Rebecca Lang
Rozsądna narzeczona
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Deirdre nie zdołała wysiąść na swoim przystanku.
Dziwne, pomyślała, patrząc, jak ktoś wysiada, potem
drzwi zamykają się i autobus jedzie dalej. Nie była w
stanie się poruszyć, stopy nie chciały drgnąć, zupełnie
jak gdyby nogi miała z kamienia, a ciało nieoczeki-
wanie zmieniło się w ołowianą bryłę, nie poddającą się
jej woli. W pierwszej chwili nic nie rozumiała. Nie
miała pojęcia, skąd ten dziwny opór.
Powinna była wysiąść na tym przystanku i najkrót-
szą drogą wrócić do domu, tym bardziej że będzie
niosła ciężkie torby z zakupami, aż cztery, które leżały
teraz na sąsiednim siedzeniu.
Autobus przyśpieszył gwałtownie, a ona poczuła, że
robi jej się niedobrze. Od rana nic nie jadła, a przecież
już prawie wieczór. Tylko jak tu pamiętać o posiłkach,
kiedy ma się tyle zmartwień na głowie?
Wysiądzie na następnym przystanku, dwie prze-
cznice dalej. Autobus toczył się przed siebie, a Deirdre
zastanawiała się, czy to nie początek pomieszania
zmysłów. Poddała się totalnej apatii i czuła przemożną
niechęć namyśl o spojrzeniu na zegarek. Chciała, żeby
czas zatrzymał się w miejscu, a ona mogła posiedzieć,
o niczym nie myśląc i o nic się nie martwiąc. I nagle
zaczęła coś rozumieć.
Z ociąganiem zebrała wszystkie torby i wysiadła.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- I co ja mam zrobić?
Jakiś starszy pan zerknął na nią niespokojnie, po
czym jeszcze szybciej odwrócił wzrok. Zażenowana
ruszyła w stronę domu. Potrzebowała czasu do na-
mysłu.
Wieczorem wraca Jeny. Powinna się cieszyć, że nie
będzie musiała nocować u niego ze względu na dzieci,
lecz czuła tylko narastającą panikę. Nie chciała ich
zostawiać z Jerrym.
Był chłodny listopadowy dzień, zapadała szarówka.
O tej porze osiedlowe ulice wyludniają się powoli.
Dawno tędy nie szła, nie pamiętała nawet, że w oko-
licy jest szpital - Stanton Memoriał - filia dużego
szpitala klinicznego w śródmieściu, choć przecież była
z zawodu pielęgniarką.
Pracowała wcześniej w dużym śródmiejskim szpi-
talu klinicznym, dopóki nie zaczęły się zwolnienia. O
tej filii wiedziała tyle co nic, ale też odkąd Jeny
zatrudnił ją do opieki nad dziećmi, przestała szukać
pracy w zawodzie, zanim tymczasowa w zamyśle po-
sada nie zawładnęła całym jej życiem.
Stojąc naprzeciwko szpitala, w ogrodzie od strony
ulicy, przy samym chodniku, zauważyła przeszkloną
gablotę z ogłoszeniami, umieszczoną obok bramy wja-
zdowej. Deirdre zatrzymała się i postawiwszy torby na
ziemi, pośród informacji dla personelu wypatrzyła
ogłoszenie z nagłówkiem: „Oferty pracy".
Przebiegła wzrokiem treść: „Pielęgniarki chirurgi-
czne: praca na pełnym i niepełnym etacie".
Mimo wszystko zanotowała numer telefonu do wy-
działu kadr. Byłoby cudownie znowu pracować w za-
wodzie i codziennie wracać do własnego domu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Podniosła torby i ruszyła dalej, zamyślona. Zaczął
siąpić deszcz, niebo pociemniało. Pokochała te dzieci
jak własne, no i znalazła się w pułapce. Nie mogła na-
wet powiedzieć, że Jeny i jego teściowa płacą jej
przyzwoicie. Z drugiej strony, gdyby to zależało od
Jerry'ego, nie płaciłby jej wcale. Uwikłałby ją w ro-
mans, obwieścił, że są „prawie jak małżeństwo", jak
gdyby to załatwiało sprawę. Bóg świadkiem, że nieraz
próbował ją uwieść, ale Deirdre go nie chciała. Nie
kochała go i wiedziała, że nie pokocha nigdy. Był jej
mniej lub bardziej obmierzły, zależnie od tego, jak się
zachowywał. A co do finansów, to pensję de facto pła-
ciła jej jego teściowa.
Miała dwadzieścia trzy lata, kiedy ją zatrudnił. Była
młoda i pełna wiary w ludzi, by nie powiedzieć, że
skrajnie naiwna.
-
Nienawidzę go - powiedziała na głos. - Oby go
ziemia pochłonęła.
Obejrzała się, ale wokół nie było ani żywej duszy.
Patrząc przed siebie, szybko zeszła z chodnika. Usły-
szała przeraźliwy pisk hamulców i krzyknęła, widząc
duży ciemnoniebieski samochód, który w ostatniej
chwili zatrzymał się w odległości zaledwie kilkudzie-
sięciu centymetrów od niej.
Torba wypadła jej z ręki, lecz Deirdre stała tylko i
patrzyła, jak zakupy rozsypują się u jej stóp. Dwie
puszki z grzechotem poturlały się po podjeździe.
-
Nic się pani nie stało? - spytał z irytacją kierow-
ca, wyskakując z samochodu.
Ma rację, że się złości, pomyślała, wpatrując się w
niego półprzytomnie. Mało brakowało, a istotnie
obejrzałaby salę operacyjną w tym szpitalu, lecz z
innej
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
perspektywy, niżby wolała. Nie była w stanie wydobyć
głosu, więc tylko pokręciła głową. Zbierało jej się na
płacz. Uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy właśnie
tego jej było trzeba, pretekstu, aby móc się wypłakać.
Kierowca podszedł do niej. Był to wysoki, szczupły
i bardzo przystojny mężczyzna, dość młody. Pewnie
lekarz.
-
Nic się pani nie stało? - powtórzył życzliwszym
tonem.
Ma ładny głos, pomyślała, niski, ale o łagodnym
brzmieniu. Mężczyzna nadal jednak obserwował ją
spod gniewnie ściągniętych brwi, jak gdyby uważał ją
za osobę mało rozgarniętą, jeśli nie wręcz za niedoszłą
samobójczynię.
-
Nie, jestem cała - powiedziała w końcu. - Ja...
przepraszam. Nie uważałam.
-
Istotnie, nie uważała pani - przyznał sucho. Miał
na sobie czarny kaszmirowy sweter z golfem,
ciemnobrązową skórzaną kurtkę, która wyglądała na
bardzo drogą i idealnie pasowała do grafitowych spo-
dni, oraz eleganckie czarne półbuty. Był gładko ogo-
lony, miał krótkie ciemne włosy, jasną karnację i sza-
roniebieskie oczy. Wąskie usta i wyraźnie zarysowany
podbródek zdradzały osobę stanowczą i zdecydowaną.
- Zawsze jest pani taka nieuważna?
- Nie - wyszeptała. - Przepraszam.
Łzy popłynęły jej po policzkach. Milcząco potrząsnęła
głową, patrząc na rozsypane zakupy. Widok jej łez
zdopingował go do działania.
-
Proszę przejść na chodnik - polecił kategorycz
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
nym tonem, ciągnąc ją za rękę. - Jest pani w szoku. O
zakupy proszę się nie martwić, zaraz to pozbieram.
Jestem lekarzem, pracuję w tym szpitalu - oznajmił w
końcu. - Podwiozę panią do domu. Gdzie pani
mieszka?
-
Bliziutko - odparła zakłopotana, lecz zarazem
nieskończenie wdzięczna za tę propozycję, i ukrad-
kiem otarła załzawione oczy. - Dziękuję.
Podał jej wizytówkę.
-
Mama na pewno pani powtarzała, że nie wolno
wsiadać do samochodu z kimś, kogo się nie zna -
stwierdził, uśmiechając się nieznacznie. - To mądra
rada.
Deirdre mrugała powiekami, usiłując odczytać
drobny druk, ale litery pływały jej przed oczami.
Widziała jakieś nazwisko, a za nim skróty tytułów,
lecz poza tym niewiele do niej docierało. Mężczyzna
zabrał wizytówkę, po czym pokazał jej laminowaną
kartę ze zdjęciem.
-
Mój identyfikator - powiedział tylko. Zdjęcie
przedstawiało tego samego mężczyznę,
tym razem w zielonym szpitalnym fartuchu.
-
Tak, to pan - przyznała.
Czuła się dziwnie obojętna, jak gdyby przyglądała
się tej scenie z boku, zamiast w niej uczestniczyć. Łzy
nadal płynęły po jej twarzy. Mężczyzna położył torby
na tylnym siedzeniu i spojrzał na nią.
-
Zapraszam - odezwał się już łagodniej. - Zawiozę
panią do domu.
Upewnił się, że nic się jej nie stało, i chce ją mieć
jak najszybciej z głowy, pomyślała.
Chwilę później siedziała w samochodzie, niemalże
tonąc w wygodnym skórzanym fotelu i drżąc z zimna.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Dziękuję - powtórzyła, ocierając łzy. - Mieszkam
przy Renfrew Street.
- Wiem, gdzie to jest - odparł, sprawnie włączając
się do ruchu.
- Mam samochód, ale akurat nie jest na chodzie -
dodała, jak gdyby to wszystko wyjaśniało.
Cicha osiedlowa uliczka Renfrew mieściła się za-
ledwie o kilka przecznic od szpitala. Deirdre od razu
spodobała się i okolica, i dom Jerry'ego, przynajmniej
dopóki nie zrozumiała, że to nie jest prawdziwy dom,
lecz tylko budynek, w którym mieszkają jej kochane
dzieci. Teraz przyprawiał ją o klaustro-fobię.
Aparycja Jerry'ego, jego wysiłki, aby zdobyć jej
sympatię - jak zrozumiała znacznie później, z czystego
wyrachowania - oraz fakt, iż otwarcie mówił, jak jej
potrzebuje, jak bardzo jest potrzebna dzieciom,
wywarły na niej wielkie wrażenie. A prawda była taka
oczywista i banalna.
-
Który numer? - spytał, gdy skręcili w Renfrew
Street.
-
Pięćset trzydzieści sześć, niemal na końcu.
Gdy byli już prawie na miejscu, Deirdre zauważyła
Jerry'ego. Wysiadł z samochodu i czekał na trzech
mężczyzn, którzy wygramolili się z drugiego auta i
podeszli do niego, po czym cała czwórka poma-
szerowała do drzwi wejściowych, rozmawiając głośno.
Dom był dość duży, lecz niczym nie wyróżniał się na
tle sąsiednich budynków. Był może okazały, ale i
zupełnie pospolity, tak samo jak jego właściciel.
Zbudowany w kalifornijskim stylu i kapiący od tan-
detnych stiuków, nie pasował do deszczowego i czę
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
sto chłodnego klimatu Kolumbii Brytyjskiej w Ka-
nadzie.
-
O nie! - jęknęła Deirdre.
Jeny znowu sprosił koleżków na kolację, nie racząc
jej uprzedzić, i oczekuje zapewne, że ona ją przygotu-
je, a na dokładkę posprząta, że na stole pojawi się
wystawny posiłek bez względu na to, co akurat jest w
lodówce. Mimo że zobowiązała się do gotowania
wyłącznie dla dzieci.
Bez namysłu zsunęła się niżej w fotelu i szepnęła:
-
Może mnie pan wysadzić kawałeczek dalej? Bar-
dzo proszę. Właśnie zauważyłam kogoś, z kim wolała-
bym się nie spotkać.
Mężczyzna spojrzał na nią spod przymrużonych
powiek. I nic dziwnego, pomyślała z rozpaczą. Na
pewno uważa ją za wariatkę. Mimo wszystko zastoso-
wał się do jej prośby.
- Może mi pani zdradzi, co panią dręczy? - powie-
dział cicho, przyglądając się jej z ciekawością nauko-
wca, który ma pod mikroskopem nader interesujący
obiekt. - Może mógłbym jakoś pomóc. Czemu pani
płacze? - Z uśmiechem dodał: - Aha, jestem chirur-
giem i pracuję w Stanton Memoriał. Powtarzam na
wszelki wypadek, bo oglądając wizytówkę, tonęła pani
we łzach.
- Jest pan bardzo uprzejmy, że mnie pan podwiózł
- rzekła zadowolona, że w półmroku panującym w au-
cie on nie widzi jej twarzy. - Przepraszam, rzeczywiś-
cie nie zapamiętałam pańskiego nazwiska.
-
Nazywam się Shay Melburne. A pani?
-
Deirdre - odparła. - Deirdre Warwick. Jeszcze raz
dziękuję, doktorze Melburne.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Nagle uzmysłowiła sobie, że znalazła się sam na
sam z bardzo przystojnym mężczyzną, co nie przyda-
rzyło się jej od dwóch i pół roku, kiedy to przyjęła
pracę u Jerry'ego.
- Deirdre o smutnych oczach - powiedział cicho. -
Pasuje do pani.
- Być może.
- Irlandzkie imię, podobnie jak moje - mówił z na-
mysłem, obracając się w jej stronę, a potem spojrzał na
nią tak, jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. - Prze-
śliczne imię. Legenda głosi, że Deirdre była wyjąt-
kowo piękna.
- Chyba tak. O ile w ogóle istniała.
- Ja w to wierzę. Czemu płaczesz, Deirdre o smut-
nych oczach? Co?
- To długa historia, ale wolałabym o tym nie mó-
wić. Nie chcę pana zanudzać. Zresztą... pan na pewno
się śpieszy.
- Mam czas.
- Po co pan miałby robić sobie kłopot? - spytała
zaskoczona.
- Powiedzmy, że chcę okazać zwykłą ludzką życz-
liwość. Widzę, że potrzebuje pani pomocy. Nie obie-
cuję, że rozwiążę pani problemy, ale mogę panią wy-
słuchać. Może zacznijmy od tego, dlaczego nie chciała
pani wejść do domu. Proszę się nie śpieszyć. Mam
mnóstwo czasu.
- Jestem pielęgniarką chirurgiczną. Pracowałam w
Szpitalu Uniwersyteckim - wyrzuciła z siebie jednym
tchem, zanim zdążyła stracić odwagę. - Uwielbiałam
swoją pracę. Nie będę pana zanudzać szczegółami:
dwa i pół roku temu zostałam zwolniona. Wie
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
pan, jak to bywa. Pracowałam krótko, a szpital musiał
ciąć koszty.
-
Ale to się teraz zmienia.
Opowiedziała mu, jak szukała pracy, jak pomagała
finansowo rodzicom, bo ojciec był chory, a matka mu-
siała zostać w domu, by się nim opiekować, jak potem
oboje pojechali do Australii do jej brata.
- Tęskni pani? - spytał domyślnie.
- Bardzo. Czasem czuję się tak, jak gdyby umarli.
W telegraficznym skrócie - podjęła po chwili - od
kogoś z opieki społecznej dowiedziałam się o niejakim
Jerrym Parksie, którego żona zmarła na chorobę Leś-
niowskiego-Crohna. Osierociła dwójkę dzieci, ojczym
szukał dla nich opiekunki.
- To na niego nie chciała pani wpaść?
- Tak.
- Kocha go pani, tego Jerry'ego? - spytał po chwili.
- Ależ skąd. Gardzę nim - odparła takim zapal-
czywym tonem, że Shay pomyślał, iż coś musiało
między nimi być. - Ale dzieci kocham. W tym cały
problem.
- Rozumiem - odrzekł doktor Melburne. - Ma go
pani serdecznie dość, tak? Ale nie chce pani zostawiać
dzieci. A to się pani załatwiła, że się tak wyrażę.
- Wiem, wiem! I nie mam pojęcia, co dalej. Boże,
jak to się wszystko skomplikowało! - jęknęła.
Czuła, że za moment znowu się rozpłacze.
-
Nie mogę opuścić dzieci, rozumie pan? Straciły
matkę. Kochają mnie i ja je kocham. Na początku były
takie cichutkie, takie smutne. Teraz zachowują się jak
normalne dzieci. Ufają mi, jestem im potrzebna. Nie
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
wiem, co robić. - Kiedy zaniosła się bezgłośnym szlo-
chem, Shay Melburne podał jej chusteczkę. - Prze-
praszam... że obarczam pana tym wszystkim. Chyba
przechodzę załamanie nerwowe.
- Proszę mówić dalej - poprosił łagodnie.
- Nie mogłam wysiąść z autobusu. Po prostu nie
mogłam się do tego zmusić. Przejechałam swój przy-
stanek.
- Już dobrze - powiedział, ciepłymi palcami doty-
kając lodowatej dłoni Deirdre. - Proszę mnie posłu-
chać. Zapraszam panią na kolację. Powinna pani coś
zjeść, a ja wprost umieram z głodu.
- Ależ nie musi mnie pan nigdzie zapraszać -
zaprotestowała przekonana, że zaproponował to z li-
tości.
- Wiem, że nie muszę, ale chcę - odparł. - Może
pani podrzucić zakupy do domu tak, żeby nie wpaść na
Jerry'ego?
- Mogłabym je zostawić w garażu. Oby tylko Ba-
zyl się do nich nie dobrał.
- Bazyl? A kto to?
- Och... Szczur.
Doktor Melburne zaśmiał się rozbawiony.
- Zwierzątko domowe?
- Nie, nie. Dziki szczur, który pomieszkuje w gara-
żu. Ale zaryzykuję. Ja... powinnam ugotować dziecia-
kom kolację. Nie widziałam ich od rana... - Umilkła.
Marzyła o tym, by wyrwać się z domu choćby na
chwilę, ale miała poczucie obowiązku.
- Duże te dzieci? - spytał z namysłem.
- Mungo ma trzynaście lat, Fleur jest o rok młod-
sza - powiedziała z czułością w głosie, a potem się
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
skrzywiła. - Jeny nie jest nawet ich ojcem, tylko oj-
czymem.
- Skomplikowana sprawa - przyznał Shay. - Może
pani zadzwonić do dzieci? Zabieramy je, znam idealną
restaurację. Niech wyjdą przed garaż.
- Dziękuję, jest pan bardzo miły. - Otarła łzy. - To
cudowny pomysł.
Gdy podjechali pod dom, Deirdre weszła do garażu,
postawiła tam zakupy i wybrała numer telefonu ko-
mórkowego Munga.
- Super! - ucieszył się, gdy przedstawiła mu plan. -
Jemy w mieście, chociaż jest środek tygodnia?
- Tak - odparła Deirdre. - Idź po Fleur i za chwilę
bądźcie przed garażem. Tylko żeby Jeny was nie za-
uważył. Wymkniecie się jakoś?
- Jasna sprawa. Znowu siedzą u niego różni tacy i
tak hałasują, że nie mogę odrabiać lekcji. - Potem
Mungo sposępniał. - Nawet do nas nie zajrzał.
- Zostaw mu kartkę na stole kuchennym, że za-
brałam was do miasta - poleciła Deirdre. -1 pośpiesz-
cie się.
- Nie chcesz, żeby się pokapował, zgadza się?
- Zgadza.
Czekała na deszczu, wielce z siebie zadowolona.
Nie będzie jego służącą. Ściśle biorąc, pracowała dla
jego teściowej, więc Jeny nawet nie może jej zwolnić.
Dzieci straciły matkę, nadal jednak mają babcię. Za
plecami nazywały ją Bunią McGregor, mimo że miała
na imię Fiona i wolała, by tak się do niej zwracały.
Matka Munga i Fleur nigdy nie wyszła za ich ojca.
Przez pewien czas żyli jak małżeństwo, potem on
zniknął z jej życia, dlatego dzieci nie nosiły jego
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
nazwiska. Mieszkał bodajże w Republice Południowej
Afryki i nie miał pojęcia o jej śmierci. Odszedł nie-
długo po narodzinach Fleur.
Deirdre nigdy nie poznała ich matki, lecz słyszała,
że była to kobieta inteligentna, rozsądna, z fantazją i
świata poza nimi nie widziała. Przez wiele łat, gdy jej
stan się pogarszał, myślała tylko o tym, aby po jej
śmierci dzieci miały dobrą opiekę i dach nad głową.
Deirdre podejrzewała, że Jerry był przy niej do samego
końca tylko dlatego, że chciał uszczknąć część spadku,
który zostawiła.
- Co jest, Dee? - spytała na jej widok Fleur.
- Lekarz ze Stanton Memoriał zaprosił nas na kola-
cję do restauracji - wyjaśniła Deirdre, nie wdając się w
szczegóły. - Podwiózł mnie do domu.
Nie zdziwiły się, przekonane, że to jej znajomy.
- Niedługo wrócimy. Wiem, że musicie odrobić
lekcje.
- Jerry się wścieknie - stwierdziła Fleur wesoło. -
Ma gości. Na pewno sobie popiją, a jak popiją, to i
zgłodnieją.
- Owszem, i to jest jeden z powodów, żeby jednak
zjeść coś w mieście - odparła Deirdre. - Zresztą nie
zamierzam więcej dla niego gotować.
Przy całej swojej antypatii do Jerry'ego, przy dzie-
ciach nigdy nie mówiła o nim źle, mimo że była od
niego niezależna, bowiem część jej pensji pochodziła z
funduszu powierniczego założonego przez matkę
Munga i Fleur. Ojczym nie był nawet prawnym opie-
kunem dzieci.
-
Brawo, Dee - poparł ją Mungo. - Niech sobie
zamówią pizzę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Poznajcie doktora... uhm... Shaya Melburne'a -
powiedziała, gdy wsiedli do samochodu. - Panie
doktorze, to Mungo i Fleur McGregor.
- Bardzo mi przyjemnie - odparł, witając się z nimi
uściskiem dłoni.
Mungo, szczupły i o złudnie dziecinnym wyglądzie,
potrząsnął potarganą ciemną czupryną i otaksował go
krytycznym spojrzeniem zza okularów o cienkich
metalowych oprawkach.
- Od dawna zna pan Dee? - spytał podejrzliwym
tonem, który sprawił, że Deirdre uśmiechnęła się pod
nosem.
- Hm. Mam wrażenie, że od bardzo dawna - odparł
Shay dziwnym tonem.
Na pewno żałuje, że ich zaprosił, pomyślała, lecz w
tej samej chwili, zupełnie jak gdyby czytał w jej
myślach, uśmiechnął się do niej ciepło. Jest taki przy-
stojny, kiedy się uśmiecha, a kiedy uśmiecha się do
niej...
Fleur była równie szczupła jak brat, ładna, jasno-
włosa i niebieskooka. Aparat ortodontyczny nadawał
jej rozczulająco nieporadny i kruchy wygląd.
-
Dokąd jedziemy? - spytała, lekko sepleniąc.
- Pomyślałem, że zabiorę was do Dżokera - odparł
Shay. - To wegetariańska restauracja nad samą zatoką.
Mają tam fantastyczną pizzę.
- Ooo! - Fleur była pod wrażeniem. - Koleżanki mi
o niej opowiadały, mówiły, że jest super. Pracował pan
z Dee?
- Niestety nie - odparł. - Ale w pewnym sensie
poznaliśmy się dzięki szpitalowi.
-
Spotykacie się?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Można tak powiedzieć.
- W porzo - orzekła Fleur.
- W porzo, w porzo - wtrącił Mungo sceptycznie. -
Tylko czemu jakoś nigdy o panu nie słyszeliśmy? Jest
z nami dwa i pół roku.
- Pewnie nie chciała się mną dzielić - powiedział
Shay takim tonem, jak gdyby chciało mu się śmiać.
Deirdre wiedziała, że dzieci cieszą się z niezapo-
wiedzianego wypadu do restauracji i z męskiego to-
warzystwa. Oczy im błyszczały, były roześmiane. Jer-
ry prawie ich nie zauważał, wiecznie robił jakieś in-
teresy, dużo przebywał poza domem. Deirdre podej-
rzewała, że nie jest to działalność do końca zgodna z
prawem. Może zajmował się praniem brudnych pie-
niędzy?
Shay... Jakie to ładne imię, pomyślała. Nieco-
dzienne, jednak idealnie do niego pasuje. Wpatrywała
się w niego i myślała o tym, jak cudownie byłoby mieć
kogoś, na kim można by polegać, kochać go i być
kochaną. Jednak nie ma sensu rozmyślać o człowieku,
którego, gdyby nie przypadek, nawet by nie poznała.
W zatłoczonej restauracji czekał na nich stolik przy
oknie, z którego rozpościerał się widok na zatokę,
spokojną Prospect Bay, na powierzchni której migota-
ły światła. Fleur i Mungo przejrzeli kartę dań i wybrali
pizze z przedziwnymi zestawami dodatków.
-
Polecam zupy i dania z ryb - odezwał się Shay,
przysuwając się do Deirdre.
Patrzył na nią tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę,
która mu się podoba. Deirdre uciekła spojrzeniem
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
w bok i udała, że studiuje kartę dań. Gdyby wiedział,
ile dla niej znaczył błysk w jego oczach, jak bardzo
chciała znowu poczuć się jak... kobieta.
-
Poproszę... zupę dnia - powiedziała, gdy przy-
szedł kelner i dzieci złożyły zamówienia. -1 coś z ryb,
cokolwiek pan poleca, plus kieliszek białego domo-
wego wina.
Można sporo powiedzieć o człowieku na podstawie
tego, co zamawia w restauracji, pomyślała. Jej wybór
zdradza osobę rozsądną, która nie lubi wydawać cu-
dzych pieniędzy. No i co z tego, i tak będzie jej trudno
spotkać mężczyznę, który zechce ją z dwojgiem dzieci,
które nawet nie są jej. Najpewniej będzie musiała
poczekać z szukaniem męża i myśleniem o własnej
rodzinie, dopóki Mungo i Fleur nie dostaną się na
uniwersytet. A wtedy może już być za późno.
Shay także zamówił zupę i rybę, choć nie danie
dnia, do tego kieliszek wina, ale już nie domowego. To
zdradzało człowieka, który nie musi Uczyć każdego
centa, ale też nie jest ekstrawagancki, skłonny do szas-
tania pieniędzmi.
-
Opowiedzcie mi o sobie - poprosił Shay, kiedy
kelner zniknął. - Macie jakieś hobby? Co was inte-
resuje?
Dzieciaki były zaskoczone, ale i bardzo zadowo-
lone, że nie zapytał, jakie mają stopnie, czy się dobrze
uczą i tak dalej. Szkoła była ostatnią rzeczą, o jakiej
chciały rozmawiać, i wkrótce wywiązała się ożywiona
dyskusja dotycząca jazdy konnej, łódek, pieszych
wędrówek, teatrów i lektur. Deirdre przysłuchiwała się
im w milczeniu. Było jej po prostu dobrze.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Mogę mówić do pani po imieniu, Deirdre? - spy-
tał Shay, kiedy jedzenie pojawiło się na stole. - A może
woli pani „Dee"?
- Wolę Deirdre - odparła.
Tylko dzieci mówiły do niej „Dee". Przy nim zaś
czuła się jak Deirdre. Deirdre o smutnych oczach.
-
Ja mam na imię Shay - przypomniał.
I znowu uśmiechnął się tak, jak mężczyzna uśmie-
cha się do pięknej kobiety. Ostatnimi czasy czuła się
nie tyle nieatrakcyjna, co raczej niewidzialna, przynaj-
mniej dla mężczyzn. W głębi ducha wiedziała jednak,
że z tymi ciemnymi lśniącymi włosami o rdzawym
odcieniu, z jasną mleczną karnacją i wyrazistymi orze-
chowymi oczami wcale przeciętna nie jest. Po prostu
ma niską samoocenę, odkąd straciła pracę.
- Widziałam ogłoszenie przed szpitalem - powie-
działa ni stąd, ni zowąd. - Są miejsca dla pielęgniarek
chirurgicznych. Może pan... Może coś wiesz na ten
temat?
- Cóż, sytuacja wygląda inaczej niż zaledwie pół
roku temu. Wiele szpitali poszukuje pielęgniarek spec-
jalistycznych. Przypuszczam, że większość z tych,
które objęła fala zwolnień, wyjechała do Stanów. Nie
pojawią się teraz ot tak. Zastanawiasz się nad powro-
tem do zawodu?
- Cóż... Chciałabym, ale jeszcze nic w tej sprawie
nie zrobiłam - odparła ostrożnie, nie chcąc stresować
dzieci. - Tylko tak pytam.
- Jasne - przytaknął skwapliwie. - Mogę się zorien-
tować, jeśli chcesz. Wiem, że w Stanton brakuje pie-
lęgniarek. Operuję tam trzy dni w tygodniu.
- Dziękuję, będę ci bardzo wdzięczna.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Humor od razu jej się poprawił. Mimo wszystko
pozostaną w kontakcie, może nawet będą razem praco-
wać, o ile ona dostanie tę pracę i jakimś cudem zdoła
pogodzić ją z wychowywaniem dzieci.
-
Zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Mungo i
Fleur wyraźnie stracili zainteresowanie
jedzeniem i z zamyślonymi minami przyglądali się
dorosłym.
Deirdre wiedziała, co to znaczy: martwią się.
- Wszystko w porządku - zapewniła z uśmiechem.
-Nie zostawię was, ale może wrócę do pielęgniarstwa.
Mogłabym pracować na pół etatu.
- Uff... - Fleur odetchnęła. - To świetny pomysł. O
ile dalej będziesz z nami.
- Niczego nie zrobię bez waszej wiedzy.
- Ma pan dzieci? - spytał nagle Mungo, który spec-
jalizował się w zadawaniu trudnych pytań.
- Czternastoletniego syna - powiedział Shay po
chwili. - Ma na imię Mark.
Deirdre nie rozumiała jego wahania, pomyślała jed-
nak, że pewnie nie lubi opowiadać o sobie. Zatem jest
żonaty, ale to żadna nowina. Czarujący, przystojny
mężczyzna dobrze po trzydziestce nie może być prze-
cież kawalerem. Zrobiło jej się smutno, zupełnie jak
wtedy, gdy siedziała w autobusie, patrząc na zamyka-
jące się drzwi.
- Mogę cię oprowadzić po szpitalu, jeśli chcesz,
Deirdre - dodał Shay. - Obejrzałabyś salę operacyjną.
Szefowa pielęgniarek to przemiła osoba, na pewno się
zgodzi.
- Byłoby mi bardzo miło. Dziękuję.
- Daj mi swój numer telefonu, odezwę się.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Dziękuję - powtórzyła.
Mężczyźni często obiecują, że zadzwonią, a potem
tego nie robią. Jeszcze bardziej posmutniała. Grzecz-
nościowa propozycja Shaya nagle wydała się jej kołem
ratunkowym, ostatnią rzeczą, jakiej mogła się u-
chwycić.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ DRUGI
-
Gdzieście do cholery byli? - ryknął Jeny, zaled-
wie pojawili się w holu.
Byli najedzeni, rozbawieni i w świetnych nastro-
jach, dopóki nie zobaczyli Jerry'ego. Wygląda jak zły
ojczym z bajek dla dzieci, pomyślała Deirdre.
Był średniego wzrostu, barczysty i śniady, oczy i
włosy miał ciemne i z pewnością mógł się podobać
kobietom, ale nie Deirdre, co ogromnie go dziwiło. Dla
niej był zbyt prymitywny.
-
Byliśmy na proszonej kolacji - odparła, siląc się
na spokój. - Znalazłeś kartkę?
Odkąd go poznała, jej uczucia do niego wahały się
od obojętności do głębokiej niechęci. Wolałaby nie
mieć z nim nic wspólnego, jednak nie miała na co
liczyć, jeśli ma dalej zastępować matkę jego pa-
sierbom.
- Kartkę znalazłem - wycedził - ale nie znalazłem
ciebie. Miałem gości i nie miał im kto podać kolacji.
- Odtąd nie będę gotować ani dla ciebie, ani twoich
gości - oznajmiła Deirdre urażona. - Miałam się opie-
kować dziećmi i dokładnie to zamierzam robić.
- Gówno prawda! - Poczerwieniał na twarzy. - Za-
pominasz się. Jeszcze chwila i wylecisz na bruk.
- Spróbuj mnie wyrzucić - odparła lodowato. - Za-
trudniła mnie pani McGregor i nie sądzę, żebyś mógł
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
mnie zwolnić. Ponadto zamierzam ubiegać się o pracę
w szpitalu, zgodną z moimi kwalifikacjami. Pozostanę
matką dla tych dzieci, ale na tym koniec. Wracam do
zawodu.
Omal się nie roześmiała, widząc minę Jerry'ego -
wyglądał, jakby miał pęknąć ze złości.
-
Chodźcie, dzieci - powiedziała do Munga i Fleur.
- Rozpakujemy zakupy.
Jerry poszedł za nimi. Pochylił się nad Deirdre i
dwoma palcami szturchnął ją w ramię, potem znowu,
tak że musiała przysunąć się do ściany.
- Ty śmieciu! - syknął. - Daję ci pracę, daję ci
dom, a ty nie chcesz trochę postać przy garach?
- Ja mam dom - przypomniała mu chłodno, mając
na myśli skromny parterowy domek rodziców, w któ-
rym mieszkała pod ich nieobecność. - Mam również
zawód, do którego mogę wrócić. Nie mam zamiaru
rozstawać się z dziećmi. Na pewno wymyślimy coś z
panią McGregor. I nie waż się mnie tknąć, nie waż się
mi grozić.
Mungo i Fleur przytulili się do niej.
- Co jest? To ja już się nie liczę?! - ryknął Jerry. -
Jeszcze mam w tym domu coś do powiedzenia! Znajdę
kogoś na twoje miejsce. Może się nawet ożenię.
Niejedna byłaby szczęśliwa, mając taki dom, ty
niewdzięcznico!
- Nie na to się umawialiśmy - odparła Deirdre ze
spokojem, chociaż ze strachu robiło jej się niedobrze.
Całkiem możliwe, że po ponownym ożenku Jerry
zacznie się procesować z Bunią McGregor o prawo do
opieki nad dziećmi, pomyślała. Jerry znowu zaczął ją
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
poszturchiwać, jak gdyby chciał w ten sposób zaak-
centować każde swoje słowo.
- Nie wyobrażaj sobie, że jesteś niezastąpiona, ty
cwaniaro. Takich jak ty jest na pęczki.
- Nie sądzę - odparła z godnością. - Mało kto
chciałby robić to co ja. To nie jest „trendy" ani „cool".
To cicha praca, daleko od świateł jupiterów.
-
Wcale nie na pęczki! - Fleur była blada jak
płótno.
-
Dee jest wyjątkowa. Chcemy, żeby z nami została.
-
I masz jej więcej nie grozić - dodał w przypływie
odwagi Mungo. - Bo wszystkim powiem, że prze-
klinałeś, że popychałeś Dee. Jesteśmy już duzi, może-
my decydować, z kim chcemy zostać.
-
Marsz na górę odrabiać lekcje! - ryknął Jerry.
-
Fleur też!
- Nigdzie nie pójdziemy - upierał się Mungo, choć
głos mu lekko zadrżał.
- No właśnie. Zostaw ją w spokoju - dodała Fleur,
uczepiona ręki Deirdre. - Chodź z nami, Dee. Pomo-
żesz mi przy pracy domowej?
-
Zwalniam cię! - krzyknął za nimi Jerry.
-
Wcale nie! - odkrzyknął Mungo. - Dee zostaje z
nami!
Weszli do sypialni Fleur i usiedli na łóżku.
- I co teraz? - wyszeptała dziewczynka ze łzami w
oczach. - Umarłabym, gdybyś nas zostawiła.
- Nie zostawię was - zapewniła Deirdre. - Za-
dzwonię do waszej babci i umówię się z nią na jutro.
Tak dłużej być nie może. Możecie zamieszkać z bab-
cią albo ze mną. Muszę też pomówić z prawnikiem.
- A my wszystko opowiemy w szkole - podchwy-
ciła Fleur.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Jasna sprawa. A dlaczego chcesz wrócić do szpi-
tala, Dee? - spytał Mungo. - No wiesz, dlaczego akurat
dzisiaj o tym pomyślałaś? Coś się stało?
- Noszę się z tym pomysłem od paru miesięcy, bo
przez Jerry'ego coraz więcej czasu poświęcałam na
gotowanie i sprzątanie zamiast na opiekę nad wami.
Znosiłam to, bo się bałam, że mnie zwolni, a myślę, że
jeszcze jestem wam potrzebna. - Przecież im nie po-
wie, że marzy o założeniu własnej rodziny, tylko kto ją
zechce z dwojgiem cudzych dzieci? Gdyby zaczekała,
aż oboje zaczną studiować, byłaby po trzydziestce.
Fleur się rozszlochała.
- Potrzebujemy cię - powiedziała przez łzy. -
Umarłabym bez ciebie.
- Nie zostawiaj nas, Dee - zawtórował jej Mungo.
- Ani mi się śni - zapewniła wzruszona. - Damy
sobie radę. Po prostu czasem trzeba coś w życiu zmie-
nić. Mam serdecznie dość Jerry'ego Parksa i wolała-
bym nie oglądać go więcej na oczy.
Na dole Jerry strasznie hałasował. Brzmiało to tak,
jak gdyby rzucał naczyniami. Może i rzuca, pomyślała
Deirdre, ale wcale jej to nie obchodziło.
- Słuchajcie - powiedziała w końcu. - Idźcie od-
rabiać lekcje, ja zadzwonię do waszej babci. I nie
miejcie takich smutnych minek. Na pewno coś wymy-
ślimy.
- Zostaniesz na noc, Dee? - spytała Fleur błagal-
nym tonem.
- Tak - odparła, choć zwykle nocowała w domu
rodziców.
Poszła do swojej sypialni i zamknęła drzwi na klucz
- tak jak to miała w zwyczaju po incydencie z Jerrym.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Którejś nocy wpadł do jej pokoju, podpity, i próbował
ją zgwałcić. Omal wtedy nie odeszła, już się spakowa-
ła, powstrzymała ją jedynie myśl o dwóch dziecięcych
smutnych buziach.
Wybrała numer Fiony McGregor.
-
Dobry wieczór, pani McGregor? Tu Deirdre.
- Och, witaj. Co u ciebie, moja droga? Miałaś mi
mówić
Fiono
-
przypomniała
starsza
pani
dobrodusznie.
- Wiem. - Deirdre uśmiechnęła się; w myślach
zawsze nazywała ją Bunią McGregor. - Czy mogły-
byśmy się spotkać, Fiono? Chcę wrócić do zawodu.
- No cóż, moja droga, nie powiem, żebym była
zaskoczona. Spodziewałam się tego, po prostu czeka-
łam, aż sama mi o tym powiesz. Ale chyba nas nie
zostawisz? Dzieci bardzo cię kochają, byłoby im smut-
no. Zresztą mnie także. - Fiona milczała chwilę. - Coś
się stało, tak?
-
Tak - odparła Deirdre z przygnębieniem.
-
Masz serdecznie dość Jerry'ego Parksa. Zgadza
się?
-
Zgadza.
-
Coś na to poradzimy. Przyjedź do mnie jutro,
skarbenku. Ja też jestem ci winna wyjaśnienie. Może
powinnam była wcześniej poruszyć ten temat, ale jakoś
się nie złożyło. - Milczała chwilę. - Jesteś dla tych
dzieci jak matka, wniosłaś w ich życie trochę ładu i
spokoju. Gdyby moja córka żyła, usłyszałabyś to od
niej, ale pozwól, że ja powiem to w jej imieniu: dzię-
kuję ci, Deirdre.
Deirdre milczała wzruszona.
-
Może o jedenastej, jeśli to pani odpowiada? -
spytała w końcu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Znakomicie. A do tego czasu proszę, przemyśl
sobie jedną rzecz. Pamiętasz, że moja córka wygrała na
loterii? Wygrała fortunę, a potem dowiedziała się, że
jest śmiertelnie chora, czyż to nie ironia losu? Całe
szesnaście milionów dolarów. Dlatego Jerry wciąż się
plącze przy moich wnukach. Gdyby nie te pieniądze,
już dawno ulotniłby się jak kamfora, zamiast niańczyć
cudze dzieci.
-
To wiele wyjaśnia - odparła Deirdre.
Od dawna zastanawiała się, dlaczego Jerry, niecier-
pliwy i oschły wobec dzieci, nadal mieszka z nimi pod
jednym dachem.
- Założyłam sprawę sądową. Nie chcę, żeby pie-
niądze mojej córki wpadły w łapy tego człowieka.
Moira wniosła o rozwód, zanim dowiedziała się o wy-
granej, a on podpisał dokumenty - mówiła Fiona ze
znużeniem w głosie. - Na szczęście, bo gdyby stało się
inaczej, połowa tej kwoty automatycznie przypadłaby
Jerry'emu jako jej współmałżonkowi. Ale miała dość.
Bił ją, wiesz? Sądzę, że zazdrościł jej talentu i suk-
cesów.
- Ja... ja nie miałam o tym pojęcia - wyjąkała
Deirdre. - Ale nie powiem, żebym była zdziwiona.
- Tylko chciwość trzyma go przy naszej rodzinie -
stwierdziła z goryczą Fiona. - Stąd ten przypływ
rodzicielskich uczuć do moich wnuków.
- Rozwód został formalnie orzeczony? - spytała
niepewnie Deirdre.
- Tak. Ale pieniądze moja córka wygrała w czasie
trwania małżeństwa, więc Jerry domaga się połowy.
Moira chciała uregulować sprawy finansowe sądownie,
ale nie zdążyła.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Rozumiem - powiedziała cicho Deirdre.
- Na szczęście sporządziła testament, w którym
zostawia większość majątku dzieciom, a resztę mnie.
Jerry wciąż ma nadzieję wyrwać im okrągłą sumkę i
dlatego trzyma je przy sobie. - Fiona zaśmiała się
szyderczo. - Podejrzewam, że odszedłby jeszcze przed
śmiercią Moiry, bo brzydził się choroby. Proces
powstrzymuje go przed sprowadzeniem do domu
jakiejś kobiety. Chce uchodzić za oddanego ojczyma.
- Rozumiem.
- Ale to ja jestem ich prawną opiekunką, chwała
Bogu. Do Jerry'ego należy tylko połowa domu. Resztę
opowiem ci jutro.
- Dzieci wiedzą, jaka to olbrzymia kwota? - spyta-
ła Deirdre.
- Nie, uznałam, że lepiej im na razie nie mówić.
Niech nie myślą, że wszystko przyjdzie im samo. Choć
przyznaję: mam udane wnuczęta, grzeczne, dobrze się
uczą.
- To prawda.
- A co do twojej pracy, masz na oku jakiś konkret-
ny szpital?
- Może Stanton Memoriał - odparła nieśmiało.
- Znakomita myśl, skarbeńku. Jutro do tego wróci-
my, dobrze?
- Dobrze, pani Fiono.
- Będziesz musiała podołać pracy zawodowej i
opiece nad dziećmi. Oczywiście ja także postaram się
być ci bardziej pomocna niż do tej pory. I tak sobie
wyrzucam, że za mało robię dla moich wnuków. Tylko
czy podołasz tylu obowiązkom?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Chciałabym przynajmniej spróbować. Proszę
mnie zrozumieć, ja muszę mieć jakieś życie prywatne.
- Ależ kochanie, oczywiście, że to rozumiem.
Mam wyrzuty sumienia, że byliśmy tacy samolubni,
ale nawet przez myśl nam nie przeszło, że mogłabyś
chcieć od nas odejść.
- Zupełnie niepotrzebnie. Jutro spokojnie o wszys-
tkim porozmawiamy.
- Dobranoc, moja droga. Gdyby wiadomo kto
sprawiał ci jakieś kłopoty, dzwoń o każdej porze.
Przyjadę natychmiast, a jeśli będzie trzeba, nawet z
policją.
- Dziękuję i dobranoc.
Usiadła na łóżku i zamyślona wpatrzyła się w
drzwi. Już rozumiała, dlaczego Jerry pozostał przy
dzieciach zmarłej żony, choć wcale ich nie kochał..
Deirdre chyba nie wytrzymałaby w tym dziwnym
układzie, gdyby nie jego ciągłe wyjazdy służbowe.
Pewnie jakieś lewe interesy, pomyślała z niechęcią.
Jak Moira mogła się związać z kimś pokroju Jer-
ry'ego? Może zanim jej obrazy zaczęły się sprzedawać,
nie była w stanie na siebie zarobić, a przecież miała na
utrzymaniu dwójkę dzieci, pamiątkę z szalonych
studenckich czasów, gdy miłość i namiętność znaczyły
więcej niż zdrowy rozsądek.
Zadzwoniła jej komórka. Deirdre odebrała.
- Cześć! Tu Shay Melburne. Co słychać? Mart-
wiłem się o ciebie.
- O, cześć! - Zaczerwieniła się po same uszy. - No
cóż, doszło do małej scysji z Jerrym, ale już chyba po
wszystkim. Jutro mam się zobaczyć z babcią Munga i
Fleur.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Dobry pomysł - odparł poważnie Shay, potem
głos mu poweselał. - Ale nie tylko dlatego dzwonię.
Drugi powód to chorobliwa ciekawość. Bazyl dobrał
się do tych zakupów?
Parsknęła śmiechem.
-
Nie, nawet ich nie tknął.
- Jeszcze jedno: może jutro w porze lunchu wpad-
łabyś do szpitala? Oprowadzę cię, zaproszę na kawę,
porozmawiamy. To jak, w holu na dole?
- Z panią McGregor jestem umówiona na jedenas-
tą... - zaczęła niepewnie.
- To może o pierwszej?
- Dobrze. Dziękuję, jestem ci bardzo wdzięczna.
- Cała przyjemność po mojej stronie. To do jutra.
- Myślała, że odłożył słuchawkę, lecz po chwili spytał:
- Naprawdę wszystko u ciebie w porządku?
-
Nie wydarzy się nic, z czym nie dałabym sobie
rady - odparła z przekonaniem, którego wcale nie czu-
ła. - Dobranoc.
Siedziała na łóżku i uśmiechała się do siebie: ktoś
się o nią troszczy. Tak długo musiała sobie radzić
sama...
Jej radość trwała krótko: chwilę później usłyszała
ciężkie kroki na schodach. Jerry zatrzymał się przed jej
pokojem i zaczął się dobijać do drzwi. Na szczęście
były zamknięte na klucz.
- Musimy pogadać - powiedział bełkotliwie.
- Jutro - ucięła.
Znowu kroki, coraz dalsze, wreszcie upragniona
cisza.
Najwyżej ją zwolni. To nie koniec świata. Zamiesz-
ka w domu rodziców, dzieci trafią do babci, a za jakiś
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
czas Jeny znowu wyjedzie, może nawet na kilka tygo-
dni. Nic się właściwie nie zmieni.
Jeszcze zajrzy do dzieci i nareszcie się położy.
Deirdre wiedziała, że szybko nie zaśnie. Przed
oczami miała moment, gdy Jerry wrócił z miasta w
środku nocy i rzucił się na nią, przekonany, że ona
powita go z otwartymi ramionami. Zdjęta obrzydze-
niem, wyrwała mu się cudem i wybiegła z domu.
Zagroziła, że wezwie policję. Dał jej spokój, a teraz
wiedziała dlaczego: bał się policji, bo chciał się dobrać
do spadku po Moirze.
Ohydny typ. Jednak dla niej liczyły się tylko dzieci,
które kochały ją niemal jak rodzoną matkę. I dla nich
została.
Zaniknęła oczy i pomyślała o innym mężczyźnie,
przystojnym, szarookim, który patrzył na nią jak na
prawdziwą piękność, jak gdyby widział ją taką, jaka
bywała w rzadkich chwilach szczęścia: nie Deirdre o
smutnych oczach, lecz Deirdre radosną. Wprawdzie
ma żonę i syna i nigdy nie stanie się dla niej kimś
więcej niż tylko znajomym, ale wniósł w jej życie coś
bezcennego. Uśmiech.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ TRZECI
Hol jest mniejszy, ale znacznie przytulniejszy od
tego w Szpitalu Uniwersyteckim w Prospect Bay, po-
myślała Deirdre, rozglądając się po Stanton Memoriał.
Zdjęła czapkę, szalik i rękawiczki, rozpięła ciepły
płaszcz przeciwdeszczowy i poprawiając fryzurę, szu-
kała wzrokiem Shaya. W taki zimny deszczowy dzień
trudno wyglądać elegancko, zwłaszcza jeśli się po-
dróżuje autobusami. Shaya nie było widać, ale też nie
było jeszcze pierwszej.
Zatrzymała wzrok na sklepiku z upominkami, jakie
widuje się niemal w każdym szpitalu: pluszowe misie i
inne zabawki oraz różne przydatne rzeczy, jakie mogą
chcieć kupić ludzie odwiedzający pacjentów. Na
posadzce stały kubły z ciętymi kwiatami. Poczuła się
swojsko.
Gdy podziwiała kwiaty, podeszła do niej kobieta w
jasnoniebieskim fartuchu. Do klapy miała przypiętą
dużą okrągłą plakietkę z napisem: „Służę pomocą.
Jestem wolontariuszką. Mam na imię Ruth".
-
W czym mogę pomóc? - zagadnęła ją z uśmie-
chem.
Deirdre także się uśmiechnęła.
-
Czekam tu na doktora Melburne'a. Gdzie mogła-
bym usiąść?
-
Za sklepikiem jest ławka - odparła wolontariusz
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ka, po czym wskazała kierunek. - A tam może pani
kupić kawę.
Deirdre usiadła i rozglądała się ciekawie. Na razie
szpital bardzo jej się podobał, panowała tu miła atmo-
sfera, personel wydawał się sympatyczny.
Zauważyła Shaya, zaledwie wszedł do holu. Był
ubrany jak do operacji: w krótką zieloną bluzę i spod-
nie, na które narzucił rozpięty biały fartuch. Wyglądał
jeszcze bardziej seksownie niż wczoraj, ale też wydał
jej się bardziej niedostępny.
Obserwowała go dyskretnie, zastanawiając się, co
ją podkusiło, aby zwierzyć się człowiekowi, którego
wcześniej nawet nie widziała na oczy. I dlaczego on
wysłuchał jej z taką życzliwością. Policzki zapiekły ją
ze wstydu. Z drugiej strony sam zachęcał ją do zwie-
rzeń. Zresztą stało się i nie warto do tego wracać.
Pociągał ją, choć powtarzała sobie, że to bez sensu.
On nie jest wolny, a nawet gdyby był, dlaczego miałby
się zainteresować młodą kobietą wychowującą dwójkę
cudzych dzieci, niepracującą zawodowo, domatorką?
Nie pasowałaby do jego świata.
Podjęła się opieki nad pasierbami Jerry'ego, nie
mając pojęcia, iż nieodpowiedzialność tego człowieka,
jego brak uczuć i jakiegokolwiek zainteresowania
dziećmi postawiają niemalże w sytuacji samotnej ma-
tki. Przeciwnie, planowała po pewnym czasie wrócić
do pracy zawodowej. Może Fiona powinna ją była
uprzedzić - i zapewne by to zrobiła, gdyby lepiej znała
charakterek zięcia.
Nie odrywając oczu od Shaya, pomyślała, jak nie-
wiele miałaby do zaoferowania takiemu wykształco-
nemu, dobrze sytuowanemu mężczyźnie. Tylko swoją
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
szczerość i lojalność. No, mogłaby wymienić jeszcze
kilka zalet. Względnie znała się na prowadzeniu domu,
była znakomitą kucharką, matką - choć przyszywaną -
też okazała się nie najgorszą. Teoretycznie zalety nie
byle jakie, lecz w dzisiejszych czasach niezbyt w
cenie.
Uśmiechnęła się gorzko. Już miała wstać, gdy Sha-
ya zatrzymał jakiś kolega.
-
Cześć, Shay! Miło cię widzieć. Co u ciebie?
- Część, Tom. W porządku. Dawno cię nie wi-
działem.
- Byłem na konferencji w Pradze. Zabrałem ze so-
bą Lynne, zrobiliśmy sobie miesięczne wakacje. Myś-
lałem, że ty też się pojawisz.
- Nie dało rady.
- Szkoda. Było naprawdę świetnie. Jak Mark?
- Coraz lepiej. Kamień spadł mi z serca.
-
Cieszę się. No cóż, najpewniej zobaczymy się na
górze.
-
Najpewniej tak, Tom.
Deirdre nie chciała podsłuchiwać tej bądź co bądź
prywatnej rozmowy, niemniej kolega Shaya, podobnie
jak wielu chirurgów, miał zwyczaj mówienia głośno i
dobitnie, tak więc tę krótką wymianę zdań mógł
usłyszeć każdy. Mark to imię jego czternastoletniego
syna. Czyżby był chory?
W tej samej chwili Shay podszedł do niej i z uśmie-
chem podał jej rękę. Uścisnęła ją, dziwnie przejęta.
-
Dzień dobry, Deirdre - powiedział, patrząc na nią
z uwagą. - Wszystko w porządku?
-
Oczywiście.
-
To dobrze. Jesteś głodna? Może pójdziemy coś
zjeść?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Niewiele później siedzieli w przestronnym szpital-
nym bufecie.
- Mamy być na górze za dwadzieścia minut, więc
musimy się pośpieszyć.
- Zdążyłam zapomnieć, jak to jest - odparła z lek-
kim uśmiechem. - Człowiek wiecznie gdzieś biegnie,
wiecznie zerka na zegarek.
- Trudno się przyzwyczaić. Odzwyczaić się pewnie
znacznie łatwiej. Możemy zrobić mały eksperyment.
Dam ci dwie minuty na ubranie się jak do operacji. Co
ty na to?
Uśmiechnął się tak, że serce szybciej jej zabiło.
Równocześnie ogarnęło ją uczucie graniczące z
euforią.
-
Powinnam zdążyć - rzekła roześmiana. Pomyśleć
tylko, że wczoraj rano nie wiedziała nawet
o jego istnieniu, czuła się i zachowywała jak zombie.
Naturalnie nie łudziła się, że całkowicie wyleczyła się
już z chandry czy depresji, ale to był dobry początek.
- Świetnie. Fartuch i ochraniacze na buty znaj-
dziesz w przebieralni. Ale chyba nie muszę ci tego
przypominać? - Uśmiechnął się szeroko.
- Nie - odparła z uśmiechem. - Ja... jestem panu
bardzo wdzięczna, doktorze Melburne.
- Miałaś mi mówić Shay. - Sięgnął po kanapkę. -
Widziałaś się z babcią dzieci?
- Dziś rano. Jeśli będą chciały, mogą się do niej
przeprowadzić. Chwała Bogu, Jerry nigdy dotąd nie
był wobec nich brutalny, przynajmniej fizycznie.
Umilkła. Shay spojrzał na nią przenikliwie.
-
O czymś mi nie mówisz?
-
Skąd wiesz? - spytała zdziwiona i zaczerwieniła
się po same uszy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Choć znamy się tak krótko? - uzupełnił, uśmie-
chając się pod nosem. - Po prostu obserwuję twoje
reakcje, Deirdre.
- Zaczynasz mnie przerażać.
- Jestem dość spostrzegawczy - odparł i znowu się
uśmiechnął, tym razem przepraszająco, jak gdyby nie
chciał jej się wydać zarozumiały.
- No cóż. Ona... - Urwała, a potem wyrzuciła jed-
nym tchem: - Pani McGregor chce, żebym została
prawną opiekunką dzieci, gdyby sama stała się nie-
pełnosprawna... lub zmarła.
Milczała chwilę, wpatrując się w blat stołu.
- To urocza pani, bardzo ją lubię. Nawet nie chcę
myśleć o jej śmierci.
- Zgodziłaś się? - spytał łagodnie.
- Poprosiłam o czas do namysłu. To nic pilnego,
zdrowie jej dopisuje, ale chce jak najszybciej załatwić
formalności. Nie sądzę, żeby Jerry się zgodził. Będzie
mnie ciągał po sądach, choć na dzieciach wcale mu nie
zależy. Nie wiem, co począć.
- Zawsze chętnie cię wysłucham, może spróbuję
coś doradzić, ale teraz musimy już iść.
Wjechali windą na piętro, potem Shay wskazał jej
drzwi do przebieralni.
-
Dwie minuty. Gotowa? - spytał, zerkając na ze-
garek.
Ze śmiechem wpadła do pustej szatni. Przebrała się
szybko, ubrania schowała do pierwszej wolnej szafki,
otworzyła drzwi i spojrzała na Shaya. Nie musiała
patrzyć na zegarek, wystarczyło, że zobaczyła jego
minę.
-
Świetnie! - zawołał i oczy mu zabłysły.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Poczuła, że znowu się czerwieni, i uciekła wzro-
kiem.
-
Chodźmy - powiedział. - Przedstawię cię szefo-
wej pielęgniarek. Nazywa się Darłene Reade.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia tuż przy
wejściu na blok operacyjny. Za biurkiem siedziała
blondynka wyglądająca na czterdzieści łat. Gdy stanęli
w progu, podniosła wzrok znad dokumentów.
- Hej, Bev - powitał ją Shay, zakładając chirur-
giczny czepek, drugi podał Deirdre. - To Deirdre War-
wick, pielęgniarka, o której ci mówiłem. Deirdre, po-
znaj Bev. Nic się nie ukryje przed jej czujnym wzro-
kiem.
- Miło mi panią poznać, Deirdre - powiedziała
Bev, podając jej rękę. - Będzie pani u nas pracować?
- Jeśli mi się tu spodoba i... jeśli wy mnie ze-
chcecie - odparła Deirdre z uśmiechem.
- Proszę wejść, Darłene jest u siebie.
Szefowa pielęgniarek chirurgicznych Darłene
Reade równie dobrze mogła mieć jakieś czterdzieści
pięć lat, jak i grubo ponad sześćdziesiątkę. Była blada
i wyglądała na zmęczoną, lecz minę miała wesołą, a
głos serdeczny.
-
Możecie śmiało iść, Shay - powiedziała, witając
się z Deirdre. - Niestety nie będę wam towarzyszyć,
mamy istne urwanie głowy.
Rozdzwoniły się telefony i Darłene ich opuściła.
Shay spojrzał na Deirdre i poprosił:
-
Włóż maskę i chodź. Pokażę ci wszystko oprócz
sal, w których trwają zabiegi. - Najpierw udali się do
magazynu leków oraz sterylizatorni. - Zajmuję się
głównie chirurgią ogólną - opowiadał, gdy stali przed
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
jedną z sal operacyjnych. - W poniedziałki, w środy i
w piątki najczęściej operuję właśnie tutaj, w jedynce.
-
Rozumiem. - Zajrzała do sali. - Resekcja jelita?
Podszedł do niej i zerknął ponad jej ramieniem.
Poczuła ciepło jego ciała i nerwowo przełykając ślinę,
wbiła wzrok w przestrzeń.
-
Chyba tak - usłyszała gdzieś przy uchu. - Czekaj,
tu jest lista zabiegów. Miałaś rację, to jest resekcja.
Deirdre wpatrzyła się w listę niewidzącym wzro-
kiem, skoncentrowana na dłoni, która nagle spoczęła
na jej ramieniu. Zabrał ją niemal natychmiast, lecz ten
błahy gest zrobił na niej piorunujące wrażenie. Miała
tylko nadzieję, że to zbytnio nie rzuca się w oczy.
- Wielkie dzięki - powiedziała, gdy wycieczka
dobiegła końca. - Podoba mi się u was.
- Może poszlibyśmy na kawę? Na dole jest kawia-
renka. Kawa jest okropna, ale ja bym zaryzykował.
-
Chętnie - odparła.
Humor od razu jej się poprawił.
-
Dwie minuty? - spytała pół żartem, pół serio, gdy
doszli do przebieralni.
-
Tym razem całe trzy - zaśmiał się.
I ledwo zdążyła, bowiem chciała jeszcze poprawić
fryzurę i zrobić lekki makijaż.
-
Skoro szpital ci się podoba, Deirdre, to może
wpadniesz do działu kadr po formularz? - zagadnął,
gdy szli do kawiarenki. - Jaką kawę ci zamówić? Ja
stawiam.
-
Małą latte z mlekiem sojowym, jeśli jest.
-
Jest. - Trzymając kubki, spojrzał na Deirdre. -
Może pójdziemy na dwór? Nie jest zbyt zimno.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Dobrze.
Stanęli przed wejściem w miejscu osłoniętym przed
deszczem. Przyjemnie było oddychać rześkim powiet-
rzem, grzejąc dłonie od kubka z gorącą kawą.
- Zdecydowałaś się, Deirdre? Chcesz tu pracować?
- Chyba tak. Muszę jeszcze rozważyć szczegóły.
- Domyślam się.
- Nie chcę cię zanudzać. I tak byłeś dla mnie bar-
dzo cierpliwy i wyrozumiały.
Sączyła kawę i wpatrywała się w lśniącą od deszczu
ulicę, czując się dziwnie blisko tego mężczyzny i nie
chcąc tej bliskości utracić.
- Ty mnie nie nudzisz, Deirdre - powiedział łagod-
nie. - Cieszę się, że mogłem pomóc. Dasz się znów
zaprosić na kolację? Niebawem?
- Ja... - Umilkła; serce biło jej jak szalone. - To
chyba nie najlepszy pomysł, przecież jesteś żonaty.
Zrozum, aż za bardzo pochlebia mi... twoja uwaga. Nie
chcę się ośmieszyć.
- Ośmieszyć się? Nigdy. Ale chciałbym, żebyś się
więcej śmiała, Deirdre o smutnych oczach - dodał,
poważniejąc. - I wcale nie jestem żonaty, tylko
rozwiedziony, choć to nic chwalebnego. Żona zosta-
wiła mnie dla hodowcy owiec i teraz mieszka wraz z
nim w Nowej Zelandii. Była rehabilitantką, on
przyleciał do Kanady, miał wypadek samochodowy i
w konsekwencji wylądował w szpitalu. Tak się
poznali. Widocznie robią na niej wrażenie twardzi
faceci.
Tym razem to Deirdre się roześmiała.
-
Przepraszam, to nic zabawnego - powiedziała,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
patrząc na niego ze skruchą. - Na pewno bardzo to
przeżyłeś.
-
Wtedy strasznie, zwłaszcza z powodu naszego
syna. Najważniejsze, że został ze mną. Jestem jego
prawnym opiekunem. Oczywiście czasem tęskni za
matką - powiedział ze smutkiem w głosie.
-
To przykre.
-
Mogę mieć pretensje tylko do siebie - wyznał
Shay szczerze. - Popadłem w pracoholizm. Mało która
kobieta jest w stanie zaakceptować fakt, że męża nigdy
nie ma w domu. Moja żona, Tony - zdrobnienie od
Antonii - mawiała, że pracuję dwadzieścia cztery go-
dziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. I miała
sporo racji.
- Teraz też tyle pracujesz? - spytała łagodnie.
- Owszem, nad sobą, że się tak wyrażę - odrzekł.
Chciała zapytać, co jest z jego synem, ale wiedziała,
że nie ma prawa wtrącać się w nie swoje sprawy. Sam
jej powie, jeśli zechce. Przez kilka chwil w milczeniu
pili kawę.
- Sama miłość to za mało - rzekł bardzo cicho, jak
gdyby mówił do siebie. - Trzeba jeszcze woli, aby przy
kimś wytrwać, i siły, żeby stawić czoło problemom.
Każdy może wziąć ślub. Największą próbą jest to, co
następuje po nim. I to właśnie codzienność bywa
najtrudniejszym testem dla zakochanych.
- To prawda - przyznała Deirdre z westchnieniem.
- To chyba Goethe powiedział, że miłość to rzecz
idealna, małżeństwo realna. Wymaga dojrzałości, na
jaką mało kogo stać. Dojrzałości i wyzbycia się ego-
izmu.
-
Racja - przyznała. - Trudno mi mówić o mał
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
żeństwie, bo jestem panną, ale szczerze ci współczuję,
na pewno było ci bardzo ciężko. Wiem jednak, jak
trudno jest być samotnym rodzicem, choć dzieci, które
wychowuję, nie są moje. Czasami wydaje mi się to
ponad moje siły. - Milczała chwilę. - Jeszcze raz
dziękuję, że mnie wtedy wysłuchałeś. Swoich prob-
lemów masz aż nadto.
-
A kto ich nie ma? Nie wierzę w miłość między
mężczyzną a kobietą. Żyję tylko dla mojego syna -
dodał cicho.
W jego słowach było tyle smutku, że Deirdre za-
pragnęła pogłaskać go po twarzy, lecz zamiast tego
wbiła wzrok w przestrzeń, kurczowo ściskając w dło-
niach kubek z kawą, i patrzyła, jak krople deszczu
rozbryzgują się o chodnik.
- Musisz w coś wierzyć - powiedziała z wahaniem.
- W iskierkę dobroci w każdym człowieku - odparł
miękko. - W to, że warto ją pielęgnować, bo jest
bezcenna.
Deirdre przygryzła usta.
- Tak jak miłość.
- Mówisz o tym amoku, jaki w mężczyźnie potrafi
obudzić kobieta? To nie jest miłość. To jakiś obłęd.
- Chyba mylisz miłość z namiętnością - odparła
spokojnie, czując irracjonalną zazdrość na myśl o tym,
że jakaś kobieta była zdolna wzbudzić w nim tak
gwałtowne uczucie. - Namiętność rzeczywiście nie-
wiele różni się od szaleństwa. Francuzi wymyślili na-
wet pojęcie „le crime passionnel", zbrodni z namięt-
ności, na którą prawo patrzy przez palce, bo traktuje
winowajcę jako osobę chwilowo niepoczytalną. Zga
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
dzam się z tobą, choć wierzę, że można kogoś nie
tylko pragnąć, ale i po prostu kochać.
- Być może. - Zwrócił się twarzą w jej stronę. -
Skąd ty tyle wiesz? - A potem dotknął jej chłodnego
policzka.
- Moja wiedza jest czysto teoretyczna - odparła
pośpiesznie. - Mówię o miłości, chociaż podejrzewam,
że prawdziwa namiętność też zdarza się niezmiernie
rzadko. Nigdy tak naprawdę nie kochałam, w każdym
razie żadnego mężczyzny. Ale moje dzieci kocham
ponad życie.
- Jakaś ty słodka - powiedział, delikatnie głaszcząc
ją po twarzy.
Deirdre wstrzymała oddech, lecz chwilę później
Shay zabrał rękę.
- „Słodka" czyli bez wyrazu? - spytała. - Pochle-
biam sobie, że taka nie jestem.
- Nie jesteś - powiedział takim tonem, iż najchęt-
niej zarzuciłaby mu ramiona na szyję i pocałowałaby
go przy wszystkich. - Więc przyjdziesz? - spytał tylko.
- Na tę kolację?
- Tak.
- Mogę zadzwonić wieczorem, żeby się umówić?
- Tak - odrzekła cicho. - Tylko proszę, nie mów, że
zadzwonisz, jeśli wiesz, że tego nie zrobisz.
- Nie jestem doskonały, ale dotrzymuję słowa -
odparł poważnie.
- Zatem jesteśmy umówieni.
Znowu miała ochotę go pocałować. Tak cudownie
czuła się w jego towarzystwie, ufała mu, zupełnie jak
gdyby znali się od zawsze.
-
Muszę wracać do pracy - powiedział, pochylając
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
się, aby pocałować ją w policzek. Ten przelotny dotyk
ciepłych warg sprawił jej przyjemność.
Odsunął się i przez chwilę patrzyli na siebie w mil-
czeniu.
-
Cieszę się, że omal nie wpadłaś pod mój samo-
chód - rzekł cicho, zanim odszedł. - Trzymaj się.
Patrzyła, jak Shay odchodzi. Nim zniknął jej z
oczu, obejrzał się i jeszcze raz spojrzał na nią; serce
się w niej rozśpiewało.
-
Ja też się cieszę - szepnęła bezgłośnie. - Nawet
nie wiesz, jak bardzo.
Powinna już wracać do domu, lecz po prostu nie
mogła uwierzyć, że to nie sen, że naprawdę poznała
doktora Shaya Melburne'a, i że dzięki niemu jej życie
nieoczekiwanie zaczęło się zmieniać. Niedawna
rozpacz powoli stawała się odległym wspomnieniem.
Pomyślała, że jeszcze chwilę zostanie w szpitalu, a
wychodząc, pójdzie po ten formularz. Stała oparta
plecami o ścianę, dopijając resztkę zimnej kawy. Wró-
ci do domu i zastanowi się, jak połączyć pracę z wy-
chowywaniem dzieci. Może przez kilka miesięcy po-
pracuje na niepełnym etacie, tak na próbę, a potem
zobaczy.
Poniewczasie zrozumiała, że powinna była szukać
pomocy u psychologa. Utrata posady była dla niej
szokiem, zadała cios jej samoocenie i odebrała jej
pewność siebie. Może pomyślałaby o tym, gdyby oj-
ciec się nie rozchorował i gdyby nie czekała go opera-
cja częściowego usunięcia jelita, ale wtedy ona za-
miast o sobie, myślała tylko o rodzicach. Jej problemy
stały się nieważne, choć przecież nie zniknęły. W dal-
szym ciągu potrzebowała pieniędzy i dlatego zgodziła
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
się opiekować Mungiem i Fleur. Może mimo wszystko
powinna wybrać się do psychologa? Potrzebowała ko-
goś, z kim mogłaby porozmawiać, przed kim mogłaby
się wyżalić. Potrzebowała kogoś, kto by jej doradził.
Z jej równowagą psychiczną coś zdecydowanie by-
ło nie tak, ale poczuła ulgę w chwili, gdy sama przed
sobą się do tego przyznała. Najważniejsze, że zaczyna
nabierać dystansu, patrzeć na wszystko z szerszej per-
spektywy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ CZWARTY
Deirdre szła wolnym krokiem w kierunku domu
rodziców, niemal nie zauważając mżawki, od której
włosy jej zwilgotniały. Była zamyślona, tym razem
jednak rozejrzała się, zanim przeszła na drugą stronę
jezdni.
Może powinna szukać pomocy, zanim zacznie sta-
rać się o pracę? W tym samym czasie doświadczyła
dwóch bolesnych rozstań: z pracą i z rodzicami, gdy ci
wyjechali za granicę. Wprawdzie mają wrócić za kilka
miesięcy, lecz czasami czuła się tak, jak gdyby straciła
ich na zawsze.
Odkąd poznała Shaya, czuła się znacznie lepiej, ale
nie była pewna, czy znowu nie wpadłaby w depresję,
gdyby on zniknął z jej życia. O ile można uczciwie
powiedzieć, że w nim teraz jest. Pocałował ją w poli-
czek, lecz co z tego? Dla niej taki pocałunek oznacza
coś wyjątkowego, ale mnóstwo ludzi całuje znajomych
w policzek i nie przywiązuje do tego żadnej wagi.
Często wracała do domu z irracjonalną nadzieją, że
zastanie w nim rodziców, że drzwi otworzy matka albo
ojciec i mocno ją przytuli. Co prawda ciągle do siebie
dzwonili, pisali maile i listy, ale to nie to samo, co móc
się z nimi zobaczyć. Bardzo za nimi tęskniła. Oczywi-
ście miała znajomych, jednak odkąd straciła pracę,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
spotykała się z nimi znacznie rzadziej. Kiedy wycho-
wuje się dzieci, trudno wygospodarować wolny wie-
czór. Bunia McGregor także poświęcała Mungowi i
Fleur dużo czasu, niemniej Deirdre czuła się za dzieci
odpowiedzialna i stopniowo skazywała się na towa-
rzyską izolację.
Mimo wszystko ktoś na nią czekał: Mollykins, kró-
lująca niepodzielnie w domu rodziców rudo-czar-no-
biała kotka. Za dnia wchodziła i wychodziła przez
specjalną klapkę w drzwiach, wieczorami Deirdre wy-
puszczała ją na dwór i czekała, aż kotka wróci, bojąc
się, aby nie porwał jej któryś z kojotów, których pełno
było w okolicznych lasach. Często podchodziły na
skraj osiedli.
- Cześć, Mollykins - powiedziała czułe do kotki,
która pojawiła się natychmiast, zupełnie jak gdyby
doskonale wiedziała, o której Deirdre przyjdzie.
Kotka miauknęła i zaczęła ocierać się o jej nogi.
Deirdre przykucnęła na podłodze usłanej listami, które
listonosz wrzucał do domu przez specjalną skrzynkę w
drzwiach, i pogłaskała Mołlykins. Kotka natychmiast
zaczęła mruczeć. Biedactwo, pomyślała Deirdre, ona
też na pewno tęskni za rodzicami.
Przejrzała listy: dwa zaadresowane były charakte-
rem pisma jej matki.
Wypuściła zwierzaka na dwór, klapkę w tylnych
drzwiach zostawiając podniesioną, tak aby Mołlykins
mogła wrócić, kiedy zechce. Co za początek dnia:
najpierw rozmowa z Bunią McGregor, potem zwie-
dzanie Stanton Memoriał. No i Shay. Wciąż miała go
przed oczami. I choć to właściwie nie jej sprawa, czuła
dziwną ulgę na myśl, że nie jest żonaty, choć
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
oczywiście nie oznaczało to, że w jego życiu nie ma
jakiejś kobiety.
Poszła do kuchni zaparzyć herbatę, a potem stanęła
przy oknie i zapatrzyła się w skąpany w deszczu je-
sienny ogród. Nagle zadzwonił telefon.
-
Cześć, Dee. Chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś
w domu - usłyszała w słuchawce głos Munga. - Dzisiaj
jesz u siebie?
Deirdre od razu wychwyciła nutkę niepokoju w jego
głosie. Serce jej się ścisnęło. Jej mały chłopczyk
powoli wyrasta na mężczyznę, a nadał jest łagodny jak
dziecko. Nie ma w nim cienia agresji, choć przecież
niektórzy mężczyźni nigdy nie wyrastają z potrzeby
wiecznego udowadniania światu swojej wyższości, co
bywa dla otoczenia bardzo męczące.
- Chyba tak. A chciałbyś, żebym do was przy-
jechała?
- Nie, ale może my moglibyśmy u ciebie zanoco-
wać? Chcę trochę odpocząć od Jerry'ego.
- Nie ma sprawy. Powiesz Fleur?
- Jasne. To do zobaczyska - odparł znacznie wesel-
szym tonem.
Mungo i Fleur chodzili do dwóch różnych szkół
niedaleko domu Deirdre. Po lekcjach umawiali się w
określonym miejscu i wracali do domu razem. Czasem
Deirdre ich odwoziła, o ile jej leciwy samochód raczył
odpalić, a jeśli Mungo był przeziębiony, sama
odprowadzała i odbierała Fleur ze szkoły. Chciała,
żeby dzieci czuły się bezpieczne.
Pozostawało jej jedynie poinformować Jerry'ego, że
dzieciaki nocują u niej. Nie przewidywała większych
problemów, z reguły godził się chętnie, bo nie
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
dość, że miał je z głowy, to jeszcze, jak podejrzewała
Deirdre, mógł zaprosić do domu jakąś przyjaciółecz-
kę, oczywiście z zachowaniem pełnej dyskrecji. Bądź
co bądź przed światem odgrywał załamanego wdowca.
Mimo to odetchnęła z ulgą, gdy Jerry nie odebrał tele-
fonu, i zostawiła mu wiadomość na sekretarce.
Kilka minut później zabrzęczał jej domowy telefon.
Pomyślała, że to na pewno Jerry. Jednak zrobi jej
awanturę.
- Cześć, Deirdre. - Usłyszała głos Shaya. - Wzięłaś
ten formularz? Bo jeśli nie, to mogę przy okazji
zajrzeć do działu kadr.
- Dzięki, nie trzeba - odparła ucieszona i zaczer-
wieniła się natychmiast. - Formularz już mam, ale
chyba jeszcze poczekam z ubieganiem się o tę posadę.
Muszę sobie wszystko przemyśleć. Jeszcze raz dzięku-
ję za dzisiejszy dzień.
- Cała przyjemność po mojej strome. Zawsze chęt-
nie ci pomogę, tylko daj mi znać.
Deirdre zastanawiała się, czy jest taki miły dlatego,
iż przemawia przez niego litość, jednak nagle przestało
to dla niej mieć jakiegokolwiek znaczenie, byle tylko
od czasu do czasu się widywali. Shay milczał i Deirdre
przestraszyła się, że zaraz skończy rozmowę, więc
dodała pośpiesznie:
-
Może wpadłby pan wieczorem na kolację, oczy-
wiście jeśli nie ma pan innych planów? Będę z dziecia-
kami. Siódma albo trochę przed siódmą?
Szybko podała mu swój adres.
- Ale pod jednym warunkiem - odparł rozbawiony
- będziesz mi mówić po imieniu.
- Dobrze... Shay.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Od razu lepiej - odparł. - Przyjadę zaraz po
obchodzie. Uprzedzę cię telefonicznie, gdybym miał
się spóźnić.
-
Dobrze. To do zobaczenia.
Ciekawe, czy rzeczywiście się spóźni, czy naprawdę
jest pracoholikiem, jak mu zarzucała była żona.
Deirdre próbowała wyobrazić sobie tajemniczą An-
tonię, dla której taki spokojny, opanowany mężczyzna
jak Shay kompletnie stracił głowę.
Zajęła się sprzątaniem. Co prawda w domu było
nieskazitelnie czysto, ale powietrze wydawało jej się
nieprzyjemnie stęchłe; po prostu czuło się, że nikt tu
nie mieszka. Podam smażone owoce morza z warzy-
wami, pomyślała, wyjmując krewetki z zamrażalnika.
Nakryła stół w niewielkiej przytulnej jadalni, włączyła
gazowy kominek, imitację staroświeckiego żeliwnego
pieca opalanego drewnem, i przez chwilę patrzyła na
pełgające płomienie. Po namyśle postawiła na stole
świece i poszła do salonu. Może dom jest skromny i
niezbyt okazały, ale gustownie urządzony.
Uczesała się i umalowała, spoglądając na bladą
twarz i smutne, zmęczone oczy w lustrze. Nie na-
zwałaby się piękną ani nawet szczególnie ładną, ale
miała interesującą twarz o regularnych rysach. Jej da-
wny adorator określił ją jako „przykuwającą wzrok".
Uśmiechnęła się do swojego odbicia, nakładając na
powieki odrobinę zielonego cienia do oczu.
-
Próżności, imię twe Kobieta - odezwała się na
głos. - Ale są gorsze wady.
Włożyła wełnianą spódnicę i cienki sweterek. Tak
jak się spodziewała, najpierw pojawili się Mungo i
Fleur z wypchanymi tornistrami.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Zjemy w jadalni - oznajmiła. - Doktor Melburne
wpadnie na kolację. I uprzedzając wasze pytania: to
rozwodnik.
- Cóż, lepszy rozwiedziony niż żonaty - stwierdził
trzeźwo Mungo - skoro już ci się podoba, Dee.
- Owszem - przyznała. - Ale prawie się nie znamy.
- Ooo, ale tu ładnie - odezwała się Fleur, zagląda-
jąc do jadalni. - Tak cieplutko i przytulnie.
- Super! - zawtórował jej Mungo i oboje pomasze-
rowali do salonu. - Możemy chwilę pooglądać telewi-
zję, Dee?
- Dobrze, ale później pomożecie mi przy kolacji i
bez protestów usiądziecie do lekcji. Myślę, że doktor
Melburne wpadnie tylko na chwilę, tak ciężko pracuje.
- Fajny jest - oznajmiła Fleur. - Wyjdziesz za
niego, Dee?
- Na miły Bóg, co za pomysł! Znamy się... dość
krótko.
- O ile nie spróbuje nam cię zabrać, nie ma sprawy
- orzekł Mungo. Rodzeństwo było bystre i zapewne
wszystkiego się domyślili, widząc jej zaczerwienioną
twarz. - Zostało trochę soku, Dee?
- Tak, nalej sobie.
Shay spóźnił się kwadrans. Wszystko było gotowe,
brakowało tylko wina, lecz ostatecznie postanowiła go
nie podawać. Nie chciała, by pomyślał, że jakoś szcze-
gólnie się stara. Pozwoliła, aby to Mungo poszedł
otworzyć drzwi, a sama w tym czasie została w jadalni
i zapaliła świece.
-
Wezmę pana płaszcz - powiedziała uprzejmie
Fleur.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Dziękuję - odparł Shay.
Kiedy Deirdre weszła do przedpokoju, podał jej
bukiecik kwiatów.
- Zimowe bratki - powiedział. - Przepraszam za
spóźnienie. Pewnie umieracie z głodu.
- Śliczne - odparła, patrząc na kwiaty o mięsistych,
przypominających
aksamit
płatkach,
ciemnofio-
letowych i żółtych. - Właśnie miałam podawać. Może
od razu usiądziemy do stołu? Dzieciaki mają jeszcze
lekcje do odrobienia.
- Oczywiście.
- Tylko wstawię je do wody. Mungo, zaprowadź
pana do jadalni, zaraz do was przyjdę.
W czarnym kaszmirowym golfie Shay wyglądał
elegancko, ale był blady i zmęczony. Jak to po pracy,
pomyślała.
Gdy stawiała wazonik z bratkami na stoliku w holu,
zauważyła, że ręce jej drżą. Odczekała chwilę i poszła
do jadalni.
Shay i dzieci siedzieli już przy stole. Mungo gładko
wszedł w rolę gospodarza - zawsze bawiło go od-
grywanie różnych ról, nawet zapisał się do szkolnego
kółka teatralnego. Deirdre uśmiechnęła się z dumą.
Zależało jej na tym, aby dzieci umiały się zachować w
towarzystwie. Uczestniczyły we wszystkich do-
mowych uroczystościach i nigdy nie przyniosły jej
wstydu.
- Toż to prawdziwa uczta - stwierdził Shay, gdy
postawiła przed nimi owoce morza i warzywa z ryżem
jaśminowym. - Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie.
- Na deser będzie sałatka owocowa - odparła,
uszczęśliwiona komplementem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Ostatnio rzadko przyjmowała gości. Owszem, goto-
wała dla znajomych Jerry'ego, ale nigdy nie siadała z
nimi do stołu. Dopiero tutaj, we własnym domu, czuła
się jak prawdziwa gospodyni. Chwilę później
wywiązała się ożywiona, wesoła rozmowa. I Deirdre, i
dzieci czuły się tak, jak gdyby znały Shaya od zawsze.
-
Co teraz robi pana syn? - spytał śmiało Mungo. -
Jego też mogliśmy zaprosić. Chyba że jest w szkole z
internatem?
Shay zawahał się, Deirdre czekała, wstrzymując
oddech.
- Nie jest w szkole z internatem, ale w domu też go
nie ma. Wróci za tydzień czy dwa. Jestem pewny, że
chętnie by was poznał. Może następnym razem, o ile
będziecie tak mili, że znowu mnie zaprosicie.
- Do której szkoły chodzi? - drążył Mungo.
- Do St. Andrew's College - odparł Shay. Była to
prestiżowa szkoła średnia dla chłopców w Prospect
Bay.
- Czasami gramy z nimi w piłkę nożną - ucieszył
się Mungo. - Uwielbiam piłkę nożną!
- Może się kiedyś widzieliście. Mark też gra w pił-
kę - odparł dziwnym tonem.
- Oczywiście, że cię zaprosimy - wtrąciła Deirdre z
pośpiechem. - Tylko daj znać, kiedy ci pasuje.
- Dam znać - odparł cicho, patrząc na nią ponad
płomieniami świec.
Deirdre uśmiechnęła się. Coś ich jednak łączy: tros-
ka o dzieci.
W kuchni cicho grało radio i niebawem przy stole
znowu zapanowała pogodniejsza atmosfera. Shay miał
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
świetny kontakt z dziećmi, rozmawiali o filmach,
0
koncertach. Wiedział, co je zainteresuje. To smutne,
że jego małżeństwo się rozpadło, ale gdyby nie to, nie
siedziałby tu teraz z nimi. Po kolacji Fleur i Mungo
przenieśli się do salonu, obłożyli się książkami i ze-
szytami, a Deirdre i Shay posprzątali ze stołu.
- Sądziłam, że będziesz się śpieszył - zauważyła
nieśmiało, gdy talerze znalazły się w zlewie.
- Rzeczywiście, zaraz muszę biec - odparł, zerka-
jąc na kuchenny zegar. - Kolacja była wspaniała, Deir-
dre. Dziękuję.
- Cieszę się, że mogłeś wpaść. - Posmutniała. -
1
że ci smakowało.
-
Pewnie dziwisz się, dlaczego tak niechętnie mó-
wię o moim synu - powiedział wolno i ściszył głos. -
On... jest w szpitalu na oddziale odwykowym, już od
tygodnia. Niechcący przedawkował. Jest uzależniony
od narkotyków, zaczęło się od trawki. To był praw-
dziwy koszmar, i dla niego, i dla mnie. Byłem tuż po
rozwodzie i, mówiąc oględnie, czułem się winny.
Chciałby jak najszybciej wyjść ze szpitala, ale musi
zostać jeszcze co najmniej tydzień.
Deirdre przestała zmywać naczynia.
- Bardzo mi przykro. Ale chyba nie próbował...
hm... nie próbował...?
- Nie, nie próbował się zabić. Przysiągł, a ja mu
wierzę. To dobry chłopak. Po prostu wpadł w złe
towarzystwo, jak mnóstwo dzieci, którym rodzice nie
poświęcają dostatecznie dużo uwagi. Może nie okazy-
wałem mu uczuć, tak jak powinienem, choć kocham go
ponad życie. - Włożył ręce do kieszeni i zaczął
nerwowo krążyć po kuchni. - Miłość do dziecka nie
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
przekłada się na prezenty, żaden przedmiot nie wyna-
grodzi mu tego, że nie ma przy nim rodziców. Nie
wierzę w żadne „pół godziny dla rodziny". Albo się
ma czas dla dziecka, albo się go nie ma. To tylko
chwytliwy frazes, którym humor poprawiają sobie
kiepscy rodzice. Czasem wystarcza po prostu być
blisko, można siedzieć i czytać gazetę, ale być. Tego
dzieci potrzebują. I tego samego chce żona czy mąż:
żeby ta druga osoba była blisko.
- Tak - przyznała z westchnieniem. - To trudne
sprawy. I jeszcze do tego narkotyki. Włos mi się jeży
na myśl, że mogłabym to samo przechodzić z Mun-
giem albo z Fleur. Człowiek zawsze stara się wiedzieć,
gdzie są dzieci, co robią. Totrudne.
- Bardzo - mruknął przygnębionym tonem i oparł
się o ścianę.
-
Jak to się zaczęło?
-
Tak jak zwykle. W szkole eksperymentował z
marihuaną, koledzy palili, więc i on musiał spróbować,
skończyło się nałogiem. Przeżywał wtedy ogromne
stresy, tęsknił za matką. Przez długi czas domyślałem
się, co robi, ale nie dał się przyłapać. Oczywiście
kiedy pytałem, wszystkiego się wypierał. Potem
przeszedł na pigułki i któregoś dnia przedawkował.
-
Nie miał problemu z kupnem narkotyków?
-
Żadnego - odparł gniewnie. - W końcu wpadł.
Nauczyciel nakrył jego i kilku innych chłopców na
paleniu skrętów. Nie będę przedłużał: stanęło na tym,
że mają się zgłosić do psychologa, a jeśli sytuacja się
powtórzy, zostaną zawieszeni albo i wydaleni ze szko-
ły. Dostali też specjalny nadzór, więc o to, co się
dzieje
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
na terenie szkoły, jestem spokojny. Gorzej z tym, co
wyprawiają poza szkołą.
- Słucham cię i myślę, że moje problemy mimo
wszystko nie są takie wielkie - wyznała szczerze. - W
moim przypadku chodzi raczej o brak odwagi, aby
dokonać pewnych zmian... kiedy już się na nie
zdecyduję.
- Dziewczyno! - Zaśmiał się niewesoło. - Każdy
ma jakieś problemy. W szpitalu codziennie stykam się
z ludzkim nieszczęściem. I to są prawdziwe tragedie.
Nawet nie wiesz, jak mi trudno, choć ja tylko przeka-
zuję złe wieści. Widzę, jacy się czują samotni, opusz-
czeni, a przecież wystarczy się przed kimś otworzyć i
posłuchać drugiej strony. Problemy od tego nie znikną,
ale zawsze jest odrobinę lżej, kiedy można się komuś
zwierzyć.
Spacerował po kuchni, oglądając rysunki przycze-
pione magnesami do lodówki, obrazy na ścianach,
rośliny doniczkowe ustawione na parapecie.
-
To prawda - przyznała Deirdre.
Patrzyła na niego i marzyła, aby ją objął, pozwolił,
by zamknęła oczy i oparła mu na piersi skołataną
głowę. Chciała czuć ciepło jego ciała i wierzyć, że jej
bliskość dodaje mu sił. Na początku wydał jej się taki
stanowczy, niemal władczy, że w swojej rozpaczy i
smutku nie pomyślała nawet, że on także może bory-
kać się z jakimiś problemami.
-
Cytując odpowiedź mojej pacjentki, której byłem
zmuszony powiedzieć, że ma raka: myśl, że mogę
zginąć pod kołami ciężarówki, zanim ją zabije choro-
ba, wcale jej nie pociesza, za to bardzo pomogłoby jej
towarzystwo i mądrość innych kobiet cierpiących na
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ten sam rodzaj nowotworu. Wielu lekarzy mówi:
„Och, a ja mogę jutro wpaść pod samochód", sądząc,
że w ten sposób pocieszą chorego. Ale to bzdura, bo
sami nie wierzą w swoje słowa, nie czują, że śmierć
delikatnie poklepuje ich po ramieniu.
-
Masz rację - odparła Deirdre. — Uważam, że to
bardzo nietaktowne. Z drugiej strony lekarze nie lubią
mówić o śmierci.
Patrzyli na siebie w ciszy, którą zakłócało jedynie
miarowe tykanie zegara. Gdyby mogła go objąć, przy-
tulić...
- Jeśli mogę ci jakoś pomóc, to mi powiedz. Nie
chciałabym się narzucać.
- Dziękuję ci - odrzekł, zwracając na nią poważne,
zmęczone oczy. - Już mi pomogłaś, i to wcale się nie
starając, Deirdre.
Och, staram się, żebyś tylko wiedział, jak bardzo!
-
Proponowałaś kawę. Byle małą, bo inaczej ze
spania nici - rzekł wesołym tonem, próbując rozłado-
wać atmosferę. - A potem, niestety, muszę iść. To był
przemiły wieczór. Poczułem się prawie jak u siebie w
domu, chyba dlatego powiedziałem ci o Marku.
Zazwyczaj jestem bardziej skryty, ale po prostu wiem,
że można ci zaufać.
Deirdre skinęła głową.
- Jego matka wie?
- Jeszcze nie. Nie chciałem jej niepotrzebnie mart-
wić, i tak jest za granicą. Zresztą Mark prosił, żeby jej
nie mówić. Pewnie mimo wszystko do niej zadzwonię,
ale dopiero kiedy Mark dojdzie do siebie. Wiem, że
chciałby się z nią zobaczyć. Ma do niej żal, że go
opuściła. Przynajmniej on tak to widzi. Co prawda
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
chciała zabrać go ze sobą, ale Mark nie lubi jej nowego
faceta. Wolał zostać ze mną, ja też tego chciałem.
-
Zawsze będziecie tu mile widziani, ty i twój syn -
oznajmiła Deirdre. - Uprzedźcie i przyjeżdżajcie.
Pomyślała, że opowiedział jej o swojej rodzinie,
ponieważ domyślał się, że jest nim zainteresowana.
Chciał być wobec niej szczery, dać jej do zrozumienia,
że nie jest ideałem bez skazy, i za to go szanowała.
- Tak zrobimy. Dziękuję.
- To ja ci dziękuję, Shay - odparła żarliwie. - Jesteś
dobrym człowiekiem.
- Za to nie najlepszym ojcem - powiedział ze smut-
kiem, patrząc jej w oczy.
- Nie upilnujesz nastoletniego chłopaka, nie jesteś
policjantem.
- Może gdybym mniej pracował, zauważyłbym, co
się z nim dzieje, a tak na problem mojego syna zwróci-
ła mi uwagę gosposia. To złota kobieta, ale nie mogę
oczekiwać, że będzie dla Marka jak matka. Ma rodzinę
i własne życie.
Sączyli kawę, słuchając, jak za ścianą dzieciaki o
czymś dyskutują. Ta swojska domowa scenka spra-
wiła, iż Deirdre znowu poczuła się niemal szczęśliwa.
-
W szkołach, w których uczą się Mungo i Fleur,
nauczyciele są bardzo wyczuleni na sprawę narkoty-
ków - odezwała się. - Otwarcie rozmawiają z uczniami
o tym problemie, często mówi się o nim na wywia-
dówkach. Uczniowie przyłapani na paleniu trawki zo-
stają zawieszeni, a ich rodzice natychmiast wezwani
do szkoły. To samo dotyczy nękania młodszych
uczniów przez starszych. To po prostu nie jest tolero-
wane.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- I dobrze. Wielu rodziców wyobraża sobie, iż ich
dzieci ten problem nigdy nie dotknie.
- Po tym, co mi powiedziałeś, moje własne pro-
blemy wydają mi się całkiem błahe - powiedziała
cicho.
Niebawem Shay pożegnał się z nią i z dziećmi.
Deirdre odprowadziła go do drzwi i patrzyła, jak wkła-
da płaszcz. Wyszli przed dom, Shay domknął drzwi.
- Jeszcze raz ci dziękuję - odezwał się. - Gdybyś
chciała porozmawiać, dzwoń o każdej porze. Jeśli się
nie odezwiesz, ja to zrobię. Zaproszę cię na kolację.
- Dobrze - szepnęła.
- Może nie mam prawda udzielać rad, własne życie
zmieniłem w jeden wielki chaos, ale umiem słuchać.
- Nie mów tak - zaoponowała. - Na pewno jesteś
świetnym lekarzem.
- Kosztem całej reszty - stwierdził cierpko. - Mar-
ny ze mnie wzór do naśladowania. Muszę sobie stale
przypominać, że praca to nie wszystko. Są ważniejsze
rzeczy. Dobranoc, Deirdre.
Stali w mdłym świetle latarni i milczeli. Nie chcieli
się rozstawać.
-
Ja... - Oparła mu dłonie na ramionach, przepeł-
niona bezmiernym współczuciem, przejęta losem bie-
dnego Marka. - Shay, nie wiem, co powiedzieć...
Nagłe objął ją w talii i przyciągnął do siebie, po
czym z czułością pocałował w usta. Deirdre zamknęła
oczy. To było jak piękny sen. Delikatnie przytrzymał
jej głowę i całował ją do utraty tchu. Objęła go mocno,
marząc o tym, aby ten pocałunek nigdy się nie skoń-
czył. Pragnęła go i wiedziała, że on pragnie jej równie
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
gorąco. Musi uważać na doktora Shaya Melburne'a, bo
jeszcze gotowa się w nim zakochać. Odsunęli się
równocześnie.
- Dobranoc - szepnęła.
- Dobranoc. I do zobaczenia - powiedział i jeszcze
raz namiętnie ją pocałował.
- Dee! Gdzie jesteś? - zawołała ze środka domu
Fleur.
Shay pogładził Deirdre po ramionach, szybko uścis-
nął jej dłonie i odwróciwszy się, ruszył w stronę samo-
chodu. W ogrodzie obejrzał się i uniósł rękę w pożeg-
nalnym geście. Nie zawołała go, choć bardzo chciała.
-
Dee!
Weszła do holu, oszołomiona tym, co wydarzyło się
między nią a Shayem, oraz tym, czego dowiedziała się
o jego synu. Zrozumiała, że jej problemy są niczym
wobec problemów innych ludzi.
- Tu jestem! - odkrzyknęła. - Żegnałam się z dok-
torem Melburne'em.
- Pomożesz mi, Dee? - poprosiła Fleur. - Muszę się
nauczyć wiersza. Posłuchasz, czy niczego nie po-
plątałam?
- Jasne.
- Wiesz, on jest naprawdę sympatyczny, ten doktor
Melburne'e - zauważyła ni stąd, ni zowąd Fleur. - Jest
taki... normalny, wiesz? I bardzo fajny.
- Też tak uważam - odparła Deirdre.
- Będzie twoim chłopakiem?
- Nie wiem! - Deirdre się zaśmiała. - Ale chciała-
bym, żeby nim był. Jeszcze jakieś pytania?
- Może później - odparła majestatycznie Fleur. -
Teraz mam co innego do roboty.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Jak sobie życzysz - powiedziała Deirdre i obie
przeszły do salonu.
Cieszyła się, że dzieci zostają na noc. Właśnie koń-
czyły odrabiać lekcje i w salonie walały się zeszyty i
książki, na które złocisty blask rzucały płomienie w
kominku. Prawdziwy dom. Niebawem wrócą jej
rodzice, wróci brat, któremu kończył się kontrakt w
Australii, i znowu wszyscy będą razem.
Jutro dokładnie przeczyta formularz i go wypełni,
ale do szpitala zaniesie go dopiero wtedy, gdy będzie
wiedziała, jak pogodzić pracę z opieką nad dziećmi. Po
pierwsze, kwestia dotarcia do szkoły. Mimo że Mungo
i Fleur byli na tyle duzi, że nie musiała im stale
towarzyszyć, jednak wiedziała, jak niebezpiecznie jest
zostawiać dzieci samym sobie. Z pewnością poczułyby
się zaniedbywane, opuszczone i niekochane. Mungo
miał już trzynaście lat, Fleur dwanaście, lecz nie
znaczyło to, że Deirdre może traktować ich jak osoby
dorosłe tylko dlatego, że tak jej akurat wygodnie.
Na początek sama wybierze się do lekarza i poprosi,
aby doradził jej dobrego psychologa. To jest najpil-
niejsze, reszta może poczekać, byle znowu nie popadła
w depresję, byle nie powróciło tamto przerażające
poczucie bezradności.
Fiona chce, aby Deirdre została prawną opiekunką
dzieci na wypadek jej choroby lub śmierci. Musi jak
najszybciej zobaczyć się z prawnikiem starszej pani,
choć trochę się tego obawiała. Już wiedziała, że nigdy
nie opuści Munga i Fleur, po tym zaś, co o swoim synu
opowiedział jej Shay, czuła się niemal chora. Umierała
ze strachu na myśl o tym, że i one mogłyby sięgnąć po
narkotyki; przecież jak Mark zostały bez matki. I na
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
tym jej obawy się nie kończyły. Bała się furii, w jaką
wpadnie Jerry, zaledwie dowie się o planach teściowej.
Nie zawaha się przed niczym, aby nie zdołała ich
zrealizować.
- To ten wiersz - odezwała się Fleur, podając jej
wydruk z komputera. - Szkocki.
- O kurczę - zaśmiała się Deirdre. - Ale chyba nie
po szkocku?
- A gdzieżby - odparła Fleur z kamienną powagą. -
Jeno słuchaj bacznie, a słówka żadnego nie uroń.
- Kiedyś znałam ten wiersz na pamięć, wiesz? -
odparła Deirdre, zerkając na tekst. - No, siadaj i re-
cytuj, zmieniam się w słuch.
Sama usiadła na podłodze, bowiem przy Fleur nie
było już miejsca; wszędzie leżały książki. Mungo
zrobił zrezygnowaną minę, jak gdyby musiał
wysłuchiwać tej recytacji setny raz, zresztą zapewne
tak właśnie było.
Deirdre uśmiechnęła się do swoich myśli. Dzisiaj
nie przewidywała problemów z zaśnięciem, a sny będą
wyjątkowo piękne. Pocałunki Shaya podziałają niczym
balsam na jej duszę.
Kiedy dzieci były już w łóżkach, Deirdre przełożyła
naczynia do zmywarki i zamyślona sprzątała kuchnię,
co chwilę omal nie potykając się o kotkę, która po-
stanowiła dotrzymać jej towarzystwa.
Poczucie, że powoli popada się w szaleństwo, to
straszna rzecz. Człowiek jest bliski załamania i nie
wie, jak sobie pomóc. Jeszcze niedawno sama tak się
czuła, jak gdyby stała na skraju przepaści i zsuwała się
ku niej, nie potrafiąc się zatrzymać. Było to tym bar-
dziej przerażające, iż zawsze uważała się za silną.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Najwyższy czas zatroszczyć się o siebie, pomyśleć
o własnych potrzebach i o tym, co zrobić, aby je
zaspokoić. Gdyby wróciła do pielęgniarstwa i praco-
wała, powiedzmy, trzy dni w tygodniu, musiałaby po-
prosić o pomoc Fionę. Fiona ma samochód, wciąż
prowadzi, więc mogłaby zawozić i odwozić wnuki ze
szkoły. Nocowałyby trochę u babci, trochę u niej.
Byłoby z tym nieco zamieszania, ale z pewnością nie
takie, jak gdyby Deirdre na zawsze zniknęła z ich
życia.
Z westchnieniem zgasiła światło i poszła na górę.
Coś się wymyśli.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ PIĄTY
-
Za tydzień Boże Narodzenie. To dobry moment,
żeby zacząć wdrażać się do pracy. Wcześniej dużo się
działo, ale teraz chirurdzy pokończyli planowe zabiegi,
chcą się spokojnie szykować do świąt - rzekła szefowa
pielęgniarek, Darlene Reade, stojąc w holu tuż przed
swoim gabinetem. - Oczywiście nagłe wypadki się
zdarzają.
Deirdre skinęła głową.
-
To zrozumiałe.
Uczucie, które ją ogarnęło, gdy stała w tak swojs-
kim otoczeniu, wdychając znajome szpitalne zapachy,
było cudowne. Niemal pełnia szczęścia.
Był poniedziałkowy ranek. Darlene, Deirdre oraz
dwie inne świeżo zatrudnione pielęgniarki czekały na
starszą stażem siostrę, która miała poprowadzić trzy-
tygodniowy kurs adaptacyjny. Ku zaskoczeniu i rado-
ści Deirdre okazało się, że chętnych do pracy jest tak
mało, że Darlene od razu zgodziła się przyjąć ją na pół
etatu i pozwoliła jej wybrać dni: poniedziałki, środy i
piątki, tak jak Deirdre sobie wymarzyła. Fakt, że Shay
pracował właśnie w tych dniach, miał sporo
wspólnego z jej wyborem.
Po chwili podeszła do nich kobieta w średnim
wieku.
-
Witam, nazywam się Caroline Ciarkę - przed
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
stawiła się i przywitała z młodszymi koleżankami,
zerkając na identyfikatory ze zdjęciami przypięte do
klap białych fartuchów. - A więc pani to Deirdre
Warwick. Pani to Suzy Jacobs, a pani to Beth Strom.
Tak?
- To ja już się pożegnam - odezwała się Darlene,
odwróciła się na pięcie i odeszła.
- Najpierw oprowadzę was po bloku - oznajmiła
Caroline. - Wiem, że każda z was była tam przynaj-
mniej raz, ale teraz trochę sobie poszperamy po szaf-
kach. Pokażę wam, gdzie trzymamy leki i instrumen-
tarium, na przykład zestawy do tracheotomii, defib-
rylator, zestawy przeciwwstrząsowe, i tak dalej. Zaj-
rzymy do każdej szafki i do każdej szuflady. Staramy
się, aby wszystkie sale operacyjne były identycznie
urządzone i wyposażone, oczywiście w miarę moż-
liwości. W salach specjalistycznych zawsze będą do-
datkowe sprzęty. Gotowe do robienia notatek?
- Tak - odparły chórkiem.
- To idziemy. Zaczniemy od magazynu.
Na głównym korytarzu bloku operacyjnego pano-
wał spory ruch: salowi wieźli pierwszych pacjentów
na planowe zabiegi, przed drzwiami do sal stało coraz
więcej szpitalnych wózków. Stanton Memoriał miał
piętnaście sal operacyjnych, sporo jak na relatywnie
mały szpital. Była za dwadzieścia ósma.
Deirdre rozejrzała się: wszystko było świetnie zor-
ganizowane i działało perfekcyjnie, jak w szwajca-
rskim zegarku. Słuchając Caroline, myślała o Fleur i
Mungu. Co w tej chwili robią? Pewnie Bunia właśnie
podaje im śniadanie w domu Jerry'ego, zaraz zaczną
szykować się do szkoły. Na szczęście Jerry znów
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
wybrał się w służbową podróż. Kilka tygodni, łącznie
ze świętami, spędzi w Hongkongu i Chinach. Zapewne
nie sam, ale Deirdre to nie interesowało. To nie jej
sprawa. Po prostu cieszyła się, że dzieci mają spokój.
Była nieco zagubiona, lecz w gruncie rzeczy było to
przyjemne uczucie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że w
końcu uśmiechnęło się do niej szczęście. Musiała stale
sobie powtarzać, że to nie sen. Czasami sprawy
naprawdę przybierają nieoczekiwany obrót.
Stała w dużym magazynie, patrząc na półki z naj-
różniejszymi przedmiotami używanymi codziennie w
sali operacyjnej: strzykawkami, plastikowymi son-
dami, cewnikami, lateksowymi rękawiczkami i mate-
riałami opatrunkowymi, by wymienić tylko kilka.
Jak dobrze jest wrócić.
-
Cześć, Caroline - usłyszała znajomy głos. Od-
wróciła się błyskawicznie i ujrzała Shaya, ubranego w
chirurgiczny fartuch.
Jak zwykle wyglądał świetnie. Deirdre milczała,
usiłując zapanować nad wyrazem twarzy. Nie chciała,
aby wyczytał w niej radość.
-
Część, Shay - odparła Caroline. - Poznaj trzy
nowe dziewczyny, dzisiaj zaczynają. Wszystkie mają
doświadczenie w pracy na bloku operacyjnym.
Uśmiechnął się i podszedł się przywitać.
- Znam panią Warwick - stwierdził. - Już kiedyś na
siebie wpadliśmy.
- To dobrze - odparła Caroline. - Niewykluczone,
że dzisiaj będzie z tobą pracowała. A może tylko po-
patrzy, jak pracujesz.
- Wrzucasz je na głęboką wodę, co? - spytał.
- Taką mam metodę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- No cóż, do widzenia paniom - powiedział,
uśmiechając się do Deirdre, ściągając na nią zacieka-
wione spojrzenia koleżanek.
- Jak go poznałaś? - szepnęła jedna, gdy wycho-
dziły z magazynu.
- Dość nietypowo - odparła ze śmiechem Deirdre. -
Omal nie wpadłam pod jego samochód.
- Sama chętnie bym rzuciła mu się pod koła.
W korytarzu zrobiło się spokojniej dopiero wtedy,
gdy część pacjentów trafiła już do sal operacyjnych.
Dopóki trwają zabiegi, na bloku panuje względna ci-
sza, potem salowi przywiozą kolejnych chorych z od-
działów i salek przedoperacyjnych. Niektórzy pacjenci
nie wymagają dłuższej hospitalizacji - dziś wieczorem
albo najpóźniej jutro rano wrócą do domów.
Tuż przed porą lunchu nowicjuszki skierowano do
trzech różnych sal operacyjnych, gdzie miały się
uczyć, obserwując doświadczone koleżanki. Deirdre,
tak jak o tym marzyła, trafiła do sali, w której opero-
wał Shay. Zanim weszła do środka, spojrzała na listę
zabiegów: resekcja jelita u pacjenta cierpiącego na
nowotwór okrężnicy.
Deirdre trzymała się z tyłu. Miała na twarzy maskę,
włosy upchnęła pod jednorazowy czepek. Nie sądziła,
aby Shay miał czas na rozmowę, przecież musi się
skoncentrować na tym, co robi. Asystowali mu młod-
szy chirurg oraz stażysta. Łącznie z instrumentariusz-
ką w sterylnej strefie znajdowały się cztery osoby.
Anestezjolog stał przy głowie pacjenta.
Deirdre była przejęta i nieco zestresowana. Nie
chciała niczego przegapić. O tak, pomyślała, cudownie
znowu
być
w
sali
operacyjnej.
Wprawdzie
odzwyczaiła
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
się od tego, by być stale w pogotowiu, lecz bez wąt-
pienia to wszystko wróci, gdy tylko odzyska nadwąt-
loną pewność siebie. Po części dlatego tak bardzo
zależało jej na tym przeszkoleniu.
Stała w milczeniu, przyglądając się pracy zespołu,
starając się nie wchodzić pod nogi „brudnej" pielęg-
niarce, czyli takiej, która zajmowała się wszystkim
poza obrębem sterylnej strefy. Zauważyła też, że nie
potrafi się wyłączyć, nie myśleć o tym, co zostało poza
tymi czterema ścianami. Stale wracała myślami do
Fleur i Munga, zastanawiała się, co akurat robią, choć
doskonale znała ich rozkład dnia. Po raz pierwszy,
odkąd podjęła się opieki nad nimi, zmuszona była
rozstać się z komórką. To nie są małe dzieci, powtarza-
ła sobie w duchu, nie potrzebują jej non stop. Z wysił-
kiem oderwała myśli od domowych spraw. Spodzie-
wała się, że nie będzie łatwo, jednak w głowie jej nie
postało, że będzie się czuła taka rozdarta i niespokojna.
Ostatnie godziny potwierdziły jedynie to, czego i tak
była już pewna: nie opuści dzieci, dopóki będzie im
potrzebna. Chryste, a gdyby to były jej rodzone dzieci?
Shay usunął fragment jelita, a potem zwrócił się
twarzą ku Deirdre, zupełnie jak gdyby przez cały czas
wiedział, że ona tam jest.
-
Cześć, Deirdre - odezwał się. - Chodź trochę
bliżej. Ten pacjent ma raka okrężnicy zstępującej, jak
widzisz, usunąłem duży fragment zstępnicy. Miał
szczęście, wykryliśmy chorobę we wczesnym stadium
i nie ma przerzutów do sieci czy wątroby. Guz nie
naciekał na ściany okrężnicy. Rokowania są bardzo
dobre.
-
To świetnie - odparła.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Wiedziała o tym. Co innego, gdyby doszło do prze-
rzutów, chyba że byłaby to jedna, łatwa do usunięcia
miejscowa zmiana. Shay ostrożnie rozciął skalpelem
usunięty odcinek jelita, aby odsłonić nowotwór.
-
Jest - mruknął. - Paskudna rzecz. Potem założył
świeżą parę rękawiczek.
- Teraz zszyję sztapleręm końce jelita - tłumaczył,
zerkając na Deirdre. - Ale dla ciebie to pewnie nic
nowego.
- Podejrzewam, że od czasu, kiedy ostatnio byłam
przy takim zabiegu, pojawiły się jakieś nowe gadżety -
odparła Deirdre i podziękowała „brudnej" pielęgniarce,
która przyniosła taboret, tak aby nowa koleżanka
mogła wygodniej obserwować to, co się dzieje na
stole.
Shay zajął się pracą i przez długi czas milczał. W
sali panowała cisza, jeśli nie liczyć kilku zdawkowych
uwag, stłumionego szumu aparatury anestezjologicznej
i ssaków. Deirdre była zafascynowana, przez chwilę
zdołała nawet nie myśleć o Fleur i Mun-gu,
skoncentrowana na zabiegu i świadoma, że w każdej
chwili może wyjść.
Jak w wielu szpitalach, na terenie bloku operacyj-
nego nie zabrakło aneksu kuchennego dla personelu,
kącika, gdzie można zrobić sobie coś do picia i chwilę
posiedzieć. Oprócz ogólnodostępnego bufetu, który
znajdował się na parterze, była jeszcze malutka kafete-
ria w głównym holu, w której Deirdre była na kawie z
Shayem. Teraz wydawało jej się, że było to wieki
temu. Kiedy skończy się operacja, zejdzie na dół na
lunch, a potem pójdzie z koleżankami na wykład,
pomyślała. Wprost nie mogła się doczekać.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
W końcu instrumentariuszki policzyły narzędzia i
materiały opatrunkowe, aby mieć pewność, iż nic nie
pozostało przypadkiem w jamie brzusznej operowane-
go. Shay ściągnął rękawiczki, zszycie rany pozosta-
wiając asyście.
Skinął na Deirdre. Gdy podeszła, Shay zapytał:
- Idziesz do bufetu na lunch?
- Tak.
-
To super. Zobaczymy się na dole za dziesięć
minut. Oczywiście, jeśli chcesz.
Skinęła głową.
- To do zobaczenia - odparła uszczęśliwiona, lecz
zaraz upomniała się w duchu, że nie powinna robić
sobie niepotrzebnych nadziei.
- Dobra. Zaklep dla mnie krzesło - powiedział,
zerkając na nią, i uśmiechnął się.
W każdym razie oczy mu się śmiały, bo usta wciąż
były ukryte pod maską. W pobliżu kręciła się któraś z
pielęgniarek, toteż Deirdre poczuła się nieswojo.
Poszła szukać Caroline, aby jej powiedzieć, że już
jest po zabiegu i teraz chce się wybrać na lunch. Tylko
narzuci fartuch na dwuczęściowy strój operacyjny.
Deirdre kończyła właśnie jeść, gdy do stolika pod-
szedł Shay, niosąc tacę z kawą i kanapką.
-
Cześć, mam tylko chwilę - powiedział. - Cieszę
się, że tu jesteś, Deirdre.
Z bliska wydał jej się bledszy, bardziej zmęczony,
lecz mimo to jeszcze bardziej interesujący. W kącikach
jego
przenikliwych
oczu
dostrzegła
pierwsze
zmarszczki, lecz wcale jej to nie przeszkadzało. Dla
niej były to oznaki dojrzałości, jakiej uczy samotne
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
rodzicielstwo i wymagająca praca. Rozumiała to jak
mało kto.
No i pracoholizm, pomyślała.
- Siła wyższa - odparła z uśmiechem. - Bardzo mi
się tu podoba, chociaż jeszcze we wszystkim się nie
połapałam.
- Świetnie. Słuchaj, co robisz w święta? - spytał,
sięgając po kanapkę.
Po wieczorze, który spędził z nią i z dzieciakami w
domu jej rodziców, odezwał się tylko raz i zaprosił ją
do restauracji. Więcej nie dzwonił, toteż Deirdre
doszła do wniosku, że na tym ich znajomość poza
szpitalem się kończy, tym bardziej że zanim się roz-
stali, opowiadał jej, że ma bardzo dużo pracy, a każdą
wolną chwilę spędza z synem. Pogodziła się z myślą,
że ostatecznie spłacił swój dług wobec niej po tym, jak
omal jej nie potrącił. To pytanie sprawiło, że nadzieja
w niej ożyła.
- W pierwszy dzień świąt jemy z dziećmi kolację u
ich babci - powiedziała, myśląc o pysznościach, jakie
wychodziły spod ręki Fiony, o ile akurat była w
nastroju do gotowania.
- Co powiedziałabyś na powtórkę u mnie w drugi
dzień świąt? Wzięłabyś dzieci. Nie musisz odpowiadać
od razu, może chcesz zapytać dzieci. Moja gospodyni
świetnie gotuje, ale akurat ma wolne, więc upichcimy
z Markiem coś prostego.
- Chętnie przyjdę. Wystarczy mi kawałek odgrze-
wanego indyka - odrzekła z uśmiechem. - Fleur i
Mungowi pewnie też.
- Możliwe, że na indyku się skończy - odrzekł z
kamienną powagą. - Chciałbym, żebyś poznała
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Marka. Podpytywałem, co on na to, żeby zaprosić
Munga i Fleur. Sprawiał wrażenie ucieszonego.
- To już... wyszedł ze szpitala? - zagadnęła niepe-
wnie. - Wiem, że nie powinnam się wtrącać, ale kiedy
mi o nim opowiadałeś, zrobiło mi się go strasznie żal.
- Tak, ale chodzi na terapię - wyjaśnił Shay. - Musi
sobie poradzić z odejściem matki i z tym drugim
problemem.
- Pisze do niego? - zapytała, nie mogąc zapanować
nad ciekawością.
- O tak, regularnie. I w odróżnieniu od niektórych
porzuconych mężów, nie przechwytuję jej listów, za-
nim wpadną mu w ręce. - Uśmiechnął się smutno.
- Cieszę się, że go poznam - zapewniła Deirdre. -
Dziękuję za zaproszenie. Dzisiaj spytam dzieci.
- I ich ojczyma? - spytał ostrożnie.
- Boże Narodzenie i Nowy Rok spędza za granicą.
Nie lubi świąt.
Shay wyjął z kieszeni kartkę, na której zapisał swój
adres i wskazówki, jak dotrzeć do jego domu.
-
Proszę - powiedział, podając ją Deirdre. - Święta
tuż-tuż. Zadzwoń do mnie.
Przełknął ostatni kęs kanapki i wypił kawę.
- Zadzwonię jutro.
- Świetnie, na mój domowy numer. Gdybyś mnie
akurat nie zastała, nagraj się na sekretarce. - Wstał i
przelotnie uścisnął jej rękę. - Mam nadzieję, że
przyjdziecie. I cieszę się, że tu pracujesz. Powodzenia.
Na razie, Deirdre.
- Dziękuję - odparła nieśmiało. - Pa.
I już go nie było. Przez chwilę czuła się tak, jak
gdyby ta rozmowa była jedynie wytworem jej wyobra
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
źni, odzwierciedleniem jej tęsknot i pragnień. Powiod-
ła za nim wzrokiem akurat w chwili, gdy zatrzymał się
i pomachał jej ręką na pożegnanie. Speszona, odpo-
wiedziała mu tym samym gestem. Podobał jej się coraz
bardziej, chyba zaczyna się w nim durzyć. A może
traci dla niego głowę, ponieważ on jest taki dobry i
miły, a ona spragniona uwagi i uczucia?
W każdym razie coś do niego czuła i było to takie
silne, że momentami ją przerażało. Za długo żyła jak
odludek, a to dla nikogo nie jest dobre. Potrzebowała
dokładnie kogoś takiego jak on, i nagle się pojawił.
Okoliczności nie są może wymarzone, ale też czy w
życiu kiedykolwiek układa się idealnie? Żadnemu z
nich nie było lekko.
Niedługo pójdzie na drugą sesję do terapeutki, którą
polecił jej lekarz. Terapeutka pomogła jej zrozumieć,
że jej poczucie bezsilności bierze się stąd, że czuje się
wobec tych dzieci jak rodzona matka. Tak silnie zwią-
zała się z nimi uczuciowo, że nie potrafi już traktować
opieki nad nimi jako etatu, za który można w każdej
chwili podziękować. Ale nie mogłaby zranić dzieci,
odchodząc, i potrzebowała pomocy, aby otrząsnąć się z
depresji, w którą popadła wskutek pogmatwanej sy-
tuacji życiowej.
Terapeutka stwierdziła, że Deirdre musi się nauczyć
mówić o sobie i o uczuciach, bo musi zrozumieć swoje
problemy, aby je rozwiązać. Sama jedynie asystowała
przy tym procesie. Deirdre była dopiero na jednej sesji,
lecz już czuła się tak, jak gdyby wielki ciężar spadł jej
z serca.
Kończąc kanapkę i sącząc kawę, zastanawiała się,
dlaczego wcześniej nie zdecydowała się na terapię,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
lecz odpowiedź była oczywista. Kiedy ma się depresję,
wszystko wydaje się beznadziejne, brak człowiekowi
energii i zdecydowania, niezbędnych do tego, aby coś
w życiu zmienić.
Co za ulga, że nareszcie znalazła się na właściwej
drodze. W dużej mierze zawdzięczała to Shayowi.
Była bliska zakochania się w nim i nie wiedziała, czy
ten fakt pomoże jej, czy też przeszkodzi w odzyskaniu
równowagi psychicznej. Na razie jest cudownie, jed-
nak jeśli on nie odwzajemni jej uczuć, to co wtedy? A
z każdym dniem bardziej zależało jej na wzajemności.
Naturalnie nie pochlebiała sobie, że Shay też się w niej
zakocha, teraz czy kiedykolwiek, więc wolała się przed
nim nie zdradzać.
Może on wcale nie chce się wiązać? Była świado-
ma, że go pociąga, widziała, jak na nią patrzy. Bez
wątpienia nie odmówiłby, gdyby zechciała, aby zostali
kochankami. Na rozważania o poważniejszym związku
było zdecydowanie zbyt wcześnie. Zresztą nie za-
mierzała rzucać się mu w ramiona. Ubawiła ją sama
myśl o tym. Po pierwsze, z jej samooceną wciąż było
kiepsko i nie zamierzała ryzykować odtrącenia. To by
ją chyba dobiło. Nic na siłę, jak radziła terapeutka.
Wróciła na blok operacyjny i wkrótce przestała
rozmyślać o swoim życiu. To szpitalne było zbyt ab-
sorbujące.
- Teraz omówimy procedury, które obowiązują na
oddziale - oznajmiła Caroline. - Zwiększają bezpie-
czeństwo personelu i pacjentów, bo dzięki nim może-
my uniknąć błędów, jakie zdarzają się w innych pla-
cówkach. Lepiej błędom zapobiegać, niż się na nich
uczyć.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Popołudnie zleciało szybko. Od natłoku informacji
huczało jej w głowie, ale cieszyła się, że może od-
świeżyć wiedzę, z której była kiedyś taka dumna.
Zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zawęził się jej
świat.
Praca w szpitalu także wiąże się ze stresem, lecz
jest to stres innego rodzaju, taki, nad którym można
zapanować, jeśli jest się dobrym w swoim fachu i kie-
dy się zna swoje mocne i słabe strony. Swego czasu
była świetną pielęgniarką, i zamierzała znowu nią się
stać.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Stary, bardzo piękny i zdecydowanie za duży dla
dwóch osób, oceniła Deirdre, podjeżdżając z dziećmi
pod dom Shaya po południu drugiego dnia świąt.
Był to przysadzisty budynek pokryty cedrowymi
panelami, które pomalowano na ciemny fioletowo--
niebieski kolor, tak jak to kiedyś czynili mieszkańcy
tych okolic. Otoczony pięknym ogrodem, który nawet
w zimie wyglądał efektownie, dom stał na skraju Pro-
spect Bay, w miejscu, gdzie lasy i pola uprawne docie-
rają do ludzkich siedzib i gdzie czuje się bliskość
przyrody. A może jest odwrotnie, pomyślała, może to
ludzie osaczają naturalne siedliska zwierząt i ptaków,
będąc prawdziwymi intruzami.
Po obiedzie Deirdre i Shay zasiedli w salonie przed
kominkiem, w którym z trzaskiem płonął ogień. Salon
był przestronny, zajmował niemal cały parter, okna
miał na przestrzał. Lampy przed i za domem łagodnie
podświetlały pojedyncze płatki śniegu na tle strzelis-
tych jodeł, wnętrze pokoju było przytulne i ciepłe.
Ściany pokrywała ciemna boazeria o złotawym od-
cieniu, kominek był z kamienia. Panowała tu magiczna
atmosfera. Deirdre dobrze znała tę dzielnicę, rzadko
jednak bywała poza miastem i czuła się zupełnie tak,
jak gdyby nagle znalazła się w jakimś obcym kraju.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Pili kawę, Deirdre sączyła małymi łyczkami likier
Grand Marnier, na stoliku przy fotelu Shaya stał kieli-
szek brandy. Po raz pierwszy od dawna czuła się
szczęśliwa. I ilekroć spojrzała na Shaya, za każdym
razem wydawał jej się coraz pogodniejszy i bardziej
zrelaksowany. Jeszcze go takim nie widziała. Siedzieli
naprzeciwko siebie, on w fotelu, ona na szerokiej ka-
napie.
-
Tato, mógłbyś nam pomóc? - poprosił Mark,
wchodząc do salonu. - Gra nie chce odpalić.
Wysoki, szczupły chłopak, jest bardzo podobny do
ojca, pomyślała Deirdre, przyglądając mu się z u-
śmiechem.
W pierwszej chwili poważny i nieśmiały, rozruszał
się, gdy usiedli do kolacji, a Fleur i Mungo zaczęli
gadać jak najęci. „Jej" dzieci, pomyślała Deirdre, po-
trafią być bardzo towarzyskie i czarujące, świetnie się
z nimi rozmawia, o ile im na tym zależy. Za-
chowywały się zupełnie tak, jak gdyby wyczuły w
Marku samotnika, i stanęły na wysokości zadania. Wy-
glądało na to, że cała trójka szybko się zaprzyjaźni.
Również i w stosunku do niej Mark stał się cieplejszy,
może dlatego, że nie pozwoliła, aby jej uczucia wobec
ojca chłopca wpłynęły na jej zachowanie. Nie pró-
bowała mu zaimponować ani mu się przypodobać.
Jeśli ją polubi, to wspaniale, ale nie zamierzała mu się
narzucać.
Shay dał Markowi w prezencie kilka gier kompute-
rowych, toteż dzieciaki natychmiast pobiegły na górę
pograć.
-
Jasne. - Shay wstał z fotela. - Przepraszam cię,
Deirdre. Zaraz wrócę.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Właśnie, a ja przepraszam, że go na chwilę pory-
wam - dodał uprzejmie Mark. - Mój tata jest specem
od komputerów, to mu zajmie tylko chwilę.
Gdy zniknęli na schodach, poszła do łazienki i zwil-
żyła twarz zimną wodą, potem przejrzała się w lustrze:
oczy jej błyszczały. Poprawiła makijaż, uczesała się i
wyszła z łazienki.
Gdy popchnęła niedomknięte drzwi do salonu, usu-
nęły jej się spod ręki i omal nie wpadła na Shaya.
-
Och... przepraszam.
-
Już jestem - odparł. - Pomyślałem, że przyniosę
trochę kawy... — Urwał, patrząc jej w oczy. - Napijesz
się?
-
Ja... Uhm.
Chwycił ją za rękę i wciągnął do salonu, potem
szybko zamknął drzwi. Znalazła się w jego ramionach.
Całował ją, obejmował, coraz mocniej do siebie tulił. Z
westchnieniem zarzuciła mu ręce na szyję i poddała się
pieszczotom,
odwzajemniając
je
z
rosnącą
niecierpliwością.
- Deirdre... - wyszeptał. - Zwariowałbym, gdybym
tego nie zrobił. Już prawie zwariowałem.
- Uhm... - zamruczała, by nie odpowiedzieć: „To
tak jak ja", zamknęła oczy i uniosła twarz.
Shay, mój kochany... Chciała wypowiedzieć te
słowa, lecz po prostu nie mogła. Jak miała mówić,
skoro znowu miażdżył jej usta pocałunkami tak nie-
cierpliwymi, jak gdyby całe wieki nie całował kobiety.
Czuła się jak ktoś, kto umiera z pragnienia, i nagle
widzi wodę. Przyłapała się na tej myśli i omal się nie
roześmiała, szczęśliwa ponad ludzkie wyobrażenie.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Powiódł dłonią ku jej biodrom, potem dotknął pie-
rsi. Czuła tak wielką przyjemność, że ugięły się pod
nią kolana i musiała się o niego oprzeć. Wtedy Shay
odsunął się, by na nią spojrzeć. Patrząc na jego twarz,
pełną pożądania i czułości, nie musiała pytać, co do
niej czuje. Nie zdziwiła się, gdy szepnął:
-
Chciałbym zabrać cię do łóżka. Uśmiechnął się
tak, że omal się nie rozpłynęła.
Kocham cię, chciała powiedzieć, lecz tylko patrzyła na
niego z półuśmiechem na twarzy, wiedząc, że musi
wyglądać na równie oszołomioną jak on.
-
To... byłoby teraz dość trudne - odparła i oboje
zaczęli się śmiać.
Shay przekręcił klucz tkwiący w masywnych drew-
nianych drzwiach do salonu i wziął ją za ręce.
- Czy mam rozumieć - powiedział, błyskając zę-
bami w szelmowskim uśmiechu - że umawiamy się na
inny termin, pani Warwick?
- No cóż... - Parsknęła śmiechem. - Zawsze może-
my negocjować. To znaczy... nie twierdzę, że pańska
propozycja jest nie do przyjęcia... ale bardzo proszę
nie traktować mojej decyzji jako ostatecznej...
Znowu się rozchichotała, widząc jego komiczną
minę. Shay wziął ją za rękę i podeszli do kanapy przy
kominku.
- Widać, że jest pani biegła w sztuce dyplomacji -
oznajmił wesoło, usiadł i przyciągnął ją do siebie.
- Po prostu jestem pragmatyczna - odparła. -I
proszę, nie mów do mnie per „pani", bo w odwecie
zacznę ci mówić „sir". To zepsuje nastrój, a jest tak
przyjemnie.
-
Dobrze - powiedział, głaszcząc ją po twarzy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Potem położył dłoń na jej policzku, a palcem
zmysłowo powiódł po jej ustach. Rozchyliła je bez-
wiednie.
Pocałował ją delikatnie. Przytuliła się do niego,
wiedząc, że nie musi mówić, co czuje. Zdradza ją
własne ciało, to, jak reaguje na jego dotyk. Nagle
odsunęła się i zerwała z kanapy. Zwrócona plecami do
kominka, wpatrywała się w Shaya, czekając, aż jej
oddech się uspokoi.
-
Chyba się za bardzo spieszymy - powiedziała,
gdy już odzyskała głos. Rozpaczliwie pragnęła znowu
znaleźć się w jego ramionach, ale czuła, że to za
wcześnie.
-
Może tak, może nie - odparł. - Pragnę cię.
-
A gdyby był poniedziałek rano, paskudny desz-
czowy dzień, ty po dyżurze, po entej operacji, zakata-
rzony i spóźniony, powiedziałbyś to samo?
Ręce same jej się do niego wyciągały, ale coś nie
pozwalało jej mu ulec. Może wspomnienie chwili, gdy
mówił, że nie wierzy w miłość?
-
Za dużo wypiliśmy - powiedziała cicho.
-
Zgoda. - Zaśmiał się. - Ileż przede mną moż-
liwości i deszczowych poniedziałków.
Deirdre także się uśmiechnęła, znowu rozbawiona, i
poszła otworzyć drzwi. Nie chciała, aby Fleur i Mungo
zastali je zamknięte. Gdy wróciła do kominka, Shay do
niej podszedł.
- Powiem to samo, Deirdre - zapewnił, biorąc ją za
ręce. - Obiecuję ci.
- Będę się o to martwić, kiedy przyjdzie pora - od-
parła z takim dostojeństwem w głosie, że Shay znowu
się roześmiał.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Mam nadzieję, że zamiast się martwić, po prostu
się zgodzisz - odrzekł. - To jak, masz ochotę na jeszcze
jedną kawę?
-
Tak. Może ci pomóc?
Wziął ją za rękę i poszli do kuchni. Deirdre była w
niej wcześniej, gdy razem z dzieciakami pomagali mu
przy obiedzie. Rzeczywiście skończyło się na od-
grzewanym indyku, ale w wyśmienitym białym sosie,
z ryżem basmati i świeżymi warzywami.
-
Wyjmiesz filiżanki? - zapytał, wskazując szafkę.
- Opowiadaj, jak tam sprawy z dziećmi. Mówiłaś, że
babcia chce, żebyś została ich prawną opiekunką.
-
No cóż, zgodziłam się. Jak mogłabym odmówić?
Szukała łyżeczek, zastanawiając, ile powinna mu
powiedzieć - w końcu to jej prywatne sprawy. Naj-
chętniej nie zataiłaby niczego, lecz nie była pewna, czy
nie zapytał o dzieci tylko z uprzejmości.
Od tamtego pocałunku czuła się przy nim bardziej
skrępowana i podejrzewała, że z nim jest podobnie.
Bała się na niego spojrzeć, wiedząc, że gdy to zrobi, on
w jej oczach wyczyta wszystko.
-
Oczywiście może się zdarzyć, że martwimy się
na wyrost - ciągnęła. - Fiona cieszy się dobrym zdro-
wiem, choć jest sporo po siedemdziesiątce, Mungo ma
prawie czternaście lat, Fleur dwanaście... Już ci pewnie
o tym mówiłam.
Przez chwilę patrzyła, jak Shay wsypuje kawę do
ekspresu.
- Tak, ale mów dalej.
- Cóż, w świetle prawa szesnastolatek traktowany
jest jak dorosły, może wyprowadzić się z domu. Jeśli
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Mungo pójdzie na studia, nastąpi to za cztery lata, a w
przypadku Fleur... za sześć. Oczywiście z mojej
perspektywy to szmat czasu.
Shay zatrzymał na niej wzrok. W luźnej białej ko-
szuli, rozpiętej pod szyją, i świetnie leżących czarnych
spodniach wyglądał wprost zniewalająco. Już była w
jego ramionach, wiedziała, jak to jest, i tym trudniej
było przestać o nich marzyć. Oczywiście mogła się do
niego przytulić, ale nie tu i nie teraz.
- Racja - przyznał, świetnie rozumiejąc, co miała
na myśli. - Domyślam się, że ich ojczym nie jest
zachwycony?
- Nie - odparła z napięciem w głosie, czując się
nieswojo pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia.
- Nie jest zachwycony i nie podda się bez walki.
Strasznie mi ich żal, bo wcale mu na nich nie zależy.
Udaje, kiedy musi albo kiedy chce zrobić na kimś
wrażenie. To nie tak, że dzieci nad tym boleją, naj-
zwyczajniej go nie lubią. Mimo wszystko ojczym to
powinien być ktoś bliski. - Głos jej się załamał.
- Nie denerwuj się, kochanie - powiedział cicho. -
Niczemu nie jesteś winna i nie możesz mieć pretensji
do siebie. Ze mną było inaczej. W dużej mierze za to,
co mnie spotkało, mogę podziękować samemu sobie.
Usłyszała to magiczne słowo, „kochanie", i wzru-
szenie ścisnęło ją za gardło.
-
Jeszcze jedna sprawa - dodała bez namysłu. -
Prawnik Fiony mówi, że mam mniejsze szanse, bo
jestem niezamężna, a Jeny może się ożenić. Wiem, że
kogoś ma, choć oczywiście do niczego się nie przy-
znaje. Ale kiedy to będzie mu na rękę, szybciutko się z
tym ujawni.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Zdenerwowana pomyślała, że chyba za dużo mówi.
Shay wpatrywał się w nią z uwagą, nieledwie z namys-
łem, w tle czajnik gwizdał przenikliwie, ale nawet nie
spojrzeli w tamtą stronę.
- Prawnik Jerry'ego twierdzi, że domagam się pra-
wa do opieki nad dziećmi, żeby dobrać się do ich
pieniędzy - mówiła ze złością, zaciskając pięści. - To
nieprawda. Do niedawna nie miałam pojęcia, że odzie-
dziczyli taką wielką sumę. To wszystko jest takie...
okropne.
- Nie powinienem był poruszać tego tematu, skar-
bie - rzekł skruszony, podchodząc i patrząc na nią.
Nie wytrzymała.
- Czy... czy zamierzasz mnie pocałować, czy tylko
tak mi się wydaje? Bo nie wytrzymam tego napięcia.
Co ty ze mną wyprawiasz?
- To samo, co ty ze mną - odparł z leniwym uśmie-
chem, który sprawił, że wstrzymała oddech.
- Chcesz, żebym... żebym...? - Urwała, niesprecy-
zowanym gestem wskazując czajnik.
- Nie, sam się tym zajmę - odparł. - Odpowiadając
na twoje pytanie: tak, zaraz cię pocałuję, ale najpierw
chcę cię o coś zapytać. Żałuję, że nie mamy akurat
wyjątkowo deszczowego poniedziałku, dłużej jednak
nie wytrzymam. Zostaniemy kochankami?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, pocałował ją. Był to
niespieszny, zmysłowy pocałunek, który kompletnie ją
rozbroił.
- Zastanowię się nad tym - odrzekła słabym gło-
sem.
- Odpowiedz mi, zanim wyjdziecie - poprosił, od-
suwając ją na odległość ramion.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
W kuchni robiło się biało od pary.
- A jeśli nie odpowiem? - spytała prowokacyjnym
tonem.
- Zmienię się w żabę i nie uratuje mnie już żadna
księżniczka.
Deirdre wpatrywała się w niego, źrenice jej się
rozszerzyły.
- Ej - powiedział miękko, kładąc dłonie na jej ra-
mionach. - Będę cierpliwie czekał...
- Podobno nie wierzysz w miłość.
- Nie ufam jej - odparł, patrząc na jej ręce. - Co nie
znaczy, że w nią nie wierzę.
- Jesteś niesprawiedliwy.
- Być może.
- Lepiej zajmijmy się tą kawą - mruknęła. - Jeśli tu
przyjdą dzieciaki, pomyślą, że robimy sobie łaźnię
parową.
Z rozmysłem odsunęła się od niego, zdruzgotana.
Jakkolwiek to nazwać, subtelnie czy po imieniu, wszy-
stko sprowadza się do jednego. Pragną się nawzajem,
ale on chce romansu, a ona miłości. Była w nim zako-
chana i marzyła, by to uczucie odwzajemnił. Jednak w
głębi serca chciała z nim być, obojętnie na jakich
warunkach. „Lepiej kochać i stracić, niż nie kochać
nigdy", jak to mówią.
Shay zrobił kawę, Deirdre milczała.
- Tato! - Mark bezszelestnie wszedł do kuchni. -
Jest szansa na gorącą czekoladę? Sam bym zrobił, dla
mnie, dla Munga i dla Fleur.
- Ja zrobię - odparł Shay. - A potem zaniesiemy ją
wam na górę. Jak gierka?
- Czad! - oznajmił Mark z entuzjazmem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Shay zaczął robić czekoladę, Deirdre znalazła tacę.
- Mogę ją zanieść? - zapytała. - Chciałabym spra-
wdzić, co oni tam wyprawiają.
- Jasne.
- Mark robi wrażenie bardzo miłego chłopca - za-
uważyła, gdy zostali z Shayem sami.
- I taki jest. Zazwyczaj - przyznał Shay. -Z dóbr
materialnych niczego mu nie brakowało, miał
komputer, własny telewizor, sprzęt grający. Brakowało
mu tylko rodziców. Starałem się, ale przy tej pracy
człowiek dużo czasu spędza poza domem. Od kiedy
Tony... Antonia odeszła, pracuję znacznie krócej, ale
wiesz, jak to jest. Nagłe wypadki, komplikacje
pooperacyjne,
planowe
zabiegi
i
tak
dalej.
Czasochłonna praca. Nie można się w kółko kimś
wyręczać.
- Rozumiem - odparła.
Poczuła ukłucie zazdrości, choć szczerze się za to
nienawidziła. Mimo iż twierdził co innego, to jest
całkiem możliwe, że wciąż kocha tę swoją Antonię i
przyjąłby ją z powrotem, gdyby tylko kiwnęła na niego
palcem.
Nagle straciła humor. Dzięki temu, że go poznała,
zrozumiała, jak mogłoby wyglądać jej życie, takie, o
jakim wcześniej nie śmiała nawet marzyć: ona zafas-
cynowana mądrym, czułym, przystojnym mężczyzną
na stanowisku, który wprawdzie jej nie kocha, lecz jej
pragnie. Na samą myśl o nim czuła rozkoszny niepo-
kój. I mimo wszystkich swoich zalet jest taki... nor-
malny, tak łatwo się z nim rozmawia, naprawdę umie
słuchać. Mało kto to potrafi, bo mało kto zamiast o
sobie myśli o innych.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Żałuję, że jest jedynakiem. Może gdyby miał
rodzeństwo, nie czułby się taki samotny, chociaż wiem,
że relacje między rodzeństwem bywają różne. -
Uśmiechnął się do niej. - Najważniejsze, że ma
przyjaciół. Oczywiście o tych, przez których wpakował
się w kłopoty, nie mówię. Nie opuścili go, nawet kiedy
było bardzo źle.
Deirdre wzięła tacę z trzema kubkami gorącej cze-
kolady i zaniosła ją na górę. Wchodząc po schodach,
zastanawiała się nad propozycją Shaya. Oprócz domu
ma mieszkanie w mieście i zapewne tam by ją za-
praszał, tak aby mogli być sami. Na samą myśl o pota-
jemnych schadzkach ogarniało ją zdenerwowanie i ol-
brzymia tęsknota. Tylko czy to dobry pomysł? Czy
fakt, że gorąco się czegoś pragnie, oznacza, iż to coś
jest dla nas dobre?
Wiedziała jedno: nie sposób wiecznie się zastana-
wiać. Prędzej czy później trzeba podjąć decyzję - i za-
ryzykować. A jeśli nie wyjdzie, to przyznać się do
błędu i żyć dalej, zamiast płakać nad rozlanym mle-
kiem.
Usłyszała śmiechy i piski. Chyba nieźle się bawią,
pomyślała i uśmiechnęła się do siebie.
-
Czekolada! - zawołała.
Mark wychynął ze swojej sypialni, za jego plecami
widziała Fleur i Munga przeglądających kolekcję płyt
kompaktowych.
-
Napijemy się w moim pokoju komputerowym -
powiedział, wskazując sąsiednie drzwi, a gdy wniosła
tacę i postawiła ją na stole, dodał: - Dzięki, Deirdre...
Chyba mogę tak się do ciebie zwracać?
Uśmiechnęli się do siebie, a wtedy z rozczuleniem
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
stwierdziła, że chłopak się zaczerwienił. Musi być
wrażliwszy i bardziej nieśmiały, niż się do tego przy-
znaje.
-
Oczywiście - zapewniła. - Chyba że wolałabyś
„Dee", tak jak mówią do mnie dzieciaki.
-
Sam nie wiem, Deirdre to takie piękne imię.
-
A potem dodał jednym tchem: - Uważam, że jesteś
fantastyczna, że tak się nimi opiekujesz... i to od tak
dawna, a przecież sama jesteś taka młoda. Wszystko
mi opowiedzieli, i naprawdę uważam, że jesteś super.
Tata też mi o was opowiadał, no wiesz, że to nie są
twoje rodzone dzieci... - Urwał czerwony jak burak.
Deirdre uśmiechnęła się ciepło.
-
No wiesz - powiedziała - bardzo mnie wtedy
potrzebowali, od razu się polubiliśmy. Teraz się po
prostu kochamy. Więc nie myślę o tym jak o pracy.
Wszystko, co robię, robię z miłości.
Starannie dobierała słowa. Nie chciała, aby Mark
pomyślał, że znajoma ojca uważa, że matka go nie
kocha, bo w przeciwnym razie nigdy by nie odeszła.
-
Ja też chciałbym mieć kogoś takiego jak ty
-
rzekł ze smutkiem, który sprawił, że poczuła dławie-
nie w gardle.
-
Zawsze możemy się zaprzyjaźnić - odparła. -
Bądź co bądź pracuję z twoim tatą trzy dni w tygodniu.
Moglibyśmy się w piątkę spotykać.
-
Bardzo bym tego chciał.
W głębi pokoju, na półce, stała oprawiona w ramki
fotografia roześmianej kobiety. Deirdre pomyślała, że
to pewnie matka chłopca. Była piękna, promienna, o
jasnych włosach odrzuconych do tyłu. Z tym swoim
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
olśniewającym uśmiechem, lekką opalenizną, dużymi
wyrazistymi oczami i pięknie zarysowanymi brwiami
wyglądała jak gwiazda filmowa.
- To moja matka - rzekł spokojnie Mark, złowiw-
szy jej spojrzenie. - Tata ci o niej opowiadał?
- Wspominał - odparła ostrożnie.
- Jest za granicą.
- Na pewno za nią tęsknisz, zwłaszcza w święta.
- Tak, bardzo - przyznał zamyślony. - Ale powoli
godzę się z myślą, że ma prawo do własnego życia. Po
prostu wolałbym, żeby mieszkała gdzieś bliżej. W Pro-
spect Bay, może w Vancouverze. Mógłbym ją wtedy
widywać.
- Wie o tym? - spytała łagodnie Deirdre. - Pewnie
też za tobą tęskni.
- Nie wie, bo nic jej nie mówiłem. Ma nowego
faceta.
- A może powinieneś? Przecież taka jest prawda.
Nie ma sensu mówić, że wszystko jest w porządku,
skoro wcale nie jest. Od tego nic się nie zmieni.
- Myślisz, że wróciłaby, gdybym jej powiedział? -
ożywił się. - Nie do ojca, moim zdaniem między nimi
wszystko skończone, chyba się nawet zbytnio nie
lubią, ale do mnie...? Wróciłaby dla mnie?
- Bardzo możliwe - odparła Deirdre zdławionym
głosem, pełna współczucia, ale i zazdrości na samą
myśl o tym, że piękna Antonia mogłaby być bliżej
Shaya. - Nie dowiesz się, jeśli nie zapytasz.
Miała niejasne poczucie, że kręci bicz na samą
siebie, mimo to starała się życzliwie doradzić temu
biednemu, zagubionemu dziecku. Oczywiście nie łu-
dziła się, że ma u Shaya jakąś szansę tylko dlatego,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
że mu się podoba. Może ewentualna przeprowadzka
jego byłej żony niczego by między nimi nie popsuła.
Przypomniała sobie, jak zmieniał się wyraz jego oczu,
gdy na nią patrzył. Była w nich taka namiętność, taka
tęsknota... O tak, pożądania nie brakowało, brakowało
tylko obopólnej miłości.
Nie odważyłaby się powiedzieć Markowi, że kocha
jego ojca, jednak nie sądziła, aby było to konieczne. To
taki bystry, inteligentny chłopak, zacznie się za-
stanawiać, co łączy z ojcem jego nową znajomą, i sam
dojdzie do właściwych wniosków.
- A co... z nim? Z tym facetem? - odezwał się
Mark z wahaniem.
- To już problem twojej matki, ty się tym nie
martw. Bądź co bądź byłeś częścią jej życia na długo,
zanim on się pojawił. Masz prawo mówić, co czujesz. -
Zaśmiała się samokrytycznie. - Radzić komuś jest
bardzo łatwo, prawda, Mark? Znacznie trudniej jest
zrobić porządek z własnym życiem. Ale zawsze warto
wysłuchać czyichś rad, nawet jeśli się z nich później
nie korzysta. Dlatego chodzę na terapię. Samo
mówienie o swoich problemach bardzo pomaga.
- Ja też chodzę na terapię - wyznał Mark. - A cze-
mu... czemu się zapisałaś, jeśli wolno spytać?
Miał wypieki na twarzy, wbił wzrok w podłogę.
Patrząc na niego, Deirdre miała ochotę go przytulić.
Może później, kiedy lepiej się poznają.
-
Cóż... - Umilkła, zastanawiając się, jak to ująć. -
Byłam bardzo zestresowana, bo chciałam wrócić do
pracy zawodowej, a myślałam, że to niewykonalne.
Chyba można by powiedzieć, że miałam... mam... zbyt
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
wiele obowiązków i za mało czasu dla siebie. A moi
rodzice i brat są w Australii i czasami czuję się bardzo
samotna. Trudno to wytłumaczyć.
- Nawet nie wiesz, jak dobrze cię rozumiem - od-
parł.
- Czułam, że coś jest ze mną nie tak, ale nie wie-
działam, co z tym zrobić. Potrzebowałam pomocy.
-
Wiem, jak to jest - szepnął ze smutkiem.
- Cześć, Dee! - Do pokoju weszła Fleur, zarumie-
niona i uszczęśliwiona. - Chyba możemy jeszcze tro-
chę zostać? Tak dobrze się bawimy.
- Możecie - rzekła Deirdre - ale niezbyt długo. Nie
chcę wracać po nocy. Samochód jest stary, miałabym
problemy, gdyby drogi były mocno zaśnieżone. Zawo-
łam was, kiedy przyjdzie pora. Tu macie czekoladę.
-
Dobra, dzięki.
-
Na razie, Mark - dodała Deirdre, uśmiechając się
do chłopca.
Schodząc do salonu, pomyślała, jaka to ironia: daje
komuś rady, podczas gdy jej własne życie jest w roz-
sypce.
Przez następną godzinę siedzieli z Shayem przy
kominku, rozmawiając, śmiejąc się i żartując. Deirdre
czuła się tak, jak gdyby znała go od wieków. Zupełnie
jak gdyby zawsze był w jej wyobraźni, w jej marze-
niach. Z drugiej strony miłość wyprawia z ludźmi
najdziwniejsze rzeczy.
Za oknami prószył śnieg, jednak na ziemi wciąż
było go niewiele i nie sądziła, aby jazda starym gru-
chotem była zbyt niebezpieczna.
-
Masz zimowe opony? - spytał Shay, podając jej
płaszcz.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Dzieci były przed domem. Obrzucały się śnieżkami,
choć śniegu było tyle co kot napłakał.
- Tak - odparła.
- Uważaj, jak będziesz zjeżdżała ze wzgórza. Naj-
lepiej jedź na jedynce, dopóki nie zrobi się całkiem
płasko. Droga jest bardzo śliska, choć może na to nie
wygląda. Miejscami robi się wręcz szklanka.
Deirdre uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Zapamiętam. Shay, bardzo ci dziękuję za obiad i
za uroczy wieczór. Całe wieki nie czułam się tak
dobrze. Cóż... Do zobaczenia w pracy.
- Cieszę się, że przyjechaliście - odparł. - To dla
nas wielka radość, dla mnie i dla Marka.
Pocałował ją i pogłaskał po głowie pieszczotliwym,
pełnym miłości gestem.
- Jeśli się nad tym zastanawiałaś, to nie miesz-
kaliśmy tu z Antonią. Sprzedałem tamten dom. Ani
Mark, ani ja nie byliśmy do niego specjalnie przywią-
zani, było w nim tyle wspomnień, niekoniecznie dob-
rych. Ten dom wybraliśmy razem. Można powiedzieć,
że zakochaliśmy się w nim od pierwszego wejrzenia.
- Jest piękny. Poza tym czuje się, że to prawdziwy
dom, a nie tylko budynek, w którymś ktoś mieszka -
wyznała szczerze.
Nieśmiało odwzajemniła jego pocałunek i zamknęła
oczy, choć wiedziała, że dzieci mogą ich zobaczyć.
Drzwi były niedomknięte, przez szczelinę wpadł po-
wiew zimnego powietrza.
-
Jeżeli już coś postanowiłaś, nie trzymaj mnie
dłużej w niepewności. Skoro jesteś w stanie zaakcep-
tować mnie takiego, jaki jestem, to myślę, że byłoby
nam ze sobą dobrze. Wolę być szczery i nazywać
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
rzeczy po imieniu. Skłamałbym, mówiąc, że widzę dla
nas jakąś przyszłość. Sam nie wiem, jak to się stało,
ale kompletnie zawróciłaś mi w głowie. Trudno to
wszystko wyjaśnić. Nie pojmuję, co możesz widzieć w
takim cyniku jak ja, ale wiem, że jednak coś we mnie
widzisz.
Policzki jej płonęły. Żałowała, że nie potrafi zarea-
gować chłodno i spokojnie, ale miała mętlik w głowie,
emocje w niej szalały. Czuła się schwytana w pułapkę,
na domiar złego wcale nie chciała się z niej uwolnić.
Pora przestać się oszukiwać: chciała się zgodzić, bo go
kochała, a jego propozycja przerażała ją, ale i coraz
bardziej podniecała. Nerwowo oblizała usta.
-
Mam wrażenie, że ktoś usilnie dybie na moją
cześć - zażartowała, choć serce biło jej jak szalone. -
Może jestem niedzisiejsza, ale nie wiem, co powie-
dzieć.
Uśmiechnął się tak, że ugięły się pod nią kolana.
- I taka mi się podobasz - oznajmił. - Nie chcę
twardej, wyrachowanej, cynicznej baby.
- Mimo że sam uważasz się za cynika?
- Co za dużo, to niezdrowo - zaśmiał się. - Ale kto
wie, może pod twoim wpływem bym się zmienił.
Pragnęła go równie gorąco jak on jej i wiedziała, że
się zgodzi. Odmowa nie wchodzi w grę. Jednak z jej
strony było to coś więcej niż fizyczna fascynacja. Z
ociąganiem, bardzo powoli zaczęła wkładać skórzane
rękawiczki na drżące dłonie. Chciała zyskać na czasie.
Westchnęła. Cieszyła się, że w holu panuje łagodny
półmrok, może dzięki temu Shay nie dostrzeże jej pło-
nących policzków.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Tak - szepnęła w końcu, czując, że się czerwieni
po cebulki włosów. - Ale., jeszcze nie teraz. Muszę się
oswoić z tą myślą. Rozumiesz?
- Rozumiem - odrzekł równie cicho i pogłaskał ją
po policzku. - Moja kochana... mój skarbie...
- Czy tak mówiłeś też do swojej żony? - zapytała. -
Chyba jestem o nią zazdrosna.
- Nie, nie używałem takich siół. Przeważnie zwra-
całem się do niej per „kotku". Ten wyraz niezbyt miło
mi się teraz kojarzy - odparł miękko. - To zamknięta
sprawa, a ja jestem innym człowiekiem. Wszystko
było skończone na długo przed rozwodem. Jakiś czas
byliśmy razem tylko ze względu na Marka. Nie masz
powodu do zazdrości, uwierz mi, chociaż nie powiem,
bardzo mi to pochlebia. Jesteś cudowną kobietą,
Deirdre. A ty nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.
Pokręciła głową.
- Tylko często mi to powtarzaj.
- Będę na ciebie czekał - powiedział, pochylając
się.
Całowali się, słysząc krzyki i śmiechy bawiących
się w ogrodzie dzieci.
- Boję się tylko, czy zostając twoją przyjaciółką,
dodatkowo nie pogmatwam sobie życia.
- A może stanie się jedynie prostsze - odparł, pa-
trząc na nią z ciepłym uśmiechem, który tak lubiła.
- Chcesz całkowitej szczerości, Shay. Ja także.
Twoim zdaniem wszystko się skomplikuje?
- Podejrzewam, że tak. Ale coś mi mówi, że nie w
taki sposób, jak myślisz. Chcę być dla ciebie dobry,
Deirdre. Chcę ci pomóc. I zawsze cię wysłucham.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Dziękuję ci.
- Nie przestaję dziękować losowi, że postawił cię
na mojej drodze, i to dosłownie - stwierdził i znowu
się uśmiechnął.
Wyszli na dwór. Shay odśnieżył jej samochód ogro-
dową miotłą. Gdy wsiedli, Mark pochylił się w stronę
Deirdre.
- Uważaj przy zjeździe z góry. W prognozie pogo-
dy powiedzieliby, że warunki są zdradliwe.
- Nie nazwałbym tego górą - wtrącił Mungo, opu-
szczając szybę.
- Wiem, ale to brzmi znacznie lepiej niż „pagórek"
- zaśmiał się Mark. - Poza tym droga przypomina
serpentynę. Zupełnie jak w górach.
Mungo zaczął śpiewać melodię „Hej, w góry", a
Fleur i Mark natychmiast do niego dołączyli.
-
„Popatrz, tam wstaje blady świt..." - ryczał, fał-
szując niemiłosiernie.
Deirdre i Shay zaśmiewali się do łez.
- Oto efekty drogich lekcji śpiewu - oznajmił we-
soło, pochylając się w jej stronę.
- Mam nadzieję, że to nie jest efekt ostateczny. Ale
cóż, takie jest życie - odparła rozbawiona. - Można
przyprowadzić konia do wody, ale to nie znaczy, że się
napije. Może to banalne, ale bardzo prawdziwe. Powie
ci to każdy, kto ma dzieci.
- Niestety - przyznał Shay. - No, trzymajcie się
ciepło. I pamiętaj, co mówiłem. Na jedynce.
- Pamiętam. Dobranoc.
-
Dobranoc. Chodź, Mark, wracajmy do domu.
Dzieci przestały śpiewać, zaledwie uruchomiła silnik i
wrzuciła pierwszy bieg. Czuła się niesamowicie
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
szczęśliwa. Tylko czy jej radość nie jest przedwczes-
na? W końcu nie powinno się chwalić dnia przed za-
chodem słońca.
- Było ekstra - odezwała się Fleur. - Naprawdę
super. Fajny ten Mark.
- O tak, było po prostu super - zawtórował jej
Mungo.
Deirdre uśmiechnęła się do siebie.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W poniedziałek rano, dokładnie tydzień po Nowym
Roku, w domu Deirdre rozdzwonił się telefon.
-
Deirdre? - usłyszała głos szefowej. - Mam proś-
bę: czy mogłabyś dzisiaj wziąć nocny dyżur? Nie-
zręcznie mi cię o to prosić, bo pracujesz od niedawna,
a noce w szpitalu bywają wyjątkowo ciężkie, ale dwie
pielęgniarki z nocnej zmiany są chore. Mam nadzieję,
że ciebie grypa nie dopadła?
-
Nie, nie... na szczęście - odparła Deirdre. Była na
nogach od dziesięciu minut i gorączkowo
szykowała się do pracy.
- Oprócz ciebie będą jeszcze dwie dziewczyny -
podjęła Darlene. - Ale na spokój nie licz. Mamy sporo
zachorowań i trochę urazówki. Ciężko rannych wożą
do Szpitala Uniwersyteckiego, reszta trafia do nas.
Kiedyś pracowałaś na urazówce, dlatego o tobie
pomyślałam. Nie wiem, kim mam obsadzić oddział.
Dzienna zmiana też się wykrusza z powodu tej prze-
klętej grypy.
- Ja... wezmę ten dyżur, jeśli pani uważa, że sobie
poradzę.
- Dwie pozostałe pielęgniarki mają duże doświad-
czenie. Poradzisz sobie. Możliwe, że będę zmuszona
cię poprosić, żebyś popracowała na nocną zmianę,
dopóki te zagrypione nie wrócą ze zwolnienia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Zgoda - odparła Deirdre, zastanawiając się już,
jak rozwiązać sprawę noclegów dzieci i czy babcia
sobie z nimi poradzi.
Potrafią gotować, są samodzielni, najpewniej zajmą
się i sobą, i babcią. Miała wyrzuty sumienia, że zwala
swoje obowiązki na Fionę, która w dodatku jej za to
płaci, ale cóż. Muszą to jakoś zorganizować.
-
Pewnie się dziwisz, co robię w szpitalu o tej
porze - dodała Darlene ponuro. - Próbuję ratować
oddział, który coraz bardziej przypomina statek wid-
mo. Jeśli tak dalej pójdzie, możemy zapomnieć o pla-
nowych zabiegach. Nie będzie komu do nich stanąć.
Jeszcze raz dziękuję, Deirdre. Bądź kwadrans po jede-
nastej. Jak znam życie, pewnie mnie tu zastaniesz.
Deirdre odłożyła słuchawkę. Co teraz? Wrócić do
łóżka czy zjeść śniadanie, a zdrzemnąć się dopiero po
południu?
Po namyśle poszła do kuchni. Zje śniadanie, a po-
tem zadzwoni do Fiony, by powiedzieć jej o zmianie
planów. Mogłaby też pojechać po dzieci i zawieźć je
do szkoły; wydawały się całkiem zadowolone z faktu,
iż mają do dyspozycji trzy domy. A potem zajrzy do
domu Jerry'ego sprawdzić, czy wszystko jest w po-
rządku.
Siedziała przy stole i jadła śniadanie, czując, jak kot
ociera się ojej łydki. Nie miała nic przeciwko nocnym
dyżurom, mimo iż to właśnie do nocnej zmiany należał
obowiązek przygotowania sal operacyjnych do po-
rannych zabiegów planowych. Żałowała tylko, że nie
zobaczy Shaya. Nagle ją olśniło: przecież mogą go
wezwać do szpitala. Jeśli personel będący na miejscu
nie jest w stanie sobie poradzić, wzywa się starszego
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
chirurga. Mimo wszystko te nocne dyżury to wcale nie
taka najgorsza sprawa, pomyślała.
Dokończyła śniadanie, ubrała się i sięgnęła po słu-
chawkę.
Kiedy weszła do kuchni w domu Fiony, dzieciaki
przybiegły ją uściskać.
- Dee! - ucieszyła się Fleur. - Ale się za tobą
stęskniłam! Zawieziesz nas do szkoły? Kiedy jedziemy
do Marka?
- Powoli, dziewczyno, nie wszystko naraz! - za-
śmiała się Deirdre. - Tak, zawiozę was do szkoły. A co
do Marka, musimy wybrać jakiś dzień, który by
wszystkim odpowiadał. Może go zaprosimy na
kolację.
- To kiedy? - ożywił się Mungo.
Była za dziesięć jedenasta. Deirdre zdążyła się
przebrać w dwuczęściowy jasnoniebieski strój pielęg-
niarski, gdy nagle otworzyły się drzwi i do środka
wpadły z impetem dwie kobiety w średnim wieku,
których Deirdre nie znała.
- Cześć! - odezwała się jedna wesoło. - Ty jesteś
Deirdre? Miło, że przyszłaś nas wesprzeć. Te dwie,
które normalnie z nami pracują, leżą w łóżkach i ćwi-
czą arię z kaszlem. - Zachichotała. - Jestem Myra, a to
jest Marge.
- Miło mi cię poznać - rzekła Marge, podając jej
rękę. - Wszyscy mówią o nas M&M-sy, jak te cukier-
ki, bo zawsze trzymamy się razem. Często bierzemy te
same dyżury, z reguły nocne. Trzymaj się nas, mała, to
wszystko będzie dobrze. Tyle widziałyśmy na tym
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
oddziale, że jeśli czegoś nie znamy, to naprawdę nie
warto tego oglądać. Deirdre roześmiała się.
-
Załatwione. Cieszę się, że mogę was poznać.
Kobiety szybko przebrały się w służbowe stroje
i włożyły białe drewniaki, opowiadając młodszej kole-
żance, czego się spodziewać.
-
Najpierw - mówiła Myra - sprawdzamy stan
leków razem ze starszą pielęgniarką z wieczornej
zmiany, potem ona przekazuje nam klucze. Uzupeł-
niamy stan szafek w salach operacyjnych, potem spra-
wdzamy listy planowych zabiegów na jutro i przygoto-
wujemy sale.
O ile nic się nie dzieje...
-
Żadnego obijania się, od razu lecimy do magazy-
nu po brakujące leki. Staramy się jak najszybciej z tym
uwinąć, bo a nuż kogoś przywiozą - dodała Marge.
-
Myra tu wszystkim rządzi. Najważniejsze, żeby dwie
sale były gotowe, chirurgiczna i ginekologiczna. Gine-
kologii i położnictwa mamy sporo.
- Rozumiem.
- Zwykle na nocnej zmianie jesteśmy we cztery
-
stwierdziła Myra. - A i tak mamy pełne ręce roboty.
Grunt to jak najszybciej przygotować sale, nawet jeśli
człowiek urobi sobie ręce po łokcie. Patrz i się ucz.
-
Dobrze.
-
Aha, byłabym zapomniała. Jeśli trwają jakieś za-
biegi, musimy zastąpić koleżanki z wieczornej zmiany.
Koszmar. Dwie idą na salę, a dwie robią to, co
powinny robić cztery. Chociaż bywa i tak, że wszyst-
kie idziemy do operacyjnych.
Udały się do szefowej wieczornej zmiany, która
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
urzędowała w niewielkim pokoju w środkowej części
bloku operacyjnego.
- Cisza i spokój - oznajmiła wesoło, zanim zdążyły
się odezwać.
- I chwała Bogu! - westchnęła Myra. - Przydałaby
mi się chwila wytchnienia.
- Amen! - przytaknęła Marge uroczyście.
- Cicho aż włos się jeży - oznajmiła refleksyjnym
tonem szefowa wieczornej zmiany. - Czuję w kościach,
że zaraz coś się stanie.
- Ona zwykle ma rację - stwierdziła Myra, mruga-
jąc do Deirdre konspiracyjnie. - Ma szósty zmysł.
- Przestańcie mnie straszyć - sapnęła Marge. -
Chodźmy zobaczyć, co z tymi lekami.
- Dzwoń do izby przyjęć, Marge - rzekła Myra. -
Dowiedz się, co nam szykują. A ja z Deirdre sprawdzę
leki.
-
Pan każe, sługa musi - zażartowała Marge.
Deirdre omal nie parsknęła śmiechem. Podążyła za
Myrą i za szefową wieczornej zmiany, myśląc o tym,
jakie miała szczęście, że dołączyła do duetu M&M.
Zawsze mogła trafić na dwie burkliwe, nieżyczliwe
osoby. Gdyby Myra i Marge nie były świetnymi pielę-
gniarkami, być może jednymi z najlepszych w całym
szpitalu, można by powiedzieć, iż minęły się z powo-
łaniem. Z powodzeniem mogłyby bawić publiczność
ze sceny.
-
Spałaś trochę, Deirdre? - zagadnęła ją Myra.
- Nawet nie zmrużyłam oka, chociaż próbowałam.
Czuję, jak opadają mi powieki.
- Spokojna głowa - odparła Myra, gdy zatrzymały
się przed dużą witryną. - Zanim się zorientujesz, bę
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
dziesz miała tyle adrenaliny, że nie uwierzysz, że
kiedykolwiek zaśniesz.
- Nie mogę się doczekać.
- Wiecie, który anestezjolog jest dzisiaj na dyżu-
rze? - odezwała się szefowa wieczornej zmiany. - Do-
ktor Burns. Poczciwy stary Chuck.
- O, super! - ucieszyła się Myra. - Sam miód.
Znasz go, Deirdre?
- Tak. Rzeczywiście sama słodycz.
- Z chirurgów ogólnych mamy Shaya Melburne'a i
Borysa Barowskiego, plus dwójkę asystentów, tych co
zwykle.
- No i cudnie - odparła Myra.
Deirdre poczuła, że serce zaczyna jej szybciej bić.
- W tej szafce - tłumaczyła Myra, wskazując prze-
szkloną witrynę obok gabloty z lekami - przechowuje-
my sterylne zestawy do tracheotomii chirurgicznej i
leki do znieczulenia miejscowego. A w tej walizeczce
jest zestaw do tracheotomii przezskórnej. Jak masz
pacjenta z niedrożnymi drogami oddechowymi, z sini-
cą, najczęściej z ostrym zapaleniem nagłośni, i nie ma
czasu na zabawy ze skalpelem, łapiesz trójgraniec i
wbijasz w krtań. Oczywiście mało kto to potrafi.
- Będę o tym pamiętała - odparła Deirdre, kiwając
głową.
Z każdą chwilą rósł szacunek Deirdre dla starszych
koleżanek. Podejrzewała, że niejednego młodego dok-
tora mogłyby uratować przed blamażem. Uwijały się z
Marge jak w ukropie, przenosząc do sal operacyjnych
sterty leków, plastikowych zgłębników, lateksowych
rękawiczek i najróżniejszych innych rzeczy.
Była druga nad ranem, gdy zaczął się urywać
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
telefon. Wszystkie trzy wypadły na korytarz, każda z
innej sali. Myra podbiegła do aparatu.
- Blok operacyjny. Słucham? Aha... Aha... Aha...
Za pięć minut. Mówiłeś, że jak się nazywa, Shay? Jest
w izbie? Dobra... Dobra. Mam wezwać Chucka Burn-
sa, czy ty to zrobisz? Och, to super... Dzięki. Do zo-
baczyska.
- Co jest grane? - spytała Marge.
- Rozlany wyrostek, Shay się załapał - oznajmiła
Myra. - Szykujemy jedynkę. Będzie standardowa la-
parotomia. Ściągnie Chucka. Lekarz dyżurny, który ma
mu asystować, już jest w izbie przyjęć, stażysta też już
leci. Umyjesz się, Deirdre?
W gruncie rzeczy nie było to pytanie, a rozkaz.
-
Ee... Jasne - wykrztusiła Deirdre.
Z laparotomią sobie poradzi. Gdyby nie doszło do
perforacji wyrostka, wystarczyłoby krótsze cięcie w
punkcie McBurneya, czyli w prawym dole biodrowym,
jednak teraz, gdy jego zawartość rozlała się po jamie
brzusznej, skończy się na znacznie dłuższym cięciu,
tak aby można było odessać treść jelitową i wypłukać
sieć. W przeszłości takie przypadki prowadziły
niechybnie
do
zapalenia
otrzewnej,
z
reguły
kończącego się śmiercią, ale to było przed erą
antybiotyków. W dalszym ciągu jednak istniały pilne
wskazania do operacji.
- Idź się myć, Deirdre - ponagliła ją Marge. - Ja
otworzę zestawy. Twój numer rękawiczek?
- Sześć i pół - odparła, podchodząc do umywalki
przed wejściem do sali.
Założyła maskę, wsunęła włosy pod czepek i, już w
ochronnych okularach na nosie, zaczęła myć ręce.
Kiedy dopełniła procedury, weszła do sali i włożyła
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
rękawiczki. Marge zdążyła w tym czasie pootwierać
opakowania materiałów opatrunkowych niezbędnych
do rozległej operacji w obrębie jamy brzusznej.
Nagle ogarnął Deirdre wielki spokój. Wiedziała, co
ma robić. Ułoży narzędzia w takiej kolejności, w jakiej
będzie potrzebował ich chirurg. Dzięki temu w pew-
nym sensie instrumentariuszka jest zawsze o krok
przed operatorem. Najpierw trzeba zdezynfekować po-
le operacyjne roztworem jodyny...
Tak jak mówiła Myra, po chwili poczuła przypływ
adrenaliny. Ogarnęło ją niezdrowe podniecenie, jak
zawsze przed operacją. Przelotnie pomyślała o Mungu
i o Fleur, spokojnie śpiących w łóżkach.
Usłyszała, jak salowy wiezie pacjenta, młodego
mężczyznę. Chwilę później do sali wszedł dyżurny
chirurg, doktor Ross Chandler, oraz stażystka, doktor
Eleanor Chan. Oboje byli bladzi, wyglądali na zmę-
czonych i mieli udręczone twarze ludzi, którzy wie-
cznie się przepracowują. Deirdre szczerze im współ-
czuła.
- Hej, hej! - odezwał się Ross Chandler głosem,
który jej zdaniem idealnie pasował do takiego wyso-
kiego, szczupłego mężczyzny. - Miło się znowu spot-
kać w tak zacnym gronie.
- My też okrutnie się cieszymy. Diagnoza pewna,
Ross? - zagadnęła go Myra. - Wolę wiedzieć, ile czasu
tu spędzimy.
- Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent - odparł. -
Shay się ze mną zgadza.
- Mnie to wystarcza.
Podwójne drzwi otworzyły się na oścież. Najpierw
ukazał się wózek, za którymi szedł doktor Burns.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Pacjent był blady jak prześcieradło, oszołomiony i
wystraszony. Deirdre jeszcze raz spojrzała na przyle-
pioną do ściany kartkę, na której Myra wypisała wszy-
stkie szwy w takiej kolejności, w jakiej Shay będzie je
zakładał.
Deirdre była ledwo żywa ze zdenerwowania. Od
dawna nie asystowała przy operacji, ale pocieszała się,
że takich rzeczy się nie zapomina. Zastanawiała się
też, co na jej widok powie Shay.
Właśnie wchodził do sali, zawiązując chirurgiczną
maskę.
-
Dzień dobry wszystkim - rzekł cicho, podcho-
dząc do stołu, aby porozmawiać z pacjentem.
Chwilę później młody mężczyzna był już pod nar-
kozą. Shay odwrócił się, ciekawy, z którą instrumen-
tariuszka ma pracować.
- Deirdre! - Przyjrzał się jej uważnie. - Co ty tu
robisz w środku nocy?
- Ja... To przez tę grypę - powiedziała zawstydzo-
na. - Przyszłam na zastępstwo.
Uśmiechnęli się do siebie, na co reszta zespołu,
zaabsorbowana ostatnimi przygotowaniami do zabie-
gu, nie zwróciła najmniejszej uwagi.
- No tak, grypa - powiedział. - Robię, co mogę,
żeby jej nie złapać. W każdym razie to świetnie, że tu
jesteś.
- Ja też się cieszę.
- Gotowa? Idę się myć. Na koniec będę potrzebo-
wał gumowego drenu, najlepiej taśmy falistej. W jamie
brzusznej jest płyn, który trzeba będzie odessać, żeby
nie potworzyły się ropnie, więc najpierw skorzystam
ze ssaka. Ale o tym nie muszę ci mówić, co, Deirdre?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Nie, ale to miłe, że mi przypominasz.
Niebawem pole operacyjne było odkażone i obło-
żone sterylnymi serwetami, stoliki i tacki z narzędzia-
mi oraz gąbkami odpowiednio ustawione. Deirdre sta-
ła przy stole naprzeciwko Shaya, który uśmiechnął się
zza maski i powiedział:
-
Skalpel, proszę.
Operacja się rozpoczęła. Deirdre nie mogła uwie-
rzyć, że tu jest, że pracuje z Shayem, choć tak niedaw-
no była pewna, że jej życie się skończyło. Jest przy
mężczyźnie, którego kocha, i nareszcie robi coś, na
czym się zna, w czym jest dobra.
Noc zleciała nie wiadomo kiedy. Nastał ranek i
pora, aby wracać do domu. Razem z Myrą i Marge
uporały się zarówno z rutynowymi obowiązkami, jak i
z asystowaniem przy nieprzewidzianych operacjach.
Deirdre słaniała się na nogach ze zmęczenia i była
uszczęśliwiona, gdy starsze koleżanki kazały jej
zmykać do domu nieco przed końcem zmiany. Na jej
szczęście dziewczyny z dziennej pojawiły się trochę
przed czasem, więc mogła pójść na herbatę. W
zwolnionym tempie wzięła kubek, nalała wrzątku i
zanurzyła w nim torebkę.
Piła na stojąco. Bała się, że gdyby usiadła, natych-
miast by zasnęła. Herbata dawno jej tak nie smakowa-
ła. Cisza nie trwała długo: po kilku minutach zbiegły
się tu dziewczyny z dziennej zmiany na filiżankę po-
rannej kawy.
Nie czuła się zaskoczona, gdy pojawił się i Shay.
-
Szukałem cię - powiedział tylko. - Zjemy razem
śniadanie u mnie w domu? Ranek mam wolny, muszę
się przespać. Proszę, zgódź się.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Wyglądał na wykończonego.
- Dobrze, zgoda - odparła cicho. - Nie powiem,
przydałby mi się prysznic. Jestem taka zmęczona, że
wszystko mnie boli.
- Możesz wykąpać się u mnie.
- Z chęcią, dzięki.
- Spokojnie dopij herbatę. Będę na dole za jakieś
dziesięć minut, pojedziemy dwoma samochodami. To
niedaleko.
Deirdre nie była w stanie się odezwać, więc tylko
kiwnęła głową. Inaczej wyobrażała sobie ten moment,
na pewno nie spodziewała się krótkiej, rzeczowej roz-
mowy bez cienia zmieszania, zażenowania, ale może
to i lepiej. Oboje są śmiertelnie zmęczeni i potrzebują
bliskości.
Z rozmyślną powolnością przebrała się i poprawiła
włosy, potem wzięła torebkę i zeszła na dół. Jak będzie
na dworze, zadzwoni do Fiony spytać, co porabiają
dzieciaki.
Shay już czekał.
-
Pokaż mi, gdzie stoi twój samochód - powiedział,
biorąc ją pod rękę.
Chwilę później wyjeżdżali z parkingu. Blok, przed
którym się zatrzymali, mieścił się blisko centrum mia-
sta w cichym, spokojnym osiedlu niecałą milę od szpi-
tala. Był to mały, porośnięty bluszczem budynek z
czerwonej cegły, elegancki i urokliwy, otoczony
ogrodem malowniczo przyprószonym śniegiem.
- Mieszkam na parterze - stwierdził Shay, gdy
wysiedli z aut. - Co chcesz na śniadanie?
- Och... Wystarczy szklanka soku pomarańczowe-
go. Nie jestem głodna, ale umieram z pragnienia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Szła obok niego, zdziwiona, że czuje się przy nim
tak naturalnie. Mimo to nie była w stanie na niego
spojrzeć.
Masywne dębowe drzwi prowadziły do szerokiego
holu, następne do korytarza, przy którym znajdowało
się wejście do mieszkania. Gdy znaleźli się w środku,
wszystkie odgłosy z dworu - daleki zgiełk miasta,
szum wiatru - ustały raptem. Cisza była taka, że aż
dzwoniło w uszach.
-
Daj, powieszę - odezwał się Shay, zsuwając jej z
ramion ciężki wełniany płaszcz.
Stojąc w przytulnym, dyskretnie oświetlonym, pa-
chnącym cytryną i kwiatami przedpokoju, zdjęła czap-
kę, szalik i rękawiczki. Tęskniąc za jego ramionami,
odwróciła się i spojrzała na niego wyczekująco.
-
To jak? Napijesz się tego soku? - spytał zdławio-
nym głosem i ściągnąwszy płaszcz, rzucił go na krzes-
ło. - Czy najpierw chcesz się wykąpać?
Wydawał jej się taki pokorny, taki uszczęśliwiony,
jak gdyby nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę tu jest.
Pomyślała, że chyba nie mogłaby go bardziej kochać.
-
Ja... - Wsunęła się mu w ramiona i zarzucając mu
ręce na szyję, pogłaskała go po głowie. - Shay, pocałuj
mnie.
Przygarnął ją do siebie i pocałował tak mocno, jak
gdyby chciał zmiażdżyć jej usta. Kiedy się odsunęła,
wargi miała obrzmiałe i purpurowe.
-
Pokażesz mi łazienkę? - spytała zduszonym gło-
sem.
Wewnętrznie była cała rozdygotana, ale miała na-
dzieję, że tego po niej nie widać. Marzyła tylko o tym,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
by leżeć przy nim, w jego ramionach, a potem w nich
zasnąć.
W olbrzymiej łazience przy głównej sypialni Shay
podał jej frotowy szlafrok i szczoteczkę do zębów.
- Pójdę po sok. Nie śpiesz się, kochanie.
- Uwielbiam, kiedy tak do mnie mówisz.
-
A ja lubię tak mówić - odparł z uśmiechem. -
Mam dwie łazienki, więc naprawdę nie musisz się
śpieszyć.
Cudownie było wejść pod strumienie gorącej wody,
umyć włosy jego szamponem, namydlić ciało jego
mydłem. Cieszyła się, że Shay nie zaproponował
wspólnego prysznica. Nie chciał jej krępować.
Nagle zza matowej zasłony prysznicowej wyłoniła
się dłoń trzymająca dużą szklankę soku pomarańczo-
wego. Zaledwie Deirdre ją wzięła, dłoń wycofała się za
zasłonę.
-
Dzięki! - zawołała.
Sok był pyszny, zimny i słodki. Ale noc, pomyślała,
prawdziwy chrzest bojowy. Po perforacji wyrostka
musieli zająć się człowiekiem z licznymi ranami
kłutymi, zadanymi nożem. Podobne przypadki trafiają
zwykle do większych szpitali, ale do nich było
najbliżej.
Nieśmiało weszła do przestronnej sypialni, która
tonęła w łagodnym półmroku. Szczelnie zaciągnięte
zasłony z mięsistego weluru były ciemnozielone. W
wystroju sypialni dominowała zieleń, upodobniając ją
do altany. Deirdre przygładziła mokre włosy. Czuła się
tak, jak gdyby patrzyła na tę scenę z boku, za-
stanawiając się, co będzie dalej.
Chwilę później pojawił się Shay. Był świeżo po
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
kąpieli, miał na sobie granatowy szlafrok, w ręku trzy-
mał ręcznik i szczotkę do włosów.
-
Wysuszę ci włosy - powiedział. - Wprawdzie
mam suszarkę, ale tak jest milej. Siadaj.
Zaczął delikatnie osuszać je ręcznikiem, pieszczot-
liwie i delikatnie. Od tak dawna nikt nie dotykał jej w
taki sposób. Jak na kogoś, kto nie ufa miłości, jest
niebywale czuły, pomyślała. Potem zaczął jej odgar-
niać włosy z twarzy, powoli je rozczesując. Było jej
tak przyjemnie, że zamknęła oczy.
-
Skończone - oznajmił po chwili.
Spojrzała na niego i w jego wzroku wyczytała na-
miętność.
- Deirdre, jesteś pewna? Muszę to wiedzieć.
- Tak. Jestem pewna - odparła cicho, nieśmiało
patrząc mu w oczy. - Po prostu jestem trochę...
trochę...
- Spięta?
- Tak. Rzadko ląduję w sypialni z mężczyzną, któ-
rego tak krótko znam. Chociaż mam wrażenie, że
znam cię bardzo dobrze. Jestem tutaj, bo chcę tu być.
Siedziała wyprostowana na skraju łóżka, opatulona
luźnym szlafrokiem. Czuła się niezwykle drobna i bar-
dzo kobieca. Napięcie między nimi było tak silne, że
omal nie do zniesienia. Nerwowo przełknęła ślinę.
-
Rozumiem - powiedział tylko.
Siedział tak blisko i był taki przystojny. Gładko
przyczesane włosy podkreślały ostrość jego rysów i
zmysłowy męski kontur ust, stwierdziła w duchu,
zerkając na niego ukradkiem. Nie chciała, aby wy-
czytał w jej oczach miłość i tęsknotę, lecz sądząc z
jego uśmiechu, nie dał się zwieść. Wszystko o mnie
wie, pomyślała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Kiedy zsunął jej szlafrok z ramienia i zaczął je
muskać ciepłymi palcami, potem ustami, zamknęła
oczy i westchnęła. Nie otworzyła ich, gdy szlafrok
opadł miękko i poczuła na skórze chłodne powietrze.
Wstrzymała oddech, gdy dłońmi powiódł po jej ramio-
nach. Czuła się tak, jak gdyby miała zaraz zemdleć.
Bez namysłu zarzuciła mu ręce na szyję.
Położyli się spleceni. Nagle Deirdre zaniosła się
radosnym śmiechem. Nie czuła cienia nieśmiałości i
było to wprost cudowne!
-
To ma być to obiecane śniadanie? - zażartowała.
Shay uśmiechnął do niej, podparłszy głowę łokciem.
-
Jesteś głodna? Jeśli wolisz grzankę... - Zawiesił
głos, rozbawiony. - Wystarczy słówko.
Pokręciła głową.
- Jestem głodna, ale chyba nie chcę jeść. Za bardzo
się denerwuję.
- Niepotrzebnie. Lubisz zapach lawendy? - Jego
usta znalazły się nagle tuż nad jej ustami.
- Uhm. Uwielbiam.
Sięgnął po niewielki flakonik, który stał na stoliku
przy łóżku.
- To olejek lawendowy. Przydaje się, kiedy mam
wrażenie, że przynoszę na sobie wszystkie zapachy z
sali operacyjnej - stwierdził.
- Że też sama o tym nie pomyślałam!
Nalał na dłoń kilka kropli i posmarował olejkiem jej
ramię. Oczy same jej się zamknęły, gdy spowił ją
piękny, delikatny zapach. Od razu poczuła się bardziej
zrelaksowana.
-
Mmm... Ależ to cudowne - zamruczała.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Leżała, ciesząc się masażem. Potem przewróciła się
na brzuch, aby Shay mógł pieścić jej plecy. Czuła, jak
jej skóra staje się gładka i elastyczna.
Niespiesznie masował jej ciało, posuwając się od
ramion w stronę bioder. Ostrożnie ugniatał napięte
mięśnie, gładził jedwabistą skórę, potem delikatnie
przewrócił ją na plecy. Szybko, ledwie jej dotykając,
powiódł dłońmi po jej piersiach.
-
Och, Shay! - westchnęła.
Dłonie zsunęły się niżej i zatrzymały na brzuchu.
Zapach lawendy był niczym narkotyk. Liczyły się
tylko delikatne dotknięcia jego palców.
Wreszcie ją pocałował, leciutko, pieszczotliwie,
kładąc się na niej całym swoim ciężarem. Gdy ją
pieścił, leniwie objęła go za szyję i przyciągnęła do
siebie. Już nie pamiętała, co to niepokój. Była wyci-
szona, czuła się kochana, choć przecież w ramionach
trzymał ją mężczyzna, który nie wierzył w miłość. I
czuła, że teraz liczy się dla niego ona i tylko ona. I
tylko to było ważne. Kocham cię, chciała wykrzyczeć,
ale milczała.
-
Kochanie... mój skarbie - szeptał, oplatając ją
ramionami, tuląc ją do siebie.
Oddała mu się z zamkniętymi oczami.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ ÓSMY
I tak to się zaczęło, tak Deirdre została kochanką
Shaya, weszła w nowy etap życia.
Później tamtego dnia, kiedy oboje się wyspali, Shay
wrócił do szpitala, a ona pojechała do domu rodziców
szykować kolację dla Munga i Fleur. Zaprosiła też
Fionę.
- Mam pani wiele do opowiedzenia - oznajmiła,
gdy rozmawiały przez telefon. - Czuję się tak, jak
gdybyśmy nie widziałyśmy się całe wieki. To dziwne
uczucie znowu pracować nocami.
- Przyjadę - odparła Fiona. - Jestem po kolejnej
rozmowie z prawnikiem. Dalej twierdzi, że byłoby
lepiej, gdybyś miała męża. Ja mu na to, że przed moją
śmiercią na pewno zdążysz wydać się za mąż. Nie
śpieszy mi się w zaświaty - zaśmiała się. - No ale nie
wiadomo, co komu pisane.
-
Racja - przyznała Deirdre niewesołym tonem.
Wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby sąd nie
przyznał jej dzieci, a Fiona zapadła na jakąś przewlek-
łą chorobę.
-
Prawnika martwi również fakt, że twój przyszły
mąż mógłby nie chcieć dwojga cudzych dzieci - dodała
Fiona. - Deirdre, czy w twoim życiu jest ktoś, kto by
się z tobą ożenił? Ktoś, o kim nie wiem?
-
No cóż - zaczęła Deirdre, czerwona jak piwonia.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Jest ktoś taki, lekarz, dzieciaki już go poznały. Bar-
dzo mi się podoba. Jest po rozwodzie, ale niestety, nie
śpieszy mu się do ponownego ożenku. Utrzymuje, że
nie wierzy w miłość.
-
Moja droga. No to spraw, żeby zmienił zdanie
- orzekła Fiona, jak gdyby chodziło o błahostkę.
- Kiedy go poznam? Zawsze mogłabym szepnąć mu
do ucha parę subtelnych aluzyjek.
- Moglibyśmy się spotkać przy kolacji. Ale bła-
gam, niech mu pani nic nie szepcze, bo efekt może być
odwrotny od zamierzonego. On ma syna, mniej więcej
w wieku Munga. Jest dobrym ojcem, Mungo i Fleur
polubili go od razu.
- To z nim spędzałaś drugi dzień świąt? Właśnie
sobie przypomniałam.
- Tak, z nim.
- Coraz lepiej.
- Tylko proszę, niech pani nie... Ech!
-
Nie wychodzi przed orkiestrę? - zaśmiała się
Fiona. - Bez obaw, umiem być bardzo taktowna, kiedy
muszę. Do zobaczenia wieczorem.
Potem Deirdre zadzwoniła do Munga; w przerwach
między lekcjami zawsze miał włączoną komórkę.
-
Zabiorę was ze szkoły - oznajmiła, gdy odebrał.
-
Czekajcie tam, gdzie zawsze.
-
Okej - odparł Mungo. - Stęskniliśmy się za tobą,
Dee.
-
Ja za wami też.
Czuła się jak odmieniona. To pierwszy dzień, od-
kąd została kochanką Shaya. Bezdyskusyjnie była to
najlepsza rzecz, jaka ją kiedykolwiek spotkała, i nie
była w stanie przestać o nim myśleć. Miłość jest jak
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
obsesja. Po tym, co zaszło między nimi, kochała go tak
bardzo, że nie byłaby w stanie bez niego żyć. O tak,
miłość istotnie przypomina szaleństwo, pomyślała, ro-
zumiejąc doskonałe, iż musi zdobyć się na dystans.
Może właśnie dlatego Shay obawia się miłości.
Jednak w owej chwili wiedziała, że ma na jego
punkcie obsesję, i była z tym najzupełniej szczęśliwa.
„Skłamałbym, mówiąc, że widzę dla nas jakąś przy-
szłość", powiedział, i ona musi o tym pamiętać. Po-
wtarzała sobie: powoli, co nagle, to po diable, jednak
pragnienie bycia z nim, bycia przy nim, przyćmiewało
jej rozsądek.
Poszła do kuchni zająć się kolacją. Dzisiaj ma wol-
ny dzień, na nocną zmianę znalazło się inne zastęp-
stwo, więc jeśli grozi jej nocny dyżur, to dopiero w
środę.
Niedługo po tym, jak Deirdre odebrała dzieci ze
szkoły, pojawiła się Fiona.
- Pomogę ci, a ty opowiadaj, co w pracy, moja
droga - zarządziła Fiona.
- Dobrze - odparła Deirdre, wchodząc do kuchni. -
W zasadzie wszystko już przygotowałam, ale może
razem podamy do stołu.
Kiedy byli przy deserze - czekoladowym cieście
upieczonym przez Deirdre - odezwał się dzwonek przy
drzwiach.
-
Może ja pójdę? - powiedział Mungo, wstając. -
Nikt nie spławia ankieterów i akwizytorów tak jak ja.
-
Idź - zgodziła się Deirdre.
Chwilę później z holu dobiegły odgłosy rozmowy i
śmiech.
-
Ej, w życiu nie zgadniecie, kto to - oznajmił
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
roześmiany Mungo, zaglądając do jadalni. - Doktor
Melburne z Markiem. Byli w okolicy i wpadli się
przywitać. Zaprosić ich na deser, Dee? Tyle ciasta
zostało...
Deirdre zerwała się z krzesła.
- Tak... - odparła zmieszana. - Oczywiście.
- Och, super! - ucieszyła się Fleur. - Już lecę po
talerzyki. Wstawić wodę na kawę?
- Tak. I przynieś dwie filiżanki z podstawkami,
dobrze, Fleur?
Fiona także wstała, patrząc na Deirdre znacząco.
-
To on? - spytała bezdźwięcznie, przesadnie sze-
roko otwierając usta.
Deirdre chciało się śmiać.
-
Uhm - odszepnęła.
Widząc konspiracyjną minę Fiony, omal nie zanios-
ła się histerycznym śmiechem. Bunia McGregor wy-
glądała tak niewinnie - krucha starsza pani o siwych
włosach, niebieskich oczach i z twarzą usianą zmarsz-
czkami. Szalenie elegancka w długiej wełnianej spód-
nicy i kaszmirowym swetrze o lawendowym odcieniu,
ze sznurem pereł na szyi, w błysku rozlicznych pierś-
cionków - taka mała słabostka - wyglądała jak sędziwa
dama ze starych portretów.
- Mam szczęście. Nie sądziłam, że poznam go tak
szybko - wyszeptała. - Postaram się zadziałać.
- O nie, błagam... - jęknęła Deirdre, ale nie dokoń-
czyła, bowiem Shay i Mark wchodzili już do jadalni,
wprowadzani przez wielce przejętego Munga.
Mark też był roześmiany, a Deirdre pomyślała, że
ta nieoczekiwana wizyta to pewnie jego pomysł.
Mniejsza o to, najważniejsze, że są.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Wchodźcie - powiedziała. - Częstujcie się cias-
tem. Napijemy się kawy. Miło was widzieć.
- Dzięki - odparł Shay. - Mam nadzieję, że nie
sprawiamy kłopotu. To pomysł Marka.
- Ależ to żaden kłopot - zapewniła i zaczerwieniła
się. - Shay i Mark, poznajcie Fionę McGregor, moją
chlebodawczynię i babcię dzieciaków.
Zaczęły się uśmiechy i podawanie rąk. Fleur
przyniosła dodatkowe nakrycia.
-
Cześć, Mark - odezwała się. - Super, że przy-
szedłeś. Chodź, nałożę ci ciasta.
Fiona poszła zrobić kawę, pozostali usiedli przy
stole. Shay uśmiechnął się do Deirdre z miną, która
sprawiła, że jej serce się rozszalało.
-
Skąd pan zna Deirdre? - spytała niewinnym to-
nem Fiona, stawiając na blacie srebrny dzbanek z
kawą.
Usiadła przy stole i zaczęła napełniać filiżanki.
- To długa i skomplikowana historia - mruknął
Shay.
- Poznaliśmy się w Stanton Memoriał - odezwała
się Deirdre, niewiele mijając się z prawdą.
- Dość to prozaiczne - podchwyciła Fiona - ale
dowodzi, że macie wspólne zainteresowania. Kawy,
doktorze... ee... Melburne?
- Bardzo chętnie. Tylko proszę mi mówić „Shay".
- Cóż za nietuzinkowe imię, celtyckie! - zachwy-
ciła się Fiona. - Idealnie pasuje do takich imion, jak
Deirdre i Fiona.
- Fiona, bladolica - odrzekł Shay.
- Swego czasu było w tym sporo prawdy - stwier-
dziła Fiona kokieteryjnie. Ewidentnie była Shayem
oczarowana i starała mu się wydać błyskotliwa.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Pewnie chciałaby pani wszystko o mnie wiedzieć
- zaśmiał się Shay, czym kompletnie rozbroił starszą
panią.
- Cóż... - Fiona także się roześmiała. - Wprawdzie
Deirdre to bezcenna pracownica, ale dla mnie jest
niemal jak córka, a dla moich wnuków jak rodzona
matka, więc owszem. Lubię wiedzieć, kto się nią inte-
resuje, na wypadek, gdyby ktoś chciał mi ją odebrać w
ten czy inny sposób.
Deirdre poczuła, że twarz jej płonie. Najchętniej
odeszłaby na chwilę od stołu pod pierwszym lepszym
pretekstem, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
Spojrzała na dzieciaki: cała trójka siedziała przy dru-
gim końcu stołu, bezwstydnie opychając się ciastem, i
gadając jedno przez drugie.
-
Jeszcze ciasta? - zwróciła się do Shaya.
-
Jeszcze? Na razie nie dostałem ani kawałka.
Nałożyła mu sporą porcję.
-
Nic dziwnego, że się pani niepokoi - rzekł powo-
li, zatrzymując na Fionie zamyślony wzrok. - To wy-
jątkowa dziewczyna, i śliczna. Na pewno zaraz ją ktoś
upoluje.
Mungo i Fleur udawali dotąd, że niczego nie słyszą.
Teraz zgodnie wlepili oczy w Shaya, potem w Deirdre,
na końcu w Fionę.
- Ja się nie boję - odparła ze śmiechem Deirdre,
czerwona jak burak. - Nie jestem króliczkiem, żeby na
mnie polować. Chcecie dokładkę ciasta, dzieciaki?
- Tak, poproszę - odezwał się Mark podejrzanie
szybko. - Możemy przejść do salonu, Deirdre?
- Jasne.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Upoluje? W jakim sensie? - drążyła Fiona, gdy
dzieci wyszły.
- Tak mi się powiedziało - odparł gładko Shay,
uśmiechnięty. - Któregoś dnia odejdzie.
Deirdre widziała, że Fionę aż skręca z ciekawości.
Starsza pani najchętniej spytałaby, czy ten „ktoś" to
on. W milczeniu dolała mu kawy.
- Dziękuję. Pytała pani, jaki jestem. Całkiem prze-
ciętny. Nie mam specjalnie widowiskowych wad, mo-
że oprócz tego, że za dużo pracuję. Ale i tak jest lepiej,
niż było.
- Jak to? - zapytała Fiona.
- Przez to żona się ze mną rozwiodła.
- Och. To dobry powód, żeby się zmienić. Lepiej
późno, niż wcale.
Gdy Fiona poszła zaparzyć świeżą kawę, Shay na-
krył rękami dłonie Deirdre.
- Mógłbym cię później odwiedzić? - spytał cicho. -
Chciałbym z tobą trochę pobyć. Może kiedy dzieci
położą się spać, wpadnę na godzinkę, dwie?
- Dobrze.
- Zadzwonię na komórkę. Mark będzie miał opie-
kę. - Uścisnął jej rękę i słysząc kroki Fiony, szepnął
gorąco: - Strasznie się za tobą stęskniłem...
- Przepraszam, za chwilkę wrócę.
Poszła do łazienki i przemyła twarz zimną wodą. W
roztargnieniu poprawiła włosy i przejrzała się w lu-
strze: oczy miała szeroko otwarte i rozmarzone. Wy-
glądała na zakochaną.
Wróciła do jadalni, gdzie Fiona i Shay dyskutowali
na temat szkockiej poezji; swego czasu Fiona wykła-
dała literaturę angielską.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Shay wstał powoli.
- Pora wracać do domu. Dziękujemy ci z Markiem
za gościnność.
- Słodki chłopak - stwierdziła Fiona po ich wyjś-
ciu, pomagając Deirdre sprzątnąć ze stołu. - Jego była
żona ma źle w głowie.
- Nie wytrzymała z pracoholikiem.
- Wyobrażam sobie, że bywało jej ciężko - mruk-
nęła Fiona. - Ale po co w takim razie wyszła za
lekarza? A tobie powiem tak: złapałaś go, to go nie
puszczaj. Widać, że świata poza tobą nie widzi.
Deirdre zaśmiała się.
- Och, ależ miło się tego słucha!
- Wiem, co mówię. Ja się rzadko mylę. - Milczała
chwilę. - Kochasz go?
- O tak, do szaleństwa. Boję się, że złamie mi
serce, ale muszę chociaż spróbować...
- Rozumiem. Stawiasz wszystko na jedną kartę?
- Otóż to.
- I brawo. Trzymam za ciebie kciuki.
Deirdre przypomniała sobie słowa Fiony, gdy
kwadrans po jedenastej wpuszczała Shaya do domu;
dzieci już spały, zwinięta w kłębek kotka drzemała w
wiklinowym koszyku, było cicho jak makiem zasiał.
Pocałowali się na przywitanie, potem Deirdre wzię-
ła go za rękę i zaprowadziła do swojej sypialni na
parterze. Przekręciła klucz w zamku i czekała.
-
Tak cię pragnę - szepnął jej do ucha, przy-
garniając ją do siebie, całując jej czoło, powieki, usta.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Jedwabny szlafroczek z cichym szelestem zsunął się
jej z ramion i już tylko cieniutka koszula dzieliła go od
jej ciała. Pokój wypełnił zapach jej perfum. Shay
przesunął dłońmi po jej ciepłych piersiach. Deirdre
westchnęła przeciągle.
Milczeli. Shay powoli zdjął z niej nocną koszulę i
przyciągnął do siebie drżące, nagie ciało. Oderwał się
od niej i rozebrał w gorączkowym pośpiechu.
-
Shay, jak dobrze, że jesteś... - wyszeptała.
Opadli na chłodną lnianą pościel. Deirdre nie za-
bezpieczyła się, ale też i nie musiała: on pomyślał o
wszystkim. Poczuła na sobie jego ciężar i usłyszała,
jak szepcze
-
Nie mogę się tobą nasycić. Nie mogę przestać o
tobie myśleć.
Kochali się, a kiedy skończyli, leżeli ciasno objęci.
-
Kocham cię, Shay - powiedziała ledwie słyszal-
nie. - Tak bardzo cię kocham...
Znieruchomiał.
- No nie wiem... - rzekł po chwili. - Nie powinnaś
się we mnie zakochiwać.
- Dlaczego? - spytała zdumiona i pełna najgor-
szych przeczuć.
- Nie mogę ci niczego obiecywać - odparł, głasz-
cząc ją po policzku.
W ciemności nie widziała jego twarzy, ale znała ten
ton.
- Nie sprawdzam się w związkach na dłuższą metę.
- Ja tak nie uważam. Zresztą nie proszę, żebyś się
do czegoś zobowiązał. Pozwól mi czasem być przy
tobie, niczego więcej nie oczekuję.
-
Jaka ty jesteś słodka - szepnął jej do ucha.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Słodka? Być może, ale kocham cię i nic na to nie
poradzę. Pogódź się z tym, Shay. Po prostu chciałam,
żebyś to wiedział. Myślisz, że byłbyś tutaj, gdybym
cię nie kochała? Jeśli tak, to niewiele wiesz o
kobietach.
Wciąż trzymał ją w ramionach, jednak czuła, że z
każdą chwilą się od niej oddala.
- Nie znasz mnie. Dla mnie najważniejsze są uczu-
cia. Nie zrobiłam tego po to, aby coś uzyskać. Chyba...
chyba nawet nie byłabym do czegoś takiego zdolna.
Zrozum, ja niczego od ciebie nie chcę. Nie będę
próbowała cię usidlić.
- Może rzeczywiście nie znam się na kobietach.
- Nie będę udawać, że nic do ciebie nie czuję, że to
tylko seks.
Shay przyciągnął ją do siebie, tak aby oparła mu
głowę na ramieniu, i pogłaskał ją po plecach.
- Nie myśl tyle. Na razie dajmy temu spokój.
- Dobrze - odparła szeptem, ciesząc się jego blis-
kością, ciepłem jego ramion.
- Stałaś się moją obsesją, kochanie - powiedział. -
Wciąż dziękuję losowi, że postawił cię na mojej
drodze.
- Uhm.
Przecież nie zapyta, dlaczego nazywa ją swoim
„kochaniem", skoro jej nie kocha. Może dla niego to
tylko puste słowo, takie jak „skarbie" czy „kotku".
Zresztą co to ma za znaczenie? Tu i teraz są razem.
- Cieszmy się chwilą i nie myślmy tyle - po-
wtórzył.
- I tak cię kocham - zamruczała sennie.
Kiedy wyszedł, skuliła się na łóżku. Już za nim
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
tęskniła. Wiedziała, że nie jest zimnym człowiekiem,
lecz właśnie tak zabrzmiały jego słowa: chłodno i rze-
czowo. Chciało jej się płakać, ale nie pozwoliła sobie
na łzy. Musi spojrzeć prawdzie w oczy.
Może Shay ma rację. Może powinni cieszyć się
życiem i nie martwić o jutro. Wprawdzie on nie od-
wzajemnia jej uczuć, ale chce z nią być, pragnie jej,
stała się jego obsesją. Pocieszona tą myślą odpłynęła w
sen.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Dni mijały jak szalone i szybko zmieniały się w ty-
godnie. Praca, dom, dzieci, spotkania z Shayem, zna-
jomi, terapia - wszystko to sprawiało, iż Deirdre czuła
się jak żongler, który wyrzucił w powietrze za dużo
piłeczek - jeśli upuści choć jedną, wszystkie pozostałe
także posypią się na ziemię. Na smutne myśli naj-
zwyczajniej nie zostawało jej czasu.
Jeny to pojawiał się w domu, to wyjeżdżał w in-
teresach. Deirdre nie wtajemniczała go w plany Fiony,
mając cichą nadzieję, że nic się nie zmieni do czasu,
gdy Mungo i Fleur staną się pełnoletni. Może wtedy
uniknęłaby paskudnego procesu sądowego z Jerrym.
Fiona w dalszym ciągu namawiała Deirdre do ślubu
z Shayem, jak gdyby to od tej ostatniej zależało. Deir-
dre uśmiechała się i dyplomatycznie milczała. Starsza
pani zaznaczyła w testamencie, że życzy sobie, aby to
Deirdre sprawowała opiekę nad jej wnukami, choć
ostatecznie, rzecz jasna, orzeknie o tym sąd. Naturalnie
gdyby wkrótce doszło do procesu, Jerry walczyłby o
„swoje" pieniądze, ale to już sprawa między nim a
Fioną.
Mungo i Fleur zaprzyjaźnili się z Markiem. Często
spotykali się w piątkę, ona, Shay i dzieci, i coraz
bardziej przypominali prawdziwą rodzinę. Nie padła
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
żadna deklaracja, a Deirdre nie chciała się narzucać.
Najważniejsze, że dobrze im było razem. Jeździli na
nartach, chodzili po górach z rakietami śnieżnymi do-
piętymi do butów, bywali na koncertach i innych miej-
skich imprezach.
Często rozmawiała z Markiem, a on z czasem za-
czął się jej zwierzać.
- Wiesz, napisałem do matki - powiedział któregoś
dnia nieśmiało. - Że bardzo tęsknię i chciałbym, żeby
wróciła.
- Odpisała? - spytała Deirdre, czując nieprzyjemne
ukłucie strachu.
A jeśli Antonia wróci? Shay zarzekał się, że już nic
do niej nie czuje, ale to taka piękna kobieta...
-
Jeszcze nie - odparł Mark. - To znaczy ciągle mi
przysyła jakieś drobne prezenty i zawsze dołącza kar-
teczkę, ale czekam na prawdziwy list.
Wolała się nie zastanawiać, co by zrobiła, gdyby
Shay ot tak ją zostawił. Z każdym dniem kochała go
coraz bardziej, wrósł w jej życie tak, iż zdążyła zapo-
mnieć, jakie było, zanim się poznali.
- Zawsze warto być szczerym - powiedziała spo-
kojnie. - Przynajmniej twoja mama wie, co czujesz.
- Jeśli przyjedzie - Mark się zaczerwienił - między
tobą a tatą nic się nie zmieni. Sądzę, że on cię kocha,
Deirdre. Więc jeśli mama wróci, to tylko do mnie.
- Nie wiem, czy mnie kocha - odparła Deirdre ze
smutkiem. - Z jego ust nigdy tego nie usłyszałam.
- Och, cały tata - oznajmił takim tonem, że Deirdre
się roześmiała.
-
Uwierzę ci na słowo, Mark. Lepiej go znasz.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Dam ci znać, kiedy będę wiedział, czy mama
przyleci, czy nie - dodał; głos jakby mu posmutniał.
Biedny chłopak, pomyślała. Najchętniej by go
przytuliła.
-
Ze względu na ciebie mam nadzieję, że przyleci -
powiedziała szczerze.
Jak wpłynie to na jej relacje z Shayem, to już inna
sprawa. Cóż, będzie się martwić, kiedy przyjdzie pora.
Kończył się luty, jak zwykle na zachodnim wy-
brzeżu Kanady, zimny, deszczowy i bury. Któregoś
piątku późnym popołudniem po ostatniej planowej
operacji Shay zapytał:
- Co powiesz na szybkiego drinka?
- Chętnie - odparła Deirdre, myjąc ręce nad umy-
walką przy sali operacyjnej. - Tylko zadzwonię uprze-
dzić Munga i Fłeur.
- To nie potrwa długo, chcę z tobą o czymś pomó-
wić. Właściwie to o coś cię zapytać.
Głos miał jakiś dziwny. Może odezwała się An-
tonia. Może ustalili datę jej powrotu. Deirdre uśmiech-
nęła się niepewnie.
- Będę czekał na dole. Znam mały bar niedaleko.
O tej porze powinno tam być pustawo.
- Za dwadzieścia minut?
Padało, gdy wyszli na ulicę. Shay otworzył duży
czarny parasol i przygarnął ją do siebie.
- To niedaleko stąd. Może się przejdziemy?
- Chętnie, spacer dobrze mi zrobi.
Po całym dniu w klimatyzowanej sali operacyjnej
przyjemnie było poczuć na twarzy rześkie, wilgotne
powietrze. Nie pytała, o czym Shay chce rozmawiać.
Szła obok niego i cieszyła się, że jest blisko, że
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
czuje ciepło jego ciała. To było najważniejsze. Brak
wzajemności stał się nagle czymś kompletnie nie-
istotnym.
Weszli do baru; w środku było ciepło i przytulnie.
-
Dobry wieczór, doktorze! - ucieszył się na widok
Shaya barman, mężczyzna w średnim wieku, i przetarł
białą ściereczką nieskazitelnie czysty dębowy blat.
-
Miło znowu pana gościć. Parszywa pogoda, co?
- Fakt, wyjątkowo paskudna.
- Co pan powie na pierwszorzędnego grzańca,
doktorze Melburne? Brandy z kapką miodu, po prostu
poezja. A może woli pan z whisky?
- Chyba się skuszę - odparł Shay z uśmiechem.
-
Deirdre?
Zdjęli płaszcze i umieścili ociekający wodą parasol
w stojaku.
- Dla mnie z brandy - odparła. - Tylko proszę,
ostrożnie z alkoholem. Oboje prowadzimy.
- Jasne. - Barman kiwnął głową. - Czyli dwa sła-
biutkie. Proszę siadać, zaraz państwu przyniosę.
- Dzięki - odparł Shay, biorąc Deirdre pod ramię i
prowadząc ją do małego stolika w rogu sali, przy oknie
z widokiem na ulicę. Niebo ciemniało, o jezdnię
rozpryskiwały się lśniące krople deszczu. W tle cicho
grała muzyka. - Dodzwoniłaś się do dzieci? - spytał
znowu tym dziwnym tonem.
Deirdre spojrzała na niego niespokojnie.
- Tak, po szkole pójdą prosto do mnie.
- To dobrze.
- O czym chciałeś ze mną pomówić?
- O tym za chwilę. Nie chcę, żeby ktoś nam prze-
szkadzał.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Ojej - powiedziała cicho, patrząc mu w oczy. -
To zabrzmiało dość złowróżbnie.
Barman postawił przed nimi kufle.
-
Smacznego!
- Mmm, pycha - zamruczała Deirdre, skosztowa-
wszy gorącego napoju z odrobiną brandy i miodu. -
Mogłabym się od tego uzależnić.
- Cieszę się - mruknął Shay z roztargnieniem,
spróbował grzańca i odstawił kufel. - Deirdre... Wiesz,
że Mark prosił matkę, żeby przyjechała, prawda?
-
Tak, coś o tym wspomniał.
Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Zaraz jej
oznajmi, że Antonia wróciła i postanowili spróbować
jeszcze raz przez wzgląd na dobro syna. Opuściła
wzrok i milczała, kurczowo ściskając kufel. Shay ma
prawo robić, co chce, tylko co ona bez niego pocznie?
W tej samej chwili powiedział:
-
Wątpię, żeby tu wróciła.
Przestała wstrzymywać oddech. Powoli uniosła ku-
fel i upiła mały łyk.
- Dlaczego miałaby tego nie zrobić? - spytała w
końcu. - Mówiłeś, że walczyła o Marka... że go kocha.
- Bo to prawda - mówił z namysłem Shay. - Ale
wciąż jest z tym facetem, z tym hodowcą owiec. Jego
też pewnie kocha. Mark jest u mnie i u mnie zostanie,
a jeśli moja eks chce być częścią jego życia, będzie
musiała przeprowadzić się do Kanady. Co prawda
Mark mógłby jeździć do niej, sam mu to proponowa-
łem, ale zawsze odmawia.
Zapadła niezręczna cisza.
-
A ty? - spytała Deirdre po chwili, nie patrząc na
niego. - Gdzie w tym wszystkim twoje miejsce?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
I moje? - dodała w duchu.
-
Sam nie wiem - mruknął. - Ze względu na Marka
cieszyłbym się, gdyby mimo wszystko wróciła. Może
się do tego nie przyznaje, ale za nią tęskni, to jego
matka. Jeśli o mnie chodzi, wolałbym nie mieć z nią
nic wspólnego. Oczywiście gdyby była w Kanadzie,
musiałbym się z nią czasem kontaktować.
Deirdre czuła się tak, jak gdyby uszło z niej po-
wietrze.
-
Uhm. Rozumiem.
Sączyli grzance i patrzyli na deszcz tłukący o błysz-
czący asfalt. Deirdre ze zdenerwowania zrobiło się
niedobrze.
- Czy ty... wciąż coś do niej czujesz? - spytała z
trudem. - Bo jeśli tak, to nie sądzę, żebyśmy mogli
dalej się spotykać. Nie na takich zasadach jak do tej
pory.
- Nie, jest mi obojętna.
Trudno, stanie się, co ma się stać, pomyślała. Może
Antonia mimo wszystko nie zdecyduje się na powrót
do kraju, choć Mark byłby szczęśliwy, gdyby matka
mieszkała gdzieś blisko. W tej chwili Deirdre nie
chciała już o tym wszystkim myśleć.
-
Jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałbym z
tobą pomówić - dodał Shay, nie odrywając od niej
oczu. - Trzeba się liczyć i z taką możliwością, że
Fionie coś się stanie, zanim dzieci dorosną. Pomyś-
lałem, że moglibyśmy się pobrać. Dzięki temu miała-
byś większe szanse na wygranie sprawy w sądzie.
Mark potrzebuje matki, a wątpię, czy Antonia kiedy-
kolwiek opuści swojego nowozelandzkiego farmera.
Co najwyżej przyleci tu na krótko.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Deirdre na chwilę odjęło mowę.
- Proponujesz coś w rodzaju... małżeństwa z roz-
sądku? - spytała wstrząśnięta.
- Skoro tak to ujęłaś - odparł spokojnie.
- A niby jak miałabym to nazwać? Przecież mnie
nie kochasz.
- Nie kocham. Ale lubię być przy tobie i pragnę
cię, nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo. Jak żadnej
innej kobiety w całym moim życiu.
- To taki pokrętny komplement, tak? - spytała
zdumiona.
- Ale szczery.
- Przecież mnie nie kochasz - powtórzyła. - Mał-
żeństwo to bardzo poważna sprawa. Chyba nie muszę
ci tego mówić.
- Nie musisz.
- Naprawdę nie wiem, co powiedzieć - wyszeptała,
kurczowo splatając dłonie ukryte pod blatem stołu.
Patrzyli na siebie w całkowitej ciszy. Deirdre czuła
się niemal szczęśliwa. Gdyby do tego ją kochał...
- Pomyśl o dzieciakach, pomyśl o nas. Chcę z tobą
być. To jedyne, czego jestem pewny.
- Zgodziłabym się, Shay, ale nie wiem, naprawdę
nie wiem - powtórzyła. - Kompletnie się tego nie
spodziewałam.
- Nie mogę patrzeć, jak wykręcasz sobie palce.
Podaj mi ręce.
Niemal zniknęły w jego dużych, ciepłych dłoniach.
-
Wiele by się zmieniło. I nie tylko dla nas dwojga
- zauważyła niepewnym tonem. - Gdybym była sama,
zgodziłabym się bez wahania. Z drugiej strony wtedy
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
nie proponowałbyś mi małżeństwa. Naprawdę nie
wiem.
- Chcę z tobą być. A miłość? - Milczał chwilę. -
Mam znajomego Hindusa. To dobry i mądry człowiek,
pochlebiam sobie, że jest moim przyjacielem. W
Indiach aranżowane małżeństwa to norma. Jak to ujął,
w jego kraju nie poślubia się osoby, którą się kocha,
lecz kocha się osobę, którą się poślubia.
- Gdyby jeszcze była gwarancja, że miłość przyj-
dzie - odparła Deirdre ze smutkiem. - Albo że nie
zakochasz się w kimś innym.
- W życiu nie ma żadnych gwarancji - stwierdził
ze spokojem Shay. - Wiem to na pewno.
Przerażające, acz prawdziwe, pomyślała. O ile pięk-
niejszy byłby świat, gdyby można było być absolutnie
pewnym drugiego człowieka.
-
Może właśnie na tym polega dojrzałość. Na świa-
domości, że nic nie jest pewne. Ale to nie znaczy, że
nie warto wiązać się z drugim człowiekiem, bo warto,
do diabła. Naprawdę warto.
Przerwali rozmowę, gdy tylko pojawił się barman, i
zamówili dwie kawy.
-
Mark o tym wie? - spytała ledwie słyszalnie, gdy
znowu zostali sami.
-
Nie.
Barman wrócił z kawą i znowu zniknął jak duch.
-
To jak? - odezwał się Shay.
Gdyby ją pocałował, zgodziłaby się od razu, bez
cienia wahania, lecz tego nie zrobił. Milczała.
Kocha go i potrzebuje jak nikogo, ale musi sobie
przemyśleć, jak jej zgoda wpłynęłaby na życie dzieci.
-
Chcę się jeszcze zastanowić, Shay - odparła
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
w końcu. - Pomówić z dzieciakami, chyba to rozu-
miesz?
-
Oczywiście. Wiem, straszny ze mnie raptus.
Wyszli na dwór, kryjąc się pod parasolem, i przytuleni
wrócili na szpitalny parking.
-
Nie każ mi czekać zbyt długo - poprosił, kiedy
się żegnali.
-
Postaram się.
-
Zobaczymy się w weekend. Mam dyżur, ale
spróbuję się na trochę urwać. Mark chce się spotkać z
Mungiem i Fleur. Może u ciebie?
- Dobrze, już mnie o to pytali. Dobranoc, Shay.
- Dobranoc, skarbie.
Siedziała w samochodzie i słuchała deszczu bęb-
niącego o dach, rozmyślając o tym, co jej Shay powie-
dział. W końcu uruchomiła silnik, włączyła wyciera-
czki i opuściła parking.
- To Mark byłby dla nas prawie jak brat! - wy-
krzyknęła z zachwytem Fleur, gdy dowiedziała się
przy kolacji, że Shay oświadczył się Deirdre.
- Przypominam, że jeszcze się nie zgodziłam - tłu-
maczyła Deirdre ze zmęczeniem. - Chociaż podejrze-
wam, że wasza babcia byłaby w siódmym niebie.
- A chcesz być jego żoną, Dee? - spytał Mungo,
uśmiechając się do niej. - Nie możesz myśleć tylko o
nas, pomyśl raz o sobie.
Ona też się uśmiechnęła.
-
Chcę... Chyba chcę. Ale muszę się oswoić z tą
myślą. W takich sprawach nie można się śpieszyć.
Nie zdobyła się na bolesne wyznanie, że Shay jej
nie kocha. Oczywiście dzieci przyjęły za pewnik, że są
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
w sobie zakochani. Wiedziała, że miłość i pożądanie
nie zawsze wystarczają do szczęścia. Miłość się wypa-
la, pożądanie gaśnie. Może właśnie tak było z Shayem
i Antonią.
Mungo i Fleur wszystko przyjęli ze stoickim spoko-
jem, na jaki stać tylko prawdziwą młodość. Ktoś musi
się nimi opiekować, dopóki się nie usamodzielnią, a
studia trwają lata. I tyle.
-
Jutro przyjdzie Mark - oświadczył Mungo. -
Możemy z nim o tym rozmawiać?
-
Jasne. Już wszystko wie.
-
Nawet się nie zastanawiaj, Dee - dodał konspira-
cyjnym tonem Mungo. - To świetny facet.
-
Też tak myślę - przytaknęła Fleur.
Deirdre uśmiechnęła się. Gdy dzieci poszły spać,
usiadła na podłodze przed kominkiem i w zamyśleniu
głaskała mruczącą głośno kotkę. Najchętniej zatele-
fonowałaby do Shaya i powiedziała mu, że przyjmuje
te jego dziwne oświadczyny, ale miała jeszcze tyle
spraw do przemyślenia.
Słuchała, jak deszcz jednostajnie dzwoni o dach, a
wiatr wściekle dobija się do okien. Ogarnął ją błogi
spokój. Wyjdzie za Shaya, niedługo wracają rodzice,
wszystko zaczyna się układać. Nagle usłyszała melo-
dyjkę telefonu komórkowego.
-
Cześć, skarbie. - To był Shay. - Pomyślałem, że
może jeszcze nie śpisz? Co u ciebie?
-
Dobrze - odparła dziwnie stremowana.
-
Jestem na dyżurze, godzinkę temu skończyłem
łatać rozerwaną śledzionę. Pacjent jest stabilny, nie
mam nic do roboty i chciałem usłyszeć twój głos.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Tęsknię za tobą - powiedziała, uśmiechając się
do słuchawki.
- Nie możesz beze mnie żyć? - zaśmiał się.
- Na to wygląda.
- Cieszę się.
- Shay... Czy moglibyśmy się zaręczyć? - spytała
impulsywnie. - Chyba jestem tradycjonalistką.
Shay znowu zaniósł się śmiechem.
- Ze też sam na to nie wpadłem. Chcesz mieć
pierścionek, którym mogłabyś cisnąć we mnie, gdybyś
postanowiła w ostatniej chwili zwiać mi sprzed oł-
tarza?
- Nie kuś mnie. - Teraz ona się roześmiała. - Ale
chyba obejdzie się bez pierścionka. W każdym razie
żadnego złota i żadnych brylantów. Może srebro z bur-
sztynem, coś efektownego, ale niedrogiego. Żeby mi
przypominał, w co się najlepszego wpakowałam.
- Coś razem znajdziemy.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Podasz mi zaciski Debakeya? Te długie - po-
prosił chirurg, nie patrząc nawet na nią; ręce trzymał w
otwartej jamie brzusznej pacjenta. - Potem poproszę o
taśmę retrakcyjną, najlepiej od razu z krzywym
peanem.
- Już daję - odparła Deirdre, spoglądając na in-
strumentarium ułożone na blacie stolika.
Był późny ranek, planowe zabiegi, które miały się
odbyć w jedynce, chwilo odłożono, aby na stół mógł
trafić pacjent z tętniakiem aorty.
Tętniak, czyli uwypuklenie się niewielkiego od-
cinka aorty, stał się niebezpieczny z chwilą, gdy do-
szło do jego rozwarstwienia; przy nadciśnieniu tęt-
niczym i miażdżycy może dojść do rozwarstwienia się
ściany naczynia. Powstaje krwiak śródścienny, a
wycieniona ściana naczynia w każdej chwili grozi
pęknięciem i krwotokiem. Zaciski były niezbędne do
tego, aby chirurg mógł zatrzymać przepływ krwi przez
aortę.
Deirdre podała wskazane narzędzie oraz cienką ba-
wełnianą taśmę retrakcyjną. Shay, którego chirurg na-
czyniowy poprosił o asystowanie, uśmiechnął się do
niej przelotnie, a jego oczy, skryte za ochronnymi
okularami, zabłysły.
Uśmiechnęła się i sięgnęła po kolejne narzędzie.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Wszyscy pracowali w skupieniu, prawie się nie od-
zywali. Chirurg szykował się do precyzyjnego zabiegu
polegającego na rozcięciu uszkodzonego odcinka aorty
i wszyciu protezy naczyniowej, jak gdyby sztucznego
naczynia krwionośnego. Operacja ta wymagała użycia
niezwykle cienkich, lecz zarazem mocnych nici,
zdolnych wytrzymać ciśnienie krwi w tętnicy.
Najpierw jednak musi założyć zaciski na aorcie,
blokując dopływ krwi do kończyn dolnych, co grozi
szeregiem powikłań. Deirdre myślała o nich z przera-
żeniem.
-
Teraz proteza - mruknął chirurg. - Średnia.
Inna pielęgniarka położyła sterylnie zapakowaną
protezę naczyniową na stolik, przy którym stała
Deirdre.
Operacja przebiegała powoli, ale bez niespodzianek.
Deirdre chwytała igły z cieniutkimi nićmi w specjalne
imadła i podawała je chirurgowi, który przyszył
protezę do jednego końca naczynia. Gdy skończył,
zabezpieczył protezę, zszywając rozciętą ścianę aorty,
po czym zdjął zaciski. Przez kilka chwil wszyscy cze-
kali niespokojnie, czy nie dojdzie do krwawienia.
Równie dobrze mogło ono wystąpić już po zabiegu i
pacjent musiałby ponownie trafić na stół, i dlatego
chirurg zwlekał z zaniknięciem jamy brzusznej, aby
upewnić się, że nie ma przecieku. Deirdre przeliczyła
zakrwawione gąbki.
Już kończyli, gdy rozdzwonił się telefon. Odebrała
jedna z pielęgniarek.
-
Przepraszam. Shay? - odezwała się cicho. - To do
ciebie, syn. Nie chciał przekazać wiadomości.
Deirdre zrobiło się słabo. Każdy rodzic obawia się
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
takiego pilnego telefonu, wyobrażając sobie wszystko,
co najgorsze.
Shay zastygł w bezruchu.
- Wciąż jest na linii?
- Tak.
-
Proszę, powiedz mu, że oddzwonię za jakiś kwa-
drans. Jeśli to coś naprawdę pilnego, musi zostawić
wiadomość.
Mark nie dzwoniłby, gdyby było inaczej, pomyślała
Deirdre. Rodziny lekarzy i pielęgniarek nigdy nie
dzwonią do szpitala ot tak. Współczuła Shayowi tym
bardziej, iż zaczynała myśleć Marku jak o własnym
synu.
Minął miesiąc, odkąd zaręczyła się z Shayem. Co-
raz więcej czasu spędzali w piątkę, wspólnie jadali
kolacje, to u niej, to u niego.
Jeny wiecznie był w rozjazdach, do domu wpadał
na dzień, góra dwa. Deirdre nie powiedziała mu o
oświadczynach Shaya i poprosiła dzieci, aby także nie
wspominały o jej planach. Jej pracą w szpitalu Jeny
kompletnie się nie interesował. Dopóki w domu nic się
nie zmieniało, nie mogło go to mniej obchodzić.
Gdyby nie to, że wciąż liczył na spadek po Moirze,
bez wątpienia już dawno sprzedałby dom i zniknął, nie
oglądając się na dzieci. Deirdre z kolei nie obchodziły
pieniądze; to miłość była dla niej największą wygraną.
Wróciła myślami do sali operacyjnej i nie bez trudu
skoncentrowała się na pracy.
-
Poproszę o ssak - usłyszała i podała chirurgowi
wskazane narzędzie.
Kiedy pozostało mu jedynie zszycie powłok brzusz-
nych, spojrzał na Shaya.
-
Wielkie dzięki za pomoc, Shay. Jestem ci bardzo
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
wdzięczny. Leć, jeśli musisz, z resztą damy sobie radę
sami.
-
Dzięki, Doug! - Shay był już przy drzwiach. -
Cieszę się, że mogłem ci asystować. Dawno nie wi-
działem takiego tętniaka.
Ściągnął zakrwawione lateksowe rękawiczki i po-
zbywszy się fartucha, wymknął się z sali.
Deirdre martwiła się coraz bardziej. Miała nadzieję,
że po operacji Shay o wszystkim jej opowie - najlepiej
przy lunchu, bo wprost umierała z głodu. Jednak
wiedziała, że szybko się z pracy nie wyrwie. Przy
każdej poważnej operacji w obrębie brzucha instru-
mentariuszka musi dwukrotnie przeliczyć wszystkie
materiały opatrunkowe i narzędzia - igły, kleszcze,
serwety, gąbki - zanim chirurg zszyje ranę. Przed
wyjściem Shaya policzyła je raz, więc wciąż czekała ją
powtórka.
Spojrzała na zegar i zdziwiła się, że zajęło jej to aż
tyle czasu. W tym tempie zastaną ją tutaj koleżanki z
wieczornej zmiany, które zaczynały pracę kwadrans po
trzeciej. Za drugim razem także wszystko się zgadzało
i chirurg wreszcie mógł kończyć.
Kiedy pacjenta przewieziono do sali pooperacyjnej,
skąd miał trafić na salę intensywnej opieki medycznej,
Deirdre zebrała narzędzia chirurgiczne i włożyła je do
miski z wodą; wszystkie wylądują w sterylizatorni,
gdzie zostaną przygotowane do ponownego użytku.
Deirdre była nieludzko zmęczona. Bolały ją plecy i
stopy, marzyła tylko o filiżance mocnej kawy.
-
Mogę iść na lunch? - spytała koleżankę.
-
Jasne, Dee. Przygotuję salę do następnego za-
biegu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Deirdre umyła ręce, narzuciła na ramiona biały far-
tuch i ściągnąwszy jednorazowy czepek, poprawiła
włosy. Pójdzie do przebieralni i zmieni buty, potem
zejdzie na dół i kupi kawę.
W windzie było strasznie ciasno i wszyscy wysiedli
na parterze. Deirdre przepchnęła się przez tłum i za-
uważyła Shaya, który właśnie pojawił się w holu. Na
jego widok uśmiechnęła się promiennie.
On jej nie zauważył. Z poważną, nieruchomą twa-
rzą szedł w stronę wyjścia. Na dworze czekała na
niego jakaś kobieta. Deirdre przestała się uśmiechać w
chwili, gdy Shay objął ją i uściskał.
Deirdre weszła do sklepiku z upominkami i obser-
wowała ich przez szybę, udając, że przegląda wido-
kówki. To jego była żona, Antonia. Może wyglądała
trochę starzej, na trochę bardziej zmęczoną niż na
zdjęciu, jednak to bez wątpienia ona. Deirdre dobrze
jej się przyjrzała: rozmawiała z Shayem, ale nawet się
nie uśmiechnęła.
I nagle zrozumiała: Antonia przyleciała z Nowej
Zelandii z niezapowiedzianą wizytą, a Mark dzwonił,
chcąc uprzedzić o tym ojca. Nie miała pojęcia, jak się
zachować, ze zdenerwowania rozbolał ją żołądek. Po-
winna podejść, aby Shay mógł ją przedstawić? Bądź
co bądź są zaręczeni. Jednak nie była w stanie się
ruszyć, zupełnie tak jak tamtego dnia w autobusie.
Chwilowo konieczność podjęcia decyzji została jej
oszczędzona, bowiem Shay ujął Antonię pod rękę, po
czym oboje ruszyli w kierunku kawiarenki. Deirdre
postała jeszcze chwilę, a kiedy znikli jej z oczu, kupiła
jakiś batonik i powoli ruszyła w stronę automatu.
Kupiła kawę i zaczęła przepychać się przez zatło
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
czony hol. Odetchnęła dopiero wtedy, gdy znalazła się
na dworze; było zimno, padał deszcz, ale przynajmniej
była sama.
Może niepotrzebnie się denerwuje. Może Antonia
wróciła tylko po to, aby zobaczyć się z Markiem. A
jeśli nie? Świat Deirdre, od niedawna taki szczęśliwy i
bezpieczny, zaczął chwiać się w posadach. A jeśli w
Shayu obudzi się dawne przywiązanie? Jeśli zejdzie się
z Antonią dla dobra Marka? Każdy rodzic myśli
przede wszystkim o dzieciach.
Napiła się kawy i z rozsądku, bo zupełnie straciła
apetyt, zjadła kawałek batonika. Nagle uderzyła ją
pewna myśl: a jeśli Shay o wszystkim wiedział i
oświadczył się jej w obawie, że Antonia zechce
odzyskać syna? Jako pełna rodzina mieliby większe
szanse na wygranie ewentualnego procesu.
Dzień był bury i pochmurny, siąpił deszcz. Deirdre
stała pod daszkiem wpatrzona w ulicę. Może była
naiwna, pochlebiając sobie, że może zainteresować
kogoś takiego jak Shay, ona, kura domowa. Cóż, jest
jaka jest. Lubi prowadzić dom, lubi dzieci, zwierzęta,
pracę w ogrodzie: wszystko, co sprawia, że dom jest
prawdziwym domem. Lubiła gotować dla tych, któ-
rych kocha, i siadać z nimi do stołu. Lubiła z nimi
rozmawiać. Lubiła wszystko.
-
Taka już jestem - powiedziała, czując, że łzy
napływają jej do oczu.
Czy Shay chce ją wykorzystać, podobnie jak wcześ-
niej wykorzystywał ją Jerry, jako kartę przetargową
używając jej miłość do dzieci? Nie chciała w to wie-
rzyć, ale...
-
Nie histeryzuj - powtórzyła sobie; oczy coraz
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
bardziej ją szczypały od łez. - Najpierw pomów z
Shayem.
Wróciła do holu i czekała na windę. Gdyby miała
odrobinę więcej tupetu, poszłaby do kawiarni i przede-
filowała tuż obok Shaya i Antonii, udając, że ich nie
zauważa. Shay musiałby jakoś zareagować i sprawa by
się wyjaśniła.
Niedługo będzie musiał wracać na kolejny planowy
zabieg. Tym razem nie myła się do operacji, miała
asystować z „brudnej strefy". Może mimo to nadarzy
się okazja, aby spytać Shaya o jego konszachty z An-
tonią.
Zaledwie
przekroczyła
próg
sali,
druga
pielęgniarka, Anne, oznajmiła, że pacjent już jedzie i
czekają tylko na Shaya. Deirdre od razu się uspokoiła.
Nie zamierzała pozwolić, aby jej życie prywatne
wpłynęło na jej pracę.
-
Otworzę zestawy - odparła.
Wiedziała, kiedy Shay wszedł do sali, choć stała
plecami do drzwi.
-
Deirdre - mruknął na powitanie. Boże, jaki on
przystojny, pomyślała.
-
Widziałam cię z Antonią - powiedziała cicho,
gdy zawiązywał maskę.
-
Och... - Zrobił zaskoczoną miną i znieruchomiał.
- Rozumiem, że przyjechała do Marka? - dodała ze
spokojem, który wiele ją kosztował. - Że ani ty, ani
Mark o tym nie wiedzieliście. Bo powiedzielibyście
mi, prawda?
- Bezwzględnie tak - zapewnił. - Przykro mi, że ją
widziałaś, zanim miałem okazję ci cokolwiek wytłu-
maczyć.
-
Dlatego chcesz się ze mną ożenić? - spytała
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
gorzko, jednym tchem. - Żeby Antonia nie odebrała ci
Marka... o ile tego właśnie chce?
-
Nie! - uciął. - Kwestię opieki rozstrzygnął sąd.
Wpatrywali się w siebie z napięciem.
-
Od decyzji można się odwoływać - upierała się
Deirdre. - A ona teraz ma ten list od Marka.
Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć, że ten
list to właściwie jej pomysł. Poruszy ten temat, ale
dopiero wtedy, gdy dowie się, czy Shay podtrzymuje
swoją propozycję. I z niechęcią, ale i szacunkiem
pomyślała o Antonii, która przyjechała, bo poprosiło ją
o to jej dziecko.
-
Nie masz powodu do zazdrości - powiedział, jak
gdyby czytał w jej myślach.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bowiem do sali zajrzał
anestezjolog i rzekł wesoło:
- Cześć, Shay. Możemy zaczynać?
- Jeśli o mnie chodzi, to śmiało. Deirdre?
- Za pięć minut? - poprosiła.
- Później porozmawiamy - powiedział Shay i wy-
szedł za anestezjologiem na korytarz.
- Możesz zostać po godzinach? - spytała o trzeciej
po południu jedna ze starszych pielęgniarek. - Pomóc
dziewczynom z wieczornej zmiany?
- Przykro mi, ale nie - odparła Deirdre stanowczo.
- Muszę odebrać dzieci ze szkoły.
- Nie wiedziałam, że masz dzieci.
- Cóż, mam. Jeszcze raz przepraszam, ale dzisiaj
nie dam rady.
Marzyła tylko, aby jak najszybciej znaleźć się w
domu.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Kiedy myła ręce, pojawił się Shay.
- Możemy spotkać się wieczorem? - spytał. -
Mógłbym do ciebie przyjechać. Mark jest umówiony z
matką, wybierają się do restauracji. Nie chcę im
przeszkadzać.
- Dobrze - odparła oficjalnym tonem. - Wpadnij na
kolację. Powiedz mi jedno, Shay: co ja mam o tym
wszystkim myśleć?
- Porozmawiamy wieczorem - odrzekł łagodnie. -
Między tobą a mną nic się nie zmieniło i nie zmieni.
-
Mam inne wrażenie - stwierdziła ze smutkiem.
Łzy napłynęły jej do oczu, w gardle ją ściskało.
A jeśli wbrew tym zapewnieniom Shay próbuje przy-
gotować ją do chwili, w której oznajmi, że między
nimi wszystko skończone? Wróciła do sali i czekając,
aż zastąpi ją koleżanka, starała się zachowywać jak
gdyby nigdy nic. Nikt się nie dowie, ile ją to kosz-
towało.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Odebrała dzieci ze szkoły i postanowiła zajrzeć po
drodze do domu ich ojczyma.
- To wóz Jeny'ego - odezwała się Fleur i wskazała
ręką drogi europejski samochód zaparkowany na ulicy
przed posesją.
- Faktycznie - mruknęła Deirdre z roztargnieniem.
Zaparkowała przed bramą, zbyt zaabsorbowana po-
jawieniem się Antonii, aby martwić się o to, jak na ich
widok zachowa się Jerry.
- Weźcie wszystkie potrzebne rzeczy i jedziemy
do mnie na kolację. Po drodze chcę dokupić owoce
morza. Pomożecie mi w kuchni. Może Shay wpadnie
na kolację.
- Super! - ucieszył się Mungo. - Z Markiem?
- Raczej nie, ale nie jestem pewna.
Uznała, że to nie najlepszy moment, aby mówić
dzieciom, iż Mark jest w tej chwili ze swoją matką.
Kiedy hałaśliwie wpadli do kuchni, Jerry rozmawiał
przez telefon, co było o tyle miłe, iż nie musieli się z
nim witać. Deirdre pomachała mu i wycofała się w
głąb domu, Mungo i Fleur pobiegli na górę po ubrania
i książki, których z każdym dniem było tu coraz mniej.
Dom Jerry'ego powoli przestawał być ich domem i już
nie wyglądał jak miejsce, w którym mieszkają dzieci.
Gdzie spojrzeć, królowały luksusowe meble i sprzęty,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
drogie dywany, krzykliwe i w nie najlepszym guście.
Mimo to Deirdre nigdy Jerry'ego nie krytykowała, a
już zwłaszcza przy dzieciach. W końcu o gustach się
nie dyskutuje, a - przynajmniej w połowie - to jego
dom i ma prawo urządzić go wedle swojego uznania.
Miała tylko nadzieję, że już niedługo nie będzie zmu-
szona tu przyjeżdżać.
-
Dzieńdoberek - odezwał się Jerry, gdy cała trójka
zeszła na parter. - Jak się macie, rodzinko?
Uśmiechał się dobrotliwie. Oho, komuś poszczęś-
ciło się w interesach, pomyślała Deirdre.
- Dobrze - odparł spokojnie Mungo. - Dee zabiera
nas do siebie na kolację.
- W porządku - powiedział Jerry z roztargnieniem.
-
Jutro w nocy wylatuję do Hongkongu.
-
To miło - odezwała się Deirdre. - W domu, jak
widzę, też wszystko w porządku.
Przytaknął z nieobecną miną; myślami był zupełnie
gdzie indziej.
-
Zaraz wychodzę - oznajmił takim tonem, jak
gdyby liczył na to, że sprawi jej zawód. - Wypusz-
czamy się ze znajomymi do Clarion Hotel.
Deirdre skinęła głową.
-
Miłej zabawy - odparła uprzejmie, a po chwili
ona i dzieci wyszli przed dom.
- No, to najpierw do sklepu rybnego - oznajmiła.
Gdy wsiedli do samochodu, aż westchnęła z ulgą.
- Mollykins będzie przeszczęśliwa, uwielbia rybę
-
zaśmiała się Fleur.
Kolacja była prawie gotowa, gdy Shay zadzwonił
uprzedzić, że będzie za parę minut. Wydawał się zde
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
nerwowany, i jego napięcie natychmiast udzieliło się
Deirdre.
Dotknęła masywnego srebrnego pierścionka z bur-
sztynem, który razem wybrali u miejscowego rzemieśl-
nika. Nosiła go na łańcuszku, jak wisiorek. Co prawda
nigdy nie powiedziała Shayowi wprost, że przyjmuje
jego oświadczyny, ale nie było to konieczne. Zgodziła
się przyjąć pierścionek i nosiła go na znak, że nie
zamierza spotykać się innymi. Nie żeby tych „innych"
było na pęczki, pomyślała samokrytycznie.
Srebro rozgrzało się od jej skóry. Jego ciepło, jego
ciężar dodawały jej otuchy, przypominały, że ona ko-
muś coś obiecała i że ktoś jej coś obiecał. Miała tylko
nadzieję, że ta obietnica obejmuje mówienie sobie
prawdy. To Shay nalegał, aby kupili pierścionek, i pro-
sił, aby zachowała go na zawsze, cokolwiek się między
nimi stanie, a że oboje lubili bursztyn, wybrali właśnie
ten. Może dlatego, że prawdziwy bursztyn jest rzadziej
spotykany, niż się wielu osobom wydaje. Może i Shay
jej nie kocha, jednak dla niej ten kamień symbolizował
miłość na całe życie.
-
Wpuścisz Shaya, Mungo? - odezwała się, gdy
zadzwonił dzwonek u drzwi. - Fleur? Pomożesz mi
zanieść półmiski do jadalni?
Usłyszała, jak Mungo pyta:
-
A gdzie Mark?
-
Dzisiaj je kolację z kimś innym. Później wam o
tym opowiem.
Poszła się z nim przywitać. Wyglądał na bardzo
zmęczonego. Twarz miał bladą, usta zaciśnięte, jak
gdyby coś go dręczyło. I zapewne dręczy, pomyślała.
-
Masz idealne wyczucie czasu. Właśnie mieliśmy
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
siadać do stołu - oznajmiła z uśmiechem, starając się,
aby jej głos zabrzmiał wesoło.
- Tylko umyję ręce. Cześć, Fleur. Jak się masz?
- Całkiem nieźle, Shay. Gdzie posiałeś Marka?
- To długa historia, później ją wam opowiem.
- Ale nic mu nie jest?
- Jasne, że nie.
Kiedy wszyscy siedzieli przy stole w pełnej wy-
czekiwania ciszy, Shay odłożył sztućce i oznajmił:
- Nie zabrałem Marka, bo jest teraz z matką. Przy-
leciała z Nowej Zelandii, o czym uprzedziła tylko paru
najbliższych znajomych. Skontaktowała się z Mar-
kiem, a on zadzwonił do szpitala, żeby mi o tym
powiedzieć.
- Ja cię kręcę! - Mungo zapomniał na chwilę o je-
dzeniu i aż otworzył usta.
- On się ucieszył? - spytała bystro Fleur.
- Takie odniosłem wrażenie - odparł Shay ostroż-
nie. - Dowiemy się za dwie godziny. Zawsze bardzo
się kochali.
- No to czemu wyjechała? - spytała Fleur.
- Nie ze względu na niego, ale raczej na mnie. Za
dużo pracowałem. Nie wytrzymała i wcale jej się nie
dziwię.
Deirdre unikała jego wzroku. Podziwiała go za
szczerość, z jaką odpowiadał na pytania dzieci, lecz
zarazem czuła się odsunięta na drugi plan i miała
ochotę płakać. Bez sensu, przecież Mark nie jest jej
synem... a Shay jej mężem.
-
Ale będziemy się z nim widywać? - zaniepokoił
się Mungo i zerknął na Deirdre. - Mówię o Marku.
Możemy się dalej przyjaźnić?
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Oczywiście, że możecie - odparł Shay bez waha-
nia. - Bardzo mu na tym zależy. Możliwe, że moja była
żona, Antonia, wróci wkrótce do Nowej Zelandii.
Jeszcze nie podjęła decyzji.
Czy będzie chciała zabrać ze sobą syna? Na to py-
tanie ani Deirdre, ani Shay nie znali odpowiedzi.
-
Jedzcie - zwróciła się do dzieci. - Na deser
dostaniecie szarlotkę.
Patrzyła, jak Shay rozmawia z Mungiem i Fleur i
przy całej swojej miłości do niego, dojrzewała do
pewnych decyzji.
-
Sprzątnę ze stołu, a wy idźcie odrabiać lekcje
-
oznajmiła, gdy znikł ostatni okruszek szarlotki.
- Dobra - odparł Mungo i razem z siostrą przeszli
do salonu.
- Byłaś bardzo cicha - odezwał się Shay, podcho-
dząc do niej i kładąc dłonie na jej ramionach.
- Tak. Boję się, że jednak nie zapomniałeś o prze-
szłości, Shay.
- Nie można udawać, że to, co było kiedyś, nigdy
się nie zdarzyło - odparł łagodnie, przyciągając ją do
siebie, tak aby oparła mu głowę na piersi, i czule
głaskał ją po włosach.
-
Przejdźmy do kuchni.
Nie chciała, aby dzieci słyszały tę rozmowę.
-
Myślę, że powinniśmy przestać się widywać, do-
póki nie wyjaśnicie sobie z Antonią waszych spraw
-
rzekła po chwili. - Mam nadzieję, że mimo to
Mungo i Fleur mogą spotykać się z Markiem. Tęsk-
niliby za nim.
- A ty? Za mną byś nie tęskniła? - zapytał.
- Naturalnie, że tak - odparła drżącym głosem.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- Ale nie mogę pogodzić się z faktem, że poprosiłeś
mnie o rękę, ale mnie nie kochasz. Teraz, po powrocie
Antonii, potrzebuję... oboje potrzebujemy więcej
czasu.
- Ja nie. Lubię z tobą przebywać.
- Ja... nie chcę cię widywać, dopóki Antonia nie
wróci do Nowej Zelandii albo dopóki czegoś między
sobą nie ustalicie. To nie ja się tutaj liczę, tylko twój
syn. - Milczała chwilę. - Mówiłeś jej o mnie?
- Jeszcze nie - odparł ponuro.
- Sam widzisz.
- Nie miałem kiedy. Myśli o Marku, nie o mnie. Ja
jej nie obchodzę. Chyba to rozumiesz.
- Nie zmienię zdania, Shay. Kocham cię, ale nie
jestem ciebie pewna.
Do kuchni wszedł Mungo, niby po szklankę wody.
-
Chyba się nie kłócicie? - spytał z miną mędrca.
-
Skąd - mruknął Shay. - Po prostu rozmawiamy.
Mungo skinął głową, wyraźnie nieprzekonany,
i wrócił do salonu.
Patrzyli na siebie w napięciu. Nagle cichutko pisnął
pager Shaya. Shay wyłączył go, ledwie zerknąwszy na
wyświetlacz.
-
Ze szpitala. Pewnie powikłania pooperacyjne.
Mogę skorzystać z twojego aparatu?
-
Jasne.
-
Na dyżurze dwadzieścia cztery godziny na dobę,
siedem dni w tygodniu - powiedział ironicznie, cierpko
się uśmiechając.
Deirdre poczuła się tak, jak gdyby w kuchni nagle
pojawiła się Antonia.
-
Taka praca - powiedziała. Dzieci
przyszły się z nim pożegnać.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
-
Do zobaczenia w pracy.
I tylko w pracy, pomyślała z bólem.
Położyła się późno, ale nie mogła zasnąć. Wierciła
się na łóżku, rozmyślając o tym, jak nagle runął jej
świat. Jednak teraz miała pracę, którą naprawdę lubiła,
nie była już służącą Jerry'ego, jej życie zmieniło się na
lepsze. Niedługo wracają rodzice.
Niestety to, czego pragnęła najbardziej, wyślizgi-
wało jej się z rąk.
W dalszym ciągu pracowali razem, rozmawiali, zer-
kali na siebie tęsknie, ale trzymali się na dystans.
Deirdre czekała.
Mark był u nich kilka razy, wspominał o matce,
lecz nie o jej planach. Nie sprawiał wrażenia szcze-
gólnie uszczęśliwionego jej powrotem. Był raczej bar-
dziej niż zwykle zamyślony i rozkojarzony, ale i spo-
kojniejszy.
-
To niepoważne, Deirdre - powiedział jej któregoś
pracowitego ranka Shay, gdy szykowali się do
operacji. - Całe to niespotykanie się poza pracą.
Wyglądał na zmęczonego i zestresowanego.
- Nie, tak jest najrozsądniej, Shay - upierała się
bliska łez.
- Mark pyta, czy nie moglibyśmy pójść na kolację
wszyscy razem, z jego matką. Co ty na to? Myślę, że
chce powiedzieć coś ważnego.
- Dobrze. Wrócimy do tego - odparła i pobiegła do
pacjenta.
Tydzień później Deirdre, Mungo i Fleur weszli do
Dżokera. Deirdre, ubrana elegancko, ale
nie
wystrojona,
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
pomyślała ze smutkiem, że Shay wybrał restaurację
0
idealnej nazwie. Dżoker, karta, która może zastąpić
każdą inną.
Mark, Antonia i Shay czekali przy stoliku; wyglą-
dali jak prawdziwa rodzina. Antonia i Shay wstali.
-
Deirdre, poznaj Antonię - przedstawił ją Shay.
-
Tony, to Deirdre, Mungo i Fleur.
Wszyscy przywitali się uprzejmie. Oszołomiona
Deirdre pozwoliła Antonii podprowadzić się do krze-
sła.
-
Usiądź przy mnie - poprosiła Antonia. Miała
melodyjny głos, w którym pobrzmiewała dziwna mie-
szanka kanadyjskiego i nowozelandzkiego akcentu.
Mungo i Fleur usiedli przy Marku, roześmianym
1
ucieszonym na ich widok, jak gdyby byli prawdzi-
wym rodzeństwem. Shay spojrzał jej w oczy, ale dalej
milczał.
Przeglądając menu, zerkała ukradkiem na Tony.
Miała zmęczoną, mocno opaloną twarz z drobnymi
zmarszczkami rozchodzącymi się od kącików oczu.
Dojrzalsza, lecz mimo to wciąż ta sama piękność z fo-
tografii. Jasne włosy miała zwinięte na karku w prosty
węzeł; wyglądała bardzo światowo.
-
Cieszę się, że wreszcie cię poznałam - odezwała
się Antonia, gdy między pozostałą czwórką wywiązała
się ożywiona rozmowa. - Mark opowiadał mi o tobie i
o dzieciach... Oczywiście Shay też.
Wydawała się całkiem miła.
-
Mnie nie mówili o tobie zbyt wiele - wyznała
Deirdre i zaśmiała się nerwowo.
-
No cóż... - mruknęła Antonia w zamyśleniu.
-
Jestem czarną owcą tej rodziny, bo to ja odeszłam.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
Ale sama wiesz, jak to jest. Małżeństwo nie kończy się
wtedy, kiedy ktoś odchodzi. Prawdziwy koniec na-
stępuje w chwili, gdy gaśnie uczucie.
Deirdre wpatrywała się w nią, zdumiona jej szcze-
rością.
- Mamy niewiele czasu - podjęła Antonia. - Po co
owijać w bawełnę? Cieszę się, że Mark polubił Munga
i Fleur, traktuje ich jak rodzeństwo. To mu dobrze
zrobi. Przypuszczam, że Shay mówił ci o jego uzależ-
nieniu?
- Tak - odparła oszołomiona Deirdre.
- Wygląda na to, że definitywnie z tego wyszedł, i
chwała Bogu. Cholernie za nim tęskniłam, chciałam
mieć go przy sobie. Chyba Mark już to rozumie i ma
do mnie mniej żalu. Wie, że go kocham. Teraz negoc-
juję z Johnem, z mężczyzną, z którym żyję. Chcę
możliwie dużo czasu spędzać w Kanadzie. Może John
kupi ziemię w Kolumbii Brytyjskiej i otworzy winiar-
nię, tak jak w Nowej Zelandii. Ma też owczą farmę, ale
owce mógłby hodować i tutaj.
Antonia wydawała się przemiłą osobą i Deirdre
miała poczucie, że tracąc ją, Shay stracił coś wartoś-
ciowego. Ogarnął ją smutek. Może dlatego Shay nie
potrafi się w niej zakochać... albo przyznać się do tego,
że ją kocha. Nie umywa się nawet do Antonii.
- Oby ci się udało go przekonać, trzymam kciuki -
powiedziała w końcu. - Wiem, jaki Mark byłby
szczęśliwy, mając cię blisko. Czy... Shay mówił ci, że
jesteśmy zaręczeni?
- Och, tak. I szczerze wam gratuluję. To dobry
człowiek i z pewnością pasowalibyście do siebie. Jego
największy problem polega na braku umiaru...
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
w pracy. Źle wybrał żonę. Ja jestem egocentryczna,
mam swoje marzenia i nie zawsze godzę się na kom-
promis, przyznaję się bez bicia.
-
Chcę mieć dzieci - odparła Deirdre z głębi serca;
w tej kobiecie było coś, co prowokowało do zwierzeń.
-
Trójkę albo czworo.
-
Rodzinę z prawdziwego zdarzenia. - Antonia
pokiwała głową.
Deirdre miała wrażenie, że słyszy w jej głosie cień
smutku. Pojawił się kelner i Deirdre złożyła zamó-
wienie.
-
Wino już wybrałem - oznajmił Shay, przygląda-
jąc się jej badawczo.
Deirdre omal nie wybuchła histerycznym śmie-
chem. Tak bardzo bała się tego spotkania, a Antonia
okazała się sympatyczna i bezpośrednia.
Kiedy czekali na deser, Mark uśmiechnął się niepe-
wnie.
-
Mogę prosić o ciszę? Chciałbym coś powiedzieć.
-
Uśmiechnął się do matki, nagle onieśmielony. - Ko-
cham cię, mamo. Strasznie się cieszę, że wróciłaś, że
będę cię częściej widywał, ale... chcę powiedzieć, że
Deirdre też bardzo kocham. I Munga, i Fleur, i tatę.
Wszyscy wpatrywali się w niego jak zahipnotyzo-
wani.
- Może dałoby się coś wymyślić, żebyśmy mogli
wszyscy być razem. Nie chcę więcej rozstawać się z
tymi, których kocham - powiedział.
- Rozsądna propozycja - poparła syna Antonia.
- Masz rację, Mark - odezwał się Shay. - Jestem z
ciebie bardzo dumny.
Mark się zaczerwienił, wszyscy byli wzruszeni.
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
- I ty nie wierzysz w miłość? - spytała Deirdre
cicho. - Mając syna, który tak cię kocha?
- O tak, jest niesamowity. Nie wiedziałem, czego
się dzisiaj spodziewać, ale jest po prostu...
-
Niesamowity - dokończyła zdławionym głosem.
-
Więc jak to jest? Nie kochasz mnie czy boisz się, że
cię zawiodę? Bo ja jestem stworzona do monogamii.
Całe towarzystwo pożegnało się przed restauracją i
rozeszło w swoje strony. Shay dogonił Deirdre i po-
wiedział:
- Musimy porozmawiać. Pojadę za tobą swoim sa-
mochodem.
- Wiesz co? Polubiłam twoją żonę - wyznała Deir-
dre szczerze.
- Jest miła - przyznał. - Pewnie ci mówiła, że wie,
czego chce i nie widzi powodów, żeby tego czegoś nie
dostać. Pomijając fakt, że już nie jest moją żoną.
-
Jesteśmy całkiem inne.
-
No jasne. Dlatego jesteś taka cudowna. Mówiłaś,
że jesteś domatorką? Naprawdę cię za to podziwiam.
Masz inne priorytety: być dobrą matką, dobrym czło-
wiekiem.
-
Naprawdę tak mnie widzisz? - zdumiała się.
-
Zupełnie jak gdybyś uważał mnie za kogoś bardzo
pozbieranego, a przecież ja jestem w rozsypce.
Zaśmiał się.
-
To nieprawda, wspaniale sobie radzisz.
- Ej, Dee! - zniecierpliwił się Mungo. - Mamy
wracać do domu pieszo czy co?
- Wsiadajcie! - Zaśmiała się, myśląc: to moja ro-
dzina, ludzie, których kocham.
-
No, dzieciaki - odezwał się Shay, kiedy stali
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)
przed jej domem. - Idźcie do środka, chcę pomówić z
Deirdre na osobności.
-
Dobra, dobra - pisnęła Fleur z przejęciem, czu-
jąc, że zaraz wydarzy się coś ważnego. - Strasznie tu
zimno.
Gdy zostali sami, Shay wziął Deirdre za rękę.
- Zostaniesz moją żoną? - spytał cicho.
- Ja... - Chciała wykrzyczeć „tak!", lecz wzrusze-
nie odebrało jej głos.
Pocałował ją w policzek i szepnął:
-
Tak się składa, że poślubię osobę, którą kocham,
i kocham osobę, którą poślubię. Czy można chcieć
więcej?
Deirdre przytuliła się do niego i oparła mu głowę na
piersi.
-
Kocham cię - powiedział, zamykając ją w ramio-
nach. - Kocham cię nad życie.
Zamknęła oczy, niezdolna odpowiedzieć.
- Mam sobie iść? - zapytał.
- Zostań - odszepnęła. - Proszę...
files without this message by purchasing novaPDF printer (
)