Cornelia Petratu Bernard Roidinger
KAMIENIE z ICA
NA TROPACH CYWILIZACJI ERY
DINOZAURÓW
Przełożyła Wanda Moska
Spis treści
Rozdział I Przesłanie na piasku pustyni
Rozdział II Pamięć kamieni
Rozdział III Punkt alfa ludzkości
Rozdział IV Punkt węzłowy Paracas
Rozdział V Nie jesteśmy pierwszym rodzajem ludzkim
Rozdział VI Prehistoryczne kamienne świątynie na całym globie
Posłowie
I. Przesłanie na piasku pustyni
Wszechświat jest nie tylko piękniejszy niż sądzimy, ale piękniejszy od
wszystkiego, co
moglibyśmy wymyślić.
J. P. S. Haldane
Niektóre części naszego globu są tak przyjaźnie uśmiechnięte do słońca i wiosny,
jakby przed
chwilą zostały stworzone. Mają urozmaicony krajobraz i bujną roślinność. Ich
widok sprawia
przyjemność i raduje oko, a także zachęca do słodkiej zadumy wśród drzew i
kwiatów.
Inne znów okolice wyglądają na puste, monotonne i niegościnne. Liczne pęknięcia
i rysy
wyschłego podłoża upodabniają je do twarzy starca. Taką właśnie jest piaszczysta
równina,
rozciągająca się u podnóża peruwiańskich Andów. Wiatry usypały olbrzymie,
podobno największe
na świecie wydmy, a domieszka gliny utwardziła je i uchroniła przed rozpadem. Te
potężne twory
sąsiadują z bezkresnymi, płaskimi równinami; zdają się trwać poza czasem i takie
wrażenie
wywołują u przebywających tam ludzi.
Wystające tu i ówdzie skały czy głazy należą ponoć do najstarszych na świecie...
Niekiedy pojawiają się oazy, od których zapylone drogi biegną w dal, ku innym
skupiskom życia.
A przy odrobinie szczęścia można trafić na rzekę, przecinającą tę ponurą krainę.
Jednak
najczęściej zamiast niej widnieje suche koryto, pomimo że większość rzecznych
ź
ródeł bierze swój
początek w wysokich Andach.
Od czasu do czasu spotkać można nędznych Indian, potomków Inków i Preinków.
Większość
tych wieśniaków, zwanych tu campesinos, to analfabeci uprawiający niezmiennymi
od lat
metodami jałową ziemię nad brzegami wyschniętych cieków wodnych. śyją bardziej
niż skromnie z
ubogich zbiorów.
Lecz dla archeologa kraina ta jest prawdziwym sezamem. Od wybrzeża do podnóża
Andów
rozsiane są niezliczone groby zarówno z epoki Inków, jak i poprzedzających ją,
dużo starszych
kultur.
Pośrodku tego ponurego pustkowia leży Ica, czterystuletnie miasto założone przez
konkwistadorów. Dziś jest nadal tętniące życiem i zamożne. Tu, w Ica, mieszka
pewien chirurg
hiszpańskiego pochodzenia, archeolog amator, który niezwykle intensywnie zajmuje
się
przeszłością tego wąskiego skrawka ziemi. Zajmuje się nią ponoć systematyczniej
i z większym
zapałem niż archeolodzy w odległej Limie. Możliwe również, że dokonał odkrycia,
które ma szansę
zrewolucjonizować dotychczasowe poglądy na genezę ludzkości. Jego znaleziska są
“niepodważalnymi dowodami" istnienia innego człowieka, który zamieszkiwał Ziemię
w dalekiej,
całkowicie dotąd nieznanej przeszłości.
W okresie między 50 a 10 tysiącami lat przed Chrystusem, kontynent amerykański
łączył z Azją
pomost w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa. Do dziś naucza się w szkołach, że
pierwsi ludzie
przybyli na teren Ameryki, korzystając z tego pomostu podczas polowań na mamuty
i mastodonty.
Następnie wdzierali się coraz głębiej na południe. Pierwsi ludzie w Peru
pojawili się przed 20
tysiącami lat.
Rozwój cywilizacji zaczął się tu dopiero przed 3 tysiącami lat. Powstawały
liczne centra
kulturowe, rozproszone wzdłuż wybrzeża, a z owych ośrodków utworzyły się w końcu
preinkaskie
państwa. Niektóre z nich upadły już po krótkim okresie rozkwitu, inne zachowały
swój blask nieco
dłużej. Tę starą kulturę Inków i Preinków nazywa się powszechnie kulturą starego
Peru, kulturą
przedkolumbijską lub prehiszpańską albo też “klasycznymi kulturami" starego Peru.
A teraz ten tradycyjny, ugruntowany pogląd zagrożony został przez odkrycia
jakiegoś
archeologa amatora!
A całe to zamieszanie zaczęło się w 1961 roku, kiedy po dziesięcioleciach
posuchy spadły na
Andy i tereny przyległe długotrwałe i obfite deszcze, wypełniając wreszcie suche
koryta wielu rzek.
Rzeka Ica wystąpiła z brzegów, zalewając okoliczne pustynie. Jej bystre wody
porywały luźne pu-
stynne piaski i niosły je do morza. W ten sposób wypłukane zostały liczne
kamienie nawet z
głębszych pokładów ziemi. Wśród tych kamieni znajdowały się egzemplarze pokryte
tajemniczymi
rytami.
Najbardziej zdumiewał fakt, że wyobrażenia na kamieniach nie pasowały do żadnej
zbadanej
kultury. Przedstawiały bowiem florę i faunę raczej nieznane w Ameryce
Południowej. A odczytane
z nich elementy zdają się być typowe dla okresów sięgających daleko w głąb, poza
przyjęte
granice historii ludzkości.
Obok motywów roślinnych i zwierzęcych znaleźć można wśród owych kamiennych rytów:
- mapy nieznanych terenów i dziwne astronomiczne konfiguracje;
- wyobrażenia instrumentów optycznych (teleskopów, lup);
- obszerny katalog wymarłych prehistorycznych zwierząt z ich biologicznymi
cyklami
rozwojowymi;
- wyobrażenia skomplikowanych operacji chirurgicznych, jak np. transplantacji
serca, nerek,
wątroby i mózgu;
- rysunki mechanicznych urządzeń transportowych;
- rysunki różnych instrumentów muzycznych;
- sceny obrzędów religijnych, zawodów sportowych, zachowań seksualnych i
działalności
społecznej;
- sceny bitew, wojen i różnych zagadkowych oraz niezrozumiałych wydarzeń.
Dziwne kamienie pojawiły się niespodziewanie i rozproszone są zupełnie
przypadkowo.
Najczęściej spotyka się je częściowo zagłębione w piasku wypłukanym z brzegów
rzeki Ica i tu
znajdują je wieśniacy.
Ci najbiedniejsi z biednych, wegetujący na tej ważnej historycznie ziemi, są
utrapieniem
archeologów. Od kilku pokoleń stanowią dla nich konkurencję w poszukiwaniu
archeologicznych
skarbów. Korzystnie sprzedawane znaleziska trafiają najczęściej w nieodpowiednie
ręce, rzadko
zaś do naukowców.
Tych plądrujących chłopów nazywa się w Peru huaqueros. W pogoni za złotem,
kamieniami
szlachetnymi i huaco otwierają i niszczą stare groby, a także inne obiekty
zabytkowe. Pracują
systematycznie, całymi rodzinami, zorganizowani w klany. W ziemi pozostaje to
wszystko, co nie
przedstawia dla nich wartości handlowej. W ten sposób giną niezliczone zasoby
reliktów
przeszłości, przedmioty o nie dającej się ocenić wartości. Zostają zasypane
ponownie, bez
naukowej oceny.
Huaqueros sprzedają swe łupy nie tylko gringos, ale również zamożnym
Peruwiańczykom.
Prawie każdy właściciel hacjendy, każdy członek zamożnej warstwy zbiera
oryginalne przedmioty.
Kwitnie nielegalny handel, choć władze próbują położyć mu kres, grożąc wysokimi
karami, a nawet
więzieniem.
Nie należy potępiać biednych wieśniaków, bowiem dobre znalezisko może zapewnić
rodzinie
kilkumiesięczne wyżywienie. Gdzie zresztą mieliby nauczyć się oceny dzieł sztuki?
W 1966 roku dr Cabrera - w podzięce za bezpłatne leczenie - otrzymał mały kamyk
jako
przycisk do papierów. Na powierzchni kamienia wyryty był dziwny ptak. Przez
długi czas kamień
ów pełnił swą funkcję na biurku dra Cabrery w Szpitalu Głównym Ica, bez
wzbudzania
czyjegokolwiek zainteresowania. Aż pewnego dnia jego właściciel zauważył, że
wygrawerowany
ptak przypomina w osobliwy sposób jakąś postać. Postanowił przyjrzeć mu się
dokładniej.
Porównał najpierw rysunek ze wszystkimi dostępnymi mu wzorami. Wynik tych badań
wprawił go
w zakłopotanie, bowiem jedynym wzorem, któremu odpowiadał rysunek ptaka - i to w
każdym
detalu - była rekonstrukcja pterozaura, ściślej mówiąc, żyjącego przed 140 do 80
milionów lat,
latającego jaszczura.
Naukowcy twierdzą, że żaden człowiek nie mógł na własne oczy zobaczyć takiej
istoty. Kto
jednak potrafił z taką dokładnością wyrysować gada z epoki jury lub kredy? Skąd
taka wiedza?
Cały świat nauki ogarnęło bezgraniczne zaskoczenie i konsternacja.
Doktor Cabrera zaszokowany wynikami wstępnych badań, próbował ustalić
pochodzenie
kamienia, choć dopuszczał także myśl o fałszerstwie.
W ten sposób dokonano najbardziej fantastycznego odkrycia ostatnich lat:
odkrycia kamiennej
biblioteki zapomnianej rasy ludzkiej, która musiała zamieszkiwać nasz glob w
zamierzchłej
przeszłości. W dawnych pomieszczeniach swej prywatnej przychodni lekarskiej -
obecnie
prywatnym muzeum - dr Cabrera zgromadził do dziś ponad 11 tysięcy pokrytych
rytami kamieni
różnej wielkości, od małych, niepozornych do ogromnych, ważących prawie 200
kilogramów,
prawdziwych dzieł sztuki.
Doktor Cabrera nie jest jedynym ich zbieraczem. Znaczną liczbę owych “dzieł
sztuki"
zgromadzili również dwaj bracia, Carlos i Pablo Soldi - jak w 1965 roku donosił
historyk Hermann
Buse. Pierwsze okazy tego zbioru znajdują się dziś w hacjendzie nieżyjących już
braci Soldi i jako
prywatna własność są niedostępne dla publiczności.
W rok później w dodatku naukowym, ukazującej się w Limie “Diario el Comercio"
pojawił się
artykuł: Tajemnicze kamienie z pustyni Ocucaje. Autorami jego byli ówczesny
rektor politechniki w
Limie, Santiago Augusto Calvo i archeolog Alejandro Pezia z peruwiańskiego
Państwowego
Instytutu Archeologicznego, w owym czasie pełnomocnik do spraw badań
archeologicznych
prowadzonych w tej okolicy. Obaj panowie sami znaleźli w preinkaskich grobach
podobne
kamienie.
Zdaniem autora artykułu kamienie były znane kulturom Inków i jeszcze wcześniej.
Ozdabiano je
motywami kultowymi i religijnymi, które towarzyszyły zmarłym w drodze do innego
ś
wiata.
Pezzia Assereta, archeolog - wówczas pełnomocnik Muzeum Regionalnego w Ica -
zbierał je i
katalogował, opisując jako “magiczne kamienie prekolumbijskich kultur". Jedna z
gazet
zastosowała to określenie jako tytuł artykułu publikującego dane o znalezisku.
Miejsce, w którym
badacze dokonali odkrycia, nazwano w artykule “sektorem będącym archeologiczną
strefą
wydzieloną na południu regionu Ocucaje", a archeolodzy nadali mu nazwę Wzgórze
Maxa Uhle i
Tomaluz.
W tym pierwszym doniesieniu o kamieniach z Ica opisano zagadkowe ryty. W opisie
wyróżniono
ptaka “nieznanego gatunku" oraz rośliny i gwiazdy. Dwa ostatnie motywy, zdaniem
badaczy, nie
występują w preinkaskich kulturach. Znaleziska zostały starannie zarejestrowane,
ale po pewnym
czasie znów zapomniane. Mała sensacja godna skromnego artykułu, lecz nic
ponadto...
Owe pierwsze znalezisko - udokumentowane jeszcze bez uprzedzeń naukowych -
zarejestrowano 20 sierpnia 1966 roku. Wkrótce potem Arturo Calvo mógł pochwalić
się nowym
sukcesem w czasie prac wykopaliskowych na Wzgórzu Maxa Uhle. Zebrał około setki
kamieni i
zlecił wykonanie pierwszych analiz Instytutowi Górnictwa przy Narodowym
Uniwersytecie
Technicznym (Escuela Nacional de Ingenieros).
Wyniki analiz przedstawiono w obszernej ekspertyzie, podpisanej przez dwie
znakomitości
instytutu, dra Fernando de las Casas i dra Cesara Sotillo. Treść tej ekspertyzy
wywołała sensację -
tym razem wielką. Badania wykazały bowiem, że delikatna powłoka tlenków,
pokrywająca
równomiernie zarówno same ryty, jak i wolną przestrzeń między nimi, pozwala
określić wiek
znaleziska na “nie mniej niż 12 tysięcy lat". Treść ekspertyzy została
opublikowana w dodatku
naukowym wspomnianego “Diario el Comercio", a oryginał można dziś oglądać w
tamtejszym
uniwersytecie.
Taka ekspertyza była oczywiście zaskoczeniem dla specjalistów. Zakładano dotąd
bowiem, że
w owej bardzo odległej przeszłości, która może okazać się jeszcze odleglejsza,
niż się aktualnie
przyjmuje - według dotychczasowych poglądów naukowych - hordy azjatyckich
myśliwych
przybywały dopiero na kontynent amerykański przez Cieśninę Beringa. Nawet rektor
uniwersytetu
w Limie przyznał, że wynik ekspertyzy zdumiał go; nikt bowiem nie liczył się z
takim wiekiem
zabytków.
W 1968 roku wymieniony już Pezzia Assereta w książce: Ica i preinkaskie Peru
pisze o
własnych odkryciach: “Gdy już poinformowaliśmy Muzeum Regionalne w Ica o tym
ważnym
znalezisku, podjąłem 11 września tegoż roku, w towarzystwie architekta Augusto
Calvo, kolejne
prace wykopaliskowe na innym zboczu Wzgórza Maxa Uhle. Wewnątrz jednego z grobów
z okresu
kultury Paracas znaleźliśmy pokryty grawerunkiem kamień. Fakt ten z jednej
strony potwierdza
przypuszczenie o wieku kamieni, z drugiej dowodzi, że mają one związek z
nieznanym jeszcze
magiczno-religijnym rytuałem preinkaskiej kultury."
Najsumienniejszym kolekcjonerem był jednak dr Cabrera. W ciągu wielu lat
nazbierał około 11
tysięcy kamieni pokrytych rytymi wyobrażeniami. Znajdował je również na pustyni
Ocucaje, ale
poza znanymi już miejscami na Wzgórzu Maxa Uhle.
Kamienie z Ica zmieniły życie dra Cabrery. Zajęcia archeologa traktował równie
poważnie jak
pracę lekarza. Rząd Peru mianował go dyrektorem do spraw kultury w Ica. Nadal
też kierował
Oddziałem Badawczym na uniwersytecie w Ica i pełnił dyżury w miejscowym szpitalu
robotniczym.
Był członkiem zespołu rzeczoznawców rady miasta Ica i wreszcie członkiem
korespondentem
Międzynarodowego Kolegium Chirurgów. Jest autorem licznych doniesień medycznych
i
farmaceutycznych zamieszczanych w międzynarodowych pismach naukowych. Jako
lekarz i
biolog należy do czołówki naukowców Peru.
Doktor Cabrera wiedział, że kluczem do historycznego zaszeregowania kamieni z
Ica był ich
wiek. Zlecił więc - w czerwcu 1967 roku - zbadanie kamieni Towarzystwu
Górniczemu Compania
Minera Mauricio Hochschild. Louis Hochschild, zastępca przewodniczącego zarządu
stowarzyszenia, zainteresował się sprawą osobiście, zlecając zadanie drowi
Erikowi Wolfowi,
geologowi o najwyższych kwalifikacjach.
Warstwę tlenków, pokrywających ryty i wolne powierzchnie kamieni, zbadano pod
mikroskopem
sądząc, że była to jedyna możliwość ustalenia chronologii zarówno samych kamieni,
jak i
umieszczonych na nich rysunków.
Wyniki badań były tak niespodziewane, że dr Wolf nie wierząc im, szukał pomocy
innego
fachowca. Wysłał więc prof. drowi Josefowi Frechenowi, z Instytutu Mineralogii i
Petrografii na
uniwersytecie w Bonn, kilka okazów z kolekcji dra Cabrery z prośbą o ich
zbadanie. Profesor
Frechen uważany był wówczas za znakomitość w swej dziedzinie, interesował się
również
sprawami kultury. Takiego zdania był między innymi jego współpracownik, prof. dr
Klaus Veeten.
Profesor Frechen podtrzymał w całej rozciągłości orzeczenie dra Wolfa, a ten z
kolei wysłał obie
opinie - własną i tę z Bonn - drowi Cabrerze, dnia 28 stycznia 1969 roku.
Ekspertyza była jednoznaczna: uwzględniając powłokę tlenkową, ocenia się wiek
kamieni z Ica i
widniejących na nich rytów na co najmniej 12 tysięcy lat. Nie można wykluczyć,
ż
e są jeszcze
starsze, choć przy dzisiejszym aparacie naukowym nie jesteśmy w stanie tego
dowieść.
Potwierdziło się więc rozpoznanie Narodowego Uniwersytetu Technicznego w Peru.
Zafascynowany archeolog Hermann Buse śledził cały przebieg kolejnych badań.
Cztery lata
później, w styczniu 1972 roku, jako pierwszy publicznie zaprezentował naukowym
gremiom
kamienie z Ica. Na pierwszym Kongresie Archeologii Andów w 1961 roku referował
szczegółowo
sprawę wymywania drobnych, pokrytych rytami kamieni z rzeki Ica. Odczyt swój
zamknął
stwierdzeniem, że owe zagadkowe ryty o “autentycznej i niewątpliwie
potwierdzonej chronologii,
stopniowo wyjawią światu swe niewyobrażalne jeszcze znaczenie".
Uczestnicy kongresu zrozumieli oczywiście, że ich starannie wznoszony gmach
tradycyjnej
nauki może się w każdej chwili rozsypać. Reakcje uczonych były rzecz jasna
bardzo różne, od
spontanicznego zainteresowania do bezkompromisowego odrzucenia. Pewne środowiska
w ogóle
nie przyjmowały znalezisk do wiadomości, nie mówiąc już o podjęciu jakiejkolwiek
dyskusji
naukowej. Niektórzy byli oburzeni atakiem na ich poglądy i opuszczali salę obrad
bez komentarzy.
Dyskusja w przeciwstawnych obozach wzmogła się do tego stopnia, że zniżyła się
do poziomu
sporu ideologicznego. Nie można go było nazwać naukową dysputą.
Zrozumiałe, że w tych warunkach nie udało się Busemu - jak to planował -
utworzyć komisji w
celu zbadania kamieni z Ica.
Rozczarowany przebiegiem wydarzeń, Hermann Buse szukał zrozumienia i znalazł je
w innych
kręgach. Już 6 stycznia 1972 roku “La Prensa" pisała obszernie o zbiorach dra
Cabrery. Prasa
bulwarowa też spełniła swoje zadanie i opublikowała mniej lub bardziej
prawdopodobne
interpretacje, przy czym więcej było rzecz jasna tych nieprawdopodobnych.
Sceptycy poczuli się umocnieni powstałym zamieszaniem, a na rynku natychmiast
pojawiły się
pierwsze plagiaty, wytwarzane przez wieśniaków. Nieświadomi turyści kupowali
podrabiane
wyroby jako wartościowe, starożytne dzieła.
Doktor Cabrera nie był zaskoczony “tratującą wszystko, przesądną nietolerancją"
specjalistów.
Postanowił więc utrzymać w tajemnicy pochodzenie swoich zbiorów. Następstwem
tego było
całkowite ignorowanie jego osoby przez naukowców. Odtąd zajmował się kolekcją
prawie
samotnie, a różnego typu sekciarze, ufolodzy, okultyści czy prorocy rychłej
zagłady świata
zagarnęli dla siebie temat kamieni z Ica.
Ale czarne kamienie, świadkowie zamierzchłej przeszłości nie chciały zniknąć z
widowni i nie
pozwoliły się zdyskredytować lekceważącym traktowaniem lub nadużywaniem. Stały
się raczej, i
są nadal, inspiracją do działania.
Doktor Adolfo Bermudez Henjins, dyrektor Muzeum Regionalnego w Ica, przechowuje
pokaźną
liczbę wspomnianych kamieni, podobnie jak czynią to inne muzea, mające czasami
niewiele
wspólnego ze starożytnością. Mowa tu o Narodowym Muzeum Peruwiańskich Sił
Zbrojnych,
wówczas pod kierownictwem pułkownika Omara Chioino, który szczycił się
posiadaniem
sześćdziesięciu takich nabytków. Ale dlaczego właśnie armia interesuje się
archeologicznymi
reliktami? Jak wiadomo, nie mają one nic wspólnego ani ze sprawami wojskowymi,
ani z historią
armii!
Pułkownik Chioino był pierwszą osobą, z którą pragnęliśmy nawiązać kontakt, gdy
w 1988 roku
po raz drugi przybyliśmy do Peru zwabieni kontrowersjami wokół kamieni. Po
dłuższych, pełnych
przygód poszukiwaniach okazało się, że pułkownik przebywał akurat w... Monachium.
Z typowo peruwiańską serdecznością odwiedził nas niebawem w hotelu w Limie, choć
mieszka
prawie 40 kilometrów za miastem. To on zawiózł nas i wprowadził do owego muzeum
sił
lotniczych, przemianowanego tymczasem na centrum aeronautyki - Centro
Aeronautico.
W przeciągu kilkudziesięcioletniej służby wojskowej nauczył się sceptycyzmu i
ostrożności w
wydawaniu sądów. Jego zachwyt dla kamieni dotyczy raczej ich artystycznej
wartości. Okazał się
cennym doradcą, na którego wiadomościach i informacjach mogliśmy polegać. Mówił
ś
wietnie po
francusku i angielsku, ale woleliśmy rozmawiać z nim w języku hiszpańskim.
Energia tego
człowieka wprowadzała nas w zakłopotanie. Nie zdążyliśmy się jeszcze zadomowić w
hotelu, gdy
odwiedził nas po raz pierwszy.
Nie byliśmy przygotowani na tak bezkompromisową ciekawość: - A teraz proszę mi
powiedzieć,
jak opanowaliście tak biegle język hiszpański?
Spoglądał badawczo, ale promieniował ciepłem i otwartością. Wysłuchał informacji
na temat
naszego pochodzenia, celu podróży i powodów zainteresowania przedmiotem badań,
nim
cokolwiek powiedział o sobie. śyczliwe usposobienie i młodzieńczy duch
pułkownika, ciągle
poszukującego nowych odpowiedzi, pozwoliły nam zobaczyć Peru w całkiem nie
znanym
dotychczas świetle.
Zafascynowani jego urokiem, jak też fachowym przewodnictwem, pojechaliśmy razem
do
Centro Aeronautico, jednej ze starych kolonialnych budowli Limy, która dzięki
wspaniałym,
obszernym salom i świetnie zachowanym drewnianym elementom wystroju, doskonale
czułaby się
i w Anglii. Choć muzeum znajduje się w jednej z wytworniejszych dzielnic Limy i
łatwo je znaleźć,
nie ma o nim wzmianki w żadnym przewodniku turystycznym. W rzeczy samej nie jest
to muzeum
w potocznym rozumieniu tego słowa, a raczej archiwum, w którym obok książek,
fotografii i
archiwaliów są także nieco innego rodzaju eksponaty. Jako placówka służbowa
peruwiańskich sił
zbrojnych jest niedostępne dla zwiedzających. Wstęp dozwolony jest wyłącznie w
towarzystwie
wyższego oficera lub za specjalnym zezwoleniem.
Pułkownik Chioino zaprowadził nas do tylnego patio i oto mieliśmy je przed sobą;
trzy spośród
wielu zagadkowych, tak trudnych do zaklasyfikowania okazów, które z pewnością
można uważać
za najbardziej godne uwagi odkrycie archeologiczne XX wieku. Zbliżyliśmy się
zafascynowani,
próbując zetrzeć z nich wyimaginowany kurz, jakby ten gest ułatwił lepsze
zrozumienie tego, co
mają do powiedzenia...
Tymczasem dowiedzieliśmy się, że Chioino otrzymał te różnej wielkości kamienie w
podarunku
od dra Cabrery. Piktogramy wyryte na kamieniach przedstawiają stylizowane ptaki,
które wykazują
wyraźne podobieństwo do słynnych figur z Nazca.
Doświadczeni rysownicy wojskowi skopiowali bardzo starannie każdy detal rytów,
przenosząc
następnie rysunki na papier. W ten sposób łatwiej nam, współczesnym, objąć
całość wyobrażeń,
odczytać je i interpretować. śmudna to praca, lecz jakże potrzebna.
Pierwsze, co się nam rzuciło w oczy, to zastanawiające podobieństwo rysunku
ptaka do
słynnego, gigantycznego obrazu na pustyni Nazca. Te niezwykłe wyobrażenia
wykonane na
skalistym płaskowyżu przed tysiącami lat, nieznanymi metodami przez
nierozpoznaną kulturę,
można dostrzec w całości dopiero z lotu ptaka i stanowią do dziś zagadkę dla
uczonych. Nie ma
konkretnych danych na temat tej - z całą pewnością wysoko rozwiniętej -
cywilizacji, której nie
wolno mylić z późniejszą kulturą Nazwa czy kulturą z okolic Ica. Wszelkie próby
ustalenia wieku
oraz przeznaczenia rysunków na pustyni - powstałych przez usunięcie górnych
warstw podłoża
skalnego, a tworzących wielokilometrowe linie, szerokie, wzajemnie równoległe
lub ułożone
promieniście wokół jakiegoś centrum - obracają się jak dotąd w sferze spekulacji.
Pojawiające się ciągle nowe teorie, według których linie te i figury
geometryczne są częściami
oryginalnego kalendarza astronomicznego, zostały też obalone między innymi przez
nowoczesne
analizy komputerowe. Nie do przyjęcia jest również wyznawany powszechnie pogląd,
ż
e mają one
wyobrażać kult cargo, cześć dla pozaziemskich bogów astronautów. Kulty cargo
przynależą w
historii ludzkości do bardzo prymitywnych kultur. Uprawianie kultu cargo kłóci
się wyraźnie z
wytwarzaniem dzieł sztuki na wysokim poziomie technicznym - mówi doświadczenie
historyczne.
Już bardziej realistyczny jest pogląd, że tak zróżnicowana, monumentalna sztuka
może mieć
związek z murami cyklopowymi w Andach i jej wiek winien chyba sięgać głębiej w
prehistorię. Jest
z pewnością starsza, niż się obecnie sądzi.
Na kopiach sporządzonych przez grafików łatwo zauważyć, że linie są tak
proporcjonalne, jakby
naniesiono je według wzorów powstałych na desce kreślarskiej. Przypuszcza się,
iż kamienie
stanowiły ekran, na który przy pomocy specjalnego aparatu rzutowano odpowiednie
przezrocza.
Ryty są dopasowane idealnie do nierówności podłoża. To także pozwala kojarzyć je
z figurami i
liniami na płaskowyżu Nazca, z liniami biegnącymi przez doliny i wzniesienia,
nie odchylającymi
się od raz wytyczonego kierunku. Zdają się sięgać od horyzontu do horyzontu.
Niemiecka uczona,
Maria Reiche, poświęciła wiele lat życia dociekaniu tajemnicy galerii figur
pustyni Nazca. Jest
przekonana, że te wspaniałe wyobrażenia musiały powstać najpierw w dużo
mniejszej skali,
bowiem:
“Tylko ktoś, kto ma pojęcie o pracy geodety, zrozumieć może, jakiej wiedzy i
umiejętności
potrzeba, by z dużą dokładnością przenieść powiększony rysunek w teren.
Starożytni
Peruwiańczycy musieli dysponować odpowiednimi narzędziami i urządzeniami, o
których jak dotąd
niczego nie wiemy..."
Tu staliśmy przed podobną zagadką, tyle że rozmiary rytów były dużo mniejsze.
Bliższe oględziny niektórych, dość sporych kamieni wykazały, że pewne
geometryczne
elementy powtarzają się w identycznej postaci na rysunkach o zbliżonej tematyce.
Jaką techniką
dysponowali ci artyści z odległej przeszłości? Kto wykonał tę pracę i kto ją
nadzorował? W jakim
celu?
Muzeum Peruwiańskich Sił Powietrznych zamierza wydać w najbliższych latach
katalog,
poświęcony wyłącznie tajemniczym kamieniom z Ica. Z tego też powodu wolno nam
było
sfotografować tylko sześć spośród sześćdziesięciu okazów.
Pułkownik Chioino poinformował nas, że rząd Peru przygotowuje aktualnie nowe
muzeum, w
którym on ma kierować działem prehistorii. W nowym muzeum znajdą się eksponaty
ze wszystkich
epok.
Byliśmy oczywiście ciekawi, co może powiedzieć nasz rozmówca na temat wieku
kamieni.
- To są andezyty - wyjaśnił pułkownik - dokładniej mówiąc, mocno zwęglone
andezyty.
Zdaniem geologów - naturalne kamienie pochodzenia wulkanicznego, z mezozoiku,
wygładzone
przez wodę rzeczną. Znaczy to, że można je datować na około 220 milionów lat,
czyli że są one o
160 milionów lat starsze niż Andy.
Mapa rysunków na pustyni Nazca naniesionych według wskazań Marii Reiche.
Wspomnieliśmy już, że Centro Aeronautico nie jest publicznym muzeum i dostęp do
kopii
sporządzonych przez wojskowych rysowników wymagał wstawiennictwa pułkownika
Chioino, jakby
chodziło o tajemnicę wojskową. Kamienie z Ica wydają się tu być zupełnie nie na
miejscu. Odnosi
się wrażenie, że nikt nie zadał sobie specjalnego trudu, by je odpowiednio
wyeksponować. W
tylnym patio leży kilka z nich, jakby rozrzucono je od niechcenia. Większość
jednak
przechowywana jest w zamknięciu w piwnicy, w wielkiej stercie niczym mało
wartościowe
przedmioty. Nie można dokładnie ich obejrzeć ani sfotografować.
Pułkownik Chioino należał długie lata do Servicio de Informacion, czyli do
służby informacyjnej
peruwiańskich sił lotniczych, więc wszystkie ważniejsze meldunki przechodziły w
ciągu dziesiątków
lat służby przez jego biurko. Miał również dostęp do wszelkich doniesień na
temat UFO, jako że
każdy meldunek o pojawieniu się UFO nad kontynentem amerykańskim notowany jest
skrzętnie
przez rząd Peru. Jako specjalista mógłby pewnie rzucić nieco światła na temat
znanych nam
spekulacji.
Zapytaliśmy więc bez ogródek, czy rysunki na kamieniach zawierają jakiekolwiek
wskazówki co
do obecności istot pozaziemskich lub pojazdów kosmicznych.
-
Na żadnym z kamieni kolekcji dra Cabrery nie ma przedmiotów podobnych do
UFO, o
których w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat bezustannie słyszymy. Mam na myśli
obiekty latające
w różnych wariantach, podobne do cygar czy spodków - brzmiała odpowiedź.
Chcąc go nieco sprowokować drążyliśmy dalej.
-
Tu jednak widzimy wyraźną postać nieznanego ptaka, prawdziwy
niezidentyfikowany obiekt
latający.
Pułkownik nie dał się wyprowadzić z równowagi.
-
To stylizowane wyobrażenie, naśladujące postać ptaka, wydaje się nie
pasować do owej
nieznanej cywilizacji. Już sam ten fakt jest wystarczającą sensacją. Nie ma
jednak żadnych
podstaw do wiązania owego faktu z istotami pozaziemskimi. Tym bardziej, że nie
widać tu żadnych
postaci w kaskach czy w strojach mogących wskazywać na obecność gości przybyłych
z kosmosu
albo sugerujących opanowanie przestrzeni międzygalaktycznej przez obce
cywilizacje.
Zastanawiające jest, że wyobrażenia na kamieniach z Ica nie dają się powiązać z
ż
adną ze
znanych kultur kręgu andyjskiego. Jedyny wspólny z nimi element to postać ptaka
zwana kolibri,
pojawiająca się zarówno na kamieniach, jak i na pustyni Nazca.
- Czy można by na tej podstawie oszacować wiek kamieni? - zapytaliśmy.
Pułkownik potrząsnął głową. Z wyniosłym nieco uśmiechem powiedział:
- Kamienie te są dużo starsze niż linie na pustyni Nazca.
Ciągle sceptycznie nastawieni chcieliśmy dowiedzieć się, co sądzi o możliwości
fałszerstwa, ale
pułkownik zaprzeczył powtórnie.
- Fałszerstwo jest wykluczone. Doktor Cabrera był w latach siedemdziesiątych
przez dłuższy
czas pod stałą obserwacją służb wywiadowczych. Jego autorytet nie pod lega
wątpliwości.
Przyznaję, że z początku byliśmy bardzo nieufni, ale po pewnym czasie stał się
naszym
przyjacielem.
Następnie zadaliśmy pytanie dotyczące pochodzenia kamieni, które jest bardzo
różnie
określane w znanej nam literaturze.
-
Pochodzenie kamieni jest dotąd i dla nas niejasne, lecz z całą pewnością
nie są one
wyrobami któregoś ze znanych warsztatów, a zwłaszcza żadnego współczesnego, jak
chcieliby
pewni archeolodzy czy publicyści. Długo dyskutowaliśmy na ten temat, ale
niezależnie od naszych
sądów nie stwierdzono dotychczas sensownego związku kamieni z Ica z jakąkolwiek
znaną
kulturą. Proszę mi wierzyć, że wywołają one jeszcze wiele zamieszania.
Spojrzał na nas prawie wyzywająco, gdy oznajmił:
-
Należy przygotować się na niejedną niespodziankę przy zetknięciu ze
zbiorem dra Cabrery.
Przepowiadam państwu kilka bezsennych nocy.
Przyznajemy, że uważaliśmy tę prognozę za bardzo przesadzoną. Nie podjęliśmy
wyzwania,
kierując uwagę ponownie na leżące przed nami okazy.
A co może nam pan powiedzieć o tych rysunkach?
- Prace naszych rysowników wojskowych są pierwszą próbą przedstawienia
ilustracji na
kamieniach w formie zgodnej ze współczesnymi nawykami percepcyjnymi. Jesteśmy
przyzwyczajeni do dwuwymiarowych graficznych obrazów i przekonani, że w ten
sposób łatwiej
interpretować oglądane motywy. Tu na przykład - wskazał je den z fragmentów -
widzą państwo
motyw prawie jednoznacznie sugerujący opanowanie przestrzeni powietrznej przez
nieznaną
cywilizację, przynajmniej na niewielkiej wysokości. Nie potrafimy jednak niczego
powiedzieć o
systemie napędowym tych urządzeń, które uważamy za obiekty latające. A co do
kopii, to wiedzą
państwo, że powszechnie sporządza się duplikaty ważnych dóbr kultury.
Przynajmniej wszędzie
tam, gdzie wydobywa się z ziemi istotne dla nauki znaleziska. Zdarza się nieraz,
ż
e doskonałe
kopie sprawiają trudności nawet ekspertom. Niełatwo bowiem odróżnić je od
oryginałów. Proszę
tylko po myśleć o Egipcie, Grecji czy Rzymie. Nasze rysunki stanowią też swoiste
materiały
archiwalne. W Peru ciągle rabowano i nadal rabuje się cenne przedmioty, często
wy wożąc je za
granicę. Ludzie tu są biedni, a kolekcjonerzy dobrze płacą. Zdumiewające jest
przy tym, że tak
wiele wciąż się odkrywa, a niewiele z tego trafia do odpowiednich rąk. Peru jest
prawdziwym
skarbcem dla archeologów i pewnie zaskoczymy świat jeszcze niejedną
niespodzianką.
- A jakie metody stosujecie, by przeszkodzić wyprzedaży waszych narodowych dóbr
kultury?
To oczywiste, że wydano ustawy mające zapobiec nielegalnemu ich eksportowi. Ale
uchwalanie
ustaw, a troska o ich przestrzeganie to dwie różne sprawy. W niektórych
okolicach naszego kraju
handel znaleziskami trak tuje się, niestety, jak stary, dobry zwyczaj.
Nielegalny handel cieszy się
tam nieoficjalnym uznaniem, nie jest potępiany. Dopiero w ostatnim
dziesięcioleciu zaczęto
traktować przemyt dóbr kultury równie surowo jak handel narkotykami. Dziś karze
się wysokimi
grzywnami pieniężnymi lub więzieniem zarówno wywóz zabytków za granicę, jak i
handel nimi
wewnątrz kraju. Te surowe metody postępowania są już powszechnie znane i
stanowią jedną z
przyczyn pomówień o fałszerstwo. Wieśniacy zaopatrujący dra Cabrerę w znaleziska
nie mogą
przyznać się, że sprzedawali znalezione przedmioty prywatnemu odbiorcy, więc
oznajmiają, że
sami je sporządzili. Oszustwa trzeba im najpierw dowieść.
- A sam dr Cabrera?
- Jest z tego bardzo zadowolony - uśmiechnął się pułkownik chytrze. - Jemu
zależy przede
wszystkim na tym, aby nie stracić swego źródła. Niech go ludzie nadal uważają za
głupca, który
wydaje pieniądze na falsyfikaty. Najważniejsze, że jego dostawcy nie napotykają
trudności, a on
sam może wzbogacać zbiory bez ujawniania źródła ich pochodzenia.
- I po co ten cały cyrk? - Przedstawiona sytuacja wydawała się nam tak
absurdalna, że gotowi
byliśmy przy łączyć się do obozu sceptyków.
Pułkownik wzruszył znów ramionami.
-
Doktor Cabrera dał przyjaciołom do zrozumienia, że trafił na niezwykłe i
rewelacyjne rzeczy
w miejscu, którego oczywiście nie ujawni. Odkrycie swe udostępni publicznie
dopiero po
starannych badaniach i to tylko w homeopatycznych dawkach. Wiedzą państwo
przecież, jaką
ignorancję okazuje większość przedstawicieli świata nauki, reagując na niezwykłe
znaleziska.
Doktor Cabrera nie chce, by jego odkrycie zostało zwyczajnie zlekceważone lub by
pokrył je kurz
zapomnienia w byle jakich magazynach tylko dlatego, że zmusza koryfeuszy nauki
do wyciągania
nieprzyjemnych dla nich wniosków.
-
Czy przeprowadzono naukową ekspertyzę kamieni z Ica, próbowano coś
wyjaśnić za
pomocą specjalnych ba dań? - przerwaliśmy naszemu rozmówcy.
-
Mamy trzy orzeczenia fachowców: Towarzystwa Górniczego Mauricio
Hochschilda,
Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej i uniwersytetu w Bonn. Sprawdziliśmy
starannie wyniki
badań laboratoryjnych i nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby je podważyć. Kilka
wybranych
kamieni otrzymał dwór królewski w Madrycie. Tam też zostały one starannie
zbadane, nim trafiły
do prywatnych zbiorów królowej Zofii. Ich opinie pokrywają się z naszymi. A co
do osoby dra
Cabrery, mogę tylko jeszcze raz podkreślić, że nie znajdujemy najmniejszych
podstaw, by wątpić
w jego uczciwość. W żaden sposób nie można zarzucić mu chęci wzbogacenia się na
handlu
znaleziskami, a wręcz przeciw nie, jest pewne, że wydał już ogromne sumy na
badania.
Teoretycznie można mu wytknąć skrytość i tajemniczość w działaniu lub pewną
nietypowość
postępowania. Nie po winniśmy uprzedzać się do tego “badacza-amatora". Doktor
Cabrera wie, co
mówi, a państwo sami się przekonają, że jest człowiekiem godnym uwagi.
Byliśmy oczywiście ciekawi reakcji świata nauki na odkrycie dra Cabrery.
Zgadzaliśmy się z
pułkownikiem, że gdyby przypuszczenia o wieku kamieni potwierdziły się, to muszą
one być
potraktowane jako największa sensacja w historii nauki.
Pułkownik zamyślił się na chwilę, po czym kontynuował:
-
Właśnie dlatego są one tak niebezpiecznym te matem. Powiem państwu, jaka
była reakcja
peruwiańskich archeologów, przynajmniej tych, którzy raczyli się wypowiedzieć
publicznie. Już
nawet poglądy tej niewielkiej grupy są wysoce kontrowersyjne. Konserwatyści
upierają się przy
zdaniu, że kamienie z Ica muszą być fałszerstwem i szydzą z tych, którzy odważą
się mieć inne
zdanie.
Inni zaś nie tylko nie rozpaczają z powodu tej sensacji, ale bronią już dziś
poglądu, że w Peru
musiała istnieć prehistoryczna cywilizacja, dużo starsza niż inne znane kultury
Ameryki. Weźmy na
przykład Rogera Ravineza, archeologa, członka Narodowego Instytutu Kultury Peru.
Ten
nieprzejednany przeciwnik Cabrery nie przepuści żadnej okazji do dyskredytacji
kamieni z Ica i
traktuje je jak fałszerstwa. Jego argumenty przedstawione w znanej powszechnie
wypowiedzi są
typowe dla przedstawiciela konserwatywnych grup naukowych: “Kamienie te uważam
za
falsyfikaty, ponieważ ryte na nich wyobrażenia nie wykazują żadnych podobieństw
stylistycznych
do znalezisk kultury Tiahuanaco, Mochica, Nazca czy Paracas, ale są chaotycznym
zbiorem
symboli nie pasujących do żadnej znanej, historycznej systematyki." Podczas tego
samego wy-
wiadu musiał jednak przyznać, że jeden z kamieni jest z pewnością autentykiem,
bo znalazł go
renomowany archeolog, Max Uhle, w jednym z preinkaskich grobów. Uważa go za
autentyk, choć i
na nim figuruje wyobrażenie wymarłego dawno stwora. Ten jeden jest oryginalny,
inne to
falsyfikaty!
Czy to nie przykre, że poważny naukowiec tak łatwo akceptuje to, co mu wygodne,
a odrzuca
jako fałszerstwo wszystko, co nie pasuje do jego dotychczasowych poglądów? Do
głowy mu nie
przyjdzie, że może tu chodzić o swoisty, zupełnie odmienny styl, który być może
dojrzewał przez
tysiące lat.
Jest jednak pewna grupa peruwiańskich archeologów... i ta nie podziela poglądów
Ravineza.
Rozmawiałem niektórymi z nich, a byli to - proszę zwrócić uwagę - przeważnie
młodsi nauczyciele
akademiccy i studenci, głównie z Uniwersytetu San-Luis-Gonzagi w Ica. Tylko
niewielu z nich nie
bało się wypowiadać swych poglądów publicznie.
Pułkownik otworzył jedną z szaf archiwum i wyciągnął z niej jakiś dokument.
- Wypowiedzi wzmiankowanych osób publikowała “La Prensa" wychodząca w Limie. Ze
wszystkich dowiadujemy się, że ich autorzy przekonani są o autentyczności zbioru
dra Cabrery,
choć nie wykluczają możliwości pojawiania się falsyfikatów na rynku od czasu,
gdy w 1974 roku
kamienie z Ica stały się tematem wiodącym prasowych doniesień.
Nimio Antezana Gallegos, profesor archeologii uniwersytetu w Ica, wyjaśnia, że
zetknął się z
pokrytymi grawerunkiem kamieniami z najróżniejszych okolic, często bardzo
odległych od Ocucaje.
Oto jego dosłowna wypowiedź: “Byłem świadkiem prac wykopaliskowych zarówno w
Palpa, jak i w
Llauta. Niektóre z wydobytych tam kamieni zatrzymałem, nie tylko zresztą ja,
lecz i niejeden z
moich przyjaciół. Okazy te nie mają żadnych wspólnych cech ze znaleziskami na
pustyni Ica czy
ze zbiorami dra Cabrery." Profesor jest pewien, że nie padł ofiarą fałszerzy. I
dodaje: “Imitacje
produkowane przez wieśniaków z terenu Ocucaje są prymitywne i głupie w
porównaniu z zawiłymi
symbolami i ideogramami autentyków. Każde dziecko mogłoby je odróżnić. Nie widzę
przeto
ż
adnego powodu przemilczania znaleziska tak istotnego dla kultury Peru i
historii ludzkości. Nie
widzę powodu do niepodejmowania prac badawczych nad tym zbiorem."
Na łamach tej samej gazety wypowiedziały się Yolanda Velasquez Carrion i Edda
Flore de la
Cruz: “Badałyśmy gliptolity dra Cabrery bardzo starannie. Niezależnie od
niewielkiego
podobieństwa do niektórych figur na płaskowyżu Nazca, nie ma najmniejszych
analogii między
postaciami i symbolami wyrytymi na kamieniach z Ica a odpowiednimi
przedstawieniami którejś z
inkaskich czy preinkaskich kultur. Dokładne studia nad kamieniami ujawniają
wyobrażenia zwierząt
z dawnych epok rozwoju Ziemi i ludzi antropologicznie różnych od współcześnie
ż
yjących. Nie ma
wątpliwości, że znaleziska są autentyczne." Pułkownik schował dokumenty i mówił
dalej:
- Decydujące w dyskusji nad kamieniami z Ica są za równo ich wiek, jak i miejsce
znalezienia.
Powódź wydobyła z ziemi tylko drobne okazy. Większe zostały wykopane lub
znalezione na
przykład w jaskiniach. Jest możliwe, że trzęsienia ziemi i połączone z nimi
zjawiska atmosferyczne
naruszyły jakieś składowisko tych wytworów. Podobną opinię wyraził kiedyś
również dr Cabrera,
dając do zrozumienia, że jego prywatny zbiór może być niewielką cząstką ogromnej
kamiennej
biblioteki. Kamienie przeleżały w suchym podłożu na stokach Andów. Są ich
prawdopodobnie setki
tysięcy, z których zdołał dotąd zbadać tylko osiem set sztuk. Prywatna osoba
wsparta nielicznymi
pomocni kami nie jest zdolna, jego zdaniem, ocalić całej biblioteki. W chwili
obecnej nie dysponuje
już nawet odpowiednimi pomieszczeniami.
- Czy nie sądzi pan, panie pułkowniku, że brzmi to zbyt fantastycznie, by mogło
być
prawdziwe? Tajemnicze podziemne archiwum wyrytej na kamieniach wiedzy, cał
kowicie
dotychczas nie znanej cywilizacji?
Pułkownik zdawał się być rozbawiony.
-
W tym konkretnym przypadku można rzeczywiście bez przesady powiedzieć, że
rzeczywistość usunęła w cień najśmielszą fantazję. Wiele wskazuje na to, że
chodzi o więcej niż
tylko o przesłanie, i o wiele więcej niż o tajemniczy system tuneli pod Andami -
ź
ródło licznych
plotek i
najabsurdalniejszych spekulacji. Temat “jaskinie" został, nawiasem
mówiąc, obłożony
przez rząd całkowitą blokadą informacyjną.
Nie było wątpliwości, że pułkownik wiedział dużo więcej, niż gotów był ujawnić.
Zdawało się
nam, iż zastanawiał się nieco dłużej, nim podjął swój wywód.
-
Doktor Cabrera zwrócił się osobiście do rządu Peru. Chciał uzyskać od
samego prezydenta
polecenie długoterminowego zabezpieczenia zbioru przez wojsko. Poza tym
zamierzał go w tym
czasie przebadać. Tylko na tych warunkach gotów był ujawnić miejsce ukrycia nie
wy dobytych
jeszcze skarbów. Tak spektakularny czyn człowieka jego pokroju dowodzi, że
sprawa jest
rzeczywiście poważna, może jeszcze poważniejsza niż kamienie z Ica.
Oficjalnego stanowiska władz niestety do dziś nie znamy. Można jedynie snuć
przypuszczenia.
Za Cabrerą przemawia fakt, że nawet prasa brukowa nie znajduje punktów
zaczepienia, a władze
państwowe Peru dają mu wolną rękę i nie krępują go zupełnie. Z rzadka tylko
odzywają się głosy
pojedynczych archeologów. Nie traktuję jednak poważnie ani owych artykułów
prasowych, ani
doniesień policyjnych.
- Doniesienia policyjne? - zaskoczyło nas. - Czy i policja przeprowadzała
ś
ledztwo?
- Zgadza się - potwierdził pułkownik. - I to na polecenie wyższych władz.
Inżynier Enrique
Egorroaguirre, najwyższy polityczny autorytet w Nazca miał nadzorować sprawę i
zlecił śledztwo
P.I.P. Przesłuchano dwoje indiańskich wieśniaków z maleńkiej, liczącej zaledwie
kilka chałup,
osady. Doktora Cabrery nie napastowano.
- I co wyznali wieśniacy?
- Przyznali, że sami wykonali te ryty. A czego się państwo spodziewali? Ich
zeznania są
jednakże absolutnie niewiarygodne. Wynalezienie tak skomplikowanej symboliki,
reprezentującej
całą kulturę, wymagałoby od rzekomych wykonawców ogromnych zdolności twórczych i
wiedzy
ogólnej na miarę uczonego z epoki renesansu, połączonej z wiedzą teologa i
biologa.
Nie przerywając wypowiedzi, pułkownik wydobył plik dokumentów.
- Ów Basilio, o którym w tych dokumentach mowa, gdyby wykonał to, czym się
chełpi, powinien
być ogromnie utalentowanym, pracowitym jak przysłowiowa mrówka artystą i
posiadać duży zasób
wiedzy medycznej, geologicznej i astronomicznej. Ryty wykonane są na andezytach
pochodzących z epoki, w której żyły przedstawione na kamieniach zwierzęta. Autor
rycin musiałby
więc odpowiednio dobierać kamienie. Zapytam wobec tego: - Skąd u nie
wykształconego
wieśniaka, który ledwie czyta i pisze, taka fachowa wiedza? A ponadto musiałby
ów
czterdziestoletni Basilio być nieprawdopodobnie pilnym, efektywnym i świadomie
dążącym do celu
człowiekiem, gdyby chciał sam wy grawerować owe 11 tysięcy kamieni. Niestety,
właśnie tych
cech brakuje naszym wieśniakom. Na dodatek rzekomy artysta musiałby potraktować
obrobione
kamienie chemikaliami, by nadać im patynę wieku, wprowadzającą w błąd nawet
ekspertów i
wreszcie... zakopać swe wyroby w odpowiednich miejscach, by je potem “znaleźć".
A wszystko to
tylko po to, by za kilka soli sprzedać je drowi Cabrerze?
Gdy europejscy reporterzy akceptują takie historyjki, to można im wybaczyć. Zbyt
słabo znają
nasz kraj i miejscowe warunki życia. Gdy jednak ich peruwiańscy koledzy po fachu
dają się na nie
nabrać, to jest, delikatnie mówiąc, zupełnie niepojęte, a jeszcze bardziej
niewybaczalne, gdy
chodzi o tutejszych naukowców. Zresztą czytajcie państwo sami.
Podał nam akta zawierające protokół przesłuchania policyjnego.
Pytanie: (do Basilio Uchua) Czy dostarczałeś kamienie drowi Cabrerze?
Odpowiedź: Tak, Cabrerze i wszystkim innym.
P.: Od dawna? Dłużej niż dziesięć lat?
O.: Tak, robimy to od dawna.
R: Mówisz więc, że sam wykonałeś te ryty na kamieniach?
O.: Tak. Za każdym razem, gdy Cabrera lub inny klient zażyczył sobie rytych
kamieni,
przynosiliśmy je.
R: Przynosiliśmy, czy wykonywaliśmy?
O.: Nie, nie! Wykonywaliśmy! Sami je zrobiliśmy!
R: Ależ tych kamieni jest bardzo dużo. W sumie jakieś 15 tysięcy, a wśród nich
również wielkie
okazy.
O.: Tak, bardzo dużo, i wszystkie zrobione przez nas.
R: A gdzie się tego nauczyłeś? - mam na myśli wiadomości o zwierzętach, które
już nie istnieją,
geografię, medycynę i tak dalej.
O.: Z gazet.
R: Wyryte rysunki są bardzo dobre. Jak je wykonaliście. To znaczy jakimi
narzędziami?
O.: Brzeszczotem - pokazuje kawałek żelaznej piłki. - A później chowałem je na
jakiś czas do
kurnika. Wyglądały potem jak stare.
R: Wszystkie 15 tysięcy kamieni?
O.: Tak, wszystkie. Wszystkie wyrabialiśmy w podobny sposób.
Inżynier Enrique Egorroaguirre, któremu zlecono nadzorowanie przesłuchania,
wyjaśniał
później w wywiadzie opublikowanym w “Diario el Comercio":
“Na temat śledztwa w sprawie pochodzenia kamieni z Ica powiem tylko, że
wykonaliśmy swój
obowiązek. W trakcie śledztwa wypowiedziało się dwoje biednych wieśniaków:
Basilio Uchua i
Irma Aparcana, a wartość tego przesłuchania może każdy sam ocenić. Dalsze
postępowanie nie
jest sprawą policji. Przesłuchawszy wieśniaków, zakończyła swe zadanie, ale
problem pozostał.
Teraz kolej na naukowców. Proponuję utworzyć komisję uczonych, która zajmie się
kamieniami na
miejscu."
- Państwo przybyli z Niemiec? - zapytał pułkownik, wręczając nam wycinek prasowy
pisany po
niemiecku i załączone doń tłumaczenie w języku hiszpańskim.
Oto treść tego artykułu:
“Nowa tajemnica Inków!
Góra Inków, Huascaran, wysoka na 6768 metrów, unosi się majestatycznie nad
peruwiańskimi Andami. Stąd biegnie stary szlak transportowy pierwotnych
mieszkańców
tego kraju. Poprzez góry i doliny wiedzie ku pomocy, gdzie po 260 kilometrach
ginie wśród
złomowisk skalnych i gór w okolicy Otuzco. W tej to okolicy odkrył Pizarro
liczne poszerzone i
wyłożone obrobionymi kamiennymi płytami wejścia do jaskiń. Powszechnie uważano
te
jaskinie za spichrze.
Badacze jaskiń przypomnieli sobie teraz te «groty Inków» i spenetrowali je przy
pomocy
nowoczesnego sprzętu - linowych wind, kabli elektrycznych, lamp górniczych i
butli
tlenowych. Dokonali zadziwiających odkryć. Kilkupiętrowe groty kończyły się
drzwiami
grodziowymi z wielkich płyt skalnych, wysokich na osiem metrów, pięć metrów
szerokich i
grubych na dwa i pół metra. Te olbrzymie, ciężkie płyty wsparte na wielkich
kamiennych
kulach zanurzonych w zbiornikach wodnych mogło obracać czterech silnych mężczyzn.
A
wszystko to na głębokości 62 metrów pod zboczem góry!
Za owymi ogromnymi «sześcioma wrotami» jeszcze większa niespodzianka: potężne
tunele, na widok których bledną z zazdrości nawet współcześni specjaliści
budownictwa
wodnego. Tunele te częściowo przy czternastoprocentowym nachyleniu biegną
ukośnie w
stronę wybrzeża. Dno tuneli wyłożone jest antypoślizgowymi, groszkowanymi lub
poprzecznie żłobionymi płytami kamiennymi. Przebycie tych długich na 90 do 105
kilometrów
tuneli w kierunku wybrzeża i znalezienie się na poziomie 25 metrów pod lustrem
morza,
stanowi nawet dziś ogromne przeżycie. A jakie przeszkody musiano pokonywać
wówczas, w
XIV i XV wieku, chcąc głęboko pod Andami transportować dobra materialne, by
uchronić je
przed rabusiami Pizarra i wicekróla hiszpańskiego!
Tunele te nazwano podziemnymi przejściami «z Guanape» od nazwy wyspy niedaleko
wybrzeża Peru, ponieważ uważano, że kiedyś ciągnęły się one pod dnem oceanu aż
do tej
wyspy. U ich wylotu czyhał Ocean Spokojny.
Po przejściu kilku wznoszących się i opadających odcinków, pogrążonych w
ciemnościach tuneli, dochodzi do uszu jakiś szmer i odgłos dziwnie głucho
brzmiącego przy-
boju fal. W świetle reflektorów widać kolejną spadzistość, znikającą na brzegu
smolistoczarnego wylewu, który okazuje się niczym innym jak zwyczajną wodą
morską. Tu
też zaczyna się pod ziemią dzisiejsze wybrzeże. Czy tak było i dawniej?
Poszukiwania na wyspie są daremne. Nic nie wskazuje na to, że kiedykolwiek
istniało tu
jakieś wejście ze stałego lądu do tuneli. Nikt nie wie, gdzie kończą się te
podziemne drogi
Inków i ich przodków i czy może prowadzą one do skarbców dawno zaginionych
ś
wiatów."
- Jest dla mnie zagadką - odezwał się pułkownik, gdy skończyliśmy czytanie - jak
ta informacja
wymknęła się cenzurze. Na ogół ujawnia się najwyżej nazwę góry, ale nie zdradza
się lokalizacji
wlotu tuneli ani nawet nazwisk badaczy czy nazwy zespołu. Nawiasem mówiąc,
artykuł zawiera
kilka nieścisłości, które są nam zresztą na rękę.
Tunele przypisywane są Inkom, choć wśród jednoznacznie zaklasyfikowanych budowli
inkaskich nie ma niczego porównywalnego. Inkowie nie mogli zbudować czegoś
podobnego, bo
nie dysponowali odpowiednim sprzętem. Sposób budowy tuneli niewiele ma wspólnego
z
budowlami Inków. Pewne jest jedynie to, że znali te tunele i korzystali z nich.
Wejścia do owego gigantycznych rozmiarów systemu tuneli pod Andami znajdowano
zarówno
w Środkowej i Południowej Ameryce, aż po Chile i Argentynę. Te artystycznie
wycięte w skałach
sklepienia, labirynt biegnących na różnych poziomach - jeden nad drugim -
kanałów, znane są w
Peru pod nazwą chincanas z języka keczua. Te tunele badali naukowcy, zwykle
oficerowie danego
kraju. Nie istnieje żadna wymiana informacji na temat wyników badań nawet na
szczeblu tajnych
służb. Tak więc artykuł, który państwo czytali, jest prawdziwym wyjątkiem.
Nie ma wątpliwości, że sieć podziemnych przejść, mogąca konkurować z nowoczesnym
metrem, jest dziełem nieznanej cywilizacji, która zaludniała kontynent na długo
przed Inkami i ich
przodkami. Są to setki kilometrów szerokich, podziemnych przejść, prawdziwych
ulic, których
przeznaczenia nikt nie zna. Większość z nich zniszczyły trzęsienia ziemi, część
zasypano. Dziś są
nie do przebycia, lub kończą się pod dnem morza.
Ogromnych rozmiarów kamienne płyty i skomplikowane kamienne wrota każą
przypuszczać, że
ludzie żyjący w tych czasach w Ameryce Południowej, nie mają nic wspólnego z
niewielkiego
wzrostu Indianami, ich ceramiką i glinianymi chatami.
Ponownie przerwał.
Pułkownik zdawał się ważyć w myśli słowa, nim się znów odezwał.
-
Jest rok 1966. Robert J. Menzie, kierownik programu badań
oceanograficznych z Duke
University (Stany Zjednoczone Ameryki Półncnej) z zespołem innych ekspertów
wykonuje z
pokładu statku badawczego “Anton Brunn" szereg zdjęć wybrzeża peruwiańskiego w
odległości 80
kilometrów na zachód od Callao (Lima). W tej okolicy bowiem, nad głębokim do
dwóch kilometrów
Ro wem Milne-Edwardsa, wykonana została kiedyś cała seria zdjęć podwodnych
pozostałości
jakiegoś bardzo starego za topionego miasta. Zdjęcia ukazują muliste dno morskie
i doskonale
widoczne kamienne posągi pokryte hieroglifami. Aparat hydrolokacyjny
zarejestrował wówczas
szereg wzniesień, które, jak podejrzewano, były głębiej zanurzonymi ruinami
miasta.
Pułkownik odwiózł nas do hotelu własnym oldsmobilem z lat sześćdziesiątych. Nim
się
pożegnał, streścił nam swoje poglądy.
- Dość dawno, przed wielu laty, zanim jeszcze dr Cabrera rozpoczął działalność,
wydobywano
przypadkowo kamienie pokryte rytami. Wszystkie one znajdują się jednakowoż w
prywatnych
zbiorach. Okazy, które państwo widzieli dziś w muzeum, są - to gwarantuję -
oryginałami. Ich
ekspertyzy były bardzo starannie wykonane i sprawdzone.
Jeden z bogów - stwórców kultury Paracas. Wychodzący z ust boga wąż symbolizuje
akt stworzenia.
Specjaliści przyznali, że kamienie reprezentują z pewnością tylko część jakiegoś
większego
zestawu, poruszającego przypuszczalnie tematykę o szerokim zakresie. Ukazują
wspaniały świat
symboli, lecz nie zawierają żadnych przepowiedni, jak sugerują niektóre
czasopisma i magazyny
ilustrowane. Stanowią natomiast ilustrację wiedzy i wydarzeń pewnej epoki.
Przedstawione na
kamieniach “technologie", jeżeli wolno tak powiedzieć, obce są każdej ze znanych
dziś i
zbadanych kultur. Postacie ludzi są niepodobne do Indian, mają całkowicie
odmienną budowę
anatomiczną. Sądząc z proporcji wyobrażeń, byli to ludzie wysokiego wzrostu. Na
rycinach
wyraźnie widać istoty ludzkie w towarzystwie zwierząt z zamierzchłej przeszłości,
wymarłych przed
milionami lat. Nie znajdujemy na nich natomiast przedstawicieli późniejszej
chronologicznie fauny:
ż
adnych psów, kotów, małp, koni itd. Brak również motywów, wskazujących na
obecność istot
pozaziemskich czy obiektów latających. Nie odnotowano, jak do tej pory,
wyobrażeń o elementach
zbliżonych do zaawansowanego piśmiennictwa lub choćby początków alfabetu.
Międzynarodowy świat nauki nie przyjmuje do wiadomości istnienia kamieni z Ica.
Jedynie
dwóch ekspertów światowej sławy osobiście się nimi zainteresowało, a także
zadało sobie trud
wypowiedzenia opinii.
Jednym z nich jest archeolog John Howland Rowe, który w 1968 roku uznał kamienie
za
falsyfikaty. Miał jednak do dyspozycji jeszcze skromny wówczas zbiór dra Cabrery.
Nikt nie
wykonał wtedy technicznej ekspertyzy materiału, nikt nie zainteresował się
pozostałymi,
prywatnymi zbiorami.
Druga opinia pochodzi od francuskiego badacza, Francisa Maziera, znanego
specjalisty od
kultur Oceanii, którego wsławiło nowatorskie dzieło o kulturze polinezyjskiej
Wyspy Wielkanocnej.
Zafascynowany doniesieniami o kamieniach z Ica, przyjeżdżał w latach 1974 i 1975
do
południowego Peru, aby zapoznać się z nimi na miejscu w Ica i Ocucaje. Po
wnikliwej analizie,
określił je jako “najbardziej kłopotliwą archeologiczną zagadkę Ameryki
Południowej", ale wykluczył
możliwość fałszerstwa.
Poza owym zakłopotaniem czy zamieszaniem w podejściu do kamieni z Ica nic się
nie zmieniło.
Jeżeli zanalizować dokładniej dotychczasowe wypowiedzi znanych naukowych
osobistości, odnosi
się nieodparte wrażenie, że nie zawierają one niczego nowego, poza powtarzaniem
krańcowo
różnych opinii, nie opartych najczęściej na bezpośredniej znajomości kamieni.
Nie dziwmy się, że
popierana bywa przeważnie opinia Rowe'a. Jest po prostu dużo wygodniejsza.
Potwierdza
dotychczasowy pogląd oficjalnej nauki i nie zmusza nikogo do zmiany sądów. Raz
postawiony
zarzut fałszerstwa jest dla większości uczonych wystarczającym powodem, by
przedmiot badań
potraktować jako nienaukowy i odwrócić się odeń z niesmakiem. Prawie żadna z
późniejszych
rozpraw o zbiorze Cabrery nie reprezentuje całości wiedzy wraz z faktami,
dowodami i krytykami.
Poziom dyskusji zatrważająco się obniżył, zwłaszcza, gdy do całej sprawy
włączyła się prasa
brukowa.
Typowa dla postawy środowiska naukowców jest praca Miloslava Stingla, Czecha,
który
zadowoliwszy się informacją z drugiej ręki, ze znamienną “logiką" stwierdził, że
autentyczność
kamieni budzi wątpliwości, wobec czego nie widzi potrzeby oglądania ich
osobiście.
“«Największa tajemnica Andów» dra Cabrery - zdaniem Stingla - jest rzeczywiście
pełna
tajemnic. Właściciel i równocześnie dyrektor tegoż muzeum, dr Javier Cabrera
Darquera, profesor
uniwersytetu w Ica - dziś centrum administracyjnego departamentu, na terenie
którego leży Nazca
- mówi niewiele o swych «kamiennych księgach». Nie ujawnił również miejsca ich
pochodzenia. W
Peru jest jeszcze kilku posiadaczy podobnych kamieni. Mówi się, że wszystkie
grabados, czyli
ryciny, na kamieniach dra Cabrery i pozostałych zbieraczy pochodzić mają z
okolic gminy Ocucaje.
Pierwsze okazy znaleźli podobno w połowie lat sześćdziesiątych bracia Soldi z
Ocucaje. Za
głównych kolekcjonerów grabados uznaje się komendanta peruwiańskiej Akademii
Marynarki
Wojennej, pułkownika Eliasa oraz Santiago Augusto Calvo, architekta, rektora
Peruwiańskiej
Wyższej Szkoły Technicznej. Ich zbiory są jednak praktycznie niedostępne.
Kolekcja dra Cabrery zyskała rozgłos dzięki wspomnianemu już francuskiemu
archeologowi,
Francisowi Maziere."
Stingl zdawał sobie oczywiście sprawę ze słabości teorii o fałszerstwie, choćby
tylko dlatego, że
rzekomymi fałszerzami mieli być prymitywni wieśniacy w dziwny sposób obdarzeni
ogromną
wiedzą z historii Ziemi i medycyny. Stworzył więc własną teorię dla wyjaśnienia
tego fenomenu.
“Pytanie nasuwa się samo: jeżeli ta podrabiana kamienna biblioteka w muzeum
Cabrery
zawiera taką masę tomów, to kto jest autorem tych zadziwiająco starannie
wykonanych rysunków?
Owych kamieni pokrytych rycinami jest podobno około 11 tysięcy; byłaby to praca
dla dziesiątków
biegłych w swym fachu kamieniarzy. A może w Ocucaje lub gdzie indziej w dolinie
Ica działa
jedyny w swoim rodzaju warsztat, podrabiający «kamienne księgi»? Gdyby tak było,
to jasne, że
fałszerzom musiałby ktoś dostarczać odpowiednich wzorów, bo przecież tylko
ekspert byłby w
stanie pokazać, jak wyglądały dawno wymarłe gatunki zwierząt, czy przedstawić
skomplikowany
zabieg chirurgiczny. Półanalfabeci z zapadłej południowoperuwiańskiej wsi nie
mają z pewnością
pojęcia, czym różnił się stegozaur od brontozaura. Nie orientują się w detalach
operacji me-
dycznych i nie potrafiliby tak artystycznie wykonać rytów na kamieniach.
A już z całą pewnością nie mają zielonego pojęcia o mapie świata w takiej
postaci, jaką miał on
ponoć przed wieloma milionami lat."
Stingla nie dręczą wątpliwości i bez skrupułów próbuje nas przekonać, jak już
wielu przed nim,
ż
e w grę może wchodzić tylko jeden człowiek, odpowiedzialny za fałszerstwo
dostawca wzorów.
“Nikt inny tylko ten, kto stworzył część kamiennej biblioteki, ten którego
nazwisko wymieniane
jest najczęściej w powiązaniu z kamieniami z Ica - dr Javier Cabrera. To
wykształcony człowiek o
szerokiej, ale i specyficznej wiedzy."
Gdyby jednak przypuszczenia jego nie były słuszne, to “kamienna biblioteka z
doliny Nazca
obaliłaby całą naszą wiedzę o przeszłości świata i spędzałaby sen z powiek
wszystkim, którzy się
nad tą przeszłością zastanawiają".
Stingl jest ostrożny. Odwołuje się przeto do uznanych przez naukę znalezisk,
choć manewr ten
niedwuznacznie służy poparciu jego teorii o fałszerstwie. Chce wykazać, że
fałszerze musieli
korzystać ze wzorów.
“Nie oznacza to wszakże, że w dawnym Peru Indianie zajmowali się faktycznie
ryciem na
kamieniach obrazów, mogących stanowić cenną informację o życiu, poglądach i
wyobrażeniach
ich twórców dla kogoś, kto potrafi je odczytać.
Właśnie tam, na południu Peru, dr Hans-Dietrich Disselhoff, były dyrektor
Berlińskiego Muzeum
Etnograficznego, odkrył jedną z ciekawszych kamiennych galerii Indian.
Znalezisko nazwano -
nietypowo dla archeologii - «Martwym Bykiem» («Toro muerto») od hiszpańskiej
nazwy
miejscowości w dolinie rzeki Majes, gdzie odkryto pojedyncze kamienie owej
galerii. Pierwsze z
nich trafiły przypadkowo do uniwersyteckiego miasta Arequipa, gdzie na uczelni
wykładał wówczas
dr Disselhoff. Jego peruwiański asystent, Eloy Linares Malaga, przyglądał się
pewnego razu
wyładunkowi wielkich białych bloków wulkanicznego pochodzenia, przeznaczonych na
jakąś
budowę w mieście, które całe zbudowane jest z tego rodzaju materiału.
Zauważył, że kamienie pokryte były ciemnymi liniami, wyobrażającymi postacie
ludzkie i figury
geometryczne.
Kierowca zapytany o ich pochodzenie wyjaśnił, że wszystkie przywieziono z
hacjendy Toro
Muerto, leżącej na płaskowyżu nad doliną rzeki Majes. Doktor Disselhoff znalazł
później na
wymienionym terenie więcej takich kamieni. Niektóre z nich, uważane za
najstarsze, wskazywały
na obecność, w tym tak odległym od Chavm zakątku południowego Peru, elementów
kultury
Chavin. Na jednej z kamiennych płyt można było podziwiać typową dla tej kultury
postać
człowieka-jaguara z otwartą klatką piersiową. Inne wyobrażały jaguary i prawie
całą peruwiańską
faunę w miniaturze: jelenie, lisy, jaszczurki i węże. Na innym kamieniu z kolei
wyryta była maska
jakiegoś boga miotającego błyskawice z oczu. Mamy więc tu na pampie Martwego
Byka również
do czynienia z pewnego rodzaju kamienną biblioteką.
Jej odkrywca, Hans-Dietrich Disselhoff, porównał ją z innymi zbiorami
staroperuwiańskich
rysunków na kamieniach i doszedł do wniosku, że: «Dawni Peruwiańczycy w
odróżnieniu od
Majów i Meksykanów nie znali papieru. Nie potrafili go wyrabiać. Spisywali więc
- aż do czasów
nowożytnych - swe dzieje na kamieniach i skałach. Martwy Byk Linaresa i
Disselhoffa jest przeto w
istocie kamienną, indiańską biblioteką.»
Dwaj peruwiańscy badacze kultury Chavin, Tiberio Petro-Leon i Ernesto Ayza
twierdzą, że los
kamieni z Martwego Byka spotyka także wiele innych, cennych okazów, wydobywanych
z ziemi
koparkami. Grube, tysiące lat liczące warstwy gliny, skrywają pokryte rytami
kamienie, z których,
jak się wydaje, część zabetonowano w ścianach, między innymi zapory wodnej. Dla
nauki są one
oczywiście bezpowrotnie stracone."
Stingl zakończył swój wywód bez zdecydowanego pro czy kontra:
“Kamień zastępował przedkolumbijskim Indianom papier. Tylko od nas zależy, czy
będziemy
umieli skorzystać poprawnie z kamiennych bibliotek i w pełni odczytać wiadomości
o ich
cywilizacji."
Całe zamieszanie wokół tematu Ica sprawia wrażenie kiepskiej farsy, w której
naukowiec gra
rolę króla - zblazowanego uczonego. W rzeczywistości dba jedynie o to, by
zachować swój
dotychczasowy, uporządkowany gmach nauki, potępiając i dyskredytując wszystko,
co zmuszałoby
go do zmiany poglądów i utartych schematów. Na drugim krańcu galerii postaci
mamy “geniusza
renesansu" wieśniaka Basilia w roli tajemniczego łobuza, a między nimi Cabrera w
roli “naiwnego
głupca" - tragiczny bohater i jego “kamienie obrazy".
Mimo woli przypomina się inna groteska z życia naukowego, która miała miejsce
pod koniec
XIX wieku. Simon Newcomb, angielski matematyk i fizyk, dowodzi podczas wykładu
dla członków
londyńskiej Royal Academy of Sciences, że ciało cięższe od powietrza nie może
latać. Dostojne
grono uczonych przyjęło wykład z aplauzem, a w tym samym czasie, po drugiej
stronie Atlantyku,
na odludnej prerii, dwaj mechanicy rowerowi, bracia Wright, przygotowywali się
do lotu w maszynie
wyraźnie cięższej od powietrza. Prawdopodobnie nie zostali poinformowani o
wyprowadzonym
dowodzie.
Wywody Newcomba były poprawne, odpowiadały doświadczeniom wielu tysięcy lat i
wielowiekowej tradycji Royal Academy. Miały tylko jedną wadę: nie były prawdziwe!
Przeciwko
uczonym zza biurka i ich tradycyjnym dogmatom wystąpił nowy typ człowieka,
próbującego zre-
alizować to, co miało być rzekomo niewykonalne. I o dziwo - udało się!
- Jest wczesny, wiosenny ranek w Limie. Stoimy w dusznej tej poczekalni
autobusowej
“Ormenio" - dwustu pięćdziesięciu miejscowych i pięciu gringos. Czekamy już trzy
godziny bez
jakiegokolwiek wyjaśnienia czy informacji. Tylko stoicki spokój może nas
uratować! Byliśmy już
zdecydowani wrócić do hotelu, gdy nadjechał wreszcie jakiś autobus. Na szczęście
- nasz.
Ica, cel naszej podróży leży około 300 kilometrów od Limy. Zdezelowany, trzęsący
się pojazd
pokonuje wolno wąski, zakurzony pas asfaltowej drogi przez pustynię. Wszystko
wydaje się
nierealne, jak w dziwnych marzeniach sennych.
Ogarnięci ciepłem prażącego już nad Peru słońca, za-traciliśmy się w rozległym,
mijanym
krajobrazie. Budziliśmy się do rzeczywistości w zardzewiałym wehikule i
zapadaliśmy ponownie w
marzenia senne. Gdyby możliwa była podróż w czasie, gdyby udało nam się
przenieść w odległą o
kilka milionów lat przeszłość, do epoki, o której opowiadają kamienie z Ica,
znaleźlibyśmy się na
pokrytej zielenią płaszczyźnie kontynentu. Byłby to czas olbrzymich paproci,
mchu naziemnego,
czyli jednym słowem okres ofensywy zarodnikowej wegetacji, scalającej pulchne
podłoże.
Trudno to sobie wyobrazić, patrząc na morze jasnobeżowego piasku i żwiru.
Niezmienne są
tylko płynące jak dawniej chmury i odwieczny szum oceanu. Tylko one towarzyszą
naszemu
autobusowi przez całą drogę.
Czy rzeczywiście są to jedyni towarzysze? Otóż nie. Niepozorny karaluch, nie
zmieniony od
chwili pojawienia się na Ziemi, żyje tu nadal. Przyczyną tego jest
prawdopodobnie skład jego krwi,
nie zawierającej żadnych magnetycznych metali (żelazo, kobalt). Równie nie
zmieniona od 400
milionów lat tańczy w powietrzu ważka, której płyny ustrojowe mają tę samą
właściwość. W
przeciwieństwie do nich, dziwnie podatne na zmiany ewolucyjne są te oddychające
powietrzem
stworzenia, których krew zawiera żelazo. Czyżby więc pola magnetyczne Ziemi
wywoływały ich
przemiany? Faktem jest, że zbyt mało wiemy o wpływie oddziaływań magnetycznych
na organizmy
ż
ywe, choć są one bardzo istotne dla procesów życiowych co najmniej kilku
gatunków zwierząt.
Spójrzmy na przykład na wieloryby: wielkie walenie i delfiny przemieszczają się
w oceanach dzięki
ogromnej wrażliwości na pole magnetyczne. Podczas swych wędrówek poruszają się
stałymi
szlakami, korzystając z minimów i maksimów pola magnetycznego Ziemi jak ze
znaków
przydrożnych. To tłumaczyłoby, dlaczego wieloryby osiadają nieraz na mieliznach
w pobliżu
wybrzeży.
Joseph Kirschvink , kalifornijski geobiolog, pisze, co następuje: “Gdy wieloryby
i delfiny
przemierzają duże odległości, korzystają prawdopodobnie z dziur (minimów)
magnetycznych pola
ziemskiego jak z punktów orientacyjnych. Dziury te są silniej ze sobą powiązane
niż maksima
magnetyczne i ciągną się z północy na południe w postaci długich pasm na dnie
morza. Na
miejsca dłuższego pobytu wybierają przypuszczalnie magnetyczne maksima, te
bowiem tworzą
wyraźnie zaznaczone i ostro odgraniczone regiony."
Nie znamy jeszcze mechanizmu orientowania się wielorybów. Wiemy natomiast, że
uwrażliwione na pola magnetyczne organizmy innych zwierząt, np. bakterii,
pszczół i gołębi
pocztowych, zawierają tlenki żelaza.
Michael Fuller z Instytutu Nauki o Ziemi kalifornijskiego uniwersytetu w Santa
Barbara twierdzi,
ż
e w organizmach wielorybów i delfinów znajdują się różnej wielkości magnesy.
Zwierzęta te mają
więc rodzaj wewnętrznego kompasu, lub indukują prądy elektryczne dzięki ruchom w
polu
magnetycznym oceanów. Badając płaszczki (spokrewnione z rekinami), znalazł
Fuller spore
magnetyczne cząstki w ich uchu wewnętrznym. Grupa naukowa Kirschvinka referowała
wyniki tych
badań na dorocznym zjeździe Amerykańskiego Geofizycznego Związku w San Francisco.
Czy klucza do zagadki ewolucji niektórych gatunków i niezmienności innych należy
szukać w
oddziaływaniu pól magnetycznych naszego globu? Czy owe magnetyczne linie,
opasujące Ziemię
niewidoczną siecią, są przyczyną wymierania jednych gatunków i pojawiania się
nowych?
Wiemy już, że wędrówki ptaków przelatujących z kontynentu na kontynent sterowane
są polem
magnetycznym. Co stałoby się, gdyby owe linie nagle znikły lub zmieniły się
wskutek jakiegoś
kataklizmu czy zewnętrznych kosmicznych oddziaływań?
W historii Ziemi pewnie zdarzało się to nieraz. Zagubiony, pozbawiony
magnetycznego
drogowskazu, wydany na pastwę gwałtownych zmian klimatycznych, nie dopasowany do
nowych
warunków, wymarł niejeden gatunek. Ginęły masowo całe rodzaje.
Do dziś stanowi tajemnicę nagłe pojawienie się na naszej planecie roślin
kwiatowych w
niezwykle krótkim czasie z punktu widzenia historii rozwoju Ziemi. Z najnowszych
badań wiadomo,
ż
e jeszcze przed stu milionami lat nie było na Ziemi kwiatów. I nagle, jak na
komendę, rozkwitały
wszędzie. Bezgłośna eksplozja - pojawiły się jakby znikąd. Nagle i równocześnie.
To
niewytłumaczalne “zjawienie się" roślin kwiatowych było dla Darwina “przeklętą
tajemnicą".
Jeszcze bardziej niezrozumiałe jest ukształtowanie się i dalsza ewolucja
ludzkiego mózgu, tego
najcudowniejszego tworu naszej planety - do dziś pasjonująca zagadka, unikatowy
fenomen dla
paleontologów i neurologów. Taki szybki rozwój i zaskakujący jego wynik! Loren
Eiseley,
antropolog, stwierdza, że rozwój mózgu nie przebiegał równolegle z ogólną
ewolucją ludzkości.
Pisze on: “Najdziwniejsze jest to, że człowiek w ogóle mógł się pojawić i że
stało się to w
rekordowo krótkim czasie. To jest ewenement, od którego można dostać zawrotu
głowy, który nie
ma równego sobie... Jak do niego doszło, pozostaje tajemnicą." W tym kontekście
Eiseley uważa
naturalną selekcję za możliwą do przyjęcia. Lecz równocześnie mamy tu do
czynienia ze
“zmiennym kaprysem"; nie z prawem, a z fenomenem, ustalającym własne prawa dla
każdej epoki.
“Dziś wiemy, że świat jest nie ograniczony w czasie i nieprzewidywalny."
I mózg, ów biologiczny fenomen, powstał w jednej chwili - mierząc skalą
historycznego rozwoju
Ziemi - jak błyskawica z bezchmurnego nieba, bez towarzyszących jej zjawisk.
“Ica, Ica!" - słyszymy, wyrwani nagle z rozważań i przeniesieni do
rzeczywistości. Kierowca
niecierpliwi się, bo jeszcze półprzytomni zbyt wolno znajdujemy nasze bagaże i
opuszczamy
autobus. Siadamy na zniszczonej ławce na Plaża de Armas, by rozejrzeć się
najpierw w
najbliższym otoczeniu i oprzytomnieć. Podróż w krainę fantazji podczas jazdy
przez pustynię
zawiodła nasze myśli w zupełnie inny wymiar.
Nie zauważyliśmy wcale, jak w czasie jazdy zmieniał się powoli mijany krajobraz,
przechodząc z
pustyni w małe miasteczko, w pulsującą życiem oazę zieleni, każącą szybko
zapomnieć przebytą
pustynię. Tłumek, wypełniający wąskie ulice, cieszył się wyraźnie z obecności
obcych, choć nie
wiedział, czego tu szukaliśmy. Ica nie była jeszcze atrakcją turystyczną, chyba
ż
e dla kogoś, kto
słyszał lub czytał o prywatnym muzeum dra Cabrery. Dla większości jej
mieszkańców to jednak
ż
aden powód dla odbycia tak dalekiej podróży.
Miasto Ica założone zostało przed czterema wiekami przez don Jeronima Cabrerę, w
prostej
linii przodka dra Cabrery. Dla nas, którzy przybyliśmy tu bezpośrednio z pampy,
było to miasto-
oaza w wiosennej szacie bardzo miłą niespodzianką. Wydawało się nam ogromnym
bukietem
wetkniętym w piasek pustyni. Najbliższa miejscowość leży w odległości dwóch
godzin jazdy
samochodem, ale Ica kwitła. Kwitła i nie pozwalała myśleć o otaczającej ją
pustyni.
Z doktorem Cabrerą kontaktowaliśmy się telefonicznie już wcześniej, jeszcze z
Niemiec.
Oczekiwał nas już na przystanku. Wiedzieliśmy od niego, że będzie nam
towarzyszyła para
turystów z Hiszpanii. To nam oczywiście nie przeszkadzało.
Przywitanie było krótkie, poprawne i rzeczowe jak partnerów w interesie. W
przeciwieństwie do
pułkownika Chioino, Cabrera nie interesował się specjalnie ani nami, ani celem
naszej podróży.
Bez żadnego wstępu zaprowadził nas do pomieszczenia zapełnionego
najwspanialszymi okazami
z jego zbiorów - o czym zresztą dowiedzieliśmy się dopiero później. Wchodząc
potykaliśmy się o
kości kręgowe dinozaurów. Wkroczyliśmy w zdumiewający świat, który obezwładnił
nas od
pierwszego z nim zetknięcia.
Spojrzenia nasze wędrowały chciwie od kamienia do kamienia, by możliwie jak
najwięcej objąć,
zapamiętać i zrozumieć. Świat kamieni, wynurzony z mroku prehistorii, ukazywał
obrazy
wprawiające nas w zdumienie i budzące niedowierzanie. Jakże trudno opisać to
uczucie, jak
wszystko zresztą, co potocznie nazywamy “przeżyciem". Zdarza się wiele
szczególnych sytuacji w
ż
yciu, które trzeba przeżyć, aby potem je opisać.
Doktor Cabrera zajął się Hiszpanami, więc mieliśmy okazję ochłonąć z pierwszego
wrażenia,
przyjrzeć się gospodarzowi i zainstalować magnetofon na jego biurku. Czuliśmy,
ż
e ten człowiek
nie jest marzycielem ani fantastą.
Mentorskim, poważnym tonem mówił właśnie o podziale kamieni na serie: “Kamienie
mają
różne rozmiary, barwy i ciężary. Mniejsze ważą 15 do 20 gramów, a większe do 500
kilogramów.
Niektóre są szare, inne znów czarne lub żółte, a kilka z nich ma czerwonawy
odcień. Te małe
można by pomylić z pospolitymi otoczakami, znajdowanymi na plaży czy w korytach
rzek."
Kamienie Cabrery są bardziej kruche od krzemienia. Upuszczone na ziemię pękają,
rozpadają
się, ale mają większą gęstość niż krzemień.
- Ciągłe zajmowanie się nimi pozwoliło mi nieco poznać znaczenia zaszyfrowane w
rytach. Od
pierwszej chwili czułem, że tu nie wystarczy sama kontemplacja, jak nad zwykłymi
dziełami sztuki.
Już tylko staranne przyglądanie się kamieniom wywoływało dziwny niepokój. Byłem
przekonany,
ż
e pokrywające je ryty wykonano w określonym celu. Sądziłem, że były jakimś
przesłaniem. Nie
mogłem pozbyć się tej myśli. Stopniowo zacząłem podejrzewać, że zawierają
elementy jakiegoś
pisma, tyle że odmiennego od znanych nam form. Rodzaj pisma, w którym figury
symbolizują
przedmioty, fakty, jakości, czyny i wydarzenia. Odtąd poświęciłem się próbom
wyjaśnienia tego
systemu i doszedłem do wniosku, że mam do czynienia ze szczególną biblioteką.
Nazwałem ją
“kamienną biblioteką" - “lito biblioteką".
Zastanawiał się chwilę i kontynuował.
- Aby dotrzeć do treści przesłania i uniknąć jego zniekształcenia, próbowałem
zgromadzić jak
największą liczbę kamieni. Nie widziałem dwu jednakowych rysunków! Fascynujące!
Czułem się
tak, jakbym zbierał rozproszone karty książki czy tomy biblioteki. Powtarzam:
wypowiedzi na
kamieniach można ugrupować w serie.
- To znaczy, że nie uważa pan tych rytów za sztukę zdobniczą, ale za rodzaj
pisma - odważył
się przerwać doktorowi jeden z Hiszpanów.
- Z początku tak - brzmiała odpowiedź. - Ale później byłem prawie pewny, że nie
mamy tu do
czynienia z jakąś formą sztuki określonej kultury. Pismo wielu, jeżeli nie
wszystkich, cywilizacji
rozwinęło się przecież z symboli obrazkowych. Proszę tylko pomyśleć o kulturze
Egipcjan czy
Majów, którzy posługiwali się hieroglifami lub też pismem obrazkowym. Również
chińskie i
japońskie znaki pisarskie należą do tego rodzaju pisma, choć w bardzo
abstrakcyjnej postaci. A
przecież kultury te uznano za starsze od kultury Inków czy Preinków.
- Ale niektórzy badacze twierdzą, że Preinkowie i Inkowie w ogóle nie znali
pisma - odezwał się
znów od ważny Hiszpan.
- To prawda. Wnioskuję przeto, że ryty na kamieniach wyobrażają jakieś prapismo
sprzed fazy
uabstrakcyjnienia, które pochodzić może tylko z epoki poprzedzającej Preinków i
Inków.
Ta archaiczna forma pisma mogłaby składać się z symboli o konkretnym znaczeniu.
Z każdą
nową zdobyczą i w trakcie porządkowania zbiorów w serie, znaki wiązały się w
coraz pełniejszy
obraz. Wyłaniały się całe szeregi tematyczne: astronomiczny, botaniczny,
antropologiczny, ko-
munikacyjny, rytualny, myśliwski, rybacki itd.
Nasuwało się nam mnóstwo pytań. Na wszystkie otrzymaliśmy w ciągu następnych dni
cierpliwe
i przyjazne odpowiedzi. Doktor Cabrera nie wzbraniał się, nie umykał przed
ż
adnymi drażliwymi
tematami. Czasem tylko prosił, by nie publikować pewnych poufnych informacji,
gdyż uważał, że
na to za wcześnie. Podkreślał, że biblioteka stoi otworem przed każdym, kto ma
poważne wobec
niej zamiary.
- Należy zauważyć - podjął po kolejnej przerwie wątek - że przedstawione
postacie ludzkie mają
odmienne proporcje fizyczne w porównaniu ze współczesnym człowiekiem, a więc też
inne niż u
Inków i Preinków, należących do naszej cywilizacji. Zwróciłem uwagę, że głowy
pewnych postaci
nosiły ozdoby podobne do inkaskich, porównywalne z przybraniem “trzech piór",
noszonych przez
szlachetnie urodzonych i władców. Również zwierzęta były niby podobne, a jednak
nieco różne od
znanych nam gatunków.
Sądziłem najpierw, że są to bajkowe postaci z mitologii tej kultury. Jednak po
przewertowaniu
obszernej literatury paleontologicznej stwierdziłem, że wyobrażenia zwierząt na
moich kamieniach
były identyczne z wymarłymi prehistorycznymi gatunkami. Na kamieniach widać, np.
konie i lamy
pięciopalczaste, niedźwiedzie olbrzymy z rodziny leniwców, alticamellusa (ssak z
głową i szyją
ż
yrafy, a ciałem wielbłąda), megacerosy (olbrzymie jelenie), mamuty i
(prehistoryczne słonie),
diatrymy (olbrzymie mięsożerne ptaki biegające) i wiele innych.
W tym miejscu chciałbym przypomnieć o odkryciu (w 1920 roku) przez
peruwiańskiego
archeologa, Julia C. Tello, pięciopalczastych lam, zdobiących ceramikę o
wyraźnych wpływach
Tiahuanaco. Wiadomo, że była to cecha wymarłych przed 40 milionami lat
prehistorycznych lam.
Dzisiejsze lamy zaś są, jak państwo pewnie wiedzą, zwierzętami parzystokopytnymi.
Naukowcy
tłumaczą, jakoby przedkolumbijscy artyści chcieli w swej fantazji upodobnić lamy
do człowieka.
Wykluczają współistnienie ludzi z tymi zwierzętami. Kilka lat później Tello
znalazł również w tych
samych pokładach skamieliny pięciopalczastych lam. Paleontolodzy i archeolodzy
nie mogli dłużej
wykluczać równoczesnego występowania człowieka i zwierząt kopytnych, ale
znaczenie tego faktu
zdają się dalej ignorować.
Po tym stwierdzeniu dr Cabrera spojrzał na nas znacząco, nim po efektownej
przerwie podjął
wykład:
- Dla mnie było to jednoznaczne: te oto kamienie nie mogą być dziełem ani Inków,
ani
Preinków. Ludzie, którzy te kamienie grawerowali, musieli żyć w epoce sięgającej
w daleką
przeszłość - dużo bardziej odległą, niż na to wskazują dotychczasowe poglądy na
temat historii
ludzkości.
Długo nie mogłem ustalić rzeczywistego wieku tego rodzaju ludzkiego, choć wiele
godzin
spędzałem na badaniu zbioru. Aż pewnego dnia wykopano kilka kamieni, pokrytych
rytami
niedwuznacznie wyobrażającymi dinozaury. Pierwszy z tej nowej serii przedstawiał
istotę, która
bez wątpienia jest stegozaurem. Kolejne kamienie pokryte były podobnymi
rysunkami -
tyranozaurów, brontozaurów, triceratopsów i lambeozaurów. Ale według
paleontologów wielkie
dinozaury żyły w epokach, w których o człowieku nie można nawet pomyśleć. - Tu
przerwał, chcąc
spotęgować efekt swej wypowiedzi.
- Ale jak wobec tego wytłumaczyć ich obecność na rysunkach w towarzystwie
człowieka lub
istot podobnych do człowieka? Na licznych kamieniach powtarza się obecność ludzi
obok tych
prehistorycznych zwierząt. Czy to znaczy, że człowiek pojawił się na Ziemi przed
100 milionami
lat? Wszystkie teorie i koncepcje dotyczące przeszłości człowieka, są zgodne co
do tego, że
człowiek istnieje dopiero od 40 do 250 tysięcy lat. I że w żadnym razie nie może
mieć więcej niż
milion lat. - Cabrera zgasił powoli papierosa, spojrzał na nas, chyba już
zmęczony i kontynuował:
- Nie przyszło mi łatwo wysunąć taki wniosek. Nie mogłem przecież dać się
ponieść fantazji.
Prawdą jest, że na kamieniach występuje człowiek w towarzystwie dinozaurów z
mezezoiku,
prawdą jest także, że wyryte wyobrażenia są zadziwiająco podobne do wymarłych
prehistorycz-
nych zwierząt. Ale ja chciałem mieć pewność. Musiałem wiedzieć dokładnie! Ryciny
mogły
przecież przedstawiać baśniowe istoty, wytwór fantazji człowieka, który nigdy
nie widział tych
zwierząt. Dziś wiem, że tę możliwość mogę wykluczyć. Trudno wyobrazić sobie, że
intuicja
artystyczna człowieka mogłaby doprowadzić do stworzenia realnego obrazu
wymarłych gatunków
z określonej epoki rozwoju Ziemi, gdy wiadomo, że egzystencja tych stworów znana
jest nam
stosunkowo od niedawna. - Mówca zdawał się docierać do kulminacyjnego momentu.
Zbliżając się
do ko lejnego eksponatu wyjaśniał:
- Na jednym z dużych kamieni znalazłem dowód! Do wód na to, że człowiek, który
był twórcą
kamieni z Ica, musiał żyć obok wielkich gadów mezozoiku. Na tym szczególnym
kamieniu widzimy
opisany cykl biologiczny jednego z dinozaurów. Jak można było tego dokonać bez
odpowiedniej
wiedzy z dziedziny fizjologii i biologii, którą nabywa się drogą bezpośredniej
obserwacji oraz
odpowiedniego przygotowania teoretycznego. Już tylko ten jeden kamień godny
byłby całej
rozprawy!
Odtworzona ilustracja ze starej ceramiki z kultury Mochica sprzed 2 tysięcy lat
wydaje się na pierwszy rzut oka
zwykłym ornamentem. Po bliższym przyjrzeniu się jej można rozpoznać naukowo
przedstawioną metamorfozę.
Według dra Carery jest to cykl rozwojowy stegozaura. Możliwe, że jakiś pokryty
wyobrażeniami Kamień posłużył
artyście za wzór.
II. Pamięć kamieni
Uniwersalną prawdę może podważyć jeden pojedynczy przypadek. Chcąc obalić
twierdzenie,
ż
e wszystkie kruki są czarne, nie trzeba dowodzić, że takie są. Wystarczyłby
jeden biały kruk.
William James
Zdumieni i zmieszani siedzieliśmy w cieniu na tarasie hotelu “Turistas",
spoglądając na siebie z
zakłopotaniem. Nie ustępował dziwny ucisk w żołądku, paraliżował nasze ruchy,
podczas gdy
różnorodne myśli krążyły nam po głowie. Czy to wszystko wyrafinowany blef,
sprytnie zainsce-
nizowane przedstawienie? Południowoamerykańska bajka wymyślona przez
fanatycznego
patriotę, który chce dowartościować własną ojczyznę? Człowiek miałby żyć
jednocześnie z
dinozaurami? Czy nasza wiedza paleontologiczna ma tyle luk, a może w ogóle jest
niewiele warta?
Czy będziemy zmuszeni przyjąć niespodziewanie do wiadomości, że pochodzimy od
nieznanej
dziś linii bocznej ludzkości? Czy ów człowiek żył rzeczywiście w czasach, gdy
opancerzone,
prehistoryczne zwierzęta dominowały przez 140 milionów lat na Ziemi? Czy cała ta
cywilizacja
znikła tak nagle w nie wyjaśniony sposób, jak wyginęły dinozaury?
Co na to archeologia?
Ona niestety nie dysponuje żadnymi dostatecznie ważnymi znaleziskami, a tym
bardziej żadną
zdecydowaną koncepcją, która byłaby zadowalającą odpowiedzią na pytanie o
pierwszych
mieszkańców Ziemi. Ma do dyspozycji - obok nielicznych skamieniałości ze świata
roślin i zwierząt
- jedynie kilka kości ludzkich, narzędzi z epoki kamiennej, malowidła jaskiniowe
i megality.
Znaleziska te informują wprawdzie o podstawowych zajęciach człowieka
prehistorycznego, o
polowaniach, rybołówstwie, rytualnych zwyczajach, ale nie mówią niczego o
osobowości ich
twórców.
W sumie niewiele wiemy dziś o przeszłości człowieka. Czy nie do pomyślenia
byłoby, że
człowiek prehistoryczny potrafił więcej, niż tylko ociosywać prymitywne
narzędzia i wędrować od
jednej jaskini do drugiej, by pokrywać je malowidłami. Czy trzeba będzie napisać
historię ludzkości
od nowa?
Naukowcy datują pierwszy technologiczny krok człowieka, czyli odwrót od
prymitywnego życia,
na okres paleolitu, który do dziś uważany jest za wyjątkową i zagadkową epokę w
historii rozwoju
ludzkości. Wydarzenia tej epoki pozostają z wielu względów wielką niewiadomą.
Nadal nikt nie wie
dokładnie, kiedy i jak Homo sapiens zastąpił neandertalczyka. Co stało się z
neandertalczykami?
Czy mieli własny język?
Zupełnie niezrozumiałe jest i pozostaje nie wyjaśnione, dlaczego nie stworzyli
ż
adnych dzieł
sztuki i dlaczego zmiany nastąpiły wszędzie jednocześnie. Czy niektóre ze
znalezisk pochodzą
może z jakiejś odległej przeszłości, z ostatniej fazy nieskończenie wolnego
regresywnego procesu
praludzkości? Czy są one pozostałością z epoki upadku, o której pamięć zaginęła
w mroku
dziejów?
Archeolodzy postępują niekiedy całkiem niefrasobliwie. Weźmy pod uwagę przypadek
oficjalnej
interpretacji skamielin powstałych w różnych epokach dziejów. W rozwoju narzędzi
upatruje się
analogii do rozwoju ludzkiej inteligencji. To powszechnie akceptowana teoria,
chociaż australijski
praczłowiek, bez wątpienia nie Homo sapiens, temu przeczy. Ten inteligentny
niewątpliwie czło-
wiek używa od tysiącleci narzędzi z epoki kamiennej, z wyjątkiem bumerangu
(anachronicznie
“nowoczesnego" narzędzia), którego wyrafinowana konstrukcja ma niewiele
wspólnego z
narzędziami epoki kamiennej. Następny wyjątek stanowią nomadowie Birhor w
Indiach, głusi na
wszelkie obce wpływy, żyjący nadal jak w epoce kamiennej. Skutecznie wzbraniają
się przed
przyjęciem ubioru, żywności, alkoholu, lekarstw, metali, a nawet języka
otaczającego ich świata.
Jak wyjaśnić rozwój ich dalekiej od prymitywizmu inteligencji? Może inteligencja
rozwijała się
niezależnie od wpływów zewnętrznych, była obecna wcześniej, niż dotąd
przypuszczano?
Oficjalne źródła mówią niewiele na ten temat. Nie chodzi jednak o niekompetencję
archeologii,
a raczej o skąpy zasób wykopalisk, którymi dziś dysponujemy. Można tylko mieć
nadzieję, że w
przyszłości zdobędziemy więcej informacji tego rodzaju, jakich dostarczył
“człowiek z Mouillans".
Jego ślady odkryto na wybrzeżu Algierii i Maroka w trakcie poszukiwań śladów
neandertalczyka.
Człowiek z Mouillans był fizycznie i kulturowo jedyny w swoim rodzaju. Metodą
znaczenia węglem
radioaktywnym 14C określono jego wiek na 12 tysięcy lat. W różnych miejscach
znaleziono i
zbadano groby grupowe, w których pochowano około setki zmarłych. Archeolodzy
dyskutują odtąd
o zagadkowym pochodzeniu tych ludzi, o ich nagłym pojawieniu się i ich
absolutnie nowym,
skomplikowanym i rozwiniętym sposobie obróbki narzędzi. Nigdzie na Ziemi nie
znaleziono
podobnych form z tej epoki.
Na dodatek znaleziono, w tych samych pokładach archeologicznych, szczątki
zwierząt obcych
na kontynencie afrykańskim. Odkrycie jest tym bardziej niewiarygodne dlatego, że
człowiek z
Mouillans posiada największą z dotychczas znanych masę mózgową - średnia
objętość wynosi aż
2300 cm3. Objętość mózgu współczesnego człowieka wynosi tylko 1400 cm3. Jeszcze
bardziej
fascynujący od niewytłumaczalnej pojemności mózgowej owego człowieka jest,
zdaniem Arthura
Keitha, angielskiego anatoma, stosunek wymiarów czaszki i twarzy. Podstawa
czaszki była
bardziej zaokrąglona niż u współczesnego człowieka, to znaczy, że człowiek z
Mouillans zachował
w dorosłym życiu kształt czaszki dziecka. Mózg spoczywał na niezmiennie dużej
podstawie
czaszki i rósł w górę. W ten sposób powstało wysokie czoło nad głęboko
osadzonymi oczami.
Podczas gdy czaszka się powiększała, twarz pozostawała dziecięca - z małą żuchwą
i drobnymi
zębami, jednakże bez zębów trzonowych, które według kraniologów znikną
prawdopodobnie
również w dalekiej przyszłości u człowieka współczesnego. Rysy jego twarzy były
delikatne,
współczesne i nawet w porównaniu z kaukaską rasą w niczym nie przypominały
mocnej czaszki
negroida. Stosunek wymiarów mózgu i czaszki twarzy człowieka z Mouillans wynosił
pięć do
jednego. Liczby te podkreślają znaczenie “modernizacji" twarzy. Zjawisko
dziecięcych rysów przy
wydłużonej czaszce nazywa się naukowo pajdomorfizmem. To znacząca cecha
zmodernizowanego człowieka. Wydłużone dzieciństwo sprzyja rozwojowi mózgu.
Uogólniając
można powiedzieć: im dłuższe dzieciństwo, tym bardziej rozwinięta dana
cywilizacja. Ale ani jego
przeszłość, ani oznaki innej kultury, nic z jego otoczenia nie wyjaśnia fenomenu
człowieka z
Mouillans. Jakikolwiek by on jednak nie był, wiadomo jedynie, że zaludniał tylko
przybrzeżne
pasmo kontynentu i zniknął tak nagle, jak się pojawił.
Czy człowiek z Mouillans to może rozbitek z przyszłości? Doktor Dreman z
uniwersytetu w
Capeto tak to widzi: “Jest ultranowoczesny. Ma o całe niebo lepiej rozwiniętą
czaszkę niż człowiek
współczesny. Chcę powiedzieć, że jest ona mniej małpopodobna, niż aktualne
czaszki obecnie ży-
jących ludzi." Właściwie ów człowiek z Mouillans nie powinien w ogóle istnieć ze
swym wysokim
czołem i drobną budową kostną. Należy raczej do dalekiej przyszłości, jakby
pojawił się jeden do
dwóch milionów lat za wcześnie. W publikacjach naukowych znajdziemy niewiele na
jego temat.
Jest niewiarygodny.
Każde nowe znalezisko każe cofnąć datę pojawienia się człowieka. Nawet założenie,
ż
e
ludzkość liczy dwa miliony lat, a może nawet więcej, stało się bardziej do
przyjęcia niż - jak to
sugerują kamienie z Ica - współistnienie człowieka i dinozaurów.
Dla nas jasne było od początku, że tej sprawy nie można pominąć milczeniem. Tak
samo nie da
się zapomnieć o prostym fakcie, że człowiek pozostaje zagadką bez zadowalającego
rozwiązania.
Pomyśleć tylko, że nowoczesny człowiek - astronauta, fizyk atomowy, genetyk czy
obliczający
wymiary czarnych dziur we wszechświecie - ma tę samą budowę ciała, taki sam mózg
jak
człowiek, który wykonał malowidła na ścianach jaskiń w Lascaux i Altamirze przed
40-20 tysiącami
lat. Jedyne co się może zmieniło to jego pojęcie wartości, które w konsekwencji
wpływa na otacza-
jący go świat. Cechy fizyczne dowodzą jednak, że jest on prawdopodobnie czymś
więcej niż tylko
efektem bezpardonowej walki o przetrwanie. Jego delikatna skóra i nieowłosione
ciało, delikatna
czaszka i cały organizm; wszystko zdaje się służyć mózgowi w podtrzymaniu
istotnych czynności.
To wszystko zdaje się przemawiać za tym, że natura ma jakieś nieznane zamiary
wobec niego.
Może chodzi o samo zgłębienie, poznanie własnego ja, zdobycie osobistego
doświadczenia. A
może to coś w rodzaju “nacisku ewolucyjnego" po podróży poznawczej w niezbadane
obszary
uniwersum?
Doktor Cabrera już nas oczekiwał. Tym razem byliśmy sami bez Hiszpanów. Zaraz na
wstępie
zwrócił nam uwagę na żółtawy kamień o prawie metrowej średnicy, ważący pewnie ze
200
kilogramów i ozdobiony wypukłym reliefem. Był to jeden z najpiękniejszych okazów.
-
Badałem ten kamień ciągle od nowa. To, co tu widzimy, to stegozaur,
opancerzony jaszczur
ż
yjący w jurze przed 140 milionami lat. - Jego długie palce prawie
pieszczotliwie dotykały detali
wyobrażających płytki kostne stwora. - Na tym reliefie widać wyraźnie podłużny
rząd ochronnych
płytek kostnych na grzbiecie zwierzęcia. Można rozpoznać również wyraźnie na
ogonie trzy kolce,
będące jego obroną.
Mówiąc dotykał odpowiedniego detalu na kamieniu. Na reliefie o wysokości od
dwóch do trzech
centymetrów widniały dwa różnej wielkości stegozaury - z lewej i z prawej - obok
nich zaś kilka
mniejszych jaszczurów i jaja.
-
To, co państwo tu widzą, to cykl rozwojowy stegozaura. Obok samiczki - to
mniejsze zwierzę
z nieco dłuższą szyją - widzą państwo metamorfozę larwy.
Rozpoznawaliśmy na powierzchni kamienia szereg łączących się ze sobą figur. Na
początku
postać larwalna Podobna do kijanki. Po niej postać o dwu dodatkowych
odnóżach i na końcu mały gad o czterech kończynach podobny do salamandry.
Przypominało to ilustracje Mauritsa Cornelisa Eschera, przedstawiającego
obserwowane
zjawiska w zbieżnej perspektywie. Innych podobieństw do sztuk pięknych nie
znaleźliśmy.
-
Te następujące po sobie postacie ilustrują znane biologiczne zjawisko
nazywane
metamorfozą. To zdumiewające odkrycie, bowiem paleontolodzy twierdzą, że
dinozaury
rozmnażały się tak jak współczesne nam gady, a to znaczyłoby, że wykluwały się z
jaj.
Metamorfoza natomiast jest cechą charakterystyczną płazów ziemnowodnych, które w
odróżnieniu
od gadów przechodzą po wy kluciu się metamorfozę od larwy do dorosłej postaci
osobniczej.
Po wystudiowanej pauzie dr Cabrera kontynuował:
- Na tym znów kamieniu przedstawiono wyobrażenie nieznanego do dziś procesu
rozwojowego
gadów. Nikt nie mógłby czegoś podobnego pokazać bez osobistego poznania. Po
rozszyfrowaniu
tego kamienia stwierdziłem ze zdumieniem, że i na licznych dalszych
egzemplarzach wyryto
biologiczne cykle na przykład: tyranozaura, parazaurolofusa, lambeozaura,
brontozaura i
triceratopsa.
- Ile różnych dinozaurów odtworzono na pańskich kamieniach? - zapytałem.
Doktor Cabrera zdawał się oczekiwać tego pytania. Odpowiedział bowiem bez
zastanowienia:
-
Zidentyfikowałem dotychczas trzydzieści siedem różnych Sauropsida, o
cechach znanych
paleontologom. Są między nimi również nieznani przedstawiciele. Zdarza się, że
jakiś gatunek jest
w pełni “opisany" na większej liczbie kamieni, a w innych przypadkach zdaje się
brakować kamieni,
które mogłyby taki cykl przedstawiać.
Tu na przykład mogą państwo rozpoznać wycinek zamkniętego cyklu agnatusa
(Agnatha)4.
Cały cykl obejmuje 205 kamieni. Po dokładnej obserwacji odkryłem, że to jeden
człowiek owej
prastarej cywilizacji wyrył na poszczególnych kamieniach pojedyncze etapy
metamorfozy tej
praryby. Cykl ten był dla archeologów czymś nieznanym, bo zbyt mała liczba
skamielin daje słabe
wyobrażenie o wyglądzie agnatusa.
Przypomnieliśmy sobie, że niewiele wiadomo o zabarwieniu prehistorycznych
zwierząt i równie
mało o wydawanych przez nie dźwiękach. Doktor Cabrera przerwał jednak nasze
myśli i
przekonywał dalej:
- Kamienie te nie tylko dowodzą, że twórca owych ilustracji żył w tym samym
czasie, co
przedstawione przez niego zwierzęta. Świadczą również o tym, że musiał posiadać
wysoko
rozwiniętą inteligencję, skoro był w stanie przedstawić z taką precyzją
skomplikowany obraz bio-
logicznego procesu reprodukcji. Do mojego zbioru należy też 48 kamieni
wyobrażających cały cykl
rozmnażania się megachiroptera5. Ten olbrzymi nietoperz żył - proszę zwrócić
uwagę - przed 63
milionami lat! Kamienie dowodzą, że megachiropter nie rozmnażał się jak ssaki,
jak chcą
paleontolodzy, lecz podobnie jak ptak. Muszę
Agnatha - bezszczękowe praryby, z których wywodzą się archaiczne ryby i
chrzęstnoszkieletowe (rekiny).
Megachiropter (zwany w literaturze polskiej psem latającym) - olbrzymi nietoperz
z mezozoiku.
Ten przodek 900 różnych dzisiejszych rodzajów jest jeszcze mało znanym
zwierzęciem.
Prawdopodobnie posługiwał się już bardzo precyzyjną echolokacją. Od epoki eocenu
nie zmieniły
się jego zdolności latania. Natomiast różne odmiany rozwijały echolokację
niejednakowo, w
zależności od sposobu zdobywania pożywienia. Większość nietoperzy jest
owadożerna. Są święt-
ymi myśliwymi, żadna raz upatrzona ofiara im nie ujdzie. W świecie wyobrażonym
na kamieniach
trafić można często na megachiroptery, niezależnie od Przedstawień ich cyklu
biologicznego i w
ś
cisłym związku z ważnymi symbolami, dowodzi, że przez dłuższy okres musiały
pełnić ważną
rolę.
Muszę przyznać, że sam byłem bardzo zaskoczony i zdziwiony tym odkryciem.
Napięcie w twarzy mówcy podkreślało doniosłość jego wypowiedzi.
- To, co moje kamienie wyjawiają, nie zgadza się z tym, co mówiłem na wykładach
z
antropologii i biologii na uniwersytecie w Ica. Byłem przeto zdecydowany
skorygować stan mojej
wiedzy. Zacząłem od podania wszystkiego w wątpliwość: kamienie, oficjalną naukę
i powszechnie
przyjęte teorie na temat ewolucji życia.
Minęło - drobiazg - około 300 milionów lat od pojawienia się tych jedynych w
swoim rodzaju
fantastycznych, olbrzymich zwierząt, ale dopiero od 180 lat wiemy o ich
istnieniu. Pierwszym
znaleziskiem były zęby jakiegoś wymarłego gatunku, które uznano najpierw za zęby
skamieniałego
nosorożca. Musiało upłynąć nieco czasu, nim rozświetlono cokolwiek
nieprzeniknioną ciemność
minionej epoki. Stwierdzono, że planeta nasza przechodziła zapewne okres
niezwykłej aktywności
geologicznej. Oceany pochłonęły całe kontynenty i uwolniły je niespodziewanie.
Wybuchy
wulkanów wstrząsały skorupą ziemską. Wszelkie stworzenia musiały dopasowywać się
do nowych
warunków, inaczej ginęły. Dinozaury przemierzały kontynenty w poszukiwaniu
pożywienia i
przestrzeni do życia. Ślady ich wędrówek prowadzą od Azji czy Afryki do Ameryki
i z powrotem.
- W jurze nastąpił gwałtowny napór oceanów na całej planecie. Wyżej położone
połacie i części
dzisiejszych wzniesień znajdowały się pod wodą, która osiągała ciepłotę
dzisiejszych mórz
południowych. Przez pofałdowanie skorupy ziemskiej powstawały niższe łańcuchy
górskie.
Równocześnie zatonęła zachodnia część południowoamerykańskiego kontynentu, a
północna
Europa zamieniła się w archipelag małych wysp i półwyspów. To wyjaśnia fakt,
dlaczego
znajdowano tu nieliczne skamieliny.
Nastąpił okres wegetacji niskich roślin. Zamulone rzeki, rwące potoki, małe i
duże jeziora oraz
mokradła przecinają pierwotne lasy i rozległe równiny. Pojawiają się rośliny
kwiatowe, jedno- i
wieloletnie.
Nie było różnic klimatycznych między strefami Ziemi, a to sprzyjało urodzajowi
palm, sosen,
bambusów, akacji, kasztanowców i niezliczonych tropikalnych i subtropikalnych
roślin od
Grenlandii po Antarktydę. Nawet na dalekiej północy, w cieniu bujnych paproci,
rozwijały się pąki
gigantycznych magnolii i wspaniałych sekwoi. Równie bujnie rosły krzewy laurowe,
banany i
drzewa kamforowe. Wszystkie one pozostawiły odciski liści w kamieniach. Wokoło
rosło wszystko;
Ziemia była rajem dla każdego gatunku. W bagnach żyły nie hipopotamy, a
dinozaury o wadze
dziesięciu słoni. Formowały się góry. Andy, Góry Skaliste, Alpy i Himalaje
nabierały kształtów.
Warstwy tektoniczne Wyżyny Nazca aż do Tiahuanaco zostały wypiętrzone niczym
potężne bloki i
tak trwają do dziś - nie uwzględniając erozji. W wyniku tych gwałtownych ruchów
tektonicznych
Australia przeżyła krótką epokę lodowcową.
Ale lasy palm, dębów i topoli rozciągały się jak dawniej, od Alaski do Afryki.
Dzisiejsza pustynia
Gobi, Mongolia i Rosja były ulubionymi terenami życia wielkich dinozaurów.
Kolosy te o maleńkim,
kilkugramowym mózgu w dziesięciotonowym, opancerzonym ciele o długości od 8 do
40 metrów i
wysokości od 4 do 12 metrów, z setką zębów w paszczy, potrzebowały około 200 lat
ziemskich,
aby osiągnąć ostateczne wymiary.
Chociaż kości dinozaurów rozproszone były na Ziemi od 250 milionów lat, nie
wiedziano o ich
istnieniu aż do 1841 roku. Różne dinozaury władały całą Ziemią.
Obok mozazaurów (Mosasauria) przedstawicieli grupy olbrzymich jaszczurów wodnych
z górnej
kredy, osiągających długość do 15 metrów, żyły już wówczas liczne żółwie i
krokodyle. Na
wybrzeżach egzystowały inne duże dinozaury, jak na przykład łagodny trawożerny,
dwudziesto-
metrowy iguanodon, podobny do współczesnego legwana. Wnet też pojawił się w
Ameryce
trachodon, który mimo wachlarzowatych płetwonóg poruszał się szybko i z gracją
tancerza. To
dziwne stworzenie miało charakterystyczny pysk w kształcie dzioba kaczki, głowę
jak wiolonczela i
bardzo dobrze czuło się w wodzie.
ś
ył wówczas też stegozaur. Miał potężne, podobne do słoniowych nogi, wysoko
ułożone biodra,
a nisko opuszczoną głowę ciągnął prawie po ziemi. Na wygiętym łukowato grzbiecie
wzdłuż
kręgosłupa sterczały dwa rzędy olbrzymich podwójnych płytek kostnych - niczym
zęby piły.
Potężny ogon kończył się czterema dużymi kolcami.
Jaki sens miało to “przebranie"? - Odstraszanie wrogów? Pewnie tak, bo stegozaur
nie był
agresywny. Swą małą głową nie mógł wyrządzić wielkich szkód. Duża masa i
opancerzenie
stanowiły jego główne cechy. Mózg miał niewielkie rozmiary, był tylko nieco
większy, niż podobny
do guza twór w dolnej części kręgosłupa, sterujący ruchami tylnej połowy ciała.
Twór ten nazwano
drugim mózgiem. A oto triceratops: maleńkie, ledwie stugramowe centrum
sterowania w głowie nie
mogło sprawnie koordynować funkcji dziesięciotonowej masy ciała i kości. Centrum
to ukryte było
pod trójnożnym hełmem tak długim, że chronił głowę i szyję. Triceratops był
krępy jak nosorożec i
osiągał długość 9 metrów. Należał do grupy Ancylosauria [od anchylos -
usztywnienie], której
przedstawiciele posiadali sztywny pancerz chroniący oczy, nos i szyję.
Kopalne czaszki ludzkie potwierdzające teorię ewolucji mózgu ludzkiego. Uwagę
zwraca nietypowa proporcja
między rozmiarami mózgoczaszki i czaszki twarzy u człowieka z Mouillans.
Diplodok (Diplodocus) osiągał długość 25 metrów, ale prawdziwe olbrzymy pojawiły
się dopiero
później, w okresie kredy: Atlantosaurus i Gigantosaurus, których rozmiary może
nam
podpowiedzieć tylko wyobraźnia. śyły także szybkie i agresywne dinozaury
mięsożerne, a wśród
nich tyranozaur był prawdopodobnie najgroźniejszy. W morzach i jeziorach pływały
stada
rybojaszczurów, jak np. masywny ichtiozaur z głową wieloryba.
Dinozaury opanowały nie tylko wody i stały ląd, lecz również powietrze. W górach
gnieździły się
latające gady. Na skrzydłach, osiągających rozpiętość do 15 metrów, unosiły się
majestatycznie
między stromymi zboczami.
Ś
wiat dinozaurów, rozproszonych na całym globie, był dziki i nieujarzmiony.
Jeszcze 180 lat
temu nikt nie przypuszczał nawet, że takie potwory kiedykolwiek istniały na
Ziemi; ich “prototypów"
nie stworzyli najwięksi “geniusze wyobraźni": Leonardo da Vinci czy Bosch.
Leonardo da Vinci
(1452-1519), wszechstronnie utalentowany twórca renesansu, sporządził setki
rysunków ana-
tomicznych i pierwszy rozpoznał w skamielinach szczątki dawno żyjących istot.
Było to nie do
przyjęcia dla epoki, w której żył. Po jego śmierci widziano w tych
niezrozumiałych powszechnie
szkicach wytwory niepojętej fantazji twórczej. Równie niezrozumiali pozostawali
główni przed-
stawiciele sztuki fantastycznej, jak np. Matthias Grunewald (1460/80-1528) i
Hieronim Bosch
(1450-1516), których surrealistyczne postacie “z piekła rodem" uważano za
diabelskie urojenia.
Ale i u nich nie znajdziemy niczego podobnego do dinozaurów.
Tym bardziej zdumiewające są, przekazane przez stare ludy i kultury, nieomal
doskonale
zaprezentowane wyobrażenia olbrzymich zwierząt podobnych do dinozaurów. Na
przeobrażającej
się stale scenie naszej Ziemi występowały one przez 140 milionów lat. W skali
kosmicznej nie jest
to co prawda zbyt długi okres, ale z punktu widzenia biologicznego - dinozaury
ż
yły bardzo długo.
Doświadczyły wielu zmian i przetrwały niejeden kataklizm.
Gdy uświadomimy sobie, że średnia długość życia gatunku wynosi “tylko" 4 miliony
lat, to owe
140 milionów lat istnienia dinozaurów świadczą o ich nadzwyczaj rozwiniętych
zdolnościach
adaptacyjnych. W przeciwieństwie do nich, nam, ludziom i długiemu łańcuchowi
naszych przod-
ków, oficjalna nauka przyznaje najwyżej skromne 8 milionów lat.
Potężne archaiczne dinozaury miały na rozwój i adaptację dużo więcej czasu niż
znacznie
mniejsze ssaki (i późniejsze delikatne antropoidy oraz wrażliwe Hominidae).
Przed 70-50 milionami
lat wymarły dinozaury, ichtiozaury (rybo-jaszczury), plezjozaury (wielkie gady
wodne) i latające
pterozaury. Przyczyny tego masowego wymierania nie udało się wyjaśnić do tej
pory. Z
osiemdziesięciu różnych hipotez żadna nie daje w pełni zadowalającej odpowiedzi.
Dziś wiemy, że procesy genetyczne zapobiegają na ogół wymieraniu gatunku. Jest
wystarczająco dużo przykładów na niepospolicie długi żywot niektórych form,
poczynając od
karaluchów i żółwi, a kończąc na krokodylach i skorupiakach morskich. Wielu
naukowców
przypuszcza, że przyczyną wyginięcia dinozaurów mógł być jakiś podstawowy defekt
genetyczny.
Takim defektem jest między innymi bardzo mały mózg, który u diplodoka stanowił
stutysięczną
część masy ciała. Ten niekorzystny stosunek masy mózgu do całego ciała mógł
doprowadzić do
zbyt wolnej reakcji zwierząt na gwałtowne zmiany środowiska, w porównaniu z
reakcją innych
gatunków o wyższej “genetycznej inteligencji". A dzisiejszy krokodyl, również
bardzo stary
gatunek, ma mózg tylko 5 tysięcy razy lżejszy od całkowitej masy ciała. U słoni
stosunek ten
wynosi 1:1000, zaś u współczesnego człowieka średnio 1:60.
Przyjmujemy więc, że końca dinozaurów należy dopatrywać się w nie sprzyjającym
stosunku
masy ciała do inteligencji sterującej. Posłużymy się tym założeniem w takim oto
rozważaniu:
mechaniczne potwory naszych czasów, jak np.: dalekobieżne pociągi towarowe,
potężne samoloty
i statki kontenerowe, są obsługiwane i sterowane jedynie małym ludzkim mózgiem.
Tu mamy
jeszcze bardziej niekorzystne proporcje między masą sterującą a sterowaną niż u
dinozaurów.
Gdyby owe zależności miały być istotną przyczyną wymarcia zwierząt, to należy
podejrzewać, że
trwanie ludzkości jest poważnie zagrożone. Budując takie monstra, stworzyliśmy
podobne jak u
dinozaurów zależności...
Z drugiej jednakże strony stwierdzono niedawno, że owe prajaszczury - w
przeciwieństwie do
utartych wyobrażeń o niezdarnie stąpających przez bagna potworach z maleńkim
móżdżkiem -
były w rzeczywistości dobrze przystosowanymi, żywotnymi i chyżymi zwierzętami.
Po ich wymarciu
musiało minąć, bądź co bądź, 20 milionów lat, nim pojawiły się inne olbrzymy
(walenie, mamuty,
mastodonty i słonie morskie).
Nowym znaleziskom i postępowi metod badawczych w ostatnich latach zawdzięczamy
zmianę
poglądów na problem dinozaurów. Dawniej nie doceniano ich, obecnie zaś mówi się
i pisze coraz
częściej, że stanowiły one najważniejszą i najbardziej zwycięską grupę zwierząt,
jaka kiedykolwiek
ż
yła na Ziemi. Zaś era mezozoiku nie była ponurym, wulkanicznym, niełaskawym
okresem, lecz
sprzyjającą życiu epoką obfitości, podobną do naszych czasów; z tą różnicą, że
panował wówczas
dużo łagodniejszy klimat. Powinniśmy się przygotować na niejedną jeszcze
niespodziankę,
bowiem nowe światło pada na dinozaury.
Od kilku już lat coraz więcej paleontologów odżegnuje się od tradycyjnych
poglądów, że
dinozaury były nieruchawymi, zmiennocieplnymi stworami - jak dzisiejsze
jaszczurki, których
aktywność zależy od aktualnej temperatury otoczenia. Obecnie już uważa się, że u
dinozaurów
nastąpiło przejście do ciepłokrwistości, że te istoty wytwarzały własną ciepłotę
ciała, by zachować
aktywność w czasie mrozów czy po zachodzie słońca.
Nowa generacja badaczy i najnowsze niespodziewane znaleziska z pustyni Gobi
potwierdzają,
ż
e dotychczasowe rekonstrukcje dinozaurów mogą obejmować co najwyżej średniej
wielkości
gatunki. Do głosu dojdzie niebawem inny przedstawiciel, ultrazaur - gigant o
niewyobrażalnych
rozmiarach. Paleontologia będzie pewnie musiała zrewidować dotychczasowe poglądy
na te
zwierzęta. Warto by usłyszeć, co powiedzą uczeni po zakończeniu badań (do
których wprzęgnięto
komputery i roboty) nad symulacją ruchów dinozaurów. Już wisi w powietrzu
zapowiedź nowej
teorii ewolucji tych zwierząt. 228 milionów lat nieprzerwanego rozwoju różnych
odmian, to długi
okres w historii Ziemi i świadczy on o ogromnej żywotności tego gatunku.
Dziś już prawie nie wątpi się, że dinozaury były szybko reagującymi,
ciepłokrwistymi istotami, że
polowały również nocą i były świetnie przystosowane do zmian klimatycznych.
Jednym z
protagonistów teorii o ciepłokrwistości dinozaurów jest Amerykanin John Homer.
Na znalezionych
przez niego w rodzinnej Montanie kościach, Francuz Armand de Ricques zauważył
typowe
struktury wzrostu charakterystyczne dla ciepłokrwistych.
Bliższe poznanie sposobu życia tych istot potwierdziłoby zapewne tę teorię. Ze
skamielin
można wywnioskować, że wielki jak słoń triceratops żył w dużych stadach, jak np.
bizony na
Wielkich Równinach Ameryki Północnej. Porównania anatomiczne ze słoniem
afrykańskim i re-
konstrukcja muskulatury nóg pozwoliły stwierdzić, że triceratops był
prawdopodobnie bardziej
wytrwałym biegaczem niż dzisiejsze gruboskórne. Sam roślinożerny stanowił łatwy
cel ataków
mięsożernych, podobnie jak gnu, na które poluje lew. Triceratops, aby przeżyć,
musiał być
skocznym i zręcznym biegaczem. Jego jedynym ratunkiem była ucieczka. Dwa
sterczące do
przodu kostne rogi nadoczodołowe i jeden krótki nosowy, tylko groźnie wyglądały,
lecz nie
zapewniały żadnej ochrony. Musiał on także być ciepłokrwisty.
Tradycyjny obraz dinozaurów traci więc stale na wiarygodności. Dinozaury nie
zginęły dlatego,
ż
e rozwinęły mięśnie zamiast mózgu. Były - jak to niedawno odkryto - zwierzętami
stadnymi o
silnym instynkcie społecznym, troszczącymi się o gniazda i młode.
Wiadomo już, że na przykład kaczodziobe dinozaury sprzed 70 milionów lat żyły -
w odróżnieniu
od dzisiejszych gadów - w potężnych koloniach lęgowych (do 10 tysięcy zwierząt).
Kolosy te, o
masie dziesięciu słoni, budowały lejkowate gniazda oddalone jedno od drugiego o
długość ciała
zwierzęcia. W ten sposób nie przeszkadzały sobie w składaniu jaj. Liście
chroniły jaja przed utratą
ciepła. Rodzice karmili młode i ochraniali je, rozpoznawali więc własne
potomstwo.
Takie gniazda z jajami, należące do stada 10 tysięcy zwierząt, znaleziono w
Montanie pod
warstwą lawy. Wspomniane odkrycie utwierdza nas w przekonaniu, że zwierzęta te
natura
wyposażyła w wysoko rozwinięty instynkt rodzicielski; w stadzie panował wyraźny
podział ról,
jakiego nie obserwuje się u dzisiejszych gadów.
Podobną niespodziankę sprawiły badaczom ostatnio iguanodony. Badania tego
rodzaju,
uważanego za odpowiednik współczesnej żyrafy, dały zaskakujące wyniki.
Rozpoznano ruchliwy
kręgosłup, umożliwiający utrzymanie pionowej pozycji ciała, oznaki obecności
ruchliwego,
chwytnego języka i długich, względnie silnych ramion.
David Norman, paleontolog pisze: “Można przypuszczać, że ramiona służyły mu nie
tylko do
zrywania gałęzi i liści, ale wykonywały dużo trudniejszą pracę. Dokładniejsze
badania jego «ręki»
zdają się potwierdzać to przypuszczenie. Szkielet «ręki» wykazuje szereg
dziwnych cech.
Pierwszy palec jest porównywalny z naszym kciukiem i ma bardzo krótką kość
ś
ródręcza,
zrośniętą z przegubem ręki. Palce, drugi, trzeci i czwarty, są raczej
proporcjonalne, każdy z nich
ma długą kość śródręcza, ale kości samych palców są stosunkowo krótkie,
kanciaste i zakończone
dziwnie szerokimi, spłaszczonymi kopytkowato pazurami. Piąty palec jest równie
interesujący.
Dzięki nietypowej kości śródręcza odróżnia się od innych. Jest bardzo ruchliwy i
niczym drugi kciuk
(kolec) połączony jest z «ręką» prawie pod kątem prostym. Jego kości zwężają się,
przechodząc w
ostre zakończenie, sprawiające wrażenie ruchliwego. Ta niewiarygodnie
wyspecjalizowana «ręka»
iguanodona jest czymś unikatowym w całym świecie zwierzęcym. Sztyletowaty kciuk
służył pewnie
do obrony, pod-czas gdy piąty palec stanowił podobny do kciuka aparat chwytny."
“Ręka" ta zdaje
się spełniać podstawowy warunek konieczny do posługiwania się narzędziami -
warunek uważany
za istotny u prymatów. Drugim
warunkiem jest odpowiednia zdolność twórcza, możliwa jedynie dzięki wysoko
rozwiniętemu
mózgowi.
Mówiąc o inteligencji dinozaurów, dochodzimy do wniosku, że im zwierzę
aktywniejsze
anatomicznie, tym bardziej prawdopodobna jest obecność dużego mózgu. Z kolei
duży, rozwinięty
mózg wymaga stałej temperatury ciała dla sprawnego funkcjonowania.
James Hopson z uniwersytetu w Chicago oceniał zawartość czaszek różnych
dinozaurów i
stwierdził: “To interesujące i zaskakujące, że niektóre z małych, zwinnych
Theropoda posiadały
wyjątkowo duży mózg."
Miały one duże, skierowane ku przodowi oczodoły, a ich wysmukłe kończyny
przednie natura
zaopatrzyła w odstający, giętki kciuk. Biolodzy-ewolucjoniści dopatrują się w
tej kombinacji
obecności inteligencji. Takie zwierzęta widziały przestrzennie, mogły “ręką"
łapać przedmioty, a
może i rzucać nimi. Zgodnie ze współczesnym stanem wiedzy, były to najwyżej
rozwinięte
zwierzęta mezozoiku, przebiegłe i ruchliwe, polujące stadami; słowem, społecznie
ż
yjące
ciepłokrwiste istoty. Trzeba ciągle od nowa zaznaczać, że dinozaury były
gatunkiem najlepiej
adaptującym się do środowiska.
Osiągnęły największy biologiczny sukces ze wszystkich gatunków, jakie
kiedykolwiek żyły na
Ziemi. Jedynie współczesne jaszczurki przewyższają je pod tym względem. Przeżyły
one bowiem -
nie zmienione, lub tylko nieco biologicznie zmienione - godny podziwu okres 340
milionów lat.
Dinozaury występowały - jak się obecnie przyjmuje - w 220 różnych rodzajach, co
ś
wiadczy o ich
ogromnym potencjale adaptacyjnym. Liczba ta jest prawdopodobnie dużo większa.
Niektóre z nich
przeżyły przejście od zmienno- do ciepłokrwistości. Oznacza to, że te właśnie
dinozaury, podobnie
jak ssaki, dobrze radziły sobie z zimnem, zachowując ciepłe ciało także i w nocy.
Mogły więc
polować w ciemności.
Należy tu wspomnieć o znaleziskach wilkopodobnych szkieletów z rodzaju
mięsożernego
Cynognathusa, żyjącego już w triasie, przed 230 milionami lat. Te polujące
stadami zwierzęta,
miały puszysty ogon i gęste, podobne do tygrysiego, futro. Ten prehistoryczny
“kot-olbrzym"
osiągał długość do dwóch metrów, był ciepłokrwistym, towarzyskim zwierzęciem.
Tak jak dziś lwy i
gepardy uczył młode polować na trawiastych stepach. Przed wrogami chroniła go
plamista sierść -
ale był gadem - składał jaja.
Nieuchronnie nastręcza się pytanie: czy pojawienie się owego cynognatusa było
wynikiem
zbieżnego rozwoju gadów, podobnie jak w przypadku powstania wielkich kotów?
Efektem ewolucji,
która rozpoczęła się już przed 230 milionami lat, na długo przed pojawieniem się
budzących prze-
rażenie jaszczurów? Nie ma żadnych dowodów na to, że ów “Cy" nie był na etapie
przechodzenia
na wyższy poziom inteligencji.
Szczątki cynognatusa znalezione w Afryce Południowej, w Rosji i Ameryce
Południowej
ś
wiadczą o tym, jak był on rozpowszechniony na Ziemi w epoce, w której istniały
jeszcze
połączenia między dzisiejszymi kontynentami. Cynognatus wymarł. Czy jednak
rywalizacja z
innymi gadami była decydującym czynnikiem jego zdziesiątkowania? Przecież ten
myśliwy stał na
czele piramidy pokarmowej zwierząt, tak jak dziś lew albo wilk.
Niektórzy badacze uważają owo wyspecjalizowanie się i przemianę w rodzaj ssaka
za istotną
przyczynę jego zaniku. Jednak bardziej słuszny wydaje się pogląd, że jak 80%
współczesnych mu
gatunków padł ofiarą okresowego masowego wymierania. Pewne jest, że
ciepłokrwisty
cynognatus, wysoko rozwinięty fizjologicznie, żyjący w triasie, w epoce
79
wielkich płazów, 100 milionów lat przed pojawieniem się potężnych dinozaurów,
stanowi wielką
niewiadomą w historii ewolucji świata zwierząt. Wypada też dodać, że znaczące
skamieliny
przemawiają za tym, iż cynognatus nie jest wyjątkiem, bowiem tendencja do
rozwijania cech ssa-
ków wzrosła na początku permu u wielu zwierząt.
ś
aden z owych ssakopodobnych gadów (Therapsida) nie był w pełni ssakiem ani też
gadem.
Dwoje paleontologów, małżeństwo Czerkas, tak to widzi: “Niektóre Therapsida
utraciły
charakterystyczny dla gadów układ rozkraczonych nóg, na korzyść ułożenia
pionowego, typowego
dla ssaków. Niektóre były już pewnie żyworodne i karmiły młode mlekiem. Inne
rozwinięte gatunki
porastały sierścią, miały psie pyski i odstające uszy, wilgotny nos, wąsy,
ruchliwe wargi i wysuwały
przy sapaniu język."
W związku z tymi spostrzeżeniami, rozwinięte Therapsida wymagają szczególnego
zaszeregowania i nadania nazwy ich rzędowi. “Bez wątpienia, u niektórych
Therapsida rozwinęła
się nawet endotermiczność (ciepłokrwistość), odróżniająca wszystkie dzisiejsze
ssaki od gadów. W
przypadku najbardziej rozwiniętych Therapsida, byłoby chyba poprawniej nie
nazywać ich gadami,
ale protossakami." [Protos (grec.) - pierwszy - od tłum.].
I jeszcze jedno stwierdzenie tej pary paleontologów: “Już na bardzo wczesnym
etapie
rozwojowym dinozaurów, napłynęła fala Therapsida grożąca wyprzedzeniem ich w
rozwoju. Jak w
triumfalnym pochodzie ruszyły w świat i wypierały gady z ich przodującej pozycji,
a pochód ten
prowadził nie tylko do ukształtowania późniejszych ssaków, lecz po 200 milionach
lat również czło-
wieka."
Łatwo adaptującym się dinozaurom nadal udawało się przeżyć i zachować równowagę
w
zmieniającym się stale otoczeniu. Sprawne oraz inteligentne przetrwały zwycięsko
wszelkie
przekształcenia rzeźby terenu i zmieniające się warunki klimatyczne na naszej
planecie.
Co więc wytrąciło je pod koniec kredy z ekologicznej równowagi i spowodowało
zagrożenie
egzystencji? Dlaczego musiały zniknąć z biologicznej sceny Ziemi?
Zdaniem współczesnych uczonych wyginęły nie tylko dinozaury, ale razem z nimi
cała masa
innych gadów; skrzydlate pterozaury oraz jaszczury żyjące w morzu. Ponadto,
gatunki mniejszych
zwierząt, jak np.: ślimaki, mięczaki, niektóre odmiany planktonu oraz poważna
część flory
tropikalnej. Pod koniec okresu kredowego wymarły też amonity, podobne do mątw
stworzenia
morskie, wyposażone we wspaniałe skorupy, a rozpowszechnione na całym ówczesnym
ś
wiecie.
Nigdzie na Ziemi nie znaleziono w pokładach z dawnych mórz skamielin młodszych
niż z okresu
kredy. Nie ma potomków amonitów. Jednoczesny zanik różnych form życia musi mieć
wspólną
przyczynę, na którą nie zawsze patrzymy jako na pewną całość, a być może w niej
tkwi klucz do
rozwiązania zagadki wyginięcia dinozaurów. Należałoby więc stworzyć
przekonywającą teorię,
uwzględniającą katastrofalne wyginięcie sporej ilości gatunków, podczas gdy
równie wiele innych
zwierząt żyjących na lądzie, w morzu i powietrzu przeżyło ją bez tragicznych
następstw. Katastrofa
nie wynikała z powodów genetycznych, raczej trzeba doszukiwać się jakichś
nieznanych przyczyn
zewnętrznych. Nie ma jednak żadnych punktów zaczepienia, które potwierdzałyby,
iż wymieranie
pewnych gatunków spowodowały nieznane siły zewnętrzne. Jest możliwe, że agonia
trwała nawet
20 milionów lat. Być może nie wszystkie gatunki, skazane w kredzie na zagładę,
wymarły
równocześnie. Olbrzymie jaszczury morskie zniknęły przed 85 milionami lat;
plezjozaury przepadły
przed 75 milionami lat; powszechnie występujące amonity - 70 milionów lat temu;
gigantyczne
ż
ółwie archelon i dwunożne kamptozaury - 60 milionów lat temu. Należy zwrócić
uwagę, że
niektóre gatunki zniknęły wręcz błyskawicznie, w ciągu 20-50 tysięcy lat, zaś
wymieranie innych
gatunków trwało milion lat i więcej. Wynika z tego trudność: paleontolodzy nie
mają żadnej
podstawy do stwierdzenia etapowego wymierania pewnych gatunków zwierząt.
Na istotne pytanie o wydarzenie, które mogłoby przypieczętować los prajaszczurów,
naukowcy
nie znajdują dziś jeszcze jednoznacznej odpowiedzi. Ruppert Wild, paleontolog
Państwowego
Muzeum Przyrodoznawstwa w Stuttgarcie, mówi: “Musimy przyjąć, że nie znamy
wszystkich
czynników współwinnych tego wymarcia. Zrozumiałe jest, że ulegamy pokusie i
przyjmujemy
pogląd o działaniu przypadku." Najbardziej drażliwe i ważne pytanie dotyczące
historii Ziemi,
pytanie o koniec dinozaurów, znalezienie przyczyny tego przerażającego
wymierania, pozostaje
nadal bez odpowiedzi.
Najnowsze badania, poparte komputerową analizą skamielin, wyjaśniają, że masowe
wymieranie powtarza się regularnie co 26 milionów lat. Z tych danych doliczono
się 8 do 12 takich
procesów w ostatnich 250 milionach lat. Najbardziej pustoszący miał miejsce pod
koniec permu,
przed 248 milionami lat. Wtedy zginęło ponad 80% stanu żyjących wówczas gatunków.
Raz na zawsze należy wyjaśnić nieporozumienie, że po masowym wymieraniu w
okresie górnej
kredy (znikło 2/3 gatunków) nie pojawiły się już na Ziemi żadne olbrzymie
zwierzęta. Szczątki
prawdziwego giganta jaszczura-olbrzyma - 12 metrów długości, masa 12 ton,
wysokość 2,5 metra
- znaleziono na pograniczu Peru i Brazylii.
Rekonstrukcja puruzaura. Skamieniałą czaszkę tego prehistorycznego potwora
znaleziono w
dorzeczu Amazonki. Długość ciała tego gadopodobnego drapieżnika ocenia się na 15
metrów.
Sam pysk miał długość 2,5 metra.
Ten olbrzym nazwany puruzaurem był jeszcze potężniejszy niż Tyrannosaurus Rex,
największe
ze znanych dotąd zwierząt mięsożernych, wymarłe przed 60 milionami lat.
Najstarszych przodków
puruzaura szukać trzeba w środkowym triasie przed 200 milionami lat, choć on sam
ż
ył w miocenie
przed około 8 milionami lat na wybrzeżach i bagnach wilgotnego dorzecza Amazonki.
Wówczas
istniały już według najnowszych przypuszczeń hominidy.
Odkryta przez amerykańskich paleontologów, M. Stokesa, D. Fraileya i E.
Campbella,
kompletnie skamieniała czaszka puruzaura jest dla nauki nową sensacją. Zwierzę
to odżywiało się
prawdopodobnie ptakami, żółwiami i gryzoniami.
Czy przypuszczenia te są słuszne? Czy wolno przyjąć, że ten straszny pragad o
niespotykanej
u żadnego innego mięsożercy wysokości grzbietowej odżywiał się tylko ptakami,
ż
ółwiami i
gryzoniami? Jeżeli taka interpretacja byłaby słuszna, to można by równie dobrze
twierdzić, że nad
jeziorem Garda, w świecie żab i ptaków wodnych, rozwinął się jakiś wieloryb-
morderca.
Wtargnięcie puruzaura w dwie różne nisze ekologiczne: naziemną i lądowo-wodną
oraz jego
istnienie na tych szerokościach geograficznych przez wiele milionów lat możliwe
było tylko przy
dostępie do odpowiednio obfitego źródła pożywienia. Co pożerał ten zwierz o
olbrzymiej paszczy?
Równowaga między sprawnością narzędzi a podażą pożywienia jest pewną nie do
ominięcia stałą
ekologiczną. Stosunek liczbowy myśliwy-ofiara był u wszystkich gatunków
wyrównany. W świecie
ssaków i gadów przypadało na jedno polujące zwierzę ponad 10 gatunków pożeranych.
Masywna
czaszka drapieżnego gada, prawdziwego potwora, miała nadzwyczaj długi zgryz.
Ostre kły na
przedzie szerokiego, łopatowatego pyska, mięśnie żuchwy, rozwierające paszczę na
szerokość do
2,5 metra były w stanie wytworzyć nacisk do 2 tysięcy ton! Takie cechy zapewnia
natura tylko
wtedy, gdy zwierzę musi pokonać dużą i broniącą się zdobycz.
Pozostaje więc zagadką, czy puruzaur przetrwał katastrofę pod osłoną
tropikalnego lasu, czy
też dopasował się do zmieniającego się otoczenia. Ale ten zdumiewający
przedstawiciel gadów - o
podobnym do aligatorów rozwoju - nie odbywał podróży w czasie, ani nie zapadał w
sen zimowy
na 50 milionów lat. Nie żył też w izolacji i nie był ostatnim z tego gatunku.
ś
ył wśród równych sobie,
walczył o swe terytorium, rozmnażał się. Ukryty w gościnnych, ciepłych bajorach
poprzez gęstą
roślinność cienistych brzegów zbiorników wodnych, swymi czujnymi oczami rabusia
przez miliony
lat cierpliwie wypatrywał ofiary.
Rozległa dżungla delty Amazonki, osłonięta przed zimnymi wiatrami, wiejącymi od
Pacyfiku,
olbrzymią ścianą Andów, stwarzała optymalne warunki życia: wysoka temperatura,
duża
wilgotność powietrza sprzyjały rozwojowi nie tylko pragadów, ale i innych, dziś
jeszcze nieznanych
zwierząt.
W tym cieplarnianym klimacie, służącym wzrostowi każdej formy życia,
eksplodowało ono w
niezliczonych postaciach. Jak w komorze eksperymentalnej tworzyły się przeróżne
mutacje.
Niestety, takie stabilne, ciepłe i wilgotne środowisko zostawia z reguły
nieliczne skamieliny, które
mogłyby pomóc odtworzyć tamten świat. Szybkie procesy rozkładu organizmów
zwierzęcych przy
stałym dostępie powietrza, są przyczyną zatarcia śladów owego życia.
Dopiero od połowy ubiegłego wieku pada stopniowo nieco światła na ciemności
panujące wokół
wymarłych form życia.
Nowej generacji naukowców i badaczy, ich ciekawości, zawdzięczamy - nieliczne co
prawda
jeszcze - świadectwa istnienia prehistorycznych istot, wydarte z głębi ziemi. Do
muzeów i
uniwersytetów zaczęły napływać przeróżne znaleziska. Pęczniały katalogi zbiorów.
Człowiek - istota rozumna - żyje na Ziemi od kilku tysięcy lat. Naukowo
obserwuje własne
ś
rodowisko naturalne od kilku stuleci. A jednak w tak krótkim czasie opisano już
ponad milion
różnych gatunków zwierząt. Ale to dopiero początek. Stworzenie pełnego katalogu
wszystkich form
ż
ycia naszej planety - jeżeli jest w ogóle możliwe - to zadanie dalekiej
przyszłości. Pomyśleć tylko,
ż
e nieznana jeszcze liczba wymarłych gatunków może liczyć miliony. Samych
dinozaurów było
prawdopodobnie około tysiąca gatunków, a poznano dotąd jedynie 220. Grupa gadów
obejmuje
pewnie kilka tysięcy gatunków, z których prawie wszystkie są bardzo mało znane.
Szacuje się, że
wszystkie muzea świata należałoby tysiąckrotnie powiększyć, by można w nich
wystawić choć
małą część wszystkich istot, które kiedykolwiek zaludniały Ziemię.
Większość biologicznych “pomysłów" natury została zrealizowana. Wiele z nich to
ś
lepe zaułki
ewolucji i nie ma żadnych powiązań między nimi a współczesną mnogością gatunków.
Ponad 99%
wszystkich form życia, występujących kiedykolwiek na Ziemi, znikło na zawsze. Są
nie do
odtworzenia i nie do skatalogowania.
Liczbę gatunków żyjących obecnie na Ziemi szacuje się na 10-50 milionów. To daje
wyobrażenie o niewiarygodnej wielości postaci zaginionego świata. A musimy
liczyć się z dalszymi
odkryciami, które nas będą zaskakiwać.
Każde dziecko dziś wie, że między Homo sapiens a dinozaurami są całe 64 miliony
lat. A co
byłoby, gdyby owe prajaszczury nie znikły z areny życia? Czy Ziemia wyglądałaby
zupełnie
inaczej?
Ewolucja pragadów trwałaby pewnie dalej, niepowstrzymanie w kierunku powstania
ssaków.
Pojawiałyby się różne mutanty. Douglas Dixon opublikował przed kilkoma laty
studium
zatytułowane Nowe dinozaury, w którym rozważa wygląd ewentualnie współcześnie
ż
yjących
jaszczurów. Wyniki są zaskakujące. Na gruncie aktualnej wiedzy biologicznej
dochodzi do
wniosku, że możliwe byłoby występowanie słonio-gadów, jelenio-jaszczurów i koto-
jaszczurów,
ż
yjących jak ssaki. Niektóre z nich znajdowałyby się jeszcze na poziomie
wiewiórki, podczas gdy
inne rozwinęłyby się do małpopodobnych gatunków z odpowiednio dużym mózgiem.
Z tego samego założenia wyszedł Dale A. Russell, paleontolog i uczynił jeszcze
krok dalej,
kreując model stworzenia, które nazwał “dinosauroidae". Jako wzór wybrał
niewielkiego Troodona,
trzymetrowej wysokości dwunożnego mięsożercę. Wynik był zaskakujący. Powstało
bezogoniaste
stworzenie o wzroście 1,4 metra, utrzymujące pionową pozycję ciała. Miało małpie
ręce, ale tylko
trzy palce i potężną czaszkę z dużymi gadzimi oczami zdradzającymi inteligencję.
Jak daleko ewolucja doprowadziłaby to stworzenie? Jest mało prawdopodobne, żeby
ten
dinozauroid, chroniący swój mózg dzięki pionowej pozycji ciała, nie rozwinął
swej inteligencji dalej,
niż uczynił to szympans. Dużo bardziej możliwe jest, że dawno już osiągnąłby
stopień inteligencji
człowieka, jeżeli nie przewyższyłby go.
Jakkolwiek by było, dinozauroid ten miałby 60 milionów lat na rozwój i nic nie
przemawia
przeciwko możliwości równoczesnego istnienia prajaszczurów i ssaków. Do znanych
cudów
ewolucji należy dopasowywanie się roślin i zwierząt - pozornie tego samego
gatunku, jak i
przeciwstawnych sobie. Zadziwiające, jak cały czas się rozwijają, żyjąc w
sąsiedztwie innych, w
stałej walce o wspólne źródła pożywienia.
Ale straszni mieszkańcy Ziemi z mezozoiku wymarli. Co do tego nie ma żadnych
wątpliwości -
twierdzą paleontolodzy, popierając swą opinię wnioskami z badań skamielin.
Pewnie mają rację, ale czy naprawdę wyginęły do ostatniego osobnika? Może udało
się
niektórym prajaszczurom ujść katastrofie? W warstwach lawy i gliny znaleziono
skamieniałe ślady
masowej wędrówki. A może żyły też nieznane nam gatunki? Po kataklizmie i
metamorfozie prze-
obraziły się w krokodyle, warany i żółwie, w których trudno rozpoznać ich bardzo
odległych
przodków.
Nie ma nic dziwnego w tym, że każda przemiana zamazuje punkt wyjścia. Pomyślmy
tylko o
motylu. Jak tylko zacznie latać, daremne jest szukanie gąsienicy. Inaczej ma się
rzecz z
wymieraniem. Bo ono zostawia szczątki organizmów.
Wszystkie ptaki od wróbla do kondora pochodzą od dinozaurów, nie od gadów, i to
przyjmuje
się dziś za pewnik. Potwierdzają tezę dokładne badania szczątków zwapniałych
szkieletów.
Badacze sądzący, że ptaki są jedynymi potomkami prajaszczurów, byliby
zakłopotani, gdyby
znaleziono jakiś szkielet, sugerujący prawdopodobieństwo istnienia innej jeszcze
gałęzi ewolucji.
Cokolwiek powiemy, pewne jest, że jaszczury nie wy-marły całkowicie. Są raczej
naszymi
przodkami, dającymi wciąż od nowa znać o sobie, mogącymi nas jeszcze nauczyć
niejednego. Nie
tylko sól z praoceanów jest obecna w naszej krwi, ale i w mózgu człowieka ukryta
jest jakby
cząstka mózgu najinteligentniejszego gada.
Gene Bylinsky z Nowojorskiej Akademii Nauk pisze: »Nawet jeżeli miejsce gadziego
mózgu
zajął mózg ssaków, a ten z kolei wyparty został przez neokorteks, czyli wielki
mózg typowy dla
człowieka, to nadal nie można lekceważyć znaczenia mózgu pragadów. Ten mózg
zdaje się pełnić
rolę swego rodzaju łącznika między nami a naszymi emocjami; chociaż dzisiaj
niezwykle trudno
odnaleźć pozostałości dawnego centrum rozumowania."
Arthur Koestler obrazuje to następująco: “W naszej czaszce zamontowano jakby
chłodziarkę,
siedzibę zimnej logiki i racjonalnego myślenia, a zaraz obok niej znajduje się
cieplarnia, siedziba
irracjonalizmu, nastrojowości i uczuć."
Niektórzy uczeni trwają przy przekonaniu, że człowiek nie potrafił uwolnić się
całkowicie od
wpływów owego niższego mózgowia gadziego. Tym próbują tłumaczyć różne sposoby
zachowania
się. Czy można inaczej wyjaśnić wszystkie potworności, których dopuszczają się
ludzie wobec
innych ludzi i swego środowiska?
Zauważmy, że ciągle od nowa, i w każdym zakątku naszego globu, dochodzi do głosu
gadzi
mózg. Zawsze wtedy, gdy ludzie wyłączają rozsądek i uczucie, a pierwotnemu
mózgowi zostawiają
“wolną rękę". Nakładają żółto-zielony cętkowany pancerz jaszczura i atakują się
wzajemnie,
wsparci coraz bardziej rozwiniętą technologią,
przeprowadzają okrutne i straszliwe czystki. Sieją spustoszenie, jak dawniej
czynił to
Tyrannosaurus Rex wśród swoich współplemieńców w lasach i preriach mezozoiku.
Jak już wspomnieliśmy, żyje dziś na Ziemi od 10 do 50 milionów różnych gatunków.
To
zaledwie 0,1% wszystkich form biologicznych, które kiedykolwiek istniały na
Ziemi. Średni czas
ż
ycia gatunku na Ziemi dochodzi do miliona lat. Ocenia się, że w ciągu tego
okresu wymierało
rocznie kilkaset gatunków i tak będzie się działo nadal.
W 1974 roku znaleziono kompletny, bardzo dobrze zachowany szkielet, chodzącej w
postaci
pionowej, człekokształtnej istoty sprzed 3,5 miliona lat. Istotę tę nazwano Lucy
od pewnego
psychodelicznego songu Beatlesów: Lucy in the sky with diamonds. Gdzieś w
Etiopii, zebrani przy
ognisku odkrywcy tego szkieletu świętowali swój sukces przy dźwiękach Lucy in
the sky... Lucy
niedługo cieszył się sławą najstarszego znalezionego szkieletu. W greckiej
Macedonii natrafiono
na czaszkę datowaną na 9 milionów lat. Paleontolodzy z uniwersytetu w Poitiers
widzą w niej
słynne “missing link" - brakujące ogniwo łańcucha ewolucji człowieka. Budowa
kości i struktura
uzębienia są wyraźnie inne niż u małpoludów. Szukając imienia dla nowo odkrytego
“starego
Greka", sięgnięto znów do Beatlesów i nazwano go John-Paul.
Drzewo genealogiczne człowieka straszy nadal sporymi lukami. Przed 14 do 8
milionów lat żył
w Azji i Afryce ramapitek o wyprostowanym chodzie. Ewolucjoniści widzą w nim
wspólnego
praprzodka małp człekokształtnych i człowieka.
Niewiele wiemy o tym, co działo się po ramapiteku. Mamy za mało skamielin
starszych małp
człekokształtnych, by wyrobić sobie pogląd na tamte czasy. Okres między 14 a 3
milionami lat
p.n.e. jest najmniej znany i najbardziej zagadkowy w ewolucji człowieka.
John-Paul - “Stary Grek" - ma dużo wspólnego ze współczesnym człowiekiem:
wyprostowany
chód i podobną budowę żuchwy. Ale John-Paul i puruzaur minęły się na drodze
rozwojowej - choć
tylko geograficznie. Gdyby John-Paul był południowym Amerykaninem i gdyby szukał
na przykład
muszli na złotych plażach u ujścia Amazonki, mogłoby się zdarzyć, że puruzaur
przebiegłby mu
drogę.
Choć dinozaury wymarły już bardzo dawno, pojawiają się wciąż w religiach,
mitologiach i
baśniach, sagach i legendach istoty podobne niczym rodzeństwo do pragadów: smoki,
olbrzymie
węże i potwory. Spotkać je można na ceramice i tkaninach oraz wyryte na
kamieniach,
rozproszone na całym świecie, w różnych obcych sobie cywilizacjach. Pewne jest,
ż
e twórcy tych
baśniowych postaci nie mieli kontaktu ze skamielinami dinozaurów. Jak więc
wyjaśnić to zjawisko?
Co ono znaczy? Skąd pochodzą te wyobrażenia? Skąd taka dokładność w odtwarzaniu
realiów
nieznanej, odległej przeszłości? Nie ma na razie żadnej zadowalającej teorii
fizycznej śmierci tych
prazwierząt ani rozsądnej hipotezy ich przeżycia w wyobraźni człowieka
antycznego i
współczesnego. Czy w podświadomości człowieka ciągle jeszcze straszą zjawy tych
starożytnych
istot? Czy nie wystarczyło 60 milionów lat na wymazanie wspomnienia ówczesnych
władców
Ziemi?
Wielu badaczy zastanawiało się, dlaczego obrazy tych prehistorycznych potworów
powodują u
ludzi zdecydowaną awersję, a zarazem ich fascynują. śadna inna grupa zwierząt
nie pociąga nas
tak silnie jak dinozaury. Nie jest tajemnicą, że tylko małpa i człowiek
instynktownie boją się węży i
krokodyli. Tylko człowiek i małpa czują wrodzony wstręt do wielkich gadów,
podczas gdy inne
zwierzęta muszą się najpierw nauczyć widzieć w nich wroga. Prymaty wiedzą coś,
ale co? Jak
daleko w przeszłość sięgają te podświadome lęki?
Odpowiedzi na takie pytania nie można doszukiwać się jedynie w złożonej
osobowości
poszczególnych jednostek, a raczej w zbiorowej nieświadomości, której istnienia
nie da się
zaprzeczyć. Małe dzieci reagują na zetknięcie z gadami podobnie jak młode małpki,
których
awersja do nich jest znana. Wyniki przeprowadzonych na ten temat testów były
jednoznaczne:
40% testowanych dzieci odpowiadało, że z oglądanych zwierząt najbardziej bały
się węża.
Fobie te różnie próbowano wyjaśnić, ale przyczyna ich pozostaje dla nauki nadal
niezrozumiała.
Czy trzęsące się ze strachu dziecko lub małpka oznaczają, że zwierzęta budzące
grozę nie należą
do naszego świata? śe są pozostałością innego świata, istotami z prapoczątku
Ziemi? Czy może
mamy tu do czynienia - u prymatów i u człowieka - z nie uświadomionym
wspomnieniem
mezozoiku? Może istnieje jednakowa pamięć przeszłości, która powoduje
instynktowny lęk na
wspomnienie okropności z czasów niepohamowanego rozwoju życia wrogiego ssakom?
Ukryte głęboko lęki mogą wywołać u ludzi również nieszkodliwe karaluchy,
chrząszcze i pająki.
Ucieleśniają obcość, coś, czego nie da się kontrolować. Jakie jednak lęki,
ukryte w głębi
podświadomości, ucieleśniają dinozaury? Czy są świadectwem niewyobrażalnego
chaosu?
A może prajaszczury tak nas od dawna fascynują, gdyż są naszymi praprzodkami i
równocześnie zaciętymi wrogami? Stephen Gould, badacz ewolucji, mówi:
“Prawdopodobnie
uosabiają pralęki i prafascynacje zaprogramowane w nas, nie dające się wymazać
ze
ś
wiadomości. Lęki przed smokami z raju."
W średniowieczu uznano by dinozaury - gdyby wiedziano o ich istnieniu - za
dzieło szatana, na
równi z robactwem i wszelkimi szkodnikami. Biskup Benedykt z Berna rzucał na nie
przekleństwo:
“W arce Noego nie było twego rodu." Niewiele ono co prawda pomagało, ale
porządek został przez
jakiś czas utrzymany.
Równie dobrze można by przyjąć, że owo, sięgające aż do mezozoiku, wspomnienie
jest
doświadczeniem jak wiele innych. Nie brak na to przykładów: Buszmeni Afryki
południowej malują
jeszcze dziś na ścianach swych kamiennych domostw olbrzymie gady wyposażone w
niezwykłe
atrybuty - rogi, haski i skrzydła.
Ludzie innego afrykańskiego szczepu opowiadają o wielkim, przerażającym “Mindi",
wężu-
olbrzymie. Jego pojawieniu się towarzyszy paskudny fetor, przed którym wszyscy
uciekają.
W Australii z kolei, w Ashen Land, aborygeni są przekonani, że wielki wąż Aman-
Tjuni wyszedł
kiedyś z morza, aby żyć na lądzie. Tubylcy ci wierzą nadal, że doliny i koryta
rzek są dziełem tego
węża-olbrzyma. Chiński smok natomiast rodzi się jako zwykły wąż, a swą
ostateczną postać -
z
rogami, skrzydłami i kolcami - osiąga' dopiero po dwustu latach.
Obraz pradawnego węża powtarza się stale według tego samego schematu. Jest
przerażający,
pokryty łuskami, ma rogi i skrzydła. śyje zawsze bardzo długo jak choćby
meksykański
Quetzalcoatl czy asyryjska Tiamat.
Starożytni Grecy mieli swojego Thiphoeusa, syna Gai (Ziemi), z którym walczyć
musiały nowe
antropomorficzne istoty (ludzie). Staczały boje z tym straszliwym wężem i zawsze
go pokonywały.
W kosmogonii Tolteków jest to olbrzymi potwór, rodzaj węża-smoka, który tuż po
stworzeniu
ś
wiata panuje nad nim. Indianie Zuni z Nowego Meksyku opowiadają: “Olbrzymie
straszydła żyły
kiedyś na świecie. Miały okropne zęby i wielkie, wielkie pazury. I powiedzieli
Ci-Z-Nieba do
zwierząt: «Zamienimy was w kamienie, byście nie mogły krzywdzić człowieka, a
zamiast tego
przynosiły mu pożytek. Postanowiliśmy przeto zamienić was w kamienie.» I
stwardniała skorupa
ziemska, a bestie przeistoczyły się w skałę."
Takie wątki snują się przez podania ludowe, sagi i legendy na całej Ziemi, w
każdej cywilizacji.
Powtarzane są w kręgach kulturowych nie znających prajaszczurów, przenosząc nas
z XX wieku
do bardzo odległej przeszłości.
Jak widać, pragadom udało się przeżyć w utajonym zakątku naszej pamięci, niby w
zapomnianej szufladzie. Czy nie czas nie tylko przyjąć do wiadomości archaiczne
mity, ale i
potraktować je jako rzeczywisty przekaz?
Doktor Cabrera zagłębił się w swoim fotelu za wygodnym biurkiem. Kilka razy
głęboko
odetchnął, nim wreszcie gotów był wprowadzić nas w fascynujący, czarodziejski
ś
wiat dinozaurów i
latających jaszczurów. Sposób, w jaki opowiadał, bez napuszonej pozy, ze
znajomością rzeczy,
ułatwiał śledzenie toku jego myśli.
- Jak już państwu mówiłem, postanowiłem prześledzić od nowa historię ludzkości.
Jeszcze raz
przebadać wszystkie dane, daty i fakty. Dręczy mnie niepokój i poczucie, że
znaleziska, którymi
dysponują badacze, oraz informacje o nich, są co prawda jednoznaczne, lecz
interpretacja ich
przebiega utartymi, tradycyjnymi szlakami. Przewertowałem stosy ksiąg, chcąc
znaleźć jakieś
punkty zaczepienia. Szukałem czegoś, co wskazywałoby, że człowiek mógł istnieć w
epoce
prehistorycznych zwierząt. Byłem zdecydowany wszystko odłożyć ad acta, gdybym
nie znalazł
ż
adnych wskazówek.
Przypomniałem sobie, że w Peru, w pasie wybrzeża ciągnącego się między Ica i
Arequipa,
znaleziono skamieliny flory i fauny sprzed milionów lat. Prehistoryczne warstwy
ziemi, odsłonięte
na skutek silnego, erozyjnego działania wiatru i wahań temperatury, rozciągały
się od Pisco do
Arequipa. Znaleziono tu, poza milionami muszli, szczątki jednokomórkowców
(okrzemków),
olbrzymich rekinów, delfinów, waleni, mastodontów i wielu innych. Podczas
wierceń głębinowych,
prowadzonych przez pewien koncern naftowy na pustyni Nazca, natrafiono na muszle
i
skamieniałe drzewa. Znalezisku nie poświęcono wiele uwagi. Ciągle jeszcze panuje
potoczny
pogląd, że formacje peruwiańskiego wybrzeża nie są dostatecznie stare, by
odgrzebanym tam
skarbom okazywać specjalne zainteresowanie. A przecież wiadomo, że pustynia
Nazca jest jedną
z pięciu najstarszych płyt tektonicznych Ziemi. To nie przeszkadza uczonym
rozpowszechniać w
szkołach i na uniwersytetach przestarzałych poglądów. W Peru panuje ogólne
przekonanie, że
skamieliny znajdowane na niewielkich głębokościach nie mogą być zbyt stare.
Nie ufam temu dogmatowi. W lipcu 1967 wysłałem do USA znalezioną na północ od
Arequipa
skamieniałą czaszkę o średnicy 80 centymetrów w celu jej zbadania.
Po trzech miesiącach zwrócono mi czaszkę. Ekspertyza brzmiała: “Dobrze zachowana
czaszka
prehistorycznego delfina, który musiał tam żyć przed około 50 milionami lat." W
załączonym piśmie
donoszono mi, że właśnie w tej okolicy, aż do Callao (700 km na północ od Nazca)
odkrywano
często podobne okazy. Nie muszę nawet dodawać, że warstwa ziemi, w której leżała
czaszka, była
co najmniej w tym samym wieku. Paleontolodzy mówią, że dzisiejsze wieloryby i
delfiny pochodzą
od wspólnego przodka zwanego zeglodont, wymarłego przed 58 milionami lat, czyli
na początku
kenozoiku. Ale mój prehistoryczny delfin żył kilka milionów lat wcześniej w
mezozoiku.
Przypomniałem sobie argentyńskiego paleontologa, Florentina Ameghina, żyjącego
na
początku XIX wieku. Próbował on udowodnić, że prawdziwą kolebką ludzkości jest
Ameryka
Południowa, a ściślej mówiąc, argentyńska Patagonia. Na poparcie tej hipotezy
miał wiele
sensacyjnych znalezisk. Były między nimi ludzka kość udowa, kawałek kręgosłupa i
liczne kości
czaszki - wszystko skamieliny praprzodków patagońskich mieszkańców. W tym samym
czasie
znaleziono przy okazji portowych robót ziemnych w Buenos Aires fragmenty
ludzkiej czaszki w
warstwach ziemi z miocenu.
Skamieniałe czaszki, różne kości i narzędzia wykopano też w okolicach Necochea i
Miramar.
Najbardziej zdumiewające jest, że odkryć dokonano kopiąc w warstwach
geologicznych
miocenu. W takiej właśnie warstwie odsłonięto również przeróżne narzędzia i
sprzęt, jak np.: nóż z
krzemienia, kamienne kowadło, wypolerowane kule z diorytu, sporych rozmiarów
kamienne kule, z
wyżłobionymi na nich rowkami i około 20 skrobaków. Jeszcze większej sensacji
dostarczyło
odsłonięcie kości udowej toxodonta , w której tkwił odłamek kwarcytowej strzały.
To wszystko wydobyto w odległości 5 kilometrów od leżącego na wybrzeżu miasta
Miramar -
głos dra Cabrery drżał ze wzruszenia. - Paleontolodzy oświadczyli, że znalezione
szczątki należą
do nowożytnego człowieka, w żadnym wypadku do rozwiniętego antropoida. Jeżeli
więc przed
ponad 20 milionami lat żył w Ameryce człowiek, który potrafił łupać oraz gładzić
kamienie, a
człowiek europejski opanował te umiejętności o wiele później, to można z dużym
prawdopodobieństwem przyjąć, że “człowiek amerykański" rozwijał się inaczej niż
człowiek
europejski.
Zapytaliśmy, dlaczego nie mówi się o tym oficjalnie.
- To nie jest tajemnica - odparł Cabrera - i mówi się o tym w szkołach,
zwłaszcza w uczelniach
argentyńskich. Odkrycia Florentina Ameghina cieszą się wśród
południowoamerykańskich
archeologów szczególnym uznaniem.
Wówczas nie znano jeszcze metody radiometrycznej. Znalezione szczątki wskazywały
jednoznacznie na człowieka, nie na antropoida, dużą człekokształtną małpę.
Naukowcy nie chcieli
więc przyjąć do wiadomości, że znalezisko odsłonięto w tak starej warstwie
geologicznej.
-
Czy to znaczy, że w Ameryce nie było antropoidów? - nie dawaliśmy za
wygraną.
-
Przedstawiam oficjalne stanowisko paleontologii, bowiem brak dotąd
skamielin antropoidów.
Klasyczny dogmat brzmi następująco: z pranaczelnych wywodzą się współczesne
naczelne, jak
gibbon, goryl, orangutan i szympans, a tych nie spotyka się w Ameryce
Południowej. Oficjalnie!
Doktor Cabrera uśmiechał się coraz szerzej.
-
Od kilku lat jednak wiadomo, że to nieprawda. Do konano bowiem
bulwersującego odkrycia,
zaprzeczającego wymienionemu wyżej poglądowi. Członków pewnej ekspedycji
naukowej napadły
w dziewiczych lasach Ameryki Południowej dwie olbrzymie małpy. Jedna z nich
została za
strzelona, drugiej udało się zbiec.
Zabita małpa należy do nieznanego gatunku. Zwierzę ustawiono na drewnianej
skrzyni,
podparto i sfotografowano w siedzącej pozycji. Była to samica o wzroście półtora
metra,
bezogoniasta jak wszystkie współczesne antropoidy. Ze wszystkich znanych
gatunków małp ta jest
najbardziej podobna do człowieka.
To znaczące odkrycie popiera tezę, że ewolucyjny rozwój od antropoidów do
człowieka odbywał
się jednak w Ameryce. Teoria Florentina Ameghina ukazała się w zupełnie nowym
ś
wietle.
Niezwykłe podobieństwo tej małpy do człowieka nie tylko z powodu kształtu głowy
i twarzy, ale i
innych cech charakterystycznych ciała, każe przypuszczać, że mamy tu do
czynienia z okazem
wysoko rozwiniętego antropoida, czyli hominida. Być może jest to jedyny, który
przeżył.
Pozostałe hominidy znamy ostatecznie tylko w postaci skamielin.
Cabrera nie mógł usiedzieć spokojnie. Wstał, oparł się o biurko i w tej pozycji
prowadził dalej
swój wykład przed dwuosobowym audytorium.
- W 1972 roku Richard Leakey , światowej sławy antropolog, znajduje skamieniałą
czaszkę
sprzed mniej więcej 2,8 miliona lat. Podobieństwo jej do czaszki współczesnego
człowieka było
ogromne. Spośród wszystkich innych, dużo młodszych znalezisk, ten okaz wykazywał
największe
podobieństwo do czaszki Homo sapiens. Wieku czaszki nie można negować, bo
oznaczono go
metodą radiometryczną. Tak więc datowanie ewolucji człowieka cofnąć można na tej
podstawie o
cały milion lat.
- Czasem życzyłbym sobie - rozmarzył się Cabrera - żeby metoda radiometryczną
znana była
za życia Ameghina. Trudno wyobrazić sobie, jaką rewolucję w antropologii
wywołałyby jego
odkrycia. Gdyby tą metodą udało się ustalić dokładny wiek czaszki i narzędzi,
oceniany przez
znalazcę na 20 milionów lat! Niestety, wówczas określano wiek znaleziska tylko
asocjacyjnie, to
znaczy w oparciu o ustalony wiek warstw geologicznych, w których je znajdowano.
- Ale przecież wszystkie te znaleziska są wyłącznie pojedyncze i przypadkowe -
ośmieliliśmy się
zauważyć.
Cabrera nie lubił, by mu przerywano. Udawał więc, że nie usłyszał pytania i
ciągnął dalej. Nie
pozostawił nas jednakże bez odpowiedzi.
- Tak właśnie jest, tak się niestety dzieje. Nie wolno zapominać, że te
wzbudzające sensację
odkrycia zawdzięczamy najczęściej szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Proszę
tylko pomyśleć o
człowieku z Cro-Magnon, neandertalczyku, czy o odkryciach małżeństwa Leakeyów.
ś
adne z tych
znalezisk nie wyjaśnia, jakie grupy i cywilizacje zaludniały wówczas Ziemię. Za
mało wiemy o
kulturach istniejących przed Sumerami, to znaczy 8-7 tysięcy lat p.n.e. Brak
odkryć, które mogłyby
uzupełnić luki w naszej wiedzy o rozwoju człowieka. Musimy uzmysłowić sobie, że
dopiero w
ostatnich latach zaczęliśmy poważnie przyglądać się sobie i otaczającemu nas
ś
wiatu.
Doktor Cabrera przemierzał teraz pokój krótkimi, szybkimi krokami, nim znów
podjął temat.
- Te rytowane kamienie są tylko nieśmiałym początkiem nowej ery w nauce, ery
wymagającej
otwartego myślenia, stawiającej naszemu rozumowi coraz to nowe wymagania. Będzie
ona nam
stale przypominała, że dawne kanony, utrwalona wiedza, nie są wcale ostateczne.
Oczy mówcy rozbłysły jeszcze bardziej. Taki sposób kończenia wywodów, to mocna
strona jego
retoryki. Świadczy o pasji, z jaką zajmuje się tematem. Jego starannie dobierane
słowa, jego
zaangażowanie przy równocześnie opanowanym głosie - wszystko na tle wspaniałego
zbioru 11
tysięcy kamieni - nadawały sytuacji prawie nieznośny dramatyzm. Z realną
rzeczywistością wiązał
nas tylko nasz sceptycyzm. Nie zapomnimy nigdy tych doniosłych chwil z nim
spędzonych. Z
upływem czasu nabierały one wartości.
Wywody dra Cabrery trafiały nam coraz bardziej do przekonania. Sprawiały to nie
tylko jego
pewność siebie, jego powaga naukowa, obszerna wiedza, trafne argumenty,
inteligencja i
wszechstronne wykształcenie. Zafascynowani byliśmy jego zaangażowaniem,
bezinteresownym
zachwytem i tryskającą energią. Ale przede wszystkim podziwialiśmy jego
niepowstrzymane
dążenie do zdobywania nowych wiadomości.
Czy znaleziska dra Cabrery i jego teorie stanowią rzeczywiście punkt zwrotny w
badaniach
prehistorii człowieka? Peruwiański chirurg przeobrażał się stopniowo w badacza,
który przyjął
wyzwanie i potrafił z nim żyć. Chodziło mu jedynie o wzbogacenie ludzkiej wiedzy,
bez baczenia
na własne korzyści. Mozolnie zmagał się z gwałtownymi atakami, jakie kamienie z
Ica wywołały w
ś
wiecie nauki.
Nie poddawał się. Był samotny w walce. I odczuwał tę samotność bardziej, niż to
okazywał.
Zdawał sobie sprawę z ważności swego miejsca w walce nowego z tradycyjnymi
poglądami w
nauce. Gdy minie wzburzenie, a nowe pokolenie naukowców będzie chciało i
potrafiło wykorzystać
kamienie z Ica jako bazę badawczą, zostaniemy pewnie zaskoczeni pozycją, jaką
zdobędzie ten
człowiek. Podziwialiśmy go coraz bardziej, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że może
to zaćmić
krytyczne spojrzenie. Może utrudnić wyrobienie obiektywnego sądu o
rzeczywistości.
Następnego dnia spotkaliśmy się ponownie wczesnym rankiem, by kontynuować wywiad.
Każdy dzień spędzony w Ica uprzytamniał nam, jak ogromną wiedzę zawierają
“nasze" gliptolity,
jak ważną rolę mogą kiedyś odegrać.
Doktor Cabrera zrósł się nieomalże ze swoim zbiorem. Stanowili prawie rodzinę -
nierozdzielną i
niedostępną.
100
Miliony lat przed naszą erą
0
Homo sapiens (Stary i Nowy Świat)
Homo erectus (na całym świecie)
Australopithecus robustus (Omo, Turkana,
Afryka Południowa)
Plejstocen
1
H. erectus (Turkana, Olduwai)
H. habilis (Turkana, Olduwai)
2
A. robustus (Omo, Turkana, Afryka Pd.)
A. africanus (Hadar)
Pliocen
3
A. afarensis (Afryka Pd.)
A. afarensis (Laetoli)
Hominidy (Kanapoi)
5 6
Hominidy (Lothagan)
8 9
Ramapithecus (Pakistan)
10
12
Ramapithecus (Afryka Wschodnia)
14
15
Dryopithecus (Afryka, Europa)
Miocen
16
Ramapithecus (Pakistan, Europa)
17
18
Dryopithecus (Afryka)
19
22
23
24
25
Przed 25 milionami lat - proto-człekokształtne
małpy (przodkowie dzisiejszych małp i
człekokształtnych małp) rozwinęły się z form
prymitywnych.
Tabela chronologiczna znalezisk, które według najnowszych poglądów należą do
linii prymatów (naczelnych) lub
hominidów (człowiekowatych).
Znajdowali się jakby we wspólnym, trudnym do przeniknięcia “polu sił".
Każdy człowiek, który w pracy kieruje się entuzjazmem, zmienia się nie tylko
wewnętrznie.
Cabrera był dla nas utalentowanym aktorem, utożsamiającym się z graną postacią.
Dzięki
wydartym ziemi kamieniom z przeszłości nabył głęboką wiedzę, moc przekonywania
oraz pewność
siebie, biorące się z głębokiej wiary w słuszność głoszonych poglądów. Czas
obszedł się z nim
bardzo łaskawie. Pasja badacza, od dwudziestu lat poświęcającego się niemal bez
wyjątku nauce i
dojrzałość życiowa, zachowały równowagę. Zanim kamienie tak gruntownie zmieniły
tryb jego
ż
ycia, patrzył trzeźwo na świat i niewiele rzeczy mogło go zaskoczyć. Namiętność
badacza miał
we krwi i zawsze był dociekliwy. Podobny błysk w oczach możemy wyobrazić sobie
również u
innych zapaleńców: Heinricha Schliemanna czy Howarda Cartera .
Ale ciężko być prorokiem. Co prawda zbiorem jego zainteresowała się osobiście
królowa
hiszpańska, Zofia. Kazała przesłać sobie z kolekcji doktora dwa duże kamienie
pokryte
wyobrażeniami dinozaurów. W swoim życiu pełnym zdarzeń rzadko jednak miał do
czynienia z
takim dowodem uznania.
W tym miejscu musimy zaznaczyć, że nie tylko kamienie dra Cabrery wskazują na
możliwość
współistnienia człowieka i prehistorycznych, dawno wymarłych zwierząt. W korycie
Paluxy River, w
okolicy Glenn Rosę (Teksas), dokonano równie spektakularnego odkrycia. Archeolog
dr Carl
Baugh, z Pensylvania State University, w warstwach kamieni sprzed 140 milionów
lat (epoka
kredowa), znalazł odciski człowieka obok odcisków jakiegoś dinozaura.
Fachowcy uznali oczywiście i to znalezisko za zwykłe fałszerstwo. Ale oto
wkrótce wybuchła
nowa sensacja. Hilton Hinderliter, geolog, prowadził prace wykopaliskowe na
terenie wymienionej
już Paluxy River, na rancho Emmita McFalla. O swoim odkryciu tak pisze:
“Osobiście odsłoniłem
odciski dwóch prajaszczurów i człowieka. Na własne oczy widziałem inne jeszcze
ś
lady stóp w tej
samej warstwie geologicznej. Dinozaury musiały więc żyć obok człowieka."
Hinderliter oszacował
wiek odcisków na co najmniej 65 do 140 milionów lat.
Amerykański “Journal of Science" donosi, że skamieniałe odciski stóp ludzkich,
bosych i
obutych, geolodzy znaleźli także w pobliżu Carson City, koło Berea w stanie
Kentucky, w
łupkowatych skałach sprzed 250 milionów lat. Następne odciski odsłonięto również
w formacji
kredowej, w Arizonie i Nowym Meksyku. Różnica czasu wynosi ni mniej, ni więcej
tylko 110
milionów lat. Odkrycia odcisków stóp ludzkich w warstwach, w których stwierdzono
zarazem
obecność olbrzymich śladów dinozaurów, są co prawda bardzo rzadkie, ale nie
stanowią czegoś
wyjątkowego. Tego rodzaju znaleziska spotykamy nie tylko w USA, ale również w
Azji, Australii,
Hiszpanii i w Rosji. W Navalsal w Murcji [południowo-wschodnia Hiszpania - od
tłum.], wśród
prawie 500 odcisków stóp przedstawicieli z podrzędu Theropoda - przypuszczalnie
jakiegoś
tyranozaura - poruszenie w światku archeologicznym wywołał pojedynczy,
niewątpliwie ludzki
odcisk. W tej samej warstwie geologicznej!
Graficzne przedstawienie takiej sytuacji, to znaczy współegzystencji człowieka i
dinozaurów,
znajdowano nie tylko na kamieniach z Ica. W kolumbijskich prowincjach
Cundinamarca i Boyaca
znaleziono płaskie, zaokrąglone płytki kamienne z wyrytymi na nich postaciami
ludzi, gadów i
pragadów. Widać wyraźnie biologiczny cykl prehistorycznych zwierząt.
Właścicielem tych
kamiennych tabliczek jest archeolog, Jaime Gutierrez Lega. Kolekcja jest pokaźna,
choć nie tak
olbrzymia jak gliptoteka dra Cabrery.
- Zanim powiem państwu więcej na temat śladów równoczesnej egzystencji człowieka
i
wymarłych zwierząt, proszę pozwolić mi na kilka uwag wstępnych. - Zostaliśmy
jeszcze raz
przyjemnie zaskoczeni starannym przygotowaniem się dra Cabrery do tego spotkania.
Jego
wywody miały rzeczywiście charakter obszernej naukowej informacji, niemal
nadającej się do
druku. Czuliśmy się jak podczas po ważnego wykładu.
- Chodzi o potwierdzenie niektórych aspektów znanej teorii o przesunięciu
kontynentów.
Sformułował ją Alfred Wegener na początku naszego stulecia. Zgodnie z tą teorią
dzisiejsze
kontynenty w odległej przeszłości tworzyły jeden gigantyczny ląd. Rozpadł się on
wskutek
ochłodzenia planety, a jego części dryfowały po praoceanie jak potężne bryły
lodu. Dwa lata przed
odkryciem Richarda Leakeya, czyli w 1970 roku, stwierdzono jednoznacznie, że
Afryka i Ameryka
Południowa tworzyły kiedyś jedną całość. Melvin Patterson i grupa oceanografów z
UNESCO
wykazali, że warstwy geologiczne zachodniego wybrzeża Afryki i wschodnich
brzegów Ameryki
Południowej mają tę samą strukturę geologiczną. A to znaczy, że znaleziska
Leakeya (człowiek z
Olduwai), jak i Ameghina (człowiek z Patagonii) pochodzą praktycznie z tej samej
okolicy jakiegoś
starego superkontynentu. To wyjaśnia też istnienie hominidów dużo wcześniej, niż
się dotąd
przyjmowało. Nie tylko w Ameryce Południowej, ale także na niegdysiejszym
amerykańsko-
afrykańskim prakontynencie.
Takie niezbite fakty naukowe powinny skłonić argentyńskich badaczy do nowego
spojrzenia na
odkrycia Florentina Ameghina - niesłusznie obrzucanego obelgami i dziś prawie
zapomnianego.
Przecież obecnie naukowcy mają do dyspozycji metody radiometryczne! Nie
zdziwiłbym się wcale,
gdyby na obszarze, gdzie Ameghino znalazł szczątki człowieka z Patagonii,
dokonano dalszych
rewelacyjnych odkryć w tych samych warstwach ziemi, i w ten sposób potwierdzono
wyjątkowo
wczesne istnienie człowieka na terenie Afryki południowej.
A w 1970 roku wszystkie biuletyny naukowe donosiły o przełomowym odkryciu
północnoamerykańskiego antropologa, MacNeisha, przewodniczącego Wydziału
Archeologii
Phillips Academy. W czasie prac wykopaliskowych w dorzeczu Rio Montayo (dopływ
Amazonki na
terenie peruwiańskiego Ayacucho) znalazł on różnorodne narzędzia w tych samych
warstwach, w
których znajdowały się skamieliny następujących zwierząt: olbrzymiego
niedźwiedzia
(megaterium), koni, wielbłądów, olbrzymich jeleni i różnych prakotów. To
sensacyjne stanowisko
ciągnęło się w głąb przez pięć warstw geologicznych. Według oficjalnych poglądów
paleontologów
megaterium, jeleń-olbrzym i prakoty wymarły przed milionem lat, a prehistoryczny
koń i
południowoamerykański wielbłąd - już przed 13 milionami lat.
- Wobec tego człowiek i znalezione obok niego kości zwierząt muszą pochodzić z
tego samego
okresu, czyż nie tak? - nie mogliśmy powstrzymać się przed zadaniem tego pytania.
- Mają państwo rację. MacNeish dostarczył w ten sposób niezbitego dowodu na
koegzystencję
praamerykańskiego człowieka i wymarłych zwierząt. Z przykrością muszę przyznać -
w głosie
Cabrery wyczuwało się zawód - że MacNeish nie miał dość hartu i odwagi, by trwać
przy swoim
zdaniu. Po jakimś czasie zaczął twierdzić, że znalezione narzędzia nie liczą
więcej niż 20 tysięcy
lat. W ten sposób zdeprecjonował znaczenie swego odkrycia.
Krytyka dra Cabrery wynikała z rozczarowania zachowaniem się amerykańskiego
antropologa.
-
Taki, delikatnie mówiąc, chwiejny sposób traktowania oficjalnej
interpretacji cech datujących
- ironia w jego głosie była aż zbyt wyraźna - w niczym nie ujmuje wartości temu
odkryciu.
Nam też nie było łatwo zrozumieć postępowania Mac-Neisha. - Dlaczego twierdził,
ż
e
znaleziska nie mają więcej niż 20 tysięcy lat? Co skłoniło go do zmiany
stanowiska?
-
Gdyby przyjął inną interpretację - odpowiedział Cabrera wzruszając
ramionami -
oznaczałoby to, że od rzuca teorie zaakceptowane w antropologii. Niezbite do
wody należy więc
uznać za nieprawdopodobne. Inaczej trzeba by napisać od nowa fachowe książki i
podręczniki
akademickie. Dużo bardziej przykra i trudniejsza do realizacji byłaby zmiana
sposobu myślenia.
Naukowcy zadrżeli przed widmem budowania od nowa, z innego punktu widzenia,
schematu
rozwoju cywilizacyjnego.
Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Emocje zastąpiły trzeźwość sądów. Ujrzeliśmy
zupełnie
nowe oblicze dra Cabrery. Sprowokowany, przeobraził się w nieustraszonego
bojownika o
słuszność swojej sprawy. Był jednak świetnym obserwatorem, zdawał się rozumieć
nasze
zażenowanie. Gdy się ponownie odezwał, mówił jakby pojednawczym, opanowanym
głosem.
- Nie zapominajmy, że paleontolodzy powinni już dawno zweryfikować niejedną
chronologiczną
wielkość. Czasowe przyporządkowanie prehistorycznych zwierząt i człowieka
pochodzi w
głównych zarysach z końca ubiegłego, ewentualnie z początków obecnego wieku. Ale
już w
kwietniu 1971 roku, choć nie upłynął nawet rok od odkrycia MacNeisha - w oczach
mówcy pojawił
się złośliwy uśmiech, który znów przywrócił ukrywane napięcie - odsłonięto w
Kolumbii skamieniały
szkielet dinozaura, a ściślej mówiąc dwudziestometrowej długości iguanodonta. W
pobliżu tych
szczątków leżała prehistoryczna czaszka ludzka, prawie całkowicie
zmineralizowana w wyniku
procesu fosylizacji. Autorem tego odkrycia w prowincji Tolima był kolumbijski
antropolog Henao
Martin, profesor Uniwersytetu del Quindio. Można to uznać za krok milowy w
historii paleontologii,
gdyż po raz pierwszy znaleziono w tym samym miejscu skamieniały szkielet
człowieka i dinozaura.
Dotychczas znajdowano tylko stworzone przez człowieka narzędzia obok skamielin
zwierząt,
według opinii naukowców, dawno już wymarłych w tych czasach, gdy człowiek
pojawił się na
Ziemi. Aż tu nagle mamy niewątpliwie ludzką czaszkę wydobytą razem z kośćmi
dinozaura! A
wiedzą państwo, że ten ostatni wyginął ponoć przed 60 milionami lat.
Paleontologia uczy, że
iguanodont żył na początku okresu jurajskiego, to znaczy przed 181 milionami lat
i wymarł pod
koniec kredy, przed 64 milionami lat
Pteranodont poruszając się po ziemi, używał skrzydeł tak, jakby to były przednie
nogi. Rozpiętość owych skrzydeł
wynosiła prawie osiem metrów.
.
Henao Martin osobiście poinformował kilka uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych
o swoim
niebywałym odkryciu. Z wielkim uznaniem, wbrew swym nadziejom, wcale się nie
spotkał. Ale
dowody rzeczowe istnieją, i są do dyspozycji każdego, kto zechciałby poświęcić
im uwagę.
Profesor Martin przechowuje je na terenie Uniwersytetu del Quindio, gdzie ma
swoją katedrę.
- Jak to jest możliwe, że naukowcy najzwyczajniej w świecie ignorują oczywiste
wyniki prac
badawczych?
-
Dzieci moje - odparł dr Cabrera prawie po ojcowsku. - Zaraz usłyszą
państwo jeszcze więcej
tego typu historii i jeszcze bardziej niewiarygodnych. W 1974 roku na
zaproszenie peruwiańskiego
Uniwersytetu Narodowego przyjechał do Limy z serią odczytów dr A. A. Zoubov,
radziecki
antropolog.
Doktor Cabrera miał zwyczaj wypełniania przerw myślowych ceremonialnym
zapalaniem
nowego papierosa. Tak było i tym razem.
-
W rozmowie w cztery oczy Zoubov powiedział mi, że w 1973 roku zespół
hinduskich
badaczy wydobył skamieniałe ludzkie szczątki z formacji skał z mezozoiku. O od
kryciu
poinformowano Radziecką Akademię Nauk. Znalezisko jest dodatkowym potwierdzeniem
obecności człowieka na Ziemi przed 65 milionami lat, ale i tym razem opinii
ś
wiatowej nie
powiadomiono o nim. Zdecydowano się milczeć i czekać na dalsze odkrycia.
W Afryce natrafiono również na skamieniałe zęby i kości jakiegoś hominida. I one
nie pasowały
do tradycyjnych poglądów antropologii. Metodą radiometryczną ustalono wiek tych
szczątków na
63 do 75 milionów lat. Są to najstarsze znane dotąd pozostałości hominida i
wydobyte zostały
przez Mary Leakey 26 grudnia 1974 roku w suchym korycie rzeki Laetolli, w
Tanzanii, około 40
kilometrów od wąwozu Olduwai. Autorka odkrycia jest zdania, że są to szczątki
przedstawicieli
grupy sapiens a nie australopiteka.
Wyjątkowość tego znaleziska polega na tym, że stanowi ono sensacyjny dowód na
istnienie
istot podobnych do człowieka, żyjących przed 63 do 75 milionów lat temu, czyli w
przejściowym
okresie od mezozoiku do kenozoiku. Powszechna opinia antropologów głosi jednak,
ż
e przodkowie
człowieka pojawili się na Ziemi przed 25 milionami lat. Tu zaś mamy jeszcze
jeden dowód,
uwierzytelniony najnowszymi metodami badawczymi, na istnienie nieznanych
antropoidów i
domniemanych praprzodków człowieka dużo wcześniej, niż dotąd przypuszczano. Jest
wiele
innych odkryć, których już nie będę wyliczał, bo wypełniłyby odrębną księgę.
Wszystkie one
wstrząsają tradycyjnym fundamentem paleontologii.
W najśmielszych marzeniach nie przyszłoby mi do głowy, że jeden, otrzymany
kiedyś w
prezencie, mały kamyk, który całe lata przeleżał nie zauważony na biurku, stanie
się dla mnie
bodźcem do podróży w całkowicie obcy dotychczas świat.
Przez minione dwadzieścia lat przebadałem już mnóstwo kamieni i wszystkie one
opowiadają o
ludziach żyjących w bardzo odległej czasowo epoce geologicznej, w bezpośrednim
sąsiedztwie
dawno wymarłej fauny. Analizy laboratoryjne ujawniły szacowny wiek tych
różnorodnych kamieni.
Liczą sobie od 65 do 230 milionów lat i pochodzą z mezozoiku. Pokryte są starą
powłoką tlenkową.
Na początku i mnie dręczyły różne wątpliwości. Nim uporałem się z jednym
pytaniem, nasuwało
się następne; wciąż od nowa jak fale na morskiej plaży. Nie udało mi się
rozszyfrować wszystkich
tajemnic, jakie w sobie kryją. Mam wrażenie, że niektóre z nich zawierają urywki
pewnego
tajemniczego przesłania. Nie wiem niestety, w jaki sposób te fragmenty są ze
sobą powiązane. Jak
powinienem je usystematyzować, by wpaść na trop tego przesłania. Mam na przykład
ogromne
trudności z serią Agnathusa. Człowiek, który te ryty wykonał, musiałby żyć w
dewonie, to znaczy w
formacji paleozoiku przed 345 do 405 milionów lat. Agnathus bowiem wymarł przed
300 milionami
lat.
Na temat tej serii nie potrafię niestety nic konkretnego powiedzieć. Jednego
tylko jestem
pewien. Ta cywilizacja musiała stać na wyższym poziomie naukowym, a pod względem
kulturowym na pewno była bardziej rozwinięta niż dzisiejsza. Tu pojawia się od
razu następny
problem. Jeżeli przed tyloma milionami lat istnieli inteligentni ludzie, którzy
być może naukowo i
technologicznie stali wyżej od współcześnie żyjących, to narzuca mi się pytanie,
jak to się mogło
stać, że nasza cywilizacja dopiero teraz osiągnęła obecny poziom rozwoju? Jak
wyjaśnić
zdumiewający fakt, że nasi bezpośredni przodkowie przed 1,7 miliona lat
znajdowali się jeszcze,
czy może dopiero, na poziomie przedczłowieczym?
Te niepokojące pytania były - jak się dopiero później przekonaliśmy - uwerturą
do niezwykle
odważnej teorii. Dokonana przez Cabrerę interpretacja przesłania na kamieniach
była starannie
przemyślana i logiczna. Teatralne słowa i gesty towarzyszące jego wywodom, nie
stały w
sprzeczności z powagą tego, co referował. Podnosiły jedynie napięcie, z jakim
ś
ledziliśmy treść
jego wykładów. Napięcie to musiało kiedyś opaść, a to nas trochę zasmucało.
- Moim zdaniem, człowiek istnieje na Ziemi o wiele dłużej, niż dotąd przyjmowano.
Przetrwał,
gdyż jako gatunek osiągnął odpowiedni poziom inteligencji. Inne istoty natomiast
wymarły.
Nieznane wydarzenia, czynniki i warunki zewnętrzne cofnęły z pewnością jego
rozwój niejeden
raz, a możliwe, że wielokrotnie, do poziomu zerowego - intelektualnie,
technicznie i naukowo. Był
zmuszony zaczynać wszystko nieomal od początku. Na Ziemi żyły więc liczne
rodzaje ludzkie
upadające, ale nie znikające nigdy całkowicie. Ujawniały się wciąż w różnych
miejscach. Naj-
młodszy spośród nich to “nasz" Homo sapiens!
Człowiek “gliptolityczny", który przedstawiał siebie i swój świat na tych
kamieniach, nie jest taki
sam, a jedynie podobny do nas. To, co go z nami łączy, to przede wszystkim
wspólne conditio
humana. I on, i my należymy do tego samego ludzkiego gatunku.
III.Punkt alfa ludzkości
Bytem jak małe dziecko bawiące się na plaży, znajdujące wciąż nowe kamyki, a
wokół mnie
leżał wielki ocean nieodkrytych prawd.
Sir Isaac Newton
Każdy z nas interesuje się od czasu do czasu przeszłością - zarówno własną, jak
i otaczającego
nas świata.
Skąd pochodzimy? Dlaczego znajdujemy się tu, a nie gdzie indziej? Dlaczego coś
dzieje się
właśnie teraz? Ustawicznie zadajemy sobie podobne pytania.
Archeolodzy - zarówno profesjonaliści, jak i znający się na rzeczy amatorzy -
kopią w ziemi w
nadziei znalezienia czegoś, co dałoby zadowalającą odpowiedź na stawiane pytania.
Rozpadające
się ruiny, stara ceramika i szczątki narzędzi są jedynymi śladami, którymi
dotychczas dyspo-
nujemy, by wyrobić sobie pogląd na rozwój człowieka od prymitywnej hordy do
technologicznie
nowoczesnego społeczeństwa. Jeżeli archeolodzy trafią kiedyś szczęśliwie na
dobrze zachowane
pozostałości kultury materialnej całego ludu, który dawno wymarł, to i taki
skarb nie będzie w sta-
nie dać odpowiedzi na dręczące nas pytania. Bowiem to, co zostało, to
najczęściej “odpryski"
minionych czasów, fragmenty akcesoriów dnia codziennego w odległej przeszłości.
Tak wiele jeszcze śladów dawnych dziejów ukrytych jest pod dnem mórz i oceanów.
Trudno
powiedzieć, kiedy poszukiwacze sięgną po te skarby, całkowicie niedostępne przy
obecnych
metodach badawczych. Na szczęście dotychczas eksplorowano archeologicznie tylko
niewielki
obszar naszego globu. Pozostaje więc nadzieja...
Trudno zrekonstruować warunki życia istniejących niegdyś ludów na podstawie
skąpych
informacji i skromnej liczby znalezisk. Najważniejsze są nie zbadane, zamknięte
jak w skarbcu na
siedem pieczęci. Do czego narody dążyły w przeszłości? Czy przeżywały wzloty i
upadki? Jakich
dokonywały bohaterskich czynów? Jaki miały dorobek? Jakiego rodzaju radości i
lęki odczuwały?
Jak długo cierpiały? Czy zwycięstwa i klęski decydowały o ich bycie? Jakie
czynniki złożyły się na
wybór tej, a nie innej drogi ewolucji? Jaki stopień rozwoju osiągnęły i dlaczego
wymarły?
Jednym z najbardziej spornych tematów w badaniach nad prehistorią jest ciągle
jeszcze pytanie
o pierwszych mieszkańców amerykańskiego kontynentu. Skąd i kiedy przybyli?
Według powszechnie przyjętej teorii, przodkowie amerykańskich Indian
przywędrowali z Syberii
do Alaski przez dzisiejszą Cieśninę Beringa, gdy ta była wolna od lodu, to
znaczy około 30 do 10
tysięcy lat temu. Dziś uważa się już te zbyt dogmatyczne archeologiczne i
antropologiczne poglądy
za całkiem nieprzekonujące. Thor Heyerdahl stwierdza między innymi, że
przodkowie Indian prze-
płynęli ocean w łodziach.
Zbudował więc tratwę, tak jak budowano je przed setkami lat i przebył na niej
Pacyfik, a także
Atlantyk, korzystając ze stałych prądów morskich. Dowiódł w ten sposób
słuszności swej śmiałej
tezy, że między wschodnią i zachodnią półkulą mogło już wówczas istnieć
połączenie wodnym
szlakiem.
Teoria o łączności między kontynentami poprzez Cieśninę Beringa nie jest więc
jedyną, która
próbuje wyjaśnić podobieństwa kultur pramieszkańców Azji i Nowego Świata.
Jeszcze przed
kilkoma laty takie stwierdzenie wywołałoby salwy śmiechu w salach wykładowych
uniwersytetów.
Każdy etnolog byłby oburzony, gdyby przeczytał, że zarówno Azjaci, jak i
Egipcjanie, którzy
konstruują dziś jeszcze tratwy nilowe (podobnie jak to czynili Indianie Ajmara
znad jeziora
Titicaca), odwiedzali prawdopodobnie w odległej przeszłości Meksykanów czy
Peruwiańczyków i
przyjmowali ich rewizyty.
Ale doświadczenie, nowe znaleziska, wykorzystanie nauk interdyscyplinarnych i
otwartość
poglądów młodej generacji badaczy zagrażają podstawom starych, anachronicznych
systemów.
Odkrycia obecnego stulecia nauczyły nas, że o teorii względności należy pamiętać
również w
badaniach odległych epok. Do wydartych ziemi znalezisk przykładamy etykietkę z
nieodwołalną
decyzją i próbujemy do przestarzałych doktryn dopasować zdobycze. Ale nie tędy
droga! To
fałszywa metoda, bowiem każdy wydobyty na światło zabytek powinien zbliżać nas
do prawdy.
Każde odkrycie powinno pomóc spojrzeć głębiej w przeszłość.
Kiedyś uczono nas, że człowiek pojawił się na Ziemi 4004 lata przed narodzeniem
Chrystusa. Z
punktu widzenia religii była to poprawna data, nie odpowiadała jednak
rzeczywistości. Dziś
każdego wykształconego człowieka śmieszą takie poglądy. Ileż z obecnie uznanych
“prawd"
wzbudzi uśmiech politowania za jakieś 100 albo 300 lat?
Niemniej jednak, teoria wędrówek z Azji do Ameryki przez Cieśninę Beringa
głoszona jest
nadal. Nieważne, czy zgadza się z faktami, czy też nie...
Nigdzie też nie traktuje się dwuznaczności tak niefrasobliwie jak w Trzecim
Ś
wiecie. W
hinduskim Muzeum Narodowym w Bombaju można obejrzeć - w sąsiadujących ze sobą
pomieszczeniach - eksponaty dowodzące słuszności dwóch odmiennych poglądów na
ten sam
temat. W pierwszej sali jest to malowidło o wyraźnych wpływach chrześcijańskich,
przedstawiające
historię pochodzenia człowieka. Wynika z niej, że początki ludzkości sięgają
wstecz około 10
tysięcy lat. W drugiej z kolei sali stoją statuetki w pozycji jogi. Te
“medytujące" figurki, pochodzące
z kręgu kultury Mohendżo-Daro, wydobyto w dolinie rzeki Indus. Kultura ta
rozwijała się przed 5-6
tysiącami lat. Dysponowała już dobrze funkcjonującym systemem kanalizacyjnym i
nawadniającym
oraz wspaniałymi urządzeniami do ogrzewania powietrza.
Ile czasu wymagało osiągnięcie tak wysokiego poziomu cywilizacyjnego? Kiedy
rozwinęła się
skomplikowana wiedza, dotycząca zarówno jogi, jak i medytacji w ogóle? Dech w
piersi zapiera,
gdy się pomyśli, jak wiele osiągnięto w tak krótkiej epoce. Pamiętajmy, że
okresy gospodarczego
dobrobytu, bez wojen, nigdy nie były zbyt długie. Nawet nasza zachodnia
cywilizacja, mimo
naukowego i technologicznego postępu oraz religii o tysiącletnim rodowodzie, nie
może poszczycić
się podobną wiedzą. Nigdy nie osiągnęła takiego szczytu rozwoju kulturalnego i
społecznego.
Nieliczni, którzy czuli potrzebę zdobycia duchowych mądrości, musieli przejmować
je od innych
kultur.
To oczywiście wcale nie znaczy, że w przeszłości nie istniały na naszych
szerokościach
geograficznych społeczeństwa dostatecznie dojrzałe, by stosować techniki
doskonalenia ducha.
Dowodem na to, że takowe egzystowały, mogą być chociażby malowidła w grocie
Addaura w
Palermo, pochodzące z paleolitu sprzed około 17 tysięcy lat. Niewątpliwie
rozpoznawane są na
nich asany (snabasana i dhanu-rasana) znane z klasycznej jogi.
Tak więc najstarszych śladów jogi należałoby szukać nie w Azji, jak to się
najczęściej czyni, ale
w europejskim obszarze śródziemnomorskim. Ten obraz kultury starszej epoki
kamiennej na
Sycylii ponownie uzmysławia względność archeologicznych i antropologicznych
interpretacji.
Z każdym zagłębieniem w ziemię łopaty archeologa pochodzenie pramieszkańców
Ameryki
wydaje się coraz bardziej zagadkowe. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu uważano
drugi wiek naszej
ery za początek bujnego rozwoju środkowoamerykańskiej kultury. Dziś musimy
wyznaczyć
chronologię początku tego rozwoju o kilka tysiącleci wcześniej.
Odkrycie - datowanej co najmniej na 1500 lat przed Chrystusem - cywilizacji
Olmeków w Zatoce
Meksykańskiej i naczyń glinianych w Belize (dawniej brytyjski Honduras),
pozwoliło cofnąć
kształtowanie się preklasycznego okresu Majów o całe 2 tysiące lat. Dziś sądzi
się, że analo-
gicznej, do wydobytej w Belize, ceramiki używano już około 3 tysiące lat przed
Chrystusem.
Z wielkimi oporami przyznaje się, że społeczeństwo Majów miało jedną z
najbardziej
rozwiniętych kultur i posiadało niezwykle bogaty dorobek duchowy i materialny.
Według tradycyjnej nauki Majowie pochodzą od Amerydów, dużej grupy nomadów,
którzy przed
mniej więcej 12 tysiącami lat (ostatnia epoka lodowcowa), przywędrowali
północnym szlakiem
przez dzisiejszą Cieśninę Beringa. Przeczą temu pisma Majów, z których wynika
wyraźnie, że ich
przodkowie przybyli wprawdzie z daleka, ale z zupełnie innej strony.
W Popol-Vuh, annałach Kakczikelów (Cakchickel) i w księdze Chilam Balam czytamy:
“Przybyliśmy z drugiej strony morza do miejsca zwanego Tulan. Tu płodzili nas
nasi ojcowie i
nasze matki. Tu rodziliśmy się." A w innym miejscu znów: “Z czterech stron
przybyli ludzie do
Tulan."
Pięknym potwierdzeniem tego, o czym czytamy w starych księgach Majów, są wywody
Jose
Arguellesa, amerykanisty pochodzącego z Indii: “Słowo maya ma kluczowe znaczenie
w
hinduistycznej filozofii. Oznacza: początek świata i świat iluzji. W sanskrycie
słowo maya pokrewne
jest pojęciom: duży, miara, matka i, jak już wspomniano, źródło." Już nie
dziwimy się, gdy
słyszymy, że matka Buddy miała na imię Maya. W Mahabharacie, klasycznym eposie
hinduskim z
wedyjskiego kręgu kulturowego, można wyczytać, że pewien sławny astrolog, który
był zarazem
astronomem, magiem i architektem nazywał się również Maya. W tejże Mahabharacie
pojawia się
wielki szczep nomadów zwanych Maya.
Ale nie tylko w Indiach, ojczyźnie wysoko rozwiniętej metafizyki, spotykamy
słowo maya.
Nazywał się tak podskarbi faraona Tutenchamona, słynnego króla-chłopca,
natomiast w filozofii
egipskiej słowo mayet znaczy “uniwersalny porządek świata".
To Majowie, niezrównani nauczyciele uniwersalnego porządku świata, obliczyli
czas obiegu
Ziemi wokół Słońca z dokładnością do jednej tysięcznej znanej dziś wartości.
Zdumiewające!
Przecież nie dysponowali precyzyjnymi przyrządami pomiarowymi, jakie znamy dziś.
Punkt zerowy
tego kalendarza, równy początkowi państwa Majów oznaczono na 4 Ahau 2 Cumhu, co
według
kalendarza gregoriańskiego, którym się obecnie posługujemy, odnosi się do 12
sierpnia 3113 roku
przed Chrystusem. Nie znamy źródła, z którego Majowie czerpali wiedzę do
opracowania swego
kalendarza.
Naukowcy przypuszczają, że około 3 tysiące lat przed Chrystusem na Atlantyku
wydarzyła się
jakaś gigantyczna katastrofa geologiczna. Rozpadła się wówczas wyspa Island. Na
wszystkich
wyspach Morza Śródziemnego można znaleźć ślady tej katastrofy i oznaki początków
cywilizacji.
Czy fale potopu dosięgły i Ameryki Południowej?
W przekazach Indian Hopi mówi się o potężnych falach, które zalewały amerykański
kontynent,
gdy zatonęła Kasskara, olbrzymia wyspa na Pacyfiku. Wysoko cywilizowane ludy
przed wiekami,
ratowały się uciekając na stały ląd i zapoczątkowując zarazem wędrówki
czerwonoskórych wzdłuż
Andów na północ kontynentu. Wędrówki te zaczęły się, zdaniem Indian Hopi, przed
400 tysiącami
lat.
Podczas prac ziemnych przy budowie rurociągu w pobliżu miasta Arica w północnym
Chile, w
piasku pustyni natrafiono na dobrze zachowane mumie. Są to najstarsze,
dotychczas odkryte
szczątki ludzkie tego rodzaju. Ich wiek ustalono na 2 tysiące lat, a niektóre
nawet datowano na 6
tysięcy lat przed Chrystusem! Jaki to naród już przed tyloma tysiącami lat i na
długo przed epoką
panowania faraonów egipskich opanował sztukę balsamowania zwłok? Zdaniem
uczonych mamy
tu do czynienia z prymitywną cywilizacją.
Kilkadziesiąt z tych mumii znajduje się dziś na chilijskim uniwersytecie w
Tarapaca. 300
dalszych leży nadal w ziemi i czeka na podjęcie badań.
Do nowej generacji naukowców, nie skażonych starymi poglądami na historię
Ameryki, należą
między innymi:
Gordon Willey z Uniwersytetu Harvarda, który głosi hipotezę o istnieniu bliskich
powiązań
między starą kulturą Chavin w Peru i kulturą Olmeków w Meksyku.
Betty Meggers i C. Evans z Smithsonian Institut w USA dostarczyli dowody na to,
ż
e przed 5
tysiącami lat na wybrzeżu Ekwadoru mieszkali japońscy rybacy.
David Kelley z kanadyjskiego instytutu archeologicznego, odkrył zdumiewające
podobieństwa
między kalendarzami Majów i Azjatów. W obu kalendarzach nazwano miesiące
imionami tych
samych zwierząt. Nawet daty ich powstania są prawie jednakowe - około 3 tysiące
lat przed
Chrystusem.
Cykl księżycowy został tak dokładnie obliczony, że odchylenie od współczesnych
danych
wynosi jedynie cztery tysięczne dnia. Jest wielce prawdopodobne, że w czasach
Majów podana
przez nich wartość była poprawna.
Taka precyzja wymagała znajomości wyższej matematyki. Podstawą tego
skomplikowanego
kalendarza był system liczbowy ze znajomością zera - znany tu przed Arabami i
Hindusami.
Dokładność obliczeń przewyższała nawet system gregoriański.
Majowie używali kalendarza określającego miesiące synodyczne [okresy między
dwiema
jednakowymi, kolejnymi fazami księżyca - od tłum.], jak i synchronizację cykli
Merkurego, Wenus,
Marsa, Jupitera i Saturna. Archeolodzy widzą w kalendarzu Majów jedynie pomoc w
określaniu
czasu. Ale - nasuwa się pytanie - dlaczego zadawali sobie tyle trudu jedynie po
to, by oznaczać
czas? Bez odpowiedzi pozostaje też pytanie o cel zapisywania dat i wydarzeń na
niektórych
monumentalnych budowlach, nawet sprzed 400 milionów lat. A wszystkich tych
obliczeń doko-
nywali genialnie prostym i wygodnym systemem dwudziestkowym (a nie dziesiętnym).
Na dodatek
wystarczał im zestaw trzech podstawowych symboli. Zjawisko rzeczywiście
wyjątkowe w historii
ludzkości!
Widocznie w kulturze Majów były inne niż obecnie kryteria orientacji
czasoprzestrzennej.
Współcześni badacze stają bezradni wobec tego fenomenu i nikt nie twierdzi, że
udało mu się coś
wyjaśnić.
Betty Meggers przedstawiła liczne dowody na to, że ludzie z cywilizacji Ching-
Chang przepłynęli
Pacyfik i że to oni wywarli duży wpływ na wczesną amerykańską cywilizację,
ś
ciśle mówiąc, na
cywilizację Olmeków.
Roald Frkell ze State University w Waszyngtonie, zreferował wyniki swych badań
na kongresie
Geological Society of America w 1973 roku. Oświadczył wówczas, że wraz z
zespołem zdobył
dowody - nie do podważenia - na istnienie człowieka w Ameryce już przed 250
tysiącami lat.
Badali różnymi metodami sprzęt i narzędzia znalezione nad brzegami pewnej rzeki
w Meksyku.
Wyniki były zawsze jednakowe: 250 tysięcy lat!
“Nie ma wyjścia" - pisał Frkell - musimy przyznać, że archeolodzy badający Stary
i Nowy Świat
karmili nas przez ostatnie stulecie fałszywym obrazem początków rozwoju
człowieka."
Znalezione narzędzia wskazywały na dużo bardziej rozwinięte metody obróbki
aniżeli metody
stosowane w tym czasie na terenie Azji i Europy. To nie dawało mu spokoju.
Kierunek jego badań,
wnioski które z nich wyciąga, są w zgodzie z teorią Louisa Leakeya na temat
genezy człowieka w
Ameryce.
Leakey cieszył się już powszechnym uznaniem. Znane były jego prace wykopaliskowe
w
wąwozie Olduwai na brzegu Serengeti. Przez dwadzieścia lat szukał dowodów na
poparcie
hipotezy, że praprzodkowie człowieka żyli o milion lat wcześniej, niż dotąd
przyjmowano. Nie
przeszkadzało mu, że był w swych poglądach osamotniony. Szukał dowodów i znalazł
je wreszcie.
Mało znany jest epizod z życia Leakeya, związany z podróżą do Stanów
Zjednoczonych.
Pojechał tam szukać dalszych dowodów. Uważał, że i w Ameryce człowiek żył dużo
wcześniej.
Pod koniec lat sześćdziesiątych, kopiąc w Calvo Hills w Kalifornii, dokonał
ważnego odkrycia -
znalazł prymitywne narzędzia kamienne, którym przypisał wiek ponad 250 tysięcy
lat. Takiej
chronologii nie chciało zaakceptować konserwatywne środowisko archeologów.
Sprzeczano się
zawzięcie. Opinia Leakeya nie została dobrze przyjęta. To, co on traktował jako
prymitywne
narzędzia, inni uczeni uznali za wytwór natury.
Dla Leakeya nie było to nic nowego. Znał już zachowawczy sposób podejścia
profesjonalnych
archeologów. Zabytki znalezione w wąwozie potraktowali podobnie jak inne tego
rodzaju okazy.
Ale nie ustąpił. Szukał wytrwale dalej. Po latach żmudnej pracy znalazł wreszcie
w tej samej
okolicy Kalifornii, gdzie odkrył budzące kontrowersje narzędzia, resztki
ludzkiego szkieletu. Zdobył
więc tak długo poszukiwane świadectwo. Udowodnił, że człowiek istniał w Ameryce
dużo
wcześniej, niż się powszechnie uznaje.
Chociaż uzyskano już dostateczną liczbę jednoznacznych potwierdzeń bardzo
wczesnego
pojawienia się człowieka w Ameryce to uznane autorytety wciąż od nowa bez
namysłu odrzucają
taką możliwość.
Nie zważając na opinie zachowawczej grupy kolegów, R. D. Simpson, współpracownik
Louisa
Leakeya, wypowiada odważną myśl: “Jest coraz więcej danych, optujących za
starszym
rodowodem człowieka w Nowym Świecie. Nie można ich lekceważyć czy wręcz
ignorować tylko
dlatego, że nie pasują do potocznego modelu rozumowania. W obliczu luk w
łańcuchu dowodów
przedwczesne są wszystkie, dotychczas uznane za ostateczne, sądy na temat
pochodzenia,
wędrówek i kultury człowieka z plejstocenu w Nowym Świecie. Przy obecnym stanie
wiedzy
konieczne jest bardziej elastyczne myślenie. Niezbędne są opinie nie obarczone
przestarzałymi
poglądami, opinie nieostateczne."
E. Greenman, archeolog z Michigan University, również broni hipotezy o
wcześniejszym
pojawieniu się człowieka w Ameryce. Posiada on podobno dowody na to, że we
wczesnym
paleolicie ludzie przepływali Atlantyk w łodziach i kajakach.
Greenman pisze: “Niektóre przedmioty znalezione w południowo-zachodnich Stanach
Zjednoczonych dowodzą, że okolice te były centrum, z którego rozchodziły się
wzorce kulturowe
wczesnego paleolitu." Czyżby rozchodziły się i rozprzestrzeniały dzięki łodziom
i kajakom?
Jeszcze bardziej bulwersujące niż opinie Greenmana są przekazy mitologiczne
Indian Hopi.
Legenda głosi, że przed wiekami przodkowie Indian przybyli z wysp po drugiej
stronie wody.
Przekazy tego szczepu tłumaczą, iż przed naszym światem istniały trzy inne
ś
wiaty.
Pierwszy z nich unicestwił pustoszący wszystko ogień; drugi obróciły w proch
ś
miercionośne
lody, trzeci zaś pochłonęła woda.
Indianie wierzą, że te trzy światy powstały jeden po drugim kolejno w górach
wokół San
Francisco, w okolicy Oraibi, gdzie obecnie mieszkają potomkowie tamtych
praprzodków. Oraibi jest
w Ameryce Północnej najstarszym znanym osiedlem, zamieszkiwanym nieprzerwanie.
Z geologicznego punktu widzenia nie ma w tej teorii żadnej sprzeczności.
Kataklizm, który
zniszczył pierwszy świat Indian Hopi, mogła wywołać aktywność wulkanów przed
ponad 250
tysiącami lat. Drugi świat mógł zniknąć w epoce lodowcowej około 100 tysięcy lat
temu. Trzecią
katastrofę stanowił zaś okres wielkich deszczy i powodzi przed 25 tysiącami lat.
Sądząc z treści starych przekazów Inków, ich praprzodkowie byli zwykłymi,
pokojowo
nastawionymi nomadami, zamieszkującymi pieczary i jaskinie. Nazywano ich
Pacarimoc-Runa, co
znaczy “początkujący ludzie". Niezwykle interesujące jest, że zgodnie z jednym z
przekazów owi
Pacarimoc-Runa byli białoskórzy.
Znana jest wypowiedź Richarda L. Thompsona, biologa ewolucjonisty, która
spotkała się z
licznymi atakami: “Równie dobrze można sobie wyobrazić, że Homo sapiens żył
przez miliony lat
obok nie spokrewnionych z nim ewolucyjnie małp człekokształtnych.
Możliwe też, że te niepodobne do człowieka istoty wytwarzały prymitywne
narzędzia kamienne.
Z centralnej Azji słychać często o małpopodobnej istocie, zwanej tam Alma, która
podobno łupała
kamienie na narzędzia. Tę teorię mogą poprzeć znajdowane szczątki szkieletów i
kamiennych
wytworów. Człowiek «unowocześniony» i prymitywniejsze stworzenia żyli obok
siebie od
niepamiętnych czasów. Wytwarzali narzędzia od najprostszych kamiennych, do
wysoko
wyspecjalizowanych."
Chociaż, zwłaszcza w ostatnich latach, ciągle przybywa empirycznych dowodów na
egzystencję
inteligentnych, wytwarzających narzędzia istot, na kontynencie amerykańskim w
ś
rodkowym
plejstocenie, nie przełamuje to starych nawyków myślowych nawet wybitnych
uczonych i specjali-
stów.
Następnym trafnym przykładem reakcji świata na nowinki niech będzie sprawa Toca
de
Esperanza (jaskini nadziei) w brazylijskim stanie Bahia. W 1982 roku Maria
Beltrao odkryła ciąg
jaskiń pokrytych ściennymi malowidłami. Trzy lata później wykopano tam duży rów,
który odsłonił
cztery warstwy ziemi. Najpierw twardą skorupę węglanową, a pod nią trzy warstwy
piasku i
piaszczystej gliny. W ostatniej z nich leżały skamieliny ssaków razem z
narzędziami kamiennymi.
Trzy kości z tego znaleziska przesłano trzem różnym laboratoriom. Ich wiek
został określony na
204 do 295 tysięcy lat. “Znalezisko wydaje się wskazywać, że praczłowiek pojawił
się w Ameryce
dużo wcześniej, niż dotąd przyjmowaliśmy" - oświadczył francuski badacz Lumley,
który
nadzorował badania kości.
Chociaż prace wykopaliskowe Marii Beltrao prowadzone były według ścisłych reguł,
pod
nadzorem naukowym znanego specjalisty, ich efekty nie zdołały jednak przełamać
uporu
tradycjonalistów. Stawiano znów szereg zarzutów, mających zdyskredytować
odkrycie. Zasłaniano
się między innymi wymówką, że metodą biostratygraficzną nie można datować warstw
w jaskini.
Jednakże powtórne badania metodą uranową, to znaczy metodą śledzenia rozpadu
promieniotwórczego (radioaktywnego) uranu, dały ten sam wynik: 204 do 295
tysięcy lat.
Jeżeli nie uznaje się tych wyników, to konsekwentnie należałoby zdyskwalifikować
wszystkie
inne znaleziska, których wiek określono metodą opartą na rozpadzie uranu.
Wymieniony już wcześniej Richard MacNeish, dyrektor U.S. Peabody Foundation of
Archeology, jest nie tylko jednym z najsławniejszych archeologów Stanów
Zjednoczonych, ale
również pionierem teorii wcześniejszego pojawienia się człowieka na kontynencie
amerykańskim.
Twierdzi on między innymi: “Niektórzy archeolodzy nie uznaliby wcześniejszego
pojawienia się
człowieka w Ameryce nawet wówczas, gdyby osobiście oglądali go przy obróbce
narzędzi."
John Alsoszatai-Petheo, antropolog, przedstawił w 1986 roku zasadnicze
stanowisko opinii
ś
wiatowej w następujący sposób: “Przez dziesięciolecia amerykańscy archeolodzy
wyznawali
pogląd, że człowiek jest względnie nowym zjawiskiem na amerykańskim kontynencie.
Zwykłe
napomknięcie, że mogłoby być inaczej, groziło naukowym samobójstwem... W
konserwatywnym
ś
wiatopoglądzie nie ma miejsca na otwartość umysłu."
Doktor Cabrera podziela zdanie tych antropologów, którzy optują za wcześniejszym
pojawieniem się człowieka w Ameryce. Przed 250 tysiącami lat Cieśninę Beringa
pokrywały lody
polarne. Przejście tą drogą z Azji, w ówczesnej sytuacji, nie było możliwe. A to
znaczy, że nie ma
ż
adnego rozsądnego wyjaśnienia kwestii, jak mógłby Europejczyk czy Azjata w
pierwotnym
stadium rozwoju cywilizacyjnego, na co wskazują znalezione narzędzia,
przewędrować do
Ameryki. A może ów człowiek nie był wcale tak prymitywny, jak myślimy? Może to
jednak
neandertalczyk, jak sądził Leakey, lub istoty, które przeżyły upadek prastarej
cywilizacji i dały
początek nowej, zgodnie z indiańskimi legendami czy przekazami? I wreszcie
trzeba dopuścić
możliwość, że są to pozostałości człowieka zupełnie nie znanego nam gatunku, o
tajemniczym
rodowodzie.
Amerykańscy biolodzy ewolucjoniści, M. A. Cremo i Richard L. Thompson,
opublikowali
niedawno obszerną pracę na temat różnych odkryć archeologicznych, również tych
nie uznanych
przez tradycyjną naukę. Znajdujemy tam dokumentację znalezisk wyraźnie
sugerującą istnienie ro-
zumnych istot w epokach prehistorycznych. Czytamy w niej między innymi:
“Oficjalnie nie mówi się
o niewygodnych znaleziskach, bowiem wydają się one mało wiarygodne. Ale
obowiązkiem
uczciwego badacza jest mówić nie tylko o uznanych już prawdach."
Do takich mało wiarygodnych znalezisk trzeba zaliczyć kości człowieka wydobyte
na przełomie
lat 1855/1856 na pewnej górze stołowej w hrabstwie Tuolome w Kalifornii. Chodzi
tu mianowicie o
kompletny szkielet ludzki wyeksplorowany z warstwy żwiru. Wiek jego szacuje się
na 33 do 55
milionów lat.
Kolejnym świadectwem możliwości istnienia rozwiniętego człowieka w
trzeciorzędzie jest
fragment czaszki znalezionej przez Paula K. Hubbsa w złotodajnych skałach
narzutowych pod
zwałami rumowiska. Wokół czaszki leżały odpadki - kości mastodontów. Nad
stanowiskiem
zalegały warstwy niezwykle twarde o gęstości bazaltu i wykluczały omyłkę. Tak
przynajmniej brzmi
opinia na temat fragmentu czaszki, znajdującego się obecnie w zbiorach Museum of
Natural
History Society w Bostonie. Inny fragment tej samej czaszki z podobnym opisem
można znaleźć w
muzeum Philadelphia Academy of Natural Sciences.
“Nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym odkryciu, gdyby Hubbs nie był jego
ś
wiadkiem i gdyby
nie przekazał czaszki drowi Wislow, znanemu przyrodnikowi" - oświadczył prof.
Whitney, śledzący
historię tego odkrycia.
Pod wulkaniczną, latytową [latyt - magmowa skała wylewna, składająca się głównie
ze skalenia
i piroksenu - od tłum.] pokrywą góry stołowej w hrabstwie Tuolome znaleziono
także ludzką
ż
uchwę, groty oszczepów, młotki ręczne do klinowania i kamienne łyżki. Doktor J.
D. Whitney
badał te przedmioty osobiście i stwierdził, że wszystkie ślady człowieka
kopalnego znalezione w
nieczynnym wyrobisku złota, należą do anatomicznie rozwiniętych istot ludzkich.
Wiek warstwy
ż
wiru, w którym spoczywała żuchwa, określa się na 9 do 55 milionów lat. Niektóre
ze znalezisk
wyszczególnionych w pracy Cremo i Thompsona są jeszcze starsze. Wskazują na
istnienie
człowieka w epoce poprzedzającej trzeciorzęd.
Do tych bardzo starych okazów należy między innymi “szkielet z Mascoupin",
nazwany tak od
hrabstwa Mascoupin w stanie Illinois. Są to szczątki mężczyzny znalezione w
pokładzie węgla na
głębokości 28 metrów, pod 60 centymetrową warstwą łupku. Pokrywała je ciemna
skorupa
twardego, lśniącego materiału. Po usunięciu skorupy białe kości ukazały się w
prawie
nienaruszonym stanie. Cremo i Thompson przesłali materiał z pokładu węglowego do
analizy. 9
lipca 1985 roku otrzymali ekspertyzę sporządzoną przez C. Briana Traska: “W
odpowiedzi na
pytanie panów o wiek warstwy węgla, w której spoczywały kości, mogę poinformować,
ż
e pokłady
węgla w Illinois powstały w górnym pensylwanianie."
W Ameryce Północnej pensylwanian jest wyróżnionym systemem stratygraficznym i
odpowiada
górnemu karbonowi. Na postawie oceny Briana Traska węgiel, w którym spoczywał
szkielet z
Mascoupin liczy sobie co najmniej 286 milionów lat, ale równie dobrze może mieć
320 milionów lat.
Całą tę długą listę odkryć, której nie możemy tu w całości przedstawić, oceńmy
najlepiej
słowami jej autorów: “...wnioskujemy na koniec, że cały zbiór skamielin i
wytworów sztuki
potwierdza pogląd, że anatomicznie nowoczesny człowiek żył na Ziemi od wielu
dziesiątków
milionów lat, obok innych prymatów".
- Jak wśród innych rodzajów - wyjaśnił dr Cabrera - tak i wśród rodzaju
ludzkiego spotyka się
rozmaite gatunki. Różne cywilizacje zaludniały Ziemię, podlegały mutacji i
zmieniały się. Człowiek
z Tiahuanaco na przykład był pulchny, miał dużą głowę, krótkie nogi, długie
ramiona i
czteropalczastą dłoń. Był bardzo podobny do “człowieka gliptolitycznego".
Potężne kamienne budowle w Machu Picchu w peruwiańskich Andach oraz pozostałe
tajemnicze megalityczne budowle w Sacsayhuaman, Tiahuanaco, Pumu-Mucu są
prawdopodobnie
dziełem prastarej cywilizacji. Wzniesione na nich późniejsze, dużo skromniejsze
“dobudówki" z
różnorakich mniejszych kamieni, są już dziełem Inków czy Preinków... Nazwałem to
zjawisko
“kulturą metyską" z racji kulturowego konglomeratu.
- Znów jedno z oryginalnych określeń Cabrery - po myśleliśmy. Doskonale czuliśmy,
co chciał
wyrazić. Mówca nie zostawił nam jednak czasu na rozważania.
- Nastąpiło połączenie rozwiniętej wiedzy i wspaniałych wytworów “człowieka
gliptolitycznego" z
dużo skromniejszymi artystycznie i naukowo osiągnięciami Inków a także ich
przodków! Czy sądzą
państwo, że Inkowie są rzeczywiście budowniczymi tych cudownych dzieł archi
tektonicznych? Nie
byliby w stanie wykonać czegoś podobnego! Nawet dla naszej rozwiniętej
technologicznie
cywilizacji budowle te stanowią wielką tajemnicę. Nie znamy sposobów ani środków
technicznych,
przy pomocy których je konstruowali. Nie potrafimy wyjaśnić, jak wciągali na ta
kie wysokości te
ogromne skalne bloki. Jakimi narzędziami obrabiali tak dokładnie powierzchnie
składanych głazów,
ż
e mogli łączyć je bez użycia zaprawy murarskiej? Pamiętajmy, że tak wzniesione
budowle
przetrzymały niejedno trzęsienie ziemi. Tego nie mogli zbudować Inkowie. Ich
technika była zbyt
prymitywna.
Głos dra Cabrery nie dopuszczał sprzeciwu. Uśmiechał się pobłażliwie, gdy mówił
dalej.
- Większość archeologów jest jednak przekonana, że to Inkowie są autorami
wymienionych
budowli. Ich zdaniem dzieła te wznoszone były latami, rękoma wielu tysięcy
robotników.
Udowodnić tego jednak nikt nie potrafi. Zresztą wyraźnie widać, że nie jest to
sprawa siły rąk
ludzkich ani ich mnogości. Przede wszystkim sztuka architektoniczna zasługuje na
podziw. To nie
jest także sprawa czasu trwania budowy. Niezbędna była ogromna wiedza,
prawdziwie
technologiczne “know how", którym dysponował “człowiek gliptolityczny".
Nigdzie nie widać tego tak wyraźnie, jak w Machu Picchu. Fundament tworzą
olbrzymie głazy o
rozmiarach 2 na 3 metry, ważące setki ton. Ogromne bloki, idealnie dopasowane do
siebie
pionowymi i poziomymi powierzchniami! A na tym fundamencie wzniósł ktoś nędzną,
pokrytą
słomą chatę z dużo mniejszych, nierówno ciosanych kamieni. Jedno do drugiego
przecież zupełnie
nie pasuje! A jednak archeolodzy chcą nam wmówić, że jacyś ludzie wciągnęli
potężne bloki
skalne na szczyty Andów tylko po to, by na ich wspaniałym fundamencie osadzić
prymitywną
chatę, pokrytą słomianą strzechą. To przecież nie ma sensu!
Takie zjawisko właśnie nazywam konglomeratem kulturowym. Owo niezwykłe
wymieszanie przy
równoczesnym upadku wiedzy spotykamy nie tylko w architekturze domów
mieszkalnych, ale
również w sztuce. Świadczą o tym figurki ze złota, statuetki, tabliczki zdobione
rysunkami czy
napisami, dywany i wiele innych wyrobów, które od dawna wprawiają badaczy w
zakłopotanie. Już
w nowszych czasach, po narodzeniu Chrystusa, istniały państewka na różnym
poziomie
społeczno-kulturowym. Wymieszanie się kultur i rytuałów religijnych, do którego
doprowadzały
między innymi zaborcze wojny, widoczne jest w sztuce i w budowie świątyń. Jedni
od drugich
przejmowali symbole kultowe, wyobrażenia, rytuały i technologie. Przejmowali i
dopasowywali.
Ale grawerowane kamienie istniały już, zanim doszło do owego wymieszania.
Istniały nie tylko
na pustyni Ocucaje. Znali je Inkowie i Preinkowie - możliwe, że tylko
możnowładcy i szamani. Z
całą pewnością jednak znali je uczeni kapłani peruwiańscy zwani amauta. Ci
mędrcy zawsze
odgrywali ważną rolę w przekazywaniu wiedzy “człowieka gliptolitycznego". Ale i
oni mieli
ograniczony dostęp do informacji zachowanej na kamieniach. Większości symboli
litograficznych
nie zdołali odszyfrować, jak daleko ich wiedza nie sięgała.
To, co zdołali odczytać, zostało w pewnym stopniu wykorzystane przy tworzeniu i
organizacji
imperium Inków. Wszechmocni władcy, arystokraci czczeni jak półbogowie i uczeni
kapłani amauta
byli prawdopodobnie jedynymi ludźmi, mającymi dostęp do ukrytych złoży kamieni.
Miejsca
przechowywania pokrytych rytami kamieni były znane tylko im i na pewno
pieczołowicie strzeżone.
Odczytywane przesłania przekazywano jak w każdym, podobnie zorganizowanym
społeczeństwie
z ojca na syna, z uczonego kapłana na jego ucznia.
O kamieniach wiedzieli Peruwiańczycy jeszcze w okresie inwazji Hiszpanów.
Wówczas
nazywały się one piedras Manco, czyli kamienie boskiego Manco. Szesnasto-wieczny
indiański
kronikarz starego Peru, Juan de Santa Cruz Pachacuti Llamqui, pisze w swej
Historii starego Peru,
ż
e za czasów Inki Pachacutec w królestwie Chincha znaleziono szereg
grawerowanych kamieni.
Nazywano je Mancu lub Manco, co oznacza również: pan, bóg, wódz, władca, Inka
lub król.
Pierwszy władca dynastii Inków nazywał się Manco Capac. W języku keczua Capac -
capa lub
Kapa oznacza - “wyciągnięta ręka".
Starożytni Peruwiańczycy znali więc ryte kamienie, szanowali je i przechowywali
w specjalnych
miejscach. Widzieli w nich huaco - święte przedmioty pochodzące z rąk bogów.
Czasem
znajdowano podobne kamienie w grobach. Jednak tylko okazy niewielkich rozmiarów.
Miały one
przynosić szczęście i towarzyszyć zmarłemu w jego drodze po śmierci. Większe
okazy
pozostawały w chronionych miejscach, gdzie studiowali je kapłani.
Dzięki tym kamieniom Inkowie wiedzieli o istnieniu koni, olbrzymich zwierząt,
statków itp. Gdy
więc zobaczyli przybijających do brzegu Hiszpanów, ich wielkie statki i wreszcie
ich samych na
koniach uwierzyli, że wrócili bogowie. Nie stawiali przybyszom oporu.
Oprowadzali hiszpańskich
zdobywców po swoim olbrzymim, niezmierzonym kraju. Gdy poznali wreszcie
prawdziwe zamiary
konkwistadorów, było już za późno.
Doktor Cabrera podszedł do okna, spoglądał przez nie dłuższą chwilę i zaczął
nieco innym
tonem.
- W trakcie mych licznych podróży badawczych przez Peru spostrzegłem coś
dziwnego. W
wielu małych wioskach rozsianych nad brzegami pustyni, od Paracas po Nazca,
widziałem
tubylców sprzedających turystom różne indiańskie wyroby snycerskie. Sądziłem, że
są to zwykłe
rękodzielnicze drobiazgi miejscowych Indian. Ale kiedyś zauważyłem, że czarne
drewno, z którego
wykonano te rzeźby, wygląda na bardzo stare.
Wskazał na dwie zdobione snycerską sztuką kolumny, wkomponowane w regały, na
których
leżały jego cenne kamienie. Wcześniej nie zwróciły naszej uwagi. Teraz
patrzyliśmy na nie innymi
oczyma. W pomieszczeniach kamiennej galerii zobaczyliśmy jeszcze więcej takich
rzeźbionych
przedmiotów. Były mniejsze od owych dwóch kolumn, ale bogato rzeźbione i równie
godne
zainteresowania. W końcu zdaliśmy sobie sprawę, dlaczego dotąd ich nie
zauważyliśmy. Stanowiły
bowiem piękne elementy wystroju wnętrza, stworzonego ręką Cabrery. Były tak
doskonale
wkomponowane w umeblowanie galerii, że nasuwało się porównanie z żywym
organizmem, w
którym wszystkie elementy układają się w zamkniętą całość.
Cabrera mówił dalej. - Zacząłem gromadzić te rzeźby, ale na frapujące
podobieństwo niektórych
z nich do olbrzymów z Wyspy Wielkanocnej, zwanych moai, zwróciłem uwagę dopiero
później.
Profile tych małych rzeźb przypominają wyraźnie potężne głowy i popiersia
wykonane z
wulkanicznego tufu. W Muzeum Regionalnym w Ica można obejrzeć archaiczne wiosło
ozdobione
rzeźbionymi postaciami, również podobnymi do moai z Wyspy Wielkanocnej. Wiosło
jest
preinkaskie, a wyobrażone na nim postacie noszą kapelusze lub hełmy. Wyspowe
megality,
pochodzące z bliżej nieokreślonej przeszłości, nosiły takie same nakrycia głowy.
Dawno temu
spadły one z głów olbrzymów i leżały drugie lata obok figur, dopóki nie zostały
z powrotem
umieszczone na poprzednio zajmowanych miejscach. Pytałem więc siebie, skąd to
uderzające
podobieństwo owych moai do rzeźbionych figurek, znajdowanych przez Indian na
pustyni i w
starych grobach. I dlaczego współcześni mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej w
najmniejszym stopniu
nie przypominają wyglądem tych figur? Kataklizmy wielokrotnie niszczyły Ziemię.
To żadna ta-
jemnica. Jest przeto możliwe, że kamienne posągi z Wyspy Wielkanocnej i
częściowo skamieniałe
rzeźby z peruwiańskiej pustyni pochodzą z czasów, gdy istniała łączność pomiędzy
wspomnianymi
terenami. Zadowalające wyjaśnienie tego problemu spoczywa pewnie na dnie oceanu.
Odtworzeni
w rzeźbach ludzie, podobni do “człowieka gliptolitycznego", należą
przypuszczalnie do odległej
przeszłości, gdy planeta wyglądała zupełnie inaczej niż dziś.
Już dawno temu, uczeni badający prehistorię obu Ameryk stwierdzili, że spotykane
tu typy
ludzkie wykazują wiele analogii do typów południowo-wschodniej Azji, Polinezji i
Melanezji.
Podobne były narzędzia, obyczaje i różnego rodzaju urządzenia. Szwedzki etnolog,
baron Erland
Nordenskóld, znalazł aż czterdzieści dziewięć wspólnych cech na terenie Oceanii
i Południowej
Ameryki. Lista ta, jak donosi archeolog Leo Deuel, ostatnio znacznie się już
wydłużyła.
Szkice przedstawiające drewniane rzeźby na pustyni Ocucaje i Nazca. Uwagę zwraca
nie tylko duże podobieństwo
do profilów megalitycznych postaci z Wyspy Wielkanocnej, ale i wyobrażenia
liścia jako symbolu życia spotykanego
na niejednym kamieniu. Tu liść wyrasta z podbrzusza - faktycznego źródła życia.
Wszystkie figury mają tylko cztery
palce u rąk. Cecha ta powtarza się stale na starych wyobrażeniach.
Zwróćmy choćby uwagę na meksykańską grę w piłkę, zwaną patolli, odpowiednik
indyjskiego
parchesi. Także używana na obszarze całej Anglii fletnia Pana, nie różni się
niczym od fletu, na
którym grają w Birmie (myanmar) i na Wyspach Salomona. Podobne do kamienia
głowice maczug
z Melanezji wyglądają jak peruwiańskie. Pierwotni mieszkańcy wysp na Pacyfiku
stawiali budowle
z wielokątnych bloków, dokładnie w ten sam sposób jak Inkowie i wcześniej
Preinkowie. Rodzimy
słodki ziemniak Ameryki Południowej uprawiany był przez Polinezyjczyków na długo
przed
przybyciem białego człowieka, nawet nazywa się tak samo: kumara - z języka
keczua.
Na liście tej umieścić należy również pokryte miedzią bumerangi, znajdowane w
grobach
Wysoczyzny Peruwiańskiej, a przecież wiadomo, że pramieszkańców Australii trudno
nazwać
wielkimi podróżnikami morskimi. Jedno nowe znalezisko i trzeba zweryfikować
dotychczasowe po-
glądy! Bowiem większość teorii czy hipotez, proponowanych przez archeologów,
sięga w niezbyt
odległą przeszłość naszej planety.
Badając prehistorię Ameryki, szukając odpowiedzi na pytania o pierwszego
człowieka na tym
kontynencie, nie wolno zapominać o wieku Ziemi oraz przeobrażeniach, jakim
podlegała. Weźmy
dwa przykłady z kamiennej biblioteki z Ica. Obraz geologiczny Ziemi odczytany z
niej, skłonił nas
do krytycznego spojrzenia na głoszone teorie o jej przeszłości.
W szkole uczono nas, że na Ziemi jest pięć kontynentów. To pamiętamy z
pierwszych lekcji
geografii. Bez zastanawiania się przyjęliśmy do wiadomości te informacje od
nauczycieli i z
podręczników. Gdyby taka lekcja odbywała się przed 400 milionami lat, uczono by
nas czegoś
innego. Obraz Ziemi byłby odmienny. Dowiedzielibyśmy się, że Ziemię pokrywa
wielki ocean,
otaczający gigantyczny ląd. Wszystkie dzisiejsze kontynenty tworzyły wówczas
zwartą całość,
jeden ogromny prakontynent opasany praoceanem.
Jeszcze 80 lat temu bez litości wyśmiano by autora takiego poglądu. Podobny los
spotkał
właśnie genialnego włoskiego geologa, Meloniego, bo o nim tu mowa. Jest on
twórcą hipotezy o
przesunięciu kontynentów. Jako pierwszy spostrzegł zbieżność przeciwległych na
globie brzegów
Ameryki Południowej i Afryki. Odważył się twierdzić, że Oceanu Atlantyckiego
pierwotnie nie było.
Powstał zaś dopiero wtedy, gdy obie płyty kontynentalne odsunęły się od siebie.
Jak wiele innych śmiałych teorii, z którymi świat musi się dopiero oswoić, tak i
teoria Meloniego
o przesunięciu kontynentów, nie była początkowo poważnie traktowana. Natomiast
poglądy
głoszone przez niemieckiego geofizyka, Alfreda Wegenera, trafiły w 1912 roku na
podatniejszy już
grunt. Jego teoria geotektoniczna nie wywołała skandalu. Powoli oswajano się z
myślą, że Ziemia
nie jest czymś stałym, trwałym i niezmiennym, że jest rodzajem tygla, w którym
stale coś wrze i
kipi. Ziemia jest tworem zmiennym.
Alfred Wegener miał poprzedników, którzy nieśmiało proponowali, napomykali,
przewidywali lub
tylko wyobrażali sobie możliwość dryfu kontynentów. Jednym z nich był francuski
mnich, Francois
Placet. Już w 1666 roku podejrzewał on, że w wyniku potopu Eurazja oddzieliła
się od Ameryki
Północnej, a Afryka od Ameryki Południowej. Sto lat później, o rozpadzie
prakontynentu po
potopie, pisze w swej Genezis (1756) teolog Theodor Lilienthal. Anto-nio
Pelegrini (1858)
uzasadnia teorię rozpadu prakontynentu nie tylko ukształtowaniem linii
brzegowych Afryki i
Ameryki Południowej, ale również podobieństwem flory pokładów węgla kamiennego
Europy i
Północnej Ameryki. Frank B. Taylor, Amerykanin, który niezależnie od Wegenera
opracował teorię
dryfu kontynentów, próbuje (1910) rozwiązać jedną z największych zagadek w
historii rozwoju
Ziemi, to znaczy problem powstawania gór. Dochodzi do wniosku, że to siła
przyciągania Księżyca
przesuwała masy Ziemi w kierunku równika. Wegener dowodzi, że obok sił
grawitacyjnych
Księżyca, wpływ miały też bieguny magnetyczne Ziemi. Lądy odsuwały się od
biegunów ku
równikowi. Ani teoria Taylora, ani Wegenera nie znalazły uznania ówczesnego
ś
wiata nauki.
Odrzucali je prawie wszyscy geofizycy i geolodzy bez wyjątku. Ale raz rzucona
myśl zaczęła
drążyć umysły uczonych. Geolodzy teoretycy budzili się z marazmu. Choć dziś
uznaje się hipotezę
Wegenera za jedną z genialniejszych zdobyczy nowoczesnej geofizyki, to w latach
1930-1955
uległa ona prawie całkowitemu zapomnieniu. Wegenera zrehabilitowano dopiero w
1958 roku, gdy
w ramach Międzynarodowego Roku Geofizyki przeprowadzono sensacyjne badania z
udziałem
uczonych z całego świata. Nazwano go “wizjonerem nauki".
Zjawisko geofizyczne jest procesem niesłychanie wolnym. Ciągnie się przez setki
milionów lat.
Trudno wyobrazić sobie taki rozciągnięty w czasie proces. Nie starcza nam na to
wyobraźni, tak
jak nie starcza jej, gdy mówimy o przestrzeniach międzygalaktycznych. Rozmiary
czasowe
Wszechświata obce są naszym potocznym pojęciom czasu.
W drugiej połowie naszego wieku zaczyna się wreszcie systematyczne badanie Ziemi
i jej
geograficznej przeszłości (paleogeografia). Uczeni mają teraz do dyspozycji nowe
technologie,
ułatwiające badania głębin morskich i obserwację Ziemi z dużych odległości,
między innymi
satelitarne stacje badawcze. Morza i lądy otrzymują geologiczne nazwy, związane
z ich
prawdopodobną, prastarą konfiguracją: północny kontynent nazwano Laurazją, a
południowy -
Gondwaną.
Teoria przesunięcia lądu znajduje potwierdzenie w geomorfologii i geofizyce.
Mówi ona, że
kontynenty utworzone z lekkiej, ale sztywnej skorupy (sial), pływały po ciężkiej
i bardziej
plastycznej masie (sima), przesuwając się nieraz na znaczne odległości. Prądy
konwekcyjne
gęstego, płynnego wnętrza Ziemi wstrząsały masami tak, że te rozpadały się i
odsuwały od siebie,
by z czasem połączyć się od nowa.
Rekonstrukcja pierwotnych położeń kontynentów wykonana przez dra Cabrerę. 1)
Stan aktualny; 2) i 3) Stadia
pośrednie; 4) Kształt i położenie lądów w czasie, gdy powstawały kamienie z Ica.
Te geologiczne turbulencje nie pozostawały bez wpływu na klimat i środowisko.
Warunki życia
zwierząt i roślin określało aktualne położenie kontynentu. Selekcja w obu
ś
wiatach następowała
wskutek konieczności dopasowania się do innych warunków. Pojawiały się nowe
formy życia.
Ginęły gatunki nie potrafiące się przystosować. Przebieg filogenezy gatunku jest
nierozerwalnie
związany z ogólnym ukształtowaniem powierzchni Ziemi. To zauważył już Dar-win.
Fakt, że ssaki
kontynentu australijskiego poszły własną, odrębną drogą rozwoju, znajduje
słuszne wyjaśnienie w
teorii przesunięcia kontynentów.
Niewykluczone, że rozpady wielkich kontynentów są jedną z przyczyn bogactwa
gatunków
ssaków, żyjących pod koniec mezozoiku. Aktualny obraz rozprzestrzenienia w
ś
wiecie różnych
gatunków flory i fauny nie daje się wyjaśnić do końca ani aktualnym
rozmieszczeniem lądów i
oceanów, ani istniejącym w epoce lodowcowej połączeniem międzykontynentalnym
(Cieśniny:
Torresa, Beringa i inne). Trzeba będzie chyba uwzględnić istnienie innych
połączeń między
sąsiadującymi ze sobą lądami lub zatopionymi kontynentami (Lemuria, Atlantyda).
W nowszych
publikacjach mówi się o tym coraz częściej. Znany w świecie botanik, Van Steenis,
przypuszcza,
ż
e było co najmniej pięć transpacyficznych “mostów" czy “korytarzy". Tak tylko
daje się wyjaśnić
podobieństwo okołopacyficznej wegetacji lądowej.
Doktor Cabrera nawiązał do dwóch, wymienionych poprzednio przykładów ze swej
kamiennej
biblioteki, dających obraz geologicznych początków naszego globu.
- Mam tylko trzy gliptolity przedstawiające morza i kontynenty jakiejś planety.
Sądzę, że
stanowią one część jakiejś większej całości, czy może serii. Te dwa gliptolity,
które państwo tu
widzą - wskazał na dwa czarne kamienie o szerokości 70 centymetrów - odtwarzają
obserwacje z
ptasiej perspektywy. Nie jest to aktualny obraz Ziemi.
Mówca nie dał nam czasu na rozważanie doniosłości jego słów i zajął się
szczegółami drugiego
kamienia.
- Tu widzą państwo cztery pola oznaczające bez wątpienia kontynenty. Strefy
pomiędzy nimi to
oceany, zajmujące około 20% całej powierzchni. Mamy więc tu tylko wielką wodę i
cztery lądy. Nie
dostrzegamy żadnego symbolu, mogącego wskazywać na istnienie lodu, a zatem i
ż
adnych
biegunów lodowcowych na wyobrażonej tu planecie.
To kartograficzne przedstawienie lądów obramowane jest szerokim, ząbkowanym
paskiem lub
taśmą. Porównując tę stosunkowo niewielką powierzchnię mórz z dużą powierzchnią
lądów,
dochodzę do wniosku, że musiało wtedy nastąpić potężne wyparowanie wody.
ś
yłkowany
pierścień rytu składa się z licznych linii, które są symbolem mas pary wodnej w
atmosferze.
Powierzchnia wody na tej karcie jest zacieniowana równoległymi kreskami. W mojej
interpretacji
oznacza to dalsze parowanie wód. Para wodna przechodzi do atmosfery, którą
symbolizuje szeroki
pierścień, i tam się gromadzi. Proszę zwrócić uwagę na szerokość tego paska.
Zajmuje on prawie
połowę powierzchni kamienia. Ma wyobrażać olbrzymie ilości pary wodnej, która
już nagromadziła
się w atmosferze. Wynika z tego jednoznacznie, że widoczna na tym rycie planeta
przechodziła
progresywną fazę intensywnej akumulacji ciepła i energii. Wiadomo bowiem, że
potężne warstwy
chmur stanowią nagromadzenie wielkich energii.
Mimo natłoku symboli zauważyliśmy na tym kamiennym globusie bloki podobne do
piramid
(patrz: barwna ilustracja).
- Co oznaczają te piramidy? Jeżeli pierścień wyobraża warstwę chmur, jak pan
twierdzi, to
dlaczego trójkąty figurują na nim, a nie na symbolach kontynentów? - pytaliśmy
pełni wątpliwości.
- I ja nie znajdowałem początkowo żadnego przekonującego wyjaśnienia - odparł
Cabrera. -
Znalazłem je dopiero na innych, rozpracowanych przeze mnie kamieniach. Piramidy
stanowią
pewnego rodzaju symbol ukierunkowania, przejmowania, gromadzenia i oddawania
energii.
Piramidy na oglądanym kamieniu są skierowane - jak państwo słusznie zauważyli -
podstawą ku
pierścieniowi, czyli ku atmosferze. Ostrzem wskazują kontynenty. To może znaczyć,
ż
e w okresie,
gdy powstawała ta mapa, trwało gwałtowne oddawanie energii kontynentom. Mamy
zatem przed
sobą wyryty opis zamkniętego obiegu energii.
Stąd wniosek, że sytuacja planety wyobrażana na tych dwóch gliptolitach jest
krytyczna, biorąc
pod uwagę postępujące gromadzenie się energii w atmosferze. To znów znaczy, że
planecie grozi
jakaś katastrofalna zmiana. Jest prawdopodobne, że cywilizacja tamtych czasów
posiadała nie
tylko wiedzę ekologiczną o zagrożeniu swej planety, ale znała też metody
okiełznania tych
potężnych sił. Do takiego wniosku doszedłem po analizie innych kamieni, na
których wyobrażono
“człowieka gliptolitycznego" wciągniętego w obieg energii.
Warunki, w jakich znalazła się ówczesna cywilizacja, nie były wcale łatwe.
Pomyślmy tylko o
barierach gorącego powietrza, które musiały powstawać przy istnieniu tak
potężnych osłon z pary
wodnej...
Analizując stosunek powierzchni wody do lądów przedstawionych na tych kamiennych
mapach i
porównując go z dzisiejszym stanem Ziemi widzimy, że w obu przypadkach wynosi on
1:4, tyle że
w odwrotnej kolejności. Na kamieniach mamy jedną część wody na cztery części
kontynentów,
podczas gdy na dzisiejszym globie przypadają cztery części wody na jedną część
lądu.
Łatwo zrozumieć, że równowaga termiczna i system wymiany ciepła były zachwiane.
Energia
słoneczna docierała co prawda do Ziemi, ale jej promienie nie mogły przebić się
przez
niewyobrażalnie grubą warstwę czarnych chmur, osłaniających cały glob. Nie
docierały do
powierzchni Ziemi, ale nagrzewały chmury. To doprowadziło stopniowo planetę do
krytycznej
sytuacji. Zgromadzone w atmosferze masy wody wracały na powierzchnię globu w
postaci
długotrwałych, obfitych opadów deszczu. W wyniku nieprzerwanych okresów
deszczowych
podnosił się poziom wód oceanów. Rosnąca masa wody naciskała płyty kontynentów,
przyśpieszając ich dryf. Krótko mówiąc, nastąpiły globalne zmiany pociągające za
sobą niszczące
skutki. Wiedząc, że kontynenty odsuwają się od siebie z prędkością 6 centymetrów
na rok, można
zrozumieć, że ryty na kamieniach informują o przeszłości Ziemi.
Byliśmy wstrząśnięci rozmiarem wydarzeń sprzed wielu milionów lat. To, co nam dr
Cabrera tak
plastycznie opisał, to nic innego, jak zgubne skutki efektu cieplarnianego.
Nikt nie wie, czy rzeczywiście na Ziemi wydarzyła się taka pustosząca katastrofa,
będąca
rezultatem wyobrażonej na kamieniach przełomowej sytuacji. Nie wiemy też, czy
owa katastrofa
klimatyczna, sprzężona z naprężeniami i potężnym ciśnieniem we wnętrzu globu,
doprowadziła do
napęcznienia materii płaszcza Ziemi, które przyśpieszyło dryf lądów. Dziś możemy
jedynie
podejrzewać, że przed 400 milionami lat prakontynent rozpadł się na dwie części,
które obracały
się, zderzały ze sobą i utworzyły jednolity ląd - Pangeę.
Pangea - wielki prakontynent - rozciągała się przed 250 milionami lat od bieguna
do bieguna.
Przed 180 milionami lat Pangea rozpadła się na dwie części: na północy powstała
Laurazja,
późniejsza Azja, Europa, Grenlandia, Ameryka Północna, a na południu Gondwana,
obejmująca tę
część, z której wyodrębniła się później Afryka, Ameryka Południowa, Australia i
Antarktyda. Dwa
ostatnie lądy oderwały się od Gondwany przed 150 milionami łat i utworzyły jeden
kontynent.
Wielkie płyty skorupy ziemskiej, dryfując po wielkim oceanie, nie tylko odsuwały
się od siebie.
Czasem zderzały się, by pod niesamowitym ciśnieniem połączyć się w nową całość.
Dochodziło
przy tym do wypiętrzeń łańcuchów górskich lub zburzenia już istniejących. Woda
zalewała lądy i
uwalniała je ponownie. Powstawały pustynie, wąskie pomosty lądowe oraz rwące
rzeki. Ale i one
zanikały. Przed 80 milionami lat nastąpił dalszy rozpad lądów, które stopniowo
przyjęły znaną dziś
postać i położenie.
W okresie późnokredowym, przed 60 do 85 milionów lat, na krótko przed
osiągnięciem
dzisiejszego stanu, powstały najpierw cztery bloki lądów - zadziwiająco
przypominające te na
kamiennej mapie. Przypadek li tylko?
Czy wolno nam stwierdzić, że zjawiska klimatyczne przedstawione na kamieniach są
dokumentem historycznym? Informacją o fizycznych zmianach, które wydarzyły się w
późnej
kredzie? Wyobrażeniami przekształceń, które zostały uznane przez “człowieka
gliptolitycznego" za
istotniejsze od wielu innych, geologicznych i klimatycznych zmian nawiedzających
Ziemię?
Pamiętajmy, że po takiej klimatycznej zapaści, flora i fauna musiały się
dostosować do zupełnie
odmiennych warunków. Prawdopodobnie na gliptolitach ukazano decydujący moment
ewolucji w
historii planety. Wiadomo bowiem, że koniec okresu kredowego, najmłodszego z
trzech formacji
mezozoiku, to zarazem początek końca dinozaurów.
Wracając do sprawy dramatycznych przeobrażeń klimatu Ziemi, które mogłyby być
odpowiedzialne za globalne czy częściowe wymieranie, wypada zwrócić uwagę na to,
ż
e teoria
wielkiej katastrofy mającej miejsce pod koniec kredy jest powszechnie
przyjmowana przez
naukowców. Przez miliony lat wielokrotnie zmieniało się oblicze planety, a z nim
zmieniały się
zwierzęta i świat roślinny. Nie ma jedynie zgodności co do istotnych przyczyn
wymierania i
wyginięcia dinozaurów, tych tak żywotnych, nie poddających się łatwo zwierząt.
Wysuwano cały
szereg możliwych hipotez. Za winowajców wymarcia dinozaurów uważa się rozliczne
apokaliptyczne wydarzenia.
Trudno byłoby wyliczać tu wszystkie spekulacje. Tworzą zbyt długą listę. śadna z
owych teorii
czy hipotez nie wydaje się wystarczająco przekonująca, nie wyjaśnia pogromu
ówczesnego
endemicznego świata zwierząt. Ale w jednej przynajmniej sprawie uczeni są dziś
zgodni: pod
koniec epoki wielkich gadów temperatura globu obniżyła się o 5°C na równiku i
około 15 do 25
stopni na innych szerokościach geograficznych. To wyraźne oziębienie nie może
jednakże być
jedyną przyczyną globalnego wymierania, a na pewno nie na tropikalnych
szerokościach. Trzeba
też pamiętać, że choć samo ochłodzenie klimatu uznaje się za fakt bezsporny, to
już co do jego
przyczyny i czasu, w jakim wystąpiło - brak jednomyślności. To znaczy, że nie
można ustalić, czy
było to w trakcie, czy wkrótce po masowej śmierci.
W tej sytuacji zrozumiałe jest, że różne teorie cieszą się przez jakiś czas
szczególnym
zainteresowaniem czy uznaniem. Jedna z nich podaje jako przyczynę katastrofy
uderzenie
meteorytu. Ale myśl o “bombie z kosmosu", która spowodowała nagłe nadejście zimy
i gwałtownie
zmieniła warunki życia wielkich jaszczurów, jest fascynująca, lecz nie
przekonywająca. Zwłaszcza,
jeżeli się wie, jak częste są upadki meteorytów na Ziemię. W długiej historii
naszej planety naliczyć
można co najmniej milion uderzeń pozaziemskich drobnych ciał. Co najmniej tuzin
asteroid o po-
nad 10-kilometrowej średnicy przecina tor obiegu Ziemi z Księżycem wokół Słońca.
A liczbę ciał
niebieskich o średnicach ponad 10 kilometrów, błądzących w przestworzach Układu
Słonecznego,
ocenia się na kilka miliardów, z pewnością w ciągu 140 milionów lat na Ziemię
spadł niejeden
meteoryt, i to w czasie, gdy królowały na niej dinozaury. Na pewno
niejednokrotnie “bomby" te
wstrząsały ówczesnym światem. Geologiczne następstwa tych uderzeń są widoczne do
dziś.
Największe kratery tamtego okresu mają średnice 100 kilometrów, co odpowiada
uderzeniu około
pięciokilometrowej asteroidy.
Dinozaury nie wyginęły wskutek takich uderzeń. Oparły się nie tylko kosmicznemu
bombardowaniu, ale przeżyły również i ziemskie katastrofy wywołane ruchami
tektonicznymi czy
gwałtownymi wybuchami wulkanów. Przetrzymały także ciężkie okresy gwałtownych
zmian
ś
rodowiska. Nie tylko przetrzymały, ale rozwijały się nadal mimo trudnych
warunków i tworzyły
nowe, żywotne gatunki.
Pogląd, że świat dinozaurów stał się przed 65 milionami lat ofiarą klimatycznej
zapaści, nie
wydaje się niedorzeczny. Prawdopodobne jest też, że przesunęła się oś Ziemi,
pociągając za sobą
duże zmiany pola magnetycznego, bo każdy efekt cieplarniany wywołuje zmiany
magnetyzmu
ziemskiego. Wiadomo, że jądro Ziemi, składające się głównie z żelaza, i niklu,
wytwarza wokół niej
ochronne pole magnetyczne. Ono zaś chroni naszą planetę przed promieniowaniem
kosmicznym.
Ta magnetyczna osłona jest gwarancją niezakłóconego rozwoju życia na Ziemi. Bez
pola
magnetycznego bylibyśmy narażeni na działanie szkodliwych promieni kosmicznych.
Słońce
wysyła również protony i elektrony, które docierają z ogromną prędkością w
pobliże Ziemi. Dostaw-
szy się w strefę działania pola magnetycznego zostają skierowane ku biegunom
magnetycznym.
ś
ycie na Ziemi powstało w polu elektromagnetycznym. To pole i jego energia są
naszym
naturalnym, genetycznym środowiskiem. Zmiany biegunów pola magnetycznego lub
silne działanie
promieniowania kosmicznego, jego zbyt duże dawki, mogą przede wszystkim wywołać
katastrofę
genetyczną.
Geofizyk Dietrich Voppel z obserwatorium magnetyzmu ziemskiego Wingst w Cuxhaven
pisze
tak: “Mutacje, jako następstwa zmian pola magnetycznego, są wysoce
prawdopodobne."
Człowiek też nie byłby w stanie obronić się przed skutkami jego dużych zmian.
Nowsze badania
paleomagnetyczne, prowadzone przez obserwatorium Lamont nowojorskiego
Uniwersytetu
Columbia wykazały, że Ziemia przeżyła już niejedną zmianę biegunów magnetycznych.
Fizycznych i biologicznych skutków takich przeobrażeń dziś jeszcze nie znamy.
W amerykańskim czasopiśmie naukowym “Science Di-gest" czytamy, że masowe
wymieranie
jakiegoś gatunku zwierząt związane było w historii przyrody ze zmianą
biegunowości Ziemi.
Zakłócone pole magnetyczne, to osłabienie powłoki chroniącej przed
promieniowaniem kosmicz-
nym. Docierając do Ziemi w zmienionej postaci, mogło uszkodzić kod genetyczny
zwierząt z epoki
kredowej. Ale może jest tak, że to, co wydaje się nam katastrofą genetyczną,
jest w rzeczywistości
ważnym elementem ewolucji? Mutacje i zmiany cech dziedzicznych są podstawą
powstawania
bogatej różnorodności gatunków flory i fauny. One gwarantują zmienność gatunku.
Ś
mierć
dinozaurów, to zniknięcie trzech czwartych ówczesnego świata zwierząt, ale
przecież życie trwało
nadal. Mało znaczące dotychczas gatunki wykorzystują swoją szansę. Pojawiają się
też całkiem
nowe formy życia.
Jeżeli tak spojrzymy na efekt cieplarniany i na zapaść pola magnetycznego naszej
planety, to
nie są one żadną wszystko niszczącą katastrofą, ale regulatorami procesu
wymierania jednych i
pojawiania się innych gatunków. Jest to pewnego rodzaju samoregulacja, twórczy
kryzys planety,
której celem jest biologiczna zmiana ról na zoologicznej scenie. Biolodzy
ewolucjoniści są coraz
bardziej przekonani, że wszystko na świecie jest powiązane ze sobą, że natura
wie najlepiej, co i
gdzie ma się wydarzyć, a “ewolucja istot żywych jest tak ściśle związana z
ewolucją fizycznych i
chemicznych właściwości środowiska martwego, że oba światy tworzą jedną
nierozerwalną całość"
(James Lovelock 1982). Cudownie jednorodny mechanizm organicznego życia nie
istniał nigdy
tylko dla samego siebie, na własne usprawiedliwienie, ale bez uświadomienia
sobie tego dla dobra
całości z człowiekiem włącznie.
Przyroda ożywiona - świat roślin i zwierząt stworzonych przez planetę dla
planety, stanowi jakby
skórę Ziemi, a ta z kolei jest tylko częścią ogromnej całości. Tak patrząc na
sprawę, można
przyjąć, że kamienna biblioteka dra Ca-brery pochodzi od cywilizacji, która
znała zupełnie inny,
może bardziej kompletny obraz zależności i praw władających życiem planety. Może
znała ona
jakieś obce nam wydarzenia w przyrodzie, z którymi była zżyta. Czy te ewenementy
przedstawiła
na kamieniach?
Mapy mórz i kontynentów kamiennej biblioteki są co najmniej tak samo niezwykłe;
stanowią
równie wielką zagadkę, jak wyobrażenia cyklu biologicznego wymarłych zwierząt
lub obecność
człowieka w towarzystwie dinozaurów.
Zarysy kontynentów wyryte są na płaskich powierzchniach przepołowionych,
okrągłych kamieni.
Kształty lądów na obu kamiennych mapach są podobne, ale nie takie same. Tylko na
jednej z map
zaznaczono prądy powietrzne jako następstwo obecności gęstej warstwy skroplonej
pary. To by
mogło popierać pogląd dra Cabrery, że należą one do jakiejś większej serii. Nie
ma na tych
gliptolitycznych mapach równika ani południków. Brak też podziałki, co nie
pozwala dokonywać
porównań z najstarszymi znanymi mapami. Celem twórców tych map był pewnie ogólny
obraz
Ziemi, pokazanie rozmieszczenia kontynentów, a nie ukształtowania wybrzeży, jak
na mapach
ludów podróżujących po morzach. Jedno jest pewne: cywilizacja ta wiedziała, że
Ziemia jest
okrągła. Ukazywała ją w postaci globusa.
Na kamiennych mapach widać, obok flory i fauny, również budowle i człowieka
zajętego
różnego rodzaju czynnościami. Wydają się one spełniać inne zadanie niż
współczesne nam mapy.
Proporcje wyobrażonych na kamieniach kontynentów są zadziwiająco podobne do
proporcji na
sporządzonych w drugiej połowie naszego stulecia mapach obrazu Ziemi w czasach
prehistorycznych. Podobieństwa są tak duże, że nie może być mowy o zwykłym
przypadku. Ry-
sunki pokazują jednak również nieznane kontynenty. Wynikać z tego może, że
sporządzono je
przed wybuchem jakiejś większej katastrofy na Ziemi.
W tym miejscu myślimy pewnie wszyscy o Atlantach Platona, którzy zaginęli wraz
ze swym
lądem albo o mieszkańcach legendarnego Mu pochłoniętego przez Pacyfik. Czy nasza
historia
jest kroniką powtarzających się katastrof?
IV. Punkt węzłowy Paracas
Podziwianie mitów archaicznych ludów dziś już nie wystarcza; ich duchowe źródła
musimy
odkryć w nas samych i uświadomić sobie, co z owych mitów pozostało w
nowoczesności.
Mircea Eliade
Wybrzeże Peru na południe od Limy jest niepowtarzalnym zjawiskiem przyrody, nie
spotykanym
ani na północy w Ekwadorze, ani na południu w Chile czy na atlantyckim wybrzeżu
Ameryki
Południowej. Region ten, pokryty piaskiem na przemian czerwonym, żółtym lub
białym, jest
przedłużeniem wielkich wydm pustynnych. Miejscami kończy się stromymi skalistymi
ś
cianami,
spadającymi do morza, gdzie indziej znów szerokimi plażami. Bogactwo raków i ryb
jest dla tych
okolic równie typowe jak zadziwiająca gra fioletowego światła wzdłuż wybrzeża,
aż po pustynię
Nazca. Oglądane z samolotu figury i linie, przecinające pustynię Nazca,
nabierają w tym
oryginalnym świetle dziwnego, magicznego charakteru, niczym sceny z dobrego
filmu science
fiction. Im dalej od Pisco w kierunku Paracas, tym bardziej zmienia się
krajobraz. Plaża staje się
gliniasta, a z morza wyrastają olbrzymie, dziwacznie uformowane skały, niczym
wierzchołki gór.
Utworzone przez nie wyspy są od tysiącleci miejscem lęgowym między innymi
kormoranów i pin-
gwinów. O ich obecności świadczy gruba, żółta warstwa guano pokrywająca całą
wyspę. Jest tu raj
dla fok i lwów morskich, które tysiącami oblegają beztrosko wyspy, pozdrawiając
głośnymi rykami
przepływające tu liczne statki turystyczne. Są rozbawione i ciekawskie.
Teren ten stanowi dziś park narodowy, bowiem liczebność i różnorodność fauny
jest tu
porównywalna z fauną wysp Galapagos. Uzbroiwszy się w cierpliwość, można zbliżyć
się do
wielkich stad flamingów na plaży. Można poobserwować czaplę siwą dopadającą
ofiarę w wodzie
szybkim, zawsze celnym ruchem. Ewentualnym widzom nie poświęca pozornie żadnej
uwagi. Na
piasku widać ślady płochliwego bobra. Jego samego trudno zauważyć. Nad wyspami
krążą
dostojnie orły i olbrzymie sępy. Tylko kondor przerasta je wielkością i
sprawnością. Potrafi
przelecieć - unoszony prądami ciepłego powietrza - od Kordylierów do Pacyfiku i
z powrotem, w
ciągu jednego dnia. Tu, w tej bajecznej zatoce Paracas, o zmroku, udaje się
czasami, nawet z
okien pokoju hotelowego, zaobserwować zrywające się do lotu pelikany. Prawdziwy
raj dla
biologów, ale przede wszystkim dla ornitologów!
Paracas - to staroindiańskie słowo oznacza “deszcz piaszczysty". Pasująca jak
ulał nazwa dla
pozbawionego wegetacji, bezludnego, spalonego słońcem, smaganego wiatrem i
pokrytego
piaskiem półwyspu. W historii Ameryki Południowej Paracas stał się symbolem.
W 1817 roku, podczas wyprawy wojennej przeciwko wojskom kolonialnym, wylądował
tu
argentyński generał San Martin. Swój zwycięski przemarsz rozpoczął w Buenos
Aires, pierwszym
mieście Ameryki Południowej, w którym już w 1810 roku, panowała wolność myśli. Z
armią złożoną
z Metysów, Kreolów, dawnych niewolników i białych bojowników o wolność
oswobodził Argentynę,
Chile, Boliwię i Peru. Jose de San Martin, urodzony w Buenos Aires, wolnomularz
i idealista,
zdobył szlify oficerskie w Hiszpanii.
Utworzył pierwszą, nie składającą się z Indian, armię wyzwoleńczą Ameryki
Południowej. To on
rozpoczął wyzwalanie kraju spod władzy hiszpańskich i portugalskich kolonistów.
W wyprawie
wojennej, przewyższającej śmiałością i odwagą wyprawę Hannibala przez Alpy,
przeprawił się ze
swą słabo wyposażoną armią przez wysokie Andy w kierunku Chile.
San Martin nie był zdobywcą, ale należał do tych nielicznych, którzy z
powodzeniem niszczyli
struktury władzy, sami nie ulegając jej pokusie. Spełnił swą misję, przepędził
Hiszpanów,
wyznaczył granice oswobodzonym krajom. Nadał im nazwy obowiązujące do dziś,
zorganizował na
prawach republik i... pozostawił je samym sobie. Ale Ameryka Południowa nie
zapłaciła mu za
zasługi. Zmarł w osamotnieniu, biedzie i zapomnieniu w Boulognesur-Mer, małym
miasteczku na
południowym wybrzeżu Francji. Usunięty w cień przez żądnych władzy dyktatorów,
zachował
jednak miejsce w historii krajów Ameryki Południowej jako “oswobodziciel Andów".
400 lat przed armią San Martina zakotwiczyły tu karaki i karawele konkwistadorów.
Ich wyprawy
przeciwko Inkom i innym ludom indiańskim pozostawiły krwawe ślady w całej
Ameryce
Południowej. Pamięć o okrutnych Hiszpanach utrzymywała się przez wieki, także i
dziś nie cieszą
się tu oni zbytnią sympatią.
2500 lat temu, na długo przed konkwistadorami i przed zdobyciem tego regionu
przez Inków,
Paracas był znaczącym, świętym miejscem. W pionowych ścianach stoków, podobnych
do
wielkich katedr skał, i pod wydmami, odnaleziono wielkie cmentarzysko. Miejscowi
rybacy odkryli
je trzydzieści lat temu zupełnie przypadkowo. Późniejsze badania odsłoniły tu
prawdziwą
nekropolę, datowaną metodą radiometryczną z użyciem 14C na 1600 do 300 lat p.n.e.
Nie znając
kultury, do której należała nekropola, nazwano ją - od nazwy półwyspu - kulturą
Paracas . Jej
ś
lady znajdowano później również na pustyni Ocucaje i na wyżynie Nazca. Odkryte
w różnych
miejscach na pochyłościach skał zmumifikowane ciała, należały do kobiet,
mężczyzn i dzieci w
różnym wieku. Wszystkie były w prostej odzieży.
W przeciwieństwie do tych znalezisk, na półwyspie odkryto wyłącznie mumie
mężczyzn,
spowite we wspaniałe szaty - płaszcze i kolorowe bawełniane chusty. Była to
zapewne nekropola
wybrańców, członków uprzywilejowanych grup społecznych, dostojnych mieszkańców
Paracas .
Obok zwłok znajdowano bogate wyposażenie, złożone z nie używanych, zdobionych
połyskliwą
ornamentyką szat. Te wspaniałe ubiory sprzed 2500 lat - słynne płaszcze z
Paracas - są
nieskończenie piękne, wykonane z tak wspaniałej tkaniny, że do dziś uchodzą za
najlepsze wyroby
tkackie antycznego świata. W suchym klimacie tych okolic, barwne bawełniane
płaszcze, jak i inne
przedmioty o dużej wartości archeologicznej, przechowały się w zaskakująco
dobrym stanie.
Zmumifikowane ciała mężczyzn z paracaskiej nekropoli spoczywają w pozycji
kucznej
(embrionalnej), a ich czaszki zostały sztucznie zdeformowane. Mumie umieszczono
w niewielkich
komorach grobowych; niektóre z nich pokryte były dachem. Ściany pomieszczeń o
grubości 30-40
cm wykonano z nie wypalonej cegły. Większe i mniejsze komory grobowe łączyły się
ze sobą
długimi korytarzami, rozszerzającymi się nieraz w duże sale czy dziedzińce
wewnętrzne. W istocie
- prawdziwe podziemne miasto zmarłych. Mózg i wnętrzności mumii zostały fachowo
usunięte.
Takich grobów, tak wspaniale odzianych zwłok nie znaleziono nigdzie indziej na
terenie Ameryki
Południowej.
Jedna z mumii wywołała dodatkową sensację. Mężczyzna z długą, bujną brodą
owinięty był
zwojem wspaniałej tkaniny. A przecież wiadomo, że Indianom brody prawie wcale
nie rosną! Znów
nowa zagadka! Skąd pochodził ten mężczyzna? Czy był może czyimś posłem,
rozbitkiem
okrętowym, człowiekiem szukającym po świecie przygód? A może to wysłannik innej
kultury,
posiadacz tajemniczej wiedzy?
Zarówno brodacz w bogato zdobionym płaszczu, jak i inni mężczyźni tej nekropoli,
wszyscy byli
w średnim wieku; wszystkich potraktowano z takimi samymi honorami. Brodaty
mężczyzna był
może potomkiem jednego z wymarłych rodów, o których opowiadają stare indiańskie
mity. Jedno
jest tylko pewne: mężczyzna ten należał do innej rasy, lecz cieszył się
widocznie wielkim
uznaniem, skoro pochowany został razem z tą elitarną grupą miejscowych. Pod
ziemią, a ściślej
mówiąc pod piaskiem, kryje się pewnie jeszcze niejedna niespodzianka, bowiem nie
zbadano
dotąd całego cmentarzyska zwanego potocznie Paracas Necrópolis.
Europa w okresie od antyku aż po XV wiek nie może poszczycić się prawie żadnym
osiągnięciem w dziedzinie nauk przyrodniczych. Długo uważano, że cywilizacje
antyczne, a
szczególnie grecka, osiągnęły szczyt duchowego rozwoju człowieka. Badania
empiryczne były
ś
redniowiecznemu człowiekowi obce. Na pojawiające się pytania, odpowiedzi
szukano w pismach
starożytnych filozofów. Zamiast na przykład policzyć zęby w pysku konia, sięgano
do ksiąg
Arystotelesa.
155
Drugim ważnym powodem stagnacji w naukach przyrodniczych była dominacja nauk
teologicznych. Czyż nie powiedział Tertulian, Ojciec Kościoła: “Po ogłoszeniu
Ewangelii zbędne są
wszelkie badania." Dopiero renesans, głównie włoski, rozbudził w ludziach radość
ż
ycia i chęci
poznawcze. Średniowieczny obraz świata kompletnie przebudowano. Giordano Bruno i
Galileusz,
Mikołaj Kopernik, Johannes Kepler tworzą podstawy nowoczesnej kosmologii.
William Harvey
odkrywa w 1628 roku funkcje serca i krwiobiegu.
W XVII wieku burzliwie dyskutowano nad rolą mężczyzny i kobiety w powstawaniu
płodu.
Poznano rolę komórki jajowej i plemników. Innym godnym uwagi problemem tych
czasów, była
powszechna wiara w samorództwo. Wierzono, że niektóre zwierzęta powstają z błota
wysycha-
jących kałuż, pozostałościach po długotrwałych deszczach. Pogląd ten utrzymywał
się nawet w
następnych stuleciach. Szczury lęgły się z odpadów, a muchy z rozkładającego się
mięsa! Jeszcze
Schopenhauer, wielki filozof (1788-1860) wierzył, że wszy rodzą się z potu ciała
ludzkiego!
Wielkie znaczenie miało w XVII wieku odkrycie mikroskopu. Antonio van
Leeuwenhoek (1632-
1723), genialny samouk, sam szlifował potrzebne mu soczewki. Zbadał pod
mikroskopem spermę
wielu zwierząt. Ale co najważniejsze: jako pierwszy obserwował połączenie żabiej
komórki jajowej
z plemnikiem. Słynny fizjolog, Lazzaro Spallanzani (1729-1799) zakładał żabim
samcom spodenki,
by zapobiec zetknięciu się plemników z komórką jajową. Gdy odkryto, że
mikroskopijne żyjątka
można “stworzyć", zalewając wodą siano lub otręby, wykorzystywano demonstrację
“życia w kropli
wody" do zabawiania gapiów na jarmarkach.
Nie umniejszając poważania, jakim cieszył się Arystoteles przez całe
ś
redniowiecze, trzeba
pamiętać, że nauki przyrodnicze w dzisiejszym pojęciu - nie istniały w
starożytności. Były jedynie
przywilejem kapłanów i ich uczniów. Właściwe nauki przyrodnicze, oparte na
systematycznych,
empirycznych badaniach, zbieraniu i porządkowaniu wiadomości, zaczęły się w
Europie powoli
rozwijać dopiero w renesansie. Właściwy ich rozkwit nastąpił w oświeceniu. Cechą
charakterystyczną europejskiej erudycji jest wiedza kumulacyjna. Znaczy to, że
tak zwany gmach
wiedzy buduje się z serii opierających się na sobie odkryć. Tak tworzący się
system wartości, staje
się sztywny, nieelastyczny, nie do podważenia. Zdobyta w ten sposób wiedza
utrudnia, czy wręcz
uniemożliwia, akceptowanie nowych prawd, stojących w opozycji do uznanych
kanonów i nie
pasujących do przyswojonych reguł naukowych. Nie jesteśmy w stanie pojąć, że w
przeszłości
mogli żyć ludzie, którzy opanowali rozwinięte, efektywne techniki i korzystali
ze znajomości zjawisk
przyrodniczych. I to wszystko zanim my, ludzie zachodniej cywilizacji,
osiągnęliśmy dzisiejszy,
wysoki poziom nauki! O wiele prościej jest odrzucić taką możliwość i podziwiać
własną
“technologiczną" cywilizację.
Coraz jednak trudniej przychodzi nam trwanie przy takich poglądach. Nie można
zwyczajnie
ignorować tego, co osiągnęli Inkowie i ich najbliżsi przodkowie w dziedzinie
technik agrarnych,
systemów nawadniających, astronomii, architektury, organizacji życia społecznego,
religii czy
mistyki. Nie da się zaprzeczyć, że dysponowali sporą znajomością różnych
technologii. Nasza
cząstkowa wiedza o nich, często zdeformowana, oparta na wyrywkowych informacjach,
nie
dopuszcza takiej możliwości, a przecież jest prawdopodobne, że zaginione
cywilizacje osiągały
poziom przewyższający nasz, współczesny.
Spójrzmy na przykład na Indie, dziś określane mianem kraju rozwijającego się,
czyli powoli
doganiającego uprzemysłowiony Zachód. A jakie były starożytne Indie? Już w V
wieku p.n.e.
hinduscy medycy potrafili zdiagnozować 1120 chorób i epidemii. Mieli do
dyspozycji 121 narzędzi
chirurgicznych. Stare pisma informują, że bramini przed 3500 lat wynaleźli
szczepionkę przeciwko
ospie. Niestety - cała ta wiedza z wolna zaginęła wraz z upadkiem kultury.
Łatwo zapomina się, że Homo sapiens przeżył cztery epoki lodowcowe i trzy gorące
okresy w
ciągu 800 tysięcy lat. Cywilizacje oraz kultury pojawiają się i znikają. Nikt
ich nie stwarza. Są one
wynikiem gromadzonych w czasie przeżyć i doświadczeń. Z upadkiem cywilizacji
znikają nauki i
nabyte mądrości. Czasem tylko niektóre technologie przechodzą do innej kultury.
Pozostańmy jednak przy Inkach i ich przodkach. Wiemy na przykład, że opanowali w
zdumiewającym stopniu obróbkę metali. Znali platynę i używali jej zamiast złota
i srebra w
najróżniejszych wariantach. Nie traktowali jej jak świętość, którą często
przypisuje się metalom
szlachetnym. Starożytni Egipcjanie nie znali platyny, choć i oni obrabiali
metale na różny sposób.
W Europie poznano metody otrzymywania platyny dopiero w 1730 roku. Europa w tej
dziedzinie
pozostała daleko za Ameryką Południową.
Wiele dóbr kultury z przeszłości przepadło niestety bezpowrotnie. Cokolwiek
przypominało
wyglądem metal szlachetny, znikało w piecach Hiszpanów. Ginęło wiele
wartościowych obiektów,
stanowiących świadectwo kultury. Do skarbca króla hiszpańskiego napływały nie
wyroby ze złota,
ale sztaby tego metalu, kamienie szlachetne i pół szlachetne, uzyskiwane z
“przedmiotów
pogańskich obrzędów". Nie zapominajmy jednak, że Inkowie, podobnie jak Hiszpanie,
byli też
zdobywcami. I oni częściowo niszczyli podbite kultury.
Kopia jednej ze scen na kamieniu z Ica przedstawia operację na otwartym sercu,
podłączonym do jakiegoś
urządzenia - prawdopodobnie pompy. Dowodzi to wysokich umiejętności medycznych,
którymi cywilizacja zachodnia
dysponuje dopiero od niedawna.
Do dziś zachowała się niewielka ilość owych skarbów przeszłości, jakie przed
kilkoma wiekami
stały się łupem dwóch grup barbarzyńskich najeźdźców. Tym cenniejsze są dla nas
zachowane
kamienie z pustyni Ocucaje, płaszcze z Paracas i inne, mniej może efektowne
przedmioty.
Wydobywane przypadkowo w różnych miejscach spod piasku pustyni, nie wzbudzały
specjalnego
za-interesowania, wydawały się zbyt mało intrygujące, by naukowcy poświęcali im
uwagę.
Naszym zadaniem jest poznać przesłanie najmniejszego choćby znaleziska. Musimy
nauczyć
się nie dopasowywać ich do naszych utrwalonych poglądów, do naszej niepełnej
znajomości
historii, a jedynie odczytywać to, co mają do powiedzenia. Tylko w ten sposób
możemy poznać
tajemnice zaginionych kultur, innych, ale przecież niewiele mniej rozwiniętych
od współczesnych.
Konwencjonalna nauka historii, wyraźnie eurocentryczna, zdaje się nie zauważać
wpływu, jaki
wywarły i wywierają “prymitywne kultury" po ich ujarzmieniu na społeczeństwo
Nowego Świata.
Robert Becker, historyk, tak ocenia te wpływy: “Gdy uwzględnimy wszystkie fakty
historyczne,
zauważymy jak znaczący jest wkład miejscowych grup ludności obu Ameryk w rozwój
europejskich
mocarstw kolonialnych. Produkty żywnościowe Indian wzbogaciły menu Europejczyka,
zmieniły
wyraźnie monotonny sposób odżywiania. Nowe potrawy były zastrzykiem życia dla
nękanej
głodem i epidemiami ludności Europy. Stały się niemal podstawą pożywienia.
Już wkrótce po odkryciu Nowego Świata ponad połowa spożywanych artykułów
pochodziła z
uszlachetnionych roślin przejętych od amerykańskich tubylców. Za dary ziemi:
pomidory,
ziemniaki, kakao, cukier trzcinowy, pieprz, kukurydzę, dynie i fasolę
Europejczycy odwdzięczyli się
chorobami, alkoholem, oszustwami, rozkładem i ludobójstwem."
W Środkowej i Południowej Ameryce konkwistadorzy europejscy zetknęli się z
kwitnącą kulturą,
ale pożądanie złota i srebra zaślepiło ich. Nie poznali się na prawdziwych
skarbach. Zamiast zająć
się badaniem tajemnic nowych dla siebie ludów - często o kulturze wyższej niż
europejska -
niszczyli ich dorobek. Zniewolona ludność okradała również własny kraj,
zaopatrując swych
nowych, chciwych panów w szlachetne metale.
“Minerały te - pisał John Ott w jednej z socjologicznych rozpraw - stworzyły w
Europie podstawy
standaryzowanego, stabilnego systemu walutowego. Stworzyły podstawy ekonomiczne
handlu i
dalszych podbojów. Arystokracja hiszpańska pławiła się w wyrafinowanym luksusie
opłacanym
stosami rabowanych za morzem metali. Tymczasem korona brytyjska, nie opanowana
aż takim
zdobywczym amokiem, ale za to obrotna w interesach, tworzyła kwitnące
przedsiębiorstwa,
bogacące się na handlu niewolnikami i piractwie."
Szukający przygód Europejczycy wyposażeni w broń palną, podbijali i ujarzmiali
“ciemne"
narody Ameryki. W tym czasie europejscy lekarze znęcali się nad swymi pacjentami,
stosując
prymitywne sposoby leczenia i zabiegi oparte, jakże często, na przesądach.
Dopiero dzięki przej-
mowanym od mieszkańców Nowego Świata sposobom leczenia, ulepszali metody swojej
“terapii".
Historyk Benjamin Lee Wolf pisze: “Indianie znali chininę - pierwszy skuteczny
lek przeciwko
malarii. Rozwinęli farmację, której wiele zawdzięcza nawet współczesna medycyna.
Sporządzali
między innymi z kory pewnego drzewa ekstrakt o działaniu zbliżonym do aspiryny.
Stosowali
ś
rodki uśmierzające ból, a także antyseptyczne, przeczyszczające, wazelinę i
dużo innych
substancji." W dziedzinie chirurgii Inkowie i ich przodkowie stali o wiele wyżej
niż inne narody
tamtych czasów. Znali kleszcze porodowe i opaskę uciskową, co świadczy o
znajomości
krwiobiegu, a ponadto środki usypiające oparte na kokainie, watę i gazę
opatrunkową. Historyk
medycyny, R. L. Moodie, twierdzi, że przeprowadzali amputacje, nacięcia,
trepanacje, cesarskie
cięcia, transplantacje kości, kastracje i inne “bliżej nie
zdefiniowane zabiegi". Zaawansowana wiedza i umiejętności zderzyły się z
cywilizacją, której
rzeczywistość oparta była na “magii i przesądach" - jak to zwykle formułują
pisma archeologów i
antropologów. Tylko wielowiekowa, empiryczna i naukowa tradycja mogły
doprowadzić do tak
rozwiniętych praktyk medycznych.
Doktor D. Wolfel w rozprawie O znaczeniu trepanacji pisze: “Rzadko które
zjawisko doczekało
się w naukach o prehistorii i etnologii tak licznych prób interpretacji jak
problem trepanacji czaszki
w epoce kamiennej i czasach nowożytnych."
Francuski lekarz Prunieres pierwszy odkrył w 1873 roku - w oparciu o znalezisko
w dolinie rzeki
Lozere (Francja) - że trepanacje czaszki przeprowadzano już w epoce kamienia
łupanego.
Niewiele potrafimy powiedzieć o medycznych czy kultowych celach tego zabiegu.
Nie wiemy, jak
dalece udane bywały one u ludów pierwotnych. Niejasny jest cel, a także sens tej
znanej szeroko
praktyki. Wiadomo jednak, że trepanacji dokonywano na żywym człowieku i że
pacjenci przeżywali
te zabiegi. Często żyli jeszcze przez wiele lat. Zmarłym też często otwierano
czaszki, wówczas
jednak było to potrzebne dla usunięcia mózgu przed balsamowaniem albo dla
spreparowania
trofeum. Z uwagi na metodę i lokalizację nacięć kości czaszki wyklucza się
możliwość omyłki w
ocenie przeprowadzonego zabiegu.
W jaki sposób człowiek epoki kamiennej opanował umiejętności przeprowadzenia
tych
niebezpiecznych i skomplikowanych operacji terapeutycznych pozostaje tajemnicą.
Ale na pewno
nie są to oznaki prymitywizmu. Wszystkie cywilizacje dawnych i nowożytnych
czasów, w których
znano trepanacje, reprezentowały wysoki poziom kulturowy, miały wspaniałe
osiągnięcia
artystyczne, techniczne i naukowe.
Profesjonalizm, z jakim przedstawiciele kultury Paracas otwierali i deformowali
czaszki,
zaskakiwał od początku badaczy i do dziś pozostaje zagadką. Śladami tych
zabiegów są
zgrubienia kości czaszki w miejscach ich zrostu.
Trepanacje przeprowadzane od strony czoła, z tyłu lub z boku czaszki,
pozostawiały najczęściej
ś
lady kolistych nacięć, czasem w postaci trójkąta lub czworoboku. Wszystkie
wykonane były za
ż
ycia pacjenta. Niektóre czaszki miały ślady nawet kilku zabiegów - trzech lub
czterech.
Archeolodzy podejrzewają, że otwierano czaszki dla usunięcia guzów nowotworowych
mózgu, że
paracaska nekropola mogłaby być cmentarzyskiem chorych umysłowo. Wszystkie
czaszki
pochowanych tu mężczyzn wykazują ślady trepanacji.
Nie brzmi to zbyt wiarygodnie, bo przecież operacje czaszki są zawsze
niebezpieczne,
wymagają ogromnego kunsztu lekarskiego i specjalnych narzędzi chirurgicznych.
Nie ma jednak
wątpliwości co do tego, że wszyscy “pacjenci" paracaskiej nekropoli przeżywali
operacje. Znale-
ziska dowodzą, że nacięcia na kości wygoiły się bez komplikacji. Tajemnicą
pozostaje jednak
nadal cel tych zabiegów. Czy mamy tu ilustrację naśladowania zamierzonej
ingerencji w
funkcjonowanie mózgu dla spowodowania w nim zmian, choć nikt już nie rozumiał
dlaczego? Czy
chodziło może o wykorzystanie wiedzy innej kultury, z której zachowała się tylko
rytualna część? A
może wierzono, że w ten sposób ułatwia się duszy opuszczenie ciała? Czy otwory w
czaszce
stanowiły bramy do innych światów? A może były symbolem ulatniania się duszy do
innej
rzeczywistości?
Do dziś nie zdołano jednoznacznie ustalić, czy operacje te miały wyłącznie cechy
zabiegów
medycznych, terapeutycznych czy też rytualnych. Trudno pogodzić się z taką
fantastyczną
interpretacją przypisującą zabiegom trepanacji charakter rytualny. Niektórzy
znów sądzą, że były
one rodzajem ceremoniału inicjacyjnego, dzięki któremu operowany uzyskiwał
wysoki status
społeczny. Gdyby szczegółowe badania etnologów doprowadziły do wniosku, że
trepanacje
czaszek, których ślady zauważono u wszystkich mumii paracaskiej nekropoli, miały
jednak
charakter medyczny, próbowano by oczywiście skonstruować nową teorię. Przypuśćmy,
ż
e na
początku trepanowano czaszki wyłącznie w celach rytualno-ceremonialnych, później
otwierano je,
by przepędzić “złego ducha", sprawcę bólu głowy, epilepsji czy zaburzeń
umysłowych, aż w końcu
zabiegi te zyskały wyraźnie sens tylko medyczny w nowoczesnym rozumieniu.
Przeciwko takiemu poglądowi przemawia przede wszystkim fakt, że nigdzie na
ś
wiecie, ani u
ludów pierwotnych, ani u wyżej rozwiniętych cywilizacji, nie znaleziono niczego,
co mogłoby
dowieść rytualno-ceremonialnego charakteru otwierania czaszki. Takie teorie nie
mają żadnych
szans doprowadzenia nas do rozwiązania problemu. Bardziej prawdopodobne jest, że
chodzi tu o
nie znaną nam dotąd wiedzę.
Nie wolno też wykluczyć, że była to celowa ingerencja o niezrozumiałym obecnie
przeznaczeniu. Nie wiemy też, czy stosowano w tych zabiegach jakieś określone
substancje, zioła
czy minerały. A jeśli tak, to w jakim celu.
Na kamieniach z pustyni Ocucaje wyobrażone są w każdym razie między innymi
operacje
przeprowadzane na mózgu. Zakłada się, że nieliczni wtajemniczeni z kręgu kultury
Paracas znali
te kamienie. Trudno jednak przyjąć, że operowali czaszki, bo nauczyli się tego
zabiegu z rytych
przedstawień. Kto pozwoliłby sobie na niebezpieczny zabieg tylko dlatego, że
widział go na
“rysunku"? Chyba gdzie indziej musimy szukać odpowiedzi.
Praca mózgu, przemiana materii komórek mózgowych możliwa jest dzięki dopływowi
krwi.
Maksymalny jej dopływ daje optymalną przemianę materii. Szwy ciemieniowe
zamykają się
ostatecznie dopiero pod koniec wzrostu człowieka, ustalają się wtedy rozmiary
mózgoczaszki.
Rośnie przy tym objętość płynu mózgowego (liquor cerebrospinalis). Skutkiem
zrośnięcia się
szwów ciemieniowych jest przytłumienie pulsacji mózgu, czyli procesu
rozszerzenia i kurczenia się
naczyń krwionośnych oraz naczynek kapilarnych, spowodowane pracą serca. Objętość
krwi
mózgowej u człowieka uwarunkowana jest również jego pionową postawą. Pamiętać
też należy, że
gęstość krwi jest większa od gęstości płynu mózgowego. W okresie wzrostu
objętość krwi
mózgowej maleje powoli, ale stale. Pod koniec tego okresu jest jej prawie o 90
cm3 mniej niż w
pierwszych latach dzieciństwa. W konsekwencji procesu przemiany redukują się
funkcje mózgowe
włącznie ze świadomością. Kreatywność i siły twórcze ulegają stopniowemu
osłabieniu.
Czy wiedziały o tym prehistoryczne cywilizacje? A może potrafiły hamować
szybkość tego
procesu? Może szukały dróg i sposobów przywrócenia krwi mózgowej jej pierwotnej
objętości?
Czyżby trepanacja czaszki była tą metodą? Metodą ożywienia przemiany materii, a
co za tym
idzie, i poprawy świadomości?
Myśl o tym, że otwieranie czaszki mogłoby mieć związek z podwyższaniem poziomu
inteligencji
albo świadomości, nie jest wcale tak niedorzeczna, jak się na początku wydaje.
Nasza cywilizacja
zachodnia poznała świadomość oraz możliwości jej poszerzania w jeszcze bardzo
wąskim
zakresie. Podświadomość została, co prawda, w minionym wieku odkryta na nowo,
ale
zaakceptowano ją - i to z dużymi oporami - dopiero w naszym stuleciu. Narkotyki
poszerzające
ś
wiadomość są ciągle jeszcze wyklinane.
Zróżnicowane stany wyższej świadomości nie przystają do stechnicyzowanego
społeczeństwa,
hołdującego rozsądkowi i racjonalizmowi. Ale stany te nie były niczym obcym
licznym kulturom
ś
wiata również i w przeszłości. Na przykład mnisi buddyjscy i uczeni pierwszego
w świecie Uni-
wersytetu Nalanda w północnych Indiach znali już w 800 roku pięćdziesiąt dwa
czynniki
ś
wiadomości. Opisali i przeżywali sto dwadzieścia jeden stanów świadomości.
Kilka lat po 800
roku uczelnię napadli fanatyczni muzułmanie, zniszczyli materiały z badań,
wymordowali uczonych
i spalili budynek uniwersytetu.
Czy celem trepanacji było wzbogacenie ludzkiej świadomości? Czy była to metoda
mająca
umożliwić osiągnięcie wyższych poziomów bytu w powiązaniu z odpowiednią
kosmologią lub też
ś
wiatem, który my dopiero uczymy się pojmować? Czy stosująca trepanacje
cywilizacja znała
utajone zdolności ludzkiego umysłu? Może przy pomocy tej drastycznej metody
próbowano
intensyfikować postrzeganie?
Nie wolno traktować trepanacji jako izolowanego zabiegu. Nie potrafimy co prawda
dowieść, że
stanowiła ona część składową rytualnych ceremonii, ale to wcale nie znaczy, że u
jej podstaw nie
leży określony społeczno-kulturowy i religijny pogląd na ówczesną rzeczywistość.
Nie można jej
również uważać wyłącznie za chirurgiczną metodę rozwiniętej medycyny. Wiadomo,
ż
e Inkowie i
Preinkowie mieli swych amautów - mędrców, stróżów wiedzy, magików, medyków i
szamanów. Ci
ostatni byli niejednokrotnie magami i medykami. Ale jaką funkcję pełnili
właściwie szamani?
Mówi się często, że pierwszym stopniem praktyk religijnych jest magia. Tak
twierdzą
przynajmniej współcześni uczeni. Jest to typowa “teoria zza biurka". Twierdzą
oni również, że
szamanizm i magia są bezpośrednim dążeniem do ekspansji mocy uśpionych w
podświadomości,
do ich poszerzenia i udoskonalenia. Z pewnością można uznać, że jest to jakaś
droga
kształtowania świata, czy też światów, i samego siebie.
Spójrzmy na wypowiedź jednego z psychiatrów, Stanislava Grofa: “Już w
zamierzchłych
czasach ludzie potrafili przeżyć własną śmierć, zwiedzić królestwo zmarłych i
wrócić stamtąd.
Potrafili kontaktować się ze światem duchów. Najstarsze doświadczenia w tej
dziedzinie znajdu-
jemy wśród szamanów. Istotą inicjacji u szamanów jest spotkanie ze śmiercią w
formie rytualnego
zniszczenia i ponownego narodzenia się. Podczas inicjacji szaman wstępuje po
tęczy lub drzewie
ż
ycia do niebiańskich regionów.
W tym umieraniu i ponownych narodzinach przejmuje nadprzyrodzoną wiedzę i moc od
półboskich istot, objawiających się w ludzkiej lub zwierzęcej postaci. W
inicjacji zawsze po śmierci
następuje zmartwychwstanie i koniec kryzysu. Szaman znajduje się równocześnie «w
obiektywnej
rzeczywistości" i w innych regionach pozaziemskiego świata. Staje się
uzdrowicielem,
jasnowidzem i kapłanem. Towarzyszy duszom zmarłych w drodze do zaświatów.
Szaman przeżywa śmierć jako wstąpienie do kosmologicznej hierarchii, do świata
czcigodnych
przodków, potężnych bóstw lub półbogów. Czasem jest to przejście z padołu
ziemskiego do
błogosławionego, szczęśliwego bytu w królestwie słońca."
Szaman-mag jest bojownikiem, odważnym zdobywcą, szukającym głębszego kontaktu z
nieokiełznaną naturą. Nie jest ani poddańczy, ani służalczy, nie tarza się w
prochu, ale też nie ma
moralnych ambicji. W jego światopoglądzie brakuje idealizmu, bo i nie znajduje
go w przyrodzie.
Ś
wiadomy życia, bierze w nim żywy udział, przeżywa bezpośrednio to, co zwykły
ś
miertelnik może
pojąć tylko teoretycznie. Jego percepcja, a także ciało mają kosmiczny wymiar i
to dużo większy,
niż możemy sobie wyobrazić. Szaman potrafi wywołać siły natury - zwane u Inków
apus - które w
naszym intelekcie spadły już do rzędu abstrakcji. Siły te mogą objawiać się w
nim jako
niewyobrażalnie intensywne przeżycia natury cielesnej. Intensywność przeżyć
wcale nie musi
zależeć od użytych w tym procesie środków pomocniczych jak grzyby, kadzidło czy
sakralne na-
poje. W stanie ekstazy poszerza się jego świadomość.
Szaman jest mistrzem ekstazy. Temu egzaltowanemu stanowi emocjonalnemu nie
towarzyszą
automatycznie objawy wyższego stanu świadomości. Musi on być umiejętnie,
ś
wiadomie
wywoływany. Opisuje się go jako “wyjście z siebie". Ta forma najwyższego
skupienia przechodzi w
zintensyfikowane postrzeganie, przekraczające granice normalnej świadomości i z
szamana czyni
mędrca. Chrześcijańscy święci też znają ekstazę. Traktują ją jednak jako stan
łaski. Ale w obu
przypadkach stwierdzano podwyższoną temperaturę ciała w wyniku wzmożonej funkcji
gruczołów.
W odróżnieniu od świętych, szaman potrafi doprowadzić się do stanu ekstazy
różnymi
psychotechnikami. Jest to więc u niego rodzaj wiedzy lub umiejętności. Sami
szamani uważają, że
to egzaltowane transcendentne przeżywanie jest “rzeczywistą" wiedzą. Wiedzę tę
można jednak
osiągnąć tylko emocjonalnie. Europejczyk natomiast zbiera informacje i myli je z
wiedzą - tak
twierdzą szamani. Intelektualna wiedza zaś nie jest wiedzą rzeczywistą, można
bowiem ją stracić.
Trwała jest tylko wiedza emocjonalna. Pozostaje w człowieku, bo “doprowadza krew
do wrzenia".
Człowiek zachodnich cywilizacji, który zna najczęściej tylko letnie uczucia
religijne niedzielnego
przedpołudnia, nie zrozumie tego nigdy. Jak dalece jednak wolno wiązać
trepanacje czaszki z
szamanizmem - dotychczas nie wiemy. Jedno zapewne jest jasne: interpretując
kulturę Paracas,
nie wolno zapominać o szamanach, ich wiedzy i praktykach ekstatycznych.
Peruwiańskie Ministerio del Turismo rozesłało przed piętnastu laty do wszystkich
swoich
rozproszonych po świecie konsulatów plakat z kopią ozdoby jednego ze słynnych
płaszczy (manto)
z nekropoli Paracas. Na pierwszy rzut oka widać jedynie skomplikowany rysunek.
Treść
wyobrażenia jest jednakże zagadkowa nawet dla fachowców. Z powodu owej
niezrozumiałości i
pięknych barw jest ono jednak powszechnie znane.
Płaszcz, którego ozdobny rysunek stał się tak głośny, został znaleziony w latach
trzydziestych
obok jednej z mumii razem z naczyniami ceramicznymi wypełnionymi ziarnami
kukurydzy.
Archeolodzy ocenili wówczas wiek grobu na 2,5 do 3 tysięcy lat. Wspaniale
zachowane kolory
każdego fascynowały. Naukowcy zaś podziwiali przede wszystkim jakość zachowanych
przez tyle
lat barwników i samej tkaniny, z której był wykonany. Takiej ścisłości splotów
nie stwierdzono w
ż
adnym warsztacie tkackim. Pod tym względem tkanina przewyższa nawet produkowany
maszynowo jedwab do sporządzania spadochronów!
Do dziś znaleziono 96 takich płaszczy. Egzemplarz, którego kopię ornamentu
rozesłano po
ś
wiecie, znaliśmy już dawniej. Przywieźliśmy tę kopię jako pamiątkę jednej z
podróży do Ameryki
Południowej. Tak nas zafascynowała rysunkiem i pięknymi kolorami, że
powiesiliśmy ją w naszym
mieszkaniu. Dzieło to nie raziłoby w galerii nowoczesnej sztuki, dzięki
wyrafinowanej kompozycji i
technice wykonania. Przyciągało uwagę każdego naszego gościa z dziwną
intensywnością,
prowokowało biologów, etnologów i artystów do szukania ukrytego sensu.
Szukaliśmy wspólnych
cech z czymś już nam znanym. Zastanawialiśmy się, czy może to być jakiś
tajemniczy zapis.
Wszystkie próby interpretacji - numerologiczne lub oparte na zestawieniu kolorów
- kończyły się
fiaskiem.
Nie mogliśmy poradzić sobie z jego odmiennością i obcością.
Z początku sądziliśmy, że chodzi może o wyobrażenie percepcji innej
rzeczywistości, na
przykład pod wpływem psychoaktywnych środków odurzających. Zawsze jednak
wchodziliśmy w
ś
lepy zaułek. Nie chcieliśmy - i uważaliśmy, że nie możemy - się poddawać.
Patrzymy przecież
obciążeni wpływami zachodniej kultury. We wszystkim widzimy “obiekty kultu",
“wyobrażenia
bogów" lub “demonów".
Odkrycie w “wytworach sztuki prymitywnych ludów" czegoś, co nawet doświadczeni
badacze
przeoczyli, lub co uważają za niemożliwe do przyjęcia, jest zawsze ogromnym
przeżyciem. Kto by
przypuszczał, że peruwiański chirurg z Ica pomoże nam w rozwiązaniu zagadki
płaszczy z
Paracas. Widok znanego nam plakatu w muzeum dra Cabrery ucieszył nas i pobudził
od nowa
naszą ciekawość. Mieliśmy nadzieję na wyjaśnienie choćby niektórych wątpliwości.
Wiedzieliśmy co prawda, że rysunki na płaszczu opisują powstanie i rozwój życia
ludzkiego.
Kapitulowaliśmy jednak przed detalami. Już sama myśl, że liczące około 3 tysięcy
lat dzieło
artystyczne mogłoby wyobrażać plemniki, wydawała się tak absurdalna, że nie
mieliśmy odwagi
wyciągać tak daleko idących wniosków. Jak ludzie w czasach prehistorycznych
mogli znać bez
mikroskopu komórkę jajową i plemniki? Absurd! To niemożliwe, aby taka stara
połu-
dniowoamerykańska kultura miała wgląd w mikroskopijny świat. To, co dr Cabrera
rozpoznał i
rozszyfrował, przekracza wyobraźnię wykształconego współczesnego człowieka. Z
genialną
intuicją interpretował każdy najmniejszy detal obrazu na płaszczu. Stworzył
oszałamiającą całość.
Znalazł prawdopodobnie klucz do tej tajemniczej, artystycznej zagadki.
- Mają państwo przed oczami jeden z płaszczy - zaczął swój wywód - który mógłby
pretendować
do Nagrody Nobla. Kryje w sobie tyle informacji, że udałoby się na tej podstawie
przygotować
wykład z genetyki. Ten znaleziony przed 45 laty w Paracas płaszcz, nosi na sobie
opis ge-
netycznej anomalii, znanej dziś pod nazwą syndaktyłii lub agenezji kciuka.
Tematem rysunku jest
ukazanie przekazywania tej anomalii.
Po raz kolejny okazało się, jak wspaniałym lektorem był dr Cabrera, jak
umiejętnie wywoływał i
utrzymywał napiętą uwagę słuchaczy. Uśmiechnął się chytrze i kontynuował: - To
cudowny, pełny
zagadek płaszcz. Wyobraża kobietę, która ma po pięć palców u stóp, ale tylko
cztery u jednej ręki -
i cały mechanizm przekazywania tej anomalii potomkowi. Rozpoznać można też etapy
dojrzewania
komórek rozrodczych i ich znaczenie w procesie rozmnażania się i dziedziczenia
tych cech.
U dołu widzą państwo czteropalczastą rodzącą kobietę. Nosicieli anomalii
oznaczano
dodatkowymi pasmami lub zamalowanymi polami. Lewa figura przedstawia męską linię
dziedziczenia: powstawanie gotowych do zapłodnienia plemników z macierzystej
komórki
rozrodczej i penis. Z tego widać, że męska linia odpowiedzialna jest za
przekazanie skazy
dziedzicznej. Środkowa postać wydaje się przedstawiać żeńską linię z rozwojem
gotowych do
zapłodnienia komórek jajowych i pochwą w kształcie ust. Trzecia z kolei figura
wyobraża rozwój
nowego życia po połączeniu się jaja z plemnikiem (męska i żeńska linia życia).
Rola plemników w
zapłodnieniu i przekazywaniu wady dziedzicznej uwydatniona została powtórzeniami
(prawa strona
płaszcza).
Widać tu powtórzenie przyczyn ułomności (por. nr 1 na rys.). Łatwo rozpoznać
plemniki i
komórki jajowe (patrz nr 2 na rys.). W procesie zapłodnienia komórka jajowa
jednoczy
chromosomy w kompletny ich zespół, składający się z genów męskich i żeńskich.
Oba elementy
zespołu widzą tu państwo oznaczone nr 5. W ten sposób rodzi się po dziewięciu
miesiącach
dziecko z syndaktylią.
- Ale jak rozpoznaje się, że anomalia jest dziedziczna? - zadał pytanie dr
Cabrera i sam sobie
odpowiedział. - Poznajemy to łatwo, ponieważ kolor linii męskiej jest kolorem
zespolonej linii.
Cabrera uderzył w rysunek dłonią.
- To czerń jest kolorem odpowiedzialnych za to plemników. W ten sposób chciano
wykazać, że
to mężczyzna jest nosicielem, a kobieta - przekazicielką.
Nawet gdy interpretacja Cabrery wydaje się w kilku punktach nie do przyjęcia,
trzeba przyznać,
ż
e sama idea szczegółowo przedstawionego procesu rozmnażania wydaje się słuszna.
Dzisiejsza
wiedza na ten temat stanowi kompendium obserwacji mikroskopowych i fenotypowych,
to znaczy
obserwacji zespołów wszelkich dostrzegalnych cech organizmu. Znajomość
szczegółów
pokazanych na ideogramie jest możliwa jedynie dzięki badaniom mikroskopowym.
Mikroskop
przed 3 tysiącami lat? Nawet najbystrzejsze “sokole oko" Indianina nie jest w
stanie bez pomocy
przyrządu optycznego dojrzeć komórek nasiennych. Czy musimy wobec tego przyjąć,
ż
e
mikroskopy lub podobne im urządzenia znane były już kiedyś, na długo przed naszą
cywilizacją,
czyli na długo przed jego wynalezieniem?
Kamienie z Ica, a ściślej mówiąc ich ryty, dowodzą również, że tego typu
instrumenty badawcze
znane były już w przeszłości. To oczywiście znaczy, że opisany płaszcz z Paracas
jest równie
stary jak one. A jednak liczy sobie najwyżej 4 tysiące lat. Trudno sobie
wyobrazić Praindianina
ś
lęczącego nad mikroskopem. Można jedynie przypuszczać, że ilustracja na
płaszczu jest kopią
pochodzącą z równie tajemniczego źródła, co kamienie z Ica. Źródło to musi być
dużo starsze niż
kultura Paracas. Nie znaleziono bowiem żadnych analogii w tych okolicach.
Ś
wiat nauki nie może udawać, że płaszcz z Paracas nie istnieje. Dopóki jednak
nie dysponuje
ż
adnymi znaleziskami, które pomogłyby w interpretacji owego ideogramu, zmuszony
jest traktować
go jako nierozwiązalną - na razie - zagadkę historyczną.
Victoria de la Jarra (również językoznawca) widzi w tych tkanych dziełach sztuki
z Paracas
dokumenty nieznanego języka. Możliwe są jednak i inne interpretacje: rysunek
stanowi ilustrację
przesłania ze świata przodków, odbieranych w stanie pobudzonej świadomości,
obrazów
utrwalonych w nieświadomości. Dostęp do tych “zmagazynowanych" w nieświadomości
obrazów
mógł być umożliwiony dzięki zabiegom trepanacji czaszki albo za pomocą
odpowiednich środków
psychotropowych.
Tiahuanaco. Kopie kilku detali “Bramy Słońca":
a)
Wirakocza z dwoma berłami w dłoniach
b)
i c) Dwie z 48 figur bocznych skierowanych profilem ku postaci centralnej.
Uwagę zwraca naturalny sposób trzy-
mania “berła" mimo ułomności ręki (cztery palce). My uważamy tę cechę za
ułomność, ale w przeszłości pewnie tak na
to nie patrzono. Faktem jest, że czteropalczaste dłonie powtarzają się często w
starych posągach, rzeźbach i na różnych
wyobrażeniach - najczęściej bogów - między innymi w Tlaloc (Meksyk), Nazca
(Peru), Tiahuanaco (Boliwia), w
rysunkach naskalnych i jaskiniowych w Australii, Polinezjii Afryce.
W “punkcie węzłowym Paracas" spotykają się zagadkowe nici: nekropole, trepanacje,
diagramy
procesów genetycznych na tkaninach płaszczy. Ale na tym nie koniec. Do zestawu
zagadek trzeba
dołączyć tak zwany Kandelabr , do dziś najbardziej tajemniczy symbol tej mozaiki.
Niektórzy
wymieniają go co prawda jednym tchem z dziwnymi figurami płaskowyżu Nazca.
Podziwiamy je...
M. Stingl w książce Inkowie pisze między innymi: “Geoglif z Pisco nie jest
wyżłobiony tak jak
rysunki na płaskowyżu Nazca, ale zestawiony z ciemnych kamieni, ułożonych na
jasnej
powierzchni ziemi." Według niego, geoglif ten ma ponad 200 metrów.
Zbadaliśmy ten Kandelabr osobiście i mimo najlepszych chęci nie dostrzegliśmy
ż
adnych
kamieni ułożonych na powierzchni ziemi. Widzieliśmy tylko piasek... nic... tylko
piasek.
Rozmach, z jakim powstała ta figura i tajemniczy sposób jej wykonania, kojarzą
się z figurami
płaskowyżu Nazca. I prawdą jest, że bezwiednie nasuwa się przypuszczenie, że i
Kandelabr, i
figury z Nazca mają wspólne źródło.
Trudno uniknąć takiego skojarzenia. Oba dzieła leżą niezbyt daleko od siebie. Od
Paracas do
pustyni Nazca jest niecałe 200 kilometrów. Ramiona Kandelabru skierowane są w
kierunku Nazca
i Ocucaje. Gdyby pociągnąć wyimaginowaną linię pomiędzy Tiahuanaco i półwyspem
Paracas, to
przecięłaby ona zarówno płaskowyż Nazca, jak i pustynię Ocucaje. Może kiedyś
łączyły się one -
Pisco, Nazca i Tiahuanaco?
Ale Kandelabr z Paracas kryje dodatkową, niepokojącą tajemnicę. Jego zarysy nie
zacierają
się! Choć wykonany jest na gołym, pozbawionym wegetacji piaszczystym wzgórzu
półwyspu,
poddany działaniu otwartego morza i stale wiejącym znad Pacyfiku wiatrom -
zachowuje
niezmienny kształt od niepamiętnych czasów. Dowodzą tego zdjęcia z lat
pięćdziesiątych i
osiemdziesiątych. Poza niewielkimi zmianami na końcach jego ramion, kształt
pozostał ten sam.
Nawet jeśli smagający wiatr nawieje piasek i przykryje każdą bruzdę, to cały
obraz regeneruje się
stale od nowa. Jakby czerpał z głębi ziemi moc do dalszego przekazywania swego
przesłania. Jak
wyryte w piasku przykazanie.
Nikt nie potrafi wyjaśnić, jak to się dzieje. Na zdjęciach wykonanych w tak
dużych odstępach
czasu widać ślady kopyt końskich, stóp turystów, głębokie bruzdy po samochodach.
Ale wszystkie
te ślady ludzkiego wandalizmu, pogłębione dodatkowo przez pochyłość wydmy,
zniknęły bez
ś
ladu. A Kandelabr trwa w nie zmienionej postaci!
Dziś teren ten podlega ochronie. Wprowadzono zakaz wjazdu pojazdami
mechanicznymi.
Kandelabr osiągalny jest tylko od strony morza. Turyści wynajmują łodzie
rybackie, wybierając się
na jedyne w swoim rodzaju safari zdjęciowe. Inni wychodzą na brzeg o świtaniu
drogami
szamanów, traktując ten spacer jako wprowadzenie do ćwiczeń medytacyjnych.
Tajemniczy Świecznik ma niezwykle przyciągające właściwości. śądni wiedzy lub
tylko sensacji
turyści doznają olśnienia na jego widok. Innym wystarczają zdjęcia zagadkowego
Trójzęba. Dla
szamanów jednak, albo dla ezoteryków, jest to miejsce emanacji mocy.
Człowiek epoki technicznej zna geologię i geografię Ziemi. Próbował już nawet
lotu w kosmos.
W tym wypadku natomiast czuje się dziwnie bezradny. Szuka wyjaśnienia, w liniach
na piasku
widzi południki czy nawet bliżej nie sprecyzowane powiązania z latającymi
obiektami. Kandelabr
jest być może drogowskazem pozostawionym przez odległą, wysoko rozwiniętą
cywilizację. Ale co
wskazuje?
Ernest Hemingway, symbol międzywojennego pokolenia, musiał chyba też oglądać ów
Kandelabr. W pogoni za przygodą bywał bowiem i w tych okolicach. Wiadomo na
pewno, że tu
wyprawiał się na ryby. Ale wówczas zajęty był bardziej sprawami śmierci niż
ż
ycia. W każdym
razie nie znajdujemy w jego dziełach czy zapiskach żadnej wzmianki o
południowoamerykańskim
Kaktusie.
Z Kandelabrem zetknęli się zapewne szalejący po kraju hiszpańscy konkwistadorzy;
opanowani
manią zdobywczą i chciwi złota. W swym fanatyzmie religijnym widzieli w rysunku
na piasku znak
nieba, drogowskaz “świętej" wyprawy zdobywczej. Widzieli w nim krzyż, dobry omen,
opatrzność
boską.
Cywilizacje preinkaskie tu chowały przedstawicieli swojej elity. Wykorzystywały
owo miejsce na
ukrycie słynnych płaszczy. Dlaczego wybrali właśnie to miejsce? Ten samotny
między niebem i
ziemią symbol musi mieć jakieś głębsze znaczenie. Ta zagadka, tak wymykająca się
wszelkim
próbom interpretacji, nie daje spokoju właśnie dlatego, że tak trudno ją
rozgryźć. Ciągle brakuje do
niej klucza. Na razie więc każdy sam musi szukać własnego wyjaśnienia i
zadowolić się nim. Nie
wiemy kto ani jaka kultura stworzyła Kandelabr - oryginalne dzieło na czy też w
piasku pustyni.
Każda próba datowania opiera się jedynie na przypuszczeniach. Czy jest on
dziełem którejś ze
znanych już kultur? Odpowiedź byłaby łatwiejsza, gdyby udało się odgadnąć jego
przesłanie.
Wszelkie mity mają, jak i cała ludzkość, jedno wspólne źródło, wspólne korzenie.
Te korzenie
stanowią najbardziej fascynujący i tajemniczy aspekt przekazu. Weźmy dla
przykładu symbol
Drzewa śycia. Nigdy właściwie nie było jasne, co to pojęcie znaczyło w starych
kulturach.
Alexander Elliot tak pisze: “Najbardziej godna uwagi jest daleko idąca i
zasadnicza
jednoznaczność symbolu drzewa w prawie wszystkich kulturach i najstarszych
mitach. Od zarania
oznacza ono środek świata. Drzewo śycia rośnie najczęściej na trzech
płaszczyznach: korzenie
przechodzą przez ziemię do podziemnego świata, pień rośnie przez poziom
człowieczy a jego
korona rozpościera się ku nieosiągalnemu królestwu niebios. W przekazach
mitologicznych
drzewo jest środkiem i osią świata, łączącą podziemie z królestwem bogów. Po nim
wspinają się i
schodzą szamani, gdy w ekstazie wybierają się w podróż.
Ale Drzewo śycia jest też symbolem duszy i ducha człowieka. Wyobraża rozwój jego
osobowości lub proces indywiduacji jego duszy. Jest poznaniem i życiem jak
rajskie drzewo
wiadomości dobrego i złego. Takie znaczenie przypisują mu również mity indyjskie
i mity krajów
północnych. Takie drzewa stoją u źródła życia, nosząc owoce poznania."
179
Symbol drzewa życia spotykamy prawie we wszystkich kulturach, nawet w tych,
które nie miały
ż
adnych wzajemnych kontaktów. Mamy tu do czynienia z przenikaniem idei, znanej
nie tylko w
chrześcijaństwie, z rodzajem archetypu. Obrazy pierwotne, wzorce mają charakter
kolektywny,
wspólny wszystkim ludom określonej epoki.
Archetyp jest podstawowym wyobrażeniem ludzkiej świadomości, uzewnętrzniającym
się we
wspólnych mitach, indywidualnych marzeniach sennych i w sztuce. Dzięki
odpowiedniej
dojrzałości psychicznej powracają one do teraźniejszości, stają się widoczne.
Trudno powiedzieć,
czy archetypy są wspomnieniem nieświadomości o realnych wydarzeniach, jak np.
pojawianie się
smoków i węży w mitologiach wszystkich kultur świata.
Tak więc napotykamy Drzewo śycia w różnych kulturach i w związku z nim mity o
początku
ś
wiata. Według melanezyjskiej mitologii człowiek został wystrugany z pnia drzewa.
Tybetański
buddyzm ma też swoje drzewo rodowe, które jest jednocześnie środkiem świata i
bogów. Wyrasta
z oceanu świadomości jako kosmiczna wizja i sięga regionów niebiańskich.
W Drzewie śycia widziano często też oś świata. Wyobrażenie o obrocie Ziemi wokół
własnej osi
pojawiło się już bardzo dawno w świadomości człowieka. Oś taka miałaby łączyć
ziemię z niebem,
zewnętrzne z wewnętrznym, widzialne z niewidzialnym. Ten zakorzeniony w
szamanizmie
ś
wiatopogląd miał duży wpływ na myśl religijną.
W mitologiach ludów północnych Drzewo śycia pojawia się w postaci olbrzymiego
jesionu
Yggdrasill, będącego jednocześnie źródłem i osią świata. Drzewo to dźwiga świat,
a jego gałęzie
rozpościerają się nad niebem i ziemią. U Etrusków człowiek znajduje się między
Drzewem śycia i
Drzewem Śmierci. W rękach trzyma po gałęzi każdego z nich. Symbolizuje to jego
pozycję między
przemijaniem i życiem wiecznym.
W Mezopotamii i Palestynie Drzewo śycia zmieniło się w drzewo siedmiokrotnego
ś
wiatła, które
symbolizuje siedmioramienny świecznik. Na Jawie Drzewo śycia i Góra Świata
stanowią jedną
całość. Rosyjscy nomadowie łączą drzewo życia z Wielką Matką.
Scytowie Centralnej Azji czczą święte drzewa, a ludy Syberii i Indonezji mają
drzewa świata.
Tunguzi posiadają świętą brzozę, a starochińskie Drzewo śycia sięga koroną nieba.
W Grecji
znane jest drzewo Hesperyd, córek Nocy, powiązane z wężem jak w Biblii.
Bardzo zawiłym symbolem jest Drzewo śycia Azteków, w którym zamieszkują węże i
dotychczas nie zbadany jest związek tego drzewa z symboliką składania ofiar z
ludzi.
W starych pismach obrazkowych Sumerów i Asyryjczyków znajdujemy Drzewo śycia w
otoczeniu skrzydlatych stróży i tarczy słonecznej. Taką samą symbolikę znają
Egipcjanie. Królowie
i królowe oddają cześć Drzewu śycia, symbolowi ludzkiego losu. Często
symbolizuje ono całą
ludzkość.
W wyobrażeniu Turków osmańskich Drzewo śycia dźwiga milion liści, a na każdym z
nich
wypisany jest los jakiegoś człowieka. Gdy człowiek umiera, spada jego liść z
drzewa.
Drzewo śycia ma związek ze śmiercią, reinkarnacją, przemianą albo przekazywaniem
wiedzy,
jak i różnych darów. Jest w rzeczywistości “żywym drzewem" lub “drzewem
ożywiającym". W wielu
archaicznych tradycjach wreszcie jest ono drogą do “absolutu".
Pod Drzewem Bo [skrót od bodhi - sanskryt - oświecenie - od tłum.] siedzi Budda,
by osiągnąć
prawdziwą wiedzę z pustki wszechrzeczy.
Rozciągająca się szeroko nad jego głową korona drzewa symbolizuje uwolnioną
wielowymiarową świadomość. Wąż jest tu czystą, subtelną energią. W tantrycznym
buddyzmie
wąż zwany Kundalini wspina się ku górze po osi - kręgosłupie. Tylko przez niego
można zdobyć
oświecenie.
Dla alchemików Drzewo śycia - Arbor Philosophica, czyli Drzewo Filozofów
[amalgamat
krystalicznego srebra - stąd zwane też Drzewem Diany, która dla alchemików była
symbolem tego
pierwiastka] - jest drzewem wiadomości dającym nieśmiertelność. Zawiera
dwunasto-stopniową
transmutację. Wąż z raju staje się w alchemii rtęcią (Mercurium), która unosi
się środkiem drzewa
wiedzy do jego szczytu. Pomaga alchemikowi w realizacji jego “opusu".
U współczesnych chrześcijan Drzewo śycia odradza się co roku w postaci
gwiazdkowej choinki,
choć o jego pierwotnym sensie mało kto pamięta. Przez wieki, od momentu jego
wprowadzenia do
obrzędów bożonarodzeniowych, nie straciło ono swej prototypowej siły
oddziaływania.
Każdego roku od nowa działa na naszą nieświadomość. Nie ma chyba człowieka,
który nie
byłby wrażliwy na jej urok. Wywołuje bowiem świąteczny nastrój, niepokoi
sumienia, zmusza do
zastanowienia się nad sobą.
Drzewo śycia według północnoamerykańskiej mitologii. Pod słońcem postać
mężczyzny jest umieszczona w kole.
Mężczyzna i koło symbolizują byt ludzki. Linia energii łączy symbol życia z
symbolem Manitou [Wielki Duch, bez-
osobowa siła magiczna, ogarniająca cały świat - od tłum.].
Nowoczesne chrześcijańskie Drzewo śycia w postaci rozświetlonej lampkami choinki,
z
gwiazdką na czubku, jest symbolem łączności człowieka z niebem. Składa się pod
nim dary -
symbole łaski niebios. Węża w tej scenerii oczywiście nie ma, bo i nie spełnia
się pod nim żadne
alchemiczne dzieło. Ale wąż żyje nadal w symbolu medycyny. Oplata słynną laskę
Eskulapa, jako
znak wiedzy i zdrowia, reminiscencja osi świata i medyków.
Znaczenie Drzewa śycia i sceneria, w jakiej się ono w chrześcijaństwie pojawia,
często się
zmienia. W starej, zachodniej kulturze staje się ono krzyżem, na którym Chrystus
ponosi ofiarę, jak
donosi Biblia. To jedno z jego znaczeń. W innym miejscu czytamy w Biblii o
zgubnych owocach
Drzewa śycia, o poznaniu. Co znaczy poznanie? Co znaczy ta aluzja? “Poznać"
znaczy po
hebrajsku również “obcować płciowo". “Adam obcował z żoną swoją Ewą, a ta
poczęła i urodziła
Kaina..." (Genesis 4.1).
Aczkolwiek Bóg stworzył Adama, pierwszego człowieka, to z treści Biblii wynika
logicznie, że
przed jego stworzeniem żyli już inni ludzie na świecie. Powiada się bowiem, że
Set, inny syn
Adama i jego brat Kain wzięli sobie żony, z którymi mieli synów i córki. To
wyraźne podkreślenie
tych i tylko tych kontaktów seksualnych, może mieć głębsze znaczenie.
Prawdopodobnie chodzi tu
o szczególny rodzaj obcowania płciowego, zaplanowany i celowy. Dla
wprowadzenia
pozytywnych zmian u potomstwa?
W Biblii czytamy dalej: “Również i Sylla (druga żona Kaina) urodziła Tubalkaina,
który wykuwał
wszelkie narzędzia z miedzi i żelaza..." (Genesis 4.22).
Czy z tych kontaktów powstała nowa linia reformatorskich ludzi, ludzi dających
początek nowej
epoce historycznej, nowej erze ważnych osiągnięć technologicznych? Jest
prawdopodobne, że
“owoce wiadomości" dały nowe, zdolniejsze pokolenie ludzi. Pogląd taki wyraził
oficjalnie po raz
pierwszy Zecharia Sitchin w książce Stopnie do kosmosu. Przychylamy się do jego
tezy. Tu
bowiem, na półwyspie Paracas, znajdujemy niedaleko siebie, rzucający się w oczy
symbol Drzewa
ś
ycia i słynne płaszcze, które z kolei serwują nam “poznanie" znaczenia komórek
jajowych i
wyobrażonych na nich plemników. Czy z tych wskazówek należy wnioskować, że
kiedyś w
prehistorycznych czasach znane były już genetyczne ingerencje?
Ale wróćmy do przekazów Biblii.
“Potem zasadził Pan Bóg ogród w Edenie, na wschodzie. Tam umieścił człowieka,
którego
stworzył. I sprawił Pan Bóg, że wyrosło z ziemi wszelkie drzewo przyjemne do
oglądania i dobre do
jedzenia oraz drzewo życia pośrodku ogrodu i drzewo poznania dobra i zła."
(Genesis 2.8 i 9).
Mamy tu wzmiankę o dwu różnych drzewach? Drzewie poznania i drzewie życia?
Tajemnica tkwi
w odmiennych owocach obu drzew. Adam i Ewa mogli ze wszystkich drzew zrywać
owoce, tylko
nie z “drzewa życia" i “drzewa poznania". Ale chytry wąż odważył się obejść
przykazanie boskie,
skusił ich i uczynili, czego czynić nie powinni. Zjedli zakazane owoce
“poznania". I tak poznali
pewnie tajemnicę, która miała być przed nimi ukryta. “I rzekł Pan Bóg: «Oto
człowiek stał się taki
jak my: zna dobro i zło. Byleby tylko nie wyciągnął teraz ręki swej i nie zerwał
owocu także z
drzewa życia i nie zjadł, a potem żył na wielki»." (Genesis 3.22). Do tego nie
można było jednakże
dopuścić. Adam został więc wypędzony z raju.
“Odprawił go więc Pan Bóg z ogrodu Eden, aby uprawiał ziemię, z której został
wzięty. I tak
wygnał człowieka, a na wschód od ogrodu Eden umieścił cherubiny i płomienisty
miecz wirujący,
aby strzegły drogi do drzewa życia." (Genesis 3.23 i 24).
Tak człowiek został wyklęty z raju. Owoce Drzewa śycia stały się dla niego
nieosiągalne. I
zamknęła się droga do Drzewa śycia na zawsze. Strażnikiem świętego miejsca
został Cherubin.
Ale jakich to owoców strzeże?
Tego typu pramity znane są w różnych wersjach we wszystkich kulturach. Zachowują
swą
ż
ywotność jak genetycznie zakodowane wspomnienia. W staroegipskich przekazach
natknęliśmy
się też na owoce Drzewa śycia. Zecharia Sitchin tak pisze: “Faraon wierzył, że w
niebiańskich
regionach boga Ra znajdzie pożywienie, zapewniające wieczną młodość. Tam bowiem
dojrzewała
roślina życia. Wierzono, że Ra i inni nieśmiertelni bogowie mogli żyć wiecznie,
bo odmładzali się,
przyjmując w swych pałacach boskie pokarmy i napoje. Stare, egipskie ryciny
ukazują zmarłego w
niebiańskim raju, pijącego wodę życia, z której wyrasta drzewo rodzące
ż
yciodajne owoce. Miejsce
to nazwano «niwą życia». Tu stale odmładzał się lub «wskrzeszany» był bóg Ra. W
«dniu
wskrzeszenia» wypijał pewien eliksir. Faraonowie wierzyli, że i oni otrzymają ów
eliksir, który
wskrzesi ich serce."
Woda życia symbolizuje to “przebudzenie". Nigdzie nie spotkamy jaśniejszej
interpretacji.
Rzekome życie wieczne utożsamiane jest w większości przekazów i pism z fizyczną
nieśmiertelnością. Ale Drzewo śycia wyrasta też z głowy Buddy, zwanego
“doskonale
przebudzonym", i zachowuje w tradycji buddyzmu znaczenie ważnego symbolu
doskonale
oświeconej świadomości.
Wszelkie znane cywilizacje rozwijały się w poszukiwaniu własnego raju. Po
bezowocnym
poszukiwaniu ginęły zrezygnowane albo zniechęcone, bo nie potrafiły żyć w swoim
Edenie. Tak
dzieje się bardzo często. Bo gdy człowiek wreszcie znajdzie swój raj, nie
potrafi w nim żyć. Spo-
łeczeństwa wysoko rozwinięte technologicznie też nie zrezygnowały z marzeń o
ż
yciu wiecznym,
choć je ukrywają. Wiecznego życia poszukuje się w laboratoriach genetyków.
Ale ślepe poszukiwanie raju i życia wiecznego łączyło się zawsze i nadal łączy z
niszczeniem i
wyburzaniem: czy były to antyczne wyprawy zdobyczne, zdobycie Ameryki, wyprawy
krzyżowe czy
współczesne systematyczne niszczenie środowiska naturalnego i brutalne dręczenie
zwierząt
doświadczalnych pod szyldem postępu medycznego.
Ś
lady po trepanacji, znalezione w nekropoli półwyspu Paracas są być może
wynikiem
poszukiwania raju, rezultatem kroczenia ku niemu przeklętą drogą. Z pewnością
istnieje jakaś
tajemnicza zależność między trepanowanymi czaszkami z Paracas, ilustracją
genetycznych
procesów na płaszczu i potężnym drzewem życia w piasku pustyni. Na razie jednak
milczy
mistyczny punkt węzłowy: Paracas, siedziba mocy strzegącej pilnie swej tajemnicy.
Bóstwo kultury Paracas. Przypuszczalnie chodzi tu o kapłana - szamana, który
wyposażony w liczne symboliczne
akcesoria ucieleśnia bóstwo.
Bogactwo symboliki Drzewa śycia jest prawie niewyczerpane. Szamani uważają, że
ów
najstarszy symbol ludzkości stanowi materiał do rozmyślań na niejedno życie. Ale
nawet w ciągu
całego jego trwania zdoła człowiek poznać jedynie zewnętrzną warstwę gęstej
korony liści.
Mircea Eliade nazywa je “uniwersum w nieustannie trwającej regeneracji,
niewyczerpanym
ź
ródłem życia kosmicznego" lub “symbolem nieba i światów kosmicznych". Dla
większości Drzewo
ś
ycia pozostaje nadal tajemnicą.
Dwujęzyczny bóg - stwórca wyobrażony na jednym z płaszczy z Paracas. Z jego
ciała wypływają światy z ich
ż
ywymi stworzeniami i wracają do niego w wiecznym obiegu.
W rytuałach inicjacyjnych szamanów Drzewo śycia odgrywa ważną rolę jako punkt
styczny
między niebem i ziemią, jako oś Ziemi łączącą naszą planetę z przestrzenią
kosmiczną. Szamani
traktują regiony kosmiczne odmiennie niż człowiek kultury zachodniej. Widzą w
nich regiony we-
wnętrzne a nie zewnętrzne. Początkujący szaman wstępuje w czasie ceremonii na
drzewo po
siedmiu do dziewięciu stopniach symbolizujących poziomy nieba.
U północnoamerykańskich Indian Pomo trwa to inicjacyjne wstępowanie na
dziesięciometrowe
drzewo cztery dni i cztery noce. Inne szczepy ustawiają symboliczne drzewo
pośrodku tipi
(namiotu). Kandydat na szamana musi cierpliwie znosić zadawany mu ból w czasie
wspinaczki.
Wszędzie od niepamiętnych czasów człowiek konfrontowany jest z tajemniczymi, nie
wyjaśnionymi
mocami. We wszystkich kulturach próbuje je zgłębić. Nie znając zjawiska, tworzy
symbole i mity.
Są one odpowiedzialne za rzeczywistość poza granicami poznawalnego. Wprowadzają
porządek
w misterium życia. Symbole wydobywają esencję życia z nieprzejrzystego chaosu
ś
wiata. W ten
sposób działają na świadomość człowieka. Mircea Eliade uważa, że “ten, kto
rozumie symbol,
otwiera się nie tylko na obiektywny świat, ale równocześnie potrafi wznieść się
ponad swoje
indywidualne istnienie i dojść do całościowego zrozumienia tego, co
uniwersalne... Symbol
pomaga pobudzić indywidualne doświadczenie i zamienić je w akt duchowy."
Zależny od wpływu Słońca cykl biologiczny ryby wyobrażony na jednym z kamieni z
Ica.
Jose Arguelles, znany badacz kultury Majów, tak mówi o symbolach: “Systemy
symboli kryją
różne poziomy świadomości, są bardziej wieloznaczne, niż z pozoru się wydaje.
Powstały ze
skupienia energii i mogą ją ponownie wypromieniować.
Czteropalczastość jednej z figur z płaskowyżu Nazca.
Szereg spójnych symboli tworzy system zwany mapą świadomości. Świadomość jest
zdolnością organizmu do samo-porządkowania się, do integracji i przekształcania
się. Organizm to
harmonijny, rozwijający się, zamknięty układ współzależności - niezależnie od
tego, czy jest to
pojedyncza komórka, żywa istota, społeczeństwo czy układ społeczny. Wysiłek
doprowadził
człowieka do uznania siebie samego za mikrokosmos. Gdy człowiek utożsami się z
mikrokosmosem, to sposób jego życia i społeczności w której żyje, mogą przybrać
charakter
kosmicznego porządku. Systemy symboli istnieją po to, by popierać organiczny
styl życia, by go
rozwijać, podtrzymywać i - w razie potrzeby – ożywić go."
Im mniej symboli funkcjonuje w danej kulturze, tym uboższe jest z reguły życie
duchowe jej
członków. Światopogląd takiej ubogiej w symbole kultury powstaje drogą zbierania
informacji o
rzeczach poprzez poznawanie izolowanych elementów całości. Wielkie budowle
próbuje się
poznać i zrozumieć, badając poszczególne elementy, z których został wzniesiony
gmach. Nie dom,
ale pojedyncze cegły. W ten sposób łatwo zgubić myśl przewodnią architekta.
Obraz będzie
precyzyjny w detalach, ale brak mu będzie całościowego ujęcia.
Bohaterami i idolami ubogiej w symbole kultury są “ekstranauci", wystawiający
siebie i swoje
ciało na widok publiczny, jak np. sportowcy. Sztuka rozwija się naśladowczo,
wszystko staje się
przedstawieniem, tanim pokazem. W kulturach bogatych w symbolikę herosami są
“intronauci",
ś
więci, uzdrowiciele, szamani czy jogowie. Świat poznawany jest od wewnątrz, ego
pozostaje na
zewnątrz, przestaje być pępkiem świata. Odsuwa się w cień aż do anonimowości.
Sztuka rozwija
się samoistnie.
“Ekstranauci" zdobywający to, co naskórkowe, powierzchniowe, nigdy nie pojmą
bogatego
ś
wiata wewnętrznego szamanów, ich świata nieprzebranej symboliki, jaką
przedstawiają ryty
kamieni z Ica. Prawie wszystkie, pozostawione przez tę kulturę, zawierają aluzję
do prasymbolu
Drzewa śycia w postaci liścia lub kilku liści. We wszystkich wyobrażeniach
ilustrujących ówczesny
ś
wiat dawno wymarłych ludzi i zwierząt te liście życia odgrywają ważną rolę.
Krzyż jako podstawowy symbol chrześcijańskich religii jest również symbolem
całkowitego
oddania się, aż do samozatracenia. Krzyż, swastyka i Drzewo śycia oznaczają
drogę Słońca lub
drogę do światła. Symbole nigdy nie są jednoznaczne, zarówno w Starym, jak i w
Nowym Świecie.
Rycina z Palenąue, miasta Majów, nie mówi o wizycie istot pozaziemskich ani o
podróży w
kosmos. Na płycie kamiennej z Palenąue widzimy raczej krzyż, symbol Drzewa śycia
wyrastający
z jakiejś postaci, która na ołtarzu złożyła siebie w ofierze. Nie wolno
zredukować tego krzyża do
urządzenia technicznego, ale jak w chrześcijańskich symbolach średniowiecznych,
należy szukać
jego wymowy w głębokich zależnościach wielkich religii.
V. Nie jesteśmy pierwszym rodzajem ludzkim
Czy jest coś, o czym można by powiedzieć:
Oto jest coś nowego? Dawno to już było w czasach, które były przed nami. Nie
pamięta się o
tych, którzy byli poprzednio, ani o tych, którzy będą potem; także nie będą o
nich pamiętali ci,
którzy po nich przyjdą.
Księga Kaznodziei Salomona 1.10-11
Tiahuanaco: prehistoryczne miasto na południe od jeziora Titicaca na wysokości 4
tysięcy
metrów, na terenie dzisiejszej Boliwii. Jest jednym z najsłynniejszych i
najstarszych osiedli ludzkich
Ameryki, wzbudzające powszechny podziw, ale przede wszystkim bardzo zagadkowe.
Jedna z
najznakomitszych, ale i najbardziej kłopotliwych pozostałości prehistorycznych
czasów. Nigdzie na
Ziemi nie znajdziemy miasta mogącego poszczycić się tak licznymi, bardzo starymi
budowlami jak
“Wieczne Miasto" Tiahuanaco, święta metropolia. W bardzo odległej przeszłości
było ono
kwitnącym portem morskim. Tu rozwijała się przez tysiące lat wspaniała technika
budowlana.
Już od pierwszego spojrzenia, od pierwszego kroku postawionego na tym płaskowyżu
jesteśmy
pod jego silnym wrażeniem. Oto wtargnęliśmy w życie ludów, które osiedliły się
tu jeszcze przed
pierwszą epoką lodowcową i z wielkich kamiennych bloków niczym tytani wznosiły
wspaniałe
budowle. Odnosi się wrażenie, że owi budowniczowie zaplanowali “święte miasto",
które miało
trwać wiecznie.
Jaki sens miał ich wysiłek? Co oznaczają wyciosane kamienie, reliefy na
potężnych
megalitach?
Pozostałe fundamenty świątyń, resztki sieci wodociągowej, murów, wielotonowe
kolumny i
bramy pozwalają wnioskować, że był tu kiedyś ogromny zespół architektoniczny na
obszarze wielu
kilometrów kwadratowych. Największe z odkrytych tu ruin, począwszy od
monolitycznych głazów a
kończąc na kamiennych schodach i drogach w centrum kompleksu - szerokiego do 3
kilometrów -
to rzeczywiście potężne megality. Miasto zajmowało powierzchnię około 100 km2.
Jego
mieszkańcy czerpali wodę z pobliskiego jeziora, korzystając ze sprawnego systemu
wodociągowego. Nie wiadomo, czy wzniesienie, na którym wybudowano ten zespół
architektoniczny jest naturalne, czy też zostało usypane i umocnione
fundamentami z kamieni.
Słynna “Puerta del Sol" czyli Brama Słońca należy do największych wyciosanych z
kamienia
(andezyt) monolitów świata. Składa się z jednego bloku o rozmiarach 2,75 m x
3,84 m x 0,50 m.
Ciężar tego kamiennego dzieła ocenia się na ponad 10 ton. Górną część bramy
zajmuje wspaniały
relief, pośrodku którego umieszczono postać ludzką, dzierżącą wielkie królewskie
berło. Wpatruje
się w nią 48 półludzi półptaków, wyrzeźbionych po obu jej stronach. Centralną
postacią ma być
czczony przez Preinków Wirakocza (Viracocha), główny bóg i twórca Tiahuanaco.
Całokształt
symboliki bóstw zdaje się mówić o kulcie ciał niebieskich, choć brak dziś
zgodności w ich
interpretacji.
Stojąc na płaskowyżu w otoczeniu tych budowli, prawie czuje się ich szacowny
wiek. śaden
rozsądny człowiek nie wpadłby dziś na pomysł wybudowania tu, w tym posępnym,
niemal
pozbawionym roślinności miejscu, tak pompatycznej siedziby mieszkalnej.
Jest mało prawdopodobne, że Tiahuanaco zbudowano w pierwszym tysiącleciu naszej
ery - jak
ciągle twierdzi wielu naukowców. W tym okresie nie zmieniły się tu specjalnie
ani klimat, ani
wegetacja. Dlaczego więc miałby ktoś, na wysokości 4 tysięcy metrów wybudować
miasto, z
wielotonowych megalitów, jeżeli otoczenie nie mogłoby wyżywić jego mieszkańców.
Do
zbudowania miasta nie przyznaje się żaden ze szczepów indiańskich, które
zamieszkiwały te
tereny już od tysięcy lat przed przybyciem Hiszpanów. Nie ma również żadnej
wzmianki w przeka-
zach i legendach Indian o budowniczych Tiahuanaco [według nowej transkrypcji
Tiawanako lub
Tiwanaku - od tłum.]. Gdy wspomniani Indianie przybyli tu, zastali miasto już
martwe. Byli
przekonani, że tak wielki obiekt nie mógł być dziełem rąk ludzkich, że zbudował
go jakiś ród
gigantów, dawno wymarłych.
Tu gdzie teraz znajdują się tylko ruiny, mówiące o prastarej historii, istniało
na pewno wiele
kultur. Ile ich minęło, nie wie dokładnie nikt.
Na podstawie znalezionych tu kości, szczątków broni, bazaltowych lub
obsydianowych grotów
strzał, narzędzi, skrobaków i drapaczy pierwszą fazę osadniczą datuje się na
epokę kamienną.
Drugą fazę określa się mianem “wczesne Tiahuanaco". Bezpośrednio po niej
nastąpiła trzecia
faza, nazywana “klasyczną kulturą Tiahuanaco". Specjaliści nazywają ją potężnym
imperialnym
państwem o charakterze militarnym. Pod względem politycznym, socjalnym i
artystycznym było
ono poprzednikiem późniejszego państwa Inków.
W całym zespole architektonicznym Tiahuanaco, obok imponujących budowli i
kamiennych
posągów badacze znaleźli jak zwykle ceramikę, tkaniny, wyroby ze złota, mumie.
Nie zabrakło
także narzędzi z miedzi i brązu, solidnych klamer - z tychże metali - do
łączenia kamiennych
bloków. Ale samo miasto jest starsze niż wymienione znaleziska. W każdym razie
istniało ono już,
gdy nie znano jeszcze ceramiki. Wydobyte narzędzia nie nadawały się do
obrabiania granitu.
Wzniesienie takiego miasta wymagałoby narzędzi o znacznie większych
możliwościach, jednak
niczego takiego nie odkryto.
Niepodobieństwem jest więc datowanie pierwszej fazy osadnictwa w oparciu o
wymienione
znalezisko. Jak dotychczas nie znamy rzeczywistych założycieli “Wiecznego
Miasta".
Z niezbadanych przyczyn budowa została nagle przerwana, miasto opustoszało. Na
wysoczyźnie zapanowała cisza. Co się stało z samymi mieszkańcami? Wywędrowali
powoli, czy
wyginęli - tego nie dowiemy się pewnie nigdy-
Ta długa faza osiedleńcza, która nie pozostawiła żadnych śladów ludzkiej
aktywności, nie daje
archeologom spokoju. Andy przeżyły w tym czasie niejedno trzęsienie ziemi.
Jezioro Titicaca
obniżyło się o około 40 metrów, a miasto Tiahuanaco, kiedyś port, leży dziś w
odległości 21
kilometrów od jego brzegów.
Po wielu latach dotarli tu Ajmarowie. Byli pierwotnie nomadami, a osiedliwszy
się tu od trzech
do dwóch tysięcy lat przed Inkami, stworzyli własną kulturę. Przedtem jednak
musieli walczyć z
osiadłym tu tajemniczym ludem Uru, zwanym ludem czarnej krwi. Wojowniczy
Indianie Ajmara
pokonali Uru i przepędzili ich. Dziś ta nieliczna zwycięska grupa etniczna żyje
na pływających po
jeziorze Titicaca sztucznych wyspach. Ajmarowie są bardzo starym szczepem,
należą do
pierwotnych ludów kontynentu amerykańskiego, natomiast historia Uru jest
zagadkowa.
Kontynent amerykański - od północnej Arktyki po Ziemię Ognistą - zamieszkiwało
zawsze wiele
ras ludzkich. Większość z nich wymarła lub została wytępiona. “Nowym Światem"
obie Ameryki
były tylko w oczach Europejczyka. Nawet jeżeli nazwiemy dawnych tubylców
Indianami , to o
jednolitej rasie nie może być mowy.
Dokładniejsze badania pierwotnych ludów Ameryki ukazują coraz wyraźniej ich
różnorodność i
odmienność. A mimo to niektórzy trwają uparcie przy teorii, że pierwotni
mieszkańcy Ameryki to
przybysze z Syberii, którzy korzystali z przejścia dzisiejszą Cieśniną Beringa.
Trwają przy tym
poglądzie, choć do dziś nie znaleziono ani jednego szczepu o cechach
mongoloidalnych.
Odrębności pomiędzy poszczególnymi ludami Ameryki są wyraźne. Różnią się
zewnętrznie i
językami. Na żadnym innym kontynencie nie mówi się tyloma językami jak na
terenie obu Ameryk.
Większość z tych języków ma odmienną strukturę lingwistyczną. Nie wykazują
ż
adnych wspólnych
cech fonetycznych.
Ta różnorodność językowa i duża liczba pierwotnych ludów każą zakwestionować
wyniki
datowania momentu pojawienia się człowieka w Ameryce. Każde nowe odkrycie stawia
uczonym
nowe pytania. Wydaje się, że będą zmuszeni przyjąć obecność człowieka w Ameryce
już w epoce
kamiennej. Musimy pogodzić się z myślą, że amerykański człowiek epoki kamienia
łupanego
przeżywał okresy zimna w plejstocenie jak jego “rówieśnik" europejski. Człowiek
ten stworzył
prawdopodobnie odrębną wysoko rozwiniętą megalityczną kulturę.
Na odległych krańcach kontynentów, w głębi dżungli i w bardzo zimnych strefach
na Ziemi
Ognistej, żyją dziś jeszcze starzy świadkowie prehistorycznej Ameryki. Należą do
nich mianowicie
Patagończycy Onowie i karłowaci (140 cm) pigmoidalni Alkalufowie. śyją na
wyspach Ziemi
Ognistej jak nomadowie. Są szczepem wegetującym na najbardziej na południe
wysuniętym
krańcu naszego globu. W 1953 roku ich liczba spadła do 61 osób. Uru należą
również do grupy
najstarszych mieszkańców Ameryki.
Wszystkie znane ludy Ameryki miały w minionych czasach własną nazwę dla boga -
stwórcy
ś
wiata, dla wszechświata i dla samych siebie. Wszystkie nazywały siebie ludźmi i
za takich się
uważały. Czuli się ludźmi i mieli na to odpowiednie słowo.
Wszystkie - poza Uru! Oni nie uważają się za ludzi. Sami mówią o sobie: “My nie
jesteśmy
ludźmi." Mimo stałej konfrontacji z innymi indiańskimi szczepami z całą
stanowczością protestują
przeciwko zaliczaniu ich do ludzi. I mają na to własne uzasadnienie. Francuski
etnolog Jean
Yellard spędził wśród niedobitków Uru dużo czasu, więcej niż jakikolwiek inny
badacz. Jemu
zawdzięczamy wiele cennych informacji o tych mieszkańcach jeziora, o tym jak
sami siebie
nazywają.
“My inni, my mieszkańcy jeziora, my Kot-Sun, my nie jesteśmy ludźmi. Byliśmy tu
wcześniej niż
Inkowie, wcześniej niż Ojciec Nieba latiu stworzył ludzi Ajmara, Keczua i
Białych. Byliśmy tu, zanim
Słońce zaczęło oświetlać Ziemię. Już w czasach, gdy Ziemia pogrążona była w
półmroku, gdy
oświetlały ją tylko księżyc i gwiazdy. Byliśmy tu już wtedy, gdy jezioro
Titicaca było znacznie
większe niż dziś. Już wówczas żyli tu nasi ojcowie. Nie, my nie jesteśmy ludźmi.
Nasza krew jest
czarna, dlatego nie marzniemy. Dlatego nie czujemy chłodu nocy na jeziorze...
Nie mówimy
językiem ludzi i ludzie nie rozumieją tego, co mówimy. Głowy nasze są inne niż
głowy innych
Indian. Jesteśmy bardzo starzy. Jesteśmy najstarsi. Jesteśmy Mieszkańcami
Jeziora, Kot-Sun. My
nie jesteśmy ludźmi."
Miloslav Stingl, znany etnolog i archeolog, był też wśród Uru i tak o nich pisze.
“Ci ludzie «czarnej krwi», którzy z takim naciskiem podkreślają, że w
rzeczywistości wcale nie
są ludźmi, ci Kot-Sun, którym ani zimno andyjskich nocy, ani wichry nad wodami
jeziora nie
szkodzą, wyróżniają dwie epoki swych dziejów. Pierwsza, to okres kiedy na Ziemi
nie było jeszcze
ludzi (za których jak widać z cytatu uważają Ąj-mara, Keczua i Białych) i gdy
słońce nie świeciło
jeszcze na niebie. W tym właśnie okresie zbudowano na Altiplano (płaskowyżu)
starożytne miasta,
a wśród nich najsławniejsze, leżące tak blisko brzegów jeziora jedynej dziś
ojczyzny Uru -
Tiahuanaco.
W drugiej epoce, gdy Ziemię zaludniali już nie tylko Kot-Sun, ale również
prawdziwi ludzie i gdy
słońce zaświeciło na niebie, los okazał się nieprzychylny dla Uru. Kamienna
metropolia Andów
przestała żyć."
Zwróćmy uwagę: Uru twierdzą, że wyglądali dawniej inaczej niż obecnie. Podobno
mieli dłuższe
ramiona i nogi oraz wydłużoną ku tyłowi głowę. Uru uważają, że wewnętrznie są
dziś całkiem inni.
Ich krew jest jednak czarna. Ich długie głowy były rzekomo dawniej takie same,
jak głowy
czteropalczastych baśniowych istot wyobrażonych na kamiennych blokach Tiahuanaco.
Stopniowo
jednak zmieniała się ich krew, głowy przybrały dzisiejsze kształty, na pozór
identyczne z ludzkimi.
Ale wewnętrznie pozostali odmienni, są nadal Kot-Sun. Z ludźmi nie chcą mieć nic
wspólnego.
To silne poczucie wyjątkowości i odmienności dowodzi, że zachowali w pamięci
jakieś przeżycia
z przeszłości. Mijały tysiąclecia, a przyzwyczajenia Uru nie zmieniały się.
Można spotkać ich
siedzących przed niskimi chatami uplecionymi z trzciny totora. Mają ciemną
karnację, ciemniejszą
niż u innych Indian andyjskich. Nie wykazują najmniejszej ochoty do korzystania
ze zdobyczy
nowoczesnego świata, trwają przy swej tradycji stałej kontemplacji. Pędzą
bezczynne życie, są
leniwi. Upierają się przy swoich poglądach. Praca nie ma dla nich sensu.
Dla pracowitych Inków byli zdecydowanie zbyt leniwi, tak irytująco leniwi, że ci
nałożyli im
“specjalną kontrybucję", by zmusić opornych do jakiejkolwiek pracy. Każdy Uru
musiał raz w
miesiącu dostarczyć torebkę złapanych pcheł - stąd “pchla kontrybucja". W ten
sposób byli
zmuszeni polować, choćby tylko na pchły, byleby coś robili.
Ludy pierwotne są lepszymi obserwatorami przyrody niż biali. Widzą dokładniej,
lepiej pamiętają
i skrupulatniej relacjonują to, co widzieli. Wobec stwórcy, świata i swych
przodków są pełni
największego respektu.
Koniec Uru jest nieuchronny i oni o tym wiedzą. W tej sytuacji należy też
poważnie traktować
ich wypowiedzi. Czy biologiczny początek Uru był naprawdę inny niż reszty
ludzkości? Czy są w
stanie przekazać informacje o przebytej mutacji? Budowy “Wiecznego Miasta" nie
przypisują sobie
jednak. Czyżby w odległej przeszłości rzeczywiście tak różnili się od innych
szczepów indiańskich?
George Gayford Simpson , słynny amerykański paleontolog, nazwał Amerykę
Południową
“idealnym laboratorium natury". Tu bowiem może doskonale badać ślady odrębnej
ewolucji roślin i
zwierząt, ewolucji trwającej miliony lat. Ameryka Południowa oddzieliła się od
Północnej mniej
więcej w tym samym czasie, gdy pojawiły się pierwsze ssaki. Na południowym
kontynencie
rozwijały się one niezależnie, prawie w całkowitej izolacji. Stan taki trwał -
podobnie jak w Australii
- przez ponad 50 milionów lat. Dopiero przed około 10 milionami lat doszło
ponownie do kontaktu z
północną częścią Ameryki.
Na tej południowej wyspie rozwijały się liczne formy życia, jak nigdzie indziej
na świecie.
Wyrównany klimat i urozmaicony krajobraz stwarzały niezwykły, fascynujący świat
roślin i zwierząt.
W tym czasie, gdy Ameryka Południowa była wyspowym kontynentem, powstały tu
najdziwniejsze gatunki zwierząt, jak np. potężny szablastozęby tygrys, wielki
jak koń, z torbą
brzuszną jak kangur. śyły tu: długonosy mrówkojad o rozmiarach krowy, leniwiec
większy niż
orangutan i wiele innych dziwnych stworów. Paleontologów zaskakuje ciągle od
nowa ta
różnorodność zjawiska konwergentnej ewolucji.
Simpson uważa również, że historia Ameryki Południowej jest doskonałym
przykładem takiej
formy ewolucji życia, jaka mogłaby dokonać się na obcej, odległej planecie w
określonych
warunkach, gdyby były podobne do warunków panujących na Ziemi.
Naukowcy zdają sobie sprawę, że lista wymarłych gatunków Ameryki Południowej nie
jest
kompletna i pewnie nigdy nie uda się jej skompletować. David Miraup z Field
Museum uważa, że
“absolutna ich liczba przekracza co najmniej stokrotnie liczbę znalezionych
dowodów". Simpson w
swej książce zatytułowanej śycie podkreśla, że ewolucja przebiega
oportunistycznie. Daje szansę
przeżycia tym gatunkom, które wywalczyły sobie ów przywilej przez odpowiednią
adaptację.
Przez 50 milionów lat Ameryka Południowa pozostawała jako “miniplaneta" w ramach
czynników genetycznych i nie zmieniających się warunków środowiskowych, bez
ustalonego
programu, wyizolowana jako samodzielna “bioscena" i rozwijała własne, odrębne
formy życia.
Nie zapominajmy, że środowiska zamieszkane przez określony zespół organizmów,
czyli tzw.
biotop mają skłonność do tworzenia w toku rozwoju własnego zespołu cech
charakterystycznych.
To istotna właściwość ewolucji. Z tego punktu widzenia możliwe jest, że z
pierwotnej populacji
zwierząt jakiś gatunek lub kilka jednocześnie poszło drogą ewolucji, z której
rozwinął się człowiek.
Były ku temu warunki - przestrzenne i czasowe. Proces ten wcale nie musiał być
szybszy niż na
innych kontynentach.
Możliwość tę popiera również dyskutowany często model “morfogenetycznych
obszarów", przy
pomocy którego wyjaśnia się częste zjawisko niezależnej od siebie, ale
równoczesnej ewolucji
gatunków.
Mając to na uwadze, powinniśmy bez uprzedzeń posłuchać uważniej tego, co mówią
Uru o swej
przeszłości. Może ci dzisiejsi niedobitkowie licznego kiedyś szczepu są
wymierającą pozostałością
dziedzictwa, pochodzącego z jakiejś odrębnej drogi ewolucji? Nie wolno chyba
patrzeć na ich
tradycje jak na wybryk fantazji prymitywnych Indian, a tak się najczęściej
dzieje.
Tu nasuwa się również pytanie o wiarygodność mitów Uru o powstaniu “Wiecznego
Miasta
Tiahuanaco". Uru opowiadają bowiem, że miasto było wymarłe, gdy przed tysiącami
lat osiedlili się
tam ich praojcowie. Miałżeby ten prymitywny szczep tak zdumiewającą pamięć
biologiczną, jakiej
nie posiada nasza cywilizacja? Czy możemy zaakceptować pogląd, że przebyli
konwergencję do
człowiekowatych? Uru! Skąd wzięła się ich ciemna krew? Są godni tego, aby
antropolodzy zajęli
się nimi bliżej i poważniej.
Tu, na pierwszym dachu świata - Andy są o 60 milionów lat starsze niż Himalaje -
między
dwoma łańcuchami górskimi, wschodnimi i zachodnimi Andami, rozpościera się
szeroki płaskowyż
- Pampa Tiahuanaco. Z samolotu widać wielkie białe połacie, pozostałości
wyschniętych lagun,
niegdysiejsze dna morskie. Nagromadzoną w nich sól eksploatuje się w warzelniach
Arizaro,
Hombre Muerto, Atacama i Ujuni.
Tam, gdzie dziś unoszą się ku niebu wysokie szczyty gór, rozciągało się kiedyś
wielkie morze,
obejmujące dzisiejsze jezioro i laguny. Po wielkim morzu pozostało do dziś tylko
jezioro Titicaca o
ś
rednicy 200 kilometrów. Od milionów lat poranne słońce przebija się przez gęstą
mgłę nad
jeziorem. Jak ostrym mieczem jego promienie rozdzielają niebo od ziemi i
oświetlają odległe
prawie o 100 kilometrów imponujące szczyty Kordylierów. Podziwiać można tę
potężną ścianę
białych gór znad jeziora, z okolic warzelni, z każdego punktu płaskowyżu.
Indianie Ajmara mówią, że te najwyższe góry widzą wszystko. Są “najwyższe", więc
widzą
więcej. Dlatego dla nich są święte.
Ajmarowie w odróżnieniu od Uru nazywają siebie ludźmi i powiadają, że są
“najstarsi". Osiedlili
się, jak już wspominaliśmy, jako nomadowie wokół jeziora Titicaca, gdzie
natknęli się na Uru i
opuszczone Tiahuanaco. Ci Ajmarowie zachowali bardzo cenny skarb z przeszłości.
Jest nim ich
język. Doskonale klarowny, piękny język, o którym eksperci mówią, że w swej
doskonałości
przewyższa wszystkie inne języki.
To narzecze, które było prawdopodobnie podstawą elitarnego języka arystokracji
Inków, ich
mędrców amautów, okazało się - ku najwyższemu zdumieniu lingwistów -
perfekcyjnym,
matematycznie logicznym językiem. Matematyk Ivan Guzman de Rojas z La Paz w
Boliwii odkrył,
ż
e niezwykła struktura tego języka może być doskonałą bazą kodu algebraicznego.
Stworzył w
oparciu o tę strukturę program komputerowy, stanowiący uniwersalną bazę
multilingwistycznego
programu przekładu języków. Eksperci, którzy analizowali pracę Guzmana orzekli,
ż
e można
wkrótce oczekiwać przełomu w lingwistyce komputerowej.
Językoznawcy twierdzą, że pierwsze zapisane języki były abstrakcyjną formą
sztuki, zaś u ich
podstaw leżały zobrazowane wyobrażenia. Próbowano przedstawić wizualnie i
graficznie dźwięki,
słowa i symbole. Z systemu abstrakcyjnych obrazów i z symboli powstały pierwsze
znaki alfabe-
tyczne. Ryto je lub malowano na kamieniach, krzemieniu, kościach, drewnie i
ś
cianach jaskiń.
Znawcy wskazują, że pierwsze próby “pisma" w Europie i Azji Mniejszej miały
miejsce od 15 do 18
tysięcy lat temu. Większość staroamerykańskich języków nie miała ich zdaniem
ż
adnego pisma.
Jest jednak kilka języków, które stanowią pod tym względem wyjątek. Są to języki
braminów,
Majów i Ajmarów. Niewiele wiemy o pochodzeniu Majów, a tym bardziej o historii
rozwoju ich
pisma. Dziś już częściowo je odczytano, ale nadal kryje ono wiele tajemnic.
Doktor Nikolai Gruber, docent amerykanistyki Uniwersytetu w Bonn uważa, że:
“Pismo Majów
jest jednym z najbardziej zdumiewających osiągnięć intelektualnych, jakim może
poszczycić się
naród. W swej perfekcji i sile wyrazu nie ustępuje naszemu alfabetycznemu pismu,
a jego
obrazowość zdumiewa urodą. Posługujący się takim pismem mógł nim wyrazić dowolne
słowo i
każdą gramatyczną formę."
Sanskryt braminów nie rozwinął się też według powszechnie ustalonego wzorca.
Bramini
używają do dziś alfabetu dewanagari (lub nagari), w którym każdej głosce
wyrażonej literą
odpowiada płatek jakiegoś kwiatu. W gruncie rzeczy alfabet ten składa się z
siedmiu kwiatów o
różnej liczbie płatków. Kwiaty te znajdują się - jak uczą bramini - zarówno we
wszechświecie, jak i
w każdej żyjącej istocie: roślinie, zwierzęciu i człowieku. W delikatnej sieci
ś
wietlnej, powiązane ze
sobą w tle, odzwierciedlają harmonię wszechświata. Powstałe z tego głoski tworzą
sanskryt, jeden
z najtrudniejszych do opanowania języków w ogóle i mają odzwierciedlać harmonię
w muzyce,
poezji, filozofii, medycynie, astronomii i matematyce. Ten archaiczny język
indyjski, którym mówią
dziś tylko bramini, a którego korzenie sięgają pewnie do epoki kamiennej, jest w
rzeczywistości
“językiem kwiatów".
205
Ajmarowie natomiast mówią uporządkowanym, jasnym i logicznym językiem. Jego
linearny
sposób wyrażania się mógłby być wytworem programisty komputerowego albo
astronoma.
Czy Ajmarowie sami rozwinęli swój doskonały i piękny język, czy może
odziedziczyli go od
budowniczych Tiahuanaco, gdy przybyli nad jezioro Titicaca, tego dziś nie
sprawdzimy.
Dziś język ten wzbudza zainteresowanie nawet wielkich koncernów komputerowych.
Guzman
de Rojas, który przetransponował go na język algorytmów, twierdzi, że: “W
zasadzie znalazłem
sposób nauczenia komputera każdej gramatyki, jeżeli zastosuję składnię języka
Ajmarów. To cu-
downy język! Jest tak klarowny, że nasuwa się przypuszczenie, iż został
stworzony według
pewnego ścisłego planu."
Czy nadal będziemy upierali się, że ten matematycznie perfekcyjny język, którym
Ajmarowie
dziś jeszcze się posługują, z którego korzystać chcą koncerny komputerowe,
pochodzi od
prymitywów, którzy nie mieli nawet własnego pisma?
Jeszcze przed kilku laty językoznawcy byli przekonani, że języki są przesłanką
ś
wiadomego
myślenia. Dziś jednak panuje przekonanie, że wykształcenie się języka, nawet
najprostszego, jest
raczej rezultatem, dalszym rozwojem świadomości.
Posługiwanie się prostymi technikami, czy używanie narzędzi przejętych z
tradycji, nie wymaga
specjalnie rozwiniętego myślenia, natomiast stworzenie języka wymaga twórczej
fantazji i
nieprzeciętnej kreatywności. Bez odpowiednio zróżnicowanej świadomości trudno
wyobrazić sobie
powstanie języka.
Wróćmy do elitarnego języka amautów, owych mędrców kultury Inków. Nie ma po nim
ś
ladów.
Pewne jest, że posługiwali się pismem, nawet jeżeli była to postać, która nie
odpowiada
dzisiejszym kryteriom piśmiennictwa. Specjaliści twierdzą co prawda nadal, że
Inkowie nie mieli
własnego pisma w dzisiejszym pojęciu. Może dzieje się tak dlatego, że
odnalezione resztki kipu,
czyli pisma węzełkowego, nie wystarczają, by stworzyć sobie obraz jego
możliwości. Kipu to rzędy
sznurków, na których zawiązywano węzły o różnej formie, w różnych odstępach.
Liczba sznurków,
kształt i barwa węzłów, a przede wszystkim ich usytuowanie miały ściśle
określone znaczenie.
Wkładane do grobów miały służyć zmarłemu w zaświatach.
Metoda takiego przekazywania wiadomości - przez odpowiednie rozmieszczenie
różnych
węzłów - jest bardzo stara. W mitologii Inków Wirakocza, ów biały, brodaty bóg,
ż
yjący jeszcze
przed potopem w Tiahuanaco był tym, który uczył pisma węzełkowego. Używano go na
długo
przed panowaniem mitycznych władców Inków.
Piśmiennictwem w państwie Inków zajmowali się uczeni, zwani “quipo camayocs", co
można
tłumaczyć jako “pisarze państwowi". Cieszyli się wielkim poważaniem nie tylko z
racji pozycji, jaką
zajmowali, ale również dzięki charakterystycznej dla nich sumienności,
uczciwości i dokładności.
Byli bardzo starannie wykształceni. Uczono ich nie tylko sztuki przygotowania
kipu, ale przede
wszystkim etyki. Wymagano też wysokiej moralności. Karano surowo tych, którzy
się jej
sprzeniewierzyli. Choć cieszyli się dużym uznaniem, to jednak najmniejszą
nieścisłość w przekazie
informacji mogli przypłacić nawet głową. Ośrodkiem kształcenia pisarzy było
Cuzco, stolica
królestwa Inków, centrum najpotężniejszego państwa, jakie kiedykolwiek istniało
na terenie starej
Ameryki. Z Cuzco zarządzano imperium, które w okresie swego rozkwitu rozciągało
się na północ
aż do granic dzisiejszego Ekwadoru, na południe zaś do centralnego Chile, co
odpowiada w
przybliżeniu odległości między Mekką a Sankt Petersburgiem.
W tej andyjskiej szkole kształcącej pisarzy, przyszli “quipo camayocs" poznawali
znaczenie
gatunku włókna i rodzaju węzłów, skomplikowane zależności między liczbą,
wielkością i sposobem
rozmieszczenia węzłów na sznurze głównym i bocznych sznurkach lub linkach. Do
wełnianych lub
bawełnianych linek przywiązywano rzędy sznurków zwisających w postaci frędzli
różnej długości.
Przy pomocy węzełków przypominających przeznaczeniem krążki liczydeł ręcznych,
pisarze mogli
wyrazić nie tylko dowolną liczbę abstrakcyjną, ale i przekazać konkretne
informacje rzeczowe.
Niewiele potrafimy powiedzieć o szczegółach tego systemu przekazywania
informacji. Wiadomo
co prawda, że na przykład czarna nitka oznaczała czas lub chorobę, srebrna życie
lub pokój. O
ż
niwach informowano kolorem zielonym, a o przebiegu wojny - czerwonym. Liczbom
odpowiadały -
logicznie - bezbarwne węzły. Jest prawdopodobne, że Inkowie posługiwali się
systemem
dziesiątkowym.
Omówiony system przekazywania informacji był rodzajem pisma, co prawda nie było
to pismo
języka literackiego, poezji. Nie mogło wyrażać emocji. Był to jedynie trzeźwy
język administracji,
umożliwiający porozumiewanie się w sprawach gospodarczych, politycznych,
administracyjnych.
Język dokładnych, pewnie i inteligentnie sporządzonych sprawozdań czy relacji.
Czy nie jest prawdopodobne, że kipu pochodzi z masy upadłościowej jakiejś
wcześniejszej
rozwiniętej cywilizacji i wykorzystane zostało na potrzeby surowego państwa o
wojskowym
reżimie?
Baron Erland Nordenskold, szwedzki etnolog, znany z dokładności badań, zwrócił
uwagę, że i
Polinezyjczycy posługiwali się pismem kipu, a znano je również w Mohendżo-Daro,
stolicy kultury
hinduskiej. Kultura ta, rozwijająca się równolegle z sumeryjską, osiągnęła
szczyt rozwoju między
końcem czwartego a środkiem trzeciego tysiąclecia p.n.e. Pismem węzełkowym
komunikowano
się na wielkim obszarze od Andów aż po Azję, co dowodzić może istnienia
łączności między
rozwiniętymi kulturami prehistorycznymi.
Jak brzmiał język, którym można zapisywać przy pomocy sznurków i węzłów?
Po starannym połączeniu wszystkich posiadanych informacji, krystalizuje się
obraz. Język
twórców Tiahuanaco, język Wirakoczy jest rzeczywistym źródłem kipu, jak i owego
cudownego,
niedawno odkrytego języka Ajmarów. Ruiny miasta Tiahuanaco są - jak inne
megalityczne
ś
wiadectwa - pomnikiem wysokiej kultury, która bez wątpienia szczycić się mogła
wiedzą
astronomiczną i astrologiczną. Czy taka kultura mogłaby obejść się bez
piśmiennictwa?
Węzełkowe pismo i język Ajmarów są więc raczej reliktami wyspecjalizowanego
systemu mowy i
komunikowania się, którego pierwotna sprawność podupadła, zaginęła.
Może przyszłym pokoleniom badaczy uda się znaleźć z rekonstrukcji pisma kipu
związek
między nim a znakami na pustyni Nazca. One bowiem wydają się być również
rodzajem kipu - te
gigantyczne, idealnie proste linie, na które “nanizano" symboliczne rysunki
zwierząt. Dziś, co
prawda, taka rekonstrukcja wydaje się prawie niemożliwa z uwagi na nieliczne
punkty zaczepienia.
Kipu milczą. O to zadbali Hiszpanie, którzy z charakterystyczną dla nich
dokładnością spalili
wszystkie znalezione kipu na. Plaża des Armas. Stało się to w roku 1583,
trzydzieści lat po
zniszczeniu państwa Inków, na wniosek soboru w Limie. Inkwizytorzy widzieli w
kipu jedynie dzieło
szatana.
Prehistoryczne kultury, jak i większość znanych cywilizacji nie zawsze dbały o
to, by swoją
wiedzę i zdobycze przekazywać potomnym. Po zaginionych ludach pozostawały z
reguły
narzędzia potrzebne do przeżycia i organizacji małych grup ludności. Odkrywane
ś
lady pochodzą
najczęściej od ostatnich jednostek wymierającej kultury, a te znajdowały się -
po długim okresie
agonii czy samowyniszczenia - często w opłakanym stanie. Tak ujmując problem,
można by
wysnuć wniosek, że nie ma na Ziemi prymitywnych ludów. Ci, których antropolodzy
określają
mianem prymitywnych, są może pozostałością starych szczepów, skazanych na
wymarcie.
Może te liczne, często pozostające w izolacji grupy ludzi, z którymi stykał się
“biały człowiek" i
które często wytępił w ostatnich stuleciach, mają wspaniałą przeszłość?
Przeszłość, którą udałoby
się odtworzyć, gdyby poświęcić tym ludom więcej uwagi? Prawie wszystkie
“prymitywne" grupy
przechowują ze czcią święte przedmioty, używają zagadkowych słów, które wraz z
tajemniczymi
myślami i poglądami przekazują z pokolenia na pokolenie. Przechowują w pamięci i
powierzają
potomnym mity i legendy, które w przeszłości miały pewnie jakieś istotne
znaczenie, a dziś nie
wiadomo, do czego je dopasować.
Czy więc ci, tak zwani prymitywni, są nędzną pozostałością wysoko rozwiniętych
kultur?
Grupami degeneratów po wspaniałych przodkach z odległej przeszłości? Warto by
przyjrzeć się
bliżej tym pozostałościom.
Historia uczy nas, że można mówić o generacjach kultur, które są tworzone,
rozkwitają,
marnieją i upadają. Są zniszczone, asymilowane lub zapomniane. A mimo to owe
prehistoryczne
kultury pozostawiły nam między innymi wiedzę astronomiczną, opartą na
tysiącletnich obserwa-
cjach, bogatą symbolikę, będącą syntezą ówczesnej wiedzy, mądrości oraz
reprezentatywne i
zróżnicowane dzieła sztuki. Z całościowym ujęciem spuścizny starych kultur nie
potrafimy się jak
dotąd uporać.
Archeolodzy trwają mimo to przy przestarzałej koncepcji “samodzielnych kultur".
Tonem nie
znoszącym sprzeciwu oświadczają apodyktycznie, że przed Sumerami nie było
ż
adnych
rozwiniętych kultur. Wszystko, co było przed nami, to “prymitywizm". Ale
aktualne odkrycia za-
pędzają ich coraz bardziej w ślepy zaułek.
Człowiek skazany jest na krótkie życie. Spędza je w wąskich granicach czasu i
przestrzeni bez
najmniejszej możliwości ogarnięcia intelektualnie czy emocjonalnie przestrzeni
międzygalaktycznych, lub miliony lat trwających epok rozwoju Ziemi. Człowiek ma
ograniczone
możliwości poznawcze oraz trójwymiarowe spojrzenie na świat, a ten wcale nie
jest tylko
trójwymiarowy. Swymi pięcioma zmysłami człowiek potrafi odbierać jedynie świat
materialny. Jest
do niego tak przywiązany, że nie potrafi wyobrazić sobie ani początku, ani końca
wszechświata.
Nie rozumie celu aktu twórczego, obejmującego również wszystkie płaszczyzny
ś
wiadomości i
jej wspaniałej projekcji. Zmuszony jest do usunięcia tych problemów ze strefy
rozumowej do świata
tajemnic. Stara się nie myśleć o nich. Skutkiem tego jest samoułuda, do której
logiczny rozsądek
ani głębokie rozumowanie nie mają dostępu. Powstają iluzje, urojenia sprzeczne z
obrazem
rzeczywistości.
Dalsza przeszkoda istnieje w ludzkiej podświadomości, która nie pozwala zauważyć
wyraźnych
oznak zbliżającej się śmierci. Jedynie pod koniec owego krótkiego bytu otwierają
się na moment
oczy świadomości. Człowiek zaczyna rozumieć swoją sytuację i akceptować swój los.
Krótko tylko,
bardzo krótko, trwa świadome widzenie, odczucie istnienia wieczności i stale
powtarzający się
powrót życia.
Gdy spojrzymy na ludzkość jako na pewną całość, dojdziemy do wniosku, że ta sama
ograniczona niejasność, ta sama zapora, ten sam proces odsuwania od siebie tego
co
niewygodne, straszne i przerażające, jest rodzajem zbiorowej świadomości
społeczeństw.
W zbiorowości powtarza się to, czego doznaje jednostka. W świadomości narodów i
cywilizacji
zjawisko odsuwania od siebie gorzkiego i bolesnego zrozumienia znikomości życia,
jak i
rozmyślnego zapominania dawno minionych czasów, występuje równie często jak w
ś
wiadomości
jednostki.
Historia ludzkości jest jednym pasmem wzlotów i upadków. Wszystko na Ziemi
przechodzi tę
samą drogę: narodziny, szczyt rozwoju, dekadencja i śmierć. Wszystko wokół nas
umiera.
Nie jesteśmy jednakże skazani tylko na uświadamianie sobie, że wszystko na
naszym globie
musi umierać, ale i na to, że świat się stale zmienia i dopasowuje. A to znaczy
tyle, co śmierć tego,
co było, śmierć przeszłego.
Ziemia jest czyśćcem , planetą wiecznych przemian, purgatorium rządzonym
bezwzględnie
przez Kali, boginię zniszczenia, która pożera stwarzane przez siebie istoty. A
mimo to, człowiek
cywilizacji zachodniej znajduje się pod wyraźnymi wpływami chrześcijaństwa -
wierzy w linearny
rozwój świata. W tym światopoglądzie historię traktuje się jak linię, której
początkiem jest
stworzenie świata przez Boga, a jej końcem dzień Sądu Ostatecznego.
Na uniwersytetach całego świata uczy się nadal niestrudzenie historii
cywilizacji Ziemi, której
początki datuje się na 8 tysięcy lat, podczas gdy równocześnie uznaje się
istnienie człowieka, nie
różniącego się istotnie od współczesnego - już przed 80 tysiącami lat.
Jeżeli przyjąć, że
cywilizacja nasza rozwinęła się tak gwałtownie w ciągu 8 tysięcy lat, to trudno
wprost uwierzyć, że
w pozostałych 72 tysiącach lat nie było żadnego okresu szczytowego rozwoju.
A jednak postuluje się nadal, że podczas tych 72 tysięcy lat przed Sumerami
ludzkość składała
się tylko z prymitywnych hord, które powoli, krok po kroku, tworzyły małe
społeczeństwa i
nieśmiało organizowały pierwsze obrzędy. Przyjmuje się również, że droga do
modernizacji
człowieka prymitywnego trwała od 20 do 50 tysięcy lat, chociaż mózg dawnego
człowieka był
podobny do mózgu człowieka współczesnego. Zgodnie z tym poglądem człowiek przed
8
tysiącami lat osiągnąłby taką doskonałość, że stałby się potencjalnym twórcą
kultury i dopiero
wówczas otworzyłaby się przed Homo sapiens przyszłość - jak dziewicza ziemia -
dla jego
wspaniałego rozwoju.
Kali się śmieje. Nic bardziej odległego od rzeczywistości.
Trudno akceptować pogląd, że na Ziemi różne rodzaje ludzkości pojawiały się
jedna po drugiej,
ż
e Homo sapiens sapiens jest nową rasą, jeszcze jedną próbą w odwiecznych
igraszkach natury.
Jest jedynie powtórzeniem, zjawiskiem nie wyizolowanym, ale zawsze uwarunkowanym
zdarzeniami klimatycznymi i geologicznymi, jak katastrofy i zlodowacenia.
Będziemy musieli przyjąć do wiadomości, że w każdej epoce - czy jest
historycznie zrozumiała,
czy nie - żyły obok siebie ludy o różnym poziomie rozwoju kultury. Ludy edwie
rozwinięte obok
wysoko rozwiniętych. Wszystkie znane nam grupy ludzkie przechowują w legendach i
mitach
wspomnienia o jakiejś katastrofie - najczęściej jest to potop - wspomnienie o
długich ponurych
okresach, które przyszło im przeżywać. Nie pamiętają natomiast o kulturowych i
technicznych
zdobyczach. Na szczęście zachowały się jednak, mimo różnych kataklizmów, liczne
elementy
kultury i wiedza, stanowiące rezerwuar, z którego czerpią nowo powstałe
cywilizacje. Oto kilka
przykładów z długiej listy.
- W bardzo odległych czasach wyhodowano pszenicę z dzikiej rośliny. Do dziś
stanowi ona
podstawę wy żywienia ludzkości.
- Starsza od pszenicy jest prawdopodobnie kukurydza. Jej macierzysta roślina
wyginęła, ale
około setki różnych odmian i hybryd dowodzą umiejętności naszych przodków w
procesie
uszlachetniania i uzdatniania roślin hodowlanych. Podczas wykopalisk w mieście
Meksyk
znaleziono ślady pyłków kwiatowych kukurydzy, które datowano na 80 tysięcy lat.
- To samo dotyczy wielu odmian ryżu, owsa, jęczmienia, żyta, fasoli, soi,
wszystkich roślin
strączkowych, jak i uszlachetnionych owoców i last but not least - ziemniaka.
Kolebką tej
odżywczej bulwy z czterystu obecnymi jej odmianami jest prehistoryczna Ameryka
Południowa.
Wyjściowe dziczki rosną jeszcze dziś w Peru.
- Wszystkie rodzaje warzyw, które spotykamy na na szych stołach, zostały odkryte
w
prehistorycznych czasach i uszlachetnione tak, by nadawały się do spożycia.
Współczesne
zdobycze nauki o środkach spożywczych ograniczają się do podwyższenia odporności,
do
doskonalenia uprawy. Dziś potrafimy wpływać na wzrost wydajności, stosując
odpowiednie
techniki prawy i nawożenia, ale nie wyprodukowaliśmy żadnej nowej rośliny o
takim znaczeniu jak
wyżej wymienione.
- W świecie zwierząt obserwujemy analogiczną sytuację. Nie znamy ani jednego
gatunku, który
został wyhodowany przez współczesnego człowieka, który byłby tak ważny jak krowa,
koń, koza,
owca, wielbłąd, lama, pies, kot lub pszczoła.
Ale również w dziedzinie życia duchowego spotykamy stale dziedzictwo
prehistoryczne: w
legendach, magicznych opowieściach, mitach (zwanych teologią w obrazach),
medycynie,
podziale czasu na siedmiodniowe tygodnie, w astronomicznej astrologii,
matematyce, w jodze i
akupunkturze, tarocie, grze w szachy, w znakach zodiaku. W podstawach religii i
mistycznych
tradycjach zapisanych w świętych księgach jest wszystko, o czym nasi
praprzodkowie śnili przez
tysiąclecia. Wszystko co żyje, jest przechowywane w naszej podświadomości.
Odkrycia dokonywane współcześnie są może też tylko powtórzeniem, ponownym
spotkaniem
ze wspomnieniami uśpionymi w głębinach świadomości. Nadszedł chyba już czas,
byśmy uznali z
wdzięcznością spuściznę naszych odległych przodków.
Ludzie pojawiali się i znikali. Otwierały się nowe bariery natury i wyłaniał się
człowiek. Tamy
zamykały się i całe narody zostały unicestwione. Ich ślady rozpływały się w
tropikalnym
pragąszczu lub pod piaskiem mórz. Zmieniały się najczęściej w popiół. Ginęły
przykryte
skamieniałościami. Są nie do odnalezienia. Tylko od czasu do czasu jakieś
przypadkowe odkrycie
zakłóci ułożoną od dawna mozaikę naukowych poglądów.
Dziś jest prawie niemożliwe stwierdzenie, ile różnych rodzajów ludzkich
zaludniało naszą
Ziemię przed Homo sapiens sapiens, który korzysta z ich spuścizny. Przed nami
stoi zadanie
ustalenia dziedzictwa tysiącleci, stworzenie spisu różnych praludzkości i
kataklizmów, które zmiotły
je z Ziemi. Dzięki Platonowi wiemy, co wyjawili Solo-nowi kapłani egipscy:
“Niebo będzie w
regularnych odstępach czasu zsyłało na ziemię powodzie, które odmienia jej
oblicze. Ludzie
wymierali nagle już nieraz, w różny sposób. Z tego powodu nie mamy pomników i
wiedzy z
przeszłości."
O początkach naszej ludzkości donosi również Biblia, owa księga nad księgami. W
sposób
symboliczny i zawoalowany dowiadujemy się z niej aż o pięciu rodzajach ludzkich.
W Starym
Testamencie mówi się o różnych rodzajach ludzkich, istnienia których oddzielają
długie odcinki
czasu. W ostatnim okresie, o którym mówi Stary Testament, wydarzyła się
długotrwała katastrofa,
z której uratowała się szczęśliwym trafem mała grupka ludzi. Przywódcą tych
kilku rodzin, czy
może przedstawicielem różnych grup, był Noe.
Spójrzmy na opisane w Starym Testamencie epoki:
1.
Epoka tak zwanych aniołów. Zakończyła się upadkiem zbuntowanych aniołów,
które spadły z
nieba. To mogłoby być wspomnienie katastrofy statku powietrznego, w której
zginęła
ówczesna elita.
2.
Epoka synów bożych. Skończyła się, gdy boscy synowie wzięli za żony córki
człowiecze.
Katastrofa genetyczna?
3.
Złoty wiek. Ten okres zakończył się wypędzeniem symbolicznej pary ludzkiej
z raju. Ognisty
miecz cherubina mógł być symbolem ognia, sprawcy katastrofy.
4.
Epoka od Adama do Noego. Ten rodzaj ludzki i jego dorobek spustoszyła
powódź.
5.
Współczesny rodzaj ludzki. Jego chronologię zaczyna według Starego
Testamentu Noe,
budowniczy arki. Według przepowiedni Apokalipsy i ten rodzaj wyginie. Tym razem
zagłada
przyjdzie z nieba.
Powietrze, ziemia, ogień i woda. Tradycyjny zbiór czterech elementów tu, w
Starym
Testamencie, związany jest z czterema kataklizmami, obejmującymi cztery wielkie
okresy i pięć
rodzajów ludzkich, unicestwionych przez nie. Ten zestaw spotykamy również w
starych tradycjach
południowoamerykańskich.
Oto słynny “Kamień Słońca". Wspaniały klejnot muzeum antropologicznego w mieście
Meksyk.
Wielotonowy okrągły megalit. Na tej kamiennej tarczy przedstawiono gatunki
ludzkie, które kiedyś
ż
yły na Ziemi. Jest ich tu pięć, z czego cztery rozmieszczono w układzie
czterech kierunków
wiatru, a w centrum tej mandali widzimy piątą i ostatnią ludzkość, do której
zaliczał się i twórca
tego megalitycznego monolitu. Ta piąta, to również my, współcześni.
Toltekowie nazywali te epoki czasami Słońca lub po prostu “Słońcami". I tu każda
z tych epok
kończy się kataklizmem. W tym cyklu mezoamerykańskich kapłanów astronomów koniec
epoki
oznaczał śmierć ówczesnego Słońca. Gdy niebo ciemniało w wyniku katastrofy,
umierało Słońce i
ginęła ludzkość tejże epoki.
Ta prehistoryczna spuścizna zwana fałszywie kalendarzem Azteków, nie cieszy się
uznaniem
ś
wiata nauki ani jego zainteresowaniem, dlatego kryje jeszcze niejedną tajemnicę.
Zgodnie z jedną
z interpretacji [Watykan. Codex Latinum Nr 3738], każda z tych epok trwała około
4 tysięcy lat.
Czyli 4008 lat pierwsza, a kolejne 4010, 4081 i 5026. Warto w tym miejscu
zwrócić uwagę, że takie
spojrzenie na prehistorię jest połączeniem mitów ze zdarzeniami rzeczywistymi. W
tej
prehistorycznej interpretacji południowoamerykańskiej proces ewolucji odbywał
się “spiralnie", co
znaczy, że w toku rozwoju pojawiały się coraz doskonalsze formy istot ludzkich.
Starohebrajskie
ujęcie widzi ten problem linearnie.
Oba przekazy są jednak zgodne zarówno w przedstawianiu wydarzeń, jakie miały
miejsce w
poszczególnych epokach, jak i w opisie zabójczych warunków klimatycznych,
panujących
wówczas na Ziemi.
Przyjrzyjmy się tym podobieństwom.
Według staroindiańskiej tradycji pierwsze “Słońce" należy do boga wiatrów,
zwanego Ehecoatl.
Epoka kończy się zagładą z powietrza. Ludzie spadają z nieba, do którego
przedtem mieli dostęp.
Powstają człekokształtne małpy. W prehinduskiej mitologii małpy są wyrodkami
człowieka i dlatego
pojawiły się po nim. W hebrajskich przekazach z nieba spadają buntownicze anioły.
Drugie “Słońce" należy do boga Ziemi zwanego Tezcaltlipoca. Nazywano je Słońcem
Tygrysa.
Dla Azteków był to okres gigantów, zaś w Starym Testamencie to epoka, gdy
synowie bogów pojęli
ż
ony z rodu ludzkiego. O gigantach, żyjących w tym czasie na Ziemi też można
znaleźć wzmianki
w Starym Testamencie. Ta rasa olbrzymów, którą mitologia
staropołudniowoamerykańska nazywa
Tzocuiliceque, pożerana była przez tygrysy.
Trzecią epoką, czyli trzecim “Słońcem", rządził bóg Tlequiyaquilo. Zakończył ją
deszcz ognisty,
który spalił wszystko i wszystkich. W Starym Testamencie ogniem jest miecz
ognisty, wypędzający
z raju symboliczną parę ludzką. Obie mitologie nazywają tę epokę ognia złotym
okresem. U
południowych Amerykanów para ta zjadła owoc Tzincoacoc, odpowiednik rajskiego
jabłka. Ten
jedwabisty w dotyku owoc, którym poczęstował się pierwszy człowiek Anom,
pochodził z drzewa
Kajok. Kora tego świętego drzewa podobna była do skóry krokodyla, czasem do
skóry gada.
Czwartym “Słońcem" rządziła bogini wody Chalchiutlicue. Woda zniszczyła ludzi i
ś
wiat owej
epoki. Jedna tylko para zdołała się uratować, kryjąc się w podziemnej grocie. W
Starym
Testamencie jest to kataklizm potopu.
Piąta epoka, ta, w której obecnie żyjemy, zwana epoką “Słońca w ruchu",
wyobrażona została w
centrum “Kamienia Słońca". Jest uważana za syntezę, za tygiel, w którym stapiają
się poprzednie
epoki. Poświęcona jest najważniejszemu bogowi, Quetzalcoatlowi, symbolowi
mądrości dawnego
Meksyku. “Słońce w ruchu" jest źródłem i jednocześnie spuścizną, osią mitycznego
czasu. Według
staro-indiańskich przepowiedni będzie to epoka, w której spotkają się wszystkie
rodzaje ludzkie.
Starcy powiadają, że podczas tego Słońca nastąpi wstrząs, zapanuje głód i w ten
sposób
zginiemy. Ziemia będzie przeludniona. Pod koniec tej epoki nawiedzą Ziemię
wszystkie poprzednie
katastrofy łącznie. I skończy się piąte “Słońce". W chrześcijańsko-hebrajskich
przekazach to
czterej jeźdźcy Apokalipsy zniszczą nasz świat.
W świętej księdze Majów zwanej Popol-Vuh, czytamy też o czterech światach i
czterech
rodzajach ludzkich, które zaginęły w powodzi spadającej z nieba “płynnej żywicy"
(kometa?) i w
wyniku trzęsienia ziemi. I tu występują giganci w początkowej godzinie aktu
twórczego. Giganci,
którzy mianowali się bogami. Popol-Vuh datuje początek kultury Majów na czwartą
epokę.
Ciekawe są również zbieżności Popol-Vuh ze Starym Testamentem. Na początku na
ś
wiecie
była tylko woda i, jak w hebrajskich przekazach, dopiero na rozkaz boga czy
bogów wynurzyła się
z niej Ziemia. Po potopie ptak przyniósł wiadomość o ustępowaniu wody - gołąb w
Starym
Testamencie, a kruk u Majów.
Indianie Hopi też mówią o ludziach, którzy żyli na Ziemi przed naszym gatunkiem.
Ich święta
księga wspomina o trzech światach, które zostały kolejno zniszczone przez ogień,
lód i wodę.
Koniec obecnej, czwartej epoki jest według Indian Hopi bliski. Potem nastąpi
piąta epoka Ziemi.
Po Grekach odziedziczyliśmy dążenie do stworzenia sobie obrazu wszystkiego, co
nas otacza.
To oni przekazali nam wieści o czterech minionych epokach, określanych jako
złota, srebrna,
brązowa i żelazna. Hezjod w swej Historii pisze o czterech rodzajach ludzkich,
które przedtem za-
ludniały Ziemię.
Kapłani egipscy przechowywali również wspomnienie o stale powtarzających się
kosmicznych
katastrofach, nawiedzających nasz glob. Nie zaskoczą nas więc wzmianki Herodota
o
tajemniczych ludziach z przeszłości przed po wstaniem państwa egipskiego. Nie
dziwimy się,
znajdując w pismach Platona wiele przypuszczeń na temat historii Ziemi, wzmianek
o kosmicznych
przewrotach, kataklizmach i zaginięciach bez śladu całych narodów.
Chaldejskie przekazy dzielą ludzkość przed potopem na osiem dużych i dwie
mniejsze
cywilizacje, żyjące w ciągu 86400 lat.
Wedy, najstarsze pisma Indii, umieszczają pierwszy rodzaj ludzki w okresie przed
wielkimi
prajaszczurami. Podstawową jednostką liczenia czasu jest dla braminów Juga.
I oni donoszą o czterech epokach. Nazywają je Krita Juga, Teta Juga, Dvapara
Juga i Kali Juga
i określają je, podobnie jak Grecy, epokami złota, srebra, brązu i żelaza.
W Wedach, owych prastarych tekstach “nieosobowych prawd, które wyprzedzają każdą
pisaną
przez ludzi księgę", stwierdza się, że owe cztery “metaliczne" epoki miały różną
długość. I tak na
przykład Dvapara Juga, czyli epoka brązu lub miedzi, trwała dwukrotnie dłużej
niż posępna,
ż
elazna Kali Juga. Jugi są poza tym rozumiane jako fazy transformacji przyrody,
Ziemi łącznie z
człowiekiem. Owe Jugi trwały łącznie 4320 tysięcy lat.
Cztery Jugi tworzą większą całość zwaną Maha Juga. Takich dużych cykli było do
dziś według
Wed aż 71, co daje łącznie 306720 tysięcy lat. Łatwo obliczyć, że pojawienie się
ż
ycia przypada
według bramińskiej historii Ziemi na okres, w którym, zgodnie ze współczesną
nauką, pierwsze
płazy wychodziły z wody na ląd i ewoluowały ku gadom. W okresie tych wielkich i
małych Jug
zmieniają się stale postacie ożywionej przyrody. W tak nieskończenie długim
czasie przekształciły
się zwierzęta, minerały i krajobrazy. Oczywiście, pojawiające się również w owym
okresie rasy
ludzkie, nie pozostawały nie zmienione. Ulegały zmianie rysy twarzy, skóra ciała
i kształt czaszki.
Zgodnie, ze starochińską i lamaistyczno-tybetańską tradycją koło życia ostatnich
czterech
rodzajów ludzkich ruszyło przed 17 milionami lat. W tym czasie ludźmi rządzili
Panowie z Dysan -
wąskie grono mistrzów. Ludzkość ma za sobą niezwykle długą historię - twierdzą
buddyjscy uczeni
z Tybetu. Wieki mijały, a koło życia toczyło się nieustannie. Ciągle od nowa
rozwija się ów kłębek.
Podobieństwa i paralele są zbyt wyraźne, by trzeba je specjalnie wyliczać i
wykazywać. Do dziś
przechowała się nieokreślona wiedza o czterech następujących po sobie rodzajach
ludzkich.
Cywilizacje odległe od siebie czasowo i geograficznie przechowały w mitach i
obrazach
charakterystyczne tylko dla siebie, a zarazem podobne do innych, spojrzenia na
ż
ycie rodzajów
ludzkich na naszej planecie. Wszelkie nieostrości czy niejasności w tych
przekazach pozwalają
wnioskować, że mity o występujących i ginących kolejno czterech fazach ludzkości,
są jedynie
ułamkiem, niewielkim fragmentem obszernej i głębokiej wiedzy, która przechowała
się w zbiorowej
nieświadomości człowieka.
Ogromna liczba cennych dokumentów z przeszłości zaginęła lub została celowo
zniszczona.
Pozostał jednak jeszcze niejeden cenny dokument, czekający na bardziej
sprzyjające czasy, gdy
będzie mógł przekazać swe przesłanie tym, którzy go zrozumieją. Tybetańczycy i
Indianie uważają
siebie za współczesnych strażników owych ukrytych prawd.
Staroazjatyckie i staroindiańskie tradycje każą darzyć tajemnicę stworzenia
głębokim
szacunkiem. Zawsze czczono tam przyrodę jako całość, bo to właśnie życie jest
widoczną formą
mocy twórczej, jest jej widomym świadectwem.
Wspomnienia o dawno minionych cywilizacjach integrowały się jako tajemna wiedza
w mitach i
religiach ludowych. W religijnym świecie starożytnych ludów i narodów nie
występowały one nigdy
w izolacji lub jako przypadkowe zjawisko, lecz zawsze jako objawienie wielkiej
jedności.
Drzewo genealogiczne rodzaju ludzkiego posadzone na Ziemi, przeżywa - jak każde
drzewo w
strefach o czterech porach roku - również cztery powtarzające się okresy, w
których odnawia swe
soki - tę krew ludzkości - zakwita i owocuje. Starożytni byli przekonani, że
wszystkie formy i
postacie widzialnego, czyli realnego świata - a nie tylko człowiek - odczuwają
potrzebę
wytworzenia własnej świadomości.
Według świętych ksiąg i tekstów świadomość jest ponadczasową energią podstawową,
a nie
końcowym efektem ewolucji, jak chce nasza nauka. Ta podstawowa energia od
początku decyduje
o tworzeniu, zmianach i rozwoju form życia. Z tego zaś wynika, że człowiek był
zawsze na Ziemi,
gdy tylko pozwoliły na to warunki na niej panujące.
We wszystkich mitach spotykamy wspomnienia o epoce - powszechnie i zgodnie
nazywanej
złotą, w której dzięki obecności bogów możliwy był kontakt z wyższymi mocami.
Również
wszystkie stare teksty zgodnie donoszą, że ów dialog z bóstwami w następnych
epokach -
srebrnej, brązowej i żelaznej - był już niemożliwy. Świat bogów jest dostojnym
dziełem, musi trwać
wiecznie, bez początku i końca. Z tego ponadczasowego, wszechobecnego pola
energii powstają
ustawicznie nowe światy, przybywają nowe istoty żyjące.
Obraz kosmicznego początku podobny jest do wyobrażenia o permanentnym Wielkim
Wybuchu
(Big Bang), na skutek którego powstają kolejno paralelne, porównywalne ze sobą
ś
wiaty. Mamy tu
więc do czynienia z wyobrażeniem, przypominającym określone modele myślowe
nowoczesnej
kosmologii. W takim modelu świata człowiek miał specjalne prawa, ale i zadania
do spełnienia:
“Bowiem ludzkość jest sensem istnienia Ziemi. Jest jej nerwem, łączącym Ziemię z
wyższymi
ś
wiatami. Ludzkość jest okiem, którym nasza planeta może wejrzeć w niebiańskie
regiony
Wszechświata."
W światopoglądzie praczłowieka ludzie zawsze byli częścią kosmosu, ale należeli
do Ziemi,
która w ciągu długich wieków decydowała o swym wyglądzie i zmieniała go. śyjąca
Ziemia bez
człowieka byłaby dla nas nie do pomyślenia. Człowiek stanowi szczyt górujący nad
cienką,
organiczną powłoką Ziemi. Jest najwyżej rozwiniętą istotą, nosicielem
ś
wiadomości materialnego
ś
wiata. Spełnia określoną, konieczną funkcję jak duchy i bóstwa, zarówno te
związane z Ziemią,
jak i pozaziemskie stworzenia różnej rangi i wielkości. Obdarza świat duszą,
uduchawia go.
Zwierzęta, ludzie i bogowie ponoszą wspólnie odpowiedzialność za porządek
Wszechświata.
Każda żywa istota mała i duża, świadoma czy nieświadoma, od ciała niebieskiego
do człowieka
czy rośliny, jest przez samo istnienie wprzęgnięta w kosmiczne dzianie się.
Wspólnie muszą
ujarzmiać chaos, zaprowadzać porządek, światłem pokonać ciemności.
Nikt nie jest światłem tylko dla siebie, nawet Słońce. Tak mówi indiańskie
przysłowie. Wszystkie
stworzenia bez wyjątku są powiązane ze sobą, stanowią emanację w sieci życia
wielkiej
niewidzialnej jedni.
VI. Prehistoryczne kamienne świątynie na całym globie
Prawdziwymi badaczami są poeci i marzyciele. Bez nich nie byłoby nauki. Inni są
jedynie
księgowymi i kramarzami: niczego nie odkrywają. A zresztą... jakże nudne byłoby
ż
ycie bez
fantazji.
Paul-Emile Victor
(kierownik francuskiej ekspedycji polarnej)
Gdy przeciętny turysta wstanie około godziny 14.00 od stolika w restauracji na
wolnym
powietrzu przed wejściem na Machu Picchu, ma już za sobą zapierającą dech w
piersiach podróż
koleją przez świętą dolinę rzeki Urubamba. Podróż pociągiem zaczęła się wczesnym
rankiem w
Cuzco i skończyła się po czterech godzinach fascynującej jazdy wzdłuż brzegów
rzeki. Pociąg mija
“most ruin" u podnóża łańcucha gór. Na jednym ze szczytów widnieje święte miasto
Machu
Picchu. Stromymi serpentynami podążamy ku celowi przez gęstwinę tropikalnej
zieleni, typowej dla
tej wysokości w sercu Andów.
Sama podróż dostarcza turyście już tylu wrażeń, że do skromnego wejścia zbliża
się jedynie z
poczucia obowiązku, dla wypełnienia planu wyprawy - Lima, Cuzco, Machu Picchu.
Ale Machu
Picchu trzeba “zaliczyć", jeżeli było się w Peru - tak piszą w przewodniku
turystycznym.
Ani z tarasu restauracji, ani u bramy wejściowej nie widać niczego z owego
gniazda kondorów,
jak często określa się Machu Picchu.
Starannie sprawdzają tu karty wstępu. Każdy zwiedzający stara się być jak
najbliżej
przewodnika. Wąską ścieżką wzdłuż stromego zbocza wspinamy się mozolnie i po
minięciu
zakrętu, osiągamy wysokość 2400 m. Rozmawiamy o mało znaczących sprawach,
pokrzepieni
dobrym obiadem. Nikt nie spogląda w dół.
Aż wreszcie - stoi przed nami zielona katedra Andów! Jak wyczarowana z ziemi.
Widmowe
przedłużenie wierzchołka góry, unikalne zjawisko nieporównywalne z niczym, dech
zapierające z
podziwu!
Nieustannie powtarza się ta sama scena: dzieci XX wieku, kobiety i mężczyźni,
którzy prawie
nie znają prehistorii, dla których paleolit czy jura są obco brzmiącymi
dźwiękami, którzy mylą Inków
z Chavin, Majów z Aztekami, wszyscy oni nagle milkną z głębokiego wzruszenia.
Milkną też pełni
respektu.
Jest tak, jakby ktoś nagle wyłączył zbyt głośne radio. Wszyscy cichną, zdając
sobie sprawę, jak
mało można wyrazić słowami.
Choć wszyscy są jeszcze lekko rozleniwieni niedawnym sutym posiłkiem i odurzeni
wysokością
(2400 m n.p.m.!), wnet zdają się odczuwać przytłaczającą obecność tych, którzy
przed setkami lat
wybrali tę górę, by w tak spektakularny sposób przedstawić swą kulturę, wiedzę i
poziom życia
duchowego.
Od tej chwili obowiązuje spontaniczne milczenie w czasie zwiedzania i długo po
nim.
Wędrujemy wybrukowaną, wolną od zarośli starą drogą. Niektórzy wchodzą po
wydeptanych
stopniach po kilka razy, jakby chcieli je ożywić, przepełnieni uczuciem radości
z dotykania tajemnic
przeszłości. Nie doświadczymy tego w żadnym innym muzeum na świecie. Każdemu ze
zwiedzających wolno tu na swój sposób przeżywać tajemnicę. Co wrażliwszym ciarki
przechodzą
po plecach na myśl, że tu, na tej górze ludzie odważyli się zbudować twierdzę
dla obrony przed
czasem, choć wierzyli w wieczne życie bogów i w wieczność swych marzeń. Głęboka
cisza
oczarowuje i skłania do zadumy.
Dzięki wyjątkowo pięknemu położeniu, mądrości, oryginalności i niezwykłej
technice budowy,
Machu Picchu zdobyło miano antycznego cudu. Nikt nie wie kiedy, jak długo, i w
jaki sposób je
wzniesiono. Każdy światły człowiek odkrywa tu ogrom zagadek. Trudno więc dziwić
się, że
odkrycie Machu Picchu wywołało lawinę wypraw badawczych do tego miejsca. Wzrosło
ogromnie
zainteresowanie kulturą preinkaską i inkaską.
Posłuchajmy, co mówi na ten temat Pablo Neruda: “Nigdzie na świecie poza Andami
wygasłe
kultury tak bardzo nie imponują dowodami swej obecności. To wysoko położone
miasto ukryte we
własnym lesie - zamilkło. Co przeżywali jego mieszkańcy? Jego budowniczowie? Co
poza powagą
kamieni pozostawili nam w spadku, byśmy mogli poznać ich życie, plany i w końcu
upadek?
Cisza, wielka, poważna cisza jest jedyną odpowiedzią na nasze pytania. Znałem
milczenie
wielu ruin, monumentalnych ruin. Zawsze jednak był to wyraz upokorzenia.
Milczenie definitywnie
pokonanych kamieni. Natomiast tam, na wyżynie peruwiańskiej zachowała się
wywołująca
głębokie wrażenie architektura - w najgłębszym milczeniu wierzchołków Andów.
Tylko niebo
otacza te święte szczątki. Małe chmurki przepływają szybko przez zielony las,
całując w przelocie
promieniste dzieło tego, co wieczne w człowieku."
Pytania wokół Machu Picchu pozostają bez odpowiedzi. Wciąż zdumiony Miloslav
Stingl, znany
badacz kultury Inków, tak pisze: “Ciągle winni są nam odpowiedzi, po co
zbudowali takie miasto.
Niezrozumiałe pozostaje do dziś, dlaczego Inkowie wybrali tak trudno dostępny
teren w czasach,
gdy ich ojczyźnie nie zagrażał najazd intruzów?"
Do dziś nie znamy dokładnej daty powstania tego zespołu architektonicznego; nie
znamy celu
ani zadania, jakie miał do spełnienia. Nie zgłębiliśmy tajemnicy wznoszenia
budowli z ogromnych
bloków kamiennych, ważących niekiedy nawet 300 ton i wciągnięcia ich na tę
wysokość. Jakim
sposobem tego dokonali? Bez wątpienia posłużono się tu nie znanymi nam, wysoce
sprawnymi i
wydajnymi metodami. Kamienne bloki pochodzą z przeciwległych gór, oddzielonych
od Machu
Picchu głębokimi przepaściami. Nikt nie wie, w jaki sposób obrabiano i niezwykle
precyzyjnie
dopasowywano takie olbrzymie głazy.
Do dziś brak zadowalającego wyjaśnienia, skąd u prehistorycznych budowniczych
wzięła się
taka wysoko rozwinięta technika obróbki granitu? Możemy jedynie podziwiać wyniki
tej pracy w
pozostałych fundametach zespołu budowli nie tylko w Machu Picchu, ale i w wielu
innych
miejscach ruin na obszarze Andów. Zadziwiające jest przy tym, że te ciężkie
głazy doskonale
wygładzone i dopasowane wzajemnie do siebie sprawiają wrażenie stabilnej
lekkości.
Zdumiewające, jak doskonale harmonizują z górskim otoczeniem.
Nieznana kultura postawiła sobie szczytne zadania i cele, wznosząc takie
monumenty. Nie
poznali ich chciwi złota konkwistadorzy, którzy, zaślepieni fanatyzmem
religijnym, panoszyli się tu
przez setki lat, niszcząc zabytki kultury. Nie zgłębił ich współczesny człowiek
epoki
uprzemysłowionej, nie wykazujący zainteresowania dla odmiennych systemów
wartości. Dopóki
nie zmienią się systemy wartości, którym hołdują dzisiejsze społeczeństwa, nie
poznamy tajemnicy
głębokiej symboliki świadectwa przeszłości.
Wolno więc założyć, że oficjalne wersje o celu i historii wokół Machu Picchu
były zawsze
dalekie od prawdy. Miejsce to nigdy - nawet za panowania Inków - nie nazywało
się Machu Picchu.
Nie było nigdy miastem, w naszym obecnym rozumieniu, ani twierdzą. To nie
Inkowie je zbudowali,
ale otrzymali je gotowe w spadku. A Hiram Bingham nie był jego odkrywcą tylko
pierwszym
grabieżcą.
Poszukiwacze skarbów i badacze nazywali to “stare miasto" Choquequirao. Przez
długi czas
szukano go po prawej stronie rzeki Apurimac. Niemniej jednak docierano doń
kilkakrotnie, jak
wynika z różnych doniesień w minionym stuleciu. Inkowie nazwali to miasto
Vilcabamba, od
łańcucha górskiego o tej samej nazwie.
Osada ta nie miała od czasów Inków ani jako miasto, ani jako twierdza nazwy
własnej. Młody
Tupac-Amaru, ostatni król Inków, spędził tu długie lata na wygnaniu i pokochał
to miejsce. Pewnie
znał tajemnicę Machu Picchu, ale nigdy jej nie zdradził, nawet torturowany przez
Hiszpanów. Gdy
pojmano go po ostatnim nieudanym buncie Indian, poniósł męczeńską śmierć na
rynku w Cuzco,
rozerwany przez cztery konie.
W okresie schyłku imperium inkaskiego Machu Picchu stało się azylem dla kobiet,
dziewic
słońca, westalek i kapłanek świątyń słońca. W towarzystwie oddanych sług i
wojowników schroniły
się tu przed brutalnością hiszpańskich zdobywców. Tu żyły i umierały bezpotomnie
owe wybranki
losu.
Sami zdobywcy nigdy nie dotarli do Machu Picchu. Indianie milczeli opanowani
nienawiścią i
miasto popadło w zapomnienie na ponad 300 lat. Zapomniano również o jego
powtórnym odkryciu
w 1909 roku przez Peruwiańczyka M. Gonzaleza de la Rosa.
Hiram Bingham jednak udostępnił to miejsce archeologicznej grabieży i
rozkradaniu przez
turystów.
Ten surowy osąd nie ma nic wspólnego ze zranioną południowoamerykańską dumą
narodową
dlatego, że odkrywca Machu Picchu był gringo i na dodatek nie lubianym Jankesem.
Osąd ten
opiera się na udokumentowanych faktach. Pisał na ten temat niedawno Peruwiańczyk
Enrique
Portugal w serii artykułów publikowanych przez argentyńską prasę. Dowiódł w nich
Hiramowi
Binghamowi, że “w niesamowity sposób spustoszył i obrabował Machu Picchu,
wywożąc z kraju
potężne ładunki dzieł sztuki i wyrobów ze złota".
Owe grabieże znalazły się już wcześniej pod pręgierzem opinii publicznej. Już
bowiem w 1938
r. donosił ukazujący się w Buenos Aires dziennik “La Nacion" o bezwzględnych
wyprawach
łupieżczych. Dziennikarka Ana de Cabrera wykryła, że: “Ekspedycja Binghama
wywiozła z Peru
ogromną liczbę skrzyń, zawierających cały rozdział tysiącletniej historii
rodzimej ludności Ameryki.
Gdy konwój z tak bogatym łupem dotarł do Mollendo-Puerto na granicy Peru,
oburzona ludność
tego miasteczka próbowała nie dopuścić do załadunku na statek, ale niestety, bez
skutku."
Pisarz Luis E. Valcarel mówi: “Czego nie dokonali Hiszpanie, udało się
Amerykanom z
pomocy... Sam widziałem w uniwersyteckim mieście Yale niejedno z tego, co
zrabował Hiram
Bingham."
Jest niestety smutną prawdą, że żadne peruwiańskie muzeum nie posiada choćby
jednego
inkaskiego czy preinkaskiego eksponatu z Machu Picchu, a wszystkie rekonstrukcje
bazują na
dzienniku Hirama Binghama. Nigdy nie opublikowano oficjalnej listy znalezisk.
Trzeba więc liczyć
się z tym, że gros dzieł sztuki i wartościowych przedmiotów znajduje się w
rękach zbieraczy ze
Stanów Zjednoczonych.
E. George Squier , północnoamerykański archeolog, głosił już w 1865 roku, że na
terenie
starego Peru musiały istnieć dwie mocno zróżnicowane kultury. Jedna o wysokim
poziomie
technologicznym w odległej, trudnej do określenia przeszłości; i druga,
reprezentowana przez
Inków oraz podbite przez nich narody, żyjące na niższym poziomie technologicznym
i kulturowym,
bliższym współczesności. Squier dowodził, że obie cywilizacje dzieli drugi,
nieznany odcinek
czasu. Jego zdaniem owe gigantyczne megality andyjskie są dowodem istnienia
rozwiniętej
technologii prastarej kultury, będącej z pewnością ostatnim stadium jej ewolucji.
Squier uważany za pierwszego, prowadzącego badania wykopaliskowe, archeologa
Ameryki
Północnej, próbował określić wiek tych reliktów. Ciekaw był, czy istnieją gdzieś
jeszcze inne
pomniki, mogące świadczyć o rozwoju kultur megalitycznych.
Intrygujące jest w Machu Picchu występowanie obok siebie przykładów dwu różnych
metod
budowlanych: megalitycznej i inkaskiej - dużo gorszej jakości. Najistotniejszą
odrębnością tej
starszej sztuki budowlanej jest rozmiar kamieni, nieporównanie większy od
rozmiarów elementów
budowlanych używanych przy wznoszeniu późniejszych gmachów.
Każdy systematyczny badacz musiał zauważyć, że owe cyklopowe budowle, jak i
wiele innych
ruin wysoczyzny peruwiańskiej, nie mogą pochodzić z czasów Inków. Ci bowiem
pojawili się dosyć
późno na scenie historii, zaledwie 300 lat przed przybyciem Pizarra. Ale w
krótkim, zaledwie 400
lat trwającym okresie hegemonii, rozwinęli się w sposób zdumiewający. Zręcznie
wykorzystywali
ową monumentalną spuściznę obcych cywilizacji w swych imperialnych roszczeniach.
Ale gigantyczne granitowe bloki należą do cywilizacji dużo starszej od Inków.
Ich datowanie
cofnąć trzeba w bardzo odległą przeszłość.
Inkowie, władcy ostatniego mocarstwa Ameryki Południowej, stali co prawda na
wysokim
stopniu rozwoju w czasie, kiedy przybyli tu Hiszpanie. Lecz przed nimi istniało
już wiele kultur dużo
starszych, przeważnie nie znanych nam cywilizacji, wyrosłych w świecie wiecznego
chłodu u
podnóży potężnych gór.
Archeolodzy nie potrafią niestety zbyt wiele powiedzieć o twórcach tych, kolejno
następujących
po sobie, andyjskich kultur. Nieznane są nawet nazwy narodów, a same kultury
określa się na
podstawie miejsc odkrycia. Tak po wstały w naukowym słownictwie nazwy: kultura
Nazca,
Paracas, Chavin, Mochica czy Chimu.
Inkowie posiedli tylko część wiedzy, która rozwinęła się i dojrzała na długo
przed ich
przybyciem. Wiedza, którą nikt się nie posługiwał, uległa zapomnieniu.
Inkowie dbali o utrzymanie ulic, akweduktów, świeckich budowli i świątyń,
budynków
administracyjnych, twierdz oraz obiektów wojskowych. Przejmowali coraz to nowe
tereny;
sprawowali w swym silnym państwie żelazną kontrolę wojskową. Temu stylowi życia
odpowiadały
pozostawione przez nich budowle.
Po zajęciu Machu Picchu zadbali o uruchomienie i odbudowę starych urządzeń,
które
wykorzystywali dla celów religijnych lub całkiem praktycznych. Każdy klan, każdy
z panujących
rodów, które rozdzieliły między siebie andyjskie kraje i oczywiście walczyły
ciągle ze sobą o
wpływy - tworzyły własny kult słońca, własne rytuały, a jako Synowie Słońca
odgrywali w nich
istotną rolę.
Ale Machu Picchu pozostało bardzo ważną świętością dla wszystkich, punktem
magnetycznej
siły. Poświęcone kultowi słońca było miejscem zdrowia i uzdrawiania,
przeznaczonym na
odprawianie rytuałów, inicjacji, a także poszukiwania wizji.
Klejnotem Machu Picchu jest leżąca w najwyższej części gór Intihuatana, co w
języku keczua
oznacza “miejsce, gdzie się przywiązuje Słońce".
Na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie olbrzymiego, sztucznie zaokrąglonego
głazu. Wykuty
w granicie, w innych warunkach mógłby uchodzić za rzeźbę z XX wieku. Przy
bliższym poznaniu
jednak Intihuatana okazuje się wymyślną grą światła i cieni i z pewnością nie
jest wytworem samej
natury. Nie ma tu żadnych ostrych krawędzi, kątów prostych, żadnych
równoległości. Cienie płyną
po nim miękko i naturalnie, bez załamań. Znaczy to, że w obliczeniach leżących u
podstaw tej
rzeźby, nie przewidywano powtórzeń cieni.
W starannie dobranych miejscach na terenie Andów znajdowano ślady i pozostałości
jeszcze
innych Intihuatana. I one zostały zdewastowane przez konkwistadorów, którzy
niszczyli zaciekle
wszystko, co świadczyć mogło o kulturze i zwyczajach religijnych Ameryki
Południowej. Jak
nazwiemy te Intihuatana? Obserwatorami Słońca czy gwiazd, jak twierdzi Posnansky?
Nie
znamy ani rzeczywistego celu, ani przeznaczenia tych “astrozegarów".
Intihuatana nie jest budowlą. Jest wystającym ze skały monolitem, tworzy z nią
harmonijną
całość o zagadkowej geometrii. Służyła jakiemuś celowi, tylko jaki on był?
Możliwe, że mamy tu do
czynienia z jakimś ludzkim symbolem. Zaginionego klucza dla zrozumienia
Intihuatana szukać
należy być może w starym pojmowaniu świata, w którym gra światła i cieni miała
ważne, określone
znaczenie. Stare indiańskie przysłowie mówi bowiem: “Chcesz poznać swoje światło,
obserwuj
swój cień."
To nie jest tylko czysta spekulacja. We wszystkich bowiem religiach, w tych
najprymitywniejszych i tych bardziej rozwiniętych, światło jest najcenniejszym
symbolem boskości.
Ś
wieci nie tylko jaśniej i bardziej realnie w świecie transcendentalnym, ale i
sama boskość jest
ś
wiatłem, rozjaśniając w cudowny sposób tę świadomość człowieka, która
przygotowana jest na
jego przyjęcie.
Trzeba też pamiętać archaiczne wyobrażenia o świętościach. Góry były zawsze
ś
więtym
miejscem, siedzibą bóstw i bogów. To najstarsze wyobrażenie ludzkości zachowało
się i do
nowszych historycznie epok.
Z tym wiąże się również pogląd, że najwyższe góry są najbardziej święte i
najbardziej zbliżają
człowieka do istot wyższych. Są środkiem świata i stoją pod znakiem ważnych
gwiazd lub planet.
Pod znakiem Gwiazdy Porannej lub Polarnej. Góry, ci najstarsi świadkowie Ziemi,
były zawsze
najświętszymi miejscami dla człowieka. Do nich pielgrzymowano poszcząc, modląc
się i składając
ofiary. Pielgrzymi spożywali święte rośliny w nadziei przeżycia wizji, uzyskania
wiedzy i łączności z
niewidzialnym.
Szczyty gór zawsze były miejscem mocy, świątyniami nie zbudowanymi przez
człowieka.
Poświęcone były wschodzącemu Słońcu i uduchowionemu prawu przyrody.
Machu Picchu nie było nigdy miastem w naszym nowoczesnym rozumieniu. Nie było
tam
ś
wiątyń, idoli lub posągów bóstw wznoszonych ku nauce czy przestrodze lub
zastraszeniu ludu.
Ale przede wszystkim nie było tam zbiorowych albo masowych pomieszczeń
mieszkalnych. Nawet
za czasów Inków mogłoby tam zamieszkiwać najwyżej 60 osób. Czemu więc służyło?
Najbardziej prawdopodobne jest wyjaśnienie, że ten zagadkowy zespół budowli
służył
wybrańcom. Wzniesiono go dla tych nielicznych, którzy obrali drogę ku boskości,
byli elitą
spełniającą jakieś określone duchowe zadanie.
Równie fascynującą i unikalną zagadką zaginionych cywilizacji, których ślady
znajduje się ciągle
w Andach, jest mało znane Marcahuasi. Leży 80 kilometrów od brzegów Pacyfiku w
głębi lądu i 80
kilometrów od Limy na wysokości 4 tysięcy metrów. Tajemnicza wyżyna Marcahuasi;
ten niewielki,
w większości zamulony płaskowyż o powierzchni około 30 km2 otoczony jest ostro
zakończonymi
skałami i głębokimi przepaściami. Jest bardzo trudno dostępny. Nie utwardzone
ulice prowadzą
znad wybrzeża, od panamerykańskiej autostrady do pobliskiej osady indiańskiej.
Kto chce zwiedzić
Marcahuasi, musi przygotować się na 3 do 4 godzin trudnej wędrówki starymi
ś
cieżkami,
dostępnymi jedynie w ciągu czterech miesięcy w roku. Może co prawda wynająć muła
i tragarzy,
ale przebycie ostatniego odcinka na wysokości 4 tysięcy metrów jest i tak
ogromnym wysiłkiem w
rozrzedzonym powietrzu.
O Marcahuasi nie znajdziemy wzmianki w fachowej literaturze, ani w prospektach
turystycznych. Tylko jedno biuro podróży w Limie oferuje dziś, z niewielkim
zresztą sukcesem,
przygodę w wyprawie do Marcahuasi. Znalazła się jednak mała grupa żądnych
przygód
dziennikarzy z “El Comercio" z Limy, która zdecydowała się podjąć trudną wyprawę
na bezludny
dach Andów. Latem 1948 roku młodzi dziennikarze zorganizowali ekspedycję na ten
imponujący
szczyt Kordylierów. Wykonali wiele ciekawych zdjęć - zafascynowani naturalnym
amfiteatrem, jaki
tworzą szczyty gór wokół płaskowyżu.
Po wywołaniu zdjęć zauważyli, że niektóre ze skał i szczytów górskich miały
dziwne kształty,
zdecydowanie -odróżniające się od pozostałych. Jeszcze wyraźniej widać było te
różnice na
negatywach. Pewne kontury sprawiały wrażenie profili twarzy lub zwierzęcych
postaci.
Dziennikarze doszli wreszcie do wniosku, że te ciekawe zdjęcia zrobiono na samym
płaskowyżu, a nie po drodze. Zaintrygowani tym, zorganizowali wkrótce następny
plener
fotograficzny. Opublikowali najciekawsze ze zdjęć, ale skończyło się na
podziwianiu “wybryków
natury".
Trzy lata później zajął się tymi zdjęciami Daniel Ruzo, pisarz, poeta i uznany
autorytet w
dziedzinie badań prehistorycznych. Miał przeczucie, że nie ilustrują one
dziwnych tworów natury,
ale dzieła rąk ludzkich. Prawie jasnowidzącym wzrokiem rozpoznał w tych
formacjach silnie zwie-
trzałe rzeźby, spuściznę prehistorycznej cywilizacji. W ten sposób uznano go za
odkrywcę
Marcahuasi.
W 1953 roku Ruzo zbudował kamienną chatę na wyżynie i zamieszkał w niej, aby
przez
dziewięć lat studiować owe tajemnicze formacje skalne. Ciężkie, gwałtownie
zapadające zimy lub
bardzo obfite deszcze, zamieniające wyżynę w bagienne jezioro nie do przebycia,
przerywały jego
pracę.
Jako pierwszy odkrył w tych prastarych formach zamysł gry światła i cieni,
trudny do
udokumentowania kamerą. Uznał to za cechę charakterystyczną wytworów starych
kultur.
Fotografował skały o wszelkich możliwych porach dnia, w różnych warunkach
oświetlenia. W
bardzo wczesnych godzinach rannych i wieczorem, gdy góry rzucały długie cienie,
w pełnym
słońcu południa i podczas jasnych księżycowych nocy.
Pracował niestrudzenie, zdobywając cenne dokumenty. Przed nim odsłaniała się
powoli
zasłona archaicznych czasów. W owych latach, gdy wykonał ponad 5 tysięcy zdjęć
zwietrzałych
skał, udało mu się wielokrotnie zainteresować uczonych różnych dziedzin.
Spowodował także, iż
Marcahuasi uznano za bardzo ważną strefę kulturową starej Ameryki. Angielski
archeolog, Peter
Allen, ekspert w sprawach kultury Tiahuanaco, był w 1958 roku w Marcahuasi i
poparł w swych
pracach stanowisko Daniela Ruzo.
“Po moim pobycie w Marcahuasi jestem mocno przekonany, że na tej wyżynie zostały
wykonane - w białych skałach i jakąś dziwną techniką - zoomorficzne oraz ludzkie
wyobrażenia. To
nie są wytwory natury, a raczej pozostałości rzeźb, które najczęściej rozpoznać
można przy odpo-
wiednim oświetleniu słonecznym. Należy dodać, że zostały one specjalnie
stworzone do oglądania
pod odpowiednim kątem.
Do takiego wniosku doszedłem, obserwując na miejscu jedną z rzeźb, zwaną lwem
meksykańskim, bowiem kształtem przypomina jaguara, znanego z kultury olmeckiej,
albo może
ocelota.
Pełen sceptycyzmu oglądałem tę białą skałę w popołudniowych godzinach. Nie
widziałem
ś
ladów kociej postaci. Następnego popołudnia jednak nie mogłem wyjść z podziwu -
kontury
jednoznacznie i wyraźnie przypominały lwa. Niestety, już około 13.00 trudno było
go rozpoznać.
Zadziwiające, ale postać tę widać jedynie pod kątem 60°. Dogodny punkt
obserwacyjny można
znaleźć na niewielkim podwyższeniu w odległości około 50 jardów, z wygodnego
miejsca, jakby
celowo przygotowanego dla siedzącego obserwatora.
Z tego punktu widać zarówno lwa meksykańskiego jak i, o dziwo, inne figury tego
amfiteatru, w
różnych ściśle określonych porach.
Nie ma wątpliwości, że lew został celowo tak uformowany. Postać jest wyraźna i
jednoznaczna.
Lew ukazuje się obserwatorowi tylko i wyłącznie w krótkim okresie dnia; w samo
południe
wyłania się ze skał i wkrótce zanika. Z całą pewnością można wykluczyć wyłączne
oddziaływanie
natury, erozji bądź klimatu. Tu widać wyraźnie działalność człowieka.
Fakt, że rzeźby te rozpoznawalne są jedynie w odpowiednim oświetleniu, w
dokładnie
wyznaczonych porach dnia i roku, dowodzi wysokiego kunsztu wykonawczego i
ogromnej wiedzy.
Choć może się to wydać dziwne, nie mam najmniejszej wątpliwości, że skały
płaskowyżu
Marcahuasi obrabiano nieznaną dotąd techniką."
Daniel Ruzo przypuszczał początkowo, że tu, w Marcahuasi, odkrył ślady
staroperuwiańskiego
człowieka epoki kamiennej. Wnet jednak poznał swoją pomyłkę i musiał przyznać,
ż
e rzeźb tych
nie można porównywać z megalityczną kulturą epoki kamiennej. Nie mogą więc
pochodzić z
tamtych czasów.
Archeolodzy oceniają te rzeźby na 100 do 500 tysięcy lat na podstawie śladów
erozji, a
amerykański astronom, dr Morris K. Jessup, określił ich wiek - w oparciu o te
same kryteria - na
500 tysięcy do miliona lat. Kolejne próby datowania przeprowadzone przez
Peruwiańskie To-
warzystwo Astronomiczne dały podobny wynik i potwierdziły, że jest to dzieło rąk
ludzkich.
Już w 1953 roku Daniel Ruzo wydał w Meksyku bogato ilustrowaną książkę
zatytułowaną
Historia fantastycznego odkrycia. Drugie wydanie ukazało się już w 1954 roku.
Jacąues Bergier i
Louis Pauwels sprawili, że prace Ruzo stały się znane we Francji. W latach 1957-
1958 wygłosił on
serię odczytów o swych odkryciach na paryskiej Sorbonie.
Choć archeolodzy uważali i nadal uważają prace Ruzo za nieco przesadne we
wnioskowaniu,
to muszą jednak powoli przyjąć milcząco wiele z jego wniosków. Wyraźnie
rozpoznawalne rzeźby,
jak na przykład posąg Theores, egipskiej bogini płodności, mówią same za siebie.
Daniel Ruzo głosi tymczasem otwarcie pogląd o istnieniu prehistorycznych wysoko
rozwiniętych
kultur. Wierzy głęboko w jedno wspólne prehistoryczne dziedzictwo wszystkich
kultur ludzkości.
Prawie proroczo oświadcza: “Odkrycia w Andach otworzą przed archeologią nowy i
obszerny teren
badawczy."
Pogląd ten znajduje potwierdzenie w jego odkryciach i znaleziskach w Afryce,
Rumunii,
Indonezji, Ameryce Środkowej i Brazylii. Nazwał tę rozproszoną po świecie wysoką
kulturę - której
Marcahuasi był tylko jednym z ośrodków kwitnących przed potopem - Masmuda lub
kulturą
Masmo.
Badania prehistorii nie dają szybkich wyników, ale znaleziska i odkrycia Daniela
Ruzo dowodzą,
ż
e na całym globie znajdują się ślady bardzo starej, wysoko rozwiniętej kultury,
kwitnącej długo
przed wszelkimi innymi, uznanymi dotąd przez nas za najstarsze. W 1966 roku Ruzo
nakręcił w
Karpatach film, którego tematem były rzeźby podobne do tych w Marcahuasi. W
komunistycznej
wówczas Rumunii pracował w bardzo ciężkich warunkach, korzystając z pomocy
sławnej lekarki
Any Aslan i pisarza Doru Teodericiu. W Karpatach takie rzeźby znane są jako
omule i uważane za
piękne wybryki natury. Podziwiać tam można między innymi sfinksa, lwa oraz inne.
Ruzo odkrył
jeszcze mnóstwo innych, mocno zniszczonych erozją rzeźb. Nazwał je i opisał.
Film uzyskał światowe uznanie, a w Niemczech zdobył dwa odznaczenia.
Po powrocie z Rumunii Ruzo postanowił zbadać odkryte wcześniej podziemne
przejścia w
górach Marcahuasi. Ciągną się one kilometrami, a wejścia do nich znaleźć można
również w
pionowych, trudno dostępnych ścianach zboczy gór wokół płaskowyżu, nie opodal
opisanych
rzeźb.
Dla Indian, którzy o nich wiedzieli od dawna, tunele stanowią tabu. śaden
Indianin nie wszedłby
do nich. Jeżeli zaś zdarzyli się śmiałkowie, to najczęściej nigdy nie wracali.
Ci nieliczni, którzy z
nich wrócili, byli innymi ludźmi; odmienieni, sprawiali wrażenie obłąkanych,
jakby nie z tego świata.
Nikt nigdy nie wydobył od nich słowa o tym, co w tych tunelach przeżyli.
Daniel Ruzo był przekonany, że galerie rzeźb w Marcahuasi są częścią
gigantycznego
podziemnego systemu tuneli we wnętrzu Andów, o których mówi się w krajach
Ameryki
Południowej, że ciągną się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku.
Przypisuje się je tym najwcześniejszym cywilizacjom, które potrafiły tak
sprawnie “kroić"
kamienie.
Sam Ruzo był w tunelach tylko bardzo krótko.
Po całym świecie szukał śladów prehistorycznych cywilizacji. Na podstawie
szczegółowej
analizy odkrytych reliktów stwierdził, że można mówić o trzech najistotniejszych
cechach
charakteryzujących najstarsze kultury:
- Kamienne rzeźby wymodelowane w skale lub wierzchołku góry. Przesłania tych
rzeźb, cel,
jakiemu mają służyć, wyrażony jest nie tylko samą postacią i grą światłocieni
zależnych od pory
dnia i roku. Ważna jest również liczba rzeźb i ich rozmieszczenie.
- Wejścia do podziemnych tuneli (dziś najczęściej niewidoczne lub niedostępne
wskutek
zasypania) nazwane przez niego “arkami".
- Święte gaje i podziemne cieki wodne. Dziś pozostały po lasach jedynie mało
czytelne ślady,
nie zachowały się również dawne podziemne cieki wodne.
Ale w Marcahuasi dają o sobie znać jeszcze obecnie podziemne prądy wodne. Na
takiej
wysokości! W porach deszczowych wzbierają i zalewają część podziemnych przejść.
Daniel Ruzo zwrócił się do swojego rządu, prosząc o zezwolenie na badania tuneli,
ale nie
otrzymał go. Dopiero jego prośba wzbudziła zainteresowanie władz tymi
przejściami. W obawie
przed wykorzystywaniem ich jako schronienia przez stale buntujących się Indian
czy
marksistowską Guerillę, zamknięto i zapieczętowano wszystkie wejścia. Galerie
Marcahuasi
muszą więc czekać lepszych czasów.
Ruzo wiedział, że sytuacja jest bez wyjścia. W walce z ograniczonością władz
wojskowych i w
opozycji do świata naukowców, znajdujących się pod silnym wpływem kleru, był na
straconej
pozycji. Wkrótce opuścił więc Marcahuasi.
Bez wahania przeprowadził się do Meksyku, gdzie w górach Tepoztlan znalazł
dalsze relikty
prehistoryczne.
Wyżyna Marcahuasi została utworzona w początkowym okresie formowania się Andów
przez
wybuchy wulkanów. Wyrzucony z głębi ziemi biały dioryt zastygł w chłodzie
szczytów górskich i
utworzył ów naturalny amfiteatr. Z jego skał ludzie nieznanej cywilizacji
wykonali dziwnie “miękką"
metodą owe zdumiewające rzeźby. Daleko posunięta erozja dowodzi ich szacownego
wieku. Kto
chce badać zaginione cywilizacje, nie powinien kopać na chybił trafił, głosili
pewni siebie
archeolodzy po Schliemannie. Najpierw trzeba poszperać w historii, mitach i
legendach, zanim za-
cznie się grzebać w ziemi.
Trudno byłoby dostosować się do tej rady w przypadku Marcahuasi, bowiem
spuścizna jego jest
bardzo stara, tak stara, że nawet w przekazach pierwotnych mieszkańców Ameryki
Południowej
nie ma wspomnień o budowniczych tych kamiennych świątyń.
Po trwającym tysiąclecia zapomnieniu i opuszczeniu wszystko w Marcahuasi jest
tajemnicze.
Wszystko, co mogło tu kiedyś istnieć obok kamiennych rzeźb, rozpadło się w proch
i pył. Nie
znajdziemy tu resztek domostw, sprzętu domowego, narzędzi, broni, drewna lub
metalu. Nie ma
niczego poza białymi skałami i wymodelowanymi w nich rzeźbami - obecnie ledwie
rozpoznawalnymi.
Choć dziś jeszcze nikt nie potrafi dokładnie określić wieku rzeźb Marcahuasi,
pewne jest, że
należą one do najwcześniejszych świadectw działalności człowieka. Te
zdumiewające rzeźby
wykonane wyrafinowaną techniką mówią nam o obcej przeszłości, ale mówią
niezrozumiałym języ-
kiem. Czy go kiedyś rozszyfrujemy? Na razie nie zdradziły swej tajemnicy nawet
przy
zastosowaniu najnowocześniejszych metod badawczych. Można ustalić wiek skał,
oszacować
czas trwania erozji, ale kiedy i dlaczego zostały obrobione, tego nikt nie
potrafi powiedzieć.
Nie starczy nam pewnie fantazji, by dotrzeć do głębi przeszłości, w której żyli
twórcy tych
zagadkowych rzeźb. Nie umiemy powiedzieć, co znaczyły te figury. Czy wykonano je
jedynie dla
upiększenia okolicy? A może mają one związek z jakąś zaginioną wiedzą o Ziemi,
jakąś nauką o
płynących we wnętrzu planety mocach, o przebiegu podziemnych dróg i prądów
wodnych?
Ś
wiadczą może o znajomości promieniujących pól i nici łączących człowieka z
pulsem
Wszechświata?
Jak żmudna musiała być praca przy obróbce skał dla uzyskania tak artystycznego
efektu? Czy
ludzie kultury Masma, których nawet nazwać nie potrafimy, uformowali w białym
diorycie galerię
swych bogów? A jeżeli nie, to jaki był cel tej mozolnej pracy? Możemy jedynie
zgadywać.
Kim byli ci praludzie, którzy zaginęli bez śladu w przepaściach czasu? Nie mamy
najmniejszego
pojęcia o ich wyglądzie. Nie wiemy, do jakiej należeli rasy. Byli karłami czy
olbrzymami?
Neandertalczykami, czy ostatnimi przedstawicielami nieznanych antropoidów?
A może jednak byli obywatelami owego legendarnego przedpotopowego imperium,
zajmującego podobno terytorium większe od Europy, rozciągającego się od Wyspy
Wielkanocnej
(3700 kilometrów od chilijskiej pustyni) poprzez Tiahuanaco aż do
północnoperuwiańskich
płaskowyżów?
Bez wątpienia czuli się dobrze na tych wysokościach, w rozrzedzonej atmosferze,
w ciszy i
odosobnieniu. Bez wątpienia byli religijni. Stworzyli imponujące, jedno z
najpiękniejszych na Ziemi,
dzieło sztuki budowlanej, dowodząc swych umiejętności artystycznych i niezwykłej
wyobraźni. Nie
ma wątpliwości, że działali z pobudek transcendentnych, to znaczy leżących poza
zasięgiem
ludzkiego doświadczenia i poznawalnego świata. Kamienne świątynie są tego
dowodem.
Stworzyli prawdopodobnie - jak późniejsze kultury megalityczne - religię opartą
na znajomości
tajemnic sprzeczności między światłem i ciemnością, Słońcem i Księżycem, ładem i
chaosem oraz
między człowiekiem i kosmosem.
Czy ich religia przepełniona była radością życia, czy melancholią, przyjaznymi
czy bohaterskimi
uczuciami? Czy może wymagała składania strasznych ofiar? Tego nie dowiemy się
nigdy. Nie
poznamy ich mowy i ich śpiewu, ani ich muzyki czy tańców. A co stało się z tą
rozwiniętą rasą? Jak
wyginęła? Czy był to upadek kulturowy? Czy została unicestwiona przez nie
sprzyjające jej
ś
rodowisko?
Może żyli krótko na Ziemi, by zniknąć jak wielkie prajaszczury? A może wręcz
przeciwnie - żyli
bardzo długo, przechodzili tajemnicze metamorfozy i są z tego powodu nie do
odkrycia?
Przemiana bowiem zaciera wszelkie ślady wyraźniej niż wyniszczenie, które
pozostawia
przynajmniej padlinę. Tylko wiatr znad Pacyfiku, hulający w zimne noce wśród
białych skał, zna
historię dawno zaginionego rodzaju ludzkiego.
Najważniejsze rysunki z pustyni Nazca - według szkiców Marii Reiche, niemieckiej
znawczyni pozostawionych tam
rytów.
Posłowie
To co tajemnicze jest najpiękniejszą rzeczą, jaką możemy odkryć.
Albert Einstein
To była wielka i piękna podróż do Ameryki Południowej, ale równocześnie była
podróżą do
nieprzeniknionej przeszłości. Przez moment wydawało się nam, ze zatrzymaliśmy
niepowstrzymany bieg historii, a nawet, że zawróciliśmy go. Z ogromną
ciekawością
zstępowaliśmy po zwietrzałych stopniach czasu, po których wstępowali mozolnie
nasi przodkowie.
Zstępowaliśmy jeszcze głębiej, aż do początków życia, gdzie docierały do nas
ciężkie kroki
prehistorycznych olbrzymich zwierząt.
W ciągu kilku dni przeżyliśmy świat pełen niewiarygodnych i zagadkowych wydarzeń.
Ujrzeliśmy zimne, odrażające potwory, których widok, czy nawet tylko wyobrażenie
o nich,
wywołuje zimne dreszcze. Przeżyliśmy spotkanie z zaginioną cywilizacją, która
ż
yła w tak
odległych czasach na naszej planecie, że promienie, które ją ogrzewały, dotarły
już pewnie do
najdalszych sfer Wszechświata.
Ś
wiadków tych minionych czasów przykrywają piaski pustyni, która zawsze wydawała
się nam
surowa i nieludzka. Ale widzieliśmy w niej też skarbiec wielkich tajemnic. Ci
ś
wiadkowie pozwolili
nam przeżyć ich zaginiony świat tak realistycznie, że zdołały odmienić
całkowicie nasze spojrzenie
na świat, że nabrało ono zupełnie nowych wartości.
Czy kamienie z Ica mogą rzeczywiście być pierwszą, najstarszą z bibliotek Ziemi?
Pierwszą
panoramą świata ludzkiej wiedzy? Są jak wyzywające spojrzenie wielkiego
zgromadzenia, jak oczy
trybunału znającego zły los, czekający Ziemię w odległej przyszłości, widzące
nadchodzące
spustoszenie...
Część tych świadectw przeszłości znajduje się obecnie w pomieszczeniach dawnej
prywatnej
praktyki dra Cabrery, w małym mieście nad brzegiem peruwiańskiej pustyni. Każdy
kto przekroczy
progi tych pomieszczeń, przeżyje intelektualną i emocjonalną przygodę. Jak my,
dozna uczucia
wyrwania ze swojskiego świata o ustalonej strukturze czasu i przestrzeni.
Kamienie z Ica nauczyły
nas, że jedynie głęboki szacunek i poważanie przystoi człowiekowi w obliczu
tajemnic świata.
Tylko przy takim podejściu jesteśmy otwarci na wielkie niewiadome, mimo utartych
dróg myślenia.
Bowiem ciągle jeszcze, nawet w naszych czasach, liczba niewiadomych przerasta
niewypowiedzianie zasób “pewnej" wiedzy. Spotkanie z niewiadomą nie jest
nicością, ale
najistotniejszą przygodą życia.
Podróż nauczyła nas, że nawet w epoce wysokich technologii możliwe jest
spotkanie z czymś
nieoczekiwanym, cudownym. Możliwe jest zanurzenie się w innej rzeczywistości, z
której własną
realność można oglądać jakby z zewnątrz, oglądać i podziwiać ją. Z reguły
przyjmujemy bowiem
cud życia z taką obojętną zarozumiałością, jakby był czymś powszednim.
Nasza podróż zaprowadziła nas nie tylko w odległą przeszłość, ale również do
krainy milczenia,
w której pytania przebrzmiewają bez echa, a ewentualne odpowiedzi pozostają nie
zauważone i
przede wszystkim niezrozumiałe. Wiele z tego, o czym słyszeliśmy, co widzieliśmy,
trzeba było
najzwyczajniej przyjąć do wiadomości, bez prób interpretacji czy zrozumienia.
Brakowało klucza.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że ledwie dotknęliśmy powierzchni wiedzy o fascynującej,
wszechstronnej cywilizacji.
Czuliśmy się zaszczyceni, że dano nam możliwość zagłębienia się w pozostałości
ś
ladów
ludzkości prehistorycznej i jej zapomniane mity. Byliśmy szczęśliwi, że naszą
wyobraźnią
mogliśmy ożywić ludzi i wydarzenia. Nie starcza nam słów na opisanie
niezmierzonego skarbu
ukrytej wiedzy, niepojętej spuścizny, świadectw, które oparły się działaniu
czasu.
Zrozumieliśmy, że marzenia mogą być pouczające. Jak niewiele wiemy o świecie.
Niejeden
jego zakamarek pozostanie zasłonięty, gdy potraktujemy go zbyt racjonalnie...
Angażując uczucia,
łatwiej odebrać przesłanie Wszechświata, a ono może prowadzić do zdobycia
wiadomości do-
stępnych także dla rozumu.
Już tylko ostatni dzień pobytu w Ica wart był podróży. Nie mogliśmy wprost
uwierzyć, że kończy
się nasz pobyt, tyle bowiem niespodzianek zgotował nam każdy dzień tej wizyty,
tyle nowych
rzeczy nieustannie poznawaliśmy. Niemniej jednak, tego pięknego poranka trudno
było nam my-
ś
leć o pożegnaniu.
Punktualny jak zwykle, odświeżony i pełen energii dr Cabrera oczekiwał nas w
swoim muzeum.
Choć każdy z nas myślał o rozstaniu, nie padło ani jedno słowo na ten temat. Bez
wstępnych
komentarzy zaprowadził nas ze znanych już pomieszczeń do innego budynku.
Przywykliśmy do
różnych niespodzianek. Tego ostatniego dnia sztuka inscenizacji dra Cabrery
sięgnęła szczytu.
Wydawało się, że zdawaliśmy jakiś poważny egzamin, zdobywając jego zaufanie.
Doktor otworzył
zamknięte pomieszczenia, które nazwał tajnymi izbami. Już pierwsze zetknięcie ze
zbiorami jego
prywatnego muzeum było dla nas szokiem, a teraz zobaczyliśmy coś, co przeszło
najśmielsze
oczekiwania. Jego “tajne izby" kryją tak wstrząsające rzeczy, że przekraczają
one wszelkie granice
racjonalnych możliwości wyobraźni. Nawet gdybyśmy próbowali wyjaśnić, co
zawierają, nie
potrafilibyśmy. To przekracza najzwyczajniej nasze możliwości umysłowe. W
stosunku do tego, co
ujrzeliśmy w owych “tajnych izbach", bledną obrazy biologicznego cyklu
dinozaurów, ich życie w
towarzystwie człowieka, czy latające “mechaniczne" coś.
- Gdy po raz pierwszy stanąłem przed tym odkryciem, zrozumiałem, że nie mam
prawa się
wahać - wyznał Cabrera bardzo poważnie. Po raz pierwszy widzieliśmy zakłopotanie
w jego
oczach. Dlaczego pokazał nam to wszystko? Daliśmy mu słowo, że na razie nie
powiemy niczego
na ten temat i doskonale zrozumieliśmy powody, dla których nas o to prosił.
Pokazanie nam
“tajnych skarbów" było najpiękniejszym dowodem jego przyjaźni dla nas. “Tajne
izby" odsłoniły
nam okazy, których dziś jeszcze nie można udostępnić opinii publicznej.
- Jeszcze nie nadszedł czas! - wyjaśnił Cabrera zdecydowanym tonem.
Rozumieliśmy decyzję utrzymywania owych egzemplarzy w tajemnicy i zabezpieczenia
ich w
trudno dostępnym miejscu.
Nam wolno było obejrzeć cenne złote plakietki, pektorały wysadzane kamieniami
półszlachetnymi, których interpretacja wskazuje na jakieś ważne przesłanie.
Zobaczyliśmy też
dziwnie uformowane czaszki i ceramikę z tajemniczymi postaciami i inskrypcjami.
Dowiedzieliśmy
się i o innych sensacyjnych wykopaliskach, które mogą okazać się jeszcze
bardziej doniosłe, ale
na razie są zasypane. Cabrera jeszcze nie chce ich ujawniać.
Przedpołudnie przeleciało niepostrzeżenie. O pożegnaniu nikt nie wspomniał.
Gdy wróciliśmy do jego prywatnego muzeum, głośne detonacje z zewnątrz przywołały
nas do
południowoamerykańskiej rzeczywistości.
- Szybko, trzeba pozamykać drzwi i okna! Tam wybuchają bomby! - Doktor Cabrera
poderwał
się z krzesła i podbiegł do okna. - Na dziś zaplanowano demonstrację - dodał,
chcąc nas uspokoić.
Wrzawa wnet ucichła. Otworzyliśmy okno i wyszliśmy na zewnątrz. Zobaczyliśmy
wojsko,
czołgi, ogień, lecące kamienie, transparenty - wszystko, co składa się na obraz
prawdziwej
rewolucji. Niestety, nie byliśmy w Hollywood.
- Czy możemy fotografować? - zapytaliśmy uzbrojonego żołnierza.
- Oczywiście, możecie, byleby mnie nie było na tych zdjęciach - odparł zapytany
dyplomatycznie.
Doktor Cabrera uważał, że powinniśmy udać się zaraz do hotelu, bo później nie
złapiemy
ż
adnej taksówki. W ten sposób zainscenizował zręcznie scenę pożegnania. Nie
zdążyliśmy nawet
podziękować mu w odpowiedni sposób. Czynimy to w tym miejscu jeszcze raz.
Po “rewolucji" wybuchły strajki, więc rzeczywiście z trudem udało się nam
wynająć taksówkę na
powrót do Limy. Tu w hotelu zastał nas list od pułkownika Chioino. Zapraszał na
kolację z Ernesto
Aysa, Tiberio Petro-Leonem i jego ojcem, byłym peruwiańskim ministrem pracy.
Ernesto Aysa i Tiberio Petro-Leon są archeologami amatorami. Mają już wcale
znaczący zbiór
rytych kamieni. Jeden epizod z ich wypraw badawczych wart jest naszym zdaniem
zanotowania.
- Siedzieliśmy (Ernesto Aysa i Petro-Leon) w pewnym lokalu, zmęczeni po długiej
pracy na
pustyni. Poło żyliśmy na stole jeden z wykopanych kamieni i czekaliśmy na
zamówione danie. W
lokalu było też kilku robotników, zatrudnionych przy niedalekiej budowie zapory
wodnej. Je den z
nich podszedł do nas pytając, co to za kamień leży na naszym stole.
- Przed kilku miesiącami wykopaliśmy całe setki podobnych kamieni przy budowie
tamy -
oświadczył pewnym siebie tonem. - Wszystkie zostały tam zabetonowane. Było ich
jednak tak
dużo, że sami pytaliśmy się, co to może znaczyć.
- Wszelka odpowiedź była oczywiście zbyteczna - po wiedział Petro-Leon
wzruszając
ramionami. Byliśmy szczęśliwi, że zdobyliśmy choć ten jeden leżący teraz na
stole.
Nasza relacja z długiej podróży nie rości sobie pretensji do naukowej rozprawy.
Pragnęliśmy
zebrać możliwie najwięcej informacji i poglądów, aby znaleźć związki między nimi
i przemyśleć
aktualne pojmowanie prehistorii rodzaju ludzkiego i przeszłości naszej planety.
Chcieliśmy tym
samym uwolnić nasz osąd od uprzedzeń sądów potocznych. Teksty akademickie
objaśniają
prehistorię tak apodyktycznie, że człowiek nie ma prawie odwagi czegokolwiek
zakwestionować.
Można by sądzić, czytając niejedną rozprawę, że nie ma spraw nie wyjaśnionych.
Tak więc
traktujemy naszą pracę raczej jako impuls, zbiór pytań, na które próbowaliśmy
odpowiedzieć
możliwie bezstronnie, bez ograniczeń konwencjonalnymi komentarzami.
Szkic rytu przeniesiony przez grafików peruwiańskich sił lotniczych z kamienia
na papier. Rysunek przedstawia
człowieka ujeżdżającego latającego prajaszczura. Nie są znane funkcje
pozostałych widocznych elementów.
Prawie każdego dnia naszej podróży wstępowaliśmy na nieznany obszar i
uświadamialiśmy
sobie, jak mało wiemy - właściwie prawie nic nie wiemy - o tym, co wydarzyło się
na naszym globie
w odległej przeszłości. Zjawiska, z którymi się stykaliśmy, dowiodły nam, że
nowoczesne badania
nie dadzą i nie mogą dać choćby częściowo zadowalającej odpowiedzi na pytanie o
to, jak
staliśmy się tymi, kim dziś jesteśmy, dopóki nie uwzględni się możliwości, że
przed nami były na
Ziemi inne rodzaje ludzkie, dużo starsze niż nasz gatunek.
Huaco lub huaca znaczy święty. Słowo to pochodzi z keczua, najbardziej dziś
rozpowszechnionego języka
Indian. Kamienie, groby, stare budowle i miejsca uważane przez Indian za święte
nazywają się huacos.
Najbardziej znane huacos to kamienie i ceramika znajdujące się w miejscach do
składania ofiar.
Hermann Buse, Introduccion al Peru, Lima 1965
“Diario el Comercio”, Lima. 11 grudnia 1666
Profesor doktor Frechen kierował przez 40 lat Wydziałem Pre- i Wczesno-
historycznym Instytutu
Mineralogii i Petrografii na uniwersytecie w Bonn. Zmarł przed kilku laty, więc
nie mamy jego wypowiedzi, a
odpowiedniej korespondencji brakuje.
Maria Reiche, Geheimnis der Wuste, Stuttgart 1968.
Andezyt - jasny kamień pochodzenia wulkanicznego, który swą nazwę zawdzięcza
Andom.
Policia de Investigacion Peruana.
Jeszcze jedna zagadka Inków, [w:] Bild der Wissenschaft, rocznik 1971, s. 1274.
Joseph Kirsdwink, Pasadena, Kalifornia 91125 UCLA, USA.
Loren Eiseley, El immenso viaje, Editorial Sudamericana, Buenos Aires 1968.
Tytuł oryginału: The
Immense Journey.
Doktor Cabrera jest założycielem Universidad Nacional de Ica, gdzie kierował
jedną z katedr. Jest również
założycielem “Casa de la Cultura" w Ica. Był jej pierwszym dyrektorem.
Lito - grec. lithos - kamień.
Profesor Thomas Barthel, dyrektor Uniwersytetu Etnologicznego w Tybindze podaje,
ż
e Inkowie znali
czterysta znaków na oznaczenie pisma.
Hans-Dietrich Disselhoff, dyrektor berlińskiego Muzeum Etnologicznego w latach
1954-1961 donosi, że
znalazł bumerangi (rzucane maczugi) z czystej miedzi na północnym wybrzeżu Peru.
Gianni Roghi, Der Birhor, Editon Planet, Monachium, grudzień 1969 r.
Jeffrey Goodman, Archeology, Berkeley Publishing Corp. 1977.
Ramapitek - Ramapithecus (rama - małpa). Znalezione w Indiach skamieliny nazwano
tak na cześć Ramy
- boga Hindusów.
Badania laboratoryjne powierzono firmie Ledoux and Company specjalizującej się w
analizach kopalnych szczątków.
Najlepsza i najnowocześniejsza metoda ustalania wieku skał i skamielin opiera
się na rozpadzie radioaktywnych
pierwiastków, których ślady przenikały do skał w momencie ich tworzenia się, a
do skamielin trafiały jeszcze za życia
zwierząt i roślin. Połowa ilości radioaktywnego pierwiastka rozpada się w
określonym, charakterystycznym dla niego
czasie. Czas ten nazwano okresem półtrwania. Połowa z tego, co zostaje, rozpada
się znów w tym samym czasie i tak
dalej, nieprzerwanie. Gdy z pomiarów wiadomo, jak daleko posunął się proces
rozpadu, można obliczyć, ile czasu mu-
siało upłynąć od powstania skały lub od czasu, w którym żyły skamieniałe później
istoty - zwierzę albo roślina. Jednym
z badanych pierwiastków jest radioaktywny węgiel 14C, zawarty w każdym materiale
pochodzenia organicznego.
Zawartość radioaktywnego węgla w ciele organicznym spada powoli od chwili jego
ś
mierci. Okres półtrwania 14C
wynosi około 5730 lat. Znaczy to, że węgiel radioaktywny rozpada się “bardzo
szybko". Nie można przeto opierać się
na badaniu jego rozpadu, gdy znalezisko ma więcej niż 40 tysięcy lat.
Pozostałość jego jest wówczas zbyt mała, by ta
ilość mogła zostać obliczona z wystarczającą dokładnością.
Nie znaleziono dotąd żadnej innej metody radiometrycznej dla precyzyjnego
datowania skamielin dinozaurów.
Najbardziej wiarygodne wyniki otrzymuje się, ustalając wiek mas lawowych z
bezpośredniego otoczenia skamieliny.
Stosuje się wówczas metodę radiometryczną opartą na rozpadzie potasu na argon:
dużo wolniejszy proces o okresie
półtrwania 1310 milionów lat. W ten sposób otrzymujemy dość dobre wyobrażenie o
rzeczywistym wieku większości
skamielin. Zakładamy przy tym, że zawartość radioaktywnego pierwiastka była
wówczas taka sama jak dziś.
Miocen - epoka młodszego trzeciorzędu w erze kenozoiku. Zaczął się przed 25
milionami lat i trwał 12
milionów lat.
400 do 800 kilometrów na południe od Buenos Aires na wybrzeżu atlantyckim.
Toxodont - roślinożerny ssak z miocenu. śył przed 13 milionami lat.
Okazy znalezione przez Ameghina znajdują się w Museo Nacional de la Plata w
Buenos Aires.
Zwierzę to zaliczone do prymatów (naczelnych) chodzi wyprostowane na och nogach.
W szczękach
znaleziono tylko 32 zęby, a małpy południowoamerykańskie mają ich 36 lub nawet
więcej.
Syn Louisa i Mary Leakey. Ta para angielskich antropologów spędziła większość
ż
ycia na ekspedycjach
badawczych w Afryce. Dokonali wielu bardzo ważnych i przełomowych odkryć,
wzbogacających wiedzę o
ewolucji człowieka.
Heinrich Schliemann (1822-1890) niemiecki archeolog-amator, samouk, który
przeznaczył ogromny
majątek na badania archeologiczne, chcąc udowodnić realność świata Homera [przyp.
tłum.].
Howard Carter (1873-1939) archeolog angielski, odkrywca grobu faraona
Tutenchamona w 1922 roku.
Nikt nie zaprzecza, że dzikie konie żyły w Ameryce już przed 90 tysiącami lat.
Ich udomowienie w Starym Świecie
nastąpiło prawdopodobnie przed około 10 tysiącami lat. Przypuszcza się, że było
ś
ciśle związane z początkami uprawy
roli. Oficjalnie natomiast mówi się, że dopiero 6 tysięcy lat przed Chrystusem
zaczęto na Ukrainie oswajać konie.
Zapomina się przy tym, lub może nie chce się pamiętać, o “koniu z Arduy", czyli
wygrawerowanej na rogu postaci tego
zwierzęcia. Jest to rysunek z paleolitu, starszej epoki kamiennej sprzed 15
tysięcy lat do 30 tysięcy lat. Sam ryt nie
byłby czymś nadzwyczajnym, bowiem motyw konia powtarza się również na rysunkach
naskalnych. Niezwykłe jednak
są na tym wyobrażeniu elementy uprzęży (lina i sprzączka) na głowie konia. Mogą
być wskazówką, że przedstawione
zwierzę było już udomowione. Badacze chętnie udają, że nie dostrzegają tych
detali. Jeżeli zaś zwrócą na nie uwagę, to
wyjaśniają je następującym “wywodem": “Ponieważ nie znano powroźnictwa przed 8
tysiącleciem przed Chrystusem,
więc koń nie mógł mieć żadnych lin czy uprzęży."
Australopitek (Australopithecus): rodzaj Hominidae, odkryty i opisany przez
Raymonda Darta. Nie
prowadzi do linii rozwojowej Homo sapiens.
Thor Heyerdahl, American Indians in the Pacific: The Theory Behind the Kon-Tiki
Expedition, Londyn
1953.
Mircea Eliade, Techniques du Yoga, Paryż 1961.
A. Orenikoff, Le Yoga. Science de 1'Homme, Paryż 1970.
Gordon Willey, An Introduction to American Archeology, t. 1, North and South
America, Englewood Cliffs,
Prentice Hali 1966.
Betty Meggers, The Transpacific Origin of Mesoamerican Cyvilization: A Pre-
liminary Review of the
Evidence and its Theoretical Implication, [w]: American Anthropologist, nr 77,
marzec 1975, s. 1-28.
C. Evans, Early Formatwe Period of Coastal Ecuador: The Valdivia and Ma-
chalilla Phases, [w]:
Smithsonian Contributions to Antropology, Waszyngton D.C. 1965.
David H. Kelley, Calendar Animals and Deities, Southwest Journal of Anthropology,
nr 16, 1960, s. 317-
337.
Rok kalendarzowy Majów miał 365,2420 dni. Obliczony najnowocześniejszą aparaturą
wynosi 365,2423
dni. Różnica między nimi wynosi więc tylko trzy dziesięciotysięczne!
R. Frkell, H. E. Malde i V Maclntriyre, Sprawozdanie dla Geological Society of
America, Dallas, listopad
1973.
L. S. B. Leakey, R. D. Simpson i T. Clements, Archeological Excavations at the
Calico Mountains,
California, A Preliminary Report, [w]: Science, nr 143, luty 1968, s. 10-20.
E. F. Greenman, The Upper Paleolithic and the New Worlds, [w]: Current
Anthropology, nr 4, luty 1963, s.
41-91.
Frank Waters, Book of the Hopi, Nowy Jork, 1963. 124
Kości otrzymały: Gif-sur-Yvette (Francja), University of California w Los
Angeles i laboratorium U.S.
Geological Survey w Menlo Park, Kalifornia.
Biostratygrafia - określanie wieku względnego skał osadowych na podstawie
zawartych w nich
skamieniałości przewodnich. Na zasadzie tego podziału można ustalić chronologię
skał i odpowiednio je
zaklasyfikować [przyp. tłum.].
Richard S. MacNeish, Early Mart in the Andes, [w]: Scientific American, Nr 224,
kwiecień 1971, s. 34 i
nast.
Juan de Santa Cruz Pachacuti Llamqui Salcamayhua, Relacionade las antiquedades
deste reyno del Piru
(ok. 1613 r), Madryt 1879.
Taki obraz oglądać można nie tylko na petroglifach dra Cabrery. Wzmianki o
analogicznej treści
spotykamy w indyjskich przekazach. W pewnym starym tekście sprzed 4 tysięcy lat
napisano, że Ziemia
wynurzyła się nagle z Praoceanu. To samo można wyczytać na starych babilońskich
tabliczkach,
pokazujących świat w jego początku. Po Praoceanie płynie jeden wielki ląd. W
naszym stuleciu nazwano ten
Praocean - Phanthalassa.
Mu - przez teozofów zwany Lemurią. J. Chuiward, The Lost Continent of Mu, BE
Books, Albuquerque.
Paracas Cavernas - nazwa pochodzi od butelkowatego kształtu komór grobowych,
hiszp. cavernas.
Paracas Necrópolis, nazwana tak w 1927 r. przez jej odkrywcę, J. C. Tello.
Robert Becker, Der Funke des Lebens, Berno 1991. 160
Dla porównania: Cesarskie cięcie pociągało za sobą w minionych stuleciach prawie
zawsze śmierć matki.
Stosowano je szczególnie w książęcych rodach, które potrzebowały następcy tronu.
Za każdą cenę, nawet
za cenę życia matki. Znane są jednak dwa przypadki z późnego średniowiecza, w
których matki przeżyły
zabieg. Chirurg Peter Bain (Włochy 1530 r.) przeprowadził przy świadkach
cesarskie cięcie - matka przeżyła,
ale dziecko przyszło na świat martwe. Opowiada się, że około 1500 r. w
Szwajcarii pewien rzeźnik, Jakob
Nufer, pomógł swojej żonie cesarskim cięciem wydać na świat zdrowe dziecko.
Matka podobno też przeżyła.
Doktor D. Wolfel, ZIBA - Zeitschrift, nr 39/1936 (Bazylea).
W. Grote, Gehirnpulsationen und Liquordruck, Springer Verlag, Wiedeń-Nowy Jork
1964.
W przeciwieństwie do tego nasza zachodnia kultura zna tylko cztery stany
ś
wiadomości: stan czuwania,
sen, marzenia senne i hipnozę.
Anagarika Govinda, Fruhbuddhistische Philosophie, Rascher Verlag, Zurych.
“Nie wolno nam - ostrzega Anagarika Govinda - oceniać innych religii skalą
własnej, a już najmniej wolno
nam czynić to z duchowym życiem ludzi odległych cywilizacji. To, co dziś
rozumiemy pod pojęciem religii,
jest równie odległe od źródła, jak różny jest człowiek współczesny od
prehistorycznego. Przywykliśmy
utożsamiać religię z moralnością, ideą Boga lub z wiarą w określone dogmaty.
Wszystko to nie ma nic
wspólnego z podstawą «prymitywnego» człowieka."
Mircea Eliade, L 'Chamanisme et les Techniąues Archaiques de L 'Extase, Edition
Payot, Paryż 1951
[wyd. polskie: Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, przeł. K. Kocjan,
naukowo opracował J. Tulisow,
PWN, Warszawa 1994].
Peruwiańska badaczka (archeolog) Victoria de la Jarra zajmuje się od dłuższego
czasu wyobrażeniami na
płaszczach. Przypuszcza ona, że rysunki są znakami jakiegoś starego pisma. Jej
teza brzmi: “Pismo to
mogło opierać się na całkiem odmiennym systemie albo odmiennych wzorach
myślowych niż inne pisma
Starego Świata. Znaki na płaszczach z Paracas mogą być częścią jakiejś prastarej
biblioteki, pozostałością
zapoznanej, prastarej wiedzy."
Nauka współczesna nie zna wyjaśnienia przyczyn tej anomalii braku jednego palca,
czyli
czteropalczastości. Wiadomo dziś jedynie, że jest to cecha dziedziczna.
Kandelabr znany jest również pod licznymi innymi nazwami, jak np.: Trójząb,
Ś
wiecznik, Trydent, Trzy
Krzyże, Latarnia Morska (staroperuwiańska), południowoamerykański Kaktus,
geoglif z Paracas czy
staroamerykańska Trójca Święta.
Mythen der Welt, Bucher Verlag, Frankfurt 1976.
Archetyp (grec. archetypon - pierwowzór, prototyp, pierwotna forma) - C. G. Jung
nazwał archetypami
prototypowe zjawiska składające się na zawartość zbiorowej świadomości i mające
odzwierciedlać
powszechne myśli ludzkie spotykane we wszystkich kulturach. Archetypowe formy są
nie tylko statycznymi
wzorami, ale dynamicznymi czynnikami objawiającymi się spontanicznie jak
instynkty'. Ale nie są
instynktami, bo te są impulsami fizjologicznymi. Archetypy zdradzają swą
obecność w psychice człowieka,
poprzez symboliczne obrazy. Postać bohatera jest od niepamiętnych czasów takim
archetypem.
Mircea Eliade, Szamanizm...
Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Biblii Polskiej 064 BFBS Warszawą 1981 VII
35 M, Copyright by The
British and Foreign Bibie Society. Printed in Poland [przyp. tłum.].
Zecharia Sitchin, Stufen zum Kosmos, Herbig, Monachium 1980.
Proszę porównać znaczenie legendy o świętym Graalu dla wypraw krzyżowych.
Konkwistadorzy też
poszukiwali rajskiego ogrodu na wyraźne polecenie hiszpańskiego dworu
królewskiego.
Należy zaznaczyć, że jest to określenie o zabarwieniu pejoratywnym, a nawet
obraźliwym zarówno dla
tubylczych mieszkańców obu Ameryk, jak i dla znawców kultury i kwestii
“indiańskiej"; rdzenni Amerykanie
bowiem zawsze mówią o sobie jako odrębnych narodach.
Jean Yellard, Diewc et Parias des Andes, Paryż 1954.
G. G. Simpson, The Meaning of Evolution, Nowy Jork 1976.
Konwergencja (łac. convergere - zbiegać się) - to zjawisko wtórnego podobieństwa
nie wynikającego ze
wspólnej genezy, ale z przystosowania do zbliżonych warunków środowiskowych.
Może doprowadzić do
tego, że spokrewnione ze sobą gatunki, żyjące na izolowanych od siebie
kontynentach, mogą przyjąć prawie
identyczną postać. Konwergencja jest więc równoległą ewolucją, odbywającą się na
różnych obszarach
geograficznych i w różnych okresach, oddzielonych nawet milionami lat.
ś
aden językoznawca nie zna dokładnej liczby języków naszej planety, nie mówiąc
już o tych, które
zaginęły wraz ze zniknięciem danej cywilizacji. W 1933 roku członkowie Akademii
Francuskiej wyliczyli 2796,
ale już w kilka lat później mówiono o 5600 żywych językach. Gdy doliczyć do tego
znane wymarłe języki,
uzyskamy ogromną liczbę 7000. Jeszcze w 1788 roku mieszkańcy Australii mówili
600 narzeczami, z których
250 przetrwało do dziś. Przypomnijmy, że w tym roku żyło w Australii jedynie 300
tysięcy ludzi!
5 New York Herald Tribune, 11 grudnia 1984 r.
Porównaj: Pismo Święte, gnoza.
Przypomnijmy choćby tylko celowe podpalenie biblioteki papirusów w Aleksandrii i
fanatycznie wściekły
atak muzułmanów na buddyjskie księgi, nie mniej zaciekłe niszczenie skarbów
kultury w Środkowej i
Południowej Ameryce przez przedstawicieli Kościoła katolickiego, zajęcie Tybetu
przez Chińczyków, czy
bezpowrotne zniszczenie dóbr kultury w czasie trwania tak zwany rewolucji
kulturalnej. Ten jedyny w swoim
rodzaju akt barbarzyństwa, nawet w naszym okrutnym stuleciu, wymazał tysiącletni
dorobek ludzkości.
Ephraim George Squier, Incidents of Travel and Exploration in the Land of the
Incas, Nowy Jork 1872.
Do najważniejszych osiągnięć Squiera należą prace badawcze w Chan Chan, stolicy
państwa Chimu,
największym w historii glinianym mieście. Na jego 38,5 km2 mieszkało ponoć ponad
250 tysięcy ludzi. Ten
pogodny, wysoko rozinięty kulturowo naród, którego państwo rozciągało się przez
900 kilometrów wzdłuż
nieurodzajnego, wyschniętego dziś wybrzeża Oceanu Spokojnego, został pokonany
przez Inków po okresie
długotrwałych walk. Zdobywcy przejęli pałace, ogrody, systemy nawadniające i
kanalizacyjne. Stary układ
ulic zintegrowali, tworząc najdłuższą i największą sieć uliczną antyku, czyli
sprawnie funkcjonujący system
transportowy o przypuszczalnej łącznej długości 16 tysięcy kilometrów.
Arthur Posnansky, El posado prehispanico del Grań Peru. Instituto Tiahuanaco de
Antropologia, Etnologia
y Prehistoria. Tiahuanaco, la cuna del Hombre americano, La Paz 1945-1948.
Peter Allen, [w]: “Diario el Comercio", Nr 78, Lima 1958.
Jego książka Kamienne świątynie doliny Tepoztlan doczekała się w latach 1976-
1978 aż pięciu wydań.
Dowodów istnienia zaginionego prakontynentu dostarczyli dwaj geofizycy, dr Amos
Nur, profesor ze
Stanford University w Kalifornii i Zwi Ben Avrham, pełnomocnik do prac
badawczych Instytutu Weizmanna w
Tel-Awiwie. Wykazali oni, że przed 250 milionami lat istniał na Pacyfiku
olbrzymi kontynent, który nazwali
“Pazifica".
Petro-Leon odkrył przed kilku laty jeden z wielkich rytych kamieni z serii
dinozaurów. Bez wahania
podarował go drowi Cabrerze dla uzupełnienia jego muzealnego zbioru. W chwili
obecnej Petro-Leon
pracuje nad książką na temat symboliki indiańskiej. Jest znawcą kultury Chavin i
od dłuższego czasu stara
się usilnie o zezwolenie na prace wykopaliskowe w odkrytej przez siebie strefie
archeologicznej.
1