WIELCY MISTRZOWIE
PIÓRA SF
Harlan Ellison
PIE
ŚŃ ŚMIERCI
Chciwość była silniejsza niż moc molibdenowo-ferroatomowej mieszanki spalającej się
w atomowym stosie gwiazdolotu, gorętsza niż promienie słońca zwanego Agesem, widnieją-
cego na ekranach w sterowni. Chciwość prowadziła pilota przez bliźniacze galaktyki, pchnęła
go do podjęcia się misji, uważanej przez wszystkich, za z góry skazaną na niepowodzenie.
Chciwość paliła mu mózg i wnętrzności; przysiągł sobie, że wróci.
Clarkson patrzył jak w polu widzenia rośnie błękitnozielona kula, która była Agesem,
Wyregulował selektory na „delikatny ton” i odszukał system planetarny Agesa.
Była tam... tak jak wskazywały mapy. Ages IX, dziewiąta planeta systemu, licząc od
błękitnozielonego piekła.
Nacisnął kilka guzików na tablicy kontrolnej komputera pokładowego, by naprowadzić
gwiazdolot na właściwy kurs - statek miał okrążyć z daleka orbitę Dziewiątej, trzymając się
jak najdalej od jej słońca. Potem powoli wstał z fotela i odrzucił pasy bezpieczeństwa. Pode-
szwy z przyssawkami cicho stukały o pokład. Podszedł szybko do okrągłego otworu w podło-
dze i zsunął się po słupie na dolny pokład. Zatrzymał się przy drzwiach ładowni. Trzasnął
przełącznikiem i obserwował jak strzałka na zielonej tarczy przesuwała się w bok, aż zatrzy-
mała się na podziałce z napisem PUSTE. Otworzył zamek i włączył fluoroskop. Kiedy na su-
ficie zapaliły się lampy, wszedł do środka. W ładowni było mokro - strumyki wody spływały
kanałami odpływowymi w podłodze.
- Tak właśnie powinno być - powiedział głośno.
- Kiedy znajdę się w atmosferze - myślał głośno - wyleję ziemską wodę daleko od miej-
sca lądowania, a potem napełnię ładownię wodą z Ages IX. Sprytne. Warte miliard dolarów.
Uśmiechnął się szeroko do siebie i potarł krótkimi, grubymi rękami tłusty, nieogolony
podbródek. Clarkson był masywnie zbudowanym mężczyzną, przypominał wizerunek blade-
go, z lekka niedożywionego Buddy. Od dawna usiłował zrobić łatwo wielką forsę - to była
ostatnia próba. Czuł, że tym razem ma już pieniądze w kieszeni.
Sprawdził zespół elementów uszczelniających, filtrację, urządzenia zasilające i wyszedł
z ładowni, starannie zamykając za sobą drzwi.
W maszynowni sprawdził stos atomowy, upewnił się, że jest podwójnie zabezpieczony
na wypadek przymusowego lądowania i wrócił do sterowni.
Ages IX zbliżała się, cała błękitnozielona i brązowa.
Woda zajmowała niemal 95% powierzchni planety. Tylko gdzieniegdzie wśród bezmia-
ru oceanów rozrzucone były nieliczne, skaliste wysepki.
Clarkson usiadł w fotelu pilota, zapiął pasy i patrzył jak na ekranach rośnie jego miliard
dolarów.
Zobaczył w wyobraźni twarze mężczyzn, którzy go wynajęli. Wiedział, że kierowały ni-
mi najniższe pobudki, ale nic go to nie obchodziło, Jeżeli chcieli pokazywać ją w karnawale,
to świetnie, Każdy człowiek powinien myśleć przede wszystkim o sobie, a on Clarkson, teraz
właśnie tak postępował.
Podjął się szaleńczej wyprawy i nie wątpił, że ludzie, którzy wyekwipowali jego statek,
myśleli podobnie. Polecieć na Ages IX i przywieźć jedną ze śpiewających tam śmierciono-
śnych Lorelei?! Z takich czy innych powodów próbowało lądować na tej planecie ponad sto
gwiazdolotów i żaden nie wrócił. Wysyłano statki parami, a wtedy załoga jednego gwiazdolo-
tu bezsilnie patrzyła, jak drugi rozbijał się na Ages IX.
Pewien gwiazdolot wszedł tylko w górne warstwy atmosfery i już usłyszał pieśń Lore-
lei. Z trudem uniknąwszy katastrofy, wrócił na Ziemię i wyjaśnił, na czym polegało niebez-
pieczeństwo czające się na Ages IX.
Próbować wylądować tam, a na dodatek... schwytać jedną Lorelei... to szczyt głupoty.
Jednak Clarkson nie niepokoił się. Przez chwilę nucił pod nosem monotonną melodię, a
potem usiadł znów w fotelu, by obserwować jak rośnie jego błękitnozielony miliard dolarów.
Usłyszał śpiew Lorelei, gdy gwiazdolot na milę zagłębił się w gęstą atmosferę. Melodia
była słodka i wspaniała - przynajmniej tak przypuszczał - docierała do niego poprzez warstwę
chmur i wycie wiatrów.
Clarkson teraz zrozumiał, dlaczego jego poprzednikom nie pomogły zatyczki do uszu:
tę pieśń słyszało się umysłem, a nie uszami. Była to pieśń o ostatecznej samotności i śmierci,
bardziej przejmująca niż cokolwiek, co mógł sobie wyobrazić.
- Zdaje się, że już czas - parsknął śmiechem i odrzucił pasy. Pochylił się do przodu i
nacisnął guzik specjalnie zainstalowany w tym celu.
Z wyrzutni gwiazdolotu trysnęły płomienie, w atmosferę Dziewiątej wystrzeliła długa
smuga gęstego, czarnego dymu.
Radionowe szperacze odnalazły źródło pieśni i Clarkson skierował statek do tego miej-
sca na powierzchni planety. Nie zawracał sobie głowy analizowaniem w jaki sposób docierał
do niego śpiew Lorelei. Może za pomocą telepatii lub dzięki jakiemuś fenomenowi przewo-
dnictwa - to naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Tam w dole były kobiety, a ich głosy
wabiły ziemskie rakiety na pewną śmierć, tak jak syreny w „Odysei”, a on miał schwytać
jedną z tych kobiet, zawieźć na Ziemię i odebrać forsę.
Gwiazdolot opadał ciężko na powierzchnię planety, poruszał się po spirali, przechylał
na boki, zachowywał się jak uszkodzony statek tuż przed katastrofą.
Kiedy szarpnęło nim rosnące gwałtownie przeciążenie, Clarkson wysunął się z pasów i
nałożył skafander. Przywiązał kulkę z paraliżującym płynem do wskazującego palca lewej
rękawicy. Potem ulokował się obok luku, naciągnął na siebie specjalnie w tym celu przygoto-
waną uprząż i otworzył zamki na drzwiach. Dopóki gwiazdolot będzie opadał w dół, drzwi
pozostaną zamknięte z powodu olbrzymiego ciśnienia atmosferycznego. Wiedział jednak, że
kiedy statek uderzy o powierzchnię planety, otworzą się, wyrzucając go na zewnątrz.
- Ślicznie! - rozpromienił się.
Melodia nadal wirowała i krążyła wokół niego, kiedy gwiazdolot uderzył miękko w
skały Ages IX, przy akompaniamencie pieśni Lorelei.
Metalowy przedmiot rozbił się całkiem blisko Norli. Podpłynęła bliżej, kiedy woda wo-
kół niego dostatecznie ostygła. Ogon Norli migotał i świecił w błękitnozielonej wodzie, a dłu-
gie, jasne włosy tworzyły wokół jej głowy promienną aureolę. Spojrzała na metalowy prze-
dmiot: był jaśniejszy niż inne podobne przedmioty, które pomogła zwabić w dół.
Ale kiedy ta rzecz uderzyła w wodę, w jej boku otworzyła się dziura i wyrzuciła z siebie
istotę, trochę podobną do samej Norli, ale odrażająco brzydką.
Tam, gdzie u Norli znajdowały się piękne płetwy ogonowe, ten stwór miał dwa chude
przydatki, które wyraźnie nie nadawały się do niczego, Może nawet były w stanie zaniku.
Norla patrzyła przez kilka sekund na twór w czerwonym ubraniu o doskonale okrągłej meta-
lowej głowie. Acha, jeszcze jeden.
Czyż oni nigdy się nie dowiedzą? Czyż nigdy się nie domyślą, że Pływaczki z Mistalu
nie chcą żadnych obcych przybyszów na swojej planecie? Czy nigdy nie przestaną przylaty-
wać?
Patrzyła jeszcze przez chwilę na leżącego nieruchomo ohydnego stwora, a potem opły-
nęła metalowy kadłub. Z miłym zdziwieniem odkryła, że jedna z dziur w boku statku odbijała
promienie świetlne. Co za niespodzianka!
Usiadła na brązowej skale i ze skórnej kieszonki na porośniętym łuskami udzie wydo-
była swój piękny grzebień. Zaczęła rozczesywać długie, złociste włosy, Czesała je tak długo,
aż okryły ją jak płaszczem. Cudownie tu się siedziało!
Raz po raz Norla spoglądała na leżącą na skałach z twarzą, zwróconą do góry, człeko-
kształtną istotę. Po jakimś czasie zrozumiała, że siła witalna opuściła ciało dziwnego stwora.
Już wkrótce fale zmyją go w głębiny i zniknie razem z metalowym przedmiotem.
Nie zauważyła, że człekopodobny stwór podniósł się. Mocno uderzył kciukiem o wska-
zujący palec, miażdżąc maleńki koralik, który eksplodował, wyrzucając w powietrze mgłę
złożoną z miliona drobniutkich cząstek.
Ale zorientowała się, że ją sparaliżowało, że człekokształtny stwór - ten ohydny potwór!
- wziął ją na ręce i niósł do wnętrza metalowego kadłuba.
Clarkson pogwizdywał wesoło, kiedy gwiazdolot oddalał się od wodnej kuli Ages IX.
Syrenia Lorelei była bezpiecznie zamknięta w napełnionej wodą ładowni, a statek wziął kurs
na Ziemię. Lądowanie na Ages IX należało do wyjątkowo skomplikowanych, ale komputer
pokładowy zrobił dobrą robotę, Tylko dziób statku został lekko pokiereszowany przez skały.
Clarkson praktycznie miał już w kieszeni miliard dolarów. Musiał jednak przyznać śpie-
wającym, syrenim Lorelei, że pokusa rzeczywiście była nieodparta. Nikt nie mógł oprzeć się
zalewającym myśli, śmiercionośnym melodiom.
Zagwizdał monotonnie pod nosem i zszedł na dół, by popatrzeć przez przezroczyste
tylko od zewnątrz okno na piękną lecz groźną istotę, pływającą gniewnie po ładowni.
- Nie - mruknął głośno. - Nikt nie mógł przed nimi uciec. I nikt nie mógł wylądować na
Ages IX i nie zginąć...
- Z wyjątkiem - roześmiał się szeroko, czując już w kieszeni swój miliard dolarów - z
wyjątkiem astronauty zupełnie pozbawionego muzycznego słuchu.
Uśmiechnął się znów i wrócił na górny pokład, gwiżdżąc pod nosem.
Valentine Cane
OFIARA
Bębny wybijały gorączkowy rytm. Ciężkie, kamienne płyty rozsunęły się i wyprowa-
dzono mnie na zewnątrz. Ujrzałem zalany słońcem taras, grupę biało odzianych dostojników
pośrodku, tłum w dole i otaczające wszystko góry.
Było upalne południe, ale moje ciało marzło.
Słońce oślepiało, a moje nieposłuszne powieki nie chciały się zamknąć. Bałem się, by-
łem w rozpaczy, ale ta rozpacz i strach jak gdyby nie mnie dotyczyły. Jak gdyby to ktoś inny
był księciem podbitego kraju, dowódcą pokonanej armii, schwytanym żołnierzem, jeńcem
prowadzonym na śmierć,
Z pogardą obserwuję moje ciało pozwalające prowadzić się na środek tarasu. Kapłani
rozstępują się i widzę kamień ofiarny.
Leżę z twarzą zwróconą ku niebu, z ciałem wygiętym w bolesny łuk. Podchodzą kapła-
ni, ale ja widzę już tylko chłodny błękit. Przez chwilę pragnę być ptakiem.
Moi wrogowie intonują pieśń. Proszą boga śmierci, by zstąpił po ofiarę. Błękit nade
mną przesłania smagła ręka, zaciśnięta na nożu z obsydianu.
Obsydianowe ostrze rozcina napięte ciało jeńca.
Ofiarnik wyrywa pulsujące serce i triumfalnie unosi je nad głową.
Tłum w dole wybucha radosnym okrzykiem. Kapłani dmą w konchy. Czerwień zalewa
białe szaty i kwietne girlandy.
A potem muzyka milknie.
Milknie przerażony tłum.
Wstaję. Krew chlusta z mrocznej rany, w której jeszcze przed chwilą biło serce.
Czemu uciekacie? Przecież modliliście się, by bóg śmierci zstąpił odebrać ofiarę.
Oto jestem.
L. Spraque de Camp
INTERES PRZEDE WSZYSTKIM
I
- Skąd, u diabła - powiedział Abreu - szanowny senior to wszystko wytrzasnął? Oble-
ciał pan połowę ziemskich jarmarków czy co?
Pochylił się, żeby obejrzeć odznaczenia na piersi Feliksa Borela.
- Order Teutoński, Francuska Legia Honorowa, Trzecia Wojna Światowa, Odznaczenie
za Działalność w Służbie Publicznej Ameryki Północnej, Order Czwartej Klasy Rycerzy św.
Stefana, Duński Order Słonia, coś tam z Japonii, Międzyuczelniane Mistrzostwo w Baseballu,
Wyborowy Strzelec Policji w Rio de Janeiro... Na pomidor, co za kolekcja!
Borel uśmiechnął się sardonicznie do małego, pulchnego oficera służby bezpieczeń-
stwa.
- Skąd pan może wiedzieć? A może jestem mistrzem baseballu?
- Co pan zamierza? Sprzedać ten cały kram nieszczęsnym, ciemnym Krisznańczykom?
- Niewykluczone, jeśli znajdę się w potrzebie. Albo może wywrę na nich takie wraże-
nie, że dadzą mi wszystko czego zażądam.
- Hmm. Przyznaję, że w tym przebraniu, z tymi wszystkimi medalami i orderami two-
rzy pan widowisko działające na wyobraźnię.
Borel z rozbawieniem obserwował nadąsanego Abreu. Wiedział, że tamten wściekał się,
nie mogąc znaleźć pretekstu do zatrzymania go w Novorecife.
Dzięki Bogn! - myślał Borel - kosmos jest na tyle jeszcze nie zorganizowany, że można
z powodzeniem stosować różne sztuczki. Miał ochotę zrobić Abreu'emu na złość, choćby
dlatego, że żywił mgliste uprzedzenia wobec Brazylijczyków, jakby to Abreu był winien, że
jego ojczyzna stanowiła największe mocarstwo na Ziemi.
Borel wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Zdziwiłby się pan, Jak bardzo to... hm... przebranie okazało się przydatne. Sługusy w
portach kosmicznych biorą mnie co najmniej za Szefa Sztabu światowej Federacji. „Proszę
tędy, senior! Proszę podejść bez kolejki, senior!” Cyrk, że boki zrywać.
Abreu westchnął.
- W porządku, nie mogę pana zatrzymać. Sądzę jednak, że w stroju Krisznańczyka miał-
by pan więcej szans na przeżycie.
- Wpakować sobie na głowę zieloną perukę i fałszywe czułki? Dziękuję uprzejmie.
- To pański pogrzeb. W każdym razie, niech pan nie zapomina o Przepisie 368 Rady
Międzyplanetarnej. Zna go pan?
- Jasne. „Zabrania się przekazywać tubylczym mieszkańcom Kriszny urządzeń, przybo-
rów, maszyn, narzędzi, broni i wynalazków wybiegających poza obecny poziom wiedzy i
techniki na planecie...” Czy mam mówić dalej?
- Nie trzeba. Proszę pamiętać, że Viagens Interplanetarias nie interesują się zazwyczaj
tymi, którzy opuszczają Novorecife, ale dotrą wszędzie, aby zapobiec złamaniu tego przepisu
albo ukarać winnych przestępstwa. To rozkaz Rady.
Borel ziewnął,
- Rozumiem. Jeśli ten gość skończył już prześwietlać mój bagaż promieniami Roentge-
na, to zabieram się stąd. Jaka jest najprostsza droga do Mishe?
- Można wędrować wprost przez koloftiańskie bagna, ale dzikie plemiona Koloftuma
zabijają czasami podróżnych, żeby ich obrabować. Najlepiej popłynąć tratwą w dół Pichidé
,do Qou, a dalej posuwać się drogą na południowy zachód do Mishe.
- Obrigado. Republika Mikardandu ma w obiegu złoto?
- Tak.
- A jaki jest kurs złota w Novorecife, przeliczając na dolary Światowej Federacji?
- Och, Deus mau! Tu by trzeba wyższej matematyki, wchodzi w grę przewóz, stopa
zysku i bilans handlowy.
- A tak w przybliżeniu? – nalegał.
- O ile się nie mylę, trochę mniej niż dwa dolary za gram.
Borel podniósł się i odrzucił do tyłu grzywę rudych włosów w charakterystycznym
geście. Zebrał swoje papiery.
- Adeus, senior Cristoyao, niezwykle mi pan pomógł.
Uśmiechnął się radośnie. Abreu można by podejrzewać o wszystko, tylko nie o to, że
chciał mu pomóc. Urzędnik wciąż kipiał w środku ze złości, bezradny w obliczu najazdu
Borela na Krisznę.
* * *
Następny ranek zastał Feliksa Borela na tratwie dryfującej po Pichidé pod zielonkawym
niebem Kriszny, na którym przesuwały się wielkie chmurzyska. Obok niego kulił się wynaję-
ty w Novorecife, ogoniasty i odstręczająco brzydki, służący z plemienia Koloftu.
Zmoczyła ich przelotna mżawka. Borel wyprostował się strząsając krople z peleryny,
podczas gdy ogromne żółte słonce żniw rozpaliło się nad ich głowami. Yerevats wymamrotał
w łamanym języku gozasztandu:
- Jeśli pan robi to co mówię, włożyć biedne ubranie, wziąć holownik i zatrzymać się
przy brzegu. Kiedy pada deszcz, rozłożyć brezent. Nie zmoknąć, nie bać się złodziei.
- To moja sprawa - odparł przechadzając się dla rozgrzewki.
Popatrzył ponad sterburtą, w stronę, gdzie niski brzeg Pichidé rozczłonkowywał się na
mnóstwo porośniętych trzcinami wysepek.
- Co to takiego? - zapytał,
- Koloftiańskie bagna - wyjaśnił Yerevats.
- Twoje plemię tam mieszka?
- Nie, nie nad rzeką. Dalej. Wzdłuż rzeki – „ujerro”, (podał koloftiańską nazwę
antropoidalnych mieszkańców planety, których większość Ziemia określała po prostu jako
Krisznańczyków, gdyż stanowili gatunek dominujący). - Złodzieje - dodał.
Przyglądając się ciemnemu pasmu trzcin, między niebem a wodą, zastanawiał się, czy
mądrze postąpił, odrzucając radę Yerevatsa i nie zaopatrując się w pełny rynsztunek garma
czyli rycerza, Podejrzewał, że Yerevats spodziewał się jakiejś ładnej zbroi również dla siebie.
Borel zrezygnował ze względu na koszta i ciężar sprzętu, a gdyby tak wpadł do Pichidé zaku-
ty po szyję w żelastwo? Z drugiej strony, jak teraz sobie uświadomił uległ ziemskim uprze-
dzeniom wobec średniowiecznej, broni Krisznańczyków. Jedna ziemska bomba mogłaby
zmieść całe miasto na Krisznie, a jeden automat skosić ich armie. Być może za mało przywią-
zywał wagi do faktu, że tam, dokąd się udawał, nie będzie miał pod ręką żadnej bomby ani
innej współczesnej broni.
Teraz było za późno na gdybanie. Przejrzał uzbrojenie, które zdecydował się kupić: dla
siebie miecz, tu to nie tylko oręż, ale także oznaka godności. Tania maczuga z drewnianym
uchwytem i spiczasty hełm dla Yerevatsa. Noże do wszechstronnego użytku dla nich obu.
Wreszcie, kusza. W głębi ducha Borel, który nie był zawadiaką, miał nadzieję, że jeśli będzie
musiał walczyć, to na możliwie duży dystans. Co prawda, w sklepie w Novorecife próbował
naciągnąć łuk, ale nie dał rady, a nie miał czasu na ćwiczenia.
Zwinął pelerynę, położył ją na bagażach i usiadł, aby ponownie rozważyć swój plan.
Jedyny szkopuł polegał na tym, że nie wiedział jak wkręcić się do Zakonu Qarar, gdy już
znajdzie się w Mishe. Gdy zaprzyjaźni się z członkami bractwa, reszta pójdzie gładko. W ka-
żdym razie Mikardanduma byli urodzonymi frajerami. Najtrudniejszy będzie pierwszy krok.
Musi improwizować.
Pokonawszy pierwszy płotek, staranne przygotowanie i doświadczenie w tego typu afe-
rach, podyktują mu dalsze postępowanie, A najzabawniejsze w tym wszystkim będzie to, że
okpi starego Abreu, który absolutnie nic nie może na to poradzić. Uważając uczciwość za
oznakę głupoty, a Abreu, choć nadęty, nie był durniem, Borel uznał, że Abreu, marny hipo-
kryta, Jakoś tam nabija sobie kabzę, zasłaniając się moralnością i gadaniną o przepisach.
- Ao! - krzyk jednego z flisaków wdarł się w rozmyślania Borela.
Krisznańczyk wskazywał na prawo, gdzie spomiędzy wysepek wynurzała się łódź.
Yerevats skoczył na równe nogi, osłaniając oczy włochatą łapą.
- Złodzieje! - krzyknął.
- Skąd możesz wiedzieć, są daleko - Borelowi serce waliło jak młotem z przerażenia.
- Wiem i już - odrzekł Koloftu merdając nerwowo ogonem. Patrzył błagalnie na swego
pana, - Dzielny pan zabić ich? Nie pozwolić nas skrzywdzić?
- Ja-asne - zapewnił Borel. Wysunął do połowy miecz z pochwy, obejrzał ostrze i scho-
wał go z powrotem ruchem zdradzającym zdenerwowanie.
- Ohe - odezwał się jeden z wioślarzy, - Pan chce walczyć z bandytami.
- Tak właśnie.
- Nie, nie może pan! Jeśli nie będziemy walczyć, zamordują tylko pana, bo my jesteśmy
biedni.
- Ach tak - powiedział Borel, Pod wpływem adrenaliny, którą jego organizm zaczął pro-
dukować w większej ilości, stawał się czupurny. Podniósł głos. - Sądzicie, że spokojnie po-
zwolę poderżnąć sobie gardło, żeby ocalić wasze szyje, co? Już ja wam pokażę, wy baghana!
Wyrwał miecz z pochwy i trzepnął płazem tubylca po głowie, wytrącając go z równo-
wagi.
- Będziemy walczyć, chcecie czy nie! Zabiję pierwszego, który stchórzy! - wrzasnął na
trzech tubylców zbitych w trwożliwą gromadkę. - Zróbcie barykadę z bagaży! Postawcie ten
piec z przodu! - stał nad nimi krzycząc i wywijając mieczem w powietrzu, póki nie ustawili
pak i sprzętów w czworobok.
- Teraz - rozkazał nieco spokojniej - weźcie nasze kije i siedźcie cicho. Ty też, Yere-
vats. Postaram się ich powstrzymać przy pomocy kuszy. Jeśli jednak przybiją do tratwy, wy-
skoczymy i odeprzemy ich na mój sygnał. Zrozumiano?
Łódź posuwała się ukosem w stronę tratwy. Teraz Borel, zerkając ponad krawędzią
barykady, dostrzegał osobników na jej pokładzie. Jeden siedział na dziobie, drugi przy sterze,
reszta wiosłowała - razem około dwudziestu,
- Pora naciągnąć kuszę - zamruczał Yerevats.
Pozostali rozglądali się nerwowo, jakby zastanawiając, czy nie bezpieczniej byłoby
skoczyć do rzeki niż walczyć.
- Nie próbowałbym płynąć do brzegu - ostrzegł Borel. - Wiecie jakie potwory pływają
w Pichidé.
Ta uwaga przygnębiła ich jeszcze bardziej.
Wsparł stopę w strzemieniu kuszy i charcząc napiął ją obiema rękami. Potem wydobył z
pasa amunicyjnego strzałę: żelazny pręt długości piędzi z rowkiem na jednym końcu i ze
spłaszczonym grotem na drugim. Strzała miała wyżłobione diamentem spiralne rowki, które
powodowały, że wirowała w locie.
Wsunął pocisk we właściwe miejsce.
Łódź zbliżała się z wolna. Osobnik na dziobie zawołał:
- Poddajcie się!
- Spokojnie - łagodnym tonem Borel nakazał swoim towarzyszom, Sytuacja zaczynała
go bawić.
Człowiek w łodzi ryknął ponownie:
- Poddajcie się, to nie zrobimy wam krzywdy! Chcemy tylko waszego majątku!
Na tratwie nadal panowała cisza.
- Mówię po raz ostatni; zatrzymajcie się albo zamęczymy was na śmierć.
Podniósł broń i wycelował. Do diabła, dlaczego ci durnie robią kusze bez muszek?
Poprzedniego dnia ćwiczył trochę strzelanie do papierowej tarczy. Szło mu całkiem nieźle.
Teraz jednak, gdy usiłował ją ustawić, cel kurczył się nagle do rozmiarów komara, a w doda-
tku kołysanie tratwy, powodowało, że chwiała się niemiłosiernie.
Człowiek na dziobie łodzi wydobył uwiązany na sznurze przedmiot, przypominający
małą kotwicę z dodatkowymi hakami. Wywijał nią w powietrzu, podczas gdy wioślarze
pokrzykując, podprowadzali pospiesznie łódź ku tratwie i ustawiali ją w dogodnej pozycji.
Zamknął oczy i zwolnił spust. Zaświstało głośno. Jeden z wioślarzy wrzasnął z bólu.
Kiedy podniósł powieki, rabuś na dziobie nie wymachiwał już hakiem. Oglądał się w
stronę steru. Ten, który przedtem trzymał rumpel, leżał na dnie, wioślarze trajkotali w podnie-
ceniu.
- Wielki pan trafił kapitana zbójców! - zawołał Yerevats.
Borel podniósł się. Chybił celu, który sobie wyznaczył, za to trafił w sternika. Nie po-
zbawiał jednak służącego złudzeń, co do swoich umiejętności strzeleckich.
Złodzieje otrząsnęli się z zaskoczenia i łódź podpływała ponownie z nowym sternikiem.
Tym razem na dziobie ustawiło się dwóch Krisznańczyków, Jeden z liną abordażową, drugi z
łukiem.
- Schylcie głowy - powiedział Borel mierząc do łucznika; pocisk poszybował o wiele za
wysoko. Borel zaczął się gramolić, aby strzelić jeszcze raz, ale uświadomił sobie, że stanowił-
by niezły cel. Czy można naciągnąć tę diabelską zabawkę siedząc?
Strzała z łodzi zagwizdała nieprzyjemnie nad głową ziemianina. Błyskawicznie odkrył,
że da się, jakkolwiek nie bez wysiłku przygotować kuszę w pozycji siedzącej.
Zrzucił swój ubiór w stylu wojskowym, jako zbyt rzucający się w oczy i wycelował w
stronę nieprzyjaciół. Pudło. Zbliżali się. Na każdy jego bełt, łucznik odpowiadał trzema strza-
łami. Chciał zapewne osłonić współtowarzyszy,
Borel spróbował jeszcze raz; pocisk utkwił w pirackiej burcie. Bandzior zaczął kręcić
kotwiczką w powietrzu, kolejna strzała rozdarła ze świstem powietrze.
- Hej! - zawołał do jednego ze swoich ludzi. - Ty z siekierą. Kiedy rzucą abordaż,
wyskakuj i przetnij linę. Wy dwaj odepchniecie łódź kijami.
- Ale strzały... - bąknął pierwszy z flisaków, do którego zwrócił się Borel.
- Zajmę się tym - oświadczył nadrabiając miną.
Łucznik przygotował następną strzałę, ale nie zwalniał cięciwy. Gdy łódź zbliżyła się
dostatecznie, pirat rzucił hak, który uderzył głucho w pokład tratwy. Rozbójnik ciągnął linę
obiema dłońmi na przemian, dopóki nie wbił się w drewnianą kłodę.
Zastanawiał się gorączkowo, w jaki sposób sprowokować łucznika do strzału, gdyż ten,
który pierwszy wychyli głowę znad barykady, straci ją w chwilę później. Chwycił swoje ubra-
nie i potrząsnął nim w powietrzu. Świsnęła strzała.
- Ruszajcie! - wrzasnął celując w łucznika. Załoga wahała się. Łucznik gorączkowo
sięgnął do kołczanu i Borel, opanowując się z trudem, wymierzył starannie.
Rozbójnik wydał zwierzęcy kwik, po czym zwalił się na dno łodzi.
- Naprzód! - ryknął wymachując kuszą, jakby chciał przyłożyć flisakom po głowach.
Ożywili się. Jeden z nich przeciął linę, dwaj pozostali zaczęli odpychać łódź.
Pirat na dziobie puścił sznur, krzyknął coś do wioślarzy i schylił się, aby złapać bosak.
Borel strzelił do niego, ale chybił w podnieceniu, chociaż łódź była tak blisko, że można by
na nią napluć.
Bosak wbił się w tratwę, kilku napastników szykowało się, by z bronią w ręku przesko-
czyć na tratwę.
Zdesperowany odrzucił kuszę, chwycił bosak z drugiej strony, wyrwał go z pnia i szarp-
nął ku sobie. Pirat wpadł do wody nie zwalniając uchwytu. Nie przestał ciągnąć. Chciał zdo-
być bosak, żeby użyć go w charakterze włóczni. Bandyta, holowany na nim, płynął przy kra-
wędzi tratwy próbując się na nią wdrapać. W tym czasie flisacy odepchnęli łódź, zniechęcając
rozbójników do abordażu,
Yerevats grzmotnął pirata maczugą po głowie i zielona czupryna skryła się pod wodą.
Flisacy wrzeszczeli triumfalnie w swoim własnym narzeczu. Jeden z napastników pod-
niósł łuk i majstrował coś ze strzałą, Borel chwycił kuszę i wystrzelił chwilę po tamtym. Bełt
gwizdnął, łucznik upadł. Ukazał się za chwilę przeklinając na czym świat stoi i trzymając się
za ramię.
Borel przygotował broń do strzału. Celował w każdego z bandytów po kolei. Zbóje
kulili się za ławkami, co skutecznie przeszkadzało im w rytmicznym wiosłowaniu.
- Macie dość? - zawołał Borel.
Złodzieje kłócili się, wreszcie jeden z nich odpowiedział:
- W porządku, nie strzelaj; zostawimy was w spokoju.
Wiosła podjęły pracę i łódź oddaliła się w stronę bagien. Bandyci zaczęli złorzeczyć,
gdy poczuli się bezpieczni.
Borel nic z tego nie rozumiał.
Flisacy poklepywali się wzajemnie po plecach, pokrzykując z uciechy.
- Ale z nas zuchy! A nie mówiłem, że dalibyśmy radę setce zbójców?
Yerevats wychwalał pod niebiosa swego wspaniałego pana. Awanturnik poczuł się
nagle słaby i zmęczony. Gdyby mysz albo stworzenie odpowiadające ziemskiej myszy, wlazła
na tratwę i zaatakowała go, z pewnością rzuciłby się w muliste wody Pichidé zdjęty przera-
żeniem. Grał jednak dalej bohatera. Drżącymi rękami wsadził cygaro do długiej, wysadzanej
klejnotami fifki i zapalił,
- Yerevats, moje cholerne buty zakurzyły się nieco - powiedział. - Bądź łaskaw je wy-
czyścić.
II
Zatrzymali się na nocleg w Qou. Flisacy otrzymali swoje wynagrodzenie. Borel słyszał,
jak chełpili się przed karczmarzem, że odparli napaść setki piratów (przy pewnej pomocy zie-
mianina) i wielu z nich położyli trupem. Rano pożegnał się z nimi. Wyruszyli rzeką do Maj-
bur, u ujścia Pichidé, gdzie zamierzali sprzedać drewno i zabrać się barką w drogę powrotną.
Po czterech długich, krisznańskich dniach Feliks Borel przechadzał się po dachu zaja-
zdu w Mishe. Stolica Republiki Mikardandu okazała się większym miastem, niż oczekiwał.
Pośrodku wznosiła się stroma góra o spłaszczonym wierzchołku, z którego wyrastała ogro-
mna cytadela Zakonu Qarar. Forteca wygrażała milcząco Borelowi, który marszczył czoło,
rozważając kolejne plany wkręcenia się nie tylko do fortecy, ale i w szeregi panującej kasty.
- Yerevats! - zawołał.
- Tak, panie?
- Garma Qararuma nie hańbą się pracą, co?
- Strażnicy mieliby pracować? Nie, panie! Jeździć po kraju, bronić lud przed wrogiem i
każdego przed każdym. To dosyć, nie?
- Może, ale nie o to mi chodzi. Z czego się utrzymują?
- Zbierać podatki od prostych ludzi.
- Tak myślałem. Kto zbiera te podatki?
- Giermkowie Zakonu. Pracować dla skarbnika Zakonu.
- Kto nim jest? - zapytał Borel,
- Jest najczcigodniejszy garm Kubanan.
- Gdzie mógłbym znaleźć najczcigodniejszego pana Kubanana?
- Jeśli być w cytadeli, nikt nie może spotkać. Jeśli w biurze skarbowym, może.
- Gdzie jest biuro skarbowe?
Yerevats pomachał łapą w nieokreślonym kierunku,
- Tam. Pan chcieć jechać?
- Tak Jest. Przygotuj powóz.
Yerevats odszedł, a wkrótce potem, trzęśli się na kocich łbach w zakupionym przez Bo-
rela w Qou lekkim powozie zaprzężonym w jednego ayę. Przyszło mu do głowy, że na ogół
wyobrażano sobie mężnych rycerzy, jak mkną na spienionych rumakach, a nie rozpierają się
wygodnie w powozie. Jednakże, ponieważ ten drugi sposób podróżowania wydawał się przy-
jemniejszy, a Yerevats był dobrym woźnicą, ziemianin postanowił rzucić wyzwanie mikar-
danderskim przesądom.
Biuro skarbowe mieściło się w jednym z wielkich, niezgrabnych budynków z surowego
kamienia, odpowiadających kanonowi miejscowego stylu państwowej architektury. Wejścia
strzegły kamienne yekisy - pospolite w tej części planety drapieżniki, coś jakby sześcionożna
norka wielkości tygrysa.
W trakcie podróży z Qou usłyszał ryk jednego z tych stworzeń, i omal nie umarł ze stra-
chu.
Wysiadł z powozu z mieczem u pasa i przybrawszy wyniosłą postawę zwrócił się do
odźwiernego:
- Gdzie znajdę poborcę podatków, dobry człowieku?
Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami ruszył wzdłuż ściany hallu, póki nie natknął się
na okienko, w którym siedział mężczyzna w skromnym stroju zwykłego obywatela Mikardan-
du.
- Chciałbym się dowiedzieć, czy winien jestem Republice jakieś podatki - powiedział
Borel. - Nie zamierzam rozmawiać na ten temat z tobą, wezwij swego zwierzchnika.
Przestraszony i urażony urzędnik usunął się z widoku.
W okienku pojawiła się nowa twarz. Jej właściciel nosił barwną szatę członka Zakonu
Qarar, ale sądząc po niewielkich rozmiarach emblematu w kształcie smoka zdobiącego jego
pierś, był to tylko giermek, a nie prawdziwy garma.
- Och, nie pan - sprzeciwił się Borel. - Naczelnik Wydziału.
Giermek zmarszczył czoło, tak że antenki wyrastające spomiędzy jego brwi skrzyżowa-
ły się ze sobą.
- A kim pan jest? - zapytał. - Ja jestem poborcą podatków. Jeśli pan ma jakąś nale-
żność...
- Drogi przyjacielu - przerwał. - Nie neguję pana kompetencji, ale jako były Wielki
Mistrz ziemskiego zakonu i członek kilkunastu innych nie przywykłem rozmawiać z niższymi
funkcjonariuszami. Proszę łaskawie zawiadomić naczelnika Wydziału, że przybył garm Feliks
Borel,
Mężczyzna oddalił się potrząsając ze zdumienia głową.
Z drzwi w korytarzu wyłonił się człowiek noszący insygnia rycerskie, z ręką wyciągnię-
tą na powitanie.
- Drogi panie! - zawołał. - zechce pan wstąpić do mego gabinetu? To niezwykła przyje-
mność poznać prawdziwego rycerza z Ziemi. Nie wiedziałem, że na Ziemi także są rycerze;
Ertsuma, którzy przybywają do Mikardandu głoszą dziwaczne, wywrotowe poglądy na temat
wolności i równości dla pospólstwa - nawet ci, którzy zajmują wysokie stanowiska, jak pan
Erik Koskelainen. To dla mnie prawdziwy zaszczyt.
- Dziękuję - powiedział Borel, - Wiedziałem, że garma Qararuma uzna mnie za ducho-
wego brata, jakkolwiek należę do innej rasy.
Rycerz skłonił się,
- A cóż to za sprawa z tą pańską chęcią płacenia podatków? Początkowo w to nie uwie-
rzyłem. W historii Republiki nikt jeszcze nie zgłosił podobnego życzenia.
Borel uśmiechnął się.
- Nie powiedziałem, że chcę je płacić. Ale dopiero tu przyjechałem i pragnę poznać
swoje prawa i obowiązki. To wszystko. Lepiej wyjaśnić sytuację na wstępie, nie sądzi pan?
- Tak... chwileczkę... to pan właśnie przyjechał niedawno z Qou?
- Tak.
- To pan zabił rzecznego pirata Ushyariana i jego zastępcę w bitwie na Pichidé?
Borel machnął ręką lekceważąco.
- Drobnostka. Nie można pozwolić. żeby te łapserdaki panoszyły się bezkarnie. Zmiótł-
bym ich więcej, ale trudno ścigać zbójców na tratwie.
Qararu podskoczył,
- Zatem należy się panu nagroda!
- Nagroda?
- Jak to, nie wiedział pan? Na głowę Ushyariana wyznaczono przed laty nagrodę w wy-
sokości dziesięciu tysięcy karda. Muszę dopilnować przyznania jej panu...
- Proszę nie robić sobie kłopotu. Nie chcę jej - powiedział Borel pomyślawszy chwilę.
- Nie chce pan? - Qararu osłupiał ze zdumienia.
- Nie. Spełniłem powinność rycerza. Nie potrzebuję jej.
- Ale... są pieniądze... specjalnie przeznaczone na ten cel...
- Świetnie, proszę je zużytkować w jakiś inny sposób. Czy w Mishe istnieje dobroczyn-
ność?
Zakonnik ostatecznie zebrał się do kupy.
- To niesłychane! Musi pan porozmawiać osobiście ze skarbnikiem. Jeśli chodzi o
podatki... pozwoli pan, że się zastanowię. Pobiera się podatek pobytowy od obcokrajowców,
ale szlachetni rycerze z Gozasztandu i niektórych innych państw nie podlegają mu, zgodnie z
umowami międzynarodowymi. Nie wiem czy to pana w ogóle dotyczy, ale w związku z pana
odmową przyjęcia nagrody, to i tak nie ma znaczenia. Przedstawię sprawę skarbnikowi. Ze-
chce pan zaczekać?
- Oczywiście. Czy mogę zapalić?
- Bardzo proszę. Służę tymi - rycerz wyciągnął z szuflady biurka paczkę krisznańskich
cygar.
* * *
Wkrótce urzędnik wrócił, zaprowadził Borela do biura skarbnika. Kubanan był potężne
i postury, jak na Krisznańczyka. Przypominał trochę bezbrodego Świętego Mikołaja.
Rozmowa potoczyła się mniej więcej tak samo jak poprzednio, z tą różnicą, że skarbnik
okazał się nieposkromionym gadułą, ze skłonnościami do paplania trzy po trzy. Fascynowały
go medale na piersi Borela,
- Ten? - Borel wskazał na medal za mistrzostwo w baseballu. - Och, to druga klasa
Tajnego Zakonu Duchów, ściśle tajnego i bardzo potężnego. Przyjmuje tylko tych, którzy wy-
kazali się przynajmniej jednym nieboszczykiem przy wykonywaniu powierzonego zadania...
- Wspaniałe, wspaniałe! - wyrzekł wreszcie Kubanan. - Drogi panie, proszę nie kłopotać
się sprawą podatków. Nie do pomyślenia, aby ktoś tak rycerski jak pan, mógł zostać opoda-
tkowany niczym zwykły szaraczek, jeśli nawet Zakon cierpi na kłopoty finansowej natury.
Tylko na to czekał. Ruszył do ataku.
- Zakon poszukuje nowych źródeł dochodów?
- No cóż, tak to wygląda. Przysięgaliśmy, oczywiście, ubóstwo i posłuszeństwo (popa-
trzył z upodobaniem na swoje palce ozdobione połyskującymi pierścieniami) i żyjemy we
wspólnocie, co dotyczy również naszych kobiet i dzieci. Jednakże, obrona Republiki nakłada
na nas ciężkie brzemię.
- Czy Zakon myślał o loterii państwowej?
- A cóż to takiego?
Borel wdał się w wyjaśnienia na tyle szczegółowe, na ile pozwalała jego znajomość
języka.
- Cudowne - powiedział Kubanan. - Obawiam się, że nie wszystko zrozumiałem, mówi
pan z cudzoziemskim akcentem. Czy mógłby pan przedstawić ten projekt na piśmie?
- Naturalnie. Właściwie mógłbym zrobić coś więcej.
- Mianowicie?
- Wyjaśnię to na przykładzie: dużo łatwiej opisać, jak się ujeżdża ayę, niż to zrobić, nie-
prawdaż?
- Tak.
- Otóż to, łatwo jest opisać działanie loterii. Prowadzenie jej wymaga jednak doświa-
dczenia.
- Jak można by pokonać tę trudność?
- Mógłbym zorganizować i poprowadzić pierwszą loterię.
- Panie Feliksie, dostaję zawrotu głowy. Czy zechciałby pan napisać, jakie koszta wcho-
dzą w rachubę?
Oszacował z grubsza sumę potrzebną na początek i spodziewane zyski w mieście tej
wielkości.
- Co oznacza te 10% dla dyrektora? - zapytał, zmarszczywszy brwi Kubanan.
- To dla zachęty. Jeśli interes ma się rozwijać również po moim wyjeździe, ustalmy to
lepiej od razu. Potrzebna jest zachęta, Pierwszym dyrektorem będę, oczywiście, ja.
- Rozumiem. To brzmi rozsądnie. Ale jak pogodzić tę zachętę z faktem, że członkom
Zakonu zabrania się posiadania majątku poza nędznym kieszonkowym?
Borel wzruszył ramionami.
- Trzeba coś wymyśleć. Może lepiej wynająć kogoś z pospólstwa do prowadzenia inte-
resu. Przypuszczam, że są wśród nich jacyś kupcy i bankierzy?
- To prawda. Zabawne, Musimy jeszcze o tym pomówić. Czy spożyje pan ze mną kola-
cję w moim apartamencie? Dam panu przepustkę do cytadeli.
Usiłował powstrzymać uśmiech triumfu,
- Teraz to ja czuję się oszołomiony, Ekscelencjo.
Jednak szczęściarz z niego!
O oznaczonej godzinie umundurowany strażnik wprowadził Borela do fortecy. Na tere-
nie misheńskiego Kremla znajdowało się szereg potężnych, surowych budowli, w których
strażnicy pędzili swoją mrówczą egzystencję. Mijał tereny gier i ćwiczeń, rozpoznał domy
mieszkalne, zbrojownie, biura i audytorium.
W razie wpadki, gdyby musiał salwować się ucieczką, te szczegóły mogły okazać się
przydatne. Brak przezorności sprawił, że spędził kiedyś sześć miesięcy w charakterze przy-
musowego gościa Republiki Francuskiej.
Poruszał się w tłumie wspaniale wystrojonych garmów płci obojga. Niektórzy przyglą-
dali mu się z ukosa, ale nikt go nie zaczepił.
Jak na kwaterę kogoś, kto ślubował ubóstwo, apartament skarbnika był luksusowy.
Kubanan przedstawił wylewnie Borela młodej reprezentantce płci pięknej Mikardandu, której
widok zaparł mu dech w piersiach. Pomijając zielone włosy, pierzaste czułki i nieco orienta-
lne rysy twarzy, była to najpiękniejsza kobieta, jaką spotkał, odkąd opuścił Ziemię, zwła-
szcza, że wieczorowa suknia Mikardandyjki zaczynała się od pępka.
- Panie Feliksie, moja osobista sekretarka, pani Zerdai - Kubanan zniżył głos do żarto-
bliwie poufnego szeptu. - Wydaje mi się, że to moja własna córka, ale, oczywiście, nigdy nie
wiadomo.
- A więc Strażnicy uznają więzy rodzinne? - zapytał Borel.
- Tak, obawiam się, że tak. Gorsząca słabość, jednakowoż przyjemna. Hejże, hejże, cza-
sami zazdroszczę pospólstwu. Zerdai przekupiła kobiety z wylęgarni, żeby pokazały jej jajo,
które złożyła.
W oczach Zerdai zamigotały iskierki,
- Byłam tam dzisiaj i kobiety powiedziały mi, że moje jajo ma pęknąć za jakieś dwa
tygodnie!
- Hm - chrząknął Borel. - Czy byłoby nietaktem zapytać, kto jest tatusiem? Proszę
wybaczyć, jeśli czasem palnę gafę; nie bardzo się jeszcze orientuję...
- Nic nie szkodzi - powiedział Kubanan. - To Pan Sardu, poprzednik pana Shurgeza,
czyż nie tak, Zerdai?
- Tak - potwierdziła. - Ale nasze sprawy sercowe muszą wydawać się nieciekawe, takie-
mu galaktycznemu podróżnikowi, jak pan, panie Feliksie. Proszę nam opowiedzieć o Ziemi!
Od dawna marzę, aby ją zobaczyć, co za uroczy widok musi przedstawiać Nowy Moskiewski
Teatr Sztuki albo nocne kluby Szanghaju. Cóż przyjemniejszego, niż jazda wehikułem wpra-
wianym w ruch tajemną mocą! Móc rozmawiać z kimś odległym o mile! I te wszystkie wspa-
niałe wynalazki i fabryki...
- Wydaje mi się - wtrącił oschle Kubanan - że pani Zerdai, choć młoda, wykazuje nie-
stosowny brak dumy z własnego Zakonu. Wracając do loterii: co pan na to, żeby papiery wy-
drukowano?
- Świetnie - powiedział Borel. - Macie zatem maszynę drukarską?
- Tak, otrzymaliśmy ją od Ziemian. Wolelibyśmy jakąś ziemską broń, żeby zmiażdżyć
naszych wrogów, ale wszystko na co się zdobyli, to to urządzenie, zagrażające naszemu po-
rządkowi społecznemu. A niechby pospólstwo nauczyło się czytać, kto wie, jakie szalone idee
ta machina spod ciemnej gwiazdy mogłaby wśród nich rozpowszechnić?
Borel roztaczał swoje wdzięki, szczęśliwy, że na kolację podano kilka krisznańskich
dań nadających się do jedzenia. Na tej planecie mogło się zdarzyć, że poczęstowano by go
czymś w rodzaju ogromnego karalucha. Potem wszyscy troje zapalili cygara i gwarzyli sior-
biąc napitki.
- Panie Feliksie - ciągnął Kubanan - poznał pan świat na tyle, aby odróżnić pozór od
prawdy. Pańscy ziomkowie twierdzą, że ukrywają swoją wiedzę przed nami, ponieważ nasza
kultura jest zbyt niedojrzała. Gorszą ich walki gladiatorów, sądy boże, wojny potwierdzające
naszą narodową suwerenność, nierówności społeczne i tym podobne. Nie twierdzę, że nie ma-
ją w ogóle racji - osobiście jestem szczęśliwy, że nie rozpowszechnili tej przeklętej maszyny
drukarskiej. Chciałbym jednak zapytać: jaki jest prawdziwy powód?
Zmarszczył czoło usiłując wymyśleć jakąś zgrabną odpowiedź. Jako poszukiwacz przy-
gód, a nie intelektualista, nie zaprzątał sobie głowy abstrakcyjnymi problemami. Powiedział
wreszcie:
- Obawiają się może, że Krisznańczycy, lud wojowników, nauczą się budować statki
kosmiczne i zaatakują sąsiednie planety,
- Wspaniała myśl - rzekł Kubanan. - Niedawno temu rozgorzał zaciekły spór, co do tego
czy planety są zamieszkane. Kościół przekonywał, że planety to bogowie i skazywał herety-
ków na ukrzyżowanie. Nic dziwnego, że powitaliśmy jako bogów pierwszych przybyszów z
Ziemi i innych planet waszego układu!
Wymamrotał coś uprzejmym tonem, myśląc w głębi ducha, że pierwsza wyprawa na
Krisznę powinna była zadowolić się tym przyjęciem, a nie pozbawiać mieszkańców planety
złudzeń. Oto do czego prowadzi polityka uszczęśliwiania wszechświata...
- Jesteśmy w kłopotliwej sytuacji - mówił dalej Kubanan. - Otaczają nas wrogowie. Na
drugim brzegu Pichidé leży Gozasztand, którego władca podjął ostatnio nieprzyjazne kroki:
miasto Majbur to istne kłębowisko żmij. Gdybyśmy mogli wejść w posiadanie, powiedzmy,
jednej broni, którą nasi zręczni płatnerze zdołaliby skopiować, wdzięczność Zakonu nie mia-
łaby granic...
Ach tak, myślał Borel, to dlatego staruszek tak się przymila do byle cudzoziemca.
- Rozumiem pana, Ekscelencjo - powiedział. - Zna pan ryzyko, nieprawdaż?
- Im większe ryzyko, tym większa nagroda.
- Tak, ale to wymaga zastanowienia, zawiadomię pana o wyniku moich przemyśleń.
- Rozumiem - Kubanan wstał i, ku zaskoczeniu Borela, oświadczył:
- Opuszczam pana, Kuri pomyśli, że o niej zapomniałem. Zostanie pan oczywiście na
noc?
- Tak... Dziękuję panu, Ekscelencjo. Muszę zawiadomić służącego.
- Tak, tak. Przyślę panu pazia. Pani Zerdai dotrzyma panu towarzystwa w międzyczasie,
a jeśli pan ma ochotę poczytać, książki na półce są do pana dyspozycji. Proszę zająć drugi po-
kój z lewej.
Borel wymamrotał podziękowania i skarbnik odszedł powiewając futrzaną szatą. Oboję-
tny na skarby Kubananowego księgozbioru, Ziemianin przysiadł się bliżej Zerdai.
- Teraz, gdy nie musimy już mówić o pieniądzach, proszę mi opowiedzieć o Ziemi -
powiedziała Zerdai, której oczy płonęły. - Jak tam wygląda życie? To znaczy, jakie są stosu-
nki między ludźmi? Czy macie domy i rodziny jak pospólstwo, czy też wszystko wspólne, jak
my, Strażnicy?
Borel opowiadał. Dziewczyna westchnęła.
- Gdybym mogła tam pojechać! - szepnęła zamyślona. - Cóż bardziej romantycznego,
niż ziemska gospodyni domowa z własnym mężem i dziećmi! I telefonem!
Przyszło mu do głowy, że pewne ziemskie gospodynie domowe śpiewają na nieco inną
nutę.
- Czy mogłabyś wystąpić z Zakonu? - zapytał uprzejmie.
- Teoretycznie tak... ale w gruncie rzeczy to niemożliwe. To tak, jakby polecieć na inną
planetę. Jak zachowałoby się pospólstwo? Czy wybaczyliby to, co nazywają zadzieraniem
nosa? A w dodatku Strażnicy obraziliby się... Nie, to niemożliwe. Gdyby można było uciec z
tego świata, na przykład podróżując na Ziemię...
- Może dałoby się to zorganizować - powiedział ostrożnie Borel.
Przyrzekłby jej złote góry, aby zapewnić sobie pomoc, a potem wykręcić się sianem.
Nie chciał snuć zbyt wielu intryg na raz.
- Naprawdę? - zapytała ze wzrokiem utkwionym w rozmówcy. - Zrobiłabym wszy-
stko...
Borel pomyślał, że wszyscy tutaj gotowi są robić wszystko, pod warunkiem, że dostaną
to, czego pragną.
- Przydałaby mi się pomocna dłoń - powiedział. - Czy mogę liczyć na ciebie?
- Z największą chęcią!
- Dobrze. Nie pożałujesz tego. Stworzymy świetny zespół, nie sądzisz? Z twoją urodą i
moim doświadczeniem, nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Co sądzisz o wyprawie na pod-
bój galaktyki?
Pochyliła się ku niemu dysząc ciężko.
- Jesteś wspaniały!
Uśmiechnął się.
- Ależ skąd! To ty jesteś wspaniała.
- Nie, ty.
- Nie, ty. Jesteś piękna, inteligenta, masz klasę... och, będzie mnóstwo okazji, żeby ci to
powtarzać, kiedy zorganizuję loterię.
- Ach! - to ją otrzeźwiło. Spojrzała na świecę, którą odmierzano czas i odkładając cyga-
ro powiedziała:
- Wielkie nieba, nie miałam pojęcia, że już tak późno! Muszę iść spać, Panie Feliksie
Czerwonowłosy, czy posłuży mi pan za eskortę do mego pokoju?
III
Przy śniadaniu Kubanan oświadczył:
- Gwiazdy są łaskawe, Wielka Rada zbiera się dziś przed południem. Przedstawię pań-
ski projekt loterii. Jeśli zostanie przyjęty - zabieramy się do dzieła. Co pan na to, żeby dzisiej-
szy ranek poświęcić na sporządzanie szkiców?
- Wspaniała myśl, Ekscelencjo - pochwalił.
Po śniadaniu zaczął rysować wzory biletów i szkice afiszów reklamowych. Zerdai krę-
ciła się w pobliżu ofiarowując pomoc, próbując się przytulać i włażąc mu pod rękę. Wpatry-
wała się w niego z takim uwielbieniem, że nawet on, zazwyczaj nieczuły jak nosorożec,
topniał niczym wosk.
Rozsądek nakazywał jednak dać sobie z tym spokój. Feliks Etienne Borel nie mógł
narażać na szwank swojej skóry z powodu kobiety.
Kubanan wrócił rozradowany koło południa.
- Zgodzili się! Wielki Mistrz Juvain trochę się z początki boczył, ale go zagadałem. Nie
miał ochoty wprowadzać obcego w sprawy Zakonu, mówiąc, że co to za tajny Zakon, jeśli
trąbi się o jego tajemnicach. Udało mi się go ugłaskać. Jak tam rysunki?
Borel pokazał szkice.
- Cudowne! Cudowne! - wykrzyknął skarbnik. - Pracuj dalej, chłopcze i proś o pomoc
w razie potrzeby.
- Zrobię to. Dziś po południu wszystko będzie gotowe do druku. Musimy mieć budkę.
Ustawimy ją, powiedzmy, w końcu tej uliczki, która prowadzi do bramy cytadeli. Trzeba
przeszkolić paru ludzi w sprzedawaniu biletów oraz obracaniu pieniędzmi.
- To wszystko da się załatwić. Ale, ale... Dlaczego nie miałby pan się tutaj przeprowa-
dzić? Miejsca nie brakuje, a zyskalibyśmy na czasie, nie mówiąc już o wygodzie. Ubilibyśmy
dwa unhasy za jednym zamachem.
- Proszę się przenieść... - westchnęła Zerdai.
- W porządku. Gdzie mogę umieścić ayę i służącego?
Kubanan wyjaśnił. Po południu Borel zajął się przygotowaniami do druku, W Mishe
było tylko dwóch drukarzy, którzy posługiwali się ręcznymi prasami. Wykonają zlecenie w
najlepszym wypadku w ciągu jakichś dwudziestu dni.
* * *
Zdał Kubananowi relację przy kolacji, dodając!
- Czy otrzymam czek na 1500 karda na pokrycie wstępnych wydatków?
To było więcej niż pięćdziesiąt procent ponad faktyczne koszta, ale Kubanan zgodził się
bez mrugnięcia.
- A teraz - ciągnął Borel - przejdźmy do innej sprawy. Zerdai jest pana osobistą sekre-
tarką, mogę więc chyba mówić otwarcie?
- Oczywiście, Ma pan pomysł na przełamanie technologicznej blokady?
- I tak, i nie. Zapewniam pana, że nie wyszłoby mi na zdrowie, gdybym udał się do
Novorecife i próbował przeszmuglować stamtąd broń albo plany. Mają tam maszynę, która
patrzy na wylot przez człowieka i przed wyjazdem każdy musi przed nią stanąć.
- Czy nie mają poszanowania dla intymności?
- Nie w tej dziedzinie. Poza tym, jeśli to by się nawet udało, wysłaliby agenta, żeby
mnie sprowadził żywego albo umarłego,
- O tych agentach słyszałem - powiedział Kubanan lekko drżącym głosem.
- W dodatku nie jestem inżynierem, a człowiekiem interesu, nie potrafię więc odtwo-
rzyć z pamięci planów broni. To zbyt skomplikowane.
- A zatem?
- Sądzę, że jedyne wyjście, to znaleźć coś takiego, czego Ziemianie pragnęliby na tyle,
żeby złagodzić blokadę w zamian za to.
- No dobrze, ale cóż my takiego możemy znaleźć? Nie mamy niczego, co budziłoby ich
pożądliwość. Nawet złoto, jak mówią, jest zbyt ciężkie, aby je przewozić z zyskiem biliony
mil na Ziemię i prawie wszystko, co potrafimy zrobić, oni wytwarzają tańszym kosztem, gdy
już wiedzą jak. Rozmawiałem o tym z ludźmi Viagens w Novorecife, Jakkolwiek jestem
rycerskiego stanu, mój urząd wymaga znajomości handlu.
- Ziemianie to lud wynalazców - zauważył Borel, wydmuchując chmurkę dymu. - Cią-
gle tworzą nowe rzeczy.
Kubanan zadrżał.
- Cóż to musi być za straszliwe miejsce - Ziemia. Żadnej stałości.
- A więc gdybyśmy mieli wynalazek przewyższający ich osiągnięcia, można by się
potargować, czyż nie?
- Jak to zrobić? Nie jesteśmy w tym mocni. Żaden szlachetnie urodzony nie zniży się do
majstrowania, pospólstwu brak zaś rozumu.
Borel uśmiechnął się.
- A jeśli ja znam sekret?
- To co innego. Mianowicie?
- Jest to pomysł, który przedstawił mi pewien starzec na łożu śmierci. Ziemianin śmiał
się, twierdząc, że zgodnie z prawami natury urządzanie nie może działać, a jednak działało.
Wiem, gdyż pokazał mi model.
- Ale co to takiego? - wykrzyknął Kubanan.
- To może mieć nieocenioną wartość dla Ziemian, a także sprawić, że Mikardand stanie
się największą potęgą na Krisznie.
- Panie Feliksie, proszę nas dłużej nie torturować! - zawołała błagalnie Zerdai.
- To perpetuum mobile.
- To znaczy?
- Maszyna, która działa na okrągło, przynajmniej tak długo, dopóki cię nie zużyje.
Kubanan zmarszczył brwi, jego antenki poruszyły się lekko.
- Nie jestem pewien, czy rozumiem. W młynach zbożowych są koła wodne, które dzia-
łają, dopóki się nie zniszczą.
- Nie to mam na myśli - Borel wytężał umysł, żeby wyłożyć teorię naukową. Szło mu
niesporo, gdyż miał o niej blade pojęcie. - Chodzi o to, że taka maszyna wytwarza więcej
energii niż zużywa.
- Ha czym polega korzyść?
- Hmm, Ziemianie cenią moc nade wszystko. Ona porusza statki kosmiczne i pojazdy,
urządzenia do porozumiewania się na odległość, fabryki, oświetla domy i doi krowy... Prze-
praszam, nie znacie krów. A skąd biorą energię? Z węgla, uranu i tym podobnych rzeczy. Z
minerałów. Czerpią trochę ze słońca i pływów, ale za mało i boją się, że złoża ich w końcu się
wyczerpią. Moja maszyna pracuje dzięki sile przyciągania, podstawowej właściwości materii,
- Zapalał się coraz bardziej. - Prędzej czy później, na Krisznie dokona się rewolucja techni-
czna, tak jak na Ziemi, Ani Zakon, ani Viagens Interplanetarias nie zdołają odwlekać tego w
nieskończoność. A wtedy...
- Nie chciałbym tego dożyć - wtrącił Kubanan,
- Gdy to nastąpi, czyż nie pragnąłby pan, aby Mikardand przewodził wszystkim pań-
stwom na planecie? Oczywiście! Obejdzie się bez zmiany stosunków społecznych, W gruncie
rzeczy, jeśli sprawnie to zorganizujemy, nasz wynalazek nie tylko umocni władzę Zakonu w
Mikardandzie, ale pozwoli objąć jego wpływami całą Krisznę!
Kubanan zaczynał przejmować entuzjazm Ziemianina.
- Jak brzmi pańska propozycja?
- Czy słyszał pan o korporacji?
- Niechże się zastanowię... Czy to nie jakiś prostacki system, którego Ziemianie używa-
ją w handlu i manufakturach?
- Tak, ale to nie wszystko. Korporację można zastosować w każdej dziedzinie. Viagens
stanowią korporację, chociaż cały ich majątek należy do rządu...
Borel zagłębił się w wyjaśnieniach dotyczących strony finansowej korporacji. Nie
zaniedbał dorzucić:
- Oczywiście, założyciel korporacji otrzymuje pięćdziesiąt jeden procent papierów
wartościowych w uznaniu zasług.
- Kto będzie założycielem w naszym wypadku?
- Ja, naturalnie. Stworzymy korporację, aby sfinansować maszynę. Koszta wstępne po-
kryje Zakon, a później członkowie mogą albo prowadzić...
- Zaraz, zaraz. Jak członkowie mogą kupować akcje nie mając prywatnych pieniędzy?
- Uhm, To trudna sprawa. Sądzę, że skarb powinien dysponować papierami, można
czerpać zyski wydzierżawiając maszyny albo sprzedawać akcje po wygórowanych cenach...
- Panie Feliksie - powiedział Kubanan - kręci mi się w głowie. Proszę przerwać na
chwilę, bo mój łeb pęknie Jak melon na pniaku rzeźnickim. Pański plan jest pociągający, ale
widzę jedną przeszkodę nie do pokonania.
- Tak?
- Wielki Mistrz i członkowie Rady nigdy nie pozwolą - tylko proszę się nie obrazić -
nigdy nie pozwolą, aby obcy przybysz jak pan, uzyskał podobną pozycję w Zakonie. Wszy-
stko, co mogłem uczynić, to przeforsować projekt loterii, ale to drugie to już byłoby nadto,
tak jak, powiedzmy, dodatkowy nos na twarzy.
- W porządku - zgodził się Borel. - Proszę to przemyśleć. Czy zechciałby pan opowie-
dzieć coś więcej na temat Zakonu Qarar?
Kubanan zadośćuczynił prośbie, wyliczając bohaterskie czyny Qarara, legendarnego
założyciela Zakonu, który wyrżnął zastępy olbrzymów i potworów. Słuchając jednym uchem,
rozmyślał o sytuacji. Wątpił czy Qararuma zgodzą się przyjąć w swe szeregi istotę z obcej
planety. Gdyby nawet, to przepisy przeciwko prywatnej własności zagrażały powodzeniu jego
przedsięwzięcia.
- W jaki sposób Mikardanduma zostają członkami Zakonu - zapytał. - Muszą... hm...
wykluć się w odpowiednim inkubatorze?
- Niekoniecznie, Każde dziecko z inkubatora poddawane jest rozmaitym testom w okre-
sie dorastania. Jeśli nie sprosta wymogom, w którymś momencie, zostaje adoptowane przez
jakąś porządną rodzinę z pospólstwa. Z drugiej strony, gdy liczba rycerzy maleje, szukamy
wśród dzieci z ludu osobników wykazujących szczególne uzdolnienia. Zakon przyjmuje ich
wówczas na wychowanie - ciągnął dalej skarbnik, objaśniając kolejne stopnie członkostwa
Zakonu, póki nie poczuł się śpiący i nie pożegnał towarzystwa.
- Kochasz mnie? - pytanie Borela skierowane było do Zerdai,
- Wiesz o tym dobrze, mój panie!
- A więc mam dla ciebie zadanie bojowe.
- Powiedz tylko, najdroższy mistrzu...
- Chcę zostać członkiem honorowym Zakonu.
- Ależ Feliksie, to tylko dla wielkich panów, jak król Gozasztandu! Nie wiem, jak mo-
głabym ci pomóc,
- Szepnij słówko Kubananowi i naciskaj go tak długo, aż ci to sam zaproponuje, Ufa ci.
- Spróbuję, najdroższy. Mam nadzieję, że Shurgez nigdy nie wróci.
Gdyby nie to, że olśniła go wizja własnej świetnej przyszłości, Borel poprosiłby o
wyjaśnienie tych zagadkowych słów.
- Jeszcze jedno. Kto jest najzręczniejszym rzemieślnikiem wyrabiającym przedmioty z
metalu w Mishe? Potrzebny mi jest ktoś, kto potrafiłby wykonać dobrze działający model.
- Dowiem się, mój rycerzu.
Zerdai wysłała Borela do niejakiego Henjaré bad-Qavao Kotlarza, Mikardandyjczyka o
urodzie gnoma. Pierś obwieszona błyskotkami wzbudziła w rzemieślniku respekt. Zobowiązał
się do zachowania tajemnicy, składając wymyśloną przez niego ponuro brzmiącą przysięgę.
Wręczył mu szkic koła z prętami, na których wisiały ciężarki. Pręty miały być rozmie-
szczone równomiernie, w niewielkich odległościach, tak, by nie hamowały obrotów. Drobna
sztuczka powodowała, że pręty na wirującym kole prostowały się zamiast opadać na obręcz.
Wyglądało na to, że przez cały czas ciężarki po jednej stronie były wysunięte dalej od środka
koła i w związku z tym powinny przeważać wprawiając koło w nieustający ruch.
Borel wiedział, że jego perpetuum mobile to oszustwo, ale nie potrafił wyjaśnić dlacze-
go.
Ponieważ ci kretyni, Jak w duchu nazywał tubylców, wiedzieli jeszcze mniej od niego,
nie powinien mieć kłopotów ze sprzedaniem im tej zabawki.
- Panie Feliksie, wpadłem na wspaniały pomysł - oznajmił wieczorem Kubanan. - Czy
nie przyjąłby pan honorowego członkostwa naszego świetnego Zakonu? Zaprawdę skorzysta
pan na tym, podczas pobytu w Mikardandzie, a nawet w podróżach poza granicami naszego
państwa.
Borel udał zaskoczenie.
- Ja? Najpokorniej dziękuję, Ekscelencjo, ale czyż ktoś taki jak ja - cudzoziemiec - za-
sługuje na podobny zaszczyt?
Jednocześnie zaś myślał: poczciwa Zerdai! Gdybym miał ochotę się żenić...
Przez chwilę zawahał się w postanowieniu porzucenia jej, gdy spełni już swą misję.
- Nonsens, mój panie. Oczywiście, że pan zasługuje. Posunąłem się dalej i zapropono-
wałem przyznanie panu pełnego członkostwa. Rada przypomniała jednak, że konstytucja
zezwala na to jedynie w wypadku rodowitych Mikardandyjczyków naszej rasy. Członkostwo
honorowe zapewni panu większość przywilejów, przy bardzo niewielu obowiązkach.
- Jestem bezgranicznie szczęśliwy,
- Oczywiście pozostaje sprawa obrzędów inicjacyjnych.
- Co? - Borel z trudem zapanował nad swoją mimiką.
- Tak; nie można było tego pominąć, jako że nie jest pan królem. To nic takiego - mnó-
stwo ceremonii i nocne czuwanie. Wprowadzę pana w szczegóły. Musi pan postarać się o
uroczyste szaty; przedstawię panu ich spis.
Żałował, że przedstawiając koszta druku papierów loterii nie zażądał sumy dwukrotnie
wyższej.
Obrzęd inicjacji okazał się nie tylko kosztowny, ale także kosmicznie nudny. Fantazyj-
nie wystrojeni bracia zakonni, przybrani w dziwaczne maski długo nucili mistyczne pieśni.
Stanął na wprost Wielkiego Mistrza Zakonu, wysokiego Krisznańczyka o zoranej
zmarszczkami, nieruchomej, jakby skamieniałej twarzy. Odpowiadał na niekończącą się serię
pytań. Połowy nie rozumiał, jako że mówiono archaicznym dialektem Gozasztandu. Wysłu-
chał kazania o chlubnej przeszłości, obecnej potędze i świetlanej przyszłości Zakonu oraz
jego - Borela powinności obrony interesów powyższego. W razie złamania ślubów, na jego
głowę miały się zwalić najróżniejsze nieszczęścia, nasłane przez siły wyższe.
- Teraz - powiedział Wielki Mistrz - gotowyś do czuwania. Nakazuję ci: zrzuć odzienie
do kalesonów!
Borel usłuchał. Zastanawiał się nad tym, w co się pakuje.
- Pójdź za mną - powiedział Wielki Mistrz, Juvain.
Prowadzono go schodami w dół, potem wzdłuż coraz węższych korytarzy. Robiło się
coraz ciemniej i nieprzyjemniej. Dwóch braciszków oświetlało drogę latarniami. Musieli
zejść dużo poniżej poziomu cytadeli, jak sądził zaniepokojony i trzęsący się z zimna Borel.
Zatrzymali się, gdy wydawało się, że dotarli do samego wnętrza planety.
- Tutaj winieneś pozostać na noc, aspirancie - powiedział Wielki Mistrz. - Niebezpie-
czeństwo cię nawiedzi, obyś godnie stawił mu czoła.
Jeden z braci wydobył długą świecę. Odciął kawałek i umieścił go na półeczce w ścia-
nie tunelu. Inny zakonnik wręczył Borelowi włócznię o długim, płaskim ostrzu.
Potem odeszli.
Jak dotąd podtrzymywał się na duchu wmawiając sobie, że to wszystko blaga i nie ma
tu prawdziwego niebezpieczeństwa. Gdy kroki braci ucichły w oddali, nie był już tego taki
pewien. świeca oświetlała przestrzeń w zasięgu zaledwie kilku kroków. Poza tym w korytarzu
panowały egipskie ciemności.
Włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy usłyszał szelest. Stworzenie przypominające
szczura uciekło, gdy machnął włócznią. Zaczął przechadzać się nerwowo. Gdybyż ten wymo-
czkowaty Abreu pozwolił zabrać mu chociaż zegarek! Orientowałby się przynajmniej w upły-
wie czasu. Miał złudne wrażenie, że chodzi tak od paru godzin.
Pod stopami wyczuł dziwną nieregularność w podłodze.
Schylił się, aby ją zbadać. Tak, wzdłuż tunelu biegły dwie równoległe koleiny głębokie
na jakieś dwa, trzy centymetry. Przemaszerował wzdłuż nich do granicy światła. Co to mogło
być - tor?
Chodził, dopóki nie rozbolały go nogi, a potem spróbował usiąść z plecami wspartymi o
ścianę. Gdy powieki zaczęły mu opadać, podniósł się. Nie chciał, żeby zaskoczono go we
śnie. Świeca wypalała się z wolna. Płomień zaczął drgać lekko pod wpływem jakiegoś słabe-
go podmuchu. Nic nie zakłócało ciszy i ciemności.
Ogarek wkrótce się skończy. Co wówczas? Czy miał tkwić tu w kompletnych ciemno-
ściach?
Podskoczył gwałtownie pod wpływem nagłego dźwięku. Jakiś hałas dobiegał z głębi
tunelu.
Włosy stanęły mu dęba, gdy usłyszał gardłowe pomrukiwanie. Przypominało odgłos
wydawany przez mięsożerne zwierzęta w ZOO, przed porą karmienia - rodzaj pochrząkiwa-
nia, które wydobywa się z gardła tygrysa zanim zacznie ryczeć. Po chwili dobiegło do niego
jeszcze raz, wyraźniej.
Z przerażeniem dojrzał w tunelu cień sunący szybko w jego stronę. Wprost na niego
pędził z obnażonymi kłami wielki yeki.
Przez krótką chwilę (choć wydawało mu się, że trwało to wieczność) Feliks Borel stał
bezradnie z otwartymi ustami. W ręku dzierżył włócznię. Jego umysł pracował na przyspie-
szonych obrotach.
Nienaturalność ruchu drapieżnika w połączeniu z koleinami w podłodze, podsunęła mu
myśl: wypchane zwierzę posuwało się na kółkach.
Położył włócznię w poprzek korytarza i odsunął się do tyłu. Najechawszy na drzewce
zabawka wypadła z toru i z hałasem wyrżnęła w ścianę.
Podniósł broń i z bliska obejrzał yekisa. Kukła, z widocznymi na głowie i szyi szwami,
była mocno sfatygowana. Najwidoczniej używano jej przy inicjacji od dawna i niektórzy z
uczniów zdołali przeszyć ją grotem. Inni zapewne wiali aż się kurzyło.
W korytarzu rozległy się kroki i, w momencie, gdy świeczka gasła, rozbłysło światło
latarni.
Wielki Mistrz i zamaskowani braciszkowie - jeden z nich trzymał róg, przy pomocy
którego naśladował ryk yekisa - tłoczyli się wokół adepta. Klepali go po plecach chwaląc za
odwagę. Ponownie szli po niekończących się schodach - prowadzono go tym razem na górę -
do głównej sali. Tam ubrał się. Wielki Mistrz zawiesił mu na szyi klejnot w kształcie smoka i
wygłosił mowę w nieco archaicznym stylu.
- O Feliksie, przystąpiłeś do starożytnego, najszlachetniejszego, najgodniejszego, najtaj-
niejszego, najpotężniejszego, najsprawiedliwszego, najwaleczniejszego i najwspanialszego
Zakonu. Niechaj spłyną na ciebie wszystkie prawa, przywileje, honory, immunitety, obowią-
zki, powinności, obciążenia i cnoty rycerza tak starożytnego, najszlachetniejszego, najgo-
dniejszego...
Dwie trzecie długiej, krisznańskiej nocy wypełniła pijatyka. Borel i Kubanan spleceni w
uścisku, usiłowali na niepewnych nogach dotrzeć do kwatery. Borel wyśpiewywał to, co
pamiętał z ziemskiej piosenki o angielskim królu i hiszpańskiej królowej, póki Kubanan nie
przerwał mu syknięciem:
- Czy nie wiesz, że poezja jest zakazana w Mikardandzie?
- Nie wiedziałem. Dlaczego?
- Zakon uznał, że źle wpływa na nasz bojowy duch... hep... poza tym poeci to skończeni
kłamcy. Jak brzmi następna strofa?
IV
Następnego ranka Feliks przypomniał sobie o interesach i zaczął naciskać w sprawie
perpetuum mobile. Po południu uzyskał audiencję u Wielkiego Mistrza, Juvaina i przedstawił
swój projekt. Juvain wydawał się być zaszokowany i Borel musiał wezwać Kubanana, aby ten
dopomógł mu w wyjaśnieniach.
- Doskonale, bracie Feliksie, zawiadom mnie gdy skończysz przygotowania, a zwołam
generalny wiec rycerzy, by przegłosować twój plan - powiedział wreszcie Juvain.
Jako że model nie był jeszcze gotowy, przez kilka dni Borel nie miał nic do roboty.
Zaglądał przez ramię Henjaré Kotlarzowi i nadzorował budowę punktu sprzedaży biletów
loterii. Prace zbliżały się do końca.
Borel znalazł sobie rozrywkę wprawiając się w powożeniu pod okiem Yerevatsa. Po
paru próbach całkiem nieźle radził sobie z trudną sztuką cofania i jazdy w koła na niewielkiej
przestrzeni.
- Przygotuj powóz na dzisiejsze popołudnie – rozkazał.
- Pan jechać?
- Tak. Nie będziesz mi potrzebny, pojadę sam.
- Unk. Nie być dobrze. Pan wleźć w kłopoty,
- To moja sprawa.
- Założyć się pan brać dziewczynę. Zły interes.
- Pilnuj swego nosa! - wrzasnął i ruszył w stronę Yerevatsa.
Ten skulił się i czmychnął. Teraz Yerevats, myślał Borel, zacznie się dąsać i będę mu-
siał poświęcić cały dzień, żeby go ugłaskać albo stracę dobrego sługę. Do diabła, dlaczego tu
nie ma mechanicznych służących, z których uczuciami nie trzeba by się liczyć?
Ktoś na Ziemi próbował coś takiego zmontować, ale maszyna się wściekła i pomyliła
swego pana z sągiem drewna na podpałkę...
Po południu wybrał się powozem główną ulicą Mishe, Zerdai, siedząc u jego boku,
wpatrywała się w niego, jak w bóstwo. Denerwował go hałas powodowany sześcioma nogami
kłusującego ayi.
- Kto ma prawo pierwszeństwa przy skrzyżowaniu dróg? - zapytał dziewczynę.
- Ależ ty, Feliksie! Jesteś członkiem Zakonu, nawet jeśli nie strażnikiem!
- Och - Borel mimo że doskonale obojętny na sprawiedliwość społeczną, zanadto przy-
zwyczaił się do demokracji ziemskiej, żeby te klasowe podziały nie budziły w nim obaw.
- Innymi słowy, jako honorowy rycerz, mogę przegalopować przez całe miasto, pokrzy-
kując „precz, z drogi” i jeśli przypadkiem kogoś rozjadę, to nie moje zmartwienie?
- Naturalnie. A coś ty myślał? Ciągle zapominam, że przybywasz z innego świata. To
fascynujące - wyglądasz na dzielnego, gotowego na wszystko zucha, a jesteś łagodniejszy niż
mężczyźni mojej rasy. Prawdziwy z ciebie dżentelmen.
Ukrył uśmieszek. Wiele już wysłuchał na swój temat opinii, włącznie z tym, że jest
złodziejem, kanciarzem, oślizłym krętaczem, ale nikt dotąd nie posądził go o gołębie serce.
Coś jest w tym relatywizmie zjawisk, o którym plotą uczeni.
- Dokąd mam cię zawieźć?
- Na Ziemię! - zawołała kładąc mu głowę na ramieniu.
Przez chwilę kusiło go, żeby zmienić plany i zabrać ją ze sobą, Uratowało go samolub-
stwo, które stanowiło dominującą cechę jego charakteru.
Doszedł do wniosku, że przy pospiesznym odwrocie, im mniej bagażu, tym lepiej. Ko-
chać i zostać wolnym. Poza tym, czy byłaby szczęśliwa dowiedziawszy się, że nie jest takim
bóstwem, za jakie go uważa?
- Jedźmy na plac turniejowy za Północną Bramą. Dzisiaj walczą pan Volhaj i pan
Shusp.
- A o co chodzi? Nic o tym nie słyszałem.
- Shusp zmusił Volhaja do pojedynku, poszło o damę. Shusp zabił już z jej powodu
trzech rycerzy.
- Jeśli Strażnicy mają żyć we wspólnocie, jak ziemscy komuniści - zauważył Borel - nie
rozumiem, dlaczego przejawiają wobec siebie zazdrość. Czy nie mogą zalecać się do niej
jednocześnie?
- To wbrew obyczajom. Dama powinna odprawić partnera, gdy zdecyduje się na inne-
go; tego wymaga dobry ton...
Dotarli do Północnej Bramy i wyjechali za miasto.
- Dokąd prowadzi ta droga? - zapytał Borel.
- Nie wiesz? Do Koloftu i Novorecife.
Teren turniejowy leżał po prawej stronie drogi, tam gdzie zabudowania ustępowały
polom uprawnym. Przypominał mu północnoamerykańskie, uczelniane pola futbolowe: takie
same niskie, drewniane trybuny i namioty po obu końcach, tam, gdzie powinny być bramki.
Pośrodku jednej z trybun znajdowała się odgrodzona loża dla dostojników Zakonu. W tłumie
krążyli handlarze wykrzykując:
- Kwiaty! Kwiaty! Kupujcie kwiaty dla waszego faworyta! Czerwone dla Volhaja, białe
dla Shupsa. Kwiaty!
Trybuny wypełnione były ludźmi. Sądząc po ozdobach zatkniętych za kapelusze wię-
kszość sprzyjała Shupsowi. Borel puścił mimo uszu propozycję Zerdai, aby wyrzucić jakiegoś
szaraczka z ludu i zająć jego miejsce. Zaprowadził ją tam, gdzie gromadzili się spóźnieni wi-
dzowie. Był trochę zły na siebie, że nie przybył w porę, aby zebrać zakłady. To zapowiadało
się bardziej podniecająco niż konne wyścigi na Ziemi, a przy pewnych kombinacjach, stawia-
jąc na obie strony, mógłby zarobić na tych durniach bez względu na to, kto by wygrał.
Rozległ się dźwięk trąby. Niedaleko zobaczył mężczyznę w zbroi przypominającej
mauretańską, dosiadał wielkiego narowistego ayi, miał na głowie spiczasty hełm z osłoną na
nos. Qararu zmierzał w stronę środka pola. Czerwień przy siodle i uzbrojeniu wskazywała, że
był to Volhaj. Volhaj, jako strona wyzwana, budził sympatię Borela, brzydzącego się przemo-
cą. Dlaczego ten drugi głupek nie zachował się po koleżeńsku w sprawie dziewczyny? On tak
właśnie kiedyś postąpił i nie widział powodu, żeby inni mieli tego nie robić.
Po przeciwnej stronie ukazał się podobnie uzbrojony, ale udekorowany bielą jeździec.
Spotkali się pośrodku, obrócili w stronę Wielkiego Mistrza i podprowadzili wierzchowce mo-
żliwie blisko loży. Wielki Mistrz wygłosił mowę, której Borel nie dosłyszał i rycerze pokłuso-
wali na swoje miejsca.
Giermkowie czy słudzy Volhaja wręczyli mu lancę i małą okrągłą tarczę.
Ponownie odezwała się trąba i adwersarze ruszyli galopem do pierwszego starcia. Borel
skrzywił się, gdy wpadli na siebie z hukiem. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że czerwony
rycerz wyleciał z siodła i toczy się po mchu. Jego aya biegł dalej, podczas gdy biały jeździec
zwalniał stopniowo, zbliżając się w stronę ziemianina, po czym odwrócił się i pognał z po-
wrotem.
Zakuty w żelastwo Volhaj podniósł się z widocznym wysiłkiem i człapał pobrzękując
ku leżącej na ziemi lancy. Wbił ją w mech grubszym końcem zniżając ostrze do poziomu
szarżującego ayi, celując w miejsce, gdzie puklerz nie chronił zwierzęcia dostatecznie.
Borel nie zauważył, kiedy włócznia wbiła się w ciało ayi, ale dostrzegł, jak stworzenie
rycząc z bólu, szarpnęło się do tyłu, zrzuciło jeźdźca i przewróciło się, wierzgając nogami.
Borel, nie znoszący okrucieństwa wobec zwierząt, myślał z oburzeniem, że powinno się
powołać Międzyplanetarne Towarzystwo Przyjaciół Zwierząt, które zakazałoby tego rodzaju
praktyk.
Tłuszcza parła do przodu wydając okrzyki podniecenia. Borel przestał śledzić pojedy-
nek, aby oczyścić teren wokół Zerdai.
Gdy spojrzał znowu, rycerze walczyli pieszo, straszliwie hałasując. Shups wymachiwał
potężnym dwuręcznym mieczem. Volhaj zasłaniał się tarczą, odpierając ataki ostrzem nieco
skromniejszych rozmiarów.
Krążyli wokół siebie tnąc powietrze ze świstem. Przesuwali się powoli w pobliże Bore-
la, tak, że w końcu ujrzał wyraźnie wklęsłe odkształcenia w ich pancerzach oraz strumyczek
krwi spływający po policzku Volhaja. Obaj zasapali się tak straszliwie, że pojedynek zaczął
przypominać mecz zapaśników. Co chwila zatrzymywali się, aby złapać oddech i gapić się
jeden na drugiego.
Nagle miecz Volhaja poszybował w górę i spadł u stóp Shupsa. Shups natychmiast go
nadepnął i zmusił Volhaja do odwrotu, wymachując podobnym do łomu koncerzem. Potem
podniósł broń wroga i odrzucił ją daleko do tyłu.
- Ejże, czy to dozwolone? - zapytał Borel.
- Nie mam pojęcia - odparła Zerdai. - Jakieś przepisy obowiązują przecież, być może to
jest z nimi niezgodne.
Shups nacierał teraz na Volhaja, któremu pozostał jedynie sztylet i powyginana tarcza,
więc cofał się odpierając ciosy z trudem.
- Dlaczego ten głupiec nie ucieka?
Zerdai zrobiła wielkie oczy.
- Nie wiesz, że rycerzy Zakonu karze się za tchórzostwo przez obdarcie żywcem ze skó-
ry?
Volhaj zbliżał się do nich tyłem. Wyglądało na to, że wkrótce zacznie deptać widzom
po nogach. Publika w panice rozstępowała się na boki. Volhaj gonił resztkami sił, Borel, wi-
dząc, że wybiła ostatnia godzina jego faworyta, współczuł mu z całej duszy.
Pod wpływem nagłego impulsu Borel wyciągnął miecz i zawołał:
- Hej, Volhaju, nie oglądaj się teraz, ale mam coś dla ciebie!
Rzucił mieczem jak oszczepem, tak, że ostrze wbiło się w ziemię obok Volhaja. Rycerz
odrzucił sztylet, chwycił żelazo i rzucił się na Shupsa w przypływie bitewnego zapału.
Shusp przewrócił się z brzękiem. Volhaj, stojąc nad nim wymacał szparę w pancerzu na
gardle wroga, po czyn wsparł się oburącz na rękojeści... Gdy Borel otworzył oczy, nogi Shup-
sa drgnęły po raz ostatni. Rozległy się brawa i przystąpiono do płacenia zakładów.
Volhaj podszedł do swego wybawcy.
- Panie Feliksie Czerwonowłosy, teraz dopiero widzę, że to ty pospieszyłeś mi z pomo-
cą - powiedział.
- Skąd wiesz?
- Masz pustą pochwę, przyjacielu. Proszę, zwracam ci miecz. Serdeczne dzięki. Wątpię,
aby sędzia zawracał ci głowę w związku z tym postępkiem, jako że główny poszkodowany
nie zgłosi pretensji. Wezwij mnie, kiedy tylko będziesz w potrzebie - uścisnął gorąco dłoń
Borela i odszedł zmęczonym krokiem do swego namiotu.
- Postąpiłeś mężnie, Feliksie - stwierdziła uczepiona jego ramienia Zerdai, gdy prze-
dzierali się w tłumie w stronę powozu.
- Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego - odparł szczerze Borel.
- Gdyby Shups wygrał, nie omieszkałby wyzwać cię na pojedynek.
Kaszlnął; tego nie wziął pod uwagę.
- Co się stało, najdroższy?
- Coś utkwiło mi w gardle. Wracajmy szybko na obiad. Co ty na to?
Zerdai oddaliła się po obiedzie, prosząc, aby nie czekali na nią przy kolacji. Podniecenie
turniejem spowodowało, że rozbolała ją głowa.
- To niezwykłe, gdyż odkąd przybyłeś, była w lepszym nastroju niż po wyjeździe pana
Shurgeza - zauważył Kubanan.
Borel pomyślał, że Kubanan jest sympatycznym poczciwiną, szkoda, że nie wyjdzie mu
na dobre spółka z Ziemianinem. Interes to interes.
- Chcesz powiedzieć, że opłakiwała przyjaciela, aż zjawiłem się ja, aby ją pocieszyć?
- Tak. Ach, Feliksie, jakie to smutne, że należysz do innej rasy i Zerdai nigdy nie
zniesie ci jajka! Jakże cenny dla Zakonu byłby potomek dziedziczący twoje zalety. Nawet ja,
jak sentymentalny głupiec, lubię sobie wyobrażać ciebie w roli mojego zięcia. Marzę o jajach
Zerdai, moich wnuczętach. Zupełnie jak ktoś z pospólstwa,
- O co chodzi z tym Shurgezem? - zapytał Borel, - Co się z nim dzieje?
- Wielki Mistrz powierzył mu misję specjalną,
- Jaką misję?
- Obciąć brodę króla Balhibu.
- A na co Zakonowi królewska broda? Czy rycerze chcą zająć się tapicerką?
Kubanan wybuchnął śmiechem.
- Ależ skądże. Król Balhibu zachowywał się od dawna wyzywająco, postanowiliśmy
dać mu nauczkę.
- Dlaczego wysłano Shurgeza?
- Z powodu zabójstwa pana Zamrana.
- Czemuż zamordował Zamrana?
- Musiałeś słyszeć o tej historii... zapominam, że przybyłeś niedawno. Pan Zamran zabił
damę Shurgeza.
- Sądziłem, że Zerdai była jego dziewczyną.
- Była, ale później. Pozwól, że zacznę od początku. Pan Zamran i pani Fevzi byli nie-
gdyś kochankami, w najlepszej zgodzie z obyczajami Zakonu. Potem, dla sobie wiadomego
powodu, pani Fevzi zerwała z Zamranem, aby rzucić się w ramiona Shurgeza. Zamran
wściekł się i zamiast, jak prawdziwy rycerz przyjąć porażkę z filozoficznym spokojem, zja-
wia się oto na balu uświetniającym koniunkcję planet Vishnu i Ganesha i ścina jej głowę w
momencie, gdy dama prezentuje Wielkiemu Mistrzowi ciasto własnego wypieku!
- Ajajaj! - zawołał szczerze wzburzony.
- Tak, nie zachował się po rycersku, zwłaszcza wobec Wielkiego Mistrza, nie mówiąc
już o zaplamionym dywanie. Jeśli musiał ją zarżnąć, mógł przynajmniej wyprowadzić ją na
dwór. Wielki Mistrz, mocno zagniewany, zamierzał surowo obsztorcować Zamrana, ale le-
dwo zaczął, gdy nadszedł Shurgez. Rzucił się na Zamrana ze sztyletem w ręku zanim kto-
kolwiek zdążył go powstrzymać. Na dywanie zatem pojawiła się kolejna plama, a Wielki
Mistrz wpadł w istną furię. Skutek był taki, że wysłał Shurgeza z misją do Balhibu, aby
nauczył się w należytej formie rzucać wyzwania i nie dźgał nożem w plecy każdego, kto mu
się narazi. Żywił pewne nadzieje, że Shurgez polegnie, jako że król Balhibu to kawał chwata.
Borel pomyślał, że za nic na świecie nie osiadłby na stałe wśród tego gwałtownego
ludu.
- Kiedy Shurgez zdążył... hm... zaprzyjaźnić się z Zerdai?
- Cóż, musiał czekać na sprzyjający układ znaków astrologicznych, to jest jakieś dwa-
dzieścia jeden dni i właśnie wtedy cieszył się łaskami mojej sekretarki. Zawsze pociągały ją
odległe krainy. Myślę, że wyjechałaby z nim, gdyby on miał na to ochotę,
- Jakie są wiadomości o Shurgezie?
- Szczerze mówiąc, żadne. Gdyby wracał, moi szpiedzy donieśliby mi o tym wcześniej,
Borel uświadomił sobie, że to jego szczękające zęby wywoływały ów dziwny dźwięk,
który go intrygował od dłuższej chwili. Postanowił dopilnować, aby Henjaré skończył pracę
możliwie szybko.
- Jeszcze jedno - zapytał, - Co się stało z ciastem pani Fevzi?
Kubanan nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
Model był już właściwie gotowy, więc Borel poprosił Wielkiego Mistrza o zwołanie
wiecu w sprawie perpetuum mobile następnego dnia. Oczekiwał, że rycerze z pełnymi
brzuchami i przyjaźnie usposobieni do świata, zbiorą się wieczorem.
Okazało się jednak, że wobec natłoku zajęć, Wielki Mistrz może znaleźć czas jedynie
rano.
- Oczywiście, bracie Feliksie - powiedział Juvain - jeśli chcesz odłożyć to jeszcze na
parę dni...
- Nie, najpotężniejszy panie - odparł ciągle pod wrażeniem historii o Shurgezie. - Im
szybciej, tym lepiej dla ciebie, panie, dla mnie i Zakonu.
Tak więc następnego ranka, po śniadaniu, Feliks Borel stanął na scenie głównego
audytorium cytadeli, wobec tysięcy rycerzy Zakonu Qarar. Obok, na małym stoliku widniał
lśniący mosiężny model wiecznie obracającego się koła. Maleńkie kółeczko na ośce, na które
nawinięto cienki, ale mocny sznurek z włosów z ogonów szomalów, biegnący za kulisy, gdzie
ukryła się Zerdai, stanowiło szczegół niewidoczny dla zgromadzonych na sali.
Borel wyczerpał cały zapas słodkich słówek, aby Zerdai zgodziła się odegrać tę rolę.
Rozpoczął mowę:
- ... jaki jest cel i funkcja naszego szlachetnego Zakonu? Władza! A co jest podstawą
władzy? Po pierwsze, siła naszych ramion, po drugie - bogactwo Zakonu, które wynika z
kolei z dobrobytu pospólstwa. Tak więc, cokolwiek wzbogaca pospólstwo, wzmacnia naszą
potęgę, czyż nie? Pozwolę sobie przedstawić przykład. Z Majbur do Jazmurian wzdłuż wy-
brzeża, jak słyszałem prowadzi kolej. Bisztary ciągną kilka połączonych wozów. Otóż, ustaw-
my jedno z moich urządzeń na wozie i połączmy je pasem lub łańcuchem z kołami. I cóż się
dzieje? Taki wóz będzie w stanie pociągnąć dużo większy ciężar niż bisztar, a maszyna nigdy
się nie zestarzeje i nie zdechnie, nigdy się nie zbiesi i nie poczyni szkód. Nie potrzebuje też
pożywienia. Możemy zbudować kolej z Mishe do Majbur i z Mishe do Jazmurian i przewozić
towary do miast na wybrzeżu szybciej niż dostarcza się je obecnie prostą drogą. Oto źródło
nieskończonych bogactw, z których Zakonowi przypadnie oczywiście należna część.
A teraz, jeśli chodzi o broń. Nie mogę zagłębiać się w szczegóły, które są poufne, ale
zapewniam was, że znajdą się tacy, którzy wymienią potężne bronie Rady Międzyplanetarnej
na tajemnicę tego małego kółka. Wiecie, co to oznacza. Przemyślcie to.
Pokażę wam jak to działa. Model, który widzicie, to jeszcze nie prawdziwe urządzenie,
ale zabawka, mająca dać pojęcie o rzeczywistej maszynie. To kółko nie wytworzy dość mocy,
aby można było ją wykorzystać. Dlaczego? Z powodu tarcia. Tajemna wiedza mojej rodzin-
nej planety przed wiekami odkryła, że tarcie w małych maszynach jest proporcjonalnie wię-
ksze niż w dużych. Fakt zatem, że ten model nie wytworzy użytecznej mocy dowodzi, że do-
starczy jej duże urządzenie. W każdym razie, produkuje dość energii, aby obracać się sama.
Czy widzicie, bracia? Patrzcie uważnie: zwalniam hamulec. Powstrzymajcie oddech,
panowie... Ach, porusza się! Obraca! Oto przed wami tajemnica stuleci!
Dał znak Zerdai, która zaczęła ciągnąć sznurek nawijając jeden koniec na dłoń i w tym
czasie popuszczając drugi. Koło poruszało się powoli ze szczękiem mosiężnych pręcików.
- O nieba! - wykrzyknął Borel. - Działa! Zakon jest bogaty i wszechpotężny!
Borel pozwolił kołu wirować przez jakąś minutę, po czym zakończył mowę:
- Bracia, co musimy uczynić, aby wykorzystać ten wspaniały wynalazek? Po pierwsze,
musimy mieć pieniądze, aby zbudować szereg dużych maszyn i wypróbować różne zastoso-
wania: do napędzania statków i pociągów, młynów zbożowych, do obracania machin w war-
sztatach. Po drugie, potrzebna nam organizacja do eksploatacji koła: do zawarcia traktatów
międzypaństwowych, w sprawie dzierżawy maszyn oraz prawa wyłączności dla nas, jeśli
chodzi o ich użytkowanie na obcym terenie, oraz do negocjacji z potęgami, które mogłyby
wymienić sekret koła na... Nie muszę chyba kończyć!
Na Ziemi istnieją organizacje, które nazywamy korporacjami... - zagłębił się w wyli-
czeniach przedstawionych uprzednio Kubananowi i Juvainowi.
- Teraz - powiedział - co jest potrzebne, aby stworzyć korporację? Dostojnicy Zakonu
wraz ze mną zgodzili się, że na początek skarb da nam do dyspozycji sumę 245.000 karda i
wobec tego Zakon będzie pobierał czterdzieści dziewięć procent od kapitałów kompanii.
Pozostałe pięćdziesiąt jeden procent zatrzyma, naturalnie, założyciel i dyrektor tejże, takie
rozwiązanie na Ziemi sprawdziło się jako najbardziej praktyczne. Jednakże, zanim tak wielka
suma zostanie zainwestowana w nasze przedsięwzięcie, musimy, zgodnie z konstytucją,
odbyć głosowanie, zatrzymam koło, aby hałas was nie rozpraszał.
Borel położył dłoń na obręczy i szczękanie ucichło. Zerdai zerwała sznurek szybkim
ruchem, zebrała go i wymknęła się ze swego schowka.
- Oddaję teraz głos naszemu przyjacielowi, doradcy i przywódcy, Wielkiemu Mistrzo-
wi, panu Juvainowi.
Wielki Mistrz przeprowadził głosowanie, zdecydowana większość poparła projekt. Przy
wtórze oklasków rycerzy, Kubanan prowadził ku scenie uginających się pod ciężarem worów
z pieniędzmi paziów. Ustawiono je w rządku na brzegu podwyższenia.
- Dziękuję wam wszystkim i każdemu z osobna - powiedział Borel, gdy zapanowała
cisza. - Jeśli ktoś miałby ochotę obejrzeć koło, przekona się sam, że nie ma w tym żadnego
oszustwa
Garma Qararuma wdrapali się en masse na scenę, aby mu pogratulować. Awanturnik,
usiłując oderwać pożądliwe spojrzenie od pieniędzy, przekonywał się w duchu, że kiedy tylko
zwieje z łupem, zamieni go na dolary światowej Federacji, wróci na Ziemię, założy jakiś
przyjemny dochodowy interesik i nigdy już nie będzie musiał troszczyć się o forsę. Co pra-
wda, przyrzekał to sobie dziesiątki razy przy podobnych okazjach, ale zanim zdążył zainwe-
stować kapitał, pieniądze rozpływały się w tajemniczy sposób.
V
Volhaj przedzierał się przez tłum.
- Panie Feliksie, czy mógłbym pomówić z tobą na osobności?
- Jasne. O co chodzi?
- Jak się czujesz?
- Świetnie, Jak nigdy dotąd,
- To się dobrze składa, gdyż Shurgez wrócił do Mishe po wykonaniu zadania.
- Co takiego? - zdumiał się Kubanan. - Shurgez wrócił, a moi szpiedzy milczeli?
- Tak Jest, panie.
- Ooch - sapnął skarbnik. - Jeśli cię wyzwie, panie Feliksie, bodziesz musiał, jako
rycerz, dać mu natychmiast satysfakcję. Jaką broń posiadasz oprócz miecza?
- Hmm - chrząknął Borel. - Żadnej. Czy strona wyzwana nie może dokonać wyboru
broni? - zapytał, myśląc mętnie o rękawicach bokserskich.
- Zgodnie z zasadami - wyjaśnił Volhaj - przeciwnicy walczą taką bronią, jaką mają
ochotę, Shurgez niewątpliwie wystąpi z pełnym zestawem: włócznia, miecz oraz maczuga lub
siekiera w rezerwie. Nałoży z pewnością kompletny pancerz. Jeśli chodzi o ciebie... Jako że
jesteśmy równego wzrostu, z chęcią pożyczę ci wszystko, czego potrzebujesz.
Zanim Borel zdążył ponownie otworzyć usta, zrobiło się lekkie zamieszanie. Tłum roz-
stępował się. Pojawił się przysadzisty, muskularny rycerz c mongoloidalnych rysach twarzy.
- Czy to ty jesteś tym, którego zwą panem Feliksem Czerwonowłosym? - zapytał nowo
przybyły.
- Taak - odparł, czując spływające po plecach strumyczki zimnego potu.
- Jam jest pan Shurgez. Dotarło do mnie, że wziąłeś panią Zerdai za swoją towarzyszkę,
gdy mnie tu nie było. Wiedz, że jesteś podłym zdrajcą, nędznym łajdakiem, nikczemnym
draniem, prostackim majsterkowiczem i głupim przybłędą. Dowiodę tych słów dziś na arenie,
bezpośrednio po lunchu, ty zwyrodnialcu i obrzydliwcu! Masz, pluskwo! - Shurgez ściągnął
rękawicę i rzucił ją aferzyście w twarz.
- Stawię ci czoła! - krzyknął rozwścieczony Ziemianin. Bagham! Zeft! - dodał jeszcze
kilka obscenów w języku Gozasztandu i odrzucił rękawicę.
Shurgez złapał ją, zaśmiał się krótko i odszedł.
- Tak jest - odezwał się Kubanan. - Pewien jestem, że tak śmiały i doświadczony rycerz
jak ty, zrobi leguminę z tego fanfarona. Czy paziowie mają odnieść złoto do twego pokoju
podczas lunchu?
Borel miał ochotę powiedzieć: „Nie chcę lunchu”, ale to by zabrzmiało niestosownie.
Jego umysł, zdjęty paraliżem na skutek przerażenia, znowu zaczął pracować. Zrobiło mu się
żal samego siebie. Czyż zasłużył m podobny los? Dlaczego przystał do zgrai, w której za-
miast kantować się nawzajem, jak przystało na gentelmanów, rozstrzygano spory w okrutnej i
barbarzyńskiej walce? Dzięki niemu przecież Zerdai była szczęśliwa, gdy ten głupek wyje-
chał...
Wziął się wreszcie w garść i zaczął się zastanawiać nad tym, jak wybrnąć z pułapki.
Zwyczajnie odmówić pojedynku?
To oznaczało obdarcie żywcem ze skóry, Zwichnąć kostkę? Może, ale z tym całym tłu-
mem na karku... Dlaczego nie powiedział poczciwemu Volhajowi, że zmaga się ze śmiertelną
chorobą?
Jak teraz zdoła zwiać ze złotem? Było go za wiele, jak na jego powozik; potrzebował
dużego powozu zaprzężonego w dwa aye. Nie wytrzaśnie go w jednej chwili. Jak w ogóle
zdoła uciec, zanim dojdzie do walki? Otoczony przeklętymi, kochanymi przyjaciółmi...
Udzielano mu dobrych rad:
- Znam człowieka, który zaczął szarżować z opuszczoną włócznią, a potem zakręcił nią
nad głową jak kijem...
- Kiedy Vardoa zabił tego typa z Gozasztandu, też odrzucił włócznię i użył maczugi...
- Jeśli dasz radę złapać go jedną ręką za gardło, dźgaj sztyletem w krocze...
Naprawdę przydałaby mu się tylko jedna rada, jak wymknąć się z akropolu i dotrzeć do
Novorecife z jedną trzecią zakonnego skarbu.
- Szlachetni panowie, zechciejcie wybaczyć - odezwał się przełknąwszy ostatnie, przy-
prawiające o mdłości zalecenie. - Mam coś do powiedzenia bliskim mi ludziom.
Zerdai płakała leżąc na łóżku. Podniósł ją i pocałował. Odwzajemniła się łapczywie; był
to ziemski obyczaj, który Krisznańczycy przejęli z entuzjazmem.
- Uspokój się - powiedział. - Nie jest tak źle.
Przytuliła się do niego ciasno.
- Kocham tylko ciebie! Nie mogę żyć bez ciebie! I tak bardzo liczyłam na podróż do
dalekich planet...
W Borelu obudziły się resztki sumienia. Zdobył się na niezwykłą, jak na niego, szcze-
rość:
- Słuchaj, Zerdai, niewielka strata bez względu na to, jak rozstrzygnie się walka. Nie
jestem bohaterem bez zmazy i skazy za jakiego mnie uważasz, w rzeczywistości niektórzy
uznają mnie za niepoprawnego rozrabiakę.
- Nie! Nie! Jesteś miły i dobry...
- ... i nawet, gdybym przeżył, będę pewnie musiał brać nogi za pas nie oglądając się na
ciebie...
- Umrę! Nigdy nie wrócę do tej bestii, Shurgeza...
Borel zastanawiał się nad obdarowaniem jej częścią złota, bo i tak nie miał nadziei na
wywiezienie całego, Ale, przy nieżyciowych zasadach obowiązujących Strażników, nie mo-
głaby go zatrzymać. Zakon położy łapę na wszystkim, co zostanie. Wręczył jej kilka swoich
najbardziej błyszczących medali.
- To przynajmniej będzie ci o mnie przypominać.
Wydawała się teraz ostatecznie załamana.
Zastał Yerevatsa w pokoju.
- Jeśli w pojedynku będę brał cięgi, weź tyle złota, ile zdołasz udźwignąć i powóz, i
uciekaj szybko z miasta.
- Och, wspaniały pan wygrać walkę!
- Stanie się, jak zechcą gwiazdy. Miej nadzieję, ale spodziewaj się najgorszego.
- Ale panie, jak ciągnąć powóz?
- Zatrzymaj ayę. Volhaj pożyczy mi swojego olbrzyma. Coś ci powiem gdy ruszymy w
pole, ukryj jedną z tych sakiew pod siodłem.
W godzinę później Yerevats zapinał ostatnie rzemienie przy Borelowym pożyczonym
rynsztunku. Pancerz stanowił składankę: kolczuga, a obok tego blacha. Borel stwierdził, że
krępuje mu ruchy mniej niż oczekiwał. Wcześniej wydawał się piekielnie ciężki.
Wysunął się z namiotu. Volhaj prowadził wielkiego ayę, który patrzył na niego podej-
rzliwie spod rogów. W drugim końcu pola Shurgez siedział już na swoim wierzchowcu. Bo-
rel, pozornie spokojny, wyrzucał sobie gorzko, że nie pomyślał o tym czy owym: mógł wspo-
mnieć, że użyje karabinu; mógł kupić bisztara i chowając się na jego słoniowym grzbiecie,
poza zasięgiem Shurgeza, mierzyć do wroga z kuszy...
Yerevats, krzątając się przy siodle, ukrył sakwę, Usiłował zrobić to dyskretnie, jednak
brzęk monet przyciągnął uwagę Volhaja.
- Sakwa ze złotem pod twoim siodłem? - zdziwił się rycerz. - Na cóż ci ona, przyjacie-
lu?
- Na szczęście - odparł Borel szukając strzemienia, pierwsza próba przerzucenia nogi
ponad siodłem nie powiodła się. Musieli go podsadzić. Yerevats wręczył mu spiczasty hełm.
Nasadził go sobie starannie na głowę. Stal i wyściółka tłumiły hałasy z zewnątrz. Borel zapiął
rzemień pod brodą.
Zadęto w róg. Tak jak rycerze, których obserwował poprzedniego dnia, ruszył z wolna
przez pole na spotkanie przeciwnika. Dzięki Bogu, na Ziemi nauczył się jeździć konno! To
było prawie to samo, tyle że siodło znajdowało się nad środkową parą nóg ayi i w związku z
tym jeździec nieprzyjemnie trząsł się w ruchu.
Borel ledwo rozpoznał twarz Shurgeza pod szyszakiem. Bez słowa pokłusowali w stro-
nę loży Wielkiego Mistrza. Podprowadzili zwierzęta do trybuny i wysłuchali wspólnie prze-
mowy pana Juvaina o regułach turnieju, Borel pomyślał, że ta cała gadanina psu na budę nie-
zdatna.
Obok Wielkiego Mistrza siedział Kubanan, który zachowywał kamienny spokój. Tylko
pod koniec ceremonii puścił do Borela oko. Borel zauważył również Zerdai, gdy ich oczy
spotkały się, pomachała mu ręką.
Wielki Mistrz skończył. Rycerze rozjechali się do swoich namiotów. Volhaj wręczył
Borelowi włócznię i tarczę.
- Trzymaj włócznię poziomo, obserwuj go... - zalecił.
Borel, podekscytowany, nie zwracał na to uwagi.
- Przygotuj się! - zawołał Volhaj.
Odezwał się głos trąby.
- Do widzenia, dzięki - powiedział Borel kipiąc z podniecenia.
Kopyta Shurgezowego wierzchowca stukały już po mchu areny, Borel skupił się i spiął
zwierzę do biegu. Wydawało mu się, że strasznie długo kłusuje w stronę małego człowieczka,
przyczepionego do grzbietu ayi, a odległość wcale się nie zmniejszała. Potem nagle rumak i
jeździec urośli do normalnych rozmiarów. Wróg był tuż obok.
Ponieważ Shurgez ruszył pierwszy i pędził na złamanie karku, spotkali się nieco poza
środkiem pola. Borel uniósł się w strzemionach i rzucił włócznią w Shurgeza ściągając jedno-
cześnie wodze, aby skierować wierzchowca w prawo.
Shurgez skulił się, gdy włócznia pomknęła ku niemu, tak, że jego własna broń drgnęła i
chybiła Borela o metr. Borel usłyszał, jak jego włócznia brzęknęła o zbroję Shurgeza.
Minął go i pogalopował w stronę jego namiotu. Pochylony w przód bezlitośnie kłuł ayę
ostrogami.
Dotarłszy prawie do końca pola, zerknął za siebie. Shurgez szarpał lejce, żeby zawrócić.
Borel ponownie skupił uwagę na tym co znajdowało się na wprost. Mierzył w otwór z boku
Shurgezowego namiotu. Widzowie stali spokojnie do ostatniej chwili, uciekli dopiero wtedy,
gdy kopyta ayi załomotały im tuż koło uszu. Ścigały go wrzaski.
Borel wyprowadził zwierzę na główną drogę do Novorecife. Owiązał wodze na wysta-
jącej części siodła i zaczął uwalniać się z pancerza. Zrzucił piękne nakrycie głowy, pozbył się
miecza i bojowej siekiery. Po krótkich zmaganiach zerwał mosiężne ochraniacze z rąk oraz
rękawice, a wreszcie kolczugę. Żelazne portki musiały czekać na bardziej sprzyjające okoli-
czności.
Aya pędził jak oszalały, dopóki Mishe nie zniknęło w oddali. Kiedy zwierzę zaczęło sa-
pać niepokojąco, Borel zwolnił tempo. Obejrzawszy się do tyłu, miał wrażenie, że dostrzega
małe plamki na drodze. To mógł być pościg. Spiął wierzchowca znowu do galopu. Zwolnił,
gdy punkciki rozpłynęły się. Galop - trucht - stęp - trucht - galop, W ten sposób pokonywało
się wielkie odległości konno. To sześcionożne stworzenie działało zapewne w ten sam spo-
sób. W przyszłości ograniczy swoje wyczyny sportowe do Ziemi, tam przynajmniej wynik nie
był taką zagadką.
Spoglądał z kwaśną miną na sakwę zawieszoną z boku siodła, w której pobrzękiwało
złoto. Odważył się zabrać tylko jedną, nie chcąc zanadto obciążać wierzchowca. Jak na krótki
okres czasu, był to niezły łup. Pozwoli mu przetrwać, dopóki nie nabije w butelkę kolejnego
zastępu naiwniaków. Jednak w porównaniu z tym, co mógłby zgarnąć, gdyby Shurgez nie
wyskoczył jak diabeł z pudełka, to było mało. Gdybyż wiózł ze sobą kapitał zakładowy per-
petuum mobile i loterii...
Następnego ranka Borel, trzęsąc się w siodle, posuwał się powoli groblą na koloftiań-
skich bagnach, Bzyczały i cięły owady; na czarnej wodzie wyrastały pęcherze gazu, pękające
ze smrodem. Gdzieniegdzie powolne bagienne stwory mąciły powierzchnię chrząkając i po-
mrukując. W nocy Borel przemókł do cna. Wobec wilgoci w powietrzu wydawało się, że jego
ubranie nigdy nie wyschnie.
Z krzaków wyskoczyli skowycząc ogoniaści Koloftiańczycy - dzicy współplemieńcy
Yerevatsa wymachujący kamiennymi nożami i dzidami, owłosienie, nadzy i straszni. Borel
zmusił rumaka do ciężkiego kłusa. Ogoniaści wojownicy wdrapali się na groblę o sekundę za
późno, żeby go schwytać; dzida świsnęła mu nad głową.
Borel zapomniał o swojej miłości do zwierząt i zarył ostrogami w boki ayi. Deptali mu
po piętach. Przy zakrętach grobli widział, że są tuż-tuż. gwizdnęła następna dzida. Borel
uchylił się, grot dzidy stuknął w siodło i pękł. Przy nodze Borela utkwiła drzazga z obsy-
dianu. Następny rzut, myślał ponuro, trafi do celu.
Spłynęło na niego natchnienie. Jeśli zdoła otworzyć sakwę i rzucić garść złota na drogę,
te dzikusy rzucą się na nie, zaprzestając pościgu. Szarpnął palcami sznur.
Dwudziestokilogramowa sakwa wypadła mu z rąk. Złote monety wysypały się z łosko-
tem i potoczyły po grobli. Ogoniaści Koloftiańczycy wrzasnęli z zachwytu i zatrzymali się,
aby wyłapać złote krążki. Borel cieszył się, że nie dostanie dzidą w plecy, uważał jednak cenę
za zbyt wygórowaną. Jednakże, ponieważ wdawanie się w dyskusję na temat własności
równało by się samobójstwu, wlókł się dalej prosto przed siebie.
Dotarł do Novorecife koło południa. Ledwo znalazł się w obrębie murów, gdy zatrzy-
mał go mężczyzna w mundurze służby bezpieczeństwa Abreu.
- Senior Feliks Borel? - zapytał.
- Co? - tak długo myślał w języku Gozasztandu, że portugalski używany na stacjach
kosmicznych zabrzmiał dla niego niezrozumiale, zwłaszcza, że padał z wyczerpania.
- Senior Feliks Borel, pytam?
- Tak. Pan Feliks Borel. Co...
- Jest pan aresztowany.
- Za co?
- Pogwałcenie przepisu 368. Vamos, por favor!
Na pierwszym przesłuchaniu Borel zażądał adwokata. Ponieważ był bez grosza, sędzia
Kesnavachandra przydzielił mu Manuela Sandaka. Abreu opisał przestępstwo.
- Senior Abreu, skąd do diabła, dowiedział się pan tak szybko o moim małym przedsię-
wzięciu? - zapytał Borel,
- Proszę uwagi kierować do sądu. Wydział bezpieczeństwa ma swoje metody - skarcił
go sędzia. - Czy ma pan coś istotnego do powiedzenia?
Borel zaszeptał do Sandaka, który podniósł się po chwili i oświadczył:
- Obrona twierdzi, że sprawa zgłoszona przez wydział bezpieczeństwa jest bezzasadna,
ponieważ rzeczone urządzenie, a mianowicie koło mające obracać się nieprzerwanie, nie mo-
że działać, gdyż byłoby to wbrew powszechnie znanemu prawu zachowania energii. Przepis
368 zabrania przekazywania urządzeń „wybiegających poza aktualny poziom wiedzy i techni-
ki na planecie”. Wzmiankowany gadżet, z natury rzeczy, nie przedstawia żadnego niebezpie-
czeństwa pod tym względem.
- Chce pan powiedzieć - wybełkotał Abreu - że to wszystko zwykłe oszustwo?
- Jasne - odparł Borel, śmiejąc się serdecznie z miny oficera.
- Według moich informacji, dokonał pan przedwczoraj pokazu w audytorium Zakonu
Qarar w Mishe. Co pan na to?
- To zwykły kant - powiedział i opisał rolę Zerdai, która ciągnęła sznurek stojąc za kuli-
sami.
- W jaki sposób to urządzenie miało działać? - zapytał sędzia.
Borel wyjaśnił.
- Mój Boże! - wykrzyknął Kesnavachandra. - To perpetuum mobile wywodzące się ze
średniowiecza! Przypominam sobie podobny przypadek, gdy praktykowałem w Indiach. Czy
ten opis zgadza się z pańskimi informacjami? - zwrócił się do Abreu.
- Si, Vossa Excelencia - Abreu popatrzył na Borela. - Wiedziałem, że jesteś krętaczem,
ale żeby się tym chełpić przed sądem?
- Biurokrata! - parsknął szyderczo zagadnięty,
- Bez osobistych wycieczek! - sapnął sędzia Kesnavachandra. - Obawiam się, że nie
mogę się do niczego przyczepić, senior Cristovao.
- A oskarżenie o oszustwo? - nie tracił nadziei Abreu.
Sandak podskoczył.
- Niemożliwe, szanowny panie. Czynu dokonano w Mikardandzie, a więc na terenie nie
podlegającym naszej jurysdykcji.
- A gdybyśmy go zatrzymali, żeby sprawdzić, czy Republika zażąda jego wydania? -
nie poddawał się Abreu.
- Nic z tego - stwierdził Sandak. - Nie mamy z Mikardandem umowy o ekstradycję, po-
nieważ ich kodeks prawny nie spełnia minimum wymogów Międzyplanetarnej Komisji Sądo-
wej, Ponadto, nie wydaje się podejrzanego tam, gdzie grozi mu natychmiastowa egzekucja.
- Obawiam się, senior, że on ma rację - powiedział sędzia. - Mamy jednak pewne upra-
wnienie, co do postępowania wobec osób niepożądanych. Proszę mi dostarczyć wniosek o
wydalenie, a podpiszę go szybciej, nim zdąży pan powiedzieć „non vult”. Za parę dni odlatuje
kilka statków, możemy dać mu do wyboru jeden z nich. Myślę, z niechęcią o nasłaniu go
komuś na kark, ale cóż nam pozostaje.
Dodał z uśmiechem!
- Wróci tu zapewne jak zły szeląg, z gliną depczącym mu po piętach. Wieczny ruch,
otóż to!
Borel powlókł się do Nova Jorque Bar i zamówił podwójną kometę. Z kieszeni spodni
wyłowił ostatnie pieniądze, które mu zostały, około czterech i pół karda. Mógł się za to wy-
żywić przed odlotem. Albo pohulać raz, a dobrze. Zdecydował się na to drugie, jeśli upije się
dostatecznie, może zapomni o jedzeniu.
Zerknął na swoje odbicie w lustrze nad bufetem. Był nieogolony, oczy miał czerwone
jak włosy na głowie, a jego prześwietny, prywatny mundur ucierpiał od niepogody. Opuścił
go rezon. Uniknął wprawdzie aresztu w Novorecife, ale miano go wsadzić na statek, który
zawiezie go nie wiadomo dokąd. Nie cieszył się faktem, że poleci za darmo, gdyż znał dosko-
nale piekielną nudę podróży w kosmosie.
Teraz, gdy nieodwołalnie utracił Zerdai, pochlebiał sobie myślą, że zamierzał dotrzy-
mać przyrzeczenia i zabrać ją ze sobą, Roztkliwił się. Może powinien pójść do pracy, jakko-
lwiek ten pomysł wydawał się odpychający. Zawsze postanawiał, że się zmieni, gdy wpadał
w tarapaty. Kto go tutaj zatrudni, skoro znajdował się na czarnej liście Abreu? Głupotą było-
by wrócić do Mikardandu. Dlaczego nie postąpił tak czy inaczej...
Borel zauważył krępego mężczyznę w średnim wieku, o wyglądzie poczciwiny, który
popijał przy barze.
- Jest pan tu nowy, senior? - zagadnął.
- Tak. Przyleciałem z Ziemi dwa dni temu.
- Kochana staruszka Ziemia.
- Kochana staruszka Ziemia, to prawda.
- Pozwoli pan postawić sobie drinka?
- Pozwolę, jeśli pan przyjmie jednego ode mnie.
- To jest do załatwienia. Na jak długo pan przyjechał?
- Jeszcze nie wiem.
- To znaczy?
- Powiem panu. Chciałbym obejrzeć sobie planetę. Teraz, kiedy załatwiłem już sprawy
służbowe. Przeszedłem Novorecife wzdłuż i wszerz, a nie mogę zapuszczać się wśród tubyl-
ców, bo nie znam języków. Miałem nadzieję, że uda mi się wynająć przewodnika, ale wszy-
scy tutaj wydają się zbyt zajęci.
- O jaką wycieczkę panu chodzi? - zapytał Borel ożywionym tonem.
- Och, chciałbym przejechać przez cesarstwo Gozasztandu, wskoczyć po drodze do wo-
lnego miasta Majbur i zawadzić o Balhib w drodze powrotnej.
- To wspaniały pomysł - powiedział Borel. - Będzie pan, oczywiście, przemierzać
dzikie krainy i dosiadać ayi. Nie ma powozów. Poza tym, jest to trochę ryzykowna wyprawa.
- To nic nie szkodzi. Jeżdżę konno od małego. A jeśli chodzi o ryzyko, liczę sobie już
parę setek lat i trochę rozrywki nie zawadzi, zanim zestarzeję się na dobre.
- Doskonale. Moglibyśmy dojść do porozumienia. Właśnie skończyłem pracę. A przy
okazji, nazywam się Feliks Borel.
- Siemion Trofimow. Czy naprawdę mógłby pan służyć mi za przewodnika? Sądząc z
wyglądu, brałem pana za urzędnika...
Borel nie słuchał, Siemion Trofimow! Gruba ryba, dyrektor Viagens Interplanetarias,
członek różnych społecznych komisji, funkcjonariusz licznych ziemskich przedsiębiorstw...
Nie ulega wątpliwości, że jest w stanie zapłacić i wyrwać go z łap lokalnych gryzipiórków,
chcących wysłać go gdziekolwiek, byle nie bliżej niż na odległość kilku lat świetlnych.
- Jasne, senior Siemion - powiedział. - Pokażę panu rzeczy, których nie widziało jeszcze
europejskie oko. W północnym Ruz jest, na przykład, słynny wodospad, który widziało zale-
dwie kilku Ziemian. A czy zna pan organizację królestwa Balhibu? To bardzo interesujące. W
gruncie rzeczy, często myślałem, że kilku odważnych Ziemian z niewielkim kapitałem,
mogłoby założyć tam interes, w całkowitej zgodzie z prawem. Później to wyjaśnię. Poza tym,
lepiej skompletujmy wspólnie ekwipunek. Czy ma pan miecz? I uprząż? Znam uczciwego
Koloftiańczyka, którego można by nająć jako służącego, jeśli zdołam go znaleźć. Mam też
ayę. A co do tego projektu w Balhibie, jest rzeczą absolutnie pewną...
Philip K. Dick
INTRUZ
Weszli do dużego pomieszczenia. W jego dalszej części laboranci krzątali się wokół
ogromnej tablicy świetlnej, obserwując skomplikowany wzór utworzony z migotliwych
lampek układających się w coraz to nowe kombinacje. Obok długich stołów pracowały
komputery, obsługiwane przez ludzi i roboty
Całą powierzchnię kopuły pokrywały tablice z wykresami. Hasten rozglądał się dookoła
zdumiony.
Wood roześmiał się.
- Podejdź tutaj, pokażę ci coś nadzwyczajnego. Poznajesz to? - wskazał masywne urzą-
dzenie, otoczone przez milczących mężczyzn i kobiety w białych laboratoryjnych kitlach.
- Poznaję - powiedział powoli Hasten. - Podobne jest do naszej Sondy, ale chyba ze
dwadzieścia razy większe. Ciekaw jestem co nią badasz?
Pomacał powierzchnię, przykucnął, ale wnętrze urządzenia było zamknięte. Sonda pra-
cowała.
- Widzę, że zaczęliście coś nowego badać?
- Tak - Wood pochylił się ku niemu. - Słuchaj, Hasten, jesteś pierwszym człowiekiem
spoza Wydziału, który wszedł do tego pomieszczenia. Widziałeś strażników. Mają rozkaz
strzelać do każdego, kto próbowałby tu wejść bez zezwolenia.
- Aż tak pilnujecie tej maszyny?
Wood patrząc na Hastena zaciskał szczęki.
- Wasza Sonda przeprowadza badania nad starożytnością. Rzym, Grecja, popioły i stare
rękopisy - Wood dotknął wielkiej Sondy stojącej obok nich. - Ta jest inna. Dlatego jest tak
cenna, a wiesz dlaczego?
Hasten wpatrywał się w urządzenie.
- Ta Sonda ukierunkowana jest nie na starożytność, ale na... przyszłość. - Wood popa-
trzył badawczo w twarz Hastena,
- Rozumiesz? Przyszłość...
- Zgłębiacie przyszłość? Nie wolno wam tego robić? To ustawowo zabronione, przecież
wiesz! - Hasten cofnął się. - Jeśli Rada Wykonawcza dowie się o tym, zamknie cały wasz
Wydział, Wiesz przecież na czym polega niebezpieczeństwo. Sam Berkowski przedstawił w
swojej pracy niebezpieczeństwo takich badań.
Hasten drgnął nerwowo.
- Jak możesz używać Sondy do badania przyszłości? Wiesz dobrze, że pobierając mate-
riał z przyszłości, automatycznie wprowadzaj nowe elementy do teraźniejszości, w skutek
czego przyszłość ulega zmianom i tak rozpoczynają się niekończące się komplikacje. Im dalej
się zapuszczasz, tym więcej wprowadzasz zaburzeń. Tworzysz niestabilne podstawy dla przy-
szłych stuleci. Dlatego zabroniono tych badań.
- Wiem - przytaknął Wood.
- A mimo to prowadzisz te prace? - Hasten wskazał machinę i laborantów, - Na miłość
boską! Przerwij te eksperymenty, zanim wywołasz nieobliczalne perturbacje, których nie da
się odwrócić.
Wood skrzywił się.
- W porządku Hasten, nie pouczaj mnie. Już za późno, stało się. Niebezpieczeństwo
zaistniało już podczas pierwszego eksperymentu. Myślałem, że wiemy co robimy... - podniósł
wzrok. - To właśnie powód, dla którego zostałeś tu sprowadzony. Siadaj - wysłuchasz wszy-
stkiego.
Patrzyli na siebie poprzez biurko. Wood splótł dłonie.
- Powiem wprost. Jesteś uznanym ekspertem Wydziału Historyczno-Badawczego.
Wiesz o działaniu Sondy Czasowej więcej, niż ktokolwiek inny. Oto dlaczego zostałeś zapo-
znany z naszą nielegalną działalnością.
- Już wpadliście w niezłe tarapaty, prawda?
- Tak, a każda nasza kolejna próba wyprostowania sytuacji, pogarsza położenie. Jeśli
nie znajdziemy rozwiązania problemu, staniemy się najbardziej zbrodniczą instytucją w histo-
rii ludzkości.
- Zacznij od początku, proszę - powiedział Hasten.
- Pomysł uruchomienia Sondy wyszedł od Rady Nauk Politycznych. Jej członkowie
pragnęli poznać rezultaty pewnych decyzji. Początkowo protestowaliśmy, mając na względzie
teorię Berkowsky'ego. Wiesz jednak dobrze, że taki pomysł zwyczajnie wciąga. I tak powsta-
ła Sonda.
Zrobiliśmy pierwsze sondowanie na rok w przyszłość. Aby uchronić się przed mo-
mentem Berkowsky'ego stosowaliśmy najróżniejsze wybiegi. Sonda jest tak ustawiona, aby
niczego nie dotykała, nie pobierała żadnych materiałów. Miała jedynie fotografować z dużej
wysokości. Film wracał do nas i próbowaliśmy się dzięki niemu zorientować, jak sprawy sto-
ją. Początkowo rezultaty były zadowalające. Wojny wyeliminowane, miasta rozwijają się, są
ładne. Powiększenia ukazywały ludzi zadowolonych z życia, żyjących trochę wolniejszym
tempem niż my.
Przeskoczyliśmy o pięć lat do przodu. Jeszcze lepiej: miasta malały, ludzie nie byli nad-
miernie uzależnieni od techniki, więcej zieleni, parków. Te same warunki ogólne - pokój,
szczęście, dużo wolnego czasu. Mniejsze marnotrawstwo i pośpiech. Posunęliśmy się dalej w
przód. Oczywiście, ciągle za pomocą tej metody badawczej, co do której mieliśmy wątpliwo-
ści, ale wszystko wyglądało wspaniale. Przekazaliśmy informacje Radzie, a ta wysunęła da-
lsze żądania. I wtedy stało się.
- A dokładnie, co? - spytał Hasten.
- Zdecydowaliśmy się ponownie odwiedzić poprzednio fotografowany okres, było to sto
lat w przód. Wysłaliśmy Sondę, wywołano dostarczony przez nią film - Wood przerwał.
- I co?
- I nie było już sielankowo. Wszystko się zmieniło. Wojna. Wojna i powszechne zni-
szczenie.
Wood wzdrygnął się.
- Byliśmy przerażeni. Posłaliśmy Sondę ponownie, aby się upewnić.
- I co zastaliście tym razem?
Wood zacisnął pieści.
- Znów zmiana i to na gorsze! Ruiny, rozległe ruiny, pustka i żużel. Koniec wojny.
Spustoszenie całkowite. Nic.
- Rozumiem - rzekł Hasten kiwając głową.
- Ale nie to było najgorsze! Przekazaliśmy wiadomości Radzie. Wstrzymano prace i
zwołano dwutygodniową konferencję. Unieważniono wszelkie zarządzenia i wycofano plany,
stworzone na podstawie naszych raportów. Miesiąc temu Rada skontaktowała się z nami po-
nownie. Żądano abyśmy raz jeszcze wysłali nasze urządzenie w ten sam czas. Stanowczo za-
protestowaliśmy. Ale oni nalegali. Dowodzili, że nie może już stać się nic gorszego. Wysłali-
śmy ją więc. Wróciła i obejrzeliśmy nagrane materiały. Hasten, są rzeczy gorsze niż wojna.
Nie uwierzyłbyś temu, co zobaczyliśmy. Tam nie było ludzi. Wcale. Ani jednej ludzkiej isto-
ty.
- Wszystko zostało zniszczone?
- Nie! Nie było zniszczeń. Zachowały się miasta, drogi, roślinność, jeziora, pola upra-
wne i żadnego człowieka. Puste, mechanicznie funkcjonujące miasta, nietknięte urządzenia,
przewody i nigdzie żywego ducha.
- Co to było?
- Posłaliśmy Sondę dalej, pięćdziesięcioletnimi skokami. I nic. Za każdym razem nic.
Miasta, drogi, budynki i ani śladu ludzi. Wszyscy wymarli. Epidemia,, promieniowanie czy
jeszcze coś innego - nie wiemy. Ale przecież COŚ ich zabiło. Nie wiemy jednak skąd TO się
wzięło. Pierwsze sondowania tego czegoś nie wykryły. To my w jakiś sposób sprowadziliśmy
na nich zagładę. Spowodowało to nasze wścibstwo. Nie było tego wszystkiego, gdy zaczyna-
liśmy, i to musiało się stać przez nas, Hasten.
Wood utkwił wzrok w Hastenie, twarz miał kredowo białą.
- Wywołaliśmy C o ś i teraz musimy dowiedzieć się, co to jest i uwolnić świat od tego.
- Jak chcecie tego dokonać?
- Zbudowaliśmy kopułę zdolną do przeniesienia w przyszłość jednego obserwatora.
Wysyłamy tam człowieka, który zbada rzecz na miejscu. Fotografie nie wystarczają, musimy
wiedzieć więcej. Kiedy TO się zjawiło po raz pierwszy? Jak? Jakie były pierwsze symptomy?
Co TO w ogóle jest? Jeśli poznamy odpowiedź na te pytania, być może będziemy mogli TO
wyeliminować. Ktoś musi się udać w przyszłość i zbadać, co takiego rozpętaliśmy. To jedyna
droga.
Wood wstał, Hasten podniósł się również.
- Ty jesteś tą osobą - stwierdził Wood. - Ty pojedziesz jako najbardziej kompetentna
osoba. Kapsuła stoi na zewnątrz, na otwartym placu, starannie strzeżona.
Wood dał znak. Dwóch żołnierzy zbliżyło się do biurka.
- Tak, proszę pana?
- Chodźcie z nami - powiedział Wood. - Wyjdziemy na plac. Pilnujcie, by nikt za nami
nie poszedł. - Zwrócił się do Hastena: - Gotów?
Hasten zawahał się.
- Poczekaj chwilę. Muszę przejrzeć wasze prace, zorientować się, co zostało zrobione.
Muszę sprawdzić sam Pojazd Czasowy. Nie mogę...
Żołnierze przysunęli się bliżej, patrząc na Wooda.
Wood położył rękę na ramieniu Hastena.
- Przykro mi - powiedział - ale nie ma ani chwili do stracenia, chodźmy.
Wokół przesuwała się ciemność. Usiadł przed pulpitem sterowniczym i otarł pot z
czoła. Był zdany wyłącznie na siebie. Wood przedstawił mu w zarysie sposób posługiwania
się Pojazdem. Kilka chwil instruktażu, ustawienie sterowania i metalowe drzwi zatrzasnęły
się za nim.
Hasten rozejrzał się. Przez chwilę obserwował wskaźniki, ale coraz bardziej doskwierał
mu chłód. Sięgnął do szafy z wyposażeniem i rozsunął drzwi, gruba kurtka i broń. Wziął ją do
ręki i obejrzał dokładnie. Poza tym były tam narzędzia. Właśnie odkładał broń, gdy głuche
dudnienie pod nim raptownie ucichło. Przez jedną, okropną sekundę doznał uczucia spadania,
ale to zaraz minęło.
Przez okno wlewało się słońce, oświetlając podłogę. Wyłączył sztuczne oświetlenie i
podszedł do okna. Wood nastawił kapsułę na lądowanie sto lat w przyszłość. Zapiął pasy i
wyjrzał.
Łąka, kwiaty, trawa rozciągały się jak wzrok sięgał. Błękitne niebo, obłoki popychane
wiatrem. W cieniu odległego drzewa pasło się stadko zwierząt. Podszedł do drzwi, otworzył i
wyszedł. Światło słoneczne oślepiło go, ale zaraz poczuł się lepiej. Pasące się zwierzęta były
krowami.
Długo stał przy drzwiach, opierając ręce na biodrach. Może to epidemia wywołana
przez jakieś bakterie, które mogły znajdować się w powietrzu? O ile w ogóle była to epide-
mia. Dotknął kasku ochronnego. Lepiej go nie zdejmować.
Cofnął się i wziął z szafy broń i lornetkę. Wrócił do drzwi kabiny i zablokował zamek.
Dopiero wtedy przestąpił próg i wyszedł na łąkę. Zatrzasnął drzwi i rozejrzał się wokół. Za-
czął szybko oddalać- się od pojazdu, kierując się ku podłużnemu pagórkowi, odległemu o ja-
kieś pół mili. Idąc sprawdził bransoletę rejestratora, który wskaże mu drogę powrotu do meta-
lowej kuli, jeśli sam nie zapamiętałby trasy. Zbliżył się do krów, omijając drzewo. Zwierzęta
podniosły się i odsunęły. Wtedy zauważył coś, co zaniepokoiło go - wymiona ich były małe i
pomarszczone. To nie było stado hodowlane.
Zatrzymał się na szczycie wzgórza. Wyciągnął lornetkę. Wokół rozciągały się zielone
pola, bez śladu upraw, kołyszące się jak morze. Nic więcej? Omiótł wzrokiem horyzont.
Wytężył wzrok. Daleko z lewej, niedokładnie widoczne, majaczyły niewyraźnie kontu-
ry miasta. Opuścił lornetkę, poprawił ciężkie buty i zaczął schodzić po zboczu. Miał przed
sobą długą drogę.
Hasten nie szedł dłużej niż pół godziny, gdy zobaczył motyle. Pojawiły się nagle o kilka
jardów przed nim. Zatrzymał się na chwilę, aby przyjrzeć się im. Były różnokolorowe - cze-
rwone i niebieskie z żółtymi i zielonymi cętkami. To były największe motyle, jakie kiedyko-
lwiek widział. Możliwe, że uciekły z jakiegoś ogrodu zoologicznego i żyły dziko, odkąd zni-
knął człowiek. Wznosiły się coraz wyżej i odfrunęły w kierunku odległych dachów miasta. Po
chwili już ich nie widział.
Hasten ruszył dalej. Trudno było wyobrazić sobie śmierć w tych okolicznościach, wśród
owadów, traw i pasących się w cieniu drzew krów. Jakiż świat zdawał się być spokojny i
cudowny bez rasy ludzkiej!
Niespodziewanie jeden z motyli zatrzepotał tuż przy twarzy Hastena, podrywając się z
kwiatów. Automatycznie machnął dłonią, odganiając się od owada, który uderzył o rękę.
Hasten roześmiał się... Nagły ból przyprawił go o mdłości, zgiął się wpół tracąc oddech
i wymiotując. Przewrócił się na twarz. Zwijał się z głową w trawie. Ramię sztywniało, miał
zawroty głowy - przymknął oczy. Gdy Hasten upadał na ziemię sprawca nieszczęścia odle-
ciał.
Jakiś czas leżał na ziemi, po czym z wolna zaczął się podnosić na drżących nogach,
ściągnął koszulę, obejrzał rękę. Skóra na niej była ciemna, twarda i opuchnięta. Popatrzył na
odległe miasto. Tam odleciały motyle...
Zawrócił do Pojazdu Czasowego.
Hasten odnalazł kapsułę w chwilę potem, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.
Drzwi otworzyły się, gdy ich dotknął. Wszedł do środka. Chore miejsce posmarował maścią z
apteczki. Usiadł na stołku i zamyślił się głęboko, zapatrzony w swoje ramię. Maleńkie, ledwo
widoczne ukłucie. Całkowicie przypadkowe. Jeśli przyjąć, że był to jednak atak...
Czekał, aż słońce zajdzie zupełnie i zapadną ciemności. Nocą wszystkie owady śpią,
przynajmniej tego się spodziewał. Chciał to wykorzystać. Ramię bolało nadal, bez przerwy,
środek z apteczki nie pomagał, kręciło mu się w głowie, czuł, że ma gorączkę.
Przed wyjściem otworzył drzwi szafy i wyrzucił całą jej zawartość. Sprawdził broń, ale
odłożył ją na bok. W chwilę później znalazł to, czego szukał. Lampę lutowniczą i latarkę.
Schował pozostałe rzeczy. Teraz był przygotowany do drogi, na tyle, na ile było to możliwe.
Wyszedł w ciemność, oświetlając sobie drogę. Szedł szybko. Noc była ciemna, tylko
kilka gwiazd błyszczało na niebie, a on był jedynym punktem świetlnym na ziemi. Przeszedł
przez wzgórze i znalazł się po jego drugiej stronie. Z ciemności wynurzyła się grupa drzew.
Był teraz na równinie.
Gdy doszedł do miasta był już bardzo zmęczony. Miał za sobą długą trasę i ciężko
oddychał. Wyrastały przed nim upiorne kontury, znikające w górze i rozpływające się w cie-
mności.
Nie było to duże miasto, ale jego kształt wydawał się Hastenowi dziwny. Było bardziej
strzeliste i zwarte od tych, do których przywykł.
Przeszedł przez bramę. Spomiędzy płyt chodnikowych wyrastała trawa. Na rogach ulic,
tuż przy budynkach niewielkie stosy kości, kurzu i śmieci. Posuwał się dalej, kierując latarkę
na ściany wysmukłych budynków po obu stronach ulicy. Kroki dudniły głucho. Nie widział
nigdzie śladu obcego światła.
Zabudowania zaczęły się przerzedzać. Wkrótce znalazł się na niewielkim placu poro-
śniętym krzewami i pnącą roślinnością. Na przeciwległym jego krańcu wyrastał budynek,
większy od pozostałych i bardziej okazały. Skierował się ku niemu.
Przedarł się przez zarośla i stanął przed nim. Z jego prawej strony wznosił się inny
gmach, który przykuł uwagę Hastena. Ponad wejściem latarka oświetliła wykłuty w kamieniu,
łukowaty napis: BIBLIOTHECA.
To było to, czego szukał - biblioteka. Skierował się ku wejściu. Przed sobą miał ciężkie,
drewniane drzwi z metalowymi klamkami. Gdy nacisnął klamkę, wrota zwaliły się, spadając
w ciemność. Uderzył go odór zgnilizny.
Wszedł do środka. Kiedy przedzierał się poprzez opustoszałe korytarze, kask muskał
pajęczyny. Wybrał pokój na chybił trafił i wszedł do wewnątrz. Było tu mnóstwo kurzu i sza-
rych kawałków kości. Przy ścianach stały niskie stoły i półki. Podszedł do nich i zdjął naręcze
książek. Wyślizgnęły mu się z rąk i spadały dookoła w strzępach. Czy na pewno minęło tylko
sto lat?
Hasten usiadł na stole i otworzył jeden z tomów, będący w lepszym stanie. Napisana
była w obcym dla niego języku - znane mu języki romańskie były bezużyteczne. Odwracał
kartkę po kartce. Wybrał kilka całych książek i skierował się ku drzwiom. Nagle serce sko-
czyło mu do gardła. Zawrócił, ręce mu drżały. Gazety!
Pozbierał ostrożnie kruche, zleżałe arkusze, unosząc je do światła. Znany mu język.
Wyraźne, czarne linijki tekstu. Uporał się ze zwinięciem w rulon kilku gazet i dołożył je do
wcześniej wybranych wydawnictw. Wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł.
Na schodach owionęło go chłodne, świeże, drażniące nozdrza powietrze. Rozejrzał się
po niewyraźnych konturach, majaczących wokół placu. Ostrożnie posuwając się do przodu,
doszedł do bram miasta i w chwilę potem był już na równinie, w drodze powrotnej do
Pojazdu Czasowego.
Szedł długo, z pochyloną głową, ciężko stąpając. Krańcowe zmęczenie zmusiło go do
przerwania marszu. Pochylił się i głęboko odetchnął. Postawił bagaż i rozejrzał się dookoła.
Gdzieś w oddali, na linii horyzontu spostrzegł rozległą smugę szarości. Świat bezgłośnie bu-
dził się do życia. Wstawał dzień. W szarym świetle świtu drzewa i wzgórza zaczynały nabie-
rać surowych, masywnych kształtów. Odwrócił się w stronę miasta. Było przerażająco ma-
rtwe. Przez moment obserwował zachwycony, jak pierwsze promienie słońca załamują się na
kominach i wieżach. Potem kolor spłowiał, a pomiędzy Hastenem i miastem rozpostarła się
falująca mgiełka. Schylił się po bagaż. Ruszył szybciej, obleciał go strach.
Od strony miasta wzbił się w niebo ciemny punkcik i szybował w powietrzu.
Po dłuższym czasie Hasten obejrzał się. Punkcik na niebie był już większy, w przejrzy-
stym świetle poranka błyszczał i mienił się tęczą kolorów.
Wydłużył krok. Był już na wzgórzu. Zatrzymał się na moment, aby włączyć rejestrator.
Zaterkotał głośno - był niedaleko kapsuły. Poruszył ręką, brzęczenie wzmogło się, a potem
ucichło. Musi iść w prawo. Otarł pot z dłoni i pomaszerował.
Kilka minut później spojrzał na podnóże pagórka i zobaczył błyszczącą, metalową
kapsułę, spoczywającą w trawie, ociekającą kroplami chłodnej, porannej rosy. Ześlizgując się
i potykając zbiegł po stoku. Gdy otwierał drzwi pierwsza chmura motyli pojawiła się nad
wierzchołkiem wzgórza, zbliżając się szybko w kierunku kapsuły. Zamknął drzwi i rzucił
swoją zdobycz, rozprostował mięśnie.
Ranna ręka nadal bolała. Nie miał teraz czasu na zajmowanie się tym - wyjrzał przez
okno. Motyle fruwały dookoła pojazdu. Zaczęły oblepiać kapsułę, siadały i na oknie. Przytłu-
miony, głuchy dźwięk ich ciał uderzających o kadłub dochodził ze wszystkich stron. Wnętrze
sondy zalała ciemność, motyle zasłoniły okno. Zapalił światło.
Czas mijał. Przeglądał gazety, niezdecydowany co zrobić. Cofnąć się w czasie, czy też
przesunąć naprzód? Może lepiej o pięćdziesiąt lat do przodu? Motyle były groźne, ale może
nie były tym, czego szukał - śmiercionośnym zagrożeniem. Popatrzył na swoją rękę. Skóra
była ciemna, zdrętwiała powierzchnia rozszerzała się. Przebiegł go dreszcz niepokoju. Z ręką
było gorzej. Szmer, jaki słyszał zewsząd, irytował go, wprowadzał w stan frustracji. W jaki
sposób owady, nawet tak duże jak te, mogłyby zniszczyć rasę ludzką? Z pewnością ludzie
mogli je jakoś zwalczyć - proszkami, truciznami czy opryskiwaniem.
Drobina metalu spadła na rękaw Hastena. Strząsnął ją. Po niej pojawiła się następna, a
po niej jeszcze kilka. Podniósł wzrok.
Nad nim utworzyła się mała dziurka. Po prawej następna. Dookoła, na suficie i ścianach
pełno było otworów. Podbiegł do pulpitu kontrolnego i nacisnął przycisk startu. Urządzenie
zaczęło wydawać pomruki. Regulował wskaźniki na tablicy rozdzielczej, pracował jak szalo-
ny. Odpryski kadłuba spadały na podłogę niczym deszcz. Motyle wydzielały jakaś żrącą,
niszczącą pojazd substancję. Hasten odwrócił się.
Do kapsuły wpadały motyle, fruwały wokół Hastena. Kawałek metalu, który spadł
przed chwilą miał kształt dokładnie wyciętego koła. Nie miał czasu, aby się nad tym zastano-
wić. Chwycił lampę lutowniczą. Nacisnął rękojeść, zabulgotał ogień, skierował płomień na
otwór, przez który wpadały. Powietrze zaroiło się od spalonych skrzydeł, spadających na
podłogę, a straszliwy odór wypełnił pomieszczenie.
Nacisnął ostatnie przełączniki. Zabłysły światła wskaźników, podłoga zadrżała. Coraz
więcej owadów tłoczyło się, usiłując przedostać się do środka. Udało im się otworzyć drugie
wejście i nowa horda wpadła do wnętrza. Hasten ponownie schylił się po lampę.
Nagle nastała cisza. Koszmarny, natarczywy szum ustał. Był sam, nie licząc pyłu i
pozostałości po motylach, które spalił wewnątrz kapsuły. Hasten usiadł na fotelu, drżał. Był
bezpieczny, w drodze powrotnej do własnego czasu i nie było nawet cienia wątpliwości, że
znalazł przyczynę zagłady ludzkości. Była ona w kupie popiołów na podłodze, w krążkach
wyciętych z powłoki Sondy. Żrąca wydzielina - zaśmiał się ponuro. Zrozumiał, że one były
uzbrojone. Miały maleńkie narzędzia tnące wszystko co znalazły na swej drodze.
Siedział, czekając aż Pojazd Czasowy zakończy podróż.
Strażnicy podtrzymywali go mocno, pomagając mu wyjść z Pojazdu. Wychodził
chwiejnie, opierając się na nich.
- Dziękuję - wyszeptał.
Podbiegł Wood.
- Hasten, wszystko w porządku?
Skinął głową.
- Tak. Nie licząc ręki.
- Wejdźmy od razu do środka.
Weszli do dużego pokoju.
- Siadaj - Wood niecierpliwie machnął dłonią i żołnierz szybko podsunął krzesło Haste-
nowi, - Dajcie mu gorącej kawy,
Hasten siedząc pił małymi łykami. W końcu odsunął filiżankę i przechylił się do tyłu.
- Możesz już mówić?- zapytał Wood,
- Tak.
- W porządku - Wood włączył magnetofon, a kamera zaczęła filmować twarz Hastena.
– Zaczynaj. Co znalazłeś?
Gdy skończył w pokoju zaległa cisza. Wood podniósł się drżący.
- Boże, więc to jest toksyczna forma życia. Przypuszczałem że to właśnie coś w tym
rodzaju. Ale motyle? Do tego inteligentne, planujące ataki. Prawdopodobnie szybko rozmna-
żające i przystosowujące się.
- Może pomogą nam książki i gazety?
- Ale skąd te owady się wzięły? Czy to mutacja jakiejś istniejącej formy życia? Czy też
przyleciały z innej planety? Może sprowadziła je jakaś wyprawa kosmiczna. Musimy rozwią-
zać tę zagadkę.
- One atakują tylko istoty ludzkie - powiedział Hasten. - Nie ruszały krów, Wyłącznie
ludzi.
- Być może potrafimy je powstrzymać. Przekażemy Radzie twój raport i zalecenia.
Rozpoczniemy działania, angażując specjalistów z całej planety. Skoro wiemy już co to jest,
mamy szansę. Dziękuję, Hasten.
Ukazała się telefonistka i Wood przekazał zaszyfrowany meldunek do Rady, Hasten
patrzył otępiały. Wstał i powlókł się wzdłuż pokoju. Ramię rwało niemiłosiernie. Wyszedł na
zewnątrz, na otwarty plac. Kilku żołnierzy uważnie oglądało Pojazd.
- Co to jest, proszę pana?- zapytał jeden Hastena.
- To? - Hasten otrząsnął się i powoli podszedł. - to Pojazd Czasowy.
- Nie o to chodzi. Tyle to wiem.
Żołnierz wskazał coś na powłoce kapsuły.
- To, proszę pana. Tego nie było, gdy udawał się pan w podróż.
Hastenowi serce zamarło w piersi, Stanął obok nich wpatrzony, Początkowo nie zoba-
czył nic na powłoce, tylko skorodowaną powierzchnię. Przebiegł go dreszcz przerażenia.
Na powierzchni było coś małego, brązowego i puszystego. Wyciągnął rękę i dotknął.
Woreczek. Był suchy i pusty, otwarty z jednej strony. W środku nie było nic. Wytrzeszczył
oczy. Cała powłoka Pojazdu pokryta była brązowymi woreczkami. Kilka z nich było jeszcze
wypełnionych, ale większość była już pusta.
- To są kokony!
Theodore Sturgeon
MEDUZA
Nie miałem do nich pretensji. Nie wiedziałem, co dokładnie mi zrobili, ale wcale nie
było to przyjemne. Wiedziałem, że prawdopodobnie już nigdy nie będę taki jak dawniej.
Ale byłem ochotnikiem, nie? Sam się zgłosiłem. Podpisałem papier upoważniający
Dział Handlowy Ligi do dysponowania mną, jak im się żywnie podobało. Wyciągnęli mnie na
rutynowe badania, ale z całą pewnością nie były one zwykłe. I wówczas ogłosili nabór ocho-
tników od wzięcia udziału w przedsięwzięciu, którego nazwy nie zadali sobie trudu wymie-
nić. Zgodziłem się w ciemno, A teraz...
- Jak się czujesz, Rip? - chciał wiedzieć stary Doc Renn. Mówił do mnie na luzie, opie-
rając podbródek na grzbietach dłoni, a łokcie na stole. Największe nazwisko w psychonauce,
a mówi do mnie, jakby był moim dobrym znajomym. W dodatku przed całą komisją psycho.
- Dobrze - powiedziałem i rozejrzałem się. Znałem wszystkich doktorów i jednego czy
dwu gości. Wszyscy ci medycy pracowali nade mną w ciągu ostatnich trzech lat. Przepuścili
mnie przez istny młyn. Rozumiałem tylko fragment tego, czemu byłem poddawany - testy na
kolory i procedura elektrokoordynacji. Ale ta machina tortur Grenfella i ten miedziany hełm,
do noszenia którego przez dwa miesiące zmusili mnie, były tajemniczym koszmarem. Może
mnie na coś testowali? Może byłem tylko królikiem doświadczalnym? Może mnie do czegoś
przygotowywali? Nie było jednak sensu pytać. Nie udzielali odpowiedzi.
- No więc, Rip - mówił Doc Renn - to się już skończyło. To znaczy przygotowania
wstępne. Zaczynamy właściwą robotę.
- Przygotowania? - wytrzeszczyłem gały. - Chce pan powiedzieć, że to przez co prze-
szedłem w ciągu ostatnich trzech lat, to były wszystko przygotowania?
Renn skinął głową, obserwując mnie uważnie.
- Pojedziesz na małą wycieczkę. Może ona nie być rozrywkowa, ale będzie interesująca.
- Wycieczka? Dokąd?
To była dobra wiadomość, po powtarzających się ćwiczeniach postępowania na statku
kosmicznym z astrogacji nabrałem niezłej chętki znowu wydostać się w przestrzeń.
- Zalakowane rozkazy - powiedział Renn dość ostro. - Dowiesz się. Ważne jest to,
żebyś zapamiętał, że masz przed sobą wielkie zadanie.
Przerwał i zmienił ton na przyjemniejszy.
- Zostaniesz umieszczony na pokładzie statku Forfield Super - najnowszego i najlepiej
wyposażonego, jaki Liga może dostarczyć. Twoim zadaniem jest dbać o mechanizmy kontro-
lne i występować w charakterze pomocnika astrogatora bez względu na to, co się stanie.
Niewątpliwie chwilami będziesz znajdował się w trudnej sytuacji. Masz wykonywać rozkazy
bez zadawania pytań i bez użycia siły. Jeżeli to możliwe.
Mętnie to zabrzmiało.
- To wszystko Jest napisane w „Podręczniku Floty” - przypomniałem łagodnie - i w
„Obowiązkach załogi”. Musiałem robić to, co pan powiedział, za każdym razem, kiedy praco-
wałem na statku. Czy jest coś specjalnego w tej podróży, że wymaga to szczególnego zacho-
wania z mojej strony?
Komisja zaszurała dwudziestoma dwiema parami nóg. Jednak jego głos był ciągle przy-
jazny, kiedy przemówił:
- Z pewnością jest coś specjalnego w tym statku, a raczej w jego załodze. Rip, przesze-
dłeś zwycięsko przez wszystko, co mogliśmy zrobić, a byłeś poddawany siłom psychicznym,
które wystarczyłyby, żeby doprowadzić do szaleństwa normalnego człowieka. Reszta załogi -
należy ci się to wyjaśnienie - jest obłąkana. Charakter ekspedycji wymaga obsadzenia statku
w ten sposób. Ty masz pozycję kluczową. Jesteś obarczony wielką odpowiedzialnością.
- Chwileczkę - rzekłem, - Nie poddaję w wątpliwość pańskich rozkazów i oddaję się do
pańskiej dyspozycji. Czy mogę zadać kilka pytań?
Skinął głową.
- Mówi pan, że załoga jest obłąkana. Czy nie jest to zbyt ogólnikowe określenie - nie
mogłem się powstrzymać, żeby nie wsadzić mu szpili, tak bardzo był opanowany - jak na psy-
chologa?
Uśmiechnął się,
- Owszem. Dokładniej, są schizoidami - podwójnymi osobowościami, Ich pierwotne ja
są paranoiczne. Są całkowicie racjonalne z wyjątkiem przedmiotu ich szczególnej fobii lub
manii, co też może się zdarzyć. Osobowość retensywna to osobowość człowieka cierpiącego
na depresję maniakalną.
O ile pamiętałem, większość paranoików miała manię wielkości połączoną z manią
prześladowczą. A depresja maniakalna to raczej osobowość typu „Tak, panie”. One się po
prostu nie mieszały. Pozwoliłem sobie powiedzieć to jednemu z najprzedniejszych psychona-
ukowców Ziemi.
- Oczywiście, że się nie mieszają - warknął Renn. - Wcale nie mówiłem, że się miesza-
ją. Nie ma przepływu jak w tych przypadkach. To są schizoidzi. Rozszczepienie jest całkowi-
te.
Mam pod pachą pieprzyk, w który się drapię, kiedy myślę intensywnie. Podrapałem się.
- Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje – powiedziałem.
Renn zdawał się zdecydowany utrzymać to w tonie nieformalnym, więc wykorzystałem
to, jak tylko się dało. Wyczułem, że była to ostatnia szansa uzyskania jakichkolwiek informa-
cji o ekspedycji.
- Takie przypadki do niedawna nie istniały - powiedział Renn cierpliwie. - Ci ludzie
wyszli z naszych laboratoriów,
- O, coś jakby obłęd na zamówienie?
Skinął głową.
- Ale po co, sir?
- Zalakowane rozkazy - odparł natychmiast. Znowu zrobił się szorstki. - Startujesz jutro.
Zostaniesz umieszczony na pokładzie dziś wieczorem. Twoim bezpośrednim dowódcą jest
kapitan William Parks.
Wyszczerzyłem na to zęby, w radosnym uśmiechu. Parks - stary, rogaty zabijaka! Mó-
wiło się o nim, że mógł stworzyć plamy na słońcu, plując prosto w górę. Ale był prawdziwym
podróżnikiem międzyplanetarnym - na wylot i z powrotem.
- I nie zapominaj, Rip - zakończył Renn. - Jest tylko jeden normalny człowiek na pokła-
dzie tego statku. To wszystko.
Forfield Super to jeden z najprzyjemniejszych statków, jakie kiedykolwiek wystrzelono.
Nie ma tam żadnego z tych wielkich kadłubów wypełnionych tłumem ludzi, ani nie jest to
całkowicie automatyczny „nienadziany” - nazwany tak, ponieważ po wsunięciu wzorcowej
taśmy kontrolnej do automatycznego pilota, zawsze się mówiło: „Jesteś w drodze, ty bryłko
cynfolii i mam nadzieję, że się na nic nie nadziejesz!”.
Z ośmioosobową załogą Forfield Super może wyprzedzić lub wymknąć się wszystkim
innym statkom w przestrzeni. Nie napędzają go żadne rakiety - żadne niebiańskie spirale -
żadne takie niezdarne bzdury. Nie przemieszcza się poruszając się - dociera do celu stojąc w
miejscu. Przez co rozumiem, że statek osiąga to, co laicy nazywają „kosmicznym bezru-
chem”.
Galaktyka podróżuje po orbicie wokół mitycznego Martwego Środka z nieprawdopodo-
bną szybkością, Forfield, któremu zniesie się pęd, staje w miejscu, podczas gdy Galaktyka
przepływa obok. Kiedy cel podróży się zbliża, pęd jest przywracany i statek pojawia się w
normalnej przestrzeni jedynie o parę tysięcy mil od celu. Jest to możliwe, ponieważ brak
ruchu stwarza ruch, bo ruch, będąc rzeczą względną, stwarza zespół wartości względnych.
Zamiast używać terminów „akcja” i „reakcja” dla wyjaśnienia napędu Forfielda mówi-
my o ruchu i bezruchu. Dodam tylko, że Forfield może osiągać bezruch względem orbit pla-
netarnych, słonecznych, galaktycznych czy kosmicznych. Zmierzcie je w odpowiednich pro-
porcjach, a otrzymacie wypadkową, która zabierze was dokądkolwiek i to szybko.
Byłem tak zajęty od momentu wejścia na pokład, że nie miałem czasu przemyśleć
wszystkich stron tej dziwnej wyprawy. Musiałem dwukrotnie sprawdzić każdy element stero-
wania i wszystkie przyrządy od milimiernika do ogromnych integratorów zespolonych, a
wszystko w ciągu 24 godzin, co nie było drobiazgiem. Musiałem także przejść krótkie prze-
szkolenie u głównego mechanika Ligi, który zainstalował parę przyrządów, zaprojektowa-
nych w ostatniej chwili specjalnie dla nas. Nie zwracałem specjalnie uwagi na to, co się działo
wokół mnie, nie wiedziałem nawet, że szyper jest na pokładzie, dopóki nie wstałem z kolan
przed integratorem, odwróciłem się idąc do tablicy sterowniczej i prawie nie zwaliłem z nóg
starego weterana,
- Rip! Niech mnie diabli! – zaryczał. - Ciebie tu też zatrudnili?
- Ach, puść moją rękę, kapitanie. Słyszałem, że ma pan dowodzić tą beczką. Jak się
panu podoba?
- Niezła - rzekł rozglądając się i szczerząc się do mnie. Uśmiechał się tylko dwa razy w
roku, bo sprawiało mu to ból, ale kiedy już to robił, to na całego. - Co wiesz o tej wyprawie?
- Nic, poza tym, że mamy zalakowane rozkazy.
- Dobra, mogę się założyć, że na końcu drogi będzie jakaś rozróba, - powiedział Parks. -
Ty i ja byliśmy na... ile to było? Sześć? Osiem... w każdym razie byliśmy razem na wielu
statkach i zawsze udawało nam się zrobić jakiś ubaw na brzegu. Mam nadzieję, że będziemy
mogli wyruszyć przez Aldebarana. Słyszałem, że knajpa Susie ma znowu nowe kierowni-
ctwo. Eh! Pamiętasz, kiedy ostatnim razem...
Roześmiałem się,
- Oszczędźmy sobie, kapitanie. Muszę skończyć sprawdzanie i to szybko. Ale dobrze
cię znowu widzieć, chłopie.
Staliśmy patrząc na siebie, wtem coś mi wpadło do głowy i poczułem, jak uśmiech
znika mi z twarzy. Co to było, co mówił doktor Renn? „Pamiętaj, jest tylko jeden normalny
człowiek na pokładzie”. O nie - nie przepuścili chyba kapitana Parksa przez to wszystko!
Przecież...
Powiedziałem:
- Jak się pan czuje, kapitanie?
- Świetnie - odparł, -Zmarszczył się. - A bo co? Ty się czujesz dobrze?
Nie, wcale nie czułem się dobrze. Kapitan Parks stuknięty? To troszeczkę pachniało
świństwem. Jeżeli Renn miał rację - a zawsze miał rację - to ta jego komisja dała Parksowi
wycisk, tak jak i reszcie załogi. Tak jak i mnie, ale wiedziałem, że nie byłem szalony.
- Czuję się świetnie - odpowiedziałem.
- No to do roboty - rzekł Parks i odwrócił się.
Poszedłem do tablicy sterowniczej, odłączyłem przewód zasilający od radioskopu i
sprawdziłem podziałki. Przez może pięć minut czułem, jak oczy starego wwiercają mi się w
kark, ale byłem zbyt przygnębiony, żeby coś jeszcze powiedzieć. Zrobiło się bardzo cicho,
Dalekie dźwięki napływały do sterowni z innych części statku, W końcu usłyszałem, jak jego
ramię ociera się o drzwi, kiedy wychodził.
Ile kapitan wiedział o tej wyprawie? Czy wiedział, że do obsady statku ma grono
absolwentów akademii śmiechu?
Próbowałem wyobrazić sobie, jak Renn mówi Parksowi, że jest paranoikiem i że cierpi
na depresję maniakalną - i poniosłem sromotną klęskę. Parks prawdopodobnie zamachnąłby
się na doktora. To po prostu nie miało sensu. Przyszło mi do głowy, że „mienie sensu” to kry-
terium, w które za bardzo wierzymy. No bo co robić, kiedy stykamy się z czymś, co nie ma
mieć sensu?
Zatrzasnąłem obudowę radioskopu, przyłączyłem przewody i stwierdziłem, że wszystko
w porządku. Głośnik nad śluzą wychrypiał: „Cała załoga do sterowni!”. Wetknąłem narzędzia
w zamocowania pod stołem nawigacyjnym i skierowałem się do drzwi, wówczas przypo-
mniałem sobie, że jestem w sterowni.
Wchodzili powoli. Cała załoga była w doskonałym samopoczuciu i pełna zapału.
Skinąłem głową trzem osobom, innej uścisnąłem rękę. Szyper wszedł nie patrząc na mnie -
pomyślałem, że raczej unika mego wzroku. Rozejrzał się i położył ręce na pochylonej tablicy
sterowniczej, wystarczająco nisko, aby na nich usiąść. Seabiscuit, kwatermistrz i mój stary
kolega ze statku, stanął obok mnie. Było słychać szmer skrępowanych głosów, kiedy wszyscy
czekaliśmy na ostatnich maruderów.
Seabiscuit szepnął do mnie:
- Powiedziałem kiedyś, że pożegluję prosto do Piekła, jeśli Bill Parks będzie kapitanem
statku.
- No więc? - spytałem,
- No więc, wygląda na to, że pożegluję - powiedział Biscuit.
Kapitan odczytał listę, ta załoga była dobrana niezwykle starannie. Każde wyczytane
nazwisko słyszałem już przedtem w związku z jakąś słynną eskapadą. Harry Voight był
naszym chemikiem. Był tym człowiekiem, który przez miesiąc utrzymywał przy życiu dwustu
pasażerów, mając do dyspozycji niewiele ponad tygodniowy przydział powietrza i wody, po
tym, jak ich statek pasażerski zderzył się z meteorytem w podróży na Pleione. Bort Brecht był
inżynierem, facetem, który potrafił zrobić robotę trzech ludzi swoją jedną sztuczną ręką.
Stracił ją w katastrofie „Pretorii”.
Artylerzystą był Hoch McCoy, facet który „wynalazł” łuk i strzałę i ocalił swe życie,
kiedy został wysadzony na asteroidzie w środku stada jadowitych „zajęcy”.
Mechanikami byli Phil i Jo Hartleyowie, bliźniaki.
- Melduj - powiedział do mnie Parks.
- W sterowni wszystko w porządku, sir - rzekłem regulaminowo.
- Brecht?
- Na rufie wszystko w porządku, sir.
- Kwatermistrz?
- Zapasy są na pokładzie, sir - odpowiedział Biscuit.
Parks odwrócił się do tablicy sterowniczej i podniósł dźwignię, śluzy powietrzne zatrza-
snęły się, trzydziestosekundowy sygnał startu rozległ się z oscylatora na kadłubie i z sygnali-
zatorów tutaj i w pomieszczeniu inżyniera.
Parks podniósł głos, żebyśmy mogli go usłyszeć w tym hałasie.
- Nie wiem dokąd lecimy - rzekł z dziwnym uśmiechem - ale... - sygnały ucichły i było
to ogłuszające - ...ale jesteśmy w drodze!
Główny układ sterowania, który Parks uruchomił wykonał całą procedurę startu - sztu-
czne ciążenie, „słoneczne" i „planetarne” bezruchy, pompy powietrza, nawilżacze - wszystko.
Poza faktem, że światło przestało nagle wpadać przez iluminatory, nic się nie zmieniło.
Parks wyciągnął rękę i zerwał plomby z wejścia taśmy w integratorach i z drzwiczek
szafki rozkazów. Otworzył wieczko i wyjął grubą kopertę. W gardle stanęło mi coś, czego nie
sposób było przełknąć.
Rozerwał kopertę i wyjął z niej osiem innych kopert i kilka złożonych kartek papieru.
Spojrzał na koperty i unosząc brwi, podał mi je. Wziąłem je, każda koperta była zaadresowa-
na do jednego członka załogi. Na skinienie głowy szypra rozdarłem je. Parks rozłożył swoje
rozkazy i spojrzał na nie.
- Rozkazy - przeczytał - z polecenia Ligi Słonecznej, dotyczące celu i działań Pierwszej
Wyprawy na Ksantypę.
Wymieniliśmy zdumione spojrzenia, Ksantypa! Nikt nigdy nie był na Ksantypie! Ta
niesamowita kometowa planeta Befelgense zawsze była tabu.
Parks czytał zduszonym głosem:
- Rozkazy do przeczytania załodze przez kapitana natychmiast po starcie.
Szyper podszedł do fotela pilota, obrócił go i usiadł. Załoga przysunęła się bliżej.
- Liga składa sobie gratulacje z powodu wyboru załogi do tej bardzo ważnej misji. Z
2700 ochotników tych ośmiu przeżyło serię testów i ćwiczeń warunkujących, zaprogramowa-
nych przez specjalistów. Ogólne rozkazy to podążać na Ksantypę. Kapitan i załoga są zabez-
pieczeni przed polem. Celem ekspedycji jest znalezienie przyczyny Pola Ksantypy i usunięcie
go.
Szczegółowe rozkazy dla każdego członka załogi są załączone w oddzielnych zalako-
wanych kopertach. Załoga ma rozkaz przeczytać te instrukcje, nauczyć się ich na pamięć i
zniszczyć rozkazy oraz koperty. Liga życzy sobie, aby te polecenia były czytane w najściślej-
szej tajemnicy oraz żeby zawartość pakietów była uznana za równie tajne, chyba że Liga wy-
da inne rozkazy.
Parks głęboko zaczerpnął powietrza i spojrzał po swojej załodze.
To była spokojna grupa. Było widać po niej podniecenie, ale nie było strachu. Domino-
wała szalona radość w ogorzałych, zawziętych twarzach.
- To nie na sensu - powiedziałem sobie. - To nie jest naturalne, normalne ani zdrowe,
żeby ośmiu mężczyzn stawało twarzą w twarz z szaleństwem, z latami szaleństwa, z tym
radosnym błyskiem w oku. Ale przecież - oni już są szaleni, nie? Prawda?
To było zaraźliwe. Zacząłem nienawidzić Ksantypy. Co było, jak przypuszczam, głupie.
Ksantypa była swego rodzaju planetą. Ksantypa nigdy nikogo nie zabiła, ale doprowadzała
ludzi do szaleństwa. To było więcej niż szaleństwo - stapiała ich synapsy, redukowała ich do
bezrozumnych, bełkoczących istot, których mózgi stawały się jedynie bagażem w drżącym
ciele. Ksantypa łapała w sidła statek za statkiem w dawnych czasach. Były to pojazdy lecące
do innych planet wielkiej gwiazdy.
Ona zwykła pokrywać je swym płaszczem wibracji i nigdy już z nich nie dotarł żaden
sygnał. Wiele lat upłynęło, zanim Liga odkryła, gdzie podziały się i zaczęła wysyłać patrole
poszukiwawcze. Straciła w ten sposób 18 statków i 30 000 ludzi,
A potem pojawił się napęd Forfielda, W statycznej nadprzestrzeni, którą przemierzały
pojazdy, na pewno mogłyby przejść przez pole bez szwanku. Na innych planetach byli kolo-
niści, których przetrwanie zależało od dostaw z Sol. Istniały tam bogate złoża radonu, uranu,
tantalu, miedzi. Z pewnością Forfield mógłby...
Ale nie udało się. Były pierwszymi statkami, jakie przebiły się przez pole na drugą stro-
nę i były nienaruszone, ale ich załogi miały mózgi absolutnie do niczego.
Tak, nienawidziłem Ksantypy. Stuknięta planeta z tą swoją kometową orbitą i niemożli-
wą do przewidzenia, skomplikowaną ekliptyką. Ksantypa knuła coś dużego. Skradała się do
nas - nawet teraz była gotowa rzucić się na nas, porwać i wyjałowić nasze umysły...
Wzdrygnąłem się i wyszedłem z tych myśli. Wywoływały u mnie uczucie niepokoju i
nerwowość. Jeśli ja nie mogłem zachować przytomności umysłu na pokładzie, to kto mógł?
Kto inny mógł?
Załoga wychodziła powoli. Parks siedział w fotelu pilota obserwując ich, przesuwając
błyszczący wzrok od twarzy do twarzy. Kiedy wyszli, zaczął się wpatrywać we mnie. Nie
patrzeć na mnie, ale wpatrywać. Drażniło mnie to.
- No? - powiedział po chwili.
- Co, no? - warknąłem nieregulaminowo.
- Nie masz zamiaru przeczytać swojej bajki na dobranoc? Bo ja mam.
- Ach, to!
Rozciąłem kopertę, rozłożyłem swoje rozkazy. Kapitan zrobił to samo w najdalszej ode
mnie części pomieszczenia. Czytałem:
„Rozkazy z polecenia Ligi Słonecznej dotyczące linii postępowania Hala Ripleya, astro-
mechanika Pierwszej Wyprawy na Ksantypę.
Wymieniony Hal Ripley będzie postępował zgodnie z zasadami i przepisami wyłożony-
mi w przepisach Żeglugi, aż do czasu, kiedy statek zetknie się z Polem Ksantypy. Wtedy ma
wypełniać rozkazy kapitana, z wyjątkiem przypadku usunięcia kapitana ze służby czynnej z
jakiejś nieoczekiwanej przyczyny. Jeśli taka nagła potrzeba zaistnieje, dowództwo może
przejść na wymienionego Hala Ripleya lub tego członka załogi, który nakreśli najbardziej
praktyczny plan wykonania następujących zadań: wyprawa ma wylądować na Ksantypie, jeśli
planeta jest niezamieszkana, ma być przeszukiwana, aż źródło pola zostanie odnalezione i
zniszczone. Jeśli planeta jest zamieszkana, postępowanie tymczasowego dowódcy musi być
podyktowane wypadkami. Musi on jednakże mieć na uwadze fakt, że naczelnym i jedynym
celem wyprawy jest zniszczenie Pola Ksantypy”.
Tu rozkazy się kończyły, ale na dole strony był nabazgrany prawie nieczytelny dopisek:
„Pamiętaj ostatnie spotkanie z komisją, Rip. I powodzenia!” Ołówkiem było napisane: C.
Renn. To pewnie Doc Renn.
Byłem tak zdumiony, że aż zaczęło mi szumieć w uszach. Rząd wydał najwidoczniej
górę pieniędzy, żeby nas przeszkolić i wyposażyć wyprawę, a rozkazy dla nas były enigmaty-
czne i ogólnikowe, I co miało na celu wydanie oddzielnych rozkazów każdemu członkowi
załogi? I to takich rozkazów! „Postępowanie tymczasowego dowódcy musi być podyktowane
wypadkami”. Coś takiego można by nazwać zostawieniem nas losowi. Nie były to energi-
czne, szczegółowe polecenia, do których każdy we flocie jest przyzwyczajony.
No cóż, oczywiście, było szaleństwo, jak się nad tym zastanowić. Cóż innego można by
się spodziewać z tą załogą? Zacząłem szczerze żałować, że komisja nie doprowadziła mnie do
obłędu razem z nimi wszystkimi.
Siedziałem przy stole nawigacyjnym i kodowałem stugodzinny wpis do logu przed
wprowadzeniem go do drukarki, kiedy wyczułem kogoś za sobą. Szyper, oczywiście. Był tam
od dłuższego czasu i wiedziałem, że mi się przyglądał. Siedziałem tam, dopóki nie mogłem
już tego dłużej wytrzymać.
- No, dalej - powiedziałem nie poruszając się. Nic się nie stało. Słuchałem uważnie, aż
udało mi się usłyszeć jego ostrożny oddech. Był urywany i szybki. Zacząłem rzeczywiście się
denerwować. Miałem niemiłe podejrzenie, że jeżeli szybko się odwrócę, to dostanę kulę z
pistoletu,
Zaciskając szczęki aż do bólu, wstałem powoli i nie rozglądając się, podszedłem do
wskaźników mocy wyjściowej i spojrzałem na nie. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Ni-
gdy nie czułem się tak, jakbym zewsząd spodziewał się ataku. Byłem całkiem sympatycznym
facetem. Ludzie mnie lubili, Ale tutaj tak nie było.
Podejście do wskaźników oddaliło mnie o następne 2 czy 2,5 metra od mężczyzny przy
drzwiach. Bezpieczniej dla nas obu i w ten sposób musiałem się odwrócić, żeby wrócić do
stołu. I tak zrobiłem. To nie był szyper, ale chemik, Harry Voight. Byliśmy starymi kumplami
i znałem go dobrze.
- Cześć Harry. Co to za przedstawienie z niewidzialnym towarzystwem?
Był napięty. Na górnej wardze miał kropelki potu. Jego szczególne oczy - tęczówki
były tak czarne, jak źrenice - były tak głęboko osadzone, że nie widziałem ich, bo oświetlenie
korytarza znajdowało się bezpośrednio nad jego głową. Jego wysokie, wypukłe czoło rzucało
dwa głębokie purpurowe cienie, spoza których mnie obserwował.
- Cześć Rip. Zajęty?
- Nie za bardzo. Walnij się na fotel,
Wszedł i usiadł. Odwrócił się, kiedy koło mnie przechodził i do fotela pilota podszedł
tyłem. Ja przysiadłem na stole nawigacyjnym. Wyglądało to swobodnie i pozwalało mi
oprzeć ciężar ciała na jednej nodze. Gdybym musiał poruszyć się w jakimkolwiek kierunku,
nawet w górę, byłem na to gotowy.
Po chwili Voight powiedział:
- Co o tym myślisz, Rip? - gestem ogarnął statek, Ksantypę, Ligę, komisję.
- Ja tu tylko pracuję - zacytowałem. To było motto floty. Nasz znak to symbol Ligi
nałożony na płomieniste słońce, pod którym jest ekran ultraradiowy ze słowami „Ja tu tylko
pracuję”. To powiedzenie wyraża najwyższy stopień poświęcenia dla służby.
Harry bardzo blado się uśmiechnął. Jeżeli kiedykolwiek widziałem człowieka, którego
coś dręczyło, to był to właśnie Harry Voight.
- Co jest? - zapytałem. - Czy ktoś coś ci zrobił?
Rozejrzał się nerwowo, przysunął się bliżej,
- Rip, chcę ci coś powiedzieć. Zamkniesz drzwi?
Chciałem odmówić, ale stwierdziłem, że przepisy można trochę rozluźnić w takiej tru-
mnie. Poszedłem, nacisnąłem płytę, która się zasunęła.
- Streszczaj się - rzekłem. - Jeżeli szyper tu przyjdzie i zobaczy te drzwi zamknięte, to
się wnerwi.
Jak tylko śluza się zatrzasnęła, Harry wyraźnie się odprężył.
- Po raz pierwszy od dwóch dni czuję się... wygodnie – powiedział. Nagle spojrzał na
mnie podejrzliwie. - Rip, kiedy mieszkaliśmy razem w Venus City, jakiego koloru była kurtka
w której trzymałem swój „Podręcznik Floty”?
Zmarszczyłem się. Widziałem go tylko parę razy.
- Niebieski - powiedziałem.
- Zgadza się - wytarł czoło. - Jesteś O.K.
Próbował parę razy zacząć, wreszcie powiedział:
- Rip, czy zatrzymasz wszystko, co powiem ściśle dla siebie? Nikomu tu absolutnie nie
można ufać, nikomu!
Skinąłem głową,
- Dobra - ciągnął z napięciem. - Wiem, że to pomylona wycieczka. Wiem, że załoga
jest... że ją zrobiono... coś jakby, no, nienormalna...
Powiedział z przekonaniem:
- Liga ma własne powody dla wysłania nas, i ja ich nie kwestionuję. Ale coś źle poszło,
Myślisz, że Ksantypa nas dopadnie? Ha! Ksantypa już nas dopadła! - odchylił się do tyłu z
tryumfem.
- Tak?
- Tak! Wiem, że jest od nas tysiące lat świetlnych, Ale nie muszę ci mówić o sile Ksan-
typy, Dla tak gigantycznej mocy ta mała wiązka wysyłana do nas jest niczym. Każda siła,
która może wytworzyć pole o średnicy trzech czwartych miliarda mil, może narobić nam pie-
kielnej szkody z o wiele większej odległości.
- Możliwe - odparłem. - A co oni właściwie robią?
- Badają nas - wysyczał. - Obserwują każdego z nas, każde nasze działanie, każdy nasz
odruch umysłowy. I po kolei zabierają nas! Mają już bliźniaki Hartley'ów, Borta Brechta, a
niedługo będą mieli mnie. Nie wiem o innych, ale ich kolej też nadejdzie. Zabierają nasze
osobowości i podstawiają swoje. Mówię ci, ci trzej faceci - a już niedługo i ja - ci faceci nie są
ludźmi, ale Ksantypianami!
- Chwileczkę - powiedziałem. - Czy to nie są tylko domysły? Nikt nie wie, czy Ksanty-
pa jest zamieszkana. Poza tym wątpię, czy coś takiego jest możliwe.
- Tak myślisz? Rip, - dla twojego własnego dobra, uwierz mi! To Pole Ksantypy jest
siłą myśli, tak? Słuchaj, jeżeli ty nie wiesz, ja wiem - ta załoga została wybrana ze względu na
nienawiść do Ksantypy. Nie widzisz dlaczego? Komisja oczekuje, że ta nienawiść będzie
działała jako umysłowy „bufor” - dla częściowego odparcia pola. Sądzi, że może zostanie
nam wystarczająca część umysłu, kiedy znajdziemy się wewnątrz pola, żeby osiągnąć nasz
cel. Oni są w błędzie, Rip - w błędzie! Sam fakt istnienia naszej zbiorowej nienawiści zdradził
nas. Już od dawna są przygotowania na nas - i już robią swoją robotę na pokładzie.
Uspokoił się, a ja nakierowywałem go łagodnymi pytaniami.
- Skąd wiesz, że Ksantypianie zabrali tych trzech ludzi?
- Bo zdarzyło mi się podsłuchać bliźniaków w mesie dwa dni temu. Rozmawiali o
swoich rozkazach. Wiedziałem, że nie powinienem słuchać, ale już miałem podejrzenia.
- Rozmawiali o swoich rozkazach? Zrozumiałem, że rozkazy były tajne.
- Były. Ale nie można wymagać od Hartley'ów, żeby zwracali na to jakąś uwagę. W
każdym razie Jo wyznał, że dopisek w jego rozkazach dawał do zrozumienia, że na pokładzie
jest tylko jedna normalna osoba, Phil wyśmiał to. Powiedział, że wie, że on jest normalny, i że
Jo też jest normalny. Więc rozumuję tak: tylko szaleniec może kwestionować Ligę, szaleniec
albo wróg. Hartleyowie mogą być niezrównoważeni, ale normalni. Nadal należą do floty. Tak
więc muszą być wrogami, bo członkowie floty nigdy nie kwestionują Ligi.
Słuchałem tego mętnego wywodu, wygłoszonego gwałtownym, przekonującym tonem i
nie wiedziałem, co o tym myśleć.
- A co z Bortem Brechtem - i z tobą?
- Bort! - wydął wargi pogardliwie. - Potrafię wyczuć obce ego, kiedy do niego mówię.
Nienawidzę Ksantypy - powiedział dziko. - Ale równie bardzo nienawidzę Borta Brechta!
Jedyna rzecz, której mógłbym nienawidzić tak samo jak Ksantypy, byłby Ksantypianin. To
udowadnia moją tezę.
Rozłożył ręce.
- Co do mnie, Rip, ja wpadam w szaleństwo. Czuję to. Widzę różne rzeczy, a kiedy je
zobaczę, będę jednym z nich. A wtedy będziemy zgubieni, bo jest tylko jeden normalny czło-
wiek na pokładzie tego statku i ja nim jestem, a kiedy zostanę zmieniony w Ksantypianina,
będziemy skazani na zagładę i chcę, żebyś mnie zabił!
Wpadł prawie w histerię. Pozwoliłem mu ulżyć sobie.
- A czy ja wyglądam na szaleńca? - zapytałem, - Jeżeli ty jesteś jedynym normalnym...
- Nie na szaleńca - wtrącił szybko. - Na schizoida, ale rozumujesz absolutnie prawidło-
wo, inaczej byś nie pamiętał koloru mojej kurtki.
Wstałem, wyciągnąłem rękę, żeby pomóc mu się podnieść.
Cofnął się.
- Nie dotykaj mnie! - wrzasnął, a kiedy odskoczyłem, spróbował się uśmiechnąć. - Prze-
praszam, Rip, ale niczego nie mogę być pewnym. Możesz już być Ksantypianinem i dotknię-
cie mogłoby mnie... Pójdę już... Ja...
Wyszedł.
Stałem przy drzwiach obserwując go, jak przemyka się korytarzem. Domyślałem się, co
to mogło być. Paranoja, ale ostra. Była tu charakterystyczna mania, intensywność ekspresji i
szczególna, ograniczona logika - nawet mania wielkości.
Ha! On myśli, że on jest jedynym tutaj zrównoważonym umysłowo człowiekiem!
Wróciłem do stołu nawigacyjnego, myśląc intensywnie. Harry zawsze był dość mało-
mówny. Prawdopodobnie nie będzie rozprzestrzeniał paniki na pokładzie. Ale lepiej dam
kapitanowi cynk. Zastanawiałem się, dlaczego powiedziano Hartleyom i Harry'emu Vightowi,
że cała załoga oprócz mnie była stuknięta, kiedy wszedł szyper.
- Rip - powiedział bez wstępów. - Pobiłeś się kiedyś z Hochem McCoyem?
- Nie, do licha! - rzekłem. - Nigdy w życiu go nie widziałem, aż do dnia startu.
Słyszałem o nim, oczywiście. A bo co?
Parks spojrzał na mnie.
- Właśnie wyszedł z mojej kajuty. Dał bardzo rozwlekłe i szczegółowe przedstawienie
na temat tego, że jesteś dobrze znanym, międzygwiezdnym sabotażystą. Podał nazwiska i
daty. Te nazwiska dobrze znam. Ale daty - no cóż, mogę ci dać alibi na połowę z nich. Nie
powiedziałem mu tego. Ale prawie mnie przekonał!
- Jeszcze jeden! - westchnąłem i opowiedziałem mu o Harrym Voightcie.
- Nie wyobrażam sobie, żeby Doc Renn pomyślał, że zacznę się załamywać tak szybko
- powiedział Parks, kiedy skończyłem. - Wiesz, że ci chłopcy przebywali w warunkach labo-
ratoryjnych przez pełne trzy lata.
- Nie wiedziałem - skłamałem. - Nie mam żadnego pojęcia o niczym, co się tu dzieje i
wolę się czegoś dowiedzieć, zanim też zwariuję.
- Ależ Ripley - powiedział kpiąco - jesteś zdenerwowany!
Owszem, byłem. Parks powiedział:
- Nie wiem o wiele więcej, niż ty, ale ta głupia historia z Harrym Voightem zawiera
parę całkiem przenikliwych domysłów. Na przykład uważam, że słusznie przypuszcza, że
komisja zrobiła coś z umysłami... eee... paru osób z załogi w celu zabezpieczenia ich przed
polem. Niewielu ludzi zbliżyło się do Ksantypy - ci, którzy tego dokonali, zwykle byli półży-
wi ze strachu. Dobrze wiadomo, że strach stwarza najłatwiejsze z możliwych wejścia przy-
czyny strachu - wystarczy zapytać jakiegokolwiek hipnotyzera. Nienawiść to z kolei co inne-
go. Nienawiść jest psychologiczną blokadą przeciw strachowi i rzeczy będącej jego źródłem.
A nienawiść, jaką ci chłopcy czują do Ksantypy i pola jest czymś ekstra specjalnym. Są
szaleni, ale nie boją się - to nie jest przypadek, kiedy zderzymy się z polem, musi ona mieć
mniejsze oddziaływanie na nas niż na tych biedaków, którzy próbowali je zaatakować.
- To brzmi rozsądnie. Ee... kapitanie, a ten cały „jeden normalny człowiek”, co pan o
tym myśli?
- Dodatkowe zabezpieczenie - powiedział Parks, - Ale zabezpieczenie przed nim sa-
mym. Harry'ego na przykład zrobili paranoikiem, co jest bardzo rozsądnym rodzajem szaleń-
stwa. Był on przekonany, że jedynie on jest normalny. Gdyby pomyślał, że majstrowano koło
jego umysłu zamiast jedynie testowania, zdenerwowałby się i jak nic zepsułby połowę roboty
Komisji.
Niektóre z tych słów poruszyły przerażające struny w mojej pamięci.
- Kapitanie, czy wierzy pan, że na pokładzie znajduje się jeden zdrowy, normalny czło-
wiek?
- Owszem, jeden - uśmiechnął się powoli. - Wiem, o czym myślisz. Oddałbyś wszystko,
żeby porównać twoje rozkazy z moimi, prawda?
- Tak, Ale nie zrobię tego. Tajne. Nie pozwoliłbym sobie tego zrobić, nawet gdyby pan
się zgodził, bo... – przerwałem.
- No?
- Bo pan jest oficerem, a ja jestem gentelmanem.
Nareszcie we własnej koi, przestałem myśleć o tym, żebyśmy wreszcie dotarli do pola i
skończyli sprawę, Spróbowałem myśleć konstruktywnie, Usiłowałem przypomnieć sobie, co
dokładnie powiedział Doc Renn, a kiedy mi się to udało, pożałowałem tego. „Jesteś norma-
lny” i „Poddano cię siłom psychicznym wystarczającym do doprowadzenia normalnego czło-
wieka do szaleństwa” mogło oznaczać dwie zupełnie różne rzeczy. Byłem na tyle butny, żeby
przyjąć, że oznaczało to tę samą rzecz. Dobra, stawię temu czoło. Czy byłem szalony? Nie
czułem się szalony, Harry Voight też nie. Myślał, że zaczyna wariować, ale był pewien, że
jeszcze nie zwariował, A co właściwie znaczyło „szalony”? Na tym statku było normalne tak
bardzo nienawidzić Ksantypy, że na samą myśl o niej robiło się niedobrze i oblewał człowie-
ka zimny pot. Paranoja prześladowcza. Czy czułem się prześladowany? Tylko przez myśl o
naszym obowiązku wobec Ksantypy, ale źródłem prześladowania była Ksantypa, a nie obo-
wiązek. Czy miałem manię wielkości? Oczywiście, że nie, a jednak - czy nie przyjąłem, iż
Voight ma tą manię, ponieważ myślał, że on jest jedynym normalnym człowiekiem na pokła-
dzie?
A w ogóle, jaki był cel takiej operacji? Dlaczego komisja umieściła jednego normalne-
go człowieka na pokładzie - jeżeli umieściła? Może żeby mieć pewność, że jeden człowiek
będzie w polu reagował inaczej niż inni i będzie mógł objąć dowództwo, może tylko dlatego,
żeby każdemu dać poczucie normalności, nawet jeśli nikt nie był normalny.
Mój biedny, umęczony umysł poddał się i zasnąłem.
Mieliśmy dwie ofiary, zanim osiągnęliśmy pole. Harry Voight poderżnął sobie gardło w
łazience, a mój łagodny, stary kumpel, Seabiscuit, zmiażdżył tył czaszki Hocha McCoya.
- Był szpiegiem powstańców - upierał się łagodnie po kilka razy, kiedy go zamykali-
śmy.
Odtąd trzymaliśmy się z dala od siebie. Nie sądzę, abym wypowiedział dziesięć słów,
poza sprawami służbowymi, do kogokolwiek od dnia, kiedy weszliśmy w galaktyczny bez-
ruch, przykro mi było z powodu Hocha, bo niezły był z niego chłop. Jednak mój smutek był
złagodzony wspomnieniem jego wizyty u kapitana. Mógł przecież to samo zrobić mnie!
Będąc znowu w normalnej przestrzeni, wprowadziliśmy nasz mały statek na orbitę
ogromnego słońca i wysunęliśmy nasze detektory. Nie powiedziałyby nam wiele, gdy nadej-
dzie czas, bo ich zasięg nie był dużo większy od promienia pola.
Szalona planeta wpłynęła na ekrany. Wpatrywałem się w nią, kiedy wzywałem brzę-
czykiem kapitana,
Ksantypa była dziwnie ciemną planetą, nawet tak blisko swojej gwiazdy, świeciła bla-
skiem martwego srebra, jak ciało trupa, oświetlone światłem księżyca. Była pomarszczona,
plamista i - może były to zakłócenia w eterze - wydawała się powoli pulsować. Nie była
zupełnie okrągła, raczej owalna, cieńszym końcem skierowana ku Befelgense. Była dwa-trzy
razy większa od Luny. Patrząc na nią myślałem o tysiącach ludzi, którzy stali się jej łupem i o
dobrych statkach wojennych, które wpadły w pole i zniknęły. Czy się rozbiły? Czy zostały
wessane do jakiegoś tajemniczego zagięcia przestrzeni? Czy zostały pojmane przez jakąś
obcą i straszną rasę?
Ksantypa jak dotąd wytrzymywała każdy rodzaj ataku. Pochłaniała atomowe miny i
torpedy bez żadnego widocznego skutku. Najzupełniej była niedostępna dla żadnych promieni
wibracyjnych znanych człowiekowi, Była z materii i nie powinna stanowić przeszkody dla
infrabroni, jeśli oczywiście udałoby się umieścić infrabroń dostatecznie blisko. Bliźniacze
strumienie cząsteczek o dużym ładunku z jednej strony pozytronów, a z drugiej mezatronów,
wyrzucane przez broń, zniszczyłyby wszystko, co znalazłoby się w punkcie ich zbieżności.
Lecz infrabroń ma skuteczny zasięg mniejszy niż 500 mil. Stąd każdy statek, który miał na
pokładzie to uzbrojenie tak blisko Ksantypy, miał też na pokładzie martwą lub bezrozumną
załogę.
Kapitan Parks zwołał załogę do sterowni jak tylko przyszedł. Nikt nie mówił wiele, nie
potrzebowali więcej informacji po jednym rzucie oka na monitory. Bort Brecht, śniady inży-
nier, chciał wiedzieć, jak szybko zetkniemy się z polem.
- Za około dwie godziny - powiedział kapitan gładko.
Wziąłem się mocno w garść, żeby się nie wygadać. Kłamał z zimną krwią - według
moich obliczeń, wejdziemy w pole za pół godziny albo mniej. Domyślałem się, że miał swoje
powody. Może myślał, że załodze będzie łatwiej w ten sposób.
Parks oparł się swobodnie o integratory i spojrzał po załodze.
- No, panowie - powiedział, jakby był na bankiecie na Ziemi. - Wkrótce dowiemy się, o
co tu chodzi. Mam polecenie od Ligi dostarczyć do waszej dyspozycji pewne informacje.
Cała załoga ma się podporządkować oczywistemu dowódcy, kiedy znajdziemy się w zasięgu
pola. Tym dowódcą mogę być ja, ale niekoniecznie. Zostały podjęte w tym celu odpowiednie
ustalenia. Każdy z was musi mieć na uwadze nasze zadanie - zniszczenie Pola Ksantypy.
Jeden z nas poprowadzi innych. Jeżeli nikt nie będzie się wydawał dowodzić, ma być wybra-
ny tymczasowy dowódca.
Brecht odezwał się:
- Kapitanie, skąd mamy wiedzieć, że ten już ustalony „dowódca”, to nie Harry Voight
albo Hoch McCoy?
- Nie wiemy - odparł Parks poważnie, - Ale dowiemy się. Dowiemy.
W dwadzieścia trzy minuty po pojawieniu się Ksantypy na ekranach, weszliśmy w jej
pole. Cała załoga była jeszcze w sterowni, kiedy to nastąpiło. Pamiętam nagłą miękkość
kończyn i widok całej piątki osuwającej się na pokład.
Pamiętam drżącego Biscuit: „Mówię wam, że to cholerna zmowa Powstańców”. A
potem także znalazłem się na pokładzie.
Coś mnie bolało, ale dokładnie wiedziałem, gdzie. Byłem w machinie tortur Grenfella;
wdzierała mi się do umysłu i mroziła mózg. Wydawało mi się, że czuję jego drgnięcie. Stawał
się coraz zimniejszy i coraz większy i już niedługo rozsadzi mi czaszkę, laboratorium i budy-
nek i zmrozi Ziemię. W piersiach czułem gorąco i oczywiście wiedziałem dlaczego. Byłem
Befelgense, najpotężniejszym ze słońc i własnym ciepłem ogrzewałem pół galaktyki.
Wkrótce ją też zniszczę i będzie to przyjemne.
Cała ciemność Wielkiej Przestrzeni ogarnęła mnie.
Zostawcie mnie w spokoju. Nie obchodzi mnie, co chcecie, żebym zrobił. Chcę tylko tu
leżeć i... Ale nikt nie chciał, żebym coś zrobił. Więc o co ten cały krzyk? Aha. To j a chcia-
łem coś zrobić. Jest tu coś, co trzeba zrobić, więc wstań, wstań, wstań...
- On n a p r a w d ę nie żyje. Śmierć to tylko sen i zapomnienie, a on śpi, on o
wszystkim zapomniał, więc musi być martwy! - to był Phil Hartley.
Przykucnął obok mnie wrzeszcząc na całe gardło, gestykulując jak małpa, która się
zapamiętała w swoim wywodzie. Co było dziwne, bo z nikim nie rozmawiał.
Szyper siedział cicho w fotelu pilota, a łzy ciekły mu strumieniami po policzkach. Jo
Hartley nie żył lub leżał nieprzytomny na pokładzie. Biscuit i Bort Brecht siedzieli na pokła-
dzie trzymając się za ręce jak dzieci i gapili się jak w transie w ekrany pokazujące fragment
powierzchni. Planeta rzeczywiście pulsowała i był to piękny widok. Chciałem obserwować,
jak przybliżała się coraz bardziej, ale było coś, co trzeba była zrobić najpierw.
Usiadłem czując ból w całym ciele.
- Przynieś mi trochę wody - mruknąłem do Phila Hartleya.
Spojrzał na mnie, wrzasnął i schował się pod stołem nawigacyjnym.
Obraz Ksantypy znowu mnie przyciągnął, ale otrząsnąłem się z tego. Było to coś, czego
zawsze pragnąłem, obiecywało mi wszystko, czego mógłbym kiedykolwiek chcieć, ale naj-
pierw musiałem coś zrobić. Może ktoś mógł mi powiedzieć. Potrząsnąłem ramieniem szypra.
- Odejdź - powiedział.
Potrząsnąłem go jeszcze raz. Nie zareagował. Ogarnęła mnie wściekłość, Uderzyłem go
otwartą dłonią, z lewej, z prawej, z lewej, z prawej. Zerwał się na nogi, krzyknął „Zostaw
mnie w spokoju!” i z powrotom zwalił się na fotel. Na ten hałas Bort Brecht wstał chwiejnie i
podszedł do nas. Kiedy puścił rękę Seabiscuita, Biscuit zaczął cicho płakać.
- Ja tu wydaję rozkazy - powiedział Bort.
Ucieszyłem się. Coś dawno temu czytałem o tym, że ktoś ma wydawać rozkazy.
- Muszę coś zrobić - powiedziałem. - Wiesz, co to ma być?
- Chodź ze mną - poprowadził mnie dumnie do ekranu.
- Patrz - rozkazał, po czym usiadł obok Seabiscuita i zatonął w kontemplacji, Seabiscuit
dalej płakał.
- To nie to - powiedziałem powątpiewająco, - Chyba dałeś mi złe rozkazy.
- Złe? – zaryczał. - Złe? Ja się nigdy nie mylę!
Wstał i zanim się zorientowałem, na co się zanosi, zamierzył się i rozbił sobie rękę o
moją szczękę. Zwaliłem się z trzaskiem na pokład i obsunąłem się na Jo Hartleya. Jo nie
poruszył się. Żył, ale wydawał się mieć wszystko w nosie. Leżałem tam przez dłuższy czas,
zanim mogłem się znowu podnieść. Chciałem zabić Borta Brechta, ale było coś, co musiałem
zrobić najpierw.
Wróciłem do kapitana i wypchnąłem go z fotela. Warknął na mnie, odszedł i skulił się
przy grodzi, a łzy ciągle ciekły mu po policzkach. Zwaliłem się na fotel, błądząc palcami bez-
myślnie wokół klawiatury nie dotykając jej i próbując unikać wzrokiem blasku Ksantypy.
Wydawało mi się, że jestem bardzo bliski czegoś, co mam zrobić, Moja prawa ręka
dotknęła przełącznika uruchomienia infradziała, cofnęła się, wróciła do niego, cofnęła się,
Nacisnąłem jakiś inny przełącznik; na ekranie pojawiła się siatka krzyży nitkowych i jasne
koło w środku. To było to, pomyślałem. Bort Brecht zaskowyczał, kiedy pojawiały się krzyże,
ale nie poruszył się. Odbezpieczyłem działko i chwyciłem jedną ręką dźwignię zasięgu, a dru-
gą dźwignię regulacji kąta celowania. Kula ognia z czarnym środkiem unosiła się w pobliżu
powierzchni planety.
To było to! Roześmiałem się triumfująco i popchnąłem dźwignię zasięgu do przodu.
Kula zanurzyła się w czarno-srebrną płaszczyznę, zostawiając wielki czarny krater. Przycią-
gałem i odpychałem dźwignię regulacji kąta celowania, wiedząc, że moja śliczna, mała kulka
wypalała i wyszarpywała nieubłaganą ścieżkę w trzewiach planety. Wyciągnąłem ją na po-
wierzchnię, śmigałem nią w górę, w dół, w prawo i w lewo, ciąłem, smagałem i rozdzierałem.
Bort Brecht był skulony jak antropoid na ugiętych nogach, z podwiniętymi dłońmi na
pokładzie, z rysami wykrzywionymi nienawiścią i oczyma wlepionymi w scenę zniszczenia.
Za. mną Phil Hartley chwiał się na czubkach palców i za każdym razem, kiedy pojawiała się
kula ognia, ciche okrzyki bólu wyrywały mu się z ust, Bort odwrócił się błyskawicznie i
jednym wielkim skokiem znalazł się przy mnie,
- Co się dzieje? Kto to robi?
- On - powiedziałem natychmiast, wskazując Jo Hartleya. Wiedziałem, że Jo będzie
ciężko, ale robiłem to, co musiałem i wiedziałem, że Bort będzie starał się mnie powstrzymać.
Bort skoczył na rozciągnięte ciało używając zębów, paznokci, pięści i nóg; Phil Hartley
wahał się tylko minutę, rozdarty między obrazem Ksantypy i czymś, co wołało do niego z
pozornie bardzo dalekiej przeszłości.
Nagle Jo krzyknął z potwornego bólu i Phil, ludzki prototyp mojej kuli ognia, uderzył
Borta w śródokręcie. W tył i w przód, od rufy do dziobu szalała krwawa walka, podczas gdy
Seabiscuit skomlał, a szyper wciąż zatopiony w swym introspektywnym transie, cicho szlo-
chał. A ja ciąłem, przeszywałem i rozrywałem Ksantypę,
Skupiłem się i zrobiłem długie cięcie od bieguna do bieguna; krawędzie rany rozchyliły
się, jakby planeta była zawinięta w papier, pod którym była brudnooliwkowa, przetykana
szkarłatem. Rozcinałem tę szczelinę raz po razie, zanurzając moją kulę ognia głębiej po ka-
żdym nawrocie.
Próbowała jeszcze przyciągnąć do siebie krawędzie kokonu, ale kule rozcinały go pono-
wnie, a kiedy przebiłem się prawie na wylot, cała struktura zapadła się sama.
Doznałem nagle uczucia lekkości, a potem nieznośnej męczarni. Pamiętam, jak roz-
ciągałem się coraz bardziej w tył nad oparciem fotela w straszliwych bólach pochodzących z
wnętrza mego ciała i jak potem uderzyłem o pokład głową i ramionami. A potem znowu by-
łem sam w cudownej czerni.
Kolejno po sobie następowały ostre światła, łagodne zapachy, trzaski krótkich spięć i
szum spadającej wody. Odstępy między jednymi wynosiły tygodnie, między innymi sekundy.
Czasami odzyskiwałem przytomność i widziałem ludzi chodzących wokół mnie. Raz uzmy-
słowiłem sobie, że słyszę muzykę.
W końcu obudziłem się, poczułem delikatny dotyk ręki na ramieniu. Spojrzałem w
gorę. To był doktor Renn. Wyglądał starzej, niż wtedy, gdy widziałem go ostatnio.
- Jak się czujesz, Rip?
- Jestem głodny.
Roześmiał się.
- To świetnie. Wiesz, gdzie jesteś?
Potrząsnąłem głową, dziwne, ale nic mnie nie bolało.
- Na Ziemi. Szpital psycho. Przeszedłeś przez piekło, synu.
- Co się stało?
- Dużo. Całą historię znamy z rejestratorów umieszczonych wewnątrz i na zewnątrz
twojego statku. Pociąłeś Ksantypę na kawałki. Przypadkiem napuściłeś Borta Brechta na ro-
dzinę Hartleyów, która później pocięła j e g o na kawałki. Kosztowało to trzy życia, ale z
Ksantypą koniec.
- Więc - zniszczyłem projektor, czy cokolwiek to było...
- Zniszczyłeś Ksantypę. Zabiłeś Ksantypę. Ta planeta była... była czymś niewyobraża-
lnym. Widziałeś kiedyś hydromeduzę tutaj na Ziemi?
- Ma pan na myśli jedno z tych galaretowatych zwierząt, co to unoszą się na powierz-
chni morza i spuszczają w dół paraliżujące macki, żeby łapać ryby?
- Właśnie. To właśnie była Ksantypa. Z tym dziwnym polem myślowym wokół niej
jako macki. Mieszkaniec przestrzeni; zagarniała wszystko, co się do niej zbliżało; zabijała, co
dało się zabić i pożerała, co było dla niej strawne. Przypadkiem badanie obrazów wykazało,
że była gotowa wyrzucić z siebie wielką chmurę zarodników. Jeszcze jedna ofiara w okoli-
cach Befelgense i udałoby się jej.
- Jak to się stało, że tak urwał mi się film? - zaczynałem coś sobie przypominać.
- Nie byłeś tak dobrze zabezpieczony jak inni. Widzisz, kiedy przygotowywaliśmy tę
załogę, bardzo starannie rozszczepiliśmy osobowości na paranoiczną nienawiść, która prze-
niosłaby ich przez pole, a która natychmiast zmieniłaby się w depresję maniakalną pod jego
wpływem. Twoja osobowość była jedyna, której nie mogliśmy rozszczepić. Więc ty byłeś
przywódcą - zostałeś wydelegowany do wykonania zadania. Mogliśmy jedynie zaszczepić ci
pragnienie zniszczenia Ksantypy. Ty zrobiłeś resztę. Kiedy jednak psychiczny ciężar pola
został z ciebie zdjęty, twój umysł załamał się. Pozwól sobie powiedzieć, że mieliśmy niezłą
robotę z odbudowaniem go!
- Po co to wszystko z tym „jedynym normalnym człowiekiem”?
Renn wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- To miało utrzymać resztę załogi w pewności siebie, a ciebie z dala od pokusy przeję-
cia dowództwa, zanim weszliście w pole, wiedząc, że reszta, włącznie z kapitanem, nie odpo-
wiadała za swoje czyny,
- A co z innymi, kiedy pole zniknęło?
- Wrócili jakby do normalności, ale nie całkiem. Kwatermistrz związał resztę załogi
przed samym dotarciem do Ziemi i przekazał nam ich jako powstańczych szpiegów! A co do
ciebie, to czeka na ciebie dowództwo, jeżeli zechcesz je objąć.
- Chcę - powiedziałem.
Klepnął mnie po ramieniu i wyszedł. A potem przynieśli mi porządną kolację.
Walter M. Miller Jr.
PLAGA DERMICZNA
Paul, jak zawsze obawiający się nocnej napaści, spał niespokojnie, mimo zmęczenia
długą drogą w południe. Z nadejściem świtu wytoczył się z posłania i stwierdził, że zupełnie
zesztywniał.
Zasypał piachem resztki ognia i zjadł śniadanie, złożone z solidnej porcji zimnego,
gotowanego królika, popitej łykiem zaczerpniętej z rowu wody o smaku ziemi. Później zapiął
na biodrach pas z nabojami, przeskoczył rów i wspiął się po skarpie na opustoszałą, cztero-
pasmową autostradę, której pobocze było usłane zeschłymi liśćmi i różnorakim śmieciem po-
rzuconym przez przechodzących tędy dawno temu uchodźców, których jedynym pragnieniem
było odjechać stąd jak najdalej.
Paul, z charakterystyczną dlań niezależnością sądów, postanowił udać się tam, gdzie
kiedyś było najwięcej ludzi - do miasta - uważając, że skoro zostało opuszczone, stało się tym
samym wolne od zarazy.
Mgła spowijała grubym całunem ziemię i Paul przystanął na chwilę, utraciwszy poczu-
cie kierunku. Nagle dostrzegł samochód stojący po drugiej stronie drogi - ostatni model ka-
brioletu; zardzewiały, ze sflaczałymi oponami i najprawdopodobniej pustym bakiem. Najwi-
doczniej został porzucony przez właściciela podczas ewakuacji z miasta i Paul zawierzył
skierowanym na północ reflektorom, tak jak zaufałby igle kompasu.
Skręcił w prawo i ruszył na południe pustą szosą. Gdzieś przed nim, skryte w szarych
oparach leżały przedmieścia Houston. Wczoraj, o zachodzie słońca dostrzegł zarysy wieżo-
wców, wiedział więc, że jego wędrówka zbliża się do końca.
Od czasu do czasu mijał porzucony dom lub spalony zajazd, ale nie zatrzymywał się, by
pomyszkować za żywnością. Uciekinierzy z pewnością ograbili je do czysta. Łupy powinny
być lepsze w centrum miasta - pomyślał - skąd fala histerii, szybciej porwała mieszkańców.
Nagle zamarł w bezruchu wsłuchując się w mgłę. Kroki w oddali - kroki i głos podśpie-
wujący rytmiczną piosenkę. Żaden inny dźwięk nie przerywał grobowej ciszy miejsca, które
niegdyś tętniło życiem. Niepokój chwycił go za gardło lepkimi rękami.
Głos należał do starego człowieka; był chrapliwy i bezbarwny. Paul sięgnął do kabury i
wyjął rewolwer, który zabrał z opuszczonego posterunku policji.
- Stań i nie ruszaj się, dermaku! - wrzasnął. - Mam broń!
Odgłos kroków i śpiew ucichły. Paul wytężył wzrok, próbując dostrzec coś w oparze
kłębiącej się mgły. Po chwili usłyszał odpowiedź:
- Ale mgła, no nie, synu? Nie widzę cię. Lepiej podejdź trochę bliżej. Nie jestem derma-
kiem.
Paul dławił się z obrzydzenia.
- Diabłatam, nie jesteś.. Nikt inny nie byłby tak stuknięty żeby śpiewać. Zejdź z drogi!
Idę na południe i jeśli cię zobaczę będę strzelać, No już, ruszaj się!
- Pewnie, synu. Zejdę ci z drogi. Ale nie jestem dermakiem. Tak sobie śpiewałem dla
dodania otuchy. Jestem za stary, żeby przejmować się zarazą. Idę na północ, gdzie są ludzie i
jeśli jakiś dermak usłyszy, jak śpiewam... no, to powiem mu, żeby się do mnie przyłączył.
Jaki sens jest być zdrowym, jeżeli jest się samotnym?
Kiedy stary mówił, Paul usłyszał jak gramoli się przez rów i przedziera przez krzaki.
Ogarnęły go wątpliwości. Może stary wariat nie był dermakiem. Zazwyczaj ofiara zarazy
skamlała i błagała by pozwolić jej zaspokoić dziwną żądzę - by dać się dotknąć rękami;
pozwolić lepkim, szarym dłoniom spocząć na zdrowej skórze. Mimo to Paul nie miał zamiaru
ryzykować.
- Zostań w krzakach i czekaj aż przejdę! - zawołał.
- W porządku, synu. Idź, Nie mam zamiaru cię dotykać. Chcesz pomyszkować w Hou-
ston?
Paul ruszył naprzód.
- Taak, myślę, że ludzie wyrywali stamtąd tak szybko, że musieli zostawić masę pu-
szkowanego żarcia i innych rzeczy.
- Uhm, jest tam coś niecoś - odparł chrapliwy głos, tonem, który sugerował, że to raczej
skromna ocena, - Rzecz jasna, nie jesteś pierwszy, który na to wpadł, wiesz...
Paul zwolnił kroku i zmarszczył brwi.
- Chcesz powiedzieć, że dużo ludzi tam wraca?
- Hmm, nie - nie dużo. Jednak spotkasz kogoś raz na dzień lub dwa. Nie są w moim
guście. Raczej niebezpieczne typy, więc z nimi nie ryzykuj. Najpierw strzelą, a potem spra-
wdzą, czy nie jesteś dermakiem. Nigdy nie wychodź z bramy na ulicę, zanim się nie rozej-
rzysz na boki. A jeżeli dwóch facetów wpadnie nagle na siebie, to któryś z nich zwykle umie-
ra. Ci, którzy tam są, lubią pociągać za cyngiel. Pamiętaj, że cię ostrzegałem.
- Dzięki.
- Nie ma o czym mówić. Dobrze było znów usłyszeć czyjś głos, nawet jeśli nie mogę
cię zobaczyć.
Paul szedł dalej, dopóki nie oddalił się na pięćdziesiąt kroków od właściciela głosu.
Wtedy zatrzymał się i odwrócił.
- W porządku, teraz możesz wrócić na drogę. Zacznij iść na północ. Szuraj nogami do-
póki nie znajdziesz się poza zasięgiem głosu,
- Jesteś ostrożny, co? - powiedział stary człowiek przechodząc przez rów. - Dobrze,
synu.
Dał się słyszeć odgłos niepewnych kroków na poboczu.
- Jeszcze dobra rada; najwięcej znajdziesz w magazynach. Większość sklepów obrano
już dokładnie. Życzę szczęścia!
Paul stał słuchając cichnącego w oddali szurania stóp, Kiedy stało się niedosłyszalne,
odwrócił się i ruszył dalej. Spotkanie przygnębiło go, przypominając o tym, że on i wszyscy
jemu podobni stoczyli się do poziomu zwierząt.
Stary prawdopodobnie był zdrowy; ale w ciągu ostatnich trzech dni, Paul był trzykro-
tnie ścigany przez dermaków. Myśl o tym, że we mgle może wpaść w ich ręce szarpała mu
nerwy. Kiedyś widział jak para uśmiechniętych, oszalałych napastników złapała wrzeszczące-
go dzieciaka i każdy z nich kolejno głaskał go po twarzy oraz ramionach oślizłymi rękami,
które zapowiadały nieuchronne zarażenie chorobą - jeśli to była choroba. Ciemny całun
neurodermatozy nie przypominał żadnej znanej na Ziemi dolegliwości.
Ofiara stawała się gorliwym roznosicielem zarazy. Ogarnięta demonicznym szaleń-
stwem, ruszała na poszukiwania zdrowych ludzi i ścigała ich, wiedziona jednym tylko pra-
gnieniem: dotknąć normalnej skóry i wychwalać zalety ślepej żądzy, która kazała im to czy-
nić. Wystarczyło jedno muśnięcie i plaga przenosiła się na nową ofiarę. Wyglądało to tak,
jakby jedna trzecia ludzkości zmieniła się w szaleńców, czyhających w mroku na nieostro-
żnych i zbierających się w bandy nieuzbrojonych wędrowców. A pozostałe dwie trzecie ucie-
kało z przerażeniem przed maniakami, szukając schronienia w mroźnym, północnym klima-
cie, gdzie, jak głosiły plotki, chorobą była mniej zaraźliwa. Cywilizacja prysnęła jak mydlana
bańka w ciągu sześciu miesięcy, od chwili ogłoszenia alarmu. Kiedy człowiek stojący przy
sąsiedniej tokarce, mógł ukrywać pod koszulą szaro odbarwioną skórę, nadszedł kres indu-
strialnego społeczeństwa.
Plotka łączyła wybuch zarazy z nieprzewidzianym deszczem meteorytów, który roz-
świetlił niebo pewnego październikowego wieczora, na dwa tygodnie przed stwierdzeniem
pierwszego przypadku zachorowania. Pierwszą ofiarą był, w rzeczy samej tokarz, który
znalazł jedną z tych niebiańskich kul armatnich, zabrał ją, zważył, oszacował objętość mie-
rząc objętość wypartej cieczy, po czym przeciął ją na swojej tokarce, ponieważ niska gęstość
sugerowała, że w środku kula może być pusta. Twierdził, że w środku znalazł nieco zamrożo-
nej galarety, jeszcze zimnej po locie przez próżnię, mimo że skorupa zewnętrzna rozgrzała się
do białości, podczas przejścia przez atmosferę.
Mówił, że zaczekał aż substancja się rozmrozi, po czym nakarmił nią kota, ponieważ
miała nieprzyjemny, rybi zapach. Wkrótce potem zwierzak zniknął.
Odkryto inne meteoryty i zespoły badaczy uniwersyteckich potraktowały je podobnie,
zanim były jakiekolwiek powody by łączyć je z plagą.
Paul, który w tym czasie był studentem wydziału inżynierii na uniwerku w Teksasie,
słyszał jak mówiono, że kule są pociskami, celowo wyprodukowanymi przez nieznane istoty,
i ta galareta zawiera mikroorganizmy, których budowa przypomina skrzyżowanie plemnika
(ze względu na podobny ogonek), z ciałkiem Puciniego (ze względu na znaczne podobień-
stwo do tkanki nerwowej”.
Kiedy meteoryty połączono z nową i szybko się rozprzestrzeniającą chorobą, niektórzy
ludzie wzniecili falę paniki ogłaszając, że rój meteorytów był artyleryjskim przygotowaniem
do inwazji, przeprowadzonym przez kosmiczną ordę, czającą się poza zasięgiem teleskopów i
czekającą, aż biologiczna broń zniszczy ludzką cywilizację, co pozwoli im opanować Ziemię.
Rząd niezwłocznie opatrzył wszelkie badania etykietą „ściśle tajne” i Paul nie dowie-
dział się już niczego nowego, poza tymi wstępnymi rozważaniami, W rzeczy samej, rząd
mógł nawet doprowadzić do wyjaśnienia sprawy i ogłosić wynik dochodzenia. Jedno było
pewne: nikt już o tym nie słyszał, bowiem środki masowego przekazu nie funkcjonowały.
Paul uważał, że gdyby jacyś najeźdźcy mieli przybyć, to pojawiliby się już dawno -
kilka miesięcy temu. Cywilizacja nie była doszczętnie zniszczona; po prostu odrzucono ją w
szaleńczej ucieczce jednostek od stada. Fabryki stanęły, miasta wyludniły się, ale były nie-
tknięte. Człowiek uciekał przez człowiekiem. Strach niszczył integrację społeczeństwa i zo-
stawił je, bezsilne, na łasce hipotetycznych najeźdźców. Ziemia dojrzała do ataku, ale nikt się
do niego nie kwapił. Stwierdziwszy to, Paul odrzucił hipotezę inwazji, lecz nie próbował jej
zastąpić jakąś inną. Zaakceptował fakt swego istnienia wśród ogólnego chaosu i starał się je
chronić najlepiej jak potrafił. Co okazało się pracą dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez
wolnych chwil na teoretyzowanie,
Życie było królikiem umykającym za wzgórze. Życie było ciepłym kocem i zacisznym
miejscem do spania. Życie było wodą z rowu i nie wydętą puszką wołowiny, i ubraniem zna-
lezionym w opuszczonej chacie, a przede wszystkim, było unikaniem innych ludzi. Albowiem
żaden dermak nie był tak miły, aby ostrzegać współobywateli okrzykiem „nieczyści!”. Jeżeli
odbarwienie skóry dawało się jeszcze ukryć, było ukrywane, wówczas owładnięta chorobą
ofiara, celowo zarażała swoją żonę, dzieci i przyjaciół - każdego, kto nie protestował przeci-
wko uściskowi ręki. Kiedy szary kolor przechodził na twarz i grzbiety dłoni, człowiek zmie-
niał się w nocnego wędrowca, ofiarę dzikich złudzeń, omamów i żądzy.
Późnym rankiem mgła poczęła się rozchodzić; Paul znalazł się na przedmieściu Hou-
ston. Autostrada zmieniła się w jeden z pomniejszych ciągów handlowych - po obu stronach
ulicy, wznosiły się małe sklepy i firmy handlowe. Chodniki były zasłane szkłem z wybitych
przez plądrujących wystaw. Paul szedł środkiem opustoszałej ulicy, bacznie nasłuchując i wy-
patrując oznak życia. Szczekanie psa w oddali, było jedynym dźwiękiem w tętniącej niegdyś
życiem metropolii. Stado wróbli przeleciało nad ulicą, po czym śmignęło przez wybite okno
do wnętrza budynku.
Paul przeszukał mały sklep spożywczy, ale nie znalazł nic do jedzenia - półki były pu-
ste. Arteria była jedną z głównych dróg ewakuacji i uciekający przeczesali wszystkie sklepy
zaopatrując się w prowiant. Skręcił w boczną uliczkę i kilka przecznic dalej skręcił ponownie,
i poszedł równolegle do głównej alei. Znalazł się w starej, willowej dzielnicy. Wiele domów
stało otworem, ale tylko niektóre zostały splądrowane. Wszedł do okazałej rezydencji i zna-
lazł w kuchni puszkę pomidorów. Otworzył ją i wysączył delikatny płyn z pojemnika, gdy
ciekawość kazała mu przeszukać pokoje.
Wszedł na pierwsze piętro i zatrzymał się nagle z jedną nogą na podeście schodów.
Przed nim leżały zwłoki człowieka - młodego mężczyzny, od dawna nieżywego. Obok trupa
leżał zardzewiały pistolet. Paul wypuścił z ręki puszkę i wybiegł. Samobójstwo było częstym
sposobem ucieczki ludzi, którzy stwierdzili, że zostali dotknięci.
Dwie przecznice dalej Paul przestał biec. Usiadł dysząc na hydrancie przeciwpożaro-
wym i w duchu złajał się za nadmiar ostrożności. Mężczyzna nie żył już od miesięcy, a zara-
żenie przenosiło się tylko przez kontakt. Mimo to włosy stanęły mu dęba na głowie. Po kró-
tkim odpoczynku ruszył dalej w kierunku centrum miasta. Około południa ujrzał następnego
człowieka.
Stał na rampie magazynu, najwidoczniej ciesząc się słońcem, które wyjrzało zza opa-
rów mgły.
Wolno i starannie wpychał do ust zawartość puszki i żuł z apetytem, aż trzęsła mu się
broda. Nagle dostrzegł Paula, stojącego na środku jezdni, trzymającego dłoń na rękojeści
rewolweru. Mężczyzna cofnął się, odrzucił puszkę na bok i pobiegł wzdłuż rampy. Zeskoczył
z niej, porwał oparty o ścianę rower i zniknął z pola widzenia, pedałując ile sił w nogach,
dmąc przy tym przeraźliwie w policyjny gwizdek, zaciśnięty między zębami.
Paul pobiegł na róg, ale mężczyzna zdążył już skręcić. Jego gwizdek wciąż było sły-
chać. Sygnał? Dermak zwołujący innych na ucztę? Paul stał bez ruchu walcząc z narastającą
chęcią ucieczki. Po chwili odgłos ucichł i nastała złowieszcza cisza.
Gdyby teraz nadjechała grupa rowerzystów, nie zdołałby im umknąć na piechotę. Sko-
czył do najbliższego magazynu szukając kryjówki. Znalazłszy się w środku, wdrapał się po
stercie skrzyń na poziomy dźwigar, kopniakiem zrzucił najwyższe skrzynki i wyciągnął się na
brzuchu, trzymając wejścia pod ostrzałem, leżał tak przez godzinę, spokojnie czekając na
przybycie pościgu. Nikt się nie zjawił. W końcu ześliznął się po filarze na dół i wrócił na
rampę. Ulica była pusta. Z bronią w pogotowiu ruszył dalej. Bez przygód minął następne
skrzyżowanie. W połowie drogi do następnej przecznicy usłyszał za sobą chłodny głos, mó-
wiący z teksańskim akcentem:
- Rzuć broń, dermaku! Połóż ręce na karku.
Stanął. Żadna ofiara zarazy nie wyzwałaby kogoś od dermaków. Upuścił rewolwer i
odwrócił się wolno. Z tylnych drzwi porzuconej ciężarówki wyłonili się trzej mężczyźni z
rewolwerami w rękach. Wszyscy byli brodaci, nosili dżinsy, niebieskie chusty i zielone,
bawełniane koszule. Nagle przypomniał sobie, że mężczyzna na rampie był podobnie ubrany.
Uniform?
- Odwróć się! - warknął przywódca,
Paul odwrócił się stwierdzając, że ci ludzie byli prawdopodobnie jakimś samozwań-
czym oddziałem sanitarnym,
Dwie liny śmignęły po asfalcie i zatrzymały się tuż przy jego nogach.
- Każdą nogę do innej pętli, dermaku! - warknął przywódca.
Kiedy Paul usłuchał, obie liny naciągnięto i dwaj mężczyźni rozbiegli się na boki, stając
w odległości piętnastu metrów od siebie i trzymając jego nogi w szerokim rozkroku, Teraz
każdy ruch groził mu utratą równowagi.
- Rozbieraj się.
- Nie jestem dermakiem - zaprotestował rozpinając koszulę.
- Sami zobaczymy, koleś - mruknął przywódca obchodząc go dokoła. - Najpierw góra.
Jeżeli tors masz czysty, uwolnimy ci nogi.
Kiedy Paul rozebrał się, przywódcę obejrzał go starannie, każąc rozstawić palce i poka-
zać podeszwy stóp. Paul stał trzęsąc się z zimna i złości, podczas gdy tamci upewniali się, że
nie ma na ciele szarych plam neurodermatozy.
- Zdaje się, że jesteś w porządku - przyznał przywódca, a kiedy Paul schylił się po swo-
je rzeczy, warknął:
- Nie te! Jim, daj mu ubranie!
Paul chwycił zawiniątko z czystymi rzeczami, rzucone mu z ciężarówki. Składało się z
dżinsów, bawełnianej koszuli i chustki na szyję, koszula i apaszka miały czerwony kolor.
Spojrzał badawczo na przywódcę, z zadowoleniem przebierając się w nowe ciuchy.
- Wszyscy nowo przybyli muszą przejść dwutygodniowy okres próbny - wyjaśnił tam-
ten. - Jeżeli zechcesz zostać w Houston, będziesz musiał poddać się jeszcze jednemu badaniu
przed zmianą koloru koszuli. Wtedy, jeżeli nie okażesz się zarażony, będziesz mógł do nas
przystąpić. Prawdę mówiąc, jeżeli zechcesz zostać, będziesz musiał się do nas przyłączyć.
- Kim jesteście? - spytał podejrzliwie Paul,
- Dopiero zaczynamy. Zorganizował to nauczyciel nazwiskiem Georgelle. Chcemy trzy-
mać dermaków z daleka. Na razie jest nas około sześciuset. Pilnujemy centrum miasta, ale jak
tylko zbierze się nas więcej, opanujemy większy teren. Ustawimy zapory drogowe i w ogóle.
Będziesz mile widziany, Jeżeli okaże się, że jesteś czysty... i potrafisz słuchać rozkazów.
- Czyich rozkazów?
- Georgelle'a. Nie mamy czasu na głupoty i dyskusje. Jeśli komuś się nie podoba, może
się wynosić. Jim da ci ulotkę z regulaminem naszej organizacji. Lepiej przeczytaj ją, zanim
się stąd ruszysz. Jeśli tego nie zrobisz, możesz mieć kłopoty. A jak wpadniesz w kłopoty,
możesz zarobić kulkę.
Mężczyzna nazywany Jimem przerwał mu!
- Może lepiej odwołać inne patrole, Digger? - powiedział z respektem do przywódcy.
Digger kiwnął głową i odwróciwszy się dmuchnął w gwizdek wydobywając trzy krótkie
dźwięki i jeden długi. Kilka przecznic dalej odpowiedziało mu krótkie, długie i znów krótkie
gwizdnięcie. Inne posterunki powtórzyły sygnał. Paul zrozumiał, że otaczał go krąg podo-
bnych patroli.
- Jim, zabierz go do najbliższej beczki z wodą i dopilnuj, żeby się ogolił - rozkazał
Digger, po czym rzekł:
- Jak się nazywasz, nowy? Podaj też swój zawód, jeśli jakiś masz.
- Paul Harris Oberlin. Kiedy wybuchła zaraza byłem studentem wydziału mechaniczne-
go. W szkole dorabiałem sobie jako mechanik samochodowy.
Digger skinął głową i zapisał te informacje w notesie.
- Dobrze, podam twoje nazwisko rejestratorowi. Georgelle mówi, żeby rozglądać się za
ludźmi z wyższym wykształceniem. Możesz dostać dobry przydział. Zgłoś się w Espersom
Building, na siedemnastej. Dziś jest przegląd. Jeżeli się tam nie zjawisz, zaczniemy cię szu-
kać. Każdy dezerterujący nowy zostanie zastrzelony. Teraz Jim przypilnuje, żebyś się ogolił.
Nie gól się przed upływem dwóch tygodni. W ten sposób będziemy mogli ocenić jak długo
jesteś w mieście - patrząc na twoją brodę. Mamy też i inne sposoby, o których nie musisz
wiedzieć, Georgelle opracował system dobry na wszystko, więc nie próbuj żadnych sztuczek.
- Powiedz, co robicie z dermakami?
Digger wyszczerzył się do swoich ludzi.
- Przekonasz się, nowy.
Zaprowadzili Paula do beczki z deszczówką, dali mu pędzel, brzytwę i mydło. Oskrobał
sobie twarz, podczas gdy Jim siedział w bezpiecznej odległości, żując prymkę tytoniu i obse-
rwując go ze znudzeniem. Pozostali odeszli.
- Mogę dostać z powrotem swój rewolwer?
- Ach! Przeczytaj regulamin. Nowi nie noszą broni.
- A jak wpadnę na dermaka?
- Znajdź sobie gwizdek i dmuchnij serię krótkich. Później wiej jak diabli. My zajmiemy
się dermakami. Przeczytasz co trzeba.
- Czy mogę plądrować gdzie zechcę?
- Nowi mają swoje przydzielone rejony, W ulotce jest mapa.
- Kto ułożył ten regulamin?
- Jeezu! - mruknął zdegustowany strażnik. - Przeczytaj go, to się dowiesz.
Kiedy Faul skończył się golić Jim wstał, przeciągnął się, później zeskoczył ze skrzyni
ciężarówki i podniósł swój rower.
- Gdzie mam teraz iść? - zawołał Paul.
Mężczyzna rzucił mu pogardliwe prychnięcie, wsiadł na rower i odjechał. Paul domyślił
się, że tego również dowie się z ulotki. Siadł obok beczki i zaczął studiować odbite na powie-
laczu pismo.
Prawidła były podane zwięźle i jasno. Jako nowy mógł się poruszać po obszarze
liczącym sześć kwartałów i znajdującym się blisko centrum. Kiedy tam dojdzie, odbiją mu
niebieską pieczęć na czole. Po dwóch tygodniach, po inspekcji ta niezmywalna pieczęć zosta-
nie zmyta specjalnym płynem, Jeżeli opieczętowany nowy zostanie schwytany poza granica-
mi swojego terenu, będzie siłą usunięty z miasta. Ostrzegano go też przed udawaniem stałego
personelu, co uniemożliwiał system haseł i kryptonimów.
Jedną całą stronę ulotki poświęcono propagandzie.
Houston miało stać się „oazą zdrowia w dotkniętym chorobą świecie i przywódcą na
drodze do świetlanej odnowy”. Pismo podpisał doktor Georgelle, który obdarzył się tytułem
dyrektora.
Ulotka trochę zaniepokoiła Faula, Te uniformy - przypominały mu chłopięce gangi ze
slumsów, noszące specjalne swetry i układające tajemne hasła, bijące intruzów i ucinające
kotom ogony w mroku garaży. Przywodziły mu też na myśl sfrustrowanych sklepikarzy, zbie-
rających się nocami przy ogniskach, by śpiewać „Horst Wessel Lied” i słuchać wspaniałych
przemówień o świetlanej przyszłości. Kotami tych noszących brunatne koszule ludzi był
nielubiany naród.
Oczywiście, dermacy nie byli tylko nieszkodliwymi, bezdomnymi kotami. Stanowili
prawdziwe zagrożenie. I może metody Georgelle'a były jedynymi skutecznymi.
Siedząc z ulotką w ręku na skrzyni ciężarówki, Paul z roztargnieniem spoglądał na
porzuconą ciężarówkę, z której wyłonił się wcześniej patrol. Nagle dotarło do niego, że to
samochód z silnikiem diesla. Zeskoczył na ulicę i podszedł sprawdzić bak, który zostawiono
otwarty.
Wiedział, że nie ma sensu szukać benzyny, ale paliwo do silnika diesla to co innego.
Masowa ucieczka wyczerpała wszystkie istniejące źródła wysokooktanowej benzyny, ale
ewakuacja była zbyt pospieszna i zbyt paniczna, aby myślano o bardziej niezwykłych meto-
dach transportu. Powąchał wlew baku. Poczuł słaby zapach benzyny. Jakiś niedoświadczony
kierowca napełnił bak zwykłym paliwem, które później wyparowało. Jednak jeśli cylindry
silnika nie zostały zniszczone podczas próby odpalenia, samochód może być na chodzie. Paul
pobieżnie sprawdził silnik i zdecydował, że wozu w ogóle nie próbowano uruchomić. Aku-
mulator był wyjęty.
Przeszedł przez ulicę i spojrzał na magazyn. Nosił szyld firmy przewozowej. Paul okrą-
żył budynek, ostrożnie rozglądając się za innymi patrolem. Po drugiej stronie budynku znalazł
dystrybutor ropy. Świeży ślad na betonie świadczył, że ludzie Georgelle'a do czegoś używali
paliwa - zapewne do gotowania lub ogrzewania kwater. Wszedł do budynku i znalazł warsztat
naprawczy, a w nim kilka rozłożonych na części silników. W rogu, na półce stały akumula-
tory, ale połączone śrubokrętem zaciski dawały tylko nikłą iskrę.
Dystrybutor i ładowarki czerpały, rzecz jasna, energię z martwej teraz sieci miejskiej.
Po dłuższych rozważaniach Faul połączył szeregowo pięć akumulatorów, po czym przyłączył
do nich równolegle szósty, tak, by zebrać ładunek pięciu pierwszych. Później zaczął nosić
wiadrami ropę. Kiedy bak był pełny, podniósł kolejno oba końce ciężarówki przenośnym
podnośnikiem samochodowym i napompował wszystkie koła ręczną pompką. Była to długa i
ciężka praca.
Kiedy wreszcie był gotów, zapadał już zmrok. W ciągu popołudnia, kilkakrotnie musiał
ukryć się przed przejeżdżającymi rowerzystami, inaczej wysłaliby go do rejonu przeznaczo-
nego dla nowych i użyli ciężarówki do własnych celów. Najwidoczniej od dawna byli przeko-
nani, że transport samochodowy należy do przeszłości.
Właśnie wchodził do kabiny, gdy usłyszał serię krótkich gwizdków. Sygnały dobiegały
z miejsca oddalonego o kilka przecznic, ale odpowiedziały im bliższe gwizdy. Najwidoczniej
pojawił się nowy przybysz - pomyślał Paul. Większość wędrowców z północy musiała przejść
tędy w drodze do centrum miasta. Paul wszedł do kabiny, cicho zamknął drzwi i gwałtownie
pochylił się, kryjąc głowę za deską rozdzielczą, gdy trzej rowerzyści przejechali przez pobli-
skie skrzyżowanie.
Paul postanowił zaczekać, aż się uspokoi. Stało się tak po jakiś dziesięciu minutach.
Widocznie nowy próbował uciec, zamiast ukryć się. Rowerzyści wracając poruszali się swo-
bodnie i wymieniali głośne uwagi. Kiedy minęli skrzyżowanie, Paul cicho wyszedł z kabiny i
podkradł się wzdłuż ściany do rogu ulicy, chcąc się upewnić, że wszyscy strażnicy odeszli.
Nagle usłyszał rozpaczliwe błagania.
Przycisnąwszy się do ściany zaryzykował rzut oka na ulicę. Przecznicę dalej naga dzie-
wczyna szarpała napięte liny, trzymane przez strażników w zielonych koszulach. Dziewczyna
była śliczna; miała gęste, kasztanowe włosy i jasną skórę - jasną z wyjątkiem przedramion,
które wydawały się być skąpane w szarej farbie. Później dostrzegł również ciemną, nieregula-
rną plamę na jej boku - niczym nie całkiem zmyty kleks. Dziewczyna była dermakiem.
Paul przypadł do ziemi, tak że jego twarz zasłoniła kępa rosnącej na rogu trawy. Jeden z
mężczyzn - przywódca grupy - odwrócił się od dziewczyny i szedł w kierunku Paula, który
zamierzał się odczołgać. Jednak mężczyzna zatrzymał się. Podniósł pokrywę kolektora ście-
ków i wrócił po ubranie dziewczyny, które pociągnął za sobą kijem wędkarskim z umocowa-
nym na końcu hakiem. Kolejno wrzucił wszystkie części garderoby dziewczyny do kanału. Z
otworu uniósł się obłok białego pyłu i mężczyzna szybko odsunął się, by go uniknąć.
Niegaszone wapno - domyślił się Paul.
Przywódca przyłożył dłonie do ust i krzyknął do pozostałych:
- W porządku, przyciągnijcie ją tutaj!
Wyciągnął rewolwer i czekał, aż jego podwładni przywloką szamoczącą się dziewczynę
do kanału.
Paul poczuł mdłości. Widział dermaków zastrzelonych w samoobronie, przez uciekają-
cych przed ich oślizłymi dotknięciami, ale tutaj miała miejsce bezlitosna eliminacja.
To było Dachau, Buchenwald, bezimienny obóz syberyjski. Odwrócił się i pomknął do
ciężarówki.
Dźwięk zapuszczanego silnika powstrzymał egzekucję dziewczyny. Przywódca pojawił
się na skrzyżowaniu i spojrzał niepewnie na ciężarówkę, ruszającą spod magazynu. Niespo-
kojnie zamachał rewolwerem i zawołał coś przez ramię do pozostałych. Później zaczął iść
ulicą, każąc gestami rąk zatrzymać wóz. Paul wolno jechał naprzód, ale wychylił się z okna
ciężarówki i pytająco spojrzał na strażnika.
- Jak do diabła udało ci się ją uruchomić? - zawołał podniecony strażnik. Nadal trzymał
rewolwer, ale teraz prawie o nim zapomniał - broń była skierowana lufą ku ziemi.
Paul gwałtownie dodał gazu i skręcił w kierunku zaskoczonego strażnika.
Ten wrzasnął i skoczył w bok, ale zderzak uderzył go w biodro, odrzucił, a on potoczył
się po trotuarze. Gdy ciężarówka z rykiem pomknęła za róg, w kierunku dziewczyny i pozo-
stałych strażników, Paul zerknął w lusterko i zobaczył, że ranny czołga się z wysiłkiem po
jezdni. Był pewien, że mężczyzna nie był poważnie ranny.
Kiedy ciężarówka minęła naprzód, dziewczyna rzuciła się na ziemię, bo napięte liny
uniemożliwiały jej ucieczkę.
Paul zakręcił kierownicą, zmuszając strażników do ucieczki w boczne uliczki. Później
wyrównał pojazd mierząc tak, by dziewczyna znalazła się między jego kołami. Zerknęła w
górę, wrzasnęła i przycisnęła się do jezdni, gdy potwór przemknął jej nad głową. Kula
wyorała bruzdę w masce wozu. Paul pochylił się nisko za kierownicą i z całej siły nadepnął
na hamulec, kiedy tylko osądził, że dziewczyna została z tyłu.
Padło kilka strzałów, ale najwidoczniej wszystkie były wymierzone w dziewczynę. Paul
policzył do trzech, po czym znów zapuścił silnik. Jeżeli nie wspięła się do środka, to ma pe-
cha - pomyślał ponuro. Właściwie nie powinien jej ratować. Jednak nie cichnąca strzelanina
powiedziała mu, że dziewczyna wdrapała się do środka. Przyczepa była pełna ubrań i Paul
wierzył, że ich gruba warstwa zatrzyma kule. Skręcając za róg usłyszał huk pękającej dętki i
wóz zatoczył się niebezpiecznie. Chwiał się jeszcze, nabierając szybkości .na szerokiej i
pustej alei. Jednak ciężarówka miała podwójne koła i niebawem Paulowi udało się wyrównać
kurs.
Samochód z rykiem przemknął przez miasto, pozostając ciągle na tej samej ulicy i
nabierając szybkości. Od czasu do czasu widział patrzącego ze zdziwieniem szabrownika lub
rowerzystę, ale byli zbyt zaskoczeni, by reagować. I nie mogli wiedzieć, co wydarzyło się
kilka bloków dalej.
Paul nie mógł się zatrzymać i sprawdzić czy ma pasażerkę i czy dziewczyna jeszcze
żyje. Była bardziej niebezpieczna od strażników. Jakakolwiek wdzięczność, jaką mogła czuć
względem wybawcy, może szybko ustąpić miejsca żądzy rozprzestrzeniania zarazy. Paul
żałował, że nie pozwolił strażnikom zabić dziewczyny. Teraz musiał rozwiązać problem jak
się jej pozbyć. Zauważył jednak, że lusterka wsteczne były umocowane po obu stronach kabi-
ny. Jeżeli zatrzyma ciężarówkę i dziewczyna wyjdzie na zewnątrz, ujrzy ją i odjedzie, zanim
zdąży go dopaść. Postanowił na to zaczekać, aż wyjadą z miasta.
Niebawem spostrzegł oznakowanie autostrady, a później drogowskaz z napisem „Gal-
veston - 58 mil”. Jechał dalej, myśląc, że może w tym mieście-wyspie, znajdzie bogate łupy,
nie ograniczone skutecznym systemem reglamentacji doktora Georgelle'a i jego planami
„świetlanej odnowy”.
Dwadzieścia mil za granicami miasta zatrzymał ciężarówkę, zostawił silnik na jałowym
biegu i czekał, aż pasażerka wyjdzie z przyczepy. Zamknął drzwi, a jako dodatkowe zabez-
pieczenie położył na siedzeniu obok klucz francuski. Nic się nie wydarzyło. Opuścił szybę i
wrzasnął:
- Wszyscy pasażerowie proszę wysiadać z autobusu! Ostatni przystanek! Wszyscy wy-
siadają!
Dziewczyna nadal nie pojawiała się. Nagle usłyszał coś - cichy szmer dobiegający z
wnętrza przyczepy, mruknięcie... albo jęk. Rzeczywiście, była tam. Zawołał jeszcze raz, ale
nie odpowiedziała. Na zewnątrz było już prawie ciemno.
W końcu wziął klucz francuski, otworzył drzwi i wyszedł z kabiny. Obawiając się pod-
stępu obszedł skrzynię szerokim łukiem i podszedł do drzwi. Jedna ich połowa była otwarta.
Cofnął się o kilka metrów i zajrzał do środka. Z początku niczego nie zauważył.
- Wysiadaj, ale trzymaj się z daleka, albo cię zabiję.
Później dostrzegł ją; kiedy się poruszyła. Siedziała na podłodze, oparta plecami o stos
ubrań, pięć metrów od drzwi. Paul podszedł ostrożnie i otworzył drugą połowę drzwi. Odwró-
ciła głowę i popatrzyła na niego dziwnie, ale nic nie powiedziała. Zauważył, że nałożyła coś
na siebie, ale jedna nogawka spodni była podwinięta, a kostka ciasno owinięta kawałkiem
szmaty.
- Jesteś ranna?
Kiwnęła głową.
- Kula... - z jękiem opuściła głowę.
Paul wrócił do kabiny, żeby poszukać apteczki. Znalazł zestaw pierwszej pomocy,
razem z latarką i zapasowymi bateriami, w schowku na rękawiczki. Upewnił się, że baterie
nie są zardzewiałe i latarka będzie świecić. Wrócił do niej, w myślach oskarżając się o głupo-
tę. Rozsądny człowiek wyciągnąłby dermaka z wozu za pomocą linki holowniczej i zostawił-
by na drodze.
- Jeżeli spróbujesz mnie dotknąć, rozwalę ci łeb! - ostrzegł gramoląc się do przyczepy.
Spojrzała na niego ponownie.
- Miałbyś ochotę... na jakieś przyjemności... gdybyś tak krwawił? - mruknęła cicho.
Światło latarki ukazało zmrużone z bólu oczy i podkreśliło bladość jej twarzyczki. Była
śliczną dziewczyną - nie miała więcej niż dwadzieścia dwa-trzy lata - ale Paul nie był w
nastroju, by podziwiać śliczne kobiety, zwłaszcza będące dermakami.
- A więc tak to odczuwasz? Jako przyjemność?
Nic nie powiedziała. Opuściła głowę tak, że czołem dotknęła kolana, i poruszyła nią
lekko.
- Gdzie cię trafili? Tylko w stopę?
- W kostkę...
- W porządku, zdejmij szmatę. Daj mi zobaczyć.
- Rana jest z tyłu.
- Dobrze, połóż się na brzuchu i trzymaj ręce pod brodą.
Wyciągnęła się wolno i Paul oświetlił jej nogę, by upewnić się, że skóra na niej jest
wolna od neurodermatozy. Później spojrzał na kostkę i milczał przez dłuższą chwilę. Kula
ominęła staw, ale równo przecięła ścięgno Achillesa, tuż nad piętą.
- Dzielny z ciebie dzieciak - mruknął, zastanawiając się jak zdoła znieść męczarnie
zdejmowania buta i ubierania się.
- Było mi zimno bez ubrania - zamruczała.
Paul otworzył apteczkę i znalazł zasypkę sulfatiazolową. Nie dotykając dziewczyny
opróżnił opakowanie, wysypując jego zawartość na ranę, która znowu zaczęła krwawić. Nic
więcej nie mógł zrobić. Ścięgno było zerwane i wymagało chirurgicznego szycia, żeby mogło
się zrosnąć. Takiego zabiegu nie był w stanie wykonać.
Przerwała milczenie.
- Będę... będę teraz kaleką; prawda?
- Och, nie - usłyszał własny głos. - Przynajmniej jeżeli uda nam się znaleźć lekarza.
Ścięgna można zszyć. Prawdopodobnie lekarz włoży ci nogę w gips i przez jakiś czas bę-
dziesz miała sztywną kostkę.
Leżała cicho, milczeniem zaprzeczając nadziei w jego słowach.
- No! - powiedział. - Tu jest gaza i trochę plastra. Poradzisz sobie?
Zaczęła się podnosić. Położył zestaw pierwszej pomocy obok niej i cofnął się do drzwi.
Pogrzebała w apteczce i zaskomliła, przyklejając do rany gazę z plastrem.
- Jest tu też opaska uciskowa. Użyj jej, jeśli krwawienie się nasili.
Podniosła wzrok i spojrzała na jego sylwetkę widoczną na tle ciemniejącego nieba.
- Dziękuję... Bardzo panu dziękuję. Jestem wdzięczna. Obiecuję nie dotknąć pana. Nie
dotknę, jeżeli pan nie chce.
Trzęsąc się, wrócił do kabiny. Dlaczego oni zawsze byli przeświadczeni, że wyświa-
dczają ofiarom przysługę, obdarzając je swoją dermatozą? „Nie, jeżeli pan nie chce”. Dygotał
ruszając w dalszą drogę. Teraz tak uważała, bo ból uwolnił ją od żądzy, ale później - jeżeli
szybko się jej nie pozbędzie - zacznie sądzić, że jest mu to winna - jako przysługę. Choroba
rozprzestrzeniała się dzięki temu, że jej nosiciele cierpieli na takie dziwne omamy. Metody
przeżycia tego mikroorganizmu były rzeczywiście wysoko wyspecjalizowane. Paul był prze-
konany, że te organizmy nie powstały na Ziemi.
Tu i tam wzdłuż autostrady Alvin-Galveston błyszczały światła - lampy naftowe świe-
cące w samotnych chatach, których mieszkańcy nie czuli tak gwałtownej potrzeby ucieczki,
jak ludzie z wielkich miast. Jednak Paul nie miał wątpliwości, że gdyby spróbował zbliżyć się
do którejś z farm, powitano by go kulami. Gdzie znajdzie pomoc dla dziewczyny? Nikt
oprócz innego dermaka jej nie dotknie. Może powinien odczepić przyczepę i zostawić dzie-
wczynę w Galveston z napisem „W środku ranny dermak”. Ofiary plagi zaopiekowałyby się
swoją - jeśliby ją znalazły.
W duchu strofował się za to, że się o nią martwi. To, że ocalił jej życie nie czyni go od-
powiedzialnym za nią... no nie? Mimo wszystko, jeśli dziewczyna przeżyje i jej noga wygoi
się, będzie się znów uganiać za zdrowymi. Nigdy nie pozbędzie się zarazy, ani nie umrze z jej
powodu - o ile wiadomo, Śmiertelność była wprawdzie wysoka, ale zazwyczaj przyczyną
śmierci była kula.
Paul minął rozwidlenie autostrady i wiedział, że zbliża się do mostu. Za kanałem leżała
wyspa Galveston, niegdyś jasno oświetlona w ciemnościach. Wiatr z południowego wschodu
smagał ciężarówkę, gdy droga wyprowadziła go na szeroki podjazd. Słaba łuna na wschodzie
zapowiadała pojawienie się księżyca. Paul ujrzał przed sobą przysadziste zarysy zwodzonego
mostu.
Nagle mocniej ścisnął kierownicę i wściekle nadepnął na pedał hamulca, jednocześnie
pociągnął dźwignię ręcznego. Opony zawyły na gładkim betonie, a siła bezwładu rzuciła go w
przód. W miejscu, gdzie przedtem zaczynał się most, daleko w dole kłębiła się mętna woda.
Ciężarówka zatrzymała się pięć metrów przed przepaścią. Kiedy wyszedł z szoferki usłyszał
głos wołającej go dziewczyny, ale nie odpowiedział, tylko podszedł do krawędzi i przyjrzał
się jej uważnie.
Ktoś zrobił tu dobrą robotę używając sporej ilości dynamitu.
Po co - zdziwił się Paul. Żeby trzymać ludzi z dala od wyspy, czy aby zatrzymać wy-
spiarzy na wyspie? Czyżby następny doktor Georgelle zaczął budować swoje małe państwo w
Galveston? Wydawało się bardziej prawdopodobne, że to mieszkańcy wyspy wysadzili most.
Spojrzał na ciężarówkę. Doświadczony kierowca może zdołałby nią zawrócić, ale Paul
miał co do tego wątpliwości. Mimo to wdrapał się z powrotem do kabiny i spróbował.
Pół godziny później wóz był beznadziejnie zaklinowany, przyczepa wykręcona w bok, a
kabina zaklinowana tuż nad urwiskiem. Paul zrezygnował i poszedł obejrzeć swój zarażony
ładunek.
Spała, ale jęczała słabo przez sen. Obudził ją, szturchając rękojeścią klucza.
- Możesz się czołgać, dzieciaku? Jeżeli tak, to podczołgaj się do drzwi.
Skinęła głową i zaczęła pełznąć w kierunku światła latarki. Zagryzła wargi, żeby
powstrzymać jęki, ale dyszała ciężko. Kiedy dotarła do drzwi, osunęła się bezwładnie i Paul
przez chwilę myślał, że zemdlała. Później podniosła głowę.
- Co teraz, kapitanie? - wykrztusiła.
- No... nie wiem. Możesz zejść na jezdnię?
Spojrzała w dół i pokręciła głową.
- Może gdybym miała linę. Jest tu gdzieś jakaś. Jeżeli się mnie boisz, mogę się poczo-
łgać i poszukać.
- Będziesz trzymać ręce przy sobie? - spytał podejrzliwie; zaraz powinszował sobie, że
ciemność ukryła rumieniec wstydu, jaki wypłynął mu na policzki.
- Nic nie...
Szybko wdrapał się do środka i znalazł linę.
- Wejdę na górę i opuszczę ci ją. Złap i spuść się na dół.
Kilka minut później siedziała ha betonowym podjeździe, patrząc na zniszczony most.
- Och! - zamruczała, gdy zdołał wreszcie zejść z dachu ciężarówki. - Myślałam, że po
prostu chcesz mnie zostawić. Utknęliśmy, no nie?
- Taak! Moglibyśmy przepłynąć, ale wątpię, czy by ci się to udało.
- Spróbuję... - urwała przechylając głowę na ramię. - Pod mostem jest przycumowana
łódka. Tu, zaraz.
- Skąd wiesz?
- Woda pluszcze o drewno. Słuchaj - powiedziała i zaraz pokręciła głową. - Zapomnia-
łam. Nie jesteś hyperem.
- Czym nie jestem? - Paul nastawił ucha. Nie wyłowił żadnego dźwięku z monotonnego
plusku fal w dole.
- Hyperwrażliwy. O wyostrzonych zmysłach. Wiesz, to jeden z objawów.
Kiwnął głową, przypominając sobie, że słyszał coś o tym - ale złożył to na karb halu-
cynacji wywołanych chorobą. Podszedł do poręczy i oświetlił latarką wodę. Łódź była tam -
uwiązana na linie szarpanej mocnym prądem. Jej dno było wciąż dość suche, świadcząc o
tym, że niedawno jakiś wioślarz przypłynął z wyspy na ląd.
- Myślisz, że utrzymasz się na linie, jeżeli zacznę cię spuszczać? - spytał.
Obrzuciła go szybkim spojrzeniem, po czym podniosła koniec którego uprzednio doty-
kała i owiązała się liną w pasie. Zaczęła pełznąć w kierunku poręczy. Paul zwalczył szaleńczą
chęć pochwycenia jej i zaniesienia do krawędzi; i niech szlag trafi chorobę. Jednak i tak już
bardzo się naraził na zarażenie. Mimo to czuł gwałtowne wyrzuty sumienia...
„Odejdźcie ode mnie przeklęci, albowiem nie odwiedzaliście mnie, gdym leżał zdjęty
niemocą...”
Szybko odwrócił głowę i zaczął wiązać koniec liny do balustrady. Przypomniał sobie,
że każdy zdrowy na umyśle człowiek natychmiast by ją zostawił i popłynął sam. Jednak nie
mógł tego zrobić.
W tym za dużym ubraniu wyglądała jak dziecko, ranna i bezbronna. Paul znał arogan-
ckie zachowanie rannych! „pomóż mi, musisz mi pomóc, ty cholerny, bezlitosny draniu!”
„Nie, nie dotykaj mnie tu, niech cię szlag!” Zbyt wiele razy słyszał jak chorzy przeklinają
lekarza, a ranni wybawiciela. Ślepa agresja, próba odwetu wywołana bólem.
Jednak dziewczyna nie skarżyła się, czasem tylko jęczała mimowolnie. O nic nie prosiła
i przyjmowała jego pomoc z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma, co zupełnie go rozbra-
jało. Pomyślał, że byłoby mu łatwiej ją zostawić, gdyby prosiła, błagała lub domagała się cze-
goś.
- Możesz mnie rozkołysać jak wahadło? - zawołała, gdy opuścił ją nad wodę.
Paul próbował przebić wzrokiem ciemności i upewnić się, gdzie jest łódź. Obu rąk
używał do wypuszczania liny i światło położonej na balustradzie latarki tylko go oślepiało.
Gdzieś w dole dziewczyna zaczęła się kołysać na linie.
- Kiedy powiem „już”, puść linę! - krzyknęła.
- Przecież nie możesz skoczyć!
- Muszę! Łódź jest trochę dalej. Musiałabym płynąć, a nie mogę.
- Ale zranisz się w...
- Już!
Paul nie puszczał liny.
- Spuszczę cię do wody i będziesz trzymać się liny. Skoczę, a potem wciągnę cię do
łodzi.
- Aha! Musiałbyś mnie dotknąć. Nie chcesz tego przecież! Jeszcze chwila... jeszcze...
już!
Wypuścił linę. Z głuchym łoskotem uderzyła w dno łodzi. Trzy ostre krzyki bólu
szarpnęły mu pazurami serce. Później usłyszał stłumiony szloch.
- Wszystko w porządku?
Szloch. Wydawała się go nie słyszeć.
- Jezu!
Podbiegł do skraju mostu i skoczył w czarną pustkę. Jak daleko... w dół... w dół...
Lodowata woda ukłuła go tysiącem igieł, objęła uściskiem. Wydostał się na powierzchnię i
podpłynął do czarnej sylwetki łodzi. Szlochanie ustało. Złapał za dziób i wgramolił się do
środka. Leżała zwinięta w kłębek na dnie łódki.
- Hej... wszystko w porządku?
- Przepraszam... Straszny ze mnie dzieciak - wykrztusiła i poczołgała się na rufę.
Paul znalazł pagaj, ale nigdzie nie było wioseł. Odcumował i zaczął kierować łódkę w
stronę przyczółka mostu, ale prąd nieustannie znosił ich dalej. W końcu Paul zrezygnował z
precyzyjnego lądowania i skierował się w stronę odległego brzegu.
- Znasz Galveston? - zapytał; głównie po to, by upewnić się, że nie podkrada się do
niego w ciemności z szarą śmiercią na rękach.
- Przyjeżdżałam tu w lecie. Znam trochę wyspę.
Paul wyciągnął z niej więcej podczas podróży. Na imię miała Willie, i upierała się, że to
skrót od Willowe, nie od Wilhelminy. Pochodziła z Dallas i twierdziła, że była córką komi-
wojażera, zarażoną przez podróżującego farmera. Farmer, wyjaśniła, był dermakiem i przydy-
bał ją drzemiącą przy drodze. Głaskał jej ramiona, dopóki się nie obudziła, po czym umknął
wyjąc z uciechy.
- To było trzy tygodnie temu - powiedziała. - Gdybym miała broń, położyłabym go
trupem. Oczywiście, teraz jestem mądrzejsza.
Paul zadrżał i wiosłował dalej.
- Dlaczego ruszyłaś na południe?
- Szłam tu.
- Tu? Do Galveston?
- Uhm. Słyszałam, jak ktoś mówił, że mnóstwo zakonnic udaje się na wyspę. Myślałam,
że może mnie przyjmą.
Księżyc świecił wysoko ponad ciemnym miastem, a odpływ odepchnął małą łódkę dale-
ko na wschód, od mostu, zanim pagaj Paula dotknął dna na płyciźnie. Wyskoczył i pociągnął
krypę przez rzadką, bagienną trawę na brzeg. Trzydzieści metrów dalej, blask księżyca oświe-
tlał walący się domek rybacki.
- Zostań tu, Willie - mruknął Paul. - Znajdę jakieś nosze albo coś na szczudła.
Pogrzebał w szopie za chatą i wrócił z taczką. Jęcząc i śmiejąc się jednocześnie dzie-
wczyna usiadła w niej i Paul zawiózł ją do domu, poświstując pod nosem melodię „Małego
ryksiarza”.
- Zabawny z ciebie gość, Paul - powiedziała. - Przepraszam... - dodała zaraz potrząsając
swą rozwichrzoną głową, jakby z dezaprobatą dla swoich słów.
Paul nacisnął klamkę, kopniakiem otworzył drzwi domu, po czym wciągnął taczkę po
schodkach do wnętrza pachnącego wilgocią pokoju. Zapalił zapałkę, znalazł lampę z odrobiną
nafty i zapalił ją. Willie głośno wciągnęła powietrze. Paul rozejrzał się wokół.
- Mamy towarzystwo - mruknął.
Była to kobieta, siedząca w wiklinowym bujanym fotelu, z ramionami okrytymi szalem
i dubeltówką między kolanami. Nie żyła co najmniej od miesiąca. Ładunek śrutu wbił się w
sufit i spryskał go siwymi włosami i krwią.
- Zostań tu - powiedział bezbarwnym głosem Paul. - Spróbuję złapać jakiegoś dermaka
- kogoś, kto wie, jak zszyć ścięgno. Masz jakiś pomysł?
Dziewczyna ze zgrozą spoglądała na trupa.
- Tutaj? Z...
- Ona ci nic nie zrobi - odparł, delikatnie wyjmując dubeltówkę z zaciśniętych dłoni
nieboszczki. Podszedł do kredensu i za pomarańczowym dzbankiem na herbatę znalazł
pudełko z nabojami. - Mogę nie wrócić, ale przyślę kogoś.
Schowała twarz w splamionych chorobą dłoniach. Stał, patrząc jak jej ramiona drżą od
płaczu.
- Nie martw się... Przyślę kogoś.
Podszedł do porcelanowej umywalki i schował do kieszeni cienki jak opłatek, kawałek
mydła.
- Po co to? - mruknęła podnosząc głowę.
Zamierzał skłamać, ale zmienił zdanie.
- Żeby uniknąć zarażenia - odparł szczerze. - Mogłem podejść za blisko. Mydło niewie-
le pomoże, ale poprawi mi samopoczucie.
Obojętnie spojrzał na zwłoki.
- Jej nie pomogło. Śrut to naprawdę najlepszy środek antyseptyczny.
Willie jęknęła, gdy wychodził. Schodząc na brzeg słyszał jej płacz. Wciąż płakała, gdy
wracał, dokładnie się umywszy. Było mu przykro, że był dla niej tak okrutny, ale to była taka
cholerna ulga, wreszcie się od niej uwolnić...
Z dubeltówką w zasięgu ręki, zaczął szybko oddalać się od jej płaczu. Jednak wciąż go
słyszał, mimo że dawno już znalazł się poza zasięgiem głosu.
Zagłębił się między rozrzucone tu i ówdzie rybackie szałasy, po czym wyszedł na auto-
stradę i poszedł w kierunku miasta, na którego przedmieściu się znalazł. Miał przed sobą
przynajmniej godzinę drogi, zanim dojdzie na drugi koniec wyspy, gdzie miał największe sza-
nse spotkać kogoś znającego się na medycynie.
Tam znajdowały się szpitale i liceum medyczne - najbardziej prawdopodobne miejsca
pobytu sióstr miłosierdzia - jeżeli plotka, którą słyszała Willie była prawdą. Paul miał zamiar
schwytać siostrę lub doktora-dermaka i pod lufą broni przyprowadzić do Willie. Wtedy bę-
dzie mógł odejść.
Zanim żądza powróci - a w to Paul nie wątpił.
Chłostaną wiatrem zatokę oświetlał blask księżyca, nie jak dawniej światła Sześćdzie-
siątej Pierwszej. Oleandry wzdłuż Broadwayu były gęsto obwieszone wodorostami. W zmie-
rzwionym gąszczu niegdyś starannie utrzymanej parkowej alei szeleściły koty lub króliki.
Paul zastanawiał się, dlaczego zaraza wybrała człowieka, a nie niższe zwierzęta. To
prawda, że od czasu do czasu widziano krowę czy psa zarażonego chorobą, ale głównym ce-
lem ataku była ludzkość. I żądza rozszerzania choroby była skierowana przeciw człowiekowi,
nie przeciw zwierzętom. Wydawało się, jakby mikroorganizm celowo wybierał gatunek z naj-
lepiej rozwiniętym systemem nerwowym. Czy zaraza naprawdę łączyła się z rojem meteory-
tów? Paul wierzył, że tak.
Po pierwsze, deszcz meteorytów był nieprzewidziany. Nie był jednym z przewidzianych
przez astronomów bombardowań z kosmosu. A ponadto, ten dziwny raport, że były to s z t u-
c z n e t w o r y, zawierające zamrożone mikroorganizmy, które uaktywniły się po
odmrożeniu. W tych dniach zamieszania i zamętu trudno było w to uwierzyć. Jednak Paul
wierzył. Neurodermatoza nie miała krewniaków wśród ziemskich chorób.
Cóż to za istoty zesłały na Ziemię to przekleństwo? Potencjalni najeźdźcy? Jeżeli tak, to
nie spieszyli się z przybyciem. Wszyscy naukowcy byli zasadniczo zgodni co do jednej rze-
czy: „pociski” nie zostały wystrzelone z żadnej planety układu słonecznego. Ich kąt wejścia w
atmosferę ziemską byłby inny. Ewentualnie mogły zostać wystrzelone z ukrytego statku mię-
dzyplanetarnego, ale ich szybkość była niemal równa teoretycznej szybkości uzyskiwanej w
trakcie swobodnego spadku w kierunku słońca z punktu bliskiego nieskończoności. To wyda-
wało się wskazywać, że pociski pochodziły z innej gwiazdy.
Paul drgnął widząc płomyk zapałki zapalonej w cieniu pobliskiego budynku. Stanął jak
wryty na środku ulicy. Oparty o ścianę człowiek zapalał papierosa. Pstryknięciem odrzucił
zapałkę i Paul patrzył jak ognik zapalonego papierosa podnosi się łukiem, gdy człowiek za-
machał do niego ręką.
- Ładna noc, prawda? - dobiegł go głos z ciemności.
Paul stał w blasku księżyca, trzymając w pogotowiu dubeltówkę. Głos wydawał się
należeć do wyrostka, nie miał jeszcze w pełni wykształconej barwy. Jeżeli chłopak nie był
dermakiem, to czemu nie obawiał się, że Paul nim jest? A jeżeli był dermakiem, to czemu nie
zbliżał się w nadziei, że Paul może być jeszcze nietknięty?
- Powiedziałem: „ładna noc, prawda?” Po co nosisz tę broń? Polowałeś na króliki?
Paul podszedł trochę bliżej i zaczął grzebać w kieszeni za latarką. Znalazł ją i oświetlił
strumieniem światła kryjącą się w cieniu postać. Zobaczył młodego mężczyznę, może szesna-
stoletniego, opartego o ścianę. Ujrzał perłowo-szarą twarz charakterystyczną dla ostatniej i
trwałej fazy neurodermatozy! Stał jak wrośnięty w ziemię trzy metry od chłopaka, który ze
zmieszaniem mrugał oczami. Chłopak automatycznie uznał go za innego dermaka! Paul pró-
bował oślepiać go dalej i wykorzystać tę pomyłkę.
- Taak, ładna noc. Czy wiesz gdzie mógłbym znaleźć lekarza?
Chłopak zmarszczył brwi.
- Lekarza? Chcesz powiedzieć, że nie wiesz?
- Nie wiem czego? Jestem tu nowy.
- Nowy? Och... - nozdrza chłopaka zaczęły lekko drgać, jakby węszył w nocnym powie-
trzu. - No, większość księży u Marii Panny to byli misjonarze. Każdy z nich jest lekarzem.
Czemu pytasz? Jesteś chory?
- Ja nie, dziewczyna... Nieważne. Jak się tam dostać? Czy któryś z nich jest dermakiem?
Oczy chłopca podniosły się w górę, a szczęka opadła, jakby zapytano go dlaczego kwa-
drat nie jest okrągły.
- Jesteś nowy, prawda? Oni wszyscy są dermakami, jeśli chcesz ich tak nazwać. Dlacz...
- jego nozdrza znów się rozdęły. Nagle odrzucił papierosa i wolno wciągnął powietrze.
- Czuję... czuję nie-hypera - mruknął.
Paul zaczął się cofać. Poczuł ostrzegawczy dreszcz. Chłopiec zrobił krok w jego kieru-
nku. W jego oczach zapalił się błysk zrozumienia. Odsłonił zęby w szerokim uśmiechu.
- Jeszcze nie jesteś hyperem - syknął, ruszając naprzód. - Nigdy nie miałem okazji
dotknąć nie-hypera...
- Cofnij się, albo cię zabiję!
Chłopiec zachichotał i szedł dalej, mówiąc do siebie:
- Ojciec mówi, że to grzech, ale... pachniesz tak... tak ... uh..!
Z cichym, gardłowym okrzykiem rzucił się na Paula, który zrobił unik i uderzył go w
głowę lufą dubeltówki. Dermak z wyciem upadł na jezdnię. Paul przysunął mu lufę pod nos,
mimo to wyrostek zaczął się podnosić. Paul wściekle dźgnął bronią, poczuł jak metal wbija
się w ciało.
- Nie chcę rozwalić ci łba...
Chłopiec upadł z powrotem na plecy. Oparty na kolanach i dłoniach, z nisko zwieszoną
głową, patrzył jak na jezdni zbiera się kałuża krwi z głęboko rozciętego policzka.
- Czemu to zrobiłeś? - zaskomlił, - Nie chciałem ci zrobić krzywdy.
Jego głos był głosem źle zrozumianego dobroczyńcy.
- No już, gdzie jest ta Maria Panna? Czy to Jeden z waszych szpitali? Jak się tam
dostać?
Paul cofnął się na bezpieczną odległość i trzymał młodzieńca na muszce.
- Prosto Broadwayem.. do bulwaru... zobaczysz go zaraz w sąsiedztwie. Chyba czwarta
ulica.
Chłopak podniósł głowę i Paul zobaczył jak długie było rozcięcie na jego policzku.
Było głębokie i poszarpane, dzieciak płakał.
- Wstawaj! Zaprowadzisz mnie tam.
Ból zagłuszył żądzę. Chłopiec z trudem podniósł się na nogi, przycisnął sobie chuste-
czkę do policzka i spojrzawszy ze złością na Paula, ruszył ulicą. Paul szedł pięć metrów za
nim.
- Jeżeli wpadnę w jakąś zasadzkę dermaków, zabiję cię.
- Nie ma tu żadnych zasadzek - wymamrotał chłopiec.
Paul prychnął z niedowierzaniem, ale nie powtórzył ostrzeżenia.
- Dlaczego myślałeś, że jestem dermakiem? - warknął.
- Ponieważ w Galveston nie ma nie-hyperów. To kolonia hyperów. Czasami zachodzili
tu nie-hyperzy, ale księża kazali wysadzić most. Nie-hyperzy denerwowali nas. Tak długo jak
nie ma ich w pobliżu, nie ma żadnych kłopotów. W ciągu dnia na podjeździe mostu stoi
strażnik i jeśli jakiś hyper przybywa w poszukiwaniu miejsca do życia, strażnik przewozi go
przez rzekę. Jeżeli przybywają nie-hyperzy, strażnik mówi im o kolonii i odchodzą.
Paul jęknął. Wpadł w gniazdo os. Czy nie było ucieczki przed tym szarym przekleń-
stwem? Będzie musiał udać się dalej. Wydawało się to prawie beznadziejnym poszukiwa-
niem.
Może stary człowiek, którego spotkał po drodze do Houston znalazł jedyne możliwe
rozwiązanie: poddać się zarazie. Jednak ta myśl napełniała go odrazą. Będzie musiał znaleźć
jakąś bezludną wyspę, zdrową towarzyszkę życia i zacząć żyć życiem dzikusa z dala od
cywilizacji.
- Czy strażnik na moście nie zatrzymał cię? - spytał chłopiec. - Jeszcze nie wrócił. Musi
tam jeszcze być.
Paul burknął „nie” tonem, który zniechęcał do dalszej konwersacji. Domyślał się co się
stało. Strażnik-dermak prawdopodobnie dostrzegł zdrowych wędrowców i zamiast ich
ostrzec, powiosłował na drugą stronę i pognał z nimi. Jeżeli hipotetyczni wędrowcy byli
uzbrojeni, leżał teraz gdzieś przy autostradzie.
Kiedy dotarli do Dwudziestej trzeciej, kilka przecznic przed centrum miasta, Paul
syknął do chłopca, każąc mu stanąć. Słyszał czyjś śmiech. Na chodniku rozległy się kroki
nadchodzących, zasłoniętych przez gęste krzaki. Paul kazał chłopcu schować się za płotem, a
sam przyczaił się w cieniu, kilka metrów dalej. Głosy przybliżyły się.
- Brat James ma ładny tenor - mówił ktoś cicho. - Ale śpiewa po łacinie z teksańskim
akcentem. To brzmi... no... co najmniej dość szczególnie. Brat John bardzo zważa na wymo-
wę. Nie pozwoli bratu Jamesowi śpiewać solo. Mówi, że to nadaje występom komediowy
charakter. Mówi, że siostry chichoczą ukradkiem.
Drugi mężczyzna zaśmiał się cicho i zaczął coś mówić, ale urwał gwałtownie. Kroki
zatrzymały się o kilka metrów od miejsca, gdzie był ukryty Paul. Wyglądając zza płotu, Paul
dostrzegł dwóch odzianych w brązowe szaty mnichów stojących na chodniku. Podejrzliwie
rozglądali się wokół.
- Bracie Tomaszu, czy czujesz...
- Tak, czuję...
Paul nieznacznie zmienił pozycję, tak by trzymać broń wycelowaną w dotkniętych zara-
zą duchownych. Stali w zaniepokojonym milczeniu, Spoglądając w ciemność i niepewnie
przestępując z nogi na nogę. Nagle jeden z nich ścisnął sobie nos kciukiem i palcem wskazu-
jącym. Drugi poszedł za jego przykładem.
- Niech będzie pochwalony Bóg Ojciec - rzekł drżącym głosem pierwszy.
- Niech będzie pochwalony Syn Boży - odparł drugi.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Niech będzie pochwalony...
Zadarłszy wysoko habity obaj mnisi odwrócili się i umknęli, mamrocząc cicho litanię.
Paul wyprostował się i popatrzył za nimi ze zdumieniem. Widok dermaków uciekających od
potencjalnej ofiary był czymś zupełnie nieprawdopodobnym. Zapytał o to swojego młodego
przewodnika. Wciąż trzymając chusteczkę przy krwawiącej ranie, chłopiec odpowiedział
zwieszając głowę:
- Biskup zakazał dotykać nie-hyperów - wyjaśnił z przygnębieniem. - Mówi, że to
grzech, chyba, że nie-hyper podda się temu z własnej woli. Mówi, że nawet wtedy, nie jest to
dobrą rzeczą, z wyjątkiem normalnych sytuacji, w których ludzie kontaktują się ze sobą.
Nazywa to cielesną żądzą, i w ogóle.
- A więc czemu próbowałeś to zrobić?
- Nie jestem mocno wierzący.
- No, synu, lepiej bądź wierzący dopóki nie dojdziemy do szpitala. Chodźmy już.
Pomaszerowali Broadwayem nie napotykając innych przechodniów. Dwadzieścia minut
później stanęli w cieniu dużego budynku z cegły, w którego oknach paliło się światło lamp.
Blask księżyca oblewał posąg kobiety nad głównym wejściem, co upewniło Paula, że jest to
szpital.
- W porządku, chłopcze.. Idź tam i przyślij mi doktora-dermaka. Powiedz mu, że ktoś
chce się z nim widzieć. Jeżeli powiesz mu, że nie jestem dermakiem, wejdę tam i zabiję cię.
Teraz idź. I nie wracaj. Zostań i daj sobie opatrzyć twarz.
Chłopak niepewnie ruszył do wejścia. Paul usiadł w cieniu drzewa, skąd miał dobry
widok na dziesięć metrów, we wszystkie strony, uniemożliwiający ewentualnym napastnikom
niespodziewany napad. Niebawem w drzwiach pojawił się ubrany na czarno ksiądz; wyszedł
na chodnik i rozejrzał się wokół,
- Tutaj! - syknął Paul z drugiej strony ulicy.
Ksiądz podszedł z wahaniem. Na środku ulicy znów stanął i ścisnął palcami nos.
- Nie jesteś hyperem - rzekł oskarżycielsko.
- Zgadza się. Poza tym mam broń, więc nie próbuj żadnych sztuczek.
- Co się stało? Jesteś chory? Chłopiec powiedział...
- W głębi wyspy jest dziewczyna-dermak. Została postrzelona. Kula zupełnie przecięła
jej ścięgno Achillesa. Musisz jej pomóc.
- Oczywiście, ale... - ksiądz urwał. - A ty? Nie-hyper? Pomagający tak zwanemu derma-
kowi? - jego głos stał się piskliwy ze zdziwienia.
- No dobrze, więc jestem głupcem! - warknął Paul. - Teraz weź co trzeba i chodź.
- Niech cię Bóg błogosławi - wymamrotał zmieszany ksiądz drepcząc z powrotem do
budynku.
- Nie przysyłaj tu swoich szaleńców - krzyknął za nim Paul. - Jestem uzbrojony!
- Muszę sprowadzić chirurga - rzucił mu przez ramię kapłan.
Pięć minut później Paul usłyszał stłumiony kaszel zapuszczanego silnika, a potem ró-
wny warkot. Drgnął i umknął spod drzewa w bezpieczny gąszcz pobliskich zarośli. Ambulans
wyjechał tyłem z podjazdu i stanął na ulicy. Z zapuszczonym silnikiem zatrzymał się na wy-
sokości drzewa.
Blady owal twarzy wyjrzał z okna szoferki.
- Gdzie jesteś? - zawołał kierowca; jego głos nie był głosem księdza.
Paul podniósł się, podszedł bliżej.
- Będziemy musieli zaczekać na ojca Mendelhausa - zawołał kierowca. - Będzie tu za
parę minut.
- Jesteś dermakiem?
- Oczywiście. Ale nie martw się. Zatkałem sobie nos i założyłem gumowe rękawice.
Nie mogę cię zwęszyć. Widok nie-hypera budzi pożądanie. Jednak przy odrobinie silnej woli,
można to przezwyciężyć. Nie zarażę cię, chociaż nie mogę pojąć dlaczego wy, nie-hyperzy
tak bardzo się opieracie. I tak musicie to złapać prędzej ozy później. I świat nie może wrócić
do normalnego stanu, dopóki wszyscy tego nie złapią.
Paul odepchnął od siebie tę myśl.
- Jesteś chirurgiem?
- Hm, tak. Jestem ojciec Williamson. Nie jestem prawdziwym specjalistą, ale nauczy-
łem się trochę łatać w Korei. W jakim stanie jest dziewczyna? Doznała szoku?
- Nie mam pojęcia.
Milczeli dopóki nie wrócił ojciec Mendelhaus. Przeszedł przez ulicę trzymając w jednej
ręce torbę, a w drugiej brązową butelkę. Trzymał ją za szyjkę szczypcami i w świetle refle-
ktorów ambulansu Paul dostrzegł, że jej zawartość lekko paruje. Nie dotykając butelki ksiądz
postawił ją na chodniku, po czym powiedział do ukrytego w mroku Paula:
- Nie zechciałbyś wejść za płot i rozebrać się, młody człowieku? Potem natrzesz się
cały tym olejem.
- Wątpię - warknął Paul. - Co to takiego?
- Nie bój się, zostało wyjałowione. To dlatego musieliście na mnie czekać. Może być
trochę zbyt gorący. To tylko środek aseptyczny i dezodorant. Zabije twój zapach, a także
ochroni cię w pewnym stopniu przed przypadkowym zarażeniem.
Po chwili wahania Paul postanowił zawierzyć księdzu. Zaniósł gorącą butelkę w krzaki,
rozebrał się, natarł ciepłym, pachnącym olejkiem. Później założył ubranie i wrócił do ambu-
lansu.
- Pojedziesz z tyłu - powiedział mu Mendelhaus. - możesz nie obawiać się zarażenia.
Od kilku tygodni nikt tam nie wchodził, a jak wiesz, mikroorganizmy giną na powietrzu po
kilku godzinach. Muszą być przeniesione ze skóry na skórę albo przez przedmiot niedawno
dotknięty przy hypera.
Paul ostrożnie wszedł do środka, Mendelhaus otworzył zasuwane okienko między kabi-
ną a tyłem, i rzekł:
- Musisz pokazać nam drogę.
- Prosto Broadwayem. Słuchaj, skąd bierzecie benzynę?
Ksiądz zawahał się.
- To swego rodzaju tajemnica. Och... powiem ci. W porcie stoi tankowiec. Ludzie opu-
ścili miasto za szybko, by z niego skorzystać. W Galveston trudniej o samochód niż o
benzynę. Na Północy można znaleźć pełno porzuconych wozów. Jednak przez Galveston nie
prowadzi żadna przelotowa trasa, więc nie zostawiano tu samochodów, którym skończyła się
benzyna. Te, które mamy, znaleźliśmy w warsztacie naprawczym. Większość jest zepsuta. A
my nie mamy mechanika, który by je naprawił.
Paul powstrzymał się od wyjawienia, że on mógłby to zrobić. Ksiądz mógłby chcieć go
wykorzystać. Paul pogrążył się w ponurym milczeniu. Ambulans skręcił w Broadway i
skierował się w głąb wyspy, Paul patrzył na kontury głów obu księży, widoczne na tle oświe-
tlonego reflektorami trotuaru. Wydawali się nie przejmować swoją przypadłością. Mendel-
haus był szczupłym mężczyzną o krótko ostrzyżonych, jasnych włosach i dość gęstych
brwiach. Miał wyrazistą, arystokratyczną twarz - teraz poszarzałą od choroby - ale o
jowialnym wyrazie. Mogłaby to być twarz ascety, gdyby nie żywe oczy, które wydawały się
być pełne zainteresowania rzeczywistością, a nie mistycznymi rozważaniami. Zaś Williamson
pomimo swojego czarnego stroju, wydawał się zupełnie zwyczajnym mężczyzną.
- Co myślisz o naszym planie? - spytał ojciec Mendelhaus.
- Jakim planie? - spytał Paul.
- Och, chłopiec nic ci nie powiedział? Próbujemy zamienić wyspę w azyl dla hyperów,
którzy chcą uwolnić się od żądzy i zająć się odbudową. Chcemy też przeprowadzić dokładne
badania nad zmianami neurologicznymi wywołanymi przez mikroorganizm. Mamy tu kilku
dobrych naukowców - na przykład doktora Relmona z Portham, ojca Seyesa z Notre Dame.
dwóch biologów z Bostonu...
- Dermacy próbują zwalczyć chorobę? - wybałuszył oczy Paul.
Mendelhaus roześmiał się.
- Nie powiedziałem „leczyć”, synu. Powiedziałem „badać”.
- Po co?
- Żeby nauczyć się z tym żyć, oczywiście. Nasi filozofowie wykazują, że rzeczy stają
się złem w wyniku niewłaściwego ich używania przez ludzi. Morfina, na przykład, jest pro-
duktem Stwórcy; jest więc dobrem, gdy używa się jej zgodnie z przeznaczeniem do uśmie-
rzania bólu. Używana przez narkomanów staje się przekleństwem. Pamiętamy o tym, badając
neurodermatozę.
Paul prychnął pogardliwie.
- Zatem, jak sądzę, trąd jest złem, ponieważ człowiek źle potraktował bakterie?
Ksiądz znów się roześmiał.
- Tu mnie masz. Jednak nie możesz porównywać trądu z neurodermatozą.
Paul zadygotał,
- Diabła tam nie mogę! Neurodermatoza jest gorsza.
- Ach tak? Może powiesz mi dlaczego? Wymień objawy.
Paul zastanowił się, wyliczając je w myślach. Odbarwienie skóry, gorączka, halucyna-
cje i szalona żądza zarażania innych. Wydawały się wystarczająco paskudne, więc wymienił
je głośno.
- Rzecz jasna, ludzie od tego nie umierają - dodał. - Tylko co jest gorsze, śmierć czy
utrata zmysłów?
Ksiądz odwrócił się i uśmiechnął się do niego przez okienko.
- Nazwałbyś mnie wariatem? To prawda, że ofiary często tracą zmysły. Jednak nie
neurodermatoza jest bezpośrednią tego przyczyną. Powiedz, jakbyś się czuł, gdyby każdy
uciekał z wrzaskiem na twój widok, albo polował na ciebie jak na zwierzę? Jak długo zacho-
wałbyś zdrowe zmysły?
Paul nic nie odpowiedział. Może wyobcowanie było rzeczywiście czynnikiem wspiera-
jącym...
- Jeżeli nie jesteś bardzo zrównoważonym człowiekiem, prawdopodobnie nie zniósłbyś
tego.
- Ale żądza... i halucynacje...
- Racja - mruknął w zamyśleniu ksiądz. - Te halucynacje. Powiedz mi jeszcze, czy gdy-
by wszyscy ludzie oprócz jednego byli ślepi, czy nie byliby skłonni uważać, że zmysł wzroku
tego człowieka to halucynacje? I człowiek ten mógłby się nawet z nimi zgodzić.
Paul znów milczał. Trudno było się spierać z Mendelhausem, który pewnie sam cierpiał
na dziwne omamy i uważał je za prawdę.
- A żądza - ciągnął ksiądz. - To prawda, że może być dość nieprzyjemnym objawem. To
sposób rozmnażania się tego mikroorganizmu. Chociaż nie jesteśmy pewni w jaki sposób,
wydaje się on stymulować erotyczną wrażliwość nerwów czuciowych w dłoniach. Wiemy, że
mikroorganizmy dostają się do mózgu, ale nie wiemy co tam robią.
- Co odkryliście? - spytał ostrożnie Paul.
Mendelhaus wyszczerzył się do niego.
- Cii! Nic ci nie powiem, bo nie chcę żebyś mnie nazwał „stukniętym dermakiem”. Nie
uwierzyłbyś mi.
Paul wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, że dojeżdżają do kolonii rybackich chat. Pokazał
kierowcy oświetlone światłem lampy okno i ambulans skręcił w boczną drogę. Niebawem
zatrzymali się przed chatą. Księża poszli z noszami do chaty, a Paul cofnął się na bezpieczną
odległość i usiadł w trawie, obserwując co się dzieje. Kiedy Willie będzie już bezpieczna w
karetce chciał wrócić na most, przepłynąć na drugą stronę i wrócić na szlak.
Po chwili Mendelhaus wyszedł z chaty i pewnym krokiem ruszył w kierunku Paula,
mimo że ten, siedzący w gęstym mroku, był pewny, że jest niewidoczny, Kiedy ksiądz pod-
szedł bliżej, Paul szybko podniósł się z ziemi, Niepokój ścisnął go za gardło.
- Czy ona... czy Willie..?
- Zupełnie nieracjonalna - mruczał do siebie Mendelhaus. - Niemal... gorzej niż szalona.
Częściowo może być to skutkiem gorączki, ale...
Tak?
- Próbowała się zabić. Nożem. Mówiła coś takiego, że śrut jest najlepszym sposobem...
- Jezu! Jezu! - Paul osunął się w trawę i ukrył twarz w dłoniach.
- Niech będzie pochwalone imię Pańskie - mruczał ksiądz, łagodząc bluźnierstwo. - Nie
zraniła się mocno. Trochę pocięła sobie przeguby. Była zbyt słaba, żeby zrobić to dobrze.
Ojciec Will da jej środek uspokajający i przeciwtężcowy oraz sulfonamid. Skończyła nam się
penicylina.
Urwał i przez moment spoglądał na załamanego Paula.
- Kochasz tę dziewczynę, prawda?
Paul zesztywniał,
- Zwariowałeś? Kochać dermaka? Jezu...
- Niech będzie...
- Słuchaj! Czy ona wyzdrowieje? Muszę stąd odejść!
Paul chwiejnie podniósł się z ziemi.
- Nie wiem, synu. Istnieje groźba infekcji, poza tym szok Gdybyśmy dotarli do niej szy-
bciej, byłoby to pewniejsze. Byłoby też lepiej, gdyby była w ostatnim stadium neuroderma-
tozy.
- Dlaczego?
- Och, z różnych powodów. Dowiesz się, kiedyś. Ale słuchaj, wyglądasz na wyczerpa-
nego. Czemu nie wrócisz z nami do szpitala? Trzecie piętro jest zupełnie puste. Nie ma tam
niebezpieczeństwa zarażenia, bo na wypadek, gdyby odwiedził nas nie-hyper trzymamy za-
wsze jeden pokój sterylny, Możesz zamknąć drzwi od środka, jeżeli chcesz, ale to nie będzie
konieczne. Nasz męski personel mieszka na parterze. W budynku nie ma obcych. Zapewniam,
że nikt nie będzie cię niepokoił.
- Nie, muszę iść - warknął Paul, po czym rzekł łagodniej:
- Jednak bardzo dziękuję, ojcze.
- Proszę bardzo. Jednak to szkoda. Gdybyś trochę zaczekał moglibyśmy dostarczyć ci
środek transportu.
- Aha! Muszę ci powiedzieć, że nieswojo się czuję na tej waszej wyspie.
- Dlaczego?
Paul zerknął na szare ręce księdza.
- No... wciąż czujesz żądzę, prawda?
Mendelhaus dotknął nosa.
- Zwitki waty nasączonej kamforą. Nie czuję twojego zapachu - rzekł z wahaniem i
dodał:
- Nie, nie będę cię okłamywał. W pewnym stopniu odczuwam potrzebę dotknięcia.
- I w chwili słabości ktoś mógłby...
Ksiądz wyprostował się. Spojrzał zimno na Paula.
- Złożyłem pewne śluby, młody człowieku. Czasem kiedy widzę piękną kobietę, czuję
pożądanie. Kiedy widzę człowieka jedzącego gruby stek w dzień postu, czuję zazdrość i głód.
Kiedy widzę lekarza pobierającego sowitą zapłatę, chwieję się w swoich ślubach ubóstwa.
Jednak odmawiając sobie folgowania słabościom, człowiek uczy się czynić je użytecznymi.
Niektórzy nazywają to wysublimowaniem. Kapłan może je wykorzystać, aby lepiej wykony-
wać swoje dzieło. Ja jestem kapłanem.
Skinął głową, odwrócił się na pięcie i odmaszerował.
W pół drogi do chaty zatrzymał się.
- Wzywała kogoś imieniem Paul. Wiesz kto to może być? Pewnie ktoś z rodziny.
Paul nie był w stanie wykrztusić słowa. Ksiądz wzruszył ramionami i szedł dalej ku
oświetlonym drzwiom,
- Ojcze, zaczekaj...
- Tak?
- Ja... jestem trochę zmęczony. Ten pokój... Chciałem zapytać czy jutro moglibyście mi
pokazać ten środek transportu?
- Oczywiście.
Przed północą wrócili do szpitala. Po raz pierwszy od kilku tygodni, Paul położył się na
miękkim materacu i nie mogąc usnąć patrzył na oświetlony księżycem parapet. Gdzieś na do-
le, Willie leżała nieprzytomna w sali operacyjnej. Podczas gdy chirurg próbował zszyć prze-
cięte ścięgno, Paul wrócił razem z nią ambulansem, siedząc daleko od noszy unikając jej błą-
dzących rąk i słuchając nieprzytomnego majaczenia.
Teraz czuł hipochondryczne swędzenie skóry. Cóż za głupiec z niego - dotykał liny,
łódki, taczek, jechał ambulansem. Miał tysiąc okazji, by złapać mikroorganizm, rozsiewany
wokół przez dermaka. A teraz leżał w tym gnieździe zarazy...
Dziwne, ale było to najspokojniejsze, najbezpieczniejsze miejsce, jakie widział od mie-
sięcy. Wierzący po prostu zaakceptowali plagę - może i z masochistycznym zadowoleniem,
ale ją zaakceptowali. Jako krzyż, karę za grzechy, czy coś takiego - przyjęli ją, niemal z zado-
woleniem. Nie widzieli w tym nic dziwnego. Wszyscy dermacy bredzili radośnie o „cudo-
wnym pożądaniu” jakie nim owładnęło. Księża nic takiego nie mówili.
Ponadto normalni ludzie nie posiadali zorientowanego społecznie instynktu seksualne-
go. Sublimacja?
- Spokój - powiedział sobie i zasnął.
O świcie obudziło go stukanie do drzwi. Mruknął coś niechętnie i usiadł na łóżku.
Drzwi, których zapomniał zamknąć otwarły się na oścież, Pucułowata zakonnica wniosła do
pokoju tacę ze śniadaniem. Spojrzała na jego twarz i stanęła jak wryta. Zamknęła oczy, zmar-
szczyła nos i wymamrotała cicho słowa modlitwy. Później wolno wycofała się rakiem na
korytarz.
- Przykro mi, proszę pana! - powiedziała trzęsącym się głosem, - Wiedziałam... wie-
działam, że jest tu pacjent, ale nie powiedziano mi, że... że nie jest pan hyperem. Proszę mi
wybaczyć.
Paul słyszał jak szybko oddala się korytarzem. Jej zachowanie sprawiło, że poczuł się
bezpieczny. Jednak czy nie było to zrobione celowo? Nagle zrozumiał, że wpadł w pułapkę.
Zostawił dubeltówkę w izbie przyjęć. Kim był; gościem czy więźniem? Miesiące ucieczki
przed szarym niebezpieczeństwem sprawiły, że stał się podejrzliwy.
Wkrótce się przekona. Wstał i zaczął się ubierać. Zanim skończył, przyszedł Mendel-
haus. Nie wszedł, lecz stanął na korytarzu przed drzwiami. Uśmiechnął się słabo na powitanie
i powiedział!
- A więc to ty jesteś Paul?
Paul poczuł wypływający na twarz rumieniec.
- A więc obudziła się?- zapytał chrapliwie.
Ksiądz skinął głową.
- Chcesz się z nią widzieć?
- Nie, muszę iść.
- To by dobrze jej zrobiło.
Paul chrząknął ze złością. Czemu ten czarno odziany dermak musiał powiedzieć to w
taki sposób?
- Może, ale mnie nie! - warknął. - I tak już kręciłem się zbyt blisko was, szaroskórych!
Mendelhaus wzruszył ramionami, ale w jego oczach krył się cień wzgardy.
- Jak uważasz. Możesz wyjść zewnętrznymi schodami, żeby nie niepokoić sióstr.
- Chcesz powiedzieć, żeby nie zostać dotknięty!
- Nikt cię nie dotknie.
Paul w milczeniu skończył się ubierać. To odwrócenie sytuacji było niepokojące. Dene-
rwowała go tolerancja, z jaką go traktowali. Zeszli po kamiennych stopniach. Ksiądz mówił
do niego przez ramię:
- Jeszcze nie doszła do siebie i trochę gorączkuje. Nie byłoby się czym martwić dwa
lata temu, ale teraz nie mamy większości potrzebnych lekarstw. Jeżeli sulfonamid nie po-
wstrzyma infekcji, będziemy oczywiście musieli amputować. Przekonamy się za dwa lub trzy
dni.
Urwał i zerknął na Paula, który zatrzymał się.
- Idziesz?
- Gdzie ona jest? - spytał Paul słabym głosem. - Pójdę do niej.
Ksiądz zmarszczył brwi.
- Wcale nie musisz, synu. Przepraszam, jeśli sugerowałem, że masz jakieś zobowiąza-
nia. Naprawdę, wydaje się, że zrobiłeś już wystarczająco dużo. Rozumiem, że uratowałeś jej
życie. Niewielu nie-hyperów zrobiłoby coś takiego. Ja...
- Gdzie ona jest? - warknął Paul.
Kapłan skinął głową.
- Na dole. Chodź.
Piętro niżej znów weszli do budynku. Ksiądz przyłożył dłonie do ust i zawołał:
- Nadchodzi nie-hyper! Zatkać nosy, albo zejść z drogi! Unikać pokusy!
Kiedy szli korytarzem, Paul czuł się jak trędowaty. Mendelhaus wprowadził go do trze-
ciej sali na prawo.
Willie na jego widok schowała szare ręce pod kołdrę. Uśmiechnęła się z wysiłkiem,
próbowała usiąść, ale nie zdołała. Williamson i siostra miłosierdzia, stojący przy łóżku,
odwrócili się i wyszli z pokoju. Mendelhaus poszedł w ich ślady i zamknął drzwi.
Zapadła długa, męcząca cisza. Willie próbowała się uśmiechnąć. Paul przestępował z
nogi na nogę.
- Włożyli mi nogę w gips - powiedziała tonem towarzyskiej rozmowy.
- Wyjdziesz z tego - powiedział pospiesznie. - Niedługo będziesz chodzić. Galveston to
dla ciebie dobre miejsce. Tu są sami dermacy.
Zacisnęła powieki.
- Boże! Boże! Mam nadzieję, że nigdy więcej nie usłyszę tego słowa. Po zeszłej nocy...
ta stara kobieta w bujanym fotelu... byłam tam zupełnie sama... i wiatr zaczął kołysać fotelem.
Och!
Spojrzała na Paula nienormalnie błyszczącymi oczyma.
- Wolałabym teraz umrzeć, niż kogoś dotknąć... po tym, jak ją widziałam. Ktoś jej
dotknął, prawda Paul? To dlatego to zrobiła, tak?
Skręcił się nerwowo i cofnął do drzwi.
- Willie... przykro mi, że to powiedziałem. To znaczy...
- Nie martw się, Paul! Nie dotknę cię.
Zacisnęła pięści i podniosła je wyżej, by spojrzeć na nie z nienawiścią.
- Nienawidzę siebie! - syknęła.
Mendelhaus mówił o dermakach wariujących z powodu tego, że są pariasami, a nie z
powodu choroby. Ale ona nie jest tu pariasem, będzie nim między nie-hyperami, takimi jak
on...
- Wracaj szybko do zdrowia, Willie - wymamrotał, po czym wymknął się na korytarz.
Dwukrotnie zawołała jego imię, po czym umilkła.
- Szybko - mruknął Mendelhaus, patrząc na jego pobladłą twarz.
- Gdzie mogę znaleźć samochód?
Ksiądz potarł podbródek.
- Właśnie mówiłem o tym z bratem Matthewem. Hm... co byś powiedział na mały jacht
zamiast samochodu?
Paulowi zaparło dech. Jacht oznaczał wolną drogę na morze, na wyspę. Jacht był ideal-
nym rozwiązaniem. Zaczął bełkotać słowa podziękowania.
- Dobrze - rzekł Mendelhaus, - Jest tu mała łódź w suchym doku. Najwidoczniej zosta-
wiono ją, ponieważ nie było w doku nikogo, kto potrafiłby ją spuścić na wodę. Pozwoliłem
sobie poprosić brata Matthewa, żeby znalazł paru ludzi i zwodował ją.
- Dermaków?
- Oczywiście. Łódź zostanie odkażona, chociaż nie jest to naprawdę konieczne. Zarazki
szybko giną. Oczywiście, przygotowanie łodzi zajmie nam trochę czasu. Będzie gotowa jutro,
może pojutrze... Ma szpary w dnie; trzeba je uszczelnić.
Uśmiech Paula przygasł. Kolejna zwłoka. Dwa dni dłużej życia w cieniu zarazy. Czy
księdzu naprawdę można wierzyć? Dlaczego w ogóle mieliby mu dać jacht? Zaciskają się
szczęki niewidocznego potrzasku.
Mendelhaus dostrzegł jego wątpliwości.
- Jeżeli wolisz odejść już teraz, masz wolną drogę. Wcale nie sprawiasz nam takiego
kłopotu, jak można by sądzić. W doku stoi kilka jachtów; brat Matthew szykował się, by
przygotować jeden czy dwa na nasze potrzeby. Równie dobrze możemy ci dać któryś z nich.
Właściciele pozostawili je własnemu losowi. I... no... pomogłeś dziewczynie w sytuacji, kiedy
nikt by tego nie zrobił. Uważaj tę łódź za rodzaj podziękowania za to co zrobiłeś dla niej,
dobrze?
Jacht. Otwarte morze. Podzwrotnikowa wyspa, nie zamieszkana, na obrzeżu Morza
Karaibskiego. I kobieta, rzecz jasna - wybrana spośród wielu, które z chęcią wybrałyby taką
drogę ucieczki. Spojrzał na drzwi sali, w której leżała Willie. Szkoda, że się jej to przytrafiło.
Jednak wyjdzie z tego.
Ten jacht... gdyby tylko był pewien zamiarów Mendelhausa...
Ksiądz zaczął marszczyć brwi, widząc wahanie Paula.
- No?
- Nie chcę wam sprawiać kłopotu...
- Nonsens! Wciąż się nas boisz! Dobrze, chodź ze mną. Jest ktoś, kogo powinieneś
zobaczyć.
Mendelhaus odwrócił się i zaczął iść korytarzem.
Paul osiągał się.
- Kto... oo..?
- Chodź! - warknął niecierpliwie ksiądz.
Paul niechętnie ruszył za nim po schodach. Zeszli do mrocznej piwnicy i przez podwój-
ne drzwi weszli do dusznego pomieszczenia, światło elektryczne zdziwiło Paula; potem
usłyszał pomruk agregatu i domyślił się, że prąd był dostarczany przez lokalne urządzenie
zasilające,
- Lampy bakteriobójcza - mruknął ksiądz, patrząc w ślad za spojrzeniem Paula, - Nie
bój się dotykać tu czegokolwiek. Wszystko jest wyjałowione.
- Ale nie dla niczyjej wygody - warknął czyjś głos. - I nie będzie jałowe, Jeśli nie bę-
dziecie trzymać się z dala! Zmykaj, klecho!
Paul poszukał wzrokiem właściciela głosu i ujrzał niskiego, przysadzistego człowieka
pochylającego rozczochraną, siwą głowę nad mikroskopem w przeciwległym końcu laborato-
rium. Mężczyzna mówił nie patrząc na przybyłych.
- To jest doktor Seevers z Princetown, synu - powiedział ksiądz, nie zmieszany przyję-
ciem. - Twierdzi, że jest ateistą, ale osobiście myślę, że jest purytaninem. Doktorze, to ten
młody człowiek, o którym panu mówiłem. Powie mu pan, co pan wie o neurodermatozie?
Seevers zanotował coś w notatniku, nie odrywając oczu od mikroskopu.
- Czemu go nią nie obdarzycie i pozwolicie mu samemu się przekonać? - warknął bezli-
tośnie,
- Nie strasz go, heretyku! Przyprowadziłem go tu, żebyś go oświecił.
- Oświeć go sam. Jestem zajęty. I przestań mnie przezywać. Nie jestem ateistą; jestem
biochemikiem.
- Wczoraj byłeś biofizykiem. No, zajmij się moim młodym gościem.
Paul gniewnie zaciskając szczęki, odwrócił się do wyjścia. Mendelhaus tarasował sobą
wyjście.
- Tylko tyle mogę zrobić, klecho - mruknął Seevers. - Zabawić go. Nic nie wiem.
Absolutnie nic. Mam kilka danych doświadczalnych. Stwierdziłem kilka zależności. Widzia-
łem, jak zachodzą pewne procesy. Określiłem przebieg wydarzeń i znalazłem kilka możli-
wych wspólnych mianowników, I to wszystko! Przyznaję się do tego! Dlaczego wy, klecho,
nie przyznacie się do tego w swoim interesie?
- Seevers, jak widzisz, jest nieprzyzwoicie dumny ze swojej skromności. Cóż za para-
doks - powiedział ksiądz do Paula. - Słuchaj, doktorze, ten młody człowiek...
Seevers wydał zrezygnowane westchnienie i rzekł przesadnie słodkim tonem:
- W porządku, usiądź, młody człowieku. Zajmę się tobą, jak tylko skończę liczyć wolne
zakończenia nerwowe w tym kawałku skóry.
Mendelhaus mrugnął do swojego gościa.
- Kiedy przestrzegamy postu albo odbywamy pokutę, Seevers nazywa to masochizmem.
A sam siedzi tu, wyrywając sobie kawałki skóry, żeby zerkać na nie przez swoje szkiełko.
Masochizm... hm!
- Wynoś się, klecho! - ryknął uczony.
Mendelhaus, drwiąco uśmiechnięty, wskazał Paulowi fotel i opuścił laboratorium. Paul
siedział skrępowany wpatrując się w okryte fartuchem plecy Seeversa.
- Całkiem miła banda, te czarno odziane bubki - mruknął tonem towarzyskiej pogawę-
dki Seevers. - Żeby tylko przestali mnie nawracać.
- Doktorze Seevers, może lepiej...
- Cicho! Przeszkadzasz mi. Siedź; nie mogę znieść, jak ludzie wchodzą tu i wychodzą.
Wszedłeś to siedź.
Paul zamilkł. Nie był pewny czy Seevers jest dermakiem. Wysoko postawiony kołnierz
fartucha, skrywał szyję tego małego człowieczka, a rękawy osłaniały przedramiona. Na
rękach miał gumowe rękawice, a węzeł białej tasiemki, zawiązany z tyłu głowy świadczył, że
uczony nosił maskę z gazy. Uszy miał różowe, ale ich kolor o niczym nie świadczył; trzeba
było kilku miesięcy, aby cała skóra przybrała szarą barwę. Jednak Paul domyślił się, że ma do
czynienia z dermakiem - noszącym maskę i rękawice, aby nie zakazić swoich instrumentów.
Paul rozejrzał się po pomieszczeniu. Pod ścianą stało parę klatek ze szczurami. Wyglą-
dały na hermetyczne; wyposażone w zamknięty obieg powietrza. Blisko połowa szczurów
znajdowała się w różnych stadiach neurodermatozy. Kilka nosiło ślady wygolonej sierści w
miejscach, gdzie prawdopodobnie zostały sztucznie zarażone. Paul miał wrażenie, że niektóre
przypatrują mu się uważnie. Wzdrygnął się i odwrócił wzrok.
Spojrzał na tradycyjną plątaninę laboratoryjnego szkła, po czym zwrócił uwagę na dwie
półkule zawieszone na ścianie jak trofeum. Rozpoznał w nich dwie połowy jednego z meteo-
rytów, kryjących we wnętrzu galaretowatą substancję. Opodal, oprawione w drewnianą ramkę
do zdjęć, wisiało kilka kartek maszynopisu, Inna ramka zawierała cztery fotografie brodatych
naukowców z dziewiętnastego wieku, wycięte z gazety lub książki. Laboratorium było zupe-
łnie zwyczajne. Pachniało kurzem i chemikaliami. Pospolite miejsce pracy.
Krzesło Seeversa zatrzeszczało nagle.
- Zgadza się - powiedział do siebie uczony. - Znów się zgadza. Czterdziestoprocentowy
przyrost.
Odrzucił ogryziony ołówek i odwrócił się, Paul ujrzał szeroką, okrągłą twarz i błyszczą-
ce oczy. Ciemna plama neurodermatozy pełzła w górę, od podbródka przecinając wargi i
pokrywając jeden policzek oraz oko, nadając mu wygląd czarno-białego buldoga o łaciatym
pysku.
- Zgadza się - warknął do Paula i uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Co się zgadza?
Uczony podwinął rękaw ukazując szeroki pas przylepca na ramieniu zabarwionym
chorobą.
- Tu - mruknął. - Dwa tygodnie temu, to miejsce było normalne. Pobrałem centymetr
skóry na prawo od tego miejsca i policzyłem zakończenia nerwowe. Od tego czasu dermatoza
przesunęła się aż dotąd. Dziś pobrałem kolejny wycinek skóry i znów policzyłem. Czterdzie-
stoprocentowy przyrost.
Paul spojrzał z niedowierzaniem. Było powszechnie wiadome, że neurodermatoza po-
wodowała wzrost wrażliwości, ale zakończenia nerwowe... Nie. Nie wierzył w to.
- Kiedy sprawdziłem po raz trzeci - mówił uszczęśliwiony Seevers - w tym samym
miejscu, stwierdziłem sześćdziesięcioprocentowy przyrost. Ha! Sprytne małe dranie, no nie?
W ten sposób, wprowadzają nowe receptory somatyczne!
Paul z trudem przełknął ślinę.
- Co pan mówi? - wykrztusił.
Seevers spojrzał na niego niewinnie.
- A więc nie jest pan hyperem, tak? No, tak, rzeczywiście. Czuję, że nie. To przykre,
Nie mogę zrozumieć, dlaczego rozsądni hyperzy chcą pana dotknąć. Swoją drogą fakt, że
zabezpieczyłem się przed takimi głupstwami.
Powiedział to tak obojętnym tonem, że Paul mrugnął, zanim dotarło doń pełne znacze-
nie jego słów,
- Cooo pan zrobił?
- To co mówię, Kiedy to złapałem, po prostu siadłem sobie z piórkiem i zlokalizowałem
wszystkie punkty na dłoniach, które były przyczyną przyjemnych sensacji. Później wypaliłem
je igłą elektryczną. Nie ma ich tak wiele, naprawdę - jeden lub dwa na centymetr kwadrato-
wy, ściągnął rękawice i pokazał poznaczone małymi bliznami dłonie.
- Nie chciałem, by przeszkadzały mi jakieś głupie chętki. Strata czasu, uganianie się za
nie-hyperami; przynajmniej dla mnie.
Odwrócił dłonie i spojrzał na nie.
- Te uparte małe stworki wciąż każą im odrastać, więc muszę co jakiś czas je wypalać.
Paul skoczył na równe nogi.
- Chce mi pan powiedzieć, że zaraza sprawia, iż człowiekowi rosną nowe komórki
nerwowe?
Seevers spojrzał nań chłodnym wzrokiem.
- Ach, tak. Przyszedł pan tutaj., abym pana oświecił, jak mówi padre. Jeśli chce pan być
odgłupiony, proszę przestać wrzeszczeć. W przeciwnym razie poproszę, żeby pan wyszedł.
Paul, który przed chwilą chciał jak najprędzej odejść, teraz zmienił zdanie.
- Przepraszam - warknął, po czym powtórzył spokojniejszym tonem:
- Przepraszam.
Seevers zrobił głęboki wdech, wyciągnął krótkie, pulchne ręce i ziewnął szeroko, po
czym rozluźnił się i wyszczerzył zęby.
- Siadaj, siadaj, mój chłopcze. Powiem ci co chcesz wiedzieć, jeżeli naprawdę chcesz
coś wiedzieć. Chcesz?
- Oczywiście!
- Nieprawda! Chcesz tylko wiedzieć w jaki sposób wpłynie to na twój indywidualny
los. Nie interesuje cię wiedza dla niej samej. Niewielu ludzi interesuje. To dlatego jest, jak
jest. Na przykład ojciec Mendelhaus - on chce wiedzieć, ale nie dla samej wiedzy. Rzecz inte-
resuje go ze względu na dobro jego owieczek i dobro jego Pana - co, muszę przyznać, jest o
wiele lepszą postawą niż nastawienie stada, które interesuje się wyłącznie własnym bezpie-
czeństwem. Jednak, gdyby ludzie chcieli zrozumieć wszystko dla samej wiedzy, nie mieliby-
śmy tego bałaganu.
Paul patrzył w błyszczące oczy naukowca i cicho słuchał wykładu.
- A więc tak, zanim cię oświecę, chciałbym zażądać czegoś niemożliwego.
- Tak, proszę pana.
- Chciałbym prosić, abyś był zupełnie obiektywny - ciągnął Seevers, pocierając nasadę
nosa i zasłaniając oczy dłonią. - Chcę, żebyś mnie wysłuchał zapominając, że kiedykolwiek
słyszałeś o czymś takim, jak neurodermatoza. Pozbądź się wszelkich uprzedzeń, zwłaszcza
tych wywołanych strachem. Udawaj, że dyskutujemy o zupełnie hipotetycznym przypadku.
Odjął dłonie od oczu i uśmiechnął się bezradnie.
- Zawsze czuję się zażenowany, wymagając od kogoś, tego rodzaju współpracy, chociaż
cholernie dobrze wiem, że nigdy jej nie uzyskam.
- Spróbuję być obiektywny, proszę pana.
- Ba!
Seevers wyciągnął się w fotelu, opierając podstawę czaszki o oparcie. Przez chwilę
mrugał oczyma w zamyśleniu wpatrując się w sufit, po czym splótł ręce na wydatnym brzu-
szku i zamknął powieki.
Kiedy się znów odezwał, zdawał się mówić do siebie!
- Załóżmy, że istnieje planeta, nieco podobna do Ziemi, ale nie całkiem. Istnieje na niej
życie organiczne, ale niehumanoidalne. Prawdopodobnie ciepłokrwiste, półinteligentne stwo-
rzenia. Planeta cechuje się czymś jeszcze - nadmiarem stworzeń pasożytniczych. W zasadzie,
różne typy pasożytów są gatunkami dominującymi. Można powiedzieć, że zwierzęta ciepło-
krwiste, są dla pasożytów jarzynami. Następnie, powiedzmy w ciągu dwóch miliardów lat,
nieustannego współzawodnictwa między pasożytami, niektóre z nich, mogą wykształcić dzi-
wne sposoby adaptacji. Metody zapewniania dostaw pożywienia - czyli zwierząt, które są ich
ofiarami.
Seevers oderwał wzrok od sufitu.
- Powiedz mi, młodzieńcze, jakie czynności podjął człowiek, by zapewnić sobie poży-
wienie?
- Zajął się rolnictwem?
- Oczywiście. Człowiek jest pasożytem, przynajmniej w stosunku do roślin. Jednak nau-
czył się jeść swoje ciastko i móc mieć je ponownie. Umie pomnażać gatunki, które pożera.
Bardzo znamienne, jeśli się nad tym zastanowić! Bardzo!
- Nie widzę...
- Cii! Załóżmy teraz, że jeden z gatunków mikropasożytów na naszej hipotetycznej pla-
necie, posiadł w wyniku długotrwałego procesu ewolucji, zdolność stymulowania wzrostu
tkanki zwierzęcej, którą się żywił, Myślę, że poprzez wydzielanie kontrolowanych ilości
hormonu wzrostu. Niezłe osiągnięcie, co?
Paul w napięciu pochylił się naprzód.
- Jednak to był tylko pierwszy krok. Pozwalało to gospodarzowi pasożyta przeżyć,
chociaż wyobrażam sobie, że nie było to przyjemne dla zwierząt. Wkrótce wszystkie pasożyty
potrafiły to robić, albo ginęły. Wtedy rozpoczęło się współzawodnictwo o najlepszą kontrolę
nad organizmem żywicielskim. Pasożyty, które utrzymywały swoich gospodarzy, w najle-
pszej formie fizycznej, naturalnie przeżywały dłużej, ponieważ nadmiar pasożytów, ograni-
czył źródła pożywienia, tak samo, jak człowiek zanieczyszcza swoje środowisko. A ponieważ
i same zwierzęta, współzawodniczyły ze sobą o miejsce pod słońcem, leżało w interesie go-
ścia dbać o przetrwanie gospodarza - poprzez kontrolę wzrostu.
Seevers mrugnął.
- I tak zaczął się upadek pasożytów - ich dekadencja. Skupiły wszystkie wysiłki na...
powiedzmy naukowej uprawie. Zaczęły wytwarzać różne rodzaje broni zaczepnych i obron-
nych dla swoich gospodarzy - przedziwne biostruktury. Rogi, miecze, kły, żądła, dmuchawki
- możemy tylko zgadywać. Jednak w końcu jedna grupa pasożytów zajęła się... czym?
Paul, który zaczął się niespokojnie wiercić, nie miał pojęcia, Do czego Seevers zmie-
rzał?
- No, powiedz! - domagał się uczony.
- ... systemem nerwowym?
- Zgadza się. Nie musisz szeptać. Systemem nerwowym. Z początku pasożyt zapewne
nie odnosił większych sukcesów, ponieważ tkanka nerwowa rośnie wolno. A ponadto mikro-
organizm, który był zdolny do stymulowania wzrostu nerwów, musiał przebyć długą drogę
ewolucji, zanim nauczył się wykorzystywać je na korzyść nosiciela. Jednak w końcu, po
długich zmaganiach, nasze małe stworki dopięły tego. Zaczęły wyostrzać zmysły gospodarza,
tworząc skomplikowane zmysły z zalążków starych receptorów i bezgranicznie zwiększając
jego inteligencję.
Seevers uśmiechnął się złośliwie.
- Następuje trzęsienie ziemi n-tego stopnia. Takie pasożyty, rzecz jasna, wybierały gatu-
nek zwierzęcia o największej inteligencji. Przy dodatkowym dopingu, to obdarzone mózgiem
zwierzę pobiło swoich wrogów, a pośrednio i wrogów swego dobroczyńcy. Znalazło się w tej
samej pozycji co człowiek na Ziemi, pan zwierząt, obdarzony prawem rządzenia i tak dalej.
Rozumiesz, to zwierzę stało się inteligentne, nie pasożyt. Pasożyty działały na zasadzie zbio-
rowego instynktu, jak rój pszczół. Były wspaniałymi inżynierami genetycznymi - ale tylko
poprzez ślepy instynkt, wykształcony w toku ewolucji.
Przerwał, by zapalić cygaro.
- Jeśli czujesz się niezdrów, młody człowieku, w tej butelce jest woda do picia. Źle wy-
glądasz.
- Nic mi nie jest!
- Dobrze; idźmy dalej. Inteligentne zwierzę stało się panem swojej planety. Przezwy-
ciężyło wszelkie zagrożenia - chyba, że samo dla siebie było zagrożeniem, tak jak my. Jednak
teraz pasożyty znalazły bezpieczne schronienie. Żadnych nowych zagrożeń, wymuszających
nową adaptację. Usiadły wygodnie, odetchnęły i popadły w marazm, nie zmieniając się jak
kraby, ameby czy inne ziemskie gatunki. Dalej działały w swoich neurologicznych rojach i
zwierzę, które pojęło ich dobroczynną rolę, zaczęło się nimi opiekować. Pasożyt nie wiedział
o tym, ale przestał już być gatunkiem dominującym. Zapewnił sobie przetrwanie, znajdując
oparcie w zwierzęcym gospodarzu, który zajął się nim z boską łaskawością i samolubstwem.
Pasożyt osiągnął biologiczny raj. Żył, ale przestał walczyć, Można rzec, że żywiciel był jego
polisą ubezpieczeniową, Koniec rozdziału.
Wydmuchnął spory kłąb dymu i pochylił się do przodu, z obojętnym rozbawieniem
przyglądając się Paulowi. Ten zorientował się, że siedzi z rozdziawionymi ustami na brzegu
fotela. Z trudem rozluźnił się.
- To tylko nie opierające się na niczym przypuszczenia - mruknął niepewnie.
- Częściowo tak - przyznał Seevers. - Jednak są poparte dowodami, a jeden jest bardzo
przekonujący. Jest nim przekaz.
- Przekaz?
- Tak. Chodź, pokażę ci.
Seevers wstał i podszedł do ściany. Stanął przy dwóch półkulach.
- Po namyśle, lepiej zobacz sam. Weź ten przecięty meteoryt, dobrze? Jest jałowy.
Paul przeszedł przez pokój, chwiejnie wdrapał się na ławę i zdjął owalny meteoryt. Po
raz pierwszy miał jeden z nich w ręku, przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Meteoryt był
niemal idealną kulą o średnicy dwudziestu centymetrów i wydrążonym wnętrzu o średnicy
dziesięciu. Kula była zrobiona z kilku koncentrycznych skorup, każdej z innego metalu. Wy-
dawała się lekka jak aluminium, chociaż powłoka zewnętrzna była jakby ze stali.
- Złóż obie połówki ze sobą - powiedział Seevers - i pokręć lekko. Rozejdą się. Wyjmij
środkową - tę twardą, cienką, znajdującą się między miękkimi, chroniącymi.
- Skąd pan wie, że takie było ich przeznaczenie? - mruknął Paul słuchając polecenia.
Skorupy rozeszły się,
- Wiadomości przesyła się kopertach - prychnął Seevers.
Paul porozkładał skorupy i znalazł dwie półkule z cienkiej jak papier, mocnej stali. Nie
było na nich żadnych napisów, ani po jednej, ani po drugiej stronie. Rzucił Seeversowi zdzi-
wione spojrzenie.
- Obchodź się z nimi ostrożnie, kiedy są pozbawione osłony. I tak są już trochę zamglo-
ne...
- Nie widzę żadnej wiadomości.
- W szufladzie, obok twojego kolana jest słoiczek żelaznych opiłków. Posyp nimi ostro-
żnie obie półkule. Ten proszek nie jest wystarczająco drobny, ale to najlepszy jaki mam.
Felger w Princetown miał trochę lepszy, zanim wszyscy stamtąd uciekliśmy. Nawiasem mó-
wiąc, sam to odkryłem.
Zakłopotany Paul wyjął żelazne opiłki i posypał nimi lustrzane powierzchnie. Ukazały
się delikatne wzory - ułożone z metalowych opiłków koła, od czasu do czasu poprzecinane
poprzecznymi liniami. Paul westchnął głośno. To wyglądało jak mapa.
- Wiem co myślisz - rzekł Seevers. - My też tak z początku myśleliśmy. Później Felger
przyniósł ten naprawdę drobny proszek. Mimo, że tak drobne, te linie to rzędy piktogramów.
Przy użyciu dobrego szkła powiększającego, mógłbyś je dostrzec, nawet przy użyciu tego
grubego proszku. To pismo magnetyczne - coś jak dwuwymiarowy zapis dźwiękowy. Wido-
cznie zwierzęta, które to napisały, miały bardzo dobry wzrok lub zmysł magnetyczny.
- Czy ktoś to odczytał?
- Właśnie zajmowano się tym w Princetown, kiedy świat oszalał. Jednak odczytali tyle,
żeby domyślić się tego, co ci powiedziałem. Wśród tuzina kul znaleźli pięć różnych zapisów,
Jeden z nich był czymś w rodzaju klucza. Zawierał symbol zobrazowany rysunkiem atomu
węgla. Inny symbol odpowiadał liczbie pi w systemie binarnym. Takie rzeczy... blisko pięćset
symboli. Niektórych nie byliśmy w stanie odszyfrować. Niektóre symbole definiowali metodą
przypominającą dziecinne krzyżówki, Coś jak „Gwiazda jest...” i nieznany symbol. Musieli-
śmy decydować czy znaczyło to „gorąca”, „biała”, „ogromna” i tak dalej.
- I udało wam się?
- Częściowo. Brutalny sposób, w jaki otwarto niektóre pojemniki, ograniczył czytelność
depeszy. Wysyłający zawinili swoim odpowiednikiem antropomorfizmu. Obdarzali nas swoją
psychiką. Spodziewali się, że będziemy otwierać pojemniki jeden po drugim, ostrożnie i
odczytywać tekst, zanim zrobimy coś więcej, A tu bach! Jakiś tokarz łapie jeden, potrząsa
nim, waży, kładzie na tokarce i wio! Wciąż zdradzamy bezrozumną ciekawość. Wpychamy
rękę w mysią norę, żeby przekonać się, czy w środku siedzi grzechotnik.
Zapadło dłuższe milczenie. Paul stał spoglądając na wzory pokrywające powierzchnię
skorup.
- Czemu ludzie nic o tym nie słyszeli? - spytał cicho.
- Nie słyszeli! - ryknął Seevers, - A jak chciałbyś im o tym powiedzieć?
Paul potrząsnął głową, Nie tak łatwo było zapomnieć, że człowiek porzucił swoje gaze-
ty, radio i kolej, zostawiając swoje mechaniczne sługi, by spały we własnej rdzy, podczas gdy
on uciekał niczym kąsany przez pszczoły niedźwiedź.
- A co właściwie mówią te znaki?
- Część już ci powiedziałem - o ewolucyjnym rodowodzie pasożytów wywołujących
neurodermatozę. Zebraliśmy też do kupy ich powody, dla których wysłali te pociski w prze-
strzeń - kilka tysięcy lat temu. Ich słońce miało wybuchnąć, zamienić się w Supernową. Opra-
cowali teoretyczne zasady napędu kosmicznego, ale nie mogli znaleźć paliwa - potrzebowali
jakiegoś pierwiastka, który w ich układzie był rzadki. Mogli podróżować w granicach układu,
ale to nie na wiele się zdało. Tak więc wyhodowali kolonię swoich pasożytniczych dobro-
czyńców, zapakowali je do kul i wystrzelili jak śrut w różne gwiazdy. Na kurs przechwytują-
cy, rzecz jasna. Chcieli by pociski przeszły nieco obok, tak żeby zawróciły po długiej, elipty-
cznej orbicie wokół słońc - dość blisko, by znaleźć się w radiacyjnym „pasie życia”, i w
końcu przeciąć orbity planet. Wygląda na to, że trafili nas za pierwszym razem.
- Chce pan powiedzieć, że nie celowali dokładnie w Ziemię?
- Oczywiście, że nie. Nie mieli pojęcia, że tu jesteśmy. Nie przy takiej odległości. Setki
lat świetlnych. Po prostu wybrali przypadkowo kilka gwiazd. Wysłanie ulubieńców było ich
ostatnim aktem oporu przeciw zagładzie - symbolicznym, rzecz jasna, ale szlachetnym ge-
stem. Oddali w ten sposób część swych dusz. Jak człowiek piszący testament i obdarowujący
swoim majątkiem jakieś nieznane istoty z gwiazd. Wyobraź sobie ich stojących tam - i patrzą-
cych jak te pociski znikają w otchłani kosmosu. Oto ich dziedzictwo, przekazane nieznanemu
spadkobiercy, a może nikomu. Mikroskopijne stwory, które wyniosły ich nad poziom zwie-
rzęcia.
Seevers urwał, spoglądając w górę, na słońce zaglądające przez piwniczne okienko.
Znów cicho mówił do siebie:
- Widzisz jak odwracają się i spokojnie wracają... by czekać, aż ich gasnące słońce
osiągnie krytyczny punkt, punkt zapłonu. Zostawili swój ostatni znak - swój dar dla kosmosu.
- Jest pan głupcem, Seevers - mruknął nagle Paul.
Seevers obrócił się na pięcie ze zbielałą twarzą. Jego ręka mimowolnie śmignęła do
ramienia młodzieńca, ale zatrzymała się w połowie drogi, kiedy Paul szybko odsunął się na
bok.
- Naprawdę uważa pan chorobę za rzecz pożądaną, prawda? - zapytał Paul, - Nie rozu-
mie pan, że jest pan pod jej wpływem. Dlaczego to tak wpływa na ludzi? A mówi pan, że nie
mogę być obiektywny.
Uczony uśmiechnął się zimno.
- Nie powiedziałem, że jest rzeczą pożądaną. Po prostu wykazywałem, że istoty, które
nam ją przysłały uważały ją za rzecz pożądaną. Opierali się na założeniach pozbawionych
podstaw.
- Może nic ich to nie obchodziło.
- Oczywiście, że ich obchodziło. Ich błąd polegał na tym, że uważali, iż będziemy
otwierać pojemniki tak jak oni by to zrobili - ostrożnie. Może nie mogli pojąć, jak stworzenie
może być jednocześnie lekkomyślne i inteligentne. Chcieli, abyśmy przeczytali ostrzeżenie na
powłoce ochronnej, zanim otworzymy kule.
- Ostrzeżenie...?
Seevers uśmiechnął się kwaśno.
- Tak, ostrzeżenie. Na wszystkich kulach znaleźliśmy jedną grupę powiększonych sym-
boli. Widzisz ten wzór na najwyższym pierścieniu? Mówi on, w przybliżeniu tak! „Istoty -
znalazcy, wy którzy niszczycie sobie podobnych - jeśli to czynicie, zniszczcie ten pojemnik
nie otwierając go. Jeśli nie uczynicie tak, jego zawartość zniszczy was”.
Zapadła martwa cisza.
- Ale przecież ktoś by go otworzył - protestował Paul.
Seevers z krzywym uśmiechem spojrzał w okno.
- Masz najzupełniejszą rację. Wysyłający nie przewidzieli ogromnej ciekawości lu-
dzkiego gatunku. Gdyby zobaczyli jak człowiek zbiera te samorodki, kłóci się o nie, chicho-
cze nad nimi, rozłupuje je jak orzechy, po czym podwinąwszy ogon, umyka z wyciem do
lasu... no, pomyśleliby dwa razy, zanim wystrzeliliby te pociski w kosmos.
- Doktorze Seevers, jak pan myśli, co się teraz stanie? To znaczy, ze światem?
Seevers wzruszył ramionami.
- Wczoraj widziałem noworodka, którego matką była kobieta z naszej wyspy. Urodził
się ze skórą zabarwioną na szaro. Miał też nowe receptory: małe pory w czubkach palców,
wyposażone w kubki smakowe i komórki węchowe. A nad każdym okiem guzek wrażliwy na
podczerwień.
Paul jęknął.
- I nie jest to pierwszy przypadek. Takie rzeczy zdarzają się również dorosłym, ale
dopiero po dłuższym czasie. Brat Thomas ma już pory w czubkach palców. Oczywiście,
jeszcze nie nauczył się z nich korzystać. Odbiera wrażenia, ale te receptory nie są połączone z
centrami węchu i smaku w mózgu. Wciąż są połączone z somatycznymi centrami czuciowy-
mi. Może dotykać różnych substancji i doznawać różnych kombinacji wrażeń: ciepła, bólu,
zimna, ucisku, i tak dalej. Mówi, że ocet sprawie wrażenie lodowato zimnego, chinina kłują-
cego gorąca, woda kolońska jest letnio-aksamitno-drapiąca, i... czerwieni się kiedy dotyka
perfum.
Paul roześmiał się.
- Może potrzeba będzie kilku pokoleń, zanim dowiemy się wszystkiego - ciągnął
Seevers. - Zbadałem fragmenty mózgu szczura i znalazłem w nim mikroorganizmy. Być
może starają się połączyć te nowe receptory z odpowiednimi obszarami w mózgu. Nasze
prawnuki - jeżeli człowiek wtedy będzie jeszcze na Ziemi - być może będą mogły analizować
substancje przez dotyk, określać skład atomowy mieszaniny w probówce, włożywszy do niej
palec... Dostrzegą źródło ciepła w ciemnym pokoju - dzięki podczerwieni. Może pojawi się
też uwrażliwienie na ultrafiolet. Moje szczury reagują na ten rodzaj promieniowania.
Paul podszedł do klatek ze szczurami i spojrzał na trzy szare zwierzęta, wyglądające na
większe od pozostałych. Cofnęły się pod ścianę i patrzyły na niego czujnie. Zaczęły piszczeć i
wymieniać między sobą spojrzenia.
- To trzecie pokolenie hyperów - powiedział do niego Seevers. - Wykształciły już prosty
język. Nie są inteligentne według ludzkich kryteriów, ale sprytne. Nauczyły się wykorzysty-
wać swój aparat sensoryczny. Wiedzą, kiedy mam zamiar je nakarmić, a kiedy zabić któregoś
i przeprowadzić sekcję. Sądzę, że potrafią to przewidzieć dzięki jakimś nieznacznym zmia-
nom mojej aury emocjonalnej, Praktyka to duża rzecz, młody człowieku. Hyper, mający pory
w czubkach palców odbiera wrażenia, ale trzeba sporo czasu zanim nauczy się łączyć je z
konkretnym bodźcem; a to dzięki praktyce. Dziecko odbiera swoimi oczami wrażenia - ale
nie mają one żadnego znaczenia, dopóki nie skojarzy mleka z bielą, matki z owalem twarzy, i
tak dalej.
- A co stanie się z mózgiem? - wydusił z siebie Paul.
- Myślę, że nic specjalnego. Nie dostrzegłem większych zmian. U szczurów stwierdzi-
łem wzrost inteligencji, ale brak przyrostu tkanki mózgowej. Wzrost sprawności intelektua-
lnej jest najwidoczniej rezultatem większej sprawności wszystkich zmysłów. Pomysły, konce-
pcje, skojarzenia - są tworzone z zebranych w pamięci doświadczeń. Jabłko jest czerwone,
słodkawo-kwaśne, o owocowym zapachu - oto sensoryczny obraz jabłka. Ślepiec pozbawiony
języka nie mógłby sformułować takiej definicji. W przeciwieństwie do niego hyper mógłby
dodać kilka innych określeń, których ty byś nie pojął. W pełni rozwinięty hyper - a ja takim
jeszcze nie jestem - dysponuje większym zasobem narzędzi sensorycznych pomocnych przy
formułowaniu definicji. Kiedy nauczy się ich używać, będzie znacznie sprawniejszy umysło-
wo. Jest w tym jednak jeden haczyk. Instynktownie, pasożyt dąży do zapewnienia przetrwania
swojego gospodarza. O to chodzi w ostrzeżeniu. Jeżeli człowiek potrafi współpracować ze
swoim gatunkiem, pasożyty pomogą mu ukształtować środowisko. Jeżeli człowiek zechce
walczyć z innymi, pasożyty pomogą mu w tym także. Pomogą mu w skuteczniejszym samo-
zniszczeniu.
- Ludzie współżyli pokojowo...
- W małych grupkach - przerwał Seevers. - Tak, wykazujemy pewien instynkt społe-
czny, Jednak jest to raczej instynkt stadny.
Paul niecierpliwie spoglądał na drzwi. Seevers obrócił się i spojrzał na niego z kpiącym
uśmieszkiem.
- No, już jesteś oświecony, młodzieńcze. I co zamierzasz teraz zrobić?
Paul potrząsnął głową, próbując uporządkować myśli.
- A co tu można zrobić? Tylko uciekać. Może na jakąś wyspę.
Seevers cynicznie podniósł brwi.
- Masz zamiar zabrać ze sobą modyfikację? Czy zamierzasz pozostać nie-hyperem?
- Zabrać..? Oszalał pan? Mam zamiar zostać zdrowym!
- Tak właśnie myślałem. Gdybyś spojrzał na to obiektywnie, postarałbyś się o modyfi-
kację i przyzwyczaił się do niej. Ja tak zrobiłem. Przypominasz mi małpę uciekającą przed
zastrzykiem. W strzykawce jest dobroczynna szczepionka, ale igła wygląda na ostrą. Małpa
jęczy z przerażenia.
Paul ruszył ze złością do drzwi, ale zatrzymał się jeszcze.
- Na górze jest dziewczyna, dermak. Czy...
- Opowiem jej o tym? Zawsze wprowadzam nowych hyperów. To jeden z moich obo-
wiązków na tym kościelnym ranczu trędowatych. Podejrzewam, że dziewczyna jest bliska
obłędu. Wszyscy są, zanim pozbędą się wrażenia, że są poza nawiasem społeczeństwa. Kim
ona dla ciebie jest?
Paul wyszedł na korytarz nie odpowiadając na pytanie. Był zupełnie rozbity, Nienawi-
dził uśmieszku na buldogowatej twarzy Seeversa z siłą, o jaką nigdy się nie podejrzewał. Ten
człowiek sam zaraził się chorobą! Tak powiedział. Ale czy to prawda? Czy cokolwiek z tego
było prawdą? Twierdzenie, że halucynacje są efektem nowych receptorów sensorycznych,
gadanie, że zaraza może być czymś pożądanym - Seevers nie miał monopolu na te pomysły.
Każdy dermak mówił to co on: to jeden z objawów, Seevers po prostu podbudował swoje
twierdzenia sprytną teorią, a Paul prawie dał się nabrać, Seevers był przebiegły. „Masz zamiar
zabrać modyfikację ze sobą?” Czyż nie było to postawione inaczej pytanie: „Czemu nie dasz
mi się dotknąć?” Paul trząsł się jak w febrze wracając na trzecie piętro, aby ponownie natrzeć
się olejkiem.
- Czemu nie odejść od razu? - pomyślał.
Włóczył się cały dzień po nadbrzeżu, przystając przy dokach, aby popatrzeć jak mnisi
kręcą się po rusztowaniu, otaczającym kadłuby dwóch małych, pełnomorskich jednostek.
Mnisi uszczelniali szpary, drepcząc po pomostach z wiadrami smoły i farby. Paul
dowiedział się, która z jednostek była przeznaczona dla niego. Natychmiast porzucił myśl o
niezwłocznym opuszczeniu wyspy; jednostka wymagała małego remontu.
Jacht był dwudziestopięciometrowy, o wąskim kadłubie i kilu, który był zbyt długi na
żeglowanie w zatoce. Paul domyślił się, że mieszkańcy wyspy potrzebowali tylko płaskoden-
nych statków do przewożenia pasażerów i ładunków z lądu. Smukły żaglowiec o linii małego
niszczyciela był dla nich nieprzydatny. Po bliższych oględzinach Paul orzekł, że jacht musiał
przedtem należeć do policji lub Ochrony Wybrzeża. Na przodzie był jeszcze trójnóg do osa-
dzenia karabinu maszynowego. Statek był szybki i zaopatrzony w silnik diesla, tak że świe-
tnie nadawał się do dalekich rejsów.
Paul poszedł pomyszkować w magazynach poszukując źródła zapasów. Od czasu do
czasu napotykał mnicha lub zakonnicę, ale szaroskórzy duchowni wydawali się myśleć tylko
o tym, aby jak najszybciej zniknąć mu z oczu. Pożądanie dermaków było pobudzane głównie
przez zapach i dezodorujący olejek pomagał uniknąć ich afektów. W końcu napotkał dziko-
okiego dermaka, który zaskoczył go wśród stosów skrzyń. Dermak był już prawie przy nim,
zanim Paul usłyszał jego kroki.
Przyparty do muru i ogarnięty paniką, strzaskał napastnikowi ramię wystrzałem z dubel-
tówki, po czym uciekł z magazynu ścigany wrzaskami dermaka.
Dławiąc się wstydem znalazł mnicha-dermaka i posłał go, żeby zajął się rannym. Już
wcześniej zdarzało mu się strzelać do ofiar zarazy, kiedy nie było innego wyjścia, ale nigdy z
zamiarem zabicia. Ten mężczyzna zawdzięczał życie tylko przypadkowi.
- To była samoobrona - mówił sobie Paul. Tylko przed czym? Przed nieuniknionym?
Szybko wrócił do szpitala i znalazł Mendelhausa przed wejściem do małej kaplicy.
- Lepiej nie będę czekał na waszą łódź - powiedział księdzu. - Właśnie strzeliłem do
jednego z waszych, Lepiej będzie jak odejdę, zanim się to powtórzy.
Mendelhaus zacisnął wargi,
- Zastrzeliłeś...
- Nie zabiłem go - wyjaśnił pospiesznie Paul. - Złamałem mu rękę. Jeden z braci przy-
prowadzi go tu. Przykro mi, ojcze, ale rzucił się na mnie.
Ksiądz w milczeniu odwrócił wzrok, wyraźnie tłumiąc gniew.
- Cieszę się, że mi to mówisz - powiedział spokojnie. - Myślę, że nic na to nie mogłeś
poradzić, Ale dlaczego opuściłeś, szpital? Tu jesteś bezpieczny. Zaopatrzymy jacht w ży-
wność. Proponuję, abyś został w pokoju, dopóki nie będzie gotowy. Poza budynkiem nie mo-
gę ręczyć za twoje bezpieczeństwo.
W jego głosie pojawiła się rozkazująca nuta i Paul lekko skinął głową. Odwrócił się, by
odejść.
- Młoda panienka pytała o ciebie - zawołał za nim ksiądz.
Paul przystanął.
- Jak się czuje?
- Myślę, że kryzys minął. Infekcja ustępuje. Jednak jej nerwy nie są w najlepszym sta-
nie. Głęboka depresja. Czasem wpada w histerię - rzekł duchowny, po czym dodał ciszej:
- Ty jesteś tego przyczyną, młody człowieku, Czasem przychodzi jej to do głowy i chce
cię dotknąć, a czasem majaczy, że nigdy by tego nie zrobiła.
Paul okręcił się na pięcie, próbując zaprotestować, ale ksiądz mówił dalej:
- Był u niej Seevers, a potem psycholog - jedna z naszych sióstr. Wydaje się, że to tro-
chę pomogło. Teraz śpi. Jednak nie wiem, ile zrozumiała z tego, co mówił Seevers. Jest oszo-
łomiona wskutek szoku, bólu, zakażenia, poczucia winy, strachu, histerii - i paru innych
rzeczy. Morfina wcale nie rozjaśniła jej w głowie. Ani fakt, że jej unikasz.
- Unikam zarazy - warknął Paul, - Nie jej.
Mendelhaus zachichotał bez cienia wesołości.
- Komu to mówisz?
Odwrócił się i wszedł przez wahadłowe drzwi do kaplicy.
Za kołyszącymi się drzwiami Faul dostrzegł oświetlony świecami ołtarz, prosty dre-
wniany krucyfiks i morze mnisich habitów falujących w ławkach, czekających, aż odprawia-
jący mszę ksiądz wejdzie do świątyni i zacznie Ofiarę. Paul uświadomił sobie, że to niedziela.
Powlókł się głównym korytarzem i stwierdził, że mimowolnie podąża do pokoju, gdzie
leżała Willie. Drzwi były szeroko otwarte i stanął tuż przed nimi, żeby go nie widziała.
Jednak po chwili, wolno przesunął się naprzód, dostrzegł jej ciemną grzywę rozsypaną na
poduszce. Jedna z sióstr uczesała ją, i włosy leżały na pościeli ciemnymi falami, błyszcząc w
świetle świecy. Spała. Gromnica przeraziła go w pierwszej chwili, sugerowała ostatnie nama-
szczenie i śmierć. Jednak obok leżała gazeta z pozaginanymi rogami; ktoś wcześniej czytał jej
na głos.
Paul stał w progu, patrząc jak pierś dziewczyny unosi się w oddechu. Świeża, młoda,
zgrabna - nawet w surowej bawełnianej koszuli, którą jej dali, nawet mimo niebiesko-bladej
białości skóry... która niebawem miała stać się szara jak pochmurne niebo w zimowy dzień.
Jej usta poruszyły się lekko i Paul cofnął się o krok. Wargi znieruchomiały i rozchyliły się,
ukazując białe zęby. Delikatnie wyrzeźbiona twarz była lekko odchylona ku górze. Jej szczęki
zacisnęły się nagle.
Z holu nadleciał niespodziewanie upiornie wysoki głos, powtarzający echem przyśpiew
gregoriańskiego psalmu: „Asperges me, Domine, hyssopo, et mundabor...” Ksiądz rozpoczął
mszę.
Na dźwięk jego głosu, ukryte pod prześcieradłem dłonie dziewczyny zacisnęły się w
pięści. Jej oczy otwarły się nagle i spojrzały w pustkę. Zaciskając w palcach prześcieradło
podniosła ręce do oczu i krzyknęła:
- Nie! Nieee! Boże, nie zrobię tego!
Paul schował się za framugę i przycisnął do ściany.
Żal ścisnął mu gardło. Nerwowo rozejrzał się wokół. Słysząc krzyk dziewczyny, z po-
bliskiego pokoju wyszła zakonnica i pospiesznie ruszyła korytarzem, szeleszcząc nakrochma-
lonym habitem, mamrocząc do siebie pod nosem. Rzuciła Paulowi karcące spojrzenie i wma-
szerowała do pokoju,
- Dziecko moje, co ci jest? Znów koszmary?
Usłyszał jak Willie oddycha z ulgą. Później jej słaby głos mówiący:
- Oni... oni kazali mi... dotknąć... O, Boże! Chciałam odciąć sobie ręce!
Paul umknął, zostawiając za sobą uspokajający głos zakonnicy.
Resztę dnia i noc spędził w swoim pokoju. Następnego ranka Mendelhaus przyszedł, by
mu powiedzieć, że łódź jeszcze nie jest gotowa. Musieli jeszcze skończyć uszczelnianie i
załadować prowiant. Jednak zapewnił go, że będzie gotowa w ciągu dwudziestu czterech
godzin. Paul nie mógł zmusić się, by zapytać go o dziewczynę.
Mnich przyniósł mu jedzenie; nie otwarte puszki, wciąż parujące po wyjęciu z autokla-
wu, na przykrytej szkłem tacy. Mnich nosił maskę i rękawice, pachniał odkażającym olej-
kiem. W takich chwilach Paulowi wydawało się, że to on jest chorym zakaźnie pacjentem,
którego inni muszą się wystrzegać. Jak w poemacie Omara, pomyślał ze zdziwieniem; „Któż
garncarzem jest, a kto garnkiem?”
Czy człowiek rzeczywiście - jak twierdził Seevers - był wystraszoną małpą, uciekającą
bezsensownie przed szarymi rękami, które przynosiły mu błogosławiony dar? Jakże wąska
była granica dzieląca błogosławieństwo od przekleństwa, demona od boga! Pasożyty przybyły
pod maską demona, pod maską choroby. „Choroby często były przyczyną mej śmierci” -
rzekł człowiek. „Zatem wszystkie choroby są złem”. Ale czy musiała to być prawda? Ogień
często zabijał uzbrojonych w maczugi przodków człowieka, lecz później stał się jego sługą.
Nawet choroby zostały wykorzystane w dobrym celu - sztucznie wywołany dur i malaria,
zwalczały choroby weneryczne.
Jednak szara skóra... kubki smakowe w końcach palców... obce mikroorganizmy w mó-
zgu i nerwach. Na myśl o tym, włosy stawały mu dęba na głowie. Człowiek, ukształtowany
wedle gustu, prawdopodobnie pożytecznych pasożytów, pozostaje człowiekiem, czy czymś
innym? Mali bakteryjni siewcy ukryci pod skórą, kultywujący zagony komórek nerwowych;
zjedz jedną, posiej dwie, wyoraj nową komórkę węchową, połącz włókienka z mózgiem...
Poniedziałek przyniósł zimny deszcz i wiatr znad zatoki. Paul patrzył, jak woda spływa
zasypanymi śmieciem rynsztokami ulic. Siedząc w oknie spoglądał na ten ponury widok i
czekał modląc się, żeby sztorm nie opóźnił wyjścia w morze. Mendelhaus zajrzał przez uchy-
lone drzwi i uśmiechnął się.
- Kostka Willie świetnie się goi - powiedział. - Opuchlizna zeszła, tak że musieliśmy
zmienić gips. Gdyby tylko mogła...
- Dzięki za informację, padre - warknął z irytacją Paul.
Ksiądz wzruszył ramionami i odszedł.
Wciąż jeszcze padało, kiedy nadszedł wieczór. Duchowni w doku z pewnością nie zdo-
łali skończyć roboty. Jutro... może.
Z nadejściem zmroku zapalił świeczkę i leżał z otwartymi oczyma patrząc na równy,
żółty jęzor płomienia, dopóki nie zmogło go zmęczenie. Zdmuchnął świecę i poszedł spać.
Męczyły go sny; o pieszczących go szarych palcach, o przyjemnym dotyku. Drobne
dłonie, delikatne, chłodne, czułe - dotykające jego czoła i policzków, i głos szepczący czułe
słowa.
Nagle obudził się. Wciąż czuł na twarzy dotyk rąk ze snu. Co go obudziło? Jakiś
dźwięk w korytarzu, skrzyp zawiasów? W pokoju panowały nieprzeniknione ciemności.
Deszcz przestał padać - może właśnie to go obudziło? Leżąc i wsłuchując się w ciszę wilgo-
tnych korytarzy czuł dziwny niepokój. Jakiś... słaby szmer... i...
Oddech! Słyszał czyjś cichy oddech!
Wydał ochrypły wrzask, który przerwał upiorną ciszę. Odpowiedział mu przenikliwy
krzyk strachu! Kilka metrów dalej, w pokoju. Skoczył naprzód i natknął się na ścianę. Zaklął
głośno i zaczął po omacku szukać; najpierw zapałek, później dubeltówki, W końcu znalazł
broń, wycelował w pustkę i nacisnął spust. Huk ogłuszył go. Okno rozleciało się w kawałki i
lawina tynku osypała się na podłogę.
Krótki błysk oświetlił pokój. Był pusty. Paul stał zdjęty grozą. Czyżby wszystko to mu
się przywidziało? Jednak nie, krzyk przerażenia nieproszonego gościa był zupełnie realny.
Na twarzy poczuł chłodny powiew. Drzwi były otwarte. Czyżby zapomniał je zamknąć?
Na niższych piętrach dał się słyszeć gwar głosów. Strzał obudził śpiących. Jednak słyszał też
coś innego; jakieś nieregularne trzeszczenie i cichy płacz.
W końcu znalazł zapałki i skoczył do drzwi. Jednak mały płomyk nie rozjaśnił panują-
cych na korytarzu ciemności. W oddali usłyszał szczęk klamki; intruz uciekał zewnętrznymi
schodami, Paul pomyślał o pościgu i zemście. Jednak zamiast tego pobiegł do umywalki i
zaczął szorować się szarym mydłem. Czy gość dotknął go? Czy też ów dotyk był jedynie
sennym przywidzeniem? Był przestraszony.
Ha korytarzu rozległy się głosy. Zobaczył kilka zbliżających się postaci ze świecami w
rękach. Odwrócił się i zobaczył twarze kilku mnichów, ciekawie zaglądających do jego poko-
ju. Ojciec Mendelhaus przepchnął się przez nich, spojrzał na okno, na ścianę i na Paula.
- Co...
- Bezpieczny, tak? - syknął Paul, - No, miałem gościa! Kobietę! Myślę, że mnie do-
tknęła!
Ksiądz odwrócił się i powiedział do mnicha:
- Wyjdź na schody i zawołaj matkę przełożoną. Poproś, żeby natychmiast sprawdziła
kwatery sióstr. Jeżeli któraś z nich opuściła...
Na dole dał się słyszeć głośny krzyk,
- Ojcze! Ojcze! Dziewczyna ze zranioną nogą! Nie ma jej w pokoju! Uciekła!
- Willie! - szepnął Paul.
Drobna siostra ze świecą w ręku przybiegła z dołu i przez chwilę dyszała ciężko łapiąc
oddech.
- Uciekła, ojcze. Miałam nocny dyżur. Słyszałam strzał i poszłam zobaczyć, czy jej nie
obudził. Nie było jej w pokoju!
Ksiądz chrząknął niedowierzająco.
- Jak mogła wyjść z łóżka? Przecież nie może chodzić z nogą w gipsie.
- Kule, ojcze. Powiedzieliśmy jej, że za parę dni będzie chodzić. Ponieważ wciąż miała
zaburzenia świadomości i powtarzała, że utniemy jej nogę, daliśmy jej kule, żeby udowodnić,
że się myli. To moja wina, ojcze. Powinnam...
- To nieważne. Poszukajcie jej w budynku.
Paul wytarł twarz i ze złością spojrzał na księdza.
- Jak mam się zdezynfekować? – zapytał.
Mendelhaus zawołał do tłumu zebranego na korytarzu.
- Proszę, niech ktoś zawoła doktora Seeversa.
- Jestem tu, klecho - mruknął uczony.
Duchowni rozstąpili się, robiąc przejście dla przysadzistego doktora. Z rozbawieniem
spojrzał na Paula.
- A więc mimo wszystko zdecydowałeś się tu zostać?
Paul rzucił mu obraźliwe słowo.
- Ma pan jakiś skuteczny...
- Środek dezynfekujący? Obawiam się, że nie. Kwas azotowy mógłby pomóc w przypa-
dku jednego lub dwu małych miejsc. Gdzie cię dotknięto?
- Nie wiem. Spałem.
Seevers uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- No, nie możesz się wykąpać w kwasie azotowym. Spróbujemy czegoś innego, ale
wątpię czy poskutkuje w przypadku bezpośredniego kontaktu.
- Ten olejek...
- Uhm! Wystarcza na osłabione pobytem na powietrzu pasożyty, które mogą pozostać
na niedawno dotkniętym przedmiocie. Jednak w przypadku bezpośredniego kontaktu, te stwo-
rki okazują się twardymi, małymi łobuzami. Mimo to chodź na dół; spróbujemy coś zrobić.
Paul szybko ruszył za nim. Za plecami usłyszał cichy pomruk:
- Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego nie-hyperzy są tak...
Mendelhaus powiedział coś do Seeversa, zagłuszając resztę zdania. Paul skręcił się we-
wnętrznie na myśl, że mogą go uważać za tchórza.
Jednak wobec tłumów wiejących na północ, tchórzostwo było normą społeczną. I po
roku uciekania Paul zaakceptował tą reakcję jako jedyną możliwą formę oporu.
Seevers wlewał jakieś chemikalia do wanny pełnej wody, kiedy do piwnicy przybiegł
mnich z wiadomością dla ojca Mendelhausa.
- Ojcze, siostry mówią, że dziewczyny nie ma w budynku.
- Co? No, nie mogła uciec daleko! Przeszukajcie okolicę. Jeśli jej nie znajdziecie,
spróbujcie w sąsiednich domach.
Paul przerwał rozpinanie guzików koszuli, Willie mówiła okropne rzeczy, o tym co wo-
lałaby zrobić niż poddać się żądzy. I jej przestraszony krzyk w ciemnościach, wrzask kogoś,
kto nagle wraca do koszmarnej rzeczywistości z krainy marzeń.
Mnich wyszedł z pokoju, Seevers wlał kolejną butelkę cieczy do wanny. Paul usłyszał
świst wiatru uderzającego w okna budynku i wściekły ryk fal bijących o pobliski brzeg.
Zapiął koszulę.
- Którędy do morza? - zapytał nagle, cofając się do drzwi.
- Nie, głupcze! - ryknął Seevers. - Nie zrobisz... łap go, klecho!
Paul odskoczył przed wyciągniętymi ramionami Mendelhausa. Skoczył na zewnątrz i
zaczął biec po schodach. Mendelhaus wrzeszczał za nim, żeby się zatrzymał.
- To nie ja! - odkrzyknął Paul ze złością. - To Willie!
Chwilę później, gnał już przez dziedziniec na ulicę. Na rogu zatrzymał się, tracąc orien-
tację. Wiatr przyniósł odgłos bijących o brzeg fal, Paul pobiegł na wschód, głośno nawołując.
Deszcz przestał padać, ale jezdnia była mokra, a woda bulgotała w rynsztokach. Od
czasu do czasu księżyc wyglądał zza rzednącej zasłony chmur, ale jego blask nie rozświetlał
mroku zalegającego na ulicach. Po kilku minutach Paul znalazł się na nadbrzeżu. Grzywacze
z łoskotem uderzały o piasek.
Na chwilę stały się widoczne w złudnym świetle księżyca, po czym znów zniknęły w
ciemności. Nie dostrzegł jej.
- Willie!
Odpowiedział mu tylko pomruk fal. I lśnienie białej piany.
- Willie!
Ześliznął się z falochronu i zaczął przedzierać się przez poszarpane głazy. Nie mogła
tędy zejść na dół. Przypomniał sobie wąskie, strome schody na północnym końcu i pognał w
tamtym kierunku.
Wtem księżyc wyszedł zza chmur. Paul ujrzał dziewczynę i stanął jak wryty. Siedziała
bez ruchu na ostatnim stopniu, trzymając twarz w dłoniach. Równo ustawione kule oparła o
poręcz. Pięć metrów dalej szalały fale przyboju. Paul podszedł do niej wolno. Księżyc znów
zaszedł. Mokry piach cmokał pod nogami idącego.
Paul zatrzymał się przy poręczy, patrząc na nieruchomy cień dziewczyny.
- Willie?
Cichy jęk i długie milczenie.
- Zrobiłam to, Paul - szepnęła z przygnębieniem. - Z początku to było jak sen, ale
później... krzyknąłeś... i...
Przykucnął przy niej, siadając na piętach. Potem mocno chwycił ją za nadgarstki i ode-
rwał jej dłonie od twarzy.
- Nie...
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Jej wargi były nieśmiałe i przestraszone. Później
wziął ją na ręce, uważając na namoknięty gips. Wszedł po schodach na górę i ruszył w
kierunku szpitala. Oszołomiona, zmęczona i niczego jeszcze nie pojmująca Willie, zasnęła w
jego ramionach. Wiatr bawił się jej włosami. Był świeży i ciepły. Paul zastanawiał się, jak
odbierałyby go receptory w czubkach palców.
- Zaczekaj, to się przekonasz - powiedział sobie.
Kiedy dotarł z nią do szpitala, Mendelhaus powitał go na oświetlonym świecami kory-
tarzu. Na twarzy miał szeroki uśmiech.
- Chyba możemy zapomnieć o jachcie, synu?
Paul przystanął.
- Nie... I tak chciałbym go pożyczyć.
Mendelhaus wyglądał na zdziwionego.
Seevers parsknął drwiąco?
- Klecho, czy nie znasz innych powodów do podróży jak ucieczka?
Paul zaniósł dziewczynę do jej pokoju. Kiedy się obudzi, miał zamiar porozmawiać z
nią. O wyspie - dopóki świat nie nabierze rozsądku.
Edmound Hamilton
WYSPA
ŚNIĄCEGO
Garrison leżał z twarzą na deskach tratwy ratunkowej, a jego mózg powoli gotował się
w słońcu. Po czterech dniach odbierał tylko dwa wrażenia: żaru i pragnienia. Był zbyt wy-
cieńczony, by jeszcze odczuwać głód.
Mała tratwa kołysała się na leniwych falach Pacyfiku, i za każdym razem, gdy opadała,
błękitna woda łagodnie ochlapywała mu twarz.
Niejasno czuł, że już nie długo wytrwa. Było tylko kwestią godzin, kiedy załamie się i
łyknie błękitnej wody, tak kusząco pluskającej przy jego twarzy, a potem umrze w męczar-
niach. Oczywiście, normalny człowiek nie pił by morskiej wody, lecz człowiek pływający od
czterech dni po środkowym Pacyfiku, bez wody i żywności, nie jest całkiem przy zdrowych
zmysłach.
Pomyślał znów z goryczą, że inni mieli więcej szczęścia - ci, którzy zginęli gwałtowną
śmierci podczas wybuchu, który zatopił „Mary D.”. Cała reszta załogi osiągnęła spokój, łago-
dnie dryfując i opadając na chłodne, cieniste i muliste dno oceanu. I tylko on - zeskoczywszy
instynktownie z pokładu frachtowca rozdzieranego wybuchem - miał nieszczęście przeżyć.
Garrison powrócił myślami do wody. Wiedział, że tylko przyspieszy koniec, lecz nie
mógł się powstrzymać. Kuszące wizje popłynęły przez jego mózg - srebrzyste strumyki z brą-
zowymi kamykami na dnie, bulgoczące źródła, spokojne rzeki i błękitne jeziora; Widział kry-
ształowe kubki lodowatej wody, okryte szronem. Załkał, wciskając twarz w gorące, przesy-
cone solą płótno.
Godziny rozciągały się w nieskończoność. Nie zdawał sobie sprawy, że słońce zaszło,
dopóki nie zelżał spalający go żar. Wtedy uniósł głowę i otworzył łzawiące, zaczerwienione
oczy. Była noc i tratwa dryfowała na ciemnych, uśpionych wodach, pod niebem gęstym od
gwiazd. Garrison znów opuścił głowę.
W ile wieków później nowy, niepokojąco nieznany dźwięk przedostał się do jego przy-
ćmionej świadomości? Stłumione zgrzytanie i skrobanie przy jego uszach. Zgrzyt, zgrzyt i
znów cisza. A potem na nowo - zgrzyt, zgrzyt...
Obcość tego dźwięku obudziła w jego przytępionym umyśle mglistą chęć zbadania go.
Uniósł się na łokciach tak powoli i sztywno, jak powracający do życia trup. Gapił się niczym
sparaliżowany. Dwie stopy od twarzy znajdował się stały ląd.
Tratwa ratunkowa dotarła do piaszczystej plaży ciemnej wyspy i leżała teraz, trąc o
piasek. Słychać było jedynie chlupot fal przybrzeżnych, Roje gwiazd spoglądały uroczyście w
dół. Wyspa rozciągała się przed Garrisonem mrocznym, nieodgadnionym masywem.
- Ląd - dobiegło go suche chrypienie.
Pojął nagle, że słyszy własny głos. Uświadomił sobie, że jakoś zdołał stanąć na nogach.
- Ląd - znowu szepnęły jego przesycone solą usta.
Garrison zszedł z tratwy i ukląkł na piasku. Cudem podniósł się znów z niezmiernym
wysiłkiem i niepewnie, na oślep, pobiegł przed siebie.
Biegł niezgrabnie, przygarbiony, z opuszczoną głową i zwieszonymi bezwładnie ręka-
mi. Jego oślepione oczy nie potrafiły nic wypatrzeć w ciemności. Był jak ślepe, otumanione i
rozszalałe zwierzę, kierowane instynktem, a nie rozumem, ślizgał się w sypkim piasku, poty-
kał o skały, ale wciąż parł chwiejnie naprzód. Wtem potknął się znowu i upadł. Lecz tym
razem nie wstał. Jego zmęczone ciało odprężyło się z rozkoszą. Umysł mętniał, ześlizgując
się w cienisty mrok. Garrison był świadom jedynie uświęconego, mrocznego spokoju, biorą-
cego we władanie jego świadomość. A więc taka jest śmierć? Osunął się w ciemność, we-
stchnąwszy jak zmęczone dziecko.
A później Garrison obudził się. Jakie to dziwne, pomyślał, gdy wróciła świadomość,
zbudzić się po śmierci. Lecz nagle pojął, że nie umarł. Nieznośne pragnienie wciąż paliło mu
gardło, a czyż zmarły mógłby odczuwać pragnienie?
Z trudem otworzył swe sklejone, zapuchnięte powieki - prosto na oślepiający blask
słońca. Z ostatecznym wysiłkiem usiadł. Tępym, błędnym wzrokiem popatrzył przed siebie.
Był zbyt oszołomiony, by w pełni ocenić niespodziankę, więc odczuł jedynie niejasne zdu-
mienie wobec tego, co ujrzał.
Wokół niego stał gęsty las nieziemskiej piękności. Potężne drzewa o ciemnych pniach
wznosiły się wysoko ponad nim, zasłaniając niebo srebrzystym, gęstym listowiem. Ich
splątane gałęzie oplatały ciemne, drzewiaste pnącza. Na pnączach tych rosły olbrzymie, podo-
bne do orchidei kwiaty - wspaniałe kwiatostany o delikatnych barwach, opadające cudowny-
mi kaskadami aż do zielonej darni.
Połyskujące ary, a także inne papugi śmigały, skrzecząc, wśród kwiatów; słodko dźwię-
czały ptasie piosenki. Wśród drzew przemykał się łagodny wiatr, szepcząc w ciszy, niosąc
dziwne, korzenne wonie i subtelne zapachy.
Garrison patrzył w oszołomieniu. Wtem dojrzał poprzez liście błyszczącą wstęgę wody
- mały, obrośnięty paprociami strumyk, przemykający się z melodyjnym pluskiem przez las.
Szalone, czterodniowe pragnienie wybuchło w nim z nową siłą. Z nieartykułowanym okrzy-
kiem rzucił się chwiejnie naprzód. Za chwilę leżał, gniotąc paprocie i zanurzał twarz w chło-
dnym, kryształowym strumieniu;
Z trudem oderwał usta od wody i zmusił się, by przestać pić. Drżał, unosząc głowę, a
jego spieczone wargi i wyschnięty język powoli ożywały. Łzy popłynęły mu z oczu.
- Jestem ocalony - załkał ochryple. Ocalony!
Garrison zmusił się do powstania i potykając się odszedł od strumienia. Wciąż nie od-
czuwał głodu, lecz wiedział, że potrzebuje pożywienia. Znalazł je w pobliżu - wysokie drze-
wo, uginające się pod ciężarem okrągłych, czerwonych owoców. Wyglądały i smakowały jak
jabłka, lecz zawierały twardą jak kamień pestkę. Zjadł kilka i poczuł się wzmocniony. Stwie-
rdził, że nie zagraża mu głód, bo wokół pełno było drzew obsypanych owocami.
Dostrzegł również, że ten cichy, czarodziejski las tętnił życiem. Brązowe zające kryły
się w paprociach, latające wiewiórki przeskakiwały w zawrotnych łukach z gałęzi na gałąź, w
oddali trajkotały małpy.
- Szczęście, że natknąłem się na tę wyspę - wymamrotał. - Większość wysp w tej części
Pacyfiku to po prostu nagie skały. Prawdopodobnie nie jest zbyt duża. Wygląda na bezludną.
Chwiejnie ruszył w kierunku, skąd dobiegł huk odległego przyboju. W czasie wędrówki
zdumiało go bogactwo tutejszego życia. W oddali dwa cętkowane lamparty skaczą na drzewo.
W zaroślach ryją dziki pochrząkując. Gdzieś w pobliżu, w gąszczu zaszczekała hiena. Mnó-
stwo saren, śmigłych i pięknych. Wydawało się nieprawdopodobne, że tyle zwierząt koegzy-
stuje na małej wyspie na Pacyfiku.
Wyszedł z gęstego lasu na wąską piaszczystą plażę. Biała plamka tratwy ratunkowej
leżała tam, gdzie rzucił ją przypływ. Ogarniając wzrokiem wybrzeże, Garrison ocenił, że wy-
spa ma pięć mil długości i dwie szerokości. Była okryta gęstym lasem - zielona wyspa śpiąca
na bezmiarze oceanu. Nic nie wskazywało, że byli tu kiedykolwiek ludzie.
Garrison ciężko powędrował wzdłuż brzegu - łatwiej było iść plażą niż przez gęsty las.
Przeszedł mniej niż pół mili, gdy z lasu obok niego nagle wyszła dziewczyna. Pojawiła się tak
nagle, że zamarł wlepiając w nią oczy.
- Boże wielki! - wykrzyknął. - Skąd się wzięłaś?
Uśmiechnęła się.
- Na imię mam Myrrha - powiedziała.
Była białą dziewczyną - to dostrzegł najpierw. Potem do jego oszołomionego umysłu
dotarło także, że jest młoda i urocza. Powątpiewał, czy ma więcej niż siedemnaście lat. Ubra-
na była dziwacznie - w skąpą tunikę z miękkiej, białej tkaniny, przewiązaną wysadzanym
drogimi kamieniami pasem. Strój ten odsłaniał gładkie ramiona i nie zakrywał krągłych
kolan.
Patrzyła na niego uważnie. Miała łagodnie tęskne i czułe czarne oczy, w których niepe-
wność mieszała się z radosnym entuzjazmem. Jej czerwone wargi rozchyliły się nieco z wra-
żenia. Czarne, jedwabiste włosy miała sczesane w tył od szerokiego, niskiego czoła.
- Myrrha? - powtórzył nieprzytomnie Garrison,
- Dostrzegłam cię z lasu - powiedziała, wskazawszy smukłym palcem. Oczy jej bły-
szczały z emocji, gdy dodawała: - Tak się cieszę, że nareszcie ktoś się tu pojawił.
- Czy to znaczy, że jesteśmy jedynymi ludźmi na wyspie?! - krzyknął Garrison, - Że
byłaś tutaj sama?
Myrrha skinęła głową.
- Tak, oczywiście, oprócz Śniącego.
Garrison nie mógł zrozumieć.
- Jak długo jesteś na wyspie?
- Jak daleko sięgnę pamięcią - powiedziała, patrząc na niego ze zdumieniem.
- Ale jak się tu dostałaś?
- Nie rozumiem cię - powiedziała z zakłopotaniem. - Jestem tu od początku. Jestem czę-
ścią snu, tak samo jak ty i wszystko dokoła.
- Częścią snu? - powtórzył Garrison. - Co przez to rozumiesz?
Zakłopotanie Myrrhy wzrosło. Jej przejrzyste oczy patrzyły na niego ze zdumieniem.
- Nie rozumiesz? - zapytała. – Dziwne. Ja zrozumiałam od razu. Choć nie wiem jak...
- Przestań mówić zagadkami i wytłumacz - poprosił Garrison.
Dojrzał urazę w jej dziecięcych oczach i poprawił się z zakłopotaniem.
- Przepraszam cię. Jestem po prostu zdenerwowany, niecierpliwy. Co miałaś na myśli
mówiąc, że jesteś częścią snu?
Odpowiedź oszołomiła go.
- Wszystko tutaj jest tylko snem - powiedziała Myrrha z zapałem dziecka, które pragnie
coś wyjaśnić. - Tak naprawdę nasza wyspa jest tylko nagą skałą, a lasy, zwierzęta, ty i ja je-
steśmy tylko snem. Wszystko, oczywiście, wydaje się nam prawdziwe, bo także jesteśmy czę-
ścią snu.
- Oszalałaś! - wybuchnął Garrison. - Las, zwierzęta, ty - to sen? I ja także?
- Oczywiście - powiedziała Myrrha. - Jesteś częścią snu, tak samo jak ja.
Garrison chciał zakląć, ale powstrzymał się. Potem uczuł litość dla dziewczyny. Wi-
dział, że wierzy w to, co powiedziała. Musiała - pomyślał - dorastać tu samotnie i wymyśliła
to wszystko.
- Czyim jesteśmy snem, Myrrho? - zapytał, ustępując jej. - Kto nas śni?
- Śniący, oczywiście - odparła natychmiast.
Garrisonowi zachciało się śmiać. Była to z całą pewnością najbardziej szalona ze wszy-
stkich jego przygód.
- A kim jest Śniący? - zapytał.
Na delikatnej twarzy Myrrhy pojawił się cień strachu.
- Po prostu Śniący... Spoczywa w głębi lasu, śpiąc i nigdy się nie budząc. I każdy jego
sen staje się jawą na tej wyspie. Śniący stworzył ten las i strumienie wokół ciebie. Wyśnił
zwierzęta i ptaki. Wyśnił mnie - i pojawiłam się nagle. Po mnie wyśnił wiele zwierząt, ale ani
jednego człowieka - dopiero ciebie. Cieszę się, że to zrobił. Byłam taka samotna!
W czarnych oczach Myrrhy pojawił się radosny uśmiech. Wątłym, obnażonym ramie-
niem wsparła się ufnie na ramieniu Garrisona.
- A więc to Śniący mnie wyśnił? - powiedział z rozbawieniem Garrison. - Chciałbym
ujrzeć tego „Śniącego”.
Strach powrócił na twarz Myrrhy, gdy wolno odparła:
- Zaprowadzę cię do niego. Ale musisz przyrzec, że nie podejdziesz zbyt blisko.
I wyprowadziła go z plaży do lasu, kierując się tylko sobie znanym, krętym szlakiem,
wiodącym ku środkowi lesistej wyspy.
Papugi i małpy krzyczały na nich, gdy szli po zielonej darni pomiędzy gigantycznymi,
ukwieconymi drzewami. Owiewał ich łagodny, aromatyczny wietrzyk. W powietrzu brzęcza-
ły miriady lśniących owadów.
Myrrha szła u jego boku jak mała, wesoła nimfa leśna, śmiejąc się do krzyczących
ptaków, zrywając wielki niebieski kwiat z lian i wpinając go sobie we włosy, tańcząc bosymi
stopami.
W pewnym momencie pociągnęła Garrisona w tył: groźny i piękny kształt lamparta
przemknął w zieleni przed nimi.
- Wolałbym, żeby Śniący ich nie wyśnił - powiedział Garrison krytycznie.
- To tylko jego złe sny - pospiesznie zapewniła Myrrha. - Wyśnił wiele pięknych rze-
czy, ale czasami śni także o złych.
- Logiczne - uśmiechnął się Garrison. - Jak do tego doszłaś?
Myrrha uśmiechnęła się także i potrząsnęła głową.
- Nie wiem. To było zapisane w mojej pamięci, gdy Śniący mnie wymarzył.
Przeszli ponad milę czarodziejskim lasem, by znaleźć się wśród wysokich, potężnych
drzew, w naturalnej katedrze, pełnej ciszy i zielonego półmroku. Myrrha nieśmiało przysu-
nęła się do Garrisona.
- Jesteśmy blisko Śniącego - szepnęła. - Zachowaj ciszę! Wszystkie żywe istoty z wy-
spy obawiają się podejść bliżej do niego, nawet ja się boję.
Ciekawość pożerała Garrisona, gdy podchodzili, zatrzymali się - i zastąpiło ją zdumie-
nie.
Stali na skraju doskonale kolistej, wolnej przestrzeni, otwierającej się wśród zielonego
boru. Pokrywająca ją murawa wyglądała jak szmaragdowy kobierzec. W samym środku koła,
w blasku słońca znajdował się w trawie niski, kwadratowy podest z oślepiającego kryształu.
Na podeście tym stało miedziane łoże o dziwnych kształtach. Na łożu zaś spoczywał
nieruchomo człowiek owinięty złocistą szatą, ozdobioną czarnym ornamentem.
Leżał zupełnie nieruchomo, na boku, nagim ramieniem osłaniając głowę. Gdy Garrison
zbliżył się bardziej, choć Myrrha z przerażeniem usiłowała go odciągnąć, dostrzegł, że czło-
wiek ten miał ciemne włosy i białą skórę. Nic więcej nie można było dostrzec, tak dobrze
skrywała go złocista szata.
- Śniący - wyszeptała Myrrha. Zatrzymała go dwanaście stóp przed kryształowym pode-
stem. Rozszerzonymi strachem oczami patrzyła na leżącego.
- Wielki Boże, to musi być zmarły nieznanej rasy, złożony tu dawno temu! - wykrzy-
knął Garrison, - Jak zdołał się zachować w tak doskonałym stanie, leżąc na otwartej przestrze-
ni!
- On nie umarł, on śpi - wyszeptała Myrrha. - Nie mów tak głośno, możesz go zbudzić!
- Muszę obejrzeć to ciało - mruczał z ogromnym zainteresowaniem Garrison, ruszając
naprzód.
Lecz Myrrha powstrzymała go, wczepiając się weń kurczowo, twarz miała białą jak
kreda ze strachu.
- Nie, nie wolno ci! Jeżeli zbudzisz Śniącego, skończy się jego sen - przepadniemy i
razem z nami wszystko, co wyśnił dla tej wyspy!
- Bzdura - oświadczył, lecz ona trzymała go mocno.
- Pamiętaj, obiecałeś nie podchodzić zbyt blisko do niego! - w jej głosie był przeraźliwy
strach, rozdzierający serce.
Garrison zmiękł pod wpływem jej przerażenia.
- Zgoda - szepnął. - Pozostawię go w spokoju.
Myrrha trwożliwie odciągnęła go w cień drzew ze skąpanej w blasku słońca polanki.
Pospiesznie wiodła go tą samą drogą, oglądając się z lękiem.
- Gdybyś go obudził, zniszczyłbyś nas wszystkich - powiedziała zdławionym głosem. -
To dlatego żadne zwierzę nigdy nie zbliża się do śniącego; instynkt je ostrzega.
Garrisonowi wydawało się, że pojmuje wszystko. Niegdyś musiała żyć na tej nieznanej
wyspie cywilizowana rasa, która zabalsamowała zmarłego tak doskonale, że od niepamię-
tnych czasów mógł spoczywać niezmieniony na swym miedzianym łożu. Zwierzęta, bojąc się
umarłego, trzymały się z daleka.
To naturalne, że Myrrha, wzrastając samotnie na wyspie, uznała go za Śniącego i uwie-
rzyła, że bogactwa wyspy pochodzą z jego snu. Bo Garrison nie wątpił teraz, że Myrrha była
rozbitkiem jak i on, i że mieszkała tu od dzieciństwa.
Teraz, gdy polana śniącego była daleka za nimi, cieszyła się i okazywała beztroskę jak
małe dziecko.
- Zabiorę cię teraz do mojego domu, Gair'son - powiedziała, próbując wymówić jego
nazwisko.
Garrison popatrzył za siebie w zadumie.
- Chciałbym kiedyś obejrzeć dokładniej to ciało.
Natychmiast panika powróciła na twarz Myrrhy. Dziewczyna przywarła do niego z
błaganiem w oczach.
- Gair'son, nie wolno nigdy ci dotknąć śniącego! Jest tak, jak powiedziałam - jeżeli kie-
dykolwiek się zbudzi, znikniemy, bo jesteśmy tylko jego snem! Przysięgnij, że nigdy go nie
dotkniesz!
Przerażone serce trzepotało w jej piersi.
- Dobrze, Myrrho - rzekł uspokajająco. - Przyrzekam, że go nie dotknę!
Wkrótce dotarli do domu Myrrhy. Stał na zalesionym stoku na północnym krańcu
wyspy, pośród wielkich drzew. Przepływał tędy spieniony niewielki strumyk, a tuż przy nim
stał niewielki szałas upleciony z zielonych gałązek, uszczelniony aksamitnym mchem.
Myrrha pochwaliła się drzwiami z konarów, które zamykała na noc w obawie przed
zwierzętami. I pokazała zebrane przez siebie orzechy i owoce oraz miękkie posłanie, usłane z
pachnących paproci.
- Dzięki tobie nie będę tu już samotna - powiedziała z czułością.
- Nie mogę tu mieszkać - zaoponował.
- Dlaczego? - spytała zdumiona. - Jest dość miejsca dla dwojga!
Garrison próbował się niezręcznie wytłumaczyć.
Jej oczy wypełniły się łzami, wargi zadrżały.
- Nie lubisz mnie, Gair'son.
Pospiesznie usiłował ją uspokoić. Tuląc ją nagle uświadomił sobie powab jej spokojnej
urody, jej kształtnego, złotawego ciała, delikatnych członków, ledwo zakrytych skąpą tuniką,
czystego czoła pod czarnymi jedwabistymi włosami i wielkich, pełnych urazy oczu.
- Myrrho - wyszeptał.
Przytulił ją mocniej, przyciskając wargi do czerwonych, pachnących ust, gładząc jedwa-
biste, czarne włosy.
- Myrrho, Myrrho...
Tak rozpoczęło się dla Garrisona życie na wyspie, z Myrrhą. Było to życie nierzeczywi-
ste - a jednak na kilka najbliższych dni stało się dla niego bardziej autentyczne od tego wcze-
śniejszego, napiętnowanego pośpiechem i mrówczą krzątaniną.
Myrrha sprawiła, że jego nowe życie stało się tak realne. Wydawało mu się, że nie wie-
dział co to miłość, zanim spotkał tę dziewczynę, obdarzoną dziecięcą prostotą i bezpośre-
dniością, i jednocześnie tak kobiecą w swej czułości i przywiązaniu do niego.
Zastanawiał się, jak Myrrha dostała się na wyspę, Jak tu przetrwała, jak dorastała.
Niewiele jednak mogła mu powiedzieć. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z upływu czasu. Po
prostu była na wyspie, tak przedtem, jak i teraz - mówiła. Od chwili kiedy wyśnił ją Śniący.
A gdy Myrrha wspominała z przejęciem o Śniącym, Garrison uśmiechał się i przytulał
ją z czułością. Już nie próbował wyprowadzać jej z błędu, bo wiedział, że nic nie zdoła za-
chwiać tej wiary. Ale Garrison często rozmyślał o nieruchomej postaci na miedzianym łożu.
Trzeciego ranka Garrison i Myrrha schodząc zboczem od szałasu, nagle stanęli zdumie-
ni. U stóp wzgórza pojawiło się małe jeziorko - błękitne, lśniące jeziorko, którego nie było tu
wczoraj.
Myrrha klasnęła w dłonie rozradowana.
- Gair'son, spójrz! Śniący wyśnił jeziorko!
- Uważasz, że śpiący wyśnił także i to jeziorko – zapytał zaskoczony i zdumiony.
- Oczywiście - odrzekła z przekonaniem.
Roześmiał się.
- Nocą coś przegrodziło strumyk - oto, co się stało!
- To nie tak - zapewniła Myrrha. - To był sen Śniącego!
- „Wszyscy jesteśmy wytworem snu” - zacytował Garrison z uśmiechem. - Nie ważne,
skąd się wzięło, ważne, że wygląda na świetne miejsce do pływania. Chodź!
Ale wydarzenia następnych dni trudniej przychodziło Garrisonowi wytłumaczyć.
I tak - pojawiły się słonie. Garrison dojrzał je pewnego popołudnia; dwa wielkie, szare
cielska, ociężale widniejące przez odległy las. Nogi wrosły mu w ziemię ze zdumienia.
- Czemu nie powiedziałaś mi, że na wyspie są słonie? - zawołał do dziewczyny.
Myrrha potrząsnęła głową.
- Nie było ich przedtem, Gair'son, Śniący musiał je wyśnić.
- Pleciesz - odparł zniecierpliwiony, - Po prostu były tu, tylko nie zdarzyło ci się ich
spotkać.
Był jednak pełen wątpliwości. Razem z Myrrhą w ostatnich dniach przewędrowali całą
wyspę wzdłuż i wszerz i nie widzieli ani słoni, ani żadnych śladów. Jednak teraz te wielkie
bestie żyły tu niewątpliwie.
To samo dotyczyło olbrzymich, trzymetrowych, błękitnych motyli, które zobaczył na-
stępnego dnia, i fok, jakie pojawiły się w jeziorze dzień później. Nie było ich tu wcześniej - a
teraz istniały, Myrrha twierdziła z prostotą, że Śniący również i je wyśnił.
- Śniący, nie do wiary! - rzekł zniecierpliwiony Garrison. - Pójdę go znów zobaczyć!
- Nie podejdziesz za blisko? Nie dotkniesz go? - błagała z lękiem Myrrha, - Pamiętaj,
przyrzekłeś!
- Dobrze - zapewnił ją.
- Pójdę z tobą - oznajmiła Myrrha,
- Nie wierzysz mi, co? - spytał z uśmiechem,
- Nie o to chodzi, Gair'son - odrzekła poważnie. - Ale jesteśmy tacy szczęśliwi... Boję
się, że mógłbyś uczynić coś, co zbudziłoby Śniącego i zniszczyło nas i wszystko tutaj.
Tym razem obejmował ją, gdy wędrowali przez las do cichej, uroczystej, pełnej zielo-
nkawego mroku polanki, gdzie nie zapędzały się żadne żywe istoty. Czuł, jak mocno bije jej
serce, gdy dotarli do cichej i kolistej plamy słonecznego blasku.
Kryształowe podium jak dawniej oślepiająco błyszczało, a miedziane łoże ze śpiącym
stało wciąż na nim. Leżał jak przedtem, zawinięty w złocistą szatę, osłaniając ramieniem
zwróconą w dół głowę,
- Znakomicie zachowane zwłoki - mruczał Garrison przyglądając się. - Archeolodzy
szaleliby z chęci zbadania...
Urwał, bo Myrrha zadrżała silnie. Dziewczyna wyszeptała rozpaczliwie:
- Patrz, Śniący poruszył się i westchnął!
Przez chwilę Garrisonowi wydało się, że dojrzał nieuchwytny ruch ciała pod złocistym
całunem i że niemal dosłyszał niski, śpiewny jęk. Odpędził jednak tę niedorzeczną myśl.
- To tylko podmuch wiatru poruszył szatę, Myrrho – powiedział. Lecz na jej twarzy
malowało się przerażenie.
- Gair'son, chodźmy stąd, szybko. Śniący ma złe sny - a to oznacza na wyspie nieszczę-
ście.
Prowadząc go pospiesznie z powrotem, drżała w panice.
- Boję się, Gair'son! Śniący jęczał, a więc jego sny były bardzo złe!
Przytulił ją mocno.
- Nie bój się, Myrrho!
Tej nocy jednak strach opanował i Garrisona - pojawiły się bowiem zwierzo-ludzie.
Ocknął się w szałasie ze śpiącą Myrrhą w ramionach - i usłyszał na zewnątrz dziwne, ciężkie
stąpanie, pomrukiwanie i węszenie, drapanie w drzwi.
Wtem drzwi szałasu gwałtownie szarpnięte, otworzyły się na oścież i na tle gwiaździ-
stego nieba ujrzał ciemne sylwetki istot znajdujących się na zewnątrz. Zgarbione, ogromne,
włochate postacie stworów, stojących bliżej zwierząt niż ludzi, kabłąkowato zgiętych niby go-
ryle; w ich zwierzęcych pyskach płonęły w ciemności wlepione w Garrisona zielone oczy.
- Zło, które wyśnił Śniący! - przeraźliwie krzyknęła wyrwana ze snu Myrrha.
Zwierzęce istoty zaczęły wchodzić do środka, skrzecząc i pomrukując na dźwięk głosu
dziewczyny. Ich włochate łapy wyciągały się poprzez mrok - wówczas Garrison ocknął się z
transu, który paraliżował go przez chwilę.
Krzycząc w zgrozie, rozdawał ciosy na lewo i prawo - owłosione cielska na kabłąko-
watych nogach wycofały się szybko odbiegając między drzewa.
- Myrrha, musimy stąd odejść, nim powrócą - głos Garrisona drżał. - Chodź!
Na wpół niosąc ją wyskoczył z szałasu i pobiegł w ciemny las Po chwili usłyszeli gnie-
wne, skrzeczące wrzaski zwierzo-ludzi rozszarpujących szałas na strzępy.
Otumaniony strachem umysł Garrisona uspokoił się dopiero po pewnym czasie. Szalo-
ny bieg zawiódł ich w ciemny gąszcz wysokich drzew,
- Gair'son, to ich wyśnił Śniący dziś, gdy na niego patrzyliśmy! - krzyknęła Myrrha. -
Wiedziałam, że jego sny były wtedy złe!
- Słuchaj! - zawołał Garrison nagle.
I obydwoje usłyszeli zbliżające się przez las gniewne, skrzekliwe wrzaski.
- Boże, idą naszym śladem! - wrzasnął przerażony. - One chcą... one chcą c i e b i e,
Myrrho!
Ułamał duży konar i z tą prymitywną maczugą w garści powędrował z Myrrhą na oślep
przez las. Za nimi podążał pościg. Godzinami kluczyli w mrocznym lesie i zawsze skrzeczą-
ca, makabryczna horda była na ich tropie. Świt zastał ich na południowym krańcu wyspy i
wyczerpana Myrrha przylgnęła do niego żałośnie.
- Nie możemy uciekać przed nimi w nieskończoność - powiedział ochryple Garrison. -
Złapią nas prędzej czy później.
Wtem jego zmizerowaną twarz rozjaśniła nadzieja.
- Może nie pójdą za nami na polanę śpiącego! Żadne zwierzęta z wyspy tam nie przy-
chodzą.
- Nie, nie idźmy tam! - zawołała Myrrha.
Nie zważając na protesty, powlókł ją z determinacją aż do cichej, uroczystej polany,
oświetlonej teraz wschodzącym słońcem, Przeniósł mdlejącą dziewczynę w pobliże kryształo-
wego podium. Śniący jak zawsze nieruchomo spoczywał na miedzianym łożu z głową osło-
niętą ramieniem i złocistą szatą.
- Boję się - wyszeptała Myrrha, spoglądając trwożnie na nieruchomą postać.
- Myślę, że jesteśmy tu bezpieczni - wydyszał Garrison. - One nie...
- Gair'son!
Z przesieki na polanę wpadła horda włochatych zwierzo-ludzi.
Na krzyk Myrrhy Garrison rzucił się w ich stronę. Chciał zatrzymać ich jak najdalej od
dziewczyny. Jego maczuga wściekle uderzała, zmiażdżył jak skorupki jajka głowy dwóch
istot. Ale już pozostali rzucili się na niego z wrzaskami zwierzęcej wściekłości, z paszczami
wykrzywionymi gniewem, wyciągając potężne ramiona. Rozdzielał razy, uderzał dziko ma-
czugą, jak oszalały, miażdżąc mięśnie i kości. Nagle Myrrha znów krzyknęła.
Garrison odwrócił się na ułamek sekundy i wydał ochrypły okrzyk. Trzej zwierzo-
ludzie zaprzestali ataku, prześliznęli się za jego plecami i schwytali dziewczynę. Widok jej
złotawego ciała szarpiącego się w kleszczach włochatych łap, zmroził w nim krew. A nim
zdążył odwrócić się na powrót, pochwycono i jego.
- Myrrho! - zawołał desperacko, usiłując odepchnąć napastników i przedrzeć się do niej.
Dojrzał jej zbielałą twarz, rozszerzone przerażeniem oczy. Usłyszał jej przeraźliwy
krzyk.
- Gair'son, zbudź Śniącego! Lepiej zniknąć wraz ze wszystkim dokoła, niż umrzeć w ten
sposób!
Nie mógł przedostać się do niej. Szponiaste, włochate łapy trzymały go mocno, mogły
za moment powalić.
- Zbudź śniącego, Gair'son! Niech wszystko się skończy...
Zwierzo-ludzie zmusili go, by ukląkł. Udręczony, z krwią uderzającą do głowy, zdawał
sobie sprawę z tego, że nie ma szansy na ocalenie Myrrhy, chyba że... - ale to szaleństwo.
Jedyną drogę wskazał mu jej okrzyk. Jeżeli zbudzi „Śniącego” - i nawet jeśli oznaczałoby to
koniec dla niej i wszystkiego, lepszy taki koniec niż...
Garrison ostatni raz spróbował wyrwać się z kręgu ostrych, zaciskających się szponów.
Jego maczuga zatoczyła potężny okrąg i pomknęła prosto ku nieruchomej postaci na miedzia-
nym łożu. Zobaczył jak pocisk uderza w nagie ramię śpiącego, ujrzał krew płynącą z rany. I
dojrzał także, jak śpiący poruszył się gwałtownie i zaczął siadać ...
Wszystko wokół zamgliło się nagle. Drzewa, trawa, podium i łoże, biała postać Myrrhy
i kudłaci zwierzo-ludzie - wszystko zaczęło blaknąć i znikać. I Garrison uświadomił sobie, że
i on zanika i blaknie.
Zanikając, dostrzegł gasnącymi oczami, jak śpiący siada i otwiera oczy. A w ostatniej
chwili przed zniknięciem własnego ciała i wszystkiego, Garrison dojrzał i rozpoznał twarz
Śniącego.
To była jego własna twarz! On, Garrison, zanikał jak wszystko wokół - ale „Śniący”
także był Garrisonem i zbudził się.
Po tym niewiarygodnym spostrzeżeniu jego świadomość roztopiła się w mroku. I nagle
znów istniał.
Siedział odrętwiały i samotny w blasku słońca. Myrrha i zwierzo-ludzie zniknęli, zni-
knęło wszystko wokół. On, który śnił, zbudził się.
Garrison rozglądał się w oszołomieniu. Leżał na nagiej skale, a wokół rozciągała się
pusta, jałowa, skalista wyspa bez odrobiny zieleni, bez śladu życia. Garrison załkał, pojąwszy
wszystko.
To on, którego morze wyrzuciło na brzeg, zasnął wyczerpany, stał się „Śniącym”. To
jego sny stworzyły las, zwierzęta i Myrrhę, i nawet Gair'sona, który żył tutaj i kochał. A gdy
zbudził się, senne marzenia zostały przerwane i twory snu rozwiały się.
Coś sprawiło, że podniósł głowę i popatrzył ku morzu.
Daleka, czarna plamka okrętu zbliżała się, kierując się ku wyspie.
Kapitan tankowca polubił wyratowanego przez siebie rozbitka, który odpoczywał teraz
na koi w oświetlonej lampą kabinie. Był zadowolony, że poszukiwania rozbitków z „Mary
D.” rozpoczęte po otrzymaniu rwącego się sygnału SOS, pozwoliły uratować choć jednego
człowieka. Teraz jednak na twarzy siwowłosego wilka morskiego malowało się zakłopotanie i
odzywał się z wahaniem.
- Nie wątpię, że miał pan szczególny, niezwykły sen - powiedział. - Któż by nie miał,
leżąc w malignie na tej skalistej wyspie...
- To nie były majaki, to była rzeczywistość! - krzyknął Garrison. - Realne było wszy-
stko, o czym śniłem; las, zwierzęta i dziewczyna - wszystko to istniało naprawdę, dopóki śni-
łem!
- Proszę się uspokoić - odrzekł kapitan. - Jest pan zbyt inteligentny, by w to wierzyć!
- A jednak wierzę w to - odparł Garrison. W jego oczach zalśniły łzy. - Wierzę, że we
śnie - prawdziwym i rzeczywistym, dopóki trwał - spotkałem jedyną dziewczynę, którą mógł-
bym pokochać. Jak marzenia senne stawały się rzeczywistością? Nie wiem, doprawdy nie
wiem! Być może sprawiła to jakaś dziwna moc, istniejąca na tej wyspie, czerpiąc z nieświa-
domego umysłu. Wiem jednak, że wszystko zdarzyło się naprawdę, jaka by nie była tego
przyczyna. Jestem pewien - dzięki temu.
I Garrison podwinął rękaw, odsłaniając ramię. Widniała na nim świeża rana.
- To rana, którą inny Garrison, Gair'son ze snu, zadał Śniącemu, rzuciwszy w niego
maczugą. Nie miałem tej rany, zasypiając na wyspie. Była, gdy się obudziłem!
Forrest J. Ackerman
MILCZENIE MUTANTA
Dwugłowy biedził się nad odwiecznym problemem:
- Czy nie uważasz - spytał owym dziwacznie sepleniącym głosem, spowodowanym
przez jego rozdwojony język - iż Człowiek mógł stworzyć mutanta na obraz i podobieństwo
swoje?
Jego towarzysz w owej chwili nie wyraził swej opinii.
Druga głowa mutanta wyłoniła się na łukowato zakrzywionej szyi z wnęki w ścianie
jaskini, w której spoczywała. Jej głos z kolei był brzękliwy.
- Ale skoro syn Człowieka, Adam - upierała się - stworzył nas wszystkich za pomocą
Bomby Adamowej...
- Nie przemawia do mnie ta wersja o akcie stworzenia przez Bombę - zasepleniła w
odpowiedzi pierwsza głowa. - A jak ty uważasz, nieznany przybyszu?
Ten jednak w dalszym ciągu milczał; powód tego milczenia trudno było ustalić, bo-
wiem w jaskini panowała zupełna ciemność.
- Ależ, gdyby Człowiek chciał stworzyć mutanta na obraz i podobieństwo swoje -
dowodził Brzękliwy - musiałby być wielopostaciowcem! W części byłby dwugłowy, jak my;
w części zaś przypominałby nasze siostry syjamskie. A jeszcze taki jak Kulowiec, jak Ośmio-
ręczny, którego spotkaliśmy w zeszłym tygodniu, jak Stunogi, a także jak nasz kuzyn,
Wężowaty. Wobec tego musiałby być potworem! Mam rację, przybyszu?
W mrocznym zakątku jaskini widać było, że obcy się poruszał, ale wciąż żaden dźwięk
nie dobiegał z tamtej strony. I tak oto dyskurs filozoficzny końca lat dziewięćdziesiątych XXI
wieku znalazł się w ślepym zaułku.
Potem zaś do jaskini powoli, jakby obawiając się tego, co mogą ujawnić, przedostały się
promienie księżyca. Połyskliwy snop światła przesunął się z wahaniem po zniekształconym
ciele Dwugłowego, a w końcu oświetlił całego mutanta.
Promień światła księżycowego sunął dalej, aż w końcu dotarł do drugiego osobnika.
Dwugłowy nadal niczego się nie domyślił, bowiem choć miał oczu więcej, niż było mu
trzeba - dokładnie trzy pary - wszystkie z nich były całkowicie białe, bez źrenic; małe, gala-
retowate owale, które nie spełniały swej roli. Dwugłowy był ślepy od urodzenia.
Zaś obcy - obcy się nie odzywał, bo...
Wśród mutantów jest takie przysłowie: lepsze dwie głowy, niż ż a d n a.
U.K. Le Guin
OPOWIE
ŚĆ ŻONY
Był dobrym mężem, dobrym ojcem. Nie wierzę w to. Nie wierzę, że to się wydarzyło.
Widziałam, jak to się stało, ale to nieprawda. Nie może być prawdą. Był zawsze łagodny.
Gdybyście go widzieli, jak się bawił z dziećmi, każdy, kto go widział z dziećmi, wiedziałby,
że nie ma w nim żadnego zła, ani jednej złej skłonności.
Kiedy po raz pierwszy go spotkałam, mieszkał jeszcze z matką, nad jeziorem Spring
Lake i często ich widywałam razem, matkę oraz synów i myślałam, że warto poznać tego
młodzieńca, który jest tak miły dla swojej rodziny. A potem, kiedyś, kiedy chodziłam po
lesie, spotkałam go wracającego samotnie z polowania. Niczego nie upolował, nawet myszy
polnej, ale nie był zmartwiony z tego powodu. Po prostu figlował, ciesząc się rannym po-
wietrzem. To jest jedna z rzeczy, które od razu w nim pokochałam. Nie przejmował się, nie
wpadał w zły humor i nie jęczał, gdy rzeczy nie szły po jego myśli.
Zaczęliśmy wtedy rozmawiać. I chyba wszystko się dobrze potoczyło, bo bardzo szy-
bko zaczął bywać u mnie. A moja siostra powiedziała - moi rodzice wyprowadzili się zeszłe-
go roku na południe, zostawiając nam dom - no więc, moja siostra powiedziała, niby to się
drocząc, ale poważnie:
- Cóż! Jeżeli on ma zamiar tu siedzieć cały dzień i pół nocy, chyba nie ma tu dla mnie
miejsca!
I wyprowadziła się kawałek dalej. Zawsze byłyśmy naprawdę blisko, ona i ja. Takie
rzeczy nigdy się nie zmieniają. Nigdy nie dałabym rady przejść przez ten zły czas, bez mojej
siostry.
No więc, zaczął tu mieszkać. Mogę tylko powiedzieć, że był to szczęśliwy rok w moim
życiu. On był dobry dla mnie. Ciężko pracował, nie lenił się, a w dodatku taki duży i przy-
stojny. Wszyscy go szanowali, wiecie, a on był taki młody.
Wieczory w Lodge Meeting; coraz częściej chcieli, żeby on prowadził chór. Miał taki
piękny głos, i zaczynał głośno, a inni przyłączali się do niego niskimi i wysokimi głosami.
Dreszcz mnie przechodzi, kiedy teraz o tym myślę, jeszcze dziś słyszę w tę noc, kiedy
zostawałam w domu i nie szłam na spotkanie, bo dzieciska były jeszcze malutkie, ten jego
śpiew przechodzący przez drzewa i światło księżyca, letnie noce, księżyc w pełni. Już nigdy
nie usłyszę czegoś tak pięknego. Już nigdy nie zaznam takiej radości.
To był księżyc, tak mówią. To wina księżyca, i krwi. To było we krwi jego ojca. Nigdy
nie znałam jego ojca i zastanawiam się teraz, co się z nim stało. Był aż z okolic Whitewater i
nie miał tutaj żadnej rodziny. Zawsze myślałam, że wrócił tam, ale teraz sama nie wiem.
Opowieści o nim pojawiły się po tym, co się stało z moim mężem. To jest coś, co płynie
we krwi, mówią, i może się to nigdy nie ujawnić, ale jeśli się ujawni, to pod wpływem księ-
życa. Zawsze zdarza się to na nowiu. Kiedy wszyscy są w domu i śpią. Coś przychodzi na
tego, to przekleństwo, mówią, i on wstaje, bo nie może spać, odchodzi w oślepiający słone-
czny blask zupełnie sam - żeby znaleźć takich jak on.
I może tak być, bo mój mąż to zrobił. Podniosłam się i spytałam:
- Dokąd idziesz?
A on odpowiadał:
- Och, na polowanie. Wrócę wieczorem.
Byłam taka śpiąca, nie chciałam obudzić dzieciaków, a on był taki dobry i odpowiedzia-
lny, i nie pytałam go „dlaczego?” i „gdzie?” i takie inne.
No więc tak było może trzy razy albo cztery. Wracał późno zmęczony i zły, jak na
kogoś o tak łagodnym charakterze - nie chciał o niczym mówić. Sądziłam, że każdy musi od
czasu do czasu wybuchnąć, a gderanie nigdy w niczym nie pomogło, Ale zaczęłam się
martwić. Nie tyle tym, że szedł, ile tym, że wracał taki zmęczony i dziwny, Nawet pachniał
dziwnie. Włosy mi od tego stawały dęba. Nie mogłam tego wytrzymać i powiedziałam:
- Czym ty cały pachniesz?
A on odpowiedział:
- Nie wiem - odparł krótko i udał, że śpi.
Ale zszedł na dół, kiedy myślał, że nie widzę i mył się, i mył.
Te zapachy jednak zostały w jego włosach i na naszym posłaniu przez wiele dni.
Potem stała się ta straszna rzecz. Niełatwo o tym opowiadać. Chce mi się płakać, kiedy
sobie to przypominam. Nasze najsłodsze maleństwo, moja kruszynka, odwróciła się od swego
ojca.
Tak po prostu, z dnia na dzień, On wszedł, a ona nagle się przestraszyła, zesztywniała z
szeroko otwartymi oczami, a potem zaczęła płakać i próbowała schować się za mną. Nie
mówiła jeszcze dobrze, ale powtarzała w kółko:
- Odejdź to! Odejdź to!
A ten wyraz jego oczu, widoczny tylko przez jeden moment, kiedy to usłyszał - nie chcę
tego nigdy pamiętać, ale nie mogę go zapomnieć. Powiedziałam do małej karcąco:
- Wstydź się, co w ciebie wstąpiło! - ale trzymałam ją jednocześnie blisko siebie, bo też
się przestraszyłam. Aż się trzęsłam.
Odwrócił wzrok i powiedział coś jakby:
- Chyba się właśnie obudziła ze złego snu - i zbył tym sprawę, Albo próbował zbyć.
Byłam wściekła na dziecko, kiedy do szaleństwa wręcz bała się własnego ojca. Nie mogłam
nic na to poradzić.
Trzymał się od nas z dala cały ten dzień.
Właśnie zaczynał się nów.
W środku domu było gorąco i ciemno. Spałam jakiś czas, kiedy coś mnie obudziło. Nie
było go przy mnie. Usłyszałam słaby ruch w przejściu. Wstałam więc zaniepokojona.
Wyszłam do przejścia, było pełne światła, mocnego światła słonecznego wpadającego przez
wejście. I zobaczyłam jego, stojącego na zewnątrz przy samym wejściu w wysokiej trawie.
Głowę miał zwieszoną. Siedział, jakby był zmęczony i patrzył sobie na nogi. Tkwiłam nie-
ruchomo wewnątrz i czujnie patrzyłam - nie wiem, dlaczego.
I zobaczyłam to, co on zobaczył. Zobaczyłam zmianę. Zaszła najpierw w stopach.
Wydłużyły się, każda stopa stała się dłuższa, palce się wyciągnęły, a ona stawała się coraz
dłuższa, mięsista i biała. Bez żadnych włosów.
Włosy zaczęły mu znikać na całym ciele. Zrobił się wtedy cały biały, jak skóra robaka. I
odwrócił twarz. Zmieniała się błyskawicznie. Stawała się coraz bardziej płaska i płaska, usta
robiły się szerokie, wyszczerzone zęby były równe i tępe, a nos stał się tylko wybrzuszeniem
ciała z dziurkami nozdrzy, uszy zniknęły, a oczy zrobiły się niebieskie - niebieskie, z białą
obwódką naokoło niebieskiego - patrzące na umie z tej płaskiej miękkiej, białej gęby.
Stanął na dwóch nogach.
Widziałam go, musiałam go widzieć, mojego ukochanego, drogiego, przemienionego w
te obrzydliwą postać.
Nie mogłam się poruszyć, ale kiedy tak kuliłam się w przejściu patrząc w słońce, drża-
łam i trzęsłam się od warczenia, które przeszło w szaleńczy, straszny skowyt, w wycie żalu i
wycie przerażenia i wycie-wołanie. I inni usłyszeli je nawet we śnie i obudzili się.
To patrzyło i przyglądało się badawczo, to coś, w co przemienił się mój mąż, i przesu-
nęło się do wejścia naszego domu. Ciągle byłam unieruchomiona przez śmiertelny strach, ale
tam, w środku dzieci się ocknęły i maleństwo skomlało. Obudził się wtedy we mnie gniew
matki, warknęłam, poczołgałam się do przodu.
To ludzkie coś rozejrzało się. Nie miało strzelby, jak inni ludzie, ale podniosło ciężką,
ułamaną gałąź drzewa, długą białą nogą i wepchnęło ją do naszego domu, celując we mnie.
Złamałam jej koniec w zębach i zaczęłam przepychać się do wyjścia, bo wiedziałam, że czło-
wiek zabije nasze dzieci, jeśli będzie mógł. Moja siostra już nadchodziła. Widziałam, jak
biegnie na człowieka ze spuszczoną głową i zjeżoną sierścią na karku, oczyma świecącymi
żółto jak zimowe słońce. Odwrócił się w jej kierunku i zamachnął się gałęzią. Wtedy wypa-
dłam z wyjścia, oszalała w matczynym gniewie, a sąsiedzi też przybywali w odpowiedzi na
moje wołanie, zbierało się całe stado w tym upale i oślepiającym blasku południowego słoń-
ca.
Mężczyzna spojrzał na nas, głośno krzyknął i potrząsnął konarem, który ciągle trzymał.
Po czym załamał się i pobiegł kierując się w dół zbocza góry, na uprzątnięte pola. Biegł na
dwóch nogach skacząc i wymachując drewnem, a my za nim.
Byłam ostatnia, bo miłość jeszcze powstrzymywała we mnie gniew i strach. Zobaczy-
łam, jak zwalają go z nóg, jak zęby mojej siostry wbiły się w jego gardło. Dotarłam do niego,
kiedy był już martwy. Oni cofali się od zdobyczy z powodu smaku krwi i zapachu. Młodsi
kulili się, a niektórzy płakali, a moja siostra pocierała pysk o przednie nogi, aby pozbyć się
smaku. Podeszłam blisko, bo myślałam, że jeśli to coś było martwe, to czar, przekleństwo,
jest zniweczone i mój mąż będzie mógł powrócić żywy - lub martwy, chciałam go ujrzeć,
moją miłość, w jego dawnej, prawdziwej formie, pięknego. A tam leżał tylko biały i zakrwa-
wiony martwy człowiek. Odchodziliśmy od niego coraz dalej i dalej, odwróciliśmy się i po-
biegliśmy z powrotem na wzgórza, z powrotem do lasów, do błogosławionej ciemności.
Anthony Boucher
NELLTHU
Ailsa była, dzięki matce naturze, najbrzydszą i najmniej utalentowaną dziewczyną na
całym Uniwersytecie, ale chyba także najlogiczniej i najtrzeźwiej myślącą.
Teraz, po prawie dwudziestu pięciu latach, była najbardziej atrakcyjną kobietą, jaką
Martin kiedykolwiek spotkał i sądząc po otaczających ich przedmiotach, bez wątpienia najbo-
gatszą.
- ...mam szczęście, że cię znów spotykam po tylu latach - powiedziała głosem nieopisa-
nie podniecającym. - Ty znasz wielu wydawców, i mógłbyś mi doradzić w sprawie wydania
mojej powieści. Gra na fortepianie już mnie męczy...
Martin słyszał uprzednio jej nagrania fortepianowe i uważał, że były cudowne - jak
również przed nimi jej nagrania wokalne, a wcześniej abstrakcyjne obrazy, a także projekty
mody oraz zadziwiającą pracę o liczbach pierwszych. Wiedział, że dochód z tego wszystkiego
razem nie wystarczyłby na umeblowanie Srebrnej Komnaty, w której jedli obiad, ani Złotej
Komnaty, w której później czytał powieść (była oczywiście cudowna), czy też Komnaty, któ-
rej koloru nigdy nie zauważył, ponieważ nie spał sam (wyraz „cudowna” jest nieodpowiedni).
Była tylko jedna odpowiedź i Martin poczuł satysfakcję, utwierdzając się w swoim
przekonaniu, kiedy zauważył, że w świetle wstającego słońca postać służącego serwującego
kawę nie rzuca cienia. Podczas gdy Ailsa wciąż spała, Martin powiedział:
- Jesteś diabłem?
- Oczywiście, proszę pana - powiedział służący pozbawiony cienia, miłośnie spojrza-
wszy na śpiącą. - Nellthu, do usług!
- Ale takie usługi! Mogę sobie wyobrazić, że Ailsa znalazła sposób na dobry urok i że
nawet jej życzenia były bardzo logiczne. Ale też myślałem, że wy, diabły, jesteście ogranicze-
ni w ilości życzeń, które możecie spełnić.
- Jesteśmy, proszę pana. Spełniamy tylko trzy życzenia.
- Lecz ona ma bogactwo i urodę, młodość i sławę i różnorodność nadzwyczajnych
talentów - wszystko to w trzech życzeniach?
- W jednym, proszę pana! Och - przechytrzyłem ją ślicznie w pierwszych dwóch -
Nellthu uśmiechnął się wspominając. - Piękno, lecz nie określiła jakie i zamieniłem ją w
najpiękniejszą na całym świecie stuletnią staruszkę. Bogactwo - przekraczające granice snów
o skąpstwie - oczywiście, nie ma nic poza granicami takich snów, nic też nie dostała. Byłem
w formie tamtego dnia, proszę pana! Lecz to trzecie życzenie...
- Nie powiesz chyba, że próbowała starego sposobu: „Moim trzecim życzeniem jest
mieć trzy życzenia więcej!”. Myślałem, że to bezprawne.
- Tak jest, proszę pana. Paradoksy z tym związane przekraczają nawet nasze możliwo-
ści. To było co innego - powiedział Nellthu z nutką smutnego podziwu w głosie. - Jej trzecie
życzeniem było dużo silniejsze. Powiedziała: „Życzę sobie, żebyś mnie pokochał, trwale i
nieegoistycznie”.
- Zawsze była logiczna - przyznał Martin. - I dla siebie samego zmuszony byłeś uczynić
ją piękną i... utalentowaną, i od tamtej pory musisz spełniać jej każdy... - przerwał i prze-
niósłszy wzrok z łóżka na diabła, dodał: - Jakie to dla mnie szczęście, że dodała „nieegoisty-
cznie”.
- Tak, proszę pana - powiedział Nellthu.
Keith Laumer
PRZESŁANIE
Opierając łokieć na służącym za biurko stole kuchennym, Generał Brygady Straut
uniósł lornetkę i spojrzał przez okno drugiego piętra gospodarczego budynku na duży, prze-
chylony obiekt leżący na skraju lasu. Przez chwilę obserwował postacie ludzkie krzątające się
wokół tej szarej bryły, po czym nacisnął widełki polowego telefonu.
- Jak idzie waszym chłopcom, majorze?
- Generale, od chwili znalezienia tego pudełka dziś rano...
- Wiem wszystko o pudełku. Bill, Waszyngton też. Masz coś nowego?
- Sir, nie mam na razie nic do zameldowania. Pracują tu teraz cztery zespoły, ale to coś
jest wytrzymałe jak diabli.
- Nadal słychać odgłosy z wewnątrz?
- Sporadycznie, sir.
- Daję panu jeszcze jedną godzinę, majorze. Chcę, byście to rozpruli.
Generał odłożył słuchawkę i zerwał celofanowe opakowanie z cygara.
Jak dotąd działał szybko. Policja stanowa powiadomiła go o 21
00
ostatniej nocy. Wysłał
swoich ludzi, ewakuował cywilów i napisał wstępny raport do Waszyngtonu jeszcze przed
północą.
O 2
46
znaleziono czterocalowej długości walec leżący w odległości piętnastu stóp od
dużego obiektu - kapsuły, pocisku czy bomby, czymkolwiek to było. Ale teraz - siedem go-
dzin później - ciągle nic nowego. Zaterkotał aparat. Straut szybko podjął słuchawkę.
- Generale, znaleźliśmy miejsce, w którym powłoka obiektu jest cienka. Na razie mogę
powiedzieć tylko to, że jej grubość maleje tu...
- W porządku, trzymajcie się tego miejsca.
To już lepiej. Jeśli Generał. Brygady Straut zdoła coś tu uzyskać, zanim Waszyngton
przyśle kogoś nowego, to będzie duża rzecz...
Już od dłuższego czasu czekał na następną gwiazdkę. Doskonale wiedział, że to była
jego szansa i zrobi wszystko, by jak najlepiej ją wykorzystać.
Ponownie spojrzał na obiekt. Połowę jego długości zakrywały drzewa. Płaskie boki,
okrągły przód i tył. Nic specjalnego. Pomyślał, że może powinien pójść tam osobiście i przy-
jrzeć się dokładniej. Może zauważy coś, co przeoczyli inni. Ale to mogło w każdej chwili
eksplodować i przenieść go do Królestwa Niebieskiego! Co tam, do diabła, zawdzięczał prze-
cież swój stopień odwadze w Normandii. Nadal lubił ryzykować,
- Idę do was, Bill - powiedział majorowi. Odruchowo przypiął pas z pistoletem. Na nie-
wiele by się przydał, przeciwko bombie wielkości domu mieszkalnego, ale ucisk broni u boku
poprawiał samopoczucie.
Z bliska obiekt był znacznie większy, niż sobie go wyobrażał. Jeep zbliżał się do niego,
podskakując na bruzdach świeżo zaoranego pola. Mógł teraz dokładnie dojrzeć cienką, ledwie
widoczną kreskę, biegnącą wokół obiektu, tuż pod spojeniem ściany bocznej i wierzchniej.
Major Greer nie wspominał o tym. Linia była całkiem wyraźna, przypominała pęknięcie.
Wydając dźwięk podobny do tego, jaki słychać przy uderzeniu piłki baseballowej o
rękawicę, wierzchnia część obiektu uniosła się, powodując osunięcie stojących u góry ludzi i
pozostała w tej pozycji wibrując. Wyglądało to, niczym nagle podniesiony dach budynku.
Kierowca włączył motor. Rozległy się krzyki i urywany, przeraźliwie przenikliwy pisk, od
którego Strauta aż rozbolały zęby. Ludzie uciekali. Dwóch z nich ciągnęło bezwładnego
żołnierza.
Major Greer wybiegł zza giganta, rozejrzał się i pobiegł w kierunku Strauta krzycząc:
- Jeden nie żyje!!! To pękło... Nie spodziewaliśmy się.
Straut wyskoczył z jeepa, stanął obok mężczyzn, którzy zatrzymali się i spoglądali za
siebie. Wewnętrzna część pokrywy opalizowała czernią. Teraz, gdy znajdowali się na prze-
ciwległym krańcu pola, gwizd nie był już tale dokuczliwy.
Nadbiegł Greer oddychając z trudem.
- Co się stało?! - warknął Straut.
- Ja.,. Sprawdzałem tę cienką warstwę, Generale. Nagle, zobaczyłem, że... że to się pod-
nosi. Upadłem. Tate był z drugiej strony. Utrzymał się na wierzchu i ta pokrywa uderzyła nim
o drzewo. Jego czaszka...
- Co to za diabelski hałas?
- To dźwięk, który dochodził nas wcześniej ze środka, generale. Coś tam jest sir... Coś
żywego...
- W porządku, weźcie się w garść majorze. Jesteśmy przygotowani, Ustawcie pojazdy
gąsienicowe na wyznaczonych pozycjach. Czołgi będą tu wkrótce.
Straut spojrzał na stojących wokół niego mężczyzn. Teraz pokaże im, co oznacza spra-
wne dowództwo.
- Wycofajcie się - powiedział i ruszył w kierunku majaczącego w dali obiektu, spokoj-
nie paląc cygaro.
Hałas urwał się nagle. Odetchnął z ulgą, W powietrzu unosił się słaby zapach, jakby
chloru, a może jodyny. Nie było żadnych śladów na glebie w pobliżu obiektu. Musiał spaść
prosto i zatrzymać się na stałe w obecnej pozycji. Był ciężki - miękka gleba tworzyła wzdłuż
jego boku wał o wysokości jednej stopy.
Straut usłyszał za sobą okrzyk. Odwrócił się błyskawicznie, Ludzie pokazywali coś
rękami do góry. Spojrzał w górę. Nad krawędzią szarej ściany, około sześciu stóp nad jego
głową poruszała się wielka, czerwona kończyna podobna do kleszczy olbrzymiego kraba.
Straut wyszarpnął z kabury czterdziestkę piątkę, odbezpieczył i wystrzelił. Prysnęła miękka
materia i kleszcze schowały się. Znowu rozległo się złowrogie, przeraźliwe wycie. Straut
przechylił się, podniósł gałąź, do której przywarła drgająca część kończyny i wskoczył do
pojazdu.
Nagle odczuli potężny wstrząs. Wszystko zaczęło się kręcić i...
- Na szczęście był to miękki grunt - usłyszał. A ktoś inny zapytał:
- A co z kierowcą?
Cisza. Straut otworzył oczy.
- Co?...
Przyglądał mu się jakiś obcy człowiek - zwyczajnie wyglądający gość w wieku około
trzydziestu pięciu lat.
- Spokojnie, Generale. Przeżył pan groźny upadek. Wszystko w porządku. Jestem profe-
sor Lieberman z Uniwersytetu.
- Kierowca? - zapytał z wysiłkiem Straut.
- Zginął, gdy jeep wywrócił się, sir.
- Wy... wrócił?
- Ta istota strzeliła czymś w rodzaju żądła skorpiona. Uderzyło to w samochód i wy-
wróciło go. Pana wyrzuciło na zewnątrz, jak z katapulty. Kierowca wyskoczył, a wóz przeto-
czył się po nim.
Straut uniósł się na łokciu.
- Gdzie jest Greer?
- Jestem tutaj, sir - major Greer wystąpił przed profesora.
- Czołgi są już na miejscu?
- Nie, sir. Otrzymałem telefon od Generała Margrave. Zostali czymś zatrzymani. Mówił
coś o ochronie materiałów naukowych. Sprowadziłem moździerze.
Straut wstał. Obcy człowiek przytrzymał go za ramię.
- Powinien pan leżeć, Generale.
- A kto mnie, u diabła, do tego zmusi? Greer, rozstaw moździerze na pozycjach
pomiędzy pojazdami.
Zadzwonił telefon. Straut podniósł słuchawkę:
- Generał Straut.
- Tu Generał Margrave, Straut. Cieszę się, że jesteś znowu na nogach. Przyjedzie do
ciebie kilku naukowców z Uniwersytetu Stanowego. Współpracuj z nimi. Musisz trzymać
wszystko w garści, przynajmniej dotąd, aż uda mi się przysłać ci człowieka, by...
- Człowieka? Generale, nie jestem ranny. Sytuacja jest pod całkowitą kontrolą.
- Tak? Zrozumiałem, że masz jeszcze jedną ofiarę śmiertelną! Co się stało z twoją zna-
jomością defensywy?
- To był wypadek.
- Przedyskutujemy tę sprawę później. Teraz powiem rzecz najważniejszą. Szyfranci
uczynili krok naprzód w pracy nad tym pudełkiem, które znaleźliście rano. Nadaje ono jakieś
sygnały.
- Jakiego rodzaju?
- Połowa przekazu - co mniej więcej dwadzieścia sekund - jest w języku angielskim. To
fragment nagrania programu radiowego. Jeden z ludzi rozpoznał to. Reszta to bełkot. Ciągle
nad tym pracują.
- Co...?
- Bryant twierdzi, że jest powiązanie między dwoma częściami wiadomości. Według
mnie, to coś w rodzaju ultimatum.
- Ultimatum?
- Trzymajcie teraz swoich ludzi z dala od obiektu. Nie chcę dalszych strat.
Straut przełknął swoje szczęście. Margrave gotów był go zmienić. I to teraz, kiedy
wszystko było przygotowane. Musiał coś zrobić i to szybko, zanim szansa awansu wymknie
mu się z rąk. Spojrzał na majora Greera.
- Zneutralizujemy to coś raz na zawsze. Nie będzie więcej zabitych.
Lieberman podniósł się.
- Generale! Protestuję przeciwko jakiemukolwiek atakowi na...
Straut odwrócił się na pięcie.
- Ja się tym zajmuję, profesorze. Nie wiem kto pana tu wpuścił i dlaczego, ale ja tu
podejmuję decyzje. Zatrzymam tego zabójcę ludzi, zanim wyjdzie ze swego gniazda i zdoła
dotrzeć do osady za lasem. Tam żyje cztery tysiące mieszkańców. Obrona ich to mój obo-
wiązek - kiwnął głową do Greera i wyszedł z pokoju.
Lieberman następował mu na pięty mówiąc proszącym tonem:
- Ta istota nie wykazała żadnych oznak agresywności. Generale Straut...
- A dwaj moi ludzie?
- Nie powinien był pan dopuszczać ich...
- A więc to moja wina, tak? - Straut spojrzał na Liebermana z zimną wściekłością. Ten
cywil wepchnął się tutaj i teraz miał czelność oskarżać jego, Generała, o śmierć własnych żo-
łnierzy. Och, gdyby mógł tak mieć tego faceta, choć na pięć minut w mundurze...
- Nie czuje się pan dobrze, Generale. Ten upadek...
- Proszę mi zejść z drogi, profesorze - przerwał mu Straut. Odwrócił się i zszedł po
schodach. Popełnienie błędu teraz, mogłoby zniszczyć jego karierę. Na dodatek ta interwencja
jajogłowego... Z Greerem u boku, Straut podszedł do początku pola.
- W porządku, majorze. Otwórzcie ogień z kalibru 50 mm.
Greer wydał rozkaz i rozpoczęła się miarowa kanonada. Zapach prochu i niebieska
mgiełka dymu, to lubił. Był tu przecież dowódcą.
Lieberman ponownie podszedł do niego.
- Generale, wzywam pana w imieniu nauki. Niech się pan wstrzyma jeszcze trochę.
Chociaż do chwili, kiedy rozszyfrujemy drugą część przesłania.
- Niech pan zejdzie z linii ognia, profesorze - Straut odwrócił się tyłem do cywila i spoj-
rzał w lornetkę, by ocenić wynik bombardowania.
Poczuł gwałtowny pęd rozrzedzonego powietrza i ogłuszający huk, kiedy pocisk trafił w
cel. Straut zobaczył, jak szary kształt unosi się w górę i opada, a uniesiona pokrywa kołysze
się gwałtownie. Wokół podniósł się kurz. Żadnego innego efektu.
- Kontynuować ogień, Greer - warknął Straut odczuwając prawie furię. To coś wyraźnie
było odporne na pociski, kto mógł zaręczyć, że nie było zagrożeniem?
- Co z moździerzami? - zapytał Greer. - Możemy wystrzelić kilka pocisków do wnętrza
obiektu.
- W porządku. Spróbujcie zanim pokrywa się zamknie.
Czego spróbujemy później, nie wiem - pomyślał.
Odgłos odpalenia granatu przypominał głuche stęknięcie. Straut obserwował w napię-
ciu. Pięć sekund później obiekt eksplodował biało-różowymi szczątkami. Pokrywa zakołysała
się, a różowa ciecz spłynęła po opalizującej powierzchni. Druga eksplozja, trzecia, wielki
fragment groźnych kleszczy zwisał z gałęzi około trzystu stóp od obiektu.
Straut ryknął:
- Wstrzymać ogień!
Lieberman z przerażeniem spojrzał na kleszcze.
Zadzwonił telefon, Straut odebrał.
- Generał Straut - rzucił w słuchawkę. Głos miał pewny siebie. Położył kres niebezpie-
czeństwu.
- Straut, rozgryźliśmy tę wiadomość - rzekł Generał Margrave, z podekscytowaniem. -
To najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek. sły...
Straut usiłował mu przerwać, ale Margrave nie pozwolił na to.
- ...Dziwny rodzaj rozumowania - kontynuował. - Była jednak pewna analogia między
obu częściami przekazu, w każdym razie przekonany jestem, że tłumaczenie jest prawidłowe.
Oto, jak brzmi ono po angielsku...
Straut słuchał, W końcu starannie odłożył słuchawkę na widełki. Lieberman wbił w nie-
go wzrok.
- Co to za wiadomość?
Straut chrząknął. Odwrócił się, popatrzył przeciągle na Liebermana, a w końcu powie-
dział:
- Przesłanie brzmiało: „Proszę, zaopiekujcie się starannie moją małą dziewczynką”.
SPIS TRE
ŚCI
Harlan Ellison - Pieśń śmierci (tł. E. Witecka)
02
Valentine Cane - Ofiara (tł. W. Trzcińska)
04
L. Spraque de Camp - Interes przede wszystkim
05
Philip K. Dick - Intruz (tł. E. Stępień)
32
Theodore Sturgeon - Meduza (tł. A. Sylwanowicz)
38
Walter M. Miller Jr - Plaga dermiczna (tł. Z. Królicki)
52
Edmound Hamilton - Wyspa Śniącego (tł. L. Targosz)
86
Forrest J. Ackerman - Milczenie mutanta (tł. W. Bukato)
95
U.K. Le Guin - Opowieść żony (tł. A. Sylwanowicz)
96
Anthony Boucher - Nellthu (tł. U. Doliński)
98
Keith Laumer - Przesłanie (tł. M. Kamiński)
99