background image

Rolnik to nie obywatel trzeciej kategorii 
Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Z Wieńczysławem Nowackim, przedstawicielem 
Komisji ds. Realizacji Porozumień Rzeszowsko-
Ustrzyckich, rozmawia Bogusław Rąpała 
 
 

 

 
 
Wczoraj w Ustrzykach Dolnych odbyły się 

uroczystości związane z obchodami 30. rocznicy podpisania porozumień rzeszowsko-
ustrzyckich. Jaki cel przyświecał organizatorom?
 
- Uroczystości miały na celu przypomnienie przebiegu strajków oraz tych wartości, które były 
ważne dla sygnatariuszy tych porozumień przed 30 laty i nadal są aktualne. Zamiarem 
organizatorów było również pokazanie analogii tamtych wydarzeń z tym, co się dzieje 
obecnie. 
 
O jakich analogiach Pan myśli? 
- 30 lat temu to system komunistyczny sprawił, że ludzie wsi, szczególnie rolnicy, byli 
traktowani jako obywatele trzeciej kategorii. Dzisiaj system liberalny stawia polską wieś w 
podobnej sytuacji. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nasi rolnicy otrzymują 30 procent tego, 
co gospodarze z Niemiec, Francji, Danii czy Austrii? 
 
To strona materialna. A inne kwestie? 
- Chociażby te natury prawnej. Do dziś w Konstytucji Polskiej Wsi nie ma zagwarantowanej 
trwałości gospodarstw rodzinnych. W artykule 21 widnieje jedynie lakoniczny zapis, który 
nie ma żadnego prawnego przełożenia na rzeczywistość. Mówi on, że podstawą ustroju 
rolnego w Polsce są gospodarstwa rodzinne. Przy czym nie wiadomo, czym jest ustrój rolny, 
poza tym, że tylko hasłem, które zostało ustawowo wprowadzone przez rząd Włodzimierza 
Cimoszewicza. Natomiast nie ma ani jednego zapisu, który precyzowałby, co należy 
rozumieć pod pojęciem "gospodarstwa rodzinnego". Bo też do chwili obecnej nie ma żadnej 
ustawy o tego rodzaju gospodarstwach. W związku z tym ich właściciele nie mają 
odpowiedniego zabezpieczenia prawnego swojej własności. Żaden rząd o to nie zadbał. Nie 
możemy pogodzić się z takim traktowaniem. W obrębie porozumień rzeszowsko-ustrzyckich 
ta sprawa nie została odpowiednio uregulowana i gwarancje nienaruszalności własności 
chłopskiej de facto do dziś nie istnieją. 
 
Rzeczywiście trudno oprzeć się wrażeniu, że problemy rolników dziś, podobnie jak i 
przed laty, spychane są na dalszy plan...
 
- Oczywiście analogię widać również w sferze dochodowości produkcji rolnej. A przede 
wszystkim w sposobie traktowania polskiego rolnika przez główne środki społecznego 
przekazu. Poza Radiem Maryja, Telewizją Trwam i "Naszym Dziennikiem" inne media 
całkowicie pomijają problemy społeczności wiejskich. Brakuje programów, które naprawdę 
pokazywałyby wiejską rzeczywistość i to, jak ważną częścią Narodu Polskiego jest ludność 
rolnicza. 
 
Komisja ds. Realizacji Porozumień Rzeszowsko-Ustrzyckich wciąż działa. W jaki sposób 
chce przyczynić się do poprawienia sytuacji rolników?
 

background image

- Miesiąc temu w Rzeszowie podczas konferencji zorganizowanej przez Stronnictwo Ludowe 
"Ojcowizna" oraz uczestników strajków sprzed 30 lat został wystosowany list otwarty do 
najwyższych władz Rzeczypospolitej Polskiej, w którym poruszyliśmy nie tylko bieżące 
problemy rolników, ale i zagrożenia dla Narodu i państwowości polskiej. Oprócz tego została 
ogłoszona rezolucja w sprawie ubezpieczenia społecznego rolników i ich rodzin. Sprawa 
ubezpieczeń była niezwykle mocno postawiona w porozumieniach rzeszowsko-ustrzyckich i 
po latach znalazła odzwierciedlenie w ustawie o KRUS. Jednak w ostatnim czasie dąży się do 
likwidacji tych kas. Degradacja Narodu polega również na tym, że niszczy się nasze 
odwieczne prawo wywodzące się z historycznego, zasadniczego dla Polski faktu, jakim był 
chrzest w 966 roku. To prawo do tożsamości i moralności katolickiej. 
 
Wciąż też aktualny jest problem wyprzedaży polskiej ziemi... 
- To kwestia bardzo spłycana i niezauważana. Warunki wyprzedaży polskiej ziemi uważam za 
zasadniczy problem polskiej państwowości. Niestety, z apelami naszej Komisji ds. Realizacji 
Porozumień Rzeszowsko-Ustrzyckich powołanej na mocy tych porozumień nie chcą liczyć 
się przedstawiciele władz, w tym również ministerstwa rolnictwa. Tymczasem komisja ta 
stanowi element prawny, który powinien być brany pod uwagę przy konsultacjach 
dotyczących projektów ustaw i nowelizacji. 
 
Kto wziął udział w niedzielnych uroczystościach? 
- Przede wszystkim sygnatariusze i uczestnicy strajków w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie, 
członkowie NSZZ Rolników Indywidualnych "Solidarność", działacze Ogólnopolskiego 
Komitetu Oporu Rolników i Stronnictwa Ludowego "Ojcowizna". Delegacje przybyły nie 
tylko z Polski Południowo-Wschodniej, ale także z innych regionów naszego kraju. 
Uroczystości zostały zorganizowane przez komitet organizacyjny obchodów 30. rocznicy 
porozumień rzeszowsko-ustrzyckich, któremu przewodniczy Kazimierz Chorzępa, przez 
Henryka Sułuja, burmistrza miasta i gminy Ustrzyki Dolne, Ewę Leniart, dyrektor Instytut 
Pamięci Narodowej - Oddział w Rzeszowie oraz Komisję ds. Realizacji Porozumień 
Rzeszowsko-Ustrzyckich, którą reprezentowałem ja. Mszy św. jubileuszowej przewodniczył 
JE ks. abp Józef Michalik, metropolita przemyski i przewodniczący Konferencji Episkopatu 
Polski. Eucharystia była sprawowana w kościele pod wezwaniem św. Józefa Robotnika, 
którego budowa również była wynikiem porozumienia. W latach 1979 i 1980 władze 
komunistyczne nie chciały wydać pozwolenia na jego budowę. Dlatego w załączniku do 
porozumienia ustrzyckiego znalazło się żądanie wydania zgody na budowę tego kościoła oraz 
kilku innych na terenie Bieszczad. Podczas uroczystości obecni byli także delegacja 
młodzieży oraz poczty sztandarowe Zespołu Szkół Licealnych im. Józefa Piłsudskiego oraz 
szkół ponadgimnazjalnych w Ustrzykach Dolnych. 
 
Po Mszy św. odbyła się konferencja. Jakie tematy na niej poruszono? 
- Złożyły się na nią trzy zasadnicze wykłady. Najpierw odczytano referat ks. prof. dr. hab. 
Tadeusza Guza z Wydziału Zamiejscowego Nauk Prawnych i Ekonomicznych Katolickiego 
Uniwersytetu Lubelskiego w Tomaszowie Lubelskim zatytułowany "O posłannictwie rolnika 
polskiego". Następnie mgr Janusz Szkutnik mówił o etyce w polityce na przykładzie strajków 
w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie w 1981 roku. Bogusław Kleszczyński z rzeszowskiego 
oddziału Instytutu Pamięci Narodowej przedstawił wydarzenia sprzed 30 lat w świetle 
dokumentów SB. Część konferencyjną zakończyło moje wystąpienie dotyczące Konstytucji 
Polskiej Wsi. To dalekosiężny dokument programowy Stronnictwa Ludowego "Ojcowizna" i 
innych ugrupowań, które podjęły z nami współpracę. 
 
W świadomości publicznej pokutuje pewne przekłamanie dotyczące przebiegu strajku w 

background image

Ustrzykach Dolnych. Na czym ono polega? 
- Podawane są nieprawdziwe informacje, głównie pochodzące z akt Służby Bezpieczeństwa, 
według których strajk w Ustrzykach Dolnych zakończył się 12 stycznia 1981 r. z chwilą 
interwencji zmotoryzowanych oddziałów Milicji Obywatelskiej. To nie prawda, ponieważ od 
14 stycznia strajk był kontynuowany i trwał aż do podpisania porozumienia 20 lutego 1981 
roku. Dwa dni wcześniej podpisano porozumienie w Rzeszowie. Tak więc strajk rozpoczął się 
w Ustrzykach Dolnych i tu również się zakończył. 
 
Dziękuję za rozmowę.  

 

 

U Błasika nie dało się "zerwać" ze służby 

Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Z ks. mgr. Błażejem Woszczkiem, honorowym 
kapelanem pilotów, rozmawia Piotr Czartoryski-
Sziler
 
 
Jak to się stało, że związał się Ksiądz z lotnictwem? 
- Pochodzę z okolic Dęblina, zawsze marzyłem o tym, 
by zostać lotnikiem. Poczyniłem już nawet starania, by 
dostać się do szkoły lotniczej w Dęblinie. Jednak, jak 
widać, moje życie ułożyło się inaczej. Powołanie 

dawało o sobie znać, tym silniej w momencie, gdy zaczynałem starać się o przyjęcie do 
Szkoły Orląt. Wybrałem drogę kapłaństwa, ale pasja lotnicza pozostała. Dziś mam bardzo 
dobre relacje ze szkołą w Dęblinie, oficerami, pilotami. 
 
Praca pilota zbliża go do Boga? 
- Oczywiście. Mam wielu przyjaciół lotników wojskowych i cywilnych-aeroklubowych. 
Zawsze, kiedy się zjawiam, albo gdy zabierają mnie w powietrze, śmieją się: "Co, chcesz być 
bliżej Szefa?". Zawsze Bóg i świadomość Boża kojarzy się z niebem, bo tak mówi Ewangelia 
i my również tak obrazowo to sobie wyobrażamy. Lotnicy mają w sobie wielką wiarę w 
sercu, znam wielu, którzy nie ruszą w powietrze bez obrazka Matki Bożej Loretańskiej, Matki 
Bożej Katedralnej z Lublina czy medalika lub różańca. Często opowiadają, że czują opiekę 
Opatrzności tam, w powietrzu, gdzie decydują nieraz o życiu człowieka sekundy. Bardzo 
rzadko zdarza się - mówię tu o lotnikach wojskowych - by pilot był niewierzący. Wspominają 
sytuacje, z których po ludzku - według praw fizyki i zdrowego rozsądku - nie powinni byli 
wyjść cało, a jednak bezpiecznie lądowali. 
 
W jakich okolicznościach poznał Ksiądz gen. Andrzeja Błasika? 
- Poznałem go na jednej z uroczystości w Dęblinie. Generał Błasik był wtedy komendantem 
szkoły Orląt. Jako kleryk brałem udział w odprawianej wówczas Mszy św., na której zwrócił 
on moją szczególną uwagę, bo w przeciwieństwie do innych oficerów przystąpił do Komunii 
Świętej. Był to szczególny znak i przykład dla innych żołnierzy, którzy podczas Mszy św. 
niekoniecznie uczestniczyli w praktyce Komunii Eucharystycznej, mimo iż pewnie byli 
ludźmi wierzącymi. Bliżej poznałem się z panem generałem, gdy jako diakon starałem się 
zorganizować na Tydzień Muzyki Chrześcijańskiej występ orkiestry Sił Powietrznych w 
seminarium lubelskim. Potrzebna była zgoda dowódcy, wszystko trzeba było więc załatwiać 
osobiście z gen. Błasikiem lub przez jego sekretariat. Udało mi się podejść do generała w 

background image

przerwie którychś z jego zajęć, powiedziałem mu o pomyśle z orkiestrą. Generał od razu 
zainteresował się sprawą i zajął się nią osobiście, tak jak gdyby była najważniejsza ze 
wszystkich, czym wzbudził mój wielki szacunek. Powiedział mi nawet wtedy, żebym nie 
załatwiał tej sprawy przez sekretariat, bo odłożą ją, jako mniej ważną, że sam wszystkim się 
zajmie. Dzięki niemu mieliśmy piękny występ orkiestry Sił Powietrznych w lubelskim 
seminarium, który wzbudził powszechne zainteresowanie i uznanie, bo przyszło wielu ludzi. 
 
Często później spotykał się Ksiądz z generałem? 
- Spotykaliśmy się każdorazowo przy okazji różnych uroczystości. Podczas części 
nieoficjalnej udawało mi się zawsze zamienić z nim kilka słów. Pomimo że był oblegany, dla 
każdego zawsze znalazł chwilę, by porozmawiać czy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. 
Ostatni raz widzieliśmy się 10 stycznia 2010 r., a więc dokładnie trzy miesiące przed 
katastrofą, na pogrzebie gen. pilota Tadeusza Góry w Świdniku. 
 
Jak Ksiądz zapamiętał gen. Andrzeja Błasika? 
- Przede wszystkim jako dobrego człowieka i chrześcijanina. Wiara miała dla niego wielki 
sens i znaczenie, także w byciu dowódcą i generałem. Byłem świadkiem korzystania przez 
niego z praktyk sakramentalnych, przystępowania do Komunii Świętej, o czym już 
wspomniałem, a więc dawania prawdziwego świadectwa wiary. Z relacji jego kolegów 
pilotów, współpracowników, jak również samych żołnierzy, którymi dowodził, wiem, że był 
przez nich traktowany jako bardzo dobry pilot, generał i dowódca. Generał był zawsze ludzki, 
potrafił znaleźć się w każdej sytuacji i w problemie człowieka. Podwładni wiedzieli, że 
można było do niego ze wszystkim się zgłosić, jak również, że respektował wszystkie zasady 
obowiązujące w wojsku. 
 
Były jakieś spięcia? 
- Jako dowódca strzegł zawsze obowiązujących w wojsku zasad i ich wypełniania. W 
Dęblinie generał nieraz kwadrans przed zakończeniem pracy spacerował w cywilnym ubraniu 
po garnizonie. Kto wiedział, że to jest generał, to wiedział. Ale nie wszyscy mieli tę 
świadomość. Gdy ktoś próbował "urwać" się ze służby wcześniej, przed zakończonymi 
godzinami pracy, generał skutecznie przypominał mu o tym, że to niestosowne. W takim 
postępowaniu przejawiała się jedynie jego skrupulatność. Miał zasadę, że żołnierz ma prawo 
być dobrze dowodzony i tego się trzymał. Starał się być dobrym dowódcą i myślę, że nim był. 
Ci, którzy służyli pod jego komendą, opowiadają o jego wielkim zaangażowaniu dla wojska 
kosztem życia prywatnego i własnego zdrowia. Gdy tylko mógł komuś pomóc, zawsze to 
czynił. 
 
Czy był Ksiądz kiedykolwiek świadkiem nacisków gen. Błasika na podwładnych, 
zachęcania do łamania procedur wojskowych lub słyszał Ksiądz o podobnych 
przypadkach?
 
- Osobiście nie miałem z takimi sytuacjami do czynienia. Nigdy też nie słyszałem o żadnych 
naciskach z jego strony. Wiem od jego podwładnych, którzy z nim bezpośrednio pracowali, 
że przestrzegał zawsze obowiązujących przepisów i starał się, by inni również to robili. 
Dowodem jest choćby to, że zwracał szczególną uwagę również na punktualność i czas pracy, 
który obowiązywał. Respektował zasady, bo wiedział, że są po to, by ich przestrzegać, a nie 
je łamać. Wiem od jego małżonki, pani Ewy, z którą się znamy, jak bardzo przeżywał to, co 
się stało z samolotem CASA pod Mirosławcem. Mimo że przecież od niedawna wtedy 
dowodził Siłami Powietrznymi, bardzo przeżywał, że tak się stało i włożył wielki wysiłek, by 
wyjaśnić przyczyny tej tragedii. Wiadomo, że jako dowódca musiał tak postąpić, ale z tego, 
co wiem, zaangażował się w to również bardzo osobiście. Także pani Ewa Błasik wiele czasu 

background image

poświęciła na pomoc wdowom i rodzinom poległych pilotów. W moim odczuciu pomoc, jaką 
okazali tym rodzinom, w znacznym stopniu wykraczała poza ramy zwyczajnej służby. 
 
Gdyby miał go Ksiądz krótko scharakteryzować jako dowódcę Sił Powietrznych, co by 
Ksiądz o nim powiedział?
 
- Sądzę, że był bardzo ważnym generałem z punktu widzenia spraw polskich. Cechowało go, 
powiedziałabym, takie polskie myślenie. Mam na myśli przede wszystkim dobrą znajomość 
polskiej historii, szczególnie oręża polskiego, oraz zamiłowanie do tego, co robił. Jego 
myślenie było jednocześnie myśleniem nowoczesnym, bo chciał, by nasze Siły Powietrzne 
stały się bardzo prestiżowym rodzajem sił zbrojnych, zakorzenionym w świadomości 
historycznej, kim był polski lotnik. Łączył tradycję z nowoczesnością w sposób mądry i 
godny. Był też wielkim patriotą. Wiem, że bardzo kochał Polskę i mundur polskiego pilota, 
który nosił. To było piękne w jego osobie. 
 
W jaki sposób dowiedział się Ksiądz o katastrofie pod Smoleńskiem? 
- Byłem wtedy jeszcze diakonem, oddelegowanym do posługi ks. bp. Ryszardowi 
Karpińskiemu przy lubelskiej katedrze. Ksiądz biskup sprawował Mszę św. tego dnia w 
swojej prywatnej kaplicy. Gdy szliśmy na śniadanie, wyszedł do nas proboszcz katedry 
lubelskiej, ks. prałat Adam Lewandowski. Widać było przerażenie na jego twarzy, więc 
ksiądz biskup, znany ze swojego poczucia humoru, zażartował: "Co ksiądz prałat zobaczył 
ducha?". Ksiądz proboszcz odparł: "Gorzej, księże biskupie, samolot z prezydentem, który 
leciał do Katynia, się rozbił". Od razu udaliśmy się do pokoju, w którym ksiądz biskup miał 
telewizor, i oglądaliśmy relację telewizyjną. Pamiętam, że ksiądz biskup wykonał wtedy 
telefon do księdza pułkownika Jana Osińskiego, który leciał tym samolotem. Obaj pochodzili 
z jednej parafii, bardzo dobrze się znali. Niestety, telefon pozostał głuchy. Sam zdawałem 
sobie sprawę z faktu, że leciał tym samolotem gen. Błasik, ponieważ dzień wcześniej 
pojawiła się informacja, że wszyscy dowódcy rodzajów wojsk udadzą się tym samolotem do 
Katynia. Dodatkowo, znając nastawienie generała do takich uroczystości, którym przypisywał 
wielką rangę, byłem święcie przekonany, że poleciał do Katynia sam, a nie wydelegował 
swojego zastępcy. Gdy była już potwierdzona wieść o śmierci wszystkich pasażerów, 
poleciliśmy ich modlitwie, odmawiając za nich "Wieczny odpoczynek". 
 
Ksiądz stracił w tej katastrofie inne bliskie osoby? 
- Tak, oprócz gen. Błasika znałem również bardzo dobrze - byliśmy nawet na "ty" - księdza 
pułkownika Jana Osińskiego. Znałem się z także z ks. bp. generałem Tadeuszem Płoskim, 
kilkakrotnie się spotykaliśmy. Osobiście znałem również ministra Aleksandra Szczygłę, gen. 
Franciszka Gągora oraz panią Barbarę Mamińską z sekretariatu pana prezydenta, ponieważ 
pochodziła z moich stron. Jej ojciec był w czasie II wojny światowej żołnierzem w oddziale 
Orlika. Dziś mam kontakt z żołnierzami z tego oddziału, jestem członkiem ich koła. 
Przeżyłem tę katastrofę również bardzo osobiście. 
 
Raport rosyjskiego MAK zaprezentował generała jako podpitego furiata, wywierającego 
presję na pilotów. Rosjanie obarczyli go w ten sposób odpowiedzialnością za rozbicie 
maszyny.
 
- Przyjąłem to z wielkim bólem, zażenowaniem i zbulwersowaniem zarazem. Wiem, jak 
generał bardzo poważnie traktował podobne uroczystości, jak do nich również duchowo się 
przygotowywał. Był człowiekiem wierzącym, może nie obnosił się z tym, ale tę wiarę w sercu 
miał. Skoro więc leciał do Katynia z prywatną intencją i podchodził do tej uroczystości w 
sposób szczególny - a wiem, że tak było - to absolutnie nie wierzę w to, że mógł spożywać 
jakiś alkohol przed tą uroczystością. Zbyt wielkim szacunkiem darzył kwestie patriotyzmu. 

background image

Nie jestem fachowcem, ale mówienie o zawartości alkoholu we krwi generała po odnalezieniu 
jego ciała po długim czasie jest czymś nie w porządku. We krwi, jeżeli w ogóle miał, to raczej 
alkohol endogenny. Inną kwestią jest fakt, że takie informacje, jak również dokumenty z 
sekcji generała, które częściowo nadal są na stronach MAK, nie powinny być wywlekane na 
światło dzienne, tylko dostępne nielicznym. To, co się dziś dzieje, jest bardzo krzywdzące dla 
rodziny generała, zadaje im niepotrzebny ból. 
 
Od samego początku winą za katastrofę obarczano załogę i właśnie gen. Błasika. Jak 
Ksiądz odbiera ten przekaz?
 
- Wyrosłem w takim przekonaniu i tak zostałem wychowany, że o zmarłych mówi się albo 
dobrze, albo wcale. Jeżeli nie ma potwierdzonych dowodów, a w tym przypadku nie mamy 
właściwie żadnych stuprocentowych dowodów, nie można takich rzeczy mówić. Cały czas 
toczy się śledztwo. Uważam, że dopóki nie zostanie ono ostatecznie zakończone, powinna 
być tajemnica i milczenie, ponieważ cisza sprzyja temu, żeby dochodzić do prawdy. 
Wyciągnięcie wszystkiego na światło dzienne daje tylko pożywkę tym, którzy na tym żerują i 
chcą coś ugrać dla siebie. W tym sensie uważam, że popełniono wielki błąd, który nie służy 
sprawie i dojściu do prawdy, a tej przecież cały czas szukamy. Liczę, że prawda zostanie 
ujawniona, bo nie jest tak, że już wszystko zostało przesądzone. 
 
Ale dysponujemy bardzo ograniczonym instrumentarium, główny nurt śledztwa toczy 
się w Rosji, bo to ona dysponuje bezpośrednimi dowodami.
 
- Nie chciałbym tu wchodzić w politykę, ale oczywiście ta sytuacja budzi wiele niejasności. 
Jako kapłan mogę tylko powiedzieć, że o prawdę trzeba walczyć, ale także się modlić. Myślę, 
że tutaj Ewangelia jest dla nas dobrym drogowskazem, bo przecież większość ludzi na 
pokładzie tego samolotu była osobami wierzącymi, także większość rodzin to ludzie 
wierzący. Dojście do prawdy o katastrofie smoleńskiej również może nas wiele kosztować. 
Pamiętajmy jednak, że Pan Bóg potrafi z każdej sytuacji, nawet tej często po ludzku 
niezrozumiałej, bolesnej, wyprowadzić dobro. A więc myślę, że to dobro i ta prawda prędzej 
czy później zwyciężą. Oby to było prędzej niż później. 
 
Dlaczego, zdaniem Księdza, wojsko nie wzięło w obronę gen. Błasika? 
- Osobiście nie rozumiem takiego zachowania. Dane jest mi znać osobiście i pana generała 
Lecha Majewskiego, dowódcę Sił Powietrznych, i pana Bogdana Klicha, ministra obrony 
narodowej. Mam pełen szacunek dla ich służby, nie chcę wchodzić tu absolutnie w żadną 
politykę, ale uważam, że naczelne organa naszych urzędów państwowych czy wojskowych 
powinny w jakiś sposób wziąć generała Błasika i pamięć o jego dokonaniach w obronę. 
Ponieważ nadal trwa to śledztwo, mnożą się tysiące spekulacji, potrzebny jest głos, by 
powstrzymać się od nich. Miałoby to duże znaczenie, cały czas ufam, że tak się stanie, dobrze 
pamiętam słowa pana ministra Bogdana Klicha, który powiedział nad trumną gen. Błasika, że 
będzie bronił jego honoru. Bardzo bym chciał, żeby tak było. 
Na razie tego honoru musi bronić samotnie wdowa po generale. 
- To prawda. Najbardziej w tym wszystkim szkoda mi właśnie rodziny generała, pani Ewy 
oraz dzieci - Joanny i Michała, które muszą patrzeć na to, jak hańbiony jest honor ich ojca. I 
to właściwie bez żadnych dowodów, bo nie można mówić, że dysponujemy jakimiś 
dowodami. Stąd też staram się ich wspierać comiesięczną Mszą św. w intencji śp. generała, 
korespondencją, dobrym słowem, bo taka też jest rola kapłana, by być z tymi, którzy cierpią. 
Ufam, że honor generała i prawdziwe jego oblicze jako dowódcy, który polskie Siły 
Powietrzne wyniósł na odpowiedni poziom i ten poziom utrzymywał, zostanie ochroniona. Że 
zostanie o nim pamięć ta prawdziwa, a nie wypaczona i zniekształcona, którą się dziś 
przekazuje. 

background image

 
Jak, zdaniem Księdza, powinniśmy, przeżyć pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej? 
- Przede wszystkim na modlitwie za tych, którzy polegli, bo zmarłym pomaga już tylko nasza 
modlitwa. Jako kapłan nie mogę powiedzieć inaczej, ale tak samo też czuję. Te uroczystości 
powinny być godne, ciche i spokojne. Zostawić trzeba wszystkie spory polityczne, ten cały 
jazgot, który gdzieś narósł przy tym wszystkim. Potrzeba w tym dniu wielkiej kultury, 
szczególnie aktualne jest teraz powiedzenie, które funkcjonuje w naszej polskiej tradycji, 
"żeby było ciszej nad tymi trumnami". Ważny jest nastrój zadumy, refleksji. W duchu też 
osobiście proszę Boga, by tak było, by ustały wtedy wszelkie spory. Wiadomo, jedni mają 
więcej racji, bo jest to walka o prawdę, inni zupełnie jej nie mają, ale na ten czas to wszystko 
trzeba jakoś odłożyć i pomyśleć nad tym, co Pan Bóg chce nam przez tę tragedię narodową 
powiedzieć. Bo przecież Bóg mówi również do człowieka przez znaki. Pierwszą rocznicę tej 
katastrofy należy przeżyć w zadumie i pochyleniu się nad sensem tego, co się stało. 
 
Dziękuję za rozmowę. 

 

Nie znamy nawet sekwencji faktów 

Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Z prof. Genowefą Grabowską, wykładowcą na 
Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu 
Śląskiego, ekspertem w zakresie prawa 
międzynarodowego, rozmawia Paulina Jarosińska
 
 
Eksperci w dziedzinie prawa międzynarodowego 
podkreślają, że konwencja chicagowska wraz z 
załącznikiem 13 nie była najlepszą podstawą 
śledztwa smoleńskiego.
 

- Powiem tak. Podstawą prawną śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej mogła być każda 
odpowiednia umowa międzynarodowa, na którą zgodę wyraziłaby obie strony. To była 
sytuacja precedensowa i nie było żadnego wskazania, że powinno się zastosować akurat 
konwencję chicagowską, która stwarza pewne problemy, jako że ma zastosowanie wyłącznie 
do katastrof samolotów cywilnych. A to nie był lot cywilny, ale państwowy. Do 
szczegółowego procedowania przyjęto w konsekwencji jej załącznik nr 13. Nie wybrano jako 
podstawy prawnej porozumienia z 1993 r., do którego rzeczywiście nie ma oprzyrządowania 
prawnego, tj. przepisów wykonawczych. Była jednak inna możliwość: można było skorzystać 
z porozumienia z 1993 r. tylko w zakresie powołania wspólnej komisji polsko-rosyjskiej, 
natomiast jej procedowanie oprzeć na wymienionym wyżej załączniku nr 13. Wymagało to 
oczywiście wspólnych polsko-rosyjskich uzgodnień i potwierdzenia takiej decyzji na piśmie. 
W stosunkach międzynarodowych takich spraw jak wybór podstawy prawnej nie załatwia się 
"na gębę". Odnoszę wrażenie, że gdyby na samym początku sprawa była dobrze przemyślana, 
to dziś zupełnie inaczej wyglądałby stan śledztwa smoleńskiego. Są to jednak tylko 
teoretyczne dywagacje oparte na zasadzie "co by było, gdyby...". Zdaję sobie także sprawę z 
tego, że 10 kwietnia wszyscy byliśmy w szoku. Jednak Rosjanie byli świetnie przygotowani, 
a nasza strona wydawała się kompletnie zaskoczona, służby prawne najprawdopodobniej 
zaspały. Rozumiem, że politycy mogli się wówczas pogubić, ale przecież każdy rząd 
powinien mieć do dyspozycji zespół ekspercki, który w każdej, zwłaszcza kryzysowej 
sytuacji jest w gotowości i wie, co należy robić. W przypadku katastrofy smoleńskiej zabrakło 

background image

rozeznania, w jaki sposób działać i jakie kroki podjąć. Ale jest jeszcze jeden błąd popełniony 
przez polską stronę... 
 
Jaki? 
- Błędny był sposób powołania naszej wewnętrznej komisji do zbadania okoliczności 
katastrofy. Dmitrij Miedwiediew, prezydent Rosji, powołał państwową komisję, na czele 
której stanął premier Władimir Putin, który z kolei scedował sprawę śledztwa na MAK, 
kierowany przez Tatianę Anodinę. Natomiast strona polska powołała komisję, której 
przewodniczy minister spraw wewnętrznych. Jakiż to partner dla premiera Rosji? W 
stosunkach międzynarodowych panuje zasada symetrii. Jeżeli w Rosji takiej komisji 
przewodniczy premier, to w Polsce również na jej czele powinien stanąć premier. Gdyby coś 
było nie tak w śledztwie, to ewentualne wyjaśnienia, rozmowy toczyłyby się na równym 
poziomie, rozmawiałby premier z premierem. Tak jednak nie jest. Obecna sytuacja bardzo 
utrudnia procedowanie polskiej komisji, zwłaszcza w dostępie do informacji i dowodów. W 
wielu sytuacjach strona rosyjska w ogóle nie reaguje na wnioski polskich organów. A gdyby 
na czele polskiej komisji stał premier, z pewnością miałby większe "przebicie", inaczej 
wyglądałyby rozmowy. W stosunkach dyplomatycznych różnica pomiędzy ministrem a 
premierem jest różnicą całej klasy. Proszę jednak zauważyć, że śledztwo polskiej komisji jest 
już niemal zakończone, teraz czekamy na jej raport. Pracuje jeszcze prokuratura. Wydaje się 
jednak, że pełnej informacji o wynikach polskich śledztw szybko nie uzyskamy. 
I znów wracam wstecz, gdyby Polska i Rosja powołały wspólną komisję do ustalenia faktów i 
okoliczności katastrofy (nie mówię o ustalaniu odpowiedzialności, ponieważ ona jest 
konsekwencją stanu faktycznego), sprawę można by było wyjaśnić i łatwiej, i szybciej. Teraz 
jest to jednak bardzo utrudnione. Obecnie spór dotyczy właśnie stanu faktycznego, są 
rozbieżności w ocenie: stanu lotniska, działania służb naziemnych, kontrolerów, 
przygotowania wizyty itp. Nie ma co do tych spraw jasności. Jak można więc mówić o 
przyczynach katastrofy, o ustalaniu odpowiedzialności, skoro nie znamy wszystkich faktów? 
W takiej sytuacji nie mógłby procedować żaden sąd! Okoliczności sprawy, fakty - to 
podstawa. W sytuacji katastrofy polskim służbom powinno w najwyższym stopniu zależeć na 
tym, aby w pierwszej kolejności ustalić fakty. A tego - niestety - nie udało się nam osiągnąć 
do chwili obecnej. 
 
Na jakiej podstawie prawnej Edmund Klich zgodził się na aneks 13 do konwencji 
chicagowskiej?
 
- O tym dość enigmatycznie mówi raport MAK. Otóż, czytamy w nim, że "polska strona 
przyjęła do wiadomości" i "wspólnie uzgodniliśmy". Tylko obydwie strony powinny wskazać 
podstawę prawną, na jakiej oparto to uzgodnienie. Nie ma mowy w raporcie MAK o wyborze 
konwencji chicagowskiej jako podstawy prowadzenia śledztwa. Przeszkodą w takim 
wskazaniu był jej art. 3. Mówi się natomiast o tym, że śledztwo będzie prowadzone w oparciu 
o załącznik nr 13. W raporcie MAK jest zdanie, że polska strona przystała na ten załącznik. 
Oczywiście, że strony mogły się tak umówić! Tylko że jako prawnik chciałabym widzieć 
dokument, który to potwierdza. Takiego dokumentu w ogóle nie ma, i to jest poważny błąd! 
W stosunkach międzynarodowych tak ważne sprawy załatwia się na piśmie. Ustne wyrażanie 
zgody na podstawę prawną funkcjonowania komisji to sprawa zupełnie bezprecedensowa. W 
efekcie nie bardzo nawet wiemy, kto podjął taką decyzję. 
 
Czy można mówić o delikcie na gruncie prawa międzynarodowego w kontekście 
śledztwa smoleńskiego i jego podstaw prawnych?
 
- W prawie międzynarodowym nie ma jeszcze ogólnej konwencji o odpowiedzialności 
państw, którą można by stosować do wszystkich spornych sytuacji. Są natomiast konwencje 

background image

regulujące zasady odpowiedzialności w poszczególnych segmentach działalności państw. 
Również w konwencji chicagowskiej są pewne elementy odpowiedzialności za katastrofy 
lotnicze, ale zamieszczone głównie pod kątem poprawy bezpieczeństwa lotów 
międzynarodowych. Konwencja nie określa natomiast szczegółowych zasad 
odpowiedzialności państw za katastrofy lotnicze. Dlatego trudno liczyć na aktywność ICAO 
w sprawie katastrofy smoleńskiej. Organizacja odniosła się wyraźnie do tej sprawy, 
odpowiadając ustami swojego rzecznika, że ICAO nie jest właściwą instytucją odwoławczą. 
Artykuł 3 tej konwencji mówi, że nie stosuje się jej do lotów państwowych. A to z pewnością 
był lot państwowy, a nie cywilny, skoro statek powietrzny był wojskowy, załoga i lotnisko 
również. Start także był z naszego lotniska wojskowego. 
 
Czyli, według Pani, nie ma szans na to, aby ICAO odniosła się w jakikolwiek sposób do 
katastrofy?
 
- Moim zdaniem, nie ma na to szans. Po pierwsze, jest to sprawa również polityczna, Rosjanie 
mają swojego przedstawiciela w radzie ICAO. Oczywiście byłby on wyłączony, gdyby ICAO 
miała się tą sprawą zająć. Wiadomo, że jeżeli w danej organizacji państwo ma swojego 
przedstawiciela, to w punkcie wyjścia jest ono lepiej reprezentowane. Formalnie jednak to 
znaczenia nie ma. Zwróćmy jednak uwagę, że ICAO ma świetną podstawę, żeby się od tej 
sprawy uchylić - wspomniany już artykuł 3 konwencji. Poza tym, pamiętajmy, że ICAO nie 
jest od określenia odpowiedzialności za katastrofę. Ta organizacja zajmuje się 
zdefiniowaniem zasad i formułowaniem zaleceń bezpieczeństwa w ruchu lotniczym. Z 
raportów z katastrof lotniczych ma formułować wskazówki, według których państwa powinny 
postępować tak, by zapewnić bezpieczną żeglugę powietrzną. Nie sądzę więc, żeby ICAO 
miała prawny pretekst, aby zostać arbitrem w tej sprawie. Poza tym, proszę pani, jeszcze 
formalnie nie ma sporu pomiędzy Polską a Rosją. Przecież Rosja nie odniosła się do raportu 
MAK. Ja przynajmniej nie słyszałam żadnej oficjalnej wypowiedzi władz rosyjskich w tej 
kwestii. Oczywiście zawsze mogą powiedzieć, że czekają na ustalenia rosyjskiej prokuratury. 
Jednak raport Anodiny powstawał w ramach komisji państwowej Putina, a więc powinno do 
Polski trafić wyraźne stanowisko najwyższych przedstawicieli państwa rosyjskiego. 
Konferencja MAK nie miała nic wspólnego z tym, co można nazwać przekazem-kanałem 
dyplomatycznym. Miało to wydźwięk wyłącznie medialny, tak jak wideokonferencja 
specjalistów rosyjskich od lotnictwa. Jeśli chodzi o sam komitet Anodiny, to jego status był 
nawet w Rosji mocno oprotestowywany. Jest nawet uchwała Dumy Państwowej, w której 
stwierdzono, że MAK nie działa należycie i powinno w nim dojść do rozdzielenia 
kompetencji, ponieważ MAK zarówno certyfikuje lotniska, jak i potem bada przyczyny 
techniczne katastrofy. 
 
Czy możliwe byłoby powstanie międzynarodowej komisji ds. zbadania przyczyn 
katastrofy smoleńskiej?
 
- W stosunkach międzynarodowych wszystko jest możliwe, trzeba tylko dobrej woli... 
 
Jak wobec tego wyglądałaby ścieżka prawna powołania takiego ciała? 
- Byłoby to możliwe, gdyby doszło na tym gruncie do formalnego sporu pomiędzy Polską i 
Rosją. Jednak, co podkreślę, obydwie strony musiałyby wyrazić na to zgodę, a więc Rosja 
musiałaby zgodzić się na to, aby ten spór rozstrzygać przed sądem. W prawie 
międzynarodowym jest taka zasada , że "równy nie może sądzić równego". Państwa są równe, 
więc za zgodą możliwy jest arbitraż, trybunały międzynarodowe, komisje badawcze czy 
pojednawcze mogą funkcjonować tylko za zgodą obu zainteresowanych stron. Te sposoby 
załatwiania sporów międzynarodowych określa od roku 1907 konwencja haska. Ona dotyczy 
wszystkich sporów między państwami i daje odpowiednie oprzyrządowanie do ich 

background image

rozwiązywania, ale - podkreślmy to jeszcze raz - zawsze obydwa państwa muszą się zgodzić. 
Moim zdaniem, w tej niezwykle trudnej sprawie należy przede wszystkim uruchomić kanały 
dyplomatyczne. Można poprzez pokazanie na arenie międzynarodowej, że nie ma dobrej 
współpracy w kontekście danej sprawy, wywierać nacisk. Takie wyeksponowanie sprawy na 
forum międzynarodowym czasem przynosi lepsze efekty niż występowanie przed sądem. Na 
ogół jeśli już idzie się do sądu, to strony są tak skonfliktowane, że rzadko kiedy dochodzi do 
konsensusu. Natomiast na tym etapie, kiedy nie mamy jeszcze żadnego formalnego sporu 
pomiędzy Polską a Rosją, właśnie narzędzia dyplomatyczne powinno się włączyć. 
Oczywiście zająć musiałby się w takim wypadku polski rząd. 
 
Czy Rosjanie mieli prawo przejąć czarne skrzynki na samym początku śledztwa? 
- Otóż tak. Załącznik 13 konwencji chicagowskiej stwierdza, że badający przyczyny 
katastrofy dysponuje wrakiem, rejestratorami i tym wszystkim, co jest niezbędne do ustalenia 
jej przyczyn. Jednak robi to w czasie niezbędnym do przeprowadzenia badań. Wydawało mi 
się, że jeśli MAK już oficjalnie przedstawił swój raport, to wyczytał wszystko z czarnych 
skrzynek i nie będą one już potrzebne stronie rosyjskiej. Prokuratura rosyjska powinna oprzeć 
się na ustaleniach MAK w tym zakresie. Po badaniu komitetu Anodiny czarne skrzynki 
powinny natychmiast wrócić do Polski. Rosja, nie podając konkretnych przyczyn, dlaczego 
tak z tym odwleka, zachowuje się co najmniej niedyplomatycznie. 
 
Dziękuję za rozmowę. 

 

Nie zamkniecie nas w skansenie 

Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Czternaście samorządów sporządziło wspólnie 
wniosek o dofinansowanie z programu Polska 
Wschodnia koncepcji budowy najdłuższego w 
kraju szlaku wodnego łączącego Wielkie Jeziora 
Mazurskie z Pojezierzem Augustowskim. Atrakcja 
turystyczna ma ożywić gospodarkę całego regionu 
północno-wschodniej Polski.
 
 
Wniosek zostanie złożony do końca kwietnia. - Nie 

jest to jeszcze dokumentacja techniczna czy wykonawcza, ale koncepcyjna. Z Programu 
Operacyjnego Polski Wschodniej 2007-2013 zamierzamy się ubiegać na ten cel o 1,2 mln 
złotych - powiedział nam Krzysztof Piłat, starosta powiatu ełckiego. Jest o co zabiegać, 
ponieważ UE takie projekty dofinansowuje w 80 procentach ich kosztów. Resztę muszą 
dołożyć samorządy - i dlatego ważne jest, żeby było ich jak najwięcej. - W samorządach nie 
ma tak wielkich pieniędzy, które są potrzebne nawet tylko na dofinansowanie tego 
ogromnego przedsięwzięcia, jakim jest budowa szlaku wodnego. Tak więc łączymy się we 
wspólnym celu - mówi Piłat, który koordynuje cały projekt budowy szlaku. Samorządów 
chętnych do współpracy przy jego budowie jest coraz więcej - Do tej pory udało się nam 
namówić do współpracy 14 samorządów położonych w sąsiedztwie Wielkich Jezior 
Mazurskich oraz Kanału Augustowskiego. Trwają rozmowy z kolejnymi samorządami - 
mówi Krzysztof Piłat. Program budowy szlaku wodnego koordynuje starostwo ełckie. Projekt 
"Koncepcję rewitalizacji drogi wodnej między Wielkimi Jeziorami Mazurskimi a Kanałem 
Augustowskim na obszarze województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego" tworzyli 

background image

wspólnie m.in.: starosta powiatu ełckiego, grajewskiego, prezydent Ełku, wójtowie gmin: Ełk, 
Rajgród i Płaska, oraz marszałkowie województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego. 
Jeżeli pieniądze (1,2 mln zł) na opracowanie koncepcji budowy szlaku wodnego zostaną 
pozyskane, jej tworzenie może zająć nawet około dwóch lat. - Chcemy, żeby opracowanie to 
było jak najpełniejsze. Dlatego sporządzimy różnego rodzaju badania - m.in. marketingowe, 
gospodarcze, środowiskowe - mówi Krzysztof Piłat. Następnym etapem realizacji koncepcji 
powstania szlaku wodnego będzie już jego budowa. Na ten cel potrzebne są poważniejsze 
środki. Według wstępnych analiz mogą one sięgać od 200 do 300 milionów złotych. 
Samorządy planują, że szlak mógłby powstać najpóźniej do 2020 roku. Pieniądze na 
inwestycję chcą pozyskać ze środków unijnych nowej perspektywy finansowej Unii 
Europejskiej 2014-2020. Szlak wodny ma m.in. ożywić gospodarkę regionu. - Z 
dotychczasowych działań rządu wynika, że chce on zrobić z tej części Polski skansen, w 
którym mielibyśmy jeść z blaszanych misek drewnianymi łyżkami, a my chcemy tak jak 
wszyscy, jeść z porządnej porcelany ze sreberkiem, dlatego budujemy wspólnie szlak wodny, 
który ma ożywić gospodarkę - tłumaczy Piłat.  
Aby mógł powstać 100-kilometrowy szlak wodny, trzeba wykopać kilka nowych kanałów, 
inne należy poszerzyć czy udrożnić, wybudować śluzy. - Dużo pracy będzie na przykład na 
odcinku Ełk - Orzysz, którego długość wynosi 30 kilometrów. Dziś drogą wodną można go 
pokonać na odcinku zaledwie 15 kilometrów. Jak np. łodzią przebyć następne 15 km? - to 
zadanie dla inżynierów. Można po prostu wykopać kanał, ale są również inne rozwiązania - 
mówi Piłat. Tym innym rozwiązaniem może być to, które było zastosowane przy budowie 
słynnego Kanału Elbląskiego; dzięki staraniom tamtejszych samorządów znów jest on drożny 
i przynosi zyski. Chodzi tu o wykorzystanie różnic wysokości terenu, dzięki czemu statki 
lądowe odcinki drogi między kanałami wodnymi pokonują na specjalnych wózkach. Gdy 
powstanie Kanał, będzie najdłuższym turystycznym szlakiem wodnym w Polsce. Ma być 
również atrakcją na skalę europejską. Dzięki niemu żeglarze mogliby dopłynąć z Wielkich 
Jezior Mazurskich do rzeki Niemen na Litwie, a nią do Morza Bałtyckiego. Nowy szlak 
miałby się rozpoczynać na jeziorze Niegocin. Dalej biegłby m.in. przez Śniardwy, Jezioro 
Rajgrodzkie, Biebrzę, następnie docierałby do śluzy Dębowo na Kanale Augustowskim, który 
łączy się z Niemnem. - Realizacja tego dużego przedsięwzięcia, związanego z budową 
nowego szlaku wodnego, może pobudzić rozwój turystki i gospodarki na obszarach 
należących do naszych samorządów - mówi Krzysztof Piłat. - Zapleczem szlaku będą różnego 
rodzaju ośrodki turystyczne i rekreacyjne - np. stadniny koni, wypożyczalnie sprzętu 
wodnego, rowerów itp. - dodaje starosta powiatu ełckiego. 
Samorządowcy chcą w ten sposób rozwiązać również problem zbyt dużego zagęszczenia 
jednostek wodnych, które w sezonie letnim pływają na tutejszych akwenach. Krótko mówiąc, 
latem jest tam tłok. Gdyby powstał długi szlak wodny, duża część żeglarzy czy kajakarzy, 
zamiast kręcić się dookoła jeziora, na pewno by z niego skorzystała. Szlak wodny to również 
jego zaplecze, którymi są przyjazne przystanie czy tzw. ekomariny, porty, w których można 
pozbyć się śmieci, uzyskać dostęp do wody pitnej czy sanitariatów. Są tam również m.in.: 
sklepy żeglarskie, warsztaty szkutnicze i mechaniczne, ośrodek szkoleniowy ratowników, 
wodniaków, żeglarzy, nurków, wędkarzy. Taka nowoczesna ekomarina, w której może 
cumować jednocześnie 138 jednostek pływających, powstaje właśnie w Giżycku, na jeziorze 
Niegocin. Jej otwarcie planowane jest już w maju. 
 
  

Adam Białous 

 

background image

Katowali, ale dowodów brak 
Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Stalinowscy śledczy wobec członków IV Zarządu 
Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość" stosowali 
"niedozwolone metody śledcze" - ustalili 
prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej. 
Jednak nie zebrano wystarczających dowodów, 
żeby oskarżyć któregoś z funkcjonariuszy, i dlatego 
śledztwo umorzono. Do dziś żyje co najmniej jeden 
z nich, niesławny Jerzy Kędziora, przeciwko 
któremu toczy się proces przed warszawskim 

sądem wojskowym za katowanie żołnierza Armii Krajowej w mokotowskim więzieniu. 
 
Śledztwo w sprawie IV Zarządu Głównego WiN, na czele którego stał ppłk Łukasz Ciepliński 
ps. "Pług", prowadził pion śledczy rzeszowskiego oddziału IPN. - Przedmiotem postępowania 
było śledztwo i proces członków IV Zarządu toczący się przed byłym Wojskowym Sądem 
Rejonowym w Warszawie oraz wydany wówczas wyrok - wyjaśnia prokurator Grzegorz 
Malisiewicz. - W toku śledztwa ustalono, że wobec aresztowanych członków IV Zarządu 
Głównego WiN prowadzący śledztwo funkcjonariusze departamentu śledczego Ministerstwa 
Bezpieczeństwa Publicznego dopuścili się niedozwolonych metod śledczych - przyznaje 
prokurator. - Zebrany materiał nie pozwolił jednak na przedstawienie zarzutów konkretnym 
osobom i śledztwo w tym zakresie umorzono wobec niewykrycia sprawców - dodaje. 
Co do stosowania niezwykle brutalnych metod śledczych wobec ppłk. Cieplińskiego i jego 
towarzyszy historycy nie mają wątpliwości. Jak podkreśla badająca sprawę IV Zarządu 
Elżbieta Jakimek-Zapart (IPN Kraków), świadczą o tym relacje współwięźniów. Jeden z nich 
wspomina, że "wielokrotnie Łukasza Cieplińskiego na przesłuchania wynoszono na kocu, 
gdyż miał połamane kości rąk i nóg, a później przynoszono go do celi nieprzytomnego". - 
Podobnie było z jego podkomendnymi: Adamowi Lazarowiczowi wybito zęby, Józefa 
Rzepkę doprowadzono do obłędu, a torturowanemu Franciszkowi Błażejowi utworzyły się na 
nogach ropiejące rany - wskazuje historyk.  
- O tych metodach miałem informacje z pierwszej ręki, kiedy żył jeszcze kpt. Ludwik Kubik, 
który dwa lata temu zmarł, to właśnie od niego w 1957 r., kiedy wyszedł z więzienia, 
usłyszałem jak to było - wspomina Franciszek Batory, brat Józefa Batorego ps. "Argus", 
członka IV Zarządu WiN. - Stosowano tak potworne metody śledztwa, że przechodziło to 
wyobrażenie ludzkie, tak traktowano cały IV Zarząd. Łukasz Ciepliński na procesie - sam 
słyszałem - mówił, że "byłem bity do nieprzytomności i nie pamiętam, co podpisywałem" - 
podkreśla.  
Mimo tych relacji i świadków prokuratorzy IPN zdołali przesłuchać jedynie kilku 
stalinowskich śledczych. - W 2002 r. ustalono czterech żyjących funkcjonariuszy MBP, 
którzy uczestniczyli w prowadzeniu śledztwa przeciwko IV Zarządowi Głównemu WiN. 
Osoby te zostały przesłuchane - informuje Malisiewicz.  
Jak wskazuje Jakimek-Zapart, Ciepliński po aresztowaniu w listopadzie 1947 r. w Zabrzu 
przez funkcjonariuszy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach 
był przesłuchiwany przez śledczych Jana Kosznika i Józefa Bika-Bukara (Gawerski). Ten 
ostatni kilka lat temu, już z emigracji w Szwecji, procesował się z ZUS-em, domagając się 
podwyższenia emerytury za okres służby w urzędzie bezpieczeństwa. Katowicki IPN 
bezskutecznie próbował oskarżyć Cieplińskiego o zbrodnie komunistyczne za znęcanie się 
nad członkami organizacji niepodległościowych. Już w Krakowie przesłuchiwali go Roman 
Gładysek i Jan Karpiński. Odbywało się to pod nadzorem przybyłych z Warszawy 

background image

funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego kpt. Romana Wysockiego i kpt. 
Henryka Wendrowskiego. 
Czy któryś z nich jeszcze żyje? - Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi 
Polskiemu w Rzeszowie nie ma informacji na temat ewentualnych zgonów tych osób - 
oświadcza Maliszewski.  
Jak się okazuje, żyje natomiast śledczy z więzienia mokotowskiego, gdzie ostatecznie trafił 
Ciepliński, niesławny Jerzy Kędziora. Ten funkcjonariusz MBP brał udział w wielu 
kluczowych śledztwach przeciwko żołnierzom walczącym z władzą komunistyczną. 
"Prowadził" m.in. mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zaporę", legendarnego dowódcę Armii 
Krajowej, czy prezesa II Zarządu "WiN" Franciszka Niepokólczyckiego. Za stosowanie 
brutalnych metod przesłuchania został skazany jeszcze w 1955 r., ale szybko zwolniono go z 
więzienia.  
Po wielu perypetiach udało się wreszcie warszawskiemu pionowi śledczemu IPN postawić 
Kędziorę przed sądem za znęcanie się nad żołnierzami AK Władysławem Jedlińskim i 
Wacławem Sikorskim. Oskarżyciel wskazuje, że stalinowski śledczy bił ich gumą, przypalał 
papierosami, kopał po nerkach, stosował karcer. 
- Znam wiele osób, z którymi siedziałem, a których tłukł Kędziora: Hieronim Dekutowski, 
Edmund Tudruj, Arkadiusz Wasilewski, Jerzy Jedliński, Włodzimierz Lechowicz, Stanisław 
Nienałtowski - mówił w sądzie Sikorski.  
Wśród przesłuchiwanych był także ppłk Ciepliński, co przyznał sam Kędziora podczas jednej 
z rozpraw w lutym bieżącego roku przed warszawskim sądem wojskowym. - To byli 
oficerowie o wysokim poczuciu godności osobistej. Przekazywali władzom bezpieczeństwa w 
otwartych relacjach zeznania - ujawniali struktury, archiwa, pieniądze - mówił były śledczy. 
Zarzeka się jednak, że nie stosował wobec nich żadnych niedozwolonych metod. - O żadnym 
stosowaniu przymusu nie mogło być mowy - obraziłbym ich piękną, patriotyczną kartę - 
mówi. 
Prokuratorzy z IPN przyznają, że chcieliby oskarżyć Kędziorę także za czyny wobec ppłk. 
Cieplińskiego, innych członków IV Zarządu WiN, ale rozkładają ręce, tłumacząc, że nie mają 
wystarczających dowodów.  
Również fiaskiem zakończyła się próba pociągnięcia do odpowiedzialności sędziów i 
prokuratorów, którzy brali udział w procesie i wydali oraz podtrzymali wyrok dotyczący 
członków IV Zarządu Głównego WiN.  
W procesie w 1950 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie uczestniczyli 
sędziowie: płk Aleksander Warecki (Warenhaupt), mjr Zbigniew Furtak, ławnik mjr 
Władysław Tryliński oraz prokurator ppłk Jerzy Tramer. Akt oskarżenia zatwierdził mjr 
Mieczysł Dytry, prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Wyrok potwierdził skład 
Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie - płk Wilhelm Świątkowski, Alfred Janowski, 
Leo Hochberg, przy udziale prokuratora ppłk. Feliksa Słomnickiego.  
- Dla mnie, 21-letniego wówczas młodzieńca, studenta, była to kpina, a nie proces. Obrońcy 
ograniczyli się jedynie do prośby o łagodne wyroki. Od początku było wiadomo, że jest to 
proces sfingowany, z góry ukartowany był także wyrok - podkreśla Batory.  
Przyznają to prokuratorzy IPN. - Postanowieniem z dnia 30 czerwca 2004 r. prokurator 
Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Rzeszowie uznał, 
że orzekający w sprawie członkowie składu orzekającego b. Wojskowego Sądu Rejonowego 
w Warszawie, wydając wyrok (...) wobec członków IV Zarządu Głównego WiN, a także 
sędziowie Najwyższego Sądu Wojskowego, którzy (...) utrzymali (...) wyrok, dopuścili się 
zbrodni komunistycznej - podkreśla prokurator Malisiewicz. Jednak "z uwagi na śmierć 
sprawców postępowanie zostało umorzone". 
 
  

background image

Zenon Baranowski 

  

***************** 

 
 
 
Ppłk Łukasz Ciepliński (1913-1951) 

Urodzony w Kwilczu (Wielkopolska). Absolwent Szkoły Podchorążych Piechoty w Ostrowi 
Mazowieckiej. Walczył w wojnie obronnej 1939 r., m.in. w bitwie nad Bzurą i w obronie 
stolicy. Od 1940 r. w konspiracji, m.in. komendant rzeszowskiego obwodu ZWZ-AK. Od 
1945 r. w Zrzeszeniu "Wolność i Niezawisłość". W styczniu 1947 r. stanął na czele IV 
Zarządu Głównego WiN. Aresztowany przez UB w listopadzie tegoż roku. Brutalnie 
torturowany podczas śledztwa. Skazany na karę śmierci w 1950 r. po pokazowym procesie. 
Wyrok wykonano 1 marca 1951 r. strzałem w tył głowy. Miejsce jego pochówku do dziś 
pozostaje nieznane. IV Zarząd Główny WiN Powstałe w 1945 r. Zrzeszenie "Wolność i 
Niezawisłość", będące następczynią Armii Krajowej, sprzeciwiało się komunistycznej władzy 
i sowieckiej dominacji nad Polską. Dlatego UB i NKWD nieustannie prowadziły działania 
zmierzające do jego rozbicia. Pierwsze kierownictwo rozbito już na jesieni 1945 roku. 
Powstające kolejne zarządy bezpieka aresztowała co kilka miesięcy. Ostatni IV Zarząd na 
czele z ppłk. Łukaszem Cieplińskim aresztowano pod koniec 1947 roku. Historycy oceniają 
działalność tego Zarządu jako najbardziej heroiczny okres w dziejach WiN. Po kilku latach 
śledztwa w 1950 r. na ławie oskarżonych zasiedli obok Cieplińskiego wiceprezes Adam 
Lazarowicz, szefowie wydziałów: Mieczysław Kawalec, Ludwik Kubik, Józef Rzepka, 
Franciszek Błażej, Józef Batory, Karol Chmiel, oraz łączniczki - Janina Czarnecka i Zofia 
Michałowska. Po pokazowym procesie członkowie Zarządu, poza Kubikiem i łączniczkami, 
zostali skazani na karę śmierci.  

oprac. ZB 

 

W Platformie "kwękolą" 

Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Podwyżka podatków, drożyzna w sklepach, rosnące 
zadłużenie kraju czy skok na emerytalne składki to 
działania i efekty działań rządu Platformy 
Obywatelskiej w dużym stopniu zniechęcające 
wyborców PO do powtórnego głosowania na partię 
Donalda Tuska. W pełni zdają sobie z tego sprawę 
politycy PO, którzy coraz częściej wątpią, że za 
siedem miesięcy ponownie zdobędą najwyższe 
poparcie. Sobotnia Rada Krajowa PO miała za 

zadanie pokazać jedność partii i odbudować u działaczy wiarę w siebie. 
 
Pokazywana w niektórych sondażach opinii publicznej wysoka przewaga partii rządzącej nad 

background image

politycznymi konkurentami - po niemal całej kadencji rządzenia - mogłaby cieszyć każdą 
partię rządzącą, tylko nie Platformę. Sami politycy PO zdają sobie bowiem sprawę, iż badania 
opinii dające im ponad 40-procentowe poparcie z rzeczywistością mają niewiele wspólnego. 
Gdy do tego dołożymy działania rządu, które wbrew wyborczym obietnicom doprowadziły do 
podwyżki podatków, a w związku z tym również do wyraźnego wzrostu cen podstawowych 
artykułów żywnościowych, także działania zmierzające do pokrycia rosnącego zadłużenia 
kraju składkami na emerytury - to możemy mieć do czynienia z wyraźnym odwrotem 
wyborców PO od ugrupowania Donalda Tuska, z jednoczesną mobilizacją wyborców partii 
opozycyjnych. Jedną z konsekwencji są już targające partią wewnętrzne konflikty i wojenki 
między poszczególnymi frakcjami w Platformie. Sobotnia Rada Krajowa Platformy 
Obywatelskiej poświęcona była próbie pokazania jedności i siły partii. Donald Tusk 
mobilizował swoich działaczy, wymyślając nawet nowe słowo. - Koniec kwękolenia, 
wystarczy kwękolenia w PiS-ie i w innych partiach opozycyjnych. Polska ma dosyć takiego 
bąkania pod nosem, że się nie uda, że nie wyjdzie, że katastrofa, że wszystko, co w Polsce, 
jest złe - oświadczył premier. Donald Tusk jest chyba wciąż przekonany, że Polacy potrzebują 
sianej przez rząd propagandy i opowiadania kolejnych odcinków baśni o "zielonej wyspie". - 
Polacy mają prawo do takiego przywództwa, które wierzy w dobrą przyszłość Polski i wierzy 
we własne możliwości - zaznaczył premier. Szef rządu mówił do działaczy swojej partii, iż 
Platforma "będzie miała prawo do dalszego rządzenia w Polsce nie wtedy, gdy wygra 
wybory, tylko gdy wygra z własnymi słabościami". Tusk stwierdził, iż PO miała za sobą 
burzliwe tygodnie, lecz już wyszła na prostą i on sam znów stoi na czele jednej drużyny. - 
Wierzę w wasze możliwości, wierzę też w siebie. (...) Jesteśmy tu po to, aby przekonać 
Polaków, że odpowiedzialność i władza jest dzisiaj we właściwych rękach. To nie jest proste 
po trzech i pół roku. Ale argumenty są po naszej stronie. Podnieście wysoko swoje głowy. 
Macie naprawdę o czym z dumą opowiadać wtedy, kiedy opowiadacie o zdarzeniach w 
Polsce w ostatnim okresie - dowartościowywał premier działaczy Platformy. Tym politykom 
PO, którzy po wyczynach rządu Tuska i partii rządzącej nie są w stanie spojrzeć w oczy 
swoim wyborcom i nie wiedzą, co im powiedzieć, premier starał się dostarczać amunicji. 
Tłumaczył, że podwyżkę VAT przeprowadzono "ze względu na bezpieczeństwo finansowe 
państwa, tak jak wymagała tego potrzeba chwili, ale jednocześnie obniżono VAT na 
podstawowe artykuły żywnościowe". Sięgnięcie po składki emerytalne wyjaśniał chęcią 
uchronienia Polski przed "zbędnym konfliktami i zbędnym bólem". A w ogóle to "Polska pod 
rządami Platformy w obliczu kryzysu światowego sprostała próbie, a rząd Platformy zapewnił 
obywatelom przejście przez to wzburzone morze bez dramatycznych strat". Premiera wsparł 
minister finansów Jacek Rostowski, który przekonywał, iż za kadencji PO dystans między 
Polską i najbogatszymi krajami Europy skrócił się bardziej niż kiedykolwiek po 1989 roku. 
Tusk zapowiedział także, iż w Platformie nie będzie dla nikogo litości, kto łamie "świętą 
zasadę uczciwości i bezinteresowności w polityce i w życiu publicznym". - Taką zasadą 
będziemy się kierować, proponując listy wyborcze Platformy Obywatelskiej za pół roku. Ja 
tej zasady będę pilnował absolutnie bezwzględnie - zadeklarował przewodniczący partii. Po 
nim głos zabrał wiceprzewodniczący Grzegorz Schetyna. Obecny marszałek Sejmu 
stwierdził, że następna kadencja rządów Platformy musi być bardziej zdecydowana i 
skuteczna. Według niego, należy odbudować entuzjazm Polaków, który towarzyszył 
poprzednim wyborom parlamentarnym i miał pozwolić PO wygrać. - Wtedy, kiedy szliśmy 
do wyborów, wiedzieliśmy, że Polska chce, abyśmy pokonali PiS. Dlatego nam się udało - 
mówił Schetyna. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zapowiedział, że celem 
polskiej dyplomacji jest doprowadzenie do tego, aby "Polska była jednym z najważniejszych 
graczy" i żeby nikomu nie przyszło nawet do głowy, aby nie zaprosić Polski na fora, gdzie 
decydują się losy Europy i świata. Minister zdrowia Ewa Kopacz przekonywała, iż to inni 
przez wiele lat tylko mówili o poprawie sytuacji w służbie zdrowia, a Platforma "przyszła i 

background image

zaczęła robić". Stefan Niesiołowski natomiast jak zwykle najwięcej do powiedzenia miał o 
Jarosławie Kaczyńskim. Po Radzie Krajowej mającej mobilizować i jednoczyć działaczy 
Platformy Donald Tusk zaanonsował już następne jej posiedzenie, tym razem poświęcone 
programowi wyborczemu. 
 
  

Artur Kowalski 

 

 

W Wałbrzychu każdy mandat PO jest podejrzany 

Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Z poseł Anną Zalewską, szefową okręgu 
wałbrzyskiego Prawa i Sprawiedliwości, rozmawia 
Marek Zygmunt
 
 
Domaga się Pani referendum w sprawie odwołania 
prezydenta Wałbrzycha Piotra Kruczkowskiego z 
PO. Dlaczego?
 
- Z wielu powodów. Ale przede wszystkim z powodu 
wstydu na całą Polskę związanego z korupcją 

polityczną, wyborczą, z jaką mieliśmy do czynienia w Wałbrzychu. Właśnie on jako szef 
regionalnych struktur Platformy Obywatelskiej jest za to najbardziej odpowiedzialny. 
Okazuje się także, że wiele złożonych przez niego obietnic w czasie kampanii wyborczej jest 
nieprawdziwych, np. kolejne spółki miejskie informują o swoich dużych kłopotach 
finansowych, zwolnieniach licznej grupy pracowników etc. Referendum może się zgodnie z 
przepisami odbyć najwcześniej dziesięć miesięcy po wyborach, a więc na przełomie września 
i października br. Jestem przekonana, że znajdziemy sojuszników, koalicjantów do jego 
przeprowadzenia. 
 
Ale przecież przez ostatnie dwie kadencje współrządziliście Wałbrzychem. A dwaj 
działacze PiS pełnili nawet funkcje wiceprezydentów!
 
- Trafnie Pan to określił, że "pełnili" funkcje wiceprezydentów. Oni nie mieli zwyczajnie 
żadnego wpływu na decyzje prezydenta Kruczkowskiego. Wykonywali swoje obowiązki, o 
czym po prostu nikt nie wiedział, bo ich szef ma zwyczaj reklamowania wyłącznie swojej 
osoby. W połowie poprzedniej kadencji poważnie zastanawialiśmy się, czy jest sens 
inwestowania na przyszłość w tego rodzaju koalicję. 
 
Teraz Wałbrzychem rządzi koalicja PO - SLD, dlatego pomysł referendum? 
- Rozumiem, że właśnie ta grupa będzie teraz wspólnie odpowiadała za to, co dzieje się w 
Wałbrzychu, za rozwój miasta, drogi, obwodnice, likwidację bezrobocia. Tak zdecydowali i 
muszą ponieść tego konsekwencje. 
 
Wskazują Państwo niezrealizowane obietnice Kruczkowskiego. Jakieś przykłady? 
- Chociażby obwodnica miasta. Już wiemy, że przynajmniej w najbliższym czasie jej nie 
będzie. Pan prezydent przegapił bowiem termin konsultacji społecznych w tej sprawie, który 
upłynął 26 grudnia 2010 roku. Był bowiem zajęty wtedy innymi kwestiami... Uważam, że bez 

background image

obwodnicy rozwój Wałbrzycha będzie bardzo utrudniony. Ważną sprawą są również 
rozliczenia inwestycji realizowanych przez Wałbrzyski Związek Wodociągów i Kanalizacji 
oraz kwestia cen za ścieki i wodę, bo są one rzeczywiście dosyć wysokie. Jest wreszcie w 
Wałbrzychu poważny problem z mieszkaniami komunalnymi i socjalnymi oraz z 
rozpoczętymi inwestycjami. Nie wiemy np., co będzie dalej z budową aqaparku, bo realizacja 
tego obiektu stoi w miejscu. 
 
Najpierw była afera hazardowa z udziałem Zbigniewa Chlebowskiego, potem 
finansowanie kampanii wyborczej Jarosława Charłampowicza przez Roberta 
Sobiesiaka, a ostatnio skandaliczne wręcz wypowiedzi i zachowanie senatora Romana 
Ludwiczuka. Dla rzekomego uzdrowienia tej sytuacji władze dolnośląskiej PO 
rozwiązały wałbrzyskie struktury tego ugrupowania. Funkcję komisarza, który ma 
sprawować pieczę nad wałbrzyską PO powierzono Charłampowiczowi. Jak Pani ocenia 
tego typu zabiegi?
 
- Działacze PO, w tym właśnie ostatnio szczególnie Jarosław Charłampowicz, twierdzą, że 
wzniecanie wrzawy wokół korupcji wyborczej w Wałbrzychu jest zupełnie niepotrzebne. Ich 
zdaniem, zbędne są również jakieś specjalne tryby ukazujące brak zaufania do organów 
ścigania. Akcentują, że oni je mają i będą cierpliwie czekać na rozstrzygnięcie sprawy. Liczą, 
że te sprawy będą jak najszybciej wyjaśnione i dopiero wtedy - według nich - politycy będą 
mogli zabrać się za porządkowanie sytuacji w Wałbrzychu... 
Wrzawa, owszem, jest, ale wokół polityków Platformy Obywatelskiej. Bo właśnie ten 
dyshonor dla Wałbrzycha jest spowodowany zachowaniem koleżanek i kolegów Jarosława 
Charłampowicza. Moim zdaniem, nie można z jednej strony mówić, że wszystko jest w 
porządku, czekamy na efekty postępowania prokuratorskiego, sądowego, a z drugiej o tym, że 
rozwiązujemy swoje struktury. Jeśli to nie jest ta kwestia, to być może rzeczywiście opinia 
publiczna powinna usłyszeć, czy coś jeszcze zdarzyło się w wałbrzyskiej PO i dlatego trzeba 
było rozwiązać jej struktury? 
Sadzę, że wałbrzyska PO nie odbuduje się już w takim kształcie, w jakim jeszcze do 
niedawna była w tym mieście obecna. Najlepszym przykładem na to, że nie potrafią się zająć 
sobą, zreformowaniem swoich struktur, jest chociażby fakt, że interesują się szczególnie 
ostatnio... moją osobą. Właśnie zwrócili się do przewodniczącego komisji etyki o to, aby 
ukarać mnie za to, iż powiedziałam, że każdy mandat PO jest podejrzany. A to był tylko mój 
komentarz do wypowiedzi rzecznika PO, który stwierdził, że "wszyscy kupowali głosy, tylko 
oni dali się złapać". 
 
Afera korupcyjna z kupowaniem głosów wyborczych w Wałbrzychu zatacza coraz 
szersze kręgi. Do tej pory postawiono zarzuty jedenastu osobom. Grozi im kara do 
pięciu lat więzienia. Ale sygnały o możliwości handlowania głosami pojawiły się jeszcze 
przed kampanią wyborczą.
 
- To prawda. Już kilka miesięcy przed wyborami na różnych spotkaniach, konferencjach 
prasowych przestrzegaliśmy przed możliwością korupcji wyborczej w Wałbrzychu. Również 
w wielu rozmowach, także kuluarowych, rozmawiałam na ten temat z prezydentem Piotrem 
Kruczkowskim. W piątek, przed pierwszą turą wyborów, przekazałam posiadane przez nas na 
ten temat informacje komendantowi policji. 
 
Jak reagował na nie Piotr Kruczkowski? 
- Myślę, że je bagatelizował, nie wierzył, że do tego może dojść. Z drugiej jednak strony, po 
jego zachowaniu, poczynaniach widać było, że dalej chce być prezydentem Wałbrzycha. 
Mówił często, że zrobi wszystko, aby nadal rządzić Wałbrzychem... 

background image

 
Dziękuję za rozmowę. 

 

 

"Świt Odysei" w Libii 
Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania, Kanada oraz 
Włochy przystąpiły w sobotę do operacji mającej powstrzymać 
ataki wojsk Muammara Kadafiego na rebeliantów. Operacja 
pod kryptonimem "Świt Odysei" odbywa się na podstawie 
rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Do akcji skierowano siły 
powietrzne i marynarkę wojenną. Jak informują libijskie 
władze, w pierwszych godzinach operacji zginęły 64 osoby, a 
około 150 uznaje się za zaginione.
 
 

Operację militarną rozpoczęło wystrzelenie przez amerykańskie i brytyjskie okręty 124 
pocisków tomahawk, wymierzonych w ponad 20 celów zlokalizowanych na libijskim 
wybrzeżu. Jak podkreśla szef sztabów Pentagonu William Gortney, zaatakowano stanowiska 
obrony przeciwlotniczej sił pułkownika Kadafiego w okolicach Trypolisu i Misraty. Według 
przedstawiciela amerykańskiego ministerstwa obrony, cele stanowiły zagrożenie dla pilotów 
koalicji, patrolujących libijską przestrzeń powietrzną, lub dla narodu libijskiego. Jak 
poinformował w nocy z soboty na niedzielę inny reprezentant amerykańskich sił, na skutek 
tych ataków libijska obrona przeciwlotnicza została "poważnie uszkodzona". Tymczasem 
Gortney podkreśla, że na dokładną ocenę skuteczności akcji trzeba poczekać około 12 godzin, 
w tym m.in. na lot zwiadowczy samolotu bezzałogowego Global Hawk. Szef sztabów 
Pentagonu nie powiedział jednak, jak długo potrwa operacja. Podkreślił jedynie, że ostrzał 
rakietowy stanowi zaledwie pierwszy etap wielofazowej misji. 
Przedstawiciele włoskiego MSZ utrzymują, że operacja w Libii będzie prowadzona aż do 
obalenia Kadafiego. Odmiennego zdania jest Francja. Operacja ma potrwać do momentu, aż 
Kadafi przyjmie rezolucję ONZ. Szef kolegium połączonych sztabów armii USA admirał 
Mike Mullen w wywiadzie dla telewizji NBC zaznaczył, że cele międzynarodowej operacji są 
ograniczone do realizacji rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ i nie należy do nich odsunięcie 
od władzy libijskiego przywódcy. Dodał, że Kadafi będzie musiał "podjąć decyzję" dotyczące 
własnej przyszłości. 
 
Amerykanie rozpoczęli, Europejczycy dokończą 
Niedziela w Libii rozpoczęła się od porannego nalotu, który przeprowadziło - jak informuje 
dowództwo sił zbrojnych USA na Afrykę - 19 samolotów amerykańskich. - Naloty 
przeprowadziły trzy samoloty B2, jak również F-15 i F-16 oraz jeden samolot AV8-B 
piechoty morskiej - oświadczył rzecznik dowództwa sił zbrojnych USA na Afrykę Kenneth 
Fiedler. Dodał, że celem bombowców były "przede wszystkim obiekty lotnicze i systemy 
obrony przeciwlotniczej". 
W pierwszych dniach operacji dowództwo przejęli Amerykanie. Podkreślają jednak, że 
szykują się do rozdzielenia kompetencji między wszystkie państwa. W najbliższych dniach do 
koalicjantów przyłączą się też nowe kraje. Takie zapewnienia pojawiły się już ze strony 
chociażby Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Premier tego pierwszego szejk 
Hamad ibn Dżasim ibn Dżabr as-Sani oznajmił, że obecna sytuacja wymaga, by do operacji 

background image

mającej na celu powstrzymanie dalszego rozlewu krwi w Libii przyłączyły się także kraje 
arabskie. - Jesteśmy przekonani, że muszą znaleźć się kraje arabskie, które podejmą się 
takiego działania, ponieważ sytuacja jest nie do przyjęcia - powiedział as-Sani.  
Na Morzu Śródziemnym znajduje się 25 okrętów koalicji, w tym 11 amerykańskich. Wśród 
jednostek USA są 3 okręty podwodne wyposażone w pociski tomahawk, a także m.in. 2 
niszczyciele i 2 okręty desantowe. W okolicy - jak informuje Agencja Reutera - znajduje się 
również 5 amerykańskich samolotów zwiadowczych. Włosi zapowiadają, że w najbliższych 
godzinach skierują do akcji kolejne samoloty. 
Tymczasem libijski przywódca w wystąpieniu dla telewizji państwowej oświadczył, że naloty 
zachodniego lotnictwa na jego kraj to terroryzm. - To terroryzm i nowy hitleryzm. (...) Nie 
pozwolimy eksploatować naszej ropy - powiedział Kadafi, zapowiadając jednocześnie 
pokonanie tej "nieusprawiedliwionej agresji krzyżowców". - Wojna będzie długa, ale nie 
zostawimy naszej ziemi i wyzwolimy ją, a rządowe siły zwyciężą - podkreślił, dodając, że 
odtąd wszyscy mieszkańcy będą nosić broń.  
Tuż po rozpoczęciu ataków sił koalicji libijskie ministerstwo spraw zagranicznych zażądało 
pilnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. 
 
  

Marta Ziarnik 

 

Trzy gramy zamieniają pancerną ścianę w plazmę 

Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Niewielkie pociski wyrzucane z 
elektromagnetycznej wyrzutni osiągają prędkość 
6,25 km/s. Płytka ze stalowej blachy uderzona taką 
bronią natychmiast wyparowuje, zamieniając się w 
plazmę.
 
 
Eksperci Instytutu Wysokich Temperatur z 
laboratorium w podmoskiewskiej Szaturze 
zademonstrowali wyrzutnię o napędzie 

elektromagnetycznym, pozwalającą rozpędzić niewielki pocisk o rozmiarach tabletki i wadze 
3 gramów do tak ogromnej prędkości, że potrafi on dokonać ogromnych zniszczeń, mimo że 
nie przenosi żadnego ładunku wybuchowego. Ma to kolosalne znaczenie w ewentualnych 
zastosowaniach wojskowych. Okręt lub czołg wyposażone w tego typu broń nie przewoziłyby 
prochu ani innych niebezpiecznych materiałów. Trudniej jest zniszczyć pojazd, na którym nie 
ma co pod wpływem ostrzału wybuchnąć. 
Rosyjska stacja NTV pokazała eksperyment, w którym przed wyrzutnią ustawiono trzy płytki 
z metalowej blachy o średnicy pomarańczy i grubości około milimetra. Po wystrzeleniu w ich 
stronę pocisku pierwsza płytka całkowicie zniknęła. Ogromna energia kinetyczna pędzącego 
kawałka metalu rozgrzała blachę do temperatury, w której żelazo nie tylko paruje (2750 st. 
C), ale zamienia się w plazmę, czyli stan, w którym elektrony odrywają się od jąder 
atomowych. Druga płytka, przez którą przeleciał pocisk, została rozdrobniona w metalowe 
wióry. Pozostała jedynie trzecia, przebita na wylot. 
Obecnie Rosjanom udało się osiągnąć prędkość wyższą niż możliwa do uzyskania przez 
pociski balistyczne. - W naszym laboratorium badawczym największa szybkość to 6,26 

background image

kilometra na sekundę. To bardzo blisko do pierwszej prędkości kosmicznej - mówi, pokazując 
wyrzutnię, Alieksiej Szurupow, dyrektor ośrodka. Pierwsza prędkość kosmiczna wynosi 7,91 
km/s. Jest to prędkość potrzebna, żeby ciało pokonało przyciąganie ziemskie i zaczęło 
poruszać się po orbicie. Gdyby rosyjską "tabletkę" udało się rozpędzić do takiej prędkości, 
mogłaby krążyć wokół Ziemi, o ile nie natrafi na żadne przeszkody. Otwiera to perspektywę 
zastosowań tej technologii do niszczenia celów bardzo odległych, także znajdujących się w 
kosmosie. 
 
Szyna - pocisk - szyna 
Technologia zastosowana w wyrzutni elektromagnetycznej oparta jest na dość prostych 
podstawach teoretycznych. Prawa fizyki rządzące wzbudzaniem pola magnetycznego pod 
wpływem przepływu prądu i ruchem ciał w tym polu znane są od XIX wieku, a obecnie 
naucza się ich w szkołach. Pocisk wykonany jest z materiału przewodzącego lub przynajmniej 
nim pokryty, a przy tym posiada własny ładunek elektryczny. Umieszczony jest pomiędzy 
dwoma szynami podłączonymi do prądu. Dzięki zamknięciu obwodu układ szyna - pocisk - 
szyna staje się elektromagnesem. Pole magnetyczne powoduje z kolei, że naładowany 
elektrycznie przedmiot rozpędza się. 
Jednak to, co jest takie proste w teorii, nie od razu może być zastosowane zgodnie z 
oczekiwaniami wojskowych chcących mieć skuteczną broń i uzyskać przewagę nad 
konkurentami, a potencjalnie przeciwnikami. Podstawowy problem to zasilanie. Ogromna 
energia, z jaką porusza się pocisk, nie wzięła się znikąd. Szyny są zasilane elektrycznością, a 
tę trzeba do nich dostarczyć, i to z bardzo dużą prędkością, nieosiągalną dla publicznych i 
przemysłowych sieci przesyłowych. W Szaturze używa się kilkuset przemyślnie połączonych 
akumulatorów, których cały zapas energii jest uwalniany w ciągu niecałej sekundy. Z tego 
powodu wyrzutnie broni kinetycznej nie mogą być obecnie instalowane w czołgach lub na 
okrętach wojennych. Także możliwości wyrzutni stacjonarnych są słabsze od oferowanych 
przez technikę rakietową. 
Inne problemy techniczne wynikają z wielkości energii, jaka w bardzo krótkim czasie skupia 
się w małym pocisku. Na jego styku z szynami pojawia się ogromna temperatura, szybko 
niszcząca szyny. Siły wytwarzane przez pole magnetyczne stawiają również wyrzutniom 
trudne wymagania konstrukcyjne. Potęguje je dodatkowo fakt przekraczania przez pocisk 
bariery prędkości dźwięku. 
Pierwsze próby zastosowania zjawisk magnetycznych do celów wojskowych pojawiły się już 
podczas I wojny światowej. Badania nad tym prowadzili bez powodzenia Niemcy, a Francuz 
Louis Fauchon-Villeplee opatentował "aparat elektryczny do wyrzucania pocisków". Podczas 
kolejnej wojny w III Rzeszy gotowy był prototyp działa przeciwlotniczego o napędzie 
elektromagnetycznym, jednak upadek Niemiec i zakończenie wojny przerwały projekt. 
Do badań nad wyrzutniami elektromagnetycznymi powrócono następnie w latach 50. w 
Australii, później przejęli je Brytyjczycy. To do nich należy rekord prędkości pocisku 
kinetycznego wynoszący 20 km/s. Dotyczył jednak bardzo małego ładunku bez siły 
niszczącej. Obecnie najbardziej zaawansowaną technologią wyrzutni elektromagnetycznych 
dysponuje amerykańska Marynarka Wojenna, dla której pracują ośrodki badawcze w Virginii 
oraz uniwersytetu w Austin, w Teksasie. Prowadzone są testy z wyrzutnią pocisków o masie 
3,2 kg, które osiągają prędkość 2,5 km/s. Ich energia kinetyczna wynosi 9 megadżuli. To 
wystarczy, żeby przebić pancerz czołgu. Z myślą o niszczycielach klasy USS Zumwald, które 
wejdą do służby w 2013 roku, projektowane są wyrzutnie nadające pociskom energię 11 
megadżuli, o prędkości 5,8 km/s. W założeniach mają trafiać w cele odległe o 200 mil 
morskich (370 km) z dokładnością do 5 metrów. Ostatnie ujawnione testy tej broni odbyły się 
w 2008 roku, zaś jej dalszy rozwój jest objęty tajemnicą.  
Prace nad bronią kinetyczną to przykład na współczesne oblicze wyścigu zbrojeń pomiędzy 

background image

największymi militarnymi potęgami świata. Układy rozbrojeniowe nakładają ograniczenia w 
rozwoju broni atomowej, międzynarodowy konsensus zakazuje prac nad chemicznymi i 
biologicznymi środkami rażenia. W tej sytuacji oprócz rozwoju broni konwencjonalnej trwają 
poszukiwania sposobów wojskowego zastosowania wszelkich znanych zjawisk i praw natury. 
Każde państwo liczy na to, że dzięki odkryciom swoich naukowców wejdzie w posiadanie 
unikalnej technologii dającej przewagę nad konkurencją. 
 
  

Piotr Falkowski 

Obrońcy życia na Jasnej Górze 
Za modlitwą musi iść działanie 
Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Modlitwa ludzi wierzących w intencji życia jest 
bardzo ważna, ale jeśli nie idzie za nią działanie, 
czegoś jej brakuje. Podkreślał to ks. abp Stanisław 
Nowak, metropolita częstochowski, który w sobotę 
przewodniczył Mszy św. dla uczestników 31. 
Ogólnopolskiej Pielgrzymki Obrońców Życia na 
Jasną Górę. Spotkanie modlitewne w narodowym 
sanktuarium zgromadziło ponad tysiąc pięćset osób 
- przedstawicieli kilkudziesięciu ruchów i 

stowarzyszeń pro-life działających na terenie naszego kraju. 
 
Pielgrzymka była okazją do refleksji o różnego rodzaju zagrożeniach dla życia: aborcji, 
eutanazji, zapłodnieniu in vitro, a także o wyzwaniach, jakie niesie za sobą promowana wśród 
młodzieży permisywna tzw. edukacja seksualna. Uczestnicy spotkania podkreślali, że dziś 
przyszedł czas na działanie - na odważne opowiedzenie się po stronie życia. 
Specjalnie zaproszony na pielgrzymkę Raymond de Souza, katolicki intelektualista i działacz 
Human Life International przedstawił wykład pt. "Antykultura śmierci a Ewangelia życia - 
relatywizm, dechrystianizacja i katolicka kontrrewolucja". Gość ze Stanów Zjednoczonych 
mówił o trzech krokach do cywilizacji śmierci. Są nimi: antykoncepcja (wojna ludzi ze sobą 
nawzajem), aborcja (wojna rodziców z dziećmi) oraz eutanazja (wojna dzieci z rodzicami). - 
Na Zachodzie dominuje dziś mentalność antykoncepcyjna. Każdego roku więcej ludzi 
umiera, niż się rodzi. Przez to cywilizacja chrześcijańska wypierana jest przez islam - 
tłumaczył. Podkreślił, że jak kiedyś odpowiedzią na reformację była kontrreformacja, tak dziś 
konieczna jest odpowiedź na rewolucję, czyli kontrrewolucja. - Chrystus szuka świadków, 
którzy mają odważną wiarę. Ludzi, którzy spotykają się z ogromem Jego miłości i tą miłością 
płoną - mówił. - My więc powinniśmy walczyć, a Bóg da nam zwycięstwo - wzywał.  
Do intensywnego działania na polu ochrony życia wezwał także w czasie Mszy Świętej ks. 
abp Stanisław Nowak. - Obrona życia do końca to zadanie dla każdego człowieka. To nie jest 
przywilej jakichś grup, ale sprawa wszystkich. Wielkie zadanie - mówił w homilii metropolita 
częstochowski. 
Uczestnicy pielgrzymki przyjęli specjalne przesłanie. Przypomnieli w nim m.in., że procedura 
zapłodnienia in vitro powinna być zakazana. - Apelujemy do posłów o przyjęcie stosownej 
ustawy w tej sprawie - podkreślił dr Paweł Wosicki, prezes Polskiej Federacji Obrony Życia. 
Zwrócono także uwagę na brak polityki prorodzinnej, który z roku na rok jest coraz bardziej 
dotkliwie odczuwalny przez rodziny.  

background image

Doktor inż. Antoni Zięba, prezes Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka, 
zwrócił z kolei uwagę, że działacze pro-life przybyli na Jasną Górę także po to, aby 
podziękować za beatyfikację Jana Pawła II. - Mówimy, że był on największym z rodu 
Polaków i największym obrońcą życia i praw rodziny w skali całego świata. Jan Paweł II był 
Papieżem życia i praw rodziny, i myślę, że ten dar beatyfikacji ożywi ruchy pro-life i pro-
familia nie tylko w Polsce, ale w skali całego świata - podkreślił dr Zięba. 
 
  

Małgorzata Pabis, Jasna Góra 

 

Kocha Kościół i loretańskie zgromadzenie 
Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Serdeczna i oddana innym, pracowita i zdolna, rozmodlona i kochająca Kościół - 
Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Loretańskiej ma nową przełożoną generalną. W 
uroczystość św. Józefa, Opiekuna Świętej Rodziny, 19 marca br. została nią s. Stefania 
Grażyna Korbuszewska.
 
 
Wyboru dokonała obradująca w Loretto (diecezja warszawsko-praska) Kapituła Generalna 
Zgromadzenia. - Przyjęłam tę nominację w duchu miłości do całej naszej wspólnoty i w 
duchu posłuszeństwa ślubowanego Panu Bogu - wyznała w rozmowie z "Naszym 
Dziennikiem" s. Stefania Grażyna Korbuszewska. Podkreśliła, że jej troską, tak jak zresztą 
każdej przełożonej generalnej, będzie zawsze powrót do źródeł - do charyzmatu założyciela 
zgromadzenia bł. ks. Ignacego Kłopotowskiego. Powstałe w 1920 r. w Warszawie 
Zgromadzenie Sióstr Loretanek głosi Ewangelię poprzez słowo drukowane oraz niesioną 
pomoc materialną i duchową ludziom potrzebującym, a szczególnie starszym i dzieciom. 
Do obrad kapituły generalnej siostry przygotowywały się przez wielomiesięczne modlitwy 
całego Zgromadzenia i 3-dniowe rekolekcje samych uczestniczek Kapituły. W czasie 
spotkania omawiały najaktualniejsze kwestie związane z życiem Zgromadzenia i 
wyzwaniami, przed jakimi stoi ono dzisiaj w Kościele.  
Jednym z najważniejszych punktów obrad był wybór nowej przełożonej generalnej, która 
będzie kierowała Zgromadzeniem Sióstr Loretanek w latach 2011-2017. Została nią s. 
Stefania Grażyna Korbuszewska. Jest ona ósmą z kolei matką generalną w historii 
Zgromadzenia.  
Siostra Stefania pochodzi z Sokołowa Podlaskiego. W Zgromadzeniu jest od 25 lat. Od 
wstąpienia do klasztoru pełniła różne funkcje i podejmowała różne obowiązki, w ostatnim 
czasie była asystentką matki generalnej, 7 lat była także przełożoną domu zakonnego w 
warszawskim Rembertowie i księgową Wydawnictwa Sióstr Loretanek. Ma 43 lata. Jak 
zapewnia s. Andrzeja Biała, dyrektor Wydawnictwa Sióstr Loretanek, dla sióstr wybór nowej 
przełożonej jest ogromną radością. - Miałam to szczęście przez wiele lat pracować razem z 
Matką i być także razem z nią w Zarządzie Zgromadzenia. Jest bardzo serdeczna, ciepła i 
oddana innym, pracowita i zdolna, a jednocześnie rozmodlona, kochająca Kościół, nasze 
Zgromadzenie i każdą siostrę - podkreśla s. Andrzeja. - Wszystkie z wielkim wzruszeniem 
przyjęłyśmy jej wybór na przełożoną generalną - dodaje.  
Siostra Stefania Korbuszewska zastąpi w posłudze przełożonej generalnej s. Zofię Alinę 
Chomiuk, która niedawno - 2 lutego, w święto Ofiarowania Pańskiego - świętowała jubileusz 
50-lecia ślubów zakonnych. Siostra Zofia kierowała Zgromadzeniem Sióstr Loretanek przez 3 

background image

kadencje. Prowadziła także proces beatyfikacyjny założyciela zgromadzenia błogosławionego 
ks. Ignacego Kłopotowskiego i miała to szczęście, że beatyfikacja odbyła się za jej kadencji. - 
Jesteśmy bardzo szczęśliwe, że Pan Bóg tak nam błogosławi i daje nam takich dobrych 
przełożonych - podkreśla s. Andrzeja. 
Obecnie Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Loretańskiej posiada ponad 30 domów z czego 9 
za granicą. Zasadniczy nurt posługi sióstr stanowi praca wydawnicza i drukarska. 
 
  

Maria Popielewicz 

  

************************ 

Służyć Słowu jak Maryja 

Z s. Stefanią Korbuszewską, nowo wybraną przełożoną generalną Zgromadzenia Sióstr 
Loretanek, rozmawia Maria Popielewicz
 
 
Wybór na przełożoną generalną zgromadzenia zakonnego to wielka odpowiedzialność. 
Jak Siostra go przyjęła?
 
- Taka wiadomość jest zawsze wielkim przeżyciem osobiście dla każdej z sióstr i dla całego 
Zgromadzenia. Przyjęłam tę nominację w duchu miłości do całej naszej wspólnoty i w duchu 
posłuszeństwa ślubowanego Panu Bogu. Trudno jeszcze mówić o tym, co będzie moim 
priorytetem w czasie tej posługi dla Zgromadzenia. Zadania na przyszłość naświetla obecnie 
przeżywana kapituła generalna, w czasie której zarysowują się potrzeby Zgromadzenia. 
Ważny jest zawsze powrót do źródeł - do charyzmatu Założyciela. To jest największa troska 
każdej z przełożonych generalnych. 
 
Jaki aspekt charyzmatu Zgromadzenia Sióstr Loretanek jest Siostrze szczególnie bliski? 
- Myślę, że jest to maryjność. Patrzymy na postawę Matki Bożej - Służebnicy Słowa. Każda 
loretanka - jak mówił nasz Ojciec Założyciel - to właśnie córka Maryi i służebnica Słowa. Na 
Jej wzór mamy kształtować nasze powołanie, w Nią się wpatrywać i misję naszego życia 
realizować właśnie za Jej przykładem. 
 
Które wydarzenia z życia zakonnego zapadły najgłębiej w Siostry pamięć? 
- Przede wszystkim śluby wieczyste, które były największym przeżyciem. Drugim takim 
wyjątkowym czasem była beatyfikacja naszego Założyciela Błogosławionego ks. Ignacego 
Kłopotowskiego. Miałam to szczęście wraz z innymi siostrami cieszyć się tym, że od chwili 
beatyfikacji przez jego wstawiennictwo mogą modlić się do Boga nie tylko Siostry Loretanki, 
lecz także cały Kościół w Polsce. Beatyfikacja Założyciela była dla nas potwierdzeniem 
ciągłej aktualności charyzmatu naszego zgromadzenia, jaką jest służenie ludziom przez słowo 
drukowane, a także gotowość na posługę wszędzie tam, gdzie Kościół nas potrzebuje. 
 
Dziękuję za rozmowę. 

  

background image

SANTO SUBITO 
Stale jest z nami 
Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Z ojcem prof. dr. hab. Zachariaszem Jabłońskim 
OSPPE, definitorem generalnym Zakonu 
Paulinów, rozmawia Mariusz Kamieniecki
 
 
Z Karolem Wojtyłą spotykał się Ojciec jeszcze 
przed Jego wyborem na Stolicę Piotrową. Kim w 
oczach Ojca był ten, który w 1978 r. został 
Papieżem?
 
- Przede wszystkim był człowiekiem. To Jego 

człowieczeństwo obserwowałem jeszcze jako kleryk, kiedy usługiwałem podczas posiłków 
biskupów uczestniczących w rekolekcjach czy w innych uroczystościach na Jasnej Górze. 
Miałem wtedy okazję podawać do stołu, przy którym siedział ówczesny ks. abp Wojtyła - 
wyręczał nas, sam zbierając talerze np. po obiedzie. Fascynujące było również to, że ten 
przecież poważny hierarcha jeździł na rowerze. Z kolei w Krakowie, na Skałce, dostrzegałem 
Jego zatroskanie, by uroczystości ku czci św. Stanisława Biskupa i Męczennika miały 
odpowiedni, bardzo podniosły charakter. Zauważałem, a był to czas posoborowy, że ks. kard. 
Wojtyle zależało, żeby wierni aktywnie uczestniczyli w Liturgii, także młodzież akademicka. 
W Jego sposobie bycia uderzała niezwykła bezpośredniość, a w sprawach religijnych powaga. 
Eucharystia - ten święty czas - była dla Niego czymś niezwykłym, wchodzeniem w Bożą 
przestrzeń, w której się zamykał, ale też którą promieniował na zewnątrz. 
 
Co zadecydowało o powołaniu kapłańskim Karola Wojtyły? Czy możemy powiedzieć, że 
to powołanie zaczęło się od spotkania z Maryją?
 
- Z pewnością jest to tajemnica Jana Pawła II, trudna do odczytania dla nas, tak zresztą jak nie 
do ogarnięcia jest logika Bożych działań. Wszystko zaczęło się chyba już w domu rodzinnym, 
od modlitwy i nabożeństwa do Matki Bożej. W Jej zasięgu promieniowania był jeszcze jako 
dziecko prowadzony przez rodziców przed obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy w 
kościele parafialnym w Wadowicach, gdzie potem już sam często się modlił. Dla mnie 
osobiście w tej drodze formacji maryjnej Karola Wojtyły istotną rolę odgrywały pielgrzymki 
do Kalwarii Zebrzydowskiej. Natomiast na Jasną Górę pielgrzymował wraz z parafią 
wadowicką jako 12-letni chłopiec, w 1932 r., w roku jubileuszu 550-lecia sanktuarium, co 
zresztą zostało uwiecznione na zdjęciu. Jednak moim zdaniem momentem niezwykle 
ważnym, który pobożność maryjną Karola Wojtyły przestawił na inny, jeszcze bardziej 
dojrzały poziom, było studium książki "Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej 
Maryi Panny" św. Ludwika Marii Grignion de Montfort. Tam też możemy odnaleźć korzenie 
hasła przewodniego Jego posługi biskupiej - "Totus Tuus", a więc całkowitego, ufnego i 
dobrowolnego oddania się w opiekę Maryi. Zresztą tę swoją pobożność maryjną potwierdzał 
wielokrotnie, także we współpracy z Prymasem Tysiąclecia. 
 
Dziś, w przededniu beatyfikacji, możemy już powiedzieć, że oto na naszych oczach 
spełnia się wołanie z placu św. Piotra: "Santo subito!". A zatem historia Papieża 
Wojtyły nie zakończyła się wraz z Jego śmiercią?
 
- Jan Paweł II stale jest z nami, wśród nas. Ktoś bardzo mądrze i interesująco powiedział, że 
beatyfikacja jest sprowadzeniem świętego czy beatyfikowanego z powrotem na ziemię, 
żebyśmy go zauważyli i na nowo odczytali jako pewien wzorzec do życia Ewangelią. 
Osobiście bardzo mnie razi, że w próbach przedstawienia postaci czy szukania klucza 

background image

interpretacji świętości Karola Wojtyły mówi się - zresztą prawdziwie - że był to geniusz 
słowa, człowiek teatru, który umiłował piękno i człowieka, że głosił i ukazał światu na nowo 
Boże Miłosierdzie; a niejako wycisza się klucz maryjny. Tymczasem Jan Paweł II wciąż uczy 
nas tej maryjności, która została wpisana w Boże Miłosierdzie. Nie można przeciwstawiać 
tych dwóch rzeczywistości, ale należy pamiętać, że dopełnieniem zawierzenia Bożemu 
Miłosierdziu jest zawierzenie Matce Najświętszej, która to Boże Miłosierdzie przybliża i 
która najpełniej go doświadczyła. Maryjność, która wiąże się z zawierzeniem, jest 
maryjnością trudną. Nie jest bowiem naznaczona wyłącznie naszym błaganiem, ale ma być 
także podjęciem odpowiedzialności za zbawienie innych, co stanowi społeczny wymiar 
zawierzenia Matce Bożej. Szkoda, że ten element maryjności nie do końca jest artykułowany. 
 
Dziękuję za rozmowę. 

 

"Złote" porachunki 
Nasz Dziennik, 2011-03-21 

Jan Tomasz Gross to autor prac propagandowych, 
które jeszcze przed ukazaniem się są okrzyknięte 
jako "wybitne", "odkrywcze", "odważne", 
"nowatorskie". Problem w tym, że Gross jest po 
prostu... nudny.
 
 
Poczynając od 1998 r., gdy ukazało się pierwsze jego 
dziełko z tej serii: "Upiorna dekada. Trzy eseje o 
stereotypach na temat Żydów, Polaków, Niemców i 

komunistów 1939-1948" (Kraków 1998), ten autor ma stale do powiedzenia to samo i 
praktycznie - tak samo. To też jest sztuka - nie badać, nie siedzieć miesiącami czy latami w 
archiwach, posługiwać się wyłącznie strzępami (choć bardzo starannie dobranymi) ustaleń 
innych autorów, i tak je zgeneralizować, spłaszczyć i spopularyzować, aby osiągnąć 
zamierzony efekt. 
Ma to sens w przypadku handlarza starzyzną - pocerować, połatać stare łachy i upchnąć je 
jako prawie nowe ("nowe inaczej"). W przypadku naukowca nie, bo nie to powinno być 
sensem jego pracy. 
 
Zdjęcie obrosłe nieprawdą 
"Złote żniwa" nie mają nic wspólnego z nauką. Nie są efektem jakichkolwiek badań, ich 
generalizujące wszystko tezy oparte są na bardzo kruchych lub wręcz nieprawdziwych 
podstawach. Rozrzucone gdzieniegdzie w tekście przypisy, kilka relacji, kilka publikacji, 
wspomnień, pamiętników to wyłącznie kamuflaż. 
Najnowsza praca Grossa opiera się na fałszywym założeniu, że zdjęcie z okolic Treblinki - 
które jest osią jego rozważań i dowodem koronnym - jest prawdziwe i przedstawia dokładnie 
to, co mu akurat pasuje. Nie trzeba być specjalistą w tym zakresie, żeby dokonać rzetelnego 
opisu przywołanej fotografii. Widać na niej grupę ludzi (w asyście milicjantów i zapewne 
funkcjonariuszy UB), przed nimi leży kilkanaście ludzkich czaszek, a niewielki pagórek, 
przed którym pozują do fotografii, ma zapewne nie więcej niż 30 cm wysokości. To ziemia 
wydobyta z ekshumacyjnej jamy. Gdzie Gross zobaczył na tej fotografii "wzgórze usypane z 
popiołów 800.000 Żydów"? Jeśli tak ma dziś wyglądać rzetelność badawcza i opis 
największego w dziejach ludobójstwa, to najwyraźniej zadanie, jakie sobie postawił, 

background image

całkowicie go przerosło. 
Podobny jak Gross temat poruszyła w swej pracy magisterskiej Martyna Rusiniak: "Obóz 
zagłady Treblinka II w pamięci społecznej (1943-1989)" (Warszawa 2008). Autorka 
wykonała konkretną pracę badawczą, przeglądając sumiennie źródła, ustalając dużo nowych, 
nieznanych wcześniej okoliczności. I choć niektóre jej wnioski rażą (to może być wpływ 
konkretnego promotora), to jednak jej praca jest - na tle tego, co napisał Gross - pracą 
naukową. Niestety, tenże autor, choć powinien znać ją co najmniej dobrze, to nawet jej nie 
wymienił, choć wszystko wskazuje na to, że w znacznym stopniu poszedł jej śladem, ale 
wybiórczo. A szkoda, bo pod wpływem tej lektury mógł ucywilizować przynajmniej niektóre 
swe sądy. Pomijając ją zaś całkowicie w swych rozważaniach, stworzył sobie ogromną 
swobodę w żonglowaniu nielicznymi źródłami i wyrażaniu daleko idących sądów, które - w 
świetle znanych dokumentów - na ogół nie są uprawnione. Przede wszystkim, nie ma podstaw 
do wszelkiej generalizacji, a to u Grossa jest celem samym w sobie. 
Kolejną wątpliwością, nasuwającą się w ocenie uczciwości badawczej Grossa, jest brak 
jakichkolwiek odniesień do ustaleń badaczki podobnych zagadnień, jakie porusza Gross w 
swym opracowaniu. Chodzi o Teresę Prekerową, która wyniki swych wnikliwych badań 
opublikowała w artykule: "Stosunek ludności polskiej do żydowskich uciekinierów z obozów 
zagłady w Treblince, Sobiborze i Bełżcu w świetle relacji żydowskich i polskich" ("Biuletyn 
Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu - Instytutu Pamięci 
Narodowej", XXXV, Warszawa 1993). Dotarła ona do wszystkich znanych jej relacji 
uciekinierów z Treblinki, tworząc na ich podstawie obraz zupełnie inny niż Grossowy. Przede 
wszystkim cechuje ją uczciwość badawcza - niczego nie ukrywa, stawia odważne pytania, 
wnioskuje nie przez wróżenie z fusów, ale przez badanie i weryfikację źródeł. Innej drogi 
przecież nie ma. 
 
Polskie dzieci straszne są 
Gdyby Gross chciał w pełni skorzystać z dorobku tych osób, które na poważnie zajmowały 
się opisywanymi przez niego zagadnieniami, nie mógłby forsować nieuprawnionych sądów, 
generalizować i oskarżać całej społeczności czy całego Kościoła katolickiego. Ale to byłoby 
już wbrew jego intencjom, dlatego też unika jak ognia ogarnięcia całej dostępnej bazy 
źródłowej, jak też krytycznego podejścia nawet do starannie wyselekcjonowanych przez 
siebie źródeł. Dlatego jego prace są tak skrajnie stronnicze i niechlujne, oraz - co już 
zaznaczyłem wcześniej - po prostu nudne, pisze je bowiem "na jedno kopyto". 
A wystarczyłoby nieco uwagi i zdrowego rozsądku, nie brać na wiarę wszystkiego, co na ten 
temat napisano. Ot, choćby coś takiego: 
"Kopacze w zasadzie pracowali pojedynczo nie ujawniając plonów poszukiwań przed sobą 
nawzajem bo szczęśliwy znalazca mógł łatwo paść ofiarą napadu ze strony innych 
poszukiwaczy skarbów (pamiętamy co Kalembasiak i Ogrodowczyk pisali o "niesamowitych 
stosunkach" w okolicy Treblinki). W Bełżcu i w Treblince zabierano do domu wykopane 
trupie czaszki, aby tam dopiero, bez świadków, "spokojnie je obszukać"". Ładnie to brzmi i 
przekonująco odnośnie do "polskiego antysemityzmu", wyssanego jakoby z mlekiem matki, 
ale... Jak autor to sobie wyobraża, że "kopacz" z naręczem czaszek pod pazuchą biegnie 
niezauważony do domu, aby tam je rozbijać?  
Albo inne "źródło", które akurat bardzo mu pasuje: "W powojennej dyskusji na temat 
okupacyjnej demoralizacji młodzieży pisała o tym samym zjawisku Irena Chmieleńska: "Dwa 
były główne źródła demoralizacji dziecka Warszawy: sprawa żydowska oraz handel [...]. 
Chłopcy już od lat sześciu, najczęściej dziesięcio-, trzynastoletni, spędzali całe noce na 
dyżurowaniu przy murach getta i szantażowaniu przechodzących przez mury Żydów". 
Otwartość takiego postępowania, jego publiczny, nieskrywany i zarazem grupowy charakter, 
to były aspekty najbardziej uderzające obserwatorów. Irena Chmieleńska, "Dzieci wojenne", 

background image

Kuźnica, 9 XII 1945".  
Sześcioletni (polscy) chłopcy siedzą po nocach przy murze getta i szantażują każdego 
przechodzącego Żyda? W nocy (w zasadzie od wczesnego wieczoru) obowiązywała przecież 
godzina policyjna i te dzieci z pewnością byłyby zauważone przez niemieckie patrole, których 
nasilenie było między innymi przy murach getta właśnie. 
Podobnie z opisanym przez niego zjawiskiem prostytucji, które w jego książeczce osiąga 
rzekomo gigantyczne rozmiary. Wojna i okupacja sprzyja wprawdzie głębokiej demoralizacji 
(a taka okupacja szczególnie), nic jednak nie uprawnia go do uogólniania, że z tego procederu 
żyły całe wsie. To zjawisko występowało, było jednak moralnie potępiane, i to jednoznacznie. 
Występowało również w gettach i obozach pracy, i tam też z rąk do rąk przechodziły wszelkie 
dobra materialne. 
 
O obrzeżach zagłady nieco inaczej 
W jednym Gross ma całkowitą rację - tak zwane obrzeża zagłady nie są do końca zbadane i 
opisane. Ale, gdyby ktoś zastosował jego "metodę" badawczą, mógłby przecież dojść do 
zupełnie innych rezultatów. Oto na przykład w Radomsku, już pod koniec 1939 r.: "Pewnego 
dnia robotnicy żydowscy, wracając z robót przymusowych, udali się tłumnie do siedziby 
Judenratu, przepędzili jego przywódców i członków oraz zdemolowali lokal. Judenrat, 
zatrwożony groźną postawą mas, uciekł się do pomocy gestapo. Dopiero oddział 
gestapowców, przybyły na wezwanie Judenratu, przywrócił "porządek", a celem 
sterroryzowania Żydów, w obawie przed nowymi buntami, dokonał trzydniowego pogromu 
połączonego, rzecz oczywista, z rabunkiem. "Były to straszne 3 dni"". Rabowanie ludności 
żydowskiej wewnątrz gett było przecież zjawiskiem nagminnym. Czy mamy jednak prawo 
wyciągać wnioski w taki sam sposób, jak to robi Gross? 
"W lutym, marcu i kwietniu 1941 r. przybyło z Austrii do Generalnej Guberni łącznie 10 
transportów Żydów po 1.000 osób każdy. [...] Jak wynika z zachowanych dokumentów, 
szczególnie smutnie osławiony Judenrat ostrowiecki przyczynił się do rychłego "pozbycia 
się" ze swego terenu niewygodnych wysiedleńców wiedeńskich, nie omieszkając przy tym 
zbyt pieczołowicie zaopiekować się ich dobytkiem, bagażami, walizkami (5 tys. sztuk)". 
Nieszczęśnicy nie mogli liczyć na pomoc "swoich", uzyskiwali ją natomiast... u miejscowych 
chłopów, którzy udzielali im nie tylko schronienia, ale występując na ich rzecz u władz 
niemieckich, dawali im jakieś poczucie względnego bezpieczeństwa: "na podkreślenie 
zasługują częste stosunkowo fakty (np. w powiecie opatowskim) występowania miejscowych 
chłopów w obronie "swoich" wiedeńczyków, zwłaszcza lekarzy i ich rodzin, domagających 
się pozostawienia ich w spokoju na miejscu. Oddawali im swoje chałupy i zaopatrywali w 
artykuły żywnościowe. W niektórych wsiach nawet wójtowie, pod naciskiem miejscowych 
chłopów, specjalnie interesowali się losem Żydów wiedeńskich, udzielając im daleko idącej 
pomocy". 
Dziś, badając samą zagładę, jak też jej "obrzeża", musimy pamiętać i pokazywać całą 
różnorodność zachowań ludzi, ciężko doświadczonych przez wojenny i okupacyjny los. 
Łatwo jest ferować wyroki, będąc niejako "z zewnątrz", poza tym czasem i ponad tymi 
wydarzeniami. Oceniać, potępiać, generalizować bez zbadania całej złożoności? Jeśli tak, to 
można już wszystko?  
Do tej samej kategorii należy współudział tych, którzy sami też zapłacili cenę najwyższą. Byli 
gorliwi, nadgorliwi, często okrutni i doszczętnie zdemoralizowani, licząc, że wypychając na 
śmierć innych, sami się ocalą, lub pójdą na śmierć, ale dopiero na końcu. Ot, jak na przykład 
członkowie Judenratu w Nowym Dworze: "Smutną sławą cieszył się wśród ludności getta w 
Nowym Dworze Judenrat, wykonujący zawsze pilnie polecenia okupanta. Toteż hitlerowcy 
zrewanżowali się za świadczone im usługi. Wszystkich członków Judenratu, wraz z ich 
rodzinami w liczbie 42 osób, hitlerowcy ulokowali w końcowym wagonie ostatniego 

background image

transportu (12 XII [1942]), a na stacji kolejowej w Warszawie wagon ten odczepili od całego 
składu i wszystkich jego pasażerów odprowadzili do getta w Warszawie. Takiego 
traktowania, takiej "łaski" oprawców, nie dostąpił nawet prezes Judenratu w Łodzi, osławiony 
Chaim Rumkowski, którego hitlerowcy zawieźli razem z Żydami z getta łódzkiego do obozu 
zagłady w Oświęcimiu". 
Oto niejaki Lubicz, członek żydowskiego Ordnungsdienstu ("policji") w getcie w 
Międzyrzecu Podlaskim, a następnie komendant tego getta, wpadł na pomysł, aby Żydów 
ograbiać wcześniej, nie czekając na ich odstawienie do obozu zagłady: "Dotychczas Żydzi 
złapani w akcjach zabierali ze sobą pieniądze i drogocenności, które mogli ze sobą ukryć. 
Ogałacano ich dopiero z tego wszystkiego w Majdanku i Treblince. Lubicz natomiast 
zaproponował Niemcom, aby ich ograbić i rozebrać do naga na miejscu, bo po co ten majątek 
ma wpaść w obce ręce. Żydów rozebrano do naga i tak wsadzono do wagonów. O tym, że 
była to jego inicjatywa opowiadali niektórzy Niemcy, którzy nienawidzili takich zdrajców. 
Lubicz ograbił po tym magazyn z rzeczy lepszych, a gdy Niemcy się w tym zorientowali, 
zwalił winy na innych Żydów i ich rozstrzelano. 6-stą akcję [eksterminacyjną] Żydzi nazwali 
"małą Treblinką". [...] Żonę Lubicza nazywano w getcie żydowską K. Ona organizowała w 
getcie orgie z Niemcami". Żydzi, którzy ocaleli z tego getta, zwołali "sąd dziesięciu" i wydali 
wyrok śmierci na Lubicza, który wszystko przeżył. Uznali jednak, że to byłoby... nieładnie, 
"by Żydzi zabijali Żyda". Z treści tej relacji wynika jednak, że nie mieli żadnych skrupułów, 
aby zabijać Polaków za nieporównanie mniejsze przewiny... Podobnie stało się z innymi 
zdrajcami żydowskimi i policjantami, na których wydano wyroki śmierci. Nie ukarano jednak 
nikogo. 
 
Promocja pisarstwa Grossa 
Sposób, w jaki Gross podchodzi do historii, jest niedopuszczalny i skrajnie krzywdzący. Dla 
niego zagłada Żydów stała się polem żenujących sporów i bieżącej polityki. Gołosłowne 
oskarżanie setek tysięcy Polaków o współsprawstwo zagłady (arbitralnie zmniejszone po 
pierwszej fali krytyki aż dziesięciokrotnie, do kilkudziesięciu tysięcy), niemające żadnego 
umocowania w rzetelnych badaniach, następnie przerzucanie odpowiedzialności na cały 
Naród, to nowa jakość w publicystyce z tego zakresu. Niestety, możemy się tylko obawiać, że 
to dopiero początek takich "rozrachunków". W imię czego? 
Żyjemy w czasach pogłębiającego się relatywizmu, gdy wolno coraz więcej, ale nie każdemu 
i nie w każdej sprawie. Przy czym należy pamiętać, że Gross ma stosunkowo łatwą sytuację, 
cały czas może bowiem liczyć na poklask licznych klakierów, którzy - niezależnie od własnej 
wiedzy i umiejętności krytycznego myślenia, zawsze wyniosą go na piedestał. Ale my go tam 
trzymać nie musimy. 
 
  

Leszek Żebrowski 

  

Autor jest pisarzem i publicystą, badaczem polskiego podziemia niepodległościowego w 
czasie II wojny światowej i po 1945 roku.