Rolnik to nie obywatel trzeciej kategorii
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Z Wieńczysławem Nowackim, przedstawicielem
Komisji ds. Realizacji Porozumień Rzeszowsko-
Ustrzyckich, rozmawia Bogusław Rąpała
Wczoraj w Ustrzykach Dolnych odbyły się
uroczystości związane z obchodami 30. rocznicy podpisania porozumień rzeszowsko-
ustrzyckich. Jaki cel przyświecał organizatorom?
- Uroczystości miały na celu przypomnienie przebiegu strajków oraz tych wartości, które były
ważne dla sygnatariuszy tych porozumień przed 30 laty i nadal są aktualne. Zamiarem
organizatorów było również pokazanie analogii tamtych wydarzeń z tym, co się dzieje
obecnie.
O jakich analogiach Pan myśli?
- 30 lat temu to system komunistyczny sprawił, że ludzie wsi, szczególnie rolnicy, byli
traktowani jako obywatele trzeciej kategorii. Dzisiaj system liberalny stawia polską wieś w
podobnej sytuacji. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nasi rolnicy otrzymują 30 procent tego,
co gospodarze z Niemiec, Francji, Danii czy Austrii?
To strona materialna. A inne kwestie?
- Chociażby te natury prawnej. Do dziś w Konstytucji Polskiej Wsi nie ma zagwarantowanej
trwałości gospodarstw rodzinnych. W artykule 21 widnieje jedynie lakoniczny zapis, który
nie ma żadnego prawnego przełożenia na rzeczywistość. Mówi on, że podstawą ustroju
rolnego w Polsce są gospodarstwa rodzinne. Przy czym nie wiadomo, czym jest ustrój rolny,
poza tym, że tylko hasłem, które zostało ustawowo wprowadzone przez rząd Włodzimierza
Cimoszewicza. Natomiast nie ma ani jednego zapisu, który precyzowałby, co należy
rozumieć pod pojęciem "gospodarstwa rodzinnego". Bo też do chwili obecnej nie ma żadnej
ustawy o tego rodzaju gospodarstwach. W związku z tym ich właściciele nie mają
odpowiedniego zabezpieczenia prawnego swojej własności. Żaden rząd o to nie zadbał. Nie
możemy pogodzić się z takim traktowaniem. W obrębie porozumień rzeszowsko-ustrzyckich
ta sprawa nie została odpowiednio uregulowana i gwarancje nienaruszalności własności
chłopskiej de facto do dziś nie istnieją.
Rzeczywiście trudno oprzeć się wrażeniu, że problemy rolników dziś, podobnie jak i
przed laty, spychane są na dalszy plan...
- Oczywiście analogię widać również w sferze dochodowości produkcji rolnej. A przede
wszystkim w sposobie traktowania polskiego rolnika przez główne środki społecznego
przekazu. Poza Radiem Maryja, Telewizją Trwam i "Naszym Dziennikiem" inne media
całkowicie pomijają problemy społeczności wiejskich. Brakuje programów, które naprawdę
pokazywałyby wiejską rzeczywistość i to, jak ważną częścią Narodu Polskiego jest ludność
rolnicza.
Komisja ds. Realizacji Porozumień Rzeszowsko-Ustrzyckich wciąż działa. W jaki sposób
chce przyczynić się do poprawienia sytuacji rolników?
- Miesiąc temu w Rzeszowie podczas konferencji zorganizowanej przez Stronnictwo Ludowe
"Ojcowizna" oraz uczestników strajków sprzed 30 lat został wystosowany list otwarty do
najwyższych władz Rzeczypospolitej Polskiej, w którym poruszyliśmy nie tylko bieżące
problemy rolników, ale i zagrożenia dla Narodu i państwowości polskiej. Oprócz tego została
ogłoszona rezolucja w sprawie ubezpieczenia społecznego rolników i ich rodzin. Sprawa
ubezpieczeń była niezwykle mocno postawiona w porozumieniach rzeszowsko-ustrzyckich i
po latach znalazła odzwierciedlenie w ustawie o KRUS. Jednak w ostatnim czasie dąży się do
likwidacji tych kas. Degradacja Narodu polega również na tym, że niszczy się nasze
odwieczne prawo wywodzące się z historycznego, zasadniczego dla Polski faktu, jakim był
chrzest w 966 roku. To prawo do tożsamości i moralności katolickiej.
Wciąż też aktualny jest problem wyprzedaży polskiej ziemi...
- To kwestia bardzo spłycana i niezauważana. Warunki wyprzedaży polskiej ziemi uważam za
zasadniczy problem polskiej państwowości. Niestety, z apelami naszej Komisji ds. Realizacji
Porozumień Rzeszowsko-Ustrzyckich powołanej na mocy tych porozumień nie chcą liczyć
się przedstawiciele władz, w tym również ministerstwa rolnictwa. Tymczasem komisja ta
stanowi element prawny, który powinien być brany pod uwagę przy konsultacjach
dotyczących projektów ustaw i nowelizacji.
Kto wziął udział w niedzielnych uroczystościach?
- Przede wszystkim sygnatariusze i uczestnicy strajków w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie,
członkowie NSZZ Rolników Indywidualnych "Solidarność", działacze Ogólnopolskiego
Komitetu Oporu Rolników i Stronnictwa Ludowego "Ojcowizna". Delegacje przybyły nie
tylko z Polski Południowo-Wschodniej, ale także z innych regionów naszego kraju.
Uroczystości zostały zorganizowane przez komitet organizacyjny obchodów 30. rocznicy
porozumień rzeszowsko-ustrzyckich, któremu przewodniczy Kazimierz Chorzępa, przez
Henryka Sułuja, burmistrza miasta i gminy Ustrzyki Dolne, Ewę Leniart, dyrektor Instytut
Pamięci Narodowej - Oddział w Rzeszowie oraz Komisję ds. Realizacji Porozumień
Rzeszowsko-Ustrzyckich, którą reprezentowałem ja. Mszy św. jubileuszowej przewodniczył
JE ks. abp Józef Michalik, metropolita przemyski i przewodniczący Konferencji Episkopatu
Polski. Eucharystia była sprawowana w kościele pod wezwaniem św. Józefa Robotnika,
którego budowa również była wynikiem porozumienia. W latach 1979 i 1980 władze
komunistyczne nie chciały wydać pozwolenia na jego budowę. Dlatego w załączniku do
porozumienia ustrzyckiego znalazło się żądanie wydania zgody na budowę tego kościoła oraz
kilku innych na terenie Bieszczad. Podczas uroczystości obecni byli także delegacja
młodzieży oraz poczty sztandarowe Zespołu Szkół Licealnych im. Józefa Piłsudskiego oraz
szkół ponadgimnazjalnych w Ustrzykach Dolnych.
Po Mszy św. odbyła się konferencja. Jakie tematy na niej poruszono?
- Złożyły się na nią trzy zasadnicze wykłady. Najpierw odczytano referat ks. prof. dr. hab.
Tadeusza Guza z Wydziału Zamiejscowego Nauk Prawnych i Ekonomicznych Katolickiego
Uniwersytetu Lubelskiego w Tomaszowie Lubelskim zatytułowany "O posłannictwie rolnika
polskiego". Następnie mgr Janusz Szkutnik mówił o etyce w polityce na przykładzie strajków
w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie w 1981 roku. Bogusław Kleszczyński z rzeszowskiego
oddziału Instytutu Pamięci Narodowej przedstawił wydarzenia sprzed 30 lat w świetle
dokumentów SB. Część konferencyjną zakończyło moje wystąpienie dotyczące Konstytucji
Polskiej Wsi. To dalekosiężny dokument programowy Stronnictwa Ludowego "Ojcowizna" i
innych ugrupowań, które podjęły z nami współpracę.
W świadomości publicznej pokutuje pewne przekłamanie dotyczące przebiegu strajku w
Ustrzykach Dolnych. Na czym ono polega?
- Podawane są nieprawdziwe informacje, głównie pochodzące z akt Służby Bezpieczeństwa,
według których strajk w Ustrzykach Dolnych zakończył się 12 stycznia 1981 r. z chwilą
interwencji zmotoryzowanych oddziałów Milicji Obywatelskiej. To nie prawda, ponieważ od
14 stycznia strajk był kontynuowany i trwał aż do podpisania porozumienia 20 lutego 1981
roku. Dwa dni wcześniej podpisano porozumienie w Rzeszowie. Tak więc strajk rozpoczął się
w Ustrzykach Dolnych i tu również się zakończył.
Dziękuję za rozmowę.
U Błasika nie dało się "zerwać" ze służby
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Z ks. mgr. Błażejem Woszczkiem, honorowym
kapelanem pilotów, rozmawia Piotr Czartoryski-
Sziler
Jak to się stało, że związał się Ksiądz z lotnictwem?
- Pochodzę z okolic Dęblina, zawsze marzyłem o tym,
by zostać lotnikiem. Poczyniłem już nawet starania, by
dostać się do szkoły lotniczej w Dęblinie. Jednak, jak
widać, moje życie ułożyło się inaczej. Powołanie
dawało o sobie znać, tym silniej w momencie, gdy zaczynałem starać się o przyjęcie do
Szkoły Orląt. Wybrałem drogę kapłaństwa, ale pasja lotnicza pozostała. Dziś mam bardzo
dobre relacje ze szkołą w Dęblinie, oficerami, pilotami.
Praca pilota zbliża go do Boga?
- Oczywiście. Mam wielu przyjaciół lotników wojskowych i cywilnych-aeroklubowych.
Zawsze, kiedy się zjawiam, albo gdy zabierają mnie w powietrze, śmieją się: "Co, chcesz być
bliżej Szefa?". Zawsze Bóg i świadomość Boża kojarzy się z niebem, bo tak mówi Ewangelia
i my również tak obrazowo to sobie wyobrażamy. Lotnicy mają w sobie wielką wiarę w
sercu, znam wielu, którzy nie ruszą w powietrze bez obrazka Matki Bożej Loretańskiej, Matki
Bożej Katedralnej z Lublina czy medalika lub różańca. Często opowiadają, że czują opiekę
Opatrzności tam, w powietrzu, gdzie decydują nieraz o życiu człowieka sekundy. Bardzo
rzadko zdarza się - mówię tu o lotnikach wojskowych - by pilot był niewierzący. Wspominają
sytuacje, z których po ludzku - według praw fizyki i zdrowego rozsądku - nie powinni byli
wyjść cało, a jednak bezpiecznie lądowali.
W jakich okolicznościach poznał Ksiądz gen. Andrzeja Błasika?
- Poznałem go na jednej z uroczystości w Dęblinie. Generał Błasik był wtedy komendantem
szkoły Orląt. Jako kleryk brałem udział w odprawianej wówczas Mszy św., na której zwrócił
on moją szczególną uwagę, bo w przeciwieństwie do innych oficerów przystąpił do Komunii
Świętej. Był to szczególny znak i przykład dla innych żołnierzy, którzy podczas Mszy św.
niekoniecznie uczestniczyli w praktyce Komunii Eucharystycznej, mimo iż pewnie byli
ludźmi wierzącymi. Bliżej poznałem się z panem generałem, gdy jako diakon starałem się
zorganizować na Tydzień Muzyki Chrześcijańskiej występ orkiestry Sił Powietrznych w
seminarium lubelskim. Potrzebna była zgoda dowódcy, wszystko trzeba było więc załatwiać
osobiście z gen. Błasikiem lub przez jego sekretariat. Udało mi się podejść do generała w
przerwie którychś z jego zajęć, powiedziałem mu o pomyśle z orkiestrą. Generał od razu
zainteresował się sprawą i zajął się nią osobiście, tak jak gdyby była najważniejsza ze
wszystkich, czym wzbudził mój wielki szacunek. Powiedział mi nawet wtedy, żebym nie
załatwiał tej sprawy przez sekretariat, bo odłożą ją, jako mniej ważną, że sam wszystkim się
zajmie. Dzięki niemu mieliśmy piękny występ orkiestry Sił Powietrznych w lubelskim
seminarium, który wzbudził powszechne zainteresowanie i uznanie, bo przyszło wielu ludzi.
Często później spotykał się Ksiądz z generałem?
- Spotykaliśmy się każdorazowo przy okazji różnych uroczystości. Podczas części
nieoficjalnej udawało mi się zawsze zamienić z nim kilka słów. Pomimo że był oblegany, dla
każdego zawsze znalazł chwilę, by porozmawiać czy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
Ostatni raz widzieliśmy się 10 stycznia 2010 r., a więc dokładnie trzy miesiące przed
katastrofą, na pogrzebie gen. pilota Tadeusza Góry w Świdniku.
Jak Ksiądz zapamiętał gen. Andrzeja Błasika?
- Przede wszystkim jako dobrego człowieka i chrześcijanina. Wiara miała dla niego wielki
sens i znaczenie, także w byciu dowódcą i generałem. Byłem świadkiem korzystania przez
niego z praktyk sakramentalnych, przystępowania do Komunii Świętej, o czym już
wspomniałem, a więc dawania prawdziwego świadectwa wiary. Z relacji jego kolegów
pilotów, współpracowników, jak również samych żołnierzy, którymi dowodził, wiem, że był
przez nich traktowany jako bardzo dobry pilot, generał i dowódca. Generał był zawsze ludzki,
potrafił znaleźć się w każdej sytuacji i w problemie człowieka. Podwładni wiedzieli, że
można było do niego ze wszystkim się zgłosić, jak również, że respektował wszystkie zasady
obowiązujące w wojsku.
Były jakieś spięcia?
- Jako dowódca strzegł zawsze obowiązujących w wojsku zasad i ich wypełniania. W
Dęblinie generał nieraz kwadrans przed zakończeniem pracy spacerował w cywilnym ubraniu
po garnizonie. Kto wiedział, że to jest generał, to wiedział. Ale nie wszyscy mieli tę
świadomość. Gdy ktoś próbował "urwać" się ze służby wcześniej, przed zakończonymi
godzinami pracy, generał skutecznie przypominał mu o tym, że to niestosowne. W takim
postępowaniu przejawiała się jedynie jego skrupulatność. Miał zasadę, że żołnierz ma prawo
być dobrze dowodzony i tego się trzymał. Starał się być dobrym dowódcą i myślę, że nim był.
Ci, którzy służyli pod jego komendą, opowiadają o jego wielkim zaangażowaniu dla wojska
kosztem życia prywatnego i własnego zdrowia. Gdy tylko mógł komuś pomóc, zawsze to
czynił.
Czy był Ksiądz kiedykolwiek świadkiem nacisków gen. Błasika na podwładnych,
zachęcania do łamania procedur wojskowych lub słyszał Ksiądz o podobnych
przypadkach?
- Osobiście nie miałem z takimi sytuacjami do czynienia. Nigdy też nie słyszałem o żadnych
naciskach z jego strony. Wiem od jego podwładnych, którzy z nim bezpośrednio pracowali,
że przestrzegał zawsze obowiązujących przepisów i starał się, by inni również to robili.
Dowodem jest choćby to, że zwracał szczególną uwagę również na punktualność i czas pracy,
który obowiązywał. Respektował zasady, bo wiedział, że są po to, by ich przestrzegać, a nie
je łamać. Wiem od jego małżonki, pani Ewy, z którą się znamy, jak bardzo przeżywał to, co
się stało z samolotem CASA pod Mirosławcem. Mimo że przecież od niedawna wtedy
dowodził Siłami Powietrznymi, bardzo przeżywał, że tak się stało i włożył wielki wysiłek, by
wyjaśnić przyczyny tej tragedii. Wiadomo, że jako dowódca musiał tak postąpić, ale z tego,
co wiem, zaangażował się w to również bardzo osobiście. Także pani Ewa Błasik wiele czasu
poświęciła na pomoc wdowom i rodzinom poległych pilotów. W moim odczuciu pomoc, jaką
okazali tym rodzinom, w znacznym stopniu wykraczała poza ramy zwyczajnej służby.
Gdyby miał go Ksiądz krótko scharakteryzować jako dowódcę Sił Powietrznych, co by
Ksiądz o nim powiedział?
- Sądzę, że był bardzo ważnym generałem z punktu widzenia spraw polskich. Cechowało go,
powiedziałabym, takie polskie myślenie. Mam na myśli przede wszystkim dobrą znajomość
polskiej historii, szczególnie oręża polskiego, oraz zamiłowanie do tego, co robił. Jego
myślenie było jednocześnie myśleniem nowoczesnym, bo chciał, by nasze Siły Powietrzne
stały się bardzo prestiżowym rodzajem sił zbrojnych, zakorzenionym w świadomości
historycznej, kim był polski lotnik. Łączył tradycję z nowoczesnością w sposób mądry i
godny. Był też wielkim patriotą. Wiem, że bardzo kochał Polskę i mundur polskiego pilota,
który nosił. To było piękne w jego osobie.
W jaki sposób dowiedział się Ksiądz o katastrofie pod Smoleńskiem?
- Byłem wtedy jeszcze diakonem, oddelegowanym do posługi ks. bp. Ryszardowi
Karpińskiemu przy lubelskiej katedrze. Ksiądz biskup sprawował Mszę św. tego dnia w
swojej prywatnej kaplicy. Gdy szliśmy na śniadanie, wyszedł do nas proboszcz katedry
lubelskiej, ks. prałat Adam Lewandowski. Widać było przerażenie na jego twarzy, więc
ksiądz biskup, znany ze swojego poczucia humoru, zażartował: "Co ksiądz prałat zobaczył
ducha?". Ksiądz proboszcz odparł: "Gorzej, księże biskupie, samolot z prezydentem, który
leciał do Katynia, się rozbił". Od razu udaliśmy się do pokoju, w którym ksiądz biskup miał
telewizor, i oglądaliśmy relację telewizyjną. Pamiętam, że ksiądz biskup wykonał wtedy
telefon do księdza pułkownika Jana Osińskiego, który leciał tym samolotem. Obaj pochodzili
z jednej parafii, bardzo dobrze się znali. Niestety, telefon pozostał głuchy. Sam zdawałem
sobie sprawę z faktu, że leciał tym samolotem gen. Błasik, ponieważ dzień wcześniej
pojawiła się informacja, że wszyscy dowódcy rodzajów wojsk udadzą się tym samolotem do
Katynia. Dodatkowo, znając nastawienie generała do takich uroczystości, którym przypisywał
wielką rangę, byłem święcie przekonany, że poleciał do Katynia sam, a nie wydelegował
swojego zastępcy. Gdy była już potwierdzona wieść o śmierci wszystkich pasażerów,
poleciliśmy ich modlitwie, odmawiając za nich "Wieczny odpoczynek".
Ksiądz stracił w tej katastrofie inne bliskie osoby?
- Tak, oprócz gen. Błasika znałem również bardzo dobrze - byliśmy nawet na "ty" - księdza
pułkownika Jana Osińskiego. Znałem się z także z ks. bp. generałem Tadeuszem Płoskim,
kilkakrotnie się spotykaliśmy. Osobiście znałem również ministra Aleksandra Szczygłę, gen.
Franciszka Gągora oraz panią Barbarę Mamińską z sekretariatu pana prezydenta, ponieważ
pochodziła z moich stron. Jej ojciec był w czasie II wojny światowej żołnierzem w oddziale
Orlika. Dziś mam kontakt z żołnierzami z tego oddziału, jestem członkiem ich koła.
Przeżyłem tę katastrofę również bardzo osobiście.
Raport rosyjskiego MAK zaprezentował generała jako podpitego furiata, wywierającego
presję na pilotów. Rosjanie obarczyli go w ten sposób odpowiedzialnością za rozbicie
maszyny.
- Przyjąłem to z wielkim bólem, zażenowaniem i zbulwersowaniem zarazem. Wiem, jak
generał bardzo poważnie traktował podobne uroczystości, jak do nich również duchowo się
przygotowywał. Był człowiekiem wierzącym, może nie obnosił się z tym, ale tę wiarę w sercu
miał. Skoro więc leciał do Katynia z prywatną intencją i podchodził do tej uroczystości w
sposób szczególny - a wiem, że tak było - to absolutnie nie wierzę w to, że mógł spożywać
jakiś alkohol przed tą uroczystością. Zbyt wielkim szacunkiem darzył kwestie patriotyzmu.
Nie jestem fachowcem, ale mówienie o zawartości alkoholu we krwi generała po odnalezieniu
jego ciała po długim czasie jest czymś nie w porządku. We krwi, jeżeli w ogóle miał, to raczej
alkohol endogenny. Inną kwestią jest fakt, że takie informacje, jak również dokumenty z
sekcji generała, które częściowo nadal są na stronach MAK, nie powinny być wywlekane na
światło dzienne, tylko dostępne nielicznym. To, co się dziś dzieje, jest bardzo krzywdzące dla
rodziny generała, zadaje im niepotrzebny ból.
Od samego początku winą za katastrofę obarczano załogę i właśnie gen. Błasika. Jak
Ksiądz odbiera ten przekaz?
- Wyrosłem w takim przekonaniu i tak zostałem wychowany, że o zmarłych mówi się albo
dobrze, albo wcale. Jeżeli nie ma potwierdzonych dowodów, a w tym przypadku nie mamy
właściwie żadnych stuprocentowych dowodów, nie można takich rzeczy mówić. Cały czas
toczy się śledztwo. Uważam, że dopóki nie zostanie ono ostatecznie zakończone, powinna
być tajemnica i milczenie, ponieważ cisza sprzyja temu, żeby dochodzić do prawdy.
Wyciągnięcie wszystkiego na światło dzienne daje tylko pożywkę tym, którzy na tym żerują i
chcą coś ugrać dla siebie. W tym sensie uważam, że popełniono wielki błąd, który nie służy
sprawie i dojściu do prawdy, a tej przecież cały czas szukamy. Liczę, że prawda zostanie
ujawniona, bo nie jest tak, że już wszystko zostało przesądzone.
Ale dysponujemy bardzo ograniczonym instrumentarium, główny nurt śledztwa toczy
się w Rosji, bo to ona dysponuje bezpośrednimi dowodami.
- Nie chciałbym tu wchodzić w politykę, ale oczywiście ta sytuacja budzi wiele niejasności.
Jako kapłan mogę tylko powiedzieć, że o prawdę trzeba walczyć, ale także się modlić. Myślę,
że tutaj Ewangelia jest dla nas dobrym drogowskazem, bo przecież większość ludzi na
pokładzie tego samolotu była osobami wierzącymi, także większość rodzin to ludzie
wierzący. Dojście do prawdy o katastrofie smoleńskiej również może nas wiele kosztować.
Pamiętajmy jednak, że Pan Bóg potrafi z każdej sytuacji, nawet tej często po ludzku
niezrozumiałej, bolesnej, wyprowadzić dobro. A więc myślę, że to dobro i ta prawda prędzej
czy później zwyciężą. Oby to było prędzej niż później.
Dlaczego, zdaniem Księdza, wojsko nie wzięło w obronę gen. Błasika?
- Osobiście nie rozumiem takiego zachowania. Dane jest mi znać osobiście i pana generała
Lecha Majewskiego, dowódcę Sił Powietrznych, i pana Bogdana Klicha, ministra obrony
narodowej. Mam pełen szacunek dla ich służby, nie chcę wchodzić tu absolutnie w żadną
politykę, ale uważam, że naczelne organa naszych urzędów państwowych czy wojskowych
powinny w jakiś sposób wziąć generała Błasika i pamięć o jego dokonaniach w obronę.
Ponieważ nadal trwa to śledztwo, mnożą się tysiące spekulacji, potrzebny jest głos, by
powstrzymać się od nich. Miałoby to duże znaczenie, cały czas ufam, że tak się stanie, dobrze
pamiętam słowa pana ministra Bogdana Klicha, który powiedział nad trumną gen. Błasika, że
będzie bronił jego honoru. Bardzo bym chciał, żeby tak było.
Na razie tego honoru musi bronić samotnie wdowa po generale.
- To prawda. Najbardziej w tym wszystkim szkoda mi właśnie rodziny generała, pani Ewy
oraz dzieci - Joanny i Michała, które muszą patrzeć na to, jak hańbiony jest honor ich ojca. I
to właściwie bez żadnych dowodów, bo nie można mówić, że dysponujemy jakimiś
dowodami. Stąd też staram się ich wspierać comiesięczną Mszą św. w intencji śp. generała,
korespondencją, dobrym słowem, bo taka też jest rola kapłana, by być z tymi, którzy cierpią.
Ufam, że honor generała i prawdziwe jego oblicze jako dowódcy, który polskie Siły
Powietrzne wyniósł na odpowiedni poziom i ten poziom utrzymywał, zostanie ochroniona. Że
zostanie o nim pamięć ta prawdziwa, a nie wypaczona i zniekształcona, którą się dziś
przekazuje.
Jak, zdaniem Księdza, powinniśmy, przeżyć pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej?
- Przede wszystkim na modlitwie za tych, którzy polegli, bo zmarłym pomaga już tylko nasza
modlitwa. Jako kapłan nie mogę powiedzieć inaczej, ale tak samo też czuję. Te uroczystości
powinny być godne, ciche i spokojne. Zostawić trzeba wszystkie spory polityczne, ten cały
jazgot, który gdzieś narósł przy tym wszystkim. Potrzeba w tym dniu wielkiej kultury,
szczególnie aktualne jest teraz powiedzenie, które funkcjonuje w naszej polskiej tradycji,
"żeby było ciszej nad tymi trumnami". Ważny jest nastrój zadumy, refleksji. W duchu też
osobiście proszę Boga, by tak było, by ustały wtedy wszelkie spory. Wiadomo, jedni mają
więcej racji, bo jest to walka o prawdę, inni zupełnie jej nie mają, ale na ten czas to wszystko
trzeba jakoś odłożyć i pomyśleć nad tym, co Pan Bóg chce nam przez tę tragedię narodową
powiedzieć. Bo przecież Bóg mówi również do człowieka przez znaki. Pierwszą rocznicę tej
katastrofy należy przeżyć w zadumie i pochyleniu się nad sensem tego, co się stało.
Dziękuję za rozmowę.
Nie znamy nawet sekwencji faktów
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Z prof. Genowefą Grabowską, wykładowcą na
Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu
Śląskiego, ekspertem w zakresie prawa
międzynarodowego, rozmawia Paulina Jarosińska
Eksperci w dziedzinie prawa międzynarodowego
podkreślają, że konwencja chicagowska wraz z
załącznikiem 13 nie była najlepszą podstawą
śledztwa smoleńskiego.
- Powiem tak. Podstawą prawną śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej mogła być każda
odpowiednia umowa międzynarodowa, na którą zgodę wyraziłaby obie strony. To była
sytuacja precedensowa i nie było żadnego wskazania, że powinno się zastosować akurat
konwencję chicagowską, która stwarza pewne problemy, jako że ma zastosowanie wyłącznie
do katastrof samolotów cywilnych. A to nie był lot cywilny, ale państwowy. Do
szczegółowego procedowania przyjęto w konsekwencji jej załącznik nr 13. Nie wybrano jako
podstawy prawnej porozumienia z 1993 r., do którego rzeczywiście nie ma oprzyrządowania
prawnego, tj. przepisów wykonawczych. Była jednak inna możliwość: można było skorzystać
z porozumienia z 1993 r. tylko w zakresie powołania wspólnej komisji polsko-rosyjskiej,
natomiast jej procedowanie oprzeć na wymienionym wyżej załączniku nr 13. Wymagało to
oczywiście wspólnych polsko-rosyjskich uzgodnień i potwierdzenia takiej decyzji na piśmie.
W stosunkach międzynarodowych takich spraw jak wybór podstawy prawnej nie załatwia się
"na gębę". Odnoszę wrażenie, że gdyby na samym początku sprawa była dobrze przemyślana,
to dziś zupełnie inaczej wyglądałby stan śledztwa smoleńskiego. Są to jednak tylko
teoretyczne dywagacje oparte na zasadzie "co by było, gdyby...". Zdaję sobie także sprawę z
tego, że 10 kwietnia wszyscy byliśmy w szoku. Jednak Rosjanie byli świetnie przygotowani,
a nasza strona wydawała się kompletnie zaskoczona, służby prawne najprawdopodobniej
zaspały. Rozumiem, że politycy mogli się wówczas pogubić, ale przecież każdy rząd
powinien mieć do dyspozycji zespół ekspercki, który w każdej, zwłaszcza kryzysowej
sytuacji jest w gotowości i wie, co należy robić. W przypadku katastrofy smoleńskiej zabrakło
rozeznania, w jaki sposób działać i jakie kroki podjąć. Ale jest jeszcze jeden błąd popełniony
przez polską stronę...
Jaki?
- Błędny był sposób powołania naszej wewnętrznej komisji do zbadania okoliczności
katastrofy. Dmitrij Miedwiediew, prezydent Rosji, powołał państwową komisję, na czele
której stanął premier Władimir Putin, który z kolei scedował sprawę śledztwa na MAK,
kierowany przez Tatianę Anodinę. Natomiast strona polska powołała komisję, której
przewodniczy minister spraw wewnętrznych. Jakiż to partner dla premiera Rosji? W
stosunkach międzynarodowych panuje zasada symetrii. Jeżeli w Rosji takiej komisji
przewodniczy premier, to w Polsce również na jej czele powinien stanąć premier. Gdyby coś
było nie tak w śledztwie, to ewentualne wyjaśnienia, rozmowy toczyłyby się na równym
poziomie, rozmawiałby premier z premierem. Tak jednak nie jest. Obecna sytuacja bardzo
utrudnia procedowanie polskiej komisji, zwłaszcza w dostępie do informacji i dowodów. W
wielu sytuacjach strona rosyjska w ogóle nie reaguje na wnioski polskich organów. A gdyby
na czele polskiej komisji stał premier, z pewnością miałby większe "przebicie", inaczej
wyglądałyby rozmowy. W stosunkach dyplomatycznych różnica pomiędzy ministrem a
premierem jest różnicą całej klasy. Proszę jednak zauważyć, że śledztwo polskiej komisji jest
już niemal zakończone, teraz czekamy na jej raport. Pracuje jeszcze prokuratura. Wydaje się
jednak, że pełnej informacji o wynikach polskich śledztw szybko nie uzyskamy.
I znów wracam wstecz, gdyby Polska i Rosja powołały wspólną komisję do ustalenia faktów i
okoliczności katastrofy (nie mówię o ustalaniu odpowiedzialności, ponieważ ona jest
konsekwencją stanu faktycznego), sprawę można by było wyjaśnić i łatwiej, i szybciej. Teraz
jest to jednak bardzo utrudnione. Obecnie spór dotyczy właśnie stanu faktycznego, są
rozbieżności w ocenie: stanu lotniska, działania służb naziemnych, kontrolerów,
przygotowania wizyty itp. Nie ma co do tych spraw jasności. Jak można więc mówić o
przyczynach katastrofy, o ustalaniu odpowiedzialności, skoro nie znamy wszystkich faktów?
W takiej sytuacji nie mógłby procedować żaden sąd! Okoliczności sprawy, fakty - to
podstawa. W sytuacji katastrofy polskim służbom powinno w najwyższym stopniu zależeć na
tym, aby w pierwszej kolejności ustalić fakty. A tego - niestety - nie udało się nam osiągnąć
do chwili obecnej.
Na jakiej podstawie prawnej Edmund Klich zgodził się na aneks 13 do konwencji
chicagowskiej?
- O tym dość enigmatycznie mówi raport MAK. Otóż, czytamy w nim, że "polska strona
przyjęła do wiadomości" i "wspólnie uzgodniliśmy". Tylko obydwie strony powinny wskazać
podstawę prawną, na jakiej oparto to uzgodnienie. Nie ma mowy w raporcie MAK o wyborze
konwencji chicagowskiej jako podstawy prowadzenia śledztwa. Przeszkodą w takim
wskazaniu był jej art. 3. Mówi się natomiast o tym, że śledztwo będzie prowadzone w oparciu
o załącznik nr 13. W raporcie MAK jest zdanie, że polska strona przystała na ten załącznik.
Oczywiście, że strony mogły się tak umówić! Tylko że jako prawnik chciałabym widzieć
dokument, który to potwierdza. Takiego dokumentu w ogóle nie ma, i to jest poważny błąd!
W stosunkach międzynarodowych tak ważne sprawy załatwia się na piśmie. Ustne wyrażanie
zgody na podstawę prawną funkcjonowania komisji to sprawa zupełnie bezprecedensowa. W
efekcie nie bardzo nawet wiemy, kto podjął taką decyzję.
Czy można mówić o delikcie na gruncie prawa międzynarodowego w kontekście
śledztwa smoleńskiego i jego podstaw prawnych?
- W prawie międzynarodowym nie ma jeszcze ogólnej konwencji o odpowiedzialności
państw, którą można by stosować do wszystkich spornych sytuacji. Są natomiast konwencje
regulujące zasady odpowiedzialności w poszczególnych segmentach działalności państw.
Również w konwencji chicagowskiej są pewne elementy odpowiedzialności za katastrofy
lotnicze, ale zamieszczone głównie pod kątem poprawy bezpieczeństwa lotów
międzynarodowych. Konwencja nie określa natomiast szczegółowych zasad
odpowiedzialności państw za katastrofy lotnicze. Dlatego trudno liczyć na aktywność ICAO
w sprawie katastrofy smoleńskiej. Organizacja odniosła się wyraźnie do tej sprawy,
odpowiadając ustami swojego rzecznika, że ICAO nie jest właściwą instytucją odwoławczą.
Artykuł 3 tej konwencji mówi, że nie stosuje się jej do lotów państwowych. A to z pewnością
był lot państwowy, a nie cywilny, skoro statek powietrzny był wojskowy, załoga i lotnisko
również. Start także był z naszego lotniska wojskowego.
Czyli, według Pani, nie ma szans na to, aby ICAO odniosła się w jakikolwiek sposób do
katastrofy?
- Moim zdaniem, nie ma na to szans. Po pierwsze, jest to sprawa również polityczna, Rosjanie
mają swojego przedstawiciela w radzie ICAO. Oczywiście byłby on wyłączony, gdyby ICAO
miała się tą sprawą zająć. Wiadomo, że jeżeli w danej organizacji państwo ma swojego
przedstawiciela, to w punkcie wyjścia jest ono lepiej reprezentowane. Formalnie jednak to
znaczenia nie ma. Zwróćmy jednak uwagę, że ICAO ma świetną podstawę, żeby się od tej
sprawy uchylić - wspomniany już artykuł 3 konwencji. Poza tym, pamiętajmy, że ICAO nie
jest od określenia odpowiedzialności za katastrofę. Ta organizacja zajmuje się
zdefiniowaniem zasad i formułowaniem zaleceń bezpieczeństwa w ruchu lotniczym. Z
raportów z katastrof lotniczych ma formułować wskazówki, według których państwa powinny
postępować tak, by zapewnić bezpieczną żeglugę powietrzną. Nie sądzę więc, żeby ICAO
miała prawny pretekst, aby zostać arbitrem w tej sprawie. Poza tym, proszę pani, jeszcze
formalnie nie ma sporu pomiędzy Polską a Rosją. Przecież Rosja nie odniosła się do raportu
MAK. Ja przynajmniej nie słyszałam żadnej oficjalnej wypowiedzi władz rosyjskich w tej
kwestii. Oczywiście zawsze mogą powiedzieć, że czekają na ustalenia rosyjskiej prokuratury.
Jednak raport Anodiny powstawał w ramach komisji państwowej Putina, a więc powinno do
Polski trafić wyraźne stanowisko najwyższych przedstawicieli państwa rosyjskiego.
Konferencja MAK nie miała nic wspólnego z tym, co można nazwać przekazem-kanałem
dyplomatycznym. Miało to wydźwięk wyłącznie medialny, tak jak wideokonferencja
specjalistów rosyjskich od lotnictwa. Jeśli chodzi o sam komitet Anodiny, to jego status był
nawet w Rosji mocno oprotestowywany. Jest nawet uchwała Dumy Państwowej, w której
stwierdzono, że MAK nie działa należycie i powinno w nim dojść do rozdzielenia
kompetencji, ponieważ MAK zarówno certyfikuje lotniska, jak i potem bada przyczyny
techniczne katastrofy.
Czy możliwe byłoby powstanie międzynarodowej komisji ds. zbadania przyczyn
katastrofy smoleńskiej?
- W stosunkach międzynarodowych wszystko jest możliwe, trzeba tylko dobrej woli...
Jak wobec tego wyglądałaby ścieżka prawna powołania takiego ciała?
- Byłoby to możliwe, gdyby doszło na tym gruncie do formalnego sporu pomiędzy Polską i
Rosją. Jednak, co podkreślę, obydwie strony musiałyby wyrazić na to zgodę, a więc Rosja
musiałaby zgodzić się na to, aby ten spór rozstrzygać przed sądem. W prawie
międzynarodowym jest taka zasada , że "równy nie może sądzić równego". Państwa są równe,
więc za zgodą możliwy jest arbitraż, trybunały międzynarodowe, komisje badawcze czy
pojednawcze mogą funkcjonować tylko za zgodą obu zainteresowanych stron. Te sposoby
załatwiania sporów międzynarodowych określa od roku 1907 konwencja haska. Ona dotyczy
wszystkich sporów między państwami i daje odpowiednie oprzyrządowanie do ich
rozwiązywania, ale - podkreślmy to jeszcze raz - zawsze obydwa państwa muszą się zgodzić.
Moim zdaniem, w tej niezwykle trudnej sprawie należy przede wszystkim uruchomić kanały
dyplomatyczne. Można poprzez pokazanie na arenie międzynarodowej, że nie ma dobrej
współpracy w kontekście danej sprawy, wywierać nacisk. Takie wyeksponowanie sprawy na
forum międzynarodowym czasem przynosi lepsze efekty niż występowanie przed sądem. Na
ogół jeśli już idzie się do sądu, to strony są tak skonfliktowane, że rzadko kiedy dochodzi do
konsensusu. Natomiast na tym etapie, kiedy nie mamy jeszcze żadnego formalnego sporu
pomiędzy Polską a Rosją, właśnie narzędzia dyplomatyczne powinno się włączyć.
Oczywiście zająć musiałby się w takim wypadku polski rząd.
Czy Rosjanie mieli prawo przejąć czarne skrzynki na samym początku śledztwa?
- Otóż tak. Załącznik 13 konwencji chicagowskiej stwierdza, że badający przyczyny
katastrofy dysponuje wrakiem, rejestratorami i tym wszystkim, co jest niezbędne do ustalenia
jej przyczyn. Jednak robi to w czasie niezbędnym do przeprowadzenia badań. Wydawało mi
się, że jeśli MAK już oficjalnie przedstawił swój raport, to wyczytał wszystko z czarnych
skrzynek i nie będą one już potrzebne stronie rosyjskiej. Prokuratura rosyjska powinna oprzeć
się na ustaleniach MAK w tym zakresie. Po badaniu komitetu Anodiny czarne skrzynki
powinny natychmiast wrócić do Polski. Rosja, nie podając konkretnych przyczyn, dlaczego
tak z tym odwleka, zachowuje się co najmniej niedyplomatycznie.
Dziękuję za rozmowę.
Nie zamkniecie nas w skansenie
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Czternaście samorządów sporządziło wspólnie
wniosek o dofinansowanie z programu Polska
Wschodnia koncepcji budowy najdłuższego w
kraju szlaku wodnego łączącego Wielkie Jeziora
Mazurskie z Pojezierzem Augustowskim. Atrakcja
turystyczna ma ożywić gospodarkę całego regionu
północno-wschodniej Polski.
Wniosek zostanie złożony do końca kwietnia. - Nie
jest to jeszcze dokumentacja techniczna czy wykonawcza, ale koncepcyjna. Z Programu
Operacyjnego Polski Wschodniej 2007-2013 zamierzamy się ubiegać na ten cel o 1,2 mln
złotych - powiedział nam Krzysztof Piłat, starosta powiatu ełckiego. Jest o co zabiegać,
ponieważ UE takie projekty dofinansowuje w 80 procentach ich kosztów. Resztę muszą
dołożyć samorządy - i dlatego ważne jest, żeby było ich jak najwięcej. - W samorządach nie
ma tak wielkich pieniędzy, które są potrzebne nawet tylko na dofinansowanie tego
ogromnego przedsięwzięcia, jakim jest budowa szlaku wodnego. Tak więc łączymy się we
wspólnym celu - mówi Piłat, który koordynuje cały projekt budowy szlaku. Samorządów
chętnych do współpracy przy jego budowie jest coraz więcej - Do tej pory udało się nam
namówić do współpracy 14 samorządów położonych w sąsiedztwie Wielkich Jezior
Mazurskich oraz Kanału Augustowskiego. Trwają rozmowy z kolejnymi samorządami -
mówi Krzysztof Piłat. Program budowy szlaku wodnego koordynuje starostwo ełckie. Projekt
"Koncepcję rewitalizacji drogi wodnej między Wielkimi Jeziorami Mazurskimi a Kanałem
Augustowskim na obszarze województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego" tworzyli
wspólnie m.in.: starosta powiatu ełckiego, grajewskiego, prezydent Ełku, wójtowie gmin: Ełk,
Rajgród i Płaska, oraz marszałkowie województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego.
Jeżeli pieniądze (1,2 mln zł) na opracowanie koncepcji budowy szlaku wodnego zostaną
pozyskane, jej tworzenie może zająć nawet około dwóch lat. - Chcemy, żeby opracowanie to
było jak najpełniejsze. Dlatego sporządzimy różnego rodzaju badania - m.in. marketingowe,
gospodarcze, środowiskowe - mówi Krzysztof Piłat. Następnym etapem realizacji koncepcji
powstania szlaku wodnego będzie już jego budowa. Na ten cel potrzebne są poważniejsze
środki. Według wstępnych analiz mogą one sięgać od 200 do 300 milionów złotych.
Samorządy planują, że szlak mógłby powstać najpóźniej do 2020 roku. Pieniądze na
inwestycję chcą pozyskać ze środków unijnych nowej perspektywy finansowej Unii
Europejskiej 2014-2020. Szlak wodny ma m.in. ożywić gospodarkę regionu. - Z
dotychczasowych działań rządu wynika, że chce on zrobić z tej części Polski skansen, w
którym mielibyśmy jeść z blaszanych misek drewnianymi łyżkami, a my chcemy tak jak
wszyscy, jeść z porządnej porcelany ze sreberkiem, dlatego budujemy wspólnie szlak wodny,
który ma ożywić gospodarkę - tłumaczy Piłat.
Aby mógł powstać 100-kilometrowy szlak wodny, trzeba wykopać kilka nowych kanałów,
inne należy poszerzyć czy udrożnić, wybudować śluzy. - Dużo pracy będzie na przykład na
odcinku Ełk - Orzysz, którego długość wynosi 30 kilometrów. Dziś drogą wodną można go
pokonać na odcinku zaledwie 15 kilometrów. Jak np. łodzią przebyć następne 15 km? - to
zadanie dla inżynierów. Można po prostu wykopać kanał, ale są również inne rozwiązania -
mówi Piłat. Tym innym rozwiązaniem może być to, które było zastosowane przy budowie
słynnego Kanału Elbląskiego; dzięki staraniom tamtejszych samorządów znów jest on drożny
i przynosi zyski. Chodzi tu o wykorzystanie różnic wysokości terenu, dzięki czemu statki
lądowe odcinki drogi między kanałami wodnymi pokonują na specjalnych wózkach. Gdy
powstanie Kanał, będzie najdłuższym turystycznym szlakiem wodnym w Polsce. Ma być
również atrakcją na skalę europejską. Dzięki niemu żeglarze mogliby dopłynąć z Wielkich
Jezior Mazurskich do rzeki Niemen na Litwie, a nią do Morza Bałtyckiego. Nowy szlak
miałby się rozpoczynać na jeziorze Niegocin. Dalej biegłby m.in. przez Śniardwy, Jezioro
Rajgrodzkie, Biebrzę, następnie docierałby do śluzy Dębowo na Kanale Augustowskim, który
łączy się z Niemnem. - Realizacja tego dużego przedsięwzięcia, związanego z budową
nowego szlaku wodnego, może pobudzić rozwój turystki i gospodarki na obszarach
należących do naszych samorządów - mówi Krzysztof Piłat. - Zapleczem szlaku będą różnego
rodzaju ośrodki turystyczne i rekreacyjne - np. stadniny koni, wypożyczalnie sprzętu
wodnego, rowerów itp. - dodaje starosta powiatu ełckiego.
Samorządowcy chcą w ten sposób rozwiązać również problem zbyt dużego zagęszczenia
jednostek wodnych, które w sezonie letnim pływają na tutejszych akwenach. Krótko mówiąc,
latem jest tam tłok. Gdyby powstał długi szlak wodny, duża część żeglarzy czy kajakarzy,
zamiast kręcić się dookoła jeziora, na pewno by z niego skorzystała. Szlak wodny to również
jego zaplecze, którymi są przyjazne przystanie czy tzw. ekomariny, porty, w których można
pozbyć się śmieci, uzyskać dostęp do wody pitnej czy sanitariatów. Są tam również m.in.:
sklepy żeglarskie, warsztaty szkutnicze i mechaniczne, ośrodek szkoleniowy ratowników,
wodniaków, żeglarzy, nurków, wędkarzy. Taka nowoczesna ekomarina, w której może
cumować jednocześnie 138 jednostek pływających, powstaje właśnie w Giżycku, na jeziorze
Niegocin. Jej otwarcie planowane jest już w maju.
Adam Białous
Katowali, ale dowodów brak
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Stalinowscy śledczy wobec członków IV Zarządu
Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość" stosowali
"niedozwolone metody śledcze" - ustalili
prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej.
Jednak nie zebrano wystarczających dowodów,
żeby oskarżyć któregoś z funkcjonariuszy, i dlatego
śledztwo umorzono. Do dziś żyje co najmniej jeden
z nich, niesławny Jerzy Kędziora, przeciwko
któremu toczy się proces przed warszawskim
sądem wojskowym za katowanie żołnierza Armii Krajowej w mokotowskim więzieniu.
Śledztwo w sprawie IV Zarządu Głównego WiN, na czele którego stał ppłk Łukasz Ciepliński
ps. "Pług", prowadził pion śledczy rzeszowskiego oddziału IPN. - Przedmiotem postępowania
było śledztwo i proces członków IV Zarządu toczący się przed byłym Wojskowym Sądem
Rejonowym w Warszawie oraz wydany wówczas wyrok - wyjaśnia prokurator Grzegorz
Malisiewicz. - W toku śledztwa ustalono, że wobec aresztowanych członków IV Zarządu
Głównego WiN prowadzący śledztwo funkcjonariusze departamentu śledczego Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego dopuścili się niedozwolonych metod śledczych - przyznaje
prokurator. - Zebrany materiał nie pozwolił jednak na przedstawienie zarzutów konkretnym
osobom i śledztwo w tym zakresie umorzono wobec niewykrycia sprawców - dodaje.
Co do stosowania niezwykle brutalnych metod śledczych wobec ppłk. Cieplińskiego i jego
towarzyszy historycy nie mają wątpliwości. Jak podkreśla badająca sprawę IV Zarządu
Elżbieta Jakimek-Zapart (IPN Kraków), świadczą o tym relacje współwięźniów. Jeden z nich
wspomina, że "wielokrotnie Łukasza Cieplińskiego na przesłuchania wynoszono na kocu,
gdyż miał połamane kości rąk i nóg, a później przynoszono go do celi nieprzytomnego". -
Podobnie było z jego podkomendnymi: Adamowi Lazarowiczowi wybito zęby, Józefa
Rzepkę doprowadzono do obłędu, a torturowanemu Franciszkowi Błażejowi utworzyły się na
nogach ropiejące rany - wskazuje historyk.
- O tych metodach miałem informacje z pierwszej ręki, kiedy żył jeszcze kpt. Ludwik Kubik,
który dwa lata temu zmarł, to właśnie od niego w 1957 r., kiedy wyszedł z więzienia,
usłyszałem jak to było - wspomina Franciszek Batory, brat Józefa Batorego ps. "Argus",
członka IV Zarządu WiN. - Stosowano tak potworne metody śledztwa, że przechodziło to
wyobrażenie ludzkie, tak traktowano cały IV Zarząd. Łukasz Ciepliński na procesie - sam
słyszałem - mówił, że "byłem bity do nieprzytomności i nie pamiętam, co podpisywałem" -
podkreśla.
Mimo tych relacji i świadków prokuratorzy IPN zdołali przesłuchać jedynie kilku
stalinowskich śledczych. - W 2002 r. ustalono czterech żyjących funkcjonariuszy MBP,
którzy uczestniczyli w prowadzeniu śledztwa przeciwko IV Zarządowi Głównemu WiN.
Osoby te zostały przesłuchane - informuje Malisiewicz.
Jak wskazuje Jakimek-Zapart, Ciepliński po aresztowaniu w listopadzie 1947 r. w Zabrzu
przez funkcjonariuszy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach
był przesłuchiwany przez śledczych Jana Kosznika i Józefa Bika-Bukara (Gawerski). Ten
ostatni kilka lat temu, już z emigracji w Szwecji, procesował się z ZUS-em, domagając się
podwyższenia emerytury za okres służby w urzędzie bezpieczeństwa. Katowicki IPN
bezskutecznie próbował oskarżyć Cieplińskiego o zbrodnie komunistyczne za znęcanie się
nad członkami organizacji niepodległościowych. Już w Krakowie przesłuchiwali go Roman
Gładysek i Jan Karpiński. Odbywało się to pod nadzorem przybyłych z Warszawy
funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego kpt. Romana Wysockiego i kpt.
Henryka Wendrowskiego.
Czy któryś z nich jeszcze żyje? - Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi
Polskiemu w Rzeszowie nie ma informacji na temat ewentualnych zgonów tych osób -
oświadcza Maliszewski.
Jak się okazuje, żyje natomiast śledczy z więzienia mokotowskiego, gdzie ostatecznie trafił
Ciepliński, niesławny Jerzy Kędziora. Ten funkcjonariusz MBP brał udział w wielu
kluczowych śledztwach przeciwko żołnierzom walczącym z władzą komunistyczną.
"Prowadził" m.in. mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zaporę", legendarnego dowódcę Armii
Krajowej, czy prezesa II Zarządu "WiN" Franciszka Niepokólczyckiego. Za stosowanie
brutalnych metod przesłuchania został skazany jeszcze w 1955 r., ale szybko zwolniono go z
więzienia.
Po wielu perypetiach udało się wreszcie warszawskiemu pionowi śledczemu IPN postawić
Kędziorę przed sądem za znęcanie się nad żołnierzami AK Władysławem Jedlińskim i
Wacławem Sikorskim. Oskarżyciel wskazuje, że stalinowski śledczy bił ich gumą, przypalał
papierosami, kopał po nerkach, stosował karcer.
- Znam wiele osób, z którymi siedziałem, a których tłukł Kędziora: Hieronim Dekutowski,
Edmund Tudruj, Arkadiusz Wasilewski, Jerzy Jedliński, Włodzimierz Lechowicz, Stanisław
Nienałtowski - mówił w sądzie Sikorski.
Wśród przesłuchiwanych był także ppłk Ciepliński, co przyznał sam Kędziora podczas jednej
z rozpraw w lutym bieżącego roku przed warszawskim sądem wojskowym. - To byli
oficerowie o wysokim poczuciu godności osobistej. Przekazywali władzom bezpieczeństwa w
otwartych relacjach zeznania - ujawniali struktury, archiwa, pieniądze - mówił były śledczy.
Zarzeka się jednak, że nie stosował wobec nich żadnych niedozwolonych metod. - O żadnym
stosowaniu przymusu nie mogło być mowy - obraziłbym ich piękną, patriotyczną kartę -
mówi.
Prokuratorzy z IPN przyznają, że chcieliby oskarżyć Kędziorę także za czyny wobec ppłk.
Cieplińskiego, innych członków IV Zarządu WiN, ale rozkładają ręce, tłumacząc, że nie mają
wystarczających dowodów.
Również fiaskiem zakończyła się próba pociągnięcia do odpowiedzialności sędziów i
prokuratorów, którzy brali udział w procesie i wydali oraz podtrzymali wyrok dotyczący
członków IV Zarządu Głównego WiN.
W procesie w 1950 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie uczestniczyli
sędziowie: płk Aleksander Warecki (Warenhaupt), mjr Zbigniew Furtak, ławnik mjr
Władysław Tryliński oraz prokurator ppłk Jerzy Tramer. Akt oskarżenia zatwierdził mjr
Mieczysł Dytry, prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Wyrok potwierdził skład
Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie - płk Wilhelm Świątkowski, Alfred Janowski,
Leo Hochberg, przy udziale prokuratora ppłk. Feliksa Słomnickiego.
- Dla mnie, 21-letniego wówczas młodzieńca, studenta, była to kpina, a nie proces. Obrońcy
ograniczyli się jedynie do prośby o łagodne wyroki. Od początku było wiadomo, że jest to
proces sfingowany, z góry ukartowany był także wyrok - podkreśla Batory.
Przyznają to prokuratorzy IPN. - Postanowieniem z dnia 30 czerwca 2004 r. prokurator
Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Rzeszowie uznał,
że orzekający w sprawie członkowie składu orzekającego b. Wojskowego Sądu Rejonowego
w Warszawie, wydając wyrok (...) wobec członków IV Zarządu Głównego WiN, a także
sędziowie Najwyższego Sądu Wojskowego, którzy (...) utrzymali (...) wyrok, dopuścili się
zbrodni komunistycznej - podkreśla prokurator Malisiewicz. Jednak "z uwagi na śmierć
sprawców postępowanie zostało umorzone".
Zenon Baranowski
*****************
Ppłk Łukasz Ciepliński (1913-1951)
Urodzony w Kwilczu (Wielkopolska). Absolwent Szkoły Podchorążych Piechoty w Ostrowi
Mazowieckiej. Walczył w wojnie obronnej 1939 r., m.in. w bitwie nad Bzurą i w obronie
stolicy. Od 1940 r. w konspiracji, m.in. komendant rzeszowskiego obwodu ZWZ-AK. Od
1945 r. w Zrzeszeniu "Wolność i Niezawisłość". W styczniu 1947 r. stanął na czele IV
Zarządu Głównego WiN. Aresztowany przez UB w listopadzie tegoż roku. Brutalnie
torturowany podczas śledztwa. Skazany na karę śmierci w 1950 r. po pokazowym procesie.
Wyrok wykonano 1 marca 1951 r. strzałem w tył głowy. Miejsce jego pochówku do dziś
pozostaje nieznane. IV Zarząd Główny WiN Powstałe w 1945 r. Zrzeszenie "Wolność i
Niezawisłość", będące następczynią Armii Krajowej, sprzeciwiało się komunistycznej władzy
i sowieckiej dominacji nad Polską. Dlatego UB i NKWD nieustannie prowadziły działania
zmierzające do jego rozbicia. Pierwsze kierownictwo rozbito już na jesieni 1945 roku.
Powstające kolejne zarządy bezpieka aresztowała co kilka miesięcy. Ostatni IV Zarząd na
czele z ppłk. Łukaszem Cieplińskim aresztowano pod koniec 1947 roku. Historycy oceniają
działalność tego Zarządu jako najbardziej heroiczny okres w dziejach WiN. Po kilku latach
śledztwa w 1950 r. na ławie oskarżonych zasiedli obok Cieplińskiego wiceprezes Adam
Lazarowicz, szefowie wydziałów: Mieczysław Kawalec, Ludwik Kubik, Józef Rzepka,
Franciszek Błażej, Józef Batory, Karol Chmiel, oraz łączniczki - Janina Czarnecka i Zofia
Michałowska. Po pokazowym procesie członkowie Zarządu, poza Kubikiem i łączniczkami,
zostali skazani na karę śmierci.
oprac. ZB
W Platformie "kwękolą"
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Podwyżka podatków, drożyzna w sklepach, rosnące
zadłużenie kraju czy skok na emerytalne składki to
działania i efekty działań rządu Platformy
Obywatelskiej w dużym stopniu zniechęcające
wyborców PO do powtórnego głosowania na partię
Donalda Tuska. W pełni zdają sobie z tego sprawę
politycy PO, którzy coraz częściej wątpią, że za
siedem miesięcy ponownie zdobędą najwyższe
poparcie. Sobotnia Rada Krajowa PO miała za
zadanie pokazać jedność partii i odbudować u działaczy wiarę w siebie.
Pokazywana w niektórych sondażach opinii publicznej wysoka przewaga partii rządzącej nad
politycznymi konkurentami - po niemal całej kadencji rządzenia - mogłaby cieszyć każdą
partię rządzącą, tylko nie Platformę. Sami politycy PO zdają sobie bowiem sprawę, iż badania
opinii dające im ponad 40-procentowe poparcie z rzeczywistością mają niewiele wspólnego.
Gdy do tego dołożymy działania rządu, które wbrew wyborczym obietnicom doprowadziły do
podwyżki podatków, a w związku z tym również do wyraźnego wzrostu cen podstawowych
artykułów żywnościowych, także działania zmierzające do pokrycia rosnącego zadłużenia
kraju składkami na emerytury - to możemy mieć do czynienia z wyraźnym odwrotem
wyborców PO od ugrupowania Donalda Tuska, z jednoczesną mobilizacją wyborców partii
opozycyjnych. Jedną z konsekwencji są już targające partią wewnętrzne konflikty i wojenki
między poszczególnymi frakcjami w Platformie. Sobotnia Rada Krajowa Platformy
Obywatelskiej poświęcona była próbie pokazania jedności i siły partii. Donald Tusk
mobilizował swoich działaczy, wymyślając nawet nowe słowo. - Koniec kwękolenia,
wystarczy kwękolenia w PiS-ie i w innych partiach opozycyjnych. Polska ma dosyć takiego
bąkania pod nosem, że się nie uda, że nie wyjdzie, że katastrofa, że wszystko, co w Polsce,
jest złe - oświadczył premier. Donald Tusk jest chyba wciąż przekonany, że Polacy potrzebują
sianej przez rząd propagandy i opowiadania kolejnych odcinków baśni o "zielonej wyspie". -
Polacy mają prawo do takiego przywództwa, które wierzy w dobrą przyszłość Polski i wierzy
we własne możliwości - zaznaczył premier. Szef rządu mówił do działaczy swojej partii, iż
Platforma "będzie miała prawo do dalszego rządzenia w Polsce nie wtedy, gdy wygra
wybory, tylko gdy wygra z własnymi słabościami". Tusk stwierdził, iż PO miała za sobą
burzliwe tygodnie, lecz już wyszła na prostą i on sam znów stoi na czele jednej drużyny. -
Wierzę w wasze możliwości, wierzę też w siebie. (...) Jesteśmy tu po to, aby przekonać
Polaków, że odpowiedzialność i władza jest dzisiaj we właściwych rękach. To nie jest proste
po trzech i pół roku. Ale argumenty są po naszej stronie. Podnieście wysoko swoje głowy.
Macie naprawdę o czym z dumą opowiadać wtedy, kiedy opowiadacie o zdarzeniach w
Polsce w ostatnim okresie - dowartościowywał premier działaczy Platformy. Tym politykom
PO, którzy po wyczynach rządu Tuska i partii rządzącej nie są w stanie spojrzeć w oczy
swoim wyborcom i nie wiedzą, co im powiedzieć, premier starał się dostarczać amunicji.
Tłumaczył, że podwyżkę VAT przeprowadzono "ze względu na bezpieczeństwo finansowe
państwa, tak jak wymagała tego potrzeba chwili, ale jednocześnie obniżono VAT na
podstawowe artykuły żywnościowe". Sięgnięcie po składki emerytalne wyjaśniał chęcią
uchronienia Polski przed "zbędnym konfliktami i zbędnym bólem". A w ogóle to "Polska pod
rządami Platformy w obliczu kryzysu światowego sprostała próbie, a rząd Platformy zapewnił
obywatelom przejście przez to wzburzone morze bez dramatycznych strat". Premiera wsparł
minister finansów Jacek Rostowski, który przekonywał, iż za kadencji PO dystans między
Polską i najbogatszymi krajami Europy skrócił się bardziej niż kiedykolwiek po 1989 roku.
Tusk zapowiedział także, iż w Platformie nie będzie dla nikogo litości, kto łamie "świętą
zasadę uczciwości i bezinteresowności w polityce i w życiu publicznym". - Taką zasadą
będziemy się kierować, proponując listy wyborcze Platformy Obywatelskiej za pół roku. Ja
tej zasady będę pilnował absolutnie bezwzględnie - zadeklarował przewodniczący partii. Po
nim głos zabrał wiceprzewodniczący Grzegorz Schetyna. Obecny marszałek Sejmu
stwierdził, że następna kadencja rządów Platformy musi być bardziej zdecydowana i
skuteczna. Według niego, należy odbudować entuzjazm Polaków, który towarzyszył
poprzednim wyborom parlamentarnym i miał pozwolić PO wygrać. - Wtedy, kiedy szliśmy
do wyborów, wiedzieliśmy, że Polska chce, abyśmy pokonali PiS. Dlatego nam się udało -
mówił Schetyna. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zapowiedział, że celem
polskiej dyplomacji jest doprowadzenie do tego, aby "Polska była jednym z najważniejszych
graczy" i żeby nikomu nie przyszło nawet do głowy, aby nie zaprosić Polski na fora, gdzie
decydują się losy Europy i świata. Minister zdrowia Ewa Kopacz przekonywała, iż to inni
przez wiele lat tylko mówili o poprawie sytuacji w służbie zdrowia, a Platforma "przyszła i
zaczęła robić". Stefan Niesiołowski natomiast jak zwykle najwięcej do powiedzenia miał o
Jarosławie Kaczyńskim. Po Radzie Krajowej mającej mobilizować i jednoczyć działaczy
Platformy Donald Tusk zaanonsował już następne jej posiedzenie, tym razem poświęcone
programowi wyborczemu.
Artur Kowalski
W Wałbrzychu każdy mandat PO jest podejrzany
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Z poseł Anną Zalewską, szefową okręgu
wałbrzyskiego Prawa i Sprawiedliwości, rozmawia
Marek Zygmunt
Domaga się Pani referendum w sprawie odwołania
prezydenta Wałbrzycha Piotra Kruczkowskiego z
PO. Dlaczego?
- Z wielu powodów. Ale przede wszystkim z powodu
wstydu na całą Polskę związanego z korupcją
polityczną, wyborczą, z jaką mieliśmy do czynienia w Wałbrzychu. Właśnie on jako szef
regionalnych struktur Platformy Obywatelskiej jest za to najbardziej odpowiedzialny.
Okazuje się także, że wiele złożonych przez niego obietnic w czasie kampanii wyborczej jest
nieprawdziwych, np. kolejne spółki miejskie informują o swoich dużych kłopotach
finansowych, zwolnieniach licznej grupy pracowników etc. Referendum może się zgodnie z
przepisami odbyć najwcześniej dziesięć miesięcy po wyborach, a więc na przełomie września
i października br. Jestem przekonana, że znajdziemy sojuszników, koalicjantów do jego
przeprowadzenia.
Ale przecież przez ostatnie dwie kadencje współrządziliście Wałbrzychem. A dwaj
działacze PiS pełnili nawet funkcje wiceprezydentów!
- Trafnie Pan to określił, że "pełnili" funkcje wiceprezydentów. Oni nie mieli zwyczajnie
żadnego wpływu na decyzje prezydenta Kruczkowskiego. Wykonywali swoje obowiązki, o
czym po prostu nikt nie wiedział, bo ich szef ma zwyczaj reklamowania wyłącznie swojej
osoby. W połowie poprzedniej kadencji poważnie zastanawialiśmy się, czy jest sens
inwestowania na przyszłość w tego rodzaju koalicję.
Teraz Wałbrzychem rządzi koalicja PO - SLD, dlatego pomysł referendum?
- Rozumiem, że właśnie ta grupa będzie teraz wspólnie odpowiadała za to, co dzieje się w
Wałbrzychu, za rozwój miasta, drogi, obwodnice, likwidację bezrobocia. Tak zdecydowali i
muszą ponieść tego konsekwencje.
Wskazują Państwo niezrealizowane obietnice Kruczkowskiego. Jakieś przykłady?
- Chociażby obwodnica miasta. Już wiemy, że przynajmniej w najbliższym czasie jej nie
będzie. Pan prezydent przegapił bowiem termin konsultacji społecznych w tej sprawie, który
upłynął 26 grudnia 2010 roku. Był bowiem zajęty wtedy innymi kwestiami... Uważam, że bez
obwodnicy rozwój Wałbrzycha będzie bardzo utrudniony. Ważną sprawą są również
rozliczenia inwestycji realizowanych przez Wałbrzyski Związek Wodociągów i Kanalizacji
oraz kwestia cen za ścieki i wodę, bo są one rzeczywiście dosyć wysokie. Jest wreszcie w
Wałbrzychu poważny problem z mieszkaniami komunalnymi i socjalnymi oraz z
rozpoczętymi inwestycjami. Nie wiemy np., co będzie dalej z budową aqaparku, bo realizacja
tego obiektu stoi w miejscu.
Najpierw była afera hazardowa z udziałem Zbigniewa Chlebowskiego, potem
finansowanie kampanii wyborczej Jarosława Charłampowicza przez Roberta
Sobiesiaka, a ostatnio skandaliczne wręcz wypowiedzi i zachowanie senatora Romana
Ludwiczuka. Dla rzekomego uzdrowienia tej sytuacji władze dolnośląskiej PO
rozwiązały wałbrzyskie struktury tego ugrupowania. Funkcję komisarza, który ma
sprawować pieczę nad wałbrzyską PO powierzono Charłampowiczowi. Jak Pani ocenia
tego typu zabiegi?
- Działacze PO, w tym właśnie ostatnio szczególnie Jarosław Charłampowicz, twierdzą, że
wzniecanie wrzawy wokół korupcji wyborczej w Wałbrzychu jest zupełnie niepotrzebne. Ich
zdaniem, zbędne są również jakieś specjalne tryby ukazujące brak zaufania do organów
ścigania. Akcentują, że oni je mają i będą cierpliwie czekać na rozstrzygnięcie sprawy. Liczą,
że te sprawy będą jak najszybciej wyjaśnione i dopiero wtedy - według nich - politycy będą
mogli zabrać się za porządkowanie sytuacji w Wałbrzychu...
Wrzawa, owszem, jest, ale wokół polityków Platformy Obywatelskiej. Bo właśnie ten
dyshonor dla Wałbrzycha jest spowodowany zachowaniem koleżanek i kolegów Jarosława
Charłampowicza. Moim zdaniem, nie można z jednej strony mówić, że wszystko jest w
porządku, czekamy na efekty postępowania prokuratorskiego, sądowego, a z drugiej o tym, że
rozwiązujemy swoje struktury. Jeśli to nie jest ta kwestia, to być może rzeczywiście opinia
publiczna powinna usłyszeć, czy coś jeszcze zdarzyło się w wałbrzyskiej PO i dlatego trzeba
było rozwiązać jej struktury?
Sadzę, że wałbrzyska PO nie odbuduje się już w takim kształcie, w jakim jeszcze do
niedawna była w tym mieście obecna. Najlepszym przykładem na to, że nie potrafią się zająć
sobą, zreformowaniem swoich struktur, jest chociażby fakt, że interesują się szczególnie
ostatnio... moją osobą. Właśnie zwrócili się do przewodniczącego komisji etyki o to, aby
ukarać mnie za to, iż powiedziałam, że każdy mandat PO jest podejrzany. A to był tylko mój
komentarz do wypowiedzi rzecznika PO, który stwierdził, że "wszyscy kupowali głosy, tylko
oni dali się złapać".
Afera korupcyjna z kupowaniem głosów wyborczych w Wałbrzychu zatacza coraz
szersze kręgi. Do tej pory postawiono zarzuty jedenastu osobom. Grozi im kara do
pięciu lat więzienia. Ale sygnały o możliwości handlowania głosami pojawiły się jeszcze
przed kampanią wyborczą.
- To prawda. Już kilka miesięcy przed wyborami na różnych spotkaniach, konferencjach
prasowych przestrzegaliśmy przed możliwością korupcji wyborczej w Wałbrzychu. Również
w wielu rozmowach, także kuluarowych, rozmawiałam na ten temat z prezydentem Piotrem
Kruczkowskim. W piątek, przed pierwszą turą wyborów, przekazałam posiadane przez nas na
ten temat informacje komendantowi policji.
Jak reagował na nie Piotr Kruczkowski?
- Myślę, że je bagatelizował, nie wierzył, że do tego może dojść. Z drugiej jednak strony, po
jego zachowaniu, poczynaniach widać było, że dalej chce być prezydentem Wałbrzycha.
Mówił często, że zrobi wszystko, aby nadal rządzić Wałbrzychem...
Dziękuję za rozmowę.
"Świt Odysei" w Libii
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania, Kanada oraz
Włochy przystąpiły w sobotę do operacji mającej powstrzymać
ataki wojsk Muammara Kadafiego na rebeliantów. Operacja
pod kryptonimem "Świt Odysei" odbywa się na podstawie
rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Do akcji skierowano siły
powietrzne i marynarkę wojenną. Jak informują libijskie
władze, w pierwszych godzinach operacji zginęły 64 osoby, a
około 150 uznaje się za zaginione.
Operację militarną rozpoczęło wystrzelenie przez amerykańskie i brytyjskie okręty 124
pocisków tomahawk, wymierzonych w ponad 20 celów zlokalizowanych na libijskim
wybrzeżu. Jak podkreśla szef sztabów Pentagonu William Gortney, zaatakowano stanowiska
obrony przeciwlotniczej sił pułkownika Kadafiego w okolicach Trypolisu i Misraty. Według
przedstawiciela amerykańskiego ministerstwa obrony, cele stanowiły zagrożenie dla pilotów
koalicji, patrolujących libijską przestrzeń powietrzną, lub dla narodu libijskiego. Jak
poinformował w nocy z soboty na niedzielę inny reprezentant amerykańskich sił, na skutek
tych ataków libijska obrona przeciwlotnicza została "poważnie uszkodzona". Tymczasem
Gortney podkreśla, że na dokładną ocenę skuteczności akcji trzeba poczekać około 12 godzin,
w tym m.in. na lot zwiadowczy samolotu bezzałogowego Global Hawk. Szef sztabów
Pentagonu nie powiedział jednak, jak długo potrwa operacja. Podkreślił jedynie, że ostrzał
rakietowy stanowi zaledwie pierwszy etap wielofazowej misji.
Przedstawiciele włoskiego MSZ utrzymują, że operacja w Libii będzie prowadzona aż do
obalenia Kadafiego. Odmiennego zdania jest Francja. Operacja ma potrwać do momentu, aż
Kadafi przyjmie rezolucję ONZ. Szef kolegium połączonych sztabów armii USA admirał
Mike Mullen w wywiadzie dla telewizji NBC zaznaczył, że cele międzynarodowej operacji są
ograniczone do realizacji rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ i nie należy do nich odsunięcie
od władzy libijskiego przywódcy. Dodał, że Kadafi będzie musiał "podjąć decyzję" dotyczące
własnej przyszłości.
Amerykanie rozpoczęli, Europejczycy dokończą
Niedziela w Libii rozpoczęła się od porannego nalotu, który przeprowadziło - jak informuje
dowództwo sił zbrojnych USA na Afrykę - 19 samolotów amerykańskich. - Naloty
przeprowadziły trzy samoloty B2, jak również F-15 i F-16 oraz jeden samolot AV8-B
piechoty morskiej - oświadczył rzecznik dowództwa sił zbrojnych USA na Afrykę Kenneth
Fiedler. Dodał, że celem bombowców były "przede wszystkim obiekty lotnicze i systemy
obrony przeciwlotniczej".
W pierwszych dniach operacji dowództwo przejęli Amerykanie. Podkreślają jednak, że
szykują się do rozdzielenia kompetencji między wszystkie państwa. W najbliższych dniach do
koalicjantów przyłączą się też nowe kraje. Takie zapewnienia pojawiły się już ze strony
chociażby Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Premier tego pierwszego szejk
Hamad ibn Dżasim ibn Dżabr as-Sani oznajmił, że obecna sytuacja wymaga, by do operacji
mającej na celu powstrzymanie dalszego rozlewu krwi w Libii przyłączyły się także kraje
arabskie. - Jesteśmy przekonani, że muszą znaleźć się kraje arabskie, które podejmą się
takiego działania, ponieważ sytuacja jest nie do przyjęcia - powiedział as-Sani.
Na Morzu Śródziemnym znajduje się 25 okrętów koalicji, w tym 11 amerykańskich. Wśród
jednostek USA są 3 okręty podwodne wyposażone w pociski tomahawk, a także m.in. 2
niszczyciele i 2 okręty desantowe. W okolicy - jak informuje Agencja Reutera - znajduje się
również 5 amerykańskich samolotów zwiadowczych. Włosi zapowiadają, że w najbliższych
godzinach skierują do akcji kolejne samoloty.
Tymczasem libijski przywódca w wystąpieniu dla telewizji państwowej oświadczył, że naloty
zachodniego lotnictwa na jego kraj to terroryzm. - To terroryzm i nowy hitleryzm. (...) Nie
pozwolimy eksploatować naszej ropy - powiedział Kadafi, zapowiadając jednocześnie
pokonanie tej "nieusprawiedliwionej agresji krzyżowców". - Wojna będzie długa, ale nie
zostawimy naszej ziemi i wyzwolimy ją, a rządowe siły zwyciężą - podkreślił, dodając, że
odtąd wszyscy mieszkańcy będą nosić broń.
Tuż po rozpoczęciu ataków sił koalicji libijskie ministerstwo spraw zagranicznych zażądało
pilnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Marta Ziarnik
Trzy gramy zamieniają pancerną ścianę w plazmę
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Niewielkie pociski wyrzucane z
elektromagnetycznej wyrzutni osiągają prędkość
6,25 km/s. Płytka ze stalowej blachy uderzona taką
bronią natychmiast wyparowuje, zamieniając się w
plazmę.
Eksperci Instytutu Wysokich Temperatur z
laboratorium w podmoskiewskiej Szaturze
zademonstrowali wyrzutnię o napędzie
elektromagnetycznym, pozwalającą rozpędzić niewielki pocisk o rozmiarach tabletki i wadze
3 gramów do tak ogromnej prędkości, że potrafi on dokonać ogromnych zniszczeń, mimo że
nie przenosi żadnego ładunku wybuchowego. Ma to kolosalne znaczenie w ewentualnych
zastosowaniach wojskowych. Okręt lub czołg wyposażone w tego typu broń nie przewoziłyby
prochu ani innych niebezpiecznych materiałów. Trudniej jest zniszczyć pojazd, na którym nie
ma co pod wpływem ostrzału wybuchnąć.
Rosyjska stacja NTV pokazała eksperyment, w którym przed wyrzutnią ustawiono trzy płytki
z metalowej blachy o średnicy pomarańczy i grubości około milimetra. Po wystrzeleniu w ich
stronę pocisku pierwsza płytka całkowicie zniknęła. Ogromna energia kinetyczna pędzącego
kawałka metalu rozgrzała blachę do temperatury, w której żelazo nie tylko paruje (2750 st.
C), ale zamienia się w plazmę, czyli stan, w którym elektrony odrywają się od jąder
atomowych. Druga płytka, przez którą przeleciał pocisk, została rozdrobniona w metalowe
wióry. Pozostała jedynie trzecia, przebita na wylot.
Obecnie Rosjanom udało się osiągnąć prędkość wyższą niż możliwa do uzyskania przez
pociski balistyczne. - W naszym laboratorium badawczym największa szybkość to 6,26
kilometra na sekundę. To bardzo blisko do pierwszej prędkości kosmicznej - mówi, pokazując
wyrzutnię, Alieksiej Szurupow, dyrektor ośrodka. Pierwsza prędkość kosmiczna wynosi 7,91
km/s. Jest to prędkość potrzebna, żeby ciało pokonało przyciąganie ziemskie i zaczęło
poruszać się po orbicie. Gdyby rosyjską "tabletkę" udało się rozpędzić do takiej prędkości,
mogłaby krążyć wokół Ziemi, o ile nie natrafi na żadne przeszkody. Otwiera to perspektywę
zastosowań tej technologii do niszczenia celów bardzo odległych, także znajdujących się w
kosmosie.
Szyna - pocisk - szyna
Technologia zastosowana w wyrzutni elektromagnetycznej oparta jest na dość prostych
podstawach teoretycznych. Prawa fizyki rządzące wzbudzaniem pola magnetycznego pod
wpływem przepływu prądu i ruchem ciał w tym polu znane są od XIX wieku, a obecnie
naucza się ich w szkołach. Pocisk wykonany jest z materiału przewodzącego lub przynajmniej
nim pokryty, a przy tym posiada własny ładunek elektryczny. Umieszczony jest pomiędzy
dwoma szynami podłączonymi do prądu. Dzięki zamknięciu obwodu układ szyna - pocisk -
szyna staje się elektromagnesem. Pole magnetyczne powoduje z kolei, że naładowany
elektrycznie przedmiot rozpędza się.
Jednak to, co jest takie proste w teorii, nie od razu może być zastosowane zgodnie z
oczekiwaniami wojskowych chcących mieć skuteczną broń i uzyskać przewagę nad
konkurentami, a potencjalnie przeciwnikami. Podstawowy problem to zasilanie. Ogromna
energia, z jaką porusza się pocisk, nie wzięła się znikąd. Szyny są zasilane elektrycznością, a
tę trzeba do nich dostarczyć, i to z bardzo dużą prędkością, nieosiągalną dla publicznych i
przemysłowych sieci przesyłowych. W Szaturze używa się kilkuset przemyślnie połączonych
akumulatorów, których cały zapas energii jest uwalniany w ciągu niecałej sekundy. Z tego
powodu wyrzutnie broni kinetycznej nie mogą być obecnie instalowane w czołgach lub na
okrętach wojennych. Także możliwości wyrzutni stacjonarnych są słabsze od oferowanych
przez technikę rakietową.
Inne problemy techniczne wynikają z wielkości energii, jaka w bardzo krótkim czasie skupia
się w małym pocisku. Na jego styku z szynami pojawia się ogromna temperatura, szybko
niszcząca szyny. Siły wytwarzane przez pole magnetyczne stawiają również wyrzutniom
trudne wymagania konstrukcyjne. Potęguje je dodatkowo fakt przekraczania przez pocisk
bariery prędkości dźwięku.
Pierwsze próby zastosowania zjawisk magnetycznych do celów wojskowych pojawiły się już
podczas I wojny światowej. Badania nad tym prowadzili bez powodzenia Niemcy, a Francuz
Louis Fauchon-Villeplee opatentował "aparat elektryczny do wyrzucania pocisków". Podczas
kolejnej wojny w III Rzeszy gotowy był prototyp działa przeciwlotniczego o napędzie
elektromagnetycznym, jednak upadek Niemiec i zakończenie wojny przerwały projekt.
Do badań nad wyrzutniami elektromagnetycznymi powrócono następnie w latach 50. w
Australii, później przejęli je Brytyjczycy. To do nich należy rekord prędkości pocisku
kinetycznego wynoszący 20 km/s. Dotyczył jednak bardzo małego ładunku bez siły
niszczącej. Obecnie najbardziej zaawansowaną technologią wyrzutni elektromagnetycznych
dysponuje amerykańska Marynarka Wojenna, dla której pracują ośrodki badawcze w Virginii
oraz uniwersytetu w Austin, w Teksasie. Prowadzone są testy z wyrzutnią pocisków o masie
3,2 kg, które osiągają prędkość 2,5 km/s. Ich energia kinetyczna wynosi 9 megadżuli. To
wystarczy, żeby przebić pancerz czołgu. Z myślą o niszczycielach klasy USS Zumwald, które
wejdą do służby w 2013 roku, projektowane są wyrzutnie nadające pociskom energię 11
megadżuli, o prędkości 5,8 km/s. W założeniach mają trafiać w cele odległe o 200 mil
morskich (370 km) z dokładnością do 5 metrów. Ostatnie ujawnione testy tej broni odbyły się
w 2008 roku, zaś jej dalszy rozwój jest objęty tajemnicą.
Prace nad bronią kinetyczną to przykład na współczesne oblicze wyścigu zbrojeń pomiędzy
największymi militarnymi potęgami świata. Układy rozbrojeniowe nakładają ograniczenia w
rozwoju broni atomowej, międzynarodowy konsensus zakazuje prac nad chemicznymi i
biologicznymi środkami rażenia. W tej sytuacji oprócz rozwoju broni konwencjonalnej trwają
poszukiwania sposobów wojskowego zastosowania wszelkich znanych zjawisk i praw natury.
Każde państwo liczy na to, że dzięki odkryciom swoich naukowców wejdzie w posiadanie
unikalnej technologii dającej przewagę nad konkurencją.
Piotr Falkowski
Obrońcy życia na Jasnej Górze
Za modlitwą musi iść działanie
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Modlitwa ludzi wierzących w intencji życia jest
bardzo ważna, ale jeśli nie idzie za nią działanie,
czegoś jej brakuje. Podkreślał to ks. abp Stanisław
Nowak, metropolita częstochowski, który w sobotę
przewodniczył Mszy św. dla uczestników 31.
Ogólnopolskiej Pielgrzymki Obrońców Życia na
Jasną Górę. Spotkanie modlitewne w narodowym
sanktuarium zgromadziło ponad tysiąc pięćset osób
- przedstawicieli kilkudziesięciu ruchów i
stowarzyszeń pro-life działających na terenie naszego kraju.
Pielgrzymka była okazją do refleksji o różnego rodzaju zagrożeniach dla życia: aborcji,
eutanazji, zapłodnieniu in vitro, a także o wyzwaniach, jakie niesie za sobą promowana wśród
młodzieży permisywna tzw. edukacja seksualna. Uczestnicy spotkania podkreślali, że dziś
przyszedł czas na działanie - na odważne opowiedzenie się po stronie życia.
Specjalnie zaproszony na pielgrzymkę Raymond de Souza, katolicki intelektualista i działacz
Human Life International przedstawił wykład pt. "Antykultura śmierci a Ewangelia życia -
relatywizm, dechrystianizacja i katolicka kontrrewolucja". Gość ze Stanów Zjednoczonych
mówił o trzech krokach do cywilizacji śmierci. Są nimi: antykoncepcja (wojna ludzi ze sobą
nawzajem), aborcja (wojna rodziców z dziećmi) oraz eutanazja (wojna dzieci z rodzicami). -
Na Zachodzie dominuje dziś mentalność antykoncepcyjna. Każdego roku więcej ludzi
umiera, niż się rodzi. Przez to cywilizacja chrześcijańska wypierana jest przez islam -
tłumaczył. Podkreślił, że jak kiedyś odpowiedzią na reformację była kontrreformacja, tak dziś
konieczna jest odpowiedź na rewolucję, czyli kontrrewolucja. - Chrystus szuka świadków,
którzy mają odważną wiarę. Ludzi, którzy spotykają się z ogromem Jego miłości i tą miłością
płoną - mówił. - My więc powinniśmy walczyć, a Bóg da nam zwycięstwo - wzywał.
Do intensywnego działania na polu ochrony życia wezwał także w czasie Mszy Świętej ks.
abp Stanisław Nowak. - Obrona życia do końca to zadanie dla każdego człowieka. To nie jest
przywilej jakichś grup, ale sprawa wszystkich. Wielkie zadanie - mówił w homilii metropolita
częstochowski.
Uczestnicy pielgrzymki przyjęli specjalne przesłanie. Przypomnieli w nim m.in., że procedura
zapłodnienia in vitro powinna być zakazana. - Apelujemy do posłów o przyjęcie stosownej
ustawy w tej sprawie - podkreślił dr Paweł Wosicki, prezes Polskiej Federacji Obrony Życia.
Zwrócono także uwagę na brak polityki prorodzinnej, który z roku na rok jest coraz bardziej
dotkliwie odczuwalny przez rodziny.
Doktor inż. Antoni Zięba, prezes Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka,
zwrócił z kolei uwagę, że działacze pro-life przybyli na Jasną Górę także po to, aby
podziękować za beatyfikację Jana Pawła II. - Mówimy, że był on największym z rodu
Polaków i największym obrońcą życia i praw rodziny w skali całego świata. Jan Paweł II był
Papieżem życia i praw rodziny, i myślę, że ten dar beatyfikacji ożywi ruchy pro-life i pro-
familia nie tylko w Polsce, ale w skali całego świata - podkreślił dr Zięba.
Małgorzata Pabis, Jasna Góra
Kocha Kościół i loretańskie zgromadzenie
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Serdeczna i oddana innym, pracowita i zdolna, rozmodlona i kochająca Kościół -
Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Loretańskiej ma nową przełożoną generalną. W
uroczystość św. Józefa, Opiekuna Świętej Rodziny, 19 marca br. została nią s. Stefania
Grażyna Korbuszewska.
Wyboru dokonała obradująca w Loretto (diecezja warszawsko-praska) Kapituła Generalna
Zgromadzenia. - Przyjęłam tę nominację w duchu miłości do całej naszej wspólnoty i w
duchu posłuszeństwa ślubowanego Panu Bogu - wyznała w rozmowie z "Naszym
Dziennikiem" s. Stefania Grażyna Korbuszewska. Podkreśliła, że jej troską, tak jak zresztą
każdej przełożonej generalnej, będzie zawsze powrót do źródeł - do charyzmatu założyciela
zgromadzenia bł. ks. Ignacego Kłopotowskiego. Powstałe w 1920 r. w Warszawie
Zgromadzenie Sióstr Loretanek głosi Ewangelię poprzez słowo drukowane oraz niesioną
pomoc materialną i duchową ludziom potrzebującym, a szczególnie starszym i dzieciom.
Do obrad kapituły generalnej siostry przygotowywały się przez wielomiesięczne modlitwy
całego Zgromadzenia i 3-dniowe rekolekcje samych uczestniczek Kapituły. W czasie
spotkania omawiały najaktualniejsze kwestie związane z życiem Zgromadzenia i
wyzwaniami, przed jakimi stoi ono dzisiaj w Kościele.
Jednym z najważniejszych punktów obrad był wybór nowej przełożonej generalnej, która
będzie kierowała Zgromadzeniem Sióstr Loretanek w latach 2011-2017. Została nią s.
Stefania Grażyna Korbuszewska. Jest ona ósmą z kolei matką generalną w historii
Zgromadzenia.
Siostra Stefania pochodzi z Sokołowa Podlaskiego. W Zgromadzeniu jest od 25 lat. Od
wstąpienia do klasztoru pełniła różne funkcje i podejmowała różne obowiązki, w ostatnim
czasie była asystentką matki generalnej, 7 lat była także przełożoną domu zakonnego w
warszawskim Rembertowie i księgową Wydawnictwa Sióstr Loretanek. Ma 43 lata. Jak
zapewnia s. Andrzeja Biała, dyrektor Wydawnictwa Sióstr Loretanek, dla sióstr wybór nowej
przełożonej jest ogromną radością. - Miałam to szczęście przez wiele lat pracować razem z
Matką i być także razem z nią w Zarządzie Zgromadzenia. Jest bardzo serdeczna, ciepła i
oddana innym, pracowita i zdolna, a jednocześnie rozmodlona, kochająca Kościół, nasze
Zgromadzenie i każdą siostrę - podkreśla s. Andrzeja. - Wszystkie z wielkim wzruszeniem
przyjęłyśmy jej wybór na przełożoną generalną - dodaje.
Siostra Stefania Korbuszewska zastąpi w posłudze przełożonej generalnej s. Zofię Alinę
Chomiuk, która niedawno - 2 lutego, w święto Ofiarowania Pańskiego - świętowała jubileusz
50-lecia ślubów zakonnych. Siostra Zofia kierowała Zgromadzeniem Sióstr Loretanek przez 3
kadencje. Prowadziła także proces beatyfikacyjny założyciela zgromadzenia błogosławionego
ks. Ignacego Kłopotowskiego i miała to szczęście, że beatyfikacja odbyła się za jej kadencji. -
Jesteśmy bardzo szczęśliwe, że Pan Bóg tak nam błogosławi i daje nam takich dobrych
przełożonych - podkreśla s. Andrzeja.
Obecnie Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Loretańskiej posiada ponad 30 domów z czego 9
za granicą. Zasadniczy nurt posługi sióstr stanowi praca wydawnicza i drukarska.
Maria Popielewicz
************************
Służyć Słowu jak Maryja
Z s. Stefanią Korbuszewską, nowo wybraną przełożoną generalną Zgromadzenia Sióstr
Loretanek, rozmawia Maria Popielewicz
Wybór na przełożoną generalną zgromadzenia zakonnego to wielka odpowiedzialność.
Jak Siostra go przyjęła?
- Taka wiadomość jest zawsze wielkim przeżyciem osobiście dla każdej z sióstr i dla całego
Zgromadzenia. Przyjęłam tę nominację w duchu miłości do całej naszej wspólnoty i w duchu
posłuszeństwa ślubowanego Panu Bogu. Trudno jeszcze mówić o tym, co będzie moim
priorytetem w czasie tej posługi dla Zgromadzenia. Zadania na przyszłość naświetla obecnie
przeżywana kapituła generalna, w czasie której zarysowują się potrzeby Zgromadzenia.
Ważny jest zawsze powrót do źródeł - do charyzmatu Założyciela. To jest największa troska
każdej z przełożonych generalnych.
Jaki aspekt charyzmatu Zgromadzenia Sióstr Loretanek jest Siostrze szczególnie bliski?
- Myślę, że jest to maryjność. Patrzymy na postawę Matki Bożej - Służebnicy Słowa. Każda
loretanka - jak mówił nasz Ojciec Założyciel - to właśnie córka Maryi i służebnica Słowa. Na
Jej wzór mamy kształtować nasze powołanie, w Nią się wpatrywać i misję naszego życia
realizować właśnie za Jej przykładem.
Które wydarzenia z życia zakonnego zapadły najgłębiej w Siostry pamięć?
- Przede wszystkim śluby wieczyste, które były największym przeżyciem. Drugim takim
wyjątkowym czasem była beatyfikacja naszego Założyciela Błogosławionego ks. Ignacego
Kłopotowskiego. Miałam to szczęście wraz z innymi siostrami cieszyć się tym, że od chwili
beatyfikacji przez jego wstawiennictwo mogą modlić się do Boga nie tylko Siostry Loretanki,
lecz także cały Kościół w Polsce. Beatyfikacja Założyciela była dla nas potwierdzeniem
ciągłej aktualności charyzmatu naszego zgromadzenia, jaką jest służenie ludziom przez słowo
drukowane, a także gotowość na posługę wszędzie tam, gdzie Kościół nas potrzebuje.
Dziękuję za rozmowę.
SANTO SUBITO
Stale jest z nami
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Z ojcem prof. dr. hab. Zachariaszem Jabłońskim
OSPPE, definitorem generalnym Zakonu
Paulinów, rozmawia Mariusz Kamieniecki
Z Karolem Wojtyłą spotykał się Ojciec jeszcze
przed Jego wyborem na Stolicę Piotrową. Kim w
oczach Ojca był ten, który w 1978 r. został
Papieżem?
- Przede wszystkim był człowiekiem. To Jego
człowieczeństwo obserwowałem jeszcze jako kleryk, kiedy usługiwałem podczas posiłków
biskupów uczestniczących w rekolekcjach czy w innych uroczystościach na Jasnej Górze.
Miałem wtedy okazję podawać do stołu, przy którym siedział ówczesny ks. abp Wojtyła -
wyręczał nas, sam zbierając talerze np. po obiedzie. Fascynujące było również to, że ten
przecież poważny hierarcha jeździł na rowerze. Z kolei w Krakowie, na Skałce, dostrzegałem
Jego zatroskanie, by uroczystości ku czci św. Stanisława Biskupa i Męczennika miały
odpowiedni, bardzo podniosły charakter. Zauważałem, a był to czas posoborowy, że ks. kard.
Wojtyle zależało, żeby wierni aktywnie uczestniczyli w Liturgii, także młodzież akademicka.
W Jego sposobie bycia uderzała niezwykła bezpośredniość, a w sprawach religijnych powaga.
Eucharystia - ten święty czas - była dla Niego czymś niezwykłym, wchodzeniem w Bożą
przestrzeń, w której się zamykał, ale też którą promieniował na zewnątrz.
Co zadecydowało o powołaniu kapłańskim Karola Wojtyły? Czy możemy powiedzieć, że
to powołanie zaczęło się od spotkania z Maryją?
- Z pewnością jest to tajemnica Jana Pawła II, trudna do odczytania dla nas, tak zresztą jak nie
do ogarnięcia jest logika Bożych działań. Wszystko zaczęło się chyba już w domu rodzinnym,
od modlitwy i nabożeństwa do Matki Bożej. W Jej zasięgu promieniowania był jeszcze jako
dziecko prowadzony przez rodziców przed obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy w
kościele parafialnym w Wadowicach, gdzie potem już sam często się modlił. Dla mnie
osobiście w tej drodze formacji maryjnej Karola Wojtyły istotną rolę odgrywały pielgrzymki
do Kalwarii Zebrzydowskiej. Natomiast na Jasną Górę pielgrzymował wraz z parafią
wadowicką jako 12-letni chłopiec, w 1932 r., w roku jubileuszu 550-lecia sanktuarium, co
zresztą zostało uwiecznione na zdjęciu. Jednak moim zdaniem momentem niezwykle
ważnym, który pobożność maryjną Karola Wojtyły przestawił na inny, jeszcze bardziej
dojrzały poziom, było studium książki "Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej
Maryi Panny" św. Ludwika Marii Grignion de Montfort. Tam też możemy odnaleźć korzenie
hasła przewodniego Jego posługi biskupiej - "Totus Tuus", a więc całkowitego, ufnego i
dobrowolnego oddania się w opiekę Maryi. Zresztą tę swoją pobożność maryjną potwierdzał
wielokrotnie, także we współpracy z Prymasem Tysiąclecia.
Dziś, w przededniu beatyfikacji, możemy już powiedzieć, że oto na naszych oczach
spełnia się wołanie z placu św. Piotra: "Santo subito!". A zatem historia Papieża
Wojtyły nie zakończyła się wraz z Jego śmiercią?
- Jan Paweł II stale jest z nami, wśród nas. Ktoś bardzo mądrze i interesująco powiedział, że
beatyfikacja jest sprowadzeniem świętego czy beatyfikowanego z powrotem na ziemię,
żebyśmy go zauważyli i na nowo odczytali jako pewien wzorzec do życia Ewangelią.
Osobiście bardzo mnie razi, że w próbach przedstawienia postaci czy szukania klucza
interpretacji świętości Karola Wojtyły mówi się - zresztą prawdziwie - że był to geniusz
słowa, człowiek teatru, który umiłował piękno i człowieka, że głosił i ukazał światu na nowo
Boże Miłosierdzie; a niejako wycisza się klucz maryjny. Tymczasem Jan Paweł II wciąż uczy
nas tej maryjności, która została wpisana w Boże Miłosierdzie. Nie można przeciwstawiać
tych dwóch rzeczywistości, ale należy pamiętać, że dopełnieniem zawierzenia Bożemu
Miłosierdziu jest zawierzenie Matce Najświętszej, która to Boże Miłosierdzie przybliża i
która najpełniej go doświadczyła. Maryjność, która wiąże się z zawierzeniem, jest
maryjnością trudną. Nie jest bowiem naznaczona wyłącznie naszym błaganiem, ale ma być
także podjęciem odpowiedzialności za zbawienie innych, co stanowi społeczny wymiar
zawierzenia Matce Bożej. Szkoda, że ten element maryjności nie do końca jest artykułowany.
Dziękuję za rozmowę.
"Złote" porachunki
Nasz Dziennik, 2011-03-21
Jan Tomasz Gross to autor prac propagandowych,
które jeszcze przed ukazaniem się są okrzyknięte
jako "wybitne", "odkrywcze", "odważne",
"nowatorskie". Problem w tym, że Gross jest po
prostu... nudny.
Poczynając od 1998 r., gdy ukazało się pierwsze jego
dziełko z tej serii: "Upiorna dekada. Trzy eseje o
stereotypach na temat Żydów, Polaków, Niemców i
komunistów 1939-1948" (Kraków 1998), ten autor ma stale do powiedzenia to samo i
praktycznie - tak samo. To też jest sztuka - nie badać, nie siedzieć miesiącami czy latami w
archiwach, posługiwać się wyłącznie strzępami (choć bardzo starannie dobranymi) ustaleń
innych autorów, i tak je zgeneralizować, spłaszczyć i spopularyzować, aby osiągnąć
zamierzony efekt.
Ma to sens w przypadku handlarza starzyzną - pocerować, połatać stare łachy i upchnąć je
jako prawie nowe ("nowe inaczej"). W przypadku naukowca nie, bo nie to powinno być
sensem jego pracy.
Zdjęcie obrosłe nieprawdą
"Złote żniwa" nie mają nic wspólnego z nauką. Nie są efektem jakichkolwiek badań, ich
generalizujące wszystko tezy oparte są na bardzo kruchych lub wręcz nieprawdziwych
podstawach. Rozrzucone gdzieniegdzie w tekście przypisy, kilka relacji, kilka publikacji,
wspomnień, pamiętników to wyłącznie kamuflaż.
Najnowsza praca Grossa opiera się na fałszywym założeniu, że zdjęcie z okolic Treblinki -
które jest osią jego rozważań i dowodem koronnym - jest prawdziwe i przedstawia dokładnie
to, co mu akurat pasuje. Nie trzeba być specjalistą w tym zakresie, żeby dokonać rzetelnego
opisu przywołanej fotografii. Widać na niej grupę ludzi (w asyście milicjantów i zapewne
funkcjonariuszy UB), przed nimi leży kilkanaście ludzkich czaszek, a niewielki pagórek,
przed którym pozują do fotografii, ma zapewne nie więcej niż 30 cm wysokości. To ziemia
wydobyta z ekshumacyjnej jamy. Gdzie Gross zobaczył na tej fotografii "wzgórze usypane z
popiołów 800.000 Żydów"? Jeśli tak ma dziś wyglądać rzetelność badawcza i opis
największego w dziejach ludobójstwa, to najwyraźniej zadanie, jakie sobie postawił,
całkowicie go przerosło.
Podobny jak Gross temat poruszyła w swej pracy magisterskiej Martyna Rusiniak: "Obóz
zagłady Treblinka II w pamięci społecznej (1943-1989)" (Warszawa 2008). Autorka
wykonała konkretną pracę badawczą, przeglądając sumiennie źródła, ustalając dużo nowych,
nieznanych wcześniej okoliczności. I choć niektóre jej wnioski rażą (to może być wpływ
konkretnego promotora), to jednak jej praca jest - na tle tego, co napisał Gross - pracą
naukową. Niestety, tenże autor, choć powinien znać ją co najmniej dobrze, to nawet jej nie
wymienił, choć wszystko wskazuje na to, że w znacznym stopniu poszedł jej śladem, ale
wybiórczo. A szkoda, bo pod wpływem tej lektury mógł ucywilizować przynajmniej niektóre
swe sądy. Pomijając ją zaś całkowicie w swych rozważaniach, stworzył sobie ogromną
swobodę w żonglowaniu nielicznymi źródłami i wyrażaniu daleko idących sądów, które - w
świetle znanych dokumentów - na ogół nie są uprawnione. Przede wszystkim, nie ma podstaw
do wszelkiej generalizacji, a to u Grossa jest celem samym w sobie.
Kolejną wątpliwością, nasuwającą się w ocenie uczciwości badawczej Grossa, jest brak
jakichkolwiek odniesień do ustaleń badaczki podobnych zagadnień, jakie porusza Gross w
swym opracowaniu. Chodzi o Teresę Prekerową, która wyniki swych wnikliwych badań
opublikowała w artykule: "Stosunek ludności polskiej do żydowskich uciekinierów z obozów
zagłady w Treblince, Sobiborze i Bełżcu w świetle relacji żydowskich i polskich" ("Biuletyn
Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu - Instytutu Pamięci
Narodowej", XXXV, Warszawa 1993). Dotarła ona do wszystkich znanych jej relacji
uciekinierów z Treblinki, tworząc na ich podstawie obraz zupełnie inny niż Grossowy. Przede
wszystkim cechuje ją uczciwość badawcza - niczego nie ukrywa, stawia odważne pytania,
wnioskuje nie przez wróżenie z fusów, ale przez badanie i weryfikację źródeł. Innej drogi
przecież nie ma.
Polskie dzieci straszne są
Gdyby Gross chciał w pełni skorzystać z dorobku tych osób, które na poważnie zajmowały
się opisywanymi przez niego zagadnieniami, nie mógłby forsować nieuprawnionych sądów,
generalizować i oskarżać całej społeczności czy całego Kościoła katolickiego. Ale to byłoby
już wbrew jego intencjom, dlatego też unika jak ognia ogarnięcia całej dostępnej bazy
źródłowej, jak też krytycznego podejścia nawet do starannie wyselekcjonowanych przez
siebie źródeł. Dlatego jego prace są tak skrajnie stronnicze i niechlujne, oraz - co już
zaznaczyłem wcześniej - po prostu nudne, pisze je bowiem "na jedno kopyto".
A wystarczyłoby nieco uwagi i zdrowego rozsądku, nie brać na wiarę wszystkiego, co na ten
temat napisano. Ot, choćby coś takiego:
"Kopacze w zasadzie pracowali pojedynczo nie ujawniając plonów poszukiwań przed sobą
nawzajem bo szczęśliwy znalazca mógł łatwo paść ofiarą napadu ze strony innych
poszukiwaczy skarbów (pamiętamy co Kalembasiak i Ogrodowczyk pisali o "niesamowitych
stosunkach" w okolicy Treblinki). W Bełżcu i w Treblince zabierano do domu wykopane
trupie czaszki, aby tam dopiero, bez świadków, "spokojnie je obszukać"". Ładnie to brzmi i
przekonująco odnośnie do "polskiego antysemityzmu", wyssanego jakoby z mlekiem matki,
ale... Jak autor to sobie wyobraża, że "kopacz" z naręczem czaszek pod pazuchą biegnie
niezauważony do domu, aby tam je rozbijać?
Albo inne "źródło", które akurat bardzo mu pasuje: "W powojennej dyskusji na temat
okupacyjnej demoralizacji młodzieży pisała o tym samym zjawisku Irena Chmieleńska: "Dwa
były główne źródła demoralizacji dziecka Warszawy: sprawa żydowska oraz handel [...].
Chłopcy już od lat sześciu, najczęściej dziesięcio-, trzynastoletni, spędzali całe noce na
dyżurowaniu przy murach getta i szantażowaniu przechodzących przez mury Żydów".
Otwartość takiego postępowania, jego publiczny, nieskrywany i zarazem grupowy charakter,
to były aspekty najbardziej uderzające obserwatorów. Irena Chmieleńska, "Dzieci wojenne",
Kuźnica, 9 XII 1945".
Sześcioletni (polscy) chłopcy siedzą po nocach przy murze getta i szantażują każdego
przechodzącego Żyda? W nocy (w zasadzie od wczesnego wieczoru) obowiązywała przecież
godzina policyjna i te dzieci z pewnością byłyby zauważone przez niemieckie patrole, których
nasilenie było między innymi przy murach getta właśnie.
Podobnie z opisanym przez niego zjawiskiem prostytucji, które w jego książeczce osiąga
rzekomo gigantyczne rozmiary. Wojna i okupacja sprzyja wprawdzie głębokiej demoralizacji
(a taka okupacja szczególnie), nic jednak nie uprawnia go do uogólniania, że z tego procederu
żyły całe wsie. To zjawisko występowało, było jednak moralnie potępiane, i to jednoznacznie.
Występowało również w gettach i obozach pracy, i tam też z rąk do rąk przechodziły wszelkie
dobra materialne.
O obrzeżach zagłady nieco inaczej
W jednym Gross ma całkowitą rację - tak zwane obrzeża zagłady nie są do końca zbadane i
opisane. Ale, gdyby ktoś zastosował jego "metodę" badawczą, mógłby przecież dojść do
zupełnie innych rezultatów. Oto na przykład w Radomsku, już pod koniec 1939 r.: "Pewnego
dnia robotnicy żydowscy, wracając z robót przymusowych, udali się tłumnie do siedziby
Judenratu, przepędzili jego przywódców i członków oraz zdemolowali lokal. Judenrat,
zatrwożony groźną postawą mas, uciekł się do pomocy gestapo. Dopiero oddział
gestapowców, przybyły na wezwanie Judenratu, przywrócił "porządek", a celem
sterroryzowania Żydów, w obawie przed nowymi buntami, dokonał trzydniowego pogromu
połączonego, rzecz oczywista, z rabunkiem. "Były to straszne 3 dni"". Rabowanie ludności
żydowskiej wewnątrz gett było przecież zjawiskiem nagminnym. Czy mamy jednak prawo
wyciągać wnioski w taki sam sposób, jak to robi Gross?
"W lutym, marcu i kwietniu 1941 r. przybyło z Austrii do Generalnej Guberni łącznie 10
transportów Żydów po 1.000 osób każdy. [...] Jak wynika z zachowanych dokumentów,
szczególnie smutnie osławiony Judenrat ostrowiecki przyczynił się do rychłego "pozbycia
się" ze swego terenu niewygodnych wysiedleńców wiedeńskich, nie omieszkając przy tym
zbyt pieczołowicie zaopiekować się ich dobytkiem, bagażami, walizkami (5 tys. sztuk)".
Nieszczęśnicy nie mogli liczyć na pomoc "swoich", uzyskiwali ją natomiast... u miejscowych
chłopów, którzy udzielali im nie tylko schronienia, ale występując na ich rzecz u władz
niemieckich, dawali im jakieś poczucie względnego bezpieczeństwa: "na podkreślenie
zasługują częste stosunkowo fakty (np. w powiecie opatowskim) występowania miejscowych
chłopów w obronie "swoich" wiedeńczyków, zwłaszcza lekarzy i ich rodzin, domagających
się pozostawienia ich w spokoju na miejscu. Oddawali im swoje chałupy i zaopatrywali w
artykuły żywnościowe. W niektórych wsiach nawet wójtowie, pod naciskiem miejscowych
chłopów, specjalnie interesowali się losem Żydów wiedeńskich, udzielając im daleko idącej
pomocy".
Dziś, badając samą zagładę, jak też jej "obrzeża", musimy pamiętać i pokazywać całą
różnorodność zachowań ludzi, ciężko doświadczonych przez wojenny i okupacyjny los.
Łatwo jest ferować wyroki, będąc niejako "z zewnątrz", poza tym czasem i ponad tymi
wydarzeniami. Oceniać, potępiać, generalizować bez zbadania całej złożoności? Jeśli tak, to
można już wszystko?
Do tej samej kategorii należy współudział tych, którzy sami też zapłacili cenę najwyższą. Byli
gorliwi, nadgorliwi, często okrutni i doszczętnie zdemoralizowani, licząc, że wypychając na
śmierć innych, sami się ocalą, lub pójdą na śmierć, ale dopiero na końcu. Ot, jak na przykład
członkowie Judenratu w Nowym Dworze: "Smutną sławą cieszył się wśród ludności getta w
Nowym Dworze Judenrat, wykonujący zawsze pilnie polecenia okupanta. Toteż hitlerowcy
zrewanżowali się za świadczone im usługi. Wszystkich członków Judenratu, wraz z ich
rodzinami w liczbie 42 osób, hitlerowcy ulokowali w końcowym wagonie ostatniego
transportu (12 XII [1942]), a na stacji kolejowej w Warszawie wagon ten odczepili od całego
składu i wszystkich jego pasażerów odprowadzili do getta w Warszawie. Takiego
traktowania, takiej "łaski" oprawców, nie dostąpił nawet prezes Judenratu w Łodzi, osławiony
Chaim Rumkowski, którego hitlerowcy zawieźli razem z Żydami z getta łódzkiego do obozu
zagłady w Oświęcimiu".
Oto niejaki Lubicz, członek żydowskiego Ordnungsdienstu ("policji") w getcie w
Międzyrzecu Podlaskim, a następnie komendant tego getta, wpadł na pomysł, aby Żydów
ograbiać wcześniej, nie czekając na ich odstawienie do obozu zagłady: "Dotychczas Żydzi
złapani w akcjach zabierali ze sobą pieniądze i drogocenności, które mogli ze sobą ukryć.
Ogałacano ich dopiero z tego wszystkiego w Majdanku i Treblince. Lubicz natomiast
zaproponował Niemcom, aby ich ograbić i rozebrać do naga na miejscu, bo po co ten majątek
ma wpaść w obce ręce. Żydów rozebrano do naga i tak wsadzono do wagonów. O tym, że
była to jego inicjatywa opowiadali niektórzy Niemcy, którzy nienawidzili takich zdrajców.
Lubicz ograbił po tym magazyn z rzeczy lepszych, a gdy Niemcy się w tym zorientowali,
zwalił winy na innych Żydów i ich rozstrzelano. 6-stą akcję [eksterminacyjną] Żydzi nazwali
"małą Treblinką". [...] Żonę Lubicza nazywano w getcie żydowską K. Ona organizowała w
getcie orgie z Niemcami". Żydzi, którzy ocaleli z tego getta, zwołali "sąd dziesięciu" i wydali
wyrok śmierci na Lubicza, który wszystko przeżył. Uznali jednak, że to byłoby... nieładnie,
"by Żydzi zabijali Żyda". Z treści tej relacji wynika jednak, że nie mieli żadnych skrupułów,
aby zabijać Polaków za nieporównanie mniejsze przewiny... Podobnie stało się z innymi
zdrajcami żydowskimi i policjantami, na których wydano wyroki śmierci. Nie ukarano jednak
nikogo.
Promocja pisarstwa Grossa
Sposób, w jaki Gross podchodzi do historii, jest niedopuszczalny i skrajnie krzywdzący. Dla
niego zagłada Żydów stała się polem żenujących sporów i bieżącej polityki. Gołosłowne
oskarżanie setek tysięcy Polaków o współsprawstwo zagłady (arbitralnie zmniejszone po
pierwszej fali krytyki aż dziesięciokrotnie, do kilkudziesięciu tysięcy), niemające żadnego
umocowania w rzetelnych badaniach, następnie przerzucanie odpowiedzialności na cały
Naród, to nowa jakość w publicystyce z tego zakresu. Niestety, możemy się tylko obawiać, że
to dopiero początek takich "rozrachunków". W imię czego?
Żyjemy w czasach pogłębiającego się relatywizmu, gdy wolno coraz więcej, ale nie każdemu
i nie w każdej sprawie. Przy czym należy pamiętać, że Gross ma stosunkowo łatwą sytuację,
cały czas może bowiem liczyć na poklask licznych klakierów, którzy - niezależnie od własnej
wiedzy i umiejętności krytycznego myślenia, zawsze wyniosą go na piedestał. Ale my go tam
trzymać nie musimy.
Leszek Żebrowski
Autor jest pisarzem i publicystą, badaczem polskiego podziemia niepodległościowego w
czasie II wojny światowej i po 1945 roku.