300 Roberts Alison Miłość ponad wszystko

background image
background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W powietrzu unosił się zapach niebezpieczeństwa.
Akcje ratunkowe w górach, w których zwykle brał

udział, bywały dość ryzykowne, ale nigdy nie czuł
podobnego zapachu jak tu. Gęstego kurzu i gorąca.
Niemytych, wyczerpanych ludzi. Strachu, który wdarł

się nagle w spokojną rzeczywistość. Czasem w nozdrza

uderzał go niestosowny w tych okolicznościach aromat
żywności lub perfum. A czasem woń krwi i straszliwy
fetor śmierci.

Gdyby miał możliwość wyboru, doktor Ross Turn-

bałl z pewnością wolałby akcję ratunkową w górach.
Czyste rześkie powietrze lub stosunkowo niegroźny

swąd palącego się drewna. Opary butwiejących roślin

unoszące się z poszycia trąconego ciężkimi butami czy
znacznie mniej przyjemny odór zdechłego oposa. Z dala
dochodziłby pomruk rodzącej się na południu burzy,
z bliska grzechot staczającej się po zboczu lawiny
kamieni, zerwanej z uwięzi nieostrożnym krokiem.

Z pewnością nie słyszałby obcego głosu ludzi w mas­

kach przeciwpyłowych starających się przekrzyczeć

jazgot komunikatów radiowych i łomot narzędzi pneu­

matycznych. Nie widziałby wyrazu strachu i bólu na
twarzach ofiar.

Tak, doktor Turnball zdecydowanie wolałby akcję

background image

10 ALISON ROBERTS

ratunkową w górach, ale gdy już tu dotarł i zobaczył
rozmiar katastrofy, nie wyobrażał sobie, że mógłby być

gdzie indziej.

Chyba nikomu z jego ekipy nie przyszłoby do głowy,

że tak szybko znajdzie się w podobnej sytuacji. Poprzed­
niego dnia, o godzinie piętnastej trzydzieści osiem,
w słoneczne piątkowe popołudnie, w Westgate, popular­
nym centrum handlowym na przedmieściach Christ-
church, doszło do potężnej eksplozji. Niespotykane
rozmiary zniszczenia sprawiły, iż była to największa
katastrofa z tak wielką liczbą ofiar w Nowej Zelandii, co

doprowadziło do użycia po raz pierwszy nowo powstałej

ekipy ratownictwa medycznego.

Nie wyłączając najświeższych adeptów kursu ratow­

nictwa, w tym doktora Turnballa. Zważywszy na kwali­
fikacje zawodowe Rossa, jego obecność na kursie była
bardziej niż pożądana. Lata doświadczeń w ratownict­
wie górskim plasowały go na szczycie hierarchii grupy,
ale Ross nie przestawał być chłonny wiedzy. Chciał
posiąść nowe umiejętności, które pozwoliłyby mu dzia­
łać skutecznie w każdych warunkach zagrożenia życia.

Jak zwykle w podobnych sytuacjach, tak i teraz Ross

powoli oswajał się z ryzykiem i strach o własne życie
stawał się niemal nieistotny.

Odwrócił się do stojącego niżej kolegi:

- Gdybyś przytrzymał linę, mógłbym się przewiązać

w pasie i dotrzeć do tej zasypanej kobiety.

- Mnie by było łatwiej - usłyszał głos z drugiej

strony.

- Nie ma mowy. - Ross zwrócił wzrok na niewielką

figurkę w błękitnym kombinezonie, która przycupnęła

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 11

niedaleko na hałdzie gruzu. Opanowanie strachu o włas­
ne życie przychodziło mu bez trudu, gdy jednak chodzi­
ło o życie Wendy Watson, sprawy miały się inaczej.
- Nie mamy pojęcia, jak stabilne jest usypisko z tej
strony. Skończyłoby się na tym, że jeszcze i ciebie
trzeba by ratować.

- Jestem niższa - protestowała dziewczyna. Pod­

niosła głowę w jasnopomarańczowym kasku i spojrzała
wprost w oczy starszemu koledze. -1 lżejsza. A więc jest
mniejsze ryzyko, że coś zacznie się walić.

- Nawet nie wiemy, czy ofiara żyje. - Ross ponow­

nie spojrzał na leżącą w dole kobietę.

- Nie wygląda na martwą. - Optymizm Wendy

działał zaraźliwie, lecz Ross obawiał się, że więcej
w nim pobożnego życzenia niż realnej oceny sytuacji.

Rzadko się zdarzało, by ostatniego dnia poszukiwań

znajdowano jeszcze kogoś, komu można pomóc.

- Ross! - Głos Wendy drżał z przejęcia. - Poruszyła

się!

Rzeczywiście, ręka kobiety drgnęła, a palce powoli

zwinęły się w pięść. Cała ekipa ożyła, jak po zastrzyku

adrenaliny.

- Mogę zejść do niej od tyłu! - odezwał się męski

głos.

- Nie ruszaj się z miejsca, Kyle - rzucił krótko Tony

Calder, szef ekipy. Doskonale wiedział, jak powściągać
zapalczywość najmłodszych kolegów. - Żadnych po­
chopnych działań, bo może być gorzej. Ty i Matt
chwycicie linę podtrzymującą Rossa i gdyby coś się
działo, natychmiast go wyciągniecie.

Dokonywanie oględzin pacjenta, gdy się wisi głową

background image

12

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

13

na dół jak nietoperz, nie należało do stałego arsenału
profesjonalnych umiejętności Rossa. Ręce mu ciążyły,
a w skroniach pulsowała krew.

- Oddycha - zawyrokował kilka chwil później - ale

widać tylko jednostronny ruch klatki piersiowej.

- Pewnie odma opłucnowa - domyśliła się Wendy.

- Chcesz stetoskop?

- Za chwilę. - Ross masował mostek poszkodowa­

nej. Gdy kobieta wydała nieartykułowany dźwięk, pod­
niósł głos: - Halo, słyszy mnie pani? Jestem lekarzem,
chcę pani pomóc.

Nie uzyskawszy odpowiedzi, dalej badał pacjentkę.
- Mocny puls! - zawołał do Wendy. - Tchawica

nieskrzywiona. Brak widocznych oznak deformacji

szyjnej i poważniejszych obrażeń głowy.

Wendy opuściła mu na linie kołnierz ortopedyczny.
- Stąd tylko mogę zgadywać rozmiar - zawołała -

ale średni powinien być w sam raz.

- Na pewno. Ostatecznie to ty jesteś specem od

urazów szyjnych - odparł Ross.

Podpełzł kilka centymetrów do przodu, by nałożyć

kołnierz. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się tuman
gipsowego pyłu i spora jego część osiadła na twarzy
kobiety, a betonowy blok, na którym leżał, lekko
drgnął.

Nie tylko on to zauważył. Tony wykonał tnący ruch.

Matt i Kyle natychmiast pociągnęli linę z zawieszonym
na niej Rossem. Zjechał z hałdy gruzu i stanął na nogach,
starając się złapać równowagę.

- Trzeba jej założyć maskę tlenową! - zawołała

Wendy. Widać było, że zwłoka w akcji ratowniczej

działa na nią frustrująco. - I posłuchać jeszcze raz
oddechu. Jeśli ma odmę, trzeba zrobić dekompresję.

- Tak, ale z miejsca, gdzie wisiałem, to niebezpiecz­

ne - oponował Ross. - Pod moim ciężarem cały nawis
mógłby jej spaść na głowę.

- Dla mnie wystarczy miejsca - przekonywała Wen­

dy, patrząc z napięciem na całą ekipę. - Ważę tylko
czterdzieści pięć kilo.

Ross podziwiał odwagę dziewczyny. Wie, co jej

grozi, mimo to nie zamierza rezygnować. On przypusz­
czalnie dokładniej oszacowałby szanse, jednakże jej
entuzjazm był zaraźliwy. Podobnie jak wiara we własne
siły. Była to mieszanina przymiotów charakteru, której
trudno było się oprzeć, i tak właśnie na nie reagował od
czasu, gdy się spotkali.

Widział u niej cechy, które i jemu nie były obce,

jednakże u Wendy bardziej się uwydatniały dzięki jej

promiennej naturze. Nic dziwnego, że szybko zadurzył

się po uszy w tej drobnej osóbce o osobowości małego
wulkanu.

- Jeśli jesteś pewna, że chcesz spróbować, masz

moją zgodę - powiedział w końcu Tony Calder.

- Jestem pewna - potwierdziła Wendy.
Była poważna i skupiona. Miała zbyt wiele inteligen­

cji i doświadczenia, by nie zdawać sobie sprawy, na co

się waży.

Ross zastąpił Wendy na jej poprzednim miejscu,

żeby przekazywać jej zarówno potrzebny sprzęt, jak
i cenne rady.

- Po lewej stronie klatki piersiowej brak słyszalnego

oddechu, słaba akcja serca. - Wendy wyciągnęła

\

background image

14

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 15

słuchawki stetoskopu z uszu i popatrzyła na Rossa.

- Przy nałożonym kołnierzu ortopedycznym nie jestem
w stanie dostrzec tchawicy i tętnicy szyjnej, ale chora

jest coraz bledsza, mimo że daję jej sto procent tlenu.

- Miałaś rację, to przypuszczalnie odma - odezwał

się Ross. - Trzeba jej zrobić punkcję.

- Ależ nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać!

Musimy ją wyciągnąć i ty to zrobisz!

- Nie ma czasu. Jeśli to odma i jeśli jej stan pogarsza

się w takim tempie, za kilka minut dojdzie do za­
trzymania akcji oddechowej. - Ross już przygotowywał
sprzęt i pakował go w worek. - Poradzisz sobie. Będę cię
instruował.

- Zgoda. - Kiwnęła głową. - Ale pamiętaj, że jestem

zdana na twoje rady, Ross.

Ross nie czuł najmniejszej obawy. Miał świadomość

tego, co sam umie i co umie Wendy.

- Znajdź drugi dół międzyżebrowy w linii oboj­

czykowej - mówił spokojnie - i wprowadź igłę.

Wendy włożyła rękawiczki, przetarła spirytusem

skórę kobiety. Lekkie drżenie rąk, które nie uszło
uwagi Rossa, zniknęło natychmiast, gdy tylko wbiła
igłę w skórę.

- Musisz bez przerwy delikatnie naciskać, nieco

mocniej niż przy wchodzeniu w żyłę.

- Chyba się udało, Ross. Słyszę syk powietrza.
- Dzielna dziewczyna. Świetna robota.
- Nasza poszkodowana zaczyna nabierać rumień­

ców! - zawołała. - Co dalej, Ross?

- Kroplówka. A potem zobaczymy, jak ją stamtąd

wyciągnąć.

Potrzebny był wysiłek i wiedza całej ekipy, aby

wydostać ocalałą na powierzchnię. Wyraźnie już było
widać, że kobieta dochodzi do siebie. Ciśnienie wróciło
do normy i zniknęły problemy z oddychaniem.

Uratowali jedno życie więcej. Ross wprost unosił się

nad ziemią. Radości nie kryła także Wendy, choć
wyglądała na zmęczoną. Ross zastanawiał się, ile sił ją
kosztował tak odpowiedzialny zabieg. Tymczasem pie­
lęgniarze wsadzali pacjentkę do karetki i ekipa była
gotowa do dalszych działań. Przodem maszerowali
Calder i Dickson. Ross objął delikatnie Wendy i ruszyli
za nimi.

- Świetnie się spisałaś. Jestem z ciebie naprawdę

dumny.

Uśmiech, który otrzymał w podziękowaniu, zmył

cały stres i zmęczenie. Zapomniał o wrzynającym się
w ciało kombinezonie, podsypanych piaskiem oczach,
sińcach i zadrapaniach. Radości nie mącił nawet fakt, że
miażdżąc butami kawałki szkła, kierowali się do następ­
nych niebezpiecznych zakamarków.

Ross zapragnął nagle przekazać Wendy, co czuje.

Powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Chciał zatrzymać
się w miejscu, wziąć ją w ramiona i całować do utraty
tchu. Ale krępował się pozostałych członków ekipy,
więc tylko mocniej ją przytulił, mając nadzieję, że choć
tak może okazać jej siłę uczuć.

- Dziękuję.
Ujrzał dobrze mu znany szelmowski uśmiech. Wen­

dy, pokazując, że obce jej są wahania Rossa, rzekła
głośno i dobitnie:

- Kocham cię.

background image

16 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 17

Nagle i Ross przestał się przejmować, czy ktoś go

usłyszy i powtórzył za nią jak echo:

- Ja też cię kocham.
Nadal miał uczucie, że unosi się w powietrzu, jak

gdyby urosły mu skrzydła. Taka euforia była dla niego
czymś zupełnie nowym. W jego życiu gościła dopiero
od kilku tygodni, od czasu gdy spotkał Wendy Watson
i odkrył niemożliwą dotychczas do wyobrażenia przyje­
mność obcowania z bratnią duszą.

Z zamyślenia wytrącił go przejęty głos Kyle'a Di-

cksona:

- Uwaga, coś słyszałem! Ktoś woła o pomoc! Lecę

zobaczyć!

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, młody strażak

popędził w stronę gruzowiska. Tony Calder pokręcił
głową i zarządził systematyczne przeszukiwanie terenu.
Ross i Wendy natychmiast przeszli na swoje pozycje

w tyralierze.

Jeszcze kilka dni wcześniej był tu salon fryzjerski,

który teraz zapadł się piętro niżej, do sklepu na parterze.
Ogromu zniszczenia dokonały zawalone na wyższej
kondygnacji ściany wewnętrzne. Gdzie nie spojrzeć,
czekały zwały gruzu i zapadliska do przeszukania. Trzy
krótkie sygnały gwizdka nakazały ogólną ciszę. Roz­

stawieni w różnych miejscach członkowie ekipy zaczęli

po kolei nawoływać:

- Tu ekipa ratunkowa. Czy ktoś mnie słyszy? - za­

wołał jako pierwszy Ross. Odczekał pięć, dziesięć,
piętnaście sekund. Nic, cisza. - Brak odzewu.

- Tu ekipa ratunkowa - powtórzyła jak echo Wendy.

- Czy ktoś mnie słyszy?

Ross uśmiechnął się. Mimo filigranowej postury

Wendy potrafiła wydobyć z siebie zadziwiająco mocny
głos. Ale dla kogoś, kto ją dobrze znał, nie było to
zaskoczeniem. Raczej potwierdzało silną osobowość
dziewczyny i emanującą z niej niespożytą energię.

Kochanie się z nią było samo w sobie niespotykanym

przeżyciem, dotykanie jej delikatnego gibkiego ciała,
które jednak trudno by nazwać kruchym, ponieważ
i w miłości fizycznej, jak w każdym innym aspekcie
życia, ujawniał się jej zaraźliwy zapał i chęć dawania
z siebie maksimum. Rossem zawładnęła trudna do
opanowania chęć, by jak najszybciej skończyć pracę
i wraz z Wendy znaleźć się daleko od tej ponurej
scenerii. By zmyć z siebie okropieństwo ostatniej doby
intymną afirmacją życia i ich miłości.

Ponownie z zamyślenia wyrwał go głos Dicksona.

Jednakże młody strażak nie używał stosowanego przez

nich kodu poszukiwawczego - w ogóle nie używał słów.

Z jego gardła wydobywał się coraz głośniejszy roz­

dzierający krzyk, w którym dopiero po chwili można
było rozróżnić słowa:

- Pomocy, pomóżcie, na rany Boga!
Nie namyślając się, Ross natychmiast ruszył w kie­

runku głosu. W ciemnościach majaczyła miotająca się
postać Dicksona. Ross podszedł bliżej i od razu zro­
zumiał, co się stało. Jeden z elementów zbrojenia wygiął
się podczas katastrofy pod kątem prostym i młody
ratownik nadział się na niego w ciemnościach. Stalowy
pręt przebił gruby kombinezon i tkwił w jego prawej
łydce.

- Tylko nie ruszaj nogi! Boli jak diabli! - wrzasnął

background image

18

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

19

Dickson na widok lekarza, sam jednak nie przestawał się
miotać na wszystkie strony. Widać było, że jest w szoku.

W jakimś momencie Ross poczuł nagłe pchnięcie,

które jak policzek zupełnie przywróciło go do rzeczywi­

stości, wytrącając go z marzeń o Wendy. Jednocześnie

jakąś cząstką jego umysł przyjął ze zdziwieniem, że

nadal ma poczucie, jak gdyby unosił się w powietrzu. To
zdziwienie po chwili zamieniło się w lodowate przera­

żenie, gdy zrozumiał, że tym razem nie śni na jawie. To,
co się dzieje, jest najczarniejszą rzeczywistością.

Ross spadał.
Wirując w pustce, mknął na spotkanie poszarpanego

rumowiska, licząc podświadomie ułamki sekund dzielą­
ce go od straszliwego bólu. Zycie, jakie znał, miało już

nigdy nie wrócić. Czuł, jak piersi rozsadza mu serce, jak
żołądek kurczy się w bolesny węzeł. Chciał krzyczeć

z rozpaczy, ale nie potrafił zmusić do posłuszeństwa
sparaliżowanego gardła. Czas przestał istnieć...

niego spoglądała, w niczym nie przypominała oblicza
Wendy.

- Kolejny koszmar? - spytała ze współczuciem pie­

lęgniarka z nocnej zmiany, Megan Leggett. - Już trochę
lepiej? Przeszło?

Ross ponownie zamknął oczy. Sen coraz bardziej się

rozmywał, zostawiając za sobą przelotne błyski ponu­
rych doznań. Chociaż Ross poczuł ulgę, wiedział, że
były w nim także elementy, których nie chciałby zapom­
nieć: srebrna nić satysfakcji z uratowania zasypanej
kobiety, błysk światła, gdy kochał się z Wendy.

A teraz, po kilku sekundach na jawie, przelotna

radość obu wspomnień przepadła. Jak wszystko inne,
stały się częścią przeszłości. Doznaniami, których już
nigdy więcej nie doświadczy, chyba że znów zapadnie
w sen.

- Tak, dziękuję - odparł. - Przepraszam, zdaje się,

że wszystkich pobudziłem.

Koszmary Rossa zaczęły się po przewiezieniu go na

oddział szpitalny i stawały się coraz częstsze. Choć Ross
wiedział, że pomagają jego psychice uporać się ze
stresującą rzeczywistością, znosił je coraz gorzej.

- Bez obawy - uśmiechnęła się Megan. - Pańskiego

sąsiada z pokoju, Sama, nie zbudziłyby trąby jerychońs­
kie. Myślę, że to jeden z plusów korzystania z aparatu
słuchowego, który w każdej chwili można wyłączyć.

Tak więc jedynie ja pana słyszałam. A skoro już tu

jestem, może coś podać?

- Nie, dziękuję.
- Może w takim razie trochę z panem posiedzę?

Chyba że chciałby pan znów pospać?

Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś­

cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający
mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio­
ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą

z ciemnobłękitnych oczu.

Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której

Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy
o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał
przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu­

rych godzin walczył o każdy oddech, o życie.

Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał

się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na

Delikatne dotknięcie wyrywało go z krainy szczęś­

cia, gdzie czuł dotyk Wendy i słyszał jej głos dodający
mu otuchy. Gdzie widział jej wesołą twarz z postrzępio­
ną blond czupryną oraz miłość i troskę wyzierającą

z ciemnobłękitnych oczu.

Ale była to także kraina mroku i cierpienia, w której

Ross ciągle dowiadywał się na nowo całej prawdy
o swoich obrażeniach. Gdzie ponownie odzyskiwał
przytomność po znieczuleniu i gdzie przez wiele ponu­

rych godzin walczył o każdy oddech, o życie.

Delikatne potrząsanie trwało i w końcu Ross wyrwał

się z sennej przepaści. Otworzył oczy. Twarz, która na

background image

20 ALISON ROBERTS

- Na razie raczej nie. - Lepiej żeby ten powtarzający

się koszmar nie powrócił. - Odrobina towarzystwa
chyba by mi dobrze zrobiła, jeśli nie jest pani bardzo
zajęta.

Megan przysunęła do łóżka krzesło i usiadła.
- Skądże. Wiem, że nie powinnam kusić losu i wy­

powiadać słowa na „s", ale nie da się ukryć, że na
oddziale panuje spokój jak rzadko. Uzupełniłam wszyst­
kie dokumenty, a potem zrobiłam sobie prasówkę.
Gdybym pana nie usłyszała, pewnie z rozpaczy wzięła­
bym się za jakąś wymyślną krzyżówkę.

Ross zmusił się do uśmiechu.
- Krzyżówki to także dla mnie średnia przyjemność.
- A co pan lubi?
- Jazdę na rowerze... piesze wycieczki, wspinaczkę

skalną- odrzekł. Przelotny uśmiech szybko znikł z jego
ust. - Może jednak powinienem się przeprosić z krzyżó­
wkami...

- Trochę za wcześnie na taką decyzję - odparła

rzeczowo pielęgniarka. - Według tego, co wiem z his­
torii pana choroby, rekonwalescencja przebiega bardzo
dobrze.

- Na razie wpakowali mi jakieś żelastwo do unie­

ruchomienia kręgosłupa. Na lotnisku na mój widok
oszaleją ze szczęścia wszystkie detektory metalu.

- Chyba chcą pana jak najszybciej przystosować do

poruszania się na wózku inwalidzkim.

- Pewnie tak - odparł z ociąganiem Ross.
Nie był jeszcze gotowy do spokojnej konwersacji na

temat wózków inwalidzkich.

- To wspaniale! - Megan usiłowała zarazić go en-

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 21

tuzjazmem. - Zobaczy pan, jak to fantastycznie móc
samemu się poruszać.

Może jednak towarzystwo skądinąd sympatycznej

pielęgniarki nie jest najlepszym pomysłem. Ross nie był
w nastroju do tego rodzaju rozmowy. Choć w porów­
naniu z wieloma innymi pacjentami może mówić o spo­
rym szczęściu, ponieważ przynajmniej ma szansę na
samodzielność, choćby na wózku. Wiedział też, że jego
los nie jest przesądzony, jeśli chodzi o poruszanie się na
własnych nogach, ale wolał przygotować się na najgor­
sze.

- Zdaje się, że jest pan z wybrzeża? - zagadnęła

Megan, widząc spadek nastroju pacjenta. - W Hokitika
miałam wujka, którego dawniej często odwiedzałam.

- Wychowałem się właśnie w Hoki. - Ross z ulgą

przyjął zmianę tematu. - Ale teraz mieszkam w oko­
licach Charleston. Wybudowałem tam sobie dom
w buszu.

- Sam? Poważnie?
- No, może niezupełnie sam. Jeden z moich pacjen­

tów jest budowlańcem i w wolnym czasie mi pomagał.

Cała praca trwała pięć lat.

- To wspaniale. - Megan podparła się na łokciu

i wsunęła dłoń pod brodę. - Mój narzeczony i ja też
marzymy o domku. A pański jak wygląda?

- Starałem się wpasować budynek w otoczenie.

Ściany ma z drewnianych bali, a dach z cedrowych
gontów, na których zainstalowałem kolektory słonecz­
ne, jako główne źródło ogrzewania. Podłoga zrobiona

jest z łupek ceramicznych, a od wewnątrz ściany wyło­

żone są cegłami, które pochłaniają ciepło, a potem je

background image

22 ALISON ROBERTS

powolutku uwalniają. - Ross nie miał pojęcia, jaka
tęsknota przebija z jego głosu, gdy opisywał dom. -
W środku saloniku zainstalowałem ogromny kominek,
w którym można by piec wołu.

- Pewnie nie może się pan doczekać, żeby tam

pojechać.

- Nie mam po co. Już w nim nie mogę mieszkać.
- Niby czemu?
- Dom stoi na zupełnym pustkowiu - beznamiętnie

odparł Ross. - A teren jest pełen nierówności. Poza tym
budynek jest dwukondygnacyjny. Sypialnie i główna
łazienka są na piętrze. Na dole jest tylko toaleta i prysz­
nic, chyba że brać pod uwagę wannę, która znajduje się
o kilka mil od budynku w buszu.

- Ma pan wannę w buszu? - Megan nie kryła

zdziwienia.

- Jak najbardziej. - Ross uśmiechnął się na widok

zdumienia na jej twarzy. - Starą żeliwną wannę z noga­
mi w kształcie zwierzęcych łap z pazurami. Z poblis­
kiego strumienia doprowadzam wodę i podgrzewam ją
gazem. Można się moczyć, mając nad głową gwiazdy,
a za jedyne towarzystwo kilka starych drzew rimu
i sówkę morepork.

- Ależ to brzmi romantycznie...
- Możliwe... - Ross zamilkł, pogrążając się w zamy­

śleniu.

Przygotowując to nietypowe miejsce ablucji, nie

myślał w kategoriach „romantyczności". Ale tak było

jedynie do czasu, gdy pokazał je Wendy.

Była nim zachwycona, podobnie jak całym domem. |

Uwielbiała też dreszczyk emocji, gdy przechadzała się

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 23

w pobliżu starych szybów kopalnianych, a znajdująca
się za domem jaskinia u stóp wapiennego wzgórza
zupełnie ją oczarowała.

To właśnie tam, gdy chowali się przed ulewą, Ross

wyznał jej miiość.

Wendy rozumiała, jak trudno mu

opisać uczucia, których doświadcza po raz pierwszy
w życiu. Słuchała spokojnie, trzymając w dłoniach jego
ręce, z uroczystą miną, jakiej by się po niej nigdy nie
spodziewał.

Gdy skończył, odparła poważnie:
- Jesteśmy bratnimi duszami, Ross. Ja ciebie rów­

nież kocham i zawsze będę kochała.

Megan źle zrozumiała jego milczenie.
- Nie ma się co martwić. W dzisiejszych czasach

istnieje masa udogodnień dla osób z uszkodzeniem
kręgosłupa, które pozwalają sobie radzić w każdej
sytuacji. Wielu naszych pacjentów potrzebuje wózka

jedynie na parę godzin dziennie. Chodzenie może się

okazać zupełnie możliwe.

- O kulach lub z aparatem ortopedycznym - odparł

gorzko. - Zapomniała pani też dodać, że część pacjen­

tów już na zawsze skazana jest na wózek.

Zapadła niezręczna cisza.
- Ma pan nadal rodzinę w Hokitika? - Megan

pospiesznie wróciła do przerwanego poprzednio wątku.

- Niestety, nie - odparł krótko, zastanawiając się,

jak zakończyć szybko rozmowę, a jednocześnie nie

urazić pielęgniarki.

Z kłopotu wybawiło go przybycie reszty personelu

nocnego i Megan zostawiła go, żeby przekazać oddział

zmienniczce.

background image

24 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 25

Ross odetchnął. Nawet bez wyciągania wspomnień

z dzieciństwa był w wystarczająco złej formie psychicz­
nej.

Pomyślał, że w dużej mierze z uwagi na jego dotych­

czasowe życie emocjonalne konieczność zerwania
z Wendy napawa go tak czarną rozpaczą. Nikt nigdy nie
okazywał mu tyle bezwarunkowej miłości co ona. Nikt
inny tak doskonale nie pasował do niego pod względem
światopoglądu. A teraz musi ten cenny dar odrzucić,
nawet nim się nie nacieszywszy.

Żal za tym, co on i Wendy mogli razem stworzyć, był

chyba większy niż żal za utratą możliwości chodzenia.
Ale nie miał wyboru. Rekonwalescencji, obojętnie jak
długiej, będzie musiał podporządkować cały swój czas
i energię. Pod względem fizycznym i psychicznym ma
to być najtrudniejsze zadanie, z jakim kiedykolwiek się
zmierzył, wymagające zebrania wszystkich sił. I dlatego
musi wykonać je sam.

Duma, ale przede wszystkim miłość, nie pozwalały

mu stać się ciężarem dla Wendy. Bo kimże jest teraz,

jeśli nie fizycznym wrakiem, namiastką mężczyzny,

w którym Wendy zakochała się z taką gotowością?

Wiedział też, że jednym z najsilniejszych więzów,

które ich połączyły, była wspólna pasja do fizycznego
wysiłku. Teraz, gdy nie wiadomo, czy będzie choćby
w stanie chodzić, wspomnienie wspólnie spędzonych
chwil na wspinaczce czy bieganiu stanowiłoby dla niego
katusze.

Ross pamiętał moment, w którym sobie uświadomił,

że kocha Wendy. Stała wówczas na występie skalnym
wczepiona w ścianę i śmiała się - radość sprawiał jej

sam fakt obcowania z niebezpieczeństwem. Ross trzy­
mał linę zabezpieczającą dziewczynę przed upadkiem
i napawał oczy jej widokiem i szczęściem.

Teraz nie byłby w stanie przed niczym jej uchronić,

stałby się dla niej nie oparciem, a ciężarem. Jego
ułomność nałożyłaby na Wendy więzy, które nie po­

zwoliłyby jej rozkoszować się fizycznymi przyjemnoś­
ciami bez poczucia winy. A Ross bardziej niż inni
rozumiał, że dla niektórych ludzi taki styl życia jest
warunkiem istnienia.

Nie byłby nawet w stanie kochać się z nią. Już sama

myśl o utracie czegoś tak niewyobrażalnie pięknego
była nie do zniesienia. Teraz wręcz nienawidził dotyku

Wendy, ponieważ z rozdzierającą siłą przypominał mu,
co bezpowrotnie utracił.

Wypadek wydarzył się w najgorszym możliwym

momencie jego życia. Gdyby byli ze sobą dłużej, może
udałoby im się stawić czoła nieszczęściu bez uszczerbku

dla ich związku. Wspólnie dzielone chwile i emocje,
wzajemne wspieranie się, stanowiłyby zdrową podstawę
do dalszego życia we dwoje. Wspomnienia niezliczo­

nych nocy pełnych miłosnej pasji wystarczyłyby im na
wiele chudych lat.

Ale tworzyli parę od zaledwie kilku tygodni i ich

miłość dopiero pączkowała, czerpiąc soki z pierwszych
wspólnych doświadczeń i uniesień. Była nazbyt słaba,
by poradzić sobie z ciężarem tak wielkiego nieszczęścia.
Obserwowanie zaś, jak ich uczucie niszczałoby i więdło,

byłoby dla Rossa zabójcze. A rozpacz odebrałaby mu

szansę w walce o zdrowie.

Najgorsze, że pokusa, by czerpać z sił Wendy, tak

background image

26 ALISON ROBERTS

hojnie mu ofiarowanych, była ogromna. Lecz jeszcze
większy był strach, że mógłby jej ulec, dlatego musi
w ogóle wyrzucić ją z umysłu. A to sprawiało mu niemal
fizyczny ból, ponieważ przez całe dotychczasowe życie
marzył o emocjonalnym wsparciu. Ale teraz, gdy jest
kaleką, stałby się kimś w rodzaju emocjonalnej pijawki
czerpiącej z optymizmu i radości życia Wendy.

Być może za kilka miesięcy, może rok, gdy rekon­

walescencja się powiedzie, spróbują ponownie. Ale nie
może prosić Wendy, by czekała. Nie ma do tego prawa,
gdyż zawsze istnieje ryzyko, że jego walka o zdrowie się
nie powiedzie.

Nie, musi jej dać całkowitą wolność, zrobić to tak dla

niej, jak i dla siebie. Wendy może nie rozumieć teraz

jego decyzji lub się na nią nie godzić, ale kiedyś będzie

mu za nią wdzięczna.

Oznajmienie jej, że między nimi wszystko skoń­

czone, będzie najtrudniejszą rzeczą w życiu. Ale musi to
zrobić, i to szybko. Może nawet jutro, jeśli tylko nadarzy

się sposobność.

Tak. Powie jej jutro i będzie po wszystkim. A potem

rozpocznie samotną walkę. Jak przez całe swoje życie.

ROZDZIAŁ DRUGI

- To nie koniec.
- Domyślam się. Ale przecież się nie skarżę... - Zdu­

miony głos nowego pacjenta, Martina Gallaghera, ściąg­
nął Wendy na ziemię.

Nieco zmieszana przerwała na chwilę oczyszczanie

skóry wokół kolejnej igły wbijanej w czoło chorego.

Uświadomiła sobie, że podczas na wpół automatycznie

wykonywanej czynności wypowiada na głos swoje mys

li. A jeszcze niedawno szczyciła się swoim profes-

jonalizmem, będąc przekonana, że żadne sprawy osobis-

te nie są w stanie zakłócić rytmu jej pracy i uwagi
poświęcanej podopiecznym.

- Jest pan bardzo dzielny - pochwaliła go Wendy.
- Choć faktem jest, że już mnie pani strasznie długo

męczy.

- Przepraszam, już kończę. Jak głowa?
- Nieźle, zważywszy, że z tyloma sterczącymi ig­

łami pewnie wyglądam jak Frankenstein.

- Wcale nie - uśmiechnęła się Wendy. - Chce pan

zobaczyć? Mogę przynieść lustro.

- Bardzo proszę. Lepiej sprawdzę, jaki widok czeka

Gemmę, moją żonę, gdy wpadnie znów z wizytą. Może

ostatnio płakała, bo już nie jestem taki przystojny jak

dawniej?

^ • - -

-

=

^

,

background image

28

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

29

- Nie jest źle, naprawdę. Zaraz sam się pan przekona.
Wendy ruszyła do magazynu w poszukiwaniu luster­

ka, pogrążając się ponownie w rozmyślaniach. Po tym,
co jej ostatnio zakomunikował Ross, nie były one

wesołe. To nie może być koniec ich związku, niemoż­
liwe. Uczucie tak silne, tak prawdziwe, nie może się

skończyć ot tak.

Nigdy nie wierzyła w miłość od pierwszego wej­

rzenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała nikogo
takiego jak Ross Turnball. Wiedziała, że do końca życia
nie zapomni chwili, gdy po raz pierwszy popatrzyli

sobie w oczy.

Zawsze myślała, że taki moment, kiedy wiadomo, że

to ten jeden jedyny, wstrząśnie nią do głębi, a na niebie
zaświecą gwiazdy. W istocie było zupełnie inaczej.

Wendy doświadczyła uczucia spokoju i ukojenia,

takiego samego jak któregoś dnia przed laty, podczas
rejsu statkiem po Pacyfiku, gdy nagle z rozległej pustki
oceanu wyłoniła się hipnotyzująca linia wybrzeża. Po­
dobne doznania towarzyszyły jej w tamtej chwili, kiedy

spotkała Rossa.

Po raz pierwszy miała wrażenie, że jej życie osiąg­

nęło pełnię i że ona sama stała się brakującą cząstką
w życiu ukochanego mężczyzny. Te gwałtowne i cał­
kowicie nowe emocje wzmocniły się jeszcze, gdy Ross
wyznał jej, że czuje to samo i że znalazł w niej
upragnioną miłość.

Dlatego mocno wątpiła, czy to, co Ross dziś powie­

dział o końcu ich związku, może być szczere. Domyślała

się, że postąpił tak ze szlachetnych pobudek. W swoim
mniemaniu dawał jej w ten sposób wolność, odsuwał się

od niej, by nie komplikować jej życia. Tyle że ona też
ma w tej sprawie coś do powiedzenia. To przede

wszystkim ona ma prawo decydować, czy ktoś lub coś
staje się przeszkodą w jej życiu.

I tego prawa nie zamierza się zrzekać.
Obruszyła się nie tylko na to, że Ross chciał decydo­

wać za nich dwoje, ale także i na to, że zwątpił w siłę, ich
miłości. Jak mógł zakładać, że kiedykolwiek by go
zostawiła, zwłaszcza teraz! Jak tylko będzie okazja,
wszystko mu to zakomunikuje i na pewno nie będzie

pokorna jak baranek.

Tymczasem musi skoncentrować się na pracy. Lus­

terka nie było na swoim miejscu w podręcznym magazy­
nie i kiedy rozglądała się po małym pomieszczeniu, do
środka wszedł kolega z pracy, Peter.

- Nie widziałeś gdzieś lusterka? - spytała go. - Mój

nowy pacjent, Martin Gallagher, chce zobaczyć, jak
wygląda.

- Niestety, nie. Ale pomogę ci poszukać. Mam

chwilkę, bo mój pacjent jest na operacyjnym.

- Pewnie Martin pójdzie na następny ogień. Lekarze

chcą sprawdzić, na ile udało się zminimalizować złama­
nie przez zastosowanie wyciągu.

- Zdaje się, że chłopina nieźle się urządził.
- Niestety! - Wendy pokręciła głową. - Wskoczył do

basenu po jakąś zabawkę córeczki, zapominając, że w tym
miejscu jest płycizna. Został przetransportowany helikop­

terem wczoraj w nocy i od razu poszedł na intensywną.
Ale na razie jest gorzej, niż można było przypuszczać.

- W takim razie rzeczywiście czeka go zabieg. Jak

się trzyma?

background image

30

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

31

- Na razie dobrze. Powiedziałabym, że nawet aż za

dobrze, zagaduje, stara się żartować. Moim zdaniem to
typowy objaw szoku psychicznego, gdy pacjent broni

się wszystkimi siłami, żeby nie dopuścić do siebie myśli
o kalectwie.

A może euforia, że nadal żyje, dodała w myślach. Jak

u Rossa krótko po wypadku, dopóki jego stan nie po­

gorszył się wskutek odmy rdzenia kręgowego. Potem,
gdy odzyskiwał w pełni świadomość swojego stanu,
popadał w coraz głębsze przygnębienie. Zaczęły go nękać

nocne koszmary, unikał kontaktu ze światem. Fakt, że był
lekarzem, jedynie pogarszał sytuację, bo fachowa wiedza

nasuwała mu najgorsze scenariusze rozwoju choroby.

- A jak jego krewni? - pytał dalej Peter.
- O wiele gorzej. Wczoraj, bezpośrednio po przyjeź­

dzie do szpitala, jego żona była kompletnie załamana.
Ledwie można było z nią nawiązać kontakt - kon­

tynuowała Wendy, omiatając jednocześnie magazyn
wzrokiem. - O, jest.

Spod pakunków na górnej półce wystawała rączka

lusterka. Wendy wspięła się na palce, ale nadal nie

mogła go dosięgnąć.

- Krasnoludki są na świecie... - roześmiał się Peter.

- Daj, pomogę ci.

- Wypraszam sobie! Mam prawie sto pięćdziesiąt

pięć centymetrów wzrostu. I założę się, że jestem tysiąc
razy sprawniejsza od ciebie, koleżko.

- Zgoda, zgoda. Na bieżni czy na skałkach wolał­

bym z tobą nie konkurować. - Peter wręczył jej lusterko.

- Szykuje ci się jakiś następny maraton do połknięcia

w najbliższym czasie?

- Maraton nie - odparła Wendy - ale przed wypad­

kiem Rossa przygotowywaliśmy się do wyścigu od oce­
anu do oceanu.

- Każdy ma swoje zboczenia. - Na twarzy Petera

pojawił się przesadny wyraz obrzydzenia znamionujący
niechęć do wszelkiego wysiłku fizycznego. Ale natych­
miast spoważniał. - Chyba wam niełatwo. Straciliście
o wiele więcej z tego, co łączy przeciętne pary. Oboje

tak kochacie sport.

- Masz rację. - Wendy posmutniała. - To może

zabrzmieć śmiesznie, ale nawet ostatnio przestałam
uprawiać jogging, w odruchu jakiejś lojalności w sto­
sunku do Rossa. Boję się, że sprawię mu przykrość,
nawet jeśli o tym nie wie.

- Tym bardziej nic dziwnego, że jest taki sfrust­

rowany swoim stanem. Sportsmen, wyczynowiec,

a teraz może wszystko to na zawsze utracił. - Peter
pokręcił głową. - Szczęście w nieszczęściu, że trafił
na ciebie. Kto mu pomoże bardziej w rehabilitacji niż
ty? No i ma wsparcie emocjonalne, a wiesz, że

w przypadku naszych pacjentów to czasem najważ­
niejsze.

- Co niekoniecznie pomaga nam się porozumieć -

westchnęła. - Może dlatego, że moja obecność bez
przerwy przypomina mu o tym, co stało się dla niego
w tej chwili nieosiągalne. Ostatecznie spędzaliśmy
ogromnie dużo czasu na aktywności fizycznej i...

- Nie wątpię! - Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Daj spokój! Nie o to chodzi! - ofuknęła go, ale na

wspomnienie wspólnych chwil z Rossem w łóżku ob­

lała ją fala gorąca.

background image

32

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

33

Jak długo potrwa, zanim znów będą się mogli ko­

chać?

- Będzie dobrze, zobaczysz - pocieszał łagodnie

Peter.

- Nie jestem taka pewna. - Palce Wendy zacisnęły

się na uchwycie lusterka. - Wczoraj wieczorem, kiedy
się ostatnio widzieliśmy, nie rozstaliśmy się w najlep­
szej komitywie.

- A, to o to chodzi! - Peter stuknął się w czoło.
- Co masz na myśli? - Spojrzała na niego zbita

z tropu.

- Kwiaty. Miałem ci właśnie powiedzieć, że w dyżu­

rce czeka na ciebie ogromny bukiet czerwonych róż.

- Poważnie? - Wendy nie kryła zdziwienia.
- Najzupełniej. Pewnie od skruszonego Rossa.
- Nie sądzę. - Zmarszczyła czoło. - Przesyłanie

kwiatów to zupełnie nie w jego stylu.

- Skąd wiesz? Nigdy cię za nic nie przepraszał?
- Nie miał powodu.
- Widzisz? Więc nie wiesz, czy to nie w jego stylu.

Dla mnie to klasyczne przeprosiny skruszonego faceta.

- Może, ale trochę go już znam, więc obstaję przy

swoim. Muszę lecieć. Na razie, i dzięki za pomoc!
- Wendy rzuciła koledze uśmiech i ruszyła w stronę
pokoju Martina Gallaghera.

„Klasyczne" przeprosiny tym bardziej nie pasują do

Rossa, myślała Wendy. Jest zbyt wielkim indywidualis­
tą, żeby wysyłać kwiaty, zwłaszcza czerwone róże. Taka
forma proszenia o wybaczenie wydaje się jak na niego

zbyt pospolita.

Gdyby chciał ją przeprosić, to dawniej, przed wypad-

kiem, zaprosiłby ją pewnie na jakąś szczególnie wyma­
gającą wspinaczkę. A teraz, gdy tamto jest niemożliwe,
mogłaby się spodziewać po prostu kilku starannie dob­
ranych ciepłych słów, popartych szczerym i poważnym
spojrzeniem ciemnych oczu.

Wendy uświadomiła sobie nagle, że gdyby kwiaty

rzeczywiście pochodziły od Rossa, czułaby się wręcz
rozczarowana.

W drodze do pokoju Martina Gallaghera wstąpiła do

dyżurki i stwierdziwszy, że kwiaty nie mają żadnego
bileciku, wstawiła je do dyżurnego wazonu.

- Już jestem! - zawołała i podała lusterko pacjen­

towi. - Proszę sobie zobaczyć.

- Śrub właściwie nie widać... - odrzekł z namysłem

pacjent.

- Też tak uważam.
- A to wygląda jak opaska na włosy mojej żony.

- Martin Gallagher oglądał w skupieniu metalową taśmę

na głowie.

- Takie urządzonko służy do podtrzymywania cięża­

rków.

- Tych, które mają pomagać w odpowiednim ułoże­

niu kręgosłupa?

- Tak, a przynajmniej powinny - wyjaśniła Wendy.

- Ile naprawdę były w stanie zdziałać, dowiemy się

dopiero po następnym prześwietleniu.

- I co dalej?
- To zależy od wyników badań. Możliwe, że czeka

pana zabieg.

- A jeśli nie będzie konieczny?

- To jeszcze potrzymamy pana trochę na intensywnej.

i

\

background image

34 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 35

- Po co? Czy to konieczne?
- Zwykły tryb postępowania w przypadku nowych

pacjentów, proszę się nie martwić. - Wendy poklepała

go po ręce.

Wolała nie wymieniać listy potencjalnych komplika­

cji, bo nawet zdrowego mogłyby przerazić. Spojrzała na
odczyt rytmu serca i z zadowoleniem stwierdziła, że jest

jak najbardziej prawidłowy.

- A potem? Gdzie później trafię?
- Na oddział dzienny - odpowiadała cierpliwie

Wendy, krzątając się wokół pacjenta.

Martin był nadal wyjątkowo rozmowny. Upewniło ją

to w przekonaniu, że w ten sposób chce zagłuszyć
niepokój, więc jej obowiązkiem jest mu w tym pomóc.
Zresztą, nie traktowała tego jako obowiązku. Jak mało
która z pielęgniarek potrafiła wczuć się w sytuację

chorych, domyśleć się, co przeżywają i dla każdego
znaleźć słowo pociechy. f

Przy tym robiła to zupełnie naturalnie, jako coś

oczywistego. Pewnie dlatego wszyscy tak do niej lgnęli.

- Będę sam w pokoju?
- Nie, w każdym są cztery łóżka, bo zawsze mamy

natłok pacjentów. Nasz szpital, Coronation, jest centrum
specjalistycznym i rehabilitacyjnym w urazach kręgo­
słupa. Trafiają tu nie tylko ofiary wypadków, ale także
rekonwalescenci na okresowe badania. Generalnie
wszyscy pacjenci, którzy z jakichś względów mają
problemy z kręgosłupem. Jesteśmy najlepsi w kraju -

oznajmiła z uśmiechem.

- Jak długo pani tu pracuje?
Prawie trzy lata Wendy spojrzala z namysłem

w górę. - Przeniosłam się z Christchurch Hospital, gdzie
zdobywałam szlify na intensywnej terapii. A jeszcze
wcześniej przez kilka lat pracowałam w szpitalu w Ang­
lii, który też zajmował się schorzeniami kręgosłupa.

- Sądząc po wyglądzie, nigdy bym nie zgadł, że ma

pani taki staż.

- Mam trzydzieści dwa lata. A jeśli wyglądam mło­

dziej, to pewnie przez włosy, bo ścinam je na krótko.

- A potem je pani tak stroszy, żeby sprawiać wraże­

nie wyższej?

- Nie. - Wendy roześmiała się. - Po prostu trochę

biegam i uprawiam wspinaczkę. Długie włosy by mi
przeszkadzały. A stawiam je na żelu, bo inaczej przypo­
minałyby rozczochraną miotłę.

Martin odwzajemnił uśmiech, ale nagle skrzywił

twarz.

- Co się stało? - Wendy spojrzała na niego z niepo­

kojem.

- Pewnie nic poważnego, ale pod głową ciągle czuję

jakiś ucisk.

Delikatnie wsunęła palce pod tył głowy pacjenta.

Wiedziała, że gdy niemal przez cały czas leży się na
wznak, w tym delikatnym miejscu nawet lekko zmierz­
wione włosy mogą doprowadzić do szału. Potem za­

częła delikatnie masować obolałą skórę.

- O, dziękuję, znacznie lepiej.
Martin zamknął oczy i Wendy wydawało się, że

zasnął, gdy nagle odezwał się cicho:

- Ja też mam trzydzieści dwa lata... - Na chwilę

zamilkł. - Nawet gdybym skończył na wózku, to prze­

cież nie koniec życia, prawda?

background image

36

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

37

- Oczywiście, że nie - odparła z przekonaniem.
Było jej lżej na sercu, że pacjent przyjmuje taką ]

ewentualność. Wiedziała, że nie ma szans, by Martin
ponownie zaczął chodzić. Nie wiadomo też, czy będzie
mógł poruszać kończynami.

Rossowi przynajmniej niemal zupełnie wróciło czu­

cie w rękach, a nawet odczuwa mrowienie w stopach. ,
Pomyślała, że w porównaniu z Rossem jej nowy pacjent I
miał strasznego pecha. Ross spadł z wysoka na rumowi- |
sko, a jednak jest nadzieja na wyleczenie, natomiast
Martin zdecydował się na z pozoru niewinny skok do
wody, który jednak okazał się o wiele tragiczniejszy
w skutkach.

- Na wózku można robić niemal wszystko. Znam

nawet osobę, która ma licencję pilota. j

- Są też paraolimpiady... i
- Jak najbardziej - przytaknęła ochoczo Wendy. 1

Dlaczego Ross nie może choć w minimalnym stopniu »

podchodzić do tych spraw jak Martin? Dlaczego nawet
nie próbuje bronić się przed najczarniejszymi scenariu­

szami?

Czy dlatego, że aktywność fizyczna była esencją jego

życia, a w dodatku w Wendy znalazł kogoś, z kim mógł
dzielić swoje radości i stały się one tym intensywniej­
sze?

W pamięci stanął jej żywy obraz zajęć na kursie ;,

ratownictwa, gdzie po raz pierwszy spotkała Rossa.

Oczekiwanie na poranną przerwę w zajęciach dłuży­

ło się w nieskończoność. W dodatku bała się, że ośle
zaloty młodego ratownika, Kyle'a Dicksona, które już

wzbudzały powszechną wesołość, jeszcze przybiorą na
sile.

Z ulgą przyjęła zatem fakt, gdy podszedł do niej inny

uczestnik kursu, cichy i spokojny lekarz o nazwisku
Ross Turnball.

- Pani entuzjastyczne wypowiedzi na temat upra­

wiania sportu, podczas przedstawiania się, brzmiały
wyjątkowo autentycznie. Domyślam się, że nie miały na
celu jedynie wzbudzenia zainteresowania grupy?

- Oczywiście, że nie! - parsknęła Wendy. - Napraw­

dę uwielbiam sport.

- Muszę się przyznać, że ja też trochę biegam.
- Tak?
Gdy Wendy rozmawiała z lekarzem, z bliska jej

pozytywne wrażenie jeszcze się wzmocniło. Był wysoki
i szczupły, ale miał wysportowaną sylwetkę i widać
było, że jest niebywale silny. Z przyjemnością oceniła

jego przystojną twarz i opaloną cerę. Musiała mocno

wyciągać szyję, by spojrzeć w jego ciemnobrązowe
zamyślone oczy.

- Biega pan dla przyjemności czy wyczynowo?
- Amatorsko, ale na długie dystanse.
- Uczestniczył pan kiedykolwiek w maratonie?
- Skusiłem się raz czy dwa.
Wendy spodobała się spokojna, rzeczowa odpo­

wiedź, w której nie było śladu samochwalstwa. Dosko­
nale pasowała do zdania, które zdążyła sobie wyrobić na

jego temat - pewnego swojego fachu inteligentnego

mężczyzny, który wie, czego chce od życia, i nie musi
o tym trąbić całemu światu.

- Bieganie traktuję właściwie jako zaprawę do

background image

38

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 39

innych form sportu - ciągnął Ross, widząc niemą
zachętę w jej oczach.

- To znaczy?
- Jazdy na rowerze, surfowania, trampingu. Dlatego

mieszkam na zachodnim wybrzeżu. Niemal pod nosem
mam wymarzone warunki do uprawiania hobby.

- Ja też trochę biegam - włączył się ni stąd ni zowąd

Kyle Dickson, starając się naśladować spokojny ton
lekarza. - Nawet przygotowuję się do maratonu.

- To interesujące - odparła z wymuszonym uśmie­

chem Wendy.

Kyle był od niej dziesięć lat młodszy, a jego osten­

tacyjna pewność siebie wszystkim już zalazła za skórę.
Biedak, myślała Wendy nawet z pewną litością, nie
zdaje sobie sprawy, jak żałośnie wypada przy starszym
koledze z kursu.

Gdy ponownie napotkała spojrzenie Rossa Turnballa,

dostrzegła natychmiast, że oboje odbierają natarczy­
wość Kyle'a z podobnym zażenowaniem. Widać łączy
ich nie tylko umiłowanie sportu, lecz także zbliżony
sposób myślenia.

Wszystko to zdecydowało, że Wendy postanowiła

kontynuować znajomość z przystojnym lekarzem. Choć
mieli się spotykać na kursie, a potem pewnie wiele razy
podczas akcji ratowniczych, chciała poznać go na mniej
oficjalnej stopie, więc ze zwykłą dla siebie spontaniczno­

ścią wypytywała go o wszystko, co jej wpadło do głowy.

Podobna bezpośredniość peszyła wielu innych męż­

czyzn, ale nie Rossa. Z ochotą przyjął taką konwencję
i bez skrępowania odpowiadał na jej pytania, nawet te
bardzo osobiste.

Dowiedziała się, że ma trzydzieści siedem lat, jest

kawalerem i mieszka w zaprojektowanym przez siebie
domku zbudowanym z wszelką dbałością o środowisko.
Powiedział jej też, że jest internistą, ale robił specjaliza­
cję z chirurgii.

Im więcej Wendy o nim wiedziała, tym bardziej

upewniała się, że wreszcie znalazła mężczyznę swoich
marzeń. Zaproszenie go na wspólny wypad w góry było
w tej sytuacji jedynie formalnością.

- W sobotę wybieram się z paczką znajomych na

wspinaczkę. Choć prawdę mówiąc, to dość specyficzna
forma wspinaczki - dodała z szelmowskim uśmiechem,
który już wkrótce Ross tak pokochał. - Bo bez użycia lin.

- Hm, to chyba dość niebezpieczne.
- Staramy się nie przesadzać. Poza tym nie pchamy

się na siłę w górę, ale kluczymy, zbaczamy, wykorzys­

tując wszystkie naturalne punkty zaczepienia. Jak wi­
dać, to nie tylko wysiłek fizyczny, ale także umysłowy.
- Rzuciła mu rozbawione spojrzenie. - Ale poradzisz
sobie. To jak, jedziesz?

- A sprzęt? - wahał się Ross.
- Mam znajomego, który jest mniej więcej twojego

wzrostu i budowy, pożyczę od niego wszystko co trzeba.
Na wszelki wypadek postaram się też o linki i karabinki,
gdybyś wolał jednak bardziej tradycyjną wspinaczkę.

- No to załatwione! - Teraz i lekarz uśmiechał się

z rozbawieniem. - Jesteśmy umówieni na randkę.

- Nie poddam się tak łatwo. - W rozmyślania

Wendy niespodziewanie wbił się głos Martina. - Od

jednego z lekarzy dowiedziałem się, że bezpośrednio po

background image

40 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

41

urazie może się wydawać, że jest gorzej niż w istocie.
Jak długo tak będzie?

- Około trzech tygodni - odparła z namysłem Wen-

dy. - Do czasu poprawy przewodnictwa nerwowego
między mózgiem a rdzeniem kręgowym.

- To znaczy, że zanim się dowiem, jak jest napraw­

dę, mogą upłynąć wieki?

Wendy ważyła słowa. Podziwiała bojowość Martina

i chciała mu jakoś dodać otuchy, ale jeśli do dwudziestu
czterech godzin po uszkodzeniu kręgosłupa nie widać

jakichkolwiek oznak poprawy, jak w jego przypadku,

rokowania są niedobre.

- Postaramy się zrobić, co w naszej mocy, żeby

pański stan się poprawił - odparła ostrożnie.

- Zobaczy pani, że się nie dam. - Martin najwyraź­

niej wyczuł jej wahanie.

- I tak trzymać. - Uśmiechnęła się do niego serdecz­

nie, poprawiając mu poduszkę pod głową.

Zastanawiała się, czemu Ross nie patrzy na swoją

rekonwalescencję w podobny sposób, jak na rodzaj
przeciwności, z którą trzeba się zmierzyć. Czemu pod­
daje się bez walki i przyjmuje najgorszy scenariusz? To
do niego zupełnie niepodobne. Czy to możliwe, że
z jakichś względów zaakceptował swój los i nie stara się

go zmienić?

Nie, na pewno nie. Choć zna go od niedawna, nie

ma wątpliwości, że nigdy nie rezygnuje i zawsze
staje do konfrontacji z przeciwnościami. Pewnie ani
myśli poddać się bez walki, ale chce to zrobić po
swojemu, i może jest na tyle mocny, że nie szuka
pomocy.

Może po prostu chce walczyć sam.
Od początku wyczuwała w nim samotnika, człowie­

ka izolującego się od tłumu. Wyznał jej kiedyś, że nigdy
nie odczuwał potrzeby dzielenia z kimś życia na dłużej.
Póki nie poznał jej.

Ta niezależność objawiała się także w jego charak­

terze - miał odwagę myśleć po swojemu i po swojemu
działać. Samotne zmagania ze światem ilustrował nawet

wybór okolicy, odludnej i zacisznej, gdzie zbudował
swój dom marzeń.

Do dziś pamiętała poczucie egzotycznej baśniowości

podczas kąpieli w buszu, ciepło ich rozmów i śmiech,
których nie ochłodziły nawet strugi ulewnego deszczu.
Ross zaprowadził ją do emanującej magicznym czarem

jaskini i Wendy miała wrażenie, że nie był to przypadek,
że nie chodziło tylko o schronienie się przed deszczem.
Wybrał ukochane przez siebie miejsce, bo właśnie tu
chciał wyznać jej miłość.

Zapamiętała niemal każdy szczegół planów, które

potem gorączkowo snuli na przyszłość i w których
ziszczenie ślepo wierzyli. Aż zakłócił je tragiczny wy­
padek.

Westchnęła cicho i postanowiła skoncentrować się na

pracy.

W samą porę, by jej rozkojarzenia nie zauważył

dyrektor Coronation Hospital, Patrick Miller.

- Jak tam nasz pacjent? - zapytał.
- Jakoś się trzymam - odparł Martin.
- Wendy wystarczająco o pana dba?
- To najlepsza pielęgniarka, jaką sobie można wy­

obrazić! Mogę ją wziąć potem do domu?

background image

42 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

43

- Obawiam się, że nie spodobałoby się to jej narze­

czonemu. No i pańskiej żonie, Gemmie. Właśnie przy­
szła w odwiedziny. - Patrick Miller ukradkiem spojrzał
na Wendy.

Domyśliła się, że przełożony wpadł jedynie po to, by

ją ostrzec, że kobieta jest znów roztrzęsiona, i nieznacz­

nie skinęła głową. Musi ją trzymać w ryzach podczas
wizyty u męża. Nie może pozwolić, by jej rozpacz
udzieliła się Martinowi, który tak dzielnie walczy o każ­
dy okruch nadziei.

- Potem jeszcze wpadnę, żeby pana zbadać - oznaj­

mił szef szpitala - a na razie przyślę panu miłe towa­
rzystwo.

Gemma Gallagher miała czerwone i zapuchnięte

oczy, ale starała się zachować spokój.

- Popatrz, co ci narysowała 01ivia.
Pocałowała męża i podała mu rysunek, na którym

stały dwie postacie, jedna tyczkowate wysoka, druga
mała jak fasolka, niemal sama głowa i nogi, która
wyciągała do góry rączkę, by dotknąć dłoni górującej
nad nią postaci. „Tatuś i 01ivia", głosił chwiejny
podpis.

Kobieta ujęła dłoń męża.
- Damy sobie radę, wyjdziesz z tego - wydusiła

przez łzy.

- Ma się rozumieć. - Głos Martina brzmiał chrap­

liwie. Widać było, że walczy, by się nie rozkleić.

Wendy wykorzystała wizytę żony pacjenta, by chwi­

lę odetchnąć.

- Ty to masz szczęście - zagadnęła ją koleżanka,

Debbie Stringer, gdy Wendy mijała dyżurkę pielęg­

niarek. - Twój tajemniczy wielbiciel znów przysłał

kwiaty.

- Co? - Wendy stanęła jak wryta na widok kolejnego

bukietu czerwonych róż. -1 znów nie wiadomo, kto nim

jest?

- Niestety! - Debbie zachichotała. - Chyba się do­

myślasz, jak wszystkie jesteśmy ciekawe.

- To dziwne. - Wendy patrzyła zdezorientowana na

bukiet, potem nagle zdecydowała: - Nie chcę ich,
możesz je sobie wziąć lub komuś dać.

- A może dałabyś je Rossowi, skoro jesteś pewna,

że to nie on ci je przysyła?

- Po artykułach w prasie i reportażu w telewizji

dosłownie tonie w kwiatach.

- To może Samowi? Nie dostaje od nikogo nawet

złamanego badyla.

- Dobry pomysł. - Wendy aż jęknęła, unosząc ciężki

bukiet, i dodała z uśmiechem: - Mam nadzieję, że nie
zrozumie tego opacznie.

Lubiła Sama, sąsiada z pokoju Rossa. Mimo zaawan­

sowanej paraplegii nie tracił pogody ducha. Chorował

już dwadzieścia lat, a mimo to, i mimo siedemdziesiątki

na karku, traktował swą chorobę jak przejściową doleg­
liwość.

Gdy weszła, Sam smacznie chrapał, więc włożyła

kwiaty do wazonu na parapecie. Ze skurczem serca
zobaczyła, że zasłony wokół łóżka Rossa są szczelnie
zaciągnięte, jak gdyby w ten sposób zupełnie odcinał się

od świata. Mimo to zerknęła przez szczelinę i napotkała

jego czujny wzrok.

background image

44

ALISON ROBERTS

- Cześć, kochanie - szepnęła, dotykając pieszczot­

liwie jego dłoni i poczuła, jak ogarnia ją fala miłości dla
tego leżącego bezradnie mężczyzny.

W tym momencie opuściły ją jakiekolwiek wątpliwo­

ści co do dalszych kroków.

To nie koniec. Na pewno nie.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Mam tylko kilka minut. U mojego pacjenta jest żona

Wendy usadowiła się na krześle obok łóżka Rossa,

trzymając go za dłoń.

Dużo o tobie myślałam... o nas.
..Nas już nie ma. Przecież ci mówiłem - odparł

znużonym głosem.

Decyzja o zerwaniu z Wendy okazała się o wiele
trudniejsza, niż przypuszczał. Dlatego musiał unikać jej

towarzystwa, trzymać ją na dystans. Nie miał sił i na

walkę o zdrowie, i ze swoim uczuciem. A ilekroć widział
Wendy. ilekroć czuł jej zapach i dotyk, musiał trzymać sie

z.całych sił w garści, by nie oszaleć. Nie chciał po raz

kolejny przeżywać rozmowy o rozstaniu, tym bardziej że nie

mógł jej wyjaśnić, dlaczego tak robi. Zamknął oczy.

- To koniec i już.
- Jeśli o mnie chodzi, nie - odparła z mocą. - Kocham

cię. Ross. I nic tego nie zmieni.

- Do tanga trzeba dwojga. A ja już nigdy nie zatańcze

Nie wiadomo. - Uścisnęła mocniej jego dłoń, a na twarzy

po raz pierwszy od dawna zagościł ów dobrze mu

znany figlarny wyraz. - A poza tym mówiłeś kiedyś, że jestes
koszmarnym tancerzem.

background image

I

46 ALISON ROBERTS

- Mogłem sobie oszczędzić mówienia prawdy.

- Ross spochmurniał i Wendy uświadomiła sobie, że
próba rozładowania atmosfery spełza na niczym. - Mo­

głem się chwalić, że tańczę jak John Travolta i Michael
Jackson razem wzięci, i nigdy byś nie miała okazji się
przekonać, czy mówię prawdę.

- Ależ ja mam w nosie, jak tańczysz i czy w ogóle

tańczysz! - wykrzyknęła Wendy i natychmiast zagryzła
usta, zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało.

- Ale ja nie - odparł ponuro i gwałtownie cofnął

rękę.

- Przepraszam. Wiesz, że nie to miałam na myśli...
Westchnęła. Nie tędy droga. Musi spróbować ina­

czej.

- Ross, spójrz na to obiektywnie. Rekonwalescencja

posuwa się do przodu. Musisz dać sobie więcej czasu.
Nie można podejmować życiowych decyzji na pod­

stawie własnych odczuć w chwili, gdy dopiero do­

chodzisz do siebie i jesteś rozchwiany psychicznie.
A tym bardziej nie możesz podejmować decyzji doty­
czących nas obojga, bo zapominasz, że ja też mam coś
do powiedzenia. Chcesz czy nie chcesz, twoje życie
stało się moim.

Ross doskonale rozumiał, o co Wendy chodzi, tym

bardziej musiał udawać, że odrzuca jej argumenty. Nie

mógł dać sobie wytłumaczyć, że łącząca ich miłość
pokona wszystkie przeszkody, bo nie chciał czynić z ich
uczucia oręża w walce o swoje zdrowie. Nie mógł

pozwolić, by ukochana kobieta musiała się dla niego

poswiecac bo to by oznaczalo ze ja ze soba wiaze a to by
bylo dla niego nie do przyjecia

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 47

Miał pewność, że na tej rozmowie się nie skończy,

trzeba więc znaleźć jakąś strategię, która w końcu
przekonałaby Wendy, że powinna ułożyć sobie życie
bez niego.

Musi jej wytłumaczyć, że z jego punktu widzenia ich

dalszy związek nie ma szans na powodzenie. Co więcej,
udawać, że od samego początku nie traktował go tak
powaznie jak ona. Wolał wzbudzić jej gwałtowny gniew
teraz, niż potem zadawać bezustanny ból.

- Zrozum - mówił znużonym głosem - musimy

przestać myśleć o nas jak o parze. Spójrz na to obiektyw­
nie, jak długo się znamy? Było cudownie, przeżyliśmy
wspaniały romans i pletliśmy różne rzeczy, jak to
kochankowie. Ale teraz zaczęła się brutalna proza życia
i czas przejrzeć na oczy. Ja już to uczyniłem i wiem, że
między nami koniec. Nie ma dla nas wspólnej przyszło­
ści.

- Jak możesz tak lekko mówić o tym, co przeżyliś­

my? Poza tym, czemu nie poczekasz,? Nie rób kolejnych
dalekosiężnych planów, bo już zbyt boleśnie doświad­
czyliśmy ich nietrwałości. Skupmy się na tym, co jest
teraz. Walczmy razem o twoje zdrowie, o nas. Napraw­
dę chcesz mnie tak szybko odsunąć? Tak ci do tego
spieszno? - Tym razem nie mogła już pohamować łez.

Ross westchnął. Pierwszy raz widział, jak Wendy

płacze, i ten widok bardzo go poruszył. Zanim zdążył się
opanować, chwycił dziewczynę za dłoń.

- Nie płacz, proszę - szepnął. Zaczął się obawiać,

czy jego żelazne postanowienie samotnej walki wy-

__ trzyma próbę. - Dla mnie to wszystko jest o wiele ciezsze

Nawet sie niedomyslasz jak

background image

48 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

49

- To dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc?!
- Bo... - Ross nie zdążył odpowiedzieć. Zasłona

rozsunęła się gwałtownie.

- Cześć, jak tam?
- Kyle! - Wendy omal nie zatkało. Osobą, która tak

bezpardonowo wtargnęła do salki i zakłóciła ich roz­
mowę, jest Kyle Dickson! Wendy czuła, że się w niej
gotuje, i z trudem się powstrzymywała, by go nie
wypchnąć za drzwi.

Co za tupet! Przychodzi jak gdyby nigdy nic do

Rossa, który przez jego głupotę i lekkomyślność może
na zawsze pozostać unieruchomiony.

Zerknęła szybko na Rossa, by zbadać jego reakcję,

i ze zdziwieniem stwierdziła, że Ross albo nie jest zły,
albo doskonale maskuje gniew. Ale zaraz ją olśniło. No
tak, można się domyślić, czemu jest taki spokojny.

W sytuacji, gdy Wendy zmusza go do drążenia niewy­
godnego tematu, nawet samego diabła przywitałby z ra­
dością.

- No pewnie, że ja! - Z usta ratownika nie znikał

denerwujący uśmieszek.

Wendy zastanawiała się, czy jest jeszcze bezczelniej-

szy, niż myślała, czy też tak głupi, że nie zdaje sobie
sprawy z niestosowności swojego zachowania.

- Widzę - odparła sucho. - Ale co ty tu robisz?
- Wpadłem z wizytą, to chyba jasne.
Na twarzy Rossa malował się dziwny wyraz, ni to

rozbawienia, ni to ironii. Rzucał spojrzenie to na nią, to
na Dicksona, jak gdyby w jego pamięci odżywały
niezręczne zaloty młodego ratownika do Wendy, i za­
stanawiał się, do kogo tak naprawdę Dickson przyszedł.

- Już dawno po godzinach odwiedzin - zauważyła

Wendy. - Kto cię wpuścił?

- Czy ja wiem? - Kyle wzruszył ramionami. - Niko­

mu nie musiałem się opowiadać.

- Już tu jest, więc to bez znaczenia - wtrącił cicho

Ross. Widać było, że sytuacja przestała go bawić i jest
po prostu zmęczony.

- Jak uważasz - mruknęła Wendy. Miała ochotę

zmyć głowę aroganckiemu młodzianowi, ale przez
wzgląd na Rossa zachowała milczenie.

- Jak tam noga, Kyle? - spytał Ross.
- O, już zapomniałem. Jak nowa. Okazało się, że to

pryszcz.

- Podczas akcji wyglądało to nieco inaczej - zauwa­

żyła lodowato Wendy. - Wrzeszczałeś jak obdzierany
ze skóry.

- Eee tam, może trochę przesadziłem.
- Może jednak nie taki pryszcz, co, Kyle? - Ross

mówił cicho, ale Wendy wyczuwała rosnącą w nim
irytację.

- Poważnie. - Kyle zdawał się nie zauważać tonu

Rossa. - Okazało się, że to tylko uszkodzenie mięśnia.
Ale nic się nie stało, bardzo szybko wróciłem do siebie
i...

- Nie mówiłem o tobie. - Ross odwrócił od niego

wzrok z niechęcią, jakby mierził go sam fakt obcowania
z taką głupotą.

- Ten „pryszcz", o którym raczyłeś wspomnieć -

podjęła Wendy nabrzmiałym z emocji głosem - sprawił,
że widzisz tu Rossa w takim stanie. Gdyby nie twoja
bezdenna głupota, nie gnałbyś tak szybko do przodu

background image

50

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 51

i nie nadziałbyś się na pręt. Gdyby nie twoja histeria
i wierzganie, Ross spokojnie by ci pomógł.

- Pobiegłem, bo słyszałem krzyk - bronił się Kyle,

jakby wreszcie dotarła do niego niestosowność jego

wcześniejszych słów.

- Chyba we własnej głowie. Nikt poza tobą go nie

słyszał.

- Zaraz, zaraz. - Widać było, że po chwilowej

skrusze Kyle znowu staje się arogancki. - Przecież nie
prosiłem Rossa, żeby mnie ratował. Sam bym sobie

poradził.

- Szkoda, że nie oznajmiłeś tego wszystkim swoim

opętańczym wrzaskiem - wycedziła Wendy.

- Zostawmy to - wtrącił Ross. - Co to zmieni?
- Właśnie! - podchwycił Kyle. - Wiedziałem, że nie

będziesz miał pretensji.

- Nie o to mi chodziło. - Ross wyraźnie tracił już

cierpliwość.

Kyle zmrużył powieki i w jego oczach pojawił się

dziwny błysk. Jak gdyby w obawie, że ktoś to zauważy,
odwrócił głowę i w tym momencie dostrzegł bukiet róż
na oknie.

- Ładne. Dla kogo? - spytał.
- A czyj to pokój? - burknęła Wendy.

Kyle podszedł bliżej i uniósł róże.
- To dlaczego na bileciku jest twoje imię?

- Wiesz co? - Tego już Wendy było za wiele.

Ofuknęła się w myślach za to, że zapomniała usunąć
bilecik, i zastanawiała się, co powie Rossowi. - Myślę,
że na ciebie już czas.

- Przyszedłem do Rossa, nie do ciebie - rzekł

wyzywająco Kyle, kątem oka zezując, czy Ross przy­

jdzie mu z pomocą.

Ten jednak milczał, a Wendy nie wiedziała, czy ze

zmęczenia, czy dlatego, że starał się ukryć rosnącą
agresję. Zbity z tropu ratownik zaszurał nogami i od­
chodząc, mruknął:

- Wpadnę, kiedy będziesz w lepszej formie.
- Ten facet zawsze działał na mnie jak płachta na

byka - odezwała się Wendy. - Ale tym razem... szkoda
słów! Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby cię
przeprosić. Jakby nie miał nic wspólnego z twoim
wypadkiem!

- Może obudzi się w nim poczucie winy, kiedy

zobaczy mnie na wózku?

Wendy wzięła głęboki oddech. Czemu Ross widzi

wszystko w tak czarnych barwach?

- Ty znów to samo... - powiedziała znużonym

głosem.

Nagle poczuła, że ma dość wszystkiego, że jest

zupełnie wyzuta z energii. Widać defetyzm jest zaraź­
liwy.

- O jakich kwiatach mówił Kyle? - spytał nagle

Ross.

- O różach, które chciałam dać Samowi, ale spał.

Doszłam do wniosku, że będzie mu miło, bo nigdy nic
nie dostaje.

- Mądry pomysł. Kto ci je przysłał?
- Nie mam pojęcia. Na bileciku było tylko moje

imię. Miałam nadzieję, że ty.

- Kwiaty nie są w moim stylu. Poza tym, dlaczego

miałbym ci je wysyłać?

background image

52

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

53

- No właśnie - odparła kwaśno. Jak na jeden dzień

miała dość. - Muszę iść. Postaram się jeszcze wpaść po
dyżurze. Może jednak zamienisz ze mną choć kilka słów
w bardziej przyjaznym tonie.

Odpowiedziała jej cisza. Trudno było dać jej wyraź­

niej do zrozumienia, że jest nieproszonym gościem.

Wracała zamyślona do dyżurki, nagle jednak za­

trzymała się w pół kroku. Przy tablicy korkowej, na
której personel wywieszał informacje i ogłoszenia, stał
Kyle Dickson, udając, że coś czyta.

- A cóż ty tu do diabła jeszcze robisz? Nie dostrzeg­

łeś, że Rossowi nie odpowiadają twoje wizyty? - Wendy
podeszła bliżej, czując, jak rośnie w niej złość. - Co ci
w ogóle strzeliło do głowy, żeby go odwiedzać! Nie
pomyślałeś, że może mieć uraz i na razie wolałby nie
oglądać cię na oczy?

- Tego byłem nawet pewien. - Kyle wzruszył ramio­

nami i na jego twarzy pojawił się grymas uśmiechu. -
Ale sądziłem, że ty będziesz chciała.

- Co takiego?! - Wendy nie wierzyła własnym

uszom.

- Wpadłem na kilka dni do Christchurch i pomyś­

lałem, że może poszlibyśmy razem na kolację.

- Z tobą jest chyba naprawdę coś nie tak. - Wendy

była bardziej zdumiona niż zdenerwowana.

- Niby czemu? - Grymas na ustach Kyle'a roz­

szerzał się. - Mam dziwne wrażenie, że ty i Ross nie

jesteście już parą.

Odwróciła szybko wzrok, by ukryć panikę w oczach.

stał za parawanem łóżka Rossa i czy był w stanie

podsłuchać ich rozmowę. Czuła, jak narasta w niej dzika
furia. Jakim prawem ten gnojek wtarabania się w życie

jej i Rossa!

- Słuchaj - powiedziała cicho, ale takim tonem, że

Kyle drgnął. - Już raz słyszałeś, że nie jesteś tu mile
widziany. I więcej się tu nie kręć, bo zawołam ochronę.

- Dobra, dobra, już się zmywam. - Kyle ruszył do

wejścia i rzucił przez ramię: - Do zobaczenia.

- Po moim trupie! - krzyknęła za nim Wendy.
- Co to za typ? - usłyszała za sobą głos Debbie, która

wracała z obchodu.

- Szczeniak z ekipy ratowniczej, mojej i Rossa.

Wyjątkowo wkurzający. Jak w ogóle tu wlazł? Ochrona

śpi, czy co?

- Raczej ma mętlik, bo co chwila ktoś tu się kręci

z rodzin pacjentów... Poczekaj, odbiorę. - Debbie pod­
niosła słuchawkę i odkładając ją, rzuciła: - Szef chce cię
widzieć.

- Już pędzę. - Wendy ucieszyła się, że może uniknąć

dalszych wywodów na temat Kyle'a Dicksona. Sama
myśl o nim napawała ją odrazą.

Patrick Miller wezwał Wendy, by przekazać jej re­

zultaty badania rentgenowskiego Martina Gallaghera.

- Niestety, nie ma cofnięcia się objawów - oznajmił.

- Chciałbym go mieć jak najszybciej na stole opera­
cyjnym.

- Skoro nie ma wyboru...
- Niestety. - Patrick przez chwilę siedział zamyślony
Ale, ale A jak tam nasz ulubiony pacjent?-

I

background image

54 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

55

- Ross ma doła. - Wendy starannie dobierała słowa.

Nie chciała wchodzić w sprawy bardziej osobiste, mimo
zażyłości z dyrektorem szpitala. Zwłaszcza nie miała
ochoty zwierzać się, że Ross po prostu chce ją rzucić.

- Wiesz równie dobrze jak ja - odrzekł Patrick -

w jakim stanie ducha są nasi pacjenci. Trudno się im
dziwić, a Ross dodatkowo jest lekarzem. Ale jakoś w je­
go przypadku nie mam obaw. Jestem niemal pewny, że

wyjdzie stąd o własnych siłach, choć na pewno nie bez
pomocy kul czy aparatu ortopedycznego.

- Obawiam się, że dla niego to za mało.
- Musi zacząć inaczej myśleć o swoim ciele, za­

akceptować to, że może już nigdy nie będzie w stu
procentach sprawny. A w tym ty możesz mu pomóc
najlepiej.

- Mam nadzieję - odparła ostrożnie.
Tylko ona zdaje sobie sprawę, ile naprawdę mogłaby

dla niego zrobić. Nie tylko jako pielęgniarka czy nawet
ukochana kobieta. Ale przede wszystkim jako ktoś, na
kim mógłby zawsze polegać. Ross nigdy nie miał
nikogo tak bliskiego jak ona. Co się z nim stanie, jeśli
Wendy pozwoli, by łącząca ich więź się zerwała? Ale

jak przekonać Rossa, żeby przyjął jej pomoc?

Po ustaleniu szczegółów dotyczących dalszej terapii

Martina Gallaghera Wendy pożegnała się z Patrickiem
i wróciła na oddział. Przy łóżku śpiącego Martina stał
Peter.

- Jak tam ukochany? - zagadnął. - Sally twierdzi, że

przewodnictwo nerwowe w lewej nodze zaczyna się
poprawiać.

- Bo generalnie nie jest z nim źle. - Wendy kiwnęła

głową. - Problem w tym, że jego interesuje tylko
całkowite wyzdrowienie. Maksymalista w każdym calu.

- Tak... - zadumał się Peter. - Ale to nie tylko

problem Rossa. To jakiś dziwny paradoks naszych
pacjentów i szpitala. Trafiają tu zwykle osoby najbar­
dziej aktywne fizycznie, dżokeje, paralotniarze, spor­
towcy. Tacy, dla których sprawność fizyczna jest pod­
stawą życia i przyjemności, i dlatego mają najwięcej do
stracenia, jeśli grozi im kalectwo. Kochają zdrowie
najbardziej na świecie, a jednak co chwila narażają się
na jego utratę.

- Zauważ, że Ross w innych warunkach nabawił się

kontuzji - zaprotestowała. - Nie ganiał po osypisku dla
własnej przyjemności.

- Zgoda, ale dlaczego wybrał pracę w ratownictwie,

która łączy się z ryzykiem? W pewnym stopniu trak­
tował to jako przedłużenie swojego hobby.

- Może masz rację - rzekła Wendy z namysłem. -

Ross chciał być najlepszym ratownikiem na świecie.

- Kto to jest Ross? - Z łóżka Martina dobiegło ich
senne mamrotanie.
- Chłopak Wendy, w dodatku z branży - wyjaśnił

Peter.

- Jest lekarzem?
- Tak, ale teraz jest pacjentem - odparła Wendy.
- Tak? Tu? Co mu się stało?
- Wypadek podczas akcji - wtrącił Peter. - Było

o nim głośno w prasie i telewizji.

- A tak! Chodzi o ten zamach bombowy. Aż trudno

uwierzyć, żeby w Nowej Zelandii coś takiego...

- Nikt nie chciał wierzyć. W dodatku było to

background image

56

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

57

pierwsze zadanie nowo utworzonej ekipy ratownictwa
medycznego, w której byłam ja i właśnie Ross.

- Sami lekarze i pielęgniarki?
- O nie. Sanitariusze, pielęgniarze, strażacy, funk­

cjonariusze Czerwonego Krzyża i obrony cywilnej.

- A budowlańcy, tacy jak ja, mieliby szansę?
- Nawet sporą. - Wendy odpowiadała mu z ochotą.

Cieszyła się, że pacjent choć na chwilę może się oderwać
od myśli o swym nieszczęściu. - Podczas zawałów ścian
potrzebni są fachowcy, żeby oszacować gatunek murów,
ich grubość, i tak dalej. A także do budowania konstruk­
cji podtrzymujących pozostałe ściany.

- To tylko czekać, jak obaj do was dołączymy!
Wendy pokiwała z uśmiechem głową, nie chcąc

rozwiewać nadziei pacjenta. Podziwiała go za upór,
z jakim walczył. Jak więc ma mu wyjaśnić, że jego
obrażenia są o wiele poważniejsze od urazu Rossa?

Nie dawało jej spokoju pytanie, dlaczego Ross, mimo

o wiele większych szans na wyzdrowienie, ma bardziej
pesymistyczne podejście niż Martin. A gdyby tak umie­

ścić ich w jednym pokoju? Może optymizm Martina

podziałałaby zaraźliwie na Rossa?

- No, czas się odwrócić - przypomniał Peter.
Regularna zmiana pozycji była dla pacjentów z ura­

zami kręgosłupa kluczowa. Ale to dość skomplikowane
zadanie wymagało współdziałania co najmniej dwóch
osób. W dodatku nigdy nie było wiadomo, jak w tej
sytuacji zareaguje organizm pacjenta. Dlatego, gdy
skończyli, Wendy spytała:

- Wszystko w porządku, Martin?
- Chyba nie za bardzo...

Peter i Wendy spojrzeli z niepokojem na monitor

pracy serca. Wykres oznaczający rytm skurczy pojawiał

się znacznie wolniej, jakby z ociąganiem. Skóra pacjen­
ta zaczęła przybierać nieprzyjemną sinawą barwę, a na

jego czole pojawiły się kropelki potu. Nagle zapiszczała

aparatura pomiarowa.

- Rytm serca spada do trzydziestu - jęknął przez

zaciśnięte zęby Peter. - Lecę po szefa.

Patrick Miller w jednej sekundzie znalazł się przy

łóżku chorego.

- Dawka atropiny i adrenaliny - zaordynował.
Wendy natychmiast podała zastrzyk pacjentowi.

Rytm serca uległ przyspieszeniu, ale nie tak, jak by sobie
życzyli. Pasemka na monitorze zaczęły tym razem
skakać jak szalone.

- Częstoskurcz komorowy - szepnęła Wendy.
- Pacjent stracił przytomność! - Głos Petera przeciął

ciszę jak brzytwa. W ułamku sekundy podsunął defib­
rylator i posmarował pierś Martina żelem, a Wendy
przyłożyła elektrody.

- Uwaga, ładunek dwieście dżulów.
Wszyscy z niepokojem ponownie spojrzeli na moni­

tor. Wykres nie zmienił się ani na jotę. Wendy ponownie
włączyła zasilanie.

- Ponawiam próbę. Dwieście dżulów.
Tym razem wykres wrócił do normy i z wszystkich

piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Rytm nadal był
szybki, ale regularny. Skóra pacjenta zaczęła nabierać
normalnych barw, a on sam jęknął i zaczął ruszać
powiekami. Wendy chciała już odłożyć elektrody, gdy

nagle zmroził ją głos Patricka:

background image

58 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 59

- Poczekaj...

Niemile zaskoczona stanęła w pół kroku i obejrzała

się na monitor. Rytm serca nie tylko znów stał się
szybszy, ale w dodatku wykres nie ekranie przypominał
nieregularny chaotyczny zygzak. Wendy zbyt dobrze
wiedziała, co to znaczy - częstoskurcz komorowy prze­
szedł w migotanie komór. Nie pomogły trzy następne
wstrząsy. Przy łóżku zaczęło się gromadzić coraz więcej
personelu.

- Peter, zestaw do intubacji dotchawicznej! r- za­

wołał Patrick i sięgnął po laryngoskop. - Wendy,
tlen.

Wendy przytrzymała maskę tlenową na twarzy pac­

jenta. Ktoś inny zajął się masażem serca i podaniem

kolejnych zastrzyków. Wendy ponownie użyła defib­
rylatora w coraz bardziej rozpaczliwej próbie przy­
wrócenia prawidłowej akcji serca. Nawet wtedy, gdy na

ekranie ujrzała obojętnie płaską linię, która uświadamia­
ła jej i pozostałym, że ich wysiłki straciły już sens.

Cała akcja trwała czterdzieści pięć minut, ale szok po

niepowodzeniu pojawiał się stopniowo i trwał o wiele
dłużej. Powoli wszyscy się rozeszli, zostawiając Wendy
i Petera, którym przypadło niewdzięczne zadanie po­
sprzątania całego sprzętu po akcji.

- Najgorsze jest chyba to - odezwała się Wendy po

dłuższej chwili - że tak bardzo chciał walczyć o zdro­
wie, nawet gdyby miał spędzić życie w wózku inwalidz­
kim.

- Masz rację. - Peter położył jej dłoń na ramieniu

i poczuł, jak dziewczyna drży. - Słuchaj, może zabiorę
cię po dyżurze na coś mocniejszego?

- Dzięki, Pete - Wendy uśmiechnęła się przez łzy -

ale chciałabym jeszcze na chwilę wpaść do Rossa.

- To zrozumiałe. Pędź, ja dokończę.
Wendy przebrała się i ruszyła w stronę pokoju Rossa.

Pomyślała ze smutkiem, że jej plany, by Martin zaraził
optymizmem Rossa, spełzły na niczym.

Zasłona wokół łóżka Rossa była nadal szczelnie

zasunięta. W pokoju krzątała się Debbie, która na jej
widok położyła palec na ustach.

- Ross śpi - wyszeptała. - I prosił, żeby mu nie

przeszkadzać.

- Oczywiście, Debbie. Chciałabym tylko przy nim

posiedzieć chwilę.

- Wiem, ale... - W głosie Debbie pojawiło się

wahanie. - Prosił, żeby absolutnie nikogo nie wpusz­
czać.

- Pewnie się bał, że znów przypałęta się ktoś taki jak

Dickson, ten popapraniec, którego dziś widziałaś, i...

- Wendy-przerwała jej Debbie, odwracając wzrok.

- Nie wiem, jak ci to powiedzieć... Ross nie życzył sobie

widzieć nikogo. Zwłaszcza ciebie...

background image

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 61

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wendy patrzyła z niechęcią na niezapłacony rachu­

nek za światło. Korespondencja zbierała się od kilku
tygodni, podobnie jak zaległości w pracach domowych.
Było oczywiste, że przy jej problemach osobistych takie
rzeczy schodzą na dalszy plan. Ale świadomość zanie­
dbań także w sprawach domowych sprawiała, że każ­
dego poranka musiała coraz dłużej się przekonywać, że
trzeba zwlec się z łóżka. Coraz trudniej jej było znaleźć
bodziec do jakiegokolwiek działania, nie mówiąc już
o układaniu sobie życia.

Nawał niezałatwionych spraw wydawał się nacierać

ze wszystkich stron i Wendy miała przemożną chęć, by
wrócić do łóżka i zwinąć się w kłębek.

Tym bardziej że jak zwykle po przebudzeniu natych­

miast dopadła ją świadomość głównego powodu przy­
gnębienia.

Ross coraz bardziej ją odpychał i nie wiedziała już,

jak się temu przeciwstawić. Intuicyjnie wyczuwała, że

żadne racjonalne argumenty do niego nie dotrą, bo był

przekonany, że robi tak dla jej dobra.

W poczuciu bezsilności coraz częściej, przynajmniej

w domu, Wendy dawała folgę łzom. Tak jak teraz - łzy
wisiały już na koniuszkach rzęs, gdy nagle otarła je
gniewnym gestem. Co jest? Przecież nigdy nie płacze,

nigdy nie narzeka, nigdy się nie poddaje. Czy już
zapomniała o tym?

Uleganie złemu nastrojowi i utrata wiary we własne

siły nie pomogą ani jej, ani Rossowi. Zgoda, nigdy

jeszcze nie była tak uzależniona od drugiej osoby, ale też

nigdy nie doświadczyła tak pięknego uczucia, więc tym
bardziej powinna o nie walczyć.

Musi rozwiązać ten dylemat jak każdy problem

w życiu, potraktować go jako wyzwanie, przeszkodę,
z którą trzeba się poważnie zmierzyć. I tyle. Czy ma­
ło było przypadków, gdy stała bezradnie przed wierz­
chołkiem, który wydawał się nie do pokonania? I za
każdym razem jej się udawało, próbowała to z jednej,
to drugiej strony. Tak samo musi podejść do pro­
blemu z Rossem i więcej nie poddawać się rozter­
kom.

Jak gdyby na przypieczętowanie jej nowego po­

stanowienia, zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę.

- Cześć, Wendy. Tu Kelly.
- O, cześć! - zawołała zaskoczona.
Z drugiej strony rozległ się perlisty śmiech koleżanki

z ekipy ratowniczej.

- Sądząc po twojej reakcji, spodziewałaś się telefo­

nu od kogoś innego. Pewnie od Rossa?

- Nie, nie - zaprzeczyła szybko Wendy. W telefon

od Rossa dawno już przestała wierzyć. - Przepraszam,
po prostu żyję ostatnio w innym wymiarze. Wspaniale,
ze

dzwonisz. Co u ciebie?

- Po staremu. Codzienna harówa, a poza tym nic

ciekawego. Wręcz zaczynam tęsknić za jakąś akcją
ratowniczą. Żeby nie umrzeć z nudów, zabawiam się

s

background image

62 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 63

w ploteczki. Wyobraź sobie, że Jessica powoli przestaje
być tylko gościem w domu Joego.

- Poważnie? - Wendy ucieszyła ta wiadomość, ale

jednocześnie poczuła ukłucie żalu, że to Jessica, a nie

ona, przeżywa niczym nieskrępowaną euforię miłości.

- Jak najbardziej. Już od dawna wiedziałam, że się

zabujała w Joem, ale teraz i on wpadł po uszy.

- To dobrze, bo miłość to uczucie dla dwojga.
- Biorąc po uwagę ich oraz ciebie i Rossa, myślę, że

na następnym ogłoszeniu o kursie dla ratowników po­
winna być uwaga, że to jedynie przykrywka dla biura
matrymonialnego.

- No myślę! - odparła z udawanym entuzjazmem

Wendy. - Teraz czas na ciebie.

- Dzięki za troskę, ale dobrze mi jak jest. Ale do

rzeczy: Joe zajmie się dziś Rickym, synkiem Jessie,
żeby ona sama mogła wyskoczyć z nami na babski
wieczór i poszaleć z okazji zaręczyn. Oczywiście ty też

jesteś zaproszona. Ten jeden raz Ross musi wytrzymać

bez ciebie.

- Nie ma wyboru. - Wendy nadal utrzymywała

żartobliwy ton, ale zastanawiała się ponuro, co by

powiedziały koleżanki na wieść o tym, że przed kilkoma
dniami Ross niemal oficjalnie zabronił wpuszczać Wen­
dy do siebie. Szczęście, że trafiło na rozsądną Debbie,
która w dodatku nie była paplą, bo inaczej huczałby cały
szpital. Debbie zadowoliła się wyjaśnieniem, że Wendy
poprztykała się z Rossem, i więcej nie wracała do
sprawy.

- Hej, co tak zamilkłaś? - zapytała Kelly.
- Zastanawiam się... - Wendy zawahała się, lecz

podjęła decyzję. Uznała, że skoro Ross i tak nie chce jej
widzieć, to odrobina rozrywki dobrze jej zrobi. - Kiedy
i gdzie?

Po ustaleniu szczegółów spotkania Wendy odwiesiła

słuchawkę, czując, że znów zaczyna być sobą. Telefon

Kelly pomógł jej utwierdzić się w przekonaniu, że musi

jak najszybciej wrócić do normalnego życia. Nie tylko

poprawi jej się stan psychiczny, ale także ona sama
nabierze dystansu do problemów, a w ten sposób o wiele
bardziej może pomóc Rossowi i sobie, niż użalaniem się
nad sobą.

Jednakże, gdy szukała książeczki czekowej, spod

dokumentów wypadły zaadresowane już i zaklejone listy
do starego i nowego miejsca pracy, jeden z wypowiedze­
niem umowy, drugi z podaniem o przyjęcie na posadę
pielęgniarki. Listy, które napisała zaraz po ustaleniu
z Rossem, że przenoszą się na zachodnie wybrzeże.

Ponownie do niej dotarło, ile ich jeszcze czeka

przeszkód i jak bardzo zmienią się ich życiowe plany,
nawet gdyby ona i Ross wrócili do siebie. Patrzyła na
trzymane w ręku koperty jak na listy z innego świata.
Nagle zdecydowanym gestem wrzuciła je do śmieci. To
nie jest przyznanie się do porażki, lecz zmiana kierunku
działania - tak jak w górach, gdy nie wychodzi jej

wspinaczka.

Uśmiechnęła się, po raz pierwszy od wielu tygodni

szczerze. Postanowiła, że ilekroć najdą ją wątpliwości
czy zniechęcenie, będzie sobie przypominać, że prob­
lemy ma rozwiązywać tak jak podczas wspinaczki. Jak

nie z jednej, to z drugiej strony. I próbować, ciągle
próbować. Aż do skutku.

background image

64 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

65

Ostatecznie w ten sposób - biorąc byka za rogi

- przeszła przez całe życie. Tak poradziła sobie z buli­
mią w dzieciństwie, tak trafiła - przy swoim wzroście!
- do narodowej reprezentacji w siatkówce. To w dużej
mierze dzięki swej determinacji cieszyła się zawsze tak
ogromną sympatią.

Podobny upór musi wykazać w cementowaniu relacji

z Rossem, o czym jednak lepiej nie informować jego
samego, ponieważ instynktownie czuła, że siła deter­
minacji jej ukochanego jest równie wielka co jej, i tylko
mogłaby go sprowokować do zaciekłego oporu.

Musi poradzić sobie sprytem i udawać, że zaakcep­

towała ich zerwanie. Może to otrzeźwi go na tyle, że
zamiast stawiać zasieki nie do przebycia, zacznie z nią

rozmawiać. A to początek porozumienia.

Ross z trudem opanował złość. Już po raz kolejny

nacisnął dzwonek i nikt nie przychodził.

- Przepraszam! - W końcu do pokoju wpadła zdy­

szana pielęgniarka. - Mamy urwanie głowy. W izbie

przyjęć dwaj nowi pacjenci, a pani Skinner znów za­
trzasnęła się w toalecie.

- Oczywiście, wiem, jak to jest. - Rossowi zrobiło

się głupio, że tak łatwo traci panowanie nad sobą. - To

niby nic poważnego, bo tylko swędzenie, ale doprowa­
dza mnie do szału.

- Nie tylko pan od tego wariuje. - Pielęgniarka

kierowana wskazówkami Rossa odnalazła wszystkie
swędzące miejsca i gdy poczuł ulgę, sprawdziła, czy na
pościeli nie ma kawałków opatrunków lub okruchów
gipsu, które mogą drażnić skórę. Pokazała jeden z nich.

- Niektórzy pacjenci zostawiają sobie coś takiego na

pamiątkę.

- Wiem - mruknął Ross. - Ale ja dziękuję.
- Ma pan zmęczony głos. Dużo pan ćwiczył sprę­

żynami?

- Raczej nie. Sally zmyje mi głowę. Wczoraj wy­

głosiła cały wykład na temat tego, jak sprawność ramion
ułatwia życie takim jak ja.

- Bo to fakt, i wie pan o tym co najmniej tak dobrze

jak ja. Silne ramiona dają niemal całkowitą niezależność

nie tylko podczas poruszania się na wózku, ale także
przy wszystkich czynnościach. Zwłaszcza w przypadku
utrzymywania higieny osobistej, gdzie pomoc innych

jest potwornie krępująca.

- Wiem, wiem - odparł, niemal wchodząc pielęg­

niarce w słowo. - I postaram się poprawić.

Gdy siostra wyszła, Ross wziął sprężyny i ćwicząc,

zaczął analizować swoje rozdrażnienie. Czy chodzi
o Wendy? Nie odwiedziła go wczoraj podczas dyżuru,
tym bardziej więc nie spodziewał się jej dziś, gdy miała

wolne.

Naciągnął sprężyny z całych sił, aż do bólu. Niby

dlaczego miałby się jej spodziewać? Przecież wyraźnie,

wręcz grubiańsko powiedział, że nie życzy sobie jej
wizyt.

Ból z powodu tego, co zrobił, był podwójny. Po

pierwsze, musiał w ten sposób potraktować najuko­
chańszą osobę; po drugie, odpychał ją od siebie akurat
w chwili, gdy najbardziej jej potrzebował. Wyjątkową
udrękę sprawiał mu jednak fakt, iż Wendy zaakcep­
towała jego odrzucenie.

background image

66 AŁISON ROBERTS

A może nawet poczuła ulgę?
Palenie napiętych mięśni ramion stało się nie do

wytrzymania. Puścił sprężyny i przez kilka minut odpo­

czywał, chwytając łapczywie oddech. Potem ponownie
naciągnął sprężyny, i znów, i znów, aż do zapamiętania.

Zanim rozpoczął następną serię, pojawiała się fizjo­

terapeutka. Mimo odpoczynku Ross nadal odczuwał
szarpiący ból w klatce piersiowej. Miał nadzieję, że
chcąc zwalczyć frustrację, nie naderwał sobie jakiegoś
mięśnia. Zaraz, dlaczego tak się poci? Może...

- Sally - wysapał z niezwykłym trudem. Już same

trudności ze złapaniem oddechu potwierdziły jego oba­
wy. - Sprawdź, czy nie mam obrzęku obwodowego.

- Co? - Dziewczyna spojrzała na niego z lękiem.
- Obawiam się, że... - Ross z coraz większym

wysiłkiem oddychał, coraz bardziej łomotało mu ser­

ce - że to zator tętnicy płucnej.

- Boże! - krzyknęła Sally, ale szybko przywołała

się do porządku. Zbadała pobieżnie jego stopy i kost­

ki. - Na razie nie ma obrzęku, ale pędzę po lekarza.

Przez głowę Rossa przebiegała gonitwa myśli, nie­

mal widział przed sobą fragmenty książek medycznych,
z których uczył się na studiach. Z powodzi cytatów dwa

jaśniały najwyraźniej:

„Komplikacje związane z zakrzepami to najczęstsze

przyczyny zgonu pacjentów po wyjściu z szoku poura­
zowego kręgosłupa".

„Pogorszenie stanu pacjenta z uszkodzeniami kręgo­

słupa następuje w trzecim, tygodniu".

Do pokoju wpadł zasępiony Patrick Miller i drugi

z lekarzy, John Bradley, a za nimi Debbie.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 67

John Bradley natychmiast zbadał puls chorego.
- Częstotliwość sto dwadzieścia - orzekł i skoncent­

rował się na oddechu. - Podwyższony rytm oddechu, aż
trzydzieści sześć na minutę.

Coraz bardziej zaniepokojony szef szpitala wyjął

stetoskop i przyłożył do piersi Rossa.

- W prawym płacie płucnym wyraźny szmer. Czu­

jesz jakieś bóle, które wskazywałyby na zapalanie

opłucnej?

Ross tylko kiwnął głową. Każde słowo sprawiało mu

trudność. Nagle kaszlnął i ze zgrozą zobaczył, że na
chusteczce pokazała się krew. Nie ma już wątpliwości.
Zakrzep.

- Natychmiast na intensywną, wprost pod tlen - za­

rządził Patrick. - Rentgen klatki piersiowej, ekg i bada­
nie krwi.

- A streptokinaza - dodał ledwie słyszalnie Ross.
- Oto plusy leczenia lekarza. O niczym nie można

zapomnieć. - Mimo grozy sytuacji Patrick lekko się

uśmiechnął. - Wpierw musimy się zorientować ogólnie
* problemie.

Cały personel został postawiony na nogi. Wszyscy

leszcze mieli w pamięci nagłą śmierć Martina Gal-

laghera. Po godzinnych badaniach sytuacja wyklaro­
wała się na tyle, że można było odwołać stan pogoto-

wia.

- Rentgen pokazał tylko wysięk opłucnowy, a ekg

tez nie jest niepokojące. - Patrick usiadł na łóżku Rossa,
aby zakomunikować mu osobiście dobre wieści. - Ale
wiesz tak jak ja, że trzeba zachować ostrożność. Póki co,
myślę, że wystarczy leczenie heparyną.

background image

68 ALISON ROBERTS

- Ty tu rządzisz. - Ross uśmiechnął się blado. Miał

wrażenie, że wrócił z dalekiej podróży.

- Chcesz, żebym zadzwonił po Wendy?
0 Boże, jak bardzo Ross tego pragnął! Przeżyty szok

tym bardziej mu uświadomił, czym jest dla niego
bliskość tej dziewczyny i jej uczucie. Chciał zobaczyć

jej oczy pełne troski, gdy się dowie, co mu groziło,

a potem ulgi, że już po wszystkim. A zwłaszcza promie­
niującą z niej miłość. Śnił o dotyku jej dłoni i jak nigdy
dotąd marzył, żeby jej miłość otuliła go i chroniła przed
tym, co mu może jeszcze zagrozić.

1 tej jednej rzeczy, jej bliskości, o której tak namiętnie

marzył, musiał sobie odmówić, bo inaczej związałby ją
ze sobą, a na to nie mógł się zgodzić.

- Nie, dziękuję. - Odwrócił oczy, by kolega nie

dostrzegł ich wyrazu. - Nie chcę jej niepokoić, skoro
wszystko jest w porządku. Poza tym i tak jutro ma dyżur.

- Oczywiście, jak sobie życzysz. A teraz postaraj się

zasnąć.

Jednakże oddział intensywnej terapii nie jest najlep­

szym miejscem na wypoczynek. Cztery z sześciu łóżek
były zajęte i bez przerwy ktoś koło nich się krzątał.
A jeśli już na chwilę zapadał spokój i Rossowi udawało
się zdrzemnąć, zaraz ktoś go budził, by sprawdzić, czy

wszystko u niego w normie.

Nic dziwnego, że rano Ross był nie w sosie i humor

poprawiała mu jedynie nadzieja, że choć przelotnie
zobaczy się z Wendy. A może nawet zostanie wy­
znaczona do opieki nad nim? Czuł, że wyczerpanie po
stresującej i nieprzespanej nocy uczyniły wyłom w jego
decyzji, by nie angażować dziewczyny w swoje sprawy.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 69

Tak ogromnie potrzebował jej ciepła i bliskości, że
zastanawiał się, czy nie zaproponować jej jakiejś formy
kontaktu, choćby na przyjacielskiej stopie.

Może tym razem trafiło mu się zadanie ponad siły,

którego samotnie nie jest w stanie zrealizować?

Od Petera, który wpadł, by pomóc mu się odświeżyć,

dowiedział się ze smutkiem, że Wendy ma popołu­
dniowy dyżur. Nie wiedząc kiedy, zapadł w ciężki sen,
z którego obudził go pełen wyrzutu gniewny głos:

- Dlaczego mi nie dałeś znać?!
Nad nim stała Wendy z pobladłą twarzą.
- Nie chciałem cię niepokoić - odparł.
Wiedział, że usprawiedliwienie brzmi mało przeko­

nująco, ale widok Wendy ostrzegł go, że lepiej nie
nawiązywać do wątku ich zerwania. Jeszcze nigdy nie
widział jej tak rozłoszczonej. Oczy jej iskrzyły i ściskała
nerwowo palce.

Z pewnym zażenowaniem odkrył, że ten widok

zamiast przykrości sprawia mu skrytą radość, ponieważ
pod powłoką irytacji dostrzegał w oczach Wendy tkli­
wość i strach o niego. Zrobiło mu się wstyd i po raz
kolejny zastanowił się, czyjego postępowanie jest aż tak

szlachetne, jak mu się wydawało. A może po prostu

egoistyczne?

Nie wiedząc, jak się tłumaczyć, wybąkał tylko:
- Bardzo mi przykro.
- Na pewno? A może po prostu chciałeś w jeszcze

bardziej teatralny sposób pokazać wszystkim, że ze mną
zerwałeś?

Wendy odwróciła się pod pretekstem sprawdzenia

ostatnich wyników badań Rossa, by mieć czas ochłonąć.

background image

70 ALISON ROBERTS

Pomyślała, że gniew gniewem, ale wczoraj Ross omal
nie pożegnał się z tym światem, i nie miała serca nadal
się nad nim pastwić. Już zwykłym tonem dodała:

- Przynajmniej wszystko wraca do normy.
- No właśnie - ożywił się Ross. - Szybko okazało

się, że to nic poważnego, więc nie było sensu, żeby ci

psuć wolny dzień.

Spojrzenie, jakim go obdarzyła, powiedziało mu

wyraźnie, że dokładnie wie, co mu groziło, i jego
wyjaśnienie uważa za infantylne. Ale nie zdążyła od­
powiedzieć, bo za sobą usłyszała kroki.

- Idzie Jenny. Ma się tobą zajmować na tej zmianie

- oznajmiła oficjalnie, ale na koniec dodała cieplejszym
tonem: - Trzymaj się. I nie rób więcej takich kawałów.

Ross tylko zdążył kiwnąć głową, bo zaraz otrzymał

kolejną serię zastrzyków. Nafaszerowany heparyną, le­
kiem przeciwzakrzepowym, musiał trzymać wacik na
rance, żeby zapobiec krwotokowi, więc mógł oddać się
rozmyślaniom.

Zachowanie Wendy podczas dzisiejszej wizyty

wskazywało, że nadal jest jej drogi. Ale jak w takim
razie wyjaśnić, że dziś ma się opiekować nim kto inny?
Czy to pomysł Wendy? Nie miał prawa czuć się roz­
czarowany, tym bardziej urażony, bo przecież to on
odsuwał Wendy od siebie, a ona tylko przyjmowała

reguły gry. Więc pora na coś się zdecydować i zachować
konsekwencję. Tylko na co?

Gdy poczuł się lepiej, a potem obserwował, jak pełna

życia i energii Wendy porusza się po oddziale, decyzja
przyszła sama. Nie ma prawa wiązać pętami kogoś tak
żywotnego jak Wendy. Ale też nie ma sensu stawiać

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 71

spraw na ostrzu noża i usuwać jej ze swojego życia tak
gwałtownie jak dotychczas. Trzeba znaleźć kompromis.

Także i Wendy z trudem się uspokajała po rozmowie

z Rossem. Tylko ona wiedziała, co przeżyła, gdy po
przyjściu do szpitala dowiedziała się, że Rossowi grozi­
ła śmierć.

A na dodatek, że nawet w takiej sytuacji nie pozwolił

jej zawiadomić. Bariera między nimi okazała się trwal­

sza, niż sądziła.

Toteż rzuciła się w wir zajęć, czując, że jej niedawne

postanowienie, by pozornie przystać na warunki Rossa
i poczekać na rozwój sytuacji, zaczyna się chwiać.

Do swoich rozmyślań mogła wrócić dopiero o jede­

nastej wieczorem, po dyżurze. Była wyczerpana cało­
dzienną bieganiną i napięciem. A także niewygodną
myślą, że Ross jest przez cały czas w zasięgu wzroku,
a ona ani razu go nie zagadnęła. Czy to aby na pewno
najlepsza forma odpłacania się za zdenerwowanie, jakie

jej zafundował?

Wiedziała, że Ross nie należy do osób, które świado­

mie sprawiałyby ból. Więc jeśli nie pozwolił jej poinfor­
mować o stanie swojego zdrowia, pewnie uważał to za
konsekwencję swojego planu, by dać jej „wolność".
Może w związku z tym nie powinna pokazywać fochów.
Pora zawrzeć rozejm.

Odsłoniła delikatnie zasłony wokół łóżka Rossa.

Widok krwi na prześcieradle był niemiłym zaskocze­
niem, ale natychmiast odkryła, że to tylko z ranki po
zastrzyku. Bez słowa chwyciła zwitek waty i zaczęła
czyścić płótno. Drzemiący Ross otworzył oczy.

background image

72 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 73

- A niech to! - mruknął zawstydzony. - Byłem

przekonany, że uciskałem rankę wystarczająco długo.

- Pan doktor powinien pamiętać, że po antykoagu-

lantach krew tryska jak z fontanny - zauważyła i nie
odwracając głowy, dodała: - A wpadłam, żeby cię

przeprosić za dzisiejsze zachowanie.

- To ja przepraszam, że nie pozwoliłem cię zawiado­

mić.

- Doszłam do wniosku, że ostatecznie nie musiałeś.

Nie jestem ani twoją krewną, ani nikim w tym rodzaju -
odparła, siląc się na swobodny ton.

Po pełnej napięcia ciszy ciche słowa Rossa zabrzmia­

ły tym bardziej dobitnie:

- Jesteś dla mnie więcej niż krewną... Jesteś najbliż­

szą osobą, jaką kiedykolwiek miałem. -1 dodał niemal
szeptem: - I jaką kiedykolwiek będę miał.

Wendy skinęła głową z podziękowaniem i czując, że

lada chwila się rozklei, spytała szybko:

- Bałeś się?
- Przez jakiś czas myślałem, że to koniec i że tak

będzie najlepiej. Potem uświadomiłem sobie, jak bardzo
chcę żyć. I uporać się... z tym.

- Dasz radę - powiedziała z mocą. - Tylko tym

bardziej bym chciała, żebyś pozwolił sobie pomóc.

Kocham cię, Ross.

- Nie jestem już tym człowiekiem, którego pokocha­

łaś, Wendy. Nie masz pojęcia, jak się zmieniłem. Ja sam

tego jeszcze nie wiem.

- Zmiana ma tylko fizyczny aspekt. A poza tym

może być jedynie czasowa, przecież wiesz. A ja kocham
to, co wewnątrz ciebie. Twoje ciało to jedynie dodatek.

- O? Na pewno?
- Co takiego? - Wendy zdumiało brzmienie jego

głosu.

- Śmiesz twierdzić, że nie było fantastycznie?
- Ale co?!
- Kochanie się.
- Och! - Wendy wbiła wzrok w dłonie. Z jednej

strony cieszył ją żartobliwy ton Rossa, z drugiej, na
wspomnienie ich cudownych pieszczot, poczuła wręcz
fizyczny ból.

Myśl, że może już nie doświadczy czegoś podob­

nego, była druzgocąca. Ale jeszcze gorsza, że nigdy nie
będzie go mogła dotykać, tak po prostu, jak ukochanej
osoby. I tego sobie nie da wydrzeć. Poczuła znów
między nimi tak intymną więź jak dawniej. Zniżyła głos.

- Nigdy nikogo nie kochałam tak jak ciebie, Ross.

I zanim cię nie spotkałam, nawet nie miałam pojęcia, że
seks może być tak niebiańsko cudny.

- Ja też tak czułem - rzekł niemal uroczyście Ross.
- Nadal może być wspaniale... - ciągnęła Wendy,

wiedząc, że stąpa po kruchym lodzie.

- Nie, nigdy już nie będzie tak samo - odparł

zdecydowanie. - Może byłoby inaczej, gdybyś poznała
mnie już jako osobę niepełnosprawną. Ale mieliśmy
czas poznać rozkosz jako dwoje całkowicie zdrowych
ludzi, tak więc wszystko, co nie zbliży się do tamtych
doznań, będzie nas frustrować. W końcu byśmy się
znienawidzili. Lepiej już żyć wspomnieniami.

- A jeśli zupełnie wyzdrowiejesz, zmienisz zdanie?
- Co do nas, nie. - Ostatnie słowa Ross niemal

wyrzucił z siebie, bojąc się, że głos mu się załamie.

!

!

background image

74 ALISON ROBERTS

Jeśli da Wendy nadzieję, że kiedyś znów będą razem,

będzie czekała w nieskończoność i nigdy nie ułoży sobie
życia z kimś innym. A na to nie może pozwolić.

- Powrót do pełnego zdrowia może potrwać lata, jeśli

w ogóle jest na to szansa. A wtedy będziemy zupełnie
inni. Ja już jestem inny. Taki wypadek zmienia patrzenie
na świat. Kto tego nie doświadczył, nie potrafi zrozumieć.

- Ja potrafię - zapewniła gorąco Wendy.
Dostrzegała, że bariera między nimi staje się znów

mocniejsza. Musi przekonać Rossa, że umie się wczuć
w jego położenie, i na tym budować coraz mocniejszą
więź między nimi. Domyślała się, że dla męskiej am­
bicji zmiana sposobu kochania się z kobietą jest nie do
przyjęcia, ale ona gotowa była dawać mu pełną rozkosz,
nawet gdyby nie otrzymywała tego samego w zamian.
Wszak za dziewięćdziesiąt procent satysfakcji seksual­
nej odpowiedzialny jest mózg.

- Na razie musisz zrozumieć jedno - odparł ze

smutkiem Ross. - Kocham cię tak bardzo, że nie mogę ci
zaofiarować miłości w drugim gatunku. Bo to znisz­
czyłoby najpierw mnie, a potem ciebie.

Do diaska, przecież musi być jakieś wyjście, myślała

gorączkowo Wendy. Skoro oboje szaleją za sobą, trzeba
usunąć każdą barierę. A póki co, musi czekać, zwlekać,
żeby uniknąć jakichkolwiek dramatycznych rozstrzyg­
nięć.

Jednocześnie Ross nie może się dowiedzieć, że

przyjęła wyczekującą postawę, bo jeszcze bardziej się
zaskorupi, a może nawet zradykalizuje swe działania.
Musi znaleźć jakąś mądrą taktykę. Była pewna, że czas
zrobi swoje.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 75

Zaraz, zaraz, przecież jest bardzo prosty sposób, żeby

być blisko Rossa, nie wdając się w deklaracje miłości!

Sposób, który pozwoli także Rossowi przyjmować jej

ciągłą dbałość o siebie bez zadrażniania jego ambicji.
Wendy omal się nie roześmiała.

- Czy to oznacza, że nie możemy być nawet przyja­

ciółmi, Ross? - spytała.

- Ależ nie! Będę szczęśliwy, jeśli będziemy się

mogli nadal przyjaźnić.

Ross przymknął oczy. Poprzedniej nocy odkrył, że

ból rozstania z Wendy byłby nie do zniesienia. W końcu
to jest najlepsze rozwiązanie: z jednej strony nie będzie
kulą u nogi ukochanej kobiety, z drugiej, będzie ją nadal

widywać.

- To umowa stoi. - Tylko Wendy wiedziała, jaką

pustkę w sercu chce zakryć swoim pozornie beztroskim
głosem. - O ile wiem, przyjaciele mogą się cmoknąć?

- Ale tylko w policzek. - Ross starał się przyjąć

konwencję żartu, ale jego głos był zduszony.

- No to pa, przyjacielu. - Wendy pocałowała go

w policzek i szybko ruszyła do wyjścia, starając się

opanować dreszcz, który przebiegł przez jej ciało.

Znów poczuła z bliska jego zapach i z trudem się

hamowała, by nie krzyczeć z rozpaczy. A jeśli rzeczywi­

ście już nigdy nie będzie mogła doświadczyć tak wspa­
niałego uczucia jak wtedy, gdy ich ciała przywierały do
siebie w gorączce miłości? Co wtedy?

Ross leżał bez ruchu, jak gdyby w obawie, że

doznanie, jakie mu przyniósł pocałunek Wendy, bez­
powrotnie uleci. Czuł zapach jej skóry, dotyk ust.

background image

76 ALISON ROBERTS

Pragnienie, by rzucić w diabły wszystkie płynące ze
szlachetnych pobudek decyzje i z całych sił ją objąć,
było nie do zniesienia.

Gdyby teraz przystanęła w drzwiach i do niego

wróciła, jego postanowienie ległoby w gruzach. Ale

Wendy nawet nie zwolniła kroku, i Ross po raz pierwszy

w swym dorosłym życiu poczuł, jak po policzkach
spływają mu łzy.

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Ross Turnball? - Wendy patrzyła uważnie na

stojącą przed biurkiem recepcji kobietę. Wyglądała
na ponad pięćdziesiąt lat, ale brak makijażu i si­
wiejące włosy mocno ją postarzały. Wendy nie była
w stanie pohamować ciekawości. - Jest pani jego
matką?

- Nie, siostrą - odparła beznamiętnie kobieta.
- Niestety, nie ma go w tej chwili na oddziale.

Fizjoterapeutka ćwiczy z nim poruszanie się na wózku.
Będzie za jakieś pół godziny.

- A więc to prawda, że już nie będzie chodził?
- Tego nie wiemy. - Wendy zmarszczyła brwi. Nie

miała pewności, czy rzeczywiście kobieta jest krewną
Rossa, no i ta jej obcesowość! - Czy Ross spodziewa się
pani?

- Wątpię. Nie widzieliśmy się ponad dziesięć lat.

- Wizyty są za pół godziny i Ross na pewno do tej

pory wróci - odparła Wendy. Mogła wprawdzie za-

prowadzić kobietę do pokoju Rossa, ale coś jej mówiło,

ze

lepiej, aby on sam o tym zadecydował.

Na szczęście kobieta nie nalegała.
- Nie mogę tyle czekać. Jestem przejazdem. Proszę

mu tylko przekazać, że byłam, i dać to. - Sięgnęła do

torebki i wyjęła nie opakowaną bombonierę.

background image

78 ALISON ROBERTS

- Oczywiście. Może dołączyć karteczkę z pani imie­

niem?

- Nie trzeba. Ross będzie wiedział, od kogo. Do

widzenia.

Zanim Wendy zdążyła odpowiedzieć, kobieta znika­

ła w drzwiach.

- Milutka, co? - Debbie z niedowierzaniem kręciła

głową.

- Co najmniej dziwna. Poza tym Ross nigdy nie

wspominał o siostrze.

- Fakt, ale... - Debbie nie dokończyła zdania, bo

zadzwonił telefon. - Tak, akurat stoi obok mnie.

Wendy ze zdziwieniem wzięła słuchawkę.

- Tak, słucham?
Odpowiedziała jej głucha cisza, ale miała wrażenie,

że po drugiej stronie ktoś jest. Jej przekonanie potwier­
dziło się, gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki.

- Dziwne...
- Co? Kto to był?
- Nie mam pojęcia, bo rozłączył się bez słowa.
- Głos był męski. - Debbie znacząco uniosła brwi.

- Pewnie ten sam tajemniczy wielbiciel, który przysłał
ci róże. Może jest tak nieśmiały, że wystarczy mu
melodia twojego głosu?

- Przestań, Debbie. Wcale nie jest mi do śmiechu.

Czy facet coś mówił?

- Nie. - Debbie spoważniała. - Tylko pytał o ciebie.

Myślałam, że to ktoś z rodziny twoich pacjentów.
Pewnie za chwilę zadzwoni jeszcze raz.

Wendy pokiwała bez przekonania głową. To, że nie

słyszała głosu rozmówcy, nie wyglądało na przeszkody

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 79

techniczne. Miała wrażenie, że dzwoniący chciał, by
wiedziała o jego obecności na linii. Pewnie jakiś idioty­
czny dowcip. A na takie na pewno nie ma teraz głowy.

- Gdzie testy hormonu tarczycy? - spytała.
- Na półce. - Debbie wskazała głową. - Jak tam twój

luby?

- Coraz lepiej. Może już poruszać palcami w obu

stopach i coraz lepiej radzi sobie na wózku.

- To już chyba ponad tydzień treningu?
- Dokładnie dziesięć dni - sprostowała Wendy.
Dziesięć długich dni, kiedy wspomagała Rossa w je­

go morderczej walce o fizyczną sprawność, i zmagań
z samą sobą, żeby kryć swoje uczucie do niego.

- Zdaje się, że wkrótce dostanie miejsce w „mote­

lu"?

- A, rzeczywiście, byłby czas.
Wendy pomyślała, że taka zmiana dobrze by Ros­

sowi zrobiła. „Motelem" nazywali między sobą miesz­
kanie adaptacyjne, w którym rekonwalescenci przeby­
wali przez jakiś czas, pozostając nadal pod bacznym
okiem personelu medycznego. Każdy z nich dostawał

własny pokój z kuchnią i łazienką, gdzie uczyli się
wykonywać wszystkie czynności życia codziennego.
Stanowiło to decydujący krok do pełnej niezależności,
a w przypadku Rossa, zwłaszcza przy jego naturze, taka
zmiana mogła zdziałać wiele dobrego.

- Pewnie nie możecie się doczekać słodkiego sam na

sam?

- Daj spokój! - Wendy machnęła ręką.
Zastanawiała się, jak to możliwe, że nikt w szpitalu

nie zauważył zmiany w ich relacjach. Nawet Debbie,

background image

80 ALISON ROBERTS

mimo że była świadkiem poważnego zgrzytu pomiędzy
nimi. Możliwe, że ta radykalna zmiana jest widoczna
tylko dla Wendy i Rossa.

Bo przecież nikt nie wie, jak dawniej wykorzystywali

każdą okazję, aby powiedzieć sobie czułe słówko, żeby

się pocałować czy dotknąć. Współpracownicy nadal

widywali ich razem i nikomu nie przyszłoby do głowy,
że teraz unikają rozmów osobistych czy choćby najbar­
dziej neutralnego kontaktu dłoni. Najważniejsze było

jednak to, że Ross przestał już mieć takie huśtawki

nastrojów i wyraźnie wracał do siebie. Jakby na potwier­
dzenie, usłyszała z korytarza jego radosny śmiech.

- Wygląda na to, że Sally sobie z nim doskonale

radzi - zauważyła Debbie. - Skoro już go przestała
męczyć, to może wybierzecie się do ogrodu na lunch,
co?

- Świetny pomysł. Jak by coś, to mnie zawołaj.
Dzień był przepiękny i Wendy aż się rwała do

pikniku z Rossem. Pobiegła po kanapki i coś do picia.
Nagle zwolniła kroku, tknięta pewną myślą. Zaraz,
zaraz. Co Debbie miała na myśli, mówiąc o Rossie
i Sally? Faktem jest, że Ross rzeczywiście miał ostatnio
lepszy nastrój. Czy to zbieg okoliczności, że w tym

samym okresie tyle czasu spędzał z młodą i atrakcyjną

rehabilitantką?

Przypomniały jej się słowa Rossa, gdy mówił, że jego

związek z Wendy miałby szansę jedynie wtedy, gdyby

poznała go już po wypadku, na wózku, a nie jako osobę
w pełni zdrową. I że wtedy nie unikałby seksu, bo nie
czułby się za każdym razem gorszy w porównaniu z sobą

sprzed wypadku. Przecież Sally poznał po wypadku!

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO , 81

Uczucie zazdrości było Wendy przedtem zupełnie

obce, ale gdy poznała Rossa, to się zmieniło. Nastroju
nie poprawiała jej refleksja, że gdyby Ross zaintereso­
wał się Sally, byłaby to tylko jej, Wendy, wina. Zgodziła
się ochoczo na przyjacielski związek z Rossem, a to
oznacza, że przestał mieć wobec niej jakiekolwiek
zobowiązania i może sobie układać życie uczuciowe
i seksualne z kim chce.

Wendy miała ochotę zakląć siarczyście, uleciał cały

jej dobry nastrój. Spokojnie, weź głęboki oddech. Może

niepotrzebnie się niepokoi, może robi z igły widły?
Niemożliwe, żeby Ross zrobił jej coś takiego. Nawet
gdyby między nim i Sally rozpoczął się flirt, Ross jest
zbyt subtelny, by okazać to przy Wendy, bo bałby się ją
zranić. Dziewczyno, opanuj się, bo sfiksujesz. W dużo
lepszym nastroju pobiegła do Rossa.

- Witam szanownego pana! - zawołała wesoło. -

Zapraszam na piknik. Aha, i mam dla ciebie czekoladki
od jakiejś kobiety. Twierdziła, że jest twoją siostrą.

Uśmiechnięta twarz Rossa natychmiast sposępniała.
- To Janice - bąknął. - Nie widzieliśmy się z dzie-

siec lat.

- Niestety, nie mogła czekać.
- Niewielka strata. Nie chciałbym usłyszeć komen-

tarza na temat swojego stanu. A czekoladkami poczęstuj

koleżanki.

Widząc, że Ross zatapia się w myślach, czym prędzej

zlapała uchwyty wózka, na którym siedział, i ruszyła do

ogromnego ogrodu okalającego szpital. Pierwszy raz

wiozła Rossa i czuła się nieswojo, bo taka sytuacja

wyraźnie uwypukla różnicę między nimi. Zamiast

background image

82 ALISON ROBERTS

ochraniać Wendy czy choćby być jej partnerem, staje się
od niej zależny jak małe dziecko.

Przez kilka minut panowała między nimi krępująca

cisza. W końcu Wendy postawiła wózek przy ławce
i zaczęła rozpakowywać kanapki.

- Tak źle ze mną nie jest, żebym sobie nie poradził

z kanapką - sarknął Ross.

- Daj spokój, nawet by mi to nie przyszło do głowy

- odrzekła z westchnieniem, zastanawiając się, czy
piknik był rzeczywiście takim dobrym pomysłem.

Jedli w milczeniu. Wendy wystawiła twarz do słońca,

szukając w myślach bezpiecznego tematu do rozmowy.

Wiedziała, że przy rozdrażnieniu Rossa nie będzie to
łatwe. Nagle przypomniała sobie dzisiejsze spotkanie
z siostrą Rossa.

- Miałam trochę śmieszną sytuację z twoją siostrą

- zaczęła ostrożnie. - Spytałam, czy jest twoją matką.

Ku jej uldze Ross się rozpogodził.

- To chyba cię nie polubiła. Janice nigdy nie przeba­

czyła matce urodzenia syna, czyli mojej skromnej oso­
by, kiedy ona sama miała szesnaście lat. Ile się najadła
wstydu, gdy czasami ktoś brał mnie za jej dziecko.

- Masz inne rodzeństwo?
- Owszem. Najstarszy jest Richard, ale wcześnie

opuścił rodzinny dom i prawie w ogóle się nie spotykali­
śmy. Matka miała czterdzieści dwa lata, gdy przyszed­
łem na świat.

- To musiała być spora niespodzianka - zauważyła.
- Rzeczywiście, ale długo nie wiedziałem, dlaczego

ta niespodzianka była taka przykra. - Ross pokręcił
głową. Widząc wyraz zaskoczenia na twarzy Wendy,

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 83

wyjaśnił z ociąganiem: - Z nikim o tym jeszcze nie
rozmawiałem...

- Nie chcę cię zmuszać - powiedziała cicho.

Poczuła, że znów są sobie bliscy jak dawniej i że

patrzy na Rossa zupełnie nowymi oczami.

- Ojciec prowadził duży tartak - zaczął powoli Ross.

- Był lokalną znakomitością i sporo podróżował służ­
bowo. Matka angażowała się w sprawy społeczności.
- Ross skrzywił się. - Chyba głównie po to, żeby nasza
rodzina nie traciła prestiżu pod nieobecność ojca. Ri­
chard miał już własne życie, a z Janice dzieliła mnie
ogromna różnica wieku. W rezultacie wyrastałem samo­

tny jak palec, mając za towarzystwo jedynie psa. Na
szczęście mieszkaliśmy w Hokitika, gdzie niemal za
progiem był busz, więc od rana do nocy miałem zajęcie.
To wtedy pokochałem naturę i przyzwyczaiłem się do
samotności.

Ross urwał dla zaczerpnięcia oddechu.
- Jednego tylko nie rozumiałem: dlaczego siostra

i rodzice traktują mnie jak zarażonego. Choćbym nie
wiem jak się starał, nigdy nie zdobyłem pochwały ze
strony ojca. A kiedy byliśmy wszyscy razem, matka
koncentrowała się tylko na nim. W końcu odkryłem, że

najlepiej czuję się sam. Zacząłem należeć do różnych
grup, jeździć na obozy, byle dalej od domu. Wiarę we
własne siły i poczucie wartości dała mi sprawność
fizyczna. Dopiero wtedy udowodniłem sobie, że nie

jestem nikim.

- Ależ to straszne, co mówisz! - wyrwało się

Wendy.

- Dopiero jako student dowiedziałem się prawdy od

background image

84 ALISON ROBERTS

Janice, po śmierci matki i ojca, na jego pogrzebie -
ciągnął Ross, jak gdyby nie słyszał jej okrzyku. Oczami

błądził ponad konarami drzew. - Podczas jednej z wy­
praw służbowych ojca za morze matka miała przygodę

z jego zastępcą. Nie zdawała sobie sprawy, że jest
w ciąży, aż było za późno. Skruszona przyznała się ojcu

do winy, odpokutowała za swoje, jej kochanek został
zwolniony, a cała sprawa stała się tajemnicą rodzinną.
I wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie owoc
tego związku, czyli ja.

Wendy położyła nieśmiało dłoń na ręce Rossa. Nie

odtrącił jej.

- Skandal mógł zaszkodzić opinii rodziny, więc

sprawa nie wyszła na jaw, ale w domu traktowano mnie

jak śmierdzące jajko, jak gdybym to ja był sprawcą

całego problemu. Ojciec nie potrafił się zmusić do
pokochania mnie, a matka, widząc w tym chyba coś
w rodzaju chorej lojalności wobec niego, nie okazywała
mi cieplejszych uczuć. O Janice wolę nie wspominać.
Myślę, że dziś chciała jedynie sprawdzić, czy czarnej
owcy dostało się w końcu za swoje.

Wendy dawno zapomniała o trzymanej w ręku kana­

pce. Siedziała w milczeniu, wstrząśnięta ogromem nie­
szczęścia, które spadło na głowę Rossa.

- Twoja rodzina nie potrafiła zrozumieć, jaki jesteś

wspaniały - odezwała się cicho. - Ale może dlatego

jesteś taki silny i niezależny, bo tyle przeszedłeś? Może

dlatego tyle w tobie lojalności wobec innych, chęci
pomagania im, jako lekarz i ratownik? Może bez tego...
- „nie kochałabym cię tak bardzo", chciała powiedzieć,
ale ugryzła się w język. Możliwe, że Ross domyślił się

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 85

odpowiedzi, bo po raz pierwszy od długiego czasu
pogładził ją po dłoni.

- Może masz rację - rzekł w końcu na wpół do

siebie.

Tymczasem Wendy rozważała jego słowa. Wreszcie

dowiedziała się, dlaczego Ross woli samotnie rozwiązy­

wać swe problemy. Po prostu nauczył się, że znikąd nie
może spodziewać się pomocy.

Ale zrozumienie nie oznacza akceptacji takiego stanu

rzeczy. Musi go przekonać, że wreszcie ma kogoś, na
kim może bezgranicznie polegać. Tyle że wiedziała, co
usłyszy, a nie chciała zerwać delikatnej nici porozumie­
nia, która ich na nowo połączyła. Musi nadal trzymać się

swojej strategii.

- Dzięki tej sile jesteś w stanie osiągnąć wszystko

- przekonywała z żarem.

Ku jej zdziwieniu Ross nagle cofnął dłoń, jakby się

przestraszył tej nowej bliskości między nimi, i rzucił

niemal szorstko:

- Chciałbym podzielać twój optymizm. A póki co,

zawieź mnie, proszę, z powrotem.

Wendy rzuciła szybkie spojrzenie na jego udręczoną

twarz i bez słowa ruszyła z wózkiem w stronę szpitala.

Ross rzeczywiście czuł się wyczerpany, nie fizycz­

nie, ale psychicznie. Po raz pierwszy tak się otworzył
przed kimkolwiek w życiu i nagle się przestraszył, czy
postąpił słusznie. Zachowanie tajemnicy dzieciństwa
było integralną częścią jego mechanizmu obronnego

wobec świata, czy też raczej - chroniącego go przed nim
muru.

Ale samotne zmaganie z życiem było też źródłem

background image

86 ALISON ROBERTS

niewyczerpanej siły. Nie mógł ryzykować, że teraz, gdy

potrzebuje tej siły najbardziej, może ją stracić. Przez
całe życie czuł paniczną obawę, że otwarcie się przed
innymi uświadomi im, że nie można go pokochać, bo
nikt nigdy go nie kochał.

Wszystkim, prócz Wendy. Ponieważ w jej przypadku

bał się czegoś zgoła odwrotnego - że poprzez swoje

wyznanie znów wciągnie ją w orbitę swego życia.
A tego nie mógł robić, mimo że niczego tak nie pragnął

jak jej zrozumienia i miłości. Westchnął głęboko.

- Dziękuję za pomoc - odezwał się, gdy dotarli do

jego pokoju. Jego głos zachował szorstkość.

Nie ma wyboru, musi ponownie przywdziać zbroję

niedostępności i nadal stosować swoją taktykę: walczyć
samotnie i pozwolić dziewczynie odejść ze swego życia.

- Nie ma za co, było mi bardzo miło.
Wendy od razu wyczuła, że dzielący ich dystans

wrócił ze zdwojoną siłą. Ross z pewnością przestraszył
się, że po jego wyznaniach ich „przyjacielski" układ się
zawali. Najlepiej więc, jak da mu do zrozumienia, że nie
chce wykorzystywać sytuacji.

- Trzymaj się, wpadnę jutro.

Po pożegnaniu z Rossem zrobiła przebieżkę do do­

mu, starając się odreagować stres, i rzeczywiście po­
czuła się lepiej. Po wejściu do mieszkania od razu
dostrzegła, że coś jest nie tak. Rozejrzała się uważnie
wokół, starając się uchwycić przyczynę, czując, jak na

jej ciele pojawia się gęsia skórka.

Coś jest nie tak, ale co? Na wpół otwarta szuflada?

Nie, często w pośpiechu tak ją zostawiała. Pognieciona

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 87

kapa na łóżku? Też nie, bo pamiętała, że przed wyjściem
siedziała na niej, sznurując tenisówki.

Nagle zamarła. Okno w sypialni było uchylone,

a nawet w największym pośpiechu nigdy nie zapominała
sprawdzić okien. Serce waliło jej jak młotem. Oparła się
plecami o ścianę, jakby szykując się do obrony, i ponow­
nie omiotła wzrokiem całe mieszkanie. A jeśli ktoś tu

nadal jest?

Mając za plecami ścianę, przesunęła się do szafki

nocnej, schwyciła telefon i sztywnymi palcami wy­
kręciła numer policji. Potem jednym susem dopadła
drzwi i zamknęła się w pokoju na zatrzask. Wyszła
z niego dopiero na dźwięk syren.

- Czy widziała pani kogoś? - spytał policjant.
- Nie. Zorientowałam się, że coś jest nie tak dopiero

na widok otwartego okna.

Policjant obejrzał wyłamany zatrzask.

- Nie ma wątpliwości, włamanie - orzekł. - Proszę

się rozejrzeć i sprawdzić, czy czegoś nie brakuje.

Wendy zajrzała do każdego pomieszczenia, ale była

zbyt rozkojarzona, by się skupić. A przede wszystkim
wściekła - jakiś bydlak pogwałcił jej prywatność, może

grzebał w jej rzeczach, dotykał plugawymi łapskami jej
ubrań. Czuła się jak zbrukana.

- Czy zginęło pani coś cennego? - dopytywała się

policjantka.

- Na pierwszy rzut oka nie. Zresztą nie mam zbyt

wielu cennych rzeczy.

Policjanci coraz bardziej się niecierpliwili. Rozumia­

ła, że taki incydent to dla nich chleb powszedni, i nie

miała pretensji.

background image

88 ALISON ROBERTS

- Wygląda na to, że włamywacza coś przepłoszyło

- podsumowała policjantka. - Jeśli odkryje pani coś
nowego, proszę natychmiast dać znać. Jutro proszę
koniecznie założyć nowe zamki i alarm, a dziś proszę
zabić gwoździami okno.

- Oczywiście. - Wendy nadal była roztrzęsiona,

marzyła o prysznicu i czymś mocniejszym.

- Zostawiam bezpośredni numer do nas. Proszę

dzwonić o każdej porze dnia i nocy.

Wendy podziękowała policjantom, a natychmiast po

ich wyjściu zabiła na głucho uszkodzone okno, nalała
sobie sporą lampkę wina i usiadła, zbierając myśli.

Z chwilą gdy opadły z niej emocje, poczuła się nagle

zagubiona i samotna. Nie wiedząc kiedy, wzięła słucha­
wkę do ręki. Chciała teraz usłyszeć jedyny głos, który
mógł jej przynieść ukojenie. Ale co powie Rossowi?
Przecież mu nie przekaże swojego strachu. I czy ma

prawo dzwonić tylko z egoistycznej potrzeby, żeby ją
pocieszył? Czy on nie ma dość problemów na głowie?
A co najgorsze, może uświadomiłby sobie, że z powodu

swojej fizycznej ułomności nie byłby w stanie jej

chronić w podobnych sytuacjach?

Wendy potrząsnęła głową. Nie, nie ma prawa go w to

mieszać. Ale koniecznie musi z kimś pogadać.

Tu wybór był prosty.
Zaniepokojona Kelly Drummond zjawiła się bardzo

szybko. Wendy opowiedziała jej całe zdarzenie, a potem
z rozpędu i po kolejnym kieliszku wina przyznała się
przyjaciółce do swych problemów z Rossem. Ale mówi­
ła bardzo ogólnikowo, przedstawiając sytuację raczej

jako nieporozumienie kochanków niż poważniejszy

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 89

konflikt, bo nie chciała nikogo wprowadzać w swoje
prywatne sprawy, nawet Kelly. Z drugiej strony musiała
przed kimś się wypłakać. Pomysł był dobry, bo poczuła,

jak z piersi spada jej kamień.

- Wszystko się ułoży - przekonywała Kelly. - A te­

raz powinnaś się zająć tym paskudztwem tutaj. Rzeczy­
wiście niemiła sprawa. Nie wiem, czy cię to pocieszy,
ale takie włamania to niestety dziś normalka. Jeśli
chcesz, mogę się przespać u ciebie, albo pojedziemy do

mnie.

- Ogromne dzięki, Kelly, ale czuję się już lepiej.

A po dwóch kieliszkach wina nie straszny mi żaden
włamywacz.

Obie roześmiały się. Wendy odprowadziła przyjació­

łkę do wyjścia i zamknęła drzwi na wszystkie spusty.
Pokrzepiona rozmową i winem położyła się spać i za-
snęła jak kamień.

Następnego dnia po pracy wezwała firmę do za­

łożenia nowych zaników, posprzątała każdy kąt i wy­
prała całe ubranie. Akurat gdy kończyła, zadzwonił
Roger, kolega z kursu ratowników, z wiadomością,
ze on i pozostali uczestnicy chcą zorganizować spo­
tkanie w jakiejś knajpce.

- Czy mógłbym przekazać przez ciebie zaproszenie

dla Rossa?

- Oczywiście, ale będzie mu milej, jak sam go

zaprosisz - odrzekła Wendy. Bała się, że jeśli inicjatywa
wyjdzie od niej, Ross odmówi. - Najlepiej wpadnij do
niego.

Roger przyznał jej rację i po ustaleniu szczegółów

background image

90

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

91

spotkania rozłączył się. Potem zadzwoniła Kelly, by się

dowiedzieć, czy u Wendy wszystko w porządku i czy
wybiera się na spotkanie grupy.

Później był kolejny telefon.
- Tak, słucham? - rzuciła do słuchawki Wendy, ale

niemal w tej samej chwili instynkt podpowiedział jej, że
nikt się nie odezwie.

Rzeczywiście, w słuchawce panowała ta sama zło­

wieszcza cisza co kilka dni wcześniej, gdy ktoś dzwonił
do szpitala.

- Słuchaj no, popaprańcu, może byś sobie poszukał

innych rozrywek?

Trzasnęła słuchawką i wciągnęła głęboko powietrze,

czując, że cała się trzęsie. Nawet jak na kogoś tak
nieskorego do strachu jak ona, ostatnio w jej życiu
działo się zbyt wiele dziwnych rzeczy. Anonimowe
kwiaty, głuche telefony, włamanie. Że też musi jej się to
wszystko przytrafiać teraz. Mało ma trosk na głowie?

Sprawdziła, czy wszystko jest pozamykane, czy ma

pod ręką telefon na policję, i bez kolacji położyła się

spać.

Roger wpadł odwiedzić Rossa następnego popołu­

dnia. Gdy odszukał potem Wendy, miał niewyraźną
minę.

- Ross nie ma najmniejszej ochoty do nas dołączyć.
- Pamiętaj, że od czasu wypadku nie ruszył się ze

szpitala - tłumaczyła Wendy. - Kwestia bariery psychi­
cznej. Ale rekonwalescencja posuwa się do przodu.

- Jak się ma taką osobistą pielęgniarkę...

Gdy Roger wyszedł, Wendy pomyślała, że Ross mógł

odmówić właśnie dlatego, że wszyscy nadal uważają ich
za parę. Może się bał, że uświadomienie znajomym
prawdy wywoła burzę komentarzy, których nie miał
ochoty słuchać.

Zwłaszcza że to pewnie ją, Wendy, obwiniano by za

zerwanie związku z niepełnosprawną osobą. A na to tym
bardziej by nie pozwolił.

Może z tych samych względów Ross nie spieszył się

z wyjawieniem prawdy nikomu w szpitalu? A może jest
inna przyczyna? Może się waha i nie chce stawiać
kropki nad i? Wendy żywiej zabiło serce. Jeśli tak, to

ona tym bardziej zachowa wszystko w tajemnicy.

Następnego dnia niemal zderzyła się z jadącym na

wózku Rossem. Na jej widok zawołał wzburzony:

- Dlaczego mi nie powiedziałaś o włamaniu?!
- Skąd wiesz? - spytała zdumiona.
- Dzwoniła Kelly, żeby ponownie zaprosić mnie na

spotkanie grupy, i wszystko mi powiedziała. Jak mog­
łaś?

W głosie Rossa było tyle wyrzutu, że poczuła się

winna.

- Nie chciałam cię niepokoić - wyjaśniła łagodnie.

- Tym bardziej że nic nie zginęło. To pewnie jakiś głupi
żart smarkaczy.

- Kelly twierdzi, że sprawa wyglądała dość poważ-

ne - nie ustępował Ross. - Powinnaś była do mnie
zadzwonić.

- A ty dałeś mi znać, kiedy omal nie wyprawiłeś się

-2 drugi świat?

Chyba dobrze trafiła, bo Ross szybko zmienił temat.
- Byłoby lepiej, gdybyś z kimś zamieszkała.

background image

92

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 93

- Zamierzałam z kimś zamieszkać. I nadal mam...

Nawet przygotowałam rezygnację z pracy.

Nastała ciężka cisza, twarz Rossa złagodniała.
- Przepraszam... Po prostu się przestraszyłem. A co

do planów - zawiesił głos - zdaje się, że niektóre ci
pokrzyżowałem.

- To nie były tylko moje plany, robiliśmy je razem.

Mieliśmy zamieszkać w twoim domu w buszu, mieć
dzieci...

Głos Wendy przeszedł w tak cichy szept, że nie

wiedziała nawet, czy ją usłyszał. Może lepiej, żeby tak
było, ponieważ wbrew jej woli wyszło na jaw, iż
udawanie tylko przyjaźni jest maskaradą, i że nadal liczy
na ich miłość. Bala się, że Ross znów ją odepchnie, ale
tym razem nie potrafiła się już powstrzymać.

- Zdecydowałeś nawet, że pobierzemy się w jas­

kini...

- Przestań! - Głos Rossa zabrzmiał jak wystrzał

z bicza. - Czy nie zdajesz sobie sprawy, że nawet nie
mógłbym się do niej dostać, chyba żebyś mnie zaniosła.
Nasze życie wkrótce zmieniłoby się w koszmar. Wyob­
rażasz sobie, jak codziennie rano pchasz wózek ze
swoim kalekim mężem przez gęsty busz, żeby się
wyprawić na romantyczny spacer?

- O buszu i jaskini tak tylko mówiłam. Możemy

mieszkać wszędzie...

- Nie, jaskinia to coś więcej. To symbol życia, jakie

mieliśmy prowadzić. Nieskrępowanego, wśród przyro­
dy, samowystarczalni. Była częścią całego pomysłu na
wspólną przyszłość. A teraz nie ma na nią szans,
a przynajmniej ja nie mam. Bo ty nadal możesz żyć

normalnie, tyle że beze mnie. Podkreślam jeszcze raz:
nie istnieją już wspólne plany.

Ross podjechał do łóżka i szczelnie otoczył się

zasłonami. Nie musiał mówić, że uważa rozmowę za
skończoną. Wendy opuściła bezradnie ręce. Może rze­
czywiście czas przyjąć do wiadomości, że jej związek
z Rossem należy do przeszłości.

background image

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

95

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Zaparkowała przed winiarnią, w której umówiła się

z pozostałymi członkami ekipy na spotkanie. Zaciągnęła
ręczny hamulec i przez chwilę siedziała bez ruchu,
starając się poprawić sobie nastrój. Wprawdzie wiedzia­
ła, że nikt z koleżanek i kolegów nie powie jej złego
słowa, ale nie po to zdecydowała się na spotkanie, żeby
zaszywać się gdzieś w kącie i rozmyślać ponuro nad
swoimi sprawami.

Odnosiła wrażenie, że Ross coraz bardziej się od niej

oddala, zapamiętując się w intensywnym programie
rehabilitacyjnym. Nawet gdy się spotykali, ledwie na nią
zwracał uwagę, pogrążony we własnym świecie.

Nie mogła mieć o to pretensji, bo skoro są jedynie na

przyjacielskiej stopie, nie może żądać od Rossa zainte­
resowania, jakie by okazywał narzeczonej. A po ostat­
niej sprzeczce uznała, że nie może naciskać na zmianę
ich relacji, bo ryzykuje zupełne wycofanie się Rossa
z kontaktów. Jeśli tylko Ross zechciał, zawsze z ochotą
z nim rozmawiała, lecz nie narzucała się ze swoją

obecnością. Było to rozwiązanie tymczasowe, ale jedy­
ne, które pozwalało jej czuwać z bliska nad ukochanym
i czekać na moment, gdy uda się wrócić do dawnej
zażyłości.

Przede wszystkim jednak Wendy w żaden sposób nie

chciała zakłócać jego tytanicznych zmagań o zdrowie.
Obserwując Rossa z daleka, z radością dostrzegała
ogromne postępy w terapii i jego rosnącą samodziel­
ność. Żywiła cichą nadzieję, że trening i większa spraw­
ność fizyczna na tyle przywrócą mu wiarę we własne
siły, że przestanie odrzucać myśl o ponownym związku.

Zresztą nie rwała się do rozmów z Rossem także

z innego powodu: bardzo szybko by wyczuł, że trapi ją
niepokój. A za nic w świecie nie przyznałaby, że jest
ostatnio wystraszona nie na żarty. Nadal ktoś nękał ją
głuchymi telefonami i po kolejnym z nich zdecydowała
się nawet na zamontowanie czytnika numerów pod­

łączonego do aparatu telefonicznego. Na razie jednak
niepokojące telefony się urwały. Za nic też nie wyjawi­
łaby mu, że podczas joggingu któregoś wieczoru miała
wrażenie, że ktoś ją śledzi. Wszystko to musi zatrzymać
dla siebie, bo zbyt dobrze pamiętała, jak Ross przeżył
włamanie do jej mieszkania.

Niestety, policja nie mogła jej pomóc, bo miała zbyt

mało danych, a przyjaciołom, owszem, mogła się wyża­
lić, nawet przez jakiś czas u któregoś z nich zamieszkać,
ale to wszystko. Nie widziała więc sensu, by im za­
wracać głowę. Jedyną osobą, która mogłaby jej pomóc,
choćby przez samo emocjonalne wsparcie, był Ross. Ale
akurat jego nie mogła w nic wtajemniczać.

W końcu zebrała się w sobie, mając nadzieję, że

przynajmniej przez chwilę zapomni o troskach. Skie­
rowała się w stronę pięknego budynku winiarni, zbu­
dowanego z nieciosanego kamienia, wdychając z roz­
koszą zapach świeżej zieleni dobiegający z pobliskiego
ogrodu.

background image

96 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 97

Wchodząc do środka pod oplecionym winoroślą

łukiem bramy, po raz kolejny obciągnęła czarną suknię
- bez przerwy odnosiła wrażenie, że spod spodu wystaje

jej biała halka. Była nieszczęśliwa, że musiała ją wło­

żyć, ale choć przeszukała cały dom, nie mogła nigdzie
znaleźć kompletu czarnej bielizny.

Wszystko to nagle przestało się liczyć, gdy ujrzała

tyle znajomych twarzy. Natychmiast się rozpromieniła.
Byli już chyba wszyscy: Tony, Joe, Fletch, Kelly, Roger
oraz ich nieco zrzędliwy, ale ogromnie lubiany instruk-
tor, Dave Stewart. Teraz dopiero odkryła, że aż ją nosiło

z tęsknoty do odrobiny rozrywki. Z tłumu natychmiast
wyłowiło ją bystre oko Joego:

- Jest nasza królowa sal szpitalnych! - Ledwie

Wendy zdążyła się zorientować, ciągnął ją w stronę

stołu, ktoś inny wsuwał jej do ręki kieliszek wina.

- Już zapomniałam, jakie miłe z was ludziska - rzek­

ła ze śmiechem. ',

- Z małym wyjątkiem - mruknął Joe i kiwnął głową

w kierunku miejsca, gdzie stał Kyle Dickson. - Ani
trochę się nie zmienił, nadal uważa się za pępek świata.

- Mhm, mówiąc szczerze, miałam nadzieję, że go tu

nie będzie.

- Nie dziwię się. Do dziś wszyscy wspominają, jak

podczas ćwiczeń, kiedy udawałaś ofiarę wypadku, za­
czął cię obmacywać pod pretekstem udzielania pomocy.

- To chyba mnie rozumiesz. - Wendy upiła łyk

wina.

- Na głupotę i narcyzm Dicksona można by położyć

krzyżyk, gdyby nie to, że to przez jego histerię ucierpiał
Ross.

- Masz rację, ale z całych sił staram się o tym nie

myśleć, bo inaczej musiałabym go zatłuc.

- Może dlatego Ross nie chciał przyjść? Żeby się

z nim nie zobaczyć?

- Nie, chyba po prostu nie chciał. Ale, błagam,

zostawmy ten temat, bo wpadłam, żeby o wszystkim
zapomnieć choć na chwilę. Zresztą, nie tylko jego

brakuje. - Wendy rozejrzała się po sali. - Gdzie twoja
Jessica?

Joe odchrząknął i rzucił:
- Przepraszam, widzę, że Fletch jest wolny. Muszę

zamienić z nim słówko.

Wendy odprowadziła go wzrokiem, zastanawiając

się nad jego dziwną reakcją. Mogła się domyślać, że coś

nawala w związku jej przyjaciół, ale chyba, podobnie

jak ona, także i Joe nie miał ochoty wywnętrzać się na

tematy osobiste. W tym momencie dopadła ją Kelly.

- No, wreszcie wyszłaś do ludzi - powitała ją radoś­

nie.

- Po naszym ostatnim babskim spotkaniu uznałam,

że czas na mieszane towarzystwo.

- Jak tam twój pan i władca? Czemu nas jednak nie

zaszczycił? Po rozmowie z nim miałam wrażenie, że jest

jakaś szansa.

- Rekonwalescencja posuwa się szybciej, niż można

było przypuszczać - bąknęła Wendy. - Ale unika ludzi.

- Nie jestem zaskoczona. Możliwe też, że nie chciał

sobie przypominać sytuacji, kiedy po raz ostatni byliś­
my w tym samym gronie, czyli podczas akcji, kiedy
uległ wypadkowi.

- Całkiem możliwe, nie pomyślałam o tym. - Wendy

background image

98

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 99

postanowiła jak najszybciej zmienić temat. - Gdzie
Jessica? Joe miał dziwną minę, kiedy go o nią spytałam.

- Rozstali się - westchnęła Kelly. - Jessica wróciła

do starej pracy i usiłuje się jakoś pozbierać. Szkoda.
Wydawało się, że są sobie przeznaczeni. Jak...

- Ja i Ross? - dokończyła Wendy i pogłaskała

przyjaciółkę po ramieniu, widząc jej przepraszający
wzrok. - Trochę nam się pokomplikowało, to wszystko.

- Zobaczysz, że wam się ułoży - pocieszała Kelly.
- Jedno jest pewne: tak łatwo się nie poddam!

A teraz mam ochotę na jeszcze trochę wina.

W drodze po kieliszki obie kobiety zatrzymały się

koło grupki koleżanek i kolegów. Wśród nich brylował
Dave Stewart, którego Wendy darzyła szczególną sym­
patią. Niestety, zbyt późno spostrzegła, że stoi z nimi
także Kyle Dickson, więc przynajmniej starała się uni­
kać jego wzroku.

- Za najlepiej wyszkoloną ekipę ratowniczą w kraju,

a przede wszystkim za jej instruktora! - Dave Stewart
wzniósł toast, który ochoczo podjęła reszta grupy.

- I zawsze gotową do akcji! - Dickson jak zwykle

starał się wszystkich przekrzyczeć. - Ja trzymam swoje
rzeczy pod poduszką, bo nigdy nic nie wiadomo! A ty,
Wendy?

Dziewczyna zaklęła w duchu.
- Lepiej żebyś ich nie potrzebował, Kyle - odparła

chłodno. - A poza tym chyba trochę niewygodnie się śpi?

- Sęk w tym - do rozmowy włączył się Joe - że

istotnie nie wiadomo, kiedy wydarzy się podobna trage­
dia. Tym bardziej że do dziś nie wiemy, kto podłożył
bombę.

- I to się szybko nie zmieni. Wybuch zniszczył

system monitorowania centrum handlowego, a poza tym
niełatwo namierzyć zamachowców, jeśli posługują się
zdalnie odpalaną bombą - oznajmił kaznodziejskim

tonem Dickson.

Wendy robiło się niedobrze na jego widok i dźwięk

głosu. Oczami dała znak Kelly i wraz z nią wycofała się
ukradkiem z kręgu znajomych, słysząc jeszcze, jak
umawiają się na dalsze szaleństwo w nocnym klubie.

- Powoli będę znikała - odezwała się Wendy. - Chy­

ba nie mam jeszcze nastroju do towarzyskich spotkań.

- Doskonale cię rozumiem. Ale pierwsze koty...

Po pożegnaniu z Kelly, Wendy wymknęła się w stro­

nę parkingu. Zbliżając się do auta, zauważyła ze złością,
że ktoś niemal uniemożliwił jej wyjazd, zaparkowawszy
tuż za nią. Wsiadając, zerknęła na blokujący ją samo­
chód i po plecach przeszedł jej dreszcz.

Widziała już to auto, była tego pewna.
Czarna terenówka z grubymi oponami i chromo­

wanymi zderzakami - bez wątpienia własność jakiegoś
młodego samozwańczego macho. Typowe auto dla
kogoś, kto nie wie, jak inaczej zaimponować dziew­

czynie. Jedyne, co je odróżniało od innych podobnych
wozów, to nowo wstawione ciemnoniebieskie drzwi,

które wyraźnie odcinały się od karoserii.

Wendy siedziała przez chwilę bez ruchu. Miała

nieokreślone wrażenie, że jeśli przypomni sobie, gdzie
widziała to auto, jej niepokój tylko wzrośnie. Ponownie

stanęły jej w pamięci wszystkie dziwne wydarzenia,

które ją ostatnio spotkały. Wpierw anonimowe kwiaty,

background image

1 0 0 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 0 1

potem głuche telefony i włamanie, teraz auto, które
niedawno gdzieś widziała.

Co się dzieje? Czy to wszystko zbieg okoliczności,

czy naprawdę coś jej grozi? A może popada w paranoję?
Może tak już jest skołowana swoimi problemami, że na
wszystko przesadnie reaguje?

Na razie jedno jest pewne - musi jak najszybciej stąd

wyjechać, żeby się uspokoić. Ostrożnie wycofała auto
i gdy tylko zobaczyła wolną przestrzeń przed sobą,
przydeptała pedał gazu.

Teraz, gdy jechała jasno oświetlonymi ulicami, jej

strach wydał się dziecinny. To z pewnością tylko wyob­

raźnia podsuwa jej czarne myśli. Wypadek Rossa, po­
tem walka o ich związek wyczerpały ją psychicznie,

a wtedy wszystko staje się pożywką dla strachu. Musi
wziąć się w garść. Zerknęła w lusterko, sprawdzając,
czy nikt za nią nie jedzie, i widząc pustą drogę, ode­
tchnęła z ulgą. Jest bezpieczna.

Zatrzymała się na światłach. Przez zebrę przebiega­

ła grupka amatorów joggingu. Wendy pomachała im
i nagle zamarła. Przypomniała sobie, gdzie zobaczyła

czarną terenówkę po raz pierwszy, kiedy kilka dni
temu poszła pobiegać w pobliskiej alejce, auto stało

zaparkowane u jej wylotu. Nie zwróciłaby na nie uwa­
gi, bo przyjeżdża tam masa spacerowiczów i biegaczy,
gdyby właśnie nie te drzwi. Pomyślała wtedy, że jeśli
ktoś już szarpie się na taki wydatek, powinien być
ostrożniejszy.

Poderwała się, słysząc za sobą ryk klaksonu. Ruszyła

z piskiem opon, dopiero teraz dostrzegając, że światła
się zmieniły. Starała się koncentrować na jeździe, ale

niepokój narastał. Dopiero skurcz palców uświadomił

jej, jak mocno ściska kierownicę.

Na szczęście jest już na miejscu. Przez chwilę nie

wysiadała z auta, starając się uporządkować myśli. Czy

możliwe, że ktoś ją śledzi? Czy to dalsza część szczenia­
ckich wygłupów tej samej osoby, która funduje jej
głuche telefony? Jeśli tak, to żartowniś brnie w bardzo
groźną zabawę.

Nie mogła oczywiście odrzucać myśli, że to kon­

tynuacja oślich zalotów Kyle'a, ale młody strażak miał
volkswagena garbusa - widziała go w nim wiele razy
podczas kursu. Skoro w takim razie nie on, to kto?
A może nikt i wszystko to kwestia jej słabszej odporno­
ści psychicznej i rozedrganej wyobraźni?

W takim razie, obojętnie, co się będzie działo, musi

cały wysiłek skoncentrować na powrocie do normal­
nego życia. Bo jeśli sfiksuje, nie pomoże ani sobie, ani
Rossowi.

I czekać, aż jej problemy stopniowo się rozwiążą.

Jednakże nic nie wskazywało na to, aby nastąpiło to

szybko. Przez następny tydzień Ross katował się ćwi­
czeniami fizycznymi, jak gdyby od tego zależał los
świata, i nie miał czasu na spotkanie z Wendy. Jednakże
nauczyła się już przechodzić nad tym do porządku
dziennego, tym bardziej że, jak się dowiedziała od Sally,
sprawność fizyczna i niezależność Rossa rosły z dnia na

dzień.

Mięśnie klatki piersiowej i ramion rozwinął do

tego stopnia, że przeniesienie ciała z jednego miejsca na

drugie stało się drobiazgiem. Sam się mył i korzystał

z toalety. Powoli stawał się także mistrzem w jeździe na

background image

102

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 0 3

wózku i nie było przeszkody, z którą by sobie nie dał
rady.

Zaczął też specjalny program terapeutyczny, który

miał mu pomóc w coraz częstszym wykorzystywaniu
nóg do normalnego poruszania się. Wymagał on jednak­
że ogromu cierpliwości oraz samozaparcia i na razie
samo przyjęcie pozycji pionowej, z pomocą poręczy
i przy asekuracji fizjoterapeutki, łączyło się z dużym
dyskomfortem.

Ale już wkrótce Ross coraz śmielej zaczął stawiać

nogi na podłodze i przenosić na nie ciężar ciała, choć
nadal musiał być asekurowany. Wpierw stawał na ułam­
ki sekund, potem na coraz dłużej. Wiedział, że mimo
niecierpliwości w tym przypadku nie może się forsować,
bo grozi to poważnymi konsekwencjami, a nawet nie­

odwracalnymi uszkodzeniami połączeń nerwowych.

- Nawet się nie obejrzymy - entuzjazmowała się

Sally - jak będzie pan stał sam, jedynie trzymając się

poręczy. A wtedy bierzemy się za chodzenie z aparatem
ortopedycznym.

- Nie - odparł ku jej zdumieniu Ross. - Albo będę

chodził o własnych siłach, albo wcale.

Sally nie odpowiedziała - zbyt dobrze znała już

niezłomną wolę swojego podopiecznego, by starać się
go przekonać. Wiedziała, że Ross musi sam zdecydo­
wać, co dalej, i że zrobi to w odpowiednim dla siebie
momencie.

Wraz z upływem czasu Ross powoli wracał do

rzeczywistości. Coraz częściej nachodziła go myśl, że
pozostawanie z Wendy jedynie w przyjacielskich sto­

sunkach to za mało. Kochał ją i trudno znosił fakt, że

musi nadal trzymać ją na dystans. Tym bardziej że
Wendy wyraźnie się od niego odsunęła. A to jeszcze
bardziej mu uświadomiło, jak ją kocha, i że nie wyob­
raża sobie bez niej życia.

Uczucie to rosło wraz z postępami w rehabilitacji, jak

gdyby w ten sposób ubywało przeszkód dzielących go
od Wendy. Jak więc tylko umiał, zdwajał wysiłki, by
uzyskać jak największą sprawność. Jeśli istnieje choćby

ułamek możliwości, że będzie chodził o własnych si­
łach, to wykorzysta go do maksimum. Jeśli zaś nie uda
mu się opuścić szpitala bez aparatu ortopedycznego,
gotów jest zaakceptować życie bez miłości.

Jego nadzieje na pełne wyleczenie zwiększyły się po

rozmowie z szefem szpitala.

- Widzę, że trenujesz jak wół. - Patrick Miller nie

krył zadowolenia. - Jak tak dalej pójdzie, masz napraw­
dę duże szanse na pełne ozdrowienie.

- Wiesz, że zaczynam odzyskiwać czucie niemal

w całych nogach? - zawołał Ross z przejęciem. - Mogę
poruszać palcami u stóp i stopami.

- W takim razie czas przygotować się do motelu.
- Zgoda, tylko zastanawiam się, jak sobie będę

radził sam w kuchni, skoro nawet przed wypadkiem nie
miałem pojęcia o gotowaniu - roześmiał się Ross.

- Nie martw się, teraz nawet jajecznicę można kupić

w puszce. Jedyną kwestią jest, czy ty uważasz, że dasz
sobie radę. - Patrick patrzył uważnie na kolegę.

- Jak najbardziej. Nawet nie wiesz, jak tego pragnę.

W istocie Ross trochę nadrabiał miną i dość mocno

obawiał się pierwszych chwil samodzielności. Wpraw­
dzie szybko odzyskiwał formę, ale przez cały czas był

background image

104

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

105

w szpitalu, poza nawiasem normalnego życia. Dopiero

mieszkanie w motelu da mu w pełni obraz tego, jak

będzie musiało wyglądać jego przyszłe życie, jeśli nie

odzyska sprawności, i ta konfrontacja go przerażała.
Każda czynność, która dawniej wydawała się zwykła,
mogła urosnąć do rangi problemu.

Poza tym dobrze postępująca rehabilitacja nie staje

się automatycznie gwarancją pełnego powrotu do zdro­
wia - jako lekarz dobrze o tym wiedział. Nawet jeśli
odzyska czucie w nogach i będzie mógł nimi poruszać,

nie oznacza to wcale, że będzie się mógł na nich
utrzymać bez podparcia. A wtedy koniec marzeń o nor­
malnym życiu - i koniec marzeń o Wendy.

To strach, że ją utraci, dodawał mu sił do morder­

czych ćwiczeń. Ale był też źródłem napadów zniecierp­
liwienia, gdy uznawał, że jego rekonwalescencja po­
stępuje zbyt wolno. Jak teraz, gdy w jego umyśle
zrodziła się pewna myśl.

Przesunął się na krawędź łóżka. Obok stała szafka

nocna. Pchnął ją lekko, tak że pomiędzy nią a łóżkiem
utworzyła się niewielka przestrzeń. Przytrzymując się
ramy łóżka, drugą ręką przesunął nogi poza krawędź
materaca i zsunął je powolutku w dół, aż dotknął
czubkami palców podłogi. Następnie, trzymając się ra­
my łóżka jedną ręką, drugą oparł na szafce.

Przez chwilę tak siedział, rozważając konsekwencje

swojego zamiaru. Poprzedniego dnia w sali gimnastycz­
nej, gdy ćwiczył między poręczami, odkrył z radością,
że może swobodnie napinać mięśnie nóg, a to oznacza,
że mózg na powrót zaczął wysyłać do nich impulsy
nerwowe. Ale do jakiego stopnia oznacza to kontrolę

* •

nóg, nie wiadomo. Jest tylko jeden sposób, żeby się
przekonać.

Naprężył mięśnie obu rąk i powoli zaczął przerzucać

na nie ciężar ciała, aż poczuł, że zaczyna unosić się
z łóżka, coraz wyżej. Nagle jego ciało znalazło się
w pionie, podtrzymywane jedynie silnymi ramionami.
Przez chwilę tak trwał, potem zaczął przesuwać ciężar
ciała z rąk na nogi. Jeszcze, i jeszcze trochę, aż pod­
trzymywał się jedynie na samych palcach dłoni... i sta­
nął!

Mimo niewyobrażalnego wysiłku, od którego wibro­

wało całe ciało, poczuł euforyczne uczucie szczęścia.
Nagle jednak, już w następnym ułamku sekundy, świat
zawirował. Usłyszał jeszcze trzask walącej się szafki

i zapadła ciemność.

Łomot było słychać aż w dyżurce.
Wendy i Peter wymienili zaniepokojone spojrzenia.

Pierwsza poderwała się Wendy.

- Skoczę zobaczyć, co się dzieje.
Zanim dotarła na miejsce, koło leżącego na podłodze

Rossa zebrała się już spora grupka personelu.

- Co się stało?! - Wendy zakryła ręką usta.
- Nikt nic nie wie, ale spokojnie - odezwała się

Debbie. Przykucnęła koło Rossa i trzymała go za nad­
garstek. - Puls w normie. Oddech regularny.

- Dzięki Bogu. - Wendy patrzyła ze zgrozą na

trupiobladą twarz Rossa, nogi leżące w nienaturalnej
pozycji na podłodze i rozrzucone ręce, jak gdyby unie­
sione w obronnym geście.

Wendy nadal drżała, ale powoli wychodziła z szoku.

background image

1 0 6 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

107

Zanim usłyszała uspokajające słowa Debbie, była prze­
konana, że na zawsze utraciła człowieka, którego tak
kocha. Do rzeczywistości przywołał ją spokojny głos
Patricka Millera:

- Trzeba go położyć na łóżku. Debbie, chwyć Rossa

za głowę, Wendy za nogi, a John i ja podtrzymamy go
w pasie. Gotowi? Uwaga... Już!

Ross poruszył się lekko, ale nie odzyskał przytomno­

ści. Patrick Miller sprawdził, na ile mógł, stan pacjenta.
Reszta personelu, prócz Wendy, wracała do swoich
zajęć.

- Na szczęście miał na sobie kołnierz i stabilizator

kręgosłupa. - Szef otarł pot z czoła. Dopiero teraz było
widać, jaki jest zdenerwowany. - Nie sądzę, aby sobie
coś zrobił.

- Ale co się mogło stać? - dopytywała się gorącz­

kowo Wendy. Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć,
Ross zamrugał powiekami.

Wendy natychmiast do niego przyskoczyła i położyła

dłoń na jego policzku.

- Spokojnie, skarbie.
- Co się stało? - wychrypiał Ross.
- To my byśmy chcieli wiedzieć, kolego - odparł

pogodnie Patrick, patrząc jednak podejrzliwie na prze­
wróconą szafkę. - Wygląda na to, że wypadłeś z łóżka

jak pisklę z gniazda i nadziałeś się na szafkę. Coś ty

wyrabiał?

- Chyba się pośliznąłem, siadając na wózek... Sam

nie wiem... - odparł Ross wymijająco.

Jak ma im wszystkim tłumaczyć, że dłużej nie mógł

znieść niepewności, czy ma choćby szansę na to, by

kiedykolwiek chodzić o własnych siłach? Bo tylko
wtedy zdecydowałby się na zaproszenie do swego życia
kobiety, którą kochał aż do bólu. Jak im miał wyjaśniać,

jakiego doznał bolesnego rozczarowania, gdy się okaza­

ło, że jeśli w ogóle jest taka możliwość, to na pewno nie
w najbliższej przyszłości. Żałował, że w ogóle otworzył
oczy.

W tym momencie do pokoju wsunęła głowę zaafero­

wana Debbie.

- Wendy, telefon do ciebie. Ktoś z ekipy ratownict­

wa medycznego. Chyba pilne.

Gdy chwilę potem Wendy wróciła do pokoju Rossa,

nikt, nawet on, widząc jej opanowaną twarz, nie zgadł­
by, jaką właśnie otrzymała wiadomość. Kiedy miała
spieszyć z pomocą innym, znikały wszystkie jej prob­
lemy. Stawała się znów tylko stuprocentowym fachow­
cem, pielęgniarką, dla której ratowanie życia innych
było jedynie kwestią zawodu.

- Dostałam wezwanie, żeby na ile to możliwe dołą­

czyć do ekipy - oznajmiła. - To niewiarygodne, ale
kilka godzin temu doszło do kolejnego zamachu bom­
bowego, także w centrum handlowym, tyle że w Dune-

Jin.

- Dobry Boże! - Z ust Patricka wyrwał się zduszony

okrzyk.

Ross słuchał w milczeniu, tylko po skurczu na twarzy

widać było, jakie wrażenie sprawiła na nim ta wiado-

mość. Wpatrywał się intensywnie w Wendy, jak gdyby

ja chciał zatrzymać wzrokiem.

- Nie wiem, co robić - rzekła Wendy z wahaniem.

Bo mam masę obowiązków.

background image

108

ALISON ROBERTS

- Przekażę je komuś innemu - odparł Patrick Miller.

- Tu cię można zastąpić, tam - nie. Pędź i uważaj na

siebie.

Wendy jednak nie ruszała się z miejsca, bojąc się

podnieść wzrok na Rossa, bo domyślała się, co on czuje.
Z jednej strony strach o nią, z drugiej ciężkie do
zniesienia uczucie, że jest odsunięty na drugi plan,
ponieważ akcja ratunkowa miała się odbyć bez jego
udziału. I że być może nigdy nie będzie w stanie
wykorzystać swojej niepospolitej wiedzy i sprawności,
by ratować ludzi z opresji.

Niespodziewanie jednak usłyszała jego pełen ciepła

i spokoju głos:

- Jedź i wracaj cała.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Chciałbym odwołać jazdy - oznajmił Ross.

- Myślałam, że panu na nich zależy. - Sally nie kryla

zdziwienia. - Z chwilą ukończenia kursu na autach ze

sterowaniem ręcznym może pan sam prowadzić. Z har­

monogramu wynika, że nie ma pan innych zajęć w tym

czasie. Co to? Jakaś tajemna randka?

- Coś w tym rodzaju. - Ross skwitował ten żart

lekkim uśmiechem. - Po prostu nie widziałem się z Wen­

dy od czasu jej wyjazdu do Dunedin, a dziś ma dyżur.

I - Chyba rzeczywiście jej nazwisko było wpisane

w grafiku. Nasza bohaterka nie kontaktowała się jeszcze
z panem?

- Tak wyszło. Ostatecznie trochę miała na głowie -

odparł wymijająco Ross, chcąc jak najszybciej zamknąć

ten krępujący temat.

Faktem jest, że od czasu zakończenia akcji ratunkowej

w Dunedin, gdy już się uspokoił, że Wendy nic nie grozi,

czekał jak na rozżarzonych węglach na informacje

o szczegółach wydarzeń. Nie tylko od Wendy, ale od

kogokolwiek z dawnej ekipy. Wprawdzie o katastrofie

huczały wszystkie media, ale zależało mu na wieściach
i

pierwszej ręki; także jako rodzaju dowodu, że dawni

współpracownicy z ekipy o nim nie zapomnieli.

Tymczasem nikt się nie odezwał, a najbardziej zranił go

fakt. że dotyczyło to także Wendy. Wiedział z telewizji, że

background image

110

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

111

ekipa skończyła pracę, więc na pewno wróciła już do

domu. Skąd więc to milczenie?

W końcu, nie mogąc się pohamować, sam do niej

zadzwonił, ale odpowiedziała mu automatyczna sekretar­

ka. Nie chciał wypytywać o Wendy w szpitalu, by nie

wzbudzać niezdrowej sensacji. Na szczęście dziś dowie­

dział się od Petera, że Wendy ma dyżur, i z trudem

powstrzymywał niecierpliwość.

Rozważając całą sytuację, martwił się pewną zmianą

w swojej psychice. Dawniej nie przejąłby się faktem, że

świat się nim nie zajmuje, bo sam brał od życia to, czego

potrzebował. Teraz, gdy z konieczności stał się zależny

od innych, sprawy przybrały inny obrót. Czuł się od­

sunięty na boczny tor, a w sytuacji, gdy walczył zapamię­

tale o powrót do pełnego zdrowia, jakikolwiek znak, że

jest inaczej postrzegany, działał na niego deprymująco.

Jak gdyby koleżanki i koledzy z ekipy uznali, że przez

swoją niesprawność przestał należeć do ich świata.

Najbardziej jednak dziwił go brak kontaktu ze strony

Wendy, bo ostatecznie nie była dla niego tylko koleżanką.

Takie zachowanie zupełnie do niej nie pasowało. Na

pewno wiedziała, że na nią czeka, i nic, nawet głupiego

telefonu.

Był jeszcze jeden powód, dla którego tak niecierpliwie

czekał na informacje o zamachu. I może ten był najistot­

niejszy, choć Ross sam przed sobą się do tego nie

przyznawał. Zaczął odczuwać coraz większy niepokój,

zastanawiając się nad oboma zamachami bombowymi.

Podobieństwo między nimi było zbyt wielkie, by je

ignorować. Z napięciem czekał zatem na opinię w tej

sprawie członków ekipy ratowniczej, bo oni mogli się

wszystkiemu przyjrzeć z bliska.

Chciał się także dowiedzieć, co z Joem. Z mediów

wiedział, że kolega nie odniósł większych obrażeń. Dla

pewności zadzwonił jeszcze do szpitala w Dunedin i usły­

szał od znajomego lekarza, że stan Joego jest stabilny.

Więc przynajmniej o tyle się uspokoił, ale chciał poznać

szczegóły wypadku, a te mogli przekazać mu tylko

naoczni świadkowie.

Po południu, żeby zabić czas oczekiwania na Wendy,

wyprawił się do ogrodu poćwiczyć jazdę na wózku. Gdy

zjeżdżał z rampy szpitala, nagle usłyszał okrzyk.

- Dostaniesz mandat za szybką jazdę!

- Wendy! Już jesteś! - ucieszył się Ross.

- Pewnie, że jestem - odpowiedziała zdziwiona Wen­

dy. - Przecież mam dyżur.

- Ale dopiero za dwie godziny. A tak w ogóle, to co

się z tobą działo? Myślałem, że skontaktujesz się ze mną

zaraz po powrocie. Zostawiałem ci nawet wiadomość na

sekretarce, i nic. Swoją drogą, nikt z ekipy nie zadzwonił,

więc możesz się domyślać, jak mi było miło. - Choć Ross

starał się opanować emocje, oczy mu błyszczały na widok

Wendy.

Jest cała i zdrowa. I znów przy nim.

- Oj, to strasznie mi przykro. - Wendy przygryzła

wargi ze wstydu. - Nikt z ekipy nie kontaktował się

z tobą, choć wszyscy bardzo chcieli, bo wzięłam to na

siebie. A ja sama nie dałam rady, bo wróciłam dopiero

wczoraj. Wyobraź sobie, że zaraz po zakończeniu akcji

ratunkowej zjawiła się policja i poprosiła nas grzecznie na

komendę. Całą sprawę trzymano w tajemnicy, żeby nie

było przecieków do mediów. Twoją wiadomość odczyta-

lam dopiero dzisiaj i przyjechałam jak najwcześniej, żeby

cie jeszcze spotkać przed pracą.

background image

112

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

113

Wendy uśmiechała się promiennie i Ross czuł, jak

topnieje cała jego gorycz. Z kolei Wendy miała poczucie

winy. Teraz dopiero do niej dotarło w pełni, jak Ross

mógł się czuć. Nie dość, że nie był w stanie uczestniczyć

w akcji, to w dodatku nikt się z nim nie skontaktował.

Wyrzucała sobie w duchu, że nie zadzwoniła do niego

z lotniska choćby na dwa słowa. Ale tak bardzo już

marzyła, żeby z nim spokojnie usiąść i bez pośpiechu

wszystko mu opowiedzieć, że nie chciała tego rozmieniać

na drobne. No i okazało się, że nie był to najlepszy

pomysł.

Jedno było tylko dla Wendy pocieszające, i to bardzo.

Choć Ross natychmiast przybrał minę uprzejmego przy­

jaciela, jak zwykle, gdy ją ostatnio spotykał, zdążyła

zauważyć błysk w jego oczach na swój widok. Mimo

poczucia winy odkryła, że zrobiło jej się bardzo, ale to

bardzo miło.

- No, to już lepiej - mruknął Ross, udając nabur­

muszenie. - A teraz opowiadaj. Co to było z tą policją?

- No więc wyobraź sobie - zaczęła Wendy - że

zdaniem ekipy śledczej oba zamachy są ze sobą powiąza­

nie. W związku z tym policja szuka jakiego wspólnego

elementu, który by ją naprowadził na konkretny trop.

Starają się między innymi określić typ zamachowca oraz

jego motywy.

- Zgoda co do podobieństw, sam się nad tym za­

stanawiałem. Ale podejrzewać kogoś z naszych? To

niedorzeczne.

- Niekoniecznie. Pamiętaj o istnieniu psychopatycz­

nych podpalaczy, którzy często znajdują pracę w szere­

gach strażaków. Czemu ktoś taki nie miałby się kamuf-

lowac w takiej ekipie j a k nasza?

- Takie myślenie to pójście na łatwiznę. A grupy

terrorystyczne? Czemu policja nie idzie tym tropem?

- Na twarzy Rossa malował się wyraźny sceptycyzm.

- Po to was zatrzymali, żeby sprawdzić, czy któreś z was

nie wygląda na psychopatę? Daj spokój.

- Poczekaj! Przede wszystkim chcieli w ogóle poznać

naszą opinię na temat obu zamachów. Chcieli się dowie­

dzieć, czy sprawdzając na miejscu katastrofy każdą piędź

ziemi, każdy kawałek gruzu, nie zauważyliśmy czegoś

podejrzanego, jakiegoś wspólnego śladu w obu miejs­

cach. - Wendy urwała, przepuszczając kolejnego pacjen­

ta na wózku. - Poszukajmy jakiegoś spokojniejszego

miejsca, żeby przycupnąć.

- Przepraszam, zapomniałem o tobie. Mnie się bardzo

wygodnie siedzi.

Wendy aż drgnęła. Czyżby to był żart?
- To pomyślmy też o mnie - podjęła żartobliwym

tonem.

Gdy kierowali się w głąb ogrodu, Wendy nie mogła nie

zauważyć, że Ross doskonale sobie radzi z wózkiem.

Wydawało się, że kieruje nim bez najmniejszego wysiłku,

nawet przy pokonywaniu najtrudniejszych miejsc, jak

krawężniki czy podjazdy w alejkach.

- Zacznij od początku - poprosił, gdy znaleźli pustą

ławkę i Wendy usiadła.

- Wybuch był mniejszy niż w Westgate, ale rozmiar

zniszczenia niemal ten sam. Na szczęście było znacznie

mniej ofiar. Ale zanim się o tym przekonaliśmy, trzeba

było jak zwykle wejść w każdą dziurę. A potem...

- Czekaj! - Ross zamachał rękami. - Mów od samego

początku, od wyjazdu.

Wendy z przyjemnością dostrzegła ożywienie Rossa.

background image

1 1 2 ALISON ROBERTS

Wendy uśmiechała się promiennie i Ross czuł, jak

topnieje cała jego gorycz. Z kolei Wendy miała poczucie

winy. Teraz dopiero do niej dotarło w pełni, jak Ross

mógł się czuć. Nie dość, że nie był w stanie uczestniczyć

w akcji, to w dodatku nikt się z nim nie skontaktował.

Wyrzucała sobie w duchu, że nie zadzwoniła do niego

z lotniska choćby na dwa słowa. Ale tak bardzo już

marzyła, żeby z nim spokojnie usiąść i bez pośpiechu

wszystko mu opowiedzieć, że nie chciała tego rozmieniać

na drobne. No i okazało się, że nie był to najlepszy

pomysł.

Jedno było tylko dla Wendy pocieszające, i to bardzo.

Choć Ross natychmiast przybrał minę uprzejmego przy­

jaciela, jak zwykle, gdy ją ostatnio spotykał, zdążyła

zauważyć błysk w jego oczach na swój widok. Mimo

poczucia winy odkryła, że zrobiło jej się bardzo, ale to

bardzo miło.

- No, to już lepiej - mruknął Ross, udając nabur­

muszenie. - A teraz opowiadaj. Co to było z tą policją?

- No więc wyobraź sobie - zaczęła Wendy - że

zdaniem ekipy śledczej oba zamachy są ze sobą powiąza­

nie. W związku z tym policja szuka jakiego wspólnego

elementu, który by ją naprowadził na konkretny trop.

Starają się między innymi określić typ zamachowca oraz

jego motywy.

- Zgoda co do podobieństw, sam się nad tym za­

stanawiałem. Ale podejrzewać kogoś z naszych? To

niedorzeczne.

- Niekoniecznie. Pamiętaj o istnieniu psychopatycz­

nych podpalaczy, którzy często znajdują pracę w szere­

gach strażaków. Czemu ktoś taki nie miałby się kamuf­

lować w takiej ekipie jak nasza?

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 1 3

- Takie myślenie to pójście na łatwiznę. A grupy

terrorystyczne? Czemu policja nie idzie tym tropem?

- Na twarzy Rossa malował się wyraźny sceptycyzm.

- Po to was zatrzymali, żeby sprawdzić, czy któreś z was

nie wygląda na psychopatę? Daj spokój.

- Poczekaj! Przede wszystkim chcieli w ogóle poznać

naszą opinię na temat obu zamachów. Chcieli się dowie­

dzieć, czy sprawdzając na miejscu katastrofy każdą piędź

ziemi, każdy kawałek gruzu, nie zauważyliśmy czegoś

podejrzanego, jakiegoś wspólnego śladu w obu miejs­

cach. - Wendy urwała, przepuszczając kolejnego pacjen­

ta na wózku. - Poszukajmy jakiegoś spokojniejszego

miejsca, żeby przycupnąć.

- Przepraszam, zapomniałem o tobie. Mnie się bardzo

wygodnie siedzi.

Wendy aż drgnęła. Czyżby to był żart?

- To pomyślmy też o mnie - podjęła żartobliwym

tonem.

Gdy kierowali się w głąb ogrodu, Wendy nie mogła nie

zauważyć, że Ross doskonale sobie radzi z wózkiem.

Wydawało się, że kieruje nim bez najmniejszego wysiłku,

nawet przy pokonywaniu najtrudniejszych miejsc, jak

krawężniki czy podjazdy w alejkach.

- Zacznij od początku - poprosił, gdy znaleźli pustą

Ławkę i Wendy usiadła.

- Wybuch był mniejszy niż w Westgate, ale rozmiar

-iszczenia niemal ten sam. Na szczęście było znacznie

mniej ofiar. Ale zanim się o tym przekonaliśmy, trzeba

było jak zwykle wejść w każdą dziurę. A potem...

- Czekaj! - Ross zamachał rękami. - Mów od samego

początku, od wyjazdu.

Wendy z przyjemnością dostrzegła ożywienie Rossa.

background image

1 1 4 ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

115

Od dawna nie widziała w jego twarzy takiego wyrazu.

Zupełnie takiego samego, jak przed wypadkiem.

- A więc spotkaliśmy się niemal wszyscy na lotnisku.

Z tym, że Kelly i Fletch ledwie zdążyli. - Urwała i dodała

ze znaczącym uśmiechem: - Może dlatego, że biegnąc do

samolotu trzymali się za ręce.

- Poważnie? - Ross nie mógł powstrzymać zdumie­

nia.

- Jak najbardziej. - Na twarzy Wendy pojawił się

szelmowski uśmieszek, którego nie widział już od dawna.

- Pewnie nie masz pojęcia, że kiedyś byli zaręczeni?

Potem, niestety, coś się pokitwasiło. Ale zdaje się, że

oboje dojrzeli i teraz już są razem na dobre.

- Czego to się człowiek nie dowiaduje o znajomych!

- No to jeszcze ci powiem przy okazji, że cała akcja

naszej ekipy miała jakieś tajemnicze właściwości godze­

nia par. Ostatnio Jessica i Joe mieli nie najlepsze dni, ale

jak tylko Joe wylądował w szpitalu, Jessica nie od­

stępowała jego łóżka. Nie muszę ci mówić, że mieli wiele

czasu, żeby wywikłać się ze swoich konfliktów. Na tyle,

że także i oni się zaręczyli. - Kończąc zdanie, Wendy

unikała wzroku Rossa. Uświadomiła sobie nagle, że ta

radosna i niewinna historia szczęścia ich przyjaciół może

zostać odebrana przez Rossa jako próba wysondowania,

czy przypadkiem nie zmienił zdania co do natury ich

związku.

Na szczęście Rossa nie opuszczał dobry nastrój.

- Mam nadzieję, że nie będą się spieszyli na ślubny

kobierzec.

- Czemu nie, Ross? Przecież się kochają! - zawołała

wojowniczo Wendy.

- Bo może będą potrzebowali drużbę, a ja nadal

sterczę w szpitalu. Może jednak zmienię zdanie i zdecy­

duję się pojawić na wózku w kościele.

Wendy zastygła. Czy to przypadek, czy Ross celowo

użył takiego sformułowania? A może tylko sprawdza,

na ile rzeczywiście wyzbyła się swoich marzeń o wspó­

lnej przeszłości z nim? Miała serdecznie dość tego

rodzaju niejasności. Jak to się dzieje, że nawet rozmowa,

która miała być relacją z akcji ratowniczej, staje się

dla niej pożywką marzeń o miłości? Może w ogóle

powinna zrezygnować z rozmów z Rossem? Westchnęła

i odparła:

- Na pewno poczekają na ciebie. Tym bardziej że

póki co, Joe musi wydobrzeć.

- No właśnie. Co z nim?

- Dużo lepiej. Ale możesz się domyślać, co czułam,

gdy się dowiedziałam o jego wypadku.

- Że sytuacja się powtarza i będę miał kolegę w poko­

ju? - podsunął Ross.

- Tak. - Wendy pokiwała głową. - To w ogóle

dziwne, bo właściwie od samego początku miałam wraże­

nie, że scenariusz się powtarza. Jeszcze te przechwałki

Dicksona, że trzyma sprzęt pod poduszką, bo nigdy nie

wiadomo, kiedy się wydarzy podobna tragedia.

- Kiedy to było?

- Podczas spotkania naszej ekipy w winiarni. Wszys-

. cy mają trochę dość jego pyszałkowatości, więc nikt nie

bral go na serio. I proszę - wykrakał.

- I pewnie, jak tylko się pojawił w samolocie, zawo-

lal A nie mówiłem"?

- Nie, ale chyba tylko dlatego, że doszlusował do nas

dopiero w Dunedin. To w ogóle dziwna sprawa, bo szef

grupy Dave Stewart, twierdzi, że go nie zawiadamiał. Ale

background image

1 1 6 ALISON ROBERTS j

pewnie jak zwykłe Dickson chciał się wykazać nadgor­

liwością i jak tylko usłyszał o zamachu, zaraz do nas

dołączył.

- Znając go - skrzywił się Ross - pewnie od rana do

nocy siedzi przy radiostacji i wysłuchuje komunikatów

policyjnych. Żeby tylko się znaleźć w centrum wydarzeń.

- Albo szpera w Internecie w poszukiwaniu zdjęć

katastrof. Pamiętasz, jak sobie zrobił album ze zdjęciami

zamachu bombowego w Oklahomie?

- To czubek. Mam nadzieję, że to nie przez niego

także i Joe miał wypadek?

- Nie. Dickson dostał się do drugiego zespołu, a Joe

był w mojej ekipie. Zdaje się, że pod koniec poszukiwań

trochę za bardzo zlekceważyliśmy zagrożenie. Wydawa­

ło nam się, że mamy za sobą sprawdzanie najgorszych

fragmentów gruzowiska, chcieliśmy się wspiąć na piętro

sklepu elektrycznego. Gdybym mogła przewidzieć, co się

stanie, poszłabym pierwsza, bo pod moim ciężarem

schody by się nie osunęły, i mogłabym na miejscu

oszacować niebezpieczeństwo. Ale wiesz, jak to jest.

Zmęczenie, zawodzi intuicja i ostrożność, a Joe, jak

zwykle koleżeński, nie chciał mnie puścić przodem.

I stało się.

- Bardzo się potłukł? - Przez twarz Rossa przemykały

nieodgadnione uczucia. Patrzył nieruchomo przed siebie,

jak gdyby myślami był gdzie indziej.

- Na szczęście nie. Przede wszystkim żebra. Ale

dostał od razu tlen i morfinę i zdaje się, że miał lekki

odlot. - Wendy roześmiała się, po czym jej głos stężał,

- Niestety, zaraz potem odkopaliśmy jeszcze jedną ofiarę,

mężczyznę w średnim wieku. Robiliśmy wszystko, ale się
nie udało.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 1 7

Zamilkła i zamknęła oczy, jak gdyby broniąc się przed

tamtym widokiem. Nagle poczuła na dłoni delikatny

dotyk. Pomyślała, że to najlepszy sposób, w jaki Ross

może jej przekazać, że rozumie jej uczucia.

- Bardzo żałuję, że nie miałam tam ciebie... - wy­

rwało jej się z piersi.

Dotyk na jej dłoni wzmocnił się, choć na chwilę

łagodził tamtą chwilę koszmaru.

- Ilu w końcu uratowaliście? - przerwał ciszę Ross.

- Sześć osób. Zanim przybyliśmy, częścią rannych

zajęły się zwykłe służby medyczne i strażacy. Kiedy

skończyliśmy, zabrano nas do hotelu. Kelly miała spać ze

mną, ale wylądowała u Fletcha, bo Dickson, z którym

miał dzielić pokój, zmył się zaraz po akcji. A rano

obudziła nas policja.

- Co właściwie chcieli wiedzieć?

- Wszystko o kursie i jego uczestnikach. Kto się z kim

przyjaźni, czy znaliśmy się wcześniej, i tak dalej. Dopyty­

wali się też, czy nie widzieliśmy nic podejrzanego na

miejscach zamachów.

- A pytali, czy znacie jakiś przepis na bombę? - ironi­

zował Ross.

- Daj spokój. Ale wiesz, kiedy czekaliśmy w komen­

dzie, ktoś z chłopaków twierdził, że instrukcję wykonania

bomby domowej roboty można znaleźć w Internecie.

Tyle że, gdy się nie wie, jak znaleźć odpowiednią stronę,

:o szukanie igły w stogu siana. Chyba że Dickson by nam

podpowiedział - zauważyła ze śmiechem.

- To głupek, który robi wszystko, żeby zaimponować

innym. Musiałby nie tylko zrozumieć instrukcję, ale

jeszcze cichaczem postarać się o składniki. A to już

przerasta jego intelekt.

-•"-^S "

background image

1 1 8 ALISON ROBERTS

- Czyja wiem? - Wendy zamyśliła się. Nie zauważy­

ła, kiedy utrzymana w żartobliwym tonie rozmowa zbo­

czyła na poważne tory.

- A poza tym, jak każdy przyzwoity seryjny pod­

palacz, musiałby się zahaczyć gdzieś w dużym mieście,

a nie w pipdówie... - Ross urwał. - Co tak na mnie

patrzysz?

- Nie pamiętasz?

- Czego?

- Podczas ćwiczeń ze sprzętem pożarowym, kiedy

Dickson znów chciał być pierwszy, ktoś mu dogryzł, żeby

dał miejsce innym, bo i tak nie ma o tym pojęcia nawet

jako strażak. Wiesz, co wtedy odszczeknął? Że doskonale

się na tym zna, bo u nich w okolicy grasuje seryjny

podpalacz.

- Boże, Wendy! Przecież ja przez cały czas robię

sobie żarty, a ty traktujesz to serio.

- To czubek - nie dawała za wygraną Wendy.

- Zgoda, ale nieszkodliwy. Nie demonizuj go. Nie

wystarczy bzdurna przechwałka, żeby od razu robić

z kogoś szaleńca.

- No, nie wiem... - odparła ostrożnie, zdając sobie

sprawę, że Ross nie zna wszystkich faktów.

Owszem, wiedział o włamaniu, ale nie miał pojęcia

o głuchych telefonach i ojej wrażeniu, że ktoś ją czasem

śledzi. I o aucie, które widziała co najmniej dwa razy.

Albo to wszystko się ze sobą wiąże, a wtedy trzeba szukać

rozsądnego wyjaśnienia, albo te zdarzenia i odczucia były

przypadkowe i tylko jej wyobraźnia czyni z nich poukła­

dane w jeden łańcuch fakty. Coraz bardziej jednak,

zwłaszcza gdy rozmowa z Rossem uwypukliła pewne

okoliczności, przestawała wierzyć w przypadek. Poczuła

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 1 9

dreszcz niepokoju, ale nie miała prawa przysparzać Ros­

sowi następnego powodu do zmartwień.

- Masz rację. Jestem ostatnio lekko rozstrojona.

- Po takich doświadczeniach to zrozumiałe. - Ross

uśmiechnął się do niej serdecznie jak dawniej i Wendy

poczuła, że zaraz się rozklei.

- Pora wracać... - Zmieszana zerknęła na zegarek.

- Nie możesz sobie zrobić dziś wolnego?

- Niestety nie, bo wszyscy sobie pomyślą, że rola

bohaterki mediów uderzyła mi do głowy.

Wendy starała się utrzymywać rozmowę w żartob­

liwym tonie, aby nie dać po sobie poznać, że nurtują ją

zgoła inne uczucia. Niepokoju i napięcia, a nawet strachu.

Raz zasiane podejrzenie zaczęło kiełkować i rosnąć.

background image

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

121

ROZDZIAŁ ÓSMY

- To, co powiem, może się panu wydawać nieco

dziwne, a nawet niemądre. - Zmieszana Wendy nie
wiedziała, jak zacząć. Dodatkowo zbił ją z tropu widok
młodego konstabla. Wolałaby, żeby policjant był star­

szy.

- Skoro coś panią niepokoi, moją rolą jest słuchać.

- Konstabl miał miły uśmiech i Wendy nabrała pewno­

ści siebie. - Jak mogę pani pomóc?

- Nazywam się Wendy Watson.
- A ja Nick Thompson, bardzo mi miło.
- Nie przychodziłabym z czymś tak mało konkret­

nym, gdyby nie obietnica, jaką ja i pozostali członkowie
ekipy ratowniczej dali śledczym po zamachu w Dune-
din. Proszono nas, żeby kontaktować się z policją, jak
tylko przypomni nam się coś, co może mieć związek ze

sprawą.

- Chodzi o ten zamach bombowy? - Policjant wy­

prostował się na krześle. Na jego twarzy pojawił się
wyraz skupienia. - Skoro jest pani z ekipy ratowniczej,
która pracowała w Dunedin, to moje wyrazy uznania.

Świetna robota.

- Dziękuję. - Wendy rozluźniła się nieco. Przynaj­

mniej Nick Thompson nie uważa jej za wariatkę. - Po­
licja wypytywała nas zwłaszcza o naszych kolegów

z ekipy. Skąd pochodzą, czym się zajmują, czy wie­
my o nich coś szczególnego. Nie wykluczali, że za­
machowiec mógł się zakamuflować w naszych szere­
gach. Otóż... wydaje mi się, że mam informację, czy
też bardziej podejrzenie, które może by warto spraw­

dzić.

- Proszę mówić dalej - zachęcił młody policjant.
- Nie chciałabym rzucać bezpodstawnych oskar­

żeń. Tym bardziej że sprawy, o których zamierzam
wspomnieć, same w sobie wyglądają zupełnie normal­
nie. Dopiero w połączeniu ze sobą zaczynają budzić
pewne podejrzenia, przynajmniej moje. - Wendy głę­
boko odetchnęła. - Jeden z członków ekipy, Kyle
Dickson, zupełnie do nas nie pasuje i nikt nie ma
wątpliwości, że dostał się do ekipy przez pomyłkę.

Chodzi przede wszystkim o cechy psychiczne, nie­
odpowiedzialność, niedojrzałość, które już miały swo­

je konsekwencje w postaci wypadku naszego kolegi

z ekipy.

- Co dokładnie się stało?
- Dickson wyrwał się do przodu, przed ekipę, i na­

dział na jakiś wystający pręt. Nasz lekarz natychmiast
pobiegł mu na pomoc, a wtedy miotający się w histerii
Dickson zrzucił go na rumowisko.

- A tak, słyszałem o tej przykrej historii.
- Na pewno, bo sporo było o niej w mediach. Ale to

jedynie ilustracja charakteru Dicksona i za mało, żeby

go o coś oskarżać.

- Zgadzam się, proszę dalej.
- Otóż, przypuszczalnie z powodu tamtego incy­

dentu, szef ekipy tym razem nie zawiadomił o akcji

background image

1 2 2 ALISON ROBERTS

Dicksona, a jednak ten pojawił się w Dunedin jak gdyby
nigdy nic.

- To akurat dobrze o nim świadczy - zauważył

policjant. - Starał się pomóc.

- Owszem, tylko proszę wziąć pod uwagę, że ze­

spół to zespół, i nie ma w nim miejsca na indywidual­
ne popisy. Zresztą taka nadgorliwość już raz się źle
skończyła. - Wendy podniosła nieco ton. - Ale chodzi
o coś innego. Wygląda na to, że Dickson w ogóle ma

jakieś własne źródła informacji i wie o sprawach,

o których nie powinien. Wczoraj przypomniałam so­
bie, jak twierdził podczas towarzyskiego spotkania
naszej grupy, że policja nie ma szans na znalezienie
zamachowców, ponieważ system monitorowania cent­

rum handlowego został zniszczony podczas wybuchu.
A poza tym, że niełatwo namierzyć zamachowców,

jeśli posługują się zdalnie odpalaną bombą. Skąd takie

informacje? Przecież, o ile wiem, policja ich nie
podawała.

- Trudno mi powiedzieć - zauważył ostrożnie polic­

jant. - Trzeba by sprawdzić, jaki był oficjalny komuni­

kat. Proszę dalej.

- Poza tym chwalił się kiedyś, że jego jednostka

strażacka ma masę roboty, bo w okolicy grasuje seryjny

podpalacz. A policja z Dunedin wyraźnie sugerowała, że
za zamachy może być odpowiedzialny ktoś w tym
rodzaju. Trzeba by chyba sprawdzić, czy tamte pożary
nie miały przypadkiem miejsca za bytności Dicksona

w straży pożarnej. Tym bardziej że zamachy bombowe
zdarzyły się po powstaniu naszej ekipy, w której jest
także Dickson. - Wendy zamilkła na chwilę. - Wreszcie

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 2 3

ostatnia sprawa. Podczas wspominanego przeze mnie
spotkania naszej ekipy Dickson przekonywał, że podob­
ny zamach, co w Christchurch, może się zdarzyć lada
chwila. I rzeczywiście, kilka dni później tak się stało.
Proszę zauważyć, że to właściwie pierwsze zamachy
tego rodzaju w Nowej Zelandii i skoro wystąpiły niemal

jeden po drugim, chyba trudno mówić o zbiegu okolicz­

ności? A jeśli to był przypadek, nie chciałabym sama
tego rozstrzygać.

- I słusznie. Domorośli detektywi bardzo nam się

dają we znaki. - Policjant popatrzył na nią z sympatią,
ale zaraz przybrał urzędową minę. - Czy ktoś inny
z grupy podziela pani podejrzenia?

- Chyba nie. Większość uważa Dicksona za na­

trętnego dziwaka i szczeniaka. Ale jest jeszcze coś.
Sprawa łączy się tylko z moją osobą, więc trochę
niezręcznie mi to mówić... - Wendy zawahała się.

- Otóż Dickson wyraźnie się do mnie zaleca, a od
pewnego czasu ktoś przysyła mi anonimowo kwiaty
i nęka głuchymi telefonami. Ostatnio miałam także
włamanie do mieszkania. Zdaję sobie sprawę, że mo­
że pan nie widzieć w tym wszystkim związku, ale
znając Dicksona, nie zdziwiłabym się, gdyby to on
był za wszystko odpowiedzialny. Tak więc niezależ­
nie od tego, czy moje zeznanie wniesie coś do śledzt-

wa czy nie, chciałabym prosić o jakąś pomoc. Bo po

tych wszystkich niewyjaśnionych wydarzeniach cał­

kiem po prostu się boję.

- Przecież to normalne, że ma pani adoratorów. Przy

takiej urodzie... - rzekł Nick Thompson.

Wendy domyśliła się, że to nie lekceważenie ze

background image

1 2 4 ALISON ROBERTS

strony młodego policjanta, a jedynie niezręczny kom­

plement, ale nie była w nastroju do wysłuchiwania
przymilnych słówek.

- Proszę posłuchać. - Jej głos stwardniał. - Zgło­

siłam się do pana zgodnie z wyraźną sugestią śled­

czych z Dunedin, żeby kontaktować się z policją
przy nawet najbłahszych podejrzeniach. Jeśli pan
uważa, że to, co mówię, nie ma sensu, proszę powie­
dzieć wprost.

- Ależ nie... przepraszam - mitygował się policjant.

- Ja tylko tak, z sympatii... Czy zna pani adres tego
Dicksona?

- Jakaś mieścina niedaleko Dunedin, ale nie pamię­

tam nazwy. Chyba Aramoana lub coś takiego...

Wzrok policjanta stał się nagle czujny. Gwizdnął

przez zęby i szybko coś zanotował.

- Kto z pani ekipy może wiedzieć dokładnie?
- Kierownictwo, Dave Stewart lub Tony Calder.
- W takim razie poproszę jeszcze panią o pozo­

stawienie kontaktu do siebie. - Policjant podsunął

jej karteczkę, na której Wendy zanotowała swoje

dane.

- Jeśli to wszystko, muszę wracać do pracy - oznaj­

miła i dodała łagodniejszym tonem: - Proszę się nie
gniewać, że się zezłościłam, ale jestem tym wszystkim
mocno rozstrojona.

Policjant poderwał się zza biurka.
- Ależ oczywiście, to zrozumiałe. Dziękuję za cenne

informacje. Dopilnuję, żeby wszystko zostało dokładnie
sprawdzone, a o efektach szczegółowo panią poinfor­
muję.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 2 5

- Będę bardzo wdzięczna.
- Zacznę sprawdzać od zaraz - rzucił na pożegnanie.

- Zbiegiem okoliczności w Dunedin mam wuja, też
policjanta. Zaraz się z nim skontaktuję.

- To świetnie. - Złość Wendy zupełnie już minęła,

zwłaszcza że policjant wyglądał teraz na mocno przeję­
tego. A co najważniejsze, po raz pierwszy od wielu
tygodni poczuła się bezpieczniejsza. - W takim razie

dziękuję i do widzenia.

Ku jej zdziwieniu młody policjant zadzwonił już

następnego dnia. Tym razem jego głos brzmiał bardzo
serio.

- W Dunedin pani zeznania wzięto bardzo poważ­

nie. Tym bardziej że Dickson zapadł się jak kamień
w wodę.

- Ustalono, gdzie mieszka? - Wendy poczuła skurcz

w żołądku.

- Tak, ale sąsiedzi nic nie wiedzą, a mamy za mało

dowodów, żeby dostać nakaz rewizji.

- Może warto ponaciskać? Jestem absolutnie prze­

konana, że z jego komputera można by się wiele

dowiedzieć. Dickson jest wręcz pasjonatem zdjęć ro­

bionych na miejscach tragedii, choć twierdzi, że to dla

cełów szkoleniowych. Wiem, że na pewno miał cały
zestaw fotografii z zamachu bombowego w Oklahomie-

- Naprawdę? - Policjant nie krył podniecenia. - To

maże

pomóc. Proszę jeszcze tylko powiedzieć, czy nikt

pani ostatnio nie nękał telefonami?

- Odpukać, nie.

background image

1 2 6 ALISON ROBERTS

- W takim razie biorę się do pracy. Dziękuję i do

widzenia.

Jessica i jej synek Ricky przynieśli baloniki. Joe

i Fletch piwo. Wendy zadbała o wino i coś słodkiego,
a Kelly zamówiła pizzę. Ciasnota mieszkania Rossa

w motelu sprawiła, że wszyscy siedzieli sobie na gło­
wie. Ale nikomu nie psuło to nastroju. Ricky z za­

chwytem fikał koziołki na poręczach służących Rossowi

do poruszania się po mieszkaniu, a sam gospodarz

rozpierał się na wózku w samym środku kręgu przyja­
ciół.

- Wreszcie na swoim? - zagadnął Fletch, otwierając

kolejne piwo.

- Na to wygląda. Mam sprawdzić, na ile jestem

samowystarczalny. A przede wszystkim wreszcie mogę

robić, co chcę. Na przykład wyprawić się z przyjaciółmi
na ich wieczór kawalerski.

- Albo z nami na wieczór panieński! - zawołała

Jessica. - A najprościej oba wieczory połączyć, tylko nie
ma się kto zająć Rickym.

- Masz już wszystko gotowe do ślubu? - dopytywała

się Wendy.

- Prawie, bo zależy mi na dopracowaniu szczegó­

łów, a to trochę trwa: biała sukienka, kościół, chmura
confetti i setki zdjęć. Chcę mieć pamiątkę na całe życie,
bo nie mam zamiaru powtarzać tej ceremonii. - Popat­
rzyła z udawaną groźbą na Joego.

- Ani mi się waż! - odkrzyknął.
- To kto pierwszy odważy się na ten szalony krok?

- chciał wiedzieć Ross.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 127

- Chyba trzeba ciągnąć losy - parsknął Fletch.

Wendy z przyjemnością obserwowała, jak Ross dos­

konale się bawi w gronie przyjaciół. Cieszyła się też

z zamążpójścia obu przyjaciółek, i tylko czasami, gdy
zapominała się kontrolować, z jej piersi wyrywało się

smutne westchnienie.

- Jeszcze trochę piwa, Ross? - zaproponował Fletch.
- Nie, dzięki. Musiałbym zbyt często zaglądać do

toalety, a w mojej sytuacji to jednak kłopot.

- Nie bój nic, odbijesz sobie w piątek. Wpadnę po

ciebie o siódmej.

- Tylko pamiętajcie, chłopcy - włączyła się Wendy

- że Ross musi być z powrotem o dziesiątej, przed ciszą
nocną, bo wam dyrekcja uszy pourywa.

- Nie ma obawy - uspokajał Ross. - Nie mam

zamiaru zostawiać po sobie złego wrażenia. Ostatecz­

nie to moje ostatnie chwile nie tylko w szpitalu, ale
w ogóle tutaj. Niedługo przenoszę się do Christ-
church.

- Fantastycznie! - Joe szturchnął Wendy. - Będzie­

my mieli was pod ręką.

Wendy nadrabiała miną. Jak ma im wszystkim wyja­

wić, że po raz pierwszy słyszy o planach Rossa?

- A co z twoim domem w buszu? - dowiadywała się

Jessica.

- Chyba kupi go facet, który mnie zastępuje w pracy.
Tego Wendy miała już dość. Zerwała się z miejsca

i pod pretekstem, że zabrakło czystych talerzy, wy-

mkneła się do kuchni. Jakim prawem jej to robi!

Dlaczego! Miała ochotę walić pięścią w stół. Nie wspo­

minając jej o niczym, nie tylko postawił ją w kłopotliwej

background image

1 2 8 ALISON ROBERTS

sytuacji wobec przyjaciół, ale w dodatku wyraźnie
dawał jej do zrozumienia, że wspólne plany, na które

jeszcze miała nadzieję, są już nierealne.

Sprzedając swój ukochany dom, Ross pokazywał, że

to zupełne zerwanie z poprzednim życiem - a więc także
z nią. Że z równą łatwością, co pozbywa się domu,

pozbywa się także jej.

Było to tak okrutne, że po raz pierwszy zaczęła mieć

wątpliwości, czy zna Rossa. Mężczyzna, jakim był
dawniej, nigdy nie zdecydowałby się na taki postępek.
Nie uśmiercałby z takim okrucieństwem czyichś ma­
rzeń. A co gorsza, wiedziała, że bez swojego domu, bez
symbolu, jakim zawsze był, w istocie Ross uśmierca
samego siebie.

Następnego dnia ani słowem nie wspomniała Ros­

sowi, jak bardzo zabolało ją jego zachowanie pod­
czas spotkania. Nikt niczego nie zauważył, a Ross
z pewnością wyparłby się, gdyby zarzuciła mu niede-
likatność. Ale oboje wiedzieli, co się stało i pomię­
dzy nimi znów rósł mur uniemożliwiający porozu­
mienie.

Trwało tak do piątku, potem atmosfera się ociepliła.

Ross, zdecydowanie w innym nastroju, przygotowywał
się do wieczoru kawalerskiego kolegów, zagadując
Wendy, co ma na siebie włożyć. Dziewczyna z chęcią
mu doradzała, choć przez cały czas zachowywała lekką
rezerwę.

Ale nie mogła mu nie pomagać, bo pod maską

rozbawienia wyczuwała w Rossie niepokój. Ostatecznie
miał to być jego pierwszy kontakt ze światem poza

I MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 129

murami szpitala, zmierzenie się z rzeczywistością, którą
kiedyś tak doskonale znał, a która teraz mogła mu
szykować niejedną niespodziankę.

- Mam nadzieję, że moja obecność nie będzie ich

krępowała? - zagadnął w końcu niepewnie.

- Oszalałeś? - ofuknęła go. - Myślisz, że napra-

wdę tak się zmieniłeś? Dla przyjaciół jesteś i bę­

dziesz zawsze taki sam. Może warto wreszcie to zro­
zumieć.

Wendy po cichu liczyła, że jeśli Ross przekona się na

własnej skórze, iż życie płynie jak dawniej, jego myś­
lenie o przyszłości przybierze inny kurs. Przestanie

odrzucać siebie, jakim jest, a wtedy przestanie odrzucać
także ją.

Jednakże Ross był zbyt przejęty, by zwrócić uwagę

na jej słowa.

- Może być zwykły bawełniany T-shirt? - spytał.
- Pewnie. Będzie widać, jaki jesteś napakowany.

Wendy z przyjemnością patrzyła na rysujące się pod

tkaniną mięśnie.

- Przynajmniej nikt ze mną nie zadrze! - roześmiał

się Ross. - Wiesz, chyba rzeczywiście cieszę się, że

| wychodzę.

- Nic dziwnego. - Wendy poklepała go po ramieniu

dodała: - Weź coś na kaca i baw się dobrze, bo

naprawdę na to zasłużyłeś.

I

Dyżur przebiegał na tyle spokojnie, że Wendy mogła

sie oddać rozmyślaniu o Rossie. Zastanawiała się, jak

wplynie na niego pierwszy po wypadku kontakt z „nor-

malnym" światem. Widziała przez okno dyżurki, jak

background image

1 3 0 ALISON ROBERTS

Ross doskonale sobie radzi z zapakowaniem wózka do
auta Fletcha, który przyjechał zabrać go na przyjęcie.

Miała nadzieję, że może złapie Rossa po powrocie

z tej eskapady, ale akurat około dziesiątej, gdy Fletch
miał go odwieźć, nazbierało jej się zajęć i nie miała
czasu wyjrzeć przez okno. W końcu, gdy na oddziale
zrobiło się spokojniej, w motelu obowiązywała cisza
nocna, więc o tej porze Ross musiał już być z powrotem.
Wendy mogła wprawdzie do niego szybciutko zajrzeć,
ale nie chciała go niepokoić. Domyślała się, że po tak
niezwykłym i pełnym emocji dniu może być zmęczony
i mieć ochotę na samotność.

O jedenastej, po dyżurze, sama padała z nóg, więc

przebrała się szybko i właśnie miała wychodzić, gdy do
dyżurki wpadła z hukiem jedna z pielęgniarek.

- Co się dzieje, Sharon? - spytała Wendy, widząc, że

koleżanka jest roztrzęsiona.

- Na terenie szpitala... - pielęgniarka mówiła urywa­

nymi zdaniami, z trudem łapiąc oddech - jest pożar!

- Gdzie? Nie słyszę alarmu? - zapytała przerażona

Wendy.

- Na zewnątrz, w motelu! - Sharon zaciągnęła ją do

okna. - Patrz!

Wendy wyjrzała we wskazanym kierunku i poczuła,

że robi jej się słabo. Pośród trawników okalających
domki motelu widziała rozprzestrzeniającą się pożogę
ognia. Płomienie rozświetlały ciemność ponurym blas­
kiem. Dopiero w tym momencie zabrzmiał ogłuszający
alarm i korytarze szpitala zaroiły się od pacjentów
i personelu, który starał się opanować panikę. Z dala
słychać było zbliżający się ryk syreny strażackiej.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 3 1

Ale Wendy wszystkiego tego nie widziała i nie

słyszała. Wpatrywała się martwym wzrokiem w epicen­
trum pożaru. W miejsce, gdzie stał budynek z numerem
trzecim.

Budynek, w którym mieszkał Ross.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Nie wiedząc kiedy, znalazła się przy domku Rossa.

Już z daleka było widać, że drzwi są zamknięte. Potwier­

dził to okrzyk jednego ze strażaków:

- Nie można się dostać do środka!
Jak w malignie, nie zważając na niebezpieczeństwo,

Wendy rzuciła się w stronę drzwi. Na szczęście w porę
powstrzymał ją czyjś mocny uchwyt, akurat w momen­
cie, gdy ramy okien i szyby zaczęły eksplodować
z ogłuszającym trzaskiem.

- Tam nie wolno... Już za późno, żeby coś zrobić

- usłyszała jak przez mgłę głos strażaka.

Otępiała, zatrzymała się w pół kroku.

Wokół miejsca tragedii zbierał się tłum pacjentów

i personelu, pomiędzy nimi uwijali się strażacy. Mimo
że przybyło już pięć jednostek, pożar nadal szalał.
Strażacy zaczęli schładzać wodą sąsiednie budynki,
żeby ogień się nie rozprzestrzeniał - wiedzieli zbyt
dobrze, że domku numer trzy nie da się już uratować.
Ani jego mieszkańców.

W tłumie słychać było histeryczne okrzyki radości

pacjentów motelu, którym udało się uciec płomieniom.

Strażacy wydobyli cały ciężki sprzęt. Trwał ogłuszający

rwetes, ale Wendy nadal nic nie słyszała.

Nagle jednak drgnęła, jakąś cząstką umysłu przypo-

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 3 3

mniała sobie, że jest pielęgniarką i że jest odpowiedzial­
na za pacjentów. Jak obudzona ze snu, rozejrzała się
powoli wkoło, tłumiąc w sobie wszelkie myśli, prócz tej

jednej, że musi pomóc swym podopiecznym.

Wielu z pacjentów nie tylko doznało szoku, ale

także drobnych urazów, gdy obudzeni ogłuszającym
alarmem zaczęli opuszczać w popłochu domki należą­
ce do motelu.

Po chwili zajmowała się już tylko swoimi obowiąz­

kami, skupiona, w każdym calu profesjonalna. Tylko
w piersi narastał jej rozdzierający ból; miała nadzieję, że

ją rozerwie i nie będzie już musiała czuć ani myśleć.

Starała się odtworzyć, co się mogło stać. Ross musiał

wrócić przed dziesiątą, więc w chwili wybuchu pożaru

już z pewnością spał. Jego domek zapalił się tak gwał­

townie, że nawet gdyby był w pełni sprawny, nie miałby

szans na ucieczkę. Widziała oczyma wyobraźni, jak
ostatkiem sił, walcząc do końca, szamoce się z wóz­
kiem. A może nie zdążył? Może litościwa śmierć
zabrała go po kryjomu i zatruł się czadem, zanim
zrozumiał z przerażeniem, co mu grozi? Może dlatego

nie zdążył włączyć alarmu?

- Co tu się u diabła dzieje? - usłyszała nagle za sobą

znajomy głos.

Fletch! Wendy nie kryła zdumienia. Jak to się stało,

ze wrócił po odwiezieniu Rossa? Obejrzała się. Za nią

rzeczywiście stał Fletch, przy nim Joe, a za nimi...

Za nimi zobaczyła postać na wózku.

Pod Wendy ugięły się nogi i po raz pierwszy w życiu

czuła, że zemdleje. W porę powstrzymał ją silny uścisk

Fletcha.

background image

134

ALISON ROBERTS

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO

135

- Boże miłosierny, Ross! - krzyknęła i rzuciła się

w jego stronę.

Uczepiła się kurtki Rossa i przez chwilę nie mogła

wydobyć głosu. Ross bez słowa przytulił ją do siebie,

domyślając się, co przeżywała, myśląc, że on jest

w środku.

- Jak... jak to się stało? - wydusiła w końcu.
- Że Rossa nie było w domku? - domyślił się Fletch.

Wendy kiwnęła tylko głową.

- Znasz nas. Cisza nocna to nie przeszkoda, więc

zabawiliśmy dłużej na imprezie i właśnie mieliśmy

odstawić cichaczem Rossa do domu, gdy wpadliśmy na

to piekło.

- A jak pozostali pacjenci? Czy ktoś ucierpiał?

- spytał z niepokojem Ross, w którym odezwał się

lekarz.

- Na szczęście nie. Pożar rozpoczął się u ciebie, ale

nie zdążył się rozprzestrzenić... Poczekajcie. - Wendy

oderwała się od Rossa. - Przecież trzeba zawiadomić

Patricka i resztę, że Rossowi nic się nie stało.

- Ja to załatwię - zaoferował Fletch. - Ty zostań

z Rossem i Joem.

Przez chwilę wszyscy troje milczeli, obserwując

dogasający ogień.

- Jak to się mogło stać? - Ross kręcił głową.
- Nie zostawiłeś czegoś włączonego? Żelazka, ku­

chenki?

- Oczywiście, że nie - odparł Ross. - Nawet jeszcze

ich nie używałem.

Zobaczyli, jak Fletch rozmawia z szefem szpitala

i kierującym akcją strażakiem. Obaj gwałtownie obró­

cili się w stronę Rossa, za nimi poszli pozostali i przez

tłum przebiegł szmer ulgi. Atmosfera zdecydowanie

uległa rozładowaniu. Mimo to, gdy Fletch wrócił, miał

grobową minę.

- Dziwna sprawa - mruknął. - Nie ma jeszcze

oficjalnego raportu, ale strażacy podejrzewają, że poża­

rowi ktoś pomógł.

- Co takiego? - wykrzyknął zdumiony Ross. -

Chcesz powiedzieć, że to nie był wypadek?

- Strażacy podejrzewają podpalenie...
Wszyscy w milczeniu przetrawiali tę nieprawdopo­

dobną informację.

- To chyba jakaś pomyłka... - bąknął w końcu Joe.

- A ja nie jestem taka pewna - powiedziała Wendy

z

zamyślonym wyrazem twarzy.

- Daj spokój - obruszył się Ross i starając się

o żartobliwy ton, zwrócił się do kolegów: - Wendy zdaje

ma tak dość naszego nadgorliwego kolegi, Dicksona,

widzi w nim psychopatycznego podpalacza.

- Też coś! - prychnął Joe. - Facet nie umiałby sobie

zrobić grzanek.

- Wiem, jak to brzmi, ale mam takie przeczucie i tyle
broniła się Wendy.

- Zostawmy to - włączył się szybko Ross, pod

noszac-

rece. - Mam dość na głowie, aby jeszcze się

martwic że ktoś może dybać na moje życie. Idę po

szukac-

jakiegoś miejsca do spania. A poza tym mam

dosc szpitala. Czas wracać do domu.

Nikt nie był w stanie odwieść Rossa od jego decyzji.Na szybko

zebranym konsylium tłumaczono, że miał za

background image

1 3 6 ALISON ROBERTS

mało czasu, by się przekonać, na ile jest samodzielny; że
nie skończy! jeszcze rehabilitacji; że w każdej chwili
może potrzebować pomocy. Do Rossa nie docierały
żadne argumenty.

- Pamiętajcie, że mam trochę zdrowego rozsądku.

No i jestem lekarzem. Gdyby cokolwiek mnie niepokoi­
ło, wiem, do kogo się zwrócić.

- Co racja, to racja. - Patrick Miller pokiwał głową.
- Zrozumcie, że po tak długim pobycie tutaj najbar­

dziej potrzebuję samotności, czasu dla siebie. Poczucia,
że znów o wszystkim decyduję tylko ja sam. Jeśli nie da
się inaczej, po prostu wypiszę się na własne żądanie.

- Nie sądzę, żeby zachodziła taka konieczność. Dos­

konale cię rozumiem. - Patrick wstał. - Dobrze, zbieraj
się, a ja załatwię formalności. Ale za tydzień chciałbym
cię widzieć na badaniach.

- Umowa stoi.

W drodze po rzeczy Ross natknął się na Wendy.

Widząc jej bladą twarz, zatrzymał wózek.

- Coś się stało? - spytał z niepokojem.
- Nie, nie - odparła szybko, zmuszając się do uśmie­

chu. - Naprawdę się wypisujesz?

- Naprawdę, właśnie chciałem cię zawiadomić.
- Dziękuję, wiem już od Sally. - Wendy odwróciła

twarz. - To trzymaj się i... i daj czasami znać.

- Oczywiście - odparł.
Widząc, jak Wendy odchodzi, poczuł ścisk serca

i jeszcze większe przygnębienie, do którego powodów

miał aż nadto.

Po pierwsze, zdawał sobie sprawę, że postępuje

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 3 7

okrutnie wobec Wendy, tak raptownie zmieniając plany,
nie dając jej nawet czasu na oswojenie się z nimi. Jeśli

jednak ma trzymać się swoich postanowień, by nie

marnować życia najdroższej sobie istocie, musi działać
bezzwłocznie.

Miał nadzieję, że im szybciej usunie się z życia

Wendy, tym szybciej dziewczyna zacznie je sobie ukła­
dać na nowo - ale już bez niego jako niepotrzebnego
balastu.

Także on potrzebował samotności, bo miał wiele do

przemyślenia i jeszcze więcej do zrobienia, a to było
możliwe jedynie poza szpitalem. Muszą oboje zdecydo­
wać, co dalej, a na to jest szansa tylko wtedy, gdy będą
z dala od siebie. Taka decyzja musi nastąpić natych­

miast, ponieważ Ross zaczął się nie na żarty niepokoić
stanem Wendy.

Było w niej widać ogromne napięcie. I choć po części

na pewno mógł je przypisać ich konfliktowi, znał ją na
tyle, że wiedział, iż jej stan musi mieć także inne źródło.
Może o wiele poważniejsze.

Choć w obecności Wendy wyśmiewał jej podejrzenia

w stosunku do Dicksona, po cichu zastanawiał się, czy
Wendy nie ma racji i czy w związku z tym coś jej nie
grozi. Lęk Rossa wzmógł się jeszcze po pożarze w mote­
lu. Jeśli rzeczywiście było to podpalenie i to on miał
zginąć, to czy nie naraża także i Wendy na śmiertelne

-> zyko, ponieważ nadal uważa się ich za parę? Skoro
lak, to jedynie odsuwając się ostentacyjnie od niej może

to ryzyko choć odrobinę zmniejszyć.

Nie ma co ukrywać, on także najadł się strachu. Nie

• powodu faktu, że ktoś mógłby nastawać na jego życie

background image

138

ALISON ROBERTS

MIŁOSC PONAD WSZYSTKO

139

- przez lata pracy w ratownictwie górskim ryzyko utraty

życia stało się dla niego chlebem powszednim. Ale
dlatego, że uświadomił sobie, jak w istocie jest bezbron­

ny. Gdyby znajdował się w motelu, istniały znikome

szanse, że mógłby się uratować. On, tak niedawno okaz
sprawności i zdrowia, czekałby bezsilnie, aż przypełzną

do niego płomienie. Po raz pierwszy poczuł naprawdę,
co to znaczy być niepełnosprawnym. A taki może być do
końca swych dni i ta perspektywa go przerażała.

Tym bardziej okrutny wydawał mu się wypadek,

który tyle mu zabrał: dumę ze sprawności fizycznej,
cieszenie się sportem i najważniejsze - szansę na życie
z ukochaną kobietą. Nawet jeśli w końcu uda mu się
zaakceptować siebie takim, jakim się stał, jego życie
zawsze będzie zatruwała pamięć dawnych dni.

To wszystko napawało go lękiem. Lękiem, z którym

może uporać się tylko sam. I tylko w miejscu, które jest
oddalone od innych, zbudowane jako ucieleśnienie jego
wizji życia i samego siebie.

Każdy dzień pracy dłużył się w nieskończoność.

Nawet jeśli podczas pobytu Rossa w szpitalu nie widy­
wała go całymi dniami, Wendy wiedziała, że jest na
wyciągnięcie ręki. Stale czuła jego obecność, która
nadawała jej życiu sens. Teraz wydawało się ono bez­
nadziejnie puste.

Po pracy było jeszcze gorzej. Nie miała ochoty na

kontakty z przyjaciółkami, które oszołomione szczęś­
ciem przygotowywały się do ślubu, bo tylko popadała
w jeszcze większe przygnębienie. Radości nie dawała

jej nawet aktywność fizyczna, wspinaczka czy bieganie,

które coraz bardziej zaczęła zaniedbywać. Gdy otwiera­
ła drzwi do mieszkania, myślała z ponurym uśmiechem,
że przynajmniej ono lśni jak nigdy, pucowane w nie­

skończoność w chwilach chandry.

Światełko na automatycznej sekretarce domagało się

uwagi. Ale nie spieszyła się ze sprawdzeniem wiadomo­
ści, bo już dawno straciła nadzieję, że to Ross, a na

kontakty z innymi nie miała ochoty. Numer, który się
wyświetlił na ekranie, był zupełnie obcy, więc jedynie
z ciekawości włączyła aparat. Gdy usłyszała przedłuża­

jący się szum, instynktownie wyczuła, że nikt się nie

odezwie.

Fala strachu wróciła z dawną siłą. Ale tym razem

wiedziała, co robić.

- Znów miałam głuchy telefon - oznajmiła, gdy

usłyszała w słuchawce głos Nicka Thompsona. - Spisa­
łam numer.

- Proszę go podać, zaraz sprawdzimy - odparł polic­

jant. - Chyba się ściągnęliśmy myślami, bo właśnie sam
do pani miałem dzwonić. Mamy kilka ważnych infor­
macji, ale to rozmowa nie na telefon. Jeśli można, za
chwilę u pani będziemy.

- Oczywiście, zapraszam - odparła lekko zasko­

czona.

Ledwie zdążyła się ogarnąć, gdy pod jej dom zajechał

radiowóz. Tym razem Nick Thompson był w towarzyst­
wie koleżanki.

- Mamy nakaz aresztowania Dicksona - rzucił od

progu.

- Co? - Wendy omal nie upuściła filiżanki herbaty.

- Policja w Dunedin dokonała rewizji w jego domu.

background image

1 4 0 ALISON ROBERTS

Miała pani rację, w komputerze Dicksona aż się roi od
podejrzanego materiału.

- Zatrzymano go? - spytała, choć przeczuwała od­

powiedź.

- Niestety, nie. Ale postawiono na nogi całą policję

- odparł i zamilkł. Po krótkiej chwili zerknął na koleżan­
kę i dodał z ociąganiem: - Jest jeszcze jedno...

- Tak? - Słysząc ton policjanta, wstrzymała oddech.
- W jego domu znaleziono pani fotografie oraz...

- Policjant popatrzył w bok, więc wyręczyła go ko­
leżanka:

- Czy jest pani pewna, że podczas włamania nic pani

nie zginęło? Myślę zwłaszcza o, hm, bardziej osobistych
rzeczach?

- Wydaje mi się, że nic, ale głowy nie daję.
- A czy miała pani komplet czarnej bielizny?
- O Boże, tak! - Wendy przypomniała sobie, jak

przed wyjściem na spotkanie w winiarni szukała czarnej
bielizny.

- Wszystkie części garderoby znaleziono wraz z pa­

ni zdjęciami.

- To nie do wiary... - Wendy zakryła dłonią usta.
- Przepraszam, że początkowo nie brałem pani ze­

znań serio. - Nick Thompson odzyskał głos. - Zapew­
niam jednak, że uczynimy wszystko, żeby znaleźć
Dicksona, a przez ten czas chcielibyśmy dać pani
ochronę. Podejrzany wziął auto, więc łatwiej go będzie
można namierzyć.

- No tak, jeździ volkswagenem garbusem, więc...
- Już nie. - Policjantka energicznie potrząsnęła gło­

wą. - Sprzedał go jakiś czas temu i ma teraz czarną

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 4 1

terenówkę. No, niezupełnie czarną, bo po jakiejś stłucz­

ce wymieniał drzwi, które mają ciemnoniebieski kolor.

Wendy zbladła. A więc auto na parkingu winiarni i na

ścieżce do joggingu należało do Dicksona!

- A numer telefonu, który wam podałam? - zapytała.
- Niestety, to budka telefoniczna - policjant zawahał

się - i znajduje się przy pobliskim supermarkiecie.
Najlepiej będzie, jak przez dzień czy dwa zatrzyma się
pani u kogoś ze znajomych.

- Dobrze. - Oszołomiona Wendy z trudem zbierała

myśli. - Zatrzymam się u Kelly Drummond, koleżanki
z ekipy ratowniczej. Mieszka z narzeczonym, więc będę
się czuła bezpiecznie.

- Doskonale. Podrzucić panią?
- Nie, dziękuję. Wolałabym pojechać własnym au­

tem, bo jutro mam dyżur.

- W takim razie proszę się spakować i pojedziemy za

panią, żeby sprawdzić, czy nikt pani nie śledzi.

- Będę bardzo wdzięczna, dziękuję.

Radiowóz pilotował Wendy aż do przedmieść mias-

ta Gdy policjanci zamigali jej światłami na pożegnanie,

przez chwilę czuła niepokój. Zaraz jednak się uspokoiła.

Tu jej nic nie grozi, a za kilka minut znajdzie się pod

opieką Kelly i Fletcha.

Nagle zahamowała. Przecież wcale nie chce do nich

jechać Jedyną osobą na świecie, którą chciała w tym
momencie zobaczyć, jedyną, która może uśmierzyć jej

niepokój i ją zrozumieć, jest Ross. Zastanawiała się, czy

podświadomie nie wybrała trasy, żeby jadąc do

.Kelly i Fletcha, znaleźć się w pobliżu drogi do samo-

tnego domku w buszu.

background image

142

ALISON ROBERTS

Nie namyślając się ani chwili, skręciła i pognała na

wybrzeże, w kierunku zachodu, do Rossa.

Ruch był nieco intensywniejszy o tej porze dnia, nie

na tyle jednak, by nie można było dostrzec poszczegól­
nych samochodów, a przynajmniej oszacować ich mar­
ki i kolory.

Jeśli oczywiście chciało się to zrobić. Ponieważ

w obecnym stanie ducha, w radosnym nastroju oczeki­
wania, że za chwilę znów ujrzy ukochanego mężczyznę,
o wszystkim mu opowie, ze wszystkiego się zwierzy,
Wendy nie zwracała na nic uwagi.

A z pewnością nie na czarną terenówkę z ciemno­

niebieskimi drzwiami, która sunęła za nią w pewnej
odległości.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Odnosił wrażenie, jak gdyby do nóg przykuty miał

łańcuch z kulą. Leżał na grubym dywanie przed ko­
minkiem, z niewielkimi ciężarkami przyczepionymi do
nóg, i czuł, jak po plecach spływa mu pot.

Mimo powtarzanych po wielokroć ćwiczeń nogi

nadal odmawiały mu posłuszeństwa. Wznosił je na
niespełna dziesięć centymetrów i zaraz opuszczał z ję­
kiem. Ale za każdym razem po nieco dłuższej chwili.
Wpierw wytrzymywał pięć sekund, potem dziesięć,
potem jeszcze więcej. I znów stopy uderzały o dywan
z impetem, od którego przebiegał niepokojący dreszcz
po kręgosłupie.

Cierpliwości, powtarzał przez zaciśnięte zęby.
Nie robił imponujących postępów, przynajmniej na

miarę swoich chęci, ale w porównaniu z tym, co było tuż
po powrocie ze szpitala, różnica stała się widoczna. Na
początku w ogóle nie potrafił unieść nóg, teraz przy­

czepiał do nich coraz większe ciężarki.

Odkrył też, że wiele razy podczas przemieszczania

sie, z wózka i na wózek automatycznie pomagał sobie

nogami, przenosząc na nie część ciężaru ciała. Coraz
cześciej też, podpierając się na poręczach, stawał na

samych nogach, choć trwało to kilka sekund. Na razie

jednak nie odważył się jeszcze stanąć bez żadnego

background image

144

ALISON ROBERTS

podparcia. Ilekroć o tym myślał, pojawiała się blokada
psychiczna, z którą nie mógł sobie poradzić.

Zmiana kondycji fizycznej w sposób zauważalny

poprawiała mu nastrój. Przyszłość przestawała mu się
malować w czarnych barwach. Lecz nadal nie mógł się
zmusić do sypiania w pokoju, którego okna wychodziły
na soczystą zieleń buszu - widok dzikiej natury nie
przestawał sprawiać mu cierpienia, jako nieosiągalny
raj.

Zresztą nie chciał się przyzwyczajać do swojego

ulubionego widoku z okna, bo pozbywając się domu,
miał go na zawsze utracić.

Znów spojrzał na leżącą na stole umowę. Oglądał ją

dziesiątki razy przez ostatnie dni, rozważając wszystkie
za i przeciw sprzedaży domu swoich marzeń.

Zbudował go z dala od skupisk ludzkich, ale nigdy

nie czuł się w nim samotnie. Do czasu, gdy zaprosił
tu Wendy i zobaczył, jak piękno domu potęguje się
w jej błękitnych roześmianych oczach; do czasu, gdy
usłyszał, jak ściany odpowiadają wesołym echem na
beztroski kobiecy śmiech. Do czasu, gdy nie odkrył,
co to za uczucie budzić się w pokoju, którego okna
wychodzą na majestatyczne górskie szczyty, trzymając
w ramionach ukochaną kobietę. Bez niej dom tracił
życie, ział pustką, stawał się pustelnią przypominającą
o tym, co bezpowrotnie stracone.

Z drugiej strony, miał świadomość, że chodzi o coś

znacznie więcej. Sprzedając dom, nie ucieknie od swego
największego problemu. Ponieważ Wendy przywróciła
do życia nie tylko dom Rossa, ale przede wszystkim jego
samego. Przed poznaniem jej nigdy nie czuł się samo-

MIŁOSC PONAD WSZYSTKO

145

tny. Przez całe życie nie miał nikogo bliskiego, ale jakoś
sobie z tym radził, bo nie wiedział, co to znaczy znaleźć
bratnią duszę. Potem, gdy odkrył, czym jest bliskość
i namiętna miłość, wszystko się zmieniło.

Świadomość tego i pragnienie przytulenia Wendy

doprowadzały go do szału. Wiedział jednak, że jego
decyzja jest nieodwołalna, ponieważ właśnie dlatego, że
tak szaleńczo ją kocha, musi się z nią rozstać. Uwolnić ją
od ciężaru, jakim by się dla niej stał.

Patrzył niewidzącymi oczami na ścianę buszu. Led­

wie rysujące się przerzedzenie w bujnej roślinności
wskazywało miejsce, z którego w głąb lasu prowadziła
ich ulubiona ścieżka. Niemal widział, jak u jej wylotu
stoi Wendy i uśmiechając się wesoło, macha do niego,
zachęcając do wspólnej przechadzki.

Zapewnienia Wendy, że nadal chce z nim być, były

szczere, nie miał co do tego wątpliwości. Podobnie jak
do siły jej uczucia, którego żarliwość mogłaby prze­
zwyciężyć każdą przeszkodę. Coraz częściej Ross zada-
wal sobie pytanie, czy wobec tego istnieje pewność, że

Wendy spotka podobnie wielką miłość? Że jakiś spraw­
ny mężczyzna potrafi wzbudzić w niej równie płomien­
ne uczucie? Może odpychając ją, zamiast dobra, w is­

tocie wyrządza jej zło? Czy ma prawo w taki sposób
decydować o jej losie?

Ale czy nie zabrnął za daleko? Czy Wendy nadal by

go chciała? W ostatnich tygodniach coraz bardziej się od
siebie oddalali. Nietrudno było zauważyć, że jeśli działo

sie tak początkowo jedynie z jego powodu, to z czasem

i Wendy coraz rzadziej szukała z nim kontaktu. Czy aż
tak skutecznie ją do siebie zraził, że odciął sobie

background image

146

ALISON ROBERTS

odwrót? Czy aż tak skutecznie przekonał ją, że powinna
sobie ułożyć życie bez niego? Na myśl o tym poczuł

przenikliwy chłód.

Ta możliwość tak go przeraziła, że nie zastanawiając

się, co robi, sięgnął po telefon i wykręcił numer Wendy.

Z napięciem czekał, aż dziewczyna się zgłosi, ale na
próżno. Przygryzł wargi. Teraz, gdy zdecydował się na
tak radykalną zmianę swoich planów, każda chwila bez
Wendy była torturą. Gdzież ona, u licha, się podziewa?
Zadzwonił także na komórkę, ale ta z kolei była zajęta.

Zdecydował, że będzie do niej dzwonił co chwila, aż

do skutku. Nowe postanowienie i strach przed reakcją
Wendy wzburzyły go. Musiał czymś zająć myśli, bo
napięcie było nie do zniesienia. Jego wzrok ponownie
powędrował do ściany zielonej gęstwiny i ścieżki pro­
wadzącej do serca buszu. Do dzisiaj ani myślał o wy­
prawie w dalszą okolicę„ bojąc się, że trudności w poru­
szaniu się na wózku po leśnych wertepach jedynie
wzmogą jego frustrację. Ale jeszcze bardziej bał się
wspomnienia ostatniego spaceru, na który przed wypad­
kiem wziął Wendy.

Dziś jednak, gdy w jego sercu zakwitła nadzieja

pojednania z tą kobietą, gotów był stawić czoło każ­
demu wyzwaniu. Uzmysłowił sobie, że nie czuł się tak
wspaniale od czasu wypadku. To jedynie wzmocniło

jego chęć zmierzenia się z nowym zadaniem.

Po chwili dotarł na skraj buszu i pozwolił, by jak

dawniej zawładnął nim zapach zieleni i czegoś nieokreś­
lonego, tajemniczego, przynależnego tylko dzikiej przy­

rodzie.

MIŁOSC PONAD WSZYSTKO

147

Deszcz zaczął padać, zanim Wendy dojechała do

przełęczy Arthura. Z powodu gorszej widoczności i ślis­
kiej jezdni musiała zmniejszyć prędkość. Zaklęła w du­

chu, bo miała akurat ochotę na coś dokładnie odwrot­
nego. Choć była pewna, że nikt jej nie ściga - na wszelki
wypadek co chwila sprawdzała w lusterku, czy jest na
drodze sama - wolałaby już być na miejscu. Raz tylko
mignęły jej z tyłu jakieś światła, ale gdy spojrzała

jeszcze raz, już zniknęły, toteż uznała, że było to odbicie

księżyca w kałużach wody.

Przede wszystkim jednak nie mogła się doczekać,

kiedy znów ujrzy Rossa. Jechała z postanowieniem, że
tym razem nie da się odprawić z kwitkiem. Musi z nim

porozmawiać szczerze. Bez bawienia się w podchody
: udawanie „przyjaźni", skoro tak naprawdę kocha go

do granic bólu. W jej rozmyślania wtargnął dzwonek

telefonu komórkowego.

- Wendy? Gdzie ty się do licha podziewasz? - usły-

szała zdenerwowany głos Kelly. - Przed chwilą kontak­

towała się ze mną policja, twierdząc, że jesteś u mnie.

Chyba sobie wyobrażasz, jak się przestraszyłam. Co to
za numery?

- Przepraszam. Rzeczywiście miałam do was jechac-

- Ale co tak nagle? I skąd ta policja, na miły Bóg?
- Ciężko będzie ci w to uwierzyć - Wendy ważyła

słowa - ale policja ma niemal pewność, że za ostatnie

zamachy odpowiedzialny jest... Kyle Dickson.

- Nie mów! - Kelly aż zatkało. - Ale nadal nie

rozumiem, co ty masz z tym wspólnego?

- Uważają, że ten popapraniec sfiksował na moim

background image

1 4 8 ALISON ROBERTS

punkcie, a teraz dodatkowo wie, że to przeze mnie szuka
go policja.

- To straszne! Poczekaj, gdzie jesteś? Zaraz po

ciebie przyjedziemy.

- Spokojnie, wyjechałam z miasta. Nikt nie wie,

gdzie jestem. Muszę się zobaczyć z Rossem.

- Ach... No tak. W takim razie już oddzwaniam na

policję, że wszystko w porządku.

- Świetnie, dzięki. Możesz przy okazji dać im mój

numer komórki, bo w tym zamieszaniu zapomniałam.

- Dobrze, w takim razie rozłączam się. I, Wendy,

uważaj na siebie!

- Oczywiście, dzięki za troskę. Pa.
W tym momencie reflektory jej samochodu wydoby­

ły z mroku sylwetkę auta Rossa stojącego na podjeździe.
A więc jest w domu, za chwilę go zobaczy! Zatrzasnęła
drzwi i popędziła co sił w nogach w stronę wejścia.
W miarę jednak zbliżania się, zwalniała kroku. Dom był
ciemny, a wokół panowała głucha cisza.

- Ross? - zawołała od progu. - Jesteś tam?
Nikt nie odpowiadał. Zdezorientowana włączyła

światło i rozejrzała się po saloniku. Wszystko wskazy­
wało na to, że Ross wyskoczył tyko na chwilę. Ale gdzie,
skoro przed domem stoi samochód? Nagle usłyszała

szum silnika i uśmiechnęła się. No, oczywiście. Ktoś po

niego wpadł, a teraz przywozi go z powrotem. Okręciła
się na pięcie i nie zważając na ulewę, wyskoczyła na

zewnętrz z radosnym uśmiechem.

Niemalże w tej samej chwili uśmiech zamarł jej na

ustach. Przed sobą miała czarną jak piekło terenówkę
z ciemnoniebieskimi drzwiami.

MILOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 4 9

- Witaj, kotku - usłyszała drwiący głos.
W głosie Kyle'a jeszcze bardziej niż zwykle po­

brzmiewała irytująca pewność siebie, która dziś kryła
w sobie złowieszcze nutki. Twarz miał wykrzywioną
w triumfalnym uśmiechu, ale jego oczy pozostawały
zimne.

Wendy musiała w ułamku sekundy podjąć decyzję.

Za sobą miała pusty dom, przed sobą niebezpiecznego
szaleńca. Nie namyślając się ni chwili dłużej, ruszyła ile

sił w nogach w stronę buszu. Było to jedyne miejsce,

które dawało jej schronienie, jedyne rozwiązanie, które
mogło ją uratować. Tylko tu mogła liczyć na przewagę,

jaką dawałajej zaprawa biegaczki i jako taka znajomość

okolicy.

- Co to? Bawimy się w kotka i myszkę? Czemu nie?

zawołał za nią Dickson i usłyszała ciężki tupot nóg.

Deszcz nie przedostał się jeszcze przez gęste listowie

: Wendy mogła rozwinąć pełną prędkość, co dawało jej
przewagę nad prześladowcą. Ale co dalej? Wiedziała, że
scieżka kończy się wejściem do jaskini, a więc znalazła-

by się w pułapce. Zboczenie ze ścieżki nie wchodziło

w grę. przynajmniej nie w takim tempie i bez latarki, bo

wiedziała, że na nieostrożnego wędrowca czyhają dzie-
siatki ziejących pustką starych szybów kopalnianych

i wiele innych pułapek buszu, a poza tym przedzierając

sie przez gęstwinę, musiałaby biec wolniej.

Nie tracąc równego tempa doświadczonej biegaczki,

myslała intensywnie i rozglądając się, szukała wyjścia
z sytuacji. Nagle potknęła się i wpadła w kolczasty
gaszcz. Impet upadku był tak ogromny, że przez chwilę
nie widziała, co się wokół niej dzieje. Zaraz jednak

I

background image

1 5 0 ALISON ROBERTS

ocknęła się i poderwała z powrotem do biegu, gdy nagle
ze zgrozą odkryła, że przy każdym kroku przeszywa ją

paraliżujący ból kolana. Wiedziała, że póki nie minie

szok, da radę biec dalej, ale za chwilę jej noga odmówi

posłuszeństwa. Na domiar złego usłyszała niemal tuż za
sobą ciężki tupot butów i szyderczy rechot Dicksona.

- Zaraz cię dopadnę! - ryknął i w chwilę potem

złapał ją za ramię.

Poderwała głowę i zatopiła z całych sił zęby w jego

dłoni.

- Ty suko! - Zawył z bólu, ale ją puścił. Tyle jej

wystarczyło, by raz jeszcze, kulejąc, zerwać się do

biegu. Choć wiedziała, że zamknięta ze wszystkich stron

jaskinia może się dla niej okazać pułapką, odsuwała tę

myśl na bok, mając jeden tylko cel - uciec jak najdalej
od ścigającego ją szaleńca.

Na duchu podtrzymywało ją echo słów Rossa, że

jaskinia ma masę zakamarków i występów skalnych.

Miała rozpaczliwą nadzieję, że w najgorszym wypadku
ucieknie tam, gdzie Dickson nie ma szans jej dopaść - na
którąś ze skalnych półek. Skupiła się na tej zbawiennej
myśli i zdobyła na jeszcze jeden wysiłek. Oddech
rozrywał płuca, serce waliło jak oszalałe, mimo to biegła
dalej, wprost do jaskini - nie dostrzegając nawet, że jej
wejście jaśnieje światłem.

Ross słyszał krzyk.
Schroniwszy się w swojej jaskini przed deszczem,

odpoczywał zadowolony ze swego wyczynu. Nie tylko
pokonał całą drogę pełną wzniesień i zakrętów, lecz
także bez większego trudu dostał się do jaskini, której

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 5 1

wejście usiane było miriadami kamieni i kamyczków.
Pozapalał pochodnie umieszczone przez siebie wiele
miesięcy wcześniej na skalnych półkach, i rozejrzał się

po swoim królestwie. Mimo że bolał go każdy mięsień
ramion i tułowia, czuł się szczęśliwy.

Nagły krzyk w lesie wyrwał go z błogiego nastroju

: napełnił zgrozą. Ledwie przetoczył wózek do wejścia,

zobaczył biegnącą w jego kierunku postać. A potem
drugą.

Wendy była cała zabłocona i podrapana, kolano

miała zakrwawione. Ostatnie metry niemal ciągnęła

nogę za sobą. Przy jego wózku zachwiała się i Ross

podtrzymał ją w ostatniej chwili.

- Ross... -jęknęła na wpół przytomnie, nie wiedząc,

czv to nie sen.

Niemal w tym samym momencie wpadł do jaskini

Dickson. Na widok Rossa jego oczy rozszerzyło zdu­
mienie, które zaraz przeszło w złośliwą radość.

- No proszę... Jak na zawołanie, dwie rybki w sieci

- wychrypiał, łapiąc oddech.

Ross mocniej przygarnął Wendy do siebie, wiedząc,

ze będzie ją bronił do ostatka. Złorzeczył sobie w duchu,
ze poważniej nie potraktował obaw Wendy w stosunku
do Dicksona. Dramatyczna sytuacja, w której teraz się
znaleźli, wyraźnie dowodziła, że intuicja jej nie zawiod­

ła. Ale to jedynie obudziło w nim chłodną wściekłość.

- Nie wiem, czemu gonisz Wendy, ale się dowiem.

A wtedy pożałujesz, że się urodziłeś - rzekł spokojnie,

ale w jego głosie wibrowała groźba. - A teraz wynoś się
z mojej posiadłości, bo nie ręczę za siebie.

- Co? - Dickson dusił się ze śmiechu. - Grozisz mi?

background image

1 5 2 ALISON ROBERTS

A jak nie posłucham, to co? Pewnie mnie pogonisz?
Ojej, nie. Zapomniałem, że jesteś kaleką!

- Uważaj... - ostrzegł cicho Ross, ale Dickson go nie

słuchał. Mówiąc, coraz bardziej się nakręcał, oczy
zwęziły mu się w szparki, w kącikach ust pojawiła ślina.

- Jesteś zwykłym beznogim dziadem! Pomyśleć, że

mimo to Wendy dalej wolała ciebie! Ale to już bez

znaczenia. - Skierował wzrok na Wendy. - Miałaś
szansę i jej nie wykorzystałaś. Co więcej, doniosłaś na

mnie policji. A za to trzeba zapłacić. Najpierw pozbędę
się twojego kochasia inwalidy, a potem się zabawimy.
Albo nie. Zrobimy na odwrót. Pan doktor Turnball

siedzi na wózku wygodnie jak w loży, więc urządzimy

dla niego przedstawienie. Niech sobie przynajmniej

popatrzy biedaczek, co można zrobić kobiecie, gdy się
samemu już nie może.

- Bydlak! - krzyknęła Wendy.
Dochodziła powoli do siebie i czuła, że jeszcze

trochę, a rzuci się na prześladowcę. Jakby to wyczuwa­

jąc, Ross posłał jej uspokajające spojrzenie. To wystar­

czyło, by na chwilę stracić z oczu napastnika.

Dickson niczym błyskawica rzucił się na Wendy

i wyrwał ją z objęć Rossa, pociągnął za sobą i przyparł
do ściany. Siła szaleńca była tak wielka, że Wendy nie
mogła się nawet ruszyć. Nagle jednak uścisk zelżał
i Dickson oderwał się od niej. Odwracając się, zobaczy­
ła, jak zapierając się w wózku, Ross unosi go jak piórko
i rzuca na ziemię.

Gdybyż wszystko zależało od mocy rąk, Dickson

zostałby zmiażdżony w sekundę przez potężnego Rossa,
więc spryt szaleńca podpowiedział mu inne wyjście.

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 5 3

Zanim Ross zorientował się w jego zamiarach, Dickson
rzucił się szczupakiem w stronę wózka i szarpnięciem

go wywrócił. Ross z całym impetem upadł na ziemię.

Wendy krzyknęła ze zgrozą, ale zanim cokolwiek

zrobiła, Dickson ponownie do niej przypadł i zaczął na
niej szarpać ubranie. Walczyła z całych sił, coraz

bardziej rozpaczliwie, gdy nagle kątem oka zobaczyła

rzecz tak nieprawdopodobną, że nie mogła uwierzyć

własnym oczom.

Za plecami Dicksona, podpierając się rękami na

przewróconym wózku, Ross podnosił się powoli, a po
chwili oparł ciężar ciała na nogach. Przez moment stał
niepewnie, po czym zrobił krok do przodu, a potem

drugi w stronę walczących. Widząc wyraz twarzy swej

ofiary, Dickson obejrzał się do tyłu, ale zanim zdążył
zareagować, cios w szczękę powalił go na kolana.

- Uciekaj! - krzyknął Ross do Wendy.
Wiedział, że gdyby miał stabilne podparcie nóg, jego

cios zdruzgotałby przeciwnika, teraz jednak tyko go

oszzołomił. Dickson niemal natychmiast się pozbierał

:i ruszył na Rossa. Widząc, że Ross jest w opałach,

Wendy intensywnie zaczęła się zastanawiać, co robić.Szy

bko dokonała w myślach rekonesansu najbliższej

okol icy i w jej głowie zrodził się plan. Byle tylko udało

jej się sprowokować Dicksona!

- No i co, pętaku? - zawołała do niego kpiącym

głosem. - Widzisz, jakie dostajesz cięgi? Może się tylko
przechwalałeś, że jesteś mężczyzną. Chciałbyś mi to
udowodnić? To proszę, jestem do dyspozycji!

- Wendy, oszalałaś? - krzyknął ze zgrozą Ross. -

uciekąj, na miłość boską!

background image

154

ALISON ROBERTS

Dickson wahał się, ale Wendy nie dawała mu wy­

boru.

- No chodź, łamago. Chciałeś się bawić w chowane­

go, to masz okazję - szydziła dalej, przesuwając się
powoli w stronę wyjścia z jaskini. Obojętne, co się miało

stać, za nic nie pozwoli skrzywdzić Rossa.

Tym razem udało jej się rozwścieczyć Dicksona.
- Sama tego chciałaś - odezwał się zduszonym

głosem, ruszając małymi kroczkami w jej kierunku. -

Wpierw załatwię ciebie. Twój kochaś nie ucieknie mi

daleko.

Ale jego słowa nie robiły widocznego wrażenia na

Wendy. Już zaczynała panować nad sytuacją. Na jej

twarzy pojawił się nawet uśmieszek.

EPILOG

Cztery tygodnie później kolano Wendy wydobrzało

już na tyle, że plotkując z przyjaciółmi przed kamien­

nym kościółkiem, mogła swobodnie stać, choć nadal

starała się nie obciążać chorej nogi.

- Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak szczęś­

liwa - westchnęła Jessica, czekając cierpliwie, aż Wen­

dy poprawi jej welon, który spływał śnieżnobiałą kas­
kadą spod wianka z pąków pomarańczy i okrywał

kasztanowe włosy.

- Ja też - uśmiechnęła się Wendy i dodała w duchu:

stojąc u boku wysokiego i przystojnego drużby, który

jest moim narzeczonym. I który już prawie w ogóle nie

uzywa laski, chyba że przy takich okazjach jak dziś, gdy

czeka ich długa ceremonia ślubna.

Wszystko wskazywało na to, że przy tak błyskawicznej-

rekonwalescencji jak w ostatnich czterech tygodni

od wydarzeń w jaskini, Ross już wkrótce będzie

chodzić bez laski. Może nawet już za dwa miesią-

gdy ponownie pojawi się na ślubie. Tym razem
wlasnym.

- Ricky, może byś jednak zostawił trochę płatków

w koszyku na później? - napominała synka Kelly.

Ona i Fletch też przygotowywali się do ślubu, który

mial nastapic kilka tygodni po zaślubinach Jessiki i Joego.

background image

MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO 1 5 7

- Bo tak naprawdę nigdy tego nie zrobiliśmy! - za­

wołała Wendy. - Zgoda, skoro mamy jeszcze chwilkę

do rozpoczęcia ceremonii, powiem wam, co tam się
działo.

1 5 6 . ALISON ROBERTS

- Czy możemy się w końcu brać do dzieła? - dopyty­

wał się niecierpliwie Dave Stewart, który nawet i tutaj
starał się dbać o porządek w ekipie. - Poza tym miejcie
wzgląd na Rossa. Ledwie chłopina stanął na nogi, a już
go chcecie wykończyć.

- Nie ma obawy! - Ross poklepał kolegę po plecach.
- Jestem taka szczęśliwa - powtórzyła Jessica, nie

zważając na żartobliwe połajanki Dave'a. -Nie tylko ze
względu na siebie i Joego, ale także Kelly i Fletcha. No
i przede wszystkim Wendy i Rossa.

- Tak, z nas wszystkich to chyba rzeczywiście oni są

najszczęśliwsi - zauważyła Kelly. - Choć nie wiem, czy
tak łatwo wam wybaczę to chowanie się przed nami ze

swoimi problemami.

- Ja podobnie - wtrącił Joe, patrząc z udawaną

srogością na Wendy i Rossa. - Wszyscy byliśmy prze­

konani, że się wpieracie, a teraz się okazuje, że omal się
nie rozstaliście. Macie szczęście, że do tego nie doszło,
bo mielibyście z nami do czynienia.

- Właśnie! - Jessica kiwnęła energicznie głową. -

Jednak najbardziej chyba niesamowite w całej historii

jest to, że wróciliście do siebie dzięki Dicksonowi.

Gdyby nie to, że Ross chciał cię ratować przed tym
zbójem, może nigdy nie znalazłby w sobie tyle siły
i odwagi, żeby oderwać się od wózka, bo przecież tu
ogromną rolę odgrywa psychika. A potem poszło jak
z płatka.

- Ale, ale - włączył się Dave - może ktoś w końcu by

okazał szacunek dla swojego instruktora i opowiedział
po kolei, co tam się wydarzyło. Znam tylko fragmenty tej
historii. Nie wiedziałem nawet, że Wendy i Ross zerwali.

Wiedząc, że na dłuższą metę Ross nie da sobie rady

z szaleńcem, Wendy myślała gorączkowo, co począć.
Nagle przypomniała sobie, jak Ross, ostrzegając ją
przed leśnymi pułapkami, pokazał jej wszystkie znane
sobie stare szyby kopalniane w okolicy. Wiele z nich
zarosło wprawdzie roślinnością i plątaniną korzeni, nie
na tyle jednak mocną, by utrzymać ciężar dorosłego

człowieka.

Nie zważając na rozbite kolano, Wendy ruszyła w sam

środek buszu i gdy usłyszała, że Dickson, przeklinając

rzucił się za nią w pogoń, poprowadziła go w pobliże

jednego z szybów. Będąc niemal na jego krawędzi,

zwolniła kroku, by Dickson nie zdążył się zorientować
w sytuacji, i gdy już miał ją pochwycić, w ostatniej chwili
dała susa do przodu. Zamierzała przeskoczyć jamę szybu,
mając nadzieję, że splątane korzenie i łodygi utrzymają

ciężar jej filigranowego ciała, a załamią się pod o wiele

masywniejszym mężczyzną.

I tak się stało. Z tą różnicą, że warstwa zieleni

zawaliła się wraz z Dicksonem i Wendy także zaczęła

spadać! Na szczęście w ułamku sekundy zadziałał in-

stynkt wytrawnego wspinacza. Wendy wczepiła się
w wystające ze ścian szybu korzenie i słysząc za sobą
przeddśmiertny krzyk szaleńca, zaczęła mozolnie wdra-
pywać się do góry.

Po powrocie do jaskini natychmiast zadzwoniła na

background image

158

ALISON ROBERTS

policję z telefonu komórkowego i zajęła się Rossem. Na
szczęście okazało się, że nic mu się nie stało, więc
w oczekiwaniu na policję mieli czas tylko dla siebie.

Tym razem nie potrzebowali wielu słów, by sobie

wszystko powiedzieć. Oboje czuli, że ich uczucie nie
tylko nie osłabło, ale nawet zyskało na sile, i to po
wielokroć. Wzmacniało je nowe spoiwo płynące z mie­
sięcy cierpienia, a także uświadomienie sobie raz na
zawsze, zwłaszcza tu, w trakcie dramatycznych wyda­
rzeń w jaskini, że nie potrafią bez siebie istnieć.

Gdy przytuleni do siebie w żarliwych słowach de­

klarowali sobie miłość, Wendy nie mogła się powstrzy­
mać od zadania nurtującego ją przez cały czas pytania:

- Ale jak to możliwe, że podniosłeś się na nogi?
- Siła miłości - odparł Ross z uśmiechem. - Staną­

łem, bo musiałem cię ratować, więc nawet się nad tym
nie zastanawiałem.

- Jeśli tak działa nasza miłość, to aż się boję, co

będzie dalej! - Na twarzy Wendy pojawił się jej zwykły

szelmowski uśmieszek.

- Godzę się na wszystko, byle z tobą - odparł

poważnie Ross i pocałował ją z taką namiętnością, że

świat zakręcił jej się w oczach.

- Na to zawsze możesz liczyć - wyszeptała, oddając

pocałunek. - Jesteś moją miłością, Ross. I moim życiem.

- A ty moim...

A teraz Wendy widziała go tu, przed kościołem,

w gronie przyjaciół. Opierał się na lasce i choć jej
wprawne oko zauważyło na jego twarzy lekkie zmęcze­
nie, głębiej, o wiele głębiej, dostrzegała w nim radosna

MIŁOSC PONAD WSZYSTKO

159

bez-

miłość, która napełniała ją poczuciem ciepła i
pieczeństwa.

Może ich krok w przyszłość będzie jeszcze nieco

chwiejny, za to zostanie postawiony na pewnym gruncie
- gruncie zrodzonym z ogromu miłości, na której, jak na
skale, mogą budować całe swoje wspólne życie.

Całą przyszłość.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Miłość ponad wszystko
teksty z akordami (ponad 300), ODROBINĘ SZCZĘŚCIA W MIŁOŚCI, ODROBINĘ SZCZĘŚCIA W MIŁOŚCI
MIŁOŚĆ DO WSZYSTKICH cz druga bis
Pokój ponad wszystko
miłość przyjaźń, Miłość nie wszystko wybaczy, Miłość nie wszystko wybaczy / 18 styczeń 2008
MIŁOŚĆ SPEŁNIONA, wszystko do szkoly
Miłość Ci wszystko wyjaśni, Teksty, Miłość
MIŁOŚĆ mi wszystko wyjaśniła, Katecheza, Jan Paweł II
Powszednie gesty miłości, czystosc, Wszystko o czystości, czyli jak utrzymać piękno swojej duszy
DZIEWCZYNA MOJEJ WOLI W JEZUSIE MIŁOŚĆ DO WSZYSTKICH MOICH DZIECI (TOM II)
MIŁOŚĆ DO WSZYSTKICH cz druga zmod, Teksty, Miłość
MILOSC DO WSZYSTKICH cz druga, Teksty, Miłość
MIŁOŚĆ DO WSZYSTKICH cz pierwsza, Teksty, Miłość
Algebra ponad wszystko Kolupa

więcej podobnych podstron