CZTERECH MĘŻCZYZN NA BRZEGU LASU
Stanisława Fleszerowa-Muskat
Nie przypuszczali, że — kiedy nadejdzie ten dzień — będą stali tu we trzech.
Ktoś coś mówił, ktoś ściskał im ręce, ktoś im dziękował — a oni myśleli tylko o tym,
patrząc z małego wzgórza pod lasem na rozległą równinę, którą teraz drążyły koparki,
przecinały taśmociągi i nie obeschłe jeszcze na słońcu grzbiety zwałowisk. Oni widzieli ją
wciąż zieloną, taką jaka była po kilku dniach nagłej wiosny, kiedy tu przybyli i na brzegu
lasu rozbili obozowisko. Teraz w tym miejscu, gdzie stał ich barak, wznosił się okazały
budynek dyrekcji kopalni, a nieco dalej, tam właśnie, gdzie rozpoczynało się pole Ziemby
— pierwszy blok mieszkalny, obrzucony już do połowy różowym tynkiem. Cztery następne
ciągnęły się wzdłuż nowej drogi, na której stał jeszcze potężny walec, a poza nim długi
szereg samochodów gości zaproszonych na uroczystość otwarcia kopalni.
Zstępowali teraz wszyscy w dół za oprowadzającym między hałdy i zwałowarki — a
oni trzej zostali na wzgórzu i wciąż patrzyli na zieloną równinę, która tu przedtem była,
której nie przestawali widzieć.
Przeżyli tu kilka twardych miesięcy, drążąc oporną ziemię, obnażając jej tajemnice —
właśnie po to, żeby nadszedł ten dzień, kiedy miejsce sejsmografów zajmą koparki. Ale
stali tu tylko we trzech... Jego nie było wśród nich i nie było tej małej dziewczyny, która
pierwszego dnia sprzedała im mleko wiezione do miasta. I nie było człowieka, który przez
całe życie tak bardzo pragnął tej ziemi, że nie potrafił już jej utracić.
Las stał jeszcze w tym samym miejscu co przedtem, zachowując swój niski brzeg
podszyty dzikimi malinami i krzakami jałowca. Tak samo jak przedtem brzmiały w nim
nawoływania wilg, a wiatr kołysał wysokimi gałęziami drzew, przesuwając plamy słońca na
zielonych mchach. I zapach wionął ten sam od sosnowych pni. Tylko oni...
Przyjechali tu pod koniec kwietnia.
Było jeszcze chłodno, ale słońce świeciło ostro i wiosna rozpoczęła już swoją zieloną
ofensywę. W mieście zaledwie się ją przeczuwało, ale gdy tylko samochód wypadł na
otwartą przestrzeń pól, wstępujących od drogi na pochyłe wzgórza — powiał przesycony
wonią ziemi wiatr. Kasztany miały już pączki, nad wierzbami unosił się seledynowy obłok,
a oziminy... — wszystko to znało się z poprzednich wiosen, kiedy po stopnieniu śniegów
ruszano w teren. Widok był pospolity i pospolite powinien budzić uczucia, a jednak nie
mogli ukryć podniecenia. To także powtarzało się co roku.
— To dobrze — mówił doktor. — To dobrze! Jesteśmy wciąż młodzi!
Sylwester parsknął krótkim śmieszkiem — miał niewiele ponad dwadzieścia lat —
ale umilkł zaraz, bo prócz niego nikt nie śmiał się w wozie. Obydwaj inżynierowie,
siedzący obok niego na tylnym siedzeniu, milczeli wpatrując się w napięciu w pasmo szosy
podścielające się pod koła samochodu. Żaden z nich nie dobiegł jeszcze trzydziestki. A
i sam doktor — Sylwester zastanowił się patrząc na niezbyt dokładnie wygolony kark
siedzącego przed nim szefa ekipy — sam doktor przeskoczył chyba dopiero niedawno
czterdziestkę. Chodziło więc o jakąś inną młodość, nie oznaczaną latami. Sylwester
zasępił się. Nie lubił, kiedy stawał przed czymś, czego nie rozumiał. Poza tym
obudziło się w nim niejasne podejrzenie co do własnej młodości, aż do tej chwili
najzupełniej oczywistej.
Doktor zabrał go ze sobą, włączył go do ekipy nie zauważając jakby tego drobnego
szczegółu w życiorysie, o który potykała się dotąd zawsze życzliwość wszystkich
niedoszłych pracodawców: dwa lata w zakładzie poprawczym. Nie zapytał go o nic, o
niczym się nie upewniał, powiedział tylko jakie będą jego funkcje i czego będzie od niego
wymagać. Sylwester skończył technikum geologiczne — miał pracować jako siła
pomocnicza w ekipie. Wciąż czekał, że jednak padną te słowa, które słyszał tyle razy, nie
odchodził, był pewien, że jeszcze musi to nastąpić.
Wtedy doktor zdjął okulary i spojrzał na niego zmęczonymi oczyma.
— Czy jest coś niejasne? — zapytał. Chłopak trzasnął butami i wypadł na korytarz.
Od tej chwili Sylwester Piętka kochał doktora inżyniera Witolda Cabana.
Samochód mknął między dwoma niskimi zagajnikami. Z przydrożnego rowu wyskoczył
szarak i poddarłszy w górę białą kitkę mknął przed wozem. Kierowca nacisnął klakson i
przyhamował.
— Wiosna! — powiedział. — Niech sobie pożyje.
Szarak przez chwilę biegł jeszcze drogą i nagle dał susa w bok, zapadając w gąszcz
młodych świerków.
— Piętka! — mruknął doktor nie odwracając głowy.
— Tak? — zachłysnął się Sylwester.
— Czy jesteście pewni, że dobrze jedziemy?
— Dobrze jedziemy, panie doktorze.
Sylwester znał okolicę, przynajmniej powinien był ją znać — przed dwoma dniami
jechał tędy ciężarówką odwożąc na miejsce badań sprzęt i bagaże. Poczuł teraz swoją
ważność i przechyliwszy się nieco poprzez siedzącego obok niego inżyniera patrzył
uważnie na zabudowania mijanej wsi. Tamten odsunął się nieznacznie i poprawił kant
spodni na kolanie. Obydwaj, ten po prawej i ten po lewej, wciąż milczeli. — Czy wiedzą?
— pomyślał Sylwester.
Zerknął ku prawemu, który wciąż jeszcze manipulował dłonią przy nieskazitelnym
kancie swoich spodni.
Kto mu tam będzie je prasował? — pomyślał ze złośliwą satysfakcją i ledwo się
pohamował, żeby nie parsknąć śmiechem na widok śnieżnych mankietów,
wystających białym
rąbkiem z rękawów marynarki młodego inżyniera. Stanął mu przed oczyma barak, który
dzięki jego mozolnym staraniom skleciła Gromadzka Rada Narodowa. Chciał coś
powiedzieć na ten temat, ale zaniechał tej myśli. To był — o ile dobrze zapamiętał
nazwisko — inżynier Bobrowicz, inżynier Hubert Bo-browicz, ten przygłaskany brunecik z
przedziałkiem z boku. Ten drugi nazywał się Michał Gaj i nie był tak sukinsyńsko elegancki
— tylko że też milczał. Patrzył na las, przez który wciąż jechali, oczy miał zmrużone przed
ostrym blaskiem wiosennego światła, uśmiechnął się raz czy dwa, ukazując zdrowe zęby,
gdy znowu przed wozem mignął szarak, a z rowu poderwało się stadko kuropatw. Sylwester
uśmiechnął się także i odwrócił ku niemu twarz, ale tamten tego nie zauważył.
— Piętka! — odezwał się znowu doktor. — Czy on będzie na nas czekał?
Sylwester chrząknął.
— Kto?
— Przewodniczący.
— Tego nie wiem, panie doktorze.
— Jak to — nie wiecie? Prosiłem, żebyście go umówili dziś na pierwszą.
— To wszystko powiedziałem, panie doktorze. — Sylwester uporczywie zachowywał
pełen godności ton, którym posługiwał się zawsze, gdy nie był pewny siebie.
— Dlaczego więc sądzicie, że mógłby na nas nie czekać?
— Tego nie powiedziałem, panie doktorze.
— Piętka!
— Miał sukinsyńsko skwaszoną gębę. Młodzi inżynierowie dopiero teraz się ożywili.
— Wszędzie jest to samo — zawołał ten przygłaskany, Bobrowicz.
Doktor milczał przez długą chwilę.
— Jak on się nazywa? — spytał wreszcie.
— Wieczorek — odpowiedział Sylwester.
— A co z zaopatrzeniem? Poinformował was?
— We wsi jest gospoda — Sylwester z przyjemnością zmienił temat. — W starym
dworze. Bo tam był piękny dwór, tylko zaraz po wojnie chłopi rozebrali ziemię.
— To wiem — przerwał doktor. — Co z gospodą?
— Z gospodą w porządku, panie doktorze. Prowadzi ją wdowa po nauczycielu.
Starszawa — zamyślił się Sylwester.
— Będziemy mogli tam jadać? Zapytaliście o to?
— Tak jest, panie doktorze, zapytałem.
— I co?
— Nie wiem. Ona się bardzo przestraszyła, ta wdowa.
— Czego się przestraszyła?
— Bo jest tylko gulasz w puszkach.
— Boże! — Bobrowicz wzniósł oczy w górę. — Jakże mało niespodzianek przysparza
nam ukochana ojczyzna!
— Niech się pan nie martwi — Sylwester zwrócił ku niemu swoją szeroko
uśmiechniętą twarz. — Głodu nie będzie. W razie czego kurę do garnka i po krzyku. Już ja
się tym zajmę. Chłopaki zawsze wiedzieli, że ze mną głodu nie ma. Może być jeszcze
konserwowy bigos -— wycofał się szybko z tych wspomnień.
Nikt mu już nie odpowiedział. Jechali teraz drogą o częstych zakrętach, biegnącą niby
płytki wąwóz wśród zalesionych wzgórz. Słońce było już w połowie nieba, w samochodzie
zaczynało robić się gorąco.
Gaj rozsunął zamek błyskawiczny kurtki.
— A przynajmniej są ryby w tej rzece?
— No! — rozpromienił się Sylwester. — Sam widziałem, jak wyskakiwały do
słońca! I raki są, mówili mi we wsi.
— Raki?
— A co pan myśli? Tyle ich jest, że do miasta wożą!
— Zabrałeś wędki? — zapytał Bobrowicz Michała.
— I karty? — dorzucił doktor.
— Nigdy nie zapominam jednego ani drugiego. Ale gdzie jest czwarty do brydża?
Sylwester skurczył się na siedzeniu. Patrzyli teraz wszyscy na niego, doktor ze
smutkiem.
— Mocny Boże, jak ten Łazanek grał w brydża! Sylwester nie słyszał nigdy o
Łazanku, wyglądało na to, że ów Łazanek był czule wspominanym jego poprzednikiem
w ekipie. Może przeniósł się gdzie indziej, może awansował —wszystko jedno, co się z
nim stało, Sylwester utopiłby go w tej chwili w łyżce wody.
— Ja się nauczę — szepnął.
Doktor spojrzał na niego z politowaniem.
— Człowieku! — powiedział tylko.
— Chyba się znajdzie w okolicy jakiś ksiądz — westchnął Hubert. — Znowu wyjdzie
na to, że mamy klerykalne ciągoty, ale dopóki sekretarze gromadzkich komitetów nie
nauczą się grać w brydża, nic na to nie poradzimy.
— Ja się naprawdę nauczę — powtórzył Sylwester.
Wpatrywał się w nie ogolony kark doktora i do niego, z bliska i żarliwie, adresował
swoje słowa. Kark nie wykonał jednak żadnego ruchu, z którego dałoby się wywnioskować,
że taka ewentualność może być brana pod uwagę. Sylwester przeniósł wzrok na twarze
swoich sąsiadów.
Michał przymrużył lekko lewe oko.
— Zobaczy się — mruknął.
Może jednak nie wiedzą? — pomyślał Sylwester. Skwapliwie przyjął ten jakiś cień
porozumienia, który zrodził się między nim a Gajem. Spróbował zajrzeć w oczy drugiemu,
ale ten znów poprawiał swoje spodnie, żeby nie wypchały się na kolanach.
— Kiedy podłączą nam światło? — zapytał. Sylwester przesunął językiem po wargach.
— Tego mi nie powiedzieli. To już pan doktor będzie musiał sam na miejscu z
przewodniczącym...
— Słuchajcie, Piętka — przerwał mu Bobrowicz. — Pan doktor jest głową naszej
ekipy i będzie pisał pracę naukową. I dlatego trzeba mu z tej głowy zdjąć wszystkie
duperele, którymi właśnie wy musicie się zająć. My też — gdyby wam coś nie wyszło.
— No, więc właśnie nie wyszło mi z tym światłem — Sylwester uznał, że najwyższy
czas, żeby się do tego przyznać. — Przewodniczący powiedział, że we własnym zakresie
nie może tego załatwić.
— Ten Wieczorek? — zapytał doktor.
— Ten Wieczorek — szepnął Sylwester.
— I co dalej?
— I powiedział, że trzeba w tej sprawie pojechać do powiatu, do wyższej władzy.
— No to pojedziecie do powiatu.
— Ja?
— A kto?
Sylwester umilkł. Już samo zdziwienie było niewłaściwe i mogło zdradzić — nie, nie
mogło zdradzić, ale Sylwester wciąż o tym myślał, że do niedawna słowo „władza" miało
dla niego inne znaczenie, jedyne znaczenie, z którym się liczył. I oto teraz Sylwester Piętka
miał jechać do władzy w powiecie i załatwić podłączenie światła do baraku ekipy geologów
we wsi Kaliniec.
— Psiakrew! — zaklął Hubert. — Czym ja spodnie wyprasuję?
— Powiesisz je na kołku, jak zeszłego roku i włożysz dres albo szorty. Zawsze żywisz
cichą nadzieję, że będziesz składał wizyty.
Bobrowicz nie odpowiedział Michałowi, wzruszył tylko ramionami i zapalił papierosa.
Chyba naprawdę miał tę nadzieję, że gdzieś na tych wertepach, na których zwykle spędzali
lato, zdarzy się autentyczny cud w postaci jakiejś nauczycielki, panny na poczcie czy na
stacji kolejowej, autostopowiczki — diabli wiedzą, kto by to jeszcze mógł być, tyle
pięknych dziewcząt kręci się po świecie.
Właśnie mijali jakąś jadącą na rowerze — z tyłu wyglądała bardzo zachęcająco, z
przodu okazało się, że nie ma więcej niż dwanaście lat. Ponieważ Hubert prawie wychylił
się ponad opuszczoną szybą, Michał mruknął:
— Nieletnia.
Kierowca, który też obserwował dziewczynę od chwili, kiedy ukazała się za zakrętem,
roześmiał się i przyhamował. Zjeżdżali w dół po małej pochyłości, u której krańca
rozłożyła się okazała wieś. Sady zaczynały już kwitnąć, brzeg stawu, ku któremu zmierzało
właśnie rozkrzyczane stadko gęsi, zielenił się intensywnie.
— To tutaj? — ucieszył się doktor.
— Nie — Sylwester ośmielił się zaprzeczyć. — To dopiero Olszanka. Do Kalińca
będzie jeszcze z dziesięć kilometrów.
Było z dwadzieścia. Ale okolica stawała się coraz piękniejsza i — to na pewno było
złudzenie — jakby coraz bardziej zaangażowana w wiosnę. Towarzyszyła im teraz stale —
raz płynąca tuż obok drogi, to znów oddalająca się jakimś malowniczym zakolem — rzeka
o brzegach zarosłych wikliną i wierzbą, środkiem nurtu pozłocona słońcem. Unosiło się nad
nią ptactwo, rozkrzyczane, nie zagrożone żadnym niebezpieczeństwem. Raz czy dwa
mignął wśród gąszczu biały frak bociana.
Prawie prosto z pola wpadli na rynek jakiegoś miasteczka, napili się ciepłego piwa,
kupili papierosów. Doktor posłał Piętkę na pocztę, żeby się dowiedział, kiedy jest otwarta.
Chodziło o wysyłanie korespondencji i telefony.
Sylwester długo nie wracał. Wreszcie Hubert, wciąż mający nadzieję, iż oczekiwany
cud ziści się wreszcie pewnego dnia, skwapliwie zdecydował się skoczyć po chłopca.
Urząd pocztowy nie przekraczał rozmiarami kabiny kosmonauty. Sylwester stał oparty
melancholijnie o zamknięte okienko, zza którego rozlegało się pracowite siorbanie.
— Dopiero zupa — westchnął. Hubert zastukał delikatnie w szybę.
— Smacznego! Nie odpowiedziano.
Siorbanie jednak umilkło. Spojrzeli z nadzieją na okienko. Ale doszedł ich teraz szczęk
talerzy i zgrzyt noża po fajansowym dnie naczynia. Hubert machnął z rezygnacją ręką i
wyszedł, żeby uzbroić w cierpliwość denerwującego się doktora.
Zjawił się wreszcie i Sylwester. Miał jeszcze rozmarzenie w oczach.
— Schab z kapustą, panie doktorze. Pachniało tak, że nie mogłem czekać na otwarcie
tego sukinsyńskiego okienka.
— Piętka! — powiedział Caban, odwracając głowę od upstrzonego kolorową bibułką
okna gospody, na którym piętrzyły się ustawione w powabną piramidkę słoiki z gulaszem.
Powrócił Michał po zwiedzeniu zabytkowego kościóka i mogli jechać dalej. Teraz
naprawdę było już niedaleko. Po jakichś czterech czy pięciu kilometrach wyskoczyła zza
zakrętu tablica z napisem: KALINIEC.
Unieśli się prawie na siedzeniach, żeby nie dać się zaskoczyć widokowi, który mógł
lada moment wyłonić się zza drzew. Ale przez dłuższy czas nic się nie wyłaniało. Jechali
drogą między polami nie obeschłymi jeszcze po orce. Nawet rzeki nie było widać, oddaliła
się na południe i tylko pasmo ciągnących się wzdłuż jej brzegów zarośli świadczyło o tym,
że jest, że nie porzuciła tej okolicy.
— Piętka! — powiedział doktor już z rozczarowaniem w głosie.
I wtedy u wylotu drogi ukazało się okno wśród drzew tak prześwietlone słońcem, że
dopiero po długiej chwili można było w nim dostrzec dachy domów uwieńczone białymi
sadami, a ponad nimi czerwoną wieżę kościoła. Okno poszerzyło się, ukazało im całą wieś
z niedalekim dworem w przetrzebionym parku i rozległymi łąkami, które biegły aż do
rzeki, znów teraz widocznej, szerszej tu i okazalszej. Wieś zamykały z drugiej strony
niewysokie wzgórza porośnięte lasem, który ciemną, twardą linią rysował brzeg horyzontu.
— To tam — wskazał brodą Sylwester.
— Gdzie?
— Na brzegu lasu. Tam stoi nasz barak.
Z tej odległości nic nie było widać i daremnie wypatrywali choćby śladu jakiegoś
budynku.
— Okazały widocznie nie jest — mruknął doktor odwracając twarz ku
Sylwestrowi.
Piętka sam nie był zachwycony architekturą siedziby, ale teraz poczuł ukłucie w sercu.
Coś mu zapiało w krtani, gdy zsunąwszy się z brzegu siedzenia, jakby chciał być
jeszcze bliżej doktora, jakby bał się, że doktor nie usłyszy go dobrze, zawołał prawie:
— I tego nie chcieli dać. Z gardła im wydarłem. Z gardła! Michał wciągnął go za pasek
od spodni z powrotem na siedzenie.
— Uspokój się, chłopie — powiedział — wszędzie jest to samo.
Milcząc zajechali przed najbardziej reprezentacyjny budynek we wsi. Zdobiła go
urzędowa tablica. Wysiedli wszyscy, tylko kierowca został w wozie, odstraszając groźnym
spojrzeniem gromadę dzieciaków, która od razu otoczyła samochód. Gaj i Bobrowicz
przystanęli pod oknem oglądając barwne plakaty zachęcające do uprawy kminku i walki ze
stonką. Doktor kazał się Sylwestrowi prowadzić do środka.
Wejście było nieskomplikowane. Piszczące drzwi wiodły do długiej sieni, a z niej
wchodziło się właśnie do owej kancelarii, której okna zdobiły przeciwstonkowe hasła.
Muchy tłukły się po szybach i ich brzęczenie było bardziej wsią niż cały plener ciągnący się
za oknami.
Przy stole mozolił się nad stertą papierów jakiś niemłody już człowiek.
— Przewodniczący Wieczorek? — zapytał doktor, zanim Sylwester zdążył coś
powiedzieć.
Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie ma — rzekł.
— Miał przecież na nas czekać.
— Nie ma — powtórzył mężczyzna wstając. W ministerstwach i w ogóle co
znaczniejszych urzędach takie zachowanie się gospodarza oznacza koniec audiencji. Tu
oznaczało jednak tylko szacunek dla gości.
Caban się przedstawił. Było to zresztą konieczne wyłącznie ze względów
kurtuazyjnych, sekretarz Mądrzak i tak od pierwszej chwili wiedział, kogo ma przed sobą.
Teraz próbował nawet się uśmiechać, ale spłoszony wyraz oczu przeczył tym usiłowaniom.
— Proszę usiąść — mamrotał. — Wieczorek powinien zaraz wrócić.
— A jak nie wróci? — doktor spojrzał na zegarek. — Wolelibyśmy jak najprędzej
dotrzeć na miejsce.
— To ja go tam zaraz poślę — skwapliwie podsunął sekretarz i rozkładając ręce
powiedział jeszcze: — sam bym poleciał, ale nie mogę zamknąć urzędu na kołek.
— Nie, oczywiście — przyznał doktor.
— Dostaniemy się tam samochodem? — zaniepokoił się kierowca, kiedy już znowu
byli wszyscy w samochodzie i milcząc jechali przez wieś ku wzgórzu na brzegu lasu.
Sylwestrowi znowu zapiało coś w gardle.
— Droga sukinsyńska, ale ciężarówka przejechała. — I- dodał cicho pod adresem
doktora: — Klucz mam w kieszeni.
— Przecież to nie o klucz chodzi — odburknął doktor nie odwracając głowy.
Gaj i Bobrowicz nie uczestniczyli w przeżywaniu tych prestiżowych subtelności. Albo
nie mieli złudzeń, nie mogli więc cierpieć nad ich utratą, albo woleli przyjrzeć się
miejscowości, w której czekało ich kilka pracowitych miesięcy.
— Jest gees! — zawołał Hubert. — Dopiero tutaj znajdę żarówkę do latarki!
— I żyłkę do wędki — dorzucił Michał.
Na schodach przed sklepem siedziało kilku wyrostków pijąc piwo. Samochód ich
zaintrygował. Odjęli butelki od ust i patrzyli długo w ślad za wozem.
Bobrowicz wzruszył ramionami.
— Począwszy od konserw z gulaszem wszystko się zgadza — mruknął Michał.
— Damy sobie radę. Michał uśmiechnął się.
— I ja tak myślę.
Teraz wypadło skręcić w lewo od głównej szosy, biegnącej przez wieś, i piąć się w górę
piachem i wybojami, którym tylko dwa rzędy młodych brzóz dawały rangę drogi. Kierowca
zaklął.
— Nie chciałbym być w skórze panów, jak dostaniecie tę bagażówkę. Kto ją będzie
prowadził?
— Ja — odezwał się Sylwester.
— Winszuję!
— Mówiłem, że droga sukinsyńska — zapiał znowu Sylwester, nie wiadomo
dlaczego z przeproszeniem w głosie.
— Piętka!
— Tak, panie doktorze?
— Czy musicie o wszystkim mówić, że jest sukinsyńskie? Sylwester odparł po
niejakim namyśle:
— Nie muszę, panie doktorze.
— Bardzo was proszę.
— W porządku, panie doktorze.
Kiedy brzozy skręciły w bok, ujrzeli stojący na brzegu lasu barak. Tak jak historyczne
budowle, przerabiane i uzupełniane w ciągu wieków, kojarzył w sobie kilka stylów
powojennych lat — krótko mówiąc każde okno było inne, dach kryty po połowie papą i
blachą miał dziwnie łamany kształt ze względu na różną wysokość ścian. Nawet drzwi
składały się z dwóch części, z których górna zachowała jeszcze wysoki połysk być może,
jakichś dworskich podwoi.
Doktor westchnął, ale nic nie powiedział. Sylwester znowu zsunął się na brzeg
siedzenia w kierunku doktorskiego karku, ale Gaj przytrzymał go za pasek. Budowla
zresztą znikła im z oczu, droga spiralą wspinała się ku wzgórzu.
Byli wreszcie na miejscu. Szybko wysiedli z wozu i nikt już teraz nie patrzył na barak.
Michał trzasnął Sylwestra w plecy. Miejsce było piękne.
Od wschodu do zachodu rozpościerała się przed nimi panorama wsi z przeciwległym
starym dworem, ceglanym gotykiem kościoła i wstęgą rzeki, w której teraz, gdy patrzyło się
na nią ze wzgórza, odbijało się niebo. Szosa prowadząca do miasta biegła tu w dole i
dzieliło ją od baraku zaledwie kilkadziesiąt metrów, jeśliby ktoś decydował się w pogardzie
dla brzozowej drogi pokonywać porastające wzgórze zarośla.
Za plecami, od północy, mieli las. Wrzało w nim od świergotów, kląskań i gwizdów. Z
daleka dochodziło nawoływanie kukułki.
Doktor chwycił się za kieszeń.
— Nie jest tak źle — powiedział.
Sylwester wisiał oczyma na jego ustach. Nagle trzasnęła za nimi gałąź. Odwrócili się
gwałtownie.
Zza węgła baraku ukazał się jakiś człowiek.
— Jest pan przewodniczący! — ucieszył się Sylwester.
Wieczorek zbliżył się zmieszany. Musiał się trochę zdrzemnąć, bo policzek miał
zaróżowiony i mrużył oczy przed słońcem.
— Byliśmy u pana w prezydium — rzekł doktor. Wieczorek podrapał się za uchem.
— Wolałem tutaj czekać — powiedział po chwili. — Dam panom od razu klucz.
— Przecież ja mam klucz! — zawołał Sylwester.
Wieczorek nie patrzył na nikogo.
— Musiałem zmienić kłódkę. Rozbili ją wczoraj w nocy.
— Co ze sprzętem? — zapytał doktor czerwieniejąc. Wieczorek podniósł na niego
zatroskane oczy.
— Nic nie ruszyli. Nie zdążyli. Przecież waruję tutaj od dwóch dni.
||
Następnego dnia Sylwester zerwał się o świcie. Położyli się wprawdzie dość późno,
zanim jako tako przystosowano wnętrze baraku do najprymitywniejszych potrzeb, ale
Sylwester przewracał się tylko z boku na bok na swoim składanym łóżku i nie mógł
doczekać się ranka. Kiedy niebo poróżowiało, odrzucił koc, wciągnął szybko ubranie i na
palcach, żeby nie zbudzić inżynierów, wyszedł przed barak. Spał najbliżej drzwi w
pierwszym pomieszczeniu, które miało również spełniać rolę laboratorium, magazynu,
kancelarii — i nie wiadomo czego jeszcze. Za ażurowym przepierzeniem znajdował się
„pokój" Bobrowicza. i Gaja. Dopiero za nimi, odgrodzony nieco przyzwoitszą ścianą, spał
doktor.
Sylwester usiadł na progu i zasznurował półbuty. Dzień wstawał piękny. Znad
rzeki uniosła się już mgła, powietrze było przejrzyste i choć bardzo jeszcze chłodne —
Sylwester nie czuł tego. Zbiegł do rzeki, obmył ręce i twarz lodowatą wodą. Przypomniał
mu się czas, kiedy w takiej rzece jak ta, on i chłopcy kąpali się, rżąc niby młode konie.
Może skoro teraz zaczynał nowe życie, nie należało wracać do tych wspomnień, nawet na
pewno nie należało do nich wracać, ale wiedział, że tego chyba nigdy nie potrafi. Wciskały
się we wszystko, wracały do niego poprzez jakieś słowo, które ktoś rzucił, poprzez jakiś
fragment dnia czy krajobrazu, barwę, woń, dźwięk. Sylwester się przeraził, skojarzenia te
nie miały chyba źródła w tęsknocie? Przecież było im źle — zimno, głodno, za czym tu
tęsknić, pies nie chciałby takiego życia. Ale pies także czasem gna za wiatrem, sam nie
wiedząc dokąd.
— Czterech mężczyzn...
Przeczesał palcami mokre włosy i uznał, że trzeba się zastanowić nad śniadaniem.
Zawsze — tam i tu — przypadała mu w udziale aprowizacja. Znowu był przy tym samym.
Zmarszczył się i wsunął rękę do kieszeni, żeby dotykając pieniędzy uzmysłowić sobie
odmienność sytuacji. Należało po prostu pójść do sklepu we wsi i najnormalniej w świecie
poczynić zakupy. Wrócił do baraku po teczkę i właśnie się zastanawiał, którędy iść —
poprzez krzaki ku szosie czy też brzozową drogą, którą wczoraj przyjechali — gdy z dołu
dobiegł go nagle warkot motorku. Zdecydował ,się więc na pokonanie krzaków, co zajęło
mu jednak więcej czasu, niż przypuszczał. Motorek warczał coraz bliżej i zanim Sylwester
dobrnął do brzegu szosy, mignęła mu przed oczyma kolorowa kurtka.
— Hej! — zawołał. — Poczekaj!
Na rowerze siedziała dziewczyna. Przyhamowała, obejrzała się, ale nie stanęła.
Sylwester nie widział jej twarzy ani nóg — tylko dwie bańki mleka przewieszone przez
ramę.
— Poczekaj! — zawołał znowu.
Teraz się zatrzymała i zeskoczyła z siodełka.
— Dokąd wieziesz to mleko? — zapytał wyplątując nogi z kolczastego uścisku
jeżyn.
Wzruszyła ramionami.
— Do miasta.
— Nie mogłabyś mi sprzedać jednej bańki?
— Nie.
— Dlaczego? — wyplątał się wreszcie z gąszczu krzewów porastających zbocze i
zbliżył się do niej. Zmieszał się: dziewczyna była śliczna, sukinsyńsko śliczna, to
musiał przyznać od razu. Skąd się tu wzięła? Nie wyglądała na wiejską dziewczynę, choć
nieraz — wtedy — zdarzało mu się widzieć takie wiejskie dziewczęta, że aż dech
zapierało, ona jednak nie przypominała żadnej z nich.
— Przepraszam — bąknął. — Nie wiedziałem...
— Czego nie wiedziałeś? — zapytała. Przechyliwszy głowę patrzyła mu w oczy z
uważną ciekawością. Miała ciemne włosy prosto spływające wzdłuż twarzy i gęste brwi
prawie zrośnięte nad nosem.
— Myślałem, że skoro ktoś wiezie mleko do miasta... — plątał się Sylwester.
— Wiozę. — Sylwester widział, że wyraźnie hamowała śmiech. — Ale już jest
dla kogoś przeznaczone.
— Szkoda. Miałbym na śniadanie dla doktora.
— Dla kogo? — zaciekawiła się.
— Dla mego doktora — Sylwester kiwnął głową w kierunku baraku. Spi tam. I dwóch
inżynierów także.
Dziewczyna milczała przez długą chwilę, przenosząc wzrok z baraku pod ścianą lasu na
twarz Sylwestra.
— Co oni tu robią? — zapytała.
— Na razie śpią — rzekł wymijająco. — Ale bardzo by się ucieszyli, gdyby po
przebudzeniu dostali kubek mleka. Musisz je wieźć do miasta?
— Muszę. To dla profesora, który mnie uczy do egzaminu.
— Do jakiego egzaminu? — zdziwił się Sylwester. Dziewczyna przesuwała czubkiem
bucika mały kamyk, który leżał na brzegu szosy. — Mam zdawać przed wakacjami na
medycynę we Wrocławiu. — I dodała odwracając głowę. — Zeszłego roku oblałam,
dlatego tu siedzę u ojca.
— Zdarza się — mruknął Sylwester niezręcznie. — Jak ci na imię.
— Lenka.
— Mnie Sylwester. Słuchaj, Lenka, nie mogłabyś jednak tego swego profesora
odstawić na dziś od piersi, krowiej oczywiście — dodał szybko, bo dziewczyna nie
zdradzała skłonności do uśmiechu. — Zastanów się, może jednak będziesz mogła coś
wykombinować. Jeśli zechcesz — moi inżynierowie obkują cię z matematyki na blachę.
Lenka milczała pochmurnie zamyślona, w końcu lekko kopnęła wiszącą z prawej strony
bańkę.
— Niech tam! — powiedziała. — Jedną mogę ci odstąpić. Powiem, że mi się
przewróciła. Masz w co przelać?
Z tym było nieco gorzej. W baraku na górze mieli jakieś menażki, trudno byłoby jednak
przeprawiać się z nimi przez krzaki.
— Mam w co przelać — odpowiedział — ale na górze. Zaraz ci przyniosę bańkę z
powrotem.
— Pomogę ci — zaofiarowała się. Wiedział, że to ciekawość, a nie troska o to, żeby
się nie podźwignął czterolitrową bańką, skłoniła ją do tego. Uśmiechnął się i pozwolił jej
biec przodem, wskazując już utorowane przez siebie przejście wśród kolczastych gałęzi.
— Dawno tu jesteście?
— Od wczoraj.
Wyczuł, że chciała o coś jeszcze zapytać, ale zaniechała tego. Już samo oczekiwanie, że
on jednak jeszcze coś powie, było pytaniem wystarczająco natarczywym. Nie zaspokoił
jednak jej ciekawości. Myślał o tym, że miał kupę szczęścia spotykając tę dziewczynę.
Może zgodzi się co dnia przywozić im mleko? No i popatrzeć można na nią było i
porozmawiać...
Nie był zbyt zadowolony, że szła teraz z nim na górę. Bo jeśli któryś z inżynierów już
wstał... Szczególnie ten czarny, Bobrowicz, wydał się Sylwestrowi niebezpieczny.
Dziewczęta lubią takich przygłaskanych brunecików z przedziałkiem z boku. Sylwester
sam miał fryzurę nieokreślonego koloru, rosnącą na głowie jak palma i nie lubił facetów,
których los ponad miarę obdarował urodą, nie pozostawiając jej dla innych.
— Na czym ugotujesz mleko? — zapytała dziewczyna.
— Mam maszynkę turystyczną. Co ty myślisz — dodał — jak się jedzie w takie
sukinsyńskie wertepy, trzeba wszystko mieć ze sobą.
Lenka odęła różowe wargi.
— Jeśli chcesz wiedzieć, to w naszej wsi można kupić nawet telewizor. Stoi jeden w
geesie. — Patrzyła na niego bez cienia przychylności i Sylwester zrozumiał, że popełnił
gruby nietakt.
— Dlaczego nikt go nie kupuje? — zapytał, żeby coś powiedzieć.
— Na taką wieś jak nasza trzy telewizory wystarczą. W czytelni jest jeden, u księdza
drugi, a my mamy trzeci. Celka przysłała ojcu na imieniny. To moja siostra — dodała.
— Mieszka we Wrocławiu.
Byli już przed barakiem. Na szczęście nikt jeszcze nie wstał i Sylwester, nie wzniecając
sensacji i nie psując sobie niespodzianki, mógł wypakować z plecaka menażki. Przy
pomocy dziewczyny przelał w nie mleko i oddał jej bańkę.
Nie odchodziła. Rozglądała się nieznacznie, ale pusty placyk przed barakiem i wnętrze
izby, w której spał Sylwester, widoczne przez uchylone drzwi, nie stwarzały żadnej
pożywki dla wyobraźni. Sylwester wiedział, że rada by zobaczyć coś, o czym mogłaby
rozpowiedzieć we wsi, wiedział także, że nie zaspokoiwszy od razu ciekawości, tym
chętniej będzie tu przychodziła.
— Nie mogłabyć co dnia odstępować nam jednej bańki mleka? — zapytał od
niechcenia.
Dziewczyna zarumieniła się. Poczuła się przyłapana. Ale chłopak patrzył na nią tak
niewinnie, że, pomedytowawszy dla przyzwoitości, skinęła głową.
— I tak co dnia jadę tędy do miasta.
Sylwester zapłacił i sprowadził ją ze zbocza na drogę.
— Gdzie mieszkasz? — zapytał, gdy wsiadała na rower. Machnęła ręką:
— Zaraz za zakrętem — i roześmiała się. Chcesz nam złożyć wizytę?
— Dlaczego nie?
— Każdy ci pokaże, gdzie mieszka Ziemba — skinęła mu głową. — Do jutra!
— Do jutra! — odkrzyknął. Stał na brzegu szosy, dopóki nie zniknęła mu z oczu, a
potem — zły na siebie, że się tak zagapił — ruszył w tym samym kierunku po pieczywo
do sklepu. Musiał się śpieszyć, doktor mógł się obudzić lada chwila.
We wsi spotkało go rozczarowanie. Gees był jeszcze zamknięty, a kiedy udało mu się
obudzić zaspaną kierowniczkę, dowiedział się, że pieczywo jest sprzed trzech dni, bo co
dnia nie dowożą.
— Mało kto kupuje — dodała. — Wszyscy pieką chleb w domu.
— A nie wie pani, kto piekł wczoraj? — spytał Piętka. Prowadzili tę konwersację przez
uchylone drzwi i Sylwester widział potarganą trwałą ondulację kierowniczki i jej
rozchełstany peniuar.
— Kto piekł wczoraj? — zastanowiła się. — Zdaje mi się, że u Kurków piekli wczoraj
chleb. A jak nie u nich, to u sąsiadów, przechodziłam wczoraj wieczorem i doleciał mnie
zapach. Pan wie — roześmiała się zachęcająco — kaszlu, miłości i pieczenia chleba nie da
się ukryć.
— Gdzie mieszkają ci Kurkowie? — zapytał Sylwester, nieuprzejmie nie podejmując
tematu.
— Koło kościoła — odpowiedziała i zatrzasnęła drzwi.
U Kurków na szczęście już nie spano. Z komina buchał dym, a na podwórzu krzątał się
gospodarz, przeprowadzając głośny instruktaż na użytek kogoś, kto tkwił poza nie
domkniętymi wrotami obory. Instruktaż składał się ze słów mocnych, ale tak Sylwestrowi
bliskich, że aż poczuł się prawie dotknięty, gdy umilknięto na jego widok. Pchnął furtkę i,
skacząc przez nie obeschłe po niedawnym deszczu kałuże, zbliżył się ku domowi. Nad
obejściem, jak i nad całą częścią wsi położoną u stóp kościoła, grzmiał dzwon z gotyckiej
wieży, zwołując na prymarię. Prawdopodobnie dzięki niemu mieszkańcy tego domu zrywali
się tak wcześnie.
— Dzień dobry! — zawołał Piętka.
Odpowiedziano mu z intonacją zaciekawienia w głosie. Nowy przybysz we wsi był
zawsze sensacją.
Sylwester wyminąwszy gospodarza zmierzał prosto do drzwi domu.
— Gospodyni już wstała? — spytał tylko. Kurka ukazał metalowy ząb w górnej
szczęce.
— A kto by się wylegiwał tak długo?
Ruszył też zaraz za Sylwestrem, który już stanął na progu kuchni.
Na stole leżał chleb. Zobaczył go od razu, zanim dostrzegł kobietę, zdejmującą z półki
talerze, i dwoje dzieci naganiających się wzajemnie do miednicy z wodą. Leżał na stole,
cały złoty, jak ogromny pieniądz, najcenniejsza moneta świata.
Pozdrowił gospodynię i uśmiechnął się wskazując na bochen.
— Powiedziano mi, że pieczecie najlepszy chleb we wsi. Kobieta oblała się
rumieńcem.
— Chleb, jak chleb — powiedziała. — Jeśli się wszystko przy nim zrobi, jak trzeba...
— Ano, właśnie! — Sylwester przymknął powieki. — O to chodzi: wszystko, jak
trzeba! Ale gdzie teraz tak pieką chleb? W mieście na pewno nie. W mieście chleb nie ma
nic wspólnego z prawdziwym chlebem. Szedłem tutaj, a prowadził mnie zapach.
Sprzedajcie mi bochenek.
Izbę zaległa cisza. Dzieci zaprzestały pryskania wodą i z nie domkniętymi ustami
patrzyły na gościa.
— Ja tam chlebem nie handluję — odezwał się Kurka. Sylwester powoli odwrócił ku
niemu głowę.
W ustach gospodarza lśnił metalowy ząb.
— Chce pan, to niech się pan poczęstuje — dokończył.
— Ale ja muszę mieć cały bochen! — zawołał Sylwester. — Mam do nakarmienia
trzech chłopów, głodnych jak wilki. Ja czwarty.
Kurkowa już szukała czystego papieru, żeby owinąć bochenek.
— Pomączy się pan — powiedziała.
Sylwester podziękował. W progu odwrócił się i rozejrzał po izbie. Nie wyglądało tu za
bogato.
— Chce pan zarobić? — powiedział do Kurki.
— Czemu nie?
— Niech pan przyjdzie za kilka dni do baraku na brzegu lasu. Będziemy potrzebowali
ludzi do roboty.
— To pan jest z tych, co wczoraj przyjechali? — powiedział Kurka.
— Tak — krótko wyjaśnił sytuację Sylwester.
Wrócił jeszcze raz do geesu i, zbudziwszy ponownie kierowniczkę, zażądał masła.
— Nie mógł pan od razu kupić? — zawołała.
— Ruch się zwiększa, jak klienci po dwa razy przychodzą. Teraz już mógł wracać na
wzgórze.
Na szczęście doktor i inżynierowie jeszcze spali. Obszedł barak dookoła i zajrzał przez
niskie okna do wnętrza. Z pokoju szefa ekipy dochodziło donośne chrapanie. Sylwester
wzruszył się. Poprzedniego dnia wieczorem okrył doktora trzema kocami — mieli po dwa,
ale Sylwester przyniósł mu jeden ze swoich — i jego dobry sen uważał za swoją zasługę.
Na palcach przeszedł a front baraku i znalazłszy duży kamień ustawił na nim maszynkę.
Gotowanie mleka wymaga spokoju i skupienia. Sylwester lubił takie chwile jak ta:
siedział na kamieniu i wpatrywał się w ogień. Nie był to wprawdzie ogień podniecany
drzewem, jaki zwykle palili w miejscach, w których wypadało im biwakować. Tamten
ogień trzaskał i rozniecał żywiczną woń palonego igliwia i szyszek — ten był spokojnym
płomieniem ujętym w metalową obręcz, ale ciepło bijące od niego stwarzało to samo
uczucie zbliżającej się sytości i spoczynku. Kiedy ogień się palił, milczeli, przestawali
rozrabiać i, nawet kiedy było bardzo ciepło, przysuwali się, żeby siedzieć blisko przy nim.
Czasem piekli ziemniaki...
Sylwester wczepił palce w swoją palmę na głowie i tarmosił ją, aż go zabolała skóra.
Poprawił płomień maszynki, raz i drugi, żeby się dostatecznie nacieszyć, że można go
regulować — i zaczął dmuchać na mleko, bo miało zamiar wyskoczyć z menażki. Poparzył
sobie palce, ale nie rozlał ani kropli. Wziął talerz z chlebem i ruszył w stronę baraku.
Kiedy doktor obudzony krokami otworzył oczy, ujrzał przy łóżku Piętkę z dymiącym
kubasem w rękach.
— Co się stało? Co to jest? — zawołał.
— Mleko, panie doktorze — szepnął Sylwester i dodał: — Sukinsyńsko piękny dzień.
Doktor spojrzał w okno i powstrzymał rękę Sylwestra, który pchał mu dymiący kubas
do łóżka.
— Poczekajcie, wstanę, przecież nie leżę w połogu. — Odrzucił koce i wyskoczył z
łóżka. — Że też człowiek nigdzie nie może mieć spokoju.
Sylwester poczuł w gardle to swoje wysokie pianie, które nawiedzało go zawsze, gdy
czuł się skrzywdzony.
— Ja myślałem, panie doktorze... — wyjąkał.
— Nie wiem, co myśleliście, ale co was podkusiło z tym mlekiem? Nie cierpię
mleka!
Drzwi od pokoju inżynierów uchyliły się i stanął w nich Bobrowicz, w piżamie, prawie
nieprzytomny jeszcze ze snu.
— Ja wypiję — wymamrotał.
Caban zerknął na twarz Sylwestra i odebrał mu kubek z ręki.
— Jak nie ma nic innego, dobre i mleko — powiedział zdmuchując z obrzydzeniem
kożuszek.
— Pan też dostanie — szepnął Sylwester do Huberta, który wycofał się z powrotem na
swoje łóżko.
— I kto mi tu dał trzy koce? — zawołał doktor.
— Ja.
— I po co? Spociłem się juk ruda mysz.
— Myślałem... — zaczął znowu Sylwester.
— Zapamiętajcie sobie, Piętka — przerwał mu doktor. — Nie lubię, żeby ktoś dbał o
mnie. Potąd mam tego — wskazał palcem gardło i dodał już z uśmiechem, bo mina
Sylwestra wydała mu się bardzo żałosna: — Mężczyźnie też należy się odpoczynek.
W drugim pokoju, u inżynierów, już wrzało.
— Kto nie chce mleka? — wołał Michał. — Słyszałem, że ktoś nie chce mleka.
— Ja się pierwszy zgłosiłem! — krzyknął Hubert. Sylwester się rozpromienił.
— Jest dużo mleka! — zawołał i wypadł przed barak po menażki.
Po chwili siedzieli w „kuchni" wokół skrzyni po przyrządach, przykrytej białym
papierem, w który Kurkowa zawinęła Sylwestrowi chleb. Obydwaj — Gaj i Bobrowicz —
byli zachwyceni śniadaniem, Sylwestrem, dniem, który prezentował się im w całej
promiennej okazałości przez szeroko otwarte drzwi. Wydawali co chwila indiańskie okrzyki
i klepali Piętkę po plecach.
Kiedy tak siedzieli, opierając się łokciami o skrzynię, w swetrach naciągniętych na
kurtki od piżam, z włosami zwichrzonymi nieomal jak Sylwestrowa palma — wydawali mu
się mniej obcy, momentami nawet podobni do tamtych... Trzasnął się w czoło, żeby
odegnać myśl, która się znowu skądś przyplątała.
— Muchy bijecie, Piętka? — roześmiał się Hubert.
— Muchy — przyświadczył Sylwester ponuro.
— Kiedy ja ostatni raz jadłem taki chleb? — zamyślił się Michał. — Łotr jestem, nie
syn — pół roku nie byłem u matki.
— Daleko? — zainteresował się Sylwester.
— Daleko. Coraz dalej. I niedobrze, że coraz dalej...
Sylwester nie znosił sytuacji, w których czegoś nie rozumiał, zawsze miał wtedy
uczucie, że żartują z niego. Wparł teraz w młodego inżyniera uważne, nieruchome
spojrzenie.
— Nie chodzi o kilometry — ciągnął dalej Gaj. — To nawet blisko stąd. W życiu
zrobiło się daleko.
— Przestań gadać — przerwał mu Hubert — tylko wybierz się którejś niedzieli. Jak już
będzie samochód.
— Może byśmy jaką kurę upolowali po drodze — westchnął Sylwester.
— Sylwester — upomniał Hubert.
— Pan inżynier rosołku by nie popił?
— Ile wy macie lat, Piętka? — zapytał Gaj. Sylwester pociągnął się za nos.
— Niedługo będzie oczko.
— Co to znaczy?
— Dwadzieścia jeden.
— Gdzie macie rodziców?
Sylwester uczynił nieokreślony ruch ręką, balansujący między niebem a ziemią.
— Gdzieś są.
— Nie żyją?
— Tego nie wiem.
— Kto was wychowywał?
— Czy to ważne? — Sylwester skrzywił się nieznacznie. — Dom Dziecka. Do dzisiaj
tam mieszkam i pewnie będę zawsze tam mieszkał, bo skąd wezmę mieszkanie? Pełno
tam teraz takich starych byków. Kierownik trzyma, bo mu żal. Co ma zrobić, wychował od
dzieciaków, to teraz wypuścić na ulicę...?
Sylwester zobaczył przed sobą łysiuteńką i różowiuteńką, jak kuper prosięcia, czaszkę
kierownika Żuczka i jego dobre oczy, którym nadaremnie usiłował nadać wyraz srogości.
Na-
wet kiedy zjawił się po tych dwóch latach, kierownik powiedział tylko: A, jesteś! To
dobrze.
— W każdym bądź razie — przerwał przedłużające się milczenie Hubert — możemy
was posyłać po papierosy. Dwadzieścia jeden lat — to wiek, w którym człowiek
wszystko robi z przyjemnością.
— Tak jest, panie inżynierze.
— No, więc, Sylwester, w mojej walizce jest takie małe pudełeczko.
Odbiorniczek tranzystorowy. Musimy wysłuchać komunikatów. Gazet chyba nie ma się
tu co spodziewać.
Sylwester w mgnieniu oka był z powrotem. Ale uwagi jego nie skupiał przedmiot
trzymany w rękach. Patrzył przez otwarte drzwi na placyk przed barakiem, nie mogąc
oderwać spojrzenia od czegoś, co tam zobaczył. Poszli za jego wzrokiem. Na brzegu lasu
siedział pies. Ogromny, jak cielę, miał puszystą sierść i stojące uszy wilka. Tylko morda,
zakończona nie tak spiczasto i czujnie, nadawała mu łagodniejszy wygląd. Siedział i
przechyliwszy nieco łeb węszył i obserwował, co się dzieje w baraku.
— Poczuł jedzenie — szepnął Sylwester. Michał odkroił od bochenka kromkę chleba.
— Trzeba mu rzucić — powiedział. — Chociaż... — przyjrzał się psu — nie wygląda
na zagłodzonego.
Sylwester postawił na skrzyni radio i wziąwszy chleb ostrożnie zbliżył się do drzwi.
— Co to można widzieć z takiej odległości.
— I przy takim futrze jak jego — dodał Hubert.
Pies wciąż siedział, węsząc. Ślepia miał żółte i połyskujące w słońcu jak dwa
oszlifowane bursztyny.
— Stary łotr! — powiedział Sylwester. — Sukinsyński łotr. Kupiłby nas wszystkich!
— Ale wciąż trzymał w ręku chleb i szedł ostrożnie ku drzwiom. Nieraz spotykał podczas
swoich wędrówek takich czworonożnych włóczęgów zdanych na swój instynkt i
inteligencję bardziej wyostrzoną niż u wilka. Czasem były to psy naprawdę bezpańskie,
czasem uprawiające swój proceder z amatorstwa, w tajemnicy przed panem.
Sylwester cmoknął cicho. Pies przestał węszyć, postawił jeszcze bardziej uszy i
nieruchomo patrzył mu prosto w oczy. Sylwester wyszedł krok przed barak. Pies podniósł
się tylko trochę na łapach, ale nie ruszył się z miejsca.
— Uważaj, Piętka! — krzyknął Hubert.
Sylwester jednak posuwał się wciąż naprzód. Pies nie spuszczał z niego napiętego
spojrzenia. Nie warczał jednak, górna warga nie zadrżała mu nawet nad zaciśniętymi kłami.
Sylwester zatrzymał się na kilka kroków przed nim, wyciągnął rękę z chlebem, a gdy
pies wciąż się nie ruszał, rzucił go łagodnym łukiem w jego kierunku. Płowy zwierz zerwał
się teraz na równe nogi. Skoczył do chleba, ale nim go do-sięgnął, zatrzymał się w miejscu.
Instynkt istot, które bez trudu nie dochodzą do jakiegokolwiek posiadania, ostrzegł go przed
zbyt łatwą zdobyczą. Podniósł łeb, przyjrzał się Sylwestrowi nieufnie i rzucił się w las,
między niskie krzaki podszycia.
Chłopak zawrócił do baraku.
— Nie ruszył! — powiedział z podziwem.
— Widocznie nie był głodny — zauważył Hubert manipulując przy radiu.
— Nie, nie dlatego — pokręcił głową Sylwester. — I człowiek, jak się raz natnie, nie
dowierza już nikomu.
— Chleb zjedzą ptaki — powiedział Michał.
— Tu Polskie Radio Warszawa — huknęło nagle w niskim baraku. — Minęła godzina
szósta.
— Która? — wrzasnął doktor ze swojej sypialni. Hubert ściszył radio.
— Szósta, panie doktorze. Caban ukazał się na progu.
— Piętka! — rzekł wznosząc oczy do nieba. — Czy będziecie co dnia zrywać nas tak o
świcie?
Sylwester nie zniżając spojrzenia patrzył mu prosto w oczy.
— Tak, panie doktorze.
— Dlaczego, u Boga Ojca? Przecież sami też możecie dłużej pospać?
— Nie mogę, panie doktorze.
— Bo co? Powiedzcie wreszcie!
— Bo o piątej, panie doktorze, przychodzi mleczarz! Mleczarz! — podkreślił z
naciskiem, patrząc z ukosa na młodych inżynierów.
Ksiądz Łoziński był mężczyzną po pięćdziesiątce. Wciąż jednak w tym określeniu
słowo „mężczyzna" było na pierwszym planie i Sylwester, który uważając się za najmniej
honorowego gościa na plebanii obserwował go milcząco, nie mógł się nadziwić jego silnej
postaci, sprężystym ruchom i młodemu uśmiechowi.
Teraz ksiądz klaskał w dłonie i wołał w stronę kuchni:
— Teosiu! ...osiu!
Hubert i Michał wymienili szybkie spojrzenia.
W kuchni — oddzielonej od pokoju, w którym siedzieli, długim korytarzem —
zawrzało. Posypały się pokrywki, garnki i talerze, drobne kroczki biegły z pośpiechem.
— ...osiu! — grzmiał ksiądz proboszcz.
Po opadnięciu nowej lawiny brzęków i szczęków na progu pokoju stanęła wystrojona w
śnieżny fartuszek Teosia.
Zapatrzyli się w nią jak urzeczeni. Wiek miała nieokreślony — pasowało do niej
zarówno dwadzieścia, jak i pięćdziesiąt lat. Po prostu lata nie mogły tu ani zaszkodzić, ani
nic poprawić. Miała małą główkę przechyloną na bok — nie była to jednak kokieteria, ale
okrutny jakiś błąd anatomii, dzięki któremu prawe oko patrzyło na świat z góry, a lewe z
dołu, co niewątpliwie musiało wpływać na skrzywienie jego obrazu. Stąd Teosia nie
odznaczała się chyba promiennością charakteru i obydwa spojrzenia — to z góry i to z dołu
— którymi obrzuciła gości, nie wyrażały entuzjazmu.
Ksiądz zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi.
— Teosiu! — wołał. — Mamy miłych gości. Pokaż, co potrafisz.
— Co ma być? — spytała Teosia ponuro.
— Spiżarenka i piwniczka!
— Ale co?
— Wszystko, co masz. Poza tym — kurczaki tam jakieś po podwórzu latają...
Teosia podrzuciła ramionami.
— Na kurczaki trzeba za długo czekać.
— Mamy czas, poczekamy — ksiądz nie tracił cierpliwości.
— A w ogóle jeszcze za małe.
— Teosiu! — ksiądz proboszcz huknął w stół potężną dłonią. — Pokaż panom, że
jednak masz jakieś zalety.
Teosia wycofała się z pokoju z godnością.
— Zaraz panowie usłyszą — powiedział gospodarz.
W kuchni istotnie posypała się nowa lawina pokrywek, garnków i innych akustycznych
naczyń. Potem rozległo się ostentacyjne ostrzenie noża, wreszcie gdzieś w głębi trzasnęły
drzwi i zaległa cisza świadcząca o tym, że Teosia ruszyła jednak na podwórze w
morderczym zamiarze.
— I pomyśleć — rozłożył ręce ksiądz — ile człowiek musi znieść, żeby sobie nim
parafianie gęby nie wycierali, że śpi z gospodynią.
Roześmieli się wszyscy nie wyłączając Sylwestra, który z szacunku dla gospodarza
tylko półgębkiem dawał wyraz swojej wesołości.
Ksiądz podszedł do małej szafki w rogu pokoju i wyjął z niej pękatą butelczynę.
— Na szczęście jest tyle sposobów umilania sobie życia, że jakoś to wszystko razem
można znieść. Nim Teosia nam coś przyniesie — zdrowie panów!
Napój był jasnozłoty, korzenny. Ksiądz, przełknąwszy szybko zawartość swego
kieliszka, patrzył z zaciekawieniem na gości. Sylwestrowi oczy wyszły z orbit. Doktor i
inżynierowie siedzieli z otwartymi ustami, nie mogąc złapać powietrza.
— A niech księdza! — rzekł wreszcie, krztusząc się, doktor.
— Mój własny przepis! — powiedział ksiądz z dumą. — Jeszcze z partyzantki.
Przez cały czas siedzenia w lesie nie miałem ani razu nawet kataru. Wszystko dzięki temu:
spirytus, miód — nie za dużo miodu — i korzenie!
— Długo był ksiądz w lesie? — spytał Hubert odzyskawszy wreszcie głos.
— Przeszło trzy lata. Poszedłem na jesieni w czterdziestym pierwszym. Nie było na co
czekać. Wszystkich księży z naszej okolicy brali do Dachau. Już bym teraz był u świętego
Piotra
na posyłki. — Ksiądz znowu napełnił kieliszki, nie dostrzegając przerażenia gości. —
Przynajmniej się trochę postrzelało! — Przymknął oczy i dorzucił: — Pan Bóg odpuścił.
Doktor odsunął swój kieliszek.
— Może nie tak ostro, ksiądz przyzwyczajony, a my — nowicjusze.
— Przepraszam, istotnie, praktyka w tej dziedzinie dużo znaczy. Chociaż ja także
już teraz to nie to, co dawniej. Ostro się piło. Kto by to na trzeźwo wytrzymał.
Podszedł do ściany, na której na starym kilimie wisiał zardzewiały nieco bagnet, mauzer
z obciętą lufą, vis i piękna belgijska dubeltówka.
— Pamiątki! — powiedział.
— Nie musiał ksiądz tego oddać? — zdziwił się Michał, także podchodząc do ściany.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Musiałem, ale nie oddałem. Zamki wymontowałem i odesłałem w pudełku. Do
samego Bieruta pisałem w tej sprawie. — Zdjął dubeltówkę i przez chwilę trzymał ją w
rękach. — A to nawet nie moje. Pan Kaliniecki mi zostawił. Nasz dziedzic. Też był razem
ze mną.
— Nie żyje? — spytał Hubert.
— Żyje, ale kiedy stąd wyjeżdżał, nie miał jak z tym się ciągnąć.
Teraz doktor Caban, nie proszony, sięgnął po kieliszek. Oto znowu był w samym środku
spraw jakiejś wsi, oto znowu otwierała się przed nim historia kawałka ziemi skupiającego w
sobie namiętności ludzkie nie ostudzone przez czas. Wszędzie gdziekolwiek stawiali
sejsmografy, trafiali na czyjeś prawa, na czyjąś miłość lub nienawiść. Czasem ludzie z ulgą
odwracali się od przeszłości, a czasem...
— Napijmy się! — powiedział pierwszy, a potem dodał spoglądając na skwapliwie
wyciągniętą po kieliszek dłoń Sylwestra: — Piętka nie! Piętka harcerz!
— Za późno sobie doktor o tym przypomniał — roześmiał się Michał, ale Sylwester
posłusznie cofnął rękę i nawet próbował się uśmiechnąć.
Otworzyły się drzwi i wtargnęła Teosia z ogromną tacą.
Wciąż nadąsana stawiała na stole półmiski z wędzoną polędwicą, szynką i suszoną
kiełbasą, różnego rodzaju serami, marynatami, masłem i wspaniałym, pachnącym już z
daleka chlebem.
— Co wy tutaj macie za chleb! — powiedział doktor. — Odjeść się nie można!
—- Wszędzie, gdzie ziemia jest uboga — ksiądz pomagał Te-osi ustawiać talerzyki i
sztućce — i najlepiej rodzi żyto, chleb smakuje jak specjał. To oczywiście odnosi się do
podniebień tubylców, jeśli jednak i goście tak uważają, trzeba to przypisać zaletom naszego
powszedniego.
Odpowiedział mu pomruk Sylwestra.
— Rzecz polega na tym — odezwał się Michał, unosząc w górę kromkę chleba
— że tam, gdzie nie rodzi się pszenica, ludzie zawsze starali się osiągnąć coś
najlepszego ze swego ubogiego, żytniego ziarna. Stąd chleb jest tam smaczniejszy niż w
bardziej urodzajnych okolicach. Tak jest wszędzie. Wszędzie — powtórzył ciszej. Wciąż
jeszcze trzymał chleb uniesiony ku górze w dwóch palcach, a oni wszyscy patrzyli na
niego. Nawet Teosia przystanęła w drzwiach i patrzyła na piękną kromkę kalinieckiego
chleba.
— I czego panowie myślą szukać — przerwał milczenie ksiądz — w tej naszej
biednej ziemi?
Doktor rozłożył tylko ręce, nie lubił uprzedzać faktów, był przesądny jak baba.
Ksiądz jednak zrozumiał to inaczej. Roześmiał się i nakładając doktorowi na talerz
soczysty plaster szynki, powiedział:
— Tu ludzie są biedni. Jeśli potraficie im dać dobrobyt, będą zań dziękować Bogu, za
moim pośrednictwem oczywiście. A zatem długo nic mi nie grozi, przeciwnie —
duszpasterz ma zawsze powód do radości, gdy jego parafianom lepiej się powodzi. Jestem
więc — schylił siwiejącą głowę w przesadnie niskim ukłonie — całym sercem
sprzymierzeńcem panów.
Doktor przez chwilę szukał właściwej odpowiedzi, ale ksiądz zdawał się wcale na nią
nie czekać. Rzucał plastry szynki na talerze Huberta, Michała i Sylwestra. Młodzi ludzie
pospiesznie pochylili się nad nimi. Doktor poczuł się samotny z tą swoją nową troską, która
zarysowywała się już przed nim, choć nie wiedział, naprawdę nie mógł jeszcze wiedzieć,
czy i co uda mu się wydobyć z tej ziemi. Nie powinien mieć nawet o to do nich pretensji —
dzieliło ich dziesięć lat wieku, a jednak dla nich historia była już tylko nauką albo w
najlepszym razie mglistym wspomnieniem. Może Gaj powinien był rozumieć coś więcej —
sam pochodził ze wsi, skądś spod Kalisza, ale Hubert? Syn wziętego ginekologa,
abominacja do zawodu ojca pchnęła go w plener, jak najdalej od klinicznych zapachów
gabinetu ojca i poczekalni pełnej zasmuconych pacjentek. Plener — tak właśnie trzeba to
było traktować... Może jednak krzywdził ich? Może tylko udawali tak zajętych jedzeniem,
aby nie spotkały się ich spojrzenia?
— Doktorze! — zawołał ksiądz. — Czekamy! — Patrzył na niego z niepokojem
gościnnego gospodarza, który zaczyna się obawiać, że to co zgromadził na stole, nie
znajduje uznania w oczach gościa. — Szyneczka własnej roboty! I hodowli!
— Ależ pyszna! — zawołał doktor przełknąwszy pierwszy kęs.
Za to Sylwestra nie trzeba było zapraszać. Zmiatał wszystko, co było w zasięgu jego
widelca z takim pośpiechem, jakby lada moment mógł wypaść koniec świata i
pozostawienie na stole nie dojedzonych darów bożych mogło spowodować utratę spokoju
na całą wieczność. Ksiądz obserwował go z uśmiechem i pilnował, żeby nie miał pustego
talerza.
— Jestem więc całym sercem sprzymierzeńcem panów — powrócił do tematu, który
przerwały mu obowiązki gospodarza.
Doktor wciąż nie wiedział, czy żartuje, czy jednak ma nadzieję usłyszeć coś od niego.
Uznał, że najwłaściwiej będzie, nie psując sobie wieczoru, nie zastanawiać się nad tym.
Skłonił się gospodarzowi i nie unikając jego spojrzenia powiedział:
— Cieszy mnie, że doznajemy w Kalińcu równie serdecznego, jak wszędzie, przyjęcia.
Bobrowicz i Gaj zapomnieli o trzymanych w ustach kęsach i patrzyli na szefa ze
zdumionym podziwem.
Na szczęście w kuchni rozległy się donośne uderzenia tasaka.
— Będzie nadzianeczko do kurczaczków — powiedział ksiądz z rozmarzeniem. —
Teosiu! — wrzasnął. — Niech Teosia nie zapomni o zielonej pietruszce!
Z kuchni odpowiedział tylko złowrogi pomruk. Ksiądz wzniósł oczy do nieba.
— Jednym słowem, Wieczorek stanął na wysokości zadania — powiedział nagle, jakby
przewodniczący GRN od początku był tematem ich rozmowy.
Doktor znowu pochylił głowę w ukłonie.
— Jak najbardziej! Zastaliśmy wszystko zapięte na ostatni guzik, pomieszczenie
przyzwoite i wygodne.
Ksiądz zamrugał powiekami.
— Ten barak na brzegu lasu?
— Ten barak.
— A co z wyżywieniem?
— W porządku. Obiady jadamy w gospodzie.
— U Lukrecji? — zarechotał ksiądz z niedowierzaniem. — Bo my szanowną wdowę
po naszym nieodżałowanym nauczycielu nazywamy Lukrecją.
— Że taka słodka? — spytał Hubert.
— Że truje! Męża nieboszczyka wykończyła, a teraz zabiera się do całej wsi. — Ksiądz
spoważniał. — Może nie jest aż tak źle, ale w każdym razie w gospodzie jadają tylko
odważni.
— Kaliniec nas wobec tego popamięta — roześmiał się Michał. — Co dnia
przeprowadzamy szkolenie w kuchni.
— Lukrecja szaleje? Hubert spuścił skromnie oczy.
— Ze szczęścia!
— No, tak — ksiądz znowu napełnił kieliszki. — Ona to lubi!
W kuchni rąbnęło coś potężnie o kamienną posadzkę.
— Teosiu! — krzyknął ksiądz — Teosia żyje?
Drugie huknięcie rozwiało tę niepewność. Ksiądz powrócił do przerwanej rozmowy.
— Więc dobrze, u Lukrecji obiady. A co z resztą?
— Na śniadanie pijemy mleko.
Ksiądz nadstawił ucha z niedowierzaniem.
— O! Kto wam sprzedaje mleko? Doktor przełknął to gładko.
— Jakiś mleczarz, którego odkrył Sylwester.
Sylwester zakręcił się niespokojnie na krześle, bo ksiądz zwrócił teraz na niego swoje
zdumione spojrzenie.
— Mleczarz? — nie przestawał się dziwić. — Cały Kaliniec odstawia mleko do
mleczarni.
— Widocznie... — zająknął się Sylwester — widocznie to mleczarz z sąsiedniej wsi...
Ksiądz kręcił głową z powątpiewaniem.
— Od mleczarza czy nie od mleczarza — powiedział Michał — z tej czy innej wsi,
mleko na pewno pochodzi od krowy. I jest wspaniałe! Do południa nie czujemy po nim
głodu, mimo że się niemało naskaczemy po polu.
— Tak — powiedział ksiądz z nadzieją w głosie. — Praca nielekka.
Ale nikt nie podjął tej kwestii. Sylwester rad, że wyczerpano temat mleka, miał jeszcze
coś do powiedzenia o aprowizacji.
— Kolację również robimy we własnym zakresie — uśmiechnął się zadowolony z
wyrażenia. — Wczoraj mieliśmy ryby.
¦— Sprzedał wam ktoś ryby? — zawołał ksiądz w wyższej jeszcze tonacji zdziwienia.
Sylwester wzruszył ramionami.
— A kto by kupował, jak rzeka pod nosem? Pan Michał łapie.
— O! — zawołał ksiądz. — To Teosia będzie musiała się uśmiechnąć do pana
inżyniera, o ile oczywiście to pana nie odstraszy. Uwielbia ryby, a ze mnie żaden wędkarz.
Rewanżujemy się kurczakami.
— Przyniosę i bez rewanżu. Ale — Michał uśmiechnął się nieznacznie — wierni rybek
nie łapią?
Ksiądz machnął ręką.
— Minęły te czasy, kiedy chłop leciał z koszykiem na plebanię. W niczym się tak
prędko nie cywilizują, jak w tym — żeby nie dawać. Poza tym, Wieczorek podatku
gruntowego dołożyłby każdemu, kogo by na tym złapał.
Roześmiali się hałaśliwie, tylko ksiądz pozostał poważny.
— To nie dowcip, na zebraniu tak powiedział. Że dosoli każdemu podatku, aż mu
się odechce. No, ale chwalić Boga — zmienił pośpiesznie temat — na głód i tak nie
narzekam. — Z kuchni dolatywał już nęcący zapach przyrumienianych kurcząt. Ksiądz
pociągnął nosem. — I tak sprawy przyziemne mają za dużo uroku — westchnął. —
Zwłaszcza tutaj! Co za okolica! — zwrócił się ku otwartemu szeroko oknu, w którym
tłoczyły się na wpół rozkwitłe gałęzie bzu. Nad nimi widać było schodzący w dół po
pochyłości kościelnego wzgórza biały sad. Poza nim w fioletowomlecznej barwie
zapadającego zmierzchu ciągnęły się aż ku brzegowi rzeki łąki, soczyste i bogate o tej
porze roku. — Co za okolica! — powtórzył. — Może to nawet grzech, ale jestem
zakochany w Kalińcu.
— Rozgrzeszam księdza — powiedział doktor, nie broniąc się przed następnym
kieliszkiem, który ksiądz już napełniał. — Jakkolwiek — dodał ostrożnie — uważam, że
każde przywiązanie jest niewolą.
Ksiądz wypił i nie stawiając kieliszka spojrzał doktorowi w oczy.
— Tak — powiedział ciszej niż zamierzał. — Tak. Zapadło milczenie, które przerwała
Teosia, jak zjawa stająca w progu.
— Co do kurczaków? — zapytała z akcentem ostatecznej pogardy w głosie: dla
gospodarza, dla gości, dla sprzętów w pokoju i bzów za oknem.
— Teosiu! —ksiądz wzniósł ręce do góry i zatrzepotał nimi nad głową. — Mnie się
Teosia pyta?
— Bo nie wiem, co kto chce.
— A co może być?
— Sałata — wykrztusiła ozdoba plebanii.
— I co jeszcze?
Teosia przymrużyła górne oko i podumała przez chwilę.
— Borówki.
— No, to nad czym się Teosia zastanawia? Dawać jedno i drugie.
— Jedno i drugie? — Teosia powlokła zgorszonym spojrzeniem po twarzach
mężczyzn.
— Tak powiedziałem.
— Dobrze! — mruknęła, co miało oznaczać, że już od tej chwili nie bierze absolutnie
za nic odpowiedzialności. Zbliżyła się do stołu i patrzyła przez chwilę na przetrzebioną
zawartość półmisków. Ale pytanie dotyczyło wyraźnie pękatej butelki.
— Zabrać już to?
— Nie! — powiedział groźnie ksiądz.
Teosia odsunęła się nieco od stołu i schowawszy ręce pod biały fartuszek zauważyła z
godnością:
— Mnie nic do tego, proszę, niech stoi. Tylko chciałam powiedzieć, że ksiądz ma
dzisiaj spowiedź. Spowiedź wielkanocną!
— Pamiętam! — wrzasnął ksiądz. — Pamiętam! Co mi Teosia wyjeżdża...
— Ja tylko mówię. Ludzie w kościele czekają. Doktor uniósł się na krześle.
— Księże drogi, dlaczego ksiądz nie powiedział? Dobrze to rozumiemy, obowiązki...
Ksiądz przemocą posadził go z powrotem.
— Jakie tam obowiązki. Niech się trochę pomęczą z tymi grzechami, których sobie
nazbierali. Cisza kościoła służy kontemplacji. Wlepiłbym im pokutę z moczeniem w smole
włącznie, gdybym dla ich marnych grzechów miał się pozbawić tak miłego towarzystwa.
Teosiu! — krzyknął, choć Teosia stała o krok. — Niech tam Teosia pchnie kogoś do
kościoła, żeby poczekali. Teosia nic nie odrzekłszy wyszła z pokoju. Doktor znowu
usiłował się podnieść, dając do zrozumienia kolegom, że powinni zrobić to samo.
— Nie, nie — powiedział. — Jeśli ludzie czekają... Ksiądz znowu, tym razem może
nawet zbyt silnie, posadził go na krześle.
— A czy ja nie wiem, z czym czekają? Nowina dla mnie? Znam na pamięć ich grzechy,
z góry mogę przewidzieć, co kto ma na sumieniu. Powtarzają się — westchnął —
powtarzają się ci moi parafianie! Konceptu za grosz!
Sylwester się roześmiał, ale Michał zgasił go spojrzeniem.
— Mogę nawet to przewidzieć — ciągnął dalej ksiądz — kto pojedzie się spowiadać
do innej wsi i z jakiego powodu. Dwóch mam takich ptaszków. Oczywiście Wieczorek i —
Ziem-ba. Sylwestrowi uśmiech zastygł na wargach. Wpatrywał się w księdza z natężeniem.
— Obydwaj wolą nie pokazywać mi się na oczy. Wiedzą, że nie skończyliby pokuty
do końca życia.
— Za co Wieczorek, to się łatwo domyślić — roześmiał się Michał — ale co z tym
Ziembą?
Pogodna do tej chwili twarz księdza spochmurniała.
— Stare dzieje — mruknął. I odchyliwszy się do tyłu na krześle krzyknął w stronę
kuchni: — Teosiu! Do kurczaków najlepiej pasuje mizeria!
Teosia tym razem nie pofatygowała się nawet dla wygłoszenia repliki.
— Będą ogórki, będzie mizeria — odkrzyknęła z kuchni.
— Dawniej — pokiwał głową ksiądz — mieliśmy wszystko w naszym Kalińcu. Była
cieplarnia, w której ogórki dojrzewały już pod koniec lutego. I co — śladu nie zostało.
Szkło rozebrali do okien — urwał i znowu sięgnął po butelkę.
Ale doktor stanowczo podziękował, a za nim młodzi.
— Czy ksiądz chce, żebyśmy nie byli zdolni ocenić w pełni kulinarnych talentów
księdza uroczej gospodyni?
Ksiądz posłusznie odstawił butelkę.
— Jeśli tak, to nie nalegam. Teosia jest warta tego, żeby podziwiać ją na trzeźwo.
Istotnie kurczęta okazały się arcydziełem swego rodzaju, niejako urzeczywistnioną ideą
kurczęcia z nadzieniem. Ksiądz wsunąwszy serwetę za kołnierzyk sutanny, sam z rumianym
udkiem w palcach, przypatrywał się z rozrzewnieniem entuzjazmowi gości.
— Co? — mruczał. — Która potrafi tak zrobić kurczęta? Wypili teraz z całego serca
zdrowie Teosi, a po skończonej uczcie ksiądz zawołał ją dla odebrania pochwał. Stanęła w
drzwiach, niby to nie wiedząc o co chodzi, niby to zupełnie nie łasa na komplementy, ale
gdy młodzi inżynierowie skoczyli, żeby pocałować ją w rękę, zarumieniła się aż po białka
oczu z zadowolenia. W rękę jednak pocałować się nie pozwoliła i, schowawszy za siebie
obie dłonie, chichocząc wycofała się do kuchni.
— Teosiu! ...osiu! — krzyknął za nią ksiądz. — Proszę o ziarenko!
Teosia wróciła po chwili niosąc na srebrnej tacce ziarenko prawdziwej kawy. Ksiądz
zgryzł je pracowicie w zdrowych zębach, wstał i uśmiechnąwszy się przepraszająco do
gości wykonał ręką zwiewny ruch w kierunku drzwi.
— Na sekundę tam skoczę. A potem zagramy roberka. Teosiu, niech Teosia poprosi
panów do gabinetu na telewizję.
— Piętka! — powiedział doktor. — Na was już też czas. Sylwester ociężale podniósł
się od stołu.
— Ależ dlaczego? — zaprotestował gospodarz.
— W brydża nie gra — odpowiedział za Sylwestra doktor.
— Bez kibicowania się nie nauczy.
— A poza tym — Caban zawahał się — lepiej, żeby był ktoś w baraku po zapadnięciu
zmroku. I tak za długo nas tam nie ma.
Ksiądz rozłożył ręce.
— Jak uważacie, doktorze.
Sylwester wyszedł razem z księdzem i pożegnawszy się z nim ruszył drogą przez wieś.
Czuł się ociężały i senny. I rozmarzony. Co za sukinsyńsko dobre żarcie jest na świecie! —
rozmyślał. I są ludzie, którzy mają to co dnia! Tylko, że wtedy im to chyba tak nie
smakuje... Zrobiło mu się żal, że żaden z chłopaków się nie dowie, na jakim był przyjęciu. I
z kim. Ba, i u kogo! Z tego powodu satysfakcja, której doznawał przed chwilą, zmalała do
połowy. Pomyślał, że mógłby napisać do któregokolwiek z nich, ale po pierwsze — nie
miał zbyt wielkiej ochoty na pisanie listów, a po drugie — skądże mógł mieć pewność, że
oni tam jeszcze są... że jeszcze są pod tymi adresami... Wiosna... Może znowu pociągnęło
ich w świat.
Sylwester potarł dłonią swoją palmę na głowie, aż go zabolało. Wiosna... — to było
zawsze największe niebezpieczeństwo. Oczy zwracały się ku słońcu, a nogi nabierały
dziwnej lekkości, gromadził się w nich cały instynkt włóczęgi. Od łąk napływał zapach
młodej trawy, w przydrożnych drzewach wilgi odmawiały swoje wieczorne zdrowaśki, nad
polami unosiła się lekka mgiełka, jakby oddech ziemi. Zawsze było tak samo, kiedy szedł
wiosennymi drogami, właśnie tak jak teraz. Nagle poprzez śpiew wilg dobiegł go inny jakiś
daleki głos. Przystanął i obejrzał się. Środkiem drogi maszerowało za nim kilku wiejskich
wyrostków. Gwizdali marsza z filmu Most na rzece Kwai. Sylwester uśmiechnął się
pobłażliwie, ale przyśpieszył jednak kroku. Nie był tego pewny, ale to byli chyba chłopcy,
których widywał siedzących z butelką piwa na schodach przed geesem lub gospodą.
Szosa wydostawała się właśnie spośród zabudowań w wolną przestrzeń między polami.
Nie opodal wpadała w nią brzozowa droga, niczym zielona gąsienica pełzająca ku wzgórzu
pod lasem. Sylwester musiał się zdecydować, czy skręcić w nią, czy iść dalej szosą i
wspinać się po zboczu poprzez kolczaste krzaki. Wybrał to drugie. Czuł przez chwilę
pogardę dla siebie, że wolał iść drogą bardziej uczęszczaną, ale ich było trzech, a on jeden.
Może zresztą zupełnie przypadkowo szli za nim. Przyśpieszali jednak kroku, gdy on
przyśpieszał, zwolnił więc, żeby się upewnić co do ich zamiarów — oni zwolnili także.
Wciąż gwizdali fałszywie marsza z filmu Most na rzece Kwai i Sylwester usiłował wmówić
w siebie, że to denerwuje go najbardziej.
Nie oglądał się już i udawał, że w ogóle nie zwraca na nich uwagi. Nie przestawał
jednak myśleć o tym — a wciąż czuł przez to do siebie pogardę — co zrobi, jeśli go
zaczepią. Jednak ich było trzech, a on jeden. Mógł zawrócić, ale czy pozwolą, żeby ich
minął? Zawrócić — oznaczało: uciekać. Uciekać mógł też bez zawracania. Ale dokąd?
Wieś się kończyła, poza wzgórzem były tylko zabudowania Ziemby. Mógł zajść do Lenki,
ale nie wiedział czy dziewczyna przyznała się w domu do znajomości z nim i do noszenia
mleka na wzgórze. Wolał nie ryzykować, zwłaszcza po tym, co ksiądz mówił o starym
Ziembie.
Marsz z Mostu na rzece Kwai postępował wciąż za nim. A gdyby dobiegł do baraku i
zdążył zamknąć się w nim? Niechybnie podążą za nim, a kiedy się zorientują, że jest sam...
Wsunął rękę do kieszeni i trzymał ją tak, żeby wiadomo było, że nie jest pusta. Ale była
pusta. Błąkało się w niej samotne pięć złotych, za duże, aby się prześliznąć przez dziurę w
podszewce. Inaczej by z nimi rozmawiał, gdyby on tam był! Ten mały, płaski, zimny
przedmiot o czułej sprężynie, niezawodzą-
cej w żadnych okolicznościach. Gdyby on tam był! Ale on tkwił w jakiejś gablocie, w
której go zamknięto, kiedy i jego zamknięto w innej gablocie, nieco większej. Rozłączono
ich — i oto obydwaj stracili swoją poprzednią wartość. Kimże teraz był? Przygarbionym
chłopakiem, który sromotnie ucieka przed trzema gnojkami ze wsi, nie mogąc im godnie
stawić czoła. Mógł schylić się i podnieść kamień, ale to już była ostateczność. Zdradziłby
się przed nimi, że się boi. Ale czy i tak tego nie wiedzieli? Wydawało mu się, że jakoś
drwiąco gwiżdżą ten swój Most na rzece Kwai, że naśmiewają się z niego depcząc mu po
piętach. Co jednak mógł uczynić? Czy mógł przystanąć i pozwolić im zbliżyć się do siebie,
jak to zwykł był czynić, gdy schowana w kieszeni ręka nie kryła pustki? Dopuściłby ich
wtedy blisko, bardzo blisko — żeby mogli zajrzeć mu w oczy i dotknąć piersią jego piersi.
Dopiero wtedy ramię nabierało właściwej sprężystości i siły, a w mózgu zapalało się ostre
światełko sygnalizujące walkę. Ale to wszystko należało do przeszłości. Teraz był
poważnym, porządnym człowiekiem wracającym z przyjęcia u księdza — do kogo
właściwie mógł mieć pretensję o to, że porządni ludzie muszą się bać?
Chłopcy przerwali gwizdanie i szli teraz za nim milcząc. Sylwester słyszał ich równy
krok, odmierzany jeszcze rytmem wygasłego marsza. Przyśpieszył kroku. Usłyszał, że oni
zrobili to samo...
Ściemniało się coraz bardziej. Drzewa, splatające nad drogą swoje gałęzie, gromadziły
mrok. Sylwester poczuł w ustach niemiłą suchość. Wciąż jednak strach był bardziej
upokorzeniem niż strachem. Postanowił postarać się o coś, co przynajmniej w części
pozwoliłoby mu odzyskać dawną pewność siebie. Tymczasem jednak musiał prawie biec,
żeby odsądzić się od nich na jakąś bezpieczną odległość, żeby nie słyszeć ich kroków ani
tego, że milczą.
Zdyszany dopadł zbocza i zaczął piąć się w górę, nie zważając na krzaki raniące ręce i
twarz. — I wtedy usłyszał z dołu ich śmiech. Nie wspinali się za nim, nie gonili go, po
prostu stali tam na dole i zaśmiewali się z jego strachu. Zatrzymał się i patrzył na nich przez
chwilę. Czuł pod stopą ostry, płaski kamień — ale ich było trzech, a on był jeden, sam
jeden z dłonią w kieszeni zamkniętą na pustce. Odwrócił się i zaczął powoli wspinać się na
wzgórze.
Kościół było teraz stąd widać lepiej niż dawniej. Stał obnażony na niewielkim
wzniesieniu, które brak sadów, domów i zabudowań wyniósł jakby ku górze ponad dawną
wysokość, do jakiej przywykły ich oczy. Dom Kurki, a także plebania stała tam jeszcze,
przedziwnie mała i biedna przy kilkupiętrowych blokach. Pomyśleli, że muszą tam pójść,
że nie może być prawdą to, co usłyszeli zaraz po przyjeździe na kopalnią, na pewno nic się
tam nie zmieniło. Zastaną wszystko na swoim miejscu. Wszystko i wszystkich.
Drążyli już teraz ziemię w innym miejscu. Innym pogodnym miejscu, gdzie ludzie tak
nie cierpieli jak tutaj. Jechali całą noc samochodem, aby przybyć tu na czas, na ten
uroczysty moment, na który ich zaproszono. Czekała ich znowu cała noc w wozie, bo z rana
musieli być już przy wierceniach. Może nie warto było poświęcać tyle trudu dla zobaczenia
tej błotnistej babraniny, którą mieli przed sobą, ale oni musieli ją zobaczyć.
Cmielarz wzruszał tylko ramionami, gdy upierali się przy tym, był nowy w ich ekipie i
nigdy dotąd nie wracał tam, gdzie rozpoczynał pracę na jakimś kawałku ziemi, który potem
zaczynał żyć swoim nowym samodzielnym życiem. Ale zabrał się razem z nimi, choć
woleliby, żeby został — był czwarty, na miejscu tamtego czwartego, którego już nie było, a
który wciąż był wśród nich, i tutaj na tym wzgórzu, i tam, gdzie teraz tłoczyli się ludzie
stały domy i gdzie warczały koparki, gdzie zaczynał swój bieg taśmociąg...
Nie powiedzieli mu, na czyje wstąpił miejsce, nie wiedział o tym, nie było powodu,
żeby wiedział. Stał więc teraz, trochę wysunięty przed nich, i obejmował spokojnym
spojrzeniem całą równinę, od wzgórz po pasmo rzeki i widział wszystko najlepiej z nich,
choć wcale tak jak oni tego nie pragnął.
Trzeba było odszukać wszystkich ludzi, których tutaj znali, którzy przeszkadzali im lub
pomagali, trzeba było zobaczyć, kim teraz są, jak sobie radzą, przekonać się, co myślą —
pragnęli tego przez cały czas, zawsze sobie postanawiali, że jeśli tu przyjadą... ale teraz nie
chciało im się zejść ze wzgórza, nie chciało się ust otworzyć, o nic pytać, słyszeć o niczym,
bo przecież nie mogła to być odpowiedź na to pytanie, które wciąż w nich tkwiło, nie
wyjaśnione ani nie rozgrzeszone przez czas.
Później — myśleli leniwie — później pójdziemy do tych ludzi. I tam, do tego małego
domu z werandą, którego nie otaczały już bzy i jaśminy zgładzonego ogrodu. To nie może
być prawdą — myśleli. Musieli więc tam pójść, żeby to sprawdzić. Ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie.
Na brzegu szosy, przy pierwszym bloku nie otynkowanym jeszcze do końca, stał wóz
telewizyjny otoczony ciasną ciżbą olśnionych i wpółprzytomnych od sensacji kalinieckich
dzieci. Miotało się wśród nich bezsilnie dwóch operatorów, daremnie szukających pomocy
u rozbieganych gospodarzy. W końcu wyskoczył z tłumu któryś z młodych i gnał prosto ku
nim, ku wzgórzu.
— Wszyscy mają być w telewizji — wołał. — Wszyscy!
Stali bez ruchu, tylko Cmielarz się obrócił, patrzył na nich przez chwilę wyczekująco, a
gdy wciąż nie ruszali się z miejsca, zaczął sam powoli schodzić ze wzgórza.
— Ilu ich jest? — spytał doktor.
— Jeden.
— Ten sam?
— Ten sam.
Wciąż przychodził tylko Kurka. Zjawiał się na placyku przed barakiem punktualnie o
siódmej rano i czekał.
Doktor był wściekły. Hubert i Michał znosili to ze spokojem. Znali to. Nieraz zdarzało
się, że ludzie ze wsi nie zgłaszali się do pracy, i to, że doktor był wściekły z tego powodu.
Tylko Sylwester, nie zorientowany w częstotliwości zjawiska, spoglądał doktorowi
pokornie w oczy. Nie był winien, ale wiedział, że lepiej jest, jeśli jest ktoś winien.
Powtarzał więc, że gdyby nie zapomniał przypomnieć Wieczorkowi o konieczności
ponownego ogłoszenia, ludzi na pewno zgłosiłoby się mnóstwo... Doktor nie chciał tego
słuchać. Wiedział, że i tak zgłosiłby się tylko ten jeden. Ilekroć szli przez wieś, wszyscy
wychodzili przed domy, aby przyjrzeć się Kurce zamykającemu samotnie pochód
geologów. Doktor bał się, że i on wreszcie się załamie. Ale Kurka brał swoją dniówkę i
uśmiechał się tylko ukazując swój piękny metalowy ząb.
— Może ogłosić z ambony? — zapytał któregoś wieczora ksiądz Łoziński, nie
odrywając oczu od kart.
Doktor odpowiedział mu dopiero po skończonej licytacji:
— Czy ksiądz sądzi, że to pomoże?
— Przypuszczam.
Roześmieli się obracając wszystko w żart. Ale następnego dnia znowu przyszedł tylko
Kurka, mimo że Wieczorek rozesłał ogłoszenie po okolicznych wsiach.
Doktor wybrał się wreszcie do niego.
Wieczorek unikał jego spojrzenia. Siedzieli we dwóch w pustym już o tej
popołudniowej godzinie urzędzie. Muchy tłukły się po szybach, jak wtedy, kiedy był tu po
raz pierwszy.
¦— Żeby pan... żeby pan — zaczął Wieczorek cicho — powiedział chociaż, czego
panowie szukają...
Doktor milczał.
— Bo gdyby tylko materiałów budowlanych. — Wieczorek ciągnął dalej, wciąż nie
patrząc mu w oczy. I nagle głos mu się załamał: — A jeśli kopalnia...
Doktorowi przeszło przez myśl, że najwygodniej byłoby uciec się do kłamstwa, ale
ogarnęło go takie zniechęcenie, że nawet nie mógł się na nie zdobyć. Wstał i wyciągnął
rękę do Wieczorka.
— Wszyscy jesteśmy przywiązani do ziemi — powiedział. — Tylko wy do tej z
wierzchu, a my do tej w środku. I trzeba teraz po gospodarsku rozsądzić, czyj urodzaj może
być większy. Wy jesteście tu gospodarzem, prawda?
To ostatnie zdanie było już niepotrzebne, zdał sobie z tego sprawę, gdy zatrzasnął drzwi
urzędu — w oczach Wieczorka była rozpacz. Dogonił go na drodze. Mieszkańcy Kalińca,
którzy zawsze wylęgali przed domy, ilekroć przechodził któryś z geologów, mieli teraz
piękny widok: doktor sadził na swoich długich nogach, ponuro zacięty, a przewodniczący
dobiegał go to z lewej, to z prawej strony, usiłował zagrodzić mu drogę, zajrzeć w oczy,
zatrzymać.
— Niech pan tylko posłucha, panie doktorze, niech pan tylko posłucha! Jutro z samego
rana przyjdziemy z łopatami — ja i Mądrzak.
Doktor nie odwrócił nawet głowy na tę propozycję.
— Ja i Mądrzak. Może jak ludzie zobaczą... Musi pan ich zrozumieć, musi pan nas
zrozumieć... Człowiek się tutaj urodził... Pan powiedział: gospodarz... że trzeba po
gospodarsku rozsądzić, czyj urodzaj będzie większy... Pan myśli, że to łatwo być takim
gospodarzem...?
Doktor przyśpieszył kroku. Wieczorek dobiegł go teraz z lewej strony i dotknął jego
rękawa.
— Staram się. Robię, co mogę. Podatek gruntowy zawsze w terminie. Pan myśli, że
to łatwo? Pan widzi, jaka tu ziemia.
Doktor spojrzał tylko na niego, ale nic nie rzekł.
Wieczorek zamilkł na chwilę i biegł przy nim, dysząc ciężko. Zbliżali się do rozwalonej
bramy dawnego parku dworskiego, z której ostały się tylko dwa murowane słupy z
nierozpoznawalnymi już dziś rzeźbami na górze. W gospodzie we dworze czekali
Bobrowicz i Gaj.
Doktor zatrzymał się i patrzył przez chwilę w prześwietlony słońcem park. Na
rozległym trawniku stały trzy stare modrzewie obsypane jasną, puszystą zielonością. Kilku
chłopaków wspinało się po pniach, obłamując młode gałęzie.
— Złaźcie mi zaraz, gówniarze! — krzyknął Wieczorek i jakby z usprawiedliwieniem
powiedział do doktora: — Jutro targ w mieście, chcą zarobić po parę groszy.
Doktor wciąż patrzył na niego w milczeniu i Wieczorek się
zmieszał. Potargał się za rzadkie włosy na ciemieniu, w jego oczach była znowu
żarliwa, namiętna chłopska rozpacz.
— Pan myśli, że to łatwo — zaczął, ale doktor nie pozwolił mu mówić. Dotknął jego
ramienia i wskazał rozwaloną bramę.
— Moglibyście to jakoś naprawić — powiedział. — Naprawić albo rozebrać do reszty.
— A gdy Wieczorek nic nie odpowiedział, skinął mu głową i poszedł alejką w kierunku
gospody-
W pustej salce siedział Michał nad nie dopitym kuflem piwa. Za bufetem nie było
nikogo. Za to z odległej kuchni dobiegał aż tu podniecony śmieszek Lukrecji i głos
Huberta.
— Instruuje ją, jak ma być usmażony kotlet dla doktora — wyjaśnił Michał. —
Wydostała skądś schab i Hubert walczy o to, żeby nie zmarnowała go do końca.
— Piętka jeszcze nie wrócił? — zapytał doktor siadając. Sylwester poszedł razem
z Kurką odnieść sprzęt do baraku.
— Nie, ale powinien zaraz tu być. Co przewodniczący?
— Według reguły.
— Aha!
— Z tym małym wyjątkiem, że chce przyjść jutro osobiście z łopatą.
— Zwariował!
— Niezupełnie. Cierpi na rozdwojenie jaźni.
— Czy sądzi, że w ten sposób uda mu się ją scementować?
— Tego chyba nie pragnie. Wydaje mu się natomiast, że uzyska rozgrzeszenie
przynajmniej dla jednej z połówek.
Michał się zamyślił i doktor musiał trzepnąć go przez plecy, żeby przywołać go do
rzeczywistości.
— Bez kompleksów! — powiedział i huknął w stronę kuchni: — Jeść! Co się tam
dzieje, u diabła?
Wdowa ukazała się w drzwiach, cała w rumieńcach. Hubert postępował za nią z
niewinnie opuszczonym wzrokiem.
— Podać zupkę? — zapytała.
— Niech pani podaje cokolwiek, byle prędko!
Wdowa potrząsnęła kokieteryjnie loczkami nad czołem.
— To ja od rana zupkę gotuję, a pan doktor mówi: cokolwiek?
— Niech pani lepiej od razu poda kotlet — zdecydował Hu-
bert i dodał, gdy kaliniecka Lukrecja posłała mu spojrzenie zranionej łani: — Zupę pan
doktor zje na deser.
Kotlet okazał się tylko w miarę przypalony, a ponieważ ogórki pochodziły z puszki i
wdowa niewiele mogła im zaszkodzić — całość dania przedstawiała się jako tako,
zwłaszcza że i odcedzenia ziemniaków Hubert dopilnował osobiście. Także i Sylwester
zjawił się na czas i mógł skorzystać z ich świeżości.
— W domu wszystko w porządku? — zapytał doktor. Sylwester skinął głową. Nawet
się nie zdziwił, że doktor
obskurny barak nazwał domem. Mieszkali w nim już przeszło dwa tygodnie. Zresztą,
ten dom to był także las i rzeka, i zbocze wzgórza porosłe krzakami, które kwitły teraz
ściągając roje pszczół — Sylwester to rozumiał.
— W domu wszystko w porządku — powtórzył.
Wciąż bali się jakichś nieproszonych gości, którzy mogli złożyć im wizytę, kiedy byli w
polu. Początkowo żałowali, że barak nie stoi w centrum wsi, ale wtedy nie byłoby ani lasu,
ani rzeki, ani pokrytego kwiatami zbocza, nad którym unosiły się pszczoły.
— Oni są do wszystkiego zdolni — powiedziała wdowa. Nalewała piwo i nie
było widać jej twarzy, patrzyli jednak na nią dziwnie przykro dotknięci tym, co
powiedziała.
— Co to znaczy: do wszystkiego zdolni? — zapytał doktor.
Lukrecja postawiła przed nim kufel. Potem wróciła do bufetu i napełniła drugi dla
Sylwestra. Dopiero wtedy przysunęła sobie krzesło do ich stolika i usiadła, szukając w
kieszeniach fartucha papierosa. Hubert szybko podsunął jej paczkę grunwaldów. Zaciągnęła
się i przez zmrużone powieki spojrzała na doktora.
— Będą się bronić — powiedziała.
Doktor dopiero teraz zobaczył ją naprawdę. Patrzył na nią dzień w dzień, ale właściwie
nie znajdował w sobie dostatecznego zainteresowania, aby przyjrzeć się jej uważniej.
Musiała w swoim pojęciu być bardziej „kimś" dawniej za życia męża — niż teraz. Twarz
jej, jeszcze młoda, przytępiona była tym szczególnym wyrazem rezygnacji, któremu
człowiek poddaje się po przegraniu swoich wszystkich bitew. Może toczyła je tu, z tymi
ludźmi, a może oni byli tylko ich świadkami?
— Co pani ma na myśli?
— Nic konkretnego. Na razie nic konkretnego.
— Są przywiązani do ziemi — rzekł Michał cicho. — To zrozumiałe.
— Przecież to nie ich ziemia — wzruszyła ramionami wdowa. — Dostali ją z
parcelacji. Tu przed wojną byli sami małorolni i dworscy. Bardzo im się podobała
rewolucja, która im dała ziemię, teraz powinno im się także podobać...
— Niech pani przestanie — powiedział doktor.
Wdowa miała rację, widocznie tylko gotować nie umiała, a w innych sprawach
orientowała się należycie. Ale nie powinna o tym mówić, nie chcieli, żeby o tym mówiła.
Kobieta nie zwracała jednak na nich uwagi. Jej pogląd na sprawy wsi był równocześnie
rozrachunkiem z czymś własnym i nie byli jej potrzebni do tego słuchacze. Ciągnęła:
— Gdyby oni coś z tego rozumieli, ale oni rozumieją tylko to, co im przynosi
natychmiastową korzyść.
— To się odnosi do wszystkich ludzi — powiedział Gaj. — Do wszystkich!
— Może — wdowa zaciągnęła się głęboko papierosem. — Ale do nich przede
wszystkim.
— To pani powinna tu być sołtysem — zażartował Hubert. — Pani, nie
Wieczorek. — Chciał przerwać tę rozmowę, nie lubił problemów towarzyszących
prostej, zdawałoby się, czynności rozbijania grudy ziemi. Pracę swoją traktował
naturalnie — robił to, co do niego należało, bez względu na to, co kto o tym myśli lub czuje
z tego powodu.
Niespodziewanie doktor dokończył jego myśl:
— Ludzkość nie doszłaby do niczego, gdyby nie przechodziła do porządku nad
cierpieniami poszczególnych ludzi.
Ale wdowa pozostała przy tym, o czym mówił Hubert.
— A, żeby pan wiedział, że ja zaprowadziłabym tu lepsze rządy! Tam — wskazała
oczami na górę — jest łazienka!
— I? — zdziwił się Hubert.
— Nieczynna! WC też nieczynne. A przecież tu jest nie tylko gospoda, ale i
czytelnia, i Ośrodek Zdrowia.
— Gdzie wobec tego...? — zapytał doktor.
— To zależy od inwencji i wytrzymałości potrzebujących.
Niektórzy w krzaki, a ci z silniejszymi nerwami gnają do domów.
Sylwester parsknął śmiechem, ale doktor zgromił go spojrzeniem.
— Dwór miał wodociągi i kanalizację, ale agregat ukradziono zaraz na początku. Tyle
się jednak mówi o tej mechanizacji, park maszynowy we wsi zakładają, a o tym nikt nie
pomyśli. Łaźnię dla chłopów można by urządzić, nie mówiąc już o tym — Lukrecja
wzniosła w górę nos — że i atmosfera parku bardzo by na tym zyskała.
Doktor odsunął talerz.
— Mówiła pani o tym z Wieczorkiem?
— Czy raz? Ale on powiada, że kiedy był w Warszawie, to też się musiał za potrzebą
nalatać, mało sobie świątecznego ubrania nie zniszczył. To i w Kalińcu mogą ludzie
pocierpieć.
Sylwestra nie mogło już teraz uciszyć nawet najgroźniejsze spojrzenie doktora. Śmiali
się zresztą wszyscy, tylko wdowa pozostała poważna.
— Panom dobrze się śmiać, ale ja tam mieszkam.
— Gdzie?
— Na górze. Mam pokój przy czytelni. Bo czytelnię też prowadzę.
— Przynajmniej wszystko spoczywa w jednych rękach — mruknął Hubert. —
Tępienie obżarstwa i krzewienie kultury.
Wdowa nie zrozumiała aluzji. Wpatrywała się w doktora proszącymi oczyma.
— Błagam pana, niech pan zrobi tu miasto!
— Bardzo pani w gorącej wodzie kąpana. Nawet... nawet, jeśli się tu coś znajdzie,
dużo czasu jeszcze upłynie.
— Niech będzie pięć, dziesięć lat — wszystko jedno, przecież ja się i tak nie
wydostanę z tego Kalińca. Jak Zdzisieczka tu przenosili — mówili: rok, najwyżej dwa.
Potem miał wrócić do miasta. Chodziło o to, żeby tę szkołę w Kalińcu jakoś wyprowadzić,
straszna tu młodzież była, zresztą — pan wie — jak wszędzie.
Sylwester jeszcze uśmiechnięty na myśl o warszawskiej przygodzie Wieczorka —
spoważniał i podniósł do ust pusty kufel. Ale nikt nie patrzył na niego.
i — Czterech mężczyzn...
— Straszna! — powtórzyła wdowa. — Zdzisieczek żyłby do dziś, gdyby go tu nie
przenieśli. Chory był na serce — urwała, a oni milczeli także.
Z dołu, od drogi, zawiało nagle znajomą melodią. Sylwester nadstawił uszu. Mimo woli
wsadził do kieszeni rękę, która znów zamknęła się na pustce. A oni szli tam dołem i
gwizdali piosenkę z filmu Most na rzece Kwai.
— I umarł, a ja tu zostałam. Bo gdzie miałam iść — w mieście mieszkanie straciliśmy,
nie mam nawet krewnych, żeby się gdzieś zaczepić.
— Przykro, doprawdy — powiedział doktor.
Nie można było już teraz nawet w myślach nazywać jej Lukrecją. Michał pocałował ją
w rękę i zapytał miękko:
— Jak pani na imię?
Wdowa zarumieniła się gwałtownie.
— Anna.
— Pani Anno — rzekł doktor — miasta zaraz pani nie obiecuję, ale z tą łazienką
musimy coś zrobić.
— Ostatecznie — odezwał się Hubert — mamy prawo zażądać możliwości kąpieli.
— Jest rzeka — wtrącił Sylwester.
— Żebyśmy dostali zapalenia płuc! Cały Kaliniec dałby na mszę świętą. A potem
wznieśliby nam pomnik na wzgórku i nawet co dnia składaliby tam kwiaty. Nie należy
sprawiać im tej przyjemności.
— Daj spokój — przerwał mu Michał kwaśno.
— A do ciebie co przystąpiło?
— Trzeba pokazać im, że można żyć inaczej.
— Masz okazję.
Most na rzece Kwai przybliżył się nieco. Sylwester mógł się teraz upewnić, że
wykonanie jest to samo, co przed kilkoma dniami. Wdowa wstała i zebrała ze stołu puste
kufle. Nim podeszła jednak z nimi do bufetu, zatrzymała się. Patrzyła na alejkę wiodącą
przez park. Skierowali wzrok za jej spojrzeniem. Do drzwi gospody zbliżała się dziewczyna
prowadząca rower. Kilku wyrostków, którzy jej towarzyszyli, rozbiegło się po parku. W
Sylwestrze zatrzepotało serce.
To oczywiście musiało się stać, kiedyś musieli ją zobaczyć, nie mogło nie dojść do tego,
w tak małej wsi trudno się nie spotkać. Ale może wtedy nie byłaby tak ładna i nie byłoby
takiego słońca, takiego światła, oblewającego ją od stóp po czubek ciemnej głowy. Szła w
nim, w tym ostrym blasku wiosennego popołudnia, cała jakby rozjaśniona barwą dnia, a oni
patrzyli, zaskoczeni tym widokiem i Sylwester czuł, co myślą, wiedział, co myślą, bolało go
to prawie, co myśleli.
To jest obraz! — myślał Hubert. — Niemożliwe, żeby to było naprawdę. Dziewczyna z
rowerem — tak się ten obraz nazywa. Za chwilę będzie musiał pójść dalej za
zwiedzającymi wystawę i wzrok jego spocznie na płótnie innego malarza. Będzie mu żal ją
utracić. Ale nie należy przyzwyczajać się do wyobrażenia, że takie dziewczęta istnieją
naprawdę — w dodatku tutaj, w tej wsi.
Doktor przymrużył oczy i widział ją w wąskim pasemku światła między powiekami.
Przypominała mu kogoś albo raczej coś — pierwszy dzień w Taorminie, kiedy wylądowali
na włoskiej ziemi. Czekała ich walka, może śmierć, ale nie potrafili nie oglądać się za
dziewczynami, które tam chodziły, wyzłocone słońcem jak brzoskwinie i jak brzoskwinie
soczyste. Niosły kosze, naczynia z wodą — z ostrożności, z jaką stąpały, brała się gracja ich
ruchów. Ta, którą pamiętał najdłużej, prawdopodobnie nigdy nie wykonywała tych
czynności, ale może jej matka biegła przez góry z koszem winogron na głowie...
Michał nie miał ani wspomnień, ani skojarzeń z dziedziny sztuki. Myślał po prostu —
jaka to ładna i zdrowa dziewczyna! Jakie ładne i zdrowe będzie miała dzieci. Ktoś ją
dostanie. Będzie szczęśliwy, że może ją kochać. Tutaj. W tym Kalińcu...
Dziewczyna oparła rower o drzwi, zdjęła z ramy siatkę z pustymi butelkami po piwie i
weszła do gospody.
Sylwester nie wiedział, czy nie byłoby lepiej nie przyznawać się do tego, że ją zna. Ale
dziewczyna już na progu go zobaczyła. Zaświeciła biel zębów w rozchylonych wargach.
Uniósł się na krześle i ukłonił się niezgrabnie.
Dziewczyna obrzuciła szybkim spojrzeniem pozostałych mężczyzn i podeszła do
bufetu.
— Pięć jasnych — powiedziała wyjmując z siatki butelki.
— Kto to jest? — trącił Hubert Sylwestra.
— Mleczarz! — szepnął chłopiec, wyłamując sobie palce pod stołem.
Las jeszcze milczał.
Była to ta chwila przed świtem, kiedy ziemia w ciszy i skupieniu czeka na pierwszy
promień słońca. Perłowa szarość nieba nabiera rumieńców, lekki wiatr przesuwa się po
szczytach najwyższych drzew, ale rzeka płynie jeszcze matowa, bez połysku i światła na
powierzchni fali, a las milczy.
Sylwester ostrożnie obrócił się na bok i patrzył w okno. Nie spał już od dawna, ale bał
się wstać, żeby nie pobudzić tamtych, a wiedział, że będą mieli lekki sen tego ranka.
Przez uchylone okno sączył się chłodny, rześki powiew. Ziemia pod rosą miała
najpiękniejszy zapach. Sylwester odetchnął głęboko, nigdy jeszcze nie oddychał tą wonią
leżąc na łóżku, z poduszką pod głową. Było w tym coś prawie niemoralnego, jakaś zdrada,
jakieś odstępstwo — nigdy już wygodny mieszczuch nie dostąpi zaszczytu, nie odzyska
tego prawa, żeby spać wprost na niej, twardej, ogrzewanej własnym ciałem.
Ale skoro zaczynał nowe życie, życie — w którym ziemia powinna być nie pod
stopami, lecz pod kołami samochodu...
Najpierw odezwały się wilgi, przez długą chwilę słychać było tylko ich wysoki, długi
trel rozcinający ciszę. Potem bliżej i dalej zaczęły się odzywać inne ptaki. Niebo miało już
barwę różową i złotą. Wznosiło się znad ziemi, do której przypadło na nocny odpoczynek,
unoszone jakby ptasimi głosami coraz wyżej i wyżej, w zupełną jasność światła i dźwięku.
Gwar w zielonym gąszczu rósł, gęstniał, wibrował, wybuchał splątaną wrzawą — i nagle
wszystko jakby przycichło, zgasło, schowało się z powrotem w milczącą zieleń. Zaczął
śpiewać słowik.
Siedział gdzieś blisko, tuż na skraju lasu. Sylwester wstrzymał oddech, bo mu się
wydawało, że nawet oddechem może go spłoszyć. To było krótkie, poranne święto lasu —
ten lekki powiew nierealnej prawie melodii, srebrne westchnienie ptaka zachwyconego
dniem.
Słowik nagle umilkł, przerwał w pół tonu, zachłysnął się własnym głosem. Sylwester
czekał długą chwilę pełen żalu, potem uniósł się na rękach i wyjrzał przez okno. Na brzegu
lasu, zanurzony do połowy w niskich krzewach malin, stał jakiś człowiek.
Ptak spłoszony odleciał i odezwał się teraz gdzieś dalej, od strony rzeki. Ale Sylwester
już go nie słuchał. Cofnąwszy się nieco od okna obserwował przybysza.
Stał nieruchomo w cieniu drzew, w mrocznej jeszcze osłonie gałęzi. Był bez czapki, w
rękach nie miał ani drzewa, które ludzie zbierali w lesie, ani zielonych gałęzi,
przeznaczonych na sprzedaż w mieście. Stał z opuszczonymi pustymi rękoma, z twarzą
skierowaną wprost ku oknom baraku — i patrzył.
Nie był już młody, można to było dostrzec nawet z tej odległości, ale trzymał się jeszcze
prosto, jakoś wyzywająco prosto, prosto jakby bardziej z potrzeby wewnętrznej niż z
fizycznego nawyku. Po co tu przyszedł? Czego tu szukał? Co tu chciał zobaczyć? Sylwester
czekał, że poruszy się, podejdzie, zrobi coś z tymi bezczynnymi rękoma, ale on stał tylko i
patrzył.
Powinien był może ukazać się w oknie albo wyjść przed barak — ale nie mógł się na to
zdecydować, wciąż myślał, że tamten coś zrobi, jednak coś zrobi, nie będzie tu tylko stał i
przyglądał się czemuś, czemu się przyglądał z sobie tylko wiadomego powodu. Nic tu nie
było do oglądania — krzywy dach, każde okno inne i drzwi z wspomnieniem dworskiej
świetności — ale on był tu czegoś ciekaw, sukinsyńsko był czegoś ciekaw albo po prostu
musiał tu przyjść, to było także możliwe.
Sylwester odwrócił się i opuściwszy rękę poszukał pod łóżkiem butów. Usłyszał nagle
jakby jakiś szmer, chrzęst gałęzi ustępujących przed kimś. Zwrócił znów twarz ku oknu.
Człowiek nie patrzył już na barak. I on musiał usłyszeć ów szmer i spoglądał teraz w
kierunku, z którego dobiegał.
Opodal, również na brzegu lasu, ale już bliżej zarośli zniżających się ku rzece, siedział
pies. Ten sam, którego zobaczył tu pierwszego ranka. Ogromny i płowy, z oczyma
świecącymi jak kawałki bursztynu. Musiał biec, bo przysiadł dysząc wywiesiwszy język,
który zaraz schował, gdy jego wzrok spotkał się z wzrokiem człowieka.
Patrzyli na siebie długo i nieruchomo — Sylwester nie mogąc pohamować drżenia, nie
spuszczał z nich wzroku — i nagle człowiek odwrócił się i odszedł w głąb lasu.
Pies znowu wywiesił język i opuściwszy przednie łapy położył się wygodnie.
Sylwester, nie zważając już na niebezpieczeństwo zbyt wczesnego obudzenia
inżynierów, ubrał się pośpiesznie, odkroił od chleba grubą kromkę i, przejechawszy po niej
masłem, wyszedł przed barak.
Pies podniósł uszy, ale nie ruszył się z miejsca.
Sylwester zbliżył się kilka kroków i przystanął. Złożył wargi i wydał pieszczotliwy
dźwięk, którym zwykle przywołuje się psy. Ale ten nie znał go najwidoczniej, nikt się do
niego tak nie zwracał i teraz przekrzywiwszy nieco łeb przyglądał się Sylwestrowi z
pobłażliwym zdumieniem. Sylwester zawstydził się, jakby popełnił jakąś gafę. Rzucił chleb
przed psa i, udając, że nie zwraca na niego uwagi, wycofał się przed barak.
Pies także udawał obojętność. Przestał dyszeć, podniósł łeb w górę i zmrużonymi
ślepiami śledził ptaki na gałęziach. Potem ziewnął. I nagle skoczył, jednym susem dopadł
chleba, przełknął go i wśród niskich krzaków zamajaczyła tylko jego płowa kita.
Sylwester parsknął śmiechem.
— Już sam się do siebie śmiejesz? — odezwał się Hubert. Stał na progu jeszcze w
piżamie i przyglądał się Sylwestrowi podejrzliwie.
— Był tu ten pies — zaczął Sylwester, ale urwał zaraz, bo uzmysłowił sobie, dlaczego
Bobrowicz jest już na nogach.
— Pies? — powtórzył inżynier z niedowierzaniem i rozejrzał się po pustym placyku
przed barakiem.
— No! — zapewnił żarliwie Sylwester. — Ten sam, któregośmy tu widzieli pierwszego
dnia. Dałem mu chleba.
— Zjadł?
— Zjadł. Będzie nasz, zobaczy pan.
— Ale uciekł?
— To nic. Co by to był za pies, jakby od razu z ręki jadł? Pan dziś wcześnie wstał?
Hubert przeciągnął się.
— Tak jakoś spać nie mogłem.
— Nie pan jeden — mruknął Sylwester. Z baraku dochodziły czyjeś kroki. — Pan
doktor? — zawołał zdumiony, bo spodziewał się zobaczyć Michała.
Caban stanął na progu, mrużąc oczy przed światłem.
— Ducha zobaczyłeś?
— Ja przepraszam... ale pan doktor nigdy o tej porze...
— Postanowiłem wstawać wcześniej. Rano człowiek traci najlepsze godziny. Nie
widział nikt z was mego pudełka z żyletkami?
Sylwester przesunął dłonią po nie ogolonej brodzie.
— Ja nie.
Doktor spojrzał na twarz Bobrowicza.
— Goliłem się wczoraj — mruknął Hubert. — Może Michał?
— Michał jeszcze śpi.
— To na pewno jest tam gdzie zawsze — wszedł do baraku i wrócił niosąc triumfalnie
poszukiwane przez doktora pudełko. — Wszystkiemu winien pośpiech — rzekł z
uśmiechem. — I nerwy!
Caban rzucił mu krótkie spojrzenie i wycofał się do siebie.
— Ja przynajmniej jestem kawaler! — Hubert przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu
kości w stawach.
— I ja — rzucił Piętka. Patrzyli na siebie przez chwilę i trwało to zbyt długo, zanim
roześmiali się równocześnie.
Ale ona właśnie tego dnia nie przyszła. Nie zatrzymała się, nie zeskoczyła z roweru,
aby odpiąwszy z ramy bańkę zagwizdać na Sylwestra. Zobaczył tylko z daleka jej kolorową
spódnicę, gdy naciskając dobrze pedały minęła wzgórze nie odwróciwszy nawet głowy.
W pierwszej chwili poczuł coś na kształt satysfakcji — Bo-browicz niestrudzenie krążył
przed barakiem w nieskazitelnie czystej koszuli, z idealnie przeprowadzonym z boku głowy
przedziałkiem. I doktor — jak mu się. zdawało — czuwał w swoim pokoju, może Michał
też się już obudził albo tylko udawał, że śpi... Ogarnęła go więc jakaś złośliwa uciecha, że
nie zobaczą jej — co więcej, będą musieli zrozumieć, że ona wcale nie kwapi się, żeby tu
przyjść, właśnie teraz, kiedy wie, że oni tu są, może nawet dlatego, że o tym wie. Ale co ze
śniadaniem? Połowa duszy Sylwestra ulegała z łatwością romantycznym nastrojom, druga
jednak połowa w równym stopniu skłaniała się ku praktycznej stronie życia. Przyzwyczaili
się już do mleka na śniadanie, nawet doktor przestał krzywić się na kożuchy. Poza tym była
to podstawa rannego pożywienia i Sylwester nie miał pojęcia, czym mógłby zaspokoić głód
swoich zwierzchników i... podopiecznych.
Zmierzwił dłonią płową palmę na głowie. O żywność nie było łatwo, spółdzielnia nie
prowadziła sprzedaży artykułów, których tu nikt nie kupował, jak właśnie nabiał, a u
gospodarzy łatwo było spotkać się z odmową. Pomyślał z rozrzewnieniem o zasobnej
spiżarni na plebanii, ale doktor nie pozwalał zaopatrywać się w cokolwiek u Teosi. Ksiądz
nie chciał przyjmować pieniędzy i doktor uważał, że brydżowe kolacje, którymi ich często
ugaszczał, powinny pozostać jedynymi oznakami jego szczodrobliwości.
— Sukinsyńska historia! — mruknął, trącając nogą bańkę, którą zwykle chwytał
pośpiesznie, gdy tylko na dole rozlegało się gwizdanie Lenki.
— Co się stało? — Hubert podniósł głowę znad skrzynek z próbkami ziemi, którym
się przyglądał, jakby je widział po raz pierwszy.
— Pojechała! — powiedział Sylwester mściwie, zapominając na chwilę o swojej
śniadaniowej trosce.
— Kto?
— Ona! Nie zatrzymała się nawet, tylko pojechała prosto do miasta.
— Może wstąpi wracając? — Hubert usiłował zachować obojętność.
— Ale już nie będzie miała mleka. Wozi je do kogoś w mieście. Do nauczyciela, który
ją uczy.
— Czego ją uczy, u diabła?
— Zdaje się, że fizyki. Albo matematyki.
— Podejmuję się ją wyuczyć wszystkich bardziej w życiu przydatnych
umiejętności... — Hubert urwał, na progu stał Michał nagi do pasa z ręcznikiem
przewieszonym przez ramię.
— Od świtu gadacie o babach.
— Nie o babach — sprostował Sylwester. — Mówimy o mleczarzu. Wystawiła nas do
wiatru. Powiozła mleko do miasta.
— I tak za długo trwała ta idylla. Mleczko do łóżeczka! Nawet Hubert
zaczynał już dostawać brzuszka.
— Ja? — Bobrowicz uderzył się dłonią po brzuchu, był płaski jak deska.
— No, to nie ty — o zwierzchnikach nie wypada mówić. Kto idzie się kąpać?
Hubert wzruszył ramionami.
— Samobójcy.
— Ja bym poszedł — Sylwester zerknął ku rzece, mieniła się w słońcu połyskliwym
grzbietem fali — tylko co ze śniadaniem?
— Musimy co dnia jeść śniadanie?
— Ja tak! — westchnął Sylwester.
— Wobec tego istnieje niemal pewność, że i dla nas przy tej okazji się coś znajdzie.
— Michał spoważniał. — Ciekaw jestem, czy dziś zjawi się ktoś do roboty?
Umilkli i patrzyli wszyscy trzej w kierunku drogi, którą powinni nadejść ludzie z
łopatami. Ale droga była pusta, jaskrawo prześwietlona porannym słońcem. Nie było na
niej widać nikogo prócz cieni przelatujących ptaków. Zrozumieli — każdy w sobie
właściwy sposób — że wszystko, o czym mówili, pospolite, zwykłe sprawy dnia,
intuicyjnie wysuwane na plan pierwszy, służyły po to, żeby pokryć tę jałową, upokarzającą
troskę, do której powinni już byli przywyknąć, a która zaskakiwała ich każdego dnia.
— Jest jedno wyjście — powiedział Michał nie patrząc na żadnego z nich. — Ale
wolałbym się do niego nie uciekać.
— Jakie? — spytał Bobrowicz.
— Wolałbym się do niego nie uciekać — powtórzył Michał. Okręcił sobie ręcznik
wokół szyi i patrzył przed siebie.
Nad dachami Kalińca unosiły się już pierwsze dymy. Na wieży kościoła odezwał się
dzwon.
Sylwester pomyślał znowu z drażniącą żołądek tęsknotą o zacisznym wnętrzu kuchni na
plebanii, w której pachniało teraz na pewno kawą i świeżymi bułeczkami, pieczonymi przez
Teosię co dzień rano. Zdarzało się nieraz, że Sylwester zachodził do tego przybytku sytości
i spokoju i przysiadłszy na ławce pod oknem starał się pozyskać sympatię przynajmniej
jednego oka pochmurnej Teodozji. Raz udało mu się uwieść ją na tyle, że poczęstowała go
kawą z mlekiem i tymi właśnie sławnymi bułeczkami swego wypieku. Było już popołudnie,
bułeczki straciły swoją chrupkość, ale Sylwester jedząc wyobrażał sobie ich poranną
świetność. Z serem, z miodem, z dżemem truskawkowym...
W baraku rozległy się kroki doktora. Wyjrzał niby od niechcenia za próg, twarz jego
wyrażała nie dające się ukryć zdumienie.
Sylwestrowi zapiało w gardle, chwycił bańkę leżącą na ziemi.
— Ja zaraz, panie doktorze, zaraz coś zorganizuję... Gdybym był wiedział, że ona
dziś nie przyjdzie.
— A nie przyszła?
— Nie. Ale ja zaraz... ja...
Doktor nie słuchał go. Drogą szło dwóch ludzi. I tak, jak wyobrażali sobie w swoim
oczekiwaniu, nieśli łopaty na ramionach. Sylwetki ich przybliżały się powoli, posuwane
niespiesznym krokiem, ciemne wśród powodzi olśniewającego, porannego światła.
— A jednak! — szepnął Hubert. — Nie do wiary! Doktor milczał i Michał też patrzył
w pełnym napięcia skupieniu na dwie ociężałe postacie idące drogą ku wzgórzu.
— Co za niespodzianka! — ciągnął dalej Bobrowicz, wciąż zbyt zaskoczony i zbyt
szczęśliwy, żeby choć przelotnie spojrzeć na twarz doktora. — Wieczorek powinien dostać
order...
— Do diabła! — syknął doktor. — Do diabła!
Teraz także i im dwie sylwetki wśród szpaleru drzew wydały się dziwnie znajome.
Jeszcze nie byli tego pewni, jeszcze mieli nadzieję, że im się zdaje — ale doktor znowu
zaklął, dosadnie i z wściekłością.
Wieczorek i Mądrzak szli obok siebie milcząc. Patrzyli na czterech mężczyzn stojących
na wzgórzu, czekających na nich, prowadzących ich wzrokiem ku sobie. Łopaty kołysały
się im na ramionach, a krok stawał się coraz bardziej ociężały. Wreszcie znaleźli się na
wzgórzu. Zdjęli łopaty z ramion i wbili je w ziemię przed sobą. Zdjęli także czapki, ale był
to gest mogący oznaczać zarówno powitanie, jak i chęć ochłodzenia czoła po uciążliwym
marszu pod górę. Patrzyli przed siebie tępo, unikając spojrzeń ludzi, którzy stali przed nimi.
— Co to ma znaczyć? — krzyknął doktor.
Wciąż milczeli, ale patrzyli mu teraz w oczy. Doktor zniżył głos:
— Mówiłem, żebyście nie przychodzili.
— Ale myślałem... — zaczął Wieczorek.
— Źle myśleliście. Przez cały czas źle myślicie. Wracajcie do siebie.
— Może, jeśli ludzie zobaczą, że my — podjął nieśmiało Mądrzak.
— Wy wiecie dobrze, że to nie pomoże. Wiecie o tym tak samo jak ja. Wracajcie!
Wieczorek wyjął swoją łopatę z ziemi.
— Ale przecież ludzie są potrzebni. Co pan zrobi bez ludzi?
— Nie wiem, co zrobię bez ludzi — powtórzył doktor.
— Z powiatowej rady przyszło pismo, żeby zabezpieczyć... Chyba pan mi wierzy? —
podniósł głos.
— Wierzę! — odpowiedział Caban.
— Zrobiłem wszystko, co mogłem.
— Wierzę, że zrobiliście wszystko. Wracajcie do urzędu. Teraz i Mądrzak sięgnął po
łopatę. Nałożyli czapki. Ale nie
ruszali się z miejsca.
— Może chociaż dzisiaj — powiedział Wieczorek.
— Nie.
— Do południa tylko.
— Nie.
— Kazali zabezpieczyć! — krzyknął nagle Wieczorek patrząc po kolei na każdego. —
A co ja mam zrobić? Łeb o mur rozwalić?
— Wracajcie do urzędu — powtórzył Caban zmęczonym głosem. Odwrócił się i
wszedł do baraku.
Wieczorek i Mądrzak pomedytowali przez chwilę, wzięli łopaty na ramiona i ruszyli z
powrotem do wsi.
Pozostali przed barakiem mężczyźni nie mówili nic. Sylwester spojrzał na zegarek i
Michał poczuł wdzięczność do niego za ten zwykły gest, odcinający ich od tamtej sceny,
przywołujący aprowizacyjne troski. Dochodziła siódma i pora była najwyższa pomyśleć na
serio o śniadaniu.
Kiedy zjawił się Kurka, doktor znowu wyszedł przed barak. Odebrał mu z rąk łopatę i
oparł ją o ścianę budynku.
— Dzisiaj fajrant, panie Kurka! — powiedział. — Dzisiaj idzie pan ze mną na wódkę.
Kurka wziął to za żart.
— Tak od rana, panie doktorze?
— Właśnie. Najlepsza pora. Zapraszam pana.
Kurka wciąż stał w miejscu, niepewny czy zaproszenie trzeba traktować poważnie. Ale
doktor już schodził ze wzgórza — i to nie drogą pod brzozami, tylko przez krzaki wprost ku
szosie, utorowanym już nieco szlakiem Sylwestra. Zatrzymał się na chwilę i rzucił przez
ramię:
— Kto idzie z nami?
— Trzeba coś zjeść — mruknął Hubert i dodał, popychając Kurkę przed sobą — nie
bierzcie tej wódki dosłownie.
— Jak najdosłowniej! — odezwał się doktor nie odwracając głowy. — Co innego
można tu robić?
Kroczyli teraz za nim w dół po pochyłości wzgórza. Tylko Michał został przed
barakiem.
— Wykąpię się przez ten czas — zawołał.
— Przyniosę panu coś do zjedzenia — odkrzyknął Sylwester, nie rezygnując mimo
niepowodzeń tego ranka z roli aprowizatora.
Rzeka płynęła między zielonymi brzegami niby pasemko nieba opadłe w dolinę. Jeśli
na niebie pojawił się obłok, żeglował i wodą, rozpięty na chybotliwym nurcie. Michał stał
przez chwilę na urwistym występie porosłym gęstą darnią i patrzył w ruchliwą toń przed
sobą. Potem zrzucił szybko obuwie i spodnie i skoczył w przezroczystą wodę. Poczuł na
skórze igiełki chłodu tak przenikliwe, że po chwili wydały się mu parzącym gorącem.
Wynurzył twarz, parsknął i popłynął crawlem w dół rzeki.
Zawrócił dopiero wtedy, kiedy poczuł zmęczenie i woda na powrót wydała mu się
lodowato zimna, już nie orzeźwiająco, ale dotkliwie zimna, sprawiająca ból. Płynął teraz
pod prąd, mrużąc oczy przed słońcem odbijającym się jaskrawo od powierzchni wody.
Mimo zmęczenia i chłodu czuł dziwną lekkość i odprężenie w całym ciele. I nie myślał o
niczym.
Kiedy zbliżył się do miejsca, z którego skoczył w wodę, zobaczył, że ścieżką wiodącą
od baraku ktoś nadchodzi. Wyskoczył na brzeg i sięgnął po ręcznik. Była to dziewczyna,
którą widział wczoraj w gospodzie, a na którą daremnie czekali tego ranka. Spostrzegła go,
zatrzymała się gwałtownie.
— Sylwestra nie ma? — zapytała zmieszana.
— Nie — odrzekł, wycierając plecy ręcznikiem. — Poszedł do wsi.
— Byłam w baraku, nikogo tam nie ma.
— Wszyscy poszli do wsi.
Stała przez chwilę niezdecydowana.
— Chciałam przeprosić, że już nie będę mogła przynosić mleka. Bardzo mi
przykro.
— Nie powinno ci być przykro — powiedział. Podeszła kilka kroków i widział
ją teraz z bliska, doznając znowu tego samego spokojnego zadowolenia, że jest tak ładna,
młoda i zdrowa. — Nie powinno ci być przykro — powtórzył.
— Wydało się przed ojcem, a ojciec...
— Nie pozwolił?
— No! — powiedziała tylko.
Milczeli przez chwilę, aż Michał się uśmiechnął, wciąż trąc ręcznikiem plecy i ramiona.
— Głupstwo. Nie przejmuj się. Nie jesteśmy niemowlętami, damy sobie radę bez
mleka.
Nie odchodziła, choć właściwie sprawa była wyjaśniona i nie pozostawało już nic do
powiedzenia. Znowu podeszła kilka kroków.
— Woda zimna? — zapytała.
— Zimna.
— Jeszcze nie kąpałam się tego roku. U nas nikt nie kąpie się przed świętym Janem.
— U nas też —- odparł bezwiednie, przypominając sobie napomnienia matki,
która broniła mu wcześniejszej kąpieli w jeziorze. Poczuł się niespodziewanie znowu
wiejskim chłopakiem, bardziej związanym z tym, od czego odszedł, otl czego chciał
odejść, niż z całą wiedzą i doświadczeniem nabytym w ciągu późniejszych lat.
— U nas? — spytała dziewczyna.
— To bardzo daleko stąd — odburknął zły na siebie.
— Gdybym miała kostium, też bym się wykąpała.
— Nie radzę — mruknął zbierając się do odejścia. Postępowała za nim ścieżką, a
ponieważ milczał nieuprzejmie, poczuła się zmuszona do wyjaśnienia:
— Zostawiłam przy baraku rower z bańkami.
— Widzę. Nawet go ktoś pilnuje.
Na placyku przed barakiem siedział pies. Michał poznał go od razu, ale i dziewczyna
nie widziała go po raz pierwszy.
— Ojciec go kiedyś zastrzeli — powiedziała. — Włóczy się tu po okolicy.
Pies nadstawił uszu i przyglądał im się uważnie. Potem wstał i bez pośpiechu zanurzył
się w poszycie lasu.
— To jest bezpański pies. Ojciec poluje na niego od trzech lat. Nie wiadomo skąd się tu
wziął.
Michał zatrzymał się na progu i dopiero teraz odwrócił się ku dziewczynie. Poprawiała
bańki przewieszone przez ramę roweru i nie patrzyła na niego.
— Za kilka milionów lat — powiedział — on i my będziemy tylko skamielinami we
wnętrzu ziemi. Jeśli nas ktoś odkryje, być może trudno mu będzie zrozumieć, komu i
dlaczego przysługiwało prawo zabijania.
Podniosła głowę i patrzyła na niego milcząc. Jeśli nawet niezupełnie go rozumiała,
musiał mówić dalej:
— Ziemia wyrównuje wszystkie różnice. W jej wnętrzu układa się warstwami
sprawiedliwość świata. Sięgamy w jej głąb nie tylko po bogactwa. Także po prawdę,
zachowaną i strzeżoną przez nią — urwał, dziewczyna wciąż wpatrywała się w niego
nieruchomo. Po co to mówił? Potarł dłonią czoło i wszedł do baraku. Kiedy wrócił, w
koszuli i kurtce narzuconej na ramiona, stała jeszcze nie ruszywszy się z miejsca.
— Nie przejmuj się — powiedział. Chciał jej dać do zrozumienia, że wszystko, o czym
mówił przedtem, jest nieważne i niepotrzebne. Ale szedł brzozową drogą w stronę miasta i
wiedział, że musi tam pójść i zrobi to, czego nie powinien robić przeciwko ludziom z tej
wsi, choć sam był z nich, ale odszedł już daleko, właśnie na taką odległość, skąd widzi się
wszystko dokładniej i jaśniej niż z bliska. Dziennikarz wycofał się z tłumu, który wciąż
postępował za dyrektorem i grupą co znaczniejszych gości posuwającą się wzdłuż
zwałowisk. Trwał do tej pory mężnie w kłębowisku, które wrzało wśród koparek,
czerparek, torów i taśmociągów — ale teraz uciekł, aby przysiadłszy na stopniach jakichś
nie wykończonych schodów przed jakimś nie wykończonym budynkiem odnotować na
świeżo spostrzeżenia najważniejsze, krótkie szkice zdań, wystarczające dla późniejszego
ożywienia pamięci.
Odszukał trochę ludzi z dawnego Kalińca, to nie było proste — przemieszali się już z
miastowymi, w nowych blokach mieszkali dawni gospodarze i przybysze. O początkach
mówią niechętnie — zapisał. — Czego się wstydzą? Co pragną ukryć? I dodał jeszcze
jedno słowo, które potem przekreślił kilka razy.
Słońce przypiekało coraz mocniej. Przynajmniej się opalę — pomyślał i oparł łokcie o
wyższe stopnie poza sobą. Podobały mu się te schody, punkt obserwacyjny miał na nich
świetny i wypoczywał nie przerywając pracy. Wciąż miał nadzieję, że zjawią się tu
wreszcie ci, na których czekał. Przyjechali przecież, byli tu, powiedziano mu o ich
przyjeździe zaraz na początku.
Mógł oczywiście uznać za wystarczający materiał, który już zebrał. Sucha, ale
precyzyjna notatka: Wczoraj dokonano otwarcia nowej kopalni węgla brunatnego.
Odkrywka oddana do eksploatacji — elektrownia w budowie, uruchomienie pierwszego
turbozespołu przewiduje się na...I ani słowa o ludziach, którzy... Którzy co? — pomyślał
sennie.
Otworzył znowu notes i wpatrywał się w słowo, które przedtem przekreślił.
Tu zginął człowiek. Zginęło troje ludzi, ale przede wszystkim on. Dlaczego — przede
wszystkim? No, więc — zginął on także. Zginął bez sensu i potrzeby. Ale z jakiegoś
powodu. Z wielu powodów, które narastały przed nim, zanim się urodził, zanim wziął do
ust pierwszy kawałek chleba. Mogło do tego nie dojść. To nie było konieczne. Ale było
możliwe.
O początkach mówią niechętnie — odczytał poprzednie słowa. Trzeba było odnaleźć
kogoś, kto nie miał z tym nic wspólnego i wiedziałby coś więcej, i nie powinien mieć
powodów, żeby milczeć lub nie chcieć mówić. Ksiądz? Wieczorek? Chłopcy z ZMS, a
przede wszystkim tamci trzej, którzy mu się wciąż wymykali.
O co miał ich zapytać? Dlaczego? Czy — jak? Nie, nie chodziło ani o jedno, ani o
drugie. Jak to przedtem sformułował? — Mogło do tego nie dojść. To nie było konieczne.
Ale było możliwe. No, więc tak — czy nie można było zapobiec tej złej możliwości? Czy
musiała ożyć? O to ich zapyta.
Gdzie indziej ludzie godzili się łatwiej z nowym przeznaczeniem, jakie miała odtąd
pełnić ich ziemia. Ci tutaj nie nacieszyli się jeszcze jej posiadaniem, szczególnie jeden z
nich, ten najtwardszy, ten najbardziej jej spragniony. Gdyby ktoś usiłował ułatwić mu
poddanie się. Ale jak niewielu jest tych, którzy pragną, którzy zadają sobie trud odwracania
nieszczęść.
VI
Następnego dnia przyszło z miasta trzech ludzi. Szli przez wieś powoli, szukając
siedziby geologów. Ktoś zapytany wskazał ociągając się barak pod lasem i już cała wieś
wyległa przed domy, żeby lepiej im się przypatrzyć. Trzech ludzi, zgodzonych przez
Michała w mieście, maszerowało drogą bez pośpiechu, rozglądając się wokoło z ową
leniwą ciekawością, która oglądanym rzeczom i stworzeniom nie przynosi zaszczytu i nie
przydaje wysokiej rangi.
Wieczorem wracali. Przysiadali na chwilę na schodkach przed spółdzielnią, żeby przed
drogą do miasta wypić swoje piwo. Ludzie z butelką piwa w ręce są rozmowni i jeśli
usiądzie ktoś przy nich także z butelką piwa w ręce — dusze otwierają się równie łatwo jak
szkło. Teraz zawsze o tej porze czekano na nich. Wysłuchawszy co wieczora na schodkach
przed spółdzielnią najświeższych informacji mieszkańcy Kalińca rozchodzili się do domów
nie rozprawiając już ze sobą, dziwnie ściszeni, unikający swoich spojrzeń. Nie mówili o
czym myślą, bo myśleli o tym samym. Niepokój, który ich żarł od chwili postawienia
baraku na wzgórzu, miał teraz jakieś drugie dno, do którego nawet przed sobą nie chcieli
się przyznać.
Tylko Kurka cierpiał jawnie, otwarcie i z manifestacją.
Pewna zażyłość, której początkiem był ów dzień, kiedy doktor zaprosił go na wódkę,
pozwalała mu na nieukrywanie swoich żalów. Caban wysłuchiwał go z uśmiechem, o gamie
intencji tak różnych, że nie tylko Kurka mógł mieć wątpliwości co do tego, czy mściwie
cieszy się z odsunięcia ludzi z Kalińca od przyszłej sławy i bogactwa, czy po prostu raduje
go myśl, że wreszcie ruszono z robotą.
Korytka przygotowane na odwiercony urobek zapełniały się co dnia i choć nie
przynosiły na razie wstrząsających rewelacji, przesiadywano nad nimi o wiele dłużej niż
zasługiwała na to ich zawartość.
We wsi krążyła na ich temat legenda. One kryły w sobie tajemnicę kalinieckiej ziemi, w
nich zapisany był los ludzi, ich cała przyszłość. Sylwestrowi nieraz zdawało się w nocy, że
ktoś buszuje w krzakach na brzegu lasu. Wychodził, okrążał barak, ale nie znajdował
nikogo. Korytka zajmowały zbyt wiele miejsca, żeby je chować w baraku, trzeba je było
odwozić do siedziby instytutu — z dnia na dzień oczekiwali obiecanej od dawna furgonetki.
Kiedy wreszcie Sylwester przyjechał nią z miasta, dla ludzi z baraku było to prawdziwe
święto, dla wsi — nieomylny znak, że niepewność co do losów Kalińca wkroczyła w nową
fazę.
Podchodzili teraz blisko do pracującej w polu ekipy, przysiadali na trawie,
przysłuchiwali się rozmowom, przyglądali robocie. Każde wydobycie urobku rozpalało
iskrę w oczach — czy już, czy znaleźli?
Nawet ksiądz Łoziński wyruszał z plebanii i podgiąwszy w górę sutannę brnął na
przełaj przez zagony i rowy, nierzadko z jakimś kulinarnym dziełem Teosi w koszyczku.
Ca-ban zżymał się na tę nadmierną troskliwość, nie pozostawiającą możliwości rewanżu,
ale młodzi po prostu wyjmowali koszyczek z rąk księdza i po kilku minutach dyskusja na
ten temat stawała się — w całym tego słowa znaczeniu — bezprzedmiotowa. Byli prawie
stale głodni, tego nie dało się ukryć. Wprawdzie od czasu do czasu Sylwester wsadzał jakąś
kurę w garnek, były to jednak wypadki bądź co bądź dla samego bezpieczeństwa procederu
sporadyczne i trudno było zawdzięczać im stały spokój żołądka.
Ksiądz przynosił z sobą mały składany stołek — taki, jakim posługują się myśliwi
skazani na długie godziny wyczekiwania na stanowisku — i, rozsiadłszy się wygodnie,
wyciągał pudełko z papierosami, a niekiedy i swoją sławną flaszkę. Księżowska sutanna
była obszerna i zwłaszcza w tylnej swojej kieszeni mogła kryć niespodzianki różnych
rozmiarów. Głównie Sylwester śledził zawsze z nadzieją szeroki gest księżowskiej ręki
zataczającej łuk ku tylnym fałdom sutanny. W takich chwilach wydawało mu się, że jest
zdrajcą wobec doktora i tym gorliwiej okazywał mu tego dnia swoje przywiązanie. Ksiądz
zresztą nie dbał o wdzięczność tak samo jak o pretensje, jakie mieli w oczach jego
parafianie widujący go w zażyłości z przybyszami.
— I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom — mamrotał
podniesionym szeptem na użytek zgorszonych.
Ale któregoś dnia zamilkł i w posępnym skupieniu prowadził wzrokiem poprzez pole
postać wysokiego człowieka, który ukazał się w oddali i zmierzał prosto ku nim nie mając
zamiaru zboczyć z drogi. Nie zwrócili na to uwagi, zajęci swoją robotą, i dopiero kiedy
zbliżył się, podnieśli ku niemu głowy.
Uchylił czapki — chyba jednak dla uczczenia księdza, choć nie patrzył na niego.
— Złota panowie szukają? — zapytał.
— Może i złota — odrzekł Caban podejmując zaczepkę. Ale nieznajomy człowiek już
ich wyminął i szedł dalej na przełaj poprzez pole w pusty horyzont przed sobą.
Sylwester chciał krzyknąć, że widział go któregoś dnia o świcie przed barakiem, ale
nim zdążył otworzyć usta, ksiądz odezwał się pierwszy:
— Wiedziałem, że on się tu zjawi któregoś dnia.
— Kto? — zapytał Bobrowicz. —• Ziemba.
— Ziemba? — powtórzył Sylwester.
Patrzyli na niego, więc już musiał to powiedzieć:
— To od niego dostawaliśmy mleko.
— Od tego sukinsyna? — zawołał ksiądz. — Nie wierzę! Hubert złożył ręce jak do
modlitwy.
— Nie pozwalam mówić nic złego o ojcu tak pięknej córki.
— Ja bym go jeszcze inaczej nazwał, ale ona, ona — ksiądz trzepnął się dłonią po
sutannie — mi nie pozwala. — I rozpogodził się nagle. — Przyjechała? Widzieliście Celkę?
— Lenkę — szepnął Sylwester.
— Ach — ksiądz machnął ręką. — Ta mała się do niej nie umywa! Trzeba zobaczyć
starszą.
— Jeszcze ładniejsza? — nieoczekiwanie odezwał się doktor. Ksiądz wysunął usta i
cmoknął leciutko, ze znawstwem.
— Cymes! Ten sukinsyn nie zasługuje na to, żeby mieć taką córkę.
— Córki! — szepnął Sylwester.
Roześmiali się, a Kurka i trzech robotników z miasta zawtórowało im hałaśliwie.
Zaczęły się teraz opowieści, jak to piękna Ziembówna jeździła na zabawy do miasteczka i
zawsze ktoś się o nią pobił, bo chłopcy ze wsi jechali za nią i pilnowali jej przed
miastowymi. Zresztą krótko tego było, tyle co podczas wakacji; jeździła do szkoły, a kiedy
zaczęła studiować w Poznaniu, to i zaraz wystudiowała sobie męża. Gdzieby taka
dziewczyna uchowała się długo w panieńskim stanie? Stary wyzbył się kłopotu, teraz mąż
pilnuje.
— Nie chciałbym być w jego skórze — ksiądz wzniósł oczy do nieba. — Mieć piękną
żonę to to samo, co trzymać pierścionek z brylantem w otwartym oknie — każdy, kto
przechodzi ma na niego ochotę.
Znowu się wszyscy zaśmiali, Kurka tylko z rezerwą, nieco zgorszony takim dowcipem
w ustach księdza. Ale ksiądz był już znowu myślą przy poprzednim temacie.
— Ona tu często przyjeżdża do starego. Będziecie mieli okazję ją zobaczyć.
Ale podbierać się do niej nie radzę — rozniosą was na widłach.
— Jutro składam staremu wizytę — odezwał się Bobrowicz.
— Ziembie?! — krzyknął ksiądz.
— Ziembie. Może ceni konwenanse. Wychowany bądź co bądź w cieniu dworu.
— Tu pan inżynier trafił — Kurka znowu pokazał swój metalowy ząb. — Przecież
fornalem był we dworze. Tutaj wszyscy byli dworscy, ale żadnego tak nie wołali na
pokoje jak jego. A potem był z panem Kalinieckim w lesie. I z księdzem także — dodał po
chwili.
Nie wiadomo dlaczego spojrzeli teraz wszyscy na księdza, na jego czerwieniejącą z
wściekłości twarz.
— A był! Był! — ksiądz podniósł się gwałtownie ze swego stołka i złożył go z
trzaskiem. — Idę! — dodał łagodniejąc. — Może zagramy dzisiaj roberka? Teosia stęskniła
się za gośćmi.
— W to najtrudniej uwierzyć — powiedział doktor.
— Przyniesiemy ryb — Michał potrząsnął pudełkiem, w które zbierali skrzętnie
pełzające po rozkopach robaki. — Może trafi mi się dziś sandacz.
— Niedługo będą raki — zawołał Sylwester. — Teraz jeszcze trochę za małe.
— No, więc z rybami, rakami czy bez — czekam dzisiaj wieczorem. — Ksiądz
wywijając stołkiem ruszył w stronę ple-banii.
— Co go ugryzło? — mruknął doktor.
Kurka pochylił się nisko nad swoją łopatą i nic nie odrzekł.
Niespodziewanie jednak tego wieczora nie było brydża i nie
Hubert, ale doktor Caban złożył wizytę Ziembie. Sadził ku jego obejściu długimi
krokami, aż Sylwester musiał prawie biec za nim, nie przestając prosić:
— Panie doktorze! Niech pan poczeka! Niech pan posłucha, panie doktorze! Może to
nie on. Skąd możemy wiedzieć, że to on? Po co od razu iść do niego? To jakiś sukinsyński
łotr, to od razu widać i ksiądz by tak o nim... Panie doktorze! Caban nie zatrzymywał się i
Sylwester zdyszany wciąż biegł za nim powtarzając swoje prośby. Czuł się winny,
obciążony nagle całą odpowiedzialnością za wszystko, co mogło się stać. To on pokazał
doktorowi ślady, wyraźnie odciśnięte w wilgotnej po niedawnym deszczu ziemi, wiodące
od miejsca, w którym po raz pierwszy zobaczył Ziembę, ku rozbitym i stratowanym
skrzynkom z urobkiem. Po co mówił, że go tam już raz widział? Po co się do tego
przyznawał?
— Panie doktorze! Nie idźmy tam! Panie doktorze!
Oczywiście mógł nie biec za nim, mógł pozwolić, żeby poszedł sam. Skazywał się na
utratę jakichkolwiek szans u Lenki, nie przebaczy mu nigdy, że był razem z doktorem, ale
nie mógł — och, co za sukinsyńska sytuacja! — nie mógł pozwolić, żeby doktor poszedł
tam sam. Po co wreszcie powiedział mu, gdzie Ziemba mieszka? Zanim rozpytałby się we
wsi, ochłonąłby z irytacji i cała sprawa przybrałaby inny, na pewno nie tak gwałtowny,
obrót. Sylwester miotał w duchu najgorsze przekleństwa pod swoim adresem, ale już nic
nie dało się odwrócić — wchodzili w obejście Ziemby, w okazałą bramę jego
gospodarstwa, solidną i masywną, jak w jakim dworze. I budynki były tu nowe, sprzed
kilkunastu zaledwie lat, kryte dachówką, czysto obmiecione, bez śladu gospodarskiego
nieporządku.
Rozejrzeli się po podwórzu, nikogo tu nie było. Tylko stadko białych leghornów
dziobało resztki ziarna w otwartych wrotach stodoły i pies uwiązany przy budzie zanosił się
namiętnym szczekaniem.
— To nie on, panie doktorze, to na pewno nie on! Jak mu to udowodnimy? Za rękę
trzeba człowieka złapać, żeby...
Caban pchnął drzwi wiodące do sieni, ale i tu nie było nikogo. Zapukał. Nikt nie
odpowiedział. Zapukał jeszcze raz. I tym razem nie odezwał się żaden głos. Doktor nacisnął
klamkę. Stanęli na progu okazałego pokoju, w którym królował telewizor, najbardziej
widomy znak zamożności dwudziestego wieku. Na przeciwległej ścianie wisiała — jak u
księdza — broń. Zatrzymali na niej wzrok i doktor dopiero po chwili zapytał:
— Jest" tam kto?
Prawie natychmiast uchyliły się boczne drzwi i ukazała się w nich bardzo stara,
zasuszona jak mumia, kobieta.
— Gdzie gospodarz? — zapytał doktor.
— Nie ma — odpowiedziała niespodziewanie silnym głosem. — Nie ma.
Załomotały gdzieś w głębi kroki i na progu zjawił się Ziem-ba.
— Jestem! Dlaczego ciotka mówi, że mnie nie ma, kiedy jestem?
Stał wysoki i wyprostowany, zupełnie nie zdziwiony tą wizytą, prawie przygotowany na
nią, pewny, że musiała nastąpić. Sposób, w jaki pojawił się na progu i wypowiedział
pierwsze słowa, jeszcze bardziej rozsierdził doktora.
— To wyście zniszczyli nasze skrzynki — wybuchnął. Ziemba przyglądał mu się przez
chwilę z błyskiem lekkiego
rozbawienia w oczach.
— Ja, a może nie ja — odpowiedział powoli. — Jak pan to udowodni?
— Są na to sposoby. Przyznacie się do wszystkiego. Ziemba postąpił krok naprzód,
leniwie przenosząc ciężar potężnego ciała z jednej nogi na drugą.
— Tylko niech pan nie straszy. Nie lubię, jak mnie kto straszy. W pierdlu nawet za
Niemca nie siedziałem, to i teraz nie będę.
— Zobaczymy.
— Ano, zobaczymy — flegmatycznie powtórzył chłop. Caban pojął nagle całą
bezsensowność tej wizyty i rozmowy.
Złość zamieniła się w zniechęcenie. Popatrzył w spokojne, wciąż lekko rozbawione
oczy Ziemby.
— Żebyście chociaż rozumieli, o co wam chodzi — powiedział.
— A pan rozumie? — odrzekł powoli Ziemba. — To jest nasza ziemia. Czego pan tutaj
szuka?
— Szukam tego, co uczyni Kaliniec bogatym i zmieni los ludzi na lepszy.
— Ja bogactwa nie pragnę ani żadnej poprawy. A to panu powiem — podniósł nagle
głos i znowu postąpił krok naprzód, że stali naprzeciwko siebie, czując prawie swoje
przyśpieszone oddechy i patrząc sobie z bliska w oczy — że ja przez całe życie pragnąłem
tylko ziemi. I mam ją i będę jej bronić do ostatka.
— Ziemię dostaniecie gdzie indziej.
— Gdzie indziej? — powtórzył Ziemba ni to z drwiną, ni to z żalem. — Ale ja
pragnąłem tej tutaj i żadnej innej nie chcę. Patrzyłem na nią od dziecka, i mój ojciec patrzył
i dziad. I była nie nasza. A teraz, kiedy jest moja, mam ją oddać, bo panu się tak podoba,
tak?
Doktor wzruszył ramionami.
— Mnie czy komukolwiek innemu na moim miejscu.
— Ale teraz panu?
— Tak, teraz mnie.
— Więc powiadam panu, że na moją ziemię pan nie wejdzie. Niech sobie siedzi w niej
to bogactwo, o którym pan mówi. Węgiel czy co to tam jest.
Zapadło długie milczenie i doktor po raz pierwszy powiedział:
— Węgiel.
Ziemba milczał przez chwilę, oddychając ciężko.
— Więc niech sobie będzie. Z mego pola go nie ruszycie. Caban postał jeszcze chwilę,
po czym odwrócił się i odszedł
do drzwi, ale na progu zatrzymał się i przechylił powoli głowę.
— Nie miałem na razie w planie wierceń na waszym gruncie. Ale teraz jak najszybciej
je rozpocznę.
— Panie doktorze! — jęknął milczący dotąd Sylwester. Wciąż zerkał na boki,
czy nie zobaczy gdzie Lenki, ale nie widząc jej, tym bardziej był pewny, że jest gdzieś i
wszystko słyszy.
— Jak najszybciej je rozpocznę — powtórzył doktor. — Tak szybko, jak tylko będę
mógł. Żebyście zrozumieli, że nie macie prawa się upierać.
— Moje prawo jest we mnie — rzekł twardo Ziemba. — I wykonam je. Niech pan
uważa.
Caban odwrócił się gwałtownie i spojrzał Ziembie ostro w oczy.
— Jak mam to rozumieć?
Ale Ziemba powtórzył tylko spokojnie, bez cienia groźby w głosie:
— Niech pan uważa.
I zanim doktor zdołał opuścić izbę, wyszedł z niej pierwszy.
Kółko na mapie. Postawili je ci, którzy tę ziemię badali po raz pierwszy. Byli tu przed
nim i postawili kółko na mapie. Tym samym odjęta mu została wszelka odpowiedzialność.
Ale właśnie on z tą odpowiedzialnością miał się spotkać. Nie tamci, którzy postawili kółko,
tylko on — otwierający ziemię w tym miejscu.
Położył dłoń na mapie i patrzył przez okno na lśniące pasmo rzeki płynącej w dole.
Wybuchał tam co chwila wesoły gwar i śmiech, daleko niosły się nawoływania. Po drugiej
stronie, na łąkach należących do wsi, rozpoczęto sianokosy. Zamiast iść dwa kilometry do
najbliższego mostu ludzie przebywali rzekę wpław, trzymając nad głową rzeczy i sprzęt.
Przeważała młodzież, stąd te piski i śmiechy.
Przepływał kiedyś niejedną rzekę — z tornistrem i bronią nad głową, ale nie było wtedy
dziewcząt, nie było ich na całym świecie; ani jednej, dla żadnego z nich. Tamten człowiek
też tak może przepływał wiele rzek i do dziś czuł ciężar broni w omdlałych rękach i smak
wody zalewającej usta. Obydwaj byli żołnierzami i potrafili walczyć, tylko że tym razem
postanowili walczyć o co innego, mimo że kiedyś walczyli o to samo, na różnych frontach,
na frontach odległych o tysiące kilometrów — ale o to samo. Tamten może miał także w
życiu
swoją polankę nie zatartą we wspomnieniu, którą trzeba było przebyć w pełnym słońcu
pod obstrzałem z ziemi i nieba, nie kończącą się powierzchnię okrutnego światła, długą
drogę, w ciągu której można było przeżyć jeszcze raz wszystko, co się już przeżyło i to,
czego przeżyć już się nie miało. Obydwaj więc znali cenę tej stawki, o którą przychodziło
im grać tyle razy.
Powrócił znów do mapy i wpatrywał się w kółko, które ktoś inny, przed nim, na niej
postawił.
Szli przez letni mrok jedną z wąskich uliczek Agrigento. Dlaczego o tym myślał?
Dlaczego teraz o tym myślał? Ona była obcą dziewczyną, piękną obcą dziewczyną, bogatą
obcą dziewczyną — o tym wiedział także. Żołnierze jego kraju, rozsiani po całym świecie,
byli łatwo kochani przez dziewczęta. Może było w tym właśnie to, a może także i coś
dzięki niemu, zasłużone przez niego, przez niego zdobyte. Wielki Boże, kopalnia siarki na
Sycylii! W jej małych łapkach, a na razie w wielkich łapach jej ojca była kopalnia siarki na
Sycylii. Mógł to wszystko mieć i ją na dodatek, stąpającą z niewidzialnym koszem
winogron na głowie, umiejącą kochać jak żadna dotąd, nawet tamta, o której myślał, że
najlepiej to umie, tamta w Polsce. Ale właśnie wtedy, w tym ciepłym mroku, który jeszcze
nie był nocą i nie odbierał siły do mówienia prawdy — powiedział jej, że wraca, że musi
wrócić. Ponieważ nie byłaby w stanie zrozumieć żadnego z prawdziwych powodów,
uwierzyła w to, czego nie powiedział — że jej nie kocha, i zaczęła płakać, najmniej
odpowiednio w ten piękny wieczór, ich ostatni. Czy miał jej wymienić te dwie rzeczy
święte, którym postanowił dochować wierności? To byłby sposób na otarcie łez —
pękałaby ze śmiechu słuchając tych bredni. Potem nieraz mścił się za swoją siłę z -owego
wieczora, oczywiście mścił się na kobiecie, tamto drugie zawsze pozostawało nietykalne —
w końcu zaczął wierzyć, że istniało tylko ono. Dlaczego o tym myślał? Teraz, właśnie
teraz?
Nieraz wracały te wspomnienia, kiedy nie mógł spać, kiedy miał jakieś niepowodzenie,
albo po prostu chciało mu się jeszcze być młodym, jak wtedy.
Leżał tam w szpitalu. W Agrigento. Ona przynosiła najpierw
kwiaty, potem słodycze i papierosy, jeszcze później koniak i wino, w końcu — siebie.
Wszystkie panny z dobrych domów opiekowały się rannymi żołnierzami. To po prostu było
w dobrym tonie, poza wszystkimi innymi powodami, jeśli one istniały. Przychodziła,
siadała na brzegu krzesła przy łóżku i zaczynała ostrożnie rozmowę na temat jego
samopoczucia, sytuacji na oddalających się frontach, repertuaru kin i stanu pogody.
Któregoś dnia, kiedy tak gadała wyśpiewując każde słowo, skinął, żeby się zbliżyła, a
wtedy chwycił ją zdrowym ramieniem i rzucił na łóżko. Rozpłakała się i uciekła. Był nawet
z tego zadowolony. Ale wróciła. A potem zjawił się i papa, już powiadomiony, że oto leży
pod samym nosem jego kopalni prawdziwy geolog, może przyszła siła robocza, a może...
Nie uciekała już, jeśli chciał ją przygarnąć do siebie. Kiedy pochylała się nad nim, włosy jej
spływały wzdłuż twarzy, ciemne i lekkie. Dlaczego u diabła, o tym myślał?
Po przeciwległej stronie rzeki, na łące Ziemby, która leżała tuż nad brzegiem, inna
ciemnowłosa dziewczyna przerzucała siano. Widział ją i nie zaprzątałby sobie tym głowy,
ale jutro miał być właśnie dzień, kiedy kółko na mapie otrzyma jeszcze jedną żywą
dokumentację w łonie ziemi. I będzie to ziemia, której ktoś broni.
Z dołu znowu buchnął śmiech. Zobaczył Sylwestra skaczącego z brzegu do wody i
płynącego na drugą stronę. Wszyscy tam byli na dole — Michał łowił ryby, uciekając w
coraz to inne miejsce od gwaru i ludzi, Hubert, który mu kibicował i Sylwester, całą duszą
— a teraz także i ciałem — na drugiej stronie.
Doktor wychylił się przez okno i krzyknął. Nie wiadomo dlaczego owładnęła nim nagła
wściekłość. Wesołość i beztroska tamtych wydała mu się prowokacją.
Widocznie jednak głos jego z oddalenia nie był tak groźny, bo Sylwester odkrzyknął mu
coś z nutą zapytania w głosie. Wziął grabie od dziewczyny, ale nie dotknął nawet nimi
ziemi, kiedy doktor krzyknął po raz drugi:
— Agatka!
Agatką nazywali furgonetkę, która, niestety, słabowitego była zdrowia i wymagała
równie wielkiej cierpliwości co pielęgnacji. Zatarta, od czterech dni czekała na chwilę
dobrej woli u Sylwestra, który miał ją doprowadzić do porządku.
— Agatka! — powtórzył doktor, ale już niepotrzebnie, bo chłopak rzucił grabie,
powiedział coś w pośpiechu do dziewczyny i znowu był w wodzie płynąc crawlem na drugi
brzeg.
-— Dobrze! — powiedział Hubert do Michała. — Teraz ja spróbuję.
Siedzieli na nisko pochylonym nad wodą pniu wierzby. Wśród jej korzeni gromadził się
muł, woda tu była ciemna, podbita czarnym dnem. Takie dno lubią liny, ale spławik leżał
spokojnie na powierzchni i wędka nie zadrżała ani razu w dłoni Michała.
— Czego spróbujesz? — zapytał nie podnosząc oczu.
— Szczęścia — mruknął. Zsuwał się ostrożnie z pnia, kąpiel w tym zamulonym
miejscu nie należałaby do przyjemności. — Najwyższy czas przygruchać sobie kogoś w tej
dziurze. Oszaleć można.
— Mógłbyś choć jedną wieś zostawić poza sobą bez wspomnień.
Ale Hubert już nie słuchał, sprawdzając gumkę przy slipach patrzył na wodę i na drugi
brzeg poza nią. Dziewczyna po odejściu Sylwestra. sama wzięła się znów do grabienia.
Prócz niej nie było na łące nikogo.
Kiedy wynurzył się z wody i wszedł na pokrytą darnią skarpę, udawała, że go nie widzi.
Machała grabiami z zawziętą pilnością, odwrócona do niego bokiem, to znów tyłem, nigdy
na wprost. Miała na sobie jakiś szczególny strój — plażowo-roboczy — dość skąpy jak na
wiejskie stosunki. Chrząknął.
Nie odwróciła głowy.
— Dobry wieczór! — powiedział głośno.
— Dobry wieczór — odmruknęła, nie przestając grabić.
— Czy zanosi się na deszcz? Nie odpowiedziała.
— Pytam, czy zanosi się na deszcz?
Podniosła do góry oczy. Niebo było czyste, bez jednej chmurki. Wzruszyła ramionami.
— Bo tak się spieszysz, jakby za chwilę miało lać.
— Może padać w nocy — odpowiedziała z godnością.
— Aha! Ty się na tym znasz.
— Oczywiście.
Może obraziła się, że mówił jej „ty", ostatecznie była panną po maturze, tuż przed
rozpoczęciem studiów, o ile naturalnie zda ten nieszczęsny egzamin.
— Panno Lenko! — zaczął, chcąc naprawić nietakt, któremu prawdopodobnie
zawdzięczał niepowodzenie w rozmowie.
Odwróciła znowu głowę.
— Jest mi wszystko jedno, jak się do mnie mówi.
— Czy wiesz, że jesteś śliczna?
Milczała przez długi czas, bijąc grabiami w miejsce, gdzie już zupełnie nie było trawy.
— I co z tego? — mruknęła.
— Ale wiesz, czy nie wiesz?
— Może i wiem.
— I nie sprawia ci to przyjemności?
Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy, uważnie, trochę z ciekawością.
— To nudne.
— Nudne? Dziewczyno!
— Nudne, co pan mówi. Wszyscy wciąż to samo gadają. Nic innego nie przychodzi
im do głowy. Nawet jak pojechałam na egzamin — urwała, ale widocznie wciąż dotkliwie
przeżywała swoją klęskę, bo nie potrafiła przestać o niej mówić — nawet na egzaminie
wciąż wszyscy: śliczna i śliczna — a potem mnie oblali, więc w końcu co się właściwie z
tego ma?
Nie mógł się nie roześmiać.
— Z czego cię oblali?
— Z fizyki — wyjaśniła ponuro. — Za sześć tygodni jadę znowu na egzamin.
— Mógłbym cię przepytać. Wzruszyła ramionami.
— Biorę lekcje w mieście.
— Ale mógłbym cię przepytać — upierał się. — Może twój profesor zaniedbał czego
albo...
— Albo?
— Bo ja wiem. Może uczy cię złą metodą.
— Dobrą metodą mnie uczy — odpowiedziała twardo. — Tylko ja nie mam głowy
do tych rzeczy. To ojciec się uparł.
— Żeby co?
— Żebym się uczyła. Jak Celka.
— Ale Celka wystudiowała sobie tylko męża. — Hubertowi przypomniała się
niedawna rozmowa robotników.
Uśmiechnęła się lekko, ale nie do niego, do swoich myśli.
— Tak wyszło.
— Więc nie chcesz, żebym cię przepytał? Medytowała przez chwilę.
— Co to da?
— Mogłabyś się jeszcze poduczyć.
Nie odpowiedziała. Poruszyła znów grabiami, ale znów w miejscu, w którym nie
było źdźbła trawy.
— Zmęczysz się — zauważył. Zaczęła go już ogarniać złość. Był przyzwyczajony
do tego, że zawsze robił wrażenie na dziewczętach. Nie było innej ewentualności,
nawet nie przewidywał porażki. Przygryzł wargi, bo dziewczyna wciąż milczała. Popatrzył
na drugi brzeg, wyobrażał sobie, jaką minę ma Michał obserwując jego zaloty. Ale Michał
siedział wpatrzony w spławik, w pozie, w jakiej go zostawił. Psiakrew! — zaklął w duchu.
Najbardziej denerwowało go to, że nie wiedział nawet, jak się wycofać z tej sytuacji. Mógł
po prostu odejść tak samo, jak się zjawił. Ale przecież trzeba było coś powiedzieć, utrzeć
jakoś nosa tej smarkatej. Medytował przez chwilę ale ponieważ był bardzo zły, nic mu nie
przychodziło na myśl.
— No, to do widzenia — burknął.
— Do widzenia — odpowiedziała i zanim zdążył zejść na brzeg, rzuciła grabie i
trzymając nad głową węzełek z rzeczami przysnęła w wodę.
Nie podążył za nią. Stał na brzegu patrząc, jak przeprawia się na drugą stronę rzeki, nie
odwróciwszy ani razu głowy. Płynęła ku wierzbie, przy której siedział Michał. Było to
najmniej odpowiednie miejsce do wydostania się na brzeg, ale płynęła właśnie tam, prosto,
nie zbaczając z drogi, jakby od początku powzięła ten zamiar.
Wyobrażał sobie, jak Michał ją przywita. Może wreszcie ryba zaczęła krążyć
wokół przynęty, może spławik zadrżał na wodzie, a oto intruz płoszy tę pełną napięcia
chwilę i znowu na długo oddala możliwość jej powrotu.
Uchwyciła dłonią zwisające gałęzie wierzby i przy ich pomocy wydostała się na brzeg.
Zbliżyła się do Michała i przystanęła w milczeniu. Trwało to długo, ale nie odwrócił ku niej
głowy, nie poruszył się nawet, pochylony nad wędką, wpatrzony w ruchomy jej cień na
wodzie.
Kiedy Hubert przeprawił się na drugą stronę, siedział już sam. Nie podszedł więc do
niego, nie mając mu zresztą nic do powiedzenia, tylko od razu podążył w stronę baraku,
gdzie Sylwester tkwił już do połowy w-rozbebeszonych wnętrznościach Agatki, a doktor
przyglądał się z okna jego gorliwym zabiegom.
— Tylko jedno wam w głowie — zamruczał na widok Huberta.
— Co? — zapytał Hubert niewinnie.
— Eh, co z wami gadać! — doktor zatrzasnął okno i znikł w głębi swego „gabinetu".
Hubert dotknął gołej łydki Sylwestra, balansującej mu przed nosem w rezultacie
ryzykownego przechyłu jej właściciela w głąb otwartej maski samochodu.
— O co się stary wścieka?
— A bo ja wiem — Sylwester ukazał wreszcie spoconą twarz. — Ochrzanił
mnie przed chwilą jak święty Michał diabła. Jutro wchodzimy na pole Ziemby, to
pewnie dlatego. Myślałem, że stary się rozmyśli.
— Dlaczego miałby się rozmyślić? — zapytał powoli Hubert.
Sylwester zamilkł i patrzyli na siebie bez słowa, nie mając ochoty wyrzec na głos tego,
o czym obydwaj myśleli.
— Na wszelki wypadek chciałem mu z zemsty uwieść córkę — mruknął Hubert.
— I co?
— I co — podniósł głos, przedrzeźniając pytanie. Był pewien, że Sylwester mimo
zajęcia przy Agatce obserwował go po drugiej stronie rzeki. — Niech ją diabli! Sylwester
zaśmiał się cichutko i znowu zniknął we wnętrzu furgonetki.
— Niech ją diabli! — powtórzył Hubert i urwał zaraz, znowu dotykając lekko łydki
Sylwestra.
Z lasu wyszedł pies. Nie zatrzymał się na jego brzegu, jak to zwykł czynić poprzednio,
ale szedł prosto ku barakowi i stojącym przed nim ludziom. Nie spuszczał z nich oka i szedł
właśnie ku nim w jakiejś psiej nadziei, pewniejszej niż ludzka wiedza o bliźnich.
— Głodny! — szepnął Sylwester. Poruszył się ostrożnie, starając przesunąć się
ku drzwiom baraku.
Pies przysiadł lekko na zadzie i nie spuszczał z niego oczu. Chłopak wszedł do baraku,
ukazał się po chwili z potężnym . kawałkiem chleba. Rozchodził się od niego zapach
gulaszowych przypraw i tłuszczu. Nozdrza psa drgnęły. Sylwester zatrzymał się o krok
przed nim, ale nie rzucił mu chleba, tylko odła-mując małe kawałki kładł je przed nim, pies
chwytał je łapczywie, a on karmił go powoli, mrucząc do niego cicho jakieś tylko sobie
wiadome wyrazy.
Chleb skończył się, ale pies siedział jeszcze przez chwilę wpatrując się w puste ręce
Sylwestra, po czym wstał i, oddaliwszy się kilka kroków w stronę dzikich malin, ułożył się
na trawie. Sylwester znowu zniknął w baraku i pojawił się po chwili z miską pełną wody.
Zbliżył się do psa i postawił ją przed nim, ale nie wypuścił z ręki.
Oddzielało ich teraz małe naczynie, pełne lustrzanej wody — człowieka, który je
trzymał i chciwie pijące zwierzę. Sylwester znowu mruczał coś pod nosem, a pies strzygł
uszami. Wypiwszy wodę ułożył się znowu, a Sylwester udając, że nie zwraca już na niego
uwagi, wrócił przed barak.
— Już zostanie — szepnął do Huberta.
— Przydałby się.
— Mówię panu, że już zostanie. Tak go przyuczę, że nikt z obcych nie będzie mógł się
nawet zbliżyć do baraku. Widział pan, jaką ma szeroką pierś? I jakie kły!
— Żeby tylko najpierw nie wypróbował ich na nas.
— Z nas nie ruszy nikogo. Zobaczy pan. Tak już jest — Sylwester odwrócił powoli
głowę. — Jeśli się otrzymuje długo same kopniaki, a nagle ktoś da kawałek chleba... —
urwał i dodał po chwili cicho: — Doktor się ucieszy.
— Trzeba go zawołać.
— Nie — Sylwester przeniósł spojrzenie na rozbebeszoną Agatkę. — Jeszcze nie
teraz.
Od strony rzeki rozległo się gwizdanie Michała.
— Oho! Mamy rybę na kolację! — zawołał Hubert.
Pies podniósł się na przednich łapach i nadstawił uszu. Nie uciekł jednak ani nie
zaszczekał, kiedy na ścieżce ukazał się człowiek z trzepoczącą się w torbie zdobyczą.
Poprowadził go tylko wzrokiem ku tamtym dwom przed barakiem, a gdy wokół torby
wszczął się ruch i krzątanina, podniósł nos i węszył drżąc lekko z podniecenia. I tym razem
nie zawiodła go nadzieja. Sylwester połyskując ogromnym nożem zniknął w krzakach i po
chwili chlusnęły pod nogi psa ociekające krwią rybie trzewia. Liny były ogromne,
Sylwester miał z nimi nie lada przeprawę. Podskakiwały jeszcze na patelni i trudno było na
to patrzeć, ale kucharz musi tę przykrą czynność wziąć na siebie. Za to kolacja zapowiadała
się rewelacyjnie i, ze względu na to, że do Michała nie pasowały nigdy żadne zasługi —
Sylwester przejął na siebie cały splendor jej świetności.
Kiedy tak przewracał na patelni skwierczącą rybę, na progu baraku stanął doktor.
Wietrzył nosem apetyczny zapach, ale nietaktem ze strony Sylwestra byłoby to zauważyć.
— Tylko wam żarcie i kiecki w głowie — mruknął z niezbyt wyraźnie żartobliwą
intencją.
— Lin, doktorze — zawołał Michał nie podnosząc głowy znad rybackiego
sprzętu.
Hubert odwrócił wzrok od patelni, przy której klęczał obok Sylwestra, i błysnął ku
szefowi uśmiechem.
— Niech doktor nam nie przycina, bo i na rybkę ma pan ochotę, i w łóżku z
przyjemnością znalazłby coś ciepłego.
— Termofor, mój drogi — odpowiedział Caban. — Termo-for!
Roześmiali się, a pies zerwał się na równe nogi i przekrzywiwszy z zainteresowaniem
głowę pokręcił lekko ogonem.
— Najwyraźniej uważa się za należącego do towarzystwa — powiedział Hubert, który
to pierwszy spostrzegł.
— Jak go nazwiemy? — zapytał Sylwester.
Roztrząsano ten problem podczas całej kolacji, ale bez skutku. Dziesiątki psich imion,
które przewinęły się w projektach, były zbyt zwyczajne dla tego nadzwyczajnego psa, zbyt
słabo brzmiące przy jego sile, zbyt swojskie w porównaniu z egzotyką, którą mu
przypisywali.
— Na razie nie trzeba mu imienia — zdecydował Michał. — Długo się bez niego
obywał, wytrzyma jeszcze kilka dni. Po-będzie z nami trochę, a imię samo się znajdzie.
— Słusznie — potwierdził doktor. Rozbierała go senność. Opuściły go nagle
wszystkie niepokoje. Ociężałość sytości przytępiła ostrość i zaciętość jutrzejszego
zamiaru. O przyszłość świata walczą ludzie głodni — pomyślał z ironią, ale nie chciało
mu się nawet wstać, żeby udać się do łóżka.
Z lasu zawiewało rozgrzaną wonią igliwia i żywicy ściekającej po korze sosen. Gdzieś
bliżej kwitł biały krzak tarniny, lekki powiew wiatru mieszał jej słodki zapach z dusznym,
przyprawiającym o zawrót głowy zapachem schnącego po drugiej stronie rzeki siana.
Hubert przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości w stawach.
— Co za noc! — westchnął. — Chyba pójdę do wdowy.
— Po co? — zapytał doktor bez zainteresowania.
— Na piwo. A może i na co innego.
— Uważaj — rzekł Michał.
— Na co mam uważać? Chcę spełnić tylko dobry uczynek, jeden z wielu. Czy wolno
zostawić kobiety tej wsi bez pięknych wspomnień? Jeśli panny nie chcą ich mieć, to
przynajmniej wdowy.
— Uważaj — powtórzył Michał.
Sylwester zachichotał cicho nad patelnią, którą szorował właśnie piaskiem, ale umilkł
zaraz, bo wszyscy zwrócili ku niemu głowy. Hubert wstał i przyczesał palcami włosy.
— Jeszcze żadna mnie źle nie wspominała. — I dodał, wskazując głową psa: — Mam
nadzieję, że mnie ten szatan nie rozszarpie, kiedy będę wracał w nocy.
— Świetnie! — zawołał Sylwester. — Szatan. Będzie się nazywał: Szatan.
Hubert schodził już w dół ścieżką wydeptaną wśród kolczastych krzaków.
— Tylko powiedźcie mu, że to ja wymyśliłem — zawołał. — Może będzie miał trochę
względów dla mnie.
VIII
Stali już od pół godziny przed barakiem gotowi do wyjścia w pole, a Wieczorek wciąż
nie nadchodził z pismem, które obiecał im z rana wręczyć. Miało to być zezwolenie na
rozpoczęcie badań na gruncie Ziemby, zabezpieczające odszkodowanie za zniszczone
plony. Bez tego świstka nie mogli rozpocząć wierceń, takie były przepisy.
— Może pójść do niego? — spytał Sylwester.
— Nie — powiedział Caban. Wpatrywał się wciąż w brzozową drogę z pozornym
spokojem, ale Sylwester widział, jak drżą mu napięte mięśnie szczęk. Przeczuwał
nadciągającą burzę i gnębiło go uczucie bezsilności. Nie mógł jej powstrzymać ani
złagodzić jej przebiegu.
— Sukinsyńska historia! — szepnął.
— Piętka! Ile razy wam mówiłem...
— Kiedy się powstrzymać nie mogę, panie doktorze. Tak nas ten su...
— Piętka!
— Tak nas wystawił do wiatru. Ja bym do niego poszedł...
— Jeszcze poczekamy.
— Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie śpieszmy... — zanucił Hubert wychodząc z
baraku. Był w świetnym humorze i nic nie mogło mu go zepsuć.
Doktor rzucił mu ponure spojrzenie. Hubert urwał i stanął obok w ostentacyjnie
wyczekującej pozie. Na schodach siedział Kurka z drugim kalinieckim łamistrajkiem,
którego udało mu się skaptować. Był to niemłody już chłop — Wiśniak — nad którym cała
wieś łamała dłonie: miał ośmioro dzieci, po czworo z każdego małżeństwa. Pierwsza żona
umarła mu przy czwartym dziecku, więc musiał się ożenić, żeby ten drobiazg jakoś
wychować, a ta druga wzięła się za tę samą robotę. I zanim globulki na wieś zawędrowały
— już ósemka dzieciaków tłukła się po obejściu. Nie wiadomo co mu Kurka z miejsca
naobiecywał, bo chłop oczu nie zdejmował z jego ust, rozgorączkowany i rozmarzony,
pytający i wierzący we wszystko.
— Prędko to będzie? — pytał.
— Pewnie, że prędko — odpowiadał Kurka.
— A dla wszystkich pracy starczy?
— Jeszcze będą sprowadzać z drugiego powiatu.
— Ale my będziemy mieli pierwszeństwo?
— My będziemy mieli pierwszeństwo.
— Ile będą płacić? Nie wiecie?
— Dużo! — odpowiedział Kurka bez precyzji. — Na kopalni zawsze dużo płacą.
Tego już Caban nie wytrzymał.
— Gówno będzie nie kopalnia — rzucił przez ramię — jeśli się będziemy tak do tego
brali jak dotychczas. Idziemy! — rzucił do Sylwestra.
— Ja pójdę — powiedział Gaj. Patrzył, tak jak doktor, w pustą, prześwietloną
porannym słońcem drogę prowadzącą do wsi. Do wsi i ze wsi — tak myślał.
Doktor odwrócił ku niemu głowę.
— Dobrze. — I dodał do zawiedzionego Sylwestra: — Zostańcie, Piętka.
— Dlaczego? — zapiał Sylwester. Poczuł się skrzywdzony, odepchnięty od
najważniejszych spraw, jakimi żyła ekipa, w ogóle w niej zbyteczny. Ale prawie
równocześnie zrozumiał, że już raz niepotrzebnie towarzyszył doktorowi do Ziemby, a
tym razem sytuacja była jeszcze bardziej napięta i nie wiadomo do czego mogło dojść, więc
może lepiej, jeśli on... — czując obrzydzenie do własnej podłości i jakby usiłując
przeciwko niej protestować, powtórzył słabo jeszcze raz: — Dlaczego?
Doktor nawet nie odpowiedział. Wszedł do baraku po czapkę^ a Michał był już na dole
i czekał na niego na skraju szosy. Kurka zamilkł, nie połyskiwał już swoim metalowym
zębem i nagle odsunął się od siedzącego obok Wiśniaka. Po co mu było ośmioro dzieci? A
teraz by chciał, żeby się nimi ktoś martwił.
W Prezydium GRN nie zastali Wieczorka. Przyjął ich spłoszony Mądrzak, któremu
latały oczy i ręce, gdy szukał w teczce jakiegoś papieru.
— Gdzie przewodniczący? — zapytał doktor.
— Chory.
— Chory? Wczoraj był zdrów jak byk. Przecież go widziałem.
— To nagle... Wzięło go zaraz z wieczora.
— Miał nam dostarczyć pismo w sprawie Ziemby. Nic wam nie mówił?
Ręce Mądrzaka wciąż latały po papierach.
— Nie ma tego pisma — wykrztusił. — Ale jest inne.
— Jakie? — zapytał groźnie doktor.
Papier leżał na wierzchu i Mądrzak wreszcie go dostrzegł.
— Z powiatowej rady. O wstrzymaniu zezwolenia. Bo kminek... pan sam rozumie...
kminek!
— Co takiego? — doktor prawie krzyknął. Wyrwał Mądrzakowi pismo z ręki i
podniósł je do oczu. Michał przechylił mu się przez ramię.
Pismo było lakoniczne. Ponieważ na polu Ziemby rósł zakontraktowany na eksport
kminek, do czasu zbiorów wiercenia na tym terenie były nieaktualne.
— Kiedy przyszło to pismo?
— Wczoraj po południu. Listonosz przyjeżdża do nas po południu — Mądrzak,
wyzbywszy się z rąk kłopotliwego papierka, odzyskiwał powoli rezon.
— Mam nadzieję, że Wieczorek mimo obłożnej choroby rozpoznaje jeszcze ludzi?
— Bo co? — bąknął Mądrzak.
— Bo chcemy go odwiedzić. Gdzie mieszka?
Mieszkał niedaleko. Mądrzak, któremu ręce znów zaczęły latać, wybiegł na drogę i
pokazał im biało tynkowany dom z małym ogródkiem przed oknami. Po czym czym
prędzej cofnął się do kancelarii i zamknął pośpiesznie drzwi za sobą.
Nie mówili nic, nie było nic do mówienia. Doktor niósł w dwóch palcach wyciągniętej
dłoni pismo o kminku, jakby bił z niego znienawidzony — uświadomił to sobie w tej chwili
— znienawidzony od dawna zapach. Michał nie patrzył nawet na niego, ludzie pokonani
nie lubią, kiedy zagląda się im w oczy, a doktor był pokonany, przynajmniej na dziś był
pokonany, to nie ulegało wątpliwości. Rąbnął pięścią w drzwi domu Wieczorka, aż
zadudniło. Chociaż w ten sposób mógł dać trochę satysfakcji szefowi. Ale w domu nic się
nie poruszyło, żaden głos nie zawołał, żeby wejść. Michał rąbnął jeszcze raz, ale i to nie
odniosło żadnego skutku. Spojrzał na doktora pytająco.
— Musimy wejść — mruknął.
Gaj nacisnął klamkę, a gdy nie ustąpiła, oparł się o drzwi potężną piersią. Cofnęły się
miękko, prawie bez trzasku. Michał przytrzymał je i ustawił troskliwie pod ścianą sionki.
Mieli jeszcze jedne drzwi przed sobą, prowadzące do pokoju, ale te nie były zamknięte.
Wieczorek leżał w łóżku przykryty pierzyną po pobladły ze strachu nos.
— Dlaczego nie otwieraliście? — zapytał doktor. Wieczorek zakaszlał. Musieli
przyznać, że robił to z dużym
aktorstwem. Minęła długa chwila, zanim wykrztusił:
— Przecież chory jestem. Ruszyć się nie mogę.
— Ja was ruszę! Sprężyna by was lepiej nie ruszyła. Zbierajcie się, jedziemy do
powiatu.
— Jak to... do powiatu? Po co... do powiatu?
Doktor machnął mu przed oczyma wciąż trzymanym w dwóch palcach pismem.
— Myślicie, że ja na tym poprzestanę? Kminek! Powiedzieć wam, gdzie ja mam ten
ich zakontraktowany kminek?
— Panie doktorze! — jęknął Wieczorek. — Panie doktorze!
— Ubierajcie się! Będziecie mi tu chorego udawać?
— Ale co ja — Wieczorek uniósł się na łokciu — co ja mogę? Ja nic nie mogę.
— Będziecie nam towarzyszyć. Choćby dlatego, żeście stchórzyli. No, jazda!
Wciągajcie coś na gacie, bo czasu szkoda.
Wieczorek wysunął spod pierzyny owłosione nogi. Znowu zakaszlał, głośno,
chrypliwie, z wysoką klasą symulacji.
— Ale ja chory jestem — zacharczał.
— Zespół amatorski powinniście prowadzić! — zawołał Michał. — Taki z was aktor. A
Ziemba powinien być we wsi przewodniczącym. Przynajmniej ma charakter.
— Ba! — szepnął tylko Wieczorek poddając się. Odwrócili się, żeby nie patrzeć na
jego toaletowe przygotowania, a doktor wciąż go popędzał, klnąc i sapiąc z wściekłości.
Wreszcie był gotów i mogli wyjść. Zatrzymał się jednak w sionce przed wyważonymi
drzwiami.
— Dom mam otwarty zostawić?
— Nie przejmujcie się, na pewno żona wylezie zaraz z tej dziury, w której się
schowała, i przypilnuje obejścia. Nie chciała nam otworzyć, teraz będzie musiała się trochę
pomęczyć, żeby osadzić drzwi w framudze. Głupio to wykombinowaliście.
— A co ja mogłem innego zrobić? — zakwilił nagle Wieczorek z żalem. — Ziemba jest
w prawie. Kiedy przywiózł ten papierek z powiatu...
— A więc to on go przywiózł? Bo Mądrzak mówił, że przysłali pocztą.
— Przywiózł go — potwierdził Wieczorek wściekły, że się dał złapać.
— I od razu poczuliście się źle i musieliście położyć się do łóżka?
— Nie chcę w ogóle mieć z tym nic wspólnego — głos Wieczorka znowu się podniósł i
załamał na najwyższym tonie. — Nic! To nie dla mnie takie sprawy.
— Powinniście wobec tego zrzec się swego urzędu. Nie sztuka rządzić, kiedy
wszystko jest w porządku.
Wieczorek mrugał powiekami i patrzył w milczeniu na doktora.
— Już wam powiedziałem — wtrącił Michał. — Ziemba! Ten ma charakter!
Wieczorek nic się już nie odezwał, zgarbił się i szedł między inżynierami nie podnosząc
oczu.
— Czy Agatka na chodzie? — spytał doktor.
— Widziałem, że Sylwester wczoraj coś tam przy niej majstrował.
— Niech go Pan Bóg ma w swojej opiece, jeśli nie skończył.
Skończył — wprawdzie dopiero teraz w nagłym przeczuciu, że Agatka będzie
potrzebna, i stał przy wozie w pełnej gotowości.
— Jedziemy! — zawołał Caban.
— Wszyscy? — Hubert wysunął głowę z baraku.
— Wszyscy! Niech zobaczą, ilu ludzi będzie siedziało bezczynnie, jak durnie, przez
ich zasmarkany kminek.
Sylwester nieśmiało dotknął ramienia doktora.
— A nie moglibyśmy teraz wejść na inne pole? Czort z Ziem-bą, panie doktorze!
Chłopak patrzył z pokorą i Caban tylko dlatego go nie uderzył.
— Na inne pole? — zapytał bardzo spokojnie, tak spokojnie, że wszyscy spojrzeli na
niego.
— Nie, ja tylko tak... panie doktorze — zachłysnął się Piętka.
— Czy myślisz, że ktoś będzie otwierał kopalnię dla tony węgla? — doktor znowu
podniósł głos, więc odetchnęli z ulgą. — Jesteśmy tu po to, żeby zbadać zasoby węgla i
wszystko, co stoi na przeszkodzie...
— W porządku, panie doktorze — przerwał mu Michał łagodnie. — Jedźmy, bo czasu
szkoda.
Sylwester ściągał już plandekę z furgonetki i ustawiał siedzenia.
— Kurka! — zawołał doktor. — Wy zostaniecie przy baraku. I ani kroku stąd, dopóki
nie wrócimy.
Kurka wskazał głową psa, który leżał opodal.
— On nie wystarczy?
Sylwester spojrzał w tym kierunku i roześmiał się cicho, zapominając o scenie sprzed
chwili. Szatan oczy miał przymknięte, ale żółte szparki niby dwie kreseczki bursztynu
błyszczały bezustanną czujnością.
— Nie, on nie wystarczy.
— Na razie — wtrącił chłopak.
Wiśniak i dwóch miejskich robotników patrzyło wyczekująco.
— Dniówka leci — rzekł Michał. — Dzień zerwany nie z waszej winy.
Załadowali się i Agatka lekko stoczywszy się ze wzgórza zaryła się kołami w piasek
brzozowej drogi. Sylwester zaklął, szukając twardszego gruntu. Wydostali się wreszcie na
szosę i wjechali w zabudowania wsi. Wieczorek znowu się rozkaszlał. Jechał z tyłu z
młodymi inżynierami i liczył, że przynajmniej w Bobrowiczu wzbudzi współczucie.
— Chory człowiek jestem — jęczał. — Chory człowiek! Hubert gwizdał jakąś modną
melodię i nie zwracał na niego uwagi.
— Zapalenia płuc mogę dostać. O tym nikt nie pomyśli, że mogę dostać zapalenia płuc.
— Słuchaj — Hubert trącił Michała łokciem. — A to historia, co? I niezła babka,
mówię ci — niezła.
— Winszuję.
— Takie, co to przez dłuższy czas nie mają okazji...
— Przestałbyś gadać. Najgorzej nie lubię, że zawsze po tym gadasz.
— O wszystkim człowiek gada. O dobrym jedzeniu, o świetnej sztuce w teatrze,
dlaczego ma akurat milczeć o czymś, co daje mu najwięcej satysfakcji?
— Nagraj te wrażenia na magnetofon. Mieli ci przysłać z domu, nie pisałeś?
— Dlaczegoś taki wściekły?
— Nie widzę powodu do wesołości.
— Co ja w tym powiecie poradzę? — włączył się znowu Wieczorek zapominając o
kaszlu. — Przysłali papierek, czy to moja głowa? Ja tego chciałem?
— Najgorzej, że wy niczego nie chcecie — odrzekł Gaj.
— Ja chcę przede wszystkim mieć spokój.
— Toście sobie złe czasy wybrali na życie. Nie lubimy takich, którzy chcą mieć spokój.
Taki spokój, o jakim myślicie.
Wieczorek uznał, że kaszel jednak lepiej mu się udaje niż rozmowa i znowu zachrypiał
donośnie. Przejeżdżali właśnie koło jego domu, gdzie zgodnie z przewidywaniami doktora
jakaś postać kobieca siłowała się z opornymi drzwiami, które w żaden sposób nie dawały
się umieścić w zawiasach.
— Kobieta sama... — jęknął Wieczorek. — Sama kobieta się męczy.
Michał uderzył pięścią w dach szoferki, a gdy Sylwester przyhamował, zeskoczył z
wozu i zbliżył się do Wieczorkowej. Odebrał jej drzwi i wstawił w zawiasy. Potem
sprawdził, czy się dobrze zamykają, coś tam chwilę pomajstrował przy klamce i nie
zamieniwszy słowa z poczerwieniałą z wysiłku i wściekłości niewiastą, wrócił do
samochodu.
— Doktorze — zatrzymał się przy opuszczonej szybie szoferki — nie moglibyśmy
jednak go zostawić?
— Kogo?
— Tego tam — skinął ku siedzeniom bagażówki. — Działa mi na nerwy. Nie ręczę za
siebie, nim dojedziemy do miasta. A rękę mam ciężką, doktor wie, po co mam gnić w
kryminale?
— No to wysadźcie go — zgodził się niespodziewanie Caban. I zapalił papierosa,
jakby go nagle cała ta historia przestała obchodzić.
Wieczorek przedziwnie zgrabnie i lekko zeskoczył z wozu. Zaledwie mu Michał zdążył
krzyknąć:
— Przywieziemy wam lekarza!
Już stał w progu, ale odwrócił się gwałtownie i patrzył na nich w bezmyślnym
zaskoczeniu. Roześmiali się, a Sylwester nacisnął pedał i Agatka potoczyła się naprzód.
— I pomyśleć — westchnął Hubert, gdy Michał sadowił się z powrotem na swoim
siedzeniu — dla kogo my się tak męczymy? Bez najprymitywniejszej cywilizacji, bez kina,
bez teatru, bez kobiet.
— Na ten ostatni brak nie powinieneś już narzekać.
— Daj spokój — Hubert posmutniał nagle. — Kiedy wyobrażam sobie, jakie
dziewczyny chodzą po świecie.
— Nie wyobrażaj sobie.
— Gadać dzisiaj z tobą nie można.
— Można, tylko o czym innym. Hubert błysnął zębami.
— Kiedy o czym innym nie mogę.
— Nie śmiej się, doktor będzie wściekły, że nam tak wesoło.
Ale doktor tego nie słyszał. Zawsze, kiedy był zły albo smutny, albo zawiedziony —
myślał o tamtym. O słonecznym stoku góry, po którym szły smukłonogie dziewczęta z
koszami winogron na głowie. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek to widział.
Może tylko opowiadał mu ktoś o tym. Albo po prostu to było w powietrzu, w zapachu,
którym oddychała ziemia.
I jeszcze jedno — ale tam był naprawdę, to pamiętał —¦ małe kawiarnie, zaciszne
knajpki z dobrym winem i cichą muzyką, w których można było siedzieć godzinami nie
mówiąc nic albo tylko słowa zupełnie bez znaczenia, gdzie czas zatrzymywał się przy
progu, jak pies, którego nie wolno wpuszczać do środka. A w jednej podawano rum i małe
słodkie makaroniki, na których można było połamać sobie zęby, ale zęby mieli wtedy
mocne i nie bali się o plomby. Gdzieś niedaleko ciągnęły się wybiegające w morze plaże i,
jeśli się miało ochotę, każda pora dnia i nocy była dobra, aby wyciągnąć się na ich ciepłych
piaskach. Tylko, że wtedy zdarzało się myśleć o innych piaskach, nie tak ciepłych i
suchych, o innym niebie nad obszarem innej ziemi — i ona to widziała, czuła to, bała się
tego. Nie — mówiła. — Nie! Nie chcę! Chcę, żebyś tu wrócił.
Wracał, ale — tak — to była ucieczka, i zawsze czuł, że to była ucieczka, nie potrafił
myśleć inaczej.
Samochód gwałtownie przyhamował i skręcił nieco w bok. Doktor podniósłszy powieki
ujrzał białą kurę pędzącą z krzykiem przed wozem. Sylwester nacisnął klakson, ale kurę to
tylko zdezorientowało, zapomniała o bezpiecznych rowach wzdłuż drogi i gnała naprzód,
jakby wąski szlak między dwoma kołami samochodu był jedyną dla niej możliwością
ratunku.
— Sukinsyńska kwoka! — zaklął Sylwester, ale na ustach miał mały uśmieszek, który
zniknął zaraz, gdy doktor zwrócił ku niemu głowę. — Samobójczyni! Trudno — skręcił
znów cokolwiek na prawo i zatrzymał wóz. Kura trzepotała się jeszcze, ale nim podszedł
do niej, ucichła rozłożona nieruchomo na ziemi. — Dobra robota! — mruknął Sylwester,
unosząc ją za skrzydło. Kura nie żyła, ale nie była zmiażdżona przez koła, zaledwie
kilka kropel krwi czerwieniło się na białych piórach.
— Do diabła! — zaklął doktor. — Teraz będziemy tracić czas przez głupią kurę.
Sylwester podniósł na niego niewinne oczy.
— Dlaczego?
— Przecież trzeba zapłacić za nią właścicielowi. Nie możemy zachowywać się jak
gangsterzy.
Piętka powiódł wzrokiem po bujnych żytach ciągnących się wzdłuż drogi. Nie było
nigdzie widać żadnego domu.
— A gdzie jest ten właściciel?
— Skąd kura znalazłaby się na drodze, gdyby nie było w pobliżu
gospodarstwa?
— Mówiłem, że samobójczyni. — Czy będziemy czekać, aż się ktoś po nią zgłosi?
Doktor machnął ręką zniecierpliwiony.
— Jedziemy!
Sylwester wrzucił kurę do wozu i ruszył od razu na drugim biegu.
— Pchała mi się po prostu pod koła, sam pan doktor widział.
— Skończ już z tym tematem.
— Dlaczego? Właśnie chciałem zapytać: rosołek czy potrawka z ryżem?
— Daj mi spokój, nie chcę o tym słyszeć.
— Przecież nie wyrzucimy takiej kury. Najwyżej zeszłoroczna. Ja się na tym
znam. Jeśli kura ma na nogach...
— Nie dręcz mnie już tą kurą, dobrze?
— Ale to ważne, panie doktorze, jak się pan raz nauczy rozpoznawać wiek...
— Piętka! — powiedział doktor.
— Co się tam dzieje? — zapytał Hubert przykładając ucho do ściany szoferki, ale nic
już nie usłyszał, bo w wozie zapanowała nagła i długotrwała cisza. — Chciałbym iść teraz
Nowym Światem — powiedział. — Wstąpić gdzieś na kawę, kupić stertę nowych pism.
— O ile sobie przypominam, ilekroć zdarza ci się w lecie być w Warszawie, marzysz o
wyjeździe na łono natury.
— Łono łonu nie równe. Czy to od razu musi być taka wieś? Mógłby być na przykład
Sopot.
— Żeby cię baby rozszarpały?
— No więc może jakieś mniejsze tarło, jakaś Ustka albo Międzyzdroje. A co byś
powiedział o pewnej w miarę zacisznej miejscowości u stóp Alp?
— Pojechałbyś tam wreszcie zamiast wciąż o tym gadać.
— Ba! Kiedy się zdecydować nie mogę — do której.
— O ile się nie mylę — Szwajcarka jest tylko jedna?
— Tak. To Francuzki są dwie. Jedna z Paryża, a druga z Dakaru. I wszystkie
zapraszają.
— Opłacają podróż?
— Jasne!
— Weź urlop i objedź je po kolei.
— To za męczące. Odstąpię ci jedną.
— Dziękuję.
— Nie śmiej się. Niezłe dziewczyny. Z idiotkami bym nie korespondował. I zdjęcie
każda musiała przysłać. Trzy zdjęcia: en face, z profilu i od stóp do głów. Tobie mógłbym
odstąpić tę z Dakaru — nie znoszę upałów.
— Dziękuję. Nie mam zdolności epistolograficznych.
— Nie szkodzi. Będziesz listy przepisywał ode mnie. I tak do każdej piszę to samo.
Przy tym bardzo korzystam z korespondencji, którą otrzymuje moja siostra. Ma jednego
Irlandczyka, który pisze genialne listy. Francuz też ujdzie, ale już nie to. Wybieram więc
najpiękniejsze partie i dodaję nieco kolorytu lokalnego i arcydzieło gotowe, a babki nie
posiadają się ze szczęścia, niezależnie od narodowości. Bo w gruncie rzeczy one są
ciekawe tylko jednego: czy je kochamy i czy będziemy je kochać — jutro, pojutrze, za rok,
zawsze. O rany, Michał! O czym my gadamy! — Zaśmiał się i umilkł zerkając ku szoferce.
W wozie istotnie panowała cisza i poprzez warkot motoru dochodziły tu strzępy
rozmowy prowadzonej z tyłu. Sylwester przysłuchiwał się jej nawet przez chwilę, ale
spostrzegłszy, że nie będzie miał w doktorze towarzysza do wymiany wrażeń na jej temat
— zaniechał tego wysiłku. Teraz całą jego uwagę zaprzątał wóz, który rozkraczony
pośrodku drogi, wlókł się przed nimi. Wyładowany był kopiasto sianem, a na szczycie tej
kołyszącej się, miękkiej, puszystej sterty siedziało dwóch młodych ludzi grających w karty.
Trzeci trzymał w rękach lejce, ale odwracał się do towarzyszy co chwila, pasja kibica
przerastała w nim poczucie obowiązków woźnicy.
Sylwester, nie zbliżając się zbytnio, obserwował ich od dłuższego czasu. Mała nadzieja
odwetu zaśpiewała w nim jak ptak. Poderwał Agatę, minął wóz prawie ocierając się o niego
i z bliska, tuż pod uchem lewego konia, zawył ostro klaksonem.
Spłoszone konie stanęły dęba, szarpnęły gwałtownie i wśród krzyków i przekleństw
kołysząca się, miękka, puszysta kopica siana wylądowała w rowie wraz z karciarzami,
którzy prawdopodobnie nie zdążyli rozegrać partii.
Sylwester wychyliwszy się przez prawe okno szoferki na tyle, na ile pozwalał mu
szacunek dla doktora, którego przygniatał swoim ciałem, zagwizdał im najdoniośniejszy
fragment marsza z Mostu na rzece Kwai.
— Piętka! Wyście zupełnie oszaleli! — zawołał doktor, odpychając go od okienka
niezbyt delikatnie. — Co wam do łba strzeliło?
— Gnojki sukinsyńskie! — szepnął Sylwester z satysfakcją. I dodał na użytek doktora:
— Jak jadą? Cała szosa do nich należy? Czy ja jestem winien, że im się konie płoszą?
Doktor przymknął oczy z rezygnacją. Argumenty Sylwestra z góry nie dopuszczały
jakiejkolwiek kontrowersji. I znów jechali w milczeniu, każdy pochłonięty własnymi
myślami.
Za starym cmentarzem ogrodzonym rozwalającym się murem Sylwester z lekka
przyhamował i doktor otworzył oczy. Przy lewym brzegu szosy, zwrócony w kierunku, z
którego jechali, stał różowy wartburg. Spod wozu wystawała para nóg w czarnych
spodniach i kształtne biodra.
— Pomożemy jej? — zapytał Sylwester i jakby przyzwolenie szefa było sprawą
oczywistą,- zatrzymał wóz. Na odgłos motoru zgrabne nogi i biodra zaczęły się wysuwać
spod wozu. Zobaczyli najpierw pasek niebieskiej bielizny między spodniami a podsuniętym
w górę swetrem, potem bardzo energiczny biust, a wreszcie zdezolowany nieco przygodą
pod samochodem węzeł czarnych włosów.
— Co się stało? — zapytał Sylwester wyciągając do niej rękę, żeby pomóc jej
wstać.
Doktor i młodzi inżynierowie wysiedli także, zaintrygowani. Przeszli na drugi brzeg
szosy i zatrzymali się nagle w miejscu, gdy dziewczyna podniosła głowę.
Była zdumiewająca. Nie piękna, ale właśnie zdumiewająca w ten szczególny sposób,
który mężczyzn przyprawia zawsze o leciutkie przyspieszenie oddechu, jak ogary, które
jeszcze nie biegną, ale już wiedzą, że będą biec za zwierzyną. Zagapili się więc na nią bez
słowa, w zachwycie tym większym, że raczej nie spodziewali się, aby kilka kilometrów od
Kalińca można było spotkać kogoś takiego.
Tylko Sylwester, którego pomocnej ręki nie przyjęła, zdołał wykrztusić jeszcze raz:
— Co się stało?
Odgarnęła wierzchem dłoni splątane włosy z czoła.
— A bo ja wiem? — mruknęła i zawstydzona, i wściekła zarazem. — Stanął i stoi.
— Pani pozwoli sobie pomóc? — zapytał doktor tak wyszukanym jak na niego tonem,
że Michał i Hubert z trudem powstrzymali uśmiech. W dodatku on jeden wśród nich
zupełnie nie znał się na silniku i gdyby zechcieli być złośliwi...
Ale czy mogli? Dziewczyna uśmiechnęła się z wdzięcznością. Miała wspaniałe usta,
duże, soczyste, nabrzmiałe jakby krwią — białe zęby błysnęły w nich na krótką chwilę.
— Będę bardzo wdzięczna — powiedziała.
Znowu odgarnęła włosy, ale ponieważ usiłowała ich nie dotknąć brudnymi palcami,
fryzura nie dała się uporządkować tak łatwo. Zapragnęli nagle — tak jak stali, wszyscy
czterej — pomóc jej przy tej czynności, dotknąć dłonią puszystego pasma, lekkiego i
lśniącego. Myśl była niedorzeczna, ale widać tak intensywnie ujawniona w oczach, że
dziewczyna zarumieniła się i poczuwszy się bezradna wobec czterech wpatrzonych w nią
mężczyzn, poszukała schronienia w wozie.
— Miałam gdzieś papierosy — szepnęła.
Każdy z nich wyszarpnął paczkę papierosów z kieszeni kurtki, ale ona siedziała już przy
kierownicy i otwierała leżącą obok na siedzeniu torebkę.
Przy tej okazji zobaczyli w wozie — dziecko. Małą, może dwuletnią dziewczynkę
śpiącą na tylnym siedzeniu. Śliczną i ciemną, jak matka.
— Mam carmeny — powiedziała stając znowu między nimi. Wyciągnęła ramię. —
Proszę!
Oni mieli grunwaldy i extra mocne, z przyjemnością zapalili więc papierosa z filtrem, a
jeszcze w dodatku pochodzącego z tak pięknych rąk. Niezbyt małych, silnych, ale pięknych
rąk. Na czwartym palcu prawej ręki miała obrączkę i platynowy pierścionek z brylantem.
Dwa karaty! — pomyślał Hubert. Znał się na tym.
— Żeby to przynajmniej nie było nic poważnego — powiedziała zaciągając się
dymem.
— Zobaczy się! — Sylwester już zdejmował marynarkę. Czuł się trochę
pokrzywdzony: on był od tego, żeby grzebać w wozie, a oni mieli przez ten czas gapić się
na nią. Westchnął, ale podniósł maskę i zajrzał do środka. — Głupstwo! — zawołał po
chwili — świeca nawaliła — i zapytał tłumiąc uśmiech: — Prawo jazdy pewnie jeszcze
ciepłe?
— Trzy miesiące.
— To widać — Sylwester wyszczerzył zęby. — Kto pani powiedział, że w
poszukiwaniu defektu trzeba od razu pakować się pod wóz?
Idąc za jego rozbawionym wzrokiem spojrzała na swoje spodnie i sweter. Wyglądało to
niewesoło. Trzepnęła dłonią po wielkich plamach od kurzu. Chętnie by jej w tym pomogli,
ale nie wypadało proponować.
Sylwester wyjmował z Agatki narzędzia.
— Zaraz pani to naprawię — zawołał.
Ten idiota gotów naprawdę uporać się z tym w pięć minut — pomyślał doktor, a kiedy
spojrzał na twarze Gaja i Bobrowicza, nabrał pewności, że żywią taką samą obawę.
— Nie wygłupiaj się! — szepnął Hubert zbliżywszy się do Wartburga. — Kiedy ostatni
raz widziałeś z bliska takie ciało?
— Jeżeli chodzi o mnie, to nigdy. W kinie owszem, i nawet całkiem z bliska, bo
przeważnie siedzę przed samym ekranem. W wozie obudziło się dziecko. Nie płakało, tylko
leżąc bez ruchu przyglądało się przez długą chwilę zdumionymi oczyma nieznanym
twarzom mężczyzn. Potem uklęknąwszy uczepiło się piąstkami opuszczonej szyby i niezbyt
pewne, czy budzi właściwe zainteresowanie swoją osobą, zapiszczało:
— Mama!
— Bądź grzeczna, Elżbietko — odpowiedziała matka. — Zaraz jedziemy do dziadzia.
— Może usiądziemy? — zaproponował doktor wskazując puszystą trawę na brzegu
rowu. — Pani spodniom już i tak nic nie zaszkodzi.
— Ma pan rację, teraz mogę się nawet tarzać po drodze — trzepnęła się znowu po
ubielonych kolanach, aż uniosła się z nich biała chmura kurzu. Zakaszlała. — No,
urządziłam się.
Usiadła w rowie i zaciągnęła się papierosem. Doktor i Hubert usiedli obok niej, a
Michał, nie znajdując już dla siebie miejsca w bezpośredniej jej bliskości, uznał, że
najładniejsza jest jednak z przodu i stał nie narzekając na widoki, jakie się rozpościerały w
rozchełstanym dekolcie jej swetra.
— Wszystkiemu winien mój mąż — westchnęła. — Już ja mu napiszę. Nie mógł jechać
ze mną.
— Należy mu się najwyższa nagana! — rzekł doktor. — Nagana z ostrzeżeniem.
Kto puszcza tak piękną żonę samą w podróż?
— O! — uniosła w górę brwi. — Pan go nie zna. W tym jest kalkulacja! Do Krynicy na
przykład by mnie samej nie puścił. Ale na wieś — proszę bardzo.
— Jak słodko jest zemścić się na tak niedobrym mężu — szepnął Hubert.
Zaśmiała się.
— On wie, że nie będę miała nawet okazji do zemsty.
— Zemstę można odłożyć na później. Chodzi tylko o to, żeby została postanowiona.
Zaśmiała się znowu, już trochę nerwowo.
— No, więc postanawiam ją. Przy pierwszej okazji. Sylwester strzygł uszami, ale nie
mógł usłyszeć, o czym rozmawiali. Znowu ogarnęło go poczucie niesprawiedliwości.
Oczywiście, było tak, jak przewidywał — on dłubał w wozie, a oni szczerzyli do niej zęby
plotąc androny.
— Mamo, psi, psi! — zawołało dziecko. Młoda kobieta wzniosła oczy do góry.
— Jeszcze i to! Poczekaj! — zawołała do małej w obawie, aby groźba nie została
natychmiast wykonana.
Podeszła do wozu i wzięła ją pod pachę, nie jak dziecko, ale jak teczkę albo paczkę, i
przeskoczywszy z nią na drugą stronę rowu, z papierosem w zębach, pochmurna i
niezadowolona, zaczęła manipulować przy bieliźnie dziecka.
Na szczęście obyło się bez katastrofy i obie panie wróciły po chwili do towarzystwa.
Młodsza zbliżyła się do Sylwestra zaintrygowana tym, co robił. Starsza znowu usiadła na
brzegu rowu.
— I naprawdę miałam jechać do Krynicy — powiedziała. — Mężczyźni są od tego,
żeby komplikować kobietom życie; wszystko jedno: mężowie czy ojcowie. Mój ojciec —
dodała — wyobraża sobie, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko siedzieć u niego na
wsi. Stary egoista.
— Każda miłość jest egoizmem — powiedział Hubert. Kretyn! — pomyślał Gaj,
patrząc na niego z politowaniem.
Miał dużo szacunku dla siebie za to, że potrafił milczeć.
Mała przykucnęła przy nodze Sylwestra usiłując rozwiązać mu sznurowadło.
— Elżbietko! — krzyknęła matka.
Dziecko tym energiczniej zabrało się do zamierzonej i wymarzonej czynności.
— Dostaniesz klapsa!
— Nic nie szkodzi — Sylwester miał wreszcie znowu okazję pokazać swoje wszystkie
zęby z trzonowymi włącznie. — Dziecko. Niech ma zabawę.
— Ja będę miała z nią zabawę! Gosposię musiałam zostawić mężowi, bo on sobie nie
da sam rady, a ja oczywiście muszę, w dodatku z dzieckiem. Ech! — urwała i odrzuciła nie
dopalony papieros.
— Już pani powiedziałem — zaczął Hubert — tylko zemsta!
— Gotowe! — zawołał Sylwester mimo piorunujących spojrzeń młodego inżyniera. —
Nic z tego, bratku — pomyślał. — Ty sobie z nią gruchasz, a ja będę się tu babrał. —
Gotowe! — powtórzył z satysfakcją.
— Och, dziękuję panu — powiedziała. Sylwester spodziewał się usłyszeć w jej
głosie więcej radości. Wyczuła to, zerwała się i podbiegła do niego z wyciągniętą dłonią. —
Dziękuję! — powtórzyła. — Czy... czy mogę się panu jakoś zrewanżować?
— Cóż znowu? — Sylwester zarumienił się. Tu było miejsce na jakieś eleganckie
powiedzenie w rodzaju: Pani widok jest najwyższym honorarium... Albo: Jestem
szczęśliwy, że mogłem pani pomóc... Nie miał jednak odwagi powiedzieć nic takiego,
zwłaszcza że wszyscy na niego patrzyli — był tego pewien — z zazdrością.
— O, Boże! — jęknął Hubert. — Boże! — powtórzył. — Mocny Boże! Co pani
będzie robić na tej zapadłej wsi? — I dodał: — Jaka szkoda...
Młoda kobieta wsiadała już do samochodu, ale zatrzymała się na chwilę.
— Co ja będę robić na tej wsi? — powiedziała. — Ma pan rację, że mnie pan żałuje. —
Podniosła w górę dłonie i zamigotała paznokciami powleczonymi perłowym lakierem. ¦
— Jadę wydrapać oczy jakimś ponurym drabom, którzy uparli się wysiudać ojca z
gospodarstwa. Węgla im się zachciewa w naszej wsi. — Roześmiała się. — Dlaczego
panowie tak zamilkli? Warci są tego już choćby za to tylko, że zepsuli mi wyjazd do
Krynicy.
Wsiadła do wozu, ale nie zapuszczając jeszcze silnika opuściła szybę i wychyliła się do
nich.
— Jeszcze raz serdecznie dziękuję za pomoc! Uśmiechnęła się teraz jak młoda dama,
rozdzielająca uprzejmości. Pokiwała im dłonią i ruszyła wśród obłoków kurzu.
— Celka! — powiedzieli równocześnie.
— Ciekaw jestem tylko, od kogo zacznie — mruknął Michał wskazując na furgonetkę.
— Co masz na myśli? — spytał Caban.
— Przecież oglądał doktor te paznokietki.
Kminek okazał się potęgą.
Przybywszy do miasta doktor obszedł wszystkie istniejące władze. Mówił:
— Panowie!
— Obywatele!
— Towarzysze! Chodzi o węgiel! Odpowiadali mu:
— Panie doktorze!
— Obywatelu doktorze!
— Towarzyszu doktorze! Kminek to dewizy!
— Węgiel to też dewizy! — tłumaczył.
— Ale dewizy na razie odległe, a jeśli chodzi o kminek — zakontraktowane. Za-kon-
tra-kto-wa-ne! — powtórzono mu dobitnie.
Czy jego węgiel był zakontraktowany? Nie. Nie tylko nie był zakontraktowany — on w
ogóle nie był pewny, był poszukiwany, a czy poszukiwany węgiel może się równać z
kminkiem, który już rośnie, kwitnie, na który już ktoś czeka z dolarami w ręku?
A więc — tak jak podano to w piśmie — do zbiorów kminku badania na polu Ziemby
są nieaktualne.
Doktor wciąż był bardzo młody — zagroził interwencjami gdzieś wyżej i oskarżeniem
Wieczorka o popieranie zorganizowanego oporu wsi. Władze powiatowe były zdumione.
Wieczorek miał u nich jak najlepszą opinię. Dostawy i podatki odprowadzał prawie w stu
procentach. Świetnie współpracował z kółkiem rolniczym i pomem — ba! — nawet bilans
pasz mu się zgadzał.
Doktor z trudem panował nad sobą.
— A przynajmniej wiadomo, kiedy dojrzewa ten sukinsyński kminek? — zapytał na
odchodnym, a Sylwester zadrżał na dźwięk swego ulubionego słowa w jego ustach.
Nie, tego nikt nie wiedział. O to trzeba by było zapytać Ziembę, chyba wie — skoro
podjął się uprawy.
Nawet drzwiami nie trzasnęli — wyszli przedziwnie cicho i spokojnie, co mogło
oznaczać dwa uczucia zupełnie przeciwstawne. Nikt też nie zaproponował, żeby gdzieś
wejść, zjeść coś i wypić. Wracali o suchym pysku, nie wyjmując z ust papierosów.
Przynajmniej na swoim wzgórzu zastali wszystko w porządku. Kurka spał na progu
baraku, a Szatan warował obok, połyskując żółtymi ślepiami. Gdy wysiedli z wozu, oddalił
się nieco w kierunku malinowych krzaków, przysiadł na zadzie i pilnie śledził wszystkie
czynności ludzi.
— Zaraz dostaniesz jeść! — zawołał Sylwester. — Zaraz!
Pies podniósł lewe ucho, intonacja głosu wskazywała na to, że słowa były skierowane
do niego. Dopiero jednak szczęk menażek utwierdził go w przekonaniu, że nie myliła go
nadzieja.
Sylwester z radością oddał się czynnościom gospodarskim. Dzień był jak na niego, zbyt
pełen wrażeń — tylko kura w garnku mogła je złagodzić. Zapomniał nawet o satysfakcji,
jaką mu przyniosła nauczka dana tym trzem gnojkom, którzy wylądowali w rowie. Kura
okazała się mięsista, dobrze odżywiona, Sylwester zastanowił się nad jej gastronomicznym
wcieleniem. Do rosołu potrzebna była włoszczyzna. Po włoszczyznę trzeba było iść do
Teosi — każda wizyta w kuchni na plebanii kryła w sobie jakąś niespodziankę. Życie było
piękne! Sylwester przez ułamek sekundy pomyślał, że jeśli ze względu na upór Ziemby ich
pobyt na wsi się przedłuży, kto jak kto, ale on nie będzie miał o to do niego pretensji. Co
ostatecznie czekało go w mieście? Do kogo miał się śpieszyć? Gdzie złożyć głowę? Znowu
będzie musiał pójść do Domu Dziecka. Kierownik powie swoje: A, jesteś! — i na pewno
nie pomyśli nic nieprzyjemnego, ale wolałby chyba, żeby nareszcie znalazł sobie jakieś
inne lokum. Ożenię się dla chaty albo co? — pomyślał ponuro, ale potem się rozpogodził,
bo przyszło mu na myśl, że przecież gdyby trafił dobrze... Nawet w takim Kalińcu ludzie
jakoś żyją i nie nosi ich po świecie za czymś innym. Wystarcza im ten sam widok,
towarzyszący od dziecka, znany na pamięć — każde drzewo, każde wzniesienie ziemi,
każdy kawałek brzegu ich rzeki.
Sylwester podniósł się z przysiadu, w którym zawsze wykonywał wszystkie
gospodarskie czynności, i przez chwilę patrzył w dół, na wieś, zieloną i złotą w pełnym
letnim słońcu.
— A to cholernik! — powiedział Kurka ni to ze złością, ni z podziwem. Patrzył też na
wieś, jak Sylwester, ale bez uśmiechu w oczach. — To cholernik! — powtórzył. — Będzie
teraz triumfował.
— Do czasu! — mruknął doktor. Niepotrzebnie to powiedział. Do diabła! Chodziło o
węgiel, nie o jakiegoś tam Ziembę, którego przecież mogli okrążyć próbnymi szybami,
wykazując niezbicie, że i na jego polu jest węgiel. Historia była prawie śmieszna.
Wdawać się w spór o kawałek ziemi, którego los był tak czy owak przesądzony. Ale nie
mógł wykrzesać w sobie uczucia właściwej i potrzebnej mu obojętności, jakiegoś
minimalnego spokoju w stosunku do tej sprawy. To było coś z owego śmiesznego „ja mu
pokażę", albo „ja go nauczę". Czego chciał nauczyć Ziembę? Pokory? Tak, na pewno,
ale wobec czego? Wobec wiedzy, postępu — czy wobec władzy? Ale władza była w tej
chwili po jego stronie. A więc rozumu, krótko mówiąc — rozumu. W nim mieściła się także
pokora wobec wszystkiego, co było nieuchronne. Ale czy nie brał na siebie zbyt wiele?
Miał szukać węgla. Inni ludzie brali pieniądze za wychowywanie narodu. Jego zadanie
było łatwiejsze, szybciej nabierało się pewności sukcesu czy porażki. Płoną skała — tak to
się nazywa. Jak długo trzeba wiercić człowieka, żeby się przekonać, że jest płoną skałą i nie
warto w niego inwestować? Inwestować nadziei. To kosztowało drożej niż na źle
obliczonych zasobach surowca otworzona kopalnia.
— Kurka! — powiedział, a wciąż myślał o tym, że nie powinien się w to wdawać. —
Kto sąsiaduje z polem Ziemby?
— Piskorski — odpowiedział Kurka wolno. — I...
— I kto? -I ja-
— I wy?
— Tak.
— Pójdziecie do Wieczorka i żeby nawet leżał na marach, ma wystawić zaraz
zezwolenie wejścia na pole tego Piskorskiego.
— Piskorskiego?
— Tak. Idźcie zaraz. W Kurka odszedł dwa kroki i zatrzymał się.
— Niech się pan nie martwi, panie doktorze — powiedział. — Na swoje też przyniosę
— Jak uważacie.
— To przecież nic nie da, takie chowanie głowy w piasek. Co ma być, to będzie. Ja o
tym już przedtem myślałem, inaczej bym do roboty nie przyszedł
— W porządku.
— Tylko — odszedł dwa kroki i znowu się zatrzymał — tylko jak już przyjdzie co
do czego, to pan doktor będzie w tym, żeby mnie nie wykołowali, żebym pracę jaką
porządną dostał. Bo wtedy to będą się wszyscy pchać drzwiami i oknami, ja ich znam. I kto
wtedy pomyśli o Kurce?
— Będą tacy, co pomyślą o Kurce — rzekł doktor bez obietnicy w głosie. Ileż to ludzi
przewinie się przez to miejsce — pomyślał — zanim stanie tu kopalnia. Ale praca będzie
zawsze. I powiedział to na głos: — Nie powinniście się bać, praca będzie zawsze.,
— Ja tylko tak, na wszelki wypadek
— No, to w porządku
— W porządku — powtórzył Kurka.
— Sylwester! — zawołał przez okno baraku Bobrowicz. — Czy mogę dostać trochę
ciepłej wody?
— A do czego pan inżynier potrzebuje? Dużo?— Mało. Do golenia.
— Znowu się gdzieś wybierasz? — mruknął Michał. Coś tam majstrował przy
wędkach. Hubert zazdrościł mu spokoju, którego użyczał ten sport.
— Idź do licha! — odpowiedział, nie wiadomo dlaczego zły. Rano był jak najlepszego
wyobrażenia o swojej wdowie. Teraz cała historia wydała mu się dziwnie żałosna. I gdzie ja
będę jadał obiady? — pomyślał. Na dziś sprawa była załatwiona — kura. Jutro może
Michał nałapie ryb. Jeszcze ksiądz i Teosia pozostali w odwodzie. Ale chyba na stałe nie da
się omijać gospody
— Muszę przyznać — odezwał się znów Michał nie przestając manipulować przy
wędkach — że już mi ten polski niż obrzydł. Chciałbym wreszcie pracować w pobliżu
jakiejś porządnej rzeki z pstrągami. Na wszelki wypadek możesz nadmienić w tej swojej
międzynarodowej korespondencji, że potrzebne ci są sztuczne muchy — może przyślą.
— A daj mi spokój! — zdenerwował się Hubert. — Wciąż tylko myślisz o tych babach,
a potem mówisz, że ja.
Gaj podniósł głowę i przyjrzał mu się z uśmiechem.
— No, więc niech będzie, że to ja o nich myślę. A dla której się teraz golisz? Chyba nie
dla tej, która ci chce oczy wy-drapać.
— Nie będzie tak źle — odrzekł lekko czerwieniejąc.
— Jest woda! — zawołał Sylwester. Postawił parujący kubek na parapecie okna i
podszedł do doktora, który wciąż stał w swoim ulubionym miejscu na placyku przed
barakiem, skąd — jak na dłoni — widać było całą wieś. — Skoczę na plebanię po
włoszczyznę — powiedział. — Będzie rosół.
— Przecież słyszałeś, że posłałem Kurkę do Wieczorka po pismo. Zaraz wchodzimy na
pole Piskorskiego.
— Panie doktorze, to nie będzie tak prędko.
— Co nie będzie tak prędko? — podniósł głos Caban.
— Zanim Wieczorek to pismo napisze — zająknął się Sylwester. — Przecież chory.
— Już chyba wyzdrowiał. A jak nie, to ja mu pomogę.
— Ale rosół — szepnął Sylwester. — Co to za rosół bez włoszczyzny? Na jednej nodze
skoczę. Zobaczy pan doktor, że będę przed Kurką.
— Dobrze. Sukinsyńsko nudni jesteście, Piętka. Sylwester przesunął językiem po
dolnej wardze, chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Był już na dole, kiedy zauważył,
że Szatan biegnie za nim. W znacznej odległości, na tyle dużej, aby jego psia niezależność
manifestowała się w sposób oczywisty — ale jednak jakoś jakby związany z postacią
człowieka, cieniem człowieka i jego śladem, za którym postępował. Sylwester zagwizdał,
psu drgnęły uszy, ale nie zmniejszył odległości i jakby się rozejrzał na boki sprawdzając,
czy nikt nie widzi jego upadku. Droga była jednak pusta, ludzie pracowali jeszcze w polu.
Kiedy Sylwester przystawał, pies przystawał także, przysiadał nawet na drodze, udając przy
tym, że nie dostrzega zachowania człowieka. Wznosił łeb, kłapał zębami, gdy nawinęła się
jakaś mucha, obserwował przesuwające się wolno przez niebo obłoki. Sylwester musiał
wreszcie dać za wygraną i rad, że pies jednak, choć z daleka, mu towarzyszy — skręcił w
kierunku plebanii. Tu, zanim dotarli do ogrodzenia, odezwały się psy księżowskie. Szatan
przyjrzał im się leniwie przez drewniane sztachety i zwalił się na kępę trawy przy topoli
rosnącej po drugiej stronie drogi.
Sylwester zrozumiał, że będzie tu na niego czekał, i pchnął furtkę, a potem zamknął ją
starannie, a potem znowu wrócił i uchylił, dokładnie ustawiając takie jej rozwarcie, jakie
zastał. Wydało mu się, że wstydem dla Szatana byłoby bronić go przed atakiem psów z
podwórka. Miał to jeszcze we krwi, to przekonanie, że nie należy nikomu przeszkadzać w
tym, żeby czuł swoją siłę, inaczej robi rzeczy niedorzeczne, musi robić rzeczy
niedorzeczne, po prostu nie ma innego wyjścia.
Teosia, jak przewidywał, była w kuchni. Pachniało tu jeszcze koperkiem, ale z
przykrością spostrzegł, że pomyte garnki stoją dnem do góry na stygnącej kuchni — było
po obiedzie. Dopiero teraz uświadomił sobie, która to może być godzina: słońce przechyliło
się już na zachodnią stronę nieba. I doktor chce iść jeszcze w pole — pomyślał. Stał na
progu kuchni i nie mówił nic, bo go prawie bolało to, że doktor nie jest ani głodny, ani
zmęczony, tylko za wszelką cenę musi być dziś jeszcze w polu, musi pokazać się Ziembie
tuż przy granicy jego pola — to przecież o to chodziło.
— Ksiądz proboszcz odmawia brewiarz — powiedziała Teosia.
— Ale ja nie do księdza — odrzekł przytomniejąc. — Ja do pani. Chciałem prosić o
włoszczyznę.
— Dużo? — w głosie Teosi nie było entuzjazmu. Jej głowa przybrała prawie poziomą
pozycję, przy tym dolne oko pozostało obojętne, a górne patrzyło z wyraźną dezaprobatą.
— Niedużo. Do rosołu. Kurka nam się po drodze trafiła — uśmiechnął się Sylwester —
kiedy jechaliśmy do miasta.
Teosia nie wnikała w szczegóły. Być może chciała się pozbyć prędko niespodziewanego
gościa, bo nie pytając już o nic ruszyła do ogrodu. Sylwester, wciągnąwszy jeszcze raz
głęboko w płuca cały powabny zapach księżowskiej kuchni wyszedł za nią.
Ogród warzywny nie miał osobnej działki i ciągnął się tuż przy sadzie, który znowu
mieszał się z jaśminami, bzami i krzakami dzikiej róży. Cała ta splątana, bezładna i
niepohamowana zieloność otaczała plebanię z trzech stron, czwarta przylegała do podwórza
i budynków gospodarczych, z których teraz rozchodziło się donośne gdakanie kur.
Sylwester stłumił w sobie, obudzone jak na sygnał wywoławczy zainteresowanie — na
dzisiejszy dzień pokusy nie powinny mieć już do niego żadnego dostępu, zwłaszcza tutaj —
Boże drogi! w miejscu tak świątobliwym. Spuścił oczy i posuwał się za Teosią, a ściślej za
jej piętami, po wąskiej ścieżce między niskimi jeszcze krzaczkami fasolki a puszystą
grządką marchewki.
— Pietruszkę i marchewkę miałam i tak przerywać — powiedziała Teosia odwracając
się ku niemu. Nie lubiła, żeby posądzano ją o dobre serce. — Za gęsto posiałam — dodała i
w tej chwili jej górne oko znieruchomiało, patrząc gdzieś poza Sylwestra w stronę ściany
plebanii. Podniosła rękę i położyła na ustach pociemniały od pracy domowej palec.
Sylwester odwrócił się i podążył za jej wzrokiem. Na werandzie otoczonej
przekwitającymi już krzakami jaśminu siedział ksiądz Łoziński z brewiarzem w ręku. Oczy
miał przymknięte, być może, aby szczegóły świata nie rozpraszały w nim potrzebnego do
modlitwy skupienia.
Teosia, nakazawszy jeszcze raz wymownym ruchem milczenie, zapuściła się głębiej
między grzędy warzyw. Sylwester z początku towarzyszył jej, a potem zatrzymał się w
obawie, aby ciężkie jego buty nie zniszczyły delikatnych roślin. Obejrzał się. Ksiądz
siedział w tej samej pozycji. Kiedy Teosia zniknęła za krzakiem porzeczek, zawrócił i
zbliżył się do werandy. Ksiądz trwał w bezruchu, wiatr unosił lekko kartki otwartego
brewiarza.
Sylwester chrząknął, raz i drugi. Ksiądz uniósł powieki i patrzył na niego przez chwilę
niewidzącymi oczyma. Musiał być istotnie bardzo daleko stąd, bo z trudem powracał do
widoku, który się przed nim rozpościerał, i Sylwestra oprawionego weń zupełnie
niespodziewanie. Poznał go wreszcie i uśmiech zaczął się rodzić w jego oczach, kiedy
Sylwester rzekł nagle:
— Celka przyjechała.
Ksiądz uniósł się w fotelu, a potem zaraz opadł na jego oparcie.
— To rewolucja! — zawołał.
— Co, proszę? — zapytał Sylwester.
— Rewolucja, mówię. A gdzie ją widziałeś?
— Na drodze. Jechaliśmy do miasta, a jej wóz nawalił i musiałem w nim zmieniać
świece. Pojęcia nie ma — parsknął nie wiadomo dlaczego z zadowoleniem — o silniku.
Leżała pod wozem jakeśmy nadjechali.
¦ Ksiądz także się roześmiał, ale urwał zaraz, bo od furtki dobiegł wybuchły nagle
charkot, jazgot, a potem skowyt piskliwy i zawodzący. Sylwester pobladł i rzucił się w tę
stronę. Ksiądz, szybszy niżby dawała o tym pojęcie jego okazała tusza, zerwał się z fotela i
ruszył za nim.
Wszelka interwencja była już jednak zbyteczna. Dwa potężne brytany księżowskie
potrącając się o siebie w popłochu przepychały się przez furtkę, nie przestając skowyczeć
jak szczenięta. Szatan stał na swojej kępie trawy pod topolą i rozglądał się z roztargnieniem
po niebie.
— Co to za pies? — krzyknął ksiądz.
— Mój — odpowiedział Sylwester z dumą.
Ksiądz chciał wyjść poza ogrodzenie, żeby lepiej przyjrzeć się psu, ale chłopak go
powstrzymał.
— Niech się ksiądz lepiej do niego nie zbliża.
— Ale przecież to jest ten włóczęga... — zaczął ksiądz.
— Nie, to nie jest włóczęga — przerwał Sylwester z godnością. — To jest mój pies.
Nasz — poprawił po chwili.
Psi jazgot zwabił też Teosię, która z zielonymi piórkami naci w ręku nadbiegła w
obronie swoich ulubieńców.
— Co się dzieje? — zawołała zdyszana, lecz gotowa do walki.
Ksiądz machnął ręką.
— Nasze psy dostały małe lanie, przyda im się.
Szatan wciąż obserwował bez skupienia obłoki sunące leniwie po niebie. Od czasu do
czasu zerkał ze zniecierpliwieniem na Sylwestra, który jeszcze tkwił między księdzem a
jego gospodynią.
— Czy on nie jest podobny do Lorda pana Kalinieckiego? — szepnęła Teosia, cofając
się jakby zobaczyła przed sobą zjawę.
Ksiądz dopiero teraz sobie to uświadomił — ale przecież to było niemożliwe. Lord był
pięknym okazem mastiffa, ileż by teraz miał lat? Podczas wojny, kiedy zabrali go ze sobą
do lasu, mógł mieć trzy, cztery łata. W czterdziestym piątym roku Kaliniecki odchodząc
stąd zostawił go u ogrodnika na czas, zanim się gdzieś urządzi. Ale pies zginął już drugiego
dnia, prawdopodobnie poszedł śladami pana, a nie znalazłszy go, nigdy już tu nie wrócił. A
oto teraz stał przed nimi, być może, jego potomek spłodzony z jakąś chłopską suką. Nie tak
wspaniały jak ojciec czy dziad, ale równie potężny, dużogłowy, ciężki i groźniejszy o całą
mądrość swego bezdomnego bytu.
— Podobny do niego — powiedział ksiądz. Nie chciał wyjawiać na głos swoich
domysłów, były bezpodstawne. — Bardzo podobny — powtórzył.
Sylwester poczuł w tym zainteresowaniu Szatanem jakieś zagrożenie swoich własnych
praw do niego. Pośpiesznie odebrał z rąk Teosi włoszczyznę, podziękował i już był za
furtką.
— Moglibyście wpaść wieczorem — zawołał ksiądz.
— Majowe nabożeństwo! — upomniała natychmiast Teosia.
— Wiem! — ksiądz podniósł głos. — Wiem. Po nabożeństwie. Sylwester się
zatrzymał. Skubiąc nać pietruszki powiedział:
— Dziś jeszcze idziemy w pole.
— Teraz? O tej porze?
— Tak. Pan doktor się uparł. — Sylwester poczerwieniał i poprawił się zaraz: — Pan
doktor tak postanowił.
— Zwariował? — huknął ksiądz. — Powiedz mu ode mnie, że zwariował. Kto mu za
to zapłaci?
— Nie pracowaliśmy dziś w ogóle — rzekł słabo Sylwester.
— Mówiłeś, że byliście w mieście.
— Tak. W sprawie tego sukinsyńskiego kminku.
— Ach! — roześmiał się ksiądz. — Ziemba! Tego można było się spodziewać.
Załatwiliście co?
— Nic. Musimy czekać do zbiorów.
— A po zbiorach on znowu coś wymyśli. Ja go znam.
— Nic nie wymyśli. Właśnie dlatego jeszcze dziś wchodzimy na pole Piskorskiego.
Ksiądz zagwizdał przeciągle.
— Ładnie się zaczyna! — Zamyślił się, a potem dodał po chwili: — Tym bardziej
przyjdźcie zaraz po robocie. Powiedz doktorowi, że mam piołunówkę. Już na młodym
piołunie. Po piołunówce życie wydaje się słodsze — dodał.
Teosia wzruszyła ramionami i odeszła mrucząc coś pod nosem.
— Dobrze, powiem! — Sylwester skinął głową i obejrzał się na Szatana, czy
rozumie, że wizyta skończona i trzeba zbierać się do odejścia.
Pies od dawna na to czekał. Poderwał się teraz nawet, jakby mu się chciało biec obok
człowieka, obskakiwać go i szczekać z radości, że tak sobie oto idą we dwóch, tylko on i
pan, i że należy do nich cała droga, cała wieś, ze wszystkimi kurami i kaczkami, które będą
na tyle głupie, żeby nie zejść im z oczu. Ale pohamował zaraz tę niewłaściwą chęć i ruszył,
jak poprzednio, bez pośpiechu — w odległości podkreślającej wyraźnie jego niezależność
— śladami człowieka.
Byli więc teraz sami. Cmielarz zszedł na dół i pocił się już
przed kamerą telewizji razem z Wieczorkiem, który jako przewodniczący rady
zakładowej i ktoś, kto tu był od początku, specjalnych doświadczał tego dnia honorów.
Cofnęli się w las, w jego chłód i cień. Powinni byli wreszcie odbyć ze sobą tę rozmowę.
Tamten dzień — tutaj ostatni — i te, które były przed nim, ale prowadziły do niego,
oddaliły się już na tę odległość konieczną, aby ból był mniejszy, a myśl wyraźniejsza i
sprawiedliwszy sąd. Każdy z nich miał jakieś swoje miejsce w tym,, co się stało, i było ono
tak bardzo własne, że nawet przed samym sobą trudno było je ujawnić. Taka szczerość
mogła grozić niepokojem — przyjąwszy, że upływający czas podsuwa określenia oględne.
Nikt jednak nie zaczynał mówić.
Może ten, który był najniewinniejszy, miał sumienie najczulsze i właśnie brał na siebie
całą winę, cały jej ciężar? A może... ten, który był winien, miał sumienie najtwardsze i nie
poczuwał się do niczego? Milczeli więc i nawet nie patrzyli na swoje twarze, ponieważ
trudno mieć na to wciąż ochotę, a jeszcze w takiej chwili, jak ta.
Ze szczytu wysokiej sosny oderwała się szyszka i spadała w dół uderzając o gałęzie.
Trwało to zapewne sekundę, ale oni trzej obserwowali to przez długi czas, po prostu mieli
czas, żeby to obserwować, usłyszeć i zobaczyć.
Wciąż nikt nie zaczynał. Teraz w gąszczu tarniny opodal odezwała się wilga i wszyscy
zwrócili się ku temu głosowi, wpierając spojrzenie w splątane gałęzie.
Więc mógł być między nimi taki, który był najniewinniejszy, ale miał sumienie
najczulsze i gniotła go teraz wina, cala wina, którą brał na siebie. I ten, który nie poczuwał
się do niczego, ponieważ sumienie miał twarde. I jeszcze ten, który myśląc o tamtym,
myślał już o czymś innym, ponieważ zawsze to, co miał przed sobą, zwyciężało wszystko,
ku czemu musiałby się odwracać.
Z dołu, poprzez ścianę zieleni, dobiegały nawoływania. Szukano ich. Jeśli jechali przez
całą noc, żeby się tu zjawić na czas, nie było sensu ukrywać się teraz przed gospodarzami,
trzeba było wstać, zejść na dół, podjąć rozmowę, odpowiadać na pytania, wziąć udział w
uroczystościach. Wszyscy zapewne byli tego zdania, ale nikt nie uczynił żadnego gestu,
nikt nie odezwał się do nawołujących — milczącą zgodą podjęli decyzję.
A może układ był inny? Ten, który był winien, wiedział o tym, myślał o tym, nie
przestawał o tym myśleć. Ten, który nie był winien, zdawał sobie z tego sprawę i cierpiał
także. A trzeci, który myślał już o tym, co miał przed sobą, po prostu musiał w swoich
rachunkach na przyszłość uwzględniać także i tę możliwość, która zawsze rodzi
cierpienie... Cudze albo własne.
— Nawet one są tutaj przeciwko nam! — zawołał Hubert opędzając się od natrętnych
pszczół.
Nad polem biało kwitnącego kminku unosił się brzęczący rój. Pracowali tuż przy
granicy pola Ziemby, w wykoszonym na niewielkiej przestrzeni życie, które schnąc na
słońcu wydawało teraz słodkawy mdły zapach. Siadali od czasu do czasu na uformowanym
z zielonej słomy kopczyku dla wypalenia papierosa i wtedy widzieli, jak Ziemba nie
przestaje chodzić wzdłuż granicy swojej ziemi tam i z powrotem, tam i z powrotem, jak w
uporczywym śnie.
— Zmęczy się sukinsyn — powiedział Kurka.
Nikt mu nie odpowiedział. Białe pole kminku falowało pod lekkim wiatrem. Szerokie
baldachy kwiatów, łącząc się z sobą w tym bezustannym kołysaniu, sprawiały wrażenie
jednolitej, ruchliwej płaszczyzny, poruszanej lekkim oddechem ziemi. Wysoka postać
Ziemby przesuwała się jej brzegiem, ciągnąc poprzez biały zagon długi, nieforemny cień.
— I zgłodnieje! — dodał. Sam zapewne myślał o jedzeniu.
— Przestańcie, Kurka — powiedział doktor. Wszystko go drażniło, lepiej było
milczeć przy nim.
Młodzi zerkali nieznacznie w kierunku drogi prowadzącej od wsi. Brakowało tylko
tego, żeby... — wszyscy myśleli o tym samym. Celka z dwojaczkami w ręku — tylko
Michał wyobrażał to sobie na wesoło, widok wart był ceny, jaką mieli zań zapłacić.
Ale nic takiego się nie zdarzyło. Ziemba chodził wciąż wzdłuż miedzy, nie odwracał
nawet ku nim głowy, nie patrzył, co robią, nie słuchał, co mówią. Usiłowali nie zwracać na
niego uwagi, ale nie można było nie zwracać na niego uwagi, nawet nie widząc go
wiedziało się, że jest, że chodzi albo tkwi w jednym punkcie, nieruchomy, zapatrzony przed
siebie niewidzącymi oczyma, i groźny, i biedny, godny zarówno nienawiści, jak i
współczucia.
Każdy na swój sposób udawał, że go ta napastliwa i dręcząca obecność Ziemby za
plecami nic nie obchodzi. I każdemu" na swój sposób to się nie udawało. Robota nie szła,
kłócili się o byle co. Jeden Kurka zachowywał jaki taki spokój, co najwyżej odczuwał
przemożną chęć przepędzenia łopatą nieproszonego kibica, ale Ziemba miał w bijatykach
ustaloną sławę we wsi, sam więc bał się zaczynać, Wiśniak był za stary i w ogóle do
niczego, a nie wiadomo było, czy młodzi panowie z miasta mają jakąkolwiek praktykę w tej
dziedzinie.
— Za spokojni jesteśmy — szepnął Kurka z pretensją.
— Bo co? — spytał doktor, udając, że nie wie, o co mu chodzi.
— Bo każdy może robić z nami, co zechce — używał liczby mnogiej nie tylko dla
zaakcentowania zażyłości. — Ja bym mu spuścił takie lanie...
— Dajcie spokój, Kurka — rzekł Caban z niesmakiem. Sam bronił się przed tą myślą,
ale wypowiedziana na głos przez kogoś drugiego wydała mu się jeszcze bardziej
niewłaściwa.
— Nikt nie zobaczy — ciągnął Kurka swoje. — Nawet jakby krzyczał, to kto go tu
usłyszy? Nakładlibyśmy mu zdrowo i od razu w głowie by mu się rozjaśniło.
— Proszę was, Kurka — doktor, ponieważ wciąż myślał o tym samym, miał w
głosie coraz więcej niesmaku. Nigdy nie wyjeżdżajcie do mnie z czymś podobnym.
— Nie, to nie. Ja tylko mówię, jak trzeba by było z nim załatwić. Nic tak w głowie
nie rozjaśnia, jak porządny kop w dupę. Pan doktor zrobi według swego uważania.
Caban już nic nie odrzekł, odwrócił się i odszedł, ale od razu natknął się na ciemną
postać Ziemby nadpływającą wśród kołyszącego się kminku.
Z ulgą schodzili tego dnia z pola.
— Może zostanie ktoś na noc przy wykopie — zaproponował Michał.
Ale doktor machnął ręką.
— Jeśli się na coś odważy, każę go zamknąć i wreszcie się to skończy.
Ziemba sprawił im jednak niespodziankę. Ruszył za nimi, jakby należał do ekipy i
także na dziś skończył swoją pracę. Powtórzyło się to jeszcze przez następne dwa dni.
Kiedy obecność Ziemby za plecami nic nie obchodzi. I każdemu' na swój sposób to się nie
udawało. Robota nie szła, kłócili się
o byle co. Jeden Kurka zachowywał jaki taki spokój, co najwyżej odczuwał przemożną
chęć przepędzenia łopatą nieproszonego kibica, ale Ziemba miał w bijatykach ustaloną
sławę we wsi, sam więc bał się zaczynać, Wiśniak był za stary i w ogóle do niczego,
a nie wiadomo było, czy młodzi panowie z miasta mają jakąkolwiek praktykę w tej
dziedzinie.
— Za spokojni jesteśmy — szepnął Kurka z pretensją.
— Bo co? — spytał doktor, udając, że nie wie, o co mu chodzi.
— Bo każdy może robić z nami, co zechce — używał liczby mnogiej nie tylko dla
zaakcentowania zażyłości. —- Ja bym mu spuścił takie lanie...
— Dajcie spokój, Kurka — rzekł Caban z niesmakiem. Sam bronił się przed tą myślą,
ale wypowiedziana na głos przez kogoś drugiego wydała mu się jeszcze bardziej
niewłaściwa.
— Nikt nie zobaczy ¦— ciągnął Kurka swoje. — Nawet jakby krzyczał, to kto go tu
usłyszy? Nakładlibyśmy mu zdrowo i od razu w głowie by mu się rozjaśniło.
— Proszę was, Kurka — doktor, ponieważ wciąż myślał o tym samym, miał w
głosie coraz więcej niesmaku. Nigdy nie wyjeżdżajcie do mnie z czymś podobnym.
— Nie, to nie. Ja tylko mówię, jak trzeba by było z nim załatwić. Nic tak w głowie
nie rozjaśnia, jak porządny kop w dupę. Pan doktor zrobi według swego uważania.
Caban już nic nie odrzekł, odwrócił się i odszedł, ale od razu natknął się na ciemną
postać Ziemby nadpływającą wśród kołyszącego się kminku.
Z ulgą schodzili tego dnia z pola.
— Może zostanie ktoś na noc przy wykopie — zaproponował Michał.
Ale doktor machnął ręką.
— Jeśli się na coś odważy, każę go zamknąć i wreszcie się to skończy.
Ziemba sprawił im jednak niespodziankę. Ruszył za nimi, jakby należał do ekipy i
także na dziś skończył swoją pracę. Powtórzyło się to jeszcze przez następne dwa dni.
Kiedy tylko pojawiali się na polu Piskorskiego, Ziemba ukazywał się w pobliżu i nie
przestawał wydeptywać miedzy tam i z powrotem przez długie godziny upalnego dnia.
— To w końcu musi być w jakiś sposób karalne — powiedział Hubert.
— Co? — spytał Michał.
— Takie łażenie nam pod nosem. Nie ma już innego miejsca na spacery?
— Chodzi po własnym polu, kto może mu tego zabronić? Czy zabierając się do
pracy, możesz mieć pretensję do kogoś, kto w tym samym czasie staje naprzeciwko w
oknie? To to samo.
, — Dobrze wiesz, że to nie to samo.
— Przestań o tym myśleć.
— Właśnie usiłuję, tak samo jak ty. On znowu zawraca. Po raz osiemdziesiąty
szósty tego dnia.
— Po co liczysz?
— Muszę. Kiedy to robię, wydaje mi się, że mam nad nim jakąś kontrolę.
— O czym wy gadacie, u diabła? — zawołał doktor.
— A ja uważam, panie doktorze — odezwał się znowu Kurka, tym razem prawie
przymilnie powtarzając swoją propozycję — ze nic tak nie rozjaśnia w głowie...
Ziemba w końcu jednak skapitulował. Albo miał jakąś pilną robotę i nie mógł już dłużej
bezczynnie marnować czasu, albo — wyobrażali to sobie z błogą nadzieją — Celka
wyperswadowała mu bezsensowność jego zachowania.
Mimo to — a więc mimo tej nadziei, mimo rozsądku i inteligencji, jaką jej przypisywali
— z pewną obawą przyjęli spotkanie, które nieuchronnie musiało nastąpić na jedynej
wiejskiej promenadzie. Tylko Michał i Hubert mieli szczęście w nim uczestniczyć,
Sylwester pojechał Agatką po pocztę do miasta, a doktor znów o coś przyduszał Wieczorka.
Czekali właśnie na niego przed budynkiem urzędu, kiedy nadeszła, ostrożnie stawiając w
pyle wiejskiej drogi stopy we włoskich szpilkach.
Lepiej było zaatakować niż być atakowanym, zastąpili więc jej drogę, a Hubert
powiedział z niskim ukłonem:
— Proszę, jesteśmy do dyspozycji. Niech pani drapie! Bo to my jesteśmy te ponure
draby, których obecność w Kalińcu zmusiła panią do rezygnacji z Krynicy.
Stanęła, krew rzuciła się jej do twarzy.
— Przepraszam — szepnęła, wyciągając rękę.
— Nie ma za co — powiedział Michał. — Cenimy szczere, impulsywne odruchy.
— Przepraszam! — powtórzyła. — Było mi bardzo przykro, kiedy się domyśliłam, że
to panowie. Bo ojciec... bo Lenka powiedziała mi zaraz po przyjeździe...
— Głupstwo — przerwał jej Hubert. — Niech się pani nie przejmuje. Nawet biorąc tę
obietnicę na serio nie uważaliśmy jej za pozbawioną uroku.
Ona jednak nie miała ochoty żartować. Nie patrzyła na żadnego z nich, tylko gdzieś
między ich głowami, w pustą przestrzeń powietrza zamkniętą jednym z plakatów wiszących
w oknie urzędu. Chyba go nie czytała. Spędziła tu dzieciństwo, powinna znać na pamięć
wypisane na nim hasła.
— Przepraszam — powtórzyła jeszcze raz. — Za to i... za wszystko. Ojciec zachowuje
się dziwnie, będę się starała zabrać go do siebie, Lenka i tak ma być u mnie od jesieni.
Ojciec w końcu zrozumie, że jednak żyć można wszędzie.
Mówiła to, wciąż patrząc na plakat nawołujący do stosowania nawozów sztucznych.
Wymienili ze sobą szybkie spojrzenia. Naprawdę, lepiej by było, gdyby ich zechciała
podrapać. Ona jednak zupełnie nie miała na to ochoty. Spojrzała im wreszcie w oczy i
usiłowała się uśmiechnąć.
— Proszę mieć trochę wyrozumiałości. To nie jest łatwe. Była teraz zupełnie inna niż
podczas spotkania na szosie,
kiedy — choć skrępowana nieco spojrzeniami czterech mężczyzn — czuła radość
swojej prowokacyjnej urody i młodości. Teraz zapomniała jakby o tym, było jej to zupełnie
niepotrzebne — w spotkaniu z nimi, w rozmowie z nimi.
Odczuli to, Hubert jak osobistą obelgę, ale przede wszystkim zrobiło im się jednak żal,
jakoś głupio żal. Zauważyli, że przez te kilka dni pobytu na wsi przybladła i zmizerniała.
— Może byśmy jednak chwilę porozmawiali — rzekł Gaj.
— Proszę — odpowiedziała. — Chętnie. — Używała teraz tonu bardzo gładkiej i
obojętnej uprzejmości. — Chętnie, ale gdzie? Może w gospodzie?
— Nie! — zaprotestował gorąco Hubert. — Tam nie można swobodnie porozmawiać.
— Słusznie! — Michał stłumił uśmiech. — Może odprowadzimy panią i
porozmawiamy po drodze.
Zawahała się przez chwilę, • ale ruszyła jednak naprzód. Starała się nie patrzeć na boki,
v/oknach mijanych domów było już tłoczno od głów. Ona sama była wystarczającą sensacją
w tej wsi — towarzystwo geologów miało wszelkie znamiona wyzwania.
— Czy — zaczął ostrożnie Michał — nie można by pani ojcu wytłumaczyć...
— Usiłuję to robić, od kiedy — uśmiechnęła się, a kosztowało ją to nieco trudu — od
kiedy wszelki opór wydał mi się bezsensowny. Ale to nie na wiele się przydaje. Jestem jego
córką i wciąż wyobraża sobie, że biegam naokoło domu z koszulą w zębach. Był kiedyś
dumny ze mnie, nawet z mojej — pożal się Boże — mądrości, ale teraz ta mądrość jest
przeciwko jego mądrości, a on swojej bardziej ufa.
— Może wobec tego pani mąż... — powiedział Hubert bez nadziei w głosie.
— Mój mąż? — powtórzyła prawie rozśmieszona. — On nie interesuje się moją
rodziną. Nie z braku życzliwości — poprawiła się zaraz — po prostu należy do gatunku
ludzi, których własne sprawy absorbują bez reszty. A jeśli jeszcze są to sprawy tak odległe
od tych tutaj...
Zrozumieli. A ona pojęła, że powiedziała zbyt wiele i jednak zbyt wyraźnie. Wyjęła z
kieszeni spódnicy carmeny, musiała się w nie dobrze zaopatrzyć na wyjazd, przystanęła,
żeby otworzyć paczkę i — nie patrzeć na żadnego z nich.
Nie mieli zapałek. Na szczęście spółdzielnia była niedaleko i, nie wiadomo dlaczego,
obydwaj rzucili się pośpiesznie ku niej. Celka została przed schodami i patrząc w ślad za
nimi mogła myśleć to samo, co myślał przynajmniej jeden z nich — że, kto wie, czy lato w
tym Kalińcu nie mogłoby być nawet całkiem przyjemne. Myśl nie dała się skończyć
akcentem nadziei, środkiem drogi ktoś biegł. Celka patrzyła na obłok kurzu i powoli
schowała papierosy do kieszeni.
Lenka zatrzymała się przed nią zdyszana. Policzki jej płonęły, w oczach miała łzy.
— Ojciec wziął broń i poszedł do lasu!
Celka przyjrzała się jej nieprzytomnym oczom i gorejącej twarzy.
— O którego z nich ci chodzi? — krzyknęła. — Masz ich tutaj obydwu. O którego się
boisz?
Młodzi inżynierowie ukazali się właśnie w drzwiach. Lenka zobaczywszy ich, cofnęła
się o krok, zaniemówiła na chwilę, a potem podniosła do oczu zaciśnięte pięści.
— Och, ty głupia! — zawołała. — Ty głupia!
I Celka jęknęła nagle, podniósłszy tak jak siostra obie ręce do twarzy.
Kiedy pędziły już obie drogą, Celka potykając się na swoich wysokich obcasach,
patrzyli na siebie w milczeniu, nie rozumiejąc nic, albo wszystko, z tej krótkiej wymiany
zdań, której byli świadkami.
— Chyba wrócimy po doktora — rzekł Gaj chowając do kieszeni zapałki.
Tego dnia jednak tylko Sylwester został ranny i to nie z broni Ziemby. Wrócił z miasta
przywożąc roztrzaskaną szybę w szoferce i porządnego guza w swojej płowej palmie na
głowie. Nic nie mówił, a oni go nawet nie za bardzo pytali. Sprawa była jasna. Dopiero
wieczorem, gdy na chwilę zostali sami przed barakiem, doktor zapytał:
— Wiesz przynajmniej, kto to zrobił?
— No! — wybuchnął chłopak tajoną wściekłością. — Te gnojki zasmarkane,
com ich do rowu wysypał.
— No to masz rewanż — rzekł doktor spokojnie. Sylwester zamilkł i patrzył na niego
bez słowa. Czy miał opowiadać wszystko, jak było, od początku? To przecież wysypanie do
rowu było rewanżem, a oni znowu teraz zaczęli i będzie musiał się im zrewanżować, ale ich
było trzech, a on jeden i wciąż czuł pustkę w dłoni, kiedy wsadzał ją do kieszeni, dawnym,
ufnym ruchem, żeby poczuć się pewnym siebie. Nie miał partnerów w tej walce. Doktor
przecież nie będzie się z nimi bił ani żaden z tamtych dwóch. Odwrócił z niechęcią głowę
od otwartych okien baraku, z których biła na całą okolicę jakaś rzewna meksykańska
melodia. To Bobrowicz, sprowadziwszy wreszcie z domu magnetofon, popisywał się przed
przyjacielem swoimi nagraniami. Żaden z nich — pomyślał. — Na pewno żaden z nich.
— Właściwie nie wiem, za co mieliby nas lubić — rzekł doktor. Dłubał coś w
skrzynkach z urobkiem i nie patrzył na Sylwestra.
— A czy przyjechaliśmy tu po to, żeby się z nimi pieścić? — nie wytrzymał chłopak.
— Robimy to, co należy do naszych obowiązków.
— I to jest właśnie za mało — doktor podniósł głowę. — To jest zawsze za mało.
Sylwester postał jeszcze przez chwilę, a potem odszedł ku stopniom baraku i przysiadł
na nich ciężko. Sukinsyńsko nie lubił, jak go ktoś usiłował wychowywać.
Supersukinsyńsko tego nie lubił. Mógł przyjąć wszystko, tylko nie to. No, więc dobrze, był
sam, ale walka musiała zostać rozegrana do końca. Nie było na to rady.
Szatan, drzemiący dotąd pod ścianą baraku, zbliżył się i położył przy nogach Sylwestra.
Może jeszcze nierozwagą byłoby wyciągnąć rękę i pogładzić go po płowym łbie, ale w
oczach psa był już spokój i nie trzeba było wymagać zbyt wiele. Sylwester cmoknął cicho,
a kiedy pies zastrzygł uszami, pochylił się nieco ku niemu.
— Oni nic nie wiedzą — szepnął. — Ani trochę nie wiedzą tego o życiu, co my dwaj.
XI
Niedziela na wsi jest brzęczeniem much. Brzęczą codziennie, ale w niedzielę się je
słyszy. Ludzie odpoczywają, w sadach, pod kopicami siana albo w izbach, w których
unoszą się zapachy świątecznego obiadu. One także są niedzielą, tak samo jak
wyczyszczone niby lustro lepsze buty, które zawsze są trochę niewygodne, ponieważ nosi
się je tylko raz w tygodniu. Odświętne ubrania także trochę krępują ciało, trzeba o nich
myśleć — żeby ich nie wygnieść lub nie poplamić, a kiedy się myśli o ubraniu, ono staje się
od człowieka ważniejsze. Ale czy można nie ubrać się w niedzielę i łazić do południa w
szlafroku tak, jak Celka? Już to samo było odszczepieństwem, zdradą wsi, rzuconą jej
obelgą.
— Włóż coś na siebie! — zawołała ciotka.
Celka lakierowała paznokieć małego palca u lewej ręki i ta czynność była dla niej w tej
chwili najważniejsza na świecie.
— Przecież jestem ubrana — odburknęła, ocierając delikatnie spodem palca brzeg
paznokcia.
— Wcale tego nie widzę — ciotka odwróciła się do kuchni i zrobiła w powietrzu, w
znacznej odległości od swojej głowy i piersi, znak krzyża świętego. — Obraza boska!
— Oj, ciociu! — zawołała młoda kobieta ze zniecierpliwieniem, zgarniając zbyt
obszerny dekolt swego szlafroka. Czyniła to ostrożnie, wciąż dmuchając na paznokcie
i trzepiąc palcami, aby lakier prędzej zasechł.
— Więc uważasz — rzekł powoli Ziemba — że będę taki szczęśliwy. — Siedział pod
oknem i patrzył na sad, gdzie pod jabłonką Lenka pełzająca na czworakach udawała
rączego rumaka, potrząsając na grzbiecie zaśmiewającą się Elżbietkę. — Taki szczęśliwy?
— powtórzył.
Celka nie odpowiedziała od razu. Zakręciła ostrożnie buteleczkę z lakierem, wciąż
dmuchając na paznokcie, wyciągnęła papierosa z otwartego pudełka i zapaliła go zaciągając
się głęboko. Ciotka znowu się przeżegnała omiatając ramieniem zamaszyste kręgi.
— Nie będziesz do końca mógł pracować — powiedziała wreszcie.
— Do jakiego końca? — zapytał Ziemba niespodziewanie cicho.
— No, więc źle się wyraziłam. Nie będziesz mógł pracować zawsze. Wie ojciec, że o
wynajęciu kogokolwiek do pracy nie ma mowy. A praca w gospodarstwie ciężka.
— Jeszcze się na nią nie skarżyłem.
— Tak, teraz. Ale nadejdzie czas...
— Co mi tu będziesz krakać? — Ziemba podniósł się z krzesła i stanął przed córką
ogromny i trochę niezdarny w swoim czarnym odświętnym ubraniu. — Nie chcę myśleć,
jaki nadejdzie czas. Może wcale nie nadejdzie, nie zawsze nadchodzi to, czego się
spodziewamy. Ważne jest to, co jest teraz. I o tym myśl, nie o tym, co będzie.
— Ojciec rozumuje jak dziecko — powiedziała Celka strząsając popiół z papierosa.
Nudziły ją już te rozmowy toczone co dnia bez żadnego rezultatu. — Nie wstrzyma ojciec
starości, więc po co się upierać przy czymś, co siłą rzeczy nie będzie mogło trwać zbyt
długo.
— Może już nawet przewidziałaś, kiedy umrę. Powiedział to jakimś nieswoim, dziwnie
cienkim głosem i Celce wreszcie zrobiło się go żal. Odłożyła papierosa, zerwała się ze
stołka i objęła ojca wpół. Lubił, gdy go tak chwytała, sprawiało mu to zawsze tę samą,
nieco jakby zaprawioną zdumieniem satysfakcję — że jest tak śliczna i elegancka, i
wykształcona, a jednak nie przestała być jego córką i tak samo garnie się do niego, jak
wtedy, kiedy ledwo odrosła od ziemi, świata nie widziała poza ojcem.
Celka objęła go teraz mocno i zakołysała jak dziecko.
— Będziesz żył sto lat! — zawołała. — Sto lat właśnie dlatego, że przestaniesz
harować jak koń. Źle ci u mnie będzie? Rano sobie zjesz śniadanko, posłuchasz radia,
pójdziesz na spacer. Wrócisz i już będzie czas na obiad. Potem się zdrzemniesz. Jeśli
będziesz miał ochotę na kino, wybierzesz się do kina, a jak nie — zostaniesz w domu przy
telewizorze. Na dworze deszcz i słota, a ciebie to nic nie będzie obchodzić. Ani przymrozki,
ani susza. Będziesz sobie gwizdał na to wszystko.
Ciotka znowu przeżegnała się szerokim znakiem krzyża.
— Jeszcze żaden chłop nie prowadził takiego życia. Ludziom w oczy nie można by
spojrzeć. Grzech i obraza boska!
Celka puściła ojca i złapała teraz wpół kościstą ciotkę.
— Wciąż mnie tylko ciocia straszy tą obrazą boską. Cioci też by się już odpoczynek
zdał na stare lata.
Staruszka odsunęła ją od siebie i poprawiła białą chustkę na łysiejącej głowie.
— A właśnie chciałam zapytać, chciałam was zapytać, co będzie ze mną?
— A czy ciotkę ktoś wypędza? — Ziemba wzruszył ramionami i wrócił na swoje
krzesło pod oknem.
Celka zaczęła znów z uwagą przyglądać się paznokciom. Staruszka nie uważała jednak
sprawy za wyjaśnioną.
— Czy mnie także zabierzecie do miasta? Przecież mam tu aliment.
Celka zobaczyła oczyma wyobraźni minę swego małżonka witającego w ich skromnym
bądź co bądź, ze względu na przepisy metrażowe, mieszkaniu jej wiejską rodzinę. Może za
pieniądze uzyskane z odszkodowania za ziemię zabraną pod kopalnię uda się kupić jakiś
dom albo mieszkanie spółdzielcze, zanim jednak znajdzie się coś odpowiedniego...
— Mam tu aliment — powtórzyła ciotka. Była niezamężną siostrą dawno zmarłej
teściowej Ziemby, której ubogie gospodarstwo powiększył podworskimi gruntami.
— Nikt ciotce nie zaprzecza tego alimentu — odezwał się Ziemba niechętnie. — Jak
jest, to jest. Chociaż na oczy żadnego papierka nie widziałem.
— Jak to nie widziałeś? — staruszka znowu się przeżegnała, ale tym razem jakoś
energiczniej, z gniewem. — Kiedyś się z Reginą żenił, wszystko było spisane, jak się
należy. To potem gdzieś się ten papier zadział, choć Regina zawsze mówiła, że go ma w
komodzie.
— Do komody Reginie nie zaglądałem. Nie miałem zamiaru brać drugiej żony po jej
śmierci i nie ciekawiło mnie, co tam chowa. Potem Celka tam grzebała, jak dorosła.
— Tylko już mnie do tego nie mieszajcie, bardzo was proszę — Celka sięgnęła po
drugiego papierosa, ale nie zapaliła go, owładnięta zdumieniem na widok niespodziewanej
agresywności staruszki. Ciotka nagle jakby urosła. Stała teraz pośrodku izby, a oni oboje
patrzyli na nią, musieli na nią patrzeć i czekać co powie.
— Wszyscy ludzie we wsi poświadczą, że mam aliment! A jak i tego będzie mało, to
pójdziemy do sądu. Tak — powtórzyła staruszka — pójdziemy do sądu!
— Jeszcze się będzie ciotka na starość po sądach włóczyć.
— A będę! Jak mi alimentu zaprzeczasz.
— Ale nie zaprzeczam, co sobie ciotka wymyśliła?
— Już ja was znam! Pieniądze za ziemię weźmiecie w garść i gdzie będę wtedy szukać
sprawiedliwości? Za moją ziemię — podniosła głos — pieniądze należą się mnie!
Ziemba wstał, a kiedy ruszył ku ciotce, Celka skoczyła i wyciągając szeroko ramiona
stanęła między nimi.
— Nie będzie żadnych pieniędzy za ziemię! — zawołał. — Niech sobie to ciotka
zapamięta! Nigdzie się stąd nie ruszę. Nigdzie!
— O Boże! Boże! — szepnęła Celka. Stała między nimi i wreszcie zapaliła
swego papierosa. — Może na dziś już będzie koniec?
Ciotka odwróciła się i podreptała w stronę kuchni, skąd unosił się już lekki swąd
przypalonego tłuszczu. Ziemba znowu powrócił na krzesło pod oknem. Ono także było
niedzielą. W ciągu tygodnia nieczęsto tu siedział.
— Boże! — powtórzyła Celka, ale już do siebie. — Kiedy to się skończy? — Także
usiadła na swoim stołku, założyła nogę na nogę i jeszcze raz przyjrzała się swoim
paznokciom. Po co? Po co tak o nie dbała? Dla kogo? Kto je miał podziwiać w tej zakisłej
wsi? Papieros jej nie smakował. Nie smakowało jej wszystko. Ani noc, ani dzień. Za
wysokim żywopłotem oddzielającym ogród od drogi znowu ktoś szedł z radiem
turystycznym nastawionym na cały regulator. Jakiś głos kobiecy wyciągał cienko, jak
łkający ptak: Ave Maria!
Dla ciotki już samo łażenie po wsi z grającym pudełkiem było sprawą nieczystą. W
dodatku, gdy w kościele trwała suma.
— Boga ludzie w sercu nie mają! W kościele się odprawia, a oni łażą po wsi z muzyką.
— Co ciotka chce — parsknęła Celka ze zniecierpliwieniem — przecież to pieśń
nabożna.
Dlaczego tu chodzi? — myślała. — Czy nie miał innej drogi do spacerów? Od dwóch
dni krążył tu o różnych porach dnia. Nie widziała go, tylko smuga melodii przesuwała się
wzdłuż zielonej ściany żywopłotu i nie można już było o niczym myśleć, tylko o tym, że on
tam jest, idzie, oddala się i może już nie wrócić. Czuła łomotanie serca, brakło jej tchu.
Zgięła się wpół i tak nisko pochylona wpatrywała się w tlejący czubek papierosa, nie śmiąc
na nikogo podnieść oczu. Pieśń zbliżała się, wyraźniała, nabierała ostrości dźwięków i słów,
łkający ptak przysiadł tuż na gałęzi pod oknem, a potem odfrunął lekko, jeszcze było go
słychać, jeszcze i jeszcze, aż wreszcie zamilkł i tylko serce Celki dusiło ją w gardle, wielki,
gorący kłąb, którego nie dało się przełknąć z powrotem.
Ziemba poruszył się gwałtownie na krześle.
— Helka! — wrzasnął wychyliwszy się przez okno. Lenka ukazała się natychmiast,
purpurowa ze złości. Nie lubiła, jak ją tak nazywał.
— Czego ojciec krzyczy? Nie jestem głucha. Stary złagodniał.
— Myślałem, że cię nie ma.
— Jestem — dziewczyna odęła różowe wargi.
Celka wstała, przeciągnęła się i odprowadzona wzrokiem ojca wyszła do sadu. Skinęła
na Lenkę i przystanęła z nią wśród krzewów porzeczek, które zaledwie zaczęły się różowić.
Elżbiet-ka pętała się między nimi, więc wynalazła jej coś ciekawego w drugim końcu sadu.
— A teraz powiedz od razu. Na którym ci zależy?
Lenka cofnęła się o krok, czerwieniąc się jeszcze bardziej.
— Coś ty?
— Nie ruszę ci go, daję słowo. Tylko muszę wiedzieć. Czy to ten, który łazi tu koło
płotu?
— Nie. Łazi ten czarny, tamten by nigdy tego nie zrobił.
— Aha!
— Co ty myślisz? — krzyknęła. — Powiedz zaraz, co pomyślałaś?
— Nic szczególnego — odrzuciła papierosa. To dobrze, że to nie ten czarny.
— Celka!
— Nudzi mi się, rozumiesz?
— Znowu zaczynasz?
— Co to znaczy: znowu? — zapytała Celka leniwie. Wciąż słuchała, czy nie wraca
ptak, który powinien tu zostać, powinien zamieszkać wśród gałęzi tego sadu.
— Nigdy nie możesz usiedzieć spokojnie.
— Nawet ciotka nie może usiedzieć spokojnie. Trzeba ją było widzieć przed
chwilą. To jest jej gra miłosna — aliment. Szkoda, że nie widziałaś, jak ją to podnieciło.
— Celka!
— Celka i Celka. Ja lubię, jak się coś dzieje. Coś dla mnie, przeze mnie, wokół mnie.
Po coś nasadziła tyle maciejki pod oknami, pachnie w nocy, że oka zmrużyć nie można.
Wrócę do domu, albo co — powiedziała po chwili.
— Ojciec cię nie puści. Chce, żebyś tu była.
— Po co? I tak nie słucha tego, co mówię. Groch o ścianę. Umierać będzie w tym
Kalińcu.
Lenka rozsunęła gałęzie porzeczek i przyglądała się małym, zielonym gronom.
— Może ojciec ma rację? — spytała cicho.
— Wariatka! — zawołała Celka. — Jak długo będzie mógł sam pracować na roli?
— Może to nie tylko o niego chodzi? — powiedziała równie cicho Lenka. — Czy
myślisz, że ja w końcu zdam ten egzamin?
Celka roześmiała się i objęła siostrę za szyję.
— Ach, tu cię boli! To nie zdasz! Wielka historia. Powiem Stefanowi, żeby ci znalazł
jakąś posadę, może nawet u siebie w szpitalu. I machniesz się za jakiego doktora, jak ja.
Nie martw się, takie dziewczyny jak my, nie mają trudnego życia. Zawsze znajdzie się ktoś,
kto chętnie da im jeść i ładnie ubierze za miłość i za to, żeby mieć dziecko z młodej, ładnej
matki.
— To już bym wolała tu zostać — szepnęła Lenka. Celka potrząsnęła ją za ramiona.
— Nie bądź głupia, dobrze?
— Bo jak ma być pierwszy lepszy, który tylko zechce mnie wziąć.
— Ale kto mówi, że pierwszy lepszy? Przecież nikt nie będzie cię zmuszał.
Powiedziałam tak, żeby cię pocieszyć, jeśli znowu oblejesz ten swój egzamin.
— Jak to ma nie być ktoś — ciągnęła dalej Lenka — kogo by się chciało...
— Aha! — powiedziała Celka po raz drugi i po raz drugi Lenka spojrzała na nią z
wściekłością.
Gdzieś daleko, bardzo lekko i prawie nieprawdziwie, odezwał się znowu uwięziony
w małej radiowej skrzynce głos.
— Pójdę się ubrać — powiedziała Celka.
— Zostań!
— Dlaczego?
— Nie wiem dlaczego, ale zostań.
— Nie bądź śmieszna.
— Niech ja sobie będę śmieszna, ale nie idź do niego.
— Bo co?
— Wiesz sama.
— Nie, nie wiem.
— Celka!
— Och, daj mi spokój!
Dziecko nadbiegło z pękami młodej marchwi w obu piąstkach. Potrząsając zieloną
nacią czekało na pochwałę.
— Jak ciotka zobaczy — szepnęła Lenka.
— Powiem jej, że niedługo cały ogród szlag trafi, wszystkie jej grządki i rabatki.
— Nie powiesz tego, Celka! — Lenka biegła za siostrą, wlokąc za rękę wystraszoną
Elżbietkę.
— Powiem, zobaczysz, że powiem. Niech mi się tylko przyczepi do dzieciaka.
Zatrzymały się nagle w miejscu, bo z okna buchnął znowu głos Ziemby:
— Celina! Helka! Do domu!
Nie odezwały się, przywarłszy do siebie za jakimś krzakiem bzu, nawet Elżbietka,
oświecona intuicyjnie jakąś solidarnością kobiecą, zrozumiała, że trzeba być cicho, choć
zbierało się jej na płacz.
Ziemba zawołał jeszcze raz i drugi, potem umilkł.
Stały wciąż w osłonie zieleni, oddychając ciężko.
— Widzisz — szepnęła Celka — stąd się to bierze.
— Co?
— Taka chęć, żeby zrobić na złość. Szłyśmy do domu, ale że ojciec się rozwrzeszczał
przez okno...
— Chodź! Będzie wściekły.
— Niech będzie. Mało mnie to obchodzi.
— Celka!
— Nie nudź mnie! Ostatecznie, co ojciec sobie wyobraża? Mam męża, żeby mnie
pilnował.
— Ale męża tu nie ma.
— Właśnie! Mógł nie puszczać mnie samej.
Zanosiło się na burzę. Powietrze było duszne, ciężkie, przywierało do skóry lepką
wilgocią. Rozgrzana ziemia oddychała wszystkimi swoimi zapachami. Pszczoły brzęczały
ospale.
— Gorąco! — powiedziała Celka odrzucając szeroko kołnierz szlafroka. Nad jej górną
wargą utworzyło się kilka maleńkich kropli potu. — Będzie deszcz.
— Tak, chodź do domu.
— Odczep się, dobrze? Chcesz, to idź. Znowu zaczną się kłócić o alimenty albo
o to, czy się stąd wynieść, czy nie. Mam już tego dosyć.
Mały ptak, niesiony przez kogoś na ramieniu, zbliżał się coraz bardziej. Lenka patrzyła
z zamierającym sercem, jak na ustach siostry powoli rodzi się uśmiech pełen ulgi i triumfu.
Nie potrafiła nic powiedzieć, kiedy Celka odepchnęła ją od siebie i pobiegła na przełaj
przez sad, a stanąwszy przed żywopłotem gwałtownie rozsunęła ciasno splecione gałęzie.
Odwróciła się i przymknęła powieki. Gdzieś daleko odezwał się pierwszy grzmot.
Dziecko przytulone do jej kolan dopiero teraz zapłakało cicho.
— Celina! Helka! — odezwał się znowu głos Ziemby.
— Tak! — zawołała. — Jesteśmy tutaj.
— Są jakieś listy dla pana Bobrowicza? — spytał Sylwester wepchnięty do połowy w
pocztowe okienko.
— Są — odpowiedział kwaśno poczciarz. — Osiemnaście.
— Ile?
— Osiemnaście. Pan Bobrowicz powinien częściej przyjeżdżać po swoją pocztę.
— Tak — przyznał Sylwester. — Oczywiście. — Pakował do teczki rozsypujące się
listy o kolorowych znaczkach. — Wściekły się baby! — pomyślał. Hubert czekał przed
pocztą. Zaniedbawszy obowiązku odbierania listów z poste restante, nie miał odwagi
pokazać się na oczy gderliwemu funkcjonariuszowi w okienku. Przeczucie go nie myliło,
obfitość korespondencji wywołałaby niewątpliwie dłuższą rozmowę na ten temat.
— Piętka! — powiedział, kiedy wracali już Agatką do domu załatwiwszy wszystkie
sprawy w mieście. — Mam do was prośbę.
— Słucham pana inżyniera.
— Odpiszesz na te listy, dobrze?
— Ja?
— Właśnie. Skomponuję ci jeden list, że złamałem rękę i będę miał ją przez dłuższy
czas w gipsie, a ty to przepiszesz i wyślesz do każdej z nich.
— Może być.
— Ile?
— Dwie dychy od listu. —- Boga w sercu nie masz.
— No, to dycha. Ale to tylko przez sympatię dla pana inżyniera.
— Ostatecznie, co to jest napisanie tych kilku słów?
— To dlaczego pan inżynier sam nie pisze?
— Czasu nie mam. Ani ochoty.
— No więc tak już jest na świecie. Jak się samemu nie ma na coś czasu albo ochoty, to
trzeba bulić, żeby ktoś inny to zrobił.
— W porządku, dycha od listu.
— Tylko, żeby to było napisane — pan inżynier rozumie — z sercem. Niech mam
jakąś przyjemność przy tym przepisywaniu.
— Postaram się.
— Psiakrew! — Sylwester szarpnął za swoją palmę, aż do tego momentu gładko
przylizaną na głowie, ponieważ byli u fryzjera. — Ja chyba nigdy w życiu nie pisałem
do nikogo listu. Nie — przypomniał sobie — raz jeden. Do kierownika Domu Dziecka. Jak
prysnąłem i wiedziałem, że on się martwi, czy już nie siedzę gdzie w kiciu. Więc mu
napisałem, że mi się pierwszorzędnie powodzi i odbywam wycieczkę pod hasłem „Poznaj
swój kraj" — urwał, bo dalszy ciąg tych wspomnień nie nadawał się do rozpowszechniania.
Ale Hubert nie słuchał. Uśmiechał się do swoich myśli, wiózł piękny bukiet
czerwonych róż i cała jego wyobraźnia była skierowana ku chwili, kiedy je będzie wręczał.
Sylwester zaczął nawet podejrzewać, że się zdrzemnął, bo oczy miał zamknięte i wciąż ten
sam uśmieszek rozmarzenia na ustach. Postanowił się nie odzywać, żeby mu nie
przeszkadzać. Niech sobie chłop pośpi — pomyślał — zanim go te baby rozedrą.
Ale na kilka kilometrów przed Kalińcem trącił go jednak w bok.
— Panie inżynierze! Karetka pogotowia! Hubert otworzył oczy, od razu przytomny.
Naprzeciw nich, w drodze powrotnej z Kalińca, pędził żółty wóz pogotowia. Zwolnili
mijając go, ale nie mogli dostrzec, kogo wiózł.
— Trzeba było ją zatrzymać — krzyknął Hubert. Piętka nie rozumiał jego podniecenia.
— Zatrzymać? Dlaczego?
— Na tej drodze mogli wieźć tylko kogoś z Kalińca.
— Jezus Maria, o czym pan myśli, panie inżynierze?
— Przecież sami zwróciliście mi uwagę, że pędzi karetka.
— Bo nie tak często — zająknął się Sylwester — widzi się w tych stronach pogotowie.
Czy pan myśli... czy pan myśli, że to... może ktoś z naszych?
Hubert zwrócił ku niemu nieobecne spojrzenie.
— Nic nie myślę — rzekł cicho.
Sylwester nacisnął gaz. Pędzili teraz prawie tak samo, jak karetka pogotowia. Agatka
wydobywała z siebie ostatni dech. Nawet gdy pod jej koła dostała się jakaś roztargniona
kura, Sylwestrowi tylko drgnęły ręce na kierownicy, ale nie zatrzymał się, żeby ją wrzucić
do wozu.
Na szczęście w baraku zastali wszystko w porządku. Doktor pracował w swoim
„gabinecie", a Michał wracał właśnie z ryb solidnie objuczony. Sylwester od razu się
rozpogodził na widok jego pełnego worka. Wyskoczył z wozu i pomógł nieść.
— Sandacze — mruknął Gaj. — Teosia się ucieszy.
— A dla nas? — upomniał się chłopak.
— Weź z worka dwie duże sztuki.
— Zaraz się nimi zajmę. I jeszcze ktoś się ucieszy — Sylwester rozejrzał się za
Szatanem, bo nie zobaczył go od razu przed barakiem.
— Wsiadaj do wozu — powiedział Hubert. — Jedziemy do wsi.
— Do wsi? Po co znowu do wsi?
— Wsiadaj, jak ci mówię.
— Co się stało? — spytał Michał.
— Karetka pogotowia wiozła kogoś z Kalińca. Spotkaliśmy ją na drodze.
— Więc co z tego? — urwał, patrzyli na siebie długo. — Jedź! — powiedział Michał
wreszcie.
Sylwester siedział już w wozie. Zjechali w dół brzozową drogą i przy wlocie do szosy
Sylwester spytał:
— Dokąd?
— Do Ziembów.
— Do Ziembów? — powtórzył Piętka.
Dopiero teraz pomyślał to samo, co tamci dwaj. Ale niezupełnie to samo. W niepokoju
Huberta było jeszcze coś, czego nie potrafił się domyślić.
— Zatrzymaj się — powiedział mu, gdy znaleźli się opodal gospodarstwa Ziemby.
Wysiedli i pieszo podeszli do zabudowań. Zatrzymali się przy skraju sadu, skąd — nie
zauważeni przez nikogo — mogli swobodnie zobaczyć, co dzieje się na podwórzu.
A nie działo się nic szczególnego. Ziemba siedział, zdrów i cały, na ławeczce przed
domem z Elżbietką na kolanach. Lenka pompowała wodę ze studni, przynaglana przez
Celkę, która w krótkich szortach i jakimś skąpym letnim sweterku myła samochód. Na jej
widok — takiej ślicznej i w jego wyobrażeniu w jakiś cudowny sposób ocalonej od
niebezpieczeństwa — Hubert doznał nagłego uspokojenia graniczącego z łagodnym
pragnieniem snu. Ona tam była, nie działo się z nią nic złego, krzątała się i złościła, słyszał
jej podniesiony głos — mógł więc oparłszy się o płot przymknąć powieki i zaznać
słodkiego wypoczynku. Nagle jakaś ostra myśl poderwała go z miejsca.
— Jedziemy! — pchnął Sylwestra w stronę samochodu. — Prędzej! Jedziemy!
— Dokąd? — zapytał Sylwester leniwie, bo i jemu udzieliła się łagodna senność
letniego dnia.
— Do gospody! — wykrztusił Hubert odwracając głowę, żeby nie spotkać się ze
zdumionym spojrzeniem chłopca. Zgarbił się, zgiął się prawie wpół, jakby go coś bolało
we wnętrznościach. Nie pokazał się u niej ani razu po owej nocy, co mogła myśleć, co
czuła — kobiety chyba zawsze czują coś innego, coś gorszego niż mężczyźni. Jeśli to była
ona, wielki Boże, już nigdy w życiu, nigdy w życiu w podobny sposób...
Objechali klomb porosły chwastami i trawą, zrównany gdzieniegdzie z płaszczyzną alei,
wciąż jednak dyktujący specjalny styl zajeżdżania. Sylwester zatrzymał wóz, ale Hubert nie
ruszył się z siedzenia.
— Idź, zobacz — powiedział.
— Co mam zobaczyć? — zdumiał się Sylwester.
— Czy ona tam jest? __ Kto?
— Wdowa.
— Pan nie pójdzie?
— Nie. Nie teraz.
Sylwester wzruszył ramionami i przeskoczył kilka stopni dzielących go od wejścia.
Długo nie wracał. Za drzwiami, które zostawił uchylone, panowała dziwna cisza. Hubert,
odważywszy się podnieść głowę i skierować tam spojrzenie, zobaczył puste krzesła i puste
stoliki. Poczuł mdły smak w ustach i znowu zgarbił się, złamał we dwoje, jakby chwyciły
go nagłe kurcze.
Sylwester zjawił się wreszcie. Stał przez chwilę w progu, ocierając z ust pianę od piwa.
— Jest? — krzyknął Hubert. Otworzył drzwiczki od szoferki tak gwałtownie, aż
Agatka jęknęła.
Sylwester znowu przyjrzał mu się, jak komuś obcemu.
— Jest. Co pan inżynier?
Ale po nagłym ożywieniu Hubert znów popadł w milczenie. Sylwester siadł przy
kierownicy i mocno zatrzasnął drzwi szoferki
— Karetka była po Franka Kaźmierczaka — powiedział naciskając już sprzęgło — był
wypadek tyfusu we wsi. Dlatego tu dziś nikogo nie ma.
XIII
— Kara za grzechy! — westchnęła Teosia. — Ludzie się nie modlą.
— Mogą się nie modlić, ale niech się myją — rzekł Michał wrzucając do szaflika z
wodą oczyszczonego z błota raka.
Teosi, wiążącej koper w duże pęczki, zastygły w powietrzu ręce.
— Niech się myją! — powtórzył Michał nie dostrzegłszy jej oburzenia. — Tyfus tylko
z brudu.
— Tak — huknął ksiądz śmiechem, a Teosia i na niego podniosła swój obrażony
wzrok. — Ma pan rację. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mniej latali do kościoła, a
częściej do łaźni.
— Ba! Ale gdzie ona jest? — zapytał doktor. Stali wszyscy w kuchni wokół kosza z
rakami, nad którym królował Michał, przyuczający Sylwestra do fachowego obchodzenia
się z nimi.
— Za grzbiet! Trzeba je chwytać tylko za grzbiet! — powtarzał, gdy Sylwester
podskakiwał z rakiem uczepionym kleszczami jego palca. Nawet Teosia uśmiechała się
wtedy, przymykając z uciechy górne oko.
— Podobno w gospodzie jest łazienka — ciągnął dalej doktor. — Mówiła mi nasza
wdowa. Ale cóż z tego, kiedy nieczynna.
— O ile sobie przypominam, to doktor obiecał nawet spowodować jej naprawę —
wtrącił Hubert.
— Nie dogadaliśmy się z Wieczorkiem w ważniejszych sprawach.
— Bo po co usiłuje się pan z nim dogadywać? — ksiądz wyraźnie nie lubił
przewodniczącego. — Chłop powinien dostać rozkaz. Dopiero wtedy wykonuje należycie,
co do niego należy.
— No, już nie teraz, nie teraz — odpowiedział łagodnie Caban.
— I rezultat taki, że ma tyfus we wsi. Jeśli się jeszcze okaże, że zaniedbał kontroli
szczepienia... — ksiądz walczył między życzliwością dla swoich wiernych, których rad
byłby widzieć zdrowych jak rybki boże, a pragnieniem satysfakcji, jaką niewątpliwie dałby
mu pomór we wsi spowodowany przez Wieczorka. — Nigdy nie wiadomo, co może
wyniknąć z takich pozornie małych zaniedbań. Gdyby ludzie mieli gdzie się kąpać, gdyby
wreszcie zlikwidowano te wylęgarnie bakterii w każdym obejściu. Jest przecież WC we
dworze.
— O rany! — zawołał Sylwester. — Cała wieś do jednego wychodka!
Teraz nawet Teosia się roześmiała na głos, choć ksiądz przez dłuższą chwilę
utrzymywał powagę niezbyt zadowolony z wesołości, jaką wywołał.
To nie o to chodzi — myślał Gaj. — Zupełnie nie o to. Czyścił zapamiętale raki i nie
brał udziału w rozmowie. Był znowu małym, brudnym wiejskim chłopcem, którego matka
nie mogła zagonić do wieczornego mycia. Z ziemią ojczystą na nogach i za paznokciami
pchał się do łóżka i nierzadko dopiero przy użyciu pasa udawało się doprowadzić go do
studni. Więc nie o to chodziło, nie o to. Nie sama możność — pragnienie mycia było
kulturą, którą zdobywało się trudniej niż dostęp do łazienki. Ilu to trzeba było lat, ilu
kontaktów z ludźmi, podczas których rodziła się ambicja dorównywania im i strach przed
upokorzeniem, żeby zrodził się nawyk, już nieodłączny i nieodzowny. Chciał im o tym
powiedzieć. Prawdopodobnie nigdy się nad tym nie zastanawiali. Urodzili się w zapachu
mydła toaletowego, świeżych ręczników i szeleszczącej pościeli — doktor, Hubert, ksiądz.
A Sylwester? Przynajmniej on jeden miał za sobą tę samą drogę i, być może, jeszcze
niezupełnie za sobą, jeszcze nią szedł i nawet — dłużyła mu się sukinsyńsko. Michał
uśmiechnął się do siebie powtórzywszy w myśli ulubione słówko Sylwestra.
— Z czego się śmiejesz? — spytał Hubert. W gruncie rzeczy wcale nie był tego
ciekawy. Zapytał, żeby coś powiedzieć, żeby przede wszystkim choć na chwilę przestać
myśleć o tym, że diabelnie nie chce mu się grać w brydża, że dałby nie wiem co, żeby w ten
letni wieczór móc zrezygnować z gry, z raków i kurcząt, które oskubane leżały już na
stole. Ale wielki Boże! — czwarty do brydża! Rozerwaliby go na kawałki, gdyby im
powiedział, że wolałby nie grać. Zresztą, musiałby im powiedzieć dlaczego.
— Śmieję się do siebie — powiedział Michał wrzucając do miski ostatniego raka. —
Do siebie, z siebie — nie jestem tego pewny.
— Nie moglibyście zagrać dzisiaj z Sylwestrem? — szepnął mu nieśmiało Hubert. —
Chłopak już się świetnie orientuje.
Michał spojrzał na niego jak na wariata.
— Chcesz, żeby go doktor zabił przy brydżu? Poza tym Sylwester musi zaraz po
kolacji wracać do baraku.
— Bzdury!
— Może bzdury, ale doktor tak chce.
— Boże! Taką noc spędzić przy kartach! — Hubert podszedł do otwartego okna i
wciągnął głęboko w płuca powietrze. Okno wychodziło akurat na podwórze i w aromatach,
które stamtąd biły, nie było nic romantycznego, ale powtórzył jeszcze raz: — Taką noc! —
Ta noc była w nim i nie potrzebował zewnętrznych dowodów na potwierdzenie jej piękna.
Michał mył ręce w miednicy, ustępując kolejki Sylwestrowi. Doktor z księdzem przeszli
już do pokoju, w którym bielił się zasłany obrusem stół. Pękata flaszczyna księdza
królowała wśród zastawy.
— Woda już się gotuje — zawołała Teosia. — Czy wrzucać raki?
— Ależ oczywiście! — odkrzyknął ksiądz. — Przecież czekamy! — Nalewał już
doktorowi pachnącego miodem trunku w potężny kieliszek z grubego szkła. — Od razu pan
o wszystkim zapomni. Że wam szyby tłuką w wozie, że ludzie nie przychodzą do roboty i
że Ziemba z flintą po lesie lata. Nawiasem mówiąc, Wieczorek powinien dawno donieść o
tym milicji. Albo do kółka myśliwskiego. Bo czy to jest sezon na polowanie?
Wypili i ksiądz, jak zawsze w takich razach, patrzył uważnie w oczy gościa.
— A niech księdza! — wykrztusił doktor.
— A jakie to dobre na wszelkiego rodzaju zarazę! — ksiądz napełniał teraz kieliszki
dla młodych inżynierów i Sylwestra. — Pod gwarancją nic się do człowieka nie
przyczepi. Przez całą wojnę piliśmy to w lesie — urwał, przypomniawszy sobie, że już o
tym opowiadał. — Nawet ten łajdak, Ziemba, może to potwierdzić — dodał tylko. —
Poiłem drania, jakbym rozumu nie miał. Najlepszego! — powiedział do młodych.
— Piętka! — odezwał się doktor.
— Tak, panie doktorze?
— Wiecie, że jeszcze macie obowiązki.
— Tak jest, panie doktorze.
— No, więc koniec z tym. Jeden kieliszek wystarczy.
— Wystarczy, panie doktorze. Ksiądz klepnął Sylwestra po plecach.
— Dyscyplina, jak w wojsku!
Sylwester trzasnął obcasami i wypchnął do przodu pierś.
— Jak w wojsku. Ale nie narzekam. — Zapachy bijące z kuchni, zastawiony stół,
biel obrusa, a nade wszystko ta dodająca mu pewności siebie komitywa, do której go
dopuszczono, powodowały wzrost wdzięczności dla doktora za wszystko, co dla niego
zrobił; choć Sylwester nie umiałby właściwie powiedzieć, co dla niego zrobił, poza tym, że
czuł się świetnie z nim, przy nim, w jego obecności, tu w tej wsi, w której nie spodziewał
się tylu uroków, a w której można by przecież i całe życie... Ale tu już kończyła się
wdzięczność, a zaczynała zdrada i Sylwester dodał szybko, przenosząc wzrok z twarzy
doktora na księdza: — Musi być, jak w wojsku, bo sytuacja jest też taka. Jesteśmy okrążeni.
— Życzę ci, bracie — ksiądz znowu klepnął go w plecy, tym razem tak, że Sylwester
aż lekko się ugiął — żebyś nigdy nie był w groźniejszym okrążeniu. Pamiętam, robiliśmy
raz wypad po broń. — Ksiądz, jak zauważyli, chętnie powracał do wspomnień z wojny. —
Dowiedzieliśmy się, że w pobliskiej wsi żandarmi będą hucznie obchodzić Geburtstag
swego komendanta. Miały się na tę uroczystość zjechać okoliczne posterunki, należało się
spodziewać, że alkohol zrobi swoje i nie będziemy mieli trudnego zadania. Poszliśmy we
trójkę: zastępca naszego komendanta, ja i pan Kaliniecki. Z Ziembą — dodał ksiądz po
chwili. — Nie wchodziliśmy do samej wsi ze względu na represje, które by potem spadły
na ludność. Poza tym budynek, gdzie mieścił się posterunek żandarmerii, położony był
centralnie, w samym środku między zabudowaniami — nie mogliśmy wciągać wsi w naszą
akcję. Postanowiliśmy więc czekać przy skrzyżowaniu dróg na powracających z libacji.
Musieli tamtędy przejeżdżać wszyscy, nie było innej drogi. Leżeliśmy na brzegu lasu
świetnie zamaskowani i byłoby wszystko dobrze poszło, gdyby nas nie poniosły nerwy.
Kiedy pojawiła się pierwsza furmanka z wracającymi żandarmami, trzeba było umieć z
nich zrezygnować. Ostatecznie cała wielkość człowieka polega na umiejętności mądrych
wyrzeczeń. Ale my zachowaliśmy się jak początkujący myśliwy, który wreszcie ma okazję
wziąć udział w polowaniu na kaczki. I kiedy pierwsza wyleci mu na strzał, choćby zabijając
ją miał spłoszyć całe stado, nie wytrzyma i strzeli. My właśnie zachowaliśmy się tak samo.
Liczyliśmy, że żandarmi mają dość i nie ma mowy o obronie. A tymczasem jeden był nie
dopity.
— Skur... — szepnął Sylwester w zasłuchaniu. Nie dokończone słowo schowało mu się
w gardło pod wpływem strasznego wzroku doktora.
— Jeden był nie dopity — powtórzył ksiądz nie zwróciwszy uwagi na incydent — i
narobił hałasu na całą okolicę. Pruł ze swego karabinu na oślep aż do ostatniego naboju.
Pech chciał, że akurat zdążała na Geburtstag ostatnia partia spóźnionych gości. I ci byli
trzeźwiuteńcy, jak licealiści, i pewnie głodni, więc przyświecała im nadzieja na kotlety
schabowe, golonkę, a może udko polskiej gęsi. Zabrali się do nas z wściekłością. Kiedy
zaalarmowani strzelaniną ściągnęli pozostali żandarmi ze wsi, okazało się, że nie byli tak
spici, jak sobie wyobrażaliśmy. Zapowiadało się niedobrze. W dodatku nie byliśmy
nastawieni na poważne starcie, to nie żandarmi, to my gotowaliśmy się na zabawę —
wyszło inaczej i czuliśmy się zaskoczeni bardziej niż oni.
Hubert dyskretnie spojrzał na zegarek. Kiedy ksiądz się rozgadał, nie było sposobu żeby
mu przerwać. A tymczasem z otwartych okien zawiewało letnią nocą, tym razem naprawdę
pachnącą letnią nocą. Okna jadalni wychodziły na ogród. Teosia nie wniosła nawet jeszcze
raków, a kiedy wreszcie zjawią się na stole, ileż czasu zajmie bawienie się nimi, zanim na
półmiskach pozostanie tylko stos wyssanych czerwonych skorup. Potem — kurczęta. Może
mógłby powiedzieć, że się źle czuje i musi się położyć? Spojrzał na twarz doktora. Trudno
było wyobrazić sobie, że zdoła to wykrztusić, czując na sobie jego wzrok. W dodatku, jeśli
powie, że źle się czuje, ksiądz zechce go leczyć swoim niezawodnym lekarstwem z pękatej
butelki.
— Musieliśmy się cofnąć w głąb lasu — ciągnął dalej gospodarz. — Ale oni
podchodzili z obu stron, coraz bardziej zacieśniając pierścień. Noc była ciemna,
bezksiężycowa. Tylko strzały bijące z szerokiej przestrzeni orientowały nas co do
przypuszczalnej siły przeciwnika. Mieliśmy nadzieję, że oni nie zdają sobie sprawy z tego,
ilu nas jest. Był to już trzeci rok wojny i znajdowaliśmy się w różnych opresjach, ta
wydawała się najgłupszą z nich i właśnie dlatego, że zapowiadała się tak niepoważnie,
mogła mieć tragiczne zakończenie. Wiedzieliśmy o tym wszyscy czterej, każdy z nas to
czuł i żaden nie chciał przyznać się do tego, że o tym myśli. Byliśmy zawsze przygotowani
na wszystko, ale uważaliśmy, że przynajmniej mamy prawo do czegoś lepszego niż śmierć
z ręki kilku podpitych żandarmów.
Ksiądz przerwał, przesunął językiem po suchych wargach i sięgnął po flaszkę. Napełnił
sprawiedliwie kieliszki gości, omijając pod wpływem wzroku doktora kieliszek Sylwestra,
potem przechylił flaszkę nad własnym. Wypili, ale ksiądz zapomniał tym razem sprawdzić
wrażenie, jakie wywołuje jego sławny trunek.
— Zdawaliśmy sobie sprawę — ciągnął dalej — że zanim pierścień się zamknie, któryś
z nas musi dotrzeć do oddziału i sprowadzić pomoc.
— Było was czterech — powiedział doktor.
— Tak, było nas czterech. Ale ja, panowie rozumieją, jako duchowny, kapelan
oddziału, byłem z pewnych akcji wyłączany. Zastępca komendanta, który był z nami,
także nie powinien był iść, oddział poniósłby zbyt wielką stratę, gdyby zginął. To był dobry
żołnierz, doświadczony oficer, który nie dałby się wziąć do niewoli. Pozostało więc tylko
tych dwóch: pan Kaliniecki i Ziemba. Poszedł Ziemba — rzekł ksiądz po małej pauzeczce,
której może wcale nie było, która być może przesłyszała się im, uczulonym na nazwisko
Ziemby. Poszedł Ziemba — powtórzył — bo najlepiej znał las i najszybciej mógł dotrzeć
do oddziału.
— Doszedł? — spytał cicho Sylwester.
— No chyba! — roześmiał się ksiądz. — Przecież chodzi po wsi jak byk! — Doszedł,
ale zanim wrócił z pomocą, przeżyliśmy trzy zupełnie niewesołe godziny. Potem
mówiliśmy zawsze, że lepiej samemu wypić niż liczyć na to, że wypije przeciwnik.
W drzwiach pojawiła się Teosia z ogromnym półmiskiem raków i ksiądz cofnął rękę
wyciągniętą znowu w kierunku centralnego miejsca na stole.
— Brawo! — zawołał. — Brawo, Teosiu!
Teraz rozpoczęło się mlaskanie, ssanie, miażdżenie w zębach czerwonych skorup,
pracowita penetracja rakowych zwłok. Przysmak był rzadki i należało w odpowiedni
sposób to zadokumentować, gwoli uczczenia — tego, kto łapał, kto gotował i kto wreszcie
udzielił rakom właściwej biesiadnej oprawy.
Na dworze ściemniło się zupełnie. Od okien ciągnęła duszna woń stygnącej pod rosą
zieleni. Z kuchni również dochodziły już zapachy, coraz bardziej konkretne — kurczęta
rumieniły się w piecyku. To zaczyna być nudne — pomyślał Hubert — Teosia powinna
chociaż raz wymyślić na kolację coś innego. Czuł potęgujące się zniecierpliwienie, ale
rozpromienione twarze towarzyszy przy stole świadczyły, że jest raczej odosobniony w tym
uczuciu.
Tylko doktor myślał jeszcze o tym, co mówił gospodarz o owej nocy w lesie,
osaczonej zewsząd przez ciemność i śmierć, i o samotnym człowieku, który szedł przez nią,
aby odpędzić ją od tamtych trzech. Był żołnierzem, tak samo jak on — musiał więc znowu
o tym myśleć, nie dało się tego uniknąć. Obydwaj mieli za sobą polanki, które trzeba było
przebiec w pełnym słońcu, i rzeki, przez które płynęli wpław z bronią nad głową, i las,
pełen ciemności i śmierci. Mieli za sobą tę twardą szkołę, którą świat usiłuje, wciąż
bezskutecznie, wykreślić z ludzkiej edukacji. Nie, nie należało pragnąć tego dla nikogo.
Niechby pozostali nieznający i niewiedzący, niechby palce ich rąk nie znały dotyku broni,
niechby męskie pragnienia objawiały się czym innym i co innego było dowodem męskiej
siły i wytrwałości — ale dla tych, którzy przez to przeszli, tamto pozostawało wciąż
najważniejszą sprawą i najmocniej szarpało duszę.
— O czym pan myśli, doktorze? — zapytał ksiądz. Caban uśmiechnął się, przyłapany.
— Myślę — dlaczego to wreszcie nie staje się przeszłością? Ksiądz nic nie odrzekł,
zapalał papierosa i długo gasił zapałkę
w popielniczce.
Hubert znowu zerknął dyskretnie na zegarek. Powinien był już dawno pogodzić się z
myślą, że nie uda mu się stąd wyrwać. Jedno, co mógł zrobić, to poprosić Sylwestra, żeby
go usprawiedliwił, przeprosił i uzyskał dla niego przebaczenie.
Kiedy kolacja dobiegła wreszcie końca i Sylwester musiał wracać do baraku, wszedł za
nim do kuchni. Ale tu królowała Teosia i trudno było w jej obecności tłumaczyć
Sylwestrowi szerzej, o co chodzi.
— Musisz mi coś załatwić — szepnął. — Umówiłem się na dziś, powiedz jej, jaka jest
sytuacja, że nie ma mowy, żebym się mógł stąd wyrwać. Że przez ciebie przepraszam i
jutro sam to zrobię.
Teosia strzygła uszami, mimo wszystko była jednak kobietą i nie opuszczała jej
ciekawość.
— Tylko nie pchaj się tam za blisko, żeby cię kto nie zobaczył. Musisz poczekać na
odpowiedni moment.
Sylwester zawisnął na twarzy mówiącego pytającym wzrokiem. Ale już na progu
pokoju ukazał się Michał.
— Hubert! — zawołał. — Czekamy na ciebie!
— W porządku? — zapytał Bobrowicz.
— W porządku — odrzekł Sylwester bez pewności w głosie. Kiedy znalazł się na
dworze, przestał na razie o tym myśleć.
Czuł jednak trochę w czubie tę jedną siekierę księdza, na którą zezwolił mu doktor.
Trunek był mocny, długo grzejący ciało, a duszy przydający dziwnego rozśpiewania. Miał
dwadzieścia lat, a kiedy się je ma, gwiazdy błyszczą najjaśniej nad głową, wiatr owiewa
twarz najpiękniejszymi zapachami ziemi, a stopy przesuwają się po niej gładko, jakby była
z jedwabiu. Byłaby bardziej z jedwabiu, gdyby nie szedł sam — i tylko ta jedna myśl
mąciła nieco wysoki ton owego rozśpiewania, które czuł w duszy pod wpływem jednego
głębszego z księżowskiej butelki.
Przypomniał sobie o prośbie Bobrowicza, kiedy miał już skręcać ku wzgórzu.
Pomedytował przez chwilę i powolnym nieco krokiem skierował się ku gospodzie.
Mimo spóźnionej pory nie była jeszcze pusta. Podszedł do oświetlonego blaskiem
bijącym przez drzwi prostokąta na trawie i zatrzymał się w cieniu. Wdowa siedziała za
kontuarem zmęczona i poszarzała. Pewnie także i smutna — wyobraźnia Sylwestra dodała
jej tego wyrazu. Kilka stolików było zajętych. Przy dwóch pito wódkę — nie zanosiło się
więc na rychły koniec tak pożytecznie rozpoczętego wieczoru.
Sylwester chrząknął. Anna odwróciła głowę ku drzwiom, ale bez zainteresowania.
Chrząknął jeszcze raz. Wciąż patrzyła w ciemny ogród, nie ruszyła się jednak zza kontuaru.
Zaklął w duchu. Schylił się i podniósł z ziemi mały kamyczek, nie bez trudu
odnaleziony w trawie. Rzucił go lekko, sam słyszał, jak zadzwonił o szkło lady.
Teraz dopiero Anna podniosła się i wyszła na próg.
— Co jest, do diabła? — rzuciła w ciemność. Sylwester psyknął. Wypadło to ochryple.
— Kto tam jest? — zawołała kobieta.
Od stołów podnosili się mężczyźni. W pierwszym, który ukazał się w drzwiach,
rozpoznał Sylwester Wieczorka.
— Kto tam jest? — huknął przewodniczący głosem, któremu pozostawiona na stole
ćwiartka dodawała niewątpliwej nośności.
W tej sytuacji Sylwester postanowił się ujawnić.
— O co taki hałas? — powiedział, ukazując się na stopniach prowadzących do
gospody. — Pospacerować sobie w parku nie można?
Wieczorek cofnął się do swego stolika, Anna wróciła za kontuar.
— Małe jasne! — powiedział Sylwester opierając się o ladę.
— Tylko butelkowe — mruknęła wdowa. — Dziś nie dowieźli.
— Niech będzie butelkowe.
— Ale tylko pełne.
— Niech będzie pełne — zniecierpliwił się chłopak. Poczuł do wdowy dziwną niechęć
i prawie satysfakcję na myśl, że ją za chwilę zmartwi i rozzłości.
— Przysłał mnie — zaczął zbyt wyraźnie niewspółczującym szeptem — żeby
powiedzieć, że przeprasza, ale nie będzie mógł dziś przyjść. Gra w karty u księdza.
Wdowa przez chwilę milczała, a potem zamiast posmutnieć, rozpogodziła się
niespodziewanie.
— Ach, przeprasza? — szepnęła.
Wydała mu się teraz prawie ładna, aż ciepła jakaś od wzruszenia, które ją
rozpromieniło. Spuścił głowę z zakłopotaniem i otworzył butelkę z piwem.
— Jutro sam przeprosi — dodał odstawiając kufel.
Piwo mu nie posłużyło. Wlane do i tak przepełnionego już żołądka, obciążyło go
jeszcze nadmiernie. Sylwester dostawszy się wreszcie na drogę, z której widać już było
barak, pomyślał z radością o swoim łóżku i nie wydało mu się już niegodne tego, który
zwykł był sypiać tylko na ziemi.
Kiedy ociężale wspinał się po zboczu wzgórza — dobiegło go szczekanie Szatana. Był
to głos alarmujący, pies nie zwykł był strzępić sobie pyska na próżno.
Sylwester oprzytomniał od razu. Opadła zeń senność i ociężałość. Pies poczuł go i
wzywał, zaniepokojony, ale i triumfujący, że dokonał czegoś, czym miał nadzieję przed nim
się pochwalić.
Noc była niezbyt jasna, nikle rozświetlona młodym nowiem. Sylwester dopadłszy
baraku nie od razu mógł się zorientować, co się przed nim dzieje. Najpierw dostrzegł
Szatana, siedzącego nieruchomo przed jakimś ciemnym kształtem na ziemi, potem —
wybitą szybę w oknie u młodych inżynierów.
— Ratunku! — jęknął ktoś. — Ratunku!
Szatan znowu zaszczekał, tym razem z lekkim znudzeniem w głosie.
Sylwester zbliżył się i rozpoznał w leżącym jednego z wielbicieli melodii z Mostu na
rzece Kwai. Płasko rozciągnięty na ziemi, nie odważał się nawet na podniesienie głowy pod
czujnym spojrzeniem Szatana.
— Zabierz go! — jęknął znowu. — Ruszyć się nie mogę!
— To dobrze! — rzekł Sylwester. Pochylił się i zajrzał w twarz leżącemu. —
Po coś tu przyszedł?
— Zabierz go! — powtórzył tamten.
Szatan sam zrozumiał, że jego rola skończona i przeszedłszy leniwie kilka kroków
zwalił się przy wejściu do baraku. Podniósł w górę nos, powęszył przez chwilę, potem
ziewnął i położył głowę na wyciągniętych łapach. Tylko uszy uniesione czujnie do góry
świadczyły o tym, że nie jest jeszcze pewny, czy jego pomoc nie będzie konieczna.
— Po coś tu przyszedł — powtórzył Sylwester. Chłopak milczał.
— Kraść, tak?
— Nie! — krzyknął.
— Tylko co? Kto szybę wybił?
— Ja — powiedział po chwili. Uniósł się na łokciu i tak jak Sylwester, patrzył w
stronę uszkodzonego okna. — Ale nie, żeby kraść.
— Aha! — roześmiał się Piętka. — To coś ciekawego! Po co w takim razie?
— Nie, żeby kraść — powtórzył tamten z ponurym uporem. — Chciałem coś
zobaczyć.
— Skrzynek z urobkiem nie chowamy w baraku — rzekł Sylwester po długim
milczeniu. — Stoją zaraz przy wejściu z drugiej strony.
— Ja nie do skrzynek — chłopak znowu uniósł się ostrożnie, spoglądając ku
Szatanowi, który zdawał się nie zwracać na niego uwagi. — Chciałem zobaczyć coś innego.
— Co?
— Radio, z którym chodzi ten wasz czarny.
— Inżynier Bobrowicz — sprostował Sylwester z naciskiem.
— To radio chciałem zobaczyć.
— Mogłeś sobie obejrzeć „Szarotkę" w waszej spółdzielni.
— Ale to nie „Szarotka". Jeszcze nie widziałem takiego małego radia. Pewnie
zagraniczne?
— Tak.
— Musiało dużo kosztować.
— Na pewno.
— Może ze dwa kawałki?
— Może więcej.
— Kupa forsy!
— Kupa!
Zadumali się obydwaj patrząc nieruchomo przed siebie.
— Bo ja mam trochę pieniędzy na książeczce...
— Tylko ty mnie nie trajluj — oprzytomniał Sylwester. — Głupi by w to uwierzył, żeś
przyszedł radio zobaczyć.
Chłopak trzepnął się pięścią w gołe piersi, widoczne w rozchyleniu koszuli.
— Jak Boga tego!
— Jak ci dam kopa w tyłek, to się przestaniesz przysięgać i od razu się przyznasz.
Myślisz, że masz przed sobą takiego głupka jak ty, któremu nie wiadomo co można
naopowiadać?
— Jak Boga tego! — powtórzył. — Chcę mieć takie radio. Zobaczysz, że sobie kupię.
— I po co ci to? — spytał Sylwester z obraźliwą pobłażliwością.
— Po co? A widziałeś, co się dzieje, jak on idzie przez wieś z tym pudełkiem?
Sylwester roześmiał się. Szatan, nie wiedząc co się dzieje, uniósł się na przednich
łapach i przypatrywał mu się uważnie.
— Jesteś głupszy, niż myślałem. Żebyś miał nawet dziesięć takich grających pudełek i
tak za tobą żadna nie poleci.
— Ani za tobą — odciął się tamten.
— No właśnie! — potwierdził Sylwester bez urazy. — Tak już jest. Jeden ma wszystko
i jeszcze takie radio na dodatek, a drugi...
— Eh! — westchnął chłopak.
Znowu się zadumali, a Szatan wciąż siedział oparty na wyprostowanych łapach, nie
wiedząc co sądzić o tym milczeniu.
— Ale kopa w tyłek muszę ci dać — zaczął znowu Sylwester. — Na wszelki wypadek,
jakby to wszystko, coś tu naopowiadał, okazało się nieprawdą.
Chłopak siedział już teraz na ziemi i zbierał się do powstania, wciąż nie spuszczając
oczu z Szatana.
— Nie byłbyś taki kozak bez niego.
Sylwestrowi krew uderzyła do twarzy.
— Chcesz, to go zamknę w baraku.
— Nie trzeba. Nadarzy się okazja, to się rozliczymy.
— Na pewno się nadarzy — mruknął Sylwester. — Tylko nie wtedy, kiedy ja będę
jeden, a was trzech.
— Zależy od okoliczności — roześmiał się tamten. Sylwester już teraz dałby mu
chętnie w zęby, ale się pohamował. Opadła zeń cała złość, pozostało tylko zniechęcenie.
— Dlaczego nas nie lubicie? — zapytał.
— A wy nas? — powiedział tamten. Wstał i otrzepywał ubranie z piasku i zieleni.
— Myśmy nie zaczynali. Przyjechaliśmy tu, żeby odwalić dla was wielką robotę.
Będziecie dzięki nam zarabiać kupę pieniędzy. A nam z tego guzik. Pojedziemy gdzie
indziej dłubać w ziemi.
Chłopak zaprzestał swojej czynności i podniósł głowę.
— Czekaj tatka latka — powiedział.
— Odkrywkowa kopalnia idzie w mig — zawołał Sylwester, rad, że tamten
niewiele z tego rozumie. — Jeszcze gęb nie zamkniecie ze zdziwienia, a już tu będą
koparki.
Chłopak nic nie odrzekł. Skinął głową ku Szatanowi.
— Mogę pójść?
Sylwester wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Sam go zapytaj.
Ale Szatan znudzony obserwowaniem sceny, w której nic się nie działo, sam rozwiał tę
niepewność. Opadł znów na ziemię i złożył łeb na łapach. Chłopak wolno sunął ku
krzakom, co chwila oglądając się za siebie.
— Ale! — zawołał Sylwester. — A szyba? Nie odejdziesz, dopóki nie zapłacisz.
— Ile? — burknął tamten przystając.
— Stówa! — orzekł Sylwester. — Albo dwie! — dodał po namyśle, zbliżywszy się do
okna. — Za taką szybę!
— Nie mam pieniędzy.
— Nie masz? To będziesz tu leżał do rana. Aż cię ktoś wykupi.
— Mam tylko sto.
— No to kładź się z powrotem na trawie. Szatan!
Szatan już nadstawił uszu, zanim chłopak wykrztusił: — Sto pięćdziesiąt.
— Dwie stówy i ani grosza mniej.
— Wyrzygasz te pieniądze!
— Żeby wyrzygać, muszę je najpierw mieć.
— Sto osiemdziesiąt.
— Już powiedziałem, że dwie stówy! Jak masz sto osiemdziesiąt, to się i dwie dychy
znajdzie.
— Masz, udław się! — krzyknął chłopak szukając po kieszeniach.
— Co to znaczy — masz? Do kogo mówisz — masz? Przynieś tu, do rączki!
Chłopak nie ruszał się z miejsca.
— Szatan! — powtórzył Sylwester półgłosem.
Pies zerwał się i patrzył w napięciu na obcego, czekając tylko na rozkaz pana.
— Widzisz, ktoś nie chce nas słuchać — szepnął Piętka.
— Weź sobie te cholerne pieniądze — krzyknął chłopak.
— Nie, przynieś!
— Niech cię cholera! Niech cię jasna cholera!
— Przynieś! Tu, do rączki!
Zbliżał się krok po kroku, nie spuszczając oczu z psa. Wreszcie dwie setki skrupulatnie
przeliczone przez Sylwestra utonęły w przepaści jego kieszeni.
— Teraz spieprzaj! — mruknął. Przywołał psa do nogi i obydwaj patrzyli, jak
nieproszony przybysz toczy się w dół ze wzgórza poprzez cierniste krzaki. Kminek
dojrzewał opornie.
Po okresie pięknej pogody nastała letnia słota przerywana tylko krótkimi
przejaśnieniami w ciągu dnia. Ziemia stała rozmiękła i gnuśna pod niskim niebem.
Mokli w polu i skwapliwie chronili się do baraku wyolbrzymiając wagę zajęć
biurowych i laboratoryjnych. Doktor wreszcie mógł w pełni poświęcić się pisaniu swojej
pracy. Dzięki niej termin zakończenia badań w Kalińcu nie był ściśle określony i mieli czas
na rozegranie wszystkiego do końca we właściwy sposób. — Tak myślał doktor, kiedy
odrywając się od maszyny zapalał papierosa i pozwalał sobie na zamyślenia, pozornie tylko
odległe od okresu miocenu, o którym pisał.
We właściwy sposób. Sądził, że do tego potrzebny był czas. Dlaczego? Tego nie
wiedział. Nie chciał wiedzieć. Wolał nie wiedzieć — precyzyjne określenia zaprowadziłyby
go za daleko. Znowu myślał o otwartej polance, którą trzeba było przebiec w pełnym blasku
słonecznego dnia — tym razem jednak miał ją przebyć tylko jeden, tylko jeden z nich
dwóch. Czas był także potrzebny i innym celom, które — w przeciwieństwie do tamtych —
dawały się określić jak najdokładniej.
Hubertowi jeszcze żaden deszcz nie przyniósł tyle słońca, co ten w Kalińcu, kiedy
włóczył się po rozmokłym lesie. Nie sam, tego by nie potrafił. Brnął za kobietą przez
nasiąkłe deszczem mchy, zapadał się w szemrzące strumieniami kotliny, szczęśliwy, gdy
mu się udało zatrzymać ją pod jakimś drzewem i całować mokre usta. Obejmował ją razem
z szorstkim pniem, czuł pod palcami gładką skórę jej ramion i twardą korę sosny, pocałunek
pachniał igliwiem i nie przywodził na pamięć żadnych wspomnień, nic się nie powtarzało,
wszystko było nowe i pierwsze.
Kiedy wracał na wzgórze, wsuwał się do baraku jak złodziej. Nie chciało mu się z
nikim rozmawiać, drżał na myśl, że mógłby go ktoś zapytać czy zagadnąć. Ale nikt go o nic
nie pytał. Kiedy doktor pracował, wszyscy chodzili na palcach i starali się zachować
milczenie. Nawet przed barakiem, gdzie Sylwester wciąż coś pitrasił, rozmawiano
półgłosem i tylko, gdy słowa nie mógł zastąpić gest lub spojrzenie. Gaj i Piętka — bo
przeważnie przesiadywali tu teraz tylko we dwóch — przyjęli zgodnie tę, męczącą zresztą
tylko Sylwestra, konieczność.
Szacunek dla pracy szefa przejawiał się nie tylko w ciszy, która owładnęła barakiem.
Troskliwość Sylwestra była wszechstronna i choć przynosiła prawdopodobnie
największe zadowolenie jemu samemu — jej przydatność nie pozostawała niekiedy bez
oczywistego potwierdzenia.
Bo zdarzało się, że doktor wystawiał przez drzwi baraku potarganą głowę, przeciągał
się i pytał:
— Dlaczego tu tak cicho, u diabła? Sylwester rozpromieniał się w uśmiechu.
— A co tam znowu chowasz w garnku?
— Kurkę, panie doktorze.
Caban wznosił oczy do nieba w nieco roztargnionym zgorszeniu.
— Sylwester, bój się Pana Boga!
— A co zrobię, panie doktorze — wybuchał Sylwester — kiedy mi się same pod
koła pchają? •— Nie przyuczone do motoryzacji. Trąbię i trąbię, a ta prosto pod wóz.
Pokrywka na garnku drgała unoszona parą. Wydostawała się spod niej woń
smakowitego rosołu, obficie zaprawionego włoszczyzną z księżowskiego warzywnika.
— Trzeba było odnaleźć gospodarza — mówił doktor słabym głosem.
— Ale! — Sylwester podnosił pokrywkę i zatapiał w złocistej cieczy łyżkę. Umiejętnie
przewracał nią pokrojone mięso, balansując przez chwilę w powietrzu to udkiem, to
kawałkiem białej piersi. — Gdybym zaczął szukać, każdy by się do niej przyznał.
Ja ich znam! Niech bym tylko zapukał do drzwi i zapytał: Czy to wasza kura? Pan
doktor wyobraża sobie, że może odpowiedzieliby: nie?
— No, tak. Tym samym jednak ta kura...
— Oj, panie doktorze — teraz Piętka wzniósł oczy do góry. — Niech pan doktor nie
będzie taki dokładny. Taka sukinsyńska dokładność tylko komplikuje życie.
— Piętka! — zaczął Caban, ale wypadło to łagodnie jak westchnienie.
— Taka sukinsyńska dokładność komplikuje życie — powtórzył Sylwester badając
widelcem miękkość mięsa. Doktor nie spuszczał spojrzenia z jego zwinnych palców,
gdy lekko wbijał sztuciec w kurze piersi. — Miękka! — powiedział opuszczając pokrywkę.
— Byłem pewien, że młoda. Jak kura ma nogi gładkie...
— Sylwester! — przerwał doktor tym razem naprawdę groźnie.
— No więc możemy jeść — chłopak rzucił się w stronę baraku po talerze. Nim zniknął
jednak w progu, zatrzymał się i włożywszy dwa palce do ust, zagwizdał przeciągle. Był to
sygnał dla Michała, który siedział nad rzeką. Hubert leżał na swoim łóżku i Sylwester
zawahał się widząc, że po jego wejściu zamknął oczy.
— Panie inżynierze! — zawołał szeptem.
Hubert ciaśniej zwarł powieki i pogłębił oddech. Niechby mu dali spokój na dzisiejszy
wieczór. Wciąż był z nią, czuł pod palcami jej skórę, duszną woń jej mokrych włosów.
Trzymał ją w ramionach, miał ją, posiadał i wciąż z radością odkrywał, że tę chwilę ma
jeszcze przed sobą, że nie zniszczył jej jeszcze przeżyciem.
— Panie inżynierze! — powtórzył Sylwester głośniej. — Kurka, palce lizać!
Nie wstanie pan inżynier?
Las pachniał namokłymi pniami sosen. Mimo deszczu ptaki nie zaniedbywały swoich
wieczornych obowiązków, od drzewa do drzewa niosły się srebrzyste nawoływania.
Dlaczego ludzie nie śpiewają przed miłością?
— Panie inżynierze! — odezwał się Sylwester jeszcze raz, już z rezygnacją w głosie.
— Bo jeśli pan inżynier nie będzie jadł, to inaczej podzielę...
Hubertowi lekko drgnęły powieki. I krtań. Właściwie kiedy jadł po raz ostatni? Kiedy i
co? Jakąś kromkę chleba z suchą kiełbasą. W gospodzie się nie pokazywał...
— Kto ci powiedział, że nie będę jadł? — otworzył oczy i patrzył na Sylwestra z
wyrzutem.
— Bo wołam i wołam.
— Przecież słyszę.
— Niech się pan inżynier pośpieszy, szef już czeka.
Hubert podniósł się raźnie z łóżka. Głód, który naraz poczuł, pomógł mu w przybraniu
zwykłego wyrazu twarzy. Znad rzeki już nadchodził Michał, nie niósł nic w torbie i
Sylwester triumfował podwójnie jako jedyny i niezawodny aprowizator ekipy.
Jedli na dworze, choć lekko siąpił deszcz. Przyzwyczaili się spożywać posiłki pod
gołym niebem niezależnie od pogody.
— Jak dzicy — powiedział doktor trzymając udko kurze w palcach.
— Co, jak dzicy? — zapytał Hubert. Ssał ociekający tłuszczem kuper, nie odrywając
oczu od swego talerza.
— Zachowujemy się jak dzicy — wyjaśnił doktor. — I nawet nie wiem czy to dobrze,
czy źle.
— W każdym razie wygodnie — zauważył Michał.
— No, nie powiem — Hubert ostrożnie wyprostował zgięte nogi, uważając, żeby nie
zrzucić opartego o kolana talerza. — Chyba że miałeś na myśli doznania psychiczne?
— Właśnie! — Gaj uśmiechnął się. — Tak się chyba najlepiej odpoczywa.
— Od czego? — spytał doktor i gdy Michał nie odpowiadał, dodał po chwili: —
Wydaje mi się, że odpoczywamy więcej niż inni.
— Doktorze! — zawołał Hubert. — I to pan mówi?
— Mamy bezustanną okazję do odpoczynku — ciągnął dalej doktor. — Uciekamy w
głąb ziemi z jej krzykliwej, niespokojnej powierzchni i wolimy przyglądać się uciszonym
już przez czas namiętnościom, pokonanym przez przemijanie, uporządkowanym,
wygładzonym w posłuszne warstwy i scalenia. Może bardziej rozumiemy ten obraz świata
od tego, który nas otacza?
Przestali jeść i patrzyli na doktora zdumieni. Sylwester z wyraźną pretensją. Nie lubił,
sukinsyńsko nie lubił takiego gadania. Czy życie nie było cudownie proste przy odrobinie
pobłażliwości, własnej i cudzej?
— Mamy przed sobą tę pokusę — ten spokój trzecio- i czwartorzędów, zniewalającą
pogardę dla doczesności, krótkiej, małej chwili, jaką jest życie ludzkie w życiu świata.
Sylwester! — zawołał niespodziewanie. — Żeby mi to było ostatni raz!
— Co, panie doktorze?
— Te twoje kurki w garnku i ta twoja zasmarkana zapobiegliwość. Nie
przyjechaliśmy tutaj, żeby żreć! — doktor oddał swój talerz — swój pusty talerz —
Sylwestrowi, ale nie ruszył się z miejsca.
— Panie doktorze! — wybuchnął Piętka z rozdzierającym żalem.
— Przepraszam — powiedział Caban łagodniej. — Przepraszam. Oczywiście, ty wiesz,
że my to w gruncie rzeczy lubimy. I jeśli ktoś czegoś bardzo pragnie, nie może mu w tym
przeszkodzić senność poobiednia. Te obawy ma tylko ten, kto nie jest siebie pewny, kto
musi sobie stale powtarzać, że nie stać nas na luksus przyglądania się rzeczom
ukończonym, zakończonym i niezależnym od naszego działania, ponieważ nie ma rzeczy
niezależnych od naszego działania i nie ma rzeczy zakończonych. Wszystko na świecie
domaga się działania człowieka, człowiek nie działający jest upokorzony przez rzeczy i
czas, ale nie zawsze chce się myśleć o tym. I wtedy taka sukinsyńska sielanka — urwał,
przyłapawszy przerażone spojrzenie Sylwestra, którego zawsze ogarniał strach, gdy
szef z przebogatej mowy polskiej wybierał właśnie jego ulubione słówko jako jedyne
określające sytuację. Zdjął okulary i patrzył teraz przed siebie krótkowzrocznymi
oczyma. — Czy przynajmniej wiecie, co się dzieje z tym łajdackim kminkiem?
Nikt się nie odezwał. Hubert poczuwszy się z jemu tylko wiadomych względów
najbardziej zaatakowany tym pytaniem, pozostawił na talerzu nie tkniętą kurzą pierś i
wpatrywał się w nią tępo. Sylwester przerzucił przez ramię ogryzione kości, które Szatan w
mgnieniu oka zgryzł w potężnych szczękach.
— Co jest z tym łajdackim kminkiem? — powtórzył doktor.
— Dojrzewa — odpowiedział spokojnie Michał. — I pan zgodził się na to.
Doktor drgnął. Nałożył znowu okulary, ale nie patrzył na żadnego z nich. Zapytał cicho:
— Co było innego do zrobienia?
— Nie wiem, co było do zrobienia. Ale pan zgodził się na to.
Zapadło milczenie, które miał odwagę przerwać tylko Szatan oblizujący się z głośną
satysfakcją.
Doktor wstał i powoli wszedł na stopnie prowadzące do baraku.
— Oszalałeś! — szepnął Hubert.
— Może. Nie lubię histerii.
— Ale chyba sam w nią popadasz. Po co to powiedziałeś? Michał machnął ręką, po
czym zebrawszy kości ze swego
talerza rzucił je psu.
— Diabli wiedzą. Coś mnie poniosło.
Wstał i rozejrzał się za wędkami, ale odeszła go nagle ochota do ślęczenia na
rozmokłym brzegu. Może Hubert miał rację. Może nie doktor, ale on ulegał histerii? Bo w
gruncie rzeczy dla tamtych trzech to była obojętna sprawa, to przynajmniej powinna być
obojętna sprawa. Ale on, tylko on jeden wiedział, co czuł Ziemba, i to, że wiedział,
dodawało niezwykłej ważności wszystkiemu, co czynił lub czego nie czynił w tej wsi. Od
dziecka, od kiedy nauczył się rozumieć sens słów, słyszał rozmowy o ziemi. Słuchał
westchnień, przekleństw, płaczów, kłótni, próśb i marzeń o ziemi. Ona jedna rozpalała
wyobraźnię i roznamiętniała dusze. Sądził, że o tym zapomniał, że się z tego raz na zawsze
uwolnił przez to, że zobaczył szerszy świat niż matczyne obejście i poznał inne mądrości
niż pierwszą chłopską mądrość ufności w ziarno.
Drogą pod brzozami ktoś szedł, deszczowa mgła zacierała kontury sylwetki i dopiero,
gdy wszedł na wzgórze, rozpoznali Wieczorka. Uśmiechał się. Nie mogli na razie
zrozumieć, w jakiej czyni to intencji.
— Panowie tak siedzą na deszczu — zagadnął.
— Co to za deszcz — mruknął Sylwester z nadmiernym nieco pośpiechem sprzątając
z talerzy resztki po ofierze motoryzacji.
— Nie leje, ale swoją mokrość ma — rzekł Wieczorek sentencjonalnie i nie proszony
usiadł na skrzynce, z której dopiero co wstał doktor. — W polu nic nie rośnie.
— Aha! — chrząknął Hubert. Wieczorek zwrócił na niego pytające oczy.
— Nie, nic. Tylko tu właśnie przed chwilą o coś pytano.
— Mam bilet do kina — zaczął Wieczorek. — Sam miałem pójść, ale akurat
przyjechali z powiatu i robią naradę w sprawie bilansu pasz.
— W sprawie czego? — parsknął Sylwester.
— Bilansu pasz — powtórzył z naciskiem przewodniczący. — I nie mogę iść.
Więc pomyślałem sobie, że może któryś z panów... bo biletów już nie ma, jak się kino raz
na tydzień pokaże, naród się pcha jak do kościoła.
— A co grają? — spytał Sylwester powstając z przysiadu, w którym zawsze
wykonywał swoje zajęcia gospodarskie, a w tej chwili przygotowywał jedzenie dla
Szatana.
Z przypomnieniem tytułu było nieco kłopotu.
— Tata i mama... jakoś tak.
— Byłem! — zawołał z rozczarowaniem Sylwester. — Mama, tata, córka i zięć.
-— A może pan ma po prostu na myśli tatę z mamą? — Bobrowicz zniżył głos. —
Aluzju poniał. Niech się pan przyzna.
— Co też pan inżynier? — Kaliniecki przewodniczący nie grzeszył poczuciem
humoru. — Czy ja bym przychodził do panów z czymś takim?
— A dlaczego nie? Dlaczego nie? Deszcz pada, w kościach łupie. Ten baraczek
wystawiliście nam przewiewny, może przynajmniej na rozgrzewkę by coś władza
gromadzka postawiła?
Sylwester chichotał, Michał milczał, a Wieczorek przechyliwszy głowę patrzył nieufnie,
nie mogąc się zdecydować, jakie wnioski należy wysnuć ze słów młodego inżyniera. Może
mówił poważnie? Czasy były takie, że bez ćwiartki ani rusz i kto wie, gdyby zaczął od
początku tak z nimi gadać, gdyby cała wieś od początku tak z nimi zaczęła... siwe oczka
Wieczorka znieruchomiały w natężonym namyśle.
— Ale ja piję tylko koniak, panie przewodniczący — ciągnął dalej Hubert, bawiąc się
wyrazem jego twarzy. — I to dobry koniak, nie jakieś tam trzy gwiazdki, z góry panu
mówię. Do tego oczywiście nie kaszanka i nie śledź.
Wieczorek wciąż milczał ugruntowawszy się prawie w przekonaniu, że oto pokpił
sprawę tak prostą i łatwą, nadającą się do tak pomyślnego dla całej wsi załatwienia. A on
tego-nie przewidział, nie zrozumiał, nie pojął. Ludzie go wybrali na urząd, żeby dbał o ich
interesy, a on — jakby od wczoraj żył na świecie — zamiast na dobro, na zło obrócił całą
sprawę i nikt inny, tylko kaliniecki przewodniczący będzie przyczyną klęski, ostatecznej
klęski tej wsi.
Zobaczywszy budzącą się w jego oczach, tak znaną im gwałtowną rozpacz, a
równocześnie obok tego jakby coś na kształt satysfakcji, Hubert uznał, że czas położyć kres
żartom.
— Niech się pan nie martwi, panie przewodniczący, my jesteśmy abstynenci.
Może powiedział to niezbyt przekonująco — rozpacz w oczach Wieczorka zamieniła się
w niepewność.
— Nie pijący, rozumie pan?
— Nie wierzę! — powiedział ze smutkiem.
— Niech pan da ten bilet — odezwał się nagle Michał. — Jeśli ma się zmarnować...
— Pójdziesz? — zdziwił się Hubert.
Nie wiadomo dlaczego Gaja uraziło to zdziwienie.
— A czemu nie?
— Właśnie, czemu nie? — ucieszył się Wieczorek. Szperał w kieszeniach w
poszukiwaniu biletu i przez dłuższy czas nie można było mieć pewności, czy w ogóle go
posiada. Znalazł go wreszcie w po raz wtóry przeszukiwanej kieszeni kamizelki, zmięty i
naddarty. — Proszę! Zabawi się pan inżynier. Co robić na wsi w taki mokry czas? —
znowu zabrzmiała w jego głosie ta sama, co na początku rozmowy, pełna nadziei nutka
przypochlebności.
— A co robić w suchy? — westchnął Sylwester.
Michał odliczał pieniądze należne za bilet. Wieczorek znowu sposępniał. Może nie
należało ich przyjmować? Mała rzecz a mogła narobić wiele szkody, jeszcze więcej szkody
niż zdołał przysporzyć tej wsi przez swoją niedomyślność.
— Cztery złote? — spytał Gaj nie podejrzewając tej rozterki. — Zgadza się?
— Zgadza się — wyszeptał Wieczorek. Wciąż jednak trzymał pieniądze w garści,
niepewny co z nimi uczynić. Nie miał jednak odwagi wepchnąć ich z powrotem
inżynierowi. Dodał tylko: — Pan inżynier taki skrupulatny...
Do Michała to nie dotarło, tylko Hubert zapominając, że obiecał sobie nie dręczyć
więcej przewodniczącego, nie wytrzymał:
— Co pan myśli, że my bierzemy takie małe łapówki? Wieczorkowi zagrało coś w
piersiach, ni to jęk, ni potężne westchnienie wszystko wyjaśniającej ulgi. Oto wreszcie
karty były odkryte, mógł wrócić do wsi i powiedzieć ludziom: jednak ich przejrzałem,
jednak ich rozgryzłem! Ja, którego nikt we wsi nie podejrzewa, że potrafię cokolwiek
wymyślić poza ściąganiem podatków. Powie im...
Nie dokończył myśli, bo Michał zapytał o godzinę seansu i zabrzmiało to tak ostro,
jakby wściekły był na niego, może nie tylko na niego, ale i na tamtych dwóch, w ogóle na
cały świat, że musi iść do kina.
— Zaraz się zaczyna — powiedział pośpiesznie. — Za pół godziny. Ale już trzeba iść,
bo miejsca nie ponumerowane.
Michał potarł dłonią swoją krótko przyciętą czuprynę i wszedł do baraku. Sylwester
odprowadził go zdumionym wzrokiem. Doktor nauczył się już kląć jak on, a teraz ten
szarpie włosy. Kiedy Michał wrócił w płaszczu nieprzemakalnym na ramionach, przyjrzał
się jego twarzy. Nie wiadomo dlaczego uznał za słuszne go pocieszyć:
— To dobry film, panie inżynierze. Ubaw nie z tej ziemi! Gaj mu nie odpowiedział.
— Pójdę z panem — Wieczorek podniósł się z pieńka.
— Niech pan zostanie — zatrzymał go Hubert. — Tak rzadko mamy okazję
miłej, pełnej wdzięku towarzyskiej rozmowy.
— Ale ja mam zebranie — bąknął Wieczorek.
— A poza tym, już go pan nie dogoni. Nie wygląda na to, żeby czekał na pana..
Michał sadził przez krzaki nie oglądając się za siebie. Nie, nie pragnął towarzystwa
Wieczorka, nie pragnął niczyjego towarzystwa, nie miał nikomu nic ciekawego do
powiedzenia. Jeśli istotnie dał ponieść się histerii, to może by przynajmniej przyznał się
sam przed sobą, że wie dlaczego to się stało. Nie, wolał nie wiedzieć. To było lepsze, to nie
zobowiązywało do niczego, nawet wprost przeciwnie — zobowiązywało do tego, żeby się
zachowywać jak tamtych trzech.
Przed kinem, a raczej przed świetlicą gromadzką, w której raz na tydzień gościło kino
objazdowe, stali już ludzie. Przeważali młodzi, zauważył wśród nich Lenkę w otoczeniu
chłopaków. Nietrudno było zrozumieć, że tu królowała, zdając sobie zapewne z tego
sprawę. Strzelała spojrzeniami spod deszczowego kapturka, opierała, to znów
zdejmowała nogę z pedału swego roweru pokazując widoczne spod przykrótkich spodni
piekielnie kolorowe skarpetki. Kiedy go zobaczyła, twarz jej znieruchomiała, nie domknięte
usta nie zdołały dokończyć jakiegoś zdania — podniosła do szyi obie ręce i szybko
rozwiązała nylonowy ochraniacz, który musiał się jej nagle wydać mało twarzowym
nakryciem głowy, bo zerwała go i potrząsnęła przygładzonymi pod nim włosami.
Chłopcy powoli odwrócili ku niemu głowy.
Nie zapamiętał ich twarzy, ponieważ nie wiadomo dlaczego — i dopiero potem
uświadomił to sobie, upokorzony i zły — zobaczył w każdym z nich siebie: siebie sprzed
kilku lat, wiejskiego wyrostka, bardzo przywiązanego do dobrego, do wygórowanego
wyobrażenia o sobie, nienawidzącego każdego, kto mógł lub chciał to wyobrażenie
zniszczyć czy podważyć. W każdym z nich zobaczył siebie i poczuł swoją własną
wściekłość na widok obcego. Przez chwilę nie wiedział wcale, że stoi tu, gdzie stał. W
ogóle go tu nie było. Tylko patrzył oczyma tamtych na intruza, którego zamiary były
jeszcze niewiadome, ale z góry już określone złym przewidywaniem — o wiele gorszym i
poważniejszym niż to, jakie mogło łączyć się z dziewczyną.
Wszedł powoli do dusznej salki, prawie już pełnej, choć do rozpoczęcia seansu
pozostawało jeszcze trochę czasu. Uderzyła go znajoma woń, nieokreślona mieszanina
odorów i zapachów — nie wiedząc jeszcze czy go to odpycha, czy pociąga wspomnieniem,
odetchnął głęboko. Wybrał jednak miejsce niedaleko otwartych drzwi i przysiadł z brzegu
na ławce. Kiedy spojrzał znowu na placyk przed świetlicą, Lenki już tam nie było. Chłopcy
stali sami i nie przestawali zerkać ku niemu, przyglądając mu się z prowokacyjną
ciekawością. Nie, to nie była ciekawość. Nie umiał tego określić, bo już teraz był nareszcie
we własnej skórze i powoli wzbierała w nim irytacja na widok tych bezczelnych gęb. Niech
sobie patrzą jak chcą. Nie będzie im się przedstawiał i opowiadał życiorysu.
Odwrócił wzrok od otwartych drzwi i nieznacznie rozejrzał się po świetlicy. I tu był
ośrodkiem zainteresowania. Nawet dzieci, zapełniające rzędy przed ekranem, przyglądały
mu się z okrutną szczerością nieprzychylnej i niemaskowanej ciekawości. Odwrócone
tyłem do ekranu, z łokciami opartymi o gołe kolana, wpierały w niego posępne spojrzenia,
w których kryły się wszystkie krążące po wsi złe wieści o ludziach z baraku pod lasem.
Miał nadzieję, że kiedy rozpocznie się film, odwrócą się jednak do ekranu i przestaną
się nim zajmować. Jakoś doczekał tej chwili, klnąc w duchu Wieczorka za propozycję, a
siebie za lekkomyślność. Kiedy zgasło światło, odetchnął. Kronika go nawet zajęła, nie
miał wymagań co do aktualności — podczas wszystkich pobytów w terenie ten obowiązek
spełniało tylko radio. Wśród szeptów, chrząkań, śmiechów, głośnych westchnień, kaszlów,
ucierań nosa i przesuwań ławek rozpoczęła się czołówka filmu, mało zajmująca dla
wiejskiego widza. Poczuł nagle, że ktoś usiadł obok niego na brzegu ławki.
Owiał go obłok perfum użytych w nadmiarze i bardzo niedawno roztartych na skórze.
Zerknął kątem oka i ledwo powstrzymał uśmiech. Lenka dyszała jeszcze z pośpiechu i
podniecenia. W ciągu kilkunastu minut zdążyła wpaść do domu, zmienić fryzurę, ubłagać
siostrę albo pożyczyć od niej bez pytania i perfumy, i żółty mohairowy szal, który zsunęła
teraz nieco z ramion — w małej salce panował duszny upał.
Okrucieństwem z jego strony było nie dać jej odczuć, że ją zauważył i podziwia. Że
ocenia wysiłek, jaki włożyła w nadzieję podobania się mu czy zrobienia na nim tylko
wrażenia — intencje były podobne. Patrzył na ekran tak pilnie, aż go rozbolała szyja od
trzymania głowy w jednej pozycji. Ona zachowywała się tak samo: był przypadkowym
sąsiadem, którego wybrała, ponieważ siedział najbliżej drzwi, nie powinien był nic więcej
sobie wyobrażać.
Nie wyobrażał sobie. Raz tylko miał ochotę przykryć dłonią silną, opaloną piąstkę,
która nieruchomo spoczywała na kolanach dziewczyny. Kiedy przyłapał się na tym, że od
dłuższego czasu już na nią patrzy, sam nad sobą pokiwał z politowaniem głową. Wzięło się
to prawdopodobnie stąd, że jakkolwiek nie miał przeżyć tak bogatych jak Hubert, zdarzało
mu się jednak oglądać seanse filmowe we dwoje i wtedy — jak wszyscy młodzi ludzie
na świecie — trzymał dziewczynę za rękę ukryty w dyskretnych mrokach kinowej sali.
Opalona piąstka poruszyła się niespokojnie, palce rozgięły się i wyprostowały, ujrzał
otwarte wnętrze dłoni, bezbronne, miękkie i w jakiś niezwykle wymowny sposób
czekające. Przełknął ślinę. Wydał się sobie idiotą większym niż przypuszczał. Brakowało
jeszcze tylko tego, żeby obydwaj zaczęli romansować z córkami Ziemby. Szkoda, że nie
miał ich więcej. Bo dla doktora zostawała już tylko stara ciotka, a Sylwester w ogóle nie
miał możliwości ulokowania uczuć w tej rodzinie.
Film wydał mu się nudny, choć w największym skrócie nie umiałby określić jego treści.
Z trudem doczekał się końca i wstał z ławki, zanim zaświecono światła. Nie zdążył jednak
wyjść nie zobaczywszy z bliska jej twarzy, policzków rozpalonych rumieńcem tak gorącym,
że chciało się ich dotknąć wierzchem dłoni, żeby poczuć ciepło gładkiego naskórka.
Patrzyła na niego z tej niezwykłej bliskości, w jakiej się nagle znaleźli, z napiętą, surową
prawie uwagą, nie uśmiechała się, nawet nie mógł sobie wyobrazić, że kiedykolwiek się
uśmiecha, oczy jej nie miały w tej chwili powiek, tylko dwie linie czarnych rzęs nad
ogromnym, atakującym, posępnym spojrzeniem.
Trzeba może było coś powiedzieć, cokolwiek: dobry wieczór albo dobranoc, może
chociaż — przepraszam, to on spowodował przecież tę bliskość, chcąc ją wyminąć w
drodze ku wyjściu. Nie powiedział jednak nic. Jeszcze raz odetchnął natarczywym
zapachem perfum Celki, tak nieodpowiednim w tym sprzężeniu zgoła przeciwstawnych
woni, i wydostał się wreszcie na świeże powietrze.
Ludzie tłoczyli się przed wejściem. Komentarze, które wymieniali na temat filmu, były
gruboskórne i denerwujące, ale właśnie w tej chwili poczuł coś na kształt wzruszenia. Stał
przez chwilę słuchając, dopóki nie spostrzegł, że adoratorzy Lenki znowu mają go na oku.
Fakt, że zostawiał im ją całą i nietkniętą, nie nakłaniał ich wcale do tolerancji. Szeptali coś
do siebie, trącając się łokciami. Znał to wszystko zbyt dobrze, żeby nie wiedzieć, na co się
zanosi. Czas pędził naprzód, ludzie ledwo dech mogąc złapać i kulejąc ze zmęczenia
usiłowali nadążyć za nim, ale tylko częścią siebie, małą cząstką, zewnętrzną stroną
istnienia. Cała reszta zostawała na starych śmieciach odruchów i przyzwyczajeń,
silniejszych niż napęd rakiet okrążających ziemię.
Odwrócił się i bez pośpiechu wyszedł na drogę. Szarzało już, długi dzień czerwcowy
miał się ku końcowi, tylko na zachodzie czerwieniło się jeszcze wypogodzone niebo,
ozdobione jakby pękiem płomiennych maków wetkniętych za pasek zielonej sukni ziemi.
Nad żadnym z domów nie unosił się już dym, powietrze było czyste, doprawione letnim
aromatem wsi, jej sadów i pobliskich łąk. Zaczął gwizdać, zawsze tak szedł drogą przez
wieś pogwizdując z cicha. Nieraz w Warszawie na Nowym Świecie łapał się na tym samym
pragnieniu. Cicho, chłopie! — mówił sobie wtedy. — Tu nie pole! Mijał przechodniów z
niezrozumiałym dla nich uśmiechem wyrażającym pobłażliwość, dobroduszne zgorszenie i
trochę smutku także.
Dogoniła go zdyszana Lenka. Szła przez chwilę obok milcząc, a kiedy wciąż nic nie
mówił, wybuchnęła:
— Niech pan tylko nie myśli, że mi zależy, żeby z panem iść. Ale oni pana pobiją, jeśli
nie będę z panem.
Obejrzał się nieznacznie. Chłopcy stali na brzegu drogi patrząc za nim.
— Zbiliby pana na kwaśne jabłko — dodała nie bez pewnej satysfakcji.
Roześmiał się.
— Czy nie należy im na to pozwolić? Nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Nie, jednak nie — szepnęła po chwili.
— Nie?
— Czego pan się wygłupia? — krzyknęła zapominając o swoim stroju i spiętrzonej
fryzurze, które w jej wyobrażeniu miały jej nadać wielkomiejskie pozory. —
Przestałby się pan wygłupiać, gdyby panu przetrzepali skórę. Oni to potrafią.
Czy miał jej powiedzieć, że on także od dziecka dźwigał na grzbiecie worki kartofli i
zboża? Że wywijał grabiami, szpadlem i motyką, od których na całe życie pozostaje w
garści taka krzepa, że czasem naprawdę trudno zrezygnować z pragnienia wypróbowania
jej przy jakiejś odpowiedniej okazji? Znowu się uśmiechnął.
— Iz czego się pan wciąż śmieje?
— Może uśmiecham się tylko do pani z wdzięczności?
— W to już nie uwierzę.
— Dlaczego?
— Bo tak pan sobie tylko mówi.
Odwróciła głowę i szła teraz obok niego zapatrzona w rów przydrożny albo w ciągnące
się poza nim pole. Widział tylko jej odsłonięty spod uniesionych w górę włosów kark.
Smagły karczek, ruchliwy jak u ptaka, i jak u ptaka obdarzony jakimś kruchym wdziękiem.
Po kim one to mają, te dziewczyny? — pomyślał i wyobraził sobie starego Ziembę w
młodości. Jego postawę, siłę, czarne ślepia i mocne wargi aż nabrzmiałe od krwi. Po nim
były tak dorodne, smagłe, proste i zdrowe, po nim chyba tak samo uparte.
— Wcale nie mówię tak sobie — zaczął, bo chciał zobaczyć jej twarz, choćby rąbek
pochmurnego profilu. — Czy pani sobie wyobraża, że można z niej żartować?
— Przecież pan to właśnie robi — powiedziała przystając. Splotła na piersiach ramiona
osłonięte szalem, tym pięknym szalem wycyganionym od Celki, i przez chwilę robiła
wrażenie, że się rozpłacze. — Tak, ma pan rację — szepnęła. — Można ze mnie żartować.
Jestem śmieszna.
Poczuł, że poruszyło mu się coś w sercu, coś miękkiego i ciepłego, ale ponieważ przez
cały wieczór robił wyłącznie to, na co nie miał ochoty, zapytał teraz:
— Nie macie tam w domu jeszcze jakiej dziewczyny?
— Dlaczego? — zapytała cicho.
Chciał powtórzyć na głos to, o czym myślał w kinie — że dla doktora została już tylko
stara ciotka, a Sylwester w ogóle nie ma szansy... Ale nie powiedział jednak tego, a ona
znowu zapytała jeszcze ciszej:
— Dlaczego?
— Głupstwo — mruknął. — Zupełne głupstwo.
Ruszyli znowu drogą, wciąż niby razem, jak myśleli ci, którzy widzieli ich przed sobą.
Księżyc ukazał się nad lasem, cienki i kruchy niby pęknięcie w ciemnym poszyciu nieba.
Michał wciąż milczał i Lenka wreszcie zaczęła płakać. Musiało to obudzić w nim
wściekłość albo wzruszenie. Zapytał:
— Kiedy ten kminek wreszcie dojrzeje? Milczała.
— Nie będziemy tu przecież siedzieć do zasmarkanej śmierci przez wasz głupi kminek.
Kończymy już robotę.
Milczała.
— Słyszałaś o czym mówiłem?
— Tak.
— Dlaczego się wobec tego nie odzywasz?
— Odzywam się.
— Powiedz ojcu, że nasze poszukiwania mają pomyślny przebieg. Słyszałaś?
— Słyszałam.
— Że będzie tu kopalnia, choćby stawał na głowie. Choćby nam wepchnął do łóżka
wszystkie swoje córki.
— Och! — zawołała. — Och! Niechby pana zbili! Niechby pana zatłukli! Po co im w
tym przeszkodziłam? Po co w ogóle... Oni by pana... — podniosła do oczu obie pięści i
zaczęła płakać już nie z żalu, jak przedtem, ale z niepohamowanej, bezsilnej złości.
— Cicho! — zawołał. — Cicho!
— Niechby pana zatłukli! — powtarzała. — Niechby...
— Zamknij się! — powiedział. Chciał być ordynarny i był ordynarny, nareszcie był
taki, jaki powinien być, bez skrupułów i sentymentów.
— Tylko ja, tylko ja ich zatrzymałam! Myśli pan, że by pana nie stłukli? Że by
tego nie zrobili?
— Myślę, że zrobiliby to na pewno. Masz powód, żeby się wściekać na siebie. Ale
ciszej! Nie rycz na całą wieś!
—- I mogłabym to widzieć, jakby pana tłukli! Mogłabym sobie stać i patrzeć...
— Ominęło cię piękne widowisko.
— I miałabym co wspominać, kiedy was... kiedy was już tu nie będzie.
— I was także — powiedział twardo.
Ostry dźwięk klaksonu uciszył ich nagle i otrzeźwił. Odskoczyli na przeciwległe brzegi
szosy, żeby dać wolny przejazd karetce pogotowia, która minęła ich nie zmniejszając
szybkości. Uderzył ich w twarz pęd powietrza, w oczy sypnął piasek.
Stali jeszcze przez długą chwilę, dopóki karetka, teraz już bez przerwy z włączonym
klaksonem, nie minęła powracających z kina i nie zginęła w obłokach kurzu wiejskiej
drogi. W oknach domów zaczęły pokazywać się zaniepokojone twarze, ludzie wychodzili
na próg.
Szedł teraz sam, bardziej to czuł niż wiedział, nie chciało mu się oglądać, żeby się
upewnić, czy dziewczyna dała mu wreszcie spokój. Zaczął znowu gwizdać głośno i zajadle.
XV
Teosia zatrzymała się na progu zakrystii nie śmiąc wejść z furią, która ją przepełniała,
za balaski prezbiterium. Jak zwykle w złości gromadziły się w niej pobudzone przez nią
pretensje: gdyby ksiądz wcześniej wstał po wczorajszym brydżu, nie odprawiałby teraz
mszy i byłby na plebanii w chwili, kiedy zjawiła się komisja, nie narażając jej na samotne
odpieranie ataku. Nie odparła go — nie mógł mieć o to do niej pretensji, ale będzie miał, to
było pewne. Niechby sam się wykłócał z nimi, niechby spróbował im cokolwiek
wytłumaczyć albo powstrzymać ich przed zamknięciem studni — Teosia chciałaby to
widzieć, żadnego innego widoku nie pragnęły tak jej oczy, i górne i dolne, pogodzone naraz
w jednoczącym wyrazie wściekłości i strachu.
Cofnęła nogę, która już stała na szachownicy kościelnej posadzki, kiedy tułów i głowa
Teosi tkwiły jeszcze w zakrystii, w jej mrocznym chłodzie. Oczywiście, wszystko będzie na
nią. Przede wszystkim — dlaczego pozwoliła im to zrobić pod nieobecność księdza,
dlaczego nie zatrzymała ich, dlaczego nie zmusiła, żeby poczekali do końca mszy? Jeśli mu
powie, że nie chcieli czekać, że wcale nie mieli ani zamiaru, ani ochoty z nim rozmawiać
— będzie jeszcze gorzej. Może lepiej niech myśli, że ich wcale nie zatrzymywała, złość
minie mu prędzej, będzie to złość tylko na nią, zwykła, pogodna prawie złość, w jakiś
sposób poddana jego mocy, a nie niezależna i nieprzewalczona jak tamta.
Niechby może jednak poleciał za nimi na wieś, może jeszcze nie wsiedli do samochodu
i nie pojechali. Widziała, że szli do Kurków. Skąd będą brali wodę, jeśli i Kurkom zamkną
studnię?
Teosia szarpnęła kokardkę, na jaką zwykle wiązała z tyłu swój wykrochmalony fartuch.
Nie godziło się w jej wyobrażeniu wejść do kościoła nie zdjąwszy tego kuchennego stroju.
Odrzuciła go między białe komże, piętrzące się na stole w zakrystii, ale nagle zmieniła
zamiar. Jej pojawienie się podczas porannej mszy przynaglało księdza ku zakończeniu —
Teosia odważała się na to w wypadkach zgoła niezwykłych, nie była pewna, czy można do
nich zaliczyć pobyt w Kalińcu komisji sanitarno-epidemiologicznej, którą nagle sprowadził
drugi wypadek tyfusu we wsi. Dawniej — Teosia oparła się o framugę uchylonych drzwi w
nadziei, że ksiądz może zerknie ku nim zwracając się do Ewangelii po prawej stronie
ołtarza — ludzie chorowali na tyfus i nikt nie robił z tego zaraz wielkiej historii. Teosia
wzruszyła ramionami, choć nikt nie mógł tego widzieć, a zwykle był to gest przeznaczony
wyraźnie pod czyimś adresem.
Słuchała monotonnego głosu księdza i zamiast ukojenia, zadumy nad znikomością
świata, zaczęła znowu budzić się w niej złość, że stoi bezczynnie, że czas ucieka, liczy się
każda minuta, ba — sekunda nawet, kiedy tamci może już wsiedli do samochodu i odjechali
z Kalińca. Potem zaczną się korowody po miejskich urzędach — jej to już nic nie będzie
obchodzić, księżowska w tym głowa; ale skąd wziąć wody — w tym już, niestety, była
głowa Teosi. Niespodziewana komplikacja zwykłych codziennych trosk pochłonęła ją tak
dalece, że nie zauważyła zakończenia mszy i dopiero zdumiony wzrok księdza,
zmierzającego do zakrystii, przywołał ją do doraźnej rzeczywistości.
— Studnia! — krzyknęła, zanim zdołał dotrzeć do progu. — Zamknęli nam studnię!
— Co? — zawołał ksiądz, od razu z doczesnym ożywieniem w oczach. — Co ty
opowiadasz?
— Mówię, jak jest — wyjaśniła Teosia prawie spokojnie, uciszona nagle tym, że już
przeniosła swoją furię na księdza, który czerwieniał gwałtownie od kołnierzyka sutanny po
gęstą linię siwiejących włosów. — Komisja przyjechała i bada studnie we wsi. To przez ten
tyfus.
— Wiem, że przez tyfus! — huknął ksiądz. — Ale żeby do mnie! Żeby odważyli się
przyjść do mnie!
— Od nas zaczęli! — poinformowała Teosia beznamiętnie. — Najpierw wstąpili po
Wieczorka.
— Aha! — ucieszył się prawie ksiądz. — I Wieczorek od razu tutaj.
— Ale wyglądał, jak z krzyża zdjęty.
— On zawsze wygląda, jak z krzyża zdjęty. Zachciało się chłopu rządzić, kiedy nawet
gnoju po polu porządnie rozrzucać nie potrafił. Tak, i od razu do mnie! Nie mogłaś im
powiedzieć, że muszą poczekać na mnie?
— Śpieszyli się — bąknęła Teosia przymykając górne oko. Dolne patrzyło czujnie w
twarz księdza.
— Spieszyli się! Dobre sobie! Nie mówiłaś im, gdzie jestem?
— Mówiłam.
— I co? Eh! — ksiądz sam sobie udzielił natychmiastowej odpowiedzi. — Czy ich to
wzrusza?
Teosia milczała przymknąwszy teraz i górne oko, jakby w obawie, aby ksiądz nie
wyczytał w nim potwierdzenia swoich domysłów.
— Gdzie poszli? — ksiądz zdejmował gwałtownie stułę i ornat. Staremu kościelnemu
trzęsły się ręce, gdy odbierał je od niego.
— Do Kurków.
— Nie mogłaś mnie wcześniej...
Teosia nic nie odpowiedziała, a ksiądz chrząknął i otarł chustką spocone czoło.
— No, tak — wykorzystali moją nieobecność. Co im się nie podobało w naszej studni?
Teosia obwiązywała się z powrotem fartuchem i podniosła teraz jego koniec do ust,
rozchichotana naraz i rozpromieniona.
— Że za blisko...
— Czego? Stajni?
— Nie. Tego... no, ksiądz wie...
— Czego? Gadaj po ludzku!
— Wychodka! — wykrztusiła wreszcie Teosia wśród zawstydzonych grymasów i
śmieszków.
Ksiądz stał już w drzwiach zakrystii prowadzących na niewielki dziedziniec, który z tej
strony kościoła graniczył z ogrodzeniem cmentarza, a dalej z zabudowaniami gospodarstwa
Kurki. Na podwórzu nie było nikogo.
— U Kurków ich nie ma.
— Może poszli już dalej.
— Dalej! Skąd mam wiedzieć, gdzie ich teraz szukać? Zamiast wystawać w zakrystii,
trzeba było...
Teosia mogła być tego pewna. Aż do wieczora każde zdanie księdza będzie zaczynało
się od dwóch słów: „Trzeba było..."
Wzniosła oczy do nieba, co nadało jej twarzy — ze względu na ułomność —
uduchowiony, ale i nieco złośliwy wyraz.
— Takie piękne miał ksiądz proboszcz kazanie zeszłej niedzieli!
Ksiądz nadstawił tylko ucha nie odwracając głowy.
— O cierpliwości chrześcijańskiej! — dokończyła Teosia. — Jakże bym inaczej mogła
to wytrzymać? Kiedy ksiądz nigdy ani dobrego słowa, tylko zawsze pretensje i pretensje: a
o to, a o tamto... Zabiorę się kiedy i pójdę. Tyle mnie ksiądz będzie widział. Każdy
człowiek ma swój honor, nawet ja, choć tyle lat u księdza, jak ten śmieć, jak ten pies u
nogi...
Ksiądz już przy pierwszych słowach był dość daleko. Niosło go w dół z kościelnego
wzgórza, aż sutanna nagarnąwszy w siebie powietrza, wzdęła się wokół niego niby dzwon.
Stanąwszy na drodze, rozejrzał się za samochodem, komisje nie zwykły przybywać innymi
środkami lokomocji. Jakoż przed Prezydium GRN stała popielata warszawa.
Skierował się ku niej, a z każdym krokiem wzbierało w nim oburzenie, które miał
nadzieję zaraz na kimś wyładować. — Gdzie byli ci pewni siebie smarkacze, wsadzający
wszędzie swoje węszące nosy, kiedy on był w lesie? Kiedy bił się właśnie po to, żeby oni
teraz jeździli warszawami z ważnymi minami dygnitarzy z miasta? Gdzie byli, kiedy trzeba
było wybierać między wygodnym łóżkiem a ziemią okrytą igliwiem, ciepłym piecem a
ogniskiem, dobrym domowym żarciem a strawą z kotła — kiedy trzeba było wybierać
między życiem a śmiercią? — Powie im to! Zapyta ich o to! Nie ma obawy, usłyszą dziś
coś od niego.
Kiedy w prezydium zastał tylko Mądrzaka, przed którym szkoda było strzępić języka,
miał przez chwilę uczucie, że zaduszą go słowa, które musiał zachować dla siebie.
Rozejrzał się po kancelarii, jakby szukał kogoś na cel.
— Gdzie są?
— Kto? — zapytał Mądrzak. Oczy miał rozbiegane i, jak zwykle, stos
nieposłusznych papierów przed sobą.
— Ci z miasta! Studnię mi zamknęli.
— Tak powiedzieli.
— Co powiedzieli?
— Że zamkną. Że wszystkim zamkną. Że takiej gnojówki, jak u nas, dawno nie
widzieli.
— Zawsze to mówiłem — zaczął ksiądz, ale urwał zaraz i prawie przyjaźnie
spojrzał na Mądrzaka, który nie zauważył jego słów zbyt zaabsorbowany własną
bezradnością.
— Wieczorek jest z nimi — powiedział. — Ale co to pomoże? Tylko się nasłucha.
Niech się nasłucha! — pomyślał ksiądz z satysfakcją, ale z dawna oczekiwana sytuacja,
w której Wieczorek miałby kupę kłopotów, okazała się pozbawiona wszelkiego uroku.
Usiadł na stołku i otarł pot z czoła.
— Gnojówka, powiedzieli?
— Tak. Sam słyszałem. To powiedział ten starszy, bez ręki.
— Bez ręki?
— Tak. Pewnie z wojny.
— Skąd wiecie, że z wojny?
— A gdzie ludzie najwięcej rąk potracili, jak nie na wojnie?
— Mógł go samochód przejechać, mógł się przewrócić na ulicy, mógł sobie
obcinać paznokcie brudnym scyzorykiem — mało to jest sposobów, żeby... zresztą co to
mnie obchodzi?
— Właśnie — szepnął Mądrzak zaskoczony wybuchem księdza.
— Gnojówka!
— Tak.
— No i dobrze — zamkną studnie i co dalej?
— Trzeba będzie budować nowe.
— Budować?
— Kopać.
— A myślicie, że to takie proste?
Ksiądz wstał, strzepnął sutannę, patrzył jeszcze przez chwilę na bezradną twarz
Mądrzaka i skierował się wreszcie ku drzwiom. Już z dłonią na klamce zapytał:
— Więc nie wiadomo, gdzie ich szukać — i nie czekając na odpowiedź wyszedł z
kancelarii.
Bawiące się na drodze dzieci wskazały natychmiast aktualne miejsce pobytu komisji.
Pobiegły też zaraz za księdzem, wywnioskowawszy nieomylnie, że teraz dopiero się coś
zacznie. Dotychczasowe towarzyszenie ludziom z miasta okazało się nudne i zrezygnowały
z niego już po kilku obejściach. Teraz osoba księdza, zawsze dodająca niezwykłości i
splendoru wiejskim wydarzeniom, budziła w nich nadzieję na wypadki ciekawsze.
Do księdza powróciły znowu słowa wielkiej narodowej mowy, która ułożyła się w nim
w drodze ku popielatej warszawie. Miał je znowu wszystkie w głowie i na końcu języka,
zbliżając się ku grupie ludzi, która otaczała kolejną kaliniecką studnię, ważąc jej przyszłe
losy. Wśród miejscowych ludzi rozpoznał bez trudu wysokiego mężczyznę i młodą kobietę
w jasnej sukni. Tańczył przy nich Wieczorek, rozgorączkowany, wpółprzytomny wobec
walących się na niego klęsk. Nie było jednak nikogo, kto by mu współczuł lub bodaj
pocieszył w tej sytuacji.
Zjawienie się księdza przerwało na chwilę dramatyczny moment zabezpieczania studni.
I tu wykopano ją w zbytniej bliskości zabudowań gospodarczych, ścieków i prymitywnego
domku o drzwiach ozdobionych — nie wiadomo dlaczego — wyciętym w desce sercem.
— Przepraszam — powiedział ksiądz. — Chwileczkę! Dwa słowa.
Mężczyzna ze sztuczną lewą ręką, odzianą w zasmucająco niezniszczoną rękawiczkę,
pochylony był właśnie nad studnią i nie widział jego twarzy. Jasnowłosa młoda osoba w
letniej sukni rozpromieniła się natomiast na widok księdza niespodziewanym, zgoła
niestosownym w tych okolicznościach, uśmiechem. Poskromiła go po chwili, z trudem
przywołując na twarz wyraz powagi i skupienia, tak konieczny przy tej urzędowej
czynności. Tylko w oczach, których nie odrywała od księdza, tlił ognik rozbawienia, ale
ksiądz nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
— Słucham — powiedział bez zachęty mężczyzna pochylony nad studnią, ale uniósł
trochę głowę i wtedy zobaczył zakurzone buty księdza i pobielały od pyłu wiejskiej drogi
rąbek jego sutanny. — Jak się masz, stary! — zawołał.
Za chwilę już się całowali, mocno, po żołniersku objęci, a wokoło gęstniało
zbiegowisko; nagle odkryta przyjaźń księdza z groźnym człowiekiem z miasta,
zamykającym studnie, budziła nie tylko zrozumiałą ciekawość, ale i równie zrozumiałą
nadzieję.
— Ale żeby nie zajść od razu do mnie! Doktorze! — ksiądz miał szczery wyrzut w
oczach i bodaj na krótką chwilę zapomniał o studni. — Po tylu latach!
Doktor Kralewicz, doktor Jasio, jak go zwano w oddziale, odgarnął zdrową ręką siwe
włosy opadłe na czoło.
— Przecież byliśmy — powiedział, nie przestając przyglądać się z rozrzewnieniem
czerstwej twarzy i krzepkiej postaci księdza. — Ale prawdziwą wizytę chcieliśmy złożyć
wieczorem, po zakończeniu — zatoczył ręką łuk, obejmujący okoliczne gospodarstwa —
naszych obowiązków. Bo i ta młoda osoba — wskazał oczyma swoją towarzyszkę —
chciała się z księdzem zobaczyć.
„Młoda osoba" rozpromieniła się znowu zaskakującym dla księdza uśmiechem. Coś
dalekiego, zamglonego, a bliskiego zarazem jak oddech, otarło mu się o serce, ale nie mógł
sobie przypomnieć, czy widział ją już kiedykolwiek, a doktor Kralewicz dodał pośpiesznie:
— A więc przyjdziemy, jak się tylko z tym uporamy — znowu powiódł dłonią wokół
siebie. Zdrowa ręka, niestrudzona w gestykulacji, odrabiała najwidoczniej wszystkie gesty
tamtej, nieobecnej.
— Właśnie — zaczął ksiądz, a ludzie patrzyli na niego wyczekująco — chciałbym na
ten temat dwa słowa...
— Teraz? — skrzywił się doktor. — Mamy przed sobą kupę czasu. — I pochylił
się znów nad ocembrowaniem studni, a ksiądz uzmysłowił sobie całe
niebezpieczeństwo rozmowy, prowadzonej publicznie, decyzji nieodwołalnych, choćby
nawet były pierwszym odruchem.
— Do zobaczenia! — powiedział doktor.
— Do zobaczenia — powtórzył. Tak czy inaczej, sytuacja była lepsza niż przed
chwilą i nie należało wykazywać niecierpliwości wobec Opatrzności Bożej, która
wyznaczyła do badania kalinieckich studni akurat doktora Jasia z oddziału. Jaś był trochę
sensat i zawsze się bali jego nieoczekiwanych reakcji, zwłaszcza tych, z których on bywał
dumny, ale w zasadzie chłop był swój, serdeczny i łatwo budzący spontaniczne uczucia
przyjaźni.
Ksiądz gnał teraz na plebanię, aby postawić pod broń Teosię — goście mogli się zjawić
każdej chwili.
— Teosiu! — mówił jeszcze zdyszany. — Wszystko, co masz najlepszego! Kolega!
Rozumiesz? Kolega z wojny!
Teosia nie była tak skłonna do entuzjazmu.
— To nie wiedział, że ksiądz jest tu proboszczem?
— Jakże nie wiedział? Przecież z Kalińca poszedłem do lasu. I pan Kaliniecki był ze
mną, przyjaźnił się z doktorem... — ksiądz mówił coraz wolniej, bo Teosia patrzyła na
niego.
— No więc co z tą studnią?
— Moja Teosiu!
— Musiał od nas zaczynać? Musiał tu w ogóle przychodzić? Jak po przyjaźni...
— A Wieczorek? — przypomniał sobie ksiądz z radością. — O Wieczorku
zapomniałaś? Na pewno najpierw ich tu skierował.
— Wieczorek zna się na wodzie? Co by mu powiedzieli, to by musiał wziąć za dobre.
— Teosia podrzuciła kościstymi ramionami. Sytuacja była, jej zdaniem, dostatecznie
absurdalna, aby nareszcie dać temu wyraz.
— Rób, co ci kazałem! — krzyknął ksiądz. — Zawsze się interesujesz nie swoimi
sprawami. Wieczorem będziesz miała wodę.
— A teraz?
— Teraz?
— No bo ksiądz każe robić przyjęcie, a tu do wszystkiego potrzebna woda. Kurczęta
trzeba sparzyć, opłukać.
— To nie rób kurcząt!
— A co?
— Coś, do czego nie potrzeba wody. Teosia patrzyła na księdza z politowaniem.
— Do wszystkiego potrzeba wody, proszę księdza. Ja nie potrafię gotować bez
wody.
— To nie gotuj! Zamówię... zamówię przyjęcie w gospodzie. Teosia zaniemówiła na
długą chwilę, tylko w płucach grał
jej przyśpieszony oddech.
— Gdzie? — spytała wreszcie.
— W gospodzie. Powiedziałem ci.
— U Lukrecji?
— U Lukrecji!
Teosia zachichotała z niedowierzaniem, pogardą, ubolewaniem, ale i z wyrozumiałością
także. Dzwoniła już wiadrami, które przy pełni efektów akustycznych wyciągała spod
ławki. Ksiądz uznał sytuację za wystarczająco wyjaśnioną i wycofał się do swego pokoju.
Późnym popołudniem, kiedy oczekiwani goście zjawili się na plebanii, stół wyglądał
imponująco, z kuchni biły podniecające zapachy, ale Teosia manifestacyjnie nie pokazywała
się w pokoju. Dopiero kiedy ksiądz huknął w stronę kuchni głośniej i bardziej alarmująco
niż zazwyczaj, stanęła na progu jak posąg obrazy. Ale ksiądz był cały w uśmiechach.
— Teosiu! — wołał. — Czy wiesz, kto jest u nas?
Teosia obrzuciła swoim podwójnym spojrzeniem obcego mężczyznę i jasnowłosą
pannę.
— Marysia Kaliniecka! Panna Kaliniecka!
— Już nie panna i nie Kaliniecka — broniła się młoda pani ze śmiechem.
— Maria Swirkowa, lekarz bakteriolog — wygłosił uroczyście
doktor Kralewicz.
Ksiądz przełknął jakoś tego nie znanego Swirka, który był bardziej jaskrawym
dowodem upadku Kalinieckich niż parcelacja majątku, ale Teosia zastrzygła uszami. Nie
miała tego przywiązania do dawnego dworu co ksiądz, ale zjawienie się kogoś stamtąd
przywiało dawny czas i dawne o wszystkim myślenie. Swirek — choćby był geniuszem i
miał worki ze złotem — nie pasował do Kalinieckich. Ale może też i to młode stworzenie,
pozbawione wszelkiej nadzwyczajności, nie pasowało już do Kalińca? Do dawnego Kalińca
— wszystko wydawało się tak dalekie, że Teosia utraciła na chwilę pewność, czy naprawdę
w tym domu, w którym teraz mieściła się gospoda, mieszkali jacyś ludzie otoczeni jakby
mgiełką inności i obcości tak świetnej, że aż dech zapierało, kiedy przyszło — przypadkiem
— otrzeć się czasem o nich. Małej nie pamiętała, rzadko wypuszczano ją poza obręb parku,
ale kiedy pani Kaliniecka jechała konno przez wieś w swoim czarnym tużurku i
migdałowych bryczesach...
— Teosiu! — w głosie księdza była leciutka przygana. — Przecież pamięta Teosia
państwa Kalinieckich.
— No, mnie to chyba nie — roześmiała się młoda lekarka, trochę zażenowana
sensacją, jaką ksiądz robił z jej obecności. — Byłam tyci szkrab.
— Nieraz w kościele z boną — przypomniała sobie Teosia starą Francuzkę, którą
podglądała cała wieś, czy aby modli się tak jak wszyscy.
— Mademoiselle! Internowali ją zaraz na początku wojny.
— Teosiu! — powiedział ksiądz. — Bo panienka... bo pani doktor chciałaby się
zobaczyć z Matyjaszkiem. Specjalnie po to przyjechała.
— To mamy pomysł, nie mój — uśmiechnęła się. Miała zdrowe, drobne zęby i
wilgotne usta nie pokryte pomadką. — Mama sobie wymyśliła, że róże w naszym ogrodzie
może sadzić tylko Matyjaszek. Jak w Kalińcu.
— Ale jego tu już nie ma — odezwała się Teosia. — Wyjechał do córki.
— Dokąd?
— Do samej Warszawy.
— To łatwo go znajdziemy. Żeby tylko adres! Mama sama przejdzie się do niego.
Mamie nie odmówi.
— Ale on się już nie zajmuje ogrodnictwem. I ta córka — Teosia aż westchnęła —
może by nie była zadowolona. Nie pozwala ojcu pracować, jej mąż jest generałem czy
jeszcze wyżej.
— Jeszcze wyżej? Teosiu! — roześmiał się ksiądz.
— Tak ludzie mówią. Tylko powtarzam, co ludzie mówią. Dziewczyny z naszej wsi —
ho! ho! A Celka Ziemby? Pamięta panienka Celkę?
— Pamiętam — odpowiedziała dawna panna Kaliniecka z wahaniem. Dopiero z
tego jednego słowa powiało dawnym dworem i tą zimną pańskością, którą — co tu gadać
— szanowali tak ludzie ze wsi. Ale Teosia szczerze podziwiała Celkę i już nie mogła się z
tego podziwu wycofać, nawet ze względu na gościnność.
— Też zrobiła karierę! Samochodem przyjechała do ojca! Tego już kobieca duszyczka
dawnej panny Kalinieckiej — a może właśnie nowej pani Świrkowej — nie mogła
najwidoczniej znieść.
— Przyjechaliśmy służbowym wozem — szepnęła. — Nie było potrzeby ciągnąć
mego... — urwała zarumieniona po uszy. Spod serca wyrwana reakcja upokorzyła ją w
oczach własnych i świadków jej załamania. — No, więc bardzo mi przykro — powiedziała
— że nie zastałam starego Matyjaszka.
— Niech się Teosia dowie o jego adres — odezwał się ksiądz i dorzucił dziwnie ostro:
— to bardzo ważne! Bo pani Kaliniecka wybudowała nowy dom pod Warszawą i chce mieć
w ogrodzie róże.
Teosia zrozumiała. Sprawa była istotnie ważniejsza niż sam fakt zasadzenia róż na
jakimkolwiek kawałku ziemi.
— Dobrze — powiedziała. — Postaram się dowiedzieć. Na podwórzu zaszczekały psy,
skrzypnęła furtka.
Ksiądz skrzywił się nieznacznie. Na ten wieczór nie pragnął gości, innych gości — poza
tymi, których już miał przy stole i którzy nie poruszyli jeszcze zasadniczego tematu.
Byłoby niezręcznie mówić o studni przy kimś obcym. I ksiądz prawie zadrżał, gdy w
kuchni rozległo się pukanie, a potem kroki, przybysz musiał tu być zadomowiony.
— Pan Gaj! — zawołała Teosia, wyjrzawszy do kuchni. — Pan inżynier Gaj —
sprostowała na użytek gości.
Michał nie chciał wejść zorientowawszy się, że ktoś jest u księdza. Przyniósł Teosi dwa
szczupaki, nie mieli lodówki tam pod lasem, zepsułyby się do jutra.
— To jeden z naszych geologów — wyjaśnił ksiądz przyciszonym głosem, a kiedy
młoda kobieta zwróciła ku niemu spojrzenie, dodał niezupełnie pewny, czy to taktownie
wspominać przy niej o tej sprawie: — szukają u nas węgla.
— Węgla?
— Tak mi się zdaje. A może czego innego.
— Proszę, proszę — powiedziała. — To pięknie!
Ksiądz nie mógł nic wyczytać z jej twarzy. Poczuł się czemuś zawiedziony i pod
wpływem jakiegoś impulsu wstał i przyprowadził z kuchni opierającego się Michała, który
na próżno tłumaczył się, że jest nie ubrany, nie ogolony i w ogóle nie przygotowany na
wizytę w towarzystwie pań.
Zrobił na niej wrażenie, ale trudno się domyślić, czy dlatego, że szukał węgla w
Kalińcu. Już po kilku minutach wiedział wszystko. Że interesująca młoda pani po
skończeniu medycyny dostała skierowanie na praktykę do stacji sanitarno-
epidemiologicznej, którą — jak się potem okazało — kierował kolega jej ojca z partyzantki.
Kiedy zaalarmowano stację, że w Kalińcu wybuchł tyfus, zgłosiła chęć przejechania się tam
z doktorem. Ot i wszystko. A o Matyjaszku marzyła mama od chwili wybudowania —
przypuszczalnie razem z panem Swirkiem, który okazał się inżynierem architektem —
domku jednorodzinnego w uroczym Aninie.
Tak jak Teosia przed chwilą, usiłował Michał oprawić pannę Kaliniecką w pejzaż wsi.
Tylko, ponieważ nie znał dawnego Kalińca, posłużył się obecnym i nawet nieźle mu się to
udało. Mogłaby — na przykład — być tu lekarzem w wiejskim ośrodku zdrowia, gdyby
ukończono wreszcie podciągnięty już do pierwszego piętra budynek. Wyobraził sobie ją
siedzącą w gabinecie albo idącą przez wieś z lekarską torbą w ręce — jasnowłosa, budząca
zaufanie, taka młoda i tak wiele spodziewająca się od życia, że nawet ta wieś mogłaby się
jej wydać czymś nadzwyczajnym w obowiązkach wobec świata. Myślał tak, dopóki się nie
przyłapał na tym, że to już nie ona jest bohaterką tych wyobrażeń, i zwrócił roztargnione
spojrzenie na księdza, kiedy ten zapytał:
— Czy jest jeszcze u was ten pies?
— Szatan?
— Nie wiem, jak go nazwaliście, ale był tu kiedyś Piętka z takim płowym olbrzymem.
— To on. Jest jeszcze u nas.
— Wobec tego — zwrócił się ksiądz do młodej lekarki — mam dla pani coś lepszego
niż niezbyt pewne róże Matyjaszka. Pamięta pani Lorda?
— Czy pamiętam Lorda? — aż krzyknęła, obrażona, że może ją ktoś o to pytać. —
Przecież to jedyny pies w moim życiu! Od kiedy wyjechaliśmy stąd, nie miałam już nigdy
psa. Może dopiero teraz...
— Właśnie! Dopiero teraz! — przerwał jej ksiądz. — Bo będziesz mogła mieć swego
Lorda, jakby nie upłynęło tych głupich siedemnaście lat.
Ksiądz naprawdę zapomniał, że te lata jednak minęły i mówił do niej, jakby była-wciąż
jeszcze jasnowłosą dziewczynką, którą huśtał kiedyś na kolanach.
Nawet tego nie zauważyła.
— O czym ksiądz mówi? — szepnęła.
— Zobaczysz! To właśnie ten pies, który jest u panów. Przy-błąkał się. Od dawna się tu
włóczył po okolicy i podejrzewam, że to potomek Lorda.
— To brzmi jak bajka.
— Przekonasz się czy to bajka, kiedy zobaczysz tego Sza... tfu! Że też nie mogliście
mu wymyślić innego imienia.
— To się stało jakoś spontanicznie. Po prostu baliśmy się go na początku jak szatana.
— Gdzie on jest? — zapytała młoda kobieta.
— U nas.
— W baraku pod lasem — wyjaśnił ksiądz. — Tam panowie mieszkają.
— Może ja przyślę Sylwestra z psem — Michał uniósł się na krześle. Uważał, że to
najodpowiedniejszy moment, żeby się wynieść z towarzystwa, w którym nie był
przewidziany. — Sądzę, że Sylwestrowi trudno by było teraz z nim się rozstać, ale kiedy
stąd wyjedziemy, z psem naprawdę nie będzie co zrobić. Żaden z nas nie ma warunków...
— Pójdę z panem — zdecydowała się lekarka niespodziewanie. Ksiądz patrzył na nią
zdumiony.
— Sylwester naprawdę przejdzie się z przyjemnością, chyba że — Gaj znowu pokazał
swoje ostre zęby, ale uśmiech nie był miły — chce pani przypomnieć sobie Kaliniec o
zmierzchu.
— Wcale go nie pamiętam, jeśli chce pan wiedzieć — w głosie młodej kobiety nie było
nic sentymentalnego. — I kiedy pomyślę, że mogłabym mieszkać w tej zapadłej dziurze...
— Wciąż to słyszę — przerwał jej ksiądz niezbyt grzecznie. Był już po dwóch
kieliszkach swojej sławnej nalewki, którą raczył doktora, i jak zawsze w takich razach, jego
reakcje były ostrzejsze niż zwykle. — Wciąż to słyszę od każdego, kto się tu zjawia na
moment, jakby go coś parzyło w siedzenie i wszystko na świecie było ważniejsze i lepsze
od tej wsi, z której wyszedł. A gdzie wyście się tacy porodzili i wychowali, jaka ziemia was
wyhodowała, jak nie ta tutaj, do której nawet nawrócić wam się nie chce? To samo
powiedziałem Celce. Spotkałem ją wczoraj — wyfioczona taka i też: dziura i wiocha i co ja
bym tu robiła proszę księdza? — Żyłabyś! — odpowiedziałem. — Żyłabyś tak, jak inni!
Zapadło krótkie milczenie. Młoda kobieta, choć imię Celki najwidoczniej ją ubodło,
usiłowała się uśmiechnąć.
— Niech ksiądz na mnie nie krzyczy.
— Nie krzyczę na ciebie — ksiądz złagodniał, ale wciąż był obrażony. — Nie krzyczę
na ciebie, tylko trochę przykro...
— Niech księdzu nie będzie przykro — pogładziła go po ramieniu i odwróciwszy
twarz ku Gajowi dokończyła: — po prostu świat się zmienia.
— Ale kartofle lubicie jeść! — znowu krzyknął ksiądz. — A ktoś je musi sadzić! I mieć
gdzie sadzić!
Ostatnie zdanie było chyba skierowane pod adresem Michała, więc znowu wyraził
gotowość przysłania Sylwestra z Szatanem, aby młoda pani mogła go obejrzeć.
— Ależ ja idę z panem! — upierała się. — Ksiądz mi nie weźmie za złe, prawda? Nie
można tylko siedzieć i Jeść. Panowie co innego, ale ja muszę dbać o linię.
Ksiądz niespodziewanie wcale jej nie zatrzymywał.
— Wracajcie prędko — powiedział — bo mam nadzieję, inżynierze, że się pan jeszcze
pokaże. Nic pan nie jadł, Teosia by mi tego nie wybaczyła.
— Nie ma obawy, przyprowadzę pana.
— A ja tymczasem zajmę się kochanym doktorkiem. Boże! Tyle lat!
Doktor Jasio odprowadził młodych do drzwi nieco zmętniałym spojrzeniem. W lesie
prawdopodobnie wielbił cudowny trunek księdza, ale odwykł jednak od niego w czasie
pokoju i potężne dwa głębsze, którym ksiądz obudzić chciał w nim wspomnienia, wytrąciły
go nieco z równowagi. Ksiądz objął go czułym spój rżeniem. Cacy, cacy — pomyślał — a
studnia zamknięta.
— Tylko niech mi ksiądz doktora nie upije! — zawołała młoda lekarka wychodząc.
— Tego możemy być pewni — rzekł Michał już za progiem. Ujął ją za łokieć, bo się
potknęła na ścieżce, gdy tylko drzwi przysłoniły smugę światła. Skórę miała gładką, ciepłą i
bardzo miłą. Teraz, gdy ją trzymał, szła lekko, jakoś nieuchwytnie o niego oparta, i od
razu zaczęła mówić, pełna jeszcze żalu do księdza za scenę, którą jej przed chwilą zrobił.
— Nic na to nie poradzę — trudno, niech sobie ksiądz myśli o mnie, co chce — nie
wytrzymałabym tutaj nawet tygodnia.
Michał tylko się uśmiechnął, ale tego nie zauważyła, choć gdy oczy przyzwyczaiły się
do zmroku, widzieli z bliska swoje twarze.
— Powiem panu coś więcej, księdzu zaoszczędziłam już tych zwierzeń, mnie trudno
się dziwić, miałam pięć lat, kiedy opuściliśmy Kaliniec, ale moja matka myśli tak samo jak
ja. Żeby pan wiedział, jak cieszy się każdego pierwszego. Pensja! Dostajemy od kogoś
pieniądze, a przedtem my musieliśmy wciąż płacić i często nie było czym.
Umilkła, a Michał i tym razem się nie odezwał.
— Mieliśmy straszne długi — westchnęła — mama jeszcze teraz, a może dopiero teraz
się martwi, kiedy o tym mówi. Podczas wojny trochę się poprawiło. Niech pan sobie zaraz
nie myśli Bóg wie czego. Po prostu wierzyciele umilkli — zatrzymała się na chwilę, ale nie
dodała nic do tego wyjaśnienia. — No i mama siedziała w Kalińcu, przestała wydawać
pieniądze na zagranicę i musiała wziąć się do roboty, kiedy ojciec poszedł do lasu.
Zeszli już z kościelnego wzniesienia. Droga ciągnęła się teraz pośród dwóch rzędów
oświetlonych domów, ludzie siedzieli na progach, grały nastawione na cały regulator radia.
Defilowanie wiejską promenadą nie było nigdy dla Michała, od kiedy wyszedł z własnej
wsi, zbyt przyjemne. Teraz w dodatku szedł w towarzystwie osoby, w której wprawdzie nikt
nie rozpoznawał córki dawnego właściciela, ale za to widziano ją tego dnia przy studniach
— związek geologów z wszystkimi nieszczęściami spadającymi na wieś miał więc jeszcze
jedno potwierdzenie.
— Pierwsze lata były ciężkie — mówiła dalej. To, że ludzie się jej przyglądali, mało ją
obchodziło: musiała być bardzo pewna swojej dobrze spełnionej powinności w tej wsi. —
Ojciec nie pracował, jakoś się nie mógł wziąć do niczego i, nie uwierzy pan, nie parcelacja
go tak rozłożyła, ale powrót z lasu. Doświadczał tam jakiejś szczególnej swojej ważności,
może największej, może najwyraźniejszej w życiu i nagle został tego pozbawiony. To był
szok. A mama z miejsca zaczęła pracować. Wymyśliła coś zupełnie genialnego.
— Co? — spytał Michał z grzeczności.
— Szkołę hotelarską! Któż by mógł ją lepiej prowadzić niż mama? Nawłóczyła się tyle
po świecie i trzy języki od dziecka. Widzisz — mówiła do mnie — okazuje się, że nic nie
idzie na marne. A tak mi wszyscy wypominali te moje podróże. I uratowały nas. To nawet
ojciec musiał przyznać, choć nie lubił, gdy się stwierdzało zbyt wyraźnie, że to mama nas
teraz utrzymuje. Potem ojciec też się wziął do pracy. Ma studia rolnicze. Teraz jest
dyrektorem pegeeru w garwolińskim, eksportuje mak, w zimie nawet żywe zające,
samej premii dostał zeszłego roku dwadzieścia trzy tysiące.
— To z tych premii ten domek? — spytał nie wiadomo dlaczego złośliwie.
Nie wyczuła tego.
— Z premii — samochód -— odpowiedziała rzeczowo. — Ojciec ma służbowy w
pegeerze, więc mnie odstąpił swój. A dom wybudował mój mąż razem z mamą. Mama
wydała dwa podręczniki z zakresu hotelarstwa.
— Brawo! — mruknął Michał. — Brawo!
— Dlaczego: brawo? Znaleźliśmy sobie po prostu nowe miejsce w życiu. Nie należy
nas za to ani podziwiać, ani ganić — dodała po chwili.
— Nowe miejsce w życiu zawsze trochę dziwi.
— Ale także i dodaje pewności siebie.
— To bardzo potrzebne uczucie w tych okolicznościach.
— Co pan o tym wie?
— Coś niecoś.
Szli przez chwilę w milczeniu, Michał mocniej ujął ramię kobiety, czuł w całym
wnętrzu dłoni jej gładką skórę i bijące z niej ciepło.
— Co pan o tym wie? — powtórzyła z powątpiewaniem. Roześmiał się.
— Ja, proszę pani, jestem chłopski syn.
Przystanęła i przez chwilę czuł na twarzy jej uważne oczy.
— No więc obydwoje jesteśmy produktem przeklasowania.
— Pięknie to pani określiła.
— Zwłaszcza w stosunku do siebie, prawda? To pan miał na myśli? Nigdy nie
dopuszczam do siebie sformułowania „zdeklasowani" i niech pan nie sądzi, że się go boję.
Po prostu myślę, że od dawna jest pozbawiony sensu. Jesteśmy tylko przeklasowani — jak
tylu innych, jak pan. I wydaje mi się, że to nie tylko nam dodaje siły, to odświeża całe nasze
działanie, całe nasze myślenie.
Brakuje jeszcze, żeby zaczęła mówić o narodzie albo o społeczeństwie — myślał
Michał, daremnie starając się o to, żeby — choć przed sobą — drwić z niej lub
przynajmniej nie pozwolić sobie na uczucie potwierdzenia i sympatii. Ale była miła i
dobrze mu było tak stać z nią, pierś w pierś i nie przywiązywać zbytniej wagi do tego, co
mówiła.
— Pan się może z tym nie zgadzać, to jasne. Ale jest tak, jak mówię. I tym bardziej to
jest prawdziwe, im dosadniej staje się przeszłością.
Podniósł jej dłoń do ust i pocałował ciepłe palce. Odebrała mu rękę, ale niezbyt
gwałtownie, i roześmiała się cicho.
— Zgoda — powiedział — zgoda. To na pewno przeszłość.
— Nareszcie przyznaje mi pan w czymś rację.
Ze wzgórza biły jasno oświetlone okna baraku.
— To tam — pokazał. — Tam mieszkamy.
Myślał, że zapyta go o węgiel i poszukiwania, ale nie zrobiła tego. Zaczęła nucić, a
kiedy zaproponował wspinanie się po zboczu, zgodziła się od razu. Miał teraz przed
oczyma, gdy postępowała przed nim, jej smukłe łydki i musiał przyznać sam przed sobą, że
niezła rasa hodowała się w tym dworze. Ale spostrzeżenie pozbawione było złośliwości, jak
pragnął.
Przed barakiem zastali Sylwestra piorącego w miednicy swoje skarpetki i koszule.
Zawstydził się bardzo tej czynności i tego, że miał na sobie tylko kąpielówki — wieczór był
ciepły.
— Doktor pracuje — wyjąkał wycierając ręce z mydlin o nagie uda.
— My nie do doktora — wyjaśnił Gaj.
— Pana Huberta też nie ma — Sylwester dołączył do tej informacji krótki ruch ręki
obejmujący okoliczne pola i lasy.
Oczywiście — pomyślał Michał nie wiadomo dlaczego ze złością, a głośno rzekł:
— My do Szatana.
— Do Szatana? — zaniepokoił się Sylwester. — Czy... czy coś zrobił?
— Nic nie zrobił, choć na pewno niejedno ma na sumieniu. Pani chce go zobaczyć.
Gdzie jest?
— U doktora —* szepnął Sylwester. — Zawsze leży pod stołem, kiedy doktor pracuje.
— To szef naszej ekipy — wyjaśnił Michał. Nie wiedział, czy od razu powiedzieć
Piętce, jakie zamiary ma jego towarzyszka wobec psa. Poczuł, że nawet wobec najlepszych
nadziei na jego nowy psi los, trudno będzie im wszystkim z nim się rozstać.
— Zawołać go? — spytał Sylwester z wahaniem.
— Zawołaj!
— Doktor będzie zły.
— Nie będzie. Pomyśli, że go wołasz do jedzenia.
Sylwester zagwizdał cicho, sam jakby sprzeciwiając się temu, co robił. Przypatrywał się
nieznacznie przybyłej i choć wydała mu się bardzo ładna i niezwykła w tym otoczeniu,
poczuł do niej niejasną niechęć.
Szatan zjawił się od razu, zaintrygowany i podniecony wezwaniem.
— Ależ to nasz Lord! — szepnęła lekarka.
— Niech się pani do niego nie zbliża! — krzyknął Sylwester groźniej niż zamierzał.
Sprawiło mu nieledwie satysfakcję, że Szatan warknął cicho i pokazał zęby.
— Nasz Lord! — powtórzyła nic nie robiąc sobie z tego ostrzeżenia.
— Czy... czy on pani zginął? — zająknął się Piętka.
— Nie, to jest niezupełnie...
Michał uznał za słuszne nie wtajemniczać Sylwestra w przydługie domysły dotyczące
Szatana.
— Pani miała kiedyś podobnego psa — wyjaśnił krótko. — Więc gdybyśmy po
wyjeździe stąd nie mieli z nim co zrobić...
— Ależ tak — zaraz zabiorę go do siebie.
Sylwester poczuł w gardle jakąś rzecz nie do przełknięcia, coś zatamowało mu oddech,
a niewiadoma przyszłość dopiero teraz, kiedy mówiło się o Szatanie, zarysowała się przed
nim jak nigdy dotąd dotkliwym znakiem zapytania.
— No bo szkoda by go było zostawić.
— Zostawić? — powtórzył. — Zostawić?
— Mamy ogród, będzie mu u nas dobrze. Boże! I jak mama się ucieszy! — postąpiła
naprzód z wyciągniętą dłonią, a Szatan znowu warknął, ale już tak, jakby miał w brzuchu
oddalającą się burzę.
— Ugryzie panią! — powiedział Sylwester prawie z nadzieją w głosie.
— Chodźmy! — odezwał się Michał. Piętka go drażnił tym bardziej, że zaczynał czuć
to samo co on. — Zawiadomimy panią, jeśli... to będzie aktualne.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale patrzyli na nią obydwaj nieprzyjaźnie, więc
uśmiechnęła się tylko i dodała uprzejmie:
— Dobrze. Wobec tego poczekam.
Kiedy schodzili ze wzgórza, zatrzymała się i przez chwilę patrzyła na rzekę.
— Tu chyba musiałam być. Bo pamiętam ten fragment. Albo może śnił mi się tylko z
opowiadań mamy.
— Jednak.
— Co jednak?
— Jednak aż sny?
— No coś tam z tego zostało. Pan by chciał, żeby już tak zupełnie bez żadnych
sentymentów...
Na szosie minął ich ktoś na rowerze i Michał nie potrzebował się oglądać, żeby nabrać
pewności, że to była Lenka. Rower nagle przyhamował, aż zgrzytnęły opony na ostrych
kamieniach. Wiedział, że teraz stoi i patrzy za nimi, że będzie tak stać, dopóki nie znikną jej
z oczu, ale nie mógł zmniejszyć jej złości ani rozczarowania, czuł nawet wyraźną
satysfakcję, choć nie przynosiło mu zaszczytu przyznawać się do niej nawet tylko przed
sobą.
— O czym pan myśli? — spytała młoda lekarka. Widać milczał zbyt długo.
— Daję pani sposobność przypominania sobie snów o Ka-lińcu.
— Pan wie, że bardziej cenię realne życie i nawet boję się, że za mało pozostaje nam na
nie czasu.
— Trzeba umieć sobie ten czas wygospodarować.
— A pan to potrafi?
— Nie, oczywiście.
Doszedłszy do plebanii zatrzymali się przy otwartym oknie. Daleko w sad bił donośny
bas księdza:
— Ja do Ziemby? Do Ziemby po wodę? Oszalałeś, Jasiu!
— Nie oszalałem — głos doktora łamał się nieco, ale miał łagodnie nieustępliwe
brzmienie. — Ziemba ma studnię w porządku, a ty nie w porządku. Będziesz brał od
Ziemby.
Ksiądz na chwilę zaniemówił, fala ciszy spłynęła na ogród, w wysokim orzechu
odezwała się wilga.
— Ale, żebyś ty nie mógł mnie, koledze z lasu... — ksiądz szeptał teraz prawie i
brzmiało to dziwnie żałośnie.
— Nie mogę — równie żałośnie odezwał się doktor. — Jak mi Bóg miły, nie mogę. Bo
studnię masz nie w porządku.
— Już tam chyba nie pójdę — Michał wskazał brodą oświetlone okno.
— Ksiądz się obrazi.
— Proszę powiedzieć, że mnie szef zatrzymał.
— W porządku. I tak będziemy musieli zaraz jechać. Dam panu mój warszawski adres.
Wracał umyślnie powoli, ale to nie zmniejszało niecierpliwości. Nie mylił się. Stała pod
drzewem, oparta o rower, ciemna i nieruchoma, i dopiero kiedy skręcił na wzgórze,
wskoczyła na siodełko i pedałując bez pośpiechu, zniknęła za zakrętem. Dziennikarz zdjął
słoneczne okulary i przymknąwszy oczy wystawił całą twarz na działanie słońca. Ale
zamiast przyjemności czuł rosnące zniecierpliwienie.
Trzymał wciąż w ręku notes, wsunąwszy palec między jego kartki, jakby w każdej
chwili musiał być przygotowany na odnotowanie myśli nagłej — która jednak wciąż nie
przychodziła, ponieważ po prostu nie wiedział nic albo prawie nic o ludziach z tego
kawałka ziemi. I to było najbardziej niedorzeczne: wiedział więcej o tych, którzy zginęli.
Chciało mu się pić, ale zabrakło mu siły do porzucenia schodów. W tej samej chwili
zrozumiał, że w równym stopniu szuka, jak i unika informacji, spotkania z tymi, w których
utrwalił się obraz tamtych wydarzeń, którzy w nich uczestniczyli, bliżej lub dalej
tragicznego centrum. Może ludziom potrzebna była tak samo cała prawda, jak i ogromny,
zaciszny spokój niewiedzenia?
Ten człowiek, który zabił. Który zabił tamtych dwoje. Jego cierpienie można było
obnażyć tylko w jednym wypadku. Więc znowu wracał do tego pytania, które zapisał sobie
nie dlatego przecież, żeby nie był pewien swojej pamięci: czy nie można było temu
zapobiec?
Wstał, choć bardzo chciało mu się tu siedzieć, na słońcu, w samotności, z dala od ludzi.
W dodatku prawie nabierał pewności, że lepiej było tu zostać. Co chciał zrobić? Kogo
chciał zranić pytaniem? Czyj spokój miał zniszczyć? Ludzie pragną, ludzie nade wszystko
pragną spokoju. Wpłacili raty za telewizory, za pralki i WFM-ki — kto miał prawo zwracać
ich ku przeszłości, czy wciąż nie używa się tego dobrego słowa — rzeczywistość?
Walcząc z sennością i zniechęceniem, wmieszał się znowu w tłum, od którego był już
odwykł, gdy nagle zapaliły się w nim wszystkie czerwone światła czujności i uwagi.
Z czarnej wołgi, która stała przed jednym z bloków mieszkalnych, wysiadło dwoje
ludzi. On nie odznaczał się niczym szczególnym, w tym uroczystym dniu wielu takich
mężczyzn kręciło się tutaj — dobrze ubranych, wygolonych... Ale kobieta, która szła obok
niego, w tej chwili do niego nie należała. Prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy,
gdyby na nią spojrzał, przeraziłby go wyraz jej twarzy.
Rozstępowano się przed nimi, a raczej przed nią, bo ona szła teraz przodem, dążąc —
skupiona i napięta — ku krawędzi wykopu, poza którą zaczynała się odkrywka, obnażająca
bogactwo kalinieckiej ziemi.
Ktoś dotknął łokcia dziennikarza.
— Ziembówna — szepnął.
Może to notes, który wciąż trzymał w ręce, a może sugestywna .siła owego niepojętego
jeszcze przez niego wydarzenia spowodowała tę odruchową informację. Dziennikarz
zresztą się nie zdziwił. Może nawet tego nie słyszał, może zdawało mu się, że on sam się
tego domyślił.
Więc to była córka tego człowieka! I siostra dziewczyny, która zginęła. Która zginęła
także. Po co tu przyjechała. Co chciała, co musiała zobaczyć?
— Ciotka mieszka w nowym bloku — ciągnął dalej ten sam głos. — Dali jej pokój z
kuchnią na pierwszym piętrze.
Młoda kobieta stała już na krawędzi, od której w dół, coraz głębiej w ziemię, rozmokłą
teraz i pociemniałą po deszczu, ciągnęła się odkrywka. Rozsunęła tłoczących się tu ludzi i
patrzyła w ten obszar, tak niepodobny do tego, co zachowała w pamięci, w tę zupełną
inność i odmienność, którą może sobie przedtem wyobrażała w jej obecnym kształcie, ale
nie przypuszczała, aby mogła aż tak bardzo dotyczyć jej życia.
Mężczyzna, który stanął za nią, dotknął jej ramienia. Był to gest bardzo miękki, bardzo
dobry. Zwróciła ku niemu głowę, i wciąż nie należała do niego, choć to był jedyny
człowiek, który jej pozostał, pozwoliła jednak odprowadzić się z tego miejsca, kierować
sobą między tłumem, który nie spuszczał z niej natrętnego, rozbłysłego sensacją spojrzenia.
Podążył za nimi i długo czatował na chwilę, w której mógłby zamienić z nią — tylko z
nią — kilka słów. W końcu nadarzyła się okazja, miał trochę szczęścia — a może właśnie
nie miał go wcale — okazało się, że wóz telewizyjny nie może wykręcić i trzeba cojnąć
stojące przy drodze samochody. Kiedy została więc sama, zbliżył się do niej szybko, wciąż
z notesem w ręce, który uwalniał od niepotrzebnych wstępów. Powiedział kilka słów, a
potem czekał, a potem musiał mówić, ponieważ ona milczała i tylko patrzyła na niego
nawet nie zdumiona, po prostu zupełnie pusta, pozbawiona jakiejkolwiek myśli, którą by
mogła mu przekazać.
Manewrowanie samochodami się skończyło, trzasnęły drzwiczki czarnej wołgi, być
może na twarzy dziennikarza odbił się zbyt wymowny żal, bo dotknęła nagle jego ręki,
zobaczył z bliska jej oczy, patrzące wprost, ale nie obejmujące niczego w swoim zasięgu.
— Nie wiem — powiedziała. — Nic nie wiem. Może byłoby mi lżej, gdybym
wiedziała. A może nie. Może to nie zmieniłoby niczego.
Zwróciła się teraz ku mężczyźnie, który się zbliżał, ale był to tylko nawyk, nic więcej. .
XVI
— Kiedy? — zapytał groźnie ktoś z tłumu.
— W listopadzie — odpowiedział łamiący się głos Wieczorka. — Najwcześniej w
listopadzie.
— Kpiny robicie sobie z ludzi?
— A mnie — zachłysnął się Wieczorek —- mnie studni nie zamknęli?
— Jak załatwialiście w mieście? Gęby nie macie?
— Jedźcie sami! Może macie lepszą. Wrócicie z tym, co ja. Plany mają takie: przed
listopadem naszej studni nie wcisną.
— Mogliście im chociaż powiedzieć — krzyknęła jakaś kobieta — gdzie my mamy te
ich plany.
Śmiech przebiegł po gromadzie, ale ściszony, bez ochoty. Wieczorek nic nie odrzekł.
Jak zawsze gnębiło go uczucie niepewności, czy jednak sprawy nie można było załatwić
inaczej, a tylko on ją pokpił nie połapawszy się jeszcze dostatecznie w diabelskich
urzędowych, miejskich sztuczkach. Miał wciąż przed sobą obojętne, zimne oczy człowieka
w przedsiębiorstwie geodezyjnym, który waląc dłonią w te swoje plany na biurku powtarzał
— nawet bez złości, ot tak sobie, żeby go ostatecznie utwierdzić w jego nowej klęsce:
— Listopad! Wcześniej nie obiecuję. Jesteśmy zatkani do listopada.
Nastawał i skomlił, przedstawiając tragiczną sytuację Kalińca.
— Nie wy jedni — odpowiedział tamten. — Nasze przedsiębiorstwo obejmuje całe
województwo. Cudów nie ma.
— Nie ma? — powtórzył cicho. Gniótł palcami w kieszeni dwie pięćsetki. Odstawił
poprzedniego dnia świniaka do skupu, nawet żona nie wiedziała, że wziął ze sobą część
tych pieniędzy — bez nadziei przecież, żeby mu je wieś kiedykolwiek zwróciła. Nie dbał
o to. Niechby raz, niechby raz widzieli, że potrafi coś załatwić po ich myśli. Ale nie miał
odwagi, żeby zrobić z tych pieniędzy użytek, tylko patrzył w oczy człowiekowi, o którym
nic nie wiedział, ani nawet co lubi jeść na śniadanie czy obiad, albo jakie pali papierosy —
więc skądże by mógł mieć pewność i przekonanie akurat co do tego? Papierki szeleściły
pod jego palcami — może gdyby tamten to usłyszał... ale nie zwracał na nic uwagi, tylko
wciąż jeszcze uderzał dłonią po papierach na biurku, pewnie wściekły, że mu nie wierzy i
jeszcze tu stoi.
— Nie ma cudów? — powtórzył. I już wiedział, że wróci z tym swoim tysiącem do
Kalińca, że nie potrafi ludziom pomóc i że będzie musiał się tłumaczyć, jak teraz, mając
przed sobą ich rozwścieczone oczy.
— Co miałem robić?! — krzyknął. — Zamordować kogo czy co? Albo samemu się
obwiesić?
— Wody by z tego nie było — krzyknął ktoś z gromady i znowu śmieszek przebiegł po
tłumie, ale niemrawy i krótki.
Tylko do wyborów — pomyślał Wieczorek z nagłą nudnością, jakby mu coś
zaszkodziło i leżało na żołądku. — A potem sam będzie tu przychodził do prezydium i gębę
darł o byle co. Lubił swój urząd, czasem bardzo go lubił, dlatego go tak mdliło, gdy o tym
myślał. Kiedy szedł przez wieś, to była w tym powaga aż łechcząca pięty, kto by tego nie
lubił? Ludzka rzecz, najzwyklejsza pod słońcem. Albo kiedy przyjeżdżał z powiatu z
pochwałą, że pierwszy w dostawie, albo w podatku — zwoływał radę i mieli przynajmniej
na tydzień taki zapęd do roboty, jakby im kto motorki w tyłki powkręcał! Ale to było tylko
wtedy, kiedy wszystko szło dobrze. Jak tylko się coś zaczynało psuć — nie było zasług, nie
było ważności, byle chłystek się podrywał, żeby mu dać kopa i przed nosem mu łapami
machał. Przeklęta choroba to siedzenie na urzędzie, dwóch dni nie było do siebie
podobnych, raz w górze, raz w dole. Kto może mieć zdrowie do takiej huśtawki?
— No więc co? — zaczął znowu ktoś nastawać. — Cała wieś ma chodzić do dwóch
studni?
— Do Ziemby i do Kulisiaka, tak postanowione.
— Wiemy, że tak postanowione. Ale co to będzie za życie: latać po wodę na dwa końce
wsi?
— Ja sam będę latał — warknął Wieczorek. — Woda mi z nieba nie spadnie, chyba że
z deszczu. — Szukał czapki, miał zamiar wyjść z kancelarii nie czekając, aż się rozejdą, nie
mógł już wytrzymać tego ludzkiego patrzenia na niego, jakby to on sprowadził tyfus do wsi
i w każdym obejściu wybudował wychodek przy studni.
— Przy kopalni będą wodociągi — odezwał się Kurka. Wszyscy odwrócili się ku
niemu. Stał pod ścianą i uśmiechał się swoim metalowym zębem, było jednak w tym
uśmiechu więcej nieśmiałości niż pocieszenia. Nie mógł udźwignąć na sobie tylu spojrzeń,
a nie patrzyli dobrze. Nikt mu też nic nie odrzekł i ruszyli zaraz wszyscy do drzwi, od razu,
całym tłumem.
Odtąd Sylwester, kiedy tylko miał czas i mógł siedzieć na wzgórzu, spoglądając na
szosę w dole, odbierał defiladę połowy mieszkańców Kalińca dążących do Ziemby po wodę
z jego ocalałej studni. Było to teraz najruchliwsze miejsce we wsi, niby wielkomiejski
deptak, na którym wszyscy mogą się spotkać, wymienić ukłony i uśmiechy.
Na razie wymieniali dosadne przekleństwa. Nosili wodę wiadrami, wozili w beczkach,
nawet na motocyklu w bańkach od mleka uwiązanych na pasku i przewieszonych po
obydwu stronach motoru.
Sylwestrowi podobał się najlepiej ten ostatni sposób, śledził z zainteresowaniem
czerwonego junaka, ilekroć ten pojawił się na zakręcie. Zainteresowanie było tym większe,
że w jego właścicielu rozpoznał nieproszonego gościa, który miał zamiar dostać się do
baraku przez wybitą szybę, co kosztowało go dwieście złotych, okrągłe dwieście złotych
ani grosza mniej. Sylwester roześmiał się cicho na przypomnienie owego wieczoru, który
po wyżerce u księdza przyniósł mu jeszcze dodatkową niespodziankę.
Czerwony junak uwijał się tam i z powrotem, cztery przewieszone bańki mogły
pomieścić co najmniej dwieście litrów. Przedsiębiorca, psiakrew! — pomyślał Sylwester i
od razu się zastanowił, czy Ziemba na to już wpadł, czy jeszcze się w tym nie połapał?
Doczekał się wreszcie momentu, kiedy junak zakaszlał się akurat u stóp wzgórza, wypuścił
rurą ostatni dech i — stanął.
— Niech pan inżynier tylko spojrzy na tego gówniarza! — zawołał do Michała,
pragnąc mieć świadka uciechy, której się spodziewał.
Gaj, zajęty wędkami, odwrócił tylko głowę. Trudności z wodą, w jakie popadła wieś,
nie bawiły go tak jak Sylwestra.
— Niech pan inżynier tylko spojrzy. Od razu wiedziałem, że nie będzie umiał sobie
poradzić.
Chłopak istotnie nie bardzo wiedział, co począć. Kopał wściekle rozrusznik, a gdy
wciąż nie zapalał, klął niewinną rodzicielkę, aż na wzgórze dobiegał jego rozżalony głos.
— Pomóc mu? — spytał Sylwester Gaja.
— Pomóż, jeśli możesz.
— Czy mogę? — Sylwester był uczulony na punkcie swoich zdolności technicznych.
Jeśli uprzednio nie miał poważnego zamiaru zajęcia się opornym junakiem, który jak
zbuntowany osioł wrył się w ziemię, teraz — po słowach Michała, choć nie było w nich
nawet powątpiewania, raczej może zachęta, żeby naprawdę pomógł temu na dole —
Sylwester po prostu musiał to zrobić, to zostało za niego postanowione. Przykrócił pasek u
spodni, co zawsze dodawało mu pewności siebie, i bez widocznego pośpiechu,
pogwizdując, zszedł ze wzgórza.
Chłopak przy motorze siniał z wysiłku i wściekłości. Kopał wciąż bezsilny pedał, nie
zaprzestając łaciny.
Sylwester wyraził zainteresowanie najpierw bańkami.
— Po co ci tyle wody? Już czwarty raz obracasz.
— Liczysz?
— Liczę.
— Nie masz nic innego do roboty?
— Nie mam. U nas fajrant.
Chłopak znowu kopnął pedał, coś trzasnęło w motorze, ale ucichło zaraz jak pęknięta,
papierowa torebka.
— No więc, po co ci tyle wody?
— Idź do diabła! Twój interes?
— Podoba mi się to, co wymyśliłeś. Nawet mam zamiar stworzyć ci konkurencję.
Ile bierzesz od wiadra?
Właściciel junaka rzucił mu tylko wściekłe spojrzenie i wypiął niekomunikatywną część
ciała pochylając się nad motorem.
— Tylko nie udawaj, że się na tym znasz. Gówno się na tym znasz, będziesz tu stał,
dopóki mi się spodoba. Bo ci pomogę, ale na razie mi się nie chce.
— Odwal się! Wcale cię o to nie proszę.
— Ale jeszcze poprosisz. A wracając do wody, moja Agatka zabierze więcej niż ten
twój zdechły junak.
— Jaka Agatka? — zainteresował się chłopak.
— Nasza Agatka, furgonetka. Nie lubicie jej, wiem. Ktoś mi nawet wybił szybę w
szoferce. Nie wiesz przypadkiem kto?
— Nie. Odczep się!
— Bo znam jednego specjalistę od szyb. Ale to rozmowa na inny raz. No, więc mówię,
że Agatka zabierze więcej wody niż ten twój zasmarkany motor.
— Ziemba ci wody nie da.
— Nie?
— Zobaczysz!
— A dlaczego?
— Sam wiesz dlaczego.
— Nie jestem domyślny.
— Nie da ci i szlus. Po co ta mowa?
— Ja wiem, po co ta mowa. Nie otworzyliście sobie chyba z Ziembą handlu wodą?
— Z głupim się widziałeś?
— Nawet z nim teraz rozmawiam. Przynajmniej masz o sobie wyrobione zdanie. I
ludzie tak się na to godzą? Dowiem się wreszcie, ile bierzecie od wiadra?
— Swoim dajemy za darmo.
— Nie jestem tego taki pewny. Tylko czym innym pewnie płacą albo zapłacą, kiedy
przyjdzie czas.
— O czym ty wciąż gadasz?
— Tak sobie gadam. Do siebie. A teraz — stuknął nogą o bok motocykla —
naprawdę nie chcesz, żebym zajrzał, co w nim nawaliło?
Chłopak milczał.
— No widzisz, nie masz innego wyjścia, tylko nie chcesz się do tego przyznać.
Cholernie głupio człowiekowi, kiedy nie ma wyjścia, a nie chce się do tego przyznać.
Sukinsyńska sytuacja! Ale pomogę ci, bo mam taką fantazję, a ja cholernie lubię mieć
fantazję, to jest jedyna rzecz, na którą każdy może sobie pozwolić. No więc co? Zgadzasz
się?
— Zobacz, jak chcesz.
— Nareszcie przemówiłeś! A teraz patrz dobrze, co będę robił. Musisz wiedzieć, że
motor to jest coś lepszego niż człowiek. Nigdy cię nie zawiedzie, jak się będziesz z nim
dobrze obchodził. Pracowałem przez pół roku u jednego starego majstra w warsztacie
naprawczym. On tak zawsze mówił. O człowieka można czasem dbać nie wiem jak, a tyłek
na ciebie wypnie. Maszyna nigdy — jeśli jej dasz, czego potrzebuje, możesz na niej
polegać. Jak się nazywasz?
— Smolak. Smolak Wiktor.
— Mnie Sylwester. A nazwisko: Piętka. Słuchaj, Wiktor, ten twój junak powinien
ciebie kopać, nie ty jego. Co ty mu za benzynę dajesz? Karburator ci się zatkał.
Odkręcił studzienkę, wyjął rozpylacz i przeczyścił go.
— Taką benzynę sprzedają u nas.
— A nie możesz jej oczyścić? No, uważaj. Drugi raz ci nie pomogę — Sylwester uniósł
czerwoną ze zmęczenia twarz.
— Wiem — powiedział Wiktor. Stał w skrępowanej postawie człowieka, który
pragnąłby za wszelką cenę wyłączyć na chwilę bieg swego życiorysu. Nie miał pojęcia, co
powinien teraz zrobić czy powiedzieć.
Sylwester go wyręczył.
— No, to zjeżdżaj! — mruknął. — I nie kręć się tu tyle razy z tym swoim karawanem.
Obłok kurzu przysłonił oddalający się motocykl. Sylwester stał jeszcze jakiś czas na
brzegu szosy, potem skierował się na wzgórze, ale po kilku krokach zmienił zamiar. Zanim
jednak doszedł do gospodarstwa Ziemby, natknął się na Kurkę, który stamtąd wracał. Niósł
puste wiadra i nietrudno było wyczytać z wyrazu jego twarzy, zwykle spokojnej i bladawej,
teraz płonącej furią wściekłości, co się stało.
— Nie dał? — zapytał Sylwester. Zabrzmiało to jak stwierdzenie oczywistego faktu i
Kurka, zanim zdążył otworzyć usta, już pozbawiony został pierwszej wysokiej nuty
oburzenia.
— Nie dał.
— Sukinsyn! — orzekł spokojnie Sylwester.
Kurka, dzwoniąc pustymi wiadrami, miotał w duszy pod adresem Ziemby epitety
bardziej namiętne, teraz jednak, zubożony
0 wielką scenę relacji niedawnego zajścia powtórzył tylko za chłopakiem:
— Sukinsyn.
— Sukinsyński sukinsyn! — sprecyzował dokładniej Piętka i zapytał po chwili: — A
dlaczego nie chodzicie po wodę do Kulisiaka?
— Tu mam bliżej. Ile wiader potrzeba do gospodarstwa, człowiek krzyża nie czuje.
— Pomogę wam — powiedział Sylwester bez entuzjazmu. Diabli nadali, że musiał
akurat w tym czasie wyłazić na szosę! Zastanowił się, czy nie powinien zaciągnąć do tej
akcji reszty ekipy — ostatecznie Kurka był ofiarą swojej przychylności dla poczynań
geologów — ale kto miałby mu nosić tę wodę? Michał siedział już zapewne nad rzeką,
Hubert wyniósł się zaraz po obiedzie odprasowawszy uprzednio spodnie, a doktor pracował
i Sylwester nie miałby śmiałości ani serca zawracać mu głowy głupią wodą dla Kurki.
Pozostał więc tylko on sam. Do diabła, nie na darmo był w ekipie na etacie siły technicznej,
to we wszystkim miało swój wyraz.
Wstąpili jeszcze do Kurki po dwa dodatkowe wiadra i, nie rozpowiadając o wydarzeniu
domownikom, ruszyli teraz w przeciwną stronę wsi, ku zabudowaniom Kulisiaka. Tu było
nawet bardziej tłoczno niż u Ziemby. Trzeba więc było ustawić się w ogonku, grzęznąć w
rozmokłej, rozbabranej wieloma stopami ziemi. Sylwester z rozpaczą w sercu zerkał raz po
raz ku swoim półbutom, które dopiero co wyczyścił do najjaśniejszego blasku „Kiwi"
Bobrowicza. Nie miał szczęścia do dobrych uczynków, zawsze ponosił przy tym jakąś
stratę.
Kulisiak stał w otwartych wrotach stodoły i patrzył pochmurnie na podwórze. Myślał
prawdopodobnie, że lepiej by było, gdyby i jemu zamknięto studnię — podwórze miał
stratowane i ani chwili spokoju w obejściu. Już zdążyli obluzować kołowrót przy studni i
łańcuch — każdej chwili mogą się zerwać. Czy ktoś mu kupi nowy łańcuch albo da
pieniądze na kołowrót? Jak przyjdzie do płacenia, nie będzie tu nikogo. Kulisiak znał swoją
wieś, znał siebie samego. Wszystkie te myśli miał wypisane na twarzy, jak w książce i
Sylwester, którego najpierw bawiła obserwacja, odwrócił powoli od niego wzrok.
Kulisiak jakby dopiero teraz ich zauważył. Może gorycz, jaką odczuwał, przebrała
akurat swoją miarę, a może poruszyło go to spojrzenie Sylwestra, który zaniechał nagle
przyglądania się jego troskom. Poczerwieniał i długo przeżuwał słowa, zanim je z siebie
wyrzucił:
— Ani kropli! — krzyknął. — Ani kropli z mojej studni!
— Do kogo się pan zwraca? — spytał Sylwester z przesadną grzecznością,
przesunąwszy się właśnie o krok naprzód w kolejce do studni.
— Do was! — wrzasnął. — Do was dwóch! Wynocha z podwórza!
— Czy miał pan telefon od Ziemby? — zagadnął Sylwester równie dwornie. — Bo i
Ziemba odmówił Kurce wody.
Chłop postąpił kilka kroków naprzód, ręce miał jeszcze puste, ale Sylwester już myślał,
za co by tu się złapać, jeśli dojdzie co do czego.
- Nie zmawialiśmy się, a jak zrobił to samo, to widocznie w prawie był tak zrobić.
— W prawie?
— W swoim prawie.
— Aha, to są jakieś dwa prawa, wasze własne i to drugie... — Sylwester oddał Kurce
swoje wiadro, lekkie, blaszane, a wziął od niego drewniany ceber, masywny, z grubej
klepki, spojony dwiema solidnymi obręczami. Kurka patrzył na niego z niepokojem.
— Won! — krzyknął Kulisiak. — Won! Co ja tu będę z wami gadał?
— Słusznie, wcale nie przyszliśmy na rozmowę, niech się pan nie fatyguje.
— Won stąd, mówię, pókim dobry!
Kulisiak zakręcił się wokół siebie. Musiały mu mignąć w oczach grabie porzucone we
wrotach stodoły, ale ich jeszcze nie podniósł, a Sylwester kołysał swoim kubłem, wciąż nie
tracąc pełnego uprzejmości wyrazu twarzy.
— A więc odmawia nam pan wody, czy tak to mam rozumieć?
Obraźliwość wyszukanego tonu, jakim posługiwał się chłopak, odebrała Kulisiakowi
resztki opanowania. Trzepnął się rękoma w piersi i powiódłszy rozjuszonym spojrzeniem
po wciąż rosnącym przed studnią ogonku, prawie zawył nie hamując głosu:
— Ludzie! Ludzie!
— Owszem — rzekł Sylwester nie zwróciwszy na to uwagi — studnia jest pana
własnością, nikt tego nie zaprzecza, ale przyzna pan, że odmówić wody komukolwiek w tej
sytuacji... Studnia się panu przecież nie wyczerpie.
A właśnie, że się może wyczerpać — odezwał się ktoś z tyłu. Posypały się teraz
odżywki, przed nimi i za nimi. Nie mieli tu przyjaciół.
— Dla nas nie starczy — Kulisiak z satysfakcją podjął ten wątek. — Nie starczy! I co
wtedy? Powiecie mi: po coś wszystkim dawał?
— Dopiero wtedy będzie sprawiedliwie. Jak nie starczy — to dla wszystkich.
Kulisiak dość już miał dyskusji, chwycił wreszcie grabie i podskoczył ku studni.
— Powiedziałem, że nie dam, to nie dam!
— Powiedziałem, że wezmę, to wezmę! — odrzekł Sylwester kołysząc kubłem. —
Spragnionego napoić! Tak stoi w ewangelii?
Teraz ogonek zachwiał się, poruszył groźnie. Tego nie lubili najbardziej —
przymierzania religii do życia, mieszania od-świętności z dniem codziennym. Spokój
nieprzyrównywalności był zdobyczą tak cenną, choć nieuświadomioną, że jednoczyli się
natychmiast przeciw każdemu, kto by zamierzał go zburzyć. Odezwały się znowu głosy,
tym razem już ostrzejsze, bardziej wyraźne w zapowiedzi.
Kurka dotknął ramienia Sylwestra.
— Chodźmy! — powiedział. — Chodźmy!
Sylwester, wciąż kołysząc kubłem, spojrzał na niego prawie z taką samą złością, z jaką
patrzył na Kulisiaka.
— Chodźmy! — powtórzył Kurka.
— O, Boże! — jęknął Sylwester. — Boże! — Nie miał partnerów! Dlaczego nie miał
partnerów do tej najpiękniejszej na świecie bójki, którą można by teraz rozpocząć?
Pokazałby im, gdzie raki zimują, gdyby miał tu swoich chłopaków, czekających tylko, żeby
im ktoś nastąpił na odcisk.
— Aha! — powiedział do Kurki. — To znaczy, że wam woda niepotrzebna. Wobec tego
przepraszamy — skłonił się Kulisia-kowi. — Przepraszamy za zakłócenie cennego
spokoju! — Za-kołysał wiadrem w prowokacyjny, ale równocześnie i pełen rezygnacji
sposób, przeskoczył kałużę, ochlapując najbliżej stojących i nie zwracając uwagi, czy
Kurka podąża za nim, skierował się ku furtce.
W tej samej chwili podjeżdżał pod bramę obejścia Kulisiaka znajomy Sylwestrowi
junak. Puste bańki dzwoniły uderzając o siebie. Wiktor spostrzegł go jednak w
ostatnim momencie i zamiast przyhamować, dodał gazu. Sylwester stłumił uśmiech i
zastanowił się, czy gdyby doszło jednak do bójki, chłopak stanąłby po jego stronie? Był
zapewne marzycielem myśląc w ogóle o tym, ale zajęło go to jednak na czas dłuższy, tak
że nie zauważył nawet biegnącego za nim Kurki, który tłumaczy! się w pełnym poczuciu
swojej klęski:
— Ja ich znam, panie inżynierze! Ja ich dobrze znam! Pan inżynier — wszystkich z
ekipy obdarzał tym tytułem, a Sylwester, który przecież rozdawał robotę, wcale nie
wydawał mu się najmniej ważny — pan inżynier nie wie, do czego są zdolni. Ilu ich było?
A nas dwóch. Gotowi by byli nawet zabić.
Sylwester przystanął i odwróciwszy się patrzył jeszcze na gospodarstwo, które tak
sromotnie musiał opuścić.
— Macie jakieś beczki? — zapytał.
— Beczki? — powtórzył Kurka. Ostatnie przeżycia nie dodały mu lotności.
— No, beczki! Zwyczajne, po ogórkach czy kapuście. Byle czyste.
— Znajdą się jakieś.
— Przygotujcie je. Przyjadę zaraz do was Agatką. Jak oni mają wodę dla swoich, to my
też musimy o swoich pomyśleć.
— Aha! — zawołał za Kurką, który już sadził ku swojej chałupie, od razu pogodny i
pełen nowych nadziei. — A wstąpcie na plebanię. Niech pani gospodyni przygotuje też
beczki dla siebie.
Sylwester miał nadzieję całą tę sprawę załatwić na własną rękę, nie absorbując nią
nikogo. Kiedy jednak Agatka rozgadała się na placyku przed barakiem, doktor wytknął
głowę przez okno swego pokoju.
— Co się dzieje? — zapytał. Cała sympatia do Sylwestra nie uśpiła w nim czujności,
która ożywała zwłaszcza wtedy, gdy chodziło o powierzony mu sprzęt. — Dokąd się
wybierasz?
Sylwester uznał za stosowne nie rozwijać całej opowieści o Ziembie, Kulisiaku i Kurce.
Reakcja doktora mogła pójść po zupełnie innej linii, a tu działać trzeba było szybko, bez
oglądania się na perswazje, zażalenia czy interwencje. Postanowił więc wymigać się jakąś
półprawdą, która by w sposób wystarczający uspokoiła szefa.
— Obiecałem pannie Teosi, że przywiozę jej wody z rzeki.
— W porządku — mruknął doktor. Stał jeszcze przez chwilę w oknie, patrząc na
Agatkę. — Nie wiesz, gdzie reszta?
— Na posterunku — wyszczerzył Sylwester zęby, co miało oznaczać, że Gaj na brzegu
rzeki, a Bobrowicz przy spódnicy. Czekał, aż szef cofnie się w głąb pokoju, ale doktor
wciąż stał przy oknie.
— Nie zjadłby pan doktor czego?
Dopiero teraz zatrzepotał rękami i zniknął we wnętrzu baraku. Sylwester usiadł za
kierownicą i zjechał ze wzgórza.
Po godzinie całe zapotrzebowanie na wodę plebanii i gospodarstwa Kurki zostało
zaspokojone. Pomyślano jeszcze o Wiśnia-ku i dwóch innych dorywczych pracownikach
ekipy, których wprawdzie nie spotkała na razie odmowa tak wyraźna jak Kurkę, ale
Sylwester z manifestacyjną ochotą zaopatrzył ich w wodę. Nie zapomniał również o
gospodzie i choć na dawnym dworskim podwórzu funkcjonowała trzecia nie zamknięta
studnia we wsi — przyjęto jego wizytę z radością.
Wdowa, przygasła jakaś i pobladła, rozjaśniła się na chwilę, gdy — z własnej
inicjatywy — oddał jej pozdrowienia od Huberta i brnąc dalej w nieprzymuszonym
kłamstwie, dorzucił coś o złamanej ręce, choć ta przecież była wymówką na użytek
międzynarodowy.
Pani Anna z krótkiej radości znowu popadła w — niepozbawiony jednak pociechy —
smutek. Co się stało? Czy bardzo cierpi? Czy jest na miejscu, czy w szpitalu?
Sylwester zawahał się, nie wiedząc, która z tych ewentualności jest bezpieczniejsza dla
jego kłamstwa.
— W baraku — powiedział wreszcie. — Leży w baraku.
Przestraszył się, że ta dodatkowa informacja wyda się wdowie podejrzana, któż leżał w
łóżku ze złamaną ręką? Ale pani Anna wierzyła we wszystko z ochotą.
— Czy — szepnęła — nie można go odwiedzić? Sylwester opuścił powieki.
— Jak by się ucieszył! Ale doktor — rozumie pani — nasz doktor jest tak surowy w
tych sprawach...
Pani Anna poczerwieniała i wyglądała z tym rumieńcem jak młoda, zawstydzona panna,
której — słusznie — ma się coś do zarzucenia.
— No więc niech go pan przynajmniej pozdrowi i powie, że przyszłabym, zaraz bym
przyszła...
— Tak, oczywiście — szepnął Sylwester.
— I niech mu pan to da — powiodła szybkim spojrzeniem po półkach. Na najwyższej
leżały cztery czekolady. Podała dwie Sylwestrowi. Mleczne eksportowe Wedla. — Wiem,
że lubi słodycze.
— Bardzo! — ucieszył się Sylwester. Schował czekoladę do kieszeni kurtki i
uśmiechnął się do wdowy. — Czy będzie można przyjeżdżać tu po wodę? Nie
wiedziałem, że tu studnia otwarta.
— Proszę! Ludzie tu nie przychodzą, bo dalej niż do Ziemby czy Kulisiaka i pod górę.
Ale woda dobra i zdrowa.
— Dziękuję! — krzyknął Sylwester już z szoferki.
Pod wieczór ustawił się z Agatką w połowie drogi między dwoma wodnymi potentatami
Kalińca. W otwartych beczkach lśniła woda.
— Komu? Komu? Bo idę do domu! — wołał wymachując wiadrem.
Kurka stał obok, metalowy ząb pobłyskiwał w jego ustach.
— Komu? Komu? — wołał Sylwester.
Ludzie wychodzili na progi; ci, którzy dźwigali pełne wiadra, przystawali i przyglądali
się samochodowi ze zdziwionym zaskoczeniem. Kurka nabrał wody i zaniósł do dwóch
najbliższych domów.
W tych okolicznościach nie można było nawet wspomnieć o tym, co Sylwester przez
cały czas miał na myśli. Kiedy ludzie ruszyli wreszcie do wozu, ta podniosła jakby
sytuacja, którą sam stworzył, zaczęła mu się wydawać najgłupszą pod słońcem. Policzył:
niechby tylko dwadzieścia, no — pięćdziesiąt groszy od wiadra...
Kurka promieniał. Z czego ten idiota się tak cieszy? — myślał Sylwester i tym bardziej
było mu trudno o odpowiedź, że pytanie było skierowane także i do niego samego.
Gdy beczki się opróżniły, zagonił do ich napełniania kilku wyrostków z okolicznych
domów. Bardzo im się to podobało — jazda na furgonetce do gospody albo nad rzekę,
czerpanie wody i powrót przy wesołym niebezpieczeństwie oblania przy każdym wyboju
na drodze. Sylwester — coraz chmurniejszy za kierownicą — słuchał pisków i śmiechów,
które niosły się daleko przez wieś. Interes rozkręcił się nadspodziewanie, tylko głupcy
robią interesy nie przynoszące dochodu. Pięćdziesiąt — myślał — nawet sześćdziesiąt
groszy od wiadra... Bądź co bądź dostawa prawie pod sam dom.
Nie przeszło mu to jednak przez gardło, ale zamiast weseleć smutniał coraz bardziej i
nawet zjawienie się Lenki nie mogło go rozpogodzić.
Szła do spółdzielni i tylko na chwilę zatrzymała się przed Agatką, ale w drodze
powrotnej przystanęła na dobre i przyglądała się skupionym przy beczkach ludziom.
Sylwester dotknął palcem daszka swojej czapki.
— Stary cię tu przysłał, co? Odpowiedziała obrażonym spojrzeniem.
— Niech sam przyjdzie popatrzeć, jest na co! — Dopiero teraz znalazł właściwego
adresata swojej złości. Gdyby nie Ziemba, nigdy by się nie wdał w tę głupią historię. Od
niego się zaczęło, Kulisiak jeszcze dołożył. — No, co? — nie chciał tego, ale usłyszał
nagle, że krzyczy: — Powiedz staremu, żeby sam tu przyszedł!
Lenka milczała, na twarz jej wrócił zwykły, spokojny wyraz. Podeszła bliżej Agatki i
oparła stopę o błotnik.
— Jesteś głupszy, niż przypuszczałam — powiedziała. — Co ci z tego przyjdzie?
Właśnie! — powtórzył w myślach Sylwester. — Co mu z tego przyjdzie? — I dodał
głośno:
— Ale tatusia podkręciło?
— Tylko to cię interesuje?
— Jasne! Po to się tak męczę.
— Niepotrzebnie się męczysz. Myślisz, że komukolwiek może zależeć na tym, żeby
mu podwórze tratowali.
— Na tym nie. Ale na czym innym.
— Na czym?
— Dobrze wiesz. Wiesz lepiej ode mnie.
Lenka przerzuciła przez ramię siatkę, w której na dnie leżała samotna paczka zbożowej
kawy — oznaczało to, że zabiera się do odejścia, ale nie ruszyła się z miejsca.
— Ciekawa jestem — powiedziała — kiedy ci się to sprzykrzy?
Strzał był dobry. Sylwester, nadrabiając miną, odrzekł:
— Nieprędko.
— Bo do studni mają się wziąć dopiero w listopadzie.
— W listopadzie? Skąd wiesz, że w listopadzie?
— Wieczorek mówił. Był w mieście. Nikt nie chce się wcześniej do tego zabrać.
— I powiedział o tym ludziom?
— Tak.
— Uwierzyli w ten listopad? Patrzyła na niego z drwiną w oczach.
— Myślisz, że jeszcze później?
— Nie to, tylko do listopada... — urwał, zły na siebie, że go sprowokowała własna
zapalczywość. — Dobra! — mruknął. — Niech będzie w listopadzie.
— No więc będziesz do listopada ludziom wodę woził?
Teraz go dostała! Odwrócił głowę i dumał przez chwilę w milczeniu. Ani odgryźć się
nie mógł argumentem, który był naj-celniejszy, ani zapewnić, że z ochotą podejmie tak
głupio, tak sukinsyńsko głupio wzięty dziś na siebie obowiązek. Mógł skłamać, ale kłamać
mu się właśnie jakoś odechciało. Przybrał pełną niedbałości pozę, która powinna sama
przez się zakończyć dyskusję. Wsadził ręce do kieszeni i natrafił na czekoladę, której
jeszcze nie zdążył nawet napocząć.
Wyciągnął jedną tabliczkę i zawahał się. Z jakiej racji, do diabła, miał sam jej nie zjeść,
tylko oddać ją tej dziewczynie, która patrzyła na niego bez sympatii, przymrużonymi
oczyma? Co z tego, że była ładna? Mało jest ładnych dziewcząt na świecie, a nikt nie
wyciąga do nich od razu łapy z czekoladą. Mimo to powiedział:
— Weź!
Nawet się nie ruszyła.
— Proszę cię, weź!
— Nie, dziękuję.
Zaczął nalegać. Było mu bardzo głupio, sukinsyńsko głupio, ludzie cisnący się do
beczek patrzyli, jak wpycha czekoladę małej Ziembównie, jak ją prawie błaga, żeby raczyła
wziąć, a ona tylko patrzy i okiem nie mrugnie.
— Weź! — powtórzył jeszcze raz, a zabrzmiało to tak żałośnie, że dziewczyna
wyciągnęła rękę, ale nie wzięła całej tabliczki, tylko odwinąwszy papier, ułamała mały
jej kawałek.
Sylwester zrobił to samo i jedli przez chwilę zatopieni w swoich myślach.
— Dobra! — mlasnął Sylwester. — Weź jeszcze!
— Nie — podziękowała. — Wystarczy! Słuchaj — zaczęła z wahaniem — kto to była
ta babka w jasnej sukni, która wczoraj włóczyła się po wsi?
Sylwester sam nie czuł sympatii do młodej osoby roszczącej sobie jakieś pretensje do
Szatana, ale teraz słowa Lenki osłabiły jakoś to uczucie.
— Jak to włóczyła się? Przecież przyjechała razem z tym doktorem od studni.
Lenka zdjęła nogę z błotnika, rysowała teraz czubkiem sandała jakieś esy-floresy na
drodze.
— Ale ona była u was na wzgórzu — szepnęła. Aha! — pomyślał Piętka i odrzekł
okrutnie:
— Była. I nie sama, pan Gaj ją przyprowadził.
— Znają się?
— Myślę. Przecież nie przyszłaby z nieznajomym. Ładna babka! — dodał
mściwie. — Takich się tu nie widzi.
Podniosła rozbłysłe wściekłością oczy.
— Wcale nie — krzyknęła. — Za chuda! I włosy na pewno tlenione!
— Wielka rzecz! — roześmiał się Sylwester. — Teraz mało która ma własny kolor
włosów.
— My mamy własny!
— Uspokój się — powiedział. — Ona przyszła, żeby zobaczyć naszego Szatana.
— Psa?
— Psa. Mówiła, że miała kiedyś takiego samego.
Twarz Lenki zmieniła wyraz. Wściekłość ustąpiła miejsca rodzącej się ciekawości.
— Tak powiedziała?
— Tak. Więc ponieważ Szatan przypomina tego jej Lorda, ona miałaby ochotę...
— Lorda? — szepnęła.
— Tak się tamten nazywał. O czym myślisz?
— O niczym — mruknęła. — Ładnie się nazywał.
— Ja tam wolę Szatana. Do psa lepiej pasuje.
— Pewnie, że lepiej. Już pójdę.
— Już? — To się samo jakoś powiedziało. Sylwester wcale tego nie chciał, a już
najbardziej sukinsyńsko nie odpowiadał mu ten żal, który i ją musiał zdziwić, bo patrzyła
ledwie hamując drwiący uśmieszek.
— Muszę iść. Ciotka czeka na kawę.
— Podwiozę cię — spojrzał na beczki, były puste i ludzie rozchodzili się już od
furgonetki.
— Ale! — zawołała. — Też masz pomysły!
— Nie pod sam dom. Wysadzę cię na rogu sadu.
— Daj mi spokój.
— Stary by cię zabił?
— Niezupełnie — uśmiechnęła się przypomniawszy sobie, że i tak będzie musiała
powiedzieć ojcu o rozmowie z Sylwestrem. Może nawet wybaczyłby jej przejażdżkę
samochodem, ale wolała nie ryzykować.
— Dobranoc! — zawołała.
— Dobranoc! — odkrzyknął. I znowu ten sukinsyński żal w głosie, aż wstyd, że go
nie mógł pohamować. No, bo o czym on gadał z tą dziewczyną w ten letni aż gorący
wieczór, kiedy akurat i księżyc na niebie, i jaśmin koło płotu, przy którym stanął z Agatką.
Ech! Co go to wszystko obchodziło, czy ludzie mają, czy nie mają wody w Kalińcu, jego
sprawa? Wszystkich zmartwień świata nie weźmiesz na swoje barki, więc po co tracić czas
i zawracać sobie głowę jednym? A ile jest w życiu wieczorów, kiedy człowiek może
pogadać z dziewczyną?...
Wyładował puste beczki na podwórzu u Kurki i, unikając pytań o dzień następny,
pomknął na wzgórze. Tu nie wiedziano o niczym. Doktor pisał, Michał wróciwszy znad
rzeki czyścił teraz ryby, a Hubert wynurzył się ze ściany lasu; wcale nie przechodził przez
wieś. Sylwester tak był przepełniony sprzecznymi uczuciami, i dumny, i rozgoryczony na
siebie, że ni z tego, ni z owego opowiedział o wszystkim podczas kolacji.
Doktor odłożył widelec, grube szkła jego okularów nie ukazywały wyrazu oczu.
— Ma pan temat do artykułu — parsknął Hubert. Mówił do doktora, który od czasu do
czasu parał się publicystyką. — Każde pismo to panu natychmiast wydrukuje.
Doktor milczał, Michał także, a Hubert ciągnął dalej — ilekroć czuł się winny z
jakiegokolwiek powodu, miewał napady elokwencji:
— Współczesność przyłapana na gorącym uczynku niekonsekwencji! A my mamy
nadzieję, że akurat wśród tych ludzi, że akurat z tych ludzi powstanie nowoczesny
proletariat.
— I powstanie — mruknął Michał nie podnosząc oczu.
— Ale jaka prowadzi ku temu droga? Przez jakie doświadczenia, jakie zaskakujące
niespodzianki? I tylko my jesteśmy ich świadkami. Potem wszystko się wygładzi. Ludzie
zaczną kupować telewizory i odkurzacze i tylko my będziemy pamiętać — albo i nie — że
w trzeciej ćwiartce dwudziestego wieku otarliśmy się o średniowiecze. Czy to, przepraszam
doktorze, czy to nie bardziej pasjonujące niż miocen?
Doktor przyjrzał mu się jakoś nieprzyjemnie, aż Sylwester, tak czuły na wszystkie
objawy złego humoru szefa, zadrżał. Ale głos miał cichy, kiedy powiedział:
— Ja jednak wciąż odnoszę wrażenie, że lepiej rozumiem, że bardziej jasne dla mnie
jest spokojne wnętrze ziemi niż to, co dzieje się na jej powierzchni.
Zaległo milczenie. Hubert, uznawszy prawdopodobnie, że jednak lepiej jeść niż mówić,
sięgnął po drugi kawałek ryby.
— I cóż z tego, że się o tym napisze? — rzekł doktor. — Przeczyta dwadzieścia tysięcy
ludzi, ci tutaj nie przeczytają. Nie chodzi o odnotowanie zjawiska, chodzi o walkę z nim.
— Doktorze — odezwał się Michał — odwierćmy im jutro studnię. Niech się ludzie
nie męczą. Dość mają przed sobą.
Doktor odwrócił ku niemu powoli głowę.
— Oczywiście — odrzekł. — Jeśli chcecie to zrobić.
XVII
Zabrali się do tego zaraz następnego dnia. Nie zjedli nawet obiadu, po zakończeniu
pracy wzięli przyrządy i ruszyli na wieś.
— Oczywiście posyłają nas do wszystkich diabłów — mruknął Sylwester skinąwszy
głową ku obserwatorom, którzy nieruchomo stali w każdych drzwiach.
— Trzeba im wyjaśnić co będziemy robić — powiedział Hubert. — Po co nas mają
kląć na darmo?
— Cicho, mięczaki! — warknął Gaj. — Niech nas klną, ile wlezie. Tym bardziej głupio
będzie im na końcu.
— Najmniej pocieszający rodzaj satysfakcji.
Ksiądz pierwszy zorientował się w ich zamiarach. Odmawiając brewiarz na swojej
werandzie obejmował wzrokiem, jak z wieży strzelniczej, całą okolicę, wzgórza i nieckę
wsi między nimi. Od kiedy tylko pojawili się na szosie, prowadził ich wzrokiem aż do
miejsca, gdzie zatrzymali się zastanawiając się nad lokalizacją studni. Już po chwili był
przy nich, zdyszany i podniecony swoimi przypuszczeniami..
— Przyznam się, że się tego po was spodziewałem! — zawołał. — Tylko, proszę was
bardzo, niezbyt daleko od plebanii.
Michał roześmiał się. On jeden wiedział o nadziejach księdza wiązanych z osobą
doktora Jasia i o ich sromotnej klęsce. Nie chciał okazać się równie okrutnym
niewdzięcznikiem, ale umiejscowienie studni zależało od wielu okoliczności.
— Trudno przewidzieć, gdzie się dowiercimy najlepszej wody.
— Gdzie mogłaby być lepsza, jeśli nie tu? Twardy grunt, żadnych ścieków, no i punkt
centralny dla całej wsi.
— Niech się ksiądz nie martwi — odezwał się Hubert — jeśli ta wypadnie za daleko,
odwiercimy księdzu drugą na podwórzu plebanii.
Ksiądz patrzył na niego, nie wiedząc czy uważać to za żart, czy poważną obietnicę.
— Jeśli studnia będzie na podwórzu Kurki — zaczął Sylwester — to z plebanii tylko
kilka kroków. Możemy nawet zrobić ją przy płocie.
Wszyscy o tym myśleli, jednak dopiero on powiedział to głośno. Ale Kurka, dźwigający
narzędzia, niespodziewanie nie okazał żadnej radości. Uśmiech, który nie opuszczał go od
rana, ustąpił miejsca wstydliwemu zakłopotaniu.
— Nie — powiedział wreszcie. — To by było za dużo.
Nie od razu zrozumieli, o co mu chodzi. Dopiero twarz, jej wyraz pełen chłopskiej
pokory nie przyzwyczajonej do olśniewających satysfakcji, wyjaśnił w pełni, co miał na
myśli.
— To by było za dużo — powtórzył.
— Dlaczego za dużo? — zdenerwował się Sylwester. — Niech zobaczą te sukin... —
urwał łypnąwszy na księdza.
Ale ksiądz powtórzył za nim:
— Tak, niech zobaczą! — wiedział już o przeżyciach Kurki z poprzedniego dnia. — Ja
im powiem jeszcze na kazaniu!
— Niech ksiądz nic nie mówi — przestraszył się Kurka. — Jeszcze mnie spalą albo co.
Nie chcę studni dla siebie.
— Studnia będzie dla wszystkich — powiedział Michał. — A spróbujemy zlokalizować
ją tutaj, bo — zawahał się — to miejsce, to wzniesienie... nie będzie chyba objęte
odkrywką. Ileż metrów nadkładu trzeba by... — Umilkł, ksiądz i Kurka patrzyli na niego w
napięciu.
— Czy — ksiądz przesunął palcem po grzbiecie brewiarza, który trzymał przy piersi —
czy panowie są już tego pewni...? Czy panowie są pewni co do przyszłych losów Kalińca?
Michał zaklął w duchu, sam sprowokował to pytanie. Dlaczego nie padło nigdy w
obecności doktora, podczas długich wieczorów przy brydżu, dlaczego musiał odpowiedzieć
na nie właśnie on, a nie Hubert choćby, który patrzył teraz przed siebie, jakby nie słyszał
wcale pytania.
— Decyzje nie są zależne od nas — rzekł wymijająco. — My tylko dostarczamy
materiału dla ich uzasadnienia. Ale przypuszczać należy, że zasoby węgla są na
badanym przez nas terenie tak bogate... — Zdawał sobie sprawę, że to co mówił brzmiało
pusto i wykrętnie, ale żadne słowa nie mogły ozdobić tej treści.
Ksiądz i Kurka patrzyli na zielony Kaliniec, na soczysty Ka-liniec przykryty
spoczywającym na okolicznych wzgórzach niebieskim namiotem nieba. Brak
doświadczenia nie podsunął ich wyobraźni prawdziwego obrazu przyszłości. Nie widzieli
tu koparek, taśmociągów, zwałowarek, żaden z nich nie miał pojęcia, co oznacza górniczy
skrót KTZ. Wiedzieli tylko, że nie będzie tu już Kalińca i choć może kościelne wzniesienie
zostanie, z plebanią i domem Kurki na nim, nie będzie tu Kalińca, zielonego w lecie,
białego pod śniegiem kawałka .chłopskiej ojczyzny.
Kurka zdawał się być od dawna pogodzony z tą myślą, akceptował ją niejako w swoim
sumieniu przyjmując pracę u geologów. Ale zawsze spychał na później wszystko, co mogło
być nieprzyjemne i straszne w tej kalinieckiej rewolucji, która ich czekała. Wolał myśleć o
tym, że oto on, Kurka, wybrał dla swoich dzieci lepszy los, że pchnie je gdzieś wyżej, że
zabezpieczy im lżejsze życie niż dotąd jego własne. Nigdy nie myślał o tym, że przedtem
trzeba będzie zobaczyć, jak walą się domy i ogrodzenia, jak kładą się sady, jak rozpada się
ziemia, ich własna ziemia, której pragnienie nosili już w sercu, gdy zboże na niej rosnące
złociło się kłosem kalinieckiemu dworowi. A teraz kiedy była wreszcie ich, mieli ją
odstąpić za lepsze życie, za to łakome, to przeklęte lepsze życie, które zawsze tak
człowieka kusi, że diabła przyjmie do serca, żeby tylko... — Kurka odwrócił twarz i nie
widzieli już jego oczu, w których na krótko zalśniła niemęska, obezwładniająca słabość.
— Piętka! — krzyknął Michał. — Na co ty, u licha, czekasz? Sylwester kiedy indziej
obraziłby się za nieuzasadniony atak,
teraz wiedział, że Michał musi wyładować na kimś swoje niezadowolenie, swój żal czy
wściekłość — do wszystkiego miał prawo. Sylwester sam to czuł i Hubert chyba także, bo
wciąż patrzył gdzieś w bok, broń Boże, na żadnego z nich.
— Co pan zdecydował, panie inżynierze? — zapytał. Michał machnął ręką.
— Kurka! — rzekł szorstko. — Z wielu względów jest to najlepsze miejsce na studnię
w całej wsi. I zrobimy tutaj studnię, choćbyście...
— To chociaż za płotem — jęknął Kurka. — Nie na moim obejściu.
— A niech was diabli! — odezwał się wreszcie Bobrowicz. Dość miał tych ceregieli.
Chciał urwać się przed wieczorem, miał nadzieję, że do tej pory zakończą robotę. — Niech
was wszyscy diabli!
— Zgoda — powiedział Michał. — Niech będzie za płotem, na neutralnym
gromadzkim gruncie. — I uśmiechnął się do księdza. — Czy ksiądz proboszcz
zadowolony?
Ksiądz, znowu przemknął palcami po grzbiecie brewiarza.
— Tak — powiedział — oczywiście. Dziękuję. — Na chwilę wydał im się kimś
zupełnie innym niż ów prostolinijny, bardzo sobie ceniący ziemską wygodę wiejski
proboszcz, którego przyzwyczaili się widzieć. — Dziękuję — starał się odwzajemnić
uśmiech i trącił trójnóg końcem buta. — Może pomóc?
— Ale, proszę księdza! — zawołał Sylwester.
— Odwiercimy sami — powiedział Michał. — Ludzie byliby potrzebni później, do
kopania.
— Mogę jutro ogłosić po kazaniu. Jutro niedziela.
— ZMS powinien się tym zająć — odezwał się Piętka. — Wściekły był, że sam
najpewniej będzie musiał tyrać przy studni, a młodzi ze wsi nie ruszą tyłków z progu przed
spółdzielnią, gdzie zwykle wysiadywali.
— Też mogę ogłosić — zgodził się ksiądz.
— Może by raczej zainteresować tym Wieczorka — zaproponował Hubert
wstrzymując uśmiech.
— Radzę wam, spuśćcie się na mnie — ksiądz nie wyglądał na obrażonego, ale uwaga
Bobrowicza nie sprawiła mu przyjemności. — I do roboty przy badaniach mielibyście
więcej ludzi, gdybym ja to wziął w swoje ręce — umilkł i znów powiódł palcami po
brewiarzu.
— No więc — Piętka! — zawołał Michał. — Na co czekasz? Ksiądz odszedł, powoli
wstępując na kościelne wzniesienie.
Nie skręcił jednak ku werandzie, którą przed chwilą opuścił — ale widzieli, patrząc za
nim, że obszedł plebanię i wszedł przez zakrystię do kościoła.
— Nieszpory? — spytał Hubert.
— Nie — odpowiedział Kurka po długim milczeniu.
Woda trysnęła czysta i chętnie bijąca z łona ziemi, zimna w ten letni upalny dzień jakby
przechowywał ją ktoś w lodówce.
Michał posłał Kurkę po szklankę, zawsze ilekroć dowiercał się wody, pił ją pierwszy:
był to żartobliwy rytuał na cześć potężnego bcga ziemi, który zechciał dopuścić człowieka
do swoich tajemnic.
— Dobra! — powiedział oddając szklankę Hubertowi. Pili po kolei, Kurka na końcu.
Woda była zwyczajna, ale w tej chwili miała smak zakończonej pracy, sukcesu, a nawet
manifestacji wobec grupki ludzi, która już rosła wokół nich — od domu do domu biegła
wieść o wodzie.
Zjawił się wreszcie Wieczorek, ściągnięty przez kogoś z gospody.
— Proszę, panie przewodniczący — powiedział Hubert, który lubił się z nim
przekomarzać — oto nasz prezent dla pana!
— Na święto morza! — dorzucił Sylwester.
Wieczorek nie lubił żartów ze swojej osoby, szczególnie przy świadkach, tym razem
jednak przełknął to gładko, oczy mu się śmiały — studnia była w dostatecznej bliskości
jego domu.
— Mogli panowie mnie zawiadomić — zawołał. — Byłbym pomógł!
— Ma pan jeszcze tę możliwość przed sobą: od poniedziałku potrzebujemy ludzi do
kopania.
— W poniedziałek — zająknął się przewodniczący — muszę być w powiecie. Ale —
rozejrzał się po rosnącym wciąż zbiegowisku — ja to zaraz zorganizuję. Wiktor! — zawołał
do kogoś w tłumie.
Teraz Sylwester ich zobaczył: Wiktora i tych dwóch, chórzystów od Mostu na rzece
Kwai. Stali z niewyraźnymi minami, ściślej — niewyraźną minę miał tylko Smolak, tamci
dwaj nie stracili jeszcze swojej zaczepnej fantazji.
— Wiktor! — powtórzył Wieczorek. — Może ZMS wykaże się wreszcie jakimś
czynem. Od poniedziałku macie okazję. Niech pan pisze — zwrócił się do Sylwestra —
Smolak Wiktor, Reszka Zenon i Kowalczyk Antoni. Dobierzecie sobie zmianę i zgłosicie
się u pana inżyniera — wskazał Sylwestra. Twarze chłopaków wzbierały rumieńcem.
— Wolałbym nie zmieniać już ludzi — odezwał się Sylwester. — Lepiej niech będzie
jedna brygada. Pan przewodniczący rozumie, jak się raz pokaże robotę...
— Rozumiem ¦— przerwał mu Wieczorek. Prowadzili dyskurs pełen zrozumienia i
uprzejmości. Obydwu — i przewodniczącemu, i Piętce — sprawiało to wyraźną
przyjemność. Chłopcy pąsowieli ze złości.
— W poniedziałek mam robotę w polu — odezwał się wreszcie jeden z nich,
Kowalczyk, rudawy i mało wyrośnięty, ale przez to bardziej zadzierzysty, jakby dusza,
normalnego formatu, rozpychała nie na jej wymiar przeznaczone ciało. — Ojciec mnie nie
puści.
— Powiesz ojcu, co się tu robi i — Wieczorek łypnął ku niemu groźnym okiem — że
to ja was wyznaczyłem.
— Poza tym — odezwał się Sylwester, a głos mu szlachetniał z każdym zdaniem —
pracować będziemy po południu, po normalnych zajęciach. Zdążycie wrócić z pola.
Chłopcy nic już nie odpowiedzieli, wymieniali tylko między sobą milcząco spojrzenia.
Michał omówił jeszcze z Wieczorkiem sprawę niezbędnych kosztów ocembrowania,
pompy i innych detali, o które trzeba było starać się jak najprędzej.
Wieczorek tracił powoli promienny wygląd.
— Na inwestycje nie mamy już w tym roku ani grosza — powiedział.
Wyrósł skądś obok niego nieodłączny Mądrzak, który po długim wpatrywaniu się w
oczy przewodniczącego bąknął:
— A może by wziąć z kultury?
— Z kultury wzięliśmy już na mundury dla strażaków.
— To już nas nie obchodzi — przerwał Gaj te rozważania — skąd weźmiecie.
Uprzedzam tylko, że musicie załatwić to szybko. Otwarty wykop nie może czekać. Nie po
to się robi, żeby w końcu nic z tego nie wyszło. A na listopad skąd wzięlibyście pieniądze?
O wiele więcej pieniędzy. Teraz będzie was kosztował tylko materiał bez narzutów
przedsiębiorstwa, robocizny, kosztów przejazdu i pobytu ekipy.
Wieczorek milczał.
— Do listopada daleko — rzekł wreszcie. — Na pewno by się dało coś
wykombinować.
Michał czuł wzbierające zniecierpliwienie. Cieszył się, że nikt nie słyszy tej rozmowy i
że on sam ją prowadzi.
— Może wyłożymy teraz pieniądze — odezwał się Mądrzak — i urządzimy zabawę.
Odbierzemy sobie z dochodu.
— Jesteś taki pewny dochodu? — zapytał Wieczorek z ironią. Nie lubił, kiedy
Mądrzak, a nie on, miał pomysły.
— Jakby była wódka.
— Jednym słowem — zaśmiał się Gaj, choć wcale nie miał na to ochoty — żeby pić
wodę, trzeba pić wódkę. Tak powiecie ludziom?
— Dlaczego od razu tak? — obraził się Mądrzak. — Na każdej zabawie jest
wódka. Był pan kiedy na zabawie bez wódki?
— Nie — przyznał Gaj.
— No, widzi pan inżynier. Czy w Kalińcu żyją inni ludzie?
— Nie — powiedział znów Gaj. I powtórzył jeszcze raz w myślach: Nie. Ludzie są tu
tacy jak wszędzie. Tak samo żli i biedni, zasługujący na litość i podziw, oczekujący małych
radości, do których mają takie samo prawo jak do wielkich rozpaczy.
— Zrobimy zabawę — Mądrzak przywiązywał się coraz bardziej do swego pomysłu.
— Dawno nie było u nas zabawy.
— Dawno — przyznał Wieczorek wciąż nie pogodzony jeszcze z faktem, że to
Mądrzak, a nie on, był autorem projektu.
— Róbcie, co chcecie — Michał zabierał się do odejścia. — Jeśli nie będzie
pieniędzy na konieczne wyposażenie studni, całą robotę diabli wezmą.
— Niech pan inżynier się nie martwi — powiedział Wieczorek bez przekonania.
Wrócili na wzgórze w odmiennych nastrojach. Sylwester promieniał — miał nadzieję,
że jego inicjatywa w poruszeniu problemu wody dla Kalińca jest oczywista i przez
wszystkich należycie oceniana. Hubert podśpiewywał. Bał się, że robota się przeciągnie, a
wrócili w porę, miał jeszcze czas, żeby się ogolić i odprasować spodnie. Michał od razu
wziął się do wędek, wolał uniknąć rozmowy z doktorem, ale ten stał już na progu, ciekawy
nowin.
— W porządku? — zapytał.
— W porządku — odrzekł.
— Ludzi do roboty dadzą?
— Dadzą.
Sylwester nie wytrzymał, żeby się nie pochwalić niespodziewanym odwetem, jaki
zgotował mu los.
— Pan doktor nawet nie wie, jaką będę miał brygadę od poniedziałku?
— No? — spytał doktor bez zainteresowania.
— Tych trzech, co ich wrzuciłem z sianem do rowu. Pan doktor pamięta? A oni
potem wybili mi szybę w szoferce, a ja im potem...
— Niech ich Pan Bóg wobec tego ma w swojej opiece! Co z kolacją?
Doktor bywał głodny w sposób złośliwy. Miał ochotę na jedzenie tylko wtedy, kiedy
Sylwester nie pichcił niczego w garnku, a spiżarnia świeciła pustkami. W dniach, gdy
Sylwester triumfował zorganizowawszy jakąś kurę samobójczynię lub Michał miał
szczęście w połowach — długo trzeba było prosić, żeby coś zjadł.
— Co z kolacją? — powtórzył, bo nikt nie udzielił mu odpowiedzi.
— Nie było czasu — bąknął Sylwester. — Nie miałem kiedy.
— Głupstwo — roześmiał się — nie jesteś na etacie kucharza. Pójdziemy do gospody.
— Ja dziękuję — odezwał się Hubert. Golił się w oknie, starannie badając palcami
gładkość podbródka.
Gaj grzebał w pudełku, w którym przechowywał błystki.
— Nigdzie się stąd nie ruszam — mruknął.
— Są jajka — nieśmiało zaproponował Sylwester.
— Kto ci sprzedał?
— Kurka przyniósł.
— Zapłaciłeś?
— Zapłaciłem — odrzekł Sylwester słabo.
— Dlaczego nie mówisz, żeby ci zwrócić pieniądze?
— Kiedy miałem powiedzieć? Jeszcze nie zjedzone. — Doliczył Kurce za te jajka pół
dniówki. Michał, który podpisywał listę płacy, nie zwrócił na to uwagi, teraz jednak słowa
doktora mogły obudzić jego podejrzenie. — Jajecznica? — zawołał pośpiesznie.
Już samo słowo zapachniało wonią przyrumienionego boczku i skwierczących na nim
jaj.
— A boczek jest? — spytał doktor.
— Jest jeszcze kawałek.
— No więc dobrze, niech będzie jajecznica.
— Ja dziękuję — odezwał się znowu Hubert. Miał jechać z Celką na kolację do miasta,
obiecała zabrać samochód. — Ojciec mnie zabije — mówiła, ale pokazywała przy tym
wszystkie zęby w uśmiechu. Wierzyła, że jak długo nie ma nic poważnego na sumieniu
potrafi wytłumaczyć się przed starym. Wciąż byli na etapie pocałunków i objęć.
Przyzwyczajony do szybkich sukcesów w innych sytuacjach, nie osiągnął niczego więcej.
Sam nie zdawał sobie sprawy, ile uroku odkrywał w tym niespodziewanym oporze. Nawet
zaczął liczyć, choć nie było tego zbyt wiele: cztery pocałunki w kark, trzy w usta. Wydawał
się sobie śmieszny, ale był szczęśliwy.
— I dla Szatana dziś nic nie ma — zmartwił się Sylwester. Kroił grube plastry boczku, a
pies nie spuszczał z niego oczu. Rzucił mu skórę, ale to dla Szatana oznaczało tylko jedno
kłapnięcie zębami. Tak — pomyślał Sylwester z goryczą — obowiązki społeczne muszą się
zawsze odbijać na sprawach prywatnych.
Za to następnego dnia Piętka poczuł się rentierem odcinającym kupony od własnych
zasług.
Wstał rano, ogolił się i wykąpał w rzece, nakarmił doktora i Michała. Hubert spał snem
kamiennym, więc wyczyściwszy buty jego pastą, ostrożnie, aby ich nie zakurzyć, zszedł ze
wzgórza. Chciał usłyszeć, co ksiądz powie po kazaniu o studni i zobaczyć, jak ludzie na to
zareagują.
Kiedy przyszedł, kościół był już pełny, choć suma jeszcze się nie rozpoczęła. Stanął
sobie pod chórem, stąd najlepszy był widok i do drzwi niedaleko. Sylwester nie
przypominał sobie, kiedy ostatni raz był w kościele — okoliczności były raczej turystyczne,
nie trzymające się pamięci. W Domu Dziecka wychowanie odebrał świeckie, nie
rozpieszczany przez życie może miałby większe prawo od niejednego z tu obecnych do
strachu przed nim, ale nikt go nie nauczył szukania pomocy przed ołtarzami świętych,
których imiona widniały w kalendarzu. Patrzył teraz z podziwem i może z nie
uzmysłowioną zazdrością na ludzi, którzy obciążali cierpliwego Pana Boga swoimi
kłopotami tym chętniej, że poskarżenie się choćby w Powiatowym Biurze Skarg i Zażaleń
wymagało pisemnego podania, a tu wystarczyło tylko westchnąć i paść na kolana.
Zaraz po rozpoczęciu sumy szmer przebiegł wśród zgromadzonych pod chórem,
powiało agresywnymi perfumami — w poszumie halek weszły Ziembówny. Nie było już
miejsc siedzących w ławkach, stanęły więc w połowie między ołtarzem a chórem, tam
gdzie światło najjaśniejsze padało z witraży i gdzie wszyscy mogli je widzieć. Wyciągali
też szyje jeden przez drugiego, starzy i młodzi, chłopcy i dziewczęta — ciekawi głównie
Celki, która niezbyt często bywała w Kalińcu. I Sylwester także uległ tej fascynacji, choć z
całej duszy wolał Lenkę, pobladłą teraz i jakby pomniejszoną przy pięknej siostrze.
Podziwiał Celkę tym bardziej, że Hubert spał w baraku, jak zabity, a ona stała tu świeża i
promienna, ubrana w suknię białą i tak zwiewną, że wydawała się jednym z obłoków, na
których w głównym ołtarzu siedziała Matka Boska z małym Jezusem na kolanach. Nawet
ksiądz odwróciwszy się przy Do-minus vobiscum zatrzymał na niej przez chwilę
przywrócone ziemi spojrzenie. Celka pochyliła głowę nisko nad książką do nabożeństwa.
Spod ażurowych rękawiczek przebijał perłowy lakier paznokci.
Ale na krótki moment po kazaniu nie Celka, a Sylwester stał się ośrodkiem
zainteresowania zebranych w kościele. Ksiądz powiedział o studni i choć wyraźnie mówił o
czynie społecznym ekipy geologów, wszyscy patrzyli na niego, ponieważ on jeden był w
kościele. Doktor pisał, Hubert spał, Michał siedział prawdopodobnie nad rzeką, a tylko on
jeden był tutaj i mogli patrzeć na niego, a ludzie zawsze lubią patrzeć na tego, o kim się
mówi, tak już jest. Sylwester wyprostował się, dobrał skromny a zarazem zamyślony wyraz
twarzy — najbardziej według niego odpowiedni dla kogoś, kto jest postacią centralną
choćby krótkiej chwili, znikomo krótkiej chwili. Nawet Lenka się obejrzała i zobaczył jej
twarz również pełną podziwu, choć był to podziw z domieszką goryczy i złości.
Nie opuszczała jej ta złość, kiedy znaleźli się przed kościołem, ludzie rozprawiali
głośno o księżej agitacji za robotą przy studni, a Sylwester ukłonił się i zagadnął:
— Może się też zgłosisz na ochotnika?
— Do czego? — spytała marszcząc brwi. Celka nie zwracała na nich uwagi, oddając
ukłony i uśmiechy.
— Do kopania. Słyszałaś, co mówił ksiądz.
— Sam niech się zgłosi.
Sylwester spojrzał na nią zdziwiony. Szanował księdza może nie tyle ze względu na
sutannę, co na jego przeszłość żołnierską i serdeczność, z jaką się do nich odnosił. Nie mógł
więc sobie wyobrazić, aby ktoś ze wsi myślał inaczej.
— Jeśli chcesz wiedzieć — powiedział z naciskiem — ksiądz sam to nam
zaproponował. Ale uważamy, że przede wszystkim kto jak kto, ale młodzież... Twoi
wielbiciele będą kopać.
— Wypchaj się — burknęła.
W drzwiach zakrystii ukazała się głowa księdza. Przygładzał dłonią włosy potargane
przy zdejmowaniu ornatu. Skinął dłonią na Celkę.
Najpierw obejrzała się na obydwa boki i za siebie, żeby się upewnić, czy gest był
istotnie skierowany do niej. Potem podeszła bez pośpiechu, ostrożnie stawiając stopy na
wysokich i cienkich obcasach.
Wróciła stropiona.
— Ksiądz mnie zaprosił do siebie na rozmowę.
— Pójdziesz? — wydęła wargi Lenka. Wzruszyła ramionami.
— Pójdę. Z samej ciekawości.
— Jak się ojciec dowie? Oczy Celki błysnęły.
— Nie jestem ojca niewolnicą. Mam dość tego dyktowania, co mi wolno i czego mi nie
wolno. Nie mam dziesięciu lat.
— Nie masz dziesięciu lat i dla księdza — zauważyła Lenka. — Tak sobie kiwnął na
ciebie, jakbyś...
— A co miał zrobić? Telegram do mnie wysłać? — Celka była wściekła; nie lubiła,
kiedy robiono uwagi, w dodatku potwierdzające jej własne uczucia. Na pociechę mogła
przypomnieć sobie, że wbrew temu, co dzieliło jej ojca i księdza, była zawsze jego
ulubienicą w szkole, nigdy nie ominął okazji, żeby jej nie uszczypnąć w policzek, czy nie
poczęstować cukierkiem, w Jasełkach zawsze grała rolę najpierw aniołka, a później Matki
Boskiej. To się jakoś liczyło w ogólnej sumie wspomnień, tak nieskomplikowanych, tak
wyraźnych w tej ubogiej w wrażenia rzeczywistości. Nie wyobrażała sobie, żeby ksiądz
mógł jej zrobić przykrość, choć przeczucie mówiło, że temat rozmowy nie będzie
przyjemny.
— Mam poczekać na niego w ogrodzie czy plebanii — powiedziała. — Zostaniesz
tutaj?
Sylwester znowu się skłonił, cierpiał ostatnio na niespodziewany u niego przerost
wytworności:
— Służę towarzystwem.
— Idę do domu — burknęła Lenka. — Nie będę się wygłupiać stercząc tutaj pod
kościołem.
— Jak chcesz. Tylko ojcu ani słowa.
— A jednak się boisz!
— Wcale się nie boję, ale po co się ma wściekać.
W ogrodzie przy plebanii brzęczały pszczoły. Unosiły się rojem nad kwitnącym
zagonem maku, który Teosia posiała z myślą o bożenarodzeniowych struclach. Celka,
opowiedziawszy się przez okno pani gospodyni, którą zaalarmował skrzyp furtki i ujadanie
psów na podwórzu, przysiadła na ławce pod werandą, ostrożnie rozkładając swoją puszystą
suknię. Myśl o rozmowie z księdzem, a raczej o niewiadomej jej przyczynie, była ostra, ale
brzęczenie pszczół działało uspokajająco. Celka przymknęła oczy i wystawiła twarz na
działanie słońca.
Kiedy ksiądz się wreszcie zjawił, była bardziej senna niż ciekawa, co powie.
— Słucham — powiedziała robiąc mu miejsce na ławce. Ksiądz otarł chustką spocone
czoło. Miał za sobą sumę i dwa
chrzty. W niedzielę zwykli ludzie odpoczywają, a ksiądz pracuje.
— Celka! — zaczął zmęczonym głosem. — Czy ty musisz to robić?
Mogła odpowiedzieć, że nie wie, o co chodzi, że jest zdumiona tym pytaniem, ale ona
odpowiedziała po prostu:
— Muszę.
Ksiądz się stropił. Jeszcze z chustką przy czole patrzył z bliska w oczy Celki przerażony
ich spokojem.
— Muszę — powtórzyła. — Powinien ksiądz to zrozumieć.
— Powinienem to zrozumieć? — zawołał. — Ludzie do mnie przychodzą i mówią, że
zgorszenie szerzysz na całą wieś, że się włóczysz z tym chłopakiem po lesie...
— Włóczę się — przyznała — i żeby ksiądz wiedział, jaka to przyjemność!
— Celka!
— Nic w tym złego, przysięgam księdzu. Niech mi ksiądz wierzy. Nie ma ksiądz
powodu, żeby mi nie wierzyć. Włóczymy się po lesie, we dwoje, tylko on i ja. Ptaki
śpiewają, wczoraj zapuściliśmy się aż pod Mchowiec i widzieliśmy jelenia. Innego dnia...
— Celka!
— Ksiądz mi nie wierzy. Ksiądz wierzy tylko im. A dlaczego oni do księdza nie latają,
kiedy sami wytłukują stogi siana i trawę nad rzeką? Bo to rzecz tutaj zwyczajna,
prawda? I wszystko jest w porządku, nawet grzech między swoimi nie jest grzechem. Nie
robię nic złego — krzyknęła. — Przynajmniej dopóki mnie do tego nie zmuszą!
— Celka! — powtórzył znowu przerażony ksiądz. Nie potrafił się zdobyć na nic więcej
ponad to jedno słowo, w którym poza wszystkimi innymi odcieniami, był także i
podziw.
— Nie robię nic złego — powiedziała jeszcze raz, już łagodniej i ciszej, może nawet z
nie uzmysłowionym żalem. — Czy człowiek nie ma w życiu prawa do odrobiny
przyjemności? Niech ksiądz sam powie. Wyszłam wcześnie za mąż, jeszcze mogłabym
być panną z dobrych pięć lat. Ale wiedziałam, że ojca nic tak nie ucieszy, jak moje dobre
zamążpójście. Oczekiwał tego ode mnie. Ile razy przyjeżdżałam do domu na ferie, zawsze
miał do mnie jakby żal, że nie z narzeczonym. Więc zrobiłam to dla niego. Nie —
przymknęła powieki — nie narzekam. Mój mąż jest porządnym, mądrym człowiekiem, ale
— otworzyła oczy i ksiądz aż się cofnął na ławce — czy człowiek nie ma już prawa do
żadnej przyjemności? Nic dla siebie? Życie raz na zawsze zamknięte?
— Moje dziecko — szepnął ksiądz bezradnie. — Moje dziecko!
— Wiem, co mi ksiądz powie, co mi ksiądz powinien powiedzieć, ale proszę mi tego
zaoszczędzić. Pamiętam przecież coś jeszcze z lekcji księdza i proszę mi wierzyć —
uśmiechnęła się po raz pierwszy i na krótką chwilę była to dawna Celka, którą się dobrze
znało — do tej pory są to moje najmilsze wspomnienia. Ale przecież — uczyniła szeroki
ruch ręką — człowiek się jednak oddala, oddala się coraz bardziej, od tego co było, od
siebie...Milczała przez długi czas i ksiądz także nie czuł potrzeby mówienia.
— Ksiądz mnie zaprosił na rozmowę — zaczęła znowu, ciszej nieco niż przedtem — i
bardzo to sobie cenię, że ksiądz wciąż mnie jeszcze uważa za kogoś stąd, i ja wcale nie
pragnę, żeby tak o mnie nie myślano. We Wrocławiu zawsze mówię, że jestem dziewucha
ze wsi, tam to nawet ma jakiś smak i wdzięk. Ale ja coraz mniej jestem stąd, na to nie ma
rady. Tego nie da się zatrzymać, człowiek się oddala od wszystkiego, co zostawia za sobą.
— Po co to mówisz, moje dziecko?
— Po co? — krzyknęła. — Niech ksiądz nie myśli tylko, że się usprawiedliwiam. Nie
mam się z czego usprawiedliwiać. Na to jeszcze czas.
— Czas?
Znowu się uśmiechnęła, ale już nie tak jak wtedy, kiedy mówiła o jego lekcjach.
Błysnęło w tym uśmiechu coś zniewalająco złowrogiego i pokornego zarazem wobec
własnej słabości.
— Czy człowiek wie, co zrobi jutro?
Ksiądz odwrócił głowę i patrzył na pszczoły brzęczące nad fiołkowym zagonem maku.
Zbliżało się południe. Upał stawał się duszny i ciężki, senność niedzieli unosiła się w
powietrzu jak czad. Iluż to już ludziom patrzył w oczy, bojąc się o to, co zrobią jutro?
Buntowali się, grzeszyli — ale to jednak było życie! Potężne, niespokojne, rwące wciąż
naprzód poprzez wszystkie tamy i zapory, życie cudowne i wspaniałe — wielka, bezustanna
pokusa od narodzin po śmierć.
— Ksiądz się modli? — przeraziła się Celka. Odwrócił głowę, ale nie patrzył na nią.
— Powinienem, moje dziecko.
— Przepraszam księdza.
— Nie, to nie ze względu na ciebie.
— Czy mogę już iść?
— Tak. Dziękuję. I nie miej mi za złe.
— Głupstwo — roześmiała się niezbyt szczerze. — Z przyjemnością tu przyszłam. I
tak chciałam księdza odwiedzić.
— Szkoda, że nie zrobiłaś tego do tej pory.
— Bo — zawahała się — wciąż myślałam, że sama sobie z tym poradzę. Ale nie, nie
potrafię.
— O czym mówisz?
— O ziemi. O ojcu. Ksiądz wie, że on się z tym nie pogodzi.
— Nie ma jeszcze nic pewnego — rzekł ksiądz powoli.
— Myślę, że nie trzeba się łudzić. To tylko zostawia mniej czasu na działanie.
Przyjechałam tutaj w nadziei, że uda mi się ojca przekonać, że pomogę mu, żeby jakoś
lepiej to zniósł. Mógłby przenieść się bliżej mnie, założyć ogrodnictwo albo pasiekę,
mógłby w końcu w ogóle nie pracować i mieszkać u mnie, przecież stale nie będzie mógł
robić.
— Nie chce? — zapytał ksiądz cicho.
— Nie. Ksiądz o tym dobrze wie. Boję się o niego.
— Cóż ja — ksiądz rozłożył ręce.
— Wiem, że ksiądz mu nigdy... nie przebaczy tamtego. Ale przecież teraz to wspólna
sprawa, to jakieś wspólne nieszczęście...
— Nie widzę w tym żadnego nieszczęścia — rzekł twardo. Podniosła głowę i przez
chwilę mierzyli się oczyma.
— Ani ja — odpowiedziała. I dla mnie byłoby to obojętne, słusznie podjęte
postanowienie. Ale ja tutaj mam ojca, który nie może się z tym pogodzić, a ksiądz ma całą
parafię. Czy można być obojętnym?
— Celka! — zawołał ksiądz tym razem już ani przerażony, ani zdumiony, tylko po
prostu zły. Nie wyobrażasz sobie chyba... Jaka jest według ciebie moja rola w tym
wszystkim?
— Trzeba ludziom tłumaczyć, że to jest konieczne, że wszelki opór... Ach, bo ja wiem?
-— zawołała ukrywając twarz w dłoniach. — Boję się, niech ksiądz mi wybaczy.
Ksiądz głos miał twardy, podniesiony prawie, choć bardzo się starał, żeby nie krzyczeć:
— Choćbym nawet to robił, choćbym tłumaczył ludziom, że tak musi być, że
trzeba się poddać, że wszelki opór jest nonsensem, twój ojciec i tak nie chodzi do kościoła,
nie dotarłoby to do niego. A inni ludzie, jak mi się wydaje, znoszą to spokojniej.
Celka wstała z ławki, nie podnosząc głowy, długo wygładzała dłońmi spódnicę.
— Przepraszam księdza — szepnęła. — Naplotłam tutaj głupstw. Ale myślałam...
— Co myślałaś?
— Że będzie można mu pomóc.
— Owszem — rzekł ksiądz powoli. — Można mu pomóc. Przypomnij ojcu,
przypomnij mu ode mnie, że ziemia, której teraz broni — nie jest jego.
— Niecała! — krzyknęła Celka.
— Poza tym kawałkiem, który wziął po twojej matce. Ale reszta jest nie jego. Dostał ją
tylko na siedemnaście lat, a teraz ci sami ludzie, którzy mu ją dali, przeznaczają ją na inny
cel. To nie powinno boleć.
Celka oddychała szybko, sprawiała wrażenie, że się dusi.
— Ksiądz jest... ksiądz jest...
— To nie powinno boleć — powtórzył ksiądz łagodnie. — Powtórz mu to ode mnie i
przekaż mu moją nadzieję, że...
— Nic mu nie powiem. Nic! Ani słowa! — znowu krzyczała prawie nieprzytomna z
wściekłości. — Nie darowałby mi tego, że tu przyszłam. Nienawidzi księdza tak samo, jak
ksiądz jego. Więcej! Jeszcze więcej!
Zaniepokojona twarz Teosi ukazała się w oknie.
— Nic, nic, Teosiu — uspokoił ją ksiądz. — Tak sobie tylko rozmawiamy.
Celka wyjęła z torebki chustkę i długo wycierała nią oczy. Były suche, nie należała do
kobiet, które płaczą zbyt łatwo. Ale wycierała je zaciekle, aż dopiero teraz wyglądały
zaczerwienione i obrzękłe.
— Czy ksiądz przynajmniej wie, kiedy to nastąpi?
— Nie wiem.
— Nie starał się ksiądz dowiedzieć?
— Ty także masz okazję postawić to pytanie.
— Nie poruszamy nigdy tego tematu.
— Szkoda. Mogłabyś coś zrobić dla swego ojca. Ten chłopak nie-wie prawdopodobnie,
ile miałby ci do zaofiarowania.
Twarz Celki spłonęła ciemnym rumieńcem i księdzu wreszcie zrobiło się jej żal. Jej i
siebie, czerwcowego południa, które powinno przynieść chwilę piękniejszą i lepszą niż ta.
— Przepraszam cię, Celka — powiedział.
Wkładała chustkę do torebki i ta czynność zajęła jej bardzo dużo czasu.
— Ja księdza także.
— Może zjadłabyś ze mną obiad?
— Nie, dziękuję. Lenka już jest dawno w domu. Nie powiem przecież ojcu, że byłam u
księdza na obiedzie. A jeśli nie powiem, gdzie byłam, pomyśli od razu...
— Aha! Więc i ojciec się orientuje.
— Donoszą mu ludzie tak samo, jak księdzu.
— Uważaj, Celka!
— Uważam. Kłamię, jak mogę, proszę księdza. Uśmiechnęła się, ukłoniła i przeszła
wzdłuż grzędy maków, a ksiądz stał i patrzył, dopóki nie zniknęła za zieloną ścianą
jaśminu, który wysokim żywopłotem okalał sad.
XVIII
— Smolak Wiktor, Reszka Zenon i Kowalczyk Antoni — choć nazwiska były tylko
trzy, Sylwester sporządził listę i odczytał ją z nadmierną sytysfakcją. Ludzi do kopania
studni zgłosiło się więcej, ale zrezygnował z nich twierdząc uparcie, że wystarczy mu ta
mała brygada wyznaczona przez Wieczorka. — Jak się robotę raz pokaże — powtarzał.
— Nie taka znów skomplikowana ta robota — zbuntował się Kowalczyk. — Machać
szpadlem każdy potrafi.
— Każdy? — powtórzył z ironią Piętka. — Powinieneś być dumny z tego, że nie
każdy. — Układał w jednym miejscu bryły wydobytego z wykopu torfu. Wieczorem mieli
się im przyjrzeć, miał nawet przyjść doktor, nie wolno było zlekceważyć żadnej okazji.
Chłopcy jednak z trudem pojmowali swoje zaszczytne posłannictwo. Bolały ich krzyże i
ramiona, na dłoniach potworzyły się pęcherze. W dodatku wokół studni wciąż gromadził
się tłum, więc nawet narzekać nie było można, bo starzy wyjeżdżali zaraz z przykładami ze
swojej trudnej młodości, a dziewczęta się śmiały.
— Na zabawie żadna z wami nie zatańczy — mruknął Sylwester.
Udali, że nie słyszą. Te rozmowy o zabawie, wciąż prowadzone przy studni, także
działały im na nerwy.
— Dla jednych tańce, a dla drugich robota — odezwał się Reszka, powoli prostując
swój obolały grzbiet. — Nogą nie będę mógł ruszyć, jak przyjdzie co do czego.
— Nie musisz — powiedział Sylwester. — Ostatecznie wsi przybyło czterech tancerzy.
Dziewczęta się roześmiały. Nie podzielały uprzedzeń rodziców, chciały tańczyć, a
każdy nowy tancerz był nową nadzieją.
— Tańczycie twista? — rzucił Sylwester w rozchichotany tłum.
Żadna nie odpowiedziała.
— No, to ja was nauczę.
— Uspokój się — powiedział Michał. Umocowywał krąg ocembrowania na
trójnogu i przysłuchiwał się dyskursowi Sylwestra.
— Dlaczego? Pan inżynier by nie zatańczył? Gaj spojrzał na niego z politowaniem.
— Nie marzę o niczym innym.
— Bo pan inżynier młodości w sobie żadnej nie ma. Tylko te wędki.
— Ale ryby lubisz jeść?
— Co robić? Jak nie ma nic innego — myśl Sylwestra przeniosła się od spraw
romantycznych ku codziennym. — Muszę się wybrać gdzieś Agatką, może mi kura jaka
wpadnie.
— Ty sam wpadniesz, jeśli nie przestaniesz uprawiać tego procederu.
Sylwester rozejrzał się, czy chłopcy tego nie słyszeli i odwzajemnił się pytaniem:
— Ale pan inżynier rosołkiem nie gardzi?
Nadszedł Hubert, który był u Teosi na świeżej maślance.
— Nawet na plebanii mówią o zabawie.
— Czy Teosia się wybiera?
— Tego nie zdołałem odgadnąć, ale w każdym razie wykazuje pewne podniecenie.
— Jeśli się rzeczywiście zdecyduje, będziemy musieli ją obtańcowywać przez cały
wieczór. Za te wszystkie kolacje.
— A! — zawołał Hubert. — Jednak się wybierasz.
Ni stąd, ni zowąd wiadro wyciągnięte z dołu objawiło jakieś łupki, nad którymi Michał
zaraz się pochylił.
— Staram się — mruknął tylko — dostosować do ogólnych marzeń.
Spuszczono w dół następne ocembrowanie. Reszkę zastąpił w wykopie Kowalczyk.
— Buty! — krzyknął. — Gumowe buty! Nie będę tak stał w tym bajorze.
Wieczorek, który od rana wiedział, że ma postarać się o gumowe buty i czerpaki, jakby
w ziemię się zapadł. Nie było go ani w urzędzie, ani w gospodzie — nawet Mądrzak nie
wiedział, co się z nim stało.
— Wychodzić z wykopu — zawołał Michał. A gdy Kowalczyk stał na dnie
niezdecydowany, wyciągnął do niego rękę. — Poczekamy na buty — powiedział do
chłopców.
— Co pan, panie inżynierze? — oburzył się Sylwester. — Jak długo będziemy się z
tym bawić? Nie zna pan Wieczorka?
— Czekamy na buty — powtórzył Gaj.
Chłopcy spojrzeli na Sylwestra z satysfakcją. Rozsiedli się na trawie i zapalili.
Poczęstowali też inżynierów. Sylwestra nie. Dopiero Wiktor po pewnej chwili wyciągnął ku
niemu swoją paczkę.
— Dziękuję — mruknął Sylwester — dopiero co paliłem. Same rogate dusze —
pomyślał Gaj. — Ja też byłem taki,
tylko potem przytarły mi się te rogi. Oni to jeszcze mają przed sobą. Będzie ich trochę
bolało, a także i sami zadadzą niemało bólu.
— Panie inżynierze — zagadnął Kowalczyk. Był to ten mały, nie wyrośnięty i przez to
bardzo czupurny. — Jak to może być? Ludzie czegoś nie chcą, a jednak im się to robi?
— Co masz na myśli?
Chłopak wydłubywał jakieś nasiona i liście z leżącej przed nim bryły torfu.
— Nas. Kaliniec!
Michał zastanowił się bezradnie nad długim ciągiem myślowym, który trzeba by
wywieść, aby przedstawić choć w zarysie trudną drogę ludzkości ku postępowi i
cywilizacji. I opór, jaki nieraz stawiała na tej drodze. Nie miał nadziei, aby kilka zdań, które
by powiedział na ten temat, mogło uzupełnić brak edukacji — i dobrej woli — chłopaka.
Mógł też zapytać: Telewizję lubisz? A radio? A kino? Chłopak odpowiedziałby: Bardzo!
Wtedy by mu powiedział: Dlaczego chcesz pozbawić tego wszystkiego innych? Wywód był
dobitny i prostacki, i choć takiego chyba właśnie wymagały okoliczności — Michałowi nie
chciało się ust otworzyć, aby mówić o tym wszystkim. I w braku, i w posiadaniu racji może
się kryć cierpienie — nie to było zaskakujące. Zdumiewała go własna słabość, której nie
doznawał dotąd w podobnych okolicznościach.
— Potrzebny jest nam prąd — powiedział tylko.
— To prawda — odparł Kowalczyk, a chłopcy patrzyli na niego w napięciu. — Ale
dlaczego akurat my...
— A dlaczego inni? W waszej wsi, pod waszą wsią zalega złoże węgla. Bogata,
szczęśliwa ziemia. Powinniście jej pozwolić, aby dała z siebie wszystko, na co ją stać.
Czuł, że każde zdanie było wielkim oszustwem wobec smutku i rozpaczy ludzi, którzy
musieli opuścić swoje. Jeśli się ich przekona, jeśli zrozumieją — czy będą mniej cierpieć?
— Gdyby ten węgiel odkryto w jakimś miejscu pustym, gdyby to był las czy grunt
państwowy...
— Michał! — wtrącił Bobrowicz. Prawdopodobnie nie mógł tego słuchać.
— Tylko te rzeczy nowe, które nie niszczą starych, przychodzą bez bólu. Wszystko
inne trzeba przecierpieć.
— Michał! — powtórzył Bobrowicz.
Gaj odwrócił się, żeby Hubert nie mógł widzieć jego twarzy. Zazdrościł mu, że mógł
być spokojny, że nie uległ prowokacji mówienia, bezsensownego, niezgrabnego mówienia
do tych ludzi, którzy stanęli samotni wobec przewyższającej ich siły konieczności. Nawet
jeśli musiało się być przeciwko nim, można było być z nimi — to dodawało jakiejś otuchy,
tworzyło nadzieję, że zostanie coś uratowane z tego, co się traciło, i urośnie bardziej,
wzmocni się to, co miało powstać.
— Panie inżynierze — odezwał się teraz Reszka. Wyższy był od Kowalczyka, ale choć
też niewysoki, bary miał rozrośnięte i długie mocne ręce. — Panie inżynierze! A czy...
takiej kopalni przecież nie mierzy się na metry... Gdyby ją trochę przesunąć? Może Kaliniec
dałoby się uratować?
Sylwester się roześmiał, ale nawet Bobrowicz spojrzał na niego złym okiem. I wtedy
Sylwester, dla którego pięt każda ziemia była dobra, byle tylko gładko przesuwała się mu
pod nogami, pojął w końcu coś z tej obcej dla niego sytuacji. Umilkł i tak jak chłopcy
począł wydłubywać z torfu resztki roślin.
— Nie — powiedział Michał — nie da się kopalni przesunąć Mierzy się ją właśnie tak
— na metry. I nie da się nic zrobić, ponieważ ziemia ujawnia każde kłamstwo. Nie urodzi ci
pszenicy ani buraków, jeśli jest tylko żytnia — prawda? Nie da się z nią nic zaszachrować.
Chłopcy milczeli.
— Jest jeszcze inna rzecz, inna sprawa, o której powinniście myśleć. Przywiązanie do
ziemi jest pięknym uczuciem i nikt nie ma prawa go lekceważyć. Ale istnieje wiele
sposobów, żeby to przywiązanie okazać. Żeby być blisko ziemi, czuć swoją z nią
zależność — tę więź najmocniejszą, która pozwala człowiekowi wiele znieść i wiele
zrozumieć. Nawet to ostatnie.
Pięć dni, pięć wieczorów, które spędzili przy budowie studni, trwała ta rozmowa.
Ocembrowania spadały coraz niżej, w górę wędrowały ciężkie wiadra, a w przerwach na
papierosa i wyprostowanie grzbietu padały pytania i oczekiwano odpowiedzi.
Ludzie cisnęli się teraz wokół studni tłumem, aż trzeba było nawoływać, aby nie
przeszkadzali w robocie. Odsuwali się, gdy szły w ruch czerpaki, zacieśniali krąg, gdy
mężczyźni sięgali po papierosa. Michał nie miał uczucia, że coś osiągnął, czuł co najwyżej
ulgę zbliżenia, jakiegoś najsłabszego kontaktu, który — jeśliby nawet miał okazać się
złudzeniem — był mu potrzebny bardziej niż im. Kiedy przedostatniego wieczoru, jaki
spędzili przy studni, ktoś przyniósł skopiec mleka jeszcze ciepłego po udoju i podał mu
pełen kubek, zapytał żartem:
— Nie zatrute? Roześmiali się wszyscy.
— Niech pan inżynier pije bez obawy — odezwał się ktoś z tłumu. — Jutro poprawimy
czymś mocniejszym.
— W porządku — odpowiedział. Nie wybierał się na zabawę, ale nie chciał im tego
mówić, żeby uniknąć próśb i namawiań. Hubert zresztą też nie szedł ze względu na Celkę,
która nie mogła zabłysnąć na kalinieckiej zabawie ze strachu przed ojcem. Ziemba gniewał
się na wieś za to, że przyjęła studnię od geologów, ponieważ zaś zabawa odbywała się na
rzecz studni i na cześć studni — jego córki nie mogły brać w niej udziału.
Barak pod lasem miał więc reprezentować tylko Sylwester. Buntował się przeciwko
takiemu osamotnieniu, mimo że Hubert pożyczał mu swoją najlepszą koszulę i ciemny
krawat, który teraz sam prasował przez mokry ręcznik.
— Poproś szefa — powiedział. — Wciąż siedzi przy tym pisaniu. Chłop oszaleje.
— Kto oszaleje? — zagrzmiało z głębi baraku.
— Doktor! — odkrzyknął wcale niespeszony Hubert. — Chcemy doktora wyprawić na
zabawę.
Caban ukazał się na progu w rozchełstanej do pasa koszuli, nie ogolony.
— Mnie? Na zabawę? — zapytał.
— No, co takiego? Tańczyć doktor nie umie?
— Umiem. A dlaczego młodzież nie idzie? — Przesunął dłonią po trzeszczącej pod
palcami brodzie.
— Młodzież idzie. Właśnie prasuję młodzieży krawat.
— Myślę o was.
— Michał nie chce. Boi się, żeby go na rękach nie zaczęli nosić po tym, co dla nich
zrobił i co do nich gadał. A ja — rozłożył ręce — siła wyższa.
— No, ale jakże tak — zaniepokoił się doktor — chłopak sam pójdzie?
— Bać nie ma się czego. Teraz taka komitywa ze wszystkimi, że mu włos z głowy nie
spadnie.
Sylwester czesał właśnie te włosy, z których miał nie utracić mi jednego. Nie mógł
sobie dać rady ze swoją trudną fryzurą. Moczona i przygładzana płowa palma odskakiwała
niczym sprężyna przy pierwszym poruszeniu głową.
— Przyniosę ci brylantyny — zaofiarował się doktor rad, że \o już nikt nie namawia na
tańce.
— Dziękuję! — Sylwester był szczerze wzruszony. Hubert
— W porządku — odpowiedział. Nie wybierał się na zabawę, ale nie chciał im tego
mówić, żeby uniknąć próśb i namawiań. Hubert zresztą też nie szedł ze względu na Celkę,
która nie mogła zabłysnąć na kalinieckiej zabawie ze strachu przed ojcem. Ziemba gniewał
się na wieś za to, że przyjęła studnię od geologów, ponieważ zaś zabawa odbywała się na
rzecz studni i na cześć studni — jego córki nie mogły brać w niej udziału.
Barak pod lasem miał więc reprezentować tylko Sylwester. Buntował się przeciwko
takiemu osamotnieniu, mimo że Hubert pożyczał mu swoją najlepszą koszulę i ciemny
krawat, który teraz sam prasował przez mokry ręcznik.
— Poproś szefa — powiedział. — Wciąż siedzi przy tym pisaniu. Chłop oszaleje.
— Kto oszaleje? — zagrzmiało z głębi baraku.
— Doktor! — odkrzyknął wcale niespeszony Hubert. — Chcemy doktora wyprawić na
zabawę.
Caban ukazał się na progu w rozchełstanej do pasa koszuli, nie ogolony.
— Mnie? Na zabawę? — zapytał.
— No, co takiego? Tańczyć doktor nie umie?
— Umiem. A dlaczego młodzież nie idzie? — Przesunął dłonią po trzeszczącej pod
palcami brodzie.
— Młodzież idzie. Właśnie prasuję młodzieży krawat.
— Myślę o was.
— Michał nie chce. Boi się, żeby go na rękach nie zaczęli nosić po tym, co dla nich
zrobił i co do nich gadał. A ja — rozłożył ręce — siła wyższa.
— No, ale jakże tak — zaniepokoił się doktor — chłopak sam pójdzie?
— Bać nie ma się czego. Teraz taka komitywa ze wszystkimi, że mu włos z głowy nie
spadnie.
Sylwester czesał właśnie te włosy, z których miał nie utracić ani jednego. Nie mógł
sobie dać rady ze swoją trudną fryzurą. Moczona i przygładzana płowa palma odskakiwała
niczym sprężyna przy pierwszym poruszeniu głową.
— Przyniosę ci brylantyny — zaofiarował się doktor rad, że go już nikt nie namawia na
tańce.
— Dziękuję! — Sylwester był szczerze wzruszony. Hubert dawał mu koszulę i krawat,
Michał swoją nową welwetową kurtkę, a teraz doktor uzupełnił jego toaletę brylantyną.
Przestał już myśleć o tym, że idzie sam. Ostatecznie nie potrzebował niańki.
— Tylko, Sylwester! — powiedział doktor surowo. — Wiesz, co mam na myśli?
— Wiem, panie doktorze.
— Nie potrzebujemy mówić na ten temat?
— Nie, panie doktorze.
— Pamiętaj, że nas w pewnym sensie reprezentujesz. Sylwester chciał zapytać,
dlaczego w pewnym sensie, ale uznał za stosowne nie przedłużać dyskusji.
— Pamiętam, panie doktorze.
— No, to dobrej zabawy!
— Dziękuję. Mówi się: złam kark, panie doktorze.
— Wobec tego — złam kark! Sylwester okręcił się na pięcie.
— Jak wyglądam?
— Wspaniale! — orzekł Hubert, który uważany był, przynajmniej na wzgórzu, za
arbitra elegancji.
Sylwester skierował się najpierw ku ścieżce przez krzaki, ale potem zmienił zamiar i
skręcił ku brzozowej drodze. Roześmiali się patrząc na to i pokiwali mu ręką.
— Boże drogi! — powiedział doktor.
Michał zostawił skrzynki z ziemią wydobytą przy kopaniu studni.
— Co się stało?
— Na razie nic. Myślę o tym, co się stanie z Sylwestrem, kiedy skończymy tu pracę.
— Myśli doktor o mieszkaniu?
— Przede wszystkim.
— Wróci do Domu Dziecka — powiedział Hubert. — Będą musieli go przyjąć. A przy
najbliższej sposobności znowu zabierzemy go ze sobą w teren.
— Wciąż nie będzie wracał do Domu Dziecka.
— Może jakiś hotel robotniczy?
— Wierzysz w cuda? Instytut to nie fabryka — Michał usiadł na progu i przywołał
Szatana. — Dwóch mamy delikwentów, z którymi nie wiadomo co począć.
Pies jakby zrozumiał, że o nim mowa, postawił uszy i zakręcił puszystym ogonem.
— Przecież mówiłeś, że go zabierze ta była panna Kaliniecka. Michał wyciągnął rękę i
pogładził psa po głowie.
— Ale przecież on jest nasz.
— Wiecie — powiedział doktor — głupiejemy zupełnie na tej wsi. Zrobiły się z nas
sentymentalne baby. Do czego to podobne? Rozczulamy się nad psem, nad...
— ...bezdomnym wyrostkiem — wyręczył doktora Hubert.
— Kopiemy opornym chłopom studnię, ciaćkamy się z Ziembą, zamiast...
— Zamiast? — to pytanie postawili obydwaj młodzi.
— Dajcie mi święty spokój! — doktor przedtem żartował, a teraz zaczynał być
naprawdę zły.
— Ziemba to już specjalność szefa — poprawił Gaj.
— Zobaczycie w przyszłym tygodniu, jaka to moja specjalność.
— Co szef projektuje?
— Do diabła, przecież kiedyś skosi ten swój kminek. Nie dopuści do tego, żeby mu
się obsypał na polu. Można uzyskać do trzydziestu tysięcy złotych z hektara.
— Myśli więc doktor?
— Że chyba w przyszłym tygodniu zrobi żniwa. Przeprowadzimy wiercenia i to by już
chyba było wszystko — doktor stał przed barakiem i patrzył na leżącą pod światłem
księżyca wieś. Rzeka płynęła migocąc połyskliwym grzbietem węża sunącego wśród
zieleni. Sady znieruchomiały w wieczornej ciszy i ściana lasu, którą mieli za plecami,
stała też nieruchoma i ciemna. Po trawie, nisko przy ziemi zwilżonej rosą, pełzł
nieokreślony a przejmujący zapach lata. — I to by było wszystko — powtórzył doktor. —
Pomału będziemy mogli się stąd zabierać.
Milczeli i doktor także nie mówił nic, bo tak samo, jak oni nie lubił rozstań i choć
powinien był przyzwyczaić się do nich, choć miał za sobą i te, które uodporniają człowieka
na wszystkie inne — czuł zawsze jakiś smutek żegnając miejsca, z którymi choć na krótko
się związał. I ludzi. Ludzi także.
— No, tak — Michał ocknął się pierwszy. — Co zrobimy z Szatanem? I z
Sylwestrem?
— Trzeba przyznać, że na Szatana łatwiej znajdzie się amator. — Hubert przysiadł
obok Michała na schodach i także zaczął gładzić psa po uszach i ciepłym jak aksamit
pysku. Szatan przymknął oczy i tylko wzdychał od czasu do czasu z rozpierającej jego psie
serce rozkoszy. Lubił, gdy się nim zajmowano, a niezbyt często doświadczał tej radości.
— Bardzo się do nas przywiązał — rzekł doktor cicho.
— Bardzo — szepnął Michał.
— I jak prędko! — dorzucił Hubert.
— Ale najwięcej do Sylwestra — powiedział znów Michał — i dlatego nie można go
oddać tej byłej pannie Kalinieckiej. Miałby u niej na pewno dobrze, ale myślę, że byłoby
mu brak chłopaka. I nas... wszystkich. Skoro się do nas przywiązał.
— A niech was wszyscy diabli! — krzyknął znów doktor, ruszając do drzwi. —
Sentymentalne, rozlazłe baby! Wolę iść spać, niż wysłuchiwać tych... — nie dokończył. Od
brzozowej drogi dochodziły jakieś głosy.
— Kogóż tam niesie? — mruknął Hubert wstając, żeby lepiej zobaczyć.
— Może ksiądz miał widzenie, że trzeba nas dzisiaj rozerwać i przychodzi na
czwartego?
— Sam do siebie by przecież nie gadał.
— Szkoda! — rzekł doktor. Aż go palce zaswędziły, tak chętnie przesunąłby między
nimi talię gładkich kart.
Niespodziewanymi gośćmi okazali się Wieczorek i rudy Ko-walczyk. Przychodzili —
jeden „po linii gromady", drugi „po linii ZMS" zaprosić inżynierów na zabawę.
— Jak to tak? — wołał Wieczorek. Był już po setce i policzki gorzały mu rumieńcem.
W odświętnym garniturze i w krawacie wydawał im się prawie kimś obcym. — Ludzie
czekają! Świętujemy studnię, a inżynierów nie ma!
— Właśnie! — dorzucił Kowalczyk. Też nie był na czczo. — Młodym powiedziałem,
że panowie będą.
Teraz mówili na zmianę przekrzykując się nawzajem:
— Czy można ludziom zrobić taki zawód?
— Nikt nie tańczy! Wszyscy czekają! Stoją przed świetlicą i czekają!
— Studnia nie oblana nie będzie miała wody!
— Jak Boga kocham, w naszej wsi taki zwyczaj!
— Powiedzieli nam, że sami mamy nie wracać.
— Ludzie czekają, nie tańczą.
— Nie ruszę się stąd, jak mi Bóg miły! Będę tu siedział do rana!
— Ja też nie mam się tam po co pokazywać. Ludzie nie tańczą.
— I nie piją. Bufet klapę zrobi. Mądrzak sobie z głowy włosy wyrywa.
— Ludzie nie tańczą.
— Taki zawód! I baby czekają, i dziewczyny!
— Nie tańczą!
Doktor spojrzał błagalnie na Michała i Huberta.
— Jeśli chodzi o mnie — przesunął dłonią po chropowatej brodzie, która go teraz
uratowała — to proszę mi wybaczyć. Jestem zupełnie nie przygotowany i mam bardzo pilną
pracę Młodsi mnie zastąpią.
Hubert dotknął kołnierzyka swojej sportowej koszuli.
— My też jesteśmy nie przygotowani. Chyba, że przyjmiecie nas, jak stoimy.
— Po co ta mowa, panie inżynierze? — zawołał Kowalczyk. — Tylko niech pan
inżynier nie zapomni magnetofonu.
— Magnetofonu? — zdziwił się Hubert.
— Wszyscy wiedzą, że pan inżynier ma. Przecież słychać, jak się szosą jedzie.
Bobrowicz, acz niechętnie, zabrał magnetofon i ruszyli wreszcie odprowadzani pełnym
ulgi spojrzeniem doktora.
Na miejscu, w świetlicy gromadzkiej, gdzie odbywała się — a raczej w braku muzyki
nie odbywała się — zabawa, cała rzecz wyjaśniła się błyskawicznie. Mądrzak, żeby
uchronić się przed ewentualnym deficytem, nie sprowadził w ogóle żadnej orkiestry. Liczył
na radio i adapter, w którym akurat przepaliła się lampa. Tak więc jedynie magnetofon
Huberta mógł uratować sytuację i fundusze wydatkowane na studnię.
— Daliśmy się nabrać — mruknął Bobrowicz. — Nie widziałem w życiu większych
idiotów! Pójdę zaraz do bufetu i zaleję się ze wstydu przed samym sobą.
— Ale przedtem włącz im taśmę. Tak czy siak, jesteś bohaterem wieczoru, trzeba na to
zasłużyć.
Pod ścianą stał równo ustawiony rząd krzeseł. Tylko dwa z nich były zajęte, właśnie w
środku między pięcioma pustymi z lewej i pięcioma pustymi z prawej strony. Siedzieli na
nich Sylwester z Teosią. Coś krępująco odświętnego było w ich zachowaniu, świadomość
własnej inności, widzianej podwójnie — oczyma własnymi i cudzymi. Teosia była w
kretonowej piekielnie wykrochmalonej sukni, białej w granatowe grochy. Nieśmiały dekolt
ukazywał chude obojczyki. Na kolanach trzymała ciężką skórzaną torebkę, którą gładziła
raz po raz rozbieganymi palcami. Sylwester w bardzo wyszukanej pozie, która miała na
celu uchronić kant spodni przed załamaniem, usiłował bawić ją rozmową.
Ale kiedy tylko z taśmy magnetofonu popłynęła samba, stracił wątek, powiódł
roztargnionym spojrzeniem po świetlicy i zbyt pośpiesznie przeprosiwszy Teosię, rzucił się
ku piersiastej blondynce, która stała wśród innych dziewcząt cisnących się przy drzwiach.
Michał westchnął i ruszył ku osamotnionej księżej gospodyni. Kiedy się przed nią
skłonił, zarumieniła się i niezupełnie wiedziała, o co mu chodzi.
— Nie zatańczy pani ze mną? — objął ramieniem kruche ciałko Teosi i uniósł ją prawie
na środek sali. Coś tam do niego mówiła, chichotała i mruczała, ale niewiele dochodziło do
niego z tej odległości, jaka dzieliła ich głowy. Czuł chrzęst łamiącego się między nimi
wykrochmalonego perkalu i — mimo że Teosia pojęcia nie miała o sambie, a nogi z tego
powodu mnożyły się jej cudownie, tak że dochodził go z dołu zwielokrotniony tupot i
bieganina — nie uważał, żeby zrobił zły wybór. Przynajmniej miał niezachwianą pewność,
że sprawia sobą przyjemność drugiej osobie, a ileż takich okazji ma w życiu człowiek?
Poprosił ją i do następnego tańca, który okazał się bliższy mglistym wspomnieniom
choreograficznym Teosi, jako że to był walc. Bezładny tupot wokół jego stóp uładził się
jakoś i uspokoił, płynęli jako tako zgodnie pod ścianami świetlicy niczym wokół brzegów
morskich gęsto obstawionych przez penetrujące latarnie.
Teosi to nie przeszkadzało, mógł w tej chwili patrzeć na nią cały świat. Była
zachwycona, szczęśliwa, promieniejąca. Pan Michał zawsze wydawał się jej najbardziej
interesujący z czterech panów, którzy mieszkali w baraku pod lasem. Doktor był zbyt
nieprzystępny, pan Hubert wykazywał za wiele wszelkiego niepokoju, a Sylwester miał
jeszcze mleko pod nosem. Za to pan Michał był mężczyzną, który musi zrobić wrażenie na
każdej kobiecie, nawet panna Kaliniecka, choć mężatka i na pewno w świecie widziała
niejedno, postawiła na pana Michała oczy jak reflektory od samochodu, a potem pognała z
nim na wzgórze, aż ksiądz proboszcz się za nią wstydził. I teraz pan Michał wybrał do tańca
właśnie ją — w życie Teosi, przyciemnione parą buchającą z wiecznie aktywnych garnków
w kuchni plebanii, wstąpił mały promyczek wszystko rozjaśniającej nadziei.
— Nie napije się pan inżynier? — mały Kowalczyk krążył wokół nich z dwiema
musztardówkami w ręce. Kołysała się w nich w rytm walca rozpryskująca się na boki
wódka.
— Tańczę.
— Czy to przeszkadza?
— Mnie przeszkadza.
Pan Michał nie wypił, serce Teosi wypełniło się nigdy nie zaznaną dumą. Ilu mężczyzn
okazywało taki szacunek swoim tancerkom? Boże drogi! — pomyślała, a dusiła ją prawie
wzbierająca tkliwość. — Ani razu jeszcze nie zrobiła faszerowanego szczupaka, a to był
popis jej umiejętności kulinarnych. A cielęcina duszona w czerwonym winie, młode kaczki
pieczone w cieście albo, jeśli chodziło o słodycze, kruchy tort oblewany czekoladą z górą
słodkiej bitej śmietany na wierzchu...
Kowalczyk, oblewając tańczących kołyszącym się w musztardówkach alkoholem,
dotarł do Huberta, ale Hubert tańczył zbyt żywiołowo, aby można było bezpiecznie zbliżyć
się do niego. Postanowił zatańczyć z każdą dziewczyną i żeby się nie pomylić, wydał im
kartki, które inkasował po każdym tańcu. Miał więc huk roboty i nie pozwalał sobie na
picie wódki.
Wypił Sylwester, który wciąż trzymał się swojej ciepłej tancerki, choć chłopcy starali
się mu ją odbić. Okazało się, że miała we wsi drugą lokatę po Lence, a trzecią, jeśli w
Kalińcu zjawiała się pani doktorowa z Wrocławia.
— Jak masz na imię? — spytał Sylwester, podniecony tym, że chciano mu ją odebrać.
Odwracał głowę na bok, żeby nie chuchać alkoholem w nos partnerki.
— Gienia.
— Gienia! Boże, jak ja lubię, kiedy dziewczyna ma na imię Gienia! I co ty tu robisz na
tej wsi?
— Gdzie?
— Tu, w Kalińcu. Marnujesz się tutaj, dziewczyno.
— Ale ja przecież... nic takiego...
— Sukinsyńsko się marnujesz, ja ci to mówię! Z takimi oczyma, z takimi...
— Odbijany! — krzyknął mu nad uchem Reszka. Sylwester ukazał w uśmiechu
wszystkie swoje zęby.
— Odwal się!
Gienia zachichotała. Dziewczęta lubią, gdy chłopcom wyraźnie na nich zależy.
Przy bufecie ścisk był nie mniejszy niż wśród tańczących. Królował w nim Mądrzak z
małżonką, który — jak się okazało — ujawniał poza kancelarią gromadzką o wiele więcej
swobody i pewności siebie. Bufet był sprawą poważną i nie można było byle komu go
powierzyć. Śledzie w occie, kiełbasa serdelowa i bigos, nie licząc ciastek sprowadzonych z
miasta, miały stanowić nie tylko pożywienie dla uczestników zabawy, ale były niejako
symbolem ich patriotycznego stanowiska w stosunku do Kalińca — ceny na półmiskach
były ustalane z myślą o ocembrowaniu i kosztownej pompie studni.
— Bigosik własnej roboty! — zachwalała dorodna małżonka sekretarza, rzucając na
talerz kolejnemu delikwentowi łyżkę rzadkiej, słabo połyskującej tłuszczem kapusty.
— Bigos w czerwcu! — parsknęła w krawat Michała Teosia. — Żeby przynajmniej był
z młodej kapusty! — Bolała widocznie nad tym, że nie poproszono jej o przygotowanie
bufetu. — A można było zrobić tyle smacznych rzeczy! Na przykład kanapki! Z samego
sera ile gatunków! Ale najlepsze z sardynkami. Biorę pudełko sardynek, ucieram z kilkoma
łyżkami świeżego białego sera. Nie jadł pan inżynier? Ksiądz proboszcz przepada!
Michał uczuł czcze ssanie w żołądku i smak słodkiej śliny w ustach. Sylwester,
podniecony myślą o zabawie, nie nakarmił ich jak zwykle, a przyzwyczaili się już polegać
na nim w tych sprawach.
— Albo szynka pokrojona w kostkę i wymieszana z młodym ogórkiem. Do tego
zielony koperek — od razu pachnie latem w całym domu.
Od bufetu zawiewało nie wymoczonym śledziem, ale Michał i o nim pomyślał z
rozmarzeniem, Nie sposób było jednak podążyć ku niemu od rozsnuwającej swoje wizje
kanapkowe Teosi.
— Robię też kanapki z pieczoną cielęciną, przybrane galaretką, która zawsze krzepnie
przy dobrej pieczeni, albo z móżdżkiem, oczywiście na gorąco. Pan inżynier lubi móżdżek?
Michał wydał tylko cichy jęk.
— Muszę zrobić któregoś dnia na kolację.
— Odbijany! — znowu krzyknął ktoś do Sylwestra, ale chłopak tym mocniej
przyciskał się do swojej kalinieckiej BB, tyle tylko, że od czasu do czasu przyjmował
poczęstunek z rąk Wieczorka lub innego fundatora.
A przy bufecie pito już siarczyście, z uporem i zaciętością. Mądrzakowi ręka puchła od
wybijania korków z butelek, ale promieniał — on był projektodawcą zabawy.
Krótko przed północą przy drzwiach, gdzie skupili się amatorzy świeżego powietrza i
amatorzy bezpłatnego wstępu, powstało zamieszanie. Ktoś krzyczał, ktoś zapraszał, ktoś
coś tłumaczył podniesionym głosem — uciszyło się i na salę wstąpiły Ziembówny.
Powiało Chanelem, wszystkie dziewczęta stały się bledsze, brzydsze, mniej okrągłe,
nieruchawe i ociężałe. Celka, mrużąc oczy przed światłem, przeszła lekko pośród
tańczących i ciągnąc za sobą Lenkę szukała wolnych krzeseł pod ścianą.
Hubert puścił dziewczynę, która miała kolejny numerek, i podbiegł do Celki.
— Wyszłyśmy na spacer — powiedziała nie patrząc na niego. — Noc taka parna, oka
zmrużyć nie można.
— Musiałem przyjść — tłumaczył się w popłochu. — Nie mieli przy czym tańczyć.
Przyszli po mnie, a raczej po magnetofon. Czy miałem im dać magnetofon i zostać w
domu?
— Nie, oczywiście — nie.
— Zatańczysz ze mną? Celka westchnęła.
— Jeden raz! Tylko jeden raz.
Wstali i objęli się ciasno na oczach wszystkich, pod wszystkimi ciekawymi,
oburzonymi, zaskoczonymi, rozszerzonymi ze zdziwienia spojrzeniami.
Lenka została sama, ale od razu znalazł się Wiktor, który ją porwał z krzesła.
— Mówiłaś, że nie przyjdziesz.
— Mówiłam.
— Odmieniło się?
— Odmieniło.
— Ojciec pozwolił?
— Ojciec śpi. Dlatego czekałyśmy tak długo. Ani nawet dobrze ubrać się nie było
można.
— Nie potrzebujecie się ubierać.
— A ty co? Już się napiłeś?
— Muszę zaraz być pijany, żeby ci powiedzieć coś miłego.
— Aha! To miało być coś miłego.
— Co ty taka dzisiaj jesteś?
— Jaka mam być? Uczyłam się przez cały dzień tej zasmarkanej fizyki i chemii, aż
mnie łeb rozbolał. Za tydzień egzamin.
— I tak nie zdasz.
Nie rozzłościła się, tylko pokiwała głową ze smutkiem.
— Też tak myślę.
— Po co się przejmujesz? Zostaniesz z nami na wsi.
— A jak tej wsi nie będzie?
— To będzie kopalnia. Głową muru nie przebijesz, jakoś będzie się żyło.
Nie odpowiedziała. Dostrzegła wreszcie Michała tańczącego z Teosią i roześmiała mu
się w twarz, gdy mijali się w tańcu. Ale potem zgasła od razu, choć Wiktor bardzo starał się
ją rozruszać.
Taśma się skończyła, tańczący czekali przez chwilę, nie oddalając się od siebie. Hubert
skoczył do magnetofonu, ale przedtem zapytał Celkę:
— Zatańczysz jeszcze?
— Nie, już nie. Idziemy do domu — rozejrzała się za siostrą, ale Lenki nie było.
Gdzież ta smarkata?
Hubert włączył nowy krążek taśmy i zostali przy otwartym oknie, z radością chłonąc
świeże powietrze. Noc była gwiaździsta, prawdziwie letnia. Mimo walącego w uszy rocka
słychać było, gdy wychylili się za okno, świerszcze grające w trawie.
— Chodźmy stąd! — szepnął.
Celka zaśmiała się cicho. Stali przy sobie dotykając się ramionami, jeszcze czuli na
piersiach i udach swoją bliskość i pragnienie powtórzenia jej, powtórzenia za wszelką cenę.
— Zostawisz magnetofon?
— Zostawię.
— Przynajmniej ja muszę mieć rozum, skoro ty nie masz.
— Za wiele go masz, Celka, za wiele!
Znowu się śmiała, ale pozwalała mu coraz mocniej przywierać bokiem do siebie.
Ręce mieli teraz splecione, dłonie zwarte gorącym wnętrzem i czuli swój oddech i
ciepło bijące z rozgrzanych twarzy.
Rudy Kowalczyk zostawił swoją tancerkę i zatrzymał się przed nimi.
Celka zdobyła się na uśmiech.
— Nie tańczę.
Chwiejnym palcem wskazał Huberta.
— Z nim tańczyłaś.
— Jeden raz — roześmiała się. — Bo ma magnetofon.
— A co tamten ma? — odwrócił się i odszukał wśród tańczących Michała. Tańczył z
Lenką, a trzech chłopaków krążyło wokół nich starając się mu ją odbić.
Oho! — pomyślał Hubert. — Zaczyna się zabawa!
Potem szło już szybko. Nieodwracalnie, nieuchronnie, po prostu nie mogło być inaczej.
Gdybyż przynajmniej byli wiedzieli, że to Lenka go zmusiła do tego, że wcale nie miał
zamiaru z nią tańczyć. Przydybała go w bufecie, gdy na chwilę uwolniwszy się od Teosi,
dorwał się wreszcie do jakiegoś śledzia. Piła lemoniadę i wpatrywała się w niego swoim
zwyczajem, intensywnie i nieruchomo.
— Dlaczego pan ze mną nie tańczy?
— Za duże masz powodzenie.
— Mogę go nie mieć, jeśli pan zechce.
— Nie. Cieszę się, że je masz.
— Dlaczego pan mnie nie lubi?
— Przede wszystkim teraz jem. Nie mogę równocześnie jeść i kogoś nie lubić.
— Znowu pan ze mnie żartuje?
— Wydaje mi się, że chcesz tego.
— Mogłabym pana uderzyć!
— Nie rób tego, bardzo cię proszę. Nie jestem dżentelmenem i oddałbym ci tu przy
wszystkich, po prostu kładąc cię na kolano, jak na to zasługujesz.
Dopiła szybko pomarańczowego płynu i postawiła z trzaskiem szklankę. Wtedy on
odłożył także swój widelec.
— Chodź!
Od razu znaleźli się wokół nich chłopcy i najprostszą rzeczą było oddać ją
któremukolwiek z nich, ale już obudził się w nim sprzeciw, niedorzeczny, ale i nieodzowny
w tych okolicznościach. Ostatecznie — myślał — trzeba być wyjątkowym idiotą, żeby się
bronić przed objęciem czegoś tak ślicznego i wiotkiego jak Lenka. Kiedy się miało ją przy
sobie, była to jednak wielka radość, największa z tych, jakie zdarzały mu się ostatnio.
— I tak źle panu ze mną tańczyć? — zapytała.
— Nie — odpowiedział. — Nie.
— Niech pan na mnie popatrzy!
— Przecież to robię.
Chłopcy krążyli wokół nich i klaskali w dłonie. Wciąż jeszcze trzymali się utartego
zwyczaju, który nadawał zazdrości pozór żartobliwy i niegroźny. Ale Celka nie spuszczała z
nich oczu.
— Do domu! — powtarzała. — Musimy zaraz iść do domu. Sylwester znowu był przy
swojej partnerce, która wyraźnie lgnęła do niego. I wokół nich krążyło dwóch chłopaków
klaszczących w dłonie. Wbrew tej pogodnej czynności miny mieli ponure i przynajmniej po
ćwiartce na osobowym koncie.
— Nic a nic mnie nie obchodzi węgiel — szepnęła Lenka. Michał stłumił uśmiech i
przygarnął ją mocniej do siebie.
— Cicho. Nic nie mów.
— Bo panu się wydaje, że ja wciąż myślę o węglu.
— Nie. Ja o nim też nie myślę. — Mówili teraz szeptem, z ust do ust. Chłopcy coraz
ciaśniej krążyli wokół, ale nie zwracali na nich uwagi, jakby ich nie było, jakby w ogóle
nikogo nie było na sali.
Celka dotknęła rękawa Huberta.
— Zrób coś! Zawołaj go! Powiedz, że zabieram Lenkę do domu. Ze natychmiast musi
iść do domu!
Hubert leniwie oderwał się od okna, ale w tej samej chwili na taśmie magnetofonu
skończyła się meksykańska piosenka i od razu w ostatnie jej takty wszedł w świetnym
nagraniu, którego Hubert długo poszukiwał ślęcząc w nocy przy aparacie radiowym,
żywiołowy, nieposkromiony twist.
Zatrzymał się, odwrócił głowę i zobaczył w oczach Celki to. co spodziewał się
zobaczyć. Chwycił ją za rękę i pociągnął na środek sali. Tańczące pary znieruchomiały,
kilka z nich usiłowało pokonać nieznany rytm, ale szło im to opornie, więc usunęły się pod
ściany ku tym, którzy już się tam tłoczyli ciekawi widowiska.
Jeszcze wtedy można było się wycofać. Zatrzymać się, ukłonić, roześmiać i oddać
dziewczęta tym spod ściany. Ale taśma magnetofonu biegła naprzód i nie było siły, nie było
siły, nie było siły, która by zatrzymała tańczące nogi, tańczące biodra, tańczące barki,
ramiona i karki — tańczącą fascynację ciał. Za długo żyli w tej wsi jak zakonnicy, za długo
chodzili po twardych gruntach zaoranych pól i rozmiękłych miedzach, za długo siedzieli
przed barakiem w letnie gwiaździste noce, za długo byli tylko z sobą — na brzegu lasu, z
dala od wszystkiego czym było życie.
Sylwester pokonał szybko początkowe przerażenie swojej partnerki, która nie znając
modnego tańca, chciała wrócić pod ścianę. Teraz już przeciągała się przed nim jak kot,
wpatrzona w jego ruchy, w każdy skręt jego ciała. Była pojętna i zupełnie zapamiętała w
tym powtarzaniu wszystkiego, co przed nią wyczyniał, giętki jak sprężyna, wyzwolony na
tę krótką chwilę z wszelkich więzów, które kiedykolwiek i pod jakąkolwiek postacią na
niego nałożono, wreszcie wolny, sam przed sobą i przed tymi, którzy patrzyli na niego.
Cienkie podeszwy jego pantofli lekko uderzały o podłogę. Był wojownikiem który
obtańcowuje swój łup nie spuszczając z niego oczu, łakomych i uważnych, szczęśliwych i
dumnych ze zwycięstwa. Ona to wszystko rozumiała. Było w tym coś groźnego, ale i
rozbrajającego zarazem — ona go naprawdę rozumiała.
Zaczęło się właśnie od nich. Nie od Celki i Huberta, których twist był żartobliwym
twistem ich środowisk, gdzie tańczy się każdy modny taniec niejako z przymrużeniem oka.
Nie od Michała i Lenki, skrępowanych trochę sobą i patrzącymi. Ale właśnie od nich, od
żywiołowego zapamiętania, które było izolacją od otoczenia, pogardą dla otoczenia i
rzuconym mu wyzwaniem. Kowalczyk stojąc w kręgu patrzących przebierał nogami i
kołysał tułowiem. Ten sam ruch wstrząsał Wiktorem i Reszką, każdym, kto na to patrzył,
wszystkimi na sali i tymi, którzy wciąż napływali z bufetu jeszcze z nie dopitymi
szklankami w rękach. Powinni chwycić którąkolwiek z dziewcząt stojących obok, ale oni
nie potrafili oprzeć się przekonaniu, że mogą zatańczyć tylko z tą, którą opanował i
podporządkował sobie, którą im odebrał ten obcy chłopak, obieżyświat na cienkich cichych
podeszwach.
Patrzyli na niego i na tamtych dwóch, których stopy także stąpały lekko, jak stopy
zwinnych złodziei, i myśleli, po co tu stoją w swoich ciężkich, trzeszczących solidnym
wykonaniem butach, po co tu stoją, skoro najładniejsze dziewczyny ze wsi zabrało im
trzech obieżyświatów?
Ktoś odwrócił się i wrzucił swoją pustą szklankę do bufetu.
Mądrzak krzyknął, ale już było za późno. Trzy następne szklanki wróciły w ten sam
sposób na pokryte papierem stoły. Klnąc wybierał szkło spośród zakąsek i naczyń.
A oni stali już z rękami w kieszeniach, z pustymi rękami w kieszeniach, kołysali się na
rozstawionych nogach, balansowali całym ciałem już nie w rytm melodii, ale wzbierającej
w nich bezustannie, potężnej, graniczącej z rozkoszą, złości. Nie klaskali też już ani nie
nawoływali do oddania dziewczyn — po prostu sami wiedzieli, że to na nic, że nie warto
już odwracać czegoś, co się stać musi, nieodwołalne i zupełnie niezależne od ich woli.
Gdyby taśma skończyła się w tym miejscu, poszliby do bufetu i zapłacili Mądrzakowi
za pobite szkło i zniszczone zakąski, otworzono by nowe butelki, a wokół magnetofonu
skupiliby się znowu amatorzy tańca, ale Hubert nagrał owej odległej zimowej nocy trzy
twisty w wykonaniu wspaniałych orkiestr, którym niełatwo było się oprzeć. Więc tańczyli
nie odrywając oczu od siebie, ledwo powstrzymując ręce, które się ku sobie wyciągały,
ciała, które pragnęły choć na chwilę przywrzeć do siebie.
Oni patrzyli — teraz już wszyscy; w bufecie, prócz narzekających Mądrzaków, nie było
nikogo. Coraz mniej miejsca pozostawało dla tańczących. Napierali na nich zwartym
kręgiem.
Teraz wystarczył jeden nieostrożny ruch, chwilowe zachwianie równowagi, dotknięcie
czyjejś piersi czy ramienia, nadepnięcie komuś na stopę. Może zrobił to Sylwester, może
jego dziewczyna, Celka lub Lenka — nie dało się tego uchwycić i zanotować w pamięci,
kotłowanina zaczęła się gwałtowna i wciągająca w siebie wszystkich i wszystko, ludzi i
sprzęty, nieruchome ściany, rozwarte szeroko drzwi i okna.
Poczuli się od razu osaczeni, otoczeni wokół przez napierające ciała. Dziewczyny
jeszcze były przy nich, jeszcze ich osłaniały, ale już wciągały je w tłum jakieś ręce, już je
im odbierano, odzierano z ich obronnej bliskości. Wyrywały się i krzyczały, wiedziały, na
co się zanosi i że właśnie one, spowodowawszy awanturę, mogły równocześnie zapobiec jej
nieobliczalnym skutkom.
Celka — w mgnieniu oka utraciwszy wielkomiejską dystynkcję — sama przystąpiła do
ataku. Stanęły jej w pamięci wszystkie zabawy, tu i w miasteczku, nieodmiennie kończące
się bójką. Mimo przerażenia i strachu nie mogła wyzbyć się satysfakcji, że były to bójki —
o nią. Ta, która się właśnie rozpętała, była niejako wciąż utwierdzającą w dobrym
samopoczuciu kontynuacją tej tradycji. I może czułaby się dumna, a nawet szczęśliwa,
gdyby nie trzech obcych chłopaków, którym mogło się przy tej okazji przytrafić coś bardzo
złego. Celka, wciąż między nimi a napierającym tłumem, spychała ich ku ścianie, ku
oknom otwartym szeroko w noc.
Powinni byli z tego coś zrozumieć, schować w kieszeń wszystkie męskie ambicje, dać
susa przez parapet i odmawiać dziękczynne zdrowaśki w drodze na swoje wzgórze.
Ale ich było trzech i nie mogli przyznać się przed sobą, że się boją. I były trzy
dziewczyny, przed którymi także nie można było przyznać się do tego, i rozwścieczony,
napierający tłum, który nigdy nie mógł się o tym dowiedzieć.
Walczyli milcząco i zaciekle, bez owej fantazji, która choć w znikomy sposób rozjaśnia
niekiedy mrok najbardziej ponurych zajść. Padały uderzenia, sypało się szkło, pękały
łamane krzesła. Przyparci do ściany, bronili do siebie dostępu, dziewczęta — ale już tylko
dwie, bez tej małej Sylwestra, która płakała gdzieś w kącie — miotały się jak oszalałe
lwice. One też jedne krzyczały. Bez żadnych słów, samym zawodzącym dźwiękiem, który
niósł się daleko w wieś, jak głos alarmowej syreny.
Pierwszy zaczął krwawić Sylwester. Zdążył odskoczyć w porę, ale butelka, rozprysła o
ścianę, skaleczyła mu policzek. Otarł ręką krew i zamiast pomyśleć o ucieczce, odsunął
Lenkę, która nagle znalazła się między nim a Kowalczykiem, i runął na niego całym
ciałem. Upadli na ziemię i tarzali się po niej ze zmiennym szczęściem, dopóki na pomoc
Kowalczykowi nie przyszło dwóch innych i Sylwester był już teraz na spodzie, wciąż na
spodzie, pod nimi wszystkimi. Jeszcze kopał, gryzł, prężył się i rozprężał, odrzucając ich od
siebie, ale już siedzieli mu na głowie, już deptali po piersiach, już wgniatali pięści w gardło.
Michał odrzucił ich kilkoma uderzeniami, aż zatrzymali się przy ścianie, ocierając krew z
przeciętych warg. Ale na ich miejsce runęło sześciu innych i opierali się teraz im we dwóch,
rozwścieczeni przewagą napastników, nabierający siły z ich furii i bezwzględności.
Hubert został teraz pod ścianą sam, z Celką tylko, i z krzesłem w dłoni, które służyło
mu do obrony i ataku. Z magnetofonu bił bez przerwy nieposkromiony i niezaangażowany
w walkę, biegnący obok i ponad nią — twist. Hubert, jak długo go słyszał, wciąż tkwił w
podświadomym przeświadczeniu, że jeszcze nie dzieje się nic złego, że wszystko jest w
jakiejś przedziwnej, wypaczonej i skrzywionej normie; dopiero gdy w magnetofon trafiła
jakaś butelka i melodia się urwała — cisza, która nagle zapadła, odebrała mu resztki
rozsądku i opanowania. Porzucił ścianę i Celkę i skoczył na pomoc tamtym dwom, których
nie było już prawie widać w tłumie atakujących.
— Zabiją ich! — krzyknął ktoś wreszcie. — Ludzie! Zabiją inżynierów!
Teraz i Wieczorek, przyglądający się dotąd ze sportową ciekawością zajściu,
oprzytomniał i rzucił się do drzwi.
— Milicja! Na pomoc! Milicja!
Okrzyk był zwrotem retorycznym, manifestacją wypływającą ze strachu przed
odpowiedzialnością —- nie zawiadomiono posterunku milicji o zabawie i tylko przypadek
mógł zrządzić, aby dwóch milicjantów, którzy może akurat w tej chwili byli na objeździe
sąsiednich gromad, usłyszało to wezwanie.
Mimo to Wieczorek stał na progu i nie przestawał krzyczeć, na postrach walczącym,
sobie na otuchę.
— Milicja! Ratunku! Milicja!
I już niosła się od domu do domu wieść: biją inżynierów! Zrywano się z łóżek, w
bieliźnie i w byle jak narzuconym ubraniu wybiegano z domów.
— Milicja! — wrzeszczał Wieczorek.
Ludzie, którzy otoczyli gromadzką świetlicę cisnąc się do drzwi i okien, zaczęli się
nagle rozstępować. I wtedy zobaczono jak środkiem drogi w nie dopiętej sutannie sadzi
ksiądz, zadyszany z pośpiechu i oburzenia.
— Gówniarze! — krzyknął — ja wam tu zaraz bez milicji dam radę!
Ci w świetlicy nie widzieli go jeszcze i kiedy wtargnął między nich, posypały się ciała
w lewo i w prawo, uciszyło się w mgnieniu oka. Na placu wokół księdza został tylko
Hubert obmacujący swoją szczękę, Michał z obdartym rękawem i Sylwester nieruchomo
rozciągnięty na podłodze.
— Bandyci! — powiedział ksiądz do tłumu. — Bandyci! Teosia, która zdyszana
przystanęła w progu, zaniosła się głośnym płaczem. Wiktor wyskoczył przed księdza i,
bijąc się głośno w piersi, zawołał łamiącym się głosem:
— Ja go nie tknąłem! Przysięgam księdzu, że nie tknąłem. Ksiądz odsunął go
ramieniem, aż oparł się plecami o ścianę obok pozostałych. Michał pochylił się nad
leżącym. Chłopak był blady, bezwładnie rozciągnięty na podłodze. Pod jego ramieniem
czerwieniła się plama krwi. Gaj odpiął mu koszulę i poszukał dłonią serca.
— Co pan inżynier? — odezwał się Sylwester otwierając oczy. Usiłował się podnieść,
ale mu się to nie udało.
Ksiądz przyklęknął i podsunął mu ręce pod plecy.
— Nie, proszę księdza, nie — protestował chłopak. Nie mógł znieść tego, że potrzebuje
pomocy i sam, przygryzając wargi z bólu, zaczął się zbierać z podłogi. Dokonał tego jakoś,
choć stał niepewnie. Michał dotknął jego pleców poplamionych krwią. — Panie
inżynierze — szepnął. Myślał, że Gajowi chodzi o kurtkę bezpowrotnie zniszczoną. — Ja ją
panu odkupię.
— Nie wygłupiaj się. Dlaczego krwawisz? Sylwester dotknął swoich żeber.
— To nie ja, panie inżynierze, to tamci.
Ksiądz stał wciąż pośrodku sali i przyglądał się twarzom swoich parafian. Nie mówił
nic i ludzie też milczeli nie podnosząc opuszczonych głów. Tylko Celka patrzyła księdzu
prosto w oczy. Wyglądała żałośnie, poszarpana i potargana, ale patrzyła księdzu prosto w
oczy i nie ona, a ksiądz odwrócił najpierw wzrok.
— Możesz sam iść? — spytał Gaj Sylwestra.
— Co pan inżynier? — obruszył się znowu chłopak. Zatoczył się, ale powiódł
błyszczącym spojrzeniem po sali. Michał go podtrzymał.
— Zęby mi się stąd nikt nie ruszył — odezwał się ksiądz. — A wy idźcie! — zwrócił
się do geologów.
— Dziękujemy księdzu! — powiedział Hubert. Patrzył na Celkę, a ona na niego.
— I wy także! — rzucił ksiądz do dziewczyn.
— Nie — powiedziała Celka. — My zostaniemy.
W milczeniu zaszli na wzgórze. Tylko Sylwester klął i postękiwał od czasu do czasu, a
Hubert raz jeden nie wytrzymał i westchnął:
— Mam nadzieję, że doktor śpi.
Poruszając się jak najciszej, zabrali mydło i ręczniki i zeszli nad rzekę. Płynęła srebrna i
cicha, leniwie przesuwając swój grzbiet pod niskimi wierzbami.
— I ja, idiota ostatni — mruknął Michał — łażę gdzieś, zamiast siedzieć tu z wędkami.
Teraz jemu nikt nie odpowiedział. Myli się w milczeniu, chłodząc rany i opuchliznę
zimną, kojącą wodą. Nie mówili też nic wstępując z powrotem na ścieżkę prowadzącą do
baraku — nawet wtedy, kiedy widzieli już, że na progu ktoś siedzi i kiedy byli już pewni, że
to Celka.
Wstała i czekała nie ruszając się z miejsca, aż się zbliżyli. Wtedy chwyciła dłoń Huberta
i pociągnęła go za sobą. Oczy miała suche, ale twarz płonącą i opuchniętą od niedawnych
łez.
Objął ją i, nie oglądając się za siebie, weszli do lasu.
A oni stali przed barakiem i patrzyli za nimi. Powiem im — myślał — powiem im, że
gdybym został tego dnia razem z nim, gdybym miał dość siły, żeby tak bardzo nie pragnąć
stąd uciec, nie stałoby się to, co się stało. Nie zginąłby on, nie zginęłoby ich dwoje,
cierpienie, którego i tak nie dałoby się uniknąć, miałoby inny wymiar i zupełnie inny sens.
Opuścił głowę, żeby nie patrzeć, tak jak oni, w splątane gałęzie tarniny, w których wilga
od dawna przestała już śpiewać. Powiem im — myślał — że przecież nie mogłem tego
przewidzieć. Nikt nie mógł tego przewidzieć. Więc wszyscy są niewinni i ja także. Tylko
tyle, że można było mniej myśleć o sobie, ale to się nie wszystkim udaje. Chyba kochałem,
ją naprawdę, bo bardzo to wtedy zabolało. A teraz już nie? W każdym razie mniej, na tyle
mniej, aby można było spokojnie żyć obok drugiego człowieka, nie zdradzając się, że
jeszcze boli. Więc czy trzeba im powiedzieć, dlaczego pragnął uciec tamtego dnia? I że nie
wrócił, choć przyrzekł komuś, że wróci... ale to już nie mogło ich obchodzić, to już należało
tylko do niego.
Poszukał ich spojrzenia, nie patrzyli na niego. Wstał i poszedł ścieżką ku jaśniejącemu
poprzez coraz rzadsze gałęzie brzegowi lasu. Na dole dęta orkiestra z powiatowego miasta,
drzemiąca dotąd w cieniu, grała ogłuszającego marsza.
Nie będę o tym myślał — pomyślał. — Nie wolno mi o tym myśleć — myślał. To
wszystko jest poza nami. Ludzie się cieszą, wiele ludzi się cieszy, tysiące, setki tysięcy —
ostatecznie to jest jakiś rachunek, wszystko musi sprowadzać się do liczb.
I wtedy zobaczył ją. Nagle, ostro, bez łagodzącego zdumienia powolnego zbliżania się,
bez malejącego dystansu, który pozwoliłby zebrać myśli, opanować gest.
Wybiegła zza narożnika budynku, który stał na miejscu ich baraku, i oto stanęli przed
sobą o krok, o wyciągnięcie ramienia, o zdyszany oddech.
Nie wiedział, dlaczego to zrobił — podniósł rękę i chciał dotknąć jej płonącego
policzka. Ale ona krzyknęła, cofnęła się i zaczęła uciekać w dół po nie wyrównanym
jeszcze zboczu, potykając się o kamienie i wykarczowane krzaki.
Stał i patrzył na to, dopóki nie zginęła w tłumie.
XIX
Wreszcie mieli ten papier. Leżał na stole w pokoju doktora i, jak każda rzecz spełniona,
wcale nie cieszył i nie przyciągał oczu.
Mogli więc już niedługo opuścić tę wieś, Ziemba sprzątał kminek, a Wieczorek
przyniósł im zezwolenie wejścia na jego pole, kiedy tylko zbiór się skończy. I nie cieszyli
się. Zaskoczyło to ich tym bardziej, że wciąż jeszcze lizali rany po zabawie i nawet
dyplomatyczny akt ubolewania, złożony oficjalnie przez Wieczorka, nie mógł poprawić
wspomnienia o niej.
Wbrew obawom, a najdotkliwiej przeżywał je Sylwester, doktor nie śmiał się z ich
przygody. Może nawet potraktował ją poważniej niż oni sami — i to także nie było dobre.
Złożył księdzu wizytę z podziękowaniem za obronę. Nie wiedzieli, jak potoczyła się
rozmowa: doktor wrócił na wzgórze zamyślony.
— Podziękował doktor Teosi? — zagadnął Gaj. — Bo to ona nas uratowała.
— Sami jej podziękujecie. Z kwiatami i na klęczkach!
— Uratowała! — wzruszył ramionami Sylwester. — Zaraz uratowała! Myśli pan
inżynier — zwrócił się do Michała — że sami nie dalibyśmy sobie rady?
Michał nie chciał mu przypominać przy doktorze, jak to nie mógł się pozbierać z ziemi,
więc pokiwał tylko głową patrząc mu wymownie w oczy.
Ale Sylwester był już w transie.
— Wszystko to stało się dlatego, panie doktorze, że nas zaskoczyli. Najgorzej jak
człowieka zaskoczą, panie doktorze. Gdybyśmy się tego spodziewali, gdybyśmy byli do
tego przygotowani, a nie poszli z pustymi rękami...
— Sylwester! — przerwał doktor. — Opamiętaj się, człowieku.
— Kiedy ja dobrze mówię, panie doktorze. Tylko osioł pcha się w taką historię z
pustymi rękami. A oni o tym wiedzieli. Nie tknęliby nas, gdyby o tym wiedzieli. Byli
pewni, że my myślimy o studni, panie doktorze, i że oni nas przez nią nie ruszą. I myśmy
tak myśleli, panie doktorze. Widocznie człowiek już nigdy nie przestanie być tak
sukinsyńsko głupi.
Hubert nie uczestniczył w rozmowie. Układał w pośpiechu odpowiedź na listy swoich
zagranicznych korespondentek. Wciąż sekretarzował mu Sylwester przepisując tekst kilka
razy, ale ułożyć musiał go sam, a zupełnie nie miał do tego głowy. On jeden nie czuł się
pokrzywdzony niefortunnym zakończeniem zabawy, choć magnetofon był zniszczony, a i
koszula pożyczona Sylwestrowi nie nadawała się do użytku. Celka była szczodrą zapłatą za
te wszystkie straty, walczyłby i brał cięgi każdego wieczora, żeby przeżyć jeszcze raz to
pierwsze ich zbliżenie, zaciekłe i pełne przeciwko całemu światu wymierzonej zemsty, a
nagle niespodziewanie tkliwe i prawie niewinne w cichej ciemności lasu okrywającej
nienawykłe do siebie ciała. Celka płakała cicho, czuł na piersi drżenie jej szlochających
warg, ale nie pocieszał jej, trzymał ją tylko mocno, błogosławiąc rozpacz i gniew, które mu
ją dały. Musiało zajść coś między nią a ojcem po powrocie do domu. Nie pytał jednak o to,
skoro sama nie mówiła. Nie chciał nic wiedzieć. Nie było mu to potrzebne. Ona tu była,
miał ją, trzymał blisko przy sobie...
— Panie inżynierze — odezwał się Sylwester — to wstyd odpisywać kilkoma zdaniami
na takie długie listy.
—- Będziesz miał mniej roboty z przepisywaniem.
— O robotę nie chodzi. Ale ja serca do niej nie mam, kiedy widzę, że pan inżynier...
— Sylwester! — westchnął Hubert — nie bądź sentymentalny. Przepisz i wyślij do
każdej. List krótki, bo z ręką są komplikacje.
— Jakie komplikacje? — zaniepokoił się Sylwester.
— Trzeba ją drugi raz łamać. Źle złożyli.
— Aha! — przypomniał sobie Sylwester, bo już zapomniał o zmyślonej przyczynie
wyręczania inżyniera w korespondencji. — Tak pan napisał?
— Tak. Więc przepisz i wyślij.
— A kiedy wypłata?
— Na pierwszego.
— Nie można przedtem chociaż małej zaliczki?
— W porządku — Hubert poszperał w portfelu. — Ile?
— Pięćdziesiąt złotych.
— Może być.
Sylwester wyraźnie poweselał poczuwszy w kieszeni szeleszczący papierek. Teraz
trzeba było tylko wymyślić jakiś pilny sprawunek we wsi, co nie przedstawiało większych
trudności, gdyż nikt poza nim nie orientował się w zaprowiantowaniu spiżarni.
— Wieczorem to panu przepiszę.
— Nie teraz?
— Nie. Muszę skoczyć po cukier do spółdzielni. Nie starczy na kolację i śniadanie.
— Wstąp na pole do Ziemby. Zobacz, czy robią! — krzyknął doktor.
Sylwester właśnie to miał na myśli. Przedtem jednak naprawdę zaszedł do sklepu, ale
nie znalazł tam tego, czego szukał. Podumał chwilę i zdecydował się pójść do gospody. Na
górnej półce leżały jeszcze dwie tabliczki czekolady, ostatnie z tych czterech, które tu były
przed kilkoma dniami.
Wdowa powitała go nieufnym spojrzeniem. Przykuta do gospody niezbyt często
schodziła do wsi, ale poprzez klientów docierały do niej różne wieści z dołu, a więc
niechybnie i ta, że pobili ich na zabawie — i Huberta, Huberta, o którym jej opowiedział, że
leży z ręką w gipsie, także. Wszystko to wydało się jej podejrzane. A najdziwniejsze, że
wcale nie była przez to zła, tylko smutna i Sylwester naprawdę nie wiedział, co powiedzieć.
Jeszcze nigdy nie był w tak głupiej sytuacji.
— Dopiero co zdjęli mu gips — szepnął. I poszliśmy na tę sukinsyńską zabawę.
— Właśnie — potwierdziła cicho pani Anna.
— I poszliśmy na tę zabawę i poharatali nas, a jego najgorzej.
— Najgorzej?
— Teraz są komplikacje z ręką. Trzeba ją będzie drugi raz składać.
Może wierzyła, może nie. Milczała. Sylwester w napięciu wpatrywał się w twarz
wdowy, ale nie mógł nic z niej wyczytać. Zdecydował się wreszcie poprosić o dwie
czekolady samotnie leżące na półce.
Wdowa sięgnęła po nie. A gdy wyjął z kieszeni pięćdziesięciozłotowy papierek,
łagodnie pokręciła głową.
Sylwestrowi buchnęła krew do twarzy.
— Nie, proszę pani — powiedział. — Nie. Bez pieniędzy nie wezmę.
Uśmiechała się wciąż łagodnie, owijając czekolady w biały papier.
— Nie — powtórzył Sylwester. Gdyby miał odliczone pieniądze, położyłby je na ladzie
i uciekł. Ale nie mógł przecież zostawić pięćdziesięciu złotych, należało mu się dwanaście
złotych reszty, to były pieniądze. — Bardzo panią proszę — powiedział.
Znowu potrząsnęła głową, odsuwając banknot na brzeg lady. Nie mówiła nic przy tym i
to było najgorsze, bo wciąż myślał, że to straszne sukinsyństwo z jego strony brać od niej
czekoladę dla Lenki, ale co było robić, kiedy tak koniecznie tego chciała.
W drzwiach się zatrzymał.
— Bardzo panią proszę! — powiedział jeszcze raz. Ale ona znów tylko potrząsnęła
głową.
Jeśli ona tak prowadzi cały ten interes — dumał Sylwester w drodze na pole Ziemby.
Żal mu było wdowy i wściekły był na Bobrowicza.
Lenka była istotnie na polu, miał wiele szczęścia — sama. Ziemba dopiero co odjechał
z pełnym wozem. Sylwester żywił nadzieję, że upłynie trochę czasu, zanim wróci.
Siedziała na miedzy zła, że ojciec zagonił ją do roboty, ubrana byle jak, w chustce na
głowie. Trochę się speszyła, że ją tak zobaczył, ale i ucieszyła także. Nareszcie miała przed
kim wylać swoje żale. Sylwester rozpakował paczkę, tak starannie zawiniętą przez panią
Annę, i podał jej tabliczkę czekolady. Wzięła bez słowa i natychmiast zaczęła ją gryźć, od
razu znacznie pocieszona, ale wciąż jeszcze pochmurna.
— A jak obleję egzamin, będzie krzyk na całą wieś! Kiedy się mam uczyć? Chciałabym
wiedzieć, kiedy się mam uczyć?
Sylwester nie przerywał jej. Wiedział, że każdy musi się wygadać, jeśli go coś gryzie.
Od tego od razu lżej.
— Celce bał się powiedzieć, żeby pomogła, od zabawy w ogóle ze sobą nie gadają.
Zrobił nam straszną awanturę — umilkła na chwilę. — Nawet Celka oberwała. Myślałam,
że zaraz pojedzie do domu. O, ale ona teraz będzie tu siedziała, wiem.
— Co wiesz?
— Że się stąd nie ruszy. Dopóki tu będziecie. Długo jeszcze?
— Niedługo — odpowiedział Sylwester.
— Co potem?
— Skądże mam to wiedzieć?
— Musisz wiedzieć. Robisz koło tego.
— Potem dostaniecie decyzję.
— Decyzję? Powiedz wyraźnie, wcale się nie boję.
— Decyzję oddania ziemi. Bo ja zresztą wiem, to nie moja sprawa.
— Mów. Wcale się nie boję. Zapłacą nam pieniądze?
— Albo dadzą gdzie indziej ziemię.
— Można będzie sobie wybrać?
— Przypuszczam, że tak.
— Przypuszczasz! Nic nie wiesz, a gadasz. Po co gadasz, jak nic nie wiesz?
— Coś niecoś wiem.
— Kiedy to się stanie? Prędko?
— Myślę, że prędko.
— Ale jak prędko? Rok, dwa, pięć lat?
— Prędzej — powiedział Sylwester. — O wiele prędzej. Lenka dojadała połowy
czekolady, oddała mu ją teraz zawinąwszy w papier.
— Masz. Już nie chcę.
— Schowaj sobie na później.
— Nie. Nie chcę.
— Nie masz się o co na mnie wściekać. To ode mnie nie zależy.
— Wiem. To od nikogo nie zależy.
Wstała i patrzyła na pole, płowe teraz pod kminkowym rżyskiem, ubogie i smutne. Nie
wiadomo co tam widziała w tym pustym, odartym z letniej urody obszarze, bo stała długo,
nieruchoma i zamyślona. Sylwester ssał swoją czekoladę, starając się jak najmniej
uczestniczyć w tym osobliwym nastroju, w który teraz popadła.
Odwróciła się gwałtownie.
— A jeśli u nas nic nie znajdziecie?
— Znajdziemy. Co ty myślisz? Że złoże urywa się na miedzy? Nie myślała tak. Ale
poszukiwała gorączkowo jakichś rozwiązań i najniemożliwsze z nich wydawały się jej
możliwe.
— Gdyby jednak okazało się, że u nas nie ma węgla?
— Cud? Tak?
— A niech będzie, że cud. Cuda, jeśli ktoś nie wierzy w Boga, robią ludzie.
Nie wiedział, do czego zmierza. Nudziła go już ta rozmowa, naprawdę nie mógł
zrozumieć ludzi uczepionych jednego kawałka ziemi, to było coś najgłupszego pod
słońcem. Ziemia była piękna właśnie wtedy, gdy przesuwała się pod stopami coraz to inna i
inna, zawsze ciekawsza od tej, która zostawała za plecami. Oto był drugi wieczór, który mu
się nadarzał z tą dziewczyną i znowu gadali o tej sprawie, zawsze stała między nimi, a miał
już jej dość, dosłownie sukinsyńsko dość.
— Nawet nie zatańczyłem z tobą na zabawie.
— To zależało tylko od ciebie.
— Byłaś zajęta.
— Ty też. Zauważyłam nawet, że się nieźle bawiłeś.
— Zauważyłaś to jednak?
— Przecież mam oczy. I od razu wiedziałeś, za którą się złapać.
Sylwester pokazał wszystkie zęby.
— Miałem może tańczyć z Teosią jak inżynier Gaj?
Na przypomnienie Michała Lenka odwróciła głowę. Nie widziała go od zabawy, nawet
nie wiedział, ile wycierpiała przez niego. No, on chyba więcej przez nią. Mogli go zabić.
Nie chciała o tym myśleć.
— Zdrów? — zapytała cicho i poprawiła się zaraz: — Wszyscy zdrowi? — Sylwestra
miała przed sobą, Bobrowicz włóczył się co dnia z Celką, więc też mu chyba nic nie
brakowało. Nie wiedziała tylko co z tamtym, z nim jednym.
— Zdrów — odpowiedział Sylwester pochmurniejąc.
Życzył Gajowi jak najlepiej, ale też nie było powodu do uciechy, że pytano go wciąż o
innych — takie już miał dziś szczęście. W ogóle prześladował go pech w tej wsi. Diabli
wiedzą dlaczego, smuciło go to, że mają ją opuścić. Powinien raczej martwić się, co z nim
będzie. Doktor chyba zaraz nie wyruszy w nowy teren, a więc znowu Dom Dziecka i:
Dzień dobry, panie kierowniku! — A, znowu jesteś! Nie, kierownik nie mówił tego nigdy
ze złością ani nawet ze zniechęceniem, po prostu miał prawo żywić jakąś słabiutką
nadzieję, że on i kilku innych przestaną doń wreszcie wracać jak jaskółki do gniazda. Miał
prawo żywić taką nadzieję i stanowczo lepiej było przyjechać do niego od czasu do czasu w
odwiedziny, nawet z jakimś prezentem, a nie na stałe, znowu na stałe, dopóki się coś nie
znajdzie. Prawdę powiedziawszy, o prezencie można było pomyśleć i teraz. Jeśli się nie
rozejdą te pieniądze, które miał w kieszeni, jeśli nie roztrwoni tego, co Hubert miał mu dać
przy pensji, no i pensja sama, a gdyby jeszcze ograniczyć wydatki na jedzenie... może
udałoby się nawet uzbierać na wynajęcie pokoju? Do kur ostatnio nie miał szczęścia.
Czekając na pole Ziemby nie wysyłali próbek do instytutu, wyjazdy do miasta nie były
więc zbyt częste.
— O czym myślisz? — spytała Lenka.
Spojrzał na nią zaskoczony. Znowu usiadła przy nim, a on
— Zauważyłaś to jednak?
— Przecież mam oczy. I od razu wiedziałeś, za którą się złapać.
Sylwester pokazał wszystkie zęby.
— Miałem może tańczyć z Teosią jak inżynier Gaj?
Na przypomnienie Michała Lenka odwróciła głowę. Nie widziała go od zabawy, nawet
nie wiedział, ile wycierpiała przez niego. No, on chyba więcej przez nią. Mogli go zabić.
Nie chciała o tym myśleć.
— Zdrów? — zapytała cicho i poprawiła się zaraz: — Wszyscy zdrowi? — Sylwestra
miała przed sobą, Bobrowicz włóczył się co dnia z Celką, więc też mu chyba nic nie
brakowało. Nie wiedziała tylko co z tamtym, z nim jednym.
— Zdrów — odpowiedział Sylwester pochmurniejąc.
Życzył Gajowi jak najlepiej, ale też nie było powodu do uciechy, że pytano go wciąż o
innych — takie już miał dziś szczęście. W ogóle prześladował go pech w tej wsi. Diabli
wiedzą dlaczego, smuciło go to, że mają ją opuścić. Powinien raczej martwić się, co z nim
będzie. Doktor chyba zaraz nie wyruszy w nowy teren, a więc znowu Dom Dziecka i:
Dzień dobry, panie kierowniku! — A, znowu jesteś! Nie, kierownik nie mówił tego nigdy
ze złością ani nawet ze zniechęceniem, po prostu miał prawo żywić jakąś słabiutką
nadzieję, że on i kilku innych przestaną doń wreszcie wracać jak jaskółki do gniazda. Miał
prawo żywić taką nadzieję i stanowczo lepiej było przyjechać do niego od czasu do czasu w
odwiedziny, nawet z jakimś prezentem, a nie na stałe, znowu na stałe, dopóki się coś nie
znajdzie. Prawdę powiedziawszy, o prezencie można było pomyśleć i teraz. Jeśli się nie
rozejdą te pieniądze, które miał w kieszeni, jeśli nie roztrwoni tego, co Hubert miał mu dać
przy pensji, no i pensja sama, a gdyby jeszcze ograniczyć wydatki na jedzenie... może
udałoby się nawet uzbierać na wynajęcie pokoju? Do kur ostatnio nie miał szczęścia.
Czekając na pole Ziemby nie wysyłali próbek do instytutu, wyjazdy do miasta nie były
więc zbyt częste.
— O czym myślisz? — spytała Lenka.
Spojrzał na nią zaskoczony. Znowu usiadła przy nim, a on tego nawet nie zauważył.
Sukinsyńsko nie miał szczęścia do letnich wieczorów i do dziewcząt w tej wsi.
— Więc odpowiedz mi wreszcie: gdyby na naszym polu nie było węgla?
— Daj mi spokój, dobrze?
— Nie mogę ci dać spokoju. Powinieneś to zrozumieć. Bo ja obleję ten egzamin, jak
amen w pacierzu.
— Oblejesz?
— A cóżeś myślał? Widzisz, jak się uczę. Ale to nawet i nie dlatego. To od razu było
nie dla mnie. Przez maturę ledwo się przepchałam i medycyna? Ojciec to sobie wymyślił.
Więc obleję i raz wreszcie będzie z tym koniec. Tylko co potem?
— Jak to potem?
— Dokąd wrócić? Co robić? Jak żyć, jeśli Kalińca nie będzie?
— Daj mi spokój — powiedział znowu. Zbierał się już do odejścia, ale go trzymała za
koszulę na piersiach, aż czuł poprzez płótno jej paznokcie na skórze.
— Bo gdyby na naszym polu nie było węgla, gdyby stał się ten cud, można by tu było
zostać...
— Głupia jesteś — powiedział Sylwester. Czuł złość zamiast litości czy wzruszenia. —
Zawsze będziesz miała jakiś dach nad głową, nie tu, to tam. Dostaniecie forsę. Masz ojca i
siostrę, co ty wiesz?
— O czym?
— O tym jak to jest, kiedy człowiek jest sam.
Umilkła, puściła jego koszulę i patrzyła, tak samo jak on, przed siebie, bez określonego
celu.
Nadjeżdżał Ziemba. Nie zauważyli tego, a teraz było już za późno na uniknięcie
spotkania, nie wypadało uciekać mu sprzed nosa.
— Inspekcja? — zapytał zeskakując z wozu. Mówił to bez złości, stwierdzając jakby
tylko fakt, i Sylwester mu tak samo bez złości odpowiedział:
— Prawie.
— No i co? Zadowolony pan?
— Co tam ja — bąknął Sylwester. — Co pan do mnie...? Lenka stała już na wozie.
Zdjęła chustkę z głowy i wiązała ją
teraz inaczej, pod włosami, z kokieterią układając jej końce nad czołem.
— Przyszedł nam pomóc — powiedziała do ojca, wstrzymując uśmiech.
Sylwester się zaczerwienił.
— Czemu nie — powiedział Ziemba. — Bardzo proszę. Kiedy ostatni raz zjeżdżali z
pola, już się ściemniało. Drogą wracało bydło pędzone z pastwisk do domu, ciężkie od
paszy i mleka. Nad wsią snuł się już dym z kominów, gotowano kolację, prawdziwą
domową kolację, a nie taką sukinsyńską turystyczną zatkaj gębę jak u nich na wzgórzu.
Sylwester westchnął cicho. Żywił nadzieję, że Lenka zaprosi go do domu. Sam miał zamiar
przymówić się o to, gdy nagle za czterema dorodnymi krowami, które z dostojną zadumą
stąpały brzegiem drogi, dostrzegł wysoką i czarną postać księdza. Sam sprowadzał bydło z
pastwiska podgiąwszy nieco w górę sutannę, aby nie zakurzyła się na polnej drodze.
Sylwester zgarbił się za plecami Ziemby, ale ten wyczuł prawdopodobnie jego
pragnienie zapadnięcia się w papierowe torby okrywające kminek, bo zagrzmiał, mijając
księdza:
— Pochwalony!
— Pochwalony! — odpowiedział ze zdumieniem kaliniecki duszpasterz. Od
siedemnastu lat Ziemba po raz pierwszy pozdrowił go bożym słowem.
XX
— Mógłbyś być trochę mniejszy — powiedział doktor do Szatana, klepiąc go po karku.
Pies siedział w szoferce między nim a Sylwestrem i ponieważ po raz pierwszy odbywał
podróż samochodem, wiercił się wciąż na siedzeniu, zdumiony i szczęśliwy.
Jechali na pole Ziemby nie zdradzając się wzajemnie przed sobą z podniecenia, jakie
ich nie opuszczało od rana. Hubert i Michał z tyłu na furgonetce starali się wieść obojętną
rozmowę, Kurka milczał, a Smolak i Kowalczyk, którzy niespodziewanie zgłosili się do
roboty, gwizdali przez zęby. Sylwester zobaczywszy ich przed barakiem z łopatami na
ramionach, nie wierzył własnym oczom. Co do Smolaka nie był pewny — wspomnienie
bójki podczas zabawy nie utrwaliło jego obrazu. Kowalczyk natomiast walczył w
pierwszym szeregu, jeśli można było tak określić nie tyle faktyczną linię ataku, co
psychiczne dyspozycje jego uczestników. Teraz przyszedł i błądząc oczyma po- krajobrazie
— jakby po raz pierwszy zobaczył poranną jasność rzeki i mgłę szarozieloną przy jej
brzegach, i połyskującą od rosy na liściach ścianę lasu — zameldował się do roboty.
Sylwester, który sam był przed barakiem, trzasnąłby go najchętniej w podbródek, ale
wiedział, że doktor nigdy by mu tego nie wybaczył, więc uznał, że przynajmniej ma prawo
do zdziwienia i zapytał:
— A, kogo widzę?
Kowalczyk, wciąż z oczyma w krajobrazie, odpowiedział:
— Mnie. Mnie widzisz. Wcale ci się to nie śni. Wiktor chrząknął.
— To wszystko było głupstwo. Zdarza się.
— Zdarza się — powtórzył Sylwester, choć swędziła go pięść. Trzasnąłby go z
rozkoszą, ale doktor na pewno się dopatrzy w tym, że przyszli do roboty, jakiejś
nadzwyczajności i chyba naprawdę nigdy by mu tego nie wybaczył. — Mogło się nie
zdarzyć — powiedział tylko.
— U nas na wsi jeszcze nigdy nie było zabawy bez bicia — uśmiechnął się Wiktor.
Najwidoczniej bardzo mu zależało na zlekceważeniu zajścia.
— I zawsze tak lejecie gości?
— Ile razy się tylko zjawią — odpowiedział Kowalczyk. Tylko Wiktor się przy tym
znowu uśmiechnął, on nie.
Nim Sylwester zdążył odpowiedzieć, wyszedł z baraku doktor, a potem jechali już
Agatką i było tyle ważniejszych spraw niż to, co miał do powiedzenia temu sukinsyńskiemu
gnojkowi na krzywych nogach.
Doktor znowu pogładził Szatana po płowym łbie. Nigdy nie okazywał mu tyle
tkliwości. Dlaczego nie kazał zostawić go przy baraku? Już się przyzwyczaili do tego, że
pilnował ich skromnego gospodarstwa. Teraz po raz pierwszy uczestniczył w wyprawie w
teren — jakby tamto okazało się nagle mało ważne albo jakby istniała pewność, że tego
dnia barakowi nic nie zagraża.
Ziemba istotnie był na polu.
Nie zobaczyli go od razu. Nawet w pierwszej chwili ich to zaskoczyło. Była to jakaś
nieprawidłowość w konsekwentnie przeprowadzonej linii jego oporu. Nie było go i oto
wszystko miało odbyć się tak zwyczajnie — przyjechali, wyładowali graty, zabierali się do
postawienia trójnogu. Dzień był jaskrawię pogodny, przeźroczysty, nasycony słońcem
żółtym i palącym. Od razu zdjęli koszule — Kowalczyk i Smolak także, choć po pewnym
wahaniu. Sylwester parsknął śmiechem na widok ich białych piersi. Hubert rzucił im swój
krem do opalania, ale nie skorzystali z niego.
I wtedy ukazał się Ziemba.
Nie nadszedł, nie zbliżył się, ale właśnie się ukazał — ogromny i nieruchomy. Musiał
leżeć lub siedzieć za niskimi krzakami tarniny, która porastała miedzę, i wynurzył się zza
niej dopiero wtedy, gdy zadomowili się już na jego polu, rozkładając sprzęt i rzeczy.
Stał teraz o kilka kroków od nich, a oni powoli odwrócili ku niemu głowy.
Mimo upału ubrany był w ciemne ubranie, za ciężkie i za szczelne na ten letni dzień,
przywodzące na myśl jakieś niecodzienne okoliczności, w których strój zawsze uczestniczy
w przeżyciach człowieka. Na głowie miał kapelusz także nie ten, w którym zwykle udawał
się w pole — stary i wypłowiały. Ten rondo miał sztywne, a zsunięty nieco z czoła odsłaniał
całą nieruchomą, stężałą jakby w wyrazie gorzkiego napięcia twarz Ziemby.
Nie pozdrowił ich. Oni też nie widzieli powodu, dla którego mieliby go pierwsi witać.
Patrzyli na siebie bez słowa, z pochmurną, nużącą uwagą. Trwało to bardzo długo.
Miały się prawdopodobnie powtórzyć te wszystkie dni, kiedy pracowali na polu
Piskorskiego, sąsiadującym z polem Ziemby, a on chodził wzdłuż miedzy albo stał
towarzysząc im milcząco. Wiedzieli — każdy z nich teraz o tym myślał — że to nie może
się powtórzyć, że już by tego nie znieśli, że mogłoby się stać coś złego.
Doktor zapytał:
— O co chodzi?
Może powinien był inaczej sformułować pytanie albo w ogóle nie powinno to być
pytanie, ale rozkaz, stwierdzenie konieczności odejścia, polecenie opuszczenia pola,
oddalenia się, nieprzeszkadzania w pracy. Ziemba nie drgnął.
— O co chodzi? — powtórzył doktor. — Dlaczego tu jesteście?
Pytanie znowu pozostało bez odpowiedzi. Już zanim przebrzmiało ostatnie słowo
doktora, wiedzieli, że Ziemba nie zareaguje na nie. Nic nie wskazywało na to, że je słyszał.
Patrzył tak, jak przedtem, przed siebie — nie na nich, ale gdzieś ponad ich głowami, w
żółtą przestrzeń porannego światła, a twarz jego nie wyrażała żadnego poruszenia, żadnej
myśli.
Doktor krzyknął jeszcze raz:
— Dlaczego tu jesteście? Czego tu szukacie?
Już wiedział, że nie powinien w ogóle się odzywać, że przegrał od razu wobec Ziemby,
ponieważ nie potrafił milczeć, a tamten potrafił. Była w tym jakaś siła impulsywniejsza niż
najpotężniejsze ze słów, siła atakująca i bolesna. Doktor cofnął się i na chwilę,
niepotrzebnie, przeniósł wzrok na twarze swoich towarzyszy. Nie było to szukanie ratunku
czy pomocy — świadectwa raczej, ale oni mogli to tak zrozumieć i mógł to tak zrozumieć
tamten człowiek, który nie patrząc patrzył na nich.
Doktor odwrócił się, znowu niepotrzebnie, bo już powinien był zostać w tej pozycji
odejmującej ukazaniu się Ziemby, jego istnieniu w ogóle, całą ważność, jaką sobie
uzurpował i im narzucił. Odwrócił się jednak i, czując, że krew uderza mu do głowy,
zawołał:
— Zabierajcie się stąd! Mamy zezwolenie na badania na waszym polu, ale bez waszej
asysty.
Ziemba uczynił jeden krok w ich kierunku. Krok leniwy i powolny. Ruszył się ciężko i,
zakołysawszy się na boki, posunął się nieznacznie ku nim po świeżym kminkowym rżysku.
Szatan, leżący dotąd spokojnie, zawarczał cicho.
— Odejdźcie stąd! Pole jest oddane do naszej dyspozycji i nie potrzebujemy was
tutaj.
Ziemba znowu stał, nieruchomy, zapatrzony w słoneczne powietrze nad ich głowami.
Doktor poczuł w skroniach leciutkie, bolesne pulsowanie, które zawsze się pojawiało,
gdy tracił panowanie nad sobą.
— Słuchajcie, Ziemba — powiedział z pozornym spokojem, który drogo go kosztował.
— Nie utrudniajcie sytuacji. To na nic się nie zda.
Ziemba znowu uczynił jeden krok naprzód, równie leniwy i powolny jak poprzedni. Ale
teraz i doktor porzucił swoje poprzednie miejsce i posunął się ku niemu. Tamten nie zdawał
się tego zauważać, twarz miał wciąż nieruchomą i stężałą w surowym napięciu, puste
spojrzenie gdzieś ponad ich głowami. I doktor zobaczył go nagle z erkaemem w rękach,
które teraz trzymał opuszczone wzdłuż ciała, szybkiego i sprężonego jak pantera biegnąca
lub czająca się do skoku. Widział go takim, choć teraz stał ciężki i nieruchomy, ale miał
poza sobą tamte lata piekielnej szybkości i prężności zwierzęcej, wiedział o tym i teraz to w
nim zobaczył — mając bolesną pewność, że on nie zobaczył tego w nim.
Byli żołnierzami, znowu wracało to komplikujące przypomnienie wspólnych — na
różnych frontach — rzek pokonywanych wpław z karabinem nad głową, i odsłoniętych
polanek, które trzeba było przebyć w pełnym słońcu, i rowów, w których się kryli, gdy górą
przelatywały czarne stada. Obydwaj mieli to za sobą i obydwaj umieli walczyć. A więc
także i wtedy, gdy wszystko przeniosło się w inny wymiar, ale walka nie przestawała być
walką — o ujrzenie słońca nazajutrz, o miejsce na ziemi, o drugiego człowieka wreszcie, a
także o pokonanie drugiego człowieka, jeśli nie może być inaczej.
To wszystko mogło go ostrzegać albo zobowiązywać. Miał złudzenie, że obydwu tych
uczuć doznaje po połowie. Mógł powiedzieć: Byliście żołnierzem, jak ja. A tamten by
wybrał. Wyzwanie czy pakt. Dalszą walkę czy pomoc w kapitulacji. Ale świat roił się od
byłych żołnierzy, dawni wrogowie stawali się przyjaciółmi, dawni przyjaciele wrogami.
Mężczyźni zapomnieli, że należy dochować wierności wspomnieniom, że całe zło wojny da
się usprawiedliwić tylko tym jednym: własną dumą z siebie, z siebie sprawdzonego niejako
w tamtych dniach nagiej prawdy. Może był śmieszny z tą swoją myślą, jeśli tylu o niej
zapomniało. A więc on powinien wybrać, nie tamten. Nikt przy najlepszej woli nie może
uścisnąć nie wyciągniętej ręki. Musiał wybrać walkę.
— Macie mocne nerwy — powiedział. — Ale i ja mam mocne. Niech wam się
przestanie wydawać, że wszystko zawsze będzie się działo według waszej woli. Usuńcie się
z pola! Mówię do was po raz ostatni.
Ziemba nie słyszał. Jego twarz nie słyszała, nie słyszały jego oczy. Słowa leciały obok
niego, żadne go nie dotknęło, żadne się w nim nie zatrzymało. Powoli szedł naprzód.
— Nie będę już nigdzie interweniował. Nie będę składał na was skarg — powiedział
doktor cicho. — Sam się tu z wami rozprawię. Zaraz, na miejscu.
— Piętka! — zawołał Michał odbierając łopatę od jednego z chłopców. — Zaczynamy!
— I sam pierwszy wbił łopatę w ziemię.
Sylwester skinął na robotników. Poleciały na boki wilgotne grudy ziemi. Doktor dyszał
ciężko. Michał nie miał prawa rozpoczynać roboty bez jego decyzji, zaskoczyło go to, ale
nie miał czasu teraz o tym myśleć — spostrzegł to tylko, nie ocenił. Łopaty śmigały w
powietrzu, srebrne ich ostrza, wypolerowane ziemią, łapały słońce jak lustra.
Ziemba zatrzymał się w miejscu. Po raz pierwszy tego ranka opuścił wzrok — i
zobaczył. Otwartą swoją ziemię, ranę — mokrą i ciemną jej odsłoniętego wnętrza.
Doktor nie spuszczał oczu z jego twarzy. Ale Ziemba wciąż był poza zasięgiem
wszystkiego, co czynił lub mógł uczynić.
Powoli podniósł rękę i zdjął z głowy kapelusz.
Ludzie nie przerywali pracy, ziemia obnażała się coraz głębiej i głębiej, a on stał z
odkrytą głową i patrzył na śmigające w słońcu łopaty i mokre grudy tworzące wieniec
rosnącego usypiska.
Odwrócił się nagle i wciąż z kapeluszem w ręku odszedł w kierunku drogi.
Nie przestawali kopać i nie mówili nic, dopóki nie zniknął im z oczu.
Szatan uniósł się na łapach i, zadarłszy głowę, zawył cicho.
W progu kuchni stał obcy człowiek z notesem w ręku. Kręciło się tu wielu obcych, ale
ten był najbardziej obcy z nich wszystkich. Ten chciał wiedzieć.
Teosia schowała za siebie ręce swoim zwykłym ruchem, któ' ry zapowiadał zawsze
pragnienie uwolnienia się, poprzez zdjęcie fartucha, ze swojej zwykłej osobowości, jakby
za mało ważnej w stosunku do sytuacji. Nie rozwiązała jednak wstążek, ale oparła palce o
gładki kant swojej nowej, wspaniałej kuchni, która od roku była jej dumą i towarzyszką w
owej niespodziewanej zmianie losu, jaka się jej nagle przydarzyła. Kiedy gospodę
zamknięto, a wdowa wyjechała gdzieś do krewnych — ona karmiła teraz w stołówce
wszystkich, którzy przybyli na kopalnię. Zastępowała im matki i żony, a nawet jeśli zjawiał
się jakiś gość znakomity w dyrekcji, też prowadzono go do niej, aby z rozrzewnieniem
wspominał Kaliniec.
Górne oko Teosi rozbłysło na chwilę uśmiechem, gdy mimo obecności obcego
człowieka, a może właśnie dzięki niej, zadumała się na krótko nad tą nową urodą, nad tym
nowym honorem swego życia.
— Nie — powiedziała wreszcie — nie wiem, co się z nim stało.
— Nie rozpłynął się przecież w powietrzu. Musiał jakoś opuścić tę wieś.
— Wyjechał.
— Dokąd?
Teosia przygryzła wargę i patrzyła, przedziwnie uzgodnionym w niechęci spojrzeniem,
prosto w oczy dziennikarza.
— To nie moja sprawa.
— Dokąd i dlaczego? To mnie interesuje przede wszystkim. Nie opuszcza się przecież
bez powodu wsi, w której było się proboszczem przez dwadzieścia pięć lat.
Teosia milczała. Czuła pod palcami gładki brzeg swojej nowej, elektrycznej kuchni.
Dawne sprawy oddaliły się od niej, może trochę żalu było jeszcze w sercu, ale to był żal
nieuciążliwy, nawet konieczny, jakże tak zupełnie bez żalu odnosić się do przeszłości?
— Dlaczego? — powtórzył dziennikarz. — Ludzie różnie na ten temat gadają.
— Być może.
— Ze ksiądz poszedł do klasztoru. To znów, że — do Turo-szowa.
— Jedno i drugie do niego podobne — powiedziała Teosia. Nie było tu już więcej po
co stać i na co czekać. Muszę znaleźć tych trzech —• pomyślał. — I Wieczorka.
Wyszedł przed budynek i wmieszał się w tłum. Dobiegł go nagle jakiś krzyk i wrzawa,
ludzie gdzieś biegli, ktoś się roześmiał.
— Co się dzieje? — zapytał.
Zagadnięty machnął ręką.
— Jakąś starą z bloków krewni ciągną do miasta. — Chciał jeszcze coś rzec, ale urwał
i umilkł. Był niewysoki, płowy, włosy miał przystrzyżone krótko, z miejską starannością.
Wskazał oczyma notes.
— Będzie pan o nas pisał? Jestem Smolak. Wiktor Smolak. Od początku na kopalni.
XXI
— Nie, nie — powiedział doktor. — Nie będziemy o tym mówić.
Michał stał na progu jego pokoju, słowa szefa zatrzymały go w tym miejscu. Przyszedł,
żeby zapytać o coś w związku z jutrzejszą robotą. Nie przypuszczał, że doktor myśli jeszcze
o tamtym. A jeśli myślał — w jaki sposób trzeba było dać mu do zrozumienia, że nikt mu
nie towarzyszy w tej niepotrzebnej trosce?
— Nie będziemy o tym mówić — powtórzył Caban.
Michał postanowił rozładować napięcie w sposób najprostszy.
— Nie przyszedłem po to. To zostało już za nami.
Doktor przymknął powieki. Było w tym coś nad wyraz znużonego, może chciał
odpocząć, a może tylko zastanowić się, czy to naprawdę było już poza nimi. Potem
odwrócił głowę ku oknu i patrzył na czerwonozłote światło zachodu rozjaśniające barwę
świata. Może myślał teraz z zazdrością o prostackiej odporności natur zwycięsko
broniących się przed refleksjami. Michał go o to posądzał.
Trzeba może było istotnie udawać, że przyszedł usprawiedliwić się z samodzielnie
podjętej decyzji rozpoczęcia roboty. Czy miał mu opowiadać o chłopskiej litości, która każe
jak najszybciej dobijać ranione zwierzęta.
—- Panie doktorze — zaczął.
— Nie, teraz tym bardziej nie będziemy o tym mówić. Michał dotknął klamki.
— Proszę, niech pan zostanie — zawołał doktor. Wrócił więc i usiadł po drugiej stronie
stołu.
— Ten człowiek nie ma szczęścia.
— Tak — powiedział Gaj.
— Odkrywka zacznie się przypuszczalnie od niego.
— Tak. To prawdopodobne.
— Najcieńszy nadkład. Stąd chyba zaczną.
— Tak — powiedział po raz trzeci Michał i dodał: — Czy to ma jakieś znaczenie?
— Ma. Nie będzie miał czasu pogodzić się z losem.
Gaj wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i podał doktorowi.
— Do diabła — powiedział — nie zachowujmy się tak, jakbyśmy cierpieli więcej od
niego.
Sylwester zapukał delikatnie do drzwi.
— Zdaje się, że ksiądz idzie do nas.
— Co to znaczy: zdaje się? Idzie albo nie?
— Idzie brzozową drogą.
— Dokąd by tędy szedł, jeśli nie do nas — doktor podniósł się z krzesła i wyszedł
przed barak. Michał, błogosławiąc księdza, za nim.
Istotnie brzozową drogą posuwała się czarna plama sutanny odcinająca się ostro na tle
rozjaśnionej czerwonym słońcem zieleni.
— Sylwester! — odezwał się doktor.
— Tak, panie doktorze?
— Jak tam z zaopatrzeniem?
— Marnie, panie doktorze.
— Co to znaczy: marnie?
— Jajka i dwie puszki gulaszu, panie doktorze.
— Na wyżerki do księdza byście latali — doktor jak najsłuszniej użył liczby mnogiej,
ale wypadło to w tej chwili zbyt dosadnie. — Kiedy jednak ksiądz raz na jakiś czas
zjawia się u nas...
— A co ja poradzę? — zapiał Sylwester. — Pan doktor wie, co tu można dostać.
— W Agatkę i do miasta! — doktor szukał portfelu. Michał wyciągnął tymczasem
setkę, którą Sylwester zaraz ukrył w kieszeni swoich spodni. — Sardynki, byczki,
szynka i coś na popłukanie gardła.
— Tak jest, panie doktorze.
Hubert mył się przed barakiem, udając bez powodzenia, że nie słyszy tej rozmowy.
Ogarniała go rozpacz. Ile wieczorów mógł jeszcze spędzić z Celką? Wprawdzie już był
pewien, że przyjedzie do niego do Warszawy, że wszystko przeobrazi się w coś
poważniejszego i piękniejszego niż przypuszczał, ale kiedy to mogło nastąpić? Uznał za
stosowne nie burzyć od razu brydżowych nadziei, wszedł do baraku po pieniądze i wręczył
Sylwestrowi swoją część.
Ksiądz, nieco zdyszany, już witał się z doktorem.
— Kapitulacja! — zawołał.
Nie od razu zrozumieli, o co mu chodzi. Dopiero gdy powtórzył to słowo po raz drugi,
zacierając ręce, doktor i Michał pomyśleli ze smutkiem, że znów będą musieli powrócić do
tego tematu.
— Mam jechać, panie doktorze? — spytał Piętka. Nie wiadomo skąd wzięła mu się ta
wątpliwość, ale nagle i doktor ją podzielił, bo odpowiedział spiesznie:
— Jeszcze poczekaj.
Ksiądz usiadł na pieńku doktora przed barakiem. Otarł chustką spocone czoło.
— Spotkałem Kurkę — rzekł. — Opowiedział mi. — A ponieważ milczeli, dodał: —
No i po wszystkim!
— Czego się ksiądz spodziewał? — spytał Michał z nieuchwytną nutą gorzkiej
ironii w głosie.
Ksiądz rozłożył ręce.
— Czegoś innego w każdym razie.
— To niczego nie określa.
— Owszem — ksiądz dopiero teraz spojrzał na Michała, jakby wreszcie spostrzegł,
że jest innego niż on zdania. — To określa całą resztę możliwości.
Stało się nagle coś zupełnie niezrozumiałego: poczuli się wszyscy po stronie Ziemby.
Po stronie jego uporu i rozpaczy. Reprezentował coś prawdziwego i oni także
reprezentowali coś prawdziwego, stąd rodził się szacunek — i brak szacunku dla wszelkich
innych urojeń.
— Cieszmy się wobec tego — rzekł Michał z naciskiem, przed którym nie zdołał
się obronić — że nie skorzystał z tej reszty możliwości.
Ksiądz się uśmiechnął.
— Proszę nie łapać mnie za słowa. Jestem tylko zdziwiony. Znając od tylu lat Ziembę
mam większe niż kto inny prawo do zdziwienia.
Hubert zerknął nieznacznie na zegarek. Powinien być najbardziej z nich wszystkich
zaangażowany w tę sprawę, a nie był — i wcale go to nie zdumiewało. Nie miał w tym
żadnej zasługi, ilekroć o tym myślał, zalewała mu serce fala tkliwości. To ona potrafiła
odsunąć od siebie wszystko, co by ich rozdzielało, co by mogło odebrać ich sobie,
zniszczyć albo pomniejszyć radość posiadania. To ona była godna podziwu — i podziwiał
ją w tej chwili tak bardzo, że niczym wydało mu się niezadowolenie doktora, nietakt wobec
księdza, ewentualne podrwiwanie ze strony Michała.
— Jedziemy? — powiedział do Sylwestra. Piętka bezradnie wzniósł oczy na szefa.
Ksiądz zorientował się w sytuacji.
— Dokąd? — zapytał.
— Mieliśmy coś załatwić w mieście — bąknął Sylwester.
— Ksiądz chyba nam zaraz nie ucieknie — odezwał się wreszcie doktor.
— Przyznam się, że wolałbym zabrać was do siebie. Po co macie robić sobie kłopot?
Teosia przygotuje nam kolację.
— Nie, nie — doktor obstawał przy swoim, popychając Sylwestra ku Agatce. —
Należy nam się rewanż na pożegnanie. Ksiądz nam nie odmówi.
Hubert siedział już w szoferce nie wierząc prawie swemu szczęściu. Doktor musiał być
bardzo rozstrojony wewnętrznie, skoro nie zauważył jego ucieczki. Wyobraził sobie, jaki
będzie zły, gdy ksiądz zaproponuje roberka.
Sylwester myślał o tym samym.
— Nie będzie dzisiaj brydża? — zapytał.
— Będzie. Jak ty wrócisz. Najwyższy czas, żebyś spróbował swoich sil.
— A pan inżynier?
— Wysadzisz mnie zaraz za wsią. Powiem ci, w którym miejscu.
Sylwester zachichotał.
— Pan inżynier to chociaż jeden ma szczęście do tej wsi. Hubert nie podjął tej kwestii,
ale Sylwestra nie zrażało jego
milczenie.
— I wdowa się wciąż pyta o pana inżyniera.
— Jaka wdowa?
— Nasza, z gospody. Zapomniał już pan inżynier? Smutna jakaś taka i blada.
Powiedziałem jej, że pan inżynier rękę złamał.
— Sylwester!
— Chciałem babkę pocieszyć, aż żal na nią patrzeć.
— Ładny znalazłeś sobie sposób pocieszania.
— Ale skuteczny. Od razu poweselała. Bo myślała, że pan inżynier już zupełnie o niej
zapomniał.
— Daj mi spokój.
— Jeszcze tylko chciałem powiedzieć, że to dobra kobieta. Jak się dowiedziała, że pan
inżynier leży...
— Coś ty jej naopowiadał, do diabła?
— Przecież to pan inżynier sam wymyślił z tą ręką. Mnie się tylko pomyliło,
zapomniałem, że to dla tych pań z listów. A ona się przejęła. Czekoladę mi dla pana
inżyniera dała.
— Wziąłeś?
— Co miałem robić? Kobiecie byłoby przykro.
— Sylwester!
— Wszystkiego razem cztery tabliczki.
— Ile?
— Cztery tabliczki, panie inżynierze. Chodzi tylko o to, żeby pan inżynier wiedział,
jakby kiedyś mówiła coś na ten temat.
— Przypuszczam, że nie zobaczę jej już nigdy w życiu. Sylwester niespodziewanie się
zasępił.
— Nie trzeba tak mówić, panie inżynierze.
— Jak?
— Właśnie tak. Czy to człowiek wie, jakich ludzi w życiu spotka?
— Dajże mi święty spokój! — zawołał Hubert podnosząc ręce do uszu. Na szczęście
zbliżali się do miejsca, w którym umówił się z Celką. Różowy wartburg stał przy bocznej
drodze skręcającej opodal w głąb lasu.
Sylwester znowu zachichotał i Hubert miał ochotę go uderzyć.
— Stop! — zawołał.
— Chłopak zatrzymał Agatkę i stuknął palcem w daszek swojej czapki.
— Czy zabrać pana inżyniera z powrotem?
— Przecież powiedziałem ci, że dzisiaj ty grasz w brydża. Po co pytasz?
— Tak się pytam. Na wszelki wypadek.
— Nie pytaj się na wszelki wypadek.
— Pan inżynier dzisiaj w złym humorze — stwierdził Sylwester i włączył od razu
drugi bieg. Agatka poderwała się dychawicznie, a Hubert przeskoczył rów i pobiegł na
przełaj ku Wartburgowi.
Ale Celki w nim nie było. Na siedzeniu leżał „Przekrój" i kolorowa kosmetyczka.
Zawołał. Odpowiedziało mu tylko echo wracające z lasu. Pomyślał, że schowała się i chce,
żeby jej szukał. Postanowił ją nastraszyć i, skradając się jak najciszej, ruszył w głąb lasu.
Godzina była przedwieczorna, słońce leżało jeszcze na czubach drzew, wierzchołki
sosen miały rudą barwę wiewiórek, ale dołem gęstniał już mrok, duszny od
nagromadzonego w ciągu dnia upału, przesycony zapachem mchu i macierzanki. Ptaki
żegnały się z dniem, od drzewa do drzewa goniły trele, gwizdy i kląskania. Hubert schylił
się raz czy dwa nad dojrzewającą kępą poziomek, ale zostawił je na wspólne zbieranie z
Celką. Żeby tylko zapamiętał, w którym rosły miejscu. Jej jednak wciąż nie było i gdy tak
błądził od zarośli do zarośli rozgarniając kolczaste pędy jeżyn i dzikich malin, powoli
zaczęła wzbierać w nim złość za ten przedłużający się żart, a potem lęk. Może spotkało ją
co złego? Ogarnął go teraz gniew na samego siebie. Celka nigdy nie miewała takich
pomysłów, skądże mógł przypuszczać, że nagle zebrało się jej na szczeniackie figle? Może
potrzebowała jego pomocy, może czekała, żeby się zjawił jak najprędzej, a on tymczasem
tracił czas na błądzenie po lesie. Otworzył już usta do krzyku, gdy nagle dobiegł go
podniesiony głos męski, a potem stłumiony kobiecy płacz. To płakała Celka. Zrozumiał to,
zanim rozpoznał jej głos. Pobiegł w tym kierunku, ale stanął zaraz powstrzymany jakąś
myślą. Zobaczył go wyraźnie poprzez rozchylone gałęzie, gdy ostrożnie posuwając się po
mchu zbliżył się do miejsca, z którego dochodziły głosy. Było to zbocze małego parowu,
porośnięte trawą, rozjaśnione teraz kępą słońca przebijającego przez rzadszy w tym miejscu
las. Ziemba siedział na pieńku ściętej brzozy, na rozstawionych kolanach trzymał broń.
Celka leżała twarzą w trawie, plecami jej wstrząsał płacz.
— Wychowałem cię — mówił Ziemba — naukę ci dałem i pchnąłem w lepsze życie,
żebyś ty teraz była przeciwko ojcu, tak?
— A czy ja jestem przeciwko ojcu? — załkała Celka. — Czego ojciec chce?
— Już ja wiem, czego chcę. Chcę, żebyś mi wstydu nie przynosiła! W takiej ciężkiej
chwili, jaka na mnie przyszła, jeszcze mi ten wstyd potrzebny. Ludzie się ze mnie śmieją!
Stałem się pośmiewiskiem całej wsi.
— Ojciec akurat dbał kiedy o tę wieś i o to, co ludzie o ojcu myślą.
— A teraz dbam! Taka chwila na mnie przyszła, że teraz dbam. Może to wszystko
jeszcze na dobre się obróci, ale tego wstydu na moje stare lata już mi nie potrzeba. Tego już
nie wytrzymam. Mówię ci — tego nie wytrzymam! Żeby ludzie mi pokazywali, gdzie sobie
schadzki z nim umawiasz.
Celka wsparła się na łokciach i uniosła ku ojcu zaczerwienioną od łez twarz.
— To jest moja prywatna sprawa — zawołała. — Raz w życiu mam coś, co należy
tylko do mnie! I nie dbam, czy to się ojcu podoba, czy nie. Zawsze tylko o to dbałam i co z
tego mam? Co? Ojciec myśli, że jestem szczęśliwa?
— Celka! — rzekł cicho Ziemba. Zdjął ręce z flinty i opuścił je bezwładnie po obu
stronach brzozowego pnia, nieruchome i puste.
— Więc niech się ojciec dowie, że nie jestem szczęśliwa. I nigdy nią nie byłam. To
wszystko pozory. Nie można wśród pozorów przepędzić życia. Ojciec myśli — samochód,
tak? Bo mi wszyscy ludzie we wsi zazdroszczą samochodu. A ja mogę nie wsiąść do
niego więcej. Niech ojciec zaprzęgnie konie i ściągnie go do domu. I napisze do
Stefana, żeby go sobie zabrał. I to niech sobie także zabierze — zaczęła odpinać zegarek,
ściągać bransoletkę i pierścionki.
— Zwariowałaś! — krzyknął Ziemba i już był gotowy, żeby szukać w trawie
kosztownych drobiazgów, gdyby je tam rzuciła.
Ten gest ojca powstrzymał ją. Wsunęła z powrotem na palce pierścionki, zapięła
bransoletkę i zegarek, odrzuciła tylko daleko od siebie białe pantofle, które miała na
nogach, bardzo modne i eleganckie, i bardzo zapewne drogie. Siedziała teraz bosa, a ojciec
ponuro patrzył na nią.
— Zaziębisz się — powiedział.
— Nie — roześmiała się — niech ojciec tylko nie udaje, że naprawdę ojcu o to chodzi.
Jestem dziewucha ze wsi, nalata-łam się w życiu dosyć na bosaka i nie zaziębiam się tak
łatwo, ojciec o tym wie. A te buty ojciec i tak zabierze — ja ojca znam, nie zostawi ich
ojciec w lesie. Ale ja ich już nie włożę. Koniec z niewolą. Nie pozwolę się już wziąć do
niewoli! I jutro stąd wyjeżdżam. Zostawiam samochód i wyjeżdżam.
— Nie — Ziemba pokręcił głową. — Nie wyjedziesz.
— Ojciec mnie nie zatrzyma.
— Wiem, że ojciec cię nie zatrzyma. Dla mnie byś nie została, ale dla niego zostaniesz.
Głowę mogę dać za to, że nie ruszysz się stąd, dopóki oni tu będą.
Celka milczała. Hubert, nie mogąc opanować drżenia, patrzył na jej twarz wciąż jeszcze
mokrą od niedawnych łez. Ale teraz błąkał się już koło jej ust hamowany, pełen jakiejś
nieposkromionej pychy i zaciętości uśmieszek.
— Tak — powiedziała cicho. — Ojciec ma rację. I Lence powiedziałam to samo, kiedy
mnie pytała. Nie wyjadę, dopóki oni tu będą.
Ziemba znowu ręce miał na drzewcu flinty. Celka nawet tego nie zauważyła, nie
przestawała uśmiechać się przed siebie, do siebie, do swoich myśli. A uśmiech ten był taki,
że Hubert przymknął powieki i tylko dobiegały do niego słowa, jakby stłumione przez
niewidzenie.
— Namyśl się dobrze — mówił Ziemba rozwlekając wyrazy. Nie była to groźba, nawet
nie przestroga, ale zwykłe powiedzenie czegoś dla porządku, aby zostało powiedziane. —
Namyśl się dobrze! Zły wybrałaś czas, żeby żartować ze mnie.
— Nie żartuję z ojca. To wszystko nie ma z ojcem nic wspólnego.
— Tak myślisz?
— Tak myślę.
— Dlaczego wybrałaś sobie akurat jednego z nich?
— A czy to się w ogóle wybiera? — krzyknęła. — Ojciec wybrał sobie swój los, to
swoje zmartwienie, które ojciec ciągnie za sobą? Może ojciec to zostawić i pójść, gdzie
oczy poniosą? Ja też nie mogę. Mnie jeszcze ciężej, bo to jest szczęście. Ojciec nie może
rzucić cierpienia, a wymaga ode mnie...
— Dodajesz mi cierpienia — powiedział Ziemba. — Taka jesteś uczona i bywała
między ludźmi, a tego nie rozumiesz.
Hubert znowu widział jego twarz, pomniejszoną jakby w nagłym mroku, który
zawładnął parowem, oddaloną i oddalającą się coraz bardziej między gałęzie i liście,
między wypowiedziane słowa. Patrzył nie na Celkę, ale na niego. Nie mógł oderwać od
niego wzroku i jedynym ratunkiem było odwrócić się i odejść — więc zrobił to, szybko,
bez ostrożności już i obawy, aby nie zostać odkrytym.
Wydostawszy się na szosę, pomyślał o Sylwestrze, który powinien niedługo wracać z
miasta. Odszedł kilkaset metrów od porzuconego przy bocznym trakcie Wartburga, minął
stary cmentarz, na którym jak zawsze pasły się krowy, i przysiadł pod rozwalonym murem.
Sylwester wykazał wiele taktu, kiedy go tu zobaczył. Jego takt był jeszcze bardziej
godny podziwu, gdy minęli wciąż wtym samym miejscu stojący samochód Celki. Nie
zapytał o nic, niczemu się nie dziwił. Zgnębiony jego milczeniem Hubert odezwał się
pierwszy:
— Załatwiłeś wszystko?
— Szynki nie ma. Kupiłem baleron.
— W porządku.
— Mam sardynki, śledzie w sosie własnym i certę w pomidorach. Ksiądz się ucieszy
— raz coś innego, najlepsze domowe jedzenie też się sprzykrzy. Aha! — przypomniał sobie
— są jeszcze ogórki i rzodkiewka.
— Wspaniale!
— Pan inżynier głodny?
— No, nie objadamy się tutaj.
— To niech pan inżynier spojrzy — Sylwester cofnął nogę i odsłonił rudo opierzoną
kurę leżącą na podłodze szoferki. — Co ja zrobię — westchnął — że mam takiego pecha do
drobiu! Kręciłem, jak mogłem, żeby jej nie przejechać, ale przecież dla głupiej kury nie
wpakuję się na drzewo. Jutro będzie rosół.
— Sylwester — zaczął Bobrowicz, ale odechciało mu się nagle wszelkich napomnień i
strofowań. — Dobrze — mruknął. — Niech będzie rosół.
— Pan inżynier chciał powiedzieć coś innego.
— Że... choć raz zjadłoby się pieczoną. Sylwester się ożywił.
— Zaniosę Teosi, żeby nam upiekła. Jeszcze nadzienie zrobi.
— Już plebanii w to nie mieszaj. I teraz też, jak zajedziemy na wzgórze, lepiej zostaw
ją w szoferce. Ksiądz ma sumienie czułe.
— To nie z jego parafii — roześmiał się Piętka. — Pod samym miastem mi się trafiła.
Zupełnie bezpańska.
— Widziałem w życiu bezpańskie psy — zaczął Hubert, ale też nie skończył. Świat i
rządzące nim prawa straciły dla niego swoje właściwe proporcje. Cóż w tym przesunięciu
wyobrażeń wyższego rzędu znaczyła jedna kura zaplątana między kołami oszalałej w
rękach Sylwestra Agatki?
— Już to raz powiedziałem panu doktorowi — westchnął Sylwester skręcając w
brzozową drogę wiodącą na wzgórze — nie trzeba być w życiu tak dokładnym. Taka
sukinsyńska dokładność do niczego dobrego nie prowadzi. Przekona się pan inżynier.
Doktor czekał na nich na placyku przed barakiem.
— Ależ pan się nam wywinął — zawołał do Huberta. — Siadamy do stołu, a tu
czwartego nie ma.
— Uważałem — Hubert skłonił się nisko — że tak odpowiedzialnych zakupów nie
może robić Sylwester w pojedynkę.
— Dałby sobie na pewno radę. — Doktor zniżył głos: — Ktoś czeka na pana.
Hubert dopiero teraz zobaczył Lenkę siedzącą na progu baraku. Trzymała na kolanach
kawałek dykty, a na niej arkusz papieru. Michał stał nad nią i pokrzykiwał niezbyt
uprzejmie.
Zbliżył się i zobaczył, że rozwiązuje jakieś zadanie z fizyki i że chyba nie najlepiej jej
idzie. Kiedy podniosła oczy, zobaczył w nich obok strasznej jakiejś zgryzoty ślad ulgi.
— Nie, nie — zawołał Michał. — Najpierw skończy zadanie. Zielonego pojęcia nie ma
o fizyce. Przepytałem trochę, bo uparła się czekać na ciebie, ale ręce opadają.
Lenka słuchała tego wszystkiego z apatycznym spokojem. Michał krzyczał, ale nie był
zły, dlatego pozwalała mu krzyczeć na siebie. Może nawet trochę ją cieszyło, że tak go
denerwuje jej brak wiadomości — nie było to dużo, ale jednak już coś w ich wzajemnych
stosunkach.
— Pojęcia nie ma — powtórzył Michał. — Aż żal bierze.
— A ofiarowałem się z pomocą — zaczął Hubert. Nie dokończył, bo uzmysłowił sobie,
jak bardzo było to dawno, w zupełnie innej erze ich pobytu w Kalińcu.
— Więc proszę — powiedział Michał. — Widzisz, że jest na miejscu cały i zdrowy,
kończ zadanie!
Lenka pochyliła czarną głowę nad arkuszem papieru. Uczesana była tego dnia gładko,
równiutki przedział pozwalał włosom spływać swobodnie wzdłuż twarzy. Chwyciła teraz
jeden z kosmyków i nawinęła go na palec. Był to gest tak pełen desperacji, że Hubert nie
zerknąwszy nawet na zadanie, pewien był już wyniku. Ciekawiło go dlaczego przyszła i zły
był na Michała, że nie pozwala mu się z nią rozmówić.
Na szczęście i doktor zaczął się niecierpliwić. Rozmawiając przez okno z księdzem,
którego zostawił w swoim pokoju, popędzał Sylwestra szczękającego talerzami i chrząkał
wymownie pod adresem Michała.
— I jak tu zrozumieć tego człowieka — powiedział ksiądz opierając się o parapet okna.
— Dziewczyny na siłę pcha do miasta, a sam trzyma się zębami roli. I nie on jeden, niech
się pan rozejrzy, doktorze, wsie się wyludniają, starzy pchają dzieci do szkół, urabiają sobie
ręce do łokci, żeby tylko zapewnić im lepsze, jak mówią, życie — inne niż to ich na roli.
Ale niech ich tylko kto spróbuje z tej roli ruszyć.
Doktor milczał. Przyznawał księdzu rację, ale równocześnie znowu jakieś uczucie
niedorzeczne kazało mu być po stronie Ziemby, po stronie jego rozpaczy i jego
niekonsekwencji.
— Zawsze byli tak uparci — mówił ksiądz. — Zawsze! Doktor patrzył na niego bez
słowa.
— Ale w tym właśnie tkwiła ich cała siła — dokończył ksiądz w zadumie.
— No, ja jestem gotów! — zawołał Sylwester. Bardzo był dumny z wyniku swoich
zabiegów. Od nakrytego białym papierem stołu zawiewało podniecającymi aromatami.
Hubert nie wytrzymał i zbliżył się do Michała i dziewczyny. Zadanie oczywiście nie
posunęło się ani o cal naprzód, była mu szczerze wdzięczna, że przerwał jej mękę. Michał
zresztą doszedł już sam do wniosku, że jego starania nie mają sensu.
— Co się stało? — spytał Hubert.
Widać było, że długie czekanie na niego, rozmowa z Michałem, a wreszcie to, że zjawił
się zdrów i cały — osłabiły dramatyczne napięcie jej misji.
— Nic się nie stało — szepnęła. — Bałam się i dlatego przyszłam.
— O co się bałaś?
— O pana. Ojciec wziął broń i wyleciał z domu. Wiedziałam, że Celka umówiła się z
panem.
— A ta flinta jest przynajmniej nabita? — zapytał Michał. Odwróciła ku niemu
poważne oczy.
— Tak, proszę pana.
— Czekamy! — zawołał doktor. — Gdyby nie obawa, jak ksiądz to przyjmie,
zaprosiłby Lenkę na kolację. Godzina robiła się późna i potrawy wietrzały z apetycznych
woni. Na razie pędzał Sylwestra szczękającego talerzami i chrząkał wymownie pod
adresem Michała.
— I jak tu zrozumieć tego człowieka — powiedział ksiądz opierając się o parapet okna.
—- Dziewczyny na siłę pcha do miasta, a sam trzyma się zębami roli. I nie on jeden, niech
się pan rozejrzy, doktorze, wsie się wyludniają, starzy pchają dzieci do szkół, urabiają sobie
ręce do łokci, żeby tylko zapewnić im lepsze, jak mówią, życie — inne niż to ich na roli.
Ale niech ich tylko kto spróbuje z tej roli ruszyć.
Doktor milczał. Przyznawał księdzu rację, ale równocześnie znowu jakieś uczucie
niedorzeczne kazało mu być po stronie Ziemby, po stronie jego rozpaczy i jego
niekonsekwencji.
— Zawsze byli tak uparci — mówił ksiądz. — Zawsze! Doktor patrzył na niego bez
słowa.
— Ale w tym właśnie tkwiła ich cała siła — dokończył ksiądz w zadumie.
— No, ja jestem gotów! — zawołał Sylwester. Bardzo był dumny z wyniku swoich
zabiegów. Od nakrytego białym papierem stołu zawiewało podniecającymi aromatami.
Hubert nie wytrzymał i zbliżył się do Michała i dziewczyny. Zadanie oczywiście nie
posunęło się ani o cal naprzód, była mu szczerze wdzięczna, że przerwał jej mękę. Michał
zresztą doszedł już sam do wniosku, że jego starania nie mają sensu.
— Co się stało? — spytał Hubert.
Widać było, że długie czekanie na niego, rozmowa z Michałem, a wreszcie to, że zjawił
się zdrów i cały — osłabiły dramatyczne napięcie jej misji.
— Nic się nie stało — szepnęła. — Bałam się i dlatego przyszłam.
— O co się bałaś?
— O pana. Ojciec wziął broń i wyleciał z domu. Wiedziałam, że Celka umówiła się z
panem.
— A ta flinta jest przynajmniej nabita? — zapytał Michał. Odwróciła ku niemu
poważne oczy.
— Tak, proszę pana.
— Czekamy! — zawołał doktor. — Gdyby nie obawa, jak ksiądz to przyjmie,
zaprosiłby Lenkę na kolację. Godzina robiła się późna i potrawy wietrzały z apetycznych
woni. Na razie delektował się nimi tylko Szatan wylizujący opróżnione puszki po
konserwach. Lenka przeniosła na niego wzrok.
— Ojciec go kiedyś zabije — powtórzyła to, co powiedziała już kiedyś Michałowi na
początku ich pobytu w Kalińcu. Ale mówiła to teraz łagodniej, z żalem. — Wciąż się
odgraża, że go zabije. Bo wyjada młode zające i lisy. Kury także.
— Przeproś Celkę — powiedział Hubert spiesznie — że nie mogłem przyjść. Ksiądz
się zjawił niespodziewanie, musiałem pojechać z Sylwestrem do miasta. Ona to zrozumie.
— Na pewno — szepnęła Lenka oblewając się gwałtownym rumieńcem.
Prawdopodobnie lepiej wypadłby w jej oczach, gdyby się pozwolił zastrzelić.
Niestawienie się na randkę z Cel-ką było większą zbrodnią.
— Kiedy egzamin? — spytał Michał.
— W środę.
— Pokaż się po nim.
Lenka machnęła ręką, co oznaczało kompletny brak nadziei, ale uśmiechnęła się do
Michała.
— Dobrze.
Kiwnęła jeszcze głową w kierunku doktora i zbiegła ścieżką ku szosie.
— Uważaj, Szatan — powiedział Michał do psa — ktoś ma
cię na oku. Pilnuj się.
— Nic mu nie zrobi — odezwał się Sylwester, który ostatnio nabrał niezwykłego
optymizmu w odniesieniu do jakichkolwiek
zamiarów Ziemby.
— Ostrożność nie zawadzi. Przez te kilka dni, kiedy tu jeszcze będziemy, lepiej żeby
trzymał się baraku.
— A co potem? — spytał Hubert. Ten temat wciąż był otwarty.
— Jasne, że zabieramy go ze sobą — w głosie Sylwestra było
wiele pewności siebie.
— Kto?
— Ja.
— A co z mieszkaniem?
Sylwester zamiast się zasępić, ledwo powstrzymał uśmiech.
— Mam tam jakieś nadzieje. Michał klepnął go po ramieniu.
— Ponieważ nadzieje często nie dotrzymują słowa, w razie czego masz u mnie jakiś
kąt. Ty i Szatan.
— Co pan, panie inżynierze? — zachłysnął się Piętka.
— Ostrzegam was — krzyknął doktor z baraku — że my już jemy. I pijemy także!
Dopiero teraz rzucili się wszyscy do drzwi.
XXII
— Antoni Oblizajek — przeczytał ksiądz wyblakły napis na pochylonym krzyżu —
urodzony 17 lutego 1855 roku w Kalińcu, zmarł w Kalińcu 20 marca roku 1907. —
Cmentarz był stary, od dawna zamknięty. Już od wielu lat mieszkańcy Kalińca
pozostawiali swój uciążliwy bagaż przed podróżą w zaświaty w centrum wsi, na rozległym
nowym cmentarzu poza kościołem. Ale ten był ładniejszy. Ksiądz nie mógł oprzeć się temu
uczuciu błądząc po zarosłych trawą alejkach, między grobami pokrytymi bujną
roślinnością, której żywiołowa zieleń była najlepszym potwierdzeniem nienagannej
gospodarki wszechświata. Ksiądz myślał o tym, że chciałby tu leżeć, jeśli już przyjdzie ta
godzina, w której będzie musiał się wyrzec tego wszystkiego, co marne i doczesne, a
jednocześnie jednak tak pełne uroku. Chciałby tu leżeć, już nawet sama myśl o tym
napawała spokojem. Pobyt tutaj musiał się wydawać jakiś jakby mniej
obowiązujący, jakby nie postanowiony do końca, budzący nadzieję, że da się go w każdej
chwili odwołać. Ksiądz zwykł nieraz mawiać w gronie dobrych przyjaciół, że chciałby być
po śmierci portierem w niebie. Jakież napiwki — wzdychał — dostawałbym od tych, którzy
by chcieli na noc wymknąć się do piekła! — Przypomniało mu się to teraz i uśmiechnął się
sam do siebie.
— Genowefa Kotkowska — czytał dalej — urodzona 4 sierpnia 1893 roku w Kalińcu,
zmarła w Kalińcu 17 grudnia roku 1910. No, nie nażyła się — pomyślał i odmówił wieczne
odpoczywanie za tę nieznaną czystą duszę, która w wieku lat siedemnastu zeszła z tego
świata. A potem szedł od grobu do grobu
starając się odczytywać niezupełnie zatarte jeszcze napisy na obeliskach i krzyżach;
szeptał, co tam sobie kto życzył w skromnym zapisie, i poświęcał nieznanym zmarłym
chwilę zadumy. Słońce przypiekało. Chuda dziewczynka, która pasła tu krowy, zmęczona
obserwowaniem księdza, przysiadła w cieniu za jakimś pomnikiem i dłubała wiklinowym
prętem w trawie. Podszedł do niej, zagadnął czyje krowy i czy zawsze je tu pasie?
— Zawsze — odpowiedziała. — Tu mają najwięcej do żarcia.
— Więcej niż na łące?
— Więcej! — odrzekła, przeciągnięciem wyrazu zaznaczając nieporównalne bogactwo
cmentarnych traw.
Ksiądz powiódł wzrokiem po zielonych grobach.
— A nie boisz się tutaj?
Dziewczynka patrzyła na niego okrągłymi oczyma. Uśmiechnęła się z dorosłą
wyrozumiałością.
— Czego? Przecież tu nikogo nie ma.
Zawstydził się swego pytania. Dziewczynka nie zdejmowała z niego zdziwionego
spojrzenia.
— To dobrze — powiedział — moje dziecko, że się nie boisz.
— W domu się boję — odezwała się niespodzianie.
— W domu? Dlaczego?
— Bo w domu mogą przylać.
— Często cię biją? — zaniepokoił się ksiądz. Mała pokręciła głową.
— Nie, nie często. Aby wieczorem.
— Co dnia?
— No! — potwierdziło dziecko i sprostowało zaraz gwoli sprawiedliwości: — w
niedzielę nie.
— Widzisz — ucieszył się ksiądz. — W niedzielę nie.
— Bo w niedzielę tata idzie do gospody — mała się zaśmiała. — A jak wraca, to bije
mamę.
Ksiądz chciał coś rzec, ale po prawdzie nie było tu nic do powiedzenia. Nadstawił uszu
— szosą zbliżał się jakiś samochód. Ale to nie mógł być wóz geologów, warkot dobiegał od
strony miasta. Sylwester miał nadjechać z Kalińca. Powinien nadjechać. Czekał na niego.
— Ale najpiękniej jest wtedy — odezwała się dziewczynka — kiedy dziadek
wszystkich leje. Wtedy jest pięknie.
— Dlaczego pięknie? — zezłościł się ksiądz.
— Pięknie! — powtórzyła dziewczynka.
— Ale dlaczego?
— Bo tak! — wzruszyła ramionami, nie pojmując co dla księdza jest w tym
niejasne.
— Moje dziecko — zaczął chrząkając z zakłopotania — nie powinnaś nigdy
przypatrywać się, gdy starsi załatwiają między sobą swoje sprawy. To nie jest dla dzieci.
Zrozumiesz to, jak dorośniesz.
— Jak dorosnę — zawołała dziewczynka uderzając się prętem po chudych nogach —
to też będę wszystkich lała. Zrobię sobie dzieci i będę je lała.
— Dzieci się nie robi — sprostował ksiądz, drżąc przed nieuchronną repliką.
Ale mała patrzyła na niego ze smutną powagą. Może myślała, że ksiądz nie wie, albo —
co gorsza — że kłamie, a on nie czuł się na siłach, aby zaprzeczone stwierdzenie zastąpić
innym, właściwym sformułowaniem. Znowu pomyślał o Sylwestrze. Nie nadjeżdżał.
Godzina była odpowiednia, zwykle o tej porze udawał się do miasta, gdy wiózł na pocztę
przesyłkę z ziemią dla instytutu. Ksiądz uśmiechnął się wyobraziwszy sobie wyraz jego
twarzy, jak go tu zobaczy i dowie się, że chce, aby go zabrał do miasta. — Nie zdążył chyba
jeszcze tego zrobić? Bo gdzie? Na wzgórzu na pewno któryś z inżynierów dopilnował, aby
urobek z pola Ziemby, tak jak szedł — metr po metrze — powędrował do warszawskiego
laboratorium. Więc na wzgórzu nie mógł nic zrobić. Po drodze? Po drodze była wieś — nie
zatrzymałby się przed żadnym zabudowaniem. Zamierza pewnie zrobić to gdzieś w polu
jadąc do miasta. Ale nie przeczuwa, że będzie miał pasażera — ksiądz roześmiał się cicho.
Ręka dziewczynki z wiklinowym prętem zawisła w powietrzu w geście bezgranicznego
zdumienia.
Już od owego dnia, kiedy zobaczył go na wozie Ziemby, gdy zwozili kminek, powziął
pierwsze podejrzenie. To nie było jeszcze podejrzenie — tak, to była nadzieja na nie. Potem
jeszcze
dwa czy trzy sygnały — obserwował go, czuł się, jakby podchodził zwierzynę, dwa
jelenie wyszły mu na strzał.
— Zrobię sobie dużo dzieci — dziewczynka wróciła do swego marzenia. — I będę
wszystkie biła. W niedzielę też! — dodała po namyśle.
Znowu zawarczało coś na szosie, ale to był motocykl. Ksiądz zszedł nieco bliżej drogi;
bał się, że nie zdąży wybiec z cmentarza, gdyby nadjeżdżającym samochodem okazała się
Agatka. Sylwester mógłby go nie zauważyć, albo udawać, że go nie zauważył — w tej
sytuacji było to prawdopodobne. Przez długi czas chodził wzdłuż rozwalonego w wielu
miejscach ogrodzenia cmentarza. Ale słońce przypiekało z tej strony nieznośnie, więc
schronił się za jakiś okazały pomnik, który użyczył mu swego cienia.
— Izabela Kaliniecka — przeczytał — 12 V 1875—30 VI1895, nasza najukochańsza
córka, zmarła młodo, karząc swą śmiercią ludzi okrutnych. — Był to więc grobowiec
nieszczęśliwej ciotki pana Kalinieckiego, o której krążyły w okolicy legendy. Wszyscy
Kalinieccy leżeli w krypcie miejscowego kościoła, dla niej jednej wyznaczono miejsce na
wiejskim cmentarzu, tuż przy murze. Ksiądz westchnął i oparł głowę o złoty napis.
Dziewczynka przywlokła się tu za nim, tnąc swoim prętem wysokie łodygi traw. Kucnęła
przed nim i wpatrywała się w niego nieruchomo. Ksiądz nie mógł znieść tego spokojnego,
wyrafinowanie spokojnego spojrzenia Wielkiego Inkwizytora. Przymknął powieki i
oddychał ciężko w dusznym upale czerwcowego południa. Ptaki milczały o tej porze,
ucichły wiatr nie trącał liści, tylko opodal nad białymi głowami rumianków krążył bucząc
opasły trzmiel. Ale to działało uspokajająco, ksiądz lubił odpoczywać wśród zapachów
nagrzanej trawy, kwitnących ziół i unoszącego się nad nimi brzęczenia owadów.
Podniósł ciężkie powieki. Dziewczynka siedziała w tej samej pozie wpatrując się w
niego nieruchomo.
— Obudź mnie — powiedział — kiedy będzie jechał jakiś samochód. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Co masz zrobić?
— Obudzić.
— Ale kiedy?
— Kiedy przejedzie samochód.
— Nie — kiedy przejedzie, ale — kiedy będzie jechał. Jak tylko usłyszysz, że się
zbliża. Rozumiesz?
— Oj, rozumiem! — zniecierpliwiła się mała. Trzepnęła prętem po soczystych
łodygach łopianu i ucichła.
Teraz było słychać tylko opasłego trzmiela buszującego w rumiankach. Ksiądz pomyślał
jeszcze o dwóch jeleniach, które mu niespodziewanie wyszły na strzał, ale pole widzenia
miał zamglone, coraz bardziej, coraz gęściej zamglone. Ciężej oparł głowę o pomnik
grzesznej Izabeli i chyba zasnął, bo zaczął się nagle inny film — ten, który często oglądał w
snach. Był w lesie. Sutanna wisiała w szałasie na kołku, służąc każdemu z oddziału, kto
zamierzał w przebraniu przedostać się do swoich. Chodził w wysokich butach, obcisłych
wojskowych spodniach i oficerskim trenczu i choć życie to miało wiele niebezpieczeństw...
Obudził się pod wrażeniem, że ktoś przyłożył mu lufę do serca. Otworzył oczy z
uczuciem niewysłowionej ulgi.
Dziewczynka stała pochylona nad nim i stukała go w piersi końcem pręta.
— Przyjechał — powiedziała, dumna ze spełnienia swojej misji.
Ksiądz, oprzytomniawszy już zupełnie, zobaczył kątem oka tył Agatki. Chciał krzyknąć
na małą, że zbudziła go za późno, gdy zorientował się, że — Agatka stoi. Zanim zdążył
zastanowić się nad tym, zanim zdołał cokolwiek pomyśleć, drzwi szoferki otworzyły się,
Sylwester wysiadł, obszedł samochód i uniósł plandekę.
Ksiądz patrzył z zamarłym oddechem. Dziewczynka, idąc za jego spojrzeniem,
obserwowała również tę scenę nie domknąwszy ust.
Sylwester zdjął z furgonetki ciężką skrzynkę i nie bez trudu dźwignął ją przed sobą.
Ksiądz prowadził go spojrzeniem. Bał się, że mała coś powie albo że krzyknie — ale
dziewczynka milczała zafascynowana, jak on, niezwykłym obrazem.
Sylwester, stękając i klnąc pod nosem, dźwigał skrzynkę na cmentarz. Postawił ją
najpierw na zwalonym murze przy wejściu, odsapnął i dźwignął znowu.
Ksiądz miał uczucie wciąż trwającego snu. Sytuacja była zbyt prosta, aby mogła być
prawdziwa. Czekał, aby przydybać go w drodze do miasta i udaremnić zamiar, którego
zaledwie się domyślał. Nie przypuszczał, że właśnie tu — bez żadnego działania z jego
strony — Sylwester sam odda mu się w ręce, obnażony w swojej zdradliwej intencji,
zupełnie pozbawiony jakiegokolwiek tłumaczenia. Czekał tylko na odpowiedni moment,
aby nie spłoszyć chłopca zbyt wcześnie; drżał na samą myśl, że jakaś niezręczność mogłaby
teraz zniszczyć tak precyzyjnie, tak koronkowo wyreżyserowaną przez los sytuację.
Sylwester rzucił skrzynkę opodal silnie rozgałęzionych krzewów tuj i ocierając pot z
czoła przysiadł na zapadłym w ziemię kamieniu. Ksiądz prawie słyszał, jak ciężko oddycha,
jak wciąga w zmęczone płuca potężne hausty powietrza. Zastanowił się, czy teraz ma wstać
i ukazać mu się niespodzianie? Nie, jeszcze było za wcześnie.
Jakoż Sylwester, wydychawszy zmęczenie, zabrał się do roboty. Rąbnął w skrzynkę
kamieniem, aż echo poszło między groby i drzewa.
Dziewczynka zwróciła na księdza pytające oczy. Oczekiwała, żeby wyjaśnił, czy to było
w programie? — Tak, to było w programie, nie ulegało wątpliwości.
Sylwester rąbnął jeszcze raz, jeszcze i jeszcze. Ksiądz wstał dopiero wtedy, gdy usłyszał
trzask łamanego drzewa.
Sylwester, zobaczył go nie od razu. Ksiądz szedł między niskimi grobami niby zjawa,
której czerń potęgowało ostre słońce obrysowujące jaskrawym konturem jego sylwetkę.
Dopiero gdy zatrzymał się o kilka kroków przed nim, podniósł głowę znad skrzynki i —
spotkały się ich spojrzenia.
Dziewczynka, biegnąca za księdzem, zatrzymała się także, jakby należała nieodzownie
do całości tego obrazu. Krowy odwróciły ku niej pyski przydając scenie ważności swego
niemego świadectwa.
Sylwester sprawiał wrażenie, jakby piorun w niego strzelił. Zaniemówił.
Ksiądz schylił się i podniósł z ziemi odłupaną deszczułkę, na której, wykaligrafowany
starannie, widniał adres: Centralny Instytut Geologiczny, Warszawa. Potrzymał ją przez
chwilę w ręce, a potem rzucił na ziemię.
— Zrezygnowałeś z wysyłki? — zapytał. Nie odpowiedział.
— Ile ci za to dał? — krzyknął ksiądz. — Nie myśl, że nie wiem, o co chodzi. Ile ci za
to dał?
Sylwester schylił się, zgiął się wpół, jakby otrzymał uderzenie w żołądek.
— Czego ksiądz chce ode mnie? — zawołał ochryple.
— Ty dobrze wiesz, czego chcę. Nie udała wam się sztuczka. Ja, bo widzisz, znam
Ziembę od dwudziestu pięciu lat i wiedziałem, że on się nie podda. Czekałem na ten
moment. Doktor powiedział mi wczoraj, że wiercenia na jego gruncie skończone i że dziś
wysyłasz do instytutu próbki z tych wierceń.
Przeczuwałem, że nie będziesz chciał ich wysłać. Ile ci dał? — krzyknął znowu.
Sylwester nie odpowiadał. Oczy mu pociemniały. Ksiądz mimo woli dokonał
porównania sił. Był o wiele wyższy od chłopca, silniejszy na pewno także, w razie czego —
przygniótłby go jak kurczaka. Ale mógł mieć nóż — to się zdarza u takich jak on. Patrzył,
jak mały wilczek, którego zraniono właśnie wtedy, gdy odkrywał nieznane uroki świata.
Ksiądz dostrzegł w jego oczach strach i żal.
— Słuchaj, Sylwester — powiedział. — Jesteś biedny, głupi chłopak. Jeszcze wszystko
da się naprawić. Zabijaj skrzynkę.
Sylwester przykląkł i bez słowa zaczął zbierać rozsypane deski.
— A teraz pomyśl — szepnął ksiądz — gdyby doktor się o tym dowiedział!
Znał przywiązanie Piętki do szefa ekipy i sądził, że wywoła tymi słowami zamierzoną
reakcję, ale chłopak podniósł głowę i powiedział prawie spokojnie:
— Przecież to nie ma żadnego znaczenia.
— Jak to nie ma znaczenia? — zachłysnął się ksiądz.
— Bo nie ma. Tylko Ziemba o tym nie wie — dodał ciszej. — W instytucie badają, czy
węgiel nie jest zasiarczony albo zasolony, bo wtedy nici z elektrowni, sól żre kotły. Ale że
węgiel jest jak byk, raptem pod dziewięcioma metrami nadkładu, to my wiemy bez
instytutu.
— Po co wobec tego im to wysyłacie? — ksiądz przysiadł na kamieniu, na którym
uprzednio siedział Sylwester i podniósł chustkę do zroszonego czoła.
— Już powiedziałem, dla porządku. Chociaż wiadomo z badań poprzednich odwierceń,
że tu nie ma ani siarki, ani soli.
— Dlaczego więc — ksiądz przesunął chustką po zaschniętych wargach — miałeś
zamiar zniszczyć tę wysyłkę?
Sylwester chrząknął.
— Też dla porządku. Przecież on o tym nie wie.
— Kto?
— Ziemba. Nie wie, że węgiel jest jak byk i że to — kopnął nogą skrzynkę — nie gra
żadnej roli w decyzji, czy kopalnia tu będzie, czy nie.
— Ile? — spytał jeszcze raz ksiądz, ale teraz łagodnie już
i cicho.
— Trzy kawałki — westchnął chłopak ciężko. — Sam mi
wepchnął do kieszeni.
— Hm — ksiądz się zasępił. — Ładny grosz!
— No!
— I tylko za to, że zniszczysz wysyłkę?
— Tylko za to.
— Duże ryzyko!
— Żadne! Oni na pewno w instytucie już nawet na to nie czekają. Sprawa jest jasna jak
słońce. Ale on o tym nie wie.
— Już to raz mówiłeś — krzyknął ksiądz. — Ale się dowie. I od ciebie! Bo na pewno
ma tu przyjść jutro sprawdzić, czy dotrzymałeś słowa?
— Tak — potwierdził Sylwester cicho.
— I przekona się, że nie dotrzymałeś. Oddasz mu pieniądze! Chłopak milczał.
— Oddasz mu pieniądze i powiesz, że się rozmyśliłeś. I że ja cię do tego zmusiłem.
Pojadę z tobą na pocztę. No, co się patrzysz? Zabieraj skrzynkę. Jadę z tobą na pocztę.
Sylwester dźwignął skrzynkę, aż mu w krzyżach zatrzeszczało. Ksiądz chciał mu w
pierwszej chwili pomóc, ale zaniechał tego zamiaru. Postępował za nim nie pozwalając mu
nawet odpocząć. Dziewczynka deptała z kolei jemu po piętach, wciąż zaangażowana
emocjonalnie w wydarzenie. Ksiądz przystanął, poszperał w kieszeniach sutanny i wcisnął
małej w brudną piąstkę okrągły pieniądz.
— Kup sobie czekoladkę — powiedział.
Dziewczynka obróciła w palcach wygrzany krążek. Potem szybko pobiegła w głąb
cmentarza skacząc przez groby. Zobaczył, że wdrapała się na jakiś obelisk i chowa pieniądz
w szparze, która była prawdopodobnie jej sejfem bankowym.
Do miasta zajechali w grobowym milczeniu.
Na poczcie ksiądz poprosił o młotek i gwoździe i sam naprawił uszkodzenie skrzynki.
Potem dopilnował jej nadania, usilnie dbając o to, aby kwit był wyraźny i miał dobrze
odbitą pieczątkę. Sylwester obserwował go ponuro. Nawet gdy ksiądz zaprosił go na obiad
do miejscowej najelegantszej, bo jedynej, restauracji — humor mu się wcale nie poprawił.
Ksiądz też nie miał wesołej miny.
— Przykro mi — powiedział.
Sylwester oderwał oczy od talerza i przyjrzał mu się roztargnionym spojrzeniem.
— Nie powinno być księdzu przykro — burknął. — Z jakiego powodu? Ksiądz ma
rację. Ksiądz broni uczciwości i porządku. To ja wykierowałem się na oszusta.
Ksiądz zrozumiał, że ten wybuch poczucia winy dotyczy Ziemby, w dziwny sposób
omijając doktora i obowiązki służbowe, które ekscytowały do tej pory Sylwestra. Poczuł
znów napływającą falę gniewu i powiedział ostro:
— Nie można być oszustem wobec oszusta. Jak to jest w matematyce? Dwa minusy
znoszą się nawzajem.
Sylwester milczał, więc ksiądz krzyknął:
— Oddasz mu te pieniądze i pokażesz kwit nadania.
Nie chciał powiedzieć, że w przeciwnym razie zawiadomi o wszystkim doktora, sądził,
że chłopak sam to zrozumie. I przypuszczalnie zrozumiał.
— Dobrze — powiedział. — Oddam mu.
Wrócili do jedzenia, ale kotlet wieprzowy, o który w Kalińcu było tak trudno, wydał im
się łykowaty i przesuszony. Mogło go uratować tylko coś ostrego, ale nie nóż, nóż nie, ani
żadne sukinsyńskie grzybki w marynacie. Sylwester jednak prowadził samochód, a ksiądz
nigdy nie pił w miejscach publicznych. Zerkali więc tylko ku tym, których troski i
niestrawności duszy rozwiewały się wraz z okrzykiem: Panno Sabciu! Dwie setki, proszę!
Panna Sabcia dwoiła się i troiła, restauracja była jedna w mieście, a strapionych wielu.
Sylwester dreszczy dostawał na myśl o spotkaniu z Ziembą. Chyba upatrzy moment,
kiedy nie będzie go w domu i odda pieniądze starej ciotce. Lenki także nie mógł widzieć.
Oszukał ich. Co ksiądz mówił? Tak, dwa minusy się znoszą, ale on oszukał ich dwa razy.
Bo w tym coś było, mimo że sprawa nie miała szans. Aha — odebrał im nadzieję. Nadzieję
za trzy tysiące złotych. Tanio kalkulowała im się ta nadzieja, ale i jej nie będą mieli. A on
nie będzie miał pokoju, który mógłby sobie na jakiś czas wynająć, dopóki doktor znowu nie
ruszy w teren. Myśli o doktorze nie były bezpieczne. Gdyby wiedział, gdyby wiedział! Ale
przecież to nie miało żadnego znaczenia, tylko Ziemba sądził, że to coś znaczy, że to go
może uratować. Sprawa była czysta jak kryształ, ale Sylwester czuł, Sylwester był pewien,
że doktor będzie myślał inaczej.
— Jedz! — odezwał się ksiądz. — Dlaczego nie jesz?
— Dziękuję. Nie jestem głodny.
— Ani ja. To przez ten głupi upał.
— Tak. Przez upał.
— Muszę jeszcze wstąpić do apteki, skoro już tu jestem. Po krople walerianowe dla
Teosi.
„Skoro już tu jestem" — powtórzył w myśli z goryczą Sylwester. Sam się sobie dziwił,
że nie jest zły na księdza. Czuł do niego tylko żal. Tak mu to popsuł! Sprawa była czysta
jak kryształ, a on mu ją tak popsuł!
W aptece ucieszono się księdzem i Sylwester musiał na niego długo czekać.
Kierownikiem apteki był przedwojenny jej właściciel zaprzyjaźniony z księdzem od ćwierć
wieku — takie związki bywają czczone przy każdej nadarzającej się okazji. Z kantorku za
apteką ksiądz wyszedł w rumieńcach.
Trzepnął też zaraz Sylwestra po plecach i, popychając przed sobą, kierował ku Agatce.
Kiedy wyskoczyli między pola już dojrzewające do żniw, ogarnęła go senność spotęgowana
jeszcze uczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Czuł podziw dla siebie i satysfakcję,
której dawno nie doznawał. Jego porachunki z Ziembą zbliżały się do jakiegoś
podsumowania. Do licha! — pomyślał — co ja dzisiaj z tą matematyką? A więc tak, teraz
będą kwita. Nareszcie będą kwita...
Obudził się w połowie drogi i od razu klepnął się po kieszeni sutanny.
— Krople! — zawołał. — Zapomniałem o kroplach!
Teraz się odegram — pomyślał Sylwester. — Powiem, że mam wyliczoną benzynę.
Ale ksiądz nie miał zamiaru wracać do miasta.
— Trudno — westchnął. — Będzie musiała obejść się bez kropli.
— Są na pewno w ośrodku zdrowia — mruknął Sylwester.
— Teosia do ośrodka nie chodzi, od kiedy jej powiedzieli, że ma histerię. Trochę ma, ja
to mogę poświadczyć — ksiądz się roześmiał, ale Sylwester tak zawsze skory do
wtórowania cudzej wesołości, nie skrzywił nawet ust.
Jechali znowu w milczeniu. Sylwester spod ściągniętych brwi patrzył na szosę; jakaś
kura wybiegła mu z rowu prosto pod koła, nawet się nie obejrzał, czy leży na drodze.
— Piętka! — powiedział ksiądz. Chłopak udawał, że nie słyszy.
— Piętka! — powtórzył głośniej. — Więc mówisz, że ile ci dał?
— Trzy.
— Hm — zasępił się ksiądz. Dużo! Ja tyle nie mogę. Sylwester nadstawił ucha, ale nie
odwracał głowy.
— Parafia nieduża. Sam rozumiesz.
Sylwester pruł teraz środkiem gęsiego stada, aż pierze wzbiło się w powietrze.
— Więc tyle nie mogę. A nie chciałbym, żebyś był stratny. Sylwester wstrzymał oddech
i zmniejszył nieco szybkość. Nie za wiele — żeby się nie zdradzić ze stanu swego ducha.
— Nie chciałbym, żebyś był stratny. Ostatecznie trudno, Ziembą cię przekupił.
Bardziej godnym potępienia jest wąż niż Ewa, która uległa pokusie. A jak już masz te
pieniądze, to rozumiem, że ciężko ci je zwrócić. To samo jest z Ziembą. Wziął ziemię, a
teraz ciężko mu ją oddać. Przyzwyczaił się — ksiądz urwał i milczał przez kawałek drogi.
— Postanowiłem więc choć w części wynagrodzić ci tę stratę.
Rozpiął cztery guziczki u sutanny i sięgnął do kieszeni na piersi. Do ucha Sylwestra
dobiegł, mimo warkotu Agatki, miły szelest niezbyt często używanych banknotów.
— Masz tutaj dwa tysiące. Sylwester pochylił się nad kierownicą.
— Niech ksiądz schowa te pieniądze. Ja ich nie wezmę.
— Nie weźmiesz? — zdumiał się ksiądz. — Nie bądź idiotą!
— Jestem idiotą i nie wezmę.
— Daję ci je z dobroci — powiedział ksiądz. — Żebyś nie czuł się skrzywdzony.
Oddasz Ziembie jego trzy tysiące, a będziesz miał dwa ode mnie.
— Nie, nie — miękł Sylwester, bojąc się, że przedłużający się opór może osłabić
naleganie księdza. — Co ksiądz sobie o mnie pomyśli?
— Dobrze pomyślę. Pomyślałbym źle, gdybyś nie wziął.
— Nie, doprawdy.
Ksiądz wsunął mu do kieszeni pieniądze i sprawdził, czy z niej nie wypadną. Teraz
mógł być jako tako pewny, że chłopak wywiąże się ze swego przyrzeczenia.
Pięć tysięcy złotych! — myślał Sylwester. Jeszcze nigdy nie miał razem tylu pieniędzy.
Jeśli mógł zamieszkać u inżyniera Gaja... Bo przecież powiedział tak, najwyraźniej
powiedział, że może wziąć jego i Szatana. Pięć tysięcy! Nawet jakiś używany motocykl
można by dostać za tę cenę. Nic nadzwyczajnego to nie będzie, ale mógłby go przecież
wyremontować i odnowić...
Przejeżdżali właśnie obok starego cmentarza, ksiądz podniósł rękę i pokiwał nią
dziewczynce, która wciąż jeszcze pasła tu krowy. Nie odpowiedziała żadnym gestem, jakby
go nigdy przedtem nie widziała. Przyglądała się samochodowi otworzywszy usta, jej ręka,
jak automat, cięła prętem otaczające ją zielsko. Ksiądz poczuł coś w rodzaju rozczarowania.
— Wysadź mnie na początku wsi — powiedział do Sylwestra. — Przejdę się.
Sylwester skwapliwie wykonał to życzenie. Ksiądz wysiadł, rozprostował wygniecioną
sutannę i wsunął głowę do szoferki.
— Umowa stoi?
— Stoi — bąknął Sylwester.
— Oddasz mu pieniądze, pokażesz kwit i powiesz, że ja cię do tego zmusiłem.
— Dobrze.
— Kiedy to zrobisz?
— Jutro — wymamrotał chłopak. — Jutro.
— I nikomu ani słowa!
— Jasne!
— Bo pamiętaj, ja też nikomu ani słowa.
Sylwester włączył motor i zostawił księdza w obłokach kurzu. Dlaczego on się tak
przypiął do tego Ziemby? — pomyślał. — Sukinsyńska rzecz taka nienawiść! Potrafi
człowiekowi całe życie zepsuć. Znowu go ogarnął żal do księdza. Pięć tysięcy złotych!
Wielki Boże! Cóż to były za pieniądze! I miał je stracić, miał je stracić w tak głupi sposób!
Na wzgórzu panowała senna cisza.
Gdy zajechał przed barak, wszyscy wyszli go powitać — miał pocztę, no i spodziewali
się, że coś więcej. Patrzyli pełni rozczarowania, jak wysiadł z pustymi rękoma, oddał
doktorowi listy — urzędowe, z pieczątkami — i skierował się do baraku.
— Chory jesteś? — zawołał Hubert.
— Dlaczego? — zatrzymał się przerażony, że jego wygląd może coś zdradzić. Starał
się opanować. — Dlaczego? Nic mi nie jest.
— Nie przywiozłeś nic do jedzenia. Czekamy na ciebie głodni jak psy.
— Właśnie — dorzucił Michał. — I Szatan także.
Pies tańczył wokół Sylwestra na dwóch łapach. On jeden miał na tyle taktu, aby nie
okazywać rozczarowania.
— Nic nie dostałem — wyjął z kieszeni kwit na nadanie paczki do instytutu i podał
Michałowi. Zdawało mu się, że ten spojrzał jakoś badawczo. — U rzeźnika były już tylko
wędliny. Kaszanka i pasztetowa. Ale bałem się wieźć na taki upał.
— Zaraz byśmy je zjedli — zdenerwował się Hubert. Nie mógł mieć pretensji do
Sylwestra za zaniedbanie żadną pragmatyką nie ustalonych obowiązków. Ale skoro
dobrowolnie do tej pory się tym zajmował...
— Słuchajcie! — zawołał doktor podnosząc głowę znad listu. — Jutro wyjeżdżamy.
Odwrócili się wszyscy do niego i czekali w napięciu.
— Proponują nam objęcie nowych badań. Sprawa jest pilna. Wyjeżdżamy jutro rano.
— Jak doktor to sobie wyobraża? — spytał Hubert zatoczywszy ręką łuk nad barakiem
i rozłożonymi przed nim gratami. Nie odpowiadał mu ten przyśpieszony wyjazd, mógł
jeszcze kilka dni spędzić z Celką. Pogoda była piękna, noce tak ciepłe, Ziemba, mimo
zmartwienia sen miał mocny, ostatnio w ogóle jakby się uspokoił i nie deptał córce po
piętach.
— Z rzeczami ktoś zostanie. Ja muszę jutro jechać.
— No, to my zostaniemy — ucieszył się Hubert. — Sylwester przyjedzie po nas drugi
raz. Zostaniesz, Michał?
— Jeśli trzeba. I tak nie mieliśmy się jeszcze ruszać.
— No, więc czego stoisz, Sylwester? — zawołał doktor, którego nagle zdenerwowała
wyrażająca jakieś dziwne olśnienie twarz Piętki. — Ładuj na Agatkę, co się da. Przede
wszystkim sprzęt.
— Tak jest, panie doktorze — poderwał się chłopak.
Doktor poszedł do siebie pakować swoje rzeczy. Michał zakręcił się zaraz koło wędek, a
Hubert stał przez chwilę niezdecydowany przed barakiem.
— Wizyt pożegnalnych doktor nie składa? — spytał szefa przez okno.
— Kogo masz na myśli? — odkrzyknął doktor.
— Księdza, Wieczorka.
Caban zbliżył się do okna ze stertą brudnych koszul i piżam na ręce.
— Do Wieczorka wstąpię jutro rano, a ksiądz... do księdza wy pójdziecie. Przeprosicie
w moim imieniu, że tak nagle wypadł mi wyjazd... — Nie umiałby określić dlaczego
właściwie wolałby uniknąć pożegnania z księdzem. Tyle mu zawdzięczali — niewątpliwie
pobyt w Kalińcu byłby nie do zniesienia, gdyby nie gościnność plebanii i talent kulinarny
nierównookiej Teosi. A niesławny epilog zabawy, który część wsi wspominała z dumą, a
część — o wiele mniejsza — ze wstydem niezbyt ugruntowanym przez księżowskie
kazanie? Może by ich tam zabili — tych trzech obcych chłopaków wydanych w ręce
obnażonej alkoholem chłopskiej nienawiści — gdyby nie interwencja księdza i legenda o
jego sile. Dziwne, że tak mało o tym mówili, może nie myśleli także, może po prostu
przyjęli w głębokim rozumieniu to ich prawo do nienawiści i rozpaczy, może mu się
poddali, tak jak poddali się konieczności budzenia tej nienawiści i rozpaczy... Wyrównały
się jakoś obopólne pretensje; uczucia, które żywili, otrzymały właściwą — w tych
warunkach — rangę. Prawdziwej, ludzkiej, nieodzownej rozpaczy tej wsi przeciwstawiali
równie prawdziwą i równie nieodzowną wytrwałość. Patrzyli sobie prosto w oczy. Ani oni,
ani tamci nie mieli powodu do zniżania spojrzenia.
Doktor przerzucił na drugie ramię stos brudnej bielizny. Dlaczego teraz o tym myślał?
Hubert pytał, czy pójdzie pożegnać się z księdzem? Niewątpliwie wiele mu zawdzięczali...
— Tak — powtórzył — złożycie księdzu wizytę i pożegnacie go w moim imieniu.
— Mógłby doktor sam wpaść na chwilę. Caban odwrócił wzrok.
— Wyjmie od razu tę swoją butelczynę, a ja na jutro muszę być wypoczęty i świeży jak
poranek.
Hubert się roześmiał.
— Rozumiem. Po takiej długiej rozłące.
Ale Caban myślał o sprawach zawodowych i nawet nie dotarła do niego uwaga Huberta.
— Wiem, na czym by się to skończyło — ciągnął dalej. — Wróciłbym stamtąd z głową
jak bania. Nie mam na to czasu.
— Jak doktor uważa — mruknął Hubert. Myślał już o tym, w jaki sposób zobaczyć się
dziś wcześniej z Celką, nie mieli wielu wieczorów przed sobą. Jakkolwiek coraz bardziej
ugruntowywała się w nim nadzieja — tych pierwszych dni nie mogła zastąpić myśl o
wszystkich innych dniach i latach, które mieli przeżyć razem.
— Sylwester! — zbliżył się do Piętki. — Mam do ciebie
prośbę.
— No? — spytał chłopak w roztargnieniu. Miał teraz własne życie wewnętrzne tak
bogate, że nie mógł w dotychczasowy sposób interesować się przeżyciami bliźnich.
— Mam do ciebie prośbę — powtórzył Hubert. — Ten wyjazd wypadł tak nagle...
— Przecież pan inżynier zostaje?
— Na długo? Przecież przyjedziesz po nas pojutrze.
— Tak, oczywiście.
— Więc zabierzesz nas pojutrze — ile czasu zostało? Muszę zobaczyć się z Celką. Nie
mógłbyś skoczyć do Ziembów?
— Ja... do Ziembów? — zaczerwienił się Sylwester.
— Nie wykręcaj się. Wiem, że tam chodzisz.
— Czy... doktor — Sylwester dotknął końcem języka suchych warg. — Czy doktor wie
także?
— Nie zastanawiałem się nad tym. Jakie to teraz ma znaczenie?
— Pewnie, teraz to nie ma żadnego znaczenia — potwierdził gorliwie. — Ale ja, niech
pan inżynier się nie gniewa, nie pójdę \o Ziemby.
— Dlaczego?
— Ten stary działa mi na nerwy. Już nie mogę patrzeć na tę gębę.
— Wcale nie wymagam, żebyś na niego patrzył — Hubert uświadomił sobie w tej
chwili przyszłe więzy rodzinne, które miały połączyć go z Ziembą. Umilkł, a Sylwester to
wykorzystał.
— Zresztą doktor nie pozwoli mi się stąd ruszyć. Co chwila zagląda przez okno.
Jakby dla potwierdzenia tych słów, z baraku dobiegł podniesiony głos Cabana:
— Sylwester! Nie mogę dopiąć walizki!
— Widzi pan inżynier? — ucieszył się chłopak, już cały w locie ku niecierpliwemu
głosowi szefa.
Hubert machnął ręką. Gaj, dzwoniąc puszkami, schodził nad rzekę. W pierwszej chwili
chciał iść za nim, ale uświadomił sobie, że dla Michała ostatnie chwile na brzegu są równie
intymne, jak jego pożegnanie z Celką, pozwolił mu więc na samotność tego wieczoru.
Zszedł ze wzgórza z myślą przydybania jakiegoś chłopaka, który by po pewnym instruktażu
i finansowej perswazji mógł doręczyć Celce jego kartkę.
Niespodziewanie spotkał ją samą. Szła ze sklepu, dźwigając
nylonową siatkę pełną zakupów; zauważył czekoladę, keksy kilka butelek owocu w
płynie. Zmieszała się na jego widok.
— Właśnie chciałem kogoś do ciebie posyłać.
— Co się stało? — spytała czerwieniejąc.
— Nic się nie stało. Chciałem cię wcześniej zobaczyć. Pojutrze wyjeżdżamy.
Przełożyła siatkę do drugiej ręki, ale nie oddała mu jej, kiedy chciał ją od niej odebrać.
— Przecież i tak musiało to kiedyś nastąpić — powiedziała cicho.
— Ale mieliśmy jeszcze przed sobą kilka dni.
— Ja też muszę prędzej wyjechać — powiedziała nagle. — Odwożę Lenkę na egzamin.
— Kiedy?
— Jutro o świcie.
Poczuł w gardle niemiłą suchość, przez dłuższy czas nie mógł mówić.
— Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej?
— Tak jakoś wypadło. Ojciec... chce, żebym z nią jechała. Stali pośrodku drogi. Na
progach domów już ukazywali się
ciekawi. Romans Ziembówny z jednym z tych spod lasu był wciąż pierwszą sensacją
wsi.
— Musimy tu stać? — zapytał.
— Nie — rozejrzała się, ale obojętnie. Nic jej już nie obchodziło, że patrzą na nią.
— Dokąd pójdziemy?
— Dokądkolwiek.
Znowu wyciągnął rękę po siatkę, a ona znowu mu jej nie oddała.
Ruszyli przed siebie. Hubert milczał przez długi czas, zanim zapytał:
— Nie wracasz z Lenką?
— Nie. Już nie.
— Przyjdziesz w nocy?
Nie odwróciła ku niemu głowy, widział tylko rąbek jej profilu, nie objaśniający tego, co
mówiła.
- Wyjeżdżamy o trzeciej rano. Przedtem muszę zapakować rzeczy swoje i Elżbietki.
Położyć ją wcześniej spać. Trochę mi choruje.
— Co jej jest? — spytał ze zbyt wyraźnym brakiem zainteresowania.
— Musiała się czegoś objeść. Ciotka ładuje w nią wszystko, co ma pod ręką.
Zaniedbałam ją trochę ostatnio.
— Przepraszam — powiedział niepotrzebnie.
— Och! — zawołała. — To nic poważnego. Ojciec doprowadzi ją do porządku.
Mijali wzgórze, na którym na szczęście nie było nikogo, a poza nim — dróżkę
prowadzącą w las, osłaniający i ciemny.
— Celka! — szepnął.
Udała, że nie słyszy. Dźwigała swoją siatkę, w której dźwię-czały butelki z sokiem
przygotowanym na podróż. Była cała już gdzie indziej, w swoim mieście, w swoim domu, z
ludźmi, którzy na nią czekali.
— Celka! — powtórzył. Widział, jak fala rumieńca uderza jej na twarz, na ten rąbek
profilu, który mu tylko ukazywała, nieprzychylnie zamknięty szczelną linią ust nie
budzących nadziei na uśmiech. Pochylił się i odebrał jej wreszcie siatkę, ujął lekko za
łokieć i skierował ku leśnej drodze, którą tyle razy biegła w nocy, wiedząc, że czeka na nią.
A potem była mgła i nicość, i śpiew ptaków gdzieś w górze, w wielkiej ciszy, która
otwarła się nad nimi. Hubert zacisnął powieki, nie chciał jeszcze nic widzieć, pragnął jak
najdłużej zatrzymać w sobie ten gorący mrok, który go wypełniał. Czuł pod policzkiem
płonący policzek Celki, jej włosy zasłaniały mu twarz — zwyciężył, chciał myśleć tylko o
tym, że zwyciężył, że znowu ją miał, a nie było to tylko uczucie fizycznego posiadania.
Coś, co ulatywało, zostało przywołane z powrotem, zatrzymane, uwięzione w zmieszanych
oddechach, w splecionych razem palcach rąk. Uśmiechnął się sam do siebie i wciąż z
twarzą przy jej twarzy powiedział cicho:
— Wiesz, że to możliwe, aby tak było zawsze. Milczała.
— Nie — odpowiedziała wreszcie. — To nie jest możliwe. Wciąż nie widział jej
twarzy i nie wziął tego poważnie.
— Dlaczego?
— To by było za dużo. To by było prawie niemoralne.
— Niemoralne? — uniósł się na łokciu, ale oczy miał jeszcze zamknięte i czuł w całym
sobie gorący mrok, który także i ją musiał wypełniać — więc nie wierzył w to, co mówiła,
nie wierzył w ogóle słowom, nie miały, nie mogły mieć żadnego znaczenia.
— Tak, niemoralne — powtórzyła bezbarwnie. — To wszystko co robimy teraz, mieć
na co dzień. To się może zdarzyć raz. I zdarzyło się.
Powoli zaczynał rozumieć. Mrok ustępował przed oślepiającą jasnością, która rodziła
się w mózgu i pod powiekami, choć wciąż miał je szczelnie zamknięte, zaciśnięte jak dwie
małe kurtyny odgradzające go od świata.
— Powiedz, o co chodzi? Dlaczego nie chcesz być ze mną? Może jednak samochód?
— krzyknął, bezwiednie powtarzając to, co mówiła wtedy w lesie. — Na razie będzie
musiał wystarczyć ci skuter.
Nie patrzyła na niego. Bardzo nie lubił, kiedy na niego nie patrzyła. Już w tym samym
była zdrada.
— Mogę przez całe życie chodzić piechotą — powiedziała. — Mam zdrowe nogi.
— I ładne.
— Nie gadaj głupstw. No, więc — jeśli chcesz — mam zdrowe, ładne nogi, można na
nich z przyjemnością chodzić po świecie. A Elżbietka? — powiedziała nagle.
— Elżbietka? — powtórzył. Nawet się dobrze nie przypatrzył temu małemu
stworzeniu, które niezaprzeczalnie istniało na świecie i miało większe prawo do tej
kobiety niż on, który trzymał ją przed chwilą w ramionach. — No, cóż? — powiedział
ostrożnie. — Będzie, jak dotąd, z tobą.
— I jeszcze coś — ciągnęła dalej, jakby nie dosłyszawszy jego słów — będziesz się
śmiał, ale to wcale nie jest śmieszne. Mój mąż nie chciał brać kościelnego ślubu. On nie
wierzy, dla niego to bzdury. To ja, ja się uparłam i ojciec, i ciotka, że ślub musi być w
kościele, z welonem i księdzem prałatem. Widzisz — powiedziała po chwili. — Tak to jest.
Tacy jesteśmy.
Nie powiedziała — ja, ale — my, a on nic nie myśląc nie zapytał jej dlaczego.
— Musimy być czemuś wierni — mówiła już z wyraźnym smutkiem. — To nie daje
szczęścia, ale przynajmniej poczucie...
— Poczucie czego? Oparła głowę o jego ramię.
— Och, daj mi spokój!
— Takie to jest silne? — zapytał cicho.
— Takie silne.
Powinien był ją może uderzyć, odrzucić od siebie, ale czuł tylko żal, nie wiedząc nawet
kogo żałuje, jej, siebie, czy ich obojga w niepowtarzalnej, szczęśliwej jedności. Mógł
walczyć o nią, ale z kim? Z nią samą? To oznaczało klęskę. W takiej walce zwycięzca jest
zawsze pokonany.
— Idź — powiedział. — Już czas na ciebie.
Dotknęła palcami jego twarzy, przebiegła po niej gestem tak pełnym rozpaczy, że
wstrzymał oddech czekając na coś co musiało nastąpić.
Powiedziała:
— Gdybyś pozwolił mi choć czasem spojrzeć na ciebie.
— Nie — odrzekł. — Nigdy więcej. Idź już.
Jeszcze miała na coś nadzieję, bo nie ruszała się z miejsca. Zapytał:
— Czy chcesz, żebym odszedł pierwszy? Nie odpowiedziała.
— Może będzie mniej boleć?
— Nie będzie mniej boleć — szepnęła. — Nie może mniej boleć. — Wstała, podniosła
siatkę, zadźwięczało w niej cicho szkło.
Nie patrzył, jak szła powoli wśród krzaków jałowca i kwitnących biało jeżyn — mógł ją
jeszcze zawołać, zatrzymać, zawrócić. Ale patrzył w drugą stronę, a potem wstał i odszedł
w głąb lasu w kierunku, gdzie stał barak, a przed nim Agatka, na którą Sylwester ładował
ich skromny bagaż.
Pomyślał o swoich rzeczach porozrzucanych bez ładu i składu, więc zaczął biec, bo
wyobraził sobie, że nie zdąży się zapakować, że nie zdąży stąd wyjechać. Ale potem jakaś
myśl zatrzymała go na miejscu.
Nie dochodząc do wzgórza, skręcił z powrotem ku szosie i skierował się do wsi.
Wieczór już był późny, liliowozłoty, różowy przy zachodnim skłonie nieba. W podmokłym
rowie odezwały się żaby. Zaczął gwizdać, żeby dodać sobie odwagi, a bardzo mu jej było
potrzeba.
Na szczęście w gospodzie było trochę ludzi. Wszedł i starając się nie dać poznać po
sobie, że widzi zatrzymane w locie ręce Anny i jej półprzytomne spojrzenie, którym objęła
go jak zjawę — zamówił piwo.
Podała mu je bez słowa, a on pił powoli, nie czując pragnienia. Tak, była mizerna i
blada, jak mówił Sylwester. Do licha, co go to obchodziło?
— Źle wyglądasz — powiedział.
— Wciąż czekałam, że przyjdziesz — szepnęła.
— Wiesz, że byłem chory — mruknął, zastanawiając się, jak to było możliwe, że w
to wierzyła. Że nie spotkała go nigdy we wsi, że nie szukała u nikogo potwierdzenia tej
wiadomości.
— Tak, mówił mi Sylwester — podniosła na niego oczy. — Ale teraz już dobrze?
Przypomniał sobie, że to chodziło o rękę, więc podciągnął rękaw koszuli i pokazał jej
zdrowe, opalone przedramię.
— W porządku.
Wierzyła. Hubert poczuł jakiś skurcz w sercu, pociągnął łyk piwa, ale to wciąż trwało.
— Cieszę się, że przyszedłeś.
— Ja też — powiedział szczerze.
— Bałam się, że już nie przyjdziesz. Że wyjedziesz i przedtem nie przyjdziesz.
Mogłaś przecież mnie odwiedzić — rzekł niepewnie. - Nie chciałam... niepokoić cię
podczas choroby.
— Dlaczego — niepokoić? Na pewno sprawiłoby mi to przyjemność.
— Nie — powiedziała cicho. — Bałam się, że nie sprawi ci to przyjemności.
Ktoś zadzwonił nożem o pusty kufel. Anna musiała na chwilę zająć się gośćmi. Wodził
za nią oczyma nie myśląc o niczym, dopiero gdy wróciła za kontuar, powiedział nagle:
— Ożenię się z tobą.
Wycierała w ścierkę mokre ręce. Drgnęła, ale nie odwróciła ku niemu twarzy.
— Do diabła! Naprawdę ożenię się z tobą!
Dopiero teraz zobaczył jej oczy, a w nich jakby łagodny uśmiech.
— Nie wierzysz mi? Nie odpowiedziała.
— Ożenię się z tobą — powtórzył jeszcze raz, bardziej dla przekonania siebie niż jej.
— Teraz muszę wyjechać, ale czekaj na mnie spokojnie.
Milczała.
— Powiedz coś. Uśmiechnij się! Chcę widzieć, że ktoś jest szczęśliwy.
— Ktoś?
— Ty. Och, do diabła! Mówię wyraźnie — ty! Poruszyła lekko głową.
— To niepotrzebne.
— Co niepotrzebne?
— To, co powiedziałeś. Wcale tego nie oczekiwałam. Wystarczy, że przyszedłeś.
— Ożenię się z tobą! — krzyknął prawie, aż ludzie zaczęli się odwracać od stolików.
— Zobaczysz!
Wciąż potrząsała łagodnie głową i uśmiechała się nawet, gdy cofając się patrzył na nią,
a potem wypadł w ciemny park.
— Doktorze! — zawołał, wróciwszy na wzgórze. — Jadę jutro z panem.
Caban podniósł głowę znad notatek, które porządkował w pośpiechu.
— Co się stało?
— Nic się nie stało. Nie może mnie pan zabrać?
— Ależ tak. Tylko chciał pan zostać.
— Zmieniłem zamiar.
— Czy Michał zostanie sam?
— Dlaczego nie?
— Nie wiem. Trzeba go zapytać.
Hubert zbiegł nad rzekę i odszukał Gaja. Siedział na zwalonym pniu wierzby, wędki
leżały w pokrowcu. Szatan leżał przy nim i, tak jak on, patrzył w wodę.
— Nie łapałeś dziś?
— Nie.
— Pięknie tu — szepnął jakby z przeproszeniem w głosie. Była chwila przed nocą,
połyskująca jeszcze ostatnim światłem na fali, bardzo bliska zadumie.
— Pięknie tu — szepnął jakby z przeproszeniem w głosie.
— Słuchaj, chciałem cię o coś prosić, zależy mi, żeby pojechać jutro z doktorem.
— Rozumiem.
— Co rozumiesz? Nic nie rozumiesz — zdenerwował się Hubert — chodzi o to, czy
zgodzisz się sam zostać?
— Będę najszczęśliwszy pod słońcem. Jeden dzień samotności! Prawda, Szatan?
Musimy pożegnać się z lasem i rzeką. — Pies podniósł łeb i rozumnymi oczyma
uczestniczył w rozmowie.
— Ty będziesz teraz najbiedniejszy — Hubert poklepał go po płowym łbie. — Drogo
zapłacisz za to, że zachciało ci się przywiązywać do człowieka.
— Za to zawsze się płaci — mruknął Gaj z ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
XXIII
Ranek wstał przeźroczysty jak źródlana woda. Miał też jej rześki chłód i bezwonny,
czysty zapach. Godzina była bardzo wczesna, wzgórze wyglądało pod rosą, jak ogromna
głowa cukru. W lesie przekrzykiwały się ptaki.
Warszawa — pomyślał doktor. — Za kilka godzin Warszawa!
Prawdopodobnie Hubert i Sylwester myśleli o tym samym. Najmniej tęskniło się do
stolicy latem.
Piętka dopychał coś wciąż do bagażu na Agatce, wodząc zatroskanym spojrzeniem po
przedmiotach, których nie mógł już zmieścić.
— Pogubimy z tego połowę — kłócił się z nim Hubert. Miał jechać na wierzchu na
furgonetce i każdy nowy bagaż windował go coraz wyżej poza osłaniającą ścianę szoferki.
— Ostrzegam, że niczego nie będę zbierał. Nawet nie dam ci znać, że coś spadło.
— Cisza! — zawołał Michał. — Płoszycie mi ptaki! — Czuł się tu teraz na krótki czas
gospodarzem, który rad by pozbyć się jak najprędzej zbyt absorbujących gości. Szatan
siedział obok niego na progu i bez podniecenia przyglądał się przygotowaniom do wyjazdu.
— Panie inżynierze! — zawołał Sylwester. — Niech pan nie zapomni menażek!
— A ty? — odkrzyknął Gaj. — O czym ty będziesz pamiętał? Przyjedziesz i
zabierzesz.
Sylwester nic nie odrzekł, wsiadł do szoferki i zapuścił motor.
Caban, wciąż jeszcze w trakcie upychania po kieszeniach jakichś notesów i brulionów,
uścisnął dłoń Michałowi.
— No, to tymczasem. Jutro będzie pan miał Sylwestra z powrotem. Meldujcie się zaraz
po przyjeździe, bo nie wiadomo, czy nie trzeba będzie pchać się dalej.
— Nie da szef odetchnąć?
— Po następnej robocie.
— Słyszymy to od kilku lat — odezwał się Hubert z Agatki. Doktor przechylił głowę i
objął ich obydwu spojrzeniem.
— A wy tak bardzo pragniecie tego wytchnienia?
Roześmiali się, Caban wsiadł do szoferki i obładowana Agatka ciężko potoczyła się ku
brzozowej drodze. Szatan pobiegł za nią szczekając i kręcąc ogonem.
— Zawołaj go! — krzyknął Hubert do Michała. — Bo poleci za nami.
Ale Szatan sam zawrócił i już po chwili wydawał się malejącym kłębkiem w obłokach
kurzu ulatującym na wzgórze ku człowiekowi, który tam stał sam jeden, także coraz
mniejszy i mniejszy w rosnącym oddaleniu.
— Zatrzymasz się przed prezydium — powiedział doktor do Sylwestra.
Mimo wczesnej godziny wyjazd geologów nie uszedł uwagi Kalińca. Donośny warkot
Agatki wyciągnął ludzi z domów, obwieścił im nowinę, której się jeszcze nie spodziewali.
Stojąc na progach odprowadzali posępnym spojrzeniem nieproszonych przybyszów.
Hubert, najbardziej widoczny na szczycie bagażu, chciał pożegnać ich skinieniem ręki, ale
gest zamarł, zanim uniósł ramię. Dopiero gdy zobaczył Kurkę przed jego domem, pokiwał
mu ze szczerego serca i roześmiał się do niego, krzyknąwszy coś na pożegnanie. Ale Kurka
jakby się tego zawstydził, odpowiedział nieśmiało, rzucił spłoszone spojrzenie na sąsiadów
z naprzeciwka i szybko wszedł do sieni. Hubert miał nadzieję, że doktor tego nie dostrzegł
lub nie zrozumiał.
Przygotowani byli na budzenie Wieczorka, a tymczasem w prezydium zastali już
wszystkich sołtysów, których Wieczorek rozliczał tego dnia.
— Trzeba urzędować o świcie — wyjaśnił. — Ludzie idą w pole, nie mogą tracić dnia
na wysiadywanie w urzędach.
— Przyszliśmy się pożegnać — powiedział doktor. — Rozstajemy się z Kalińcem.
Wieczorek był zaskoczony, nie było mu wygodnie mówić przy wszystkich, wziął
doktora za łokieć i wyprowadził przed
budynek.
— Niech pan wybaczy — powiedział — jeśli nie wszystko
było tak, jak trzeba. Ja się starałem.
— Tak — powiedział doktor. — Wiem.
— Tutaj ludzie są twardzi.
— Wiem — powtórzył Caban.
— Zawsze tacy byli. Trudno ich zmienić.
— Nie chcemy ich zmieniać.
Wieczorek nie spuszczał wzroku z jego twarzy.
— Chcemy ich przekonać. Zęby byli równie twardzi w czym innym.
— Na pewno będzie tu kopalnia?
— Nie wiem. Nie ja o tym decyduję.
— Ale węgiel jest?
— Jest. I płytko.
— To ważne?
— Bardzo.
Wieczorek odpiął koszulę pod brodą ukazując węźlastą szyję i grdykę poruszającą się
nerwowo.
— Byliśmy w mieście — powiedział po chwili. — Żeby się dowiedzieć, jak to jest.
Przecież trzeba wiedzieć. Ludzie się pytają, a ja nic nie mogę im powiedzieć. Więc płacą po
piętnaście tysięcy za hektar gruntu trzeciej klasy. Ale nie dają tych pieniędzy od razu. To tak
jakby nie dawali nic. Doktor milczał.
— Piętnaście tysięcy na początek, a potem kapią ratami. Chyba, że kto chce
budować nowy dom, wtedy dają wszystko. Ale odszkodowanie za starą chałupę nie
wystarcza na wybudowanie nowej, pan doktor wie.
Doktor milczał.
— Więc jak tu człowiek ma być spokojny, kiedy o tym myśli? Dziadami zostaniemy?
— Możecie przecież wziąć ziemię gdzie indziej z Państwowego Funduszu Ziemi —
powiedział Caban żałując, że przyszło mu na myśl żegnać się z Wieczorkiem, ta kurtuazja
za wiele go kosztowała.
— Gdzie indziej? — krzyknął Wieczorek. — A dlaczego mamy iść stąd gdzie indziej?
— Musicie się przecież jakoś urządzić.
— Ale tu będzie kopalnia! Ludzie już się w mieście pytają. Już węszą. Już by tu
ciągnęli, jak psy na wesele. I my mamy stąd iść? Mamy im ustąpić miejsca?
— Nie miałem tego na myśli.
— Z jakiej racji mamy im ustępować miejsca? Mają przyjść tu obcy, a my — którzy
byliśmy przy tym od początku...
— Tak, byliście przy tym od początku — powtórzył doktor i choć nie nadał tym
słowom żadnego szczególnego akcentu, Wieczorek się stropił.
Słońce przypiekało, Sylwester niecierpliwie wiercił się w szoferce. Hubert, który nie
uważał za stosowne złazić ze swego wzgórka na furgonetce dla uściśnięcia dłoni
Wieczorka, chrząkał od czasu do czasu znacząco.
Wieczorek podszedł do szoferki i otworzył drzwiczki przed doktorem.
— Cześć, panie przewodniczący — powiedział Sylwester. Włączył bieg — marzył
o tym, żeby jak najprędzej wydostać się z tej wsi.
Ale nie miał szczęścia. Gdy Agatka, pozostawiwszy daleko w tyle zabudowania
Kalińca, zbliżała się z niezwykłą dla niej szybkością do starego cmentarza, przy rozwalonej
bramie wyrosła nagle wysoka postać. Sylwester doznał tak niemiłego zaskoczenia, że nie
mógł nawet rozpoznać, czy to był ksiądz, czy Ziemba — nie pragnął widzieć żadnego z
nich, więc tylko dodał gazu oszalałej Agatce, ale doktor położył dłoń na jego ramieniu.
— Tak nie wypada. Skoro już spotkaliśmy księdza, musimy się z nim pożegnać. Licho
wie — mruknął
— co on robi tutaj o tej porze?
Sylwester rozważył w popłochu sytuację. Ksiądz mu najwidoczniej nie wierzył.
Przyszedł tu, bo zjawienie się Ziemby na cmentarzu będzie najoczywistszym dowodem
niedotrzymania przez niego słowa. Teraz brakowało tylko tego, żeby ten sukinsyński
sukinsyn naprawdę tutaj przyszedł... Sylwester przymknął powieki i gdyby nie ręce na
kierownicy, miałby uczucie, że śni i że tak łatwo może się pocieszyć przebudzeniem. Jeśli
los przygotował mu taką nauczkę, to było to bardzo niesprawiedliwe ze strony losu.
Przehandlowawszy dwukrotnie ziemię Ziemby, czuł się tak niewinny, że mógł każdemu
prosto patrzeć w oczy — oczywiście prócz Ziemby i księdza. No i doktora także. Ale to
tylko dlatego, że kochał doktora i nie chciał mu sprawić przykrości, a doktor był dziwnym
człowiekiem, zupełnie pozbawionym wyobraźni; zawsze myślał, że wszyscy są tacy jak on.
I co najdziwniejsze, że to łatwo przychodzi — być takim jak on.
W każdym razie w tym krótkim momencie między zatrzymaniem Agatki a otwarciem
drzwiczek szoferki Sylwester uzmysłowił sobie z dotkliwą wyrazistością, że zależy mu w
tej chwili tylko na jednym — żeby doktor nie stracił do niego zaufania i serca. Gdyby ten
gest nie wywołał koniecznych wyjaśnień, wyjąłby pieniądze z kieszeni i wetknął w ten
pomnik, w którym przechowywała swoje skarby pasąca krowy dziewczynka. Przypomniało
mu się, że miał tam zajrzeć — stracona okazja! Znowu był zły na siebie, sam już nie
wiedział, czy za to, że o tym zapomniał, czy — że o tym myślał.
Jedna rzecz była w tej gmatwaninie pewna: musiał na razie trzymać się doktora, przez
cały czas nie odstępować go ani na krok. W jego obecności ksiądz nie mógł o nic zapytać.
Pewność siebie, na którą musiał się zdobyć, powinna utwierdzić księdza w przekonaniu, że
wywiązał się z danego mu przyrzeczenia. To nie on, to ksiądz powinien czuć się
przyłapany.
Ksiądz istotnie miał wygląd człowieka, którego sytuacja nie jest krystalicznie jasna.
Przeskoczył rów i zbliżył się do doktora, który szedł do niego z wyciągniętą dłonią, ale
zamiast pozwolić mu na wyjaśnienie przyczyn tak nagłego wyjazdu, sam zaczął mówić
szybko i ze zbyt wyraźną intencją wytłumaczenia swojej tu obecności. Może tylko
Sylwestrowi tak się wydawało, doktor i Hubert, który już się wydostał spośród bagaży, na
pewno nie zauważyli tego.
— Tak — westchnął doktor — to miejsce służy kontemplacji. A nas czeka Warszawa.
— Co się stało? — spytał ksiądz z radością zmieniając temat.
— Wezwano nas nagle. Dlatego — ksiądz wybaczy — nie zdążyliśmy złożyć
pożegnalnej wizyty. Ma to dziś uczynić w naszym imieniu inżynier Gaj.
Sylwester zastanowił się, czy nie należałoby wtrącić tutaj zdania o tym, że ma jutro
przyjechać po Michała. Ale wydało mu się to zbędne; patrzył na drogę, którą musiałby
nadejść Ziemba, gdyby tu szedł, gdyby mu tak sukinsyńsko rano przyszło na myśl tu się
zjawić. Droga była pusta, rozjarzona słońcem — Sylwester uśmiechnął się z ulgą.
— Jak przykro — powiedział ksiądz. — Nie napiliśmy się na pożegnanie.
— Tym lepiej dla nas — roześmiał się Hubert. — Będziemy zawsze z rozrzewnieniem
wspominać księdza gościnność, ale na taki upał, jak dziś, lepsze kwaśne mleko.
— I znowu będę musiał węszyć po okolicy za okazją do brydża.
— Na pewno przydarzy się prędzej niż się ksiądz spodziewa — doktor mówił tylko w
intencji pocieszenia, ale ksiądz zrozumiał to jakoś inaczej i zwrócił ku niemu czujne
spojrzenie. Tak, miał rację — Kaliniec nie zazna już spokoju. Ale czy zjeżdżające tu ekipy
będą się składały akurat z brydżystów i czy pierwsze swe kroki skierują na plebanię — tego
nie można było przewidzieć. Czy ksiądz zresztą naprawdę myślał o brydżu? — Serdecznie
dziękujemy za każdą miłą chwilę, którą
spędziliśmy u księdza — doktor mówił szczerze, ale pragnął jak najśpieszniej
zakończyć tę rozmowę.
— To ja — powiedział ksiądz — powinienem dziękować. Myślał o tym, chciał o to
zapytać — widocznie nie mogło być
inaczej. Doktor odwrócił wzrok od jego, wciąż tę samą, tutejszą troskę wyrażającej
twarzy — i bezwiednie zaczął czytać napis na najbliższym pomniku: Izabela Kaliniecka, 12
V 1875—30 VI 1895. Zmarła młodo, karząc swą śmiercią ludzi okrutnych...
— Tak się zdarza — powiedział ksiądz cicho.
Patrzyli teraz wszyscy na zapadły grób, jakby dopiero wczoraj opuścili go opłakujący,
jakby wszystko było jeszcze aktualne, i krzywda, i niezbyt pewny żal po niej.
Ksiądz o nic już nie zapytał. Dopiero teraz, gdy przesunął palcami po złoconym
grzbiecie, spostrzegli, że trzyma w dłoni brewiarz, że przyciska go do boku zwykłym
gestem duchownych, którzy tylko na tę chwilę pozwolili sobie oddalić się od modlitwy.
— Nie będziemy księdzu przeszkadzać — powiedział doktor. — I na nas także
czas. Serdeczne pozdrowienia dla Teosi.
— Dziękuję, przekażę.
Uścisnęli mu po kolei rękę, Sylwester najserdeczniej. Droga do Kalińca była wciąż
pusta, bardzo słoneczna i jasna, i nie było na niej nikogo.
Gdy wsiadali już do Agatki, zza węgła cmentarza wysunęły się dwa krowie pyski, a za
nimi dziewczynka w kusej sukienczynie i w za dużych męskich trzewikach na chudych
stopach. Ksiądz stał na brzegu szosy, kiwał im na pożegnanie dłonią, ale nim wóz ruszył,
zwrócił się już do niej, uśmiechnął się z nadzieją na jej widok, jakby jej przyjście było
ratunkiem dla niego i obroną. Mała, nie podniósłszy głowy, cięła zajadle prętem pokrzywy
obrastające mur cmentarza.
XXIV
Drugi ranek samotności na wzgórzu.
Zupełnej samotności — nawet Szatan gdzieś znikł znudzony tym, że nic się tu nie
działo w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich dni, gwarnych i ruchliwych, które
musiał zachować w swojej psiej pamięci.
Michał zapakował rzeczy, pozbierał drobiazgi, jako tako doprowadził do porządku
barak. Sylwester mógł zjawić się każdej chwili, prawdopodobnie o świcie wyjechał z
Warszawy. Nie oddalał się więc nigdzie, wciąż patrząc na brzozową drogę, którą miała
nadjechać Agatka. Wbrew temu, co mówił żegnając się wczoraj z doktorem i Hubertem,
samotność wyczerpała go i znużyła. Wypoczynek, o którym marzył, stał się niebezpieczną
okazją do rozmyślań — ten ostatni dzień w Kalińcu lepiej było spędzić inaczej.
Już po południu poszedł na plebanię, ale ksiądz nie był rozmowny, a pękata butelczyna,
która przypadła na nich dwóch, tak bardzo onieśmielała swoją zawartością, że prawie po
nią nie sięgali.
Tylko Teosia stanęła na wysokości zadania i całym sercem oraz spiżarnią uczciła
pożegnanie ze „swoim panem Michałem", jak go od zabawy nazywała w najskrytszych
myślach. Fartuszek miała świeżuteńki i białą koronkę we włosach, a jej oczy — górne i
dolne — patrzyły z jednakowym żalem. Odpowiadał jej speszonym uśmiechem, ilekroć
przystanąwszy za szerokimi plecami księdza wpatrywała się w niego nie tłumiąc
westchnień. Ksiądz udawał, że nie zwraca na to uwagi, tylko mrugał od czasu do czasu do
Michała, gdy piersi Teosi wydawały dźwięk nadmiernie natchniony.
— Wzięło Teosię! — mruknął, gdy wyszła. — Teraz będzie przez miesiąc karmić mnie
zalewajką i kluskami, bo nie zechce jej się dla mnie gotować. A tak broniła się przed
gośćmi!
Mimo że rozmowa toczyła się bez owej lekkości, której przydawały jej zwykle smaczne
potrawy na stole i dobry trunek, Michał nie żegnał się i odsiedział wizytę do późnego
zmierzchu. Nie chciało mu się wracać na wzgórze, a niechęć jego była tak widoczna, że
ksiądz zaproponował mu nocleg.
— Nie — roześmiał się. — Dziękuję. W baraku są bagaże. I pies — mógłby sobie
pomyśleć, że zrezygnowaliśmy z niego.
Ksiądz rozłożył ręce. Nie zatrzymywał go, widocznie propozycję noclegu postawił
przez grzeczność.
Teosia czekała przy drzwiach z dużą paczką w pergaminowym papierze.
— Placek z czereśniami — szepnęła. — Zje pan inżynier w drodze.
Jadł go już teraz, siedząc na progu baraku i patrząc na drogę, którą miała nadjechać
Agatka. Noc spędził źle: właściwie nie spał wcale, każdy szmer w pustym baraku wydawał
się poruszeniem słonia w suchej trzcinie. Szatan leżał przy łóżku i wzdychał przez sen, nic
nie słyszał — widocznie to jednak była cisza. Nie mógł jej znieść, nie mógł znieść braku
zwykłych odgłosów, chrapania doktora przez ścianę, oddechu Huberta na drugim łóżku,
mamrotliwych rozmów, które toczył przez sen Sylwester. Zerwał się więc z pierwszym
świtem, ale tym bardziej dłużył mu się czas oczekiwania. Kąpał się już dwa razy, ryb łapać
nie mógł wobec perspektywy wyjazdu, nie miał nic do czytania, a radio zabrał Hubert ze
sobą. Pozostawał tylko Szatan jako jedyny towarzysz i rozmówca. Ale pies niedługo
wytrzymał w tej roli, bo nagle znikł gdzieś, najwidoczniej rozczarowany kawałkiem
Teosinego placka, który miał mu zastąpić śniadanie. Michał gwizdał i nawoływał, ale nie
poruszyła się nawet gałązka w podszyciu lasu — tylko ptaki, spłoszone, przestały na chwilę
śpiewać. Umilkł więc poczuwszy się śmieszny.
Szatan miał prawo dysponować sobą. Jeśli rezygnował ostatnio z tego prawa, był to
wspaniałomyślny dar dla ludzi, dar — który mógł cofnąć każdej chwili, gdyby mu na to
przyszła ochota. Pomyślał, że Sylwester będzie desperował nie zastawszy psa na wzgórzu
— i że, prawdopodobnie, jego będzie o to obwiniał. Widocznie nie posiadał cech
wzbudzających przywiązanie. Uśmiechnął się do siebie ze smutną rezygnacją i znowu
ruszył nad rzekę.
Słońce przypiekało, jedynym ratunkiem była kąpiel. Ale poczuł nagle strach —
przepłynąwszy kilka metrów wyszedł na brzeg i usiadł na trawie. Gdyby zasłabł, gdyby mu
się coś przytrafiło, poszedłby na dno, jak worek z piaskiem, nikt nie wiedziałby nawet, co
się z nim stało. Otrząsnął się i powiódł spojrzeniem po obydwu brzegach: były puste. Nie
wiedział, czy bał się, czy też cieszył, że nie było na nich nikogo. Niedobrze że mną —
pomyślał. Ubrał się i zszedł do wsi.
Droga była wciąż pusta, nawet gęsi nie maszerowały nią jak zwykle, widocznie
zmęczone upałem siedziały gdzieś w cieniu łopianowych liści, czekając na chłodną godzinę
wieczoru.
Stał przez długą chwilę wciąż mając nadzieję, że w dali zza zakrętu wyłoni się obłok
kurzu, a z niego — podskakując na wybojach — Agatka. Droga była jednak w dalszym
ciągu wypełniona tylko niebieskozłotym powietrzem, a na progach domów już ukazywali
się ludzie zaciekawieni jego obecnością. Może sądzili, że cała ekipa opuściła już Kaliniec?
Źle się poczuł pod ich spojrzeniami, więc choć nie był głodny, skręcił ku gospodzie i jakoś
weselej mu się zrobiło, gdy na schodach spostrzegł jasną suknię wdowy. W gospodzie o tej
porze było idealnie pusto, więc siedziała na ganku, wystawiwszy ku słońcu twarz i
obnażone nogi.
Zawstydziła się, że ją tak zastał — musiał siłą przytrzymać ją na krześle.
— Błagam, niech pani siedzi. Piwo przyniosę sobie sam. Wszedł do środka i wrócił
niosąc butelkę i dwie szklanki.
— Napije się pani ze mną.
— Myślałam, że was już nie ma — powiedziała ostrożnie.
— I dobrze pani myślała. Tylko ja jeden tu się jeszcze pętam. Reszta wyjechała wczoraj
o świcie. A po mnie i po rzeczy ma przyjechać dziś Sylwester. Tylko że się nie zjawia.
— Chyba nie przytrafiło im się nic złego — szepnęła.
— Co im się mogło przytrafić? — krzyknął. — Przepraszam. Odwrócił głowę,
gałęzie modrzewiu traciły już swoją jasną barwę, przybierały odcień dojrzewającego lata.
Długo tu byliśmy — pomyślał.
— W drodze zawsze może się coś przytrafić.
— Oczywiście — mruknął.
— Na szosach taki ruch.
— Tak — powiedział.
Piwo było ciepłe i pił je z obrzydzeniem.
— Teraz zaczynają się urlopy, podczas urlopów jest najwięcej wypadków.
— Czy może mi pani zrobić coś do zjedzenia? — nie czuł
głodu, ale nie mógł znieść jej gadania, więc lepiej było dać jej jakieś zajęcie, żeby sobie
stąd poszła i przestała snuć te idiotyczne przypuszczenia.
— Nic nie ma — powiedziała.
— Zupełnie nic?
— Jest gulasz w puszce.
Tak więc wszystko zamykało się jakąś klamrą nieuniknionej prawidłowości. Zaczynali
każdy pobyt w terenie od gulaszu z puszki i kończyli go nieodmiennie tą samą potrawą.
Tym razem dzięki obecności Sylwestra w ekipie i jego wędkom mieli menu bardziej
urozmaicone — tym bardziej więc należało nie dopuścić do profanacji tych wspomnień.
— Nie — powiedział. — Nie poddam się gulaszowi z puszki. Może są jajka?
— Są.
— Proszę mi wobec tego zrobić jajecznicę.
Pomyślał o Szatanie, który błąkał się gdzieś głodny, ale sam się na to skazał, nie było
rady.
Jajecznica niespodziewanie szybko znalazła się na stole — Anna nie zdążyła nawet
zapomnieć, o czym mówili uprzednio i od razu przystąpiła do kontynuacji tematu:
— Sylwester to chyba dobry kierowca?
— Diabli wiedzą — mruknął, bo go denerwowała.
— Ale prawo jazdy ma?
— Przypuszczam — odpowiedział. Patrzyła na niego przerażona.
— Pani Anno! — westchnął. — Któż by powierzał kierowcy bez prawa jazdy
państwowy wóz? Nie mówiąc już o życiu pasażerów.
Uspokoiła się, ale tylko na chwilę.
— W każdym razie spisywał się dotąd świetnie.
— Kto?
— Sylwester. Tyle razy jeździł z panami do miasta. Michał sięgnął po portmonetkę.
— Mam nadzieję, że już czeka na mnie na wzgórzu. Może wdowa była naprawdę
nudna, a może tylko on niewyrozumiały, nie mógł dłużej wytrzymać w jej towarzystwie.
Zapłacił za piwo i jajecznicę i nie zatrzymywany przez nią zszedł do wsi.
Droga wciąż była pusta, więc wstąpił do spółdzielni i kupił papierosy. Postał chwilę
przed sklepem, ale zaraz obstąpiły go dzieci, a drogą nie jechał żaden samochód, aż do
zakrętu nie było widać żadnego samochodu — nie miał na co czekać, nie było sensu
czekać. Rzucił papierosa, przydeptał go i, najwolniej jak mógł, poszedł na wzgórze.
Tu oczywiście także nie było Agatki, dostrzegłby ją z daleka. Przed barakiem siedział
Szatan naszczekując radośnie. Kręcił ogonem i wciąż starał się zwrócić uwagę Michała na
coś, co leżało między jego łapami, a z czego najwidoczniej był dumny.
Michał zbliżył się, spojrzał i od razu odwrócił wzrok.
Między łapami psa leżała biała, dorodna kura, jeszcze dająca ostatnie oznaki życia.
— Szatan! — krzyknął.
Ale pies nie zrozumiał intencji tego okrzyku. Był tak dumny i tak zadowolony ze swojej
zdobyczy, że spodziewał się tylko pochwał. Wziął teraz kurę ostrożnie w zęby i złożył ją
przy butach Michała. Gest był jednoznaczny i wzruszający. Sam nie wyglądał na głodnego,
musiał już przedtem zaspokoić gdzieś swój apetyt, bo wpatrywał się teraz w oczy
człowieka, usiłując znaleźć w nich zrozumienie dla swojej szczodrobliwości i ofiary.
Michał jednak wciąż był zły i tego Szatan nie mógł pojąć. Trącił łapą kurę, zaszczekał,
żeby zwrócić na nią uwagę, a gdy wciąż nie udawało mu się tego osiągnąć, usiadł i
zapiszczał żałośnie, jak szczenię.
— Idź do diabła! — mruknął Michał. — Idź do diabła! — Wziął kurę ostrożnie w dwa
palce i rzucił ją pod ścianę baraku przy wejściu. Pomyślał, że jeśli to Sylwester wytresował
tak psa, będzie musiał coś z nią zrobić po przyjeździe.
Ale jego wciąż nie było widać. Szatan zwalił się w krzakach, obrażony i niezrozumiany.
Zrobiło się nieznośnie gorąco, w ogóle nieznośnie, bez względu na upał. Położył się w
cieniu za barakiem, ale niedługo wytrzymał w tej pozycji. Szatan także nie mógł znieść
samotności, bo wylazł ze swoich krzaków i siedzieli już teraz razem na progu spoglądając
ku wsi.
— Jesteś paskudne bydlę — mówił Michał. — Zdecydowanie paskudne, dzikie bydlę. I
tylko dlatego nie dostaniesz lania, że zrobiłeś to z dobrego serca. Ale żeby mi to było
ostatni raz.
Szatan nie spuszczał z niego zasłuchanych oczu. Polubił już głos człowieka i słuchał
tak, jakby rozumiał każde słowo, cierpiąc niesłychanie nad tym, że nie może odpowiedzieć
w sposób równie pięknie brzmiący. Wydawał więc tylko od czasu do czasu niepohamowany
jakiś skowyt, zrywał się na cztery łapy i znów przysiadał leciutko na zadzie, gotów unieść
się w każdej chwili, gdy wymagać tego będą emocjonalne okoliczności.
— Żeby mi to było ostatni raz! — powtórzył Michał. Uzmysłowił sobie nagle, jak
ubogie w przestrzeń spacery czekać będą Szatana od jutra i jaki to będzie szok dla niego
poczuć pod łapami zamiast miękkich traw i mchów — rozgrzany asfalt ulic Warszawy. Miał
nadzieję, że znowu ruszą w teren, ale zima będzie smutna — w niezbyt dużym pokoju na
trzecim piętrze, do którego miał jeszcze przybyć i Sylwester, jeżeli nie uda mu się urządzić
gdzie indziej. Propozycja postawiona chłopcu była niewątpliwie pochopna. Nie będę o tym
myślał — postanowił gładząc psa po łbie.
Na drodze coś zawarczało, obydwaj — człowiek i pies — zerwali się na równe nogi.
Ale to jechał szosą w dole jakiś motor — brzozowa droga stała, jak przedtem, pusta i
prześwietlona słońcem.
Człowiek i pies usiedli znowu na progu baraku.
— Zaczyna mi się to nie podobać — powiedział Michał. — Musimy mu porządnie
natrzeć uszu, kiedy się zjawi. Natarcie uszu jest tylko zwrotem konwencjonalnym,
używanym przez ludzi. Oznacza to mniej więcej tyle, że ty powinieneś go ugryźć w łydkę,
a ja — trzasnąć porządnie w podbródek.
Słońce zniżało się coraz bardziej, rzeka gorzała już czerwienią i złotem, jakby ją ktoś
podpalił dla wizualnych efektów. Michał jeszcze raz obszedł barak, sprawdzając czy czegoś
nie zapomniał. Nie chciał tracić już na to czasu po przyjeździe Sylwestra. Załadują rzeczy i
od razu ruszą z powrotem, trudno — nie będzie mógł odpocząć, to jego wina, że się tak
spóźnił. Pusty barak robił niemiłe wrażenie. Michał zastanowił się, czy Wieczorek zaraz
każe go rozebrać, czy zostawi dla jakichś gromadzkich celów. Niewątpliwie szpecił piękną
ścianę lasu, a gromadź-
kie cele... Spoglądał teraz na Kaliniec, już leciutko zamglony po upalnym dniu, na stado
gołębi wirujące wokół wieży kościoła, na wiejskie obejścia odgrodzone sadami od złocącej
się już przestrzeni dojrzewających zbóż.
Pies patrzył wzrokiem człowieka węsząc lekko zapach dymu, który jak zwykle
wieczorem zaczynał się już unosić nad wsią.
— Idziemy! — powiedział Michał. Wziął wędki i zeszli nad rzekę. Nie wiedział, czy
będzie łowił, ale musiał coś zrobić, żeby nie stać bezczynnie tam na górze i nie patrzeć na
drogę, którą nikt nie nadjeżdżał.
Szatan także dość miał tego bezczynnego wyczekiwania, biegł teraz brzegiem rzeki
szczekając z podniecenia, węsząc wśród wysokich traw i trzcin. Michał szedł za nim,
pozwalając mu się wybiegać. Wciąż myślał, że to jego ostatni spacer tutaj i że na pewno
gdziekolwiek by był — będzie tęsknił po psiemu do tych miejsc. Przy hałasie, który Szatan
wzniecał, nie mogło być mowy o łowieniu ryb, ale wędka na ramieniu działała kojąco i
szedł z psem wzdłuż połyskującej czerwienią rzeki, wypogodzony na tę krótką chwilę i
spokojny.
Naraz Szatan zatrzymał się, warcząc cicho. Odwrócił głowę ku Michałowi, a potem
znowu wzniósł ją ku zakrzewionemu zboczu, którym las schodził ku rzece. Nie przestawał
warczeć, a przednie łapy, naprężone i napięte, drżały mu z podniecenia.
Michał zbliżył się do miejsca, w którym pies przystanął, i razem z nim wszedł
zarośniętą ścieżką na urwiste w tym miejscu zbocze. Pies znowu zawarczał. Michał
rozsunął gałęzie.
Widok, jaki zobaczył, przyprawił go o uśmiech, który z trudnością powstrzymał, gdy
dziewczyna krzyknęła osłaniając się bluzką. Siedziała w bieliźnie, granatowy kostiumik, w
jakim wybrała się na egzamin, leżał obok starannie złożony na trawie. Zrozumiał w jednej
chwili, że prawdopodobnie nie zdała i boi się pokazać w domu.
— Niech się pan odwróci! — krzyknęła.
Posłusznie wykonał rozkaz. Tylko Szatan stał nadal w niezmienionej pozycji, nie
przestając warczeć.
— Już! — szepnęła.
Stała w bluzce i spódnicy przygładzając włosy. Gdy zbliżył się, nie zdołała ukryć
radości, która rozjaśniała jej oczy.
— Jeszcze pan tu jest!
— testem. Czekam na Sylwestra. Miał przyjechać po mnie rano, a do tej pory go nie
ma. Oblałaś egzamin.
— Uhm.
— Dlaczego nie idziesz do domu?
— Czekam, żeby ojciec położył się spać. Będzie wściekły.
— Od dawna tu siedzisz?
— Nie. Ze cztery godziny. Przyjechałam pekaesem.
— O co cię pytali? Wzruszyła ramionami.
— O rozszerzalność liniową ciał stałych.
— To przecież proste. Trzeba było podać współczynnik. Spojrzała z ciężkim wyrzutem.
— No właśnie!
— Czego jeszcze nie wiedziałaś? Zamyśliła się ponuro.
— Od czego zależy opór elektryczny przewodnika.
— Nie pamiętałaś wzoru?
— Nie.
— To trzeba było powiedzieć, że od długości, przekroju, temperatury i rodzaju
materiału. Nie wiedziałaś tego?
— Pewnie wiedziałam, ale na egzaminie nie mogłam sobie przypomnieć.
Wzniósł oczy do nieba.
— A na zakończenie: prawo przesunięć Soddy'ego i Fajansa. Nie zapytał nawet, czy
odpowiedziała na to pytanie. Usiadł
na trawie, a ona przykucnęła obok niego.
— I wreszcie z tym koniec! — szepnęła. Mimo woli się roześmiał.
— Nie wyglądasz na zmartwioną.
— Bo już się wymartwiłam przedtem. Teraz mam co innego w głowie.
— Co masz w głowie? Posmutniała.
— Pan wie.
— Nie, nie wiem.
Przymknęła oczy i nie patrzyła na niego.
— Ale przynajmniej dobrze, że pan jeszcze tu jest. Myślałam, że już pana nie zobaczę.
— Czy to ważne? — zapytał niespodziewanie cicho.
— Ważne.
— Dlaczego?
— Znowu chce pan ze mnie żartować?
— Nie, już nie.
Zamilkli. Szatan, rozczarowany nagłą przerwą w spacerze, wzniósł na Michała pytające
oczy. Na rzece kładł się cień. Drzewa po drugiej stronie zabrały w siebie całe słońce.
— Gdyby Sylwester przyjechał wcześniej, już by pana tu nie było.
— Tak, już by mnie tu nie było.
— Celka mówiła mi, że wyjeżdżacie. Bałam się zajrzeć na wzgórze.
— Szkoda. Byłem przez cały czas sam.
— Teraz pan mówi — szkoda. Mieliśmy całe trzy miesiące. Uśmiechnął się, ale nic nie
powiedział.
— Mieliśmy całe trzy miesiące — powtórzyła. — Nic z tego nie zostało.
— Zostało więcej, niż przypuszczasz. Właśnie dlatego, że nie wykorzystaliśmy tych
trzech miesięcy.
Rzuciła w wodę kamień.
— Celka płakała przez całą drogę. Bałam się, że nas wpakuje gdzieś na drzewo. Może
byłoby lepiej — nie oblałabym egzaminu...
— A jednak cię to gryzie.
— Cieszyć się nie mam z czego.
— Nie martw się, dyplom nie pomaga kobiecie w miłości. A ty wyjdziesz za mąż,
będziesz miała ładne, zdrowe dzieci.
— Nie chcę! Nie chcę! — krzyknęła.
— Ktoś cię będzie bardzo kochał.
— Nikt mnie nie będzie kochał. Nikt! Ostrożnie dotknął jej ręki i pogładził lekko.
— Nikt! — powtórzyła.
— Nie zarzekaj się. Minie trochę czasu.
— Nic się nie zmieni. Wiem dobrze.
Szatan zeskoczył na brzeg, znalazł jakąś norę w wyschniętym mule i zaczął
rozgrzebywać ją łapami. Od rzeki po raz pierwszy powiało wilgotnym chłodem.
— Mogłoby się zdarzyć coś bardzo pięknego — powiedział. — Coś bardzo pięknego
między dwojgiem ludzi. I dlatego dwoje ludzi musi mieć dość siły, aby zachować to na
zawsze.
Milczała oddychając szybko. Rozumiała z tego tylko tyle, że znowu powtarza —
innymi słowami — to, co powiedział przed chwilą. Czy nie wszystko jedno dlaczego ludzie
nie mogą należeć do siebie? Lepiej, żeby rozstali się w gniewie. W wielkim gniewie, który
zawsze przynosi ukojenie.
— Chciałam pana nienawidzić.
— Nie możesz?
— Nie mogę. Ale to by mi pomogło.
Znowu pogładził ją po ręce, a ona nie poruszyła się, w skupieniu przyjmując tę ubogą
pieszczotę.
Szatan odskoczył od nory z gniewnym ujadaniem, które przerodziło się w piskliwy
skowyt. Machał w powietrzu łapą, u której wisiał uczepiony stary, ciężki rak. Udało mu się
wreszcie strzepnąć go na ziemię. Nie rzucił się jednak na niego i nie zgryzł w mocnych
szczękach, ale przysiadłszy na tylnych łapach patrzył zdumiony na pokraczne stworzenie,
które zadało mu tyle bólu.
— Bardzo chciałam pana nienawidzić. Pan o tym wie.
— Tak.
— To bardzo głupie z mojej strony, że się zmieniło.
— Nie powinniśmy o tym mówić. Nie jesteś głodna? Odwróciła głowę.
— Jestem. I co z tego?
— Nic nadzwyczajnego nie mogę ci zaproponować, ale mam placek z czereśniami.
— Z plebanii?
— Z plebanii. Bardzo dobry.
— Gdzie go pan ma?
— W baraku.
Pozbierała rzeczy, wsunęła na nogi pantofle leżące obok na trawie. Michał przywołał
Szatana, który od razu ich wyprzedził i szczekając pobiegł naprzód.
Obudziła się w nim nadzieja, że Sylwester już jest na wzgórzu. Placyk przed barakiem
był jednak pusty, mroczny już pod długim cieniem drzew. Lenka zatrzymała się przy progu,
zawiesiwszy na klamce żakiet i torbę. Wyniósł jej kawałek placka, na papierze zamiast
talerzyka.
— Warunki polowe — uśmiechnął się. — Całe naczynie w skrzyni.
— Nie szkodzi. — Jadła ciasto powoli, wcale nie była tak głodna, jak przypuszczał,
albo apetyt jej nie dopisywał.
Myślał z coraz większym niepokojem o tym, co mogło się przydarzyć Sylwestrowi.
Perspektywa drugiej nocy w pustym baraku nie była najweselsza. Niedorzecznością byłoby
przypuszczać, że ta dziewczyna... — cofnął się do baraku, a ona niespodziewanie podążyła
za nim.
Trąciła nogą drewnianą skrzynkę.
— Co w niej jest? Można na niej usiąść?
— Można.
Przysiadła na brzegu i jadła w milczeniu. Grzbiet miała pochylony, przez cienki jedwab
bluzki przebijała brązowa opalona skóra ramion i pleców.
Znowu pomyślał o nocy i już teraz ogarnęła go ciemność jak ciężka i gorąca fala. —
Niechby tylko tu była, niechby tak siedziała — nie zbliżyłby się do niej nawet o krok.
Spostrzegł, że oczy jej, utkwione w niego, stają się coraz ciemniejsze, że piersi nie
poruszają się oddechem, a usta zaczynają drżeć.
— Nie bój się — powiedział miękko.
— Nie boję się.
Zatrzymał się i odetchnął ciężko. Coś mu się skojarzyło z tą chwilą, przypomnienie
czegoś bardzo zwykłego, a zaskakującego za każdym razem niezwykłym olśnieniem.
Ilekroć stał przed pionową ścianą, przed otwartym czołem ziemi — doświadczał tego
samego uczucia prawdy. Prawdy niezachwianej — czystej i spokojnej.
— Nie bój się — powtórzył i sam się zdziwił brzmieniem swego głosu.
Na ścieżce przed barakiem zaskrzypiał żwir. Obydwoje skoczyli do drzwi. Wieczorek
speszył się, kiedy ich tak razem zobaczył. Zatrzymał się zaskoczony i minęło sporo czasu,
zanim przypomniał sobie, z czym przyszedł.
— Dzwonił doktor z Warszawy, powiedział, że Piętka miał wypadek, zaraz rano po
wyjeździe.
— Poważny?
— Nie wiem. Jest w szpitalu. Doktor prosił, żeby powiedzieć, że jutro przyśle kogoś
innego po pana i rzeczy.
— Dobrze. Dziękuję.
Nie odchodził. Stał, nie wiedząc co by jeszcze powiedzieć; czuł, że powinien coś
powiedzieć, miał to wypisane na twarzy, w całym niezdecydowaniu postaci.
Więc Michał odezwał się sam do Lenki:
— Może byś poszła z przewodniczącym? Ojciec nie będzie mógł ci nic zrobić.
Wieczorek od razu domyślił się wszystkiego.
— Egzamin? — zapytał.
— Egzamin — potwierdził Michał.
— Jeszcze nie pójdę — powiedziała Lenka. — Nawet, żeby mnie pan stąd wyrzucał.
— Usiadła na progu i oparła łokcie o kolana. Teraz dopiero dostrzegła kurę leżącą pod
ścianą baraku. — Nasza kwoka — przyjrzała się jej bez większego zainteresowania. Potem
przeniosła wzrok na Szatana. — To na pewno jego sprawka.
Wieczorek pokiwał głową.
— Kto inny by to zrobił? Trzeba się przed nim pilnować jak przed lisem. Myślałem —
jak do panów przystał — że się to skończy.
— I skończyło się — Michał trzepnął psa po łbie, powstrzymując uśmiech. — Dzisiaj
zrobił to wyjątkowo. I obawiam się, że dla mnie. — Wyjął portmonetkę i odliczał
pieniądze.
Lenka wzruszyła ramionami.
— Nic mnie to nie obchodzi.
— To ja już pójdę — zdecydował się Wieczorek. Patrzył na Lenkę, ale nie ruszyła się z
miejsca. — Pójdę już — powtórzył.
— Dobranoc — powiedział Gaj. — Dziękuję za wiadomość. Więc nie było na co
czekać. Wieczorek zrozumiał, że nie ma
na co czekać i zaczął schodzić ze wzgórza z niejasnym uczuciem, że powinien
zawrócić. Przystanął, czekał przez chwilę, oni go nie zawołali.
We wsi czekała go druga niespodzianka.
Szaro już było, ale widział ich wyraźnie — stali przy nowej studni na skraju podwórza
Kurki tak, jak ich tu nikt nie widział od lat — razem, pogrążeni w rozmowie, ksiądz i
Ziemba.
Nie wierząc oczom, minął ich z bliska aż owionęły go głosy: wściekły, podniesiony
Ziemby i cichy, ale ostry szept księdza.
— Broń jest moja i ksiądz mi nie zabroni chodzić z nią po wsi. Kartę łowiecką i
zezwolenie mam w porządku.
— Ale może mi powiesz, na co polujesz o tej porze roku?
— To już moja rzecz, nie księdza.
— Ten pies nie mógł być na twoim podwórzu. Ciotka stara, przywidziało się jej.
— Ciotka ma oczy jak jastrząb, proszę księdza.
— Na pewno jej się przywidziało. Tego psa tu już nie ma. Zabrali go ze sobą. Bo oni
wyjechali, nie wiesz o tym?
— Kto? — spytał Ziemba cicho.
— Oni. Ci ze wzgórza.
— Wyjechali? Skąd ksiądz wie?
— Byli się u mnie pożegnać. Myślałem, że i u ciebie. Przynajmniej jeden z nich.
— Nikt u mnie nie był. O kim ksiądz mówi?
— O Piętce. O tym najmłodszym. Miał pokazać ci kwit. Kwit nadania.
— Nie wiem, o co chodzi. Czego ksiądz chce ode mnie?
— I miał ci oddać trzy tysiące złotych. Nie oddał? Ziemba zamilkł.
— Nie oddał? — spytał znowu ksiądz i już sam, brzmieniem głosu, udzielił sobie
odpowiedzi. — Nie martw się, Ziemba, mnie także oszukał.
— Księdza?
— Dałem mu dwa tysiące, żeby ci oddał twoje trzy. Bo to ja go zmusiłem do wysłania
twojej ziemi do Warszawy. Stałem przy tym na poczcie i odebrałem kwit. No, dlaczego nic
nie mówisz? Nie wierzysz?
Ziemba milczał oddychając ciężko.
— Nie wierzysz? Wobec tego zamiast latać z bronią za psem, który przyśnił się ciotce,
przespaceruj się na cmentarz i poszukaj skrzynki, którą ten zasmarkany oszust miał tam
zniszczyć.
Ziemba milczał. Gdyby nie to, że Wieczorek widział w gęstniejącym mroku jego
wysoką postać — mógłby pomyśleć, że ksiądz mówi sam do siebie, że mu to w jakiś
osobliwy sposób wystarcza i że nikt prócz niego nie może odpowiedzieć na pytania, które
stawiał coraz głośniej i ostrzej:
— Trzy tysiące? Spokój za pieniądze? Prawo do ziemi za pieniądze. Dwa razy chciałeś
ukraść tę ziemię. Drugi raz ci się nie udało.
Wieczorek cofnął się w mrok i cicho, jakby przestępstwem z jego strony była obecność
o tej porze na drodze, skierował się do siebie. Tu także cicho wszedł do sieni i szybko
zamknął drzwi za sobą, dwa razy przekręcając klucz w zamku.
— Rzeź cały czas, proszę pana, czułem, że powinienem coś zrobić. Tam na górze i tu,
na drodze. Ze trzeba było zostać. Z tą dziewczyną i z nim. Albo z tymi dwoma przy studni.
Jeszcze dziś pamiętam, jak cicho i szybko zamknąłem drzwi za sobą, kiedy wpadłem do
domu. Nikt mnie nie gonił, a uciekałem przed czymś, tylko to wtedy czułem. — Wieczorek
urwał i zaczerpnął tchu.
Dziennikarz nie spuszczał oczu z jego twarzy. Trzymał otwarty notes, ale nie odnotował
w nim ani słowa. Mógłbym ci powiedzieć, przed czym uciekałeś — pomyślał. — Zawsze
przed tym uciekałeś. I tylko tobie się zdaje, że uciekłeś.
Miał przed sobą nowy produkt epoki: człowieka, który już nie pamiętał, kim był,
jeszcze nie wiedział, kim jest, a już chciał być czymś więcej. Rozejrzał się po nowym
mieszkaniu Wieczorka pachnącym jeszcze olejną farbą. Wydało mu się to gruboskórne, ale
jednak zapytał:
— Jak się teraz czujecie?
Wieczorek miał więcej subtelności. Zatoczył okrągły ruch ramieniem, obejmujący
wszystko, co działo się za oknami.
— Robi się coś — powiedział.
— Pomożecie mi odnaleźć tamtych trzech? Gospodarz zerwał się z krzesła i chwycił
czapką.
Na dole przy drzwiach zaczepił go jakiś człowiek. Nim powiedział słowo, Wieczorek
oddalił go niecierpliwym gestem ręki od siebie i dziennikarza.
— Powiedziałem wam wyraźnie, że nie ma dla was lepszej roboty. Może później coś
się znajdzie. I że też wy jeszcze dziś z tym do mnie przychodzicie!
Człowiek odwrócił się i odszedł. Wieczorek krzyknął za nim:
— Kurka! Nie widzieliście gdzie inżynierów?
— Których?
— Naszych. Tych ze wzgórza. Kurka ruszył ramionami.
— Nie widziałem. — I dodał: — Nie szukałem ich.
XXV
Mrok gęstniał coraz bardziej, ale odnalazł ten krzyż z napisem na zardzewiałej blasze:
Józef Kulik, dwie odległe daty i Zdrowaś Mario na dole — tak, to było tu, w tym miejscu
miała leżeć skrzynka.
Upadł na kolana i rozgarnął rękami gęste gałęzie krzaków. Słyszał własny oddech
wydobywający się z piersi ze świstem, jak z dziurawego kowalskiego miecha. Nie mógł nic
znaleźć, ręce mu latały, pełzł nimi po ziemi mokrej już od rosy, przedziwnie kolczastej,
zjeżonej jakby przeciwko niemu wszystkimi kłującymi ostami i pędami głogu. Nie było.
Posunął się dalej na klęczkach, na klęczkach obszedł grób, wrócił jeszcze raz do miejsca,
od którego zaczął, i znów na klęczkach szukał dookoła grobu, zataczając krąg nieco
szerszy, dokładniej obmieciony rękami. Nie było. Przypadł jeszcze raz do ziemi, przygiął
głowę nisko, że aż czuł jej woń surową, czołem tarł o mokre liście i pędy, rozbijał nim gęste
wiązania łodyg i jeszcze raz, i jeszcze raz dłoń obok dłoni, w popłochu, obmacywał każdy
kawałek darni. Nie było.
Podniósł głowę i nie wstając z klęczek patrzył w niebo. Nie było. Księżyc wschodził
nad pięknym sklepieniem dworskiego dachu. Miał kolor i jasność papierowych lampionów,
jakie nieraz wieszano w parku, gdy pani Kaliniecka urządzała zabawę dla gości z
Warszawy. Sam wieszał je na drzewach — nikt nie umiał tego zrobić tak, jak on. —
Zdrowaś Mario — szepnął, mając przed oczami zardzewiałą tabliczkę przybitą do krzyża.
— Skąd mu się teraz wzięły myśli o dworze, po co to do niego przyszło? Nie chciał o tym
wszystkim pamiętać... Nie było. Schylił się. Znowu ręce położył na ziemi. Ale trzymał je
teraz w jednym miejscu. Już nie szukał. Już wiedział, że to na nic. Że przegrał.
Więc kiedy wieszał te lampiony na drzewach, pani Kaliniecka sama wynosiła mu do
ogrodu kieliszek orzechówki. Przez wszystkie te lata była to orzechówka, nigdy nic innego.
Pił i wtedy był pewny, że jest zadowolona z jego roboty. A wieczorem miał przykazane
siedzieć na ganku wiodącym do kuchni i pilnować, żeby nie pogasły.
— Zdrowaś Mario... — szepnął znowu. Wydawało mu się, że dawno o tym wszystkim
zapomniał.
Potem po gościach zostawało zawsze dużo jedzenia. Inne były czasy, kto tam słyszał o
lodówkach, nawet we dworze nie było lodówki, w gorzelni najdłużej mieli lód, trzymali go
od zimy w cieniu za słodownią, grubo przysypany ziemią. Ale kiedy lodu nie stało, trzeba
było wszystko od razu zjeść, zepsułoby się w upale.
Więc siedzieli w kuchni — kucharz, pokojowe, lokaj, szofer, ogrodnik i on jeden z
folwarcznych — i dojadali, co tam zostało, aż robiło się jasno, pierwszy rząd drzew
występował z sadu, jak żołnierze w tyralierce, i trzeba było iść do stajni, bo konie biły już
kopytami o puste żłoby.
— Błogosławionaś ty między niewiastami... — skąd to dzisiaj na niego przyszło?
Dlaczego? Przez cały ten czas nie myślał o tym ani razu.
Znowu opuścił czoło ku ziemi, poruszył palcami rozgarniając wilgotną trawę. Oszukał
go ten przeklęty miastowy łobuz, okpił go jak durnia. Uwierzył mu. Uwierzył swoim
pieniądzom. Tym trzem tysiącom, które mu dał, i tym dwom, które miał mu jeszcze dać. Po
zrobieniu tego, co obiecał.
Na wysokiej sośnie, przy ogrodzeniu cmentarza od strony drogi odezwała się sójka.
Wołanie było krótkie i głuche i Ziem-ba poczuł się nieswojo. Wstał z klęczek i huknął w
stronę drzewa. Sam się przestraszył swego głosu, a ptak przyczaił się tylko wśród gałęzi,
zamilkł, ale nie odleciał.
Przypomniało mu się, że odmawia modlitwę. — Łaskiś pełna... — szepnął żarliwie.
Poszukał broni, którą oparł był o krzyż, wziął ją, rozejrzał się po grobach wyrównanych już
teraz z ziemią szklącym się od rosy mrokiem. Sójka odezwała się znowu, więc krzyknął na
nią jeszcze raz, ale skierował się zaraz ku bramie, szybko pokonując dzielącą go od niej
przestrzeń.
Na drodze zwolnił. Zapomniał o dokończeniu modlitwy. Została poza nim nie
dopowiedziana do końca i tamte myśli też zostały, przyplątane nie wiadomo skąd, z
rodzącego się strachu przed klęską. Przegrał — nie znał dotąd tego uczucia i teraz też mu
się nie poddał. Było jeszcze wiele sposobów walki i choć nie umiał nazwać żadnego z nich,
wiedział, że istnieją.
Szedł twardo drogą, lubił słyszeć własne kroki, ale teraz było to ważniejsze niż zawsze
— bił nogami o zakurzony żwir, aż go zabolały pięty.
Myśl o tym przeklętym miastowym gówniarzu bolała najbardziej. Opętała go nim
Lenka, smarkata — mogła nie znać się na ludziach, ale on powinien był go przejrzeć na
wylot. Przypomnienie córki obudziło w nim inny niepokój, który nosił w sobie przez cały
dzień, aż go ksiądz uwolnił od niego, obarczając stokroć gorszym. Powinna już być w
domu, Celka nie zatrzymała jej chyba u siebie, a jeśli zatrzymała, nie oznaczało to nic
dobrego.
I tutaj też nie osiągnął tego, co miał zawsze w myśli, przez całe swoje życie...
Szedł jeszcze głośniej, walił nogami o twardą szosę, słyszał siebie, to było mu bardzo
potrzebne.
Miał je dwie, tylko dwie — marzyło mu się dla nich zawsze wszystko co najlepsze. Inni
ojcowie nie byli tacy. Pili, trwonili pieniądze, nie mieli w głowie tego starania, co on. Na
starość miał otrzymać zapłatę. Nie, żeby mu miały oddać, co na nie wyłożył — zapłatą miał
być spokój o nie, zadowolone patrzenie na ich szczęście, zasobność i mądrość. Czuł, że mu
odmówiły tej radości, że mu już jej odmówiły. Więc tym bardziej naprawdę miał tylko tę
jedną. Zdobył ją i miał. Przez to jeszcze mocniej była jego...
Nawet jeśli ten zasmarkany oszust go okpił, a tamte twarde miejskie łotry nie ustąpią, to
przecież gdzieś musi istnieć jakieś prawo, przed którym cierpienie człowieka znaczy więcej
niż wszystko inne. Musi istnieć takie prawo i każdy powinien mieć do niego dostęp — myśl
się urwała, jakieś dawne przypomnienie cofnęło ją i zdusiło. Znowu ten przeklęty księżyc
był przed nim, prowadził go wszystkimi dawnymi drogami — nie, poza latami wojny,
droga była wciąż jedna, ta właśnie, po której stąpał, ale szedł nią inaczej i po co innego, i
wracał z różnymi myślami w sercu, i różne uczynki zostawiając za sobą — i to były te drogi
w jego życiu, choć wciąż była jedna.
Myśli mu się plątały, coś dokuczliwie bolało w lewej piersi; broń, którą przez tyle lat
chwalił za lekkość, obciążała mu ramię. Zwolnił i głęboko odetchnął.
Przeklęty, zasmarkany oszust! Skąd się bierze w człowieku już od młodości taka
chytrość? Dlaczego wygadał się przed księdzem? Dlaczego ksiądz się w to wdał?
Dopiero teraz zaczął o tym myśleć. Rozjaśniało mu się w głowie. Aż przystanął.
Przynajmniej tyle — może ten mały nie chciał go oszukać. Tylko nie mógł tego zrobić, co
mu obiecał, bo się wydało. Albo — nie zdążył. Ksiądz mówił, że wyjechali nagle. Więc nie
zdążył. Chciał, ale nie zdążył. Przynajmniej tyle. Nie chciał go oszukać, nie miał tego w
głowie i zrobiłby to, gdyby mógł i miał czas...
Olśniła go nagle myśl nowa. Tchu mu zabrakło pod jej uderzeniem. Znowu ruszył przed
siebie, szybko, jak tylko mógł najszybciej. Wzgórze stało przed nim, oblane księżycowym
światłem, rozjaśnione jakby jego własną nadzieją. Nie zdążył zawieźć skrzynki, więc może
porzucił ją tam, zniszczył próbki, zostawił jakiś ślad, po którym mógłby dojść prawdy.
Chyba nie chciał, żeby myślał o nim, że go okpił. Każdemu człowiekowi powinno zależeć
na tym, aby drugi człowiek nie sądził...
Wspinał się zdyszany stromą ścieżką, kolce jeżyn czepiały mu się nóg, trzaskały pod
stopami suche gałęzie. Widział już dach baraku i czarną ścianę lasu poza nim — jeszcze
dobywał się stamtąd jakiś samotny trel, ale już cisza przykrywała drzewa i ptasie gniazda.
Plac przed barakiem był pusty, drzwi lekko uchylone. Zatrzymał się i patrzył. I wtedy
zobaczył psa.
Siedział niedaleko progu, czujnie oparty na wyprostowanych przednich łapach. Nie
szczekał ani nie warczał, choć musiał słyszeć już od długiej chwili, że się ktoś zbliża.
Siedział i nie spuszczał z niego przenikliwych, uważnych oczu.
Więc jednak tu był. Nie zabrali go z sobą. Poczuł jakąś śmieszną satysfakcję na myśl o
psim rozczarowaniu, jakie musiał przeżyć. Więc był tu i czekał nie wiadomo na co, nie
umiał oddalić się od tego miejsca... Niedobrze, że nie umiał oddalić się od tego miejsca.
Patrzyli na siebie długo, nie jak człowiek i pies, ale jak dwóch ludzi, którzy wreszcie
spotkali się oko w oko i wiedzą, że teraz walka zostanie rozegrana do końca. I ten, który
miał pewność zwycięstwa. I ten, który czuł, że zginie.
Znali się od dawna. Jeszcze zanim pies przyszedł na świat w niewiadomych
okolicznościach. Żył w tamtym, którego wyprowadzał na smyczy w las na codzienny
spacer. Wokoło była wojna, a on go prowadził na spacer, a był żołnierzem i myślał, że jest
tylko żołnierzem, niczym innym. Potem zapomniał o nim, aż zaczął mu się objawiać w
lesie i koło domu i nieraz w nocy przebiegał mu drogę świecąc żółtymi ślepiami.
On także należał do tych przypomnień, które raz na zawsze pragnął od siebie odrzucić.
A więc był tu. Nie przywidział się ciotce ani się jej nie przyśnił. Zostawili go, a on nie
mógł odejść od tego miejsca.
Dopiero gdy podniósł flintę, pies zerwał się, podniósł łeb do góry i zawył. Nie
zaszczekał, ale zawył, głucho i przeciągle. Mógł uciekać, rzucić się w krzaki malin, a
stamtąd w las, mógł schronić się w baraku — ale on zawył tylko i ucichł, gdy padł strzał,
nieomylny strzał z ręki, która nigdy nie chybiała celu.
Wtedy w baraku ktoś krzyknął, posypały się czyjeś kroki po dudniącej podłodze, drzwi
roztrzasnęły się szeroko — i zobaczył na progu ich dwoje. Trzymał jeszcze broń przy
ramieniu, nie zdążył jej opuścić.
— Nie! — krzyknęła Lenka. — Nie!
Ale palce już same nacisnęły spust i dwa strzały odbiły się echem o las i niebo nad nim.
A potem biegł w dół, nie ścieżką, ale przez zarośla ku rzece. Nie oglądał się za siebie.
Wiedział, że nie ma po co się oglądać. Nie można się było zatrzymać, wszystko trzeba było
zostawić za sobą, daleko za sobą, jak najdalej. Wciąż jeszcze trzymał broń w ręku, chciał ją
rzucić — ale nie rzucił.
Późną nocą zastukał do okna plebanii. Pomyślał, że ksiądz się przestraszy, więc oparł
broń o mur i jeszcze raz zadzwonił palcem w szybę.
Przez dłuższy czas w głębi domu trwała cisza. Zastukał jeszcze raz. Głośniej.
Nasłuchiwał, czując w całym sobie, w piersiach, w trzewiach i głowie, dudniące,
rozrywające ciało, walenie serca. Teraz ktoś zbliżył się do okna. Cofnął się nieco od szyby,
żeby się go nie bano.
— Niech ksiądz otworzy — zawołał.
Muślinowa firanka drgnęła poruszona dłonią. Ukazała się za nią twarz księdza, blada w
świetle księżyca i zdumiona.
— Niech ksiądz otworzy — powtórzył.
Widział, że księdzu drgnęły usta, że się zawahał, ale po chwili okno otworzyło się i
ksiądz, w białej koszuli, owiany jeszcze snem, wychylił się przez parapet.
— Co się stało? — zapytał.
— Muszę z księdzem mówić.
— Teraz? Po nocy?
— Tak.
— Nie można tego odłożyć do rana?
— Nie. Nie można tego odłożyć. Ksiądz cofnął się.
— Poczekaj. Muszę się ubrać.
Stał pod murem i czekał. Wydało mu się, że trwało to bardzo długo, zanim ksiądz
naciągnął sutannę i pozapinał wszystkie jej guziki — a właśnie nie pozapinał wszystkich;
kiedy go wpuszczał drzwiami przez werandę — widocznie, żeby nie budzić Teosi —
sutannę miał porozpinaną do pasa, wystawał z niej biały przód koszuli, a pod nią pokryta
ciemnym włosem pierś księdza.
— O co chodzi? — zapytał. Głos miał twardy, bez śladu zaskoczenia czy niepokoju.
Ziemba poszukał oczami krzesła, a znalazłszy je, usiadł na nim ciężko. Ksiądz dopiero
teraz zapalił lampę na biurku, wysunął szufladę i zagłębił w niej ręce, zbyt długo, aby
szukać w niej tylko papierosów. Zapalił i podsunął pudełko Ziembie.
— Przyszedłem, bo muszę księdza o coś prosić.
— Mnie?
— Tak. Bo tylko ksiądz to ma.
— O co chodzi? — zapytał ksiądz jeszcze raz. Siedział za biurkiem przed nie
domkniętą szufladą.
Ziemba wstał i wychylił się przez okno. Wziął broń i pokazał księdzu. Ksiądz patrzył na
niego nieruchomo. Powoli podniósł rękę i wyjął z ust papierosa. Nie spuszczając oczu z
Ziem-by, strzepnął popiół do mosiężnej popielniczki.
— Ksiądz ją poznaje? — Ziemba położył broń na parapecie. — Zabrakło mi naboi.
Teraz nie sezon, nie kupiłem. Wiem, że ksiądz je ma.
— Ile ci potrzeba?
— Jednego.
Ksiądz patrzył długo przez otwarte okno w letnią noc.
— Na kogo? — zapytał wreszcie.
— Ksiądz chce wiedzieć za dużo.
— Tylko tyle, ile muszę.
— Na mnie.
Ksiądz zamilkł. Twarz miał w mroku, skórzany abażur lampy rzucał całe światło na
biurko, reszcie pokoju użyczając tylko złotej poświaty.
— Nigdy nie byłeś tchórzem. Nie pomogę ci, żebyś nim teraz został.
— Tak księdzu na tym zależy? Tak.
— Poza tym żaden człowiek nie ma prawa do tej decyzji. Wiesz o tym.
— Wiem.
— Dlaczego myślisz, że mam te naboje?
— To dryling dziedzica — dawno już nie wymawiał tego słowa, ale teraz powróciło do
niego. — Wiem, że oddał księdzu naboje do całej swojej broni.
— Nie mam ich.
— Sam je tu przyniosłem na plebanię, jak mi kazał.
— Ale potem trzeba było je oddać. Ziemba umilkł.
Przez okno płynął orzeźwiający chłód. Na ścianie plebanii kwitły róże, niedaleko na
grzędzie maciejka. Gdzieś w głębi wsi szczekały psy zaalarmowane ujadaniem
księżowskich owczarków, które już umilkły uspokojone.
— Dlaczego ksiądz mnie tak nienawidzi? — zapytał cicho Ziemba.
Ksiądz drgnął.
— Zdaje się, że najbardziej potrzebna ci jest spowiedź — powiedział zapinając
sutannę, guzik po guziku, pod samą brodę.
— Ksiądz wie o tym lepiej niż ja.
— Tak być powinno.
— Nie, ja nie czuję potrzeby spowiedzi. Zadałem księdzu pytanie. Byliśmy razem
żołnierzami. Przeżyliśmy w lesie parę lat. Zawsze myślałem, że ksiądz powinien mieć to w
pamięci.
— A ty?
Ziemba nie odpowiadał.
— Ty? Ty to pierwszy zniszczyłeś.
Chłop złożył na kolanach swoje wielkie, ciemne dłonie. Oparł je na nich płasko, z
wysiłkiem prostując palce, które już się całkiem rozprostować nie dały.
— Ksiądz wciąż nie może mi tego zapomnieć — powiedział cicho. — Myślę, że nawet
pan Kaliniecki już mi to zapomniał.
— Nie wiem.
— Minęło tyle lat.
— Czas omija pewne sprawy. Pozostawia je nietknięte. Nie pozwala się im zabliźnić.
— Czy to jest dobrze?
— Nie, to nie jest dobrze — odpowiedział ksiądz powoli.
— Więc co takiego zrobiłem? Wróciłem z lasu i wziąłem sobie tę ziemię.
— Nie, to nie tak. Wiesz, że nie o to chodzi.
— Nie o to?
— Wróciłeś z lasu. Po trzech latach wspólnej walki, wspólnego głodu i chłodu z
człowiekiem, któremu potem odebrałeś ziemię. Byliście razem żołnierzami. Powinno cię z
nim połączyć coś głębszego, coś trwalszego niż...
— Niż co?
— Niż to, co mogłeś czuć do niego przedtem.
— Ksiądz to także wie — co mogłem czuć do niego przedtem.
Ksiądz zapalił nowego papierosa i patrzył przez długą chwilę na płaskie dłonie Ziemby
leżące nieruchomo na kolanach.
— Więc niech będzie tylko las. Pamiętasz, cośmy razem przeżyli?
— Pamiętam.
— Ile razy śmierć się o nas ocierała, ile razy przechodziła, nam drogę.
— Pamiętam.
— A ty potem wróciłeś i pierwszy dałeś hasło do rozparcelowania Kalińca.
— Zrobiłby to ktoś inny. Za tydzień albo za miesiąc.
— Sam powiedziałeś: ktoś inny. O to tylko chodziło, żeby zrobił to ktoś inny. Nie ty.
Pamiętasz chyba dobrze tę noc w Kalińcu?
— Pamiętam.
— Front przesunął się na zachód i mogliśmy wreszcie wrócić do domu. Był to bardzo
piękny dzień, przez całe trzy lata myśleliśmy o nim. Bardzo piękny dzień — przed tą nocą.
— Po co ksiądz o tym mówi? Pamiętamy to obydwaj.
— Ja mówię o czymś więcej niż wydarzenia, a ty myślisz tylko o nich. Wróciliśmy
razem. Ludzie płakali na nasz widok. Pana Kalinieckiego całowali po rękach.
— Pamiętam! — krzyknął Ziemba.
— We wsi zapanowało święto. I właśnie wtedy ty zacząłeś chodzić od domu do domu.
Odniosłeś jeszcze przedtem do mnie tę skrzynkę z bronią. Pan Kaliniecki bał się trzymać ją
u siebie; myślał, że plebania jest miejscem, które zawsze będzie omijane przez
podejrzenia i rewizje. A potem zacząłeś podjudzać ludzi.
— Zacząłem tylko z nimi rozmawiać. Czas był wtedy gorący, wystarczyło jedno słowo,
żeby podpalić wszystko, czym ludzie dotąd żyli.
— Tak. I podpaliliście dworską oborę i stajnię. Spaliły się wszystkie wierzchowce pani
Kalinieckiej. Nie daliście wyprowadzić ani jednego konia.
— Tak się należało.
— Wiem. Teraz to rozumiem. Wtedy nie rozumiałem, nie mogłem tego pojąć.
Zdumienie przerastało strach i wszystkie inne uczucia. Ale to nie jest dobrze, Ziemba, jeśli
człowiek dopiero potem rozumie pewne wydarzenia. Sam się kiedyś o tym przekonasz.
— Tak — powiedział Ziemba patrząc na swoje ręce. Zdjął je wreszcie z kolan i ukrył
za sobą.
— I rozbiliście drzwi we dworze i zabraliście wszystko, co
tam było.
— Prócz tego, co pan Kaliniecki przyniósł z lasu.
— Ty także nie wróciłeś z pustymi rękoma.
— Ani ksiądz.
— Dostawaliśmy żołd. Zależnie od stopnia.
— Tak, zależnie od stopnia.
— Więc dlaczego o tym mówisz?
— Bo na śmierć nie było stopni, ksiądz o tym wie.
— Śmierć nigdy nie wybiera. Tak samo giną generałowie, jak i szeregowcy.
— Tylko rzadziej.
— Może jednak także i dlatego, że jest ich znacznie mniej. Przez usta Ziemby
przemknął gorzki uśmiech.
— Ksiądz sam nie jest tego pewny. To ja teraz coś powiem. Czy ksiądz już skończył?
— Prawie. Wiesz dobrze, co było dalej. Zawiązaliście Komitet Parcelacyjny. Państwo
Kalinieccy schronili się u mnie. On się rozchorował.
— Tego to już nie chciałem. Niech ksiądz mi wierzy.
— Ale mogłeś się tego spodziewać.
— To już jest osobna rzecz — czego się człowiek może spodziewać... Bo ja teraz chcę
coś księdzu powiedzieć. O tych trzech latach, które spędziliśmy razem w lesie. Szmat
czasu, a ja najlepiej zapamiętałem z tego jedną noc. Ksiądz tę w Kalińcu, a ja tamtą.
— Którą? — zapytał ksiądz cofnąwszy się w fotelu.
— Tę, kiedy leżeliśmy na brzegu lasu czekając na żandarmów, którzy mieli wracać z
Geburtstagu swego komendanta. Myśleliśmy, że się popiją, a oni byli nie dopici i otworzyli
do nas ogień. Ksiądz pamięta?
— Tak — odrzekł ksiądz cicho.
— Więc leżeliśmy i każdy z nas wiedział, że będzie po nas, jeśli ktoś nie sprowadzi
pomocy. Byliby nas tam wystrzelali jak zające.
— I poszedłeś ty.
— Tak, ja.
Ziemba nic nie mówił i ksiądz milczał także. W ogrodzie zaszeleściło coś w gałęziach
orzecha, mały kwadrat okna przeciął ukośny lot nietoperza.
— Czy ksiądz — odezwał się znowu Ziemba — wyobrażał sobie, co mogłem myśleć
tej nocy? Nie przez cały czas, potem byłem już spokojny. Ale żeby przedrzeć się do
oddziału, musiałem najpierw przejść przez linię ognia, przeciąć ją, iść pod ogień, jak pod
prąd rzeki. Czego mogliście się wtedy spodziewać? Pan Kaliniecki, ksiądz i jeszcze ten
jeden, który został z wami.
— Ktoś musiał pójść — powiedział ksiądz cicho.
— Tak. I poszedłem ja. Ksiądz pamięta tę decyzję. Wiem, że wtedy nie mieliście
głowy, żeby o tym rozmyślać. Ksiądz powiedział przed chwilą, że niedobrze, jeśli człowiek
potem rozumie pewne wydarzenia. Wyście tego wydarzenia nie rozumieli nawet potem. Nie
rozumieliście go nigdy.
— Wierzyliśmy, że przejdziesz. Od tego zależało nasze życie. Ziemba tego nie słyszał,
ciągnął dalej:
— To była najgorsza noc w moim życiu. Niech ksiądz tylko nie myśli, że wtedy sobie
to postanowiłem. Że zabiorę tę ziemię, że sobie za wszystko zapłacę. Wtedy jeszcze o tym
nie myślałem. Ale już miałem w sobie te wszystkie rzeczy, które mogły się stać. I tę
najostatniejszą także.
— Ziemba — zaczął ksiądz.
— Niech ksiądz pozwoli mi dokończyć. I sprowadziłem pomoc i rozbiliśmy tych
zielonych, zdobyliśmy broń, nikt nie zginął. I wie ksiądz, co zrobił pan Kaliniecki zaraz
następnego dnia? Znowu dał mi Lorda, żebym go przeprowadził po lesie — przerwał na
chwilę, sięgnął do paczki z papierosami i zapalił. — Wiem. Pies potrzebował ruchu, a nie
można go było puścić luzem, bo mógł narobić nieszczęścia — ale dlaczego właśnie ja
miałem go przeprowadzać po lesie, nikt inny z oddziału, tylko ja?
Myślałem, że po tej nocy to się skończy. Ze pan Kaliniecki coś zrozumie, że wreszcie
będę dla niego tylko żołnierzem... Ale nie — dał mi smycz i kazał psa przeprowadzić, jak
zawsze. Śmiali się ze mnie wszyscy, ksiądz wie, jak można takim śmiechem człowiekowi
dopiec. I ksiądz mi mówi o tym, że po tych trzech latach powinno coś nas łączyć — mnie i
jego.
Nietoperz znowu przeciął mały kwadrat okna. Gdzieś daleko we wsi szczekały psy.
— Ten już nie żyje — odezwał się Ziemba.
— Kto?
— Ten pies ze wzgórza. Zabiłem go dzisiaj wieczorem.
— Nie zabrali go? Mieli go zabrać.
— Nie wyjechali jeszcze wszyscy — rzekł Ziemba po długim milczeniu. — A pies
siedział przed barakiem. I zabiłem go-
— Dlaczego to zrobiłeś?
— Teraz już nie wiem. I tego drugiego nie wiem także.
— Czego? — zapytał ksiądz pochylając się nad otwartą szufladą biurka.
— Dlaczego zabiłem tych dwoje. Jego i ją.
Ksiądz oparł czoło na dłoniach i siedział tak podczas tej długiej ciszy, która teraz
zapanowała. Potem wyjął z szuflady nieduże pudełko, wyszukał w nim nabój i podał go
Ziembie na otwartej dłoni.
— Ma go ksiądz jednak — powiedział cicho.
— Kiedy zaczęli naciskać, musiałem oddać. Ale zostawiłem sobie po jednym naboju z
każdego kalibru. Na pamiątkę.
— Dziękuję księdzu.
— Nie powinieneś mi dziękować.
Ziemba schylił głowę i przyglądał się małemu kształtowi, który obracał w palcach.
— Po tym, co ksiądz teraz dla mnie zrobił, nie powiem księdzu, dlaczego poszedłem
na wzgórze.
Ksiądz nie zapytał o nic. Cisza znowu zaległa tak wielka, że słyszeli własne oddechy, a
chyba także i to walenie, które rozsadzało im piersi. Gdzie była ta nienawiść, która dzieliła
ich przez tyle lat? Nie było nic, nie istniało nic, co mogło ich dzielić. To niemożliwe —
pomyślał ksiądz w popłochu. Chciał sobie przypomnieć, musiał sobie przypomnieć,
dlaczego nienawidzi tego człowieka.
Ziemba wstał. W pokoju oświetlonym lampą na biurku wydawał się jeszcze wyższy,
szerszy w ramionach, ciemniejszy na twarzy.
— Pójdę już — powiedział.
Ksiądz nie wyrzekł słowa, ale uczynił gest, który mógł być wszystkim innym —
Ziemba jednak zrozumiał w nim prośbę.
— Nie — pokręcił głową. — Muszę to zrobić. I mam mało czasu. Chciałbym zdążyć,
zanim ktoś zawiadomi milicję.
Wziął broń z okna i skierował się ku drzwiom.
Ksiądz pochylił głowę, żeby nie widzieć jego twarzy. Kiedy Ziemba odwrócił się
powoli ku niemu, na ustach miał powstrzymywany uśmiech triumfu.
— Zawdzięczam księdzu bardzo wiele — powiedział. — Jednak nie zdążyli mi niczego
odebrać. Umrę na swojej ziemi.
Wyszedł. Ksiądz długo stał patrząc w otwarte drzwi, a potem słuchając jego kroków na
ścieżce w ogrodzie i dalej, na drodze, która odchodziła w dół, w ciszę.
Zbliżył się do biurka, zamknął szufladę, zgasił światło. Stał przez chwilę w ciemności.
Okno jaśniało po zgaszeniu lampy, gałęzie krzewów i drzew rysowały się na dalekim tle
nieba. Wziął klucz wiszący na ścianie i wyszedł z pokoju.
Psy nie zaszczekały, poznawszy go z daleka. Obszedł uśpiony dom i podwórze
oświetlone księżycem, jak ogromna arena. Pchnął furtkę i znalazł się na kościelnym
dziedzińcu. Klucz zazgrzytał w zamku potężnych drzwi. Otwierał je powoli, zdając sobie
sprawę, że nigdy tego nie robił, zawsze wchodził bocznym wejściem przez zakrystię. Teraz
miał przed sobą cały kościół, szeroką nawę, prześwietloną księżycem z witraży, znajome
twarze świętych na bocznych ołtarzach i w głębi połyskującą złoceniami plamę ołtarza
głównego.
Zaczął iść ku niemu i może dlatego, że zawsze wychodził z zakrystii, teraz ta droga
wydała mu się bardzo człowiecza i daleka.
Panie doktorze! — Sylwester dotknął rękawa doktora. — Ja muszę coś powiedzieć.
Wyszli już z lasu i patrzyli teraz ze swego wzgórza na odkrywkę rojącą się ludźmi jak
otwarte mrowisko. Doktor ogarnął jeszcze raz spojrzeniem całą okolicę, od wzgórz po
rzekę, którą także, tak jak wszystko tutaj, czekał nowy los w nowym, wytyczonym dla niej
łożysku. Jeszcze raz przyjrzał się odbitemu w niej niebu, drzewom, soczystej, jedynej już
tutaj, zieleni łąk poza nią i nie słuchając co mówił Sylwester ruszył pośpiesznie na dół.
Chłopak pogonił za nim.
— Panie doktorze! — zawołał. — Ja muszę to powiedzieć. Pan by mnie nie chciał w
ogóle znać, gdyby pan wiedział: Wtedy, w Warszawie...
Doktor sadził naprzód nie oglądając się za siebie. Zawsze tak było, zawsze trzeba było
mówiąc biec za nim i nie miało się pewności, czy słyszy, czy dobiegają do niego słowa.
— Pan by nie chciał mnie znać, pan by mnie wyrzucił od siebie... Bo nie jestem wart,
żeby być z panem. Sukinsyński sukinsyn jestem...
— Przygotuj samochód — mruknął doktor. — Zaraz jedziemy.
— Panie doktorze! — Sylwester jeszcze raz dotknął jego ramienia. Wmieszali się już
między ludzi i nie można było poruszać się tak szybko. — Niech pan posłucha! Wtedy w
Warszawie nie było... nie miałem żadnego wypadku. To ja... ja sam...
Doktor chciał wyminąć jakiegoś człowieka, ale ten stanowczo zastąpił mu drogę. Obok
stał Wieczorek i uśmiechał się niepewnie dokonując prezentacji.
Sylwester zamilkł. Wpatrywał się z rozpaczą w twarz doktora, ale on go nie widział, nie
widział ani Wieczorka, ani dziennikarza, który otwierał już swój notes.
— To dla mnie bardzo ważne — mówił. — Muszę pana prosić o rozmowę.
— Po co? — zapytał doktor. Położył mu dłoń na ramieniu i zwrócił go ku
najgłębszemu wykopowi, na którego krawędzi stała teraz oprowadzana przez dyrektora
kopalni grupa gości. Spoglądali na pierwszy węgiel dobyty w ich oczach z łona ziemi. —
Po co? — powtórzył.
Dziennikarz, nie wyjmując palca spomiędzy czystych kartek notesu, patrzył przed
siebie.
Cmielarz i Hubert byli tu już także.
— Jedziemy! — powiedział doktor. — Wiecie, jaki jutro czeka nas dzień.