Robbins David Cień Zagłady 05 Szarża na Dakotę

background image

WOJOWNICY FEDERACJI WOLNOŚCI,
JEDYNI SPRAWIEDLIWI W ŚWIECIE PRZEMOCY,
SZALEŃSTWA I ŚMIERCI!
I
r
SZARŻA NA DAKOTĘ
Geronimo zaryzykował i spojrzał do góry. To, co zobaczył, przeraziło go. W połowie
odległości pomiędzy krawędzią krateru a jego dnem wystawała głowa gigantycznej mrówki.
- Wojownik podniósł karabin. Zdał sobie sprawę, że został otoczony przez czerwone diabły.
Wykopały pewno nowy tunel.
Geronimo wiedział, że znalazł się w pułapce.
Zmutowane mrówki były przed nim i za nim!
Jeszcze chwila i stanie się ich ofiarą...

DAVID ROBBINS
David Robbins

1.

Fox – Twierdza Śmierci

2.

Rozkaz: Zabić Arlęi

3.

Pomścić Bliźniacze Miasta

4.

Kto Zagraża Kalispell?

5.

Szarża Na Dakotę 6. W Sidłach Dyktatora

Szarża na Dakotę
Przełożył Daniel Jagodziński

W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993
Tytuł oryginału Endworld. Dakota Run
Redaktor
Józef Foromański
Ilustracja
© Maciej Olender
Piotr Maria Górny
Projekt i opracowanie graficzne serii Agnieszka Wójkowska
Copyright © 1987 by David Robbins
by ARRANGEMENT WITH DORCHESTER PUBLISHING CO., INC., NEW YORK
CITY, U.S.A.
© Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993
Printed and bound in Germany
Wydanie I
ISBN 83-7075-410-4
Książkę tę dedykuję
oczywiście Judy i Joshui. Oraz
King Kongowi,
Godzilli,
Gorgo,
The Thing, H.G. Wellsowi, Gordonowi Douglasowi,
George’owi Worthingowi Yatesowi,
Tedowi Sherdemanowi
i wszystkim innym...
Rozdział 1

background image

i
i
$
Czy był to krzyk, czy może jego własne uszy spłatały mu figla?
Mężczyzna zatrzymał się. Czarne włosy falowały na wietrze, zakrywając od czasu do czasu
brązowe ciepłe oczy, które bacznie obserwowały okolicę. Do szczytu stromego pagórka
pozostało już tylko dwadzieścia jardów.
Któż mógłby krzyczeć tutaj, na drodze prowadzącej donikąd?
Mężczyzna ostrożnie ruszył w górę. Ciemnozielone spodnie i wojskowa bluza znakomicie
maskowały go na tle wysokiej trawy. Krępe ciało delikatnie drżało, kiedy zawiązane na no-
gach mokasyny dotykały miękkiego podłoża.
„Znowu to samo!” - pomyślał.
Rozlegający się w powietrzu krzyk był bardzo słaby i nierównomierny. Co chwilę cichł,
zagłuszany przez powiewy wiatru. Był jednak na tyle silny, że mężczyzna mógł bez
trudności wskazać kierunek, z którego dochodził.
Rozległ się po przeciwnej stronie wzgórza.
Mężczyzna przyspieszył. Arminius 357 magnum, zawieszony na barku, obijał się o prawe
ramię podczas biegu. Na pasie okalającym biodra mężczyzny wisiał indiański tomahawk, a
na plecach spoczywał marlin 45-70. Ładownice, wypełnione nabojami, krzyżowały się na
piersi ze skórzanym pasem od karabinu.
W powietrzu rozległ się pojedynczy wystrzał.
Na szczycie wzgórza mężczyzna przystanął i zdjął z pleców broń.
W dole widniała wąska dolinka. Ograniczona z trzech stron wzgórzami, wiła się niczym
wąż. Pół mili dalej nikła w gęstym lesie.
Źródło krzyku znajdowało się znacznie bliżej, kilkaset jardów od miejsca, w którym stał
mężczyzna.
Wąską ścieżką biegła przerażona kobieta.
Mężczyzna rozejrzał się dookoła i po chwili odkrył przyczynę jej panicznego lęku.
Podążało za nią ośmiu jeźdźców. Galopowali na koniach. Niektórzy z nich krzyczeli,
wymachując rękoma. Najwyraźniej bawiła ich pogoń za bezbronną kobietą. W pewnej
chwili jeden z nich podniósł strzelbę i wystrzelił, celując w beczkę, która znajdowała się na
jego drodze. Strzał wzmógł prawdopodobnie przerażenie kobiety, gdyż natychmiast
przyspieszyła.
Mężczyzna ubrany w zielony maskujący strój rozważał, jak powinien się zachować.
Normalnie pospieszyłby na pomoc bez wahania, ale doświadczenia zdobyte ostatnio w
górach Monta-ny zmieniły jego sposób myślenia. Został oszukany przez kobietę, której
wierzył bezgranicznie, do czasu gdy omal stracił przez nią życie. Teraz, stojąc na szczycie
wzgórza, zastanawiał się, czy może tym wytłumaczyć swą obojętność. Kobieta w dole
prawdopodobnie nie zasługiwała na to, co przygotowali dla niej prześladowcy.
Była zmęczona, a jej bieg stawał się coraz bardziej chaotyczny. Co chwilę potykała się, lecz
natychmiast powstawała i biegła dalej.
Jeźdźcy wiwatowali głośno, wydawali dzikie okrzyki. Jeden z nich wysunął się nieco do
przodu, trzymał w ręku lasso.
Kobieta obejrzała się i krzyknęła z przerażenia.
Stojący na wzgórzu mężczyzna pochylił się i zaczął biec w kierunku uciekającej postaci.
Krył się za kępami wysokiej trawy. Jego nogi rytmicznie uderzały o podłoże. Nie mógł już
dłużej stać spokojnie i obserwować, jak jeźdźcy napastują kobietę (a przynajmniej mają
zamiar coś takiego zrobić).
„Gdyby udało mi się zbliżyć, tak by mnie nie zauważyli, mógłbym zorientować się, o co
dokładnie chodzi” - pomyślał mężczyzna.
Wątłe ciało kobiety ogarniało wielkie zmęczenie. Zwolniła. Nie miała już sił do dalszej
ucieczki.
Podążający przodem jeździec trzymał ciągle w ręku lasso i kiedy zbliżył się do kobiety,

background image

zarzucił je na jej ramiona. Zaczął ściągać pętlę. Sznur powoli zaciskał się na szyi ofiary.
Gdy koń jeźdźca znalazł się w odległości około dziesięciu jardów od kobiety, mężczyzna
popuścił linę i z satysfakcją obserwował, jak pętla opada na ramiona dziewczyny, krępując
jej ruchy. W chwilę później szarpnął gwałtownie liną i przyciągnął kobietę do konia.
Ya-hoo! - wykrzyknął, pieczętując tym samym swoje ko lejne zwycięstwo.
Nie! -jęknęła kobieta.
Było już za późno. Została brutalnie pociągnięta w kierunku konia. Przewróciła się i upadła
twarzą w piasek. Nie miała już siły, żeby się odwrócić.
Jeździec ruszył. Co chwilę uderzał swojego rumaka ostrogami, zmuszając go do szybszego
biegu. Od czasu do czasu spoglądał za siebie i wybuchał śmiechem, widząc, jak ciągnięta
przez konia kobieta zwija się z bólu.
Pozostali jeźdźcy obserwowali z upodobaniem pokaz siły i brutalności. Śmiali się złośliwie.
Jeden z nich – brodaty mężczyzna w skórzanych spodniach – był pierwszym, który spo-
strzegł przybysza.
Główny aktor spektaklu nie zdawał sobie sprawy, że jego przedstawienie przestało być
interesujące. Spoglądał na kolegów, którzy gestykulowali i coś do niego krzyczeli.
Wydawało mu się, iż wyrażają tym podziw dla jego aktorskich zdolności.
Jednak w chwilę później zorientował się, że nie na niego spoglądali towarzysze. Odwrócił
się, dostrzegając ze zdziwieniem, że około stu jardów za nim, w wysokiej trawie, stoi
ubrany na zielono obcy mężczyzna z przyłożoną do oka strzelbą.
„Zbyt długo interesowałem się tylko sobą. Nikt przecież nie zasługuje na tak okrutne
traktowanie. Muszę pomóc tej kobiecie”- pomyślał.
Wycelował więc i strzelił. Kolba marlina uderzyła go w bark.
Jeździec spadł z konia tak gwałtownie, że wydawać by się mogło, iż został uderzony przez
jakiegoś olbrzyma. Jego głowa przemieniła się w mieszaninę krwi, kości i rozpływającego
się mózgu. Galopujący koń zwolnił, zdziwiony utratą swego pana.
Obcy załadował strzelbę ponownie i przyłożył do oka. Jego twarz wyrażała nienawiść i
desperację. Stał jednak spokojnie, obserwując, jak pozostali jeźdźcy kłusują w jego stronę.
Nawet gdy celował, nie poddawał się emocjom, zimno oceniał sytuację. Mężczyźni jechali
na oklep w szaleńczym tempie. Czterech miało na sobie spodnie ze skóry, ale pozostali
nosili zwykłe dżinsy w różnych kolorach. Trzech było uzbrojonych w strzelby, jeden miał
łuk i kołczan ze strzałami, a pozostali trzymali w rękach rewolwery. Najgroźniejsi byli ci ze
strzelbami.
„Jeszcze kilka jardów” - westchnął mężczyzna.
Chciał być pewny, chciał wiedzieć, że nie zmarnuje nawet pojedynczego strzału. Marlin
miał tylko cztery naboje, z których jeden zabił już człowieka z lassem.
Rozległ się strzał.
Brodaty jeździec w skórzanych spodniach spadł z siodła na trawę. Pocisk przeszył go na
wylot.
Przybysz ponownie załadował broń i wycelował w następnego jeźdźca. W dolinie rozległ
się kolejny grzmot wystrzału, a na ziemię spadło jeszcze jedno ciało.
„Jeszcze tylko jeden facet ze strzelbą” - ucieszył się.
Ostatni groźny przeciwnik niespodziewanie skręcił w lewo i popuścił wodze. Wyszarpnął z
kabury strzelbę i przyłożył ją do oka.
Dwóch mężczyzn wypaliło w tym samym momencie, ale tylko jeden pocisk osiągnął swój
cel. Jeździec wyprostował się na koniu, puścił lejce i spadł na ziemię.
Czterech martwych i czterech na koniach.
Pozostali jeźdźcy, widząc, co się dzieje, zmienili zamiary. Rozpędzone rumaki nagle
stanęły. Mężczyźni przez minutę rozmawiali, po czym odjechali w kierunku drzew.
„Niezła seria!” - pomyślał zwycięzca.
Potem...
Potem załadował marlina i ruszył w kierunku skrzywdzonej dziewczyny.
„Jeśli jeszcze żyje, trzeba będzie ją zabrać, zanim powrócą jej prześladowcy z posiłkami” -

background image

postanowił.
Kiedy znalazł się przy niej, z wielkim trudem podniosła się i klęknęła. Jej długie włosy były
rozczochrane i przybrudzone piaskiem. Wyblakła niebieska sukienka przedstawiała opłaka-
ny widok. Spod poszarpanych strzępów materiału widać było ciało pokryte krwią i brudem.
-

Umówiłaś się z kimś? - zapytał ironicznie mężczyzna. Kobieta nie zdawała sobie

sprawy, że ktoś nad nią stoi. Ner wowo podniosła głowę i obrzuciła wzrokiem przybysza.
-

Niejesteśjednymznich?

Pytanie brzmiało raczej jak stwierdzenie faktu.
Teraz już nie. Po tym, co zrobiłem, nie sądzę, żeby pozwo lili mi się do nich przyłączyć.
Właśnie straciłem szansę na złoto z Fortu Knox.
Co powiedziałeś?
Mężczyzna obserwował bacznie kobietę. Był zadowolony, że nie płacze i nie zwija się z
bólu, powodowanego przez rany
na jej ciele. Była twarda. Lubił twardych ludzi, a szczególnie kobiety.
Nieważne. Fort Knox to miejsce, o którym czytałem w Bibliotece.
Co?
Wyjaśnię to później. Jak się nazywasz?
Kobiecie udało się wstać. Widać było, jak drżą jej nogi.
Nazywają mnie Cyntia Poranna Gołębica.
Cyntia Poranna Gołębica? - powtórzył mężczyzna z nie dowierzaniem. - Czy jesteś
Indianką?
Tylko częściowo – zauważyła z dumą. - Mój ojciec jest biały, a moja matka pochodzi ze
szczepu Oglala.
Mężczyzna roześmiał się.
Śmieszy cię to? - zapytała agresywnie Cyntia.
Nie jest tak, jak myślisz – odrzekł. - Kiedyś myślałem, wierzyłem, że jestem jedynym
Indianinem na tej planecie. Te raz spotykam Indian w każdym miejscu. Jesteśmy chyba
gorsi od królików.
Jesteś Indianinem?
Niezupełnie. W połowie Czarną Stopą.
Jak cię nazywają? - spytała kobieta z zaciekawieniem.
Nazywam się Geronimo.
Podoba mi się twoje imię – odpowiedziała Cyntia. - Jest proste, czyste i silne w brzmieniu.
-

Tak jak Cyntia Poranna Gołębica. Zapadła cisza.

Skąd pochodzisz? - zapytała po chwili Cyntia. - Jak się tutaj znalazłeś?
Przyniosły mnie moje wierne stopy. - Geronimo błysnął zębami w uśmiechu. - Cieszę się, że
to zrobiły.
Przez krótką chwilę ich oczy spotkały się. Wyrażały szacunek i wzajemne zainteresowanie.
-

Lepiej będzie, jeśli się stąd wyniesiemy – zasugerował Ge-

ronimo, patrząc na wierzchołki drzew. - Twoi przyjaciele mogą wrócić. Cyntia spojrzała za
siebie.
Oni na pewno powrócą – stwierdziła – i przyprowadzą z sobą innych.
Możesz jechać? - zapytał mężczyzna.
W pobliżu stały dwa konie. Jeden z nich należał w niedalekiej przeszłości do jeźdźca z
lassem, który tak okrutnie zabawiał się z Cyntia, a drugi był własnością mężczyzny
zastrzelonego na końcu. Oba rumaki nie znajdowały się dalej niż w odległości
kilkudziesięciu jardów i stały spokojnie, czekając na rozkazy nieżyjących już właścicieli.
Dam sobie radę – zapewniła Cyntia.
Zaczekaj tutaj – rozkazał mężczyzna.
Z łatwością przyprowadził dwa konie, które nie wykazywały żadnych skłonności do
szaleństw. Z pewnością były dobrze wyszkolone.
Wezmę tego jasnego – oznajmiła Cyntia, kiedy Geronimo powrócił z rumakami.
To znaczy, że mnie pozostał ten czarny olbrzym – skomen tował mężczyzna, trzymając w

background image

ręku lejce.
Szybko wskoczył na siodło i spojrzał na kobietę. Cyntia z pewnymi trudnościami dosiadła
konia, potem bez słowa skierowała się na wschód. Geronimo podjechał do niej.
Wyznaczyłaś sobie jakiś specjalny cel swojej podróży? - zapytał.
Wschód. Im dalej zajedziemy, tym lepiej – odparła Cyntia. - Jeśli przejedziemy jakieś
dziesięć, może dwadzieścia mil, ma my dużą szansę, że naszym prześladowcom nie będzie
się chciało nas szukać.
Kim oni są?
To Legion.
Gdy dojechali do wierzchołka wzniesienia, Geronimo spo-
jrzał za siebie, przyglądając się uważnie drzewom, które rosły w oddali. Nadal żadnego
śladu pościgu.
Nigdy o nich nie słyszałeś? - zapytała Cyntia zdziwionym głosem.
Nie.
A o Kawalerii?
Kawaleria? Chodzi ci o oddziały wojskowe?
Ależ nie. Nic w tym stylu – powiedziała Cyntia, potrząsa jąc przecząco głową.
Opowiedz mi o tym – nalegał Geronimo. - Cofnij się w przeszłość, jak daleko możesz,
nawet do Wielkiego Wybu chu.
Masz na myśli trzecią wojnę światową? - zapytała Cyntia.
-

Jak ci się wydaje, ile mogę mieć lat?

-

Z pewnością nie sto – przyznał Geronimo. - Postaraj się jednak przypomnieć sobie

jak najwięcej, jeśli możesz. Im wię cej się od ciebie dowiem, tym lepiej.
W kilka sekund później wjechali na wierzchołek następnego wzniesienia. Geronimo
rozejrzał się ponownie. W zasięgu jego wzroku nie było śladu żadnego jeźdźca. Pomyślał,
że nie mogą przemęczać koni, ale z drugiej strony – im szybciej będą jechali, tym większą
mają szansę na ucieczkę.
-

Nie znam wielu szczegółów – wyjaśniła Cyntia po chwili.

-

Pamiętam tylko to, co powiedział mi mój dziadek.

-

Pozwól mi więc posłuchać o tym.

Mężczyzna przewiesił sobie przez ramię marlina, chwytając prawą ręką cugle.
„Dzięki ci, Wielki Duchu, że Starsi uczyli nas, jak się jeździ na koniu – pomyślał Geronimo.
- Szkoda jednak, że Rodzina miała tylko dziewięć koni. Mógłbym nauczyć się jeździć jesz-
cze lepiej”.
-

Niech sobie przypomnę – zaczęła Cyntia. - Po wojnie i po tym, jak rząd ewakuował

wielu ludzi do specjalnej Strefy
Cywilizowanej oraz ustanowił nową stolicę w Denver, tu, na tych terenach, pozostali ludzie,
którzy odmówili przymusowego opuszczenia swoich domów. Jeden z nich był właścicielem
ogromnego rancza w Południowej Dakocie. Nie pamiętam w tej chwili jego imienia, ale to
właśnie on połączył swoich sąsiadów w ochotniczy oddział zwany Kawalerią. Mieli bronić
swoich posiadłości przed włóczęgami, bandytami i oddziałami rządowymi. Farmer, który to
wszystko zorganizował, posiadał ogromne stada koni i bydła, setki sztuk. Jego farma leżała
niedaleko Redfield...
Redfield? - przerwał Geronimo.
Tak. To małe miasteczko, leżące około sześćdziesięciu mil stąd na południowy zachód –
wyjaśniła Cyntia.
To, co mi powiedziałaś, wyjaśnia pochodzenie Kawalerii
-

zauważył Indianin – ale nadal nie wiem nic o Legionie.

Kobieta spojrzała na niego ze znużeniem.
Farmer zmarł wiele lat temu. Jego następcą został mężczy zna nazywany Tannerem.
Wkrótce i on został zabity. Władzę po nim objął inny farmer – Brent. On także został zabity,
ale do wództwo przekazał wcześniej swoim dwóm synom. Rolf i Ro- ry dowodzili
oddziałem przez wiele lat...

background image

I co się stało później?
Dziesięć lat temu pokłócili się o kobietę.
A dalej? - zapytał Geronimo, uśmiechając się niezbyt mą drze.
Rolf zabrał z sobą około trzystu ludzi i osiedlili się w Pier- re. Kiedyś to miasto było stolicą
Południowej Dakoty. Leży ja kieś sto pięćdziesiąt mil na zachód stąd. Przepraszam, na połu
dniowy zachód. Niedaleko rzeki Missouri.
Pozwól, że zgadnę, co było później – przerwał Geronimo.
-

Ten cały Rolf z jakiegoś powodu, na pewno niezbyt chwaleb nego, zdecydował, że

nazwie swój oddział Legionem. Mam ra cję?
Cyntia spojrzała na niego, lekko się uśmiechając.
Całkiem nieźle; bystry chłopak! Od tego czasu Kawaleria i Legion walczą z sobą.
Najczęściej są to małe wypady i drobne utarczki. W tej chwili Legion ma około trzystu
jeźdźców, a Ka waleria prawie czterystu. Siły są więc wyrównane, a wojna, je śli między
nimi wybuchnie, będzie samobójstwem i wielką głu potą.
Dlaczego?
Ponieważ pozostawi wszystkich farmerów bezbronnych wobec oddziałów rządowych.
Ach, tak – kiwnął głową Geronimo. - Niedawno miałem wątpliwą przyjemność spotkać się
z tymi ludźmi.
I jesteś nadal żywy?! - zawołała ze zdziwieniem Cyntia. - I wolny?!
Przypomnij mi, żebym kiedyś ci o tym opowiedział – po prosił Indianin. - Powiedz mi
jednak, w jaki sposób ty się w to wszystko wpakowałaś.
Sprawa jest bardzo prosta. Kawaleria i Legion bronią swo ich terytoriów, chroniąc tym
samym mieszkających tam ludzi przed włóczęgami, bandytami, mutantami. Moi rodzice są
wła ścicielami farmy, leżącej około dwudziestu mil stąd. Nie jest ona ani duża, ani mała,
taka w sam raz. W zamian za ochronę mamy zaopatrywać Kawalerię w żywność. Niestety,
żołnierze nie mogą wszędzie być. Wczoraj rano zaatakował nas patrol Legionistów. Spalili
nasz dom i wyrżnęli zwierzęta. Zostałam przez nich porwana. Całe szczęście, że nie
zamordowali moich rodziców i młodszego brata.
Dlaczego tego nie zrobili?
Trudno mi powiedzieć – wzruszyła ramionami Cyntia. - Chyba kapitan patrolu ich
powstrzymał. Myślę, że chciał mnie i stwierdził, iż będę uległa, jeśli zostawi moich bliskich
w spo koju.
Potem oddział rozbił obóz w tej kępie drzew – myślał
głośno Geronimo – a ty skorzystałaś z pierwszej nadarzającej się okazji i uciekłaś. Cyntia
promieniała.
-

Zadziwiłeś mnie. Jesteś cholernie rozgarnięty! Twoja mat ka musi być z ciebie

dumna.
Twarz Indianina wykrzywiła się w grymasie.
Moi rodzice odeszli, kiedy byłem mały – powiedział Ge ronimo i szybko zmienił temat. -
Jak wielu jeźdźców jest w tym patrolu?
Tylu – odparła Cyntia, pokazując palcem za siebie. - Mi nus czterech.
Zaskoczony mężczyzna odwrócił się i ujrzał grupkę ludzi na zboczu wzgórza.
Było trzydziestu dwóch – powiedziała Cyntia, kiedy mężczyźni ruszyli galopem. - Teraz już
dwudziestu ośmiu.
Czy to wszystko? - zapytał ironicznie Geronimo, popę dzając swojego konia.
Tymczasem jeźdźcy przygotowywali się do ataku. W dolinie rozległ się okrzyk:
-

Yaa-hoo!

Geronimo pomyślał, że wszystko, czego mógłby teraz chcieć, to spokojny zakątek, gdzie
miałby okazję zastanowić się nad sytuacją.
Jego oczekiwania i ambicje były jednak zbyt wygórowane.
Rozdział 2
Było ich trzech. Galopowali, ustawiwszy swoje konie w linii. Swoją uwagę skupili na trzech
puszkach, które leżały dwadzieścia jardów dalej, czekając na strzał.

background image

Pierwszy jeździec był jeszcze prawie dzieckiem. Nie miał więcej niż szesnaście lat. Czarna
koszula i spodnie w tym sąmym kolorze sprawiały, że wyglądał nieco starzej. Gęste brwi
nadawały jego twarzy ostry wygląd, szczególnie wtedy gdy mrużył oczy, wpatrując się w
jesienne słońce. Ani razu jednak nie oderwał wzroku od celu. Jego włosy falowały,
poruszane delikatną bryzą. W kaburze na prawym boku tkwił błyszczący rewolwer Llama
Comanche 357 Magnum.
Dwie pozostałe osoby były kobietami. Obie były młode i ładne. Miały podobne zielone oczy
i jasne włosy. Ta, która jechała w środku, była jednak trochę wyższa i szczuplejsza. Mimo
wysokiego wzrostu miała nadzwyczaj drobne stopy. Wystające kości policzkowe, wysokie
czoło i cienkie usta nadawały jej twarzy niecodzienny i trochę tajemniczy wygląd. Dziew-
czyna była ubrana w brązową bluzę i zielone obszerne spodnie. W kaburze tkwił czarny
błyszczący rewolwer Smith & Wesson 357 Combat Magnum.
Ostatnim członkiem tria była kobieta o nieco obszerniejszych kształtach i dłuższych
włosach. Lśniące białe zęby błyszczały w słońcu za każdym razem, gdy dziewczyna
otwierała usta. Drobne palce znajdowały się o kilka cali od rewolweru Ruger Super
Blackhawk 44 Magnum. Luźne żółte spodnie, które pod wpływem słońca zmieniły kolor na
prawie biały, trzepotały na wietrze.

Wszyscy gotowi? - zapytał stojący nieopodal wysoki mężczyzna, którego surową twarz
zdobiły jasne włosy.
W każdej chwili, Hickok – zdeklarował się ubrany na czar no młodzieniec.
Nie wygłupiaj się, Shane – warknął mężczyzna. Widział, jak chłopak staje się czerwony na
twarzy, i o mało nie wybuch nął śmiechem.
Jak doliczę do trzech. Jeden...
Cała trójka znieruchomiała. Pod skórą pulsowały napięte do granic mięśnie.
-

Dwa...

Gdzieś w oddali zaćwierkał ptak.
-

Trzy! - krzyknął Hickok.

Shane jako pierwszy wyrwał z kabury swój pistolet. Strzał, który oddał w niecałą sekundę
później, trafił w puszkę. Potem padły jeszcze dwa strzały, które tak jak poprzedni osiągnęły
cel.
Kobiety wystrzeliły sekundę później. Odgłosy ich strzałów zlały się w jeden huk.
Obie spudłowały.
Cholera! - warknęła wyższa, wyrażając swoje niezadowo lenie.
Nie jest źle – powiedział Hickok, podchodząc do strzel ców. Jego niebieskie oczy
błyszczały.
Gówno prawda! - stęknęła kobieta. - Spudłowałyśmy.
Odpocznijcie chwilę – doradził mężczyzna. - Robicie to w końcu po raz pierwszy. Szybkie
strzelanie wymaga wielu ćwiczeń. Nie zawsze się też trafia w to, w co się celuje.
Ale tobie się zawsze udaje – wtrąciła druga kobieta. - Ni gdy nie słyszałam, żebyś
kiedykolwiek spudłował.
Posłuchaj, Jenny... - zaczął Hickok.
Jak ty to robisz, kochanie? - zapytała wysoka blondynka.
To po prostu talent – wyjaśnił Shane. - On jest najlepszym
rewolwerowcem, to znaczy strzelcem, w historii Rodziny, a może nawet najlepszym, jaki
kiedykolwiek żył na świecie.
Wypowiedź chłopca, który był największym wielbicielem Hickoka, zmieszała mężczyznę.
Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Stał wyprostowany, z pochyloną głową i starał się
zatrzeć mokasynem nie istniejące na piasku rysunki.
Nie porównujcie swoich możliwości z moimi – powie dział wreszcie przyciszonym głosem.
- Każdy posiada jakieś talenty, coś, co może wykonywać bardzo dobrze. Należy tylko to
odkryć.
A więc co robimy źle? - zapytała Jenny.

background image

Wy, moje drogie panie, jesteście zbyt nerwowe – stwier dził Hickok. - Musicie odprężyć się.
Ćwiczcie każdego dnia, aż strzelanie stanie się dla was tak naturalne jak oddychanie czy
kochanie.
Sherry zerknęła na Jenny, a następnie spojrzała przenikliwie na Hickoka.
-

Jeśli chodzi o mnie, to wolę ćwiczyć kochanie. Najlepszy rewolwerowiec w

Rodzinie zaczerwienił się jak
burak.
Sherry i Jenny wybuchnęły serdecznym śmiechem.
Hej! - wykrzyknął Shane, zdenerwowany dłuższą rozmo wą, która w ogóle nie dotyczyła
tego, co przed chwilą robili. - A co ze mną?
A co ma być z tobą? - zapytał Hickok.
Ja przecież nie spudłowałem – pochwalił się młodzieniec. - Moje trzy strzały trafiły w cel.
Masz rację, kolego – zgodził się Hickok. Podszedł do Sha ne’^ odchylił głowę do tyłu i
położył sobie ręce na karku. - Trafiłeś, co?
Pewnie, że trafiłem – przytaknął rozpromieniony chłopak.
No właśnie.
Hickok podszedł do młodzieńca, podniósł rękę i klepnął go w czoło. Shane cofnął się,
wyraźnie zdumiony.
O co ci chodzi? - zapytał.
Zmarnowałeś aż trzy strzały, żeby zniszczyć jedną małą puszkę – zauważył Hickok. - O dwa
za dużo.
Ale przecież wszystkie trzy trafiły... - zaprotestował chłopak.
Nie dbam o to, czy trafisz trzy czy sześć razy – powiedział oschłej mężczyzna,przerywając
Shane’owi. -Zmarnujeszalbo dwa, albo pięć strzałów. Jak myślisz, dlaczego doradzam za
wsze, żeby celować w głowę? Dlatego, że każda kula powinna trafić kogoś innego. Jeśli
postrzelisz kogoś w głowę, to możesz być prawie pewny, że zabiłeś. Co będzie, jeśli
staniesz oko w oko z pięcioma przeciwnikami i na jednego z nich zmarnu jesz aż trzy
strzały? Dajesz im szansę.
Shane spojrzał zamyślonym wzrokiem na puszkę.
Czy pamiętasz naszą walkę z Kretami? - zapytał Hickok.
Oczywiście – odpowiedział cicho chłopak.
Byliśmy przez nich otoczeni – powiedział mężczyzna, po trząsając głową. - Mieli liczebną
przewagę. Kiedy rozpoczęła się strzelanina, oddałeś trzy strzały do jednego faceta. Tak jak
dzisiaj.
Chciałem być pewny – zauważył chłopak.
Nie mogę cię o to winić – przyznał Hickok, wpatrując się w błękitne poranne niebo. -
Shane, chcesz zostać Wojowni kiem. Prosiłeś mnie, żebym ci pomógł, a ja się zgodziłem,
cho ciaż niechętnie. Jesteś młody, ale nie jest to argument, którego używam przeciwko
tobie. Ja też byłem młody. Ty jesteś jednak niedoświadczony i to może okazać się fatalne w
skutkach. Mu sisz wreszcie zrozumieć, co znaczy być Wojownikiem.
Ależ ja rozumiem, co to oznacza – zauważył Shane.
Czyżby? - powiedział Hickok, mierząc chłopaka wzro kiem od stóp do głów. - Wydaje mi
się, że dla ciebie Wojownik
to ktoś, kto uważa obronę Rodziny i Domu za podniecającą przygodę, za odmianę
monotonnego życia. Lepiej obudź się, Shane, i zdaj sobie sprawę, że jest to coś zupełnie
innego.
Hickok podszedł do chłopaka i ścisnął prawą ręką jego lewy bark.
-

Kiedy jesteś Wojownikiem, stajesz się mordercą – powie dział po chwili Hickok. -

Jasne i proste, co? Kiedy wchodzisz na tę drogę, przestajesz być sobą, przeistaczasz się w
bestię, w pozbawiony duszy przedmiot. Zabij albo zabiją ciebie. Takie są reguły gry. Musisz
stać się najlepszym mordercą. Inaczej nie utrzymasz się długo w tym fachu. Każdy z nas
musi sobie z te go zdać sprawę dla własnego bezpieczeństwa.
Shane w milczeniu rozważał mądre słowa doświadczonego Wojownika. Niespodziewanie

background image

Sherry pisnęła cienko i zaklaskała w dłonie.
Czy słyszałaś, co on powiedział? - zapytała, spoglądając na Jenny. - Czy słyszałaś, co
powiedział mój najdroższy?
Tak, słyszałam – potwierdziła Jenny śmiejąc się.
Gdzieś pomiędzy tymi uszami musi być trochę rozumu – kontynuowała Sherry. - Widzisz!
Wiedziałam, że pogłoski nie są prawdziwe.
Jakie pogłoski? - zapytał Hickok podchwytliwie.
Że masz kamienie zamiast mózgu – rzuciła dziewczyna chichocząc.
A od kogo to usłyszałaś? - zapytał ponownie.
OdGeronima.
Hickok roześmiał się, myśląc o swoim najlepszym koledze. Gdzie jest ten nędzny Indianin?
A właściwie, to gdzie jest teraz Geronimo? - zapytał nagle Shane. - Długo go nie widziałem.
Wyj echał prawie dwa tygodnie temu – powiedział Hickok, starając przypomnieć sobie, jak
wtedy wyglądał. - Powiedział
nam, że musi wyjechać, żeby przemyśleć to, co się zdążyło w Kalispell.
Byłam tam, gdy prosił Platona o pozwolenie na wyjazd – stwierdziła Jenny. - Myślałam, że
Platon odmówi, ale widzę, że jednak się zgodził.
Żałuję, że to zrobił – powiedział po dłuższej chwili Hickok, wpatrując się w ceglany mur,
stojący w odległości około trzy dziestu jardów.
Był wysoki na dwadzieścia stóp, okalał szczelnie trzydzie-stoakrowy teren, który wraz z
zabudową nazywano Domem.
Więc będziemy ćwiczyć czy nie? - zażądał wyjaśnień Shane.
Tak, zaczynamy ćwiczenia – odpowiedział Hickok, zado wolony ze zmiany tematu. Chciał
oddalić od siebie myśli o przyjacielu, o którego się martwił. Odszedł na bok i podniósł rękę.
- Wszyscy gotowi?
Trzy głowy skinęły w odpowiedzi.
Dobrze. Kiedy doliczę do trzech, strzelajcie. Tym razem nie wydawał się tak
zdenerwowany.
Jeden...
Shane uśmiechnął się.
-

Dwa...

‘- To prywatne przyjęcie, czy mogę się dołączyć? - rozległ się głos.
Jenny odwróciła się, zatrzymując spojrzenie na ciemnoskórym, dobrze zbudowanym
mężczyźnie, który przysłaniał ręką oczy, obserwując strzelców. Był ubrany w czarny
skórzany kaftan, mocno sfatygowane spodnie i mokasyny. Zwisające po obu stronach
kabury z pistoletami nadawały mu jednak poważny wygląd.
Blade! - wykrzyknęła Jenny i pobiegła w kierunku swoje go narzeczonego, zarzucając mu
ręce na szyję.
Mamy teraz lekcję – wymamrotał Hickok.
Zakochani nie słyszeli tego. Blade pocałował Jenny i oboje powędrowali w kierunku
rosnącego nieopodal drzewa.
Widziałeś to? - zapytała Sherry, potrząsając ramieniem
Hickoka. - Niektórzy ludzie wcale się nie czerwienią, okazując
swoje uczucia. To naprawdę nie zabija.
Moje życie nie powinno interesować nikogo oprócz mnie – warknął mężczyzna. - Wiem, że
chciałabyś znaleźć się pew nej nocy w moim łóżku.
Brzmi to całkiem nieźle! - roześmiała się Sherry. - Nie wstydzę się niczego, co robię.
Czy byłaś ostatnio w Bibliotece? - zapytał niespodziewa nie Hickok.
Zdziwiona pytaniem dziewczyna pokręciła przecząco głową.
Nie, nie byłam. A dlaczego pytasz?
Kiedy będziemy tam następnym razem – powiedział – przypomnij mi, żebym pokazał ci, co
znaczy słowo „skro mność”. Będzie to dla ciebie zupełna nowość.
Blade i Jenny podeszli do rozmawiających.

background image

Co się tu dzieje? - zapytał Blade, uporczywie spoglądając na Hickoka.
Dlaczego na mnie patrzysz?
W głosie mężczyzny wyczuwało się pewną naiwność.
Ponieważ masz wrodzone zdolności do wpadania w kło poty — odparł Blade. - Jeśli coś się
dzieje, to mogę przypusz czać, że jesteś tego czegoś głównym sprawcą.
To bardzo zły zwyczaj, Blade – wtrąciła Sherry.
Co?
Przypuszczanie.
Być może, ale jak na razie nikt mi nie powiedział, co tutaj się właściwie dzieje.
To mój pomysł – wtrąciła Jenny.
-

Twój?! - Blade wpatrywał się w dziewczynę, całkowicie zaskoczony

nieoczekiwanym wyznaniem. W Rodzinie Jenny była Uzdrowicielką, kobietą, która umiała
łagodzić ból innych. - Po co ci lekcje strzelania? Czy to już czas na coroczny egza min?
Każdy członek Rodziny miał obowiązek brać udział w corocznych kursach strzelania i
pierwszej pomocy. Naturalnie Wojownicy doskonalili swoje umiejętności znacznie częściej
niż inni, ale tylko niewielu mogło to robić tak często jak Hickok, czyli przy każdej okazji.
-

To nie są przygotowania do egzaminu – odpowiedziała Jenny, patrząc prosto w

twarz Blade’owi.
Jej mężczyzna był dowódcą Wojowników Rodziny, człowiekiem odpowiedzialnym za
obronę Domu. Dziewczyna wiedziała, że od czasu do czasu wini siebie za udany atak
Trollów, który miał miejsce kilka miesięcy temu.
A więc dlaczego? - zapytał łagodnie.
Myślę, że może mi się to przydać – odparła Jenny. - Po ataku Trollów i utracie Angeli
zdałam sobie sprawę, że jestem zupełnie niezdolna do samoobrony. Chcę być przygotowana
na każdą ewentualność.
A co ze mną? - zapytał Blade. - Przecież wiesz, że będę was bronił do ostatniego tchu.
Właśnie o to chodzi – warknęła Jenny. - Nie mogę na tobie polegać.
Blade chciał coś powiedzieć, ale dziewczyna nie dała mu dojść do słowa.
-

Wcale nie chcę cię obrazić – kontynuowała. - Wiem, że mnie kochasz, i wiem, że

zrobisz wszystko, żeby mnie obronić, ale spójrz obiektywnie na sytuację. Ostatnio bardzo
często wy jeżdżasz z domu, załatwiając sprawy dla Platona. Co będzie, kiedy ktoś nas
zaatakuje, gdy ciebie nie będzie w pobliżu? Kto nas obroni? Hickok? On zwykle jeździ z
tobą. Geronimo?
Z nim jest podobnie. Rikki? On podczas twojej nieobecności jest na służbie i musi myśleć o
całej Rodzinie, a nie tylko o nas, o mnie... - Jenny przerwała na chwilę, żeby zaczerpnąć
tchu.
-

To, co powiedziałam przed chwilą, nie jest obraźliwe. Chcia łam ci tylko

uzmysłowić, że nie możemy zawsze być razem. Wobec tego muszę się przygotować do
obrony, kiedy jesteśmy rozdzieleni. Czy bardzo się na mnie gniewasz?
Trochę – przyznał ze zniecierpliwieniem Blade.
Czy dlatego że staram się przygotować na każdą sytuację?
Nie.
Więc dlaczego?
Ponieważ ćwiczysz strzelanie z Hickokiem, a nie ze mną
-

wyrzucił z siebie Blade.

Zazdrośnik! Zazdrośnik! Zazdrośnik! - zaczął wykrzyki wać Hickok.
Poprosiłem Nathana o pomoc z dwóch przyczyn – powie działa Jenny, używając
prawdziwego imienia Hickoka. Nadali mu je przy chrzcie rodzice, a on je później zmienił na
swym Przezwaniu.
Założyciel Rodziny wprowadził kiedyś specjalny obrzęd nadawania imienia członkowi,
który osiągnął wiek szesnastu lat. Każdy mógł wybrać sobie dowolne, wymarzone
przezwanie, pod którym byłby znany potem przez wszystkich. Zachęcano wprawdzie do
wybierania imion, które należały w przeszłości do bohaterów, ale ostateczny wybór zawsze

background image

należał do samego zainteresowanego. W ten sposób chciano zachować pamięć o przodkach.
Na swoje szesnaste urodziny Nathan wybrał sobie imię i nazwisko człowieka, którego
uważał za najlepszego rewolwerowca wszech czasów – James Butler Hickok. W ten sam
sposób szesnastoletni Samotny Łoś stał się Geronimem, a młody Michael wybrał sobie imię,
które najtrafniej odzwierciedlało jego umiejętności posługiwania się białą bronią – Blade.
- Więc jakie są te dwie przyczyny? - zapytał Blade.

Pierwsza jest chyba oczywista – powiedział Hickok, przy chodząc dziewczynie z pomocą. -
Jestem od ciebie lepszy w strzelaniu.
Z pewnością jesteś skromniejszy – przyciął Blade.
On ma rację, kochanie – powiedziała Jenny. - Hickok jest najlepszym strzelcem w Rodzinie
i dlatego powinnam uczyć się od najlepszego. - Podeszła do Blade’a i delikatnie ścisnęła go
za ramię. - Ty jesteś najlepszy w walce na noże, ale po co mi umiejętność posługiwania się
nożem? W spotkaniu z mutantem taka broń wcale mi nie pomoże. Muszę mieć broń, której
mogę użyć na odległość, a więc pistolet, który jest lepszy od noża. To pierwsza przyczyna.
Dlatego właśnie zwróciłam się do Natha na, nie pytając cię o zdanie.
A jaka druga?
Miałam nadzieję – rozpoczęła Jenny, uśmiechając się – że uda mi się zachować to w
tajemnicy, aż do twojego powrotu z Bliźniaczych Miast. Chciałam cię zaskoczyć.
Blade uśmiechnął się, rozumiejąc, jak ważny był drugi powód. Problemy z Trollami
prawdopodobnie nauczyły czegoś członków Rodziny, czego najlepszym dowodem była
postawa dziewczyny.
Czy teraz mnie rozumiesz? - zapytała Jenny. W odpowiedzi Blade skinął głową.
Chyba nie jesteś zły na mnie? - wtrącił się Hickok.

A niby dlaczego miałbym być? - odpowiedział pytaniem Blade. Spojrzał na Sherry,
zdecydowany zmienić temat rozmo wy.
Ty? Też się uczysz strzelać dla samoobrony?
Nie zgadłeś- odparła dziewczyna. - Trenuję, żeby stać się Wojownikiem.
Co?!-wykrzyknęli jednocześnie mężczyźni.
Blade spojrzał na Hickoka i zauważył, jak zmienił się na twarzy najlepszy rewolwerowiec
ostatnich czasów. Sherry nie była
członkiem Rodziny. Została uratowana przez Hickoka z rąk Trollów i, jak powiadały
krążące od tamtej pory pogłoski, nie potwierdzone przez Hickoka, stanowili oni dobraną
parę. Blade przypuszczał, że Sherry prawdopodobnie nie wiedziała nic o ostatniej miłości
swojego wybawiciela: Wojowniku-dziew-czynie, która została bestialsko zamordowana na
oczach Hickoka. Blade wiedział, że jego przyjaciel jeszcze całkowicie nie przyszedł do
siebie po tamtej tragedii. Jak zareaguje na decyzję Sherry?
Czyś ty zgłupiała?! - krzyknął mężczyzna, opowiadając tym samym na pytanie Blade’a.
A co w tym złego? - zapytała dziewczyna, nieco zakłopo tana zaciętym wyrazem twarzy
Hickoka. - Myślałam, iż bę
dziesz dumny ze mnie, że potrafię spełnić wymagania stawiane
Wojownikowi.
A więc myślałaś źle – warknął Hickok.

Przecież Starszyzna pozwala kobietom na to, żeby były Wojownikami – upierała się Sherry.
Ale było ich tylko kilka – odparł, marszcząc brwi.
No więc, dlaczego nie podoba ci się mój pomysł? - obsta wała przy swoim dziewczyna. -
Czy dlatego że nie jestem członkiem Rodziny?
Nie, nie dlatego – odburknął Hickok.
Więc dlaczego? - domagała się odpowiedzi Sherry. - Chy ba nie myślisz, że nie jestem zbyt
dobra?
To nie o to chodzi – odpowiedział ostro mężczyzna.
No więc, może wreszcie mi powiesz, dlaczego? - zapytała ponownie Sherry, przestępując z

background image

nogi na nogę ze zdenerwowania.
-

No właśnie... - wtrącił Shane. - Co jest złego w tym, że... Wyraz twarzy Hickoka

zniechęcił go do dalszego wywodu.
-

Kiedy będę potrzebował twojej rady w sprawie osobistej – powiedział strzelec

niskim głosem – poproszę cię o to.
Spojrzał na Sherry i przez moment coś mamrotał do siebie,
ale żadna z otaczających go osób nie mogła odgadnąć treści słów, które wypowiedział. W
chwilę później odwrócił się i odszedł w kierunku rosnących nieopodal drzew.
Uuuf! - westchnął Shane, nabierając w płuca powietrza. - Myślałem przez chwilę, że chce
mnie pobić.
Nigdy by tego nie zrobił, wiesz o tym – stwierdził Blade.
Co się z nim stało? - zapytała Sherry. - Co ja takiego po wiedziałam, że aż tak się
zdenerwował?
Czy naprawdę nie wiesz? - zagadnęła Jenny.
Co miałabym wiedzieć?
Chodź lepiej ze mną – powiedziała Jenny, kładąc dziew czynie rękę na ramieniu. - Musimy
przeprowadzić babską roz mowę.
Więc ty wiesz, dlaczego Hickok tak się zachował? - zapy tała z nadzieją w głosie Sherry.
Mam pewne przypuszczenia – odpowiedziała tajemniczo Jenny. - Musimy znaleźć jakieś
odludne miejsce.
Dziewczyna pocałowała Blade’a i poprowadziła Sherry w kierunku miejsca, w którym stały
puszki.
A więc ten trening na dzisiaj skończony – wymamrotał smutno Shane. - Hickok miał rację.
Jeśli chcesz, mogę cię pouczyć walki nożem -zaofiarował się Blade, poklepując rękojeść.
Shane spojrzał na niego z wyraźnym niesmakiem.
-

Dziękuję ci, Blade, ale chyba zrezygnuję. Zobaczę lepiej, co się dzieje z moim

stadem.
To mówiąc, uśmiechnął się i odszedł, zostawiając Blade’a samego.
-

Co tu się, do diabła, dzieje? - myślał głośno Wojownik, zastanawiając się, czy

mógłby teraz postrzelać.
Strzelnica znajdowała się niedaleko południowo-wchodnie-go krańca domu. Była od niego
oddalona na tyle, by ćwiczący nie stanowili zagrożenia dla ludzi, przebywających w pobliżu
domostwa. Natomiast cała zachodnia strona Domu przeznaczona była pod uprawę.
Blade przyjrzał się okolicy. Dzięki założycielowi Rodziny, producentowi filmów, Kurtowi
Carpenterowi, który przezornie zostawił trochę miejsca na strzelnicę, całe pokolenia mogły
wprawiać się w sztuce walki. Trzydzieści akrów ziemi otaczał wysoki na dwadzieścia stóp
ceglany mur, na którego szczycie przyczepiono zwoje kolczastego drutu.
Nagle Blade wyczuł, że pojego lewej stronie coś się poruszyło. Spojrzał z ukosa i zobaczył
jednego z Wojowników, który pełnił akurat służbę. Chodził po murze i obserwował okolicę.
Po zwycięstwie Trollów zwiększono liczbę patroli. Wojownicy nie chcieli więcej
ryzykować.
Wojownicy. Blade westchnął. Jako dowódca musiał podjąć wkrótce ważną decyzję.
Należało wybrać następnych. Platon i Starszyzna ciągle czekali na jego opinię. Miał
wysunąć kandydatury. Trzeba było zapełnić cztery miejsca. Wszystkich Wojowników
Rodziny podzielono na cztery grupy, po trzech w każdej. Nazywały się triadami – Alfa,
Beta, Gamma i Omega. Gamma potrzebowała wprawdzie tylko jednego Wojownika, ale
Starszyzna postanowiła utworzyć jeszcze jedną triadę -Zulu. Ta triada miała głównie
zajmować się ochroną Domu.
Rozważania Blade’a zostały nagle przerwane. Od strony Bloków ktoś nadjeżdżał w wielkim
pośpiechu. Wojownik położył dłonie na rękojeściach swoich noży Bowie, noszących imię
swego wynalazcy.
Na dziedziniec wpadł wysoki mężczyzna o jasnych włosach i niebieskich błyszczących
oczach. Miał na sobie skórzane spodnie i brązową koszulę zszytą ze starych worków. Na

background image

pasie wisiała długa szabla.
- Blade... - zaczął, ale zabrakło mu tchu.
Jego czoło pokryte było kurzem; przebył więc długą drogę, żeby przekazać wiadomość.
-

Mów, Spartakusie – zachęcał Blade.

Spartakus był członkiem Triady Gamma. Należał do naju-czciwszych Wojowników w
Rodzinie.
-

Otrzymaliśmy sygnał – wyjaśnił wreszcie. - Rikki, Teucer i Yama są już na swoich

pozycjach. Jakie są twoje rozkazy?
Rikki, Teucer i Yama stanowili Triadę Beta.
-

Za mną! - rozkazał Blade, ruszając biegiem przed siebie. A więc stało się. Pułapka

została zastawiona. Jedyne, co mu siał teraz zrobić, to wydać odpowiedni rozkaz.
Czy chcesz ich wziąć żywcem? - zapytał Spartakus.
Ta decyzja należy do Rikkiego – odparł w biegu Blade.
W takim razie zostanie z nich tylko krwawa miazga.
Lepiej, że to oni, a nie my.
Wyglądasz na zawziętego – zauważył Spartakus. - Rozluź nij się. Co właściwie ci dranie
mogą nam zrobić?
Blade spojrzał na przyjaciela, zdając sobie sprawę, że Spartakus nie pojmuje wcale powagi
sytuacji.
Mogą zniszczyć Dom – odpowiedział po chwili.
Zniszczyć Dom? - zapytał z niedowierzaniem Spartakus. - Czy są aż tak silni?
Są aż tak silni – zapewnił Blade.
Dwóch Wojowników biegło w milczeniu. W ciągu minuty przebyli łąkę, na której pasło się
stado bydła. Po chwili dotarli do szeregu małych domków. Mieszkali w nich żonaci
członkowie Rodziny ze swoimi krewnymi.
Jeszcze raz powtarzam – wydusił z siebie Spartakus, omi jając idącą w jego kierunku parę. -
Rikki posieka ich na małe kawałeczki.
Pomódlmy się do Boga, żebyś miał rację.
To było wszystko, co powiedział Blade. Spartakus nie należał do Triady Alfa podczas
ostatniej eskapady i nie wiedział, do czego zdolni są nieprzyjaciele. Teraz miał okazję
obserwować i zrozumieć wszystko.
Rozdział 3
-

Zyskujemy nad nimi przewagę! - wykrzyknęła radośnie Cyntia, spoglądając w tył

przez ramię.
Jej czarne włosy wirowały w powietrzu, kiedy popędzała konia.
Geronimo galopował tuż za nią, przyglądając się od czasu do czasu przeciwnikom. Cyntia
miała rację. Znajdowali się daleko od ścigających ich jeźdźców, dalej niż na samym
początku. Był jednak mały wyjątek. Cały patrol Legionu znajdował się w odległości około
trzech czwartych mili, ale jeden z nich był jednak znacznie bliżej. Może pięćset jardów za
nimi, i w przeciwieństwie do pozostałych, nie tracił odległości.
Nie oddalajmy się od niego! - krzyknął Geronimo, poka zując palcem pojedynczego
jeźdźca.
To ten, o którym ci mówiłam – odpowiedziała ze śmie chem Cyntia. - Kapitan. Wydaje mi
się, że ma na mnie ochotę.
Geronimo zdumiał się. Co za kobieta!? Żartuje w takiej sytuacji?
Po chwili wjechali na szczyt wzgórza. Dookoła leżały ogromne głazy, zasłaniające widok.
-

Gdyby udało się nam ukryć za tymi głazami, można by odskoczyć w prawo i

zatoczyć duże koło. W ten sposób może moglibyśmy powstrzymać na chwilę pogoń –
powiedział Gero nimo, a dziewczyna przyznała mu rację.
Pierwsza dojechała do skał Cyntia, ostrożnie wprowadzając swojego konia pomiędzy głazy.
Geronimo podążał tuż za nią, dziwiąc się, z jaką łatwością pokonuje kolejne zakręty.
Przed nimi rozciągały się zielone pola.
Kiedy tylko Cyntia wyjechała na otwartą przestrzeń, zaczęła

background image

nabierać szybkości. Nagle koń dziewczyny stanął dęba, a ona sama spadła na ziemię.
Jadący z tyłu Geronimo z trudem powstrzymywał swojego rumaka, żeby uniknąć zderzenia.
Co mogło zatrzymać konia Cyntii? Indianin zastanawiał się, czy przypadkiem któryś z
żołnierzy Legionu nie wyprzedził ich w tym labiryncie z kamieni i nie odciął drogi.
Ciało dziewczyny uderzyło o ziemię. Po kilku sekundach oszołomiona Cyntia spróbowała
się podnieść, ale nie mogła. Geronimo myślał teraz tylko o tym, jak pomóc dziewczynie.
Nie zwracał uwagi na to, co działo się dookoła. Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy jakaś
postać stanęła obok niego.
„To niemożliwe – przemknęła mu przez głowę myśl. - Nie w takim momencie!”
A jednak stało się. Mutant. Przerażający twór postnukleamej ery. Nikt dokładnie nie
wiedział, czy przyczyną zmian zachodzących w organizmach tych stworów był długi okres
przebywania w strefach radioaktywnych, czy też środki chemiczne, jakich używano podczas
wojny. Kiedyś Platon sądził, że mógł to być efekt tych dwóch czynników. Członkowie
Rodziny znali przypadki, gdy ssaki z niewiadomych powodów zaczęły przeistaczać się w
okrutne bestie. Ich skóra stawała się wyschnięta i popękana. Często pokrywała się ropnymi
wrzodami, zmieniając kolor na brązowy. Z uszu wydobywał się zazwyczaj zielony
cuchnący płyn, zęby żółkły. Jedynym celem każdego mutanta było zabijanie wszystkich
żywych istot. Zabić i zjeść, nawet innego mutanta – tego, jak powszechnie sądzono,
pragnęły.
Tym razem Geronimo wiedział, że to coś, co stanęło nad jego głową, było w przeszłości
bizonem. Zwierzę straciło całą sierść, pozostała tylko pokryta ropą skóra. Nawet wspaniałe
owłosienie karku tego zwierzęcia zniknęło. Bizon stał w odległości kilkunastu jardów od
Geronimo. Pochylił nisko głowę i parskając, skierował rogi na dziewczynę.
-

Cyntia! - krzyknął Geronimo, sięgając po swoją strzelbę. Wiedział, że nie zdąży

strzelić.
Niespodziewanie pomiędzy bizonem a dziewczyną pojawił się koń. Potężne rogi mutanta z
ogromną siłą zanurzyły się w brzuchu zwierzęcia. Z wnętrza wytrysnęła krew zmieszana z
nie strawionymi resztkami pokarmu. Kiedy bizon uderzył po raz drugi, koń upadł,
przygniatając swoim ciężarem dziewczynę.
-

Cyntia! - krzyknął po raz drugi Geronimo i przyłożył mar- lina do barku.

Dziewczyna z wielkim trudem wydostała się spod dogorywającego w konwulsjach rumaka.
Spojrzała na mutanta. To było wszystko, co zdążyła zauważyć.
Potężne zwierzę wycofało się. Bizon pochylił głowę i uderzając kopytem w trawę, gotował
się do kolejnego ataku.
„Jeszcze tylko sekunda” - pomyślał Geronimo.
W pośpiechu wycelował i pociągnął za spust. Wystrzelił tak szybko, jak tylko mógł, nie
pozwalając zbliżyć się zwierzęciu do dziewczyny.
Z lufy 45-70 wytrysnął ogień. Kula uderzyła bizona w czoło. Chwilę później z jego głowy
wystrzelił gejzer krwi, ropy i jakiejś bezbarwnej substancji o galaretowatej konsystencji. Bi-
zon, porażony straszliwym bólem, przewrócił się na ziemię, przygniatając swoim
masywnym cielskiem martwego już konia. Jego rogi zanurzyły się w ciele wierzchowca.
Geronimo na wszelki wypadek załadował jeszcze jeden nabój. Był przekonany, że tym
razem pokona bestię. Zajęty obserwowaniem bizona, nie przewidział dwóch rzeczy.
Najpierw jego koń spłoszył się, przerażony bliskością zdeformowanego zwierzęcia, a potem
stanął dęba. Cyntia poderwała się na nogi i zaczęła uciekać. Nie przebiegła nawet kilku
jardów, gdy trafiła prawą stopą w jakąś dziurę. Ponownie upadła. Śmiertelnie ranny mutant
wyczuł, że coś się dzieje. Skierował wzrok na leżącą dziewczynę. Geronimo wytężał
wszystkie siły, próbując
uspokoić swojego rumaka. Lewą ręką trzymał wodze, prawą marlina. Udało mu się wreszcie
przydusić konia do ziemi.
Tymczasem Cyntia próbowała wstać. Widziała, jak potężne cielsko mutanta zbliża się do
niej. Była tak przerażona, że zaczęła krzyczeć. Rozpostarła przed sobą ramiona w geście
oczekiwania na nieuchronną śmierć.

background image

-

Nieee! - krzyknął Geronimo.

W prawym ręku trzymał strzelbę. Błyskawicznie wycelował w brzuch mutanta i strzelił.
Trafiony pociskiem zwierz zatrzymał się i powiódł wzrokiem dookoła. Gdy tylko dojrzał
Indianina wraz z czarnym koniem – ruszył do przodu.
Kiedy potwór zbliżał się, Geronimo puścił wodze, mając nadzieję, że nacisk kolan
wystarczy do przytrzymania konia. Chwycił strzelbę w obie ręce i dokładnie wycelował.
Mutant zmierzał w jego kierunku. W słońcu lśniły wspaniałe, splamione krwią rogi.
-

Najedz się do syta, sukinsynu! - zawołał Geronimo. Kolejna kula trafiła bestię

pomiędzy oczy. Mężczyzna bez
wahania załadował jeszcze raz.
Mutant zwolnił, wstrząsając konwulsyjnie głową. Pomiędzy przekrwionymi oczami widać
było czarną dziurę.
-

Jeszcze jeden na szczęście!

Geronimo wycelował dokładnie i strzelił. Kula trafiła dwa cale obok poprzedniej. To był już
koniec. Ciałem bizona wstrząsnęły drgawki. Po raz ostatni w swoim życiu wierzgnął i w
chwilę później zwalił się na ziemię.
Geronimo ześlizgnął się z konia i podbiegł do dziewczyny.
Wszystko w porządku? - zapytał, klękając obok.
Nie – odparła Cyntia, masując kostkę.
Złamana?

Kostka? Nie, wszystko w porządku. Może lekko zwich nięta.
Ale powiedziałaś... - zaczął Geronimp.
Czy słyszałeś mnie? - zapytała Cyntia z irytacją. - Byłam bezradna. Krzyczałam. Słyszałeś?
Tak,ale...
Robiłam to już wcześniej – powiedziała, potrząsając gło wą. - Kiedy mnie ścigali
Legioniści. Śmieszne. Nigdy nie my ślałam, że jestem tchórzem.
Nie jesteś...
Mogę ci powiedzieć jedno – przyrzekła dziewczyna. - Nie zamierzam stchórzyć następnym
razem.
Ale ty nie jesteś...
Tak jest – kontynuowała Cyntia, zapominając, że Geroni- mo chciał coś powiedzieć. -
Nigdy już nie usłyszysz mojego krzyku.
Nie możesz siebie winić – powiedział Geronimo, zaczy nając dłuższą rozmowę.
Przerwał jednak, gdy Cyntia przeniosła wzrok na coś, co wywołało w jej oczach
przerażenie.
Krzyknęła.
Czyżby bizon ożył?
Geronimo odrzucił marlina z pustym magazynkiem i odwrócił się, sięgając po zawieszonego
pod prawym ramieniem armi-niusa. Ale przecież widział śmierć mutanta.
Co, do licha...
Coś poruszyło się w ich kierunku, szorując łapami o piasek.
Geronimo opuścił wzrok.
Mutant preriowego psa zatrzymał się w odległości kilku jardów od dziury, w którą wpadła
dziewczyna. Nawet jeśli podążał przedtem za bizonem, teraz ruszył w kierunku ludzi.
Wyuczonym ruchem Geronimo wyszarpnął pistolet i strzelił. Był nawet trochę zdziwiony,
widząc, jak mała główka zwierzęcia opada na trawę.
- Niezły strzał – skomentowała wydarzenie Cyntia.
Teraz już była spokojna.

Tylko nie proś mnie, żebym zrobił to jeszcze raz – powie dział Geronimo, patrząc na
martwe ciała mutantów.
Może będę musiała – zauważyła dziewczyna, przyciszając głos.

background image

Co? Dlaczego? - zapytał Indianin i spojrzał na Cyntię. Jej głos zaskoczył go.
Czyżbyś nie wiedział? - spytała. - Psy preriowe żyją w gromadach. Spójrz!
To mówiąc, podniosła prawą rękę i wskazała kolejnego mutanta, który właśnie wyłonił się z
oddalonej o dwadzieścia jardów nory.
Geronimo strzelił mu w głowę.
-

Tam jest następny – pisnęła dziewczyna.

Indianin spojrzał i strzelił ponownie. I tym razem nie chybił.
Lepiej uciekajmy stąd! - krzyknęła Cyntia, biegnąc w kie runku czarnego rumaka.
Uważaj! - zawołał Geronimo. Zabił jeszcze jednego psa, który znajdował się tuż obok nogi
dziewczyny.
Czarny koń poruszył się, oddalił od Cyntii. Spłoszyła go strzelanina i to, co się działo
dookoła.
-

Nie możemy pozwolić mu uciec! - wykrzyknęła zrozpa czona Cyntia.

Geronimo stanął, zastanawiał się, czy nie powinien załadować swojego arminiusa. W
bębenku zostały już tylko dwa naboje. Co będzie, gdy pojawi się więcej zmutowanych
piesków? Umysł Indianina pracował bardzo intensywnie. Przypomniał sobie dni spędzone w
Domu. Uczył się wtedy obyczajów zwierząt Ameryki Pomocnej. Pamiętał, że pieski
preriowe to „członkowie” dużej rodziny ssaków. Żyją zwykle w gromadzie i są bardzo
towarzyskie. Ale przecież to nie miało żadnego sensu. Jeśli te zamieszkałe tutaj są
mutantami, to powinny atakować siebie nawzajem. Nie robiły tego. Wydawało się raczej, że
współdziałają.
Niemożliwe – powiedział do siebie.
Geronimo! - krzyknęła nagle Cyntia, przerywając India ninowi rozważania.
Z trzech różnych nor, które znajdowały się w odległości nie większej niż dwadzieścia stóp
od miejsca, w którym stał mężczyzna, wyłoniły się trzy pieski.
-

Zabij je! - krzyknęła Cyntia, cofając się w kierunku India nina.

Pierwszym strzałem położył najbliższego napastnika. Drugi pocisk zabił tego, który już
zbliżał się do nogi dziewczyny. Z pysków zwierząt wydobywała się ropa. Pozostał tylko
jeden, ale... ale w pistolecie nie było już naboi.
Geronimo odrzucił niepotrzebną broń i wyciągnął zza pasa tomahawk. Miał tylko jedną
szansę! Jeśli spudłuje, jeśli mutant zrani któreś z nich i do krwiobiegu dostanie się choć
odrobina ropy, nie przeżyją nawet kilku dni.
Napastnik był oddalony o dziesięć stóp. Jego naturalne łagodne usposobienie uległo
decydującej przemianie.
Geronimo podniósł tomahawk i czekał, aż piesek rzuci się do przodu. Kiedy zwierz znajdzie
się w powietrzu, niezdolny do zmiany kierunku, będzie można go zabić. Trzeba tylko
uchwycić ten moment.
Nagle mutant ruszył, wzbił się w powietrze. Zamiast jednak zaatakować Indianina, wybrał
Cyntię. Geronimo uderzył tomahawkiem. Trafił mutanta w prawy bok. Cięcie oszołomiło
napastnika, ale nie było na tyle silne, żeby go powstrzymać.
Pies chwycił dziewczynę za lewą stopę. Ostre jak brzytwy zęby rozcięły skórę nogi.
Geronimo zauważył ranę długości jednego cala. Cyntia nosiła sandały zrobione z cienkiej,
lecz mocnej skóry jelenia. Dzięki temu uniknęła poważniejszych obrażeń.
Napastnik odskoczył i gotował się do następnego ataku. Tym
razem Indianim był nieomylny. Silne uderzenie zmiażdżyło mutantowi czaszkę. Bezwładne
ciało opadło na ziemię.
Przerażona Cyntia usiadła na ziemię i zaczęła przyglądać się swojej nodze. Geronimo
wyrwał tomahawk z głowy zwierzęcia i ukląkł obok niej.
Jestem już martwa – powiedziała dziewczyna z rozpaczą. - Jestem już martwa.
Może jeszcze masz szansę – odparł Indianin, przyglądając się badawczo ranie. - Może ropa
nie dostała się do krwi.
Dzisiaj miałam pecha – zauważyła Cyntia. - Nie liczę na to, że teraz mi się uda.
Dookoła chyba już nie ma żadnych piesków – powiedział Geronimo. - A twoja rana na

background image

pewno się zagoi...
Nie sądzę – przerwała mu dziewczyna.
Oboje prawie jednocześnie odwrócili się. Zdali sobie sprawę, że są otoczeni przez jeźdźców,
którzy stali w milczeniu w niewielkiej odległości od nich.
Jeden z nich, siedzący na złotym rumaku mężczyzna w skórzanych spodniach, stał najbliżej.
W prawym ręku trzymał winchestera 94 lever carbine, który był wymierzony w Indianina i
dziewczynę.
-

To chyba nie jest mój dzień – powiedziała Cyntia, z rezyg- nacją potrząsając głową.

-

Zawsze jest jakieś wyjście – stwierdził Geronimo. Uśmiechem dodawał jej otuchy.

-

Wyjście? - powtórzył jeździec, który prawdopodobnie usłyszał słowa Indianina –

Jakie wyjście?
Geronimo rozejrzał się dookoła.
-

Mogę zawsze zapytać, czy się nie poddacie.

W odpowiedzi dowódca patrolu załadował broń i zatrzasnął zamek karabinu.
Rozdział 4
Wschodnia część Domu była często wykorzystywana przez członków Rodziny w
najrozmaitszych celach. Kurt Carpenter zbudował sześć skalnych budynków, zwanych
blokami. Tworzyły one coś w rodzaju trójkąta, którego centrum znajdowało się właśnie we
wschodniej części. Najbardziej oddalony na południe był Blok A, który służył jako
zbrojownia. Został on zaopatrzony przez Kurta we wszelkie możliwe rodzaje broni. Sto
jardów na północny zachód od zbrojowni znajdował się Blok B – dom dla panien i
kawalerów. Sto jardów dalej w tym samym kierunku znajdował się Blok C – szpital. Sto
jardów dalej, ale tym razem na wschód, stał Blok D. Budynek ten był miejscem, gdzie
koncentrowało się życie całej Rodziny. Blok E, oddalony również o sto jardów od Bloku D,
był biblioteką wypełnioną tysiącami woluminów, ksiąg w różnych dziedzin. Ostatni budy-
nek – Blok F – wykorzystali jako kuchnię oraz miejsce, w którym handlowano wszelkimi
wyrobami. Wszystkie budynki tworzyły ogromny trójkąt.
Obszar ziemi, znajdujący się w środku, był czymś w rodzaju wielkiego centrum
kulturalnego. Tutaj odbywały się wszelkie narady, uroczystości i nabożeństwa, a w wolnych
chwilach dzieci grały w piłkę.
Kiedy Blade i Spartakus przebiegali przez dziedziniec w kierunku wyjścia, krzątało się na
nim kilkunastu członków Rodziny, którzy zajęci byli różnymi czynnościami.
- Zdaje się, że jesteśmy obiektem zainteresowania – zauważył Spartakus, dobiegając do
drewnianych drzwi jednego z domów.
-

Nic na to nie poradzimy – odparł Blade.

Wszyscy członkowie Rodziny wiedzieli, że kiedy Wojownicy gdzieś się śpieszą, musi się
dziać coś ciekawego.
Blade pierwszy dobiegł do schodów prowadzących na wał obronny nad bramą. Platon już na
niego czekał. Jego drugie siwe włosy powiewały na wietrze. Nosił zieloną tunikę i spodnie
zrobione przez jego ukochaną żonę, Nadine. Obok stał Jo-shua, jeden z Wróżów, człowiek
posiadający nadprzyrodzone zdolności psychiczne.
-

Przykro mi to mówić, Blade – powiedział w pewnej chwili stojący obok Spartakus –

ale on wywołuje u mnie gęsią skórę.
Blade doskonale zdawał sobie sprawę, o kogo chodzi.
Gremlin. Blade przywiózł go z sobą, wracając z Kalispell w Montanie. Wrogowie stali się
po pewnym czasie dobrymi przyjaciółmi. Połączyły ich przygody, jakie wspólnie przeżyli,
walcząc z żołnierzami z Cywilizowanej Strefy.
Skóra Gremlina była jasnopopielata, co nie było jeszcze niczym nadzwyczajnym, ale rysy
twarzy mogły przyprawić
0

dreszcze... Długaśny szpiczasty nos, zdeformowane usta

1

głowa bez włosów nie stanowiły przyjemnego widoku. Grem lin miał jeszcze

okrągłe mięsiste uszy i wypukłe oczy z czerwo nymi tęczówkami. Całość w istocie nie
mogła wywoływać estetycznych wrażeń. Dobrze, że był chociaż ubrany w skórza ną

background image

kurtkę...
Blade! - przywitał go stworek. - Jak dobrze cię widzieć, tak? Twoja zasadzka działa, nie?
Słyszałem właśnie o tym – odpowiedział Blade, podcho dząc do brzegu obronnego wału.
Starał się nie zahaczyć o zwoje drutu kolczastego.
Otrzymaliśmy sygnał – stwierdził Platon.
Spartakus poinformował mnie o tym – odparł Blade, spo glądając przed siebie.
Za równiną rozciągał się las. Trzysta jardów od bramy wzno-
sił się samotny pagórek porosły trawą. Blade wiedział, że chodzi właśnie o to miejsce.
-

Czy wołać innych Wojowników? - zapytał Spartakus. Blade zaczął rozmyślać.

Geronimo był gdzieś daleko. Hi-
ckok znajdował się na miejscu, ale jego kondycja umysłowa i psychiczna była bardzo zła.
Poza tym włączenie go do jakiejś akcji oznaczało, że Triada Alfa stanie się właśnie
bezużyteczna. A Triada Beta dowodzona przez Riki-Tiki-Taviego, która znajdowała się
gdzieś za wzgórzem, stoczy niedługo śmiertelną walkę. Triadę Gamma rozbito. Spartakus
był z nim, a Seiko...
Gdzie jest Seiko? -spytał Blade.
Ma służbę na murze wschodnim – odparł Spartakus. Blade zamyślił się ponownie. Nie
powinien odwoływać się-
ka ze służby. Nie można zostawić wschodniej strony bez jakiejkolwiek osłony. W taki
właśnie sposób miesiąc temu udało się Trollom wtargnąć do Domu.
A co z Triadą Omega? - zagadnął Blade.
Śpią – wyjaśnił Spartakus. - Mieli nocną wartę.

Więc nie zostaje nam wielu Wojowników, którzy mogliby pomóc prawda?
Teraz chyba w pełni doceniasz naszą propozycję utworze nia jeszcze jednej Triady –
powiedział Platon cichym głosem.
-

Trzech Wojowników więcej to nieoceniona pomoc w kryty cznych dla Rodziny

sytuacjach.
To wcale nie są argumenty – odparł Blade.
Nie mogę wprost uwierzyć, że ktoś jest za tym wzgórzem
-

zagaił Joshua, kiwając głową. - Obserwatorzy nie mogą wie dzieć, że tutaj jesteśmy.

„I nie wiedzą” - pomyślał Blade.
Przez umysł przeleciały wspomnienia z ostatniej podróży do Kalispell w Montanie. Platon
wysłał Triadę Alfa, bez Hickoka, żeby sprawdzili informację o szpitalu w tym mieście.
Mówiono, że pozostał nietknięty, a sprzęt medyczny jest nadal spraw-
ny. Rodzina bardzo potrzebowała takiego sprzętu. Wielu członków Rodziny cierpiało na
chorobę przedwczesnej starości. Jeśli nie udałoby się odizolować źródła choroby, skutki
byłyby tragiczne. Jak przewidywał Platon, nikt w przyszłości nie dożyłby wieku powyżej
trzydziestu, czterdziestu lat.
Wyprawa do Kalispell zakończyła się niepowodzeniem. Wojowników schwytano i
osadzono w areszcie. Przebywając w więzieniu, Blade zdobył jednak wiele informacji na
temat obecnych Stanów Zjednoczonych. Dowiedział się, że rząd ewakuował wiele tysięcy
ludzi na tereny położone w samym środku kraju, niedaleko od Gór Skalistych. Cała akcja
była przeprowadzona bezpośrednio po zakończeniu trzeciej wojny światowej. Obszar ten
został nazwany Strefą Cywilizowaną. Jego władcą został były minister zdrowia i edukacji,
Samuel Hyde. Był jedynym człowiekiem z kręgów rządowych, który przetrwał wojnę.
Członkowie wszystkich innych najwyższych instytucji państwowych, takich jak Kongres i
Sąd Najwyższy, zginęli w pierwszych dniach wojny. Wtedy to Samuel Hyde ogłosił nowe
prawo i został dyktatorem nowego państwa. Kiedy zmarł, schedę po nim przejął jego syn,
który przybrał imię Samuela II. Był jeszcze bardziej bezwzględny od ojca. Ponadto zaczął
przejawiać chęć podbicia całego obszaru byłych Stanów Zjednoczonych. Obecnie Strefa
Cywilizowana obejmowała tylko teren Nebraski, Kansas, Colorado, południową część Wy-
oming, wschodnią część Arizony, cały Nowy Meksyk i wreszcie pomocną część Teksasu.

background image

Samuel II planował przejąć kontrolę nad Montaną, Północną i Południową Dakotą oraz nad
Minnesotą. Te właśnie stany były zamieszkane w bardzo małym stopniu i nie mogły stawić
poważnego oporu. Oddziałom rządowym została powierzona misja zbadania wszystkich
terenów w tych stanach – w celu oceny możliwości szybkiego podboju. Żołnierze ci znani
byli od tego
czasu jako Wypatrywacze. Wielu członków Rodziny używało na ich określenie właśnie
takiej nazwy.
Podczas swojej podróży do Montany Blade odkrył, że armia rządowa zaatakowała i
zniszczyła osiedla Indian Płaskie Głowy. Dowiedział się również, że żołnierze coraz
częściej będą penetrować obszary otaczające Dom.
-

Czy nie powinieneś wysłać Rikkiemu sygnału? - zapytał Platon, przerywając

Blade’owi chwilę zadumy.
Wojownik podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Za wzgórzem znajdowali się jego
przyjaciele, którzy już niedługo będą musieli stoczyć walkę z oddziałami Samuela. Cały
plan był pomysłem Blade’a, który chciał złapać kilku żołnierzy. Już niedługo dowie się, czy
jego zamysł powiedzie się. Martwiło go tylko to, że wiedział, iż oddziały rządowe składały
się z dobrze uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Mogli oni pokonać Triadę Beta.
Wprawdzie Blade był przekonany o zdolnościach Rikkiego, ale pamiętał, że w
dotychczasowych potyczkach jego Wojownicy rzadko odnosili zwycięstwa.
„Czy tym razem się uda?” - rozważał w myśli.
Istniał tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Gdzie jest lustro? - zapytał Blade, wyciągając rękę.
Trzymaj – odpowiedział Spartakus, podając przyjacielowi okrągły przedmiot.
Blade przez chwilę przyglądał się słońcu. Wystarczyło ustawić lusterko pod odpowiednim
kątem, żeby Rikki otrzymał sygnał.
Modlę się do Wielkiego Ducha, żeby im pomagał – powie dział Joshua.
Są Wojownikami – powiedział dumnie Spartakus. - Sami sobie pomogą.
Żeby jego ciągła ochrona nie była potrzebna – ciągnął Jo shua. - Żebyśmy mogli żyć na tej
planecie w doskonałej har monii.

Zwykłe marzenia, bracie – parsknął Spartakus.
Czy nadal się zastanawiasz? - zapytał Platon, obserwując wahanie Blade’a.
Nie jest to łatwa decyzja – odparł Wojownik, spoglądając przed siebie. - Trudno wydać
rozkaz, który może stać się przy czyną śmierci przyjaciół.
Pomyśl o Wielkim Duchu – poradził mu Platon. - Pomyśl o tym, co może przynieść
Rodzinie zdobycie informacji.
Blade skinął głową. Nie było sposobu, żeby tego uniknąć. Przechylił lusterko, chwytając
promień słońca. Sygnał został wysłany. Pozostało tylko kilka sekund.
Zrobił to.
Reszta należała do Rikkiego.
Blade przypomniał sobie słowa z Eklezjastes: „Na wszystko jest czas, każdy cel ma
określony okres do realizacji, czas narodzin i czas śmierci”.
Czy właśnie wysłał Triadzie Beta rozkaz śmierci?
Rozdział 5
-

Muszę przyznać, że zrobiłeś na mnie wielkie wrażenie – powiedział kapitan. - Nigdy

jeszcze nie widziałem człowieka, który załatwiłby tyle mutantów i przeżył, żeby o tym
opowie dzieć.
Posuwali się w kierunku południowo-zachodnim. Geronimo jechał na czarnym koniu.
Cyntia podążała tuż za kapitanem. Reszta żołnierzy okrążyła ich, uniemożliwiając ucieczkę.
Dwóch jeźdźców wysunęło się na ćwierć mili do przodu. Stanowili straż przednią.
Nazywamy je mutantami – powiedział Geronimo po kil kunastu minutach jazdy. - Ale póki
nie zabijam ich dla przyje mności, Wielki Duch będzie nade mną czuwał.
Kogo masz na myśli, mówiąc „my”? - zapytał kapitan. - Już kilkakrotnie mówiłeś w ten

background image

sposób.
Och! Chodzi mi o Garfielda, Snoopy’ego i oczywiście siebie.
Garfield? Snoopy? Czy oni są tak samo doświadczonymi wojownikami jak ty?
Zapytaj o to Czerwonego Barona – odpowiedział tajemni czo Geronimo, śmiejąc się w
duchu ze zmieszania swego roz mówcy.
Kapitan nie miał okazji zapoznać się z biblioteką Rodziny, gdzie zgromadzonych było
tysiące woluminów. Książki uczące przetrwania, poradniki rybackie, książki dla myśliwych,
stolarzy i lekarzy. Mnóstwo tomów, zawierających wiedzę o świecie. Były tam również
pozycje związane z taktyką wojenną. Geronimo czytał je najchętniej. Biblioteka zawierała
również
dość pokaźny zbiór książek humanistycznych, wydanych tuż przed wybuchem wojny, która
była chyba żartem na miarę wieków. Żart ten pogrzebał w płomieniach tysiące lat pracy i
myśli ludzkiej. Z tego też powodu Biblioteka była jednym z najpopularniejszych miejsc w
Domu. Każdy członek Rodziny spędzał tam niezliczone godziny, czytając prawie wszystko,
co wpadło w ręce. Najbardziej wartościowymi książkami były te ze zdjęciami zrobionymi
jeszcze przed wojną.
Bardzo się martwię tym, że nie chcesz nam powiedzieć, kim jesteś i skąd pochodzisz –
odezwał się kapitan, przerywając Indianinowi rozmyślania.
Mógłbym ci zaufać, gdybym również wiedział trochę o to bie – odpowiedział Geronimo. -
Powiedz chociaż, jak się nazy wasz.
Zwą mnie Kilrane – wyjaśnił kapitan.
Z całkiem niezłą reputacją – dodała niespodziewanie Cyn tia.
On? - zdziwił się Geronimo. - To dziwne. Nigdy jeszcze nie słyszałem tego imienia.
To prawa ręka Rolfa – wyjaśniła Cyntia.
No, proszę! - odparł Indianin z udanym zdziwieniem.
Jest bardzo szybki – kontynuowała dziewczyna. - Niektó rzy uważają, że najszybszy na
całym świecie.
Geronimo spojrzał na wystającą rączkę rewolweru, który wisiał na prawym biodrze
Kilrane’a.
-

Czy to prawda? Jesteś tak szybki, jak ona mówi? Kapitan spojrzał na Geronima tak,

jakby chciał powiedzieć,
że nie powinien w to wątpić.
-

Tak mówią wszyscy.

Mam przyjaciela o imieniu Hickok – zaczął Indianin. - On jest najszybszy i dlatego możesz
zająć tylko drugie miejsce.
Myślisz, że ten twój przyjaciel mógłby mnie pokonać? - zapytał Kilrane chichocząc.
Nie ma co do tego żadnej wątpliwości – odparł niewzru- • szenie Geronimo.
Nie mówmy o tym – powiedział pojednawczo kapitan. - Powiedz mi jednak, jak masz na
imię.
Geronimo.
Miło mi cię poznać. Być może będziesz miał jeszcze przy jemność przedstawić mnie
swojemu przyjacielowi, Hickokowi.
Myślisz, że będę tak długo żył? - zapytał Indianin.
To, niestety, nie zależy ode mnie – poinformował go Kil- rane. - Rolf o tym zadecyduje.
Wieziecie mnie do niego? - dopytywał się Geronimo.
Pięć punktów za domyślność – powiedział Kilrane. - Te raz jest w Pierre i tam właśnie się
udajemy.
Ile czasu zajmie nam dotarcie do tego miejsca?
Cztery, może pięć dni. Zależy to od szybkości naszych ko
ni – odpowiedział Kilrane, a po chwili dodał: - A dlaczego py
tasz?
Minęło już wiele czasu, odkąd opuściłem Rodzinę – od parł Geronimo. - Pewnie martwią się
o mnie.

background image

To bardzo dobrze – uśmiechnął się Kilrane. - Może wyślą kogoś za tobą. Może będzie to
Hickok.
Geronimo ucichł i zaczął zastanawiać nad swoim położeniem. Kilrane mógł mieć rację.
Platon zaniepokojony długą nieobecnością jednego ze swoich najlepszych Wojowników
mógł wysłać kogoś na poszukiwania. Jeśli to zrobił, to tą osobą był na pewno Hickok.
„Co za idiota ze mnie – pomyślał. - Dlaczego pozostawiłem wszystkich, których kochałem, i
pojechałem sam, nie wiadomo dokąd?”
-

Hej, Geronimo! - zawołała Cyntia. - Dlaczego jesteś taki ponury? Oni nie zamierzają

cię zabić, a przynajmniej nie od razu.
Geronimo uśmiechnął się i powrócił do wspomnień. Jak po-
wiedzieć Cyntii o Montanie? Jak opowiedzieć jej o wszystkim, co tam przeszedł? Jak
opowiedzieć o zdradzie, która go dotknęła ze strony Indianki? Pomógł jej, a ona próbowała
go zabić. Na dodatek już prawie przekonała go, żeby opuścił Rodzinę i zamieszkał razem z
nią. Dlaczego jego lojalność wobec przyjaciół, współbraci była aż tak płytka? Jak mógł
odrzucić Rodzinę?
-

Rolf mógłby zostawić cię przy życiu – powiedział nagle Kilrane. - On nie jest tak

złośliwy jak ten sukinsyn Rory.
Geronimo spojrzał na kapitana i stwierdził, że ten człowiek musi być gościem z
charakterem. Był chyba naturalnym przywódcą, kimś bardzo ważnym w oddziale. Jego
ludzie wypełniali rozkazy bez szemrania. Kiedy on i Cyntia zostali otoczeni, rzucił tylko
kilka słów, a żołnierze zabrali mu broń.
Kilrane zajął się teraz zbadaniem nogi dziewczyny. Jego diagnoza potwierdziła
przypuszczenia Geronima. Żadna z ran nie była zanieczyszczona ropą. Jeśli w ciągu kilku
najbliższych dni stan Cyntii nie pogorszy się, to będzie oznaczać, że krew nie została
zatruta. Dziewczyna przeżyje. W przeciwnym razie...
Kilrane najwyraźniej bardzo się spieszył. Rozkazał Indianinowi, żeby ten ciągnął
dziewczynę za sobą na specjalnie przygotowanych noszach. Geronimo nie musiał specjalnie
wysilać swojego umysłu, żeby odgadnąć przyczynę pośpiechu kapitana. Farma Cyntii była
położona na terytorium Kawalerii. Kilrane obawiał się, że ktoś mógł usłyszeć strzały. Nie
było w tym nic dziwnego, że kapitan chciał jak najszybciej wydostać się z niebezpiecznego
obszaru, zanim natnie się na wroga, który prawdopodobnie będzie miał przewagę.
Zdaje mi się – rozpoczął Geronimo, starając się uzyskać od kapitana jakieś informacje. -
Zdaje mi się, że ci dwaj bracia nie kochają się zbyt mocno.
Kochają?! - parsknął Kilrane. - Oni się nienawidzą.
-

Czy nie jest to trochę dziwne? - zapytał Geronimo. Kilranespojrzał na Indianina

zwyrazem wściekłości
w oczach.
-

A co byś zrobił, mądralo, gdyby twój własny brat zgwałcił dziewczynę, którą

kochałeś?
Geronimo i Cyntia wymienili między sobą znaczące spojrzenia. To, czego się dowiedzieli,
było całkiem nowym elementem układanki.
-

Czy chcesz przez to powiedzieć, że Rory zgwałcił dziew czynę Rolfa?

Kilrane potakująco skinął głową.
Jakieś dziesięć lat temu – dodał po chwili.
Dlaczego Rolf go nie zabił? - zapytał Geronimo.
Trudno mi powiedzieć – odparł kapitan. - Na jego miejscu dawno bym to zrobił. Nawet sam
już kiedyś chciałem zrobić to za Rolfa. Obiecałem sobie, że odstrzelę mu kutasa, ale Rolf
po wiedział, że nie chce o tym słyszeć. On jest cholernie porządny.
Czy Rolf nie mógł się zmusić i zabić tego sukinsyna?
Musisz go zrozumieć – wyjaśnił Kilrane. - Rory zawsze sprawiał kłopoty. Dopóki żył ich
ojciec Brent, nie było to aż takie dokuczliwe. On zawsze potrafił utrzymać Rory’ego w ry
zach. Kiedy został zastrzelony, wszystko się zmieniło. Rory sta
wał się coraz gorszy. Sprawiał kłopoty, kiedy tylko miał okazję.

background image

Pewnego dnia Rolf zakochał się w kobiecie o imieniu Adriana.
Rory stwierdził, że ją także musi mieć dla siebie. Wywiózł ją
i zwyczajnie zgwałcił...
-

Co się stało potem? - zapytała Cyntia. Przez dłuższą chwilę Kirlane nie odpowiadał.

Byłem tam wtedy – przyznał w końcu. - Rory, grożąc pi stoletem, kazał mi przysiąc, że
nigdy nikomu tego nie powiem.
Ja nie jestem w Kawalerii – nalegał Geronimo. - Mnie możesz powiedzieć.
Indianin wyczuwał instynktownie, że kapitan pała ogromną potrzebą zwierzenia się komuś
ze swojego sekretu.
Kilrane rozejrzał się dookoła, upewniając się, czy nikt z jeźdźców nie podsłuchuje. Na
szczęście najbliższy z nich znajdował się o dziesięć jardów dalej.
-

Rory wyśmiał Rolfa – zaczął kapitan. - Chciał go sprowo kować do wyciągnięcia

karabinu. Wiedziałem, że Rolf chciał tego, ale Adriana mu przeszkodziła. Rolf przecież nie
wiedział, że jego dziewczyna została zgwałcona. Nie mówiłem mu
0

tym. Adriana nie czekała, aż Rolf odkryje całą prawdę. Nie chciała, żeby obaj bracia

pozabijali się. Adriana jest cudowną kobietą. Nie skrzywdziłaby nawet muchy.
Kapitan zrobił krótką przerwę.
Rolf wciąż ją kocha, ale jest honorowym człowiekiem. Dowiedział się o wszystkim, lecz
Adriana uprosiła go, żeby oszczędził Rory’ego. Po tym wszystkim Rolf odłączył się od
Kawalerii. Ponieważ był bardzo lubiany, wielu ludzi Rory’ego poszło za nim. I w ten
sposób powstał Legion.
Cyntia opowiadała mi o tym – przyznał Geronimo. - Co się jednak stało z Adriana? Poszła
wraz z Rolfem?
Kilrane zacisnął pięści ze złości.
-

Nie! - powiedział. - Stwierdziła, że za bardzo kocha Rolfa

1

nie mogłaby go prosić o wychowanie dziecka Rory’ego. Po została z tym

skurwielem! Czy możesz sobie to wyobrazić?! Ma teraz już dziesięcioletniego syna,
Calhouna.
-

A jak się czuje Rolf? - wypytywał nadal Geronimo. Kilrane spojrzał na Indianina.

Żal ściska serce, gdy go widzę. To nie człowiek, ale cień. Wprawdzie na zewnątrz jest nadal
taki sam, ale jego dusza umarła.
Czy Rory i Rolf widzieli się przez te dziesięć lat?
Nie!
Kto jest starszy?
Nikt – odburknął Kilrane.
Nie rozumiem – przyznał Geronimo.
Jeszcze ci nie mówiłem? - odparł zdziwiony kapitan. - Oni są bliźniakami.
W tej samej chwili jeden z jeźdźców podjechał do Kilrane’a. Był to mały człowiek z dużą
brodą, ubrany w obcisłe brązowe spodnie.
O co chodzi, Hamlin? - zapytał Kilrane.
Czy nie jesteśmy blisko Strefy Śmierci?
Zgadza się, Hamlin – odparł dowódca.
Usta człowieczka wykrzywiły się w lekkim uśmiechu.
Nic z tego nie będzie! - warknął Kilrane. - Wiem, o czym myślisz, ale nie skorzystamy z tej
szansy. Powinniśmy wrócić na nasze terytorium nie napromieniowani.
Chyba masz rację – przyznał Hamlin.
Co jest takiego szczególnego w tej strefie? - zapytał Ge ronimo.
Nigdy czegoś takiego nie widziałeś? - powiedziała Cyntia ze zdumieniem.
Geronimo potrząsnął przecząco głową.
Teraz takich stref jest trochę więcej – powiedział Kilrane.
- Ale ta jest wyjątkowa.
Właśnie chciałbym dowiedzieć się, na czym polega ta wy jątkowość.
Strefy Śmierci są obszarami pozbawionymi życia – po wiedziała Cyntia.

background image

Tyle to ja wiem – odparł Geronimo. - Członkowie mojej Rodziny nazywają te obszary
Gorącymi Plamami. Są to tereny dotknięte promieniowaniem radioaktywnym. Jak dotąd nie
spenetrowaliśmy żadnej, ale, niestety, nie mamy sposobu oceny stopnia skażenia.
No więc, po co pytasz? - zdziwiła się Cyntia.

Nadal nie wiem, dlaczego ta strefa jest taka wyjątkowa? - przypomniał Geronimo.
Jeśli nasze informacje są prawdziwe – zaczął Hamlin – to w tej ktoś żyje.
Skąd to wiecie?
Od pewnego człowieka, który powrócił stamtąd żywy – wyjaśnił Kilrane. - Osoba ta
opowiedziała nam o fantastycz nych krwiożerczych potworach. Niestety, niedługo po tym
człowiek ten umarł. To było kilka lat temu. Wielu śmiałków wyruszyło na poszukiwania, ale
nikt nie wrócił.
Czy mogę cię jeszcze o coś zapytać? - powiedział niepew nie Geronimo.
Słucham – odrzekł Kilrane.
Czy umiesz czytać?
-

Tak, moi rodzice nauczyli mnie. Ale po co ci to? Zanim Geronimo zdążył

odpowiedzieć, wtrąciła się Cyntia.
-

Ja także umiem czytać – oznajmiła z dumą. - Moja rodzi na posiada elementarz i

trochę innych książek. To znaczy mie liśmy, zanim dom się spalił. To mówiąc, uderzyła
głową w pra we ramię kapitana.
Geronimo po raz kolejny analizował informacje, jakie udało mu się usłyszeć.
Co myślą obie strony o konflikcie pomiędzy braćmi? - za pytał Geronimo.
Nie podoba im się to. Nigdy nie poznali prawdziwej przy czyny tej waśni. Większość
chciałaby, żeby obie grupy znowu się połączyły. Obecna sytuacja jest nie do zniesienia.
Wczorajsi przyjaciele są teraz wrogami. Brat występuje przeciwko bratu, kuzyn przeciwko
kuzynowi. Czy możesz to sobie wyobrazić?
Kapitan przerwał i przez moment nad czymś się zastanawiał.
-

Wielu z nas uważa, że po śmierci Rolfa albo Rory’ego wszystko powróci do

dawnego stanu. Niektórzy zastanawiają się, jak tego dokonać. Chyba rozumiesz, co mam na
myśli?
W rzeczy samej – odpowiedział Geronimo.
Hej! - wtrącił się Hamlin, patrząc na Indianina. - Dlacze go pytałeś o czytanie? Ja nie
potrafię czytać i nie wiem, czy chciałbym umieć. Co mogą ci dać głupie książki?
Cała moja Rodzina potrafi czytać – oznajmił Geronimo. - Kiedyś wszyscy ludzie umieli
czytać i pisać, ale to już minęło.
A co daje czytanie? - nalegał Hamlin.
Czytający potrafi myśleć – stwierdził Geronimo.
Ale do czego potrzebne jest myślenie? - dopytywał się Hamlin.
Geronimo chciał już odpowiedzieć, lecz ich rozmowę przerwały wystrzały z karabinu.
Kilrane natychmiast ściągnął cugle, zatrzymał konia. Pozostali poszli w jego ślady. Dwóch
żołnierzy, stanowiących przednią straż, wracało szybko do oddziału. Wzniecali przy tym
tumany kurzu.
-

Co się tam dzieje? - zapytał zdenerwowany Hamlin. Geronimo znał odpowiedź,

zanim nadjechała dwójka zwia dowców.
Kawaleria! - wykrzyknął jeden z nich. - Około czterdzie stu ludzi.
Oddali do nas kilka strzałów – dorzucił drugi. - Byli trochę za daleko, żeby nas trafić.
Skręcamy na południowy wschód – rozkazał Kilrane. - Może uda nam się ich zgubić.
Cały oddział skierował się w jedną stronę.
-

Patrzcie! - krzyknął nagle jeden z żołnierzy. - Jest ich

więcej.
Geronimo obejrzał się. Według niego od południowego zachodu zbliżały się co najmniej
trzy tuziny jeźdźców. Razem dawało to około osiemdziesięciu ludzi. Kilrane nie miał
dużego pola manewru. Jeśli ruszy na południe, otoczą go zbliżające się oddziały. Pozostała

background image

tylko jedna możliwość.
-

Jedziemy na północ! - zawołał.

-

Nie możemy! - krzyknął Hamlin. - Spójrz!

Od północy zbliżała się również duża grupa jeźdźców.
Jesteśmy w pułapce! - krzyknął nerwowo jeden z żołnie rzy.
Nie jesteśmy! - odkrzyknął Kilrane, wskazując na północ- no-zachodni kierunek.
Wszyscy spojrzeli z przerażeniem na rozpościerające się przed nimi tereny.
Strefa Śmierci – wyszeptał Hamlin.
A nie moglibyście się poddać? - zapytał Geronimo.
Rory zastrzeliłby nas – odpowiedział Kilrane. - Nie, takie rozwiązanie nie wchodzi w grę.
Mamy tylko jedno wyjście. Za łożę się, że oni to zaplanowali.
-

Chcą nas tam zepchnąć? - powiedział Geronimo. Kilrane smętnie pokiwał głową;

spojrzał na zbliżających się
przeciwników.
-

Są silniejsi od nas – powiedział po chwili. - Ale chyba nie będą marnowali ludzi i

amunicji, jeśli mogą nas zmusić do wkroczenia w Strefę Śmierci.
-

Może pozostalibyśmy tutaj – zasugerował cicho Hamlin. Kilrane nie wahał się.

Podniósł rękę i wskazując kierunek,
podążył przodem. Po chwili ruszył cały oddział.
Geronimo trzymał się blisko kapitana; spoglądał od czasu do czasu na Cyntię, która była
teraz blada jak ściana.
„Kogo się bała? Czy tego, o czym opowiadał Kilrane? Krwiożerczych potworów?” -
rozmyślał.
Wspaniale! Po prostu wspaniale! Następnym razem zostanie sam. Wykopie sobie jakąś
dziurę; będzie w niej siedział i myślał tak długo, dopóki nie minie niebezpieczeństwo. Ktoś
powinien go ostrzec!
Autoanaliza jest niebezpieczna dla zdrowia.
A może Hamlin miał rację?
Komu, do cholery, potrzebne jest myślenie?!
Rozdział 6
Rikki-Tikki-Tavi był poważnie zaniepokojony. Drobny, żylasty dowódca Triady Beta
doliczył się jedenastu żołnierzy. O-znaczało to, że zbliżający się przeciwnik miał przewagę.
Na jednego Wojownika przypadało czterech żołnierzy. Zresztą liczba wrogów nie miała
większego znaczenia. Nawet gdyby ich było dwudziestu pięciu, rozkaz należało wykonać.
Postawiono im trudne zadanie.
- Nie mogą powrócić do dowództwa z informacjami o naszym Domu – powiedział Rikki do
dwóch pozostałych członków Triady. - Zabijcie ich. Jeśli się uda, to złapcie chociaż jednego
człowieka. Cała reszta musi zginąć. Zrozumiano?
Dwie głowy skinęły twierdząco.
Rikki przykucnął za głazem, który znajdował się po zachodniej stronie pagórka. Jak zwykle
był ubrany w czarne spodnie, czarną koszulę i wysokie mokasyny, sięgające kolan. Czarne
włosy i ciemne drapieżne oczy doskonale pasowały do jego kanciastej twarzy. W lewej ręce
ściskał długą czarną pochwę, która skrywała najcenniejszą, zdaniem Rikkiego, rzecz na
świecie. Był to prawdziwy japoński miecz, katana, który należał kiedyś do samuraja, a teraz
stanowił własność Rodziny. Rikki otrzymał go w nagrodę za swoją waleczność. Hickok
dostał prawdziwe kolty pytony. Obaj byli najlepsi w swoim fachu.
Każdy mężczyzna musiał uczyć się sztuki walki pod nadzorem najstarszego i najbardziej
doświadczonego Wojownika. W ramach tych ćwiczeń doskonalono wybrane style walki.
Rikki uczył się obrony z podręcznika Bruce’a Tegnera. Z tego powodu lekcje te nazywał
kiedyś lekcjami Tegnera. Książka
pochodziła z biblioteki Rodziny, założonej jeszcze przez Kurta Carpentera. Były tam
również inne podręczniki: judo, karate, kung fu, jujitsu oraz aikido. Po wielu latach ćwiczeń
Rikki został mistrzem walk Wschodu.

background image

Klękając za głazem, dowódca Triady Beta rozglądał się dookoła. Po chwili zauważył
ukrytego za drzewami Teucera z jego nieodłącznym składanym łukiem. Przez plecy
przewieszony miał kołczan. Zielona koszula i spodnie w takim samym koloże stanowiły
doskonały kamuflaż. W połączeniu z jasnymi włosami i brodą wyglądało to trochę
dziwacznie. Rikki zawsze zastanawiał się, dlaczego Teucer wybrał sobie właśnie to imię, a
nie na przykład Robin Hood albo Wilhelm Tell. Prawdopodobnie zrobił to z tych samych co
Rikki przyczyn. Teucer był żarliwym czytelnikiem i wielbicielem Homera. Rikki uwielbiał
Kiplinga.
Ostatni członek Triady Beta leżał za przewróconym pniem, który był chyba jedyną
pozostałością wielkiego, rosnącego tu kiedyś lasu.
Rikki widział tylko jego wyćwiczone, napięte mięśnie rąk. Ze wszystkich Wojowników
Rodziny właśnie on wzbudzał swoją budową największy postrach wśród przeciwników.
Ponadto był znakomitym strzelcem, tylko trochę gorszym od Hickoka. Gdyby doszło do
walki, to Yama mógłby konkurować zarówno z Rikkim, jak i z Seikiem. Potrafił walczyć w
każdych okolicznościach. Rikki cieszył się, że ten Wojownik został przydzielony do Triady
Beta. Jedyna rzecz, która nie podobała się Rikkiemu, to jego imię. Jak można sobie wziąć za
patrona boga Hindu? Ale któż inny mógłby prosić tkaczy, żeby wyszyli mu na koszulce
granatową czaszkę? Tylko Yama.
Pomiędzy nim a innymi Wojownikami istniała jeszcze jedna zasadnicza różnica. Każdy z
Wojowników umiał posługiwać się każdym rodzajem broni, ale specjalizował się w
wybranej dziedzinie walki. Blade uwielbiał nóż, Hickok – pistolet, Gero-
nimo – tomahawk. Yama lubił, co prawda krótki miecz, ale do perfekcji opanował walkę
wręcz. Zawsze był kompletnie u-zbrojony. U pasa wisiał mu miecz, na prawym udzie
znajdował się nóż. Pod lewym ramieniem trzymał dziewięciomilime-trowego browninga, a
pod drugim nosił rewolwer Magnum 586. Na dodatek miał jeszcze karabin Wilkinson, który
został przerobiony na automat z pięćdziesięcionabojowym magazynkiem. Lepiej było mieć
w Yamie przyjaciela, a nie wroga.
Rikki podziwiał jego zdyscyplinowanie.
Nagle od strony Domu coś błysnęło. Raz. Dwa. Sygnał został przesłany. Nadeszła pora
działania.
Rikki przyglądał się z ukrycia żołnierzom, należącym do armii Samuela. W Rodzinie
nazywano ich Wypatrywaczami. Byli wyposażeni w sprzęt radiowy służący do podsłuchu.
Wprawdzie Rikki nie był przekonany o jego skuteczności, ale wiedział, że dzięki niemu
można podsłuchiwać rozmowy z dużych odległości. Wypatrywacze mieli też sprzęt
fotograficzny. Cała aparatura ustawiona była na trójnogu, przy którym siedział żołnierz ze
słuchawkami na uszach. Obok niego stał drugi, z kartką papieru do notowania. nieopodal
stali jeszcze dwaj żołnieże z czymś, co przypominało olbrzymi aparat fotograficzny z
wielkim teleobiektywem. Pozostali Wypatrywacze stali dookoła. Byli bardzo spokojni.
Chyba nie spodziewali się kłopotów.
Tak jak mówił Blade, Wypatrywacze zajmowali się szpiegostwem. Robili to już od kilku lat
i byli w tym dobrzy. Jednak tym razem nie mogli wiedzieć, że zastawiono na nich pułapkę.
Zbliżających się nieprzyjaciół pierwszy usłyszał Yama. W mgnieniu oka wszyscy
Wojownicy z Triady Beta ukryli się. Rikki, używając małego lusterka, nadał sygnał do bazy
i oczekiwał odpowiedzi. Niebawem nadeszła.
W pewnej chwili Rikki zauważył jakiś dziwny przedmiot, przypominający ogromny talerz.
Wojownik pamiętał, że Blade
kiedyś o czymś takim wspominał. Widział to w Montanie i opowiedział o wszystkim w
Domu. Co to było... ?
-

Sygnał jest niewyraźny, sir – powiedział żołnierz ze słu chawkami na uszach. -

Gdzieś w pobliżu znajduje się coś, co zakłóca sygnał.
„Tak! To było właśnie to! - Rikki w końcu sobie przypomniał. - Mikrofon paraboliczny”.
Spróbuj jeszcze raz – rozkazał żołnierz, który najpra wdopodobniej był dowódcą oddziału,
gdyż oprócz niego nikt nie nosił złoceń na kołnierzu munduru.

background image

Połączyłem się z pułkownikiem Jarrisem, poruczniku Put- nam.
Oficer podszedł do mikrofonu i zbliżył go do ust.
-

Porucznik Putnam melduje się na rozkaz.

Rikki znajdował się o dwadzieścia jardów od oficera i dokładnie słyszał każde jego słowo.
-

Nie, sir. Żadnych problemów.

Nastąpiła przerwa, podczas której porucznik otrzymał prawdopodobnie jakieś instrukcje od
pułkownika.
Niedawno się rozlokowaliśmy. Przerwa.
Tak, sir. Dwadzieścia cztery godziny. Przerwa.
-

Mamy wystarczającą liczbę kaset. Czy są jakieś szczegól ne rozkazy?

Tym razem przerwa była nieco dłuższa.
-

Tak jest. Wszystko, co się wiąże z pobytem Blade’a w Montanie, zostanie

natychmiast przesłane. Również wszy stkie informacje dotyczące przyspieszonego procesu
starzenia. Przekażemy je od razu.
A więc Wypatrywacze wiedzieli o tragedii, jaka spotkała Rodzinę.
-

Myślałem, że jest to niemożliwe – mówił porucznik Put-

nam. - Lekarz musi być wściekły. Tak, zgadzam się. Dostanie wszystko, czego będzie
potrzebował. Wzmianki na temat góra zostaną również przesłane natychmiast.
Rikki zastanawiał się, co było tematem tajemniczej rozmowy porucznika Putnama z
pułkownikiem Jarrisem. GOR to symbol oznaczający stwora nazywanego Gremlinem. Po
swoim pobycie w Montanie Blade dostarczył Rodzinie bardzo interesujących materiałów na
ten temat.
Stolicą tego, co pozostało po Stanach Zjednoczonych, było Denver w stanie Colorado. Nie
tylko to miasto ocalało. Gdzieś istniała również tak zwana cytadela Cheyenne. Miejsce to
znajdowało się prawdopodobnie w stanie Wyoming. Stacjonowały tam jednostki armii
Samuela. Jednak nad tym wszystkim czuwał pewien tajemniczy człowiek, zwany Doktorem.
Wystarczyło tylko, żeby ktoś użył tego słowa, a żołnierzy ogarniał paniczny strach. Nikt
dokładnie nie wiedział, czym zajmuje się Doktor i jaką pełni funkcję w rządzie nowej
Ameryki. Blade odkrył, że Doktor znajduje się bardzo blisko Samuela II. Dowiedział się
ponadto, że kieruje czymś, co nazywano Genetycznym Oddziałem Rozpoznawczym.
Gremlin, zanim zdezerterował i przyłączył się do Rodziny, służył w tej jednostce, o czym
wiedział Blade.
-

Samochody? - zapytał porucznik. - Zostawiliśmy je, puł kowniku, tam gdzie zwykle.

Nie będzie żadnych kłopotów. Bez odbioru.
Czyżby przyjechali dżipami? Rikki zastanawiał się, w jaki sposób można by je wykorzystać.
Chyba tylko do transportu.
Porucznik Putnam odłożył słuchawkę i podszedł do dwóch żołnierzy, pracujących przy
parabolicznym mikrofonie.
Czy wszystko już w porządku? - zapytał.
Tak jest, sir.-odpowiedzieli obaj.

Dobrze. Zaczynajmy więc. Upewnijcie się, czy zapis na taśmie jest wystarczająco wyraźny.
Tak jest, sir!
Rikki spojrzał na Teucera i Yamę. Obaj Wojownicy ciągle znajdowali się na swoich
stanowiskach i czekali tylko na rozkaz. Żołnierze byli tak zajęci swoimi czynnościami, że
wcale nie spostrzegli Wojowników, którzy siedzieli tuż obok.
„Doskonale! - pomyślał Rikki. - Może uda się pokonać wrogów przy minimalnym wysiłku”.
Swoim atakiem zaskoczą żołnierzy. Sytuacja nie mogła być lepsza. Wydawało się, że nic
nie może przeszkodzić w realizacji zamierzeń.
Nagle, jakby na przekór wszelkim planom, rozległ się krzyk.
Rikki-Tikki-Tavi spojrzał w kierunku, z którego dochodził.
„Na Wielkiego Ducha! Nie teraz!” - pomyślał z trwogą.
Dwadzieścia metrów nad Yamą siedziała na konarze sójka i darła się przeraźliwie,

background image

ostrzegając wszystkich o grożącym niebezpieczeństwie.
Czy żołnierze zwrócili na to uwagę? Czy są w stanie rozpoznać krzyk ostrzegawczy ptaka?
Przez głowę Rikkiego przeleciały w jednej chwili setki myśli.
Jeden z żołnierzy, trzymając w ręku M-16, przyglądał się ptakowi. Nie zdawał sobie jednak
sprawy, że znajduje się w odległości około sześciu jardów od przeciwnika.
Rikki zamarł w bezruchu. Czy ten żołnierzyk uzna krzyk ptaka za coś naturalnego, czy
będzie starał się wyjaśnić jego przyczynę?
Strażnik zrobił kilka kroków w kierunku drzewa, nie spuszczając wzroku z sójki.
Yama nie mógł wykonać żadnego ruchu, żeby nie ryzykować wykrycia. Na szczęście nie
zauważono go.
Sójka ciągle darła się wniebogłosy.
„Zamknij się, pieprzony ptaku!” - rozkazał jej w myśli Rik-ki.
Jego prawa ręka machinalnie zacisnęła się na rękojeści miecza.
Żołnierz nie przestawał wpatrywać się w ptaka. Na dodatek uśmiechał się głupkowato.
„Dobrze! Teraz odwróć się i wróć na swoje miejsce!”
Wartownik powoli odwracał się, zgodnie z życzeniem Rik-kiego. Gdy miał się już oddalić,
zauważył, że sójka jest wyraźnie zaniepokojona czymś, co znajduje się pod drzewem.
Zawahał się.
Rikki próbował wyobrazić sobie, co myśli wartownik.
„Pójdzie sprawdzić czy nie? Nie rób tego! Odejdź, skąd przyszedłeś? Pozostaw wszystko w
spokoju!” - błagał go w myślach.
Żołnierz powoli podniósł lufę M-16 i wycelował ją w korzeń drzewa. Nie spodziewał się
jednak żadnego niebezpieczeństwa. Robił to z nawyku.
Rikki wyciągnął z pochwy miecz, a Teucer napiął łuk, celując w strażnika.
Drugi strażnik od pewnego czasu obserwował poczynania kolegi i wreszcie zdecydował się,
że podejdzie do niego.
Stojący koło pnia żołnierz ruszył w kierunku Wojowników.
Rikki mógł sobie tylko wyobrazić jego minę, gdy odkryje, że za pniem leży uzbrojony po
zęby człowiek.
Rozdział 7
-

Tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałam.

Mężczyzna siedział obok fosy przy północno-wschodnim końcu zabudowań.
Wolałbym być sam – odburknął nieprzytomnie. Jego twarz wyrażała smutek. - Nie mamy o
czym rozmawiać.
Pozwól, że ci przeszkodzę – powiedziała dziewczyna, są dowiąc się obok niego. - Nigdy nie
myślałam, że zobaczę cię w takim stanie. Słyszałam, że na Wielkiego Hickoka nic nie
działa. No, może prawie nic.
Nathan spojrzał na dziewczynę.
Zostaw mnie w spokoju, Sherry. Proszę cię – powiedział ostro.
A jeśli nie odejdę? - spytała niewinnie dziewczyna. - Czy wyjmiesz wtedy swoje sławne
kolty, żeby mnie przegonić?
Przez moment Hickok przyglądał się Sherry.
Dlaczego mi to robisz? - zapytał po chwili.
Nie pozwolę ci tutaj siedzieć i winić się za wszystko – od parła szorstko dziewczyna.
Gdybyś wiedziała, dlaczego...
Wiem dlaczego – poinformowała go Sherry. - Jenny po wiedziała mi o wszystkim. Kochałeś
Joannę, prawda? Jak zo stała zabita?
Hickok milczał.
Dziewczyna przysunęła się do niego i delikatnie położyła mu rękę na ramieniu.
-

Nie wiedziałam, co się stało z Joanną, kiedy zapropono-

wano mi, żebym została Wojownikiem. Ale i tak nie zmieniłabym zdania.
Hickok chciał coś powiedzieć, lecz poczuł na wargach dotyk dłoni dziewczyny.
-

Wysłuchaj mnie najpierw, kochanie – powiedziała Sherry i zamilkła na moment.

background image

Zastanawiała się nad czymś.
-

Chyba już ci mówiłam, że moje życie w Kanadzie, nim porwali mnie Trolle, było

bardzo nieciekawe. Właściwie nud ne. Nigdy go nie lubiłam i zawsze chciałam czegoś
więcej. Wtedy zjawiłeś się ty.
Hickok łowił uchem każde słowo dziewczyny. Jego twarz złagodniała.
Uratowałeś mnie z rąk tych drani. Mój wymarzony książę przybył, by mnie ocalić. Nie
chciałam już nigdy więcej wracać do Kanady i namówiłam cię, żebyś mnie zabrał z sobą. Ja
na prawdę chcę tutaj zostać. Podoba mi się Dom. Muszę jednak coś robić. Każdy ma tu do
wykonania jakieś zadanie. Kim ja tu mogę być? Murarzem? Tkaczkem? To byłoby jeszcze
nud niej sze niż moje życie w Kanadzie. Co więcej mi pozostało? Nie mam talentu, aby
zostać Wróżem...
Ale dlaczego chciałaś i chcesz zostać Wojownikiem? - za pytał Hickok.
To chyba oczywiste – wyjaśniła Sherry. - Bardzo dobrze radzę sobie z bronią. Sam wiesz,
jak strzelam.
Wiem – przytaknął smutno.
Chyba więc rozumiesz, że ten wybór był jedynym logicz nym rozwiązaniem.
Być Wojownikiem to coś więcej niż umiejętność strzela nia i walki.
Mogę się też nauczyć sztuki wojennej – powiedziała pew nie Sherry.
Nie w tym rzecz – odparł Hickok. - Żeby zostać Wojow-
nikiem, trzeba posiadać pewną cechę umysłu i duszy, której nie można się nauczyć. W
przeciwnym razie twoja nauka zakończyłaby się po pięciu minutach.
O jaką cechę chodzi?
Chodzi o to, że zabijanie musi ci wejść w krew. Albo ty zabijesz, albo ciebie zabiją. Te
rozmowy o ochronie Domu to wielka bzdura. Stać się Wojownikiem, to być mordercą.
Sherry zaczęła się śmiać.
Co cię tak śmieszy? - warknął Hickok.
Zauważyłam, że na razie nie przypomniałeś swoich zwy kłych gadek.
Myślałem, że rozmawiamy na serio. Ty się jednak dobrze bawisz.
Przepraszam – powiedziała pojednawczo Sherry. - Bar dzo możliwe, że zawód mordercy nie
jest moim przeznacze niem, ale mogę zostać Wojownikiem.
Możesz zginąć, zanim cokolwiek zrozumiesz – powie dział Hickok, chociaż dobrze
wiedział, że Sherry to zlekcewa ży.
Jego przypuszczenia sprawdziły się.
Powiedz mi w takim razie, co jest złego w profesji zabój cy? Przecież ty jesteś jednym z
nich. I Blade, Geronimo, Rikki i wielu, wielu innych. Nie wygląda na to, żebyś się tym
zbytnio przejmował. Dlaczego to ma być takie złe dla mnie?
Nadal nic nie rozumiesz – wymamrotał Hickok ze znie chęceniem.
Niestety, chyba masz rację – powiedziała dziewczyna. - Nadal nic nie rozumiem. Dlaczego
mnie nie oświecisz?
Hickok podniósł głowę i spojrzał przed siebie.
Nie chcę, żeby historia powtórzyła się – oznajmił w koń cu.
Czy chcesz przez to powiedzieć, że boisz się stracić mnie, tak jak straciłeś Joannę? Czy o to
chodzi?
Hickok nie odpowiedział.
-

Nic nie słyszę – nalegała dziewczyna.

Hickok poruszył się nerwowo i spojrzał ze złością na Sherry.
-

Tak! - krzyknął.- Nie chcę cię stracić! Zadowolona?!

Po raz pierwszy w życiu Sherry nie wiedziała, co powiedzieć. Przez dłuższą chwilę
siedziała, wpatrując się w Hickoka. Dopiero teraz przekonała się, że Nathan martwi się o
nią.
-

Przepraszam – wyszeptała w końcu. - Nie miałam pojęcia. Hickok wyrwał z ziemi

kępę trawy i cisnął ją daleko przed
siebie.

background image

Jeśli nie chcesz, żebym została Wojownikiem, to postąpię według twojego życzenia –
zaproponowała cicho Sherry.
To twoje życie – odburknął Hickok. - Rób z nim, co chcesz.
Dziewczyna przysunęła się do mężczyzny.
-

Nie chcę robić czegoś, co może cię zranić. Znaczysz dla mnie zbyt wiele. Jesteś dla

mnie wszystkim.
Hickok poniósł głowę i spojrzał prosto w zielone oczy Sherry.
Mówię poważnie – ciągnęła dziewczyna. - Nathan, ko cham cię! I ty dobrze o tym wiesz.
Jeśli tak bardzo nie chcesz, żebym została Wojownikiem, jeśli to tak bardzo cię boli, to po
stąpię, jak uważasz.
Czy naprawdę zrezygnowałabyś dla mnie ze swoich ma rzeń? - zapytał Hickok.

Tak! - padła jednoznaczna odpowiedź. Wojownik zamyślił się.
A więc załatwione – powiedział w końcu.

Chcesz, żebym zrezygnowała? - zapytała z przestrachem Sherry.
Z pewnością nie – uśmiechnął się Hickok. - Chyba nie mógłbym żyć z myślą, że przeze
mnie nie spełniły się twoje marzenia. Jeśli chcesz zostać cholernym damskim Wojowni
kiem, to niech tak się stanie. Howgh!
Sherry pisnęła z radości i rzuciła się Hickokowi w ramiona.
Wiedziałam, że się zgodzisz – szepnęła mu do ucha.
Tylko nie mów o tym nikomu – ostrzegł. - Gdyby inni do wiedzieli się, że jestem taki
miękki, to straciłbym reputację.
Pewno już dużo wcześniej zmieniłeś zdanie – stwierdziła Sherry, głaszcząc Wojownika po
jasnych włosach.
Niezupełnie – zauważył Hickok. - Siedziałem tutaj i my ślałem o swoim zachowaniu.
Uświadomiłem sobie, że byłem zbyt samolubny. Przecież to twoje życie. Mogłem
wprawdzie być niezadowolony z twojego pomysłu, ale jeśli rzeczywiście chcesz zostać
Wojownikiem, to nie mam prawa ci w tym prze szkodzić.
Doceniam to – szepnęła Sherry.
Stawiam jednak jeden warunek — powiedział twardo Hi ckok. - Musisz uczyć się od
najlepszych. Ja nauczę cię strzelać, Blade walki nożem, Geronimo tropienia śladów i walki
toma hawkiem. Inni nauczą cię tego, co sami umieją najlepiej. Do czasu rozpoczęcia nauki
popracuj trochę nad sobą, a obiecuję ci, że będziesz doskonała.
Nie żartuj sobie ze mnie – powiedziała Sherry, ukazując w uśmiechu lśniące zęby.
Hickok nagle spochmurniał.
O co chodzi tym razem? - zapytała dziewczyna.
Coś przyszło mi do głowy – wyjaśnił.
Co takiego?
Być może pewnej nocy przyjdzie mi ochota porozmawiać z tobą... Byłbym bardzo
niezadowolony, gdybyś wtedy wymó wiła się bólem głowy od tych cholernych ćwiczeń!
Sherry mocno przytuliła się do Hickoka.
Nie denerwuj się tym – zachichotała. - Coś takiego nigdy się nie zdarzy. Na przykład dzisiaj
nic mnie nie boli.
Naprawdę?
Sherry i Hickok wzięli się w objęcia. Dziewczyna wtuliła się
w ciepłe i twarde ciało Wojownika. Ich usta złączyły się w długim pocałunku.
To było wspaniałe! - powiedziała Sherry. - Zrób to jesz cze raz.
Wszystko, czego... - zaczął Hickok, ale nie zdążył dokoń czyć.
Czy coś się stało? - zapytała dziewczyna. - Zobaczyłeś coś?
Słuchaj.
Czego?
Bądź cicho i słuchaj.

background image

Hickok puścił dziewczynę i położył ręce na swoich rewolwerach.
-

Nic nie...

W oddali rozległ się dziwny dźwięk.
To są odgłosy strzelaniny – oznajmił Hickok, spoglądając w kierunku zachodnim.
Może to Wojownicy trenują? - zasugerowała Sherry.
To niemożliwe – odparł Hickok, potrząsając głową. - Za daleko. Co to może być?
Może ktoś poluje? - zastanawiała się głośno dziewczyna.
Zbyt dużo wystrzałów jak na... - zaczął Hickok. - Ależ ze mnie idiota! To przecież musi być
właśnie to!
To znaczy co? - zapytała zdezorientowana Sherry.
Chodź ze mną – rzucił, podrywając się do biegu.
-

Poczekaj! - zawołała dziewczyna. Hickok zwolnił trochę, żeby mogła go dogonić.

Rozdział 8
Strefa Śmierci z pewnością nazywała się tak nie bez powodu.
Podczas swoich podróży Geronimo nigdy nie spotkał obszaru całkowicie pozbawionego
życia. Wrażenie było niesamowite. Wydawało mu się, że został przeniesiony na inną
planetę.
Na rozległym obszarze nie było wcale roślinności. Nawet wiatr wydawał się nienaturalnie
ciepły i jakby ociężały. Ziemia miała dziwny oddcień brunatnej cegły.
W jaki sposób w takich warunkach mogło istnieć jakiekolwiek życie – stanowiło zagadkę
przyrody...
Cały patrol Legionu zgromadził się na szczycie niewielkiego pagórka. Wszyscy zsiedli z
koni.
-

Nie widać, żeby nas gonili – zauważył Hamlin. - Co o tym myślisz, Kilrane?

Kapitan przez dłuższą chwilę obserwował znajdującą się pod nimi dolinę.
Chyba masz rację – zgodził się z twierdzeniem przyjaciela.
Na pewno z nas zrezygnowali – ciągnął Hamlin. - Dobrze wiedzieli, że nas nie złapią.
Albo wykonali swoje zadanie i wycofali się- zasugerował Kilrane.
Co masz na myśli?
Pewnie ocenili, że jesteśmy już wystarczająco głęboko w Strefie Śmierci i uznali, że nie ma
sensu dalej nas ścigać – wyjaśnił kapitan. - Jesteśmy jakieś piętnaście mil od granic Strefy.
I co teraz? - zapytała Cyntia.
Tak, to był bardzo istotny problem. Geronimo rozmyślał nad
tym od dobrych kilku minut. Starał się określić w przybliżeniu obecne położenie oddziału.
Wiedział, że Kawaleria i Legion zajmowały wschodnią część Południowej Dakoty.
Kawaleria kontrolowała wschodnie skrawki tego terenu, a Legion – zachodnie. Musieli się
teraz znajdować na terenie należącym do wroga. Geronimo starał się w pamięci odtworzyć
mapę stanu, którą widział w atlasie podczas podróży do Montany. To dziwne, ale nie
przypominał sobie żadnych ważnych obiektów militarnych czy cywilnych, które mogłyby
znajdować się na tym obszarze. Dlaczego więc właśnie tutaj nastąpiło uderzenie jądrowe?
Może to była jakaś pomyłka? Z nagrań magnetofonowych i gazet z okresu wojny, które
zdobył podczas licznych wypraw, dowiedział się, że wielu strategicznych celów nie
bombardowano. Natomiast tereny pozbawione takich obiektów zostały zupełnie zniszczone.
Ten paradoks starał się kiedyś wyjaśnić jeden ze Starszyzny Rodziny. Powiedział wtedy, że
prawdopodobnie rakiety nie były tak dokładne, jak to zakładali ich konstruktorzy. Można
założyć, i jest to nawet możliwe, że rakieta, skierowana na tereny położone w Dakocie
Pomocnej, zbacza o kilkaset mil i uderza w obszar Dakoty Południowej. Kiedy trasa lotu
wynosi tysiące mil, to drobne odchylenie kursu może wywołać taki właśnie skutek. Książki
zgromadzone w bibliotece Rodziny informowały o takich wypadkach. Zdarzały się one
podczas prób z bronią jądrową.
Może powinniśmy skierować się na południowy zachód – zaproponował Hamlin. - W ten
sposób wcześniej dojechaliby śmy do Pierre.
Myślałem o tym – przyznał Kilrane. - Kawaleria mogła to jednak przewidzieć i zablokować

background image

nam drogę. Z drugiej strony nie możemy zbyt długo pozostawać w tej strefie. Im szybciej
się stąd wydostaniemy, tym lepiej dla nas.
Widzisz to? - zapytał jeden z jeźdźców, zwracając się do Hamlina.
Geronimo odwrócił się i spojrzał w kierunku zachodnim. To, co zobaczył, zaskoczyło go.
W odległości dwóch mil od nich wznosił się olbrzymi stożkowaty kopiec. Był tak wysoki,
że wydawało się, iż zahacza o chmury płynące po niebie.
Co to jest, do diabła? - wykrzyknął zdziwiony Hamlin.
Może to miejsce, w które uderzyła rakieta – powiedziała niepewnie Cyntia.
Na pewno nie – odparł Geronimo. - Wybuch jądrowy po zostawiłby ogromną dziurę, a nie
kopiec o tak dziwnych kształ tach. To coś musiało zostać stworzone.
Czy mógł to być... - zaczął Hamlin.
-

Wulkan? - odpowiedział Indianin. Hamlin skinął potakująco głową.

Chyba nie – stwierdził Geronimo. - Nigdy nie słyszałem o wulkanach w Południowej
Dakocie.
Spójrzcie na szczyt kopca! - krzyknęła nagle Cyntia.
Indianin podniósł wzrok, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
Na brzegu stożka coś się poruszało. Postać widzieli niewyraźnie ze względu na odległość.
Nikt jednak nie miał wątpliwości, że był to jakiś organizm żywy. Albo robot.
Spieprzajmy stąd! - krzyknął przerażony Hamlin.
Jazda! - zawołał Kilrane, wskazując ręką południowy za chód.
Po chwili widać już było tylko tumany brunatnego piasku.
Podczas jazdy Geronimo zastanawiał się, co to mogło być. Czy może jakieś zwierzę, które
po Wielkim Wybuchu przystosowało się do życia w tak ekstremalnych warunkach. Tak
zwani „eksperci” stwierdzili kiedyś, że radioaktywne środowisko, pełne różnego rodzaju
toksycznych substancji, wpłynie na wytworzenie się mutantów, zdolnych wytrzymać prawie
wszystko. Kombinacje nieznanych środków mogły doprowadzić do powstania
zadziwiających form żywych. Mutanty pojawiały się
dosłownie wszędzie. Zielone potwory rozmnażały się z zadziwiającym tempie. Jeden z
mutantów zabił Kurta Carpentera, założyciela Rodziny i Domu. Innym nieszczęściem były
częste przypadki gigantyzmu wśród owadów. Nikt nie mógł przewidzieć wszelkich
niebezpieczeństw. Platon słusznie kiedyś zauważył, że proces rozmnażania się tych
dziwnych stworów może doprowadzić do zagłady rodzaju ludzkiego.
Nagle uwagę Indianina zwrócił ogromny dół, obok którego właśnie przejeżdżali. Na jego
dnie coś się poruszało. Geronimo próbował przyjrzeć się bliżej temu czemuś, ale szarpiący
się wciąż koń bardzo mu to utrudniał. Wydawało się, że wewnątrz tego otworu o średnicy
trzydziestu stóp znajdowały się dwie figurki koloru brunatnego, przypominające swym
wyglądem kije.
Co to było?
Wojownik zauważył, że Kilrane także przygląda się tym stworom.
Widzisz to? - zapytał Geronimo. Kapitan skinął głową.
Wiesz, co to może być? Kilrane wzruszył ramionami.
Cyntia również wpatrywała się w otwór. Jej twarz stała się blada, a szczupłe ręce zacisnęły
się na ramionach Kilrane’a.
Geronimo denerwował się trochę zachowaniem dziewczyny. Uważał, że lepiej by było,
gdyby Cyntia siedziała z nim na koniu. Pomimo krótkiej znajomości był już zazdrosny.
Uważał, że jest bardzo atrakcyjną dziewczyną.
Jeźdźcy zauważyli następne wzgórza.
Na czele orszaku nadal znajdował się Kilrane. Przed nimi pojawiła się nieoczekiwanie druga
dziura. Kapitan podjechał do krawędzi otworu. Żołnierze pospieszyli za nim.
Dwóch jeźdźców postąpiło inaczej.
Jechali przez cały czas z tyłu. Tumany kurzu, jakie pozostawiali podążający przodem,
całkowicie przesłaniały widocz-
ność. Dlatego jadący z tyłu nie widzieli drogi. Zanim zorientowali się, że inni zmienili trasę,

background image

było już za późno.
Rozległy się krzyki przerażenia i po chwili zapadła cisza.
Geronimo zareagował błyskawicznie. Odwrócił się i kątem oka zauważył wpadających do
krateru ludzi.
Kapitan miał, niestety, nieco gorszy refleks. Usłyszał tylko krzyk. Był jednak na tyle
przytomny, by natychmiast zatrzymać konia.
Co to było? - zapytał, rozglądając się dookoła.
Dwóch twoich ludzi tam wpadło – powiedział Geronimo, wskazując ciemną krawędź
krateru.
Co? - zapytał jeszcze raz Kilrane.
Natychmiast zawrócił konia i podjechał do Indianina, który znajdował się już na skraju
dziury. Koń kapitana podniósł łeb do góry i zaczął parskać tak, jakby zwęszył
niebezpieczeństwo. Wcale nie reagował na polecenia jeźdźca. Kilrane próbował zmusić go
do posłuszeństwa, używając ostróg, ale nie przyniosło to oczekiwanego skutku. Kapitan
musiał zsiąść z konia i podejść do krateru.
Geronimo stanął tuż obok, mimo że wyczuwał tak jak zwierzę niebezpieczeństwo. Hamlin
był zbyt przestraszony, żeby zbliżyć się do otworu. Pozostali żołnierze oddalili się od krate-
ru, z trudnością panując nad spłoszonymi końmi.
-

Gdzie oni są, do cholery?! - zapytał Kilrane, stojąc nad krawędzią otworu.

Geronimo badał właśnie wzrokiem dziurę. Była bardziej tajemnicza od pozostałych. Tak jak
poprzednia miała około trzydziestu stóp średnicy. Wydrążenie w ziemi zwężało się, a na
głębokości kilkunastu stóp nikło w ciemnościach. Ściany krateru były idealnie gładkie. Nic
nie wskazywało na to, że przed chwilą wpadli tam dwaj ludzie wraz z końmi.
-

Co się z nimi stało? - zapytał Hamlin.

Nagle z ciemności szybu wyłoniła się para kijokształtnych stworów, które rozpoczęły
dziwaczny taniec.
Nie podoba mi się to! - wycedził Kilrane przez zaciśnięte usta. - Mam przeczucie, że lepiej
będzie, jak się stąd wyniesie my.
Patrz! - krzyknął nagle Geronimo, wskazując czerwone postacie.
Kilrane zawrócił konia i pogardliwie spojrzał na Indianina.
Oddajcie mi broń! - zażądał Geronimo.
Co takiego? - zakpił Hamlin. - Co ty sobie wyobrażasz, ważniaku? Jak myślisz, kim jestem?
Przypomnę ci, durniu. Je steś zwyczajnym jeńcem!
Kilrane przyglądał się dziwnemu otworowi, z którego znik-nęły już tańczące postacie.
Oddaj mu broń! - rozkazał.
Co? - zaprotestował Hamlin. - Od kiedy to pozwalamy naszym jeńcom na posiadanie broni?
Od teraz – uciął kapitan. - Nie mam teraz czasu na wyjaś nienia, mój przyjacielu. A teraz
oddaj mu broń.
Dziękuję – powiedział Geronimo. Poczuł się pewniej z bronią u boku.
Gdyby ktoś ich teraz zaatakował, to przynajmniej miałby szansę obronić siebie i Cyntię.
Jestem twoim dłużnikiem – powiedział po chwili, patrząc w niebieskie oczy Kilrane’a.
Mam nadzieję, że będę żył odpowiednio długo, żeby z te
go skorzystać – odparł kapitan, spinając konia ostrogami.
Rumak ruszył z kopyta w wyznaczonym przez jeźdźca kierunku.
Wszyscy skupili się wokół kapitana. Czekali na jego rozkazy. Geronimo obserwował
Cyntię, która kurczowo trzymała się Kilrane’a.
Po przebyciu jeszcze jednej mili natknęli się na kolejny krater. Tym razem wszyscy
ostrożnie mijali zdradliwy otwór.
-

Wiesz – powiedział w pewnej chwili Hamlin. — Nie jest tak źle. Jeszcze trochę, a

wyjedziemy z tego przeklętego miej sca.
Geronimo nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w horyzont, nie słyszał słów Hamlina. Nie
wiedział, że ten w ogóle coś mówił.
Nagle rozległ się okrzyk:

background image

-

Spójrzcie!

Wszyscy stanęli od razu, spoglądając w oszołomieniu przed siebie.
„O, nie, tylko nie to” - pomyślał Geronimo.
Ćwierć mili przed nimi pojawił się ogromny obłok piasku, który zasłaniał całe niebo.
Nadciągała burza piaskowa.
Kilrane zaczął krzyczeć, żeby wszyscy jechali na zachód. Miał nadzieję, że uda się ominąć
burzę. Niestety, mylił się.
Żołnierzom Legionu udało się przejechać zaledwie tysiąc jardów, gdy spotkała ich burza.
Powietrze było gorące. Piasek przypalał skórę i utrudniał oddychanie zarówno koniom, jak i
ludziom. Zostali zaskoczeni na otwartej przestrzeni, nie mogli więc nigdzie się ukryć.
Geronimo z trudnością rozpoznawał sylwetkę idącego przed nim Kilrane’a. A przecież
dzieliła ich niewielka odległość. Indianin starał się zasłonić usta i nos przed gęstym kurzem,
ale jego wysiłki były daremne. Drobne ziarenka pyłu dostawały się do oczu, pod ubrania,
raniły ciało.
-

Trzymajcie się razem! - krzyczał kapitan. - Niech nikt się nie zatrzymuje! Jedźcie za

mną!
Łatwiej było powiedzieć niż wykonać. Geronimo z trudnością dostrzegał poruszające się za
nim kształty. Było ich tylko kilka. „Gdzie jest reszta oddziału? - zastanawiał się. - Oby bu-
rza skończyła się jak najszybciej!”
Były to nabożne życzenia, które nie chciały się spełnić. Wichura stawała się coraz silniejsza.
Geronimo obserwował jadącego z przodu kapitana. Wiedział, że nie może stracić go z oczu.
Musiał na niego uważać, ze względu na Cyntię.
„Jak długo może trwać taka burza?” - rozmyślał.
W pewnym momencie Geronimo zauważył, że jego koń chwieje się. Na szczęście udało mu
się odzyskać równowagę. Geronimo poczuł wdzięczność dla swojego rumaka. Zwierzę
musiało być bardzo zmęczone, ale nie poddawało się, szło z wysiłkiem dalej.
Geronimo zastanawiał się nad planem, który przed kilkoma minutami przyszedł mu do
głowy. Gdyby udało mu się uwolnić Cyntię z rąk Kilrane’a, mógłby uciec. Teraz wszystko
zależało od żywiołu. Burza musiała się kiedyś skończyć. Należało tylko wykorzystać
odpowiedni moment. Piasek stanowiłby osłonę dla niego i Cyntii. Nie zauważeni przez
jeźdźców Legionu, oddaliliby się bezpiecznie od oddziału.
Taki moment musiał nastąpić.
Geronimo wyczekiwał go z niecierpliwością. Co chwila dotykał palcem broni. Zrozumiał,
że jest to pierwsza oznaka zdenerwowania. A właśnie teraz powinien być spokojny.
„Wielki Duchu, dopomóż swojemu słudze i synowi. Uchroń dzieci, które oddawały ci cześć.
Jesteśmy dziećmi pokoju, zmuszonymi wbrew sobie do walki” - powtarzał w myśli.
W pewnej chwili Indianin wyczuł, że burza ma się ku końcowi. Wiatr słabł, a powietrze
stawało się czystsze. Geronimo dostrzegł Kilrane’a i Cyntię w odległości około pięciu
jardów od siebie.
„Teraz!” - postanowił.
Spiął konia i ruszył w ich stronę. Błyskawicznie znalazł się obok Kilrane’a. Szybkim
ruchem objął dziewczynę w pasie i ściągnął z konia. W chwilę później ruszył galopem przed
siębie.
-

Stój! - krzyczał Kilrane.

Indianin nie zareagował i pędził dalej. W tej chwili nic się już nie liczyło. Ważna była tylko
Cyntia.
Stój! - krzyknął jeszcze raz Kilrane.
Zgubisz go! - zawołała dziewczyna, trzymając się kurczo wo Indianina.
Pył powoli zaczął opadać, ale nadal ograniczał widoczność. Geronimo widział obszar o
promieniu co najwyżej dziesięciu jardów.
-

Geronimo! - zawołał po raz ostatni Kilrane.

Udało się! Indianin obejrzał się za siebie. Z ulgą stwierdził, że nikt ich nie goni.
Zbliżał się wieczór.

background image

„Jeśli niedługo zapadną ciemności, będziemy bezpieczni” -myślał Geronimo. Czuł, jak
Cyntia ściska jego muskularne ramiona, szukając w nich oparcia.
-

Uważaj! - krzyknęła nagle.

Geronimo natychmiast ściągnął cugle, ale było już za późno. Poczuł, że razem z koniem
wpada w jakąś otchłań. Uderzenie o podłoże rozdzieliło ich.
-

Geronimo! - krzyknęła Cyntia.

Indianin nie potrafił jej pomóc. Był bezradny. Próbował podnieść się i ocenić sytuację, ale
ze względu na panujące ciemności nic nie widział.
Co się stało? Gdzie są? Gdzie Cyntia? Kołatało mu w głowie.
Nagle zobaczył światło, które wpadało przez jakiś otwór o średnicy około trzydziestu stóp.
Krater?
Przestraszył się.
W jednej chwili zrozumiał, gdzie się znajdują. Kiedy starał się podnieść, usłyszał za plecami
podejrzany szelest. Chciał odwrócić się, ale ktoś był szybszy.
Twardy przedmiot uderzył go w głowę. Geronimo osunął się bezwładnie. Czerwony pył
wypełnił jego usta i nos. Myśli splątały się.
„Tak mi przykro, Cyntio!” - pomyślał z rozpaczą.
Niewola w oddziale Legionu była niczym w porównaniu z jego obecną sytuacją. W całym
tym zamieszaniu, on, doświadczony Wojownik popełnił niewybaczalne głupstwo. Takie
błędy kosztują zwykle życie. Nie zabezpieczył pistoletu, odwrócił się tyłem do wroga, a
potem...
A potem wpadł do tej cholernej wielkiej dziury w Strefie Śmierci.
Geronimo wytężał wszystkie siły, żeby się podnieść albo chociaż uklęknąć. Nie zwracał
uwagi ani na szum w głowie, ani na lepki płyn, spływający mu po twarzy. Wiedział, że to
krew.
W końcu udało mu się podnieść. Szczęście nie trwało jednak długo. Poczuł raptowny zawrót
głowy.
- Geronimo! - krzyczała w tym czasie Cyntia.
Indianin już jej nie słyszał. Stracił przytomność.
Rozdział 9
Strażnik powinien był najpierw strzelić, a potem przeklinać. Na szczęście dla Yamy postąpił
inaczej. Dlatego musiał zginąć. Kula rozerwała mu czaszkę.
Niespodziewany grzmot strzału wywołał zamieszanie wśród pozostałych Wypatrywaczy. W
tym czasie Yama wstał z ziemi i jednym strzałem zabił drugiego strażnika. Wszystko
dookoła było zbroczone krwią.
Jednemu z żołnierzy udało się dostrzec napastnika. Oddał w jego kierunku serię ze swojego
M-16, ale Yama zdołał się schować. Kolejny żołnierz nie zdążył nawet zdjąć z pleców ka-
rabinu, gdy przez jego głowę przeleciał pocisk. Upadając jęknął z bólu i po chwili już nie
żył.
Rikki-Tiki-Tavi również walczył zawzięcie. Pochwa leżała za głazem, a w jego rękach
połyskiwał miecz. Wojownik skierował się teraz w stronę radiostacji. Jednemu z żołnierzy
udało się nawet załadować broń, ale była to jego ostatnia czynność. Katana, ostry jak
brzytwa miecz, spadł na pozbawioną ochrony głowę. Trysnęła krew.
Pozostali przy życiu żołnierze natychmiast włączyli się do akcji. W kierunku pnia, za
którym skrył się Yama, poleciała seria z kilku karabinów. Wypatrywacze strzelali bez
opamiętania, nie zdając sobie sprawy, że niebezpieczeństwo zagraża im ze wszystkich stron.
Jeden z operatorów radiostacji zdążył wycelować w Rikkie-go i wystrzelić. Uderzenie
odrzuciło Wojownika do tyłu. Potworny ból sparaliżował na moment lewą część ciała. Rikki
nadludzkim wysiłkiem opanował się i z wściekłością ciął swo-
im mieczem. Pistolet wraz z dłonią spadł na piasek, barwiąc go na jaskrawoczerwony kolor.
Chwilę później ostrze katany zagłębiło się w czole żołnierza, rozcinając je jak arbuz.
Ostatnim żołnierzem, pozostającym przy radiostacji, był porucznik Putnam. Błyskawiczny
atak zaskoczył go. Przez kilkanaście sekund stał w bezruchu, nie wiedząc, co się dzieje. Ob-

background image

serwował tylko rozgrywające się przed nim sceny. Powoli jednak otępienie mijało, a kiedy
przed oczami porucznika pojawił się Rikki, jego świadomość pracowała już normalnie.
Wojownik pozwolił Putnamowi zbliżyć się do siebie, gdyż uznał, że będzie z niego dobry
jeniec. Obaj mężczyźni chwycili się za bary. Początkowo porucznikowi udało się przygnieść
do ziemi Rikkiego, ale jego triumf był przedwczesny. Wprawdzie Putnam ważył o około
dwudziestu kilogramów więcej, ale w tej walce nie odgrywało to większej roli.
Rikki uśmiechnął się przekornie i błyskawicznie uderzył porucznika głową w nos. Świeża
krew spłynęła po twarzy Wypa-trywacza. Putnam jęknął z bólu i puścił Rikkiego. W tym
momencie został uderzony pięścią w szczękę. Cała twarz porucznika stanowiła już tylko
krwawą mozaikę. Ostatni cios Rikkiego był majstersztykiem. Jego łokieć wylądował na
skroni Putnama, który od razu padł na ziemię.
Jednak bitwa trwała nadal.
Rikki, leżąc na plecach, rozejrzał się dookoła. Obok siebie zauważył jakiegoś żołnierza ze
strzałą w piesiach. Siedmiu Wy-patrywaczy spotkała śmierć. Pozostało tylko czterech.
Pierwszy z nich znajdował się po lewej stronie; ukryty był za niewielkim głazem.
Bezustannie strzelał w kierunku drzew, gdzie czaił się prawdopodobnie Teucer. Pozostałych
trzech celowało w pień, za którym leżał Yama. Czekali na to, żeby Wojownik wychylił się.
Yama zrobił to.
Gdy tylko wychylił się ze swojej kryjówki, rozległ się strzał.
W chwilę później jeden z żołnierzy osunął się z jękiem na ziemię. Pozostali otworzyli ogień
ze swoich karabinów.
Rikki wstał, starając się odwrócić uwagę strzelających. Jeden z nich spojrzał w kierunku
Rikkiego. Wycelował. Zapomniał jednak o ukrytym łuczniku.
Ręka Teucera była jak zwykle niezawodna. Wypatrywacz padł na ziemię ze strzałą w
gardle. Na placu boju pozostało już tylko dwóch przeciwników.
Jeden z nich strzelał na oślep. Biegł jednocześnie w stronę kryjówki Yamy. Był zaledwie
kilka kroków od celu, gdy magazynek jego karabinu wyczerpał się. Kiedy zamiast strzału
rozległ się tylko mechaniczny trzask, żołnierz przystanął i zaczął ładować broń.
Yama wyskoczył z kryjówki i rzucił się na żołnierza. Rikki już biegł koledze na pomoc.
Żołnierz nie zdążył załadować broni, ale za to udało mu się zbiec przed szalonym atakiem
Wojownika. Kątem oka Rikki zobaczył jeszcze, jak Teucer schodzi ze swego stanowiska.
Zabił przedostatniego Wypatrywacza.
- Wy dwaj, oczyście teren! - rzucił Rikki do Teucera i Yamy, a następnie puścił się w pogoń
za uciekającym żołnierzem.
Było więcej niż prawdopodobne, że Wypatrywacz uciekał w kierunku ukrytego jeepa. Rikki
wiedział, że nie może pozwolić mu na ucieczkę. Gdyby Samuel II dowiedział się o
zasadzce, mógłby zorganizować kolejną, o wiele silniejszą, wyprawę. Rikki bał się o
Rodzinę i jej bezpieczeństwo. Wprawdzie Dom był dobrze ufortyfikowany, a jego obrońcy
uzbrojeni, ale siły rządowe liczyły setki żołnierzy. Wobec takiej potęgi Wojownicy nie mieli
żadnych szans.
Rikki wyrwał się z zamyślenia. Gdzieś przed nim rozległy się trzaski łamanych gałęzi.
„Bardzo dobrze! To ułatwi mi zadanie” - pomyślał.
Wojownik usłyszał niedaleko jakieś podejrzane odgłosy. Stwierdził, że przeciwnik znajduje
się około dwudziestu jardów
od niego. Trochę na lewo. Musiał znaleźć odpowiedź na jeszcze jedno pytanie: jak daleko
od wzgórz zostały ukryte samochody. Na pewno nie było to zbyt daleko, ponieważ
przeniesienie sprzętu zajęłoby Wypatrywaczom zbyt wiele czasu. Z drugiej strony – nie
mogli ich ukryć zbyt blisko, bo zachodziła obawa, że członkowie Rodziny odkryliby je
bardzo szybko.
Nagle Wypatrywacz zmienił kierunek swej ucieczki. Biegł teraz na zachód. Czyżby nie
wiedział, gdzie są jeepy? Czy może widział, że jest ścigany i próbował zgubić
prześladowcę? Istniała również możliwość, iż powodował nim lęk. Był tak przestraszony, że
sam nie wiedział, dokąd ucieka.

background image

Tak czy owak – znalazł się w pułapce. Nie miał szans.
Rikki przyspieszył. Biegł teraz na południowy zachód tak szybko i cicho, jak tylko potrafił.
Wiedział, że jeśli zmusi się do większego wysiłku, to może mu się uda wyprzedzić żołnierza
i zaatakować go znienacka.
Po kilkunastu sekundach biegu wpadł na polanę. Co teraz powinien zrobić? Jeśli wyjdzie na
otwartą przestrzeń, Wypatrywacz zauważy go. Chyba że został w lesie i...
Nagle żołnierz wyłonił się z zarośli, w odległości około piętnastu jardów od kryjówki
Rikkiego. Nie spodziewając się niczego, maszerował spokojnie przez polanę. Ciągle
wpatrywał się w przeciwległy jej koniec. W pewnej chwili na jego twarzy pojawił się
radosny uśmiech.
W zaroślach stały cztery samochody.
Rikki, zachowując wszelkie środki ostrożności, podążył za żołnierzem. Znajdował się około
dwunastu jardów za nim. Wojownik posuwał się bezszelestnie, napinając mięśnie do granic
wytrzymałości: miały być gotowe na każdą ewentualność.
Idący w stronę samochodów żołnierz musiał albo coś usłyszeć, albo wyczuł obecność
przeciwnika. Nagle obejrzał się do tyłu. Na widok posuwającego się za nim Wojownika
jego oczy
zrobiły się szerokie ze zdziwienia. Strach dodał mu sił. Błyskawicznie zerwał się do biegu.
Rikki-Tikki-Tavi w jednej sekundzie zanalizował sytuację. Do samochodów pozostało
około pięćdziesięciu jardów. Dogonienie żołnierza było prawie niemożliwe. Wypatrywacz
zdążyłby uruchomić pojazd i odjechać albo użyć M-16.
Rikki wiedział, że musi postąpić inaczej. Jedyną jego szansą było zabicie żołnierza z
odległości. Wojownik zwolnił i sięgnął ręką po skórzaną torbę przypiętą do pasa. Szybkim
ruchem otworzył zamek i wyjął z niej metalową gwiazdkę, uważając, żeby nie skaleczyć się
ojej ostre krawędzie.
W tym samym czasie Wypatrywacz dobiegał już do samochodów. Był prawie przekonany,
że wygrał swoją walkę o życie. Rikki znajdował się około piętnastu jardów za nim. W pra-
wym ręku trzymał swoją ostatnią szansę, a w lewej dzierżył nieodłączny miecz, katanę.
Do samochodów pozostało siedem jardów.
Rikki zatrzymał się i podniósł do góry rękę, przymierzając się do rzutu. Taka sztuczka z
odległości około dwudziestu jardów była niezwykle trudna.
Trzy jardy.
Rikki naprężył ramiona, oceniając siłę, z jaką powinien rzucić gwiazdkę.
Dwa jardy.
Jeden.
Żołnierz dobiegł do samochodów. Wskoczył do pierwszego z nich i złożył się do strzału. Na
jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.
W chwili gdy Wypatrywacz składał się do strzału, Rikki z ogromną siłą rzucił gwiazdkę. Od
metalu odbiły się promienie słoneczne. W mgnieniu oka zabójcza zabawka pokonała odle-
głość pomiędzy Rikkim a żołnierzem i utkwiła w czole tego ostatniego.
Z bezwładnej ręki Wypatrywacza wypadła broń, a następnie całe ciało opadło na siedzenie
samochodu. Żołnierz próbował jeszcze coś powiedzieć, ale z jego krtani nie wydobył się
żaden dźwięk. Tylko otwierał i zamykał usta. Kilkanaście sekund później jego ciało zaczęło
sztywnieć. Był martwy.
Rikki ostrożnie podszedł do samochodu. Był trochę zdziwiony, że nie napotkał żadnej
straży. Dookoła panował spokój. Ptaki ćwierkały i wydawało się, że wszystko jest w
porządku.
Jeepy były już dość stare. Opony niektórych całkowicie się zdarły, tak że widać było
druciany kord. Zardzewiałe karoserie nadawały się tylko na złom. Jeden z pojazdów miał
nawet rozbitą przednią szybę. Wszystkie pokryte były grubą warstwą kurzu, piasku i
zaschniętego błota. Pomimo to mogłyby z powodzeniem uzupełnić bazę transportową
Rodziny, składającą się, jak dotąd, z jedynego pojazdu – FOKI.
Rikki spokojnie przeszukał samochody, ale nie zauważył nic ciekawego. Odnalazł tylko

background image

kluczyki do jednego pojazdu. Po chwili namysłu stwierdził, że trzeba by przeszukać ciała
zabitych żołnierzy.
W pewnym momencie w lesie zapanowała zupełna cisza. Rikki odruchowo zacisnął dłoń na
mieczu i odwrócił się. Przez chwilę przyglądał się badawczo otaczającej go roślinności.
Co mogło się wydarzyć? Czyżby pojawiły się mutanty?
Stał w bezruchu. Czekał na sygnał, który zdemaskowałby ewentualnego przeciwnika.
Nic.
Po chwili las ponownie wypełnił się normalnymi odgłosami życia. Na drzewach odezwały
się ptaki, zaczęły brzęczeć chrabąszcze.
Rikki postanowił wrócić na wzgórze do pozostałych Wojowników. Pochylił się nad
martwym żołnierzem i wyjął z jego czoła metalową gwiazdkę. Wytarł o trawę splamione
krwią palce i ruszył przed siebie.
Dobra robota! Platon i Blade powinni być zadowoleni z wyniku bitwy. Od rannych jeńców,
o ile tacy pozostali, Rodzina dowie się czegoś konkretnego o Samuelu II i cywilizacji, która
rozwija się pod jego rządami. Im więcej wiadomości, tym le-piej-
Rikki szybko opuścił polanę i zniknął za drzewami.
W chwilę po jego odej ściu, na polanie pojawiły się dwie groteskowe postacie, które wyszły
z lasu i podeszły do jeepów.
-

Powinniśmy go załatwić, gdy była okazja – oznajmiło stworzenie, mierzące siedem

stóp wysokości i ważące około dwustu kilogramów.
Obie istoty były całkowicie nagie. Na ich biodrach wisiały jedynie jakieś postrzępione
skrawki materiału. Ich skóra miała jasnoniebieski kolor. Z daleka mogło się wydawać, że
jest pokryta łuską. Spod krzaczastych brwi błyszczały czerwone oczy.
-

Na pewno – odpowiedział drugi stwór. - W taki głupi spo sób wzbudzilibyśmy ich

podejrzenia. Jesteś wprost genialny.
-

Żartujesz sobie ze mnie, Ferret? - zapytał gigant. Niższe stworzenie cmoknęło.

Mierzyło tylko około czterech
stóp, ważyło około trzydziestu kilogramów. Całe ciało pokrywały grube i krótkie włosy
koloru brunatnego. Jedynym jego przykryciem były skrawki materiału na biodrach.
Nawet o tym nie pomyślałem, Ox – odpowiedział Ferret.
To masz szczęście.

Czy widziałeś drogę, którą podążył ten człowiek? - zapy tał Ferret.
Nie – odparł Ox. - Ci Wojownicy są cholernie dobrze wy szkoleni.
I to był właśnie powód, dla którego nie zabiliśmy Wojow nika uzbrojonego w miecz –
wyjaśnił Ferret. - Ponadto nie za pominaj o poleceniach Doktora. Jeśli coś spieprzymy, to
bę dziemy martwi. Wiesz chyba o tym.
Ox zadrżał na całym ciele.
-

Całkiem o tym zapomniałem. Musimy zrobić dokładnie to, co powiedział Doktor.

Ferret dotknął swojej metalowej obroży na szyi. W jej środkowej części znajdowała się mała
lampka.
Nie mamy innego wyjścia – oznajmił.
Musimy być dobrzy – powtarzał ciągle Ox. - Nie wolno nam zdenerwować Doktora.
Nie zdenerwujemy go – obiecał Ferret. - Dziś w nocy za- kradniemy się do ich osady i
zabijemy go, jak nam kazano. We jdziemy i wyjdziemy, zanim ktokolwiek się zorientuje.
Czy ja mogę go wykończyć? - zapytał prosząco Ox. - Wiesz, jak bardzo lubię rozrywać
zębami ich delikatne gardła.
To mówiąc, złapał kłami lewe ramię poległego Wypatrywa-cza i odgryzł je.
-

Co robisz! - wrzasnął Ferret.

Ox popatrzył na swego kompana ze zdziwieniem. Po chwili podsunął mu pod nos
odgryzione ramię.
Ox potrzebuje przekąski. Chcesz kawałek?
Nie jestem głodny -odpowiedział Ferret.

background image

Twoja sprawa – wzruszył ramionami gigant. - Nie ma nic lepszego od świeżego mięsa.
Wypowiedziawszy te słowa, zaczął ze spokojem obgryzać wystającą kość.
Rozdział 10
Było ich dziewięćdziesięciu. Obóz rozbili w dolinie znajdującej się na południowy zachód
od Strefy Śmierci. Wieczorem większość z nich spała. Tylko dwunastu ludzi bezustannie
patrolowało teren dookoła obozowiska. Inni doglądali licznych ognisk, odstraszających
włóczące się po okolicy dzikie zwierzęta. Mogły one stanowić poważne niebezpieczeństwo.
Ci, którzy nie pełnili warty, a nie mogli zasnąć, siedzieli przed namiotami i wpatrywali się w
gwiaździste niebo. Snuli refleksje nad życiem. Dwóch z nich stało przy największym
ognisku, wiodąc ożywioną dyskusję.
Uważam, że powinniśmy oddalić się od Czerwonego Pola – powiedział jeden z nich. -
Pozostając tutaj, marnujemy tylko czas.
Nie myślisz chyba, że odwołam rozkaz? - odparł gniewnie drugi.
Powinieneś wiedzieć to lepiej ode mnie, Rory.
Czy ja wiem? Czy ja naprawdę wiem, Boone?
Boone podniósł głowę i spojrzał w niebo. Dłonie oparł na dwóch rewolwerach Magnum
Hombre zwisających po obu stronach bioder i czekał na dalsze wynurzenia przyjaciela. Był
bardzo wysoki. Sześć stóp wzrostu, szerokie ramiona i wąska talia świadczyły o dobrej
kondycji fizycznej. Na sobie miał typowy strój ery powojennej. Długie ciemne włosy
powiewały na wietrze.
Rory był trochę niższy od Boone ‘a, ale miał bardziej masywną sylwetkę. Nosił brązowe
spodnie i koszulę w tym samym kolorze. Strój był uszyty przez jego żonę, Adrianę. Tak jak
Boone,
Rory uzbrojony był w dwa pistolety, dwa szybkostrzelne automaty Star Bm.
-

Byliście kiedyś dobrymi przyjaciółmi – zaczął Boone, spoglądając na kompana.

Jego brązowe oczy zwęziły się.
-

Wiem o tym dobrze – odburknął Rory. - To był również twój przyjaciel. Wiem, jak

się teraz czujesz. Tak jak ja.
Boone odwrócił się plecami do Rory’ego. Spoglądał ciągle w niebo.
-

Tak, Kilrane i ja byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. 1 co z tego? To było przed

podziałem.
Rory położył dłonie na pistoletach automatycznych. Przez kilka sekund wahał się, czy
zastrzelić Boone’a teraz, czy poczekać na lepszą okazję. Nie mógł dłużej ufać temu
człowiekowi. Czuł, że on nie był zadowolony z utrzymującego się rozłamu. Rory zdawał
sobie sprawę, iż jego ludzi męczyła ta sytuacja. Prawie wszyscy pragnęli połączenia. Ale to
się nie zdarzy -przynajmniej do czasu, gdy Rolf nie zginie.
Boone odwrócił się plecami do Rory’ego.
Palce dowódcy Kawalerii powoli zaciskały się na kolbach pistoletów. Boone mógł mu
chyba najbardziej zagrozić. Wszyscy bardzo go szanowali i liczyli się z jego zdaniem. To
bardzo niepokoiło Rory’ego. Bał się, że straci autorytet u swoich ludzi. Jeśli pragną
zjednoczenia, to mogą kiedyś podążyć za Boone’em.
Rory nie mógł na to pozwolić.
Czy powinien to zrobić teraz?
Nie. Powstrzymywały go dwie rzeczy. Boone miał zbyt wielu przyjaciół i kilku z nich
mogłoby szukać zemsty, gdyby go zabito. Uczciwy pojedynek także nie wchodzi w rachubę.
Boone był szybszy. Był prawie tak dobry w strzelaniu jak Kilrane. W pojedynku na tak małą
odległość Boone zastrzeliłby Rory’ego, zanim ten wyciągnąłby pistolety. Nie można
ryzykować.
- Czy jesteś pewny, że to był on? - zapytał nagle Boone.

Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – odparł Rory. - Widziałem go przez lornetkę.
Czy myślisz, że wpadli w burzę piaskową? - zapytał zno
wu Boone, spoglądając w stronę Strefy Śmierci.

background image

Kto to może wiedzieć? Dzięki tobie nas ominęła. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, to
Kilrane i jego oddział nie wyjedzie nigdy z tej strefy.
Myślisz, że potwory wykonają brudną robotę? - zapytał Boone. - Jeśli tak sądzisz, to po jaką
cholerę tutaj siedzimy? Wracajmy do domu.
Muszę być całkiem pewny, że nikt nie przeżyje – odparł twardo Rory. - Jeśli któryś z nich
wydostanie się, to będzie mu siał jechać tą drogą. Pobędziemy tutaj kilka dni. Jeśli niczego
nie odkryjemy, to wrócimy w stronę Czerwonego Pola.
Rory na chwilę przerwał.
Mieliśmy szczęście, że jeden z naszych żołnierzy zauwa żył ich krótko po tym, jak wjechali
na nasz teren. Nieczęsto udaje się złapać patrol Legionu.
Tak. Mieliśmy szczęście – przyznał bez entuzjazmu Boone.
Czy możesz sobie wyobrazić – kontynuował Rory – twarz mojego kochanego brata, Rolfa?
Chyba wyjdzie z siebie, kiedy dowie się, że zabiłem jego najlepszego kumpla Kilrane’a.
Mo żliwe, że nawet dostanie ataku serca.
Rory triumfował.
Boone spojrzał na niego z kwaśną miną. Z trudnością powstrzymywał się od
wypowiedzenia kilku ostrych słów. Żałował, że nie odszedł razem z Rolfem i Kilranem.
Gdyby czas mógł się comąć o dziesięć lat! Dlaczego wtedy tego nie zrobił? Chyba dlatego,
że nigdy nie poznał przyczyn rozłamu. Potem minęło zbyt wiele czasu. Dobrze poznał
Rory’ego. Przekonał się, że to zły, mściwy człowiek, gotowy na wszystko. Co zrobić teraz?
Zastrzelić Rory’ego? Wyzwać na pojedynek? Czy ludzie zrozumieją? Nie wszyscy poznali
się na Rorym.
„Co zrobić? Co zrobić?” - powtarzał w myśli Boone.
-

Może ukochany braciszek spróbuje pomścić śmierć przy jaciela – ciągnął z rozkoszą

Rory. - Może wkroczy na nasze terytorium, żeby mnie odnaleźć? Czyż nie byłoby to
wspania łe? Miałbym tego sukinsyna dokładnie tam, gdzie chcę go mieć!
Boone przygryzł wargę.
-

Potem Kawaleria i Legion stanowiłyby znowu jedną ca łość! - wykrzykiwał Rory.

Jego czoło pokryło się potem, a oczy wychodziły na zewnątrz, tak jakby zobaczył samego
diabła. - Mam pewien plan! Wielki plan! Zobaczysz.
Coś trzeba było zrobić z tym człowiekiem. Im szybciej to nastąpi, tym lepiej dla wszystkich.
Boone ruszył powoli przed siebie i po chwili zniknął w ciemnościach.
Cały czas rozmyślał nad jednym pytaniem, które dręczyło go od godziny, a właściwie od
dziesięciu lat: Co zrobić?
Rozdział 11
-

Geronimo! Słyszysz mnie? Geronimo! Musisz mnie usły szeć!

Wojownikowi wydawało się, że ktoś potrząsa jego ciałem. Gdzieś w podświadomości
kołatała mu się myśl, że dobrze by było, gdyby ten ktoś nie robił tego. Krew pulsowała
coraz szybciej. Zawartość żołądka podchodziła prawie do gardła.
-

Jego powieki poruszają się! - zawołał ktoś. - On żyje! Geronimo otworzył oczy, ale

nadal miał wrażenie, że są za mknięte.
Gdzie światło? Gdzie słońce? Dlaczego otaczający świat jest czarny jak smoła?
-

Obudź się! - ponaglał go kobiecy głos.

Powoli otworzył usta. Sprawiło mu to wielką trudność. Poczuł ból.
-

Gdzie ja jestem? - wykrztusił w końcu.

-

Obudziłeś się! -jęknęła kobieta, przytulając go do siebie. Geronimo zdał sobie

sprawę, że leży na zimnej, ziarnistej
powierzchni. Po dłuższej chwili jego oczy przyzwyczaiły się do przytłumionego światła i
ujrzał Cyntię, siedzącą obok niego. Dziewczyna trzymała jego głowę i delikatnie głaskała.
-

Co się stało? - zapytał.

Krew w żyłach ciągle pulsowała. Geronimo nie mógł jasno myśleć, nie miał na to dość siły.
-

Wjechałeś do jednego z dołów – powiedział uprzejmie ja kiś mężczyzna.

Geronimo odwrócił głowę i ujrzał ciemną postać, stojącą w odległości kilku stóp od niego.

background image

Kilrane, czy to ty? - zapytał.
Nikt inny – odpowiedział kapitan.
Chyba powoli wszystko sobie przypominam – oznajmił po dłuższym namyśle Indianin. -
Burza piaskowa. Wielkie i dziw ne dziury. Musiałem wpaść w jedną z nich.
Nagle gwałtownie się odwrócił i spojrzał na dziewczynę.
Nie jesteś ranna, Cyntio?
Nic mi się nie stało – odpowiedziała pogodnie dziewczy na. - Ale ty miałeś bardzo
niebezpieczny upadek. Na dodatek jedno z tych stworzeń uderzyło cię w głowę.
Stworzenie? Jakie stworzenie? - zapytał zdziwiony Wo jownik.
Nie mam pojęcia, co to jest – powiedziała Cyntia cichym głosem. - Chciały ciebie zjeść. Nie
mogłam na to patrzeć.
Zjeść mnie? - wyszeptał z odrazą Geronimo.
Tak. Na szczęście nad krawędzią pojawił się Kilrane i za czął strzelać. Trudno mi nawet
opisać to okropne wydarzenie. Musiałbyś słyszeć głos te stwory.
Cyntia przerwała. Na jej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia.
W chwilę później uciekły – kontynuowała dziewczyna. - Potem Kilrane odnalazł jaskinię, w
której teraz siedzimy.
Gdzie jesteśmy?- zapytał Geronimo.
Zaczął rozglądać się dookoła. Otaczały go ciemne skalne ściany. Kilrane znajdował się w
odległości kilku stóp od niego. Za kapitanem coś szarzało. Prawdopodobnie wyjście.
Przed chwilą ci mówiłam, że jesteśmy w jaskini – powie działa dziewczyna. - Bylibyśmy
już martwi, gdyby nie on.
Martwi? Dlaczego?
Zrozumiesz, kiedy to zobaczysz – powiedział tajemniczo Kilrane.
Co? Mów trochę jaśniej.
Zobaczysz.

Dlaczego nie wyjdziemy teraz? - niecierpliwił się Geroni mo. Irytowała go lakoniczność
Kilrane’a.
Bo jest teraz środek nocy i nic nie będziemy widzieli – wyjaśnił kapitan. - One najwyraźniej
bardzo dobrze widzą w ciemności. Obok nas przeszła cała ich horda. Byłeś wtedy
nieprzytomny. Dzięki Bogu żadne z nich nas nie zauważyło.
Geronimo przekonał się, że może wstać. Ponieważ jednak strop był niski, otarł głową o
sufit. Kawałki skały spadły mu na włosy. Mimo to podszedł do Kilrane’a.
Zawdzięczam ci życie – powiedział. - Dziękuję.
Nie miałem wyboru – odparł kapitan. - Gdybym nie za strzelił tego stwora, to on
zaatakowałby mnie.
Czy wpadłeś do tej samej dziury, co ja? - zapytał Geronimo.
Coś w tym rodzaju.
Jak daleko jesteśmy od otworu? - spytał Indianin, podcho dząc do wyjścia.
Nie więcej niż dwadzieścia jardów – oznajmił Kilrane. - Dotarliśmy tutaj w momencie, gdy
cała ich gromada próbowała zaskoczyć nas w dziurze.
Geronimo obserwował teren. Chciał wyjść z jaskini.
Na twoim miej scu nie robiłbym tego – powiedział Kilrane.
Dlaczego?
Ponieważ one mogą wrócić w każdej chwili. Rozerwą cię na strzępy w ciągu paru chwil.
Nie zdążysz nawet krzyknąć.
Geronimo zatrzymał się nagle.
-

Czy możemy tak głośno rozmawiać? - zapytał. Obawiał się, że ich głosy mogą

przyciągnąć stwory.
Lepiej by było, gdybyś mówił trochę ciszej – powiedział Kilrane. - Nie sądzę, żeby w tej
chwili były akurat przed naszą kryjówką, ale nigdy nic nie wiadomo. Większość chyba
odeszła o zmroku. Zresztą, jeśli zaczną się zbliżać, to je usłyszymy.

background image

Kilrane uratował twój karabin – powiedziała nagle Cyntia.
Geronimo z czułością chwycił broń. Dokładnie sprawdził zamek, lufę i magazynek.
Wszystko było w porządku.
-

Dzięki ci, Wielki Duchu! - szepnął. Nie mógł jednak odżałować tomahawka.

Czy ktoś z was wie, jak się stąd wydostaniemy? - zapytała Cyntia.
Myślę nad tym – odparł Kilrane.
Czy masz swoją broń? - zapytał Geronimo, zwracając się do kapitana.
Nie zdążyłem – odpowiedział kapitan. - Udało mi się wziąć tylko linę.
Co można zrobić z głupią liną? - zauważyła ironicznie Cyntia.
Geronimo oparł się o ścianę, dotykając dłonią skroni.
Nie będą chyba czekać do rana – powiedział po chwili. - Kilrane, czy widziałeś, co mnie
zaatakowało?
Mrówka.
Co?! Powtórz jeszcze raz.
Gigantyczna mrówka – powiedział Kilrane. - Musisz to zobaczyć, bo inaczej chyba nie
uwierzysz.
To nie jest konieczne – odparł Indianin. - Chyba mogę ufać twoim słowom. Widziałem już
coś takiego wcześniej. Kil ka miesięcy temu ja i kilku moich przyjaciół mieliśmy spotka nie
z gigantycznym pająkiem.
I co się stało? - zapytała Cyntia z ciekawością.
Chciał nas tylko zjeść – uśmiechnął się Indianin.
Może przespalibyśmy się? - zaproponował Kilrane. - Do rana i tak nic nie wymyślimy.
Nie zmrużę oka! - zaprotestowała dziewczyna.
Ja już wystarczająco długo spałem – rzekł Geronimo. - Jeśli czujesz się zmęczony, to proszę
bardzo, śpij sobie. Będę stał na warcie.
Nie sądzę, żebym mógł długo spać – zauważył Kilrane.
Nagle Indianin wybuchnął śmiechem.
Co cię tak śmieszy? - zapytała Cyntia.
Kilrane... - zaczął Geronimo, ale nie zdążył dokończyć. Przerwał mu kapitan:
Co znów takiego zrobiłem?
To, co powiedziałeś przed chwilą, przypomniało mi moje go najlepszego kolegę, który
czasami dla kawału lubi używać takich sformułowań. Bardzo często mówi „mniemam” i
„nie sądzę, żebym”...
Czy tym przyjacielem nie jest przypadkiem Hickok?
-

Skąd wiesz? - odparł zdziwiony Indianin. Kilrane chrząknął.

Kiedy o nim opowiadałeś, ton twojego głosu wyrażał uczucia. Nie było mi trudno odgadnąć,
że mówisz o nim. To chyba wspaniała rzecz mieć tak bliskiego przyjaciela.
Czyżbyś nie miał takiego? - zapytał zdziwiony Geronimo.
Niestety, nie – odparł smutno Kilrane.
ArolfalboHamlin?
Rolf jest dowódcą Legionu. Bardzo go szanuję, ale mię dzy nami nigdy nie było mowy o
przyjaźni – oznajmił Kilrane. - Jeśli chodzi o Hamlina, to on jest bardzo dobrym kolegą, ale
traktuje mnie tylko jak swojego dowódcę.
Ale chyba miałeś kiedyś prawdziwego przyjaciela?
Tak. On żyje. Nazywa się Boone.
A gdzie jest teraz?
Boone pozostał z Rorym – powiedział Kilrane ze smutkiem.
Może... - zaczął Geronimo, ale natychmiast urwał, wsłu chując się w odgłosy dobiegające z
zewnątrz.
To one! - zawołała Cyntia.
Pospieszmy się! - rzucił Kilrane. - Ukryjcie się gdzieś w tylnej części jaskini. Może nas nie
zauważą.
Cała trójka ruszyła we wskazanym kierunku. Po kilku chwilach znaleźli się w najbardziej

background image

odległym miejscu groty.
Odgłos wydawany przez mrówki narastał. Stawał się coraz nieprzyjemniejszy dla ucha.
Cyntia, drżąc na całym ciele, przytuliła się do Indianina.
-

Mrówki chyba odchodzą – wyszeptała.

Gdyby Geronimo mógł wyjrzeć, to zobaczyłby wielkie czarne kształty, maszerujące obok
jaskini. Jak dużo mogło ich być?
Indianin zastanawiał się, w jaki sposób wydostaną się z kryjówki, która w tej chwili
zamieniła się w pułapkę. Bez koni ich szansę ucieczki zmalały do zera.
Zamknął oczy i zaczął się modlić do Wielkiego Ducha.
-

Te mrówki są w rzeczywistości czerwone – wyjaśniła Cyntia.- Tylko w

ciemnościach wyglądają na czarne.
Geronimo przerwał modlitwę.
Wiesz – powiedziała znowu Cyntia. - To bardzo źle, że nie ma z nami twego przyjaciela,
Hickoka. Mógłby nam teraz pomóc.
Wiem o tym – odparł Geronimo i modlił się dalej.
Co robisz? - zapytała dziewczyna, widząc, że Indianin jest jakby nieobecny.
Modlę się – wyszeptał.
Jesteś wierzący? - zapytała z niedowierzaniem.
Oczywiście. A ty nie?
Prawdę mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałam – przyznała Cyntia. - Wierzę, że Bóg
istnieje, ale niezbyt regu larnie uczęszczałam na msze.
Na msze?
Tak. Mamy kilka uduchowionych osób, które nazywamy pa storami. Raz w tygodniu
odprawiają msze. To takie spotkania, na których mówią nam o Bogu i innych rzeczach. To
gadanie zawsze mnie nudziło. Nigdy bym jednak nie pomyślała, że jesteś religijny.
Dlaczego? - zapytał.
Właściwie to nie wiem. Może dlatego że jesteś Wojowni kiem, a nasi pastorowie zawsze
mówią, że zabijanie to zło.
Czy czytałaś kiedyś Biblię?

Nie – przyznała dziewczyna.
To bardzo źle. Może wtedy byś zrozumiała. Stary Testa ment mówi bardzo dużo o
wojownikach, którzy jednocześnie byli głęboko wierzącymi ludźmi. Tacy jak Samson,
David czy Joshua. Było ich znacznie więcej. U nas, w Rodzinie, jest wielu Wojowników i
wszyscy wierzą w Boga.
Będziesz musiał mi kiedyś o tym opowiedzieć – powie działa Cyntia.
Wszystko, co zechcesz, ale najpierw musimy się stąd wy
dostać – odpowiedział Geronimo, myśląc już o zupełnie czymś
innym.
Ciepłe ciało dziewczyny i jej miarowy oddech powodowały, że Wojownik rozmarzył się.
Jak mógł się modlić, gdy siedział obok ładnej, niekompletnie ubranej dziewczyny? Nawet
mnich by się skusił.
Postanowił się jednak uspokoić.
Cyntia jeszcze mocniej przylgnęła do torsu Indianina.
-

Nie jestem pewna, czy uda nam się stąd wydostać – powie działa ledwo słyszalnym

szeptem. - Chciałabym, żebyś opo wiedział mi to teraz. Bardzo cię lubię, Geronimo, i
chciałabym cię lepiej poznać, a to jest coś, co...
Nagle dziewczyna przerwała.
-

Czy coś do mnie czujesz? - zapytała.

Indianin pokręcił przecząco głową i nagle poczuł, że usta dziewczyny przylgnęły do jego
warg.
Mrówki ciągle maszerowały przez tunel. Cóż za zwariowana sytuacja. Tylko kompletny
idiota albo szaleniec mógłby całować się z dziewczyną, znajdując się w samym środku

background image

gigantycznego mrowiska.
Kilrane!
Wiedział przecież, że kapitan też interesuje się Cyntia. Spojrzał na niego, ale twarz jego nie
wyrażała żadnych uczuć. Indianinowi wydawało się, że Kilrane odczytywał jego myśli.
Nie zwracaj na mnie uwagi – powiedział kapitan. - Wiem, kiedy dostaję kosza, i jestem
człowiekiem, nie brutalem, który wymusza uczucia na kobiecie.
Poza tym – wtrąciła się Cyntia – kapitan wie, co do ciebie czuję, Geronimo.
Wie? - zdziwił się Indianin.
Powiedziałam mu, kiedy jechaliśmy.
Powiedziałaś mu?
Tak. Powiedziałam mu, że czuję do ciebie sympatię.
Naprawdę mu to powiedziałaś?! - zawołał Geronimo, nie kryjąc zdziwienia.
Musiałam to zrobić – odparła dziewczyna. - Wiedziałam, że go pociągam, i nie chciałam
robić mu złudnych nadziei.
Geronimo ziewnął.
Co z tobą? - zapytała Cyntia. - Czyżbyś był nieśmiały?
To nie jest odpowiednie miejsce ani czas na takie rzeczy.
Może nie będziemy mieli innej okazji – przypomniała mu dziewczyna.
Nie jestem taki jak mój przyjaciel Hickok – rzekł Indianin. - On robi te rzeczy bez namysłu,
spontanicznie. Ja najpierw się zastanawiam. Nie lubię niespodzianek.
Wyobraź sobie, że jesteś Hickokiem – zasugerowała Cyntia.
Co?
Albo lepiej ja będę udawać, że nim jestem.
Zanim Geronimo zdążył coś powiedzieć, usta Cyntii dotknęły jego warg. Rozchylił je, a
potem poczuł język dziewczyny wnikający do środka.
Kilrane zaśmiał się.
Pod wpływem ciepła promieniującego z ciała Cyntii, Indianin rozluźnił się. Nie mógł już
wytrzymać.
Kobieta wygrała.
Rozdział 12
Do Domu przyjechali we wczesnych godzinach rannych, zanim jeszcze jasne promienie
słońca pojawiły się nad horyzontem.,
Bramę wejściową zbudowano bardzo solidnie. Niepożądani goście mieli problemy z jej
przekroczeniem. Zbiorniki uzdatnianej wody otaczały Dom i utrudniały nieprzyjaciołom
wtargnięcie na jego teren. Strumień, ujęty w system akweduktów i rurociągów, zaopatrywał
mieszkańców w wodę.
Obaj przybysze dobrze znali plan Domu. Ich informacje były bardzo dokładne. Wskoczyli
do wody i nurkując, przepłynęli pod murem. Wynurzyli się już w Domu. Żaden ze
strażników nie mógł ich zauważyć. Obcy wyszli na dziedziniec i zaczęli obserwować
otaczający ich teren.
Członkowie Rodziny byli pogrążeni w głębokim śnie.
Gdzie on może być? - zapytał Ox, spoglądając na kompana.
Nie wiem – odrzekł Ferret. - Będziemy szukać tak długo, aż go znajdziemy.
Może powinniśmy się rozdzielić?
Nie. Działamy razem. Na pewno ja pierwszy go wywęszę.
Jak chcesz – powiedział pojednawczo Ox.
Dwa stwory zaczęły ostrożnie przeszukiwać zachodni sektor Domu. Unikali otwartych
przestrzeni; zdawali sobie sprawę, że w każdej chwili mogą ich dostrzec strażnicy. Chowali
się, gdy tylko mogli. Krzewy i wysokie trawy rosnące dookoła stanowiły doskonałą osłonę.
Pierwszym obiektem, który dostrzegli, był Wojownik pilnujący zachodniego muru. Bardzo
rzadko spoglą-
dał na podwórze. Swą uwagę skupił na terenie otaczającym posiadłość. Tylko stamtąd
można było oczekiwać ataku. Minęła pierwsza godzina poszukiwań.

background image

-

Gdzie on jest, do diabła? - zaczął denerwować się Ox. Obaj zatrzymali się na chwilę

w kępie krzaków, w środkowej
części placu.
To dziwne, ale nie mogę wyczuć jego zapachu – powie dział Ferret.
Może dokądś wyjechał? - zasugerował Ox.
Chyba nie. Dokąd? Przecież nie wróci do Strefy Cywili zowanej. Jedyni przyjaciele, jakich
ma, znajdują się tutaj. Po zostanie tak długo, jak tylko będzie mógł. Dobrze wie, że Do ktor
chce go dorwać.
Może rzeczywiście nigdy go tutaj nie było – zastanawiał się głośno Ox. - Może Doktor się
mylił.
Ferret był przerażony głupotą Coca. Spojrzał na obrożę, która otaczała olbrzymią szyję
kompana i czekał, aż zapali się niebieskie światełko, a Ox padnie na ziemię w śmiertelnej
agonii. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Dopiero po chwili Ox zdał sobie sprawę, jaką gafę
popełnił.
Nie miałem tego na myśli... - zająknął się.
Doktor wie, że nie miałeś – powiedział Ferret. - To chyba jedyny powód tego, że jeszcze
żyjesz.
Czoło Oxa pokryło się perlistym potem.
-

Zaraz, zaraz! - zawołał nagle Ferret. - Ten drań jest tutaj, ale nie śpi razem z

wszystkimi. Znalazł sobie pewno jakieś miejsce, gdzie może być sam. Nie wyjdzie z niego
aż do rana.
-

To co teraz zrobimy? - zapytał bezradnie Ox. Ferret popatrzył w stronę wschodniej

strony Domu.
-

Tam jest bardzo dużo drzew – powiedział po chwili. - Mo żemy się ukryć i

obserwować cały teren. Prędzej czy później będzie musiał wyjść i pokaże nam swoją
wstrętną gębę. Wtedy
zrobimy dokładnie to, czego oczekuje od nas Doktor. Skończymy z tym przybłędą.
Ox przyglądał się przez chwilę kępie drzew wskazanej przez Ferreta.
Myślę, że możemy się tam ukryć – powiedział w końcu.
A więc idziemy.
Ferret pamiętał, że domki stojące w tej części, były zamieszkane przez pary małżeńskie.
Ostrożnie podszedł do drzwi i sprawdził, czy przypadkiem nikt się nie obudził.
Nagle drzwi jednej z nich otworzyły się, a w progu stanęła młoda dziewczyna.
Ferret i Ox natychmiast padli na ziemię. W tym czasie dziewczyna zamknęła drzwi i wyszła
na dwór.
-

Może być bardzo smaczna – szepnął Ox, oblizując usta. Ferret potrząsnął głową i

lekko wychylił głowę. Trwał w tej
pozycji, dopóki dziewczyna nie znikła z pola widzenia. Ferret wolałby, żeby Doktor wysłał
go na tę misję z kimś innym niż Ox. Olbrzym ciągle był głodny i poświęcał temu zbyt wiele
uwagi. Słabość ta mogła spowodować fatalne konsekwencje.
Dwóch zabójców zaczęło się skradać wzdłuż zabudowań. Poruszali się cicho, bezszelestnie i
wykorzystywali naturalną osłonę roślinną.
Zaczekamy tutaj – oznajmił Ferret, kiedy dotarli do drzew.
Mam nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo – mruknął Ox.
Dlaczego? - zapytał podchwytliwie Ferret. Ale znał odpowiedź.
Ponieważ – zaczął Ox. - Ponieważ jestem...
Kto tam jest?
Głos mężczyzny dochodził z odległości około pięćdziesięciu metrów.
-

Ferret, ty skurwysynu!

Mały stworek błyskawicznie schował się za krzakami, czekając, aż starszy człowiek
odejdzie. Ferret miał tak doskonały
węch, że wyczuł nieświeży zapach męskiego ciała. Duże uszy pozwalały na wyłowienie
bicia serca człowieka ubranego w wyblakły drelich. Ferret cierpliwie czekał, wiedząc, że

background image

człowiek, jeśli nie usłyszy niczego podejrzanego, to wkrótce odejdzie.
Stało się jednak coś, czego nie przewidział.
Ze zdziwieniem ujrzał wychodzącego zza krzaka Oxa, który zmierzał w kierunku
człowieka. Rolnik wyczuł niebezpieczeństwo i odwrócił się. Zrobił to jednak zbyt późno, bo
olbrzymie ręce Oxa zacisnęły się właśnie na jego gardle. Twarz człowieka zrobiła się
purpurowa. Próbował za wszelką cenę złapać oddech, ale ucisk był zbyt silny. Ox
wyszczerzył wielkie zęby, zaciskając jednocześnie kościste palce, które miażdżyły czło-
wiekowi szyję. Rolnikiem wstrząsnęły konwulsje. Chwilę później potwór szarpnął ręką i
oderwał głowę od wijącego się tułowia. Korpus opadł na ziemię. Z pourywanych żył
wydobywała się krew. Podniecony widokiem Ox uśmiechnął się i przytknął głowę
człowieka do swoich ust, wbijając zachłannie zęby w miękką skórę.
Ferret nie wytrzymał i wyskoczył z ukrycia.
-

Ty cholerny idioto! Co sobie, do diabła, myślisz?! Chyba pamiętasz, po co tutaj

przyszliśmy?
Ox przerwał i odrzucił na bok ogryzioną głowę. Zdziwił się.
Usłyszał nas – powiedział, przełykając ostatni kęs. - Nie mogliśmy pozwolić mu odejść.
Przecież zaalarmowałby in nych.
Ty cholerny idioto! - ryknął Ferret. - On po prostu słyszał jakieś głosy. Gdybyś pozwolił mu
odejść, to nic by się nie stało.
Ox wpatrywał się w bezgłowy korpus z zawstydzeniem.
Nie myślałem, że...
Ty nigdy nie myślisz, kretynie! - krzyczał Ferret, zapomi nając o konieczności zachowania
ciszy. - Nie masz nawet móz gu!
-

No dobrze. Nic wielkiego się nie stało – powiedział pojed nawczo Ox. - Mamy

przynajmniej trochę jedzenia.
Rozwścieczony Ferret kopnął kompana w goleń.
Jedzenie! To wszystko, o czym myślisz! Mimo że Ox ledwo poczuł kopnięcie, skrzywił się.
Przepraszam cię. Nie złość się na Oxa.
-

Musimy gdzieś ukryć ciało – powiedział spokojniej Ferret, rozglądając się dookoła. -

Zaciągniemy je do drzew i tam zako piemy. Miejmy nadzieję, że nikt nie będzie tęsknił za
tym far merem i nie pośle Wojowników na jego poszukiwania. Musimy najpierw wypełnić
swoje zadanie.
-

Proszę, nie bądź zły na Oxa – powtórzył niebieski kolos. Ferret popatrzył na

zasmuconego kompana.
-

Jak mogę być zły na kogoś, kto nie potrafi odróżnić prawej stopy od lewej.

Zakłopotany Ox spuścił wzrok.
Co moje stopy mają do tego? - zapytał.
Ferret potrząsnął głową.
Czy wciąż jesteś zły? - zapytał Ox.
-

Nie – odparł Ferret. - Nie jestem na ciebie zły, ale lepiej będzie, jeśli dasz mi słowo,

że już nigdy nie zrobisz niczego bez mojego pozwolenia.
Ox pokiwał potakująco głową.
Ox nie zabije następnej osoby, zanim nie zapyta ciebie, czy może.
Dobrze – powiedział pojednawczo Ferret. - Ty go zabiłeś, to teraz ty będziesz go niósł.
Ruszaj się!
W chwilę później oba stwory znalazły się w krzakach.
To jest dobre miejsce – powiedział Ferret, wkazując na ziemię. - Zaczynaj kopać.
Co tylko zechcesz – odparł usłużnie Ox. - Przytrzymaj jego głowę.
Trofeum Oxa było fascynujące i przerażające zarazem. Sze-
roko otwarte niebieskie oczy farmera wpatrywały się w Ferreta. Z posiniałych ust wystawał
język. Ferret powstrzymał się, żeby nie wzdrygnąć się ze wstrętu. Mógł zabijać i okaleczać,
ale nigdy nie rozkoszował się tym, co robił. Różnił się tym od swoich kolegów. Ferret nie
pragnął nigdy krwi. Był pewnie wyjątkiem. Wszystkie okazy GOR stworzono tylko po to,

background image

by zabijały. Byli przybocznymi mordercami Doktora, spełniającymi każdy jego rozkaz.
Tacy jak Ferret, choć nigdy publicznie nie kwestionowali poleceń Doktora z obawy przed
konsekwencjami, prywatnie nienawidzili tego człowieka i pragnęli jak najszybciej uciec od
niego.
-

Czy jest wystarczająco głęboki? - zapytał Ox.

Ferret zamrugał powiekami i spojrzał na kompana, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
Dopiero po chwili zrozumiał.
Może być – oznajmił łaskawie. - Wrzuć teraz ciało i zasyp.
Czy mogę zatrzymać sobie głowę? - zapytał nieśmiało Ox.
Po co ci ona?
Mózg człowieka jest moim smakołykiem.
Niech ci będzie! - powiedział Ferret. - Nie chcę jednak słyszeć żadnego mlaskania, dopóki
nie skończymy roboty.
Zadowolony Ox podniósł swoje trofeum.
Ferret pogrążył się w myślach. Odszedł kilka kroków i oparł się o pień drzewa. Żeby tylko
udało się im wypełnić zadanie i powrócić do Strefy Cywilizowanej. Ferret wierzył w duchu,
że uda mu się wyrwać z rąk Doktora. Wiedział jednak, że udało się to bardzo nielicznym.
Spojrzał na Oxa, który był zajęty zasypywaniem grobu. Ferret wiedział, że najpierw musi
wypełnić polecenie Doktora. Albo będzie posłuszny, albo umrze. Nie było innego wyjścia.
Gremlin musi zginąć.
Rozdział 13
Słońce powoli unosiło się nad horyzontem. Niebo było pokryte chmurami. Ptaki śpiewały.
Cała przyroda witała nowy dzień.
Blade wyszedł właśnie z Bloku B i leniwie się przeciągnął. Był ubrany w zielone
wypłowiałe spodnie. Na jego biodrach wisiał szeroki skórzany pas uzbrojony w dwa noże
Bowie. Wojownik miał zamiar udać się do Bloku C i odwiedzić więźniów. Jeden z nich był
żołnierzem, oficerem i miał strzaskany nos, a drugi potulnym Wypatrywaczem. Obaj byli
ranni. Blade był bardzo ciekawy ich zeznań, ale Platon nie pozwolił na żadne przesłuchania,
dopóki obaj nie wyzdrowieją.
Blade skręcił w lewo i ruszył w kierunku Bloku C. Idąc przebiegł wzrokiem przestrzeń
pomiędzy poszczególnymi blokami. Jego szare oczy zatrzymały się na FOCE. Coś było nie
w porządku.
FOKA była dumą i zabawką założyciela Rodziny, Kurta Carpentera. Na konstrukcję tego
pojazdu wydał on miliony dolarów, trafnie przewidując, że będzie potrzebny członkom Ro-
dziny. Służył do przemieszczania się w terenie bardzo zniszczonym w wyniku działań
wojennych. Nazwa FOKA była akronimem słów: Fotoelektryczno-Ogniwowa Kuloodporna
Amfibia. Zielony pojazd, przypominający wyglądem furgonetkę, był napędzany energią
słoneczną. Na jego dachu znajdowały się dwie wielkie baterie, które ogniskowały promienie
słońca, przetwarzając je w energię. Energię tę magazynowano w sześciu ogromnych
akumulatorach. FOKA była wykonana ze specjalnie wzmacnianych mas plastycznych.
Cztery ogrom-
ne koła zrobiono również z tworzyw sztucznych, wzmacnianych włóknami szklanymi. Dla
Rodziny FOKA była czymś nieodzownym, szczególnie podczas długich podróży po
okolicy.
Zwykle FOKĘ zamykano. Przed dwoma miesiącami została uszkodzona przez sabotażystę,
który dostał się do Domu i podłożył dynamit. Na szczęście Blade’owi udało się złapać
przestępcę, a tym samym zapobiec poważniejszym uszkodzeniom. Wydano wówczas
zarządzenie, że każdy Wojownik ma obowiązek sprawdzać pojazd, gdy ma tylko wolny
czas. Platon sam pilnował pojazdu nocą. Poprzedniego dnia Blade widział nawet, jak
zamykał drzwi na klucz. Teraz drzwi były otwarte na oścież.
Czyżby Platon zajmował się pojazdem już od samego rana?
Było to niezwykłe.
Blade położył rękę na rękojeści noża i podbiegł do pojazdu. Któż mógłby potrzebować

background image

transportera? Wojownik był przekonany, że nikt. Tylko członkowie Triady Alfa wiedzieli,
jak się kieruje pojazdem, a przecież Hickok nadal spał. Geronima nie można było brać pod
uwagę, bo znajdował się poza Domem, a jeśliby wrócił, to najpierw przywitałby się z
przyjaciółmi.
A więc, kto to był?
Dziesięć jardów przed pojazdem Blade zwolnił i wyjął nóż, przygotowując się do
ewentualnej walki. Jeśli był to jeszcze jeden sabotażysta, to musiał być dobry.
Kiedy Blade znajdował się w odległości pięciu jardów od maski pojazdu, usłyszał głos.
„Co, do cholery, ten ktoś tam robi?” - przeklinał w duchu intruza.
Osobą tą była młoda dziewczyna ubrana w sukienkę z koźlej skóry. Ukryła się pod tablicą
rozdzielczą. Piękne czarne włosy opadały jej na twarz. Dziewczyna miała na imię
Gwiazdka. Była jedynym żyjącym potomkiem Indian z Montany. Pozostali członkowie jej
szczepu zginęli w bitwie pod cytadelą Cheyenne.
Dziewczynę zaadoptował Platon, ulegając prośbom żony. Od tej pory traktowano ją jak
rodzoną córkę. Bardzo szybko przyzwyczaiła się do nowego otoczenia. Blade bezszelestnie
podszedł do dziewczyny.
-

Hej! - krzyknął jej prosto do ucha.

Przestraszona dziewczyna podskoczyła i uderzyła głową o kierownicę. Na widok Blade’a jej
ciemne oczy zalśniły.
-

Moja głowa!-jęknęła, marszcząc brwi. Blade zaczął się śmiać.

Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała gniewnie. - Mogłam się zranić.
Należało ci się! - odpowiedział Blade chichocząc.
Ale za co?
Za co? Za to, że ukradłaś kluczyki od pojazdu i za to, że weszłaś do FOKI bez niczyjego
pozwolenia.
Skąd o tym wiesz? - zapytała zdziwiona Gwiazdka.
Nie było to zbyt trudne – odparł Blade. - Moje pytanie brzmi: Dlaczego?
Dlaczego tutaj jestem?
Dziesięć punktów za inteligencję.
Szukam śladów – odparła dziewczyna.
Śladów?
-

Tak. Czegoś, co dałoby nam informację o przyciskach. Przyciski! Blade zmarszczył

czoło i spojrzał na przełączniki,
znajdujące się na desce rozdzielczej. Każdy z nich był oznaczony literą: M, S, F i R. Nikt
nie wiedział, do czego służą. Kurt Carpenter zabrał tajemnicę z sobą. Schował FOKĘ w
wybudowanym przez siebie podziemnym garażu. Nakazał, by nikt nie ruszał pojazdu bez
pozwolenia, aż do chwili gdy przywódca Rodziny nie zdecyduje o jego użytkowaniu. Po stu
latach od zakończenia wojny liderem został Platon, który postanowił skorzystać ze swoich
uprawnień. Garaż otwarto. Wewnątrz sąmochodu członkowie Rodziny znaleźli dokładną
instrukcję ob-
sługi. Nie wiedzieli tylko, do czego służą cztery tajemnicze przełączniki. Platon wydał
nawet specjalne zarządzenie, zwłaszcza dla Wojowników Triady Alfa, żeby nikt nie dotykał
przycisków, dopóki ich tajemnica nie zostanie wyjaśniona.
Tylko jedna osoba złamała zakaz: Gwiazdka...
W Montanie, podczas bitwy z oddziałami rządowymi, dziewczyna przez przypadek
nacisnęła przycisk oznaczony literą R. Efekt tego działania był błyskawiczny. Nikt na
zewnątrz nie przeżył. Blade i Gwiazdka, którzy siedzieli wówczas w sąmochodzie, pamiętali
tylko, że pojazd przechylił się w wyniku potężnej eksplozji. W jednej chwili wszyscy
przeciwnicy ponieśli śmierć.
Ale dlaczego?
Co mogło spowodować tak straszliwe skutki?
Dlaczego tak cię interesują te przełączniki? - zapytał Blade.
Zwykła ciekawość – odparła dziewczyna.

background image

A dlaczego myślisz, że właśnie tutaj uda ci się coś odkryć?
Bo to jedyne możliwe miejsce.
I do czego już doszłaś? - zapytał z zainteresowaniem Blade.
Ten wasz fundator zaplanował wszystko cholernie dokład nie – odparła Gwiazdka. -
Zbudował Dom, zgromadził wszy stkie potrzebne zapasy i kazał skonstruować ten dziwny
pojazd. Niczego nie pominął. Przewidział chyba waszą przyszłość. Gdzieś tutaj musi
znajdować się instrukcja dotycząca tych gu zików.
Blade nie wiedział, co odpowiedzieć dziewczynie. Jak na dwunastoletnią pannę była
zadziwiająco bystra, nawet w porównaniu z innymi niezwykle inteligentnymi członkami
Rodziny. Gwiazdka była żarliwą czytelniczką. Od momentu gdy przybyła do Domu, każdą
wolną chwilę spędzała w Bibliotece.
Zgadzasz się ze mną? - zapytała dziewczyna.
To, co mówisz, ma sens – powiedział po dłuższym namy-
śle. - Musisz jednak wziąć pod uwagę fakt, że instrukcja mogła zaginąć.
Co?
Jak prawdopodobnie wiesz – zaczął Blade – Kurt Carpen- ter obawiał się, że ktoś może
ukraść FOKĘ. Dlatego pojazd ukryto w specjalnym podziemnym garażu. Przywódcy Rodzi
ny przekazywali sobie informację o jego istnieniu z ust do ust. Być może to właśnie z tego
powodu informacji o przełączni kach nie ma. Mogła zostać zapomniana.
Gwiazdka zamyśliła się na moment. Przez dłuższą chwilę spoglądała na cztery przełączniki.
W głębi serca Blade podziwiał dziewczynkę i jej nadzwyczaj chłonny umysł. Zastanawiał
się, jaki zawód wybierze w przyszłości.
Nie wydaje mi się, żebyś miał rację – powiedziała w końcu.
Prawdę mówiąc – stwierdził Blade -ja też tak nie myślę. Kurt wydał mnóstwo pieniędzy na
konstrukcję i udoskonalenie pojazdu, na jego uzbrojenie. Nie sądzę, żeby informację doty
czącą tych przycisków chciał zachować tylko dla siebie. Myślę, że są one bardzo istotne dla
działania FOKI. Liderzy naszej Ro dziny pewnie wiedzieli o tym. Kurt na pewno chciał,
żeby po jazd dobrze służył jego potomkom.
Dlaczego więc nic nie wspomniał o guzikach? - zapytała Gwiazdka.
Blade spojrzał na tylne siedzenie. Leżała tam instrukcja obsługi. Podniósł ją i podał
dziewczynie.
-

Przeczytałem to chyba ze trzy razy – powiedział. - Ni gdzie nie ma nic o tych

dziwnych przyciskach.
Gwiazdka wzięła książkę i otworzyła ją na stronie, na której znajdował się spis treści.
Podręcznik składał się z dwudziestu czterech rozdziałów, które opisywały silnik,
akumulator, skrzynię biegów i wiele innych mechanizmów.
-

Nie rozumiem wielu spraw – przyznała.

Nie martw się. My też wielu rzeczy nie rozumieliśmy, do póki Platon nam nie wyjaśnił...
Dlaczego to robisz? - zapytała niespodziewanie Gwiazdka.
Co takiego?
Znaczysz strony w ten sposób.
O czym ty mówisz? - zapytał Blade, wyciągając rękę po książkę.
Tutaj – odparła Gwiazdka, podając mu podręcznik. - Zo bacz sam.
Blade wziął instrukcję i zaczął się jej przyglądać.
Nie wiem, o co chodzi – przyznał po chwili. - To zwyczaj ny spis treści. Nie widzę nic
nadzwyczajnego.
Przyjrzyj się dobrze – nalegała Gwiazdka, podsuwając książkę bliżej oczu Blade’a.
Patrzę, ale nic nie widzę- stwierdził zakłopotany Wojow nik.
Widzisz to?
-

Kto słyszał o stawianiu kropki nad H? Kropki nad H? O czym ona...

-

Cholera! - zawołał, dostrzegając wreszcie dziwny zapis.

Litera H miała nad sobą maleńką, prawie niewidoczną kropkę, którą można było uważać za
pyłek na papierze. W następnej linijce taką kropkę miała litera E. Podobnie było z literami

background image

L, L i O. Kropki były już nieco mniejsze i wcale nie zwracały uwagi, chyba że ktoś szukał
jakiejś ukrytej informacji. Z liter układał się znany wyraz H-E-L-L-O.
Hello! — powiedział głośno Blade.
Hello! - powtórzyła Gwiazdka z uśmiechem. - Myślisz, że coś znaleźliśmy?
Myślę, że gdybyś była o dziesięć lat starsza, to Jenny mia łaby rywalkę.
Dziewczynka uśmiechnęła się niewinnie.
-

Tylko jej tego nie mów – poprosił Blade. - Moja Jenny mogłaby być zazdrosna.

Wojownik zamknął książkę i wręczył ją dziewczynce.
-

Zanieś to Platonowi – polecił.

Gwiazdka ruszyła w kierunku zabudowań, ale po chwili stanęła.
A jeśli on wciąż śpi? Ostatnio nie czuje się zbyt dobrze.
Obudź go i nalegaj. Powiedz, że to bardzo ważna sprawa, i od razu opowiedz o naszym
odkryciu. Platon ma u siebie dużo papieru i ołówków. Będzie mógł odczytać całą
wiadomość.
Myślisz, że jest to jakaś informacja o przyciskach? - zapy tała Gwiazdka, spoglądając na
Blade’a.
Mogę się założyć.
Ale dlaczego Kurt zaszyfrował tę informację? Dlaczego w taki sposób?
Jeśli chodzi o sposób, to nie wiem. Myślęjednak, że chciał zachować informację w
tajemnicy – odpowiedział Blade. - Może jeden z wcześniejszych liderów wiedział o tym, ale
nie przywiązywał do tego wagi. Któż to może wiedzieć?!
Blade odwrócił się i klepnął dziewczynkę w pośladek.
-

Idź!

Gwiazdka posłusznie ruszyła w wyznaczonym kierunku.
-

Zaczekaj! - zawołał po chwili Blade.

-

Co się stało? - zapytała dziewczynka zatrzymując się. Wojownik wyciągnął kluczyki

ze stacyjki, zamknął drzwi
i podał je Gwiazdce.
-

Nie chcielibyśmy chyba, żeby ktoś dostał się do środka naszej FOKI, prawda?

Dziewczynka uśmiechnęła się i wzięła kluczyki. Odwróciła się i ruszyła w kierunku
zabudowań.
-

Bardzo podniecające, tak? - powiedział jakiś głos. Blade odwrócił się. Przy wejściu

do podziemnego garażu stał
Gremlin.
Dzień dobry, nie? - przywitał go rosły stworek. - Ranne
ptaszki, nie?
Ranne ptaszki – potwierdził Blade. - Jesteś zbyt blisko Hickoka. Twoje żarty są podobne do
jego numerów.
Gremlin zachichotał.
-

Złe wieści, tak? Mózg Gremlina funkcjonować tak jak Hickoka, nie? Jakie okropne!

Wspomnienie o mózgu przypomniało Blade’owi rozmowę, jaką odbył z Gremlinem w
Montanie.
Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym z tobą porozmawiać – oświadczył Blade.
O mózgu Hickoka? - zachichotał sztuczny człowiek.
Nie. O tobie.
Czy jest to konieczne, tak? - zapytał poważnie.
Obawiam się, że tak.
Dlaczego?
Blade spojrzał do góry i po chwili położył rękę na ramieniu Gremlina.
Musimy zastanowić się nad moją sytuacją. Wiem, że nie lubisz rozmawiać o swojej
przeszłości, ale tego nie da się unik nąć. Jestem przywódcą Wojowników, co oznacza, że
odpowia dam również za bezpieczeństwo Rodziny. Jesteśmy sami, więc możemy wyjaśnić
sobie kilka spraw, okey?

background image

Jeśli trzeba, to trzeba, tak? - powiedział Gremlin, wzdy chając ciężko.
Zacznijmy więc od najmniej kłopotliwych pytań – powie dział Blade. - Co robiłeś w
garażu?
Spałem tam – odpowiedział stworek.
Spałeś tam na dole? - zapytał ze zdziwieniem Blade. - Dlaczego? Przecież możesz spać w
Bloku B.
Gremlin pokręcił przecząco głową.
-

Gremlin wie, że spora część Rodziny obawiać się go, tak? Nie chcieć zakłócać im

snu, nie? Spać sam.
Blade wiedział, że Gremlin ma rację. Niektórzy z członków Rodziny, a szczególnie dzieci,
lubiły dziwacznego stworka. Byli też jednak tacy, którym nie udało się go zaakceptować.
Blade postanowił zmienić temat rozmowy.
Jest jeszcze coś, o co muszę zapytać. Pamiętasz, wtedy w Montanie postrzeliłem cię.
Gremlin nie zapominać takich spraw, tak? - odparł złośli wie stworek.
Bardzo szybko wyzdrowiałeś. A przecież trafiłem w twój życiowy organ. Mimo to
powróciłeś do zdrowia w błyskawicz nym tempie. To samo było z twoją raną na szyi.
Wszystko za goiło się nieprawdopodobnie szybko. Jak to możliwe?
Gremlin uderzył się w pierś.
Przyspieszony proces regeneracji, tak? - powiedział.
Nie rozumiem – przyznał Wojownik. - Opowiedz mi o tym.
Wszystko?
Tak. Wszystko jest bardzo ważne – zapewnił go Blade. - Wiem już o tobie bardzo wiele.
Dowiedziałem się, że pocho dzisz z cytadeli Cheyenne i należałeś do jednostki zwanej Ge
netyczny Oddział Rozpoznawczy w skrócie GOR. Oddział ten został stworzony przez
człowieka nazywanego Doktorem. Wiem również, dlaczego mówisz w taki dziwny sposób:
twój mózg został przeprogramowany przez Doktora. Podobno, tak mówiłeś, kiedyś byłeś
człowiekiem. Czy to wszystko prawda?
Gremlin smutno pokiwał głową.
-

Muszę dowiedzieć się więcej – nalegał Blade. - Mam po czucie, że Rodzina znalazła

się w straszliwym niebezpieczeń stwie. Chodzi mi o Doktora i Samuela II. Im więcej się do
wiem, tym lepiej.
Wojownik przerwał, spoglądając na zasmuconego Gremlina.
-

Odtwórzmy wszystko jeszcze raz – poprosił. - Co rozu-

miesz, mówiąc, że byłeś kiedyś człowiekiem? Czy byłeś taki jak ja?
-

Prawie człowiek, tak? - przerwał mu Gremlin. - Byłbym, nie?

Blade potrząsnął głową.
Obawiam się, że teraz już nic nie rozumiem.
Doktor... - powiedział Gremlin łamiącym się głosem. - Doktor zmienia ludzkie embriony,
tak? Tworzy nas, góry. Ro zumieć, nie?
Chcesz powiedzieć, że Doktor bierze normalny ludzki em brion i zmienia go?
Gremlin przytaknął.
Blade nie mógł zebrać myśli. Wiadomość poraziła go. Eksperymenty na ludzkim płodzie!
Ten pomysł był okropny, odrażający.
Czy Doktor jest zdolny do takich okropności? Czy jest na tyle zdolny, żeby robić coś
takiego?
To wcielenie diabła, tak? - powiedział Gremlin, ciągle ki wając głową. - Genialny szatan.
Specjalista w dziedzinie che mii, elektroniki, genetyki i jeszcze innych, tak?
Czy oprócz ciebie są jeszcze podobne istoty?
Tysiąc pięćset, tak? Ani mniej, ani więcej, nie?
Tysiąc pięćset! Słyszał tę liczbę podczas pobytu w Montanie, ale nie wierzył, że jest
prawdziwa.
Czy wszyscy w GOR są stworzeni tak jak ty? Z embrio nów?
Nie – odpowiedział Gremlin. - Niektórzy, tak? Wszyscy, nie. Inni Doktor stworzyć w jego

background image

laboratorium.
Co jeszcze robi ten Doktor?
Przez cały czas eksperymentować, używać do tego ży wych organizmów, nie?
Eksperymentuje na żywych ludziach? - przerwał Blade.
-

Tak. Szczególnie na niemowlętach. Bardzo lubi dzieci, tak?

Blade był oszołomiony.
Dlaczego ludzie w Strefie Cywilizowanej nie powstrzy mają go?
Jak? - zapytał Gremlin, wzruszając ramionami. Jego gest wyrażał bezradność i rezygnację. -
Posiadłość Doktora ufor tyfikowana, tak? Straż przyboczna składa się ze stworów takich jak
ja, ale uzbrojonych, nie? Ludzie nie mogą nic poradzić.
Słyszałem od pewnego żołnierza, że Doktor i Samuel II są sobie bliscy? Czy to prawda?
Prawda, tak? Pracować razem i razem chcieć podbić całe Stany Zjednoczone, a raczej to, co
po nich pozostało, nie? Gremlin ma nadzieję, że im się to nie uda, tak?
Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby temu zapobiec
-

przyrzekł Blade. - Mówiłeś mi, że przez pewien czas kwatera Doktora mieściła się w

cytadeli Cheyenne. Jak długo tam był?
Od początku wojny, tak? - odpowiedział Gremlin, patrząc przed siebie.
Od początku – powtórzył Blade i zaczął się śmiać. - Nie zrozumiałeś mojego pytania.
Gremlin wiedzieć, o co pytałeś – odparł ze złością stwór.
-

Doktor być w Cheyenne od początku wojny.

Przecież trzecia wojna światowa była sto lat temu – przy pomniał Blade.
Gremlin wiedzieć o tym – stwierdził z oburzeniem.
Czy chcesz mi wmówić, że Doktor ma ponad sto lat? - zapytał z niedowierzaniem
Wojownik.
Gremlin spojrzał na Blade’a z widocznym zdenerwowaniem.
Niczego nie próbować wmówić. Powiedziałem, że Doktor ma ponad sto lat i to jest prawda,
nie?
Ależ to niemożliwe! - wykrzyknął Blade. Był zdruzgotany.
-

Spójrz na mnie i przekonaj się, tak? - powiedział Gremlin. Nieobecnym wzrokiem

Wojownik zaczął wpatrywać się
w rosnące niedaleko drzewa, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co usłyszał. Czy było
to możliwe? Przecież od czasu Wielkiego Wybuchu długość ludzkiego życia znacznie
zmalała. Gremlin musiał być w błędzie. To przecież absurd. Co jednak zrobić z pozostałymi
informacjami, które otrzymał od tego stworka? Eksperymenty, Genetyczny Oddział
Rozpoznawczy, niemowlęta, zmiana pamięci. W jaki sposób to wszystko było z sobą
powiązane? Jaki był rzeczywisty cel Doktora? Gremlin podrapał się po szyi.
-

Chcieć podziękować za zdjęcie obroży – powiedział po chwili. - Jeszcze raz, tak?

Na podstawie tego, co Blade usłyszał, metalowe kołnierze miały zmuszać członków GOR
do wykonywania poleceń Doktóra. W tych kawałkach metalu znajdowały się urządzenia
elektroniczne, połączone z satelitą, które przekazywały wszelkie wiadomości o noszących je
osobnikach. Doktor mógł więc kontrolować wszystkich agentów z GOR. Gdy ktoś nie
wykonywał rozkazów, rażony był prądem elektrycznym.
-

Czy możesz mi jeszcze coś powiedzieć? - poprosił Blade. -Ja...

Wojownik przerwał, słysząc za sobą odgłos kroków. Obaj odwrócili się w jednej chwili. W
ich kierunku biegła Sherry. Dzisiaj była ubrana w dżinsy i białą koszulę.
Dzień dobry! - zawołała, uśmiechając się do Blade’a. - Zobaczyłam cię i chciałabym
zamienić słówko. Masz wolną chwilę?
Przeszkadzać, nie? - odpowiedział Gremlin. - Ja już od chodzić, tak?
Zostań, Gremlin. To nie są sprawy prywatne – powiedziała Sherry.
O co chodzi? - zapytał Blade.

Chciałabym wiedzieć, czy podjąłeś już decyzję o nowych Wojownikach?
Jeszcze nie, ale wkrótce to zrobię. Dlaczego pytasz?

background image

Ponieważ zawarłam z Hickokiem układ. Nie jest wpraw dzie zachwycony, ale powiedział,
że nie będzie się sprzeciwiał. Chcę zostać Wojownikiem, ale mam pewien problem.
Słucham.
Sherry obserwowała twarz Blade’a, starając się przewidzieć jego reakcję.
Kandydaci na Wojowników mają zwykle poręczycieli. Hickok zgodził się wcześniej
poręczyć za Shane’a i nie może się teraz wycofać. Chciałabym, żebyś mi pomógł.
Jak mógłbym... - zaczął Blade, ale przerwał, napotka wszy wzrok dziewczyny.
Chcę tylko, żebyś za mnie poręczył przed Radą Starszych – oznajmiła Sherry.
Sam nie wiem... - zawahał się Blade.
Dlaczego? - spytała dziewczyna. - Czy już za kogoś po ręczyłeś?
Nie.
Nie wierzysz, że kobiety mogą być dobrymi Wojownika mi?
Nie o to chodzi.
Więc o co? Czy może dlatego, że jestem obca?
Wojownik spoza Rodziny to wyjątek, ale nie w tym rzecz.
A o co chodzi?
Blade zatrzymał się i spojrzał na dziewczynę.
To jest niemożliwe.
Ale dlaczego?
Ponieważ – zaczai. - Ponieważ jestem tym, który ostate cznie przedstawia swoją opinię
Radzie. Nie mogę nikogo fawo ryzować. Gdybym poręczył za ciebie, uważaliby, że jestem
stronniczy, co nie spodobałoby się pozostałym kandydatom.
Sherry była rozczarowana. Powiedziała niepewnie:
Ale w takim razie, jeśli nikt za mnie nie poręczy, nie będę miała żadnych szans. Hickok
zamierza przedstawić Radzie Shane’a. Wszyscy inni kandydaci już mają swoich poręczycie
li. Tylko ja nie mam nikogo.
Jest pewne wyjście – powiedział tajemniczo Blade.
Jakie? - zapytała z entuzjazmem Sherry.
Znajdź kogoś innego.
Innego poręczyciela? Kogo? Oprócz ciebie nikogo dobrze nie znam.
Sherry zrobiła smutną minę. Jej nadzieje znowu opadły.
Spróbuj poprosić Rikkiego – zasugerował Blade.
Rikki-Tikki-Taviego? Ale j a rozmawiałam z nim tylko kil ka razy. Myślisz, że zgodzi się za
mnie poręczyć?
Zaufaj mi.
Tym razem dziewczyna zaczęła się wahać.
Sama nie wiem... - powiedziała.
Jeśli nie chcesz prosić Rikkiego, to porozmawiaj z Yamą – zaproponował Blade.
-

Z Yamą? Żartujesz chyba. Boję się go! Blade uśmiechnął się.

-

Wszystko zależy od ciebie – powiedział. - Jeśli chcesz zo stać Wojownikiem, to

musisz porozmawiać z jednym z nich. Niech to będzie pierwszą próbą.
Sherry chciała coś powiedzieć, ale nie zrobiła tego. Jej zielone oczy nagle rozszerzyły się.
Twarz wyrażała najwyższe zdumienie.
Blade spojrzał na dziewczynę i gwałtownie odwrócił się w kierunku, w którym spoglądała.
Jego ręka spoczęła na nożu.
Było ich dwóch. Stali w cieniu drzew w odległości około dziesięciu jardów od Blade’a.
Jeden z nich był bardzo wysoki, z niebieską skórą, a drugi dużo niższy, obrośnięty futrem.
Gremlin, który szedł obok Blade’a, zasyczał:

Wy!
Nasz przyjaciel! - powiedział z uśmiechem mniejszy osobnik. - Czy spodziewałeś się, Ox,
że zastaniemy tutaj Santa Clausa?
Olbrzym zaczął się śmiać.

background image

Santa Claus! To było dobre, Ferret!
Kim jesteście? - zapytał ostro Blade. - Czego tu chcecie?
Zapytaj o to twojego przyjaciela – odparł Ferret.
Czy ci dwaj to twoi przyjaciele? - spytał Blade, zwracając się do Gremlina.
To GOR – odparł. - Ale to nie są przyjaciele.
-

Jak się tutaj dostaliście? - zapytał Blade. - Czego chcecie? Ferret parsknął śmiechem.

Wasz wspaniały Dom nie jest wcale tak dobrze strzeżony. Można tutaj wejść w każdej
chwili, szczególnie jeśli umie się pływać. Chcesz wiedzieć, dlaczego tutaj jesteśmy?
Poproszono nas o przesłanie wiadomości dla twojego przyjaciela, nie?
Co to za wiadomość? - zapytał Blade.
Jest bardzo krótka – odpowiedział Ferret. - Bardzo krótka i bardzo prosta.
Przerwał i uśmiechnął się nieprzyjemnie.
-

Umieraj! - krzyknął i rzucił się do przodu.

Rozdział 14
-

Umieraj!

Okrzyk ten rozległ się również w obszernej izbie. Znajdował się w niej szczupły, kościsty
mężczyzna. Jego szerokie ramiona okrywał długi biały fartuch. Człowiek ów stał obok
konsolety i uśmiechał się nieprzyjemnie, ukazując dwa rzędy spróchniałych zębów. Głęboko
osadzone oczy błyszczały zadowoleniem. Mężczyzna był już prawie łysy. Wydawał się
nieprawdopodobnie stary, ale jednocześnie bardzo silny. Obok niego stał młody chłopak,
ubrany w zielony mudur. Mężczyzna w fartuchu odwrócił się.
Słucham pana, kapitanie – powiedział niskim głosem. Przestraszony młodzieniec przełknął
szybko ślinę.
Przepraszam, że panu przeszkadzam, sir.
-

Wszystko w porządku – oznajmił starzec, kiwając pobła żliwie głową w stronę

rozmówcy. - Nie przeszkodziłeś mi w ni czym ważnym.
Kapitan zwrócił uwagę na dźwięki wydobywające się z głośnika. Stary mężczyzna zauważył
to.
-

To, co słyszysz, jest epilogiem pewnej sprawy, która ostat nio mnie martwiła –

powiedział, patrząc prosto w brązowe oczy młodego kapitana. - Obaj wiemy, jak
rozprawiam się z tymi, którzy stają mi na drodze, prawda?
Kapitan bez słowa skinął głową.
-

Powiedz mi teraz, co mogę zrobić dla ciebie? - zapytał starzec, wyłączając głośnik.

-

Jestem z łączności, sir – powiedział żołnierz. Przełknął nerwowo ślinę.

Wiem o tym. Kapitan Miller, nieprawdaż? Jesteś w Cyta deli od dwóch tygodni?
Tak jest, Doktorze – potwierdził oficer.
„Skąd ten człowiek to wszystko wie, do diabła?” - pomyślał chłopak.
Wszyscy wiedzieli, że Doktor jest poinformowany o wszystkim, ma doskonałą pamięć
wzrokową. Teraz okazało się nawet, iż zna każdy raport. Nic się przed nim nie ukryje.
-

A więc słucham. O co chodzi?

Kapitan uniósł rękę i podał starcowi wiadomość.
-

Co się tym razem stało? - mruknął Doktor.

Chociaż na kartce było ponad dwadzieścia wierszy, Doktor przeczytał wszystko w
dwadzieścia sekund. Kapitan Miller poczuł, jak dostaje gęsiej skórki. Chciałby być teraz
wszędzie, tylko nie tutaj.
Doktor gwałtownym ruchem zgniótł kartkę i wrzucił ją do kosza.
-

Do diabła! - wrzasnął. - Ten wariat to najlepszy dowód na to, że głupota jest

dziedziczna.
Kapitana oblał zimny pot.
-

Czy ten idiota – ciągnął Doktor, spoglądając przenikliwie na kapitana – nie zdaje

sobie sprawy z konsekwencji swoich działań? Przecież to jest cholernie niebezpieczne.
Kapitan przemógł wreszcie strach.

background image

Kazano mi poczekać na pańską odpowiedź, sir.
Dostaniesz ją zaraz – rzucił Doktor. - To tylko jedno słowo.
Jakie słowo, sir?
Nie! - wrzasnął starzec.
Kapitan nie śmiał już o nic pytać. Starzec wpadł w furię. Jedną z najgorszych. Chłopak nie
chciał ryzykować.
Znasz raporty dotyczące Rodziny? - zapytał niespodzie wanie Doktor.
Myślę, że tak, sir – odparł cicho kapitan Miller. - Od czasu
do czasu przeglądam depesze na ich temat. To chyba ci, co mieszkają w stanie Minnesota.
Tak, to ci – potwierdził Doktor. - Zapamiętaj, że stanowią poważne zagrożenie dla Strefy
Cywilizowanej.
Chodzi panu o Rodzinę, sir? Przecież oni mają zaledwie kilkunastu Wojowników.
Moglibyśmy ich łatwo zniszczyć – powiedział kapitan Miller, żałując w następnych
kilkunastu se kundach, że w ogóle się odezwał.
Myślisz tak samo jak ten idiota, Samuel II! - ryknął sta rzec, czerwieniejąc na twarzy. -
Ciągle jeszcze nie potrafię wy
tłumaczyć temu żałosnemu głupcowi, który udaje inteligenta,
jak bardzo ci ludzie są niebezpieczni.
Doktor z trudem opanowywał emocje.
Groźba, że Rodzina przyjmie nasz system i naszą struktu rę, nie jest tak istotna. Ich
podstawową bronią są wartości mo ralne i duchowa orientacja. Czy to rozumiesz?
Obawiam się, że nie bardzo pana pojmuję – powiedział kapitan, kręcąc głową.
Doktor popatrzył na młodzieńca ze smutkiem.
-

Niestety, jestem otoczony bandą niekompetentnych idio tów – powiedział. - Mam

tylko nadzieję, że spotkam kiedyś prawdziwego intelektualistę.
Jeszcze raz spojrzał na Millera.
Wyjaśnię ci to, jak mogę najlepiej. Oni wierzą w Boga.
W Boga, sir? - zaśmiał się kapitan. - Przecież wszyscy wiedzą, że nie ma Boga.
Ciągle nic nie rozumiesz. Ty może wiesz, że nie ma żad nego Boga. Ja też o tym wiem.
Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy miałem cztery lata. Koncepcja nadprzyrodzonej istoty
stoi w jawnej sprzeczności z rzeczywistością. A więc o tym wiesz ty, ja i może jeszcze kilka
innych osób. A co z bezmyśl nymi masami? Co z nimi?
-

Masy? Wszyscy dobrze wiedzą, że wiara w Boga jest za broniona.

Oczy Doktora zapłonęły złością.
-

I co z tego? A czy prawa nie można złamać? Kapitanowi zabrakło słów.

Prawa, mój kochany chłopcze – powiedział doktor – pra wa tak długo obowiązują, dopóki
istnieje siła militarna, która zmusza wszystkich do ich respektowania. Najlepszym rozwią
zaniem jest państwo policyjne. Każdy aspekt codziennego ży cia mas powinien być
kontrolowany. Wszystko, od momentu gdy wstaną z łóżek, aż do czasu kiedy pójdą spać,
musi podle gać kontroli. Każdy drobny przejaw ich kultury, myśli i przeko nań należy
ocenzurować i wyplenić. Wszystko powinno zostać podporządkowane narzuconej
doktrynie. Jednak wszelkie te manipulacje trzeba wykonywać tak, żeby stworzyć masom
złu dzenie wolności. Największym sekretem sprawnego rządzenia jest to, żeby masy nie
wiedziały, iż są kontrolowane. Wszyscy muszą być przekonani, że prawa ustanawia się dla
ich dobra. Czy teraz rozumiesz, co mam na myśli?
Tak, Doktorze – odpowiedział szybko Miller.
To dobrze. Teraz nastąpi druga lekcja. Przyjmijmy, że ist nieje społeczeństwo
podporządkowane rządowi w taki sposób, że wykonuje każde jego polecenie i myśli tak, jak
ten rząd chce. Powiedz mi, co się stanie, jeśli to myślenie wypaczy jakaś nowa idea?
Jaka?
Na przykład taka: uczymy wszystkich, że Bóg nie istnieje, że życie doczesne jest
wszystkim. Wpajamy im, że nie ma żad nego nieba i piekła. Istnieje tylko życie o średniej
długości oko ło siedemdziesięciu lat, po którym następuje śmierć, zapomnie nie, pustka,

background image

nicość. W ten sposób rozbudziliśmy w nich panicz ny wprost lęk przed śmiercią jako
końcem wszystkiego. Przez to wzbudziliśmy w nich ochotę do spełnienia każdego naszego
zarządzenia. Wszyscy wiedzą, że w razie sprzeciwu czeka ich pustka. Czy nadążasz za
moim tokiem myślenia?
Tak, sir.
Świetnie. Co się więc stanie, gdy do świadomości naszego społeczeństwa trafi nowa idea?
Co się stanie, jeśli ludzie zaczną wierzyć w życie po śmierci? Jeśli uwierzą, że składają się z
du szy, zawartej w cielesnej powłoce, przestaną bać się śmierci. A jeśli przestaną bać się
umierania, to z jakiej racji mają słu chać naszych rozkazów? Jeśli uwierzą, że są obdarzeni
nie śmiertelną duszą, i jeśli ich wiara będzie opierała się na zapew nieniu wiecznego życia,
to odkryją, iż prawa, które nimi rządzą, są niepotrzebne, a nawet złe. Jeśli nie będą bać się
śmierci, to nie będą bać się również konsekwencji, jakie wynikają z nie
przestrzegania narzuconych im zakazów i reguł postępowania.
Tak, to prawda – potwierdził kapitan.
Może wreszcie teraz zrozumiesz, jaką groźbę stanowi dla nas Rodzina. Ten idiota Samuel
nie jest do tego zdolny.
Doktor przerwał na chwilę. Zmarszczył brwi.
-

Mam teraz bardzo ważną sprawę do załatwienia, kapita nie. Idź do Samuela, przekaż

mu moją odpowiedź i wróć z li stem od niego. To wszystko.
-

Tak jest, sir – odpowiedział kapitan i zasalutował. Miller odchodził zadowolony, że

Doktor nie zdenerwował
się zbyt mocno. Był taki mądry, a martwił się sprawami bez znaczenia. Armii Samuela nie
można przecież pokonać. Jej dowódcy byli twardymi ludźmi. W razie walki Samuel na
pewno odniósłby zwycięstwo. Rebelianci nie zdążyliby się nawet zorientować. Dlaczego ten
potężny człowiek martwił się garstką wierzących w Boga przeciwników?
Tymczasem Doktor spoglądał na wychodzącego oficera. Taki sam małoletni imbecyl!
Przypomina tym Samuela. Nigdy nie
pojmie powagi sytuacji. Jedno jest pewne. Im szybciej pokona się Rodzinę, tym lepiej.
- Idiota! - mruknął do siebie starzec, wściekły na Samuela za to, że odrzucił jego prośbę.
Trzeba jak najszybciej wysłać armię, która zniszczy Rodzinę. Ten ignorant odpowiada: nie
teraz. Nie wolno oszczędzać wrogów. Po co przygotowywać się do ofensywy na Kawalerię i
Legion, jeśli obie te siły są nadal rozdzielone? Cóż za niewyobrażalna głupota!
Doktor uderzył pięścią w stół. Gdyby nie niechęć.do sprawowania władzy, już dawno
przejąłby rządy w państwie i usunął tego idiotę, Samuela. Wtedy można by się zająć
Rodziną. Może kiedy indziej...
Starzec spojrzał na pokryte zmarszczkami ręce. Było ich dwa razy więcej niż wczoraj.
Doktor pochylił się nad konsoletą i włączył głośnik. Czekał na wynik rozgrywającej się
walki. Cisza.
Co się mogło stać? Rozejrzał się dookoła. Dostrzegł migające niebieskie światełko. Poniżej
trzy rzędy żarówek świeciły czerwonym światłem.
A więc jednak.
Doktor wyłączył głośnik i wyprostował się. Rodzina poczeka jeszcze trochę. Teraz trzeba
było załatwić kilka innych spraw. Starzec rozejrzał się, szukając swojej asystentki. Młoda
dziewczyna o ostrych rysach, żółtej twarzy, ze skośnymi oczami stała przy stole.
Znajdowały się na nim probówki.
-

Klarysa! - zawołał Doktor. - Już czas! Klarysa spojrzała na starca, marszcząc czoło.

-

Wszystko w porządku – powiedziała. - Zaczynamy jesz cze raz.

Dziewczyna postawiła probówkę na stole.
-

Jaka płeć tym razem? - zapytała. Doktor zastanowił się przez dłuższą chwilę.

-

Niech będzie dziewczynka, ale nie starsza niż sześć mie sięcy. Indianka.

Klarysa pokiwała głową i ruszyła w stronę drzwi.
Nie zapomnij o niczym! - rzucił za nią Doktor.
Oczywiście – odparła dziewczyna, spoglądając przez ra mię.

background image

Doktor uśmiechnął się. Za parę dni będzie znowu jak nowo narodzony i pojedzie do Denver
na rozmowę z tym kretynem Samuelem. Wcześniej czy później Rodzina i tak zostanie zni-
szczona. Na samą myśl o tym Doktor wybuchnął śmiechem.
Rozdział 15
-

Geronimo! Obudź się!

Wojownik powoli otworzył oczy, spojrzał do góry. Nad nim klęczała Cyntia i głaskała go po
policzku.
Jak twoja głowa? - zapytała.
Trochę lepiej niż wczoraj – odparł Indianin. Geronimo zastanawiał się, czy na skutek
upadku nie doznał
wstrząsu mózgu. Po krótkiej chwili podniósł głowę i rozejrzał się dookoła.
Przy przeciwległej ścianie siedział Kilrane. Geronimo uświadomił sobie, że ciągle
znajdowali się w jaskini.
Może byś wziął się w garść – zaproponował kapitan.
Co masz na myśli?

Mały rekonesans – powiedział Kilrane, wskazując palcem wyjście z jaskini. - Jest dzień, a
od dłuższego czasu nie słysza łem żadnych odgłosów.
Może są aktywne tylko w nocy – wnioskował Geronimo. - W dzień pewno odpoczywają.
Wczoraj były szczególnie ru chliwe.
Indianin spojrzał w kierunku wyjścia, zdziwiony porządkiem, jaki panował dookoła. Do
jaskini wpadło jasne słoneczne światło, które oślepiało ich, nawykłych do ciemności.
-

Teraz jest najlepszy moment, żeby się stąd wydostać – o- znajmił Kilrane.

Podniósł się i powoli zaczął posuwać do wyjścia. Indianin podążył za nim.
-

Miejmy nadzieję, że macie rację – wyszeptała Cyntia. Kilrane ostrożnie zbliżył się

do wyjścia. Delikatnie stawiał
stopy na kamienistym podłożu. W końcu dotarł do szczeliny, gdzie się zatrzymał, czekając
na Indianina i dziewczynę. W miejscu, w którym stał kapitan, jaskinia łączyła się z tunelem.
Mogli więc swobodnie stanąć obok siebie.
Geronimo spojrzał na przyjaciół i ostrożnie wychylił głowę. Dokładnie rozejrzał się
dookoła. Tunel, którym przechodziły mrówki, znajdował się po prawej stronie. Oznaczało
to, że wyjście z jaskini znajdowało się nieopodal. Pracowite stworzenia zbudowały przejście
o średnicy dziesięciu stóp. Ściany tego tunelu były idealnie gładkie, a podłoga wyściełana
kamieniami i piaskiem. Tunel był pusty.
Powiedz mi, Kilrane – zaczął Geronimo – dlaczego nie starałeś się wydostać z tej dziury,
gdy Cyntia i ja tam wpadli śmy? Dlaczego zaciągnąłeś nas do tej jaskini?
A czy miałem jakiś wybór? - zapytał kapitan. - Twój koń zginął podczas upadku. Mogłem
wspiąć się z powrotem, ale ściany tego krateru są zbyt gładkie, żebym mógł ciebie z niego
wyciągnąć. Wciągnąłem was tutaj, mając nadzieję, że znajdę jakiś boczny tunel, gdzie
będziemy mogli się ukryć. Mieliśmy szczęście.
Czy będziemy musieli biec? - zapytała Cyntia.
Do wyjścia z krateru jest około dwudziestu jardów, ale nie wiem, jak się z niego
wydostaniemy. Co będzie, jeśli mrówki zauważą nas, gdy będziemy wspinać się po ścianach
krateru?
-

Otóż to – przytaknął Geronimo. Zastanawiał się, co powinni teraz zrobić.

Kilrane miał rację. Jeśli spróbuje ucieczki po zboczu, mrówki mogą ich łatwo odkryć. Ale
jeżeli nie uciekną teraz, w ciągu dnia, to będą musieli spędzić w jaskini następną noc. A
mrówki mogły w każdej chwili ich odnaleźć i zaatakować. Żadna z tych możliwości im nie
odpowiadała. Każdej można było coś zarzucić.
-

Słuchajcie! - szepnęła nagle Cyntia.

Geronimo usłyszał dźwięk dobiegający od strony krateru. Mrówka powracała do tunelu.
Wszyscy zamarli, wstrzymując oddech. Geronimo wiedział już, jak wielki jest ich
przeciwnik. Ale jego widok zupełnie go oszołomił. Na szczęście czerwony gigant minął ich

background image

w bezpiecznej odległości. Sześć nóg owada poruszało się z doskonałą precyzją. Wydawało
się, że płynie w powietrzu. Mrówka miała co najmniej siedem stóp wysokości i dwadzieścia
długości. W szczęce niosła jakiś przedmiot i prawdopodobnie dlatego nie rozglądała się na
boki.
Co niósł ten potwór? Prawdopodobnie jakąś żywą istotę. Skąd mrówki zdobywały pokarm
w Strefie Śmierci?
Geronimo starał się przypomnieć sobie zajęcia z biologii. Wykłady w Domu dotyczyły
ssaków, gadów i innych form żywych, występujących tam, gdzie mieszkali. Pamiętał tylko,
że kiedyś mieli kilka godzin zajęć na temat mrówek. Niestety, pamięć go zawiodła.
Co właściwie wiedział o mrówkach? Żyły w społecznościach. Zamieszkiwały albo pod
ziemią, albo w zeschłych drzewach. Ich kolonie nazywane były mrowiskami. Geronimo za-
stanawiał się, czy przypadkiem kopiec na skraju Strefy Śmierci nie był głównym
mrowiskiem. Jeśli tak, to oznaczałoby, że teraz znajdują się w tunelu pomocniczym. W
pobliżu kopca liczba mrówek zwiększyłaby się. A więc w jednym tunelu może być bardzo
wiele mrówek.
Co jeszcze pamiętał o tych owadach? Ich ciało składało się z głowy, tułowia i odwłoka. W
każdej społeczności „mrówkowej” żyły robotnice, żołnierze i królowa. Królowe były
zwykle ukryte w środkowej części mrowiska. Na zewnątrz wychodziły tylko robotnice i
żołnierze. W jaki sposób odróżnić robotnicę od żołnierza? Geronimo nie mógł sobie tego
przypomnieć. A była to ważna informacja. Robotnice nie były prawdopodobnie tak groźne i
agresywne jak żołnierze.
Mrówka niosąca pokarm znikła w czeluściach korytarza.
Całe szczęście – szepnęła Cyntia. - Przez moment myśla łam, że nas zobaczy.
Wydaje mi się, że za nią nie idą inne – powiedział Kilrane, patrząc w kierunku wyjścia. -
Czy nie powinniśmy trochę po czekać?
Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy to robić – stwierdził Geronimo. - Nie
chciałbym spędzić ostatnich chwil życia na rozmyślaniu: czy zostaniemy zjedzeni, czy też
zginie my z głodu.
A dokąd pójdziemy, jeśli się stąd wydostaniemy? - zapy tała Cyntia. - Bez koni nie
przetrwamy długo.

A jak długo wytrzymamy tutaj? - zapytał Geronimo. Cyntia pokręciła głową.
Wciąż nie widać żadnej mrówki – poinformował Kilrane.
-

Niech nas prowadzi Wielki Duch – powiedział Indianin i wyszedł z jaskini.

Tunel był pusty. Geronimo szedł powoli, trzymając rękę na nożu. Po chwili zatrzymał się i
dał znać przyjaciołom, że droga jest wolna. Kilrane ruszył jako następny. Szedł, trzymając
w dłoni lasso. Ostatnia ruszyła Cyntia. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i podążyła za
mężczyznami.
Chyba natrudziłeś się, dźwigając mnie do jaskini, kiedy byłem nieprzytomny – stwierdził
Geronimo, spoglądając na Kilrane’a.
Tak właśnie było – przyznał kapitan uśmiechając się. - Powinieneś chyba trochę schudnąć,
bo nie chciałbym powta rzać tego wyczynu.
Ledwo można dostrzec jaskinię z tego miejsca – zauważy ła Cyntia.-Jeśli...
Nagle usłyszeli złowrogi dźwięk.
-

Mrówka! - pisnęła dziewczyna.

Idzie do wyjścia – powiedział Geronimo, pokazując za siebie.
Idziemy dalej czy wracamy? - zapytał Kilrane.
-

Idziemy! - zdecydował Indianin. Ruszył biegiem w kierunku wyjścia.

Wszyscy podążyli za nim. Do otworu pozostało niecałe dwadzieścia jardów.
Cyntia i Kilrane biegli tuż za plecami Indianina. Po chwili dotarli do wyjścia. Teraz pozostał
już tylko problem wydostania się z krateru. Zbocza dziury były bardzo gładkie i strome.
Wyjście wydawało się niemożliwe.

background image

Idźcie pierwsi – rozkazał Geronimo. - Ja tu zostanę, dopó ki nie będziecie bezpieczni.
Dlaczego ty? - sprzeciwił się Kilrane.
Dlatego, że ty nie masz karabinu, a lasso nie zatrzyma na wet słonia po czterdziestce.
Co to jest słoń? - zapytał kapitan.
Nie słyszałeś nigdy o słoniu?
Nie.
Geronimo uśmiechnął się. Przypomniał sobie, że nie wszyscy mieli dostęp do wiedzy o
dawnych czasach.
Co to jest słoń? - pytał ciągle Kilrane.
Coś takiego jak ta mrówka, ale z dużym nosem – rzucił Indianin. - A teraz ruszaj!
Cyntia już się wspinała po zboczu. Jej stopy ślizgały się po gładkiej powierzchni.
Nie zostawię cię- powiedział stanowczo Kilrane. Geroni
mo spojrzał w niebieskie oczy kapitana.
Doceniam to, ale musisz iść. Ja zostanę tutaj tak długo, aż będziecie bezpieczni.
Jeszcze nigdy w życiu nie opuściłem przyjaciela – powie dział wyzywająco kapitan. - Tym
razem też nie zamierzam tego zrobić.
Geronimo rozumiał intencje Kilrane’a, ale nie miał wyboru.
-

Proszę cię. Zabierz stąd dziewczynę. Zrób to dla mnie. Kapitan spojrzał na Indianina

i skinął głową. Odwrócił się,
a następnie ruszył za Cyntią. Po chwili zatrzymał się.
-

Zrobię to – powiedział. - Nie licz jednak na to, że stracę jeńca. Wrócę po ciebie.

Oczy dwóch mężczyzn spotkały się na chwilę. Obaj rozumieli, że od tej pory zostali
przyjaciółmi.
Geronimo odwrócił się w stronę tunelu i czekał. Cyntia i Kil-rane wspinali się tak szybko,
jak tylko mogli. Widniejąca u góry krawędź była ich ratunkiem. Geronimo słyszał, jak
Kilrane wdrapuje się do góry, ale nie oglądał się do tyłu. Nie mógł pozwolić sobie na chwilę
dekoncentracji, którą mrówki na pewno by wykorzystały. Geronimo był doświadczonym
Wojownikiem, nie pozwalał więc na to, żeby przeciwnik uzyskiwał przewagę.
Indianin myślał o Domu i Rodzinie. Tęsknił ze wszystkimi, a najbardziej za najlepszym
przyjacielem, Hickokiem. Było to zabawne. Gdy przebywał w Domu, nie odczuwał
potrzeby spotykania się u nim. Dopiero teraz, gdy go zabrakło, naprawdę zatęsknił. Przez
wszystkie lata, kiedy dzielił z nim radość, smutek i cierpienie, nigdy czegoś takiego nie
odczuwał, nigdy nie myślał, że mogą się rozstać na stałe. Geronimo przypomniał sobie
dawne czasy. Czy jeszcze kiedyś zobaczy swego przyjaciela? Albo Blade’a? Albo...
Nagle podejrzany szelest przerwał jego rozmyślania.
W szczelinie coś się poruszyło.
Geronimo przyklęknął i ścisnął w ręku karabin. Ciągle słyszał, jak Cyntia i Kilrane próbują
się wydostać z krateru.
Ze szczeliny wyłoniła się para czułek.
Geronimo cierpliwie czekał, trzymając palec na spuście.
Po chwili ukazała się głowa mrówki. Owad wahał się. Próbował jakby ocenić przeciwnika.
„Świetnie! Odliczaj swój czas, poczwaro” - powiedział w duchu Geronimo.
Jak długo uda mu się wytrwać na pozycji? Jego karabin mógł zabić kilka mrówek. Co
będzie, gdy pojawi się ich więcej? Wtedy nic go nie uratuje.
W szczelinie pojawiła się mrówka w całej okazałości.
Nagle Geronimo wpadł na świetny, j ak mu się wydawało, pomysł. Jeśli uda mu się zabić
kilka owadów, to ich martwe ciała zablokują otwór na pewien czas. To umożliwi
Kilrane’owi i Cyntii bezpiecznie opuścić krater.
Miał nadzieję, że plan się powiedzie.
Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Geronimo wycelował karabin, wstrzymał oddech i pociągnął za spust. W powietrzu rozległ
się huk. Indianinowi przez dłuższą chwilę dzwoniło w uszach. Machinalnie załadował broń i
strzelił jeszcze raz.

background image

Po pierwszym strzale mrówka zachwiała się i ruszyła do przodu, wydając straszliwe
dźwięki. Drugi strzał osadził potwora na miejscu. Mrówka upadła, ale nadal poruszała się.
Strzał w głowę zabił owada.
Geronimo strzelił znowu. Tym razem mrówka padła w tunelu i zastygła w bezruchu.
Podniecony Indianin ponownie załadował broń. Jego karabin był skuteczny! Znaczyło to, że
może osłaniać uciekającą dwójkę tak długo, jak starczy mu amunicji.
Za martwym korpusem mrówki coś się poruszyło. Indianin zmrużył oczy, wpatrując się w
szczelinę.
Kolejny owad pchał zwłoki mrówki, wydając straszliwe piski. Mrówki musiały posiadać
jakiś własny system komunikowania się. Posiłki z pewnością już nadchodziły. Ile ich było?
Dziesięć mrówek? Sto?
Jakie to miało zresztą znaczenie?
Geronimo wycelował i wpakował następnej mrówce trzy ku-
le w głowę. Potwór osunął się na ciało swego towarzysza. Szczelina zmniejszyła się.
Geronimo pomyślał, że walka nie jest wcale taka trudna.
Ze szczeliny zaczęła wypełzać trzecia mrówka. Rozległ się strzał. Owad został trafiony, ale
nadal próbował się wydostać przez szparę, jaką pozostawiły dwie poprzednie mrówki. Gero-
nimo strzelił powtórnie, celując w głowę owada. Mrówka wzdrygnęła się i opadła na ziemię
wierzgając odnóżami.
Indianin wyrzucił zbędną łuskę i załadował broń. Nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu.
Kiedy nadejdą następne, musi być gotowy.
W korytarzu coś się działo.
Czyżby usuwano martwe ciała owadów?
Geronimo zbliżył się do szczeliny. Czy przywidziało mu się, czy rzeczywiście martwe
mrówki pełzły w jego stronę?
Sprawa szybko się wyjaśniła. Padłe owady pchane były przez nacierające mrówki.
Stanowiły tarczę ochronną dla posiłków.
Czy to możliwe, żeby mrówki były aż tak inteligentne?
Martwe korpusy znajdowały się już w odległości dwunastu jardów i ciągle zbliżały się.
Co teraz? Co robić?
Geronimo wiedział, że nie można marnować kul. Mógł uczynić tylko jedno. Czekać. Zimny
pot oblał ciało Wojownika.
Ruchoma tarcza zbliżyła się na dziesięć jardów.
Czy Kilrane i Cyntia zdołali uciec? Geronimo chciał się obejrzeć, ale mogło go to
kosztować życie.
Osiem jardów...
Wojownik dostrzegł, że znad martwych ciał wyłania się głowa mrówki. Wystrzelił. Usłyszał
przeraźliwy pisk. Głowa owada znikła z pola widzenia.
Sześć jardów...
Palce Indianina drżały, a dłonie były mokre od potu. „Nie-
długo wszystko się skończy. Za kilkanaście sekund mrówki dopadną mnie” - myślał w
przestrachu.
Nagle wszystko ucichło.
Geronimo ukląkł na kolano. Gdzie się podziały te kreatury? Co teraz kombinują?
W powietrzu rozległ się świst i martwy korpus mrówki, znajdujący się na samym szczycie,
opadł na dół. Kolejny owad próbował przecisnąć się przez szparę. Geronimo strzelił mrówce
w głowę. Przeciwnik padł martwy.
Jak dotąd wszystko szło zbyt łatwo! Co teraz kombinują te krwiożercze kreatury?
Postać Indianina otoczyły kłęby kurzu. Geronimo zaczął kaszleć. Prawdopodobnie na dół
spadła grudka wyschniętej ziemi.
Nagle mrówki zaczęły robić straszny hałas. Z góry spadły kolejne grudy ziemi, wzniecając
coraz większe tumany kurzu. A więc to mrówki obsuwały ziemię! Czyżby próbowały po-
grzebać go żywcem?

background image

Owady ciągle hałasowały. Na Indianina zaczęły spadać kolejne grudy ziemi. Jego ubranie
było już pokryte grubą warstwą pyłu.
Co, na miłość boską, robią te stwory?!
Geronimo zaryzykował i spojrzał do góry. To, co zobaczył, przeraziło go. W połowie
odległości pomiędzy krawędzią krateru a jego dnem wystawała głowa gigantycznej mrówki.
Indianin podniósł karabin. Zdał sobie sprawę, że został otoczony przez czerwone diabły.
Wykopały pewno nowy tunel.
Geronimo wiedział, że znalazł się w pułapce. Zmutowane mrówki były przed nim i za nim.
Pomyślał, że chyba nigdy nie zobaczy Hickoka.
Chwycił karabin i przyłożył sobie do skroni. Wolał popełnić samobójstwo, niż zginąć
rozszarpany przez wściekłe mrówki. Chciał zginąć jak Wojownik.
Już miał pociągnąć za spust, kiedy zobaczył nad sobą Kilra-ne’a i Cyntię. Znajdowali się
dokładnie nad nim.
W tym samym czasie mrówka wydostała się z wykopanego nowego korytarza i ruszyła w
kierunku Indianina, piszcząc radośnie.
Rozdział 16
Blade wyciągnął z pochwy swój nóż Bowie w tym samym momencie, gdy niebieski
gorowiec rzucił się na niego. Złusz-czona skóra, czerwone płonące oczy i czarne, pozlepiane
w strąki włosy wyglądały przerażająco. Wojownik wiedział, że jeśli dostanie się w łapy
potwora, to zginie.
Nie mógł do tego dopuścić.
Gdy stwór leciał w jego kierunku, Blade gwałtownie skoczył do przodu, mijając
przeciwnika w powietrzu. Chciał uderzyć go swoim lewym nożem w gardło, ale ostrze
wbiło się w korpus stwora. Rozwścieczona kreatura wyszarpnęła nóż i wielką łapą uderzyła
Wojownika w głowę.
Oszołomiony ciosem Blade potoczył się po trawie. Utrata orientacji trwała bardzo krótko.
Po chwili Wojownik znowu był gotowy do walki. Zobaczył, jak drugi stwór, zwany
Ferretem, szarpie się z Gremlinem. Obok nich stała Sherry, sparaliżowana ze strachu. Blade
nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad innymi. Musiał walczyć o swoje życie.
Przeciwnik był tuż obok.
Wielka niebieska kreatura spojrzała wściekle na niego. W piersi potwora tkwił nóż. Kościste
palce stwora zacisnęły się w pięść.
Ox chce ciebie zabić! - wysapał gorowiec – Zraniłeś Oxa.
A więc nazywasz się Ox: wół – zadrwił Blade uśmiechając się. - Doktor z pewnością nazwał
cię tak ze względu na twoje możliwości intelektualne.
Ox był wściekły. Ponownie rzucił się na Wojownika, rycząc
jak zarzynane zwierzę. Tym razem dopadł go i przycisnął do ziemi.
Blade miał więcej szczęścia niż rozumu. Udało mu się drugi nóż wbić w plecy potwora.
Raniony Ox zerwał się i odskoczył do tyłu.
Kiedy zderzyli się ponownie, oddech gorowca był już przerywany. Udało mu się jednak
uderzyć głową w brzuch Blade’a. Wojownik upadł. Rozwścieczony Ox wyrwał mu z ręki
nóż i odrzucił za siebie.
-

Zobaczymy, jak sobie poradzisz bez tej małej szpilki! — wrzasnął.

Blade przeraził się. Potężny stwór stał nad nim i śmiał się.
-

Spróbuj jeszcze raz, drobny człowieku! Teraz już nie mo żesz zranić Oxa.

Również Gremlin znajdował się w opałach. Walcząc zajadle z Ferretem, potknął się i upadł.
Nie zdążył wstać, gdy przeciwnik znalazł się na nim, bijąc rękoma z całej siły.
Na szczęście Sherry odzyskała panowanie nad sobą i pobiegła w kierunku zabudowań,
wzywając pomocy.
-

Ratunku! - krzyczała.

Ox na chwilę stracił orientację.
Ucisz ją! - rozkazał Ferret, walcząc z Gremlinem. Sherry ciągle biegła w stronę chat.
Na pomoc! Pomóżcie nam! Tutaj! Prędko!

background image

Do diabła! - wrzasnął Ferret. - Ucisz ją wreszcie!
Ox posłuchał, zapominając całkowicie o swoim przeciwniku. Odwrócił się w stronę
biegnącej dziewczyny i ruszył za nią. Blade natychmiast wykorzystał sytuację i stanął na
nogi.
-

Sherry, uważaj! - zawołał.

Dziewczyna odwróciła się i stanęła oko w oko z wielkim potworem. Panika ustąpiła miejsca
zdecydowaniu.
Blade natychmiast podbiegł do dziewczyny. Bał się o nią. Dziewczyna była przecież nie
uzbrojona i nie wyszkolona. Go-
rowiec miał nad nią ogromną przewagę. Ważył przecież około stu pięćdziesięciu
kilogramów. Jak drobna dziewczyna mogła walczyć z takim kolosem?
Sherry zamiast uciekać, zbliżyła się do potwora. To zaskoczyło Oxa; zwolnił.
Sherry znajdowała się o niecałe dwa jardy od Oxa, kiedy nagle potknęła się i upadła. Siłą
rozpędu potoczyła się do przodu i uderzyła ciałem o nogi potwora. Ten stracił równowagę.
Ox zamachał rękoma, próbując utrzymać się na nogach. Siła uderzenia była jednak zbyt
duża. Ox poślizgnął się i upadł, uderzając kolanem w skroń Sherry. Nie udało jej się
odskoczyć na bok.
Blade za wszelką cenę chciał pomóc dziewczynie. Nie zauważył, że Ferret nie bije już
Gremlina, lecz spieszy na pomoc swojemu kompanowi. Mały gor brutalnie uderzył Blade’a,
którego ten cios na chwilę pozbawił przytomności.
Ferret podbiegł do wstającego powoli Oxa.
Czy ty potrafisz coś porządnie zrobić?! - wrzasnął. - Za jmij się nim! - dodał, wskazując
Blade’a. - Ja zajmę się Grem linem.
Ox myślał, że zabijemy obu – powiedziała kreatura, zbli żając się do Wojownika.
Z łatwością zarzucił sobie omdlałego Blade’a na ramiona. To samo zrobił Ferret z
Gremlinem.
Okay! - powiedział do Oxa. - Uciekajmy. Że też ta głupia dziwka musiała zaalarmować
wszystkich Wojowników. Zaraz tutaj będą. Musimy się ulotnić.
Ox nie boi się tych głupich ludzi – powiedziała butnie nie bieska kreatura.
W rejonie zabudowań rozległy się przerażone głosy.
-

Rusz swoją wielką dupę! - syknął Ferret.

Oba stwory weszły do lasku. Nasłuchując odgłosów pogoni, chowały się za krzakami.
-

Ox nadal nie rozumie, dlaczego ich nie zabiliśmy?

Ponieważ – odparł Ferret, oglądając się do tyłu – ponieważ Doktor powiedział nam,
żebyśmy zlikwidowali Gremlina w odpowiedni sposób. Pamiętasz?
Tak. Doktor chce, żeby ten Gremlin był przykładem dla innych.
O to właśnie chodzi. Doktor bardzo nie lubi, gdy zawodzą go jego poddani. To źle na niego
wpływa.
Tak. Doktor bardzo tego nie lubi – powtórzył Ox.
Oba stwory przeszły jeszcze około pięciuset metrów, kiedy Ferret uznał, że już są
bezpieczni.
-

Rzuć go tutaj – rozkazał Oxowi, opuszczając ciało Grem lina. - Zrobimy to tutaj, na

tej małej polanie.
Blade i Gremlin leżeli obok siebie.
Czy już? - zapytał Ox, niecierpliwie oblizując usta.
Nie, jeszcze nie – odwarknął Ferret.
Włochaty stwór stanął nad Gremlinem i uderzył go po twarzy. Gremlin otworzył oczy, ale
nadal był nieprzytomny.
-

Czego chcesz?! - krzyknął, próbując się podnieść. Ferret przewrócił go na ziemię.

-

Zostań na swoim miejscu, zdrajco – rozkazał. - Ciesz się lepiej swoimi ostatnimi

minutami życia.
Teraz? - zapytał znowu Ox. Ferret spojrzał na swojego kompana.
Czy znowu jesteś głodny?

background image

Oczywiście! - odpowiedział Ox. - Ja zawsze jestem głodny. Ferret spojrzał na Gremlina.

Przykro mi – powiedział. - Niestety, rozkazy są rozkaza mi. To nie sprawa osobista. Chyba
to rozumiesz?
Gremlin rozumie wszystko, tak? Nie gniewać się. Gremlin już dawno wiedzieć, że Doktor
kogoś wysłać, ale dlaczego ciebie?
Doktor nas stworzył – odpowiedział smutno Ferret. - Zna nasze słabości i zdolności lepiej
niż my sami. Wie, jaki jesteś
szybki. Wie również, że ja jestem szybszy od ciebie. Nie należę do silnych, dlatego wysłał
ze mną tego imbecyla. Ferret wskazał palcem na Oxa.
Co to jest imbecyl? - zapytał głupkowato Ox.
Doktor musi was kontrolować, tak? - powiedział Gremlin, wpatrując się w obrożę na szyi
Ferreta.
Tak, robi to nieustannie. Dziwi mnie fakt, że tobie udało się jej pozbyć.
Zwyczajny cud, nie? - odparł Gremlin, spoglądając na Blade’a. - Zawdzięczać to jemu, tak?
Ferret spojrzał Gremlinowi w oczy.
Jak? Jak udało ci się tego pozbyć? Przecież dobrze wiesz, co się dzieje, gdy próbujemy
uwalniać się od kołnierza. Jak się tego pozbyłeś?
Gremlin nie jest pewny. Pamięta, że walczyć z Blade’em w jeziorze, w Montanie. Może
woda spowodować spięcie i przerwać obwód, tak?
Rozumiem – odrzekł Ferret, dotykając palcami swojej ob roży. - Nadal nie mogęjednak
pojąć, że jeden z nas jest wolny.
Dlaczego, do diabła, rozmawiacie o tym wszystkim? - za pytał ze złością Ox. - Doktor
powiedział, że mamy go zabić. Zróbmy to więc, zanim ktoś przyjdzie.
Ferret zmarszczył brwi.
Doktor powiedział, że chciałby, żebyś to zrobił w odpo wiedni sposób. Przeznaczenie musi
się i tak wypełnić.
Jakie przeznaczenie? - zapytał Gremlin.
Będę cię trzymał, a Ox zje cię żywcem.
Zje żywcem?! - wykrzyknął przerażony Gremlin.
Ox jest już gotowy – oznajmił olbrzym. - Zacznę od twego miękkiego brzucha.
Pomyśl, Ferret, będzie dzień i to może spotkać ciebie, nie? - powiedział Gremlin,
uporczywie myśląc o tym, jak się urato wać.
-

Zaczynamy – powiedział Ox ze zniecierpliwieniem. Ferret pokiwał głową i spojrzał

na Gremlina. Jego oczy były
pełne żalu.
-

Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie mam wyboru.

Ox już pochylał się nad Gremlinem, szczerząc zęby, kiedy ten nagle naprężył mięśnie i z
całej siły kopnął Ferreta w krocze. Stwór zakołysał się i upadł na ziemię. Gremlin
gwałtownie powstał, a potem rzucił się do ucieczki. Nie zdążył przebiec nawet dwóch
kroków, kiedy coś ciężkiego spadło mu na plecy.
Był to Ox.
-

Odchodzisz? - zapytał ironicznie. - Nie lubię, gdy mój posiłek ucieka w ten sposób.

Gremlin próbował się wyrwać, ale Ox był zbyt silny.
Siadaj! - wrzasnął olbrzym, uderzając go w nogi. Wijąc się z bólu, Gremlin upadł na kolana.
Teraz będziesz już grzeczny – powiedział Ox, szczerząc swoje kły w uśmiechu.
Może jednak nie! - zawołał jakiś głos.
Ox odwrócił się do tyłu. Kilka kroków za nim stał Blade.
Wojownik trochę się zdziwił, widząc swój nóż Bowie tkwiący ciągle w brzuchu olbrzyma.
Rzucił się do przodu i z całych sił docisnął ostrze. Ox zawył z bólu, zachwiał się, ale nie
upadł. Przebiegł kilka kroków, pochylił głowę i zaatakował Blade’a. Wojownik walczył
dzielnie, ale w starciu w takim przeciwnikiem nie miał wielkich szans. Starał się uchwycić
swój nóż.

background image

W pewnej chwili poczuł, że ucisk staje się coraz lżejszy. Z całej siły uderzył więc czołem w
nos olbrzyma. Po twarzy Oxa spłynęła krew.
Stwór cisnął Wojownika na bok i próbował lewą ręką zatamować krwotok.
Tymczasem Gremlin leżał na ziemi, zwijając się z bólu. Ferret nadal trzymał się za krocze i
jęczał.
-

Ty skurwielu! - ryknął Ox i rzucił się na Blade’a.

Na szczęście Wojownikowi udało się odskoczyć. Rozwścieczony Ox spadł na ziemię. W
chwilę później wstał i gotował się do następnego ataku.
Kiedy Ox ruszył, Blade rzucił się w jego kierunku i wbił nóż w prawe udo przeciwnika.
Olbrzym chyba wcale nie poczuł ciosu, gdyż odwrócił się i z kamienną twarzą chwycił
nadgarstek Wojownika. Blade odpowiedział natychmiast. Ostrze noża zagłębiło się w
przedramieniu Oxa.
Tym razem cios był na tyle bolesny, że olbrzym wypuścił Blade’a ze swojego uścisku i
zaczął się cofać, próbując jednocześnie wyciągnąć nóż. Kiedy mu się to udało, podbiegł do
Wojownika i kopnął go w brzuch.
-

Blade! - krzyczał Gremlin, który starał się przyjść z po mocą przyjacielowi.

Oszołomiony potężnym ciosem Blade nie zauważył, jak Ox zaszedł go od tyłu i wielką
pięścią uderzył w kark. Wojownik padł.
W tym samym czasie Ferret zdołał przezwyciężyć ból i wstał.
-

Dobra robota! - pochwalił Oxa. - Teraz skończmy z tym jak najszybciej. Chcę się

wreszcie wydostać z tego piekła.
-

Nie ma sprawy! - odparł Ox. - To zajmie mi tylko minutę. Podszedł do Gremlina,

który pomimo straszliwego bólu pró bował wstać, i uderzył go pięścią w głowę.
Gremlin upadł.
Ox uśmiechnął się i oblizał sobie usta, czując zapach krwi swoich własnych ran. Ten zapach
dodał mu sił.
Zaczynaj! - rzekł z niechęcią Ferret.
Nie denerwuj się – uspokoił go Ox, pochylając głowę nad Gremlinem. Jego usta znalazły się
w odległości kilku cali nad brzuchem ofiary. - To będzie wspaniała uczta!
Już chciał zatopić swoje kły w ciele Gremlina, gdy...
-

Czy ktoś mnie wołał? - rozległo się pytanie.

Rozdział 17
Geronimo szybko cofnął się. Odległość między nim a mrówką zmniejszała się. W pewnej
chwili zatrzymał się, wycelował i strzelił. Owad zadrżał od uderzenia kuli, ale ciągle
trzymał się na nogach. Geronimo strzelił ponownie. Tym razem mrówka padła martwa.
Odpoczynek nie trwał długo. Z otworu wynurzyła się głowa kolejnej mrówki. Ciało
poprzedniej zostało wypchnięte i spadło na dno krateru.
Dziesiąta! Geronimo uśmiechnął się. Chciałby mieć takie stwory w swoim oddziale!
Mrówka, która wychyliła się z otworu, zaczęła poruszać czułkami. Połowa jej ciała
wystawała z otworu.
„Zachowaj tę pozycję, złociutka!” Geronimo westchnął i po-A ciągnął za cyngiel. W uszach
rozbrzmiał odgłos wystrzału.
Mrówka cofnęła się do dziury. Indianinowi wydawało się, że strzał ją rozerwał. Niestety,
było to tylko złudzenie.
W chwilę później mrówka wysunęła się z otworu i ruszyła w stronę człowieka.
Dlaczego Stwórca nie dał swojemu najdoskonalszemu tworowi skrzydeł?
Raptem poczuł, że jego nogi stają się miękkie. Mimo to odwrócił się i zaczął uciekać.
Wreszcie stanął i wycelował. Mrówka znajdowała się w odległości dziesięciu jardów od
niego. Była już na dnie krateru.
Geronimo wstrzymał oddech. Powoli naciskał spust.
Co jest, do cholery?! Przecież to niemożliwe!
Karabin nie był naładowany. On, doświadczony Wojownik, zapomniał naładować broń!
„Idiota!” - skarcił się w myśli.

background image

Mrówka była oddalona tylko o pięć jardów. Jej szczęki poruszały się rytmicznie.
Geronimo podniósł karabin i cisnął go w mrówkę.
Najedz się, ty potworze!
Pozostała tylko jedna szansa. Trzeba się wdrapać na górę. Niestety, było to niemożliwe.
Ściany stały się gładkie i mokre. Indianin zrezygnował i odwrócił się w przeczuciu
nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Mrówka ciągle szła w jego kierunku.
Cztery jardy.
Geronimo sięgnął po pistolet. Jego magnum był potężną bronią w starciu z ludźmi, ale czy
przyda mu się teraz, podczas spotkania z gigantyczną mrówką? Istniał tylko jeden sposób,
żeby się o tym przekonać.
Indianin wystrzelił dwa razy.
Mrówka zatrzymała się. Dzieliły ich tylko dwa jardy. Jej czułki poruszały się gwałtownie,
wyczuwając ofiarę.
Geronimo wystrzelił cały magazynek i szybko oddalił się. Mrówka pisnęła. Przewróciła się.
Przez kilkanaście sekund drgała w przedśmiertnych konwulsjach, aż wreszcie zastygła w
bezruchu.
Geronimo schował pistolet i spojrzał w kierunku tunelu, a potem otworu w ścianie. Nigdzie
nie było widać mrówek.
Czas ruszać w drogę.
Indianin wstał i zaczął wspinać się do góry. Nigdzie nie mógł dostrzec ani Cyntii, ani
Kilrane’a. Dobrze! Chyba zdążyli uciec, podczas gdy on walczył z mrówkami. W pewnej
chwili Geronimo poślizgnął się. Przylgnął do ściany i spojrzał w dół. Chciał iść dalej, ale w
promieniach słońca ujrzał przed sobą jakiś kształt.
Mrówka ruszyła do ataku. Z ogromną szybkością ześlizgnęła się na dół i zanim Geronimo
zdążył wykonać jakiś ruch, chwyciła go szczękami w pasie. Podniosła ciało Wojownika do
góry i ruszyła przed siebie.
Na Boga, nie!
Próbował walczyć. Szybko jednak stwierdził, że bez broni nie ma żadnych szans. Wymacał
ręką swój tomahawk i uderzył nim mrówkę w lewą szczękę. To, czym była pokryta, przypo-
minało skamieniałe drzewo.
Geronimo postanowił, że uderzy owada w głowę. Jeśli jego kule mogły spowodować
śmiertelne rany, to ostrze tomahawka będzie równie skutecznie. Już miał wykonać to, co
zamierzał, gdy nagle mrówka zatrzymała się. Geronimo zastanawiał się, dlaczego nie
zmiażdżyła go. Stała i rozglądała się na boki, sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu.
Na co czeka?
Geronimo wahał się. Jeśli mrówka do tej pory nie rozerwała go na drobne kawałki, to może
przygotowała dla niego coś specjalnego.
Dlaczego jednak nie zabiła?
Indianin zaczął intensywnie myśleć. Z wszystkich sił starał się znaleźć jakieś logiczne
rozwiązanie. Czy ta mrówka była robotnicą, czy żołnierzem? Czy miało to jakieś znaczenie?
Czy robotnice również zabijały? Czy może ich rola ograniczała się tylko do kopania tuneli,
budowania mrowiska i znoszenia martwego pokarmu? A jak odróżnić robotnicę od
żołnierza?
Geronimo zesztywniał, czekając na to, co zrobi owad. Trwał w nieruchomej pozycji przez
dobrą minutę, ale nic się nie wydarzyło.
Szczęki owada zaciskały się z tą samą siłą; wystarczającą, by uniemożliwić ucieczkę
ofierze. Geronimo zdawał sobie sprawę, że silniejszy ucisk mógł być śmiertelny.
No, dawaj! Zrób coś, ty przebrzydły owadzie!
Nic się jednak nie stało.
Indianin poczuł, że skóra zaczyna go swędzić. Było to dość nieprzyjemne uczucie, któremu
nie mógł zaradzić.
Nagle mrówka poruszyła się i nieoczekiwanie skierowała się do tunelu.

background image

Nie!
Geronimo poczuł, że nadchodzi śmierć. Z całej siły odchylił się do tyłu i tomahawkiem
uderzył mrówkę w głowę. Ostrze trafiło owada w czoło. Z rany wypłynął bezbarwny gęsty
płyn.
Mrówka zareagowała natychmiast. Upuściła zdobycz i instynktownie cofnęła się. Geronimo
spadł na ziemię, ale w chwilę później był już na nogach. Spojrzał na mrówkę i zamachnął
się, uderzając owada po raz drugi. Mrówka zakołysała się i ruszyła do ataku. Geronimo
odskoczył, a potem uderzył po raz trzeci. Kleista substancja wystrzeliła z rany zadanej
owadowi. Przerażona mrówka uciekła w stronę tunelu.
Geronimo wstał i rzucił się w kierunku zbocza krateru. Był już prawie na ścianie, kiedy
potknął się o coś i upadł. Szybko powstał i spojrzał za siebie.
W polu widzenia pojawiły się jednocześnie dwie mrówki. Jedna z nich wyszła z tunelu, a
druga z otworu w ścianie. Spotkały się na dnie krateru i ruszyły w kierunku Indianina.
Geronimo przyspieszył. Znajdował się o kilkanaście stóp od krawędzi krateru. Ręce
odmawiały mu posłuszeństwa. Był u kresu wytrzymałości. Buty ślizgały się po ścianie, na
której nie można było znaleźć żadnego oparcia. W pewnej chwili Geronimo wykonał
desperacki ruch, mając nadzieję, że jego palce uchwycą krawędź krateru. Potem z łatwością
mógłby podciągnąć się do góry.
Nie udało się jednak. Przez moment jego ciało zawisło w powietrzu. Potem Indianin spadł
na ścianę krateru i zaczął osuwać się na dół. Leciał prosto na mrówki.
Próbował zatrzymać się, wierzgał nogami i szukał jakiegoś
oparcia dla rąk. Chmura kurzu uniosła się nad nim, gdy udało mu się wbić palce w miękki
kawałek ściany. Nie pomogło to na długo. Nadal spadał.
Mrówki zatrzymały się i czekały na dnie krateru.
Geronimo próbował wbić tomahawk w podłoże. Wprawdzie próba spełzła na niczym, ale
prędkość spadania wyraźnie się zmniejszyła.
Czy tylko uda mu się wyhamować na czas? Od śmierci dzieliło go dwadzieścia jardów. Co
będzie, jeśli nie zdoła się zatrzymać? Piętnaście jardów.
„Najlepiej, gdybym wpadł pod jedną z nich i uderzył w miękkie podbrzusze” - pomyślał.
Pięć jardów.
Nagle Geronimo zatrzymał się. Całkiem nieoczekiwanie natrafił na wystający kamień. Siła
uderzenia obezwładniła go. Poczuł dotkliwy ból w piersi. Przez dłuższą chwilę nie był w
stanie myśleć o niczym innym.
W tej samej chwili jedna z mrówek ruszyła w jego stronę.
Geronimo wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo. Potrząsnął głową, odzyskując pełną
świadomość. Mrówka była tuż nad nim. Indianin spojrzał do góry i zobaczył poruszające się
szczęki. Pomimo potwornego bólu w klatce piersiowej, przetoczył się w prawo.
Do ataku ruszyła druga mrówka.
Próbowały go okrążyć.
Geronimo zawahał się. Myślał intensywnie, co ma uczynić. Wiedział, że nigdy nie dotrze do
krawędzi krateru, a z tunelu wypełznie zaraz więcej mrówek. Prawdopodobieństwo ucieczki
równało się zeru.
Indianin uśmiechnął się. Nadszedł widocznie czas jego śmierci. Trzeba udać się w podróż
do innego świata. Musi teraz pokazać Wielkiemu Duchowi, że potrafi mężnie znieść swoje
przeznaczenie.
Mrówki znajdowały się po obu stronach krateru. Zajęły swoje miejsca i przygotowały się do
ataku. Geronimo wstał, ściskając w ręku tomahawk. Spoglądał to na jedną, to na drugą.
Kwestia, która zaatakuje pierwsza, nie miała znaczenia. Geronimo podniósł głowę i spojrzał
w błękitne niebo. Potem zaatakował.
Gwałtownie się odwrócił i ruszył na pierwszego przeciwnika. Był zdecydowany walczyć do
ostatniej kropli krwi. Zamachnął się i uderzył owada w głowę. Mrówka odparła jego ude-
rzenie, wysuwając do przodu szczękę, Indianinowi włosy zje-żyły się na głowie. Wyczuł, że
druga mrówka ruszyła do ataku.

background image

Stanął w rozkroku i ciął tomahawkiem w odnóża. Ostrze zatopiło się w ciele mrówki, która
pisnęła i cofnęła się. Indianin natychmiast odwrócił się, oczekując ataku z tyłu. Zanim
jednak uczynił cokolwiek, coś ciężkiego uderzyło go w głowę. Geronimo czuł, że traci
przytomność. Zdał sobie tylko sprawę, że coś ścisnęło jego ręce i uniosło do góry.
„Starałem się, jak mogłem. Szkoda, że nikt się nie dowie o mojej bohaterskiej śmierci. Cała
Rodzina, a zwłaszcza Hi-ckok, będą wierzyli, iż jeszcze żyję. Jak mogłem zostawić przy-
jaciół? Biedny Hickok! Któż będzie się o niego troszczył?” -tylko to zdążył jeszcze
pomyśleć.
Potem zapadła ciemność.
Rozdział 18
Ferret odwrócił się w stronę przybysza.
Obcy stał na skraju polany. Był dobrze zbudowanym mężczyzną o jasnych włosach i
wąsach w takim samym kolorze. Miał na sobie tylko skórzane spodnie, wpuszczone w buty
z cholewami. Na biodrach zwisał mu pas z dwoma ostrami, w których znajdowały się
rewolwery o perłowych rękojeściach. Jego niebieskie oczy zatrzymały się na leżącym
Wojowniku, a przez twarz przemknął grymas niezadowolenia. Luźno zwisające ręce
naprężyły się nieznacznie.
Ferret natychmiast rozpoznał przybysza. Pamiętał jego zdjęcie z akt dotyczących Rodziny.
Wojownik! - syknął. Mężczyzna spojrzał na niego.
Czy coś mówiłaś, futrzasta małpo?

Wiem, kim jesteś – oznajmił Ferret. - Nazywasz się Hi- ckok.
Niedługo dowiesz się także, co zamierzam z tobą zrobić – powiedział mężczyzna.
Co takiego? - zapytał stwór.
Ferret wiele czytał o tym człowieku. Był przecież sławny. Nikt inny nie potrafił posługiwać
się bronią palną tak jak on. Był diabelnie szybki. Ferret nie wierzył jednak, żeby ktoś mógł
go pokonać. Wierzył w siebie. Uwarunkowania genetyczne ludzi były znacznie gorsze.
Kim jesteś? - zapytał Ox.
Nie powinieneś tego robić z moim przyjacielem – powie dział Hickok, wskazując palcem na
Blade’a.
-

I tak połączysz się z nim w moim brzuchu – warknął aro gancko Ox, zły, że po raz

kolejny przerwano mu posiłek.
Właściwie to go jeszcze nie rozpoczął.
Twarz Wojownika stężała.
Ox spojrzał na kompana. Ferret dał mu dyskretny znak i olbrzym zaczął powoli zbliżać się
do Hickoka. Ferret zachodził go z prawej strony.
-

Wy, chłopcy, nie jesteście tak sprytni, jak wam się wydaje. Ox zamierza oderwać ci

głowę – obiecał potwór.
Wojownik tylko pokiwał głową.
Lepiej się cofnijcie – powiedział.
Rzuć broń! - wrzasnął Ferret, zbliżając się do człowieka.
Chyba żartujesz – zaśmiał się Hickok.
Ferret sprężył się. Człowiek znajdował się w zasięgu Oxa. Tylko cztery jardy.
-

Czy masz jakieś życzenie? - zapytał Hickok. W odpowiedzi Ox wrzasnął i rzucił się

do przodu.
Przez kilka lat życia Ferret obserwował ludzi posługujących się bronią. Wielu z nich było
naprawdę szybkich, ale nie dorównywali refleksem im, gorowcom, genialnym tworom
Doktora. Ten był inny.
Ręce Hickoka tylko mignęły i już trzymały dwa rewolwery, z których jeden wystrzelił. Kula
trafiła Oxa w lewe ramię. Olbrzym zachwiał się.
Musisz to zrobić lepiej! - krzyknął stwór śmiejąc się.
Może tak? - odparł Hickok i nacisnął spust niedbale trzy manego rewolweru.
Na czole Oxa pojawiła się mała dziurka, a trawa za nim pokryła się mieszaniną krwi i

background image

mózgu olbrzyma. W oczach mu pociemniało. Nadal nie zdawał sobie sprawy z przyczyny
bólu. Tylko zamykał i otwierał usta – tak jakby chciał złapać głębszy oddech. Po chwili
zacisnął pięści i zrobił chwiejny krok do przodu.
Ferret rzucił się na Wojownika, ale zauważył wycelowany w siebie rewolwer.
-

Na twoim miejscu nawet bym nie próbował – doradził Hickok, nie spuszczając

wzroku z Oxa. - Strzeliłem twojemu koledze w ramię, bo chciałem, żeby żył. Był chyba
mało inteli
gentny. Ty wyglądasz mi na mądrzejszego.
Ferret zamarł w bezruchu i spojrzał na słaniającego się kompana.
Który z was zranił moją panią? - zapytał Hickok. Ferret jak zahipnotyzowany wpatrywał się
w rewolwery.
Odpowiedz mi! - wrzasnął Wojownik.
Ja jej nie dotknąłem – wyjąkał Ferret.
-

To bardzo źle dla twojego przyjaciela – powiedział Hi ckok, naciskając spust.

Kula trafiła Oxa w lewy sutek.
To za Blade’a – oznajmił Wojownik i strzelił powtórnie. Tym razem zniknął prawy sutek
olbrzyma.
A to za Gremlina i za moją panią.
Oczy Oxa zmieniły się w dwa puste otwory.
Hickok włożył jeden rewolwer w olstro, a drugi wycelował w głowę Ferreta.
Podziurawiony Ox zgiął się w pasie i upadł na kolana. Chwiał się jeszcze przez chwilę, aż
wreszcie upadł. Jego ciało zaczęło drgać w konwulsjach. Nie trwało to długo. Po kilkunastu
sekundach Ox zesztywniał.
-

Teraz twoja kolej – oznajmił Wojownik, zwracając się do Ferreta. - Podziurawię

twoją piękną twarz jak sito. Dwie dziury w nosie już masz.
Ferret uśmiechnął się.
Mogę ci pogratulować, Hickok – powiedział. - Nigdy nie widziałem kogoś tak szybkiego.
Jeszcze kilka minut temu wie rzyłem, że pozbędziemy się ciebie w parę chwil.
Temu, kto to zrobi, nie będzie łatwo – powiedział Hickok.
- Znasz moje imię i jesteś bardzo podobny do Gremlina. Musisz więc pochodzić z jego
stron, prawda? Jesteś gorem, co? Ferret skinął głową.
-

Gremlin wszystko nam o was opowiedział – przyznał Hi ckok. - Noszenie takiej

obroży musi być pewnie bardzo niewy godne.
-

Obroży? - powtórzył Ferret. Hickok wskazał na szyję Ferreta.

-

Gremlin mówił nam, że nie możecie ich nigdy zdejmować, ponieważ dzięki temu

Doktor sprawuje nad wami kontrolę.
Ferret smutno skinął głową.
-

Robimy to, co nam każą, albo giniemy porażeni prądem elektrycznym. Doktor

sprawuje nad nami kontrolę dzięki syste mowi satelitarnemu. Te obroże służą do transmisji
dźwięku. Ich zasięg jest nieograniczony.
To mówiąc, Ferret ruszył w kierunku Hickoka. Wojownik zareagował błyskawicznie.
Ścisnął kolbę swojego kolta pytona i wymierzył w zbliżającego się stwora.
-

Ostrzegam!

Ferret uśmiechnął się lekceważąco.
Czy uważasz, że rozerwanie twojego mózgu jest aż tak zabawne?- zapytał Hickok.
Nie mam innego wyjścia – stwierdził smutno Ferret.
Dlaczego?
Nie wypełniłem swojej misji – powiedział gorowiec. - Doktor nie toleruje niepowodzeń. W
każdej chwili może nacis nąć guzik w swoim laboratorium w Cheyenne. Zostanie po mnie
tylko mokra plama. Niezbyt ciekawa perspektywa, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że przez
parę minut będę się sma żył. Ty zrobisz to szybciej i w mniej bolesny sposób.
Chcesz, żebym cię zabił? - zapytał Hickok ze zdumie niem.
Tak.

background image

Nie zrobię tego. Najpierw Platon musi cię przesłuchać.
Obawiam się, że rozczaruję go. Nie będę tak długo żył. Proszę cię, skończ ze mną! Zrób to,
zanim będzie za późno!
Przestań!
Czy ty niczego nie rozumiesz, durniu!? - warknął Ferret.
-

To, co się przydarzyło Gremlinowi, było tylko szczęśliwym trafem. Nikomu więcej

nie udało się uciec z rąk Doktora. Nie ma żadnego sposobu, żeby pozbyć się tej cholernej
obroży.
Hickok pokręcił głową.
-

W takim razie zmuszę cię do tego – powiedział Ferret. - Jeśli nie strzelisz do mnie,

to rozerwę cię na kawałki.
Przez chwilę Wojownik wpatrywał się w obrożę wykonaną z błyszczącego metalu.
Znajdowała się na nim niebieska lampka, która nie świeciła się. Zapalenie się jej było
równoznaczne ze śmiercią właściciela metalowego kołnierza.
Zrób to! - błagał Ferret.
Może powinienem pozwolić Doktorowi, żeby cię usmażył
-

stwierdził Hickok. - Po tym, co zrobiłeś moim przyjaciołom, należałoby ci się.

Musiałem to zrobić – odpowiedział stwór. - Nie miałem innego wyjścia. Gremlin to
zrozumiał. To jest walka o życie.
Ciągle nie wiem, czy powinienem wyświadczyć ci tę przy sługę – oznajmił Hickok.
Po przeciwnej stronie polany rozległy się odgłosy nadchodzących ludzi.
Ferret spojrzał na Gremlina z uczuciem ulgi. Bardzo dobrze, że nie udało się go zabić.
Potem przeniósł wzrok na Oxa. Było mu żal tego wielkiego głupka. Ferret wiedział, że za
chwilę podzieli jego los. Na co czekał Doktor? Z pewnością kontrolował każde ich
posunięcie i teraz czeka, upajając się zemstą. Ferret wiedział, iż za chwilę porazi go prąd.
Nie mógł znieść oczekiwania. Spojrzał do góry i rzucił się na Hickoka.
Z lufy kolta pytona wystrzelił ogień. Kula trafiła Ferreta.
Upadł w krzaki. Trzymał się za szyję. Parę razy szarpnął się, ale nie mógł już zapanować
nad własną słabością.
-

Ostrzegałem cię – powiedział ze smutkiem Wojownik, chowając rewolwer do

kabury. - Dlaczego to zrobiłeś?
Na polanę weszło sześciu członków Rodziny. Rikki-Tikki-Tavi kroczył na czele. Tuż za nim
szli: Yama, Teucer, Platon, Jenny i Joshua.
Wszystko w porządku? - zapytał Rikki, badając wzro kiem polanę.
Tak – odparł Hickok.
Co to była za strzelanina? - spytał Platon.
Ten bydlak miał brak witamin – odrzekł Hickok, wskazu jąc na Ferreta.
Co miał? - zapytał Platon, marszcząc brwi.
Brak witamin – powtórzył Wojownik. - Powiedział mi, że potrzebuje trochę ołowiu.
Jenny podbiegła do Blade’a i delikatnie zaczęła go głaskać po włosach.
Jest ranny! - krzyknęła przerażona.
Nie denerwuj się-powiedział spokojnie Hickok. - Dostał tylko lekko w głowę. Nic mu nie
będzie.
A jeśli się mylisz? - zapytała dziewczyna. - Musimy ich obu zabrać do szpitala.
Natychmiast!
Platon pokiwał tylko głową i podszedł do Rikkiego. Wojownik z pomocą swego przyjaciela
Yamy podniósł rannego Blade’a z ziemi. Jeden z nich chwycił go za kostki, a drugi trzymał
pod pachami. Teucer i Joshua zrobili to samo z Gremlinem.
-

Tylko się nie przewróćcie – ostrzegła Jenny, spoglądając na odchodzących

Wojowników.
Platon podszedł do Hickoka.
-

Czy miałeś z nimi jakieś kłopoty? - zapytał, wskazując palcem dwa leżące ciała.

Żadnych – odparł spokojnie Wojownik. - Pomimo strasz nego wyglądu nie byli wcale tacy

background image

groźni. Zwyczajni amatorzy.
Wydaje mi się, że z tego większego zrobiłeś sitko – stwier dził Platon, spoglądając na dziury
w ciele Oxa.
Nie lubię, gdy ktoś zbyt wiele gada.
A co z tym małym, owłosionym? - zapytał Platon, pod chodząc do Ferreta.
-

To zależy od tego, czy trafiłem – powiedział Hickok. Wojownik podszedł do

leżącego stworka i chwycił go za
przegub ręki. Początkowo nie mógł wyczuć pulsu, ale po chwili stwierdził, że jego serce
bije.
Ciągle jeszcze żyje – poinformował lider Rodziny. Platon szukał wzrokiem rany, ale szyja
Ferreta była czysta.
Jak to zrobiłeś? - zapytał zdziwiony.
Hickok bez słowa podniósł leżącą obok metalową obrożę.
-

Nie rozumiem... - zaczął Platon, ale po chwili zrozumiał, w czym rzecz.

Kula wystrzelona z rewolweru Hickoka uderzyła w metal. Rozcięła skórę, ale poza tym
Ferret nie odniósł poważniejszych obrażeń. Obroża pękła i w ten sposób przerwany został
obwód elektryczny.

I

Musimy zabrać go do szpitala – stwierdził Platon. - Jeśli jeszcze żyje, może dostarczyć mam
bezcennych informacji o Doktorze, Samuelu i całej tej Strefie Cywilizowanej.
Tak też myślałem – powiedział Hickok.
Platon chrząknął znacząco. Wojownik zachowywał się czasami bardzo lekkomyślnie, ale
tym razem postąpił rozsądnie. O ile oczywiście mówił prawdę. Platon uśmiechnął się do się-
bie.
Co cię tak śmieszy? - zapytał Hickok, chowając rewolwer do kabury.
Nie, zupełnie nic – odparł Platon. - Musisz mi pomóc za nieść tego stwora do naszego
szpitala.
Hickok rozejrzał się dookoła, a potem popatrzył przenikliwie na Platona.
Jesteśmy teraz sami i muszę ci coś powiedzieć.
Tak? A cóż to takiego?
Z pewnością będziesz chciał mnie po tym zbesztać, ale już się zdecydowałem.
No, to zaczynaj – powiedział z uśmiechem Platon.
Jutro zamierzam wyjechać.
Znowu? Przecież niedawno wróciłeś z podróży. Byłem wściekły, kiedy wtedy nagle nas
opuściłeś...
Przecież musiałem pojechać po Shane’a – przerwał Hi ckok.
Przyznaję, że uratowałeś wtedy chłopaka – powiedział Platon – ale obiecałeś mi, że już
nigdy nas nie opuścisz. A przy najmniej nie bez mojej zgody.
Właśnie cię o nią proszę – odparł Hickok.
-

Nie podoba mi się to. Chodzi ci o Geronima? Oczy Hickoka zwęziły się.

Mojego przyjaciela nie ma już zbyt długo. Powiedział, że wróci za tydzień. Myślę, że ma
kłopoty, i chcę go odnaleźć.
Ale w jaki sposób? Przecież nie masz najmniejszego poję cia, dokąd się udał.
Zabiorę psa, który odnajdzie jego trop – oznajmił Hickok.
Psy były chlubą Rodziny. Sześć wyjątkowych zwierząt potrafiło odnaleźć zagubionych
ludzi. Stanowiły dla Wojowników nieocenioną pomoc.
Nigdy nie pozwoliłem Indianinowi na opuszczenie Domu – powiedział Platon. - Nie
chciałbym, żebyś ty to zrobił. Nie wiadomo, kiedy Wypatrywacze nas zaatakują. Może
Doktor wysłał następnych zabójców? Rodzina nie może stracić kolej nego Wojownika.
Rozumiem cię – powiedział Hickok. - Niestety, złożyłem przysięgę przed Wojownikami z
mojej triady, przed całą Rodzi-
ną i przed naszym Domem. Nie spocznę, dopóki nie dowiem się, co się stało. Platon
przygryzł wargę i smutno pokiwał głową.
Zdaję sobie sprawę, że dalsze przekonywanie cię nie ma

background image

sensu. Masz swój rozum i nie będę marnował czasu. Proszę cię
tylko o jedno.
Strzelaj.
Poczekasz jeszcze jeden tydzień?
No, nie wiem, czy... - zaczął Hickok.
Tylko tydzień – poprosił Platon. - Jeśli Geronimo nie po wróci do tego czasu, dostaniesz
moje błogosławieństwo i poje dziesz go szukać.
Ale dlaczego właśnie tydzień? - zapytał Hickok.
Tak sobie! - odparł Platon. - Po prostu ryzykuję. Mam tylko nadzieję, że do tej pory nasz
brat powróci i nie będziesz musiał wyruszać.
Tydzień zwłoki nie robi mi różnicy. Jeśli mój przyjaciel nie żyje, to i tak prędzej czy później
odnajdę tego, kto go zabił, i wpakuję mu kulę między oczy. A więc zgoda.
Platon spojrzał na Hickoka.
Czy mogę zadać ci jeszcze jedno pytanie?
Mów.
Jesteś jednym z najlepszych Wojowników Rodziny – za czął. - Zabiłeś chyba najwięcej
wrogów.
Niby się zgadza – przyznał Hickok, nie wiedząc, do czego zmierza lider.
Czy nigdy nie czułeś się zmęczony tym zabijaniem? - za pytał Platon, patrząc w oczy
Wojownikowi. - Naprawdę nie po trafię pojąć, jak ty to robisz. Ja chyba nigdy nie mógłbym
być Wojownikiem. Zabijanie przeciwników szybko by mnie znu dziło. Czy ty kiedykolwiek
byłeś tym znudzony?
Nigdy w ten sposób nie myślałem o zabijaniu. Wiem, że cała nasza Rodzina jest moją
rodziną. Joshua utwierdza nas
w przekonaniu, że każdy człowiek to nasz brat. Jestem pewien, że kiedyś trafię do nieba.
Zrozum, Plato, że ja nigdy nie zabijałem wroga dla przyjemności. Nie jestem pozbawionym
uczuć najemnym mordercą. Zawsze staję z przeciwnikiem twarzą w twarz. Wtedy nie mam
czasu zastanawiać się nad tym, czy to grzech, czy nie. Poczytaj zresztą Biblię. Zawsze
uczono nas o wielkich Wojownikach, takich jak Samson czy Dawid. Oni też zabijali, a
pomimo to wierzyli w Boga. Zabicie złego człowieka nie jest dla mnie, wbrew pozorom,
tym samym co zabicie zająca czy mutanta. Czy teraz już wszystko jasne?
Tak – przyznał Platon.
To dobrze – powiedział Hickok. - Wiem, że moja filozofia jest pełna sprzeczności. Nie jest
też oryginalna. Znalazłem ją w jakiejś książce z naszej biblioteki. Opisywała ona życie Ja-
mesa Butlera Hickoka, który był wielkim wojownikiem swoich czasów. Kiedyś tak właśnie
odpowiedział dziennikarzowi na podobne pytanie. Dlatego przyjąłem jego imię.
Wiem o tym, przyjacielu – powiedział Platon i spojrzał na leżącego stwora. - Jeśli mi
pomożesz, to zaniesiemy go do szpi tala i każemy zbadać.
Nie męcz się – odparł Hickok. - Ten chyba nie jest taki ciężki.
To mówiąc, chwycił Ferreta za obie ręce i zarzucił go sobie na plecy.
Dasz radę sam?
To dla mnie ciastko z kremem! - odpowiedział Hickok, podnosząc wzrok ku niebu.
Będziesz chyba zadowolony, jeśli ci powiem, że Sherry nic się nie stało – powiedział po
chwili Platon. - Mówiła nam, że pobiegłeś za uciekającymi stworami, które uprowadziły
Bla dej i Gremlina.
Byłem po prostu najbliżej – wyjaśnił. - Sherry rozglądała
się dookoła. Nie wygląda na ciężko ranną. Kiedy powiedziała mi, co się stało, ruszyłem w
pościg.
Powinieneś poczekać na pomoc – stwierdził Platon.
Nie było czasu. Przeszli parę kroków.

Mam nadzieję, że rana Gremlina nie jest zbyt poważna – zaczął Platon, kiedy mijali głaz.
Przywiązałeś się do niego? - zapytał Hickok.

background image

Chyba tak. Pomógł nam podczas badań nad wczesną sta rością. Poza tym posiada całkiem
niezłą wiedzę chemiczną.
Chyba żartujesz!
Wcale nie – odrzekł Platon. - Gremlin musiał spędzić wie le godzin w laboratorium Doktora
w Cheyenne. Z jego pomocą udało nam się wykryć przyczynę tej choroby. Jeśli będziemy
mieli szczęście, to może uda nam się odkryć jakieś lekarstwo.
Hickok wiedział, że Platon był jedną z ofiar przedwczesnej starości. Wojownik spojrzał na
lidera Rodziny.
Jak się trzymasz, staruszku? - zapytał uśmiechając się.
Całkiem dobrze. Dziękuję ci, Nathan. Wprawdzie mój ar- tretyzm pogłębia się z tygodnia na
tydzień, ale jeszcze nie jest tak źle.
Na pewno znajdziemy jakieś lekarstwo – pocieszał go Hickok.
Musimy! - odparł Platon. - Od tego zależy los naszej Ro dziny.
Jeśli chodzi o nasz los – kontynuował Wojownik – to co zrobimy z Doktorem i bandą jego
kompanów?
A co możemy zrobić? Jesteśmy zbyt słabi. On ma za sobą całą armię Samuela i swoich
poddanych. To tysiące żołnierzy. Zgodnie z tym, co mówił nam Gremlin, Doktor ma na
swoich usługach dokładnie tysiąc pięciuset gorowców. Gdyby nas za atakowali, nie
mielibyśmy najmniejszych szans.

Jak na razie udaje nam się tego uniknąć – stwierdził ponu ro Hickok.
To prawda – przytaknął Platon. - Musisz jednak przyznać, że w potyczce z
Wypatrywaczami i stworami Doktora mieliby śmy sporo szczęścia. Nie zaskoczyli nas. Na
dodatek nasi Wo jownicy są lepiej wyszkoleni.
Myślisz, że nie spodziewali się, iż jesteśmy tacy dobrzy?
-

zapytał Hickok – Co teraz będziemy robić? Będziemy czekać na następny atak?

A co nam pozostaje? Mała liczba Wojowników nie pozwa la nam na działania zaczepne.
Ale przecież nie możemy zwyczajnie siedzieć na tyłkach i czekać, aż ktoś nas stąd wykurzy!
- wrzasnął Hickok.
Jestem otwarty na wszelkie sugestie – oświadczył Platon.
-

Byle miały jakiś sens.

-

A co powiesz na to: moglibyśmy wysłać któregoś z na szych ludzi, żeby zgładzić

Doktora i Samuela.
Platon spojrzał z zaskoczeniem na Wojownika.
Mówisz poważnie?
Oczywiście!
To bardzo ciekawa koncepcja, ale właściwie niewykonal na – stwierdził Platon. - A nawet
gdyby udało się zabić tych ludzi, to nie wiadomo, czy odnaleźlibyśmy zwycięstwo.
Czy mógłbyś powiedzieć mi to po angielsku? - poprosił złośliwie Hickok.
Śmierć Samuela nie rozwiązuje niczego – powiedział Pla ton. - Nie zapewni to nam
bezpieczeństwa.
Dlaczego?
Po nim przyjdą inni, może nawet gorsi. Wrócimy do pun ktu wyjścia – stwierdził Platon,
kręcąc głową. - To nie jest do bre rozwiązanie.
No to co będziemy robić?
Musimy zorganizować odpowiednio wielką drużynę, go-
tową do obrony przed Wypatrywaczami i do ataku na armię sąmuela. Hickok chrząknął.
-

Znowu mówisz niezrozumiale.

W chwilę później obaj mężczyźni znaleźli się na terenie domostwa.
-

Czy wszystko w porządku? - krzyknął ktoś. Platon pomachał ręką i skinął głową.

-

W jak najlepszym! Nasi Wojownicy panują nad sytuacją!

Wracajcie do swoich zajęć!
Hickok i Platon ruszyli w stronę szpitala.

background image

Powiedz mi – zaczął Hickok – w jaki sposób zamierzasz utworzyć taką armię?
Możemy zawrzeć układ z Kretami.
Hickok chrząknął. Kiedyś już spotkał się z nimi. Był wtedy razem z Blade’em i Geronimem
w Kalipsell w Montanie. Kreci żyli w wielkim kopcu, znajdującym się około stu mil na po-
łudniowy zachód od Domu. Utrzymywali się z grabieży. Napadali inne społeczności i
kradli, co tylko się dało.
-

Jeśli czekasz na wiadomość od nich, to porzuć raczej na dzieje.

-

A co myślisz o ludziach z Bliźniaczych Miast? Hickok zatrzymał się i groźnie

spojrzał na przyjaciela.
Jeśli o nich chodzi, to chyba powinieneś już znać moje zdanie na ten temat. Byliśmy tam
miesiąc temu. Ja i Geronimo. Zaoferowaliśmy im przyjaźń. Powiedzieliśmy, że niedługo
wrócimy. Zobacz, ile czasu już minęło! Oni chcieli się do nas przyłączyć i żyć tutaj. Jeśli
nie w Domu, to chociaż w jego po bliżu. Chcieli zostać naszymi przyjaciółmi, a my
powiedzieli śmy: nie.
Nikomu nie mówiliśmy „nie”! - wykrzyknął zagniewany Platon. - Chyba wiesz, że w tym
czasie było wiele innych spraw do załatwienia. Niektóre dużo ważniejsze. Jeżeli zawo-
dzi cię pamięć, to przypominam ci. Właśnie wtedy walczyliśmy o odzyskanie lekarstw tak
potrzebnych naszej społeczności.
Chcesz, żeby Triada Alfa powróciła do Dwumiasta? — na ciskał Hickok.
Tak – odpowiedział spokojnie Platon. - Jeśli tylko Gero nimo...
To może trwać tygodnie – przerwał Hickok. - Kto wie, jak długo zabierze mi odnalezienie
tego przeklętego Indianina. Co będzie, jeśli nie powróci w ciągu tygodnia?
Nic na to nie poradzę – odrzekł smutno Platon.
Niestety, wiem o tym – warknął Hickok.
Mam jednak pewien plan związany bezpośrednio z Do ktorem i Samuelem – powiedział
tajemniczo Platon.
Coś takiego? - zdziwił się Hickok. - Myślałem, że mój pomysł był do kitu.
Ja myślę o szpiegostwie.
Szpiegostwie?
Tak. Dokładnie tak.
-

Co przez to rozumiesz? - zapytał Hickok. Platon zamyślił się i zaczaj się głaskać po

brodzie.
Uważam, że powinniśmy wysłać jednego z naszych Wo jowników, żeby obserwował i
zbadał dokładnie Strefę Cywili zacji – powiedział w końcu. - Zdaję sobie sprawę, że nie
będzie to zadanie łatwe, ale gdyby się powiodło, gdyby nasz wysłannik powrócił do Domu,
uzyskalibyśmy bezcenne informacje o ar mii Samuela. Znalibyśmy ich silne i słabe punkty.
Chodzi ci o Strefę jako całość czy też masz jakieś konkret ne cele? - zapytał Hickok.
Platon uśmiechnął się.
-

Bardzo bystre spostrzeżenie, Nathan. Myślałem o wysła niu kogoś do cytadeli

Cheyenne, do samego centrum. Mogliby śmy wykorzystać pojazdy, które zdobyliśmy na
patrolu. To
właśnie był jeden z powodów, dla których przygotowałem zasadzkę. Hickok gwizdnął ze
zdumienia.
Wspaniałe wyzwanie! Zgłaszam się na ochotnika.
Dziękuję ci, ale to nie będzie konieczne.
Dlaczego?
Ta misja jest zbyt niebezpieczna. Zdecydowałem, że po zostaniesz z nami – powiedział
Platon.
Poczuł nagle ból w lewym udzie.
Kiedy miałaby ruszyć ta cała wyprawa? - zapytał Wojow nik ze zniechęceniem.
Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to szpiega wyślemy wtedy, gdy Triada Alfa wyruszy do
Bliźniaczych Miast.
To pozbawi Dom należytej ochrony – stwierdził Hickok.

background image

Wcale nie. Musimy stworzyć tylko nową Triadę i uzupeł nić Triadę Gamma – powiedział
Platon.
Tak jak zawsze, staruszku – powiedział z uznaniem w gło się Hickok. - Przemyślałeś
wszystko.
Kiedy jest się odpowiedzialnym za życie ludzi, trzeba my śleć za nich. I nie mylić się.
A więc kiedy zorganizujemy przysięgę dla nowych Wo jowników? - zapytał Hickok.
Wtedy gdy Blade przedstawi nam swoje ostateczne kan dydatury – powiedział Platon. -
Rada Starszych weźmie pod uwagę jego sugestie i zbada kandydatów. Jeśli Blade zadekla
ruje się w ciągu najbliższych dni, to myślę, że ceremonię zor ganizujemy jeszcze w tym
tygodniu.
Całkiem nieźle! - skomentował Hickok, zastanawiając się, czy Sherry będzie jednym z
kandydatów.
Obaj mężczyźni znajdowali się na samym środku placu i powoli zmierzali do Bloku C.
Przed szpitalem zgromadziło się wielu członków Rodziny.
Wszyscy dyskutowali z ożywieniem. Gwar stał się jeszcze donioślejszy, kiedy pojawił się
Platon wraz z Hickokiem.
Co się stało, Plato?
CozBlade’em?
Co to była za strzelanina?
Kim jest ten ktoś, kogo niesie Hickok?
Platon zatrzymał się i podniósł do góry ramiona. Tłum ucichł.
-

Bracia i siostry! Po raz kolejny odparliśmy atak sił ze Stre fy Cywilizowanej. Żaden

z członków Rodziny nie został zabi ty. Kilku odniosło niewielkie obrażenia. W ciągu
następnej go dziny będę rozmawiał z osobami zamieszanymi w ten incydent i skonsultuję
się z naszym Uzdrowicielem. Będę informował
0

stanie zdrowia poszkodowanych. Mam nadzieję, że jeszcze dzisiaj wszystko

wyjaśnię. Proszę, aby do tego czasu nikt nie zadawał mi więcej pytań.
Platon uśmiechnął się i razem z Hickokiem wszedł do szpitala. Z czterech Uzdrowicieli
Rodziny na dyżurze był jeden. Na jednym z łóżek leżał Gremlin. Nie odzyskał jeszcze
przytomności. Opatrywano go dwóch pielęgniarzy. W rogu leżało dwóch pojmanych
Wypatrywaczy.
-

Mamy dla ciebie prezent – powiedział Hickok, zwracając się do kobiety, znajdującej

się w pokoju.
Nightingale spojrzała znad łóżka, na którym leżał Gremlin
1

otarła pot z czoła.

Dziękuję. Właśnie tego potrzebowałam. Jeśli chcesz, to możesz zostawić go dla siebie.
Kiedy tylko zapragniesz – powiedział Hickok. - A dlacze go tu jest taki bałagan? Nikt ci o
tym nie mówił?
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, to Hickok leżałby trupem na podłodze.
-

Połóż to, co przyniosłeś, na jednym z łóżek – powiedziała chłodno Nightingale,

wskazując puste miejsce.
Obrażalska! - burknął Hickok. Ułożył Ferreta na łóżku.
Gdzie jest Blade? -zapytał Platon. Dziewczyna wskazała tylne wyjście z bloku.

Nie był ciężko ranny. Jenny opatrzyła go i wyszli oboje. Ona powiedziała, że musi z nim
porozmawiać.
Gdzie jest Sherry? - zapytał z kolei Hickok.
Stłukła sobie tylko skroń – odparła dziewczyna. - Uciekła jak oparzona. Powinieneś ją
widzieć...
Nie widziałem jej – stwierdził, kręcąc głową.
Może zgubiła nas w lasku? - zasugerował Platon. - Z pewnością zaraz tutaj będzie.
Nightingale badała ostrożnie nogę Gremlina.
Czy jest mocno ranny? - spytał Platon.

background image

Trochę się potłukł – odparła dziewczyna. - Nic poważne go z wyjątkiem nóg.
A co z nogami?
Myślę, że prawa jest złamana – powiedziała Nightingale. - Co do lewej, to jeszcze nie
jestem pewna.
Badaj dalej – polecił Platon. - Będę na zewnątrz. Daj mi znać, kiedy będziesz wiedziała coś
więcej.
To powiedziawszy, Platon wyszedł.
-

Czy Blade powiedział, że tam będzie? - zapytał Hickok, wskazując palcem tylne

drzwi.
-

Tak – potwierdziła dziewczyna i wróciła do swoich zajęć. Hickok wyszedł ze

szpitala i spotkał Spartakusa, który aku rat pełnił służbę. Był strażnikiem w szpitalu.
Co to jest za stwór? - zapytał.
Pilnuj go dobrze – polecił Hickok. - To jeden z gorowców Doktora.
Spartakus wyciągnął miecz i uśmiechnął się.
-

Czy mogę przeciąć go na pół?

Najpierw upewnij się, czy nie będzie chciał uciec albo skrzywdzić kogoś. Jeśli będzie coś
kombinował, to rób swoje.
Oczywiście, będę czekał, aż czegoś nie wywinie – obiecał Spartakus.
Hickok wybiegł ze szpitala i zaczął szukać Blade’a. Za wielkim drzewem po prawej stronie
usłyszał głosy. Już chciał przeszkodzić rozmawiającym, ale wstrzymał się.
Nie możemy tego odkładać dłużej – mówiła Jenny. - Dałeś mi swoje słowo i teraz żądam,
żebyś go dotrzymał.
Ale teraz nie czas na małżeństwo – wykręcał się Blade.
A na co ty czekasz? - zapytała Jenny. - Na pokój na Ziemi i powszechną miłość pomiędzy
wszystkimi ludźmi? Bądź re alistą! Dałeś mi zresztą słowo, że weźmiemy ślub tuż po twoim
powrocie z Bliźniaczych Miast. Tak się nie stało. Potem był wy jazd do Kalispell, a wkrótce
pewnie Platon wyśle cię znowu gdzie indziej. Jestem już zmęczona ciągłym czekaniem!
Czy nie byłoby lepiej – zaczął nieśmiało Blade – gdyby śmy poczekali do...
A kiedy to będzie? - zapytała Jenny. - Oboje wiemy, że Platon wyśle Triadę Alfa na jeszcze
jedną wycieczkę...
Dziewczyna westchnęła głęboko.
-

Nawet jeśli osiedlisz się tam, gdzie zamierzasz, to i tak nie zagwarantujesz sobie

bezpieczeństwa. Przypomnij sobie, ile ra zy atakowano Dom. Nawet tutaj nie jesteśmy
bezpieczni.
W pewnej chwili głos Jenny zaczął się łamać i dziewczyna rozpłakała się.
Hickok zaczął się powoli odsuwać, żałując, że podsłuchiwał. Już miał ochodzić, kiedy słowa
Jenny zatrzymały go w miejscu.
-

Czy niczego nie nauczyłeś się od śmierci Joanny? - zapy tała Jenny, wciąż

szlochając. - Czy nie potrafisz docenić, jak ważny jest każdy moment spędzony razem?
Musimy kochać się i wspólnie dzielić każdą chwilę, którą daje nam Bóg. Kto wie,
kiedy nastąpi koniec? Pomyśl tylko, co mogło się dzisiaj zdarzyć. Mogli cię zabić! Spójrz na
biednego Nathana!
A co z nim? - zapytał przestraszony Blade.
Wiesz chyba, jak długo on i Joanna byli razem, zanim jej nie zamordowano – powiedziała
Jenny. - Czy wiesz, jak bardzo musi się teraz obwiniać o to, że nie było go wtedy, gdy
potrze bowała pomocy? Chcesz, żeby to samo stało się z nami? Ze mną i z tobą?
Blade’owi wydawało się, że na nowo przeżywa tamtą tragedię.
-

Masz rację, Jenny. To nie może trwać w nieskończoność – wykrztusił wreszcie

Wojownik. - Czy naprawdę chcesz wyjść za mnie? Za cztery dni? Tyle czasu potrzeba na
zorganizowanie uroczystości. Ja chciałbym to zrobić jak najszybciej.
Odpowiedzią był okrzyk radości, słyszany prawdopodobnie w promieniu mili.
Stojący nieopodal Hickok zamyślił się. Powoli ruszył w kierunku szpitala. Zobaczył go

background image

jeden z Wypatrywaczy.
-

Hej! Co z tobą? - krzyknął, parskając śmiechem. - Wyglą dasz tak, jakbyś zobaczył

ducha? Czy nie możesz...
Żołnierz nagle zamilkł. Zamarł z przerażenia, szeroko otwierając usta, kiedy zimna lufa
kolta pytona wcisnęła się w jego nos. Jego dowódca, porucznik Putnam ze strachu schował
się pod łóżko, chociaż był owinięty bandażami od stóp do głowy. Znał człowieka, który
mierzył do żołnierza. O nim i jego błyskawicznych rękach krążyły legendy. Putnam
doskonale wiedział, jak nieprzyjemne mogą być srebrzyste kolty pytony.
Hickok powoli naciskał spust rewolweru. Spartakus i Seiko stali obok, zdziwieni reakcją
przyjaciela.
Ja... ja naprawdę nie miałem niczego złego na myśli – wy jąkał przerażony żołnierz.
Hickok! - krzyknął Spartakus. - O co chodzi? On nie jest
tego wart. Przecież sam mówiłeś, że Platon chce go mieć żywego-
-

Masz rację, przyjacielu – powiedział miękko Hickok. - To

ścierwo nie jest godne nawet stąpać po ziemi, po której chodziła Joanna. Ale ona odeszła.
Dlaczego? Ponieważ tacy jak ten skurwysyn nie chcą zostawić nas w spokoju. Przerwał, a
jego błękitne oczy ciskały błyskawice.
-

Jeśli Platon chce go mieć żywego, to tak będzie. Pozwolę mu żyć. Na razie.

Wojownik schował rewolwer i wszedł do Bloku C. Młody żołnierz westchnął z ulgą.
-

Widziałeś to? - zwrócił się do Putnama. - Co go ugryzło? Ci tak zwani Wojownicy z

pewnością nie mogą...
Młodzieniec zamilkł. Miejsce rewolweru zajął teraz ostry jak brzytwa miecz. Żołnierz
poczuł go przy swoim nosie.
-

Wiesz, przyjacielu – powiedział Spartakus – masz zbyt wielką gębę. My tutaj tego

nie lubimy. Jeśli ktoś ma zbyt duży pysk, to znaczy, że należy go zamknąć. Rozwiązujemy
ten problem przez odcięcie języka. Po prostu odcinamy i już. Jeżeli w przyszłości będziesz
chciał jeszcze coś powiedzieć, to przy pomnij sobie moje słowa.
Wypatrywacz gorliwie pokiwał głową.
-

Nie jesteś szczery, przyjacielu – stwierdził Spartakus, cho wając miecz. - Żebyś

tylko nie żałował.
To mówiąc, spojrzał na kompana.
-

O co chodziło Hickokowi? - zapytał. Seiko wzruszył ramionami.

Nie udawaj, że nie wiesz – nalegał Spartakus. - Przecież stałeś bliżej. Co słyszałeś? Czemu
był taki smutny?
Joanna – powiedział Seiko, patrząc na drzwi prowadzące do Bloku C.
Spartakus pokiwał ze zrozumieniem głową.
-

Biedny chłopak. Potrzebuje kogoś, kto oderwie go od wspomnień.

Tymczasem Hickok wyszedł ze szpitala i zmierzał na spotkanie z członkami Rodziny. Miał
odpowiadać na ich pytania. Dręczyły go wspomnienia. Przypomniał sobie miękkie usta
dziewczyny i tę straszną chwilę, kiedy została zamordowana przez Trollów.
„Dobry Boże! Jak będę żył bez niej? - pomyślał. - Dlaczego byłem wtedy tak nieustępliwy?
Dlaczego powiedziałem Joannie, że nie chcę się angażować w nic trwalszego? Co za idiota
ze mnie! Teraz pozostał mi tylko smutek”.
-

Hickok!

Wojownik obejrzał się i zobaczył biegnącą Sherry. Dziewczyna rzuciła mu się w ramiona i
przylgnęła do niego z całej siły.
Obsypała go tysiącami pocałunków.
-

Dzięki Bogu, żyjesz! - wykrzyknęła w końcu. - Tak się bałam, że cię zabiją.

Hickok zarumienił się, przyciskając dziewczynę do siebie.
Czułem się tak samo – powiedział – kiedy widziałem cię leżącą na ziemi.
Nie martw się, kochanie – powiedziała Sherry, całując
Hickoka. - Nie mogę się doczekać, kiedy znowu będziemy ra
zem.

background image

Ja także. Chcę się z tobą ożenić. Za cztery dni. Zaskoczona Sherry odsunęła się.
Chcesz? Czego?
Ożenić się z tobą – powtórzył wyraźnie Hickok. Dziewczyna jeszcze mocniej przylgnęła do
jego masywnego
ciała.
-

Mówisz serio?

-

Nigdy w życiu nie byłem poważniejszy – odpowiedział szczerze.

Ale tak nagle? - zapytała Sherry. - Zupełnie mnie zasko czyłeś. Czy jesteś zupełnie pewny?
Ile razy będę ci musiał to powtarzać? - burknął Hickok. - Tak, jestem zupełnie pewny.
Nie chciałabym, żebyś zrobił coś, czego potem będziesz żałował – powiedziała dziewczyna.
Dlaczego miałbym żałować?
-

Ponieważ twoja swoboda zostanie ograniczona. Hickok uśmiechnął się.

Jedynej rzeczy, jakiej się boję, to głupoty. Nie chcęjeszcze raz popełnić tego samego błędu.
Nie rozumiem? - powiedziała Sherry.
Nieważne. Musisz tylko zrozumieć, że staram się tobą opiekować i boję się o ciebie.
Byliśmy razem już trzy, nie! Czte ry tygodnie. Jeśli uważasz, że potrzebujesz trochę więcej
czasu na przemyślenie sprawy, to...
Nie! - wykrzyknęła Sherry. - Wiem, co czujesz, a ty wiesz, że kocham cię.
-

A więc: czy wyjdziesz za mnie? Sherry zacisnęła ramiona wokół jego szyi.

Och, tak! - pisnęła. - Tak, mój wielki Wojowniku. Czy sądzisz, że mogłabym ci odmówić?
Będę się jednak czuła winna.
Winna? Dlaczego?
Ponieważ wykorzystałam twoje szaleństwo – powiedziała Sherry śmiejąc się.
To chyba stało się moją drugą naturą – powiedział Hickok, kiedy szli w kierunku
zabudowań.
Jest to chyba najlepsze przyzwyczajenie, o jakim słysza łam – powiedziała dziewczyna
chichocząc. - Czy zdajesz sobie sprawę, że publicznie mnie pocałowałeś? Myślałam, że
jesteś jedynym facetem, który nigdy nie okaże publicznie swych uczuć.
Każda reguła ma swoje wyjątki – stwierdził uczenie Hi- ckok. - To była specjalna okazja.
Jestem bardzo szczęśliwa – westchnęła Sherry.
Chcę jednak, żebyś coś wiedziała – powiedział poważnym głosem Hickok. - Nie będę
składał żadnych obietnic. Nie za mierzam mówić, że będzie się nam żyło łatwo.
Prawdopodob nie nie będzie. Nie zamierzam również przestać być Wojowni kiem. Jeśli
powiem ci kiedyś, że nie lubię jakiejś potrawy, to oznacza, że nigdy więcej nie chcę tego
czegoś widzieć na stole. Jeśli...
Sherry pocałowała Hickoka w usta.
-

Wspaniała para! - powiedział ktoś obok.

Hickok i Sherry odwrócili się. Kilka kroków za nim szli Jen-ny i Blade.
Czy dobrze zrozumieliśmy? - spytała Jenny. - Czy ten wielbłąd oświadczył ci się?
Tak! - odpowiedziała z zapałem Sherry. - Czy możesz w to uwierzyć?
To nic trudnego – powiedziała Jenny, spoglądając ukosem na Blade’a. - Oświadczyny są
dzisiaj prawdziwą epidemią.
Blade podniósł głowę do góry i spojrzał w niebo.
Te kobiety musiały dodać dzisiaj czegoś do jedzenia – po wiedział po chwili. - Obawiam
się, że wszyscy zapadną niedłu
go na nową chorobę.
No więc, kiedy chcecie się pobrać? - zapytała Sherry.
Za cztery dni.
Co? My też wtedy weźmiemy ślub.
Cóż za zbieg okoliczności! - zawołał Blade, wznosząc oczy ku niebu.
Wiem! - wykrzyknęła radośnie Jenny. - Zrobimy podwój – ną uroczystość.

background image

Wspaniale! - pisnęła Sherry.
Kobiety odeszły, żeby wspólnie przedyskutować problem uroczystości weselnej, a Blade
podszedł do Hickoka.
Gratuluję – powiedział miękko.
Dzięki, przyjacielu.
Powiedz mi, Nathan – kontynuował Blade. - Czy to nie ty stałeś pod drzewami za Blokiem
C?
Hickok kiwnął głową i podszedł do kobiet.
Powiedz Jenny, o czym myślałem.
A o czym? - spytała Sherry.
No, o naszym ślubie. Wydaje mi się, że Geronimo powi nien być naszym drużbą. Może
poczekamy do jego powrotu?
Jenny i Sherry spojrzały na siebie.
Nie! - odpowiedziały jednocześnie.
Ja tylko pytałem – stwierdził Hickok.
Do czego to podobne? - wtrącił się Blade. - Nie powie dzieliśmy jeszcze „tak”, a wy już
nami rządzicie.
Przypomniało mi się, co mawiał mój świętej pamięci dzia dek – powiedział Hickok,
puszczając oko do Blade’a.
Co takiego? - udał zainteresowanie Blade.
Mówił, iż zaraz po ślubie tak kochał żonę, że mógłby ją zjeść.
I co dalej? - zapytała zniecierpliwiona Jenny.
W późniejszych latach mawiał, że żałuje, iż tego nie zro bił.
Rozdział 19
Umysł Indianina zmagał się z ciemnością. Geronimo przez chwilę nie odzyskiwał
przytomności. Później próbował przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Po chwili znów
stracił przytomność. Stan taki trwał jednak tylko kilkanaście sekund. Stopniowo odzyskiwał
świadomość i pamięć. Przypomniała mu się wielka dziura. Widział siebie trzymającego
tomahawk i...
Ogarnęło go uczucie zmęczenia.
„Mrówki! - przypomniał sobie nagle. - Mrówki! Gdzie one są?”
Natychmiast odzyskał przytomność. Otworzył oczy.
Obudził się – powiedział jakiś męski głos.
Najwyższy czas – dodał inny.
Geronimo rozejrzał się dookoła. Był ciągle oszołomiony, niepewny tego, co zobaczył.
Myślał, że dalej śni.
Wokół niego stało dziesięciu żołnierzy Legionu. Wśród nich byli Kilrane, Hamlin i...
Cyntia! Dwaj mężczyźni stali obok i przyglądali mu się. Dziewczyna siedziała obok,
delikatnie trzymając go za ramię.
Jak się czujesz? - zapytała.
Czy słyszałaś kiedyś o deja vu? - odparł Geronimo.
Nie – przyznała Cyntia. - Czy to jakaś potrawa?
Czy możesz jechać? - zapytał Kilrane.
Myślę, że tak. Jak długo byłem nieprzytomny?
Kilka godzin – odparł Hamlin. - Jest teraz kilka minut po dwunastej.
Geronimo zwrócił oczy ku słońcu.

Mamy dla ciebie zapasowego konia – poinformował Kil rane. - Powinniśmy się stąd jak
najszybciej wynosić. Musimy pokonać spory odcinek drogi. Dobrze by było, gdyby udało
się nam wydostać ze Strefy Śmierci przed nocą.
Wciąż jesteśmy w tej Strefie? - zapytał Indianin ze zdzi wieniem.
Podniósł rękę i delikatnie dotknął głowy. Nigdzie nie było śladów krwi.
-

Jesteśmy tylko milę od mrowiska – oznajmił Kilrane. - Za tym wzgórzem panoszą

background image

się mrówki. Niewiele ich wyszło. Mia łeś rację, mówiąc, że nie lubią światła słonecznego.
Geronimo odłożył na ziemię swój tomahawk.
Kiedy cię wyciągaliśmy, trzymałeś go kurczowo – powie dział Kilrane. - Chyba nie
puściłbyś go za nic na świecie.
W jaki sposób udało mi się wydostać z jamy? - zapytał Geronimo.
Wyciągnęliśmy cię – wyjaśnił Kilrane. - Złapałem cię na lasso, a potem wszyscy mi
pomagali. Zdziwiliśmy się, że mrówki nas nie goniły. Zajęte były ciałami swych poległych
towarzyszy. Dały nam kilkadziesiąt minut spokoju. To wystar czyło, żeby się ukryć.
Geronimo rozejrzał się dookoła i dostrzegł konia kapitana.
Poczekaj! Co się dzieje? - zapytał, zwracając się do Kilra- ne’a.
Powiedziałeś, że wpadłeś z koniem do jamy. Przecież on żyje.
Nigdy nie powiedziałem, że wpadłem – wyjaśnił kapitan. - Widziałem tylko, jak wy
wpadacie. Podjechałem do krateru, zeskoczyłem z konia, wydałem polecenia Hamlinowi i
skoczy łem za wami.
Wskoczyłeś? Pospieszyłeś nam na pomoc? - zdziwił się Geronimo, powoli wstając.
-

Zrobiłbym to samo dla każdego z moich ludzi – odparł Kilrane. - Dla wszystkich

przyjaciół.
Geronimo podniósł się i położył rękę na ramieniu Kilrane’a.
Dziękuję.
Tak to wyglądało – powiedział Hamlin. - Kapitan rozka zał nam, żebyśmy czekali tak
blisko, jak tylko możemy. Przez cały czas obserwowaliśmy jamę przez lornetkę. Kiedy
zoba czyliśmy, że nasz kapitan wychodzi z niej z Cyntią, pospieszy liśmy na pomoc. Resztę
już znasz.
-

Czy z patrolu zostało tylko tylu ludzi? - zapytał Geronimo. Kilrane smutno pokiwał

głową.
-

Nie wiadomo, co się stało zresztą. Może zgubili się pod czas burzy piaskowej, a

może dopadły ich mrówki. Nie ma spo sobu, żeby się o tym przekonać. Jedynie, co teraz
mogę zrobić, to uratować tych, którzy pozostali przy życiu. Lepiej będzie, jeśli natychmiast
ruszymy.
Cyntia chwyciła cugle brązowego konia i podeszła do Indianina.
-

Trzymaj. Będziemy na nim jechać. Kilrane dosiadł swego rumaka.

Do wieczora musimy opuścić Strefę Śmierci! - zawołał. - Czy dasz sobie radę?
Przekonamy się o tym wkrótce! - odkrzyknął Geronimo i wdrapał się na konia.
Po chwili podał rękę dziewczynie. Pomógł jej wsiąść.
-

Jak będziesz się źle czuł, krzyknij – poprosił Kilrane i dał znak, żeby wszyscy

ruszyli.
Konie rzuciły się do przodu.
Jechali galopem, kierując się na południowy zachód. Przez cały czas Cyntia szeptała coś
Wojownikowi do ucha.
To najgorętsza część dnia. Jeśli te mrówki naprawdę nie lubią słońca, to ich nie zobaczymy.
Mam nadzieję – odparł Geronimo.
Indianin czuł się źle. Szybka jazda pogarszała jeszcze jego samopoczucie. Bolała go głowa,
a żołądek podchodził do gardła. Mimo to jechał dalej. Zacisnął zęby i cierpiał. Zdawał sobie
sprawę, że nie przeżyłby następnej nocy w Strefie Śmierci. Wraz ze zmierzchem mrówki
opuszczą swoje siedziby i ruszą na poszukiwanie żywności. Geronimo nie chciał zostać
jednym z dań w ich menu.
Słońce świeciło bardzo mocno. Panował nieznośny upał. Poobijane ciało Wojownika ledwo
trzymało się na koniu. Wstrząsy wywoływały bóle głowy. Geronimo zastanawiał się, czy
nie doznał przypadkiem udaru mózgu. Słońce ciągle znajdowało się w zenicie.
Indianin czuł zaciśnięte ręce dziewczyny i ciepły oddech, który owiewał jego kark.
Przypomniał sobie, jak dobrze mu z nią było. Chciałby, żeby było więcej takich nocy. Ale
jak to zrobić? Ze wszystkich możliwości, jakie rozważał, pozostały tylko dwie. Mógł z nią
pozostać i udać się do jej rodzinnej farmy albo założyć nową. Jednak praca na roli nie

background image

odpowiadała mu z dwóch powodów. Nie znał się na uprawie. Był przecież Wojownikiem.
Pozostawało więc drugie rozwiązanie. Mógł zabrać Cyntię do Domu. Tylko co ona mu
odpowie? Czy zechce porzucić własną rodzinę i zamieszkać z kimś, kogo zna od kilku dni?
O czym myślisz? - zapytała dziewczyna.
O tobie.
O mnie? To powiedz mi.
Jesteś pewna, że chcesz to usłyszeć? Cyntia zaśmiała się.
Teraz nie mam nic do roboty. Geronimo wziął głęboki oddech.

W porządku, ale ostrzegam, że może ci się to nie spodo bać.
Pozwól, że sama to osądzę – odparła Cyntia.
Przez dłuższą chwilę Geronimo zastanawiał się, jak przedstawić jej swoją propozycję.
„Przecież to nic wielkiego!” - wmawiał sobie.
Rozdział 20
Platon spotkał Blade’a i Hickoka siedzących na zielonej trawie w pobliżu FOKI.
Rozmawiali.
-

Ach! Tutaj jesteście! - zawołał lider Rodziny, podchodząc do pojazdu. - Szukałem

was.
Hickok podniósł głowę.
Staramy się unikać rozmów z naszymi kobietami – wyjaś nił. - Wiercą nam dziury w
brzuchach, gadając na okrągło o przygotowaniach do podwójnej ceremonii.
Wierzę wam. Właśnie widziałem j e przed Blokiem A – po wiedział Platon. - One również
szukają was obu. Czy mam po wiedzieć, że was znalazłem?
Nie! - wykrzyknął Hickok. - Nie dadzą nam spokoju, do póki nie padniemy. Zróbcie to.
Zróbcie tamto. Sprawdźcie, czy to jest zrobione. Gdybym wiedział, w co się pakuję, to
chyba nigdy nie poprosiłbym Sherry o rękę.
A to nowość dla mnie! - powiedział z uśmiechem Platon.
Co masz na myśli? - zapytał zakłopotany Hickok.
Chyba powinniśmy jeszcze raz nadać ci przezwanie – za sugerował Platon. - Zamiast
Hickok nazywałbyś się Panto- flarz.
Blade roześmiał się.
Dwa punkty dla niego! - powiedział w końcu, tłumiąc śmiech.
Blade właśnie opowiadał mi o tym, co odkryła Gwiazdka – powiedział Hickok, zmieniając
szybko temat rozmowy – Dla czego nas szukałeś?
Żeby wam to pokazać – odparł Platon, wyciągając z kie szeni kartkę papieru.
A co to jest? - zapytał zaciekawiony Blade.
Przeczytaj to Nathanowi – polecił Platon.
Blade wziął kartkę papieru i przeczytał pierwsze słowo:
-

„Hello!”

Przerwał i spojrzał na przywódcę.
Więc odszyfrowałeś sekretną depeszę Carpentera, zawartą w instrukcji obsługi, prawda?
Czytaj – polecił Platon. - To tylko połowa.
„Hello!” - powtórzył Blade - „Muszę was przeprosić za to, że w tak podstępny sposób
ukryłem tę informację. Chodziło mi o bezpieczeństwo Rodziny. Gdyby ktoś niepożądany
prze czytał tę notatkę o uzbrojeniu FOKI, mógłby wykorzystać je dla własnych celów...”
Dobrze, że Napoleon nie wiedział, iż nasz pojazd jest u- zbrojony – przerwał Hickok,
wracając wspomnieniami do jedy nego w stuletniej historii Rodziny Wojownika, który był
odpo wiedzialny za wzniecenie rebelii.
Blade skinął głową i kontynuował:
„Zdecydowałem się ukryć informację o uzbrojeniu FOKI, a wiadomość ojej istnieniu
przekazywać z pokolenia na poko lenie. Zdaję sobie sprawę z ryzyka, jakie pociąga za sobą
takie postępowanie. Musiałem jednak zachować ostrożność...”
A więc – znowu przerwał Hickok. - Jeden z liderów prze kazał informację o istnieniu FOKI,

background image

ale zapomniał poinformo wać, że opis jej uzbrojenia jest ukryty w instrukcji obsługi.
Dokładnie! - potwierdził Platon. - Czy pozwolisz Bla- de’owi dokończyć?

A co go powstrzymuje? - zapytał Hickok. Blade spojrzał wymownie na Platona.
„Instrukcja obsługi – kontynuował – zawiera wszelkie
szczegóły o uzbrojeniu. Wiedza ta powinna być zastrzeżona tylko dla lidera i kilku jego
najbardziej zaufanych ludzi”.
To zawiera takie samo przesłanie jak list, który znaleź liśmy w tym sekretnym garażu, gdzie
ukryta była FOKA.
Cicho! - syknął Hickok. - Czy nie widzisz, że ten czło wiek próbuje czytać...?
Blade zaczął znowu, zanim Platon i Nathan zaczęli się kłócić.
„Zdecydowałem się wprowadzić kilka modyfikacji do po jazdu w przeświadczeniu, że może
to pomóc mieszkańcom Do mu. Wykorzystają to do pracy i do obrony. Na tablicy rozdziel
czej znajdują się cztery przyciski. Kontrolują one uzbrojenie. Konstruktorzy zapewnili mnie,
że uzbrojenie jest skuteczne, trwałe, a co najważniejsze: nieawaryjne. Przyciski oznaczone
są literami, które oznaczają poszczególne rodzaje broni. Te li tery to: M, S, F i R. M oznacza
karabiny maszynowe. Dwa pięć- dziesięciomilimetrowe karabiny ukryte są w przedniej
części pojazdu, tuż pod światłami. Gdy przycisk jest włączony, kara biny wydostają się. W
momencie, gdy mała metalowa płytka uniesie się, karabiny automatycznie zaczynają
strzelać. Przy cisk oznaczony literą S włącza wyrzutnie rakiet ziemia-powie- trze.
Miniaturowe pociski ukryte są w dachu tuż nad siedze niem kierowcy. Po włączeniu
przycisku wyrzutnia wysuwa się i rakieta zostaje odpalona. Rakiety te nazywają się Stringer.
Są sterowane elektronicznie. Ich zasięg wynosi dziesięć mil”.
Niesamowite!-wykrzyknął Hickok.
Rzeczywiście – zgodził się Blade i czytał dalej: - „Przy cisk F uruchamia miotacz ognia.
Urządzenie to znajduje się w przedniej części samochodu. Kiedy przycisk jest włączony,
działko wysuwa się na sześć cali do przodu i strzela. Moi eks perci poinformowali mnie, że
jest to jedno z najnowszych urzą dzeń, przeznaczonych dla wojska. Jego maksymalny zasięg
wynosi dwadzieścia jardów. Powiedzieli także, że transporter
powinien w momencie strzału stać w miejscu. W przeciwnym razie może wybuchnąć”.
Nigdy nie będę w nim spał – stwierdził Hickok.
„Ostatni przycisk oznaczony jest literą R – kontynuował Blade. - Jest to duża wyrzutnia
rakiet. Kiedy przycisk jest włą czony, rakiety startują w kikusekundowych odstępach.
Należy zachować wyjątkową ostrożność. Jeden błąd może być tragicz ny w skutkach. Jeśli
chodzi o amunicję do karabinów, płyn do miotacza ognia i rakiety obu typów, to są one
ukryte w tym są mym garażu, co FOKA. Trzeba zbadać jej północną ścianę.
W lewym kącie ukryta jest dźwignia, którą należy pociągnąć
do siebie. Po kilku sekundach otworzą się drzwi, prowadzące
do zbrojowni. Niech Wielki Duch pobłogosławi wszystkie wa
sze działania. Musiałem bardzo się spieszyć, zanim przybyli
ście do tego miejsca, żeby przetrwać. Z miłością – Kurt Car-
penter”.
Ten przyrząd jest uzbrojony po zęby – stwierdził Hickok. - Powiedz, Platon, czy będziemy
mogli użyć miotacza ognia podczas rodzinnego przyjęcia? Pieczone mięso byłoby wspa
niałe!
Rozdział 21
Jak daleko jeszcze?- spytała Cyntia.
Nie wiem, ale chyba już niedługo – odparł Geronimo.
Dlaczego tak sądzisz?
Indianin podniósł rękę i wskazał coś na niebie.
Widzisz tego sokoła?
Chcesz powiedzieć, że ten mały czarny punkcik tam wy soko na niebie jest sokołem?
Musisz mieć fantastyczny wzrok.

background image

To sokół szukający ofiary – odparł Geronimo. - Wydaje mi się, że w Strefie Śmierci żaden
by nie polował. Nie ma tu w okolicy śladów drobnej zwierzyny, a ten ptak z pewnością
poluje na królika. Z tego wniosek, że jeśli jeszcze znajdujemy się w Strefie, to powinniśmy
ją opuścić za kilkanaście minut.
Oddział przejechał jeszcze około mili i znalazł się na zielonej łące.
Nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy, widząc zieloną trawę – powiedział Kilrane. -
Najgorsze, że chłopcy z Kawale rii mogą ciągle być w pobliżu.
Wątpię w to – powiedział Hamlin. - Stwierdzili pewno, że mrówki wykonały za nich robotę
i teraz są już pewnie w domu.
Miejmy nadzieję.
Jeźdźcy przemierzyli łąkę i wjechali w dolinę pomiędzy dwoma niewysokimi wzgórzami.
-

Musimy znaleźć wodę dla koni – oświadczył Kilrane. Nagle kapitan osadził w

miejscu swego konia. Wszyscy po szli za jego przykładem.
Dlaczego to zrobiłeś? - zapytał Hamlin.
Coś słyszałem – odparł Kilrane, kręcąc głową.
Uważnie nasłuchiwał.
Co takiego?
Jakby tętent koni – odpowiedział kapitan.
W tej samej chwili zza wzgórza wyłonili się ludzie na koniach.
-

Skurwysyn – wykrzyknął jeden z żołnierzy.

Kilka tuzinów jeźdźców zmierzało ku nim. Otaczali ich ze wszystkich stron. Mogli więc
wrócić tylko do Strefy Śmierci.
Złapali nas w pułapkę! - zawołał jeden z żołnierzy.
Ilu ich jest? - zapytała Cyntia, próbując policzyć przeciw ników.
Osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu – odparł Kilrane.
Co robimy? - zapytał Hamlin. - Wracamy do Strefy Śmierci?
Kapitan pokręcił głową.
Oni właśnie tego oczekują. Nie przetrwalibyśmy nastę pnej nocy.
No to co robimy? - powtórzy Hamlin.
-

Czekamy – odparł Kilrane. Jego niebieskie oczy błyszczały.

-

Jesteś szalony! - wykrzyknął Hamlin. - Przecież w walce nie mamy żadnych szans.

Lepsze to niż walka z mrówkami – stwierdził kapitan. Oddział Kawalerii szybko się zbliżał.
Wykończą nas – jęczał Hamlin.
Geronimo zauważył, że Kilrane przyglądał się uważnie jednemu z jeźdźców. Stał w
pierwszej linii.
-

Kogo widzisz? - zapytał Wojownik.

-

To chyba niemożliwe! - wykrzyknął kapitan. - Zostali śmy zaszczyceni obecnością

samego wodza.
Rory? - zapytał Hamlin. - Rory jest z nimi? Kilrane kiwnął głową.
A więc jest i Boone – stwierdził Hamlin. - Nie przypusz-
czałem, że ten tchórz opuści kiedykolwiek Redfield. Co mogło go do tego skłonić?
-

Za moment się przekonamy – oznajmił Kilrane. - Zbliżają się do nas! - krzyknął

któryś z Legionistów.
Geronimo podjechał do konia, na którym siedział kapitan.
Czy Rory może zastrzelić ciebie z zimną krwią?
Myślę, że nie – odpowiedział po chwili namysłu Kilrane – On się chce nade mną najpierw
poznęcać. Lubi bawić się ofia rami. To bardzo dobrze.
Dobrze?! - zdumiała się Cyntia. - Jak możesz tak mówić?
Zobaczysz – odparł tajemniczo Kilrane.
Geronimo zatrzymał wzrok na zbliżających się jeźdźcach. Dwóch z nich wzbudzało jego
szczególne zainteresowanie. Jeden był wysokim, przystojnym mężczyzną w skórzanych
spodniach i brązowej koszuli. Indianin domyślał się, że to Rory. Niższy to pewnie Boone.
Oddział Kawalerii zatrzymał się w odległości około pięciu jardów od patrolu Legionu.

background image

Witaj znowu, skurwielu – powiedział Kilrane, zwracając się do niższego jeźdźca.
Czy nie mógłbyś przywitać naszego przywódcy odpo wiedniejszymi słowami? - zapytał
ironicznie ten wyższy.
Geronimo westchnął. Było więc na odwrót. Mężczyzna w skórzanych spodniach to Boone.
Długo się nie widzieliśmy – powiedział Kilrane do Bonne’a. Mężczyzna pokiwał głową.
Minęło dużo czasu – powiedział.
-

Cóż za wzruszająca scena! - wykrzyknął sarkastycznie Rory, spoglądając na

Boone’a. - Czy jesteś pewny, po której stoisz stronie?
Boone spojrzał na przywódcę i odwrócił się.
-

Popatrzcie, przyjaciele!- krzyknął Rory do swoich

jeźdźców. - Przypatrzcie się dobrze wielkiemu Kilrane’owi. Jest tylko zdrajcą i zasługuje na
karę. Taki twój los...
Jakiż to los? - zapytał Kilrane.
Czyżbyś nie wiedział? - odparł Rory. - Mówiłem o po wieszeniu.
Czy sam chcesz założyć stryczek na moją szyję? - zapytał kapitan.
Uwielbiam to! - krzyknął Rory.
-

Rolfowi by się to nie spodobało – odpowiedział Kilrane. Na dźwięk tego słowa Rory

wpadł w złość. Poczerwieniał na
twarzy i sięgnął po pistolety. Już chciał wyciągnąć broń, gdy zobaczył wycelowane w siebie
rewolwery. Kilrane był szybszy. Nikt się nie poruszył. Jeźdźcy obu patroli wymieniali
nerwowe spojrzenia. Kilku z nich chwyciło nawet za broń.
-

Powinieneś zastrzelić mnie od razu – powiedział spokoj nie Kilrane, a po chwili

zwrócił się do otaczających go męż czyzn: - Słuchajcie mnie wszyscy. To jest rozgrywka
między mną a Rorym! Niestety, dotyczy nas wszystkich, a więc musi cie mnie wysłuchać!
Jeźdźcy uspokoili się.
-

Znacie mnie – ciągnął Kilrane. - Wiecie dobrze, że zawsze mówię prawdę. Jeśli ktoś

ma odmienne zdanie, to niech je wy powie.
W szeregach powstało zamieszanie, ale nikt się nie odezwał.
-

W porządku. To, co teraz wam powiem, jest czystą pra

wdą.
Kilrane zawahał się i spojrzał na Rory’ego. Ten uśmiechał się lekceważąco.
-

Wszyscy jesteśmy zmęczeni rozłamem. Każdy cierpi z te go powodu. Wszyscy też

chcemy, żeby Kawaleria i Legion znowu stanowiły jedność. Znów chcemy być tylko
Kawalerią. Czy mam rację?!
Geronimo obserwował Jeźdźców. Wszyscy zaczęli krzyczeć:
Wierz dobrze, że chcemy!
Oczywiście!
Niech żyje Kawaleria!
Kilrane poczekał, aż wrzawa uciszy się, i ciągnął dalej.
-

W porządku! Jeśli chcemy znowu się połączyć, to musicie poznać prawdziwe

przyczyny podziału. Czy ktoś wie, dlaczego tak się stało?
Dookoła panowała cisza.
Czy naprawdę nikt z was nie zna przyczyn podziału? Nikt nie odpowiedział.
Dobrze! A więc powiem wam! - wykrzyknął Kilrane. Twarz Rory’ego stawała się powoli
czerwona.
-

Byłem świadkiem tego, co spowodowało rozłam – powie dział kapitan i rozejrzał się

dookoła. - Myślałem wiele o tej sprawie i dopiero teraz wiem, jacy byliśmy głupi. Tak,
głupi! Dlaczego? Dlatego, że zostaliśmy wmieszani w osobiste pora chunki między braćmi,
którzy rozdzielili nas. Zerwali dawną jedność i kazali nam walczyć z sobą, wbrew naszej
woli. Nie chcemy się dalej zabijać. Wiemy przecież, że bycie żołnierzem Kawalerii i
Legionu to jedno i to samo. Jesteśmy wciąż braćmi! Jesteśmy jednością!
Kilrane przerwał i palcem wskazał Indianina.
-

Spójrzcie na tego człowieka. On jest dla nas obcy. Nie zna cie go. Kiedy

background image

przedzieraliśmy się przez Strefę Śmierci, powie dział mi o czymś, co mnie zastanowiło.
Myślałem o tym długo. Powiedział mi mianowicie, że członkowie jego Rodziny mar twią
się o niego. Na pewno próbują już go szukać. To zrobiło na mnie wielkie wrażenie.
Pomyślcie o tym! Ja już to zrobiłem! Przypomnijcie sobie, jacy byliśmy przed rozłamem.
Jeśli ktoś zaatakował chociaż jednego z nas, musiał stawić czoło wszy-
stkim. Jesteśmy Kawalerią i, do diabła, to nas łączy na dobre i na złe! Pamiętacie?
Wszędzie rozległy się okrzyki aprobaty. Kilrane czekał, aż wrzawa ucichnie.
-

Spójrzcie teraz na siebie! Brat zabija brata, a kuzyn kuzy na! Dlaczego? Powiem

wam, dlaczego!
Kilrane podniósł rękę i oskarżycielskim gestem wskazał Ro-ry’ego.
-

Przez tego człowieka! Z powodu tego skurwysyna dzie sięć lat temu rozdzieliliśmy

się. To było wówczas, gdy Rolf oznajmił, że wyjeżdża i wielu z nas ochotniczo podążyło za
nim, nie wiedząc, dlaczego. Przysięgałem, że będę milczał, ale już nie mogę dotrzymać
obietnicy. Zbyt wiele cierpienia przy niosło moje milczenie.
Kilrane przerwał i wziął głęboki oddech.
-

Rolf wyjechał i zabrał z sobą niektórych żołnierzy, dlate go że jego kochany brat

zgwałcił kobietę, którą Rolf ubóstwiał. To bydlę zgwałciło Adrianę!
Ostatnie słowa Kilrane wykrzyczał. Geronimo zauważył, że wszyscy patrzą na Rory’ego.
Sprawdzali, czy Kilrane mówił prawdę.
Zgwałcił Adrianę... ? - powątpiewał ktoś. - Jeśli tak było, to dlaczego Rolf nie zabił brata?
Wszyscy doskonale znacie Rolfa. Chyba pamiętacie, że pozwalał bratu na wszystko. Zawsze
był miękki, jeśli chodziło o Rory’ego. Może dlatego że są bliźniakami. Nie wiem zre sztą.
No i co z tego? - zapytał ktoś. - Czy to rzeczywiście jedy ny powód rozłamu?
Kilrane skinął głową.
Od pewnego czasu Geronimo bacznie przypatrywał się jeźdźcom. Wielu z nich sceptycznie
kiwało głowami, inni szeptali, mówili coś do siebie.
-

Słuchajcie! - odezwał się ponownie Kilrane. - Szczerze mówiąc, mam już tego dość.

Jestem zmęczony i chcę, żebyśmy się wreszcie połączyli. Powinniśmy stanowić znowu
jedną spo
łeczność! Czy jesteście ze mną?
Odpowiedział mu zgodny okrzyk wszystkich zgromadzonych.
-

A kto będzie naszym dowódcą? - zapytał jeden z jeźdźców, kiedy umilkła wrzawa.

Wszyscy spojrzeli po sobie.
Wiadomo kto! - wykrzyknął nagle Hamlin. - Któż mógł by być lepszy od Kilrane’a? Niech
Kilrane nami dowodzi!
Kilrane!!! - krzyknęli jeźdźcy.
Kapitan powoli podniósł ręce do góry, tak żeby wszyscy widzieli, iż chce coś powiedzieć.
Doceniam to – powiedział – ale tym razem zrobimy coś innego. Będziemy głosować. Niech
wszyscy zdecydują o tym, kto ma dowodzić Kawalerią.
A co z Rolfem? - zapytał jakiś jeździec.
Rolf też może kandydować, jeśli chce być dowódcą- od powiedział Kilrane.
Dla formalności – odezwał się inny. - Co zrobimy z Ro- rym?
Powiesić skurwiela!
Wykastrować bydlaka!
Geronimo spojrzał na Rory’ego. Mężczyzna rozglądał się niepewnie dookoła, szukając
poparcia.
-

A może wyślemy go do Strefy Śmierci? - zaproponował Kilrane. - Bez konia.

Przerażony Rory odezwał się w końcu:
-

To nieprawda! Jak możecie mu wierzyć! Nigdy nie zgwał ciłem Adriany! Mówię

prawdę!
Jego wysiłki były daremne. Zdał sobie sprawę, że nie może
liczyć na pomoc. Widział wszędzie nieprzyjazne, groźne tważe.
-

Nikt z tobąjuż nie pójdzie – powiedział Kilrane. - Skończ z tym. Jaką śmierć

background image

wybierasz? Może kula w łeb? Uwielbiam to robić!
Rory oblizał suche wargi. Usilnie starał się znaleźć jakieś wyjście.
-

Zażądam pojedynku! - wykrzyknął nagle.

Geronimo spostrzegł, że jego słowa wywołały zamieszanie w szeregach jeźdźców.
Pojedynek? - powiedział Kilrane, marszcząc brwi.
To moje prawo – oznajmił Rory. - Dobrze wiesz, że tak jest. Takie jest prawo żołnierzy
Kawalerii.
Kilrane spojrzał na Boone’a, który pokiwał głową.
Bydlak ma rację – powiedział. - Takie jest nasze prawo.
Rory prosi o pojedynek! - zawołał Kilrane. - Nie mamy wyboru! Musimy spełnić jego
prośbę.
Dookoła zawrzało.
Dobrze, Rory – powiedział Kilrane. - Gdybyśmy odmó wili ci tego prawa, dalibyśmy zły
przykład innym. Jeśli wy grasz, to uzyskasz wolność, ale będziesz musiał odejść. Zgod nie z
prawem, możesz wybrać sobie broń i przeciwnika.
Wybieram lancę – oznajmił bez namysłu Rory.
Przebiegły jest ten skurwiel! - szepnął Hamlin, zwracając się do Indianina. - Wie, że mało
kto potrafi mu w tym dorów nać.
A więc pojedynek na lance – stwierdził Kilrane. - A teraz przeciwnik.
Rory spojrzał na jeźdźców, szukając najwygodniejszego przeciwnika. Trwało to dość długo.
Nie mamy całego dnia – poganiał go Kilrane. Nieoczekiwanie Rory uśmiechnął się.
Już się zdecydowałem – powiedział.
-

Więc kto to jest? - zapytał Kilrane. - Kto będzie miał za szczyt wykończyć cię?

Rory wyszczerzył zęby i powoli podniósł prawą rękę. Wszyscy wstrzymali oddech. Rory
wyciągnął palec i odezwał się:
-

Mam prawo walczyć! Mam również prawo wybrać sobie przeciwnika. A będzie

nim... on! - Rory wskazał wybranego do pojedynku mężczyznę.
Geronimo zastanawiał się przez chwilę, kogo wybrał Rory. Wreszcie zrozumiał. Palec
wskazywał na niego!
Rozdział 22
Było już późne popołudnie. Słońce znajdowało się jeszcze dosyć wysoko na błękitnym
niebie. Wszyscy członkowie Rodziny zgromadzeni byli na placu między budynkami.
Czekali na przemówienie Platona. Wyjątek stanowili Wojownicy z Triady Beta, pełniący
obowiązki na murach, oraz Spartakus i Seiko, którzy pilnowali więźniów.
Mężczyźni, kobiety i dzieci stali stłoczeni na placu, oczekując mowy. Ich twarze były
zwrócone w kierunku Platona i kilku innych członków Starszyzny. Blade stał około
dziesięciu stóp od mówcy.
-

Postaram się skrócić przemówienie. Będę się streszczał – zaczął Platon. - Ogłaszam

wszystkim, że w okresie następnych czterech dni dwie pary zamierzają połączyć się
związkiem mał żeńskim. Wiem, jak wszyscy lubimy plotki, i mogę sobie wy obrazić waszą
ciekawość. Chciałbym niniejszym ogłosić, że Blade i Jenny oraz Hickok i Sherry zamierzają
się pobrać.
Słowa mówcy przyjęto z aplauzem. Na twarzach kilku kobiet wykwitły rumieńce
zadowolenia i zakłopotania. Ktoś żartował na temat nocy poślubnej.
-

Nie tylko to chciałem przekazać – ciągnął Platon. - Jeste śmy świadomi niedoboru

panującego wśród Wojowników. Mu simy wzmocnić obronę Domu. W związku z tym Rada
Star szych postanowiła utworzyć jeszcze jedną triadę. Do Alfy, Be ty, Gammy i Omegi
dołączy Triada Zulu. Prócz tego musimy uzupełnić brak w Triadzie Gamma, jaki powstał po
odejściu jej dowódcy.
W tłumie rozległy się szepty. Niektórzy dyskutowali przyciszonymi głosami o pechu
Napoleona, który dowodził oddziałem.
-

Ponadto – ciągnął Platon – podjęliśmy decyzję, że Triada Alfa powinna jak

najszybciej powrócić. Wracając do sprawy nowego oddziału, chciałbym przedstawić

background image

kandydatów na Wo jowników. Chcieliśmy zapewnić trochę więcej czasu na tre ning, czego,
jak wszyscy wiecie, jestem zwolennikiem. Zrezyg nowaliśmy z długich treningów,
ponieważ musimy się spie szyć. Triada Alfa powróci do Bliźniaczych Miast, aby zawrzeć
pokój z naszymi dotychczasowymi przeciwnikami, a więc... - przerwał, spoglądając na
otaczających go ludzi. - Jeśli nie ma sprzeciwu, wyjawię teraz nazwiska nowych
Wojowników.
Nikt się nie sprzeciwił.
Wspaniale! - stwierdził Platon. - Tym razem mamy za szczyt przedstawić dziesięciu
kandydatów do stanu Wojowni ków. Niestety, potrzebujemy czterech. Z żalem muszę
stwier dzić, iż oznacza to, że sześciu odrzucimy. Chcę jednak zazna czyć, iż w przyszłości
będą mogli ponownie ubiegać się o to, by przyjęto ich do Triady. Dzisiaj albo już niedługo
spotka ich ten zaszczyt. Wybierając czterech, kierujemy się potrzebą chwili.
Wiesz, przyjacielu – wyszeptał Hickok, stojąc obok Bla de^ i Sherry – zawsze mówiłeś, że
czasami gadam głupstwa, ale teraz przynajmniej ktoś mnie zrozumiał.
Najpierw chciałbym ogłosić nazwisko nowego członka Triady Gamma – kontynuował
Platon. - Osoba ta wykazała się ostatnio odwagą, a szczególnie podczas walki z Kretami.
Ko lejnym czynnikiem przemawiającym za jego kandydaturą jest wstawiennictwo Hickoka.
Rada Starszych wybrała Shane’a ja ko...
Przemówienie przerwał głośny okrzyk aprobaty i śmiech radości. Tak zareagowano na
kandydaturę Shane’a.
-

... nowego Wojownika Triady Gamma. Ogłaszam też, że

dowódcą tego oddziału zostanie Spartakus. Czynimy to w u-znaniu jego zasług oraz na
wniosek Blade’a.
Z tłumu wyrwała się młoda kobieta, narzeczona Spartakusa. Jej czarne włosy powiewały na
wietrze, gdy biegła przekazać dobre wiadomości swojemu ukochanemu.
-

Jeśli chodzi o nową Triadę Zulu – ciągnął Platon – wybra liśmy trzech młodych

ludzi. Pierwszym jest Crockett. Dobry strzelec, a jednocześnie odważny chłopak.
Pamiętamy chyba wszyscy, jak uratował kilkoro dzieci przed wilkiem-mutantem.
Naszym drugim wybrańcem jest Samson. Bezspornie najbar
dziej opanowany z kandydatów. Dorównuje chyba nawet Bla-
de’owi. Cecha ta, w porównaniu z lojalnością wobec Rodziny,
stanowić będzie główny jego atut.
Platon przerwał na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, ale po chwili kontynuował już swoją
wypowiedź:
-

Zanim ujawnię nazwisko trzeciego kandydata, muszę chy ba coś wyjaśnić. Niektórzy

z was mogą kwestionować jego za lety, ale mam nadzieję, że zrozumieją pobudki, jakie
nami kie rowały. Niech wysłuchają krótkiego wyjaśnienia. Jak wszy stkim wiadomo, w
ostatnim czasie liczba osób nie należących do Rodziny zwiększyła się. Witamy ich,
oczywiście, z rado ścią. Cieszymy się, gdy są zadowoleni z poznawania nas i na szej
kultury. Jeden z nich zaimponował nam, mile zaskoczył swoją uczciwością i odwagą.
Dzisiejszego ranka, gdy naszą po siadłość zaatakowały mutanty, osoba ta okazała męstwo w
wal ce z nimi...
Hickok cofnął się, kiedy paznokcie Sherry wbiły się delikatnie w skórę na jego karku.
-

... doznając nieznacznych ran. Trzej nasi najznakomitsi Wojownicy poprosili Radę

Starszych, żeby wobec tej osoby za stosować normalną procedurę przyjęcia do stanu
Wojowników. Naszym zwyczajem jest, że pozwalamy tylko jednemu Wojow nikowi
wstawić się za kandydaturą innej osoby, ale tym razem
zrobiliśmy wyjątek. Kiedy tacy Wojownicy, jak: Blade, Rik-ki—Tikki-Tavi, a nawet Yama
przyszli do nas i nalegali, by zaakceptować tę kandydaturę, nie mieliśmy wyboru... Sherry
pocałowała Hickoka w ucho.
Aż trzech? - zapytała zdziwiona. - Przecież Yamę znam tylko trochę. Dlaczego wszyscy
wstawili się za mną?
Ponieważ ich o to prosiłem – odpowiedział Hickok cicho.

background image

Naprawdę?
Nie. Zagroziłem im, że powiem, jak śpią w ubraniach ze swoimi żonami.
... tym samym mam zaszczyt obwieścić, że Sherry, dziew czyna z Kanady, została wybrana
trzecim Wojownikiem Triady Zulu.
Hickok chciał uściskać swoją ukochaną, ale nie zdążył. Sherry wyrwała się i pobiegła w
kierunku mówcy. Zaczęła go całować i dziękować. Nie posiadała się z radości i dawała
temu wyraz.
-

Dziękuję! - wykrzyknęła uszczęśliwiona. - Dziękuję! To najlepszy ślubny prezent,

jaki dostałam.
W chwilę później już biegła w kierunku Hickoka.
-

Dzięki, Wielki Duchu, że nie wszyscy Wojownicy mają kobiety – zażartował

speszony Platon, nie dając po sobie po znać, jakie wrażenie zrobiła na nim reakcja
dziewczyny. - Bo moja żona mogłaby być zazdrosna.
Platon cieszył się sukcesem dziewczyny. Przeżywał go prawie tak samo jak ona.
-

Na zakończenie – rozpoczął ponownie Platon – chciałbym wyrazić nadzieję, że

członkowie Rodziny zauważą działalność nowo utworzonego oddziału. Dzięki temu
będziemy mogli zwiększyć liczbę patroli na murach, a jednocześnie pozwolić innym
Wojownikom na dłuższy odpoczynek. Jest to konieczne, dlatego że zmęczony Wojownik
nie może funkcjonować tak, jak powinien, a tym samym może narazić Rodzinę na straty.
Czy jest ktoś, kto chciałby skomentować nasz wybór?
Żadna ręka nie uniosła się do góry.
Bardzo dobrze. Dokonajmy teraz krótkiego przeglądu. Na stanowisku dowódcy pozostaje
Blade, który nadal będzie do wodził wszystkimi drużynami. Triada Alfa będzie składała się
z Blade’a, Hickoka oraz Geromino. Triada Beta...
A gdzie jest Geronimo? - krzyknął ktoś z tłumu.
Właśnie – dodał drugi. - Nie widzieliśmy go przez długi czas.
Platon zmarszczył brwi.
Geronimo prosił nas o pozwolenie na długi wyjazd. Otrzy mał je. Niestety, przebywa poza
naszą społecznością dłużej, niż to zostało zaplanowane. Z przykrością muszę stwierdzić, że
nikt z nas nie zna obecnego miejsca jego pobytu. Podjęliśmy jednak decyzję, że jeśli nie
powróci w ciągu tygodnia, to uczy nimy wszystko, żeby go odnaleźć.
Mam nadzieję, że nic mu się nie stało – powiedziała jakaś dziewczyna.
Platon poznał ją po głosie. Gwiazdka przyjaźniła się z Gero-nimem. Prawdopodobnie
dlatego, że w całej społeczności byli jedynymi potomkami Indian.
Triada Beta – zaczął znowu Platon – będzie składała się z Rikki-Tikki-Taviego, jako
dowódcy, Teucera oraz Yamy. Triada Gamma to: Spartakus, Seiko i Shane. W skład Omegi
wejdą: Carter, Gideon i Ares. Ich dowódcą będzie Carter...
Czy mamy to wszystko zapamiętać? - zapytał jakiś męż czyzna, którego głos został
zagłuszony śmiechem pozostałych zgromadzonych na placu ludzi.
... natomiast jeśli chodzi o najnowszą Triadę Zulu, to w jej skład wejdą: Crockett, Samson i
nasza bohaterka, Sherry. To jest cała nasza armia. Piętnastu Wojowników odpowiedzial
nych za obronę Domu. Niech Wielki Duch da im siłę i odwagę, żeby mogli wypełnić swój
obowiązek, tak jak powinni. Proszę teraz o wystąpienie nowo wybranych Wojowników.

Blade podszedł do miejsca, w którym stał Platon i w milczeniu obserwował, jak z tłumu
wyłoniły się cztery postacie. Sherry zdążyła podbiec jeszcze do Hickoka i pocałować go. Z
tyłu rozległy się szepty.
-

Podnieście prawą rękę i powtarzajcie za mną – powiedział Blade, tłumiąc emocje.

Czwórka młodych ludzi ochoczo wykonała jego polecenie. Blade spoglądał na nich:
obserwował dokładnie ich twarze, gdy powtarzali za nim przyrzeczenie Wojownika:
-

Przysięgam ochraniać Dom i bronić Rodziny, bez wzglę du na cenę, a jeśli zajdzie

potrzeba, złożę w ofierze moje życie. Będę wykonywał wszystkie rozkazy o każdej porze
dnia i nocy. Przysięgam wypełniać sumiennie nałożone na mnie obowiązki...

background image

Czterech kandydatów powtarzało słowa przysięgi poważnym głosem.
-

... będę lojalny wobec Rodziny, przyjaciół Wojowników i triady. W obliczu

Wielkiego Ducha, jako świadka, przysię gam, że będę się starał zostać jak najlepszym
Wojownikiem, chcę żyć i umrzeć dla Rodziny.
Blade przerwał i spojrzał przenikliwie na stojących przed nim młodych ludzi.
-

Przysięgam! - odpowiedzieli chóralnie.

-

Gratuluję – rzekł Blade. - Teraz jesteście Wojownikami. Crockett. Wysoki chłopak o

ciemnych włosach ubrany
w skórzane spodnie. Samson. Muskularny byczek w przetartych dżinsach. Shane... Shane
zachowywał się dosyć dziwnie. Otworzył usta i wpatrywał się prosto przed siebie.
Wszystko w porządku? - zapytał Blade, podchodząc do chłopaka.
To mnie przytłacza – powiedział Shane.
Co takiego?
Fakt, że jestem Wojownikiem! - wykrzyknął podekscyto wany.
To prawda – skinął głową Blade. - Jesteś teraz prawdzi wym Wojownikiem. Zrób mi tę
przyjemność i nie daj się zabić bez potrzeby. Oczekujemy, że będziesz robił wszystko tak,
jak potrafisz najlepiej.
Nie musisz się o to martwić – zapewnił go Shane.
Nie muszę? Dlaczego?
Ponieważ – powiedział chłopak – zamierzam zostać naj le pszym Wojownikiem w historii
Rodziny. Będę tak dobry jak mój bohater.
Twój bohater? - powtórzył Blade.
Tak.
A kto jest twoim bohaterem? - zapytał Blade.
A któż mógł nim być? - odpowiedział zaskoczony chło pak. - Hickok!
Chwileczkę – powiedział powoli Blade. - Zamierzasz więc być taki jak Hickok?
Właśnie tak.
We wszystkich szczegółach?
Dokładnie! - odparł Shane, kiwając głową.
Blade zamyślił się, a po chwili ostentacyjnie chwycił się za głowę.
Co w tym złego? - zapytał chłopak z lekką irytacją.
To mi się po prostu nie mieści w głowie! - odparł Blade.
Co takiego?
Dwóch Hickoków na jednej planecie! Nie jestem pewny, czy zdołamy to przetrzymać!
Rozdział 23
Nie musisz tego robić!
Chyba oszalałeś, jeśli zamierzasz to zrobić!
Nie rób tego! Proszę. Dla mnie.
Geronimo spoglądał na mówiących do niego ludzi. Kilrane, Hamlin i Cyntia. Boone stał
nieco z boku i tylko potrząsnął głową.
Nadal tego nie rozumiem – przyznał Geronimo. - Dlacze go wybrał mnie? Nie jestem
przecież ani członkiem Kawalerii, ani Legionu.
On tak samo się nad tym zastanawia – odparł Kilrane. - Ale przecież jechałeś z nami, a więc
teoretycznie mógł wybrać ciebie.
Ale sam powiedział, że jestem obcy – zauważył Geroni mo. - Dlaczego więc mnie wybrał?
Kilrane spojrzał z wściekłością na Rory’ego, oddalonego o około pięćdziesiąt jardów od
nich. Mężczyzna siedział na koniu i trzymał w prawym ręku lancę zakończoną metalowym
ostrzem.
Ten sukinsyn nie chce wpaść w kłopoty. Wybrał ciebie, bo myślał, że mu się uda. Widzisz,
większość z nas ma już dosyć jego wygłupów. Nie możemy jednak postąpić wbrew
naszemu prawu.
Nawet po tym, co ten idiota zrobił Adrianie? - wtrąciła się Cyntia.
Nawet po tym. Ci ludzie ciągle chcą, żeby Rory zginął. Musimy jednak dać mu szansę –

background image

stwierdził Kilrane. - Nigdy jeszcze nie zabiliśmy nikogo bez przyczyny. Dobrze o tym
wiesz. Oskarżony ma zawsze szansę obrony. Wierzymy w nasze uczciwe zasady.
Co będzie, jeśli odmówię walki z nim? - zapytał Geronimo.
Wtedy ten sukinsyn zażąda grzywny – wyjaśnił Kilrane – i odjedzie wolny jak ptak.
Czy mógłbyś z czystym sumieniem zażądać od Geronima, żeby walczył z tym bydlakiem? -
zapytała Cyntia.
Wszystko zależy od niego – odpowiedział spokojnie Kil rane. - Do diabła, sam chciałbym z
nim walczyć, ale wiem, że odmówi, i co wtedy? Jeśli zastrzelę go z zimną krwią, zostanę
napiętnowany.
Ale przecież przed chwilą wszyscy głosowali za jego śmiercią – przypomniała Cyntia.
I rzeczywiście chcą, żeby umarł – powiedział stanowczo Kilrane. - Ale wszyscy domagali
się uczciwej walki. Nie mo żemy więc się sprzeciwiać.
Wyjaśnij mi to – odezwał się Geronimo. - Jeśli powiesz Rory’emu, że nie jestem z
Kawalerii i nie będę z nim walczył, to odjedzie wolny?
Właśnie tak – odparł Kilrane.
A jeśli osobiście mu powiem, że nie chcę z nim walczyć – ciągnął Geronimo – to będzie
mógł zażądać grzywny i również odjechać?
Tak, niestety, to wygląda.
A więc jedynym sposobem, żeby zatrzymać tego łajdaka – stwierdził Geronimo – jest
zabicie go podczas pojedynku?
Zgadza się – stwierdził Kilrane. - Chyba że któryś z nas zabije go z pistoletu.
Chciałbym, żeby był ze mną Hickok – powiedział Geroni mo, wpatrując się w swojego
przeciwnika.
A dlaczego? - zapytała Cyntia.
Dlatego że poszedłby do Rory’ego, pozwolił policzyć do
trzech, a potem strzeliłby mu w łeb niezależnie od tego, czy Rory wyciągnąłby pistolet, czy
nie.
Czy ten Hickok naprawdę zrobiłby coś takiego? - zapytał
zaskoczony Kilrane.
Bez wahania – zapewnił Geronimo.
Chciałbym kiedyś spotkać tego człowieka – stwierdził Kilrane. - Wygląda mi na gościa, z
którym mógłbym się zaprzyjaźnić.
No więc, co zamierzasz zrobić? - zapytała Cyntia Indiani na.
Myślę, że jest we mnie coś z Hickoka – zauważył Geroni mo. - Niech ktoś da mi lancę.
Nie! - zaprotestowała Cyntia. - Nie rób tego!
Ona ma rację – powiedział Hamlin, włączając się do dys kusji. - Jest jeszcze jeden powód,
dla którego nie powinieneś tego robić.
Co za powód?
Czy kiedykolwiek używałeś lancy? - zapytał Hamlin.
Nie – przyznał Geronimo. - Nigdy czegoś takiego nie uży wałem.
Hamlin spojrzał na Rory’ego.
On jest w tym dobry – powiedział po chwili. - Bardzo do bry. Wiele czasu spędzał na
treningach. Zabił już wielu prze ciwników. Lanca to broń używana przez niewielu. Na
pewno wie, że prawdopodobnie nigdy nie walczyłeś w ten sposób.
Nie mamy więc wyboru – powiedział Boone. - Nie może my pozwolić naszemu
przyjacielowi walczyć z tym człowie kiem.
Rzygać mi się chce, ale muszę przyznać ci rację – odparł Kilrane. - To byłoby samobójstwo.
Świetnie! - powiedziała Cyntia z uśmiechem na twarzy. - Więc postanowione.
Nie – odrzekł twardo Geronimo. - Będę z nim walczył.
Ale dlaczego?
Dlatego – powiedział Indianin, zwracając się do dziew czyny – dlatego że zawdzięczam
Kilrane’owi życie. Dlatego że żółć mnie zalewa na myśl, iż Rory mógłby odjechać w
spokoju. Dlatego że ten drań wyzwał mnie na pojedynek, bo myślał, iż stchórzę. A wreszcie

background image

dlatego że jestem Wojownikiem. Nie dbam o to, czy w niebezpieczeństwie znajduje się ktoś
z mojej Rodziny, czy ktokolwiek inny. Muszę nieść pomoc potrzebują cemu. Dawno temu
dałem słowo. Przysięgałem, że będę starał się zostać najlepszym Wojownikiem. Żaden
prawdziwy Wo jownik nie pozwoliłby ludziom takim jak Rory uciec, żeby mo gli dalej
zabijać i gwałcić. Spotkałem już kiedyś podobnego człowieka. Nie zasługiwał na to, by żyć.
Kilrane uśmiechnął się.
Hickok nie jest jedynym człowiekiem, z którym chciał bym się zaprzyjaźnić – powiedział
po chwili. - Członkowie twojej Rodziny muszą być twardymi ludźmi. Nie chciałbym z nimi
zadzierać.
Gdy to się skończy – zaproponował Geronimo – wezmę was z sobą. Myślę, że dobrze by
było mieć w was przyjaciół.
To brzmi obiecująco – stwierdził Kilrane. - Wybierzemy delegację i odstawimy cię do
domu.
Czy nie wybiegamy myślami zbyt daleko? - wtrącił się Hamlin.
Cyntia chciała już coś powiedzieć, ale nagle rozległ się krzyk Rory’ego.
Zacznijmy wreszcie! Czy on będzie walczył, czy nie? Nie mam wolnego całego dnia.
Skurwiel! - warknął Hamlin, spluwając w stronę mężczy zny na koniu.
Jeśli już się zdecydowałeś – powiedział Kilrane – to mu sisz zrobić to dobrze. Zapomnij o
tym brązowym koniu.
To na czym będę jechał?
I
Mężczyzna odwrócił się i podał Indianinowi lejce swojego Palomina.
Masz. Weź mojego konia. Był specjalnie trenowany do walki z lancą. Musisz spiąć go
ostrogami, a on cię poprowadzi. Zrobi dla ciebie wszystko. Ty masz tylko włożyć ostrze w
żebra
Rory’ego.
Jesteś przekonany, że tego chcesz? - zapytał Geronimo. - To bardzo dobry koń. Nie
chciałbym, żeby coś mu się stało.
Bądź poważny, człowieku! - warknął Kilrane. - Co jest ważniejsze? Twoje życie czy koń?
Kiedy pomiędzy Kilrane a Geronimo trwała wymiana zdań, jeden z jeźdźców przyniósł
lancę i wręczył ją Boone’owi, który z kolei podał ją Indianinowi.
Geronimo chwycił broń. Lanca miała dziesięć stóp długości. Grubością przypominała
ludzkie przedramię. Na samym jej końcu lśnił metalowy grot. Pomimo swych wymiarów
była nadzwyczaj lekka.
Geronimo! - krzyknęła Cyntia, chwytając Indianina za ra mię.
Wszystko będzie w porządku – przyrzekł Wojownik.
Uważaj na siebie – powiedziała cicho dziewczyna i poca łowała go w policzek.
Geronimo pochylił głowę. Wskoczył na konia.
Trzymaj lancę mocno – poradził Kilrane. - Ale nie blokuj łokcia, na wypadek, gdybyś chciał
nią szybko uderzyć.
Przylgnij do konia, jak możesz najmocniej – powiedział Boone.
Im mniejszym będziesz celem, rym trudniej będzie cię trafić.
Zabij tego palanta – wtrącił Hamlin. - Rory lubi szybko zawracać po minięciu przeciwnika i
atakować od tyłu.
Zapamiętaj jedno – dodał Kilrane. - Jeśli strącisz go z ko nia, możesz wykończyć go w
dowolny sposób. Takie są zasady.
Będę pamiętał – powiedział Geronimo.

Trzymaj się! - rzuciła jeszcze raz Cyntia.
Jeden raz ode mnie! - dodał Hamlin.
Teraz rozjedziecie się na odległość dwudziestu jardów – zaczął wyjaśniać Kilrane. - Kiedy
usłyszysz wystrzał z pistole tu, walka się rozpocznie. Zapamiętaj, że Palomino wie, co ro
bić. Polegaj na jego instynkcie.

background image

Geronimo jeszcze raz skinął głową, spoglądając na swoich nowych przyjaciół. W chwilę
później ruszył.
Rory widział, jak jego przeciwnik zbliża się, zaciskając dłoń na lancy. Był gotowy do walki.
Czarny koń Rory’ego dreptał niespokojnie na placu, gdzie miał odbyć się pojedynek. Był
także dobrze wytrenowany, podobnie jak ten, którego dosiadał Geronimo.
Indianin obejrzał się do tyłu. Kilrane trzymał już rewolwer gotowy do strzału.
Zostało tylko kilka sekund do walki.
W jednej chwili Geronimo przypomniał sobie wszystkie rady, jakich mu udzielono. Słowa
przelatywały w umyśle z szybkością błyskawicy. Jeszcze raz i jeszcze raz. Rozluźnij się.
Trzymaj się blisko konia. Wysuń przed siebie tylko dwie trzecie lancy. Nie blokuj łokcia.
Wszystko brzmiało prosto, ale jeden błąd może kosztować życie. Najlepiej strącić Rory’ego
z konia. Będzie mógł wykończyć przeciwnika według własnego życzenia. Użyje arminiusa,
żeby...
, Ale czy naładowałem broń po walce z mrówkami? - pomyślał.-Nie!”
Przez setne części sekundy Geronimo zastanawiał się, czy nie spróbować załadować broni
jeszcze przed rozpoczęciem walki. Nie, zbyt ryzykowne. Poza tym jest jeszcze tomahawk
przy pasie. Jeśli przyjdzie co do czego, trzeba będzie użyć tej broni.
Rory badał wzrokiem przeciwnika. Na jego twarzy pojawiły się zmarszczki.
Hamlin miał rację. Delikatnie mówiąc, Rory to kawał skurwysyna!
Usłyszał nagle strzał. Smuga ognia, która wydostała się z pistoletu Kilrane’a, była sygnałem
do rozpoczęcia walki.
Rory błyskawicznie pochylił lancę do przodu i ruszył galopem w stronę Indianina.
Geronimo ledwo przycisnął kolana do boków Palomina, gdy ten ruszył z kopyta. Już na
samym początku można było stwierdzić, że utrzymanie lancy przed sobą nie jest prostą
sprawą. Jeszcze trudniej było nią celować w zbliżającego się przeciwnika.
Zwierzęta w błyskawicznym tempie przebywały dzielącą je odległość. Geronimo zdał sobie
sprawę, że nie uda mu się strącić Rory’ego już za pierwszym uderzeniem. Postanowił się
więc skoncentrować, tak aby uniknąć uderzenia przeciwnika.
Rory jechał wyprostowany. Jego lanca nakierowana była na tułów Indianina. W chwilę
później pochylił się do przodu i przycisnął rękojeść do ciała.
Geronimo ujrzał skierowany w siebie kawałek zaostrzonego metalu, który lada chwila
rozpłata mu brzuch. Postąpił więc tak, jak przystało na prawdziwego Wojownika.
Instynktownie podkurczył kolana, wciskając się w sierść rumaka.
Rory chybił.
Geronimo wyprostował się, próbując utrzymać lancę w pozycji poziomej. Doleciał go
odgłos wiwatującego tłumu. Nie było jednak czasu do zastanowienia. Rory zawrócił konia i
gotował się do następnego ataku. Na jego twarzy malowała się złość.
Geronimo zawrócił konia i ruszył do przodu, wpatrując się w ostrze lancy swojego
przeciwnika.
Kiedy oba konie znajdowały się w odległości nie większej niż kilka jardów, Rory wykonał
nagły ruch i pchnął lancę w In-
dianina. Geronimo nie zdążył się uchylić. Poczuł, jak ostrze lancy rozcina mu prawy bok.
Wiedział, że zbyt mocno wysunął swoją, żeby odpowiedzieć tym samym.
Konie zawróciły i ruszyły do następnego ataku.
Geronimo zmienił uchwyt, wysuwając ostrze bardziej przed siebie. Miał nadzieję, że
wyrówna tym stratę, spowodowaną brakiem doświadczenia.
Rory ruszył, urny w swoją przewagę. Geronimo ocenił wzrokiem odległość i przygotował
się do rozegrania tej partii według nieco innej taktyki.
Piętnaście jardów.
Dziesięć.
Indianin naprężył mięśnie. Dłoń zacisnęła się na lancy tak silnie, że palce stały się białe.
Pięć jardów!
„Teraz” - pomyślał.

background image

Geronimo rzucił się w lewo, kiedy lanca Rory’ego znajdowała się o kilka cali od jego ciała.
Ostrze jednak minęło pierś Wojownika. W tym samym momencie prawa ręka Indianina
wykonała gwałtowny ruch. Rory został uderzony w żebro drewnianą częścią włóczni, ale
już to wystarczyło, żeby obserwujący walkę jeźdźcy podnieśli wrzawę.
„Co za idiota zaczął pierwszy wiwatować? Przecież Rory nie został trafiony” - pomyślał
Geronimo.
Zdał sobie nagle sprawę, że Rory puścił wodze. Dlaczego? Co ten sukinsyn teraz knuje?
Siedzi tylko i obserwuje. Dlaczego? Tysiące pytań, na które nie było odpowiedzi,
przemknęły przez głowę Indianina.
Jesteś lepszy, niż myślałem! - zawołał nagle Rory. Co on chce zrobić? Psychologiczny
eksperyment? Geronimo uśmiechnął się i podniósł lancę.
Zamierzam wpakować to w ciebie. Spróbuj jeszcze raz.
Szybko chcesz umrzeć! - warknął Rory.

Nie! - odkrzyknął Geronimo. - Chcę szybko z tobą skoń czyć.
Nawet mnie nie znasz!
To prawda – potwierdził Indianin. - Ale chyba nie chciał bym. Słyszałem o tobie niezbyt
pochlebne rzeczy.
W odpowiedzi Rory pochylił się do przodu i spiął konia piętami.
„To by było na tyle, panie Przyjacielski!” - powiedział w duchu.
Geronimo pochylił się nad rumakiem, który w mgnieniu oka ruszył galopem do przodu.
Indianin wiedział, że musi spróbować czegoś nowego i całkowicie zaskakującego. Jak dotąd
tylko głupie szczęście i jego błyskawiczny refleks chroniły go przed przegraną.
Dwadzieścia jardów.
Pomyślmy! Co może zaskoczyć Rory’ego?
Piętnaście jardów.
Co może być... ?
Kiedy odległość pomiędzy przeciwnikami wynosiła około dziesięciu jardów, przez głowę
Geronima przeleciała z szybkością błyskawicy pewna myśl. Szarpnął za uzdę, dając
rumakowi znak, że chce się zatrzymać. Palomino zareagował natychmiast. Indianin chwycił
mocno lancę i odchylił prawe ramię do tyłu.
Rory’ego zaskoczyło nieoczekiwane zachowanie przeciwnika. Chciał skręcić, ale było już
za późno.
Przegrał.
Geronimo rzucił lancą tak, jak to robił dawniej z włócznią. Wśród typów broni znajdującej
się w arsenale Kurta Carpente-ra było też kilka włóczni. W dziale nazwanym Wczesna
Ameryka Północna znajdowały się oryginały indiańskie. Geronimo używał ich kiedyś z
wielką wprawą. Spędzał wtedy wiele godzin na ćwiczeniu rzutów. Wysiłki Wojownika
przyniosły teraz efekty.
Lanca opuściła dłoń Indianina, wzbijając się w powietrze. W chwilę później uderzyła
Rory’ego w mostek.
Mężczyzna krzyknął przeraźliwie i wypuścił wodze. Po chwili zsunął się z konia, potem
upadł na ziemię. Geronimo zawrócił konia. Zeskoczył z siodła i, spadając na trawę, wyciąg-
nął zza pasa tomahawk.
W tym czasie Rory zdążył podnieść się na kolana. Chwycił prawą ręką tkwiącą w jego ciele
lancę i pociągnął z całej siły.
Geronimo podchodził do Rory’ego.
Rory widział, jak jego przeciwnik powoli zbliża się do niego. Ponownie spróbował wyrwać
lancę; tym razem chwycił ją oburącz. Z rany trysnęła krew. Osłabiony Rory z wielkim
trudem wyjął z kabury pistolet.
Geronimo zdał sobie sprawę, że nie uda mu się podejść do przeciwnika, póki tamten trzyma
w ręku pistolet. Arminius był pusty. A więc nie było innego wyboru.
Ostrze tomahawka rozcięło powietrze.

background image

Rory właśnie podnosił pistolet, próbując wycelować. Wydało się, że cała akcja rozgrywa się
w zwolnionym tempie. Geronimo widział, jak jego tomahawk zatacza koła, nieuchronnie
zbliżając się do celu. Zauważył grymas bólu na twarzy Rory’e-go i zwierzęcy strach w jego
oczach. Spostrzegł, jak ostrze tomahawka uderza w czoło Rory’ego i wbija się w czaszkę.
Trysnęła krew.
Pistolet wypalił, ale na szczęście kula trafiła w ziemię o kilka cali od nogi Geronima. Nagle
wszystko powróciło do normalnego rytmu.
Rory otworzył usta. Chciał coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego krtani.
Zaczął tylko machać rękoma tak, jakby brakowało mu powietrza. Nie trwało to długo. W
kilkanaście sekund później bezwładne ciało osunęło się na ziemię. Rory upadł na prawe
ramię, wypuszczając z ręki pistolet. Nie żył.
Geronimo spojrzał na swojego byłego przeciwnika i westchnął z ulgą. Czuł się zmęczony.
Chciał tylko powrócić do Domu, do miejsc, które kochał; chciał odpocząć i znowu cieszyć
się z życia.
Jakiś hałas zwrócił jego uwagę. To zebrani dookoła jeźdźcy wznosili okrzyki zadowolenia.
Geronimo podszedł wolno do ciała Rory’ego. Schylił się i położył rękę na rękojeści
tomahawka. Szarpnął. Zakrwawione ostrze wydobyło się z leżącego ciała. Indianin usłyszał
odgłos kroków. W chwilę później jakieś dłonie zacisnęły się na jego szyi.
Zrobiłeś to! Żyjesz!
Co byś powiedziała na jeszcze jedną rundę? -zapropono wał Geronimo.
Cyntia rozluźniła uścisk. Indianin uśmiechnął z zadowoleniem, widząc podziw w oczach
dziewczyny.
Myślałam, że dostanę ataku serca! - wykrzyknęła Cyntia.
Ty? - roześmiał się Geronimo. - Prędzej ja.
-

Byłeś bardzo dobry – powiedział ktoś głosem Kilrane’a. Geronimo rozejrzał się

dookoła.
Kilrane, Boone i Hamlin stali z tyłu. Hamlin obserwował z zainteresowaniem ciało
Rory’ego.
Nigdy bym w to nie uwierzył – powiedział po chwili -
gdybym nie zobaczył na własne oczy.
Zapamiętaj tę technikę, gdybyś kiedykolwiek musiał wal czyć na lance – zaproponował
Geronimo.
Zapamiętam na pewno – przyrzekł Hamlin. - Jest to coś, o czym będę opowiadał moim
wnukom.
Co z twoim bokiem? - zapytał Bonne.
Geronimo spojrzał w dół, dziwiąc się, że po nogawkach jego spodni spływa strużka krwi.
-

Jesteś ranny! - wykrzyknęła Cyntia.

-

Nic takiego. To tylko lekkie zadrapanie – zauważył India nin.

-

Pozwól, że sama to ocenię – powiedziała Cyntia. - Siadaj! Geronimo wykonał

polecenie, śmiejąc się pod nosem.
Czy ktoś może mi przynieść jakieś szmaty i trochę wody? Zapytała dziewczyna, spoglądając
na Kilrane’a.
Oczywiście – odparł mężczyzna.
Zdejmij ubranie – powiedziała Cyntia, zwracając się do Indianina.
Zdaje się, że bawi cię łajanie mnie – stwierdził kwaśno Geronimo.
Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy.
Lepiej do tego przywyknij!
Będę się starał.
Nigdy nie widziałem, żeby ktoś używał topora w taki spo sób – powiedział Bonne, zbliżając
się do Geronima.
To nie jest topór- odparł Indianin, chwytając rękojeść. - to jest tomahawk.
Czy mógłbyś kiedyś nauczyć mnie rzucania tym czymś? - zapytał Boone. - Może mi się
przydać ta umiejętność.

background image

Kiedy tylko zechcesz – zapewnił Geronimo.
Oczywiście, nie nastąpi to w tym momencie – wtrąciła się Cyntia, dając obu mężczyznom
do zrozumienia, że ona też ma coś do powiedzenia.On na razie nie będzie niczym rzucał.
Przynajmniej do czasu, gdy rana się zabliźni.
Boone mrugnął do Indianina.
Czyż nie jest to prawdziwa miłość? Cyntia kopnęła mężczyznę w prawą nogę.
Czy nie masz nic innego do roboty oprócz gadania?
Nie bardzo – odpowiedział z uśmiechem Boone.
Do rozmawiających podszedł Kilrane, niosąc szmaty i wodę w kanistrze. Za nim podążał
Hamlin.
-

Trzymaj – powiedział Kilrane, wręczając dziewczynie

niesione przedmioty. - Jeśli będzie trzeba, możesz podrzeć prześcieradło.
Dziękuję – odparła Cyntia i zabrała się do pracy. - Mogli byście napoić konie – dodała po
chwili.
Zaraz to zrobimy – odparł ze śmiechem Kilrane. - Naj pierw muszę jednak powiedzieć coś
naszemu przyjacielowi.
To nie jest konieczne – stwierdził Geronimo.
Jednak jest. Przez to, że zgodziłeś się walczyć z Rorym, spłaciłeś swój dług wdzięczności z
nadwyżką. Dałeś nam szan sę. Możemy rozpocząć nowe życie. Teraz znowu zjednoczymy
się w jeden oddział. Wszystko będzie tak jak za starych dobrych czasów. Kawaleria na
nowo odżyła!
Cieszę się, że mogłem wam pomóc – stwierdził skromnie Geronimo.
Chciałbyś chyba jak najszybciej powrócić do bliskich, prawda?
Geronimo skinął tylko głową.
-

Tak myślałem – powiedział Kilrane. - Zobaczę, co się da zrobić. Zamierzam wysłać

gońców do Pierre. Jeśli będą jechali całą noc i pożyczą konie od okolicznych farmerów, to
powinni
doręczyć moją depeszę Rolfowi najpóźniej jutro w południe.
Przekażę mu, żeby pojechał do Redfield. Myślę, że wybór no
wego przywódcy nie będzie trwał zbyt długo. Po tym wszy
stkim odstawię cię do Rodziny całego i zdrowego. Zgadzasz
się?
Geronimo spojrzał na Cyntię, która skinęła potakująco głową.
Jeśli nie sprawi wam to kłopotu – zaczął po chwili – to chciałbym prosić cię o jeszcze jedną
przysługę.
Prawdziwi przyjaciele zrobią dla siebie wszystko – stwier dził Kilrane. - Mów, czego
potrzebujesz.
Chciałbym wysłać kilku jeźdźców – wyjaśnił Geronimo.
Dokąd? Do Domu?
-

Nie – odparł Indianin i spojrzał znacząco na dziewczynę. - Ty mu powiedz.

I Cyntia powiedziała.
Do cholery! - wykrzyknął Kilrane, mrugając oczami. - Czyżbyście zamierzali się pobrać?
Będę miał chyba kaca przez cały tydzień.
Ja też – dodał Geronimo.
Chyba po moim trupie – warknęła Cyntia.
A dlaczego nie?
-

Ponieważ będziesz zajęty innymi sprawami. Wybuch śmiechu Kilrane’a wypełnił

całą dolinę.
Rozdział 24
Czy mogę ci coś powiedzieć, przyjacielu?
Oczywiście.
Ale musisz przyrzec, że nikomu o tym nie powiesz.
Przyrzekam.

background image

Czy jesteś całkowicie pewien, że nikomu nie powiesz? Blade spojrzał na przyjaciela lekko
rozdrażniony.
-

Słuchaj, Nathan, jeśli cię to martwi, to po prostu nic mi nie mów.

Hickok nerwowo zaciskał dłonie.
Muszę to komuś powiedzieć.
No to wreszcie gadaj!
Hickok rozejrzał się bacznie dookoła, żeby sprawdzić, czy są sami.
Pod drzewami stało dwóch Wojowników ubranych w najlepsze stroje. Hickok założył nowe
skórzane spodnie i nową parę mokasynów. Jego pytony były wypolerowane i błyszczały w
słońcu perłowymi wykładzinami rękojeści. Blade natomiast założył spodnie, które kiedyś
zabrał jakiemuś Wypatrywaczo-wi. Miał też na sobie białą koszulę i czarną kamizelkę.
Dwadzieścia jardów od nich stali członkowie Rodziny. Wszyscy byli ubrani w odświętne
stroje. Wprawdzie Triada Omega pełniła tego dnia służbę, ale Spartakus i Seiko zostali
zwolnieni z obowiązku pilnowania więźniów.
Nie pozwól, żeby to się rozniosło – powiedział cicho Hi ckok – ale po raz pierwszy w życiu
jestem tak przerażony! Chy ba zleję się w spodnie.
Lepiej nie rób tego – poradził mu Blade. - O ile wiem,
uszyła je dla ciebie Sherry, i wydaje mi się, że nie byłaby specjalnie zadowolona, gdyby
zobaczyła na nich jakieś plamy.
Czy nie jesteś trochę zdenerwowany? - zapytał Hickok.
Zdenerwowany? A czym?
Tym, że się żenisz! Kończy się okres swobody. Zostanie my uwiązani na łańcuchach.
-

Czy naprawdę tak to widzisz? - prychnął Blade. Hickok zastanawiał się przez

chwilę.
No, chyba nie. Myślę, że zbyt długo słuchałem gadania
Spartakusa.
On jest w tym najlepszy – stwierdził Blade. - Założę się, że będzie następny w kolejce.
Teraz tak się boję, że chętnie bym się z nim zamienił – wymamrotał Hickok.
Sherry to bardzo dobra dziewczyna — powiedział spokoj nie Blade. - Jesteś szczęściarzem.
A co będzie, jeśli zrujnuję jej życie? - zapytał Hickok ci chym głosem.
O czym ty bredzisz?
Nie wiem, czy będzie ze mną szczęśliwa – powiedział Hickok. - Jestem tylko
Wojownikiem. Nie mogę jej obiecać wymyślnych ciuchów. Wiem, że nie uda mi się ich
zdobyć.
A kto, do diabła, w naszej Rodzinie byłby w stanie spełnić takie życzenie?! - wrzasnął
rozeźlony Blade.
Chciałem powiedzieć – ciągnął Hickok, ignorując wybuch gniewu przyjaciela – że mogę
przecież zginąć. A może nie zdo łam jej utrzymać, zapewnić bezpieczeństwa. Co będzie,
jeśli nie będę mógł wykonywać swojej pracy?
Czy zamierzasz nas opuścić? - przerwał Blade.
No, nie.
Więc przestań się martwić o utrzymanie. Jeśli będzie trze ba, możesz liczyć na naszą
pomoc. Jedyną rzeczą, jaką musisz robić, to walczyć w obronie Rodziny. Reszta sama zadba
o siebie.
-

A jeśli zginę? - nie dawał za wygraną Hickok. - Co bę dzie, gdy urodzą się nam

dzieci? Kto zaopiekuje się wtedy Sher ry i małymi? Kto powie im, że ich tata został
rozszarpany w tra kcie pełnienia służby?
Blade odwrócił się i spojrzał w niebo, a następnie położył rękę na barkach przyjaciela.
Posłuchaj mnie, Nathan. Martwisz się tym, czym nie po winieneś. Sherry wie, że jesteś
Wojownikiem, i wątpię, czy chciałaby, żebyś się zmienił. W naszej Rodzinie zawsze byli
Wojownicy. Wielu z nich miało żony i dzieci. Sherry dobrze wie, że może oczekiwać tylko
spokoju i bezpieczeństwa.
Ale... - zaczął Hickok.

background image

Pozwól mi dokończyć – przerwał natychmiast Blade. - Jak długo będziesz Wojownikiem,
tak długo każdy członek Ro dziny pomoże Sherry w razie jakiegoś wypadku. Musisz kiedyś
porozmawiać z Yamą. On wyznaje bardzo ciekawą filozofię śmierci. Wszystko i wszyscy
kiedyś umrą. Dlaczego więc tylu ludzi na świecie tak bardzo się tym martwi? Śmierć jest
tylko sposobem wydostania się z miejsca, gdzie obecnie się znajdu jemy. Platon i Joshua
mówią, że odejdziemy stąd na wyżyny. Więc...
Ale... - próbował wtrącić się Hickok.
Czy pozwolisz mi skończyć? - warknął Blade. - Więc, jak już ci mówiłem, nie ma sensu
martwić się śmiercią. Zresztą Sherry też jest Wojownikiem i może zginąć tak samo jak ty.
Wasze dzieci zrozumieją wszystko. Każdy członek Rodziny będzie się nimi opiekował.
Mogę cię osobiście zapewnić, że je śli tobie i Sherry coś się stanie, to ja i Jenny przyjmiemy
wasze dzieci. Co więcej...
Ale...
Blade nie wytrzymał. Zdjął rękę z ramienia przyjaciela i spojrzał na niego wściekle.
-

Słuchaj! - wrzasnął. - Stoję tu i staram się przeprowadzić

z tobą męską rozmowę, a ty mi ciągle przerywasz. Ale! Ale! Ale! Ale co, do diabła? Twarz
Hickoka zbielała.
Doceniam twój wysiłek, przyjacielu – powiedział powoli – ale to wszystko może teraz
poczekać.
A to dlaczego?
-

Ponieważ nadszedł dzień ślubu – zauważył Hickok. Blade odwrócił się i zobaczył,

jak kilku członków Rodziny
wymachuje w ich kierunku.
-

Dlaczego mi nie powiedziałeś?

-

Próbowałem – odparł Hickok. - Niestety, nic do ciebie nie docierało. Machają już do

nas od momentu, gdy zacząłeś swój wywód.
Dwóch mężczyzn ruszyło szybkim krokiem w kierunku zebranych ludzi podzielonych na
dwie równe grupy. Wszyscy spoglądali na człowieka odprawiającego ceremonię. Był to Jo-
shua. Wyglądał bardzo dostojnie.
Mam nadzieję – szepnął Hickok – że Josh nie spadnie pod czas swojej przemowy.
Joshua jest w tym samym wieku, co ty – zauważył Blade. - Utrzyma się na nogach.
Tak jak to było w zwyczaju, dwóch Wojowników stało na końcu wąskiego i krętego
przejścia pomiędzy dwiema grupami ludzi. Stali sami przed całą Rodziną. Po przeciwnej
stronie stał Joshua. Jego długie brązowe włosy falowały na wietrze. Na piersiach miał krzyż
na złotym łańcuchu. Był ubrany w czarny, lekko wyblakły strój i białą koszulę.
-

Wygląda jak niewiasta – mruknął pod nosem Hickok.

Blade tymczasem odwrócił się w stronę Bloku B, zastanawiając się, dlaczego kobiety
jeszcze nie wychodzą. Wreszcie zobaczył je. Stały w niewielkiej odległości od nich.
-

Może powinienem dać Sherry więcej czasu do namysłu -

zastanawiał się głośno Hickok. - Przecież nie można się spieszyć z czymś tak ważnym jak
małżeństwo. Założę się, że...
Blade uderzył przyjaciela w plecy i ruszył w kierunku kobiet.
-

Wielki Duchu! Czyż one nie są piękne! - wykrzyknął za chwycony Hickok.

Blade też tak sądził. Jeny wyglądała cudownie, gdy szła w jego stronę. Miała na sobie
suknię ślubną, taką, jakie kobiety nosiły przed wojną. Znalazła fotografię w jakiejś książce i
z pomocą kilku przyjaciółek uszyła sobie taką samą.
Sherry ubrała się w zwykłe białe spodnie. Pewna starsza kobieta posiadała jeszcze kawałek
takiego płótna i dała go Sherry w prezencie.
Śmiejąc się obie dziewczyny podeszły do swoich wybrańców.
-

Jesteś piękna – wyszeptał Hickok, wpatrując się w Sherry.

-

Możesz iść pierwszy – powiedział Blade do Hickoka. Hickok spojrzał na stojący

przed nim tłum i zadrżał.
Nie, przyjacielu – powiedział po chwili. - Lepiej będzie, jeśli ty zrobisz to pierwszy.

background image

Nie. Ty pierwszy.
Hickok dobrotliwie pokiwał głową.
Zrób to ty. Ty jesteś większy.
A co to ma za znaczenie?
Joshua obserwował kłócących się mężczyzn ze zniecierpliwieniem.
Wtedy Jenny spojrzała na Sherry i chwyciła Blade’a, wypychając go do przodu. Za nim
podążył Hickok wraz z Sherry.
-

Posłuchaj – zaczął Hickok. - Jeśli masz żałować tego, co...

Nie zdążył dokończyć. Dziewczyna dała mu kuksańca, tak że omal nie stracił równowagi.
Joshua miał nadzieję, że wąsy i broda ukryły wyraz rozba-
wienia, jaki pojawił się na jego twarzy. Czekał na młode pary. Wkrótce Blade i Jenny stanęli
po stronie prawej, a Hickok i Sherry po lewej.
Przed tłumem stał Platon ze swoją żoną Nadine, która miała łzy w oczach. Joshua podniósł
ręce, dając znak do rozpoczęcia ceremonii.
-

Bracia i siostry! - zaczął. - Ukochane dzieci naszego Stwórcy! Zgromadziliśmy się

tutaj, żeby wziąć udział w bardzo szczególnej ceremonii, ceremonii zaślubin tych oto dwóch
par. Biorąc Wielkiego Ducha na świadka, będziemy się modlić
0szczęście dla nich.
Joshua złożył ręce i popatrzył na czwórkę stojącą przed nim.
-

Małżeństwo – kontynuował – jest związane z odpowie dzialnością. - Związek

kobiety i mężczyzny musi polegać na partnerstwie. Ma opierać się na lojalności i miłości.
Kobieta zgadza się towarzyszyć mężczyźnie przez całe życie i pomagać
mu z całych sił. Musi być mu podporą w wychowywaniu dzieci
1

utrzymaniu rodziny.

Joshua spojrzał na Blade’a i Hickoka.
-

Mężczyzna powinien doceniać poświęcenie kobiety, która bierze na siebie dużo

większy ciężar. Wychowanie dzieci. Męż czyzna musi zaofiarować żonie nie tylko ochronę
przed złem tego świata, ale również pomóc w rozwiązaniu problemów.
Josh mówił coraz głośniej.
-

Kobieta i mężczyzna łączą się nie tylko z sobą, ale też z Wielkim Duchem, jako

przewodnikiem ich życia i twórcą ostatecznego przeznaczenia.
Joshua spojrzał na dwie kobiety.
Czy wy, Jenny i Sherry, bierzecie tych dwóch mężczyzn za mężów i obiecujecie kochać ich,
póki śmierć was nie rozłą czy?
Tak – odpowiedziała Jenny.
Tak – pospieszyła z odpowiedzią Sherry.

Czy wy, Wojownicy, bierzecie sobie te kobiety za małżon ki i obiecujecie je kochać, póki
śmierć was nie rozłączy?
Tak – odparł Blade.
Hickok chciał coś powiedzieć, ale zakrztusił się i zaczął kaszleć. Sherry rzuciła mu
zdziwione spojrzenie.
Tak! - wykrzyknął Hickok tak głośno, że musiano go sły szeć na całym placu.
Pamiętajcie o swojej przysiędze – podsumował Joshua. - Kiedy nad waszymi głowami
pojawią się czarne chmury choro by albo niebezpieczeństwa, miejcie zawsze w pamięci to
przy rzeczenie miłości.
Przerwał.
-

Jesteście mężami i żonami. Pocałujcie się, pieczętując w ten sposób wasze związki.

Kiedy Blade całował Jenny, rozległy się oklaski. Hickok wahał się jednak.
Lepiej mnie pocałuj – ostrzegła Sherry.
Teraz? Przed tymi ludźmi?
Chcesz dostać całusa czy kuksańca?
Hickok skapitulował. Objął dziewczynę i ucałował ją w usta.

background image

-

O, dobry Boże! - zawołała Sherry, chwytając Nathana za włosy i przyciągając do

siebie.
Ich języki połączyły się w pocałunku, który Hickok zapamiętał do końca życia.
Nagle w oddali rozległ się grzmot. Hickok zareagował jak prawdziwy Wojownik. Odwrócił
głowę w kierunku, z którego doszedł odgłos.
Hej! Co ty wyprawiasz? Nie podoba ci się mój pocałunek? - zaprotestowała Sherry.
Cicho!
Grzmot rozległ się jeszcze dwa razy w krótkich odstępach. Wszyscy ludzie zgromadzeni na
placu rzucili się w kierunku wschodnich murów.
Co się dzieje? - zapytała Sherry.
Sygnał, że zbliża się jakieś niebezpieczeństwo – wyjaśnił Hickok i chwycił dziewczynę za
ramię. - Schowaj się gdzieś, zanim nie dowiem się, o co chodzi.
Nie! - zaprotestowała dziewczyna. - Jestem teraz Wojow nikiem i pójdę tam dokąd ty.
A więc dobrze – zgodził się Hickok. - Trzymaj się blisko mnie.
Ruszyli w stronę wschodniego muru. Przed nim szli Blade i Jenny.
W chwilę później Hickok był już na murze, obok swego kompana.
Wygląda mi to na czterdziestu jeźdźców – stwierdził Bla
de, spoglądając przed siebie.
Nie wiesz, kto to? - zapytał Hickok.
Jeźdźcy zbliżali się do granicy lasu. Znajdowali się więc około stu pięćdziesięciu jardów od
murów. Obszar, otaczający Dom, był pozbawiony wszelkiej roślinności ze względów bez-
pieczeństwa.
-

To nie są Wypatrywacze – stwierdził po chwili Blade. - Nie wyglądają także na

bandytów. Krety nie mają koni, ludzie z Bliźniaczych Miast również. Nie mam zielonego
pojęcia, kim mogą być.
Trzech jeźdźców oddzieliło się od pozostałych i powoli zbliżali się do muru.
-

Czy jeden z nich nie jest przypadkiem kobietą? - zapytała Sherry, wychylając się

trochę.
Rikki, który właśnie w tej chwili podszedł, miał przy sobie lornetkę.
-

Trzymaj – powiedział do Blade’a, wciskając mu przed miot. - Spójrz, kto przyjechał.

Blade przyłożył lornetkę do oka i roześmiał się.
-

A niech to jasna cholera!

Co się dzieje? - zapytał natarczywie Hickok.
Sam zobacz.
Hickok spojrzał tylko raz. Gwałtownie się odwrócił i pobiegł do ludzi, stojących przy
mechanizmie do podnoszenia i opuszczania mostu.
-

Czego tak się gapicie?! - krzyknął do nich. - Opuszczajcie most, tylko szybko!

Mężczyźni wymienili badawcze spojrzenia, ale posłuchali rozkazu. Hickok odrzucił
lornetkę Blade’owi i zbiegł na dół. Z niecierpliwością czekał, aż most opadnie. Potem
szybko pobiegł w kierunku zbliżających się jeźdźców.
-

Nic nie rozumiem – powiedziała Sherry.

-

Zaraz zrozumiesz – odparł tajemniczo Blade. Trzech mężczyzn zbliżało się już do

Hickoka.
-

Nareszcie w domu, przyjacielu! - wykrzyknął Hickok, chwytając jednego z nich. -

Długo się nie widzieliśmy.
-

Czyżbyś za mną tęsknił? - zapytał Geronimo. Hickok otworzył usta w udanym

geście zdumienia.
Ależ nie! Nawet nie zauważyłem, że wyjechałeś. Dopiero dzisiaj rano...
To przykre – stwierdził rozbawiony Geronimo. - Czy coś się wydarzyło podczas mojej
nieobecności?
Nie. Nic nadzwyczajnego. A co z tobą? Czy miałeś jakieś kłopoty na tym dużym złym
świecie?

background image

Bardzo nudna wyprawa – odpowiedział Geronimo. - Nic ciekawego mnie nie spotkało.
Siedząca na koniu kobieta spojrzała przenikliwie na Indianina.
Nie mylisz się? - zapytała. Geronimo przełknął ślinę.
No, może z małym wyjątkiem – przyznał.
Co takiego, przyjacielu?
Ożeniłem się.
Co zrobiłeś?! - wykrzyknął Hickok, nie kryjąc zdziwienia
Rodzice nie pozwolili jej przyjechać tutaj przed ślubem, a więc musiałem się ożenić –
wyjaśnił Geronimo. - Dlatego nie mogłem cię zaprosić na ślub.
Nie martw się – pocieszył go Hickok.
Dlaczego?
Ponieważ ja i Blade też się żenimy.
Kiedy? Jak?
Właśnie przerwałeś nam ceremonię – poinformował Hi ckok.
Staraliśmy się przybyć tak szybko, jak to tylko było mo
żliwe – powiedział do Hickoka jeździec o brązowych włosach
i jasnych niebieskich oczach.
Słuchaj, Hickok – powiedział nagle Geronimo. - To jest Kilrane, dowódca Kawalerii.
Czego?
Nieważne. Wyjaśnię ci później.
Jestem szczęśliwy, że mogę cię poznać – rzekł Kilrane, wyciągając rękę.
Hicko uścisnął dłoń nieznajomego.
Wiele słyszałem o tobie – dodał Kilrane.
I ja także – stwierdziła Cyntia.
Musisz być szczęśliwa – zauważył Hickok, potrząsając dłonią dziewczyny.
Mam na imię Cyntia.
Hickok spojrzał na Indianina i po chwili namysłu wyciągnął rękę.
-

Pozwól, że będę pierwszym, który złoży ci gratulacje.

-

Dziękuję – odparł Geronimo i pochylił głowę do przodu. To, co nastąpiło później,

zaskoczyło go zupełnie. Hickok
chwycił go za nadgarstek i pociągnął w swoją stronę. Zanim Geronimo ochłonął, Hickok
trzymał go za kurtkę i gwałtownie szarpał.
-

Nigdy więcej mi tego nie rób! - wrzeszczał. - Czy masz

pojęcie, jak się o ciebie martwiłem? Chciałem już za tobą jechać, pieprzony draniu!
Zniszczyłeś mój miodowy miesiąc! A wiesz chociaż, dlaczego? Dlatego, gamoniu, że nie
potrafisz odnaleźć drogi do Domu bez niczyjej pomocy!
Geronimo znajdował się w dość niezręcznej sytuacji.
Więc – ciągnął Hickok, zniżając nieco głos. - Dlaczego nie wejdziesz i nie przywitasz się z
dziewczynami?
Masz na myśli Sherry? - zapytał Indianin.
Nie żeniłbym się z Yamą, prawda?
Dwóch mężczyzn ruszyło spacerkiem przez zwodzony most.
Hej! - krzyknęła Cyntia. - A co ze mną?
Ty i inni macie wolny wstęp do naszego Domu – powie dział niski głos, dobiegający znad
murów obronnych.
Cyntia i Kilrane podnieśli głowy. Nad nimi stał wysoki i mu-skularnie zbudowany
mężczyzna. Strażnik?
Czy na pewno wszystko jest w porządku? - zapytał Kilra ne, spoglądając na noże Bowie w
rękach mocarza.
Daj ę wam słowo! - zapewnił mężczyzna. - Witajcie w na szym Domu! Jesteście gośćmi
Rodziny. Przyjaciele Geronima są naszymi przyjaciółmi.
Nie macie ich chyba zbyt wielu na tym świecie – powie dział Kilrane.
Blade rozejrzał się dookoła. Rozpoczynał się nowy dzień, a może nowa epoka...

background image

BESTSELLER PHANTOM PRESSU W TWOJEJ BIBLIOTECE DOMOWEJ!
Szanowni Państwo.
W związku z trudnościami dystrybucyjnymi na rynku książki pragniemy zapewnić Państwu
ułatwiony dostęp do naszych publikacji. Proponujemy nową formę zakupu książek za zali-
czeniem pocztowym. Oferujemy wszystkie pozycje z naszego katalogu po cenach
detalicznych bez żadnych dodatkowych opłat. Za zamówione książki prosimy płacić przy
odbiorze. Przy zamówieniu powyżej pięciu woluminów załączamy dodatkową książkę
niespodziankę. Nie stosujemy żadnych ograniczeń ilościowych.
Na ofertę wydawniczĄ Phantom Pressu składają się książki należące do wszystkich
najpopularniejszych gatunków literackich: science fiction, sensacja, romans, kryminał,
horror, erotyk.
Aby dokonać zakupu, należy podać tytuł książki i nazwisko autora na karcie pocztowej
wysłanej na nasz adres.
Każda nowość, bestseller, książka, której szukasz od dawna bez skutku – wydana przez
Phantom Press – od teraz bez kłopotu w Twoim księgozbiorze!
Nasz adres:
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
ul. CZARNY DWÓR 8 80-365 GDAŃSK Fax. Tel. (058) 53-29-68 Tel. centr. 53-00-71


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robbins David Cień zagłady 04 Kto zagraża kalispell
Robbins David Cien zaglady 3 Pomscic blizniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 03 Pomścić bliźniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 06 W sidłach dyktatora
Robbins David Cień zagłady 02 Rozkaz zabić Arlę
David Robbins Cien zagłady 4 Kto zagraza Kalispell
David Weber Cykl Honor Harrington (05) Honor na wygnaniu
90 Nw 05 Szklarnia na dzialke
Rozwiązanie zadania nr 05, egzamin na rzeczoznawcę majątkowego, pyt ministerstwo
Meg Cabot Pamiętnik księżniczki 05 Księżniczka na Różowo
05 nalepki na szafki[1]
Meg?bot Cykl Pamiętnik Księżniczki (05) Księżniczka na różowo
5 Szarza na?kote
05 SOP na podstawie SRBNid 5833 Nieznany
58 MT 05 Gotowanie na wycieczce

więcej podobnych podstron