Jack London
Mieszkańcy otchłani
Arcykapłani i władcy skarżą się:
„Mistrzu i Panie, nie nasza wina,
Wszak budujemy z ojca na syna.
Patrz, twe obrazy królują w krąg
Wśród naszej ziemi wiosek i łąk.
Ciężkie zadanie — ogniem i mieczem
Ładzić w spokoju sprawy człowiecze,
Hakiem żelaznym stada twych trzód
Gnać, by się pasły kornie jak wprzód".
Chrystus wyszukał nędznego człeka
O drżących dłoniach, smutnych powiekach,
A z nim dziewczynę spod nędznych strzech,
Którą przeżarły bieda i grzech.
A gdy ich stawił między kapłany —
Ten się i tamten cofnął zmieszany,
By szat nie zbrudzić. — ,,Oto wasz znój!
Coście zrobili na obraz mój?"
James Russell Lowell
ROZDZIAŁ I
ZSTĄPIENIE DO OTCHŁANI
Na miasto nasze spójrz, o Chryste,
Niech miłość w domach naszych lśni,
A serca niechaj będą czysfe
Aż po ostatnie dni.
Thomas Ashe
Sam chyba rozumiesz, że nie wolno ci tego robić — powiedzieli przyjaciele, gdy
poprosiłem, aby mi pomogli zagłębić się w londyński East End. — Zwróć się lepiej do
policji i zażądaj przewodnika — dodali po chwili zastanowienia, usiłując bezskutecznie
dostroić się do psychologii wariata, który ma co prawda listy polecające, ale nie ma
rozumu.
— Kiedy ja nie chcę zwracać się do policji — zaprotestowałem. — Chcę natomiast
dotrzeć ,do East Endu i zobaczyć go na własne oczy. Chcę się przekonać, dlaczego
ludzie tam mieszkają, jak i w jakim celu tam mieszkają. Słowem, sam chcę tam
zamieszkać.
— Przecież ty nie możesz tam mieszkać! — mówili wszyscy, a na ich twarzach malowała
się wyraźna nagana. — Przecież tam są podobno zaułki, w których życie człowieka
niewarte jest funta kłaków.
1
— Te właśnie zaułki chciałbym obejrzeć — przerwałem.
— Sam chyba rozumiesz, że nie wolno ci tego robić — brzmiała niezmienna replika.
— Przyszedłem do was nie po to, żebyście mnie o tym przekonywali — odpowiedziałem
szorstko, trochę zniecierpliwiony tym brakiem zrozumienia. — Jestem tu obcy i chcę się
dowiedzieć od was czegoś o East Endzie, po prostu, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia.
— Kiedy my nic nie wiemy o East Endzie. Jest gdzieś tam... o tam... — i machali rękami
w kierunku, gdzie niekiedy można było ujrzeć wschodzące słońce.
— Wobec tego zwrócę się do Cooka.
— O tak! — Odetchnęli z ulgą. — Cook na pewno będzie wiedział.
O Cooku, Tomaszu Cooku i Synu! Wy, którzy wytyczacie ścieżki i ścieracie pył spod nóg
turystów, którzy jesteście żywymi drogowskazami dla całego świata i udzielacie pierwszej
pomocy zagubionym podróżnym — wysłalibyście mnie bez chwili wahania i zwłoki,
wysłalibyście mnie łatwo i szybko do najczarniejszej Afryki i w samo serce Tybetu, lecz
do East Endu w Londynie, odległego zaledwie o rzut kamieniem od Ludgate Circus, nie
znacie drogi!
— Sam pan chyba rozumie, że nie wolno panu tego robić — oświadczył żywy katalog
szlaków podróży i taryf kolejowych w jednej z filii biur Cooka. — To jest takie... hm...
niezwykłe.
Proszę, poradzić się policji — zakończył autorytatywnie, gdy nie przestawałem nalegać.
— Nie mamy żadnej praktyki w wożeniu podróżnych do East Endu. Nikt nie zwracał się
do nas w tej sprawie i nic nam nie wiadomo o tej dzielnicy.
— Mniejsza o to — przerwałem w obawie, że zostanę zmyty z powierzchni ziemi
powodzią jego przeczeń. — Coś jednak będziecie mogli dla mnie zrobić. Chciałbym, aby
pan z góry znał moje zamierzenia i w razie potrzeby stwierdził moją tożsamość.
— Aha, rozumiem! Chodzi panu o to, żebyśmy mogli zidentyfikować trupa, gdyby pana
zamordowano.
Powiedział to tak lekko i z taką zimną krwią, że natychmiast pojawiły mi się przed oczami
własne sztywne i okaleczałe zwłoki rozciągnięte na kamiennej płycie, którą chłodzi
nieustanny strumień zimnej wody. Ujrzałem także tego pana, jak nachyla się i ze
smutkiem, cierpliwie rozpoznaje ziemską powlokę pomylonego Amerykanina, który uparł
się, że zobaczy East End.
— Nie, nie — odparłem. — Mam na myśli ewentualne kłopoty z policją. — To ostatnie
słowo przejęło mnie dreszczem. Doprawdy, zaczynałem poznawać tajniki mowy
ojczystej.
— Ta sprawa — zawyrokował — należy do kompetencji naszej Centrali. Widzi pan, to
takie nie spotykane — dodał tonem usprawiedliwienia.
Pan w Komendzie Policji chrząkał i pokasływał.
— Przestrzegamy zasady — powiedział — żeby nie udzielać informacji o naszych
klientach.
— Ale w tym przypadku — nie dawałem za wygraną — sam klient żąda, abyście udzielili
o nim informacji.
Znowu zaczął chrząkać i pokasływać.
— Oczywiście — uprzedziłem go pośpiesznie — wiem, że jest to bez precedensu, ale...
2
— Jak zamierzałem właśnie powiedzieć — ciągnął nieporuszony — jest to rzecz bez
precedensu i nie sądzę, abyśmy mogli pomóc panu w czymkolwiek.
Wyszedłem jednak stamtąd z adresem detektywa zamieszkałego w East Endzie i
udałem się prosto do amerykańskiego konsula generalnego. Tutaj wreszcie trafiłem na
człowieka, z którym mogłem się porozumieć. Nie było żadnego chrząkania ani
pokasływania, unoszenia w górę brwi, otwartego niedowierzania czy bezgranicznego
zdumienia. W pierwszej minucie rozmowy wyjaśniłem, kim jestem i jakie mam zamiary, a
on potraktował je jako coś najnaturalniejszego w świecie. W drugiej minucie zapytał, ile
mam lat, jaki wzrost i wagę, i obejrzał mnie od stóp do głów. W trzeciej minucie, w chwili
gdy wymienialiśmy pożegnalny uścisk dłoni, powiedział:
— W porządku, Jack. Będę o panu pamiętał i postaram się nie stracić pana z oczu.
Odetchnąłem z ulgą. Spaliwszy za sobą mosty mogłem teraz zapuścić się w tę ludzką
dżunglę, o której nikt nic nie wiedział. Ale natychmiast natknąłem się na nową
przeszkodę, tym razem w postaci dorożkarza — niezwykle szacownej osobistości, o
twarzy okolonej siwymi bokobrodami — który już od kilku godzin obwoził mnie z
niewzruszonym spokojem po City.
— Do East Endu — poleciłem, zajmując miejsce w dorożce.
— Dokąd, panie? — zapytał z niekłamanym zdumieniem.
— Do East Endu, wszystko jedno dokąd. Jedźmy.
Przez kilka minut dorożka toczyła się bez celu, potem stanęła, jak gdyby zdumiona.
Otwór w dachu nie był zasłonięty i dorożkarz pochylił się nade mną z zakłopotaniem.
— Panie — zaczął— a dokąd to para chce jechać?
— Do East Endu — powtórzyłem. — Nigdzie w szczególności. Zawieź mnie pan, dokąd
chcesz.
— Ale jaki adres, panie?
— Słuchaj no! — zagrzmiałem. — Zawieź mnie do East Endu! Ruszaj!
Widać było, że nie zrozumiał, cofnął jednak głowę i gderliwie popędził konia.
Nigdzie na ulicach Londynu nie zdołasz uciec przed widokiem nędzy, a po
pięciominutowym spacerze z każdego niemal punktu miasta trafisz na slums. Ale
dzielnica, w którą zapuścił się teraz mój powóz, była jednym nie kończącym się
slumsem. Ulice zaludniała jakaś nowa i całkiem odmienna rasa ludzi niskiego wzrostu, o
zbiedzonym lub zapijaczonym wyglądzie. Mila za milą jechaliśmy wzdłuż ceglanych ścian
i pośród nieopisanego brudu, a na każdym skrzyżowaniu ukazywały się nowe
perspektywy murów i nędzy. Tu i tam zataczał się pijany mężczyzna lub kobieta, a
powietrze aż ciężkie było od wrzasków i kłótni. Na targowisku żałośni starcy i drżące
staruchy wygrzebywali ze śmieci rzuconych w błoto zgniłe kartofle, fasolę i warzywa, a
małe dzieci jak roje much obsiadły kupę gnijących owoców. Rękami zanurzonymi aż po
ramiona w fermentującej cieczy wyciągały z niej nadpsute owoce i pożerały w
okamgnieniu.
Nie spotkałem dotąd ani jednego powozu, a moja dorożka, sądząc po gromadach
biegnących za nią i obok niej dzieci, była zjawiskiem z innego, lepszego świata. Jak
wzrok sięgał, ciągnęły się ceglane mury, oślizłe bruki i wrzaskliwe ulice. Po raz pierwszy
w życiu ogarnął mnie lęk przed tłumem. Było to uczucie podobne do lęku przed morzem.
3
Zalegająca ulice wynędzniała ciżba wydała mi się ogromnym, i cuchnącym oceanem,
którego fale pomrukiwały wokół groźnie, jak gdyby miały wezbrać i zamknąć się nad
moją głową.
— Stepney, panie. Dworzec kolejowy Stepney — zawołał dorożkarz.
Rozejrzałem się. Był to istotnie dworzec kolejowy. Strapiony dorożkarz przywiózł mnie
tutaj, do jedynego miejsca w całej tej dżungli, którego nazwa nie była mu obca.
— No, tak — powiedziałem.
Zabełkotał coś i potrząsnął głową. Minę miał bardzo nieszczęśliwą. — Jestem nietutejszy
— zdołał wymamrotać. — A jeśli nie chodzi panu o dworzec Stepney, to chciałbym
wiedzieć, o co panu chodzi.
— Zaraz wam powiem, o co mi chodzi. Jedźcie prosto i rozglądajcie się za sklepem ze
starzyzną. Gdy spostrzeżecie taki sklep, pojedźcie do najbliższego skrzyżowania,
skręćcie za róg i zatrzymajcie się, a wtedy ja wysiądę.
Widziałem, jak wzrasta jego niepokój o zapłatę, niebawem jednak skręcił za róg i
powiedział, że nieco w tyle jest sklep ze starzyzną.
— Ale zapłaci mi pan — prosił. — Należy się siedem i pół szylinga.
— Tak — odparłem ze śmiechem — tylko nie radzę, żebyście mi się więcej pokazywali
na oczy.
— Niech Bóg bronił Ale jak mi pan nie zapłaci, to wtedy ja panu poradzę, żeby mi się pan
lepiej nie pokazywał na oczy — warknął.
Tymczasem dorożkę otoczył tłum obszarpanych gapiów, więc roześmiałem się ponownie
i zawróciłem do sklepu.
Nie łatwo było mi przekonać sklepikarza, że naprawdę przyszedłem po stare ubranie.
Bez skutku usiłował wetknąć mi nową i okropną marynarkę i spodnie, aż wreszcie
wyniósł na światło dzienne stos starej odzieży. Przybrał jednocześnie tajemniczą minę i
robił niejasne aluzje, chcąc dać do zrozumienia, że „wie, czym to pachnie“, i zmusić
mnie, abym z obawy przed wykryciem słono zapłacił. Byłem w jego oczach człowiekiem
w krytycznym położeniu lub może wybitnym kryminalistą zza oceanu — w obu
przypadkach kimś, kto pragnie uniknąć wszelkiej styczności z policją.
Tak długo jednak protestowałem przeciw oburzającej dysproporcji między ceną i
wartością, że w końcu wybiłem mu z głowy podejrzenia. Przystąpił więc do
nieustępliwych targów z nieustępliwym klientem. W rezultacie wybrałem parę solidnych,
choć mocno znoszonych spodni, wytartą marynarkę, z jednym tylko guzikiem, oraz parę
trzewików, które najwyraźniej odbywały służbę przy przesypywaniu węgla, cienki
skórzany pasek i przeraźliwie brudną czapkę. Natomiast bieliznę i skarpetki wybrałem
ciepłe i nowe, ale z gatunku tych, jakie kupić mógł każdy amerykański włóczęga nawet w
okresie niepowodzeń życiowych.
— Muszę przyznać, że twarda z pana sztuka — powiedział handlarz z nieszczerym
podziwem, gdy wręczałem mu dziesięć szylingów, czyli uzgodnioną ostatecznie cenę
kompletnego ubioru. — Niech trupem padnę, jeśli nie zwiedził pan przedtem całej
Petticoat Lane. Za pana spodnie każdy zapłaci pięć szylingów, a za buty tragarz z doków
dałby najmniej dwa i pół, nie mówiąc już o marynarce, czapce, nowym podkoszulku i
innych drobiazgach.
4
— Ile mi pan za nie zapłaci? — spytałem niespodzianie. — Dałem panu za wszystko
dziesięć szylingów i chętnie odprzedam od ręki za osiem. Zgoda?
Ale handlarz wyszczerzył zęby i potrząsnął głową, a mnie, choć zrobiłem dobry interes,
nurtowała nieprzyjemna świadomość, że on zrobił lepszy.
Dorożkarza zastałem w towarzystwie policjanta. Rozmawiali z pochylonymi ku sobie
głowami. Policjant rzucił mi bystre spojrzenie i zlustrował dokładnie tobołek, który
niosłem pod padną, po czym odszedł. Dorożkarz, pozostawiony na pastwą rosnącego w
nim buntu, nie chciał zrobić ani kroku dalej, dopóki nie zapłaciłem należnych mu siedmiu
i pół szylinga. Gdy to nastąpiło, gotów był zawieźć mnie na koniec świata, przepraszał
wylewnie za natarczywość i tłumaczył, że w Londynie spotyka się rozmaitych pasażerów.
Pojechaliśmy jednak tylko do Highbury Vale w północnej dzielnicy Londynu, gdzie czekał
na mnie bagaż. Tutaj zdjąłem nazajutrz buty (nie bez uczucia żalu, bo były lekkie i
wygodne), ciepły szary garnitur podróżny i wszystkie inne części garderoby, a włożyłem
ubranie obcych i nie znanych mi mężczyzn, dla których los musiał być bardzo
niełaskawy, skoro kazał im się rozstać z tymi łachmanami za nędzne grosze płacone
przez handlarzy.
W ciepły podkoszulek, tuż pod pachą, wszyłem złotego suwerena (była to skromna suma
przeznaczona na czarną godzinę), we wnętrzu zaś tego podkoszulka umieściłem
samego siebie. Potem usiadłem i zacząłem moralizować na temat pięknych i tłustych lat,
dzięki którym moja skóra stała się cienka, a nerwy znalazły się taż pod jej powierzchnią.
Podkoszulek bowiem był szorstki jak włosiennica i jestem pewien, że najzagorzalszy
asceta nie cierpi boleśniej, niż cierpiałem ja przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny.
Przywdzianie reszty stroju poszło mi dość gładko, choć co prawda przy butach, a raczej
buciorach, natrafiłem na nie lada przeszkodę. Były twarde i sztywne jak drewniane
chodaki i dopiero po długotrwałym waleniu pięścią w przyszwy zdołałem wcisnąć w nie
stopy. Wetknąwszy w kieszenie kilka szylingów, nóż, chustkę do nosa, trochę papieru i
zapas prasowanego tytoniu, zbiegłem po schodach grzmocąc ciężko buciorami i
pożegnałem przyjaciół pełnych najgorszych obaw. W chwili gdy przekraczałem próg,
„pomocnica domowa“. przystojna kobieta w średnim wieku, nie zdołała opanować
grymasu, który wykrzywił jej usta i rozszerzał je dopóty, dopóki gardło, mimowolnie
reagujące na skurcz, nie wydało z siebie chrapliwych zwierzęcych dźwięków, jakie
skłonni jesteśmy określać mianem śmiechu.
Zaledwie znalazłem się na ulicy, uderzyła mnie zmiana mojej przynależności społecznej
wywołana nowym ubraniem. Zniknęła bez śladu służalczość w zachowaniu ludzi
prostych, z którymi się stykałem. Zdumiewające! Można by powiedzieć, że w mgnieniu
oka stałem się jednym z nich. Moja przetarta, dziurawa na łokciach marynarka była
symbolem i godłem ich klasy. Uczyniła mnie członkiem tej klasy, a w miejsce płaszczenia
się i zbyt gorliwych oznak szacunku, jakie mi dotąd okazywano, zadzierzgnęła się
między nami nić braterstwa. Mężczyzna w welwetowych spodniach i brudnym szaliku na
szyi nie nazywał mnie już „panem" ani „wielmożnym panem". Byłem teraz przyjacielem,
jest to zaś słowo piękne i szczere, chwytające za serce, zaprawione ciepłem i
życzliwością, których brak tamtym zwrotom. Wielmożny pan! Jest w tym posmak
5
wyższości, siły i władzy — hołd człowieka na dnie człowiekowi na szczycie, składany w
nadziei, że ów zwolni nieco ucisk i ujmie trochę ciężaru, czyli, innymi słowy, jest to
błagalna prośba o jałmużnę.
Muszę tu jeszcze wspomnieć o rozkoszy, jakiej doznałem ubrawszy się w swoje szmaty i
gałgany, rozkoszy niedostępnej dla przeciętnego Amerykanina poza granicami własnego
kraju. Amerykanin podróżujący po Europie, jeśli nie jest krezusem, daje się bardzo
szybko zepchnąć do chronicznego stanu świadomego sknerstwa, zawdzięcza zaś to
hordom płaszczących się przed nim rabusiów, którzy nie odstępują go od świtu do nocy i
opróżniają jego portfel z szybkością, jakiej nie powstydziłby się nawet procent składany.
Mając szmaty i gałgany na grzbiecie, uniknąłem plagi dawania napiwków i stykałem się z
ludźmi jak równy z równymi. Ba, nim dzień upłynął, zmieniły się role i dżentelmenowi,
któremu przytrzymałem konia i który wrzucił pensa do mojej wyciągniętej dłoni,
powiedziałem z niekłamaną wdzięcznością:
— Dziękuję, panie.
ROZDZIAŁ II
JOHNNY UPRIGHT
Zauważyłem też, że nowy ubiór dokonał innych jeszcze zmian w moim położeniu.
Przekonałem się, że przy przechodzeniu na drugą stronę zatłoczonych jezdni muszę
żwawiej umykać przed pojazdami, i uświadomiłem sobie nie bez wstrząsu, że moje życie
potaniało proporcjonalnie do ubrania. Gdy przedtem pytałem policjanta o drogę,
słyszałem zazwyczaj pytanie: — Omnibusem czy dorożką, proszę pana? — Teraz
pytanie brzmiało: — Pieszo czy omnibusem? — A na dworcach kolejowych wtykano mi
bez wahania bilet trzeciej klasy.
Powetowałem to sobie jednak stokrotnie. Po raz pierwszy zetknąłem się twarzą w twarz
z dolnymi warstwami społeczeństwa angielskiego i zobaczyłem, co są warte. Gdy
robotnik lub włóczęga wdawał się ze mną w rozmowę na rogu ulicy czy w piwiarni, mówił
jak równy z równym, tak, jak jeden mężczyzna powinien mówić do drugiego —
swobodnie, bez zamiaru wyłudzenia czegoś za to, co i jak mówił.
Kiedy wreszcie dotarłem do East Endu, przekonałem się z zadowoleniem, że nie trawi
mnie już lęk przed tłumem. Zostałem cząstką tłumu. Wody ogromnego i cuchnącego
morza wezbrały i zamknęły się nade mną lub może ja łagodnie się w nich zanurzyłem. I
nie było w tym nic przerażającego — z wyjątkiem chyba jednego: ciepłego podkoszulka.
Ludzie żyją w nędznych norach trawieni chorobami, bez nadziei na lepsze jutro,
złorzecząc losowi i tym, do których należą bogactwa.
Thorold Rogers
Nie podam wam adresu Johnny Uprighta. Niech wystarczy, że mieszka na
najszacowniejszej ulicy East Endu — ulicy, która w Ameryce uważana byłaby za nędzny
zaułek, ale jest istną oazą na pustyni wschodniego krańca Londynu. Otaczają ją ze
wszystkich stron stłoczone ciasno rudery i uliczki, gdzie w braku innych miejsc do zabaw
hasa brudne i zdziczałe najmłodsze pokolenie. Ale na chodnikach ulicy Johnny Uprighta
widać stosunkowo niewiele dzieci i panuje na niej atmosfera opuszczenia — tak nieliczni
są tutaj przechodnie.
6
Domy na tej, jak i na sąsiednich ulicach stoją w zwartym szeregu. Każdy ma jedno tylko
wejście, drzwi frontowej szerokość każdego wynosi około osiemnastu stóp i każdy ma na
tyłach małe podwórko wśród murów, skąd, jeśli deszcz nie pada, widać ołowiane niebo.
Ale pamiętajmy, że zajmujemy się teraz bogaczami East Endu. Stopień zamożności
niektórych mieszkańców tej ulicy jest tak wielki, że trzymają w domu „pomoc". Johnny
Upright ma „pomoc", o czym przekonałem się na własne oczy, jako że z nią pierwszą
zawarłem znajomość w tej szczególnej części świata. Gdy stanąłem przed domem
Johnny Uprighta, w drzwiach ukazała się „pomoc". Pomyślcie tylko: jej pozycja społeczna
była godna politowania i wzgardy, ale to ona spojrzała na mnie z politowaniem i wzgardą.
Dała mi wyraźnie do zrozumienia, że chce się mnie pozbyć. Była niedziela i Johnny
Upright wyszedł z domu. To wszystko. Ale zwlekałem z odejściem i zastanawiałem się na
głos, czy to naprawdę wszystko, aż nasza rozmowa zwabiła do drzwi żonę Johnny
Uprighta. Pani Upright zwymyślała dziewczynę, że nie zamknęła w porę drzwi i
niepotrzebnie traci czas.
Nie, pana Johnny Uprighta nie ma w domu, zresztą i tak nie przyjmuje nikogo w
niedzielę! A to wielka szkoda, powiedziałem. Czy szukam pracy? Nie, przeciwnie.
Przyszedłem do pana Johnny Uprighta w interesie, który może okazać się dla niego
korzystny.
Atmosfera uległa błyskawicznej zmianie. Pan domu jest w kościele, ale wróci mniej
więcej za godzinę, a wtedy z pewnością będę się mógł z nim zobaczyć.
Czy nie zechciałbym wejść do środka? O nie, pani domu ani myślała mnie zaprosić,
chociaż usiłowałem sprowokować ją do tego oświadczeniem, że pójdę na najbliższy róg i
zaczekam w piwiarni. Poszedłem więc na róg, ale że była to pora nabożeństwa, knajpę
zamknięto. Mżył drobny, przenikliwy deszcz i nie pozostawało mi nic innego, jak usiąść
na progu sąsiedniego domu i czekać.
Ale zaledwie usiadłem, zjawiła się „pomoc", bardzo niechlujna i bardzo zakłopotana, i
oznajmiła, że pani pozwoli mi zaczekać w kuchni.
— Tyle różnych ludzi przychodzi prosić o pracę — wyjaśniła tonem przeprosin żona
Johnny Uprighta. — Mam nadzieję, że nie czuje pan do mnie urazy o to, co mówiłam.
— Bynajmniej, bynajmniej — odpowiedziałem wyniośle, na tę jedną okazję przydając
godności moim łachmanom. — Rozumiem to doskonale, zapewniam panią.
Przypuszczam, że ludzie poszukujący pracy zanudzają państwa na śmierć?
— Jakby pan zgadł — odparła rzucając mi wymowne i znaczące spojrzenie. Po czym
zaprowadziła mnie wcale nie do kuchni, lecz do pokoju stołowego — dowód niezwykłej
łaskawości, która jak przypuszczam, była nagrodą za moje pełne godności obejście.
Pokój stołowy położony był na tym samym piętrze co kuchnia, mniej więcej cztery stopy
poniżej poziomu ulicy i tak był ciemny nawet w samo południe, że dopiero po dłuższej
chwili oczy przywykły do mroku. Przez okno, którego górna krawędź znajdowała się na
poziomie chodnika, sączyło się do środka brudne światło. W tym świetle mogłem
odczytać druk gazety.
A teraz, kiedy czekam na przyjście Johnny Uprighta, niech mi będzie wolno wyjaśnić cel
tej wizyty. Chociaż żyłem, jadłem i spałem wśród ludzi East Endu, pragnąłem mieć
gdzieś pod ręką cichy port, do którego mógłbym od czasu do czasu zawinąć i upewnić
7
się, że istnieją jeszcze na świecie takie rzeczy, jak porządne ubranie i czystość. Ponadto
w takiej przystani mógłbym odbierać pocztę, opracowywać notatki i po zmianie odzienia
robić wypady do świata cywilizowanego.
Tutaj jednak nasuwał się dylemat. Moja własność byłaby bezpieczna tylko w takim
mieszkaniu, którego gospodyni odniosłaby się podejrzliwie do mężczyzny prowadzącego
podwójne życie. Natomiast w mieszkaniu, którego gospodyni nie zawracałaby sobie
głowy podwójnym życiem lokatorów, moja własność nie byłaby bezpieczna. I właśnie dla
uniknięcia tych komplikacji przyszedłem do Johnny Uprighta. Jako detektyw od
trzydziestu kilku lat wykonujący swój zawód w East Endzie, a ponadto człowiek znany
powszechnie pod przydomkiem nadanym mu przez pewnego notorycznego złoczyńcę z
doków, Johnny Upright miał wszelkie dane po temu, aby wyszukać mi uczciwą
gospodynię i uspokoić jej obawy co do dziwnego zjawiania się i znikania, które
ewentualnie będę miał na sumieniu.
W drodze z kościoła do domu wyprzedziły Johnny Uprighta jego dwie córki. Wyglądały
ładnie w swych odświętnych sukienkach, była to jednak krucha i delikatna uroda,
właściwa dziewczętom z East Endu, uroda, która stanowi zaledwie nietrwałą obietnicę i
skazana jest na to, że szybko przygaśnie, podobnie jak przygasa barwa zachodu na
wieczornym niebie. Obejrzały gościa z nie ukrywaną ciekawością, tak jak ogląda się
jakieś osobliwe zwierzę, a potem już do końca nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi.
Wreszcie nadszedł sam Johnny Upright i wezwał mnie do siebie na rozmowę.
— Proszę mówić głośno — przerwał moje wstępne wywody. — Jestem bardzo
zaziębiony i nie dosłyszę.
Na prochy Wielkiego Tajniaka i Sherlocka Holmesa! Ciekaw byłem, gdzie siedzi
pomocnik Johnny Uprighta, obowiązany zapisywać informacje, jakich ewentualnie
mogłem udzielić. I po dziś dzień, choć tak często widywałem Johnny Uprighta i tak
często łamałem sobie głowę nad zagadką naszego pierwszego spotkania, po dziś dzień
nie jestem pewien, czy był, czy taż nie był wtedy zaziębiony i czy w sąsiednim pokoju
tkwił jego pomocnik. Ale jednej rzeczy jestem pewien: chociaż padałem Johnny
Uprightowi wszystkie dane dotyczące mojej osoby i moich planów, powstrzymał się z
wydaniem sądu do dnia następnego, to jest do chwili, gdy zjawiłem się na jego ulicy
ubrany przyzwoicie i rozparty w dorożce. Wtedy przywitał mnie dość serdecznie i
wprowadził do stołowego, gdzie zasiadłem z rodziną do podwieczorku.
— Żyjemy tu skromnie — powiedział — i nie pławimy się w zbytkach, musi więc pan
przyjąć nas talkach, jacy jesteśmy.
Dziewczęta rumieniły się i witały mnie z zakłopotaniem, a ojciec nie ułatwiał im
bynajmniej sytuacji,
— Cha, cha! — ryczał jowialnie, waląc otwartą dłonią w stół, aż półmiski dzwoniły. —
Dziewczęta myślały wczoraj, że pan przyszedł prosićo kawałek chleba. Cha, cha! Cha,
cha, cha!
Przeczyły temu z oburzeniem, spuszczały oczy i czerwieniły się w poczuciu winy, jak
gdyby umiejętność dostrzeżenia pod nędznymi łachmanami człowieka, który nie musi
nosić tych łachmanów, była dowodem prawdziwej ogłady.
8
A potem, kiedy już zajadałem chleb z marmoladą, rozgrywała się gra polegająca na
nieporozumieniu — córki sądziły, że wziąć mnie za żebraka było obrazą, natomiast ojciec
uważał, że taka pomyłka świadczy niezwykle pochlebnie o moim sprycie. Wszystko to
sprawiło mi prawdziwą przyjemność — jak również chleb, marmolada i herbata, ale
wreszcie nadeszła chwila, ,gdy Johnny Upright musiał zająć się wyszukaniem mi
mieszkania. Znalazł je zaledwie o kilka bram dalej, na tejże szacownej i zamożnej ulicy,
w domu, który był tak podobny do jego domu jak dwa ziarnka grochu.
ROZDZIAŁ III
MOJE MIESZKANIE I INNE SIEDZIBY LUDZKIE
Dusi za gardło nędzarza
Straszliwa ręka handlarza,
W ślepy zaułek go wpędza.
Przed nim mur głuchy — i nędza...
Nie masz dla niego zbawienia,
Nie wydobędzie go z cienia
Wolny, swobodny blask słońca...
Nie masz zbawienia ni końca.
Sidney Lanier
W warunkach East Endu pokój, który wynająłem za sześć szylingów, czyli za półtora
dolara tygodniowo, był szczytem komfortu. Natomiast jak na stosunki amerykańskie był
nędznie umeblowany, niewygodny i ciasny. Kiedy do skąpych sprzętów dodałem zwykły
stolik pod maszynę do pisania, z trudem mogłem się obrócić — w najlepszym wypadku
udawało mi się sterować po pokoju za pomocą skomplikowanych ruchów robaczkowych,
które wymagały wielkiej zręczności i przytomności umysłu.
Zainstalowawszy się, a raczej swoje rzeczy, włożyłem robocze ubranie i wyszedłem na
przechadzkę. Ponieważ głowę miałem nabitą mieszkaniami, zacząłem się za nimi
rozglądać, zakładając w duchu, że jestem biednym młodym mężczyzną obarczonym
żoną i liczną rodziną.
Przede wszystkim przekonałem się, że niezamieszkanych domów było niewiele i leżały
od siebie daleko — tak daleko, że chociaż wędrowałem całymi milami i zakreśliłem
olbrzymią przestrzeń siecią nieregularnych kół, nie znalazłem ani jednego pustego domu
— dowód niezbity „nasycenia" całej dzielnicy.
Nie ulegało wątpliwości, że jako biedny młody człowiek obarczany liczną rodziną, nie
mogę sobie pozwolić na wynajęcie całego domu w tej bynajmniej nie ponętnej dzielnicy,
zacząłem więc szukać pokoi do wynajęcia, nie umeblowanych pokoi, w których mógłbym
umieścić żonę, dzieci i graty. Takich pokoi nie było wiele, jednakże trafiło się kilka,
przeważnie pojedynczych, bo widocznie uważa się tutaj, że rodzinie biednego człowieka
wystarczy jeden pokój — do gotowania, jedzenia i spania. Gdy pytałem o dwa pokoje,
podnajmujący spoglądali na mnie tak, jak — wyobrażam to sobie — musiała pewna
osobistość spojrzeć na Oliwera Twista, gdy ten poprosił o więcej.
Nie tylko panuje tutaj przekonanie, że jeden pokój powinien wystarczyć biednemu
mężczyźnie i jego rodzinie, ale wiele rodzin gnieżdżących się w pojedynczych pokojach
ma tak wiele miejsca do odstąpienia, że przyjmuje jeszcze jednego lub dwóch
9
sublokatorów. Skoro komorne za taki pokój waha się w granicach od trzech do sześciu
szylingów tygodniowo, można śmiało przypuszczać, że sublokator z referencjami
otrzyma miejsce na podłodze za sumę, powiedzmy, od ośmiu penisów do szylinga
tygodniowo. Może się nawet stołować u lokatorów za kilka dodatkowych szylingów. Tej
sprawy nie zbadałem jednak bliżej — co, jeśli się zważy fakt, że występowałem w imieniu
fikcyjnej rodziny, było z mojej strony karygodnym błędem.
Łazienek nie ma nie tylko w domach, które zwiedziłem, ale — o czym powiedziano mi
później — w wielu tysiącach domów East Endu. W tych warunkach, gdy się ma żonę,
dzieci i dwóch sublokatorów przyjętych z uwagi na nadmiar przestrzeni w jednym pokoju,
wzięcie kąpieli w blaszanej balii staje się czynem niewykonalnym. Ale swoją drogą ma to
i dobre strony, a mianowicie daje oszczędność mydła, więc wszystko jest w porządku, za
co Bogu niech będzie chwała.
Jednakże nie wynająłem pokoju, lecz wróciłem na ulicę Johnny Uprighta. Myśl o żonie,
dzieciach, lokatorach i norach, w których próbowałem ich umieścić, zwęziła widocznie
mój kąt widzenia, nie mogłem bowiem jednym rzutem oka objąć własnego pokoju. Jego
ogram napełnił mnie czcią. Czyżby to był ów pokój wynajęty za sześć szylingów
tygodniowo? Niemożliwe! Ale wątpliwości te rozproszyła gospodyni, która zapukała do
drzwi, by spytać, czy jest mi wygodnie.
— O tak, proszę pana — odpowiedziała na moje pytanie. — Ta ulica jest ostatnia. Przed
ośmiu czy dziesięciu laty wszystkie były do niej podobne i mieszkali tu sami przyzwoici
ludzie. Ale tamci wyparli stąd naszych. Zostali już tylko mieszkańcy tej ulicy. To
oburzające, proszę pana.
A potem wyjaśniła proces „nasycania", które zwiększyło wartość czynszową dzielnicy, ale
zmieniło na niekorzyść jej charakter.
— Widzi pan, ludzie naszego pokroju nie przywykli do gnieżdżenia się w takiej ciasnocie
jak tamci. Potrzeba nam więcej miejsca. Tamci, obcokrajowcy i ludzie niższych klas,
mieszkają po pięć lub sześć rodzin w takim domku, w jakim zmieści się tylko jedna nasza
rodzina. W ten sposób mogą płacić za dom tak wysoki czynsz, na jaki my się nie
zdobędziemy. To oburzające, proszę pana. I pomyśleć tylko, że zaledwie przed kilku laty
cała ta okolica była taka przyzwoita!
Spojrzałem na nią. Stała przede mną kobieta należąca do najwyższej warstwy
angielskiej klasy robotniczej, do sfery noszącej liczne znamiona kultury, sfery, którą
zatapiały powoli fale wrzaskliwego i robaczywego ludzkiego przypływu wypieranego z
centrum Londynu na wschód przez siły rządzące światem.
Musi powstać bank, fabryka, hotel, biuro, a biedota miejska jest przecież plemieniem
koczowniczym. Wędruje więc na wschód, fala za falą, zalewa i degraduje dzielnicę po
dzielnicy, wypiera lepsze elementy robotnicze i zmusza do pionierstwa na skraju miasta
lub też spycha je w dół — jeśli nie w pierwszym, to z pewnością w drugim lub trzecim
pokoleniu.
Już tylko miesiące będą rozstrzygały o losach ulicy Johnny Uprighta. On sam zdaje sobie
z tego sprawę.
— Za dwa lata — mówi — wygasa moja umowa dzierżawna. Gospodarz jest
człowiekiem naszego pokroju. Nie podwyższył czynszu w żadnej ze swoich kamienic i
10
dzięki temu mogliśmy się tu utrzymać. Ale pewnego dnia może sprzedać nieruchomość
albo umrzeć, co w obu wypadkach znaczyłoby dla nas to samo. Powiedzmy, że dom kupi
jakiś groszorób, wybuduje warsztat na tym skrawku ziemi, na którym ja hoduję pnące
wind, przyłączy go do domu i wynajmie każdy pokój innej rodzinie. Taki będzie koniec, a
Johnny Uprighta diabli wezmą!
I naprawdę ujrzałem Johnny Uprighta, jego poczciwą żonę, ładne córki i niechlujną
„pomoc", jak na kształt duchów szybują przez mroczne przestworza na wschód, a
miasto-potwór z rykiem następuje im na pięty.
Ale Johnny Upright nie jest w tej ucieczce odosobniony. Daleko, bardzo daleko, na
krawędzi miasta mieszkają drobni kupcy, podrzędni przedsiębiorcy i urzędnicy, którym
powiodło się w życiu. Mieszkają w małych domkach lub na pół wydzielonych willach ze
skrawkami ogródków kwiatowych, z powietrzem i przestrzenią. Pęcznieją z dumy,
wypinają pierś na myśl o Otchłani, z której zdołali uciec, i dziękują Bogu, że nie są jak
inni ludzie. Ale spójrzmy! Oto pędzi już ku nim Johnny Upright, a tuż za nim miasto-
potwór. Kamienice czynszowe wyrastają jak grzyby po deszczu, ogródki nikną pod
fundamentami domów, wille rozpadają się na coraz więcej i więcej oddzielnych
mieszkań, a czarna noc Londynu okrywa dzielnicę duszącym całunem.
ROZDZIAŁ IV
CZŁOWIEK I OTCHŁAŃ
Stary garnek się ozwał: Czemuż czynią wrzawę.
Krzycząc, że moje boki irzywe i koślawe,
I żem jak potwór śmieszny! No cóż, to się zdarza,
Że zadrży przy robocie siara dłoń garncarza.
Omar Khayyam
Czy znalazłby się tu dla mnie nocleg? — rzuciłem niedbale przez ramię w stroną tęgiej i
niemłodej jejmości, która raczyła mnie wyrobami swojej kuchni w nędznej jadłodajni w
pobliżu Pool i niedaleko Limehouse.
— Owszem — odpowiedziała niechętnie, bo przypuszczam, że mój wygląd odbiegał
daleko od przeciętnego poziomu zamożności wymaganej przez zakład. Nie odzywając
się więcej, jadłem płatek boczku i popijałem lurowatą herbatę. Ona także nie
interesowała się mną aż do chwili uregulowania rachunku (cztery pensy), kiedy to
wygrzebałem z kieszeni całe dziesięć szylingów. Osiągnąłem zamierzony efekt.
— O tak, proszę pana — zaczęła natychmiast, nie proszona. — Mam doskonałe noclegi,
w sam raz dla pana. Wraca pan z podróży?
— Ile pani liczy za pokój? — spytałem, nie zaspokoiwszy jej ciekawości.
Obejrzała mnie od stóp do głów, nie próbując nawet ukryć zdumienia. — Nie wynajmuję
pokoi ani stałym lokatorom, ani tym bardziej przygodnym.
— Wobec tego będę musiał poszukać gdzie indziej — powiedziałem wyraźnie
rozczarowany.
Widok moich dziesięciu szylingów nie dawał jej jednak spokoju. — Mogę wynająć panu
wygodne łóżko razem z dwoma innymi lokatorami — namawiała. — Przyzwoici, porządni
ludzie i bardzo spokojni.
— Ale ja nie chcę spać z obcymi mężczyznami — zaoponowałem.
11
— Wcale parna do tego nie namawiam. W pokoju stoją trzy łóżka, a pokój nie jest znów
taki mały.
— Ile? — spytałem.
— Pół korony tygodniowo, dwa szylingi i sześć pensów dla stałych lokatorów. Polubi pan
tamtych, głowę za to daję. Jeden pracuje w magazynach, mieszka u mnie dwa lata. A
drugi mieszka sześć — w przyszłą sobotę będzie sześć lat i dwa miesiące, jak mieszka,
proszę pana. Pracuje w nocy — ciągnęła dalej. — Jest maszynistą w teatrze. Spokojny,
porządny człowiek, odkąd u mnie mieszka, ani razu nie opuścił pracy. I lubi mój dom.
Mówi, że nigdzie by nie znalazł takiego dobrego mieszkania. Stołuję go i tego drugiego
lokatora także.
— Pewnie może oszczędzić sobie parę groszy — rzuciłem niewinnie.
— Boże broń, skądże! Ale też nigdzie nie miałby za te pieniądze tak dobrego życia.
Wtedy pomyślałem o moim przestronnym Zachodzie, gdzie pod niebem jest dość
miejsca i powietrza dla tysiąca Londynów, gdy tu solidny i pracowity, oszczędny i uczciwy
człowiek, który nigdy nie opuszcza nocnej pracy, mieszka w jednym pokoju z dwoma
obcymi mężczyznami, płaci za ten pokój dwa i pół dolara miesięcznie i wie z własnego
doświadczenia, że nic więcej nie zdoła w życiu osiągnąć. Z drugiej zaś strony mogłem
dzięki dziesięciu szylingom w kieszeni wejść w łachmanach do jego pokoju i zająć tam
łóżko. Człowiek jest samotny, ale jakże bardzo musi być czasem osamotniony, kiedy w
pokoju stoją trzy łóżka i wpuszcza się tam przygodnych lokatorów z dziesięcioma
szylingami w kieszeni.
— Jak długo pani tu mieszka? — spytałem.
— Ja? Trzynaście lat, proszę pana. No, i jak, weźmie pan mieszkanie?
W czasie rozmowy nie. przestawała krzątać się po maleńkiej kuchni, w której gotowała
jedzenie dla lokatorów będących również stołownikami. Gdy wszedłem, pochłonięta była
pracą i nie przerwała jej arii na chwilę. Należała niewątpliwie do kobiet pracowitych. „Na
nogach od pół do szóstej rano“, „do łóżka późno w nocy“ i „praca aż do upadłego“ —
trzynaście lat takiego życia, a w nagrodę siwe włosy, poplamiona suknia, przygarbione
plecy, brud i nie kończący się znój w cuchnącej i hałaśliwej jadłodajni, której okna
wychodzą na ulicę szerokości dziesięciu stóp oraz dzielnicę portową — mówiąc
najoględniej — niezdrową i brzydką.
— Wpadnie pan jeszcze obejrzeć pokój? — spytała z nadzieją w głosie, gdy zbliżałem
się do drzwi.
Obróciłem się, by na nią spojrzeć, i zrozumiałem w pełni głęboką prawdę bardzo starej i
bardzo mądrej maksymy: „Cnota jest sama sobie nagrodą". Zawróciłem.
— Czy wyjeżdżała pani kiedy na wakacje? — spytałem.
— Na wakacje?
— Wyjazd na wieś na kilka dni, świeże powietrze, no, rozumie pani, odpoczynek?
— Mój Boże — roześmiała się, po raz pierwszy przerywając pracę. — Wakacje? Dla
takich jak ja? Co też panu przyszło do głowy... Niech pan uważa na nogi. — To
ostrzeżenie rzuciła bardzo ostro pod moim adresem w chwili, gdy wychodząc potknąłem
się o nadgniły próg jadłodajni.
12
W pobliżu doków Zachodnio-Indyjskich spotkałem młodego mężczyznę, który strapionym
wzrokiem wpatrywał się w mętną wodę. Miał zsuniętą głęboko na oczy czapkę palacza
okrętowego, a krój i cały styl jego ubioru wskazywały na marynarza.
— Hej, kolego — powitałem go usiłując nawiązać rozmowę. — Czy może pan wskazać
mi drogę do Wapping?
— Przypłynął pan na statku bydlęcym? — odpowiedział pytaniem na pytanie, odgadując
natychmiast moją :narodowość.
Potem wdaliśmy się w rozmowę, którą zakończyła wspólna wyprawa do pobliskiego
szynku i dwie kwarty „pół na pół“.
To doprowadziło do bliższej zażyłości, gdy więc wyciągnąłem z kieszeni garść
miedziaków wartości szylinga (rzekomo cały mój majątek) i odłożyłem sześć pensów na
nocleg, a sześć pensów na dalsze kolejki „pół na pół", zaproponował łaskawie, abyśmy
przepili całego szylinga.
— Mój kolega urżnął się wczoraj — wyjaśnił — i policja przymknęła go, więc jeśli pan
chce, może pan u mnie przenocować. No co, zgoda?
Powiedziałem, że zgoda, i dzięki temu po przepiciu całego szylinga i przespaniu
wspólnej nocy na nędznym łóżku w nędznej norze zdołałem dobrze go poznać. A moje
późniejsze przeżycia dowiodły, że pod pewnymi względami był typowym
przedstawicielem znacznego odłamu londyńskiego lumpenproletariatu.
Urodził się w Londynie. Wstąpił w ślady ojca, który też był palaczem okrętowym i
pijakiem. W dzieciństwie dom zastępowały mu ulice i doki. Nie uczył się nigdy czytać ani
nie odczuwał potrzeby nauki, która, jego zdaniem, jest próżną i bezużyteczną stratą
czasu — przynajmniej dla człowieka jego pozycji.
Miał kiedyś matkę i czeredę rozwrzeszczanych braci i sióstr. Tłoczyli się wszyscy w
dwóch izbach i żywili jadłem nędzniejszym i mniej obfitym od tego, które on zdobywał dla
siebie własnym przemysłem. Toteż przychodził do domu tylko wtedy, gdy nie zdołał sam
zaopatrzyć się w pożywienie. Drobne kradzieże i żebranina na ulicach i w dokach, potem
jeden czy dwa rejsy morskie w charakterze chłopca okrętowego, kilka dalszych podróży,
już w roli węglarza, aż wreszcie teraz jako doświadczony palacz okrętowy osiągnął
szczyt swojej życiowej kariery.
Z biegiem lat stworzył sobie własną filozofię życiową, ponurą i odpychającą, z jego
punktu widzenia jednak logiczną i rozsądną. Gdy spytałem, jaki ma cel w życiu,
odpowiedział bez wahania: — Pić. — Rejs na morzu (bo człowiek musi jakoś żyć i
zdobywać środki utrzymania), potem wypłata, a na zakończenie wielkie pijaństwo. A
jeszcze później przypadkowe mniejsze pijatyki, wyłudzane po szynkach od towarzyszy,
którym — tak jak mnie — zostało jeszcze kilka miedziaków, a gdy nie było już kogo
naciągać, następna wyprawa na morze i powtórzenie ohydnego cyklu.
— Ale kobiety — podsunąłem, gdy obwieścił, że alkohol jest jedynym celem ludzkiego
istnienia.
— Kobiety! — Grzmotnął kuflem w ladę baru i rozpoczął krasomówczy wykład. — Wiem
z doświadczenia, że kobiety trzeba omijać z daleka. To, bracie, nie popłaca. Z pewnością
nie popłaca. Na diabła takiemu mężczyźnie jak ja kobiety, co? Powiedz sam! Jak byłem
mały, miałem w domu matkę i mówię ci, bracie, wyłaziła mi bokiem — poszturchiwała
13
bachory i zatruwała życie staremu, kiedy wracał do domu, a to, słowo daję, nie zdarzało
się często. A dlaczego nie zdarzało się często? Dlatego, że była moja matka! Co tam, nie
umilała mu domu! Poza tym są jeszcze te inne kobiety, ale jak one traktują biednego
palacza z kilku szylingami w kieszeni? Ten palacz ma w kieszeni popijawę, fajną, 'długą
popijawę, ale kobieta obedrze go z pieniędzy talk szybko, że biedak nie zdąży wypić
jednej szklanki. Ja tam wiem. Przeżyłem niejedno i znam się na rzeczy. I powiadam ci,
bracie, że gdzie kobieta, tam bieda, wrzaski, awantury, bójki, dźganie nożami, policja,
sądy i na zakończenie miesiąc ciężkich robót — a kiedy wyjdziesz, nie wypłacą ci
dniówek.
— Ale żona i dzieci — upierałem się. — Własny dom i tak . dalej. Niech pan tylko pomyśli
— wraca pan z podróży, a tu małe dzieci wspinają się panu, na kolana, żona szczęśliwa i
uśmiechnięta, całus dla pana, kiedy nakrywa do stołu, całusy od dzieci przed położeniem
ich do łóżka, imbryk śpiewa na ogniu, a potem długa pogawędka o tym, gdzieś pan był i
coś widział, i o niej, o tych wszystkich drobiazgach, które wydarzyły się w domu w czasie
pańskiej nieobecności, i..
— A niech to diabli! — zawołał waląc mnie przyjaźnie pięścią w plecy. — Chcesz mnie
pan nabrać, co? Żona daje całusa, pędraki wspinają się na kolana, imbryk śpiewa —
wszystko za cztery i pół funta miesięcznie, jeśli masz pracę na statku, a za darmo, jak
nie pracujesz! Powiem, co byś pan miał za cztery i pół funta miesięcznie — awantury
żony, wrzaski bachorów, pustą skrzynię na węgiel i imbryk w lombardzie, tyle byś pan
miał. Wystarczy, żeby człowiek był cholernie rad, kiedy znajdzie się znów na statku.
Żona? A po co? Żeby ci życie obrzydło? Bachory? Posłuchaj, bracie, mojej rady i
wystrzegaj się ich jak zarazy! Spójrz pan na mnie! Mogę napić się piwa, kiedy zechcę, a
żona i bachory nie wrzeszczą mi nad uchem o chleb. Dobrze mi jest, jak jest, z piwem i
kumplami takimi jak pan, i porządnym statkiem w porcie, i wyjazdem na morze. No, to
napijmy się. „Pół na pół" mi wystarczy.
Nie potrzebuję chyba przytaczać dalszych wywodów tego dwudziestodwuletniego
mężczyzny, gdyż i talk ukazałem dość jasno jego filozofię życiową i leżące u jej podstaw
przyczyny natury ekonomicznej. Nie zaznał nigdy ogniska domowego. Słowo „dom"
budziło w nim same przykre skojarzenia. W niskich zarobkach ojca i innych znalazł
dostateczne podstawy do tego, aby piętnować żonę i dzieci jako przeszkodę i przyczynę
wszelkich klęsk mężczyzny. Nieświadomy hedonista, z gruntu niemoralny i
zmaterializowany, szukał możliwie największego szczęścia i znalazł je w trunku.
Młody opój, przedwczesna ruina fizyczna, niezdolność do wykonywania ciężkiej pracy
palacza, rynsztok albo dom pracy. I koniec — widział go równie dobrze jak ja, tylko że nie
uważał go za przerażający. Od kołyski był pod naciskiem znieczulających warunków
otoczenia, odnosił się więc do swej posępnej i nieuniknionej przyszłości obojętnie i ze
spokojem, którego nie zdołałem w nim zachwiać.
Nie był jednak człowiekiem do gruntu złym. Nie przejawiał wrodzonego zepsucia czy
brutalności. Był normalny i miał nieprzeciętną kondycję fizyczną. W niebieskich,
okrągłych oczach, osadzonych szeroko i ocienionych długimi rzęsami, czaił się uśmiech i
przebłysk humoru. Czoło i rysy twarzy miał regularne, a usta i wargi łagodne, choć już
ukazywał się na nich gorzki grymas. Rysunek brody zdradzał słabość, ale nie nadmierną.
14
Widywałem ludzi na najwyższych stanowiskach, których brody znamionowały słabsze
charaktery.
Głowę miał kształtną i tak zgrabnie osadzoną na silnym karku, że gdy się wieczorem
rozbierał, nie zdziwił mnie widok jego ciała. Oglądałem w życiu wielu obnażonych
mężczyzn na salach gimnastycznych i w halach sportowych, mężczyzn
wypielęgnowanych i pochodzących z zamożnych rodzin, ale żaden z nich nie wyglądał
lepiej od tego dwudziestodwuletniego pijaka, tego młodego boga skazanego na
zniszczenie i ruinę za pięć lufo sześć krótkich lat, na zejście ze świata bez potomstwa,
któremu mógłby przekazać swą wspaniałą spuściznę. Marnowanie takiego życia
wydawało się świętokradztwem, a jednak przyznałem mu rację, gdy twierdził, że nie chce
zakładać rodziny w Londynie przy zarobkach czterech i pół funta miesięcznie. Był w
takim samym położeniu jak ów maszynista teatralny, który żyje szczęśliwiej i może
związać koniec z końcem we wspólnym pokoju z dwoma obcymi mężczyznami, niż
gdyby się gnieździł w tańszym pokoju z chorowitą rodziną i dwoma obcymi mężczyznami
— i nie mógł związać końca z końcem.
Z dnia na dzień wzrastało moje przekonanie, że małżeństwa wśród mieszkańców
Otchłani są nie tylko lekkomyślnością, lecz wręcz zbrodnią. Ludzie ci są kamieniami
odrzuconymi przez budowniczego. Nie ma dla nich miejsca w społecznej strukturze
Anglii, a społeczeństwo spycha ich wszelkimi siłami w dół, ku zagładzie. Na dnie Otchłani
są słabi, niedołężni, ogłupiali. Jeśli się rozmnażają, nowe życie jest tak wątłe, że samo
zamiera. Świat tworzy swe dzieło ponad ich głowami, a oni nie dbają o to i nie są zdolni
w tym dziele uczestniczyć. Co więcej, świat ich nie potrzebuje. Jest mrowie innych —
daleko przydatniejszych, którzy kurczowo trzymają się stromej pochyłości i walczą do
upadłego, byle nie zsunąć się niżej.
Krótko mówiąc, londyńska Otchłań to jedno wielkie miejsce straceń. Rok po roku, dekada
lat po dekadzie wieś angielska przenika do niej falą krzepkiego, silnego życia, które nie
tylko się nie odnawia, ale ginie w trzecim pokoleniu. Kompetentne źródła stwierdzają, że
robotnik londyński, którego rodzice i dziadkowie urodzili się w Londynie, jest niezwykłym i
rzadko spotykanym okazem.
Pan A. C. Pigou oświadczył, że ubodzy starcy i ci mieszkańcy, którzy „żyją w nędzy
wyjątkowej", stanowią siedem i pół procent ludności Londynu. Innymi słowy, 450 tysięcy
tych nieszczęsnych istot znajduje nędzną śmierć na samym dnie otchłani społecznej
zwanej Londynem. Umierały w zeszłym roku i wczoraj, konają dziś, w tej chwili. Aby
zobrazować warunki ich zgonu, podam przykład z dzisiejszej porannej gazety.
NIECHLUJSTWO PRZYCZYNĄ ŚMIERCI.
Wczoraj dr Wynn Westcott zakończył śledztwo w sprawie śmierci 77-letniej Elżbiety
Crews, zamieszkałej pod numerem 32 na East Street, Holborn, i zmarłej w ubiegłą środę.
Alicja Mathieson stwierdziła, że jest gospodynią domu, w którym mieszkała nieboszczka,
Świadek po raz ostatni widziała ją przy życiu w ubiegły poniedziałek. Crews mieszkała
zupełnie sama. Pan Francis Birch, kierownik pomocy społecznej dzielnicy Holborn,
oświadczył, że zmarła zajmowała pokój, o którym mowa, od trzydziestu pięciu lat. Gdy
pierwszego dnia bieżącego miesiąca wezwano, świadka, zastał on staruszkę w
okropnym stanie, a po przewiezieniu jej do szpitala zaszła konieczność zdezynfekowania
15
zarówno woźnicy, jak i ambulansu. Dr Chase Fennel stwierdził, że śmierć nastąpiła w
wyniku zakażenia krwi na skutek odleżyn, których powodem było osobiste niechlujstwo
zmarłej i brud w mieszkaniu; sąd wydał orzeczenie takiej samej treści.
W tym drobnym skądinąd fakcie najbardziej zdumiewa pogodna beztroska, z jaką
urzędnicy odnieśli się do niego i wydali wyrok, Stwierdzenie, że przyczyną zgonu
siedemdziesięciosiedmioletniej staruszki jest jej własne niechlujstwo, to pogląd bardzo
optymistyczny. Sama sobie winna, więc społeczeństwo uwalnia się od odpowiedzialności
i wraca z ulgą do własnych spraw.
O tych, którzy „żyją w nędzy wyjątkowej", pan Pigou powiedział: „Z braku sił fizycznych,
inteligencji, wytrzymałości lub też wszystkich trzech czynników, są robotnikami
niewydajnymi w pracy i opieszałymi, w wyniku czego nie potrafią zarobić na własne
utrzymanie... Ich rozwój umysłowy bywa często zahamowany do tego stopnia, że nie
umieją odróżnić prawej ręki od lewej ani zapamiętać numeru domu, w którym mieszkają.
Są słabi i pozbawieni żywotności, mają uczucia spaczone i niemal zupełnie nie znają
życia rodzinnego".
Czterysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi to nie bagatela. Młody palacz okrętowy był tylko
jeden, a przecież jego mała opowieść zabrała sporo czasu. Nie chciałbym ich słyszeć,
gdy zaczną mówić wszyscy na raz. Ciekaw jestem, czy Bóg ich słyszy?
ROZDZIAŁ V
LUDZIE NA KRAWĘDZI
Wierzcie m nie ma nic bardziej przerażającego,
bardziej poniżającego, niż to beznadziejne,
okropne życie, które widziałem tam, w East endzie
Huxley
Moje pierwsze wrażenia z East Endu były, oczywiście, ogólnikowe. Później zaczęły
zarysowywać się szczegóły i z chaosu nieszczęścia wyłaniały się tu i tam małe wysepki,
na których gościła radość — czasem bywały to całe rzędy domów na bocznych wąskich
uliczkach, gdzie mieszkają rzemieślnicy i gdzie można znaleźć jeszcze prymitywną formę
życia rodzinnego. Wieczorami widuje się tam mężczyzn siedzących na progach domów z
fajkami w ustach i z dziećmi na kolanach. Wokół plotkują ich żony, słychać śmiech i
żartobliwe rozmowy. Zadowolenie tych ludzi aż bije w oczy, bo — w porównaniu z
otaczającą nędzą — wiedzie im się całkiem niezgorzej.
Ale w najlepszym przypadku jest to tępa, zwierzęca radość, zadowolenie pełnego
brzucha. Są to ludzie do gruntu zmaterializowani, głupi, ociężali, bez wyobraźni. Można
by sądzić, że Otchłań wydziela ogłupiającą atmosferę otępienia, która zatruwa i niszczy
jej mieszkańców. Religia nie ma do nich dostępu. Świat niewidzialny nie napawa ich ani
lękiem, ani uniesieniem. Nie zdają sobie sprawy z jego istnienia; pełny brzuch, wieczorna
fajka i kufel „pół na pół" to szczyt ich marzeń i dążeń.
Nie przedstawiałoby to tak wielkiego niebezpieczeństwa, gdyby to było wszystko; ale to
nie jest wszystko. Pełne zadowolenia odrętwienie, w które zapadają, jest przerażającym
bezwładem, pierwszym krokiem do zguby. Nie ma dla tych ludzi postępu, a brak postępu
oznacza ich cofanie i staczanie się w Otchłań. Zdarza się, że w ciągu własnego życia
rozpoczynają tylko proces upadku, a doprowadzają go do końca ich dzieci i dzieci ich
16
dzieci. Człowiek zawsze osiąga mniej, niż wymaga od życia. Mieszkańcy Otchłani
wymagają tak. niewiele, że ta odrobina, którą osiągają, nie może ich uratować.
Życie miejskie jest — określając najłagodniej — nienaturalną formą bytowania istoty
ludzkiej, ale życie w Londynie jest tak niezgodne z naturą, że przeciętny robotnik lub
robotnica nie mogą go wytrzymać. Ich duszę i ciało podkopuje nieustanne działanie
niszczycielskich wpływów. Łamie się ich odporność fizyczna i moralna. Dobry robotnik,
przybyły świeżo z roli, staje się w pierwszym miejskim pokoleniu złym robotnikiem. W
drugim pokoleniu, pozbawiony energii, rozpędu życiowego i inicjatywy, a wkrótce
fizycznie niezdolny do wykonania tej pracy, którą wykonywał jego ojciec, znajduje się ma
prostej drodze do miejsca straceń na dnie Otchłani.
Pomijając wszystko inne, samo powietrze, którym ciągle oddycha, wystarczy, by go
osłabić, złamać duchowo i fizycznie i odebrać zdolność współzawodniczenia ze świeżym,
krzepkim elementem wiejskim, który śpieszy do Londynu niszczyć i ulec zniszczeniu.
Nie myślcie już nawet o bakteriach chorobotwórczych, które zatruwają powietrze East
Endu, a zastanówcie się nad jednym tylko czynnikiem — nad dymem. Sir William
Thiselton-Dyer, zarządca Kew Gairdens, badał wpływ dymu na roślinność i — zgodnie z
jego wyliczeniami — nie mniej niż sześć ton ciał stałych, na które składa się sadza i
smoliste węglowodory, osiada co tydzień na każdej czwartej części mili kwadratowej
Londynu i jego okolic. A to wynosi dwadzieścia cztery tony tygodniowo na mili
kwadratowej, czyli 1248 ton rocznie. Z gzymsu okalającego kopułę katedry św. Pawła
zdjęto ostatnio twardy osad skrystalizowanego siarczanu wapnia. Osad ów powstał na
skutek działania kwasu siarkowego w powietrzu na węglan wapnia w kamieniu.
Londyńscy robotnicy ten kwas siarkowy Wdychają przez całe życie.
Nie ulega wątpliwości, że w tych warunkach dzieci wyrastają na ludzi słabowitych,
pozbawionych siły żywotnej i odporności, że tworzą apatyczne plemię o wąskich klatkach
piersiowych i słabych wiązaniach kostnych, plemię, które pełza i ginie w brutalnej walce o
byt z najeźdźczymi hordami ze wsi. Robotnicy kolejowi, tragarze portowi, woźnice
omnibusów, robotnicy magazynów zbożowych i składów drzewa, jednym słowem,
wszyscy, ci, których praca wymaga siły fizycznej, rekrutują się przeważnie ze wsi, a w
samej tylko Policji Stołecznej jest mniej więcej trzy tysiące rdzennych londyńczyków na
dwanaście tysięcy ludzi urodzonych na wsi.
A więc narzuca się wniosek, że Otchłań jest — bez przenośni — olbrzymią maszyną do
zabijania ludzi i gdy mijam małe, leżące na uboczu uliczki, przy których mieszkają syci
rzemieślnicy, żal mi ich bardziej niż tych 450 tysięcy straceńców umierających na samym
dnie Otchłani. Tamci przynajmniej konają, a o to właśnie idzie; ci zaś muszą jeszcze
przejść przez powolne, wstępne męczarnie, które trwają dwa lub nawet trzy pokolenia.
Ludzie ci nie są jednak źli. Drzemią w nich wszystkie siły potencjalne człowieka. Gdyby
stworzyć odpowiednie warunki, mogliby przetrwać wieki i wydać z siebie wielkich ludzi,
bohaterów i przywódców, którzy udoskonaliliby świat.
Rozmawiałem z pewną kobietą, przedstawicielką typu ludzi wypartych z małej, bocznej
uliczki i rozpoczynających tragiczny proces staczania się na dno. Jej mąż był
mechanikiem i członkiem Związku Mechaników. Musiał być kiepskim fachowcem, bo nie
17
mógł jakoś znaleźć stałej pracy. Brakowało mu energii i przedsiębiorczości, żeby ją
zdobyć i utrzymać.
Mieli dwie córki i mieszkali razem w dwóch norach, tylko przez uprzejmość zwanych
pokojami, za które płacili siedem szylingów tygodniowo. Nie było tam pieca kuchennego,
więc gotowali strawę na pojedynczym palniku gazowym umieszczonym w kominku. Jako
ludzie o skromnych środkach finansowych, nie mogli pozwolić sobie na nieograniczony
dopływ gazu, ale dla ich dobra zainstalowano bardzo wymyślny mechanizm. Gdy
wrzuciłeś do automatu pensa, wydzielała się określona ilość gazu, po czym dopływ
zamykał się automatycznie.
— Nim się obejrzysz, już po pensie — powiedziała. — a obiad nie dogotowany!
Całymi latami żyli na granicy głodu. Miesiąc po miesiącu wstawali od stołu z uczuciem,
że mogliby i chcieliby zjeść więcej. A gdy znajdziesz się już raz na pochyłości, chroniczny
niedosyt staje się ważnym czynnikiem podkopującym siły żywotne i przyśpieszającym
upadek.
Kobieta była pracowita. Od pół do piątej rano aż do zmroku harowała ciężko, szyjąc
płócienne halki z podszewką i dwiema falbanami po siedem szylingów od tuzina.
Pomyślcie tylko, halki podbite podszewką i obszyte dwiema falbanami — siedem
szylingów za tuzin! Po przeliczeniu daje to jeden i trzy czwarte dolara za tuzin lub
czternaście i trzy czwarte centa za sztukę!
Aby otrzymać pracę, mąż jej zapisał się do związku i płacił półtora szylinga składki
tygodniowej. A jeśli wybuchał strajk, gdy miał właśnie pracę, zdarzało się, że musiał
oddawać do kasy związku na rzecz funduszu pomocy aż siedemnaście szylingów
tygodniowo.
Starsza z córek była praktykantką u krawcowej. Zarabiała półtora szylinga na tydzień —
czyli trzydzieści siedem i pół centa na tydzień lub pięć centów z ułamkiem dziennie. W
martwym sezonie została zwolniona z pracy, chociaż przyjmując ją za takim niskim
wynagrodzeniem, gwarantowano naukę zawodu i zajęcie. Przez następne trzy lata
pracowała w składzie rowerów, gdzie zarabiała pięć szylingów tygodniowo. Do pracy szła
pieszo dwie mile i dwie z powrotem, a za każde spóźnienie musiała płacić kary
pieniężne.
Dla ojca i matki gra była już skończona. Ziemia usuwała im się spod nóg i lecieli w
przepaść. Alę jaki los czeka córki?
Czy żyjąc jak zwierzęta, wycieńczone chronicznym niedożywieniem, osłabione na ciele,
duchu i umyśle, miały jakąś szansę wypełznięcia z Otchłani, do której staczały się od
urodzenia?
Gdy piszę te słowa, w powietrzu rozbrzmiewają ohydne odgłosy brutalnej, grubiańskiej
walki, która rozgrywa się na sąsiednim podwórzu. Trwa ona już od godziny. W pierwszej
chwili przypuszczałem, że to szczekanie i warczenie psów, i dopiero po kilku minutach
zdołałem uwierzyć, że istoty ludzkie — i to kobiety — mogą wydawać tak przerażające
dźwięki.
Bójka pijanych kobiet! Przykro o tym pomyśleć, ale jeszcze przykrzej słyszeć. Odbywa
się to mniej więcej w taki sposób:
18
Niezrozumiałe przeraźliwe okrzyki kilku kobiet; chwila ciszy, w której słychać płacz
dziecka i błagalny, płaczliwy głos młodej dziewczyny, wreszcie pisk kobiety, ostry i
zgrzytliwy: — Toś ty mnie uderzyła, ty pierwsza! — Potem — cios! Wyzwanie zostaje
przyjęte i walka szaleje od nowa.
Okna domów okalających podwórze, na którym rozgrywa się ta scena, zapełniają się
szczelnie entuzjastycznymi widzami, a odgłosy razów i przekleństw mrożących krew w
żyłach docierają wyraźnie (do moich uszu. Na szczęście nie mogę dojrzeć walczących
przeciwniczek.
Chwila ciszy. — Toś ty puściła to dziecko samopas! — A dziecko, najwyżej kilkoletnie,
wrzeszczy przeraźliwie ze strachu. — Bo mi się tak podobało — powtarzane z uporem i
na całe gardło najmniej dwadzieścia razy. — A mnie podoba się dać ci tym kamieniem po
łbie! — Po czym, sądząc z nasilenia krzyków, kamień istotnie trafia w głowę.
Cisza; widocznie jedna przeciwniczka została chwilowo unieszkodliwiona i trzeba ją
cucić; znowu głos dziecka, ale tym razem cichszy, nabrzmiały lejkiem i zdradzający
wyczerpanie.
Głosy przybierają na sile i rozpoczyna się dialog w tym rodzaju:
— Tak?
— Tak!
— Tak?
— Tak!
— Tak?
— Tak!
— Tak?
— Tak!
Obu stronom wystarczyło tych wzajemnych zapewnień i konflikt wybucha od nowa.
Jedna z przeciwniczek zyskuje druzgocącą przewagę i sądząc po wrzaskach drugiej o
krwawym morderstwie, utrzymuje ją przez dłuższy czas. Ale wołanie o krwawym
morderstwie cichnie i zamiera, niewątpliwie zdławione silnym chwytem za gardło.
Przyłączają się nowe głosy; atak z flanki; należy sądzić, że chwyt za gardło został nagle
zwolniony, bo wołanie o krwawym morderstwie rozlega się ponownie, tym razem o pół
oktawy wyżej; ogólny harmider, wszyscy walczą.
Cisza; nowy głos młodej dziewczyny. — Myślisz, że się nie ujmę za własną matką? —
Potem dialog, powtarzany około pięciu razy. — Zrobię, co mi się podoba! — Ty świnio, ty
świnio, ty świnio! — A ja rozwalę ci łeb!... — Ty cholero, ty cholero, ty cholero! — Potem
walka wybucha z nowym nasileniem — walczą matki, córki, wszyscy. Tymczasem moja
gospodyni odwołuje z kuchennych schodów córkę, a ja zastanawiam się, jaki wpływ na
moralność młodej dziewczyny będzie miało to wszystko, co przed chwilą słyszała.
ROZDZIAŁ VI
ULICZKA FRYING-PAN I RZUT OKA W PIEKŁO
Wieprz żre i drzemie. Tak samo i lew — My również, bowiem świat to wielki chlew!
Lecz świństwa nie uleczysz żadną medycyną — Tak mówią wszyscy i przechodzą mimo.
Sidney Lanier
19
Szliśmy we trzech w dół Mile End Road. Znajdował się wśród nas bohater: szczupły
dziewiętnastoletni chłopiec, tak bardzo drobny i kruchy, że podobnie jak Fra Lippo
Lippiego, lekki podmuch wiatru mógłby go zgiąć we dwoje i powalić na ziemię. Był
zagorzałym młodym socjalistą, płonął pierwszym ogniem entuzjazmu i dojrzał już do
męczeństwa. Przewodniczył częstokroć i przemawiał na wielu niebezpiecznych wiecach
pod gołym niebem i zamkniętych zebraniach, które opowiadały się za Burami i które w
ciągu kilku ubiegłych lat zaćmiły nieco pogodę Wesołej Anglii. W drodze dzielił się ze
mną swymi przeżyciami. Mówił, jak tłum napadał na niego w parkach i tramwajach; jak
on sam wdrapywał się na estradę, by walczyć o przegraną sprawę, gdy rozgniewany
motłoch ściągnął z niej już kilku mówców, jego towarzyszy, i zbił ich bezlitośnie.
Opowiadał o oblężeniu w kościele, gdzie on i jego trzej towarzysze szukali schronienia i
wśród fruwających pocisków i odłamków witraży odpierali ataki tłumu, dopóki nie
wyratował ich oddział policji; o podniebnych, przyprawiających o zawrót głowy walkach
na klatkach schodowych, galeriach i balkonach, o wybijanych szybach, walących się
schodach, demolowanych salach wykładowych, rozbijanych czaszkach i łamanych
kościach. A potem spojrzał na mnie i powiedział z westchnieniem: — Jakże zazdroszczę
wam, dużym, silnym mężczyznom! Jestem taki drobny, że kiedy przychodzi do walki, nie
na wiele mogę się przydać.
A ja, górujący znacznie nad nimi dwoma, pomyślałem o moim jurnym Zachodzie i
krzepkich mężczyznach, na których ja z kolei spoglądałem zazdrośnie. Ale patrząc na
tego drobnego młodzieńca o lwim sercu, pomyślałem też, że to tacy jak on wznoszą
barykady i pokazują światu, że ludzie potrafią jeszcze umierać.
W tej chwili przemówił mój drugi towarzysz, dwudziestoośmioletni mężczyzna, który
wywalczał sobie niepewną egzystencję w norze chałupniczej.
— Jestem zdrowym mężczyzną, słowo daję. Nie tak jak reszta w moim warsztacie, o nie!
Uważają mnie za prawdziwego siłacza. Czy wie pan, że ważę sto czterdzieści funtów?
Wstyd mi się było przyznać, że ważę ponad sto siedemdziesiąt funtów, poprzestałem
więc na zapytaniu go o wzrost. Biedny, źle zbudowany, mały człowieczek! Cerę miał
niezdrową, ciało zniekształcone i powykrzywiane, klatkę piersiową zapadniętą, plecy
silnie zgarbione od długich godzin pracy, głowę zwisającą ciężko i niewłaściwie
osadzoną. Był „zdrowym mężczyzną"!
— Ile ma pan wzrostu? — spytałem.
— Pięć stóp i dwa cale — odparł z dumą. — A inni w warsztacie...
— Niech mi pan pokaże ten warsztat.
Warsztat był akurat nieczynny, niemniej chciałem go obejrzeć. Minąwszy Leman Street
przecięliśmy na ukos Spitalfields i zagłębiliśmy się w uliczce Frying-Pan. Gromadka
dzieci uwijających się po oślizłym chodniku przywiodła mi na myśl kijanki, które właśnie
przeobraziły się w żaby na dnie wyschniętego stawu. W drzwiach tak wąskich, że radzi
nieradzi musieliśmy ją przeskoczyć, siedziała kobieta z niemowlęciem i karmiła je
obnażonymi bezwstydnie piersiami, znieważając całą świętość macierzyństwa. W
czarnej i ciasnej sieni za jej plecami przebrnęliśmy przez kłębowisko dzieci i dotarliśmy
do klatki schodowej, jeszcze chyba ciaśniejszej i brudniejszej. Przebyliśmy trzy piętra i
20
minęliśmy trzy podesty schodów, o wymiarach dwie stopy na trzy, zawalone śmieciami i
odpadkami.
Ta ohyda zwana domem miała siedem pokoi. W sześciu dwadzieścia kilka osób obojga
płci i w różnym wieku gotowało, jadło, spało i pracowało. Przeciętne wymiary tych klitek
wynosiły osiem stóp na osiem lub może dziewięć. Przekroczyliśmy próg siódmego
pokoju. Była to nora, w której pięciu mężczyzn trudniło się chałupnictwem, szeroka na
siedem, a długa na osiem stóp. Stół roboczy zajmował całą niemal przestrzeń. Do tego
stołu przymocowane było pięć kopyt szewskich. Dla pracowników pozostawało niewiele
miejsca, bo resztę pomieszczenia zawalały stosy tektury, skóra, wiązki przyszw i cała
zbieranina materiałów używanych do przymocowywania przyszw do podeszwy.
W przyległym pokoju mieszkała kobieta z sześciorgiem dzieci. W innej ohydnej norze —
wdowa z jednymi tylko, szesnastoletnim synem, który umierał na suchoty. Dowiedziałem
się, że była uliczną handlarką słodyczy i że często nie mogła dostarczyć synowi
potrzebnych trzech kwaterek mleka dziennie. Ponadto ten słaby, dogorywający chłopiec
najwyżej (raz na tydzień brał do ust mięso; a ludzie, którzy nie widzieli nigdy, jak jada
człowiek zdegradowany do rzędu świń, nie mogą wyobrazić sobie gatunku i rodzaju tego
mięsa.
— Kaszle okropnie — pośpieszył z informacją mój przyjaciel chałupnik skierowując
rozmowę na temat chłopca. — Słyszymy go tutaj podczas pracy i powiadam panu, że to
coś okropnego!
A ja, myśląc o kaszlu i słodyczach, dostrzegłem jeszcze jedno niebezpieczeństwo
zagrażające dzieciom slumsów.
Jeśli była robota, mój przyjaciel chałupnik pracował w tej izbie o wymiarach siedem stóp
na osiem wraz z czterema towarzyszami. W zimie przez cały niemal dzień paliła się
lampa naftowa. Jej wyziewy zatruwały i tak już ciężkie powietrze, które wdychano i
wydychano bez końca.
W okresach pomyślnych, kiedy pracy nie brakowało, ten dwudziestoośmioletni
mężczyzna zarabiał — jak mi powiedział — aż „trzydzieści kawałków na tydzień" —
trzydzieści szylingów! Czyli, siedem i pół dolara!
— Ale tylko najwprawniejsi z nas mogą tyle dostać — oświadczył. — A i tak pracujemy
dwanaście, trzynaście, czternaście godzin dziennie i uwijamy się, jak można. Powinien
pan zobaczyć, jak się pocimy. Leje się z nas po prostu strumieniami. Od patrzenia
zakręciłoby się panu w głowie — ćwieki lecą nam z ust jak z jakiejś maszyny. Niech pan
spojrzy na moje zęby.
Spojrzałem. Zęby były przeżarte przez nieustanne tarcie metalowych ostrzy o emalię, a
poza tym — czarne jak węgiel i zepsute.
— Co dzień czyszczę zęby — dodał. — Inaczej byłoby jeszcze gorzej.
Gdy wyjaśnił, że chałupnicy muszą kupować własne narzędzia, gwoździe, pilniki, tekturę,
opłacać komorne, światło i ponosić wiele innych świadczeń, zrozumiałem, że trzydzieści
szylingów to tylko teoria.
— A jak długo trwa ruchliwy sezon, w którym zarabia pan aż trzydzieści szylingów? —
spytałem.
21
— Cztery miesiące — brzmiała odpowiedź. Przez pozostałe miesiące roku, wyjaśnił,
zarabia przeciętnie od pół funta do funta tygodniowo, czyli od dwóch i pół do pięciu
dolarów. Minęła już połowa bieżącego tygodnia, a on zarobił cztery szylingi, czyli dolara.
A przecież dano mi do zrozumienia, że była to jedna z popłatniejszych form
chałupnictwa.
Wyjrzałem przez okno, które powinno wychodzić na podwórka sąsiednich kamienic. Ale
nie było tam podwórek, a raczej były, lecz zniknęły pod parterowymi szopami lub ściślej
mówiąc, szałasami, w których mieszkali ludzie. Dachy tych bud pokrywała warstwa
brudu, gruba miejscami na dwie stopy — utworzona ze śmieci rzucanych z okien
drugiego i trzeciego piętra. Zdołałem rozróżnić ości ryb, kawałki kości, śmieci, gnijące
szmaty, stare buty, potłuczone skorupy i to wszystko, co stanowi odpadki ludzkiego
chlewu.
— To już ostatni rok naszego rzemiosła. Zniszczy nas konkurencja maszyn — odezwał
się ponuro chałupnik, gdyśmy ponownie przeskakiwali przez kobietę z obnażonymi
bezwstydnie piersiami i torowali sobie drogę wśród latorośli nędznego życia.
Następnie zwiedziliśmy domy mieszkalne wzniesione przez Radę Miejską Londynu na
terenie slumsów. Tu mieszkało „Dziecko Jago" Artura Morrisona. Chociaż gnieździło się
tutaj teraz więcej ludzi, warunki zdrowotne były lepsze niż gdzie indziej. Ale domy te
zajmowała zamożniejsza warstwa robotników i rzemieślnicy. Ludzie ze slumsów
odpłynęli dalej, by zapełnić stare lub tworzyć nowe slumsy.
— A teraz — powiedział chałupnik, „zdrowy mężczyzna", który pracował tak szybko, że
„od samego patrzenia zakręciłoby mi się w głowie" — pokażę panu jedno z płuc
Londynu, ogród Spitalfields. — Słowo „ogród" wymówił z szyderstwem.
Cień kościoła Chrystusa pada na ogród Spitalfields. W cieniu kościoła Chrystusa
ujrzałem o godzinie trzeciej po południu widok, którego nie chciałbym już nigdy oglądać.
Nie ma kwiatów w tym ogrodzie, który jest mniejszy od mojego ogródka różanego w
domu. Rośnie tu tylko trawa okolona ostrymi żelaznymi sztachetami, tak jak okolone są
wszystkie parki Londynu — aby bezdomni mężczyźni i kobiety nie mogli wejść w nocy i
przespać się na trawniku.
Gdy wchodziliśmy do środka, minęła nas stara kobieta, lat mniej więcej pięćdziesięciu
lub sześćdziesięciu. Kroczyła z jakimś wyraźnym zamiarem, choć nieco chwiejnie; przez
ramię zwisały jej na plecy i piersi dwa wypchane tobołki, zawinięte w płótno workowe.
Była włóczęgą, istotą bezdomną, lecz zbyt niezależną, by zawlec obolałe kości do domu
noclegowego.
Jak ślimak niosła swój dom na plecach. W tobołkach mieścił się cały jej dobytek: ubranie,
bielizna i drogie sercu kobiecemu drobiazgi.
Szliśmy wąską, wysypaną żwirem ścieżką. Na ławkach po obu stronach zebrał się tłum
nieszczęsnych i zniekształconych istot ludzkich, których widok skłoniłby Gustawa Doté
do bardziej jeszcze satanicznych wybryków wyobraźni. Było to zbiorowisko łachmanów i
brudu, najróżniejszego rodzaju ohydnych chorób skórnych, otwartych ran, wrzodów,
ordynarności, zepsucia, lubieżnej monstrualności i bestialskich twarzy. Wiał chłodny,
przenikliwy wiatr, a te stworzenia kuliły się z zimna w łachmanach i przeważnie spały lub
usiłowały zasnąć. Na jednej ławce siedziało kilka kobiet w wieku od lat dwudziestu do
22
siedemdziesięciu. Obok niemowlę, może dziewięciomiesięczne, spało leżąc płasko na
twardych deskach, bez poduszki, bez przykrycia, bez opieki. Dalej kilku mężczyzn
drzemało w pozycji siedzącej lub opierając się we śnie o ramiona sąsiada. Jeszcze dalej
cała rodzina — dziecko uśpione w ramionach śpiącej matki, mąż (lub przyjaciel)
niezdarnie naprawiający zniszczony trzewik. Na drugiej ławce kobieta przecinała nożem
postrzępione łachmany, a inna, uzbrojona w igłę i nitkę, coś zeszywała. Opodal
mężczyzna trzymał w ramionach zmorzoną snem kobietę. Nieco dalej inny mężczyzna w
ubraniu oblepionym błotem rynsztoka spał z głową na kolanach kobiety, mającej mniej
niż dwadzieścia pięć lat i również uśpionej.
Zdumiewał mnie ten powszechny sen. Czemu na dziesięć osób dziewięć spało lub
usiłowało zasnąć? Odpowiedź na to znalazłem nieco później. Prawo sił rządzących
światem zabrania bezdomnym spać w nocy. Na trotuarze, obok portyku kościoła
Chrystusa, tam, gdzie wznosi się ku niebu okazały rząd kamiennych kolumn, leżeli
pokotem ludzie pogrążeni we śnie lub drzemce, wszyscy zbyt otępiali, aby zbudziło ich
lub zainteresowało nasze przyjście.
— Płuca Londynu — powiedziałem. — Nie, raczej wrzód, raczej wielka, ropiejąca rana.
— Och, czemuś mnie tu przyprowadził? — zawołał zagorzały młody socjalista, którego
delikatna twarz pobladła od cierpienia psychicznego i fizycznych mdłości.
— Te kobiety — objaśnił nasz przewodnik — sprzedadzą się za trzy albo za dwa pensy,
albo za kawałek czerstwego chleba.
Powiedział to z nutą pogodnej drwiny w głosie. Nie wiem, co jeszcze mógłby dodać, bo
walczący z mdłościami socjalista zawołał:
ROZDZIAŁ VII
ZDOBYWCA KRZYŻA WIKTORII
— Na miłość boską, chodźmy stąd!
W mieście słychać jęki ludzi i krzyki mordowanych.
J o e
Przekonałem się, że nie łatwo otrzymać nocleg w londyńskim domu pracy. Zrobiłem
dotychczas dwie próby, a niebawem podejmę trzecią. Za pierwszym razem wyruszyłem o
godzinie siódmej wieczór z czterema szylingami w kieszeni, popełniając tym samym
podwójny błąd. Przede wszystkim kandydatem do domu noclegowego może być jedynie
człowiek w skrajnej nędzy, że zaś podlega przy wejściu skrupulatnej rewizji, musi
naprawdę być nędzarzem; cztery pensy, a tym bardziej cztery szylingi są
dyskwalifikującym go bogactwem. Drugi błąd to, że wybrałem zbyt późną porę. O
godzinie siódmej wieczór żaden nędzarz nie otrzyma nędzarskiego noclegu.
Pozwólcie, że wyjaśnię dobrze odżywionym i nieświadomym ludziom, co to jest dom
noclegowy. To budynek, w którym przy odrobinie szczęścia bezdomny nędzarz może
znaleźć chwilowy spoczynek dla obolałych kości; ale już nazajutrz zapłaci za niego
ciężką pracą.
Druga próba wtargnięcia do domu noclegowego rozpoczęła się pomyślniej. Wyruszyłem
po południu w towarzystwie młodego zagorzałego socjalisty i jeszcze jednego
przyjaciela, tym razem tylko z trzema pensami w kieszeni. Zaprowadzili mnie do domu
23
noclegowego Whitechapel, na który spoglądałem spoza znajomego zakrętu ulicy. Było
dopiero kilka minut po piątej, ale stała tu już długa i melancholijna kolejka niknąca z oczu
za rogiem.
Był to obraz nieskończenie żałosny — mężczyźni i kobiety czekający w zimnym, szarym
schyłku dnia na nocleg nędzarzy — toteż przyznam, że straciłem odwagę. Podobnie jak
chłopiec przed drzwiami dentysty, wynalazłem nagle tysiące powodów, by znaleźć się
gdzie indziej. Jakieś oznaki tej wewnętrznej walki odbiły się widocznie na mojej twarzy,
bo jeden z towarzyszy powiedział:
— Nie bądź tchórzem, stać cię na to.
Oczywista, że było minie stać, ale nagle uświadomiłem sobie, że nawet trzy pensy są w
tym tłumie zbyt wielkim skarbem, więc aby się nie wyróżniać i nie budzić zazdrości
opróżniłem kieszenie z miedziaków. Potem pożegnałem przyjaciół, z bijącym sercem
puszyłem na drugą stronę ulicy i zająłem miejsce na końcu kolejki. Żałosny był to widok,
ów sznur biedaków drepczących w dół stromą ścieżką ku śmierci; ach, nie domyślałem
się nawet, jak bardzo żałosny!
Obok mnie stał niski, krępy mężczyzna. Choć mocno posunięty w latach, wyglądał
zdrowo i krzepko, rysy miał wyraziste i ogorzałą cerę, która przez długie lata podlegać
musiała działaniu słońca i wiatru. Jego twarz i oczy zdradzały ponad wszelką wątpliwość
marynarza. Natychmiast przypomniał mi się urywek Kiplingowskiego „Galernika":
Wypalone na barku znamię, piętno stali przywartej,
Blizny po razach batów, rany, co w głąb się wżarły,
Oczy przygasłe od słońca, co igra na słonej lali,
Hojną mi płacą za trudy...
Dowiecie się niebawem, jak słuszne było moje przypuszczenie i jak dziwnie stosowna
treść wiersza.
— Nie wytrzymam tego dłużej, nie wytrzymam — skarżył się drugiemu sąsiadowi. —
Stłukę szybę, wielką szybę, i przesiedzę ze dwa tygodnie. Będę miał przynajmniej
wygodne miejsce do spania, o to nie ona obawy, i lepsze żarcie niż tutaj. Ale brak mi
będzie tej odrobiny tytoniu — te ostatnie słowa wypowiedział po namyśle, z żalem i
rezygnacją w głosie.
— Przesiedziałem na dworze dwie ostatnie noce — ciągnął. — Poprzedniej zmokłem do
suchej nitki. Nie zniosę tego dłużej. Starzeję się i któregoś pięknego dnia znajdą mego
trupa.
— Pilnuj, żebyś się nigdy nie zestarzał, młodzieńcze — zwrócił się do mnie z pasją. —
Umrzyj młodo, bo inaczej skończysz jak ja. Mówię ci. Mam osiemdziesiąt siedem lat i
służyłem krajowi, jak przystało na mężczyznę. Trzy paski za dobrą służbę i krzyż Wiktorii,
a w nagrodę ten dom noclegowy na stare lata. Wolałbym już nie żyć, wolałbym już nie
żyć... Mówię ci, młodzieńcze, czekam śmierci niczym zbawienia.
Oczy zaszły mu mgłą, lecz zanim sąsiad zdążył go pocieszyć, nucił już wesołą
marynarską piosenkę, jak gdyby nie istniały na świecie takie rzeczy jak złamane serce.
I gdy tak stał w kolejce przed domem noclegowym, po dwóch nocach spędzonych na
ulicy, opowiedział na moją prośbę następującą Historię:
24
Jako młody chłopiec, wstąpił do marynarki, brytyjskiej i przez czterdzieści kilka lat służył
wiernie i chwalebnie ojczyźnie. Nazwy miejscowości, portów, statków, szlaków
okrętowych, bitew, daty i nazwiska komendantów płynęły wartko z jego ust, nie zdołałem
ich jednak zapamiętać, a nie wypadało przecież robić notatek u drzwi domu nędzarzy.
Brał udział w „pierwszej wojnie chińskiej", jak ją określił; potem dostał pracę w Kompanii
Wschodnio-Indyjskiej i odbył dziesięcioletnią służbę w Indiach; wrócił ponownie do Indii w
okresie buntu i służył we flocie brytyjskiej. Walczył w wojnie burmańskiej i na Krymie; a
ponadto bił się i harował pod flagą angielską na całym niemal globie.
A potem to nastąpiło. Jakaś drobnostka. Gdyby tylko można było trafić na jej pierwotną
przyczynę: może porucznikowi nie smakowało śniadanie; może poprzedniego wieczora
położył się późno spać; może męczyli go wierzyciele; albo zwierzchnik odezwał się do
niego szorstkim tonem. Ważne jest tylko, że tego właśnie dnia porucznik był
rozdrażniony. Marynarz wraz z towarzyszami klarował liny przedniego masztu.
A teraz weźcie pod uwagę, że służył na morzu ponad czterdzieści lat, że dostał trzy paski
za dobrą służbę i krzyż Wiktorii za waleczność, a więc nie mógł być takim znowu
najgorszym marynarzem. Porucznik był rozdrażniony; porucznik rzucił mu w twarz
wyzwisko, hm... niezbyt pochlebne wyzwisko. Dotyczyło ono matki marynarza. Kiedy
byłem mały, mieliśmy nasz chłopięcy kodeks honorowy, który głosił, że będziemy walczyli
do upadłego z każdym, kto ośmieliłby się obrazić w ten sposób nasze matki; a w mojej
części świata niejeden mężczyzna zapłacił życiem za rzucenie tego przezwiska w twarz
innemu mężczyźnie.
Tak czy inaczej, porucznik obrzucił marynarza tym właśnie wyzwiskiem. Tak się złożyło,
że w tej chwili marynarz trzymał żelazny lewar czy sztabę. Nie namyślając się wiele
zdzielił nim porucznika w głowę, a siła uderzenia zwaliła tamtego z nóg i wyrzuciła za
burtę.
Co działo się potem, opowiem własnymi słowami starca:
— Zrozumiałem, co zrobiłem. Znałem regulamin, więc powiedziałem sobie w duchu:
„Jack, mój chłopcze, wpadłeś. Już się nie wykaraskasz". I skoczyłem za nim utopić nas
obu. I zrobiłbym to, jak mi Bóg miły, tylko że akurat zbliżyła się szalupa statku
admiralskiego. Wypłynęliśmy na powierzchnię, ja trzymam go i walę z całej siły
pięściami. Tym ostatecznie sobie dogodziłem. Gdybym go nie bił, mógłbym łatwo zełgać,
że opamiętawszy się skoczyłem mu na ratunek.
Potem przyszedł sąd wojenny, czy jak się tam zwie rozprawa sądowa na morzu. Słowo
po słowie starzec powtórzył wiernie treść wyroku — widać było, że wyrył mu się w
pamięci, powtarzany z goryczą niezliczoną ilość razy. I tak oto w imię dyscypliny i
szacunku dla oficerów, którzy nie zawsze są dżentelmenami, ukarano człowieka winnego
odruchu odwagi. Zdegradowano go do rangi zwykłego szeregowca; pozbawiono
należnego udziału w nagrodach za zdobycie statków nieprzyjacielskich; odebrano prawa
emerytalne; zażądano złożenia krzyża Wiktorii; zwolniono ze służby w marynarce z
dobrym zaświadczeniem (było to jego pierwsze wykroczenie); skazano na pięćdziesiąt
batów i dwa lata więzienia.
— Żałuję, że nie poszedłem wtedy na dno, Bóg mi świadkiem, żałuję — dodał na
zakończenie, w chwili gdy kolejka ruszyła naprzód i przeszliśmy za róg budynku.
25
Dojrzałem wreszcie drzwi, przez które grupkami wpuszczano nędzarzy do środka. I
dopiero tutaj dowiedziałem się zdumiewającej rzeczy: choć to środa, żaden z nas nie
zostanie zwolniony przed piątkiem. Ponadto — biada wam, palacze — nie wolno wnieść
do gmachu ani szczypty tytoniu. Należy go oddać przy wejściu. Podobno czasem tytoń
zwracano, a czasem niszczono.
Stary wilk morski pouczył mnie, jak postąpić. Otworzył kapciuch i wysypał żałosną
zawartość na kawałek papieru, po czym ciasno i płasko zawinięta paczuszka
powędrowała pod skarpetkę i do buta. Do buta powędrował również mój zapas tytoniu,
ukryty w skarpetce, bo czterdzieści godzin bez palenia jest męką, którą zrozumie każdy
palacz.
Kolejka posuwała się, a my powoli, bezustannie podchodziliśmy do furtki. Staliśmy
właśnie na wpuszczonej w chodnik żelaznej kracie i gdy ukazała się pod nią twarz
jakiegoś mężczyzny, stary żeglarz zawołał:
— Ilu jeszcze wpuszczą?
— Dwudziestu czterech.
Spojrzeliśmy przed siebie zaniepokojeni i porachowaliśmy szybko kandydatów. Było ich
trzydziestu czterech. Na otaczających mnie twarzach odmalowało się rozczarowanie i
konsternacja. Gdy ktoś jest głodny i bez grosza przy duszy, perspektywa nocy spędzonej
na ulicach nie należy do najprzyjemniejszych. A jednak łudziliśmy się nadzieją na cud, aż
wreszcie, kiedy już tylko dziesięciu stało przed furtką, odźwierny rozwiał nasze złudzenia.
— Nie ma miejsc — powiedział zatrzaskując drzwi.
Z chyżością, o jaką trudno byłoby podejrzewać osiemdziesięciosiedmioletniego starca,
marynarz puścił się w rozpaczliwą pogoń za innym schronieniem. A ja, wraz z dwoma
mężczyznami, doświadczonymi w sprawach domów noclegowych, zastanawiałem się,
dokąd pójść teraz. Ich wybór padł na odległy o tezy mile dom noclegowy Poplar,
ruszyliśmy więc w drogę.
Gdy skręcaliśmy za róg, jeden z nich powiedział: — Mogłem się tu dzisiaj dostać.
Przechodziłem tędy o pierwszej i kolejka zaczynała się dopiero ustawiać — ot, same
pupilki. Przecież oni noc w noc wpuszczają do środka tych samych.
Nie obawa śmierci, nawet nie obawa śmierci głodowej czyni człowieka nieszczęśliwym.
Mało to ludu umierało! Wszyscy musimy umrzeć!
ROZDZIAŁ VIII
WOŹNICA I STOLARZ
Nieszczęśliwym czyni człowieka to, że jest zmuszony cierpieć nędzę,
sam nie wiedząc dlaczego, i pracowaćw pocie czoła, nie otrzymując za to żadnych dóbr;
i to, że jest znużony, samotny, oderwany od innych ludzi, i otoczony powszechnym
laissez-taire.
Carlyle
Woźnicę, z jego regularnymi rysami twarzy wydatną brodą i wygoloną górną wargą,
mógłbym w Stanach Zjednoczonych wziąć równie dobrze za majstra, jak za zamożnego
farmera. Natomiast stolarza — hm... Stolarza wziąłbym po prostu za stolarza. Wyglądał
na to, czym był, chudy, żylasty, o bystrych, uważnych oczach i dłoniach zniekształconych
od trzymania narzędzi przez czterdzieści siedem lat pracy w rzemiosła Przekleństwem
26
tych ludzi była starość oraz to, że dzieci ich powymierały zamiast dorosnąć i
zaopiekować się rodzicami na stare lata. Wiek zrobił swoje, a z rzemiosła wyparli ich
silniejsi i młodsi.
Ci dwaj mężczyźni, odprawieni z kwitkiem od drzwi domu noclegowego Whitechapel, szli
teraz ze mną do domu noclegowego Poplar. Widoki mieliśmy, ich zdaniem, niewielkie,
ale była to nasza ostatnia szansa. Mieliśmy do wyboru albo Poplar, albo noc spędzoną
na ulicach. Obaj marzyli o łóżku, bo byli, jak to sami określali, zmordowani na śmierć.
Pięćdziesięcioośmioletni woźnica spędził trzy ostatnie noce bez dachu nad głową i bez
snu, a sześćdziesięciopięcioletni stolarz przebył pod gołym niebem pięć nocy.
Ale, o drodzy ludzie żyjący w dostatkach, wy, których ciała są jędrne i krwiste, którzy
wiecie, że co noc czekają na was czyste łóżka w przewiewnych pokojach, jakże wam
wytłumaczę, czym jest męka jednej nocy spędzonej na ulicach Londynu? Wierzcie,
wydawałoby się wam, że tysiąc wieków upływa, zanim niebo zaróżowi się świtem;
drżelibyście z zimna i płakalibyście na głos z bólu w każdym udręczonym mięśniu; i
dziwilibyście się, że możecie przeżyć tak wiele. Położylibyście się na ławce i zamknęli
zmęczone powieki, a policjant — bądźcie tego pewni — zbudziłby was burkliwym: —
Ruszaj stąd! — Na ławce wolno odpocząć, ale ławek jest niewiele i stoją daleko od
siebie; gdyby jednak ten odpoczynek miał przemienić się w sen, musielibyście iść dalej i
wlec zmęczone ciało przez nie kończące się ulice. Gdybyście, wiedzeni chytrością
zrodzoną z rozpaczy, poszukali jakiejś odludnej alejki lub ciemnego zaułka! i położyli się
na ziemi, i stamtąd przepędziłby was Wszechobecny policjant. Należy to do jego
obowiązków. Takie jest bowiem prawo ustanowione przez siły rządzące światem.
A gdy wreszcie nastałby świt i rozproszył koszmar nocy, pośpieszylibyście do domu
odpocząć i do końca życia opowiadalibyście wasze przygody grupkom pełnych podziwu
przyjaciół. Rozrosłyby się one do rozmiaru epopei. Krótka ośmiogodzinna noc stałaby się
odyseją, a wy Homerami.
Inaczej jednak działo się z bezdomnymi, którzy szli ze mną do domu noclegowego
Poplar. Tej nocy jest ich w Londynie trzydzieści pięć tysięcy — mężczyzn i kobiet. Proszę
was, zapomnijcie o tym, gdy wieczorem położycie się do łóżek; bo jeżeli serca wasze są
tak tkliwe, jak być powinny, będziecie może spali mniej smacznie. Kiedy bowiem starzy,
sześćdziesięcio-, siedemdziesięcio- i osiemdziesięcioletni ludzie, niedożywieni, chudzi i
bezkrwiści, nie pokrzepieni snem witają świt, gdy chwiejąc się na nogach rozpoczynają
szaleńczą dzienną gonitwę za skórkami chleba i drżą przed groźbą zbliżającej się znowu
bezlitosnej nocy, i żyją talk przez pięć dni... O drodzy ludzie łagodnego serca, wy, których
jędrne ciała pulsują krwią, jakże wam to wytłumaczę?
Szedłem Mile End Road między woźnicą i stolarzem. Mile End Road jest to szeroka
arteria przecinająca serce wschodniego Londynu, a o tej porze dnia tłoczyły się na niej
dziesiątki tysięcy ludzi. Podkreślam to, abyście mogli pojąć w pełni znaczenie tego, o
czym będę mówił za chwilę. Jak już wspomniałem, szliśmy we trzech i gdy ich zalewała
fala goryczy i przeklinali swój kraj, ja przeklinałem z nimi — tak jak tylko mógł przeklinać
amerykański zabijaka, który osiadł na mieliźnie w dziwnym i przerażającym kraju. Udało
mi się w nich wmówić, że jestem marynarzem, który przehulał pieniądze, przepił ubranie
(rzecz bynajmniej nie rzadka u majtków na lądzie) i będąc chwilowo bez grosza przy
27
duszy, rozgląda się za następnym: statkiem. To tłumaczyło moją nieznajomość
obyczajów angielskich w ogólności i obyczajów domów noclegowych w szczególności
oraz moje zainteresowanie tymi drugimi.
Woźnica z trudem tylko dotrzymywał nam kroku (powiedział, że od rana nie miał nic w
ustach), ale stolarz, wychudły i wygłodniały, w burym, obszarpanym płaszczu,
powiewającym żałobnie na wietrze, parł naprzód długim i niestrudzonym krokiem,
podobnym bardzo do ruchów wilka pustynnego lub kojota. W czasie marszu i rozmowy
obaj nie spuszczali wzroku z płyt chodnika i co chwila któryś pochylał się i podnosił coś z
ziemi, nie zwalniając kroku. Przypuszczałem, że zbierają niedopałki papierosów li cygar i
początkowo nie zwracałem na to uwagi. Nagle jednak zrozumiałem, czego szukają.
Z oślizłych, pokrytych plwocinami chodników podnosili i zjadali kawałki skórek
pomarańczowych, łupinki jabłek, łodyżki winogron. Miażdżyli w zębach pestki renklod i
połykali jądra. Zbierali okruchy chleba wielkości grochu, ogryzki jabłek tak czarne i
brudne, że trudno się było domyślić, co to takiego, brali to wszystko do ust, żuli i
przełykali. A działo się to pomiędzy godziną szóstą a siódmą wieczorem dnia
dwudziestego sierpnia roku pańskiego 1902, w sercu największego, najbogatszego i
najpotężniejszego imperium, jakie kiedykolwiek widział świat.
Obaj mężczyźni mówili. Nie byli głupi, byli tylko starzy. A że kiszki buntowały im się
przeciwko odpadkom z chodników, mówili naturalnie o (krwawej rewolucji. Mówili jak
anarchiści, jak fanatycy, jak szaleńcy. I któż może ich za to ganić? Mimo że tego dnia
zjadłem trzy dobre posiłki i miałem wygodne łóżko, do którego mogłem położyć się
każdej chwili, mimo całej mojej filozofii społecznej i wiary w powolną ewolucję i
przemianę — mimo to wszystko, jeszcze raz podkreślam, czułem, że muszę albo
wtórować ich nonsensom, albo trzymać język za zębami. Biedni głupcy! Nie tacy jak oni
rodzą rewolucję! A gdy umrą i obrócą się w proch, co wkrótce nastąpi, inni głupcy będą
mówili o krwawej rewolucji zbierając odpadki z zaplutych chodników Mile End Road po
drodze do domu noclegowego Poplar.
Jako obcokrajowiec i człowiek młody, usłyszałem od woźnicy i stolarza wiele rad i
objaśnień. Nawiasem mówiąc, ich rada była krótka i treściwa: powinienem jak najprędzej
uciekać z tego kraju. — Ucieknę tak szybko, jak tylko. Bóg pozwoli — zapewniłem ich. —
Rozwinę skrzydła i pomknę talk wysoko, że aż dym zasłoni szlak mojego odlotu.
Odczuli raczej, niż zrozumieli siłę przenośni i z uznaniem kiwali głowami.
— Bo faktycznie robią z człowieka zbrodniarza wbrew jego woli — odezwał się stolarz. -
Niech pan spojrzy na mnie. Jestem stary, młodsi zajęli moje miejsce, na moim ubraniu
łata przybywa na łacie i co dzień trudniej mi o pracę. Łóżka szukam w domu
noclegowym. Muszę być tam o drugiej albo trzeciej po południu, bo się inaczej nie
dostanę. Widział pan, co się tam dzisiaj działo. Jakie mam wobec tego widoki znalezienia
pracy? Przypuśćmy, że dostanę się do domu noclegowego. Będą mnie tam trzymali jutro
i wypuszczą pojutrze rano. A co wtedy? Prawo głosi, że tej nocy nie wolno mi iść do
innego domu noclegowego, chyba że jest odległy najmniej o dziesięć mil od
poprzedniego. Będę się musiał mocno uwijać, żeby zdążyć na czas. Jakie mam wobec
tego widoki znalezienia pracy? Powiedzmy, że nie pójdę do domu noclegowego.
Powiedzmy, że zacznę rozglądać się za pracą. Zanim coś znajdę, znowu będzie noc, ale
28
nie będzie noclegu. Noc bez snu, rano nic do gęby, jakże mam szukać roboty? Muszę
przespać się jakoś w parku — obraz spod kościoła Chrystusa w Spitalfields wrył mi się
głęboko w pamięć — i znaleźć coś do jedzenia. Toteż niech pan spojrzy na mnie. Jestem
stary, w nędzy i bez widoków na przyszłość.
— Dawniej były tu rogatki —. odezwał się woźnica. — Niejeden raz płaciłem myto, kiedy
woziłem towary.
— W ciągu dwóch dni zjadłem trzy bułki po pół pensa sztuka — oświadczył stolarz po
dłuższej przerwie. — Dwie zjadłem wczoraj, a trzecią dzisiaj — dodał po następnej
długiej przerwie.
— Ja od rana nie miałem nic w gębie — powiedział woźnica. — Ale też ledwo zipię.
Najgorszy ten ból w nogach.
— Chleb, który dadzą panu w „cyrku", jest tak twardy, że nie da mu pan rady bez kwarty
wody — zwrócił się do mnie stolarz. A gdy spytałem, co rozumie przez „cyrk",
odpowiedział: — Dom noclegowy. To taka gwara, wie pan.
Byłem zdziwiony, że stolarz ma w swoim zapasie słów określenie „gwara" — w zapasie
słów, który jak stwierdziłem, zanim rozstaliśmy się, bynajmniej nie był skąpy.
Spytałem, jakiego wiktu możemy się spodziewać, jeśli wpuszczą nas do domu
noclegowego Poplar, na co obaj udzielili wyczerpującej odpowiedzi. Po wejściu czeka
mnie zimna kąpiel, a na kolację sześć uncji chleba i „trzy miarki polewki". „Trzy miarki"
znaczy trzy kwaterki, a „polewka" jest wodnistą cieczą, która powstaje z rozmieszania
trzech kwart płatków owsianych w trzech i pół wiadrach gorącej wody.
— A ponadto mleko, cukier i srebrna łyżka, prawda? — spytałem.
— A jakże! Dostaniesz pan najwyżej sól, a widziałem już domy, w których nie dają łyżek.
Podnosisz 'miskę i wlewasz zupę do gardła. Ot, jak sobie radzisz.
— W Hackney dają dobrą polewkę — odezwał się woźnica.
— Och, wspaniałą — pochwalił stolarz i spojrzeli na siebie wymownie.
— A u św. Jerzego sama woda z mąką — dorzucił woźnica. Stolarz kiwnął głową. Znał
smak wszystkich tych polewek.
— A co dalej? — spytałem.
Dowiedziałem się, że następnie poślą mnie prosto do łóżka. — Budzą cię o pół do
szóstej rano, wstajesz i idziesz pod kran — jeżeli dadzą mydło. A potem śniadanie, takie
samo jak kolacja — trzy miarki polewki i sześć uncji chleba.
— Nie zawsze dają sześć uncji — sprostował woźnica.
— To prawda, nie zawsze. A często chleb bywa taki kwaśny, że ledwie przechodzi przez
gardło. Początkowo nie mogłem jeść ani polewki, ani chleba, ale teraz zjadłbym za siebie
i za kogoś drugiego.
— A ja zjadłbym za trzech — powiedział woźnica. — Od rana nie miałem nic w ustach.
— A potem?
— Potem musisz odrobić swoją pracę — każą ci skubać cztery funty pakuł albo czyścić i
szorować, albo tłuc kamienie — dziesięć, do jedenastu cetnarów. Mnie nie każą tłuc
kamieni. Przekroczyłem już sześćdziesiątkę, rozumie pan. Ale panu każą. Jesteś pan
silny i młody.
29
— Czego bardzo nie lubię — zrzędził woźnica — to kiedy zamkną mnie w izbie i każą
drzeć pakuły. Za bardzo przypomina mi to więzienie.
— A powiedzmy, że wyśpię się, ale nie zechcę drzeć pakuł ani tłuc kamieni, ani robić nic
innego — spytałem.
— Nie ma obawy, prędko wybiją panu takie głupstwa z głowy. Zmuszą pana —
odpowiedział stolarz. — Nie radziłbym nawet próbować, mój chłopcze.
— Potem dają obiad — podjął. — Osiem uncji chleba, półtorej uncji sera i zimna woda.
Kiedy skończysz pracę, dostaniesz kolację — taką jak przedtem: trzy miarki polewki i
sześć uncji chleba. I do łóżka o szóstej wieczór, a następnego dnia puszczają cię wolno,
pod warunkiem, że skończyłeś pracę.
Dawno już opuściliśmy Mile End Road i przebrnąwszy przez ponurą plątaninę wąskich i
krętych uliczek (dotarliśmy do domu noclegowego Poplar.
Na niskim kamiennym murku rozłożyliśmy chustki do nosa i każdy zawinął w nie
wszystkie swoje dobra doczesne — z wyjątkiem odrobiny tytoniu, która powędrowała do
buta. Gdy już ostatnie promienie światła znikały z posępnego nieba i powiał zimny,
przenikliwy wiatr, stanęliśmy z żałosnymi zawiniątkami w rękach przed furtą domu
noclegowego.
Zbliżyły się do nas trzy robotnice. Jedna rzuciła mi współczujące spojrzenie; patrzyłem
za nią i widziałem, że obejrzała się jeszcze z tym samym współczuciem w oczach. Na
mych towarzyszy nie zwróciła uwagi. Mój Boże, współczuła mi, choć byłem młody, silny i
zdrowy, ale nie miała litości dla tych dwóch starców, którzy stali przy mnie. Była młodą
kobietą, a ja byłem młodym mężczyzną i jej litość zrodziła się z niejasnych pobudek
płciowych, co obniżało wartość tego uczucia. Litość dla ludzi starych jest uczuciem
altruistycznym, a zresztą furta domu noclegowego to odpowiednie miejsce dla starców.
Nie okazała więc litości im, tylko mnie, który zasługiwałem na nią mniej albo raczej
wcale. W Londynie siwe włosy nie schodzą do grobu z należytymi honorami.
Po jednej stronie furty wisiała rączka zwykłego dzwonka, a po drugiej widniał guzik
dzwonka elektrycznego.
— Niech pan zadzwoni — zwrócił się do mnie woźnica.
I tak jak byłbym to zrobił przed każdymi drzwiami, pociągnąłem za rączkę dzwonka.
— Och, och! — wrzasnęli zgodnym chórem przerażonych głosów. — Nie tak gwałtownie!
Puściłem rączkę, a oni spojrzeli na mnie z wyrzutem, jak gdybym zmniejszył ich szansę
na nocleg i trzy miarki wodnistej polewki. Nie zjawił się nikt.
Na szczęście nie był to ten dzwonek. Odetchnąłem z ulgą.
— Niech pan naciśnie guzik — tym razem ja zwróciłem się do stolarza.
— Nie, nie, odczekajmy chwilę — przerwał pośpiesznie woźnica.
Z ich zachowania wyciągnąłem wniosek, że odźwierny domu noclegowego, który zarabia
przeciętnie od siedmiu do dziewięciu funtów rocznie, jest bardzo kapryśną i bardzo
ważną osobistością i że żadna czołobitność nie mogłaby być dla niego zbyt wielka —
oczywiście ze strony nędzarzy.
Wobec tego czekaliśmy — naturalnie dziesięć razy dłużej, niż wymagały tego względy
przyzwoitości, aż wreszcie woźnica wyciągnął nieśmiało i jakby ukradkiem palec
wskazujący, zbliżył go do dzwonka i możliwie najdelikatniej nacisnął guzik. Widziałem
30
ludzi zamarłych w oczekiwaniu, gdy w grę wchodziło życie lub śmierć; ale nawet na ich
twarzach nie dostrzegłem takiej męki niepewności, jak na twarzach tych dwóch starców
oczekujących odźwiernego.
Przyszedł. Ledwie raczył na nas spojrzeć. — Nie ma miejsc — powiedział i zatrzasnął
drzwi.
— Jeszcze jedna noc — jęknął stolarz.
W mdłym świetle twarz woźnicy była szara i wynędzniała. Przypadkowa jałmużna jest
grzechem, twierdzą zawodowi filantropi. Hm... ja jednak postanowiłem zgrzeszyć.
— Nie mamy na co czekać; niech pan wyciągnie nóż i idzie ze mną — zwróciłem się do
woźnicy.
Wytrzeszczył przerażone oczy i usiłował się cofnąć. Wziął mnie prawdopodobnie za
nowego Kubę Rozpruwacza o specjalnej inklinacji do podstarzałych nędzarzy lub
pomyślał, że chcę go nakłonić do jakiejś zbrodni. Tak, czy owak, zląkł się wyraźnie.
Pamiętacie pewno, że w ciepłą półkoszulkę wszyłem tuż pod pachą złotego suwerena.
Schowałem go na czarną godzinę i teraz po raz pierwszy musiałem zrobić z niego
użytek.
Pomoc woźnicy zapewniłem sobie dopiero wtedy, gdy wykonawszy kilka akrobatycznych
ruchów człowieka-gumy pokazałem mu wszytą w odzież twardą monetę. Ale mimo to
ręce drżały mu tak gwałtownie, że bałem się, aby zamiast szwów nie rozpruł mi skóry, i
odebrawszy mu nóż rozciąłem szwy własnoręcznie. Błysnął złoty krążek — fortuna w ich
zgłodniałych oczach. Ruszyliśmy kłusem do najbliższej jadłodajni.
Musiałem im oczywiście wyjaśnić, że jestem jedynie badaczem, studentem nauk
społecznych, pragnącym przekonać się, jak żyje druga połowa ludzkości, I natychmiast
zamknęli się w sobie jak ślimaki. Przestałem być jednym z nich; zmienił się mój sposób
mówienia, ton mojego głosu zabrzmiał obco, słowem, stałem się nagle istotą nadrzędną,
a oni uświadamiali sobie doskonałe swoją przynależność klasową.
— Co zjecie? — spytałem, gdy nadszedł kelner.
— Dwie kromki i filiżankę herbaty — powiedział potulnie woźnica.
— Dwie kromki i filiżankę herbaty — zawtórował mu potulnym echem stolarz.
Poświęćcie mi chwilę uwagi i zastanówcie się nad sytuacją. Miałem przed sobą dwóch
mężczyzn, których zaprosiłem do jadłodajni. Widzieli mojego złotego suwerena i
domyślali się, że nie jestem nędzarzem. Jeden zjadł tego dnia bułkę za pół pensa, drugi
nie jadł nic. A poprosili o „dwie kromki i filiżankę herbaty"! Zamówili dania po dwa pensy
od osoby. Nawiasem mówiąc, określenie „dwie kromki" oznacza dwa kawałki chleba z
masłem.
Była to ta sama poniżająca pokora, która cechowała ich stosunek do odźwiernego z
przytułku dla nędzarzy. Ja jednak nie zamierzałem jej tolerować. Stopniowo, krok po
kroku, powiększałem ich zamówienia — jajka, płatki boczku, nowa porcja jajek, nowa
porcja boczku, nowa porcja herbaty, nowa porcja chleba z masłem i tak dalej, i dalej, a
oni przez cały czas zapewniali mnie z tęsknym spojrzeniem, że nie zdołają już zjeść
więcej — i pochłaniali żarłocznie potrawy, gdy tylko zjawiły się na stole.
— Moja pierwsza od dwóch tygodni filiżanka herbaty — powiedział woźnica.
— Wspaniała herbata — dodał stolarz.
31
Wypili obaj po dwie kwarty, a zapewniam was, że, były to pomyje. Przypominały herbatę
w mniejszym stopniu niż podłe piwo szampana. Nie, była to zwykła lura i w ogóle nie
miała nic wspólnego z herbatą.
Gdy minął pierwszy wstrząs, ciekawie przedstawiały się dla obserwatora zmiany
dokonane w nich pod wpływem jedzenia. Najpierw wpadli obaj w melancholią i zaczęli
wspominać rozmaite chwile, w których rozważali myśl o samobójstwie. Nie dawniej niż
przed tygodniem woźnica stał na moście, spoglądał w wodę i dumał nad tym
zagadnieniem. Woda, zaperzył się stolarz, to kiepska ucieczka. Na przykład on, wiedział
o tym, nie poddałby się bez walki. Kulika jest „poręczniejsza", ale jakim cudem zdobyć
rewolwer? W tym sęk.
Rozpogodzili się nieco, gdy rozgrzała ich herbata, i rozgadali o sobie. Woźnica pochował
żonę i dzieci, z wyjątkiem jednego syna, który dorósł wieku męskiego i pomagał mu w
pracy. A potem stało się nieszczęście. Syn, trzydziestoletni mężczyzna, umarł na ospę.
Ledwie ojciec zdążył go pochować, a już sam zachorował i poszedł na trzy miesiące do
szpitala. To był jego koniec. Opuścił szpital słaby, wyczerpany, nie miał już oparcia w
młodym, silnym synu, jego maleńki interes przewozowy podupadł, kieszeń świeciła
pustkami. Przyszło nieszczęście i gra się skończyła. Starzec nie miał żadnych widoków
na rozpoczęcie życia od nowa. Wszyscy jego przyjaciele byli biedni i nie mogli mu
pomóc. Starał się o pracę, gdy ustawiano trybuny do pierwszej parady koronacyjnej. —
Ale obrzydły mi te ciągłe odpowiedzi: „Nie! Nie! Nie!" W nocy, gdy próbowałem zasnąć,
dzwoniło mi ciągle w uszach: „Nie! Nie! Nie!" — Nie dalej jak przed tygodniem zgłosił się
do pracy w Hackney odpowiadając na ogłoszenie, ale gdy podał swój wiek, powiedziano:
Och, za stary, o wiele za stary!
Stolarz urodził się w armii, w której jego ojciec służył przez dwadzieścia dwa lata.
Siadem ojca dwaj bracia zaciągnęli się do wojska; jeden, starszy sierżant Siódmego
Pułku Huzarów, umarł w Indiach po buncie, drugi po dziewięciu latach służby na
Wschodzie pod komendą Robertsa zginął w Egipcie. Stolarz nie zaciągnął się do armii,
dlatego wciąż jeszcze chodził po ziemi.
— Niech pan da rękę — powiedział rozchylając brzegi obszarpanej koszuli. — Nadaję
się już tylko do prosektorium, do niczego więcej. Niknę w oczach, proszę pana,
dosłownie niknę w oczach z braku pożywienia. Niech pan dotknie moich żeber, to się pan
przekona.
Wsunąłem rękę pod koszulę. Skóra jak pergamin opinała jego kości; odniosłem
wrażenie, że przejeżdżam dłonią po tarze.
— Przeżyłem siedem lat szczęśliwych — zwierzał się. — Miałem dobrą żonę i trzy
śliczne dziewuszki. Ale umarły wszystkie. Szkarlatyna zabrała maleństwa w przeciągu
dwóch tygodni.
— Po tym, poroszę pana — odezwał się woźnica wskazując ręką zastawę stołu i
pragnąc skierować rozmowę na nieco weselsze tory — po tym — powtórzył — nie
przełknę śniadania w domu noclegowym.
— Ani ja — zawtórował stolarz i zagłębili się w dyskusję na temat rozkoszy podniebienia i
smakowitych potraw, którymi w dawnych czasach raczyły ich żony.
— Przetrwałem kiedyś trzy dni bez kęsa w ustach — oznajmił woźnica.
32
— A ja pięć — dodał jego towarzysz zasępiając się na samo wspomnienie. — Pięć dni
pod rząd o pustym żołądku, tylko o skrawku skórki pomarańczy, ale natura zbuntowała
się, proszę pana, i o mało co nie umarłem. Czasem, kiedy chodziłem w nocy po ulicach,
chwytała mnie taka rozpacz, że mówiłem sobie: wóz albo przewóz. Wie pan, co miałem
na myśli? Chciałem popełnić jakąś wielką kradzież. A jak nadchodził ranek, tak byłem
słaby z zimna i głodu, że nie potrafiłbym skrzywdzić muchy.
Gdy ich wycieńczone ciała rozgrzały się pod wpływem jedzenia, zbudziła się w nich
chełpliwość i zaczęli rozprawiać o polityce. Mogę jedynie stwierdzić, że ich wypowiedzi
na temat polityki nie tylko nie były głupszy od wypowiedzi przeciętnego przedstawiciela
klasy średniej, ale często mądrzejsze od wypowiedzi niektórych przedstawicieli tej klasy.
Natomiast zdumiewała mnie ich znajomość geografii i zasób wiedzy o świecie i krajach
oraz minionej i współczesnej historii. Jak już mówiłem, nie byli oni głupcami. Byli jedynie
starzy, a dzieci zawiodły ich, nie dorosły i nie zapewniły im ciepłego miejsca przy
kominie.
Muszę opisać jeszcze jedno drobne wydarzenie, które zaszło, gdy żegnałem ich na rogu
ulicy, rozradowanych myślą o paru szylingach spoczywających na dnie kieszeni i
perspektywą nocy spędzonej w łóżku. Zapaliłem papierosa i miałem właśnie odrzucić
płonącą zapałkę, gdy woźnica sięgnął po nią. Podałem mu pudełko, ale powiedział: —
Nie, dziękuję panu, nie chciałbym marnować tej zapałki. Zapalił papierosa, którym go
przedtem poczęstowałem, a tymczasem stolarz, chcąc skorzystać z tej samej zapałki,
pośpiesznie nabił fajkę.
— Nie należy marnować niczego — powiedział.
— Tak — przyznałem. Myślałem jednak o przypominających tarę żebrach, po których
przeciągnąłem ręką.
ROZDZIAŁ IX
„CYRK"
Starożytni Sparlanie postępowali mądrzej: kiedy heloiów było już zbyt dużo,
urządzali na nich obławy i zabijali kopiami.
O ileż łatwiej byłoby organizować takie obławy w naszych warunkach udoskonalonej
techniki,
w czasach kiedy wynaleziono broń palną i istnieją regularne armie!
Nawet w najgęściej zaludnionym, kraju można by w ciągu trzech dni
wystrzelać wszystkich zdolnych do pracy biedaków, gdyby się co roku powtarzało tą
operacją.
Carlyle
Przede wszystkim muszę przeprosić moje ciało, że naraziłem je na takie okropności, a
mój żołądek, że go tymi okropnościami nakarmiłem. Byłem w „cyrku", spałem w „cyrku" i
jadłem w „cyrku"; a potem uciekłem z „cyrku". Po dwóch nieudanych próbach wdarcia się
do domu noclegowego Whitechapel wyruszyłem tego dnia wcześnie i na kilka minut
przed godziną trzecią po południu zająłem miejsce w żałosnej kolejce. Wpuszczano do
środka dopiero o szóstej, tak wczesne przyjście jednak zapewniło mi dwudziesty numer
kolejny; tymczasem rozeszła się wieść, że wpuszczą tylko dwadzieścia dwie osoby. O
czwartej stało już trzydziestu czterech mężczyzn, przy czym ostatni dziesiątek uczepił się
33
kruchej nadziei, że jakimś cudem dostanie się do środka. Przyszło jeszcze wielu,
spojrzeli na kolejkę i odeszli, świadomi gorzkiego faktu, że „cyrk" będzie przepełniony.
Początkowo rozmowa kulała, a ożywiła się dopiero wtedy, gdy mężczyzną stojący przede
mną i mężczyzna stojący za mną odkryli, że jednocześnie przebywali w szpitalu dla
chorych na ospę, choć tysiąc sześciuset pacjentów przeszkodziło im w zawarciu bliższej
znajomości. Teraz odrabiali stracony czas roztrząsając i porównując co ohydniejsze
objawy choroby z zimną krwią i w tonie jak najbardziej rzeczowym. Z ich rozmowy
dowiedziałem się, że przeciętna śmiertelność chorych na ospę wynosi jeden do sześciu,
że pierwszy z nich leżał w szpitalu trzy, drugi trzy i pół miesiąca oraz że „po prostu gnili w
strupach". Skóra na mnie ścierpła i spytałem, jak dawno opuścili szpital. Jeden wyszedł
przed dwoma, drugi przed trzema tygodniami. Twarze mieli zorane dziobami (choć
zapewniali się wzajemnie, że choroba nie pozostawała na nich śladu), a co więcej,
pokazali mi na rękach i pod paznokciami jeszcze nie zaschłe strupy po ospie. Ale to nie
wszystko. Jeden z nich zdarł na moją cześć taki strupek, po czym wprost z jego ciała
rozsadnik zarazy powędrował w powietrze. Próbowałem skurczyć się wewnątrz ubrania,
żywiąc jednocześnie namiętną choć cichą nadzieję, że strup nie spoczął na mnie.
Przekonałem się, że w obu wypadkach ospa była przyczyną ich „znalezienia się za
burtą". Obaj pracowali, gdy powaliła ich choroba, i obaj wyszli ze szpitala bez pensa przy
duszy i z posępną perspektywą pogoni za pracą. Jak dotychczas, pogoń ta była
bezskuteczna, a do „cyrku" przyszli na "odpoczynek", po trzech dobach spędzonych na
ulicy.
Okazuje się, że nie tylko starzec karany jest za mimowolne niedołęstwo, ale również
człowiek, który zachoruje lub ulegnie wypadkowi. Nieco później rozmawiałem z innym
mężczyzną — nazywaliśmy go „Rudzielcem" — który stał na czele kolejki (co dowodziło
niezbicie, że czeka od godziny pierwszej). Pracował u handlarza ryb i pewnego dnia
przed rokiem podniósł zbyt ciężką skrzynkę. Rezultat: „coś we mnie trzasło" — i skrzynka
leżała na ziemi, a on obok skrzynki.
W pierwszym szpitalu, do którego natychmiast go zaniesiono, lekarze stwierdzili rupturę,
dali coś na zmniejszenie opuchlizny, nieco wazeliny do wcierania i po czterech godzinach
powiedzieli, żeby sobie poszedł. Ale po kilku godzinach znów się przewrócił. Tym razem
powędrował do innego szpitala, gdzie go podleczono. Najważniejsze jednak jest to, że
pracodawca nie zrobił nic, absolutnie nic dla poszkodowanego przy pracy, gdy zaś ów
wyszedł ze szpitala, odmówił mu nawet „jakiejś lekkiej, dorywczej roboty". Rudzielec jest
człowiekiem straconym. Mógł zarabiać na życie jedynie ciężką pracą. Obecnie nie może
jej wykonywać i do końca życia musi szukać dachu nad głową i jedzenia jedynie w
„cyrku", kuchni dobroczynnej lub na ulicach. Zdarzyło się nieszczęście — i to wszystko.
Wziął na plecy zbyt ciężki ładunek ryb i w księgach niebieskich przekreślone zostały jego
widoki na szczęśliwe życie.
Kilku mężczyzn w kolejce było kiedyś w Stanach Zjednoczonych; teraz żałowali, że nie
osiedlili się tam na stałe, i przeklinali własną głupotę, która skłoniła ich do wyjazdu.
Anglia stała się dla nich więzieniem, więzieniem bez nadziei ucieczki. Nie mieli
absolutnie żadnych możliwości opuszczenia kraju. Nie zdołaliby ani uciułać odpowiedniej
34
sumy na przejazd, ani też zapłacić za podróż pracą. Zbyt wielu było w kraju nędzarzy w
takim samym położeniu.
Wcieliłem się znowu w marynarza, który przehulał pieniądze i przepił ubranie, a wszyscy
ubolewali nad moim losem i udzielali mi wielu słusznych wskazówek. Reasumując, ich
rady brzmiały mniej więcej tak: Trzymać się z daleka od miejsc w rodzaju „cyrku", gdyż
nie czeka mnie tu nic dobrego. Ruszyć natychmiast na wybrzeże i wszelkimi sposobami
starać się o przyjęcie na statek. Wziąć się do pracy, jeśli to możliwe, i uciuławszy funta
lub dwa dać łapówkę jakiemuś stewardowi lub chłopcu okrętowemu, żeby umożliwił mi
odpracowanie przejazdu. Zazdrościli młodości i siły, które prędzej czy później pozwolą mi
wydostać się z kraju. Oni sami stracili już młodość i siły. Wiek i ciężka dola w Anglii
złamały ich, gra się skończyła.
Był wszakże między nimi człowiek dość jeszcze młody, który w końcu, jestem tego
pewien, wypłynie na powierzchnię. We wczesnej młodości dostał się do Stanów
Zjednoczonych i podczas czternastoletniego tam pobytu nie zdarzyło się ani razu, żeby
pozostawał bez pracy dłużej niż dwanaście godzin. Oszczędzał, uciułał spory kapitalik —
i wrócił do ojczyzny. Teraz stał w kolejce do „cyrku".
Przez dwa ubiegłe lata był kucharzem. Pracował od siódmej rano do pół do jedenastej w
nocy, w soboty do pół do pierwszej w nocy — dziewięćdziesiąt pięć godzin tygodniowo,
za które otrzymywał dwadzieścia szylingów, czyli pięć dolarów.
— Ciężka praca do późnej nocy zabijała mnie — powiedział — więc musiałem ją rzucić.
Miałem trochę zaoszczędzonych pieniędzy, ale wydałem je na życie i na szukanie
nowego zajęcia.
Ta noc była jego pierwszą nocą w „cyrku", przyszedł tu po to tylko, ażeby trochę
odpocząć. Natychmiast po wyjściu stąd zamierzał puścić się w studziesięciomilową
pieszą wędrówkę do Bristolu, gdzie, jak sądził, zdoła się może dostać na statek płynący
do Stanów.
Nie wszyscy jednak mężczyźni w kolejce mieli taki zapas sił. Niektórzy byli
nieszczęsnymi, znikczemniałymi bestiami, prymitywnymi i nie umiejącymi się wysłowić, a
mimo to nie pozbawionymi ludzkich uczuć. Pamiętam, jak wózkarz, wracając
najwidoczniej po całodziennej pracy do domu, zatrzymał tuż obok nas wózek i czekał, aż
jego młodociana pociecha, która wybiegła mu naprzeciw, wdrapie się do środka. Wózek
był jednak wysoki, a chłopczyk niziutki i wszystkie próby malca kończyły się
niepowodzeniem. Wtedy jeden z mężczyzn
o najbardziej spodlałym wyglądzie wystąpił z szeregu i podsadził dziecko. Zasługa i
piękno tego uczynku polegały na tym, że stanowił on akt miłości, nie najmu. Wózkarz był
biedny i obcy mężczyzna wiedział o tym; mężczyzna stał w kolejce przed „cyrkiem" a
wózkarz wiedział o tym; a jednak mężczyzna oddał tę małą przysługę, za którą wózkarz
podziękował — zrobił to zaś tak, jak zrobiłbym ja lub ktoś z was.
Inny przebłysk piękna ujrzałem w chmielarzu i jego „starej". Gdy żona się zjawiła, on stał
już w ogonku blisko pół godziny. Jak na kobietę swej klasy, „stara" ubrana była
porządnie, na głowie miała spłowiały od słońca i deszczu czepek, a pod pachą tobołek
owinięty w płótno. W pewnej chwili chmielarz sięgnął ręką po siwy kosmyk włosów, który
wysunął jej się spod czepka, skręcił go delikatnie w palcach i odgarnął pieczołowicie za
35
ucho. Można z tego wyciągnąć wiele rozmaitych wniosków. Lubił ją na pewno, skoro
dbał, aby wyglądała czysto i schludnie. Był ,z niej dumny, choć stali w kolejce do „cyrku",
i pragnął, aby przedstawiała się korzystnie oczom innych nieszczęśliwców. Ale co
najważniejsze, najcenniejsze i co stanowiło fundament tamtych motywów, to silne
uczucie, jakim ją obdarzał; mężczyzna bowiem nie jest skory zawracać sobie głowy
schludnością i czystością kobiety, której nie kocha.
Zacząłem zastanawiać się w duchu, czemu ów mężczyzna i jego towarzyszka, oboje —
jak to wynikało z ich rozmowy — pracujący w pocie czoła, musieli korzystać z noclegu
nędzarzy. Biła od niego duma — dumny był ze swej starej żony, dumny był z siebie. Gdy
spytałem go, ile ja, nowicjusz, mógłbym zarobić przy zbiorze chmielu, zmierzył mnie
wzrokiem i powiedział, że to zależy. Często ludzie okazują się zbyt powolni do tej pracy i
niczego nie osiągają. Człowiek, który chce, aby mu się powiodło, musi pracować głową i
musi mieć szybkie palce, musi mieć niezwykle szybkie palce. Otóż on i jego żona
zarabiali bardzo dobrze, gdyż pracowali razem przy jednym koszu i nie tracili czasu; ale
też zajmowali się tą robotą od lat.
— Miałem znajomego, który w zeszłym roku pracował przy chmielu — odezwał się jakiś
mężczyzna. — Poszedł pierwszy raz, ale wrócił z dwoma funtami i dziesięcioma
szylingami w kieszeni, a nie było go tylko miesiąc.
— Ano, widzicie — powiedział chmielarz z podziwem. — Umiał szybko pracować. Był do
tego, jak się to mówi, stworzony.
Dwa funty i dziesięć szylingów — dwanaście i pół dolara — za miesiąc pracy, i to kiedy
jest się do niej po prostu „stworzonym"! A na dodatek spanie bez koców i Bóg jeden
raczy wiedzieć, jakie życie. Bywają chwile, kiedy dziękuję losowi, że nie jestem po prostu
stworzony do niczego, nawet do skubania chmielu.
Chmielarz udzielił mi kilku mądrych rad o sposobie zdobycia ekwipunku do „wyprawy na
chmiel", a radzę wara zwrócić na nie uwagę, o rozpieszczeni i delikatni ludzie, na
wypadek, gdyby zdarzyło się wam kiedykolwiek klepać biedę na ulicach Londynu.
— Jeśli nie masz pan garnczków i naczyń kuchennych, czeka cię tylko chleb i ser. Nie
spasiesz się pan na takim pożywieniu. Musisz mieć gorącą herbatę i jarzyny, a od czasu
do czasu odrobinę mięsa, jeżeli chcesz pracować jak należy. Kiepska praca, kiedy ciało
osłabnie. Dam panu dobrą radę, chłopcze. Pobiegnij rano na miasto i poszperaj w
śmietnikach. Znajdziesz dość garnczków do gotowania. Doskonałe garnczki, niektóre jak
nowe. My z moją starą znaleźliśmy w ten sposób nasze — wskazał na tobołek, który
trzymała w ręku, a ona skinęła z zadowoleniem głową i uśmiechnęła się do mnie
promiennie, życzliwie, w poczuciu własnego szczęścia li dobrobytu. — Ten płaszcz
starczy mi za koc — ciągnął dalej, podsuwając jego połę, abym mógł sprawdzić grubość
materiału. — A kto wie, może niedługo znajdę sobie koc.
Stara kobieta ponownie skinęła głową i uśmiechnęła się promiennie, tym razem z
niewzruszoną pewnością, że on znajdzie niedługo koc.
— Ja tam mówię, że zrywanie chmielu to najlepsza zabawa — zakończył rozmarzonym
głosem. — Przyzwoity sposób uciułania dwóch czy trzech funtów i zabezpieczenia sobie
spokojnej zimy. Jedna rzecz, której nie lubię — i tu ukazała się odwrotna strona medalu
— to tej wyprawy na miejsce.
36
Nie ulegało wątpliwości, że lata dawały się energicznej parze we znaki, choć nadal lubili
samą pracę, „wyprawa na miejsce", czyli piesza wędrówka na wieś, zaczynała im już
ciążyć. Spojrzałem na ich siwe włosy, pomyślałem o nadchodzących najbliższych
dziesięciu latach i zadumałem się nad losem tych staruszków.
Na końcu kolejki zauważyłem jeszcze jednego mężczyznę. W towarzystwie kobiety,
oboje powyżej pięćdziesiątki. Kobieta, ponieważ była kobietą, dostała się do „cyrku", ale
on spóźnił się, więc pożegnawszy ją ruszył na całonocną wędrówkę po mieście.
Szerokość ulicy, na której staliśmy, wynosiła najwyżej dwadzieścia stóp. Chodniki miały
około trzech stóp szerokości. Była to dzielnica mieszkalna, a przynajmniej robotnicy i ich
rodziny żyli tu w okolicznych kamienicach. Dzień w dzień od godziny pierwszej do szóstej
po południu „cyrkowa" kolejka obszarpańców stanowi główny motyw krajobrazu, jaki
roztacza się z frontowych okien domów. Jakiś robotnik siedział w otwartych drzwiach na
wprost wejścia do „cyrku", zażywając odpoczynku i powietrza po ciężkim znoju dnia.
Później przyszła na pogawędkę jego żona. Próg był za wąski dla obojga, więc kobieta
stała. Przed nimi baraszkowały ich dzieci. W odległości zaś mniejszej niż dwadzieścia
stóp ciągnęła się kolejka do domu noclegowego — i nie było samotności i odosobnienia
ani dla robotnika, ani dla stojących w kolejce nędzarzy. U naszych nóg bawiły się dzieci z
sąsiedztwa. Nasza obecność stała się dla nich czymś najzwyklejszym w świecie. Nie
uważały nas za intruzów. Przedstawialiśmy widok tak codzienny i zwyczajny jak cegły
domów i kamienie krawężników ich ulicy. Skazane były od urodzenia na widok tej kolejki,
widziały ją przez wszystkie dni swojego krótkiego życia.
O szóstej kolejka ruszyła z miejsca; zaczęto wpuszczać nas do środka w trzyosobowych
grupach. Kierownik zapisywał z błyskawiczną szybkością wiek, nazwisko, zawód,
miejsce urodzenia, stopień ubóstwa i miejsce poprzedniego noclegu. Gdy po dopełnieniu
tych formalności odwróciłem się, zdumiał mnie jakiś mężczyzna, który wcisnął mi w rękę
coś, co w dotyku przypominało cegłę, i wrzasnął prosto do ucha: — Nie masz pan noża,
zapałek, tytoniu? — Nie, proszę pana — skłamałem, jak kłamali wszyscy przy wejściu.
Na schodach do piwnicy przekonałem się, że otrzymaną cegłę można by zadając gwałt
językowi nazwać „chlebem". Jego twardość i waga wskazywały na chleb przaśny.
W piwnicy panował mrok i zanim zdałem sobie z tego sprawę, ktoś inny wcisnął mi do
drugiej ręki kubek. Potykając się ruszyłem do jeszcze ciemniejszego pomieszczenia,
gdzie na ławkach ustawionych wokół stołów siedzieli mężczyźni. Panował tu straszliwy
zaduch, a posępny mrok i gwar głosów płynących z ciemności upodabniał izbę do
przedsionka piekieł.
Nogi odmawiały większości mych towarzyszy posłuszeństwa, toteż zanim zabrali się do
jedzenia, zaczęli zzuwać buty i zdejmować brudne szmaty, którymi owijali stopy. To
powiększyło ogólną wrzawę, a równocześnie zmniejszyło mój apetyt.
Ponadto przekonałem się, że popełniłem błąd. Przed pięciu godzinami zjadłem obfity
obiad, aby zaś móc oddać sprawiedliwość strawie, która przede mną stała, powinienem
był pościć najmniej od dwóch dni. Kubek zawierał trzy miarki polewki z kukurydzy i
gorącej wody. Mężczyźni zanurzali chleb w kupkach soli rozsypanej na brudnych stołach.
Próbowałem robić to samo, ale chleb rósł mi w ustach. Wspomniałem słowa stolarza: —
Do przełknięcia chleba potrzebna ci kwarta wody.
37
Poszedłem do ciemnego kąta, dokąd, jak widziałem, chodzili inni, i wypiłem kilka łyków
wody. Potem ze zwiększoną energią zabrałem się do polewki. Była nie dogotowana, nie
przyprawiona i gorzka. Ta natrętna gorycz, która pozostawała w ustach długo jeszcze po
przełknięciu płynu, szczególnie dawała się we znaki. Walczyłem dzielnie, ale opanowały
mnie mdłości i zdołałem wmusić w siebie tylko kilka łyków polewki i kęsów chleba.
Mężczyzna siedzący obok mnie pochłonął swoją porcję i na dodatek moją, wyskrobał
kubek do dna i zgłodniałym wzrokiem rozglądał się za czymś jeszcze do zjedzenia.
— Spotkałem dziś jednego frajera, który zafundował mi dobry obiad — wyjaśniłem.
— A ja od wczoraj rana nie miałem nic w gębie — odpowiedział.
— A jak z paleniem? — spytałem. — Czy ten typ na górze będzie tu teraz węszył?
— O nie — odpowiedział. — Nie ma obawy. To jest najłagodniejszy „cyrk". Trzeba ci było
widzieć inne. Obszukują cię od stóp do głowy.
Gdy kubki były już wyskrobane do czysta, zawiązała się rozmowa. — Ten kierownik na
górze pisze ciągle o nas biedakach do gazet — odezwał się mężczyzna siedzący z
drugiej strony.
— A co pisze? — spytałem.
— Och, pisze, że z nas same niedobrego, banda leniów i łajdaków i że wymigujemy się
od każdej pracy. Pisze o wszystkich tych starych sztuczkach, o których słyszę od
dwudziestu lat; tylko że nigdy nie widziałem, żeby je któryś z naszych robił. Przypominam
sobie jego ostatnie gadanie o tym, jak to jeden wychodzi z „cyrku" ze skórką chleba w
kieszeni. A kiedy widzi z daleka, że ulicą idzie jakiś poczciwy starszy gość, rzuca skórkę
do rynsztoka i pożycza od starego laskę, żeby wygrzebać ten chleb. Wtedy staruszek
daje mu dziesiątkę.
Szmer uznania przywitał tę mocno już wyświechtaną anegdotę, a gdzieś z mroczniejszej
głębi pokoju przypłynął gniewny głos:
— Gadają bujdy, że na wsi jest dużo żarcia. Chciałbym je zobaczyć. Przychodzę teraz z
Dover, ale z wiktem się tam nie przelewało. Kubka wody ci nie dadzą, a co dopiero
mówić o jedzeniu.
— Są tacy, co w ogóle nie opuszczają Kentu — odezwał się jakiś inny głos — a
wyglądają jak pączki w maśle.
— Przeszedłem przez Kent — odezwał się ponownie pierwszy głos, jeszcze
gniewniejszy — i niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli widziałem żarcie. Ale zmiarkowałem
już, że ten, co się chwali, że miał jedzenia po uszy, jak tylko przyjdzie do „cyrku", zmiata
swoją pieską porcję i na dodatek wciąłby moją.
— Są tacy w Londynie — wtrącił mężczyzna siedzący po drugiej stronie stołu — co mają
tyle żarcia, ile dusza zapragnie, i nigdy nie chodzą na wieś. Siedzą w Londynie cały
okrągły rok. A za budą (miał na myśli nocleg) oglądają się dopiero o dziewiątej
wieczorem. Przytwierdził mu zgodny chór głosów.
— Ale to cholernie przebiegłe sztuki — odezwał się jakiś głos pełen zachwytu.
— Pewnie, że przebiegłe — przyznał inny. — Ale tacy jak ty i ja tego nie potrafią. Trzeba
się z tym urodzić, powiadam ci. Te draby od kołyski otwierają drzwiczki dorożek i
sprzedają gazety, a przed nimi robili to ich ojcowie i matki. Powiadam wam, że trzeba w
tym wyrosnąć, a tacy jak ty i ja przy takim życiu zdechliby z głodu.
38
To, jak również twierdzenie, że są i tacy, co okrągłe dwanaście miesięcy siedzą w „cyrku"
i nigdy nie biorą do gęby jedzenia innego jak „cyrkowa" polewka i chleb, zostało także
poświadczone zgodnym chórem.
— Dostałem kiedyś pół korony w „cyrku" Stratford — rzucił jakiś nowy głos. Natychmiast
zaległa cisza i wszyscy przysłuchiwali się bajecznej opowieści. — Tłukliśmy we trzech
kamienie. Była zima, na dworze mróz jak diabli. Tamci dwaj powiedzieli, że wolą trupem
paść niż tłuc te kamienie, no i nic nie robili. Ale ja ostro wziąłem się do roboty — wiecie,
dla rozgrzewki. A potem przyszli strażnicy i tamci dwaj dostali po dwa tygodnie, a jak
strażnicy zobaczyli, że ja się nie leniłem, każdy dał mi po szóstaku. Było ich pięciu, to się
i zebrało.
Przekonałem się, że większość tych ludzi — nie, raczej wszyscy nie lubią „cyrku" i
przychodzą tu jedynie z konieczności. Po „odpoczynku" nabierają sił na dwie lub trzy
doby na ulicach, potem zaś wracają po nowy odpoczynek. Oczywiście te ciągłe trudy i
niewygody bardzo szybko rujnują im zdrowie, co zresztą w bardzo tylko niejasny sposób
dociera do ich świadomości. Jest to bieg rzeczy tak zwykły i naturalny, że nie zaprzątają
sobie nim głowy.
Nazywają to włóczęgostwo „życiem po domach noclegowych" — co odpowiada
amerykańskiemu „życiu na drogach".
Wszyscy twierdzą zgodnie, że problem noclegów, schronienia i snu jest najtrudniejszy,
trudniejszy nawet niż zdobywanie pożywienia. Przyczyną tego jest w głównej mierze
niepogoda i surowość prawa; natomiast ludzie ci przypisują swą bezdomność imigracji,
przeważnie Żydów z Polski i Rosji, którzy jako tańsza siła robocza, wypierają ich z pracy
i wprowadzają system chałupnictwa.
O siódmej kazano nam wziąć kąpiel i położyć się do łóżek. Zdjęliśmy ubrania,
zawinęliśmy je w wierzchnie okrycia i spięli paskami, a potem ułożyliśmy w wielki stos na
podłodze — co stwarzało idealne warunki dla rozprzestrzeniania się robactwa. Następnie
dwójkami wchodziliśmy do łazienki. Stały tam dwie zwykłe wanny i mogę stwierdzić, co
następuje: dwaj moi poprzednicy kąpali się w tej wodzie, myśmy się w niej wykąpali i nie
zmieniono jej dla dwóch następnych mężczyzn. To mogę stwierdzić; ale jestem pewien,
że cała nasza dwudziestodwuosobowa grupa kąpała się w tej samej wodzie.
Odważyłem się tylko na spryskanie ciała odrobiną tej podejrzanej cieczy i szybko starłem
ją ręcznikiem, wilgotnym od ciał innych mężczyzn. Nie przywrócił mi spokoju ducha
widok pleców jakiegoś biedaka — krwawej skorupy powstałej na skutek ukąszeń
robactwa i ciągłego drapania.
Wręczono mi koszulę nocną. Zaciekawiło mnie, ile też ludzi nosiło ją przede mną. Potem
z dwoma kocami pod pachą powlokłem się do kwatery noclegowej. Była to długa, wąska
izba przecięta dwiema niskimi, żelaznymi barierami, pomiędzy którymi wisiały —
bynajmniej nie hamaki, lecz kawałki workowego płótna, długości sześciu, a szerokości
niecałych dwóch stóp. Zastępowały one łóżka. Przestrzeń pomiędzy nimi wynosiła sześć
cali, odległość ich od podłogi około ośmiu cali. Najbardziej dokuczało to, że głowa
znajdowała się trochę wyżej niż nogi, przez co ciało bezustannie się obsuwało. A że
łóżka zawieszone były na wspólnych prętach, przy najlżejszym nawet ruchu jednego
39
mężczyzny wszyscy inni zaczynali się kołysać; ilekroć zapadałem w drzemkę, ktoś
zmieniał pozycję — i budził mnie.
Wiele godzin minęło, zanim zmorzył mnie sen. Była dopiero siódma wieczorem i do
północy rozbrzmiewały głosy dzieci bawiących się hałaśliwie na ulicy. Straszny zaduch w
izbie przyprawiał o mdłości. Podniecona wyobraźnia zaczęła pracować gorączkowo, aż
skóra na mnie ścierpła i byłem na granicy obłędu. Rozbrzmiewały chrząkania, jęki i
chrapanie, przypominające pomruk jakiegoś morskiego potwora, a kilka razy w ciągu
nocy wyrywały nas ze snu wrzaski i wycia trapionego przez zmory towarzysza. Nad
ranem przebudził mnie szczur czy jakieś podobne zwierzę harcujące mi po piersiach. W
szybkim przejściu od snu do jawy, nim odzyskałem całkowitą przytomność, wydałem
okrzyk, który mógł obudzić zmarłego. W każdym razie obudził żywych, ci zaś klęli mnie
siarczyście za taki brak towarzyskiej ogłady.
Nadszedł wreszcie dzień. O szóstej otrzymaliśmy śniadanie złożone z chleba i polewki,
których się zrzekłem, po czym skierowano nas do rozmaitych zajęć. Część wyznaczono
do szorowania i sprzątania, innych do darcia pakuł, a nas ośmiu odprowadzono pod
strażą do szpitala Whitechapel po przeciwległej stronie ulicy, gdzie zabraliśmy się do
robienia porządków. W taki to sposób płaciliśmy za polewkę i miejsce do spania; jeśli o
mnie idzie, wiem, że grubo za nie przepłaciłem.
Chociaż wykonywaliśmy najohydniejsze prace, nasz przydział uważano za najlepszy i
mężczyźni w mojej grupie poczytywali go sobie za dowód nie byle jakiej łaskawości losu.
— Nie dotykaj pan tego! Pielęgniarka mówi, że to śmiertelna zaraza — ostrzegł mnie
towarzysz pracy, gdy trzymałem otwarty worek, do którego wypróżniał zawartość kubła
ze śmieciami.
Śmieci pochodziły z sal szpitalnych, toteż zapowiedziałem, że ani nie mam zamiaru
dotykać tego, ani nie dopuszczę, aby to mnie dotknęło. W każdym razie musiałem znieść
ten i wiele innych podobnych worków po schodach i wysypać ich zawartość do
śmietnika, gdzie gnijące odpadki skropiono natychmiast silnym środkiem
dezynfekcyjnym.
Może kryje się w tym jakieś mądre miłosierdzie. Ludzie z „cyrku", z kuchni dobroczynnej i
z ulicy są tylko dla innych ciężarem. Nie przedstawiają żadnej wartości ani nie przydają
się nikomu, nawet samym sobie. Brukają swoją obecnością ziemię i zanieczyszczają
powietrze, lepiej więc się ich pozbyć. Wyniszczeni nędzą, niedożywieni, zgłodniali,
pierwsi chwytają zarazki i pierwsi umierają.
Sami zresztą czują, że wszystkie moce społeczne sprzęgły się, aby ich pozbawić życia.
Rozpryskiwaliśmy właśnie środek dezynfekcyjny w pobliżu kostnicy, kiedy zajechał
karawan i wniesiono do środka pięciu nieboszczyków. Rozmowa zeszła na temat
„białego leku" i „czarnej mieszanki". Otóż przekonałem się, że według zgodnej opinii
moich towarzyszy człowiek biedny, obojętne, mężczyzna czy kobieta, który w szpitalu
sprawia zbyt wiele kłopotu lub jest beznadziejnie chory, zostaje „wykończony". Innymi
słowy, nieuleczalnie chorzy i niesforni pacjenci otrzymują dozę „białego leku" lub „czarnej
mieszanki" i wędrują na tamten świat. Nieważne, czy dzieje się tak w rzeczywistości, czy
też nie. Ważne jest głębokie przekonanie tych ludzi, że tak się dzieje. Stworzyli nawet
40
specjalny język dla wyrażenia tego przekonania — „czarna mieszanka", „biały lek",
„wykończyć".
O ósmej zeszliśmy do piwnicy, gdzie przyniesiono nam herbatę i resztki ze szpitalnego
stołu. Była to trudna do opisania mieszanina, spiętrzona wysoko na olbrzymim półmisku
— ogryzki chleba, ochłapy tłuszczu i słoniny, przypalona skóra pieczeni, kości, jednym
słowem, wszystkie odpadki, które trzymali w rękach i ustach pacjenci cierpiący na
najróżniejsze choroby. Moi towarzysze zagłębiali ręce w tej masie i wykopywali, grzebali,
przewracali, oglądali, odrzucali i wyrywali sobie co lepsze kęsy. Nie był to ładny widok.
Świnie nie mogły zachowywać się gorzej. Ale ci nieszczęśliwcy byli głodni, pochłaniali
więc żarłocznie odpadki, a gdy nie mogli już zjeść więcej, zawijali resztki w chustki od
nosa i wsuwali je za koszule.
— Nie uwierzysz pan, co znalazłem tam na dworze, kiedy byłem tu któregoś dnia.
Patrzę, leży cały kawał żeberek wieprzowych — zwrócił się do mnie Rudzielec. „Tam na
dworze" oznaczało miejsce, na które wyrzucano śmieci, sbrapiane później środkiem
dezynfekcyjnym. — Był to pierwsza klasa kawałek, mięsa na nim zatrzęsienie, więc łapię
go w ręce i biegiem za bramę, potem dalej na ulicę i tylko rozglądam się za kimś, komu
by to dać. Ale nie widzę żywej duszy, więc gnam, jakbym dostał bzika, a za mną pędzi
ten drab szpitalny i pewnie myśli, że chcę dać nogę. Ale akurat jak mnie doganiał,
zobaczyłem jakąś staruszkę i wetknąłem jej żeberka w fartuch.
O Dobroczynności, o Filantropio, zstąpcie do „cyrku" i weźcie lekcję u Rudzielca! Na
samym dnie Otchłani spełnił uczynek tak idealnie altruistyczny, że piękniejszego nie
znaleźć by poza jej granicami. Rudzielec postąpił pięknie, a jeśli nawet stara kobieta
zaraziła się jakąś chorobą od „zatrzęsienia mięsa" na żeberkach, postępek mimo to był
piękny, choć może już nie tak bardzo. Ale wydaje mi się, że najznamienniejsze jest tu
zachowanie biednego Rudzielca, który o mało co „nie dostał bzika" na widok tak
ogromnej ilości jedzenia mogącej się zmarnować.
Regulamin domu noclegowego wymaga, aby człowiek otrzymujący w nim schronienie
przebywał w jego murach dwie noce i dzień; ja jednak ujrzałem już wszystko, co
chciałem, zapłaciłem pracą za polewkę i barłóg i przygotowywałem się do ucieczki.
— Chodź pan, zwiejemy — rzekłem do jednego z towarzyszy wskazując otwartą bramę,
przez którą wjechał do środka karawan.
— I dostaniemy dwa tygodnie?
— Nie, uciekniemy.
— Ani myślę, przyszedłem tu na odpoczynek — oznajmił z ukontentowaniem. — A
jeszcze jedna noc w łóżku z pewnością mi nie zaszkodzi.
Wszyscy byli tego samego zdania, musiałem więc „zwiać" samotnie.
— Nie będziesz pan mógł tu już wrócić — ostrzegali.
— O to nie ma obawy — odpowiedziałem z zapałem, którego nie mogli zrozumieć, i
wypadłszy za bramę, puściłem się pędem ulicą.
Pobiegłem prosto do mojego pokoju, zmieniłem ubranie, a w niespełna godzinę później
siedziałem w łaźni tureckiej i razem z potem wydzielałem zarazki i wszystkie inne
paskudztwa, które przeniknęły mi do naskórka — i żałowałem, że potrafię znieść
temperaturę tylko dwustu dwudziestu, a nie trzystu dwudziestu stopni.
41
ROZDZIAŁ X
„NOSZENIE SZTANDARU"
Nie chcą, aby robotnik byl ofiarą wytworów własnej pracy.
Nie chcą, aby robotnik byl ofiarą moich wygód i mojej próżności,
to jest wygód i próżności całej klasy, składającej sią z takich jak ja.
Niech perkal bądzie gorszy, byleby ludzie byli lepsi.
Nie trzeba tkaczowi odbierać przekonania, że nie jego robota,
lecz on jest na pierwszym miejscu.
Emerson
Nieść sztandar — znaczy w gwarze londyńskiej chodzić całą noc po ulicach; wywiesiłem
więc ów urojony emblemat i wyszedłem na miasto, by przyjrzeć się jego życiu.
Mężczyźni i kobiety zaludniają w nocy wszystkie ulice tej olbrzymiej metropolii, ale mój
wybór padł na West End. Przyjąwszy za bazę wypadową Leicester Square,
przetrząsałem całą okolicę od Embankment do Hyde Parku.
Gdy ludzie zaczęli wychodzić z teatrów, padał ulewny deszcz i świetny tłum, który
opuszczał miejsca 'rozrywki, miał nie lada kłopot ze znalezieniem dorożek. Ulicami
sunęły nieprzerwane sznury powozów, ale większość ich była zajęta; i wtedy właśnie
ujrzałem rozpaczliwe wysiłki obdartych mężczyzn i chłopców, którzy zdobywając dorożki
dla pięknych pań i wytwornych panów pragnęli zarobić na nocleg. Używam słowa
„rozpaczliwe" świadomie, bo ci nieszczęśni, bezdomni ludzie dla łóżka ryzykowali
przemoknięcie; a jak zdołałem zauważyć, większość ich mokła, ale łóżka nie zdobywała.
Wierzcie mi, że przetrwanie ulewnej nocy w mokrym odzieniu, kiedy jest się ponadto źle
odżywionym i od tygodni czy miesięcy nie miało się w ustach mięsa, jest jedną z
cięższych prób, przez jakie przejść może człowiek. Dobrze odżywiony i dobrze ubrany
podróżowałem kiedyś przez cały dzień w temperaturze 74 stopni poniżej zera na
termometrze spirytusowym, czyli przy stu sześciu stopniach mrozu, a choć cierpiałem,
było to niczym w porównaniu z „noszeniem sztandaru" przez jedną londyńską noc, gdy
się jest głodnym, obdartym i przemokniętym.
Kiedy rozeszły się już tłumy z teatrów, ulice ucichły i opustoszały. Widać było tylko
wszędobylskich policjantów, rzucających snopy mętnego światła latarek do bram i w
ciemne uliczki, oraz mężczyzn, kobiety i chłopców chroniących się przed deszczem i
wiatrem pod osłoną murów. Jednakże Picadilly nie opustoszała zupełnie. Jej trotuary
jaśniały od jaskrawo ubranych, samotnych kobiet i było tu więcej życia i ruchu,
wywołanego zabiegami o pozyskanie męskiego towarzystwa. Ale o godzinie trzeciej
zniknęły ostatnie z tych pań i ulica naprawdę opustoszała.
O pół do drugiej ustała ulewa i potem padały już tylko przelotne deszcze. Bezdomni
opuścili schronienia w załomach murów i dla rozgrzewki zaczęli ociężale poruszać się po
ulicach.
Jeszcze wcześniej tego wieczoru zauważyłem na Piccadilly, w pobliżu Leicester Square,
starą kobietę lat może pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, prawdziwą ruinę ludzką. Nie
starczało jej widocznie ani rozumu, ani sił, by schronić się przed deszczem lub chodzić;
stała tylko głupawo, ilekroć jej pozwolono i — jak sądziłem — wspominała dawno
minione dni, kiedy była młoda i krew miała gorącą. Ale udawało jej się to rzadko.
42
Popychał ją naprzód każdy posterunkowy i trzeba było przeciętnie sześciu szturchnięć
policjanta, aby z rejonu jednego poczłapała chwiejnym krokiem do rejonu drugiego. O
trzeciej nad ranem zdołała dotrzeć zaledwie do St. James's Street, a gdy zegary wybijały
czwartą, widziałem, jak pogrążona w głębokim śnie opiera się o sztachety Green Parku.
Padał właśnie rzęsisty deszcz, przemokła więc do nitki.
O godzinie pierwszej powiedziałem sobie: Nie zapominaj, że jesteś biednym młodym
człowiekiem, który znalazł się bez grosza przy duszy na londyńskim bruku, i że jutro
będziesz się musiał rozejrzeć za jakąś robotą. Wobec tego musisz się przespać, aby
nabrać sił do szukania i wykonania pracy — jeśli ją dostaniesz.
Usiadłem więc na kamiennych stopniach jakiegoś budynku. W pięć minut później
poczułem na sobie wzrok policjanta. Oczy miałem otwarte, więc zamruczał tylko coś pod
nosem i poszedł. Po dziesięciu minutach głowa opadła mi na kolana i zdrzemnąłem się,
natychmiast jednak usłyszałem burkliwy głos tego samego posterunkowego: — Ruszaj
pan stąd, tylko prędzej.
Ruszyłem przed siebie. I podobnie jak ta stara kobieta szedłem ciągle naprzód; bo
ilekroć zaczynałem drzemać, zjawiał się policjant i przepędzał mnie dalej.
Zrezygnowałem Więc z tej próby. Idąc nieco później z młodym londyńczykiem, który
przebywał przez pewien czas w koloniach i chciał tam wrócić, zauważyłem po drodze
ciemny pasaż wiodący w głąb jakiegoś budynku i niknący w ciemności. Niska żelazna
brama zamykała wejście.
— Chodź pan — powiedziałem. — Wejdziemy do środka i wyśpimy się za wszystkie
czasy.
— Co? — wrzasnął odskakując ode mnie. — I posiedzimy trzy miesiące i Nie ma głupich!
Jeszcze później szedłem przez Hyde Park w towarzystwie czternasto- lub
piętnastoletniego chorego chłopca o nieszczęsnym, wymizerowanym wyglądzie i
zapadniętych oczach.
— Przedostańmy się przez ogrodzenie — zaproponowałem — i schowajmy się w
krzakach. Policjanci nigdy nas tam nie znajdą.
— Akurat! — odpowiedział. — W parku są dozorcy, a taki ma prawo wsadzić człowieka
na pół roku.
Niestety, czasy się zmieniły! Gdy byłem dzieckiem, czytywałem o bezdomnych
chłopcach, którzy sypiali na progach domów. Stało się to już tradycją. Jako motyw
literacki obraz ten przetrwa niewątpliwie najbliższe stulecie, ale jako fakt przestał istnieć.
Są w tym mieście progi domów i są bezdomni chłopcy, ale nie wynikają już z tego żadne
szczęśliwe zbiegi okoliczności. Progi domów świecą pustkami, a bezdomni chłopcy nie
śpią i „noszą sztandar".
— Byłem na dole, pod arkadami — odezwał się gniewnie inny młody mężczyzna. Miał na
myśli filary mostów łączących brzegi Tamizy. — Siedziałem pod arkadami, kiedy była
największa ulewa, ale wlazł za mną jakiś glina i przepędził mnie. Potem wróciłem, a on
za mną. „Hej — powiada — co pan tu robisz?" Na to ja znowu wyłażę, ale mówię do
niego: „Czego się pan boisz, myślisz może, że chcę zwędzić ten śmierdzący most?"
Wśród tych, którzy „noszą sztandar", Green Park wyrobił sobie sławę parku najwcześniej
otwierającego bramy, więc o godzinie czwartej piętnaście rano wszedłem tam wraz z
43
innymi bezdomnymi. Znowu rozpadał się deszcz, ale nocna włóczęga wyczerpała ich do
tego stopnia, że porozsiadali się na ławkach i natychmiast zasypiali. Wielu mężczyzn
rozciągnęło się wprost na podmokłej trawie i wśród ulewnych strumieni deszczu spało
twardym snem.
A teraz pragnę skrytykować siły rządzące światem. Są to siły, więc mogą ustanawiać, co
im się podoba; wobec tego ośmielam się jedynie krytykować śmieszność ich
postanowień. Przez całą długą noc każą bezdomnym przechadzać się po ulicach miasta.
Wypędzają ich z wnęk domów i pasaży, zamykają przed nimi parki. Wyraźną intencją
wszystkich tych zarządzeń jest pozbawienie bezdomnych snu. W porządku, siły mają
władzę pozbawić ich snu lub czegokolwiek innego; ale czemu,, u licha, otwierają parki o
piątej rano i pozwalają spać w nich bezdomnym. Jeśli zamierzają pozbawić bezdomnych
snu, to czemu pozwalają im spać po piątej rano? Jeśli zaś nie mają zamiaru odbierać
bezdomnym snu, to dlaczego nie dają im zasnąć wcześniej, w ciągu nocy?
W związku z tym dodam, że przechodziłem przez Green Park tego samego jeszcze dnia
o pierwszej po południu i naliczyłem dziesiątki obdartych, uśpionych w trawie
obszarpańców. Była to niedziela, od czasu do czasu ukazywało się na niebie kapryśne
słońce i tysiące dobrze ubranych mieszkańców West Endu wyszło wraz z żonami i
latoroślami zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie sprawiał im przyjemności widok tych
dziesiątków odrażających, nie mytych, uśpionych włóczęgów. Natomiast sami nędzarze,
wiem o tym, woleliby przespać się minionej nocy.
A więc, drodzy ludzie o miękkich sercach, gdyby zdarzyło wam się kiedykolwiek
zwiedzać Londyn i gdybyście ujrzeli tych ludzi pogrążonych we śnie na ławkach i w
trawie, nie myślcie, proszę, że są to nicponie przekładający sen nad pracę. Wiedzcie, że
siły rządzące światem zmusiły ich do całonocnych przechadzek i że w dzień nie mają
innego miejsca do spania.
ROZDZIAŁ XI
KUCHNIA DOBROCZYNNA
I ja uważam, że wymaganie, aby wszyscy ludzie byli zdrowi fizycznie,
pociąga za sobą wszystkie inne sprawiedliwe wymagania,
bo kto wie, gdzie tkwi źródło chorób, na które cierpią nawet bogacze? W zbytku
przodków?
Być może. Mnie się jednak zdaje, że raczej w ich ubóstwie.
William Morris
Gdy po nocy, którą spędziłem na „noszeniu sztandaru", zaświtał ranek, nie poszedłem
spać do Green Parku. Przemokłem do suchej nitki, to prawda, i nie spałem od
dwudziestu czterech godzin; ale nadal w roli mężczyzny poszukującego pracy, bez
grosza przy duszy, musiałem rozejrzeć się przede wszystkim za śniadaniem, potem za
pracą.
Jeszcze nocą dowiedziałem się o pewnym miejscu na prawym brzegu Tamizy, w części
miasta zwanej stroną Surrey, gdzie co niedzielę rano Armia Zbawienia wydaje śniadanie
każdemu nie obmytemu. (A nawiasem mówiąc, ludzie, którzy „noszą sztandar", są rano
nie umyci i — chyba że pada deszcz — nie mają wiele okazji do mycia). Pomyślałem, że
tego mi właśnie potrzeba — rano śniadanie, a potem cały dzień na szukanie pracy.
44
Była to nużąca wędrówka. Wlokłem obolałe nogi przez St. James's Street, przez Pall
Mall, minąłem Trafalgar Square i wyszedłem na Strand. Mostem Waterloo przedostałem
się na stronę Surrey, przeciąłem Blackfriars Road, minąłem teatr Surrey i przed godziną
siódmą dotarłem do baraków Armii Zbawienia. Był to jeden z londyńskich „kołków". W
gwarze londyńskiej słowo „kołek" oznacza miejsce, w którym można za darmo otrzymać
pożywienie.
Tłoczył się tu różnorodny tłum przybitych niedolą biedaków, którzy spędzili noc na
deszczu. Co za zdumiewająca nędza! I tyle jej okazów! Starzy ludzie, młodzi ludzie,
najprzeróżniejsi ludzie, a na dodatek jeszcze chłopcy, najrozmaitsi chłopcy. Niektórzy
spali w pozycji stojącej; kilkunastu leżało na kamiennych schodkach w najboleśniej
niewygodnych pozycjach; pogrążeni byli w głębokim śnie, a przez dziury i pęknięcia
łachmanów przeświecała sinawa skóra. Jak okiem sięgnąć w górę i w dół ulicy, po obu jej
stronach, aż do najbliższych skrzyżowań, każdy próg miał po kilku lokatorów, którzy spali
z głowami wspartymi na kolanach. Należy pamiętać, że nie były to dla Anglii ciężkie
czasy. Sprawy toczyły się normalnie, a okres ten nie zasługuje na miano ani ciężkiego,
ani lekkiego.
Potem nadszedł policjant. — Wynosić się stąd, wy śmierdzące świnie! Prędzej! Prędzej!
Wynosić się stąd! — I jak świnie zegnał ich z progów i przepędził na cztery wiatry Surrey.
Ale oburzenie jego wzrosło, gdy natknął się na gromadę ludzi śpiących na kamiennych
schodkach, — Oburzające! —
zawołał. — Oburzające! I to w niedzielę rano! Piękny md widok! Prędzej! Prędzej! Jazda
stąd, śmierdząca zarazo!
Był to widok istotnie oburzający. Ja sam byłem oburzony. I nie chciałbym, aby moja córka
skalała sobie wzrok takim obrazem ani też, żeby zbliżyła się do niego na odległość pół
mili. Ale... i widzicie? — widzicie? „Ale" to wszystko, co można na ten temat powiedzieć.
Policjant wyniósł się, a my znów oblepiliśmy bramę, jak muchy oblepiają dzbanek miodu.
Bo czyż nie czekała nas cudowna rzecz — śniadanie? Nawet gdyby rozdawano tu
banknoty wartości miliona dolarów, nie tłoczylibyśmy się z bardziej natrętnym i
rozpaczliwym uporem. Niektórzy spali już, gdy nagle wrócił policjant, musieliśmy więc
rozproszyć się znowu — po to tylko, żeby wrócić, jak tylko zniknął za rogiem.
O pół do ósmej uchyliły się małe drzwiczki i zobaczyliśmy w nich głowę żołnierza Armii
Zbawienia. — I po co się tak pchać? — powiedział. — Ci z biletami mogą wejść do
środka teraz, a ci bez biletów dopiero o dziewiątej.
Ach, to śniadanie! Dopiero o dziewiątej! Jeszcze półtorej godziny czekania! Mężczyźni ż
biletami wzbudzili ogólną zazdrość. Pozwolono im wejść do środka, umyć się, a potem
usiąść i odpoczywać aż do śniadania, podczas gdy my musieliśmy czekać na to samo
śniadanie na ulicy. Bilety rozdawano poprzedniego wieczoru na ulicach i na
Embankment, więc posiadanie ich było zwykłym przypadkiem, a nie nagrodą za jakieś
zasługi.
O pół do dziewiątej wpuszczono do środka następną partię mężczyzn z biletami, a o
dziewiątej mała furtka otworzyła się dla nas. Zdołaliśmy się jakoś przez nią przecisnąć i
stłoczeni jak sardynki stanęliśmy na podwórzu. Gdy byłem jankeskim włóczęgą w
jankeskim kraju, niejednokrotnie musiałem zapracować na śniadanie; na żadne jednak
45
nie pracowałem tak ciężko. Czekałem na ulicy przeszło dwie godziny, a jeszcze godzinę
musiałem czekać na tym zatłoczonym podwórzu. Od poprzedniego wieczora nie miałem
w ustach kęsa strawy, byłem osłabiony i bliski omdlenia, a zapach brudnej odzieży i nie
mytych ciał, ściśniętych dokoła mnie i rozgrzanych w tłoku, przyprawiał mnie o mdłości.
Byliśmy zbici w tak gęstą gromadę, że wielu mężczyzn skorzystało z okazji i zasnęło
smacznie w pozycji stojącej.
O Armii Zbawienia nie wiem nic ogólnego, więc wszelkie moje słowa krytyki odnoszą się
jedynie do tej komórki organizacji, która prowadzi działalność na Blackfriars Road, w
pobliżu teatru Surrey. Przede wszystkim samo zmuszanie ludzi, aby po całej nocy
spędzonej na nogach stali kilka godzin, jest w równym stopniu okrutne, jak niepotrzebne.
Byliśmy osłabieni, zgłodniali, wyczerpani całonocną udręką i brakiem snu, a jednak
staliśmy, staliśmy i stali bez najmniejszej przyczyny.
W tłumie roiło się od marynarzy. Odniosłem wrażenie, że co czwarty mężczyzna szuka
pracy na statku i przekonałem się, że znajdowało się tu kilkunastu marynarzy
amerykańskich. Każdy opowiedział mi taką samą historię, w wyniku której „osiadł na
mieliźnie"; z własnych doświadczeń na morzu wiedziałem, że opowieść ta brzmi
prawdziwie. Statki angielskie werbują załogę na cały rejs, czyli na rejs do celu i z
powrotem. Trwa on czasem trzy lata; marynarze nie mogą rzucić służby i odebrać
należnych poborów, dopóki nie znajdą się z powrotem w porcie macierzystym, czyli w
Anglii. Ich płace są niskie, jedzenie złe, a traktowanie jeszcze gorsze. Zdarza się często,
że gdzieś w portach Nowego Świata lub kolonii kapitanowie zmuszają ich wręcz do
ucieczki i pozostawienia na statku pokaźnych kwot, które im się należą — czysty zysk
dla kapitana lub właściciela statku albo dla obu. Ale czy tylko dlatego, czy też i z innych
przyczyn, dezercje zdarzają się bardzo często. Wtedy na podróż do portu macierzystego
kapitan werbuje takich marynarzy, jacy znajdą się w tej chwili pod ręką. Otrzymują oni
wynagrodzenie nieco wyższe od wypłacanego zazwyczaj w innych częściach świata — z
zastrzeżeniem, że zejdą na ląd natychmiast po przybyciu do Anglii. Nie trudno wykryć
przyczynę tego zjawiska; kontraktowanie ich na jakiś dłuższy okres dowodziłoby
kiepskiej polityki handlowej, bo płace marynarzy w Anglii są bardzo niskie i zawsze pełno
tam marynarzy „na mieliźnie". To wyjaśnia całkowicie obecność amerykańskich
marynarzy w barakach Armii Zbawienia. Aby „zejść z mielizny" w innych cudzoziemskich
krajach, przyjechali do Anglii i „utknęli na mieliźnie" w tym najbardziej dla nich
cudzoziemskim ze wszystkich krajów świata.
W tłumie znajdowało się jeszcze wielu innych Amerykanów. Nie byli marynarzami,
należeli do kategorii „włóczęgów królewskich", ludzi, którzy są za pan brat z wiatrem-
obieżyświatem. Ci wszyscy byli pogodni i stawiali czoło przeciwnościom życia z odwagą,
która jest ich główną cechą i zdaje się nie opuszczać ich nigdy, a jednocześnie klęli
Anglię używając barwnych metafor, bardzo orzeźwiających po miesiącu monotonnych i
pozbawionych fantazji przekleństw gwary londyńskiej. Londyńczyk zna jedno jedyne
przekleństwo, najplugawsze w całym angielskim słownictwie, i używa go przy każdej
okazji. Całkiem inne są kwieciste i urozmaicone przekleństwa Zachodu, które skłaniają
się raczej ku bluźnierstwu niż ku nieprzyzwoitości. A skoro, ludzie będą i tak przeklinali,
46
ja osobiście wolę bluźnierstwo od nieprzyzwoitości. Jest w nim pewne zuchwalstwo, jakiś
posmak ryzyka i urągliwości, które stawiam wyżej od zwykłej plugawości.
Jeden amerykański „włóczęga królewski" szczególnie przypadł md do serca.
Zauważyłem go jeszcze na ulicy, jak spał na progu domu z głową opartą o kolana; miał
kapelusz, jakiego nie spotyka się po tej stronie Atlantyku. Gdy posterunkowy kazał mu
wstać, podniósł się bez pośpiechu, spojrzał na władzę z namysłem, ziewnął, przeciągnął
się, ponownie popatrzył na policjanta dając mu w ten sposób do zrozumienia, że nie jest
jeszcze pewien, czy odejdzie, czy nie, a potem powlókł się leniwie chodnikiem. Od razu
poznałem kapelusz, ale ta scena upewniła mnie co do narodowości jego właściciela.
W ścisku panującym wewnątrz znalazłem się tuż obok niego, toteż ucięliśmy sobie
dłuższą pogawędkę. Przewędrował Hiszpanię, Włochy, Szwajcarię i Francję i dokazał
czynu praktycznie niewykonalnego, a mianowicie przejechał kolejami francuskimi trzysta
mil na gapę i nie dał się złapać na stacji końcowej. Gdzie ja się obijałem? — spytał. — I
jak radziłem sobie z noclegami? Czy poznałem tu już wszystkie kąty? — On dawał sobie
jakoś radę, chociaż kraj jest „wstrętny", a miasta „paskudne". Czy nie ma racji? Co
użebrał, to mu ktoś inny zwędził. Ale ani myśli stąd wyjeżdżać. Niebawem przyjedzie cyrk
Buffalo Billa, a człowiek, który potrafi powozić ósemką koni, będzie miał w każdej chwili
zapewnioną pracę. Te pokraki tutaj nie mają o powożeniu zielonego pojęcia — kto wie,
czy taki potrafiłby powozić dorożkarską szkapą. A gdybym ja tak poczekał na Buffalo
Billa? Głowę by dał, że zdołam się tam jakoś wkręcić.
A więc jednak krew to nie woda. Byliśmy ziomkami i cudzoziemcami w obcym kraju.
Zrobiło mi się ciepło na sercu na widok jego starego, sfatygowanego kapelusza, on zaś
lak troszczył się o mój los, jak gdybyśmy byli rodzonymi braćmi. Wymieniliśmy wiele
pożytecznych informacji na temat kraju i zwyczajów jego mieszkańców, sposobów
zdobycia jedzenia i noclegu i tym podobnych, a potem pożegnaliśmy się, szczerze
zmartwieni, że musimy się rozstać.
Rzeczą w tym tłumie szczególnie rzucającą się w oczy był niski wzrost mężczyzn. Ja,
który jestem wzrostu zaledwie średniego, przewyższałem o głowę dziewięciu na
dziesięciu obecnych. Wszyscy tuziemcy byli niscy, niscy byli również zagraniczni
marynarze. W całej gromadzie naliczyłem pięciu lub sześciu dość wysokich, a jak się
okazało, byli to Skandynawowie i Amerykanie. Jednakże najwyższy mężczyzna stanowił
wyjątek. Był Anglikiem, ale nie pochodził z Londynu. — Kandydat do gwardii królewskiej
— rzuciłem.
— Jakbyś pan zgadł — odpowiedział. — Przesłużyłem w niej kawałek czasu, a teraz
zanosi się, że wrócę tam niebawem.
Przez godzinę staliśmy spokojnie na zatłoczonym podwórzu. A potem zaczęło wzrastać
zniecierpliwienie. Wszyscy cisnęli się, pchali do przodu, rozległ się cichy pomruk głosów.
Nie było w tym jednak nic natrętnego, nic gwałtownego; jedynie niepokój zmęczonych i
zgłodniałych ludzi. Wtedy zjawił się adiutant. Nie podobał mi się. Miał niedobre oczy. Nie
zdradzał w najmniejszej mierze pokory Galilejczyka, natomiast bardzo przypominał
setnika, który rzekł: „Albowiem jam jest ten, który władzę sprawuje nad żołnierzami; i
mówię temu człowiekowi: idź, a on idzie; a innemu mówię: pójdź, a on przychodzi; a
słudze mojemu mówię: uczyń to, a on czyni".
47
W każdym razie spojrzał na nas tak, jakby mógł spojrzeć setnik, a ci, którzy stali
najbliżej, zadrżeli. Adiutant krzyknął:
— Dość tego! Uspokoić mi się natychmiast, bo wyrzucę za furtę i żaden z was nie
powącha śniadania!
Nie potrafię za pomocą słowa drukowanego wyrazić, jak bardzo ton jego ranił. Wydawało
się, że ten człowiek rozkoszuje się władzą, dzięki której może oznajmić pięciu setkom
wynędzniałych obdartusów: — Ode mnie zależy, czy się najecie, czy też będziecie
głodni.
Pozbawić nas śniadania, na które czekamy od tylu godzin! Była to straszliwa groźba, a
żałosna i pokorna cisza, jaka natychmiast zaległa, dowodziła zawartej w niej mocy. Była
to również groźba tchórza. Dokuczał nam głód, więc nie mogliśmy odparować ciosu; a
tak już jest na świecie, że człowiek, który żywi drugiego człowieka, staje się jego panem.
Nie zaspokoiło to jednak setnika — mam na myśli adiutanta. W śmiertelnej ciszy znowu
podniósł głos i powtórzył pogróżkę w dosadniejszych słowach.
Wreszcie pozwolono nam wejść do sali jadalnej, gdzie zastaliśmy mężczyzn z biletami
umytych, ale wciąż jeszcze nie nakarmionych. Potem wszyscy — a przypuszczam, że
było nas około siedmiuset — zasiedliśmy... nie do mięsa i chleba, lecz do przemówień,
pieśni i modlitwy. Z tego wyciągnąłem wniosek, że Tantal cierpi pod wielu postaciami w
tej części piekielnych otchłani. Adiutant odprawił modły, ale nie zwróciłem na nie uwagi,
gdyż zbyt pochłaniał mnie widok zgromadzonej wokół nędzy. Przemówienie brzmiało
mniej więcej tak: „Będziecie ucztować w raju. Choćbyście nie wiem jak cierpieli i
głodowali tutaj, zasiądziecie do uczty w raju — oczywiście pod warunkiem, że będziecie
postępowali zgodnie z naszymi wskazaniami". I tak dalej, i dalej. Uznałem to za sprytny
chwyt propagandowy, który jednak z dwóch względów mijał się z celem. Po pierwsze,
ludzie, do których miał trafić, pozbawieni byli wyobraźni i zmaterializowani, nieświadomi
istnienia Niewidzialnego i zbyt obyci z piekłem na ziemi, aby mogła przerazić ich myśl o
przyszłym potępieniu. Po drugie, byli wyczerpani bezsennością i mordęgą nocy, nogi
mieli obolałe od długiego stania, a ciała wycieńczone głodem i pragnęli nie zbawienia,
lecz strawy. Jeśli „łowcy dusz" (jak ci ludzie nazywają propagandzistów religijnych)
pragną, aby ich wysiłki nie szły na marne, powinni poświęcić nieco czasu na studiowanie
fizjologicznych podstaw psychologii.
Wreszcie około jedenastej zjawiło się śniadanie. Przyniesiono je nie na talerzach, lecz
zawinięte w papier. Nie zaspokoiło mojego głodu i jestem pewny, że nawet w połowie nie
nasyciło apetytu żadnego z obecnych. Oddałem część chleba „królewskiemu
włóczędze", który czekał na przyjazd Buffalo Billa, a okazywał równą żarłoczność przy
końcu posiłku jak na początku. Oto z czego składało się śniadanie: dwie kromki chleba,
jedna mała kromka chleba z rodzynkami, zwanego tu „ciastem", płatek sera i kubek
„zaczarowanej wody". Wielu mężczyzn oczekiwało tego posiłku od godziny piątej, a
wszyscy czekaliśmy najmniej cztery godziny; co więcej, spędzono nas w stado jak
świnie, upchano jak sardynki, traktowano jak bezpańskie kundle, śpiewano dla nas,
raczono nas kazaniem i modlono się za nas. Ale to jeszcze nie wszystko.
Zaledwie skończyło . się śniadanie (a trwało niemal tak krótko, jak krótko trwa
opowiadanie o nim), a już zmęczone głowy zaczęły się kiwać i opadać na piersi i po
48
pięciu minutach połowa sali pogrążona była w głębokim śnie. Nic nie zapowiadało
naszego rychłego uwolnienia, przeciwnie, wiele niechybnych oznak zdradzało, że
przygotowuje się jakieś zebranie. Spojrzałem na mały zegar ścienny. Wskazywał pięć
minut po pół do dwunastej. „Ho, ho" — pomyślałem — „czas ucieka, a ja muszę jeszcze
poszukać pracy". . — Chciałbym stąd wyjść — odezwałem się do dwóch mężczyzn,
którzy siedzieli w pobliżu i nie spali.
— Musisz pan zostać na nabożeństwie — brzmiała odpowiedź.
— A wy macie ochotę zostać? — spytałem.
Potrząsnęli przecząco głowami.
— No, to powiedzmy im, że chcemy wyjść — zaproponowałem. — Chodźcie.
Ale te nieszczęsne istoty spojrzały na mnie ze zgrozą. Wobec tego pozostawiłem je na
pastwę losu i podszedłem do najbliższego członka Armii Zbawienia.
— Chcę już pójść — zacząłem. — Przyszedłem tu zjeść śniadanie, żeby nabrać sił do
szukania pracy. Nie przypuszczałem, że zajmie rai to tyle czasu. Wydaje mi się, że mam
pewne widoki na pracę w Stepney, a im prędzej wyruszę, tym większe będę miał szanse
powodzenia.
Był to naprawdę poczciwy człeczyna, jednakże moje żądanie wprawiło go w
bezgraniczne zdumienie. — Ależ człowieku — powiedział — przecież zaraz będziemy
odprawiać nabożeństwo. Nie radziłbym panu odchodzić.
— W takim razie przepadnie mi praca — upierałem się. — A w tej chwili praca jest dla
mnie najważniejsza..
Był tylko szeregowcem, więc odesłał mnie do adiutanta. Wyłuszczyłem mu powody, które
skłaniały mnie do odejścia i poprosiłem uprzejmie, żeby pozwolił mi odejść.
— To niemożliwe — rzekł, a moja niewdzięczność wzbudziła w nim płomień
świątobliwego oburzenia. — Co za pomysł! — parsknął gniewnie. — Co za pomysł!
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie wolno mi odejść? — spytałem. — Że
zamierza pan trzymać mnie tu wbrew mojej woli?
— Tak! — parsknął.
Nie wiem, co mogłoby się zdarzyć, bo we mnie również wzbierało oburzenie; ale
tymczasem na sali zauważono już, co się święci, więc zaciągnął mnie w róg izby, a
potem do przyległego pokoju. Tutaj jeszcze raz kazał mi wymienić powody, dla których
chciałem odejść.
— Muszę pójść — oznajmiłem — bo chcę poszukać pracy w Stepney, a każda godzina
zmniejsza moje widoki zarobku. Jest w tej chwili za dwadzieścia pięć dwunasta.
Przychodząc tu nie przypuszczałem, że śniadanie zajmie mi tyle czasu.
— Masz pan interesy na mieście, co? — szydził. — Jesteś człowiekiem interesów,
prawda? Ale wobec tego po coś pan tu przyszedł?
— Spędziłem całą noc na dworze i chciałem zjeść śniadanie, żeby nabrać nieco sił do
szukania pracy. Po to tu przyszedłem.
— Ładny mi postępek, nie ma co — drwił dalej. — Mężczyzna, który ma na mieście
interesy, nie powinien tu przychodzić. Pozbawiłeś pan jakiegoś biedaka śniadania. Oto
coś pan zrobił.
Było to kłamstwo, bo dostaliśmy się do środka wszyscy, co do jednego.
49
A teraz odwołuję się do was: czy człowiek ów postąpił po chrześcijańsku lub choćby
uczciwie — po tym, kiedy stwierdziłem wyraźnie, że jestem bezdomny i głodny i że chcę
poszukać pracy — nazywając szukanie pracy „interesami", a mnie określając jako
„człowieka interesów", i wreszcie wyciągając z tego prosty wniosek, że człowiek
interesów, i to w dodatku zamożny, nie potrzebuje śniadania z dobroczynnej kuchni oraz
że zjadłszy taki posiłek okradłem jakiegoś wygłodniałego nędzarza, który nie jest
„człowiekiem interesów"?
Opanowałem ogarniającą mnie złość, jeszcze raz przytoczyłem swoje argumenty, a
potem jasno i treściwie wykazałem, jak bardzo jest niesprawiedliwy i jak zniekształca
prawdę. Ponieważ nie zdradzałem żadnej gotowości do ustępstw (a pewien jestem, że
moje oczy zaczynały błyszczeć gniewem), zaprowadził mnie na dziedziniec za
budynkiem, do namiotu. Tym samym szyderczym tonem poinformował dwóch
szeregowców, którzy pełnili straż u wejścia, że „to jest facet, co ma na mieście interesy i
chce wyjść przed nabożeństwem".
Oczywiście słowa te wstrząsnęły nimi do głębi, przyglądali mi się więc z niewysłowioną
zgrozą. Adiutant wszedł do namiotu i przyprowadził majora. Wciąż tym samym
szyderczym tonem przedłożył komendantowi moją prośbę, kładąc szczególny nacisk na
moje „interesy". Major był człowiekiem całkiem innego pokroju. Spodobał mi się od
pierwszego wejrzenia toteż przedstawiłem mu sprawę, oświetlając ją jak poprzednio.
— Czy nie wiedział pan, że ma pan obowiązek uczestniczyć w nabożeństwie? — spytał.
— Pewnie, że nie wiedziałem — odparłem — bo inaczej zrezygnowałbym ze śniadania.
Nie ogłaszacie tego na afiszach ani nie zawiadamiacie o tym przy wejściu.
Zastanawiał się przez chwilę. — Możesz pan iść — zezwolił. Gdy wydostałem się
wreszcie na ulicę, minęła już dwunasta i doprawdy nie umiałbym powiedzieć, czy byłem
w wojsku, czy też w więzieniu. Zmarnowałem połową dnia, a od Stepney dzieliła mnie
daleka droga. Zresztą była to niedziela, a przecież nawet człowiek, który przymiera
głodem, nie szukałby pracy w niedzielę. Poza tym doszedłem do wniosku, że mam za
sobą ciężką pracę nocną (chodzenie po ulicach) i ciężką pracę dzienną (zdobywanie
śniadania). Wobec tego przestałem na razie udawać przymierającego głodem młodego
mężczyznę w pogoni za zarobkiem, zatrzymałem omnibus i pojechałem do domu.
Ogolony i wykąpany położyłem się pod białe prześcieradła i zasnąłem. Zamknąłem oczy
o szóstej po południu. Gdy otwierałem je ponownie, biła dziewiąta rano. Przespałem
piętnaście godzin. Leżąc w półśnie wróciłem myślami do tych siedmiuset
nieszczęśliwców, którzy czekali na nabożeństwo. Nie dla nich kąpiel ani możność
ogolenia się, ani białe prześcieradła, ani piętnaście godzin snu. Po skończeniu modłów
czeka ich natomiast mordęga ulic, problem skórki chleba przed nocą, długa bezsenna
noc na ulicach i dumanie nad sposobem znalezienia skórki chleba o świcie.
ROZDZIAŁ XII
DZIEŃ KORONACJI
Ty, której ląd bezbronny
Oddziela morska głąb —
Anglio Miltona — dokąd
chcesz znosić wstyd i srom?
50
Byłaś Rzeczpospolitą,
Dziś łasisz się u nóg
Tych królów rdzą przeżartych.
Choć kłamstwa robak zmógł,
Jak wichr ci szarpią włosy
I oczu czysty blask
Skrywają jak zasłona
Przed niebem bożych łask.
Swinburne
Wivat Rex Eduardus! Ukoronowano dzisiaj króla wśród objawów wielkiego wesela i
błazeńskiej pompy, a ja jestem tym wstrząśnięty i zasmucony. Nie widziałem w życiu nic,
co dałoby się porównać z przepychem tego widowiska — chyba tylko jankeskie cyrki i
balet w „Alhambrze". Nigdy w życiu nie widziałem też nic równie beznadziejnego i
tragicznego.
Aby zachwycić się widokiem parady koronacyjnej, powinienem był przybyć prosto ze
Stanów Zjednoczonych do Hotelu Cecil, a prosto z Hotelu Cecil udać się na trybunę, na
którą wstęp kosztował pięć gwinei, i zasiąść pomiędzy umytymi. Ja zaś popełniłem błąd i
przybyłem spośród nie mytych z East Endu. Niewielu nadciągnęło z tamtej części miasta.
Większość mieszkańców East Endu pozostała w swoich zaułkach i upiła się do
nieprzytomności. Socjaliści, demokraci i republikanie wyjechali na wieś zaczerpnąć
świeżego powietrza i nie wzruszał ich bynajmniej fakt, że czterysta milionów ludzi
obierało sobie ukoronowanego i namaszczonego olejami władcę. Sześć tysięcy pięciuset
prałatów, księży, mężów stanu, książąt i wojowników przyglądało się koronowaniu i
namaszczaniu, a reszta obserwowała orszak.
Ja przypatrywałem mu się na Trafalgar Square, z „najokazalszego placu Europy" i
samego serca imperium. Było nas tam wiele tysięcy, trzymanych w ryzach i zmuszanych
do porządku przez najprzedniejsze oddziały sił zbrojnych Anglii. Wzdłuż trasy marszu
stał podwójny szpaler żołnierzy. Cokół kolumny Nelsona otaczali potrójnym wieńcem
marynarze. Dalej ku wschodowi, u wylotu placu, zajęła miejsce Królewska Artyleria
Morska. Wznoszący się w trójkącie pomiędzy Pall Mall i Cockspur Street pomnik Jerzego
III oskrzydlały z obu stron pułki lansjerów i huzarów. Po zachodniej stronie placu barwiły
się czerwone płaszcze żołnierzy Marynarki Królewskiej, a przestrzeń od Union Club do
Whitehall łukiem spinała iskrząca się, potężna linia 1 pułku gwardii królewskiej —
gigantyczni ludzie na grzbietach gigantycznych wierzchowców, w stalowych
napierśnikach i stalowych hełmach — olbrzymi stalowy miecz wojenny gotowy na każde
skinienie sił rządzących światem. A jeszcze dalej przecinały tłum długie szeregi policji
stołecznej, za plecami zaś tłumu czuwali rezerwiści — wysocy, dobrze odżywieni
mężczyźni, którzy w razie potrzeby mogli posłużyć się bronią i siłą mięśni.
Podobny obraz roztaczał się wzdłuż całej trasy marszu — siła, druzgocąca, przemożna
siła; tysiące mężczyzn, wspaniałych mężczyzn, sam kwiat narodu, których jedyną funkcją
jest: słuchać ślepo i zabijać ślepo, niszczyć ślepo i mordować ślepo. A po to, aby ludzie ci
byli dobrze odżywieni, dobrze ubrani i dobrze uzbrojeni, aby mieli statki, które zawiozą
51
ich na odległe krańce świata — po to haruje, niszczeje i umiera East End Londynu i East
End całej Anglii.
Jest takie chińskie przysłowie, że jeśli jeden człowiek gnuśnieje w lenistwie, drugi umrze
z głodu. A Monteskiusz powiedział: „Fakt, że wiele ludzi pracuje, aby odziać jednego
człowieka, jest przyczyną, że wiele ludzi nie posiada odzienia". W ten sposób jedno
tłumaczy drugie. Nie potrafimy zrozumieć, czemu przymiera głodem skarlały robotnik
East Endu (który mieszka z rodziną w jednoizbowej norze i podnajmuje innym
przymierającym głodem i skarlałym robotnikom skrawek miejsca na podłodze), dopóki
nie spojrzymy na rosłego żołnierza gwardii królewskiej z East Endu i nie uprzytomnimy
sobie, że jeden musi żywić i odziewać, i służyć drugiemu.
I gdy w Opactwie Westminsterskim naród obierał sobie króla, ja, wciśnięty pomiędzy
szeregi gwardii królewskiej i oddziałów policji z Trafalgar Square, sięgnąłem myślą do
tych czasów, kiedy lud Izraela po raz pierwszy miał otrzymać koronowanego władcę.
Wiecie wszyscy, jak się to odbyło. Starsi przyszli do proroka Samuela i powiedzieli:
„Przetoż postanów nam króla, aby nas sądził, jako je wszystkie narody mają".
Tedy rzekł Pan do Samuela: Przetoż teraz usłuchaj głosu ich, a wszakże oświadcz się
jako najpilniej przed nimi i oznajmij im prawo króla, który nad nimi ma królować.
A tak Samuel odniósł wszystkie słowa Pańskie do ludu, który go prosił o króla.
I mówił: Toć będzie prawo króla, który królować ma nad wami: Syny wasze brać będzie, a
osadzi nimi wozy swoje i poczyni je jezdnymi, a będą biegać przed wozem jego.
Poczyni też sobie z nich pułkowniki nad tysiącami i rotmistrze nad pięćdziesięcioma;
poczyni z nich oracze pól swoich i żeńce żniwa swego, i te, którzy by robili rynsztunki
wojenne i potrzeby do wozów jego.
Córki też wasze pobierze, by gotowały rzeczy wonne i były kucharkami i piekarkami.
Pola też wasze i winnice wasze, i oliwnice wasze co najlepsze pobierze, a rozda sługom
swoim.
Przy tym z zasiewków waszych i winnic waszych będzie brał dziesięciny i rozda je
komornikom swoim i sługom swoim.
Także sługi wasze i dziewki wasze, i młodzieńce wasze co najgrzeczniejsze będzie brał, i
osły wasze pobierze, i obróci do roboty swojej.
Z bydła waszego dziesięcinę będzie brał, a wy będziecie niewolnikami jego. I będziecie
wołać dnia onego dla króla waszego, którego sobie obierzecie, a nie wysłucha was Pan
dnia onego.
Wszystko to zdarzyło się owego dnia pradawnego i lud wołał do Samuela: „Módl się za
sługami twymi Panu Bogu twemu, żebyśmy nie pomarli; bośmy przydali do wszystkich
grzechów naszych tę złość, żeśmy sobie prosili o króla. A po Saulu, Dawidzie i
Salomonie przyszedł Roboam, który „dał srogą odpowiedź ludowi mówiąc: Ojciec mój
kładł na was jarzmo ciężkie, ale ja przydam do jarzma waszego; Ojciec mój karał was
biczykami, ale ja was karał będę korbaczami".
W naszych zaś dniach pięciuset dziedzicznych parów włada piątą częścią Anglii; a ci
parowie i oficerowie, i słudzy królewscy, i ci, którzy tworzą siły rządzące światem,
marnotrawią na zbytki 1 850 milionów dolarów, czyli 370 milionów funtów rocznie, co
stanowi 32 procent ogólnej wartości dóbr wytwarzanych przez robotników tego kraju.
52
W opactwie wśród dźwięków fanfar i łkania muzyki nadano monarsze, odzianemu we
wspaniałą złocistą szatę i otoczonemu przez świetny tłum panów, lordów i władców,
insygnia władzy królewskiej. Lord Wielki Szambelan przypiął mu do butów ostrogi, a
arcybiskup Canterbury wręczył mu miecz królewski w czerwonej pochwie, mówiąc:
Przyjm ten królewski miecz przyniesiony z ołtarza bożego i wręczony ci rękami biskupów
i sług bożych niegodnych tego zaszczytu.
A gdy przypasano mu miecz, król wysłuchał egzort arcybiskupa:
Mieczem tym czyń sprawiedliwość, zwalczaj w zarodku niesprawiedliwość, chroń Święty
Kościół Boży, wspomagaj i broń sieroty i wdowy, przywracaj siłę rzeczom, które chylą się
do upadku, zachowuj rzeczy, którym przywróciłeś siłę, karz i naprawiaj zło i umacniaj
dobro.
Ale posłuchajcie! Gdzieś od strony Whitehallu płyną ku nam odgłosy radosnych wiwatów;
tłum zaczyna falować, podwójny szpaler żołnierzy staje na baczność i wnet ukazują się
królewscy przewoźnicy w fantastycznych średniowiecznych ubiorach ze szkarłatnej
materii, do złudzenia przypominający cyrkowców na wozie podczas cyrkowej parady.
Potem królewska karoca wiezie damy dworu i panów dworskich, z upudrowanymi
lokajami i woźnicami w przebogatych strojach. Przybywają coraz to nowe karoce, nowi
lordowie, szambelanowie, wicehrabiowie, damy dworu — sami służalcy. Potem
wojownicy, królewska eskorta, generałowie o spalonych na brąz i wyniszczonych
twarzach, przybyli do Londynu z najdalszych zakątków świata, oficerowie-ochotnicy,
oficerowie milicji i oficerowie regularnych sił zbrojnych; Spens i Plumer, Broadwood i
Cooper, którzy przyszli na odsiecz Ookiep, Mathias z Dargai, Dixon z Vlakfontein;
generał Gaselee i admirał Seymour z Chin; Kitchener z Chartumu; lord Roberts z Indii i
cały świat — zbrojni mężowie Anglii, władcy zniszczenia i panowie śmierci! Inna rasa
ludzi niż ci ze sklepów i slumsów, całkiem inne plemię!
Ale oto jadą w całym swym przepychu i poczuciu posiadanej władzy, nadjeżdża ich coraz
więcej — tych mężczyzn ze spiżu, tych bogów wojny i ciemiężycieli świata. Bezładna
mieszanina — parowie i pospólstwo, książęta i maharadżowie, koniuszowie królewscy i
kawalerzyści gwardii. A dalej mieszkańcy kolonii, smukli i silni; jeszcze dalej wszystkie
rasy świata — żołnierze z Kanady, z Australii, z Nowej Zelandii; z Bermudów, Borneo,
Fidżi i ze Złotego Wybrzeża; z Rodezji, Południowej Afryki, Natalu, Sierra Leone i
Gambii; z Nigerii i Ugandy; z Cejlonu i Cypru, z Hongkongu, Jamajki i Wei-Hai-Wei; z
Lagos, Malty, St. Lucia, Singapore i Trinidadu. A za nimi podbite ludy Indii, śniadzi
jeźdźcy, barbarzyńcy władający mieczem, jaśniejący purpurą i szkarłatem — Sikhowie,
Radżpuci, Birmanie, prowincja po prowincji, kasta po kaście.
A teraz gwardia konna, połysk złotych zbroi, piękne bułane konie, huragan wiwatów,
ogłuszający dźwięk orkiestr — „Król! Król! Boże, strzeż króla!" Wszyscy postradali
zmysły. Porwał mnie nastrój nieprzytomnego podniecenia, ja również mam ochotę wołać:
„Król! Boże, strzeż króla!" Wokół mnie ludzie w łachmanach podrzucają kapelusze i ze
łzami w oczach wołają w ekstazie: — „Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!" Popatrz, widać
go, jedzie w tej cudownej złotej karocy, wielka korona iskrzy mu się na głowie, obok
niego kobieta w bieli, w podobnej jak on koronie.
53
A ja opanowuję się z trudem i usiłuję przekonać samego siebie, że to wszystko
rzeczywistość, że to nie jakieś sceny z bajki. Ale na próżno — i tak jest może lepiej. Wolę
się łudzić, że cała ta pompa, cały przepych i błazeńska maskarada należą do krainy
baśni, niż gdybym miał uwierzyć, że to wybryk zdrowych na umyśle i rozsądnych ludzi,
którzy ujarzmili materię i zgłębili tajemnice gwiazd.
Książęta i książątka, hrabiowie, hrabiny i najróżniejsze odmiany szlachetnie urodzonych
postaci z królewskiego orszaku migają mi przed oczami; i znów wojownicy i lokaje, i ludy
zwyciężone... Parada skończona. Tłum unosi mnie z placu w plątaninę wąskich uliczek,
gdzie szynki rozbrzmiewają pijacką wrzawą, a mężczyźni, kobiety i dzieci łączą się w
ogólnym rozpasaniu. Zewsząd płynie melodia ulubionej piosenki koronacyjnej:
Hej, w dniu koronacji krew żywiej w żyłach nam gra.
Będziemy hulali, tańczyli, śpiewali, hip hip hura!
Hej, w dniu koronacji strumieniem popłyną
I serca zagrzeją nam whisky i wino.
Rozpadał się deszcz. U wylotu ulicy ukazują się oddziały wojsk posiłkowych, czarni
Afrykanie w turbanach i żółci Azjaci w fezach, obok kulisi uginający się pod ciężarem
niesionych na głowach karabinów maszynowych i baterii górskich; ich bose stopy brną
przez błoto uliczne i wybijają szybki rytm — tap, tap, tap. Szynki opróżniają się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki i ciemnoskórzy lennicy idą wśród wiwatów swych
brytyjskich braci, którzy zaraz potem wracają do przerwanej hulanki.
— Jak się panu podobał pochód? — spytałem jakiegoś starego człowieka na ławce w
Green Parku.
— Jak mi się podobał pochód? Cholernie dobra okazja do przespania się; pomyślałem,
kiedy wszystkie gliny polazły gdzie indziej, i schowałem się w tamtym kącie razem z
pięćdziesiątką innych. Ale nie mogłem zasnąć, leżałem głodny i rozmyślałem, że niby jak
to może być, żebym po tylu latach harówki nie miał nawet dachu nad głową; i słuchałem
muzyki i wiwatów, i strzałów armatnich, aż zrobił się ze mnie prawie anarchista i przyszła
mi chętka rozwalić łeb Lordowi Szambelanowi.
Nie mogłem zrozumieć, czemu akurat Lordowi Szambelanowi, co prawda i on nie
wiedział, ale oświadczył stanowczo, że tak to właśnie odczuwa, i nie wracaliśmy już
więcej do tego tematu.
Gdy zapadła noc, miasto rozjarzyło się tysiącem świateł. Tu i tam zachwycały wzrok
jaskrawe plamy zieleni, bursztynu i rubinu, a na każdym kroku jaśniały wycięte z
kryształu i oświetlone płomieniem gazowym olbrzymie litery „ER". Tłum na ulicach wzrósł
do setek tysięcy i chociaż policja z całą surowością kładła kres wszelkim wybrykom, nie
brak było awantur pijackich i bójek. Wydawało się, że podniecenie i chwilowe odprężenie
uderzyły do głowy znużonym pracą robotnikom; tańcząc przeciągali ulicami mężczyźni i
kobiety, starzy i młodzi, złączeni ramionami w długie szeregi śpiewali:
Tyś jest powój, wonny powój, a ja jestem pszczółką,
Piłbym miód z twych warg czerwonych, piłbym, piłbym w kółko
Odpoczywałem na ławce na Embankment i spoglądałem na lśniącą od blasków wodę.
Zbliżała się północ i przede mną płynęli „lepsi" uczestnicy zabaw, którzy unikali
wrzaskliwych ulic i wracali do domów. Obok mnie siedziały drzemiąc i kiwając się dwie
54
postacie w łachmanach: mężczyzna i kobieta. Nędzarka miała ręce ciasno skrzyżowane
na piersiach i bez ustanku pochylała się do przodu, aż wydawało się, że za chwilę straci
równowagę i zsunie się na chodnik; to przeginała się w lewo, aż głową dotykała ramienia
mężczyzny; to znów chyliła w prawo, aż ból w naprężonych i naciągniętych mięśniach
budził ją i zmuszał do zmiany pozycji. A potem opadanie ku przodowi zaczynało się od
nowa i powtarzał się poprzedni cykl, dopóki ból mięśni nie wyrwał biedaczki ze snu.
Co chwilę chłopcy lub młodzi ludzie przystawali za ławką wydając przeraźliwe wrzaski.
Każdy taki wyczyn budził brutalnie mężczyznę i kobietę, a na widok żałosnego zdumienia
na ich twarzach tłum wybuchał radosnym śmiechem.
Ten brak serca, objawiający się na każdym kroku, zdumiewał mnie najbardziej.
Bezdomni na ławkach, to taki pospolity widok — biedni, nieszczęśni i nieszkodliwi ludzie,
którym można bezkarnie dokuczać. Najmniej pięćdziesiąt tysięcy osób przeszło obok
ławki, podczas gdy na niej siedziałem, ale choć był to taki radosny dzień jak koronacja,
żadnemu z przechodniów nie drgnęło serce i żaden nie podszedł do kobiety ze słowami:
„Masz tu sześć pensów; idź i znajdź sobie nocleg". Przeciwnie, kobiety, szczególnie
młodsze, robiły dowcipne uwagi na temat kiwającej się na ławce nieszczęsnej istoty i za
każdym razem rozśmieszały swoich towarzyszy.
Anglicy określiliby takie postępowanie jako okrutne. Amerykanie nazwaliby to trafniej:
zdziczeniem. Toteż przyznaję, że wzięła mnie złość na ten przewijający się przede mną
radosny tłum i nie bez satysfakcji pomyślałem o statystykach, według których co czwarty
dorosły mieszkaniec Londynu umiera w instytucjach dobroczynnych — albo w domu
noclegowym, albo w szpitalu, albo w zakładzie dla umysłowo chorych.
Wdałem się w rozmowę z mężczyzną. Miał lat pięćdziesiąt cztery i był kiedyś dokerem, a
teraz stoczył się na dno nędzy. Mógł liczyć tylko na dorywcze zajęcie, i to jedynie w
okresie, gdy był duży popyt na pracę, bo w sezonie martwym pierwszeństwo dawano
mężczyznom młodym i silnym. Ostatni tydzień spędził na ławkach Embankment.
Przyszły tydzień zapowiadał się nieco pomyślniej; może uda mu się znaleźć kilkudniową
pracę i zdobyć łóżko w jakimś domu noclegowym. Całe życie spędził w Londynie, z
wyjątkiem tych pięciu lat od roku 1878, kiedy posłano go na służbę do Indii.
Pewnie, żeby coś zjadł; tak samo dziewczyna. Takie dnie dawały się ludziom w ich
położeniu szczególnie we znaki, chociaż policjanci mieli ręce pełne roboty i bezdomnym
łatwiej było przespać się w jakimś kącie. Obudziłem dziewczynę, a raczej kobietę, bo
liczyła „dwadzieścia osiem lat, proszę pana" i ruszyliśmy do najbliższej jadłodajni.
— Ile to kosztowało pracy założenie takich świateł — powiedział mężczyzna na widok
wspaniale iluminowanego budynku. To było nutą przewodnią jego myśli. Pracował przez
całe życie i jedynie kategoriami pracy umiał wyrazić to, co wiązało się ze światem
zewnętrznym i z jego własną duszą. — Koronacja nie jest zła — rzekł. — Daje ludziom
pracę.
— A jednak panu kiszki grają marsza — powiedziałem.
— Tak — przyznał. — Próbowałem, ale nie miałem żadnych widoków. Jestem za stary. A
pan gdzie pracuje? Na morzu, co? Poznałem zaraz po ubraniu.
— Wiem, kto pan jest — wtrąciła dziewczyna. — Włoch.
— Nie, nieprawda — zaperzył się mężczyzna. — Jest Jankesem, głowę daję.
55
— Chryste Panie, spójrzcie tylko! — zawołała, gdy wydostaliśmy się na Strand, nabity
rozwrzeszczanym i roztańczonym, świętującym tłumem. Mężczyźni pokrzykiwali
ochoczo, a dziewczęta śpiewały wysokimi, gardłowymi głosami:
Hej, w dniu koronacji krew w żyłach żywiej nam gra.
Będziemy hulali, tańczyli, śpiewali hip, hip, hura!
Hej, w dniu koronacji strumieniem popłyną
I serca zagrzeją nam whisky i wino.
— Och, jaka ja jestem brudna po tym chodzeniu — powiedziała kobieta sadowiąc się w
jadłodajni i ścierając z kącików oczu resztki brudu i snu. — Czego to ja dzisiaj nie
widziałam i jak mi się to wszystko podobało, chociaż byłam sama jak kołek. Te wszystkie
księżne i damy miały takie wspaniałe białe suknie. Wyglądały pięknie, niczym z jakiego
obrazka.
— Jestem Irlandką — odpowiedziała na moje pytanie. — Nazywam się Eyethorne.
— Jak? — spytałem.
— Eyethorne, proszę pana, Eyethorne.
— Niech pani powie litera po literze.
— E-y-e-t-h-o-r-n-e. Eyethorne.
— Aha — zauważyłem — londyńska Irlandka.
— Tak, proszę pana, urodziłam się w Londynie.
Do śmierci ojca, który zginął w jakimś wypadku, żyła szczęśliwie w domu rodziców, ale
potem musiała rozpocząć samodzielne życie. Jeden brat służył w wojsku, a drugiego tak
pochłaniał problem utrzymania żony i ośmiorga dzieci za dwadzieścia szylingów na
tydzień przy niepewnej pracy, że naturalnie siostrze nie mógł już pomagać. Raz w życiu
wyjechała z Londynu do odległej o dwanaście mil miejscowości w Es-sex i przez trzy
tygodnie zrywała tam owoce. — A wróciłam brązowa jak śliwka. Nie uwierzy pan, ale
słowo daję, że zupełnie jak śliwka.
Ostatnio pracowała w jadłodajni, od siódmej rano do jedenastej w nocy, za wyżywienie i
pięć szylingów tygodniowo. Potem zachorowała, a gdy opuściła szpital, nie mogła
znaleźć nowego zajęcia. Zresztą nie czuła się zbyt dobrze, a dwie ostatnie noce spędziła
na ulicach.
Pochłonęli we dwójkę zdumiewające ilości strawy i dopiero gdy podwoiłem i potroiłem ich
początkowe zamówienia, zdradzili pewne oznaki sytości.
W pewnej chwili kobieta sięgnęła prawą ręką przez stół i dotknąwszy materiału, z którego
uszyta była moja kurtka i koszula, zwróciła uwagę na dobry gatunek amerykańskiej
odzieży. Moje łachmany ubraniem w dobrym gatunku! Zaczerwieniłem się; ale gdy
obejrzałem dokładniej ich odzienie, poczułem się nagle człowiekiem dobrze ubranym i
szacownym.
— Jak sobie wyobrażacie przyszłość? — spytałem. — Przecież z każdym dniem się
starzejecie.
— Cóż, przytułek — odpowiedział mężczyzna.
— Prędzej skonam, niż pójdę do przytułku — oświadczyła kobieta. — Nie mam już w
życiu żadnej nadziei, wiem o tym, ale wolę umrzeć na ulicy. Nie nadaję się do przytułku,
nie, dziękuję pięknie! Jeszcze by też! — parsknęła gniewnie w ciszy, która nagle zapadła.
56
— A po spędzeniu całej nocy na ulicach — spytałem — co robicie, żeby zdobyć trochę
jedzenia?
— Jeśli nie zaoszczędziłeś nic, musisz najpierw zdobyć pensa — objaśnił mnie
bezdomny. — A jak go już masz, idziesz do jadłodajni i zamawiasz kubek herbaty.
— Nie rozumiem, w jaki sposób można zaspokoić tym głód — zaoponowałem.
Para uśmiechnęła się porozumiewawczo.
— Pijesz kubek herbaty małymi łyczkami — ciągnął dalej nędzarz — żeby trwało to jak
najdłużej. A przez cały czas rozglądasz się dookoła i zawsze znajdziesz takich, którzy
zostawią coś na talerzu.
— Aż dziw bierze, ile niektórzy ludzie marnują jedzenia — wtrąciła kobieta.
— Cały dowcip polega na tym — zawyrokował mężczyzna, gdy dotarł do mnie wreszcie
sens jego słów — żeby zdobyć pensa.
Gdy opuszczaliśmy jadłodajnię, panna Eyethorne zebrała z sąsiednich stolików kilka
skórek chleba i wetknęła je pomiędzy łachmany.
— Rozumie pan, nie należy tego marnować — powiedziała, a były doker przytaknął jej
skinieniem głowy i sam schował dwie skórki.
O trzeciej nad ranem szedłem wzdłuż Embankment. Była to prawdziwa noc galowa dla
bezdomnych, bo policja pełniła służbę gdzie indziej; toteż każda ławka miała śpiących
lokatorów.
Kobiety nie ustępowały liczbą mężczyznom, a większość stanowili ludzie starzy. Od
czasu do czasu dostrzegałem chłopca. Na jednej ławce zobaczyłem całą rodzinę —
mężczyzna siedział wyprostowany, ze śpiącym dzieckiem na ręku, obok spała żona z
głową na jego ramieniu, a na jej kolanach spoczywała głowa śpiącego chłopca.
Mężczyzna miał oczy szeroko otwarte. Wpatrywał się w wodę i myślał — czego nie
powinien robić bezdomny i obarczony rodziną człowiek. Nie byłoby chyba przyjemnie
odczytać jego myśli; ale to jedno wiem i wie o tym cały Londyn, że bynajmniej nierzadko
bezrobotni mężczyźni mordują własne żony i dzieci.
Gdy idzie się o świcie wzdłuż Embankment, od gmachu Parlamentu, pod Iglicą Kleopatry
aż do mostu Waterloo, nie można nie wspomnieć cierpień, które przed dwudziestu
siedmiu wiekami opiewał autor „Księgi Hioba":
Niezbożni granice przenoszą, trzody zabierają i pasą.
Osła sierotek zajmują, a wołu od wdowy w zastawie biorą.
Spychają ubogich z drogi; spólnie się muszą nędzni kryć na ziemi.
Oto jako leśne osły w puszczach wychodzą na robotę swoją, wstawając rano na
łupiestwo; pustynia jest chlebem ich i dzieci ich.
Na polach ubogiego pożynają zboża, a niepobożni z winnic zbierają.
Nagich nocować przymuszają bez odzienia, którzy się nie mają czym nakryć na zimnie.
Powodzią gór zmaczani bywają, nie mając mieszkania przytulają się do skały.
Porywają sierotkę od piersi, a od ubogiego zastaw biorą.
Nagiemu dopuszczają chodzić bez odzienia, a o głodzie chowają tych, którzy im snopy
noszą".
(„Księga Hioba", XXIV, 2—10.)
57
Minęło dwadzieścia siedem wieków! A słowa te są niemniej prawdziwe i aktualne dzisiaj,
w samym sercu chrześcijańskiej cywilizacji, której Edward VII jest królem!
ROZDZIAŁ XIII
DAN CULLEN, DOKER
Wielkość życia? Człowiecze, szukasz po próżnicy,
Jeśli chcesz ją odnaleźć w knajpie lub w piwnicy.
Thomas Ashe
Byłem wczoraj w pokoju jednego z „Domów Miejskich" w pobliżu Leman Street. Gdybym
mógł spojrzeć w posępną przyszłość i przekonać się, że aż do samej śmierci będę
mieszkał w takim pokoju, zeszedłbym natychmiast na dół, rzucił się w wody Tamizy i
rozwiązał w ten sposób umowę dzierżawną. Nie jest to pokój. Szacunek dla języka nie
pozwala nazwać go pokojem, tak jak nie pozwala nadać lepiance miana pałacu. Jest to
nora, legowisko. Jej wymiary wynoszą siedem stóp na osiem, a sufit jest tak niski, że nie
daje nawet tej ilości przestrzeni kubicznej powietrza, której wymaga się dla żołnierza
angielskiego w barakach wojskowych. Połamane łóżko przykryte strzępami kołdry
zajmuje niemal połowę pokoju. Koślawy stolik, krzesło i dwie skrzynki nie pozostawiają
wiele wolnego miejsca. Za pięć dolarów można by kupić wszystko, co się tam znajduje.
Podłoga świeci nagimi deskami, natomiast ściany i sufit okrywa istna tapeta krwawych
znaków i plam. Każdy z tych śladów świadczył o gwałtownej śmierci insekta, bo w pokoju
roiło się od robactwa, plagi, której nikt nie podoła samotnie.
Mieszkaniec nory, pewien doker nazwiskiem Dan Cullen, umierał w szpitalu. Ale jego
osobowość wycisnęła na tym nędznym wnętrzu piętno dość silne, aby można było
wyrobić sobie pojęcie, jaki to był człowiek. Na ścianach wisiały tanie reprodukcje
portretów Garibaldiego, Engelsa i Dan Burnsa oraz innych przywódców robotniczych, a
na stole leżała powieść Waltera Besanta. Znał Szekspira, mówiono mi, i czytał dzieła z
zakresu historii, socjologii i ekonomii. I był samoukiem.
Wśród dzikiego nieładu na stole leżała kartka papieru z nabazgranymi kilku słowami:
„Panie Cullen, proszę oddać mi duży biały dzbanek i korkociąg, który panu
pożyczyłam..." — przedmioty pożyczone mu w pierwszym okresie choroby przez
sąsiadkę, o których zwrot dopominała się w przewidywaniu jego rychłej śmierci. Duży
biały dzbanek i korkociąg posiadają dla mieszkańca Otchłani wartość zbyt wielką, aby
pozwolił umrzeć w spokoju współmieszkańcowi tej krainy. Aż do ostatka dręczyć będzie
duszę Dana Cullena małość ludzka, ponad którą daremnie usiłował wzlecieć.
Historia Dana Cullena jest krótka i błaha, ale wiele można z niej wyczytać pomiędzy
wierszami. Urodził się w biednej rodzinie, w mieście i w kraju, w którym granice
pomiędzy klasami społecznymi zaznaczone są bardzo wyraźnie. Przez całe życie ciężko
pracował; a ponieważ otworzył książki, ponieważ zapłonęły w nim ognie ducha,
ponieważ umiał „napisać list jak adwokat", towarzysze wybrali go, aby pracował dla nich
mózgiem. Został przywódcą związku tragarzy owoców, reprezentował dokerów w
Londyńskiej Radzie Związków Zawodowych i pisywał cięte artykuły do pism
robotniczych.
Nie płaszczył się przed ludźmi, nawet jeśli byli jego ekonomicznymi panami i władali
środkami jego utrzymania, wypowiadał odważnie swoje myśli i walczył nieustraszenie.
58
Zawinił, bo podczas „wielkiego strajku w dokach" odegrał rolę kierowniczą. Był to dla
niego koniec. Od tego dnia stał się człowiekiem napiętnowanym i co dzień, przez lat
dziesięć lub więcej, „brał zapłatę" za to, co uczynił.
Doker pracuje dorywczo. Praca jest, to znów jej nie ma, a on pracuje lub nie, zależnie od
ilości towarów, które należy wyładować. Dana Cullena szykanowano. Wprawdzie
zdecydowanie nie odmówiono mu pracy (co groziłoby kłopotami, ale z pewnością byłoby
mniej okrutne), majster wezwał go jednak do siebie i oświadczył, że nie ma dla niego
roboty więcej niż na dwa lub trzy dni w tygodniu. Nazywa się to „nauką dyscypliny" lub
„musztrą", oznacza zaś śmierć głodową. Nie ma na to łagodniejszego określenia.
Dziesięć lat takiego życia złamało mu serce, a ludzie ze złamanym sercem nie żyją
długo.
Położył się do łóżka w swojej strasznej norze, która, w miarę jak tracił siły, stawała się
coraz straszniejsza. Nie miał przyjaciół ani krewnych, był samotnym starym człowiekiem,
zgorzkniałym i skłonnym do pesymizmu; walczył z robactwem i patrzał na Garibaldiego,
Engelsa i Burnsa, którzy spoglądali na niego z pocętkowanych krwią ścian. Nie
odwiedzał go żaden z lokatorów tych przepełnionych miejskich baraków, gdyż nie
zaprzyjaźnił się z nikim. Pozwolono mu gnić w samotności.
Ale z dalekich krańców East Endu przyszedł szewc-łatacz z synem, jego jedyni
przyjaciele. Sprzątnęli mu pokój, przynieśli z domu świeżą bieliznę i zdjęli szaroczarne
od brudu prześcieradła. I przyprowadzili do niego jedną z sióstr Fundacji Miłosierdzia
Królowej w Aldgate.
Obmyła mu twarz, poprawiła łóżko i wdała się z nim w rozmowę. Pogawędka ta
interesowała ją — dopóki on nie usłyszał jej nazwiska. A tak, nazywa się Blank,
odpowiedziała niewinnie, a sir George Blank jest jej bratem. Och, sir George Blank? —
zagrzmiał Dan Cullen na łożu śmierci. Sir George Blank, radca prawny doków w Cardiff,
który ponosi większą niż inni odpowiedzialność za to, że rozpędził Związek Dokerów w
Cardiff, a potem został uszlachcony? A ona jest jego siostrą? Dan Cullen uniósł się na
połamanym łóżku i rzucił na nią klątwę aż do siódmego pokolenia, a ona uciekła, aby nie
powrócić więcej, głęboko wstrząśnięta niewdzięcznością ubogich.
Nogi Dana Cullena nabrzmiały od wodnej puchliny. Siedział przez cały dzień na brzegu
łóżka (aby woda nie doszła do tułowia), pod stopami nie miał dywanika, nogi okrywał mu
cienki kocyk, ramiona — stare palto. Jakiś misjonarz przyniósł parę papierowych rannych
pantofli wartości czterech pensów (widziałem je) i zaofiarował się odmówić z pięćdziesiąt
modlitw za duszę Dana Cullena. Ale Dan Cullen należał do typu ludzi, którzy wolą, aby
ich pozostawiono w spokoju. Nie życzył sobie, by jakiś tam Tom, Dick czy Harry kupował
sobie za parę rannych pantofli, wartości czterech pensów, prawo wtrącania się do jego
duszy. Poprosił uprzejmie misjonarza o otworzenie okna i wyrzucił ranne pantofle.
Misjonarz poszedł, aby więcej nie wrócić, również poruszony do głębi niewdzięcznością
nędzarzy.
Szewc-łatacz, sam nieustraszony stary bohater — choć nie znany i nie opiewany — udał
się po kryjomu do dyrekcji potężnej firmy handlu owocami, dla której Dan Cullen
pracował dorywczo przez trzydzieści lat. System firmy opierał się niemal wyłącznie na
pracy dorywczej. Szewc-łatacz opisał im rozpaczliwe położenie Cullena, który umierał
59
stary, złamany na duchu, bez opieki i bez środków do życia, przypomniał im, że tragarz
pracował u nich przez trzydzieści lat, i prosił, by mu jakoś pomogli.
— Och, widzi pan — powiedział dyrektor, bez zaglądania do ksiąg przypominając sobie
Dana Cullena — mamy zasadę nie wspomagać pracowników dorywczych, więc nic dla
niego zrobić nie możemy.
I nie zrobili nic, nie podpisali nawet prośby o przyjęcie Dana Cullena do szpitala. A nie
jest bynajmniej łatwo dostać się do szpitala w Londynie. W Hampstead, gdyby nawet
komisja lekarzy dała mu skierowanie, upłynęłoby najmniej cztery miesiące, zanim mógłby
otrzymać miejsce, tak wielu zapisanych było przed nim. Wreszcie szewc wystarał się o
przyjęcie go do szpitala w Whitechapel, gdzie często go odwiedzał. Ale niebawem
przekonał się, że Dan Cullen uległ ogólnie panującemu przekonaniu, iż jako pacjent
nieuleczalnie chory zostanie jak najśpieszniej wyekspediowany na tamten świat. Trzeba
przyznać, że jak na starego i złamanego człowieka, którego „uczono dyscypliny" i
„musztrowano" przez lat dziesięć, wniosek całkiem prosty i logiczny. Gdy dawano mu na
poty, aby jako cierpiącemu na chorobę Brighta odtłuścić nerki, Dan Cullen utrzymywał, że
pocenie się przyśpiesza śmierć, gdyż choroba Brighta polega na zanikaniu nerek, a więc
nie mogą one zawierać nadmiaru tłuszczu, czyli że wyjaśnienia lekarza są wierutnym
kłamstwem. Doktor wpadł we wściekłość i przez dziewięć dni nie zbliżał się do jego
łóżka.
Potem ustawiono łóżko w ten sposób, że stopy i nogi leżącego uniosły się do góry.
Natychmiast puchlina wodna zaatakowała całe ciało, a Dan Cullen twierdził, że zrobiono
to w tym celu, aby woda spłynęła z nóg i przyśpieszyła śmierć. Zażądał wypisania ze
szpitala, chociaż powiedziano mu, że umrze na schodach, i bliższy śmierci niż życia
przywlókł się do warsztatu szewca-łatacza. W chwili gdy to piszę, Dan Cullen umiera w
szpitalu Temperance, w którym, poruszywszy niebo i ziemię, umieścił go wierny
przyjaciel.
Biedny Dan Cullen! Juda Nieznany, który sięgnął po wiedzę; który w dzień pracował
fizycznie, a uczył się nocami, który roił sny i Walczył dzielnie za sprawę; patriota, miłośnik
wolności człowieka i nieustraszony bojownik, a pod koniec nie dość silny i wielki, aby
zwyciężyć warunki życia, które dusiły go i dławiły — cynik i pesymista oddający ostatnie
tchnienie na łóżku nędzarza w szpitalu dobroczynnym — „bo zwę tragedią śmierć
człowieka, który mógł być mądry, a nie był".
ROZDZIAŁ XIV
CHMIEL I CHMIELARZE
Bogatemu krajowi, gdzie lud tyje w biedzie
Ni w szczęściu, ni w nieszczęściu dobrze się nie wiedzie.
Głupstwo arystokracja. Niech zwiędnie lub zginie,
A nową można stworzyć w tej samej godzinie.
Ale, o dumna Anglio, twój lud, twa krew żywa
Nigdy jużnie odrośnie jak kłos ścięty w żniwach.
Goldsmith
Proces odrywania robotników od ziemi posunął się tak daleko, że w okresie zbiorów
okręgi rolnicze na całym świecie cywilizowanym zależą od miast. Wtedy to, gdy grozi
60
zmarnowanie dojrzewających bogactw, ludzie ulicy, których oderwano od roli, wzywani są
na nią z powrotem. Ale w Anglii wracają nie jako synowie marnotrawni, lecz jako
wyrzutki, jako włóczędzy i pariasi, aby znosić szyderstwa i nieufność wiejskich braci,
sypiać w więzieniach i przytułkach lub pod płotami i żyć jeden Bóg wie jak.
Podobno samo tylko hrabstwo Kent potrzebuje do pracy przy zbiorze chmielu
osiemdziesiąt tysięcy ludzi ulicy. A oni przybywają, posłuszni wezwaniu, które jest
wezwaniem ich głodnych brzuchów i tej resztki żądzy przygód, która wciąż jeszcze w
nich drzemie. Wysypują się ze slumsów, dusznych nor i gett, których ropiejąca zawartość
jest niewyczerpana. Zalewają wieś jak armia złych duchów i wieś ich nie chce. Bo też są
tutaj nie na miejscu. Gdy wloką przysadkowate, zniekształcone ciała po gościńcach i
dróżkach, zdawać by się mogło, że to jakieś nędzne plemię ze świata podziemi. Sama
ich obecność, sam fakt ich istnienia urąga jasnemu słońcu i zielonym, rozwijającym się
roślinom. Gdy patrzy się na czyste, wyniosłe drzewa, widok ich pokracznych, zwiędłych
postaci napawa wstydem; ich plugawość profanuje w ohydny sposób słodycz i czystość
przyrody.
Czy jest to obraz przejaskrawiony? To zależy. Dla kogoś, kto widzi i rozpatruje życie pod
kątem akcji i kuponów, z pewnością jest przejaskrawiony, ale nie robi takiego wrażenia
na kimś, kto patrzy na zagadnienie życia przez pryzmat człowieczeństwa. Takie hordy
zezwierzęconych nieszczęśników i wołających o pomstę do nieba nędzarzy nie mogą
być kompensatą za posiadającego miliony właściciela browaru, który żyje w pałacu West
Endu, syci się zmysłowymi rozkoszami złotych londyńskich teatrów, kuma z książątkami i
lordziątkami i z rąk króla przyjmuje szlachectwo. Zdobywa szlacheckie ostrogi — pożal
się Boże! W zamierzchłych czasach wielkie, jasnowłose bestie jeździły zaprzęgami
wojennymi i otrzymywały ostrogi za rozłupywanie łbów ludzkich. A przecież lepiej zabić
silnego mężczyznę przeszywającym ciosem rozśpiewanej stali, niż za pomocą
wymyślnych i pajęczych manipulacji przemysłu i polityki robić zwierzę z niego i z
następujących po nim pokoleń.
Ale wróćmy do chmielu. Oderwanie od ziemi jest tutaj tak widoczne, jak we wszystkich
innych gałęziach rolnictwa Anglii. Chociaż produkcja piwa w Anglii stale wzrasta, hodowla
chmielu ciągle maleje. W roku 1835 zasadzono 71 327 akrów chmielu. W tym roku tylko
48 024, o 23 303 akry mniej niż w roku ubiegłym.
Choć tak mało uprawiono w tym roku chmielu, dżdżyste lato i straszliwe burze
zmniejszyły jeszcze zbiory. Ta klęska dotknęła zarówno tych, którzy hodują chmiel, jak i
tych, którzy go zbierają. Właściciele muszą, chcąc nie chcąc, zadowolić się mniejszą
ilością rzeczy przyjemnych w życiu, zbieracze zaś zmuszeni są do poprzestania na
skąpszym jedzeniu, którego w najlepszych nawet czasach nie mają nigdy pod
dostatkiem. Przez długie tygodnie w prasie londyńskiej ukazywały się następujące
nagłówki:
Włóczęgów pod dostatkiem, ale chmielu mało i niedojrzały.
A ponadto pojawiała się niezliczona ilość notatek w tym rodzaju:
Z okolic, gdzie prowadzona jest uprawa chmielu, nachodzą niepokojące wieści. Nagłe
ustalenie się pogody zwabiło w ciągu ostatnich dwóch dni do hrabstwa Kent wiele setek
chmielarzy, którzy będą musieli zaczekać, aż pola dojrzeją do zbiorów. W Dover liczba
61
włóczęgów w domach noclegowych wzrosła trzykrotnie od roku ubiegłego, a w innych
miejscowościach opóźnienie zbiorów chmielu stało się przyczyną wzrostu liczby
nędzarzy.
Dla ukoronowania niedoli chmielarzy straszliwy huragan, deszcz i grad o mało nie zmiótł
ich z powierzchni ziemi zaraz po rozpoczęciu zbiorów. Chmiel niemal doszczętnie zdarło
z tyczek i wgniotło w ziemię, a chmielarze omal nie potonęli, szukając schronienia przed
ostrymi ukłuciami gradu w szałasach i lepiankach na nizinnych polach. Gdy burza
przeszła, znaleźli się w pożałowania godnej sytuacji, a ich włóczęgostwo jeszcze
wyraźniej rzucało się w oczy, bo jakkolwiek kiepskie były zbiory, ich zniszczenie odebrało
tym ludziom ostatnią szansę zarobienia kilku pensów i teraz nie pozostało im nic innego,
jak tylko „podrałować" z powrotem do Londynu.
— Nie jesteśmy zamiataczami ulic — powiedzieli odchodząc z pól pokrytych po kostki
chmielem.
Ci, którzy pozostali wśród na pół obdartych tyczek, sarkali głośno na płacę: szyling za
siedem buszli. Była to stawka przyjęta w czasach urodzaju, gdy chmiel jest wspaniały, jak
również w sezonach niepomyślnych, gdy hodowców nie stać na więcej.
Wkrótce po burzy przejeżdżałem przez Teston raz Wschodni i Zachodni Farleigh,
przysłuchiwałem się narzekaniom chmielarzy i widziałem chmiel gnijący na polach. W
cieplarniach w Barham Court grad strzaskał trzydzieści tysięcy szyb, potłukł i zmiażdżył
brzoskwinie, śliwki, gruszki, jabłka, rabarbar, kapustę, dosłownie wszystko.
Był to oczywiście bardzo dotkliwy cios dla właścicieli, ale w najgorszym nawet wypadku
żadnemu z. nich nie zabraknie jadła czy napoju na choćby jeden posiłek. A przecież im
właśnie gazety poświęciły całe kolumny, im wyrażały współczucie i opisywały ich straty z
nużącą dokładnością. „Pan Herbert L. oblicza swoje straty na 8 000 funtów". „Pan F.,
właściciel słynnego browaru i dzierżawca całej ziemi w parafii, stracił 10 000 funtów", a
„pan L., właściciel browaru w Wateringbury, brat pana Herberta L., poniósł również
wielkie straty". Natomiast chmielarze nie liczyli się zupełnie. A jednak zaryzykuję
twierdzenie, że strata tych kilku posiłków, których się spodziewał niedożywiony William
Buggles, niedożywiona pani Buggles i ich niedożywione dzieci, była dla nich tragedią
większą niż dla pana F. strata 10 000 funtów. Ponadto dramat niedożywionego Williama
Bugglesa dałby się pomnożyć przez tysiące, natomiast nieszczęście pana F. najwyżej
przez pięć.
Chcąc się przekonać, jak żyje William Buggles i jemu podobni, przywdziałem marynarski
rynsztunek i wyruszyłem na poszukiwanie pracy. Towarzyszył mi młody szewc z East
Endu imieniem Bert, który dał się porwać żądzy przygód i poszedł ze mną na wędrówkę.
Usłuchał mojej rady i wdział na siebie „najgorsze łachy", a gdy opuszczaliśmy gościńcem
londyńskim Maidstone, był szczerze zmartwiony, że ubraliśmy się zbyt nędznie na tego
rodzaju wyprawę.
I nie można mu się dziwić. Kiedy wstąpiliśmy po drodze do oberży, karczmarz spojrzał na
nas groźnie i rozchmurzył się dopiero na widok gotówki. Wszyscy ludzie miejscowi
wzdłuż całego wybrzeża odnosili się do nas nieufnie, a uczestnicy „święta fasoli",
mknący dyliżansami z Londynu, wyśmiewali nas, szydzili i rzucali za nami obelżywe
słowa. Ale zanim opuściliśmy okręg Maidstone, mój przyjaciel przekonał się, że jesteśmy
62
ubrani równie dobrze, jeśli nielepiej niż przeciętny chmielarz. Niekiedy spotykaliśmy po
drodze wręcz cudaczne zestawienia gałganów.
— Widać na morzu jest odpływ — rzuciła towarzyszkom jakaś podobna do Cyganki
kobieta w chwili, gdy zbliżaliśmy się do długiego rzędu koszy, nad którymi chmielarze
skubali chmiel.
— Skapował pan? — szepnął Bert. — Przygadała panu.
Skapowałem. I należy przyznać, że przenośnia uderzała trafnością. Podczas odpływu
łodzie leżą na piasku i żeglarz nie wyrusza wtedy na morze. Mój marynarski ubiór i
obecność w chmielniku dowodziły, że jestem marynarzem bez statku, człowiekiem „na
mieliźnie" i najprawdopodobniej bez grosza przy duszy.
— Czy możecie dać nam pracę, szefie? — zwrócił się Bert do rządcy, zapracowanego
niemłodego mężczyzny o dobrotliwym wyrazie twarzy.
Jego „nie" brzmiało niezwykle stanowczo; ale Bert nie dawał za wygraną i chodził za nim
niemal po całym polu, ja zaś następowałem mu na pięty. Ani Bert, ani ja nie mogliśmy się
zorientować, czy rządca uznał nasz upór za dowód jakiegoś szczególnego zapału do
pracy, czy też wzruszył go nasz nieszczęsny wygląd i opowieść, wreszcie jednak zmiękło
mu serce i wskazał nam jedyny wolny kosz na polu — kosz porzucony przez dwóch
mężczyzn, którzy jak się dowiedziałem, nie zdołali zarobić przy nim na życie.
— Tylko żadnych wybryków, pamiętajcie — ostrzegł rządca zostawiając nas przy pracy
wśród samych kobiet.
Było to sobotnie popołudnie i wiedzieliśmy, że zostaniemy dzisiaj wcześniej zwolnieni;
pracowaliśmy więc pilnie, pragnąc się przekonać, czy zdołamy zarobić chociaż na sól do
chleba. Praca była prosta, odpowiedniejsza raczej dla kobiety niż dla mężczyzny.
Siedzieliśmy na krawędziach kosza ustawionego między tyczkami chmielu, a „tyczkarz"
zrywał z tyczek i zrzucał na ziemię olbrzymie pachnące gałęzie. Już po godzinie
osiągnęliśmy maksymalną biegłość. Gdy tylko palce przywykną do automatycznego
odróżniania szyszek od liści i do zrywania jednym ruchem najmniej pół tuzina, nauka jest
skończona.
Pracowaliśmy zwinnie i niemniej szybko od kobiet, chociaż ich kosze napełniały się
prędzej dzięki pomocy gromady dzieci, z których każde rwało obiema rękami, niemal tak
szybko jak my.
— Tylko nie obrywaj pan za dokładnie, my nie mamy tego zwyczaju — rzuciła mi
przestrogę jedna z kobiet; posłuchaliśmy tej rady z wdzięcznością.
W miarę jak upływały godziny, wzrastało nasze przekonanie, że praca przy chmielu nie
da środków utrzymania — przynajmniej mężczyznom. Kobiety zrywają tyle, co my, a
dzieci pracują niewiele gorzej od matek, więc mężczyzna nie może konkurować z kobietą
i sześciorgiem dzieci; bo robotnica i jej pół tuzina potomków liczą się za jednostkę i ich
wspólna wydajność pracy określa płacę całej grupy.
— Powiem ci, bracie, że jestem piekielnie głodny — zwróciłem się do Berta. Nie jedliśmy
tego dnia obiadu.
— Słowo daję, mógłbym zjeść ten chmiel — odpowiedział. A potem zaczęliśmy ubolewać
nad własnym niedbalstwem, które sprawiło, że nie wyhodowaliśmy sobie licznego
potomstwa do pomocy w tym krytycznym dniu. I tak przepędziliśmy czas prowadząc
63
rozmowy ku zbudowaniu naszych sąsiadek. Pozyskaliśmy sobie nawet sympatię
„tyczkarza", młodego parobczaka, który od czasu do czasu dorzucał do naszego kosza
kilka zebranych szyszek; do jego obowiązków należało bowiem między innymi zbieranie
rozrzuconych na ziemi kiści, które odłamały się w czasie ściągania chmielu z tyczek.
Wdaliśmy się z nim w rozmowę na temat naszej zaliczki i dowiedzieliśmy się, że choć
płacono szylinga za siedem buszli, tytułem zaliczki mogliśmy otrzymać zaledwie szylinga
za każde dwanaście buszli. Innymi słowy, zatrzymywano nam wynagrodzenie za pięć
buszli w tuzinie — metoda, za pomocą której plantator chciał utrzymać chmielarza przy
pracy, niezależnie od tego, czy zbiory wypadły dobrze czy źle, zwłaszcza zaś gdy się nie
udały.
Mimo wszystko przyjemnie było siedzieć w jasnych promieniach słońca, z rękami
unurzanymi w złotym pyłku kwietnym, z nozdrzami pełnymi aromatycznego, ostrego
zapachu chmielu, i wspominać mgliście zgiełkliwe miasta, skąd wypełzły te istoty. Biedni
ludzie ulicy! Biedni mieszkańcy rynsztoka! Nawet w nich budzi się głód ziemi, nawet oni
tęsknią niejasno za rolą, od której ich oderwano, za swobodnym życiem na otwartej
przestrzeni, za wiatrem i deszczem, i słońcem nie splugawionym wyziewami miasta.
Podobnie jak żeglarz odczuwa zew morza, tak oni odczuwają zew ziemi i w głębi
pokracznych, wynaturzonych istnień doznają dziwnego wzruszenia — wzruszenia
wywołanego wspomnieniami o chłopskich przodkach, żyjących zanim powstały miasta.
W niewytłumaczony sposób radują się zapachami, widokami i odgłosami ziemi, o których
pamięć pozostała im we krwi.
— Już po chmielu, bracie! — poskarżył się Bert.
Minęła piąta po południu i „tyczkarze" zeszli z pola, abyśmy mogli ukończyć pracę przed
niedzielą. Godzinę czekaliśmy bezczynnie na przyjście rachmistrzów, a tymczasem
przenikliwy chłód, który nastał po zachodzie słońca, szczypał nam stopy. Przy sąsiednim
koszu dwie kobiety i sześcioro dzieci naskubały dziewięć buszli; a więc nasze pięć buszli
dowodziło, że spisaliśmy się równie dzielnie, bo tam pracowało sześcioro dzieci w wieku
od lat dziewięciu do czternastu.
Pięć buszli! Zarobiliśmy osiem i pół pensa, czyli siedemnaście centów — za trzy i
półgodzinną pracę dwóch mężczyzn. Cztery i ćwierć pensa na osobę! Nieco więcej niż
pens za godzinę pracy! Ale z ogólnej należności mogliśmy otrzymać tylko zaliczkę w
wysokości pięciu pensów; karbowy nie miał jednak drobnych i dał nam monetę
sześciopensową. Błagaliśmy na próżno. Nie wzruszyła go opowieść o naszej ciężkiej
doli. Oświadczył głośno, że otrzymaliśmy o całego pensa więcej, niż się należało, i
poszedł.
Jeśli dla lepszego zilustrowania sytuacja założymy, że byliśmy tymi, za których się
podawaliśmy, a mianowicie biedakami bez grosza przy duszy, tak wyglądało nasze
położenie: zbliżała się noc, nie jedliśmy ani obiadu, ani kolacji i posiadaliśmy do spółki
sześć pensów. Dokuczał mi taki głód, że aby się nasycić, musiałbym zjeść najmniej za
trzy sześciopensówki, podobnie jak i Bert. Jedno nie budziło wątpliwości. Zaspokajając
żołądki w 16 i 1/3 procenta, wydalibyśmy całą sześciopensówkę, a mimo to kiszki, nie
nasycone w 83 i 2/3 procenta, grałyby nam w dalszym ciągu marsza. Nie mielibyśmy już
ani pensa, więc oczekiwałaby nas noc pod płotem, co nie byłoby jeszcze takie najgorsze,
64
choć zimno zmniejszyłoby wydatnie wartość skąpej kolacji. Ale nazajutrz była niedziela,
dzień bez pracy, czego nie zechciałyby wziąć pod uwagę nasze głupie żołądki.
Najtrudniejszy więc był problem: jak zdobyć trzy posiłki w niedzielę i dwa w poniedziałek
(bo następną zaliczkę mogliśmy otrzymać dopiero w poniedziałek wieczorem).
Wiedzieliśmy, że domy noclegowe są przepełnione; wiedzieliśmy również, że gdybyśmy
spróbowali żebrać u chłopa lub mieszkańca miasteczka, według wszelkiego
prawdopodobieństwa następne dwa tygodnie spędzilibyśmy w więzieniu. A więc co
robić? Spojrzeliśmy na siebie z rozpaczą...
... Nie, nieprawda. Podziękowaliśmy radośnie Bogu, że nie stworzył nas na
podobieństwo innych ludzi, zwłaszcza chmielarzy, i ruszyliśmy drogą do Maidstone. W
kieszeniach pobrzękiwały nam przyniesione z Londynu półkorony i floreny.
ROZDZIAŁ XV
MORSKA PANI
Ci nieokrzesani chłopi, którzy dźwigają na swoich barkach królewskie trony,
przynoszą sławę państwowym działaczom, zapewniają trwałe zwycięstwa generałom,
sami zaś żyją w ciemnocie, apatii, pełni tąpej nienawiści ci chłopi,
którzy swoją pracą wprawiają w ruch cały świat, chociaż zmusza się ich,
aby się mordowali nawzajem w imię Boga, króla i giełdy —
ci marzyciele, pożałowania godni głupcy zasiużyll sobie na nieśmiertelność,
a pozwalają sobą komenderować jakiejś tam pozłacanej kukle
i oddają swoje życie do rozporządzenia mieszka złota.
Stephen Crane
Nie przypuszczalibyście nigdy, że znajdziecie Morską Panią w samym sercu Kentu, ale
tam ją właśnie odkryłem, na nędznej uliczce w ubogiej dzielnicy Maidstone. W jej oknach
nie było napisu zawiadamiającego o pokojach do wynajęcia i dopiero po długich
namowach zgodziła się przyjąć mnie do frontowego pokoju. Wieczorem zeszedłem do
kuchni w suterenie i wdałem się w rozmowę z nią i jej mężem Tomaszem Mugridge.
Gdy gawędziłem z nimi, zniknęły subtelności i złożoność olbrzymiej machiny zwanej
cywilizacją. Wydawało mi się, że przedarłem się przez wszystkie zewnętrzne pancerze i
powłoki, aż obnażyłem jej duszę i w Tomaszu Mugridge i jego żonie poznałem istotę
zdumiewającej rasy angielskiej. Znalazłem tu ducha włóczęgi, który wabił synów Albionu
za morza; znalazłem wprost zdumiewającą nierozwagę, która przywodziła Anglików do
idiotycznych waśni i niedorzecznych walk; znalazłem upór i zaciętość, która
doprowadziła ich ślepo do imperium i do wielkości; znalazłem również bezgraniczną,
niepojętą cierpliwość, dzięki której ludność tego kraju potrafiła znieść straszliwe brzemię,
pracować w pocie czoła przez ciężkie lata i ulegle oddawać najlepszych synów, aby
walczyli i kolonizowali odległe krańce globu.
Tomasz Mugridge miał lat siedemdziesiąt jeden i był niskiego wzrostu. Do wojska nie
poszedł tylko dlatego, że był taki niski. Został w domu i pracował. Jego pierwsze
wspomnienia wiązały się z pracą. Nie znał nic oprócz znoju. Pracował przez całe życie i
teraz, mając lat siedemdziesiąt jeden, nie przestał pracować. Co rano wstawał ze
skowronkami i wyruszał w pole jako dniówkarz, bo urodził się dniówkarzem. Pani
Mugridge liczyła lat siedemdziesiąt trzy. Od siódmego roku życia pracowała na roli
65
wykonując najpierw robotę chłopca, potem mężczyzny. Teraz pracowała nadal, dom jej
lśnił czystością, prała, gotowała, piekła, a gdy u niej mieszkałem, przyrządzała mi
jedzenie i słała nawet łóżko, czym mnie zawstydzała. Po z górą sześćdziesięciu latach,
pracy nie posiadali nic i nie czekało ich nic — prócz coraz to nowego wysiłku. I byli
szczęśliwi. Nie spodziewali się nic innego, nie pragnęli nic więcej.
Żyli skromnie. Potrzeby mieli niewielkie — kwarta piwa na zakończenie dnia, popijana
małymi łyczkami w kuchni, tygodnik, nad którym ślęczeli przez siedem wieczorów, i
rozmowa tak czcza i tak pełna zamyślenia, jak melancholijne i pełne zadumy jest
przeżuwanie pokarmu przez krowę. Z drzeworytu na ścianie spoglądała ku nim smukła
dziewczyna o anielskim wyglądzie, a pod obrazkiem widniał napis: „Nasza przyszła
królowa". Z wiszącej obok jaskrawej litografii patrzyła starszawa i tęga pani, a litery
biegnące pod portretem głosiły: „Nasza królowa — jubileusz diamentowy".
— Słodkie jest tylko to, co zdobędziesz własną pracą — zacytowała pani Mugridge, gdy
podsunąłem im, że już czas, aby odpoczęli.
— Nie, ale bo też my nie chcemy pomocy — odpowiedział Tomasz Mugridge, kiedy
spytałem, czy dzieci pomagają im w pracy.
— Będziemy pracowali, dopóki nie wyschniemy na wióry i nie przeniesiemy się na
tamten świat — dodał; a pani Mugridge przytaknęła energicznie głową.
Urodziła piętnaścioro dzieci, lecz wszystkie były daleko poza domem albo w grobie. Tylko
najmłodsze „dziecko" mieszkało w Maidstone — dwudziestosiedmioletnia córka. Gdy
dzieci żeniły się lub wychodziły za mąż, miały dość kłopotu i roboty z własnymi
rodzinami, tak jak przed nimi ich ojcowie i matki.
Gdzie przebywają dzieci? Ach, gdzie ich nie ma! Lizzie mieszka w Australii, Maria w
Buenos Aires, Poll w Nowym Jorku, Joe zmarł w Indiach — i tak przyzywali ich, żywych i
umarłych, żołnierzy i marynarzy, przed oczy podróżnego, który siedział w ich kuchni.
Dali mi do ręki fotografię. Spoglądał z niej dziarski młody chłopak w mundurze.
— A to który z synów? — spytałem.
Wybuchnęli serdecznym śmiechem. Syn! Nie, to wnuk. Wrócił niedawno ze służby w
Indiach i teraz jest trębaczem królewskim. Jego brat służy z nim w jednym pułku. I tak
toczyła się opowieść o synach i córkach, wnukach i wnuczkach, podróżnikach i
budowniczych imperium. Ale i staruszkowie także dokładali swoją cegiełkę do budowy,
pozostając i pracując w ojczyźnie.
Tam u północnej bramy wśród pięknych dóbr włodarzy
I dom swój ma bogaty Morska Pani.
Matka niestrudzona, wydała ród żeglarzy,
A wszystkich synów morzu składa w dani..
Jedni gdzieś potonęli na wodach niezmierzonych,
Innych przy brzegu na dno fala zmyła,
Płyną żałobne wieści do matki zasmuconej,
Lecz ona nowe dzieci w świat wysyła.
Ale Pani Morska niewiele już wyda na świat dzieci. Jej ród się wyczerpuje, planeta zaś
zapełnia ludźmi. Żony jej synów mogą rodzić dzieci, mogą podtrzymywać plemię, ale jej
66
dzieło jest już skończone. Dawni mieszkańcy Anglii zamieszkują teraz Australię,
Amerykę, Afrykę. Brytania tak długo wysyłała „co najprzedniejszych synów" poza granice
i tak uparcie niszczyła tych, którzy nie wyjechali, że cóż jej teraz pozostało — chyba tylko
wysiadywać przez długie wieczory i wpatrywać się w portrety członków rodziny
królewskiej na ścianie.
Prawdziwy brytyjski kupiec-żeglarz należy już. do przeszłości. Do brytyjskiej floty
handlowej nie wstępują teraz takie wilki morskie, jakie walczyły u boku Nelsona pod
Trafalgarem i nad Nilem. Załoga statków handlowych składa się przeważnie z
obcokrajowców, chociaż Anglicy wciąż nimi dowodzą. Brytyjczycy wolą majtków
cudzoziemskich. W południowej Afryce koloniści uczą wyspiarzy, jak należy strzelać, a
oficerowie brytyjscy ośmieszają się i robią głupstwa, jednocześnie zaś w kraju gawiedź
uliczna szaleje histerycznie podczas manifestacji na cześć zwycięstw nad Burami,
Ministerstwo Wojny zaś obniża granicę wymaganego wzrostu rekrutów.
Musiało się tak stać. Najoptymistyczniejszy Anglik nie łudzi się chyba, że można wiecznie
upuszczać krew i nie dożywiać się, a mimo to zachować siły. Przeciętna pani Tomaszowa
Mugridge wchłonięta została przez miasto i wydaje na świat mało potomstwa — a jeśli je
rodzi, to anemiczne i chorowite, które nie potrafi zdobyć dla siebie dość pożywienia.
Dzisiaj siła rasy mówiącej po angielsku tkwi nie na małej, ciasnej wysepce, lecz w
Nowym Świecie, po drugiej stronie oceanu, gdzie żyją synowie i córki pani Tomaszowej
Mugridge. Morska Pani u Północnej Bramy już prawie spełniła swoją powinność na
świecie, choć nie zdaje sobie z tego jeszcze sprawy. Musi na pewien czas dać
odpoczynek swym zmęczonym lędźwiom; a jeśli nie czeka jej przytułek i dom pracy,
zawdzięcza to tylko tym córkom i synom, których wychowała, aby mieć zabezpieczenie
na dni choroby i starości.
ROZDZIAŁ XVI
WŁASNOŚĆ PRZECIWKO CZŁOWIEKOWI
Własność prywatna tak się rozpanoszyła, że społeczeństwo niewiele znaczy,
chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że prawo do dobrobytu,
życiowych udogodnień i obywatelskich swobód przeważającej części ludności
leży u stóp tej garstki właścicieli, którzy nie pracują.
Joseph Chamberlain
Jest rzeczą nieuniknioną, że w cywilizacji z gruntu materialistycznej i opartej na
własności, nie na wartościach ducha, własność zostanie wyniesiona ponad duszę, a
zbrodnie przeciwko własności będą uznane za daleko groźniejsze od przestępstw
przeciwko człowiekowi. Zbić własną żonę na kwaśne jabłko i połamać jej przy tym kilka
żeber, to wykroczenie drobne w porównaniu ze spaniem pod gołym niebem, gdy nie ma
się pieniędzy na nocleg. Wyrostek, który kradnie bogatemu towarzystwu kolejowemu
kilka gruszek, jest dla społeczeństwa większą groźbą niż brutalny młodzieniec, który
niczym nie sprowokowany napada na siedemdziesięciokilkuletniego starca. Natomiast
młoda dziewczyna, która wynajmuje nocleg pod fałszywym pozorem posiadania pracy,
popełnia występek tak groźny, że gdyby srogo jej nie karano, ona i jej podobni mogliby
spowodować zawalenie się całego systemu własności. Gdyby jednak przechadzała się
67
nocą w grzesznych zamiarach po Piccadilly i Strandzie, policja zostawiłaby ją w spokoju,
a ona miałaby pieniądze na nocleg.
Przytoczę następujące przykłady wybrane z raportów sądów policyjnych z okresu
jednego tylko tygodnia:
Sąd Policyjny w Widnes. Sprawa rozpatrywana przed sędziami Gossage'em i Neilem.
Tomasz Lynch oskarżony o pijaństwo i zakłócenie porządku publicznego oraz o pobicie
policjanta. Pozwany uwolnił z aresztu kobietę, skopał policjanta i ciskał w niego
kamieniami. Ukarano go grzywną w wysokości 3 szylingów i 6 pensów za pierwsze
przestępstwo, a za napad grzywną w wysokości 10 szylingów i obciążono kosztami.
Sąd Policyjny w Glasgow, Queen's Park. Sprawa rozpatrywana przed sędzią Normanem
Thompsonem. John Kane przyznał się do pobicia żony. Karany już pięciokrotnie.
Ukarano go grzywną w wysokości 2 funtów i 2 szylingów.
Kolegium Orzekające Hrabstwa Taunton. John Painter, wysoki, silnie zbudowany
mężczyzna, robotnik, oskarżony o pobicie żony. Kobieta ma dotkliwie podsiniaczone
oczy i mocno opuchniętą twarz. Ukarano go grzywną w wysokości 1 funta i 8 szylingów
(wliczając koszty) oraz zobowiązano do poprawy na przyszłość.
Sąd Policyjny w Widnes. Ryszard Bestwick i George Hunt oskarżeni o wkroczenie na
grunty prywatne w poszukiwaniu zwierzyny. Hunt został ukarany grzywną w wysokości 1
funta i obciążony kosztami, Bestwick — grzywną w wysokości 2 funtów i obciążony
kosztami; z zamianą na miesiąc więzienia w razie niemożności zapłaty.
Sąd Policyjny w Shaftesbury. Sprawa toczyła się przed burmistrzem (p. A. T.
Carpenterem). Tomasz Baker oskarżony o spanie na dworze. Czternaście dni aresztu.
Główny Sąd Policyjny w Glasgow. Sprawa toczyła się przed sędzią Dunlopem.
Kilkunastoletni Edward Morrison oskarżony o kradzież piętnastu gruszek z platformy
kolejowej na dworcu. Siedem dni aresztu.
Sąd Policyjny w gminie miejskiej Doncaster. Sprawa rozpatrywana przed sędzią
Clarkiem i innymi. James M'Gowan oskarżony na mocy ustawy o zwalczaniu
kłusownictwa. Znaleziono przy nim wnyki i parę królików. Ukarany grzywną w wysokości
2 funtów i obciążony kosztami, z zamianą na miesiąc aresztu.
Sąd Szeryfa w Dunfermline. Sprawa toczyła się przed szeryfem Gillespie. John Young,
górnik-rębacz, przyznał się do napaści na Aleksandra Storrara, tłukł go pięściami po
głowie i ciele, obalił na ziemię i bił stemplem górniczym. Ukarany grzywną w wysokości 1
funta.
Sąd Policyjny w Kirkcaldy. Sprawa toczyła się przed sędzią Dishartem. Simon Walker
przyznał się do napaści na człowieka, pobicia go i skopania. Była to napaść nie
sprowokowana i sędzia nazwał oskarżonego prawdziwą zakałą społeczeństwa. Ukarany
grzywną w wysokości 30 szylingów.
Sąd Policyjny w Mansfield. Sprawa toczyła się przed burmistrzem oraz pp. F. J.
Turnerem, J. Whitakerem, F. Tidsbury'm, E. Holmesem i dr. R. Nesbittem. Joseph
Jackson stanął przed sądem pod zarzutem napaści na Karola Nunn. Bez żadnej
przyczyny oskarżony zadał poszkodowanemu brutalny cios w twarz, zwalił go na ziemię,
a potem kopał w skroń. Poszkodowany stracił przytomność i przez dwa tygodnie
pozostawał pod opieką lekarzy. Grzywna w wysokości 21 szylingów.
68
Sąd Szeryfa w Perth. Sprawa toczyła się przed szeryfem Symem. Dawid Mitchell
oskarżony o kłusownictwo. Karany już dwukrotnie, po raz ostatni przed trzema laty.
Szeryf proszony był o łagodny wymiar kary dla Mitchella, który ma lat sześćdziesiąt dwa i
nie stawiał gajowemu oporu. Skazany na cztery miesiące aresztu.
Sąd Szeryfa w Dundee. Sprawa toczyła się przed zastępcą szeryfa, R. C. Walkerem.
John Murray, Donald Craig i James Parkes oskarżeni o kłusownictwo. Craig i Parkes
ukarani grzywną w wysokości 1 funta każdy, z zamianą na dwa tygodnie aresztu; Murray
ukarany grzywną w wysokości 5 funtów z zamianą na miesiąc aresztu.
Sąd Policyjny w gminie miejskiej Reading. Sprawa toczyła się przed pp. W. B. Monckiem,
F. B. Parfittem, H. M. Wallisem i G. Gillaganem. Alfred Masters, lat szesnaście,
oskarżony o spanie na dworze oraz niemożność wskazania źródeł swego dochodu.
Siedem dni aresztu.
Kolegium orzekające w Salisbury. Sprawa toczyła się przed burmistrzem i pp. C.
Hoskinsem, G. Fullfordem, E. Alexandrem, W. Marlowem. James Moore oskarżony o
kradzież pary butów sprzed sklepu. Skazany na dwadzieścia jeden dni aresztu.
Sąd Policyjny w Horncastle. Sprawa toczyła się przed wielebnym W. P. Massingberdem,
wielebnym J. Grahamem i p. N. Lucasem Calcraftem. Młody robotnik John Brackenbury
oskarżony o przestępstwo, które sąd określił jako całkowicie nie sprowokowaną i
brutalną napaść na Jamesa Sargeanta Fostera, siedemdziesięciokilkoletniego starca.
Ukarany grzywną w wysokości 1 funta, 5 szylingów i 6 pensów oraz obciążony kosztami.
Kolegium orzekające w Workskop. Sprawa toczyła się przed pp. F.J.S Foljambe'em, R.
Eddisonem i S. Smithem. John Priestley oskarżony o napaść na wielebnego Leslie
Grahama. Priestley wiózł w stanie nietrzeźwym dziecko i przez nieuwagą wjechał pod
platformą konną, w wyniku czego wózek się przewrócił, a dziecko wypadło na ziemią.
Platforma przejechała wózek, ale dziecko nie odniosło obrażeń. Pozwany rzucił się na
woźnicą, a potem pobił poszkodowanego, który zganił jego zachowanie. W wyniku
obrażeń zadanych przez oskarżonego poszkodowany musiał udać się do lekarza.
Podsądnego ukarano grzywną w wysokości 40 szylingów oraz obciążono kosztami.
Kolegium orzekające w Zachodnim Rotherhamie. Sprawa toczyła się przed pp. C.
Wrightem i G. Pughem oraz płk. Stoddartem. Beniamin Storey, Tomasz Brammer i
Samuel Wilcock oskarżeni o kłusownictwo. Wszyscy dostali po miesiącu aresztu.
Sąd Policyjny w hrabstwie Southampton. Sprawa toczyła się przed admirałem J. C.
Rowleyem, p. H. H. Culme-Seymourem i innymi radnymi. Henryk Thorrington oskarżony
o spanie na dworze. Skazano go na siedem dni aresztu.
Sąd Policyjny w Eckington. Sprawa toczyła się przed mjr. L. B. Bowdenem, pp. R.
Eyre'em, H. A. Fowlerem i dr. Courtem. Joseph Watts oskarżony o kradzież dziewięciu
paproci z ogrodu. Miesiąc aresztu,
Sesja wyjazdowa sądu w Ripley. Sprawa toczyła się przed pp. J. B. Wheelerem, W. D.
Bembridge'em i M. Hooperem. Wincenty Allen i George Hall oskarżeni na mocy ustawy o
zwalczaniu kłusownictwa, że znaleziono u nich kilka królików; John Sparham oskarżony
o współudział i podżeganie do przestępstwa. Halla i Sparhama ukarano grzywną w
wysokości 1 funta, 17 szylingów i 4 pensów, a Allena grzywną w wysokości 2 funtów, 17
szylingów i 4 pensów (wliczając koszty); z zamianą w wypadku niemożności zapłaty na
69
czternaście dni aresztu dla dwóch pierwszych oskarżonych oraz na miesiąc aresztu dla
trzeciego.
Sąd Policyjny w Londynie, dzielnica południowo-zachodnia. Sprawa toczyła się przed p.
Rose. John Probyn oskarżony o zadanie ciężkich obrażeń cielesnych policjantowi.
Więzień skopał żonę i pobił inną kobietę, która protestowała przeciwko jego brutalności.
Posterunkowy namawiał oskarżonego, aby wszedł do domu, ale ten nagle rzucił się na
niego, uderzeniem w twarz powalił na ziemię, a potem kopał i usiłował udusić. Na
zakończenie kopnął rozmyślnie policjanta w delikatną część ciała zadając mu obrażenie,
które na czas dłuższy uniemożliwi mu pełnienie służby. Skazany na sześć tygodni
aresztu.
Sąd policyjny w Londynie, dzielnica Lambeth. Sprawa toczyła się przed p. Hopkinsem.
„Baby" Stuart, dziewiętnastoletnia chórzystka, oskarżona o wyłudzenie noclegu i jedzenia
na ogólną sumę 5 szylingów pod fałszywymi pozorami i z zamiarem okradzenia Emmy
Brasier. Oskarżenie wnosi Emma Brasier, właścicielka pensjonatu na Atwell Road.
Oskarżona wynajęła pokój w pensjonacie twierdząc, że pracuje w Królewskim Teatrze.
Po upływie kilku dni pani Brasier zasięgnęła informacji i przekonawszy się, że opowieść
dziewczyny jest nieprawdziwa, zażądała jej aresztowania. Oskarżona oświadczyła przed
sądem, że pracowałaby, gdyby zdrowie jej na to pozwoliło. Skazano ją na sześć tygodni
ciężkich robót.
ROZDZIAŁ XVII
NIEZDOLNOŚĆ DO PRACY
Wolałbym raczej śmierćna drodze pod otwartym niebem.
Wolałbym raczej umrzećz głodu, utonąćw morskiej otchłani
albo zginąćod kuli w zapamiętałej, bezlitosnej walce
niż wieść bydlęcy żywot w cuchnącym piekle,
by w końcu oddać ducha na żebraczym barłogu.
Robert Blatchford
Zatrzymałem się na chwilę, aby posłuchać sprzeczki na Mile End Waste. Był wieczór.
Wszyscy uczestnicy rozmowy należeli do zamożniejszej warstwy klasy robotniczej.
Otoczyli jednego ze swych towarzyszy, trzydziestoletniego mężczyznę o ujmującej
twarzy, i rozprawiali z nim dosyć popędliwie..
— A jak z tą tanią imigracją? — spytał ktoś groźnie. — Na przykład Żydzi z Whitechapel
zwyczajnie podrzynają nam gardła.
— Nie do nich miej pretensje — brzmiała odpowiedź. — To tacy sami ludzie jak my i
muszą jakoś żyć. Nie miej pretensji do człowieka, który godzi się pracować taniej niż ty i
otrzymuje twoją pracę.
— Ale co z żoną i dzieciakami? — nie ustępował rozmówca.
— Ano właśnie. Co z żoną i dziećmi tego, który godzi się pracować taniej niż ty i odbiera
ci pracę? No, jak? Co z jego żoną i dziećmi? Obchodzą go one bardziej niż twoje, więc
nie może pozwolić, żeby zdychały z głodu. Wobec tego obniża cenę pracy — i już po
tobie. Ale nie do niego, biedaka, miej o to pretensje. On tu nie zawinił. Płace zawsze
spadają, kiedy dwóch ludzi ubiega się o tę samą pracę. To wina konkurencji, a nie tego,
który godzi się pracować taniej.
70
— Ale płace nie spadają tam, gdzie jest związek — sprzeciwił się któryś z rozmówców.
— Ano właśnie, znowu trafiłeś w sedno. Związek nie dopuszcza do konkurencji pomiędzy
robotnikami, za to utrudnia jeszcze sytuację tam, gdzie nie ma związków. I tu właśnie
zjawia się twoja tania siła robocza z Whitechapel. Ci ludzie są nie wykwalifikowani i nie
zrzeszeni, więc podrzynają sobie nawzajem gardła — a przy okazji podrzynają nasze,
jeżeli nie należymy do silnego związku.
Bez dalszego zagłębiania się w tę dyskusję można z wypowiedzi mężczyzny na Mile End
Waste wyciągnąć następujący morał: gdzie dwóch ludzi ubiega się o tę samą pracę, tam
następuje obniżka płacy. Gdyby ów mężczyzna głębiej przemyślał tę sprawę, doszedłby
do wniosku, że nawet związek liczący, dajmy na to, dwadzieścia tysięcy członków nie
utrzyma płac na jednym poziomie, jeśli dwadzieścia tysięcy pozbawionych pracy ludzi
będzie usiłowało wysadzić z siodła związkowców. Powrót i demobilizacja żołnierzy z
Południowej Afryki stanowi wspaniałą ilustrację tej tezy: dziesiątki tysięcy znalazły się w
rozpaczliwej sytuacji i zapełniły szeregi armii bezrobotnych. W całym kraju zaznacza się
teraz ogólna obniżka płac, co prowadzi do zatargów i strajków. Wykorzystują to
bezrobotni, którzy chętnie podejmują z ziemi narzędzia porzucone przez strajkujących.
Wyzysk chałupniczy, głodowe płace, armia bezrobotnych i wielkie rzesze bezdomnych
istnieją wszędzie tam, gdzie więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi. Mężczyźni i
kobiety, których spotykałem na ulicach, w „cyrku" lub w kuchni dobroczynnej, nie znaleźli
się tam bynajmniej dlatego, że jest to dla nich „jedwabne życie". Dość wyraźnie
uwydatniłem trudy, na jakie są narażeni, aby wykazać, że ich warunki egzystencji nie są
z pewnością „jedwabne".
Ktoś, kto myśli trzeźwo, dojdzie zawsze do wniosku, że w Anglii wygodniej jest pracować
za dwadzieścia szylingów na tydzień i mieć regularne jedzenie i zapewniony kąt do
spania niż pędzić życie na ulicy. Człowiek, który żyje na ulicy, cierpi dotkliwiej i pracuje
ciężej, a osiąga daleko mniej. Opisałem, jak ludzie ci spędzają noce i jak fizycznie
wyczerpani szukają „odpoczynku" w domach noclegowych. A życie w nich nie jest
przecież jedwabne. Skubać cztery funty pakuł, tłuc dwanaście cetnarów kamieni i
wykonywać najohydniejsze prace w zamian za nędzną strawę i nocleg — to
bezgraniczna lekkomyślność ze strony nędzarzy. Ze strony władz jest to najzwyklejszy
rozbój. Dają one człowiekowi za pracę bez porównania mniej niż pracodawca
kapitalistyczny. Wynagrodzenie za tę samą pracę wykonaną dla pracodawcy prywatnego
zapewniłoby nędzarzowi lepsze jedzenie, lepsze noclegi, więcej radości w życiu, a
przede wszystkim więcej swobody.
Jak już podkreśliłem, dobrowolne korzystanie z domów noclegowych dowodziłoby
bezgranicznej głupoty tych ludzi. Upór, z jakim unikają domów noclegowych dopóty,
dopóki nie zagna ich tam fizyczne wyczerpanie, wskazuje najlepiej, że sami zdają sobie
z tego sprawę. Dlaczego więc z nich korzystają? Nie dlatego, że są zniechęconymi do
pracy robotnikami. Wręcz przeciwnie; są zrażonymi do włóczęgostwa włóczęgami. W
Stanach Zjednoczonych włóczęga jest prawie zawsze zniechęconym do pracy
robotnikiem. Uważa włóczęgostwo za lżejszą formę życia niż pracę. Ale w Anglii rzecz
ma się inaczej. Tu władze robią wszystko, aby odstręczyć włóczęgę od włóczęgostwa, co
też udaje im się w zupełności. Włóczęga angielski wie, że za dwa szylingi dziennie, co
71
równa się zaledwie pięćdziesięciu centom, kupi sobie trzy dobre posiłki i nocleg i że
zostaną mu jeszcze ze dwa pensy na drobne wydatki. Chętniej będzie pracował za te
dwa szylingi niż za dobroczynność domu noclegowego, wie bowiem, że pracodawca nie
narzuci mu aż tak ciężkiej pracy ani nie potraktuje go w tak poniżający sposób. Jeżeli
postępuje inaczej, to. dlatego, że więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi.
Gdzie liczba kandydatów przewyższa zapotrzebowanie, tam musi rozpocząć się proces
selekcji. Każda gałąź przemysłu odrzuca mniej zdatnych do pracy. A ponieważ
zdyskwalifikowała ich nieudolność, zamiast piąć się w górę muszą zstępować w dół,
spadać dopóty, dopóki nie znajdą się na właściwym szczeblu drabiny przemysłowej, na
którym okażą się przydatni. Toteż wynika z tego nieuchronnie, że ci najmniej wydajni są
spychani na samo dno, czyli na miejsce straceń, gdzie giną marnie.
Jeden rzut oka na ludzi uznanych za nie nadających się do pracy i znajdujących się na
samym dnie Otchłani wystarczy, aby się przekonać, że są to w większości wypadków
duchowe, fizyczne i moralne ruiny ludzkie. Wyjątek z tej reguły stanowią ci późniejsi
przybysze, którzy są tylko kiepskimi robotnikami i którzy zaczynają dopiero podlegać
niszczycielskiemu procesowi. Należy pamiętać, że wszystkie siły działają tutaj
destrukcyjnie. Zdrowe ciało (które znalazło się tutaj, bo umysł nie pracował szybko i
sprawnie) traci wkrótce sprawność i kształtność; jasny umysł (który znalazł się tu, bo
ciało było słabe) zostaje szybko wypaczony i zatruty. Śmiertelność wśród tych ludzi jest
ogromna, ale proces konania stanowczo zbyt powolny.
Taka jest struktura Otchłani i miejsca straceń. Na wszystkich szczeblach machiny
przemysłowej odbywa się stała eliminacja. Ludzi niezdatnych do pracy odrzuca i spycha
w dół. Wiele rzeczy decyduje o niezdatności. Niepunktualny i pozbawiony poczucia
odpowiedzialności mechanik stacza się coraz niżej, dopóki nie znajdzie odpowiedniego
dla siebie miejsca — powiedzmy, dorywczego zajęcia, które z natury rzeczy nie wymaga
ani punktualności, ani żadnego — lub bardzo niewiele — poczucia odpowiedzialności.
Ci, którzy okazują się przy wypełnianiu obowiązku powolni i niezręczni czy słabi fizycznie
lub umysłowo, lub którym brak duchowej, fizycznej i nerwowej wytrzymałości, muszą
stoczyć się na dno — czasem błyskawicznie, czasem krok za krokiem. Nieszczęśliwy
wypadek czyni dobrego robotnika niezdatnym do pracy i również spycha go na dno. A
robotnik, który ze zmniejszoną energią i słabnącymi władzami umysłowymi staje na
progu starości, musi rozpocząć tragiczną drogę w dół, na której nie zatrzyma się, póki nie
osiągnie dna i nie umrze.
To ostatnie twierdzenie ilustrują znakomicie przerażające statystyki Londynu. Ludność
stolicy stanowi siódmą część mieszkańców całego Zjednoczonego Królestwa i tu rok po
roku co czwarty dorosły mieszkaniec umiera na koszt dobroczynności publicznej — albo
w przytułku, albo w szpitalu, albo w zakładzie dla umysłowo chorych. Jeśli wziąć pod
uwagę, że ludzie zamożni nie kończą życia w ten sposób, stanie się jasne, iż taka śmierć
czeka przynajmniej co trzeciego dorosłego robotnika.
Nie mogę się oprzeć pokusie opisania wam sprawy M'Garry'ego, mężczyzny lat
trzydziestu dwóch, stałego lokatora domów noclegowych. Zobrazuje to, jak dobry
robotnik może nagle utracić zdolność do pracy. Podaję wyjątek zaczerpnięty z rocznych
sprawozdań związku zawodowego.
72
Pracowałem w fabryce Sullivana w Widnes, znanej pod nazwą Brytyjskich Zakładów
Przemysłu Alkalicznego. Pracowałem w szopie i musiałem przejść na drugą stronę
podwórza. Była godzina dziesiąta wieczorem, nie paliły się żadne światła. Gdy
przechodziłem przez dziedziniec, poczułem nagle, że coś chwyta mnie za nogi i ciągnie
ze straszną siłą. Straciłem przytomność; nie wiem, co się ze mną działo przez dzień czy
dwa. W niedzielę wieczorem odzyskałem świadomość i przekonałem się, że jestem w
szpitalu. Spytałem pielęgniarkę, co się dzieje z moimi nogami, i dowiedziałem się, że
obie straciłem.
Na podwórzu umieścili kierat wpuszczony w ziemię, otwór miał osiemnaście cali
długości, a głębokości i szerokości po piętnaście. Kierat obracał się we wgłębieniu z
szybkością trzech obrotów na minutę. Dół nie był niczym ogrodzony ani przykryty. Po
moim wypadku zatrzymano maszynę, a dziurę zasłonięto płytą żelazną... Dali mi
dwadzieścia pięć funtów. Nie uważali tego za odszkodowanie; powiedzieli, że ofiarowują
je tylko z litości. Z tej sumy wydałem dziewięć funtów na wózek, za pomocą którego
mogę się teraz poruszać.
Gdy kierat urwał mi nogi, pracowałem. Zarabiałem dwadzieścia cztery szylingi
tygodniowo, na ogół więcej niż inni robotnicy, bo często brałem zastępstwa. Kiedy
zdarzyła się jakaś ciężka robota, wybierano do niej najczęściej mnie. Pan Manton,
dyrektor fabryki, odwiedził mnie kilka razy w szpitalu. Gdy zacząłem powracać do
zdrowia, spytałem, czy będzie mógł znaleźć mi jakieś zajęcie. Powiedział, żebym się nie
martwił, bo zarząd fabryki nie jest bez serca. W żadnym wypadku nie stanie mi się
krzywda... Pan Manton przestał mnie odwiedzać; a podczas ostatniej wizyty oznajmił, że
zamierza namówić dyrektorów, aby dali mi pięćdziesiąt funtów na wyjazd do przyjaciół w
Irlandii.
Biedny M'Garry! Otrzymywał płacę lepszą niż inni, bo był ambitny i brał zastępstwa, a
gdy zdarzała się jakaś cięższa praca, zlecano ją właśnie jemu. A potem przyszło
nieszczęście i musiał pójść do przytułku. Miał jeszcze drugie wyjście — mógł wrócić do
Irlandii i do końca życia być ciężarem dla przyjaciół. Komentarz jest tutaj zbędny.
Należy pamiętać, że zdatności do pracy nie określają sami robotnicy, lecz wyznacza ją
popyt. Jeżeli trzej ludzie starają się o jedną pracę, otrzyma ją ten, który się do niej
najbardziej nadaje. Pozostali dwaj, niezależnie od posiadanych zdolności, staną się
niezdatni do pracy. Gdyby Niemcy, Japonia i Stany Zjednoczone zagarnęły cały rynek
światowy żelaza, węgla i tekstyliów, setki tysięcy angielskich robotników straciłyby
natychmiast pracę. Część ich wyemigrowałaby, ale reszta usiłowałaby wedrzeć się do
innych gałęzi przemysłu. W wyniku tego nastąpiłoby ogólne przetasowanie robotników
we wszystkich gałęziach przemysłu, a po przywróceniu równowagi liczba bezrobotnych
na dnie Otchłani wzrosłaby o nowe setki tysięcy. Ale gdyby nawet sytuacja nie ulegała
żadnej gwałtownej zmianie i gdyby wszyscy robotnicy podwoili wydajność pracy, nie
ubyłoby wcale niezdatnych do pracy, choć każdy z nich stałby się nagle podwójnie do
niej uzdolniony, bardziej uzdolniony, niż była dotąd większość zdatnych do pracy.
Gdy więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi, wszyscy ci, dla których zabraknie
zajęcia, zyskują piętno nieudolności, skazujące ich na nędzną wegetację i powolną ruinę.
W nastąpnych rozdziałach postaram się na przykładzie ich pracy i sposobu życia
73
pokazać nie tylko, jak ludzie niezdatni do pracy są eliminowani ze społeczeństwa i
niszczeni, lecz także, jak siły uprzemysłowionego społeczeństwa w jego dzisiejszej
formie nieustannie i lekkomyślnie tworzą coraz to nowe zastępy istot niedołężnych.
ROZDZIAŁ XVIII
PŁACE
Jedni swą duszą mają do sprzedania,
A inni w trudzie zdobywają chleb...
Jednych w rozpaczy toń rzeczna pochłania
Innych katorga miotem wali w leb.
Cóż, w naszym kraju złoto się panoszy.
Ten tylko wielki, kto złota ma kosz.
Pot ludzki nie wart nawet paru groszy
A dusza ludzka tańsza niżli grosz.
Kiedy się dowiedziałem, że w najuboższej dzielnicy Londynu żyje 1 292 737 ludzi, którzy
na utrzymanie rodziny zarabiają dwadzieścia jeden szylingów tygodniowo lub nawet
mniej, postanowiłem zbadać, w jaki sposób należałoby zużyć te zarobki, aby podtrzymać
fizyczną sprawność takich rodzin. Ponieważ rodzin sześcio-, siedmio-, ośmio- czy
dziesięcioosobowych nie można brać pod uwagę, wziąłem za podstawę poniższej tabeli
rodzinę pięcioosobową, złożoną z ojca, matki i trojga dzieci. Przyjąłem, że dwadzieścia
jeden szylingów równa się pięciu dolarom i dwudziestu pięciu centom, chociaż właściwie
suma ta ma wartość około pięciu dolarów i jedenastu centów.
-8-8-8-8Komorne dolarów 1 centów50,czyli szylingów6-8-8-8-8Chleb"1 "" "4-8-8-8-
8Mięso"— "87 1/2" "3 pens. 6-8-8-8-8Jarzyny"— "62 1/2" "2 „6-8-8-8-8Węgiel"— "25" "1-
8-8-8-8Herbata"— "18" "— pens. 9-8-8-8-8Nafta"— "16" "— "8-8-8-8-8Cukier"— "18" "—
„9-8-8-8-8Mleko"— "12" "" 6-8-8-8-8Mydło"— "8" "— „4-8-8-8-8Masło dolarów —centów
20,czyli szylingów —pens.10-8-8-8-8Drzewo na-8-8-8-8podpałkę „—8" —"4-8-8-8-
8Razem dol.5centów 25czyliszylingów 21pens.2
Dokładniejsze zbadanie choćby jednej z tych pozycji wykaże, jak absolutnie niczego nie
wolno tu trwonić. Chleb — 1 dolar. W rodzinie składającej się z pięciu osób chleb za
cenę jednego dolara na cały tydzień oznacza rację dzienną wartości 2 i 6/7 centa dla.
poszczególnych członków rodziny; a jeżeli jedzą oni trzy razy dziennie, każda osoba ma
prawo spożyć do jednego posiłku kromkę chleba wartości 0,95 centa, czyli trochę mniej
niż pół pensa. Nie zapominajmy jednak, że chleb to pozycja najpoważniejsza. Mięsa
wypada na głowę mniej, jarzyn jeszcze mniej. A drobniejsze pozycje są tak
mikroskopijne, że w ogóle nie można ich brać pod uwagę. Z drugiej strony wszystkie te
artykuły żywnościowe zakupywane są w nieznacznych ilościach, co jest
najkosztowniejszym i najmniej oszczędnym systemem robienia zakupów.
Z podanego zestawienia wynika, że nie może być tu mowy o żadnej ekstrawagancji ani o
przeciążaniu żołądka, jak również o tym, aby pozostała jakaś nadwyżka. Całe
dwadzieścia jeden szylingów idzie na komorne i jedzenie. Nie zostaje nic na drobne
wydatki. Jeśli mężczyzna wyda na szklankę piwa, jego rodzina musi zjeść o tyle mniej; a
im gorzej się rodzina odżywia, tym bardziej nadweręża swoją sprawność fizyczną.
Członkowie jej nie mogą jeździć omnibusami ani tramwajami, nie mogą pisać listów,
74
jeździć na wycieczki, chodzić na galerię taniego teatrzyku, należeć do klubów, kupować
słodyczy, tytoniu, książek czy gazet.
A ponadto, jeśli tylko jednemu dziecku (a jest ich troje) potrzebne będą buty, rodzinę
zmusi to do wykreślenia ze spisu potraw mięsa na przeciąg tygodnia. A ponieważ jest tu
pięć par nóg, które trzeba obuć, i pięć głów, które potrzebują kapeluszy, i pięć ciał, które
muszą być przyodziane, i ponieważ prawo zwalcza nieprzystojną nagość, rodzina —
chcąc zachować ciepło i uniknąć więzienia — musi nieustannie nadwątlać swoją
sprawność fizyczną. Zwracam wam uwagę, że gdy od tygodniowego zarobku odliczy się
sumy pochłaniane przez komorne, węgiel, naftę, mydło i drzewo, to dla jednej osoby
wypadnie dziennie na życie 4 i 1/2 pensa; a tej sumy 4 i 1/2 pensa nie da się uszczuplić
wydatkiem na kupno ubrania bez równoczesnego osłabienia odporności fizycznej.
Wszystko to nie jest bynajmniej wesołe. Ale powiedzmy, że stanie się nieszczęście: mąż i
ojciec złamie nogę lub skręci kark. Nie ma już 4 i 1/2 pensa dziennie na żywność, nie ma
chleba za pół pensa do każdego posiłku, a gdy skończy się tydzień, nie będzie sześciu
szylingów na komorne. Rodzina musi się więc wynieść — na ulicę albo do przytułku, albo
do nędznej nory, gdzie matka podejmie rozpaczliwe próby wyżywienia wszystkich za
dziesięć szylingów na tydzień, które, być może, uda się jej zarobić.
Ale nie zapominajmy, że w Londynie żyje 1 292 737 ludzi zarabiających dwadzieścia
jeden szylingów lub mniej tygodniowo i utrzymujących za to rodziny oraz że my
zajmowaliśmy się rodziną pięcioosobową, której egzystencja opiera się na dwudziestu
jeden szylingach. Są rodziny liczniejsze, rodziny, które utrzymują się za sumę mniejszą
niż dwadzieścia jeden szylingów, i jest praca dorywcza. Oczywiście powstaje pytanie: jak
tacy ludzie żyją? Odpowiedź brzmi: wcale nie żyją. Nie wiedzą, czym może być życie.
Pędzą zwierzęcy byt, dopóki miłosierna śmierć nie zlituje się nad nimi.
Zanim przejdę do haniebniejszych przypadków, przytoczę sprawę telefonistek. Są to
czyste i świeże angielskie dziewczęta, które powinny żyć na wyższym poziomie niż
zwierzęta, inaczej bowiem przestaną być czystymi i świeżymi angielskimi dziewczętami.
Po wstąpieniu na służbę telefonistka otrzymuje wynagrodzenie tygodniowe wysokości 11
szylingów. Jeśli pracuje szybko i jest inteligentna, może po pięciu latach pracy osiągnąć
wynagrodzenie maksymalne, czyli całego funta. Ostatnio przedstawiono lordowi
Londonderry tygodniowe zestawienie wydatków takiej telefonistki. Oto one:
-8-8-8-8szylingipensy-8-8-8-8Komorne, światło i opał76-8-8-8-8Wyżywienie w domu36-8-
8-8-8 " — " w biurze46-8-8-8-8Przejazdy do miejsca pracy16-8-8-8-8Pralnia1—-8-8-8-
8Razem18_
Jak z tego wynika, nie pozostaje nic na ubranie, na rozrywki czy chorobę. A przecież
wiele z tych dziewcząt nie zarabia osiemnastu szylingów na tydzień, lecz jedenaście,
dwanaście czy czternaście. Muszą przecież mieć ubranie i nieco przyjemności i...
Mężczyzna często krzywdzi mężczyznę,
Lecz zawsze krzywdzi kobietę...
Na odbywającym się obecnie w Londynie Kongresie Związków Zawodowych, Związek
Pracowników Gazowni zaproponował, aby komisja parlamentarna wniosła projekt ustawy
wzbraniającej zatrudniania dzieci poniżej lat piętnastu. Pan Shackleton, poseł do
parlamentu i przedstawiciel tkaczy hrabstw północnych, przeciwstawił się rezolucji w
75
imieniu robotników przemysłu włókienniczego, którzy — jak stwierdził — nie mogą
wyrzec się zarobków swych dzieci i ograniczyć się jedynie do własnych dochodów.
Przedstawiciele 514 000 robotników głosowali przeciwko rezolucji, a przedstawiciele 535
000 robotników wypowiedzieli się za nią. Z faktu, że 514 000 robotników przeciwstawia
się rezolucji wzbraniającej zatrudniania dzieci poniżej lat piętnastu, wynika jasno, że
większość dorosłych ludzi w kraju otrzymuje głodowe płace.
W Whitechapel rozmawiałem z kobietami, które otrzymują mniej niż szylinga za
dwunastogodzinny dzień pracy chałupniczej przy szyciu płaszczy; przeprowadziłem
również rozmowy z kobietami, które pracują przy wykańczaniu męskich spodni i
otrzymują królewskie wynagrodzenie trzech do czterech szylingów na tydzień.
Niedawno przedostała się do wiadomości publicznej sprawa mężczyzn zatrudnionych w
bogatej firmie handlowej, gdzie otrzymują jedzenie i sześć szylingów tygodniowo za
sześć dni pracy po szesnaście godzin każdy. „Żywe reklamy" — ludzie, którzy obnoszą
po ulicach plakaty, otrzymują czternaście pensów dziennie. Przeciętny tygodniowy
zarobek sprzedawców ulicznych i przekupni waha się od dziesięciu do dwunastu
szylingów. Przeciętny tygodniowy zarobek wszystkich robotników nie wykwalifikowanych,
z wyjątkiem dokerów, wynosi mniej niż szesnaście szylingów na tydzień, natomiast
średni tygodniowy dochód dokerów sięga ośmiu do dziewięciu szylingów. Powyższe
cyfry pochodzą ze sprawozdania komisji królewskiej i są autentyczne.
Wyobraźcie sobie starą, złamaną na duchu i umierającą kobietę, która płaci trzy szylingi
tygodniowo komornego i pracuje na utrzymanie swoje i czworga dzieci wyrabianiem
pudełek do zapałek po dwa i ćwierć pensa za dwanaście tuzinów. Dwanaście tuzinów
pudełek za dwa i ćwierć pensa, a w dodatku własny klej i własne nici! Ta kobieta nie wie,
co to dzień wytchnienia czy choroba, czy odpoczynek, czy rozrywka. Dzień po dniu, nie
wyłączając niedziel, haruje po czternaście godzin na dobę. Jej górna granica wydajności
to siedem razy po dwanaście tuzinów, za które otrzymuje szylinga i 3 3/4 pensa. W ciągu
dziewięćdziesięcioośmiogodzinnego tygodnia pracy zdoła zrobić 7 066 pudełek i zarobić
4 szylingi 10 1/4 pensa, od czego trzeba odliczyć koszty kleju i nici.
W roku ubiegłym Tomasz Holmes, znany misjonarz z terenu sądów policyjnych, po
opublikowaniu artykułu o warunkach pracy (kobiet otrzymał następujący list, datowany 18
kwietnia 1901 roku:
Szanowny Panie!
Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale przeczytałam Pański artykuł na temat wyzysku
nieszczęsnych kobiet, które przy czternastogodzinnym dniu pracy otrzymują 10
szylingów tygodniowo, i chciałabym opisać panu moją sprawę. Jestem krawaciarką i
mimo ciężkiej pracy nie mogę zarobić więcej niż pięć szylingów na tydzień, a mam na
utrzymaniu biednego chorego męża, który od przeszło dziesięciu lat nie zarobił ani
grosza...
Wyobraźcie sobie kobietę, zdolną do napisania tak jasnego, rozsądnego i
gramatycznego listu, która utrzymuje siebie i chorego męża z pięciu szylingów na
tydzień! Tomasz Holmes odwiedził tę kobietę. Ledwie wcisnął się do izdebki. Leżał tam
jej chory mąż i ona pracowała od świtu do późnej nocy. Tam również gotowała, jadła,
prała i spała; i w tymże pomieszczeniu ona i jej mąż wykonywali wszystkie funkcje życia i
76
umierania. Jedynym miejscem, gdzie misjonarz mógł usiąść, było łóżko częściowo
przykryte krawatami i jedwabiem. Płuca mężczyzny znajdowały się w stanie
ostatecznego rozkładu. Kasłał i spluwał nieustannie, a kobieta przerywała pracę i starała
się nieść mu ulgę, gdy chwytał go paroksyzm kaszlu. Jedwabny pył z krawatów źle
wpływał na jego chorobę; a jego choroba źle wpływała na krawaty, jak również na ich
sprzedawców i przyszłych właścicieli.
Inny wypadek, który Tomasz Holmes bliżej zbadał, to sprawa dwunastoletniej
dziewczynki, postawionej przed sąd policyjny za kradzież jedzenia. Tomasz Holmes
przekonał się, że dziewczynka zastępowała matkę dziewięcioletniemu chłopcu,
siedmioletniemu chłopcu-kalece i jeszcze młodszej dziewczynce. Matka była wdową i
szyła bluzki. Za komorne płaciła pięć szylingów tygodniowo. Oto kilka ostatnich pozycji z
jej rachunków domowych: herbata — 1/2 pensa; cukier — 1/2 pensa; chleb — 1/4 pensa;
margaryna — 1 pens; nafta — 1 i 1/2 pensa; drzewo na podpałkę — 1/2 pensa. Zacne
żony dobrych ludzi o łagodnym sercu, wyobraźcie sobie, że robicie zakupy i prowadzicie
dom na takiej stopie, że nakrywacie stół dla pięciu osób i pilnujecie waszej
dwunastoletniej zastępczyni, aby nie kradła żywności dla młodszych braci i sióstr, kiedy
wy szyjecie, szyjecie, szyjecie koszmarny, nie kończący się szereg bluzek, który ciągnie
się przed wami w mrok aż do trumny nędzarzy, otwartej już na wasze przyjęcie.
ROZDZIAŁ XIX
GETTO
Gdy wszechobecną Wiedzą chlubi się epoka.
Dzieci ulicy żyją w odmętach rynsztoka.
W ciemnych zaułkach Postęp staje jak zakląty,
Zbrodnia i głód rozpuście wydają dziewczęta.
Wychudłej szwaczce chlebodawca skąpi jadła,
W norach ciasnota żywych z martwymi pokładła.
Barłogi pełne grzechu i zgniłe legowiska
Liże płomień zarazy, co z dna nędzy tryska.
Tennyson
Ongiś narody Europy zamykały niepożądanych Żydów w miejskich gettach. Dzisiaj klasa
dominująca gospodarczo, za pomocą mniej może despotycznych, lecz równie
nieubłaganych metod, zamknęła niepożądanych, a jednak potrzebnych robotników w
gettach o zdumiewającym wprost obszarze i zdumiewającej nędzy. Wschodni Londyn
jest takim właśnie gettem, w którym nie mieszkają bogaci ani możni, którego nie
odwiedzają turyści i w którym gnieżdżą się, rozmnażają i umierają dwa miliony
robotników.
Nie należy przypuszczać, że wszyscy robotnicy Londynu stłoczeni są w East Endzie,
silny jednak prąd pcha ich wyraźnie w tamtym kierunku. Ubogie dzielnice właściwego
miasta bezustannie niszczeją, główna zaś fala ludzi pozbawionych dachu nad głową
kieruje się na wschód. Jedna tylko dzielnica leżąca poza Aldgate, Whitechapel i Mile
End, zwana „Podmiejskim Londynem", wzrosła w ciągu ostatnich dwunastu lat o 260 000
mieszkańców, czyli o sześćdziesiąt procent. Nawiasem mówiąc, kościoły w tym okręgu
mogą pomieścić zaledwie co trzydziestą ósmą osobę spośród ludności napływowej. East
77
End bywa często nazywany „Miastem Straszliwej Monotonii", zwłaszcza przez dobrze
odżywionych optymistycznych turystów, których wzrok ślizga się tylko po powierzchni
rzeczy i którzy dostrzegają jedynie straszliwą jednostajność i brzydotę ulic. Gdyby East
End nie zasługiwał na miano gorsze niż „Miasto Straszliwej Monotonii" i gdyby ludziom
pracy nie należało się urozmaicenie, piękno i niespodzianka, nie byłoby tu tak źle
mieszkać. Ale East End wart jest straszliwszej nazwy. Powinno się go nazywać „Miastem
Poniżenia".
Chociaż nie jest to miasto slumsów, jak sobie niektórzy wyobrażają, można śmiało
nazwać je jednym gigantycznym slumsem. Z punktu widzenia prostej przyzwoitości i
zwykłego człowieczeństwa każda z jego nędznych uliczek to slums. East End obfituje w
widoki i dźwięki, których ani ty, ani ja nie pozwolilibyśmy oglądać i słuchać naszym
dzieciom, a więc nie powinny tu mieszkać, oglądać tych widoków ani słuchać tych
dźwięków dzieci innych ludzi. Ani ty, ani ja nie chcielibyśmy, żeby pędziły tu życie nasze
żony, a więc nie powinny żyć tutaj żony innych ludzi. Bo tutaj na każdym kroku rzuca się
w oczy bezwstyd i brutalność życia. Nikt nie zna tutaj pojęcia domowego zacisza. Zło
zaraża dobro i wszystko rozkłada się razem. Niewinne dzieciństwo jest piękne i słodkie,
ale we Wschodnim Londynie niewinność przemija szybko i jeśli chcesz ją znaleźć, szukaj
jej u dzieci, zanim wypełzną z kołyski, bo później łatwo możesz się przekonać, że są
niemniej uświadomione od ciebie.
Zasada: „wszystko tedy, co byście chcieli, aby ludzie wam czynili, i wy im czyńcie"
doprowadza nas do wniosku, że East End nie jest miejscem odpowiednim do życia. Tam,
gdzie nie chciałbyś, aby twoje dziecko mieszkało, rozwijało się i zdobywało wiedzę o
życiu, tam nie powinny mieszkać, rozwijać się i zdobywać wiedzy o życiu dzieci innych
mężczyzn. Jakże prosta i wyczerpująca zasada! Jeżeli ekonomia polityczna i prawo
silniejszego mówią inaczej, do diabła z ekonomią polityczną i prawem silniejszego! Co
nie dogadza tobie, nie nadaje się dla twego bliźniego — nic tu nie można dodać!
W Londynie żyje 300 000 ludzi podzielonych na rodziny, które gnieżdżą się w
jednoizbowych mieszkaniach. O wiele więcej jest takich, którzy mieszkają w dwu i trzech
izbach, ale tłoczą się w niemniejszej ciasnocie, bez względu na płeć. Według prawa na
osobę winno przypadać czterysta stóp sześciennych powietrza. W barakach wojskowych
jednemu żołnierzowi przysługuje sześćset stóp sześciennych. Profesor Huxley, ongiś
urzędnik służby zdrowia we Wschodnim Londynie, twierdził, że człowiek potrzebuje
osiemset stóp sześciennych powietrza, i to czystego i często odświeżanego. A jednak w
Londynie mieszka ponad 900 000 ludzi, którzy nie mają nawet owych 400 stóp,
przyznanych przez prawo.
Karol Booth, który od lat prowadzi systematyczną pracę nad segregowaniem i
klasyfikowaniem robotniczej ludności miasta, oblicza, że w Londynie żyje 1 800 000 ludzi
ubogich lub bardzo ubogich. Warto się przekonać, co pan Booth bierze za podstawę
klasyfikacji. Rodziny ubogie to według niego takie, których łączny dochód wynosi od
ośmiu do dwudziestu jeden szylingów na tydzień. Rodziny bardzo ubogie żyją znacznie
poniżej tego poziomu.
Robotnicy jako klasa są coraz dokładniej segregowani przez swych ekonomicznych
panów; a ów proces wraz ż towarzyszącym mu przeludnieniem i stałym pogarszaniem
78
się sytuacji mieszkaniowej prowadzi raczej do amoralności niż do niemoralności. Podaję
niżej wyciąg z protokołu ostatniego posiedzenia Rady Miejskiej Londynu, suchy i zwięzły,
ale wywołujący uczucie grozy u tego, kto potrafi czytać między wierszami:
Pan Bruce spytał przewodniczącego komisji zdrowia publicznego, czy znane mu są
wypadki groźnego przeludnienia w East Endzie. W St. Georges-in-the-East mąż, żona i
ich ośmioosobowa rodzina mieszkają w jednej izdebce. Ta rodzina składa się z pięciu
córek w wieku lat dwudziestu, siedemnastu, ośmiu, czterech i niemowlęcia oraz z trzech
synów, mających jeden piętnaście, drugi trzynaście, a trzeci dwanaście lat. W
Whitechapel mąż, żona, trzy córki: szesnastoletnia, ośmioletnia i czteroletnia, oraz
dwóch synów, dwunastoletni i dziesięcioletni, gnieżdżą się w izbie o mniejszych jeszcze
wymiarach. W Bethnal Green mieszka również w jednej izbie mąż, żona, czterech synów
w wieku lat: dwudziestu trzech, dwudziestu jeden, dziewiętnastu i szesnastu, oraz dwie
córki, jedna siedmio-, druga czternastoletnia. Pan Bruce spytał ponadto, czy
zapobieganie tak groźnemu w skutkach przepełnieniu nie powinno należeć do
obowiązków władz miejskich.
Ale skoro 900 000 ludzi żyje w warunkach sprzecznych z przepisami prawa, władze mają
ręce pełne roboty. Jeśli wyruguje się ludzi z przepełnionych nor, wędrują do innych
zakamarków; ponieważ przeprowadzki odbywają się w nocy i na ręcznych taczkach
(jedna taczka mieści wszystkie sprzęty domowe i uśpione dzieci), kontrolowanie tych
ruchów jest zgoła niemożliwe. Gdyby zalecenia Ustawy o zdrowiu publicznym z roku
1891 zostały nagle i rygorystycznie wprowadzone w życie, 900 000 osób otrzymałoby
nakaz natychmiastowego opuszczenia mieszkań i wyjścia na ulicę, aby zaś
zakwaterować ich wszystkich zgodnie z przepisami prawa, musiano by wybudować 500
000 nowych izb mieszkalnych.
Nędzne ulice jedynie z zewnątrz tak wyglądają, ale wewnątrz ich murów gości głód, brud
i tragedia. Może tragiczny wypadek, który opiszę, wywoła w was uczucie wstrętu, nie
należy jednak zapominać, jak daleko bardziej oburzające jest to, że mógł się on
wydarzyć.
Parzy placu Devonshire w dzielnicy Lisson Grove umarła niedawno
siedemdziesięciopięcioletnia staruszka. Urzędnik śledczy oświadczył podczas przewodu
sądowego, że „w izbie znalazł jedynie kupę starych szmat pokrytych robactwem, które
oblazło również i jego". Izba znajdowała się w stanie trudnym do opisania, urzędnik nigdy
w życiu nie widział nic podobnego. Wszystko było dosłownie oblepione robactwem.
Lekarz stwierdził: „Zmarłą znalazłem na podłodze, leżała na plecach przed kominkiem.
Ubrana była w jeden łachman, na nogach miała tylko pończochy. Ciało dosłownie roiło
się od insektów i wszystka odzież w pokoju była szara od wszy. Nieboszczka jadła
bardzo marnie, była więc przeraźliwie wychudzona. Pończochy poprzysychały jej do
olbrzymich ran na nogach. Rany powstały od ukąszeń robactwa".
Pewien mężczyzna obecny przy śledztwie pisał: „Miałem nieszczęście widzieć ciało
zmarłej w kostnicy i do dzisiaj na samo wspomnienie tego potwornego widoku przejmują
mnie dreszcze. Leżała w trumnie tak wychudzona i wyniszczona, że jej ciało było
właściwie wiązką kości obciągniętych skórą. Zlepione od brudu włosy przedstawiały
79
jedno gniazdo robactwa. Po kościstej klatce piersiowej skakały i pełzały setki, tysiące,
miliony wszy".
Twoja matka ani moja matka nie powinny tak umierać, a więc nie powinna też tak
umierać ta kobieta — czyjąkolwiek była matką.
Biskup Wilkinson, który lata spędził w kraju Zulusów, powiedział ostatnio: „Żaden wódz
afrykańskiej wioski nie pozwoliłby na tak bezładne mieszanie młodych mężczyzn i kobiet,
chłopców i dziewcząt". Miał na myśli dzieci nędzarzy, które w wieku lat pięciu nauczyły
się już wszystkiego i powinny by się niejednego oduczyć — co nigdy nie nastąpi.
Jest to fakt powszechnie znany, że w getcie domy, w których gnieżdżą się nędzarze,
przynoszą większe zyski od wspaniałych kamienic zamieszkiwanych przez bogaczy.
Biedny robotnik nie tylko mieszka jak zwierzę, ale płaci za to proporcjonalnie więcej niż
bogacz za wielopokojowe luksusy. Współzawodnictwo biedoty o mieszkania
doprowadziło do tego, że powstała klasa kamieniczników-wyzyskiwaczy. Ludzi jest
więcej niż pomieszczeń, a wiele idzie do przytułku wyłącznie dlatego, że nie mogą
znaleźć dachu nad głową. Nie tylko wynajmuje się domy, ale podnajmuje i
podpodnajmuje aż do poszczególnych pokojów.
„Część pokoju do wynajęcia". Tafcie ogłoszenie ukazało się w oknie domu położonego o
pięć minut drogi od St. James's Hall. Wielebny Hugh Price Hughes poparł swoim
autorytetem twierdzenie, że łóżka wynajmowane są na „trzy zmiany" — to znaczy, że
każde ma po trzech lokatorów, którzy zajmują je po osiem godzin, a więc pościel nie
zdąży nawet wystygnąć; przestrzeń pod łóżkiem wynajmowana jest tym samym
systemem. Urzędników służby zdrowia praktyka oswoiła z podobnymi przypadkami: w
jednej izbie o pojemności tysiąca stóp sześciennych trzy dorosłe kobiety śpią na łóżku, a
dwie pod łóżkiem; a w innej, o pojemności 1650 stóp, na łóżku układają się do snu
dorosły mężczyzna i dwoje dzieci, a pod łóżkiem — dwie dorosłe kobiety.
Oto typowy przykład pokoju wynajmowanego „na dwie zmiany", w ciągu dnia zajmuje go
młoda kobieta pracująca przez całą noc w hotelu. O godzinie siódmej wieczorem zwalnia
pokój, a w posiadanie jego wchodzi robotnik murarski. O siódmej rano on idzie do pracy,
a ona wraca z hotelu.
Wielebny W. N. Davies, proboszcz Spitalfields,. przeprowadzał spis ludności w
niektórych zaułkach parafii. Oto jego słowa:
Na jednej uliczce stoi dziesięć domów — pięćdziesiąt jeden izb o wymiarach około ośmiu
stóp na dziewięć — i gnieżdżą się w nich 254 osoby. Tylko w sześciu wypadkach na
pokój przypadają po dwie osoby; w pozostałych liczba ich waha się od trzech do
dziewięciu. Na innej uliczce w sześciu domach o 22 pokojach mieszka osiemdziesiąt
cztery osoby — znowu w kilku wypadkach po sześć, siedem, osiem i dziewięćna izbę. W
pewnym ośmiopokojowym domu osiedliło się czterdzieści pięć osób — w jednym pokoju
zamieszkuje ich dziewięć, w drugim osiem, w dwóch następnych po siedem, w innym
wreszcie sześć.
Ta ciasnota w getcie nie jest wynikiem zamiłowania, lecz konieczności. Niemal połowa
robotników przeznacza od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu procent zarobków na
komorne. Przeciętna wysokość czynszu za mieszkanie w całym niemal East Endzie
waha się od czterech do sześciu szylingów tygodniowo za izbę, wykwalifikowani zaś
80
mechanicy, zarabiający trzydzieści pięć szylingów tygodniowo, muszą ze swoich
zarobków poświęcić najmniej piętnaście szylingów na opłacenie dwóch lub trzech
ciasnych nor, w których walczą rozpaczliwie, by osiągnąć pewne pozory życia
domowego. A wysokość czynszu wzrasta stale. Na pewnej ulicy w Stepney czynsz
podskoczył w ciągu zaledwie dwóch lat z trzynastu na osiemnaście szylingów; na innej z
jedenastu na szesnaście; na jeszcze innej z jedenastu na piętnaście; w Whitechapel zaś
komorne w dwuizbowych domkach, które do niedawna wynajmowano za dziesięć
szylingów na tydzień, wynosi obecnie dwadzieścia jeden szylingów! Na wschodzie,
zachodzie, północy i południu komorne nieustannie skacze w górę. Gdy cena gruntu
wynosi od dwudziestu do trzydziestu tysięcy funtów za akr, ktoś musi odpowiednio płacić
jej właścicielowi.
W. C. Steadman, wygłaszając w Izbie Gmin przemówienie o sprawach swojego okręgu
wyborczego w Stepney, przytoczył następujący przykład:
Dziś rano, mniej niż o sto jardów od domu, w którym mieszkam, zatrzymała mnie na ulicy
pewna wdowa. Ma na utrzymaniu sześcioro dzieci i dotychczas płaciła za komorne
czternaście szylingów tygodniowo. Utrzymuje się z podnajmowania pokoi lokatorom, z
dorywczych posług i prania. Otóż ta kobieta oświadczyła mi ze łzami w oczach, że
gospodarz podniósł jej czynsz z czternastu szylingów na osiemnaście. I cóż ona zrobi?
Nie ma w Stepney wolnych mieszkań. Każdy dom jest wynajęty i przepełniony.
Wyższość jednej klasy nad drugą można osiągnąć tylko przez degradację jednej klasy; a
kiedy robotnicy odseparowani zostają w getcie, nie mogą uniknąć idącej za tym
degradacji. Tworzy się typ ludzi cherlawych i skarłowaciałych — rasa zdumiewająco
różna od pokolenia panów, plemię ludzi ulicy, pozbawionych siły i odporności. Mężczyźni
stają się karykaturą tego, czym powinien być mężczyzna, a kobiety i dzieci wyglądają
blado i anemicznie, mają podbite oczy, pochylone sylwetki i ociężałe ruchy i szybko tracą
kształtność i urodę.
Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że ludzie getta to właściwie ludzkie odpadki — nadgniły
pień, któremu pozwala się gnić w spokoju. Przez najmniej sto pięćdziesiąt lat
wyjaławiano ich, pozbawiano najlepszego elementu. Ludzie silni, odważni, pełni
inicjatywy i ambicji wyjeżdżali do innych części świata, gdzie znajdowali większą wolność
i swobodniejszy oddech, aby zakładać nowe państwa i tworzyć nowe narody. Ci, którym
brakło tych przymiotów — ludzie słabi, głupi i małoduszni, jak również ludzie żyjący w
rozkładzie i beznadziejności, zostawali w kraju i płodzili nowe potomstwo. I znowu rok po
roku odbiera im się kwiat tego, co zdołają spłodzić. Ilekroć uchowa się i dorośnie silny i
postawny mężczyzna, natychmiast powołują go do wojska. „Żołnierz — jak powiedział
Bernard Shaw — pozornie bohater i ożywiony patriotycznym zapałem obrońca ojczyzny,
jest w istocie nieszczęśliwcem, którego nędza zmusza do ofiarowania się na mięso
armatnie za cenę codziennych racji strawy, dachu nad głową i ubrania".
To nieustanne wybieranie spośród robotników ich najwartościowszego elementu
zubożyło tych, którzy zostali, i sprawiło, że w większości są to tragiczne, zdegenerowane
odpadki, staczające się w getcie na samo dno Otchłani. Odciągnięto z nich sok życia,
który rozlał się po całym świecie i stworzył nowe plemiona. Pozostał tylko osad
odseparowany i fermentujący w zamknięciu. Ludzie stają się tu bezwstydni i bestialscy.
81
Jeśli zabijają, robią to własnymi rękami, a potem tępo oddają się pod topór kata. W ich
występkach nie ma zuchwalstwa podniecającego wyobraźnię. Dźgają towarzysza tępym
nożem w plecy lub rozwalają mu czerep żelaznym garnkiem, a potem siadają z
założonymi rękami i czekają na przyjście policji. Bicie żon jest małżeńskim przywilejem
mężczyzn. Noszą buty podkute potężnymi żelaznymi łut) miedzianymi gwoździami i gdy
pozostawią już matce swoich dzieci pamiątkę w postaci podbitego oka lub sińca, zwalają
ją na ziemię i tratują buciorami mniej więcej tak, jak na Zachodzie ogier tratuje
grzechotnika.
Kobieta z niższych warstw getta jest w równym stopniu niewolnicą męża, Jak indyjska
squaw. Ale gdybym ja był kobietą i miał do wyboru tylko te dwie możliwości, wolałbym los
squaw. Mężczyźni zależą ekonomicznie od swoich panów, a kobiety żyją w zależności
ekonomicznej od mężów. I w rezultacie kobiecie dostaje się to bicie, które mężczyzna
powinien sprawić swojemu panu, a nie ma ona żadnego sposobu obrony. Są przecież
dzieci, mężczyzna zaś zdobywa chleb, gdyby więc za jej przyczyną poszedł do
więzienia, wszyscy zdechliby z głodu. Kiedy sprawa tego typu trafi do sądu, rzadko
słyszy się obciążające zeznania; w większości wypadków stratowana podkutymi butami
żona i matka płacze i błaga histerycznie sędziego, aby miał litość nad jej dziećmi i
wypuścił męża na wolność.
Kobiety stają się wrzaskliwymi wiedźmami lub zahukanymi, załamanymi na duchu
stworzeniami, wyzbywają się szybko resztek przyzwoitości i godności osobistej, które
zostały im z panieńskich czasów, i zobojętniałe na wszystko, staczają się coraz niżej w
brud i upodlenie.
Niekiedy ogarnia mnie lęk, że może zbytnio uogólniam mój pogląd na masową nędzę
życia w londyńskim getcie i mam uczucie, że moje wrażenia są wyolbrzymione, że stoją
zbyt blisko obrazu i brak mi właściwej perspektywy. W takich chwilach, aby udowodnić
samemu sobie, że nie przesadzam i nie histeryzuję, odwołuję się do świadectwa innych
ludzi. Fryderyk Harrison robił na mnie zawsze wrażenie człowieka zrównoważonego i
obdarzonego zdrowym rozsądkiem, a oto jego słowa:
Osobiście gotów jestem napiętnować nowoczesny ustrój społeczny jako wcale nielepszy
od formy niewolnictwa czy pańszczyzny, gdyby warunki w przemyśle miały pozostać
takie, jakie obecnie obserwujemy; a mianowicie, że dziewięćdziesiąt procent
rzeczywistych producentów dóbr nie posiada mieszkań, które mogliby nazwać „swoim
domem" dłużej niż przez tydzień; że nie mają ani skrawka ziemi, ani izb na własność; że
nie posiadają nic, co miałoby jakąkolwiek wartość — prócz kilku starych gratów, które
zmieścić się mogą na ręcznym wózkuj że brak im pewności, czy otrzymają tygodniowy
zarobek, który zaledwie wystarczy na utrzymanie się przy życiu; że mieszkają
przeważnie w pomieszczeniach, których żaden człowiek nie uznałby za odpowiednie dla
swojego konia; że od nędzy dzieli ich tak niewiele, iż miesiąc zastoju w przemyśle,
choroba lub nieprzewidziana strata skazują całą rodzinę na głód i niedostatek... W
warunkach o wiele gorszych niż przeciętny robotnik miast i wsi znajduje się zgraja
wynędzniałych maruderów armii przemysłu, co najmniej jedna dziesiąta całego
proletariatu, i żyje w nieopisanym upośledzeniu. Jeśli taki ma być trwały układ w
82
nowoczesnym społeczeństwie, cywilizacja musi stać się przekleństwem dla olbrzymiej
większości rodzaju ludzkiego.
Dziewięćdziesiąt procent! Ta liczba przygnębia, a jednak Stopford Brooke,
odmalowawszy przejmujący grozą obraz z życia Londynu, mnoży go później przez pół
miliona. Oto co mówi:
Kiedy byłem wikarym w Kensington, widywałem często rodziny, które napływały do
Londynu drogą z Hammersmith. Pewnego dnia przybył robotnik rolny z żoną, synem i
dwiema córkami. Żyli przez długi czas na wsi w majątku, gdzie utrzymywali się całkiem
nieźle z pracy własnych rąk i z uprawy gruntów gminnych. Ale przyszła chwila, kiedy
gminie odebrano ziemię, a w majątku robotnicy przestali być. potrzebni; wtedy to bez
skrupułów wyrzucono ich z zagrody. Dokąd mieli się udać? Oczywiście do Londynu,
gdzie, jak wszyscy mówią, pracy jest pod dostatkiem. Mieli nieco oszczędności, sądzili
więc, że uda im się wynająć dwie przyzwoite izby. Ale w stolicy zetknęli się natychmiast z
nieubłaganą kwestią mieszkaniową. Szukali mieszkania w porządniejszych kamienicach i
przekonali się, że za dwa pokoje musieliby płacić najmniej dziesięć szylingów
tygodniowo. Żywność okazała się tu kosztowna i zła, woda niedobra i niebawem zaczęli
podupadać na zdrowiu. O robotę nie było łatwo, a płacono tak nędznie, że wkrótce
wpadli w długi. Stan ich zdrowia pogarszał się, a plugawe otoczenie, brak słońca i długie
godziny pracy doprowadzały do ostatecznego przygnębienia; wreszcie musieli poszukać
tańszego mieszkania. Znaleźli je w zaułku, dobrze mi znanym, jako istna wylęgarnia
zbrodni i bezimiennego występku. Za wygórowane komorne dostali pojedynczy pokój, a
ponieważ mieszkali w uliczce o tak złej sławie, napotkali jeszcze większe trudności przy
szukaniu zajęcia i wpadli w szpony tych, którzy wyciskają ostatnią kroplę potu z
mężczyzn, kobiet i dzieci za płace będące tylko pokarmem dla rozpaczy. I jeszcze
uciążliwsze stały się ciemność i brud, złe jedzenie i choroba, brak wody; tłum uliczny i
współżycie z mieszkańcami zaułka odarły tych ludzi z resztek poczucia własnej
godności. Opanował ich demon pijaństwa. Po obu rogach uliczki mieściły się oczywiście
szynki. Tam kierowali swe kroki, tam szukali schronienia i ciepła, towarzystwa i
zapomnienia. I wychodzili stamtąd z coraz większymi długami, z rozpalonymi zmysłami i
gorejącymi myślami, i z nieugaszonym pragnieniem alkoholu, dla którego zaspokojenia
ważyliby się na wszystko. Po kilku miesiącach ojca wtrącono do więzienia, matka
dogorywała, syn został zbrodniarzem, a córki poszły na ulicą. Pomnóż te dzieje przez pół
miliona, a zbliżysz się do. poznania prawdy.
Nie łatwo byłoby znaleźć na tej ziemi widoki posępniejsze niż „ów ohydny Wschód" z
jego dzielnicami Whitechapel, Boston, Spitalfields, Bethnal Green i Wapping aż do
doków Wschodnio-Indyjskich. Życie jest tu szare i posępne. Wszystko wygląda nędznie,
beznadziejnie, monotonnie i brudno. Wanna jest rzeczą nieznaną i mityczną jak nektar
bogów. Samych ludzi obrasta brud, a każdy wysiłek utrzymania czystości staje się
żałosną farsą — jeśli nie jest czymś wręcz bolesnym i tragicznym. Oleisty wiatr przynosi
dziwne, nieokreślone zapachy, a gdy pada deszcz, przypomina raczej tłustą maź niż
wodę z nieba. Nawet bruk pokrywa warstwa tłuszczu.
83
Żyje tu ludność tak tępa i tak pozbawiona fantazji, jak długie, szare mile niechlujnych
murów tej dzielnicy. Religia nie ma tu właściwie dostępu, a panuje wulgarny i głupi
materializm, zgubny zarówno dla spraw ducha, jak i dla szlachetniejszych instynktów.
Popularna była kiedyś pełna dumy przechwałka, że dom każdego Anglika jest jego
twierdzą. Dziś jest. to już anachronizm. Mieszkańcy getta nie mają domów rodzinnych.
Nie doceniają znaczenia i nie pojmują świętości życia rodzinnego. Nawet kamienice, w
których mieszkają zamożniejsze warstwy klasy robotniczej, są jedynie zatłoczonymi
barakami. Ludność East Endu nie zna życia rodzinnego. Sam język daje tego dowody.
Ojciec przychodzi z pracy i pyta dziecko spotkane na ulicy, gdzie matka; odpowiedź
brzmi: W kamienicy.
Wyrosła nowa rasa ludzika — plemię ludzi ulicy. Spędzają życie przy pracy lub na ulicy.
Mają nory i legowiska, do których wpełzają na noc — i to wszystko. Nazwanie tych nor i
legowisk „domami" byłoby parodią tego pięknego słowa. Tradycyjny powściągliwy i
małomówny Anglik należy już do przeszłości. Ludzie ulicy są hałaśliwi, gadatliwi,
nerwowi, pobudliwi — dopóki są młodzi. Gdy zaczynają się starzeć, ogłupia i niszczy ich
piwo. W wolnych chwilach dumają jak krowy przeżuwające trawę. Spotyka się ich
wszędzie, na każdym rogu ulicy. Stoją nieruchomo i spoglądają w próżnię. Przyjrzyj się
któremuś z nich. Będzie tak stał nieporuszony całymi godzinami, a gdy odejdziesz, nie
przestanie wpatrywać się w pustkę. Pochłania go to bez reszty. Nie ma pieniędzy na
piwo, a jego legowisko służy tylko do spania, cóż więc ma ze sobą począć? Posiadł już
tajemnicę miłości dziewczyny, miłości żony i miłości dziecka i przekonał się, że to same
mamidła i kłamstwa, próżne i przemijające jak krople rosy — i niknące szybko wobec
straszliwej prawdy życia.
Jak już mówiłem, młodych charakteryzuje hałaśliwość, nerwowość i pobudliwość; ludzie
w średnim wieku zdradzają otępienie, ociężałość i ogłupienie. Byłoby absurdem
przypuszczać choć przez chwilę, że ludzie ci mogą konkurować z robotnikami z Nowego
Świata. Zezwierzęceni, poniżeni i nierozgarnięci mieszkańcy getta nie zdołają oddać
Anglii skutecznych usług w walce o przewagę przemysłową na świecie, a zapasy te —
jak twierdzą ekonomiści — już się zaczęły. A gdy w chwili potrzeby kraj powoła tych
zapomnianych, nie staną na wysokości zadania ani jako robotnicy, ani jako żołnierze;
gdyby zaś Anglia została wyparta poza światową orbitę przemysłową, zginęliby jak
muchy z końcem lata. Lub też jeśli Wielka Brytania znajdzie się w sytuacji krytycznej, a
ich porwie rozpacz, tak jak dzikie bestie ogarnia rozjuszenie, mogą stać się groźni,
„wezbrać" w kierunku West Endu i zmienić go w slums, podobnie jak West End postąpił
ze wschodnią częścią miasta. A jeśli się to zdarzy, zginą tym szybciej i łatwiej w ogniu
karabinów maszynowych i nowoczesnych środków wojennych.
ROZDZIAŁ XX
KAWIARNIE I DOMY NOCLEGOWE
W Imię czego żyć mamy jak w baryłce śledzie?
Robert Blatchford
Jeszcze jedno wyrażenie straciło wartość, odarte z romantyzmu tradycji i tego
wszystkiego, co decyduje o trwałości określeń. Odtąd słowo „kawiarnia" będzie budziło
we mnie same tylko przykre skojarzenia. Sam jego dźwięk wskrzeszał po tamtej stronie
84
globu ziemskiego całe korowody historycznych bywalców kawiarnianych i zaludniał moją
wyobraźnię nie kończącymi się szeregami dowcipnisiów i dandysów, pamflecistów,
zabijaków i braci artystycznej z Grub Street.
Ale niestety, tu, po tej stronie oceanu, w samej nazwie kryje się nieporozumienie.
Kawiarnia: pomieszczenie, w którym ludzie piją kawę. Bynajmniej. Nie dostaniesz tam
kawy za żadne skarby świata. To prawda, możesz zażądać tego napoju i otrzymać
filiżankę czegoś, co będzie pretendowało do nazwy kawy; a ty skosztujesz i doznasz
rozczarowania, bo z pewnością nie będzie to kawa.
A to samo, co o kawie, można powiedzieć o kawiarni. W lokalach takich bywają
przeważnie robotnicy, a same pomieszczenia są brudne, obmierzłe i nie ma w nich nic,
co wzmacniałoby w człowieku poczucie własnej godności i człowieczeństwa. Nie znają tu
obrusów ani serwetek. Człowiek spożywa jedzenie wśród odpadków pozostawionych
przez poprzednika i sam rzuca resztki wokół siebie i na ziemię. W godzinach
największego ruchu dosłownie brnąłem przez gnój i śmiecie, które pokrywały podłogę —
a jednak jadłem, bo byłem przeraźliwie głodny i gotów połknąć byle co.
Sądząc po gwałtowności, z jaką robotnik zabiera się do jedzenia, dojmujące uczucie
głodu jest u niego stanem normalnym. Jedzenie jest koniecznością i zbędne są tu
wszelkie upiększenia. Robotnik przynosi ze sobą do kawiarni prymitywną żarłoczność, a
wynosi — jestem tego pewien — uczucie zdrowego i nie nasyconego apetytu. Spotkasz
go może rano, gdy w drodze do pracy zamawia kubek herbaty, która w równym stopniu
przypomina herbatę jak nektar bogów, wyjmuje kromkę suchego chleba z kieszeni i
popija herbatą; wierz mi, ten człowiek nie ma właściwego pokarmu w brzuchu, nie ma
nawet wystarczającej ilości niewłaściwego pokarmu, który dałby mu siłę do wykonania
dziennej pracy. Co więcej, zapewniam cię, że ani on, ani tysiąc jemu podobnych nie
osiągnie tej wydajności pracy, jaką wykaże tysiąc mężczyzn, którzy najedli się do syta
mięsa i kartofli i napili kawy zasługującej na to miano.
Zatrzymany za włóczęgostwo w kalifornijskim więzieniu dla notorycznych włóczęgów,
jadłem i piłem lepiej niż londyński robotnik w swoich kawiarniach; a jako amerykański
robotnik spożywałem za dwanaście pensów śniadanie, o jakim angielski człowiek pracy
nie ośmieliłby się nawet marzyć. Oczywiście on płaci za swoje śniadanie tylko trzy czy
cztery pensy; jednakże proporcjonalnie wynosi to tyle, ile ja wydałem na moje, bo
zarabiałem sześć szylingów, a on dwa albo dwa i pół. Tylko że ja wykonywałem w ciągu
dnia taką ilość pracy, że zestawienie ze mną mogłoby jedynie przynieść mu wstyd. A
więc tak wyglądają dwie strony medalu. Człowiek żyjący na wysokiej stopie będzie
pracował lepiej i wydajniej od takiego, który żyje w nędzy.
Marynarze zwykli w ten sposób porównywać służbę w marynarkach handlowych,
angielskiej i amerykańskiej: na angielskim statku, mówią, jest marne żarcie, marna płaca
i lekka praca; na amerykańskim czeka dobre żarcie, dobra płaca i ciężka praca. Można
zastosować to porównanie do klas pracujących obu tych krajów. Szybkie statki
oceaniczne muszą dobrze płacić za szybkość i to samo odnosi się do robotnika. Ale jeśli
robotnik nie jest w stanie wnieść odpowiedniej opłaty, nie osiągnie szybkości. Potwierdza
się to, gdy robotnik angielski przyjeżdża do Ameryki. Położy on więcej cegieł w Nowym
85
Jorku niż w Londynie, jeszcze więcej w St. Louis, a najwięcej w San Francisco. Przez
cały czas podnosi się jego stopa życiowa.
We wczesnych godzinach rannych wzdłuż ulic, którymi robotnicy idą do pracy, siedzą na
chodniku kobiety z workami chleba przed sobą. Tysiące robotników kupują ten chleb i
spożywają po drodze. Nie popijają go nawet herbatą, którą mogliby otrzymać za pensa w
kawiarniach. Z całą pewnością po takim posiłku człowiek nie jest w formie odpowiedniej
do rozpoczęcia całodziennej pracy; z pewnością też narazi to na straty jego pracodawcę
i naród. Już od dłuższego czasu politycy wołają: „Zbudź się, Anglio!" Wykazaliby więcej
poczucia rzeczywistości i zdrowego rozsądku, gdyby zmienili hasło na „Najedz się,
Anglio!"
Robotnik odżywia się nie tylko źle, ale li niehigienicznie. Stanąłem przed sklepem
rzeźnika i przyglądałem się gromadom zaaferowanych gospodyń grzebiących w stosie
skrawków i ochłapów wołowiny i baraniny. W Stanach takie okrawki daje się psom. Nie
ręczyłbym za czystość rąk tych gospodyń ani za schludność jednoizbowych nor, w
których wiele z nich mieszka z rodzinami; a jednak one przetrząsały, rozdrapywały i
wyrywały sobie kawałki mięsa, bp każda pragnęła wydać miedziaki z pożytkiem. Nie
odrywałem oczu od jednego szczególnie odrażającego kawałka i śledziłem, jak
przechodził przez szpony ponad dwudziestu gospodyń, aż przypadł w udziale jakiejś
potulnej kobiecinie, w którą wmówił go rzeźnik. Przez cały dzień to dorzucano na stos
nowe ochłapy, to znów je ujmowano; pokrywały go wciąż nowe warstwy kurzu i brudu
ulicznego, siadały na nim muchy, przewracały go bez ustanku brudne palce kobiet.
Od rana do wieczora handlarze rozwożą na wózkach piramidy nadgniłych owoców
popstrzonych przez muchy, a zdarza się często, że w nocy przechowują je we własnych
izbach. Tam towar narażony jest na ataki zarazków chorobotwórczych, na oddechy i
wyziewy z zatłoczonych, brudnych izb, następnego zaś dnia wędruje znowu na wózki.
Ubogi robotnik East Endu nie wie, co znaczy zjeść dobre, zdrowe mięso czy owoce —
prawdę mówiąc, w ogóle nie jada mięsa ani owoców, zresztą i wykwalifikowany robotnik
nie ma także żadnego powodu do chełpienia się tym, co jada. Opierając się na
wrażeniach z kawiarni, które w tym wypadku są dobrym sprawdzianem, mogę wysnuć
wniosek, że przez całe życie nie zazna on prawdziwego smaku kawy, herbaty czy kakao.
Pomyje i lury podawane w kawiarniach różnią się od siebie tylko stopniem ohydy, nigdy
jednak nawet w przybliżeniu nie przypominają tego, co ty i ja zwykliśmy nazywać kawą
czy herbatą.
Przypomina mi się drobne zajście, którego byłem świadkiem w kawiarni na Mile End
Road, niedaleko Jubilee Street.
— Czy mogłabyś dać mi coś za tego miedziaka, córko? Cokolwiek bądź, wszystko mi
jedno. Od rana nie miałam nic w ustach i mdli mnie trochę w dołku...
Mówiła to staruszka ubrana w schludne czarne łachmany. W wyciągniętej dłoni trzymała
pensa. Kobieta nazwana „córką" miała lat najmniej czterdzieści i zatroskany wyraz
twarzy; była właścicielką i zarazem kelnerką kawiarni.
Oczekiwałem wyniku tej prośby z niemniejszym chyba niepokojem niż staruszka. Minęła
godzina czwarta po południu, a starowina wyglądała źle i mizernie. Kobieta zawahała się,
potem postawiła na ladzie duży talerz „duszonego jagnięcia z młodym groszkiem". Ja
86
również jadłem tę potrawę i moim zdaniem jagnię nie różniło się niczym od starego
barana, a groch, nawet sporo odmłodzony, nie byłby jeszcze młody. Ale ważne jest tu co
innego — porcja kosztowała sześć pensów, a właścicielka oddała ją za pensa, raz
jeszcze potwierdzając tym starą prawdę o miłosierdziu ubogich.
Stara kobieta podziękowała wylewnie, zajęła miejsce po drugiej stronie wąskiego stołu i
rzuciła się żarłocznie na dymiącą strawę. Jedliśmy w ciszy i skupieniu, gdy nagle
wykrzyknęła do mnie radośnie:
— Sprzedałam pudełko zapałek! Tak — dodała z wybuchem bardziej jeszcze żywiołowej
radości. — Sprzedałam pudełko zapałek! W ten sposób zdobyłam tego pensa.
— Starość zbliża się po trochu — zauważyłem.
— Skończyłam wczoraj siedemdziesiąt cztery lata — odparła wracając z apetytem do
gorącej potrawy.
— Chryste, pomógłbym chętnie tej babci, ale sam jem pierwsze żarcie od rana —
odezwał się do mnie siedzący obok młody mężczyzna. — A i tak mi się udało, bo wzięli
mnie do zmywania i zarobiłem szylinga. Boże kochany, w głowie mi się kołowało od tych
garnczków i talerzy.
— W moim zawodzie już od sześciu tygodni pracy ani na lekarstwo — odpowiedział na
moje pytanie. — Czasem tylko wpadnie człowiekowi w ręce jakaś dorywcza robota.
W kawiarniach przeżywa się najrozmaitsze przygody. Nie zapomnę nigdy jadłodajni w
pobliżu Trafalgar Square i pewnej londyńskiej amazonki, której płacąc rachunek,
wręczyłem złotego suwerena (nawiasem mówiąc raczej powinno się płacić rachunek z
góry, ale jeśli się jest biednie ubranym, koniecznie trzeba płacić z góry).
Dziewczyna wypróbowała złoty krążek zębami, uderzyła nim o marmurowy kontuar, a
potem zmierzyła badawczym wzrokiem mnie i moje łachmany.
— Gdzieś pan to znalazł? — spytała w końcu.
— Jakiś facet zostawił na stole i poszedł. Nie wierzy pani? Słowo daję — odciąłem się.
— Co to za głupie gadanie? — spytała patrząc mi spokojnie w oczy.
— Mój własny wyrób.
Prychnęła pogardliwie i wydała mi resztę srebrem, a ja zemściłem się, próbując zębami i
ciskając o ladę każdą monetę.
— Dam pani pół pensa za dodatkowy cukier do herbaty — powiedziałem.
— Niech się pan powiesił — brzmiała uprzejma odpowiedź. Ażebym nie miał żadnych
wątpliwości, zilustrowała ją w sposób niezwykle plastyczny i nie nadający się do druku.
Nie miałem nigdy talentu do ciętych replik, ale ona pozbawiła mnie nawet tej odrobiny
uzdolnień; świadomy porażki, przełknąłem szybko herbatę, a gdy wychodziłem na ulicę,
odprowadziła mnie pogardliwym spojrzeniem.
Podczas gdy 300 000 mieszkańców Londynu zajmuje mieszkania jednoizbowe, a 900
000 żyje w warunkach sprzecznych z przepisami prawa, dalsze 38 000 figuruje w
spisach londyńskich domów noclegowych znanych w miejscowej gwarze pod nazwą
„bud". Istnieje wiele odmian domów noclegowych, ale wszystkie posiadają jedną wspólną
cechę — od tych małych i przeraźliwie brudnych aż po monstrualnie wielkie i
przynoszące pięć procent zysku, krzykliwie wychwalane pod niebiosa przez syte
mieszczaństwo, które wie o nich wszystko — z wyjątkiem jednej rzeczy, a mianowicie, że
87
nie są zdatne na mieszkania. Nie chcę przez to powiedzieć, że dachy przeciekają lub
ściany są nieszczelne; mam natomiast na myśli ich niezdrową i poniżającą atmosferę.
Nazywa się je często „hotelami biednych ludzi", ale brzmi to jak szyderstwo. Nie
posiadać własnego pokoju, w którym czasem można by posiedzieć samotnie; być
zmuszonym do wstawania natychmiast po obudzeniu; co wieczór wynajmować od nowa i
opłacać łóżko; nie wiedzieć, co to zacisze domowe — wszystko to nie przypomina chyba
w niczym życia w zwykłych hotelach.
Niech nikt nie sądzi, że potępiam wszystkie wielkie prywatne i miejskie domy noclegowe i
domy robotnicze. Jestem od tego daleki. Zapobiegły one wielu okropnościom
wynikającym z mieszkania w małych, niesolidnych domach noclegowych i dały
robotnikowi za jego pieniądze więcej, niż otrzymywał dotychczas ale to nie znaczy
bynajmniej, że są tak odpowiednie do mieszkania i zdrowe, jak powinny być domy
człowieka pracy.
Małe prywatne domy noclegowe są z reguły czymś nieopisanie potwornym. Spałem w
nich, więc wiem; ale pozwólcie, że je pominę i ograniczę się do zakładów większych i
lepiej urządzonych. W pobliżu Middlesex Street w dzielnicy Whitechapel odwiedziłem taki
dom noclegowy, zamieszkany niemal wyłącznie przez robotników. Z chodnika schodziło
się do pomieszczeń stanowiących piwnice budynku. Były tam dwie obszerne i skąpo
oświetlone izby, w których mężczyźni przyrządzali i spożywali jedzenie. Ja również
zamierzałem coś sobie ugotować, ale zapach unoszący się w piwnicy odebrał mi, a
raczej zniszczył doszczętnie apetyt: wobec tego zadowoliłem się obserwowaniem tych,
którzy gotowali i jedli.
Jakiś wracający z pracy robotnik usiadł naprzeciw mnie po drugiej stronie nie
heblowanego stołu i zaczął jeść. Garść soli wysypana na niezbyt czyste deski
zastępowała mu masło. Maczał w niej chleb, kęs po kęsie, i popijał herbatę z dużego
kubka. Kawałek ryby uzupełniał jego wieczorną ucztę. Jadł w milczeniu, nie patrzał ani
na lewo, ani na prawo, ani na mnie. Tu i tam, przy kilku oddzielnych stołach, inni
mężczyźni pożywiali się również w milczeniu. W pokoju nikt prawie nie rozmawiał, a w
całym źle oświetlonym pomieszczeniu panował nastrój przygnębienia. Wielu robotników
siedziało i dumało posępnie nad resztkami posiłku; patrząc na nich zastanawiałem się
podobnie jak Childe Roland, za co też los ukarał ich tak srogo.
Od strony kuchni dochodziły odgłosy bardziej ożywionego życia towarzyskiego, więc
przybliżyłem się do komina, gdzie mężczyźni gotowali. Ale zapach, który zwrócił moją
uwagę przy wejściu, był tu o wiele silniejszy i gwałtowne uczucie mdłości zmusiło mnie
do wycofania się na ulicę i zaczerpnięcia świeżego powietrza.
Po powrocie zapłaciłem pięć pensów za „kabinę", otrzymałem bilet wstępu (wielką
miedzianą tabliczkę) i udałem się na górę do palarni. Dwa małe stoły bilardowe i kilka
szachownic zajęli młodzi robotnicy, inni czekali na swą kolejkę przy grze, wielu zaś
siedziało czytając, paląc lub naprawiając ubrania. Młodzi byli weseli, starzy posępni.
Właściwie wyodrębniały się tu tylko te dwa typy ludzi — weseli i ożywieni lub zgorzkniali i
ponurzy, a wiek wytyczał granicę.
Ale podobnie jak dwie izby w piwnicach, palarnia w najmniejszym stopniu nie
przywodziła na myśl domu. Ani ty, ani ja, którzy wiemy, czym jest prawdziwy dom, nie
88
doszukalibyśmy się tu domowej atmosfery. Na ścianach wisiały absurdalne i obraźliwe w
treści regulaminy zakładu, o godzinie zaś dziesiątej gasły wszystkie światła i
pozostawało już tylko łóżko. Aby do niego dotrzeć, należało zejść ponownie do suteren,
wręczyć miedzianą tabliczkę otyłemu odźwiernemu i wspiąć się po wielu schodach do
najwyższych rejonów. Wszedłem na sam szczyt schodów i wróciłem na dół mijając po
drodze kilka pięter zapełnionych pogrążonymi we śnie mężczyznami. „Kabiny" były tu
najwygodniejszym miejscem do spania. W każdej z nich stało małe łóżko i pozostawała
wąska przestrzeń do rozbierania. Ani co do czystej pościeli, ani co do łóżka nie mam
żadnych zastrzeżeń. Ale kabina nie dawała odosobnienia i samotności.
Aby sobie uzmysłowić wygląd piętra pociętego kabinami, wystarczy powiększyć w myśli
jedną warstwę tekturowych przegródek w skrzynce na jajka, nadać każdej przegródce
siedem stóp wysokości i proporcjonalnie powiększyć resztę wymiarów, potem położyć tę
tekturową warstwę na podłodze olbrzymiego, przypominającego stodołę pokoju — i to
wszystko. Przegródki pozbawione są sufitów, ściany cienkie i chcąc nie chcąc musisz
wysłuchiwać chrapania śpiących i każdego ruchu i obrotu najbliższych sąsiadów. A
kabina jest twoją własnością tylko przez krótką chwilę. Opuszczasz ją rankiem. Nie
możesz umieścić w niej walizki, wchodzić i wychodzić, kiedy zechcesz, ani zamknąć
drzwi na klucz, ani czuć się jak u siebie w domu. Kabina nie ma w ogóle drzwi, tylko
otwartą framugę. Jeśli mimo to chcesz być gościem hotelu biednych ludzi, musisz się z
tym pogodzić, jak również przyjąć więzienny regulamin, który przypomina ci na każdym
kroku, że jesteś nikim i że nie posiadasz nawet własnej duszy.
Otóż twierdzę, że minimum potrzeb człowieka wracającego po całodziennej pracy to
własny pokój, który można zamknąć na klucz i w którym można czuć się pewnym swojej
własności; gdzie można usiąść przy oknie i poczytać lub popatrzeć na ulicę; gdzie można
wchodzić i wychodzić według własnej woli; gdzie można zgromadzić nieco przedmiotów
osobistego użytku, poza tymi, które nosi się na plecach lub w kieszeniach ubrania; gdzie
można powiesić na ścianie fotografię matki albo siostry, albo ukochanej, albo baletnicy,
albo buldoga — jak komu serce dyktuje — jednym słowem, pokój, który jest własnym
kątem na ziemi, o którym można powiedzieć: „To jest moje, moja twierdza. Świat
zatrzymuje się na progu. Ja jestem tutaj panem i władcą". Człowiek, który zamieszka w
takim pokoju, stanie się wartościowszym obywatelem i potrafi lepiej pracować.
Przystanąłem na jednym z pięter hotelu biedaków i nasłuchiwałem. Chodziłem od łóżka
do łóżka i spoglądałem w twarze śpiących. Byli to ludzie przeważnie młodzi, w granicach
od lat dwudziestu do czterdziestu. Starszych nie stać na dom noclegowy. Idą do
przytułku. Więc spoglądałem na tych młodych mężczyzn — całe ich dziesiątki. Byli
przystojni. Ich twarze wydawały się stworzone do pocałunków, ich szyje — przeznaczone
do objęć kobiecych ramion. Zasługiwali na miłość tak jak inni mężczyźni. I oni mogliby
kochać. Bliskość kobiety wpływa uśmierzająco i łagodząco, a im potrzebne było takie
ukojenie i słodycz, aby nie stawali się z każdym dniem twardsi i bardziej nieczuli.
Zastanawiałem się, gdzie są te kobiety, i usłyszałem w wyobraźni „pijany śmiech
dziewki". Odpowiedziały mi Leman Street, Waterloo Road, Piccadilly, Strand —
wiedziałem, gdzie są te kobiety.
ROZDZIAŁ XXI
89
NIEPEWNE JUTRO
— Gdzie pracujecie? Wyglądacie na chorego.
— Mam kiepskie płuca. Pracuję w fabryce kwasu siarkowego.
*
— Pracujecie w fabryce sody?
— Tak.
— Ciężką macie pracą?
— Diabelnie ciężką.
*
— Dlaczego wybraliście sobie taki okropny zawód?
— Jestem żonaty. Mam dzieci. Czy moja rodzina ma głodować?
*
— Dlaczego prowadzicie taki tryb życia?
— Mam rodzinę. W naszych miastach dużo bezrobotnych.
*
— Jaką robotę nazywacie ciężką?
— Swoją. A czy jest cięższa od mojej? Spróbujcie no obracać pięćdziesięciofuntowym
żelaznym drągiem szesćsetluntowe bryły, kiedy z pieca buchają płomieniel
— Mnie to niepotrzebne. Jestem filozofem!
— Ach tak? To trzymajcie się swojej pracy. Gorszej niż ta i w piekle nie znajdziesz.
Z rozmów Roberta Blatchforda z robotnikami.
Rozmawiałem z niezwykłe mściwym człowiekiem. Jego zdaniem skrzywdziła go żona i
prawo. Strona etyczna sprawy i samo jej meritum nie są tu istotne. Sedno leży w tym, że
żona otrzymała separację i musiał płacić jej i pięciorgu dzieciom alimenty w wysokości
dziesięciu szylingów tygodniowo.
— Ale niech pan tylko pomyśli,co się z nią stanie, jak nie zapłacę tych dziesięciu
szylingów? Przypuśćmy, że zdarzy mi się jakiś wypadek i diabli wezmą pracę?
Przypuśćmy, że dostanę ruptury albo reumatyzmu, albo cholery? I co ona wtedy zrobi?
Niech pan sam powie.
Potrząsnął głową ze smutkiem. — Szkoda gadać. Najlepsze, co ją czeka, to przytułek, a
przytułek to piekło. A jak nie pójdzie do przytułku, będzie miała jeszcze gorsze piekło.
Niech pan idzie ze mną, to pokażę panu kilkanaście kobiet, które nocują w zaułku. I
pokażę panu coś jeszcze gorszego, co ją czeka, jeżeli diabli wezmą mnie i moje dziesięć
szylingów.
Pewność, z jaką ten człowiek przepowiadał przyszłość żony, zasługuje na uwagę. Znał
on dość dobrze warunki życia, aby zdawać sobie sprawę z niepewnego jutra żony i
dzieci. Bo dla niej wszystko przepadnie z chwilą, gdy on częściowo lub całkowicie straci
zdolność do pracy. A jeśli spojrzymy na ten stan rzeczy z ogólniejszego punktu widzenia,
przekonamy się, że to samo odnosi się do setek tysięcy, a nawet milionów mężczyzn i
kobiet żyjących w zgodzie i wspomagających się wzajemnie w pogoni za chlebem i
dachem nad głową.
Wymowa cyfr jest wstrząsająca: 1 800 000 ludzi wegetuje w Londynie na granicy lub
poniżej granicy ubóstwa, a dalszy milion dzieli od nędzy tygodniowy zarobek. W całej
90
Anglii i Walii osiemnaście procent ludności musi szukać wsparcia w parafiach, a w samej
stolicy — zgodnie z danymi statystycznymi Rady Miejskiej Londynu — dwadzieścia jeden
procent ludności ucieka się do pomocy parafialnej. Istnieje co prawda ogromna różnica
pomiędzy człowiekiem, który zwraca się o wsparcie do parafii, a takim, który popadł w
skrajną nędzę, jednak Londyn utrzymuje 123 000 nędzarzy — co równa się liczbie
mieszkańców sporego miasta. Co czwarty londyńczyk umiera na koszt dobroczynności
publicznej, a na każde 1 000 mieszkańców Zjednoczonego Królestwa 939 kończy życie
w biedzie; osiem milionów walczy na stromej krawędzi głodu, a dalszym dwudziestu
milionom daleko do dobrobytu we właściwym znaczeniu tego słowa.
Ciekawy jest bliższy rzut oka na tych, którzy umierają w Londynie na koszt
dobroczynności publicznej.
W 1886 i aż do 1893 roku stosunek procentowy nędzarzy do ogólnej liczby ludności był
mniejszy w Londynie niż w całej Anglii; ale od roku 1893 i w latach następnych procent
ten stał się większy w stolicy niż w całym kraju. Jednakże wykazy generalnego
komisarza do spraw ludności na rok 1886 zawierają następujące dane:
Na 81 951 zgonów w Londynie (1884)
W przytułkach.......................................... 9 909
W szpitalach.............................................. 6 559
W zakładach dla umysłowo chorych ........... 278
Razem w zakładach dobroczynności publ....16 746
Komentując te liczby jeden z pisarzy fabiańskich stwierdził: „Jeśli się weźmie pod uwagę,
że dzieci stanowią tu procent stosunkowo niewielki, zachodzi prawdopodobieństwo, że
co trzeci dorosły mieszkaniec Londynu umiera w jednym z tych publicznych zakładów
dobroczynnych; stosunek ten większy jest oczywiście w klasie robotniczej".
Ta statystyka wykazuje również, jak przerażająco blisko nędzy znajduje się przeciętny
robotnik. Różne są przyczyny niedostatku. Na przykład we wczorajszej porannej gazecie
ukazało się następujące ogłoszenie:
Potrzebny urzędnik ze znajomością stenografii, pisania na maszynie i fakturowania.
Wynagrodzenie dziesięć szylingów (2) i 1/2 dolara) na tydzień. Zgłoszenie listowne itd...
A w dzisiejszym dzienniku przeczytałem o pewnym trzydziestopięcioletnim urzędniku,
stałym bywalcu londyńskich domów noclegowych, który stanął przed sądem oskarżony o
odmowę wykonania pracy. W czasie przewodu sądowego przytoczył na swą obronę, że
od chwili zamieszkania w przytułku wykonywał wszystkie roboty, jakie mu zlecono; ale
gdy dozorca kazał mu tłuc kamienie, urzędnikowi na dłoniach porobiły się pęcherze i nie
mógł dokończyć pracy. Tłumaczył się, że nigdy nie używał narzędzia cięższego od pióra.
Sędzia skazał go i jego pokryte pęcherzami ręce na siedem dni ciężkich robót.
Oczywiście przyczyną nędzy bywa starość. Poza tym zdarzają się wypadki przy pracy,
śmierć lub inwalidztwo męża, ojca, żywiciela. Weźmy na przykład mężczyznę, który ma
żonę i troje dzieci i utrzymuje się z niezbyt pewnego dochodu dwudziestu szylingów na
tydzień — a w Londynie mieszkają setki tysięcy takich rodzin, Z konieczności, aby nie
umrzeć z głodu, muszą wydać całą tę sumę na życie, tak że tygodniowy zarobek (jeden
funt) jest jedyną zaporą, która chroni ich przed śmiercią głodową. Przychodzi
nieszczęście — ojciec ginie w wypadku. I co wtedy? Matka z trojgiem dzieci zarobi
91
niewiele albo nic. Musi więc wydać dzieci społeczeństwu jako młodocianych nędzarzy i
uwolniwszy się w ten sposób od obowiązków macierzyńskich, wyszukać sobie jakąś
odpowiednią pracę albo też zająć się chałupnictwem i pracować w najohydniejszej norze,
jedynej, na jaką wystarczy jej zmniejszony dochód. Ale w chałupnictwie wysokość stawek
określają kobiety zamężne, które w pocie czoła łatają mężowski budżet, lub też kobiety
samotne, które zużytkowują zarobki jedynie na własne nędzne utrzymanie. Określone w
ten sposób płace są tak przerażająco niskie, że matka z trojgiem dzieci może żyć tylko w
prawdziwym zezwierzęceniu i przymierać głodem, dopóki choroba i śmierć nie ukrócą ich
cierpień.
Aby wykazać, że matka z trojgiem dzieci na utrzymaniu nie może konkurować w
chałupnictwie z kobietami samotnymi, przytoczę dwa wypadki opisane w bieżącej prasie:
Pewien ojciec pisze z oburzeniem, że jego córka i jej towarzyszka otrzymują 8 i 1/2
pensa za wykonanie dwunastu tuzinów pudełek. Wyrabiają każdego dnia po 48 tuzinów.
Mają następujące wydatki: 8 pensów przejazdy, 2 pensy porto pocztowe, 2 i pół pensa
klej i 1 pens szpagat; a więc ich wspólny zarobek wynosi i szyling i 9 pensów, czyli na
głowę 10 i pół pensa za dzień pracy.
W drugim wypadku do zarządu przytułku w Luton zgłosiła się przed kilku dniami po
zapomogę 72-letnia staruszka. „Trudniła się wyrobem słomkowych kapeluszy, ale niskie
zarobki zmusiły ją do porzucenia tego zawodu. Za wykonanie jednej sztuki płacono jej 2 i
1/4 pensa. Suma ta obejmowała koszt tasiemki do lamowania, którą musiała dostarczyć
sama, i zapłatę za robotę".
A przecież ta matka i jej troje dzieci nie zrobiły nic złego, za cóż więc spotkała je tak
wielka kara? Nie popełniły żadnego grzechu. Zdarzyło się nieszczęście — i to wszystko;
mąż, ojciec i żywiciel uległ wypadkowi. Nie ma na to rady. To przypadek. Każda rodzina
ma tak wiele okazji uniknięcia dna Otchłani i tak wiele okazji stoczenia się w jej głąb.
Okazje do upadku można wyrazić zimnymi, bezlitosnymi cyframi. Przytoczyć kilka takich
danych nie będzie całkiem od rzeczy.
Sir A. Forwood oblicza, że rocznie:
Na 1400 robotników 1 ginie w śmiertelnym wypadku
Na 2500 robotników 1 staje się całkowicie niezdolny do pracy
Na 300 robotników 1 pozostaje do końca życia częściowo niezdolny do pracy
Na 8 robotników 1 bywa niezdolny do pracy na okres od trzech do czterech tygodni.
Ale liczby te obrazują tylko wypadki przy pracy. Śmiertelność wśród ludzi w londyńskim
getcie jest przerażająca. W West Endzie człowiek żyje przeciętnie lat pięćdziesiąt pięć; w
East Endzie średnia wieku ludzkiego wynosi lat trzydzieści. Innymi słowy, mieszkaniec
West Endu ma dwukrotnie większą szansę przeżycia od mieszkańca East Endu. I mówić
tu o wojnie! Śmiertelność na frontach Afryki Południowej i Filipin blednie, wydaje się
błahostką. Tutaj, w samym sercu pokoju, śmierć zbiera straszliwe żniwo; a nie
przestrzega się tu prawideł wojny, jakie niesie cywilizacja, bo na równi z mężczyznami
giną w okrutny sposób kobiety, dzieci i niemowlęta przy piersi. Wojna! W Anglii co roku
500 000 mężczyzn, kobiet i dzieci zatrudnionych w różnych gałęziach przemysłu ponosi
śmierć w nieszczęśliwych wypadkach lub traci zdolność do pracy albo też staje się
niezdolnymi do pracy na skutek chorób.
92
W West Endzie osiemnaście procent dzieci umiera przed osiągnięciem wieku lat pięciu;
w East Endzie umiera pięćdziesiąt pięć procent dzieci w tym wieku. A są w Londynie
ulice, gdzie na sto dzieci, urodzonych w ciągu jednego roku, pięćdziesiąt umiera przed
upływem następnego roku; a z pięćdziesięciu pozostałych — dwadzieścia pięć, zanim
dożyje lat pięciu. Rzeź niewiniątek! Nawet Herod nie był taki straszny.
Następujący wyjątek z ostatniego sprawozdania urzędnika służby zdrowia w Liverpoolu,
które można by zresztą zastosować nie tylko do tego miasta, dowodzi niezbicie, że
przemysł czyni wśród ludzi spustoszenie większe niż najkrwawsza bitwa.
W wielu wypadkach światło słoneczne w ogóle nie przenika na podwórze, a powietrze w
mieszkaniach jest stęchłe, co w znacznym stopniu wypływa z opłakanego stanu ścian i
sufitów, których porowata powierzchnia wchłania przez długie lata wyziewy ciał
mieszkańców. O braku światła słonecznego na tych podwórzach świadczy wymownie
wynik akcji Komitetu Parków i Ogrodów, który chciał rozjaśnić ponurość domów klasy
najbiedniejszej przez założenie w oknach skrzynek z kwiatami; ale daru tego Komitet nie
mógł zrobić, gdyż w niezdrowej atmosferze tych podwórzy rośliny i kwiaty nie chciałyby
się przyjąć.
George Haw sporządził na podstawie danych z trzech parafii dzielnicy St. George
(Londyn) następującą tabelę:
-8-8-8-8ProcentprzeludnieniaStopieńśmiertelności-8-8-8-8-8(na 1000mieszkańców)-8-8-
8-8-8st.George(Zachód)1013,2-8-8-8-8-8st.George(Południe)3523,7-8-8-8-
8st.George(Wschód)4026,4
Ponadto istnieją jeszcze tak zwane „niebezpieczne zawody", które zatrudniają olbrzymie
rzesze robotników. Szanse utrzymania się przy życiu tych ludzi są istotnie małe —
daleko mniejsze niż żołnierzy dwudziestego wieku. W przemyśle lniarskim, przy
przygotowaniu włókna, wilgotne stopy i wilgotne ubrania stają się przyczyną niezwykle
wysokiej liczby zachorowań na bronchit, zapalenie płuc i ostry reumatyzm, w
gremplarniach zaś i przędzalniach miałki pył doprowadza w większości wypadków do
chorób płucnych; kobieta, która rozpoczyna pracę przy gremplowaniu mając lat
siedemnaście lub osiemnaście, po trzydziestu jest już ruiną człowieka. Robotnicy
przemysłu chemicznego, wybrani spośród mężczyzn najsilniejszych i najlepiej
zbudowanych, żyją przeciętnie mniej niż czterdzieści osiem lat.
Dr Arlidge tak mówi o zawodzie garncarzy: „Pył garncarski nie zabija nagle, lecz rok po
roku osadza się coraz trwałej w płucach i tworzy w nich zwapnienia. Oddech staje się
coraz cięższy, aż wreszcie zamiera".
Pyły stali, kamienia, gliny, ługowca, pierza, bawełny — wszystkie zabijają i są
zgubniejsze od karabinów maszynowych. A najgroźniejszy jest pył ołowiu w fabrykach
bieli ołowianej.
Oto opis typowych schorzeń młodej, zdrowej i normalnie zbudowanej dziewczyny, która
rozpoczęła pracę w fabryce bieli ołowianej:
Tutaj, w zależności od tego, w jakim stopniu narażona jest na wdychanie pyłu
ołowianego, dostaje anemii.. Być może, na jej dziąsłach ukaże się leciutka sina smuga
lub też przeciwnie, zęby pozostaną najzupełniej zdrowe, a dziąsła nie wykażą żadnych
zmian. Równocześnie z rozwojem anemii w organizmie dziewczyna zaczyna tracić na
93
wadze, ale dzieje się to tak stopniowo, że nie zauważa tego ani ona, ani jej otoczenie.
Jednakże choroba czyni postępy i chora dostaje coraz silniejszych bólów głowy. Tym
dolegliwościom towarzyszą zaburzenia wzrokowe lub nawet czasowa ślepota.
Dziewczyna wpada w stan, który jej przyjaciele i lekarz skłonni są uważać za zwykłą
histerię. Jej zdrowie pogarsza się stopniowo i nieznacznie, aż w końcu ulega ona
konwulsjom, które atakują początkowo połowę twarzy, potem przerzucają się na rękę,
następnie na nogę, aż wreszcie drgawki, gwałtowne i o charakterze wyraźnie
epileptycznym, obejmują całe ciało. Towarzyszy im utrata przytomności; po odzyskaniu
przytomności następują dalsze i coraz gwałtowniejsze konwulsje. Podczas jednego z
ataków dziewczyna umiera.. Zdarza się też, że przytomność powraca całkowicie lub
częściowo na okres kilku minut, kilku godzin albo kilku dni. Chora skarży się na
dokuczliwe bóle głowy, bredzi i okazuje podniecenie jak w przypadkach ostrego obłędu
lub wpada w otępienie i posępnieje jak w ataku melancholii. Krąży niespokojnie po
pokoju, a jej wymowa traci wyrazistość. Należy wtedy wyrwać ją z tego stanu. Bez
żadnych dalszych ostrzeżeń, prócz nieregularności pulsu, który ucisza się niemal do
zwykłej ilości uderzeń, a potem staje się nagle szybki i przerywany, dziewczyna dostaje
nowego ataku konwulsji i kona lub popada w stan letargu, z którego nigdy nie zdoła się
podźwignąć. Bywa też, że konwulsje zanikają stopniowo, bóle głowy ustępują i pacjentka
wraca do zdrowia — po to tylko, aby się przekonać, że straciła wzrok, przy czym jej
ślepota może być chwilowa lub nieuleczalna.
Podaję kilka konkretnych wypadków zatrucia bielą ołowiu:
Charlotte Rafferty, przystojna, rosła i doskonale zbudowana młoda kobieta, która nigdy w
życiu nie chorowała, została robotnicą w fabryce bieli ołowianej. Konwulsje chwyciły ją u
stóp drabiny w hali fabrycznej. Dr Oliver zbadał chorą i znalazł sinawą pręgę na
dziąsłach, co jest dowodem, że ołów przemknął do organizmu. Doktor wiedział, że
konwulsje ponowią się niebawem. Tak też się stało, a pacjentka umarła.
Mary Ann Toler — siedemnastoletnia dziewczyna, która nie cierpiała nigdy na żadne
ataki — zachorowała trzykrotnie i musiała porzucić pracę w fabryce. Nim skończyła lat
dziewiętnaście, pojawiły się symptomy zatrucia ołowiem — konwulsje, piana na ustach.
Dziewczyna umarła.
Mary A. kobieta o niezwykłej wprost żywotności, przepracowała w fabryce ołowiu lat
dwadzieścia. Przez cały ten czas tylko raz cierpiała na kolkę; miała ośmioro dzieci i
wszystkie poumierały jako niemowlęta w atakach konwulsji. Otóż ta kobieta czesząc się
któregoś ranka straciła władzę w obu rękach.
Eliza H. lat dwadzieścia pięć, po pięciomiesięcznej pracy w fabryce ołowiu dostała
gwałtownego ataku kolki. Znalazła zajęcie w innej fabryce (tu odmówiono jej pracy) i
pracowała bez przerwy przez dwa lata. Potem wróciły pierwsze objawy choroby i po
dwóch dniach dziewczyna zmarła w konwulsjach; przyczyną jej zgonu było ostre zatrucie
ołowiem.
Vaughan Nash tak mówi o nie narodzonym jeszcze pokoleniu:
Dzieci robotników przemysłu ołowianego przychodzą na świat po to tylko, aby umrzeć w
konwulsjach spowodowanych zatruciem przez ołów — albo rodzą się przedwcześnie,
albo umierają w pierwszym roku życia.
94
A na zakończenie niech wolno mi będzie przytoczyć sprawę Harriet A. Walker,
siedemnastoletniej dziewczyny, która zginęła prowadząc beznadziejną walkę na
przemysłowym polu bitwy. Pracowała jako robotnica w fabryce naczyń emaliowanych,
gdzie częste są wypadki zatrucia ołowiem. Zarówno jej ojciec, jak i brat byli bez pracy.
Dziewczyna ukrywała chorobę, szła pieszo sześć mil do fabryki, zarabiała swoje siedem
czy osiem szylingów tygodniowo i umarła mając lat siedemnaście.
Zastój w przemyśle odgrywa poważną rolę w spychaniu robotników na dno Otchłani.
Kiedy rodzinę robotniczą odgradza od ubóstwa zaledwie tygodniowy zarobek ojca,
miesiąc przymusowej bezczynności prowadzi do nie dającej się wprost opisać nędzy, a
ofiary jej nie zawsze wracają do sił, gdy pracy znów jest pod dostatkiem,
Właśnie w chwili obecnej prasa codzienna zamieszcza sprawozdanie z wiecu sekcji
Związku Zawodowego Dokerów w Carlisle, z doniesienia tego wynika, że w ciągu
ostatnich kilku miesięcy większość robotników osiągnęła przeciętny tygodniowy zarobek
czterech do pięciu szylingów. Przyczyną tego stanu rzeczy jest zastój w stoczniach portu
londyńskiego.
Młodzi robotnicy czy robotnice lub też młode małżeństwa robotnicze nie mają absolutnie
żadnej gwarancji szczęśliwego i spokojnego życia w latach dojrzałych czy znośnej
starości. Mimo najgorliwszej nawet pracy nie zdołają zapewnić sobie przyszłości.
Wszystko tu jest dziełem przypadku. Wszystko zależy od tego, co przyniesie los — na
który nie mają wpływu. Nie ochronią przed nim żadne środka ostrożności ani podstępy.
Jeśli robotnicy chcą się utrzymać na przemysłowym polu bitwy, muszą stawić czoło
przeciwnościom i zaryzykować tę nierówną walkę. Oczywiście, jeśli mają po temu
warunki i nie są skrępowani obowiązkami rodzinnymi, mogą uciec z szeregów armii
przemysłu. W takim przypadku dla mężczyzny najbezpieczniej będzie zaciągnąć się do
wojska, dla kobiety zaś zostać siostrą Czerwonego Krzyża lub wstąpić do klasztoru. Ale
wtedy muszą wyrzec się domu i dzieci, i tego wszystkiego, dzięki czemu warto żyć i co
sprawia, że starość nie staje się straszliwym koszmarem.
ROZDZIAŁ XXII
SAMOBÓJSTWO
Anglia — to raj dla bogatych, czyściec dla mądrych i piekło dla biednych.
Theodore Parker
Rzecz jasna, że gdy dnie upływają w takiej niepewności, a szanse szczęścia są tak
małe, życie traci wartość, a samobójstwo staje się objawem powszednim i tak bardzo
rozpowszechnionym, że nie można wziąć do ręki gazety, aby się nie spotkać z jego
opisem; sprawa zaś o usiłowanie samobójstwa nie budzi w sądzie policyjnym większego
zainteresowania niż zwykły wypadek pijaństwa i traktuje się ją z tą samą obojętnością i
tym samym pośpiechem.
Pamiętam taką sprawę rozpatrywaną w sądzie policyjnym okręgu Tamizy. Szczyciłem się
zawsze dobrym wzrokiem i słuchem, jak również rozległą znajomością ludzi i świata, ale
przyznaję, że gdy stałem na sali sądowej, oszołomił rnnie błyskawiczny pośpiech, z jakim
pijacy, awanturnicy, włóczędzy, dręczyciele żon, złodzieje, paserzy, szulerzy i kobiety
uliczne przepuszczani byli przez tryby machiny sprawiedliwości. Ława oskarżonych
znajdowała się pośrodku sali (gdzie oświetlenie było najlepsze), a mężczyźni, kobiety i
95
dzieci przepływali przez nią strumieniem tak równomiernym, jak równomierny był potok
wyroków spływających z ust sędziego.
Rozmyślałem jeszcze o suchotniczym „meliniarzu", który bronił się niezdolnością do
pracy i koniecznością utrzymania żony i dzieci, a został skazany na rok ciężkich robót,
gdy na ławie oskarżonych zjawił się młodzieniec lat mniej więcej dwudziestu. „Alfred
Freeman" — dosłyszałem nazwisko, nie uchwyciłem jednak treści oskarżenia. Tęga
kobieta o matronowatym wyglądzie dygnęła za pulpitem świadków i rozpoczęła
zeznania. Dowiedziałem się, że jej mąż jest dozorcą śluzy Britannia. W nocy usłyszała
głośny plusk; pobiegła nad rzekę i ujrzała oskarżonego w wodzie.
Przeniosłem wzrok na młodzieńca. A więc taka jest treść oskarżenia — samobójstwo.
Stał oszołomiony i obojętny na wszystko; gęste kasztanowate włosy opadały mu na
czoło, twarz była wynędzniała, zatroskana i jeszcze chłopięca.
— Tak, panie — mówiła żona dozorcy. — Co go wyciągnęłam na płytszą wodę, wyrywał
mi się z powrotem. Zaczęłam wzywać pomocy; akurat przechodzili jacyś robotnicy, więc
razem wyciągnęliśmy go i oddali w ręce policjanta.
Sędzia wyraził uznanie dla sprawności mięśni kobiety i cała sala ryknęła śmiechem; ale
ja widziałem tylko chłopca na progu życia wyrywającego się namiętnie w objęcia
błotnistej śmierci, a w tym nie było przecież nic śmiesznego.
Przed pulpitem świadków stanął teraz świadek obrony i składał zeznanie stwierdzające
dobry charakter chłopca. Jest, a raczej był jego majstrem. Alfred to dobry chłopiec, tylko
że w domu miał wciąż jakieś zmartwienia, przeważnie kłopoty pieniężne. A poza tym
matka mu chorowała. Martwił się i martwił, aż z tego zmartwienia stracił zdolność do
pracy. A ponieważ robotę wykonywał źle, on (majster), dbając o własną reputację, musiał
poprosić chłopca, aby wymówił.
— Czy oskarżony ma coś do powiedzenia? — spytał ostro sędzia.
Chłopiec na ławie oskarżonych wymamrotał coś niezrozumiale. Był wciąż oszołomiony.
— Co on tam mówi, sierżancie? — dopytywał się sędzia ze zniecierpliwieniem.
Barczysty mężczyzna w granatowym mundurze przybliżył ucho do warg oskarżonego, a
potem odparł głośno: — Mówi, że jest mu bardzo przykro, proszę wysokiego sądu.
— Z powrotem do więzienia — powiedział „wysoki sąd".
Rozpoczynała się już następna z kolei sprawa i pierwszy świadek składał przysięgę.
Chłopiec, oszołomiony i obojętny na to, co się wokół niego działo, opuszczał salę w
towarzystwie strażnika więziennego. I to było wszystko — pięć minut od rozpoczęcia do
zakończenia rozprawy. Na ławie oskarżonych dwaj brutale usiłowali teraz zrzucić z siebie
odpowiedzialność za posiadanie kradzionego pręta od wędki, wartego zapewne z
dziesięć centów.
Najgorsze jest to, że ci nieszczęśliwcy nie umieją popełnić samobójstwa i udaje im się
ono dopiero po dwu- lub trzykrotnych próbach. Naturalnie sprawia to mnóstwo kłopotu
policjantom i sędziom i przysparza im wiele pracy. Jednakże niekiedy sędziowie
wypowiadają się na ten temat z całkowitą szczerością a strofują oskarżonych, że
podejmowali tak nieumiejętne próby. Oto słowa pana R. S., przewodniczącego sądu
dzielnicy S... B..., wypowiedziane na wczorajszej rozprawie przeciwko Annie Wood, która
usiłowała utopić się w jednym z kanałów. — Jeśli chciała pani to zrobić, to dlaczego pani
96
tego nie zrobiła? — spytał oburzony pan R. S. — Mogła pani (zanurzyć się pod wodę i
skończyć ze sobą raz na zawsze zamiast zawracać nam tu wszystkim głowę i robić
zamieszanie.
Niedola, nędza i lęk przed domem pracy to główne przyczyny samobójstwa wśród klasy
robotniczej. — Prędzej się utopię, niż pójdę do domu pracy — oświadczyła Ellen Hughes
Hunt, lat pięćdziesiąt dwa. W ubiegłą środę toczyło się w Shoreditch śledztwo w sprawie
jej śmierci. Mąż przybył z przytułku w Islington, aby zidentyfikować jej zwłoki. Był dawniej
handlarzem sera, ale bankructwo i nędza zapędziły go do domu pracy, dokąd żona nie
chciała mu towarzyszyć.
Widziano ją po raz ostatni około godziny pierwszej w nocy. W trzy godziny później
znaleziono na ścieżce holowniczej koło Regent's Canal jej kapelusz i żakiet, a nieco
później wyłowiono z wody ciało. Orzeczenie sądu: samobójstwo w stanie chwilowego
zamroczenia umysłu.
Takie orzeczenia są zbrodnią przeciwko prawdzie. Prawo jest kłamstwem i za jego
pośrednictwem ludzie kłamią bezwstydnie. Na przykład tak zwana „kobieta upadła",
oplwana i zapomniana przez rodzinę i przyjaciół, truje siebie i dziecko laudanum.
Niemowlę umiera, ale ona, po kilku tygodniach spędzonych w szpitalu, wraca do
zdrowia, a potem zostaje oskarżona o morderstwo i skazana na dziesięć lat więzienia.
Wyzdrowiała, więc prawo uznaje ją za winną popełnionej zbrodni; ale gdyby umarła, to
samo prawo orzekłoby: „chwilowe zamroczenie umysłu".
Otóż jeśli się rozważa sprawę Ellen Hughes Hunt, równie słuszne i logiczne byłoby
twierdzenie, że jej mąż cierpiał na chwilowe zamroczenie umysłu, gdy szedł do domu
pracy w Islington, jak orzeczenie, że ona cierpiała na chwilowe zamroczenie umysłu, gdy
wskakiwała do Regent's Canal. A tylko osobiste przekonanie i indywidualny sąd mogą
rozstrzygnąć, które z tych dwóch miejsc jest dla człowieka lepszym schronieniem. Na
przykład ja znalazłszy się w podobnym położeniu, wobec tego, co wiem o kanałach i
domach pracy, wybrałbym kanał. Ośmielam się zaś twierdzić, że nie jestem bardziej
upośledzony na umyśle od Ellen Hughes Hunt, jej męża i reszty rodzaju ludzkiego.
Człowiek nie idzie już teraz za instynktem z tą samą dawną, przyrodzoną wiernością.
Stał się istotą rozumną i na podstawie przesłanek rozumowych może albo trwać przy
życiu, albo się go wyrzec — zależnie od tego, czy życie obiecuje mu szczęście czy
udrękę. Zaryzykuję twierdzenie, że Ellen Hughes Hunt, okpiona przez życie i okradziona
z wszelkich jego radości, na które zasłużyła sobie w pełni pięćdziesięciodwuletnią służbą
na świecie, nie oczekująca od przyszłości nic prócz okropieństw domu pracy, postąpiła
bardzo rozsądnie i bardzo logicznie, gdy zdecydowała się na skok do kanału. Ośmielę
się ponadto stwierdzić, że sąd przysięgłych postąpiłby słuszniej, gdyby oskarżył
społeczeństwo o chwilowe zamroczenie szczęścia czy udrękę. Zaryzykuję twierdzenie,
że Ellen Hui pozbawił ją szczęścia należnego jej za pięćdziesiąt dwa lata ciężkiego
żywota.
Chwilowe zamroczenie umysłu! O, te przeklęte słowa, te bezwstydne kłamstwa, którymi
zasłaniają się ludzie z brzuchami pełnymi mięsa i całymi koszulami na grzbiecie chcąc
uniknąć odpowiedzialności za los swych sióstr i braci o pustych żołądkach i podartych
koszulach!
97
Z jednego tylko egzemplarza „Observera", dziennika East Endu, przytaczam następujące
powszednie wypadki:
Palacz okrętowy nazwiskiem Johnny King oskarżony o usiłowanie samobójstwa. W
środę King zjawił się w komisariacie policji w Bow i oświadczył, że zażył znaczną ilość
fosforu, gdyż znajdował się w nędzy i nie mógł dostać zajęcia. W komisariacie
zaopiekowano się nim i podano mu środek na wymioty. Oskarżony oświadcza obecnie,
że żałuje swego postępku. Chociaż posiada dobre świadectwo z okresu szesnastoletniej
pracy, nie udało mu się nigdzie znaleźć zajęcia. Sędzia Dickinson odesłał oskarżonego
do aresztu na rozmowę z misjonarzem sądowym.
Tymoteusz Warner, lat trzydzieści dwa, dostał się do więzienia za podobne przestępstwo.
Skoczył z nadbrzeża Limehouse, a gdy go uratowano, powiedział: — Chciałem się
utopić.
Schludnie wyglądająca młoda kobieta, Ellen Gray, osadzona została w areszcie na mocy
oskarżenia o usiłowanie samobójstwa. W niedzielę rano, około godziny pół do dziewiątej,
posterunkowy policji nr „834 K" znalazł oskarżoną na progu domu przy Benworth Street.
Pogrążona była w głębokim śnie. W zaciśniętej dłoni trzymała pustą butelkę. Ellen Gray
oświadczyła, że przed kilku godzinami zażyła znaczną ilość laudanum. Stan jej zdrowia
budził poważne obawy, wezwano więc lekarza policyjnego, który kazał jej dać kawę i
pilnować, aby nie usnęła. Na sali sądowej oskarżona oświadczyła, że usiłowała odebrać
sobie życie, gdyż nie ma ani domu rodzinnego, ani przyjaciół.
Jestem daleki od twierdzenia, że wszyscy ludzie, którzy popełniają samobójstwa, są
zdrowi na umyśle, podobnie jak nie twierdzę, że wszyscy, którzy ich nie popełniają, są
zdrowi. Zresztą, nawiasem mówiąc, brak pewności, czy się zdobędzie pożywienie i dach
nad głową, to jedna z głównych przyczyn popadania w obłęd.
Przekupnie uliczni, sprzedawcy gazet i kramarze, a więc grupa robotników, która w
większym stopniu niż inne żyje z dnia na dzień, stanowi najwyższy procent wśród
pacjentów domów dla umysłowo chorych. Co roku na 10 000 mężczyzn z tych zawodów
26,9 zapada na choroby umysłowe, na 10 000 zaś kobiet — 36,9. Natomiast wśród
żołnierzy, którzy nie potrzebują przynajmniej kłopotać się o dach nad głową i strawę, na
10 000 dostaje pomieszania zmysłów 13; a pośród rolników i hodowców bydła jedynie
5,1. A więc sprzedawca uliczny ma dwukrotnie większą szansę postradania zmysłów od
żołnierza i pięciokrotnie większą od rolnika.
Nędza i niepowodzenia życiowe bywają niemniej częstą przyczyną chorób umysłowych i
wiodą jednych za bramę domu wariatów, innych do kostnicy lub na szubienicę. Gdy
zdarzy się nieszczęście i ojciec rodziny, mimo całej miłości do żony i dzieci i mimo
gotowości do pracy, nie może jej otrzymać, byle co wystarczy, by zachwiać równowagę
jego umysłu. A następuje to tym łatwiej, że ciało nieszczęśliwca wyniszczone jest
niedożywieniem i chorobą, serce zaś krwawi mu na widok cierpień żony i maleństw.
„Jest to przystojny mężczyzna o gęstej, czarnej czuprynie, ciemnych, wyrazistych
oczach, delikatnie rzeźbionym nosie i brodzie oraz falistych pięknych wąsach". Tymi
słowy reporter opisał Franka Cavilla, który w mocno zniszczonym szarym garniturze
pojawił się owego posępnego wrześniowego dnia na ławie oskarżonych.
98
Frank Cavilła mieszkał w Londynie i zajmował się tapicerstwem. W raportach sądowych
określono go jako dobrego rzemieślnika, człowieka opanowanego i stroniącego od
whisky, a jego sąsiedzi scharakteryzowali go zgodnie, jako czułego i kochającego męża i
ojca.
Żona Franka, Hanna Cavilla, była wysoką, przystojną kobietą o pogodnym usposobieniu.
Dbała (podkreślili to wszyscy sąsiedzi), aby jej dzieci chodziły schludnie ubrane do
szkoły na Childeric Road. A więc rodzina, mająca takiego opiekuna, tak dobrego,
wstrzemięźliwego i nie pracującego dorywczo żywiciela, żyła sobie szczęśliwie i nic nie
zaciemniało jej horyzontu.
Potem zdarzyło się nieszczęście. Frank Cavilla pracował u budowniczego, pana Becka, i
mieszkał przy Trundley Road, w jednym z domów swojego pracodawcy. Pan Beck spadł
z dwukółki i zginął na miejscu. Nieszczęście wcieliło się w nieokiełznanego wierzchowca,
ale, jak już mówiłem, przyszło i Frank Cavilla musiał szukać nowej pracy i nowego
mieszkania.
Było to przed osiemnastu miesiącami. Przez półtora roku Cavilla prowadził upartą walkę.
Znalazł mieszkanie w małym domku przy Batavia Road, ale nie mógł związać końca z
końcem. Nie udawało mu się znaleźć stałej pracy. Walczył dzielnie, imał się
najróżniejszych dorywczych zajęć, a żona i czworo dzieci nikły mu w oczach. On sam
głodził się, tracił siły, a wreszcie zachorował. Działo się to przed trzema miesiącami, w
domu nie było kęsa strawy. Nie skarżyli się, nie mówili o tym nikomu; ale biedni ludzie
wiedzą takie rzeczy. Gospodynie domów przy Batavia Road posyłały im jedzenie, lecz
Cavillowie tak byli ambitni, że musiały to robić anonimowo, w skrytości, żeby nie zranić
ich dumy.
Stało się. Walczył, przymierał głodem i cierpiał przez osiemnaście miesięcy. Któregoś
dnia we wrześniu Frank Cavilla wstał bardzo wcześnie. Otworzył scyzoryk. Poderżnął
gardło żonie Hannie Cavilla, lat trzydzieści trzy. Poderżnął gardło pierworodnemu synowi,
dwunastoletniemu Frankowi. Poderżnął gardło ośmioletniemu synowi Walterowi.
Poderżnął gardło czteroletniej córce, Nellie. Poderżnął gardło najmłodszemu synowi,
Ernestowi, liczącemu rok i cztery miesiące. A potem cały dzień czuwał przy zmarłych,
dopóki wieczorem nie przyszła policja. Powiedział policjantom, że jeśli chcą mieć światło,
muszą wrzucić pensa do gazomierza.
Frank Cavilla był teraz na ławie oskarżonych. Miał mocno zniszczony szary garnitur i
koszulę bez kołnierzyka. Przystojny mężczyzna o gęstej, czarnej czuprynie, ciemnych,
wyrazistych oczach, delikatnie wyrzeźbionym nosie i brodzie i falistych pięknych wąsach.
ROZDZIAŁ XXIII
DZIECI
„...Gdzie dom jest lepianką, gdzie żyjemy w upodleniu,
gdzie zapominamy, że świat jest piękny..."
W East Endzie ujrzeć można jeden piękny widok, jeden jedyny — dzieci tańczące na
ulicy, gdy zjawi się kataryniarz. Z jakim zachwytem przyglądałem się im, tym
nowonarodzonym, temu przyszłemu pokoleniu, które stąpa wdzięcznie, kołysze się
rytmicznie, stroi śliczne minki i wykonywa kroki taneczne własnego pomysłu. Muskuły
99
tańczących poruszają się łatwo i zwinnie, a ciała wykonują zwiewne ruchy, jakich nie
uczono nigdy w szkołach tańca.
Rozmawiałem z tymi dziećmi wielokrotnie i odniosłem wrażenie, że inteligencją
dorównują innym dzieciom, a pod wieloma względami nawet je przewyższają.
Obdarzone są niezwykle żywą wyobraźnią. Ich zdolność przerzucania się w świat bajki i
fantazji jest wręcz zdumiewająca. Ich krew pulsuje radością życia. Zachwyca je muzyka,
ruch i kolor, a bardzo często pod brudem i łachmanami znaleźć można zadziwiająco
piękne twarze i ciała.
Ale w Londynie jest Szczurołap, który wykrada je wszystkie. Znikają bez śladu. Nie Widzi
się ich później. Ani nic, co by je przypominało choć w najmniejszym stopniu. Na próżno
szukałbyś ich wśród dorosłych. Znajdziesz tylko skarłowaciałe postacie, szpetne twarze i
otępiałe, nieczułe umysły. Wdzięk, piękno, wyobraźnia, prężność umysłu i ciała zniknęły
bez śladu. Jednakże czasem możesz ujrzeć kobietę — niekoniecznie starą, ale taką,
której zdeformowane ciało straciło urok kobiecości, o twarzy nabrzmiałej od whisky —
która unosi brzeg obszarpanej spódnicy i wykonuje na bruku kilka groteskowych,
chwiejnych tanecznych kroków. To dowód, że była kiedyś dzieckiem tańczącym na ulicy
do wtóru katarynki. Te chwiejne, groteskowe kroki są wszystkim, co zostało z pełnego
obietnic dzieciństwa. Gdzieś w głębiach jej otępiałego umysłu zbudziło się przelotne
wspomnienie. Tłum otacza ją kołem. Małe dziewczynki tańczą wokół niej z wdziękiem,
który ona mgliście sobie przypomina, lecz który zdolna jest już tylko parodiować. Potem
braknie jej tchu, wyczerpana wydostaje się niepewnym krokiem z tłumu. A małe
dziewczynki nie przerywają tańca.
Dzieci londyńskiego getta obdarzone są tymi wszystkimi wartościami, które z czasem
przeradzają się w szlachetną kobiecość i szlachetną męskość; ale getto, podobne do
rozwścieczonej tygrysicy, która rzuca się na swoje małe — getto niszczy te wartości, gasi
jasność i śmiech i przeistacza tych, których nie uda mu się zabić, w ogłupiałe,
nieszczęsne stworzenia, nieokrzesane, poniżone i upodlone bardziej od dzikich zwierząt.
Sposób, w jaki się to odbywa, opisałem obszernie w poprzednich rozdziałach; pozwólmy
teraz profesorowi Huxleyowi zobrazować go w kilku zdaniach:
„Każdy, kto poznał położenie ludności wszystkich wielkich okręgów przemysłowych w
naszym czy też w innych krajach, orientuje się, że ogromna i wciąż wzrastająca część
robotników żyje w warunkach, które można nazwać jedynie stanem nędzy wyjątkowej. W
tych okolicznościach żywność, ciepło i odzienie, potrzebne do podtrzymania normalnych
funkcji ciała, stają się czymś nieosiągalnym; w tych okolicznościach mężczyźni, kobiety i
dzieci muszą się gnieździć w norach, gdzie nieznana jest obyczajność i które nie
odpowiadają najelementarniejszym wymogom higieny; w tych okolicznościach dostępne
robotnikom rozrywki ograniczają się do burd i pijaństwa; w tych okolicznościach
cierpienie narasta z szybkością procentu składanego i przybiera postać śmierci głodowej,
chorób, skarlenia fizycznego i degradacji moralnej; w tych okolicznościach nawet w
okresie dobrobytu gospodarczego jedyną perspektywą jest życie pełne niepowodzeń i
walki z głodem, a na końcu grób nędzarzy".
W tych okolicznościach przyszłość dzieci przedstawia się beznadziejnie. Umierają jak
muchy, a jeśli zdołają utrzymać się przy życiu, to tylko dzięki niespożytej żywotności i
100
zdolności przystosowania się do poniżającego otoczenia. Nie mają życia rodzinnego. W
norach i legowiskach, które zamieszkują, stykają się z bezwstydem i nieobyczajnością. I
tak jak ich umysły podlegają procesowi zepsucia, tak podlegają mu ich ciała pod
wpływem złych warunków sanitarnych, przeludnienia i niedożywienia. Jeśli ojciec i matka
mieszkają w jednym pokoju z trojgiem lub czworgiem dzieci, które kolejno czuwają w
nocy i odpędzają szczury od ciał śpiących, jeżeli te dzieci nigdy nie są syte, jeżeli
prześladują je, męczą i wycieńczają roje robactwa, łatwo można sobie wyobrazić, na
jakich to mężczyzn i jakie kobiety wyrosną ci, co zdołają wyżyć.
Czarna rozpacz, nędza, głód
Od dzieciństwa u ich wrót.
Burdy, klątwy aż do ranka —
To ich pierwsza kołysanka.
Mężczyzna i kobieta zawierają małżeństwo i prowadzą gospodarstwo w jednej izbie. Ich
dochód nie wzrasta w miarę upływu lat, natomiast wzrasta rodzina, a mężczyzna, który
zdoła zachować zdrowie i utrzymać pracę, może uważać się za człowieka w czepku
urodzonego. Przychodzi na świat dziecko, potem drugie. Rodzina potrzebuje więcej
przestrzeni; ale te małe dziecinne buzie i małe ciałka pociągają za sobą dodatkowe
koszty i przekreślają wszelką możliwość wynajęcia obszerniejszego mieszkania.
Przybywa coraz więcej dzieci. W pokoju nie ma się gdzie obrócić. Wałęsają się po
ulicach, a gdy mają lat dwanaście lub czternaście, zagadnienie ciasnoty dochodzi do
punktu kulminacyjnego i dzieci już na dobre muszą wynieść się z domu. Chłopiec, jeśli
mu się powiedzie, znajdzie miejsce w domu noclegowym i jego życie może się potoczyć
różnymi drogami. Ale czternasto- lub piętnastoletnią dziewczynę, zmuszoną w ten
sposób do opuszczenia izby, która jest jej domem rodzinnym, i zdolną zarobić w
najlepszym wypadku marne pięć lub sześć szylingów na tydzień, czeka tylko jedna
droga. A droga ta prowadzi do gorzkiego końca — końca, jaki spotkał kobietę, której ciało
znalazła dziś rano policja w bramie na Dorset Street w Whitechapel. Bez domu
rodzinnego, bez dachu nad głową, chora, samotna w godzinie śmierci, umarła nocą w
opuszczeniu. Miała lat sześćdziesiąt dwa, była sprzedawczynią zapałek. Umarła jak
dzikie zwierzę.
Wraził mi się w pamięć obraz chłopca na ławie oskarżonych sądu policyjnego w East
Endzie. Jego głowa ledwie była widoczna ponad barierą. Przewód sądowy wykazał, że
chłopiec winien jest kradzieży dwóch szylingów, które zabrał pewnej kobiecie i wydał —
nie na słodycze i rozrywki, tylko na jedzenie.
— Dlaczego nie poprosiłeś tej kobiety o jedzenie? — spytał sędzia zbolałym głosem. —
Z pewnością by ci nie odmówiła.
— Gdybym ją poprosił o jedzenie — odparł malec — dostałbym się do ciupy za
żebraninę.
Sędzia zmarszczył brwi i przełknął tę odpowiedź. Nikt nie znał tego chłopca ani jego ojca
lub matki. Był bez przeszłości i przodków — podrzutek, zbłąkane, bezpańskie szczenię,
szukające pożywienia w dżungli imperium, żerujące na słabszych od siebie i wystawione
na żer silniejszych.
101
Ludzie dobrej woli, którzy gromadzą dzieci getta i wysyłają na jednodniowe wycieczki za
miasto, przypuszczają, że niewiele jest dzieci, które przed ukończeniem dziesiątego roku
życia nie spędziły przynajmniej jednego dnia na wsi. Pewien publicysta pisze na ten
temat: „Nie należy umniejszać znaczenia przemiany duchowej spowodowanej takim
jednym dniem spędzonym na wsi. Jakiekolwiek są warunki jego życia, dziecko
przekonuje się na własne oczy, czym jest pole i las, i dzięki temu opisy przyrody w
książkach, które dotychczas stanowiły dlań puste słowa, stają się zrozumiałe".
Jeden dzień w lasach i na polach! I to jeśli się dziecku poszczęści i na nie właśnie padnie
wybór ludzi dobrej woli. A co dzień rodzi się tych dzieci więcej, niż można wywieźć na
pola i do lasów na ów jeden dzień w ich życiu. Jeden dzień! Jeden, jedyny dzień w całym
życiu! A na resztę dni pozostaje to, co jakiś chłopiec opowiedział pewnemu biskupowi:
„Jak mamy lat dziesięć, chodzimy na wagary; jak mamy lat trzynaście, buchamy, co nam
wpadnie pod rękę; jak mamy lat szesnaście, potrafimy nawet glinie zadać bobu". Innymi
słowy: mając lat dziesięć chłopcy uciekają z domu, mając lat trzynaście kradną, mając lat
szesnaście są na tyle rozchuliganieni, że rzucają się na policjanta.
Wielebny J. Cartmel Robinson wspomina o chłopcu i dziewczynce ze swojej parafii,
którzy postanowili wybrać się do lasu. Szli i szli przez nie kończące się ulice wciąż
przekonani, że za każdym rogiem ujrzą upragniony las; aż wreszcie wyczerpani i
zrozpaczeni usiedli nad rynsztokiem. Znalazła ich tam jakaś zacna kobieta i
odprowadziła do domu. Widocznie przetoczyli ich ludzie dobrej woli.
Ten sam pastor stwierdza autorytatywnie, że na pewnej ulicy w Hoxton (dzielnica
rozległego East Endu) ponad siedemset dzieci w wieku od lat pięciu do trzynastu
mieszka w osiemdziesięciu maleńkich domkach. Pastor w ten sposób kończy swoje
wywody: „Dzieci Londynu wyrastają na niedołężnych mężczyzn i kobiety głównie dlatego,
że miasto uwięziło ich w labiryncie ulic i domów i pozbawiło należnego dziedzictwa nieba
i pól, i strumieni".
Wspomina dalej o członku swojej kongregacji, który wynajął pokój w suterenie pewnej
parze małżeńskiej: „Oświadczyli, że mają dwoje dzieci. Po ich wprowadzeniu okazało
się, że dzieci jest czworo. Niebawem urodziło się piąte i gospodarz wymówił im
mieszkanie. Nie zwrócili na to uwagi. Potem przyszedł inspektor służby zdrowia, który
często patrzy przez palce na przepisy prawne, i zagroził mojemu przyjacielowi sprawą
sądową. Ten dowodził, że lokatorzy nie chcą się wyprowadzić. Małżeństwo miało na
usprawiedliwienie argument, że nikt nie zechce przyjąć ich z tak liczną rodziną za
komorne, które mogą płacić, co, nawiasem mówiąc, jest jedną z powszedniejszych skarg
nędzarzy. Co robić? Gospodarz znalazł się między młotem a kowadłem. Wreszcie
zwrócił się do sędziego, który przysłał urzędnika w celu zbadania sprawy na miejscu. Od
tego czasu minęło już dwadzieścia dni i nic jeszcze nie zrobiono. Czy jest to wypadek
odosobniony? Bynajmniej, należy do powszednich".
Ubiegłego tygodnia policja przeprowadziła rewizję w domu publicznym. W jednym z
pokoi znaleziono dwoje małych dzieci. Aresztowano je i postawiono przed sądem wraz z
kobietami uprawiającymi prostytucję. Na rozprawę stawił się ojciec. Oświadczył, że
mieszka w tym pokoju wraz z żoną i dwojgiem starszych dzieci; wyjaśnił również, że zajął
ten pokój, gdyż nie może znaleźć innego za cenę 2 i pół szylinga, które za niego płaci.
102
Sędzia zwolnił dwoje młodocianych przestępców i upomniał ojca, że wychowuje dzieci w
niezdrowej atmosferze.
Zbędne są już chyba dalsze przykłady. W Londynie rzeź niewiniątek przybiera rozmiary
potworniejsze niż kiedykolwiek w historii świata. A niemniej potworna jest nieczułość
tych, co wierzą w Chrystusa, uznają istnienie Boga i co niedzielę chodzą do kościoła.
Przez resztę tygodnia używają życia za pieniądze z czynszów i dochodów, których
dostarcza im splamiony krwią dzieci East End. A z tak szczególnej ulepieni są gliny, że
niekiedy biorą pół miliona z tych czynszów i dochodów i ofiarowują na naukę czarnych
dzieci Sudanu.
ROZDZIAŁ XXIV
WIZJA NOCY
Wszyscy oni byli przed laty maleńkimi, pulchnymi dzieciakami o różowych buziach
i można było nadać im dowolny kształt społeczny.
Carlyle
Szedłem wczoraj późnym wieczorem Commercial Street, od Spitalfields do Whitechapel i
dalej na południe Leman Street, aż do doków. Idąc uśmiechałem się na myśl o gazetach
East Endu, które pełne obywatelskiej dumy twierdziły chełpliwie, że ludziom wcale nie
mieszka się tak źle w tej dzielnicy. Nie łatwo byłoby ml opowiedzieć choćby dziesiątą
część tego, co widziałem. Wiele wrażeń nie da się wcale wyrazić słowami. Ale ogólnie
mogę stwierdzić, że widziałem koszmar, widziałem bezgraniczną ohydę, która zaludniała
chodniki, widziałem potworne nagromadzenie nieopisanego wyuzdania, które zaćmić
może nawet „nocne piekło" Piccadilly i Strandu. Była to menażeria odzianych dwunogów,
które przypominały nieco istoty ludzkie, ale daleko bardziej przywodziły na myśl
zwierzęta; aby zaś dopełnić obrazu, pogromcy z mosiężnymi guzikami utrzymywali
wśród nich porządek, gdy pomruki ich stawały się zbyt groźne.
Rad byłem z obecności pogromców, bo nie miałem na sobie marynarskiego ubrania i
rzucałem się w oczy tym żerującym drapieżnym stworzeniom. Czasem, gdy pogromcy
nie było w pobliżu, spoglądali na mnie przenikliwie wygłodniałymi oczami hien
rynsztokowych — a ja bałem się ich rąk, ich gołych rąk, tak jak bałbym się szponów
goryla. Przypominali mi goryle. Ciała mieli wychudłe, drobne, niekształtne. Nie widziałem
potężnych mięśni czy szerokich barów. Istoty te były przykładem jakiejś pierwotnej
oszczędności natury, tak jak ludzie jaskiniowi. A jednak tkwi w ich wychudłych ciałach
siła, straszliwa, prymitywna siła. Przejawia się ona w żelaznym uchwycie dłoni. Podobno
napadają na ludzką zdobycz z taką gwałtownością, że potrafią przegiąć ją do tyłu i
przechylać póty, póki nie pęknie kręgosłup. Pozbawieni są sumienia i wyprani z
wszelkich ludzkich uczuć, a gdy nadarzy im się cień sposobności, zabijają dla pół
suwerena bez lęku i bez zmrużenia powieki. Wyrodzili się w nowy gatunek ludzi, rasę
miejskich barbarzyńców. Ulice i domy, zaułki i podwórza służą im za teren łowów. Czym
doliny i góry dla dzikusów, tym dla nich są wąwozy ulic i masywy kamienic. Slums jest ich
dżunglą, a oni żyją i żerują w tej dżungli.
Sympatyczni, delikatni ludzie ze złotych teatrów i pałaców-dziwów West Endu nie widują
tych stworzeń, nie domyślają się nawet ich istnienia. Ale one mimo to istnieją, żyją w
swojej dżungli. I nieszczęsny będzie dzień, gdy Anglia stanie do walki w ostatnich
103
okopach, a jej zdolni do noszenia broni mężczyźni znajdą się na linii ognia! Bo tego dnia
dzikie bestie wypełzną ze swych nor i legowisk i mieszkańcy West Endu ujrzą ich, tak jak
kiedyś ujrzeli ich sympatyczni i delikatni arystokraci feudalnej Francji i pytali jeden
drugiego: „Skąd oni przychodzą?", „Czy to są ludzie?"
Ale stworzenia te nie były jedynymi mieszkańcami tej menażerii. Ukazywały się tylko
gdzieniegdzie, czając się na mrocznych podwórzach i pełznąc jak szare cienie pod
ścianami domów; za to kobiety, z których przegniłych lędźwi stwory te brały początek,
znajdowały się wszędzie. Skomlały bezczelnie, zapijaczonymi głosami prosiły o jałmużnę
— i nie tylko o jałmużnę. Wyprawiały pijackie orgie we wszystkich nędznych szynkach po
drodze — niechlujne, ze zmierzwionymi włosami, błędnym, zmatowiałym wzrokiem,
mamrotały pijackie przekleństwa i rzucały lubieżne spojrzenia — plugawe, sprośne. A
spite do nieprzytomności, rozciągały się na ławkach i szynkwasach — odpychające,
straszne.
Żyły w tym świecie jeszcze inne istoty; ze wszystkich stron otaczały mnie dziwaczne,
upiorne postacie i twarze, koślawe poczwary, niepojęte typy pijackiej brzydoty, wyrzutka
społeczeństwa, chodzące ścierwa, żyjące trupy — zżarte chorobami i alkoholem kobiety,
których ciała nie kupiłby nikt nawet za dwa pensy; mężczyźni w fantastycznych
łachmanach, których niedola i nędza pozbawiły wszelkich cech ludzkich,
o twarzach wykrzywionych nieustannym spazmem bólu, o zidiociałym uśmiechu na
wargach, o niezdarnych ruchach małp, umierający przy każdym kroku i każdym oddechu.
Spotykało się tam także młode, osiemnaste- i dwudziestoletnie dziewczęta, schludne i o
twarzach nie skażonych jeszcze grymasem i nie zniekształconych opuchlizną, które
potknąwszy się raz tylko, runęły na samo dno Otchłani. I pamiętam dwóch bezdomnych
chłopców: jednego może czternaste-, drugiego sześcio- lub siedmioletniego, bladych i
chorowitych; siedzieli na bruku, oparci plecami o żelazne sztachety i przyglądali się temu
wszystkiemu.
Niezdolni do pracy, niepotrzebni ludzie! Przemysł ich nie potrzebuje. Praca nie stuka do
drzwi izb w poszukiwaniu mężczyzn i kobiet. Dokerzy zbierają się tłumnie u bram portu i
nie doczekawszy się wezwania majstra, odchodzą z przekleństwem na ustach.
Mechanicy, którzy mają pracę, płacą sześć szylingów tygodniowo na rzecz swoich braci,
którzy nie mogą jej dostać; 514 000 robotników przemysłu włókienniczego przeciwstawia
się rezolucji żądającej zniesienia pracy nieletnich. Kobiety — tysiące kobiet — harują w
pocie czoła dla swych chałupniczych władców i otrzymują dziesięć pensów za
czternastogodzinny dzień pracy. Alfred Freeman rzuca się w objęcia błotnistej śmierci, bo
stracił zajęcie. Ellen Hughes Hunt woli Regent's Canal od domu pracy w Islington. Frank
Cavilla podrzyna gardło żonie i czworgu dzieciom, bo nie może znaleźć pracy, która
zapewniłaby im dach nad głową i jedzenie.
Niezdolni do pracy, niepotrzebni ludzie! Nieszczęśni, wzgardzeni i zapomniani,
mordowani w rzeźni społecznej. Plemię wzrosłe z prostytucji — prostytucji mężczyzn,
kobiet i dzieci, z prostytucji ciała i krwi, ducha i umysłu; słowem — z prostytucji pracy.
Jeśli to ma być największym dobrem danym człowiekowi przez cywilizację, to wolimy
pierwotne, nagie barbarzyństwo. Znacznie lepiej być ludem pustyni i puszczy, jaskini czy
kryjówki niż ludem maszyny i Otchłani.
104
ROZDZIAŁ XXV
LAMENT GŁODNYCH
Zdaje mi się, że gdyby Wszechmogący Bóg zamierza! stworzyć plemię ludzi,
którzy by mieli jeść za wszystkich i wcale nie pracować, dałby im tylko usta, ale zrobiłby
ich bez rąk;
gdyby zaś życzył sobie stworzyć takich ludzi, którzy by mieli pracować za wszystkich, a
nic nie jeść,
zrobiłby ich bez ust, ale za to z wielką ilością rąk.
Abraham Lincoln
Ojciec ma więcej siły i wytrzymałości ode mnie, bo urodził się na wsi.
Mój rozmówca, młody i inteligentny mieszkaniec East Endu, skarżył się na swoją nędzną
budowę fizyczną.
— Niech pan spojrzy na te cherlawe ręce — podciągnął rękaw koszuli. — Za mało
jedzenia. Och, nie teraz. Teraz mam tyle jedzenia, ile potrzebuję. Ale jest już za późno.
Nie zdołam nadrobić braków, które
miałem w dzieciństwie. Ojciec przeniósł się do Londynu z okręgu Fen. Matka umarła, a
my, sześcioro dzieci i ojciec, żyliśmy w dwóch maleńkich izdebkach. Ciężkie życie miał
ojciec. Mógł nas porzucić, ale tego nie zrobił. Harował cały dzień, a wieczorem wracał do
domu, gotował i zajmował się nami. Był dla nas ojcem i matką. Dbał o nas, jak tylko
mógł, ale cóż, mieliśmy za mało jedzenia. Mięso widywaliśmy bardzo rzadko, i to same
najgorsze ochłapy. A nie jest dobrze dla rosnących dzieci zasiadać do obiadu złożonego
z chleba i odrobiny sera — i to w zbyt skąpych ilościach.
Jaki tego wynik? Jestem zbyt niski, brak mi siły i odporności mojego ojca. Zabił je głód.
Za dwa pokolenia nie będzie tu w Londynie po mnie ani śladu. Ale mam młodszego
brata; jest znacznie wyższy niż ja i lepiej rozwinięty. Widzi pan, to dlatego, że
trzymaliśmy się wszyscy kupy i pomagaliśmy sobie wzajemnie.
— Nie rozumiem — zaprotestowałem. — Sądziłbym raczej, że w takich warunkach
żywotność powinna się stopniowo zmniejszać, a każde następne dziecko rodzić słabsze.
— Nie wtedy, gdy rodzina trzyma się razem — odpowiedział. — Ilekroć zdarzy się panu
spotkać w East Endzie dziecko pomiędzy ósmym i dwunastym rokiem życia dobrze
rozwinięte fizycznie, wysokie i zdrowe, niech pan tylko spyta, a przekona się pan, że jest
najmłodszym lub w każdym razie jednym z młodszych dzieci w rodzinie. Dzieje się to w
ten sposób: starsze dzieci cierpią dotkliwszy głód niż młodsze. Gdy młodsze przychodzą
na świat, starsze zaczynają pracować i do domu wpływa więcej pieniędzy, a co za tym
idzie, więcej jedzenia.
Opuścił rękaw koszuli. Przedstawiał konkretny przykład chronicznego niedożywienia,
które prowadzi nie do śmierci, lecz do cherlactwa. Jego głos był tylko jednym z
dziesiątków tysięcy, jakie wzbijają się tworząc lament głodnych największego imperium
świata. Co dzień na terenie Zjednoczonego Królestwa ponad milion nędzarzy korzysta ze
wsparcia przyznanego na zasadzie ustawy o ubogich. W ciągu roku w ramach tej ustawy
otrzymuje zapomogę co jedenasty przedstawiciel klasy pracującej. 37 500 000 ludzi
zarabia poniżej dwunastu funtów miesięcznie i utrzymuje z tego rodziny; a stała
ośmiomilionowa armia biedaków żyje na granicy śmierci głodowej.
105
Raport Komisji Rady Szkolnej hrabstwa Londynu stwierdza, co następuje: „W czasie gdy
nie dają się nam we znaki żadne szczególne klęski, w samych tylko szkołach Londynu
jest 55 tysięcy dzieci wygłodzonych do tego stopnia, że wszelkie próby nauczania ich są
bezowocne". Kursywa moja. Słowa „nie dają się nam we znaki żadne szczególne klęski"
znaczą, że w Anglii panują dobre czasy; naród angielski bowiem przywykł" spoglądać na
głód i cierpienia, które nazywają się tu „klęskami", jako na część porządku społecznego.
Chroniczny głód uważa się za rzecz powszednią i naturalną. Bije się na alarm dopiero
wtedy, gdy osiągnie on jakieś szczególnie dotkliwe rozmiary.
Nie zapomnę nigdy gorzkiego lamentu ślepca w maleńkim sklepiku East Endu u schyłku
pochmurnego dnia. Był najstarszym z pięciorga dzieci, które miały matkę, ale nie miały
ojca. Jako najstarszy, pracował i morzył się głodem, aby zdobyć chleb dla młodszych
sióstr i braci. Mięsa nie jadał częściej niż raz na trzy miesiące. Nie znał uczucia
całkowitej sytości. Twierdził, że to chroniczne niedożywianie w dzieciństwie pozbawiło go
wzroku. Na poparcie przytoczył cytat z raportu Królewskiej Komisji do Spraw
Niewidomych: „Ślepota panuje głównie w dzielnicach nędzy, a ubóstwo przyśpiesza to
straszliwe kalectwo".
Ale nie poprzestał na tym. Mówił dalej, a w głosie jego brzmiała gorycz kaleki, któremu
społeczeństwo nie daje dość pożywienia. Był tylko jednym z olbrzymiej armii ślepców w
Londynie i dowodził, że w przytułkach dla niewidomych pensjonariusze nawet w połowie
nie zaspokajają głodu. Podał mi spis dziennych racji:
Śniadanie ... około 1/2 kwarty polewki i suchy chleb
Obiad .......... 3 uncje mięsa
1 kromka chleba
1/2 funta kartofli
Kolacja ...... 1/2 kwarty polewki i suchy chleb.
Oskar Wilde — świeć, Panie, nad jego duszą — własnymi słowami wyraża lament
zamkniętego w więzieniu dziecka, lament, który w mniejszym lub większym stopniu jest
lamentem zamkniętych w więzieniu mężczyzn i kobiet.
„...Drugim cierpieniem dziecka w więzieniu jest głód. Pożywienie składa się zazwyczaj z
nie dopieczonego chleba więziennego i kubka wody na śniadanie o godzinie pół do
ósmej. O godzinie dwunastej otrzymuje ono obiad — kubek nie dogotowanej polewki z
mąki kukurydzianej; o pół do szóstej — kolację złożoną z kromki suchego chleba i kubka
wody. U silnego dorosłego mężczyzny podobne odżywianie prowadzi zawsze do takich
lub innych chorób, przede wszystkim do biegunki i towarzyszącego jej osłabienia. We
wszystkich właściwie wielkich więzieniach strażnicy stale i regularnie dają więźniom dozy
środków wstrzymujących. A dzieci nie mogą w ogóle wziąć w usta podawanego im
pożywienia. Każdy, kto ma choć najpowierzchowniejsze pojęcie o dzieciach, wie, jak
łatwo pod wpływem ataku płaczu, zmartwienia lub zdenerwowania powstają zaburzenia
ich systemu trawiennego. Dziecko, które zamknięte w odosobnionej, rozjaśnionej mdłym
światłem celi i rzucone na pastwę 'Obłędnego strachu płakało przez cały dzień i, być
może, przez połowę nocy, nie zdoła przełknąć tej prymitywnej, ohydnej strawy.
Chłopczyk, któremu strażnik Martin dał biszkopty, płakał we wtorek rano z głodu i nie
mógł zjeść porannego chleba i wody. Po rozdaniu śniadań strażnik Martin wyszedł na
106
miasto i kupił kilka słodkich biszkoptów, bo nie mógł znieść widoku morzonego głodem
dziecka. Spełnił piękny czyn, należycie oceniony przez małego chłopczyka, który —
nieświadomy regulaminu więziennego — powiedział jednemu ze starszych strażników o
dobroci jego młodszego kolegi. Rezultatem tego było oczywiście postępowanie
dyscyplinarne i zwolnienie szlachetnego strażnika z pracy".
Robert Blatchford porównuje racje dzienne w, domu pracy dla nędzarzy z dziennymi
racjami żołnierzy, które gdy służył w wojsku, uważane były za zbyt skąpe, a są przecież
dwa razy obfitsze od racji ubogich.
Nędzarz Racja dzienna Żołnierz
3 i 1/4 uncji Mięso 12 uncji
15 i 1/2 uncji Chleb 24 uncje
6 uncji Jarzyny 8 uncji
Dorosły mężczyzna otrzymuje w domu nędzarzy mięso (oprócz tego, które znajduje się
w zupie) tylko raz na tydzień; niemal wszyscy nędzarze „mają bladą, zielonkawą cerę, co
jest niezbitym dowodem zagłodzenia".
Oto tabela zestawiająca tygodniowe przydziały żywności mieszkańców domu pracy i jego
funkcjonariuszy:
-8-8-8-8FunkcjonariuszRacje tygodnioweNędzarz-8-8-8-8-87 funtówChleb6 i 3/4 funta-8-
8-8-8-85 funtówMięso1 funt i 2 uncje-8-8-8-8-812 uncjiBoczek2 i 1/2 uncji-8-8-8-8-88
uncjiSer2 uncje-8-8-8-8-87 funtówKartofle1 1/2 funta-8-8-8-8-86 funtówJarzyny—-8-8-8-
8-81 funtMąka—-8-8-8-8-82 uncje.Słonina—-8-8-8-8-812 uncjiMasło7 uncji-8-8-8-8—
Budyń ryżowy1 funt
Ten sam pisarz stwierdza w dalszym ciągu: „Racje funkcjonariuszy są obfitsze od racji
nędzarzy; ale widocznie uważa się je za nie dość obfite, gdyż na końcu wykazu figuruje
uwaga treści następującej: «Każdemu funkcjonariuszowi zamieszkałemu na terenie
domu pracy wypłaca się gotówką 2 i pół szylinga tygodniowo. Jeśli nędzarze mają
jedzenia pod dostatkiem, czemu funkcjonariusze dostają go więcej? A jeśli
funkcjonariusze otrzymują go zbyt mało, to czy nędzarze mogą mieć go pod dostatkiem,
skoro daje się im zaledwie połowę racji?"
Ale nie tylko mieszkańcy getta, więźniowie i nędzarze przymierają głodem. Biedota
wiejska nie zna uczucia stałej sytości. Prawdę mówiąc, właśnie te kaszki grające marsza
przygnały ich w tak wielkiej liczbie do miasta. Przyjrzyjmy się, jak żyje robotnik rolny w
pewnej parafii okręgu Berkshire, należącej do Ligi Pomocy Biednym w Bradfield.
Przypuśćmy, że ma on dwoje dzieci, stałą pracę, nie płaci czynszu za chatę i zarabia
przeciętnie trzynaście szylingów tygodniowo; czyli trzy dolary i dwadzieścia pięć centów;
oto jak przedstawia się jego budżet tygodniowy:
Chleb (5 bochenków 4-funtowych) 1 szyling i 10 pensów Mąka p/s galona) ...... „ 4 pensy
Herbata (1/4 funta)..... „ 6 pensów
Masło (1 funt)...... 1 " 3 pensy
Słonina (1 funt). ..... . „ 6 pensów
Cukier (6 funtów) ..... 1 „ 0 pensów
Boczek lub inne mięso (ok. 4 funtów) 2 szylingi i 8 pensów Ser (1 funt) ...... „ 8 pensów
Mleko (pół puszki skondensowanego) 3 i 1/4 pensa
107
Olej, świece, mydło, farbka do bielizny,
pieprz . . . . . . 1 szyling i 0 pensów
Węgiel........ 1 szyling i 6 pensów
Piwo ........ —
Tytoń....... . —
Ubezpieczenie od wypadku 3 pensy
Składka związkowa 1 pens
Drzewo, narzędzia, lekarstwa itd. 1 6 pensów
Ubezpieczenie na wypadek niezdolności do pracy
lub śmierci, reszta na ubranie 1 szyling i 1 i 3/4 pensa
Razem 13 szylingów i 6 pensów
Opiekunowie domu pracy należącego do wspomnianej Ligi chełpią się swoją daleko
posuniętą oszczędnością w wydatkach. Tygodniowy koszt wyżywienia nędzarza wynosi:
Mężczyzna 6 szyl. 1 i 1/2 pensa
Kobieta 5 „ 6 i 1/2 „
Dziecko 5 „ 1 i 1/4 „
Gdyby robotnik, którego budżet podałem wyżej, porzucił zajęcie i poszedł do domu pracy,
łożono, by tygodniowo
Na niego 6 szyi. 1 i 1/2 pensa
Na żonę 5 „ 6 i 1/2 „
Na dwoje dzieci 10 „ 2 i 1/2 „
Razem 21 szyl. 10 i 1/2 pensa czyli około 5 dolarów i 46 centów. Utrzymanie robotnika i
jego rodziny kosztowałoby dom pracy więcej niż funta tygodniowo, on sam zaś potrafi się
jakoś utrzymać za trzynaście szylingów. A przecież wiadomo, że taniej się kalkuluje
utrzymanie dużej grupy ludzi — hurtowe kupowanie, gotowanie, przyrządzanie potraw —
niż utrzymanie małej grupy, powiedzmy — rodziny.
Gdy układano powyższy budżet, mieszkała w tej samej parafii rodzina złożona nie z
czterech, lecz z jedenastu osób i utrzymująca się z dochodu nie trzynastu, lecz dwunastu
szylingów (z jedenastu szylingów w zimie), która nie mieszkała bezpłatnie, lecz musiała
płacić za domek trzy szylingi tygodniowo.
Należy zrozumieć, i to dobrze: Jeżeli chodzi o nędzę i upodlenie, to wszystko, co odnosi
się do Londynu, odnosi się również do całej Anglii. I chociaż Paryż nie jest Francją,
Londyn jest Anglią. Straszliwe warunki życia, które nadały Londynowi cechy piekła na
ziemi, nadały cechy piekła na ziemi całemu Zjednoczonemu Królestwu. Często
powtarzany argument, że decentralizacja Londynu poprawi jakoby warunki życia, jest z
gruntu fałszywy i bezpodstawny. Gdyby sześciomilionowa ludność Londynu została
podzielona na sto miast, każde po sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, nędza zostałaby
zdecentralizowana, ale nie zmniejszona. Suma nędzy pozostałaby ta sama.
B. S. Rowntree przeprowadził wyczerpującą analizę i udowodnił w odniesieniu do miast
prowincjonalnych to, co Karol Booth udowodnił w odniesieniu do metropolii, a
mianowicie, że najmniej jedna czwarta mieszkańców skazana jest na nędzę, która zabija
ich fizycznie i duchowo; że jedna czwarta mieszkańców przymiera głodem, jest źle
odziana, żyje w nieodpowiednich pomieszczeniach i nie ma dostatecznej ilości opału w
108
ostrym klimacie; że wreszcie czwartą część ludności czeka moralna degeneracja, która
stawia ich pod względem czystości i obyczajności poniżej poziomu dzikusów.
Wysłuchawszy lamentu starego chłopa irlandzkiego z Kerry, Robert Blatchford spytał go,
czego pragnie. „Starzec wsparł się na łopacie i spojrzał w ciemniejące ponad czarnym
torfowiskiem niebo. — Czego pragnę? — powtórzył; a potem mówił, głosem niskim i
pełnym skargi, do siebie raczej niż do mnie. — Wszyscy nasi dzielni chłopcy i dziewczęta
są za morzem, agent zabrał mi świnię, deszcz zniszczył zboża, a ja jestem stary i chcę
dnia Sądu Ostatecznego".
Dzień Sądu Ostatecznego! Nie tylko on czeka na jego nadejście. Ze wszystkich stron
kraju podnosi się lament głodnych, z Otchłani i więzienia, ze wsi i przytułku, z domu dla
obłąkanych i domu pracy — lament ludzi, którzy cierpią głód. Miliony ludzi — mężczyźni,
kobiety i dzieci, niemowlęta w powijakach, ślepcy, głusi, kulawi, chorzy, włóczędzy i
robotnicy, Więźniowie i nędzarze, lud Irlandii, Anglii, Szkocji i Walii — nie znają uczucia
sytości. A dzieje się to w obliczu faktu, że pięciu ludzi może wyprodukować dostateczną
ilość chleba dla tysiąca, że jeden robotnik potrafi wyprodukować dostateczną ilość
tkaniny bawełnianej dla dwustu pięćdziesięciu ludzi, wełnianej dla trzystu, a trzewików
dla tysiąca. Można by powiedzieć, że 40 000 000 ludzi prowadzi wspólne gospodarstwo,
lecz że prowadzi je nieudolnie. Z dochodami jest wszystko w porządku, ale w samym
zarządzaniu tym wspólnym gospodarstwem kryje się jakiś zbrodniczy błąd. Bo kto
ośmieli się powiedzieć, że to wielkie gospodarstwo nie jest karygodnie nieumiejętnie
zawiadywane, skoro pięciu mężczyzn może wyprodukować chleb dla tysiąca, a jednak
miliony przymierają głodem?
ROZDZIAŁ XXVI
PIJAŃSTWO, UMIARKOWANIE, OSZCZĘDNOŚĆ
Często biednych chwali się za oszczędność.
Ale radzić biednemu, aby był oszczędny — głupio i przykro.
Równie dobrze można radzić człowiekowi umierającemu z głodu, aby jadł mniej.
Oszczędność dla człowieka pracy — czy w mieście, czy na wsi — to po prostu rzecz
niemoralna.
Człowiek nie powinien się godzić na to, że musi żyć jak bydlę, które źle karmią.
Oskar Wilde
Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że angielska klasa robotnicza przesiąknięta jest
piwem. Otępia ono robotników i ogłupia. Ich zdolność do pracy zmniejsza się w
zastraszający sposób, tracą wyobraźnię, pomysłowość i bystrość umysłu, do których
predestynowała ich rasa. Trudno byłoby nazwać to nadużywanie piwa nałogiem
nabytym, bo przyswoili je sobie od dni najwcześniejszego dzieciństwa. Dzieci zostają
poczęte w pijaństwie, przesiąkają alkoholem na długo, zanim płuca ich wciągną pierwszy
haust powietrza, od urodzenia przywykają do jego zapachu i smaku i wychowują się
wśród jego oparów.
Szynk jest wszechobecny. Panoszy się na każdym rogu ulicy, i nie tylko na rogach.
Kobiety odwiedzają go niemal tak licznie jak mężczyźni. Można w nim znaleźć również
dzieci czekające na chwilę, w której matka i ojciec zechcą pójść do domu, popijające ze
szklanek rodziców, przysłuchujące się ordynarnym słowom i poniżającej, plugawej
109
rozmowie, przesiąkające tym plugastwem, spoufalające się z wyuzdaniem i rozpustą.
Pani Grundy panuje nie tylko wśród angielskiej burżuazji, lecz również wśród angielskiej
klasy robotniczej; ale jeśli idzie o klasę robotniczą, pani Grundy robi jeden wyjątek: nie
gorszy się szynkiem. Szynk nie przynosi nikomu wstydu ani hańby, nawet młodej
dziewczynie lub kobiecie, która do niego uczęszcza.
Pamiętam z jakiejś kawiarni dziewczynę, która mówiła: — W barze nigdy nie piję whisky.
— Była to młoda i ładna kelnerka, wyłuszczała właśnie innej kelnerce swoje zasady
przyzwoitości i rozsądku. Pani Grundy wzbroniła tego, pozwoliła jednak, aby młoda,
niewinna dziewczyna piła piwo i aby robiła to w miejscu publicznym.
Z jednej więc strony piwo wpływa ujemnie na ludzi, z drugiej zaś — zdarza się aż nazbyt
często, że mężczyźni i kobiety stają się fizycznie niezdolni do picia. Ale właśnie ta
niezdolność pcha ich w objęcia pijaństwa. Są źle odżywieni, osłabli wskutek
chronicznego niedożywienia, ciasnoty mieszkań i brudu, a w ich organizmach budzi się
chorobliwe pożądanie alkoholu, podobnie jak schorowany żołądek przepracowanego
mechanika z fabryki w Manchesterze łaknie nadmiernych ilości marynat i innych
niezwykłych potraw. Niezdrowe warunki pracy i życia budzą niezdrowe apetyty i
pragnienia. Człowiek nie może pracować ciężej od konia, mieszkać i jeść gorzej od świni,
a jednocześnie zachować szlachetne ideały i dążenia.
Życie domowe zanika, jego zaś miejsce zajmuje szynk. Zresztą nienormalne pragnienie
alkoholu budzi się nie tylko w mężczyznach i kobietach przepracowanych,
wyczerpanych, cierpiących na zaburzenia żołądkowe, żyjących w potwornych warunkach
sanitarnych, zabijanych szpetotą i monotonią egzystencji; również kobiety i mężczyźni o
rozwiniętym instynkcie towarzyskim, a pozbawieni życia rodzinnego, uciekają do
jarzących świateł hałaśliwych szynków w próżnym wysiłku zaspokojenia instynktu
stadnego. A gdy rodzina mieszka w jednej małej izbie, życie rodzinne nie istnieje.
Pobieżne choćby zbadanie takiego pomieszczenia wyciągnie na światło dzienne jedną
ważną przyczynę pijaństwa. Tutaj rodzina wstaje rano, ubiera się, myje — ojciec, matka,
synowie, córki; w ciasnocie tej samej izby (bo izba z reguły jest ciasna) matka i żona
gotuje śniadanie. W tejże izbie, wśród zaduchu i wyziewów ich stłoczonych ciał rodzina
spożywa śniadanie. Ojciec idzie do roboty, starsze dzieci wychodzą do szkoły lub na
ulicę, a matka, otoczona pełzającą, drepczącą młodszą dziatwą, rozpoczyna pracą przy
gospodarstwie — wciąż w tej samej izbie. Tutaj robi pranie i napełnia ciasną przestrzeń
zapachem mydlin i wyziewami brudnej odzieży, tutaj wiesza pod sufitem i suszy mokrą
bieliznę.
Tutaj wieczorem wśród różnorodnych zapachów dnia rodzina udaje się na dobrze
zasłużony odpoczynek. To znaczy ci, dla których starczy miejsca, tłoczą się na jednym
łóżku (jeśli je mają), cała zaś reszta układa się pokotem na podłodze. I takie jest ich
życie, miesiąc po miesiącu, rok po roku, bo nigdy nie mają wakacji i nigdy nie opuszczają
mieszkania — chyba że wyeksmituje ich gospodarz. Gdy umiera dziecko, a to zawsze
może się zdarzyć, skoro pięćdziesiąt pięć procent dzieci East Endu umiera przed piątym
Tokiem życia, ciało jego spoczywa na marach w tym samym pokoju. A jeśli rodzina jest
bardzo biedna, zmarłe dziecko przez kilka dni czeka na pogrzeb. W ciągu dnia leży na
łóżku; w nocy żywi zajmują łóżko, a mały nieboszczyk wędruje na stół, przy którym rano,
110
gdy zwłoki zostaną z powrotem ułożone na łóżku, żywi jedzą śniadanie. Czasem zdarza
się, że układają ciało na półce, która służy im za spiżarnię. Niedawno pewna kobieta z
East Endu znalazła się w nie lada kłopocie; nie mając bowiem za co pochować dziecka,
trzymała je przez trzy tygodnie w mieszkaniu.
Taka izba, jaką opisałem, nie jest domem rodzinnym, lecz koszmarem; a mężczyźni i
kobiety, którzy z niej uciekają do szynków, nie zasługują na naganę, lecz na współczucie.
W Londynie 300 000 ludzi tworzących rodziny żyje w jednoizbowych mieszkaniach, a
900 000 mieszka w warunkach sprzecznych z przepisami ustawy o zdrowiu publicznym z
roku 1891 — co w znakomity sposób przygotowuje grunt dla pijaństwa.
Ponadto istnieje niepewność szczęścia, wątpliwość egzystencji, uzasadniony lęk przed
przyszłością — bardzo poważne pobudki pijaństwa. Niedola szuka ukojenia, a właśnie
szynk przynosi zapomnienie i łagodzi ból. Atmosfera szynku jest niezdrowa. Oczywista,
ale wszystko w życiu tych ludzi jest niezdrowe, a szynk przynajmniej przynosi
zapomnienie, jakiego nic w życiu przynieść nie zdoła. Wprawia ich w stan podniecenia,
powoduje, że czują się lepsi i szlachetniejsi, choć jednocześnie spycha ich na dno i
upodabnia do zwierząt. Jest dla tych nieszczęsnych kobiet i mężczyzn ucieczką z
jednego nieszczęścia w drugie — ucieczką, która kończy się dopiero w chwili śmierci.
Daremne byłoby prawienie tym ludziom kazań na temat wstrzemięźliwości i trzeźwości.
Nałóg pijaństwa staje się może przyczyną wielu nieszczęść; lecz z drugiej strony, pojawia
się jako wynik innych i wcześniejszych nieszczęść. Głosiciele wstrzemięźliwości mogą aż
do znudzenia prawić kazania na temat zgubnych skutków pijaństwa, ale dopóki nie
zostanie usunięte zło, które pcha ludzi w objęcia nałogu, dopóty istnieć będzie pijaństwo i
jego zgubne skutki.
Dopóki ludzie, którzy pragną nieść pomoc, nie zrozumieją tego, dopóty próżne będą ich
chwalebne wysiłki, a oni sami wystawiać się będą na pośmiewisko. Obejrzałem wystawę
sztuki japońskiej, zorganizowaną dla biednych dzielnicy Whitechapel w intencji
podniesienia ich na duchu i rozbudzenia w nich tęsknoty za Pięknem, Prawdą i Dobrem.
Jeśli się założy (zresztą fałszywie), że można w ten sposób rozbudzić w ludziach
biednych świadomość i tęsknotę za Pięknem, Prawdą i Dobrem, to jednak plugawa
rzeczywistość ich istnienia oraz prawo społeczne, które skazuje co. trzeciego biedaka na
śmierć na koszt dobroczynności publicznej, dowodzą, że ta świadomość i tęsknota będą
dodatkowym przekleństwem ich życia. Im głębiej przeniknie ich tęsknota, tym więcej
będą musieli zapomnieć. Gdyby los związał mnie dzisiaj na resztę moich dni z życiem
East Endu i gdyby pozwolił mi wyrazić jedno tylko życzenie, prosiłbym, aby dane mi było
zapomnieć o Pięknie, Prawdzie i Dobru; aby dane md było zapomnieć o wszystkim,
czego nauczyłem się w księgach świata, zapomnieć o ludziach, których znałem, o
rzeczach, które słyszałem, o krajach, które widziałem. A gdyby los odmówił mi tego
przywileju, pewien jestem, że możliwie najczęściej szukałbym zapomnienia w pijaństwie.
Ludzie, którzy pragną nieść pomoc! Ich związki, fundacje, misje, dobroczynności i tym
podobne mijają się z celem. Z natury rzeczy skazane są na niepowodzenia. Są mylnie,
choć szczerze pojęte. Ci poczciwi ludzie podchodzą do życia od niewłaściwej strony. Nie
rozumieją East Endu, a mimo to przybywają tam jako nauczyciele i mędrcy. Nie
rozumieją prostej socjologii Chrystusa, a idą do nieszczęśliwych i wzgardzonych w całej
111
okazałości reformatorów społecznych. Pracują w dobrej wierze, jednak poza
złagodzeniem maleńkiej jak krople w morzu cząsteczki nędzy i zebraniem niewielkiej
ilości danych, które można by zresztą zebrać w sposób bardziej naukowy, a mniej
kosztowny, nic absolutnie nie osiągają.
Jak to ktoś słusznie powiedział, robią dla biednych wszystko, tylko nie chcą zleźć im z
karku. Pieniądze topione w realizacji tych dziecinnych zamierzeń zagrabili biednym. Ci
poczciwcy pochodzą z plemienia sytych, drapieżnych dwunogów, które stoją pomiędzy
robotnikiem a jego płacą i usiłują radzić temu robotnikowi, jak ma gospodarować rzuconą
mu z łaski żałosną resztką. Jaki ma sens, na Boga, zakładanie żłobków dla dzieci kobiet
pracujących, skoro do żłóbka dostaje się dziecko, którego matka wyrabia w Islington
sztuczne fiołki po dwanaście tuzinów za 3/4 pensa, skoro co dzień rodzi się więcej dzieci
i więcej kobiet zajmujących się wyrobem sztucznych fiołków! Taka kwiaciarka wykonuje
przy każdym kwiatku cztery ściśle określone ruchy rąk, czyli 576 ruchów za 3/4 pensa, w
ciągu dnia 6 912 ruchów za 9 pensów. Okradają ją. Ktoś siedzi jej na karku i tęsknota za
Pięknem, Prawdą i Dobrem nie zmniejszy tego. brzemienia. Nie zrobili dla niej nic ci
społeczni partacze; a to, czego nie zrobili dla matki, zniweczy wieczorem, gdy dziecko
wraca do domu, wszystko to, czego w ciągu dnia dokonali dla dziecka.
Wszyscy oni uczą jednego podstawowego kłamstwa. Nie wiedzą, że kłamią, ale ta ich
niewiedza nie nada kłamstwu cech prawdy. Kłamstwo, które głoszą, to „Oszczędność".
Dowiodę tego na przykładzie:
Przeludniony Londyn jest terenem zaciętej walki o pracę, w wyniku zaś tej walki płace
spadają do poziomu głodowego. Żyć oszczędnie znaczyłoby dla robotnika wydawać na
życie mniej, niż zarabia, czyli; innymi słowy, żyć jeszcze skromniej, niż żyje. Byłoby to
równoznaczne z obniżeniem stopy życiowej. W konkurencyjnej walce o pracę człowiek
żyjący na niższym poziomie musi zwyciężyć człowieka żyjącego na wyższym poziomie. A
mała nawet grupa takich oszczędnych robotników w każdej gałęzi przemysłu, gdzie
istnieje nadmiar rąk do pracy, będzie nieustannie obniżała poziom płac w tym przemyśle.
I ci oszczędni przestaną być oszczędni, bo ich dochód podlegać będzie nieustannej
obniżce, dopóki nie zrówna się z wydatkami.
Jednym słowem, oszczędność przeczy oszczędności. Gdyby wszyscy robotnicy w Anglii
posłuchali głosicieli oszczędności i zmniejszyli wydatki do połowy, to w warunkach, w
których więcej jest ludzi do pracy niż pracy dla ludzi, płace bardzo szybko zmniejszyłyby
się do połowy. Wtedy zaś żaden robotnik w Anglii nie byłby oszczędny, bo wszyscy żyliby
ze zmniejszonych dochodów. Krótkowzrocznych głosicieli oszczędności zdumiałby
naturalnie taki wynik ich akcji. Miara ich niepowodzenia byłaby dokładnie miarą sukcesu
ich propagandy. W każdym razie prawienie kazań na temat oszczędności 1 800 000
robotników londyńskich, którzy podzieleni na rodziny utrzymują się z dochodu
mniejszego niż dwadzieścia jeden szylingów na tydzień i od dwudziestu pięciu do
pięćdziesięciu procent tego dochodu wydają na komorne, jest czystym nonsensem.
Wracając jeszcze do daremności wysiłków ludzi, którzy pragną nieść pomoc, chciałbym
wspomnieć o jednym znamiennym, szlachetnym wyjątku, mianowicie o Domach doktora
Barnardo. Doktor Barnardo jest łowcą dzieci. Przede wszystkim „łowi" je, dopóki są
jeszcze młode, dopóki się nie ukształtują i nie stwardnieją w wadliwej formie społecznej;
112
potem wysyła je za morza, aby tam wzrosły i rozwinęły się według innych, lepszych
wzorów socjalnych. Do chwili obecnej doktor Barnardo wysłał poza granice kraju 13 340
chłopców, przeważnie do Kanady, i nawet jeden na pięćdziesięciu nie zawiódł jego
nadziei. Wynik zdumiewający, jeśli weźmie się pod uwagę, że ci chłopcy to bezdomne,
nie znające rodziców włóczęgi i podrzutki wyrwane z samego dna Otchłani i że
czterdziestu dziewięciu na pięćdziesięciu wyrasta na ludzi.
Co dwadzieścia cztery godziny doktor Barnardo zabiera ulicy dziewięciu małych
włóczęgów; obrazuje to ogrom jego pola pracy. Ludzie, którzy pragną nieść pomoc,
mogliby się wiele od niego nauczyć. Nie bawi się w żadne półśrodki. Dociera do samego
źródła społecznej nędzy i występku. Przenosi potomków ludzi rynsztoka z ich
zapowietrzonego otoczenia w zdrową atmosferę, gdzie można ich ociosać, ukształtować
tak, aby wyrośli na ludzi.
Gdy ci, którzy pragną nieść pomoc, przestaną się wreszcie bawić w żłobki dziecięce i
wystawy sztuki japońskiej, wrócą do siebie, poznają najpierw własny East End i nauczą
się socjologii Chrystusa, będą się może wówczas lepiej nadawali do poważnego podjęcia
pracy, którą powinni na świecie wykonać. A jeśli wezmą się do tego poważnie, pójdą z
pewnością za przykładem doktora Barnardo, tylko w skali tak wielkiej, jak wielki jest
naród. Nie będą pchać siłą do gardła kobiety, która robi dwanaście tuzinów fiołków za 3/4
pensa, tęsknoty za Pięknem, Prawdą i Dobrem, lecz zmuszą tego kogoś, kto siedzi jej na
karku, by zsiadł i nie pchał się tam więcej. I żeby, jak Rzymianin, poszedł do łaźni i
wypocił z siebie ducha wyzysku. Przekonają się wtedy ku własnemu zdumieniu, że sami
będą musieli zleźć z karku tej kobiety i z karku kilku innych kobiet i dzieci — choć
przecież nie mieli pojęcia, że na nich siedzą.
ROZDZIAŁ XXVII
ADMINISTRACJA
Siedmiu ludzi, pracując szesnaście godzin
na ulepszonych maszynach, mogłoby nakarmić tysiąc osób.
Edward Atkinson
W końcowym rozdziale dobrze byłoby spojrzeć na Otchłań społeczną nieco ogólniej i
zadać cywilizacji kilka pytań; a zależnie od odpowiedzi, cywilizacja albo wyjdzie z próby
zwycięsko, albo padnie. Więc najpierw: Czy cywilizacja poprawiła dolę człowieka? Słowa
„człowiek" używam w jego demokratycznym sensie, mając na myśli człowieka
przeciętnego. A więc nadajmy zdaniu inną formę: Czy cywilizacja poprawiła dolę
przeciętnego człowieka?
Zastanówmy się. Na Alasce, wzdłuż brzegów Yukonu, w pobliżu ujścia, osiadło plemię
Innuitów. Jest to plemię bardzo prymitywne i tylko z trudem można by doszukać się w
nim przebłysków tego potężnego a sztucznego tworu zwanego cywilizacją. Majątek
narodowy Innuitów sięga, być może, dwóch funtów na głowę. Żywność zdobywają w
drodze polowania i rybołówstwa. Posługują się włóczniami i strzałami o ostrzach z kości.
Innuici nie znają bezdomności. Ich odzienie, zrobione przeważnie ze skór zwierzęcych,
jest ciepłe. Nie brak im nigdy drzewa na opał ani do budowy chat, które wznoszą
częściowo pod ziemią i w których siedzą sobie zacisznie w okresach najdokuczliwszego
mrozu. W lecie mieszkają w przewiewnych namiotach. Są silni, zdrowi i szczęśliwi.
113
Jedyny ich problem to zdobywanie żywności. Przeżywają swoje dobre i złe czasy. W
dobrych czasach ucztują; w złych umierają z głodu. Ale głód jako stan chroniczny
ogromnej części ludności jest im nie znany. A ponadto nie mają długów.
W Zjednoczonym Królestwie nad Oceanem Atlantyckim mieszka naród angielski. Naród
ten jest w najwyższym stopniu cywilizowany. Jego majątek narodowy sięga trzystu
funtów na głowę. Zdobywa on jedzenie nie w drodze polowania i rybołówstwa, lecz
wymyślną i skomplikowaną pracą. Olbrzymia jego większość mieszka w okropnych
warunkach, nie ma drzewa na opał i jest nie dość ciepło ubrana. Znaczna część ludności
nie ma w ogóle mieszkań i tuła się bez dachu nad głową, pod gwiazdami. Wielu jest
takich, którzy zimą i latem drżą w swych łachmanach na ulicach. Przeżywają dobre i złe
czasy. W dobrych czasach większość potrafi jakoś zdobyć dostateczną ilość pożywienia,
w złych czasach umierają z głodu. Umierają w tej chwili, umierali wczoraj i w zeszłym
roku, będą umierali jutro i w przyszłym roku — z głodu; w przeciwieństwie bowiem do
Innuitów żyją w warunkach chronicznego głodu. Naród angielski liczy 40 000 000, a z
każdego tysiąca 939 osób umiera w nędzy, podczas gdy 8 000 000 boryka się nad
stromą krawędzią głodu. A dalej, każde dziecko, które się rodzi, obciążone jest długiem
wysokości 22 funtów. Przyczyną tego jest cudaczny twór, zwany długiem narodowym.
Jeżeli porównamy przeciętnego Innuitę z przeciętnym Anglikiem, przekonamy się, że
życie obchodzi się łagodniej z Innuitą; że Innuita przymiera głodem tylko w czasach
złych, natomiast Anglik przymiera głodem również w czasach dobrych; że żadnemu
Innuicie nie brak opału, odzienia i dachu nad głową, natomiast Anglik cierpi nieustannie
od tych braków. Warto powołać się tu na zdanie człowieka tej miary, co Huxley. Na
podstawie doświadczeń zdobytych w East Endzie, gdzie pracował jako urzędnik służby
zdrowia, oraz badań naukowo-odkrywczych wśród dzikich ludów, Huxley stwierdza:
„Gdybym stanął wobec takiej alternatywy, wolałbym z pewnością życie dzikich niż życie
tych ludzi w sercu chrześcijańskiego Londynu".
Podstawowe dobra, z których człowiek korzysta, są wytworem pracy ludzkiej. A skoro
cywilizacja nie zdołała zapewnić przeciętnemu Anglikowi tej ilości jedzenia i pomieszczeń
mieszkalnych, z jakiej korzystają Innuici, powstaje następujące pytanie: Czy cywilizacja
zwiększyła zdolność produkcyjną przeciętnego człowieka? Jeżeli cywilizacja nie
zwiększyła zdolności produkcyjnej przeciętnego człowieka, nie zdała egzaminu.
Ale przyznaję natychmiast — cywilizacja zwiększyła zdolność produkcyjną człowieka.
Pięciu ludzi może wyprodukować dostateczną ilość chleba dla tysiąca, jeden zaś
człowiek może wyprodukować dostateczną ilość tkaniny bawełnianej dla dwustu
pięćdziesięciu ludzi, wełnianej dla trzystu, butów dla tysiąca. A jednak na kartach tej
książki zostało udowodnione, że miliony Anglików nie otrzymują dostatecznej ilości
jedzenia, ubrania i butów. Nasuwa się więc trzecie i najważniejsze pytanie: Jeśli
cywilizacja zwiększyła zdolność produkcyjną przeciętnego człowieka, dlaczego nie
polepszyła jego bytu?
Odpowiedź jest tylko jedna — zła administracja. Cywilizacja może dać człowiekowi
wszystko, czego dusza zapragnie; udostępniła mu najprzeróżniejsze rodzaje wygód
materialnych. Lecz przeciętny Anglik z nich nie korzysta. Jeżeli przeciętny Anglik nigdy
nie będzie z nich korzystał, cywilizacja upadnie. Jakaż byłaby racja dalszego istnienia
114
tego cudacznego, chybionego tworu? Ale trudno wprost uwierzyć, aby tak olbrzymie
wysiłki ludzkie miały pójść na marne. To zadaje kłam rozumowi. Przyznać się do tak
druzgocącej klęski znaczy zadać śmiertelny cios ludzkim dążeniom i postępowi.
Inna i jedyna możliwość — to zmusić cywilizację do poprawienia bytu przeciętnego
człowieka. Jeśli się na to zgodzimy, wyłoni się natychmiast kwestia gospodarki
narodowej. Należy utrzymać to, co przynosi dochód; a skasować to, co dochodu nie
przynosi. Imperium albo przynosi Anglii zyski, albo straty. Jeśli przysparza jej strat,
należy z nim skończyć. Jeśli przynosi zyski, należy gospodarować w ten sposób, aby
przeciętnemu człowiekowi przypadł w tych zyskach udział.
Jeżeli walka o supremację handlową przynosi zyski, należy prowadzić ją dalej. Jeśli nie,
jeśli krzywdzi robotnika, jeśli sprawia, że los jego gorszy jest od losu dzikiego
barbarzyńcy, niech zagraniczne rynki zbytu i imperium przemysłowe idą do wszystkich
diabłów. Bo jest to fakt oczywisty, że gdy 40 000 000 ludzi żyje na wysokim stopniu
cywilizacji i ma większą indywidualną siłę produkcyjną niż Innuici, to te 40 000 000
powinno korzystać z większych wygód materialnych niż dzikie plemię Alaski.
Jeżeli 400 000 angielskich panów, którzy, zgodnie z ich własnym określeniem na
formularzach spisu ludności z roku 1881, są „bez zajęcia", nie przynosi Anglii zysków,
skończcie z nimi. Zasadźcie ich do karczowania myśliwskich rezerwatów i sadzenia
kartofli. Jeśli przynoszą zyski, utrzymajcie ich koniecznie, tylko baczcie, aby przeciętny
Anglik miał jakiś udział w korzyściach, które przynosi ich życie „bez zajęcia".
Słowem, należy zreorganizować społeczeństwo i postawić na jego czele sprawną
administrację. Co do tego, że obecna administracja jest nieudolna, nie ma chyba
żadnych wątpliwości. Pozbawiła Zjednoczone Królestwo jego krwi i żywotności. Tak
długo osłabiała ludzi, którzy zostali w kraju, że wreszcie nie są zdolni walczyć w
pierwszych szeregach rywalizujących narodów. Wybudowała West End i East End,
dzielnice tak wielkie jak samo Królestwo, którego jeden kraniec zieje rozpustą i zgnilizną,
a drugi — chorobą i niedożywieniem.
Olbrzymie imperium marnieje w rękach tej nieudolnej administracji. Pod słowem
„imperium" rozumiemy machinę polityczną, która łączy wszystkie ludy świata posługujące
się językiem angielskim poza granicami Stanów Zjednoczonych. Nie rzucam tego
oskarżenia w przypływie pesymizmu. Imperium krwi jest większe i trwalsze od imperium
politycznego i Anglicy z Nowego Świata i antypod są wciąż jednakowo silni i żywotni. Ale
chyli się ku upadkowi imperium polityczne, które ich nominalnie jednoczy. Rozkręcają się
tryby machiny politycznej, znanej światu pod nazwą Imperium Brytyjskiego. W rękach jej
administracji słabnie z każdym dniem siła jej rozpędu.
Ta administracja, która rządzi w sposób głupi i zbrodniczo nieudolny, musi zniknąć z
powierzchni ziemi. Jest nie tylko marnotrawna i nieudolna, lecz robi zły użytek z
powierzonych jej funduszów. Każdy wynędzniały biedak, każdy ślepiec, każde niemowlę
w więzieniu, każdy mężczyzna, kobieta i dziecko, którego wnętrzności szarpie głód,
głodny jest dlatego, że administracja zrobiła zły użytek z powierzonych jej publicznych
funduszów.
A gdy przyjdzie dzień Sądu Człowieka, żaden członek klasy rządzącej nie będzie mógł
powoływać się na swą niewinność. „Żywi w swych domach i w grobach umarli" poniosą
115
odpowiedzialność za każde dziecko, które umarło z głodu, za każdą dziewczynę, która
porzuci norę chałupniczą i ucieknie na nocną przechadzkę po Piccadilly, za każdego
spracowanego robotnika, który skoczy do kanału. Jedzenie, które spożywa klasa
rządząca, wino, które pije, przepych, którym się otacza, wspaniałe stroje, w które się
odziewa, są wyzwaniem dla ośmiu milionów żołądków, które nigdy nie miały dość strawy,
i dla dwukrotnie większej liczby ciał, które nigdy nie miały odpowiedniego odzienia i
odpowiedniego dachu nad głową.
Nie może tu być mowy o jakiejś pomyłce. Cywilizacja zwiększyła stokrotnie zdolność
produkcyjną człowieka, a nieudolne zawiadywanie dobrami sprawiło, że człowiek
cywilizowany żyje gorzej od dzikich zwierząt i ma mniej jedzenia i ubrania dla ochrony
przed żywiołami aniżeli dziki Innuita z klimatu podbiegunowego, który żyje dzisiaj tak, jak
żył w epoce kamiennej przed dziesięciu tysiącami lat.
WYZWANIE
Może z pradawnych kronik,
Może z hiszpańskiej legendy
Pamięć moja przymglona
Taką opowieść wyprzędła:
Gdy pod Zamorą król Sanchez
Życie dał w boju zaciętym,
Miasto obiegły pierścieniem
Wojsk jego dzielne zastępy.
Don Diego de Ordenez
Koniem pod mury zatoczył
I wrogim strażom na wałach
Wyzwanie rzucił w oczy.
„O podli! — gromko zawoła —
Wy zdrajcy i dzieci wasze!"
I w słowach grzmiących pogardą
Hańbę Zamorze ogłasza.
Przeklina domostwa wrogów,
Klnie ich umarłych cmentarze,
Klątwą zatruwa im rzeki
I jadło przeklina wraże.
Lecz sroższym kręgiem żelaznym
Nas większa armia otacza:
W drzwi każde i każde okno
Nędza zagląda żebracza.
Chleb nasz codzienny i wino
Przekleństwem więzną nam w gardłach;
Głodni zdrajcami nas mienią
Żywych czy dawno umarłych.
Gdy uginają się stoły
I gęsto krążą kielichy,
116
Przez śmiech, muzykę i pieśni
Straszliwy okrzyk przenika.
U progu sal rozświetlonych
Widm bladych łańcuch wyrasta,
Kościste palce z podłogi
Zbierają okruchy ciasta.
Tu słodkie buchają wonie,
Tysiączne światła się jarzą —
Tam, w mroku, w zimnej mgły kłębach
Snują się głodni nędzarze.
I tam w obozie nieszczęścia,
Gdzie wicher i deszcz się sroży,
Leży wśród pobojowiska
Zmarły za ludzi Syn Boży.
Longellow
117