background image

PEGGY MORELAND

Miłość i medycyna

Tytuł oryginału: The Baby Doctor

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cecile  dzielnie  ściskała  Malindę  za  rękę,  choć  tak 

naprawdę miała ochotę uciec ze szpitala.

- Oddychaj,  nie  przyj  teraz! - nakazała  surowo,  tłumiąc 

zdenerwowanie.

Malinda opadła do tyłu, wspierając się na łokciach.

- Sama  oddychaj! - sapnęła,  usiłując  wyrwać  dłoń  z 

uścisku Cecile. - Ja wolę przeć.

Zgrzytnęła zębami i znów pochyliła się do przodu. Cecile 

otarła  pot  z  czoła,  z  braku  wolnej  ręki  używając  do  tego
łokcia.  Miała  troje  dzieci,  ale  żaden  z  jej  porodów  nie 
przebiegał w takim tempie. Siedziała tu od dwóch godzin i nie 
była  pewna,  jak  długo  jeszcze  wytrzyma.  Malinda  była  jej 
najlepszą  przyjaciółką  i  nikt,  może  oprócz  Jacka,  nie  kochał 
jej bardziej niż Cecile.

Gdzie  właściwie  podziewa  się  Jack  Brannan?  To  on 

powinien tu być, a nie ja, pomyślała Cecile ze złością. Otarła 
przyjaciółce  pot  z  czoła,  pragnąc  choćby  w  ten sposób  ulżyć 
jej  w  cierpieniu.  Twarz  Malindy  ściągnęła  się  i 
poczerwieniała.

- Nie przyj! Oddychaj! - wykrzyknęła Cecile histerycznie.
- Nienawidzę cię - warknęła Melinda.
- Proszę  cię  bardzo - odcięła  się  Cecile  równie 

nieuprzejmym  tonem.  Dopóki  Melinda  mówiła,  nie  parła, 
tylko  oddychała.  O  to  właśnie  chodziło. - Możesz  mnie 
nienawidzić, nie mam nic przeciwko temu. Chociaż właściwie 
powinnaś nienawidzić Jacka. To przez niego się tu znalazłaś.

Korzystając  z  tego,  że  udało  jej  się  odwrócić  uwagę 

Malindy,  położyła  ręce  na  jej  brzuchu,  sprawdzając  siłę 
skurczów.  Gdzie  się  podziewa  lekarz?  myślała  w  popłochu. 
Na litość boską, przecież ta kobieta rodzi!

background image

Fala  skurczów  powoli  opadła.  Cecile  cofnęła  dłoń. 

Wyczerpana  Malinda  znów  osunęła  się  na  poduszkę  i 
wpatrzyła w sufit. Naraz zaśmiała się lekko.

- Co cię tak bawi? - prychnęła Cecile z irytacją.
- Ty - uśmiechnęła  się  Malinda,  odgarniając  z  czoła 

wilgotne  włosy. - Wyglądasz  okropnie.  Jesteś  cała 
roztrzęsiona.

Cecile wiedziała, że teraz przez kilka minut będzie spokój. 

Puściła dłoń przyjaciółki i usiadła na krześle obok łóżka.

- Tak  wygląda  ludzka  wdzięczność - wymamrotała, 

wyciągając przed siebie nogi.

- Ależ jestem ci wdzięczna.
- Mhm - mruknęła  Cecile,  nie  odrywając  wzroku  od 

zamkniętych  drzwi.  Gdzie  się  podział  cały  personel  tego 
szpitala?  Przecież  powinni  być  tutaj,  biegać  dokoła  łóżka  i 
dokonywać cudów!

- Nie krzyw się tak, Cecile, bo zrobią ci się zmarszczki.

Te  słowa,  zważywszy  na  sytuację,  były  zupełnie 

niedorzeczne,  a  poza  tym  brzmiały  tak,  jakby  wyszły  z  ust 
ciotki Hattie. Cecile wbrew sobie musiała się roześmiać.

- Boże, mówisz jak twoja ciotka Hattie.
- Mogło być gorzej.
- Możliwe - mruknęła Cecile, myśląc o Agacie Prim. Jej 

zdaniem ta staroświecka stara panna miała tylko jedną zaletę, 
a mianowicie, to ona wychowała Malindę.

Cecile i Malinda przyjaźniły się od czasu, gdy obie miały 

po  dwanaście  lat.  Malinda  i  jej  ciotka  przeprowadziły  się 
wówczas  w  sąsiedztwo  Cecile  i  dziewczynki,  choć  zupełnie 
różne  od  siebie,  szybko  stały  się  nierozłączne.  Cecile 
uśmiechnęła  się  lekko,  przypominając  sobie  ich  pierwsze 
spotkanie. Siedziała skryta między gałęziami wielkiego wiązu, 
który rósł między domem jej rodziców a domem Hattie Prim. 
Malinda wyszła przez tylne drzwi, ubrana w białą sukienkę z 

background image

koronkową  lamówką,  białe  skarpetki  i  białe  lakierki.  Cecile 
miała  na  sobie  zwykły  letni  strój - odziedziczone  po  bracie 
dżinsy  z  obciętymi  nogawkami,  wyciągniętą  koszulkę  i  bose 
stopy.  Kontrast  nie  mógł  być  większy.  Pomimo  tego  ich 
przyjaźń,  zawarta  owego  dnia,  przetrwała  dwadzieścia  lat,  a 
od sześciu prowadziły wspólnie sklep z ubrankami dla dzieci. 
Malinda  była  druhną  na  ślubie  Cecile  i  matką  chrzestną  jej 
trojga dzieci. Teraz nadeszła kolej Cecile, by się odwdzięczyć. 
Przed  półtora  roku  była  druhną  na  ślubie  Malindy,  a  dziś 
asystowała  przy  narodzinach  jej  pierwszego  dziecka,  którego 
miała również trzymać do chrztu. - Oj, oj - jęknęła Malinda i 
Cecile natychmiast poderwała się z krzesła.

- Znowu  skurcz?  Malinda  skinęła  głową,  mocno 

przygryzając  dolną  wargę.  Po jej  policzku  potoczyła  się  łza. 
Cecile  zerknęła  na  zegarek.  Dwie  minuty!  Boże  drogi,  gdzie 
ten lekarz?

- Oddychaj - powtarzała gorączkowo, odgarniając włosy z 

twarzy  przyjaciółki. - Otwórz  oczy  i  skup  na  czymś  wzrok. 
Nie walcz z bólem, współpracuj z nim.

Spod powieki Malindy wymknęła się jeszcze jedna łza, ale 

dziewczyna  dzielnie  otworzyła  oczy  i  skupiła  wzrok  na 
suficie. Jej oddech powoli się wyrównał.

Drzwi  za  plecami  Cecile  otworzyły  się  cicho.  Obejrzała 

się  przez  ramię i  zobaczyła  mężczyznę w  zielonym  fartuchu, 
który  podszedł  do  łóżka  od  drugiej  strony  i  otoczył  palcami 
przegub Malindy.

- Jak  tam  nasza  pacjentka? - zapytał  pogodnie.  Malinda 

otworzyła usta, ale wydobył się z nich tylko przeciągły jęk.

- Oddychaj,  Malindo,  oddychaj! - upomniała  ją  Cecile, 

obrzucając  lekarza  wrogim  spojrzeniem.  On  jednak  nie 
zwracał  na  nią  uwagi.  Patrzył  na  zegarek;  widziała  tylko 
czubek  jego  głowy  pokryty  gęstymi,  jasnobrązowymi 
włosami. Wyglądał na playboya. Krótko przystrzyżone włosy, 

background image

wypielęgnowane  dłonie.  Pod  paskiem  zegarka  widać  było 
skrawek  jaśniejszej  skóry.  Cecile  ciekawa  była,  gdzie  się  tak 
opalił.  Może  na  korcie  tenisowym  albo  na  polu  golfowym? 
Przecież  to  właśnie  tam  lekarze  spędzali  wolny  czas,  a  w 
każdym razie tak brzmiała wersja oficjalna, podawana żonom.

Patrzyła ze złością, jak lekarz bada puls Malindy i notuje 

coś  na  karcie  szpitalnej.  W  końcu  podniósł  głowę  i  napotkał 
jej  wzrok.  Zdaniem  Cecile,  poruszał  się  wolno  jak  żółw  i 
wziąwszy  pod  uwagę  sytuację,  wydawał  się  stanowczo  zbyt 
zrelaksowany.

Cecile przez całe życie starała się chronić Melindę, która 

była  od  niej  słabsza  i  delikatniejsza.  W  dzieciństwie
niejednokrotnie wdawała się w bójki w obronie przyjaciółki i 
teraz  również  poczuła,  że  jeśli  lekarz  nie  zrobi  czegoś,  by 
ulżyć cierpieniu Malindy, to za chwilę da mu w szczękę.

- Czy pani należy do rodziny? - zapytał lekarz, odkładając 

kartę na miejsce.

- Nie, ale...
- W takim razie będzie pani musiała wyjść z sali na czas 

badania.

- Ale  ja...  Malinda  zacisnęła  palce  na  dłoni  Cecile.  Jej 

twarz  ściągnęła się  z  bólu.  Cecile  bez  namysłu  pochyliła  się 
nad łóżkiem i szarpnęła poły zielonego lekarskiego fartucha.

- Niech  jej  pan  coś  natychmiast  da! - syknęła  przez 

zaciśnięte zęby. - Bo jak nie, to...

- To  co? - zapytał  lekarz  spokojnie, choć  w  jego oczach 

widać było narastającą złość.

- To...  to... - zacięła  się  Cecile,  szukając  w  myślach 

najodpowiedniejszej  groźby,  ale  Malinda  pociągnęła  ją  za 
rękę.

- Cecile, wszystko w porządku. Idź, napij się kawy. Mnie 

się nic nie stanie.

- Jesteś pewna? - zapytała Cecile niechętnie.

background image

- Oczywiście, że tak.

Cecile  podniosła  się  powoli  i  wytarła  wilgotne  dłonie  o 

spódnicę.

- Będę  na  korytarzu - zapewniła  przyjaciółkę.  Malinda 

przymknęła  oczy  i  powoli  skinęła  głową. - Gdybyś  mnie 
potrzebowała, zawołaj, a natychmiast tu wrócę!

Lekarz  uniósł brwi i  obdarzył ją wyniosłym  spojrzeniem, 

które  Cecile  dobrze  znała  i  którego  nienawidziła.  Z  posępną 
miną wyszła na korytarz i oparła się o ścianę. Kolana pod nią 
drżały,  serce  waliło  jak  oszalałe,  a  dłonie  tak  się  trzęsły,  że 
nawet  przy  najlepszych  chęciach  nie  utrzymałaby  w  nich 
kubka z kawą. Malinda miała rację: była w okropnym stanie. 
Nie mogła znieść widoku cierpienia przyjaciółki. Gdyby to od 
niej zależało, chętnie by za nią urodziła, tylko po to, żeby już 
mieć to z głowy.

Uspokoiła  się  wysiłkiem  woli,  ale  zapach  środków 

dezynfekcyjnych  nie  przestawał  przyprawiać  jej  o  mdłości. 
Nienawidziła  szpitali,  ich  charakterystycznej  woni,  bieganiny 
pielęgniarek i  lekarzy,  ich  tajemniczych  szeptów.  Gdyby  nie 
Malinda, jej noga za nic by tu nie postała.

- Cecile!

Drgnęła  na  dźwięk  znajomego  głosu.  Z  drugiego  końca 

korytarza biegł do niej Jack. Rzuciła się w jego ramiona.

- Bogu dzięki, że już jesteś! - zawołała z ulgą.
- Czy coś się stało? - zapytał niespokojnie.
- Nie, wszystko w porządku, tylko obawiałam się, że nie 

zdążysz na czas.

- Przyjechałem najszybciej, jak mogłem. Gdzie ona jest? 

Cecile pociągnęła go w głąb korytarza.

- W sali 215. Teraz bada ją lekarz. Kazał mi wyjść, bo nie 

należę do rodziny. - Stanęli przed drzwiami. Cecile szarpnęła 
Jacka za rękaw. - Ten arogancki sukinsyn nie wpuści mnie do 

background image

środka,  ale  powiedz  mu,  żeby  jej  dał  jakiś  środek 
przeciwbólowy.

Na czole Jacka pojawiła się zmarszczka.

- Przecież obydwoje z Malindą postanowiliśmy, że poród 

będzie naturalny!

Cecile odsunęła się od niego.

- Jak chcesz - warknęła, - W takim razie ty patrz, jak ona 

cierpi, bo ja nie jestem w stanie.

Jack delikatnie położył rękę na jej ramieniu.

- Nie martw się, Cecile. Zajmę się nią. Cecile przygryzła 

wargę,  powstrzymując  łzy.  Jack  szczerze kochał  Malindę. 
Udowodnił  to  niejednokrotnie  w  ciągu  ostatnich  dwóch  lat. 
Był  jej  mężem  i  to  on  powinien  być  w  tej  chwili  przy 
Malindzie, nie Cecile. Położyła dłoń na jego ręku.

- Wiem, Jack. Wiem. Idź tam. Ona cię potrzebuje. Za ich 

plecami otworzyły się drzwi i na korytarz wyszła pielęgniarka 
z tacą pełną lekarstw. Spojrzała na Cecile i szybko odwróciła 
wzrok. Cecile zauważyła w tym spojrzeniu błysk współczucia.

Przez  siedem  lat  Cecile  była  żoną  doktora  J.  Dentona 

Kingsleya,  a od trzech - wdową po nim. Już dawno powinna 
przywyknąć do tego rodzaju spojrzeń. Większość ludzi, którzy 
znali  jej  męża, współczuło  jej,  a  najbardziej  ci,  którzy  z  nim 
pracowali.  Ta  pielęgniarka  była  nieco  za  stara  jak  na  gust 
Dentona,  ale  Cecile  widziała  w  jej  twarzy,  że  dobrze  znała 
reputację jej świętej pamięci męża.

Uniosła wyżej głowę i odpowiedziała kobiecie wyniosłym 

spojrzeniem.  Pielęgniarka zarumieniła się  i  szybko weszła  za 
Jackiem  do  sali.  Zza  drzwi  dobiegł  przeciągły  jęk.  Cecile 
przyłożyła  dłonie  do  uszu  i  oparła  się  o  ścianę.  Och,  po  co 
Ewa  dawała  Adamowi  to  jabłko?  pomyślała.  I  z  powodu 
takiego  głupiego  błędu  popełnionego  w  rajskim  ogrodzie 
wszystkie kobiety mają być skazane na cierpienie aż do końca 
świata?  Mężczyźni  tylko  zwodzą  i  uwodzą,  dostarczają 

background image

nasienia,  a  w  dziewięć  miesięcy  później  siedzą  spokojnie, 
paląc  papierosy,  podczas  gdy  kobiety  biorą  na  siebie  całe 
cierpienie. Gdzie tu sprawiedliwość?

Drzwi  za  jej  plecami  znów  się  otworzyły.  Cecile 

wyprostowała się i czekała. W progu pojawił się lekarz.

- Jak ona się czuje? - zapytała Cecile z niepokojem.
- Pełne rozwarcie. Zabieramy ją na salę porodową. Cecile 

sięgnęła do klamki, ale lekarz przytrzymał jej dłoń.

- Nie  może  pani  teraz  wejść.  Pielęgniarka  przygotowuje 

Malindę,  a  Jack  przebiera  się  w  fartuch,  żeby  pójść  razem  z 
nią.

- Cóż... - mruknęła  Cecile  z  rozczarowaniem.  Twarz 

lekarza złagodniała.

- Może  przejdzie  pani  do  poczekalni?  To  już  nie potrwa 

długo.

- Dobrze - westchnęła.
- Wie pani, gdzie to jest?
- Nie, ale poradzę sobie. - Zaprowadzę panią.

Cecile nerwowo zerknęła na drzwi.

- Ale  czy  nie  powinien  pan  raczej...  Lekarz  łagodnie 

pociągnął ją za ramię.

- Daję pani słowo, że wszystko jest pod kontrolą. A poza 

tym - zaśmiał  się - Jack  to  stary  profesjonalista.  Gdyby 
dziecko zdecydowało się wyjść na świat, zanim tam wrócę, to 
na pewno sam by sobie poradził.

Jack  miałby  odebrać poród! Cecile  stanęła w miejscu jak 

wryta  i  patrzyła  na  lekarza  z  otwartymi  ustami.  Ten  zaś 
roześmiał się i poklepał ją po dłoni.

- Tylko  żartowałem.  Obiecuję,  że  będę  tam  na  czas,  z 

siatką do łapania motyli.

Z  siatką  do  łapania  motyli!  Wzburzona  Cecile 

wyszarpnęła  dłoń.  To  nie  było miejsce  ani  czas  na  żarty!  Na 
Boga, jej pierwszy chrześniak wybierał się właśnie na świat!

background image

Szła  obok  lekarza  sztywno,  jakby  połknęła  kij,  patrząc 

prosto  przed  siebie.  Ten  mężczyzna  wiernie  odzwierciedlał 
wszystkie  jej  wyobrażenia  o  lekarzach - był  niegrzeczny, 
arogancki i nieco zbyt poufale zachowywał się wobec kobiet. 
Zatrzymała się przy drzwiach poczekalni i rzekła z kwaśnym 
uśmiechem:

- Dziękuję  za  asystę,  doktorze.  I  niech  pan  lepiej 

sprawdzi, czy ta siatka nie jest dziurawa.

- Czy dostaniemy zniżkę?

Rand  zaśmiał  się,  zdjął  rękawicę  chirurgiczną  i  poklepał 

Jacka po plecach.

- Jak  zwykłe  czatujesz  na  jakąś  okazję,  co,  Brannan? 

Niestety,  bracie,  przykro  mi,  ale  tym  razem  zapłacisz 
podwójną cenę.

Spojrzał  ponad  ramieniem  Jacka  na  dwa  zawiniątka 

spoczywające  w  ramionach  Malindy.  Bliźniaki.  Chociaż 
przyjmował  porody  już  od  dziewięciu  lat,  wciąż  się 
zdumiewał, gdy dwoje dzieci przychodziło na świat tam, gdzie 
powinno  być  tylko jedno.  USG prawdopodobnie  wykazałoby 
ciążę  mnogą,  ale  nie  było  potrzeby  przeprowadzać  tego 
badania.  Zresztą  Malinda  i  tak  by  się  na  to  nie  zgodziła. 
Bardzo  jej  zależało,  żeby  wszystko  odbywało  się  naturalnie, 
on  zaś  nie  miał  nic  przeciwko  temu,  dopóki  nie  widział 
żadnego zagrożenia dla matki ani dla dziecka.

Wyciągnął  rękę  i  dotknął  malutkiej  piąstki.  Dziecko 

zacisnęło  paluszki  wokół  jego  palca.  Rand  odchrząknął  z 
trudem.  Choć  prawie  codziennie  odbierał  porody,  ten  cud 
nigdy  nie przestał go zadziwiać. Dla takich chwil warto było 
przebrnąć przez długie lata studiów.

Potrząsnął  głową  i  cofnął  dłoń.  Nie  miał  tu  już  nic  do 

roboty.

background image

- Och,  Jack,  a  gdzie  jest  Cecile? - zawołała  naraz 

Malinda, podnosząc na męża pełne troski spojrzenie. - Pewnie 
wariuje ze zdenerwowania!

Rand zauważył wahanie Jacka. Świeżo upieczeni ojcowie 

rzadko mieli ochotę odchodzić od żon. Chociaż Jack miał już 
czworo dzieci z pierwszego małżeństwa, Rand wiedział, że ten 
moment jest dla niego szczególny.

- Ja  jej  zaniosę  wiadomość - zaofiarował  się. - Ty  tu 

zostań i zaprzyjaźnij się z nowymi Brannanami.

- Dziękuję  ci,  Rand - uśmiechnęła  się  Malinda. - Ale 

lepiej  bądź  przygotowany  do  akcji  reanimacyjnej.  Jestem 
pewna, że Cecile zemdleje, gdy się dowie, że mamy bliźnięta.

Rand  uśmiechał  się  z  rozbawieniem,  idąc  do  poczekalni. 

Przyjaciółka  Malindy,  sądząc  po  jej  wcześniejszym 
zachowaniu,  wolałaby  raczej  doznać  wstrząsu  mózgu  od 
upadku na podłogę niż pozwolić, by Rand ją podtrzymał. Od 
drzwi  poczekalni  dzieliło  go  jeszcze  dobre  pięć  metrów,  gdy 
usłyszał jej podniesiony głos.

- Nie mam pojęcia! Czekam w tej głupiej poczekalni już 

ponad  godzinę  i  dotychczas  nikt  mnie  o  niczym  nie 
poinformował!

Odpowiedzią  było  milczenie.  Rand  ostrożnie  zajrzał  do 

środka.  Cecile  siedziała  na  krześle,  zwrócona  do  niego 
plecami,  i  rozmawiała  przez  telefon,  nerwowo  postukując 
stopą o podłogę. Poza nią w pomieszczeniu nie było nikogo.

- Moim  zdaniem  ten  lekarz  to  zupełny  idiota  i  nie  mam 

pojęcia, dlaczego Malinda wybrała go do prowadzenia ciąży.

Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Rand oparł się o futrynę i 

nasłuchiwał.  Wcześniej  był  zaabsorbowany  Malindą  i  nie 
zwrócił większej uwagi na towarzyszącą jej kobietę. Dopiero 
teraz miał okazję przyjrzeć jej się bliżej. Musiał przyznać, że 
ten  kłębek  nerwów  i  irytacji  opakowany  był  bardzo 
atrakcyjnie.  Spod  sięgającej  kolan  spódnicy  wyłaniały  się 

background image

opalone  nogi.  Wyżej  Rand  zobaczył  jedwabną  bluzkę  z 
trójkątnym  dekoltem,  a  jeszcze  wyżej  szczupłe  palce, 
nerwowo  przegarniające  włosy.  Przyjaciółka  Malindy 
wyglądała bardzo ponętnie, choć Rand gotów był się założyć 
o najbliższy wolny weekend, że w tej chwili zupełnie się o to 
nie starała.

- Nic  mnie  nie  Obchodzi  to,  że  on  był  przy  porodach 

poprzednich  dzieci  Jacka! - zawołała. - To  arogancki, 
nieodpowiedzialny tępak, a do tego... - Obróciła się na krześle 
i  słowa  zamarły  jej  na  ustach.  Gwałtownie  pobladła  i 
wypuściła słuchawkę z ręki.

- Co się stało? - szepnęła ledwo słyszalnie, podrywając się 

z miejsca.

Rand  przypomniał  sobie  ostrzeżenie  Malindy  i  podszedł 

bliżej.  Podniósł  słuchawkę,  a  potem  ujął  Cecile  za  ramię  i 
posadził na krześle. Nie odrywała oczu od jego twarzy.

- Cecile!  Cecile!  Co  się  dzieje? - wołał  kobiecy  głos  w 

słuchawce. Rand przyłożył ją do ucha.

- Mówi  doktor  Coursey.  W  czym  mogę  pani  pomóc? -

Rozpoznał  głos sekretarki Jacka i uśmiechnął się. - A, cześć, 
Liz. Dawno cię nie widziałem.

Słuchając odpowiedzi, zwrócił wzrok na Cecile.

- Nie,  wszystko  w  porządku - odezwał  się  po  chwili. -

Mama i dzieci teraz odpoczywają.

Cecile szeroko otworzyła oczy i pobladła jeszcze bardziej. 

Rand spokojnie położył dłoń na jej karku i wcisnął jej głowę 
między kolana.

- Tak - rzekł do słuchawki. - Dobrze słyszałaś. Bliźnięta.
- Bliźnięta? - powtórzyła  Cecile  stłumionym  głosem. -

Naprawdę?

Gdy lekarz nie odpowiedział, spróbowała podnieść głowę, 

ale on tylko przycisnął ją mocniej.

background image

- Dziewczynki - wyjaśnił  do  słuchawki. - Myślę,  że 

chłopcy  będą  szczęśliwi.  Chcieli  mieć  siostrę,  więc  urodziły 
się  dwie - zaśmiał  się. - Dobrze,  Liz,  przekażę  im 
pozdrowienia.  Poczekaj  chwilę - dodał,  zanim  sekretarka 
zdążyła odłożyć słuchawkę. - Kup swojemu szefowi cygara z 
różowymi wstążeczkami, nie z niebieskimi. Zdaje się, że Jack 
spodziewał się kolejnego chłopca.

Roześmiał się i odłożył słuchawkę nad plecami Cecile, nie 

zwalniając  uchwytu.  Była  drobna,  ale  miała  w  sobie  tyle 
energii, że  wolał  nie  ryzykować.  Pochylił  się,  aż  jego  twarz 
znalazła  się  tuż  przy  jej  twarzy.  Patrzyły  na  niego  oczy 
błękitne jak u noworodka. Pod nimi znajdował się mały nos i 
pełne  usta,  w  tej  chwili  gniewnie  zaciśnięte.  Ta  kobieta  nie 
wyglądała na delikatną piękność z Południa, która mdleje, gdy 
ktoś upuści obok niej chusteczkę. Sądząc po sile, jakiej musiał 
użyć,  by  ją  utrzymać  w  miejscu,  mogłaby  startować  w 
zapasach w stylu wolnym.

- Czy już czuje się pani lepiej?
- Poczułabym się lepiej, gdyby, mnie pan puścił - rzuciła 

Cecile przez zaciśnięte zęby.

Rand  odpowiedział  jej  promiennym  uśmiechem.  Szósty 

zmysł ostrzegł go, by jeszcze jej nie uwalniać.

- Malinda  prosiła,  żebym  pani  przekazał  wiadomość  o 

bliźniętach.

- Słyszałam - odrzekła z frustracją. - Czy już pozwoli mi 

się pan podnieść?

- Ostrzegła  mnie,  że  może  pani  zasłabnąć.  Czy  ma  pani 

skłonności do omdleń?

- Nie,  ale  jeśli  nie  będę  mogła  oddychać  jeszcze  chwilę 

dłużej, to całkiem możliwe, że zemdleję.

Rand  zauważył  łokieć  wysuwający  się  w  jego  stronę  i 

uznał,  że  bezpieczniej  będzie  ją puścić.  Cecile  poderwała  się 
do góry jak sprężynka i wzięła głęboki oddech.

background image

- Zwariował pan, czy co? - burknęła. Rand zerknął na nią 

spode łba.

- A to niby dlaczego?
- Bo zachowuje  się  pan  jak  wariat. - Podeszła do ściany 

na  przeciwnym  końcu  pomieszczenia  i  skrzyżowała  ręce  na 
piersiach. Po minucie milczenia zapytała szorstko:

- Wszystko w porządku z Malindą?

Rand powtórzył jej gest.

- Tak, czuje się dobrze.
- A dzieci?
- Małe,  ale  zdrowe.  Wzięła  następny  głęboki  oddech  i 

wbiła wzrok w podłogę.

Rand  patrzył  na czubek  jej  głowy,  zastanawiając  się, czy 

już  ją  kiedyś  spotkał.  Była  przyjaciółką  Malindy,  a  on 
przyjacielem  Jacka,  dziwił  się  zatem,  że  dotychczas  się  nie 
zetknęli,  tym  bardziej  że  Malinda  próbowała  go  swatać  ze 
wszystkimi  wolnymi  kobietami  w  promieniu  stu  kilometrów 
od Edmond.

Chyba że ona nie jest wolna, pomyślał i ze zmarszczonym 

czołem  poszukał  wzrokiem  jej  dłoni.  Cecile  jednak  trzymała 
lewą rękę za plecami.

- Nienawidzi pani wszystkich mężczyzn czy tylko mnie? -

zapytał.

Cecile skrzywiła usta.

- Wcale nie nienawidzę mężczyzn.
- Aha, zaraz uwierzę.

Cecile  opuściła  ręce,  odrobinę  zawstydzona  swoim 

zachowaniem.

- Nie  lubię  lekarzy - wyjaśniła,  rozglądając  się  po 

wnętrzu.  Białe  ściany,  cicha  muzyka,  przyćmione  światło. 
Wszystko,  czego  potrzeba,  by  się  rozluźnić  i  uspokoić. - I 
szpitali też - dodała.

- Od jak dawna ma pani ten uraz?

background image

- Jest pan położnikiem czy psychiatrą? - zapytała Cecile, 

unosząc brwi.

- Mam przygotowanie w obu tych specjalnościach.
- Powinnam się domyślić - westchnęła.
- Dlaczego?
- Lekarze zawsze wiedzą wszystko najlepiej.
- Czy  ma  pani  wystarczająco  wiele  doświadczeń  z 

lekarzami, by tak twierdzić?

- Całe życie. Rand pytająco uniósł brwi.
- Mój  mąż  był  chirurgiem - odrzekła  i  machnęła  ręką, 

jakby  ten  gest  wyjaśniał  wszystko.  Randowi  nie  wyjaśniał 
niczego,  ale  uznał,  że  w  tej  chwili  lepiej  będzie  na  razie 
zostawić ten temat.

- Był - powtórzył z namysłem. - Jest pani rozwiedziona?
- Jestem  wdową - rzekła  Cecile,  wbijając  dłonie  w 

kieszenie blezera. Po chwili uśmiechnęła się promiennie. - A 
więc  kiedy  będę  mogła  zobaczyć  Malindę  i  moje  córki 
chrzestne?

Rand  patrzył  na  nią  jeszcze  przez  chwilę,  zastanawiając 

się, kim był jej mąż i pod wpływem jakich doświadczeń z nim 
związanych Cecile nabrała urazu do całej służby zdrowia, a w 
szczególności  do  lekarzy.  Rand  miał  duszę  naprawiacza. 
Większą  część  życia  spędził  na  rozwiązywaniu  cudzych 
problemów. Choć zdawał sobie z tego sprawę i choć ta kobieta 
nie prosiła go o pomoc, korciło go, by coś z tym zrobić.

Jednak  jej  promienny  uśmiech  i  szybka  zmiana  tematu 

wystarczająco jasno dały mu do zrozumienia, że Cecile w tej 
chwili  nie  ma  ochoty  odpowiadać  na  żadne  osobiste  pytania. 
Rand zerknął na zegarek.

- Za  niecałe  piętnaście  minut  Malinda  powinna  się 

znaleźć  w  swojej  sali.  Ale  dzieci  chyba  już  są  na  oddziale 
noworodków. Czy chciałaby pani je zobaczyć?

Oczy Cecile rozjaśniły się.

background image

- Naprawdę mogę?
- Oczy  wiście - rzekł  Rand,  prowadząc  ją  korytarzem. -

Jeśli  pielęgniarki  będą  stawiać  opór,  to  pomacham  im  przed 
nosem dyplomem.

Blask w oczach Cecile przygasł i pojawił się w nich chłód.

- Dziękuję,  ale  nie  chcę  żadnych  szczególnych 

przywilejów.  Popatrzę  na  dzieci przez  okno, tak jak  wszyscy 
odwiedzający.

Odwróciła  się  na  pięcie  i  odeszła.  Rand  patrzył  za  nią  z 

szeroko otwartymi ustami. Ta kobieta miała bardziej zmienne 
nastroje  niż  położnice!  Westchnął  i  poszedł  za  nią, 
zdecydowany dowiedzieć się jak najszybciej, dlaczego Cecile 
tak bardzo nie cierpi lekarzy... albo przynajmniej tego, jaki ma 
numer telefonu.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI
Nie  udało  mu  się  jednak  uzyskać odpowiedzi  na żadne  z 

tych  pytań,  po  części  dlatego,  że  następna  jego  pacjentka 
zaczęła  rodzić  i  wezwano  go  do  sali  porodowej.  Poza  tym 
Cecile wyraźnie nie chciała z nim rozmawiać.  Rand nie miał 
pojęcia, czym sobie zasłużył na takie traktowanie.

Gdy  wreszcie  udało  mu  się  na  chwilę  oderwać  od  pracy, 

poszedł  do  sali  noworodków,  wiedziony  nadzieją,  że  Cecile 
jeszcze  tam  jest.  Niestety,  nie  znalazł  jej.  Sfrustrowany  i 
zmęczony  po  ciężkim  dniu,  oparł  się  o  szybę  i  patrzył  na 
dzieci. Odwiedziny w tej sali zawsze napełniały go spokojem i 
przekonaniem  o  słuszności  wyboru  drogi  życiowej.  Widok 
dziecka, które przez chwilę młóciło rączką powietrze, a potem 
wpakowało  sobie  pięść  do  ust,  wywołał  na  jego  twarzy 
uśmiech. Tak niewiele było potrzeba, by uspokoić noworodka. 
Sucha  pielucha,  ciepła  pierś  do  ssania,  bezpieczeństwo 
ramion...  Patrzył  na  dzieci,  zastanawiając  się,  które  z  nich 
mają rodziców chętnych, by zaspokoić te potrzeby.

Na  pewno  przynajmniej  dwoje,  pomyślał,  szukając  na 

przypiętych do łóżeczek kartkach nazwiska Brannan. Malinda 
i  Jack  postarają  się  ó  to,  by  ich  dzieciom  niczego  nie 
brakowało.  Jednak  bliźniaczek  nie  było  w  sali.  Rand  znał 
Malindę,  toteż  nabrał  pewności,  że  zażyczyła  sobie,  by 
umieszczono je razem z nią.

Na myśl o żonie przyjaciela poczuł ukłucie zazdrości. Jack

miał szczęście. Rand także pragnąłby mieć taką żonę. Malinda 
była piękna, delikatna, ciepła i bardzo kobieca. Zupełnie inna 
niż jej przyjaciółka Cecile.

Poszedł do sali 215 i zastukał do drzwi.

- Jak  się  czuje  moja  ulubiona  pacjentka?  Malinda 

spojrzała  na  niego  z  promiennym  uśmiechem  i  gestem 
zaprosiła go do środka.

background image

- Wspaniale!  Absolutnie  wspaniale.  Tak  jak  Rand 

przypuszczał, przy jej łóżku stały dwa wózeczki.

Pochylił  się  nad  bliższym  i  połaskotał  maleństwo  pod 

brodą.

- A dziewczynki?
- To  aniołki - westchnęła  Malinda  z  dumą. - Sam 

powiedz, czy to nie są najpiękniejsze dzieci na świecie?

- Bez  żadnych  wątpliwości - zaśmiał  się  Rand.  Malinda 

opadła na poduszki i poprawiła koc na kolanach.

- Ale  powiedz  mi,  co  ty  tu  właściwie  robisz?  Przecież

obchód już dawno skończony?

Rand bardzo lubił Malindę, ale nie odważył się przyznać, 

że  zajrzał  tu,  by  wypytać  ją  o  Cecile.  Mogłaby  dojść  do 
błędnego wniosku, że kieruje nim coś więcej niż tylko zwykła 
ciekawość,  a  on  nie  potrzebował  tego  rodzaju  komplikacji. 
Wyjął  z  uchwytu  jej  kartę  szpitalną  i  przyjrzał  się  jej  z 
udawanym zainteresowaniem.

- Pomyślałem, że zajrzę i zobaczę, jak się czujesz, zanim 

pójdę do domu.

- Czuję się dobrze. Bardzo ci jestem wdzięczna za troskę, 

ale na pewno masz ważniejsze sprawy do załatwienia.

- Nie pilnego.
- Nie wierzę ci. Rand uniósł brwi.
- Nigdy się nie poddajesz?
- Nigdy. - Uśmiechnęła się słodko. - W każdym razie nie 

poddam się, dopóki nie znajdziesz kogoś, z kim mógłbyś być 
szczęśliwy.

Rand odwrócił kartę na drugą stronę.

- Ale ja jestem szczęśliwy. Niczego mi nie brakuje.
- Wiesz,  o  czym  mówię.  Owszem,  wiedział.  Ostatnio 

coraz mniej bawiły go powroty do pustego domu.

- Może  zechciałabyś  rzucić Jacka i  uszczęśliwić mnie? -

zażartował.

background image

- Pochlebiałoby mi to, gdybym była w stanie uwierzyć, że 

mówisz poważnie... ale nie mogłabym cię uszczęśliwić.

Rand zaśmiał się i odłożył kartę na miejsce.

- Zawsze  to  samo.  Przez  całe  życie  to  słyszę.  Jack  cię 

odwiedzi?

- Mam  nadzieję,  że  niedługo  tu  będzie.  Miał  dzisiaj 

zagrać z chłopcami mecz, ale obiecał, że przyjdzie, gdy tylko 
położy  ich  spać.  Dziewczynkom  też  chciałby  powiedzieć 
dobranoc - uśmiechnęła się.

Jack  miał  czterech  synów  z  pierwszego  małżeństwa,  a 

teraz urodziły mu się dwie córki. Razem sześcioro dzieci. Na 
samą  myśl  o  takiej  rodzinie  Rand  czuł  zawrót  głowy.  Nie 
potrafił  sobie  wyobrazić  ośmiu  osób  żyjących  pod  jednym 
dachem - chociaż  właściwie  było  inaczej:  potrafił  sobie  to 
wyobrazić.  Kiedyś  obydwaj  z  Jackiem  mieszkali  w  rodzinie 
zastępczej Baxterów, która Składała się z dziewięciorga dzieci 
i dwojga dorosłych. Spali po troje w jednym pokoju. Jackowi 
zupełnie  to  nie  przeszkadzało.  Przeciwnie,  był  w  swoim 
żywiole. Rand jednak cierpiał z tego powodu.

To w końcu sprawa Jacka, pomyślał.

- Na pewno będzie szczęśliwy, gdy już wrócicie do domu

- rzekł.

- Tak - stwierdziła  Malinda  krótko,  przyglądając  mu  się 

przymrużonymi oczami. - Coś ci chodzi po głowie.

Rand drgnął niespokojnie.

- Nie, dlaczego?
- Nie wiem. - Malinda wzruszyła ramionami. - Wydajesz 

się spięty.

Rand  podszedł  do  łóżka  i  sprawdził,  czy  w  dzbanku 

stojącym na szafce jest woda. Trzeba było przejść do rzeczy. 
Brakowało mu już pretekstów, by pozostawać tu dłużej.

- Powiedziałem twojej  przyjaciółce,  że  masz bliźniaczki, 

Była u ciebie?

background image

- Nie - uśmiechnęła  się  Malinda,  wygładzając 

prześcieradło. - Ale  to  mnie  wcale  nie  dziwi.  Jak  na  nią, 
została tu bardzo długo.

Droga wolna, pomyślał Rand, i oparł się o łóżko.

- Dlaczego?
- Cecile nienawidzi szpitali, a szczególnie tego szpitala.
- Miała złe doświadczenia?
- Można tak powiedzieć.
- Skoro  się  przyjaźnicie,  to  dziwię  się,  że  nie  spotkałem 

jej wcześniej.

Malinda z namysłem wydęła usta.

- Nic  w  tym  dziwnego.  Zastanawialiśmy  się  z  Jackiem, 

czy was ze sobą poznać, ale ze względu na stosunek Cecile do 
lekarzy...

Malinda  zawiesiła  głos.  Rand  uznał,  że  to  odpowiedni 

moment, by ją nieco przycisnąć.

- A jaki jest jej stosunek do lekarzy?
- Nie znosi ich.
- Bogu dzięki - rzekł Rand z ulgą.
- Jak to?
- Powiedziała  mi  to,  ale  obawiałem  się,  że  ma  na  myśli 

tylko mnie.

Malinda roześmiała się.

- Czy była dla ciebie niegrzeczna?
- Niezupełnie.  Raczej... - Rand  zastanawiał  się  przez 

chwilę  nad  odpowiednim  słowem,  ale  potem  przypomniał 
sobie rozmowę Cecile z sekretarką Jacka. - Zresztą, owszem, 
„niegrzeczna" to odpowiednie słowo.

- Przykro  mi,  Rand - rzekła  Malinda. - To  naprawdę 

bardzo miła osoba, tylko że ma uraz do lekarzy.

- Wspomniała,  że  jej  mąż  był  chirurgiem.  Malinda 

przymrużyła oczy.

background image

- Owszem.  Doktor  J.  Denton  Kingsley.  Rand  znał  to 

nazwisko, a także towarzyszącą mu reputację.

- Och...  Chyba rozumiem,  dlaczego... - zaciął się. Drzwi 

sali otworzyły się z rozmachem i pojawił się w nich wielki pęk 
różowych  baloników  z  białymi  i  różowymi  wstążeczkami,  a 
niżej  para  zgrabnych,  opalonych  nóg  w  brudnych  białych 
skarpetkach i zniszczonych adidasach.

- Pomóż  mi,  Jack,  bo  wszystkie  popękają! - zawołał 

kobiecy głos.

Ponad  balonikami  ukazała  się  teraz  głowa  Jacka,  który 

próbował przepchnąć cały pęk przez drzwi. Baloniki ocierały 
się o siebie, piszcząc przeraźliwie. Rand zerwał się z miejsca i 
otworzył  drzwi  na  całą  szerokość.  Malinda  przyglądała  się 
całej scenie ze śmiechem.

- Och! To ja! - zawołała Cecile z oburzeniem.
- Przepraszam - odrzekł skruszony Jack. - Myślałem, że to 

jeszcze jeden balon.

- Bardzo zabawne - prychnęła.

Wreszcie  balony  uniosły  się  do  góry,  odsłaniając 

zarumienioną Cecile i uśmiechniętego od ucha do ucha Jacka. 
Obydwoje  przyszli  tu  prosto  z  meczu  baseballowego  Małej 
Ligi.  Pełnili  funkcję  trenerów  drużyny,  do  której  należeli 
synowie Jacka. Ubrani byli w czarne szorty i czarne koszulki z 
emblematem białej skarpetki na piersiach.

- Gratuluję, mamusiu! - zawołała Cecile. Puściła sznurek i 

baloniki  wzbiły  się  pod  sufit,  sama  zaś  podbiegła  do 
wózeczków. - Oooch,  jakie  śliczne! - westchnęła.  Zsunęła 
czapkę baseballową na tył głowy i oparła dłonie na kolanach. -
Czy mogę wziąć którąś na ręce?

- Oczywiście - odrzekła Malinda. Cecile starannie wytarła 

ręce o spodnie, podniosła jedną z dziewczynek i przytuliła ją 
do policzka.

background image

- Cześć,  skarbie.  Jestem  twoją  ciotką  Cecile.  Chcesz 

zobaczyć człowieka na Księżycu?

Rand  nie  byłby  bardziej  zaskoczony,  gdyby  powiedziała, 

że  to  ona  sama  jest  człowiekiem  z  Księżyca.  Patrzył  na  nią 
oniemiały,  oszołomiony  kontrastem  między  baseballowym 
strojem i brudnymi tenisówkami a głosem miękkim jak płynny 
miód. Trzymała dziecko pewnie, bez lęku, z jakim większość 
ludzi dotyka noworodków.

Jack  rzucił  na  podłogę  brązową  papierową  torbę, 

pochwycił  koniec  sznurka  i  przywiązał  baloniki  do  poręczy 
łóżka.

- Lepiej  zaniknij  drzwi,  bo  pielęgniarki  pomyślą,  że 

urządzamy  tu  przyjęcie,  i  wyrzucą  nas  stąd - powiedział  do 
Randa.

- Masz  rację - rzekł  Rand  w  zamyśleniu  i  odszedł  od 

drzwi. Na dźwięk jego głosu Cecile obróciła się na pięcie i w 
jej wzroku  natychmiast  zabłysł  gniew.  Po  chwili  przesunęła
spojrzenie na Malindę.

- Kogo mam na rękach?
- Madison.
- A  jak  się  nazywa  ta  młoda  dama? - zapytała  Cecile, 

zaglądając do drugiego wózeczka.

- Lila.
- Madison  i  Lila.  Podoba  mi  się - stwierdziła  Cecile. 

Odłożyła  dziecko  na  miejsce  i  natychmiast  wzięła  na  ręce 
drugie. - Cześć, mała - rzekła, przyglądając się jej uważnie. -
Zobaczysz,  będziemy  się  świetnie  bawić.  Ciotka  Cecile 
nauczy  cię  grać  w  baseball,  w  tenisa,  jeździć  na  nartach 
wodnych i...

Rand  nie  usłyszał  dalszego  ciągu  tych  obietnic,  bo 

Malinda zapytała głośno:

- A gdzie są dzieci?
- Rodzice Cecile zabrali je na pizzę.

background image

- Kto wygrał mecz?
- My!  Dzięki  Jackowi  juniorowi.  Duma  Malindy  nie 

mogłaby być większa, nawet gdyby mały

Jack był jej własnym synem.

- Dzielny chłopak! Grał przez cały mecz?
- Nie, potem zmienił go Joey.
- To  dobrze.  Trzeba  uważać  na  rękę  Jacka.  Madison 

zaczęła płakać. Jack podszedł do niej i wziął ją na

ręce.

- Hej, kochanie. Czujesz się zaniedbana? Mała uspokoiła 

się i zamrugała powiekami.

- Jest  podobna  do  ciebie - stwierdził  Jack,  patrząc  na 

żonę, która nie kryła zadowolenia.

- Możliwe, ale ma twój nos. Rand omal nie zakrztusił się 

śmiechem.  Nos  Jacka?  Boże drogi,  wszystko,  tylko  nie  to! 
Pocieszył  się  jednak  myślą,  że  może  Madison  jakoś  sobie 
poradzi w życiu z tym nosem, jeśli w przeciwieństwie do ojca 
będzie unikać bójek i nie da go sobie złamać.

Choć  szpitalna  sala  pełna  ludzi  była  znacznie 

przyjemniejszym miejscem niż pusty dom, Rand czuł, że jest 
tu intruzem.

- Chyba muszę już lecieć. Malindo, jeśli będziesz czegoś 

potrzebowała,  to  powiedz  pielęgniarce,  żeby  do  mnie 
zadzwoniła.

- Zaraz,  zaraz,  nie  tak  szybko - zawołał  Jack.  Włożył 

Madison w ramiona Malindy i sięgnął do torby. Wyjął z niej 
butelkę  szampana  i  plastikowe  kieliszki. - Najpierw  musimy 
wznieść toast.

Rand  zmarszczył  brwi  i  rzucił  szybkie  spojrzenie  na 

zamknięte drzwi, oczekując, że lada moment do sali wtargnie 
któraś z pielęgniarek i da im po łapach za łamanie szpitalnych 
przepisów.

background image

- Spokojnie, Rand - zaśmiał się Jack. - To bezalkoholowy. 

Rand odetchnął z ulgą i poczuł się winny. Przy Jacku zawsze

miał wrażenie, że robi z siebie idiotę. Zauważył to już w 

rodzinie  zastępczej,  w  której  przebywali  razem,  dopóki  nie 
poszedł do college'u.

Jack  otworzył  butelkę  i  napełnił  kieliszki,  a  potem 

przywołał  gestem  Cecile  i  Randa  do  łóżka  Malindy.  Cecile 
podeszła,  trzymając  Lilę  na  rękach  i  starając  się  wyminąć 
Randa jak największym łukiem. Jack wzniósł kieliszek.

- Za  nowe  życie  i  nowych  przyjaciół.  Dziękuję  wam 

obydwojgu  za  rolę,  jaką  odegraliście  przy  narodzinach  tych 
dzieci.

Cztery  kieliszki  stuknęły  o  siebie  nad  łóżkiem.  Jack  upił 

łyk szampana i wskazał na Randa.

- Nie  wiem,  czy  już  o  tym  wiesz,  Cecile,  ale  Rand 

odbierał również porody moich chłopców. To świetny lekarz i 
bardzo dobry przyjaciel.

Rand  z  zażenowaniem  odwrócił  wzrok,  czując  na  sobie 

spojrzenie Cecile. Jack uśmiechnął się do żony.

- Ponieważ  są  tu  obydwoje,  to  myślę,  że  możemy  im 

powiedzieć, prawda, kochanie?

- Oczywiście - przytaknęła  Malinda.  Teraz  Jack  zwrócił 

się do Randa.

- Gdy rodzili się chłopcy, nie zastanawiałem się wiele nad 

rolą,  jaką  musieliby  spełnić  rodzice  chrzestni  czy 
opiekunowie,  gdyby  coś  się  stało  mojej  żonie  albo  mnie. 
Potem  Laurel  zmarła  i...  no  cóż,  zacząłem  myśleć  o 
przyszłości  swojej  i  dzieci.  A  potem  spotkałem  Malindę. -
Spojrzał na żonę z miłością i przeniósł wzrok na Cecile. - Jak 
wiesz, obydwoje chcielibyśmy, żebyś została matką chrzestną 
naszych dziewczynek.

A ty, Rand - dodał i otoczył przyjaciela ramieniem - jesteś 

dla  mnie  kimś  w  rodzaju  brata  i  najlepszym  przyjacielem, 

background image

jakiego  miałem  w  życiu.  Dużo  rozmawialiśmy  o  tym  z 
Malindą i mamy nadzieję, że zechcesz być ojcem chrzestnym 
dziewczynek  i  w razie  gdyby  coś się  stało  Malindzie  i  mnie, 
przejąć część odpowiedzialności za nie.

Rand przełknął ślinę, wzruszony i dumny.

- Chciałbym... Jack jednak nie pozwolił mu skończyć.
- Zanim  odpowiesz,  chciałbym,  żebyś  usłyszał  wszystko 

do

końca.  Postanowiliśmy  wyznaczyć  was  również 

opiekunami chłopców.

Rand wiedział, jak ważni byli dla Jacka synowie, i zdawał 

sobie sprawę z ogromu zaufania, jakim obdarzył go przyjaciel. 
Wiedział  również,  jaką  odpowiedzialność  bierze  na  siebie. 
Nigdy jednak nie próbował unikać odpowiedzialności, choćby 
największej.

- To dla mnie zaszczyt - rzekł po prostu. Wszystkie oczy 

zwróciły  się  z  wyczekiwaniem  na  Cecile, ona  zaś  poczuła 
ucisk w żołądku. Nie na to się zgadzała, gdy Malinda prosiła 
ją, by została matką chrzestną! I bynajmniej nie przerażała jej 
perspektywa  opieki  nad  czterema  chłopcami.  Wychowywała 
już  trójkę  własnych  dzieci  i  nie  miałaby  nic  przeciwko 
dwojgu,  a  właściwie  sześciorgu  więcej.  Poza  tym  kochała 
dzieci  Jacka  jak  własne.  Ale  ten  ojciec  chrzestny?  Przecież 
musiałaby  z  nim  rozmawiać,  zawierać  kompromisy  i  dzielić 
się  odpowiedzialnością.  Rzuciła  szybkie  spojrzenie  na  twarz 
Randa.  Usta  miał  odrobinę  skrzywione.  Nikt  wcześniej  nie 
wspominał o ojcu chrzestnym!

- Cecile? - odezwała  się  Malinda,  zaniepokojona 

milczeniem przyjaciółki.

- Cóż... - odrzekła Cecile niepewnie i jeszcze raz zerknęła 

na  Randa.  Napotkała  inteligentne  spojrzenie,  przed  którym 
tym  razem  nie  mogła  uciec.  W  oczach  Randa  odbijało  się 
jakieś uczucie, którego nie potrafiła sprecyzować. Zdziwienie? 
Owszem,  był  zdziwiony  jej  wahaniem,  ale  nie  o to  chodziło. 

background image

Litość?  Nie.  Litość  innych  nigdy  jej  nie  cieszyła. 
Zrozumienie?  Owszem,  być  może,  ale  jeszcze  coś  innego 
przykuwało jej uwagę.

Wzrok Randa wyraźnie mówił, że Cecile wywarła na nim 

wrażenie. Żachnęła się w duchu. Nawet jeśli tak rzeczywiście
było, to wrażenie było jednostronne. Uwodziciele z dyplomem 
lekarskim  zdecydowanie  nie  byli  w  jej  typie/Patrzyła  na 
Randa  ze  zmarszczonym  czołem  i  nagle  zrozumiała. 
Współczucie!  To  było  to.  Och,  Boże,  pomyślała,  i  kolana 
ugięły  się  pod  nią.  To  właśnie  współczucie  rozświetlało  te 
brązowe  oczy,  współczucie,  które  otula  człowieka  niczym 
miękka  poduszka  i  pozwała  mu  czuć  się  bezpiecznym  i 
kochanym. Rand patrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej 
duszy,  jakby  znał  jej  najskrytsze  myśli  i  ofiarowywał  jej 
miłość  i  zrozumienie.  Poczuła  ochotę,  by  do  niego  podejść  i 
zanurzyć się w tej bezpiecznej otoczce. Otrząsnęła się szybko 
z tego wrażenia. Już od lat przekonywała samą siebie, że nie 
potrzebuje  od  żadnego  mężczyzny  współczucia  ani  miłości. 
Nie miała zamiaru znów wpadać w tę samą pułapkę.

- Chyba  nie  zmieniłaś  zdania? - zapytała  Malinda  z 

niepokojem.

- Ależ nie! - wykrzyknęła Cecile tak głośno, że dziecko w 

jej ramionach zaniosło się płaczem. - Nie - powtórzyła ciszej, 
kołysząc małą, - Chcę być ich matką chrzestną.

Znów  zerknęła  na  Randa.  Czy  naprawdę  ma  dzielić  się 

odpowiedzialnością  z  człowiekiem, którego  zupełnie  nie zna, 
a który w dodatku jest lekarzem? Poczuła na plecach dreszcz i 
przymknęła oczy. Uspokój się, powtarzała w myślach. Szansa 
na to, że Jack i Malinda równocześnie zginą i zostawią dzieci 
pod ich opieką, wynosi pewnie jeden do miliona. Ale z drugiej 
strony  los  nigdy  jej  nie  sprzyjał.  Nie  udało  jej  się  utrzymać 
mężczyzny  w  domu  i  w  wieku  dwudziestu  dziewięciu  lat 
została wdową. Nie mogła jednak zawieść Malindy, ani teraz, 

background image

ani  w  przyszłości,  nawet  gdyby  miało  to  oznaczać  dzielenie 
się  odpowiedzialnością  za  dzieci  z  doktorem  Randem 
Courseyem. Otworzyła oczy i spojrzała na przyjaciółkę.

- Czułabym się zaszczycona, gdybym miała zostać matką 

chrzestną  wszystkich  waszych  dzieci.  Ale - dodała  surowo -
musicie mi coś obiecać.

- Co?
- Że nigdy nie będziecie podróżować razem.
- Na litość boską, dlaczego? - zdumiała się Malinda,
- Nie  chcę  ryzykować,  że  obydwoje  zginiecie  w 

katastrofie  lotniczej  albo  w  wypadku  samochodowym  i 
zostawicie  dzieci pod wspólną opieką moją i tego doktorka -
wskazała  na  Randa  ruchem  głowy. - Bo  nic  by  z  tego  nie 
wyszło. W żadnym wypadku - powtórzyła z przekonaniem.

Rand  stał  przy  stanowisku  pielęgniarek  i  ostentacyjnie 

przeglądał kartę choroby, ale ukradkiem przez cały czas zerkał 
na drzwi sali Malindy, czekając, aż pojawi się w nich Cecile. 
Choć miał opinię człowieka, którego nie sposób wyprowadzić 
z równowagi, w tej chwili resztką sił panował nad sobą, by nie 
wybuchnąć  gniewem.  W  myślach  wciąż  na  nowo 
rozbrzmiewały  mu  słowa  Cecile:  „Nic  z  tego  nie  będzie". 
Słuchał  informacji,  którymi  karmiła  go  pielęgniarka,  jednym 
uchem, ale zapamiętywał wszystko. Lata spędzone na oddziale 
chirurgicznym,  zawsze  pełnym  napięć,  pozwoliły  mu 
opanować tę umiejętność do perfekcji.

Zastanawiał  się,  dlaczego  Cecile  była  tak  pewna,  że  nic

nie wyjdzie z ich ewentualnej współpracy. On sam nie był co 
do  tego  przekonany.  Przed  podjęciem  każdej  decyzji  zawsze 
starannie rozważał wszelkie jej aspekty, ale dzięki temu, gdy 
już  wyrobił  sobie  zdanie  na  jakiś  temat,  wszyscy  znajomi  je 
szanowali.

- A pani Conradt z sali 202, ta po nacięciu krocza, skarży 

się, że szwy doprowadzają ją do szału.

background image

Rand zaczął coś mówić, ale drzwi otworzyły się wreszcie i 

pojawiła się w nich Cecile. Szybko złożył papiery.

- Musi  robić  nasiadówki  co  cztery  godziny - odrzekł  ze 

spojrzeniem  utkwionym  w  oddalającej  się  Cecile. - To 
powinno  zmniejszyć  swędzenie.  Jeśli  to  nie  pomoże,  proszę 
do mnie zadzwonić.

Oddał pielęgniarce kartę i dogonił Cecile.

- Idziesz  do  domu? - zapytał,  bladym  uśmiechem 

pokrywając irytację.

- Tak - mruknęła  i  nie  patrząc  na  niego,  wcisnęła  guzik 

windy.

- Czy  mogę  cię  zaprosić  na  kawę?  Drzwi  windy 

otworzyły  się  z  cichym  szumem.  Cecile  obróciła  głowę  i 
spojrzała na Randa pochmurnie.

- Nie - rzekła stanowczo.

Rand  wślizgnął  się  do  windy  tuż  za  nią  i  spojrzał  na 

zegarek.

- Rzeczywiście,  trochę  już  za  późno  na  kawę.  Może 

napijemy się czegoś zimnego?

- Nie udawaj, że nie rozumiesz, doktorku - rzekła Cecile 

ze  wzrokiem  wlepionym  w  tablicę  ze  światełkami. - Nie 
jestem zainteresowana.

Winda zatrzymała się na parterze. Cecile wyszła do holu, 

nie oglądając się. Rand w dwóch susach znalazł się obok niej i 
pochwycił ją za ramię.

- Chciałbym  z  tobą  porozmawiać - rzekł,  zdumiony 

własnym tupetem.

- Przykro mi, ale ja nie mam ochoty rozmawiać z tobą -

powiedziała i szybko poszła do wyjścia.

Recepcjonistka przy biurku obserwowała rozgrywającą się

scenę  z  wyraźnym  zainteresowaniem.  Rand  wiedział,  że 
następnego ranka cały szpital będzie huczał od plotek.

background image

- Dobrze! - zawołał  za  Cecile. - W  takim  razie  tylko  ja 

będę mówił.

Rzuciła  mu  wymowne  spojrzenie  przez  ramię  i  gniewnie 

pchnęła  obrotowe  drzwi,  ale  gdy  znalazła  się  na  zewnątrz, 
Rand  już  tam  na  nią  czekał.  Obejrzała  się  ze  zdziwieniem  i 
dopiero 

teraz 

zauważyła 

rozsuwane 

drzwi 

dla 

niepełnosprawnych. Przymrużyła oczy i wymamrotała coś pod 
nosem.

- Oszukujesz - warknęła. - Widocznie  to  jest  warunek, 

żeby zostać lekarzem. Uczą was tego na studiach?

Rand  wbił  pięści  w  kieszenie  spodni,  ale  nie  dał  się 

zniechęcić.

- Kiedy wreszcie przestaniesz winić wszystkich mężczyzn 

za grzechy jednego?

Cecile obróciła się na pięcie i jej oczy rozbłysły złością.

- Nie  obwiniam  mężczyzn  o  nic,  a  już  na  pewno  nie  o 

grzechy mojego świętej pamięci męża.

- W  takim  razie  co  właściwie  masz  przeciwko  mnie? 

Cecile  wzięła  głęboki  oddech  i  opuściła  dłoń,  w  której 
trzymała kluczyki do samochodu.

- Osobiście nic. A tak w ogóle, wszystko. - Gniew w jej 

spojrzeniu  przeraził  Randa. - Mój  mąż  był  wyjątkowym 
padalcem.  Uwiódł  więcej  kobiet,  niż  większość  mężczyzn 
spotyka  przez  całe  życie.  A  to  była  scena  tego  spektaklu -
wskazała  na  szpital. - Pielęgniarki,  salowe,  nawet  żony  i 
krewne  pacjentów.  Za  każdym  razem,  kiedy  tam  wchodzę, 
wszyscy się na mnie gapią. Na widok każdej pielęgniarki czy 
salowej  zaczynam  się  zastanawiać,  czy  była  jedną  ze 
szczęśliwych wybranek Dentona.

Ich  oczy  spotkały  się  w  półmroku  parkingu 

rozświetlonego  jarzeniowymi  lampami.  Cecile  wiedziała,  że 
ma  przed  sobą Randa  Courseya,  ale  zaślepiona  gniewem, 
zamiast  jego  twarzy  widziała  twarz  Dentona  Kingsleya. 

background image

Podobnie  jak  Denton,  Rand  wykorzystywał  tytuł  lekarza  do 
zdobywania  władzy  nad  kobietami.  Udowodnił  to,  gdy 
oświadczył,  że  pomacha  plakietką  lekarza  przed  nosem 
pielęgniarek,  jeśli  będą  zabraniały  im  wstępu  do  sali 
noworodków.  A  poza  tym  dotykał  jej,  niby  przypadkiem. 
Muśnięcie  dłoni  na  łokciu,  ramię  otaczające  jej  barki.  Cecile 
widziała, jak jej mąż w ten sam sposób dotykał innych kobiet. 
Gdy  mu  to  wyrzucała,  odpowiadał,  że  ma  zbyt  bujną 
wyobraźnię,  że  to  zupełnie  niewinne  gesty.  A  ona,  głupia, 
wierzyła  mu,  aż  w  końcu  się  przekonała,  że  jej  podejrzenia 
były słuszne.

Patrząc  na  Randa,  myślała,  że  nie  ma  w  nim  nic,  co 

mogłoby  jej  się  spodobać.  Krótko  ostrzyżone  włosy - była 
pewna,  że  ułożone  za  pomocą  pianki - ego  wielkie  jak  cały 
Teksas  i  nieodparty  wdzięk.  Miała  powyżej  uszu  tego  typu 
mężczyzn.  Fakt,  że  mimo  wszystko  ten  człowiek  pociągał  ją 
fizycznie, napełniał ją niesmakiem.

- Mniejsza o to - wymamrotała i wsiadła do dżipa.

Rand  stał  na  parkingu  i  patrzył  za  nią,  gdy  wyjeżdżała  z 

piskiem  opon.  Nie  ruszył  się  z  miejsca  nawet  wtedy,  gdy 
światła dżipa zniknęły za zakrętem. Miał wrażenie, że Cecile 
bierze  na  siebie  wszystkie  grzechy,  jakie  popełnił  jej  mąż,  i 
obwinia  się  o  nie  jak  o  własne.  Szkoda.  Była  intrygującą 
kobietą,  pełną  życia  i  energii.  Zadanie  wydawało  się  trudne, 
ale  Rand  był  przekonany,  że  przy  odrobinie  cierpliwości  i 
szczęścia uda mu się wyzwolić Cecile od upiorów przeszłości 
i nauczyć ją znów kochać. Pod warunkiem, oczywiście, że ona 
mu na to pozwoli.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI
Cecile  wyciągnęła  z  bagażnika  samochodu  ciężkie 

płócienne  torby  ze  sprzętem  baseballowym,  przeklinając  w 
duchu własnego pecha. Jakby mało było tego, że miała dzielić 
z Randem Courseyem obowiązki rodziców chrzestnych, to na 
dodatek teraz jeszcze musiała razem z nim prowadzić drużynę. 
W głębi duszy rozumiała Jacka. Naprawdę był teraz potrzebny 
w  domu.  Dlaczego  jednak  musiał  wyznaczyć  właśnie  Randa 
na  swego  zastępcę?  A  w  dodatku  nawet  nie  zapytał  jej  o 
zdanie.

Spojrzała  przez  ramię  na  pusty  parking  i  ze  złością 

szarpnęła torbę. Randa jeszcze nie było. No tak! Na lekarzach 
nigdy  nie można polegać. Ile razy Denton  kazał jej na  siebie 
czekać?  Wyglądało  na  to,  że  sama  będzie  musiała  zająć  się 
treningiem chłopców.

W końcu udało jej się uwolnić zakleszczoną torbę, która O 

m a l nie przygwoździła jej swym ciężarem. Piłki baseballowe 
rozsypały  się  po  całym  parkingu.  Cecile  westchnęła  ciężko, 
padła  na  kolana  i  zaczęła  je  zbierać.  Za  plecami  usłyszała 
trzaśnięcie  drzwiczek.  Była  pewna,  że  to  Joey,  rezerwowy 
zawodnik, który zawsze się spóźniał.

- Dołącz  do  pozostałych  chłopców.  Robią  rozgrzewkę. 

Zawołam  was,  kiedy  przygotuję  boisko - zawołała  z  głową 
pod samochodem.

- Potrzebujesz pomocy?

Na  dźwięk  tego  głosu  zastygła,  leżąc  płasko  na  brzuchu. 

Powoli  obróciła  głowę  i  spojrzała,  żeby  się  upewnić. 
Zobaczyła  wielkie  adidasy,  a  nad  nimi  białe  skarpetki,  tak 
czyste,  jakby  pochodziły  prosto  ze  sklepowej  półki.  Otarła 
twarz brudnymi rękami i westchnęła z rezygnacją.

Rand  przykucnął  obok  niej  i  zajrzał  pod  samochód. 

Atrakcyjniejszy  jednak  był  widok  rozpłaszczonej  na  ziemi 
Cecile, czy też tych fragmentów jej sylwetki, które wystawały 

background image

spod  samochodu,  a  konkretnie  długich,  opalonych  nóg  i 
zgrabnych pośladków w sportowych szortach. Ze względu na 
nadmiar  zajęć  i  brak  doświadczenia  Rand  początkowo 
niechętnie  odniósł  się  do  propozycji  Jacka,  by  zastąpić  go  w 
roli trenera drużyny. Teraz jednak uznał, że nie był to taki zły 
pomysł.

- Pomóc  ci  stamtąd  wyjść? - zapytał,  powściągając 

uśmiech.

Cecile wydęła usta.

- Nie trzeba. Wyprężyła całe ciało i udało jej się dotknąć 

piłki czubkami

palców.  Po  chwili  trzymała  ją  w  ręku.  Rand  patrzył  jak 

zahipnotyzowany na pasek białego ciała, który przy tym ruchu 
wyłonił się spod nogawki szortów.

Cecile  wygramoliła  się  spod  samochodu  i  napotkała  jego 

pełne  podziwu  spojrzenie.  Wzruszyła  ramionami  i  wytarła 
brudne ręce o kolana.

- Spóźniłeś się. Trening zaczął się o wpół do szóstej.
- Przepraszam.  Obchód  trochę  się  przeciągnął - odparł 

Rand, chowając piłkę do torby. - Co mam robić?

- Mamy nauczyć tych chłopców, jak się gra w baseball, a 

przy  okazji  może  także  wygrać  kilka  meczów - wyjaśniła 
Cecile  sucho. - Jack  zwykle  ćwiczył  z  nimi  obronę  i 
rozgrywanie  piłki  pośrodku  pola,  a  ja  atak  i  uderzenia.  Joey, 
rezerwowy, ma kłopoty z podkręconymi piłkami, więc gdy się 
pojawi,  możesz  z  nim  poćwiczyć - wyjaśniła  i  rzuciła  mu 
rękawicę. Rand pochwycił ją i zmarszczył czoło.

- Masz jakiś problem? - zapytała Cecile.
- Hm... - mruknął, obracając rękawicę w dłoniach.
- O co chodzi? - zniecierpliwiła się.
- Nie umiem rzucać podkręcanych piłek. Cecile wzniosła 

oczy ku niebu.

- W takim razie ćwicz z nim krótkie piłki.

background image

- Cecile? Zatrzymała się i spojrzała na Randa przez ramię.
- Co znowu?
- W krótkich piłkach też nie jestem dobry.
- Czy ty w ogóle potrafisz rzucać piłką? - zirytowała się, 

ale  na  widok  wyrazu  jego  twarzy  tylko  machnęła  ręką. -
Mniejsza o to. Wiesz chyba, do czego służy kij?

- Owszem, wiem - rzekł Rand, powściągając uśmiech.
- Potrafisz wyrzucić piłkę w głąb pola?
- Jasne. Rzuciła mu kij. Pochwycił go w ostatniej chwili, 

unikając uderzenia w głowę.

- To  zrób  to! - prychnęła  i  odeszła,  mrucząc  pod  nosem 

coś  o  idiotach  i  bawidamkach.  Rand  patrzył  za  nią  z 
uśmiechem.  Przyszło  mu  do  głowy,  że  winien  jest  Jackowi 
butelkę dobrego wina. Lato zapowiadało się coraz ciekawiej.

Cecile  przymrużyła  oczy  w  ostrym  słońcu  i  otarła  czoło 

przedramieniem.  Było  chyba  ze  trzydzieści  pięć  stopni  w 
cieniu. Zgrzana, spocona i zirytowana,  oddałaby w tej chwili 
swego pierworodnego  syna  za  coś  zimnego  do  picia.  Do 
zakończenia treningu pozostało jednak jeszcze pół godziny.

- Dobrze, chłopcy, chodźcie wszyscy tutaj. - Ustawiła ich 

w  luźnym  półokręgu,  twarzami  w  stronę  linii  przy  trzeciej 
bazie. - W  ostatnim  meczu  nie  za  dobrze  wychodziło  wam 
prześlizgiwanie  się  z  piłką  przez  tę  część  boiska,  więc  może 
popracujemy nad tym przez chwilę.

Podniosła wzrok na Randa.

- Doktor  Coursey  rzuci  piłkę,  a  ja  pobiegnę  z  nią  do 

własnej bazy. Pokażemy wam, jak się to robi, a potem każdy z 
was sam spróbuje. Gotów? - zapytała, patrząc na Randa.

Rand  poprawił  rękawicę  i  uśmiechnął  się  z  wielką 

pewnością siebie.

- Oczywiście,  trenerze.  Przykucnął,  trzymając  w  ręku 

piłkę.  Cecile  odbiegła  o  jakieś trzy  czwarte  odległości  do 

background image

trzeciej  bazy  i  stanęła  pochylona,  z  rękami  opartymi  na 
kolanach.

- Pamiętajcie, chłopcy - ostrzegła - przechwytywanie piłki 

może  być  niebezpieczne,  jeśli  nie  robi  się  tego  prawidłowo. 
Biegnijcie  w  stronę  rzucającego  jak  najszybciej,  nie 
spuszczając oczu z jego rękawicy. Tuż przed nim padacie  na 
lewe  biodro,  lewa  noga  podkurczona,  palce  prawej  dotykają 
linii. Jasne?

- Jasne - odrzekli chłopcy chórem. Cecile wystartowała ze 

swojej pozycji i pomknęła w stronę

Randa,  nie  spuszczając  wzroku  z  jego  rękawicy.  O  pół 

metra  przed  nim rzuciła  się  na  ziemię,  próbując przechwycić 
piłkę.  Nie  miała  pojęcia,  co  stało  się  w  następnej  chwili. 
Oślepił  ją  tuman  kurzu,  stopa  uderzyła  w  coś  twardego  i 
poczuła  przeszywający  ból  w  kostce.  Wykrzyknęła  i 
jednocześnie silne uderzenie w pierś odebrało jej dech. Upadła 
płasko  na  plecy  i  z  otwartymi  szeroko  oczami  próbowała 
złapać oddech.

- Wyeliminowałem  cię  z  gry! - oznajmił  dumnie 

rozpromieniony  Rand,  wyciągając  do  niej  rękę.  Gdy  Cecile 
nie zareagowała, uśmiech na jego twarzy powoli zniknął. - Nic 
ci się nie stało? - zaniepokoił się i ukląkł obok niej.

Cecile  nie  powiedziała  ani  słowa.  Z  szeroko  otwartymi 

ustami próbowała złapać powietrze.

- Przynieś  mi  trochę  wody  i  ręcznik - nakazał  Rand 

najbliżej  stojącemu  chłopcu,  sam  zaś  uniósł  nieco  Cecile  i 
położył  jej  głowę  na  swoim  kolanie.  Gdy  chłopak  wrócił, 
Rand  zmoczył  ręcznik  i  otarł  jej  twarz.  Jedenastu 
dziewięciolatków  otaczało  ich  kręgiem.  Rand  próbował 
uspokoić  Cecile.  Wiedział,  że  uda  jej  się  złapać  powietrze 
dopiero wtedy, gdy przestanie walczyć o oddech.

background image

- Czy  pan  ją  zabił? - zapytał  cienki  głosik  zza  jego 

pleców. Rand obejrzał się i zobaczył oskarżycielsko utkwione 
w sobie spojrzenie Denta Kingsleya, najstarszego syna Cecile.

- Nie,  nie  zabiłem  jej - odrzekł,  choć  czuł  się  jak 

morderca.

- Nic jej nie będzie? - upewniał się chłopiec.
- Nic. Cecile uniosła się i oparła na łokciach.
- N...  nic  mi  nie  jest - wykrztusiła,  przyciskając  dłoń  do 

piersi. Spróbowała wstać, ale gdy oparła prawą stopę na ziemi, 
zatoczyła się prosto na Randa.

- Kostka - wymamrotała, krzywiąc się z bólu. - Chyba jest 

złamana.

Rand bez namysłu wziął ją na ręce i zaniósł na najbliższą 

ławkę.  Chłopcy  rządkiem  poszli  za  nim.  Położył  Cecile  na 
ławce i objął jej prawą stopę obiema dłońmi. Cecile syknęła z 
bólu. Twarz miała bladą, a usta mocno zaciśnięte.

- Nie  jest  złamana,  tylko  skręcona - rzekł  Rand  z  ulgą  i 

gestem  przywołał  Denta. - Przynieś  mi  trochę  lodu  z 
chłodziarki. Zrobimy jej zimny okład.

Naraz  padł  na  nich  długi  cień.  Rand  podniósł  głowę  i 

zobaczył Jacka Brannana.

- Co się tu dzieje? Omawiacie taktykę?
- Nie, mamy kontuzję - odrzekł Rand z przygnębieniem. 

Jack jednym spojrzeniem oszacował sytuację.

- Chodźcie,  chłopcy,  musimy  pozbierać  sprzęt - rzekł, 

zagarniając całą gromadkę i ruszając w stronę parkingu. Rand 
z westchnieniem przyłożył lód do opuchniętej kostki Cecile.

- Przepraszam cię. Zdaje się, że trochę przesadziłem.
- Nic  się  nie  stało - odpowiedziała  stłumionym  głosem. 

Rand delikatnie rozmasował jej łydkę.

- Owszem,  stało  się.  Za  wszelką  cenę  chciałem  ci 

udowodnić, że nie jestem bezużyteczny, i trochę przesadziłem. 

background image

To moja wina i bardzo mi przykro - rzekł z przygnębieniem, 
patrząc na nią tymi swoimi brązowymi oczami.

Cecile  patrzyła  na  niego  jak  oniemiała.  Żadne  z 

dotychczasowych 

doświadczeń 

mężczyznami 

nie 

przygotowało jej na coś takiego. Wychowała się w otoczeniu 
trzech braci i jedyne przeprosiny, jakie zdarzało jej się od nich 
słyszeć, były wymuszone przez rodziców i więcej w nich było 
groźby niż szczerej skruchy. Natomiast jej były mąż z zasady 
nie przepraszał nigdy i za nic, bez względu na to, co uczynił.

Poruszyła się niespokojnie na ławce.

- Naprawdę,  Rand,  nic  takiego  się  nie  stało.  Wykonałeś 

dobry  rzut. - Zaśmiała  się. - Prawdę  mówiąc,  lepszy,  niż  się 
spodziewałam.  Nie  przypuszczałam,  że  zechcesz  mnie 
naprawdę zatrzymać.

- Już  wszystko  w  porządku?  Cecile  podniosła  głowę  i 

zobaczyła Jacka. Ten widok sprawił jej ulgę.

- Tak - zapewniła go.
- Pomóc ci dojechać do domu?
- Ja ją zawiozę - wtrącił się Rand. - Byłbym ci wdzięczny, 

gdybyś mógł zabrać stąd mój samochód.

- Nie ma problemu - stwierdził Jack i znów zwrócił się do 

Cecile. - Czy Gordy i CeeCee są u twojej matki?

- Tak.
- Zawiozę  tam  Denta  i  powiem  jej,  co  się  stało.  Znając 

twoją  matkę,  jestem  pewien,  że  zechce  zatrzymać  dzieci  do 
jutra.

Cecile  westchnęła.  Jack  miał  rację.  Jej  matka  wiecznie 

szukała  pretekstu,  by  zabrać  dzieci  do  siebie.  Tym  razem 
nadarzała się jej wyjątkowa okazja.

- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dzięki, Jack.
- Nie ma za co. Uważaj na tę nogę. Jack odszedł i Cecile 

znów została sama z Randem.

background image

Nie  przychodziło  jej  do  głowy  nic,  co  mogłaby 

powiedzieć.  Rand  w  dalszym  ciągu  trzymał  dłonie  na  jej 
łydce.  Stopą  dotykała  jego  brzucha.  Intymność  sytuacji  była 
bardzo niezręczna.

- No dobrze! - zawołała w końcu z udawaną wesołością. -

Chyba trzeba wracać do domu.

Rand ostrożnie zdjął z kolan jej stopę, wstał i wziął Cecile 

na ręce. Próbowała się opierać.

- Rand, to nie jest konieczne. Mogę iść sama - zawołała. 

Zatrzymał się i spojrzał na nią groźnie.

- A  ja  mogę  cię  zanieść,  więc  lepiej  mocno  się  mnie 

trzymaj.

- Czy  masz  elektryczną  poduszkę?  Cecile  stłumiła 

westchnienie.  Ciekawe, co ten facet jeszcze wymyśli? Jak na 
jeden dzień, miała już zupełnie dosyć bycia niańczoną. Droga 
do  domu  była  dla  niej  ciężką  próbą  cierpliwości.  Rand 
prowadził  samochód  w  żółwim  tempie,  żeby  za  bardzo  nie 
trzęsło. A jakby jeszcze tego było mało, uparł się wnieść ją do 
domu,  położył  do  łóżka,  umieścił  poduszki  pod  plecami  i 
przyłożył  do  ułożonej  wysoko  nogi  worek  z  lodem.  Cecile 
pomyślała, że jeśli Rand ugotuje jej rosół, to wyleje mu go na 
głowę.  Może  wtedy  wreszcie  dotrze  do  niego,  że  ona  nie 
życzy sobie, by koło niej skakał!

- Nie mam - skłamała z nadzieją, że Rand wreszcie sobie 

pójdzie.

- Skoczę do apteki i kupię ci poduszkę - odrzekł i sięgnął 

do kieszeni po kluczyki od samochodu.

- Poczekaj! - zawołała  Cecile  z  desperacją. - Chyba 

jednak ją mam. Poszukaj w holu, w szafie z bielizną.

W  pół  minuty  później  Rand  już  stał  przy  jej  łóżku  z 

poduszką elektryczną. Włączył ją do kontaktu, zabrał worek z 
lodem  i  położył  poduszkę  na  kostce  swojej  pacjentki.  Cecile 
patrzyła na jego dłonie, duże i mocne, o grzbietach pokrytych 

background image

jasnobrązowymi  włoskami.  Długie  palce  o  krótko  obciętych 
paznokciach  przesuwały  się  sprawnie  po  jej  skórze.  Ręce 
Dentona  wyglądały  podobnie,  coś  jednak  różniło  je  od  dłoni 
Randa.  Cecile  zaczęła  się  zastanawiać,  co  to  takiego,  i  po 
chwili zrozumiała: te ręce były dobre. Właśnie tak, pomyślała 
z  twarzą  ściągniętą  grymasem.  Dotyk  Randa  był  równie 
mocny i zręczny jak dotyk Dentona, ale wyczuwało się w nim 
łagodność  i  ciepło,  podczas  gdy  dotyk  Dentona  zawsze  był 
chłodny, niemiły.

- Trzeba co piętnaście minut zmieniać zimny kompres na

ciepły  i  odwrotnie,  żeby  noga  nie  spuchła - rzekł  Rand, 
zwijając  poduszkę,  którą  następnie  podłożył  jej  pod  stopę. 
Cecile  odniosła  wrażenie,  że  zacznie  krzyczeć,  jeśli  Rand 
zrobi  dla  niej  coś  jeszcze.  Miała  ochotę  sklonować  go  i 
podesłać kopię którejś ze swoich samotnych przyjaciółek.

- Rand,  naprawdę,  dosyć  już  dla  mnie  zrobiłeś -

westchnęła. Powoli odsunął się od jej łóżka. Cecile nie chciała 
go  urazić.  W  końcu  robił,  co  mógł,  by ulżyć  jej  w  bólu. 
Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.

- Naprawdę  doceniam  twoją  pomoc,  ale  już  wystarczy. 

Wracaj do domu.

- Przecież  nie możesz chodzić. Jak sobie  poradzisz,  jeśli 

będziesz czegoś potrzebować?

- Niczego  już  nie  potrzebuję.  Poza  tym  zawsze  mogę 

zadzwonić do mamy albo do Malindy.

Wyraz jego twarzy powiedział jej, że Rand nie ustąpi tak 

łatwo. Uśmiechnęła się z jeszcze większą słodyczą.

- Zanim  pójdziesz,  czy  mógłbyś  przynieść  mi  z  kuchni 

szklankę  wody  i  dwie  aspiryny?  To  wszystko,  czego 
potrzebuję przed snem.

- Przyniosę, ale i tak stąd nie pójdę.
- Jak chcesz - westchnęła Cecile, skrywając irytację. Gdy 

Rand zniknął za drzwiami, otworzyła szufladę nocnego stolika 

background image

i  mamrocząc  coś  pod  nosem,  wyciągnęła  z  niej  książkę 
telefoniczną.  Znalazła  właściwą  stronę  i  szybko  wystukała 
numer.

- Tu sekretarka doktora Courseya. W czym mogę pomóc?
- Jestem pacjentką doktora Courseya i właśnie zaczynam 

rodzić - wydyszała  Cecile. - Mam  skurcze  co  trzy  minuty. 
Proszę  poprosić  doktora,  żeby  jak  najszybciej  przyjechał  do 
Szpitala Miłosierdzia.

Odłożyła  słuchawkę,  zanim  kobieta  zdążyła  zapytać  ją  o 

nazwisko.

- Gdzie masz aspirynę? - zawołał Rand z kuchni.
- W  szafce  koło  zlewu,  na  górnej  półce. - odkrzyknęła  i 

szybko  schowała  książkę  telefoniczną  do  szuflady.  Z  kuchni 
dobiegło  ciche,  lecz  wyraźne:  piiip - piiip - piiip,  Cecile 
uśmiechnęła się. Po chwili do sypialni wbiegł zdyszany Rand 
ze szklanką wody i butelką aspiryny.

- Właśnie  dostałem  wiadomość  przez  pager.  Jedna  z 

moich  pacjentek  zaczęła  rodzić.  Muszę  pojechać  do  szpitala. 
Mam  nadzieję,  że  nie  będziesz  miała  nic  przeciwko  temu, 
żeby mi pożyczyć samochód. Czy coś jeszcze mam dla ciebie 
zrobić przed wyjściem?

- Nie,  dziękuję - odrzekła  Cecile  z  niewinnym  wyrazem 

twarzy.

- Zajrzę do ciebie później - rzucił Rand, idąc do drzwi.
- Nie rób sobie kłopotu. Niczego mi nie trzeba. Dziękuję 

za wszystko! - zawołała za nim.

Gdy usłyszała trzaśnięcie tylnych drzwi, usiadła na łóżku z 

uśmiechem  satysfakcji.  W  końcu  udało  jej  się  go  pozbyć. 
Wyciągnęła  ręce  z  rękawów  koszulki  i  z  ulgą  zdjęła 
biustonosz.  Nigdy  nie  była  to  jej  ulubiona  część  garderoby; 
nosiła  go  jedynie  dlatego,  że  matka  ją  przekonała,  iż  w  jej 
wieku nie wypada już chodzić bez stanika.

background image

Ostrożnie  ściągnęła  szorty,  rzuciła  je  na  podłogę,  wtuliła 

twarz  w  poduszkę  i  zamknęła  oczy,  modląc  się,  by  noga 
wydobrzała do rana.

Rand zatrzymał samochód przed domem Cecile, wciąż się 

zastanawiając,  dlaczego  nie  zastał  w  szpitalu  żadnej  swojej 
pacjentki.  Czekał  ponad  godzinę,  aż  wreszcie  doszedł  do 
wniosku, że ktoś mu zrobił głupi kawał. Takie rzeczy czasami 
się  zdarzały,  ale  sekretarka  była  przekonana,  że  tym  razem 
wezwanie  było  prawdziwe.  Twierdziła,  że  w  głosie  kobiety 
słychać było strach i cierpienie.

Rand  potrząsnął  głową  i  wyjął  z  kieszeni  pęk  kluczy. 

Któryś  z  nich  musiał  pasować  do  zamka  w  drzwiach.  Za 
trzecim  razem  trafił.  Wetknął  głowę  przez  drzwi  i 
nasłuchiwał,  ale.  w  całym  domu  panowała  cisza.  Na  palcach 
wszedł do kuchni i zawołał cicho:

- Cecile?

Żadnej  odpowiedzi.  Poszedł  do  sypialni.  Lampka  przy 

łóżku  była  już  zgaszona,  ale  przez  szpary  w  okiennicach  do 
pomieszczenia  wpadało  światło  księżyca.  Cecile  leżała  na 
łóżku,  przykryta  kocem.  Rand  przycupnął  obok  niej  i 
wyciągnął  rękę  do  wyłącznika  lampki.  Chciał  obejrzeć  jej 
kostkę.

Jako  jedyna  dorosła  osoba  w  domu  zamieszkanym  przez 

troje dzieci, Cecile od wielu już lat miała bardzo lekki sen. Na 
skrzypnięcie  kuchennych  drzwi  natychmiast  się  obudziła  i 
nasłuchując, patrzyła w mrok.

W holu rozległy się ciche kroki. Usiadła, ale natychmiast 

poczuła przeszywający ból w kostce i z cichym jękiem opadła 
na  poduszkę.  Zacisnęła  mocno  usta  i  sięgnęła  pod  materac, 
gdzie spoczywał jej „przyjaciel" - solidna pałka policyjna.

Zauważyła  cień  i  nabrała  pewności,  że  intruzem  jest 

mężczyzna.  Nie  poruszała  się,  udając,  że  śpi,  ale  mocno 
ściskała pałkę w dłoni.

background image

W  chwili  gdy  cień  podniósł  rękę,  Cecile  wydała  z  siebie 

okrzyk,  jakiego  nie  powstydziłby  się  instruktor  karate 
Gerdy'ego,  i  zamachnęła  się  z całej  siły,  wymierzając cios  w 
skroń mężczyzny. Z przerażeniem patrzyła, jak ciemna postać 
zachwiała  się,  postąpiła  dwa  kroki  do  tyłu  i  runęła  prosto  na 
nią.  Przejęta  odrazą,  próbowała  się  wysunąć  spod  ciężaru 
bezwładnego ciała, ale nie była w stanie poruszyć się nawet o 
cal  Zdawało  jej  się,  że  mężczyzna  waży  co  najmniej  tonę. 
Przy najlżejszym ruchu jej kostkę przeszywał nieznośny ból,

- Och,  Boże,  i  co  ja  mam  teraz  zrobić? - jęknęła, 

przygryzając wargi.

Broń!  Przede  wszystkim  trzeba  sprawdzić,  czy  napastnik 

jest uzbrojony. Wyprężyła całe ciało i udało jej się dosięgnąć 
wyłącznika  lampki.  Zapaliła  światło,  ale  gdy  ujrzała  twarz 
przeciwnika, zrobiło się jej słabo.

- Boże  drogi! - szepnęła,  przyciskając  palce  do  ust. -

Zabiłam go!

Niepewnie,  drżącymi  palcami,  dotknęła  jego  szyi  w 

miejscu,  gdzie  powinien  być  puls.  Wstrzymała  oddech.  Na 
szczęście  znalazła  tętno.  Z  radości  opadła  bezwładnie  na 
poduszkę. Rand oddychał, była jednak pewna, że ocknie się z 
potwornym bólem głowy.

Przez  chwilę  siedziała  nieruchomo,  zagryzając  usta  i 

modląc się, by Rand się poruszył. Po chwili, która wydawała 
jej się wiecznością, drgnął i jęknął. Cecile ostrożnie pochyliła 
się nad nim.

- Rand? - szepnęła,  dotykając  jego  skroni,  na  której  już 

zaczynał się formować wielki guz. - Rand, nic ci nie jest?

Powoli  podniósł  rękę  do  głowy  i  z  grymasem  przetoczył 

się na plecy.

- Co się stało? - zapytał ochryple.
- Nnno... uderzyłam cię;

Rand przymrużył oczy.

background image

- Uderzyłaś mnie?
- Tak. Wzięłam cię za włamywacza.
- Czym  to  zrobiłaś?  Młotem  kowalskim?  Cecile 

uśmiechnęła się lekko.

- Nie. Tylko tym - rzekła,  unosząc pałkę do góry. - Mój 

młodszy  brat,  Tony,  jest  policjantem.  Po  śmierci  Dentona 
namawiał  mnie,  żebym  sobie  kupiła  pistolet,  ale  ze  względu 
na dzieci nie chciałam mieć w domu broni, więc zostawił mi 
pałkę.

Rand przyjrzał się pałce z powątpiewaniem i przetarł oczy 

dłonią.

- Bogu  dzięki,  że  nie  zdecydowałaś  się  na  pistolet -

mruknął.  Przez  chwilę  jeszcze  leżał  nieruchomo,  a  potem 
spróbował się podnieść. Gdyby w głowie tak mu nie huczało, 
uznałby  tę  sytuację  za  zabawną.  Pomyśleć  tylko,  że  co  sił 
pędził ze szpitala, by sprawdzić, czy Cecile czuje się dobrze! 
Ta  kobieta  stanowczo  nie  potrzebowała  niczyjej  opieki. 
Poczuł się jak bezużyteczny idiota.

- Chyba  już  pójdę - mruknął,  unosząc  się  na  łokciu,  ale 

natychmiast zrobiło mu się ciemno przed oczami i znów opadł 
na  łóżko.  W  głowie  mu  huczało,  w  uszach  dzwoniło,  a  całe 
jego ciało było bezwładne.

Cecile z niepokojem patrzyła na jego pobladłą twarz.

- Chyba nie będziesz wymiotował? - zapytała niepewnie.
- Nie - mruknął Rand, choć  właśnie na to  miał ogromną 

ochotę.

- Ludzie po wypadkach czasami wymiotują.
- Wiem  o  tym.  Cecile  udało  się  wreszcie  uwolnić  nogi 

spod jego ciężaru.

Nie zważając na ból w kostce, uklękła obok niego.

- Gzy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Dziękuję, zrobiłaś już dosyć.
- Ale na pewno jest coś...

background image

- N  i  e  ! - zawołał  Rand  i  dodał  łagodniej: - Poczekaj 

chwilę.  Zaraz  przestanie  mi  się  kręcić  w  głowie  i  pójdę  do 
domu.

Cecile przypomniała sobie o worku z lodem. Wygrzebała 

go spod kołdry.

- To ci pomoże - stwierdziła, przykładając worek do jego 

czoła.  Lód  jeszcze  nie  zdążył  całkiem  się  rozpuścić.  Rand 
westchnął z rezygnacją i przymknął oczy. Cecile siedziała bez 
ruchu,  z  napięciem  wpatrując  się  w  jego  twarz.  Po  chwili 
policzki  Randa  zaróżowiły  się  nieco.  Odetchnęła  z  ulgą  i 
przypomniała  sobie  o  kostce,  która  już  od  dłuższej  chwili 
boleśnie dawała znać o sobie. Aby wyprostować nogę, Cecile 
musiała  się położyć obok Randa.  Oparła się na łokciu, drugą 
dłonią przytrzymując worek z lodem przy jego skroni.

Pierś Randa unosiła się równomiernie. Cecile uśmiechnęła 

się  lekko.  Lekarze  znani  byli  ze  swej  umiejętności 
błyskawicznego  zapadania  w  sen  w  każdych  warunkach. 
Cecile przypuszczała, że wynoszą tę umiejętność ze studiów. 
W każdym razie dopóki biedak śpi, nie czuje bólu, pomyślała 
z  zadowoleniem  i  wytarła  strużki  wody  spływające  po  jego 
szyi. Guz był coraz większy. Dotknęła go delikatnie.

Rand  wymruczał  coś  przez  sen  i  wtulił  policzek  we 

wnętrze  jej  dłoni.  Cecile  znieruchomiała.  Wstrzymując 
oddech,  zaczekała,  aż  Rand  znów  uśnie,  a  potem  przyjrzała 
mu się uważnie w świetle nocnej lampki. Lekko uchylone usta 
i  rytmiczny  oddech  przekonały  ją,  że  Rand  naprawdę  śpi. 
Długie,  ciemne  rzęsy  rzucały  cień  na  zaróżowione  policzki. 
Cecile  powiodła  wzrokiem  po  jego  ciele.  Miał  szerokie 
ramiona, szczupłą talię, dobrze umięśnione nogi. Nie wyglądał 
na atletę, ale miał piękne ciało. Cecile zastanawiała się, w jaki 
sposób Rand utrzymuje je w takiej formie.

We śnie jego twarz miała chłopięcy, niewinny Wyraz. Ale 

przez  sen wszyscy  mężczyźni tak wyglądali.  Cecile  nauczyła 

background image

się  już  nie  wierzyć  pozorom.  Zresztą,  uczynkom  też.  Przy 
Dentonie  przekonała  się,  że  mężczyźni  to  wytrawni  aktorzy, 
gotowi zagrać każdą rolę, byle osiągnąć swój cel.

Przymknęła  oczy  i  oparła  głowę  na  ramieniu,  myśląc,  że 

już nigdy więcej nie nabierze się na męski urok.

background image

ROZDZIAŁ C Z W A R T Y
Rand  Coursey  od  lat  mieszkał  sam  i  wyrobił  sobie  wiele 

nawyków.  Jednym  z  nich  było  spanie  na  plecach. 
Rozciągnięty na wielkim łóżku, zajmował większą jego część, 
a  ponieważ  sypiał  samotnie,  nikt  przeciwko  temu  nie 
protestował.  Zawsze  też  budził  się  w  tej  samej  pozycji - z 
prawą  dłonią  pod  karkiem,  a  lewą  wsuniętą  pod  gumkę 
bokserek.

Dlatego  też  zdziwiło  go,  że  tego  ranka  obudził  się 

odrętwiały,  leżąc  na  boku  w  niewygodnej  pozycji.  Głowę 
opartą  miał  w  zagłębieniu  prawego  ramienia,  lewe 
obejmowało  talię  kobiety,  a  dłoń  dotykała  nagiej  piersi. 
Kobieta,  zwrócona  do  niego  plecami,  zataczała  powolne, 
zmysłowe kręgi wtulonymi w jego podbrzusze pośladkami.

Najbardziej  jednak  zdumiało  Randa  to,  że  sytuacja  w 

najmniejszym  stopniu  nie  wydawała  mu  się  nieprzyjemna. 
Prawdę  mówiąc,  jego  ciało  bardzo  przychylnie  reagowało  na 
ruchy kobiety.

Oszołomiony, otworzył oczy i zobaczył przed sobą burzę 

złocistych  włosów.  Odsunął  je  i  zerknął  przez  ramię  kobiety 
na  jej twarz.  W jego  oczach odbiło się niedowierzanie. Choć 
dostrzegał  jedynie  fragment  twarzy,  nie  miał  żadnych 
wątpliwości, kto śpi obok niego.

Była to Cecile Kingsley.
Przypomniał  sobie  wydarzenia  ostatniego  wieczoru,  po 

czym powoli opuścił głowę na ramię, przymknął oczy i jęknął. 
To  przez  to  uderzenie  pałką,  pomyślał.  Cecile  Kingsley 
powiedziała  mu  przecież  bardzo  wyraźnie,  co  sądzi  o 
mężczyznach.  Nienawidziła  całego  rodzaju  męskiego  ze 
szczególnym  uwzględnieniem  lekarzy.  Niemożliwe,  by  ta 
kobieta  dobrowolnie  usnęła  u  jego  boku.  To  na  pewno 
halucynacja spowodowana wstrząsem mózgu.

background image

Aby  sprawdzić  swoją  poczytalność,  Rand  metodycznie 

wyliczył w myślach wszystkie kości, z jakich składa się ludzki 
szkielet,  zaczynając  od  paliczków  palców,  a  kończąc  na 
kościach  czaszki.  Potem  przebiegł  przez  układ  okresowy 
pierwiastków od wodoru aż po lorens, wymieniając ich liczby 
atomowe, symbole, a także ciężar atomowy.

Zadowolony  z  siebie,  powoli  otworzył  oczy  i  przekonał 

się,  że  nie  była  to  halucynacja.  Cecile  Kingsley  w  dalszym 
ciągu  leżała  przy  nim,  zwinięta  w  kłębek,  i  ocierała  się 
biodrami  o  jego  brzuch.  Rand  westchnął.  Wiedział,  że 
powinien  ją  obudzić  i  poprosić,  by  przestała,  zanim  sytuacja 
wymknie  się  spod  kontroli.  ..  ale  to  uczucie  było  zbyt 
przyjemne.

Cecile  poruszyła  się,  gdy  pierwszy  brzask  zaróżowił 

niebo. Uparte pożądanie, płonące w jej podbrzuszu, domagało 
się  natychmiastowego  zaspokojenia.  W  półśnie  wtuliła  się 
mocniej w męskie biodra dotykające jej pośladków i mrucząc 
jak  zadowolony  kot,  owinęła  wyprężone  palce  stóp  wokół 
muskularnej łydki.

Gdy  zajęta  była  szacowaniem  stopnia  podniecenia 

mężczyzny,  jego  usta,  ciepłe  i  wilgotne,  odnalazły  wrażliwe 
miejsce  za  jej  uchem  i  stamtąd  powędrowały  w  dół.  Cecile 
zamruczała miękko i wyprężyła się.

Kochanek  z  jej  snu  odsunął  na  bok  koszulkę  i 

kontynuował  zmysłową  podróż  po  jej  ramieniu.  Cecile  miała 
wrażenie,  że po jej  ciele przeleciał  milion drobnych iskierek. 
Zawsze  wysoko  ceniła  i  lubiła  seks,  toteż  nie  dostrzegała  w 
swym  obecnym  stanie  niczego  niepokojącego...  dopóki  nie 
przypomniała sobie, z kim dzieli łóżko. Zesztywniała, szeroko 
otworzyła oczy i powoli odwróciła głowę, żeby się upewnić.

Z  ustami  wciąż  na  jej  ramieniu,  Rand  uniósł  głowę  i 

spojrzał  na  nią  przymglonymi  oczami.  Nie  spuszczając 

background image

wzroku z jej twarzy, oderwał usta od jej skóry i uśmiechnął się 
zmysłowo.

- Dzień  dobry - wymruczał.  Te  słowa  wyrwały  Cecile  z 

odrętwienia.

- Co  ty  właściwie  wyrabiasz? - krzyknęła  i  nie  czekając 

na odpowiedź, zepchnęła jego rękę ze swej piersi. Obciągnęła 
koszulkę, odsunęła się od niego i uklękła na łóżku.

Z twarzy Randa zniknął uśmiech.

- Daję ci to, o co prosiłaś - odrzekł, mrużąc oczy.
- Nie prosiłam cię, żebyś mnie obmacywał! - oburzyła się 

i skrzyżowała ręce na piersiach.

Rand uniósł się powoli i oparł na łokciu.

- Może  nie  prosiłaś,  ale  twoje  ciało  wyraźnie  mi  to 

mówiło.

- Och, tak? A co właściwie powiedziało ci moje ciało? -

obruszyła się Cecile.

Rand wydął usta i uniósł brwi.

- Czy mam ci to opowiedzieć w szczegółach?
- Bardzo  proszę - rzekła  lodowatym  tonem. - Nie 

chciałabym popełnić tego błędu po raz drugi.

Rand  westchnął.  Nie  miał  ochoty  na  kłótnie  z  Cecile. 

Chciał  się  z  nią  kochać,  złagodzić  własne  napięcie. 
Najwyraźniej  jednak  doświadczenia  z  mężem  pozostawiły  w 
jej  psychice  urazy, które  sprawiały,  że  nie  potrafiła  sobie 
poradzić z fizycznymi potrzebami własnego ciała.

- Cecile - rzekł  łagodnie - seks  nie  jest  niczym 

wstydliwym  ani  przerażającym.  Fizyczny  pociąg  między 
mężczyzną  a  kobietą  może  być  zarówno  zdrowy,  jak  i 
przyjemny, jeśli tylko obydwie strony potrafią do tego podejść 
w dojrzały, odpowiedzialny sposób.

Cecile  przez  chwilę  patrzyła  na  niego  ze  zdumieniem,  a 

potem  wybuchnęła  śmiechem.  Nie  był  to  wstydliwy  chichot, 
jakiego  Rand  mógłby  się  spodziewać  u  innej  kobiety  w 

background image

podobnych  okolicznościach,  lecz  pełny,  głęboki,  głośny 
śmiech.

- Czy  powiedziałem  coś  zabawnego? - obruszył  się. 

Cecile tylko machnęła ręką.

- Nie.  Nie,  tylko  że  trafiłeś  jak  kulą  w  płot.  Z  jakiegoś 

niezrozumiałego powodu uznałeś, że nie lubię seksu. - Wciąż 
się śmiejąc, przysiadła na krawędzi łóżka i odgarnęła z twarzy 
splątane włosy. - Zupełnie nie o to mi chodzi!

Wstała i przez chwilę przyglądała mu się z rozbawieniem.

- Jeśli  cię  to  interesuje,  to  bardzo  lubię  zdrowy  seks -

rzuciła  i  bez  dalszych  wyjaśnień  pokuśtykała  do  drzwi 
sypialni,  zostawiając  Randa  samego  w  łóżku.  Na  progu 
łazienki  zatrzymała  się  jednak  i  spojrzała  na  niego  przez 
ramię.

- Tylko  że  jestem  bardzo  wybredna  w  wyborze 

kochanków. A ty, doktorku, nie kwalifikujesz się!

Ze  swego miejsca na boisku Rand miał  doskonały widok 

na  Cecile  i  czterech  zawodników  grających  pośrodku  pola. 
Patrząc na nią, zmarszczył  brwi. Choć od owego pamiętnego 
poranka  minęły  już  cztery  dni,  nadal  czuł  się  poirytowany. 
Rzadko  musiał  przeżywać  odtrącenie  i  trudno  mu  się  było  z 
tym pogodzić.

Żeby go jeszcze bardziej zdenerwować, za każdym razem, 

gdy Cecile pochylała się, by podnieść piłkę, jej szorty unosiły 
się do góry i wyglądał spod nich rąbek jaśniejszej skóry. Rand 
musiałby  być  ślepy,  żeby  tego  nie  zauważyć.  Do  tego 
przepocona koszulka przyklejała się jej do piersi, a tego dnia 
Cecile  nie  miała  na  sobie  biustonosza.  Na  pewno  robiła  to 
wszystko umyślnie, po to tylko, by utrzeć mu nosa, z nadzieją, 
że  Rand  przyjdzie  do  niej  na  kolanach,  a  ona  znów  będzie 
mogła go odtrącić!

- Dobrze,  chłopcy,  czas  na  przerwę! - zawołała  Cecile  i 

rzuciła  rękawicę  na  ziemię  obok  sterty  piłek.  Gdy  chłopcy 

background image

pobiegli w stronę chłodziarki z napojami, podeszła do Randa. 
Nie chciał, by zauważyła, że ją obserwował, toteż natychmiast 
zajął się okopywaniem dołka.

- Joey  jeszcze nie  przyszedł? - zapytała,  zatrzymując  się 

obok niego.

- Nie - wymamrotał, grzebiąc nogą w ziemi. Cecile oparła 

ręce na biodrach i przygryzła wargi.

- Zawsze  się  spóźnia,  ale  jednak  przychodzi - mruknęła, 

patrząc  na  parking  ze  zmarszczonym  czołem. - Czy  któryś  z 
chłopców wie, dlaczego go nie ma?

- Nie - rzekł  Rand,  zirytowany  tym,  iż  uwagę  Cecile 

pochłania jeden z zawodników, a nie jego osoba. - Nikt nic nie 
mówił. Pewnie po prostu zapomniał.

Cecile tylko potrząsnęła głową.

- Joey nigdy nie zapomina o treningach.

Przez  chwilę  niespokojnie  przestępowała z  nogi na  nogę. 

Rand zerknął na zegarek.

- Prawie wpół do siódmej. Gdyby miał zamiar przyjść, to 

już by tu był.

- Wiem.  Właśnie  to  mnie  martwi.  Widząc  jej  niepokój, 

Rand zapomniał o złości.

- Coś  jest  nie tak? - zapytał. - Coś,  o  czym powinienem 

wiedzieć?

- Hm - mruknęła,  przenosząc  wzrok  z  parkingu  na  jego 

twarz. - Może. Nie jestem pewna.

Rand zauważył w jej oczach lęk. Pochwycił ją za łokieć i 

odciągnął od chłopców. Usiedli na drewnianej ławce.

- Dobrze,  opowiedz  mi  wszystko  od  początku  do końca. 

Cecile  wahała  się  przez  chwilę,  a  potem  wzięła  głęboki 
oddech.

- Nie  wspominałam  ci  o  tym,  bo  nie  mam  żadnych 

dowodów,  tylko  podejrzenia.  Rodzice  Joeya  są  rozwiedzeni. 
Chłopiec  mieszka  z  matką,  a  ona  ma  nowego  przyjaciela, 

background image

Zdaje się, że to poważny związek i wszystko byłoby pięknie, 
tylko że ten facet chyba nie lubi dzieci.

Rand wyczuł, że to jeszcze nie koniec.

- I co?
- I podejrzewam, że ten przyjaciel matki parę razy uderzył 

Joeya - wyrzuciła z siebie Cecile, nerwowo spacerując wokół 
ławki.

- Skąd  wiesz?  Zatrzymała  się  i  stanęła  zwrócona  twarzą 

do niego.

- Nie  wiem  na  pewno,  ale  Joey  kilka  razy  przyszedł  na 

trening z siniakami na rękach i twarzy. Gdy go o to pytałam, 
mamrotał, że spadł ze schodów.

- Może  mówił  prawdę - rzekł  Rand  z  nadzieją.  Twarz 

Cecile spochmurniała.

- A jeśli nie? Rand poczuł, że zaczyna mu się zbierać na 

mdłości.  Napływały  do  niego  mroczne  wspomnienia  z 
dzieciństwa, odsunął je jednak i wstał.

- Nic  nie  możemy  zrobić,  dopóki  Joey  nie  poprosi  o 

pomoc - rzekł i odwrócił się, mając nadzieję, że w ten sposób 
zakończy rozmowę.

- A  jeśli  właśnie  w  tej  chwili  potrzebuje  pomocy,  tylko 

nie jest w stanie o nią poprosić?

Rand  wplótł  palce  w  oczka  drucianej  siatki  otaczającej 

boisko  i  zatrzymał  wzrok  na  parkingu,  gdzie  już  zaczęli  się 
gromadzić  rodzice.  Na  jego  twarzy  pojawił  się  grymas.  W 
innych  okolicznościach  natychmiast  zaoferowałby  swoją 
pomoc, ale to akurat była sytuacją, w jakiej bardzo nie chciał 
uczestniczyć.  Jednakże  jedno  spojrzenie  na  twarz  Cecile 
przekonało go, że nie może zostawić jej z tym samej.

- Jeśli to  sprawi,  że poczujesz się  lepiej,  to w drodze  do 

domu wstąpię do Joeya i sprawdzę, co się z nim dzieje - rzekł 
i  odwrócił się, chcąc odejść,  Cecile jednak pochwyciła go za 
łokieć.

background image

- Dzięki, Rand.
- Nie ma za co - wymamrotał. Twarz Cecile pojaśniała.
- Jeśli Joey będzie w domu, to może zaprosisz go do mnie 

na kolację? Będziemy smażyć hamburgery na grillu. Możecie 
obydwaj się do nas przyłączyć.

Rand przez chwilę patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. 

Bardzo  się  obawiał  konfrontacji,  jaka  mogła  go  czekać  w 
domu  Joeya,  ale nie  chciał  rozmawiać  o tym  z Cecile.  Może 
ona  miała  rację.  Może  uda  mu  się  odkryć  prawdę  na  temat 
tych  siniaków.  A  jeśli  jej  podejrzenia  okażą  się  słuszne,  to 
Joeyowi  przyda  się  trochę  rozrywki  w  towarzystwie 
rówieśników.

Tylko  że  jeśli  przyjmie  zaproszenie,  to  będzie  musiał 

spędzić  cały  wieczór  w  towarzystwie  Cecile.  A  w  tej  chwili 
nie miał na to wielkiej ochoty.

- Dobrze - zgodził się w końcu. - Jeśli zastanę go w domu 

i jeśli jego matka się zgodzi.

Wskazówki  Cecile  doprowadziły  Randa  do  dzielnicy 

położonej  niedaleko  od  centrum  Edmond.  Domy  nie  były  tu 
zbyt  okazałe,  ale  w  większości  dobrze  utrzymane.  Na 
trawnikach  rosły  kwitnące  różowo  mirty.  Od  czasu  do  czasu 
monotonię  murów  przerywało  jakieś  drzewo,  dające 
okolicznym dzieciakom skrawek cienia i krąg gołej ziemi, na 
której można było grać w kulki.

Rand  poczuł  wzbierającą  nostalgię.  On  również  spędził 

wczesne  dzieciństwo  w  podobnej  okolicy.  Od  maja  aż  do 
końca sierpnia wraz z kolegami biegał boso po ulicach. Bawili 
się  w  chowanego  i  łapali  świetliki  do  słoików.  Wiódł 
swobodne  życie  bez  trosk - dopóki  na  scenie  nie  pojawił  się 
jego ojczym.

Z  grymasem  na  twarzy  zaparkował  samochód  przy 

krawężniku  przed  domem  Joeya  i  wziął  kilka  głębokich 
oddechów.  Nie  był  w  stanie  zmienić  własnej  przeszłości,  ale 

background image

być może mógł nieco osłodzić dzieciństwo tego chłopca. Choć 
cel  był  szczytny,  Rand  z  trudem  zmusił  się,  by  wyjść  na 
chodnik.

Na podjeździe nie było żadnego samochodu. Znów poczuł 

nadzieję,  że  Cecile  była  w  błędzie.  Może  Joey  po  prostu 
pojechał  gdzieś  z  matką,  na  zakupy  albo  do  przyjaciół. 
Zasłony  w  oknach  były  szczelnie  zasunięte.  Uniósł  rękę  i 
zastukał do drzwi, przekonany, że nikogo nie ma w domu i że 
konfrontacja  została  mu  oszczędzona.  Już  się  odwracał,  by 
odejść, gdy usłyszał stłumiony głos:

- Kto tam? To był głos Joeya.
- Tu  doktor  Coursey.  Mogę  wejść?  Drzwi  uchyliły  się 

nieco, ale chłopiec pozostawał w cieniu.

- Mama mówiła mi, żebym nie wpuszczał nikogo obcego.
- To  dobra  rada i  cieszę  się,  że się  do niej  stosujesz,  ale 

przecież  nie  jestem  obcym,  tylko  twoim  trenerem,  więc 
możesz mnie wpuścić, prawda, Joey?

Drzwi  otworzyły  się  nieco  szerzej.  Rand  zobaczył 

mroczny salon, rozjaśniony jedynie migotaniem telewizyjnego 
ekranu.

- Chyba tak. Po co pan przyszedł? Chłopiec wydawał się 

zdenerwowany,  jakby  miał  coś  do ukrycia.  Choć  Rand 
wytężał wzrok, w półmroku widział tylko zarys jego sylwetki.

- Nie przyszedłeś na trening, więc chciałem sprawdzić, co 

się z tobą dzieje, czy na przykład nie jesteś chory.

- Nie, nie jestem chory. Tylko nie miał mnie kto zawieźć.
- Zwykle chyba przywozi cię matka?
- Tak, ale ona i Dave... no, mieli jakieś inne plany, więc 

zostałem w domu.

- Aha - mruknął  Rand,  przypominając  sobie  liczne 

sytuacje  z  dzieciństwa,  gdy  zostawał  sam  w  domu.  Miał 
ochotę  dowiedzieć  się  czegoś  więcej,  obawiał  się  jednak 
spłoszyć  chłopca,  więc  powiedział  tylko: - Posłuchaj,  Joey, 

background image

gdybyś znów znalazł się w takiej sytuacji, to mogę po ciebie 
wstąpić, jadąc na trening. Będzie mi po drodze.

Joey spojrzał na niego podejrzliwie.

- Naprawdę mógłby pan po mnie przyjeżdżać?
- Oczywiście.  Kiedy  tylko  zechcesz.  Wystarczy,  że 

zadzwonisz.

- Dobrze - zgodził  się  chłopiec,  wciąż  z  lekkim 

powątpiewaniem w głosie.

- Jadłeś już kolację?
- Nie - mruknął Joey, dłubiąc w nosie. - Mama zostawiła 

mi potrawkę z kurczaka. Nie znoszę jej.

- Ja też - zaśmiał się Rand. - Coś ci powiem. Cecile robi 

dzisiaj  hamburgery  z  grilla.  Mówiła,  żebym  cię  przywiózł. 
Czy myślisz, że twoja mama się zgodzi?

Joey jednym susem wyskoczył na werandę.

- Na pewno tak! Zostawię jej kartkę na lodówce.

Rand stał samotnie na podjeździe, patrząc, jak Joey i Dent 

znikają  za  domem  Cecile.  Odporność  młodości,  pomyślał  i 
potrząsnął  głową.  Jeśli  przyjaciel  matki  rzeczywiście 
wyrządził  Joeyowi  jakąś  krzywdę  fizyczną  lub  emocjonalną, 
to  chłopiec  dobrze  to  ukrywał.  Rand  przyglądał  się  mu 
uważnie, ale nie zauważył niczego podejrzanego.

W  powietrzu  unosił  się  zapach  mięsa  smażącego  się  na 

grillu. Rand przełknął ślinę i poszedł w stronę ogrodu. Naraz 
jego  uszy  przeszył  mrożący  krew  w  żyłach  krzyk,  a  po  nim 
kakofonia głosów, która sprawiała wrażenie, jakby w ogrodzie 
Cecile znajdowała się co najmniej setka dzieci.

Rand poczuł pokusę, by wsiąść do samochodu i odjechać, 

ale na dźwięk dziecinnego szlochu powstrzymał się i rozejrzał. 
Chodnikiem  przed  domem,  szurając  po  betonie  obutymi  w 
sandałki  stopami,  szła  kilkuletnia  dziewczynka  z  nisko 
spuszczoną  głową.  Ciągnęła  za  sobą  dziecinny  wózek  dla 
lalki.  Miała  pulchne  nóżki,  jaskrawożółtą  sukienkę  i  masę 

background image

jasnych  loczków,  krzywo  zebranych  w  dwa  kucyki  nad 
uszami.

Podniosła głowę i Rand ujrzał błękitne, zalane łzami oczy

w  twarzy  cherubinka.  Na  jego  widok  rozjaśniła  się  i  w  jej 
policzkach pojawiły się dołki.

- Cześć!  Czy  pan  jest  doktor  Coursey?  Mama  kazała  mi 

na  pana  poczekać  i  przyprowadzić  do  ogrodu,  kiedy  pan  się 
pokaże.  Będzie  pan  z  nami  jadł  kolację?  Są  hamburgery  i 
frytki  i  fasolka  i  jeszcze  arbuz  w  chłodziarce  na  patio.  Chce 
pan zobaczyć?

Rand  z  uśmiechem,  przyklęknął  obok  niej  na  jedno 

kolano.

- Tak, to ja jestem doktor Coursey. Tak, będę jadł z wami 

kolację.  Tak,  bardzo  chcę  zobaczyć  tego  arbuza - dodał  ze 
śmiechem. - Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz.

- CeeCee.
- Dlaczego płakałaś, CeeCee? Mała wydęła usta.
- Bo  chłopcy  nie  chcą  się  ze  mną  bawić.  Nazwali  mnie 

dzidziusiem. - Pochyliła  głowę  i  zaczęła  wiercić  dziurę  w 
ziemi czubkiem sandałka.

- Moim  zdaniem,  nie  wyglądasz  na  dzidziusia - rzekł 

Rand. Dziewczynka powoli podniosła głowę.

- Naprawdę?
- Naprawdę.  Wyglądasz  na  młodą  damę. - Rand  wstał  i 

wyciągnął  do  niej  rękę. - Czy  chcesz  być  moją  towarzyszką 
przy kolacji?

- Naprawdę? - powtórzyła  CeeCee  z  niedowierzaniem. 

Wsunęła  dłoń  w  jego  rękę  i  patrząc  na  niego  tak,  jakby  w 
każdej  chwili  mógł  się  rozpłynąć  w  powietrzu,  poprowadziła 
go za dom.

Trawnik  spowity  był  wielkim  kłębem  czarnego  dymu. 

CeeCee zatrzymała się na skraju ceglanego patio i spojrzała na 
Randa z szerokim uśmiechem.

background image

- Mam nadzieję, że lubi pan spalone hamburgery. Mama 

zawsze takie robi. Spalone są najlepsze.

Odnalezienie grilla w kłębach dymu zajęło Randowi dobre 

pięć  minut.  Zdjął  pokrywkę  i  odskoczył,  gdy  pomarańczowe 
płomienie  strzeliły  w  górę,  opalając  mu  włosy  na  rękach. 
Znalazł łopatkę i szybko przerzucił zwęglone mięso na stojącą 
obok tacę.

- Już  gotowe?  Podniósł  głowę  i  ujrzał  uśmiechniętą 

Cecile, która biegła do niego przez trawnik. Zmarszczył czoło 
i pokazał jej tacę.

- Zależy,  jak  mocno  chciałaś  je  wysmażyć - mruknął. -

Czy masz jeszcze mięso?

Cecile oparła ręce na biodrach i przyjrzała się tacy.

- Oczywiście,  ale  dlaczego  pytasz?  Myślisz,  że  nie 

wystarczy dla wszystkich?

Rand  miał  nadzieję,  iż  Cecile  żartuje,  wewnętrzny  głos 

ostrzegał go jednak, że raczej nie.

- Na pewno wystarczy, zastanawiam się tylko, co będzie, 

jeśli  któreś  z  dzieci  złamie  sobie  ząb  na  hamburgerze  albo 
przetnie wargę.

Cecile rzuciła mu promienny uśmiech.

- Tylko  mi  nie  mów,  że  oprócz  czarującej  osobowości 

masz jeszcze talenty kulinarne!

Rand  nie  dał  się  zbić  z  tropu  jej  sarkazmem.  Cecile 

wyglądała  tak  ładnie  w  obciętych  dżinsach  i  podkoszulku  na 
ramiączkach, że nawet nie był w stanie się na nią rozzłościć. 
Odpowiedział jej uśmiechem.

- Owszem, ale za to szycie kiepsko mi wychodzi. Szkoda, 

nie?

Zmierzch  przechodził  już  w  zupełny  mrok;  gdy  Rand  i 

Cecile  znaleźli  się  sami  na  patio.  Siedzieli  obok  siebie  na 
huśtawce.  CeeCee  spała  już  od  godziny.  Wcześniej 
zadzwoniła  matka  Joeya,  chcąc  się  upewnić,  że  chłopiec 

background image

rzeczywiście  jest  u  Kingsleyow  i  że  ktoś  go  odwiezie  do 
domu.  Cecile  udało  się  przekonać  ją,  by  pozwoliła  chłopcu 
zostać  na  noc.  Teraz,  wraz  z  Dentem  i  Gordym,  leżał  na 
podłodze i oglądał w telewizji jakiś film science - fiction.

Na  posadzce  u  stóp  Randa  owady  wykonywały  jakiś 

dziwny taniec. Do świec odstraszających insekty, które Cecile 
ustawiła na stoliku, zlatywały się ćmy.

Cecile  mocniej  rozkołysała  huśtawkę,  odpychając  się 

stopą od posadzki, i uniosła twarz w stronę rozgwieżdżonego 
nieba.  Rand  nie  mógł  oderwać  od  niej  wzroku.  Chłopczyca 
zniknęła,  a  na  jej  miejscu  pojawiła  się  ciepła,  uwodzicielska 
kobieta. Po konkursie plucia na odległość pestkami od arbuza, 
w  którym  brała  udział  na  równi  z  dziećmi,  przebrała  się  w 
miękką,  białą  sukienkę  z  falbaną,  sięgającą  połowy  łydki. 
Skąpana  w  blasku  księżyca  wyglądała  eterycznie,  niemal 
anielsko.  Jej  jasne  włosy  wydawały  się  prawie  białe.  Lekki 
powiew wiatru zarzucił jej kosmyk włosów na twarz. Rand nie 
potrafił się powstrzymać, by nie wsunąć go za jej ucho.

- Wiesz,  świetnie  się  z  nimi  dogadujesz - powiedział. 

Cecile leniwie obróciła głowę w jego stronę.

- Z kim?
- Z dziećmi. One cię uwielbiają.
- Ach,  dzieci - mruknęła  takim  tonem,  jakby  to  było 

oczywiste. - Mama mówi, że to dlatego, iż zachowuję się tak 
samo jak one. - Westchnęła ze smutkiem. - I chyba ma trochę 
racji. Od lat były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Szukałam 
u  nich  rozrywki,  towarzystwa  i  miłości.  Ani  razu  mnie  nie 
zawiodły.

background image

Rand  usłyszał  to,  czego  nie  powiedziała  głośno:  że  jej 

mąż, który powinien był jej dać to wszystko, zawiódł.

- Czy wybaczysz mu kiedyś?

Cecile  zmarszczyła  czoło,  zirytowana,  że  powiedziała 

więcej, niż chciała.

- Wybaczyłam  mu  w  dniu,  w  którym  go  pochowałam. 

Masz jeszcze jakieś pytania?

- Przepraszam. Nie chciałem być wścibski.
- Wiem - westchnęła i znów zwróciła wzrok na niebo. - Z 

Joeyem chyba wszystko w porządku.

- Tak.  Chociaż,  moim  zdaniem,  jego  matka  trochę 

zaniedbuje  swoje  obowiązki.  Nie  powinna  zostawiać  chłopca 
w tym wieku samego w domu. Próbowałem dokładnie mu się 
przyjrzeć  tak,  żeby  tego  nie  zauważył.  Nie  dostrzegłem 
żadnych siniaków.

- Ja też nie - stwierdziła Cecile, przygryzając usta. - Ale 

nadal  myślę,  że  z  nim  coś  jest  nie  tak.  Widziałam  wcześniej 
siniaki  i  spotkałam  tego  przyjaciela  matki.  Wygląda  jak 
Rambo i zachowuje się jak zamknięty w klatce lew.

Rand  naraz  poczuł  w  żołądku  ciężar  zjedzonego  przed 

kilkoma  godzinami  hamburgera.  Dobrze  wiedział,  co  facet  o 
wyglądzie Rambo potrafi zrobić z małym chłopcem.

- Będę go obserwował - obiecał. Przez chwilę huśtali się 

w milczeniu, zatopieni w myślach.

Potem Rand przypomniał sobie swoją propozycję.

- Joey mówił, że nie przyszedł na trening, bo nie miał go 

kto  przywieźć.  Powiedziałem  mu,  że  gdyby  taka  sytuacja 
powtórzyła się w przyszłości, to ma do mnie zadzwonić, a ja 
po niego wstąpię.

Cecile spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Rand,  jak  to  ładnie  z  twojej  strony!  Wzruszył 

ramionami, nieco zażenowany.

background image

- Jest  mi  po  drodze.  Poza  tym  dzięki  temu  będę  miał 

okazję kontrolować sytuację.

Cecile  ścisnęła  go  za  udo,  uśmiechając  się  z 

wdzięcznością.

- Mimo wszystko to było bardzo miłe. Naraz wzdrygnęła 

się i spojrzała na niego dziwnie.

- Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałam.
- Co? Że ładnie się zachowałem?
- Tak - rzekła,  splatając  dłonie  na  poręczy  huśtawki. -

Wyobraź  sobie  tylko!  Ja,  Cecile  Kingsley,  mówię,  że  lekarz 
ładnie się zachował. Cuda jednak się zdarzają.

Choć  w  jej  głosie  dźwięczała  nuta  rozbawienia,  Rand 

przypuszczał, że w tym stwierdzeniu było więcej prawdy, niż 
Cecile miałaby ochotę przyznać. Skorzystał z okazji i położył 
rękę  na  oparciu  huśtawki,  muskając  czubkami  palców  jej 
nagie ramię.

- Możesz  w  to  wierzyć  albo  nie,  ale  lekarze  są  różni. 

Skrzywiła się i znów odepchnęła huśtawkę od ziemi.

- Chyba trochę ci wcześniej dopiekłam, prawda?
- Owszem,  przyznaję,  że  tak.  Ciężko  byłoby  policzyć 

wszystkie rany, jakie mi zadałaś.

- Przepraszam. - Wzruszyła  ramionami. - T  o  nie  był 

zamierzony  akt  agresji,  tylko  sposób  samoobrony,  który  się 
we mnie rozwinął przez te wszystkie lata.

- Skoro  tak,  to  czy  możemy  zostać  przyjaciółmi?  Cecile 

przechyliła głowę i przyjrzała mu się taksująco.

- Chyba tak - odrzekła w końcu i w jej oczach pojawił się 

dziwny  błysk. - Prawdę  mówiąc,  nie  mogłeś  trafić  na  lepszy 
moment. Właśnie zwolniło się jedno miejsce na m o j e j U ś c 
i  e  przyjaciół.  Brałam  pod  uwagę  kandydaturę  naszego 
Rambo,  ale... - wzruszyła  ramionami. - A  co  mi  tam!  Ty 
zapytałeś pierwszy.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY
Rand zaśmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.

- Dzięki - rzekł  i  przygarnął  Cecile  do  siebie,  ona  zaś 

odruchowo  oparła  głowę  na  jego  ramieniu,  a  dłoń  na  piersi. 
Poczuła twarde mięśnie. Siła jego uścisku była zdumiewająca. 
Cecile uniosła głowę i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Czy mogę ci zadać pytanie?
- Tak.
- Nawet jeśli jest ono osobiste i dość wścibskie?
- To zależy, jak bardzo osobiste i na ile wścibskie.
- Jak  utrzymujesz  się  w  tak  dobrej  formie?  To  znaczy, 

wybacz,  że  to  powiem, ale  nie sprawiasz  wrażenia  miłośnika 
siłowni.

Rand zaśmiał się z rozbawieniem.

- Pływam.
- Powinnam  była  to  odgadnąć - stwierdziła  Cecile, 

wydymając usta.

- Dlaczego?
- Twoje ramiona, barki, uda... Masz ciało pływaka. Rand 

znów się roześmiał.

- A skąd wiesz, jak wyglądają moje ramiona, barki i uda? 

Cecile nie miała ochoty przyznać, że przyjrzała się im tamtego 
ranka, gdy obudziła się obok niego.

- Nie jestem ślepa - mruknęła.
- Ani wstydliwa.
- Nie, ku rozpaczy mojej matki.

Położyła  obie  dłonie  na  jego  piersi  i  bez  żadnego 

skrępowania przesunęła je na ramiona, szacując objętość jego 
bicepsów.

- Przynajmniej godzina dziennie - mruknęła do siebie.
- Jak to odgadłaś? - zdziwił się Rand.
- Trzeba  sporo  wysiłku,  żeby  utrzymać  mięśnie  w  takiej 

formie. Naprawdę zgadłam?

background image

- Tak.
- Chcesz  się  pościgać? - zapytała  prowokacyjnie.  Rand 

potrząsnął głową, nie rozumiejąc. Trudno mu było nadążyć za 
tokiem myśli Cecile, zwłaszcza że jego uwagę pochłaniały bez 
reszty dołeczki w jej policzkach.

- Urządźmy wyścig - powtórzyła. - Dwie długości basenu. 

Rand uśmiechnął się z żalem.

- To  brzmi  bardzo  zachęcająco,  ale  nie  mam 

odpowiednich spodenek.

- To  żaden  problem - zawołała  Cecile,  zeskakując  z 

huśtawki. - W  kabinie  obok  basenu  jest  kilka  kostiumów. 
Znajdź  sobie  jakiś,  który  będzie  na  ciebie  pasował,  a  ja 
tymczasem  zobaczę,  co  robią  chłopcy,  i  sama  też  się 
przebiorę.

Rand usiadł na krawędzi basenu i powoli zanurzył stopy w 

chłodnej,  prześwietlonej  blaskiem  księżyca  wodzie.  Biodra 
miał owinięte ręcznikiem. Nie był pewien, czy odważy się go 
zdjąć przy Cecile. Jedyne spodenki, które na niego pasowały, 
składały  się  ze  skąpych  pasków  tkaniny  o  wzorze  futra 
lamparta. Czuł się w nich jak Tarzan, albo, jeszcze gorzej, jak 
idiota.  W  dodatku  dręczyło  go  pytanie,  do  kogo  należał  ten 
strój.  Czyżby  do  Dentona  Kingsleya?  A  może  do  jakiegoś 
kochanka Cecile?

- Chłopcy  już  śpią  jak  zabici.  Głos  Cecile  dobiegał 

spomiędzy  drzew  oddzielających  basen od  domu.  Rand 
podniósł  głowę  i  zobaczył  ją  w  cieniu.  W  białej  sukience 
wyglądała jak duch.

- Znalazłeś jakieś spodenki?
- Mhm - mruknął, mocniej zaciskając ręcznik wokół pasa.

- Znalazłem. O ile można to nazwać spodenkami.

Cecile  jednym  ruchem  ściągnęła  sukienkę  przez  głowę  i 

rzuciła ją na trawę. Potrząsnęła głową i jej włosy rozsypały się 
na  ramionach.  Rand  wstrzymał  oddech.  Spodziewał  się 

background image

skąpego bikini, ujrzał jednak czarny, jednoczęściowy kostium, 
kuszący i wymowny w swej prostocie.

Miękkim,  kocim ruchem Cecile przysunęła  się  do brzegu 

basenu.

- Jesteś gotów? - zapytała, spoglądając na Randa.
- Tak,  chyba  tak - zająknął  się  Rand  i  wstał,  wciąż 

przytrzymując ręcznik w pasie.

Cecile  powściągnęła  uśmiech,  odgadując,  które  spodenki 

Rand nałożył, i z namysłem przyłożyła czubek palca do kącika
ust.

- Zdaje  się,  że  jest  taka  piosenka  z  lat  pięćdziesiątych, 

która  doskonale  pasuje  do  tej  sytuacji.  Coś  o  malutkich, 
wąziutkich majteczkach.

Rand poczuł, że się rumieni.

- Nie mogłem znaleźć innych - wyjąkał; Cecile obeszła go 

dokoła i jednym ruchem zerwała ręcznik z jego bioder.

- No,  no,  no,  doktorze  Coursey - zawołała  z  aprobatą  i 

obeszła  go  jeszcze  raz. - Muszę  przyznać,  że  wyglądasz  w 
nich znacznie lepiej niż Tony.

- Tony?
- Mój brat, policjant. Pamiętasz? Ten, który dał mi pałkę. 

Rand poczuł dziwną ulgę.

- Tak, pamiętam.
- Ładny  tyłek. - Cecile  bezceremonialnie  klepnęła  go  w 

pośladki  i  znów  stanęła  na  krawędzi  basenu. - Gotów? -
zapytała z przewrotnym uśmieszkiem.

Rand  nagle  poczuł,  że  jest  w  niej  zakochany  po  uszy,  i 

sam  nie  wiedział,  dlaczego.  Przywykł  już  do  tego,  że  Cecile 
starała  się  zachować  dystans,  a  tymczasem  naraz  wykonała 
niespodziewany  zwrot  i  potraktowała  go  jak  męskiego 
striptizera,  który  znalazł  się  tu  wyłącznie  gwoli  jej  uciechy. 
Uważał  ją  za  zimną  kobietę,  może  nawet  oziębłą,  a  tu  nagle 

background image

zobaczył  w  jej  zachowaniu  czystą,  wyzwoloną  seksualność. 
Trudno mu było dojść z tym do ładu.

Wziął głęboki oddech i stanął obok niej.

- Gotów.
- Na  stanowiska!  Gotowi!  Start! - zawołała  Cecile  i 

wskoczyła do wody, a Rand o ułamek sekundy za nią. Szybko 
się  z  nią  zrównał  i  płynął  w  tym  samym  tempie  co  ona, 
próbując  oszacować  jej  siły  i  wytrzymałość.  Był  dobrym 
pływakiem  i  nie  miał  ochoty  dać  się  wyprzedzić  kobiecie,  a 
szczególnie Cecile. Miał wrażenie, że gdyby z nim wygrała, to 
nigdy nie pozwoliłaby mu o tym zapomnieć.

Nie  spuszczając  z  niej  oka,  dotarł  do  przeciwległego 

krańca basenu, odbił się zręcznie i w jednej chwili znalazł się 
kilkanaście  metrów  przed  nią.  W  połowie  długości  basenu 
przyszło  mu  jednak  do  głowy,  że  wygrana  może  się  okazać 
jeszcze  gorsza  od  porażki.  Cecile  wydawała  mu  się  typem 
osoby,  która  lubi  rywalizację  i  nie  spocznie,  dopóki  nie 
wyrówna rachunków.

Gdyby przegrała, zapewne domagałaby się rewanżu. Rand 

nie  mógł  się  zdecydować,  co  byłoby  gorsze:  jej  złość  z 
powodu porażki czy też dumna satysfakcja, gdyby zwyciężyła. 
Żadna z tych możliwości nie przemawiała do niego.

Zwolnił  tempo,  próbując  znaleźć  jakieś  wyjście. 

Natchnienie  nadeszło  przy  samym  końcu  wyścigu. 
Zanurkował  na  dno  i  czekał,  a  gdy  zauważył  nad  sobą 
sylwetkę  Cecile,  wynurzył  się  na  powierzchnię  tuż  pod  nią, 
pochwycił ją wpół i wciągnął pod wodę.

Cecile,  zwrócona  twarzą  do  niego,  z  wyciągniętymi  na 

boki ramionami i wydętymi policzkami, wyglądała jak wielka 
ryba.  Pokusa  była  nie  do  odparcia.  Rand  przyciągnął  ją  do 
siebie i pocałował.

Po  chwili  zabrakło  mu  tchu.  Wynurzył  się  na 

powierzchnię, ciągnąc Cecile za sobą. Stanęli na płytkim dnie, 

background image

patrząc  sobie  w  oczy.  Z  ich  twarzy  spływały  strugi  wody. 
Obydwoje  czuli  zdumienie,  ale  to  Cecile  odezwała  się 
pierwsza.

- Zrób to jeszcze raz - wydyszała.
- Co mam zrobić?
- Pocałuj  mnie. Rand  natychmiast wykonał  to  polecenie. 

Cecile przymknęła oczy i odrzuciła głowę do tyłu.

- Och, Boże! - wymamrotała, wbijając paznokcie w jego 

ramię.

- Czy coś ci się stało? - zapytał Rand z troską.
- Byłam pewna, że to tylko moja wyobraźnia.
- Co?
- Moja reakcja na ciebie. - Spojrzała mu prosto w oczy. -

Tamtego  dnia,  gdy  obudziłam  się  obok  ciebie,  wmawiałam 
sobie,  że  widocznie  musiało  mi  się  coś  przyśnić,  bo  to 
niemożliwe, żebyś tak mnie podniecał.

- No i?
- Myliłam się. Na ustach Randa pojawił się lekki uśmiech.
- Jak bardzo się myliłaś?
- Bardzo - szepnęła, znów przymykając oczy. Objęła jego 

twarz dłońmi i przywarła do niego całym ciałem. Nacisk piersi 
osłoniętych  elastyczną  tkaniną  na  jego  tors  zarówno 
intrygował,  jak  i  frustrował  Randa.  Objął  biodra  Cecile  i 
uniósł  ją  do  góry,  oplatając  jej  nogi  wokół  siebie.  Czuł 
nieprzepartą  ochotę,  by  zerwać  z  niej  rozdzielające  ich 
skrawki materiału i zanurzyć się w jej ciele.

Przywarł  ustami  do  jej  szyi  i  powiódł  nimi  w  dół,  aż 

natrafił  na  skraj  kostiumu  kąpielowego.  Wsunął  palce  pod 
elastyczne ramiączka i ściągnął je, obnażając piersi Cecile.

- Boże drogi, Cecile! - szepnął z zachwytem. Objęła jego 

głowę  dłońmi  i  przyciągnęła  go  do  siebie.  Gdy jego  usta 
odnalazły  nabrzmiałą  sutkę,  Cecile  jęknęła,  coraz  szybciej 
ocierając  się  biodrami  o  jego  podbrzusze.  Dłonie  Randa 

background image

delikatnie uciskały jej pośladki. Wsunął palec pod elastyczną 
tkaninę i odnalazł gorące, wilgotne miejsce.

Jego  palec  zataczał  powolne  kręgi.  Cecile  jak 

zahipnotyzowana poruszała się w rytm jego dotyku. Gdy Rand 
poczuł,  że  nadeszła  odpowiednia  chwila,  wsunął  palec  do 
środka i poczuł zaciskające się wokół niego mięśnie.

- Och, Rand! - zawołała Cecile, wyprężając się.
- Wszystko w porządku - szepnął. - Rozluźnij się!
- Ale...
- Żadnych: ale. Rozluźnij się.
- Och,  Rand! - powtórzyła  słabym  głosem,  odchylając 

tułów  do  tyłu.  Rand  skorzystał  z  okazji  i  pochwycił  zębami 
czubek jej piersi.

- Rand! - wykrzyknęła  Cecile. - Och,  Rand,  proszę... -

Urwała  w pół  zdania, gdy jej ciało  od stóp do głów przeszył 
dreszcz. Po długiej chwili, ciężko oddychając, oparła głowę na 
ramieniu Randa.

- Przepraszam - wydyszała. - Powinnam była...
- Nie - przerwał  jej,  przyciskając  usta  do  jej  włosów. -

Absolutnie nie masz mnie za co przepraszać.

Otoczył  ją  ramionami  i  wtulił  twarz  w  jej  włosy,  czując, 

jak chłodna woda łagodzi tępe, nie rozładowane napięcie jego 
ciała.

Rand obudził się nagle, drżący i zlany potem. Od pasa w 

dół owinięty był pomiętym prześcieradłem. Przez chwilę leżał 
nieruchomo,  słuchając  dudnienia  swojego  serca  i  patrząc  w 
sufit. Próbował sobie przypomnieć, co go obudziło.

Sen?
Z jękiem przetarł oczy pięścią i poczuł zbierające się pod 

powiekami łzy. Wrócił do niego obraz chłopca ze snu.

Chłopiec  stał  na  krawędzi  chodnika  z  ramionami 

wyciągniętymi  przed  siebie.  Po  jego  twarzy  spływały  gorące 
łzy.  Krzyczał,  aż  poczerwieniał  i  dostał  czkawki.  Ale 

background image

samochód,  w  którym  siedziała  jego  matka,  oddalał  się  coraz 
bardziej, obojętny na jego nieszczęście.

Obok chłopca  pojawiła  się kobieta. Mówiła  coś do niego 

łagodnym głosem i chciała go wziąć za rękę, chłopiec jednak 
wyszarpnął dłoń i oślepiony łzami, pobiegł ulicą. Potknął się i 
upadł,  zdzierając  sobie  skórę  na  kolanach  i  łokciach.  Uniósł 
twarz,  na  której  krew  mieszała  się  ze  łzami,  i  patrzył,  aż 
samochód zniknął z zasięgu wzroku.

Rand poczuł przeszywający dreszcz. Ten sen nie pojawiał 

się już  od  lat.  Dlaczego  teraz  powrócił?  Rand  zmarszczył 
czoło, ale zamiast wyjaśnienia powróciła do niego druga część 
snu.

Mężczyzna  i  kobieta  stali  po  dwóch  stronach  przepaści, 

wyciągając  do  siebie  ręce.  Gdy  ich  palce  już  miały  się 
zetknąć,  rozległ  się  głos  dziecka.  Kobieta  obejrzała  się  i 
zobaczyła  za  swymi  plecami  gromadkę  dzieci  o  smutnych 
twarzach. W tej samej chwili przepaść rozszerzyła się nagle i 
pochłonęła  ją,  mężczyzna  zaś  pozostał  z  ramionami 
zawieszonymi w powietrzu.

Rand przełknął ślinę i otarł czoło z potu. Nie potrzebował 

psychoanalityka,  by  zrozumieć  ten  sen.  Rozumiał  go  aż  za 
dobrze. To był omen, ostrzeżenie. Związek z Cecile Kingsley 
mógł przynieść mu tylko cierpienie, podobne do tego, którego 
doznał  w  dzieciństwie.  A  ponieważ  wiedział,  co  przeżywały 
dzieci  o  smutnych  twarzach,  zdawał  sobie  sprawę,  że  nigdy 
nie byłby w stanie zmusić Cecile do wyboru pomiędzy sobą a 
nimi.

Sztucznie sklejane rodziny rzadko bywają szczęśliwe. On 

sam najlepiej o tym wiedział.

Cecile  podniosła  głowę  i  zobaczyła  samochód  Randa. 

Serce  natychmiast  zaczęło  jej  bić  szybciej,  a  dłonie 
zwilgotniały.  Miała  ochotę  przypisać  te  objawy  uldze,  jaką 
sprawił  jej  widok  Joeya  siedzącego  na  miejscu  pasażera,  nie 

background image

uznawała  jednak  okłamywania  siebie  i  wiedziała,  że 
prawdziwą przyczyną jej radości był Rand.

Patrzyła,  jak  idzie  w  jej  stronę,  przepychając  się  przez 

tłum  rodziców  na  chodniku,  z  ręką  opartą  na  ramieniu 
chłopca.  Ubrany  był  w  czarne  spodenki  sportowe  i 
śnieżnobiałą  koszulkę  do  gry  w  golfa.  Był  przystojny  i 
niezmiernie  męski.  Cecile  stała przy  bramie  z  rękami 
splecionymi na plecach, nie próbując ukrywać zadowolenia.

- Wyglądasz  jak  prawdziwy  trener - stwierdziła  z 

uznaniem.

We wzroku Randa pojawiła się podejrzliwość.

- Naprawdę?
- No,  prawie - mruknęła,  obchodząc  go  dokoła. - Ale 

jeszcze lepiej wyglądałbyś w tym.

Wyciągnęła rękę zza pleców i podała mu czarną koszulkę 

z  emblematem  Białych  Skarpetek.  Na  plecach  wielkimi 
literami napisane było: Trener.

- Chłopcy prosili, żeby ci to dać. Wszyscy złożyli się na 

ten zakup.

Rand poczuł ucisk w gardle. Oznaczało to, że chłopcy go 

zaakceptowali.

- Czuję się zaszczycony - rzekł. - Czy wszyscy już są?
- Tak. Robią rozgrzewkę. Idź do nich, Joey - zwróciła się 

do chłopca.

Zostali  sami.  Rand  patrzył  w  ślad  za  odbiegającym 

Joeyem. Cecile dostrzegła w jego twarzy napięcie.

- Wszystko u niego w porządku? - zapytała.
- Chyba  tak - odrzekł  Rand,  przenosząc  na  nią  wzrok. -

Ale jest bardzo zdenerwowany.

Cecile z uśmiechem poklepała go po plecach.

- T y też.
- Mam tremę przed premierą - uśmiechnął się blado.

background image

- Dasz sobie radę. Pamiętaj tylko, kto ma być przy której 

bazie.  Niektórzy  chłopcy  są  szybcy,  inni  wolą  zwodzić 
przeciwnika.  A  na  przykład  Brandta  trzeba  zostawiać  z  tyłu. 
Dobrze  wyrzuca  piłkę,  ale  jest  powolny  jak  żółw.  Jeśli  nie 
będziesz pewien,  że  sobie  poradzi,  to  sygnalizuj  mu,  żeby 
został przy bazie. Wszystko jasne?

- Chyba tak - westchnął Rand.
- Odpręż się i włóż tę koszulkę.
- Teraz? - zdziwił się.
- Tak, teraz. Chłopcy będą rozczarowani, jeśli w niej nie 

wystąpisz, a mecz zaraz się zacznie.

Rand nie poruszył się.

- No? - zniecierpliwiła się Cecile.

Miał  nadzieję,  że  ona  odejdzie  albo  przynajmniej  się 

odwróci, zauważył jednak, że niczego takiego nie ma zamiaru 
robić.  Z  ociąganiem  wyciągnął  koszulkę  z  szortów.  Cecile 
stała  przy  nim, najwyraźniej  gotowa mu  pomóc  w  ubieraniu. 
Niecierpliwie wyszarpnął koszulkę z jej ręki.

- Dziękuję  ci,  ale  potrafię  sam  się  ubrać - prychnął  z 

irytacją.  Przez  chwilę  patrzyła  na  niego  bez  słowa,  a  potem 
wydęła usta.

- Dobrze, Coursey. O co ci właściwie chodzi?
- O nic, tylko nie lubię się publicznie obnażać.
- Wydaje  mi  się,  że  zdjęcie  koszuli  trudno  nazwać 

obnażaniem się. Co cię ugryzło?

Rand powoli wsunął koszulkę w spodenki.

- Chodzi ci o wczorajszy wieczór, tak? - zapytała, mrużąc 

oczy. - Czy  martwisz  się,  że  byłeś  zbyt  natarczywy,  czy  też 
złości cię to, że sam nie miałeś żadnej przyjemności?

- Och,  daj  mi  spokój! - zawołał  Rand,  zrywając  się  na 

równe  nogi.  Cecile  jednak  położyła  dłoń  na  jego  piersi  i 
pchnęła go z powrotem na ławkę. Rand nie chciał wywoływać 
sceny, więc tylko się skrzywił.

background image

- Dobrze,  skoro  się  tak  upierasz.  Owszem,  chodzi  mi o 

ostatni wieczór - rzekł z napięciem. - I nie, nie obawiam się, 
że  byłem  zbyt  natarczywy  ani  nie  jestem  zły  o  to,  że  nie 
miałem  żadnej  przyjemności.  Mogę  cię  zapewnić,  że  jednak 
miałem.

- To  o co  ci chodzi?  Rand nie miał  ochoty  rozmawiać o 

tym w tej chwili. Oparł

łokcie  na  kolanach,  splótł  palce  i  wpatrzył  się  w  ziemię. 

Nie chciał urazić Cecile, ale musiał powiedzieć, co czuje.

- Po prostu myślę, że to nie byłoby mądre, gdybyśmy się 

za bardzo zaangażowali.

- Dlaczego? Rand westchnął głęboko.
- Cecile, jesteś bardzo miłą kobietą, ale nie jestem gotów, 

by wziąć sobie na głowę rodzinę.

Cecile ze zdumienia otworzyła szeroko oczy.

- Rodzinę!  A  kto  cię  prosił,  żebyś  brał  sobie  na  głowę 

moją  rodzinę? - Odsunęła  się  o  krok,  mamrocząc  coś  pod 
nosem. - Jeśli  chcesz  wiedzieć,  to  nie  szukam  męża. 
Kochanka,  owszem,  i  tu  mogłabym  brać  pod  uwagę  twoją 
kandydaturę. Ale nie na męża! Wielkie dzięki!

Słowa  Cecile  bardzo  dotknęły  Randa.  Z  drugiej  strony 

wiedział,  że  to,  co  czuje,  może  być  źródłem  kłopotów,  bo 
przecież  sam  chciał  zakończyć  romans  z  tą  kobietą,  zanim 
ktokolwiek poczuje się zraniony.

Patrzył na Cecile z wysokości trzeciej bazy. Ona stała przy 

pierwszej. Włosy miała związane w kucyk i nakryte czapeczką 
baseballową,  ręce  oparte  na  biodrach,  a  wzrok  utkwiony  w 
drugiej bazie, do której miał szansę dotrzeć jeden z chłopców. 
Denerwowało go to, że Cecile bez żadnego trudu potrafiła się
skupić na grze. On potrafił myśleć tylko o tym, że nie traktuje 
go jak kandydata na męża.

Jakby była Bóg wie kim! pomyślał ze złością, starając się 

przypomnieć  sobie  wszystkie  jej  wady.  Ubiera  się  jak 

background image

włóczęga  i  klnie  jak  pijany  marynarz.  Jest  porywcza,  uparta, 
pełna uprzedzeń i...

W  tej  chwili  jednak  Cecile  uniosła  ramiona  do  góry  i 

zaczęła sygnalizować coś chłopcom. Koszulka opięła się na jej 
piersiach,  podkreślając  ich  pełny  kształt.  Bogu  dzięki,  tym 
razem  miała  na  sobie  biustonosz.  Rand  jednak  nie  potrafił 
odpędzić  od  siebie  wspomnienia  tych  piersi,  ich  kształtu  i 
dotyku.

- Do  diabła  z  nią! - mruknął  pod  nosem  i  odwrócił  się 

plecami.

Naraz  publiczność  zaczęła  szaleć.  Brandt  biegł  do 

pierwszej  bazy.  Cecile  machała  do  niego  gorączkowo.  Przy 
drugiej bazie czekał już Joey. Patrzył na Randa wyczekująco, 
ten  zaś,  przypominając  sobie  o  obowiązkach  trenera,  gestem 
dłoni  nakazał  mu  pobiec  dalej.  Piłka  przeleciała  nad  głową 
prawego skrzydłowego.

Podskakując  w  miejscu,  Rand  skierował  Joeya  za  trzecią 

bazę,  na  własne  pole.  Brandt  był  już  przy  drugiej.  Randa 
ogarnęła panika i szybko spojrzał na tablicę z wynikami. Było 
6:5. Czy Brandt sobie poradzi? Jeśli tak, to Skarpetki wygrają, 
a  Brandt  z  najgorszego  gracza  w  drużynie  przeistoczy  się  w 
bohatera.

Z  drugiej  strony,  Cecile  ostrzegała  go,  że  chłopiec  jest 

bardzo powolny. Rand spojrzał na boisko, a potem na Cecile. 
Patrzyła  na  niego,  gestem  nakazując  mu  zatrzymać  Brandta 
przy  trzeciej  bazie.  Prawoskrzydłowy  wyrzucił  piłkę.  Brand 
był już tylko o krok od trzeciej bazy.

W  ułamku  sekundy  Rand  podjął  decyzję.  Gdy  stopa 

Brandta dotknęła trzeciej bazy, wykrzyknął co sił w płucach:

- Biegnij, mały, poradzisz sobie! Zauważył przerażenie na 

twarzy Cecile i zacisnął powieki, modląc się, by Brandtowi się 
udało.  Po  chwili  otworzył  oczy.  Brandt  opadł  na  ziemię  i 

background image

bokiem  prześlizgnął  się  przez  linię;  Piłka  uderzyła  w 
rękawicę, a potem wszystko zakrył tuman czerwonego kurzu.

- Czysto! - zawołał  sędzia. - Koniec  gry.  Z  dudniącym 

sercem  i  szerokim  uśmiechem  na  twarzy  Rand podbiegł  do 
trzeciej  bazy,  porwał  Brandta  na  ręce  i  posadził  go  sobie  na 
ramionach.  Reszta  chłopców,  krzycząc  i  wiwatując,  skupiła 
się wokół nich.

- Nieźle - mruknęła  Cecile,  przyłączając  się  do 

zawodników.  Rand  postawił  Brandta  na  ziemi  i  poprowadził 
drużynę  na środek  pola.  Chłopcy  wymienili  uściski  dłoni  z 
przeciwnikami, a potem pobiegli do stoiska z napojami. Rand 
skierował  kroki  do  szatni.  Cecile  już  tam  była  i  z  gniewną 
miną pakowała sprzęt do torby.

- Nie  trzeba  było  go  zachęcać - mruknęła  na  widok 

Randa.

- Może  nie,  ale  jednak  dał  sobie  radę - odparł,  wciąż 

będąc w euforii.

- A gdyby mu się nie udało?
- Wtedy  byłaby  dogrywka.  Cecile  wzniosła  oczy  ku 

niebu.

- Nie mówię o wyniku, tylko o Brandcie. Gdyby sobie nie 

dał rady, to czułby się podle.

Rand wyjął torbę z jej ręki i zarzucił sobie na ramię.

- Ale udało mu się i teraz jest bohaterem. Cecile, musisz 

się nauczyć ryzykować. Bez tego życie jest nudne.

Ruszył  przed  siebie,  ale  po kilku  krokach  zatrzymał  się  i 

spojrzał na Cecile przez ramię.

- Chcę też dodać - rzekł z przewrotnym uśmiechem - że 

przyjmuję  twoją  ofertę  i  zgadzam  się  zostać  twoim 
kochankiem.

Przyłożył  dłoń  do  daszka  czapeczki  baseballowej  i 

odszedł, pogwizdując jakąś wesołą melodyjkę.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Cecile włożyła klucz do zamka w tylnych drzwiach domu, 

ale  zamiast  go  przekręcić,  opuściła  rękę.  Chłopcy  byli  u 
Brannanów,  gdzie  rozbili  sobie  namiot  na  podwórzu,  a 
CeeCee  została  na  noc  u  babci.  Jej  dom  był  ciemny  i  pusty. 
Cecile czuła się samotna, a poza tym w ogóle nie chciało jej 
się  spać.  W  y - ciągnęła  klucz  z  zamka  i  poszła  ceglaną 
ścieżką w stronę basenu.

Przysiadła  na  ogrodowym  krześle  i  oparła  policzek  na 

dłoni.  Lekki  wiatr  niosący  zapach  chloru  chłodził  jej  twarz  i 
zachęcał, by się zanurzyć w wodzie. Cecile jednak nie dała się 
skusić.

- Rand Coursey to palant - mruknęła, patrząc na wodę. -

Egocentryczny, napuszony palant!

„Przyjmuję twoją propozycję i zgadzam się zostać twoim 

kochankiem".  Co  za  bezczelność!  Jakby  był  jej  do  czegoś 
potrzebny! Owszem, w jej życiu akurat teraz nie było żadnego 
mężczyzny.  Ale  winę  za  to  ponosił  Josh  Wagner,  ostatni  z 
długiej  listy  mężczyzn,  którzy  szukali  jej  towarzystwa  po 
śmierci  Dentona.  Po  sześciu  miesiącach  trwania  ich  związku 
Josh zaczął się zachowywać tak, jakby był jej mężem. Chciał, 
żeby  poświęcała  mu  każdą  wolną  chwilę,  wiecznie  był 
zazdrosny o wszystko, co odwracało od niego uwagę Cecile, i 
oczekiwał,  że  będzie  gotowa  na  każde  jego  skinienie. 
Ostatnim  gwoździem  do trumny  tej  znajomości  stała  się 
postawa  Josha  wobec  jej  dzieci.  Josh  traktował  je  tak,  jakby 
nie w pełni były ludzkimi istotami.

Nie tęskniła za nim. Była przekonana, że rozstali się o co 

najmniej  dwa miesiące za późno. Mieli  wiele wspólnego, ale 
Cecile nie potrzebowała dużo czasu, by się przekonać, że Josh 
miał dziesięć razy więcej mięśni niż mózgu. A poza tym jako 
kochanek  był  samolubny.  Interesowało  go  tylko  własne 

background image

zadowolenie i nie zwracał uwagi na jej satysfakcję. Odwrotnie 
niż Rand.

Podniosła  się  z  krzesła  i  zaczęła  się  przechadzać  wokół 

basenu. Jak zwykle ruch uspokoił ją i pomógł rozjaśnić myśli. 
No dobrze, przyznała niechętnie po kilku minutach, z Randem 
można  porozmawiać  na  ciekawe  tematy,  a  poza  tym  ma  tak 
dobre serce, że to aż denerwujące.

Dotyczyło  to  również  dzieci.  Zatrzymała  się  na  krawędzi 

basenu  i  wpatrzyła  we  własne  rozmazane  odbicie  na  tafli 
wody. Przypomniała sobie, jak po zakończeniu meczu Rand z 
entuzjazmem  pędził  w  stronę  Brandta,  machając  rękami  jak 
helikopter,  a  potem  posadził  sobie  chłopca  na  ramieniu. 
Wyraz twarzy Brandta świadczył o tym, że ten mecz mógł się 
stać punktem zwrotnym w sportowej karierze chłopca. Brandt 
udowodnił swoją wartość innym chłopcom z drużyny - i była 
to zasługa Randa.

Cecile  znów  usiadła,  zdjęła  buty  i  zanurzyła  stopy  w 

wodzie.  Noc  była  upalna  i  wilgotna.  Chłodna  woda 
przyjemnie  masowała  jej  stopy.  Cecile  przymknęła  oczy  i 
odchyliła  głowę  do  tyłu.  Wspomnienia  dłoni  Randa 
przesuwających  się  po  jej  skórze  przyprawiały  ją  o  gęsią 
skórkę.  Bez  żadnych  wątpliwości  był  utalentowanym 
kochankiem.

Otworzyła oczy i z osłupieniem zdała sobie sprawę, że jej

oddech stał się znacznie szybszy. Niezgrabnie podniosła się i 
ruszyła w stronę domu, zostawiając za sobą mokre ślady.

- Co za łajdak - wysapała. - Jak on to robi?

Zaspany  Rand  otworzył  drzwi  i  poczuł  czyjąś  dłoń  na 

swojej  piersi.  Cecile  odsunęła  go  i  wpadła  do  środka  jak 
bomba.

- Musimy  ustalić  kilka  szczegółów - zawołała, 

zatrzaskując za sobą drzwi. - Gdzie jest twoja sypialnia?

- Co?

background image

- No,  twoja  sypialnia.  To  miejsce,  gdzie  śpisz. 

Półprzytomny Rand wskazał jej ręką drzwi po lewej stronie i 
poszedł za nią, nic nie rozumiejąc. Zaraz za drzwiami Cecile 
zrzuciła buty i skarpetki.

- Po  pierwsze,  nie  szukam  męża,  to  możesz  sobie 

zapamiętać raz na zawsze! - Ściągnęła koszulkę przez głowę i 
rzuciła  ją  na  podłogę. - Po  drugie,  nie  potrzebuję  twoich 
pieniędzy.  Mam  ich  dosyć  dzięki  Dentonowi. - Dorzuciła  do 
kolekcji  biustonosz  i  rozpięła  pasek  szortów,  a  potem 
ściągnęła  je  wraz  z  czarnymi  majtkami  o  kroju  bikini.  Naga, 
bez cienia zażenowania, podeszła do łóżka i odrzuciła kołdrę 
na bok. - Po trzecie, nasz związek pozostanie czysto fizyczny -
dodała, sprawdzając ręką miękkość materaca. - No, może nie 
tylko  fizyczny - poprawiła  się  po  chwili  zastanowienia. -
Będziemy  się  dzielić  odpowiedzialnością  jako  rodzice 
chrzestni  dzieci  Brannanów  i  trenerzy  drużyny  baseballowej, 
ale jeśli chodzi o nas dwoje, sprawa ogranicza się, wyłącznie 
do płaszczyzny fizycznej. Nie oczekuję ani nie chcę, byś mnie 
adorował,  a  jeśli  słowo  „miłość"  kiedykolwiek  pojawi  się  na 
twoich ustach, znikam na zawsze.

Usatysfakcjonowana wygłoszoną przemową oraz jakością 

łóżka spojrzała na Randa przez ramię.

- Zgoda?  Rand  ledwie  mógł  oddychać.  Już  w  kostiumie 

kąpielowym widok  Cecile  przyprawiał  go  o  zawroty  głowy. 
Teraz, gdy była naga,  nie był  w stanie  wykrztusić ani słowa. 
Spod jej ramienia kusząco wyglądał czubek piersi, na których 
wspomnienie przeszywał go dreszcz. Opalona skóra okrywała 
płaski brzuch i zgrabne biodra. Pośladki Cecile miała jędrne i 
zaokrąglone,  akurat  takiej  wielkości,  by  można było  je  objąć 
parą męskich dłoni.

Rand  jednak  z  natury  był  ostrożny  i  nie  odważył  się  do 

niej  podejść,  dopóki  nie  był  pewien,  w  co  się  właściwie 
pakuje.

background image

- Czysto fizyczny związek - powtórzył powoli.
- Aha - mruknęła Cecile, siadając na łóżku.
- Żadnych zobowiązań.
- Właśnie  tak.  Więc  co  ty  na  to? - zapytała,  spoglądając 

na niego wyzywająco.

Rand uniósł dłoń.

- Jeszcze jedna sprawa.
- Co takiego?
- Jeśli  którekolwiek  z  nas  zdecyduje  się  zakończyć  ten 

związek,  druga  strona  musi  się  na  to  zgodzić  bez  urazy  i 
pozostaniemy w przyjaznych stosunkach.

Cecile nonszalancko wzruszyła ramionami.

- To mi odpowiada.

Rand  westchnął  głęboko.  Układ  był  zawarty,  ale  on  nie 

wiedział,  co  ma  zrobić  dalej.  Wszystko  to  wydawało  mu  się 
jakieś dziwne, nienaturalne.

- Masz ochotę na kieliszek wina? - zapytał. Cecile skinęła 

głową,  kryjąc  uśmiech.  Nie  była  przygotowana  na 
demonstrację nieśmiałości, teraz jednak doszła do wniosku, że 
trudno było spodziewać się po Randzie innego zachowania.

Rand wyszedł i po chwili wrócił, niosąc bambusową tacę, 

na której stała butelka wina, dwa wysokie kieliszki oraz talerz 
z  serem,  krakersami  i  owocami.  Postawił  tacę  na  stoliku,  ale 
Cecile  natychmiast  przeniosła  ją  na  środek  łóżka  i 
zapraszająco  poklepała  miejsce  obok  siebie.  Przyklękła  i 
pochwyciła  z  talerza  kiść  winogron,  zjadła  jeden  owoc,  a 
następny wsunęła Randowi do ust.

Podniósł rękę, ona jednak odsunęła ją na bok i spojrzała na 

niego  z  uśmiechem.  Gdy  przysunął  się  bliżej,  wsunęła  owoc 
do  jego  ust.  Pochwycił  go  zębami,  nie  spuszczając  wzroku  z 
jej twarzy.

- Dobre, co? - zapytała niskim, zdumiewająco spokojnym 

głosem.

background image

- Dobre - odrzekł  i  niepewny,  czego  Cecile  się  po  nim 

spodziewa,  sięgnął  po  butelkę  z  winem.  Było  to  musujące 
chardonnay.  Napełnił  dwa  kieliszki,  świadomy,  że  Cecile 
obserwuje każdy jego ruch.

Przechyliła  się,  ocierając  się  piersiami  o  jego  ramię,  i 

wzięła  do ręki  jeden z  kieliszków. Kropla  wina  spadła  na  jej 
szyję  i  powoli  stoczyła  się  niżej.  Rand  postawił  tacę  na 
podłodze,  oparł  ręce  na  biodrach  Cecile  i  zlizał  kropelkę 
zawieszoną  na  czubku  piersi.  Cecile  przymknęła  oczy  i  ze 
zmysłowym uśmiechem opadła niżej na poduszki.

- Bardzo mi się to podoba - szepnęła.
- Naprawdę?

W  odpowiedzi  zanurzyła  palec  w  kieliszku  i  otarła  go  o 

drugą pierś. Odstawiła kieliszek na stolik i pociągnęła Randa 
na siebie,  myśląc,  że  ze  wszystkich  nie  przemyślanych 
decyzji, jakie podjęła w życiu, ta była najlepsza;

- Rand?
- Hm? - mruknął.
- Czy  Jack  dzwonił  do  ciebie  dzisiaj?  Rand  odrobinę 

uniósł głowę.

- Chodzi ci o chrzciny?
- Tak.

Znów pochylił głowę i potarł policzkiem o jej brzuch.

- Zdaje się, że coś o tym wspominał. Kiedy to ma być?
- W niedzielę, idioto - odrzekła, mierzwiąc mu włosy. - O 

dziewiątej  rano.  Spróbuj  nie  zapomnieć. - Zamyśliła  się 
głęboko,  masując  mu  kark. - Przyszło  mi  do  głowy,  że 
mogłabym  urządzić  przyjęcie  u  siebie  w  domu.  Co  o  tym 
myślisz?

- Chcesz zamówić jedzenie i obsługę? Zaskoczona Cecile 

zmarszczyła brwi.

- Nie,  myślałam  raczej  o  skromnej  imprezie.  Tylko 

rodzina.  Poprosiłam  matkę  o  kilka  przepisów.  Mogłabym 

background image

zrobić  quiche  z  kiełbaskami  i  szpinakiem,  upiec  bułeczki  z 
jagodami  i  grzanki  z  serem.  Widziałam  w  jakimś  piśmie 
śliczne  zdjęcie  kołyski  dziecinnej  wyrzeźbionej  w  łupinie 
arbuza  i  wypełnionej  owocami.  Coś  takiego  wspaniale 
wyglądałoby pośrodku stołu.

Gdy  Rand  nie  odpowiedział,  pociągnęła  go  za  włosy  i 

uniosła głowę tak, by móc spojrzeć mu w twarz.

- Jakoś nie widzę, żebyś reagował z entuzjazmem.

Rand  rzeczywiście  nie  potrafił  się  zdobyć  na  entuzjazm. 

Zbyt  dobrze  pamiętał spalone hamburgery. Nie chciał  jednak 
urazić Cecile, zapytał więc dyplomatycznie:

- Czy  sądzisz,  że  będziesz  miała  na  to  czas?  Przecież 

twoje obowiązki matki chrzestnej... - zająknął się.

- Myślisz,  że  sobie  nie  poradzę,  tak? - zapytała  Cecile, 

mrużąc oczy.

Rand podniósł się i usiadł.

- Oczywiście, kochanie, że sobie poradzisz. Tylko że...
- Daruj  sobie, Coursey - rzekła  z  irytacją,  odsuwając  się 

od niego. - Zapewniam cię, że taki drobiazg jak przyjęcie dla 
dwudziestu osób nie sprawi mi najmniejszego kłopotu.

Rand powtarzał sobie, że wcale nie wątpi w umiejętności 

Cecile. Był pewien, że jeśli ta kobieta postanowi coś zrobić, to 
dopnie swego. Miał jednak wrażenie, że powinien jej pomóc. 
W  końcu  był  ojcem  chrzestnym,  więc  był  to  również  i  jego 
obowiązek.  Taka  uroczystość  zdarza  się  tylko  raz  w  życiu 
każdego dziecka.

Powtarzał  to  sobie,  objeżdżając  dom  Cecile  już  po  raz 

czwarty.  Jakoś  brakowało  mu  odwagi,  by  zaparkować 
samochód  i  wejść  do  środka.  W  kuchni  paliło  się  światło. 
Kilkakrotnie  zauważył  za  szybą  sylwetkę  Cecile  i  już 
zamierzał  zatrzymać  samochód,  bał  się  jednak,  że  jego 
obecność tylko ją zirytuje. Z drugiej strony nie mógł pozwolić 
na  to,  by zaserwowała dwudziestu przyjaciołom nie  nadające 

background image

się  do  jedzenia  potrawy.  To  byłoby  dla  niej  zbyt  wielkim 
upokorzeniem.

Zacisnął zęby i wjechał na podjazd. Przez chwilę siedział 

nieruchomo,  zbierając  siły, a  potem podszedł  do kuchennych 
drzwi. Spodziewał się, że Cecile odrzuci jego pomoc, każe mu 
wynosić  się  do  wszystkich  diabłów  i  nigdy  tu  nie  wracać, 
obrzuci  go  przekleństwami  albo  rzuci  w  niego  kuchennym 
nożem  i  zapewne  nie  chybi.  Z  ciężkim  sercem  zastukał  do 
drzwi i w tej samej chwili usłyszał krzyk. Serce zamarło mu w 
piersi. Bez wahania pchnął drzwi i wpadł do środka.

Cecile  stała  przed  otwartym  piekarnikiem,  z  którego 

wydobywały  się  kłęby  czarnego  dymu.  Odwróciła  się  i 
spojrzała na niego z rozpaczą. Nos miała ubrudzony mąką

- Och, Rand! - zawołała. Wybuchnęła płaczem i kopnęła 

drzwiczki piekarnika. Rand natychmiast znalazł się przy niej i 
przytrzymał ją, zanim zdążyła się oparzyć.

- Dobrze już, dobrze, Cecile - powiedział uspokajająco.
- Miałeś  rację - wyszlochała,  szarpiąc  palcami  włosy. -

Nic mi się nie udaje. Quiche się spaliło, a babeczki są twarde 
jak  kamień. - Pociągnęła  nosem  i  wytarła  twarz  w  rękaw. -
Jedyną  rzeczą jadalną są owoce, a to chyba tylko dlatego, że 
jeszcze nie zaczęłam ich kroić.

- Nie może być aż tak źle - pocieszał ją Rand.
- Jest  jeszcze  gorzej - mruknęła  z  goryczą.  Podeszła  do 

szafki i podsunęła mu pod nos blachę z jakąś żółtą mazią

- To budyń? - zapytał Rand z nadzieją.
- Nie - sapnęła Cecile. - Grzanki z serem.

Odwróciła blachę do góry dnem. Grzanki sklejone w jeden 

duży  prostokąt z  głośnym  stukiem spadły  na  podłogę.  Cecile 
spojrzała na zegar.

- Prawie  dziesiąta.  O  tej  porze  nikt  już  nie  przyjmie 

zamówienia na jutro. Powinnam była ciebie posłuchać.

background image

Rand  ostrożnie  położył  rękę  na  jej  ramieniu.  Gdy  Cecile 

jej  nie odtrąciła, zebrał  się na  odwagę i  przytulił ją mocno. -
Nie  martw  się,  Cecile.  Zaraz  ci  pomogę.  Podniosła  głowę  i 
spojrzała  ha  niego  przez  łzy. - Rand;  tu  nie  chodzi  o 
hamburgery z grilla, tylko o przyjęcie!

Rand cierpliwie gładził jej ramię.

- Wiem,  Cecile,  ale  zapewniam  cię,  że  razem  na  pewno 

sobie z tym poradzimy.

Podprowadził ją do kuchennego stołka.

- Usiądź  tutaj  i  odpręż  się,  a  ja  zrobię  ciasto  na  quiche. 

Cecile  pomachała  ręką,  wskazując  na  zastawioną  naczyniami
szafkę.

- Gdzieś  tam  powinien  być  przepis.  Chyba  pod 

pojemnikiem na mąkę.

Rand  sprawnie  uprzątnął  bałagan,  odkładając  w  jedno 

miejsce wszystkie potrzebne składniki.

- Nie  potrzebuję  przepisu - rzucił  mimochodem, 

wkładając do zlewu stertę brudnych naczyń.

- Naprawdę?
- Naprawdę. Nauczyłem się  piec jeszcze w dzieciństwie. 

Cecile zmarszczyła nos.

- To straszne.
- Wiem - zaśmiał się Rand. - Prawdziwi mężczyźni nawet 

nie jedzą quiche, cóż dopiero mówić o pieczeniu. To chciałaś 
powiedzieć?

- Nie  zamierzałam  cię  urazić.  Tylko  że  mnie  nigdy  nie 

udało się niczego upiec.

- Ja mam duże doświadczenie - rzekł  Rand, odmierzając 

mąkę. - Byłem  chorowitym  dzieckiem,  miałem  alergię 
praktycznie na wszystko. Moja przybrana matka, pani Baxter, 
była  dobrą  kucharką.  Piekła  ciastka  na  sprzedaż.  Gdy  moja 
alergia się nasilała i nie mogłem się bawić na dworze razem z 
innymi  dziećmi,  pomagałem  jej  w  kuchni. - Dolał  wody  do 

background image

mąki, zamieszał i dodał jeszcze odrobinę wody. - Dzięki temu 
jestem dobry w pieczeniu ciasta.

Cecile  z  jednakową  fascynacją  słuchała  jego  opowieści  i 

obserwowała ruchy.

- Nie  wiedziałam,  że  wychowałeś  się  w  rodzinie 

zastępczej.

- Od  czasu,  gdy  miałem  dziesięć  lat.  Tam  właśnie 

poznałem  Jacka.  Obydwaj  mieszkaliśmy  u  Baxterów. 
Dziewięcioro  dzieci  pod  jednym  dachem. - Rand  wzdrygnął 
się na to wspomnienie.

- Co się stało z twoimi rodzicami? Zastygł na chwilę, po 

czym wrócił do wyrabiania ciasta.

- Gdzieś tam byli.
- Gdzie?
- Rozwiedli się, kiedy miałem sześć lat. Ojciec wyjechał 

do  Wyoming  i  od  tamtej  pory  nie  miałem  od  niego  żadnej 
wiadomości. Moja matka wyszła po raz dragi za mąż. Mieszka 
niedaleko stąd.

- Skoro  żyje,  to  dlaczego  oddała  cię  do  rodziny 

zastępczej?

- Powiedzmy, że stałem się dla niej ciężarem - rzekł Rand 

z wymuszonym uśmiechem i podał jej wałek do ciasta. - Masz 
ochotę trochę powałkować?

Cecile spojrzała na wałek z nie skrywaną niechęcią.

- Jeśli  to  nie  sprawia  ci  wielkiej  różnicy,  to  wolałabym 

tego nie robić.

Rand zaśmiał się i zabrał się do wałkowania ciasta.

- Skoro gotowanie nie jest twoją  mocną stroną, to  jak ci 

się udaje wykarmić dzieci?

Cecile uniosła wysoko brwi.

- Słyszałeś kiedyś o mikrofalówce?
- Nie  masz  zamiaru  tego  uprasować?  Cecile  jeszcze  raz 

strzepnęła lniany obrus i rozłożyła go na stole.

background image

- Nie - powiedziała  krótko,  wygładzając  zagniecenia 

rękami.

- Ale on jest taki... taki pomięty.

Cecile  cofnęła  się  o  krok  i  obrzuciła  stół  krytycznym 

spojrzeniem.

- Masz  rację - przyznała  niechętnie  i  ściągnęła  obrus  ze 

stołu.  Była  już  bardzo  zmęczona  i  marzyła  tylko  o  łóżku. 
Wzdychając, poczłapała do pralni.

- Wrzucę  go  do  na  kilka  minut  do  suszarki  razem  z 

mokrym ręcznikiem.

Rand pochwycił ją za łokieć.

- A nie lepiej po prostu wyprasować? - zdziwił się.
- Jest  druga  w  nocy  i  czuję  się  zmęczona.  Poza  tym -

dodała, ziewając - nienawidzę prasowania.

Wyglądała  tak  żałośnie,  przygarbiona  ze  zmęczenia,  że 

Rand  miał  ochotę  wziąć  ją  na  ręce  i  zanieść  do  łóżka. 
Delikatnie posadził ją na sofie.

- Oprzyj nogi wysoko. Ja to uprasuję.
- Zrobiłeś  już  wystarczająco  dużo - rzekła  Cecile  bez 

przekonania,  nie  wypuszczając  z  rąk  obrusa.  Rand  jednak 
tylko potrząsnął głową.

- To zajmie tylko chwilę.
- Dobrze,  skoro  się  upierasz - zgodziła  się,  ziewając  jak 

hipopotam. - Deska  i  żelazko  są  w  pralni.  Gdybyś  jeszcze 
czegoś  potrzebował... - wymruczała,  opierając  głowę  na 
poduszkach sofy.

Rand zaśmiał się cicho i pozwolił jej się zdrzemnąć, sam 

zaś poszedł po żelazko. Rozstawił deskę i pogwizdując, zabrał 
się  do  pracy.  Właściwie  o  tej  porze,  po  kilku  godzinach 
spędzonych w kuchni, powinien już być zupełnie wyczerpany. 
Nie  czuł  jednak  zmęczenia.  Od  dawna  nie  bawił  się  tak 
świetnie. Niektórzy ludzie, na przykład Cecile, uważali pracę 
w  kuchni  za  dopust  boży,  dla  niego  jednak  zawsze  był  to 

background image

znakomity relaks. Choć Cecile przez cały czas plątała mu się 
pod  nogami,  gadała,  śmiała  się  i  na  dobrą  sprawę  tylko 
przeszkadzała,  przygotowania  do  przyjęcia  sprawiły  mu 
wielką przyjemność.

Odstawił  żelazko  na  bok  i  przesunął  obrus  na  desce, 

myśląc  o  tym,  że  Cecile  w  kuchni  to  zupełny  koszmar.  Nie 
było z niej żadnego pożytku, ale potrafiła go rozbawić do łez. 
Śmiała  się,  żartowała  z  nim  i  cztery  godziny  minęły  jak  z 
bicza strzelił. Zupełnie inaczej niż w inne sobotnie wieczory.

Naraz zatrzymał się, rażony tą myślą jak piorunem. Nigdy 

w  życiu  nie  przyszłoby  mu  do  głowy,  żeby  umówić  się  na 
sobotni  wieczór  z  kimś  takim  jak  Cecile.  Kobiety,  które 
zwykle  wybierał,  były  znacznie  bardziej  podobne  do  niego 
samego:  spokojne  i  zrelaksowane,  lubiły  stymulującą 
intelektualnie  rozmowę,  wyrafinowane  posiłki  i  szklaneczkę 
wina.  Cecile  zaś  miotała  się  po  kuchni  jak  niezdarny 
szczeniak,  wciąż  go  potrącając  i  przewracając  wszystko,  co 
znalazło  się  pod  ręką.  A  do  tego  ciągle  poklepywała  go  po 
plecach. A jednak już dawno nie bawił się tak świetnie!

- Usłyszałam  jakiś  hałas.  Rand  ze  zdziwieniem  podniósł 

głowę i ujrzał CeeCee stojącą w progu, z lalką przyciśniętą do 
piersi.  Rąbek  różowej  koszuli  nocnej  wlókł  się  za  nią  po 
podłodze.  Włosy  miała  potargane,  a  w  jej  wielkich, 
niebieskich oczach czaił się lęk.

- Naprawdę? - zapytał  Rand,  niepewny,  jak  powinien 

zareagować.

- Tak.  Pod  moim  łóżkiem  jest  potwór.  Rand  obszedł 

dokoła deskę do prasowania i przyklęknął przed dziewczynką.

- Jaki potwór?
- Wielki,  straszny  i  okropny - odrzekła,  pocierając  oczy 

piąstką.  Rand  pomyślał,  że  Cecile  w  jej  wieku  musiała 
wyglądać tak samo.

background image

- Na  pewno  już  sobie  poszedł - powiedział. - Możesz 

wrócić do łóżka.

- Nie  mogę - jęknęła  CeeCee.  Podciągnęła  koszulę, 

przysiadła  na jego kolanie  i Objęła go za szyję. Rand  musiał 
oprzeć się dłonią o podłogę, żeby nie upaść.

- Dlaczego? - zapytał.
- Bo on sobie nie pójdzie, dopóki mama go nie wypędzi.
- Och - mruknął  Rand.  Przez  chwilę  zastanawiał  się,  co 

robić, a potem powiedział:

- Twoja mama zasnęła na sofie i nie chciałbym jej budzić. 

Czy myślisz, że ja potrafiłbym przepędzić tego potwora?

- Nie wiem - odrzekła dziewczynka z powątpiewaniem. -

Ale  możesz  spróbować.  Tylko  musisz  zachowywać  się 
naprawdę wstrętnie, bo inaczej on wróci.

- Umiem się zachowywać wyjątkowo wstrętnie - ucieszył 

się Rand. Wstał i wziął CeeCee na ręce. - Pokaż mi, gdzie jest 
ten potwór.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Promienie  słońca  wpadały  do  kościoła  przez  barwne 

witraże,  rzucając  na  stojące  wokół  ołtarza  postacie  różową  i 
złotą poświatę. Cecile, trzymająca na rękach Madison, stała po 
jednej  strome  Jacka  i  Malindy,  a  Rand  z  Lilą  po  drugiej.  Za 
nimi  ustawili  się  szeregiem  chłopcy  Brannanów  w 
odświętnych ubraniach.

To była cała rodzina Jacka i jego żony, nie licząc rodziców 

Malindy,  którzy  jak  zwykle  byli  nieobecni.  Malinda  mówiła, 
że z Arabii Saudyjskiej przysłali jej kartkę z gratulacjami oraz 
czek  na  pokaźną  kwotę  z  przeznaczeniem  na  opłacenie 
college'u  dziewczynek.  Jak  to  miło  z  ich  strony,  pomyślała 
Cecile  ironicznie.  Takie  zachowanie  było  jednak  typowe  dla 
rodziców Malindy.

Spojrzała  z  westchnieniem  na  swoich  rodziców 

ulokowanych  w  pierwszej  ławce,  zajmujących  strategiczną 
pozycję  między  Dentem  a  Gordym.  CeeCee  przycupnęła  na 
kolanach  babci.  Z  grzecznie  złożonymi  rączkami  wyglądała 
jak aniołek.

Mam  wielkie  szczęście,  że  moi  rodzice  interesują  się 

swoimi  dziećmi  i  wnukami,  zreflektowała  się  Cecile  i 
przypomniała  sobie,  co  Rand  poprzedniego  wieczoru 
opowiadał  jej  o  swoim  dzieciństwie.  Te  zwierzenia  pomogły 
jej  zrozumieć  go  trochę  lepiej.  Zastępcze  rodziny  nie  są 
najlepszym  środowiskiem  dla  dorastającego  chłopca  i  Cecile 
była pewna, że te lata zostawiły swój ślad w psychice Randa. 
Znała  przeszłość  Jacka  i  wiedziała,  że  rekompensował  sobie 
chłopięce  frustracje  w  dorosłym  życiu,  zakładając  własną 
rodzinę,  której  próbował  zapewnić  wszystko,  czego  sam  był 
pozbawiony.  Wydawało  się  jednak,  że  na  Randa  okres 
dorastania  wywarł  zupełnie  przeciwny  wpływ.  Doktor 
Coursey  unikał  życia  rodzinnego.  Wolał  samotność.  Jego 
spokój, rezerwa, brak zdolności sportowych, którymi szczycili 

background image

się  niemal  wszyscy  młodzi  Amerykanie,  wszystkie  te  cechy 
prawdopodobnie  miały  źródło  w  zaniedbaniu,  którego 
doświadczył ze strony ojca i matki.

Cecile spojrzała na Randa, stojącego obok Jacka, Garnitur 

w drobne prążki nadawał mu nobliwy wygląd. Słuchał pastora 
ze  skupieniem.  On  bierze  wszystko  tak  poważnie,  pomyślała 
Cecile.  Wiedziała,  że  gdyby  go  o  to  poprosiła,  to  byłby  w 
stanie  opowiedzieć  jej  przebieg  tej  ceremonii  bardzo 
szczegółowo. Rozproszone wokół smugi światła sprawiały, że 
wyglądał  jak  postać  nierzeczywista.  Wydawał  się  spokojny, 
zrelaksowany i chłodny.

Cecile  spróbowała  się  do  niego  uśmiechnąć,  poczuła 

jednak, że usta ma zupełnie zdrętwiałe. Rand odpowiedział na 
jej  uśmiech  i  znów  skupił  uwagę  na  pastorze.  Jedno  jego 
spojrzenie wystarczyło, by pod Cecile ugięły się kolana.

Po chwili cicho westchnęła i uśmiechnęła się lekko. Rand 

Coursey  był  piekielnie  przystojny,  miły  i  inteligentny,  a  do 
tego  wszystkiego  był  również  znakomitym  kochankiem.  Ona 
zaś zamierzała cieszyć się tym w pełni.

- Wygląda na to, że przyjęcie bardzo ci się udało. Oddech 

Randa łaskotał Cecile w ucho. Odstawiła pustą blachę na stół i 
objęła go w pasie.

- Nie  poradziłabym  sobie  bez  ciebie.  Dziękuję - rzekła, 

całując go w policzek.

Rand przyciągnął ją do siebie.

- Zrób  to  jeszcze  raz,  tylko  trochę  niżej  i  na  lewo -

szepnął.

- Och,  ty! - zaśmiała  się  Cecile  i  lekko  uderzyła  go  w 

pierś.  Wyraz  oczu  Randa  świadczył  jednak  o  tym,  że  pod 
przykrywką  żartu  kryła  się  prawdziwa  namiętność.  Cecile 
uwodzicielsko zatrzepotała rzęsami i uniosła twarz.

- Ależ,  doktorze  Coursey,  mam  wrażenie,  że  usiłuje  pan 

mnie uwieść.

background image

- Od kiedy to trzeba cię uwodzić? Zanim Cecile zdążyła 

odpowiedzieć,  Rand  pochylił  głowę i  pocałował  ją  szybko, 
obejmując dłońmi jej biodra.

- Mama? Cecile miała wrażenie, że głos CeeCee dochodzi 

z bardzo daleka.

- Hm? - wymruczała z ustami tuż przy wargach Randa.
- Malinda powiedziała, że będę mogła potrzymać jedną z 

dziewczynek, jeśli pomoże mi ktoś dorosły.

Cecile wystarczyło siły woli tylko na to, by oderwać twarz 

od twarzy Randa i oprzeć się na jego ramieniu.

- Chwileczkę,  CeeCee - wymamrotała,  z  trudem  łapiąc 

oddech.

- Mamo, proszę cię! Malinda powiedziała, że zaraz będzie 

je karmić, a potem pójdą spać!

- Teraz nie mogę, kochanie. Muszę posprzątać ze stołu i 

podać deser.

- A  czy  ja  mógłbym  być  tym  dorosłym?  Na  głos  Randa 

Cecile z niedowierzaniem podniosła głowę.

- Skończyłem  już  dwadzieścia  jeden  lat  i,  jak  na  swój 

wiek, jestem  bardzo  dojrzały.  A  poza  tym  mam  wielkie 
doświadczenie w trzymaniu niemowląt. - Uśmiechnął się, nie 
wiedząc o tym, jak wiele punktów zarobił w tym momencie u 
Cecile.  Ona  sama  nie  potrafiłaby  mu  tego  wyjaśnić,  nawet 
gdyby chciała. Oderwała się od niego i cofnęła o krok.

- Dobrze,  myślę,  że  się  nadajesz  do  tej  funkcji.  Rand 

wyciągnął  rękę  do  CeeCee,  która  omal  nie  pękła  z 
podniecenia.

- Proszę  bardzo.  Jestem  do  twoich  usług.  Mała, 

chichocząc,  pochwyciła  jego  dłoń  i  pociągnęła  go  do salonu. 
Cecile  potrząsnęła  głową,  śmiejąc  się  cicho,  i  zajęła  się 
zbieraniem naczyń. To było niemal zbyt piękne, by mogło być 
prawdziwe.

background image

Po  czterech  wyprawach  z  salonu  do  kuchni  brudne 

naczynia  zostały  uprzątnięte,  a  po  dwóch  kolejnych  na  stole 
stał  deser,  który  Rand  przygotował  poprzedniego  wieczoru. 
Był doskonałym kucharzem. Każda porcja wyglądała jak małe 
dzieło  sztuki,  a  smakowała  jeszcze  wspanialej.  Cecile 
strzepnęła okruch ze stołu i znów się zaśmiała, przypominając 
sobie debatę na temat prasowania obrusa. Potrząsnęła głową i 
poszła po widelczyki do ciasta.

W  salonie  rozległ  się  śmiech  CeeCee.  Cecile  podniosła 

głowę. Mała siedziała na sofie, trzymając w ramionach jedną z 
bliźniaczek.  Siedzący  obok  Rand  troskliwie  podtrzymywał 
główkę  dziecka  i  z  uwagą  słuchał  podnieconego  trajkotu 
CeeCee.  Cecile  poczuła,  że  łzy  napływają  jej  do  oczu.  Och, 
nie,  pomyślała  z  przerażeniem.  Tylko  nie  to!  Żadnych 
wzruszeń!  Zauważyła  jednak,  że  dłonie  jej  zwilgotniały. 
Wytarła  je  o  sukienkę  i  odruchowo  zaczęła  obgryzać 
paznokieć.

Z czego oni tak się śmiali? I czemu CeeCee tak przyjaźnie

odnosiła się do Randa? Nikt nie wiedział lepiej od Cecile, jak 
okropnie  mała  potrafiła  się  zachowywać,  gdy  przy  jej  matce 
pojawiał się jakiś mężczyzna, oczywiście z wyjątkiem byłego 
męża. Teraz jednak dziewczynka promieniała. Co jej się stało? 
Dlaczego  zaakceptowała  właśnie  Randa?  Cecile  poczuła  się 
nieswojo.

- Dlaczego obgryzasz paznokieć, skoro tuż przed tobą stoi 

tyle dobrego jedzenia?

Szybko  schowała  rękę  za  plecy  i  podniosła  głowę. 

Malinda przyglądała się jej z uśmiechem.

- Pięknie wyglądają, prawda?
- Kto? - zapytała  Cecile,  niepotrzebnie  przesuwając 

sztućce na stole.

Malinda wskazała głową na sofę.

background image

- Rand  i  CeeCee. Mała  nie odstępuje go na  krok. Cecile 

niechętnie spojrzała w tę stronę.

- A, tak. Wiesz, jaka jest CeeCee. Uwielbia mężczyzn.
- Naprawdę? - zdziwiła się Malinda. - Zdawało mi się, że 

jedynym  mężczyzną,  którego  akceptowała,  był  jej  własny 
ojciec.  Ale  Rand  również  wydaje  się  nią  zauroczony. -
Uśmiechnęła się, patrząc, jak Rand odgarnia kosmyk włosów 
z czoła dziewczynki.

- A  kto  nie  byłby  nią  zauroczony? - mruknęła  Cecile, 

rozkładając  widelczyki  ze  zbyt  wielkim  impetem. - Gdy 
CeeCee chce być czarująca, nie sposób jej się oprzeć.

- To prawda - rzekła Malinda z namysłem. - Ale wydaje 

mi się, że ona naprawdę lubi Randa. Może widzi w nim postać 
ojcowską albo kogoś w tym rodzaju.

Cecile zachmurzyła się. Malinda pocieszająco poklepała ją 

po ramieniu.

- Nie słuchaj mnie. Gadam jak domorosły psychoanalityk!

- Machnęła  ręką  i  pochyliła  się  nad  ciastem  truskawkowym 
udekorowanym bitą śmietaną. - Pachnie wspaniale, a ja mam 
jeszcze  dziesięć  kilogramów  do  zrzucenia.  Wiesz,  kiedy 
zaproponowałaś, że urządzisz przyjęcie, trochę się martwiłam
- dodała i uśmiechnęła się.

- No cóż, bardzo ci dziękuję. Malinda objęła przyjaciółkę 

ramieniem.

- Nie gniewaj się, Cecile, ale obydwie dobrze wiemy, że 

gotowanie  nie  jest  twoim  hobby.  Tymczasem  wszystko  jest 
pyszne! Wspaniale sobie poradziłaś.

Zmarszczka na czole Cecile pogłębiła się.

- To nie ja. To Rand - przyznała niechętnie.
- Jak to?
- To Rand zrobił quiche. I babeczki. I grzanki z serem. -

Cecile  wskazała  ręką  na  stół. - I  wyrzeźbił  arbuza,  i 
przygotował owoce. I jeszcze wyprasował obrus.

background image

- Kogoś  takiego  warto  chyba  byłoby  zatrzymać  na  stałe. 

Cecile wzniosła oczy ku niebu.

- Tylko nie wyobrażaj sobie za wiele.
- Nie mam zamiaru czegokolwiek sobie wyobrażać. Tym 

bardziej że chyba radzicie sobie dobrze bez niczyjej pomocy.

Cecile wpatrzyła się w nią, oniemiała.

- Co ty właściwie masz na myśli?
- Widziałam, jak Rand na ciebie patrzy.

Cecile  otworzyła  usta  ze  zdumienia.  Ona  sama  nie 

zauważyła we wzroku Randa niczego niezwykłego.

- Widziałam  też  ten  pocałunek,  który  przerwała  wam 

CeeCee - ciągnęła  Malinda,  unosząc  brwi. - Nie, 
zdecydowanie  nie  potrzeba  wam  swatki.  Choć,  prawdę 
mówiąc,  trochę  mnie to  dziwi.  W  końcu  Rand  jest  przecież 
lekarzem. Ale z drugiej strony, któż mógłby przypuszczać, że, 
na przykład, ja zakocham się w Jacku?

- A kto tu mówi o zakochiwaniu się? - zdziwiła się Cecile 

z tępym wyrazem twarzy.

Zanim  Malinda  zdążyła  odpowiedzieć,  rozległ  się  płacz 

Madison.

- Chyba  jest  głodna - zawołał  Rand.  Malinda  poderwała 

się od stołu.

- Obowiązki  mnie  wzywają - mruknęła.  Pobiegła  do 

salonu  i  zabrała  córkę  z  rąk  CeeCee.  Cecile  ze  zdumieniem 
patrzyła,  jak  Rand  wyciągnął  rękę do  dziewczynki i  posadził 
ją  sobie  na  kolanach.  CeeCee  zwykle  nie  lubiła,  gdy 
traktowano  ją  jak  małe  dziecko,  tym  razem  jednak  zarzuciła 
ramiona na szyję Randa i przytuliła policzek do jego policzka.

Postać  ojcowska?  zadumała  się  Cecile.  Nie,  CeeCee  z 

pewnością  nie  szukała  zastępczego  ojca.  Po  prostu  była 
ufnym,  przyjaźnie  nastawionym  do  świata  dzieckiem  i  gdy 
kogoś  polubiła,  okazywała  mu  to  wprost.  A  jak  można  było 
nie lubić Randa?

background image

Cecile zamknęła drzwi za ostatnim gościem i oparła się o 

nie z całej siły.

- Zmęczona?. - zagadnął ją Rand.
- Bardzo. A ty? - zapytała, obejmując go w pasie. Razem 

poszli do salonu.

- Trochę. Cecile jęknęła na widok brudnych naczyń i stert 

papierów po  prezentach  zaśmiecających  podłogę.  Rand 
pocieszająco uścisnął jej ramię.

- Nie martw się, pomogę ci tu posprzątać.
- Proponuję, żeby dziś nie sprzątać i zdrzemnąć się przy 

basenie, gdy chłopcy będą pływać.

- A  ja  proponuję,  żebyśmy  wszyscy  razem  zajęli  się 

sprzątaniem, a potem dopiero zdrzemnęli się przy basenie.

- Wszyscy razem, to znaczy ja i ty?
- Dzieci też mogą pomóc.
- Dzieci? - spytała  Cecile  z  powątpiewaniem.  Dobrze 

znała niechęć swoich dzieci do wszelkich prac domowych.

- Jasne - rzekł  Rand  krótko.  Włożył  dwa  palce  do  ust  i 

gwizdnął  przeraźliwie.  Po  kilku  sekundach,  ku  wielkiemu 
zdumieniu Cecile, cała trójka wpadła do salonu.

- Co się dzieje? - wydyszał Dent.
- Sprzątanie.

Chłopiec  popatrzył  na  Randa,  jakby  ten  był  niespełna 

rozumu.

- To co z tego?
- Wyciągaj odkurzacz. A ty, Gordy, możesz powynosić te 

naczynia do kuchni.

CeeCee pociągnęła Randa za rękaw.

- A ja?
- A  ty,  aniołku - rzekł  Rand,  biorąc  ją  na  ręce  i 

podrzucając do góry - możesz pozbierać te wszystkie papiery i 
wstążki. Widziałem chyba w kuchni pustą torbę po zakupach. 
Możesz to powkładać do środka.

background image

CeeCee natychmiast pobiegła do kuchni. Dent i Gordy nie 

ruszyli się nawet o krok.

- Chcecie pójść popływać?
- Jasne.
- Ale ktoś dorosły musi być przy was, prawda?
- Aha.
- W takim razie lepiej bierzcie się do roboty, bo jak nie, to 

nie będzie dzisiaj pływania.

W trakcie trwania tej wymiany zdań Cecile po prostu stała 

i  patrzyła,  zbyt  zdumiona,  by  się  odezwać.  Nikt  oprócz  niej 
nie  wydawał  jej  dzieciom  żadnych  poleceń.  Owszem, 
niektórzy próbowali, na przykład Josh, ale prowadziło to tylko 
do  buntów,  których  skutki  Cecile  musiała  potem  zwalczać 
całymi  tygodniami.  Wskutek  tego  stała  się  nadopiekuńcza  i 
przywykła  rezerwować  prawa  rodzicielskie  wyłącznie  dla 
siebie.

Gdy  chłopcy  zwrócili  na  nią  wzrok,  czekając  na  jej 

reakcję, w pierwszej chwili miała ochotę powiedzieć im, że to 
tylko  żart  i  że  sprzątanie  nie  jest  ich  sprawą.  Zanim  jednak 
zdążyła  otworzyć  usta,  Gordy  wziął  ze  stołu  talerz,  potem 
drugi, i poczłapał do kuchni.

Zdumienie  Cecile wzrosło  jeszcze,  gdy  Dent  westchnął z 

frustracją i zapytał:

- To gdzie jest ten odkurzacz?

Cecile  ugryzła  się  w  język,  zanim  zdążyła  cokolwiek 

powiedzieć.

Wspólnymi  siłami  błyskawicznie  doprowadzili  dom  do 

porządku  i  zdumiona  Cecile  już  wkrótce  ułożyła  się  na 
brzuchu  obok  basenu,  patrząc,  jak  Rand  gra  z  dziećmi  w 
wodne polo. Była to ulubiona zabawa chłopców. Cecile często 
z nimi grywała. Raz nawet udało się jej namówić Josha, by się 
do  nich  przyłączył,  on  jednak  nie  chciał  wziąć  pod  uwagę 

background image

różnicy wieku i zepsuł całą zabawę nadmiernym pragnieniem 
rywalizacji.

Rand  z  kolei  sprawiał  wrażenie,  jakby  nie  miał  nic 

przeciwko  temu,  by  przegrać  z  kimś  o  połowę  mniejszym  i 
ponad dwadzieścia lat młodszym od siebie. Wyglądało wręcz 
na to, że cieszy się, gdy chłopcy wygrywają. Cecile wiedziała, 
że  porównywanie  tych  dwóch  mężczyzn  nie  było  rzeczą 
słuszną,  ale  nie  potrafiła  się  powstrzymać  od  myśli,  że 
umiejętność  pogodzenia  się  z  porażką,  jaką  przejawiał  Rand, 
sprawiała, że był on prawdziwym zwycięzcą.

Zerknęła  w  jego  stronę.  Stał  właśnie  na  schodkach  przy 

płytszym  końcu  basenu.  Słońce  lśniło  w  kropelkach  wody 
pokrywających jego tors i ramiona. Odgarnął mokre włosy do 
tyłu i spojrzał na nią, a potem wyszedł z basenu i sięgnął po 
ręcznik.

- Dobrze ci się spało?
- Świetnie - wymruczała Cecile. - A tobie?
- Nie mogłem zasnąć.
- Przykro mi - odrzekła ze współczuciem. - Czy dzieci za 

bardzo hałasowały?

- Nie.  Za  dobrze  się  bawiły.  Pozazdrościłem  im  i 

postanowiłem się przyłączyć.

Usiadł, zwrócony  do niej plecami, a  potem przechylił  się 

do tyłu i oparł głowę na jej piersiach.

- Chyba się zakochałem.
- Co takiego?! - zawołała Cecile, ogarnięta paniką. Rand 

zaśmiał się cicho i wskazał głową na chlapiące się w basenie 
dzieci.

- W  CeeCee.  Co  za  uroczy  aniołek!  Czy  mówiła  ci,  że 

wczoraj wieczorem wypędziłem potwora z jej pokoju?

Cecile spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Nie,  ale  dzisiaj  rano  nie  miałam  czasu  na  rozmowy. 

Śpieszyliśmy się, żeby zdążyć do kościoła.

background image

Rand  znów  się  zaśmiał,  ocierając  się  ramionami  o  jej 

kolana.

- Ślicznie  wyglądała,  kiedy  tak  stała  w  nocnej  koszuli, 

przyciskając  do  siebie  lalkę.  Próbowałem  ją  namówić,  żeby 
wróciła do łóżka, bo potwór na pewno już sobie poszedł, ale 
ona się upierała, że ty musisz go wypędzić. - Przechylił głowę 
i napotkał wzrok Cecile. W jego oczach czaił się śmiech. - W 
końcu  udało  mi  się  ją  przekonać,  że  jestem  wystarczająco 
wstrętny i potwór na pewno ucieknie, kiedy mnie zobaczy.

Cecile  wbrew  sobie  musiała  się  uśmiechnąć.  Rand 

wstrętny?  Nie  dziwiła  się,  że  CeeCee  nie  chciała  w  to 
uwierzyć.

- I naprawdę okazałeś się wstrętny?
- A czy CeeCee wróciła potem po ciebie?
- Nie.
- Więc chyba potwór się przestraszył. Cecile przegarnęła 

jego włosy i pocałowała go w czoło.

- Dobrze,  że  mi  o  tym  powiedziałeś.  Kiedy  następnym 

razem CeeCee obudzi mnie o trzeciej w nocy i każe mi zabijać 
potwory, zadzwonię po ciebie.

- Zabójca potworów! - rzekł Rand z namysłem. - Czy z tą 

pracą związane są jakieś korzyści uboczne?

W kącikach ust Cecile pojawił się uśmiech.

- Może - bąknęła  cicho. - Masz  na  myśli  coś 

konkretnego?

- Ciebie.

Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz CeeCee, by Cecile 

powiedziała stanowczo:

- Nawet mnie nie proś.
- Ale  mamo,  on  jest  taki  śliczny!  Cecile  odwróciła  się 

plecami do córki i futrzanego kłębka,

który  siedział  obok  na  ziemi,  i  zajęła  się  upychaniem 

sprzętu  baseballowego  do  płóciennej  torby.  Nie  miała 

background image

najmniejszego zamiaru pozwolić, by CeeCee sterroryzowała ją 
żałosnym wyrazem twarzy.

- Małe  są  śliczne,  ale  z  dużymi  tylko  same  kłopoty -

rzekła bez odrobiny współczucia.

- Będę  go  codziennie  karmiła,  zabierała  na  spacery  i 

kąpała.  Ty  nic  nie  będziesz  musiała  przy  nim  robić,  mamo. 
Obiecuję ci!

- Słyszałam to już przedtem - odrzekła Cecile sucho.
- Mamo,  proooszę!  Proszę,  proszę,  tak  strasznie  cię 

proszę!  Cecile  zasunęła  torbę  i  westchnęła  z  desperacją. 
Musiała  być twarda,  choć  trudno  się  było  oprzeć  CeeCee. 
Zanim  jednak  zdążyła  cokolwiek  powiedzieć,  poczuła  dotyk 
mokrego, zimnego nosa na kolanie.

- Och,  mamo,  zobacz!  On  już  cię  polubił!  Cecile 

skrzywiła się.

- Wcale  mnie  nie  polubił,  tylko  na  pewno  jest  głodny. 

Zobacz, jaka to wielka bestia! - mruknęła, machnąwszy ręką.

Pies najwyraźniej wziął ten gest za zaproszenie, bo stanął 

na  tylnych  łapach,  a  przednimi  oparł  się  o  pierś  Cecile. 
Zaskoczona,  upadła  pod  ciężarem  zwierzęcia,  które 
natychmiast dokładnie wylizało jej twarz.

- Zejdź  ze  mnie,  ty  potworze! - zawołała  Cecile, 

odpychając psa. - CeeCee; na litość boską, zabierz go stąd!

- Shaggy, nie! Siad, piesku!
- Jakiś  kłopot?  Cecile  podniosła  głowę  i  zobaczyła  nad 

sobą Randa.

- Tak. Zdejmij ze mnie to zwierzę. Rand pochwycił psa za 

sierść na karku i odciągnął go na bok.

CeeCee  natychmiast  rzuciła  się  na  kolana  i  objęła  psa 

ramionami.

- Wszystko;  będzie  dobrze,  Shaggy - mruczała  mu  do 

ucha; - Mama wcale nie chciała cię przestraszyć.

- Kto tu kogo przestraszył! - oburzyła się Cecile.

background image

Rand roześmiał się i pomógł jej się podnieść z ziemi.

- Nie wiedziałem, że macie psa!
- Nie  mamy - powiedziała  stanowczo,  otrzepując  się  z 

kurzu. - Przyszedł  na  trening  i  CeeCee  bawiła  się  z  nim,  a 
teraz chce go zabrać do domu. A ty gdzie byłeś? - zaatakowała 
Randa. - Zapomniałeś,  że  mamy  dodatkowy  trening  przed 
meczem?

- Nie,  nie  zapomniałem,  tylko  miałem  przedwczesny 

poród.  Próbowałem  zadzwonić  do  ciebie  ze  szpitala,  ale  już 
cię nie zastałem w domu. Tęskniłaś za mną?

- Nie - mruknęła, powściągając złość. - Ale przydałby mi 

się ktoś do pomocy.

- Czy  chłopcy  bardzo  cię  zmęczyli? - zapytał  Rand, 

masując jej kark.

- Nie - westchnęła  i  wtuliła  policzek  w  jego  dłoń. -

Właściwie  nie,  tylko  że  są  spięci  przed  meczem.  Gramy  z 
niezwyciężonymi Royals. Chłopcy mają ochotę ich rozgromić.

- I  tak  się  stanie.  Cecile  otworzyła  oczy  i  zmarszczyła 

czoło.

- Dlaczego jesteś tego taki pewny? Rand mrugnął do niej 

z tajemniczym uśmiechem,

- Bo  czuję,  że  dzisiaj  szczęście  mi  dopisuje.  Chodź, 

CeeCee - dodał, sięgając po torbę ze sprzętem - i zabierz psa. 
Skoro  ma  zostać  członkiem  rodziny,  to  równie  dobrze  może 
posłużyć za maskotkę zespołu.

Cała trójka ruszyła w stronę boiska. CeeCee podskakiwała 

u boku Randa, a zwierzę biegło ich śladem. Cecile patrzyła za 
nimi  jak  oniemiała/Członkiem  rodziny?  Przecież  nie 
pozwoliła małej zatrzymać psa!

- Zaraz,  poczekajcie  chwilę! - zawołała. - Nie 

zatrzymamy tego psa!

- Oczywiście,  że  zatrzymacie! - odkrzyknął  Rand  przez 

ramię. - Będzie świetny do pilnowania domu.

background image

Cecile  zwinęła  dłonie  w  pięści.  O,  nie,  pomyślała.  Nie 

pozwoli sobą tak łatwo manipulować.

Jednak  w  połowie  meczu  jej  nastrój  dramatycznie  się 

zmienił.  Zupełnie  zapomniała  o  psie.  Białe  Skarpetki 
prowadziły  czterema  punktami.  Gracze  byli  przekonani,  że 
Shaggy,  teraz  już,  za  sprawą  Randa,  oficjalna  maskotka 
zespołu,  przynosi  im  szczęście.  Każdy  zawodnik,  na  którego 
przypadała kolejka do wykonywania rzutów, najpierw głaskał 
go po łbie.

Cecile  nie  wierzyła  w  szczęście - przyzwyczajona  była 

raczej  do  pecha - ale  stopniowo  zaczęła  patrzeć  na  zwierzę 
życzliwszym  okiem.  Nie  straciła  cierpliwości  nawet  wtedy, 
gdy potknęła się o nie i omal nie przewróciła. Skoro chłopcy 
wierzyli,  że  Shaggy  przynosi  im  szczęście,  tym  lepiej.  Grali 
skuteczniej  niż  zwykle  i  zanosiło  się  na  to,  że  zwyciężą. 
Wygrana z drużyną Royals to by było dopiero coś!

Publiczność  podzielała  entuzjazm  Cecile.  Na  ławkach 

zasiadły  rodziny  i  przyjaciele  zawodników.  Jedli  prażoną 
kukurydzę  i  pili  napoje  z  puszek,  a  w  wolnych  chwilach 
wznosili  okrzyki  na  cześć  Białych  Skarpetek.  Najtwardsi 
kibice  zebrali  się  przy  łańcuchach  oddzielających  boisko  od 
publiczności  i  siedzieli  na  rozciągniętych  na  ziemi  kocach 
albo wprost na trawie.

Ze  swego  miejsca  na  wysokości  pierwszej  bazy  Cecile 

widziała  Denta,  który  właśnie  dobiegał  do  środka  pola. 
Rodzicielska duma omal nie rozsadziła jej piersi. Była pewna, 
że  jej  syn  zdobędzie  punkt.  Pierwszy  rzut  wyszedł  na  out. 
Draga  piłka  była  mocna,  skierowana  do  środka  pola.  Dent 
lubił  takie  uderzenia.  Zamachnął  się  mocno,  trafił  kijem  w 
piłkę  i  posłał  ją  wysoko  w  powietrze...  Niestety,  ta  również 
poszła na out.

Dwie matki siedzące na trawie na rozkładanych krzesłach 

i  pogrążone  w  rozmowie  nie  zauważyły,  że  piłka  zmierza  w 

background image

ich  stronę.  Dostrzegł  to  natomiast  Rand.  Błyskawicznie 
przeskoczył  przez  łańcuchy  i  w  ostatniej  chwili  pochwycił 
piłkę gołą ręką.

Wśród  publiczności  rozległy  się  okrzyki  uznania.  Rand 

uniósł  piłkę  do  góry  i  skłonił  się  uprzejmie.  Cecile 
wybuchnęła śmiechem i w tej samej chwili z gwaru wybił się 
kobiecy głos:

- Brawo, Rand! Wciąż jesteś moim bohaterem!

Cecile  spojrzała  w  tamtą  stronę  i  poczuła,  że  serce 

podchodzi  jej  do  gardła.  Młoda  kobieta - bardzo  młoda  i 
bardzo piękna dziewczyna w uniformie pielęgniarki - machała 
ręką do Randa. Przepchnęła się między ludźmi i podeszła  do 
niego, on zaś ze śmiechem pochwycił ją w ramiona, przytulił i 
pocałował.

Cecile przymknęła oczy i odwróciła się. Poczuła mdłości. 

Chciała  pójść  do domu  i  ukryć  się  przed  całym  światem,  ale 
musiała  doczekać  do  końca  meczu.  Nie  mogła  zawieść 
chłopców.

Zresztą co ją obchodziło, kogo całował Rand? Przecież nie 

była w nim zakochana. Ich związek był czysto fizyczny. Sama 
ustaliła takie zasady.

Wzięła  głęboki  oddech  i  otworzyła  oczy.  Rand  może 

całować,  kogo  chce,  pomyślała,  patrząc  na  Denta,  który 
właśnie  przygotowywał  się  do  przejęcia  kolejnej  piłki.  A 
nawet  jeśli ją to obchodzi,  to  Rand i  tak  nigdy się  o tym  nie 
dowie. Tego była zupełnie pewna.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY
Cecile  wkroczyła  do  sypialni  Randa  i  tuż  za  progiem 

zrzuciła buty.

- Nadal  nie  wiem,  jak  ci  się  to  udało.  Rand  zaśmiał  się 

cicho. Podniósł jej buty z podłogi i ustawił równo obok łóżka. 
Druga wizyta Cecile w jego sypialni wyglądała podobnie jak 
pierwsza: Cecile już od progu zaczynała się rozbierać.

- Mówiłem ci, że dzisiaj szczęście mi dopisuje.
- Dobrze,  ale  szczęście  to  jedno,  a  pozbycie  się  trojga 

dzieci  na  całą  noc  to  zupełnie  co  innego - odparła,  ściągając 
koszulkę przez głowę.

Rand tylko uśmiechnął się dumnie.

- Założyłem  się  z  Jackiem.  Powiedziałem  mu,  że  jeśli 

wygramy, to musi zabrać twoje dzieci na weekend.

- A gdybyśmy przegrali? Rand skrzywił się boleśnie.
- No  cóż,  wówczas  zamiast  trojga  dzieci  plączących  się 

pod nogami, mielibyśmy ich dziewięcioro.

Cecile zastygła z szortami spuszczonymi do kolan.

- Chcesz powiedzieć, że obiecałeś zabrać wszystkie dzieci 

Brannanów na noc?

- Taka  była  umowa.  Cecile  powoli  zdjęła  szorty  i 

przycisnęła  je  do  piersi,  nie spuszczając  z  Randa 
podejrzliwego spojrzenia.

- I naprawdę  myślałeś,  że poradzisz  sobie  z  całą szóstką 

małych Brannanów, włącznie z bliźniaczkami?

- Chyba  tak - powiedział  Rand  nieśmiało. - Prawdę 

mówiąc, liczyłem na twoją pomoc.

- Aha,  więc  brałeś  mnie  pod  uwagę,  proponując  ten 

zakład? - zawołała  i  zamierzyła  się  na  niego  szortami,  on 
jednak w porę pochwycił ją za rękę.

- Wydawało  mi  się,  że  tak  będzie  sprawiedliwie,  bo  w 

razie wygranej ty również skorzystałabyś.

- A to niby dlaczego?

background image

- Zyskując  noc  bez  dzieci.  To  byłaby  jedyna  okazja, 

żebyśmy mogli pobyć sam na sam.

- A kto ci powiedział, że ja chcę być z tobą sam na sam? -

mruknęła, ocierając się piersiami o jego tors.

- Czy zawsze jesteś taka kłótliwa?
- Tylko wtedy, gdy ktoś próbuje mną manipulować.
- Czy  mi  wybaczysz,  jeśli  ci  obiecam,  że  na  drugi  raz 

najpierw zapytam ciebie o zdanie?

Cecile wybaczyła mu już dawno, ale miała ochotę jeszcze 

trochę się z nim podrażnić.

- Sama nie wiem - rzekła z wahaniem. - Tym bardziej że 

wrobiłeś mnie w tego przeklętego psa.

- Chciałaś  mieć  tego  psa  tak  samo  jak  CeeCee.  Tylko 

upór nie pozwala ci się do tego przyznać.

Cecile musiała się uśmiechnąć.

- Na pewno myślisz, że jesteś bardzo sprytny.
- Jestem błyskotliwy.

Cecile przyłożyła palec do zagłębienia w jego podbródku i 

uniosła mu twarz. Rand westchnął głęboko.

- Może  weźmiemy  prysznic?  Ty  umyjesz  mi  plecy,  a  ja 

tobie, zgoda?

- Umowa stoi.

Gorąca  para  spowijała  ich  ciała  gęstym  obłokiem.  Z 

rękami  śliskimi  od  mydła  Cecile  krążyła  wokół  Randa  w 
obszernym brodziku, masując i trąc jego skórę ze wszystkich 
sił.  Mydło  pachniało  ziołami  i  polnymi  kwiatami.  Cecile 
głęboko wdychała ten zapach, czując, jak wszystkie mięśnie w 
jej  ciele  zaczynają  się  rozluźniać.  Wszystkie oprócz  jednego, 
upartego  mięśnia  w  karku,  który  napinał  się  na  nowo  za 
każdym  razem,  gdy  przypominała  sobie  piękną  pielęgniarkę 
obecną na meczu.

Westchnęła i ustawiła Randa plecami do siebie, a on ugiął 

kolano i oparł się rękami o ścianę.

background image

- Wynajmujesz się na godziny?
- Nie - uśmiechnęła  się. - Stosuję  wyłącznie  barter.  Za 

chwilę moja kolej!

Znów  wzięła  mydło  do  ręki,  nie  przestając  się 

zastanawiać,  czy  tamta  kobieta  również  chadzała  z  Randem 
pod prysznic. Zła na siebie, zbyt mocno zaczęła szorować mu 
plecy.

- Oj - skrzywił się Rand i odsunął się o krok. - Nie musisz 

tego robić tak mocno.

- Przepraszam - mruknęła Cecile. - Rand?
- Hm?
- Kim  była  ta  kobieta,  którą  całowałeś  na  meczu? 

Odwrócił  nieco  głowę,  ale  nie  udało  mu  się  pochwycić  jej
spojrzenia.

- Jaka kobieta?

Cecile z irytacją wbiła palce w jego plecy.

- Przepraszam - powiedziała  jeszcze  raz. - Ta,  którą 

pocałowałeś.

- A,  ta!  To  tylko  znajoma - odrzekł  Rand,  pochylając 

głowę.

- Chyba  dość bliska znajoma - drążyła  Cecile. Usłyszała 

w swoim głosie nutę zazdrości i szybko dodała: - Oczywiście 
to nie moja sprawa.

Rand  odwrócił  się,  ale  zobaczył  tylko  czubek  głowy 

Cecile, która w tej chwili masowała mu pośladki. Pomyślał, że 
jeśli  zacznie  je  trzeć  jeszcze  odrobinę  mocniej,  to  zupełnie 
obedrze  go ze  skóry.  Stłumił jednak  uśmiech,  gdyż  wiedział, 
co kryło się za jej zachowaniem.

- Nie, jasne, że nie - powiedział miękko. - Ale masz rację, 

nie ze wszystkimi znajomymi witam się w ten sposób. Marcia 
jest  dla  mnie  kimś  wyjątkowym.  Traktuję  ją  bardziej  jak 
siostrę niż jak przyjaciółkę.

background image

Cecile  znieruchomiała.  Słyszała  już  wcześniej  takie 

tłumaczenia  od  męża.  Zawsze,  gdy  przyłapywała  go  w 
dwuznacznej sytuacji z jakąś kobietą, usiłował ją przekonać ją 
o platoniczności swych uczuć.

Podniosła  głowę.  Rand  patrzył  wprost  na  nią.  W  jego 

brązowych  oczach  błyszczała  szczerość  i  zrozumienie.  Te 
oczy  nie  były  podobne  do  oczu  Denta.  Tamte  zawsze  były 
puste. Brak jakiegokolwiek wyrazu miał ukryć poczucie winy.

Tymczasem  we  wzroku  Randa  pojawiała  się  cała  skala 

emocji.  Było  tam  zrozumienie,  współczucie,  namiętność. 
Cecile  z  trudem  odwróciła  głowę.  Czuła  się  winna,  że 
porównywała tych dwóch mężczyzn. Rand nie był Dentonem. 
Jeśli  mówił,  że  ta  kobieta  była  tylko  jego  znajomą,  to  tak 
właśnie było.

A zresztą, jakie to ma znaczenie? pomyślała. Ich związek 

nie niósł  za  sobą  żadnych  zobowiązań.  Byli  przyjaciółmi  i 
kochankami, niczym więcej.

Rand pochylił się, aż jego twarz znalazła się na wysokości 

twarzy  Cecile  i  pochwycił  ją  za  rękę.  W  jego  oczach  płonął 
żar.

- Twoja kolej - powiedział cicho i ustawił ją przed sobą. 

Mydło upadło na podłogę. Rand położył dłonie na ramionach

Cecile  i  powoli,  kojącymi  ruchami  zaczął  masować  jej 

kark.  Dotarł  w  końcu  do  napiętego  miejsca  i  zaczął  ugniatać 
mięsień.

- Cecile, to naprawdę tylko moja znajoma. Nigdy bym cię 

nie próbował okłamywać.

Jak  zwykle  potrafił  przeniknąć  jej  myśli.  Cecile 

przymknęła  oczy,  niezdolna  dłużej  wytrzymać  jego 
spojrzenia,  i  oparła  głowę  o  ścianę.  Pod  jej  powiekami 
zbierały  się  palące  łzy.  Ostatni  napięty  mięsień  w  jej  karku 
rozluźnił się wreszcie.

background image

Rand również to poczuł i ogarnęła go dojmująca ulga. Nie 

chciał,  by  tego  wieczoru  cokolwiek  stanęło  między  Cecile  a 
nim. Przycisnął usta do jej szyi i odnalazł pulsującą żyłę. Jego 
dłonie  powędrowały  po  jej  ramionach  na  biodra,  a  potem 
objęły  piersi.  Cecile  westchnęła  z  rozkoszy.  Igiełki  wody 
wciąż  kłuły  jej  nagą  skórę,  ona  jednak  nie  czuła  niczego 
oprócz  dotyku  Randa.  Wsunęła palce  w  jego  włosy  i  uniosła 
twarz  do  góry,  a  potem  odnalazła  jego  usta.  Tęskniła  do  ich 
dotyku,  pragnęła  go,  nade  wszystko  jednak  chciała  zetrzeć  z 
nich  smak  i  wspomnienie  ust  tamtej  kobiety.  Mocno  objęła 
ramionami  jego  szyję  i  przywarła  do  niego  całym  ciałem. 
Rand  również  otoczył  ją  ramionami  i  podniósł  do  góry.  Ich 
biodra  zetknęły  się.  Cecile  objęła  go  nogami.  Stąpając 
ostrożnie  po  mokrych  płytkach  podłogi,  Rand  oparł  Cecile 
plecami o ścianę i powoli w nią wszedł.

Gdy  już  byli  połączeni,  przycisnął  czoło  do  jej  czoła  i 

zaczął  się  poruszać  niezmiernie  powoli.  Cecile  krzyknęła, 
odrzucając głowę do tyłu. Nie zważając na spływającą jej po 
twarzy wodę, wbijała paznokcie w ramiona Randa.

- Teraz,  Cecile - wydyszał  Rand  z  twarzą  przy  jej 

piersiach. - Już!

Cecile z ochrypłym okrzykiem wygięła ciało w łuk. Rand 

z  głębokim  westchnieniem  oparł  czoło  na  jej  ramieniu. 
Obydwoje  znieruchomieli  w  strugach  obmywającej  ich  ciała 
wody.

Obudził  się  i  zobaczył  twarz  Cecile  tuż  obok  swojej. 

Widok tej kobiety, spokojnie śpiącej w jego łóżku, sprawił mu 
niespodziewaną  przyjemność.  Nie  miał  nic  przeciwko  temu 
zakłóceniu  rutyny  niedzielnego  poranka.  Sam  to  zaplanował. 
On,  człowiek,  którego  nigdy  nie  pociągał  hazard,  z  głupia 
frant założył się z przyjacielem po to tylko, by przeprowadzić 
swój  plan.  I  udało  się.  W  kącikach  jego  ust  pojawił  się 
uśmiech. Warto było zaryzykować.

background image

Dwadzieścia  cztery  godziny  z  Cecile  to  nie  było  małe 

osiągnięcie.  Ta  kobieta  była  nieustannie  czymś  zajęta.  Troje 
dzieci,  funkcja  trenera  drużyny  baseballowej  i  sklep 
zostawiały  jej  niewiele  wolnego  czasu.  Rand,  który  zawsze 
uważał  się  za  bardzo  zajętego  człowieka,  nie  mógł  się 
nadziwić, jak Cecile radzi sobie z tym wszystkim.

Patrzył na nią z głową opartą na łokciu. Usta miała lekko 

rozchylone. Blask księżyca rozświetlał opadające na ramiona, 
potargane  włosy.  We  śnie  wyglądała  słodko  i  niewinnie  jak 
CeeCee.  Delikatnie  odsunął  kosmyk  włosów  z  jej  policzka. 
Była  taka  piękna  i  pełna  temperamentu.  Do  tego  stopnia,  że 
skóra  mu  cierpła  ze  strachu,  gdy  próbował  sobie  wyobrazić; 
co  mogłaby  powiedzieć - albo,  co  gorsza,  zrobić - gdyby  jej 
wyznał, jak bardzo mu na niej zależy.

Z głębokim westchnieniem oparł głowę w zagięciu łokcia 

i czekał na świt.

Cecile  przetoczyła  się  na  bok,  nie  otwierając  oczu,  i 

przesunęła  ręką  po  poduszce,  gdzie  powinna  znajdować  się 
głowa  Randa.  Palce  jednak  dotknęły  tylko  wykrochmalonej 
pościeli.  Rozchyliła  powieki.  Łóżko  obok  niej  było  puste. 
Westchnęła  z  rozczarowaniem  i  przycisnęła  do  piersi 
poduszkę  Randa.  Coś  zaszeleściło  pod  jej  ręką.  Usiadła  i 
dopiero teraz dostrzegła przypiętą do poduszki kartkę.

Cecile,  musiałem  pojechać  do  szpitala  odebrać  poród. 

Niedługo wrócę. Czuj się jak u siebie.

Kocham cię, Rand.
Kocham  cię?  Palce  Cecile  zadrżały.  Przesunęła  po  tych 

słowach palcami, a potem przeczytała je jeszcze raz na głos. Z 
trudem przeszły jej przez gardło. Przez całe życie popadała w 
zdenerwowanie na każdą wzmiankę o miłości.

To nic takiego, przekonywała s a m ą siebie, w a c h l u j ą 

c  kartką  rozpaloną  nagłe  twarz.  Miłość?  Cecile  nie  lubiła 
analizować  własnych  uczuć,  choć  potrafiła  je  rozpoznawać. 

background image

Przecież była już kiedyś zakochana i dotychczas nosiła blizny 
po  tym  uczuciu.  Kochała  Dentona,  choć  był  skończonym 
łajdakiem.  Oczywiście,  gdy  za  niego  wychodziła,  nie 
wiedziała o tym. Przekonała się dopiero później, gdy akt ślubu 
był  już  podpisany,  a  jej  ojciec  przekazał  Dentonowi - swoją 
praktykę lekarską i przeszedł na emeryturę.

Te  wspomnienia  były  bolesne,  ale  Cecile  już  dawno 

nauczyła się z nimi żyć. Jednak po swych doświadczeniach z 
Dentonem nie ufała mężczyznom.

Usiadła na łóżku, wyciągając ramiona wysoko nad głową. 

Może  już  nadszedł  czas,  by  zrewidować  dotychczasowe 
poglądy.  Może  powinna  zaryzykować  i  szczerze  wyznać 
Randowi, co do niego czuje.

Znów  wzięła  do  ręki  kartkę.  „Czuj  się  jak  u  siebie"'—

przeczytała na głos i zaśmiała się.

- Dziękuję, doktorze Coursey. Chyba to nie będzie trudne

- powiedziała do siebie, wkładając koszulkę.

W  kuchni  znalazła  banana.  Jedząc  go,  ruszyła  na  obchód 

domu. Rand był niezwykłym pedantem. Każda rzecz leżała na 
swoim  miejscu.  Dom  był  urządzony  kosztownie  i  ze 
znakomitym gustem, ale nic w nim nie ujawniało osobowości 
gospodarza  i  żaden  pokój  nie  sprawiał  wrażenia 
zamieszkanego. Zupełnie inaczej niż w jej domu.

Przeszła  przez  hol  i  zatrzymała  się  przy  jedynych 

zamkniętych drzwiach. Z wahaniem położyła rękę na klamce. 
To  było  wścibstwo.  Z  drugiej  strony  Rand  przecież  zachęcał 
ją, by czuła się tu jak u siebie.

- No dobrze, będę wścibska i już - mruknęła pod nosem i 

pchnęła  drzwi.  Za  nimi  znajdowało  się  coś  w  rodzaju 
gabinetu.  Ściany  wyłożone  były  mahoniową  boazerią,  a  przy 
nich  stały  półki  pełne  książek,  albumów  i  kaset  wideo.  Przy 
jednej  ze  ścian  stał  telewizor,  a  naprzeciwko  znajdowała  się 

background image

wielka  otomana  i  fotel.  Cecile  niepewnie  przycupnęła  na 
fotelu. Był wygodny i pachniał Randem.

Dojadając  banana,  rozglądała  się  po  królestwie  Randa. 

Przy  półkach,  ustawione  tak,  by  padało  nań  poranne  światło, 
znajdowało się biurko z komputerem i telefonem. Panujący na 
biurku porządek zupełnie nie dziwił Cecile. Obok, na małym 
stoliku,  zobaczyła  jakąś  oprawioną  w  ramki  fotografię. 
Pochyliła się i wzięła ją do ręki. Po jednej stronie znajdowało 
się  stare  zdjęcie  pary  młodych  łudzi,  a  po  drugiej  podobizna 
pięcio - lub  sześcioletniego  chłopca  w  towarzystwie 
mężczyzny i kobiety. Cecile przyjrzała się fotografii uważnie. 
Tak,  ten  chłopiec  to  musiał  być  Rand.  Miał  chude  nogi  i 
kościste  kolana.  A  mężczyzna  i  kobieta,  do  których  się 
przytulał, to na pewno jego rodzice.

Cecile  poczuła,  że  łzy  napływają  jej  do  oczu.  Rand 

odziedziczył dołek w brodzie po ojcu, ale uśmiech miał matki: 
otwarty,  przyjacielski  i  pełen  uroku.  Odstawiła  fotografię  na 
stolik, ale jeszcze przez chwilę nie odwracała od niej wzroku.

Rand  mówił,  że  nie  chce  zakładać  rodziny.  Cecile  otarła 

łzę  z  oka.  Było  oczywiste,  że  tęsknił  za  rodziną,  tylko  upór 
albo lęk nie pozwalały mu się do tego przyznać. Gdyby tak nie 
było, po co trzymałby fotografię sprzed dwudziestu kilku lat w 
pokoju, w którym spędzał najwięcej czasu?

Telefon na biurku zadzwonił. Cecile drgnęła i upuściła na 

podłogę  skórkę  od  banana.  Czy  powinna  odebrać?  Po  chwili 
zastanowienia  doszła  do  wniosku,  że  tak,  bo  to  może  być 
Rand.  Podeszła  do  biurka,  ale  zanim  zdążyła  wziąć  do  ręki 
słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.

Cecile zatrzymała się przy biurku i słuchała.

- Rand? Tu Amber. Poczuła, że żołądek podchodzi jej do 

gardła. Kim, do diabła, jest Amber? Intuicja podpowiadała jej, 
że lepiej byłoby nie słuchać tej wiadomości, stała jednak przy 
biurku jak zahipnotyzowana.

background image

- Potrzebuję twojej pomocy. - Nastąpiła  chwila przerwy. 

Cecile mogłaby przysiąc, że usłyszała stłumiony szloch.

- Jestem  w  ciąży.  Dłoń  Cecile  zacisnęła  się  mocno  na 

krawędzi biurka.

- Jesteś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand! 

Proszę, musisz mi pomóc.

Cecile  wybiegła  z  pokoju,  zatrzaskując  za  sobą  drzwi, 

mimo to jednak do jej uszu dobiegł dalszy ciąg wiadomości:

- Wiem,  że  obiecywałam  uważać,  ale...  znasz  mnie 

przecież. Kocham cię, Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.

Cecile zakryła uszy dłońmi i  po jej policzkach popłynęły 

gorące łzy.

Błyskawicznie zebrała swoje rzeczy z sypialni, wybiegła z 

domu,  otworzyła  samochód  i  przez  chwilę  siedziała 
nieruchomo  za  kierownicą,  walcząc  z  mdłościami.  Miała 
wrażenie,  jakby  zawisła  nad  przepaścią.  Bogu  dzięki,  że  nie 
zdążyła jeszcze uczynić kolejnego kroku naprzód. Gdyby nie 
ten telefon...

Przekręciła  kluczyk  w  stacyjce  i  ruszyła  z  piskiem  opon. 

Rand  był  taki  sam  jak  wszyscy  mężczyźni,  tylko  że  umiał 
kłamać bardziej przekonująco. Ciekawa była, ile miał dzieci, o 
których zapomniał jej powiedzieć.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Rand  skręcił  ze  szpitala  Mercy  w  Kilpatrick  Turnpike  z 

niezwykłą dla siebie szybkością. Bardzo mu się śpieszyło. Po 
raz pierwszy w swoim dorosłym życiu miał po co wracać do 
domu.  Ktoś  tam  na  niego  czekał.  Myślał  o  tym  i  nie 
przestawał się uśmiechać. Od chwili gdy się obudził, uśmiech 
praktycznie nie znikał z jego twarzy.

Pierwsze, co zobaczył, gdy otworzył oczy, to była Cecile. 

Spała obok niego zwinięta w kłębek. Gęste rzęsy rzucały cień 
na  policzki.  Jedną  pięść  wepchnęła  pod  poduszkę,  a  drugą 
ręką  obejmowała  go  wpół.  W  tym  geście  było  coś  tak 
wzruszającego, że Rand poczuł ściskanie w gardle.

Miał nadzieję, że gdy wróci, Cecile będzie jeszcze spała i 

uda  mu  się  wsunąć  do  łóżka  obok  niej.  Myślał  o  tym  przez 
cały 

czas, 

gdy 

przyjmował 

poród

ponad

czterokilogramowego chłopca. Wyobrażał sobie, jak będzie ją 
całował, aż Cecile powoli się obudzi, przeciągnie i obdarzy go 
tym  swoim  zmysłowym  uśmiechem,  a  potem  zarzuci  mu 
ramiona na szyję, przyciągnie go do siebie i będą się kochali 
przez wiele godzin. Była kobietą pełną namiętności, zarówno 
w łóżku, jak i poza nim. Nawet przez całe życie nie zdołałby 
się nią nasycić.

Na  tę  myśl  mocniej  nacisnął  pedał  gazu  i  na  jego  czole 

pojawiły  się  kropelki  potu.  Otarł  je  przedramieniem.  Przez 
całe życie? Nigdy nie myślał o związaniu się z kimś na resztę 
życia.

A już na pewno nie z kobietą obarczoną dziećmi. Uspokój 

się,  Coufsey,  tłumaczył  sobie.  Jesteś  przecież  rozsądnym 
mężczyzną. Przemyśl to wszystko dokładnie. Przymknął oczy 
i wyobraził sobie Denta, Gordy'ego i CeeCee. Z dziewczynką 
zdążył  już  się  zaprzyjaźnić i  zdawało  się, że  został  przez  nią 
zaakceptowany  bez  zastrzeżeń.  Z  chłopcami  chyba  również 
nie  byłoby  większych  problemów.  Gordy  był  bystrym 

background image

dzieciakiem, podobnym do Randa w jego wieku. Potrzebował 
wiele aprobaty i łagodnego prowadzenia. Rand bardzo dobrze 
go rozumiał, a poza tym łączyły ich wspólne zainteresowania, 
uznał  więc,  że  mógłby  stać  się  dla  Gordy'ego  znakomitym 
przewodnikiem w życiu.

Dent  to  była  zupełnie  inna  sprawa.  Bardzo  przypominał 

matkę. Był równie uparty jak ona i z całej trójki chyba właśnie 
jemu  najtrudniej  było  zaakceptować  Randa.  Zapewne 
powodem było to, iż Dent, jako najstarszy, najlepiej pamiętał 
zmarłego  ojca.  Rand  nie  miał  jednak  zamiaru  okradać  Denta 
ze wspomnień, chciał tylko dołożyć do nich inne.

Nagle  wyminął  go  jakiś  samochód.  Rand  wyrwał  się  z 

zamyślenia i powoli wypuścił oddech.

- Rany  boskie - mruknął  pod  nosem. - Jak  ja  mam  ją 

przekonać, żeby za mnie. wyszła?

Ta myśl prześladowała go przez całą drogę do domu. Gdy 

znalazł  się  przed  drzwiami,  wątpliwości  gwałtownie  się 
nasiliły.

- Cecile! - zawołał i zajrzał najpierw do kuchni, a gdy tu 

jej nie znalazł, poszedł do sypialni, w której zostawił ją przed 
kilkoma  godzinami.  Pokój  pogrążony  był  w  półmroku, 
zauważył jednak, że łóżko jest puste.

- Cecile?  Kochanie,  już  jestem!  Zatrzymał  się  i  przez 

chwilę  nasłuchiwał.  Zdawało  mu  się, że  słyszy  dźwięk 
telewizora. Kreskówki, pomyślał z uśmiechem, idąc w stronę 
swojego  gabinetu.  Uśmiech  jednak  przygasł,  gdy  otworzył 
drzwi i zobaczył, że ten pokój również jest pusty.

Na  pewno  znudziło  się  jej  czekanie  i  wróciła  do  domu, 

żeby  wziąć  prysznic  i  przebrać  się.  Zauważył  migoczące 
światełko  automatycznej  sekretarki.  Podszedł  do  biurka  i 
przycisnął guzik z nadzieją, że usłyszy wiadomość od Cecile.

- Rand? Tu Amber. Potrzebuję twojej pomocy. Na dźwięk 

stłumionego szlochu Rand westchnął ciężko. Co się stało tym 

background image

razem? Mandat, którego nie może zapłacić z braku pieniędzy? 
Zabrakło jej na czynsz? Odcięto jej prąd albo telefon?

- Jestem  w  ciąży.  Rand  jęknął,  przymknął  oczy  i  oparł 

czoło na łokciu. Jezu, co jeszcze!?

- Jesteś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić. Rand, 

proszę, musisz mi pomóc. - Pełen desperacji ton głosu Amber 
nie był dla Randa niczym nowym, mimo to jednak zawsze go 
poruszał. - Wiem, że obiecywałam uważać, ale... - Tu rozległ 
się  histeryczny  śmiech. - Znasz  mnie  przecież.  Kocham  cię, 
Rand. Proszę, zadzwoń do mnie.

Cichy  dźwięk  zasygnalizował  koniec  wiadomości.  Rand 

ze  znużeniem przewinął  taśmę.  Jest w ciąży.  Potrzebuje jego 
pomocy.  Tego  rodzaju  prośba  w  ustach  Amber  mogła 
oznaczać  wszystko,  od  aborcji  aż  po  długoterminową 
pożyczkę.  Ponieważ  Rand  nie  przeprowadzał  zabiegów 
usunięcia  ciąży,  musiała  to  być  prośba  o  pożyczkę.  Amber  i 
tak była mu już winna sporo pieniędzy.

Podniósł  się  z  westchnieniem  i  sięgnął  po  pilota  od 

telewizora.  Na  podłodze  obok  stołu  leżała  skórka  od  banana. 
Przykucnął i wziął ją do ręki, na chwilę zapominając o Amber. 
Zapewne było  to  śniadanie  Cecile.  Wrzucił  skórkę  do  kosza, 
postanawiając, że zadzwoni do niej i zaproponuje, by spędzili 
razem  resztę  dnia.  Wyznanie  miłości  wymagało  pewnych 
przygotowań. Świece, wino. A może mecz baseballowy byłby 
bardziej w guście Cecile, pomyślał i zaśmiał się głośno.

Telefon  zadzwonił.  Rand  poderwał  się  z  miejsca  z 

nadzieją,  że  to  Cecile,  zanim  jednak  zdążył  podnieść 
słuchawkę,  włączyła  się  sekretarka  i  znów  usłyszał  głos 
Amber,

- Och,  Rand,  zapomniałam  podać  ci  mój  nowy  numer 

telefonu.

Uśmiech  Randa  zgasł.  Opadł  na  fotel,  wpatrując  się  w 

aparat.

background image

- Mieszkam  teraz  u  przyjaciółki.  Numer  555 - 0789. 

Dzięki, Rand.

- Och,  Boże,  nie - mruknął,  opierając  głowę  na  dłoni. 

Naraz zrozumiał powód nieobecności Cecile.

Usłyszała wiadomość od Amber!
Cecile  otworzyła  tylne  drzwi  sklepu,  sprawdziła,  czy 

alarm jest wyłączony, i zawołała:

- Cześć,  to  ja!  Na  zapleczu  pojawiła  się  Malinda  z 

naręczem sukienek.

- A co ty tu robisz? - zapytała, zdziwiona. - Zdawało mi 

się, że miałaś spędzić cały dzień z Randem!

Cecile zmarszczyła brwi.

- Zmieniłam plany, Czy dotarła już jesienna dostawa?
- Tak - odrzekła Malinda. - Właśnie ją oglądam.
- To dobrze. Pomogę ci.

Cecile  przeszła  przez  pomieszczenie,  przykucnęła  przy 

pudłach  z  ubraniami  i  spojrzała  na  nie  bez  większego 
zainteresowania.

- Czy coś się stało? - spytała Malinda. Cecile gwałtownie 

podniosła na nią wzrok.

- Nie, dlaczego?
- Bo  wyglądasz  tak,  jakbyś  miała  ochotę  dać  komuś  w 

zęby. Pokłóciłaś się z Randem?

- Nie.  Nie  było  go,  gdy  się  obudziłam.  Zostawił 

wiadomość, że pojechał do szpitala.

- I dlatego jesteś na niego zła? - Nie.
- A dlaczego?
- Z powodu Amber. Malinda spojrzała na przyjaciółkę ze 

zdziwieniem.

- Jakiej Amber? Cecile tylko pomachała ręką.
- Nieważne.  Od  czego  zaczniemy? - wskazała  na  pudła. 

Malinda wyjęła fakturę z jej ręki.

- Nie zaczniemy, dopóki mi nie powiesz, co się stało.

background image

Cecile  obrzuciła  ją  pochmurnym  spojrzeniem,  po  czym 

ciężko westchnęła. Dobrze wiedziała, że Malinda nie zostawi 
jej w spokoju, dopóki nie pozna wszystkich szczegółów.

- Nie  wiem  dokładnie,  o  co  chodzi,  ale  jakaś  kobieta  o 

imieniu Amber zadzwoniła do Randa pod jego nieobecność i 
zostawiła  wiadomość.  Powiedziała,  że  jest  w  ciąży  i 
potrzebuje jego pomocy.

- I  co  z  tego?  Rand  jest  położnikiem.  Codziennie  jakieś 

kobiety dzwonią do niego i mówią, że są w ciąży. Co cię tak 
dziwi?

- Rzecz  w  tym,  że  to  on  jest  ojcem.  Malinda  szeroko 

otworzyła oczy.

- Rand? Jesteś tego pewna?
- Tak - mruknęła  Cecile,  podnosząc  się  z  podłogi. -

Powiedziała, że przykro jej, iż nie była ostrożniejsza, i że go 
kocha.

Malinda nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- Pytałaś go, o co tu chodzi?
- Po co? - rzuciła Cecile ze złością. - Żeby mi opowiedział 

jakieś urocze kłamstwo?

- Cecile,  Rand  nie  jest  taki  jak  Denton - rzekła  Malinda 

stanowczo.

- Nie - stwierdziła  Cecile  z  oczami  pełnymi  łez. - Jest 

jeszcze gorszy.

Sporo  czasu  minęło,  nim  Rand  ją  znalazł.  Najpierw 

zadzwonił  do  domu,  potem  do  jej  matki,  a  w  końcu  do 
Brannanów. Jack zasugerował mu, żeby szukał jej w sklepie. 
Rand  wolał  pojechać  tam  osobiście,  obawiając  się,  że  jeśli 
zadzwoni, to Cecile odłoży słuchawkę.

Przed budynkiem zobaczył jej samochód obok samochodu 

Malindy.  Nie  wziął  pod  uwagę  tego,  że  Malinda  również  tu 
będzie, szybko jednak doszedł do w n i o s k u , że może się to 
obrócić  na  jego  korzyść.  Malinda  miała  duże  poczucie 

background image

sprawiedliwości  i  zawsze  gotowa  była  posłuchać  głosu 
rozsądku,  a  poza  tym  lubiła  go.  Może  zechce  pełnić  rolę 
negocjatora.  Z  tą  myślą  zaparkował  samochód  obok  dżipa 
Cecile i wysiadł.

Zastukał do drzwi i czekał ze ściśniętym gardłem. Czuł się 

tak  jak  wtedy,  gdy  miał  jedenaście  lat  i  pani  Baxter  zmusiła 
go,  by  poszedł  do  sąsiadki  i  wyznał,  że  zerwał  róże  z  jej 
ogródka.  Wówczas jego lęk był zrozumiały, gdyż był winny. 
Tym razem jednak nie zrobił nic złego.

Usłyszał  jakieś  poruszenie  po  drugiej  stronie  drzwi  i  w 

duchu  przygotował  się  do  konfrontacji.  Drzwi  jednak 
otworzyła  mu Malinda.  Ku  jego  zdumieniu,  obrzuciła  go 
lodowatym spojrzeniem.

- Czy jest tu Cecile?
- Tak - odrzekła  Malinda,  ale  nie  poruszyła  się.  Rand 

westchnął z frustracją. A więc już go osądziły.

- Czy mógłbym z nią porozmawiać?
- Zapytam ją - powiedziała Malinda i odeszła, zostawiając 

go na progu.

Rand wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Ze sklepu 

dochodziły przytłumione głosy.

- Rand tu jest - powiedziała Malinda.
- Powiedz mu, żeby się wynosił do diabła.
- Przynajmniej z nim porozmawiaj, Cecile.
- O czym? On nie musi mi się tłumaczyć, a zresztą jego 

tłumaczenia nic mnie nie obchodzą.

A więc domyślił się prawdy. Cecile usłyszała wiadomość 

od Amber i natychmiast wysnuła własne wnioski. Przepchnął 
się pomiędzy pudłami zagracającymi całą podłogę i wszedł do 
sklepu.

- Mimo  wszystko  usłyszysz  wyjaśnienie - oznajmił 

stanowczo.

Cecile podniosła na niego wzrok, ale nie odezwała się.

background image

- Przepraszam  was,  ale  muszę  sprawdzić  faktury -

powiedziała cicho Malinda. - Będę w biurze.

Cecile  przerzuciła  stos  swetrów  na  ladzie  i  zaczęła 

przypinać do nich metki.

- Mów, co masz mi do powiedzenia. Jestem zajęta. Rand 

zacisnął usta.

- Przypuszczam, że usłyszałaś wiadomość od Amber.
- Jeśli  mówisz  o  tej  kobiecie,  która  zadzwoniła,  aby  cię

powiadomić, że jest w ciąży, to zgadza się, słyszałam - rzekła 
Cecile,  unikając  jego  wzroku. - Chociaż  stało  się  to 
przypadkiem. Oglądałam telewizję.

- Wiem.  Widziałem  skórkę  od  banana - mruknął  Rand  i 

podszedł o krok bliżej. - Cecile, to nie jest moje dziecko, jeśli 
o to ci chodzi.

Dłonie  Cecile  zastygły  na  chwilę,  ale  zaraz  wróciły  do 

przerzucania swetrów.

- Przecież nie mówię, że to twoje dziecko.
- Amber  to  tylko  moja  znajoma.  Cecile  zacisnęła  dłonie 

na metkownicy tak mocno, że kostki jej palców zbielały.

- Masz wiele znajomych i przyjaciółek, prawda? Jej ironia 

rozzłościła  Randa. Wiedział, że Cecile myśli o Marcii, ale to 
już jej przecież wyjaśnił.

- Nie, ale ty tak najwyraźniej uważasz - rzekł, stając  tuż 

przed nią. - Cecile, Amber to  naprawdę  tylko moja znajoma. 
Nikt więcej. Chciałbym, żebyś w to uwierzyła.

- Nie  ma  żadnego  znaczenia,  czy  ci  wierzę,  czy  nie -

odparowała.

- Dla  mnie  ma - wyznał  cicho  Rand,  kładąc  dłoń  na  jej 

dłoni.

Ich  oczy  się  spotkały.  Cecile  poczuła  ucisk  w  gardle. 

Widok  twarzy  Randa  sprawiał  jej  ból,  ale  nie  potrafiła  mu 
uwierzyć. To. wszystko już było, powtarzała sobie. Odwróciła 
wzrok i pochyliła się nad następnym pudłem.

background image

- Przepraszam  cię,  ale  naprawdę  jestem  zajęta -

powiedziała i wyszła na zaplecze.

Najpierw  usłyszała  odgłos  kroków  na  dywanie,  a  potem 

poczuła na swojej szyi ciepły oddech, pachnący truskawkami. 
Nie otwierała oczu w nadziei, że jeśli będzie udawać, że śpi, 
to mała zostawi ją w spokoju.

- Mamo?  Cecile  nadal  się  nie  poruszała,  ale  CeeCee  nie 

ustępowała łatwo.

- Mamo! - powtórzyła głośniej.
- Tak, CeeCee? - westchnęła Cecile.
- Nudzi  mi  się,  a  chłopcy  nie  chcą  się  ze  mną  bawić. 

Cecile  dobrze  o  tym  wiedziała.  Słyszała  wcześniej  odgłosy
kłótni  w  sąsiednim  pokoju,  ale  świadomie  je  zignorowała. 
Zajęta  była  użalaniem  się  nad  sobą  i  nie  miała  teraz 
cierpliwości do rozsądzania dziecięcych sporów.

- Przykro  mi,  kochanie.  Może  pobawisz  się  lalkami? 

CeeCee westchnęła głęboko.

- Sama? To żadna zabawa. Mogę kogoś zaprosić?
- Nie  mam  nic  przeciwko  temu,  pod  warunkiem,  że 

później posprzątacie po sobie.

- Obiecuję! - pisnęła  CeeCee  i  obdarzyła  matkę 

truskawkowym pocałunkiem. Cecile wbrew sobie musiała się 
uśmiechnąć. Otworzyła oczy i zdążyła jeszcze dostrzec plecy 
córki,  która  odbiegła  w  podskokach.  Kucyki  zabawnie 
podrygiwały jej nad uszami. Cecile znów przymknęła powieki 
i skupiła się na swoich myślach. Jak mogła się tak dać nabrać? 
Powinna  była  wcześniej  przejrzeć  na  oczy.  Co  za  łajdak! 
Łajdak i oszust! A ona sama wpadła mu w ręce. Ułożyła się na 
boku  i  wpatrzyła  w  oparcie  kanapy.  Dała  sobie  jedno 
popołudnie  na  żałobę  po  własnych  marzeniach - czy  też  po 
własnej  głupocie.  Potem  miała  zamiar  się  pozbierać  i 
zapomnieć,  że  kiedykolwiek  poznała  mężczyznę  o  nazwisku 
Rand Coursey:

background image

U  drzwi  zadźwięczał  dzwonek.  Cecile  schowała  głowę 

pod  poduszkę.  Dzieci  były  w  domu,  więc  nie  musiała  się 
fatygować.  Gdy  dzwonek  odezwał  się  powtórnie,  podniosła 
głowę i zawołała:

- CeeCee! Jenny już tu jest! Otwórz drzwi! Przy trzecim 

dzwonku podniosła się niechętnie.

- Już idę, już idę! - zawołała z irytacją i otworzyła drzwi 

jednym  szarpnięciem.  Jednak  zamiast  rudych  włosów  Jenny 
ujrzała  męski  pasek  od  spodni.  Powiodła  wzrokiem  w  górę. 
Zobaczyła nienagannie wyprasowaną dżinsową koszulę, a nad 
nią podbródek z dołkiem, znajome usta i brązowe oczy. Krew 
w żyłach Cecile zmieniła się w lód.

- Zrozum wreszcie, że nie mam ochoty z tobą rozmawiać

- rzuciła ostro i chciała zamknąć drzwi, ale Rand przytrzymał 
je stanowczo.

- Nie przyszedłem rozmawiać z tobą, tylko zobaczyć się z 

CeeCee.

- CeeCee? - powtórzyła Cecile jak papuga.
- Tak. Zaprosiła mnie, żebym przyszedł się z nią pobawić. 

Cecile oniemiała.

- I ty się zgodziłeś? - wyjąkała po chwili.
- Oczywiście. Czy to dla ciebie jakiś kłopot?
- Tak! Nie! - zawołała Cecile i wsunęła palce we włosy, 

opanowując  się  z  całej  siły,  żeby  nie  zacząć  krzyczeć.  Po 
dłuższej chwili podniosła na niego wzrok.

- Posłuchaj, wiem, dlaczego tu przyszedłeś, ale nic z tego. 

Nasz  związek  jest  skończony.  Koniec,  kropka.  To  wszystko. 
Rozumiesz?

- Rozumiem doskonale.
- To dlaczego jeszcze tu jesteś?
- Bo CeeCee zadzwoniła i prosiła mnie...
- Już to mówiłeś.
- Chyba tak. Cecile zacisnęła usta.

background image

- I mam uwierzyć, że właśnie dlatego przyszedłeś?
- Możesz  wierzyć,  w  co  chcesz - odparł  Rand,  unosząc 

brwi. - Zresztą zawsze tak robisz.

Jego  oskarżycielski  ton  zranił  ją  boleśnie.  Wiedziała 

jednak,  że  słusznie  postępuje,  zrywając  ten  związek. 
Przeciąganie sprawy mogłoby tylko powiększyć jej cierpienie.

Rand zauważył grymas na jej twarzy i poczuł się winny.

-

Przepraszam 

cię, 

Cecile. 

Niepotrzebnie 

to 

powiedziałem.

- Nic się nie stało - odrzekła, zmuszając się do uśmiechu.

- CeeCee jest w swoim pokoju. Zawołam ją.

Odwróciła się, ale Rand pochwycił ją za ramię.

- Zdawało  mi  się,  że  mieliśmy  pozostać  przyjaciółmi. 

Taka była umowa.

- Naprawdę?
- Naprawdę.  Mam  nadzieję,  że  jej  dotrzymasz.  Cecile 

cofnęła się o krok.

- Nie mówmy teraz o tym. Zawołam CeeCee. Odwróciła 

się i odeszła powoli, choć miała ochotę uciekać na oślep.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Rand starannie powiesił biały fartuch na oparciu krzesła, a 

potem  usiadł  przy  biurku.  Na  blacie  leżały  trzy  sterty 
dokumentów:  pierwsza - to  były  karty  pacjentów,  z  którymi 
był umówiony na następny ranek, druga - listy, które powinien 
podpisać, i trzecia - z wiadomościami telefonicznymi, na które 
powinien odpowiedzieć.

Rand kochał ten idealny porządek, rutynę swego sprawnie 

prowadzonego  gabinetu.  Szczególnie  dzisiaj  była  mu  ona 
bardzo potrzebna.

Jak  miał  w  zwyczaju,  najpierw  zajął  się  wiadomościami 

telefonicznymi  i  ułożył  je  według  ważności.  Jego  dłonie 
poruszały  się  w  sprawnym,  równym,  celowo  powolnym 
rytmie, choć modlił się, by zobaczyć na którejś z kartek imię 
Cecile.

Na  pierwszej  kartce  zanotowana  była  wiadomość  od 

kolegi,  Bena  Trumana,  który  dziękował  mu  za  konsultację. 
Następnie  zobaczył  nazwisko  Marjorie  Stewart,  która  prosiła 
go o wystąpienie w lokalnym klubie kobiet podczas wieczoru 
poświęconego  problemom  rodzenia  dzieci  w  latach 
dziewięćdziesiątych.  Rand  szybko  przerzucał  kartki, 
odkładając na bok te, które wymagały odpowiedzi. Zatrzymał 
się, gdy natrafił na wiadomość podpisaną nazwiskiem Barker, 
oznaczoną  jako  pilna.  Sekretarka  zanotowała,  że  wiadomość 
nadeszła  o  czwartej  czterdzieści  pięć.  Rand  spojrzał  na 
zegarek i zdziwił się widząc, że jest już prawie ósma.

Przez  chwilę  wpatrywał  się  w  kartkę,  próbując  sobie 

przypomnieć, kto z jego znajomych nosi nazwisko Barker. Nie 
pamiętał takiej pacjentki. Naraz zacisnął palce na kartce. Joey.

Szybko sięgnął po słuchawkę i wystukał numer Cecile.

- Halo?
- Cecile,  tu  Rand.  Czy  Joey  ma  na  nazwisko  Barker? 

Nastąpiła dłuższa chwila milczenia.

background image

- Tak czy nie? - ponaglił Rand, obawiając się, by Cecile 

nie odłożyła słuchawki.

- Tak, a dlaczego pytasz?
- Zostawił  mi  wiadomość.  Prosi,  żeby  do  niego 

zadzwonić.  Powiedział,  że  to  pilne.  Poczekaj  chwilę. - Rand 
wcisnął  guzik  oczekiwania  i  wystukał  numer  Joeya.  Numer 
był zajęty.

Z czołem zroszonym potem znów połączył się z Cecile.

- Numer jest zajęty. Zaraz tam pojadę.
- Jadę z tobą.
- To nie jest...
- Dobrze, w takim razie spotkamy się przed domem Joeya

- przerwała mu Cecile i odłożyła słuchawkę.

- Cholera! - warknął  Rand  i  podniósł  się  z  krzesła.  Nie 

chciał, żeby Cecile jechała do Joeya. Nie wiedział, co się tam 
stało,  ale  jeśli  zdarzyło  się  to,  czego  się  spodziewał,  to
wolałby  oszczędzić  Cecile  widoku  obrażeń,  jakie  dorosły  i 
silny  mężczyzna  mógł  zadać  małemu  chłopcu.  Wiedział  z 
doświadczenia, że nie jest to miły widok.

W  dziesięć  minut  później  zaparkował  samochód  przed 

domem  Joeya.  Dżip  Cecile  już  tam  stał.  Na  szczęście  ona 
sama  wciąż  siedziała  za  kierownicą.  Rand  wyskoczył  z 
samochodu  i w  tej  samej  chwili  Cecile  wysiadła  ze  swojego 
auta. Błysk w jej oczach i prowokacyjnie uniesiony podbródek 
świadczyły o tym, że nie miała zamiaru łatwo ustąpić.

Rand  położył  dłonie  na  jej  ramionach  i  zmusił  ją,  by  na 

niego spojrzała.

- Wracaj do domu, Cecile. Ja się tym zajmę.
- Dobrze,  możesz  się  tym  zająć,  ale  ja  idę  z  tobą. 

Wyminęła go i podeszła do wejścia. Rand dogonił ją w dwóch 
susach i pochwycił za łokieć.

background image

- Posłuchaj,  Cecile.  Nie  wiemy,  co  się  tu  zdarzyło. 

Miejmy nadzieję, że nic, ale jeśli ten facet pobił Joeya i nadal 
tu jest, to wolałbym, żebyś na to nie patrzyła.

Cecile nie poddała się.

- Trudno. Chcesz zadzwonić, czy ja mam to zrobić? Rand 

zrozumiał, że traci czas. Bez dalszych dyskusji poprowadził ją 
na schodki.

- Niech będzie, ale jeśli przytrafią się nam jakieś kłopoty, 

to masz natychmiast uciekać i zawiadomić policję, jasne?

- Jasne, szefie.

Rand  nacisnął  dzwonek  i  czekał.  Za  drzwiami  panowała 

cisza.  Nacisnął  dzwonek  po  raz  drugi,  a  potem  zabębnił  w 
drzwi pięścią.

- Kto tam? - zawołał kobiecy głos.
- Joanne, tu Cecile Kingsley - odezwała się Cecile, zanim 

Rand  zdążył  cokolwiek  powiedzieć. - Chciałabym  z  tobą 
porozmawiać.

- Nie jestem ubrana - rzekła kobieta z lekkim wahaniem. -

Czy możesz chwilę poczekać?

- Oczywiście - odparła Cecile z wyraźną ulgą.
- Przecież mówiłem, że ja się tym zajmę - mruknął Rand.
- Ta  kobieta  jest  śmiertelnie  przerażona.  Jak  myślisz, 

komu prędzej otworzyłaby drzwi? Tobie czy mnie?

Rand bez słowa skrzyżował ramiona na piersiach i czekał. 

Po jakichś pięciu minutach drzwi uchyliły się lekko i pojawiła 
się  w  nich  drobna  kobieta  o  dziecinnym  wyglądzie.  Jej 
ufarbowane  na  blond  włosy  były  rozrzucone  w  nieładzie. 
Patrzyła na nich rozbieganym wzrokiem.

- Przykro  mi,  że  kazałam  wam  czekać - powiedziała, 

przytrzymując ręką poły szlafroka. - O co chodzi?

- Joey  dzwonił.  Mówił,  że  to  coś  pilnego.  Oczy  Joanne 

rozszerzyły się ze zdziwienia. Po chwili jednak opanowała się 
i zaśmiała z przymusem.

background image

- Wiesz, jacy są chłopcy w jego wieku! Wiecznie m a j ą 

jakieś  kłopoty.  Pewnie  chciał  wam  zrobić  kawał. 
Porozmawiam z nim. Przepraszam, że zawracał wam głowę.

Sięgnęła  do  klamki,  ale  Rand  w  porę  wsunął  stopę  w 

drzwi.

- Chcielibyśmy  go  zobaczyć.  Joanne  obejrzała  się 

niespokojnie.

- No  cóż - mruknęła,  nerwowo  skubiąc  poły  szlafroka -

Joey teraz śpi i nie chciałabym go budzić.

Rand miał wrażenie, jakby walił głową w mur, udało mu 

się jednak zachować spokój.

- To ważne - oświadczył stanowczo.
- Powiem mu, żeby jutro do pana zadzwonił.
- Nie odejdziemy stąd, dopóki się z nim nie zobaczymy -

upierał się Rand.

Usta kobiety zadrżały i w jej oczach pojawiły się łzy.

- Ja  tego  nie  zrobiłam!  Przysięgam!  To  Dave.  Wiem,  że 

nie  chciał  go  skrzywdzić,  ale  był  trochę  nietrzeźwy,  a  Joey 
zaczął mu się odszczekiwać.

Rand  stanowczo  odsunął  Joanne  na  bok  i  pchnął  drzwi. 

Kobieta pobiegła za nim.

- Próbowałam  wytłumaczyć  Joeyowi,  żeby  się  nie 

odzywał,  to  Dave  zostawi  go  w  spokoju.  Ale  on  mnie  nie 
chciał  słuchać. A teraz... - Przycisnęła dłonie do ust,  widząc, 
że  Rand  zmierza  prosto  do  drzwi  pokoju  Joeya  i  ostrożnie 
wchodzi do środka.

Pokój  wyglądał  jak  po  przejściu  cyklonu.  Na  podłodze 

leżały porozrzucane książki, zabawki i ubrania. Nad poobijaną 
komodą krzywo wisiało lustro.

- Joey? - zawołał  Rand,  omiatając  pokój  wzrokiem. -

Joey, to ja, Rand Coursey. Jesteś tutaj?

Drzwi do szafy skrzypnęły i po chwili pojawił się w nich 

chłopiec z brodą przyciśniętą do piersi.

background image

- Joey? - zaniepokoił  się  Rand,  podchodząc  do  niego. -

Wszystko w porządku?

Chłopiec  powoli  uniósł  głowę.  Rand  poczuł,  że  serce 

zamiera  mu  w  piersi.  Za  plecami  usłyszał  głębokie 
westchnienie  Cecile.  Podbiegł  do  Joeya  i  przyklęknął  przed 
nim na podłodze.

- Och, Joey! - szepnął ze smutkiem i chwycił chłopca w 

ramiona.  Joey  stał  nieruchomo, sztywny  i  spięty. - Wszystko 
już  dobrze,  synku - szepnął  mu  do  ucha. - Jestem  tutaj  i 
zaopiekuję się tobą.

Chłopiec  zadrżał  i  Rand  poczuł  na  swej  koszuli  jego 

gorące łzy. Przycisnął go do siebie mocniej i powtórzył:

- Wszystko już dobrze, Joey. Płacz, jeśli chcesz. Nikt już 

nigdy cię nie skrzywdzi. Masz na to moje słowo!

Rand  poprosił  Cecile,  by  pomogła  Joeyowi  posprzątać 

pokój.  Chciał  zostać  sam  na  sam  z  matką  chłopca.  Siedział 
teraz przy stole w kuchni, a Joanne parzyła kawę.

- Jest pan pewien, że nic mu się nie stało? - zapytała go po 

raz dwudziesty.

- Wygląda  na  to,  że  nic.  Na  wszelki  wypadek wolałbym 

jednak,  żebyś  zawiozła  go  rano  na  prześwietlenie.  Usiądź, 
Joanne. Musimy porozmawiać.

Kobieta drżącymi rękami postawiła przed nim kubek kawy 

i usiadła po drugiej stronie stołu.

- Doktorze Coursey, ja nie jestem złą matką. Rand wziął 

głęboki oddech, szukając właściwych słów.

- Niczego takiego nie powiedziałem. Ale musisz dokonać 

pewnych wyborów.

Oczy Joanne pociemniały od lęku.

- Nie  zabierze  go  pan  ode  mnie,  prawda?  Joey  to  moje 

dziecko. Oprócz niego nie mam nikogo.

Rand położył dłoń na jej dłoni.

background image

- Nie, Joanne. Nie mam prawa zabierać ci Joeya. Ale on 

potrzebuje  domu.  Bezpiecznego  domu.  Jeśli  ty  mu  tego  nie 
możesz  zapewnić,  to  chyba  powinnaś  się  zastanowić  nad 
oddaniem  go  pod  opiekę  komuś  innemu.  Czy  masz  jakąś 
rodzinę?

Joanne rozpaczliwie pokręciła głową i otarła łzy.

- Nie,  nie  mam  nikogo.  Oprócz  syna.  Za  oknem  coś 

załomotało. Joanne poderwała się ze strachem.

Rand podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał. Po płocie szedł 

kot.

- To tylko kot - powiedział i pomógł Joannie usiąść. - Czy 

boisz się Dave'a?

- Tylko  wtedy,  gdy  pije.  Gdy  jest  trzeźwy,  to  naprawdę 

miły  z  niego  facet - odrzekła,  zerkając  niespokojnie  na  tylne 
drzwi.

Rand  znał  ten  typ  mężczyzny.  Jego  matka  po  raz  drugi 

wyszła właśnie za kogoś takiego.

Joanne rozejrzała się, splatając nerwowo palce.

- Nie wiem, co bym zrobiła bez Dave'a. Pomaga mi płacić 

czynsz i rachunki. - Z jej oczu znów popłynęły łzy. - Pewnie 
pan  pomyśli,  że  zwariowałam,  ale  kocham  Dave'a,  doktorze. 
Naprawdę go kocham!

Rand  nie  był  zaskoczony  tym  wyznaniem.  Wiedział,  że 

miłość potrafi się łączyć z cierpieniem.

- Wierzę  ci - odrzekł  z  ciężkim  sercem. - Ale  Dave 

potrzebuje  pomocy  i  dopóki  jej  nie  otrzyma,  ani  ty,  ani  Joey 
nie będziecie bezpieczni. Istnieją miejsca, w których możecie 
się  schronić,  gdzie  się  wami  zaopiekują.  Tam  też  Dave 
otrzyma pomoc, jakiej potrzebuje. Może zgodzisz się, żebym 
tu i ówdzie zadzwonił i zorientował się, co można zrobić? A 
potem ty i Joey sami pojedziecie i zobaczycie, jak tam jest. Co 
ty na to?

Palce Joanne nie ustawały w nerwowym ruchu.

background image

- Ale  co  z  Dave'em?  Co  będzie,  jeśli  się  rozzłości  i 

odrzuci  pomoc? - Rozchyliła  wargi  i  w  jej  oczach  znów 
pojawił się błysk lęku. - Och, Boże, a jeśli on mnie zostawi?

Rand  powściągnął  odruch,  by  podejść  i  przytulić  tę 

biedną, zrozpaczoną kobietę.

- To  jest  ryzyko,  które  musisz  podjąć.  Alternatywą  jest 

utrata  Joeya.  To  nie  jest  łatwy  wybór,  ale  musisz  się  na  coś 
zdecydować.

Czekał, modląc się w duchu, by Joanne podjęła właściwą 

decyzję. W końcu wstała z oczami pełnymi łez.

- Niech  pan  dzwoni,  doktorze  Coursey.  Spakuję  rzeczy 

swoje i Joeya.

Podróż  do  domu  ze  schroniska,  w  którym  zatrzymali  się 

Joey  i  jego  matka,  była  najdłuższą  drogą  w  życiu  Cecile. 
Miała  wrażenie,  że  za  chwilę  rozsypie  się  na  milion 
kawałków.  Nie  potrafiła  pozbyć  się  wspomnienia  twarzy 
Joeya  w  chwili,  gdy  wyjeżdżali.  Chłopiec  stał  w  odrapanym 
holu  schroniska,  mocno  ściskając  matkę  za  rękę.  Twarz  miał 
opuchniętą  i  posiniaczoną,  ale  próbował  chronić  matkę  jak 
dorosły mężczyzna.

A  przecież  był  jeszcze  dzieckiem.  Cecile  wiedziała,  że 

Joey obraziłby się, gdyby go tak nazwała, ale to była prawda. 
Miał zaledwie dziesięć lat, ale był znacznie dojrzalszy, niżby 
na  to  wskazywał  jego  wiek.  Cecile  mocno  zacisnęła  dłoń  na 
oparciu fotela. Nie, nie będzie płakać! W każdym razie jeszcze 
nie teraz. Obawiała się, że jeśli zacznie, to nie będzie potrafiła 
skończyć.

Westchnęła  spazmatycznie,  gdy  samochód  Randa 

zaparkował za jej dżipem. Wysiadła z samochodu i bez słowa 
pobiegła  do  drzwi  domu,  pragnąc  jak  najszybciej  znaleźć  się 
w  samotności.  Z  oczami  pełnymi  łez  nie  zauważyła  Randa  i 
zderzyła się z nim.

- Cecile?

background image

- Muszę  iść  do  domu - wymamrotała.  On  jednak 

przytrzymał ją łagodnie.

- Nie,  poczekaj,  proszę.  Podniosła  głowę.  W  świetle 

ulicznej  latarni  Rand  ujrzał twarz  przepełnioną  cierpieniem  i 
szeroko  otworzył  ramiona.  Cecile  przylgnęła  do  niego  ze 
szlochem.

- O  mój  Boże,  Rand!  Widziałeś  jego  twarz?  Biedne 

dziecko! Jak można być tak podłym?

- Wiem,  Cecile - powiedział  cicho  Rand,  kołysząc  ją  w 

ramionach. - Wiem.

Po  chwili  Cecile  odsunęła  się  od  niego,  ocierając  oczy 

dłońmi.

- Chciałabym  dostać  tego  drania  w  swoje  ręce.  Ja  bym 

go... Rand znów przytulił ją do siebie.

- Cicho, cicho. Nie mów takich rzeczy.
- Kiedy ja naprawdę tak myślę - zawołała z gniewem.
- Wiem,  Cecile.  Ale  zemsta  w  niczym  nie  pomoże 

Joeyowi. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Mam nadzieję, 
że jego matka znajdzie w sobie wystarczająco wiele odwagi i 
nie wycofa się.

- Jeśli wróci do tego drania, a on jeszcze raz tknie Joeya 

choćby palcem, to pożałuje, że się w ogóle urodził.

- Jestem  pewien,  że  pożałuje! - uśmiechnął  się  Rand, 

wtulając twarz w jej włosy. - Słyszałem, że świetnie potrafisz 
przepędzać potwory.

Osiągnął  cel,  gdyż  na  ustach  Cecile  pojawił  się  blady 

uśmiech.  Westchnęła,  podniosła  głowę  i  lekko  dotknęła  jego 
policzka.

- Joey mą szczęście, że trafił mu się taki przyjaciel jak ty. 

Rand poczuł ucisk w gardle. Powoli pochylił głowę i dotknął
ustami jej ust. Cecile westchnęła, ale nie odsunęła twarzy.

- Kocham  cię,  Cecile - wymruczał  Rand,  obejmując  ją 

mocniej. - Tak bardzo mi ciebie brakowało.

background image

Cecile  zesztywniała.  To  tylko  słowa,  powtarzała  sobie  w 

myślach,  słowa,  które  ranią.  Wysunęła  się  z  ramion  Randa, 
zakryła twarz rękami i pobiegła do domu.

- On  nie  gra  uczciwie - stwierdziła  Cecile,  wyjmując 

Madison  z  przenośnej  huśtawki  i  sadzając  ją  sobie  na 
kolanach.

Malinda, która właśnie zmieniała pieluchę Lili, podniosła 

wzrok znad stolika do przewijania.

- Joey czy Rand?
- Rand,  oczywiście.  Czy  ty  w  ogóle  słuchasz,  co  ja 

mówię?

- Tak, tylko że przeskakujesz z tematu na temat i czasem 

nie  mogę  za  tobą  nadążyć.  Więc  dlaczego  Rand  nie  gra 
uczciwie?

- Bo zachowuje się wobec mnie jak przyjaciel.
- O, tak, to bardzo nieuczciwe! - prychnęła Malinda.
- Nic nie rozumiesz. Wiedział, że byłam zdenerwowana z 

powodu Joeya, i wykorzystał mój stan.

- Może po prostu chciał cię pocieszyć.
- Może - powtórzyła  Cecile  z  powątpiewaniem. - Ale 

przecież nie musiał mnie całować.

Malinda spojrzała na nią przez ramię.

- Pocałował cię?
- Pocałował.
- A  ty  jak  zareagowałaś?  Cecile  przygryzła  wargę.  To 

nieomylny  znak,  że  czuje  się winna,  pomyślała  Malinda, 
tłumiąc uśmiech.

- Jestem pewna, że nie miał na myśli nic zdrożnego.
- Ale  to  nie  wszystko! - wykrzyknęła  Cecile. - On  mnie 

doprowadza do szału! Niespodziewanie wpada w odwiedziny. 
Przynosi  prezenty  dla  CeeCee.  Nawet  zabrał  Gordy'ego  na 
jakieś  targi  techniczne.  Teraz  Gordy  chce  być  lekarzem,  tak 
jak Rand!

background image

- Co za koszmar - mruknęła Malinda.
- Owszem - rzuciła Cecile obronnie. - W końcu ten facet 

będzie  ojcem.  Powinien  spędzać  czas  z  matką  swojego 
dziecka, a nie u mnie w domu.

Malinda potrząsnęła głową.

- Rand będzie ojcem niechcianego dziecka! Rany boskie! 

W  końcu  ten  facet  jest  lekarzem,  położnikiem!  Jeśli 
ktokolwiek  ma  wiedzieć  coś  o  metodach  zapobiegania  ciąży, 
to  chyba  przede  wszystkim  on!  A  poza  tym  Rand  nie  jest 
kobieciarzem i nic nie wspominał ani mnie, ani Jackowi, że w 
jego życiu jest jakaś kobieta.

- A  czy  powiedział  wam,  że  sypia  ze  mną? - zapytała 

Cecile zaczepnie.

- Nie, ale...
- Więc sama widzisz! Malinda wydęła usta.
- Chciałam powiedzieć, że nie musiał nam o tym mówić, 

bo to było oczywiste. Poza tym wiem, że mu na tobie zależy.

Cecile zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu.

- Przyznaję, że on jest świetnym aktorem.
- To nie była żadna gra. Naprawdę mu na tobie zależy.
- A skąd ty możesz o tym wiedzieć?
- Wiem - odrzekła  Malinda  krótko.  Cecile  znów  się 

zaśmiała z goryczą, łaskocząc małą Madison

w podbródek.

- Twoja mama sądzi, że jest bardzo bystra, ale tym razem 

okropnie się myli.

- Mogę wejść, czy to babskie zebranie? Obydwie kobiety 

spojrzały na stojącego w drzwiach Jacka.

Malinda wstała i podała mu Lilę.

- Owszem,  to  babskie  zebranie,  ale  możesz  wejść. 

Nadstawiła usta do pocałunku, a potem zapytała wprost:

- Czy znasz przyjaciółkę Randa o imieniu Amber?

background image

- Boże,  ona  znów  się  pojawiła?! - wykrzyknął  Jack  i 

potrząsnął  głową. - Owszem,  znam  ją,  chociaż  nie  jestem  z 
tego szczególnie dumny.

Cecile  rzuciła  przyjaciółce  spojrzenie,  które  miało 

oznaczać: „a nie mówiłam", ta jednak nie spuszczała wzroku z 
twarzy męża.

- Amber była jednym z dzieci, które Baxterowie wzięli na 

wychowanie.  Leniwa  i  zupełnie  nieodpowiedzialna.  Gdy  się
stamtąd  wyprowadziłem,  była  nastolatką - opowiadał  Jack. -
Ciągle były z nią jakieś kłopoty. Jak nie w szkole, to z policją. 
Z  jakiegoś  powodu  Rand  się  nad  nią  litował,  a  ona,  możecie 
mi  wierzyć  albo  nie,  wykorzystywała  to,  jak  tylko  mogła. 
Ciągle  się  za  nią  ujmował,  wyręczał  ją  w  obowiązkach, 
pomagał  jej  w  lekcjach,  wstawiał  się  za  nią  u  Baxterów. 
Gdyby nie Rand, Amber jeszcze przed ukończeniem szesnastu 
lat wylądowałaby w poprawczaku.

Cecile  słuchała  go,  czując,  że  w  jej  gardle  zaczyna  się 

tworzyć wielka kula.

- Więc  ona  nie  jest  dziewczyną  Randa? - zapytała 

Malinda cicho.

Jack wpatrzył się w żonę ze zdumieniem.

- Dziewczyną? - powtórzył  i  wybuchnął  śmiechem. -

Chyba raczej pijawką!

Cecile  w  końcu  podniosła  głowę.  Malinda  przypatrywała 

się jej, mrużąc powieki.

- No,  a  skąd  ja  mogłam  o  tym  wiedzieć? - mruknęła 

niepewnie.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Przepraszam  cię - powtórzyła  Cecile  po  raz  kolejny, 

wsłuchując  się  w  brzmienie  tych  słów.  Choć  były  szczere, 
pozostawiały  po  sobie  gorzki  smak.  Przeprosiny  nigdy  nie 
przychodziły jej łatwo, a te były tym trudniejsze, że zaległe, a 
poza tym cała wina leżała po jej stronie.

Od czterech  dni walczyła ze  sobą. Obwiniała się o to, że 

nie  zaufała  Randowi  i  nie  chciała  słuchać  jego  wyjaśnień. 
Była  głupia  i  uparta  jak  muł.  Nic  nowego,  pomyślała  ze 
smutkiem.  Tym  razem  jednak  ten  głupi  upór  mógł  ją 
kosztować  zbyt  wiele.  Postanowiła,  że  zadzwoni  do  Randa  i 
powie mu, jak jej przykro.

Wepchnęła  ręczniki  do  suszarki  i  nacisnęła  guzik. 

Urządzenie  cicho  zaszumiało.  Za  jej  plecami  rozległo  się 
skamlenie.

- Poczekaj  chwilę,  Shaggy - skrzywiła  się  Cecile.  Choć 

starała się nie okazywać swych uczuć do tego psa, pokochała 
go  niemal  równie  wielką  miłością  jak  CeeCee.  Podrapała 
zwierzę  za  uszami  i  wypuściła  na  dwór.  Shaggy  z  trudem 
przecisnął się przez uchylone drzwi. Z dnia na dzień stawał się 
coraz  grubszy.  Cecile  pomyślała,  że  trzeba  mu  będzie 
ograniczyć racje żywnościowe. Robił się gruby jak beczka!

Z  pokoju  chłopców  dochodziły  odgłosy  gry  nintendo. 

Cecile  przemknęła  się  do  swojej  sypialni.  Nie  chciała,  by 
dzieci  słyszały  jej  rozmowę  z  Randem.  Drżącymi  dłońmi 
podniosła  słuchawkę  i  wystukała  jego  numer  domowy.  Po 
trzech sygnałach odezwał się głos z taśmy:

- Dzień  dobry.  Tu  dom  doktora  Randa  Courseya.  Nie 

mogę  w  tej  chwili  podejść  do  telefonu,  ale  proszę  zostawić 
wiadomość. Jeśli to coś pilnego, proszę zadzwonić pod numer 
555 - 2875.

Cecile westchnęła ciężko. Kusiło ją, by stchórzyć i nagrać 

przeprosiny  na  sekretarce,  odłożyła  jednak  słuchawkę.  Rand 

background image

zasługiwał  na  szczerą  rozmowę.  Przygryzła  wargę, 
zastanawiając się, czy powinna mu przesłać wiadomość przez 
pager,  ale  po  chwili  potrząsnęła  głową.  Nie,  ten  numer  był 
zarezerwowany dla pilnych spraw.

Zadzwoni  później.  Miała  zamiar  próbować  do  skutku, 

nawet do późna w nocy. Oby tylko żaden poród nie zatrzymał 
Randa w szpitalu do rana.

Zgarnęła z podłogi stertę brudnych ubrań i poszła w stronę 

drzwi,  zatrzymała  się  jednak,  gdy  usłyszała  jakiś  hałas  na 
zewnątrz. Wsłuchała się uważniej: było to skamlenie psa.

- Ten  cholerny  pies - mruknęła  z  irytacją.  Zapewne 

CeeCee  znów  nakarmiła  go  batonikami.  Otworzyła 
przeszklone drzwi i wyjrzała na patio.

- Shaggy? - zawołała, rozglądając się dokoła. Psa nie było 

nigdzie  widać.  Cecile  zacisnęła  usta  na  widok  rozsypanej  na 
posadzce ziemi.

- Jeśli  to  zwierzę  uważa,  że  pozwolę  mu  wykopać 

wszystkie kwiaty, to bardzo się myli - mruknęła, rozgarniając 
gałęzie krzewów. Shaggy leżał w zagłębieniu wygrzebanym w 
ziemi i ciężko dyszał.

- Wyłaź  stąd - nakazała  ostro  Cecile,  pies  jednak  nie 

poruszył  się.  Chwyciła  za  obrożę,  chcąc  go  wyciągnąć  z 
zarośli, stanęła  jednak  jak  wryta,  gdy  Shaggy  warknął 
nieprzyjaźnie,  obnażając  wszystkie  zęby.  Po  chwili  znów 
ostrożnie zajrzała między gałęzie. To, co zobaczyła, sprawiło, 
że oniemiała.

- O  mój  Boże - szepnęła  zszokowana  i  jeszcze  bardziej 

rozsunęła gałęzie, by lepiej widzieć szczeniaka, który właśnie 
wydostawał się na świat. - A myśmy przez cały czas myśleli, 
że jesteś chłopcem!

Z  pobliskiej  grządki  dobiegł  jakiś  pisk.  Cecile 

znieruchomiała,  nasłuchując  uważnie.  Gdy  dźwięk  się 
powtórzył,  rozgarnęła gałęzie  sąsiedniego krzewu.  Zobaczyła 

background image

tam  drugie  zagłębienie,  a  w  nim  malutki  kłębek,  z  wierzchu 
przysypany ziemią.

- Boże! - zawołała znów i zerwała się na nogi. - Ten głupi 

pies zagrzebuje swoje dzieci!

Pobiegła  do domu i  przyniosła kilka ręczników. Położyła 

szczeniaka na jednym z nich i delikatnie otrzepała go z ziemi. 
Po chwili znów usłyszała jakiś dźwięk. Shaggy stała na skraju 
patio,  gorączkowo  zagrzebując  coś  w  miejscu,  gdzie  przed 
chwilą leżała.

- Przestań, Shaggy! - wykrzyknęła Cecile z przerażeniem.

- Dent! Gordy! Chodźcie tu natychmiast!

Przycisnęła  ręcznik  ze  szczeniakiem  do  piersi,  a  drugą 

ręką  mocno  pochwyciła  psa  za  obrożę,  ignorując  jego 
warczenie. Z domu wybiegła CeeCee.

- Co się stało, mamo?
- Shaggy właśnie rodzi szczeniaki. Niech Dent zadzwoni 

po doktora.

Mała szeroko otworzyła oczy.

- Naprawdę?  Gdzie  one  są?  Cecile  pochwyciła  córkę  za 

ramię.

- Słuchaj mnie uważnie i zrób to, co ci każę. Idź do Denta

i  powiedz  mu,  żeby  zadzwonił  po  lekarza,  a  gdy  się  z  nim 
połączy, niech mi przyniesie słuchawkę.

CeeCee  tyłem  wycofała  się  do  domu,  nie  spuszczając 

wzroku z psa. Po chwili Cecile usłyszała jej wołanie:

- Dent!  Gordy!  Chodźcie  tutaj!  Shaggy  rodzi  dzieci!  Po 

chwili  obaj  chłopcy  wybiegli  z  domu.  Cecile  podała 
Gordy'emu zawiniętego w ręcznik szczeniaka.

- Trzymaj.  Nie  rozwijaj  go,  żeby  się  nie  przeziębił -

rzuciła i na kolanach podpełzła do drugiego zagłębienia.

- Gdzie telefon? - zapytała z niepokojem.
- CeeCee  zaraz  przyniesie.  Walcząc  z  lękiem,  Cecile 

delikatnie  rozgarnęła  grudki  ziemi i  zawinęła  drugiego 

background image

szczeniaka  w  ręcznik,  który  podał  jej  Dent.  Sprawdziła,  czy 
szczeniak  oddycha,  i  rozejrzała  się  za  Shaggy.  Pies  znów 
zniknął,  Tym  razem  skamlenie  dochodziło  z  samego  środka 
gęstej kępy krzewów.

W  tej  chwili  na  patio  wpadła  CeeCee  i  podsunęła  matce 

telefon pod nos.

- Masz, mamo!

Cecile  podała  jej  drugiego  szczeniaka  i  wzięła  do  ręki 

słuchawkę.

- Doktorze,  potrzebuję  pomocy.  Nasz  pies  rodzi 

szczeniaki.

- Shaggy?  Na  dźwięk  głosu  Randa  Cecile  szeroko 

otworzyła usta ze zdumienia i zakryła mikrofon ręką.

- Przecież kazałam ci zadzwonić do weterynarza - syknęła 

do CeeCee.

- Powiedziałaś,  że  mam  zadzwonić  do  doktora!  Cecile 

wzniosła oczy ku niebu.

- Cecile? Jesteś tam? - odezwał się Rand.
- Jestem - westchnęła.
- Masz jakiś problem?
- Tak - zaszlochała,  bliska  histerii. - Shaggy  rodzi 

szczeniaki i od razu zagrzebuje je w ziemi.

- Musisz ją jakoś uspokoić.
- Ja  mam  ją  uspokajać? - wykrzyknęła  Cecile. - A  kto 

mnie  uspokoi?  Mam  tylko  dwie  ręce  i  nie  nadążam  z  ich 
wygrzebywaniem!

- Zabierz ją do garażu. Nie uda jej się wygrzebać dziury w 

betonie.

Cecile  spojrzała  na  psa,  który  właśnie  wypełzał  spod 

krzaków.

- Dobrze. A potem co mam robić?
- Przyjadę do siebie, gdy tylko będę mógł.

background image

- Nie  musisz... - zaczęła  mówić  Cecile,  ale  Rand  już 

odłożył słuchawkę. Jęknęła i rzuciła telefon na patio.

- Dobrze,  dzieci - powiedziała  z  westchnieniem. - Oto 

plan  działania.  Gordy,  ty  i  CeeCee  otwórzcie  garaż  i 
zabierzcie  ze  sobą  szczeniaki.  Dent,  ty  musisz  mi  pomóc 
zaciągnąć Shaggy do garażu.

Wyraz  twarzy  jej  najstarszego  syna  świadczył  o  tym,  że 

taki podział pracy zupełnie mu nie odpowiada.

- Chodź,  Shaggy.  Dobry  piesek - powiedziała  Cecile 

łagodnie. - Chodź tu, mała. Zrobimy ci wygodne posłanie.

Potrzebowali  jednak  dobrych  dziesięciu  minut,  by 

zaciągnąć  opierającą  się  sukę  do  garażu.  Gdy  ta  sztuka 
wreszcie  się  udała,  Cecile  zamknęła  drzwi  i  szybko  ułożyła 
posłanie  ze  starych  poduszek  i  koców.  Shaggy  obeszła  je 
dokoła  i  obwąchała,  nie  przestając  skamleć.  Ledwie  Cecile 
skończyła  układać  koce,  suka  weszła  na  nie  i  zaczęła  rodzić 
trzeciego szczeniaka.

Cała  czwórka  w  milczeniu  stała  obok  i  przyglądała  się 

temu szeroko  otwartymi  oczami.  Cecile  uznała,  że  to  równie 
dobra  metoda  edukacji  seksualnej  dzieci  jak  każda  inna.  W 
krótkim czasie na świat przyszły jeszcze dwa szczeniaki.

- Jak  się  czuje  matka?  Cecile  obróciła  się  i  tuż  za  sobą 

ujrzała Randa. Tak była pochłonięta obserwowaniem porodu, 
że  nie  usłyszała,  jak  wchodził.  Jak  zwykle,  jego  widok 
podtrzymał ją na duchu.

- Już mi lepiej, dziękuję - odrzekła.
- Miałem  na  myśli  Shaggy - zaśmiał  się  Rand.  Cecile 

zarumieniła się.

- Ona chyba też czuje się lepiej. W każdym razie tak mi 

się wydaje. Do tej pory urodziła cztery małe. Po czym można 
poznać, że to już koniec?

background image

- Nie mam pojęcia - uśmiechnął się Rand. Zrzucił kurtkę, 

powiesił ją na kosiarce do trawy i podwinął rękawy koszuli. -
Przyjrzyjmy się temu bliżej.

Ku  zdumieniu  Cecile  poród  trwał  jeszcze  dwie  godziny. 

Gdy dzieci dowiedziały się, że nie będą mogły od razu bawić 
się ze szczeniakami, znudziły się patrzeniem i wróciły do gry 
nintendo.

Rand  pozostał  przy  Cecile.  Wyglądał  jak  uosobienie 

spokoju. Cecile miała mu to za złe. Ona sama była kompletnie 
roztrzęsiona,  i  to  bynajmniej  nie  z  winy  Shaggy.  Teraz,  gdy 
Rand tu był i miała okazję go przeprosić, słowa zamierały jej 
w gardle.

- Przepraszam  cię - wykrztusiła  w  końcu,  przysuwając 

jednego ze szczeniaków do brzucha matki.

Rand przyjrzał się jej, przechylając głowę na bok.

- Co takiego?
- Powiedziałam, że cię przepraszam - powtórzyła ponuro, 

wtykając dłonie między kolana.

Rand zmarszczył czoło.

- Zapewniam cię, że przyjazd tutaj nie sprawił mi żadnego 

kłopotu.

Cecile  jęknęła  w  duchu.  Zmuszał  ją,  żeby  powiedziała 

wszystko głośno i wyraźnie.

- Nie przepraszam za to, że dzieci do ciebie zadzwoniły, 

tylko...  no  wiesz,  za  co.  Za  Amber,  za  to,  że  ci  nie 
uwierzyłam.

- Aha.
- No właśnie. Jack wszystko mi opowiedział. Rand czekał 

w milczeniu, patrząc na nią.

- Powiedział,  że  to  twoja  przybrana  siostra,  która 

wykorzystuje twoje dobre serce.

Rand  w dalszym ciągu  się  nie odzywał.  Cecile skrzywiła 

się boleśnie.

background image

- Nie masz zamiaru nic powiedzieć?
- Na przykład: co?
- Na  przykład:  no  przecież  ci  mówiłem,  albo:  nie  ma 

sprawy,  Cecile,  nic  dziwnego,  że  wysnułaś  niewłaściwe 
wnioski.

- Nie, wydaje mi się, że żadne z tych stwierdzeń nie jest 

tu odpowiednie - mruknął Rand. Shaggy zaskamlała. Położył 
rękę  na  jej  łbie.  Suka  polizała  jego  palce.  Cecile  naraz 
zapragnęła zrobić to samo, choć była to niedorzeczna myśl.

- Chyba  to  już  koniec  porodu - rzekł  Rand  spokojnie, 

oglądając Shaggy. - Zdaje się, że zaraz wydali łożysko.

Cecile  odwróciła  wzrok.  Zadowolona  była,  że  dzieci  już 

sobie  poszły  i  nie  widziały  tej  części  porodu.  To  nie  był 
przyjemny widok.

Shaggy  nieźle  radziła  sobie  bez  niczyjej  pomocy.  Cecile 

wstała i odgarnęła włosy z twarzy.

- Chodźmy do domu. Zrobię jakieś kanapki.
- Zapraszasz  mnie? - zapytał  Rand,  sięgając  po  kurtkę. 

Cecile ze zdziwieniem zmarszczyła brwi.

- Oczywiście, a dlaczego nie?
- Po prostu jestem tym zdziwiony. - Wzruszył ramionami.

- Ostatnio nie przyjmowałaś mnie zbyt serdecznie.

- Przecież  nie  wiedziałam... - odrzekła  Cecile  ze 

skrępowaniem,  patrząc  na  swoje  buty. - Ale  teraz,  gdy  już 
wiem,  kim  jest  Amber  i  że  to  dziecko  nie  jest  twoje... 
Przysunęła  się  do  niego  i  otarła  piersiami  o  jego  tors. - To 
stawia wszystko w innym świetle.

- Naprawdę?

W  głosie  Randa  słychać  było  stłumiony  gniew.  Cecile 

podniosła wzrok na jego twarz.

- Oczywiście - odrzekła, powstrzymując lęk. - Skoro już 

to  małe  nieporozumienie  zostało  wyjaśnione,  to  myślałam, 
że...

background image

W oczach Randa zabłysnął jawny gniew.

- Myślałaś, że co? Że mnie przeprosisz i znów będzie tak 

jak  przedtem?  Że  znów  będziemy  kochankami?  Bo  nimi 
przecież byliśmy, niczym więcej. Ale co się stanie następnym 
razem, Cecile? Co będzie, jeśli jakaś inna kobieta zostawi mi 
wiadomość  albo  obejmie  mnie  na  przywitanie?  Czy  wtedy 
znów będziemy przez to wszystko przechodzić? Czy będziesz 
potrafiła mi uwierzyć, jeśli ci powiem, że to tylko znajoma?

Cecile  patrzyła  na  niego  szeroko  otwartymi  oczami, 

niezdolna  się  poruszyć  ani  odpowiedzieć  na  jego  oskarżenia.
Rand odwrócił się gwałtownie.

- Mniejsza o to - mruknął.

Cecile  kopniakiem  zrzuciła  z  siebie  kołdrę  i  usiadła, 

opierając dłonie na kolanach.

- Co za tupet! - mruknęła, patrząc na ścianę. - Przecież go 

przeprosiłam. Czego on jeszcze chce?

Tańczące  na  ścianie  cienie  nie  dały  jej  jednak  żądnej 

odpowiedzi. Cecile zmarszczyła brwi i w myślach jeszcze raz 
odtworzyła całą rozmowę, słowo po słowie, próbując dojść, co 
Randa tak rozzłościło.

W końcu, zrezygnowana, zeszła z łóżka, nałożyła szorty i 

boso poszła do pokoju Dentona.

- Dent? - powiedziała, potrząsając go za ramię. Chłopiec 

przewrócił się na bok i przetarł oczy.

- Co się stało, mamo? - zapytał zaspanym głosem.
- Nic - odrzekła  Cecile,  splatając  nerwowo  palce. -

Muszę...  mam  pewną  sprawę  do  załatwienia  i  zostawiam  ci 
dom pod opieką.

Dent spojrzał w okno.

- Która to godzina?
- Parę minut po trzeciej. Dent gwałtownie usiadł na łóżku.
- Masz sprawę do załatwienia o trzeciej nad ranem? Jezu! 

Mamo, czyś ty zwariowała?

background image

- Nie. Posłuchaj, na lodówce zostawię kartkę z numerem, 

pod którym będziesz mógł mnie znaleźć. - Cecile zauważyła, 
że chłopiec ma zamknięte oczy. - Mam nadzieję, że nie śpisz?

- Nie,  nie  śpię - wymamrotał,  naciągając  poduszkę  na 

głowę.

- Zadzwonisz, gdybyś mnie potrzebował?
- Tak,  zadzwonię.  Cecile  na  wszelki  wypadek  podniosła 

róg poduszki.

- A gdzie zostawiam numer?
- Na lodówce - odrzekł Dent stłumionym głosem. Cecile 

puściła  poduszkę  i  wyszła.  Dent  odczekał  chwilę, a  gdy 
usłyszał odgłos zamykanych drzwi wejściowych i ruszającego 
dżipa,  wyskoczył  z  łóżka  i  poszedł  do  kuchni.  W  świetle 
żarówki  palącej  się  na  werandzie  przeczytał  kartkę  na 
lodówce:  „Jestem  u  Randa,  555 - 7869.  Zadzwoń,  gdybyś 
mnie potrzebował; Mama".

- Cholera jasna! - zaklął Dent i uderzył pięścią w kartkę, 

po  czym  rozejrzał  się  szybko,  sprawdzając,  czy  nikt  nie 
słyszał. - Cholera - powtórzył  szeptem  i  otworzył  lodówkę. 
Skoro i tak nie spał, a w dodatku jego życie legło w gruzach, 
to mógł przynajmniej coś przekąsić.

- Powiem mamie. Dent z wrażenia uderzył głową w drzwi 

lodówki. Odwrócił się z ponurym grymasem na twarzy.

- Co ty tu robisz, CeeCee?
- Usłyszałam  hałas.  Powiem  mamie - powtórzyła  mała, 

unosząc wysoko głowę.

- Co powiesz?
- Że przeklinasz.
- To  co  z  tego?  Ty  też  byś  klęła,  gdybyś  straciła  swoją 

najcenniejszą rzecz.

CeeCee z dezaprobatą wydęła usta.

- Znowu się o coś założyłeś z Gordym?
- Mhm - mruknął Dent niechętnie.

background image

- O co tym razem?
- O  to,  czy  mama  i  Rand  pogodzą  się  jeszcze  w  tym 

tygodniu.  Ja  postawiłem  kolekcję  kart  baseballowych,  a  on 
mikroskop.

CeeCee szeroko otworzyła oczy,

- Pogodzili się?
- Mama jest teraz u Randa - odrzekł Dent, wskazując na 

kartkę.

Na twarzy małej pojawił się szeroki uśmiech.

- Naprawdę?
- Tak. A to znaczy, że przegrałem zakład - mruknął Dent. 

Wetknął głowę do lodówki i wyjął stamtąd talerz z pizzą.

- Mogliby chyba poczekać do końca tygodnia, nie? Mam 

nadzieję,  że  on ją  wyrzuci  za  drzwi - dodał,  niosąc  talerz  do 
stołu.

- Myślałam, że lubisz Randa? - zdziwiła się dziewczynka.
- Lubię go - odpowiedział Dent z ustami pełnymi pizzy.
- Jest całkiem fajny.
- To dlaczego chciałbyś, żeby wyrzucił mamę z domu?
- Bo  gdyby  to  zrobił,  to  Gordy  nigdy  by  się  nie 

dowiedział,  że  mama  do  niego  pojechała - wyjaśnił  Dent, 
spoglądając  na  siostrę  ostrzegawczo - i  może  wygrałbym  ten 
zakład.

Usta dziewczynki zadrżały.

- Ale ja chcę, żeby oni się pogodzili. Lubię Randa.
- Nie  martw  się - rzekł  Dent,  podsuwając  jej  talerz. -

Pogodzą się. Świetnie do siebie pasują.

CeeCee  wzięła  kawałek  pizzy,  zlizała  z  niej  sos 

pomidorowy i powoli skinęła głową.

- Ale  i  tak  powiem mamie - uśmiechnęła się,  patrząc  na 

brata spod rzęs.

Dzwonek  do  drzwi  o  wpół  do  czwartej  nad  ranem  z 

pewnością  obudziłby  Randa,  ale  on  akurat  tej  nocy  i  tak  nie 

background image

spał.  Po  porodzie  Shaggy  i  frustrującej  rozmowie  z  Cecile 
wrócił do domu, wziął prysznic, wczołgał się do łóżka i czekał 
na sen.

Sen jednak nie nadszedł.
Dzwonek  terkotał  uporczywie. Rand  w końcu poszedł  do 

drzwi,  niejasno  podejrzewając,  kogo  za  nimi  zobaczy.  Na 
widok Cecile na jego twarzy pojawił się uśmiech, który jednak 
przeszedł  w  bolesny  grymas,  gdy  jej  pięść  trafiła  go  w 
żołądek.

- No  dobra,  Coursey - mruknęła  Cecile,  przeciskając  się 

obok  niego  do  środka.  Zatrzasnęła  drzwi  i  oparła  ręce  na 
biodrach. - Czego  chcesz?  Mam  się  pokajać?  Czy  poczujesz 
się lepiej, jeśli padnę przed tobą na kolana? - Wzięła głęboki 
oddech i obróciła się na pięcie. - No dobrze! Przepraszam! Jest 
mi cholernie przykro, że ci nie uwierzyłam, i jeszcze bardziej 
przykro, że nie chciałam słuchać twoich wyjaśnień.

Rand  wyprostował  się  powoli,  przyciskając  dłoń  do 

brzucha.  Nastawił  się  na  uniknięcie  kolejnego  ciosu,  ale  ku 
jego zdumieniu Cecile rzuciła się na kolana i złożyła ręce jak 
do modlitwy.

- Błagam  cię  o  wybaczenie.  Wystarczy  już?  Jesteś 

szczęśliwy? O to ci chodziło?

Rand spojrzał na nią chłodno.

- Nie,  nie  o  to  mi  chodziło.  Spod  powieki  Cecile 

wymknęła się łza.

- W takim razie chyba winna ci jestem inne przeprosiny.
- A za co chcesz tym razem przeprosić?
- Za  to,  że  zrobiłam  z  siebie  idiotkę - odparła,  ocierając 

dłonią łzy z policzka. Twarz miała pogrążoną w mroku, Rand 
dostrzegał jedynie zarys jej sylwetki.

Powoli podniosła się z kolan i stanęła tuż przed nim.

- W  takim  razie  chyba  lepiej  wrócę  do  domu -

powiedziała  cicho,  powstrzymując  płacz.  Po  chwili 

background image

wyciągnęła  do  niego  rękę. - Pozostaniemy  przyjaciółmi? 
Zgadzasz się?

Wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź, Rand jednak 

nie śpieszył się z podaniem jej dłoni.

- Nie na twoich warunkach - rzekł w końcu.

Cecile sądziła, że Rand nie może jej zranić już bardziej niż 

dotychczas, teraz jednak cofnęła się, jakby uderzył ją w twarz.

- Jak to?
- Nie  rozumiesz,  prawda? - zapytał  Rand  i  wyszedł  z 

cienia w blask księżyca. Ich oczy spotkały się. - Kocham cię. 
Chyba cię pokochałem już podczas pierwszego spotkania. Ale 
nie  zdecyduję  się na  to,  by  spędzić  życie  z  kobietą, która  mi 
nie ufa.

Cecile  poczuła  przypływ  nadziei.  Może  jeszcze  nie 

wszystko było stracone.

- Ale  ja  ci  ufam,  Rand - rzekła  z  podnieceniem. - Nie 

słuchałeś, co mówię? Powiedziałam przecież, że przepraszam 
za  to,  iż  źle  cię  oceniłam.  Nie  masz  pojęcia,  jak  podle  się 
czułam, gdy Jack opowiedział mi o Amber. Ja...

Rand potrząsnął nią tak mocno, że Cecile zachwiała się.

- Czy ty  słyszysz, co mówisz? Owszem, wybaczyłaś  mi, 

ale  dopiero  wtedy,  gdy  Jack  potwierdził,  że  Amber  nie  jest 
moją  dziewczyną.  Nie  chcę  od  ciebie  miłości,  jeśli  masz 
zamiar  dawać  ją  dopiero  po  sprawdzeniu  wszystkich  faktów. 
Nie  rozumiesz  tego,  Cecile?  Pragnę,  żebyś  mnie  kochała 
bezwarunkowo.

Cecile wpatrywała się w niego z przerażeniem.

- Kocham  cię,  Rand - szepnęła  z  nadzieją,  że  to 

wystarczy.

- A  ja  kocham  ciebie.  Przymknęła  oczy  i  westchnęła 

głęboko. To były słowa, które

pragnęła  usłyszeć,  czegoś  w  nich  jednak  brakowało.  W 

tym  wyznaniu  nie  było  żadnych  emocji.  Rand  chciał 

background image

wszystkiego albo niczego, ona zaś nie była pewna, czy potrafi 
dać mu wszystko.

- Chodzi o Dentona, prawda? - zapytał. - To przez to, co 

on ci zrobił?

Cecile  zacisnęła  mocniej  powieki,  walcząc  z  zalewem 

emocji, i powoli skinęła głową. Rand wziął ją w ramiona.

- Cecile, nie jestem Dentonem - szepnął, przyciskając usta 

do  jej  włosów. - Nigdy  nie  zrobię  niczego,  co  mogłoby  cię 
zranić.

Cecile cofnęła się o krok. Rand zasługiwał na szczerość.

- Chcę  ci  wierzyć,  Rand.  Z  całego  serca  chciałabym  ci 

uwierzyć.  Ale  kiedyś  już  słyszałam to  wszystko  od  Dentona. 
Za  każdym  razem,  gdy  mnie  oszukiwał,  a  ja  go  na  tym 
przyłapywałam, przysięgał, że to się  nigdy nie powtórzy i że 
nigdy więcej mnie nie skrzywdzi. Wiem, że ty jesteś dobrym 
człowiekiem.  Mówi  mi  to  serce.  Ale  potem  włącza  się 
rozsądek  i...  I  zaczynam  reagować  po  staremu.  Tak  jak  przy 
Dentonie.

- Cecile...
- Pozwól  mi  skończyć - poprosiła,  kładąc  dłoń  na  jego 

piersi. - Chciałabym  ci  obiecać,  że  nigdy  nie  będę  wątpić  w 
twoje słowa i dam ci swoje bezwarunkowe zaufanie. Ale to by 
nie było uczciwe, a nie zasługujesz na kłamstwa. - Ujęła jego 
dłoń  w obie  swoje i  mocno uścisnęła. - Ale  mogę ci  obiecać 
coś  innego:  że  za  każdym  razem,  gdy  będę  miała  jakieś 
wątpliwości  albo  pytania,  przyjdę  z  nimi  do  ciebie  i  będę 
słuchała tego, co mi powiesz.

Wstrzymała  oddech  i  czekała  na  jego  reakcję.  Twarz 

Randa jednak nie wyrażała żadnych uczuć.

- Czy to są oświadczyny? Cecile wybuchnęła nerwowym 

śmiechem.

- Nie  wiem!  Może.  A  jeśli  tak?  Rand  niespodziewanie 

wziął ją na ręce i przycisnął do piersi.

background image

- Jeśli tak,  to je przyjmuję.  Ale najpierw  musimy  ustalić 

kilka spraw.

Cecile otoczyła jego szyję ramionami.

- Och, tak? - mruknęła nieśmiało. - A co takiego chciałby 

pan ustalić, doktorze Coursey?

Rand spojrzał na nią groźnie.

- Najpierw rzeczy oczywiste - rzekł, niosąc ją przez hol. -

Po  pierwsze,  mam  na  imię  Rand.  Nie:  doktor,  nie  Coursey... 
po prostu Rand. - Otworzył kopniakiem drzwi sypialni. - I ja 
się zajmę gotowaniem. - Położył ją na łóżku i pochylił się nad 
nią. - Przykro mi to mówić, ale jesteś beznadziejną kucharką.

- Czuję się zdruzgotana.
- Słusznie - rzekł Rand ze zmarszczonym czołem. - I od 

tej  pory  to  ja  będę  ustalał  zasady. - Cecile  otworzyła  usta  z 
zamiarem  sprzeciwu,  zaraz  je  jednak  zamknęła,  gdy  Rand 
groźnie zmarszczył brwi. - Jeśli zechcę cię adorować, to będę 
to robił. A jeśli przyjdzie mi ochota powtarzać ci codziennie, 
że cię kocham, to również będę tak robił! Zrozumiano?

- Tak, proszę pana - zaśmiała się Cecile.
- I  chcę  mieć  dzieci - ciągnął  Rand. - Całe  mnóstwo 

dzieci. Śmiech zamarł Cecile w gardle.

- Naprawdę chcesz?
- Naprawdę.
- Ale myślałam... Rand zamknął jej usta pocałunkiem.
- Cecile,  proszę  cię,  nie  myśl!  Za  każdym  razem,  gdy 

zaczynasz  myśleć,  pojawiają  się  jakieś  kłopoty.  Po  prostu 
czuj.

Cecile oparła ręce na jego piersiach.

- Jak chcesz, doktorze... to znaczy, Rand. Nie spuszczając 

wzroku z jego twarzy, powiodła dłońmi

w  dół,  aż  natrafiła  na  gumkę  spodenek.  Jednym 

szarpnięciem  ściągnęła  je  i  wsunęła  palce  między  jego  uda.

background image

- Rand - szepnęła  mu  do  ucha,  nie  potrafiąc  się  oprzeć 

pokusie - czuję, że...

Rand znów przykrył jej usta swoimi.

- Po  prostu  pocałuj  mnie,  Cecile.  Całuj  mnie  i  nie 

zawracaj sobie głowy niczym więcej.