background image

 
 
 
 

WIELCY MISTRZOWIE  

PIÓRA SF 

 

 

 

 

 
 
 

background image

 
 
Harlan Ellison 
 

PIE

ŚŃ ŚMIERCI 

 
 

Chciwość była silniejsza niż moc molibdenowo-ferroatomowej mieszanki spalającej się 

w atomowym stosie gwiazdolotu, gorętsza niż promienie słońca zwanego Agesem, widnieją-
cego na ekranach w sterowni. Chciwość prowadziła pilota przez bliźniacze galaktyki, pchnęła 
go  do  podjęcia  się  misji,  uważanej  przez  wszystkich,  za  z  góry  skazaną  na  niepowodzenie. 
Chciwość paliła mu mózg i wnętrzności; przysiągł sobie, że wróci. 

Clarkson  patrzył  jak  w  polu  widzenia  rośnie  błękitnozielona  kula,  która  była  Agesem, 

Wyregulował selektory na „delikatny ton” i odszukał system planetarny Agesa. 

Była  tam...  tak  jak  wskazywały  mapy.  Ages  IX,  dziewiąta  planeta  systemu,  licząc  od 

błękitnozielonego piekła. 

Nacisnął kilka guzików na tablicy kontrolnej komputera pokładowego, by naprowadzić 

gwiazdolot na właściwy  kurs - statek miał okrążyć z daleka orbitę Dziewiątej, trzymając się 
jak najdalej od jej słońca. Potem powoli wstał z fotela i odrzucił pasy bezpieczeństwa. Pode-
szwy z przyssawkami cicho stukały o pokład. Podszedł szybko do okrągłego otworu w podło-
dze  i  zsunął  się  po  słupie  na  dolny  pokład.  Zatrzymał  się  przy  drzwiach  ładowni.  Trzasnął 
przełącznikiem i obserwował jak strzałka na zielonej tarczy przesuwała się w bok, aż zatrzy-
mała się na podziałce z napisem PUSTE. Otworzył zamek i włączył fluoroskop. Kiedy na su-
ficie zapaliły się lampy, wszedł do środka. W ładowni było mokro - strumyki wody spływały 
kanałami odpływowymi w podłodze. 

- Tak właśnie powinno być - powiedział głośno. 
- Kiedy znajdę się w atmosferze - myślał głośno - wyleję ziemską wodę daleko od miej-

sca lądowania, a potem napełnię ładownię wodą z Ages IX. Sprytne. Warte miliard dolarów. 

Uśmiechnął się szeroko  do siebie i potarł krótkimi, grubymi rękami tłusty, nieogolony 

podbródek. Clarkson był masywnie zbudowanym mężczyzną, przypominał wizerunek blade-
go,  z  lekka  niedożywionego  Buddy.  Od  dawna  usiłował  zrobić  łatwo  wielką  forsę  -  to  była 
ostatnia próba. Czuł, że tym razem ma już pieniądze w kieszeni. 

Sprawdził zespół elementów uszczelniających, filtrację, urządzenia zasilające i wyszedł 

z ładowni, starannie zamykając za sobą drzwi. 

W maszynowni sprawdził stos atomowy, upewnił się, że jest podwójnie zabezpieczony 

na wypadek przymusowego lądowania i wrócił do sterowni. 

Ages IX zbliżała się, cała błękitnozielona i brązowa. 
Woda zajmowała niemal 95% powierzchni planety. Tylko gdzieniegdzie wśród bezmia-

ru oceanów rozrzucone były nieliczne, skaliste wysepki. 

Clarkson usiadł w fotelu pilota, zapiął pasy i patrzył jak na ekranach rośnie jego miliard 

dolarów. 

Zobaczył w wyobraźni twarze mężczyzn, którzy go wynajęli. Wiedział, że kierowały ni-

mi najniższe pobudki, ale nic go to nie obchodziło, Jeżeli chcieli pokazywać ją w karnawale, 
to świetnie, Każdy człowiek powinien myśleć przede wszystkim o sobie, a on Clarkson, teraz 
właśnie tak postępował. 

Podjął się szaleńczej wyprawy i nie wątpił, że ludzie, którzy wyekwipowali jego statek, 

myśleli  podobnie.  Polecieć  na  Ages  IX  i  przywieźć  jedną  ze  śpiewających  tam  śmierciono-
śnych Lorelei?! Z takich czy innych powodów próbowało lądować na tej planecie ponad sto 
gwiazdolotów i żaden nie wrócił. Wysyłano statki parami, a wtedy załoga jednego gwiazdolo-
tu bezsilnie patrzyła, jak drugi rozbijał się na Ages IX. 

background image

Pewien gwiazdolot wszedł tylko w górne warstwy atmosfery i już usłyszał pieśń Lore-

lei. Z trudem uniknąwszy  katastrofy, wrócił na  Ziemię i wyjaśnił, na czym polegało niebez-
pieczeństwo czające się na Ages IX. 

Próbować wylądować tam, a na dodatek... schwytać jedną Lorelei... to szczyt głupoty. 
Jednak Clarkson nie niepokoił się. Przez chwilę nucił pod nosem monotonną melodię, a 

potem usiadł znów w fotelu, by obserwować jak rośnie jego błękitnozielony miliard dolarów. 

Usłyszał śpiew Lorelei, gdy gwiazdolot na milę zagłębił się w gęstą atmosferę. Melodia 

była słodka i wspaniała - przynajmniej tak przypuszczał - docierała do niego poprzez warstwę 
chmur i wycie wiatrów. 

Clarkson  teraz  zrozumiał,  dlaczego  jego  poprzednikom  nie  pomogły  zatyczki  do  uszu: 

tę pieśń słyszało się umysłem, a nie uszami. Była to pieśń o ostatecznej samotności i śmierci, 
bardziej przejmująca niż cokolwiek, co mógł sobie wyobrazić. 

- Zdaje  się,  że  już  czas  -  parsknął  śmiechem  i  odrzucił  pasy.  Pochylił  się  do  przodu  i 

nacisnął guzik specjalnie zainstalowany w tym celu. 

Z  wyrzutni  gwiazdolotu  trysnęły  płomienie,  w  atmosferę  Dziewiątej  wystrzeliła  długa 

smuga gęstego, czarnego dymu. 

Radionowe szperacze odnalazły źródło pieśni i Clarkson skierował statek do tego miej-

sca na powierzchni planety. Nie zawracał sobie głowy analizowaniem w jaki sposób docierał 
do niego śpiew  Lorelei.  Może za pomocą telepatii lub dzięki jakiemuś fenomenowi przewo-
dnictwa  -  to  naprawdę  nie  miało  żadnego  znaczenia.  Tam  w  dole  były  kobiety,  a  ich  głosy 
wabiły  ziemskie  rakiety  na  pewną  śmierć,  tak  jak  syreny  w  „Odysei”,  a  on  miał  schwytać 
jedną z tych kobiet, zawieźć na Ziemię i odebrać forsę. 

Gwiazdolot  opadał  ciężko  na  powierzchnię  planety,  poruszał  się  po  spirali,  przechylał 

na boki, zachowywał się jak uszkodzony statek tuż przed katastrofą. 

Kiedy szarpnęło nim rosnące gwałtownie przeciążenie, Clarkson wysunął się z pasów i 

nałożył  skafander.  Przywiązał  kulkę  z  paraliżującym  płynem  do  wskazującego  palca  lewej 
rękawicy. Potem ulokował się obok luku, naciągnął na siebie specjalnie w tym celu przygoto-
waną  uprząż  i  otworzył  zamki  na  drzwiach.  Dopóki  gwiazdolot  będzie  opadał  w  dół,  drzwi 
pozostaną zamknięte z powodu olbrzymiego ciśnienia atmosferycznego. Wiedział jednak, że 
kiedy statek uderzy o powierzchnię planety, otworzą się, wyrzucając go na zewnątrz. 

- Ślicznie! - rozpromienił się. 
Melodia  nadal  wirowała  i  krążyła  wokół  niego,  kiedy  gwiazdolot  uderzył  miękko  w 

skały Ages IX, przy akompaniamencie pieśni Lorelei.  
 

Metalowy przedmiot rozbił się całkiem blisko Norli. Podpłynęła bliżej, kiedy woda wo-

kół niego dostatecznie ostygła. Ogon Norli migotał i świecił w błękitnozielonej wodzie, a dłu-
gie,  jasne  włosy  tworzyły  wokół  jej  głowy  promienną  aureolę.  Spojrzała  na  metalowy  prze-
dmiot: był jaśniejszy niż inne podobne przedmioty, które pomogła zwabić w dół. 

Ale kiedy ta rzecz uderzyła w wodę, w jej boku otworzyła się dziura i wyrzuciła z siebie 

istotę, trochę podobną do samej Norli, ale odrażająco brzydką. 

Tam, gdzie u Norli znajdowały się piękne płetwy  ogonowe, ten stwór miał dwa chude 

przydatki,  które  wyraźnie  nie  nadawały  się  do  niczego,  Może  nawet  były  w  stanie  zaniku. 
Norla patrzyła przez kilka sekund na twór w czerwonym ubraniu o doskonale okrągłej meta-
lowej głowie. Acha, jeszcze jeden. 

Czyż oni nigdy się nie dowiedzą? Czyż nigdy się nie domyślą, że Pływaczki z Mistalu 

nie chcą żadnych obcych przybyszów na swojej planecie? Czy nigdy nie przestaną przylaty-
wać? 

Patrzyła jeszcze przez chwilę na leżącego nieruchomo ohydnego stwora, a potem opły-

nęła metalowy kadłub. Z miłym zdziwieniem odkryła, że jedna z dziur w boku statku odbijała 
promienie świetlne. Co za niespodzianka! 

background image

Usiadła na brązowej skale i ze skórnej kieszonki na porośniętym łuskami udzie wydo-

była swój piękny grzebień. Zaczęła rozczesywać długie, złociste włosy, Czesała je tak długo, 
aż okryły ją jak płaszczem. Cudownie tu się siedziało! 

Raz po raz Norla spoglądała na leżącą na skałach z twarzą, zwróconą do góry, człeko-

kształtną istotę. Po jakimś czasie zrozumiała, że siła witalna opuściła ciało dziwnego stwora. 

Już wkrótce fale zmyją go w głębiny i zniknie razem z metalowym przedmiotem. 
Nie zauważyła, że człekopodobny stwór podniósł się. Mocno uderzył kciukiem o wska-

zujący  palec,  miażdżąc  maleńki  koralik,  który  eksplodował,  wyrzucając  w  powietrze  mgłę 
złożoną z miliona drobniutkich cząstek. 

Ale zorientowała się, że ją sparaliżowało, że człekokształtny stwór - ten ohydny potwór! 

- wziął ją na ręce i niósł do wnętrza metalowego kadłuba. 
 

Clarkson  pogwizdywał  wesoło,  kiedy  gwiazdolot  oddalał  się  od  wodnej  kuli  Ages  IX. 

Syrenia Lorelei była bezpiecznie zamknięta w napełnionej wodą ładowni, a statek wziął kurs 
na  Ziemię.  Lądowanie  na  Ages  IX  należało  do  wyjątkowo  skomplikowanych,  ale  komputer 
pokładowy zrobił dobrą robotę, Tylko dziób statku został lekko pokiereszowany przez skały. 

Clarkson praktycznie miał już w kieszeni miliard dolarów. Musiał jednak przyznać śpie-

wającym, syrenim Lorelei, że pokusa rzeczywiście była nieodparta. Nikt nie mógł oprzeć się 
zalewającym myśli, śmiercionośnym melodiom. 

Zagwizdał  monotonnie  pod  nosem  i  zszedł  na  dół,  by  popatrzeć  przez  przezroczyste 

tylko od zewnątrz okno na piękną lecz groźną istotę, pływającą gniewnie po ładowni. 

- Nie - mruknął głośno. - Nikt nie mógł przed nimi uciec. I nikt nie mógł wylądować na 

Ages IX i nie zginąć... 

- Z  wyjątkiem  -  roześmiał  się  szeroko,  czując  już w  kieszeni  swój  miliard  dolarów  -  z 

wyjątkiem astronauty zupełnie pozbawionego muzycznego słuchu. 

Uśmiechnął się znów i wrócił na górny pokład, gwiżdżąc pod nosem. 

 
 
 
 
Valentine Cane 
 

OFIARA 

 
 

Bębny  wybijały  gorączkowy  rytm.  Ciężkie,  kamienne  płyty  rozsunęły  się  i  wyprowa-

dzono mnie na zewnątrz. Ujrzałem zalany słońcem taras, grupę biało odzianych dostojników 
pośrodku, tłum w dole i otaczające wszystko góry. 

Było upalne południe, ale moje ciało marzło. 
Słońce oślepiało, a moje nieposłuszne powieki nie chciały się zamknąć. Bałem się, by-

łem w rozpaczy, ale ta rozpacz i strach jak gdyby nie mnie dotyczyły. Jak gdyby to ktoś inny 
był  księciem  podbitego  kraju,  dowódcą  pokonanej  armii,  schwytanym  żołnierzem,  jeńcem 
prowadzonym na śmierć, 

Z  pogardą  obserwuję  moje  ciało  pozwalające  prowadzić  się  na  środek  tarasu.  Kapłani 

rozstępują się i widzę kamień ofiarny. 

Leżę z twarzą zwróconą ku niebu, z ciałem wygiętym w bolesny łuk. Podchodzą kapła-

ni, ale ja widzę już tylko chłodny błękit. Przez chwilę pragnę być ptakiem. 

Moi  wrogowie  intonują  pieśń.  Proszą  boga  śmierci,  by  zstąpił  po  ofiarę.  Błękit  nade 

mną przesłania smagła ręka, zaciśnięta na nożu z obsydianu. 

Obsydianowe ostrze rozcina napięte ciało jeńca. 

background image

Ofiarnik wyrywa pulsujące serce i triumfalnie unosi je nad głową. 
Tłum w dole wybucha radosnym okrzykiem. Kapłani dmą w konchy. Czerwień zalewa 

białe szaty i kwietne girlandy. 

A potem muzyka milknie. 
Milknie przerażony tłum. 
Wstaję. Krew chlusta z mrocznej rany, w której jeszcze przed chwilą biło serce. 
Czemu uciekacie? Przecież modliliście się, by bóg śmierci zstąpił odebrać ofiarę. 
Oto jestem.  

 
 
 
 
L. Spraque de Camp 
 

INTERES PRZEDE WSZYSTKIM 

 
 

 

- Skąd,  u  diabła  -  powiedział  Abreu  -  szanowny  senior  to  wszystko  wytrzasnął?  Oble-

ciał pan połowę ziemskich jarmarków czy co? 

Pochylił się, żeby obejrzeć odznaczenia na piersi Feliksa Borela. 
- Order Teutoński, Francuska Legia Honorowa, Trzecia Wojna Światowa, Odznaczenie 

za Działalność w Służbie Publicznej Ameryki Północnej, Order Czwartej Klasy Rycerzy św. 
Stefana, Duński Order Słonia, coś tam z Japonii, Międzyuczelniane Mistrzostwo w Baseballu, 
Wyborowy Strzelec Policji w Rio de Janeiro... Na pomidor, co za kolekcja! 

Borel  uśmiechnął  się  sardonicznie  do  małego,  pulchnego  oficera  służby  bezpieczeń-

stwa. 

- Skąd pan może wiedzieć? A może jestem mistrzem baseballu? 
- Co pan zamierza? Sprzedać ten cały kram nieszczęsnym, ciemnym Krisznańczykom? 
- Niewykluczone,  jeśli  znajdę  się  w  potrzebie.  Albo  może  wywrę  na  nich  takie  wraże-

nie, że dadzą mi wszystko czego zażądam. 

- Hmm. Przyznaję, że w tym przebraniu, z tymi wszystkimi medalami i orderami two-

rzy pan widowisko działające na wyobraźnię. 

Borel z rozbawieniem obserwował nadąsanego Abreu. Wiedział, że tamten wściekał się, 

nie mogąc znaleźć pretekstu do zatrzymania go w Novorecife. 

Dzięki Bogn! - myślał Borel - kosmos jest na tyle jeszcze nie zorganizowany, że można 

z  powodzeniem  stosować  różne  sztuczki.  Miał  ochotę  zrobić  Abreu'emu  na  złość,  choćby 
dlatego, że żywił mgliste uprzedzenia wobec Brazylijczyków, jakby to Abreu był winien, że 
jego ojczyzna stanowiła największe mocarstwo na Ziemi. 

Borel wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. 
- Zdziwiłby się pan, Jak bardzo to... hm... przebranie okazało się przydatne. Sługusy w 

portach  kosmicznych  biorą  mnie  co  najmniej  za  Szefa  Sztabu  światowej  Federacji.  „Proszę 
tędy, senior! Proszę podejść bez kolejki, senior!” Cyrk, że boki zrywać. 

Abreu westchnął. 
- W porządku, nie mogę pana zatrzymać. Sądzę jednak, że w stroju Krisznańczyka miał-

by pan więcej szans na przeżycie. 

- Wpakować sobie na głowę zieloną perukę i fałszywe czułki? Dziękuję uprzejmie. 
- To  pański  pogrzeb.  W  każdym  razie,  niech  pan  nie  zapomina  o  Przepisie  368  Rady 

Międzyplanetarnej. Zna go pan? 

background image

- Jasne. „Zabrania się przekazywać tubylczym mieszkańcom Kriszny urządzeń, przybo-

rów,  maszyn,  narzędzi,  broni  i  wynalazków  wybiegających  poza  obecny  poziom  wiedzy  i 
techniki na planecie...” Czy mam mówić dalej? 

- Nie  trzeba.  Proszę  pamiętać,  że  Viagens  Interplanetarias  nie  interesują  się  zazwyczaj 

tymi, którzy opuszczają Novorecife, ale dotrą wszędzie, aby zapobiec złamaniu tego przepisu 
albo ukarać winnych przestępstwa. To rozkaz Rady. 

Borel ziewnął, 
- Rozumiem. Jeśli ten gość skończył już prześwietlać mój bagaż promieniami Roentge-

na, to zabieram się stąd. Jaka jest najprostsza droga do Mishe? 

- Można  wędrować  wprost  przez  koloftiańskie  bagna,  ale  dzikie  plemiona  Koloftuma 

zabijają  czasami  podróżnych,  żeby  ich  obrabować.  Najlepiej  popłynąć  tratwą  w  dół  Pichidé 
,do Qou, a dalej posuwać się drogą na południowy zachód do Mishe. 

- Obrigado. Republika Mikardandu ma w obiegu złoto? 
- Tak. 
- A jaki jest kurs złota w Novorecife, przeliczając na dolary Światowej Federacji? 
- Och,  Deus  mau!  Tu  by  trzeba  wyższej  matematyki,  wchodzi  w  grę  przewóz,  stopa 

zysku i bilans handlowy. 

- A tak w przybliżeniu? – nalegał. 
- O ile się nie mylę, trochę mniej niż dwa dolary za gram. 
Borel  podniósł  się  i  odrzucił  do  tyłu  grzywę  rudych  włosów  w  charakterystycznym 

geście. Zebrał swoje papiery. 

- Adeus, senior Cristoyao, niezwykle mi pan pomógł. 
Uśmiechnął  się  radośnie.  Abreu  można  by  podejrzewać  o  wszystko,  tylko  nie  o  to,  że 

chciał  mu  pomóc.  Urzędnik  wciąż  kipiał  w  środku  ze  złości,  bezradny  w  obliczu  najazdu 
Borela na Krisznę. 

 

* * * 

 

Następny ranek zastał Feliksa Borela na tratwie dryfującej po Pichidé pod zielonkawym 

niebem Kriszny, na którym przesuwały się wielkie chmurzyska. Obok niego kulił się wynaję-
ty w Novorecife, ogoniasty i odstręczająco brzydki, służący z plemienia Koloftu. 

Zmoczyła  ich  przelotna  mżawka.  Borel  wyprostował  się  strząsając  krople  z  peleryny, 

podczas gdy ogromne żółte słonce żniw rozpaliło się nad ich głowami. Yerevats wymamrotał 
w łamanym języku gozasztandu: 

- Jeśli  pan  robi  to  co  mówię,  włożyć  biedne  ubranie,  wziąć  holownik  i  zatrzymać  się 

przy brzegu. Kiedy pada deszcz, rozłożyć brezent. Nie zmoknąć, nie bać się złodziei. 

- To moja sprawa - odparł przechadzając się dla rozgrzewki. 
Popatrzył ponad sterburtą, w stronę, gdzie niski brzeg Pichidé rozczłonkowywał się na 

mnóstwo porośniętych trzcinami wysepek. 

- Co to takiego? - zapytał, 
- Koloftiańskie bagna - wyjaśnił Yerevats. 
- Twoje plemię tam mieszka? 
- Nie,  nie  nad  rzeką.  Dalej.  Wzdłuż  rzeki  –  „ujerro”,  (podał  koloftiańską  nazwę 

antropoidalnych  mieszkańców  planety,  których  większość  Ziemia  określała  po  prostu  jako 
Krisznańczyków, gdyż stanowili gatunek dominujący). - Złodzieje - dodał. 

Przyglądając  się  ciemnemu  pasmu  trzcin, między  niebem  a  wodą,  zastanawiał  się,  czy 

mądrze  postąpił,  odrzucając  radę  Yerevatsa  i  nie  zaopatrując  się  w  pełny  rynsztunek  garma 
czyli rycerza, Podejrzewał, że Yerevats spodziewał się jakiejś ładnej zbroi również dla siebie. 
Borel zrezygnował ze względu na koszta i ciężar sprzętu, a gdyby tak wpadł do Pichidé zaku-
ty  po  szyję  w  żelastwo? Z  drugiej  strony,  jak  teraz  sobie  uświadomił  uległ  ziemskim  uprze-
dzeniom  wobec  średniowiecznej,  broni  Krisznańczyków.  Jedna  ziemska  bomba  mogłaby 

background image

zmieść całe miasto na Krisznie, a jeden automat skosić ich armie. Być może za mało przywią-
zywał  wagi  do  faktu,  że  tam,  dokąd  się  udawał,  nie  będzie  miał  pod  ręką  żadnej  bomby  ani 
innej współczesnej broni. 

Teraz było za późno na gdybanie. Przejrzał uzbrojenie, które zdecydował się kupić: dla 

siebie  miecz,  tu  to  nie  tylko  oręż,  ale  także  oznaka  godności.  Tania  maczuga  z  drewnianym 
uchwytem  i  spiczasty  hełm  dla  Yerevatsa.  Noże  do  wszechstronnego  użytku  dla  nich  obu. 
Wreszcie, kusza. W głębi ducha Borel, który nie był zawadiaką, miał nadzieję, że jeśli będzie 
musiał walczyć, to na możliwie duży dystans. Co prawda, w sklepie w Novorecife próbował 
naciągnąć łuk, ale nie dał rady, a nie miał czasu na ćwiczenia. 

Zwinął  pelerynę,  położył  ją  na  bagażach  i  usiadł,  aby  ponownie  rozważyć  swój  plan. 

Jedyny  szkopuł  polegał  na  tym,  że  nie  wiedział  jak  wkręcić  się  do  Zakonu  Qarar,  gdy  już 
znajdzie się w Mishe. Gdy zaprzyjaźni się z członkami bractwa, reszta pójdzie gładko. W ka-
żdym razie Mikardanduma byli urodzonymi frajerami. Najtrudniejszy będzie pierwszy krok. 
Musi improwizować. 

Pokonawszy pierwszy płotek, staranne przygotowanie i doświadczenie w tego typu afe-

rach, podyktują mu dalsze postępowanie, A najzabawniejsze w tym wszystkim będzie to, że 
okpi  starego  Abreu,  który  absolutnie  nic  nie  może  na  to  poradzić.  Uważając  uczciwość  za 
oznakę głupoty,  a Abreu, choć nadęty, nie był durniem, Borel uznał, że Abreu, marny  hipo-
kryta, Jakoś tam nabija sobie kabzę, zasłaniając się moralnością i gadaniną o przepisach. 

- Ao! - krzyk jednego z flisaków wdarł się w rozmyślania Borela. 
Krisznańczyk wskazywał na prawo, gdzie spomiędzy wysepek wynurzała się łódź. 
Yerevats skoczył na równe nogi, osłaniając oczy włochatą łapą. 
- Złodzieje! - krzyknął. 
- Skąd możesz wiedzieć, są daleko - Borelowi serce waliło jak młotem z przerażenia. 
- Wiem i już - odrzekł Koloftu merdając nerwowo ogonem. Patrzył błagalnie na swego 

pana, - Dzielny pan zabić ich? Nie pozwolić nas skrzywdzić? 

- Ja-asne - zapewnił Borel. Wysunął do połowy miecz z pochwy, obejrzał ostrze i scho-

wał go z powrotem ruchem zdradzającym zdenerwowanie. 

- Ohe - odezwał się jeden z wioślarzy, - Pan chce walczyć z bandytami. 
- Tak właśnie. 
- Nie, nie może pan! Jeśli nie będziemy walczyć, zamordują tylko pana, bo my jesteśmy 

biedni. 

- Ach tak - powiedział Borel, Pod wpływem adrenaliny, którą jego organizm zaczął pro-

dukować  w  większej  ilości,  stawał  się  czupurny.  Podniósł  głos.  -  Sądzicie,  że  spokojnie  po-
zwolę poderżnąć sobie gardło, żeby ocalić wasze szyje, co? Już ja wam pokażę, wy baghana! 

Wyrwał miecz z pochwy i trzepnął płazem tubylca po głowie, wytrącając  go z równo-

wagi. 

- Będziemy walczyć, chcecie czy nie! Zabiję pierwszego, który stchórzy! - wrzasnął na 

trzech tubylców zbitych w trwożliwą gromadkę. - Zróbcie barykadę z bagaży! Postawcie ten 
piec z przodu! - stał nad nimi krzycząc i wywijając mieczem w powietrzu, póki nie ustawili 
pak i sprzętów w czworobok. 

- Teraz  -  rozkazał  nieco  spokojniej  -  weźcie  nasze  kije  i  siedźcie  cicho.  Ty  też,  Yere-

vats. Postaram się ich powstrzymać przy pomocy kuszy. Jeśli jednak przybiją do tratwy, wy-
skoczymy i odeprzemy ich na mój sygnał. Zrozumiano? 

Łódź  posuwała  się  ukosem  w  stronę  tratwy.  Teraz  Borel,  zerkając  ponad  krawędzią 

barykady, dostrzegał osobników na jej pokładzie. Jeden siedział na dziobie, drugi przy sterze, 
reszta wiosłowała - razem około dwudziestu, 

- Pora naciągnąć kuszę - zamruczał Yerevats. 
Pozostali  rozglądali  się  nerwowo,  jakby  zastanawiając,  czy  nie  bezpieczniej  byłoby 

skoczyć do rzeki niż walczyć. 

background image

- Nie próbowałbym płynąć do brzegu - ostrzegł Borel. - Wiecie jakie potwory pływają 

w Pichidé. 

Ta uwaga przygnębiła ich jeszcze bardziej. 
Wsparł stopę w strzemieniu kuszy i charcząc napiął ją obiema rękami. Potem wydobył z 

pasa  amunicyjnego  strzałę:  żelazny  pręt  długości  piędzi  z  rowkiem  na  jednym  końcu  i  ze 
spłaszczonym  grotem  na  drugim.  Strzała  miała  wyżłobione  diamentem  spiralne  rowki,  które 
powodowały, że wirowała w locie. 

Wsunął pocisk we właściwe miejsce. 
Łódź zbliżała się z wolna. Osobnik na dziobie zawołał: 
- Poddajcie się! 
- Spokojnie  -  łagodnym  tonem  Borel  nakazał  swoim  towarzyszom,  Sytuacja  zaczynała 

go bawić. 

Człowiek w łodzi ryknął ponownie: 
- Poddajcie się, to nie zrobimy wam krzywdy! Chcemy tylko waszego majątku! 
Na tratwie nadal panowała cisza. 
- Mówię po raz ostatni; zatrzymajcie się albo zamęczymy was na śmierć. 
Podniósł  broń  i  wycelował.  Do  diabła,  dlaczego  ci  durnie  robią  kusze  bez  muszek? 

Poprzedniego  dnia  ćwiczył  trochę  strzelanie  do  papierowej  tarczy.  Szło  mu  całkiem  nieźle. 
Teraz jednak, gdy usiłował ją ustawić, cel kurczył się nagle do rozmiarów komara, a w doda-
tku kołysanie tratwy, powodowało, że chwiała się niemiłosiernie. 

Człowiek  na  dziobie  łodzi  wydobył  uwiązany  na  sznurze  przedmiot,  przypominający 

małą  kotwicę  z  dodatkowymi  hakami.  Wywijał  nią  w  powietrzu,  podczas  gdy  wioślarze 
pokrzykując, podprowadzali pospiesznie łódź ku tratwie i ustawiali ją w dogodnej pozycji. 

Zamknął oczy i zwolnił spust. Zaświstało głośno. Jeden z wioślarzy wrzasnął z bólu. 
Kiedy  podniósł  powieki,  rabuś  na  dziobie  nie  wymachiwał  już  hakiem.  Oglądał  się  w 

stronę steru. Ten, który przedtem trzymał rumpel, leżał na dnie, wioślarze trajkotali w podnie-
ceniu. 

- Wielki pan trafił kapitana zbójców! - zawołał Yerevats. 
Borel podniósł się. Chybił celu, który sobie wyznaczył, za to trafił w sternika. Nie po-

zbawiał jednak służącego złudzeń, co do swoich umiejętności strzeleckich. 

Złodzieje otrząsnęli się z zaskoczenia i łódź podpływała ponownie z nowym sternikiem. 

Tym razem na dziobie ustawiło się dwóch Krisznańczyków, Jeden z liną abordażową, drugi z 
łukiem. 

- Schylcie głowy - powiedział Borel mierząc do łucznika; pocisk poszybował o wiele za 

wysoko. Borel zaczął się gramolić, aby strzelić jeszcze raz, ale uświadomił sobie, że stanowił-
by niezły cel. Czy można naciągnąć tę diabelską zabawkę siedząc? 

Strzała z łodzi zagwizdała nieprzyjemnie nad głową ziemianina. Błyskawicznie odkrył, 

że da się, jakkolwiek nie bez wysiłku przygotować kuszę w pozycji siedzącej. 

Zrzucił swój ubiór w stylu wojskowym, jako zbyt rzucający się w oczy i wycelował w 

stronę nieprzyjaciół. Pudło. Zbliżali się. Na każdy jego bełt, łucznik odpowiadał trzema strza-
łami. Chciał zapewne osłonić współtowarzyszy, 

Borel  spróbował  jeszcze  raz;  pocisk  utkwił  w  pirackiej  burcie.  Bandzior  zaczął  kręcić 

kotwiczką w powietrzu, kolejna strzała rozdarła ze świstem powietrze. 

- Hej!  -  zawołał  do  jednego  ze  swoich  ludzi.  -  Ty  z  siekierą.  Kiedy  rzucą  abordaż, 

wyskakuj i przetnij linę. Wy dwaj odepchniecie łódź kijami. 

- Ale strzały... - bąknął pierwszy z flisaków, do którego zwrócił się Borel. 
- Zajmę się tym - oświadczył nadrabiając miną. 
Łucznik  przygotował  następną  strzałę,  ale  nie  zwalniał  cięciwy.  Gdy  łódź  zbliżyła  się 

dostatecznie,  pirat  rzucił  hak,  który  uderzył  głucho  w  pokład  tratwy.  Rozbójnik  ciągnął  linę 
obiema dłońmi na przemian, dopóki nie wbił się w drewnianą kłodę. 

background image

Zastanawiał się gorączkowo, w jaki sposób sprowokować łucznika do strzału, gdyż ten, 

który pierwszy wychyli głowę znad barykady, straci ją w chwilę później. Chwycił swoje ubra-
nie i potrząsnął nim w powietrzu. Świsnęła strzała.  

- Ruszajcie!  -  wrzasnął  celując  w  łucznika.  Załoga  wahała  się.  Łucznik  gorączkowo 

sięgnął do kołczanu i Borel, opanowując się z trudem, wymierzył starannie. 

Rozbójnik wydał zwierzęcy kwik, po czym zwalił się na dno łodzi. 
- Naprzód!  -  ryknął  wymachując  kuszą,  jakby  chciał  przyłożyć  flisakom  po  głowach. 

Ożywili się. Jeden z nich przeciął linę, dwaj pozostali zaczęli odpychać łódź. 

Pirat na dziobie puścił sznur, krzyknął coś do wioślarzy i schylił się, aby złapać bosak. 

Borel strzelił do niego, ale chybił w podnieceniu, chociaż łódź była tak blisko, że można by 
na nią napluć. 

Bosak wbił się w tratwę, kilku napastników szykowało się, by z bronią w ręku przesko-

czyć na tratwę. 

Zdesperowany odrzucił kuszę, chwycił bosak z drugiej strony, wyrwał go z pnia i szarp-

nął ku sobie. Pirat wpadł do wody nie zwalniając uchwytu. Nie przestał ciągnąć. Chciał zdo-
być bosak, żeby użyć go w charakterze włóczni. Bandyta, holowany na nim, płynął przy kra-
wędzi tratwy próbując się na nią wdrapać. W tym czasie flisacy odepchnęli łódź, zniechęcając 
rozbójników do abordażu, 

Yerevats grzmotnął pirata maczugą po głowie i zielona czupryna skryła się pod wodą. 
Flisacy wrzeszczeli triumfalnie w swoim własnym narzeczu. Jeden z napastników pod-

niósł łuk i majstrował coś ze strzałą, Borel chwycił kuszę i wystrzelił chwilę po tamtym. Bełt 
gwizdnął, łucznik upadł. Ukazał się za chwilę przeklinając na czym świat stoi i trzymając się 
za ramię. 

Borel  przygotował  broń  do  strzału.  Celował  w  każdego  z  bandytów  po  kolei.  Zbóje 

kulili się za ławkami, co skutecznie przeszkadzało im w rytmicznym wiosłowaniu. 

- Macie dość? - zawołał Borel. 
Złodzieje kłócili się, wreszcie jeden z nich odpowiedział: 
- W porządku, nie strzelaj; zostawimy was w spokoju.  
Wiosła  podjęły  pracę  i  łódź  oddaliła  się  w  stronę  bagien.  Bandyci  zaczęli  złorzeczyć, 

gdy poczuli się bezpieczni. 

Borel nic z tego nie rozumiał. 
Flisacy poklepywali się wzajemnie po plecach, pokrzykując z uciechy. 
- Ale z nas zuchy! A nie mówiłem, że dalibyśmy radę setce zbójców? 
Yerevats  wychwalał  pod  niebiosa  swego  wspaniałego  pana.  Awanturnik  poczuł  się 

nagle słaby i zmęczony. Gdyby mysz albo stworzenie odpowiadające ziemskiej myszy, wlazła 
na tratwę i zaatakowała  go, z pewnością rzuciłby się w muliste  wody Pichidé zdjęty przera-
żeniem. Grał jednak dalej bohatera. Drżącymi rękami wsadził cygaro do długiej, wysadzanej 
klejnotami fifki i zapalił, 

- Yerevats, moje cholerne buty zakurzyły się nieco - powiedział. - Bądź łaskaw je wy-

czyścić. 
 
 
 

II 

 

Zatrzymali się na nocleg w Qou. Flisacy otrzymali swoje wynagrodzenie. Borel słyszał, 

jak chełpili się przed karczmarzem, że odparli napaść setki piratów (przy pewnej pomocy zie-
mianina) i wielu z nich położyli trupem. Rano pożegnał się z nimi. Wyruszyli rzeką do Maj-
bur, u ujścia Pichidé, gdzie zamierzali sprzedać drewno i zabrać się barką w drogę powrotną. 

Po  czterech  długich,  krisznańskich  dniach  Feliks  Borel  przechadzał  się  po  dachu  zaja-

background image

zdu  w  Mishe.  Stolica  Republiki  Mikardandu  okazała  się  większym  miastem,  niż  oczekiwał. 
Pośrodku  wznosiła  się  stroma  góra  o  spłaszczonym  wierzchołku,  z  którego  wyrastała  ogro-
mna  cytadela  Zakonu  Qarar.  Forteca  wygrażała  milcząco  Borelowi,  który  marszczył  czoło, 
rozważając kolejne plany wkręcenia się nie tylko do fortecy, ale i w szeregi panującej kasty. 

- Yerevats! - zawołał. 
- Tak, panie? 
- Garma Qararuma nie hańbą się pracą, co? 
- Strażnicy mieliby pracować? Nie, panie! Jeździć po kraju, bronić lud przed wrogiem i 

każdego przed każdym. To dosyć, nie? 

- Może, ale nie o to mi chodzi. Z czego się utrzymują? 
- Zbierać podatki od prostych ludzi. 
- Tak myślałem. Kto zbiera te podatki? 
- Giermkowie Zakonu. Pracować dla skarbnika Zakonu. 
- Kto nim jest? - zapytał Borel, 
- Jest najczcigodniejszy garm Kubanan. 
- Gdzie mógłbym znaleźć najczcigodniejszego pana Kubanana? 
- Jeśli być w cytadeli, nikt nie może spotkać. Jeśli w biurze skarbowym, może. 
- Gdzie jest biuro skarbowe? 
Yerevats pomachał łapą w nieokreślonym kierunku, 
- Tam. Pan chcieć jechać? 
- Tak Jest. Przygotuj powóz. 
Yerevats odszedł, a wkrótce potem, trzęśli się na kocich łbach w zakupionym przez Bo-

rela w Qou lekkim powozie zaprzężonym w jednego ayę. Przyszło mu do głowy, że na ogół 
wyobrażano sobie mężnych rycerzy, jak mkną na spienionych rumakach, a nie rozpierają się 
wygodnie w powozie. Jednakże, ponieważ ten drugi sposób podróżowania wydawał się przy-
jemniejszy,  a  Yerevats  był  dobrym  woźnicą,  ziemianin  postanowił  rzucić  wyzwanie  mikar-
danderskim przesądom. 

Biuro skarbowe mieściło się w jednym z wielkich, niezgrabnych budynków z surowego 

kamienia,  odpowiadających  kanonowi  miejscowego  stylu  państwowej  architektury.  Wejścia 
strzegły kamienne yekisy - pospolite w tej części planety drapieżniki, coś jakby sześcionożna 
norka wielkości tygrysa. 

W trakcie podróży z Qou usłyszał ryk jednego z tych stworzeń, i omal nie umarł ze stra-

chu. 

Wysiadł  z  powozu  z  mieczem  u  pasa  i  przybrawszy  wyniosłą  postawę  zwrócił  się  do 

odźwiernego: 

- Gdzie znajdę poborcę podatków, dobry człowieku? 
Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami ruszył wzdłuż ściany hallu, póki nie natknął się 

na okienko, w którym siedział mężczyzna w skromnym stroju zwykłego obywatela Mikardan-
du. 

- Chciałbym  się  dowiedzieć,  czy  winien  jestem  Republice  jakieś  podatki  -  powiedział 

Borel. - Nie zamierzam rozmawiać na ten temat z tobą, wezwij swego zwierzchnika. 

Przestraszony i urażony urzędnik usunął się z widoku. 
W okienku pojawiła się nowa twarz. Jej właściciel nosił barwną szatę członka Zakonu 

Qarar,  ale  sądząc  po  niewielkich  rozmiarach  emblematu  w  kształcie  smoka  zdobiącego  jego 
pierś, był to tylko giermek, a nie prawdziwy garma. 

- Och, nie pan - sprzeciwił się Borel. - Naczelnik Wydziału. 
Giermek zmarszczył czoło, tak że antenki wyrastające spomiędzy jego brwi skrzyżowa-

ły się ze sobą. 

- A  kim  pan  jest?  -  zapytał.  -  Ja  jestem  poborcą  podatków.  Jeśli  pan  ma  jakąś  nale-

żność... 

background image

- Drogi  przyjacielu  -  przerwał.  -  Nie  neguję  pana  kompetencji,  ale  jako  były  Wielki 

Mistrz ziemskiego zakonu i członek kilkunastu innych nie przywykłem rozmawiać z niższymi 
funkcjonariuszami. Proszę łaskawie zawiadomić naczelnika Wydziału, że przybył garm Feliks 
Borel, 

Mężczyzna oddalił się potrząsając ze zdumienia głową. 
Z drzwi w korytarzu wyłonił się człowiek noszący insygnia rycerskie, z ręką wyciągnię-

tą na powitanie. 

- Drogi panie! - zawołał. - zechce pan wstąpić do mego gabinetu? To niezwykła przyje-

mność poznać prawdziwego rycerza z Ziemi. Nie wiedziałem, że na Ziemi także są rycerze; 
Ertsuma, którzy przybywają do Mikardandu głoszą dziwaczne, wywrotowe poglądy na temat 
wolności  i  równości  dla  pospólstwa  -  nawet  ci,  którzy  zajmują  wysokie  stanowiska,  jak  pan 
Erik Koskelainen. To dla mnie prawdziwy zaszczyt. 

- Dziękuję - powiedział Borel, - Wiedziałem, że garma Qararuma uzna mnie za ducho-

wego brata, jakkolwiek należę do innej rasy. 

Rycerz skłonił się, 
- A cóż to za sprawa z tą pańską chęcią płacenia podatków? Początkowo w to nie uwie-

rzyłem. W historii Republiki nikt jeszcze nie zgłosił podobnego życzenia. 

Borel uśmiechnął się. 
- Nie  powiedziałem,  że  chcę  je  płacić.  Ale  dopiero  tu  przyjechałem  i  pragnę  poznać 

swoje prawa i obowiązki. To wszystko. Lepiej wyjaśnić sytuację na wstępie, nie sądzi pan? 

- Tak... chwileczkę... to pan właśnie przyjechał niedawno z Qou? 
- Tak. 
- To pan zabił rzecznego pirata Ushyariana i jego zastępcę w bitwie na Pichidé? 
Borel machnął ręką lekceważąco. 
- Drobnostka. Nie można pozwolić. żeby te łapserdaki panoszyły się bezkarnie. Zmiótł-

bym ich więcej, ale trudno ścigać zbójców na tratwie. 

Qararu podskoczył, 
- Zatem należy się panu nagroda! 
- Nagroda? 
- Jak to, nie wiedział pan? Na głowę Ushyariana wyznaczono przed laty nagrodę w wy-

sokości dziesięciu tysięcy karda. Muszę dopilnować przyznania jej panu... 

- Proszę nie robić sobie kłopotu. Nie chcę jej - powiedział Borel pomyślawszy chwilę. 
- Nie chce pan? - Qararu osłupiał ze zdumienia. 
- Nie. Spełniłem powinność rycerza. Nie potrzebuję jej. 
- Ale... są pieniądze... specjalnie przeznaczone na ten cel... 
- Świetnie, proszę je zużytkować w jakiś inny sposób. Czy w Mishe istnieje dobroczyn-

ność? 

Zakonnik ostatecznie zebrał się do kupy. 
- To  niesłychane!  Musi  pan  porozmawiać  osobiście  ze  skarbnikiem.  Jeśli  chodzi  o 

podatki... pozwoli pan, że się zastanowię. Pobiera się podatek pobytowy od obcokrajowców, 
ale szlachetni rycerze z Gozasztandu i niektórych innych państw nie podlegają mu, zgodnie z 
umowami międzynarodowymi. Nie wiem czy to pana w ogóle dotyczy, ale w związku z pana 
odmową przyjęcia nagrody, to i tak nie ma znaczenia. Przedstawię sprawę skarbnikowi.  Ze-
chce pan zaczekać? 

- Oczywiście. Czy mogę zapalić? 
- Bardzo proszę. Służę tymi - rycerz wyciągnął z szuflady biurka paczkę krisznańskich 

cygar. 

 

* * * 

 

Wkrótce urzędnik wrócił, zaprowadził Borela do biura skarbnika. Kubanan był potężne 

background image

i postury, jak na Krisznańczyka. Przypominał trochę bezbrodego Świętego Mikołaja. 

Rozmowa potoczyła się mniej więcej tak samo jak poprzednio, z tą różnicą, że skarbnik 

okazał się nieposkromionym gadułą, ze skłonnościami do paplania trzy po trzy. Fascynowały 
go medale na piersi Borela, 

- Ten?  -  Borel  wskazał  na  medal  za  mistrzostwo  w  baseballu.  -  Och,  to  druga  klasa 

Tajnego Zakonu Duchów, ściśle tajnego i bardzo potężnego. Przyjmuje tylko tych, którzy wy-
kazali się przynajmniej jednym nieboszczykiem przy wykonywaniu powierzonego zadania... 

- Wspaniałe, wspaniałe! - wyrzekł wreszcie Kubanan. - Drogi panie, proszę nie kłopotać 

się sprawą podatków. Nie do pomyślenia, aby ktoś tak rycerski jak pan, mógł zostać opoda-
tkowany niczym zwykły szaraczek, jeśli nawet Zakon cierpi na kłopoty finansowej natury. 

Tylko na to czekał. Ruszył do ataku. 
- Zakon poszukuje nowych źródeł dochodów? 
- No cóż, tak to wygląda. Przysięgaliśmy, oczywiście, ubóstwo i posłuszeństwo (popa-

trzył  z  upodobaniem  na  swoje  palce  ozdobione  połyskującymi  pierścieniami)  i  żyjemy  we 
wspólnocie, co dotyczy również naszych kobiet i dzieci. Jednakże, obrona Republiki nakłada 
na nas ciężkie brzemię. 

- Czy Zakon myślał o loterii państwowej? 
- A cóż to takiego? 
Borel  wdał  się  w  wyjaśnienia  na  tyle  szczegółowe,  na  ile  pozwalała  jego  znajomość 

języka. 

- Cudowne - powiedział Kubanan. - Obawiam się, że nie wszystko zrozumiałem, mówi 

pan z cudzoziemskim akcentem. Czy mógłby pan przedstawić ten projekt na piśmie? 

- Naturalnie. Właściwie mógłbym zrobić coś więcej. 
- Mianowicie? 
- Wyjaśnię to na przykładzie: dużo łatwiej opisać, jak się ujeżdża ayę, niż to zrobić, nie-

prawdaż? 

- Tak. 
- Otóż  to,  łatwo  jest  opisać  działanie  loterii.  Prowadzenie  jej  wymaga  jednak  doświa-

dczenia. 

- Jak można by pokonać tę trudność? 
- Mógłbym zorganizować i poprowadzić pierwszą loterię. 
- Panie Feliksie, dostaję zawrotu głowy. Czy zechciałby pan napisać, jakie koszta wcho-

dzą w rachubę? 

Oszacował  z  grubsza  sumę  potrzebną  na  początek  i  spodziewane  zyski  w  mieście  tej 

wielkości. 

- Co oznacza te 10% dla dyrektora? - zapytał, zmarszczywszy brwi Kubanan. 
- To dla zachęty. Jeśli interes ma się rozwijać również po moim wyjeździe, ustalmy to 

lepiej od razu. Potrzebna jest zachęta, Pierwszym dyrektorem będę, oczywiście, ja. 

- Rozumiem.  To  brzmi  rozsądnie.  Ale  jak  pogodzić  tę  zachętę  z  faktem,  że  członkom 

Zakonu zabrania się posiadania majątku poza nędznym kieszonkowym? 

Borel wzruszył ramionami. 
- Trzeba coś wymyśleć. Może lepiej wynająć kogoś z pospólstwa do prowadzenia inte-

resu. Przypuszczam, że są wśród nich jacyś kupcy i bankierzy? 

- To prawda. Zabawne, Musimy jeszcze o tym pomówić. Czy spożyje pan ze mną kola-

cję w moim apartamencie? Dam panu przepustkę do cytadeli. 

Usiłował powstrzymać uśmiech triumfu, 
- Teraz to ja czuję się oszołomiony, Ekscelencjo. 
Jednak szczęściarz z niego! 

 

O oznaczonej godzinie umundurowany strażnik wprowadził Borela do fortecy. Na tere-

background image

nie  misheńskiego  Kremla  znajdowało  się  szereg  potężnych,  surowych  budowli,  w  których 
strażnicy  pędzili  swoją  mrówczą  egzystencję.  Mijał  tereny  gier  i  ćwiczeń,  rozpoznał  domy 
mieszkalne, zbrojownie, biura i audytorium. 

W  razie  wpadki,  gdyby  musiał  salwować  się  ucieczką,  te  szczegóły  mogły  okazać  się 

przydatne.  Brak  przezorności  sprawił,  że  spędził  kiedyś  sześć  miesięcy  w  charakterze  przy-
musowego gościa Republiki Francuskiej. 

Poruszał się w tłumie wspaniale wystrojonych garmów płci obojga. Niektórzy przyglą-

dali mu się z ukosa, ale nikt go nie zaczepił. 

Jak  na  kwaterę  kogoś,  kto  ślubował  ubóstwo,  apartament  skarbnika  był  luksusowy. 

Kubanan przedstawił wylewnie Borela młodej reprezentantce płci pięknej Mikardandu, której 
widok zaparł mu dech w piersiach. Pomijając zielone włosy, pierzaste czułki i nieco orienta-
lne  rysy  twarzy,  była  to  najpiękniejsza  kobieta,  jaką  spotkał,  odkąd  opuścił  Ziemię,  zwła-
szcza, że wieczorowa suknia Mikardandyjki zaczynała się od pępka. 

- Panie Feliksie, moja osobista sekretarka, pani Zerdai - Kubanan zniżył głos do żarto-

bliwie poufnego szeptu. - Wydaje mi się, że to moja własna córka, ale, oczywiście, nigdy nie 
wiadomo. 

- A więc Strażnicy uznają więzy rodzinne? - zapytał Borel. 
- Tak, obawiam się, że tak. Gorsząca słabość, jednakowoż przyjemna. Hejże, hejże, cza-

sami zazdroszczę pospólstwu. Zerdai przekupiła kobiety z wylęgarni, żeby pokazały jej jajo, 
które złożyła. 

W oczach Zerdai zamigotały iskierki, 
- Byłam  tam  dzisiaj  i  kobiety  powiedziały  mi,  że  moje  jajo  ma  pęknąć  za  jakieś  dwa 

tygodnie! 

- Hm  -  chrząknął  Borel.  -  Czy  byłoby  nietaktem  zapytać,  kto  jest  tatusiem?  Proszę 

wybaczyć, jeśli czasem palnę gafę; nie bardzo się jeszcze orientuję... 

- Nic  nie  szkodzi  -  powiedział  Kubanan.  -  To  Pan  Sardu,  poprzednik  pana  Shurgeza, 

czyż nie tak, Zerdai? 

- Tak - potwierdziła. - Ale nasze sprawy sercowe muszą wydawać się nieciekawe, takie-

mu galaktycznemu podróżnikowi, jak pan, panie Feliksie. Proszę nam opowiedzieć o Ziemi! 
Od dawna marzę, aby ją zobaczyć, co za uroczy widok musi przedstawiać Nowy Moskiewski 
Teatr Sztuki albo nocne kluby Szanghaju. Cóż przyjemniejszego, niż jazda wehikułem wpra-
wianym w ruch tajemną mocą! Móc rozmawiać z kimś odległym o mile! I te wszystkie wspa-
niałe wynalazki i fabryki... 

- Wydaje mi się - wtrącił oschle Kubanan - że pani Zerdai, choć młoda, wykazuje nie-

stosowny brak dumy z własnego Zakonu. Wracając do loterii: co pan na to, żeby papiery wy-
drukowano? 

- Świetnie - powiedział Borel. - Macie zatem maszynę drukarską? 
- Tak, otrzymaliśmy ją od Ziemian. Wolelibyśmy jakąś ziemską broń, żeby zmiażdżyć 

naszych wrogów, ale  wszystko na  co się zdobyli, to to urządzenie, zagrażające naszemu po-
rządkowi społecznemu. A niechby pospólstwo nauczyło się czytać, kto wie, jakie szalone idee 
ta machina spod ciemnej gwiazdy mogłaby wśród nich rozpowszechnić? 

Borel  roztaczał  swoje  wdzięki,  szczęśliwy,  że  na  kolację  podano  kilka  krisznańskich 

dań  nadających  się  do  jedzenia.  Na  tej  planecie  mogło  się  zdarzyć,  że  poczęstowano  by  go 
czymś w rodzaju ogromnego karalucha. Potem wszyscy troje zapalili cygara i gwarzyli sior-
biąc napitki. 

- Panie  Feliksie  -  ciągnął  Kubanan  -  poznał  pan  świat  na  tyle,  aby  odróżnić  pozór  od 

prawdy. Pańscy ziomkowie twierdzą, że ukrywają swoją wiedzę przed nami, ponieważ nasza 
kultura jest zbyt niedojrzała. Gorszą ich walki gladiatorów, sądy boże, wojny potwierdzające 
naszą narodową suwerenność, nierówności społeczne i tym podobne. Nie twierdzę, że nie ma-
ją w ogóle racji - osobiście jestem szczęśliwy, że nie rozpowszechnili tej przeklętej maszyny 

background image

drukarskiej. Chciałbym jednak zapytać: jaki jest prawdziwy powód? 

Zmarszczył czoło usiłując wymyśleć jakąś zgrabną odpowiedź. Jako poszukiwacz przy-

gód,  a  nie  intelektualista,  nie  zaprzątał  sobie  głowy  abstrakcyjnymi  problemami.  Powiedział 
wreszcie: 

- Obawiają  się  może,  że  Krisznańczycy,  lud  wojowników,  nauczą  się  budować  statki 

kosmiczne i zaatakują sąsiednie planety, 

- Wspaniała myśl - rzekł Kubanan. - Niedawno temu rozgorzał zaciekły spór, co do tego 

czy planety są zamieszkane. Kościół przekonywał, że planety to bogowie i skazywał herety-
ków na ukrzyżowanie. Nic dziwnego, że powitaliśmy jako bogów pierwszych przybyszów z 
Ziemi i innych planet waszego układu! 

Wymamrotał  coś  uprzejmym  tonem,  myśląc  w  głębi  ducha,  że  pierwsza  wyprawa  na 

Krisznę  powinna  była  zadowolić  się  tym  przyjęciem,  a  nie  pozbawiać  mieszkańców  planety 
złudzeń. Oto do czego prowadzi polityka uszczęśliwiania wszechświata... 

- Jesteśmy w kłopotliwej sytuacji - mówił dalej Kubanan. - Otaczają nas wrogowie. Na 

drugim  brzegu  Pichidé  leży  Gozasztand,  którego  władca  podjął  ostatnio  nieprzyjazne  kroki: 
miasto  Majbur  to  istne  kłębowisko  żmij.  Gdybyśmy  mogli  wejść  w  posiadanie,  powiedzmy, 
jednej broni, którą nasi zręczni płatnerze zdołaliby skopiować, wdzięczność Zakonu nie mia-
łaby granic... 

Ach tak, myślał Borel, to dlatego staruszek tak się przymila do byle cudzoziemca. 
- Rozumiem pana, Ekscelencjo - powiedział. - Zna pan ryzyko, nieprawdaż? 
- Im większe ryzyko, tym większa nagroda. 
- Tak, ale to wymaga zastanowienia, zawiadomię pana o wyniku moich przemyśleń. 
- Rozumiem - Kubanan wstał i, ku zaskoczeniu Borela, oświadczył: 
- Opuszczam  pana,  Kuri  pomyśli,  że  o  niej  zapomniałem.  Zostanie  pan  oczywiście  na 

noc? 

- Tak... Dziękuję panu, Ekscelencjo. Muszę zawiadomić służącego. 
- Tak, tak. Przyślę panu pazia. Pani Zerdai dotrzyma panu towarzystwa w międzyczasie, 

a jeśli pan ma ochotę poczytać, książki na półce są do pana dyspozycji. Proszę zająć drugi po-
kój z lewej. 
 

Borel wymamrotał podziękowania i skarbnik odszedł powiewając futrzaną szatą. Oboję-

tny na skarby Kubananowego księgozbioru, Ziemianin przysiadł się bliżej Zerdai. 

- Teraz,  gdy  nie  musimy  już  mówić  o  pieniądzach,  proszę  mi  opowiedzieć  o  Ziemi  - 

powiedziała Zerdai, której oczy płonęły. - Jak tam wygląda życie? To znaczy, jakie są stosu-
nki między ludźmi? Czy macie domy i rodziny jak pospólstwo, czy też wszystko wspólne, jak 
my, Strażnicy? 

Borel opowiadał. Dziewczyna westchnęła. 
- Gdybym  mogła  tam  pojechać!  -  szepnęła  zamyślona.  -  Cóż  bardziej  romantycznego, 

niż ziemska gospodyni domowa z własnym mężem i dziećmi! I telefonem! 

Przyszło mu do głowy, że pewne ziemskie gospodynie domowe śpiewają na nieco inną 

nutę. 

- Czy mogłabyś wystąpić z Zakonu? - zapytał uprzejmie. 
- Teoretycznie tak... ale w gruncie rzeczy to niemożliwe. To tak, jakby polecieć na inną 

planetę.  Jak  zachowałoby  się  pospólstwo?  Czy  wybaczyliby  to,  co  nazywają  zadzieraniem 
nosa? A w dodatku Strażnicy obraziliby się... Nie, to niemożliwe. Gdyby można było uciec z 
tego świata, na przykład podróżując na Ziemię... 

- Może dałoby się to zorganizować - powiedział ostrożnie Borel. 
Przyrzekłby  jej  złote  góry,  aby  zapewnić  sobie  pomoc,  a  potem  wykręcić  się  sianem. 

Nie chciał snuć zbyt wielu intryg na raz. 

- Naprawdę?  -  zapytała  ze  wzrokiem  utkwionym  w  rozmówcy.  -  Zrobiłabym  wszy-

background image

stko... 

Borel pomyślał, że wszyscy tutaj gotowi są robić wszystko, pod warunkiem, że dostaną 

to, czego pragną. 

- Przydałaby mi się pomocna dłoń - powiedział. - Czy mogę liczyć na ciebie? 
- Z największą chęcią! 
- Dobrze. Nie pożałujesz tego. Stworzymy świetny zespół, nie sądzisz? Z twoją urodą i 

moim doświadczeniem, nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Co sądzisz o wyprawie na pod-
bój galaktyki? 

Pochyliła się ku niemu dysząc ciężko. 
- Jesteś wspaniały! 
Uśmiechnął się. 
- Ależ skąd! To ty jesteś wspaniała. 
- Nie, ty. 
- Nie, ty. Jesteś piękna, inteligenta, masz klasę... och, będzie mnóstwo okazji, żeby ci to 

powtarzać, kiedy zorganizuję loterię. 

- Ach! - to ją otrzeźwiło. Spojrzała na świecę, którą odmierzano czas i odkładając cyga-

ro powiedziała: 

- Wielkie  nieba,  nie  miałam  pojęcia,  że  już  tak  późno!  Muszę  iść  spać,  Panie  Feliksie 

Czerwonowłosy, czy posłuży mi pan za eskortę do mego pokoju? 
 
 
 

III 

 

Przy śniadaniu Kubanan oświadczył: 
- Gwiazdy są łaskawe, Wielka Rada zbiera się dziś przed południem. Przedstawię pań-

ski projekt loterii. Jeśli zostanie przyjęty - zabieramy się do dzieła. Co pan na to, żeby dzisiej-
szy ranek poświęcić na sporządzanie szkiców? 

- Wspaniała myśl, Ekscelencjo - pochwalił. 
Po śniadaniu zaczął rysować wzory biletów i szkice afiszów reklamowych. Zerdai krę-

ciła się w pobliżu ofiarowując pomoc, próbując się przytulać i włażąc mu pod rękę. Wpatry-
wała  się  w  niego  z  takim  uwielbieniem,  że  nawet  on,  zazwyczaj  nieczuły  jak  nosorożec, 
topniał niczym wosk. 

Rozsądek  nakazywał  jednak  dać  sobie  z  tym  spokój.  Feliks  Etienne  Borel  nie  mógł 

narażać na szwank swojej skóry z powodu kobiety. 

Kubanan wrócił rozradowany koło południa. 
- Zgodzili się! Wielki Mistrz Juvain trochę się z początki boczył, ale go zagadałem. Nie 

miał  ochoty  wprowadzać  obcego  w  sprawy  Zakonu,  mówiąc,  że  co  to  za  tajny  Zakon,  jeśli 
trąbi się o jego tajemnicach. Udało mi się go ugłaskać. Jak tam rysunki? 

Borel pokazał szkice. 
- Cudowne! Cudowne! - wykrzyknął skarbnik. -  Pracuj dalej, chłopcze i proś o pomoc 

w razie potrzeby. 

- Zrobię to. Dziś po południu wszystko będzie gotowe do druku. Musimy  mieć budkę. 

Ustawimy  ją,  powiedzmy,  w  końcu  tej  uliczki,  która  prowadzi  do  bramy  cytadeli.  Trzeba 
przeszkolić paru ludzi w sprzedawaniu biletów oraz obracaniu pieniędzmi. 

- To wszystko da się załatwić. Ale, ale... Dlaczego nie miałby pan się tutaj przeprowa-

dzić? Miejsca nie brakuje, a zyskalibyśmy na czasie, nie mówiąc już o wygodzie. Ubilibyśmy 
dwa unhasy za jednym zamachem. 

- Proszę się przenieść... - westchnęła Zerdai. 
- W porządku. Gdzie mogę umieścić ayę i służącego? 

background image

Kubanan  wyjaśnił.  Po  południu  Borel  zajął  się  przygotowaniami  do  druku,  W  Mishe 

było  tylko  dwóch  drukarzy,  którzy  posługiwali  się  ręcznymi  prasami.  Wykonają  zlecenie  w 
najlepszym wypadku w ciągu jakichś dwudziestu dni. 

 

* * * 

 

Zdał Kubananowi relację przy kolacji, dodając! 
- Czy otrzymam czek na 1500 karda na pokrycie wstępnych wydatków? 
To było więcej niż pięćdziesiąt procent ponad faktyczne koszta, ale Kubanan zgodził się 

bez mrugnięcia. 

- A teraz - ciągnął Borel - przejdźmy do innej sprawy. Zerdai jest pana osobistą sekre-

tarką, mogę więc chyba mówić otwarcie? 

- Oczywiście, Ma pan pomysł na przełamanie technologicznej blokady? 
- I  tak,  i  nie.  Zapewniam  pana,  że  nie  wyszłoby  mi  na  zdrowie,  gdybym  udał  się  do 

Novorecife  i  próbował  przeszmuglować  stamtąd  broń  albo  plany.  Mają  tam  maszynę,  która 
patrzy na wylot przez człowieka i przed wyjazdem każdy musi przed nią stanąć. 

- Czy nie mają poszanowania dla intymności? 
- Nie  w  tej  dziedzinie.  Poza  tym,  jeśli  to  by  się  nawet  udało,  wysłaliby  agenta,  żeby 

mnie sprowadził żywego albo umarłego, 

- O tych agentach słyszałem - powiedział Kubanan lekko drżącym głosem. 
- W  dodatku  nie  jestem  inżynierem,  a  człowiekiem  interesu,  nie  potrafię  więc  odtwo-

rzyć z pamięci planów broni. To zbyt skomplikowane. 

- A zatem? 
- Sądzę, że jedyne wyjście, to znaleźć coś takiego, czego Ziemianie pragnęliby na tyle, 

żeby złagodzić blokadę w zamian za to. 

- No dobrze, ale cóż my takiego możemy znaleźć? Nie mamy niczego, co budziłoby ich 

pożądliwość.  Nawet  złoto,  jak  mówią,  jest  zbyt  ciężkie,  aby  je  przewozić  z  zyskiem  biliony 
mil na Ziemię i prawie wszystko, co potrafimy zrobić, oni wytwarzają tańszym kosztem, gdy 
już  wiedzą  jak.  Rozmawiałem  o  tym  z  ludźmi  Viagens  w  Novorecife,  Jakkolwiek  jestem 
rycerskiego stanu, mój urząd wymaga znajomości handlu. 

- Ziemianie to lud wynalazców - zauważył Borel, wydmuchując chmurkę dymu. - Cią-

gle tworzą nowe rzeczy. 

Kubanan zadrżał. 
- Cóż to musi być za straszliwe miejsce - Ziemia. Żadnej stałości. 
- A  więc  gdybyśmy  mieli  wynalazek  przewyższający  ich  osiągnięcia,  można  by  się 

potargować, czyż nie? 

- Jak to zrobić? Nie jesteśmy w tym mocni. Żaden szlachetnie urodzony nie zniży się do 

majstrowania, pospólstwu brak zaś rozumu. 

Borel uśmiechnął się. 
- A jeśli ja znam sekret? 
- To co innego. Mianowicie? 
- Jest to pomysł, który przedstawił mi pewien starzec na łożu śmierci. Ziemianin śmiał 

się,  twierdząc,  że  zgodnie  z  prawami  natury  urządzanie  nie  może  działać,  a  jednak  działało. 
Wiem, gdyż pokazał mi model. 

- Ale co to takiego? - wykrzyknął Kubanan. 
- To może mieć nieocenioną wartość dla Ziemian, a także sprawić, że Mikardand stanie 

się największą potęgą na Krisznie. 

- Panie Feliksie, proszę nas dłużej nie torturować! - zawołała błagalnie Zerdai. 
- To perpetuum mobile. 
- To znaczy? 
- Maszyna, która działa na okrągło, przynajmniej tak długo, dopóki cię nie zużyje. 

background image

Kubanan zmarszczył brwi, jego antenki poruszyły się lekko. 
- Nie jestem pewien, czy rozumiem. W młynach zbożowych są koła wodne, które dzia-

łają, dopóki się nie zniszczą. 

- Nie to mam na myśli -  Borel  wytężał umysł, żeby wyłożyć teorię naukową. Szło mu 

niesporo,  gdyż  miał  o  niej  blade  pojęcie.  -  Chodzi  o  to,  że  taka  maszyna  wytwarza  więcej 
energii niż zużywa. 

- Ha czym polega korzyść? 
- Hmm, Ziemianie cenią  moc nade wszystko. Ona porusza statki kosmiczne i pojazdy, 

urządzenia do porozumiewania się na odległość, fabryki, oświetla domy  i doi krowy... Prze-
praszam, nie znacie krów. A skąd biorą energię? Z węgla, uranu i tym podobnych rzeczy.  Z 
minerałów. Czerpią trochę ze słońca i pływów, ale za mało i boją się, że złoża ich w końcu się 
wyczerpią. Moja maszyna pracuje dzięki sile przyciągania, podstawowej właściwości materii, 
- Zapalał się coraz bardziej. - Prędzej  czy  później,  na  Krisznie  dokona  się  rewolucja  techni-
czna, tak jak na Ziemi, Ani Zakon, ani Viagens Interplanetarias nie zdołają odwlekać tego w 
nieskończoność. A wtedy... 

- Nie chciałbym tego dożyć - wtrącił Kubanan, 
- Gdy  to  nastąpi,  czyż  nie  pragnąłby  pan,  aby  Mikardand  przewodził  wszystkim  pań-

stwom na planecie? Oczywiście! Obejdzie się bez zmiany stosunków społecznych, W gruncie 
rzeczy, jeśli sprawnie to zorganizujemy, nasz wynalazek nie tylko umocni władzę Zakonu w 
Mikardandzie, ale pozwoli objąć jego wpływami całą Krisznę! 

Kubanan zaczynał przejmować entuzjazm Ziemianina. 
- Jak brzmi pańska propozycja? 
- Czy słyszał pan o korporacji? 
- Niechże się zastanowię... Czy to nie jakiś prostacki system, którego Ziemianie używa-

ją w handlu i manufakturach? 

- Tak, ale to nie wszystko. Korporację można zastosować w każdej dziedzinie. Viagens 

stanowią korporację, chociaż cały ich majątek należy do rządu... 

Borel  zagłębił  się  w  wyjaśnieniach  dotyczących  strony  finansowej  korporacji.  Nie 

zaniedbał dorzucić: 

- Oczywiście,  założyciel  korporacji  otrzymuje  pięćdziesiąt  jeden  procent  papierów 

wartościowych w uznaniu zasług. 

- Kto będzie założycielem w naszym wypadku? 
- Ja, naturalnie. Stworzymy korporację, aby sfinansować maszynę. Koszta wstępne po-

kryje Zakon, a później członkowie mogą albo prowadzić... 

- Zaraz, zaraz. Jak członkowie mogą kupować akcje nie mając prywatnych pieniędzy? 
- Uhm,  To  trudna  sprawa.  Sądzę,  że  skarb  powinien  dysponować  papierami,  można 

czerpać zyski wydzierżawiając maszyny albo sprzedawać akcje po wygórowanych cenach... 

- Panie  Feliksie  -  powiedział  Kubanan  -  kręci  mi  się  w  głowie.  Proszę  przerwać  na 

chwilę, bo mój łeb pęknie Jak melon na pniaku rzeźnickim. Pański plan jest pociągający, ale 
widzę jedną przeszkodę nie do pokonania. 

- Tak? 
- Wielki  Mistrz  i  członkowie  Rady  nigdy  nie  pozwolą  -  tylko  proszę  się  nie  obrazić  - 

nigdy nie pozwolą, aby  obcy przybysz jak pan,  uzyskał podobną pozycję w  Zakonie. Wszy-
stko,  co  mogłem  uczynić,  to  przeforsować  projekt  loterii,  ale  to  drugie  to  już  byłoby  nadto, 
tak jak, powiedzmy, dodatkowy nos na twarzy. 

- W porządku - zgodził się Borel. - Proszę to przemyśleć. Czy zechciałby pan opowie-

dzieć coś więcej na temat Zakonu Qarar? 

Kubanan  zadośćuczynił  prośbie,  wyliczając  bohaterskie  czyny  Qarara,  legendarnego 

założyciela Zakonu, który wyrżnął zastępy olbrzymów i potworów. Słuchając jednym uchem, 
rozmyślał  o  sytuacji.  Wątpił  czy  Qararuma  zgodzą  się  przyjąć  w  swe  szeregi  istotę  z  obcej 

background image

planety. Gdyby nawet, to przepisy przeciwko prywatnej własności zagrażały powodzeniu jego 
przedsięwzięcia. 

- W  jaki  sposób  Mikardanduma  zostają  członkami  Zakonu  -  zapytał.  -  Muszą...  hm... 

wykluć się w odpowiednim inkubatorze? 

- Niekoniecznie, Każde dziecko z inkubatora poddawane jest rozmaitym testom w okre-

sie  dorastania.  Jeśli  nie  sprosta  wymogom,  w  którymś  momencie,  zostaje  adoptowane  przez 
jakąś  porządną  rodzinę  z  pospólstwa.  Z  drugiej  strony,  gdy  liczba  rycerzy  maleje,  szukamy 
wśród  dzieci  z  ludu  osobników  wykazujących  szczególne  uzdolnienia.  Zakon  przyjmuje  ich 
wówczas  na  wychowanie  -  ciągnął  dalej  skarbnik,  objaśniając  kolejne  stopnie  członkostwa 
Zakonu, póki nie poczuł się śpiący i nie pożegnał towarzystwa. 
 

- Kochasz mnie? - pytanie Borela skierowane było do Zerdai, 
- Wiesz o tym dobrze, mój panie! 
- A więc mam dla ciebie zadanie bojowe. 
- Powiedz tylko, najdroższy mistrzu... 
- Chcę zostać członkiem honorowym Zakonu. 
- Ależ Feliksie, to tylko dla wielkich panów, jak król Gozasztandu! Nie wiem, jak mo-

głabym ci pomóc, 

- Szepnij słówko Kubananowi i naciskaj go tak długo, aż ci to sam zaproponuje, Ufa ci. 
- Spróbuję, najdroższy. Mam nadzieję, że Shurgez nigdy nie wróci. 
Gdyby  nie  to,  że  olśniła  go  wizja  własnej  świetnej  przyszłości,  Borel  poprosiłby  o 

wyjaśnienie tych zagadkowych słów. 

- Jeszcze  jedno.  Kto  jest  najzręczniejszym  rzemieślnikiem  wyrabiającym  przedmioty  z 

metalu w Mishe? Potrzebny mi jest ktoś, kto potrafiłby wykonać dobrze działający model. 

- Dowiem się, mój rycerzu. 

 

Zerdai wysłała Borela do niejakiego Henjaré bad-Qavao Kotlarza, Mikardandyjczyka o 

urodzie gnoma. Pierś obwieszona błyskotkami wzbudziła w rzemieślniku respekt. Zobowiązał 
się do zachowania tajemnicy, składając wymyśloną przez niego ponuro brzmiącą przysięgę. 

Wręczył mu szkic koła z prętami, na których wisiały ciężarki. Pręty miały być rozmie-

szczone równomiernie, w niewielkich odległościach, tak, by nie hamowały obrotów. Drobna 
sztuczka powodowała, że pręty na wirującym kole prostowały się zamiast opadać na obręcz. 
Wyglądało na to, że przez cały czas ciężarki po jednej stronie były wysunięte dalej od środka 
koła i w związku z tym powinny przeważać wprawiając koło w nieustający ruch. 

Borel wiedział, że jego perpetuum mobile to oszustwo, ale nie potrafił wyjaśnić dlacze-

go. 

Ponieważ ci kretyni, Jak w duchu nazywał tubylców, wiedzieli jeszcze mniej od niego, 

nie powinien mieć kłopotów ze sprzedaniem im tej zabawki. 

- Panie Feliksie, wpadłem na wspaniały pomysł - oznajmił wieczorem Kubanan. - Czy 

nie przyjąłby pan honorowego członkostwa naszego świetnego Zakonu? Zaprawdę skorzysta 
pan na tym, podczas pobytu w Mikardandzie, a nawet w podróżach poza granicami naszego 
państwa. 

Borel udał zaskoczenie. 
- Ja? Najpokorniej dziękuję, Ekscelencjo, ale czyż ktoś taki jak ja - cudzoziemiec - za-

sługuje na podobny zaszczyt?  

Jednocześnie zaś myślał: poczciwa Zerdai! Gdybym miał ochotę się żenić... 
Przez chwilę zawahał się w postanowieniu porzucenia jej, gdy spełni już swą misję. 
- Nonsens, mój panie. Oczywiście, że pan zasługuje. Posunąłem się dalej i zapropono-

wałem  przyznanie  panu  pełnego  członkostwa.  Rada  przypomniała  jednak,  że  konstytucja 
zezwala na to jedynie w wypadku rodowitych Mikardandyjczyków naszej rasy. Członkostwo 

background image

honorowe zapewni panu większość przywilejów, przy bardzo niewielu obowiązkach. 

- Jestem bezgranicznie szczęśliwy, 
- Oczywiście pozostaje sprawa obrzędów inicjacyjnych. 
- Co? - Borel z trudem zapanował nad swoją mimiką. 
- Tak; nie można było tego pominąć, jako że nie jest pan królem. To nic takiego - mnó-

stwo  ceremonii  i  nocne  czuwanie.  Wprowadzę  pana  w  szczegóły.  Musi  pan  postarać  się  o 
uroczyste szaty; przedstawię panu ich spis. 

Żałował, że przedstawiając koszta druku papierów loterii nie zażądał sumy dwukrotnie 

wyższej. 
 

Obrzęd inicjacji okazał się nie tylko kosztowny, ale także kosmicznie nudny. Fantazyj-

nie wystrojeni bracia zakonni, przybrani w dziwaczne maski długo nucili mistyczne pieśni. 

Stanął  na  wprost  Wielkiego  Mistrza  Zakonu,  wysokiego  Krisznańczyka  o  zoranej 

zmarszczkami, nieruchomej, jakby skamieniałej twarzy. Odpowiadał na niekończącą się serię 
pytań.  Połowy  nie  rozumiał,  jako  że  mówiono  archaicznym  dialektem  Gozasztandu.  Wysłu-
chał  kazania  o  chlubnej  przeszłości,  obecnej  potędze  i  świetlanej  przyszłości  Zakonu  oraz 
jego  -  Borela  powinności  obrony  interesów  powyższego.  W  razie  złamania  ślubów,  na  jego 
głowę miały się zwalić najróżniejsze nieszczęścia, nasłane przez siły wyższe. 

- Teraz - powiedział Wielki Mistrz - gotowyś do czuwania. Nakazuję ci: zrzuć odzienie 

do kalesonów! 

Borel usłuchał. Zastanawiał się nad tym, w co się pakuje. 
- Pójdź za mną - powiedział Wielki Mistrz, Juvain. 
Prowadzono  go  schodami  w  dół,  potem  wzdłuż  coraz  węższych  korytarzy.  Robiło  się 

coraz  ciemniej  i  nieprzyjemniej.  Dwóch  braciszków  oświetlało  drogę  latarniami.  Musieli 
zejść dużo poniżej poziomu cytadeli, jak sądził zaniepokojony i trzęsący się z zimna Borel. 

Zatrzymali się, gdy wydawało się, że dotarli do samego wnętrza planety. 
- Tutaj  winieneś  pozostać  na  noc,  aspirancie  -  powiedział  Wielki  Mistrz.  -  Niebezpie-

czeństwo cię nawiedzi, obyś godnie stawił mu czoła. 

Jeden z braci wydobył długą świecę. Odciął kawałek i umieścił go na półeczce w ścia-

nie tunelu. Inny zakonnik wręczył Borelowi włócznię o długim, płaskim ostrzu. 

Potem odeszli. 
Jak dotąd podtrzymywał się na duchu wmawiając sobie, że to wszystko blaga i nie ma 

tu  prawdziwego  niebezpieczeństwa.  Gdy  kroki  braci  ucichły  w  oddali,  nie  był  już  tego  taki 
pewien. świeca oświetlała przestrzeń w zasięgu zaledwie kilku kroków. Poza tym w korytarzu 
panowały egipskie ciemności. 

Włosy  zjeżyły  mu  się  na  głowie,  gdy  usłyszał  szelest.  Stworzenie  przypominające 

szczura uciekło, gdy machnął włócznią. Zaczął przechadzać się nerwowo. Gdybyż ten wymo-
czkowaty Abreu pozwolił zabrać mu chociaż zegarek! Orientowałby się przynajmniej w upły-
wie czasu. Miał złudne wrażenie, że chodzi tak od paru godzin. 
 

Pod stopami wyczuł dziwną nieregularność w podłodze. 
Schylił się, aby ją zbadać. Tak, wzdłuż tunelu biegły dwie równoległe koleiny głębokie 

na jakieś dwa, trzy centymetry. Przemaszerował wzdłuż nich do granicy światła. Co to mogło 
być - tor? 

Chodził, dopóki nie rozbolały go nogi, a potem spróbował usiąść z plecami wspartymi o 

ścianę.  Gdy  powieki  zaczęły  mu  opadać,  podniósł  się.  Nie  chciał,  żeby  zaskoczono  go  we 
śnie. Świeca wypalała się z wolna. Płomień zaczął drgać lekko pod wpływem jakiegoś słabe-
go podmuchu. Nic nie zakłócało ciszy i ciemności. 

Ogarek wkrótce się skończy. Co wówczas? Czy miał tkwić tu w kompletnych ciemno-

ściach? 

background image

Podskoczył  gwałtownie  pod  wpływem  nagłego  dźwięku.  Jakiś  hałas  dobiegał  z  głębi 

tunelu. 

Włosy  stanęły  mu  dęba,  gdy  usłyszał  gardłowe  pomrukiwanie.  Przypominało  odgłos 

wydawany przez mięsożerne zwierzęta w  ZOO,  przed porą karmienia - rodzaj pochrząkiwa-
nia, które wydobywa się z gardła tygrysa zanim zacznie ryczeć. Po chwili dobiegło do niego 
jeszcze raz, wyraźniej. 

Z  przerażeniem  dojrzał  w  tunelu  cień  sunący  szybko  w  jego  stronę.  Wprost  na  niego 

pędził z obnażonymi kłami wielki yeki. 

Przez krótką chwilę (choć wydawało mu się, że trwało to wieczność) Feliks Borel stał 

bezradnie  z  otwartymi  ustami.  W  ręku  dzierżył  włócznię.  Jego  umysł  pracował  na  przyspie-
szonych obrotach. 

Nienaturalność ruchu drapieżnika w połączeniu z koleinami w podłodze, podsunęła mu 

myśl: wypchane zwierzę posuwało się na kółkach. 

Położył  włócznię  w  poprzek  korytarza  i  odsunął  się  do  tyłu.  Najechawszy  na  drzewce 

zabawka wypadła z toru i z hałasem wyrżnęła w ścianę. 

Podniósł broń i z bliska obejrzał yekisa. Kukła, z widocznymi na głowie i szyi szwami, 

była  mocno  sfatygowana.  Najwidoczniej  używano  jej  przy  inicjacji  od  dawna  i  niektórzy  z 
uczniów zdołali przeszyć ją grotem. Inni zapewne wiali aż się kurzyło.  

W  korytarzu  rozległy  się  kroki  i,  w  momencie,  gdy  świeczka  gasła,  rozbłysło  światło 

latarni. 

Wielki  Mistrz  i  zamaskowani  braciszkowie  -  jeden  z  nich  trzymał  róg,  przy  pomocy 

którego naśladował ryk yekisa - tłoczyli się wokół adepta. Klepali go po plecach chwaląc za 
odwagę. Ponownie szli po niekończących się schodach - prowadzono go tym razem na górę - 
do głównej sali. Tam ubrał się. Wielki Mistrz zawiesił mu na szyi klejnot w kształcie smoka i 
wygłosił mowę w nieco archaicznym stylu. 

- O Feliksie, przystąpiłeś do starożytnego, najszlachetniejszego, najgodniejszego, najtaj-

niejszego,  najpotężniejszego,  najsprawiedliwszego,  najwaleczniejszego  i  najwspanialszego 
Zakonu. Niechaj spłyną na ciebie wszystkie prawa, przywileje, honory, immunitety, obowią-
zki,  powinności,  obciążenia  i  cnoty  rycerza  tak  starożytnego,  najszlachetniejszego,  najgo-
dniejszego... 

Dwie trzecie długiej, krisznańskiej nocy wypełniła pijatyka. Borel i Kubanan spleceni w 

uścisku,  usiłowali  na  niepewnych  nogach  dotrzeć  do  kwatery.  Borel  wyśpiewywał  to,  co 
pamiętał  z  ziemskiej  piosenki  o  angielskim  królu  i  hiszpańskiej  królowej,  póki  Kubanan  nie 
przerwał mu syknięciem: 

- Czy nie wiesz, że poezja jest zakazana w Mikardandzie? 
- Nie wiedziałem. Dlaczego? 
- Zakon uznał, że źle wpływa na nasz bojowy duch... hep... poza tym poeci to skończeni 

kłamcy. Jak brzmi następna strofa? 
 
 
 

IV 

 

Następnego  ranka  Feliks  przypomniał  sobie  o  interesach  i  zaczął  naciskać  w  sprawie 

perpetuum mobile. Po południu uzyskał audiencję u Wielkiego Mistrza, Juvaina i przedstawił 
swój projekt. Juvain wydawał się być zaszokowany i Borel musiał wezwać Kubanana, aby ten 
dopomógł mu w wyjaśnieniach. 

- Doskonale, bracie Feliksie, zawiadom mnie gdy  skończysz przygotowania, a zwołam 

generalny wiec rycerzy, by przegłosować twój plan - powiedział wreszcie Juvain. 

Jako  że  model  nie  był  jeszcze  gotowy,  przez  kilka  dni  Borel  nie  miał  nic  do  roboty. 

background image

Zaglądał  przez  ramię  Henjaré  Kotlarzowi  i  nadzorował  budowę  punktu  sprzedaży  biletów 
loterii. Prace zbliżały się do końca. 

Borel  znalazł  sobie  rozrywkę  wprawiając  się  w  powożeniu  pod  okiem  Yerevatsa.  Po 

paru próbach całkiem nieźle radził sobie z trudną sztuką cofania i jazdy w koła na niewielkiej 
przestrzeni. 

- Przygotuj powóz na dzisiejsze popołudnie – rozkazał. 
- Pan jechać? 
- Tak. Nie będziesz mi potrzebny, pojadę sam. 
- Unk. Nie być dobrze. Pan wleźć w kłopoty, 
- To moja sprawa. 
- Założyć się pan brać dziewczynę. Zły interes. 
- Pilnuj swego nosa! - wrzasnął i ruszył w stronę Yerevatsa. 
Ten skulił się i czmychnął. Teraz Yerevats, myślał Borel, zacznie się dąsać i będę mu-

siał poświęcić cały dzień, żeby go ugłaskać albo stracę dobrego sługę. Do diabła, dlaczego tu 
nie ma mechanicznych służących, z których uczuciami nie trzeba by się liczyć? 

Ktoś  na  Ziemi  próbował  coś  takiego  zmontować,  ale  maszyna  się  wściekła  i  pomyliła 

swego pana z sągiem drewna na podpałkę... 
 

Po  południu  wybrał  się  powozem  główną  ulicą  Mishe,  Zerdai,  siedząc  u  jego  boku, 

wpatrywała się w niego, jak w bóstwo. Denerwował go hałas powodowany sześcioma nogami 
kłusującego ayi. 

- Kto ma prawo pierwszeństwa przy skrzyżowaniu dróg? - zapytał dziewczynę. 
- Ależ ty, Feliksie! Jesteś członkiem Zakonu, nawet jeśli nie strażnikiem! 
- Och - Borel mimo że doskonale obojętny na sprawiedliwość społeczną, zanadto przy-

zwyczaił się do demokracji ziemskiej, żeby te klasowe podziały nie budziły w nim obaw. 

- Innymi słowy, jako honorowy rycerz, mogę przegalopować przez całe miasto, pokrzy-

kując „precz, z drogi” i jeśli przypadkiem kogoś rozjadę, to nie moje zmartwienie? 

- Naturalnie.  A  coś  ty  myślał?  Ciągle  zapominam,  że  przybywasz  z  innego  świata.  To 

fascynujące - wyglądasz na dzielnego, gotowego na wszystko zucha, a jesteś łagodniejszy niż 
mężczyźni mojej rasy. Prawdziwy z ciebie dżentelmen. 

Ukrył  uśmieszek.  Wiele  już  wysłuchał  na  swój  temat  opinii,  włącznie  z  tym,  że  jest 

złodziejem, kanciarzem, oślizłym krętaczem, ale nikt dotąd nie posądził go o gołębie serce. 

Coś jest w tym relatywizmie zjawisk, o którym plotą uczeni. 
- Dokąd mam cię zawieźć? 
- Na Ziemię! - zawołała kładąc mu głowę na ramieniu. 
Przez chwilę kusiło go, żeby zmienić plany i zabrać ją ze sobą, Uratowało go samolub-

stwo, które stanowiło dominującą cechę jego charakteru. 

Doszedł do wniosku, że przy pospiesznym odwrocie, im mniej bagażu, tym lepiej. Ko-

chać i zostać wolnym. Poza tym, czy byłaby szczęśliwa dowiedziawszy się, że nie jest takim 
bóstwem, za jakie go uważa? 

- Jedźmy  na  plac  turniejowy  za  Północną  Bramą.  Dzisiaj  walczą  pan  Volhaj  i  pan 

Shusp. 

- A o co chodzi? Nic o tym nie słyszałem. 
- Shusp  zmusił  Volhaja  do  pojedynku,  poszło  o  damę.  Shusp  zabił  już  z  jej  powodu 

trzech rycerzy. 

- Jeśli Strażnicy mają żyć we wspólnocie, jak ziemscy komuniści - zauważył Borel - nie 

rozumiem,  dlaczego  przejawiają  wobec  siebie  zazdrość.  Czy  nie  mogą  zalecać  się  do  niej 
jednocześnie? 

- To wbrew obyczajom. Dama powinna odprawić  partnera,  gdy zdecyduje  się na inne-

go; tego wymaga dobry ton... 

background image

Dotarli do Północnej Bramy i wyjechali za miasto. 
- Dokąd prowadzi ta droga? - zapytał Borel. 
- Nie wiesz? Do Koloftu i Novorecife. 
Teren  turniejowy  leżał  po  prawej  stronie  drogi,  tam  gdzie  zabudowania  ustępowały 

polom uprawnym. Przypominał mu północnoamerykańskie, uczelniane pola futbolowe: takie 
same niskie, drewniane trybuny i namioty po obu końcach, tam, gdzie powinny być bramki. 
Pośrodku jednej z trybun znajdowała się odgrodzona loża dla dostojników Zakonu. W tłumie 
krążyli handlarze wykrzykując: 

- Kwiaty! Kwiaty! Kupujcie kwiaty dla waszego faworyta! Czerwone dla Volhaja, białe 

dla Shupsa. Kwiaty! 

Trybuny  wypełnione  były  ludźmi.  Sądząc  po  ozdobach  zatkniętych  za  kapelusze  wię-

kszość sprzyjała Shupsowi. Borel puścił mimo uszu propozycję Zerdai, aby wyrzucić jakiegoś 
szaraczka z ludu i zająć jego miejsce. Zaprowadził ją tam, gdzie gromadzili się spóźnieni wi-
dzowie. Był trochę zły na siebie, że nie przybył w porę, aby zebrać zakłady. To zapowiadało 
się bardziej podniecająco niż konne wyścigi na Ziemi, a przy pewnych kombinacjach, stawia-
jąc na obie strony, mógłby zarobić na tych durniach bez względu na to, kto by wygrał. 

Rozległ  się  dźwięk  trąby.  Niedaleko  zobaczył  mężczyznę  w  zbroi  przypominającej 

mauretańską, dosiadał wielkiego narowistego ayi, miał na głowie spiczasty hełm z osłoną na 
nos. Qararu zmierzał w stronę środka pola. Czerwień przy siodle i uzbrojeniu wskazywała, że 
był to Volhaj. Volhaj, jako strona wyzwana, budził sympatię Borela, brzydzącego się przemo-
cą. Dlaczego ten drugi głupek nie zachował się po koleżeńsku w sprawie dziewczyny? On tak 
właśnie kiedyś postąpił i nie widział powodu, żeby inni mieli tego nie robić. 

Po  przeciwnej  stronie  ukazał  się  podobnie  uzbrojony,  ale  udekorowany  bielą  jeździec. 

Spotkali się pośrodku, obrócili w stronę Wielkiego Mistrza i podprowadzili wierzchowce mo-
żliwie blisko loży. Wielki Mistrz wygłosił mowę, której Borel nie dosłyszał i rycerze pokłuso-
wali na swoje miejsca. 

Giermkowie czy słudzy Volhaja wręczyli mu lancę i małą okrągłą tarczę. 
Ponownie odezwała się trąba i adwersarze ruszyli galopem do pierwszego starcia. Borel 

skrzywił  się,  gdy  wpadli  na  siebie  z  hukiem.  Kiedy  otworzył  oczy,  zobaczył,  że  czerwony 
rycerz wyleciał z siodła i toczy się po mchu. Jego aya biegł dalej, podczas gdy biały jeździec 
zwalniał  stopniowo,  zbliżając  się  w  stronę  ziemianina,  po  czym  odwrócił  się  i  pognał  z  po-
wrotem. 

Zakuty  w  żelastwo  Volhaj  podniósł  się  z  widocznym  wysiłkiem  i  człapał  pobrzękując 

ku  leżącej  na  ziemi  lancy.  Wbił  ją  w  mech  grubszym  końcem  zniżając  ostrze  do  poziomu 
szarżującego ayi, celując w miejsce, gdzie puklerz nie chronił zwierzęcia dostatecznie. 

Borel nie zauważył, kiedy włócznia wbiła się w ciało ayi, ale dostrzegł, jak stworzenie 

rycząc  z  bólu,  szarpnęło  się  do  tyłu,  zrzuciło  jeźdźca  i  przewróciło  się,  wierzgając  nogami. 
Borel,  nie  znoszący  okrucieństwa  wobec  zwierząt,  myślał  z  oburzeniem,  że  powinno  się 
powołać Międzyplanetarne Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt, które zakazałoby tego rodzaju 
praktyk. 

Tłuszcza  parła  do  przodu  wydając  okrzyki  podniecenia.  Borel  przestał  śledzić  pojedy-

nek, aby oczyścić teren wokół Zerdai. 

Gdy spojrzał znowu, rycerze walczyli pieszo, straszliwie hałasując. Shups wymachiwał 

potężnym  dwuręcznym  mieczem.  Volhaj  zasłaniał  się  tarczą,  odpierając  ataki  ostrzem  nieco 
skromniejszych rozmiarów. 

Krążyli wokół siebie tnąc powietrze ze świstem. Przesuwali się powoli w pobliże Bore-

la, tak, że w końcu ujrzał wyraźnie wklęsłe odkształcenia w ich pancerzach oraz strumyczek 
krwi  spływający  po  policzku  Volhaja.  Obaj  zasapali  się  tak  straszliwie,  że  pojedynek  zaczął 
przypominać  mecz  zapaśników.  Co  chwila  zatrzymywali  się,  aby  złapać  oddech  i  gapić  się 
jeden na drugiego. 

background image

Nagle miecz Volhaja poszybował w górę i spadł u stóp Shupsa. Shups natychmiast go 

nadepnął  i  zmusił  Volhaja  do  odwrotu,  wymachując  podobnym  do  łomu  koncerzem.  Potem 
podniósł broń wroga i odrzucił ją daleko do tyłu. 

- Ejże, czy to dozwolone? - zapytał Borel. 
- Nie mam pojęcia - odparła Zerdai. - Jakieś przepisy obowiązują przecież, być może to 

jest z nimi niezgodne. 

Shups nacierał teraz na Volhaja, któremu pozostał jedynie sztylet i powyginana tarcza, 

więc cofał się odpierając ciosy z trudem. 

- Dlaczego ten głupiec nie ucieka? 
Zerdai zrobiła wielkie oczy. 
- Nie wiesz, że rycerzy Zakonu karze się za tchórzostwo przez obdarcie żywcem ze skó-

ry? 

Volhaj  zbliżał  się  do  nich  tyłem.  Wyglądało  na  to,  że  wkrótce  zacznie  deptać  widzom 

po nogach. Publika w panice rozstępowała się na boki. Volhaj gonił resztkami sił, Borel, wi-
dząc, że wybiła ostatnia godzina jego faworyta, współczuł mu z całej duszy. 

Pod wpływem nagłego impulsu Borel wyciągnął miecz i zawołał: 
- Hej, Volhaju, nie oglądaj się teraz, ale mam coś dla ciebie! 
Rzucił mieczem jak oszczepem, tak, że ostrze wbiło się w ziemię obok Volhaja. Rycerz 

odrzucił sztylet, chwycił żelazo i rzucił się na Shupsa w przypływie bitewnego zapału. 

Shusp przewrócił się z brzękiem. Volhaj, stojąc nad nim wymacał szparę w pancerzu na 

gardle wroga, po czyn wsparł się oburącz na rękojeści... Gdy Borel otworzył oczy, nogi Shup-
sa drgnęły po raz ostatni. Rozległy się brawa i przystąpiono do płacenia zakładów. 

Volhaj podszedł do swego wybawcy. 
- Panie Feliksie Czerwonowłosy, teraz dopiero widzę, że to ty pospieszyłeś mi z pomo-

cą - powiedział. 

- Skąd wiesz? 
- Masz pustą pochwę, przyjacielu. Proszę, zwracam ci miecz. Serdeczne dzięki. Wątpię, 

aby  sędzia  zawracał  ci  głowę  w  związku  z  tym  postępkiem,  jako  że  główny  poszkodowany 
nie  zgłosi  pretensji.  Wezwij  mnie,  kiedy  tylko  będziesz  w  potrzebie  -  uścisnął  gorąco  dłoń 
Borela i odszedł zmęczonym krokiem do swego namiotu. 

- Postąpiłeś  mężnie,  Feliksie  -  stwierdziła  uczepiona  jego  ramienia  Zerdai,  gdy  prze-

dzierali się w tłumie w stronę powozu. 

- Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego - odparł szczerze Borel. 
- Gdyby Shups wygrał, nie omieszkałby wyzwać cię na pojedynek. 
Kaszlnął; tego nie wziął pod uwagę. 
- Co się stało, najdroższy? 
- Coś utkwiło mi w gardle. Wracajmy szybko na obiad. Co ty na to? 

 

Zerdai oddaliła się po obiedzie, prosząc, aby nie czekali na nią przy kolacji. Podniecenie 

turniejem spowodowało, że rozbolała ją głowa. 

- To niezwykłe, gdyż odkąd przybyłeś, była w lepszym nastroju niż po wyjeździe pana 

Shurgeza - zauważył Kubanan. 

Borel pomyślał, że Kubanan jest sympatycznym poczciwiną, szkoda, że nie wyjdzie mu 

na dobre spółka z Ziemianinem. Interes to interes. 

- Chcesz powiedzieć, że opłakiwała przyjaciela, aż zjawiłem się ja, aby ją pocieszyć? 
- Tak.  Ach,  Feliksie,  jakie  to  smutne,  że  należysz  do  innej  rasy  i  Zerdai  nigdy  nie 

zniesie ci jajka! Jakże cenny dla Zakonu byłby potomek dziedziczący twoje zalety. Nawet ja, 
jak sentymentalny głupiec, lubię sobie wyobrażać ciebie w roli mojego zięcia. Marzę o jajach 
Zerdai, moich wnuczętach. Zupełnie jak ktoś z pospólstwa, 

- O co chodzi z tym Shurgezem? - zapytał Borel, - Co się z nim dzieje? 

background image

- Wielki Mistrz powierzył mu misję specjalną, 
- Jaką misję? 
- Obciąć brodę króla Balhibu. 
- A na co Zakonowi królewska broda? Czy rycerze chcą zająć się tapicerką? 
Kubanan wybuchnął śmiechem. 
- Ależ  skądże.  Król  Balhibu  zachowywał  się  od  dawna  wyzywająco,  postanowiliśmy 

dać mu nauczkę. 

- Dlaczego wysłano Shurgeza? 
- Z powodu zabójstwa pana Zamrana. 
- Czemuż zamordował Zamrana? 
- Musiałeś słyszeć o tej historii... zapominam, że przybyłeś niedawno. Pan Zamran zabił 

damę Shurgeza. 

- Sądziłem, że Zerdai była jego dziewczyną. 
- Była,  ale później. Pozwól, że zacznę od początku. Pan Zamran i pani  Fevzi byli nie-

gdyś  kochankami,  w  najlepszej  zgodzie  z  obyczajami  Zakonu.  Potem,  dla  sobie  wiadomego 
powodu,  pani  Fevzi  zerwała  z  Zamranem,  aby  rzucić  się  w  ramiona  Shurgeza.  Zamran 
wściekł  się  i  zamiast,  jak  prawdziwy  rycerz  przyjąć  porażkę  z  filozoficznym  spokojem,  zja-
wia  się  oto  na  balu  uświetniającym  koniunkcję  planet  Vishnu  i  Ganesha  i  ścina  jej  głowę  w 
momencie, gdy dama prezentuje Wielkiemu Mistrzowi ciasto własnego wypieku! 

- Ajajaj! - zawołał szczerze wzburzony. 
- Tak,  nie  zachował  się  po  rycersku,  zwłaszcza  wobec  Wielkiego  Mistrza,  nie  mówiąc 

już  o  zaplamionym  dywanie.  Jeśli  musiał  ją  zarżnąć,  mógł  przynajmniej  wyprowadzić  ją  na 
dwór.  Wielki  Mistrz,  mocno  zagniewany,  zamierzał  surowo  obsztorcować  Zamrana,  ale  le-
dwo  zaczął,  gdy  nadszedł  Shurgez.  Rzucił  się  na  Zamrana  ze  sztyletem  w  ręku  zanim  kto-
kolwiek  zdążył  go  powstrzymać.  Na  dywanie  zatem  pojawiła  się  kolejna  plama,  a  Wielki 
Mistrz  wpadł  w  istną  furię.  Skutek  był  taki,  że  wysłał  Shurgeza  z  misją  do  Balhibu,  aby 
nauczył się w należytej formie rzucać wyzwania i nie dźgał nożem w plecy każdego, kto mu 
się narazi. Żywił pewne nadzieje, że Shurgez polegnie, jako że król Balhibu to kawał chwata. 

Borel  pomyślał,  że  za  nic  na  świecie  nie  osiadłby  na  stałe  wśród  tego  gwałtownego 

ludu. 

- Kiedy Shurgez zdążył... hm... zaprzyjaźnić się z Zerdai? 
- Cóż, musiał  czekać  na  sprzyjający  układ  znaków  astrologicznych,  to  jest jakieś  dwa-

dzieścia jeden dni i właśnie wtedy cieszył się łaskami mojej sekretarki. Zawsze pociągały ją 
odległe krainy. Myślę, że wyjechałaby z nim, gdyby on miał na to ochotę, 

- Jakie są wiadomości o Shurgezie? 
- Szczerze mówiąc, żadne. Gdyby wracał, moi szpiedzy donieśliby mi o tym wcześniej, 
Borel  uświadomił  sobie,  że  to  jego  szczękające  zęby  wywoływały  ów  dziwny  dźwięk, 

który  go intrygował od  dłuższej chwili. Postanowił dopilnować, aby Henjaré skończył pracę 
możliwie szybko. 

- Jeszcze jedno - zapytał, - Co się stało z ciastem pani Fevzi? 
Kubanan nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. 

 

Model  był  już  właściwie  gotowy,  więc  Borel  poprosił  Wielkiego  Mistrza  o  zwołanie 

wiecu  w  sprawie  perpetuum  mobile  następnego  dnia.  Oczekiwał,  że  rycerze  z  pełnymi 
brzuchami i przyjaźnie usposobieni do świata, zbiorą się wieczorem. 

Okazało  się  jednak,  że  wobec  natłoku  zajęć,  Wielki  Mistrz  może  znaleźć  czas  jedynie 

rano. 

- Oczywiście,  bracie  Feliksie  -  powiedział  Juvain  -  jeśli  chcesz  odłożyć  to  jeszcze  na 

parę dni... 

- Nie,  najpotężniejszy  panie  -  odparł  ciągle  pod  wrażeniem  historii  o  Shurgezie.  -  Im 

background image

szybciej, tym lepiej dla ciebie, panie, dla mnie i Zakonu. 

Tak  więc  następnego  ranka,  po  śniadaniu,  Feliks  Borel  stanął  na  scenie  głównego 

audytorium  cytadeli,  wobec  tysięcy  rycerzy  Zakonu  Qarar.  Obok,  na  małym  stoliku  widniał 
lśniący mosiężny model wiecznie obracającego się koła. Maleńkie kółeczko na ośce, na które 
nawinięto cienki, ale mocny sznurek z włosów z ogonów szomalów, biegnący za kulisy, gdzie 
ukryła się Zerdai, stanowiło szczegół niewidoczny dla zgromadzonych na sali. 

Borel wyczerpał cały zapas słodkich słówek, aby Zerdai zgodziła się odegrać tę rolę. 
Rozpoczął mowę: 
- ...  jaki  jest  cel  i  funkcja  naszego  szlachetnego  Zakonu?  Władza!  A  co  jest  podstawą 

władzy?  Po  pierwsze,  siła  naszych  ramion,  po  drugie  -  bogactwo  Zakonu,  które  wynika  z 
kolei  z  dobrobytu  pospólstwa.  Tak  więc,  cokolwiek  wzbogaca  pospólstwo,  wzmacnia  naszą 
potęgę,  czyż  nie?  Pozwolę  sobie  przedstawić  przykład.  Z  Majbur  do  Jazmurian  wzdłuż  wy-
brzeża, jak słyszałem prowadzi kolej. Bisztary ciągną kilka połączonych wozów. Otóż, ustaw-
my jedno z moich urządzeń na wozie i połączmy je pasem lub łańcuchem z kołami. I cóż się 
dzieje? Taki wóz będzie w stanie pociągnąć dużo większy ciężar niż bisztar, a maszyna nigdy 
się nie zestarzeje i nie zdechnie, nigdy się nie zbiesi i nie poczyni szkód. Nie potrzebuje też 
pożywienia. Możemy zbudować kolej z Mishe do Majbur i z Mishe do Jazmurian i przewozić 
towary  do  miast  na  wybrzeżu  szybciej  niż  dostarcza  się  je  obecnie  prostą  drogą.  Oto  źródło 
nieskończonych bogactw, z których Zakonowi przypadnie oczywiście należna część. 

A  teraz,  jeśli  chodzi  o  broń.  Nie  mogę  zagłębiać  się  w  szczegóły,  które  są  poufne,  ale 

zapewniam was, że znajdą się tacy, którzy wymienią potężne bronie Rady Międzyplanetarnej 
na tajemnicę tego małego kółka. Wiecie, co to oznacza. Przemyślcie to. 

Pokażę wam jak to działa. Model, który widzicie, to jeszcze nie prawdziwe urządzenie, 

ale zabawka, mająca dać pojęcie o rzeczywistej maszynie. To kółko nie wytworzy dość mocy, 
aby można było ją wykorzystać. Dlaczego? Z powodu tarcia. Tajemna wiedza mojej rodzin-
nej planety przed wiekami odkryła, że tarcie w  małych maszynach jest proporcjonalnie wię-
ksze niż w dużych. Fakt zatem, że ten model nie wytworzy użytecznej mocy dowodzi, że do-
starczy jej duże urządzenie. W każdym razie, produkuje dość energii, aby obracać się sama. 

Czy  widzicie,  bracia?  Patrzcie  uważnie:  zwalniam  hamulec.  Powstrzymajcie  oddech, 

panowie... Ach, porusza się! Obraca! Oto przed wami tajemnica stuleci! 

Dał znak Zerdai, która zaczęła ciągnąć sznurek nawijając jeden koniec na dłoń i w tym 

czasie popuszczając drugi. Koło poruszało się powoli ze szczękiem mosiężnych pręcików. 

- O nieba! - wykrzyknął Borel. - Działa! Zakon jest bogaty i wszechpotężny! 
Borel pozwolił kołu wirować przez jakąś minutę, po czym zakończył mowę: 
- Bracia, co musimy uczynić, aby wykorzystać ten wspaniały wynalazek? Po pierwsze, 

musimy mieć pieniądze, aby zbudować szereg dużych maszyn i wypróbować różne zastoso-
wania: do napędzania statków i pociągów, młynów zbożowych, do obracania machin w war-
sztatach.  Po  drugie,  potrzebna  nam  organizacja  do  eksploatacji  koła:  do  zawarcia  traktatów 
międzypaństwowych,  w  sprawie  dzierżawy  maszyn  oraz  prawa  wyłączności  dla  nas,  jeśli 
chodzi  o  ich  użytkowanie  na  obcym  terenie,  oraz  do  negocjacji  z  potęgami,  które  mogłyby 
wymienić sekret koła na... Nie muszę chyba kończyć! 

Na  Ziemi  istnieją  organizacje,  które  nazywamy  korporacjami...  -  zagłębił  się  w  wyli-

czeniach przedstawionych uprzednio Kubananowi i Juvainowi. 

- Teraz  -  powiedział  -  co  jest  potrzebne,  aby  stworzyć  korporację?  Dostojnicy  Zakonu 

wraz ze mną zgodzili się, że na początek skarb da nam do dyspozycji sumę 245.000 karda i 
wobec  tego  Zakon  będzie  pobierał  czterdzieści  dziewięć  procent  od  kapitałów  kompanii. 
Pozostałe  pięćdziesiąt  jeden  procent  zatrzyma,  naturalnie,  założyciel  i  dyrektor  tejże,  takie 
rozwiązanie na Ziemi sprawdziło się jako najbardziej praktyczne. Jednakże, zanim tak wielka 
suma  zostanie  zainwestowana  w  nasze  przedsięwzięcie,  musimy,  zgodnie  z  konstytucją, 
odbyć głosowanie, zatrzymam koło, aby hałas was nie rozpraszał. 

background image

Borel  położył  dłoń  na  obręczy  i  szczękanie  ucichło.  Zerdai  zerwała  sznurek  szybkim 

ruchem, zebrała go i wymknęła się ze swego schowka. 

- Oddaję  teraz  głos  naszemu  przyjacielowi,  doradcy  i  przywódcy,  Wielkiemu  Mistrzo-

wi, panu Juvainowi. 

Wielki Mistrz przeprowadził głosowanie, zdecydowana większość poparła projekt. Przy 

wtórze oklasków rycerzy, Kubanan prowadził ku scenie uginających się pod ciężarem worów 
z pieniędzmi paziów. Ustawiono je w rządku na brzegu podwyższenia. 

- Dziękuję  wam  wszystkim  i  każdemu  z  osobna  -  powiedział  Borel,  gdy  zapanowała 

cisza. - Jeśli ktoś miałby ochotę obejrzeć koło, przekona się sam, że nie  ma w tym żadnego 
oszustwa 

Garma  Qararuma  wdrapali  się  en  masse  na  scenę,  aby  mu  pogratulować.  Awanturnik, 

usiłując oderwać pożądliwe spojrzenie od pieniędzy, przekonywał się w duchu, że kiedy tylko 
zwieje  z  łupem,  zamieni  go  na  dolary  światowej  Federacji,  wróci  na  Ziemię,  założy  jakiś 
przyjemny  dochodowy  interesik  i  nigdy  już  nie  będzie  musiał  troszczyć  się  o  forsę.  Co  pra-
wda, przyrzekał to sobie dziesiątki razy przy podobnych okazjach, ale zanim zdążył zainwe-
stować kapitał, pieniądze rozpływały się w tajemniczy sposób. 
 
 
 

 

Volhaj przedzierał się przez tłum. 
- Panie Feliksie, czy mógłbym pomówić z tobą na osobności? 
- Jasne. O co chodzi? 
- Jak się czujesz? 
- Świetnie, Jak nigdy dotąd, 
- To się dobrze składa, gdyż Shurgez wrócił do Mishe po wykonaniu zadania. 
- Co takiego? - zdumiał się Kubanan. - Shurgez wrócił, a moi szpiedzy milczeli? 
- Tak Jest, panie. 
- Ooch  -  sapnął  skarbnik.  -  Jeśli  cię  wyzwie,  panie  Feliksie,  bodziesz  musiał,  jako 

rycerz, dać mu natychmiast satysfakcję. Jaką broń posiadasz oprócz miecza? 

- Hmm  -  chrząknął  Borel.  -  Żadnej.  Czy  strona  wyzwana  nie  może  dokonać  wyboru 

broni? - zapytał, myśląc mętnie o rękawicach bokserskich. 

- Zgodnie  z  zasadami  -  wyjaśnił  Volhaj  -  przeciwnicy  walczą  taką  bronią,  jaką  mają 

ochotę, Shurgez niewątpliwie wystąpi z pełnym zestawem: włócznia, miecz oraz maczuga lub 
siekiera w rezerwie.  Nałoży z pewnością kompletny pancerz. Jeśli chodzi o ciebie... Jako że 
jesteśmy równego wzrostu, z chęcią pożyczę ci wszystko, czego potrzebujesz. 

Zanim Borel zdążył ponownie otworzyć usta, zrobiło się lekkie zamieszanie. Tłum roz-

stępował się. Pojawił się przysadzisty, muskularny rycerz c mongoloidalnych rysach twarzy. 

- Czy to ty jesteś tym, którego zwą panem Feliksem Czerwonowłosym? - zapytał nowo 

przybyły. 

- Taak - odparł, czując spływające po plecach strumyczki zimnego potu. 
- Jam jest pan Shurgez. Dotarło do mnie, że wziąłeś panią Zerdai za swoją towarzyszkę, 

gdy  mnie  tu  nie  było.  Wiedz,  że  jesteś  podłym  zdrajcą,  nędznym  łajdakiem,  nikczemnym 
draniem, prostackim majsterkowiczem i głupim przybłędą. Dowiodę tych słów dziś na arenie, 
bezpośrednio po lunchu, ty zwyrodnialcu i obrzydliwcu! Masz, pluskwo!  - Shurgez ściągnął 
rękawicę i rzucił ją aferzyście w twarz. 

- Stawię  ci  czoła!  -  krzyknął  rozwścieczony  Ziemianin.  Bagham!  Zeft!  -  dodał  jeszcze 

kilka obscenów w języku Gozasztandu i odrzucił rękawicę. 

Shurgez złapał ją, zaśmiał się krótko i odszedł. 

background image

- Tak jest - odezwał się Kubanan. - Pewien jestem, że tak śmiały i doświadczony rycerz 

jak  ty,  zrobi  leguminę  z  tego  fanfarona.  Czy  paziowie  mają  odnieść  złoto  do  twego  pokoju 
podczas lunchu? 

Borel  miał  ochotę  powiedzieć:  „Nie  chcę  lunchu”,  ale  to  by  zabrzmiało  niestosownie. 

Jego umysł, zdjęty paraliżem na skutek przerażenia, znowu zaczął pracować. Zrobiło mu się 
żal  samego  siebie.  Czyż  zasłużył  m  podobny  los?  Dlaczego  przystał  do  zgrai,  w  której  za-
miast kantować się nawzajem, jak przystało na gentelmanów, rozstrzygano spory w okrutnej i 
barbarzyńskiej  walce?  Dzięki  niemu  przecież  Zerdai  była  szczęśliwa,  gdy  ten  głupek  wyje-
chał... 

Wziął  się  wreszcie  w  garść  i  zaczął  się  zastanawiać  nad  tym,  jak  wybrnąć  z  pułapki. 

Zwyczajnie odmówić pojedynku? 

To oznaczało obdarcie żywcem ze skóry, Zwichnąć kostkę? Może, ale z tym całym tłu-

mem na karku... Dlaczego nie powiedział poczciwemu Volhajowi, że zmaga się ze śmiertelną 
chorobą? 

Jak  teraz  zdoła  zwiać  ze  złotem?  Było  go  za  wiele,  jak  na  jego  powozik;  potrzebował 

dużego  powozu  zaprzężonego  w  dwa  aye.  Nie  wytrzaśnie  go  w  jednej  chwili.  Jak  w  ogóle 
zdoła uciec, zanim dojdzie do walki? Otoczony przeklętymi, kochanymi przyjaciółmi... 

Udzielano mu dobrych rad: 
- Znam człowieka, który zaczął szarżować z opuszczoną włócznią, a potem zakręcił nią 

nad głową jak kijem... 

- Kiedy Vardoa zabił tego typa z Gozasztandu, też odrzucił włócznię i użył maczugi... 
- Jeśli dasz radę złapać go jedną ręką za gardło, dźgaj sztyletem w krocze... 
Naprawdę przydałaby mu się tylko jedna rada, jak wymknąć się z akropolu i dotrzeć do 

Novorecife z jedną trzecią zakonnego skarbu. 

- Szlachetni panowie, zechciejcie wybaczyć - odezwał się przełknąwszy ostatnie, przy-

prawiające o mdłości zalecenie. - Mam coś do powiedzenia bliskim mi ludziom. 

Zerdai płakała leżąc na łóżku. Podniósł ją i pocałował. Odwzajemniła się łapczywie; był 

to ziemski obyczaj, który Krisznańczycy przejęli z entuzjazmem. 

- Uspokój się - powiedział. - Nie jest tak źle. 
Przytuliła się do niego ciasno. 
- Kocham  tylko  ciebie!  Nie  mogę  żyć  bez  ciebie!  I  tak  bardzo  liczyłam  na  podróż  do 

dalekich planet... 

W Borelu obudziły się resztki sumienia. Zdobył się na niezwykłą, jak na niego, szcze-

rość: 

- Słuchaj,  Zerdai,  niewielka  strata  bez  względu  na  to,  jak  rozstrzygnie  się  walka.  Nie 

jestem  bohaterem  bez  zmazy  i  skazy  za  jakiego  mnie  uważasz,  w  rzeczywistości  niektórzy 
uznają mnie za niepoprawnego rozrabiakę. 

- Nie! Nie! Jesteś miły i dobry... 
- ... i nawet, gdybym przeżył, będę pewnie musiał brać nogi za pas nie oglądając się na 

ciebie... 

- Umrę! Nigdy nie wrócę do tej bestii, Shurgeza... 
Borel zastanawiał się nad obdarowaniem jej częścią złota, bo i tak nie miał nadziei na 

wywiezienie  całego,  Ale,  przy  nieżyciowych  zasadach  obowiązujących  Strażników,  nie  mo-
głaby go zatrzymać. Zakon położy łapę na wszystkim, co zostanie. Wręczył jej kilka swoich 
najbardziej błyszczących medali. 

- To przynajmniej będzie ci o mnie przypominać. 
Wydawała się teraz ostatecznie załamana. 

 

Zastał Yerevatsa w pokoju. 
- Jeśli  w  pojedynku  będę  brał  cięgi,  weź  tyle  złota,  ile  zdołasz  udźwignąć  i  powóz,  i 

background image

uciekaj szybko z miasta. 

- Och, wspaniały pan wygrać walkę! 
- Stanie się, jak zechcą gwiazdy. Miej nadzieję, ale spodziewaj się najgorszego. 
- Ale panie, jak ciągnąć powóz? 
- Zatrzymaj ayę. Volhaj pożyczy mi swojego olbrzyma. Coś ci powiem gdy ruszymy w 

pole, ukryj jedną z tych sakiew pod siodłem. 

W  godzinę  później  Yerevats  zapinał  ostatnie  rzemienie  przy  Borelowym  pożyczonym 

rynsztunku.  Pancerz  stanowił  składankę:  kolczuga,  a  obok  tego  blacha.  Borel  stwierdził,  że 
krępuje mu ruchy mniej niż oczekiwał. Wcześniej wydawał się piekielnie ciężki. 

Wysunął się z namiotu. Volhaj prowadził wielkiego ayę, który patrzył na niego podej-

rzliwie spod rogów. W drugim końcu pola Shurgez siedział już na swoim wierzchowcu. Bo-
rel, pozornie spokojny, wyrzucał sobie gorzko, że nie pomyślał o tym czy owym: mógł wspo-
mnieć,  że  użyje  karabinu;  mógł  kupić  bisztara  i  chowając  się  na  jego  słoniowym  grzbiecie, 
poza zasięgiem Shurgeza, mierzyć do wroga z kuszy... 

Yerevats, krzątając się przy siodle, ukrył sakwę,  Usiłował zrobić to dyskretnie, jednak 

brzęk monet przyciągnął uwagę Volhaja. 

- Sakwa ze złotem pod twoim siodłem? - zdziwił się rycerz. - Na cóż ci ona, przyjacie-

lu? 

- Na  szczęście  -  odparł  Borel  szukając  strzemienia,  pierwsza  próba  przerzucenia  nogi 

ponad siodłem nie powiodła się. Musieli go podsadzić. Yerevats wręczył mu spiczasty hełm. 
Nasadził go sobie starannie na głowę. Stal i wyściółka tłumiły hałasy z zewnątrz. Borel zapiął 
rzemień pod brodą. 

Zadęto w róg. Tak jak rycerze, których obserwował poprzedniego dnia, ruszył z wolna 

przez  pole  na  spotkanie  przeciwnika.  Dzięki  Bogu,  na  Ziemi  nauczył  się  jeździć  konno!  To 
było prawie to samo, tyle że siodło znajdowało się nad środkową parą nóg ayi i w związku z 
tym jeździec nieprzyjemnie trząsł się w ruchu. 

Borel ledwo rozpoznał twarz Shurgeza pod szyszakiem. Bez słowa pokłusowali w stro-

nę loży Wielkiego Mistrza. Podprowadzili zwierzęta do trybuny i wysłuchali wspólnie prze-
mowy pana Juvaina o regułach turnieju, Borel pomyślał, że ta cała gadanina psu na budę nie-
zdatna. 

Obok Wielkiego Mistrza siedział Kubanan, który zachowywał kamienny spokój. Tylko 

pod  koniec  ceremonii  puścił  do  Borela  oko.  Borel  zauważył  również  Zerdai,  gdy  ich  oczy 
spotkały się, pomachała mu ręką. 

Wielki  Mistrz  skończył.  Rycerze  rozjechali  się  do  swoich  namiotów.  Volhaj  wręczył 

Borelowi włócznię i tarczę. 

- Trzymaj włócznię poziomo, obserwuj go... - zalecił. 
Borel, podekscytowany, nie zwracał na to uwagi. 
- Przygotuj się! - zawołał Volhaj. 
Odezwał się głos trąby. 
- Do widzenia, dzięki - powiedział Borel kipiąc z podniecenia. 
Kopyta Shurgezowego wierzchowca stukały już po mchu areny, Borel skupił się i spiął 

zwierzę do biegu. Wydawało mu się, że strasznie długo kłusuje w stronę małego człowieczka, 
przyczepionego do  grzbietu ayi, a odległość wcale się nie zmniejszała. Potem nagle rumak i 
jeździec urośli do normalnych rozmiarów. Wróg był tuż obok. 

Ponieważ  Shurgez  ruszył  pierwszy  i  pędził  na  złamanie  karku,  spotkali  się  nieco  poza 

środkiem pola. Borel uniósł się w strzemionach i rzucił włócznią w Shurgeza ściągając jedno-
cześnie wodze, aby skierować wierzchowca w prawo. 

Shurgez skulił się, gdy włócznia pomknęła ku niemu, tak, że jego własna broń drgnęła i 

chybiła Borela o metr. Borel usłyszał, jak jego włócznia brzęknęła o zbroję Shurgeza. 

Minął go i pogalopował w stronę jego namiotu. Pochylony w przód bezlitośnie kłuł ayę 

background image

ostrogami. 

Dotarłszy prawie do końca pola, zerknął za siebie. Shurgez szarpał lejce, żeby zawrócić. 

Borel ponownie skupił uwagę na tym co znajdowało się na wprost. Mierzył w otwór z boku 
Shurgezowego namiotu. Widzowie stali spokojnie do ostatniej chwili, uciekli dopiero wtedy, 
gdy kopyta ayi załomotały im tuż koło uszu. Ścigały go wrzaski. 

Borel wyprowadził zwierzę na główną drogę do Novorecife. Owiązał wodze na wysta-

jącej części siodła i zaczął uwalniać się z pancerza. Zrzucił piękne nakrycie głowy, pozbył się 
miecza  i  bojowej  siekiery.  Po  krótkich  zmaganiach  zerwał  mosiężne  ochraniacze  z  rąk  oraz 
rękawice, a wreszcie kolczugę.  Żelazne portki musiały czekać na bardziej sprzyjające okoli-
czności. 

Aya pędził jak oszalały, dopóki Mishe nie zniknęło w oddali. Kiedy zwierzę zaczęło sa-

pać niepokojąco, Borel zwolnił tempo. Obejrzawszy się do tyłu, miał wrażenie, że dostrzega 
małe plamki na drodze.  To mógł być pościg. Spiął wierzchowca znowu do galopu.  Zwolnił, 
gdy punkciki rozpłynęły się. Galop - trucht - stęp - trucht - galop, W ten sposób pokonywało 
się  wielkie  odległości  konno.  To  sześcionożne  stworzenie  działało  zapewne  w  ten  sam  spo-
sób. W przyszłości ograniczy swoje wyczyny sportowe do Ziemi, tam przynajmniej wynik nie 
był taką zagadką. 

Spoglądał  z  kwaśną  miną  na  sakwę  zawieszoną  z  boku  siodła,  w  której  pobrzękiwało 

złoto. Odważył się zabrać tylko jedną, nie chcąc zanadto obciążać wierzchowca. Jak na krótki 
okres czasu, był to niezły łup. Pozwoli mu przetrwać, dopóki nie nabije w butelkę kolejnego 
zastępu  naiwniaków.  Jednak  w  porównaniu  z  tym,  co  mógłby  zgarnąć,  gdyby  Shurgez  nie 
wyskoczył jak diabeł z pudełka, to było mało. Gdybyż wiózł ze sobą kapitał zakładowy per-
petuum mobile i loterii... 
 

Następnego  ranka  Borel,  trzęsąc  się  w  siodle,  posuwał  się  powoli  groblą  na  koloftiań-

skich bagnach, Bzyczały i cięły owady; na czarnej wodzie wyrastały pęcherze gazu, pękające 
ze  smrodem.  Gdzieniegdzie  powolne  bagienne  stwory  mąciły  powierzchnię  chrząkając  i  po-
mrukując. W nocy Borel przemókł do cna. Wobec wilgoci w powietrzu wydawało się, że jego 
ubranie nigdy nie wyschnie. 

Z  krzaków  wyskoczyli  skowycząc  ogoniaści  Koloftiańczycy  -  dzicy  współplemieńcy 

Yerevatsa  wymachujący  kamiennymi  nożami  i  dzidami,  owłosienie,  nadzy  i  straszni.  Borel 
zmusił rumaka do ciężkiego kłusa. Ogoniaści wojownicy wdrapali się na groblę o sekundę za 
późno, żeby go schwytać; dzida świsnęła mu nad głową. 

Borel zapomniał o swojej miłości do zwierząt i zarył ostrogami w boki ayi. Deptali mu 

po  piętach.  Przy  zakrętach  grobli  widział,  że  są  tuż-tuż.  gwizdnęła  następna  dzida.  Borel 
uchylił  się,  grot  dzidy  stuknął  w  siodło  i  pękł.  Przy  nodze  Borela  utkwiła  drzazga  z  obsy-
dianu. Następny rzut, myślał ponuro, trafi do celu. 

Spłynęło na niego natchnienie. Jeśli zdoła otworzyć sakwę i rzucić garść złota na drogę, 

te dzikusy rzucą się na nie, zaprzestając pościgu. Szarpnął palcami sznur. 

Dwudziestokilogramowa sakwa wypadła mu z rąk. Złote monety wysypały się z łosko-

tem  i  potoczyły  po  grobli.  Ogoniaści  Koloftiańczycy  wrzasnęli  z  zachwytu  i  zatrzymali  się, 
aby wyłapać złote krążki. Borel cieszył się, że nie dostanie dzidą w plecy, uważał jednak cenę 
za  zbyt  wygórowaną.  Jednakże,  ponieważ  wdawanie  się  w  dyskusję  na  temat  własności 
równało by się samobójstwu, wlókł się dalej prosto przed siebie. 

Dotarł  do  Novorecife  koło  południa.  Ledwo  znalazł  się  w  obrębie  murów,  gdy  zatrzy-

mał go mężczyzna w mundurze służby bezpieczeństwa Abreu. 

- Senior Feliks Borel? - zapytał. 
- Co?  -  tak  długo  myślał  w  języku  Gozasztandu,  że  portugalski  używany  na  stacjach 

kosmicznych zabrzmiał dla niego niezrozumiale, zwłaszcza, że padał z wyczerpania. 

- Senior Feliks Borel, pytam? 

background image

- Tak. Pan Feliks Borel. Co... 
- Jest pan aresztowany. 
- Za co? 
- Pogwałcenie przepisu 368. Vamos, por favor! 
Na pierwszym przesłuchaniu Borel zażądał adwokata. Ponieważ był bez grosza, sędzia 

Kesnavachandra przydzielił mu Manuela Sandaka. Abreu opisał przestępstwo. 

- Senior Abreu, skąd do diabła, dowiedział się pan tak szybko o moim małym przedsię-

wzięciu? - zapytał Borel, 

- Proszę  uwagi  kierować  do  sądu.  Wydział  bezpieczeństwa  ma  swoje  metody  -  skarcił 

go sędzia. - Czy ma pan coś istotnego do powiedzenia? 

Borel zaszeptał do Sandaka, który podniósł się po chwili i oświadczył: 
- Obrona twierdzi, że sprawa zgłoszona przez wydział bezpieczeństwa jest bezzasadna, 

ponieważ rzeczone urządzenie, a mianowicie koło mające obracać się nieprzerwanie, nie mo-
że działać, gdyż byłoby to wbrew powszechnie znanemu prawu zachowania energii. Przepis 
368 zabrania przekazywania urządzeń „wybiegających poza aktualny poziom wiedzy i techni-
ki na planecie”. Wzmiankowany gadżet, z natury rzeczy, nie przedstawia żadnego niebezpie-
czeństwa pod tym względem. 

- Chce pan powiedzieć - wybełkotał Abreu - że to wszystko zwykłe oszustwo? 
- Jasne - odparł Borel, śmiejąc się serdecznie z miny oficera. 
- Według  moich  informacji,  dokonał  pan  przedwczoraj  pokazu  w  audytorium  Zakonu 

Qarar w Mishe. Co pan na to? 

- To zwykły kant - powiedział i opisał rolę Zerdai, która ciągnęła sznurek stojąc za kuli-

sami. 

- W jaki sposób to urządzenie miało działać? - zapytał sędzia. 
Borel wyjaśnił. 
- Mój Boże!  - wykrzyknął Kesnavachandra. - To perpetuum mobile wywodzące się ze 

średniowiecza! Przypominam sobie podobny przypadek, gdy praktykowałem w Indiach. Czy 
ten opis zgadza się z pańskimi informacjami? - zwrócił się do Abreu. 

- Si, Vossa Excelencia - Abreu popatrzył na Borela. - Wiedziałem, że jesteś krętaczem, 

ale żeby się tym chełpić przed sądem? 

- Biurokrata! - parsknął szyderczo zagadnięty, 
- Bez  osobistych  wycieczek!  -  sapnął  sędzia  Kesnavachandra.  -  Obawiam  się,  że  nie 

mogę się do niczego przyczepić, senior Cristovao. 

- A oskarżenie o oszustwo? - nie tracił nadziei Abreu. 
Sandak podskoczył. 
- Niemożliwe, szanowny panie. Czynu dokonano w Mikardandzie, a więc na terenie nie 

podlegającym naszej jurysdykcji. 

- A  gdybyśmy  go  zatrzymali,  żeby  sprawdzić,  czy  Republika  zażąda  jego  wydania?  - 

nie poddawał się Abreu. 

- Nic z tego - stwierdził Sandak. - Nie mamy z Mikardandem umowy o ekstradycję, po-

nieważ ich kodeks prawny nie spełnia minimum wymogów Międzyplanetarnej Komisji Sądo-
wej, Ponadto, nie wydaje się podejrzanego tam, gdzie grozi mu natychmiastowa egzekucja. 

- Obawiam się, senior, że on ma rację - powiedział sędzia. - Mamy jednak pewne upra-

wnienie,  co  do  postępowania  wobec  osób  niepożądanych.  Proszę  mi  dostarczyć  wniosek  o 
wydalenie, a podpiszę go szybciej, nim zdąży pan powiedzieć „non vult”. Za parę dni odlatuje 
kilka  statków,  możemy  dać  mu  do  wyboru  jeden  z  nich.  Myślę,  z  niechęcią  o  nasłaniu  go 
komuś na kark, ale cóż nam pozostaje. 

Dodał z uśmiechem! 
- Wróci  tu  zapewne  jak  zły  szeląg,  z  gliną  depczącym  mu  po  piętach.  Wieczny  ruch, 

otóż to! 

background image

Borel powlókł się do Nova Jorque Bar i zamówił podwójną kometę. Z kieszeni spodni 

wyłowił ostatnie pieniądze, które mu zostały, około czterech i pół karda. Mógł się za to wy-
żywić przed odlotem. Albo pohulać raz, a dobrze. Zdecydował się na to drugie, jeśli upije się 
dostatecznie, może zapomni o jedzeniu. 

Zerknął  na  swoje  odbicie  w  lustrze  nad  bufetem.  Był  nieogolony,  oczy  miał  czerwone 

jak  włosy  na  głowie,  a  jego  prześwietny,  prywatny  mundur  ucierpiał  od  niepogody.  Opuścił 
go  rezon.  Uniknął  wprawdzie  aresztu  w  Novorecife,  ale  miano  go  wsadzić  na  statek,  który 
zawiezie go nie wiadomo dokąd. Nie cieszył się faktem, że poleci za darmo, gdyż znał dosko-
nale piekielną nudę podróży w kosmosie. 

Teraz,  gdy  nieodwołalnie  utracił  Zerdai,  pochlebiał  sobie  myślą,  że  zamierzał  dotrzy-

mać przyrzeczenia i zabrać ją ze sobą, Roztkliwił się. Może powinien pójść do pracy, jakko-
lwiek ten pomysł wydawał się odpychający.  Zawsze postanawiał, że się zmieni, gdy wpadał 
w tarapaty. Kto go tutaj zatrudni, skoro znajdował się na czarnej liście Abreu? Głupotą było-
by wrócić do Mikardandu. Dlaczego nie postąpił tak czy inaczej... 

Borel  zauważył  krępego  mężczyznę  w  średnim  wieku,  o  wyglądzie  poczciwiny,  który 

popijał przy barze. 

- Jest pan tu nowy, senior? - zagadnął. 
- Tak. Przyleciałem z Ziemi dwa dni temu. 
- Kochana staruszka Ziemia. 
- Kochana staruszka Ziemia, to prawda. 
- Pozwoli pan postawić sobie drinka? 
- Pozwolę, jeśli pan przyjmie jednego ode mnie. 
- To jest do załatwienia. Na jak długo pan przyjechał? 
- Jeszcze nie wiem. 
- To znaczy? 
- Powiem panu. Chciałbym obejrzeć sobie planetę. Teraz, kiedy załatwiłem już sprawy 

służbowe. Przeszedłem Novorecife wzdłuż i wszerz, a nie mogę zapuszczać się wśród tubyl-
ców, bo nie znam języków. Miałem nadzieję, że uda mi się wynająć przewodnika, ale wszy-
scy tutaj wydają się zbyt zajęci. 

- O jaką wycieczkę panu chodzi? - zapytał Borel ożywionym tonem. 
- Och, chciałbym przejechać przez cesarstwo Gozasztandu, wskoczyć po drodze do wo-

lnego miasta Majbur i zawadzić o Balhib w drodze powrotnej. 

- To  wspaniały  pomysł  -  powiedział  Borel.  -  Będzie  pan,  oczywiście,  przemierzać 

dzikie krainy i dosiadać ayi. Nie ma powozów. Poza tym, jest to trochę ryzykowna wyprawa. 

- To nic nie szkodzi. Jeżdżę konno od małego. A jeśli chodzi o ryzyko, liczę sobie już 

parę setek lat i trochę rozrywki nie zawadzi, zanim zestarzeję się na dobre. 

- Doskonale.  Moglibyśmy  dojść  do  porozumienia.  Właśnie  skończyłem  pracę.  A  przy 

okazji, nazywam się Feliks Borel. 

- Siemion  Trofimow.  Czy  naprawdę  mógłby  pan  służyć  mi  za  przewodnika?  Sądząc  z 

wyglądu, brałem pana za urzędnika... 

Borel  nie  słuchał,  Siemion  Trofimow!  Gruba  ryba,  dyrektor  Viagens  Interplanetarias, 

członek  różnych  społecznych  komisji,  funkcjonariusz  licznych  ziemskich  przedsiębiorstw... 
Nie  ulega  wątpliwości,  że  jest  w  stanie  zapłacić  i  wyrwać  go  z  łap  lokalnych  gryzipiórków, 
chcących wysłać go gdziekolwiek, byle nie bliżej niż na odległość kilku lat świetlnych. 

- Jasne, senior Siemion - powiedział. - Pokażę panu rzeczy, których nie widziało jeszcze 

europejskie oko. W północnym Ruz jest, na przykład, słynny wodospad, który widziało zale-
dwie kilku Ziemian. A czy zna pan organizację królestwa Balhibu? To bardzo interesujące. W 
gruncie  rzeczy,  często  myślałem,  że  kilku  odważnych  Ziemian  z  niewielkim  kapitałem, 
mogłoby założyć tam interes, w całkowitej zgodzie z prawem. Później to wyjaśnię. Poza tym, 
lepiej  skompletujmy  wspólnie  ekwipunek.  Czy  ma  pan  miecz?  I  uprząż?  Znam  uczciwego 

background image

Koloftiańczyka,  którego  można  by  nająć  jako  służącego,  jeśli  zdołam  go  znaleźć.  Mam  też 
ayę. A co do tego projektu w Balhibie, jest rzeczą absolutnie pewną...  
 
 
 
 
Philip K. Dick 
 

INTRUZ 

 
 

Weszli  do  dużego  pomieszczenia.  W  jego  dalszej  części  laboranci  krzątali  się  wokół 

ogromnej  tablicy  świetlnej,  obserwując  skomplikowany  wzór  utworzony  z  migotliwych 
lampek  układających  się  w  coraz  to  nowe  kombinacje.  Obok  długich  stołów  pracowały 
komputery, obsługiwane przez ludzi i roboty 

Całą powierzchnię kopuły pokrywały tablice z wykresami. Hasten rozglądał się dookoła 

zdumiony. 

Wood roześmiał się. 
- Podejdź tutaj, pokażę ci coś nadzwyczajnego. Poznajesz to? - wskazał masywne urzą-

dzenie, otoczone przez milczących mężczyzn i kobiety w białych laboratoryjnych kitlach. 

- Poznaję  -  powiedział  powoli  Hasten.  -  Podobne  jest  do  naszej  Sondy,  ale  chyba  ze 

dwadzieścia razy większe. Ciekaw jestem co nią badasz? 

Pomacał powierzchnię, przykucnął, ale wnętrze urządzenia było zamknięte. Sonda pra-

cowała. 

- Widzę, że zaczęliście coś nowego badać? 
- Tak  -  Wood  pochylił  się  ku  niemu.  -  Słuchaj,  Hasten,  jesteś  pierwszym  człowiekiem 

spoza  Wydziału,  który  wszedł  do  tego  pomieszczenia.  Widziałeś  strażników.  Mają  rozkaz 
strzelać do każdego, kto próbowałby tu wejść bez zezwolenia. 

- Aż tak pilnujecie tej maszyny? 
Wood patrząc na Hastena zaciskał szczęki. 
- Wasza Sonda przeprowadza badania nad starożytnością. Rzym, Grecja, popioły i stare 

rękopisy  -  Wood  dotknął  wielkiej  Sondy  stojącej  obok  nich.  -  Ta  jest  inna.  Dlatego  jest  tak 
cenna, a wiesz dlaczego? 

Hasten wpatrywał się w urządzenie. 
- Ta Sonda ukierunkowana jest nie na starożytność, ale na... przyszłość. - Wood popa-

trzył badawczo w twarz Hastena, 

- Rozumiesz? Przyszłość... 
- Zgłębiacie przyszłość? Nie wolno wam tego robić? To ustawowo zabronione, przecież 

wiesz!  -  Hasten  cofnął  się.  -  Jeśli  Rada  Wykonawcza  dowie  się  o  tym,  zamknie  cały  wasz 
Wydział, Wiesz przecież na czym polega niebezpieczeństwo. Sam Berkowski przedstawił w 
swojej pracy niebezpieczeństwo takich badań. 

Hasten drgnął nerwowo. 
- Jak możesz używać Sondy do badania przyszłości? Wiesz dobrze, że pobierając mate-

riał  z  przyszłości,  automatycznie  wprowadzaj  nowe  elementy  do  teraźniejszości,  w  skutek 
czego przyszłość ulega zmianom i tak rozpoczynają się niekończące się komplikacje. Im dalej 
się zapuszczasz, tym więcej wprowadzasz zaburzeń. Tworzysz niestabilne podstawy dla przy-
szłych stuleci. Dlatego zabroniono tych badań. 

- Wiem - przytaknął Wood. 
- A mimo to prowadzisz te prace? - Hasten wskazał machinę i laborantów, - Na miłość 

boską!  Przerwij  te  eksperymenty,  zanim  wywołasz  nieobliczalne  perturbacje,  których  nie  da 

background image

się odwrócić. 

Wood skrzywił się. 
- W  porządku  Hasten,  nie  pouczaj  mnie.  Już  za  późno,  stało  się.  Niebezpieczeństwo 

zaistniało już podczas pierwszego eksperymentu. Myślałem, że wiemy co robimy... - podniósł 
wzrok. - To właśnie powód, dla którego zostałeś tu sprowadzony. Siadaj - wysłuchasz wszy-
stkiego. 

Patrzyli na siebie poprzez biurko. Wood splótł dłonie. 
- Powiem  wprost.  Jesteś  uznanym  ekspertem  Wydziału  Historyczno-Badawczego. 

Wiesz o działaniu Sondy Czasowej więcej, niż ktokolwiek inny. Oto dlaczego zostałeś zapo-
znany z naszą nielegalną działalnością. 

- Już wpadliście w niezłe tarapaty, prawda? 
- Tak,  a  każda  nasza  kolejna  próba  wyprostowania  sytuacji,  pogarsza  położenie.  Jeśli 

nie znajdziemy rozwiązania problemu, staniemy się najbardziej zbrodniczą instytucją w histo-
rii ludzkości. 

- Zacznij od początku, proszę - powiedział Hasten. 
- Pomysł  uruchomienia  Sondy  wyszedł  od  Rady  Nauk  Politycznych.  Jej  członkowie 

pragnęli poznać rezultaty pewnych decyzji. Początkowo protestowaliśmy, mając na względzie 
teorię Berkowsky'ego. Wiesz jednak dobrze, że taki pomysł zwyczajnie wciąga. I tak powsta-
ła Sonda. 

Zrobiliśmy  pierwsze  sondowanie  na  rok  w  przyszłość.  Aby  uchronić  się  przed  mo-

mentem  Berkowsky'ego  stosowaliśmy  najróżniejsze  wybiegi.  Sonda  jest  tak  ustawiona,  aby 
niczego nie dotykała, nie pobierała żadnych materiałów. Miała jedynie fotografować z dużej 
wysokości. Film wracał do nas i próbowaliśmy się dzięki niemu zorientować, jak sprawy sto-
ją. Początkowo rezultaty były zadowalające. Wojny wyeliminowane, miasta rozwijają się, są 
ładne.  Powiększenia  ukazywały  ludzi  zadowolonych  z  życia,  żyjących  trochę  wolniejszym 
tempem niż my. 

Przeskoczyliśmy o pięć lat do przodu. Jeszcze lepiej: miasta malały, ludzie nie byli nad-

miernie  uzależnieni  od  techniki,  więcej  zieleni,  parków.  Te  same  warunki  ogólne  -  pokój, 
szczęście, dużo wolnego czasu. Mniejsze marnotrawstwo i pośpiech. Posunęliśmy się dalej w 
przód. Oczywiście, ciągle za pomocą tej metody badawczej, co do której mieliśmy wątpliwo-
ści, ale wszystko wyglądało wspaniale. Przekazaliśmy informacje Radzie, a ta wysunęła da-
lsze żądania. I wtedy stało się. 

- A dokładnie, co? - spytał Hasten. 
- Zdecydowaliśmy się ponownie odwiedzić poprzednio fotografowany okres, było to sto 

lat w przód. Wysłaliśmy Sondę, wywołano dostarczony przez nią film - Wood przerwał. 

- I co? 
- I  nie  było  już  sielankowo.  Wszystko  się  zmieniło.  Wojna.  Wojna  i  powszechne  zni-

szczenie. 

Wood wzdrygnął się.  
- Byliśmy przerażeni. Posłaliśmy Sondę ponownie, aby się upewnić. 
- I co zastaliście tym razem? 
Wood zacisnął pieści. 
- Znów  zmiana  i  to  na  gorsze!  Ruiny,  rozległe  ruiny,  pustka  i  żużel.  Koniec  wojny. 

Spustoszenie całkowite. Nic. 

- Rozumiem - rzekł Hasten kiwając głową. 
- Ale  nie  to  było  najgorsze!  Przekazaliśmy  wiadomości  Radzie.  Wstrzymano  prace  i 

zwołano dwutygodniową konferencję. Unieważniono wszelkie zarządzenia i wycofano plany, 
stworzone na podstawie naszych raportów. Miesiąc temu Rada skontaktowała się z nami po-
nownie. Żądano abyśmy raz jeszcze wysłali nasze urządzenie w ten sam czas. Stanowczo za-
protestowaliśmy. Ale oni nalegali. Dowodzili, że nie może już stać się nic gorszego. Wysłali-

background image

śmy ją więc. Wróciła i obejrzeliśmy nagrane materiały. Hasten, są rzeczy gorsze niż wojna. 
Nie uwierzyłbyś temu, co zobaczyliśmy. Tam nie było ludzi. Wcale. Ani jednej ludzkiej isto-
ty. 

- Wszystko zostało zniszczone? 
- Nie!  Nie  było  zniszczeń.  Zachowały  się  miasta,  drogi,  roślinność,  jeziora,  pola  upra-

wne  i  żadnego  człowieka.  Puste,  mechanicznie  funkcjonujące  miasta,  nietknięte  urządzenia, 
przewody i nigdzie żywego ducha. 

- Co to było? 
- Posłaliśmy  Sondę  dalej,  pięćdziesięcioletnimi  skokami.  I  nic.  Za  każdym  razem  nic. 

Miasta,  drogi,  budynki  i  ani  śladu  ludzi.  Wszyscy  wymarli.  Epidemia,,  promieniowanie  czy 
jeszcze coś innego - nie wiemy. Ale przecież COŚ ich zabiło. Nie wiemy jednak skąd TO się 
wzięło. Pierwsze sondowania tego czegoś nie wykryły. To my w jakiś sposób sprowadziliśmy 
na nich zagładę. Spowodowało to nasze wścibstwo. Nie było tego wszystkiego, gdy zaczyna-
liśmy, i to musiało się stać przez nas, Hasten. 

Wood utkwił wzrok w Hastenie, twarz miał kredowo białą. 
- Wywołaliśmy  C o ś  i teraz musimy dowiedzieć się, co to jest i uwolnić świat od tego. 
- Jak chcecie tego dokonać? 
- Zbudowaliśmy  kopułę  zdolną  do  przeniesienia  w  przyszłość  jednego  obserwatora. 

Wysyłamy tam człowieka, który zbada rzecz na miejscu. Fotografie nie wystarczają, musimy 
wiedzieć więcej. Kiedy TO się zjawiło po raz pierwszy? Jak? Jakie były pierwsze symptomy? 
Co TO w ogóle jest? Jeśli poznamy odpowiedź na te pytania, być może będziemy mogli TO 
wyeliminować. Ktoś musi się udać w przyszłość i zbadać, co takiego rozpętaliśmy. To jedyna 
droga. 

Wood wstał, Hasten podniósł się również. 
- Ty  jesteś  tą  osobą  -  stwierdził  Wood.  -  Ty  pojedziesz  jako  najbardziej  kompetentna 

osoba. Kapsuła stoi na zewnątrz, na otwartym placu, starannie strzeżona. 

Wood dał znak. Dwóch żołnierzy zbliżyło się do biurka. 
- Tak, proszę pana? 
- Chodźcie z nami - powiedział Wood. - Wyjdziemy na plac. Pilnujcie, by nikt za nami 

nie poszedł. - Zwrócił się do Hastena: - Gotów? 

Hasten zawahał się. 
- Poczekaj  chwilę.  Muszę przejrzeć  wasze  prace,  zorientować  się,  co  zostało  zrobione. 

Muszę sprawdzić sam Pojazd Czasowy. Nie mogę... 

Żołnierze przysunęli się bliżej, patrząc na Wooda. 
Wood położył rękę na ramieniu Hastena. 
- Przykro mi - powiedział - ale nie ma ani chwili do stracenia, chodźmy. 

 

Wokół  przesuwała  się  ciemność.  Usiadł  przed  pulpitem  sterowniczym  i  otarł  pot  z 

czoła.  Był  zdany  wyłącznie  na  siebie.  Wood  przedstawił  mu  w  zarysie  sposób  posługiwania 
się  Pojazdem.  Kilka  chwil  instruktażu,  ustawienie  sterowania  i  metalowe  drzwi  zatrzasnęły 
się za nim. 

Hasten rozejrzał się. Przez chwilę obserwował wskaźniki, ale coraz bardziej doskwierał 

mu chłód. Sięgnął do szafy z wyposażeniem i rozsunął drzwi, gruba kurtka i broń. Wziął ją do 
ręki  i  obejrzał  dokładnie.  Poza  tym  były  tam  narzędzia.  Właśnie  odkładał  broń,  gdy  głuche 
dudnienie pod nim raptownie ucichło. Przez jedną, okropną sekundę doznał uczucia spadania, 
ale to zaraz minęło. 

Przez  okno  wlewało  się  słońce,  oświetlając  podłogę.  Wyłączył  sztuczne  oświetlenie  i 

podszedł  do  okna.  Wood  nastawił  kapsułę  na  lądowanie  sto  lat  w  przyszłość.  Zapiął  pasy  i 
wyjrzał. 

Łąka, kwiaty, trawa  rozciągały  się jak wzrok sięgał. Błękitne niebo, obłoki popychane 

background image

wiatrem. W cieniu odległego drzewa pasło się stadko zwierząt. Podszedł do drzwi, otworzył i 
wyszedł. Światło słoneczne oślepiło go, ale zaraz poczuł się lepiej. Pasące się zwierzęta były 
krowami. 

Długo  stał  przy  drzwiach,  opierając  ręce  na  biodrach.  Może  to  epidemia  wywołana 

przez jakieś bakterie, które mogły znajdować się w powietrzu? O ile w ogóle była to  epide-
mia. Dotknął kasku ochronnego. Lepiej go nie zdejmować. 

Cofnął się i wziął z szafy broń i lornetkę. Wrócił do drzwi kabiny i zablokował zamek. 

Dopiero wtedy przestąpił próg i wyszedł na łąkę. Zatrzasnął drzwi i rozejrzał się wokół. Za-
czął szybko oddalać- się od pojazdu, kierując się ku podłużnemu pagórkowi, odległemu o ja-
kieś pół mili. Idąc sprawdził bransoletę rejestratora, który wskaże mu drogę powrotu do meta-
lowej kuli, jeśli sam nie zapamiętałby trasy. Zbliżył się do krów, omijając drzewo. Zwierzęta 
podniosły się i odsunęły. Wtedy zauważył coś, co zaniepokoiło go - wymiona ich były małe i 
pomarszczone. To nie było stado hodowlane. 

Zatrzymał  się  na  szczycie  wzgórza.  Wyciągnął  lornetkę.  Wokół  rozciągały  się  zielone 

pola, bez śladu upraw, kołyszące się jak morze. Nic więcej? Omiótł wzrokiem horyzont. 

Wytężył wzrok. Daleko z lewej, niedokładnie widoczne, majaczyły niewyraźnie kontu-

ry  miasta.  Opuścił  lornetkę,  poprawił  ciężkie  buty  i  zaczął  schodzić  po  zboczu.  Miał  przed 
sobą długą drogę. 
 

Hasten nie szedł dłużej niż pół godziny, gdy zobaczył motyle. Pojawiły się nagle o kilka 

jardów przed nim. Zatrzymał się na chwilę, aby przyjrzeć się im. Były różnokolorowe - cze-
rwone i niebieskie z żółtymi i zielonymi cętkami. To były największe motyle, jakie kiedyko-
lwiek widział. Możliwe, że uciekły z jakiegoś ogrodu zoologicznego i żyły dziko, odkąd zni-
knął człowiek. Wznosiły się coraz wyżej i odfrunęły w kierunku odległych dachów miasta. Po 
chwili już ich nie widział. 

Hasten ruszył dalej. Trudno było wyobrazić sobie śmierć w tych okolicznościach, wśród 

owadów,  traw  i  pasących  się  w  cieniu  drzew  krów.  Jakiż  świat  zdawał  się  być  spokojny  i 
cudowny bez rasy ludzkiej! 

Niespodziewanie jeden z motyli zatrzepotał tuż przy twarzy Hastena, podrywając się z 

kwiatów. Automatycznie machnął dłonią, odganiając się od owada, który uderzył o rękę. 

Hasten roześmiał się... Nagły ból przyprawił go o mdłości, zgiął się wpół tracąc oddech 

i wymiotując. Przewrócił się na twarz.  Zwijał się z głową  w trawie. Ramię sztywniało, miał 
zawroty  głowy  -  przymknął  oczy.  Gdy  Hasten  upadał  na  ziemię  sprawca  nieszczęścia  odle-
ciał. 

Jakiś  czas  leżał  na  ziemi,  po  czym  z  wolna  zaczął  się  podnosić  na  drżących  nogach, 

ściągnął koszulę, obejrzał rękę. Skóra na niej była ciemna, twarda i opuchnięta. Popatrzył na 
odległe miasto. Tam odleciały motyle... 

Zawrócił do Pojazdu Czasowego. 

 

Hasten odnalazł kapsułę w chwilę potem, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. 

Drzwi otworzyły się, gdy ich dotknął. Wszedł do środka. Chore miejsce posmarował maścią z 
apteczki. Usiadł na stołku i zamyślił się głęboko, zapatrzony w swoje ramię. Maleńkie, ledwo 
widoczne ukłucie. Całkowicie przypadkowe. Jeśli przyjąć, że był to jednak atak... 

Czekał,  aż  słońce  zajdzie  zupełnie  i  zapadną  ciemności.  Nocą  wszystkie  owady  śpią, 

przynajmniej  tego  się  spodziewał.  Chciał  to  wykorzystać.  Ramię  bolało  nadal,  bez  przerwy, 
środek z apteczki nie pomagał, kręciło mu się w głowie, czuł, że ma gorączkę. 

Przed wyjściem otworzył drzwi szafy i wyrzucił całą jej zawartość. Sprawdził broń, ale 

odłożył  ją  na  bok.  W  chwilę  później  znalazł  to,  czego  szukał.  Lampę  lutowniczą  i  latarkę. 
Schował pozostałe rzeczy. Teraz był przygotowany do drogi, na tyle, na ile było to możliwe. 

Wyszedł  w  ciemność,  oświetlając  sobie  drogę.  Szedł  szybko.  Noc  była  ciemna,  tylko 

background image

kilka gwiazd błyszczało na niebie, a on był jedynym punktem świetlnym na ziemi. Przeszedł 
przez wzgórze i znalazł się po jego drugiej stronie. Z ciemności wynurzyła się grupa drzew. 
Był teraz na równinie. 
 

Gdy  doszedł  do  miasta  był  już  bardzo  zmęczony.  Miał  za  sobą  długą  trasę  i  ciężko 

oddychał. Wyrastały przed nim upiorne kontury, znikające w górze i rozpływające się w cie-
mności. 

Nie było to duże miasto, ale jego kształt wydawał się Hastenowi dziwny. Było bardziej 

strzeliste i zwarte od tych, do których przywykł. 

Przeszedł przez bramę. Spomiędzy płyt chodnikowych wyrastała trawa. Na rogach ulic, 

tuż przy budynkach niewielkie stosy kości, kurzu i śmieci. Posuwał się dalej, kierując latarkę 
na  ściany  wysmukłych  budynków  po  obu  stronach  ulicy.  Kroki  dudniły  głucho.  Nie  widział 
nigdzie śladu obcego światła. 

Zabudowania  zaczęły  się  przerzedzać.  Wkrótce  znalazł  się  na  niewielkim  placu  poro-

śniętym  krzewami  i  pnącą  roślinnością.  Na  przeciwległym  jego  krańcu  wyrastał  budynek, 
większy od pozostałych i bardziej okazały. Skierował się ku niemu. 

Przedarł  się  przez  zarośla  i  stanął  przed  nim.  Z  jego  prawej  strony  wznosił  się  inny 

gmach, który przykuł uwagę Hastena. Ponad wejściem latarka oświetliła wykłuty w kamieniu, 
łukowaty napis: BIBLIOTHECA. 

To było to, czego szukał - biblioteka. Skierował się ku wejściu. Przed sobą miał ciężkie, 

drewniane drzwi z metalowymi klamkami. Gdy nacisnął klamkę, wrota zwaliły się, spadając 
w ciemność. Uderzył go odór zgnilizny. 

Wszedł  do  środka.  Kiedy  przedzierał  się  poprzez  opustoszałe  korytarze,  kask  muskał 

pajęczyny. Wybrał pokój na chybił trafił i wszedł do wewnątrz. Było tu mnóstwo kurzu i sza-
rych kawałków kości. Przy ścianach stały niskie stoły i półki. Podszedł do nich i zdjął naręcze 
książek. Wyślizgnęły mu się z rąk i spadały dookoła w strzępach. Czy na pewno minęło tylko 
sto lat? 
 

Hasten  usiadł  na  stole  i  otworzył  jeden  z  tomów,  będący  w  lepszym  stanie.  Napisana 

była  w  obcym  dla  niego  języku  -  znane  mu  języki  romańskie  były  bezużyteczne.  Odwracał 
kartkę  po  kartce.  Wybrał  kilka  całych  książek  i  skierował  się  ku  drzwiom.  Nagle  serce  sko-
czyło mu do gardła. Zawrócił, ręce mu drżały. Gazety! 

Pozbierał  ostrożnie  kruche,  zleżałe  arkusze,  unosząc  je  do  światła.  Znany  mu  język. 

Wyraźne, czarne linijki tekstu. Uporał się ze zwinięciem w rulon kilku gazet i dołożył je do 
wcześniej wybranych wydawnictw. Wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł. 

Na schodach owionęło  go chłodne, świeże, drażniące nozdrza powietrze.  Rozejrzał się 

po  niewyraźnych  konturach,  majaczących  wokół  placu.  Ostrożnie  posuwając  się  do  przodu, 
doszedł  do  bram  miasta  i  w  chwilę  potem  był  już  na  równinie,  w  drodze  powrotnej  do 
Pojazdu Czasowego. 

Szedł  długo,  z  pochyloną  głową,  ciężko  stąpając.  Krańcowe  zmęczenie  zmusiło  go  do 

przerwania marszu. Pochylił się i  głęboko odetchnął. Postawił bagaż i  rozejrzał się dookoła. 
Gdzieś w oddali, na linii horyzontu spostrzegł rozległą smugę szarości. Świat bezgłośnie bu-
dził się do życia. Wstawał dzień. W szarym świetle świtu drzewa i wzgórza zaczynały nabie-
rać  surowych,  masywnych  kształtów.  Odwrócił  się  w  stronę  miasta.  Było  przerażająco  ma-
rtwe. Przez moment obserwował zachwycony, jak pierwsze promienie słońca załamują się na 
kominach  i  wieżach.  Potem  kolor  spłowiał,  a  pomiędzy  Hastenem  i  miastem  rozpostarła  się 
falująca mgiełka. Schylił się po bagaż. Ruszył szybciej, obleciał go strach. 

Od strony miasta wzbił się w niebo ciemny punkcik i szybował w powietrzu. 

 

Po dłuższym czasie Hasten obejrzał się. Punkcik na niebie był już większy, w przejrzy-

background image

stym świetle poranka błyszczał i mienił się tęczą kolorów. 

Wydłużył krok. Był już na wzgórzu. Zatrzymał się na moment, aby włączyć rejestrator. 

Zaterkotał  głośno  -  był  niedaleko  kapsuły.  Poruszył  ręką,  brzęczenie  wzmogło  się,  a  potem 
ucichło. Musi iść w prawo. Otarł pot z dłoni i pomaszerował. 

Kilka  minut  później  spojrzał  na  podnóże  pagórka  i  zobaczył  błyszczącą,  metalową 

kapsułę, spoczywającą w trawie, ociekającą kroplami chłodnej, porannej rosy. Ześlizgując się 
i  potykając  zbiegł  po  stoku.  Gdy  otwierał  drzwi  pierwsza  chmura  motyli  pojawiła  się  nad 
wierzchołkiem  wzgórza,  zbliżając  się  szybko  w  kierunku  kapsuły.  Zamknął  drzwi  i  rzucił 
swoją zdobycz, rozprostował mięśnie. 

Ranna  ręka  nadal  bolała.  Nie  miał  teraz  czasu  na  zajmowanie  się  tym  -  wyjrzał  przez 

okno. Motyle fruwały dookoła pojazdu. Zaczęły oblepiać kapsułę, siadały i na oknie. Przytłu-
miony, głuchy dźwięk ich ciał uderzających o kadłub dochodził ze wszystkich stron. Wnętrze 
sondy zalała ciemność, motyle zasłoniły okno. Zapalił światło. 

Czas mijał. Przeglądał gazety, niezdecydowany co zrobić. Cofnąć się w czasie, czy też 

przesunąć naprzód? Może lepiej o pięćdziesiąt lat do przodu? Motyle były groźne, ale może 
nie  były  tym,  czego  szukał  -  śmiercionośnym  zagrożeniem.  Popatrzył  na  swoją  rękę.  Skóra 
była ciemna, zdrętwiała powierzchnia rozszerzała się. Przebiegł go dreszcz niepokoju. Z ręką 
było  gorzej.  Szmer,  jaki  słyszał  zewsząd,  irytował  go,  wprowadzał  w  stan  frustracji.  W  jaki 
sposób  owady,  nawet  tak  duże  jak  te,  mogłyby  zniszczyć  rasę  ludzką?  Z  pewnością  ludzie 
mogli je jakoś zwalczyć - proszkami, truciznami czy opryskiwaniem. 

Drobina metalu spadła na rękaw Hastena. Strząsnął ją. Po niej pojawiła się następna, a 

po niej jeszcze kilka. Podniósł wzrok. 

Nad nim utworzyła się mała dziurka. Po prawej następna. Dookoła, na suficie i ścianach 

pełno  było  otworów.  Podbiegł  do  pulpitu  kontrolnego  i  nacisnął  przycisk  startu.  Urządzenie 
zaczęło wydawać pomruki. Regulował wskaźniki na tablicy rozdzielczej, pracował jak szalo-
ny.  Odpryski  kadłuba  spadały  na  podłogę  niczym  deszcz.  Motyle  wydzielały  jakaś  żrącą, 
niszczącą pojazd substancję. Hasten odwrócił się. 

Do  kapsuły  wpadały  motyle,  fruwały  wokół  Hastena.  Kawałek  metalu,  który  spadł 

przed chwilą miał kształt dokładnie wyciętego koła. Nie miał czasu, aby się nad tym zastano-
wić.  Chwycił  lampę  lutowniczą.  Nacisnął  rękojeść,  zabulgotał  ogień,  skierował  płomień  na 
otwór,  przez  który  wpadały.  Powietrze  zaroiło  się  od  spalonych  skrzydeł,  spadających  na 
podłogę, a straszliwy odór wypełnił pomieszczenie. 

Nacisnął  ostatnie  przełączniki.  Zabłysły  światła  wskaźników,  podłoga  zadrżała.  Coraz 

więcej owadów tłoczyło się, usiłując przedostać się do środka. Udało im się otworzyć drugie 
wejście i nowa horda wpadła do wnętrza. Hasten ponownie schylił się po lampę. 

Nagle  nastała  cisza.  Koszmarny,  natarczywy  szum  ustał.  Był  sam,  nie  licząc  pyłu  i 

pozostałości  po motylach,  które  spalił  wewnątrz kapsuły.  Hasten  usiadł  na  fotelu,  drżał.  Był 
bezpieczny,  w  drodze  powrotnej  do  własnego  czasu  i  nie  było  nawet  cienia  wątpliwości,  że 
znalazł  przyczynę  zagłady  ludzkości.  Była  ona  w  kupie  popiołów  na  podłodze,  w  krążkach 
wyciętych  z  powłoki  Sondy.  Żrąca  wydzielina  -  zaśmiał  się  ponuro.  Zrozumiał,  że  one  były 
uzbrojone. Miały maleńkie narzędzia tnące wszystko co znalazły na swej drodze. 

Siedział, czekając aż Pojazd Czasowy zakończy podróż. 

 

Strażnicy  podtrzymywali  go  mocno,  pomagając  mu  wyjść  z  Pojazdu.  Wychodził 

chwiejnie, opierając się na nich. 

- Dziękuję - wyszeptał. 
Podbiegł Wood. 
- Hasten, wszystko w porządku? 
Skinął głową. 
- Tak. Nie licząc ręki. 

background image

- Wejdźmy od razu do środka. 
Weszli do dużego pokoju. 
- Siadaj - Wood niecierpliwie machnął dłonią i żołnierz szybko podsunął krzesło Haste-

nowi, - Dajcie mu gorącej kawy, 

Hasten siedząc pił małymi łykami. W końcu odsunął filiżankę i przechylił się do tyłu. 
- Możesz już mówić?- zapytał Wood, 
- Tak. 
- W porządku - Wood włączył magnetofon, a kamera zaczęła filmować twarz Hastena. 

– Zaczynaj. Co znalazłeś? 

Gdy skończył w pokoju zaległa cisza. Wood podniósł się drżący. 
- Boże,  więc  to  jest  toksyczna  forma  życia.  Przypuszczałem  że  to  właśnie  coś  w  tym 

rodzaju. Ale motyle? Do tego inteligentne, planujące ataki. Prawdopodobnie szybko rozmna-
żające i przystosowujące się. 

- Może pomogą nam książki i gazety? 
- Ale skąd te owady się wzięły? Czy to mutacja jakiejś istniejącej formy życia? Czy też 

przyleciały z innej planety? Może sprowadziła je jakaś wyprawa kosmiczna. Musimy rozwią-
zać tę zagadkę. 

- One  atakują  tylko  istoty  ludzkie  -  powiedział  Hasten.  -  Nie  ruszały  krów,  Wyłącznie 

ludzi. 

- Być  może  potrafimy  je  powstrzymać.  Przekażemy  Radzie  twój  raport  i  zalecenia. 

Rozpoczniemy działania, angażując specjalistów z całej planety. Skoro wiemy już co to jest, 
mamy szansę. Dziękuję, Hasten. 

Ukazała  się  telefonistka  i  Wood  przekazał  zaszyfrowany  meldunek  do  Rady,  Hasten 

patrzył otępiały. Wstał i powlókł się wzdłuż pokoju. Ramię rwało niemiłosiernie. Wyszedł na 
zewnątrz, na otwarty plac. Kilku żołnierzy uważnie oglądało Pojazd. 

- Co to jest, proszę pana?- zapytał jeden Hastena. 
- To? - Hasten otrząsnął się i powoli podszedł. - to Pojazd Czasowy. 
- Nie o to chodzi. Tyle to wiem. 
Żołnierz wskazał coś na powłoce kapsuły. 
- To, proszę pana. Tego nie było, gdy udawał się pan w podróż. 
Hastenowi serce zamarło w piersi, Stanął obok nich wpatrzony, Początkowo nie zoba-

czył nic na powłoce, tylko skorodowaną powierzchnię. Przebiegł go dreszcz przerażenia. 

Na  powierzchni  było  coś  małego,  brązowego  i  puszystego.  Wyciągnął  rękę  i  dotknął. 

Woreczek.  Był  suchy  i  pusty,  otwarty  z  jednej  strony.  W  środku  nie  było  nic.  Wytrzeszczył 
oczy. Cała powłoka Pojazdu pokryta była brązowymi woreczkami. Kilka z nich było jeszcze 
wypełnionych, ale większość była już pusta. 

- To są kokony!  

 
 
 
 
Theodore Sturgeon 
 

MEDUZA 

 
 

Nie  miałem  do  nich  pretensji.  Nie  wiedziałem,  co  dokładnie  mi  zrobili,  ale  wcale  nie 

było to przyjemne. Wiedziałem, że prawdopodobnie już nigdy nie będę taki jak dawniej. 

Ale  byłem  ochotnikiem,  nie?  Sam  się  zgłosiłem.  Podpisałem  papier  upoważniający 

Dział Handlowy Ligi do dysponowania mną, jak im się żywnie podobało. Wyciągnęli mnie na 

background image

rutynowe badania, ale z całą pewnością nie były one zwykłe. I wówczas ogłosili nabór ocho-
tników  od  wzięcia  udziału  w  przedsięwzięciu,  którego  nazwy  nie  zadali  sobie  trudu  wymie-
nić. Zgodziłem się w ciemno, A teraz... 

- Jak się czujesz, Rip? - chciał wiedzieć stary Doc Renn. Mówił do mnie na luzie, opie-

rając podbródek na grzbietach dłoni, a łokcie na stole. Największe nazwisko w psychonauce, 
a mówi do mnie, jakby był moim dobrym znajomym. W dodatku przed całą komisją psycho. 

- Dobrze - powiedziałem i rozejrzałem się. Znałem wszystkich doktorów i jednego czy 

dwu gości. Wszyscy ci medycy pracowali nade mną w ciągu ostatnich trzech lat. Przepuścili 
mnie przez istny młyn. Rozumiałem tylko fragment tego, czemu byłem poddawany - testy na 
kolory i procedura elektrokoordynacji. Ale ta machina tortur Grenfella i ten miedziany hełm, 
do noszenia którego przez dwa miesiące zmusili mnie, były tajemniczym koszmarem. Może 
mnie na coś testowali? Może byłem tylko królikiem doświadczalnym? Może mnie do czegoś 
przygotowywali? Nie było jednak sensu pytać. Nie udzielali odpowiedzi. 

- No  więc,  Rip  -  mówił  Doc  Renn  -  to  się  już  skończyło.  To  znaczy  przygotowania 

wstępne. Zaczynamy właściwą robotę. 

- Przygotowania?  -  wytrzeszczyłem  gały.  -  Chce  pan  powiedzieć,  że  to  przez  co  prze-

szedłem w ciągu ostatnich trzech lat, to były wszystko przygotowania? 

Renn skinął głową, obserwując mnie uważnie. 
- Pojedziesz na małą wycieczkę. Może ona nie być rozrywkowa, ale będzie interesująca. 
- Wycieczka? Dokąd? 
To  była  dobra  wiadomość,  po  powtarzających  się  ćwiczeniach  postępowania  na  statku 

kosmicznym z astrogacji nabrałem niezłej chętki znowu wydostać się w przestrzeń. 

- Zalakowane  rozkazy  -  powiedział  Renn  dość  ostro.  -  Dowiesz  się.  Ważne  jest  to, 

żebyś zapamiętał, że masz przed sobą wielkie zadanie. 

Przerwał i zmienił ton na przyjemniejszy. 
- Zostaniesz umieszczony  na pokładzie statku Forfield Super - najnowszego i najlepiej 

wyposażonego, jaki Liga może dostarczyć. Twoim zadaniem jest dbać o mechanizmy kontro-
lne  i  występować  w  charakterze  pomocnika  astrogatora  bez  względu  na  to,  co  się  stanie. 
Niewątpliwie chwilami będziesz znajdował się w trudnej sytuacji. Masz wykonywać rozkazy 
bez zadawania pytań i bez użycia siły. Jeżeli to możliwe. 

Mętnie to zabrzmiało. 
- To  wszystko  Jest  napisane  w  „Podręczniku  Floty”  -  przypomniałem  łagodnie  -  i  w 

„Obowiązkach załogi”. Musiałem robić to, co pan powiedział, za każdym razem, kiedy praco-
wałem na statku. Czy jest coś specjalnego w tej podróży, że wymaga to szczególnego zacho-
wania z mojej strony? 

Komisja zaszurała dwudziestoma dwiema parami nóg. Jednak jego głos był ciągle przy-

jazny, kiedy przemówił: 

- Z pewnością jest coś specjalnego w tym statku, a raczej w jego załodze. Rip, przesze-

dłeś zwycięsko przez wszystko, co mogliśmy zrobić, a byłeś poddawany siłom psychicznym, 
które wystarczyłyby, żeby doprowadzić do szaleństwa normalnego człowieka. Reszta załogi - 
należy ci się to wyjaśnienie - jest obłąkana. Charakter ekspedycji wymaga obsadzenia statku 
w ten sposób. Ty masz pozycję kluczową. Jesteś obarczony wielką odpowiedzialnością. 

- Chwileczkę - rzekłem, - Nie poddaję w wątpliwość pańskich rozkazów i oddaję się do 

pańskiej dyspozycji. Czy mogę zadać kilka pytań? 

Skinął głową. 
- Mówi  pan,  że  załoga  jest  obłąkana.  Czy  nie  jest  to  zbyt  ogólnikowe  określenie  -  nie 

mogłem się powstrzymać, żeby nie wsadzić mu szpili, tak bardzo był opanowany - jak na psy-
chologa? 

Uśmiechnął się, 
- Owszem. Dokładniej, są schizoidami - podwójnymi osobowościami, Ich pierwotne ja 

background image

są  paranoiczne.  Są  całkowicie  racjonalne  z  wyjątkiem  przedmiotu  ich  szczególnej  fobii  lub 
manii, co też może się zdarzyć. Osobowość retensywna to osobowość człowieka cierpiącego 
na depresję maniakalną. 

O  ile  pamiętałem,  większość  paranoików  miała  manię  wielkości  połączoną  z  manią 

prześladowczą.  A  depresja  maniakalna  to  raczej  osobowość  typu  „Tak,  panie”.  One  się  po 
prostu nie mieszały. Pozwoliłem sobie powiedzieć to jednemu z najprzedniejszych psychona-
ukowców Ziemi. 

- Oczywiście, że się nie mieszają - warknął Renn. - Wcale nie mówiłem, że się miesza-

ją. Nie ma przepływu jak w tych przypadkach. To są schizoidzi. Rozszczepienie jest całkowi-
te. 

Mam pod pachą pieprzyk, w który się drapię, kiedy myślę intensywnie. Podrapałem się. 
- Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje – powiedziałem. 
Renn zdawał się zdecydowany utrzymać to w tonie nieformalnym, więc wykorzystałem 

to, jak tylko się dało. Wyczułem, że była to ostatnia szansa uzyskania jakichkolwiek informa-
cji o ekspedycji. 

- Takie  przypadki  do  niedawna  nie  istniały  -  powiedział  Renn  cierpliwie.  -  Ci  ludzie 

wyszli z naszych laboratoriów, 

- O, coś jakby obłęd na zamówienie? 
Skinął głową. 
- Ale po co, sir? 
- Zalakowane rozkazy - odparł natychmiast. Znowu zrobił się szorstki. - Startujesz jutro. 

Zostaniesz  umieszczony  na  pokładzie  dziś  wieczorem.  Twoim  bezpośrednim  dowódcą  jest 
kapitan William Parks. 

Wyszczerzyłem na to zęby, w radosnym uśmiechu. Parks - stary, rogaty zabijaka! Mó-

wiło się o nim, że mógł stworzyć plamy na słońcu, plując prosto w górę. Ale był prawdziwym 
podróżnikiem międzyplanetarnym - na wylot i z powrotem. 

- I nie zapominaj, Rip - zakończył Renn. - Jest tylko jeden normalny człowiek na pokła-

dzie tego statku. To wszystko. 
 

Forfield Super to jeden z najprzyjemniejszych statków, jakie kiedykolwiek wystrzelono. 

Nie  ma  tam  żadnego  z  tych  wielkich  kadłubów  wypełnionych  tłumem  ludzi,  ani  nie  jest  to 
całkowicie  automatyczny  „nienadziany”  -  nazwany  tak,  ponieważ  po  wsunięciu  wzorcowej 
taśmy  kontrolnej  do  automatycznego  pilota,  zawsze  się  mówiło: „Jesteś  w  drodze,  ty  bryłko 
cynfolii i mam nadzieję, że się na nic nie nadziejesz!”. 

Z ośmioosobową załogą  Forfield Super może wyprzedzić lub wymknąć się wszystkim 

innym  statkom  w  przestrzeni.  Nie  napędzają  go  żadne  rakiety  -  żadne  niebiańskie  spirale  - 
żadne takie niezdarne bzdury. Nie przemieszcza się poruszając się - dociera do celu stojąc w 
miejscu.  Przez  co  rozumiem,  że  statek  osiąga  to,  co  laicy  nazywają  „kosmicznym  bezru-
chem”. 

Galaktyka podróżuje po orbicie wokół mitycznego Martwego Środka z nieprawdopodo-

bną  szybkością,  Forfield,  któremu  zniesie  się  pęd,  staje  w  miejscu,  podczas  gdy  Galaktyka 
przepływa  obok.  Kiedy  cel  podróży  się  zbliża,  pęd  jest  przywracany  i  statek  pojawia  się  w 
normalnej  przestrzeni  jedynie  o  parę  tysięcy  mil  od  celu.  Jest  to  możliwe,  ponieważ  brak 
ruchu stwarza ruch, bo ruch, będąc rzeczą względną, stwarza zespół wartości względnych. 

Zamiast używać terminów „akcja” i „reakcja” dla wyjaśnienia napędu Forfielda mówi-

my o ruchu i bezruchu. Dodam tylko, że Forfield może osiągać bezruch względem orbit pla-
netarnych, słonecznych, galaktycznych czy kosmicznych. Zmierzcie je w odpowiednich pro-
porcjach, a otrzymacie wypadkową, która zabierze was dokądkolwiek i to szybko. 

Byłem  tak  zajęty  od  momentu  wejścia  na  pokład,  że  nie  miałem  czasu  przemyśleć 

wszystkich stron tej dziwnej wyprawy. Musiałem dwukrotnie sprawdzić każdy element stero-

background image

wania  i  wszystkie  przyrządy  od  milimiernika  do  ogromnych  integratorów  zespolonych,  a 
wszystko w ciągu 24 godzin, co nie było drobiazgiem. Musiałem także przejść krótkie prze-
szkolenie  u  głównego  mechanika  Ligi,  który  zainstalował  parę  przyrządów,  zaprojektowa-
nych w ostatniej chwili specjalnie dla nas. Nie zwracałem specjalnie uwagi na to, co się działo 
wokół mnie, nie wiedziałem nawet, że szyper jest na pokładzie, dopóki nie wstałem z kolan 
przed integratorem, odwróciłem się idąc do tablicy sterowniczej i prawie nie zwaliłem z nóg 
starego weterana, 

- Rip! Niech mnie diabli! – zaryczał. - Ciebie tu też zatrudnili? 
- Ach,  puść  moją  rękę,  kapitanie.  Słyszałem,  że  ma  pan  dowodzić  tą  beczką.  Jak  się 

panu podoba? 

- Niezła - rzekł rozglądając się i szczerząc się do mnie. Uśmiechał się tylko dwa razy w 

roku, bo sprawiało mu to ból, ale kiedy już to robił, to na całego. - Co wiesz o tej wyprawie? 

- Nic, poza tym, że mamy zalakowane rozkazy. 
- Dobra, mogę się założyć, że na końcu drogi będzie jakaś rozróba, - powiedział Parks. - 

Ty  i  ja  byliśmy  na...  ile  to  było?  Sześć?  Osiem...  w  każdym  razie  byliśmy  razem  na  wielu 
statkach i zawsze udawało nam się zrobić jakiś ubaw na brzegu. Mam nadzieję, że będziemy 
mogli  wyruszyć  przez  Aldebarana.  Słyszałem,  że  knajpa  Susie  ma  znowu  nowe  kierowni-
ctwo. Eh! Pamiętasz, kiedy ostatnim razem... 

Roześmiałem się, 
- Oszczędźmy  sobie,  kapitanie.  Muszę  skończyć  sprawdzanie  i  to  szybko.  Ale  dobrze 

cię znowu widzieć, chłopie. 

Staliśmy  patrząc  na  siebie,  wtem  coś  mi  wpadło  do  głowy  i  poczułem,  jak  uśmiech 

znika mi z twarzy. Co to było, co mówił doktor Renn? „Pamiętaj, jest tylko jeden normalny 
człowiek  na  pokładzie”.  O  nie  -  nie  przepuścili  chyba  kapitana  Parksa  przez  to  wszystko! 
Przecież... 

Powiedziałem: 
- Jak się pan czuje, kapitanie? 
- Świetnie - odparł, -Zmarszczył się. - A bo co? Ty się czujesz dobrze? 
Nie,  wcale  nie  czułem  się  dobrze.  Kapitan  Parks  stuknięty?  To  troszeczkę  pachniało 

świństwem. Jeżeli Renn miał rację - a zawsze miał rację - to ta jego komisja dała Parksowi 
wycisk, tak jak i reszcie załogi. Tak jak i mnie, ale wiedziałem, że nie byłem szalony. 

- Czuję się świetnie - odpowiedziałem. 
- No to do roboty - rzekł Parks i odwrócił się. 
Poszedłem  do  tablicy  sterowniczej,  odłączyłem  przewód  zasilający  od  radioskopu  i 

sprawdziłem podziałki. Przez może pięć minut czułem, jak oczy starego wwiercają mi się w 
kark,  ale  byłem  zbyt  przygnębiony,  żeby  coś  jeszcze  powiedzieć.  Zrobiło  się  bardzo  cicho, 
Dalekie dźwięki napływały do sterowni z innych części statku, W końcu usłyszałem, jak jego 
ramię ociera się o drzwi, kiedy wychodził. 

Ile  kapitan  wiedział  o  tej  wyprawie?  Czy  wiedział,  że  do  obsady  statku  ma  grono 

absolwentów akademii śmiechu? 

Próbowałem wyobrazić sobie, jak Renn mówi Parksowi, że jest paranoikiem i że cierpi 

na  depresję  maniakalną  -  i  poniosłem  sromotną  klęskę.  Parks  prawdopodobnie  zamachnąłby 
się na doktora. To po prostu nie miało sensu. Przyszło mi do głowy, że „mienie sensu” to kry-
terium, w które za bardzo wierzymy. No bo co robić, kiedy stykamy się z czymś, co nie ma 
mieć sensu? 

Zatrzasnąłem obudowę radioskopu, przyłączyłem przewody i stwierdziłem, że wszystko 

w porządku. Głośnik nad śluzą wychrypiał: „Cała załoga do sterowni!”. Wetknąłem narzędzia 
w  zamocowania  pod  stołem  nawigacyjnym  i  skierowałem  się  do  drzwi,  wówczas  przypo-
mniałem sobie, że jestem w sterowni. 

Wchodzili  powoli.  Cała  załoga  była  w  doskonałym  samopoczuciu  i  pełna  zapału. 

background image

Skinąłem  głową  trzem  osobom,  innej  uścisnąłem  rękę.  Szyper  wszedł  nie  patrząc  na  mnie  - 
pomyślałem, że raczej unika mego wzroku. Rozejrzał się i położył ręce na pochylonej tablicy 
sterowniczej,  wystarczająco  nisko,  aby  na  nich  usiąść.  Seabiscuit,  kwatermistrz  i  mój  stary 
kolega ze statku, stanął obok mnie. Było słychać szmer skrępowanych głosów, kiedy wszyscy 
czekaliśmy na ostatnich maruderów. 

Seabiscuit szepnął do mnie: 
- Powiedziałem kiedyś, że pożegluję prosto do Piekła, jeśli Bill Parks będzie kapitanem 

statku. 

- No więc? - spytałem, 
- No więc, wygląda na to, że pożegluję - powiedział Biscuit. 
Kapitan  odczytał  listę,  ta  załoga  była  dobrana  niezwykle  starannie.  Każde  wyczytane 

nazwisko  słyszałem  już  przedtem  w  związku  z  jakąś  słynną  eskapadą.  Harry  Voight  był 
naszym chemikiem. Był tym człowiekiem, który przez miesiąc utrzymywał przy życiu dwustu 
pasażerów, mając do dyspozycji niewiele ponad tygodniowy przydział powietrza i wody, po 
tym, jak ich statek pasażerski zderzył się z meteorytem w podróży na Pleione. Bort Brecht był 
inżynierem,  facetem,  który  potrafił  zrobić  robotę  trzech  ludzi  swoją  jedną  sztuczną  ręką. 
Stracił ją w katastrofie „Pretorii”. 

Artylerzystą  był  Hoch  McCoy,  facet  który  „wynalazł”  łuk  i  strzałę  i  ocalił  swe  życie, 

kiedy został wysadzony na asteroidzie w środku stada jadowitych „zajęcy”. 

Mechanikami byli Phil i Jo Hartleyowie, bliźniaki. 
- Melduj - powiedział do mnie Parks. 
- W sterowni wszystko w porządku, sir - rzekłem regulaminowo. 
- Brecht? 
- Na rufie wszystko w porządku, sir. 
- Kwatermistrz? 
- Zapasy są na pokładzie, sir - odpowiedział Biscuit. 
Parks odwrócił się do tablicy sterowniczej i podniósł dźwignię, śluzy powietrzne zatrza-

snęły się, trzydziestosekundowy sygnał startu rozległ się z oscylatora na kadłubie i z sygnali-
zatorów tutaj i w pomieszczeniu inżyniera. 

Parks podniósł głos, żebyśmy mogli go usłyszeć w tym hałasie. 
- Nie wiem dokąd lecimy - rzekł z dziwnym uśmiechem - ale... - sygnały ucichły i było 

to ogłuszające - ...ale jesteśmy w drodze! 

Główny układ sterowania, który Parks uruchomił wykonał całą procedurę startu - sztu-

czne ciążenie, „słoneczne" i „planetarne” bezruchy, pompy powietrza, nawilżacze - wszystko. 
Poza faktem, że światło przestało nagle wpadać przez iluminatory, nic się nie zmieniło. 

Parks  wyciągnął  rękę  i  zerwał  plomby  z  wejścia  taśmy  w  integratorach  i  z  drzwiczek 

szafki rozkazów. Otworzył wieczko i wyjął grubą kopertę. W gardle stanęło mi coś, czego nie 
sposób było przełknąć. 

Rozerwał  kopertę  i  wyjął  z  niej  osiem  innych  kopert  i  kilka złożonych  kartek  papieru. 

Spojrzał na koperty i unosząc brwi, podał mi je. Wziąłem je, każda koperta była zaadresowa-
na do jednego członka załogi. Na skinienie głowy szypra rozdarłem je. Parks rozłożył swoje 
rozkazy i spojrzał na nie. 

- Rozkazy - przeczytał - z polecenia Ligi Słonecznej, dotyczące celu i działań Pierwszej 

Wyprawy na Ksantypę. 

Wymieniliśmy  zdumione  spojrzenia,  Ksantypa!  Nikt  nigdy  nie  był  na  Ksantypie!  Ta 

niesamowita kometowa planeta Befelgense zawsze była tabu. 

Parks czytał zduszonym głosem: 
- Rozkazy do przeczytania załodze przez kapitana natychmiast po starcie. 
Szyper podszedł do fotela pilota, obrócił go i usiadł. Załoga przysunęła się bliżej. 
- Liga  składa  sobie  gratulacje  z  powodu  wyboru  załogi  do  tej  bardzo  ważnej  misji.  Z 

background image

2700 ochotników tych ośmiu przeżyło serię testów i ćwiczeń warunkujących, zaprogramowa-
nych przez specjalistów. Ogólne rozkazy to podążać na Ksantypę. Kapitan i załoga są zabez-
pieczeni przed polem. Celem ekspedycji jest znalezienie przyczyny Pola Ksantypy i usunięcie 
go. 

Szczegółowe  rozkazy  dla  każdego  członka  załogi  są  załączone  w  oddzielnych  zalako-

wanych  kopertach.  Załoga  ma  rozkaz  przeczytać  te  instrukcje,  nauczyć  się  ich  na  pamięć  i 
zniszczyć rozkazy oraz koperty. Liga życzy sobie, aby te polecenia były czytane w najściślej-
szej tajemnicy oraz żeby zawartość pakietów była uznana za równie tajne, chyba że Liga wy-
da inne rozkazy. 

Parks głęboko zaczerpnął powietrza i spojrzał po swojej załodze. 
To była spokojna grupa. Było widać po niej podniecenie, ale nie było strachu. Domino-

wała szalona radość w ogorzałych, zawziętych twarzach. 

- To  nie  na  sensu  -  powiedziałem  sobie.  -  To  nie  jest  naturalne,  normalne  ani  zdrowe, 

żeby  ośmiu  mężczyzn  stawało  twarzą  w  twarz  z  szaleństwem,  z  latami  szaleństwa,  z  tym 
radosnym błyskiem w oku. Ale przecież - oni już są szaleni, nie? Prawda? 
 

To było zaraźliwe. Zacząłem nienawidzić Ksantypy. Co było, jak przypuszczam, głupie. 

Ksantypa  była  swego  rodzaju  planetą.  Ksantypa  nigdy  nikogo  nie  zabiła,  ale  doprowadzała 
ludzi do szaleństwa. To było więcej niż szaleństwo - stapiała ich synapsy, redukowała ich do 
bezrozumnych,  bełkoczących  istot,  których  mózgi  stawały  się  jedynie  bagażem  w  drżącym 
ciele. Ksantypa łapała w sidła statek za statkiem w dawnych czasach. Były to pojazdy lecące 
do innych planet wielkiej gwiazdy. 

Ona zwykła pokrywać je swym płaszczem wibracji i nigdy już z nich nie dotarł żaden 

sygnał. Wiele lat upłynęło, zanim  Liga odkryła, gdzie podziały się i zaczęła wysyłać patrole 
poszukiwawcze. Straciła w ten sposób 18 statków i 30 000 ludzi, 

A  potem  pojawił  się  napęd  Forfielda,  W  statycznej  nadprzestrzeni,  którą  przemierzały 

pojazdy, na pewno mogłyby przejść przez pole bez szwanku. Na innych planetach byli kolo-
niści, których przetrwanie zależało od dostaw z Sol. Istniały tam bogate złoża radonu, uranu, 
tantalu, miedzi. Z pewnością Forfield mógłby... 

Ale nie udało się. Były pierwszymi statkami, jakie przebiły się przez pole na drugą stro-

nę i były nienaruszone, ale ich załogi miały mózgi absolutnie do niczego. 

Tak, nienawidziłem Ksantypy. Stuknięta planeta z tą swoją kometową orbitą i niemożli-

wą do przewidzenia, skomplikowaną ekliptyką.  Ksantypa knuła coś dużego. Skradała się do 
nas - nawet teraz była gotowa rzucić się na nas, porwać i wyjałowić nasze umysły... 

Wzdrygnąłem  się  i  wyszedłem  z  tych  myśli.  Wywoływały  u  mnie  uczucie  niepokoju  i 

nerwowość.  Jeśli  ja  nie mogłem  zachować  przytomności  umysłu  na  pokładzie,  to  kto  mógł? 
Kto inny mógł? 

Załoga  wychodziła  powoli.  Parks  siedział  w  fotelu  pilota  obserwując  ich,  przesuwając 

błyszczący  wzrok  od  twarzy  do  twarzy.  Kiedy  wyszli,  zaczął  się  wpatrywać  we  mnie.  Nie 
patrzeć na mnie, ale wpatrywać. Drażniło mnie to. 

- No? - powiedział po chwili. 
- Co, no? - warknąłem nieregulaminowo. 
- Nie masz zamiaru przeczytać swojej bajki na dobranoc? Bo ja mam. 
- Ach, to! 
Rozciąłem kopertę, rozłożyłem swoje rozkazy. Kapitan zrobił to samo w najdalszej ode 

mnie części pomieszczenia. Czytałem: 

„Rozkazy z polecenia Ligi Słonecznej dotyczące linii postępowania Hala Ripleya, astro-

mechanika Pierwszej Wyprawy na Ksantypę. 

Wymieniony Hal Ripley będzie postępował zgodnie z zasadami i przepisami wyłożony-

mi w przepisach Żeglugi, aż do czasu, kiedy statek zetknie się z Polem Ksantypy. Wtedy ma 

background image

wypełniać  rozkazy  kapitana,  z  wyjątkiem  przypadku  usunięcia  kapitana  ze  służby  czynnej  z 
jakiejś  nieoczekiwanej  przyczyny.  Jeśli  taka  nagła  potrzeba  zaistnieje,  dowództwo  może 
przejść  na  wymienionego  Hala  Ripleya  lub  tego  członka  załogi,  który  nakreśli  najbardziej 
praktyczny plan wykonania następujących zadań: wyprawa ma wylądować na Ksantypie, jeśli 
planeta  jest  niezamieszkana,  ma  być  przeszukiwana,  aż  źródło  pola  zostanie  odnalezione  i 
zniszczone.  Jeśli  planeta  jest  zamieszkana,  postępowanie  tymczasowego  dowódcy  musi  być 
podyktowane  wypadkami.  Musi  on  jednakże  mieć  na  uwadze  fakt,  że  naczelnym  i  jedynym 
celem wyprawy jest zniszczenie Pola Ksantypy”. 

Tu rozkazy się kończyły, ale na dole strony był nabazgrany prawie nieczytelny dopisek: 

„Pamiętaj  ostatnie  spotkanie  z  komisją,  Rip.  I  powodzenia!”  Ołówkiem  było  napisane:  C. 
Renn. To pewnie Doc Renn. 
 

Byłem  tak  zdumiony,  że  aż  zaczęło  mi  szumieć  w  uszach.  Rząd  wydał  najwidoczniej 

górę pieniędzy, żeby nas przeszkolić i wyposażyć wyprawę, a rozkazy dla nas były enigmaty-
czne  i  ogólnikowe,  I  co  miało  na  celu  wydanie  oddzielnych  rozkazów  każdemu  członkowi 
załogi? I to takich rozkazów! „Postępowanie tymczasowego dowódcy musi być podyktowane 
wypadkami”.  Coś  takiego  można  by  nazwać  zostawieniem  nas  losowi.  Nie  były  to  energi-
czne, szczegółowe polecenia, do których każdy we flocie jest przyzwyczajony. 

No cóż, oczywiście, było szaleństwo, jak się nad tym zastanowić. Cóż innego można by 

się spodziewać z tą załogą? Zacząłem szczerze żałować, że komisja nie doprowadziła mnie do 
obłędu razem z nimi wszystkimi. 

Siedziałem  przy  stole  nawigacyjnym  i  kodowałem  stugodzinny  wpis  do  logu  przed 

wprowadzeniem go do drukarki, kiedy wyczułem kogoś za sobą. Szyper, oczywiście. Był tam 
od  dłuższego  czasu  i  wiedziałem,  że  mi  się  przyglądał.  Siedziałem  tam,  dopóki  nie  mogłem 
już tego dłużej wytrzymać. 

- No, dalej - powiedziałem nie poruszając się. Nic się nie stało. Słuchałem uważnie, aż 

udało mi się usłyszeć jego ostrożny oddech. Był urywany i szybki. Zacząłem rzeczywiście się 
denerwować.  Miałem  niemiłe  podejrzenie,  że  jeżeli  szybko  się  odwrócę,  to  dostanę  kulę  z 
pistoletu, 

Zaciskając  szczęki  aż  do  bólu,  wstałem  powoli  i  nie  rozglądając  się,  podszedłem  do 

wskaźników mocy wyjściowej i spojrzałem na nie. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Ni-
gdy nie czułem się tak, jakbym zewsząd spodziewał się ataku. Byłem całkiem sympatycznym 
facetem. Ludzie mnie lubili, Ale tutaj tak nie było. 

Podejście do wskaźników oddaliło mnie o następne 2 czy 2,5 metra od mężczyzny przy 

drzwiach. Bezpieczniej dla nas obu i  w  ten  sposób  musiałem  się  odwrócić,  żeby  wrócić  do 
stołu. I tak zrobiłem. To nie był szyper, ale chemik, Harry Voight. Byliśmy starymi kumplami 
i znałem go dobrze. 

- Cześć Harry. Co to za przedstawienie z niewidzialnym towarzystwem? 
Był  napięty.  Na  górnej  wardze  miał  kropelki  potu.  Jego  szczególne  oczy  -  tęczówki 

były tak czarne, jak źrenice - były tak głęboko osadzone, że nie widziałem ich, bo oświetlenie 
korytarza znajdowało się bezpośrednio nad jego głową. Jego wysokie, wypukłe czoło rzucało 
dwa głębokie purpurowe cienie, spoza których mnie obserwował. 

- Cześć Rip. Zajęty? 
- Nie za bardzo. Walnij się na fotel, 
Wszedł i usiadł. Odwrócił się, kiedy koło mnie przechodził i do fotela pilota podszedł 

tyłem.  Ja  przysiadłem  na  stole  nawigacyjnym.  Wyglądało  to  swobodnie  i  pozwalało  mi 
oprzeć ciężar ciała na jednej nodze. Gdybym musiał poruszyć się w jakimkolwiek kierunku, 
nawet w górę, byłem na to gotowy. 

Po chwili Voight powiedział: 
- Co o tym myślisz, Rip? - gestem ogarnął statek, Ksantypę, Ligę, komisję. 

background image

- Ja  tu  tylko  pracuję  -  zacytowałem.  To  było  motto  floty.  Nasz  znak  to  symbol  Ligi 

nałożony na płomieniste słońce, pod którym jest ekran ultraradiowy ze słowami „Ja tu tylko 
pracuję”. To powiedzenie wyraża najwyższy stopień poświęcenia dla służby. 

Harry  bardzo blado się uśmiechnął. Jeżeli kiedykolwiek widziałem człowieka, którego 

coś dręczyło, to był to właśnie Harry Voight. 

- Co jest? - zapytałem. - Czy ktoś coś ci zrobił? 
Rozejrzał się nerwowo, przysunął się bliżej, 
- Rip, chcę ci coś powiedzieć. Zamkniesz drzwi? 
Chciałem odmówić, ale stwierdziłem, że przepisy można trochę rozluźnić w takiej tru-

mnie. Poszedłem, nacisnąłem płytę, która się zasunęła. 

- Streszczaj się - rzekłem. - Jeżeli szyper tu przyjdzie i zobaczy te drzwi zamknięte, to 

się wnerwi. 

Jak tylko śluza się zatrzasnęła, Harry wyraźnie się odprężył. 
- Po  raz  pierwszy  od  dwóch  dni  czuję  się...  wygodnie  –  powiedział.  Nagle  spojrzał  na 

mnie podejrzliwie. - Rip, kiedy mieszkaliśmy razem w Venus City, jakiego koloru była kurtka 
w której trzymałem swój „Podręcznik Floty”? 

Zmarszczyłem się. Widziałem go tylko parę razy. 
- Niebieski - powiedziałem. 
- Zgadza się - wytarł czoło. - Jesteś O.K. 
Próbował parę razy zacząć, wreszcie powiedział: 
- Rip, czy zatrzymasz wszystko, co powiem ściśle dla siebie? Nikomu tu absolutnie nie 

można ufać, nikomu! 

Skinąłem głową, 
- Dobra  -  ciągnął  z  napięciem.  -  Wiem,  że  to  pomylona  wycieczka.  Wiem,  że  załoga 

jest... że ją zrobiono... coś jakby, no, nienormalna... 

Powiedział z przekonaniem: 
- Liga ma własne powody dla wysłania nas, i ja ich nie kwestionuję. Ale coś źle poszło, 

Myślisz,  że  Ksantypa  nas  dopadnie?  Ha!  Ksantypa  już  nas  dopadła!  -  odchylił  się  do  tyłu  z 
tryumfem. 

- Tak? 
- Tak! Wiem, że jest od nas tysiące lat świetlnych, Ale nie muszę ci mówić o sile Ksan-

typy,  Dla  tak  gigantycznej  mocy  ta  mała  wiązka  wysyłana  do  nas  jest  niczym.  Każda  siła, 
która może wytworzyć pole o średnicy trzech czwartych miliarda mil, może narobić nam pie-
kielnej szkody z o wiele większej odległości. 

- Możliwe - odparłem. - A co oni właściwie robią?  
- Badają nas - wysyczał. - Obserwują każdego z nas, każde nasze działanie, każdy nasz 

odruch  umysłowy.  I  po  kolei  zabierają  nas!  Mają  już  bliźniaki  Hartley'ów,  Borta  Brechta,  a 
niedługo  będą  mieli  mnie.  Nie  wiem  o  innych,  ale  ich  kolej  też  nadejdzie.  Zabierają  nasze 
osobowości i podstawiają swoje. Mówię ci, ci trzej faceci - a już niedługo i ja - ci faceci nie są 
ludźmi, ale Ksantypianami! 

- Chwileczkę - powiedziałem. - Czy to nie są tylko domysły? Nikt nie wie, czy Ksanty-

pa jest zamieszkana. Poza tym wątpię, czy coś takiego jest możliwe. 

- Tak  myślisz?  Rip,  -  dla  twojego  własnego  dobra,  uwierz  mi!  To  Pole  Ksantypy  jest 

siłą myśli, tak? Słuchaj, jeżeli ty nie wiesz, ja wiem - ta załoga została wybrana ze względu na 
nienawiść  do  Ksantypy.  Nie  widzisz  dlaczego?  Komisja  oczekuje,  że  ta  nienawiść  będzie 
działała  jako  umysłowy  „bufor”  -  dla  częściowego  odparcia  pola.  Sądzi,  że  może  zostanie 
nam  wystarczająca  część  umysłu,  kiedy  znajdziemy  się  wewnątrz  pola,  żeby  osiągnąć  nasz 
cel. Oni są w błędzie, Rip - w błędzie! Sam fakt istnienia naszej zbiorowej nienawiści zdradził 
nas. Już od dawna są przygotowania na nas - i już robią swoją robotę na pokładzie. 

Uspokoił się, a ja nakierowywałem go łagodnymi pytaniami. 

background image

- Skąd wiesz, że Ksantypianie zabrali tych trzech ludzi? 
- Bo  zdarzyło  mi  się  podsłuchać  bliźniaków  w  mesie  dwa  dni  temu.  Rozmawiali  o 

swoich rozkazach. Wiedziałem, że nie powinienem słuchać, ale już miałem podejrzenia. 

- Rozmawiali o swoich rozkazach? Zrozumiałem, że rozkazy były tajne. 
- Były.  Ale  nie  można  wymagać  od  Hartley'ów,  żeby  zwracali  na  to  jakąś  uwagę.  W 

każdym razie Jo wyznał, że dopisek w jego rozkazach dawał do zrozumienia, że na pokładzie 
jest tylko jedna normalna osoba, Phil wyśmiał to. Powiedział, że wie, że on jest normalny, i że 
Jo też jest normalny. Więc rozumuję tak: tylko szaleniec może kwestionować Ligę, szaleniec 
albo wróg. Hartleyowie mogą być niezrównoważeni, ale normalni. Nadal należą do floty. Tak 
więc muszą być wrogami, bo członkowie floty nigdy nie kwestionują Ligi. 

Słuchałem tego mętnego wywodu, wygłoszonego gwałtownym, przekonującym tonem i 

nie wiedziałem, co o tym myśleć. 

- A co z Bortem Brechtem - i z tobą? 
- Bort! - wydął wargi pogardliwie. - Potrafię wyczuć obce ego, kiedy do niego mówię. 

Nienawidzę  Ksantypy  -  powiedział  dziko.  -  Ale  równie  bardzo  nienawidzę  Borta  Brechta! 
Jedyna  rzecz,  której  mógłbym  nienawidzić  tak  samo  jak  Ksantypy,  byłby  Ksantypianin.  To 
udowadnia moją tezę. 

Rozłożył ręce. 
- Co do mnie, Rip, ja wpadam w szaleństwo. Czuję to. Widzę różne rzeczy, a kiedy je 

zobaczę, będę jednym z nich. A wtedy będziemy zgubieni, bo jest tylko jeden normalny czło-
wiek  na  pokładzie  tego  statku  i  ja  nim  jestem,  a  kiedy  zostanę  zmieniony  w  Ksantypianina, 
będziemy skazani na zagładę i chcę, żebyś mnie zabił! 

Wpadł prawie w histerię. Pozwoliłem mu ulżyć sobie. 
- A czy ja wyglądam na szaleńca? - zapytałem, - Jeżeli ty jesteś jedynym normalnym... 
- Nie na szaleńca - wtrącił szybko. - Na schizoida, ale rozumujesz absolutnie prawidło-

wo, inaczej byś nie pamiętał koloru mojej kurtki. 

Wstałem, wyciągnąłem rękę, żeby pomóc mu się podnieść.  
Cofnął się. 
- Nie dotykaj mnie! - wrzasnął, a kiedy odskoczyłem, spróbował się uśmiechnąć. - Prze-

praszam, Rip, ale niczego nie mogę być pewnym. Możesz już być Ksantypianinem i dotknię-
cie mogłoby mnie... Pójdę już... Ja... 

Wyszedł. 
Stałem przy drzwiach obserwując go, jak przemyka się korytarzem. Domyślałem się, co 

to mogło być. Paranoja, ale ostra. Była tu charakterystyczna mania, intensywność ekspresji i 
szczególna, ograniczona logika - nawet mania wielkości. 

Ha! On myśli, że on jest jedynym tutaj zrównoważonym umysłowo człowiekiem! 
Wróciłem  do  stołu  nawigacyjnego,  myśląc  intensywnie.  Harry  zawsze  był  dość  mało-

mówny.  Prawdopodobnie  nie  będzie  rozprzestrzeniał  paniki  na  pokładzie.  Ale  lepiej  dam 
kapitanowi cynk. Zastanawiałem się, dlaczego powiedziano Hartleyom i Harry'emu Vightowi, 
że cała załoga oprócz mnie była stuknięta, kiedy wszedł szyper. 

- Rip - powiedział bez wstępów. - Pobiłeś się kiedyś z Hochem McCoyem? 
- Nie,  do  licha!  -  rzekłem.  -  Nigdy  w  życiu  go  nie  widziałem,  aż  do  dnia  startu. 

Słyszałem o nim, oczywiście. A bo co? 

Parks spojrzał na mnie. 
- Właśnie wyszedł z mojej kajuty.  Dał bardzo rozwlekłe i szczegółowe przedstawienie 

na  temat  tego,  że  jesteś  dobrze  znanym,  międzygwiezdnym  sabotażystą.  Podał  nazwiska  i 
daty. Te nazwiska dobrze znam. Ale daty  - no cóż, mogę ci dać  alibi na połowę z nich. Nie 
powiedziałem mu tego. Ale prawie mnie przekonał! 

- Jeszcze jeden! - westchnąłem i opowiedziałem mu o Harrym Voightcie. 
- Nie wyobrażam sobie, żeby Doc Renn pomyślał, że zacznę się załamywać tak szybko 

background image

- powiedział Parks, kiedy skończyłem. - Wiesz, że ci chłopcy przebywali w warunkach labo-
ratoryjnych przez pełne trzy lata. 

- Nie wiedziałem - skłamałem. - Nie mam żadnego pojęcia o niczym, co się tu dzieje i 

wolę się czegoś dowiedzieć, zanim też zwariuję. 

- Ależ Ripley - powiedział kpiąco - jesteś zdenerwowany! 
Owszem, byłem. Parks powiedział: 
- Nie  wiem  o  wiele  więcej,  niż  ty,  ale  ta  głupia  historia  z  Harrym  Voightem  zawiera 

parę  całkiem  przenikliwych  domysłów.  Na  przykład  uważam,  że  słusznie  przypuszcza,  że 
komisja  zrobiła  coś  z  umysłami...  eee...  paru  osób  z  załogi  w  celu  zabezpieczenia  ich  przed 
polem. Niewielu ludzi zbliżyło się do Ksantypy - ci, którzy tego dokonali, zwykle byli półży-
wi  ze  strachu.  Dobrze  wiadomo,  że  strach  stwarza  najłatwiejsze  z  możliwych  wejścia  przy-
czyny strachu - wystarczy zapytać jakiegokolwiek hipnotyzera. Nienawiść to z kolei co inne-
go. Nienawiść jest psychologiczną blokadą przeciw strachowi i rzeczy będącej jego źródłem. 
A  nienawiść,  jaką  ci  chłopcy  czują  do  Ksantypy  i  pola  jest  czymś  ekstra  specjalnym.  Są 
szaleni, ale nie boją się - to nie jest przypadek, kiedy zderzymy się z polem, musi ona mieć 
mniejsze oddziaływanie na nas niż na tych biedaków, którzy próbowali je zaatakować. 

- To  brzmi  rozsądnie.  Ee...  kapitanie,  a  ten  cały  „jeden  normalny  człowiek”,  co  pan  o 

tym myśli? 

- Dodatkowe  zabezpieczenie  -  powiedział  Parks,  -  Ale  zabezpieczenie  przed  nim  sa-

mym. Harry'ego na przykład zrobili paranoikiem, co jest bardzo rozsądnym rodzajem szaleń-
stwa. Był on przekonany, że jedynie on jest normalny. Gdyby pomyślał, że majstrowano koło 
jego umysłu zamiast jedynie testowania, zdenerwowałby się i jak nic zepsułby połowę roboty 
Komisji. 

Niektóre z tych słów poruszyły przerażające struny w mojej pamięci. 
- Kapitanie, czy wierzy pan, że na pokładzie znajduje się jeden zdrowy, normalny czło-

wiek? 

- Owszem, jeden - uśmiechnął się powoli. - Wiem, o czym myślisz. Oddałbyś wszystko, 

żeby porównać twoje rozkazy z moimi, prawda? 

- Tak, Ale nie zrobię tego. Tajne. Nie pozwoliłbym sobie tego zrobić, nawet gdyby pan 

się zgodził, bo... – przerwałem. 

- No? 
- Bo pan jest oficerem, a ja jestem gentelmanem. 

 

Nareszcie we własnej koi, przestałem myśleć o tym, żebyśmy wreszcie dotarli do pola i 

skończyli sprawę, Spróbowałem myśleć konstruktywnie, Usiłowałem przypomnieć sobie,  co 
dokładnie  powiedział  Doc  Renn,  a  kiedy  mi  się  to  udało,  pożałowałem  tego.  „Jesteś  norma-
lny” i „Poddano cię siłom psychicznym wystarczającym do doprowadzenia normalnego czło-
wieka do szaleństwa” mogło oznaczać dwie zupełnie różne rzeczy. Byłem na tyle butny, żeby 
przyjąć,  że  oznaczało  to  tę  samą  rzecz.  Dobra,  stawię  temu  czoło.  Czy  byłem  szalony?  Nie 
czułem  się  szalony,  Harry  Voight  też  nie.  Myślał,  że  zaczyna  wariować,  ale  był  pewien,  że 
jeszcze nie zwariował, A co właściwie znaczyło „szalony”? Na tym statku było normalne tak 
bardzo nienawidzić Ksantypy, że na samą myśl o niej robiło się niedobrze i oblewał człowie-
ka  zimny  pot.  Paranoja  prześladowcza.  Czy  czułem  się  prześladowany?  Tylko  przez  myśl  o 
naszym  obowiązku  wobec  Ksantypy,  ale  źródłem  prześladowania  była  Ksantypa,  a  nie  obo-
wiązek.  Czy  miałem  manię  wielkości?  Oczywiście,  że  nie,  a  jednak  -  czy  nie  przyjąłem,  iż 
Voight ma tą manię, ponieważ myślał, że on jest jedynym normalnym człowiekiem na pokła-
dzie? 

A w ogóle, jaki był cel takiej operacji? Dlaczego komisja umieściła jednego normalne-

go  człowieka  na  pokładzie  -  jeżeli  umieściła?  Może  żeby  mieć  pewność,  że  jeden  człowiek 
będzie w polu reagował inaczej niż inni i będzie mógł objąć dowództwo, może tylko dlatego, 

background image

żeby każdemu dać poczucie normalności, nawet jeśli nikt nie był normalny. 

Mój biedny, umęczony umysł poddał się i zasnąłem. 

 

Mieliśmy dwie ofiary, zanim osiągnęliśmy pole. Harry Voight poderżnął sobie gardło w 

łazience, a mój łagodny, stary kumpel, Seabiscuit, zmiażdżył tył czaszki Hocha McCoya. 

- Był  szpiegiem  powstańców  -  upierał  się  łagodnie  po  kilka  razy,  kiedy  go  zamykali-

śmy. 

Odtąd  trzymaliśmy  się  z  dala  od  siebie.  Nie  sądzę,  abym  wypowiedział  dziesięć  słów, 

poza  sprawami  służbowymi,  do  kogokolwiek  od  dnia,  kiedy  weszliśmy  w  galaktyczny  bez-
ruch, przykro mi było z powodu Hocha, bo niezły był z niego chłop. Jednak mój smutek był 
złagodzony wspomnieniem jego wizyty u kapitana. Mógł przecież to samo zrobić mnie!  

Będąc  znowu  w  normalnej  przestrzeni,  wprowadziliśmy  nasz  mały  statek  na  orbitę 

ogromnego słońca i wysunęliśmy nasze detektory. Nie powiedziałyby nam wiele, gdy nadej-
dzie czas, bo ich zasięg nie był dużo większy od promienia pola. 

Szalona  planeta  wpłynęła  na  ekrany.  Wpatrywałem  się  w  nią,  kiedy  wzywałem  brzę-

czykiem kapitana, 

Ksantypa była dziwnie ciemną planetą, nawet tak blisko swojej gwiazdy,  świeciła bla-

skiem  martwego  srebra,  jak  ciało  trupa,  oświetlone  światłem  księżyca.  Była  pomarszczona, 
plamista  i  -  może  były  to  zakłócenia  w  eterze  -  wydawała  się  powoli  pulsować.  Nie  była 
zupełnie okrągła, raczej owalna, cieńszym końcem skierowana ku Befelgense. Była dwa-trzy 
razy większa od Luny. Patrząc na nią myślałem o tysiącach ludzi, którzy stali się jej łupem i o 
dobrych  statkach  wojennych,  które  wpadły  w  pole  i  zniknęły.  Czy  się  rozbiły?  Czy  zostały 
wessane  do  jakiegoś  tajemniczego  zagięcia  przestrzeni?  Czy  zostały  pojmane  przez  jakąś 
obcą i straszną rasę? 

Ksantypa  jak  dotąd  wytrzymywała  każdy  rodzaj  ataku.  Pochłaniała  atomowe  miny  i 

torpedy bez żadnego widocznego skutku. Najzupełniej była niedostępna dla żadnych promieni 
wibracyjnych  znanych  człowiekowi,  Była  z  materii  i  nie  powinna  stanowić  przeszkody  dla 
infrabroni,  jeśli  oczywiście  udałoby  się  umieścić  infrabroń  dostatecznie  blisko.  Bliźniacze 
strumienie cząsteczek o dużym ładunku z jednej strony pozytronów, a z drugiej mezatronów, 
wyrzucane  przez  broń,  zniszczyłyby  wszystko,  co  znalazłoby  się  w  punkcie  ich  zbieżności. 
Lecz  infrabroń  ma  skuteczny  zasięg  mniejszy  niż  500  mil.  Stąd  każdy  statek,  który  miał  na 
pokładzie  to  uzbrojenie  tak  blisko  Ksantypy,  miał  też  na  pokładzie  martwą  lub  bezrozumną 
załogę. 

Kapitan Parks zwołał załogę do sterowni jak tylko przyszedł. Nikt nie mówił wiele, nie 

potrzebowali więcej informacji po jednym rzucie oka na monitory. Bort Brecht, śniady inży-
nier, chciał wiedzieć, jak szybko zetkniemy się z polem. 

- Za około dwie godziny - powiedział kapitan gładko. 
Wziąłem  się  mocno  w  garść,  żeby  się  nie  wygadać.  Kłamał  z  zimną  krwią  -  według 

moich obliczeń, wejdziemy w pole za pół godziny albo mniej. Domyślałem się, że miał swoje 
powody. Może myślał, że załodze będzie łatwiej w ten sposób. 

Parks oparł się swobodnie o integratory i spojrzał po załodze. 
- No, panowie - powiedział, jakby był na bankiecie na Ziemi. - Wkrótce dowiemy się, o 

co  tu  chodzi.  Mam  polecenie  od  Ligi  dostarczyć  do  waszej  dyspozycji  pewne  informacje. 
Cała załoga ma się podporządkować oczywistemu dowódcy, kiedy znajdziemy się w zasięgu 
pola. Tym dowódcą mogę być ja, ale niekoniecznie. Zostały podjęte w tym celu odpowiednie 
ustalenia.  Każdy  z  was  musi  mieć  na  uwadze  nasze  zadanie  -  zniszczenie  Pola  Ksantypy. 
Jeden z nas poprowadzi innych. Jeżeli nikt nie będzie się wydawał dowodzić, ma być wybra-
ny tymczasowy dowódca. 

Brecht odezwał się: 
- Kapitanie, skąd mamy wiedzieć, że ten już ustalony „dowódca”, to nie Harry  Voight 

background image

albo Hoch McCoy? 

- Nie wiemy - odparł Parks poważnie, - Ale dowiemy się. Dowiemy. 
W  dwadzieścia  trzy  minuty  po  pojawieniu  się  Ksantypy  na  ekranach,  weszliśmy  w  jej 

pole.  Cała  załoga  była  jeszcze  w  sterowni,  kiedy  to  nastąpiło.  Pamiętam  nagłą  miękkość 
kończyn i widok całej piątki osuwającej się na pokład. 

Pamiętam  drżącego  Biscuit:  „Mówię  wam,  że  to  cholerna  zmowa  Powstańców”.  A 

potem także znalazłem się na pokładzie. 
 

Coś mnie bolało, ale dokładnie wiedziałem, gdzie. Byłem w machinie tortur Grenfella; 

wdzierała mi się do umysłu i mroziła mózg. Wydawało mi się, że czuję jego drgnięcie. Stawał 
się coraz zimniejszy i coraz większy i już niedługo rozsadzi mi czaszkę, laboratorium i budy-
nek  i  zmrozi  Ziemię.  W  piersiach  czułem  gorąco  i  oczywiście  wiedziałem  dlaczego.  Byłem 
Befelgense,  najpotężniejszym  ze  słońc  i  własnym  ciepłem  ogrzewałem  pół  galaktyki. 
Wkrótce ją też zniszczę i będzie to przyjemne. 

Cała ciemność Wielkiej Przestrzeni ogarnęła mnie. 

 

Zostawcie mnie w spokoju. Nie obchodzi mnie, co chcecie, żebym zrobił. Chcę tylko tu 

leżeć i... Ale nikt nie chciał, żebym coś zrobił. Więc o co ten cały krzyk? Aha. To  j a  chcia-
łem coś zrobić. Jest tu coś, co trzeba zrobić, więc wstań, wstań, wstań... 

-  On    n  a  p  r  a  w  d  ę    nie  żyje.  Śmierć  to  tylko  sen  i  zapomnienie,  a  on  śpi,  on  o 

wszystkim zapomniał, więc musi być martwy! - to był Phil Hartley. 

Przykucnął  obok  mnie  wrzeszcząc  na  całe  gardło,  gestykulując  jak  małpa,  która  się 

zapamiętała w swoim wywodzie. Co było dziwne, bo z nikim nie rozmawiał. 

Szyper  siedział  cicho  w  fotelu  pilota,  a  łzy  ciekły  mu  strumieniami  po  policzkach.  Jo 

Hartley nie żył lub leżał nieprzytomny na pokładzie. Biscuit i Bort Brecht siedzieli na pokła-
dzie trzymając się za ręce jak dzieci i gapili się jak w transie w ekrany pokazujące fragment 
powierzchni.  Planeta  rzeczywiście  pulsowała  i  był  to  piękny  widok.  Chciałem  obserwować, 
jak przybliżała się coraz bardziej, ale było coś, co trzeba była zrobić najpierw. 

Usiadłem czując ból w całym ciele. 
- Przynieś mi trochę wody - mruknąłem do Phila Hartleya. 
Spojrzał na mnie, wrzasnął i schował się pod stołem nawigacyjnym. 
Obraz Ksantypy znowu mnie przyciągnął, ale otrząsnąłem się z tego. Było to coś, czego 

zawsze  pragnąłem,  obiecywało  mi  wszystko,  czego  mógłbym  kiedykolwiek  chcieć,  ale  naj-
pierw musiałem coś zrobić. Może ktoś mógł mi powiedzieć. Potrząsnąłem ramieniem szypra. 

- Odejdź - powiedział. 
Potrząsnąłem go jeszcze raz. Nie zareagował. Ogarnęła mnie wściekłość, Uderzyłem go 

otwartą  dłonią,  z  lewej,  z  prawej,  z  lewej,  z  prawej.  Zerwał  się  na  nogi,  krzyknął  „Zostaw 
mnie w spokoju!” i z powrotom zwalił się na fotel. Na ten hałas Bort Brecht wstał chwiejnie i 
podszedł do nas. Kiedy puścił rękę Seabiscuita, Biscuit zaczął cicho płakać. 

- Ja tu wydaję rozkazy - powiedział Bort. 
Ucieszyłem się. Coś dawno temu czytałem o tym, że ktoś ma wydawać rozkazy. 
- Muszę coś zrobić - powiedziałem. - Wiesz, co to ma być? 
- Chodź ze mną - poprowadził mnie dumnie do ekranu. 
- Patrz - rozkazał, po czym usiadł obok Seabiscuita i zatonął w kontemplacji, Seabiscuit 

dalej płakał. 

- To nie to - powiedziałem powątpiewająco, - Chyba dałeś mi złe rozkazy.  
- Złe? – zaryczał. - Złe? Ja się nigdy nie mylę! 
Wstał  i  zanim  się  zorientowałem,  na  co  się  zanosi,  zamierzył  się  i  rozbił  sobie  rękę  o 

moją  szczękę.  Zwaliłem  się  z  trzaskiem  na  pokład  i  obsunąłem  się  na  Jo  Hartleya.  Jo  nie 
poruszył się.  Żył, ale wydawał się mieć wszystko w nosie.  Leżałem tam przez dłuższy czas, 

background image

zanim mogłem się znowu podnieść. Chciałem zabić Borta Brechta, ale było coś, co musiałem 
zrobić najpierw. 

Wróciłem do kapitana i wypchnąłem go z fotela. Warknął na mnie, odszedł i skulił się 

przy grodzi, a łzy ciągle ciekły mu po policzkach. Zwaliłem się na fotel, błądząc palcami bez-
myślnie wokół klawiatury nie dotykając jej i próbując unikać wzrokiem blasku Ksantypy. 

Wydawało  mi  się,  że  jestem  bardzo  bliski  czegoś,  co  mam  zrobić,  Moja  prawa  ręka 

dotknęła  przełącznika  uruchomienia  infradziała,  cofnęła  się,  wróciła  do  niego,  cofnęła  się, 
Nacisnąłem  jakiś  inny  przełącznik;  na  ekranie  pojawiła  się  siatka  krzyży  nitkowych  i  jasne 
koło w środku. To było to, pomyślałem. Bort Brecht zaskowyczał, kiedy pojawiały się krzyże, 
ale nie poruszył się. Odbezpieczyłem działko i chwyciłem jedną ręką dźwignię zasięgu, a dru-
gą dźwignię regulacji kąta celowania. Kula ognia z czarnym środkiem unosiła się w pobliżu 
powierzchni planety. 

To  było  to!  Roześmiałem  się  triumfująco  i  popchnąłem  dźwignię  zasięgu  do  przodu. 

Kula  zanurzyła  się  w  czarno-srebrną  płaszczyznę,  zostawiając  wielki  czarny  krater.  Przycią-
gałem i odpychałem dźwignię regulacji kąta celowania, wiedząc, że moja śliczna, mała kulka 
wypalała  i  wyszarpywała  nieubłaganą  ścieżkę  w  trzewiach  planety.  Wyciągnąłem  ją  na  po-
wierzchnię, śmigałem nią w górę, w dół, w prawo i w lewo, ciąłem, smagałem i rozdzierałem. 

Bort  Brecht  był  skulony  jak  antropoid  na  ugiętych  nogach,  z  podwiniętymi  dłońmi  na 

pokładzie, z rysami wykrzywionymi nienawiścią i oczyma wlepionymi w scenę zniszczenia. 
Za. mną Phil Hartley chwiał się na czubkach palców i za każdym razem, kiedy pojawiała się 
kula  ognia,  ciche  okrzyki  bólu  wyrywały  mu  się  z  ust,  Bort  odwrócił  się  błyskawicznie  i 
jednym wielkim skokiem znalazł się przy mnie, 

- Co się dzieje? Kto to robi? 
- On  -  powiedziałem  natychmiast,  wskazując  Jo  Hartleya.  Wiedziałem,  że  Jo  będzie 

ciężko, ale robiłem to, co musiałem i wiedziałem, że Bort będzie starał się mnie powstrzymać. 

Bort skoczył na rozciągnięte ciało używając zębów, paznokci, pięści i nóg; Phil Hartley 

wahał  się  tylko  minutę,  rozdarty  między  obrazem  Ksantypy  i  czymś,  co  wołało  do  niego  z 
pozornie bardzo dalekiej przeszłości. 

Nagle Jo krzyknął z potwornego bólu i Phil, ludzki prototyp mojej kuli  ognia, uderzył 

Borta w śródokręcie. W tył i w przód, od rufy do dziobu szalała krwawa walka, podczas gdy 
Seabiscuit  skomlał,  a  szyper  wciąż  zatopiony  w  swym  introspektywnym  transie,  cicho  szlo-
chał. A ja ciąłem, przeszywałem i rozrywałem Ksantypę, 

Skupiłem się i zrobiłem długie cięcie od bieguna do bieguna; krawędzie rany rozchyliły 

się,  jakby  planeta  była  zawinięta  w  papier,  pod  którym  była  brudnooliwkowa,  przetykana 
szkarłatem.  Rozcinałem  tę  szczelinę  raz  po  razie,  zanurzając  moją  kulę  ognia  głębiej  po  ka-
żdym nawrocie. 

Próbowała jeszcze przyciągnąć do siebie krawędzie kokonu, ale kule rozcinały go pono-

wnie, a kiedy przebiłem się prawie na wylot, cała struktura zapadła się sama. 

Doznałem  nagle  uczucia  lekkości,  a  potem  nieznośnej  męczarni.  Pamiętam,  jak  roz-

ciągałem się coraz bardziej w tył nad oparciem fotela w straszliwych bólach pochodzących z 
wnętrza mego ciała i jak potem uderzyłem o pokład głową i ramionami. A potem znowu by-
łem sam w cudownej czerni. 
 

Kolejno  po  sobie  następowały  ostre  światła,  łagodne  zapachy,  trzaski  krótkich  spięć  i 

szum spadającej wody. Odstępy między jednymi wynosiły tygodnie, między innymi sekundy. 
Czasami  odzyskiwałem  przytomność  i  widziałem  ludzi  chodzących  wokół  mnie.  Raz  uzmy-
słowiłem sobie, że słyszę muzykę. 

W  końcu  obudziłem  się,  poczułem  delikatny  dotyk  ręki  na  ramieniu.  Spojrzałem  w 

gorę. To był doktor Renn. Wyglądał starzej, niż wtedy, gdy widziałem go ostatnio. 

- Jak się czujesz, Rip? 

background image

- Jestem głodny. 
Roześmiał się. 
- To świetnie. Wiesz, gdzie jesteś? 
Potrząsnąłem głową, dziwne, ale nic mnie nie bolało. 
- Na Ziemi. Szpital psycho. Przeszedłeś przez piekło, synu. 
- Co się stało? 
- Dużo.  Całą  historię  znamy  z  rejestratorów  umieszczonych  wewnątrz  i  na  zewnątrz 

twojego statku. Pociąłeś Ksantypę na kawałki. Przypadkiem napuściłeś Borta Brechta na ro-
dzinę  Hartleyów,  która  później  pocięła    j  e  g  o    na  kawałki.  Kosztowało  to  trzy  życia,  ale  z 
Ksantypą koniec. 

- Więc - zniszczyłem projektor, czy cokolwiek to było... 
- Zniszczyłeś  Ksantypę.  Zabiłeś Ksantypę. Ta planeta była... była czymś niewyobraża-

lnym. Widziałeś kiedyś hydromeduzę tutaj na Ziemi? 

- Ma pan na myśli jedno  z tych  galaretowatych zwierząt, co to unoszą się na powierz-

chni morza i spuszczają w dół paraliżujące macki, żeby łapać ryby? 

- Właśnie.  To  właśnie  była  Ksantypa.  Z  tym  dziwnym  polem  myślowym  wokół  niej 

jako macki. Mieszkaniec przestrzeni; zagarniała wszystko, co się do niej zbliżało; zabijała, co 
dało się zabić i pożerała, co było dla niej strawne. Przypadkiem badanie obrazów wykazało, 
że była gotowa wyrzucić z siebie wielką chmurę zarodników. Jeszcze jedna ofiara w okoli-
cach Befelgense i udałoby się jej. 

- Jak to się stało, że tak urwał mi się film? - zaczynałem coś sobie przypominać. 
- Nie  byłeś  tak  dobrze  zabezpieczony  jak  inni.  Widzisz,  kiedy  przygotowywaliśmy  tę 

załogę,  bardzo  starannie  rozszczepiliśmy  osobowości  na  paranoiczną  nienawiść,  która  prze-
niosłaby ich przez pole,  a która natychmiast zmieniłaby się  w depresję maniakalną pod jego 
wpływem.  Twoja  osobowość  była  jedyna,  której  nie  mogliśmy  rozszczepić.  Więc  ty  byłeś 
przywódcą - zostałeś wydelegowany do wykonania zadania. Mogliśmy jedynie zaszczepić ci 
pragnienie  zniszczenia  Ksantypy.  Ty  zrobiłeś  resztę.  Kiedy  jednak  psychiczny  ciężar  pola 
został z ciebie zdjęty, twój umysł załamał się. Pozwól sobie powiedzieć,  że mieliśmy niezłą 
robotę z odbudowaniem go! 

- Po co to wszystko z tym „jedynym normalnym człowiekiem”? 
Renn wyszczerzył zęby w uśmiechu. 
- To miało utrzymać resztę załogi w pewności siebie, a ciebie z dala od pokusy przeję-

cia dowództwa, zanim weszliście w pole, wiedząc, że reszta, włącznie z kapitanem, nie odpo-
wiadała za swoje czyny, 

- A co z innymi, kiedy pole zniknęło? 
- Wrócili  jakby  do  normalności,  ale  nie  całkiem.  Kwatermistrz  związał  resztę  załogi 

przed samym dotarciem do Ziemi i przekazał nam ich jako powstańczych szpiegów! A co do 
ciebie, to czeka na ciebie dowództwo, jeżeli zechcesz je objąć. 

- Chcę - powiedziałem. 
Klepnął mnie po ramieniu i wyszedł. A potem przynieśli mi porządną kolację.  

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
Walter M. Miller Jr. 
 

PLAGA DERMICZNA 

 
 

Paul,  jak  zawsze  obawiający  się  nocnej  napaści,  spał  niespokojnie,  mimo  zmęczenia 

długą drogą w południe. Z nadejściem świtu wytoczył się z posłania i stwierdził, że zupełnie 
zesztywniał. 

Zasypał  piachem  resztki  ognia  i  zjadł  śniadanie,  złożone  z  solidnej  porcji  zimnego, 

gotowanego królika, popitej łykiem zaczerpniętej z rowu wody o smaku ziemi. Później zapiął 
na  biodrach  pas  z  nabojami,  przeskoczył  rów  i  wspiął  się  po  skarpie  na  opustoszałą,  cztero-
pasmową autostradę, której pobocze było usłane zeschłymi liśćmi i różnorakim śmieciem po-
rzuconym przez przechodzących tędy dawno temu uchodźców, których jedynym pragnieniem 
było odjechać stąd jak najdalej. 

Paul,  z  charakterystyczną  dlań  niezależnością  sądów,  postanowił  udać  się  tam,  gdzie 

kiedyś było najwięcej ludzi - do miasta - uważając, że skoro zostało opuszczone, stało się tym 
samym wolne od zarazy. 

Mgła spowijała grubym całunem ziemię i Paul przystanął na chwilę, utraciwszy poczu-

cie  kierunku.  Nagle  dostrzegł  samochód  stojący  po  drugiej  stronie  drogi  -  ostatni  model  ka-
brioletu; zardzewiały, ze sflaczałymi oponami i najprawdopodobniej pustym bakiem. Najwi-
doczniej  został  porzucony  przez  właściciela  podczas  ewakuacji  z  miasta  i  Paul  zawierzył 
skierowanym na północ reflektorom, tak jak zaufałby igle kompasu. 

Skręcił w prawo i ruszył na południe pustą szosą. Gdzieś przed nim, skryte w szarych 

oparach  leżały  przedmieścia  Houston.  Wczoraj,  o  zachodzie  słońca  dostrzegł  zarysy  wieżo-
wców, wiedział więc, że jego wędrówka zbliża się do końca. 

Od czasu do czasu mijał porzucony dom lub spalony zajazd, ale nie zatrzymywał się, by 

pomyszkować  za  żywnością.  Uciekinierzy  z  pewnością  ograbili  je  do  czysta.  Łupy  powinny 
być lepsze w centrum miasta - pomyślał - skąd fala histerii, szybciej porwała mieszkańców. 

Nagle zamarł w bezruchu wsłuchując się w mgłę. Kroki w oddali - kroki i głos podśpie-

wujący rytmiczną piosenkę. Żaden inny dźwięk nie przerywał grobowej ciszy miejsca, które 
niegdyś tętniło życiem. Niepokój chwycił go za gardło lepkimi rękami. 

Głos należał do starego człowieka; był chrapliwy i bezbarwny. Paul sięgnął do kabury i 

wyjął rewolwer, który zabrał z opuszczonego posterunku policji. 

- Stań i nie ruszaj się, dermaku! - wrzasnął. - Mam broń! 
Odgłos  kroków  i  śpiew  ucichły.  Paul  wytężył  wzrok,  próbując  dostrzec  coś  w  oparze 

kłębiącej się mgły. Po chwili usłyszał odpowiedź: 

- Ale mgła, no nie, synu? Nie widzę cię. Lepiej podejdź trochę bliżej. Nie jestem derma-

kiem. 

Paul dławił się z obrzydzenia. 
- Diabłatam, nie jesteś.. Nikt inny nie byłby tak stuknięty żeby śpiewać. Zejdź z drogi! 

Idę na południe i jeśli cię zobaczę będę strzelać, No już, ruszaj się! 

- Pewnie,  synu.  Zejdę  ci  z  drogi.  Ale  nie  jestem  dermakiem.  Tak  sobie  śpiewałem  dla 

dodania otuchy. Jestem za stary, żeby przejmować się zarazą. Idę na północ, gdzie są ludzie i 
jeśli  jakiś  dermak  usłyszy,  jak  śpiewam...  no,  to  powiem  mu,  żeby  się  do  mnie  przyłączył. 
Jaki sens jest być zdrowym, jeżeli jest się samotnym? 

Kiedy  stary  mówił,  Paul  usłyszał  jak  gramoli  się  przez  rów  i  przedziera  przez  krzaki. 

Ogarnęły  go  wątpliwości.  Może  stary  wariat  nie  był  dermakiem.  Zazwyczaj  ofiara  zarazy 
skamlała  i  błagała  by  pozwolić  jej  zaspokoić  dziwną  żądzę  -  by  dać  się  dotknąć  rękami; 
pozwolić lepkim, szarym dłoniom spocząć na zdrowej skórze. Mimo to Paul nie miał zamiaru 

background image

ryzykować. 

- Zostań w krzakach i czekaj aż przejdę! - zawołał. 
- W porządku, synu. Idź, Nie mam zamiaru cię dotykać. Chcesz pomyszkować w Hou-

ston? 

Paul ruszył naprzód. 
- Taak,  myślę,  że  ludzie  wyrywali  stamtąd  tak  szybko,  że  musieli  zostawić  masę  pu-

szkowanego żarcia i innych rzeczy. 

- Uhm, jest tam coś niecoś - odparł chrapliwy głos, tonem, który sugerował, że to raczej 

skromna ocena, - Rzecz jasna, nie jesteś pierwszy, który na to wpadł, wiesz... 

Paul zwolnił kroku i zmarszczył brwi. 
- Chcesz powiedzieć, że dużo ludzi tam wraca? 
- Hmm,  nie  -  nie  dużo.  Jednak  spotkasz  kogoś  raz  na  dzień  lub  dwa.  Nie  są  w  moim 

guście.  Raczej  niebezpieczne  typy,  więc  z  nimi  nie  ryzykuj.  Najpierw  strzelą,  a  potem  spra-
wdzą,  czy  nie  jesteś  dermakiem.  Nigdy  nie  wychodź  z  bramy  na  ulicę,  zanim  się  nie  rozej-
rzysz na boki. A jeżeli dwóch facetów wpadnie nagle na siebie, to któryś z nich zwykle umie-
ra. Ci, którzy tam są, lubią pociągać za cyngiel. Pamiętaj, że cię ostrzegałem. 

- Dzięki. 
- Nie  ma  o  czym  mówić.  Dobrze  było  znów  usłyszeć  czyjś  głos,  nawet  jeśli  nie  mogę 

cię zobaczyć. 

Paul  szedł  dalej,  dopóki  nie  oddalił  się  na  pięćdziesiąt  kroków  od  właściciela  głosu. 

Wtedy zatrzymał się i odwrócił. 

- W porządku, teraz możesz wrócić na drogę. Zacznij iść na północ. Szuraj nogami do-

póki nie znajdziesz się poza zasięgiem głosu, 

- Jesteś  ostrożny,  co?  -  powiedział  stary  człowiek  przechodząc  przez  rów.  -  Dobrze, 

synu. 

Dał się słyszeć odgłos niepewnych kroków na poboczu. 
- Jeszcze  dobra  rada;  najwięcej  znajdziesz  w  magazynach.  Większość  sklepów  obrano 

już dokładnie. Życzę szczęścia! 
 

Paul  stał  słuchając  cichnącego  w  oddali  szurania  stóp,  Kiedy  stało  się  niedosłyszalne, 

odwrócił się i ruszył dalej. Spotkanie przygnębiło go, przypominając o tym, że on i wszyscy 
jemu podobni stoczyli się do poziomu zwierząt. 

Stary  prawdopodobnie  był  zdrowy;  ale  w  ciągu  ostatnich  trzech  dni,  Paul  był  trzykro-

tnie  ścigany  przez  dermaków.  Myśl  o  tym,  że  we  mgle  może  wpaść  w  ich  ręce  szarpała  mu 
nerwy. Kiedyś widział jak para uśmiechniętych, oszalałych napastników złapała wrzeszczące-
go  dzieciaka  i  każdy  z  nich  kolejno  głaskał  go  po  twarzy  oraz  ramionach  oślizłymi  rękami, 
które  zapowiadały  nieuchronne  zarażenie  chorobą  -  jeśli  to  była  choroba.  Ciemny  całun 
neurodermatozy nie przypominał żadnej znanej na Ziemi dolegliwości. 

Ofiara  stawała  się  gorliwym  roznosicielem  zarazy.  Ogarnięta  demonicznym  szaleń-

stwem,  ruszała  na  poszukiwania  zdrowych  ludzi  i  ścigała  ich,  wiedziona  jednym  tylko  pra-
gnieniem: dotknąć normalnej skóry i wychwalać zalety ślepej żądzy, która kazała im to czy-
nić.  Wystarczyło  jedno  muśnięcie  i  plaga  przenosiła  się  na  nową  ofiarę.  Wyglądało  to  tak, 
jakby  jedna  trzecia  ludzkości  zmieniła  się  w  szaleńców,  czyhających  w  mroku  na  nieostro-
żnych i zbierających się w bandy nieuzbrojonych wędrowców. A pozostałe dwie trzecie ucie-
kało  z  przerażeniem  przed  maniakami,  szukając  schronienia  w  mroźnym,  północnym  klima-
cie, gdzie, jak głosiły plotki, chorobą była mniej zaraźliwa. Cywilizacja prysnęła jak mydlana 
bańka  w  ciągu  sześciu  miesięcy,  od  chwili  ogłoszenia  alarmu.  Kiedy  człowiek  stojący  przy 
sąsiedniej  tokarce,  mógł  ukrywać  pod  koszulą  szaro  odbarwioną  skórę,  nadszedł  kres  indu-
strialnego społeczeństwa. 

Plotka  łączyła  wybuch  zarazy  z  nieprzewidzianym  deszczem  meteorytów,  który  roz-

background image

świetlił  niebo  pewnego  październikowego  wieczora,  na  dwa  tygodnie  przed  stwierdzeniem 
pierwszego  przypadku  zachorowania.  Pierwszą  ofiarą  był,  w  rzeczy  samej  tokarz,  który 
znalazł  jedną  z  tych  niebiańskich  kul  armatnich,  zabrał  ją,  zważył,  oszacował  objętość  mie-
rząc objętość wypartej cieczy, po czym przeciął ją na swojej tokarce, ponieważ niska gęstość 
sugerowała, że w środku kula może być pusta. Twierdził, że w środku znalazł nieco zamrożo-
nej galarety, jeszcze zimnej po locie przez próżnię, mimo że skorupa zewnętrzna rozgrzała się 
do białości, podczas przejścia przez atmosferę. 

Mówił,  że  zaczekał  aż  substancja  się  rozmrozi,  po  czym  nakarmił  nią  kota,  ponieważ 

miała nieprzyjemny, rybi zapach. Wkrótce potem zwierzak zniknął. 

Odkryto  inne  meteoryty  i  zespoły  badaczy  uniwersyteckich  potraktowały  je  podobnie, 

zanim były jakiekolwiek powody by łączyć je z plagą. 

Paul,  który  w  tym  czasie  był  studentem  wydziału  inżynierii  na  uniwerku  w  Teksasie, 

słyszał jak mówiono, że kule są pociskami, celowo wyprodukowanymi przez nieznane istoty, 
i  ta  galareta  zawiera  mikroorganizmy,  których  budowa  przypomina  skrzyżowanie  plemnika 
(ze  względu  na  podobny  ogonek),  z  ciałkiem  Puciniego  (ze  względu  na  znaczne  podobień-
stwo do tkanki nerwowej”. 

Kiedy meteoryty połączono z nową i szybko się rozprzestrzeniającą chorobą, niektórzy 

ludzie wzniecili falę paniki ogłaszając, że rój meteorytów był artyleryjskim przygotowaniem 
do inwazji, przeprowadzonym przez kosmiczną ordę, czającą się poza zasięgiem teleskopów i 
czekającą, aż biologiczna broń zniszczy ludzką cywilizację, co pozwoli im opanować Ziemię. 

Rząd  niezwłocznie  opatrzył  wszelkie  badania  etykietą  „ściśle  tajne”  i  Paul  nie  dowie-

dział  się  już  niczego  nowego,  poza  tymi  wstępnymi  rozważaniami,  W  rzeczy  samej,  rząd 
mógł  nawet  doprowadzić  do  wyjaśnienia  sprawy  i  ogłosić  wynik  dochodzenia.  Jedno  było 
pewne: nikt już o tym nie słyszał, bowiem środki masowego przekazu nie funkcjonowały. 

Paul  uważał,  że  gdyby  jacyś  najeźdźcy  mieli  przybyć,  to  pojawiliby  się  już  dawno  - 

kilka miesięcy temu. Cywilizacja nie była doszczętnie zniszczona; po prostu odrzucono ją w 
szaleńczej  ucieczce  jednostek  od  stada.  Fabryki  stanęły,  miasta  wyludniły  się,  ale  były  nie-
tknięte.  Człowiek  uciekał  przez  człowiekiem.  Strach  niszczył  integrację  społeczeństwa  i  zo-
stawił je, bezsilne, na łasce hipotetycznych najeźdźców. Ziemia dojrzała do ataku, ale nikt się 
do niego nie kwapił. Stwierdziwszy to, Paul odrzucił hipotezę inwazji, lecz nie próbował jej 
zastąpić jakąś inną. Zaakceptował fakt swego istnienia wśród ogólnego chaosu i starał się je 
chronić najlepiej jak potrafił. Co okazało się pracą dwadzieścia cztery  godziny na dobę, bez 
wolnych chwil na teoretyzowanie, 

Życie było królikiem umykającym za wzgórze. Życie było ciepłym kocem i zacisznym 

miejscem do spania. Życie było wodą z rowu i nie wydętą puszką wołowiny, i ubraniem zna-
lezionym w opuszczonej chacie, a przede wszystkim, było unikaniem innych ludzi. Albowiem 
żaden dermak nie był tak miły, aby ostrzegać współobywateli okrzykiem „nieczyści!”. Jeżeli 
odbarwienie  skóry  dawało  się  jeszcze  ukryć,  było  ukrywane,  wówczas  owładnięta  chorobą 
ofiara, celowo zarażała swoją żonę, dzieci i przyjaciół - każdego, kto nie protestował przeci-
wko uściskowi ręki. Kiedy szary kolor przechodził na twarz i grzbiety dłoni, człowiek zmie-
niał się w nocnego wędrowca, ofiarę dzikich złudzeń, omamów i żądzy. 

Późnym  rankiem  mgła  poczęła  się  rozchodzić;  Paul  znalazł  się  na  przedmieściu  Hou-

ston. Autostrada zmieniła się w jeden z pomniejszych ciągów handlowych - po obu stronach 
ulicy, wznosiły się małe sklepy i firmy handlowe. Chodniki były zasłane szkłem z wybitych 
przez plądrujących wystaw. Paul szedł środkiem opustoszałej ulicy, bacznie nasłuchując i wy-
patrując oznak życia. Szczekanie psa w oddali, było jedynym dźwiękiem w tętniącej niegdyś 
życiem metropolii. Stado wróbli przeleciało nad ulicą, po czym śmignęło przez wybite okno 
do wnętrza budynku. 

Paul przeszukał mały sklep spożywczy, ale nie znalazł nic do jedzenia - półki były pu-

ste. Arteria była jedną z głównych dróg ewakuacji i uciekający przeczesali wszystkie sklepy 

background image

zaopatrując się w prowiant. Skręcił w boczną uliczkę i kilka przecznic dalej skręcił ponownie, 
i poszedł równolegle do głównej alei. Znalazł się w starej, willowej dzielnicy. Wiele domów 
stało otworem, ale tylko niektóre zostały splądrowane. Wszedł do okazałej rezydencji i zna-
lazł  w  kuchni  puszkę  pomidorów.  Otworzył  ją  i  wysączył  delikatny  płyn  z  pojemnika,  gdy 
ciekawość kazała mu przeszukać pokoje. 

Wszedł  na  pierwsze  piętro  i  zatrzymał  się  nagle  z  jedną  nogą  na  podeście  schodów. 

Przed nim leżały zwłoki człowieka - młodego  mężczyzny,  od  dawna  nieżywego.  Obok  trupa 
leżał zardzewiały pistolet. Paul wypuścił z ręki puszkę i wybiegł. Samobójstwo było częstym 
sposobem ucieczki ludzi, którzy stwierdzili, że zostali dotknięci. 

Dwie  przecznice  dalej  Paul  przestał  biec.  Usiadł  dysząc  na  hydrancie  przeciwpożaro-

wym i w duchu złajał się za nadmiar ostrożności. Mężczyzna nie żył już od miesięcy, a zara-
żenie przenosiło się tylko przez kontakt. Mimo to włosy stanęły mu dęba na głowie. Po kró-
tkim odpoczynku ruszył dalej w kierunku centrum miasta. Około południa ujrzał następnego 
człowieka. 

Stał  na  rampie  magazynu,  najwidoczniej  ciesząc  się  słońcem,  które  wyjrzało  zza  opa-

rów mgły. 

Wolno i starannie wpychał do ust zawartość puszki i żuł z apetytem, aż trzęsła mu się 

broda.  Nagle  dostrzegł  Paula,  stojącego  na  środku  jezdni,  trzymającego  dłoń  na  rękojeści 
rewolweru. Mężczyzna cofnął się, odrzucił puszkę na bok i pobiegł wzdłuż rampy. Zeskoczył 
z  niej,  porwał  oparty  o  ścianę  rower  i  zniknął  z  pola  widzenia,  pedałując  ile  sił  w  nogach, 
dmąc przy tym przeraźliwie w policyjny gwizdek, zaciśnięty między zębami. 

Paul  pobiegł  na  róg,  ale  mężczyzna  zdążył  już  skręcić.  Jego  gwizdek  wciąż  było  sły-

chać. Sygnał? Dermak zwołujący innych na ucztę? Paul stał bez ruchu walcząc z narastającą 
chęcią ucieczki. Po chwili odgłos ucichł i nastała złowieszcza cisza. 

Gdyby teraz nadjechała grupa rowerzystów, nie zdołałby im umknąć na piechotę. Sko-

czył  do  najbliższego  magazynu  szukając  kryjówki.  Znalazłszy  się  w  środku,  wdrapał  się  po 
stercie skrzyń na poziomy dźwigar, kopniakiem zrzucił najwyższe skrzynki i wyciągnął się na 
brzuchu,  trzymając  wejścia  pod  ostrzałem,  leżał  tak  przez  godzinę,  spokojnie  czekając  na 
przybycie  pościgu.  Nikt  się  nie  zjawił.  W  końcu  ześliznął  się  po  filarze  na  dół  i  wrócił  na 
rampę.  Ulica  była  pusta.  Z  bronią  w  pogotowiu  ruszył  dalej.  Bez  przygód  minął  następne 
skrzyżowanie. W połowie drogi do następnej przecznicy  usłyszał za sobą chłodny  głos, mó-
wiący z teksańskim akcentem: 

- Rzuć broń, dermaku! Połóż ręce na karku. 
Stanął.  Żadna  ofiara  zarazy  nie  wyzwałaby  kogoś  od  dermaków.  Upuścił  rewolwer  i 

odwrócił  się  wolno.  Z  tylnych  drzwi  porzuconej  ciężarówki  wyłonili  się  trzej  mężczyźni  z 
rewolwerami  w  rękach.  Wszyscy  byli  brodaci,  nosili  dżinsy,  niebieskie  chusty  i  zielone, 
bawełniane koszule. Nagle przypomniał sobie, że mężczyzna na rampie był podobnie ubrany. 
Uniform? 

- Odwróć się! - warknął przywódca, 
Paul  odwrócił  się  stwierdzając,  że  ci  ludzie  byli  prawdopodobnie  jakimś  samozwań-

czym oddziałem sanitarnym, 

Dwie liny śmignęły po asfalcie i zatrzymały się tuż przy jego nogach. 
- Każdą nogę do innej pętli, dermaku! - warknął przywódca. 
Kiedy Paul usłuchał, obie liny naciągnięto i dwaj mężczyźni rozbiegli się na boki, stając 

w  odległości  piętnastu  metrów  od  siebie  i  trzymając  jego  nogi  w  szerokim  rozkroku,  Teraz 
każdy ruch groził mu utratą równowagi. 

- Rozbieraj się. 
- Nie jestem dermakiem - zaprotestował rozpinając koszulę. 
- Sami zobaczymy, koleś - mruknął przywódca obchodząc go dokoła. - Najpierw góra. 

Jeżeli tors masz czysty, uwolnimy ci nogi. 

background image

Kiedy Paul rozebrał się, przywódcę obejrzał go starannie, każąc rozstawić palce i poka-

zać podeszwy stóp. Paul stał trzęsąc się z zimna i złości, podczas gdy tamci upewniali się, że 
nie ma na ciele szarych plam neurodermatozy. 

- Zdaje się, że jesteś w porządku - przyznał przywódca, a kiedy Paul schylił się po swo-

je rzeczy, warknął: 

- Nie te! Jim, daj mu ubranie! 
Paul chwycił zawiniątko z czystymi rzeczami, rzucone mu z ciężarówki. Składało się z 

dżinsów,  bawełnianej  koszuli  i  chustki  na  szyję,  koszula  i  apaszka  miały  czerwony  kolor. 
Spojrzał badawczo na przywódcę, z zadowoleniem przebierając się w nowe ciuchy. 

- Wszyscy nowo przybyli muszą przejść dwutygodniowy okres próbny - wyjaśnił tam-

ten. - Jeżeli zechcesz zostać w Houston, będziesz musiał poddać się jeszcze jednemu badaniu 
przed  zmianą  koloru  koszuli.  Wtedy,  jeżeli  nie  okażesz  się  zarażony,  będziesz  mógł  do  nas 
przystąpić. Prawdę mówiąc, jeżeli zechcesz zostać, będziesz musiał się do nas przyłączyć. 

- Kim jesteście? - spytał podejrzliwie Paul, 
- Dopiero zaczynamy. Zorganizował to nauczyciel nazwiskiem Georgelle. Chcemy trzy-

mać dermaków z daleka. Na razie jest nas około sześciuset. Pilnujemy centrum miasta, ale jak 
tylko zbierze się nas więcej, opanujemy większy teren. Ustawimy zapory drogowe i w ogóle. 
Będziesz mile widziany, Jeżeli okaże się, że jesteś czysty... i potrafisz słuchać rozkazów. 

- Czyich rozkazów? 
- Georgelle'a. Nie mamy czasu na głupoty i dyskusje. Jeśli komuś się nie podoba, może 

się  wynosić.  Jim  da  ci  ulotkę  z  regulaminem  naszej  organizacji.  Lepiej  przeczytaj  ją,  zanim 
się  stąd  ruszysz.  Jeśli  tego  nie  zrobisz,  możesz  mieć  kłopoty.  A  jak  wpadniesz  w  kłopoty, 
możesz zarobić kulkę. 

Mężczyzna nazywany Jimem przerwał mu! 
- Może lepiej odwołać inne patrole, Digger? - powiedział z respektem do przywódcy. 
Digger kiwnął głową i odwróciwszy się dmuchnął w gwizdek wydobywając trzy krótkie 

dźwięki i jeden długi. Kilka przecznic dalej odpowiedziało mu krótkie, długie i znów krótkie 
gwizdnięcie.  Inne  posterunki  powtórzyły  sygnał.  Paul  zrozumiał,  że  otaczał  go  krąg  podo-
bnych patroli. 

- Jim,  zabierz  go  do  najbliższej  beczki  z  wodą  i  dopilnuj,  żeby  się  ogolił  -  rozkazał 

Digger, po czym rzekł: 

- Jak się nazywasz, nowy? Podaj też swój zawód, jeśli jakiś masz. 
- Paul Harris Oberlin. Kiedy wybuchła zaraza byłem studentem wydziału mechaniczne-

go. W szkole dorabiałem sobie jako mechanik samochodowy. 

Digger skinął głową i zapisał te informacje w notesie. 
- Dobrze, podam twoje nazwisko rejestratorowi. Georgelle mówi, żeby rozglądać się za 

ludźmi  z  wyższym  wykształceniem.  Możesz  dostać  dobry  przydział.  Zgłoś  się  w  Espersom 
Building, na siedemnastej. Dziś jest przegląd. Jeżeli się tam nie zjawisz, zaczniemy cię szu-
kać. Każdy dezerterujący nowy zostanie zastrzelony. Teraz Jim przypilnuje, żebyś się ogolił. 
Nie  gól  się  przed  upływem  dwóch  tygodni.  W  ten  sposób  będziemy  mogli  ocenić  jak  długo 
jesteś  w  mieście  -  patrząc  na  twoją  brodę.  Mamy  też  i  inne  sposoby,  o  których  nie  musisz 
wiedzieć, Georgelle opracował system dobry na wszystko, więc nie próbuj żadnych sztuczek. 

- Powiedz, co robicie z dermakami? 
Digger wyszczerzył się do swoich ludzi. 
- Przekonasz się, nowy. 
Zaprowadzili Paula do beczki z deszczówką, dali mu pędzel, brzytwę i mydło. Oskrobał 

sobie twarz, podczas gdy Jim siedział w bezpiecznej odległości, żując prymkę tytoniu i obse-
rwując go ze znudzeniem. Pozostali odeszli. 

- Mogę dostać z powrotem swój rewolwer? 
- Ach! Przeczytaj regulamin. Nowi nie noszą broni. 

background image

- A jak wpadnę na dermaka? 
- Znajdź sobie gwizdek i dmuchnij serię krótkich. Później wiej jak diabli. My zajmiemy 

się dermakami. Przeczytasz co trzeba. 

- Czy mogę plądrować gdzie zechcę? 
- Nowi mają swoje przydzielone rejony, W ulotce jest mapa. 
- Kto ułożył ten regulamin? 
- Jeezu! - mruknął zdegustowany strażnik. - Przeczytaj go, to się dowiesz. 
Kiedy  Faul  skończył  się  golić  Jim  wstał,  przeciągnął  się,  później  zeskoczył  ze  skrzyni 

ciężarówki i podniósł swój rower. 

- Gdzie mam teraz iść? - zawołał Paul. 
Mężczyzna rzucił mu pogardliwe prychnięcie, wsiadł na rower i odjechał. Paul domyślił 

się, że tego również dowie się z ulotki. Siadł obok beczki i zaczął studiować odbite na powie-
laczu pismo. 

Prawidła  były  podane  zwięźle  i  jasno.  Jako  nowy  mógł  się  poruszać  po  obszarze 

liczącym  sześć  kwartałów  i  znajdującym  się  blisko  centrum.  Kiedy  tam  dojdzie,  odbiją  mu 
niebieską pieczęć na czole. Po dwóch tygodniach, po inspekcji ta niezmywalna pieczęć zosta-
nie zmyta specjalnym płynem, Jeżeli opieczętowany nowy zostanie schwytany poza granica-
mi swojego terenu, będzie siłą usunięty z miasta. Ostrzegano go też przed udawaniem stałego 
personelu, co uniemożliwiał system haseł i kryptonimów. 

Jedną całą stronę ulotki poświęcono propagandzie. 
Houston  miało  stać  się  „oazą  zdrowia  w  dotkniętym  chorobą  świecie  i  przywódcą  na 

drodze do świetlanej odnowy”. Pismo podpisał doktor Georgelle, który  obdarzył się tytułem 
dyrektora. 

Ulotka  trochę  zaniepokoiła  Faula,  Te  uniformy  -  przypominały  mu  chłopięce  gangi  ze 

slumsów,  noszące  specjalne  swetry  i  układające  tajemne  hasła,  bijące  intruzów  i  ucinające 
kotom ogony w mroku garaży. Przywodziły mu też na myśl sfrustrowanych sklepikarzy, zbie-
rających się nocami przy ogniskach, by śpiewać  „Horst Wessel Lied” i słuchać wspaniałych 
przemówień  o  świetlanej  przyszłości.  Kotami  tych  noszących  brunatne  koszule  ludzi  był 
nielubiany naród. 

Oczywiście,  dermacy  nie  byli  tylko  nieszkodliwymi,  bezdomnymi  kotami.  Stanowili 

prawdziwe zagrożenie. I może metody Georgelle'a były jedynymi skutecznymi. 
 

Siedząc  z  ulotką  w  ręku  na  skrzyni  ciężarówki,  Paul  z  roztargnieniem  spoglądał  na 

porzuconą  ciężarówkę,  z  której  wyłonił  się  wcześniej  patrol.  Nagle  dotarło  do  niego,  że  to 
samochód z silnikiem diesla. Zeskoczył na ulicę i podszedł sprawdzić bak, który zostawiono 
otwarty. 

Wiedział,  że  nie  ma  sensu  szukać  benzyny,  ale  paliwo  do  silnika  diesla  to  co  innego. 

Masowa  ucieczka  wyczerpała  wszystkie  istniejące  źródła  wysokooktanowej  benzyny,  ale 
ewakuacja była zbyt pospieszna i zbyt paniczna,  aby myślano o bardziej niezwykłych meto-
dach transportu. Powąchał wlew baku. Poczuł słaby zapach benzyny. Jakiś niedoświadczony 
kierowca  napełnił  bak  zwykłym  paliwem,  które  później  wyparowało.  Jednak  jeśli  cylindry 
silnika nie zostały zniszczone podczas próby odpalenia, samochód może być na chodzie. Paul 
pobieżnie  sprawdził  silnik  i  zdecydował,  że  wozu  w  ogóle  nie  próbowano  uruchomić.  Aku-
mulator był wyjęty. 

Przeszedł przez ulicę i spojrzał na magazyn. Nosił szyld firmy przewozowej. Paul okrą-

żył budynek, ostrożnie rozglądając się za innymi patrolem. Po drugiej stronie budynku znalazł 
dystrybutor ropy. Świeży ślad na betonie świadczył, że ludzie Georgelle'a do czegoś używali 
paliwa - zapewne do gotowania lub ogrzewania kwater. Wszedł do budynku i znalazł warsztat 
naprawczy,  a w nim kilka rozłożonych na  części  silników. W rogu, na półce stały  akumula-
tory, ale połączone śrubokrętem zaciski dawały tylko nikłą iskrę. 

background image

Dystrybutor  i  ładowarki  czerpały,  rzecz  jasna,  energię  z  martwej  teraz  sieci  miejskiej. 

Po dłuższych rozważaniach Faul połączył szeregowo pięć akumulatorów, po czym przyłączył 
do  nich  równolegle  szósty,  tak,  by  zebrać  ładunek  pięciu  pierwszych.  Później  zaczął  nosić 
wiadrami  ropę.  Kiedy  bak  był  pełny,  podniósł  kolejno  oba  końce  ciężarówki  przenośnym 
podnośnikiem samochodowym i napompował wszystkie koła ręczną pompką. Była to długa i 
ciężka praca. 

Kiedy wreszcie był gotów, zapadał już zmrok. W ciągu popołudnia, kilkakrotnie musiał 

ukryć  się  przed  przejeżdżającymi  rowerzystami,  inaczej  wysłaliby  go  do  rejonu  przeznaczo-
nego dla nowych i użyli ciężarówki do własnych celów. Najwidoczniej od dawna byli przeko-
nani, że transport samochodowy należy do przeszłości. 

Właśnie wchodził do kabiny, gdy usłyszał serię krótkich gwizdków. Sygnały dobiegały 

z miejsca oddalonego o kilka przecznic, ale odpowiedziały im bliższe gwizdy. Najwidoczniej 
pojawił się nowy przybysz - pomyślał Paul. Większość wędrowców z północy musiała przejść 
tędy w drodze do centrum miasta. Paul wszedł do kabiny, cicho zamknął drzwi i gwałtownie 
pochylił się, kryjąc głowę za deską rozdzielczą, gdy trzej rowerzyści przejechali przez pobli-
skie skrzyżowanie. 

Paul  postanowił  zaczekać,  aż  się  uspokoi.  Stało  się  tak  po  jakiś  dziesięciu  minutach. 

Widocznie nowy próbował uciec, zamiast ukryć się. Rowerzyści wracając poruszali się swo-
bodnie i wymieniali głośne uwagi. Kiedy minęli skrzyżowanie, Paul cicho wyszedł z kabiny i 
podkradł  się  wzdłuż  ściany  do  rogu  ulicy,  chcąc  się  upewnić,  że  wszyscy  strażnicy  odeszli. 
Nagle usłyszał rozpaczliwe błagania. 

Przycisnąwszy się do ściany zaryzykował rzut oka na ulicę. Przecznicę dalej naga dzie-

wczyna szarpała napięte liny, trzymane przez strażników w zielonych koszulach. Dziewczyna 
była  śliczna;  miała  gęste,  kasztanowe  włosy  i  jasną  skórę  -  jasną  z  wyjątkiem  przedramion, 
które wydawały się być skąpane w szarej farbie. Później dostrzegł również ciemną, nieregula-
rną plamę na jej boku - niczym nie całkiem zmyty kleks. Dziewczyna była dermakiem. 

Paul przypadł do ziemi, tak że jego twarz zasłoniła kępa rosnącej na rogu trawy. Jeden z 

mężczyzn  -  przywódca  grupy  -  odwrócił  się  od  dziewczyny  i  szedł  w  kierunku  Paula,  który 
zamierzał się odczołgać. Jednak mężczyzna zatrzymał się. Podniósł pokrywę kolektora ście-
ków i wrócił po ubranie dziewczyny, które pociągnął za sobą kijem wędkarskim z umocowa-
nym na końcu hakiem. Kolejno wrzucił wszystkie części garderoby dziewczyny do kanału. Z 
otworu uniósł się obłok białego pyłu i mężczyzna szybko odsunął się, by go uniknąć. 

Niegaszone wapno - domyślił się Paul. 
Przywódca przyłożył dłonie do ust i krzyknął do pozostałych: 
- W porządku, przyciągnijcie ją tutaj! 
Wyciągnął rewolwer i czekał, aż jego podwładni przywloką szamoczącą się dziewczynę 

do kanału. 

Paul poczuł mdłości. Widział dermaków zastrzelonych w samoobronie, przez uciekają-

cych przed ich oślizłymi dotknięciami, ale tutaj miała miejsce bezlitosna eliminacja. 

To było Dachau, Buchenwald, bezimienny obóz syberyjski. Odwrócił się i pomknął do 

ciężarówki. 

Dźwięk zapuszczanego silnika powstrzymał egzekucję dziewczyny. Przywódca pojawił 

się  na  skrzyżowaniu  i  spojrzał  niepewnie  na  ciężarówkę,  ruszającą  spod  magazynu.  Niespo-
kojnie  zamachał  rewolwerem  i  zawołał  coś  przez  ramię  do  pozostałych.  Później  zaczął  iść 
ulicą, każąc  gestami rąk  zatrzymać wóz. Paul wolno jechał naprzód, ale  wychylił się z okna 
ciężarówki i pytająco spojrzał na strażnika. 

- Jak do diabła udało ci się ją uruchomić? - zawołał podniecony strażnik. Nadal trzymał 

rewolwer, ale teraz prawie o nim zapomniał - broń była skierowana lufą ku ziemi. 

Paul gwałtownie dodał gazu i skręcił w kierunku zaskoczonego strażnika. 
Ten wrzasnął i skoczył w bok, ale zderzak uderzył go w biodro, odrzucił, a on potoczył 

background image

się po trotuarze. Gdy ciężarówka z rykiem pomknęła za róg, w kierunku dziewczyny i pozo-
stałych  strażników,  Paul  zerknął  w  lusterko  i  zobaczył,  że  ranny  czołga  się  z  wysiłkiem  po 
jezdni. Był pewien, że mężczyzna nie był poważnie ranny. 

Kiedy  ciężarówka  minęła  naprzód,  dziewczyna  rzuciła  się  na  ziemię,  bo  napięte  liny 

uniemożliwiały jej ucieczkę. 

Paul  zakręcił  kierownicą,  zmuszając  strażników  do  ucieczki  w  boczne  uliczki.  Później 

wyrównał  pojazd  mierząc  tak,  by  dziewczyna  znalazła  się  między  jego  kołami.  Zerknęła  w 
górę,  wrzasnęła  i  przycisnęła  się  do  jezdni,  gdy  potwór  przemknął  jej  nad  głową.  Kula 
wyorała bruzdę w masce wozu. Paul pochylił się nisko za kierownicą i z całej siły nadepnął 
na hamulec, kiedy tylko osądził, że dziewczyna została z tyłu. 

Padło kilka strzałów, ale najwidoczniej wszystkie były wymierzone w dziewczynę. Paul 

policzył do trzech, po czym znów zapuścił silnik. Jeżeli nie wspięła się do środka, to ma pe-
cha - pomyślał ponuro.  Właściwie nie powinien jej ratować. Jednak nie cichnąca strzelanina 
powiedziała  mu,  że  dziewczyna  wdrapała  się  do  środka.  Przyczepa  była  pełna  ubrań  i  Paul 
wierzył, że ich gruba warstwa zatrzyma kule. Skręcając za róg usłyszał huk pękającej dętki i 
wóz  zatoczył  się  niebezpiecznie.  Chwiał  się  jeszcze,  nabierając  szybkości  .na  szerokiej  i 
pustej alei. Jednak ciężarówka miała podwójne koła i niebawem Paulowi udało się wyrównać 
kurs. 

Samochód  z  rykiem  przemknął  przez  miasto,  pozostając  ciągle  na  tej  samej  ulicy  i 

nabierając szybkości. Od czasu do czasu widział patrzącego ze zdziwieniem szabrownika lub 
rowerzystę,  ale  byli  zbyt  zaskoczeni,  by  reagować.  I  nie  mogli  wiedzieć,  co  wydarzyło  się 
kilka bloków dalej. 

Paul  nie  mógł  się  zatrzymać  i  sprawdzić  czy  ma  pasażerkę  i  czy  dziewczyna  jeszcze 

żyje. Była bardziej niebezpieczna od strażników. Jakakolwiek wdzięczność, jaką mogła czuć 
względem  wybawcy,  może  szybko  ustąpić  miejsca  żądzy  rozprzestrzeniania  zarazy.  Paul 
żałował, że nie pozwolił strażnikom zabić dziewczyny. Teraz musiał rozwiązać problem jak 
się jej pozbyć. Zauważył jednak, że lusterka wsteczne były umocowane po obu stronach kabi-
ny. Jeżeli zatrzyma ciężarówkę i dziewczyna wyjdzie na zewnątrz, ujrzy ją i odjedzie, zanim 
zdąży go dopaść. Postanowił na to zaczekać, aż wyjadą z miasta. 

Niebawem  spostrzegł  oznakowanie  autostrady,  a  później  drogowskaz  z  napisem  „Gal-

veston - 58 mil”. Jechał dalej, myśląc, że może w tym mieście-wyspie, znajdzie bogate łupy, 
nie  ograniczone  skutecznym  systemem  reglamentacji  doktora  Georgelle'a  i  jego  planami 
„świetlanej odnowy”. 

Dwadzieścia mil za granicami miasta zatrzymał ciężarówkę, zostawił silnik na jałowym 

biegu  i  czekał,  aż  pasażerka  wyjdzie  z  przyczepy.  Zamknął  drzwi,  a  jako  dodatkowe  zabez-
pieczenie położył na siedzeniu obok klucz francuski. Nic się nie wydarzyło. Opuścił szybę i 
wrzasnął: 

- Wszyscy pasażerowie proszę wysiadać z autobusu! Ostatni przystanek! Wszyscy wy-

siadają! 

Dziewczyna  nadal  nie  pojawiała  się.  Nagle  usłyszał  coś  -  cichy  szmer  dobiegający  z 

wnętrza  przyczepy,  mruknięcie...  albo  jęk.  Rzeczywiście,  była  tam.  Zawołał  jeszcze  raz,  ale 
nie odpowiedziała. Na zewnątrz było już prawie ciemno. 

W końcu wziął klucz francuski, otworzył drzwi i wyszedł z kabiny. Obawiając się pod-

stępu obszedł skrzynię szerokim łukiem i podszedł do drzwi. Jedna ich połowa była otwarta. 
Cofnął się o kilka metrów i zajrzał do środka. Z początku niczego nie zauważył. 

- Wysiadaj, ale trzymaj się z daleka, albo cię zabiję. 
Później  dostrzegł  ją;  kiedy  się  poruszyła.  Siedziała  na  podłodze,  oparta  plecami  o  stos 

ubrań, pięć metrów od drzwi. Paul podszedł ostrożnie i otworzył drugą połowę drzwi. Odwró-
ciła głowę i popatrzyła na niego dziwnie, ale nic nie powiedziała. Zauważył, że nałożyła coś 
na  siebie,  ale  jedna  nogawka  spodni  była  podwinięta,  a  kostka  ciasno  owinięta  kawałkiem 

background image

szmaty. 

- Jesteś ranna? 
Kiwnęła głową. 
- Kula... - z jękiem opuściła głowę. 
Paul  wrócił  do  kabiny,  żeby  poszukać  apteczki.  Znalazł  zestaw  pierwszej  pomocy, 

razem  z  latarką  i  zapasowymi  bateriami,  w  schowku  na  rękawiczki.  Upewnił  się,  że  baterie 
nie są zardzewiałe i latarka będzie świecić. Wrócił do niej, w myślach oskarżając się o głupo-
tę. Rozsądny człowiek wyciągnąłby dermaka z wozu za pomocą linki holowniczej i zostawił-
by na drodze. 

- Jeżeli spróbujesz mnie dotknąć, rozwalę ci łeb! - ostrzegł gramoląc się do przyczepy. 
Spojrzała na niego ponownie. 
- Miałbyś ochotę... na jakieś przyjemności... gdybyś tak krwawił? - mruknęła cicho. 
Światło latarki ukazało zmrużone z bólu oczy i podkreśliło bladość jej twarzyczki. Była 

śliczną  dziewczyną  -  nie  miała  więcej  niż  dwadzieścia  dwa-trzy  lata  -  ale  Paul  nie  był  w 
nastroju, by podziwiać śliczne kobiety, zwłaszcza będące dermakami. 

- A więc tak to odczuwasz? Jako przyjemność? 
Nic  nie  powiedziała.  Opuściła  głowę  tak,  że  czołem  dotknęła  kolana,  i  poruszyła  nią 

lekko. 

- Gdzie cię trafili? Tylko w stopę? 
- W kostkę... 
- W porządku, zdejmij szmatę. Daj mi zobaczyć. 
- Rana jest z tyłu. 
- Dobrze, połóż się na brzuchu i trzymaj ręce pod brodą. 
Wyciągnęła  się  wolno  i  Paul  oświetlił  jej  nogę,  by  upewnić  się,  że  skóra  na  niej  jest 

wolna  od  neurodermatozy.  Później  spojrzał  na  kostkę  i  milczał  przez  dłuższą  chwilę.  Kula 
ominęła staw, ale równo przecięła ścięgno Achillesa, tuż nad piętą.  

 

- Dzielny  z  ciebie  dzieciak  -  mruknął,  zastanawiając  się  jak  zdoła  znieść  męczarnie 

zdejmowania buta i ubierania się. 

- Było mi zimno bez ubrania - zamruczała. 
Paul  otworzył  apteczkę  i  znalazł  zasypkę  sulfatiazolową.  Nie  dotykając  dziewczyny 

opróżnił opakowanie,  wysypując jego zawartość na  ranę, która znowu zaczęła krwawić. Nic 
więcej nie mógł zrobić. Ścięgno było zerwane i wymagało chirurgicznego szycia, żeby mogło 
się zrosnąć. Takiego zabiegu nie był w stanie wykonać. 

Przerwała milczenie. 
- Będę... będę teraz kaleką; prawda? 
- Och,  nie  -  usłyszał  własny  głos.  -  Przynajmniej  jeżeli  uda  nam  się  znaleźć  lekarza. 

Ścięgna  można  zszyć.  Prawdopodobnie  lekarz  włoży  ci  nogę  w  gips  i  przez  jakiś  czas  bę-
dziesz miała sztywną kostkę. 

Leżała cicho, milczeniem zaprzeczając nadziei w jego słowach. 
- No! - powiedział. - Tu jest gaza i trochę plastra. Poradzisz sobie? 
Zaczęła się podnosić. Położył zestaw pierwszej pomocy obok niej i cofnął się do drzwi. 

Pogrzebała w apteczce i zaskomliła, przyklejając do rany gazę z plastrem. 

- Jest tu też opaska uciskowa. Użyj jej, jeśli krwawienie się nasili. 
Podniosła wzrok i spojrzała na jego sylwetkę widoczną na tle ciemniejącego nieba. 
- Dziękuję... Bardzo panu dziękuję. Jestem wdzięczna. Obiecuję nie dotknąć pana. Nie 

dotknę, jeżeli pan nie chce. 

Trzęsąc  się,  wrócił  do  kabiny.  Dlaczego  oni  zawsze  byli  przeświadczeni,  że  wyświa-

dczają ofiarom przysługę, obdarzając je swoją dermatozą? „Nie, jeżeli pan nie chce”. Dygotał 
ruszając  w  dalszą  drogę.  Teraz  tak  uważała,  bo  ból  uwolnił  ją  od  żądzy,  ale  później  -  jeżeli 
szybko się jej nie pozbędzie - zacznie sądzić, że jest mu to winna - jako przysługę. Choroba 

background image

rozprzestrzeniała  się  dzięki  temu,  że  jej  nosiciele  cierpieli  na  takie  dziwne  omamy.  Metody 
przeżycia tego mikroorganizmu były rzeczywiście wysoko wyspecjalizowane. Paul był prze-
konany, że te organizmy nie powstały na Ziemi. 

Tu i tam wzdłuż autostrady Alvin-Galveston błyszczały światła - lampy naftowe świe-

cące  w  samotnych  chatach,  których  mieszkańcy  nie  czuli  tak  gwałtownej  potrzeby  ucieczki, 
jak ludzie z wielkich miast. Jednak Paul nie miał wątpliwości, że gdyby spróbował zbliżyć się 
do  którejś  z  farm,  powitano  by  go  kulami.  Gdzie  znajdzie  pomoc  dla  dziewczyny?  Nikt 
oprócz  innego  dermaka  jej  nie  dotknie.  Może  powinien  odczepić  przyczepę  i  zostawić  dzie-
wczynę w Galveston z napisem „W środku ranny dermak”. Ofiary plagi zaopiekowałyby się 
swoją - jeśliby ją znalazły. 

 

 

W duchu strofował się za to, że się o nią martwi. To, że ocalił jej życie nie czyni go od-

powiedzialnym za nią... no nie? Mimo wszystko, jeśli dziewczyna przeżyje i jej noga wygoi 
się, będzie się znów uganiać za zdrowymi. Nigdy nie pozbędzie się zarazy, ani nie umrze z jej 
powodu  -  o  ile  wiadomo,  Śmiertelność  była  wprawdzie  wysoka,  ale  zazwyczaj  przyczyną 
śmierci była kula. 

Paul minął rozwidlenie autostrady i wiedział, że zbliża się do mostu. Za kanałem leżała 

wyspa Galveston, niegdyś jasno oświetlona w ciemnościach. Wiatr z południowego wschodu 
smagał ciężarówkę, gdy droga wyprowadziła go na szeroki podjazd. Słaba łuna na wschodzie 
zapowiadała pojawienie się księżyca. Paul ujrzał przed sobą przysadziste zarysy zwodzonego 
mostu. 

Nagle  mocniej  ścisnął  kierownicę  i  wściekle  nadepnął  na  pedał  hamulca,  jednocześnie 

pociągnął dźwignię ręcznego. Opony zawyły na gładkim betonie, a siła bezwładu rzuciła go w 
przód. W miejscu, gdzie przedtem zaczynał się most, daleko w dole kłębiła się mętna woda. 
Ciężarówka zatrzymała się pięć metrów przed przepaścią. Kiedy wyszedł z szoferki usłyszał 
głos  wołającej  go  dziewczyny,  ale  nie  odpowiedział,  tylko  podszedł  do  krawędzi  i  przyjrzał 
się jej uważnie. 

Ktoś zrobił tu dobrą robotę używając sporej ilości dynamitu. 
Po co - zdziwił się Paul. Żeby trzymać ludzi z dala od wyspy, czy aby zatrzymać  wy-

spiarzy na wyspie? Czyżby następny doktor Georgelle zaczął budować swoje małe państwo w 
Galveston? Wydawało się bardziej prawdopodobne, że to mieszkańcy wyspy wysadzili most. 

Spojrzał na ciężarówkę. Doświadczony kierowca może zdołałby nią zawrócić, ale Paul 

miał co do tego wątpliwości. Mimo to wdrapał się z powrotem do kabiny i spróbował. 

Pół godziny później wóz był beznadziejnie zaklinowany, przyczepa wykręcona w bok, a 

kabina  zaklinowana  tuż  nad  urwiskiem.  Paul  zrezygnował  i  poszedł  obejrzeć  swój  zarażony 
ładunek. 

Spała, ale jęczała słabo przez sen. Obudził ją, szturchając rękojeścią klucza. 
- Możesz się czołgać, dzieciaku? Jeżeli tak, to podczołgaj się do drzwi. 
Skinęła  głową  i  zaczęła  pełznąć  w  kierunku  światła  latarki.  Zagryzła  wargi,  żeby 

powstrzymać jęki, ale dyszała ciężko. Kiedy dotarła do drzwi, osunęła się bezwładnie i Paul 
przez chwilę myślał, że zemdlała. Później podniosła głowę. 

- Co teraz, kapitanie? - wykrztusiła. 
- No... nie wiem. Możesz zejść na jezdnię? 
Spojrzała w dół i pokręciła głową. 
- Może gdybym miała linę. Jest tu gdzieś jakaś. Jeżeli się mnie boisz, mogę się poczo-

łgać i poszukać. 

- Będziesz trzymać ręce przy sobie? - spytał podejrzliwie; zaraz powinszował sobie, że 

ciemność ukryła rumieniec wstydu, jaki wypłynął mu na policzki. 

- Nic nie... 
Szybko wdrapał się do środka i znalazł linę. 
- Wejdę na górę i opuszczę ci ją. Złap i spuść się na dół. 

background image

Kilka minut później siedziała ha betonowym podjeździe, patrząc na zniszczony most. 
- Och!  - zamruczała,  gdy  zdołał wreszcie zejść z dachu  ciężarówki.  - Myślałam, że po 

prostu chcesz mnie zostawić. Utknęliśmy, no nie? 

- Taak! Moglibyśmy przepłynąć, ale wątpię, czy by ci się to udało. 
- Spróbuję...  -  urwała  przechylając  głowę  na  ramię.  -  Pod  mostem  jest  przycumowana 

łódka. Tu, zaraz. 

- Skąd wiesz? 
- Woda pluszcze o drewno. Słuchaj - powiedziała i zaraz pokręciła głową. - Zapomnia-

łam. Nie jesteś hyperem. 

- Czym nie jestem? - Paul nastawił ucha. Nie wyłowił żadnego dźwięku z monotonnego 

plusku fal w dole. 

- Hyperwrażliwy. O wyostrzonych zmysłach. Wiesz, to jeden z objawów. 
Kiwnął  głową, przypominając sobie, że słyszał coś o tym -  ale złożył to  na karb halu-

cynacji wywołanych chorobą. Podszedł do poręczy i oświetlił latarką wodę. Łódź była tam - 
uwiązana  na  linie  szarpanej  mocnym  prądem.  Jej  dno  było  wciąż  dość  suche,  świadcząc  o 
tym, że niedawno jakiś wioślarz przypłynął z wyspy na ląd. 

- Myślisz, że utrzymasz się na linie, jeżeli zacznę cię spuszczać? - spytał. 
Obrzuciła go szybkim spojrzeniem, po czym podniosła koniec którego uprzednio doty-

kała i owiązała się liną w pasie. Zaczęła pełznąć w kierunku poręczy. Paul zwalczył szaleńczą 
chęć pochwycenia jej i zaniesienia do krawędzi; i niech szlag trafi chorobę. Jednak i tak już 
bardzo się naraził na zarażenie. Mimo to czuł gwałtowne wyrzuty sumienia... 

„Odejdźcie  ode  mnie  przeklęci,  albowiem  nie  odwiedzaliście  mnie,  gdym  leżał  zdjęty 

niemocą...” 

Szybko  odwrócił  głowę  i  zaczął  wiązać  koniec  liny  do  balustrady.  Przypomniał  sobie, 

że każdy zdrowy na umyśle człowiek natychmiast by ją zostawił i popłynął sam. Jednak nie 
mógł tego zrobić. 

W tym za dużym ubraniu wyglądała jak dziecko, ranna i bezbronna. Paul znał arogan-

ckie  zachowanie  rannych!  „pomóż  mi,  musisz  mi  pomóc,  ty  cholerny,  bezlitosny  draniu!” 
„Nie,  nie  dotykaj  mnie  tu,  niech  cię  szlag!”  Zbyt  wiele  razy  słyszał  jak  chorzy  przeklinają 
lekarza, a ranni wybawiciela. Ślepa agresja, próba odwetu wywołana bólem. 

Jednak dziewczyna nie skarżyła się, czasem tylko jęczała mimowolnie. O nic nie prosiła 

i przyjmowała jego pomoc z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma, co zupełnie go rozbra-
jało. Pomyślał, że byłoby mu łatwiej ją zostawić, gdyby prosiła, błagała lub domagała się cze-
goś. 

- Możesz mnie rozkołysać jak wahadło? - zawołała, gdy opuścił ją nad wodę. 
Paul  próbował  przebić  wzrokiem  ciemności  i  upewnić  się,  gdzie  jest  łódź.  Obu  rąk 

używał  do  wypuszczania  liny  i  światło  położonej  na  balustradzie  latarki  tylko  go  oślepiało. 
Gdzieś w dole dziewczyna zaczęła się kołysać na linie. 

- Kiedy powiem „już”, puść linę! - krzyknęła. 
- Przecież nie możesz skoczyć! 
- Muszę! Łódź jest trochę dalej. Musiałabym płynąć, a nie mogę. 
- Ale zranisz się w...  
- Już! 
Paul nie puszczał liny. 
- Spuszczę  cię  do  wody  i  będziesz  trzymać  się  liny.  Skoczę,  a  potem  wciągnę  cię  do 

łodzi. 

- Aha!  Musiałbyś  mnie  dotknąć.  Nie  chcesz  tego  przecież!  Jeszcze  chwila...  jeszcze... 

już! 

Wypuścił  linę.  Z  głuchym  łoskotem  uderzyła  w  dno  łodzi.  Trzy  ostre  krzyki  bólu 

szarpnęły mu pazurami serce. Później usłyszał stłumiony szloch. 

background image

- Wszystko w porządku? 
Szloch. Wydawała się go nie słyszeć. 
- Jezu! 
Podbiegł  do  skraju  mostu  i  skoczył  w  czarną  pustkę.  Jak  daleko...  w  dół...  w  dół... 

Lodowata  woda  ukłuła  go  tysiącem  igieł,  objęła  uściskiem.  Wydostał  się  na  powierzchnię  i 
podpłynął  do  czarnej  sylwetki  łodzi.  Szlochanie  ustało.  Złapał  za  dziób  i  wgramolił  się  do 
środka. Leżała zwinięta w kłębek na dnie łódki. 

- Hej... wszystko w porządku? 
- Przepraszam... Straszny ze mnie dzieciak - wykrztusiła i poczołgała się na rufę. 
Paul znalazł pagaj, ale nigdzie nie było wioseł. Odcumował i zaczął kierować łódkę w 

stronę przyczółka mostu, ale prąd nieustannie znosił ich dalej. W końcu Paul zrezygnował z 
precyzyjnego lądowania i skierował się w stronę odległego brzegu. 

- Znasz  Galveston?  -  zapytał;  głównie  po  to,  by  upewnić  się,  że  nie  podkrada  się  do 

niego w ciemności z szarą śmiercią na rękach. 

- Przyjeżdżałam tu w lecie. Znam trochę wyspę. 
Paul wyciągnął z niej więcej podczas podróży. Na imię miała Willie, i upierała się, że to 

skrót od Willowe, nie od Wilhelminy. Pochodziła z Dallas i twierdziła, że była  córką komi-
wojażera, zarażoną przez podróżującego farmera. Farmer, wyjaśniła, był dermakiem i przydy-
bał ją drzemiącą przy drodze. Głaskał jej ramiona, dopóki się nie obudziła, po czym umknął 
wyjąc z uciechy. 

- To  było  trzy  tygodnie  temu  -  powiedziała.  -  Gdybym  miała  broń,  położyłabym  go 

trupem. Oczywiście, teraz jestem mądrzejsza. 

Paul zadrżał i wiosłował dalej. 
- Dlaczego ruszyłaś na południe? 
- Szłam tu. 
- Tu? Do Galveston? 
- Uhm. Słyszałam, jak ktoś mówił, że mnóstwo zakonnic udaje się na wyspę. Myślałam, 

że może mnie przyjmą. 

Księżyc świecił wysoko ponad ciemnym miastem, a odpływ odepchnął małą łódkę dale-

ko na wschód, od mostu, zanim pagaj Paula dotknął dna na płyciźnie. Wyskoczył i pociągnął 
krypę przez rzadką, bagienną trawę na brzeg. Trzydzieści metrów dalej, blask księżyca oświe-
tlał walący się domek rybacki. 

- Zostań tu, Willie - mruknął Paul. - Znajdę jakieś nosze albo coś na szczudła. 
Pogrzebał  w  szopie  za  chatą  i  wrócił  z  taczką.  Jęcząc  i  śmiejąc  się  jednocześnie  dzie-

wczyna  usiadła  w  niej  i  Paul  zawiózł  ją  do  domu,  poświstując  pod  nosem  melodię  „Małego 
ryksiarza”. 

- Zabawny z ciebie gość, Paul - powiedziała. - Przepraszam... - dodała zaraz potrząsając 

swą rozwichrzoną głową, jakby z dezaprobatą dla swoich słów. 

Paul  nacisnął  klamkę,  kopniakiem  otworzył  drzwi  domu,  po  czym  wciągnął  taczkę  po 

schodkach do wnętrza pachnącego wilgocią pokoju. Zapalił zapałkę, znalazł lampę z odrobiną 
nafty i zapalił ją. Willie głośno wciągnęła powietrze. Paul rozejrzał się wokół. 

- Mamy towarzystwo - mruknął. 
Była to kobieta, siedząca w wiklinowym bujanym fotelu, z ramionami okrytymi szalem 

i dubeltówką między kolanami. Nie żyła co najmniej od miesiąca. Ładunek śrutu wbił się w 
sufit i spryskał go siwymi włosami i krwią. 

- Zostań tu - powiedział bezbarwnym głosem Paul. - Spróbuję złapać jakiegoś dermaka 

- kogoś, kto wie, jak zszyć ścięgno. Masz jakiś pomysł? 

Dziewczyna ze zgrozą spoglądała na trupa. 
- Tutaj? Z... 
- Ona  ci  nic  nie  zrobi  -  odparł,  delikatnie  wyjmując  dubeltówkę  z  zaciśniętych  dłoni 

background image

nieboszczki.  Podszedł  do  kredensu  i  za  pomarańczowym  dzbankiem  na  herbatę  znalazł 
pudełko z nabojami. - Mogę nie wrócić, ale przyślę kogoś. 

Schowała twarz w splamionych chorobą dłoniach. Stał, patrząc jak jej ramiona drżą od 

płaczu. 

- Nie martw się... Przyślę kogoś. 
Podszedł do porcelanowej umywalki i schował do kieszeni cienki jak opłatek, kawałek 

mydła. 

- Po co to? - mruknęła podnosząc głowę. 
Zamierzał skłamać, ale zmienił zdanie. 
- Żeby uniknąć zarażenia - odparł szczerze. - Mogłem podejść za blisko. Mydło niewie-

le pomoże, ale poprawi mi samopoczucie. 

Obojętnie spojrzał na zwłoki. 
- Jej nie pomogło. Śrut to naprawdę najlepszy środek antyseptyczny. 
Willie jęknęła, gdy wychodził. Schodząc na brzeg słyszał jej płacz. Wciąż płakała, gdy 

wracał, dokładnie się umywszy. Było mu przykro, że był dla niej tak okrutny, ale to była taka 
cholerna ulga, wreszcie się od niej uwolnić... 

Z dubeltówką w zasięgu ręki, zaczął szybko oddalać się od jej płaczu. Jednak wciąż go 

słyszał, mimo że dawno już znalazł się poza zasięgiem głosu. 

Zagłębił się między rozrzucone tu i ówdzie rybackie szałasy, po czym wyszedł na auto-

stradę  i  poszedł  w  kierunku  miasta,  na  którego  przedmieściu  się  znalazł.  Miał  przed  sobą 
przynajmniej godzinę drogi, zanim dojdzie na drugi koniec wyspy, gdzie miał największe sza-
nse spotkać kogoś znającego się na medycynie. 

Tam  znajdowały  się  szpitale  i  liceum  medyczne  -  najbardziej  prawdopodobne  miejsca 

pobytu sióstr miłosierdzia - jeżeli plotka, którą słyszała Willie była prawdą. Paul miał zamiar 
schwytać  siostrę  lub  doktora-dermaka  i  pod  lufą  broni  przyprowadzić  do  Willie.  Wtedy  bę-
dzie mógł odejść. 

Zanim żądza powróci - a w to Paul nie wątpił. 
Chłostaną  wiatrem  zatokę  oświetlał  blask  księżyca,  nie  jak  dawniej  światła  Sześćdzie-

siątej Pierwszej. Oleandry wzdłuż Broadwayu były gęsto obwieszone wodorostami. W zmie-
rzwionym gąszczu niegdyś starannie utrzymanej parkowej alei szeleściły koty lub króliki. 

Paul  zastanawiał  się,  dlaczego  zaraza  wybrała  człowieka,  a  nie  niższe  zwierzęta.  To 

prawda, że od czasu do czasu widziano krowę czy psa zarażonego chorobą, ale głównym ce-
lem ataku była ludzkość. I żądza rozszerzania choroby była skierowana przeciw człowiekowi, 
nie przeciw zwierzętom. Wydawało się, jakby mikroorganizm celowo wybierał gatunek z naj-
lepiej rozwiniętym systemem nerwowym. Czy zaraza naprawdę łączyła się z rojem meteory-
tów? Paul wierzył, że tak. 

Po pierwsze, deszcz meteorytów był nieprzewidziany. Nie był jednym z przewidzianych 

przez astronomów bombardowań z kosmosu. A ponadto, ten dziwny raport, że były to  s z t u- 
c  z  n  e    t  w  o  r  y,  zawierające  zamrożone  mikroorganizmy,  które  uaktywniły  się  po 
odmrożeniu.  W  tych  dniach  zamieszania  i  zamętu  trudno  było  w  to  uwierzyć.  Jednak  Paul 
wierzył. Neurodermatoza nie miała krewniaków wśród ziemskich chorób. 

Cóż to za istoty zesłały na Ziemię to przekleństwo? Potencjalni najeźdźcy? Jeżeli tak, to 

nie spieszyli się z przybyciem. Wszyscy naukowcy byli zasadniczo zgodni co do jednej rze-
czy: „pociski” nie zostały wystrzelone z żadnej planety układu słonecznego. Ich kąt wejścia w 
atmosferę ziemską byłby inny. Ewentualnie mogły zostać wystrzelone z ukrytego statku mię-
dzyplanetarnego,  ale  ich  szybkość  była  niemal  równa  teoretycznej  szybkości  uzyskiwanej  w 
trakcie swobodnego spadku w kierunku słońca z punktu bliskiego nieskończoności. To wyda-
wało się wskazywać, że pociski pochodziły z innej gwiazdy. 

Paul drgnął widząc płomyk zapałki zapalonej w cieniu pobliskiego budynku. Stanął jak 

wryty  na  środku  ulicy.  Oparty  o  ścianę  człowiek  zapalał  papierosa.  Pstryknięciem  odrzucił 

background image

zapałkę  i  Paul  patrzył  jak  ognik  zapalonego  papierosa  podnosi  się  łukiem,  gdy  człowiek  za-
machał do niego ręką. 

- Ładna noc, prawda? - dobiegł go głos z ciemności. 
Paul  stał  w  blasku  księżyca,  trzymając  w  pogotowiu  dubeltówkę.  Głos  wydawał  się 

należeć  do  wyrostka,  nie  miał  jeszcze  w  pełni  wykształconej  barwy.  Jeżeli  chłopak  nie  był 
dermakiem, to czemu nie obawiał się, że Paul nim jest? A jeżeli był dermakiem, to czemu nie 
zbliżał się w nadziei, że Paul może być jeszcze nietknięty?  

- Powiedziałem: „ładna noc, prawda?” Po co nosisz tę broń? Polowałeś na króliki? 
Paul podszedł trochę bliżej i zaczął grzebać w kieszeni za latarką. Znalazł ją i oświetlił 

strumieniem światła kryjącą się w cieniu postać. Zobaczył młodego mężczyznę, może szesna-
stoletniego,  opartego  o  ścianę.  Ujrzał  perłowo-szarą  twarz  charakterystyczną  dla  ostatniej  i 
trwałej  fazy  neurodermatozy!  Stał  jak  wrośnięty  w  ziemię  trzy  metry  od  chłopaka,  który  ze 
zmieszaniem mrugał oczami. Chłopak automatycznie uznał go za innego dermaka! Paul pró-
bował oślepiać go dalej i wykorzystać tę pomyłkę. 

- Taak, ładna noc. Czy wiesz gdzie mógłbym znaleźć lekarza? 
Chłopak zmarszczył brwi. 
- Lekarza? Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? 
- Nie wiem czego? Jestem tu nowy. 
- Nowy? Och... - nozdrza chłopaka zaczęły lekko drgać, jakby węszył w nocnym powie-

trzu.  -  No,  większość  księży  u  Marii  Panny  to  byli  misjonarze.  Każdy  z  nich  jest  lekarzem. 
Czemu pytasz? Jesteś chory? 

- Ja nie, dziewczyna... Nieważne. Jak się tam dostać? Czy któryś z nich jest dermakiem? 
Oczy chłopca podniosły się w górę, a szczęka opadła, jakby zapytano go dlaczego kwa-

drat nie jest okrągły. 

- Jesteś nowy, prawda? Oni wszyscy są dermakami, jeśli chcesz ich tak nazwać. Dlacz... 

- jego nozdrza znów się rozdęły. Nagle odrzucił papierosa i wolno wciągnął powietrze. 

- Czuję... czuję nie-hypera - mruknął. 
Paul zaczął się cofać. Poczuł ostrzegawczy dreszcz. Chłopiec zrobił krok w jego kieru-

nku. W jego oczach zapalił się błysk zrozumienia. Odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. 

- Jeszcze  nie  jesteś  hyperem  -  syknął,  ruszając  naprzód.  -  Nigdy  nie  miałem  okazji 

dotknąć nie-hypera... 

- Cofnij się, albo cię zabiję! 
Chłopiec zachichotał i szedł dalej, mówiąc do siebie: 
- Ojciec mówi, że to grzech, ale... pachniesz tak... tak ... uh..! 
Z  cichym,  gardłowym  okrzykiem  rzucił  się  na  Paula,  który  zrobił  unik  i  uderzył  go  w 

głowę lufą dubeltówki. Dermak z wyciem upadł na jezdnię. Paul przysunął mu lufę pod nos, 
mimo  to  wyrostek  zaczął  się  podnosić.  Paul  wściekle  dźgnął  bronią,  poczuł  jak  metal  wbija 
się w ciało. 

- Nie chcę rozwalić ci łba... 
Chłopiec upadł z powrotem na plecy. Oparty na kolanach i dłoniach, z nisko zwieszoną 

głową, patrzył jak na jezdni zbiera się kałuża krwi z głęboko rozciętego policzka. 

- Czemu to zrobiłeś? - zaskomlił, - Nie chciałem ci zrobić krzywdy. 
Jego głos był głosem źle zrozumianego dobroczyńcy. 
- No  już,  gdzie  jest  ta  Maria  Panna?  Czy  to  Jeden  z  waszych  szpitali?  Jak  się  tam 

dostać? 

Paul cofnął się na bezpieczną odległość i trzymał młodzieńca na muszce. 
- Prosto Broadwayem.. do bulwaru... zobaczysz go zaraz w sąsiedztwie. Chyba czwarta 

ulica. 

Chłopak  podniósł  głowę  i  Paul  zobaczył  jak  długie  było  rozcięcie  na  jego  policzku. 

Było głębokie i poszarpane, dzieciak płakał. 

background image

- Wstawaj! Zaprowadzisz mnie tam. 
Ból  zagłuszył  żądzę.  Chłopiec  z  trudem  podniósł  się  na  nogi,  przycisnął  sobie  chuste-

czkę  do  policzka  i  spojrzawszy  ze  złością  na  Paula,  ruszył  ulicą.  Paul  szedł  pięć  metrów  za 
nim. 

- Jeżeli wpadnę w jakąś zasadzkę dermaków, zabiję cię. 
- Nie ma tu żadnych zasadzek - wymamrotał chłopiec. 
Paul prychnął z niedowierzaniem, ale nie powtórzył ostrzeżenia. 
- Dlaczego myślałeś, że jestem dermakiem? - warknął. 
- Ponieważ w Galveston nie ma nie-hyperów. To kolonia hyperów. Czasami zachodzili 

tu nie-hyperzy, ale księża kazali wysadzić most. Nie-hyperzy denerwowali nas. Tak długo jak 
nie  ma  ich  w  pobliżu,  nie  ma  żadnych  kłopotów.  W  ciągu  dnia  na  podjeździe  mostu  stoi 
strażnik i jeśli jakiś hyper przybywa w poszukiwaniu miejsca do życia, strażnik przewozi go 
przez rzekę. Jeżeli przybywają nie-hyperzy, strażnik mówi im o kolonii i odchodzą. 

Paul  jęknął.  Wpadł  w  gniazdo  os.  Czy  nie  było  ucieczki  przed  tym  szarym  przekleń-

stwem?  Będzie  musiał  udać  się  dalej.  Wydawało  się  to  prawie  beznadziejnym  poszukiwa-
niem. 

Może  stary  człowiek,  którego  spotkał  po  drodze  do  Houston  znalazł  jedyne  możliwe 

rozwiązanie: poddać się zarazie. Jednak ta myśl napełniała go odrazą. Będzie musiał znaleźć 
jakąś  bezludną  wyspę,  zdrową  towarzyszkę  życia  i  zacząć  żyć  życiem  dzikusa  z  dala  od 
cywilizacji. 

- Czy strażnik na moście nie zatrzymał cię? - spytał chłopiec. - Jeszcze nie wrócił. Musi 

tam jeszcze być. 

Paul burknął „nie” tonem, który zniechęcał do dalszej konwersacji. Domyślał się co się 

stało.  Strażnik-dermak  prawdopodobnie  dostrzegł  zdrowych  wędrowców  i  zamiast  ich 
ostrzec,  powiosłował  na  drugą  stronę  i  pognał  z  nimi.  Jeżeli  hipotetyczni  wędrowcy  byli 
uzbrojeni, leżał teraz gdzieś przy autostradzie. 

Kiedy  dotarli  do  Dwudziestej  trzeciej,  kilka  przecznic  przed  centrum  miasta,  Paul 

syknął  do  chłopca,  każąc  mu  stanąć.  Słyszał  czyjś  śmiech.  Na  chodniku  rozległy  się  kroki 
nadchodzących, zasłoniętych przez gęste krzaki. Paul kazał chłopcu schować się za płotem, a 
sam przyczaił się w cieniu, kilka metrów dalej. Głosy przybliżyły się. 

- Brat  James  ma  ładny  tenor  -  mówił  ktoś  cicho.  - Ale  śpiewa  po  łacinie  z teksańskim 

akcentem. To brzmi... no... co najmniej dość szczególnie. Brat John bardzo zważa na wymo-
wę.  Nie  pozwoli  bratu  Jamesowi  śpiewać  solo.  Mówi,  że  to  nadaje  występom  komediowy 
charakter. Mówi, że siostry chichoczą ukradkiem. 

Drugi  mężczyzna  zaśmiał  się  cicho  i  zaczął  coś  mówić,  ale  urwał  gwałtownie.  Kroki 

zatrzymały się o kilka metrów od miejsca, gdzie był ukryty Paul. Wyglądając zza płotu, Paul 
dostrzegł  dwóch  odzianych  w  brązowe  szaty  mnichów  stojących  na  chodniku.  Podejrzliwie 
rozglądali się wokół. 

- Bracie Tomaszu, czy czujesz... 
- Tak, czuję... 
Paul nieznacznie zmienił pozycję, tak by trzymać broń wycelowaną w dotkniętych zara-

zą  duchownych.  Stali  w  zaniepokojonym  milczeniu,  Spoglądając  w  ciemność  i  niepewnie 
przestępując z nogi na nogę. Nagle jeden z nich ścisnął sobie nos kciukiem i palcem wskazu-
jącym. Drugi poszedł za jego przykładem. 

- Niech będzie pochwalony Bóg Ojciec - rzekł drżącym głosem pierwszy. 
- Niech będzie pochwalony Syn Boży - odparł drugi. 
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. 
- Niech będzie pochwalony... 
Zadarłszy  wysoko habity obaj mnisi odwrócili się i umknęli, mamrocząc cicho litanię. 

Paul wyprostował się i popatrzył za nimi ze zdumieniem. Widok dermaków uciekających od 

background image

potencjalnej  ofiary  był  czymś  zupełnie  nieprawdopodobnym.  Zapytał  o  to  swojego  młodego 
przewodnika.  Wciąż  trzymając  chusteczkę  przy  krwawiącej  ranie,  chłopiec  odpowiedział 
zwieszając głowę: 

- Biskup  zakazał  dotykać  nie-hyperów  -  wyjaśnił  z  przygnębieniem.  -  Mówi,  że  to 

grzech, chyba, że nie-hyper podda się temu z własnej woli. Mówi, że nawet wtedy, nie jest to 
dobrą  rzeczą,  z  wyjątkiem  normalnych  sytuacji,  w  których  ludzie  kontaktują  się  ze  sobą. 
Nazywa to cielesną żądzą, i w ogóle. 

- A więc czemu próbowałeś to zrobić? 
- Nie jestem mocno wierzący. 
- No, synu, lepiej bądź wierzący dopóki nie dojdziemy do szpitala. Chodźmy już. 
Pomaszerowali Broadwayem nie napotykając innych przechodniów. Dwadzieścia minut 

później stanęli w cieniu  dużego budynku z cegły, w którego oknach paliło się światło lamp. 
Blask księżyca oblewał posąg kobiety nad głównym wejściem, co upewniło Paula, że jest to 
szpital. 

- W  porządku,  chłopcze..  Idź  tam  i  przyślij  mi  doktora-dermaka.  Powiedz  mu,  że  ktoś 

chce się z nim widzieć. Jeżeli powiesz mu, że nie jestem dermakiem, wejdę tam i zabiję cię. 
Teraz idź. I nie wracaj. Zostań i daj sobie opatrzyć twarz. 

Chłopak  niepewnie  ruszył  do  wejścia.  Paul  usiadł  w  cieniu  drzewa,  skąd  miał  dobry 

widok na dziesięć metrów, we wszystkie strony, uniemożliwiający ewentualnym napastnikom 
niespodziewany napad. Niebawem w drzwiach pojawił się ubrany na czarno ksiądz; wyszedł 
na chodnik i rozejrzał się wokół, 

- Tutaj! - syknął Paul z drugiej strony ulicy. 
Ksiądz podszedł z wahaniem. Na środku ulicy znów stanął i ścisnął palcami nos. 
- Nie jesteś hyperem - rzekł oskarżycielsko. 
- Zgadza się. Poza tym mam broń, więc nie próbuj żadnych sztuczek. 
- Co się stało? Jesteś chory? Chłopiec powiedział... 
- W głębi wyspy jest dziewczyna-dermak. Została postrzelona. Kula zupełnie przecięła 

jej ścięgno Achillesa. Musisz jej pomóc. 

- Oczywiście, ale... - ksiądz urwał. - A ty? Nie-hyper? Pomagający tak zwanemu derma-

kowi? - jego głos stał się piskliwy ze zdziwienia. 

- No dobrze, więc jestem głupcem! - warknął Paul. - Teraz weź co trzeba i chodź. 
- Niech  cię  Bóg  błogosławi  -  wymamrotał  zmieszany  ksiądz  drepcząc  z  powrotem  do 

budynku. 

- Nie przysyłaj tu swoich szaleńców - krzyknął za nim Paul. - Jestem uzbrojony! 
- Muszę sprowadzić chirurga - rzucił mu przez ramię kapłan. 

 

Pięć  minut  później  Paul  usłyszał  stłumiony  kaszel  zapuszczanego  silnika,  a  potem  ró-

wny warkot. Drgnął i umknął spod drzewa w bezpieczny gąszcz pobliskich zarośli. Ambulans 
wyjechał tyłem z podjazdu i stanął na ulicy. Z zapuszczonym silnikiem zatrzymał się na wy-
sokości drzewa. 

Blady owal twarzy wyjrzał z okna szoferki. 
- Gdzie jesteś? - zawołał kierowca; jego głos nie był głosem księdza. 
Paul podniósł się, podszedł bliżej. 
- Będziemy  musieli  zaczekać  na  ojca  Mendelhausa  -  zawołał  kierowca.  -  Będzie  tu  za 

parę minut. 

- Jesteś dermakiem? 
- Oczywiście.  Ale  nie  martw  się.  Zatkałem  sobie  nos  i  założyłem  gumowe  rękawice. 

Nie mogę cię zwęszyć. Widok nie-hypera budzi pożądanie. Jednak przy odrobinie silnej woli, 
można  to  przezwyciężyć.  Nie  zarażę  cię,  chociaż  nie  mogę  pojąć  dlaczego  wy,  nie-hyperzy 
tak bardzo się opieracie. I tak musicie to złapać prędzej ozy później. I świat nie może wrócić 

background image

do normalnego stanu, dopóki wszyscy tego nie złapią. 

Paul odepchnął od siebie tę myśl. 
- Jesteś chirurgiem? 
- Hm,  tak.  Jestem  ojciec  Williamson.  Nie  jestem  prawdziwym  specjalistą,  ale  nauczy-

łem się trochę łatać w Korei. W jakim stanie jest dziewczyna? Doznała szoku? 

- Nie mam pojęcia. 
Milczeli dopóki nie wrócił ojciec Mendelhaus. Przeszedł przez ulicę trzymając w jednej 

ręce  torbę,  a  w  drugiej  brązową  butelkę.  Trzymał  ją  za  szyjkę  szczypcami  i  w  świetle  refle-
ktorów ambulansu Paul dostrzegł, że jej zawartość lekko paruje. Nie dotykając butelki ksiądz 
postawił ją na chodniku, po czym powiedział do ukrytego w mroku Paula: 

- Nie  zechciałbyś  wejść  za  płot  i  rozebrać  się,  młody  człowieku?  Potem  natrzesz  się 

cały tym olejem. 

- Wątpię - warknął Paul. - Co to takiego? 
- Nie  bój  się,  zostało  wyjałowione.  To  dlatego  musieliście  na  mnie  czekać.  Może  być 

trochę  zbyt  gorący.  To  tylko  środek  aseptyczny  i  dezodorant.  Zabije  twój  zapach,  a  także 
ochroni cię w pewnym stopniu przed przypadkowym zarażeniem. 

Po chwili wahania Paul postanowił zawierzyć księdzu. Zaniósł gorącą butelkę w krzaki, 

rozebrał się, natarł ciepłym, pachnącym olejkiem. Później założył ubranie i wrócił do ambu-
lansu. 

- Pojedziesz  z  tyłu  -  powiedział  mu  Mendelhaus.  -  możesz  nie  obawiać  się  zarażenia. 

Od  kilku  tygodni  nikt  tam  nie  wchodził,  a  jak  wiesz,  mikroorganizmy  giną  na  powietrzu  po 
kilku  godzinach.  Muszą  być  przeniesione  ze  skóry  na  skórę  albo  przez  przedmiot  niedawno 
dotknięty przy hypera. 

Paul ostrożnie wszedł do środka, Mendelhaus otworzył zasuwane okienko między kabi-

ną a tyłem, i rzekł: 

- Musisz pokazać nam drogę. 
- Prosto Broadwayem. Słuchaj, skąd bierzecie benzynę? 
Ksiądz zawahał się. 
- To swego rodzaju tajemnica. Och... powiem ci. W porcie stoi tankowiec. Ludzie opu-

ścili  miasto  za  szybko,  by  z  niego  skorzystać.  W  Galveston  trudniej  o  samochód  niż  o 
benzynę. Na Północy można znaleźć pełno porzuconych wozów. Jednak przez Galveston nie 
prowadzi żadna przelotowa trasa, więc nie zostawiano tu samochodów, którym skończyła się 
benzyna. Te, które mamy, znaleźliśmy w warsztacie naprawczym. Większość jest zepsuta. A 
my nie mamy mechanika, który by je naprawił. 

Paul powstrzymał się od wyjawienia, że on mógłby to zrobić. Ksiądz mógłby chcieć go 

wykorzystać.  Paul  pogrążył  się  w  ponurym  milczeniu.  Ambulans  skręcił  w  Broadway  i 
skierował się w głąb wyspy, Paul patrzył na kontury głów obu księży, widoczne na tle oświe-
tlonego  reflektorami  trotuaru.  Wydawali  się  nie  przejmować  swoją  przypadłością.  Mendel-
haus  był  szczupłym  mężczyzną  o  krótko  ostrzyżonych,  jasnych  włosach  i  dość  gęstych 
brwiach.  Miał  wyrazistą,  arystokratyczną  twarz  -  teraz  poszarzałą  od  choroby  -  ale  o 
jowialnym wyrazie. Mogłaby to być twarz ascety, gdyby nie żywe oczy, które wydawały się 
być pełne zainteresowania rzeczywistością, a nie mistycznymi rozważaniami. Zaś Williamson 
pomimo swojego czarnego stroju, wydawał się zupełnie zwyczajnym mężczyzną. 

- Co myślisz o naszym planie? - spytał ojciec Mendelhaus. 
- Jakim planie? - spytał Paul. 
- Och, chłopiec nic ci nie powiedział? Próbujemy zamienić wyspę w azyl dla hyperów, 

którzy chcą uwolnić się od żądzy i zająć się odbudową. Chcemy też przeprowadzić dokładne 
badania  nad  zmianami  neurologicznymi  wywołanymi  przez  mikroorganizm.  Mamy  tu  kilku 
dobrych  naukowców  -  na  przykład  doktora  Relmona  z  Portham,  ojca  Seyesa  z  Notre  Dame. 
dwóch biologów z Bostonu...  

background image

- Dermacy próbują zwalczyć chorobę? - wybałuszył oczy Paul. 
Mendelhaus roześmiał się. 
- Nie powiedziałem „leczyć”, synu. Powiedziałem „badać”. 
- Po co? 
- Żeby  nauczyć  się  z  tym  żyć,  oczywiście.  Nasi  filozofowie  wykazują,  że  rzeczy  stają 

się złem w wyniku niewłaściwego ich używania  przez ludzi. Morfina, na  przykład, jest pro-
duktem  Stwórcy;  jest  więc  dobrem,  gdy  używa  się  jej  zgodnie  z  przeznaczeniem  do  uśmie-
rzania bólu. Używana przez narkomanów staje się przekleństwem. Pamiętamy o tym, badając 
neurodermatozę. 

Paul prychnął pogardliwie. 
- Zatem, jak sądzę, trąd jest złem, ponieważ człowiek źle potraktował bakterie? 
Ksiądz znów się roześmiał. 
- Tu mnie masz. Jednak nie możesz porównywać trądu z neurodermatozą. 
Paul zadygotał, 
- Diabła tam nie mogę! Neurodermatoza jest gorsza. 
- Ach tak? Może powiesz mi dlaczego? Wymień objawy. 
Paul zastanowił się, wyliczając je w myślach. Odbarwienie skóry,  gorączka, halucyna-

cje i szalona żądza zarażania innych. Wydawały się wystarczająco paskudne, więc wymienił 
je głośno. 

- Rzecz  jasna,  ludzie  od  tego  nie  umierają  -  dodał.  -  Tylko  co  jest  gorsze,  śmierć  czy 

utrata zmysłów? 

Ksiądz odwrócił się i uśmiechnął się do niego przez okienko. 
- Nazwałbyś  mnie  wariatem?  To  prawda,  że  ofiary  często  tracą  zmysły.  Jednak  nie 

neurodermatoza  jest  bezpośrednią  tego  przyczyną.  Powiedz,  jakbyś  się  czuł,  gdyby  każdy 
uciekał z wrzaskiem na twój widok, albo polował na ciebie jak na zwierzę? Jak długo zacho-
wałbyś zdrowe zmysły? 

Paul nic nie odpowiedział. Może wyobcowanie było rzeczywiście czynnikiem wspiera-

jącym... 

- Jeżeli nie jesteś bardzo zrównoważonym człowiekiem, prawdopodobnie nie zniósłbyś 

tego. 

- Ale żądza... i halucynacje... 
- Racja - mruknął w zamyśleniu ksiądz. - Te halucynacje. Powiedz mi jeszcze, czy gdy-

by wszyscy ludzie oprócz jednego byli ślepi, czy nie byliby skłonni uważać, że zmysł wzroku 
tego człowieka to halucynacje? I człowiek ten mógłby się nawet z nimi zgodzić. 

Paul znów milczał. Trudno było się spierać z Mendelhausem, który pewnie sam cierpiał 

na dziwne omamy i uważał je za prawdę. 

- A żądza - ciągnął ksiądz. - To prawda, że może być dość nieprzyjemnym objawem. To 

sposób  rozmnażania  się  tego  mikroorganizmu.  Chociaż  nie  jesteśmy  pewni  w  jaki  sposób, 
wydaje się on stymulować erotyczną wrażliwość nerwów czuciowych w dłoniach. Wiemy, że 
mikroorganizmy dostają się do mózgu, ale nie wiemy co tam robią. 

- Co odkryliście? - spytał ostrożnie Paul. 
Mendelhaus wyszczerzył się do niego. 
- Cii! Nic ci nie powiem, bo nie chcę żebyś mnie nazwał „stukniętym dermakiem”. Nie 

uwierzyłbyś mi. 

Paul wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, że dojeżdżają do kolonii rybackich chat. Pokazał 

kierowcy  oświetlone  światłem  lampy  okno  i  ambulans  skręcił  w  boczną  drogę.  Niebawem 
zatrzymali się przed chatą. Księża poszli z noszami do chaty, a Paul cofnął się na bezpieczną 
odległość i usiadł w trawie, obserwując  co się dzieje. Kiedy Willie będzie już bezpieczna w 
karetce chciał wrócić na most, przepłynąć na drugą stronę i wrócić na szlak. 

Po  chwili  Mendelhaus  wyszedł  z  chaty  i  pewnym  krokiem  ruszył  w  kierunku  Paula, 

background image

mimo że ten, siedzący w gęstym mroku, był pewny, że jest niewidoczny, Kiedy ksiądz pod-
szedł bliżej, Paul szybko podniósł się z ziemi, Niepokój ścisnął go za gardło. 

- Czy ona... czy Willie..? 
- Zupełnie nieracjonalna - mruczał do siebie Mendelhaus. - Niemal... gorzej niż szalona. 

Częściowo może być to skutkiem gorączki, ale... 

Tak? 
- Próbowała się zabić. Nożem. Mówiła coś takiego, że śrut jest najlepszym sposobem... 
- Jezu! Jezu! - Paul osunął się w trawę i ukrył twarz w dłoniach. 
- Niech będzie pochwalone imię Pańskie - mruczał ksiądz, łagodząc bluźnierstwo. - Nie 

zraniła  się  mocno.  Trochę  pocięła  sobie  przeguby.  Była  zbyt  słaba,  żeby  zrobić  to  dobrze. 
Ojciec Will da jej środek uspokajający i przeciwtężcowy oraz sulfonamid. Skończyła nam się 
penicylina. 

Urwał i przez moment spoglądał na załamanego Paula. 
- Kochasz tę dziewczynę, prawda? 
Paul zesztywniał, 
- Zwariowałeś? Kochać dermaka? Jezu... 
- Niech będzie... 
- Słuchaj! Czy ona wyzdrowieje? Muszę stąd odejść! 
Paul chwiejnie podniósł się z ziemi. 
- Nie wiem, synu. Istnieje groźba infekcji, poza tym szok Gdybyśmy dotarli do niej szy-

bciej,  byłoby  to  pewniejsze.  Byłoby  też  lepiej,  gdyby  była  w  ostatnim  stadium  neuroderma-
tozy. 

- Dlaczego? 
- Och, z różnych powodów. Dowiesz się, kiedyś. Ale słuchaj, wyglądasz na wyczerpa-

nego. Czemu nie wrócisz z nami do szpitala? Trzecie piętro jest zupełnie puste. Nie ma tam 
niebezpieczeństwa  zarażenia,  bo  na  wypadek,  gdyby  odwiedził  nas  nie-hyper  trzymamy  za-
wsze jeden pokój sterylny, Możesz zamknąć drzwi od środka, jeżeli chcesz, ale to nie będzie 
konieczne. Nasz męski personel mieszka na parterze. W budynku nie ma obcych. Zapewniam, 
że nikt nie będzie cię niepokoił. 

- Nie, muszę iść - warknął Paul, po czym rzekł łagodniej: 
- Jednak bardzo dziękuję, ojcze. 
-  Proszę  bardzo.  Jednak  to  szkoda.  Gdybyś  trochę  zaczekał  moglibyśmy  dostarczyć  ci 

środek transportu.  

- Aha! Muszę ci powiedzieć, że nieswojo się czuję na tej waszej wyspie. 
- Dlaczego? 
Paul zerknął na szare ręce księdza. 
- No... wciąż czujesz żądzę, prawda? 
Mendelhaus dotknął nosa. 
- Zwitki  waty  nasączonej  kamforą.  Nie  czuję  twojego  zapachu  -  rzekł  z  wahaniem  i 

dodał:  

- Nie, nie będę cię okłamywał. W pewnym stopniu odczuwam potrzebę dotknięcia. 
- I w chwili słabości ktoś mógłby... 
Ksiądz wyprostował się. Spojrzał zimno na Paula. 
- Złożyłem pewne śluby,  młody człowieku. Czasem kiedy  widzę piękną kobietę, czuję 

pożądanie. Kiedy widzę człowieka jedzącego gruby stek w dzień postu, czuję zazdrość i głód. 
Kiedy  widzę  lekarza  pobierającego  sowitą  zapłatę,  chwieję  się  w  swoich  ślubach  ubóstwa. 
Jednak  odmawiając  sobie  folgowania  słabościom,  człowiek  uczy  się  czynić  je  użytecznymi. 
Niektórzy nazywają to wysublimowaniem. Kapłan może je wykorzystać, aby lepiej wykony-
wać swoje dzieło. Ja jestem kapłanem. 

Skinął głową, odwrócił się na pięcie i odmaszerował. 

background image

W pół drogi do chaty zatrzymał się. 
- Wzywała kogoś imieniem Paul. Wiesz kto to może być? Pewnie ktoś z rodziny. 
Paul  nie  był  w  stanie  wykrztusić  słowa.  Ksiądz  wzruszył  ramionami  i  szedł  dalej  ku 

oświetlonym drzwiom, 

- Ojcze, zaczekaj... 
- Tak? 
- Ja... jestem trochę zmęczony. Ten pokój... Chciałem zapytać czy jutro moglibyście mi 

pokazać ten środek transportu? 

- Oczywiście. 

 

Przed północą wrócili do szpitala. Po raz pierwszy od kilku tygodni, Paul położył się na 

miękkim materacu i nie mogąc usnąć patrzył na oświetlony księżycem parapet. Gdzieś na do-
le, Willie leżała nieprzytomna w sali operacyjnej. Podczas gdy chirurg próbował zszyć prze-
cięte ścięgno, Paul wrócił razem z nią ambulansem, siedząc daleko od noszy unikając jej błą-
dzących rąk i słuchając nieprzytomnego majaczenia. 

Teraz  czuł  hipochondryczne  swędzenie  skóry.  Cóż  za  głupiec  z  niego  -  dotykał  liny, 

łódki,  taczek,  jechał  ambulansem.  Miał  tysiąc  okazji,  by  złapać  mikroorganizm,  rozsiewany 
wokół przez dermaka. A teraz leżał w tym gnieździe zarazy... 

Dziwne, ale było to najspokojniejsze, najbezpieczniejsze miejsce, jakie widział od mie-

sięcy.  Wierzący  po  prostu  zaakceptowali  plagę  -  może  i  z  masochistycznym  zadowoleniem, 
ale ją zaakceptowali. Jako krzyż, karę za grzechy, czy coś takiego - przyjęli ją, niemal z zado-
woleniem.  Nie  widzieli  w  tym  nic  dziwnego.  Wszyscy  dermacy  bredzili  radośnie  o  „cudo-
wnym pożądaniu” jakie nim owładnęło. Księża nic takiego nie mówili. 

Ponadto  normalni  ludzie  nie  posiadali  zorientowanego  społecznie  instynktu  seksualne-

go. Sublimacja? 

- Spokój - powiedział sobie i zasnął.  

 

O  świcie  obudziło  go  stukanie  do  drzwi.  Mruknął  coś  niechętnie  i  usiadł  na  łóżku. 

Drzwi, których zapomniał zamknąć otwarły się  na oścież, Pucułowata zakonnica wniosła do 
pokoju tacę ze śniadaniem. Spojrzała na jego twarz i stanęła jak wryta. Zamknęła oczy, zmar-
szczyła  nos  i  wymamrotała  cicho  słowa  modlitwy.  Później  wolno  wycofała  się  rakiem  na 
korytarz. 

- Przykro  mi,  proszę  pana!  -  powiedziała  trzęsącym  się  głosem,  -  Wiedziałam...  wie-

działam, że jest tu pacjent, ale nie powiedziano  mi, że... że nie jest pan  hyperem. Proszę mi 
wybaczyć. 

Paul  słyszał  jak  szybko  oddala  się  korytarzem.  Jej  zachowanie  sprawiło,  że  poczuł  się 

bezpieczny. Jednak czy  nie było to zrobione celowo? Nagle zrozumiał, że wpadł w pułapkę. 
Zostawił  dubeltówkę  w  izbie  przyjęć.  Kim  był;  gościem  czy  więźniem?  Miesiące  ucieczki 
przed szarym niebezpieczeństwem sprawiły, że stał się podejrzliwy. 

Wkrótce  się  przekona.  Wstał  i  zaczął  się  ubierać.  Zanim  skończył,  przyszedł  Mendel-

haus. Nie wszedł, lecz stanął na korytarzu przed drzwiami. Uśmiechnął się słabo na powitanie 
i powiedział! 

- A więc to ty jesteś Paul? 
Paul poczuł wypływający na twarz rumieniec. 
- A więc obudziła się?- zapytał chrapliwie. 
Ksiądz skinął głową. 
- Chcesz się z nią widzieć? 
- Nie, muszę iść. 
- To by dobrze jej zrobiło. 
Paul  chrząknął  ze  złością.  Czemu  ten  czarno  odziany  dermak  musiał  powiedzieć  to  w 

background image

taki sposób? 

- Może, ale mnie nie! - warknął. - I tak już kręciłem się zbyt blisko was, szaroskórych! 
Mendelhaus wzruszył ramionami, ale w jego oczach krył się cień wzgardy. 
- Jak uważasz. Możesz wyjść zewnętrznymi schodami, żeby nie niepokoić sióstr. 
- Chcesz powiedzieć, żeby nie zostać dotknięty! 
- Nikt cię nie dotknie. 
Paul w milczeniu skończył się ubierać. To odwrócenie sytuacji było niepokojące. Dene-

rwowała  go tolerancja, z jaką  go traktowali.  Zeszli po kamiennych stopniach. Ksiądz mówił 
do niego przez ramię: 

- Jeszcze  nie  doszła  do  siebie  i  trochę  gorączkuje.  Nie  byłoby  się  czym  martwić  dwa 

lata  temu,  ale  teraz  nie  mamy  większości  potrzebnych  lekarstw.  Jeżeli  sulfonamid  nie  po-
wstrzyma infekcji, będziemy oczywiście musieli amputować. Przekonamy się za dwa lub trzy 
dni. 

Urwał i zerknął na Paula, który zatrzymał się. 
- Idziesz? 
- Gdzie ona jest? - spytał Paul słabym głosem. - Pójdę do niej. 
Ksiądz zmarszczył brwi. 
- Wcale  nie  musisz,  synu.  Przepraszam,  jeśli  sugerowałem,  że  masz  jakieś  zobowiąza-

nia. Naprawdę, wydaje się, że zrobiłeś już wystarczająco dużo. Rozumiem, że uratowałeś jej 
życie. Niewielu nie-hyperów zrobiłoby coś takiego. Ja... 

- Gdzie ona jest? - warknął Paul. 
Kapłan skinął głową.  
- Na dole. Chodź. 
Piętro niżej znów weszli do budynku. Ksiądz przyłożył dłonie do ust i zawołał: 
- Nadchodzi nie-hyper! Zatkać nosy, albo zejść z drogi! Unikać pokusy! 
Kiedy szli korytarzem, Paul czuł się jak trędowaty. Mendelhaus wprowadził go do trze-

ciej sali na prawo. 

Willie  na  jego  widok  schowała  szare  ręce  pod  kołdrę.  Uśmiechnęła  się  z  wysiłkiem, 

próbowała  usiąść,  ale  nie  zdołała.  Williamson  i  siostra  miłosierdzia,  stojący  przy  łóżku, 
odwrócili się i wyszli z pokoju. Mendelhaus poszedł w ich ślady i zamknął drzwi. 

Zapadła  długa,  męcząca  cisza.  Willie  próbowała  się  uśmiechnąć.  Paul  przestępował  z 

nogi na nogę. 

- Włożyli mi nogę w gips - powiedziała tonem towarzyskiej rozmowy. 
- Wyjdziesz z tego - powiedział pospiesznie. - Niedługo będziesz chodzić. Galveston to 

dla ciebie dobre miejsce. Tu są sami dermacy. 

Zacisnęła powieki. 
- Boże! Boże! Mam nadzieję, że nigdy więcej nie usłyszę tego słowa. Po zeszłej nocy... 

ta stara kobieta w bujanym fotelu... byłam tam zupełnie sama... i wiatr zaczął kołysać fotelem. 
Och! 

Spojrzała na Paula nienormalnie błyszczącymi oczyma. 
- Wolałabym  teraz  umrzeć,  niż  kogoś  dotknąć...  po  tym,  jak  ją  widziałam.  Ktoś  jej 

dotknął, prawda Paul? To dlatego to zrobiła, tak? 

Skręcił się nerwowo i cofnął do drzwi. 
- Willie... przykro mi, że to powiedziałem. To znaczy... 
- Nie martw się, Paul! Nie dotknę cię. 
Zacisnęła pięści i podniosła je wyżej, by spojrzeć na nie z nienawiścią. 
- Nienawidzę siebie! - syknęła. 
Mendelhaus  mówił  o  dermakach  wariujących  z  powodu  tego,  że  są  pariasami,  a  nie  z 

powodu  choroby.  Ale  ona  nie  jest  tu  pariasem,  będzie  nim  między  nie-hyperami,  takimi  jak 
on... 

background image

- Wracaj szybko do zdrowia, Willie - wymamrotał, po czym wymknął się na korytarz. 
Dwukrotnie zawołała jego imię, po czym umilkła. 
- Szybko - mruknął Mendelhaus, patrząc na jego pobladłą twarz. 
- Gdzie mogę znaleźć samochód? 
Ksiądz potarł podbródek. 
- Właśnie mówiłem o tym z bratem Matthewem. Hm... co byś powiedział na mały jacht 

zamiast samochodu? 

Paulowi zaparło dech. Jacht oznaczał wolną drogę na morze, na wyspę. Jacht był ideal-

nym rozwiązaniem. Zaczął bełkotać słowa podziękowania. 

- Dobrze - rzekł Mendelhaus, - Jest tu mała łódź w suchym doku. Najwidoczniej zosta-

wiono  ją,  ponieważ  nie  było  w  doku  nikogo,  kto  potrafiłby  ją  spuścić  na  wodę.  Pozwoliłem 
sobie poprosić brata Matthewa, żeby znalazł paru ludzi i zwodował ją. 

- Dermaków? 
- Oczywiście. Łódź zostanie odkażona, chociaż nie jest to naprawdę konieczne. Zarazki 

szybko giną. Oczywiście, przygotowanie łodzi zajmie nam trochę czasu. Będzie gotowa jutro, 
może pojutrze... Ma szpary w dnie; trzeba je uszczelnić. 

Uśmiech  Paula  przygasł.  Kolejna  zwłoka.  Dwa  dni  dłużej  życia  w  cieniu  zarazy.  Czy 

księdzu  naprawdę  można  wierzyć?  Dlaczego  w  ogóle  mieliby  mu  dać  jacht?  Zaciskają  się 
szczęki niewidocznego potrzasku. 

Mendelhaus dostrzegł jego wątpliwości. 
- Jeżeli  wolisz  odejść  już  teraz,  masz  wolną  drogę.  Wcale  nie  sprawiasz  nam  takiego 

kłopotu,  jak  można  by  sądzić.  W  doku  stoi  kilka  jachtów;  brat  Matthew  szykował  się,  by 
przygotować jeden czy dwa na nasze potrzeby. Równie dobrze możemy ci dać któryś z nich. 
Właściciele pozostawili je własnemu losowi. I... no... pomogłeś dziewczynie w sytuacji, kiedy 
nikt  by  tego  nie  zrobił.  Uważaj  tę  łódź  za  rodzaj  podziękowania  za  to  co  zrobiłeś  dla  niej, 
dobrze? 

Jacht.  Otwarte  morze.  Podzwrotnikowa  wyspa,  nie  zamieszkana,  na  obrzeżu  Morza 

Karaibskiego.  I kobieta, rzecz jasna - wybrana spośród wielu, które z chęcią wybrałyby taką 
drogę ucieczki. Spojrzał na drzwi sali, w której leżała Willie. Szkoda, że się jej to przytrafiło. 
Jednak wyjdzie z tego. 

Ten jacht... gdyby tylko był pewien zamiarów Mendelhausa... 
Ksiądz zaczął marszczyć brwi, widząc wahanie Paula. 
- No? 
- Nie chcę wam sprawiać kłopotu... 
- Nonsens!  Wciąż  się  nas  boisz!  Dobrze,  chodź  ze  mną.  Jest  ktoś,  kogo  powinieneś 

zobaczyć. 

Mendelhaus odwrócił się i zaczął iść korytarzem. 
Paul osiągał się. 
- Kto... oo..? 
- Chodź! - warknął niecierpliwie ksiądz. 
Paul niechętnie ruszył za nim po schodach. Zeszli do mrocznej piwnicy i przez podwój-

ne  drzwi  weszli  do  dusznego  pomieszczenia,  światło  elektryczne  zdziwiło  Paula;  potem 
usłyszał  pomruk  agregatu  i  domyślił  się,  że  prąd  był  dostarczany  przez  lokalne  urządzenie 
zasilające, 

- Lampy  bakteriobójcza  -  mruknął  ksiądz,  patrząc  w  ślad  za  spojrzeniem  Paula,  -  Nie 

bój się dotykać tu czegokolwiek. Wszystko jest wyjałowione. 

- Ale  nie  dla  niczyjej  wygody  -  warknął  czyjś  głos.  -  I  nie  będzie  jałowe, Jeśli  nie  bę-

dziecie trzymać się z dala! Zmykaj, klecho! 

Paul  poszukał  wzrokiem  właściciela  głosu  i  ujrzał  niskiego,  przysadzistego  człowieka 

pochylającego rozczochraną, siwą głowę nad mikroskopem w przeciwległym końcu laborato-

background image

rium. Mężczyzna mówił nie patrząc na przybyłych. 

- To jest doktor Seevers z Princetown, synu - powiedział ksiądz, nie zmieszany przyję-

ciem.  -  Twierdzi,  że  jest  ateistą,  ale  osobiście  myślę,  że  jest  purytaninem.  Doktorze,  to  ten 
młody człowiek, o którym panu mówiłem. Powie mu pan, co pan wie o neurodermatozie? 

Seevers zanotował coś w notatniku, nie odrywając oczu od mikroskopu. 
- Czemu go nią nie obdarzycie i pozwolicie mu samemu się przekonać? - warknął bezli-

tośnie, 

- Nie strasz go, heretyku! Przyprowadziłem go tu, żebyś go oświecił. 
- Oświeć  go sam. Jestem zajęty.  I przestań mnie przezywać.  Nie jestem ateistą; jestem 

biochemikiem. 

- Wczoraj byłeś biofizykiem. No, zajmij się moim młodym gościem. 
Paul gniewnie zaciskając szczęki, odwrócił się do wyjścia. Mendelhaus tarasował sobą 

wyjście. 

- Tylko  tyle  mogę  zrobić,  klecho  -  mruknął  Seevers.  -  Zabawić  go.  Nic  nie  wiem. 

Absolutnie nic. Mam kilka danych doświadczalnych. Stwierdziłem kilka zależności. Widzia-
łem,  jak  zachodzą  pewne  procesy.  Określiłem  przebieg  wydarzeń  i  znalazłem  kilka  możli-
wych wspólnych mianowników, I to wszystko! Przyznaję się do tego! Dlaczego wy, klecho, 
nie przyznacie się do tego w swoim interesie? 

- Seevers,  jak  widzisz,  jest  nieprzyzwoicie  dumny  ze  swojej  skromności.  Cóż  za  para-

doks - powiedział ksiądz do Paula. - Słuchaj, doktorze, ten młody człowiek... 

Seevers wydał zrezygnowane westchnienie i rzekł przesadnie słodkim tonem: 
- W porządku, usiądź, młody człowieku. Zajmę się tobą, jak tylko skończę liczyć wolne 

zakończenia nerwowe w tym kawałku skóry. 

Mendelhaus mrugnął do swojego gościa. 
- Kiedy przestrzegamy postu albo odbywamy pokutę, Seevers nazywa to masochizmem. 

A  sam  siedzi  tu,  wyrywając  sobie  kawałki  skóry,  żeby  zerkać  na  nie  przez  swoje  szkiełko. 
Masochizm... hm! 

- Wynoś się, klecho! - ryknął uczony. 
Mendelhaus, drwiąco uśmiechnięty, wskazał Paulowi fotel i opuścił laboratorium. Paul 

siedział skrępowany wpatrując się w okryte fartuchem plecy Seeversa. 

- Całkiem miła banda, te czarno odziane bubki - mruknął tonem towarzyskiej pogawę-

dki Seevers. - Żeby tylko przestali mnie nawracać. 

- Doktorze Seevers, może lepiej... 
- Cicho! Przeszkadzasz mi. Siedź; nie mogę znieść, jak ludzie wchodzą tu i wychodzą. 

Wszedłeś to siedź. 

Paul zamilkł. Nie był pewny czy Seevers jest dermakiem. Wysoko postawiony kołnierz 

fartucha,  skrywał  szyję  tego  małego  człowieczka,  a  rękawy  osłaniały  przedramiona.  Na 
rękach miał gumowe rękawice, a węzeł białej tasiemki, zawiązany z tyłu głowy świadczył, że 
uczony nosił maskę z gazy. Uszy miał różowe, ale ich kolor o niczym nie świadczył; trzeba 
było kilku miesięcy, aby cała skóra przybrała szarą barwę. Jednak Paul domyślił się, że ma do 
czynienia z dermakiem - noszącym maskę i rękawice, aby nie zakazić swoich instrumentów. 

Paul rozejrzał się po pomieszczeniu. Pod ścianą stało parę klatek ze szczurami. Wyglą-

dały  na  hermetyczne;  wyposażone  w  zamknięty  obieg  powietrza.  Blisko  połowa  szczurów 
znajdowała  się  w  różnych  stadiach  neurodermatozy.  Kilka  nosiło  ślady  wygolonej  sierści  w 
miejscach, gdzie prawdopodobnie zostały sztucznie zarażone. Paul miał wrażenie, że niektóre 
przypatrują mu się uważnie. Wzdrygnął się i odwrócił wzrok. 

Spojrzał na tradycyjną plątaninę laboratoryjnego szkła, po czym zwrócił uwagę na dwie 

półkule zawieszone na ścianie jak trofeum. Rozpoznał w nich dwie połowy jednego z meteo-
rytów, kryjących we wnętrzu galaretowatą substancję. Opodal, oprawione w drewnianą ramkę 
do zdjęć, wisiało kilka kartek maszynopisu, Inna ramka zawierała cztery fotografie brodatych 

background image

naukowców z dziewiętnastego wieku, wycięte z gazety lub książki. Laboratorium było zupe-
łnie zwyczajne. Pachniało kurzem i chemikaliami. Pospolite miejsce pracy. 

Krzesło Seeversa zatrzeszczało nagle. 
- Zgadza się - powiedział do siebie uczony. - Znów się zgadza. Czterdziestoprocentowy 

przyrost. 

Odrzucił ogryziony ołówek i odwrócił się, Paul ujrzał szeroką, okrągłą twarz i błyszczą-

ce  oczy.  Ciemna  plama  neurodermatozy  pełzła  w  górę,  od  podbródka  przecinając  wargi  i 
pokrywając  jeden  policzek  oraz  oko,  nadając  mu  wygląd  czarno-białego  buldoga  o  łaciatym 
pysku. 

- Zgadza się - warknął do Paula i uśmiechnął się z zadowoleniem. 
- Co się zgadza? 
Uczony  podwinął  rękaw  ukazując  szeroki  pas  przylepca  na  ramieniu  zabarwionym 

chorobą. 

- Tu  -  mruknął.  -  Dwa  tygodnie  temu,  to  miejsce  było  normalne.  Pobrałem  centymetr 

skóry na prawo od tego miejsca i policzyłem zakończenia nerwowe. Od tego czasu dermatoza 
przesunęła się aż dotąd. Dziś pobrałem kolejny wycinek skóry i znów policzyłem. Czterdzie-
stoprocentowy przyrost. 

Paul  spojrzał  z  niedowierzaniem.  Było  powszechnie  wiadome,  że  neurodermatoza  po-

wodowała wzrost wrażliwości, ale zakończenia nerwowe... Nie. Nie wierzył w to. 

- Kiedy  sprawdziłem  po  raz  trzeci  -  mówił  uszczęśliwiony  Seevers  -  w  tym  samym 

miejscu, stwierdziłem sześćdziesięcioprocentowy przyrost. Ha! Sprytne małe dranie, no nie? 
W ten sposób, wprowadzają nowe receptory somatyczne! 

Paul z trudem przełknął ślinę. 
- Co pan mówi? - wykrztusił. 
Seevers spojrzał na niego niewinnie. 
- A  więc  nie  jest  pan  hyperem,  tak?  No,  tak,  rzeczywiście.  Czuję,  że  nie.  To  przykre, 

Nie  mogę  zrozumieć,  dlaczego  rozsądni  hyperzy  chcą  pana  dotknąć.  Swoją  drogą  fakt,  że 
zabezpieczyłem się przed takimi głupstwami. 

Powiedział to tak obojętnym tonem, że Paul mrugnął, zanim dotarło doń pełne znacze-

nie jego słów, 

- Cooo pan zrobił? 
- To co mówię, Kiedy to złapałem, po prostu siadłem sobie z piórkiem i zlokalizowałem 

wszystkie punkty na dłoniach, które były przyczyną przyjemnych sensacji. Później wypaliłem 
je igłą elektryczną. Nie ma ich tak wiele, naprawdę - jeden lub dwa na centymetr kwadrato-
wy, ściągnął rękawice i pokazał poznaczone małymi bliznami dłonie. 

- Nie chciałem, by przeszkadzały mi jakieś głupie chętki. Strata czasu, uganianie się za 

nie-hyperami; przynajmniej dla mnie. 

Odwrócił dłonie i spojrzał na nie. 
- Te uparte małe stworki wciąż każą im odrastać, więc muszę co jakiś czas je wypalać. 
Paul skoczył na równe nogi. 
- Chce  mi  pan  powiedzieć,  że  zaraza  sprawia,  iż  człowiekowi  rosną  nowe  komórki 

nerwowe? 

Seevers spojrzał nań chłodnym wzrokiem. 
- Ach, tak. Przyszedł pan tutaj., abym pana oświecił, jak mówi padre. Jeśli chce pan być 

odgłupiony, proszę przestać wrzeszczeć. W przeciwnym razie poproszę, żeby pan wyszedł. 

Paul, który przed chwilą chciał jak najprędzej odejść, teraz zmienił zdanie. 
- Przepraszam - warknął, po czym powtórzył spokojniejszym tonem:  
- Przepraszam. 
Seevers  zrobił  głęboki  wdech,  wyciągnął  krótkie,  pulchne  ręce  i  ziewnął  szeroko,  po 

czym rozluźnił się i wyszczerzył zęby. 

background image

- Siadaj,  siadaj,  mój  chłopcze.  Powiem  ci  co  chcesz  wiedzieć,  jeżeli  naprawdę  chcesz 

coś wiedzieć. Chcesz? 

- Oczywiście! 
- Nieprawda!  Chcesz  tylko  wiedzieć  w  jaki  sposób  wpłynie  to  na  twój  indywidualny 

los.  Nie  interesuje  cię  wiedza  dla  niej  samej.  Niewielu  ludzi  interesuje.  To  dlatego  jest,  jak 
jest. Na przykład ojciec Mendelhaus - on chce wiedzieć, ale nie dla samej wiedzy. Rzecz inte-
resuje go ze względu na dobro jego owieczek i dobro jego Pana - co, muszę przyznać, jest o 
wiele  lepszą  postawą  niż  nastawienie  stada,  które  interesuje  się  wyłącznie  własnym  bezpie-
czeństwem. Jednak, gdyby ludzie chcieli zrozumieć wszystko dla samej wiedzy, nie mieliby-
śmy tego bałaganu. 

Paul patrzył w błyszczące oczy naukowca i cicho słuchał wykładu. 
- A więc tak, zanim cię oświecę, chciałbym zażądać czegoś niemożliwego. 
- Tak, proszę pana. 
- Chciałbym prosić, abyś był zupełnie obiektywny - ciągnął Seevers, pocierając nasadę 

nosa  i  zasłaniając  oczy  dłonią.  -  Chcę,  żebyś  mnie  wysłuchał  zapominając,  że  kiedykolwiek 
słyszałeś  o  czymś  takim,  jak  neurodermatoza.  Pozbądź  się  wszelkich  uprzedzeń,  zwłaszcza 
tych wywołanych strachem. Udawaj, że dyskutujemy o zupełnie hipotetycznym przypadku. 

Odjął dłonie od oczu i uśmiechnął się bezradnie. 
- Zawsze czuję się zażenowany, wymagając od kogoś, tego rodzaju współpracy, chociaż 

cholernie dobrze wiem, że nigdy jej nie uzyskam. 

- Spróbuję być obiektywny, proszę pana. 
- Ba! 
Seevers  wyciągnął  się  w  fotelu,  opierając  podstawę  czaszki  o  oparcie.  Przez  chwilę 

mrugał oczyma w zamyśleniu wpatrując się w sufit, po czym splótł ręce na wydatnym brzu-
szku i zamknął powieki. 

Kiedy się znów odezwał, zdawał się mówić do siebie! 
- Załóżmy, że istnieje planeta, nieco podobna do Ziemi, ale nie całkiem. Istnieje na niej 

życie organiczne, ale niehumanoidalne. Prawdopodobnie ciepłokrwiste, półinteligentne stwo-
rzenia. Planeta cechuje się czymś jeszcze - nadmiarem stworzeń pasożytniczych. W zasadzie, 
różne  typy  pasożytów  są  gatunkami  dominującymi.  Można  powiedzieć,  że  zwierzęta  ciepło-
krwiste,  są  dla  pasożytów  jarzynami.  Następnie,  powiedzmy  w  ciągu  dwóch  miliardów  lat, 
nieustannego współzawodnictwa między pasożytami, niektóre z nich, mogą wykształcić dzi-
wne sposoby adaptacji. Metody zapewniania dostaw pożywienia - czyli zwierząt, które są ich 
ofiarami. 

Seevers oderwał wzrok od sufitu. 
- Powiedz mi, młodzieńcze, jakie  czynności podjął człowiek, by zapewnić  sobie poży-

wienie? 

- Zajął się rolnictwem? 
- Oczywiście. Człowiek jest pasożytem, przynajmniej w stosunku do roślin. Jednak nau-

czył  się  jeść  swoje  ciastko  i  móc  mieć  je  ponownie.  Umie  pomnażać  gatunki,  które  pożera. 
Bardzo znamienne, jeśli się nad tym zastanowić! Bardzo! 

- Nie widzę... 
- Cii! Załóżmy teraz, że jeden z gatunków mikropasożytów na naszej hipotetycznej pla-

necie,  posiadł  w  wyniku  długotrwałego  procesu  ewolucji,  zdolność  stymulowania  wzrostu 
tkanki  zwierzęcej,  którą  się  żywił,  Myślę,  że  poprzez  wydzielanie  kontrolowanych  ilości 
hormonu wzrostu. Niezłe osiągnięcie, co? 

Paul w napięciu pochylił się naprzód. 
- Jednak  to  był  tylko  pierwszy  krok.  Pozwalało  to  gospodarzowi  pasożyta  przeżyć, 

chociaż wyobrażam sobie, że nie było to przyjemne dla zwierząt. Wkrótce wszystkie pasożyty 
potrafiły to robić, albo ginęły. Wtedy rozpoczęło się współzawodnictwo o najlepszą kontrolę 

background image

nad  organizmem  żywicielskim.  Pasożyty,  które  utrzymywały  swoich  gospodarzy,  w  najle-
pszej  formie  fizycznej,  naturalnie  przeżywały  dłużej,  ponieważ  nadmiar  pasożytów,  ograni-
czył źródła pożywienia, tak samo, jak człowiek zanieczyszcza swoje środowisko. A ponieważ 
i same zwierzęta, współzawodniczyły ze sobą o miejsce pod słońcem, leżało w interesie go-
ścia dbać o przetrwanie gospodarza - poprzez kontrolę wzrostu. 

Seevers mrugnął. 
- I  tak  zaczął  się  upadek  pasożytów  -  ich  dekadencja.  Skupiły  wszystkie  wysiłki  na... 

powiedzmy  naukowej  uprawie.  Zaczęły  wytwarzać  różne  rodzaje  broni  zaczepnych  i  obron-
nych dla swoich gospodarzy - przedziwne biostruktury. Rogi, miecze, kły, żądła, dmuchawki 
- możemy tylko zgadywać. Jednak w końcu jedna grupa pasożytów zajęła się... czym? 

Paul,  który  zaczął  się  niespokojnie  wiercić,  nie  miał  pojęcia,  Do  czego  Seevers  zmie-

rzał? 

- No, powiedz! - domagał się uczony. 
- ... systemem nerwowym? 
- Zgadza  się.  Nie  musisz  szeptać.  Systemem  nerwowym.  Z  początku  pasożyt  zapewne 

nie odnosił większych sukcesów, ponieważ tkanka nerwowa rośnie wolno. A ponadto mikro-
organizm,  który  był  zdolny  do  stymulowania  wzrostu  nerwów,  musiał  przebyć  długą  drogę 
ewolucji,  zanim  nauczył  się  wykorzystywać  je  na  korzyść  nosiciela.  Jednak  w  końcu,  po 
długich zmaganiach, nasze małe stworki dopięły tego. Zaczęły wyostrzać zmysły gospodarza, 
tworząc  skomplikowane  zmysły  z  zalążków  starych  receptorów  i  bezgranicznie  zwiększając 
jego inteligencję. 

Seevers uśmiechnął się złośliwie. 
- Następuje trzęsienie ziemi n-tego stopnia. Takie pasożyty, rzecz jasna, wybierały gatu-

nek zwierzęcia o największej inteligencji. Przy dodatkowym dopingu, to obdarzone mózgiem 
zwierzę pobiło swoich wrogów, a pośrednio i wrogów swego dobroczyńcy. Znalazło się w tej 
samej pozycji  co  człowiek na  Ziemi, pan zwierząt, obdarzony prawem rządzenia i tak dalej. 
Rozumiesz, to zwierzę stało się inteligentne, nie pasożyt. Pasożyty działały na zasadzie zbio-
rowego  instynktu,  jak  rój  pszczół.  Były  wspaniałymi  inżynierami  genetycznymi  -  ale  tylko 
poprzez ślepy instynkt, wykształcony w toku ewolucji. 

Przerwał, by zapalić cygaro. 
- Jeśli czujesz się niezdrów, młody człowieku, w tej butelce jest woda do picia. Źle wy-

glądasz. 

- Nic mi nie jest! 
- Dobrze;  idźmy  dalej.  Inteligentne  zwierzę  stało  się  panem  swojej  planety.  Przezwy-

ciężyło wszelkie zagrożenia - chyba, że samo dla siebie było zagrożeniem, tak jak my. Jednak 
teraz  pasożyty  znalazły  bezpieczne  schronienie.  Żadnych  nowych  zagrożeń,  wymuszających 
nową  adaptację.  Usiadły  wygodnie,  odetchnęły  i  popadły  w  marazm,  nie  zmieniając  się  jak 
kraby,  ameby  czy  inne  ziemskie  gatunki.  Dalej  działały  w  swoich  neurologicznych  rojach  i 
zwierzę, które pojęło ich dobroczynną rolę, zaczęło się nimi opiekować. Pasożyt nie wiedział 
o  tym,  ale  przestał  już  być  gatunkiem  dominującym.  Zapewnił  sobie  przetrwanie,  znajdując 
oparcie w zwierzęcym gospodarzu, który zajął się nim z boską łaskawością i samolubstwem. 
Pasożyt osiągnął biologiczny raj. Żył, ale przestał walczyć, Można rzec, że żywiciel był jego 
polisą ubezpieczeniową, Koniec rozdziału. 

Wydmuchnął  spory  kłąb  dymu  i  pochylił  się  do  przodu,  z  obojętnym  rozbawieniem 

przyglądając się Paulowi. Ten zorientował się, że siedzi z rozdziawionymi ustami na brzegu 
fotela. Z trudem rozluźnił się. 

- To tylko nie opierające się na niczym przypuszczenia - mruknął niepewnie. 
- Częściowo tak - przyznał Seevers. - Jednak są poparte dowodami, a jeden jest bardzo 

przekonujący. Jest nim przekaz. 

- Przekaz? 

background image

- Tak. Chodź, pokażę ci. 
Seevers wstał i podszedł do ściany. Stanął przy dwóch półkulach. 
- Po namyśle, lepiej zobacz sam. Weź ten przecięty meteoryt, dobrze? Jest jałowy. 
Paul przeszedł przez pokój, chwiejnie wdrapał się na ławę i zdjął owalny meteoryt. Po 

raz  pierwszy  miał  jeden  z  nich  w  ręku,  przyjrzał  mu  się  z  zaciekawieniem.  Meteoryt  był 
niemal  idealną  kulą  o  średnicy  dwudziestu  centymetrów  i  wydrążonym  wnętrzu  o  średnicy 
dziesięciu. Kula była zrobiona z kilku koncentrycznych skorup, każdej z innego metalu. Wy-
dawała się lekka jak aluminium, chociaż powłoka zewnętrzna była jakby ze stali. 

- Złóż obie połówki ze sobą - powiedział Seevers - i pokręć lekko. Rozejdą się. Wyjmij 

środkową - tę twardą, cienką, znajdującą się między miękkimi, chroniącymi. 

- Skąd  pan  wie,  że  takie  było  ich  przeznaczenie?  -  mruknął  Paul  słuchając  polecenia. 

Skorupy rozeszły się, 

- Wiadomości przesyła się kopertach - prychnął Seevers. 
Paul porozkładał skorupy i znalazł dwie półkule z cienkiej jak papier, mocnej stali. Nie 

było na nich żadnych napisów, ani po jednej, ani po drugiej stronie. Rzucił Seeversowi zdzi-
wione spojrzenie. 

- Obchodź się z nimi ostrożnie, kiedy są pozbawione osłony. I tak są już trochę zamglo-

ne... 

- Nie widzę żadnej wiadomości. 
- W szufladzie, obok twojego kolana jest słoiczek żelaznych opiłków. Posyp nimi ostro-

żnie  obie  półkule.  Ten  proszek  nie  jest  wystarczająco  drobny,  ale  to  najlepszy  jaki  mam. 
Felger w Princetown miał trochę lepszy, zanim wszyscy stamtąd uciekliśmy. Nawiasem mó-
wiąc, sam to odkryłem. 

Zakłopotany Paul wyjął żelazne opiłki i posypał nimi lustrzane powierzchnie. Ukazały 

się  delikatne  wzory  -  ułożone  z  metalowych  opiłków  koła,  od  czasu  do  czasu  poprzecinane 
poprzecznymi liniami. Paul westchnął głośno. To wyglądało jak mapa. 

- Wiem co myślisz - rzekł Seevers. - My też tak z początku myśleliśmy. Później Felger 

przyniósł ten naprawdę drobny proszek. Mimo, że tak drobne, te linie to rzędy piktogramów. 
Przy  użyciu  dobrego  szkła  powiększającego,  mógłbyś  je  dostrzec,  nawet  przy  użyciu  tego 
grubego proszku. To pismo magnetyczne - coś jak dwuwymiarowy zapis dźwiękowy. Wido-
cznie zwierzęta, które to napisały, miały bardzo dobry wzrok lub zmysł magnetyczny. 

- Czy ktoś to odczytał? 
- Właśnie zajmowano się tym w Princetown, kiedy świat oszalał. Jednak odczytali tyle, 

żeby domyślić się tego, co ci powiedziałem. Wśród tuzina kul znaleźli pięć różnych zapisów, 
Jeden  z  nich  był  czymś  w  rodzaju  klucza.  Zawierał  symbol  zobrazowany  rysunkiem  atomu 
węgla. Inny symbol odpowiadał liczbie pi w systemie binarnym. Takie rzeczy... blisko pięćset 
symboli. Niektórych nie byliśmy w stanie odszyfrować. Niektóre symbole definiowali metodą 
przypominającą dziecinne krzyżówki, Coś jak „Gwiazda jest...” i nieznany  symbol. Musieli-
śmy decydować czy znaczyło to „gorąca”, „biała”, „ogromna” i tak dalej. 

- I udało wam się? 
- Częściowo. Brutalny sposób, w jaki otwarto niektóre pojemniki, ograniczył czytelność 

depeszy. Wysyłający zawinili swoim odpowiednikiem antropomorfizmu. Obdarzali nas swoją 
psychiką.  Spodziewali  się,  że  będziemy  otwierać  pojemniki  jeden  po  drugim,  ostrożnie  i 
odczytywać  tekst,  zanim  zrobimy  coś  więcej,  A  tu  bach!  Jakiś  tokarz  łapie  jeden,  potrząsa 
nim,  waży,  kładzie  na  tokarce  i  wio!  Wciąż  zdradzamy  bezrozumną  ciekawość.  Wpychamy 
rękę w mysią norę, żeby przekonać się, czy w środku siedzi grzechotnik. 

Zapadło  dłuższe  milczenie.  Paul  stał  spoglądając  na  wzory  pokrywające  powierzchnię 

skorup. 

- Czemu ludzie nic o tym nie słyszeli? - spytał cicho. 
- Nie słyszeli! - ryknął Seevers, - A jak chciałbyś im o tym powiedzieć? 

background image

Paul potrząsnął głową, Nie tak łatwo było zapomnieć, że człowiek porzucił swoje gaze-

ty, radio i kolej, zostawiając swoje mechaniczne sługi, by spały we własnej rdzy, podczas gdy 
on uciekał niczym kąsany przez pszczoły niedźwiedź. 

- A co właściwie mówią te znaki? 
- Część  już  ci  powiedziałem  -  o  ewolucyjnym  rodowodzie  pasożytów  wywołujących 

neurodermatozę. Zebraliśmy też do kupy ich powody, dla których wysłali te pociski w prze-
strzeń - kilka tysięcy lat temu. Ich słońce miało wybuchnąć, zamienić się w Supernową. Opra-
cowali teoretyczne zasady napędu kosmicznego, ale nie mogli znaleźć paliwa - potrzebowali 
jakiegoś pierwiastka, który w ich układzie był rzadki. Mogli podróżować w granicach układu, 
ale  to  nie  na  wiele  się  zdało.  Tak  więc  wyhodowali  kolonię  swoich  pasożytniczych  dobro-
czyńców, zapakowali je do kul i wystrzelili jak śrut w różne gwiazdy. Na kurs przechwytują-
cy, rzecz jasna. Chcieli by pociski przeszły nieco obok, tak żeby zawróciły po długiej, elipty-
cznej  orbicie  wokół  słońc  -  dość  blisko,  by  znaleźć  się  w  radiacyjnym  „pasie  życia”,  i  w 
końcu przeciąć orbity planet. Wygląda na to, że trafili nas za pierwszym razem. 

- Chce pan powiedzieć, że nie celowali dokładnie w Ziemię? 
- Oczywiście, że nie. Nie mieli pojęcia, że tu jesteśmy. Nie przy takiej odległości. Setki 

lat świetlnych. Po prostu wybrali przypadkowo kilka gwiazd. Wysłanie ulubieńców było ich 
ostatnim  aktem  oporu  przeciw  zagładzie  -  symbolicznym,  rzecz  jasna,  ale  szlachetnym  ge-
stem. Oddali w ten sposób część swych dusz. Jak człowiek piszący testament i obdarowujący 
swoim majątkiem jakieś nieznane istoty z gwiazd. Wyobraź sobie ich stojących tam - i patrzą-
cych jak te pociski znikają w otchłani kosmosu. Oto ich dziedzictwo, przekazane nieznanemu 
spadkobiercy,  a  może  nikomu.  Mikroskopijne  stwory,  które  wyniosły  ich  nad  poziom  zwie-
rzęcia. 

Seevers  urwał,  spoglądając  w  górę,  na  słońce  zaglądające  przez  piwniczne  okienko. 

Znów cicho mówił do siebie: 

- Widzisz  jak  odwracają  się  i  spokojnie  wracają...  by  czekać,  aż  ich  gasnące  słońce 

osiągnie krytyczny punkt, punkt zapłonu. Zostawili swój ostatni znak - swój dar dla kosmosu. 

- Jest pan głupcem, Seevers - mruknął nagle Paul. 
Seevers  obrócił  się  na  pięcie  ze  zbielałą  twarzą.  Jego  ręka  mimowolnie  śmignęła  do 

ramienia  młodzieńca,  ale  zatrzymała  się  w  połowie  drogi,  kiedy  Paul  szybko  odsunął  się  na 
bok. 

- Naprawdę uważa pan chorobę za rzecz pożądaną, prawda? - zapytał Paul, - Nie rozu-

mie pan, że jest pan pod jej wpływem. Dlaczego to tak wpływa na ludzi? A mówi pan, że nie 
mogę być obiektywny. 

Uczony uśmiechnął się zimno. 
- Nie  powiedziałem,  że  jest  rzeczą  pożądaną.  Po  prostu  wykazywałem,  że  istoty,  które 

nam  ją  przysłały  uważały  ją  za  rzecz  pożądaną.  Opierali  się  na  założeniach  pozbawionych 
podstaw. 

- Może nic ich to nie obchodziło. 
- Oczywiście,  że  ich  obchodziło.  Ich  błąd  polegał  na  tym,  że  uważali,  iż  będziemy 

otwierać pojemniki tak jak oni by to zrobili - ostrożnie. Może nie mogli pojąć, jak stworzenie 
może być jednocześnie lekkomyślne i inteligentne. Chcieli, abyśmy przeczytali ostrzeżenie na 
powłoce ochronnej, zanim otworzymy kule. 

- Ostrzeżenie...? 
Seevers uśmiechnął się kwaśno. 
- Tak, ostrzeżenie. Na wszystkich kulach znaleźliśmy jedną grupę powiększonych sym-

boli.  Widzisz  ten  wzór  na  najwyższym  pierścieniu?  Mówi  on,  w  przybliżeniu  tak!  „Istoty  - 
znalazcy,  wy  którzy  niszczycie  sobie  podobnych  -  jeśli  to  czynicie,  zniszczcie  ten  pojemnik 
nie otwierając go. Jeśli nie uczynicie tak, jego zawartość zniszczy was”. 

Zapadła martwa cisza. 

background image

- Ale przecież ktoś by go otworzył - protestował Paul. 
Seevers z krzywym uśmiechem spojrzał w okno. 
- Masz  najzupełniejszą  rację.  Wysyłający  nie  przewidzieli  ogromnej  ciekawości  lu-

dzkiego gatunku. Gdyby zobaczyli jak człowiek zbiera te samorodki, kłóci się o nie, chicho-
cze  nad  nimi,  rozłupuje  je  jak  orzechy,  po  czym  podwinąwszy  ogon,  umyka  z  wyciem  do 
lasu... no, pomyśleliby dwa razy, zanim wystrzeliliby te pociski w kosmos. 

- Doktorze Seevers, jak pan myśli, co się teraz stanie? To znaczy, ze światem? 
Seevers wzruszył ramionami. 
- Wczoraj  widziałem  noworodka,  którego  matką  była  kobieta  z  naszej  wyspy.  Urodził 

się  ze  skórą  zabarwioną  na  szaro.  Miał  też  nowe  receptory:  małe  pory  w  czubkach  palców, 
wyposażone w kubki smakowe i komórki węchowe. A nad każdym okiem guzek wrażliwy na 
podczerwień. 

Paul jęknął. 
- I  nie  jest  to  pierwszy  przypadek.  Takie  rzeczy  zdarzają  się  również  dorosłym,  ale 

dopiero  po  dłuższym  czasie.  Brat  Thomas  ma  już  pory  w  czubkach  palców.  Oczywiście, 
jeszcze nie nauczył się z nich korzystać. Odbiera wrażenia, ale te receptory nie są połączone z 
centrami węchu i smaku w mózgu. Wciąż są połączone z somatycznymi centrami czuciowy-
mi.  Może  dotykać  różnych  substancji  i  doznawać  różnych  kombinacji  wrażeń:  ciepła,  bólu, 
zimna, ucisku, i tak dalej. Mówi, że ocet sprawie wrażenie lodowato zimnego, chinina kłują-
cego  gorąca,  woda  kolońska  jest  letnio-aksamitno-drapiąca,  i...  czerwieni  się  kiedy  dotyka 
perfum. 

Paul roześmiał się. 
- Może  potrzeba  będzie  kilku  pokoleń,  zanim  dowiemy  się  wszystkiego  -  ciągnął 

Seevers.  -  Zbadałem  fragmenty  mózgu  szczura  i  znalazłem  w  nim  mikroorganizmy.  Być 
może  starają  się  połączyć  te  nowe  receptory  z  odpowiednimi  obszarami  w  mózgu.  Nasze 
prawnuki - jeżeli człowiek wtedy będzie jeszcze na Ziemi - być może będą mogły analizować 
substancje przez dotyk, określać skład atomowy mieszaniny w probówce, włożywszy do niej 
palec...  Dostrzegą  źródło  ciepła  w  ciemnym  pokoju  -  dzięki  podczerwieni.  Może  pojawi  się 
też uwrażliwienie na ultrafiolet. Moje szczury reagują na ten rodzaj promieniowania. 

Paul podszedł do klatek ze szczurami i spojrzał na trzy szare zwierzęta, wyglądające na 

większe od pozostałych. Cofnęły się pod ścianę i patrzyły na niego czujnie. Zaczęły piszczeć i 
wymieniać między sobą spojrzenia. 

- To trzecie pokolenie hyperów - powiedział do niego Seevers. - Wykształciły już prosty 

język. Nie są inteligentne według ludzkich kryteriów, ale sprytne. Nauczyły się wykorzysty-
wać swój aparat sensoryczny. Wiedzą, kiedy mam zamiar je nakarmić, a kiedy zabić któregoś 
i  przeprowadzić  sekcję.  Sądzę,  że  potrafią  to  przewidzieć  dzięki  jakimś  nieznacznym  zmia-
nom mojej aury emocjonalnej, Praktyka to duża rzecz, młody człowieku. Hyper, mający pory 
w  czubkach  palców  odbiera  wrażenia,  ale  trzeba  sporo  czasu  zanim  nauczy  się  łączyć  je  z 
konkretnym  bodźcem;  a  to  dzięki  praktyce.  Dziecko  odbiera  swoimi  oczami  wrażenia  -  ale 
nie mają one żadnego znaczenia, dopóki nie skojarzy mleka z bielą, matki z owalem twarzy, i 
tak dalej. 

- A co stanie się z mózgiem? - wydusił z siebie Paul. 
- Myślę, że nic specjalnego. Nie dostrzegłem większych zmian. U szczurów stwierdzi-

łem  wzrost  inteligencji,  ale  brak  przyrostu  tkanki  mózgowej.  Wzrost  sprawności  intelektua-
lnej jest najwidoczniej rezultatem większej sprawności wszystkich zmysłów. Pomysły, konce-
pcje,  skojarzenia  -  są  tworzone  z  zebranych  w  pamięci  doświadczeń.  Jabłko  jest  czerwone, 
słodkawo-kwaśne, o owocowym zapachu - oto sensoryczny obraz jabłka. Ślepiec pozbawiony 
języka  nie  mógłby  sformułować  takiej  definicji.  W  przeciwieństwie  do  niego  hyper  mógłby 
dodać kilka innych określeń, których ty byś nie pojął. W pełni rozwinięty hyper - a ja takim 
jeszcze  nie  jestem  -  dysponuje  większym  zasobem  narzędzi  sensorycznych  pomocnych  przy 

background image

formułowaniu definicji. Kiedy nauczy się ich używać, będzie znacznie sprawniejszy umysło-
wo. Jest w tym jednak jeden haczyk. Instynktownie, pasożyt dąży do zapewnienia przetrwania 
swojego  gospodarza.  O  to  chodzi  w  ostrzeżeniu.  Jeżeli  człowiek  potrafi  współpracować  ze 
swoim  gatunkiem,  pasożyty  pomogą  mu  ukształtować  środowisko.  Jeżeli  człowiek  zechce 
walczyć z innymi, pasożyty pomogą mu w tym także. Pomogą mu w skuteczniejszym samo-
zniszczeniu. 

- Ludzie współżyli pokojowo... 
- W  małych  grupkach  -  przerwał  Seevers.  -  Tak,  wykazujemy  pewien  instynkt  społe-

czny, Jednak jest to raczej instynkt stadny. 

Paul niecierpliwie spoglądał na drzwi. Seevers obrócił się i spojrzał na niego z kpiącym 

uśmieszkiem. 

- No, już jesteś oświecony, młodzieńcze. I co zamierzasz teraz zrobić? 
Paul potrząsnął głową, próbując uporządkować myśli. 
- A co tu można zrobić? Tylko uciekać. Może na jakąś wyspę. 
Seevers cynicznie podniósł brwi. 
- Masz zamiar zabrać ze sobą modyfikację? Czy zamierzasz pozostać nie-hyperem? 
- Zabrać..? Oszalał pan? Mam zamiar zostać zdrowym! 
- Tak właśnie myślałem. Gdybyś spojrzał na to obiektywnie, postarałbyś się o modyfi-

kację  i  przyzwyczaił  się  do  niej.  Ja  tak  zrobiłem.  Przypominasz  mi  małpę  uciekającą  przed 
zastrzykiem.  W  strzykawce  jest  dobroczynna  szczepionka,  ale  igła  wygląda  na  ostrą.  Małpa 
jęczy z przerażenia. 

Paul ruszył ze złością do drzwi, ale zatrzymał się jeszcze. 
- Na górze jest dziewczyna, dermak. Czy... 
- Opowiem jej o tym? Zawsze wprowadzam nowych hyperów. To jeden  z moich obo-

wiązków  na  tym  kościelnym  ranczu  trędowatych.  Podejrzewam,  że  dziewczyna  jest  bliska 
obłędu. Wszyscy są, zanim pozbędą się wrażenia, że są poza nawiasem społeczeństwa. Kim 
ona dla ciebie jest? 

Paul wyszedł na korytarz nie odpowiadając na pytanie. Był zupełnie rozbity, Nienawi-

dził uśmieszku na buldogowatej twarzy Seeversa z siłą, o jaką nigdy się nie podejrzewał. Ten 
człowiek sam zaraził się chorobą! Tak powiedział. Ale czy to prawda? Czy cokolwiek z tego 
było  prawdą?  Twierdzenie,  że  halucynacje  są  efektem  nowych  receptorów  sensorycznych, 
gadanie, że zaraza może być czymś pożądanym - Seevers nie miał monopolu na te pomysły. 
Każdy  dermak  mówił  to  co  on:  to  jeden  z  objawów,  Seevers  po  prostu  podbudował  swoje 
twierdzenia sprytną teorią, a Paul prawie dał się nabrać, Seevers był przebiegły. „Masz zamiar 
zabrać modyfikację ze sobą?” Czyż nie było to postawione inaczej pytanie: „Czemu nie dasz 
mi się dotknąć?” Paul trząsł się jak w febrze wracając na trzecie piętro, aby ponownie natrzeć 
się olejkiem. 

- Czemu nie odejść od razu? - pomyślał. 
Włóczył się cały  dzień po nadbrzeżu, przystając  przy dokach,  aby popatrzeć jak mnisi 

kręcą się po rusztowaniu, otaczającym kadłuby dwóch małych, pełnomorskich jednostek. 

Mnisi  uszczelniali  szpary,  drepcząc  po  pomostach  z  wiadrami  smoły  i  farby.  Paul 

dowiedział  się,  która  z  jednostek  była  przeznaczona  dla  niego.  Natychmiast  porzucił  myśl  o 
niezwłocznym opuszczeniu wyspy; jednostka wymagała małego remontu. 

Jacht  był  dwudziestopięciometrowy,  o  wąskim  kadłubie  i  kilu,  który  był  zbyt  długi  na 

żeglowanie w zatoce. Paul domyślił się, że mieszkańcy wyspy potrzebowali tylko płaskoden-
nych statków do przewożenia pasażerów i ładunków z lądu. Smukły żaglowiec o linii małego 
niszczyciela był dla nich nieprzydatny. Po bliższych oględzinach Paul orzekł, że jacht musiał 
przedtem należeć do policji lub Ochrony Wybrzeża. Na przodzie był jeszcze trójnóg do osa-
dzenia  karabinu  maszynowego.  Statek  był  szybki  i zaopatrzony  w  silnik  diesla,  tak  że  świe-
tnie nadawał się do dalekich rejsów. 

background image

Paul  poszedł  pomyszkować  w  magazynach  poszukując  źródła  zapasów.  Od  czasu  do 

czasu napotykał mnicha lub zakonnicę, ale szaroskórzy duchowni wydawali się myśleć tylko 
o tym, aby jak najszybciej zniknąć mu z oczu. Pożądanie dermaków było pobudzane głównie 
przez  zapach  i  dezodorujący  olejek  pomagał  uniknąć  ich  afektów.  W  końcu  napotkał  dziko-
okiego dermaka, który zaskoczył go wśród stosów skrzyń. Dermak był już prawie przy nim, 
zanim Paul usłyszał jego kroki. 

Przyparty do muru i ogarnięty paniką, strzaskał napastnikowi ramię wystrzałem z dubel-

tówki, po czym uciekł z magazynu ścigany wrzaskami dermaka. 

Dławiąc  się  wstydem  znalazł  mnicha-dermaka  i  posłał  go,  żeby  zajął  się  rannym.  Już 

wcześniej zdarzało mu się strzelać do ofiar zarazy, kiedy nie było innego wyjścia, ale nigdy z 
zamiarem zabicia. Ten mężczyzna zawdzięczał życie tylko przypadkowi. 

- To była samoobrona - mówił sobie Paul. Tylko przed czym? Przed nieuniknionym? 
Szybko wrócił do szpitala i znalazł Mendelhausa przed wejściem do małej kaplicy. 
- Lepiej  nie  będę  czekał  na  waszą  łódź  -  powiedział  księdzu.  -  Właśnie  strzeliłem  do 

jednego z waszych, Lepiej będzie jak odejdę, zanim się to powtórzy. 

Mendelhaus zacisnął wargi, 
- Zastrzeliłeś... 
- Nie zabiłem go - wyjaśnił pospiesznie Paul. - Złamałem mu rękę. Jeden z braci przy-

prowadzi go tu. Przykro mi, ojcze, ale rzucił się na mnie. 

Ksiądz w milczeniu odwrócił wzrok, wyraźnie tłumiąc gniew. 
- Cieszę się, że mi to mówisz - powiedział spokojnie. - Myślę, że nic na to nie mogłeś 

poradzić,  Ale  dlaczego  opuściłeś,  szpital?  Tu  jesteś  bezpieczny.  Zaopatrzymy  jacht  w  ży-
wność. Proponuję, abyś został w pokoju, dopóki nie będzie gotowy. Poza budynkiem nie mo-
gę ręczyć za twoje bezpieczeństwo. 

W jego głosie pojawiła się rozkazująca nuta i Paul lekko skinął głową. Odwrócił się, by 

odejść. 

- Młoda panienka pytała o ciebie - zawołał za nim ksiądz. 
Paul przystanął. 
- Jak się czuje? 
- Myślę, że kryzys minął. Infekcja ustępuje. Jednak jej nerwy nie są w najlepszym sta-

nie. Głęboka depresja. Czasem wpada w histerię - rzekł duchowny, po czym dodał ciszej: 

- Ty jesteś tego przyczyną, młody człowieku, Czasem przychodzi jej to do głowy i chce 

cię dotknąć, a czasem majaczy, że nigdy by tego nie zrobiła. 

Paul okręcił się na pięcie, próbując zaprotestować, ale ksiądz mówił dalej: 
- Był u niej Seevers, a potem psycholog - jedna z naszych sióstr. Wydaje się, że to tro-

chę pomogło. Teraz śpi. Jednak nie wiem, ile zrozumiała z tego, co mówił Seevers. Jest oszo-
łomiona  wskutek  szoku,  bólu,  zakażenia,  poczucia  winy,  strachu,  histerii  -  i  paru  innych 
rzeczy. Morfina wcale nie rozjaśniła jej w głowie. Ani fakt, że jej unikasz. 

- Unikam zarazy - warknął Paul, - Nie jej. 
Mendelhaus zachichotał bez cienia wesołości. 
- Komu to mówisz? 
Odwrócił się i wszedł przez wahadłowe drzwi do kaplicy. 
Za  kołyszącymi  się  drzwiami  Faul  dostrzegł  oświetlony  świecami  ołtarz,  prosty  dre-

wniany krucyfiks i morze mnisich habitów falujących w ławkach, czekających, aż odprawia-
jący mszę ksiądz wejdzie do świątyni i zacznie Ofiarę. Paul uświadomił sobie, że to niedziela. 

Powlókł się głównym korytarzem i stwierdził, że mimowolnie podąża do pokoju, gdzie 

leżała  Willie.  Drzwi  były  szeroko  otwarte  i  stanął  tuż  przed  nimi,  żeby  go  nie  widziała. 
Jednak  po  chwili,  wolno  przesunął  się  naprzód,  dostrzegł  jej  ciemną  grzywę  rozsypaną  na 
poduszce. Jedna z sióstr uczesała ją, i włosy leżały na pościeli ciemnymi falami, błyszcząc w 
świetle świecy. Spała. Gromnica przeraziła go w pierwszej chwili, sugerowała ostatnie nama-

background image

szczenie i śmierć. Jednak obok leżała gazeta z pozaginanymi rogami; ktoś wcześniej czytał jej 
na głos. 

Paul  stał  w  progu,  patrząc  jak  pierś  dziewczyny  unosi  się  w  oddechu.  Świeża,  młoda, 

zgrabna - nawet w surowej bawełnianej koszuli, którą jej dali, nawet mimo niebiesko-bladej 
białości skóry... która niebawem miała stać się szara jak pochmurne niebo w zimowy dzień. 
Jej  usta  poruszyły  się  lekko  i  Paul  cofnął  się  o  krok.  Wargi  znieruchomiały  i  rozchyliły  się, 
ukazując białe zęby. Delikatnie wyrzeźbiona twarz była lekko odchylona ku górze. Jej szczęki 
zacisnęły się nagle. 

Z holu nadleciał niespodziewanie upiornie wysoki głos, powtarzający echem przyśpiew 

gregoriańskiego psalmu: „Asperges me, Domine, hyssopo, et mundabor...” Ksiądz rozpoczął 
mszę. 

Na  dźwięk  jego  głosu,  ukryte  pod  prześcieradłem  dłonie  dziewczyny  zacisnęły  się  w 

pięści.  Jej  oczy  otwarły  się  nagle  i  spojrzały  w  pustkę.  Zaciskając  w  palcach  prześcieradło 
podniosła ręce do oczu i krzyknęła: 

- Nie! Nieee! Boże, nie zrobię tego! 
Paul schował się za framugę i przycisnął do ściany. 
Żal ścisnął mu gardło. Nerwowo rozejrzał się wokół. Słysząc krzyk dziewczyny, z po-

bliskiego pokoju wyszła zakonnica i pospiesznie ruszyła korytarzem, szeleszcząc nakrochma-
lonym habitem, mamrocząc do siebie pod nosem. Rzuciła Paulowi karcące spojrzenie i wma-
szerowała do pokoju, 

- Dziecko moje, co ci jest? Znów koszmary? 
Usłyszał jak Willie oddycha z ulgą. Później jej słaby głos mówiący: 
- Oni... oni kazali mi... dotknąć... O, Boże! Chciałam odciąć sobie ręce! 
Paul umknął, zostawiając za sobą uspokajający głos zakonnicy. 
Resztę dnia i noc spędził w swoim pokoju. Następnego ranka Mendelhaus przyszedł, by 

mu  powiedzieć,  że  łódź  jeszcze  nie  jest  gotowa.  Musieli  jeszcze  skończyć  uszczelnianie  i 
załadować  prowiant.  Jednak  zapewnił  go,  że  będzie  gotowa  w  ciągu  dwudziestu  czterech 
godzin. Paul nie mógł zmusić się, by zapytać go o dziewczynę. 

Mnich przyniósł mu jedzenie; nie otwarte puszki, wciąż parujące po wyjęciu z autokla-

wu,  na  przykrytej  szkłem  tacy.  Mnich  nosił  maskę  i  rękawice,  pachniał  odkażającym  olej-
kiem.  W  takich  chwilach  Paulowi  wydawało  się,  że  to  on  jest  chorym  zakaźnie  pacjentem, 
którego inni muszą się wystrzegać. Jak w poemacie Omara, pomyślał ze zdziwieniem; „Któż 
garncarzem jest, a kto garnkiem?” 

Czy człowiek rzeczywiście - jak twierdził Seevers - był wystraszoną małpą, uciekającą 

bezsensownie  przed  szarymi  rękami,  które  przynosiły  mu  błogosławiony  dar?  Jakże  wąska 
była granica dzieląca błogosławieństwo od przekleństwa, demona od boga! Pasożyty przybyły 
pod  maską  demona,  pod  maską  choroby.  „Choroby  często  były  przyczyną  mej  śmierci”  - 
rzekł człowiek. „Zatem wszystkie  choroby są złem”. Ale czy musiała to być prawda? Ogień 
często  zabijał  uzbrojonych  w  maczugi  przodków  człowieka,  lecz  później  stał  się  jego  sługą. 
Nawet  choroby  zostały  wykorzystane  w  dobrym  celu  -  sztucznie  wywołany  dur  i  malaria, 
zwalczały choroby weneryczne. 

Jednak szara skóra... kubki smakowe w końcach palców... obce mikroorganizmy w mó-

zgu i nerwach.  Na myśl  o tym, włosy stawały mu dęba na  głowie. Człowiek, ukształtowany 
wedle  gustu,  prawdopodobnie  pożytecznych  pasożytów,  pozostaje  człowiekiem,  czy  czymś 
innym? Mali bakteryjni  siewcy ukryci pod skórą, kultywujący zagony komórek nerwowych; 
zjedz jedną, posiej dwie, wyoraj nową komórkę węchową, połącz włókienka z mózgiem... 

Poniedziałek przyniósł zimny deszcz i wiatr znad zatoki. Paul patrzył, jak woda spływa 

zasypanymi  śmieciem  rynsztokami  ulic.  Siedząc  w  oknie  spoglądał  na  ten  ponury  widok  i 
czekał modląc się, żeby sztorm nie opóźnił wyjścia w morze. Mendelhaus zajrzał przez uchy-
lone drzwi i uśmiechnął się. 

background image

- Kostka  Willie  świetnie  się  goi  -  powiedział.  -  Opuchlizna  zeszła,  tak  że  musieliśmy 

zmienić gips. Gdyby tylko mogła... 

- Dzięki za informację, padre - warknął z irytacją Paul. 
Ksiądz wzruszył ramionami i odszedł. 
Wciąż jeszcze padało, kiedy nadszedł wieczór. Duchowni w doku z pewnością nie zdo-

łali skończyć roboty. Jutro... może. 

Z  nadejściem  zmroku  zapalił  świeczkę  i  leżał  z  otwartymi  oczyma  patrząc  na  równy, 

żółty jęzor płomienia, dopóki nie zmogło go zmęczenie. Zdmuchnął świecę i poszedł spać. 

Męczyły  go  sny;  o  pieszczących  go  szarych  palcach,  o  przyjemnym  dotyku.  Drobne 

dłonie, delikatne, chłodne, czułe - dotykające jego czoła i policzków, i głos szepczący  czułe 
słowa. 

Nagle  obudził  się.  Wciąż  czuł  na  twarzy  dotyk  rąk  ze  snu.  Co  go  obudziło?  Jakiś 

dźwięk  w  korytarzu,  skrzyp  zawiasów?  W  pokoju  panowały  nieprzeniknione  ciemności. 
Deszcz przestał padać - może właśnie to go obudziło? Leżąc i wsłuchując się w ciszę wilgo-
tnych korytarzy czuł dziwny niepokój. Jakiś... słaby szmer... i... 

Oddech! Słyszał czyjś cichy oddech! 
Wydał  ochrypły  wrzask,  który  przerwał  upiorną  ciszę.  Odpowiedział  mu  przenikliwy 

krzyk strachu! Kilka metrów dalej, w pokoju. Skoczył naprzód i natknął się na ścianę. Zaklął 
głośno  i  zaczął  po  omacku  szukać;  najpierw  zapałek,  później  dubeltówki,  W  końcu  znalazł 
broń, wycelował w pustkę i nacisnął spust. Huk ogłuszył go. Okno rozleciało się w kawałki i 
lawina tynku osypała się na podłogę. 

Krótki błysk oświetlił pokój. Był pusty. Paul stał zdjęty grozą. Czyżby wszystko to mu 

się przywidziało? Jednak nie, krzyk przerażenia nieproszonego gościa był zupełnie realny. 

Na twarzy poczuł chłodny powiew. Drzwi były otwarte. Czyżby zapomniał je zamknąć? 

Na niższych piętrach dał się słyszeć gwar głosów. Strzał obudził śpiących. Jednak słyszał też 
coś innego; jakieś nieregularne trzeszczenie i cichy płacz. 

W końcu znalazł zapałki i skoczył do drzwi. Jednak mały płomyk nie rozjaśnił panują-

cych na korytarzu ciemności. W oddali usłyszał szczęk klamki; intruz uciekał zewnętrznymi 
schodami,  Paul  pomyślał  o  pościgu  i  zemście.  Jednak  zamiast  tego  pobiegł  do  umywalki  i 
zaczął  szorować  się  szarym  mydłem.  Czy  gość  dotknął  go?  Czy  też  ów  dotyk  był  jedynie 
sennym przywidzeniem? Był przestraszony. 

Ha korytarzu rozległy się głosy. Zobaczył kilka zbliżających się postaci ze świecami w 

rękach. Odwrócił się i zobaczył twarze kilku mnichów, ciekawie zaglądających do jego poko-
ju. Ojciec Mendelhaus przepchnął się przez nich, spojrzał na okno, na ścianę i na Paula. 

- Co... 
- Bezpieczny,  tak?  -  syknął  Paul,  -  No,  miałem  gościa!  Kobietę!  Myślę,  że  mnie  do-

tknęła! 

Ksiądz odwrócił się i powiedział do mnicha: 
- Wyjdź  na  schody  i  zawołaj  matkę  przełożoną.  Poproś,  żeby  natychmiast  sprawdziła 

kwatery sióstr. Jeżeli któraś z nich opuściła... 

Na dole dał się słyszeć głośny krzyk, 
- Ojcze! Ojcze! Dziewczyna ze zranioną nogą! Nie ma jej w pokoju! Uciekła! 
- Willie! - szepnął Paul. 
Drobna siostra ze świecą w ręku przybiegła z dołu i przez chwilę dyszała ciężko łapiąc 

oddech. 

- Uciekła, ojcze. Miałam nocny dyżur. Słyszałam strzał i poszłam zobaczyć, czy jej nie 

obudził. Nie było jej w pokoju! 

Ksiądz chrząknął niedowierzająco. 
- Jak mogła wyjść z łóżka? Przecież nie może chodzić z nogą w gipsie. 
- Kule, ojcze. Powiedzieliśmy jej, że za parę dni będzie chodzić. Ponieważ wciąż miała 

background image

zaburzenia świadomości i powtarzała, że utniemy jej nogę, daliśmy jej kule, żeby udowodnić, 
że się myli. To moja wina, ojcze. Powinnam... 

- To nieważne. Poszukajcie jej w budynku. 
Paul wytarł twarz i ze złością spojrzał na księdza. 
- Jak mam się zdezynfekować? – zapytał. 
Mendelhaus zawołał do tłumu zebranego na korytarzu. 
- Proszę, niech ktoś zawoła doktora Seeversa. 
- Jestem tu, klecho - mruknął uczony. 
Duchowni  rozstąpili  się,  robiąc  przejście  dla  przysadzistego  doktora.  Z  rozbawieniem 

spojrzał na Paula. 

- A więc mimo wszystko zdecydowałeś się tu zostać? 
Paul rzucił mu obraźliwe słowo. 
- Ma pan jakiś skuteczny... 
- Środek dezynfekujący? Obawiam się, że nie. Kwas azotowy mógłby pomóc w przypa-

dku jednego lub dwu małych miejsc. Gdzie cię dotknięto?  

- Nie wiem. Spałem. 
Seevers uśmiechnął się jeszcze szerzej. 
- No,  nie  możesz  się  wykąpać  w  kwasie  azotowym.  Spróbujemy  czegoś  innego,  ale 

wątpię czy poskutkuje w przypadku bezpośredniego kontaktu. 

- Ten olejek... 
- Uhm!  Wystarcza  na  osłabione  pobytem  na  powietrzu  pasożyty,  które  mogą  pozostać 

na niedawno dotkniętym przedmiocie. Jednak w przypadku bezpośredniego kontaktu, te stwo-
rki okazują się twardymi, małymi łobuzami. Mimo to chodź na dół; spróbujemy coś zrobić. 

Paul szybko ruszył za nim. Za plecami usłyszał cichy pomruk: 
- Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego nie-hyperzy są tak... 
Mendelhaus powiedział coś do Seeversa, zagłuszając resztę zdania. Paul skręcił się we-

wnętrznie na myśl, że mogą go uważać za tchórza. 

Jednak  wobec  tłumów  wiejących  na  północ,  tchórzostwo  było  normą  społeczną.  I  po 

roku uciekania Paul zaakceptował tą reakcję jako jedyną możliwą formę oporu. 

Seevers  wlewał  jakieś  chemikalia  do  wanny  pełnej  wody,  kiedy  do  piwnicy  przybiegł 

mnich z wiadomością dla ojca Mendelhausa. 

- Ojcze, siostry mówią, że dziewczyny nie ma w budynku. 
- Co?  No,  nie  mogła  uciec  daleko!  Przeszukajcie  okolicę.  Jeśli  jej  nie  znajdziecie, 

spróbujcie w sąsiednich domach. 

Paul przerwał rozpinanie guzików koszuli, Willie mówiła okropne rzeczy, o tym co wo-

lałaby zrobić niż poddać się żądzy. I jej przestraszony krzyk w ciemnościach, wrzask kogoś, 
kto nagle wraca do koszmarnej rzeczywistości z krainy marzeń. 

Mnich wyszedł z pokoju, Seevers wlał kolejną butelkę cieczy do wanny. Paul usłyszał 

świst  wiatru  uderzającego  w  okna  budynku  i  wściekły  ryk  fal  bijących  o  pobliski  brzeg. 
Zapiął koszulę. 

- Którędy do morza? - zapytał nagle, cofając się do drzwi. 
- Nie, głupcze! - ryknął Seevers. - Nie zrobisz... łap go, klecho! 
Paul  odskoczył  przed  wyciągniętymi  ramionami  Mendelhausa.  Skoczył  na  zewnątrz  i 

zaczął biec po schodach. Mendelhaus wrzeszczał za nim, żeby się zatrzymał. 

- To nie ja! - odkrzyknął Paul ze złością. - To Willie! 
Chwilę później, gnał już przez dziedziniec na ulicę. Na rogu zatrzymał się, tracąc orien-

tację. Wiatr przyniósł odgłos bijących o brzeg fal, Paul pobiegł na wschód, głośno nawołując. 

Deszcz  przestał  padać,  ale  jezdnia  była  mokra,  a  woda  bulgotała  w  rynsztokach.  Od 

czasu do czasu księżyc wyglądał zza rzednącej zasłony chmur, ale jego blask nie rozświetlał 
mroku zalegającego na ulicach. Po kilku minutach Paul znalazł się na nadbrzeżu. Grzywacze 

background image

z łoskotem uderzały o piasek. 

Na  chwilę  stały  się  widoczne  w  złudnym  świetle  księżyca,  po  czym  znów  zniknęły  w 

ciemności. Nie dostrzegł jej. 

- Willie! 
Odpowiedział mu tylko pomruk fal. I lśnienie białej piany. 
- Willie! 
Ześliznął  się  z  falochronu  i  zaczął  przedzierać  się  przez  poszarpane  głazy.  Nie  mogła 

tędy zejść na dół. Przypomniał sobie wąskie, strome schody na północnym końcu i pognał w 
tamtym kierunku. 

Wtem księżyc wyszedł zza chmur. Paul ujrzał dziewczynę i stanął jak wryty. Siedziała 

bez ruchu na ostatnim stopniu, trzymając twarz  w dłoniach. Równo ustawione kule oparła o 
poręcz. Pięć metrów dalej szalały fale przyboju. Paul podszedł do niej wolno. Księżyc znów 
zaszedł. Mokry piach cmokał pod nogami idącego. 

Paul zatrzymał się przy poręczy, patrząc na nieruchomy cień dziewczyny. 
- Willie? 
Cichy jęk i długie milczenie. 
- Zrobiłam  to,  Paul  -  szepnęła  z  przygnębieniem.  -  Z  początku  to  było  jak  sen,  ale 

później... krzyknąłeś... i... 

Przykucnął przy niej, siadając na piętach. Potem mocno chwycił ją za nadgarstki i ode-

rwał jej dłonie od twarzy. 

- Nie... 
Przyciągnął  ją  do  siebie  i  pocałował.  Jej  wargi  były  nieśmiałe  i  przestraszone.  Później 

wziął  ją  na  ręce,  uważając  na  namoknięty  gips.  Wszedł  po  schodach  na  górę  i  ruszył  w 
kierunku szpitala. Oszołomiona, zmęczona i niczego jeszcze nie pojmująca Willie, zasnęła w 
jego  ramionach.  Wiatr  bawił  się  jej  włosami.  Był  świeży  i  ciepły.  Paul  zastanawiał  się,  jak 
odbierałyby go receptory w czubkach palców. 

- Zaczekaj, to się przekonasz - powiedział sobie. 
Kiedy dotarł z nią do szpitala, Mendelhaus powitał go na oświetlonym świecami kory-

tarzu. Na twarzy miał szeroki uśmiech. 

- Chyba możemy zapomnieć o jachcie, synu? 
Paul przystanął. 
- Nie... I tak chciałbym go pożyczyć. 
Mendelhaus wyglądał na zdziwionego. 
Seevers parsknął drwiąco? 
- Klecho, czy nie znasz innych powodów do podróży jak ucieczka? 
Paul  zaniósł  dziewczynę  do  jej  pokoju.  Kiedy  się  obudzi,  miał  zamiar  porozmawiać  z 

nią. O wyspie - dopóki świat nie nabierze rozsądku.  
 
 
 
 
Edmound Hamilton 
 

WYSPA 

ŚNIĄCEGO 

 
 

Garrison leżał z twarzą na deskach tratwy ratunkowej, a jego mózg powoli gotował się 

w  słońcu.  Po  czterech  dniach  odbierał  tylko  dwa  wrażenia:  żaru  i  pragnienia.  Był  zbyt  wy-
cieńczony, by jeszcze odczuwać głód. 

Mała tratwa kołysała się na leniwych falach Pacyfiku, i za każdym razem, gdy opadała, 

background image

błękitna woda łagodnie ochlapywała mu twarz. 

Niejasno czuł, że już nie długo wytrwa. Było tylko kwestią godzin, kiedy załamie się i 

łyknie  błękitnej  wody,  tak  kusząco  pluskającej  przy  jego  twarzy,  a  potem  umrze  w  męczar-
niach. Oczywiście, normalny człowiek nie pił by morskiej wody, lecz człowiek pływający od 
czterech dni po środkowym Pacyfiku, bez wody  i żywności, nie jest całkiem przy zdrowych 
zmysłach. 

Pomyślał znów z goryczą, że inni mieli więcej szczęścia - ci, którzy zginęli gwałtowną 

śmierci podczas wybuchu, który zatopił „Mary D.”. Cała reszta załogi osiągnęła spokój, łago-
dnie dryfując i opadając na chłodne, cieniste i muliste dno oceanu. I tylko on - zeskoczywszy 
instynktownie z pokładu frachtowca rozdzieranego wybuchem - miał nieszczęście przeżyć. 

Garrison  powrócił  myślami  do  wody.  Wiedział,  że  tylko  przyspieszy  koniec,  lecz  nie 

mógł się powstrzymać. Kuszące wizje popłynęły przez jego mózg - srebrzyste strumyki z brą-
zowymi kamykami na dnie, bulgoczące źródła, spokojne rzeki i błękitne jeziora; Widział kry-
ształowe  kubki  lodowatej  wody,  okryte  szronem.  Załkał,  wciskając  twarz  w  gorące,  przesy-
cone solą płótno. 

Godziny  rozciągały  się  w  nieskończoność.  Nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  słońce  zaszło, 

dopóki nie zelżał spalający  go żar. Wtedy uniósł głowę i otworzył łzawiące, zaczerwienione 
oczy.  Była  noc  i  tratwa  dryfowała  na  ciemnych,  uśpionych  wodach,  pod  niebem  gęstym  od 
gwiazd. Garrison znów opuścił głowę. 

W ile wieków później nowy, niepokojąco nieznany dźwięk przedostał się do jego przy-

ćmionej  świadomości?  Stłumione  zgrzytanie  i  skrobanie  przy  jego  uszach.  Zgrzyt,  zgrzyt  i 
znów cisza. A potem na nowo - zgrzyt, zgrzyt... 

Obcość tego dźwięku obudziła w jego przytępionym umyśle mglistą chęć zbadania go. 

Uniósł się na łokciach tak powoli i sztywno, jak powracający do życia trup. Gapił się niczym 
sparaliżowany. Dwie stopy od twarzy znajdował się stały ląd. 

Tratwa  ratunkowa  dotarła  do  piaszczystej  plaży  ciemnej  wyspy  i  leżała  teraz,  trąc  o 

piasek. Słychać było jedynie chlupot fal przybrzeżnych, Roje gwiazd spoglądały uroczyście w 
dół. Wyspa rozciągała się przed Garrisonem mrocznym, nieodgadnionym masywem. 

- Ląd - dobiegło go suche chrypienie. 
Pojął nagle, że słyszy własny głos. Uświadomił sobie, że jakoś zdołał stanąć na nogach. 
- Ląd - znowu szepnęły jego przesycone solą usta. 
Garrison  zszedł  z  tratwy  i  ukląkł  na  piasku.  Cudem  podniósł  się  znów  z  niezmiernym 

wysiłkiem i niepewnie, na oślep, pobiegł przed siebie. 

Biegł  niezgrabnie,  przygarbiony,  z  opuszczoną  głową  i  zwieszonymi  bezwładnie  ręka-

mi. Jego oślepione oczy nie potrafiły nic wypatrzeć w ciemności. Był jak ślepe, otumanione i 
rozszalałe zwierzę, kierowane instynktem, a nie rozumem, ślizgał się w sypkim piasku, poty-
kał  o  skały,  ale  wciąż  parł  chwiejnie  naprzód.  Wtem  potknął  się  znowu  i  upadł.  Lecz  tym 
razem  nie  wstał.  Jego  zmęczone  ciało  odprężyło  się  z  rozkoszą.  Umysł  mętniał,  ześlizgując 
się w cienisty mrok. Garrison był świadom jedynie uświęconego, mrocznego spokoju, biorą-
cego  we  władanie  jego  świadomość.  A  więc  taka  jest  śmierć?  Osunął  się  w  ciemność,  we-
stchnąwszy jak zmęczone dziecko. 

A  później  Garrison  obudził  się.  Jakie  to  dziwne,  pomyślał,  gdy  wróciła  świadomość, 

zbudzić się po śmierci. Lecz nagle pojął, że nie umarł. Nieznośne pragnienie wciąż paliło mu 
gardło, a czyż zmarły mógłby odczuwać pragnienie? 

Z  trudem  otworzył  swe  sklejone,  zapuchnięte  powieki  -  prosto  na  oślepiający  blask 

słońca.  Z  ostatecznym  wysiłkiem  usiadł.  Tępym,  błędnym  wzrokiem  popatrzył  przed  siebie. 
Był  zbyt  oszołomiony,  by  w  pełni  ocenić  niespodziankę,  więc  odczuł  jedynie  niejasne  zdu-
mienie wobec tego, co ujrzał. 

Wokół niego stał  gęsty las nieziemskiej piękności. Potężne drzewa o ciemnych pniach 

wznosiły  się  wysoko  ponad  nim,  zasłaniając  niebo  srebrzystym,  gęstym  listowiem.  Ich 

background image

splątane gałęzie oplatały ciemne, drzewiaste pnącza. Na pnączach tych rosły olbrzymie, podo-
bne do orchidei kwiaty - wspaniałe kwiatostany o delikatnych barwach, opadające cudowny-
mi kaskadami aż do zielonej darni. 

Połyskujące ary, a także inne papugi śmigały, skrzecząc, wśród kwiatów; słodko dźwię-

czały  ptasie  piosenki.  Wśród  drzew  przemykał  się  łagodny  wiatr,  szepcząc  w  ciszy,  niosąc 
dziwne, korzenne wonie i subtelne zapachy. 

Garrison patrzył w oszołomieniu. Wtem dojrzał poprzez liście błyszczącą wstęgę wody 

- mały, obrośnięty paprociami strumyk, przemykający się z melodyjnym pluskiem przez las. 
Szalone, czterodniowe pragnienie wybuchło w nim z nową siłą. Z nieartykułowanym okrzy-
kiem rzucił się chwiejnie naprzód. Za chwilę leżał, gniotąc paprocie i zanurzał twarz w chło-
dnym, kryształowym strumieniu; 

Z  trudem  oderwał  usta  od  wody  i  zmusił  się,  by  przestać  pić.  Drżał,  unosząc  głowę,  a 

jego spieczone wargi i wyschnięty język powoli ożywały. Łzy popłynęły mu z oczu. 

- Jestem ocalony - załkał ochryple. Ocalony! 
Garrison zmusił się do powstania i potykając się odszedł od strumienia. Wciąż nie od-

czuwał głodu, lecz wiedział, że potrzebuje pożywienia. Znalazł je w pobliżu - wysokie drze-
wo, uginające się pod ciężarem okrągłych, czerwonych owoców. Wyglądały i smakowały jak 
jabłka, lecz zawierały twardą jak kamień pestkę. Zjadł kilka i poczuł się wzmocniony. Stwie-
rdził, że nie zagraża mu głód, bo wokół pełno było drzew obsypanych owocami. 

Dostrzegł  również,  że  ten  cichy,  czarodziejski  las  tętnił  życiem.  Brązowe  zające  kryły 

się w paprociach, latające wiewiórki przeskakiwały w zawrotnych łukach z gałęzi na gałąź, w 
oddali trajkotały małpy. 

- Szczęście, że natknąłem się na tę wyspę - wymamrotał. - Większość wysp w tej części 

Pacyfiku to po prostu nagie skały. Prawdopodobnie nie jest zbyt duża. Wygląda na bezludną. 

Chwiejnie ruszył w kierunku, skąd dobiegł huk odległego przyboju. W czasie wędrówki 

zdumiało go bogactwo tutejszego życia. W oddali dwa cętkowane lamparty skaczą na drzewo. 
W zaroślach ryją dziki pochrząkując. Gdzieś w pobliżu, w gąszczu zaszczekała hiena. Mnó-
stwo saren, śmigłych i pięknych. Wydawało się nieprawdopodobne, że tyle zwierząt koegzy-
stuje na małej wyspie na Pacyfiku. 

Wyszedł  z  gęstego  lasu  na  wąską  piaszczystą  plażę.  Biała  plamka  tratwy  ratunkowej 

leżała tam, gdzie rzucił ją przypływ. Ogarniając wzrokiem wybrzeże, Garrison ocenił, że wy-
spa ma pięć mil długości i dwie szerokości. Była okryta gęstym lasem - zielona wyspa śpiąca 
na bezmiarze oceanu. Nic nie wskazywało, że byli tu kiedykolwiek ludzie. 

Garrison ciężko powędrował wzdłuż brzegu - łatwiej było iść plażą niż przez gęsty las. 

Przeszedł mniej niż pół mili, gdy z lasu obok niego nagle wyszła dziewczyna. Pojawiła się tak 
nagle, że zamarł wlepiając w nią oczy. 

- Boże wielki! - wykrzyknął. - Skąd się wzięłaś? 
Uśmiechnęła się. 
- Na imię mam Myrrha - powiedziała.  
Była  białą  dziewczyną  -  to  dostrzegł  najpierw.  Potem  do  jego  oszołomionego  umysłu 

dotarło także, że jest młoda i urocza. Powątpiewał, czy ma więcej niż siedemnaście lat. Ubra-
na  była  dziwacznie  -  w  skąpą  tunikę  z  miękkiej,  białej  tkaniny,  przewiązaną  wysadzanym 
drogimi  kamieniami  pasem.  Strój  ten  odsłaniał  gładkie  ramiona  i  nie  zakrywał  krągłych 
kolan. 

Patrzyła na niego uważnie. Miała łagodnie tęskne i czułe czarne oczy, w których niepe-

wność mieszała się z radosnym entuzjazmem. Jej czerwone wargi rozchyliły się nieco z wra-
żenia. Czarne, jedwabiste włosy miała sczesane w tył od szerokiego, niskiego czoła. 

- Myrrha? - powtórzył nieprzytomnie Garrison, 
- Dostrzegłam  cię  z  lasu  -  powiedziała,  wskazawszy  smukłym  palcem.  Oczy  jej  bły-

szczały z emocji, gdy dodawała: - Tak się cieszę, że nareszcie ktoś się tu pojawił. 

background image

- Czy  to  znaczy,  że  jesteśmy  jedynymi  ludźmi  na  wyspie?!  -  krzyknął  Garrison,  -  Że 

byłaś tutaj sama? 

Myrrha skinęła głową. 
- Tak, oczywiście, oprócz Śniącego. 
Garrison nie mógł zrozumieć. 
- Jak długo jesteś na wyspie? 
- Jak daleko sięgnę pamięcią - powiedziała, patrząc na niego ze zdumieniem. 
- Ale jak się tu dostałaś? 
- Nie rozumiem cię - powiedziała z zakłopotaniem. - Jestem tu od początku. Jestem czę-

ścią snu, tak samo jak ty i wszystko dokoła. 

- Częścią snu? - powtórzył Garrison. - Co przez to rozumiesz? 
Zakłopotanie Myrrhy wzrosło. Jej przejrzyste oczy patrzyły na niego ze zdumieniem. 
- Nie rozumiesz? - zapytała. – Dziwne. Ja zrozumiałam od razu. Choć nie wiem jak... 
- Przestań mówić zagadkami i wytłumacz - poprosił Garrison. 
Dojrzał urazę w jej dziecięcych oczach i poprawił się z zakłopotaniem. 
- Przepraszam  cię.  Jestem  po  prostu  zdenerwowany,  niecierpliwy.  Co  miałaś  na  myśli 

mówiąc, że jesteś częścią snu? 

Odpowiedź oszołomiła go. 
- Wszystko tutaj jest tylko snem - powiedziała Myrrha z zapałem dziecka, które pragnie 

coś wyjaśnić. - Tak naprawdę nasza wyspa jest tylko nagą skałą, a lasy, zwierzęta, ty i ja je-
steśmy tylko snem. Wszystko, oczywiście, wydaje się nam prawdziwe, bo także jesteśmy czę-
ścią snu. 

- Oszalałaś! - wybuchnął Garrison. - Las, zwierzęta, ty - to sen? I ja także? 
- Oczywiście - powiedziała Myrrha. - Jesteś częścią snu, tak samo jak ja. 
Garrison  chciał  zakląć,  ale  powstrzymał  się.  Potem  uczuł  litość  dla  dziewczyny.  Wi-

dział, że wierzy w to, co powiedziała. Musiała - pomyślał - dorastać tu samotnie i wymyśliła 
to wszystko. 

- Czyim jesteśmy snem, Myrrho? - zapytał, ustępując jej. - Kto nas śni? 
- Śniący, oczywiście - odparła natychmiast. 
Garrisonowi zachciało się śmiać. Była to z całą pewnością najbardziej szalona ze wszy-

stkich jego przygód. 

- A kim jest Śniący? - zapytał. 
Na delikatnej twarzy Myrrhy pojawił się cień strachu. 
- Po prostu Śniący... Spoczywa w głębi lasu, śpiąc i nigdy się nie budząc. I każdy jego 

sen  staje  się  jawą  na  tej  wyspie.  Śniący  stworzył  ten  las  i  strumienie  wokół  ciebie.  Wyśnił 
zwierzęta i ptaki. Wyśnił mnie - i pojawiłam się nagle. Po mnie wyśnił wiele zwierząt, ale ani 
jednego człowieka - dopiero ciebie. Cieszę się, że to zrobił. Byłam taka samotna! 

W  czarnych  oczach  Myrrhy  pojawił  się  radosny  uśmiech.  Wątłym,  obnażonym  ramie-

niem wsparła się ufnie na ramieniu Garrisona. 

- A  więc  to  Śniący  mnie  wyśnił?  -  powiedział  z  rozbawieniem  Garrison.  -  Chciałbym 

ujrzeć tego „Śniącego”. 

Strach powrócił na twarz Myrrhy, gdy wolno odparła: 
- Zaprowadzę cię do niego. Ale musisz przyrzec, że nie podejdziesz zbyt blisko. 
I  wyprowadziła  go  z  plaży  do  lasu,  kierując  się  tylko  sobie  znanym,  krętym  szlakiem, 

wiodącym ku środkowi lesistej wyspy. 

Papugi i małpy krzyczały na nich, gdy szli po zielonej darni pomiędzy gigantycznymi, 

ukwieconymi drzewami. Owiewał ich łagodny, aromatyczny wietrzyk. W powietrzu brzęcza-
ły miriady lśniących owadów. 

Myrrha  szła  u  jego  boku  jak  mała,  wesoła  nimfa  leśna,  śmiejąc  się  do  krzyczących 

ptaków, zrywając wielki niebieski kwiat z lian i wpinając go sobie we włosy, tańcząc bosymi 

background image

stopami. 

W  pewnym  momencie  pociągnęła  Garrisona  w  tył:  groźny  i  piękny  kształt  lamparta 

przemknął w zieleni przed nimi. 

- Wolałbym, żeby Śniący ich nie wyśnił - powiedział Garrison krytycznie. 
- To  tylko  jego  złe  sny  -  pospiesznie  zapewniła  Myrrha.  -  Wyśnił  wiele  pięknych  rze-

czy, ale czasami śni także o złych. 

- Logiczne - uśmiechnął się Garrison. - Jak do tego doszłaś? 
Myrrha uśmiechnęła się także i potrząsnęła głową. 
- Nie wiem. To było zapisane w mojej pamięci, gdy Śniący mnie wymarzył. 
Przeszli  ponad  milę  czarodziejskim  lasem,  by  znaleźć  się  wśród  wysokich,  potężnych 

drzew,  w  naturalnej  katedrze,  pełnej  ciszy  i  zielonego  półmroku.  Myrrha  nieśmiało  przysu-
nęła się do Garrisona. 

- Jesteśmy blisko Śniącego - szepnęła. -  Zachowaj ciszę! Wszystkie żywe istoty z wy-

spy obawiają się podejść bliżej do niego, nawet ja się boję. 

Ciekawość pożerała Garrisona, gdy podchodzili, zatrzymali się - i zastąpiło ją zdumie-

nie. 

Stali na skraju doskonale kolistej, wolnej przestrzeni, otwierającej się wśród zielonego 

boru. Pokrywająca ją murawa wyglądała jak szmaragdowy kobierzec. W samym środku koła, 
w blasku słońca znajdował się w trawie niski, kwadratowy podest z oślepiającego kryształu. 

Na  podeście  tym  stało  miedziane  łoże  o  dziwnych  kształtach.  Na  łożu  zaś  spoczywał 

nieruchomo człowiek owinięty złocistą szatą, ozdobioną czarnym ornamentem. 

Leżał zupełnie nieruchomo, na boku, nagim ramieniem osłaniając głowę. Gdy Garrison 

zbliżył się bardziej, choć Myrrha z przerażeniem usiłowała go odciągnąć, dostrzegł, że czło-
wiek  ten  miał  ciemne  włosy  i  białą  skórę.  Nic  więcej  nie  można  było  dostrzec,  tak  dobrze 
skrywała go złocista szata. 

- Śniący - wyszeptała Myrrha. Zatrzymała go dwanaście stóp przed kryształowym pode-

stem. Rozszerzonymi strachem oczami patrzyła na leżącego. 

- Wielki  Boże,  to  musi  być  zmarły  nieznanej  rasy,  złożony  tu  dawno  temu!  -  wykrzy-

knął Garrison, - Jak zdołał się zachować w tak doskonałym stanie, leżąc na otwartej przestrze-
ni! 

- On nie umarł, on śpi - wyszeptała Myrrha. - Nie mów tak głośno, możesz go zbudzić! 
- Muszę  obejrzeć  to  ciało  -  mruczał  z  ogromnym  zainteresowaniem  Garrison,  ruszając 

naprzód. 

Lecz  Myrrha  powstrzymała  go,  wczepiając  się  weń  kurczowo,  twarz  miała  białą  jak 

kreda ze strachu. 

- Nie,  nie  wolno  ci!  Jeżeli  zbudzisz  Śniącego,  skończy  się  jego  sen  -  przepadniemy  i 

razem z nami wszystko, co wyśnił dla tej wyspy! 

- Bzdura - oświadczył, lecz ona trzymała go mocno. 
- Pamiętaj, obiecałeś nie podchodzić zbyt blisko do niego! - w jej głosie był przeraźliwy 

strach, rozdzierający serce. 

Garrison zmiękł pod wpływem jej przerażenia. 
- Zgoda - szepnął. - Pozostawię go w spokoju. 
Myrrha  trwożliwie  odciągnęła  go  w  cień  drzew  ze  skąpanej  w  blasku  słońca  polanki. 

Pospiesznie wiodła go tą samą drogą, oglądając się z lękiem. 

- Gdybyś go obudził, zniszczyłbyś nas wszystkich - powiedziała zdławionym głosem. - 

To dlatego żadne zwierzę nigdy nie zbliża się do śniącego; instynkt je ostrzega. 

Garrisonowi wydawało się, że pojmuje wszystko. Niegdyś musiała żyć na tej nieznanej 

wyspie  cywilizowana  rasa,  która  zabalsamowała  zmarłego  tak  doskonale,  że  od  niepamię-
tnych czasów mógł spoczywać niezmieniony na swym miedzianym łożu. Zwierzęta, bojąc się 
umarłego, trzymały się z daleka. 

background image

To naturalne, że Myrrha, wzrastając samotnie na wyspie, uznała go za Śniącego i uwie-

rzyła, że bogactwa wyspy pochodzą z jego snu. Bo Garrison nie wątpił teraz, że Myrrha była 
rozbitkiem jak i on, i że mieszkała tu od dzieciństwa. 

Teraz, gdy polana śniącego była daleka za nimi, cieszyła się i okazywała beztroskę jak 

małe dziecko. 

- Zabiorę  cię  teraz  do  mojego  domu,  Gair'son  -  powiedziała,  próbując  wymówić  jego 

nazwisko. 

Garrison popatrzył za siebie w zadumie. 
- Chciałbym kiedyś obejrzeć dokładniej to ciało. 
Natychmiast  panika  powróciła  na  twarz  Myrrhy.  Dziewczyna  przywarła  do  niego  z 

błaganiem w oczach. 

- Gair'son, nie wolno nigdy ci dotknąć śniącego! Jest tak, jak powiedziałam - jeżeli kie-

dykolwiek się zbudzi, znikniemy, bo jesteśmy tylko jego snem! Przysięgnij, że nigdy go nie 
dotkniesz! 

Przerażone serce trzepotało w jej piersi. 
- Dobrze, Myrrho - rzekł uspokajająco. - Przyrzekam, że go nie dotknę! 
Wkrótce  dotarli  do  domu  Myrrhy.  Stał  na  zalesionym  stoku  na  północnym  krańcu 

wyspy, pośród wielkich drzew. Przepływał tędy spieniony niewielki strumyk, a tuż przy nim 
stał niewielki szałas upleciony z zielonych gałązek, uszczelniony aksamitnym mchem. 

Myrrha  pochwaliła  się  drzwiami  z  konarów,  które  zamykała  na  noc  w  obawie  przed 

zwierzętami. I pokazała zebrane przez siebie orzechy i owoce oraz miękkie posłanie, usłane z 
pachnących paproci. 

- Dzięki tobie nie będę tu już samotna - powiedziała z czułością. 
- Nie mogę tu mieszkać - zaoponował. 
- Dlaczego? - spytała zdumiona. - Jest dość miejsca dla dwojga! 
Garrison próbował się niezręcznie wytłumaczyć. 
Jej oczy wypełniły się łzami, wargi zadrżały. 
- Nie lubisz mnie, Gair'son. 
Pospiesznie usiłował ją uspokoić. Tuląc ją nagle uświadomił sobie powab jej spokojnej 

urody, jej kształtnego, złotawego ciała, delikatnych członków, ledwo zakrytych skąpą tuniką, 
czystego czoła pod czarnymi jedwabistymi włosami i wielkich, pełnych urazy oczu. 

- Myrrho - wyszeptał. 
Przytulił ją mocniej, przyciskając wargi do czerwonych, pachnących ust, gładząc jedwa-

biste, czarne włosy. 

- Myrrho, Myrrho... 
Tak rozpoczęło się dla Garrisona życie na wyspie, z Myrrhą. Było to życie nierzeczywi-

ste - a jednak na kilka najbliższych dni stało się dla niego bardziej autentyczne od tego wcze-
śniejszego, napiętnowanego pośpiechem i mrówczą krzątaniną. 

Myrrha sprawiła, że jego nowe życie stało się tak realne. Wydawało mu się, że nie wie-

dział  co  to  miłość,  zanim  spotkał  tę  dziewczynę,  obdarzoną  dziecięcą  prostotą  i  bezpośre-
dniością, i jednocześnie tak kobiecą w swej czułości i przywiązaniu do niego. 

Zastanawiał  się,  jak  Myrrha  dostała  się  na  wyspę,  Jak  tu  przetrwała,  jak  dorastała. 

Niewiele jednak mogła mu powiedzieć. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z upływu czasu. Po 
prostu była na wyspie, tak przedtem, jak i teraz - mówiła. Od chwili kiedy wyśnił ją Śniący. 

A gdy Myrrha wspominała z przejęciem o Śniącym, Garrison uśmiechał się i przytulał 

ją  z  czułością.  Już  nie  próbował  wyprowadzać  jej  z  błędu,  bo  wiedział,  że  nic  nie  zdoła  za-
chwiać tej wiary. Ale Garrison często rozmyślał o nieruchomej postaci na miedzianym łożu. 

Trzeciego ranka Garrison i Myrrha schodząc zboczem od szałasu, nagle stanęli zdumie-

ni. U stóp wzgórza pojawiło się małe jeziorko - błękitne, lśniące jeziorko, którego nie było tu 
wczoraj. 

background image

Myrrha klasnęła w dłonie rozradowana. 
- Gair'son, spójrz! Śniący wyśnił jeziorko! 
- Uważasz, że śpiący wyśnił także i to jeziorko – zapytał zaskoczony i zdumiony. 
- Oczywiście - odrzekła z przekonaniem. 
Roześmiał się. 
- Nocą coś przegrodziło strumyk - oto, co się stało! 
- To nie tak - zapewniła Myrrha. - To był sen Śniącego! 
- „Wszyscy jesteśmy wytworem snu” - zacytował Garrison z uśmiechem. - Nie ważne, 

skąd się wzięło, ważne, że wygląda na świetne miejsce do pływania. Chodź! 

Ale wydarzenia następnych dni trudniej przychodziło Garrisonowi wytłumaczyć. 
I tak - pojawiły się słonie. Garrison dojrzał je pewnego popołudnia; dwa wielkie, szare 

cielska, ociężale widniejące przez odległy las. Nogi wrosły mu w ziemię ze zdumienia. 

- Czemu nie powiedziałaś mi, że na wyspie są słonie? - zawołał do dziewczyny. 
Myrrha potrząsnęła głową. 
- Nie było ich przedtem, Gair'son, Śniący musiał je wyśnić. 
- Pleciesz  -  odparł  zniecierpliwiony,  -  Po  prostu  były  tu,  tylko  nie  zdarzyło  ci  się  ich 

spotkać. 

Był jednak pełen wątpliwości. Razem z Myrrhą w ostatnich dniach przewędrowali całą 

wyspę  wzdłuż  i  wszerz  i  nie  widzieli  ani  słoni,  ani  żadnych  śladów.  Jednak  teraz  te  wielkie 
bestie żyły tu niewątpliwie. 

To  samo  dotyczyło  olbrzymich,  trzymetrowych,  błękitnych  motyli,  które  zobaczył  na-

stępnego dnia, i fok, jakie pojawiły się w jeziorze dzień później. Nie było ich tu wcześniej - a 
teraz istniały, Myrrha twierdziła z prostotą, że Śniący również i je wyśnił. 

- Śniący, nie do wiary! - rzekł zniecierpliwiony Garrison. - Pójdę go znów zobaczyć! 
- Nie  podejdziesz  za  blisko?  Nie  dotkniesz  go?  -  błagała  z  lękiem  Myrrha,  -  Pamiętaj, 

przyrzekłeś! 

- Dobrze - zapewnił ją. 
- Pójdę z tobą - oznajmiła Myrrha, 
- Nie wierzysz mi, co? - spytał z uśmiechem, 
- Nie o to chodzi, Gair'son - odrzekła poważnie. - Ale jesteśmy tacy szczęśliwi... Boję 

się, że mógłbyś uczynić coś, co zbudziłoby Śniącego i zniszczyło nas i wszystko tutaj. 

Tym razem obejmował ją,  gdy wędrowali przez las do cichej, uroczystej,  pełnej zielo-

nkawego mroku polanki, gdzie nie zapędzały się żadne żywe istoty. Czuł, jak mocno bije jej 
serce, gdy dotarli do cichej i kolistej plamy słonecznego blasku. 

Kryształowe  podium  jak  dawniej  oślepiająco  błyszczało,  a  miedziane  łoże  ze  śpiącym 

stało  wciąż  na  nim.  Leżał  jak  przedtem,  zawinięty  w  złocistą  szatę,  osłaniając  ramieniem 
zwróconą w dół głowę, 

- Znakomicie  zachowane  zwłoki  -  mruczał  Garrison  przyglądając  się.  -  Archeolodzy 

szaleliby z chęci zbadania... 

Urwał, bo Myrrha zadrżała silnie. Dziewczyna wyszeptała rozpaczliwie: 
- Patrz, Śniący poruszył się i westchnął! 
Przez chwilę Garrisonowi wydało się, że dojrzał nieuchwytny ruch ciała pod złocistym 

całunem i że niemal dosłyszał niski, śpiewny jęk. Odpędził jednak tę niedorzeczną myśl. 

- To  tylko  podmuch  wiatru  poruszył  szatę,  Myrrho  –  powiedział.  Lecz  na  jej  twarzy 

malowało się przerażenie. 

- Gair'son, chodźmy stąd, szybko. Śniący ma złe sny - a to oznacza na wyspie nieszczę-

ście. 

Prowadząc go pospiesznie z powrotem, drżała w panice. 
- Boję się, Gair'son! Śniący jęczał, a więc jego sny były bardzo złe! 
Przytulił ją mocno. 

background image

- Nie bój się, Myrrho! 
Tej  nocy  jednak  strach  opanował  i  Garrisona  -  pojawiły  się  bowiem  zwierzo-ludzie. 

Ocknął się w szałasie ze śpiącą Myrrhą w ramionach - i usłyszał na zewnątrz dziwne, ciężkie 
stąpanie, pomrukiwanie i węszenie, drapanie w drzwi. 

Wtem  drzwi  szałasu  gwałtownie  szarpnięte,  otworzyły  się  na  oścież  i  na  tle  gwiaździ-

stego  nieba  ujrzał  ciemne  sylwetki  istot  znajdujących  się  na  zewnątrz.  Zgarbione,  ogromne, 
włochate postacie stworów, stojących bliżej zwierząt niż ludzi, kabłąkowato zgiętych niby go-
ryle; w ich zwierzęcych pyskach płonęły w ciemności wlepione w Garrisona zielone oczy. 

- Zło, które wyśnił Śniący! - przeraźliwie krzyknęła wyrwana ze snu Myrrha. 
Zwierzęce istoty zaczęły wchodzić do środka, skrzecząc i pomrukując na dźwięk głosu 

dziewczyny. Ich włochate łapy wyciągały się poprzez mrok - wówczas Garrison ocknął się z 
transu, który paraliżował go przez chwilę. 

Krzycząc  w  zgrozie,  rozdawał  ciosy  na  lewo  i  prawo  -  owłosione  cielska  na  kabłąko-

watych nogach wycofały się szybko odbiegając między drzewa. 

- Myrrha, musimy stąd odejść, nim powrócą - głos Garrisona drżał. - Chodź! 
Na wpół niosąc ją wyskoczył z szałasu i pobiegł w ciemny las Po chwili usłyszeli gnie-

wne, skrzeczące wrzaski zwierzo-ludzi rozszarpujących szałas na strzępy. 

Otumaniony strachem umysł Garrisona uspokoił się dopiero po pewnym czasie. Szalo-

ny bieg zawiódł ich w ciemny gąszcz wysokich drzew, 

- Gair'son,  to  ich  wyśnił  Śniący  dziś,  gdy  na  niego  patrzyliśmy!  -  krzyknęła  Myrrha.  - 

Wiedziałam, że jego sny były wtedy złe! 

- Słuchaj! - zawołał Garrison nagle. 
I obydwoje usłyszeli zbliżające się przez las gniewne, skrzekliwe wrzaski. 
- Boże,  idą  naszym  śladem!  -  wrzasnął  przerażony.  -  One  chcą...  one  chcą    c  i  e  b  i  e, 

Myrrho! 

Ułamał duży konar i z tą prymitywną maczugą w garści powędrował z Myrrhą na oślep 

przez las. Za nimi podążał pościg. Godzinami kluczyli w mrocznym lesie i zawsze skrzeczą-
ca,  makabryczna  horda  była  na  ich  tropie.  Świt  zastał  ich  na  południowym  krańcu  wyspy  i 
wyczerpana Myrrha przylgnęła do niego żałośnie. 

- Nie możemy uciekać przed nimi w nieskończoność - powiedział ochryple Garrison. - 

Złapią nas prędzej czy później. 

Wtem jego zmizerowaną twarz rozjaśniła nadzieja. 
- Może nie pójdą za nami na polanę śpiącego!  Żadne zwierzęta z wyspy tam nie przy-

chodzą. 

- Nie, nie idźmy tam! - zawołała Myrrha. 
Nie  zważając  na  protesty,  powlókł  ją  z  determinacją  aż  do  cichej,  uroczystej  polany, 

oświetlonej teraz wschodzącym słońcem, Przeniósł mdlejącą dziewczynę w pobliże kryształo-
wego podium. Śniący jak zawsze nieruchomo spoczywał na miedzianym  łożu z głową osło-
niętą ramieniem i złocistą szatą. 

- Boję się - wyszeptała Myrrha, spoglądając trwożnie na nieruchomą postać.  
- Myślę, że jesteśmy tu bezpieczni - wydyszał Garrison. - One nie... 
- Gair'son! 
Z przesieki na polanę wpadła horda włochatych zwierzo-ludzi. 
Na krzyk Myrrhy Garrison rzucił się w ich stronę. Chciał zatrzymać ich jak najdalej od 

dziewczyny.  Jego  maczuga  wściekle  uderzała,  zmiażdżył  jak  skorupki  jajka  głowy  dwóch 
istot. Ale już pozostali rzucili się na niego z wrzaskami zwierzęcej wściekłości, z paszczami 
wykrzywionymi  gniewem,  wyciągając  potężne  ramiona.  Rozdzielał  razy,  uderzał  dziko  ma-
czugą, jak oszalały, miażdżąc mięśnie i kości. Nagle Myrrha znów krzyknęła. 

Garrison  odwrócił  się  na  ułamek  sekundy  i  wydał  ochrypły  okrzyk.  Trzej  zwierzo-

ludzie  zaprzestali  ataku,  prześliznęli  się  za  jego  plecami  i  schwytali  dziewczynę.  Widok  jej 

background image

złotawego  ciała  szarpiącego  się  w  kleszczach  włochatych  łap,  zmroził  w  nim  krew.  A  nim 
zdążył odwrócić się na powrót, pochwycono i jego. 

- Myrrho! - zawołał desperacko, usiłując odepchnąć napastników i przedrzeć się do niej.

 

Dojrzał  jej  zbielałą  twarz,  rozszerzone  przerażeniem  oczy.  Usłyszał  jej  przeraźliwy 

krzyk. 

- Gair'son, zbudź Śniącego! Lepiej zniknąć wraz ze wszystkim dokoła, niż umrzeć w ten 

sposób! 

Nie mógł przedostać się do niej. Szponiaste, włochate łapy trzymały go mocno, mogły 

za moment powalić. 

- Zbudź śniącego, Gair'son! Niech wszystko się skończy... 
Zwierzo-ludzie zmusili go, by ukląkł. Udręczony, z krwią uderzającą do głowy, zdawał 

sobie  sprawę  z  tego,  że  nie  ma  szansy  na  ocalenie  Myrrhy,  chyba  że...  -  ale  to  szaleństwo. 
Jedyną drogę wskazał mu jej okrzyk. Jeżeli zbudzi „Śniącego” - i nawet jeśli oznaczałoby to 
koniec dla niej i wszystkiego, lepszy taki koniec niż... 

Garrison ostatni raz spróbował wyrwać się z kręgu ostrych, zaciskających się szponów. 

Jego maczuga zatoczyła potężny okrąg i pomknęła prosto ku nieruchomej postaci na miedzia-
nym łożu. Zobaczył jak pocisk uderza w nagie ramię śpiącego, ujrzał krew płynącą z rany. I 
dojrzał także, jak śpiący poruszył się gwałtownie i zaczął siadać ... 

Wszystko wokół zamgliło się nagle. Drzewa, trawa, podium i łoże, biała postać Myrrhy 

i kudłaci zwierzo-ludzie - wszystko zaczęło blaknąć i znikać. I Garrison uświadomił sobie, że 
i on zanika i blaknie. 

Zanikając,  dostrzegł  gasnącymi  oczami,  jak  śpiący  siada  i  otwiera  oczy.  A  w  ostatniej 

chwili  przed  zniknięciem  własnego  ciała  i  wszystkiego,  Garrison  dojrzał  i  rozpoznał  twarz 
Śniącego. 

To  była  jego  własna  twarz!  On,  Garrison,  zanikał  jak  wszystko  wokół  -  ale  „Śniący” 

także był Garrisonem i zbudził się. 

Po tym niewiarygodnym spostrzeżeniu jego świadomość roztopiła się w mroku. I nagle 

znów istniał. 

Siedział  odrętwiały  i  samotny  w  blasku  słońca.  Myrrha  i  zwierzo-ludzie  zniknęli,  zni-

knęło wszystko wokół. On, który śnił, zbudził się. 
 

Garrison  rozglądał  się  w  oszołomieniu.  Leżał  na  nagiej  skale,  a  wokół  rozciągała  się 

pusta, jałowa, skalista wyspa bez odrobiny zieleni, bez śladu życia. Garrison załkał, pojąwszy 
wszystko. 

To  on,  którego  morze  wyrzuciło  na  brzeg,  zasnął  wyczerpany,  stał  się  „Śniącym”.  To 

jego sny stworzyły las, zwierzęta i Myrrhę, i nawet Gair'sona, który żył tutaj i kochał. A gdy 
zbudził się, senne marzenia zostały przerwane i twory snu rozwiały się. 

Coś sprawiło, że podniósł głowę i popatrzył ku morzu. 
Daleka, czarna plamka okrętu zbliżała się, kierując się ku wyspie. 

 

Kapitan tankowca polubił wyratowanego przez siebie rozbitka, który odpoczywał teraz 

na  koi  w  oświetlonej  lampą  kabinie.  Był  zadowolony,  że  poszukiwania  rozbitków  z  „Mary 
D.”  rozpoczęte  po  otrzymaniu  rwącego  się  sygnału  SOS,  pozwoliły  uratować  choć  jednego 
człowieka. Teraz jednak na twarzy siwowłosego wilka morskiego malowało się zakłopotanie i 
odzywał się z wahaniem. 

- Nie  wątpię,  że  miał  pan szczególny,  niezwykły  sen  -  powiedział.  -  Któż by  nie  miał, 

leżąc w malignie na tej skalistej wyspie... 

- To  nie  były  majaki,  to  była  rzeczywistość!  -  krzyknął  Garrison.  -  Realne  było  wszy-

stko, o czym śniłem; las, zwierzęta i dziewczyna - wszystko to istniało naprawdę, dopóki śni-
łem! 

background image

- Proszę się uspokoić - odrzekł kapitan. - Jest pan zbyt inteligentny, by w to wierzyć! 
- A jednak wierzę w to - odparł Garrison. W jego oczach zalśniły łzy. - Wierzę, że we 

śnie - prawdziwym i rzeczywistym, dopóki trwał - spotkałem jedyną dziewczynę, którą mógł-
bym  pokochać.  Jak  marzenia  senne  stawały  się  rzeczywistością?  Nie  wiem,  doprawdy  nie 
wiem! Być może sprawiła to jakaś dziwna moc, istniejąca na tej wyspie, czerpiąc z nieświa-
domego  umysłu.  Wiem  jednak,  że  wszystko  zdarzyło  się  naprawdę,  jaka  by  nie  była  tego 
przyczyna. Jestem pewien - dzięki temu. 

I Garrison podwinął rękaw, odsłaniając ramię. Widniała na nim świeża rana. 
- To  rana,  którą  inny  Garrison,  Gair'son  ze  snu,  zadał  Śniącemu,  rzuciwszy  w  niego 

maczugą. Nie miałem tej rany, zasypiając na wyspie. Była, gdy się obudziłem!  
 
 
 
 
Forrest J. Ackerman 
 

MILCZENIE MUTANTA 

 
 

Dwugłowy biedził się nad odwiecznym problemem: 
- Czy  nie  uważasz  -  spytał  owym  dziwacznie  sepleniącym  głosem,  spowodowanym 

przez jego rozdwojony język - iż Człowiek mógł stworzyć mutanta na obraz i podobieństwo 
swoje? 

Jego towarzysz w owej chwili nie wyraził swej opinii. 
Druga  głowa  mutanta  wyłoniła  się  na  łukowato  zakrzywionej  szyi  z  wnęki  w  ścianie 

jaskini, w której spoczywała. Jej głos z kolei był brzękliwy. 

- Ale  skoro  syn  Człowieka,  Adam  -  upierała  się  -  stworzył  nas  wszystkich  za  pomocą 

Bomby Adamowej... 

- Nie  przemawia  do  mnie  ta  wersja  o  akcie  stworzenia  przez  Bombę  -  zasepleniła  w 

odpowiedzi pierwsza głowa. - A jak ty uważasz, nieznany przybyszu? 

Ten  jednak  w  dalszym  ciągu  milczał;  powód  tego  milczenia  trudno  było  ustalić,  bo-

wiem w jaskini panowała zupełna ciemność. 

- Ależ,  gdyby  Człowiek  chciał  stworzyć  mutanta  na  obraz  i  podobieństwo  swoje  - 

dowodził Brzękliwy - musiałby być wielopostaciowcem! W części byłby dwugłowy, jak my; 
w części zaś przypominałby nasze siostry syjamskie. A jeszcze taki jak Kulowiec, jak Ośmio-
ręczny,  którego  spotkaliśmy  w  zeszłym  tygodniu,  jak  Stunogi,  a  także  jak  nasz  kuzyn, 
Wężowaty. Wobec tego musiałby być potworem! Mam rację, przybyszu? 

W mrocznym zakątku jaskini widać było, że obcy się poruszał, ale wciąż żaden dźwięk 

nie dobiegał z tamtej strony. I tak oto dyskurs filozoficzny końca lat dziewięćdziesiątych XXI 
wieku znalazł się w ślepym zaułku. 

Potem zaś do jaskini powoli, jakby obawiając się tego, co mogą ujawnić, przedostały się 

promienie  księżyca.  Połyskliwy  snop  światła  przesunął  się  z  wahaniem  po  zniekształconym 
ciele Dwugłowego, a w końcu oświetlił całego mutanta. 

Promień światła księżycowego sunął dalej, aż w końcu dotarł do drugiego osobnika. 
Dwugłowy nadal niczego się nie domyślił, bowiem choć miał oczu więcej, niż było mu 

trzeba - dokładnie trzy pary - wszystkie z nich były całkowicie białe, bez źrenic; małe, gala-
retowate owale, które nie spełniały swej roli. Dwugłowy był ślepy od urodzenia. 

Zaś obcy - obcy się nie odzywał, bo... 
Wśród mutantów jest takie przysłowie: lepsze dwie głowy, niż  ż a d n a. 

 

background image

 
U.K. Le Guin 
 

OPOWIE

ŚĆ ŻONY 

 
 

Był dobrym mężem, dobrym ojcem. Nie wierzę w to. Nie wierzę, że to się wydarzyło. 

Widziałam,  jak  to  się  stało,  ale  to  nieprawda.  Nie  może  być  prawdą.  Był  zawsze  łagodny. 
Gdybyście go widzieli, jak się bawił z dziećmi, każdy, kto go widział z dziećmi, wiedziałby, 
że nie ma w nim żadnego zła, ani jednej złej skłonności. 

Kiedy  po  raz  pierwszy  go  spotkałam,  mieszkał  jeszcze  z  matką,  nad  jeziorem  Spring 

Lake  i  często  ich  widywałam  razem,  matkę  oraz  synów  i  myślałam,  że  warto  poznać  tego 
młodzieńca,  który  jest  tak  miły  dla  swojej  rodziny.  A  potem,  kiedyś,  kiedy  chodziłam  po 
lesie, spotkałam go wracającego samotnie z polowania. Niczego nie upolował, nawet myszy 
polnej,  ale  nie  był  zmartwiony  z  tego  powodu.  Po  prostu  figlował,  ciesząc  się  rannym  po-
wietrzem. To jest jedna z rzeczy, które od razu w nim pokochałam. Nie przejmował się, nie 
wpadał w zły humor i nie jęczał, gdy rzeczy nie szły po jego myśli. 

Zaczęliśmy  wtedy  rozmawiać.  I  chyba  wszystko  się  dobrze  potoczyło,  bo  bardzo  szy-

bko zaczął bywać u mnie. A moja siostra powiedziała - moi rodzice wyprowadzili się zeszłe-
go  roku  na  południe,  zostawiając  nam  dom  -  no  więc,  moja  siostra  powiedziała,  niby  to  się 
drocząc, ale poważnie: 

- Cóż! Jeżeli on ma zamiar tu siedzieć cały dzień i pół nocy, chyba nie ma tu dla mnie 

miejsca! 

I  wyprowadziła  się  kawałek  dalej.  Zawsze  byłyśmy  naprawdę  blisko,  ona  i  ja.  Takie 

rzeczy nigdy się nie zmieniają. Nigdy nie dałabym rady przejść przez ten zły czas, bez mojej 
siostry. 

No więc, zaczął tu mieszkać. Mogę tylko powiedzieć, że był to szczęśliwy rok w moim 

życiu. On był dobry dla mnie. Ciężko pracował, nie lenił się, a w dodatku taki duży i przy-
stojny. Wszyscy go szanowali, wiecie, a on był taki młody. 

Wieczory  w  Lodge  Meeting;  coraz  częściej  chcieli,  żeby  on  prowadził  chór.  Miał  taki 

piękny głos, i zaczynał głośno, a inni przyłączali się do niego niskimi i wysokimi głosami. 

Dreszcz mnie przechodzi, kiedy teraz o tym myślę, jeszcze dziś słyszę w tę noc, kiedy 

zostawałam  w  domu  i  nie  szłam  na  spotkanie,  bo  dzieciska  były  jeszcze  malutkie,  ten  jego 
śpiew przechodzący przez drzewa i światło księżyca, letnie noce, księżyc w pełni. Już nigdy 
nie usłyszę czegoś tak pięknego. Już nigdy nie zaznam takiej radości. 

To był księżyc, tak mówią. To wina księżyca, i krwi. To było we krwi jego ojca. Nigdy 

nie znałam jego ojca i zastanawiam się teraz, co się z nim stało. Był aż z okolic Whitewater i 
nie miał tutaj żadnej rodziny. Zawsze myślałam, że wrócił tam, ale teraz sama nie wiem. 

Opowieści o nim pojawiły się po tym, co się stało z moim mężem. To jest coś, co płynie 

we krwi, mówią, i może się to nigdy nie ujawnić, ale jeśli się ujawni, to pod wpływem księ-
życa.  Zawsze zdarza się to na nowiu. Kiedy wszyscy są w domu i śpią. Coś przychodzi na 
tego, to przekleństwo, mówią, i on  wstaje, bo nie może spać, odchodzi w oślepiający słone-
czny blask zupełnie sam - żeby znaleźć takich jak on.  

I może tak być, bo mój mąż to zrobił. Podniosłam się i spytałam: 
- Dokąd idziesz? 
A on odpowiadał: 
- Och, na polowanie. Wrócę wieczorem. 
Byłam taka śpiąca, nie chciałam obudzić dzieciaków, a on był taki dobry i odpowiedzia-

lny, i nie pytałam go „dlaczego?” i „gdzie?” i takie inne. 

No  więc  tak  było  może  trzy  razy  albo  cztery.  Wracał  późno  zmęczony  i  zły,  jak  na 

background image

kogoś o tak łagodnym charakterze - nie chciał o niczym mówić. Sądziłam, że każdy musi od 
czasu  do  czasu  wybuchnąć,  a  gderanie  nigdy  w  niczym  nie  pomogło,  Ale  zaczęłam  się 
martwić. Nie tyle tym, że szedł, ile tym, że wracał taki zmęczony i dziwny, Nawet pachniał 
dziwnie. Włosy mi od tego stawały dęba. Nie mogłam tego wytrzymać i powiedziałam: 

- Czym ty cały pachniesz? 
A on odpowiedział: 
- Nie wiem - odparł krótko i udał, że śpi. 
Ale zszedł na dół, kiedy myślał, że nie widzę i mył się, i mył. 
Te zapachy jednak zostały w jego włosach i na naszym posłaniu przez wiele dni. 
Potem stała się ta straszna rzecz. Niełatwo o tym opowiadać. Chce mi się płakać, kiedy 

sobie to przypominam. Nasze najsłodsze maleństwo, moja kruszynka, odwróciła się od swego 
ojca. 

Tak po prostu, z dnia na dzień, On wszedł, a ona nagle się przestraszyła, zesztywniała z 

szeroko  otwartymi  oczami,  a  potem  zaczęła  płakać  i  próbowała  schować  się  za  mną.  Nie 
mówiła jeszcze dobrze, ale powtarzała w kółko: 

- Odejdź to! Odejdź to! 
A ten wyraz jego oczu, widoczny tylko przez jeden moment, kiedy to usłyszał - nie chcę 

tego nigdy pamiętać, ale nie mogę go zapomnieć. Powiedziałam do małej karcąco: 

- Wstydź się, co w ciebie wstąpiło! - ale trzymałam ją jednocześnie blisko siebie, bo też 

się przestraszyłam. Aż się trzęsłam. 

Odwrócił wzrok i powiedział coś jakby: 
- Chyba  się  właśnie  obudziła  ze  złego  snu  -  i  zbył  tym  sprawę,  Albo  próbował  zbyć. 

Byłam wściekła na dziecko, kiedy do szaleństwa wręcz bała się własnego ojca. Nie mogłam 
nic na to poradzić. 

Trzymał się od nas z dala cały ten dzień. 
Właśnie zaczynał się nów. 
W środku domu było gorąco i ciemno. Spałam jakiś czas, kiedy coś mnie obudziło. Nie 

było  go  przy  mnie.  Usłyszałam  słaby  ruch  w  przejściu.  Wstałam  więc  zaniepokojona. 
Wyszłam  do  przejścia,  było  pełne  światła,  mocnego  światła  słonecznego  wpadającego  przez 
wejście.  I  zobaczyłam  jego,  stojącego  na  zewnątrz  przy  samym  wejściu  w  wysokiej  trawie. 
Głowę  miał  zwieszoną.  Siedział,  jakby  był  zmęczony  i  patrzył  sobie  na  nogi.  Tkwiłam  nie-
ruchomo wewnątrz i czujnie patrzyłam - nie wiem, dlaczego. 

I zobaczyłam  to,  co  on  zobaczył.  Zobaczyłam  zmianę.  Zaszła  najpierw  w  stopach. 

Wydłużyły  się,  każda  stopa  stała  się  dłuższa,  palce  się  wyciągnęły,  a  ona  stawała  się  coraz 
dłuższa, mięsista i biała. Bez żadnych włosów. 

Włosy zaczęły mu znikać na całym ciele. Zrobił się wtedy cały biały, jak skóra robaka. I 

odwrócił twarz. Zmieniała się błyskawicznie. Stawała się coraz bardziej płaska i płaska, usta 
robiły się szerokie, wyszczerzone zęby były równe i tępe, a nos stał się tylko wybrzuszeniem 
ciała  z  dziurkami  nozdrzy,  uszy  zniknęły,  a  oczy  zrobiły  się  niebieskie  -  niebieskie,  z  białą 
obwódką naokoło niebieskiego - patrzące na umie z tej płaskiej miękkiej, białej gęby. 

Stanął na dwóch nogach. 
Widziałam go, musiałam go widzieć, mojego ukochanego, drogiego, przemienionego w 

te obrzydliwą postać. 

Nie mogłam się poruszyć, ale kiedy tak kuliłam się w przejściu patrząc w słońce, drża-

łam i trzęsłam się od warczenia, które przeszło w szaleńczy, straszny skowyt, w wycie żalu i 
wycie przerażenia i wycie-wołanie. I inni usłyszeli je nawet we śnie i obudzili się. 

To patrzyło i przyglądało się badawczo, to coś, w co przemienił się mój mąż, i przesu-

nęło się do wejścia naszego domu. Ciągle byłam unieruchomiona przez śmiertelny strach, ale 
tam,  w  środku  dzieci  się  ocknęły  i  maleństwo  skomlało.  Obudził  się  wtedy  we  mnie  gniew 
matki, warknęłam, poczołgałam się do przodu. 

background image

To ludzkie coś rozejrzało się. Nie miało strzelby, jak inni ludzie, ale podniosło ciężką, 

ułamaną  gałąź  drzewa,  długą  białą  nogą  i  wepchnęło  ją  do  naszego  domu,  celując  we  mnie. 
Złamałam jej koniec w zębach i zaczęłam przepychać się do wyjścia, bo wiedziałam, że czło-
wiek  zabije  nasze  dzieci,  jeśli  będzie  mógł.  Moja  siostra  już  nadchodziła.  Widziałam,  jak 
biegnie  na  człowieka  ze  spuszczoną  głową  i  zjeżoną  sierścią  na  karku,  oczyma  świecącymi 
żółto jak zimowe słońce. Odwrócił się w jej kierunku i zamachnął się gałęzią. Wtedy wypa-
dłam  z  wyjścia,  oszalała  w  matczynym  gniewie,  a  sąsiedzi  też  przybywali  w  odpowiedzi  na 
moje wołanie, zbierało się całe stado w tym upale i oślepiającym blasku południowego słoń-
ca. 

Mężczyzna spojrzał na nas, głośno krzyknął i potrząsnął konarem, który ciągle trzymał. 

Po  czym  załamał  się  i  pobiegł  kierując  się  w  dół  zbocza  góry,  na  uprzątnięte  pola.  Biegł  na 
dwóch nogach skacząc i wymachując drewnem, a my za nim. 

Byłam  ostatnia,  bo  miłość  jeszcze  powstrzymywała  we  mnie  gniew  i  strach.  Zobaczy-

łam, jak zwalają go z nóg, jak zęby mojej siostry wbiły się w jego gardło. Dotarłam do niego, 
kiedy  był  już  martwy.  Oni  cofali  się  od  zdobyczy  z  powodu  smaku  krwi  i  zapachu.  Młodsi 
kulili  się,  a  niektórzy  płakali,  a  moja  siostra  pocierała  pysk  o  przednie  nogi,  aby  pozbyć  się 
smaku.  Podeszłam  blisko,  bo  myślałam,  że  jeśli  to  coś  było  martwe,  to  czar,  przekleństwo, 
jest  zniweczone  i  mój  mąż  będzie  mógł  powrócić  żywy  -  lub  martwy,  chciałam  go  ujrzeć, 
moją miłość, w jego dawnej, prawdziwej formie, pięknego. A tam leżał tylko biały i zakrwa-
wiony martwy człowiek. Odchodziliśmy od niego coraz dalej i dalej, odwróciliśmy się i po-
biegliśmy z powrotem na wzgórza, z powrotem do lasów, do błogosławionej ciemności. 
 
 
 
 
Anthony Boucher 
 

NELLTHU 

 
 

Ailsa  była,  dzięki  matce  naturze,  najbrzydszą  i  najmniej  utalentowaną  dziewczyną  na 

całym Uniwersytecie, ale chyba także najlogiczniej i najtrzeźwiej myślącą. 

Teraz,  po  prawie  dwudziestu  pięciu  latach,  była  najbardziej  atrakcyjną  kobietą,  jaką 

Martin kiedykolwiek spotkał i sądząc po otaczających ich przedmiotach, bez wątpienia najbo-
gatszą. 

- ...mam szczęście, że cię znów spotykam po tylu latach - powiedziała głosem nieopisa-

nie podniecającym. - Ty znasz wielu wydawców, i mógłbyś mi doradzić w sprawie wydania 
mojej powieści. Gra na fortepianie już mnie męczy... 

Martin  słyszał  uprzednio  jej  nagrania  fortepianowe  i  uważał,  że  były  cudowne  -  jak 

również  przed  nimi  jej  nagrania  wokalne,  a  wcześniej  abstrakcyjne  obrazy,  a  także  projekty 
mody oraz zadziwiającą pracę o liczbach pierwszych. Wiedział, że dochód z tego wszystkiego 
razem  nie  wystarczyłby  na  umeblowanie  Srebrnej  Komnaty,  w  której  jedli  obiad,  ani  Złotej 
Komnaty, w której później czytał powieść (była oczywiście cudowna), czy też Komnaty, któ-
rej koloru nigdy nie zauważył, ponieważ nie spał sam (wyraz „cudowna” jest nieodpowiedni). 

Była  tylko  jedna  odpowiedź  i  Martin  poczuł  satysfakcję,  utwierdzając  się  w  swoim 

przekonaniu,  kiedy  zauważył,  że  w  świetle  wstającego  słońca  postać  służącego  serwującego 
kawę nie rzuca cienia. Podczas gdy Ailsa wciąż spała, Martin powiedział: 

- Jesteś diabłem? 
- Oczywiście,  proszę  pana  -  powiedział  służący  pozbawiony  cienia,  miłośnie  spojrza-

wszy na śpiącą. - Nellthu, do usług! 

background image

- Ale takie usługi! Mogę sobie wyobrazić, że Ailsa znalazła sposób na dobry urok i że 

nawet jej życzenia były bardzo logiczne. Ale też myślałem, że wy, diabły, jesteście ogranicze-
ni w ilości życzeń, które możecie spełnić. 

- Jesteśmy, proszę pana. Spełniamy tylko trzy życzenia. 
- Lecz  ona  ma  bogactwo  i  urodę,  młodość  i  sławę  i  różnorodność  nadzwyczajnych 

talentów - wszystko to w trzech życzeniach? 

- W  jednym,  proszę  pana!  Och  -  przechytrzyłem  ją  ślicznie  w  pierwszych  dwóch  - 

Nellthu  uśmiechnął  się  wspominając.  -  Piękno,  lecz  nie  określiła  jakie  i  zamieniłem  ją  w 
najpiękniejszą na całym świecie stuletnią staruszkę. Bogactwo - przekraczające granice snów 
o skąpstwie - oczywiście, nie ma nic poza granicami takich snów, nic też nie dostała. Byłem 
w formie tamtego dnia, proszę pana! Lecz to trzecie życzenie... 

- Nie  powiesz  chyba,  że  próbowała  starego  sposobu:  „Moim  trzecim  życzeniem  jest 

mieć trzy życzenia więcej!”. Myślałem, że to bezprawne. 

- Tak jest, proszę pana. Paradoksy z tym związane przekraczają nawet nasze możliwo-

ści. To było co innego - powiedział Nellthu z nutką smutnego podziwu w głosie. - Jej trzecie 
życzeniem  było  dużo  silniejsze.  Powiedziała:  „Życzę  sobie,  żebyś  mnie  pokochał,  trwale  i 
nieegoistycznie”. 

- Zawsze była logiczna - przyznał Martin. - I dla siebie samego zmuszony byłeś uczynić 

ją  piękną  i...  utalentowaną,  i  od  tamtej  pory  musisz  spełniać  jej  każdy...  -  przerwał  i  prze-
niósłszy wzrok z łóżka na diabła, dodał: - Jakie to dla mnie szczęście, że dodała „nieegoisty-
cznie”. 

- Tak, proszę pana - powiedział Nellthu.  

 
 
 
 
Keith Laumer 
 

PRZESŁANIE 

 
 

Opierając  łokieć  na  służącym  za  biurko  stole  kuchennym,  Generał  Brygady  Straut 

uniósł lornetkę i spojrzał przez okno drugiego piętra  gospodarczego budynku na duży, prze-
chylony obiekt leżący na skraju lasu. Przez chwilę obserwował postacie ludzkie krzątające się 
wokół tej szarej bryły, po czym nacisnął widełki polowego telefonu. 

- Jak idzie waszym chłopcom, majorze? 
- Generale, od chwili znalezienia tego pudełka dziś rano... 
- Wiem wszystko o pudełku. Bill, Waszyngton też. Masz coś nowego? 
- Sir, nie mam na razie nic do zameldowania. Pracują tu teraz cztery zespoły, ale to coś 

jest wytrzymałe jak diabli. 

- Nadal słychać odgłosy z wewnątrz? 
- Sporadycznie, sir. 
- Daję panu jeszcze jedną godzinę, majorze. Chcę, byście to rozpruli. 
Generał odłożył słuchawkę i zerwał celofanowe opakowanie z cygara. 
Jak dotąd działał szybko. Policja stanowa powiadomiła go o 21

00

 ostatniej nocy. Wysłał 

swoich  ludzi,  ewakuował  cywilów  i  napisał  wstępny  raport  do  Waszyngtonu  jeszcze  przed 
północą. 

O  2

46

  znaleziono  czterocalowej  długości  walec  leżący  w  odległości  piętnastu  stóp  od 

dużego obiektu - kapsuły, pocisku czy bomby, czymkolwiek to było. Ale teraz - siedem  go-
dzin później - ciągle nic nowego. Zaterkotał aparat. Straut szybko podjął słuchawkę. 

background image

- Generale, znaleźliśmy miejsce, w którym powłoka obiektu jest cienka. Na razie mogę 

powiedzieć tylko to, że jej grubość maleje tu... 

- W porządku, trzymajcie się tego miejsca. 
To  już  lepiej.  Jeśli  Generał.  Brygady  Straut  zdoła  coś  tu  uzyskać,  zanim  Waszyngton 

przyśle kogoś nowego, to będzie duża rzecz... 

Już  od  dłuższego  czasu  czekał  na  następną  gwiazdkę.  Doskonale  wiedział,  że  to  była 

jego szansa i zrobi wszystko, by jak najlepiej ją wykorzystać. 

Ponownie  spojrzał  na  obiekt.  Połowę  jego  długości  zakrywały  drzewa.  Płaskie  boki, 

okrągły przód i tył. Nic specjalnego. Pomyślał, że może powinien pójść tam osobiście i przy-
jrzeć  się  dokładniej.  Może  zauważy  coś,  co  przeoczyli  inni.  Ale  to  mogło  w  każdej  chwili 
eksplodować i przenieść go do Królestwa Niebieskiego! Co tam, do diabła, zawdzięczał prze-
cież swój stopień odwadze w Normandii. Nadal lubił ryzykować, 

- Idę do was, Bill - powiedział majorowi. Odruchowo przypiął pas z pistoletem. Na nie-

wiele by się przydał, przeciwko bombie wielkości domu mieszkalnego, ale ucisk broni u boku 
poprawiał samopoczucie. 

Z bliska obiekt był znacznie większy, niż sobie go wyobrażał. Jeep zbliżał się do niego, 

podskakując na bruzdach świeżo zaoranego pola. Mógł teraz dokładnie dojrzeć cienką, ledwie 
widoczną  kreskę,  biegnącą  wokół  obiektu,  tuż  pod  spojeniem  ściany  bocznej  i  wierzchniej. 
Major Greer nie wspominał o tym. Linia była całkiem wyraźna, przypominała pęknięcie. 

Wydając  dźwięk  podobny  do  tego,  jaki  słychać  przy  uderzeniu  piłki  baseballowej  o 

rękawicę, wierzchnia część obiektu uniosła się, powodując osunięcie stojących u góry ludzi i 
pozostała  w  tej  pozycji  wibrując.  Wyglądało  to,  niczym  nagle  podniesiony  dach  budynku. 
Kierowca  włączył  motor.  Rozległy  się  krzyki  i  urywany,  przeraźliwie  przenikliwy  pisk,  od 
którego  Strauta  aż  rozbolały  zęby.  Ludzie  uciekali.  Dwóch  z  nich  ciągnęło  bezwładnego 
żołnierza. 

Major Greer wybiegł zza giganta, rozejrzał się i pobiegł w kierunku Strauta krzycząc: 
- Jeden nie żyje!!! To pękło... Nie spodziewaliśmy się. 
Straut  wyskoczył  z  jeepa,  stanął  obok  mężczyzn,  którzy  zatrzymali  się  i  spoglądali  za 

siebie.  Wewnętrzna  część  pokrywy  opalizowała  czernią.  Teraz,  gdy  znajdowali  się  na  prze-
ciwległym krańcu pola, gwizd nie był już tale dokuczliwy. 

Nadbiegł Greer oddychając z trudem. 
- Co się stało?! - warknął Straut. 
- Ja.,. Sprawdzałem tę cienką warstwę, Generale. Nagle, zobaczyłem, że... że to się pod-

nosi. Upadłem. Tate był z drugiej strony. Utrzymał się na wierzchu i ta pokrywa uderzyła nim 
o drzewo. Jego czaszka... 

- Co to za diabelski hałas? 
- To dźwięk, który dochodził nas wcześniej ze środka, generale. Coś tam jest sir... Coś 

żywego... 

- W  porządku,  weźcie  się  w  garść  majorze.  Jesteśmy  przygotowani,  Ustawcie  pojazdy 

gąsienicowe na wyznaczonych pozycjach. Czołgi będą tu wkrótce. 

Straut spojrzał na stojących wokół niego mężczyzn. Teraz pokaże im, co oznacza spra-

wne dowództwo. 

- Wycofajcie się - powiedział i ruszył w kierunku majaczącego w dali obiektu, spokoj-

nie paląc cygaro. 

Hałas  urwał  się  nagle.  Odetchnął  z  ulgą,  W  powietrzu  unosił  się  słaby  zapach,  jakby 

chloru, a może jodyny.  Nie było żadnych śladów na  glebie w pobliżu obiektu. Musiał spaść 
prosto i zatrzymać się na stałe w obecnej pozycji. Był ciężki - miękka gleba tworzyła wzdłuż 
jego boku wał o wysokości jednej stopy. 

Straut  usłyszał  za  sobą  okrzyk.  Odwrócił  się  błyskawicznie,  Ludzie  pokazywali  coś 

rękami  do  góry.  Spojrzał  w  górę.  Nad  krawędzią  szarej  ściany,  około  sześciu  stóp  nad  jego 

background image

głową  poruszała  się  wielka,  czerwona  kończyna  podobna  do  kleszczy  olbrzymiego  kraba. 
Straut  wyszarpnął  z  kabury  czterdziestkę  piątkę,  odbezpieczył  i  wystrzelił.  Prysnęła  miękka 
materia  i  kleszcze  schowały  się.  Znowu  rozległo  się  złowrogie,  przeraźliwe  wycie.  Straut 
przechylił  się,  podniósł  gałąź,  do  której  przywarła  drgająca  część  kończyny  i  wskoczył  do 
pojazdu. 

Nagle odczuli potężny wstrząs. Wszystko zaczęło się kręcić i... 

 

- Na szczęście był to miękki grunt - usłyszał. A ktoś inny zapytał: 
- A co z kierowcą? 
Cisza. Straut otworzył oczy. 
- Co?... 
Przyglądał  mu  się  jakiś  obcy  człowiek  -  zwyczajnie  wyglądający  gość  w  wieku  około 

trzydziestu pięciu lat. 

- Spokojnie, Generale. Przeżył pan groźny upadek. Wszystko w porządku. Jestem profe-

sor Lieberman z Uniwersytetu. 

- Kierowca? - zapytał z wysiłkiem Straut. 
- Zginął, gdy jeep wywrócił się, sir. 
- Wy... wrócił? 
- Ta  istota  strzeliła  czymś  w  rodzaju  żądła  skorpiona.  Uderzyło  to  w  samochód  i  wy-

wróciło go. Pana wyrzuciło na zewnątrz, jak z katapulty. Kierowca wyskoczył, a wóz przeto-
czył się po nim. 

Straut uniósł się na łokciu. 
- Gdzie jest Greer? 
- Jestem tutaj, sir - major Greer wystąpił przed profesora. 
- Czołgi są już na miejscu? 
- Nie, sir. Otrzymałem telefon od Generała Margrave. Zostali czymś zatrzymani. Mówił 

coś o ochronie materiałów naukowych. Sprowadziłem moździerze. 

Straut wstał. Obcy człowiek przytrzymał go za ramię. 
- Powinien pan leżeć, Generale. 
- A  kto  mnie,  u  diabła,  do  tego  zmusi?  Greer,  rozstaw  moździerze  na  pozycjach 

pomiędzy pojazdami. 

Zadzwonił telefon. Straut podniósł słuchawkę: 
- Generał Straut. 
- Tu  Generał  Margrave,  Straut.  Cieszę  się,  że  jesteś  znowu  na  nogach.  Przyjedzie  do 

ciebie  kilku  naukowców  z  Uniwersytetu  Stanowego.  Współpracuj  z  nimi.  Musisz  trzymać 
wszystko w garści, przynajmniej dotąd, aż uda mi się przysłać ci człowieka, by... 

- Człowieka? Generale, nie jestem ranny. Sytuacja jest pod całkowitą kontrolą. 
- Tak? Zrozumiałem, że masz jeszcze jedną ofiarę śmiertelną! Co się stało z twoją zna-

jomością defensywy? 

- To był wypadek. 
- Przedyskutujemy  tę  sprawę  później.  Teraz  powiem  rzecz  najważniejszą.  Szyfranci 

uczynili krok naprzód w pracy nad tym pudełkiem, które znaleźliście rano. Nadaje ono jakieś 
sygnały.  

- Jakiego rodzaju? 
- Połowa przekazu - co mniej więcej dwadzieścia sekund - jest w języku angielskim. To 

fragment nagrania programu radiowego. Jeden z ludzi rozpoznał to. Reszta to bełkot. Ciągle 
nad tym pracują. 

- Co...? 
- Bryant  twierdzi,  że  jest  powiązanie  między  dwoma  częściami  wiadomości.  Według 

mnie, to coś w rodzaju ultimatum. 

background image

- Ultimatum? 
- Trzymajcie teraz swoich ludzi z dala od obiektu. Nie chcę dalszych strat. 

 

Straut  przełknął  swoje  szczęście.  Margrave  gotów  był  go  zmienić.  I  to  teraz,  kiedy 

wszystko było przygotowane. Musiał coś zrobić i to szybko, zanim szansa awansu wymknie 
mu się z rąk. Spojrzał na majora Greera. 

- Zneutralizujemy to coś raz na zawsze. Nie będzie więcej zabitych. 
Lieberman podniósł się. 
- Generale! Protestuję przeciwko jakiemukolwiek atakowi na... 
Straut odwrócił się na pięcie. 
- Ja  się  tym  zajmuję,  profesorze.  Nie  wiem  kto  pana  tu  wpuścił  i  dlaczego,  ale  ja  tu 

podejmuję  decyzje.  Zatrzymam  tego  zabójcę  ludzi, zanim  wyjdzie  ze  swego  gniazda  i  zdoła 
dotrzeć  do  osady  za  lasem.  Tam  żyje  cztery  tysiące  mieszkańców.  Obrona  ich  to  mój  obo-
wiązek - kiwnął głową do Greera i wyszedł z pokoju. 

Lieberman następował mu na pięty mówiąc proszącym tonem: 
- Ta istota nie wykazała żadnych oznak agresywności. Generale Straut... 
- A dwaj moi ludzie? 
- Nie powinien był pan dopuszczać ich... 
- A więc to moja wina, tak? - Straut spojrzał na Liebermana z zimną wściekłością. Ten 

cywil wepchnął się tutaj i teraz miał czelność oskarżać jego, Generała, o śmierć własnych żo-
łnierzy. Och, gdyby mógł tak mieć tego faceta, choć na pięć minut w mundurze... 

- Nie czuje się pan dobrze, Generale. Ten upadek... 
- Proszę  mi  zejść  z  drogi,  profesorze  -  przerwał  mu  Straut.  Odwrócił  się  i  zszedł  po 

schodach. Popełnienie błędu teraz, mogłoby zniszczyć jego karierę. Na dodatek ta interwencja 
jajogłowego... Z Greerem u boku, Straut podszedł do początku pola. 

- W porządku, majorze. Otwórzcie ogień z kalibru 50 mm. 
Greer  wydał  rozkaz  i  rozpoczęła  się  miarowa  kanonada.  Zapach  prochu  i  niebieska 

mgiełka dymu, to lubił. Był tu przecież dowódcą. 

Lieberman ponownie podszedł do niego. 
- Generale,  wzywam  pana  w  imieniu  nauki.  Niech  się  pan  wstrzyma  jeszcze  trochę. 

Chociaż do chwili, kiedy rozszyfrujemy drugą część przesłania. 

- Niech pan zejdzie z linii ognia, profesorze - Straut odwrócił się tyłem do cywila i spoj-

rzał w lornetkę, by ocenić wynik bombardowania. 

Poczuł gwałtowny pęd rozrzedzonego powietrza i ogłuszający huk, kiedy pocisk trafił w 

cel. Straut zobaczył, jak szary kształt unosi się w górę i opada, a uniesiona pokrywa kołysze 
się gwałtownie. Wokół podniósł się kurz. Żadnego innego efektu. 

- Kontynuować ogień, Greer - warknął Straut odczuwając prawie furię. To coś wyraźnie 

było odporne na pociski, kto mógł zaręczyć, że nie było zagrożeniem? 

- Co z moździerzami? - zapytał Greer. - Możemy wystrzelić kilka pocisków do wnętrza 

obiektu. 

- W porządku. Spróbujcie zanim pokrywa się zamknie.  
Czego spróbujemy później, nie wiem - pomyślał. 
Odgłos  odpalenia  granatu  przypominał  głuche  stęknięcie.  Straut  obserwował  w  napię-

ciu. Pięć sekund później obiekt eksplodował biało-różowymi szczątkami. Pokrywa zakołysała 
się,  a  różowa  ciecz  spłynęła  po  opalizującej  powierzchni.  Druga  eksplozja,  trzecia,  wielki 
fragment groźnych kleszczy zwisał z gałęzi około trzystu stóp od obiektu. 

Straut ryknął: 
- Wstrzymać ogień! 
Lieberman z przerażeniem spojrzał na kleszcze. 
Zadzwonił telefon, Straut odebrał. 

background image

- Generał Straut - rzucił w słuchawkę. Głos miał pewny siebie. Położył kres niebezpie-

czeństwu. 

- Straut, rozgryźliśmy tę  wiadomość - rzekł Generał Margrave, z podekscytowaniem. - 

To najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek. sły... 

Straut usiłował mu przerwać, ale Margrave nie pozwolił na to. 
- ...Dziwny rodzaj rozumowania - kontynuował. - Była jednak pewna analogia między 

obu częściami przekazu, w każdym razie przekonany jestem, że tłumaczenie jest prawidłowe. 
Oto, jak brzmi ono po angielsku... 

Straut słuchał, W końcu starannie odłożył słuchawkę na widełki. Lieberman wbił w nie-

go wzrok. 

- Co to za wiadomość? 
Straut chrząknął. Odwrócił się, popatrzył przeciągle na Liebermana, a w końcu powie-

dział: 

- Przesłanie brzmiało: „Proszę, zaopiekujcie się starannie moją małą dziewczynką”.  

 

 
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 
 

SPIS TRE

ŚCI 

 
 

Harlan Ellison - Pieśń śmierci    (tł. E.  Witecka) 

 

 

 

02 

Valentine Cane - Ofiara   (tł. W. Trzcińska)   

 

 

 

04 

L. Spraque de Camp - Interes przede wszystkim 

 

 

 

05 

Philip K. Dick - Intruz   (tł. E.  Stępień) 

 

 

 

 

32 

Theodore Sturgeon - Meduza   (tł. A. Sylwanowicz)   

 

 

38 

Walter M. Miller Jr - Plaga dermiczna   (tł. Z. Królicki) 

 

 

52 

Edmound Hamilton - Wyspa Śniącego   (tł. L. Targosz) 

 

 

86 

Forrest J. Ackerman - Milczenie mutanta  (tł. W. Bukato) 

 

 

95 

U.K. Le Guin - Opowieść żony   (tł. A. Sylwanowicz) 

 

 

96 

Anthony Boucher - Nellthu   (tł. U. Doliński)  

 

 

 

98 

Keith Laumer - Przesłanie   (tł. M. Kamiński)  

 

 

 

99