I
SAAC
A
SIMOV
K
AMYK
NA
NIEBIE
Cykl:ImperiumGalaktyczne(tom:3)
(
PRZEKŁAD
:P
AULINA
B
RAITER
,P
AWEŁ
Z
IEMKIEWICZ
)
Wydawnictwo:Prima1993
Tytułoryginału:PebbleintheSky
PRZEDMOWA
Dziewiętnastego stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku wydawnictwo
Doubleday opublikowało Kamyk na niebie Isaaca Asimova. Jedenaście lat pisywałem
opowiadaniadoróżnychczasopism,aleKamyknaniebiebyłmojąpierwsząksiążką,aukazał
siędokładniesiedemnaściednipomoichtrzydziestychurodzinach.
Trudno uwierzyć, że od tego zdarzenia minęło już czterdzieści lat, jeszcze trudniej
uzmysłowićsobie,comionoprzyniosło.Wówczasanimiprzezmyślnieprzeszło,żezostanę
najbardziejpłodnympisarzemwdziejachAmeryki.Ataksięwłaśniestało.
Zawdzięczamtopoczęścizwiązkom,jakiepołączyłymniezDoubleday.Często-ichętnie
-powtarzam,żeDoubledayzawszetraktowałmnieżyczliwieiciepło,co,jaksięzdaje,irytuje
nierazosoby,któreuważają,żewydawcaznaturyrzeczyjestwrogiempisarza.Jednaztakich
osóbwarknęłakiedyś:
-Zarabiaszdlanichmasępieniędzy.Dlaczegoniemielibytraktowaćcięciepłoiżyczliwie?
Odpowiedź jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do druku Kamyk
na niebie, znali tylko jedną moją książkę. Nie było żadnych podstaw oczekiwać, że da ona
znaczniewyższydochód,niżwynosiłaskromnazaliczka.Mimotobylidlamnierówniemilii
sympatycznijakdzisiaj.Niechodzituwięcwcaleointeresfirmy,aleojejcharakter.
W rezultacie uwierzyłem - a wiara ta nie opuszcza mnie do dziś - że pisanie książek to
świetna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowią wyłącznie przyjemność. To pobudziło
mnie do dalszego pisania. Tak więc Kamyk na niebie stał się zwiastunem innych powieści,
rozgrywających się w tym samym świecie. Był to pierwszy tom cyklu Imperium. Ponieważ
wykazywał pewne pokrewieństwo z drukowanymi w czasopismach opowiadaniami o
Fundacji, łatwiej mi było zebrać je później i wydać w formie książkowej. Potem przyszły
powieściorobotach.
Nieznaczyto,żeDoubledayupierałsięprzycyklachpowieściowych.Publikowalirównież
moje powieści nie należące do żadnego cyklu, a także powieści i opowiadania
detektywistyczne. Drukowali także moje prace popularnonaukowe, traktujące o tak różnych
zagadnieniach, że nie sposób ich tu omawiać. W sumie przez te czterdzieści lat Doubleday
wydał sto dziewięć moich książek (to znaczy średnio jedną co sto trzydzieści cztery dni),
obecnieprzygotowujedwienowe,aja,oczywiście,pracujęnadkolejnymi.
Myślę,żewswojeczterdziesteurodzinyKamyknaniebieprezentujesięcałkiemnieźle.W
końcu
opowiadam
w
nim
o
straszliwych
konsekwencjach
wojny
nuklearnej.
Prawdopodobieństwotakiegowydarzeniabynajmniejniezniknęło,cowięcej-dziświemy,że
jego skutki byłyby dużo gorsze, niż sądziliśmy w latach pięćdziesiątych. Książka pokazuje
zło,jakieniesierasizmpoobustronach,szkody,jakiewyrządzazarównonienawiśćciemięzcy,
jakikontrnienawiśćofiar-ichoćchciałbym,abywciąguminionychczterdziestulatproblem
ten stał się nieaktualny, tak niestety nie jest. Sądzę, że ostrzeżenie zamknięte między
okładkami Kamyka na niebie brzmi dziś równie prawdziwie jak czterdzieści lat temu.
Pozostaje mi tylko żywić nadzieję że za następne czterdzieści lat nie będzie już można tego
powiedzieć.
Pragnąłbym dodać jeszcze kilka słów o moich redaktorach z Doubleday. Pracowałem z
wielomaidziwnymzrządzeniemlosuwszyscybylidlamnieniezmiernieżyczliwi.Każdystał
sięmoimosobistymprzyjacielemiprzyjaźnieteprzetrwały,mimożenaszedrogizawodowe
rozeszłysię.
PrzedewszystkimmuszęwspomniećWalteraI.Bradbury’ego,któryredagowałKamykna
niebieiktóry,jakpamiętani,cierpliwieuczyłmnie,jakdokonaćkorektynaszczotkach.(Może
wydasiętodziwnealeprowadziłemtakzamknięteżycie-tylkojaimojamaszynadopisania
- że nie wiedziałem nic o złożoności świata zewnętrznego. Jak powiedział kiedyś jeden z
szefówDoubleday:„Ty,Isaac,potrzebujeszopiekuna.Mywzięliśmytęposadę).
PoBradburymbyliTimothySeldes,LawrenceP.Ashmead,CathleenJordan,HughO’Neill
iKateMedina,wtejwłaśniekolejności,przynajmniejjeśliidzieomojeksiążkibeletrystyczne.
Popularnonaukowymi zajmowali się czasem inni. Zawsze kiedy opłakiwałem odejście
redaktora, Doubleday zaskakiwał mnie kimś, kto był równie serdeczny i życzliwy jak ten,
któregoutraciłem.
Obecnie zajmuje się mną Jennifer Brehl, jeszcze dziś młodsza, niż ja byłem wtedy, kiedy
ukazał się Kamyk na niebie. Jest także piękna, utalentowana i przerażająco inteligentna. Co
więcej-dbaomniejakrodzonacórka,inicniemożelepiejwyrazićsmutkuspustoszeń,jakie
poczyniłczas,niżfakt,żetakieoddaniemniedziśzadowala.
To Jennifer wpadła na pomysł, by po czterdziestu latach wznowić w ograniczonym
nakładzie Kamyk na niebie - dla uczczenia szczęśliwego wydarzenia z przeszłości i wielu
jeszczeszczęśliwszychnastępstw,jakietowydarzenieprzyniosłoiciąglejeszczeprzynosi.
IsaacAsimov
NewYorkCityluty1990
*****
1.
MIĘDZYJEDNYMKROKIEMADRUGIM
Dwie minuty przedtem, nim zniknął na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi, Joseph
Schwartz spacerował po miłych uliczkach podmiejskiej części Chicago mrucząc do siebie
fragmentyBrowninga.
Było to o tyle dziwne, że w oczach mijających go przechodniów Schwartz nie sprawiał
wrażenia kogoś, kto mógłby cytować Browninga. Wyglądał dokładnie na tego, kim był:
emerytowanegokrawca,którynigdy,nawetprzelotnieniezetknąłsięzczymś,cowytworni
intelektualiści zwą „ogólnym wykształceniem”. Lecz rozliczne, różnorodne lektury,
stanowiącepożywkędlaniespokojnego,ciekawegoświataumysłu,pozwoliłymurozszerzyć
horyzonty. Żarłoczna, nienasycona żądza wiedzy sprawiła, iż zgromadził ogromny zapas
faktów,aniemalfotograficznapamięćprzechowywaławszystkownienagannymporządku.
Na przykład w młodości dwa razy czytał Rabbiego Ben Ezra Roberta Browninga i,
oczywiście, od tego czasu umiał go na pamięć. Większa część wiersza niewiele mu mówiła,
lecztrzypierwszelinijkiodkilkulatgościływjegosercu.Tegobardzojasnego,słonecznego
ranka letniego dnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku zaintonował je do
siebiewgłębimilczącychkomnatswegoducha:
Zestarzejsięumegoboku!
Najlepszejestwciążopółkroku
Przednami-pełniażycia,kuniejwszystkowiodło...
Schwartz znakomicie rozumiał sens tych słów. Po młodzieńczej szarpaninie w Europie i
spędzonychwStanachZjednoczonychlatachmęskichwygodnyspokójdojrzałegowiekubył
bardzomiły.Mającwłasnydomipieniądze,mógłwypoczywać,coteżiczynił.Ajeślidodamy
dotegozdrowążonę,dwiecórki,bezpieczniewydanezamąż,iwnuka,któryumilałostatnie
latajegożycia,czymmiałbysięmartwić?
Była wprawdzie bomba atomowa i ciągła gadanina o trzeciej wojnie światowej, ale
Schwartz wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury. Nie sądził, aby kiedykolwiek wybuchła
kolejna wojna. Nie przypuszczał, że Ziemia ujrzy kiedyś atomowe piekło wystrzelonych w
gniewie bomb jądrowych. Tak więc uśmiechał się wyrozumiale do dzieci, które mijał, w
myślach życząc im szybkiej i niezbyt trudnej podróży przez młodość do spokoju, który ma
dopieronadejść.
Podniósłstopę,abyprzekroczyćszmacianąlalkę,leżącąnaśrodkuulicy,uśmiechającąsię,
mimożezostałaporzucona-zgubę,którejniktnieszukał.Niezdążyłjeszczepostawićnogiz
powrotem...
W innej części Chicago stał Instytut Badań Jądrowych, w którym pracownicy wygłaszali
czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cichą rozpaczą przyjmując fakt, iż jak na razie nie
istnieją jeszcze instrumenty, pozwalające dokładnie wymierzyć wartość każdej jednostki.
Kiedy o tym myśleli, nieraz modlili się, aby jakaś ingerencja sił nadprzyrodzonych
powstrzymałaludzkąnaturę(iprzeklętąludzkąpomysłowość)przedzamienianiemkażdego
niewinnegoiciekawegoodkryciawśmiercionośnąbroń.
A przecież, paradoksalnie, ci sami ludzie, którzy pchani niepohamowaną ciekawością
zagłębiali się w badaniach energii jądrowej, mogących pewnego dnia doprowadzić do
zniszczeniapołowyziemskiegoglobu,potrafilizaryzykowaćżycie,byocalićchoćbynajmniej
ważnegoinnegoczłowieka.
BłękitnapoświatazaplecamichemikazainteresowaładoktoraSmitha.
Zauważył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Chemik, pogodny młodzieniec,
pogwizdując zakorkował kolbę miarową, w której właśnie sporządzał odpowiednią ilość
roztworu.Białyproszekpowoliopadałwcieczy,rozpuszczającsięwewłaściwymmutempie.
Przezchwilętobyłowszystko,inagleinstynktdoktoraSmitha,którynajpierwkazałmusię
zatrzymać,popchnąłgododziałania.
Wpadł do środka, chwycił linijkę i zrzucił na podłogę rzeczy stojące na blacie biurka.
Rozległsięsykpłynnegometalu.DoktorSmithpoczuł,jakponosiespływamukroplapotu.
Młodzieniec patrzył zdumionym wzrokiem na betonową podłogę, na której w cienkich,
rozproszonych plamach zastygał srebrzysty metal. Plamy wciąż silnie wypromieniowywały
ciepło.
Wreszciespytałsłabymgłosem:
-Cosięstało?
DoktorSmithwzdrygnąłsię.Samdobrzeniewiedział.
-Niewiem.Totymipowiedz...Cosiętutajdziało?
-Nicsięniedziało...-jęknąłchemik.-Tobyłapróbkanieoczyszczonegouranu.Robiłem
analizęelektrolitycznąmiedzi...Niewiem,comogłobysięstać.
- Cokolwiek to było, młodzieńcze, mogę ci powiedzieć, co widziałem. Ten platynowy
tygielotaczaławidocznaaureola.Tooznaczamocnepromieniowanie.Uran,powiadasz?
- Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystość jest przecież
jednym z najważniejszych warunków rozszczepienia, prawda? - szybko oblizał wargi. - Czy
myślipan,żetobyłorozszczepienie?Tonieplutoniniepoddanogobombardowaniu.
- I - dodał zamyślony doktor Smith - był poniżej masy krytycznej. Lub przynajmniej
poniżej znanej nam masy krytycznej. - Patrzył na kamienny blat stołu, spaloną i spieczoną
farbę szafek, srebrzyste strugi na betonowej podłodze. - Ale uran topi się w temperaturze
około tysiąca ośmiuset stopni Celsjusza, a reakcje nuklearne nie są jeszcze zbyt dobrze
poznane,więcniemożemywykluczyćżadnejmożliwości.Zresztątomiejscemusibyćwręcz
przesycone promieniowaniem z najprzeróżniejszych źródeł. Kiedy metal wystygnie,
młodzieńcze,radziłbymgozebraćibardzodokładniezbadać.
Rozejrzał się uważnie, po czym nagle podszedł do przeciwległej ściany i zaniepokojony
spojrzałnaplamkęnawysokościramion.
-Cotojest?-spytałchemika.-Czytozawszetubyło?
-Co,proszępana?
Chłopak zbliżył się, zdenerwowany, i spojrzał na miejsce, wskazane przez starszego
człowieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po wyjętym gwoździu, ale
gwóźdźtenmusiałbyprzebićtynkicegłęnawylot;przezotwórwidaćbyłodzienneświatło.
- Nigdy tego wcześniej nie widziałem - chemik potrząsnął głową. - Ale też nigdy czegoś
takiegospecjalnienieszukałem,proszępana.
DoktorSmithnieodpowiedział.Cofnąłsiępowoliipodszedłdocieplarki,prostokątnego
pudełka z cienkiej stalowej blachy. Krążyła w nim woda, powoli poruszana mieszadłem,
wędrującymzmechanicznąprecyzją,azanurzonewniejelektrycznegrzałki,sterowaneprzez
termometr,włączałysięiwyłączałyzirytującąregularnością.
- A to tutaj było? - doktor Smith delikatnie podrapał paznokciem plamkę na szczycie
dłuższejścianki.Byłotoregularnemałekółkowyciętewmetalu.Poziomwodygoniesięgał.
Oczychemikarozszerzyłysięzezdumienia.
-Nie,proszępana,tegoprzedtemniebyło.Jestempewien.
-Hmm.Sprawdźpodrugiejstronie.
-Niechmniediabli!Jest!
-Dobrze.Chodźtutajispójrzprzezteotwory...Zamknij,proszę,cieplarkę.Terazstańtutaj
-położyłpalecnadziurzewścianie.-Cowidzisz?!-zawołał.
- Pański palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury? Doktor Smith nie
odpowiedział.Zcałymspokojem,któryzdołałsobienarzucić,polecił:
-Spójrzterazwdrugąstronę...Cowidzisz?
-Nic.
-Aletojesttomiejsce,wktórymstałtygielzuranem.Patrzyszdokładnienanie,prawda?
Wahanie.
-Myślę,żetak.
Doktor Smith zerknął na wizytówkę wiszącą na uchylonych ciągle drzwiach i zimnym
głosemoznajmił:
- Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chciałbym, żeby wspominał pan o tym
komukolwiek.Rozumiepan?
-Tak,proszępana!
- Zatem chodźmy stąd. Przyślemy tutaj dozymetrystów, żeby sprawdzili laboratorium, a
myspędzimytenczasulekarza.
-Myślipan,żebyłoskażenie?-chemikzbladł.
-Zobaczymy.
Niestwierdziliżadnychskutkówskażenia.Obrazkrwibyłnormalny,atestnacebulkach
włosów nie wykazał niczego. Mdłości, których doświadczyli, przypisano przeżytemu
stresowi.Niewystąpiłyżadneinneobjawy.
W całym instytucie, ani bezpośrednio po wypadku, ani później nie znalazł się nikt, kto
byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego nie oczyszczony uran dużo poniżej masy krytycznej i nie
poddany bombardowaniu neutronami mógł gwałtownie stopnieć i wypromieniować
śmiercionośną,widocznąaurę.
Jedynąkonkluzjąpozostałostwierdzenie,żefizykajądrowanadalkryjewsobiedziwnei
groźnetajemnice.
Doktor Smith nigdy nie zdobył się na wyznanie całej prawdy w raporcie, który
przygotował. Nie wspomniał o dziurach w laboratorium ani o tym, że najbliższa tygla była
ledwiewidoczna,tapodrugiejstroniecieplarkiniecowiększa,aotwórwścianie,leżącytrzy
razydalejodniej,miałjużśrednicęgwoździa.
Wiązkapromieniowaniaporuszającasięwprostejliniimogłapokonaćwielekilometrów,
zanim krzywizna Ziemi spowoduje, że powierzchnia planety odsunie się z jej drogi na tyle,
aby promień nie mógł wywołać żadnych uszkodzeń. Miałby wtedy około trzech metrów
średnicy. Lecąc w przestrzeń, rozszerzając się i słabnąc, dziwny strumień mógłby w końcu
zniknąćniczymnićwmateriikosmosu.
Nigdynikomuniepowiedziałotejwizji.
Nigdyteżniepowiedział,żenastępnegodniajeszczewtrakciebadańlekarskichpoprosił
oporannegazetyiprzejrzałjeszukającokreślonejinformacji.
Ale w wielkiej metropolii co dnia znika tak wiele osób. Nikt nie przybiegł na policję
krzycząciopowiadając,jaknajegooczachzniknąłczłowiek(amożepołowaczłowieka?).Nie
byłodoniesieniaożadnymtakimwypadku.
WkońcudoktorSmithzmusiłsię,byzapomniećowszystkim.
Josephowi Schwartzowi przydarzyło się to między jednym krokiem a drugim. Podniósł
prawą nogę, żeby przekroczyć lalkę, i ogarnęła go nagła słabość, jak gdyby przez ułamek
sekundytrąbapowietrznauniosłagoiwywróciłanalewąstronę.Kiedyzpowrotempostawił
prawąnogęnaziemi,westchnąłgłębokoipoczuł,jakpowoliosuwasięnatrawę.
Przezdługąchwilęsiedziałzzamkniętymioczamiinaglejeotworzył.
Tobyłaprawda!Siedziałnatrawie,wmiejscugdzieprzedchwiląspacerowałpobetonie.
Domy zniknęły! Białe domy, przycupnięte w rzędach, każdy z własnym trawnikiem,
zniknęłybezśladu!
I nie siedział na trawniku, to była łąka. Nie strzyżona trawa rosła swobodnie, wokół
szumiałydrzewa,mnóstwodrzew,ajeszczewięcejnahoryzoncie.
Tobyłnajwiększyszok,jakiprzeżył,ponieważliściedrzewmiałyrudykolor,przynajmniej
częśćznich,apodrękamiczułsuche,łamliwe,martweliście.Byłmieszczuchem,alepotrafił
rozpoznaćjesień.
Jesień! Kiedy podnosił prawą nogę, był czerwcowy dzień, pełen świeżej, połyskującej
zieleni.
Spojrzałwstronęswoichnógizokrzykiemwyciągnąłkunimrękę.Niewielkaszmaciana
lalka,którąchciałprzekroczyć,małyokruchrealnegoświata...
O nie! Obrócił ją w trzęsących się dłoniach. Nie była cała. Nie rozerwana, ale przecięta.
Czyż to nie dziwne?! Przecięta wzdłuż bardzo dokładnie, tak że wypełniające ją strzępy
włóczkiniezostałynaruszone.Wszystkienitkikończyłysięrówno.
Połysk na lewym bucie przyciągnął jego wzrok. Wciąż trzymając lalkę, założył stopę na
drugą nogę. Czubek podeszwy, najbardziej wystająca część buta, został gładko odcięty.
Odcięty tak, że żaden ziemski nóż w ręku żadnego ziemskiego szewca nie byłby w stanie
wykonać takiego cięcia. Świeża płaszczyzna błyszczała niczym gładka, nieruchoma
powierzchniawody.
PoplecachSchwartzaprzebiegłzimnydreszcz,dosięgnąłgłowyizamieniłsięwuczucie
grozy.
W końcu, ponieważ brzmienie jego własnego głosu było uspokajającym elementem tego
zwariowanego świata, Schwartz odezwał się. W niskim, urywanym głosie, który usłyszał,
brzmiałonapięcie.
- Po pierwsze, nie zwariowałem. Czuję się tak jak zawsze... Oczywiście gdybym oszalał,
nie wiedziałbym o tym, a może...? Nie... - czuł, że narasta w nim histeria. - Musi być jakieś
wyjaśnienie.
- Może to sen? Ale jak mam to stwierdzić? - Uszczypnął się i poczuł ból, ale potrząsnął
głową.-Mogęśnić,żeczujęból,tożadendowód.
Rozejrzał się z rozpaczą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szczegółów i
przekonywające? Kiedyś czytał, że większość snów trwa nie dłużej niż pięć sekund, same
nocne wizje są efektem drobnych zaburzeń u śpiącego, a pozornie długi czas ich trwania to
tylkozłudzenie.
Żadna pociecha! Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wskazówka sekundnika
zatoczyła pełne koło, następne i jeszcze jedno. Jeśli to był sen, pięć sekund ciągnęło się w
nieskończoność.
Odwróciłsięiotarłzimnypotzczoła.
-Acozzanikiempamięci?
Nieodpowiedziałsobie,tylkopowolioparłgłowęnarękach.
Jeśli podniósł nogę, tak jak to zrobił, i jego świadomość opuściła nagle znany jej tor, po
którym dotąd niezmiennie zdążała... Jeśli trzy miesiące później, jesienią, albo rok i trzy
miesiące później lub też dziesięć lat i trzy miesiące później postawił nogę w tym dziwnym
miejscu, wtedy gdy wróciła mu pamięć... Ale przecież to wyglądało na zwykły, pojedynczy
krok,ajednak...Gdziezatembyłicorobiłwtymczasie?
- Nie! - Słowo wydobyło się głośnym krzykiem. To niemożliwe! Schwartz popatrzył na
swojąkoszulę.Włożyłjąranotamtegorankainadalbyłaświeża.Zastanowiłsię,wsunąłrękę
dokieszenimarynarkiiwyjąłjabłko.
Wgryzłsięwniezwściekłością.Byłoświeżeijeszczezachowałochłódlodówki,zktórej
wyjąłjeprzeddwiemagodzinamilubtym,copowinnobyćdwiemagodzinami.
Acozmałąszmacianąlalką?
Czuł,żedopadagoszaleństwo.Tomusibyćsen,albonaprawdęzwariował.
Uderzyło go, że zmieniła się pora dnia. Było późne popołudnie, lub przynajmniej cienie
wydłużyłysię.Cichapustkategomiejscasprawiła,żenaglepoczułprzejmującychłód.
Zerwałsięnanogi.Musiposzukaćludzi,jakichkolwiekludzi.I,oczywiście,powinienteż
znaleźćjakiśdom,anajlepszymsposobem,abytegodokonać,będzieodszukaniedrogi.
Odruchowo zwrócił się w stronę, w której drzewa zdawały się nieco rzadsze, i ruszył
naprzód.
Lekki wieczorny chłód zaczął przenikać pod marynarkę, a wierzchołki drzew stały się
niewyraźne, groźnie wyciągając ku niemu gałęzie, kiedy natknął się na prosty i bezduszny
pastłucznia.Skierowałsiękuniemuzeszlochemwdzięczności,chrzęstkruszonegokamienia
podstopamiwywołałprawdziwąeuforię.
Ale droga w obu kierunkach była absolutnie pusta i przez chwilę znowu poczuł zimny
strach.Miałnadziejęspotkaćsamochody.Najłatwiejbyłobyzatrzymaćjakiśispytać-głośnoi
skwapliwiepowtórzyłnagłosmagicznesłowa:
-JedziepanmożewstronęChicago?
A jeśli nie był w pobliżu Chicago? Dobrze, w stronę jakiegokolwiek większego miasta,
każdego miejsca, gdzie mógł znaleźć telefon. Miał w kieszeniach tylko cztery dolary i
dwadzieściasiedemcentów,alezawszejestjeszczepolicja...
Wędrowałdrogą,samymśrodkiem,rozglądającsięnieustannie.Zachódsłońcaniewywarł
nanimżadnegowrażenia,anifakt,żenaniebiepojawiłysiępierwszegwiazdy.
Żadnychsamochodów.Nic!Robiłosięnaprawdęciemno.
Pomyślał, że wracają przywidzenia, horyzont po jego lewej stronie zalśnił bowiem w
mroku. W przerwach między drzewami migotała zimna, błękitna poświata. Nie była to
czerwona, ognista łuna, która mogłaby zwiastować pożar lasu, ale niewyraźny i pełzający
blask. Nawet szuter pod nogami wydawał się delikatnie połyskiwać. Schwartz pochylił się,
abygodotknąć-napozórbyłtonajzwyklejszytłuczeń.Alewidziałdelikatnąpoświatę.
Zacząłbiecwzdłużdrogi,jegobutydudniłygłucho,wnieregularnymrytmie.Uświadomił
sobie,żetrzymawrękuzniszczonąlalkę,iwyrzuciłjąwściekleprzezgłowę.
Szyderczewspomnienieżycia...
Zatrzymał się w panice. Cokolwiek to było, stanowiło dowód, że wciąż pozostawał przy
zdrowych zmysłach. Potrzebował go! Wrócił w ciemność i szukał pełznąc, dopóki jej nie
znalazł, ciemnej plamy na tle ledwie widocznego blasku. Włóczka wysunęła się ze środka,
odruchowoupchnąłjązpowrotem.
Szedłdalej,zbytprzygnębiony,żebybiec.
Czułgłóditrwogę,ażnaglepoprawejstronieujrzałiskierkę.
Oczywiście!Tobyłdom!
Krzyknąłgłośno,niktnieodpowiedział,aletobyłdom.Iskrarealnościmrugającadoniego
poprzezprzerażającą,bezimiennągłuszęostatnichgodzin.Zszedłzdrogiiruszyłnaprzełaj,
przezrowy,międzypniamidrzew,przezchaszczeistrumyk.
Dziwne! Nawet woda delikatnie lśniła, fosforyzowała w ciemności! Zauważył to prawie
podświadomie.
Wreszciedotarłnamiejsceiwyciągnąłręce,bydotknąćtwardej,białejstruktury.Niebyła
toanicegła,anikamień,anidrewno,leczniepoświęciłtemunajmniejszejuwagi.Wyglądało
jak matowa mocna porcelana, ale Schwartz nie zważał na nic. Szukał drzwi, kiedy zaś je
znalazłiodkryłbrakdzwonka,kopnąłwnieiwrzasnąłjakupiór.
Usłyszałwewnątrzporuszenieicudowny,błogosławionydźwiękludzkiegogłosu,innego
niżjegowłasny.Krzyknąłponownie:
-Hej,jestktośwśrodku?!
Rozległosięciche,łagodneskrzypnięcieidrzwisięotwarły.Stanęławnichkobieta,wjej
oczach dostrzegł czujność. Była wysoka i szczupła, za nią stał wychudzony mężczyzna w
roboczym ubraniu... Nie, nie roboczym. W istocie strój nieznajomego nie przypominał
Schwartzowi żadnego znanego mu odzienia, choć w jakiś nieokreślony sposób wyglądał jak
rodzajubrania,którewkładasiędopracy.
Ale Schwartz nie zastanawiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubrania byli piękni;
pięknijakwidokprzyjaciółdlasamotnegoczłowieka.
Kobieta odezwała się. Jej glos był miękki, lecz rozkazujący i Schwartz oparł się o drzwi,
żeby utrzymać się na nogach. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie; nagle powróciły do
niegowszystkienajgorszeobawy,dławiącgozagardłoiściskającserce.
Kobietaprzemówiłabowiemwjęzyku,któregoSchwartznigdyprzedtemniesłyszał.
*****
2.
JAKPOZBYĆSIĘOBCEGO
Tego chłodnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny małżonek Arbin grali w karty.
Starszy mężczyzna, siedzący w napędzanym silniczkiem wózku inwalidzkim, ze złością
zaszeleściłgazetąizawołałzkąta:
-Arbin!
Arbin Maren nie od razu odpowiedział. Ostrożnie przejechał palcami po gładkich,
cienkich kartonikach, zastanawiając się nad kolejnym rozdaniem. Wreszcie, gdy podjął już
decyzję,odezwałsięnaodczepnego:
-Czegochcesz,Grew?
Siwowłosy Grew spojrzał ostro na swego zięcia i znów zaszeleścił gazetą. Te odgłosy
przynosiły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący energią człowiek zostaje przykuty do wózka i
odkrywa, że zamiast nóg ma dwie martwe kłody, musi, na Kosmos, znaleźć sobie coś, co
pomogłobymuwyrazićjegouczucia.Grewużywałdotegogazety.Szeleściłnią,wymachiwał,
akiedyzachodziłatakakonieczność,potrafiłiuderzyć.
Grewwiedział,żewszędziepozaZiemiąistniałyteleautomaty,wyrzucającezsiebierolki
mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami. Takie rolki pasowały do standardowych
czytników książkowych. Grew odnosił się jednak z pogardą do podobnych wynalazków.
Marnotrawstwoidegeneracja,otco!
-Czyczytałeśoekspedycjiarcheologicznej,którąprzysyłająnaZiemię?
-Nie-odparłspokojnieArbin.
Grew wiedział o tym, to on bowiem zawsze jako pierwszy dostawał do rąk gazetę, a w
zeszłym roku rodzina zrezygnowała z wideo. Ale jego słowa stanowiły jedynie pierwsze
posunięciedłuższejrozgrywki.
-Nocóż,właśnietuprzyjeżdżają.WyprawasponsorowanaprzezImperium,cowynato?-
Zaczął recytować monotonnie, jak większość ludzi, kiedy czyta na głos: - „Bel Arvardan,
starszy członek Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie udzielonym Galaktycznej
Agencji Prasowej z nadzieją wypowiedział się o oczekiwanych doniosłych wynikach badań
archeologicznych, które planuje przeprowadzić na planecie Ziemi, położonej na peryferiach
sektora Syriusza (patrz mapka). «Ziemia - stwierdził - z jej archaiczną cywilizacją i
unikatowym środowiskiem, stanowi przykład dziwoląga kulturowego zbyt długo już
lekceważonegoprzeznaukispołecznewinnychaspektachniżproblemyzaprowadzeniatam
skutecznychrządów.Mampodstawysądzić,żenajbliższyrokczydwaprzyniosąrewolucyjne
zmiany w naszych fundamentalnych poglądach na temat rozwoju społecznego i historii
ludzkości»„.Itakdalej,itakdalej-zakończył,podkreślającsłowagwałtownymgestem.
ArbinMarensłuchałjednymuchem.
-Coonmiałnamyśli,mówiąc„dziwolągkulturowy”?-mruknął.
LoaMarenwogóleniesłuchała.Powiedziałapoprostu:
-Teraztywychodzisz,Arbin.
-Ico,niespytacie,dlaczegoTrybunatowydrukowała?-ciągnąłGrew.-Wiecie,żenawet
zamiliongalaktycznychkredytówniezamieścilibyinformacjiGAP,gdybyniemielipotemu
bardzoważnychpowodów.
Chwilędaremnieoczekiwałodpowiedzi,poczymrzekł:
-Bomająwstępniaknatentemat.Pełnostronicowyartykuł,wktórymniezostawilisuchej
nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera się tu z wyprawą naukową, a oni mało się nie
zadławią, byle tylko do tego nie dopuścić. Spójrzcie tutaj! To klasyczna, agresywna
demagogia!Zobaczcie!-gwałtowniepotrząsnąłgazetą.-Dlaczegosaminieprzeczytacie?
LoaMarenodłożyłakarty,jejwąskieustazacisnęłysięwcienką,stanowcząlinię.
-Ojcze-powiedziała.-Mieliśmyciężkidzień,więcprosiłabym,abyśmynierozmawialio
polityce.Możepóźniej,dobrze?Proszęcię,ojcze.
Grewskrzywiłsięizacząłjąprzedrzeźniać:
-„Proszęcię,ojcze!Proszęcię,ojcze!”Zdajemisię,żemaciejużdosyćswegostaregoojca,
skoro skąpicie mu nawet kilku cichych słów o aktualnych wydarzeniach. Pewnie wam
przeszkadzam,siedzęwkącie,awymusiciewedwójkępracowaćzatroje.Aleczyjatowina?
Jestemsilnyichętnydopracy.Iwiecie,żemojenogidałobysięwyleczyć.Byłybyjaknowe-
poklepałsiępoudach;silne,głośneuderzenia,któresłyszał,aleichnieczuł.-Jesttylkojedna
przeszkoda: leczenie człowieka w tym wieku nie opłaca się. Czy to nie zasługuje na miano
„dziwoląga kulturowego”? Jak inaczej można nazwać świat, w którym człowiek mógłby
pracować, ale nie pozwalają mu na to? Na Kosmos, powinniśmy dać sobie spokój z tym
idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. Są nie tylko szczególne, ale po
prostubzdurne!Uważam,że...
Grewwymachiwałrękami,krewnapłynęłamudowykrzywionejzłościątwarzy.
Arbinwstałzfotela,jegodłońopadłanaramięstaregoimocnojeścisnęła.
-Niemasięocozłościć.Kiedyskończyszgazetę,przeczytamtenwstępniak.
-Jasne,aletyprzecieżzgadzaszsięznimi,więcpocotowszystko?Wy,młodzi,jesteście
bandądurniów,miękkągumąwrękachStarszych.
- Cicho, ojcze - wtrąciła ostro Loa. - Nie zaczynaj znowu. - Siedziała nieruchomo,
nasłuchując.Samaniewiedziała,czegosięspodziewała,ale...
Arbin poczuł zimny dreszcz, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał Krąg Starszych. Takie
gadanieniebyłobezpieczne,Grewniepowiniendrwićzestarożytnejziemskiejkultury,nie...
Toprzecieżtypowyasymilacjonizm.Gwałtownieprzełknąłślinę:paskudnesłowo,nawet
gdypowtarzałosięjetylkowmyślach.
Oczywiście w młodości Grewa wielu głupców otwarcie dyskutowało możliwość zmiany
starych porządków, ale teraz nastały inne czasy. Grew powinien o tym wiedzieć - i
prawdopodobnie wiedział. Trudno jednak zachować spokój i rozsądek, kiedy jest się
przykutymdowózkainwalidzkiegowbezczynnymoczekiwaniukolejnegospisu.
Sam Grew najmniej przejął się całym incydentem, nic już jednak nie powiedział. Mijały
minuty, a on stawał się coraz spokojniejszy, coraz trudniej mu było odczytać mały druk.
Zanim zdołał przejść do działu sportowego, głowa opadła mu na piersi. Zachrapał lekko, a
gazetawymknęłamusięzpalcówiupadłazostatnim,tymrazemniezamierzonymszelestem.
WtedyLoaodezwałasięniespokojnymszeptem:
- Może nie jesteśmy dla niego zbyt mili. Arbinie. To ciężkie życie dla kogoś takiego jak
ojciec.Gdypomyślisię,jakibyłkiedyś-tojestjakśmierć.
- Niczego nie można porównać ze śmiercią. Ma swoje gazety i książki. Odrobina
podnieceniaożywiago,takjakdzisiaj.Przezkilkadnibędziezadowolonyispokojny.
Arbin znów skupił się na kartach, ale kiedy sięgnął po jedną, rozległo się walenie do
drzwi.Towarzyszyłymuchrapliweokrzyki,nieukładającesięwżadnezrozumiałesłowa.
Arbin skoczył na równe nogi, nagle jednak przystanął. Oczy Loi wypełniły się strachem,
przerażona,spojrzałanamęża.Ustajejdrżały.
-ZabierzGrewa--poleciłArbin.-Szybko!
Nimjeszczeskończyłmówić,Loajużpopychałafotel.Cmokałaprzytymuspokajająco.
Lecz śpiąca postać westchnęła, wyrwana z drzemki pierwszym drgnięciem wózka. Stary
człowiekwyprostowałsięiodruchowosięgnąłpogazetę.
-Cosiędzieje?-zapytałzirytacją,itobynajmniejnieszeptem.
-Ciii.Wszystkowporządku-mruknęławymijającoLoa,wsuwającwózekdosąsiedniego
pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Jej klatka piersiowa gwałtownie
unosiłasięiopadała,podczasgdyoczyszukałytwarzymęża.Łoskotpowtórzyłsię.
Gdy drzwi się otwarły, Arbin i Loa stali obok siebie w postawie obronnej. W ich
spojrzeniach, skierowanych na niewysokiego, pulchnego mężczyznę, malowała się nie
skrywanawrogość.Nieznajomyuśmiechnąłsięsłabo.
- Czym możemy panu służyć? - spytała Loa z ceremonialną uprzejmością, po czym
odskoczyła,gdyżmężczyznajęknąłiwyciągnąłrękę,abysiępodeprzeć.Widaćbyło,żezaraz
upadnie.
-Możejestchory?-mruknąłzezdumieniemArbin.-Zaczekaj,pomogęwprowadzićgodo
środka.
Pokilkugodzinach,wzaciszuwłasnejsypialni,LoaiArbinpowoliszykowalisiędosnu.
-Arbinie?-zagadnęłaLoa.
-Cotakiego?
-Czytobezpieczne?
-Bezpieczne?-zdawałsięświadomieunikaćtegotematu.
-No,przyjęcietutegoczłowieka.Kimonwłaściwiejest?
- Skąd miałbym wiedzieć? - odparł pełnym irytacji tonem. - Ale przecież nie możemy
odmówić schronienia choremu. Jutro, jeśli okaże się, że nie ma przy sobie identyfikatora,
zawiadomimy Regionalne Biuro Bezpieczeństwa i tyle. - Odwrócił się, wyraźnie próbując
zakończyćrozmowę.
Ależonaznówprzerwałaciszę.Wjejgłosiezabrzmiałynaglącenuty.
- Nie sądzisz chyba, że mógłby być agentem Kręgu Starszych? Pamiętaj, że jest jeszcze
Grew.
- Chodzi ci o to, co powiedział dziś wieczór? To zupełnie nieprawdopodobne. Nie będę
nawetotymdyskutował.
- Nie to miałam na myśli, zresztą sam dobrze wiesz. Przetrzymujemy go nielegalnie od
dwóchlat.Zdajeszsobiesprawę,żestanowitonaruszenienajważniejszegozwyczaju?
-Nierobimyniczłego-wymamrotałArbin.-Wykonujemyswojąnormę,choćustalonoją
dlatrzechosób-trzechpracującychosób.Askorotak,czemumielibycośpodejrzewać?Nie
wypuszczamygoprzecieżzdomu.
-Mogliwyśledzićwózekinwalidzki.Musiałeśkupićsilnikiczęściwmieście.
- Nie zaczynaj znów o tym samym, Loa. Tysiąc razy tłumaczyłem ci, że nie kupiłem nic
pozastandardowymwyposażeniemkuchennym.Zresztąonniejestagentem.Toniemożliwe.
Czy sądzisz, że uciekaliby się do tak kunsztownej maskarady z powodu biednego starca na
wózku? Mogą przecież wkroczyć tu w każdej chwili, w biały dzień, z legalnymi nakazami
rewizjiwdłoniach.Zastanówsię.
- A zatem, Arbinie - jej oczy zapłonęły nagle radosnym ogniem - jeśli naprawdę tak
uważasz - a miałam nadzieję, że dojdziesz do takiego wniosku - on musi być Tamtym. To z
pewnościąniejestZiemianin.
- Co to znaczy „musi”? Gadasz głupstwa. Po co obywatel Imperium miałby przybyć
właśnienaZiemię?
- Nie mam pojęcia! Chociaż... Może popełnił tam jakieś przestępstwo? - Zapaliła się do
tego pomysłu. - Dlaczegóż by nie? To ma sens. Ziemia sama nasuwałaby się jako idealna
kryjówka.Ktobygotuszukał?-jeśliwogólejestTamtym.Jakiemasznatodowody?
-Niemówinaszymjęzykiem,prawda?Musisztoprzyznać.
Czyzrozumiałeśchoćbyjednosłowo?Napewnowięcprzybyłzjakiegośodległegokrańca
Galaktyki,gdzieposługująsiędziwacznymdialektem.PodobnomieszkańcyokolicFomalhaut
musząodpodstawuczyćsięnowegojęzyka,żebyzrozumianoichnadworzeimperatorana
Trantorze... Nie widzisz, co to może oznaczać? Jeśli ten człowiek jest obcy na Ziemi, nie
zarejestrowano go w Biurze Ewidencji i zapewne zrobi wszystko, aby tego uniknąć.
Moglibyśmyzatrzymaćgonafarmiewmiejsceojcaiwtensposóbwnadchodzącymsezonie
trzyosobypracowałybynadwykonaniemnormy.Mógłbynawetpomócnamprzyżniwach.
Zniepokojemspojrzałananiezdecydowanegomęża,którynamyślałsiędługo,ażwreszcie
oznajmił:
-Nocóż,lepiejpołóżsięspać.Porozmawiamyrano,gdyumysłjestświeższy.
Szepty ucichły, światło zgasło i po chwili w sypialni i całym domu niepodzielnie
zapanowałsen.
NastępnegorankadorozważańprzyłączyłsięGrew.Arbinznadziejąprzedstawiłmucałą
sprawę.Ufałrozsądkowiswegoteściaznaczniebardziejniżwłasnemu.
- Wasze kłopoty, Arbinie - stwierdził Grew - biorą się z faktu, że jestem zarejestrowany
jako robotnik, przez co wyznaczono wam trzyosobową normę. Zmęczyło mnie to
pasożytnictwo.Jużdrugirokżyjęnacudzykoszt.Dośćtego.
Arbinbyłzakłopotany.
-Zupełnienieotomichodziło.Niechciałempowiedzieć,żestanowiszdlanasciężar.
-Wkońcucotozaróżnica?Zatrzylataodbędziesiękolejnyspisiwtedyodejdę.
-Maszwięcprzedsobąjeszczeconajmniejdwalatawypoczynkuilektury.Czemumiałbyś
znichrezygnować?
- Bo inni są ich pozbawieni. A co z tobą i Loa? Kiedy przyjdą po mnie, zabiorą też was.
Myślisz,żecozemniezaczłowiek?Miałbymżyćjeszczeparęśmierdzącychlatzacenę...
- Przestań, Grew. Nie chcę wykładów z historioniki. Nieraz mówiliśmy ci, co zrobimy.
Zgłosimycięnatydzieńprzedspisem.
-Ico,pewnieoszukacielekarza?
-Przekupimygo.
-Hmmm.Atentujeszczepodwoiwaszązbrodnię.Jegoteżbędziecieukrywać?
- Pozbędziemy się go. Na Kosmos, po co teraz się tym zamartwiać? Mamy jeszcze dwa
lata.Więccoznimzrobimy?
- Obcy - mówił do siebie Grew. - Nieoczekiwanie puka do drzwi. Przychodzi znikąd.
Posługujesięniezrozumiałymjęzykiem...Niewiem,cociporadzić.
-Jestbardzospokojny-stwierdziłfarmer-iwydajesięśmiertelnieprzerażony.Niejestdla
nasgroźny.
-Przerażony,tak?Ajeślijestniedorozwinięty?Jeślijegogadaninatonienieznanydialekt,
leczbełkotszaleńca?
-Tomałoprawdopodobne.-LeczArbindrgnął,zaniepokojony.
-Wmawiasztosobie,bochceszgowykorzystać...Dobrze.Powiemci,cozrobić.Zawieźgo
domiasta.
-DoChica?-spytałzezgroząArbin.-Ależtowszystkozrujnuje.
- Bynajmniej. Problem z tobą polega na tym, że nie czytasz gazet. Szczęśliwie dla naszej
rodziny, jestem jeszcze ja. Tak się składa, że Instytut Badań Jądrowych stworzył urządzenie,
które ma podobno sprawić, by ludzie uczyli się szybciej. Był o tym artykuł w dodatku
weekendowym.Ipotrzebująochotników.Weźtegoczłowiekaizgłośgo.
Arbinstanowczopotrząsnąłgłową.
- Zwariowałeś. Nie mogę tego zrobić, Grew. Natychmiast zapytaliby o jego numer
identyfikacyjny. Jakiekolwiek odstępstwo od prawa szybko zwabiłoby tu władze, a wtedy
dowiedzielibysięotobie.
- Wcale nie. Akurat w tym przypadku całkowicie się mylisz. Instytut szuka ochotników,
ponieważmaszynajestnadalwfaziedoświadczalnej.Przypuszczalniezabiłaparęosób,więc
jestempewien,żeniebędązadawaćpytań.Ajeśliobcyumrze,najpewniejnieznajdziesięw
gorszej sytuacji niż teraz... No, podaj mi czytnik książkowy i nastaw na szóstą rolkę. I
przynieśgazetę,jaktylkoprzyjdzie,dobrze?
Kiedy Schwartz otworzył oczy, minęło już południe. W sercu czuł tępy, przenikliwy ból,
ból rozpaczy i tęsknoty - za żoną, której zabrakło przy jego boku, za utraconym światem...
Kiedyśjużczułpodobnyból...Inagleprzedoczamiznówstanęłymuzapamiętanenazawsze
sceny.Otoonsam,młodzikjeszcze,wzasypanejśniegiemwiosce...nieopodalczekająsanie...
którezawiozągodopociągu...ażwreszciedotrzenawielkistatek...
Tęsknotainękającygostrach,towarzyszącyrozstaniuzeznanymotoczeniem,sprawiły,że
przezchwilęznówpoczułsiętymdwudziestoletnimchłopcem,emigrującymdoAmeryki.
Strachjednakbyłzbytrealny.Niemożliwe,abytylkośnił.
Kiedyświatełkonaddrzwiamizabłysłoiznówzgasło,awpokojuzabrzmiałypozbawione
sensu słowa, wypowiedziane barytonem gospodarza, Schwartz aż podskoczył. Nagle drzwi
otwarły się i pojawiło się śniadanie - gęsta, ciepła zupa, trochę przypominająca kaszkę
kukurydzianą,leczbardziejkorzennawsmaku,imleko.
-Dziękuję-odparłikilkarazypokiwałgłową.
Farmer burknął coś w odpowiedzi i podniósł koszulę Schwartza, którą ten powiesił
wieczorem na krześle. Obejrzał ją bardzo dokładnie, szczególnie wiele uwagi poświęcając
guzikom. Potem rozsunął szeroko drzwi szafy i Schwartz po raz pierwszy zobaczył ciepłą,
mlecznąbielścian.
- Plastik - mruknął do siebie, używając tego uniwersalnego słowa-wytrychu z pewnością
typowego laika. Zauważył też, że w pokoju nie ma żadnych ostrych kątów ani załamań -
płaszczyznyłączyłysięzsobąłagodnymiłukami.
Jego towarzysz podawał mu różne przedmioty i gestykulował w sposób łatwy do
zrozumienia.NajwyraźniejSchwartzmiałsięumyćiubrać.
Zpomocą,popartąwskazówkami,posłuchał.Tyleżeniezdołałznaleźćnic,czymmógłby
się ogolić, kiedy zaś wskazał podbródek, odpowiedzią było niezrozumiałe słowo i mina,
wyrażająca ogromny niesmak. Schwartz podrapał się po pokrytej siwą szczeciną skórze i
westchnąłgłęboko.
Zaprowadzono go do niewielkiego, podłużnego, dwukołowego pojazdu. Farmer gestem
nakazał mu wsiąść i pojazd ruszył. Pusta droga umykała w tył, aż wreszcie wyrosły przed
nimi niskie, błyszczące nienaganną bielą budynki. W dali, na horyzoncie, widać było błękit
wody.
Schwartzzentuzjazmemwskazałrękąprzedsiebie.
-Chicago?
Zzamierającąnadziejączekałnaodpowiedź,zpewnościąbowiemnicniemogłobyćmniej
podobnedoznanegomumiasta.Farmermilczał.Inadziejaumarła.
*****
3.
JEDENŚWIAT...CZYWIELE?
Właśnie skończyła się konferencja prasowa z okazji zbliżającej się ekspedycji na Ziemię i
Bel Arvardan poczuł, jak na widok gwiaździstego nieba jego duszę ogarnia dziwny, błogi
spokój. Miał świadomość, że stanowi część wielkiej całości, milionów układów gwiezdnych,
które składały się na wszechobecne Imperium Galaktyczne. Nie troszczył się już o
popularnośćswojejosobywjednymczydrugimsektorze.Gdytylkoudowodniswojąteorię
dotyczącą Ziemi, jego sława rozejdzie się po wszystkich zamieszkanych planetach Drogi
Mlecznej, wszystkich światach, na których stanęła noga Człowieka przez setki tysięcy lat
kosmicznejekspansji.Tepotencjalneszczytypopularności,czysteiwysublimowanewyżyny
nauki osiągnął wcześnie, ale nie bez trudu. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a cała jego
karierapełnabyłakontrowersyjnychmomentów.Rozpoczęłasięodwstrząsu,któryzachwiał
całymUniwersytetemArkturiańskim,kiedywniezwyklemłodymwiekudwudziestutrzech
lat Arvardan kończył tam studia na wydziale archeologii. Bomba, równie niszczycielska jak
prawdziwy, śmiercionośny ładunek, wybuchła, gdy Biuletyn Galaktycznego Towarzystwa
Archeologicznego odrzucił jego pracę magisterską. Po raz pierwszy w historii uniwersytetu
nie przyjęto do publikacji pracy magisterskiej. W dodatku nigdy dotąd w długich dziejach
tegoszacownego,naukowegoperiodykuodmowaniezostaławyrażonawtakbezwzględny
sposób.
Dla laików powody takiej agresji, skierowanej przeciw niezrozumiałej i suchej broszurze
zatytułowanej „O starożytnych zabytkach sektora Syriusza i ich związku z radiacyjną
hipotezą narodzin ludzkości”, mogły wydawać się tajemnicze. Przyczyną jednak było to, że
Arvardan w swojej pracy przyjął teorię głoszoną wcześniej przez pewne kręgi mistyków,
którzymieliwięcejwspólnegozmetafizykąniżarcheologią;chodziłoopogląd,żeludzkość
zrodziłasięnajakiejśjednejsamotnejplanecie,apóźniejrozprzestrzeniłapoGalaktyce.Byłto
ulubionywątekpisarzyfantastycznychtamtegookresuiherezjadlakażdegoszanującegosię
archeologaImperium.
Ale pozycja Arvardana stała się tak mocna, że mógł przeciwstawić się każdemu, nawet
najbardziejutytułowanemuarcheologowi;wciągudekadyzostałnajwiększymznawcąkultur
przedimperialnych,wciążtonącychwmrokachhistoriiGalaktyki.
Napisał na przykład monografię mechanistycznej cywilizacji z sektora Rigela, gdzie
rozwójrobotówdałpoczątekzupełnienowejkulturze,trwającejkilkastuleci.Wreszciejednak
doskonałośćmetalowychniewolnikówdotegostopniazabiłainicjatywęichpanów,żestalisię
oni łatwą zdobyczą dla chyżej floty wojennej lorda Moraya. Ortodoksyjna archeologia,
upierającasięprzyteorii,żekażdarasaludzkapowstałaniezależnie,naodrębnychplanetach,
wykorzystywała podobne do rigelańskiej nietypowe kultury jako przykłady. Miały one
dowodzić istnienia pierwotnych różnic rasowych, których nie zdążyły jeszcze wyprzeć
kontakty międzyplanetarne i przemieszanie krwi. Arvardan skutecznie obalił podobne
koncepcje, wykazując, iż cywilizacja robotów stanowiła jedynie logiczne rozwinięcie
ekonomicznychispołecznychwarunków,panującychwtamtychczasachnaplanetachRigela.
Albo barbarzyńskie planety Wężownika, które ortodoksi długo uważali za przykłady
prymitywnych ludzkich społeczności stadium przedgalaktycznego. Każdy podręcznik
podawał je na dowód słuszności teorii Mergera, głoszącej, że ludzkość stanowi naturalne
najwyższe stadium rozwoju życia na planetach tlenowo-wodnych, jeśli panują na nich
odpowiednie temperatury i grawitacja. Wedle tej teorii wszystkie rasy ludzkie mogły
swobodniekrzyżowaćsięzesobą,iwmiaręrozwojupodróżymiędzyplanetarnychpodobne
krzyżówkizdarzająsięcorazczęściej.
Jednakże Arvardan odkrył ślady wcześniejszej cywilizacji, starszej od liczących sobie
dziesięćtysięcylatbarbarzyńskichkulturWężownika,iudowodnił,żenajwcześniejszeźródła
planetarne wspominają o handlu międzygwiezdnym. Młody archeolog zadał ostatni cios,
demonstrując niezbite dowody, że człowiek pojawił się w tym regionie w pełni rozwoju
cywilizacyjnego.
PotymodkryciuBiul.Gal.Tow.Arch.(takbowiembrzmiałoficjalnyskróttytułupisma)
zdecydowałsięopublikowaćwreszciepracęmagisterskąArvardana-wponaddziesięćlatod
jejogłoszenia.
Teraz zaś poszukiwania dowodów potwierdzających ulubioną teorię Arvardana
doprowadziły go do najprawdopodobniej najmniej liczącego się świata Imperium - planety
zwanejZiemią.
Arvardan wylądował w jedynym miejscu na Ziemi należącym do Imperium, położonym
wśród odludnych płaskowyżów na północ od Himalajów. Tutaj, gdzie nigdy nie dotarła
radioaktywność, pyszniły się budynki całkowicie obce ziemskiej architekturze. W zasadzie
były to kopie pałaców wicekrólów, istniejących na szczęśliwszych planetach. Dla wygody
mieszkańców stworzono tu naprawdę komfortowe warunki. Ponure skały pokryto warstwą
gleby, nawodniono, zapewniono sztuczną atmosferę i klimat - i zmieniono w dwanaście
kilometrówkwadratowychtrawnikówikwitnącychogrodów.
Ilość energii zużyta na tę budowę była przerażająca jak na ziemskie standardy, ale w
całościpochodziłazniewyobrażalnychzasobówdziesiątkówmilionówplanet,którychliczba
ciąglerosła(obliczono,żewosiemsetdwudziestymsiódmymrokuerygalaktycznejśrednio
pięćdziesiątnowychplanetdzienniezyskiwałozaszczytnystatusprowincji-cooznaczało,iż
liczbaichmieszkańcówmusiałaprzekroczyćpięćsetmilionów).
Na tym skrawku nie-Ziemi mieszkał Prokurator Ziemi i czasami w swym syntetycznym
luksusie mógł przez chwilę zapomnieć, że mianowano go władcą tej zapadłej dziury, i
pamiętaćjedynieotym,iżjestarystokratązestarejiszanowanejrodziny.
Jego żona znacznie rzadziej oddawała się złudzeniom, zwłaszcza kiedy wspinając się na
porośniętemurawąwzgórzedostrzegaławdaliproste,zdecydowaneliniestanowiącegranicę
terenów pałacowych. Za nimi rozciągały się dzikie, poszarpane skały Ziemi. W takich
chwilachnawetkolorowefontanny(którychwodaświeciławciemności,coupodabniałojądo
zimnego, płynnego ognia), wspaniałe klomby i idylliczne gaje nie potrafiły zatrzeć
świadomości,żeobojewgruncierzeczyprzebywająnawygnaniu.
Tak więc Arvardan został podjęty bardziej serdecznie, niż przewidywał protokół.
Pomijając inne względy, dla Prokuratora archeolog był tchnieniem Imperium, wielkiego
świata,nieskończoności.
Arvardanzaśrównieżznalazłwielepowodówdozachwytu.
- Posiadłość jest wspaniała - powiedział - i urządzona ze smakiem. To interesujące, jak
piętnonaszejkulturyodciskasięnanajbardziejnawetodległychczęściachImperium,lordzie
Enniusie.
-Obawiamsię,żeowieleprzyjemniejjestodwiedzićdwórProkuratoraniżżyćwnim--
uśmiechnąłsięEnnius.-Przypominamionpustąskorupę,którapotrącona,głuchodźwięczy.
Myzżoną,obsługaiżołnierzezgarnizonuimperialnego,pozapałacemrozlokowanirównież
wewszystkichważniejszychośrodkachplanety,noiodczasudoczasujakiśgość-towszyscy,
którzy mają cokolwiek wspólnego z kulturą galaktyczną. Przyzna pan, że to raczej skromne
kontakty.
Siedzielipodarkadami,nadworzezapadałzmierzch.Purpurowysłonecznyblaskznikał
zapostrzępionymi,zamglonymiskałaminahoryzoncie,azwiewnyjakwestchnieniewietrzyk
poruszałciężkim,przesyconymzapachemroślinpowietrzem.
Nawet Prokuratorowi nie wypadało okazywać zbyt wielkiego zaciekawienia
poczynaniami gościa, ale zwyczaj ten nie uwzględniał przeraźliwej izolacji, jakiej
doświadczalimieszkańcyimperialnejplacówkinaZiemi.
-Jakdługozamierzapantuzabawić,panieArvardan?-spytałEnnius.
- Trudno powiedzieć. Wyprzedziłem pozostałą część ekspedycji, żeby zapoznać się z
ziemskąkulturąizałatwićwszystkieobowiązkoweformalności.Muszęnaprzykładotrzymać
odpanaoficjalnepozwolenienazałożenieobozówwniezbędnychmiejscach,itakdalej.
-Zgoda,zgoda!Alekiedyzaczynapanwykopaliska?Iczynaprawdęspodziewasiępan
znaleźćcośwartościowegonatejżałosnejkupiegruzów?
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, mam nadzieję rozbić pierwszy obóz w ciągu kilku
miesięcy. A co do tej planety, to cóż, można o niej powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest
politowaniagodnymrumowiskiem.StanowiabsolutnyunikatwcałejGalaktyce!
- Unikat? - spytał chłodno Prokurator. - Coś podobnego! To bardzo zwyczajny świat.
Różnie można o nim powiedzieć: chlew, potworna dziura, jeden wielki śmietnik lub co tam
najgorszego przyjdzie panu do głowy. A przecież mimo swych wyszukanych obrzydliwości
nie może nawet aspirować do wyjątkowości w prawdziwym okropieństwie i pozostaje
zwyczajnym,brutalnymchłopskimświatem.
-Ale-odpowiedziałArvardan,oszołomionygrademsypiącychsięnaniegoirracjonalnych
argumentów-planetajestradioaktywna.
-Noicoztego?WGalaktycesątysiąceradioaktywnychplanet,itoznaczniebardziejniż
Ziemia.
Wtymmomencieuwagęichprzyciągnąłdelikatny,posuwistyruchsamobieżnegobarku.
Wystarczyłotylkowyciągnąćrękę.
-Czegosiępannapije?-spytałgościaEnnius.
-Nicszczególnego.Możekoktajlcytrynowy.
-Bardzoproszę.Barekjestwyposażonywewszystkieniezbędneskładniki...Zchenseyem?
-Tylkokropelkę-powiedziałArvardanskładającrazemkciukipalecwskazującytak,że
prawiesięzetknęły.
-Jednąminutkę.
Gdzieś w środku barku (być może najbardziej uniwersalnego i niewątpliwie
najpopularniejszegoosiągnięciatechnicznejmyśliludzkości)przystąpiłdoakcjimechaniczny
barman - urządzenie, którego elektroniczna dusza mieszała składniki z dokładnością nawet
nie do jednej kropli, lecz do jednego atomu. Jego produkty były zawsze doskonałe, tej
perfekcyjnościnigdyniemógłbyosiągnąćnawetnajbardziejnatchnionyartysta.
Wysokie szklanki pojawiły się pozornie znikąd, jakby tylko oczekiwały na właściwy
moment.
Arvardan wziął zieloną i na chwilę przyłożył chłodne szkło do policzka. Potem uniósł ją
doustispróbował.
-Bardzodobre.
Odstawiłszklankędoidealniedopasowanegouchwytuwporęczyfotelaidodał:
- Tak jak pan powiedział, Prokuratorze, istnieją tysiące radioaktywnych planet, ale tylko
jednajestzamieszkana.Właśnieta.
- Tak - Ennius pociągnął łyk ze szklanki i zdawało się, że delikatny, aksamitny smak
napojuosłabiłtrochęjegoagresywność-byćmożewtymsensieZiemiajestistotaieunikatem.
Aletożadenpowóddochwały.
30
- Nie chodzi tu jedynie o wyjątkowość statystyczną - Arvardan mówił powoli pomiędzy
łykami. - Istota sprawy leży głębiej i ma potężne implikacje. Biolodzy dowiedli, lub
przynajmniej tak twierdzą, że na planetach, w których atmosferze i oceanach utrzymuje się
promieniowanie powyżej pewnego poziomu, życie nie może się rozwijać... Na Ziemi ten
poziomzostałznacznieprzekroczony.
-Interesujące.Niewiedziałemotym.Cóż,sądzę,żestanowitowystarczającydowódna
to,iżZiemiaijejżycieodpoczątkuzasadniczoróżniąsięodresztyGalaktyki...Topowinno
panu odpowiadać. Zwłaszcza że jest pan z Syriusza - dodał Ennius z ironicznym
rozbawieniem.-Czywiepan-spytałpochwilipoufalezniżającgłos-żenajwiększątrudność
wrządzeniutąplanetąstanowiopanowanieogromnegoantyterranizmuistniejącegowcałym
sektorze Syriusza? Ziemianie zresztą odpłacają to uczucie z nawiązką. Rzecz jasna, nie
twierdzę, że antyterranizm nie szerzy się w innych rejonach Galaktyki, ale nie da się go
porównaćzsyriańskim.
OdpowiedźArvardanabyłaniecierpliwaiporywcza:
-LordzieEnniusie,niepojmujępańskichaluzji.Codomnie-jestembardzotolerancyjnyi
staram się pozbyć wszelkich podobnych przesądów. Wierzę w jedność ludzkości jako
człowiek i jako naukowiec, i dotyczy to także Ziemi. Wszelkie życie jest zasadniczo
jednakowe, dlatego że opiera się na koloidach białkowych, które nazywamy protoplazmą.
Promieniowanieradioaktywne,októrymmówiłem,niewpływatylkonapewneformyżycia-
ludzi - czy zwierzęta - ale na wszystkie. Dotyczy to wszelkich istot, ponieważ opiera się na
zasadachmechanikikwantowejiwpływanamolekularneprzemianybiałek.Dotyczytomnie,
pana,Ziemian,pająkówirobaków.
Zapewne nie muszę panu wyjaśniać, że białka są niezmiernie skomplikowanymi
połączeniami aminokwasów i pewnych specyficznych związków, zorganizowanych w
skomplikowane trójwymiarowe struktury, niestałe jak słońce w pochmurny dzień. Ta
niestabilność to właśnie życie, które dążąc do zachowania swojej tożsamości podlega
odwiecznymzmianom-nawzórwysokiejtyczkibalansującejnanosieakrobaty.
Aletewspaniałestruktury,białka,musiałykiedyśpowstaćzezwiązkównieorganicznych,
które poprzedziły życie. Na samym początku, pod wpływem energii promienistej słońca, w
wielkichobjętościachroztworówzwanychoceanamicząsteczkiorganicznePomnażałyswoją
złożoność,przechodząc-wzależnościodkierunkuzmian-odmetanudoformaldehydu,aw
końcu do cukrów i skrobii, bądź od mocznika do aminokwasów i białek. Oczywiście
powstawanie i rozpad różnych kombinacji atomów jest kwestią czystego przypadku. Sam
proces powstawania życia może na jednym świecie trwać setki milionów lat, a na drugim
tylko setki. Rzecz jasna, bardziej prawdopodobne jest, że będą to miliony lat. A zgodnie z
rachunkiemprawdopodobieństwanajczęściejprocestenwogóleniezachodzi.
Obecnie naukowcy zajmujący się chemią organiczny odtworzyli z wielką dokładnością
wszystkie te reakcje, ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień energetycznych, to znaczy
zmianystanówenergetycznychatomówwróżnychstadiachprzemian.Wtejchwiliwiadomo
już, bez cienia wątpliwości, że kilka fundamentalnych dla powstania życia reakcji wymaga
obecności energii promienistej. Jeśli wydaje się to panu dziwne, Prokuratorze, mogę tylko
powiedzieć, że fotochemia, czyli chemia reakcji wywoływanych przez energię promienistą,
jest znakomicie rozwijającą się gałęzią wiedzy. Znane są niezliczone przypadki prostych
przemianchemicznychzachodzącychwróżnychkierunkach,wzależnościodtego,czydzieje
siętoprzyudzialeczyteżbrakukwantówświatła.
Na zwykłych planetach w znakomitej większości jedynym źródłem energii promienistej
jest słońce. W pochmurne dni lub w nocy związki węgla i azotu reagują inaczej niż przy
obecnościkwantówenergiiwysyłanychprzezsłońce,którewpadająpomiędzyatomyniczym
ognistepociski-jakkulenanieskończonympolupełnymprzypadkowoustawionychkręgli.
Natomiast na światach radioaktywnych każda kropla wody - nawet podczas
najciemniejszych nocy, nawet osiem kilometrów pod powierzchnią - aż kipi od nieustannie
przeszywającychjąpromieni,atakującychatomywęglalubteżaktywującychje,jakmawiają
chemicy. Zapoczątkowane w ten sposób reakcje chemiczne prowadzą zawsze w jednym
kierunku,kierunku,którynigdyniewiedziekupowstaniużycia.
Arvardan skończył drinka. Odstawił pustką szklankę na blat barku. Została natychmiast
wchłoniętadospecjalnegourządzeniaczyszczącego,sterylizującegoiprzygotowującegoszkło
dopodanianastępnychdrinków.
-Jeszczeszklaneczkę?-spytałEnnius.
-Możepokolacji-odpowiedziałArvardan.:-Naraziedziękuję.
Enniusstukałsmukłympalcemwoparciefotela.
-Mówiłpanwfascynującysposób-odezwałsięwreszcie.-Alejeślitowszystkoprawda,
tocozżyciemnaZiemi?Jakpowstało?
-Widzipan,nawetpanatozaintrygowało.Wydajesię,żeodpowiedźjestbardzoprosta.
Radioaktywność w ilości wystarczającej, by uniemożliwić powstanie życia, niekoniecznie
musi unicestwić już istniejące organizmy. Może je modyfikować, ale jeśli nie występuje w
olbrzymimnatężeniu,niezabijeich...Niechpanzwróciuwagę,żewchodzącewgręprocesy
chemiczne są różne. W pierwszym przypadku proste cząsteczki nie mogą połączyć się w
bardziejskomplikowanezwiązki,podczasgdywdrugimjużgotowekompleksymuszązostać
rozłożone.Tonietosamo.
-Nadalniepojmuję,doczegopanzmierza.
- Czyż nie jest to oczywiste? Życie na Ziemi powstało, zanim planeta stała się
radioaktywna. Mój drogi Prokuratorze, to jedyne możliwe wytłumaczenie, które nie
zaprzeczaaniistnieniużycianaZiemi,aniniepodważapołowyteoriichemicznych.
Enniusprzypatrywałsięarcheologowizpełnymniedowierzaniarozbawieniem.
-Chybaniemówipanserio?
-Dlaczegonie?
- Jak planeta może stać się radioaktywna? Pierwiastki radioaktywne w skorupie planet
trwająmiliony,miliardylat.Uczyłemsięotymwczasiestudiów,nawstępnymkursieprawa.
Musiałyistniećodzamierzchłejprzeszłości.
Ale jest coś takiego jak sztuczne promieniowanie, nawet na wielką skalę. Znamy tysiące
reakcjiatomowych,wtokuktórychpowstajądostateczneilościenergii,abystworzyćizotopy
radioaktywne.Jeżelizałożymy,żeniektóreztychreakcjistosowanokiedyśwprzemyśle,bez
odpowiedniejkontroli,lubnawetpodczaswojen,jeślipotrafipansobiewyobrazićwojnęna
pojedynczej planecie, to dojdziemy do wniosku, że większa część powierzchni Ziemi mogła
zamienićsięwsztucznieradioaktywnezwiązkiCoPannato?
Słońce zachodziło krwawo nad górami i jego czerwony odblask padł na pociągłą twarz
Enniusa. Wiał delikatny wieczorny wietrzyk, a senne bzyczenie starannie dobranych
gatunkówowadówwokółpałacubyłołagodniejszeniżzwykle.
-Wydajemisię,żetonadalsztucznateoria.Przedewszystkimniemogęwyobrazićsobie,
by ktoś użył energii nuklearnej podczas wojny lub pozwolił na nie kontrolowane
wykorzystaniejejwinnysposób...
-Tojasne,żeniedoceniapanniszczycielskichmożliwościenergiijądrowej,wdzisiejszych
czasachbowiemzłatwościąjąkontrolujemy.Alejeślijakaśistotaczyjakaśarmiaużyłatakiej
broni, zanim opracowano skuteczne metody obrony? To byłoby coś takiego jak na przykład
użycie bomb zapalających, zanim jeszcze wiedziano, że piaskiem lub wodą można gasić
pożar.
-Hmmm,mówipanjakShekt.
-KtotojestShekt?-spytałzzainteresowaniemArvardan.
-PewienZiemianin.Jedenzkilkuprzyzwoitychludzi,toznaczytakich,zktórymimożna
nawetporozmawiać.Jestfizykiem.Mówił,żemożeZiemianiezawszebyłaradioaktywna.
- Tak... To nic nadzwyczajnego. Z pewnością nie ja pierwszy wysunąłem taką teorię. W
„Księdze Starszych” jest fragment zawierający tradycyjną, mityczną prehistorię Ziemi. Ja
powiedziałem mniej więcej to samo, tyle że użyłem terminologii naukowej w miejsce
górnolotnejfrazeologii.
-„KsięgaStarszych”?-Enniuswydawałsięzaskoczonyilekkoporuszony.-Gdziepanją
zdobył?
-Mamswojesposoby.Niebyłotołatweiznalazłemtylkofragmenty.Oczywiściewszystkie
tradycyjne przekazy o nieradioaktywnej Ziemi, nawet te kompletnie nienaukowe, są bardzo
ważnedlamoichplanów...Adlaczegopanpyta?
-PonieważtaksiążkajestświętymtekstemradykalnejsektyZiemian.Tamtymniewolno
jejczytać.Dopókijestpantutaj,napanamiejscunierozgłaszałbymtego.Zdarzałosię,żenie-
ZiemianczyTamtych,jaknastutajnazywają,linczowanozamniejszewykroczenia.
-Mówipan,jakbyimperialnapolicjaniedziałałaskutecznie.
-Owszem,wsprawachświętokradztwa.Toszczerarada,doktorze.
Zabrzmiał melodyjny kurant, jego wibrujący dźwięk zdawał się harmonizować z cichym
szelestemdrzew.Wkońcuzamilkłniechętnie,miłośnierozpływającsięwpowietrzu.
Enniuspodniósłsię.
-Czasnakolację.Czybędziemipantowarzyszyłiprzyjmiegościnę,jakąmożezapewnić
odrobinaImperiumnaZiemi?
Okazje do wydania wystawnej kolacji nie zdarzały się zbyt często, choć korzystano z
każdego najbłahszego nawet pretekstu. Podano wiele potraw na eleganckiej zastawie,
przybyło mnóstwo wytwornych mężczyzn i czarujących kobiet. Doktor B. Arvardan z
Baronna w sektorze Syriusza był podejmowany z takimi honorami, że zaczynało go już od
nichmdlić.
Arvardanwykorzystałuwagęgościiwdalszejczęścikolacjipowtórzyłwiększośćtego,co
powiedział wcześniej Enniusowi, ale tym razem jego wystąpienie spotkało się z mniejszym
zainteresowaniem.
Rumianymężczyznawmundurzepułkownikaodezwałsiędoniegozprotekcjonalizmem
właściwymwojskowym,gdyzwracająsiędonaukowców:
- O ile dobrze zrozumiałem pański wywód, doktorze, usiłuje nam pan powiedzieć, że te
psy zamieszkujące Ziemię pochodzą ze starożytnej rasy, która być może dała początek całej
ludzkości?
- Wahałbym się przed tak radykalnym stwierdzeniem, pułkowniku, ale uważam, że
istnieją pewne przesłanki pozwalające wysunąć podobną teorię. Ufam, że za rok będę mógł
sformułowaćostatecznąopinię.
-Jeślipancośznajdzie,doktorze,wcomocnowątpię-odparłpułkownik-bardzomnie
pan zadziwi. Przebywam na Ziemi od czterech lat i moje doświadczenia nie należą do
najskromniejszych.Doszedłemdowniosku,żeZiemianie,wszyscybezwyjątku,sąoszustami
i łajdakami. Ich poziom intelektualny jest zdecydowanie niższy od naszego. Brak im iskry,
którapozwoliłabyrozprzestrzenićsiępoGalaktyce.Sąleniwi,przesądni,skąpiiniemająw
sobiekrztynyhartuducha.Niezgodzęsięanizpanem,aniznikim,dopókiktośniepokaże
miZiemianina,którypodjakimkolwiekwzględembędzierównyprawdziwemuczłowiekowi,
mnie czy panu, na przykład. Tylko wtedy jestem skłonny uwierzyć, że może być
przedstawicielem rasy, która była naszym protoplastą. Ale póki co -.proszę nie kazać mi
traktowaćpoważnietychteorii.
Otyłymężczyznasiedzącyprzykońcustołuwtrąciłraptownie:
- Powiadają, że dobry Ziemianin to martwy Ziemianin, ale nawet wtedy śmierdzi jak
zaraza.-Zaśmiałsięrubasznie.
Arvardanskrzywiłsięzniesmakieminiepodnoszącgłowy,powiedział:
-Niezamierzamwyjaśniaćróżnicrasowych,zwłaszczażeniematożadnegozwiązkuze
sprawą.MówięoprehistorycznychZiemianach.Ichdzisiejsipotomkowiedługożyliwizolacji
i w skrajnie niesprzyjającym środowisku. Ale i tak nie mogę ich zdyskredytować. Przed
kolacjąwspominałpanopewnymZiemianinie-zwróciłsiędoEnniusa.
-Naprawcie?Niepamiętam.
-FizykuonazwiskuShekt.
-Atak,rzeczywiście.
-CzychodziłomożeoAffretaShekta?
-Tak.Dlaczegopanpyta?Słyszałpanonim?
-Wydajemisię,żetak.Tonazwiskodręczyłomnieprzezcałąkolację,odchwiligdypanje
wspomniał, ale chyba wreszcie je umiejscowiłem. Czy nie pracuje w Instytucie Badań
Jądrowychw...Dolicha,jaksięnazywatomiejsce?-potarłczołodłonią.-WChica?
-Tak,toon.Copanonimwie?
- Tylko tyle. W sierpniowym numerze Przeglądu Fizycznego czytałem jego artykuł.
Zauważyłemgotylkodziękitemu,żeszukałemwszystkiego,comazwiązekzZiemią,aprace
ziemskich naukowców są rzadkością w pismach o zasięgu galaktycznym... W każdym razie
chodzi mi o to, że ten człowiek twierdzi, iż zbudował coś co nazwał synapsyfikatorem,
przyrząd,któryjestwstaniezwiększyćzdolnośćuczeniasięssaków.
-Doprawdy?-powiedziałEnniusostrzej,niżzamierzał.-Nicotymniesłyszałem.
- Znajdę dla pana dane bibliograficzne. To całkiem interesujący artykuł, choć oczywiście
nie roszczę sobie pretensji do zrozumienia całego wywodu matematycznego. Na razie
testował synapsyfikator tylko na jakichś miejscowych zwierzętach, zdaje się, że nazywał je
szczurami, które potem wpuszczał do labiryntu. Rozumie pan, co mam na myśli: nauka
odnajdywania właściwej drogi prowadzącej przez labirynt do żywności. Porównywał ich
zachowania z zachowaniami szczurów nie poddanych działaniu maszyny i stwierdził, że
zwierzętopozabieguzakażdymrazempokonywałylabiryntwczasierównymjednejtrzeciej
czasu potrzebnego szczurom kontrolnym... Czy dostrzega pan, pułkowniku, znaczenie tego
faktu?
-Nie,doktorze-powiedziałobojętniewojskowy,któryrozpocząłtędyskusję.
- Wyjaśnię więc. Uważam, że każdy naukowiec zdolny do dokonania czegoś takiego,
nawetZiemianin,zpewnościąjestnamoimpoziomieintelektualnym,ajużnapewno-proszę
wybaczyćmiśmiałość-napańskim.
- Przepraszam, doktorze - przerwał mu Ennius. - Chciałbym wrócić do tego
synapsyfikatora.CzyShekteksperymentowałnaludziach?
Arvardanroześmiałsię.
- Wątpię, lordzie Enniusie. Na dziesięć zwierząt poddanych działaniu tego urządzenia
dziewięć zdychało. Musiałby być piekielnie odważny, żeby zdecydować się na próby na
ludziach,zanimnieudoskonaliswojejmetody.
Ennius, lekko marszcząc czoło, usiadł w fotelu i do końca kolacji nic nie jadł ani nie
odezwałsięchoćbysłowem.
Przed północą Prokurator cicho opuścił gości i szepnąwszy coś żonie udał się swoim
prywatnym jachtem na dwugodzinną wyprawę do Chica. Na jego czole wciąż widniała
zmarszczka,awsercuzalęgłasięstrasznaobawa.
ItaktegosamegopopołudniakiedyArbinMarenprzywiózłJosephaSchwartzadoChica
na poddanie go działaniu synapsyfikatora doktora Shekta, sam Shekt od ponad godziny
rozmawiałnaosobnościznimniej,niwięcej,tylkozProkuratoremZiemi.
*****
4.
KRÓLEWSKADROGA
Arbin był niespokojny. Czuł się osaczony. Gdzieś w Chica, jednym z największych miast
na Ziemi - mówiono, że ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców! - znajdowały się
przedstawicielstwawielkiegoImperium.
Nigdy jeszcze nie widział żadnego człowieka z Galaktyki, ale tutaj, w Chica, jego głowa
ciągleobracałasięnawszystkiestrony;bałsię,żemożejakiegośspotkać.Gdybygospytać,nie
umiałby wyjaśnić, jak zdołałby odróżnić Tamtych od Ziemian, nawet gdyby ich ujrzał. Ale
tkwiłownimsilneprzekonanie,żeistniejejakaśróżnica.
Wchodzącdoinstytutuobejrzałsięprzezramię.Jegopojazdstałzaparkowanynaotwartej
przestrzeni, z sześciogodzinnym kuponem rezerwującym miejsce. Czy podobna rozrzutność
mogła wzbudzić czyjeś podejrzenia?... Wszystko go przerażało. Powietrze było pełne oczu i
uszu.
Żeby tylko ten dziwny człowiek pamiętał, by pozostać w ukryciu na podłodze kabiny
pasażera. Co prawda wyraźnie potakiwał, ale czy zrozumiał? Arbin z irytacją pomyślał o
własnejustępliwości.CzemudałsięnamówićGrewowinatoszaleństwo?
Drzwiprzednimotworzyłysięnagleijakiśgłosprzerwałtokjegomyśli.
-Czegopanchce?
W głosie słychać było nutę zniecierpliwienia. Może pytał go już o to kilkakrotnie? Arbin
odpowiedziałochryple,słowadławiłygoniczymsuchypył.
- Czy to tutaj można się zgłosić na synapsyfikację? Recepcjonistka gwałtownie uniosła
wzrok.
-Proszęsiętuwpisać.
Arbinzałożyłręcezaplecyispytałcicho:
- Gdzie mogę porozmawiać z kimś od synapsyfikatora? Grew podał mu nazwę
urządzenia, ale w uszach Arbina słowo to brzmiało dziwnie, bełkotliwie. Kobieta jednak
oświadczyłatwardo:
- Nic nie mogę dla pana zrobić, dopóki nie wpisze się pan jako odwiedzający. Takie są
zasady.
Arbin odwrócił się bez słowa, chcąc odejść. Młoda kobieta za biurkiem zacisnęła usta i
gwałtowniekopnęłaprzycisksygnalizatora,znajdującysiękołojejfotela.
Arbindesperackostarałsięzachowaćanonimowośći,wewłasnymprzekonaniu,zupełnie
mu się to nie udawało. Ta dziewczyna wpatrywała się w niego z uwagą. Z pewnością
zapamiętagonacałelata.Miałszalonąochotęuciecdosamochoduinafarmę...
Ktoś w białym fartuchu laboratoryjnym przyszedł szybko z innego pomieszczenia i
recepcjonistkawskazałanaArbina:
-Ochotnikdosynapsyfikatora,pannoShekt.Niechciałpodaćnazwiska.
Znowudziewczyna,młoda.Patrzyłzakłopotany.
-Czypaniobsługujemaszynę?
- Nie, niezupełnie - uśmiechnęła się przyjaźnie i Arbin poczuł, że powoli opuszcza go
niepokój.
-Mogępanadoniegozaprowadzić.Naprawdępragniepanzgłosićsiędosynapsyfikacji?
-Chcęsiętylkozobaczyćzszefem-odpowiedziałgłucho.
-Dobrze.-Niewyglądałanazakłopotanąjegoodmową.Znikłazadrzwiami,zzaktórych
przyszła.Krótkachwilawyczekiwaniaiskinęłananiegoręką.
Zbijącymsercemruszyłzaniądopoczekalni.
-DoktorShektprzyjmiepanazajakieśpółgodziny.Wtejchwilijestbardzozajęty...Jeśli
chciałbypanwtymczasieobejrzećjakieśmikrofilmy,zarazprzyniosęczytnik.
AleArbinpotrząsnąłprzeczącogłową.Czteryścianymałegopokojuzamykałysięwokół
niego i jak mu się wydawało, osaczały go. Czy był w pułapce? Czy zaraz przyjdą po niego
Starsi?
TobyłonajdłuższeoczekiwaniewżyciuArbina.
Lord Ennius, Prokurator Ziemi nie doświadczył podobnych komplikacji w związku ze
swym spotkaniem z Shektem, ale doznał prawie porównywalnego podniecenia. Choć już
czwarty rok sprawował funkcję Prokuratora, wizyta w Chica wciąż jeszcze była dla niego
wydarzeniem. Jako bezpośredni przedstawiciel odległego imperatora osiągnął status
społecznyrówny-przynajmniejteoretycznie-wicekrólomwielkichsektorówgalaktycznych,
rozciągającychsięwswejpyszenasetkiparsekówsześciennychprzestrzeni,naprawdęjednak
stanowiskotorównałosięniemalzesłaniu.
Dla uwięzionego w jałowej pustce Himalajów, pośród równie jałowych sporów ludzi,
którzy nienawidzili jego i jego Imperium, nawet wycieczka do Chica była ekscytującą
wyprawą.
Wyprawytakietrwałyjednakkrótko.Zkonieczności-ponieważwChicatrzebabyłonosić
impregnowaną odzież, nawet podczas snu. A także, i to było najgorsze - należało stale,
przyjmowaćmetabolinę.
-Metabolina-mówiłdoShektazgoryczą,unoszącwpalcachjaskrawąpigułkę-tochyba
prawdziwy symbol tego, co pańska planeta oznacza dla mnie, przyjacielu. Powoduje ona
przyspieszeniewszystkichprocesówmetabolicznychwmoimorganizmie,kiedyprzebywam
watmosferzeradioaktywnej,którejpanwcalenieodczuwa.
Połknąłpigułkę.
- Proszę! Moje serce bije szybciej, oddech przyspiesza do wtóru, wątroba zaś aż wrze od
procesów,którezdaniemmedykówczyniązniejnajwiększąfabrykęchemicznąorganizmu.Ja
zaśzapłacęzatopóźniejuporczywymiatakamimigrenyiciągłymzmęczeniem.
Doktor Shekt słuchał z niejakim rozbawieniem. Na pierwszy rzut oka ziemski uczony
sprawiałwrażeniekrótkowidza,niedlatego,bynosiłokularyczyokazywałcharakterystyczne
dlaobdarzonychsłabymwzrokiemniezdecydowanie.Poprostuwieloletniapracawyrobiław
nim nawyk dokładnego oglądania każdego przedmiotu i szczegółowego rozważania
wszelkichfaktówprzedtem,nimzabrałgłos.Wysoka,szczupłasylwetkalekkogarbiłasiępod
ciężaremlat.
Doktor Shekt był oczytany i obeznany z kulturą galaktyczną, a także wolny od
powszechnejwrogościipodejrzliwościprzeciętnychZiemian,któretouczuciaczyniłyichtak
odrażającyminawetwoczachtakichimperialnychkosmopolitówjakEnnius.
- Jestem pewien, że nie potrzebuje pan tych pastylek - stwierdził Shekt. - Metabolina to
tylkojedenzwaszychprzesądówipandoskonaleotymwie.Gdybymbezpańskiejwiedzy
zastąpił ją czystym cukrem, niczego by pan nie zauważył. Co więcej, pańska głowa
zareagowałabynatotymsamymbólem.
- Dobrze panu mówić, bo przebywa pan stale we własnym środowisku. Czy może pan
zaprzeczyć,żewaszmetabolizmjestszybszyniżmój?
- Oczywiście. Cóż jednak z tego? W Imperium pokutuje przekonanie, że my, Ziemianie,
różnimy się od innych ludzi, w gruncie rzeczy jest to jednak ogromna przesada. A może
przybywapantujakoemisariuszantyterranizmu?
- Na duszę imperatora - jęknął Ennius - to pańscy ziemscy koledzy sami są najlepszymi
emisariuszami. Przyczajeni na swej śmiertelnie groźnej planecie, duszący się własną złością,
stanowiąnabrzmiaływrzódnacieleGalaktyki.
Nieżartuję,Shekt.Jakainnaplanetapodporządkowałasweżycietylurytuałomitrzyma
sięichzrówniemasochistycznymuporem?Niemadnia,bymnieprzyjąłdelegacjiodjednego
zwaszychrządzącychgremiów,żądającejkaryśmiercidlajakiegośbiedaka,któregojedynym
przestępstwem było przekroczenie granicy zakazanego terytorium, unik przed
Sześćdziesiątkąalbotylkospożyciewięcej,niżwynosijegoracja.
- A pan zawsze zatwierdza te wyroki. Pańskie idealistyczne oburzenie nakazywałoby
raczejpołożyćkrestympraktykom.
-Gwiazdymiświadkiem,żezchęciąbymtouczynił.Alecomamrobić?Imperatorżyczy
sobie,abywszystkieprowincjezachowałyswemiejscowezwyczaje-cozresztąjestsłusznei
rozsądne,odbierabowiemargumentygłupcom,którzywprzeciwnymraziecodrugiwtorek
organizowaliby powstanie. Poza tym, gdybym się sprzeciwił, gdy wasze Rady, Senaty czy
komisje żądają kary śmierci, zaraz podniosłaby się wrzawa, protesty i ataki na Imperium i
jego przedstawicieli. Szczerze mówiąc, wolałbym raczej przez dwadzieścia lat smażyć się w
piekle,niżmiećdoczynieniazczymśtakim.
Shektwestchnąłiprzeczesałpalcamirzednącewłosy.
-DlaGalaktykiZiemia,jeśliwogólektośonassłyszał,totylkomałykamyknaniebie.Dla
nas jest domem, i to jedynym. A przecież nie różnimy się od was, mamy tylko większego
pecha.Jesteśmystłoczeninaniemalmartwymglobie,uwięzienipodkopułąradiacji,otoczeni
przez ogromną Galaktykę, która nie dopuszcza nas do siebie. Jak mamy zwalczać trawiącą
nas frustrację? Czy pan, Prokuratorze, zgodziłby się, abyśmy wysłali nadwyżki ludności na
inneplanety?
Enniuswzruszyłramionami.
- Ja nie mam nic przeciwko temu. To ich mieszkańcy zgłosiliby gwałtowny sprzeciw!
Obawialibysię,żepadnąofiarąziemskichchorób.
- Ziemskich chorób! - Shekt skrzywił się z pogardą. - To bezsensowny pomysł. Nie
jesteśmynosicielamiśmierci.Przecieżprzebywapanmiędzynamiiżyjepan.
-Rzeczjasna,robięwszystko,abyuniknąćniepotrzebnychkontaktów-Enniusuśmiechnął
się.
- Dlatego że i pan poddał się propagandzie, rozpowszechnianej dzięki głupocie jej
własnychwyznawców.
- Ależ, doktorze Shekt, czyżby nie istniały żadne naukowe podstawy dla teorii, że
Ziemianiesąradioaktywni?
- Oczywiście. Jak moglibyśmy tego uniknąć? Pan też jest radioaktywny, podobnie jak
wszyscy mieszkańcy stu milionów planet Imperium. Nasze promieniowanie jest nieco
większe,alezapewniampana,żeniemożenikomuzaszkodzić.
- Ale przeciętny obywatel Galaktyki wierzy w coś zupełnie innego i obawiam się, że nie
maochotynażadneeksperymenty.Pozatym...
- Poza tym, chciał pan zapewne dodać, różnimy się od innych. Nie jesteśmy istotami
ludzkimi, znacznie szybsze bowiem mutacje, wywołane przez promieniowanie otoczenia,
bardzonaszmieniły...Toteżniezostałoudowodnione.
-Aleludziewtowierzą.
- Właśnie. I dopóki będą wierzyć, Prokuratorze, dopóki my, Ziemianie, będziemy
traktowanijakpariasi,dopótyodnajdziepanunascechy,budzącepańskiniesmak.Skoronas
uciskacie, nie dziwcie się, że się bronimy. Na waszą nienawiść odpowiadamy nienawiścią.
Nie,niejesteśmywinowajcami,jesteśmyofiarami.
Enniusprzyjąłtenwybuchgniewuzesmutkiem.NawetnajlepsizZiemian,pomyślał,są
przewrażliwieninatympunkcie,rozumująkategoriami:ZiemiakontraresztaWszechświata.
- Doktorze Shekt - powiedział, taktownie zmieniając temat - proszę mi wybaczyć moje
prostactwo. Na swą obronę mogę przywołać jedynie młodość i znudzenie. Widzi pan przed
sobą nieszczęśnika, młodzieńca tuż po czterdziestce - w dyplomacji to zaledwie
niemowlęctwo - który przechodzi praktykę na Ziemi. Miną lata, nim ci durnie z Urzędu do
sprawProwincjiZewnętrznychprzypomnąsobieomnieiwyznacząmimniejśmiercionośną
placówkę. A zatem obaj jesteśmy więźniami na Ziemi i obywatelami nieskończonego świata
rozumu, w którym nie liczą się różnice fizyczne czy planetarne. Proszę podać mi rękę i
zostańmyprzyjaciółmi.
ZmarszczkiprzecinającetwarzShektawygładziłysię,aściślejbiorącprzekształciłysięw
inne,znamionującedobryhumor.Roześmiałsięgłośno.
-Pańskiesłowawyrażająprośbę,lecztonzdradzatypowegoimperialnegodyplomatę.Jest
panmarnymaktorem,Prokuratorze.
- A zatem proszę mnie zawstydzić i odegrać rolę dobrego nauczyciela. Chciałbym, aby
opowiedziałmipanosynapsyfikatorze.
NaobliczuShektaodbiłosięzdumienie.Zmarszczyłbrwi.
- Słyszał pan o moim urządzeniu? Jest pan zatem nie tylko administratorem, ale i
fizykiem?
-Interesujemniekażdanauka.Alepoważnie,doktorzeShekt,naprawdęchciałbymsięo
nimczegośdowiedzieć.
Uczonyspojrzałuważnienaswegorozmówcę,wjegowzrokuwidaćbyłowahanie.Wstał,
unoszącpomarszczonądłońkuustom.Palcemiętosiływargę.
-Zupełnieniewiem,odczegozacząć.
- Na Gwiazdy, jeśli zastanawia się pan, jak przedstawić mi całą teorię matematyczną,
chętnierozwiążępańskiproblem.Proszęjąpominąć.Niemampojęciaowaszychfunkcjach,
tensorachiinnychpodobnychczarach.
OczyShektabłysnęły.
- Jeśli zatem mamy się ograniczyć jedynie do opisu, to jest to urządzenie, które w
założeniumiałozwiększyćzdolnościuczeniasięludzi.
-Ludzi?Naprawdę?Ico?Czytodziała?
- Sam chciałbym wiedzieć. Trzeba jeszcze wiele pracy. Podam panu najważniejsze fakty,
Prokuratorze,iniechpansamosądzi.Systemnerwowyczłowieka-izwierząt-zbudowany
jestzmateriałubiałkowego.Materiałtenskładasięzogromnejliczbykomórek,znajdujących
sięwbardzochwiejnejrównowadzeelektrycznej.Najlżejszybodziecwystarczy,byzakłócićtę
równowagę w jednej komórce, a ta z kolei wpłynie na następną i tak dalej, póki sygnał nie
dotrze do mózgu. Sam mózg jest również gigantycznym skupiskiem podobnych komórek,
którełącząsięmiędzysobąnawszelkiemożliwesposoby.Ponieważzaśjestichmniejwięcej
tylecodziesięćdodwudziestejpotęgi-cooznaczajedynkęzdwudziestomazerami-liczba
możliwychpołączeńjestrzędudziesięćdodwudziestejsilnia.Toliczbatakwielka,żegdyby
wszystkie elektrony i protony w całym Wszechświecie stały się nowymi wszechświatami,
wszystkie zaś elektrony i protony tych nowych wszechświatów znów stały się
wszechświatami, to liczba elektronów i protonów tych wszystkich wszechświatów byłaby
niczymwporównaniuztąliczbą...Rozumiepan?
-Gwiazdomniechbędądzięki,anisłowa.Gdybymspróbował,musiałbymzawyćjakpies
zbóluprzeciążonegomózgu.
- Hmmm. No cóż, w każdym razie to, co nazywamy impulsem nerwowym, to jedynie
wędrujące wzdłuż nerwu zakłócenie elektryczne, zdążające do mózgu i z powrotem po
nerwach.Pojmujepan,ocomichodzi?
-Tak.
- Brawo dla pańskiego geniuszu. Dopóki impuls wędruje wzdłuż komórki nerwowej,
posuwa się bardzo szybko, ponieważ białka praktycznie stykają się ze sobą. Ale komórki
nerwowe mają ograniczoną długość, a między nimi znajduje się cieniutka przegroda innej
tkanki.Krótkomówiąc,dwiesąsiadującezesobąkomórkinerwoweniestykająsię.
-Aha-stwierdziłEnnius.-Toznaczy,żeimpulsnerwowymusiprzeskoczyćtębarierę.
- Właśnie! Bariera osłabia moc impulsu i zwalnia prędkość przekazu proporcjonalnie do
swejgrubości.Toodnosisiętakżedomózgu.Proszęsobiejednakwyobrazić,żektośodkrywa
sposób,pozwalającyobniżyćstałądielektrycznąprzegrodymiędzykomórkowej.
-Jakąstałą?
- Miałem na myśli zdolność izolacyjną bariery. Gdyby ją obniżyć, impuls łatwiej
pokonywałbyprzeszkodę.Myślelibyśmyszybciejiuczylibyśmysięszybciej.
-Wporządku.Zatemwracamdomojegopierwszegopytania.Czytodziała?
-Wypróbowałemurządzenienazwierzętach.
-Zjakimskutkiem?
- Cóż... Większość bardzo szybko zginęła z powodu denaturacji białek mózgowych.
Innymisłowy,nastąpiłakoagulacja,jakwugotowanymnatwardojajku.
Enniusskrzywiłsięboleśnie.
-Jestcośniezwykleokrutnegowniewrażliwościnauki.Acoztymi,któreprzeżyły?
- Nic rozstrzygającego, ponieważ nie są ludźmi. Dowody zdają się przemawiać na ich
korzyść... Ale potrzebuję ludzi. Widzi pan, wszystko zależy od naturalnych elektrycznych
właściwościdanegomózgu.Niemadwóchidentycznychmózgów.Tojestjakodciskipalców
czy wzór naczyń krwionośnych siatkówki. Właściwości mózgu są jeszcze bardziej
indywidualne.Zabiegmusitouwzględnić,awtedy-jeślimamrację-denaturacjanienastąpi.
Nie mam jednak obiektów, na których mógłbym eksperymentować. Prosiłem o ochotników,
ale...-rozłożyłręce.
- Szczerze mówiąc, trudno się dziwić, mój stary - stwierdził Ennius. - Ale mówiąc serio.
Gdybyudałosiępanuudoskonalićprzyrząd,comapanzamiarznimzrobić?
Fizykwzruszyłramionami.
-Tonieodemniezależy.OczywiściezdecydowałabyNajwyższaRada.
-NiemyślipanoudostępnieniuwynalazkucałemuImperium?
-Ja?Niemamżadnychobiekcji.AletylkoNajwyższaRadawładnajest...
-Och-przerwałmuniecierpliwieEnnius.-DodiabłazwasząNajwyższąRadą.Miałem
jużznimidoczynienia.Czypanzdecydowałbysięporozmawiaćznimi,gdyprzyjdzieczas?
-Dlaczego?Jakimógłbymmiećwpływnaichdecyzję?
- Mógłby im pan powiedzieć, że gdyby Ziemia zdołała stworzyć synapsyfikator, który
dałobysiębezpieczniestosowaćwobecludzi,igdybyurządzenietoudostępnionoGalaktyce,
wtedyinneplanetyzpewnościązniosłybyprzynajmniejczęśćograniczeńimigracyjnych.
- Co? - spytał ironicznie Shekt. - I zaryzykowałyby wybuch epidemii, kontakt z naszą
odmiennością,nasząnieludzkością?
-Możenawet-odparłcichoProkurator-przeniesionobywasenmassenainnąplanetę.
Proszęsięnadtymzastanowić.
W tym momencie otwarły się drzwi i, mijając szafkę z mikrofilmami, do środka weszła
młoda dziewczyna. Jej pojawienie się niczym ciepły powiew wiosny rozproszyło ciężką
atmosferę surowego gabinetu. Na widok obcego mężczyzny dziewczyna zarumieniła się
lekkoiodwróciła.
-Wejdź,Polu!-zawołałpospiesznieShekt.-Ekscelencjo-dodał-zdajesię,żejeszczenie
poznałpanmojejcórki.Polu,tojestlordEnnius,ProkuratorZiemi.
Prokurator zerwał się z krzesła z wyuczoną uprzejmością, która przeszkodziła
dziewczyniewjejpierwszejniezręcznejpróbiezłożeniadworskiegoukłonu.
-DrogapannoShekt-powiedział.-Niesądziłem,żeZiemiajestwstaniewydaćpodobny
klejnot.Zresztąbłyszczałabypanijasnymblaskiemnakażdejznanejmiplanecie.
Ujął dłoń Poli, pospiesznie i nieco lękliwie wysuniętą w odpowiedzi na jego gest. Przez
moment zdawało się, iż złoży na niej staromodny pocałunek, lecz zamiar ten, jeśli w ogóle
istniał,niedoczekałsięrealizacji.Enniuswypuściłnawpółuniesionądłoń-możeodrobinęza
szybko.
Pola,leciutkomarszczącbrwi,odrzekła:
-Ekscelencjo,jestemoszołomionapańskąuprzejmościąwobecprostejdziewczynyzZiemi.
Jestpanodważnyiśmiały,dotegostopnianarażającsięnainfekcję.
Shektodchrząknąłiwtrącił:
- Moja córka, Prokuratorze, kończy właśnie studia na uniwersytecie w Chica i zdobywa
niezbędną praktykę pracując dwa dni w tygodniu w moim laboratorium jako technik. To
zdolna dziewczyna i choć zapewne przemawia przeze mnie ojcowska duma, pewnego dnia
możezasiąśćnamoimmiejscu.
-Ojcze-przerwałamułagodniePola-mamdlaciebieważnąwiadomość.-Zawahałasię.
-Czymamwyjść?-spytałcichoEnnius.
-Nie,nie-zaprotestowałShekt.-Ocochodzi,Polu?
-Mamyochotnika-oznajmiładziewczyna.
Shektspojrzałnaniąogłupiałymwzrokiem.
-Nasynapsyfikację?
-Taktwierdzi.
-Cóż,zdajesię,żeprzyniosłempanuszczęście-powiedziałEnnius.
- Na to wygląda - Shekt odwrócił się do córki. - Każ mu zaczekać. Zabierz go do sali C,
wkrótcesięnimzajmę.
KiedyPolawyszła,zwróciłsiędoEnniusa:
-Wybaczymipan,Prokuratorze?
-Oczywiście.Iletrwaoperacja?
-Obawiamsię,żeconajmniejkilkagodzin.Czychciałbyjąpanobejrzeć?
-Niepotrafięsobiewyobrazićniczegookropniejszego,drogidoktorzeShekt.Dojutrabędę
wPałacuRządowym.Czypoinformujemniepanowynikach?
Wydałosię,żeShektpoczułulgę.
-Tak,oczywiście.
- To dobrze... I dziękuję za informacje o synapsyfikatorze. Pańskiej nowej królewskiej
drodzekusławie.
Ennius wyszedł - o wiele bardziej niespokojny niż przed spotkaniem. Jego wiedza nie
wzbogaciłasię,aobawywzrosły.
*****
5.
PRZYMUSOWYOCHOTNIK
Doktor Shekt, gdy został sam, cicho i ostrożnie nacisnął przycisk. Do gabinetu wpadł
młody technik w białym błyszczącym fartuchu. Jego długie brązowe włosy były starannie
spięteztyłu.
-CzyPolamówiłaci?...-spytałShekt.
- Tak, doktorze. Obserwowałem go przez wizjer. Z pewnością jest prawdziwym
ochotnikiem.Napewnoniezostałprzysłanywzwykłysposób.
-Myślisz,żepowinienempowiadomićotymRadę?
- Nie wiem, co panu radzić. Rada nie przyjmie żadnego komunikatu, przekazanego
zwykłądrogą.Jakpanwie,każdysygnałmożnapodsłuchać.-Nagleożywiłsię.-Mogęgosię
pozbyć.Powiem,żepotrzebujemyludziponiżejtrzydziestki.Naokomaspokojnietrzydzieści
pięćlat.
-Nie,nie.Lepiejznimporozmawiam.
W głowie Shekta wirowały myśli. Dotąd wszystko było dokładnie zaplanowane.
Niezbędneminimuminformacjizapewniającepozoryotwartościinicwięcej.Ateraztenobcy
ochotnik,zarazpowizycieEnniusa.Czymiędzytymiwydarzeniamizachodziłjakiśzwiązek?
Shekt miał zaledwie blade pojęcie o gigantycznych tajemniczych siłach, zmagających się ze
sobąnawypalonejpowierzchniZiemi.Wiedziałjednakwystarczającodużo.Dość,byczućsię
całkowiciezdanymnaichłaskę,azpewnościąwięcej,niżmoglibypodejrzewaćStarsi.
Comiałjednakrobić,skorojegożyciuzagrażałopodwójneniebezpieczeństwo?
Kilka minut później doktor Shekt wpatrywał się beznadziejnie w stojącego przed nim
zgarbionego farmera. Nieznajomy trzymał w rękach czapkę, głowę miał częściowo
odwróconą,jakgdybyusiłowałuniknąćzbytbliskiegokontaktu.Shektpomyślał,żefarmerz
pewnością jeszcze nie skończył czterdziestki, ale ciężkie rolnicze życie nie obeszło się z nim
zbytłaskawie.Jegopoliczkipodopaleniznąpokrywałgłębokirumieniec,anaczoleigranicy
włosów widniały wyraźne ślady potu, mimo że w pokoju było chłodno. Ręce farmera
nerwowougniatałyczapkę.
- Mój drogi panie - zagadnął łagodnie Shekt - rozumiem, że odmawia pan podania
swojegonazwiska.
Arbinuparcieodwracałwzrok.
-Powiedzianomi,żeochotnikomniezadajesiężadnychpytań.
- Czy jest cokolwiek, co chciałby pan powiedzieć? Czy też od razu mamy poddać pana
zabiegowi?
-Ja?Tutaj,teraz?-spytałprzestraszonyArbin.-Janiejestemochotnikiem,niemówiłem
nic,cobypozwoliłotakmyśleć.
-Toniepan?Czytoznaczy,żeochotnikiemjestktośinny?
-Tak.Pocomi...
-Rozumiem.Czytenczłowiekjestzpanem?
-Wpewnymsensie-odpowiedziałostrożnieArbin.
- Dobrze. A teraz niech pan powie, o co panu chodzi. Wszystko zostanie zachowane w
ścisłejtajemnicyipostaramysiępomócpanuwmiaręnaszychmożliwości.Zgoda?
Farmerskłoniłgłowęwniezgrabnymgeścieszacunku.
- Dziękuję panu. Niech i tak będzie. Na farmie mamy mężczyznę... hmmm... dalekiego
krewnego.Onnampomaga,rozumiepan...
Arbinztrudemprzełknąłślinę.Shektprzytaknąłzpowagą.
Farmerkontynuował.
-Tobardzopracowityidobryrobotnik.Mieliśmysyna,aleumarł,mojadobrakobietaija,
rozumiepan,potrzebujemypomocy.Żonanieczujesięzbytdobrzeibezniegoniedalibyśmy
sobierady.-Czuł,żejegoopowieśćjestkompletniechaotyczna.
Alenaukowiecprzytaknąłzpowagą:
-Itenpańskikrewnyjestnaszymochotnikiem?
-Otak,myślałem,żejużtopowiedziałem,aleproszęowybaczenie,jeślizajęłomitozbyt
wieleczasu.Widzipan,tenbiedakmacośniewporządkuzgłową.-Idodałpośpiesznie:-On
niejestchory,rozumiepan.Niejestznimażtakźle,żebysięgopozbyć.Jestpowolny.Widzi
pan,onniemówi.
-Niepotrafimówić?-Shektwydawałsięzaskoczony.
-Ochnie,potrafi.Tyleżeniechce,noiniemówizbytdobrze.Fizykpatrzyłpodejrzliwie.
- Chciałby pan, żeby synapsyfikator rozwinął jego umysł, tak? Arbin przytaknął
powolnymruchemgłowy.
- Gdyby on więcej rozumiał, mógłby robić to, z czym żona nie jest już w stanie sobie
poradzić,wiepan...
- Pacjent może umrzeć. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Arbin z nadzieją spoglądał na
naukowca,jegopalcekurczowomięłyczapkę.
-Potrzebujęjegozgody-stwierdziłShekt.
Farmerpowolipotrząsnąłgłową.
-Onnicniewie.-Idodałgwałtownie:-Jestempewien,żepantozrozumie.Niewygląda
pan na kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, co to ciężka praca. Ten człowiek się starzeje. Nie
chodzi o Sześćdziesiątkę, ale co będzie, jeśli w następnym spisie uznają, że jest
niedorozwiniętyi...izabiorągo?Niechcemygostracićidlategogotutajprzywieźliśmy.
Chcętoutrzymaćwtajemnicy-Arbinodruchowospojrzałnaściany,jakgdybypróbując
przebićjewzrokiemwposzukiwaniuukrytychszpiegów-bomożeStarszymniespodobasię
to, co robię. Może próba uratowania chorego zostałaby uznana za złamanie zwyczaju, ale
życiejestciężkie...Ipanrównieżnatymskorzysta.Poszukujepanochotników.
-Wiem.Gdziejestpańskikrewny?Arbinpostanowiłzaryzykować.
- Na zewnątrz, w mojej dwukółce. O ile ktoś go nie znalazł. Nie potrafiłby się bronić,
gdybyktokolwiek...
- Dobrze. Miejmy nadzieję, że jest bezpieczny. Wyjdziemy razem i wprowadzimy pojazd
do podziemnego garażu. O jego obecności nie dowie się nikt oprócz mnie i moich
pomocników. I zapewniam pana, że Bractwo nie będzie panu robić z tego powodu
nieprzyjemności.
Jego ręka przyjacielsko spoczęła na ramieniu Arbina, który uśmiechnął się nerwowo.
Poczułsię,jakbymuktośzdjąłpętlęzszyi.
Shekt patrzył na otyłą, łysiejącą postać na leżance. Pacjent był nieprzytomny, oddychał
głęboko i regularnie. Mówił niezrozumiale, nic też nie rozumiał. Jednak nie miał żadnych
fizycznych objawów niedorozwoju umysłowego. Odruchy były prawidłowe jak na starego
człowieka.
Starego!Hmmm...
Naukowiec popatrzył na Arbina uważnie obserwującego wszystkie zabiegi. Farmer
wyglądał,jakbynękałogopoczuciewiny.
-Czypozwolipannaanalizękości?
-Nie!-krzyknąłArbin.Idodałciszej.-Niechcężadnychbadańidentyfikacyjnych.
- Widzi pan, gdybyśmy znali jego wiek, pomogłoby to nam zachować większe
bezpieczeństwo-powiedziałShekt.
-Onmapięćdziesiątlat-uciąłkrótkoArbin.
Fizykwzruszyłramionami.Toniemiałoznaczenia.Znówspojrzałnaśpiącego.Kiedygo
przynieśli,obiektbył-awkażdymrazietakwyglądał-przygnębiony,zamkniętywsobiei
obojętny. Nawet pigułki nasenne nie wzbudziły w nim podejrzeń. Podali mu je, a on w
odpowiedziuśmiechnąłsięnerwowoipołknąłlekarstwo.
Technik właśnie kończył podłączanie ostatniego, dość niezgrabnego modułu
synapsyfikatora. Po naciśnięciu guzika w spolaryzowanych szybach pokoju zabiegowego
zaszło molekularne przeorganizowanie i okna stały się nieprzejrzyste. Jedynym źródłem
światła pozostała lampa świecąca nad pacjentem zawieszonym, dzięki kilkusetwatowemu
polu magnetycznemu, pięć centymetrów nad stołem operacyjnym, na który został
przeniesiony.
Arbin wciąż siedział w ciemnościach. Nic nie rozumiał, ale był zdecydowany zapobiec,
dzięki samej swojej obecności, zdradzieckim sztuczkom, o których nie miał przecież
najmniejszegopojęcia.
Fizycyniezwracalinaniegouwagi.Doczaszkipacjentazostałypodłączoneelektrody.To
była długa praca. Najpierw ostrożnie zbadali strukturę czaszki techniką Ullstera, która
odsłaniała delikatne szwy kości. Shekt uśmiechnął się ponuro. Szwy nie pozwalały na
dokładne określenie wieku, ale w tym wypadku okazały się wystarczające. Mężczyzna miał
więcej niż pięćdziesiąt lat. Po chwili jednak naukowiec przestał się uśmiechać. Zmarszczył
brwi.Wstrukturzeszwówbyłocośdziwnego.Wyglądałyzastanawiające,niezupełnie...
Przezchwilębyłgotówprzysiąc,żebudowaczaszkibyłaprymitywna,pierwotna,ale...W
końcu mężczyzna był niedorozwinięty umysłowo. Dlaczegóż by nie? I nagle wykrzyknął
zaskoczony:
-Żeteżwcześniejtegoniezauważyłem!Tenczłowiekmawłosynatwarzy!-Zwróciłsię
doArbina:-Czyzawszemiałbrodę?
-Brodę?
-Włosynatwarzy!Chodźtutaj!Widzisz?
- Tak, proszę pana - Arbin myślał intensywnie. Zauważył to rano, a potem zapomniał. -
Takijużsięurodził...-idodałcicho:-Taksądzę.
-Dobrze,usuńmyto.Niechceszchyba,żebywyglądałjakzwierzę.
-Niechcę,proszępana.
Dzięki maści depilującej nałożonej przez ostrożnego technika w rękawiczkach włosy
szybkowypadły.
-Onmajetakżenapiersi,doktorzeShekt-stwierdziłtechnik.
- Na Wielką Galaktykę! - krzyknął Shekt. - Pokaż! Ten człowiek wygląda jak futrzak!
Dobrze,niechtakbędzie.Niewidaćichpodkoszulą,ajachcętupodłączyćelektrody.Umieść
zaczepytu,tuitu.-Delikatneukłucieiumieszczenieplatynowychdrucików.-Tutajitutaj.
Tuzin połączeń, penetrujących przez skórę do ciasnych szwów, przez które dawało się
wyczućdelikatneechamikroprądów,wędrującychpomózgu,odkomórkidokomórki.
Ostrożnie obserwowali czułe amperomierze drgające podczas powstawania i rozpadania
się połączeń. Cienkie pisaki rysowały na papierze delikatne pajęcze sieci nieregularnych
szczytówizałamań.
Wreszcie wykresy zostały zdjęte i umieszczone na podświetlonym matowym szkle.
Szepcząc,pochylilisięnadnimi.
Arbin słyszał urywane fragmenty rozmowy: „...szczególna regularność... spójrz na
wysokośćpiątegoszczytu...myślę,żetopowinniśmyprzeanalizować...zupełniejasne...”
Pochwili-któraArbinowidłużyłasięwnieskończoność-zaczęłosiężmudnedostrajanie
synapsyfikatora. Nie spuszczając wzroku ze wskaźników, naukowcy delikatnie ustawiali
pokrętła, a po uzyskaniu odpowiedniego położenia blokowali je i zapisywali parametry.
Skontrolowali elektrometry i ustalili nowe wskazania. Wreszcie Shekt uśmiechnął się i
powiedziałdoArbina:-Niedługowszystkosięskończy.
Wielka aparatura przesuwała się nad śpiącym jak powolny, żarłoczny potwór. Cztery
długie druty zwisały nad kończynami pacjenta. Tępa czarna głowica, zrobiona z czegoś, co
przypominało twardą gumę, została delikatnie umieszczona na jego karku i starannie
umocowanazaciskamidoramion.Wkońcudwiewielkieelektrody,niczymogromneszczęki,
oddzieliłysię,opadłynadbladą,pękatągłowęiosiadłynaczole.
Shektpatrzyłuważnienazegar,wrękutrzymałprzełącznik.Jegokciukdrgnąłlekko;nie
stałosięniczauważalnego,nawetdlaArbina,któryprzypatrywałsięzlękiem.Zdawałosię,
żeupłynęłowielegodzin,któreokazałysiętrzemaminutami,gdykciukShektaporuszyłsię
ponownie.
AsystentszybkopochyliłsięnadwciążśpiącymSchwartzemioznajmiłtriumfalnie:
-Żyje.
Pozostało jeszcze kilka godzin, podczas których zebrano istną bibliotekę odczytów.
Wszystko odbywało się w atmosferze tłumionego podniecenia. Był już wieczór, gdy wbito
ostatniąigłęipowiekiśpiącegodrgnęły.
Shektodsunąłsię,pobladłyzezmęczenia,leczszczęśliwy.Otarłczołowierzchemdłoni.
-Wszystkowporządku.
OdwróciłsiędoArbinaipowiedziałstanowczo:
-Musituzostaćprzezkilkadni.
Woczachfarmerazabłysłoszaleńczeprzerażenie.
-Aleprzecież...
-Nie,nie,musimipanzaufać.Będziebezpieczny-podkreślił-gwarantujęwłasnągłową.
Ba, gdyby wydało się, co zrobiliśmy, rzeczywiście mógłbym ją stracić. Proszę nam go
zostawić, nikt poza nami go nie zobaczy. Jeśli teraz go pan zabierze, pacjent może tego nie
przeżyć. Po co to panu? Jeśli umrze, będzie pan musiał odwieźć zwłoki i wytłumaczyć się
przedStarszymi.
ToostatnieprzekonałoArbina.Farmerprzełknąłślinęimruknął:
-Aleskądbędęwiedział,kiedysięponiegozgłosić?Niepodampanuswojegonazwiska!
Byłatojednakkapitulacja.
- Nie proszę o pańskie nazwisko - odparł Shekt. - Niech pan przyjedzie za tydzień o
dziesiątej wieczór. Będę na pana czekał przy drzwiach garażu, tego samego, w którym stoi
terazpańskipojazd.Człowieku,uwierzmi,niemaszpowodówdoobaw.
ArbinopuszczałChica,wokółpanowałaciemność.Zaledwiedwadzieściaczterygodziny
temu do jego drzwi zapukał nieznajomy, a od tego czasu Arbin zdołał już zdwoić swoje
grzechy przeciw zwyczajom. Czy kiedykolwiek znów będzie bezpieczny? Nie mógł się
powstrzymać,byniezerkaćprzezramię,podczasgdydwukołowypojazdpędziłpustądrogą.
Czyktośbędziegościgał,śledziłażdodomu?Amożejegotwarzzostałajużzarejestrowana?
CzywdalekicharchiwachBractwawWashennniespiesznieanalizowanojużjegoportret?W
archiwach tych zgromadzono dane o wszystkich mieszkańcach Ziemi, aby nie pozwolić
nikomuwymknąćsięSześćdziesiątce.
Sześćdziesiątce, którą osiągał w końcu każdy Ziemianin. Arbina dzieliło od niej jeszcze
ćwierć stulecia, ale myśl o tym dniu nie opuszczała go ani na chwilę, najpierw z powodu
Grevva,ateraznieznajomego.
AmożewogóleniewracaćdoChica?
Nie! Oboje z Loą nie zdołają już długo wyrabiać trzyosobowej normy, a kiedy do tego
dojdzie, władze odkryją ich pierwszą zbrodnię, ukrywanie Grewa. Musi więc pomnożyć
swojegrzechyprzeciwzwyczajom.
Arbinwiedział,żewróci,bezwzględunaryzyko.
Minęła już północ, kiedy Shekt w końcu udał się na spoczynek, a i to tylko na żądanie
zaniepokojonej Poli. Nie mógł jednak zasnąć. Poduszka podstępnie odbierała mu oddech,
pościelkrępowałaniczymnajprawdziwszewięzy.Shektwstałiusiadłprzyoknie.Wmieście
panowała już ciemność, ale na horyzoncie po drugiej stronie jeziora widać było delikatne
ślady błękitnego blasku śmierci, który panował niepodzielnie na niemal całej powierzchni
Ziemi.
Wydarzenia minionego dnia wirowały w szaleńczym tańcu przed jego oczami. Gdy
wreszcieudałomusięwyprawićdodomuprzerażonegofarmera,przedewszystkimpołączył
się z Pałacem Rządowym. Ennius chyba czekał na rozmowę, bo zgłosił się osobiście. Nadal
spowijałygociężkiefałdyimpregnowanegoołowiemstroju.
-A,Shekt,dobrywieczór.Czyeksperymentjużsięskończył?
-Owszem.Ichybatosamomożnapowiedziećomoimochotniku.Biedak.
Enniusowinajwyraźniejzrobiłosięniedobrze.
- Cieszę się, że nie zostałem. Powiedziałbym, iż wy, naukowcy, niewiele różnicie się od
morderców.
- Jeszcze nie umarł, Prokuratorze, i może nawet uda nam się go uratować, ale... - Shekt
wzruszyłramionami.
-Odtejpory,doktorze,radzępanutrzymaćsięszczurów...Alecoto,przyjacielu,wygląda
panjakośnieswojo.Rozumiem,żemniemogłotoporuszyć,alepanprzecieżpowiniensięjuż
uodpornić.
-Starzejęsię,Ekscelencjo-odparłpoprostuShekt.
- Na Ziemi to niebezpieczna rozrywka - padła sucha odpowiedź. - Niech pan idzie do
łóżka,Shekt.
Terazzaśsiedziałprzyoknie,wyglądającnamrocznemiastoumierającegoświata.
Oddwóchlatsynapsyfikatorpoddawanotestom,ioddwóchlatShektbyłniewolnikiemi
zabawkąwrękachKręguStarszych,czyliBractwa,jaksięsaminazwali.
Miał siedem czy osiem gotowych prac naukowych, które mógłby ogłosić w Syriańskim
Biuletynie Neurofizjologicznym. Mogły one rozsławić go w całej Galaktyce, o czym zawsze
marzył,atymczasempokrywałysiękurzemwjegobiurku.Zamiasttegopojawiłsięmętny,z
premedytacją fałszujący obraz artykuł w Przeglądzie Fizycznym. Tak właśnie postępowało
Bractwo.Lepszapółprawdaniżotwartekłamstwo.
AjednakEnniuswypytywałgoojegoeksperymenty.Dlaczego?
Czy łączyło się to z innymi rzeczami, których zdołał się dowiedzieć? Czy Imperium
podejrzewałotosamocoon?
WciąguostatnichdwustulattrzyrazyZiemiapodrywałasiędopowstania.Trzyrazypod
banderą legendarnej starożytnej świetności Ziemianie wzniecili bunt przeciw imperialnym
garnizonom.Trzyrazyprzegrywali-rzeczjasna-igdybynieto,iżImperiumbyłowgruncie
rzeczy tworem oświeconym, a Rada Galaktyczna składała się głównie z osobników
pobłażliwych,Ziemiazostałabykrwawowymazanazlistyplanetzamieszkanych.
Terazjednakmogłobyćinaczej...Aleczytowogólemożliwe?Czymógłwierzyćsłowom
umierającegoszaleńca,wtrzechczwartychniezrozumiałym?
Zresztącotomazaznaczenie?Itaknieośmieliłbysięnicprzedsięwziąć.Pozostawałomu
jedynie czekać. Starzał się, a, jak powiedział Ennius, na Ziemi to niebezpieczna rozrywka.
Sześćdziesiątkabyłatuż,tuż,niewieluzaśzdołałoumknąćzjejnieubłaganychobjęć.
Anawetnatejnieszczęsnej,płonącejgrudcebłotazwanejZiemiąShektwciążpragnąłżyć.
Wkońcuwróciłdołóżkaitużprzedzaśnięciemzastanowiłsięprzelotnie,czyStarsimogli
podsłuchać jego ostatnią rozmowę z Enniusem. Nie wiedział jeszcze, że Starsi dysponowali
innymiźródłamiinformacji.
MłodytechnikShektadopieronadranemostateczniepodjąłdecyzję.
Podziwiał swego przełożonego, ale jednocześnie doskonale wiedział, że poddanie w
tajemnicy zabiegowi nie zatwierdzonego ochotnika sprzeciwiało się wyraźnemu poleceniu
Bractwa. W dodatku zakazowi temu nadano status zwyczaju, co czyniło jego złamanie
zbrodniągłówną.
Dokładnie wszystko przemyślał. Ostatecznie, kim właściwie był niezwykły pacjent?
Kampania poszukiwania ochotników została bardzo starannie opracowana. Miała podawać
dostatecznie dużo informacji o synapsyfikatorze, by zapobiec podejrzeniom ze strony
ewentualnych szpiegów Imperium, jednocześnie nie zachęcając nikogo do udziału w
doświadczeniu.KrągStarszychprzysyłałnazabiegiswoichludziitowystarczyło.
Kto zatem przysłał tego człowieka? Krąg w tajemnicy przed nimi? Aby sprawdzić, czy
mogąpolegaćnaShekcie?
A może Shekt był zdrajcą? Zamknął się dziś z kimś w gabinecie - z kimś odzianym w
ubrania,jakienosiliTamciwobawieprzedzatruciemradioaktywnym.
Tak czy inaczej Shekt mógł wkrótce runąć w przepaść, a czemu on miałby mu
towarzyszyć? Jest jeszcze młody, ma przed sobą prawie cztery dziesięciolecia życia. Po co
wyzywaćSześćdziesiątkę?Pozatym,tooznaczałobydlaniegoawans...AShektbyłjużstary,
zapewnedopadniegokolejnyspis,więcitakniewielemuzaszkodzi.Praktyczniewcale.
Technikzdecydowałsięwreszcie.Jegorękasięgnęłapokomunikatoriwystukałanumer,
łączącybezpośredniozprywatnąkwaterąnajwyższegokapłanaZiemi,który,poimperatorzei
Prokuratorze,rządziłżyciemiśmierciąwszystkichmieszkańcówplanety.
Nim niewyraźne wizje w czaszce Schwartza przebiły się przez różową mgłę bólu, nastał
kolejny wieczór. Schwartz pamiętał wyprawę ku niskim, przysadzistym budowlom,
przycupniętymnabrzegujeziora,długieoczekiwaniewukryciuwtylnejczęścipojazdu.
A potem - co? Co? Jego umysł starał się wydobyć cokolwiek spośród ociężałych myśli...
Tak, przyszli po niego. Zabrali go do pokoju, pełnego narzędzi i wskaźników, dali dwie
pigułki... O, właśnie. Dostał je i przełknął z radością. Co miał do stracenia? Trucizna byłaby
błogosławieństwem.
Potemzaś-nic.
Zaraz,zaraz!Pamiętałprzebłyskiświadomości...Nachylającychsięnadnimludzi...Nagle
wspomniał beznamiętny ruch stetoskopu, wędrującego nad jego ciałem... Jakaś dziewczyna
karmiłago.
Z oślepiającą jasnością uświadomił sobie, że go operowano. W panice odrzucił kołdrę i
usiadłnałóżku.
Natychmiast znalazła się przy nim dziewczyna, położyła mu dłonie na ramionach i
pchnęła z powrotem na poduszki. Powiedziała coś łagodnie, ale Schwartz nie zrozumiał ani
słowa.Napróżnousiłowałprzeciwstawićsięnaciskowiszczupłychrąk.Zupełnieniemiałsiły.
Uniósł dłonie ku twarzy. Wyglądały zupełnie normalnie. Poruszył nogami i usłyszał
szelestprześcieradła.Niemożliwe,bymujeamputowano.
Odwróciłsiędodziewczynyispytałbezzbytniejnadziei:
-Czymnierozumiesz?Wiesz,gdziejajestem?-niemalniepoznawałwłasnegogłosu.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Nagle z jej ust wylała się kaskada płynnych dźwięków.
Schwartz jęknął. Po chwili w pokoju pojawił się starszy mężczyzna, ten sam, który dał mu
pigułki. Zaczęli rozmawiać z dziewczyną, która po kilku minutach gestem przyciągnęła
uwagęSchwartza,następniewskazałanajegoustaizachęcającoskinęłaręką.
-Co?-spytał.
Przytaknęłaenergicznie,ajejślicznatwarzrozpromieniłasię.NawetSchwartz,mimoswej
niewesołejsytuacji,patrzyłnaniązprzyjemnością.
-Chcecie,żebymmówił?
Mężczyzna przysiadł na jego łóżku i kazał mu otworzyć usta. Powiedział „Aaaaa” i
Schwartz powtórzył, podczas gdy palce nieznajomego wprawnie masowały mu jabłko
Adama.
-Ocochodzi?-zapytałzirytacjąSchwartz,kiedynacisknagardłoustąpił.-Dziwiciesię,
żeumiemmówić?Myślicie,żekimjestem?
Mijały dni i Schwartz nauczył się kilku rzeczy. Mężczyzna nazywał się doktor Shekt -
pierwszy człowiek, którego poznał z nazwiska, od chwili gdy zrobił krok ponad szmacianą
lalką. Dziewczyna, Pola, była jego córką. Schwartz odkrył, że nie musi się już golić.
Odrastającewłosyzniknęły.Togoprzerażało.Czykiedykolwiekmiałjakiśzarost?
Siływracałymuszybko.Terazpozwalalimujużwłożyćubranieiprzespacerowaćsiępo
pokoju.Dostawałteżcośkonkretniejszegodojedzenia,nietylkobezpłciowąpapkę.
Czyzatemcierpinaamnezję?Czynatogowłaśnieleczono?Możeotaczającygoświatjest
zupełnie normalny i naturalny, a ten, który pamiętał, stanowi jedynie wytwór szaleńczych
majaczeńogarniętegoamnezjąmózgu?
Nie pozwalano mu wyjść z pokoju, nawet na korytarz. Może zatem był więźniem? Czy
popełniłjakąśzbrodnię?
Niemagorszegolabiryntuniżniezliczone,splątanekorytarzeludzkiegoumysłu,ajeśliraz
w nich zabłądzisz, nikt tam nie dotrze, aby ci pomóc. Najbardziej bezbronny z ludzi to ten,
którystraciłpamięć.
Polazabawiałasię,uczącgoposzczególnychsłów.Niebyłwcalezdziwiony,żetakłatwo
przychodziłomuichzrozumienieizapamiętywanie.Przypomniałsobie,żewprzeszłościmiał
fotograficznąpamięć-przynajmniejtowspomnieniezdawałosięzawieraćwsobiechoćczęść
prawdy.Podwóchdniachrozumiałjużprostezdania.Potrzech-samzacząłjewypowiadać.
Trzeciego dnia jednak Schwartz naprawdę się zdumiał. Shekt uczył go liczyć i wymyślał
zadania. Schwartz podawał odpowiedzi, a doktor spoglądał na czasomierz i notował coś
szybkimi pociągnięciami pióra. W pewnym momencie jednak Shekt wyjaśnił mu znaczenie
pojęcia„logarytm”izapytałologarytmzdwóch.
Schwartz ostrożnie dobierał wyrazy. Zasób jego słownictwa był wciąż jeszcze bardzo
wąski,toteżpodkreślałswojesłowagestami.
-Ja-nie-mówić.Odpowiedź-nie-liczba.PodekscytowanyShektpokiwałgłową.
-Nieliczba-wyjaśnił.-Nieto,nietamto;częśćtego,częśćtamtego.
Schwartzdoskonalepojął,iżdoktorpotwierdziłjegoodpowiedź,żewynikniejestliczbą
całkowitą,leczułamkiem.Powiedziałzatem:
-Zeroprzecinektrzyzerojedenzerotrzy-iwięcejliczb.
-Dosyć!
I wtedy ogarnęło go zdumienie. Skąd znał odpowiedź? Schwartz był pewien, że nigdy
wcześniej nie słyszał o logarytmach, a jednak jego umysł podał mu wynik, gdy tylko padło
pytanie.Niemiałpojęcia,wjakisposóbmożnacośtakiegoobliczyć.Zupełniejakbyjegomózg
stanowiłodrębnyorganizm,wykorzystującygojedyniejakoprzekaźnik.
Amożebyłkiedyśmatematykiem,wczasachpoprzedzającychamnezję?
Coraz trudniej przychodziło mu czekać kolejny dzień. Narastało w nim pragnienie
ujrzeniaświataiwydobyciazniegoodpowiedzinadręczącegopytania.Nigdyniepoznałby
ich uwięziony w tym pokoju, gdzie (jak nagle przyszło mu na myśl) traktowano go jako
medycznyobiektdoświadczalny.
Szansapojawiłasięszóstegodnia.ZaczynalimuufaćipewnegorazuShektwychodzącnie
zamknął za sobą drzwi. Podczas gdy zwykle żaden ślad nie pozwalał się domyślić, gdzie
znajdujesięwyjście,tymrazempozostałacentymetrowaszpara.
Schwartz odczekał chwilę, aby upewnić się, czy doktor za moment nie wróci, po czym
powolipołożyłdłońnaniewielkiejrozjarzonejbladymblaskiemlampce,takjaktoczynilijego
opiekunowie.Drzwiodsunęłysiębezszelestnie...Korytarzbyłpusty.
ItakSchwartz„uciekł”.
Skąd miałby wiedzieć, że przez ostatnich sześć dni agenci Kręgu Starszych bezustannie
obserwowaliszpital,jegopokójijegosamego?
*****
6.
NOCNELĘKI
Pałac Prokuratora nawet w nocy nie tracił nic ze swej bajkowej urody. Girlandy
wieczornych kwiatów (z których żaden nie pochodził z Ziemi) rozchylały białe, mięsiste
płatki i roztaczały delikatną woń po całym ogrodzie. W spolaryzowanym blasku księżyca
krzemowe włókna, przemyślnie wplecione w stanowiące szkielet budynków dźwigary z
nierdzewnegoaluminiowegostopupołyskiwałyfioletowonasrebrzystymtlemetalu.
Ennius skierował wzrok ku gwiazdom. To w nich kryło się według niego prawdziwe
piękno,wszystkiestanowiłybowiemcześćImperium.
Ziemskie niebo było zupełnie przeciętne. Nie mogło się równać z oślepiającą
wspaniałością kwiatów Centralnych, gdzie firmament był pełen jaskrawych gwiazd,
położonych tak blisko siebie, że ich połączone światło niemal zupełnie rozpraszało nocny
mrok. Daleko mu też było do dumnej samotności Peryferiów, gdzie czarne połacie nieba
rozjaśniała od czasu do czasu maleńka blada iskierka pojedynczej gwiazdy, a pośrodku
rozpościerałsięmlecznydyskGalaktyki,zbudowanyjakbyzdiamentowegopyłu.
Z Ziemi widać było około dwóch tysięcy gwiazd. Ennius spojrzał na Syriusza, wokół
którego krążyła jedna z dziesięciu najgęściej zaludnionych planet Imperium. Mógł też
dostrzec Arktura, stolicę jego rodzinnego sektora. Słońce Trantora, stolicy całego Imperium,
lśniłogdzieśwdalipośródDrogiMlecznej.Nawetprzezteleskopstanowiłojedyniecząstkę
ogólnegoblasku.Poczułnaramieniumiękkądłońizacisnąłnaniejpalce.
-Flora?-szepnął.
- Na twoje szczęście - dotarł do niego lekko rozbawiony głos żony. - Czy zdajesz sobie
sprawę,żeniepołożyłeśsięspaćodpowrotuzChica?Wiesz,żejużprawieświta?Mamkazać
przynieśćtuśniadanie?
- Czemu nie? - uśmiechnął się do niej czule i sięgnął w ciemności po brązowy lok,
kołyszącysiętużprzyjejpoliczku.Pociągnąłlekko.-Pozwoliłem,abyśczekałaiżebysmutek
zasnułnajpiękniejszeoczyGalaktyki?
Delikatnieuwolniławłosyiodparłacicho:
-Próbujeszoślepićjesłodkimikłamstwami,alewidywałamcięjużwtakimnastrojuinie
damsięoszukać.Cociędziśdręczy,kochany?
- To co zawsze. Przeze mnie tkwisz tutaj jak w klatce, choć mogłabyś błyszczeć na
najwspanialszymwicekrólewskimdworzeImperium.
-Acopozatym?Dajspokój,Enniusie,nieigrajzemną.Wmrokupotrząsnąłgłową.
- Sam nie wiem. Chyba zbiegło się kilka różnych zagadkowych historii. Shekt i jego
synapsyfikator.TenarcheologArvardanzeswymiteoriami.Iwieleinnychrzeczy.Och,poco
towszystko,Floro?Zupełnienienadajęsięnatostanowisko.
-Toidealnaporanaroztrząsanietwojegomorale.AleEnniusmówiłdalejprzezzaciśnięte
zęby.
- Ci Ziemianie! Jest ich tak niewielu. Dlaczego mają być ciężarem dla całej Galaktyki?
Pamiętasz, Floro, że kiedy dostałem nominację na Prokuratora, otrzymałem wiele ostrzeżeń
od starego Faroula, mojego poprzednika? Uprzedzał mnie o różnych problemach, jakie
stwarzataplacówka.Miałrację,byłnawetzbytpowściągliwy.Aprzecieżwtedyśmiałemsięz
niegoiwduchumyślałem,iżpadłofiarąstarczychurojeń.Kochanie,byłemmłody,odważny.
Sądziłem, że spiszę się lepiej... - urwał, zagubiony w myślach, po czym podjął wątek w
zupełnie innym miejscu. - Wiele drobnych, niezależnych od siebie faktów zdaje się
wskazywać,żeciZiemianieznówdająsięponieśćmarzeniomobuncie.
Spojrzałnażonę.
- Czy wiesz, że Krąg Starszych głosi, jakoby Ziemia była kiedyś prawdziwym domem
ludzkości,ajejmieszkańcy-najdoskonalszymizludzi-prawdziwymwzorcemnaszejrasy?
-TowłaśniemówiłnamArvardan,prawda?Wtedy,dwadnitemu.-Wtakichsytuacjach
najlepiejbyłodaćmusięwygadać.
-Owszem-odparłponuroEnnius-alenawetgdybymiałrację,jegosądyodnosiłysiędo
przeszłości. Tymczasem Krąg Starszych rozprawia również o przyszłości. Twierdzą, że ich
planetarazjeszczestaniesięcentrumWszechświata.Uważają,iżzbliżasięmityczneDrugie
Królestwo Ziemi. Ostrzegają, że Imperium zostanie zniszczone przez wszechogarniającą
katastrofę i pozostanie tylko triumfująca Ziemia w całej niepokalanej chwale - jego głos
zadrżał - barbarzyńskiego, skażonego świata. Już trzy razy podobne bzdury poderwały do
powstania całą planetę, a zniszczenia, jakich w ich wyniku doznała Ziemia, nie zdołały
wykorzenićtejgłupiejwiary.
-CiZiemianietonaprawdęnieszczęsneistoty-mruknęłaFlora.-Coimpozostaje,prócz
wiary? Pozbawiono ich przecież wszystkiego - normalnego świata, przyzwoitego życia.
Nawet godności, jaką ludzkość przyznaje równym sobie. Więc oddają się marzeniom. Czy
możnaichzatowinić?
-Tak,można!-krzyknąłgwałtownieEnnius.-Powinniporzucićmarzeniaizacząćwalczyć
oasymilację.Niezaprzeczają,żesąinni.Pragnąpoprostuzastąpićsłowo„gorsi”określeniem
„lepsi”. Nie spodziewają się chyba, że reszta Galaktyki na to pozwoli! Powinni wyzbyć się
swej wyniosłości, porzucić obrzydliwe, przestarzałe „zwyczaje”. Niech się staną ludźmi, a
będątraktowanijakludzie.PókijednaksąZiemianami,traktujemyichjakZiemian.
Ale dajmy temu pokój. Pomówmy o czym innym. Na przykład, o co chodzi z tym
synapsyfikatorem?Tokolejnasprawa,któraniedajemispać.-Enniusznamysłemzmarszczył
brwi.Aksamitnaczerńnawschodziezwolnaustępowałamiejscamdłemublaskowi.
- Synapsyfikator? Chodzi ci o urządzenie, o którym wspominał doktor Arvardan? Czy
pojechałeśdoChica,abytosprawdzić?
Enniusskinąłgłową.
-Iczegosiędowiedziałeś?
-Zasadniczoniczego.ZnamShekta.Znamgobardzodobrze.Wiem,kiedyjestspokojny,a
kiedynie.Mówięci,Floro,kiedyzemnąrozmawiał,umierałzestrachu.Agdywyszedłem,aż
spociłsięzeszczęścia.Tojakaśgroźnatajemnica.
-Aleczytamaszynadziała?
- Nie jestem neurofizykiem. Shekt twierdzi, że nie. Połączył się ze mną, aby mi
zakomunikować, iż poddany jej działaniu ochotnik ledwie przeżył. Nie uwierzyłem mu
jednak. Był podniecony! Nawet więcej, triumfował! Myślę, że jego ochotnik przeżył, a
eksperyment okazał się sukcesem, albo nigdy w życiu nie widziałem szczęśliwego
człowieka...Azatemjaksądzisz,czemukłamał?Możejegosynapsyfikatorjednakdziała?Czy
Shekttworzydziękiniemurasęgeniuszy?
-Alepocomiałbyutrzymywaćtowsekrecie?
-Ach!Poco?Czytonieoczywiste?DlaczegoZiemiatrzyrazyponiosłaklęskę?Niemiała
najmniejszych szans, nasza przewaga była zbyt przytłaczająca. Ale pomnóż średnią
inteligencjęZiemian.Podwójją.Potrój.Jakiewtedybędąnaszeszanse?
-Ależ,Enniusie!
-Możemyznaleźćsięwsytuacjimałpwalczącychzludźmi.Cóżwtedyznaczyprzewaga
liczebna?
- Naprawdę dajesz się ponosić wyobraźni. Nie zdołaliby ukryć czegoś takiego. Zresztą
zawsze możesz poprosić, aby Urząd do spraw Prowincji Zewnętrznych przysłał tu kilku
psychologów i zacząć testować przypadkowych mieszkańców. Z pewnością w ten sposób
natychmiastwykrytobyewentualnywzrostilorazuinteligencji.
-Taksądzę...Alemożenieototuchodzi.Niczegoniejestempewien,Floro,pozajednym:
szykujesiębunt.Cośtakiego,jakRokoszSiedemsetPięćdziesiątegoroku,tyleżetymrazem
będzieprawdopodobnieznaczniegorzej.
-Czyjesteśnatoprzygotowany?Toznaczy,jeśliniemaszżadnychwątpliwości...
-Przygotowany?-śmiechEnniusazabrzmiałchrapliwie,niemaljakwarczeniezłegopsa.-
O tak. Nasze oddziały również są w pełnej gotowości, doskonale zaopatrzone. Zrobiłem
wszystko, co mogłem. Ale Floro, ja nie chcę, aby w ogóle wybuchło powstanie. Nie chcę
przejść do historii jako Prokurator czasów buntu, nie chcę, żeby moje imię łączono z
okrucieństwemiśmiercią.Dostałbymzatoorder,alezastolatpodręcznikinazwałybymnie
krwawym tyranem. Jak było z wicekrólem Santanni w szóstym wieku? Zginęły wówczas
miliony ludzi, ale czy mógł postąpić inaczej? Wtedy obwołano go bohaterem, lecz dziś nikt
nie ma dla niego dobrego słowa. Wolałbym raczej być znany jako ten, który powstrzymał
wybuchiocaliłżyciedwudziestumilionomgłupców-dodałzrezygnacją.
- Jesteś pewien, że nie możesz tego zrobić, Enniusie, choćby teraz? - Flora usiadła obok
niegoiprzesunęłapalcempopodbródkumęża.Enniuschwyciłjejdłońiścisnąłmocno.
-Jakmamtegodokonać?Wszystkodziałaprzeciwkomnie.AUrząddosprawProwincji
podburzatychfanatyków,przysyłająctuArvardana.
- Ależ, kochany, nie widzę, co takiego strasznego mógłby uczynić ten archeolog. To
prawda,sprawiawrażenieekscentryka,alejakieszkodymiałbywyrządzić?
- To chyba oczywiste? Pragnie udowodnić, że Ziemia jest kolebką całej ludzkości. W ten
sposóbautorytetnaukowypodeprzepoglądywywrotowców.
-Powstrzymajgowięc.
-Niemogę.Proszę,masznajlepszydowód.Mówisię,żewicekrólmożezrobićwszystko,
ale to nieprawda. Ten człowiek Arvardan, uzyskał zezwolenie Urzędu do spraw Prowincji
Zewnętrznych potwierdzone osobiście przez imperatora. W ten sposób pozostaje całkowicie
poza moją jurysdykcją. Nie mógłbym nic zdziałać, nie odwołując się do Rady Głównej, a to
trwałoby kilka miesięcy. Jakie zresztą powody miałbym podać? Z drugiej strony, gdybym
próbowałpowstrzymaćgosilą,stanowiłobytofaktniesubordynacji,awiesz,jakszybkoRada
reagujenakażdeprzekroczeniekompetencjiprzezjednegozeswychprzedstawicieli.Sąnato
szczególnie czuli od czasu wojny domowej z lat osiemdziesiątych. A wtedy co by się stało?
Zostałbymzastąpionyprzezkogoś,ktoniemiałbynajmniejszegopojęciaosytuacji,Arvardan
zaśitakzrobiłbyswoje.Anawetnietojestnajgorsze,Floro.Czywiesz,wjakisposóbonma
zamiarudowodnićstarożytnośćZiemi?Spróbujzgadnąć.
Floraroześmiałasięmiękko.
- Kpisz sobie ze mnie, Enniusie. Skąd miałabym wiedzieć? Nie jestem archeologiem.
Zapewne będzie chciał wykopać jakieś stare posągi czy kości i ustalić ich wiek za pomocą
analizypromieniotwórczejalboczegośpodobnego.
-Chciałbym,abytakbyło.Arvardan,jakmiwczorajoświadczył,postanowiłwkroczyćna
terenyskażone.Zamierzaznaleźćtamszczątkicywilizacjiludzkiej,udowodnić,żepochodząz
czasów poprzedzających skażenie Ziemi - upiera się bowiem, iż radioaktywność tutejszego
gruntuzostaławywołanasztucznie-iwtensposóbustalić,kiedytonastąpiło.
-Przecieżprawietosamopowiedziałam.
- Czy wiesz, co znaczy wejście na tereny skażone? Te ziemie są zakazane. To jeden z
najsurowiej przestrzeganych zwyczajów. Nikt nie może przekroczyć granicy Ziem
Zakazanych,awszystkieterenyradioaktywneautomatycznienależądotejkategorii.
-Zatemświetniesięskłada.SamiZiemianiepowstrzymająArvardana.
-Notak!Znakomicie!Zajmiesiętymsamnajwyższykapłan.Apotemjakgoprzekonam,
żeniebyłtoprojektrządowy,żeImperiumnieplanowałorozmyślnegonaruszeniaświętości?
-Najwyższykapłanniejestchybaażtakdrażliwy.
-Niejest?-Enniusodchyliłsiędotyłuispojrzałnażonę.Nocpojaśniałanatyle,żemógł
rozpoznaćrysytwarzyFlory.-Cozawzruszającanaiwność!Jest,itojeszczejak!Czywiesz,co
siętuzdarzyło...zaraz,jakieśpięćdziesiątlattemu?Opowiemci,awtedysamaosądzisz.
Tak się składa, iż na Ziemi nie ma żadnych zewnętrznych oznak imperialnej dominacji,
mieszkańcytejplanetyupierająsiębowiem,żejestonaprawowitymwładcącałejGalaktyki.
KiedyśjednakStannellDrugi,młodyimperator,którybyłlekkostukniętyipodwóchlatach
panowania został usunięty - zamordowany, może pamiętasz, rozkazał, aby w siedzibie ich
rady w Washenn zostały umieszczone insygnia imperatora. Rozkaz sam w sobie rozsądny,
insygniatebowiemznajdująsięwsiedzibiekażdejradywGalaktyceisąsymbolemjedności
Imperium.Cojednakstałosiętutaj?Wdniu,wktórymjeumieszczono,miastoogarnęłafala
rozruchów.
Furiaci z Washenn zerwali insygnia i zbrojnie wystąpili przeciw naszemu garnizonowi.
StannellDrugibyłjużwtedynatyleszalony,byzażądaćwykonaniarozkazu,nawetgdybyto
miałooznaczaćwybiciecałejludnościZiemi.Zginąłjednak,nimzdołałwprowadzićwżycie
torozporządzenie,ajegonastępca,Edard,odwołałrozkaz.Znówzapanowałspokój.
- Chcesz powiedzieć - spytała z niedowierzaniem Flora - że zniszczone insygnia
imperatorskieniezostałyzastąpionenowymi?
- Właśnie. Gwiazdy mi świadkiem, że Ziemia jest jedyną spośród setek milionów planet
Imperium,którejRadaniemawswejsiedzibiegodłaGalaktyki.Właśnieplaneta,naktórejw
tej chwili jesteśmy. I gdybyśmy nawet dziś podjęli nową próbę, walczyliby do ostatniego
człowieka,abypostawićnaswoim.Atypytasz,czysądrażliwi.Powiemci:onisąszaleni.
W ciszy która zapadła, przyglądali się oboje, jak niebo jaśnieje w oczekiwaniu świtu.
WreszcieodezwałasięFlora.
-Enniusie?-szepnęłaniepewnie.
-Tak?
- Nie martwisz się nadchodzącą rebelią tylko dlatego, że wpłynęłaby ona na twoją
reputację. Nie byłabym twoją żoną, gdybym nie potrafiła zgadnąć, co cię dręczy. Myślę, że
spodziewasz się czegoś, co mogłoby zagrozić całemu Imperium. Nie powinieneś nic przede
mnąukrywać,Enniusie.Boiszsię,żeciZiemianiemogąwygrać.
- Nie mogę o tym mówić, Floro. - W jego oczach dostrzegła cierpienie. - To nawet nie
przeczucie... Może cztery lata na tej planecie to za dużo nawet dla najnormalniejszego
człowieka.Aleczemusątakpewnisiebie?
-Skądwiesz?
- Och, to prawda. Ja też mam swoje źródła informacji. W końcu zmiażdżyliśmy ich trzy
razy, nie pozostawiając im żadnych złudzeń. A jednak stają przeciw dwustu milionom
światów,zktórychkażdyjestsilniejszyniżoni,isąpewnizwycięstwa.Czyrzeczywiściejest
tojedyniewiarawprzeznaczenie,jakąśnadprzyrodzonąmoc-coś,coliczysiętylkodlanich?
Amoże...może...
-Możeco,Enniusie?
-Możemająjakąśbroń.
- Broń, która sprawi, że jeden świat pokona dwieście milionów? Widzę, że wpadasz w
panikę.Żadnabrońniemogłabytegodokonać.
-Mówiłemciosynapsyfikatorze.
-Ajapowiedziałam,coztymzrobić.Czywiesz,czegojeszczemoglibyużyć?
Wahanie.
-Nie.
-Właśnie.Czegośtakiegopoprostuniema.Aterazpozwól,żecościporadzę,kochany.
Czemunieskontaktujeszsięznajwyższymkapłanemiwnajlepszejwierzenieuprzedziszgo
o planach Arvardana? Poproś, nieoficjalnie, aby nie udzielał mu zezwolenia. To rozwieje
wszelkie podejrzenia - albo przynajmniej powinno - że rząd Imperium ma coś wspólnego z
tym niemądrym naruszeniem ich zwyczajów. Jednocześnie zaś powstrzymasz w ten sposób
Arvardana, pozornie nie wtrącając się do całej sprawy. Potem zwróć się do urzędu o
przysłanie dwóch dobrych psychologów - albo lepiej poproś o czterech, żeby na pewno
wysłaliconajmniejdwóch-ikażimsprawdzićewentualneskutkidziałaniasynapsyfikatora.
Wszystkiminnymzajmąsiężołnierze.Anasinastępcyniechmartwiąsięsami.
No dobrze. A teraz może byś się tu przespał? Rozłożymy oparcie, przykryjesz się moim
futrem, a kiedy się obudzisz, przywiozę ci śniadanie. W blasku słońca wszystko będzie
wyglądaćinaczej.
ItakEnnius,pobezsennejnocy,zasnąłwfotelupięćminutprzedwschodemsłońca.
A osiem godzin później najwyższy kapłan po raz pierwszy usłyszał o Belu Arvardanie i
jegomisjiodsamegoProkuratora.
*****
7.
ROZMOWYZSZALEŃCAMI?
Co do Arvardana, to był on w tej chwili zainteresowany jedynie swoim urlopem. Jego
statek,Wężownik,miałpojawićsięnajwcześniejzamiesiąc,toteżarcheologmógłspędzićten
czasnadowolniewybranychrozrywkach.
Zatem szóstego dnia po swym przybyciu na Everest Bel Arvardan opuścił kwaterę
gościnnąiwykupiłbiletnanajwiększystratosferycznyodrzutowiecZiemskiegoTowarzystwa
TransportuPowietrznegonapodróżzEverestudostolicyplanety,Washenn.
Z rozmysłem zdecydował się na zwykły lot rejsowy zamiast skorzystać z szybkiego
krążownika,któryEnniusoddałdojegodyspozycji.Powodowałanimciekawośćprzybyszai
archeologa.Pragnąłzobaczyć,jakżyjązwykliludzienatakiejplaneciejakZiemia.
Niebyłtojednakjedynypowód.
Arvardan pochodził z sektora Syriusza, słynnego w całej Galaktyce z ogromnego
antyterranizmu. Zawsze jednak sądził, iż sam jest wolny od tego typu uprzedzeń. Jako
naukowiec, archeolog, nie mógł poddawać się przesądom. Oczywiście od dzieciństwa
przywykłdomyśleniaoZiemianachjakopostaciachzkarykaturyinawetterazsamosłowo
„Ziemianin”brzmiałoniemiłowjegouszach.Alenaprawdęniebyłuprzedzony.
Przynajmniejtaksądził.NaprzykładgdybyjakiśZiemianinchciałprzyłączyćsiędojego
ekspedycjialbozatrudnićsięuniegowdowolnymcharakterze-imiałpotemuodpowiednie
kwalifikacje - zostałby przyjęty. Rzecz jasna, gdyby akurat było wolne miejsce. I gdyby inni
członkowie ekspedycji za bardzo nie protestowali. W tym cały problem. Zazwyczaj
protestowaliiwtedynicjużniemożnabyłozrobić.
Zastanowił się. Z pewnością nie miałby nic przeciw temu, by usiąść z Ziemianinem do
stołualbonawetwpotrzebiedzielićpokój-podwarunkiemżejegotowarzyszbyłbywmiarę
czysty i zdrowy. Co więcej, traktowałby go jak każdego innego obywatela Imperium. Nie
mógłjednakzaprzeczyć,żenigdynieopuściłabygoświadomośćjegoobcości.Niepotrafiłnic
natoporadzić.Byłtowynikwychowania.Oddzieckawzrastałwatmosferzeprzytłaczającej
bigoterii, tak wszechobecnej, że prawie niezauważalnej, tak dogłębnej, że jej aksjomaty stały
sięjegodrugąnaturą.Dopierogdydorósłiobejrzałsięzasiebie,zobaczył,czemuonasłużyła,
iwyzwoliłsię.
Teraz jednak nadeszła prawdziwa szansa. Arvardan mógł wreszcie sprawdzić, czy
rzeczywiściezdołałsięwyzwolić.Znajdowałsięwsamolocie,otoczonyZiemianami,iczułsię
zupełnienormalnie.No,możepozalekkimniepokojem.
Arvardan rozejrzał się, omiatając wzrokiem zwykłe, niczym się nie wyróżniające twarze
swychwspółpasażerów.PodobnoZiemianiebyliinni,aleczywtłumiezdołałbyichodróżnić
od normalnych ludzi? Przypuszczał, że nie. Kobiety nie były nawet takie brzydkie...
Zmarszczył brwi. Oczywiście tolerancja też ma swoje granice. Na przykład małżeństwa
międzyrasowebyłyabsolutnieniedopomyślenia.
Sam stratolot w oczach syriańskiego archeologa był niewielki i kiepsko skonstruowany.
Oczywiście wykorzystano napęd jądrowy, ale jego praktyczne zastosowanie było dalekie od
doskonałości. Po pierwsze, silnik został bardzo niedokładnie osłonięty. Nagle Arvardan
pomyślał, że obecność w powietrzu zabłąkanych promieni gamma i wysoka zawartość
neutronówdlaZiemianmożebyćczymśznaczniemniejistotnymniżdlainnych.
W tym momencie jego uwagę przyciągnął widok za oknem. Z głębokiego fioletu
najdalszychwarstwstratosferyZiemiastanowiłaprawdziwąucztędlaoczu.Rozciągającesię
wdolerozległepołaciezamglonegolądu(gdzieniegdzieprzesłonięteplamamiroziskrzonych
w słońcu chmur) miały ciemnopomarańczową, pustynną barwę. Pozostawiona w tyle przez
uciekający stratolot delikatna linia nocy odcinała się od piasku mrocznym cieniem, w głębi
któregopołyskiwałyterenyradioaktywne.
Dopieroogólnywybuchśmiechuodciągnąłjegowzrokodokna.Zdawałosię,iżcentrum
wesołościstanowiparastarszych,radośnieuśmiechniętychludzi.
Arvardanszturchnąłłokciemswegosąsiada.
-Cosiędzieje?
-Sąmałżeństwemodczterdziestulat-wyjaśniłtamten-iwybralisięwwielkąpodróż.
-Wielkąpodróż?
-No,wiepan.DookołaZiemi.
Starszy mężczyzna, podekscytowany i zarumieniony, ze swadą wspominał dawne
przeżycia i wrażenia. Jego żona wtrącała się od czasu do czasu, poprawiając go uparcie w
całkiem nieistotnych kwestiach; mąż przyjmował to ciepło i z humorem. Pasażerowie
przysłuchiwalisięichutarczkomzwielkąuwagą,aArvardanowiwydałosię,iżZiemianiesą
równieżyczliwiiludzcyjakmieszkańcyresztyGalaktyki.
Iwtedyktośzapytał:
-KiedyprzypadapańskaSześćdziesiątka?
-Mniejwięcejzamiesiąc-padłaradosnaodpowiedź.-Szesnastegolistopada.
- Cóż - stwierdził pytający - mam nadzieję, że będzie to ładny dzień. Mój ojciec osiągnął
Sześćdziesiątkępodczaspotwornejulewy.Odtegoczasunigdyjużniewidziałempodobnego
deszczu.Pojechałemznim-wiepan,tegodniakażdychcemiećtowarzystwo-aonprzezcałą
drogę narzekał na pogodę. Miałem otwartą dwukółkę i kompletnie przemokliśmy.
„Posłuchaj” - powiedziałem w końcu. - Kto tu powinien narzekać, tato? Ja muszę jeszcze
wrócić”.
Anegdotę nagrodził głośny wybuch śmiechu, do którego bez wahania dołączyła
obchodzącarocznicępara.NatomiastArvardanpoczuł,jakogarniagogroza-wjegoumyśle
zakiełkowałomgliste,strasznepodejrzenie.
Odwróciłsiędosiedzącegoobokmężczyzny.
-TaSześćdziesiątka,októrejrozmawialiście,jakrozumiem,oznaczaeutanazję?Toznaczy
poosiągnięciusześćdziesięciulatmusicieodejść,tak?
GłosArvardanazamarł,jegosąsiadbowiemgwałtowniezdusiłśmiech,obróciłsięwfotelu
izmierzyłarcheologaprzeciągłym,podejrzliwymspojrzeniem.Wkońcuspytał:
-Ajakpanmyśli?Conibymiałobytooznaczać?
Arvardan niezręcznie machnął ręką i uśmiechnął się niemądrze. Znał ten zwyczaj, lecz
jedyniezlektury.Coś,oczympiszesięwksiążkach.Omawiasięwrozprawachnaukowych.
Teraz jednak uświadomił sobie, że dotyczy to żywych ludzi, że otaczający go mężczyźni i
kobietyzgodniezezwyczajemmogądożyćtylkozgóryustalonegowieku.
Mężczyznaoboknadalwpatrywałsięwniego.
-Hej,człowieku,skądjesteś?CzywtwoimrodzinnymmieścienieznająSześćdziesiątki?
- My nazywamy to Czasem - odparł słabo Arvardan. - Jestem stamtąd - gwałtownie
wskazałkciukiemzasiebieipododatkowychdwudziestusekundachsąsiadodwróciłtwardy,
pytającywzrok.
Usta archeologa zadrżały. Ci ludzie naprawdę byli podejrzliwi. Przynajmniej w tym
względziekarykaturawznacznejmierzeodpowiadałarzeczywistości.
Starszymężczyznaznówzacząłmówić:
-Onaodchodzizemną-oświadczył,wskazującswojąroześmianążonę.-Mogłabyzostać
jeszczetrzymiesiące,aleuważa,żeniemapococzekaćirówniedobrzemożemypójśćrazem.
Nieprawdaż,grubasko?
-O,tak-zachichotałaciepło.-Naszedziecipozakładałyjużrodzinyimająwłasnedomy.
Tylko bym im zawadzała. Poza tym, nie wytrzymałabym bez mego starego, więc po prostu
odejdziemyrazem.
Po chwili wszyscy pasażerowie zdawali się całkowicie zagłębieni w dokładne
matematyczne obliczenia czasu, jaki im jeszcze pozostał - operację, wymagającą przeliczeń
miesięcy na dni, z czego wynikły okazjonalne spory pośród kilku obecnych w kabinie par
małżeńskich.
Niepozornymężczyznawobcisłymstrojuoznajmiłzbojowymwyrazemtwarzy:
- Mam jeszcze dokładnie dwanaście lat, trzy miesiące i cztery dni. Dwanaście lat, trzy
miesiąceiczterydni.Cododnia.
Ktośuściśliłjegosłowa,dodając:
-Oczywiściejeślinieumrzepanwcześniej.
- Nonsens - padła natychmiastowa odpowiedź. - Nie mam zamiaru umierać. Czy
wyglądam na człowieka, który miałby umrzeć wcześniej? Będę jeszcze żył przez dwanaście
lat, trzy miesiące i cztery dni, i nikt nie zdoła temu przeszkodzić - jego oczy miały
wyzywającywyraz.
Szczupły młody mężczyzna wyjął z ust długiego, dandysowskiego papierosa i mruknął
ponuro:
- To świetnie, że można każdemu wyliczyć co do dnia pozostający mu czas. Jest wielu
ludzi,którzypróbująpożyćdłużej.
-Jasne-odparłktośzpasażerów.Wokółrozległsiępowszechnyszmerzgodyiwkabinie
zapanowałaatmosferaogólnegopotępieniadlaowych„ludzi”.
- Nie żebym miał coś przeciw mężczyznom i kobietom - ciągnął młodzieniec
wydmuchując dym i równocześnie dystyngowanym ruchem strzepując popiół - którzy żyją
po swych urodzinach do najbliższego Dnia Rady, zwłaszcza jeśli muszą zakończyć jakieś
interesy.Alecoztymioszustami,pasożytami,próbującymiprześliznąćsięprzezkolejnyspis,
złodziejami żywności należnej następnym pokoleniom?... - mówił gorzko jakby ożywiony
własnymnieprzyjemnymdoświadczeniem.
-Aleprzecież-wtrąciłArvardanostrożnie-wiekkażdegoczłowiekajestzarejestrowany,
prawda?Niemożnawięcżyćzbytdługoposwychurodzinach?
Zapadła ogólna cisza. Widać było, że pasażerowie z pogardą przyjęli jego naiwnie
idealistyczne wyobrażenia. Wreszcie ktoś stwierdził dyplomatycznie, wyraźnie próbując
zakończyćdyskusję:
-Cóż,przypuszczam,żeżycieposześćdziesiątceitakmaniewielesensu.
- Szczególnie jeśli jest się farmerem - padła gwałtowna odpowiedź. - Po pięćdziesięciu
latach pracy w polu trzeba być wariatem, żeby nie chcieć z tym skończyć. Co innego
administratorzyczyludzieinteresu...
W końcu opinię swą wypowiedział też starszy mężczyzna, którego czterdziesta rocznica
ślubu stała się pretekstem do całej rozmowy, ośmielony zapewne faktem, że jako ofiara
zbliżającejsięwłaśnieSześćdziesiątkiniemanicdostracenia.
-Jeśliotochodzi,towszystkozależyodtego,kogosięzna.-Mrugnąłporozumiewawczo.
- Spotkałem kiedyś człowieka, który skończył sześćdziesiąt lat w rok po spisie z osiemset
dziesiątegorokuiżyłażdospisuwosiemsetdwudziestym.Kiedyodszedł,miałsześćdziesiąt
dziewięćlat.Pomyślcietylko!Sześćdziesiątdziewięć!
-Jakmusiętoudało?
- Miał trochę pieniędzy, a jego brat należał do Kręgu Starszych. Przy takim połączeniu
możnawielezdziałać.
Zebranibezzastrzeżeńzgodzilisięztymstwierdzeniem.
- Posłuchajcie! - znów zabrał głos młodzieniec z papierosem. - Miałem wuja, który żył o
rokdłużej-tylkojedenrok.Byłpoprostujednymztychsamolubów,którzyniemająochoty
odejść. Dużo go obchodziła reszta świata... Nie wiedziałem o tym, wyobraźcie sobie, bo
inaczejosobiściebymgozgłosił,przecieżonsampowinienbyłtozrobić,kiedynadszedłjego
czas.Jesteśmytowinninastępnympokoleniom.Wkażdymraziewkońcugozłapaliizanim
zdążyłemsięobejrzeć,cizBractwawezwalinaszbratemizaczęliwypytywać,dlaczegoonim
niezameldowaliśmy.Dodiabła,mówię,nicotymniewiedziałem,taksamojakcałarodzina.
Powiedziałem,żeniewidzieliśmygooddziesięciulat.Mójstaruszektopotwierdził,aleitak
dołożylinampięćsetkredytówgrzywny.Niemieliśmynicdogadania.
OburzeniemalującesięnatwarzyArvardanastalerosło.Czyciludziebyliszaleni,bydo
tego stopnia zaakceptować śmierć? By znienawidzić swych krewnych i przyjaciół, którzy
starają się jej wymknąć? Może przez przypadek znalazł się na pokładzie statku, wiozącego
pacjentówdodomuwariatów...albonaeutanazję?CzyżbytacywłaśniebyliZiemianie?
Jego sąsiad znów przyglądał mu się nieprzyjaźnie. Jego głos przerwał zamyślenie
archeologa.
-Hej,człowieku,gdziedokładniejestto„stamtąd”?
-Słucham?
-Pytałem,skądjesteś.Odpowiedziałeś:stamtąd.Gdzietowłaściwiejest,co?
Arvardan odkrył, że obserwują go podejrzliwe oczy wszystkich pasażerów. Czy uważali
gozaczłonkaKręguStarszych?Możejegopytaniawydałyimsiępodstępemprowokatora?
Postanowiłstawićimczołoioznajmiłszczerze:
- W ogóle nie pochodzę z Ziemi. Jestem Bel Arvardan z Baronna w sektorze Syriusza. A
panjaksięnazywa?-iwyciągnąłrękędosąsiada.
Równiedobrzemógłbyrzucićgranatatomowywsamśrodekkabiny.
Pierwsze ciche przerażenie malujące się na każdej twarzy błyskawicznie ustąpiło miejsca
wściekłej,zapiekłej,ognistejwrogości.Mężczyzna,którysiedziałobokniego,wstałsztywnoi
przeniósłsięnasąsiednifotel-zajmującagoparaścieśniłasię,byzrobićmumiejsce.
Wszystkiegłowyodwróciłysięodniego.Otoczyłygoludzkieplecy,odgrodziłymuremod
reszty kabiny. Przez chwilę Arvardan czuł, jak płonie w nim oburzenie. Został tak
potraktowanyprzezZiemian!Wyciągnąłdonichprzyjaznądłoń.On,Syrianin,zniżyłsiędo
nich,aonigoodrzucili!
Apotemniebeztruduzmusiłsię,bysięuspokoić.Najwyraźniejprzesądydziałająwobie
strony,nienawiśćrodzinienawiść!
Zorientowałsię,żektośsiadaobokniego,izniechęciąodwróciłgłowę.
-Tak?
Tobyłmłodzienieczpapierosem.Właśniezapalałnowego,poczymrzekł:
-Witam.NazywamsięCreen...Proszęsięnieprzejmowaćtymidurniami.
- Nikim się nie przejmuję - uciął krótko Arvardan. Nie był zbyt zadowolony z
towarzystwa,niemiałteżnastrojudowysłuchiwaniaprotekcjonalnychporadZiemianina.
Creena jednak nikt nie nauczył rozpoznawania niuansów. Zaciągnął się kilka razy i
strzepnąłpopiółprzezporęcz,naśrodekprzejścia.
- Prowincjusze! - szepnął z pogardą. - Zwykłe stado wieśniaków. Brak im galaktycznej
perspektywy. Niech pan nie zwraca na nich uwagi... A weźmy mnie. Ja wyznaję odmienną
filozofię.Żyjipozwólżyćinnym-tomojadewiza.NiemamnicprzeciwkoTamtym.Jeślioni
zachowują się przyjaźnie, odpowiadam im tym samym. W końcu, do diabła, nic nie mogą
poradzić na to, że są Tamtymi, tak jak ja nie mam wpływu na fakt, iż urodziłem się
Ziemianinem.Niesądzipan,żemamrację?-poufałymgestempoklepałArvardanaporęce.
Archeolog przytaknął. Dotyk rozmówcy wzbudził w nim lekki dreszcz. Kontakty
towarzyskie z człowiekiem, który z żalem wspominał straconą szansę zadenuncjowania
własnegowuja,nienależałydoprzyjemności-bezwzględunato,zjakiejplanetypochodził.
Creenodchyliłsięwfotelu.
-WybierasiępandoChica?Przepraszam,jakbrzmipańskienazwisko?Albadan?
-Arvardan.Tak,jadędoChica.
-Tomojerodzinnemiasto.NajlepszadziuranaZiemi.Długotampanzostanie?
-Niewiem.Niemamsprecyzowanychplanów.
-Hmmm...Mamnadzieję,żenieobrazisiępan,kiedypowiem,żeodrazuzauważyłem
pańskąkoszulę.Czymogęsięprzyjrzeć?TozSyriusza,tak?
-Owszem.
-Świetnymateriał.NaZieminiemożnadostaćczegośtakiego.Posłuchaj,stary,możemasz
jeszczejednątaką?Gdybyśchciałjąsprzedać,chętniekupię.Tobombowyciuch.
Arvardangwałtowniepotrząsnąłgłową.
-Przykromi,aleniemamprzysobiezbytwieluubrań.Zamierzamkupićcośnamiejscu.
-Zapłacępięćdziesiątkredytów-zaproponowałCreen.Milczenie.Pochwilidodałznutką
niechęciwgłosie:-Todobracena!
- Bardzo dobra - odparł Arvardan - lecz, jak już mówiłem, nie mam żadnych koszul na
sprzedaż.
-Trudno...-Creenwzruszyłramionami.-Przypuszczam,żeprzyjechałeśtunadłużej?
-Może.
-Czymsięzajmujesz?
Archeologpostanowiłniekryćdłużejswejirytacji.
-PanieCreen,jestemniecozmęczonyijeśli,niemapannicprzeciwtemu,chciałbymsię
zdrzemnąć.Dobrze?
Creenzmarszczyłbrwi.
-Ocopanuchodzi?Czyuwasnieuznajesięuprzejmościwobecinnych?Zadałemzwykłe
pytanie,niemusipanzarazrzucaćsięnamnie.
Rozmowa, dotąd prowadzona dość cicho, nagle przerodziła się niemal w krzyk.
NieżyczliwetwarzeznówzwróciłysięwstronęArvardana,iustaarcheologazacisnęłysięw
cienkąlinię.
Sam się o to prosiłem, pomyślał z goryczą. Nie wplątałby się w kłopoty, gdyby od
początku trzymał się z boku i nie czuł potrzeby popisywania się swą przeklętą tolerancją
wobecludzi,którzywcalejejniepragną.
Odparłzatembeznamiętnie:
- Panie Creen, nie prosiłem, by się pan do mnie przysiadał, i nie byłem niegrzeczny.
Powtarzam,jestemzmęczonyichciałbymodpocząć.Niemawtymchybanicniezwykłego.
-Słuchajpan-młodyczłowiekwstałzfotela,dramatycznymgestemodrzuciłpapierosai
skierowałpalecnaArvardana-niemusimniepantraktowaćjakpsa.Wy,śmierdzącyTamci,
przyjeżdżacietu,wyniośliipełnigładkichsłówek,imyślicie,żedajetowamprawodeptania
po nas. Ale my nie musimy tego znosić. Jak się panu nie podoba, to wynoś się pan, skąd
przyszedłeś.Jeszczeparęsłów,adostaniesz.Myślisz,żesięciebieboję?
Arvardan odwrócił głowę i kamiennym wzrokiem zapatrzył się w okno. Creen nie
odezwałsięwięcej,wróciłtylkonaswojemiejsce.
W całej kabinie rozległ się szmer podekscytowanych rozmów, lecz Arvardan zignorował
to.Bardziejteżpoczuł,nimdostrzegłostre,pełnejaduspojrzenia,którymigoobrzucano.W
końcujednakstopniowowszystkosięuspokoiło,jaktozwyklebywa.
Resztępodróżyspędziłwmilczeniu,sam.
ZulgąprzyjąłlądowaniewChica.Arvardanuśmiechnąłsięwprawdzie,gdypierwszyraz
jeszczezpowietrzaujrzał„najlepsządziuręnaZiemi”,mimotoodrazupoczułsięlepiejniż
wciężkiejatmosferzestratolotu.
Dopilnował wyładunku bagaży i kazał je przenieść do dwukołowej taksówki.
Przynajmniejtubędziejedynympasażerem,jeśliwięcpowstrzymasięodzbędnychuwag,nie
powinienmiećżadnychkłopotów.
-PałacRządowy-poleciłtaksówkarzowiiruszyli.
W ten oto sposób Arvardan pierwszy raz przybył do Chica - tego samego dnia, kiedy
JosephSchwartzuciekłzeswegopokojuwInstytucieBadańJądrowych.
Creen z gorzkim uśmieszkiem obserwował, jak Arvardan odjeżdża. Wyjął niewielki
notatnik i uważnie go przestudiował, głęboko zaciągając się dymem z papierosa. Niewiele
wydobyłzewspółpasażerów,mimohistoryjkiowuju(którejnierazjużwcześniejużywał,ito
zazwyczaj z dobrym skutkiem). Prawdę mówiąc, tylko jeden staruszek skarżył się, że jakiś
człowiek przekroczył dozwolony wiek dzięki „chodom” u Bractwa. To podpadało pod
zniesławienieStarszych.AledziaduniaitakzamiesiącczekaSześćdziesiątka.Niemasensu
zapisywaćjegodanych.
Natomiast Tamten to zupełnie co innego. Z przyjemnością przyjrzał się notatce: „Bel
Arvardan,Baronn,sektorSyriusza-interesowałsięSześćdziesiątką-planypobytutrzymaw
sekrecie-przybyłdoChicalotemrejsowym,godzinajedenastaranoczasuChica,dwunastego
października-wyraźniewidocznyantyterranizm”.
Możetymrazemzłapałprawdziwągrubąrybę.Łowieniepłotek,którymczasemwymknie
sięjakaśnieostrożnauwaga,byłożmudnymzajęciem.Rzadkotrafiałmusięlepszypołów.
ZapółgodzinyBractwootrzymajegoraport.Leniwieruszyłkuwyjściu.
*****
8.
SPOTKANIEWCHICA
Doktor Shekt po raz dwudziesty przerzucił swoje najnowsze notatki z badań, po czym
uniósł wzrok, gdy do gabinetu weszła Pola. Nakładając swój laboratoryjny fartuch,
dziewczynazdezaprobatązmarszczyłabrwi.
-Tato,jeszczenicniejadłeś?
-Eee...ależjadłem.Coto?
- Lunch. Albo przynajmniej kiedyś nim był. To, co jadłeś, to zapewne śniadanie. Po co
właściwie kupuję ci posiłki i przynoszę tutaj, skoro i tak ich nie zjadasz? Odtąd będziesz
musiałsamprzychodzićnaniedodomu.
- Nie denerwuj się. Zjem później. Nie mogę przerywać ważnych eksperymentów za
każdymrazem,kiedyuważasz,żepowinienemzjeść.
Humorwróciłmudopieroprzydeserze.
-Niemasznawetpojęcia,jakimczłowiekiemjesttenSchwartz.Mówiłemcioszwachjego
czaszki?
-Sąprymitywne.Wspominałeśotym.
-Aletoniewszystko.Onmatrzydzieścidwazęby;potrzytrzonowenagórzeinadole,po
prawej i lewej, w tym jeden sztuczny, który musiał być zrobiony w domu. Ja przynajmniej
nigdy nie zetknąłem się z mostkiem, umocowanym do sąsiadujących zębów za pomocą
metalowych zaczepów zamiast bezpośredniego wszczepienia zęba w kość szczęki... Ale czy
kiedykolwiekwidziałaśkogośmającegotrzydzieścidwazęby?
-Nigdyniezajmowałamsięliczeniemludzkichzębów,tato.Ilewkońcupowinnoichbyć,
dwadzieściaosiem?
- Właśnie, na Kosmos... Jeszcze nie skończyłem. Zrobiliśmy wczoraj prześwietlenie. Jak
myślisz,coznaleźliśmy?...Spróbujzgadnąć!
-Wnętrzności?
- Kpisz sobie ze mnie. Polu, ale nie dbam o to. Nie męcz się, powiem ci. Schwartz ma
wyrostek robaczkowy długości prawie dziesięciu centymetrów, i do tego nie zamknięty. Na
Galaktykę, to niespotykane! Skonsultowałem się z Akademią Medyczną, oczywiście z całą
ostrożnością, i dowiedziałem się, że wyrostek robaczkowy nie przekracza długości trzech
centymetrówizawszejestzamknięty.
-Icotowłaściwieoznacza?
-Onmacechypierwotne,jestżywąskamienieliną.-Wstałzkrzesłaizacząłpospiesznie
chodzićodścianydościany.-Mówięci,Polu,myślę,żeniepowinniśmyoddawaćSchwartza.
Jestzbytcennymokazem.
- Nie, tato - odpowiedziała szybko Pola - nie możesz tak postąpić. Obiecałeś farmerowi
zwrócićSchwartzaidlajegowłasnegodobramusisztozrobić.Onjestnieszczęśliwy.
-Nieszczęśliwy!Dlaczego?PrzecieżtraktujemygojakbogategoTamtego.
-Ajakietomaznaczenie?Biedakprzywykłdoswojejfarmyijejmieszkańców.Spędziłtam
całeżycie.Aterazprzeszedłprzerażającedoświadczenia-możenawetbolesne-ajegoumysł
pracujeinaczej.Nieoczekuj,żetozrozumie.Musimyuszanowaćjegoludzkieprawaizwrócić
gorodzinie.
-AlePolu,dobronauki...
-Dodiabła!Jakieznaczeniemadlamniedobronauki?Jakmyślisz,copowieBractwona
wieśćotwoimniezatwierdzonymdoświadczeniu?Myślisz,żebędąsięprzejmowalidobrem
nauki?Uważam,żepowinieneśmyślećosobie,jeśliniechceszmyślećoSchwartzu.Imdłużej
go będziesz trzymał, tym większa groźba, że cię złapią. Jutro odeślesz go do domu. Tak jak
wcześniejplanowałeś,słyszysz?...Zejdęnadółizobaczę,czyniczegomuniebrakuje.
Wróciłajednakponiecałychpięciuminutach,bladaiwystraszona.
-Tato!Onzniknął!
-Ktozniknął?-spytałzaskoczonyShekt.
-Schwartz!-krzyknęłaprawiepłacząc.-Wychodzącmusiałeśzapomniećzamknąćdrzwi.
Shektzerwałsięnanogi,ztrudemutrzymującrównowagę.
-Jakdługogoniema?
-Niewiem.Aleniezbytdługo.Kiedybyłeśuniegoostatniraz?
-Jakieśpiętnaścieminuttemu.Przyszedłemtutajminutęczydwieprzedtobą.
- W porządku - szybko podjęła decyzję. - Wyjdę na zewnątrz. Może spaceruje gdzieś w
pobliżu.Tyzostaniesztutaj.Jeśliktośgoznajdzie,niemożegoztobąpołączyć.Zrozumiałeś?
Shektowipozostałotylkoprzytaknąć.
JosephSchwartz,zamieniwszyszpitalnewięzienienaszerokieprzestrzeniemiasta,wcale
niepoczułsięlepiej.Nieoszukiwałsię,żemajakiśplanpostępowania.Wiedział,itobardzo
dobrze,żejesttoczystaimprowizacja.
Jeśli postępował pod wpływem jakiegoś racjonalnego impulsu (nie tylko zwykłej chęci
zamianybezczynnościnajakiekolwiekdziałanie),tobyłanimnadzieja,żenatkniesięnacoś,
coodświeżyjegoszwankującąpamięć.Byłprzekonany,żecierpinaamnezję.
Jednak pierwsze widoki miasta rozczarowały go. W promieniach późnopopołudniowego
słońcaChicawydawałosięmlecznobiałe.Budynkiwyglądałyniczymzbudowanezporcelany,
zupełniejaknatamtejfarmie.
Głębokiewewnętrzneprzekonaniemówiłomu,żemiastapowinnybyćbrązowoczerwone.
Iznaczniebrudniejsze.Byłtegopewien.
Szedł powoli. Nie wiadomo dlaczego czuł, że nikt nie ogłosi zorganizowanych
poszukiwań jego osoby. Był tego pewien, choć nie miał pojęcia, skąd wzięło się to
przekonanie. Już od kilku dni zauważył, że coraz silniej odczuwa otaczające go „nastroje” i
„uczucia”.Stanowiłotoczęśćzmiany,jakiejuległjegoumysł,odkąd...odkąd...
Jegomyśliodpłynęły.
Wkażdymraziewszpitalnymwięzieniupanowałaatmosferatajemnicy;wydawałomusię
nawet,żetajemnicyprzesyconejlękiem.Dlategoniebędągojawnieposzukiwać.Wiedziało
tym.
Aledlaczegowiedział?Czydziwnaaktywnośćumysłuzawszetowarzyszyłaprzypadkom
amnezji?
Przeszedłkolejneskrzyżowanie.Pojazdówkołowychbyłostosunkowoniewiele.Apiesi-
cóż,jaktopiesi.Mieliraczejzabawneubrania:bezszwów,guzików,bardzokolorowe.Aleon
też miał na sobie podobne. Zastanawiał się, gdzie są jego stare rzeczy i czy w ogóle miał
kiedyś takie ubrania, jak pamiętał. Bardzo trudno być pewnym czegokolwiek, kiedy raz
zacznieszwątpićwewłasnąpamięć.
Ale doskonale pamiętał swoją żonę i dzieci. Nie mogli być złudzeniem. Gwałtownie
przystanął na chodniku, żeby się uspokoić. Być może byli przeinaczonym wspomnieniem
prawdziwychludzi,wtymtaknierealniewyglądającymprawdziwymżyciu.Nieważne.Musi
ichodnaleźć.
Ludziewpadalinaniegoiniektórzymamrotalicośniegrzecznie.Poszedłdalej.Dotarłado
niegomyśl,nagłaiprzekonująca,żejestgłodny,albozachwilębędzie,aniemapieniędzy.
Rozejrzałsię.Niezauważyłniczego,cobyprzypominałorestaurację.Skądzresztąmiałby
wiedzieć?Przecieżnieumiałczytać.
Zerkał na każdą mijaną wystawę... Wreszcie znalazł wnętrze, które w pewnej części
składałosięzmałych,osłoniętychstolików.Przyjednymsiedziałodwóchludzi,przyinnym
jeden.Iciludziejedli.
Przynajmniejtosięniezmieniło.Ludzie,jedząc,nadalżuliiprzełykali.
Wszedł do środka i przez chwilę zatrzymał się w nagłym oszołomieniu. Nie było żadnej
lady,nicsięniegotowało,żadnychoznakkuchni.Chciałzaproponowaćzmywanietalerzyw
zamianzaposiłek,alezkimmiałwogólerozmawiać?
Nieśmiałopodszedłdodwóchgości.Pokazałpalcemistaranniepowiedział:
-Jedzenie!Gdzie?Proszę.
Popatrzyli na niego, zaskoczeni. Jeden odparł coś płynnie i kompletnie niezrozumiale,
dotykając małej konstrukcji na stykającym się ze ścianą końcu stołu. Drugi przyłączył się
niecierpliwie.
Schwartz spuścił wzrok. Odwrócił się, chcąc wyjść, ale poczuł, że ktoś chwyta go za
rękaw...
GranzujrzałSchwartza,gdytenbyłtylkosmutnątwarząwoknie.
-Czegoonchce?-spytał.
Messter, siedzący po przeciwnej stronie stolika, plecami do ulicy, obejrzał się, wzruszył
ramionamiinicniepowiedział.
-Onwchodzi-stwierdziłGranz.
-Noicoztego?-odparłMesster.
-Nic.Taktylkomówię.
Ale po chwili nowo przybyły, bezradnie rozejrzawszy się po sali, podszedł i wskazując
palcemnaichgulaszspytałzdziwacznymakcentem:
-Jedzenie!Gdzie?Proszę.
Granzuniósłwzrok.
- Jedzenie jest tutaj. Po prostu odsuń fotel przy jakimkolwiek stoliku i użyj baromatu...
Baromatu!Niewiesz,cotojestbaromat?...Spójrznategobiednegogłupka,Messter.Patrzyna
mnie, jakby nie rozumiał ani jednego słowa z tego, co mówię. Hej, stary, ta maszyna,
rozumiesz.Włóżmonetęipozwólmijeść,dobrze?
-Zostawgo-mruknąłMesster.-Towłóczęga.Pewniechcejałmużnę.
-Hej,stój!-GranzprzytrzymałodchodzącegoSchwartzazarękaw.Nabokupowiedziałdo
Messtera: - Na Kosmos, dajmy facetowi zjeść. Pewnie wkrótce będzie miał Sześćdziesiątkę.
Przynajmniej tyle mogę dla niego zrobić... Masz pieniądze?... Do diabła, on wciąż mnie nie
rozumie. Pieniądze, stary, forsa! Widzisz?... - wyjął z kieszeni półkredytową monetę i
podrzucił,takżebłysnęławpowietrzu.
-Maszcośtakiego?-spytał.Schwartzpowolipotrząsnąłgłową.
- W porządku, niech będzie na mój koszt! - Wsunął z powrotem do kieszeni
półkredytówkęiwyciągnąłgarśćdrobniaków.
Schwartzwziąłjeniepewnie.
-Dobra.Niestójtak.Wsadźjedobaromatu.Tejrzeczytutaj.Schwartznaglezorientował
się,żerozumie.Baromatmiałrządekszczelinnamonetyróżnejwielkościirządekprzycisków
naprzeciwko małych, mlecznej barwy trójkątów pokrytych napisami, których nie rozumiał.
Schwartz pokazał na jedzenie stojące na stole i zaczai wodzić palcem wzdłuż przycisków,
pytającounoszącbrwi.
- Kanapka mu nie wystarczy - mruknął zirytowany Messter. - W dzisiejszych czasach
nawetwłóczędzysąwybredni.Niewartoimpomagać,Granz.
- W porządku, wydałem niecałego kredyta. I tak jutro wypłata... Masz - powiedział do
Schwartza.Wrzuciłmonetydobaromatuizniszywścianiewyjąłpłaskiemetalowepudełko.-
Weźtodoinnegostolika...Maszjeszczedziesiątkę.Kupsobiekubekkawy.
Schwartz ostrożnie zaniósł pojemnik do następnego stolika. Z boku pudełka była łyżka
przytwierdzonajakimśprzezroczystymtworzywem,którezlekkimtrzaśnięciemustąpiłopod
naciskiempalca.Zarazteżwieczkorozpadłosięnadwieczęściiodskoczyłonaboki.
Jedzenie, w przeciwieństwie do tego, co widział na sąsiednim stoliku, było zimne, nie
zwróciłjednakuwaginatendrobnyszczegół.Dopieropominuciezauważył,żepotrawastaje
sięcieplejsza,apojemnikparzy.Przerażony,odczekałchwilę.
Sos najpierw zaczął parować, potem zagotował się. Po kilku minutach znów ostygł i
Schwartzdokończyłposiłek.
Kiedy wychodził, Granz i Messter wciąż jeszcze siedzieli przy stole. Był jeszcze trzeci
mężczyzna,naktóregoSchwartzwogóleniezwróciłuwagi.
Od chwili kiedy opuścił instytut, Schwartz nie zainteresował się także niepozornym,
szczupłymczłowieczkiem,którynierzucającmusięwoczy,całyczasbaczniegoobserwował.
Bel Arvardan wziął prysznic, przebrał się i niezwłocznie przystąpił do realizacji swojego
planu obserwowania ludzkich zwierząt, podgatunek Ziemianie, w ich środowisku
naturalnym. Pogoda była przyjemna, wiał lekki orzeźwiający wiatr, wioska - przepraszam,
miasto-sprawiałowrażeniejasnego,cichegoiczystego.Nieźle.
Chica to pierwszy przystanek, pomyślał. Największa kolekcja Ziemian na planecie.
Następnie Washenn, lokalna stolica. Senloo! Senfran! Bonair!. Układał plan podróży po
zachodnich kontynentach (gdzie znajdowały się główne skupiska skromnej ludności Ziemi).
Poświęcając na każde miasto dwa, trzy dni, wróci do Chica tuż przed przybyciem statku,
którymprzylecijegoekspedycja.
Topowinnobyćkształcące.
Późnym popołudniem wstąpił do baromatu i jedząc obserwował mały spektakl
rozgrywający się między dwoma Ziemianami, którzy weszli zaraz po nim, i pulchnym,
starszym człowiekiem, który przyszedł ostatni. Jego obserwacja, przypadkowa i
powierzchowna, nie przypominała na szczęście w niczym nieprzyjemnych przeżyć w
odrzutowcu. Dwóch mężczyzn przy stoliku wyglądało na taksówkarzy, niezbyt zamożnych,
alelitościwych.
Żebrakwyszedł,awdwieminutyponimtakżeArvardanopuściłbaromat.
Ruchnaulicachwyraźniesięwzmógł-dzieńroboczyzbliżałsiękukońcowi.
Szybkozszedłnabok,żebyuniknąćzderzeniazmłodądziewczyną.
-Przepraszam-powiedział.
Była ubrana na biało, w rzeczy, które kojarzyły się ze stereotypowym uniformem.
Wyglądało na to, że nie zdawała sobie nawet sprawy z grożącego zderzenia. Niespokojny
wyraz twarzy, szybkie ruchy głowy, całkowite zagubienie dziewczyny czyniły sytuację
zupełniejasną.
Dotknąłpalcemjejramienia.
-Czymogęwczymśpomóc?Mapanikłopoty?
Zatrzymałasięispojrzałananiego.Arvardanoceniłjejwieknadziewiętnaście,niewięcej
niżdwadzieściajedenlat.Przyglądałsięjejbrązowymwłosomiciemnymoczom,wystającym
kościom policzkowym i małemu podbródkowi, szczupłej talii i zgrabnej sylwetce. Nagle
odkrył,żefakt,iżtażeńskaistotajestZiemianką,dodajejejniecoperwersyjnejatrakcyjności.
Ciąglerozglądałasięwokół,agdyzaczęłamówić,wydawałosię,żezarazsięzałamie.
- Nie, to beznadziejne. Proszę nie robić sobie kłopotu. To głupio oczekiwać, że się kogoś
znajdzie, kiedy nie ma się najmniejszego nawet pojęcia, gdzie mógł pójść - jej oczy
zwilgotniały,acałasylwetkawyrażałazniechęcenie.Naglewestchnęłaigłębokozaczerpnęła
powietrza.-Widziałpanmożegrubawego,łysiejącegomężczyznęokołopięćdziesięciupięciu
lat,wzielono-białymstroju,bezkapelusza?
Arvardanpopatrzyłnaniązezdumieniem.
-Co?Zielono-białystrój?...Nie,toniedowiary...Czymężczyzna,októrympanimówi,ma
kłopotyzmówieniem?
-Tak,tak.Otak.Więcpangowidział?
-Jakieśpięćminuttemubyłtutajijadłzdwomamężczyznami...Zaraz,tooni...Hej,wy
tam!-skinąłnanich.
Granzpodszedłpierwszy.
-Taksówkę,proszępana?
-Nie,alejeślipowiesztejpani,cosięstałozczłowiekiem,któryjadłrazemzwami,zapłacę
cijakzakurs.
Granzpomyślałchwilęiodparłzesmutkiem:
-Chciałbympaństwupomóc,alenigdywcześniejgoniewidziałem.
Arvardanzwróciłsiędodziewczyny:
- Proszę posłuchać. Nie mógł pójść w stronę, z której pani nadeszła, boby go pani
zauważyła. I nie może być daleko stąd. Proponuję, żebyśmy skierowali się na północ.
Rozpoznamgo,gdygozobaczę.
Arvardan ofiarował swoją pomoc odruchowo, choć nie był człowiekiem spontanicznym.
Nagleodkrył,żeuśmiechasiędodziewczyny.
NiespodziewaniedorozmowywtrąciłsięGranz.
-Coonzrobił,proszępani?Złamałjakiśzwyczaj?
-Nie,nie-odpowiedziałaszybko.-Jesttylkotrochęchory,towszystko.
Messterprzyglądałsięim,kiedyodchodzili.
-Trochęchory?-przesunąłnatyłgłowyczapkęzdaszkiemizapiąłpasekpodbrodą.-Jak
cisiętopodoba,Granz?Troszeczkęchory.
Popatrzylinasiebie.
-Cociprzyszłodogłowy?-spytałniespokojnieGranz.
- Coś mi się tu nie podoba. Ten facet musiał uciec prosto ze szpitala. Szukała go
pielęgniarka, bardzo zdenerwowana pielęgniarka. Dlaczego tak się denerwowała, skoro był
tylkotrochęchory?Niewyraźniemówiłinicnierozumiał.Zauważyłeśto,prawda?
WoczachGranzapojawiłasiępanika.
-Niemyśliszchyba,żetogorączka?
- Myślę, że to z pewnością była gorączka radiacyjna, zapewne w ostatnim stadium. Stał
tylkopółmetraodnas.Tonicdobrego...
Nagleoboknichwyrósłniepozornymężczyzna.Małyczłowiekoprzenikliwychoczachi
piskliwymgłosie,którypojawiłsięniewiadomoskąd.
- O co chodzi, panowie? Kto ma gorączkę radiacyjną? Messter przyjrzał mu się
nieprzyjaźnie.
-Kimpanjest?
- Chciałbyś wiedzieć, co? - odparł ostro nieznajomy. - Tak się składa, że jestem
wysłannikiemBractwa.-Błysnąłmałąplakietkąprzypiętapodklapąmarynarki.-Wimieniu
KręguStarszych:ocochodziztągorączką?
- Ja nic nie wiem - odpowiedział Messter posępnie. - Była tutaj pielęgniarka i szukała
kogoś chorego, więc zastanawiałem się czy nie chodzi o gorączkę. To nie jest wbrew
zwyczajom.
-Tymibędzieszmówiłozwyczajach?Lepiejzajmijsięswojąrobotą,atroskęozwyczaje
zostawmnie.
Małyczłowiekzatarłręce,obrzuciłichprzelotnymspojrzeniemipospieszyłnapółnoc.
-Tamjest!-Polazłapałarozpaczliwiełokiećswojegotowarzysza.Stałosiętoszybko,łatwo
i odruchowo. Poszukiwany, dotąd ukryty w anonimowym tłumie, zmaterializował się nagle
przed głównym wejściem do sklepu samoobsługowego, nie dalej niż trzy przecznice od
baromatu.
-Widzęgo-szepnąłArvardan.-Proszętuzostać,ajabędęgośledził.Jeślisięzorientujei
wmieszawtłum,nigdygonieznajdziemy.
Rozpoczął się pościg rodem z sennego koszmaru. Ludzkie masy, wypełniające sklep
przypominałylotnepiaski,któremogływolno-albobłyskawicznie-pożrećswąofiarę,ukryć
ją za nieprzeniknionym murem bądź wypluć znienacka lub też odgrodzić nieprzekraczalną
barierą...Tłumzdawałsięzyskiwaćtuwłasną,wrogąświadomość.
Arvardankrążyłostrożniewokółkasyczekając,ażSchwartzstanienakońcukolejki.Jego
silnarękawysunęłasięizacisnęłanaramieniumężczyzny.
Schwartzdrgnąłirozejrzałsięprzestraszony.JednakuchwytArvardananiepozwoliłbysię
wymknąć nawet człowiekowi dużo silniejszemu niż Schwartz. Archeolog uśmiechnął się i
powiedziałspokojnym,normalnymtonemnaużytekprzypadkowychwidzów:
-Cześć,starydruhu,niewidzieliśmysięjużodmiesięcy.Jakleci?
Niezbyt przekonujące przedstawienie, zwłaszcza wobec bełkotu mężczyzny. Tymczasem
jednakdołączyładonichPola.
-Schwartz-szepnęła.-Wracajznami.
Schwartzzesztywniałnachwilęwodruchubuntu,aleszybkosiępoddał.
Powiedziałzmęczony:
- Ja - iść - z wami... - ale koniec jego wypowiedzi zanikł w nagłym ryku sklepowych
głośników.
- Uwaga! Uwaga! Uwaga! Kierownictwo prosi wszystkich klientów sklepu o spokojne
wychodzenie na Piątą Ulicę. Prosimy okazywać strażnikom przy wyjściu swoje karty
rejestracyjne.Ważnejest,abyzrobićtoszybko.Uwaga!Uwaga!Uwaga!
Wiadomośćzostałapowtórzonatrzyrazy,ostatnirazztrudemprzebijałasięprzeztupot
nóg,ustawiającychsięwkolejcedowyjścia.Licznikliencipytaliwciążnaróżnesposoby:„Co
sięstało?”,„Ocochodzi?”
- Chodźmy, młoda damo - powiedział Arvardan wzruszając ramionami. - I tak musimy
wyjść.
AlePolapotrząsnęłagłową.
-Niemożemy,niemożemy...
-Dlaczego?-zdziwiłsięarcheolog.
Dziewczynalekkoodsunęłasięodniego.Jakmiałamuwytłumaczyć,żeSchwartzniema
karty rejestracyjnej? Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego jej pomaga? W jej umyśle kłębiły się
rozpaczliwe,pełnepodejrzeńmyśli.
- Lepiej będzie, jeśli pan już pójdzie, inaczej wplącze się pan w kłopoty - powiedziała
ochrypłymgłosem.
Wmiaręopróżnianiagórnychpięterzwindwylewałysiękolejnepotokiludzi.Arvardan,
PolaiSchwartzstanowilimaleńkąwysepkęwśródwzburzonejrzekitłumu.
Analizująctopóźniej,Arvardandoszedłdowniosku,żewtymmomenciemógłzostawić
dziewczynę. Zostawić ją! Nie zobaczyć jej już więcej! Nigdy by sobie tego darował!... I
wszystkopotoczyłobysięinaczej.WielkieImperiumGalaktycznerozpadłobysięwchaosiei
zniszczeniu.
Niezostawiłdziewczyny.Strachidesperacjaniemalzniweczyłyjejurodę.Niktniebyłby
piękny w takiej sytuacji. Ale Arvardanem wstrząsnęła jej bezradność. Cofnął się o krok i
zawrócił.
-Zamierzasztuzostać?Skinęłagłową.
-Aledlaczego?-dopytywałsię.
-Ponieważ-zoczupopłynęłyjejłzy-niewiem,coinnegomogłabymzrobić.
NawetjeślitotylkoZiemolka,wtejchwilitopoprostumała,wystraszonadziewczynka.
Arvardanpowiedziałłagodnie:
-Jeślipowieszmi,ocochodzi,postaramsiępomócci.
Niebyłoodpowiedzi.
We trójkę tworzyli żywy obraz. Schwartz przykucnął na podłodze, zbyt przerażony, aby
próbowaćsłuchaćrozmowy,dziwićsięnagłejpustce,panującejwsklepie.Mógłjedynieukryć
głowę w dłoniach w niewypowiedzianym geście rozpaczy. Pola, zapłakana, wiedziała tylko
tyle, że jest przerażona tak bardzo jak jeszcze nigdy w życiu. Arvardan, zaintrygowany i
wyczekujący,niezręczniegładziłramięPoli,napróżnostarającsiędodaćjejotuchy.Miałtylko
świadomośćfaktu,żeporazpierwszydotykaZiemianki.Wtymmomenciepodszedłdonich
niepozornymężczyzna.
*****
9.
KONFLIKTWCHICA
PorucznikMarcClaudyzgarnizonuwChicaziewnąłprzeciągleizniewysłowionąnudą
spojrzał w przestrzeń. Kończył właśnie drugi rok służby na Ziemi i z utęsknieniem
wypatrywałdniawyjazdu.
Nigdzie w Galaktyce utrzymanie garnizonu nie sprawiało tyle kłopotów co na tym
okropnym świecie. Na innych planetach istniało pewne koleżeństwo między żołnierzami a
cywilami,zwłaszczatymipłciżeńskiej.Miałosiępoczucieswobodyiotwartości.
Tutaj garnizon był więzieniem. Szczelne baraki chroniły przed promieniowaniem,
powietrze filtrowano, aby uwolnić je od radioaktywnego pyłu. Żołnierze musieli nosić
ubrania impregnowane ołowiem, ciężkie i sztywne, których nie można było zdjąć nie
ryzykującchoroby.Wszystkotosprawiało,żebrataniesięzmiejscowąludnością(zakładając,
iż zdesperowani samotnością żołnierze zdecydowaliby się na towarzystwo „ziemolskich”
dziewczyn)byłowykluczone.
Cóż więc pozostawało poza krótkimi posiłkami, długimi drzemkami i powolnym
szaleństwem?
Porucznik Claudy potrząsnął głową w daremnej próbie rozjaśnienia umysłu, znów
ziewnął, usiadł i zaczai wkładać buty. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że do wieczornego
korytaniepozostałojużwieleczasu.
Naglezerwałsięnanogi,wjednymbucie,zpotarganymiwłosami,izasalutował.
Pułkownikpopatrzyłnaniegozniesmakiem,alenicniepowiedział.
- Poruczniku - rozkazał. - Otrzymaliśmy raport o zamieszkach w centrum handlowym.
Weźmie pan pododdział odkażania do domu towarowego Dunham i zaprowadzi tam
porządek. Sprawdzi pan też, czy wszyscy żołnierze są zabezpieczeni przed gorączką
radiacyjną.
-Gorączkaradiacyjna!-krzyknąłporucznik.-Proszęwybaczyć,ale...
-Mapanbyćgotowyzapiętnaścieminut-uciąłchłodnopułkownik.
Arvardanpierwszyzobaczyłniepozornegomężczyznęiwzdrygnąłsię,gdytamtenuniósł
dłońwgeściepowitania.
-Witamszanpana.Cześć.Powiedzmiłejpani,żebyzakręciłaśluzy.
Pola uniosła głowę, gwałtownie wciągnęła powietrze. Spontanicznie przytuliła się do
bezpiecznegociałaArvardana,który,teżodruchowo,objąłjąramieniem.Niedotarłodoniego,
żedrugirazdotknąłZiemianki.
-Czegochcesz?-spytałostroarcheolog.
Niepozorny mężczyzna o przenikliwych oczach wyszedł nieśmiało zza lady zasłanej
stosamipaczek.Mówiłwsposóbbędącymieszaninąprzymilnościitupetu.
- Na zewnątrz dzieją się dziwne rzeczy, ale nie musi się pani tym przejmować.
Zaprowadzępaniczłowiekazpowrotemdoinstytutu.
-Jakiegoinstytutu?-spytałaPolazestrachem.
- Dajmy spokój sekretom. Jestem Natter, mam stoisko z owocami naprzeciwko Instytutu
BadańJądrowych.Widziałempaniąwielerazy.
-Słuchajnopan-przerwałgwałtownieArvardan.-Ocotutajchodzi?
DrobnasylwetkaNatterazatrzęsłasięześmiechu.
-Onimyślą,żetenczłowiekmagorączkęradiacyjną...
-Gorączkęradiacyjną?!-wyrwałosięrównocześniePoliiArvardanowi.
-Właśnietak-potwierdziłNatter.-Dwóchtaksiarzyjadłorazemznimitakpowiedzieli.
Takiewieściszybkosięrozchodzą.
-Strażnicynazewnątrzszukająkogośchoregonagorączkę?-upewniłasięPola.
-Tak.
-Adlaczegotynieboiszsięchoroby?-spytałnapastliwieArvardan.-Domyślamsię,że
władzekazałyopróżnićsklepzestrachuprzedzakażeniem.
-Tak.Władzeczekająnazewnątrz,boteżbojąsięwejśćdośrodka.Czekająnaprzybycie
odkażającegopododdziałuTamtych.
-Atynieboiszsięgorączki?
- A dlaczego miałbym się bać? On nie jest chory. Popatrzcie na niego. Czy ma popękane
usta?Niejestnawetzarumieniony,mazupełnienormalneoczy.Wiem,jakwyglądająobjawy
gorączki.Chodźmy,panienko,wyjdziemystądrazem.
AlePolaznowusięprzestraszyła.
-Nie,nie.Niemożemy.On...On...-niemogładokończyć.
- Mogę go wyprowadzić - powiedział Natter znacząco. - Żadnych pytań. Żadnych kart
rejestracyjnych...
Polaznówzaczęłaszlochać,aArvardanmruknąłzwyraźnąniechęcią:
-Coczynizciebietakąfigurę?
Natterzarechotałimignąłodznaką.
-EmisariuszKręguStarszych.Niktniezadamiżadnychpytań.
-Acotybędzieszztegomiał?
-Pieniądze!Wypotrzebujeciepomocy,ajamogęwampomóc.Tonajuczciwszyinterespod
słońcem. Dla was jest wart, powiedzmy, sto kredytów, a mnie przyda się setka. Pięćdziesiąt
teraz,resztaporobocie.
AlePolaszepnęłaprzestraszona:
-ZabierzeszgodoStarszych?
- A po co? Dla nich nie ma żadnej wartości, a dla mnie jest wart sto kredytów. Jeśli
będziecie czekać na Tamtych, pewnie go zabiją, zanim stwierdzą, że nie cierpi na gorączkę.
Znacieich,niedbająoto,czyzabijąZiemianinaczynie.Zreguływoląnasmartwych.
-Zabierzzesobądziewczynę-powiedziałArvardan.AlemałeoczyNatteraspojrzałyna
niegobystroiprzebiegle.
- O nie. Co to, to nie, proszę szan pana. Biorę na siebie to, co nazywają rozsądnym
ryzykiem.Mogęwyjśćzjednąosobą,zdwomabyćmożejużnie.Askoromogęwziąćtylko
jedną,totę,którajestdlamniewięcejwarta.Tochybajasne,nie?
-Acojeślicięzłapięipowyrywamcinogi?Conatopowiesz?
Natterszarpnąłsię,alewkrótceodzyskałgłosizdołałsięnawetroześmiać.
- Cóż, wtedy okaże się pan naiwniakiem. Kiedy was złapią, dojdzie jeszcze oskarżenie o
morderstwo...Wporządku,szanpanie,trzymajręceprzysobie.
- Proszę - Pola uczepiła się ramienia Arvardana. - Musimy wykorzystać tę szansę. Niech
zrobi,jakpowiedział...Będziepanuczciwywstosunkudonas,prawda?
Natterpogardliwiewydąłwargi.
- Pani duży przyjaciel wykręcił mi ramię. Nie miał do tego żadnych powodów, a ja nie
lubię,jakmnieszarpią.Zatobędziedodatkowasetka.Razemdwieściekredytów.
-Mójojcieczapłacipanu...
-Stozgóry-odpowiedziałtwardoNatter.
-Alejaniemamstukredytów-jęknęłaPola.
-Wporządku,proszępani-włączyłsięArvardan.-Jatozałatwię.
Otworzyłportfeliwyciągnąłkilkabanknotów.RzuciłjeNatterowi.
-Idź!
-Schwartz,idźrazemznim-szepnęłaPola.
Schwartz,bezkomentarzyruszyłnaprzód,obojętnynawszystko.Wtejchwiliposzedłby
nawetdopiekła.
Stali,jużsami,patrzącnasiebiepustymwzrokiem.PorazpierwszyPolamogłaprzyjrzeć
sięArvardanowiizezdumieniemzauważyła,żejestwysokiiprzystojnywdziwniesurowy
sposób, spokojny i pewny siebie. Przedtem zaakceptowała go jako bezinteresownego,
przypadkowego pomocnika, ale teraz... Poczuła nagłe onieśmielenie i wszystkie wydarzenia
ostatniejgodzinyczydwóchrozpłynęłysięwgwałtownienarastającymbiciuserca.
Nieznalinawetswoichimion.
- Jestem Pola Shekt - przedstawiła się z uśmiechem. Arvardan nie widział dotąd jej
uśmiechu i zaintrygowało go to zjawisko. Na jej twarzy pojawił się blask, jasność. Coś go
poruszyło.Aleszybkoodepchnąłodsiebietęmyśl.Ziemianka!
-NazywamsięBelArvardan-powiedziałmniejszarmancko,niżzamierzał.
Wyciągnąłopalonąrękęiprzezchwilęjejdrobnadłońcałkowiciewniejzniknęła.
-Muszępanupodziękowaćzaokazanąpomoc.
Arvardanwzruszyłramionami.
-Wyjdziemy?Teraz,kiedypaniprzyjacielodszedł,mamnadziejębezpiecznie.
- Myślę, że usłyszeli byśmy jakiś hałas, gdyby go zatrzymali - jej oczy błagały, by
potwierdziłjejsłowa,aleArvardanodrzuciłpokusę.
-Idziemy?Byłaspięta.
-Tak.Dlaczegobynie?-dodałaostro.
Naglerozległsiępisk,przenikliwyjęknahoryzoncieioczydziewczynyrozszerzyłysię,a
rozluźnioneręceznówzesztywniały.
-Ocoznówchodzi?-spytałArvardan.
-TowojskoImperium.
-Ichteżsiępaniboi?-tomówiłArvardan,pewnysiebieobywatelGalaktyki,archeologz
Syriusza. Wprawdzie odrzucił przesądy i jego ścisły, naukowy umysł całkowicie się od nich
uwolnił, nadal jednak uważał, że przybycie wojsk imperialnych oznacza ludzki ład i
porządek.Postanowiłjednakdodaćdziewczynieotuchy.
-ProszęsięnieprzejmowaćTamtymi-powiedział,używającnawetziemskiegookreślenia
nie-Ziemian.-Zajmęsięnimi,pannoShekt.
Naglejakbysięożywiła.
- Nie, proszę, niech pan nie robi nic takiego. Proszę się do nich nie odzywać. Niech pan
robi,cokażąinawetnanichniepatrzy.
Arvardanuśmiechnąłsięszeroko.
Strażnicyzauważyliich,kiedyjeszczebyliwdośćsporejodległościoddrzwi,icofnęlisię
naichwidok.Stłoczylisięnaskrawkuwolnejprzestrzeniwnieprzyjaznymmilczeniu.Skowyt
silnikównarastałzkażdąchwilą.
I nagle na placu pojawiły się uzbrojone pojazdy i wyskoczyły z nich grupy żołnierzy ze
szklanymikulaminagłowach.Tłumrozpraszałsięprzednimiwpanice,ponaglanykrótkimi
okrzykamiiuderzeniamirękojeścibiczówneuronowych.
Porucznik Claudy, dowodzący oddziałem, podszedł do ziemskiego strażnika stojącego
przygłównymwejściu.
-Nowięcktomagorączkę?
Jego twarz była lekko zdeformowana przez okrywające ją szkło hełmu z czystym
powietrzem.Zniekształconyprzekaźnikiemgłosbrzmiałniecometalicznie.
Strażnikpochyliłgłowęwukłoniepełnymgłębokiegoszacunku.
- Za pańskim pozwoleniem, odizolowaliśmy pacjenta w sklepie. Para, która była z
pacjentem,stoiwdrzwiachnaprzeciwkopana.
- To oni? Dobrze! Niech stoją. Na razie przede wszystkim chcę się pozbyć tego tłumu.
Sierżancie!Oczyścićplac!
Od tej pory akcja potoczyła się niezwykle sprawnie. Nad Chica zapadł już wieczorny
zmrok, kiedy tłum rozpłynął się w ciemniejącym powietrzu. Ulice rozjarzyły się jasnym,
sztucznymświatłem.
PorucznikClaudypostukiwałkońcemneuronowegobiczaocholewkibutów.
-Jesteśpewien,żechoryZiemoljestwśrodku?
-Nieopuściłbudynku,więcmusitambyć.
-Dobra,załóżmy,żetamjest,inietraćmyczasu.Sierżancie!Odkazićbudynek!
Grupa żołnierzy, hermetycznie oddzielona od ziemskiego środowiska, weszła do
budynku.Minąłkwadrans.Arvardan,zafascynowany,obserwowałwszystkouważnie.Tobył
teren doświadczalny związków międzykulturowych, których jako naukowiec, nie chciał
zakłócać.
Ostatniżołnierzwyszedłnazewnątrzisklepspowiłmrocznycałunzapadającejnocy.
-Zapieczętowaćdrzwi!
Minęłokilkakolejnychminutinaglepojemnikizpłynemodkażającym,rozmieszczonew
różnych miejscach na wszystkich piętrach, zostały zdalnie uruchomione; otworzyły się i
delikatnamgławyziewówzaczęławspinaćsiępościanachisunąćpopodłogach,docierając
do każdego centymetra kwadratowego powierzchni, przesycając powietrze i wnikając do
najbardziej ukrytych zakamarków. Działaniu tego gazu nie mógł oprzeć się żaden żywy
organizm,odzarodnikapoczłowieka,iabygozneutralizować,potrzebnebędąpotemnowe
specjalnezabiegi.
AlenarazieporucznikpodszedłdoArvardanaiPoli.
-Jaksięnazywał?-wjegogłosienawetniebyłosłychaćokrucieństwa,jedyniecałkowitą
obojętność.Ziemianin,jakmyślał,umarł.Nocóż,dzisiajzabiłteżmuchę.Wsumiedwatrupy.
Nieotrzymałodpowiedzi.Polapotulniezwiesiłagłowę,aArvardanpatrzyłzaciekawiony.
OficerImperiumnieodrywałodnichwzroku.
-Zbadaćichnanosicielstwo-rozkazałkrótko.
Oficer z odznakami Imperialnego Korpusu Medycznego podszedł do nich i w czasie
badanianiepostępowałzbytłagodnie.Ostrymruchemwsunąłimpodpachyrękęwrękawicy
iboleśnierozsunąłkącikiust,oglądającwewnętrznepowierzchniepoliczków.
- Nie ma zakażenia, poruczniku. Gdyby kontaktowali się z chorobą dzisiejszego
popołudnia,wystąpiłybyjużwyraźneobjawy.
- Tak. - Porucznik Claudy ostrożnie zdjął swoją kulę i z przyjemnością odetchnął
prawdziwym, choć ziemskim powietrzem. Wziął niewygodny szklany przedmiot pod lewą
pachęispytałszorstko:
-Twojenazwisko,Ziemolko!
Samo określenie było obraźliwe, sposób, w jaki zostało powiedziane, jeszcze wzmacniał
jegowymowę,alePolaniepokazałaposobieżadnychoznakwzburzenia.
-PolaShekt,proszępana-szepnęławodpowiedzi.
-Dokumenty!
Sięgnęładomałejkieszonkiwbiałymżakiecieiwyjęłaróżowąksiążeczkę.
Porucznik odebrał ją od niej, otworzył szybko i uważnie przestudiował w świetle
kieszonkowejlatarki.Potemrzuciłzasiebie.PapierupadłnaziemięiPolaszybkoschyliłasię
poniego.
- Stać - rozkazał niecierpliwie oficer i kopniakiem odrzucił dokument. Pola, blada jak
ściana,cofnęłarękę.
Arvardanzmarszczyłbrwiiuznał,żenadszedłczasnainterwencję.
-Hej,ty!Posłuchaj!-wtrąciłsię.
Porucznikbłyskawiczniezwróciłsięwjegostronęispytałprzezzęby:
-Cośtypowiedział,Ziemolu?
Polanatychmiaststanęłamiędzynimi.
- Za pozwoleniem, proszę pana, ten człowiek nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi
wydarzeniami.Nigdywcześniejgoniewidziałam...
Porucznikodsunąłjąnabok.
-Jeszczerazpytam,cośpowiedział,Ziemolu.
Arvardanpowtórzyłspokojnie:
- Powiedziałem: Hej, ty! Posłuchaj. I powiem jeszcze więcej, ponieważ nie podoba mi się
sposób,wjakitraktujeszkobietę,iradziłbym,żebyśpoprawiłswojemaniery.
Byłzbytoburzony,żebyuświadamiaćoficerowimiejsceswojegourodzenia.
PorucznikClaudyuśmiechnąłsięponuro.
- Skąd się urwałeś, Ziemolu? Nie uważasz za stosowne dodawać „proszę pana”, kiedy
zwracaszsiędoprawdziwegoczłowieka?Nieznaszswojegomiejsca?Widzę,zachwilębędę
miałprzyjemnośćudzielićlekcjiżyciadużemuziemolskiemugnojkowi.Właśnietak...
I szybko, jak atakujący wąż, jego otwarta dłoń wylądowała na twarzy Arvardana, raz,
potem drugi. Zaskoczony archeolog cofnął się, w uszach mu szumiało. Jego dłoń chwyciła
wyciągniętąwjegostronęrękę.Ujrzałwyrazzaskoczenianatwarzyporucznika...
Mięśniejegoramionzareagowałynatychmiast.
Porucznik z hukiem upadł na ziemię, szklana kula rozprysła się na drobne kawałki.
Żołnierzwciążleżał,anatwarzyArvardanawykwitłdzikiuśmiech.Otrzepałręce.
-Czyjeszczejakiśsukinsynmyśli,żebędziemógłtrenowaćoklaskinamojejtwarzy?
Alesierżantpodniósłswójbiczneuronowy.Nacisnąłprzyciskizkońcabroniwystrzeliła
fioletowaiskra,któradosięgławysokąpostaćarcheologa.
Każdy mięsień w jego ciele stężał w niewyobrażalnym bólu. Arvardan opadł powoli na
kolanaicałkowiciesparaliżowanystraciłprzytomność.
KiedyArvardanwypłynąłzmgły,pierwsząrzeczą,jakąsobieuświadomił,byłprzyjemny
chłód na czole. Spróbował otworzyć oczy i stwierdził, że ma powieki jak z ołowiu.
Zrezygnował z ich otwarcia i nieskończenie wolno (każdy najmniejszy ruch mięśni
przejmowałgodreszczem)uniósłrękędotwarzy.
Miękki,wilgotnyręcznikpodtrzymywanyprzezdrobnądłoń...
Otworzyłoczy,próbującprzebićwzrokiemmgłę.
-Pola.
Usłyszałcichyszlochradości:
-Tak.Jaksiępanczuje?
-Jakbymumarł,tyleżedalejodczuwamból...Cosięstało?
-Zostaliśmyprzewiezienidobazywojskowej.Byłjużtutajpułkownik.Zrewidowalipana,
nie wiem, co mają zamiar zrobić, ale... Panie Arvardan, nie powinien był pan uderzyć
porucznika.Zdajesię,żezłamałmupanrękę.
-Todobrze.Chciałbymmuzłamaćkark-natwarzyArvardanapojawiłsięsłabyuśmiech.
- Ale zaatakowanie oficera Imperium to najcięższe przestępstwo - jej głos zmienił się w
pełenprzerażeniaszept.
-Doprawdy?Jeszczesięprzekonamy.
-Ciii.Nadchodzą.
Arvardan zamknął oczy i rozluźnił się. Szloch Poli słabo rozbrzmiewał w jego uszach.
Nawetkiedypoczułukłuciezastrzyku,niemógłzmusićżadnegoswojegomięśniadopracy.
Nagle wzdłuż jego żył i nerwów przepłynął kojący strumień. Jego ręce rozluźniły się, a
plecypowoliwyprostowały.Szybkozatrzepotałpowiekamiiusiadł,wspierającsięnałokciu.
Pułkownikprzyglądałmusięznamysłem,Polanatomiast-zradością.
-Notak,doktorzeArvardan,rozumiem,żedzisiejszegowieczoruwmieściemiałomiejsce
niefortunneiniemiłewydarzenie.
Doktor Arvardan. Pola zorientowała się, jak niewiele o nim wie. Nie znała nawet jego
zawodu...Nigdynieczułasiętakjakdziś.
Arvardanroześmiałsięochryple.
-Mówipan,niemiłe.Uważam,żetoraczejdelikatneokreślenie.
-ZłamałpanrękęoficerowiImperiumpełniącemuobowiązkisłużbowe.
- Ten oficer zaatakował mnie pierwszy. Jego obowiązki nie przewidują prostackiego
znieważania mojej osoby, czynem i słowem. Postępując tak, utracił cały szacunek, jakiego
mógłby wymagać jako oficer i dżentelmen. Jako wolny obywatel Imperium, mam wszelkie
podstawy czuć się znieważonym przez tak oburzające, żeby nie powiedzieć - niezgodne z
prawemtraktowanie.
Pułkownik chrząknął. Wyglądał, jakby nagle zabrakło mu słów. Pola patrzyła na nich
szerokootwartymi,niedowierzającymioczyma.
Wkońcupułkownikpowiedziałmiękko:
-Nocóż.Chybaniemuszęmówić,żecałetozdarzeniebyłowielceniefortunne.Jednakból
i poniżenie zostały sprawiedliwie rozdzielone pomiędzy obie strony. Najlepiej będzie
zapomniećowszystkim.
- Zapomnieć? Nie wydaje mi się. Byłem podejmowany w pałacu Prokuratora, który
zapewnechętniedowiesię,wjakisposóbjegogarnizonrządzinaZiemi.
-Jeślizapewniępana,doktorzeArvardan,żezostaniepanpublicznieprzeproszony...
-Dodiabłaztym.CozamierzaciezrobićzpannąShekt?
-Acopanproponuje?
-Bezwarunkowezwolnienie,zwrotdokumentówiprzeprosiny,natychmiast.
Pułkownikpoczerwieniał,alepowiedziałzgalanterią:
- Oczywiście - i zwrócił się do Poli. - Jeśli szanowna pani raczy przyjąć wyrazy
najgłębszegoubolewania...
Zostawili za sobą ciemne ściany garnizonu. Lot do miasta powietrzną taksówką trwał
niecałedziesięćminut.Terazobojestaliprzedpustym,ciemnyminstytutem.Minęłapółnoc.
-Niewszystkorozumiem-powiedziałaPola.-Musipanbyćbardzoważnąfigurą.Może
togłupie,alenigdyopanuniesłyszałam.Nieprzypuszczałam,żeTamcimogątaktraktować
Ziemian.
Arvardanzdziwnąniechęciązdecydowałsięwyjaśnićtonieporozumienie.
-NiepochodzęzZiemi,Polu.JestemarcheologiemzsektoraSyriusza.
Odwróciła się do niego szybko, jej twarz jaśniała w blasku księżyca. Milczała tak długo,
jakbywolnoliczyładodziesięciu.
-Więckpiłpansobiezżołnierzy,bowgruncierzeczybyłpanbezpieczny,wiedziałpano
tym.Ajasądziłam...Powinnamsiębyładomyślić.
Wjejgłosiezabrzmiałagorycz.
- Pokornie proszę pana o wybaczenie, jeśli w ciągu dzisiejszego dnia z powodu mojej
ignorancjiokazałamnadmiernąpoufałość...
-Polu!-wykrzyknąłrozgniewany.-Ocochodzi?Coztego,żeniejestemZiemianinem?
Czymsięróżnięodczłowieka,któregoznałaśpięćminuttemu?
-Mógłmipanpowiedzieć.
-Nieprosiłemcię,żebyśzwracałasiędomnieperpan.Niezachowujsięjakresztatych...
- Jak reszta... kogo, proszę pana? Reszta tych obrzydliwych zwierząt zamieszkujących
Ziemię?...Jestempanuwinnastokredytów.
-Zapomnijotym-powiedziałArvardanzniesmakiem.
-Niemogęwykonaćtegorozkazu.Jeślidamipanswójadres,jutroodeślępieniądze.
Arvardanstałsięnaglebrutalny.
-Jesteśmiwinnaznaczniewięcejniżstokredytów.Polaprzygryzławargęipowiedziała
cicho:
-Niestety,mogęzwrócićtylkotęczęśćmojegoogromnegodługu.Pańskiadres?
-PałacRządowy-rzuciłprzezramię.Jegosylwetkarozpłynęłasięwnocy.
IPolazorientowałasię,żepłacze.
ShektspotkałPolęprzeddrzwiamibiura.
-Onwrócił.Przyprowadziłgojakiśmężczyzna.
-Todobrze!-mówiłaztrudem.
-Zażądałdwustukredytów.Dałemmuje.
-Miałdostaćsto,aletobezznaczenia.
Minęłaojca.Shektpowiedziałsmutno:
-Niepokoiłemsięociebie.Kłopotywokolicy...Nieśmiałempytać,żebyciniezaszkodzić.
-Wszystkowporządku.Nicsięniestało...Pozwól,żesiępołożę,tato.
Ale mimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Coś się stało. Poznała mężczyznę, a on był
Tamtym.Alemiałajegoadres...Miałajegoadres.
*****
10.
INTERPRETACJAWYDARZEŃ
CidwajZiemianiestanowilicałkowitykontrast-jedenwyposażonywpozorynajwiększej
władzynaZiemi,adrugiwsamąwładzę.
I tak najwyższy kapłan był najważniejszym mieszkańcem planety, uznanym władcą całej
Ziemi mocą ostatecznego, nienaruszalnego dekretu imperatora Galaktyki - choć oczywiście
podlegał rozkazom imperialnego Prokuratora. Jego Sekretarz nie wydawał się nikim
szczególnym-ot,zwykłyczłonekKręguStarszych,teoretyczniepowołanyprzeznajwyższego
kapłana do zajmowania się pewnymi bliżej nie sprecyzowanymi szczegółami i - również
teoretycznie-wkażdejchwilizagrożonyodwołaniem.
NajwyższykapłanbyłznanynacałejZiemiiuznanyzanajwyższąinstancjęwsprawach
zwyczajów. To on ogłaszał wyjątki od reguły Sześćdziesiątki, on osądzał tych, którzy
naruszyli rytuał, nie dotrzymali procedur rozdziału i produkcji, przekroczyli granice
zakazanych terenów, i tak dalej. Sekretarz zaś nie był znany nikomu, nawet z imienia, poza
członkamiKręguStarszychi,rzeczjasna,najwyższymkapłanem.
Najwyższykapłanświetnieopanowałwszelkieniuansejęzyka,wygłaszałczęstomowydo
ludu, mowy wysoce emocjonalne i pełne kwiecistych słów. Miał długie jasne włosy i
delikatne, patrycjuszowskie rysy. Sekretarz, zadartonosy i zawsze cierpko skrzywiony,
przedkładał krótkie słowo nad długie, mruknięcie nad krótkie słowo, a milczenie nad
mruknięcie-przynajmniejpublicznie.
Oczywiście to najwyższy kapłan sprawował jedynie pozory władzę, a jego Sekretarz -
rzeczywistą.Inaosobności,wprywatnymgabineciekapłanabyłotodoskonalewidoczne.
Najwyższy kapłan bowiem okazywał dziecinne zdumienie, Sekretarz zaś - chłodną
obojętność.
- Zupełnie nie dostrzegam związku między tymi wszystkimi raportami, które mi
przynosisz-narzekałnajwyższykapłan.-Raportyiraporty!
Uniósłrękęnadgłowęizcałejsiłyuderzyłwwyimaginowanystospapierów.
-Niemamnanieczasu.
-Właśnie-oznajmiłzimnoSekretarz.-Dlategopanzatrudniamnie.
-Cóż,mójdobryBalkisie,przejdźmyzatemdosprawbieżących.Tylkoszybko,botonic
poważnego.
- Nic poważnego? Jeśli pańskie sądy nie zyskają na trafności, Ekscelencjo, pewnego dnia
może to pana drogo kosztować. Popatrzmy, co jest w tych raportach, a później posłuchamy,
czynadaluważajepanzamałoważne.NajpierwmamydoniesienieodpodwładnegoShekta,
pochodzącesprzedtygodnia.Towłaśnieononaprowadziłomnienaślad.
-Jakiślad?
WuśmiechuBalkisakryłasięlekkagorycz.
- Czy mam przypomnieć Ekscelencji pewne ważne zamierzenia, które od kilkunastu lat
wprowadzamywżycienaZiemi?
- Ciii! - Najwyższy kapłan, nagle tracąc wszelkie pozory godności, nie zdołał się
powstrzymać,byzobawąniezerknąćzasiebie.
- Jeśli nam się powiedzie, Ekscelencjo, to nie dzięki nerwowej ostrożności, lecz pewności
siebie. Wie pan również, że sukces zależy przede wszystkim od rozsądnego wykorzystania
zabawkiShekta,synapsyfikatora.Jakdotąd-przynajmniejoilenamwiadomo-używanogo
jedynie na nasze polecenie, w ściśle określonym celu. Teraz jednak, bez uprzedzenia, Shekt
poddałsynapsyfikacjiobcegoczłowieka,łamiącnaszerozkazy.
- To proste - stwierdził najwyższy kapłan. - Ukarać Shekta, zamknąć jego pacjenta i
zakończyćcałąsprawę.
- Nie, nie. Jest pan zbyt prostolinijny, Ekscelencjo. Umknęło panu najważniejsze. Nie
chodzi o to, co zrobił Shekt, ale dlaczego to zrobił. Proszę zauważyć, że w sprawie tej
występująlicznezbiegiokoliczności-zbytliczne.TegosamegodniaProkuratorZiemizłożył
Shektowi wizytę i Shekt osobiście, jako lojalny i godny zaufania obywatel, przedłożył nam
pełne sprawozdanie z tej rozmowy. Ennius chciał wykorzystać synapsyfikator na skalę
galaktyczną. Podobno złożył obietnicę szeroko zakrojonej pomocy i łaskawego wsparcia od
imperatora.
-Hmmm.
-Zaintrygowałotopana?Podobnykompromiswydajesięcałkiematrakcyjny,jeślizważyć
niebezpieczeństwo czyhające na nas przy realizacji aktualnego planu... Czy pamięta pan
obietnice dostarczenia nam żywności podczas wielkiego głodu pięć lat temu? Pamięta pan.
Ekscelencjo? Odmówiono nam transportu, bo nie mieliśmy dość imperialnych kredytów, a
opłata w ziemskich towarach nie została zaakceptowana, gdyż uznano je za skażone. Czy
zatemotrzymaliśmyobiecanydar?StotysięcyZiemianumarłozgłodu.Proszęniepokładać
nadzieiwobietnicachTamtych.
Ale mniejsza o to. W każdym razie Shekt zademonstrował swą niezłomną lojalność. Z
pewnością nie przyszłoby nam do głowy wątpić w jego szczerość. A już na pewno nie
podejrzewalibyśmy,iżwłaśnietegodniapopełnizdradę.Tymczasemtaksięwłaśniestało.
-Chodziciotenniezatwierdzonyeksperyment,Balkisie?
-Owszem,Ekscelencjo.Kimbyłówpacjent?Zdobyliśmyjegofotografięi,dziękipomocy
technika Shekta, również wzory siatkówki. Rejestratura Planetarna nie dysponuje jego
danymi. Logika wskazuje więc, że nie jest on Ziemianinem, ale Tamtym. Co więcej, Shekt
musiał być tego świadom, nie da się bowiem sfałszować ani przerobić karty rejestracyjnej.
Wystarczy sprawdzić wzór siatkówki. A zatem nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że
ShektzrozmysłemsynapsyfikowałTamtego.Tylkodlaczego?
Odpowiedź na to pytanie może być zaskakująco prosta. Shekt nie jest najlepszym
narzędziemdlanaszychcelów.Wmłodościbyłasymilacjonistą,kiedyśnawetkandydowałw
wyborach do Rady Washenn, głosząc hasła pogodzenia z Imperium. Nawiasem mówiąc,
przegrał.
Najwyższykapłanprzerwałmu.
-Niewiedziałemotym.
-Żeprzegrał?
-Nie,żekandydował.Dlaczegoniezostałemotympoinformowany?Obecnestanowisko
czynizShektabardzoniebezpiecznegoczłowieka.
Balkisuśmiechnąłsięłagodnie,wyrozumiale.
- Shekt wynalazł synapsyfikator i nadal jest jedynym człowiekiem, który ma
doświadczenie w jego obsłudze. Zawsze był obserwowany, a teraz pozostanie pod jeszcze
ściślejsząkuratelą.Proszęniezapominać,żezdrajcawnaszychszeregach-oileonimwiemy
-możewyrządzićnieprzyjacielowiwięcejszkód,niżwielulojalnychżołnierzy.
Ale wróćmy do faktów. Shekt poddał synapsyfikacji Tamtego. Dlaczego? Jest tylko jeden
cel,któremusłużysynapsyfikator-wzmocnienieczyjegośumysłu.Apocotorobić?Botylko
w ten sposób da się pokonać naszych wcześniej synapsyfikowanych uczonych. To by
oznaczało, iż Imperium musi mieć przynajmniej mgliste podejrzenia co do naszych planów.
Czytorzeczywiścienicpoważnego,Ekscelencjo?
Naczołonajwyższegokapłanawystąpiłydrobnekropelkipotu.
-Naprawdętakuważasz?
- Fakty to fragmenty układanki, którą można złożyć tylko na jeden sposób. Poddany
zabiegowi Tamten jest człowiekiem o nieciekawym, nawet odpychającym wyglądzie.
Doskonałe posunięcie - łysy, starzejący się grubas może przecież być znakomicie
wyszkolonym szpiegiem. O tak. Tak. Komu innemu można by powierzyć podobną misję?...
Aledośćjużotymagencie,któregopseudonimnotabenebrzmiSchwartz.Zajmijmysiędrugą
seriąraportów.
Najwyższykapłanzerknąłnastospapierów.
-DotyczącychBelaArvardana?
- Doktora Bela Arvardana - przytaknął Balkis. - Znanego archeologa ze wspaniałego
sektora Syriusza, ze światów pełnych odważnych, szlachetnych fanatyków. - W ostatnich
słowach czuło się zapiekłą nienawiść. - Ale mniejsza o to. W każdym razie mamy tu do
czynienia z niezwykłym, wręcz doskonałym przeciwieństwem Schwartza. Miast nieznanego
osobnika - słynny naukowiec. Nie przybywa tu w tajemnicy, jak intruz, lecz zjawia się
niesionynafalisławy.Ostrzeganasprzednimniemałoważnytechnik,aleProkuratorZiemi
wewłasnejosobie.
-Czysądzisz,żecośichłączy,Balkisie?
- Możemy przypuszczać, Ekscelencjo, że jeden ma odwrócić naszą uwagę od drugiego.
Alboteż,ponieważrządząceklasyImperiummistrzowskoposługująsięintrygą,mamytudo
czynienia z dwiema metodami kamuflażu. Schwartz działa w ciemnościach. Arvardan - w
świetlereflektorówskierowanychwprostwnaszeoczy.Takczyowak,mamypozostaćślepi.
Proszę się zastanowić, o czym właściwie uprzedził pana Ennius? Oficjalny władca Ziemi z
namysłempotarłnos.
- Powiedział, że Arvardan jest szefem ekspedycji archeologicznej sponsorowanej przez
Imperium i że życzy sobie prowadzić poszukiwania naukowe na Ziemiach Zakazanych, nie
zważając na to, że jest to świętokradztwo. Ennius zasugerował, że gdybyśmy zdołali jakoś
delikatniepowstrzymaćArvardana,poprzenasprzedRadąImperium.Cośwtymstylu.
-CzylimamypilnowaćArvardana.Tylkowjakimcelu?Ależpoto,bysprawdzić,czynie
przekroczył granicy Ziem Zakazanych. Oto szef ekspedycji archeologicznej, pozbawiony
wszakżeludziisprzętu.Tamten,któryniezostajenaEvereście,tamgdziejegomiejsce,tylkoz
jakiegośpowoduwędrujepocałejZiemi-przedewszystkimkierującsiędoChica.Wjakizaś
sposóbodwracasięnasząuwagęodtychinteresującychiwysocepodejrzanychokoliczności?
Toproste.Uczulającnas,byśmyzajęlisięczymś,coniemażadnegoznaczenia.
Proszę jednak zauważyć, Ekscelencjo, że Schwartz był przetrzymywany w Instytucie
BadańJądrowychprzezsześćdni.Apotemuciekł.Czyżtoniedziwne?Cudownymzbiegiem
okoliczności drzwi akurat były otwarte, a korytarz - nie strzeżony. Cóż za zadziwiające
niedopatrzenie. Kiedy zaś Schwartz uciekł? Tego samego dnia, gdy Arvardan przybył do
Chica.Kolejnyzdumiewającyprzypadek.
-Myślisz,że...
-Uważam,żeSchwartzjestszpiegiemTamtych,Shektodpowiadazakontaktzziemskimi
zdrajcami, zwolennikami asymilacjonizmu, a Arvardan występuje jako łącznik Imperium.
Proszę zauważyć, jak umiejętnie zorganizowano spotkanie Schwartza z Arvardanem.
Schwartzowi pozwala się uciec. Następnie, odczekawszy stosowną ilość czasu, jego
pielęgniarka - jeszcze jednym zrządzeniem losu jest nią córka Shekta - wyrusza na
poszukiwania.Gdybywichniezwykleprecyzyjnymplaniecośnawaliło,niewątpliwienagle
bygoznalazła;woczachwszystkichSchwartzstałbysiębiednym,ciężkochorympacjentemi
trafiłbyzpowrotemdokliniki,bypóźniejponowićpróbę.Irzeczywiście,dwóchciekawskich
taksówkarzypoinformowanoojegorzekomej!chorobie,cozresztą,oironio,późniejzemściło
sięnaspiskowcach.:!Terazproszęuważnieprześledzićichpoczynania.SchwartziArvardan
po raz pierwszy spotykają się w baromacie. Pozornie; wcale się nie znają. To wstępne
spotkanie, zaplanowane wyłącznie po to, by dać znak, że jak dotąd wszystko idzie dobrze i
można wykonać następne posunięcie... Przynajmniej doceniają naszą sprawność, powinno
namtopochlebiać.
Potem Schwartz wychodzi; po kilku minutach Arvardan podąża za nim, aby natknąć się
nacórkęShekta.Całyplanjestzgranyzdokładnościącodosekundy.Jużrazem,poodegraniu
krótkiej scenki na użytek wspomnianych taksówkarzy, kierują się do domu towarowego
Dunham, gdzie spotykają Schwartza. Dlaczego akurat w domu towarowym? To idealne
miejsce schadzki. Zapewnia większą tajność niż najgłębsza górska jaskinia. Zbyt łatwo
dostępny,bybudzićpodejrzenia.Zbytzatłoczony,bymóctamkogośśledzić.Trzebaprzyznać,
żenaszprzeciwnikjestnaprawdędobry.
Najwyższykapłanporuszyłsięwfotelu.
-Jeślijestażtakdoskonały,towygra.
-Niemożliwe.Jużponiósłklęskę.TozaśzawdzięczamynaszemuznakomitemuNatterowi.
-KtotojestNatter?
- Mało znaczący agent, którego po tej sprawie trzeba będzie wykorzystać do znacznie
poważniejszych zadań. Jego wczorajszemu postępowaniu nie da się nic zarzucić. Stały
przydział nakazywał mu obserwować Shekta. W tym celu Natter założył stoisko z owocami
naprzeciw instytutu. Przez ostatni tydzień poleciliśmy mu zwracać szczególną uwagę na
wszystko,cowiążesięzesprawąSchwartza.
Natter był na posterunku, kiedy Schwartz (którego widział zarówno na fotografii, jak i
osobiście, gdy przywieziono go do instytutu) uciekł. Widział wszystko, sam pozostając w
ukryciu, i to właśnie z jego raportu znamy dokładny przebieg wczorajszych wydarzeń. Z
niezwykłą wręcz intuicją domyślił się, iż głównym celem ucieczki było zaaranżowanie
spotkania z Arvardanem. Ponieważ zaś sam nie czul się na siłach zrobić użytku z tego
spotkania, postanowił mu zapobiec. Taksówkarze, którym córka Shekta powiedziała, że
Schwartz jest chory, wspomnieli o gorączce radiacyjnej. Natter podchwycił ten pomysł ze
zręcznością prawdziwego geniusza. Gdy tylko wyśledził, że cała trójką zmierza do domu
towarowego, zawiadomił o przypadku gorączki, a miejscowe władze w Chica - Ziemi niech
będądzięki-zareagowałybłyskawicznie.
Sklepzostałopróżniony,aspiskowcystracilikamuflaż,którywzałożeniumiałukryćich
rozmowę.Zostalisami,doskonalewidocznidlakażdego.Natterjednakniepoprzestałnatym.
Podszedł do nich i zaproponował, że odprowadzi Schwartza do instytutu. Zgodzili się. Cóż
mielirobić?...ItakSchwartziArvardanniezdołalitegodniazamienićanijednegosłowa.
Natter nie popełnił też kapitalnego głupstwa, jakim byłoby aresztowanie Schwartza.
Spiskowcynadalniemająpojęcia,żeichjużznamy,dziękiczemumogąnasdoprowadzićdo
swychmocodawców.
A Natter posunął się jeszcze dalej. Zawiadomił garnizon imperialny, co było iście
mistrzowskim posunięciem. Postawił bowiem Arvardana w sytuacji, której ten nie mógł
wcześniej przewidzieć. Musiał albo zdradzić swą tożsamość jako Tamtego i w ten sposób
zniweczyćużytecznośćwłasnejosoby,najwyraźniejpolegającąnatym,iżmógłwędrowaćpo
Ziemi jako Ziemianin - albo też utrzymać ją w tajemnicy, narażając się na rozliczne
nieprzyjemności. Wybrał bardziej heroiczny wariant i dla większego realizmu złamał nawet
rękęoficerowigarnizonuimperialnego.Przynajmniejtomożnazapisaćnajegokorzyść.
Jegozachowaniewtejsprawiejestbardzoznaczące.CzybowiemTamtennarażałbysięna
cios bicza neuronowego dla zwykłej ziemskiej dziewczyny, gdyby od jego misji nie zależało
takwiele?
Spoczywające na biurku dłonie najwyższego kapłana zacisnęły się gwałtownie, niepokój
wykrzywiłjegogładkie,szlachetnerysy.
- Dobrze ci tak mówić, Balkisie. Z pozornie nieistotnych drobiazgów udało ci się
zrekonstruować całą pajęczą sieć, i zrobiłeś to znakomicie. Jestem przekonany, że masz
całkowitą rację. Logika nie pozostawia innej możliwości... Ale oznacza to, że dotarli bardzo
blisko,Balkisie.Zablisko...Itymrazemniebędąmielilitości.
Balkiswzruszyłramionami.
- Nie mogą być zbyt blisko, gdyż inaczej, w obliczu potencjalnego zniszczenia całego
Imperiumjużbyuderzyli.Pozatym,kończyimsięczas.Arvardanwciążmusispotkaćsięze
Schwartzem, jeśli mają cokolwiek osiągnąć, i dlatego z łatwością potrafię przewidzieć, jak
postąpią.
-Awięczróbto.
-TerazmusząwysłaćgdzieśSchwartza,abywszystkosięuspokoiło.Wtejchwilizrobiłsię
wokółnichzbytwielkiszum.
-Aledokądgopoślą?
-Totakżewiemy.Schwartzzostałprzywiezionydoinstytutuprzezpewnegomężczyznę,
farmera.JegoopisdotarłdonaszarównoprzeztechnikaShekta,jakiodNattera.Zbadaliśmy
danerejestracyjnewszystkichfarmerówmieszkającychwpromieniustukilometrówodChica
i Natter rozpoznał w nim niejakiego Arbina Marena. Niezależnie od niego technik również
potwierdził identyfikację. Po cichu sprawdziliśmy Marena i stwierdziliśmy, że ukrywa on
swegoteścia,kalekę,podpadającegopodSześćdziesiątkę,Najwyższykapłanuderzyłpięścią
wstół.
-Takieprzypadkistająsięzbytczęste,Balkisie.Musimyzaostrzyćprzepisy...
- Nie o to chodzi, Ekscelencjo. Ważny jest fakt, że farmer, który złamał zwyczaje, może
paśćofiarąszantażu.
-Och...
-Shektijegopozaziemscywspólnicypotrzebująwłaśniekogośtakiego.WszakSchwartz
musipozostaćwbezpiecznymukryciuznaczniedłużej,niżbyłobytomożliwewinstytucie.
Tenfarmer,prawdopodobniebezbronnyicałkiemniewinny,idealnienadajesiędotegocelu.
Cóż, będziemy go obserwować. Ani na moment nie spuścimy z oka Schwartza... Kiedyś
wreszcie zaplanują kolejne spotkanie z Arvardanem, a wtedy będziemy już przygotowani.
Czyrozumiepanteraz?
-Tak.
- Ziemi niech będzie chwała. A zatem mogę wrócić do siebie. - Z sarkastycznym
uśmiechemdodał:-Oczywiściezapańskimpozwoleniem.
A najwyższy kapłan, nieświadom ironii, dźwięczącej w jego słowach, odprawił go
machnięciemdłoni.
Sekretarz samotnie wracał do swego niewielkiego gabinetu. Kiedy był sam, jego myśli
czasamiwymykałysięspodścisłejkontroliiwtajemnicykarmiłygoupajającymiwizjami.
Niewiele miejsca zajmowali w nich doktor Shekt, Schwartz, Arvardan, a już najmniej -
najwyższykapłan.
Ukazywałymunatomiastobrazjednejplanety,Trantora-zktóregoogromnej,zajmującej
całą powierzchnię globu metropolii władano całą Galaktyką. Widział też pałac, którego
spiralnychwieżiwyniosłychłukówwrzeczywistościnigdynieoglądał,podobniejakżaden
innyZiemianin.Rozmyślałoniewidzialnychliniachwładzyichwały,łączącychkolejnesłońca
wstalegęstniejącejsieci,splatającychsięwsznuryipotężneliny,którezbiegałysięwkońcu
w tym właśnie pałacu i jednej abstrakcyjnej osobie, imperatorze. A imperator przecież także
byłtylkoczłowiekiem.
Jego umysł zawsze koncentrował się na tej jednej myśli - o ogromnej władzy, zdolnej
jeszcze za życia obdarzyć jej posiadacza boskością, skupionej w jednej osobie. Zwykłym
człowieku.
Zwykłymczłowieku!Jakonsam!
Mógłbyzostać...
*****
11.
ODMIENIONYUMYSŁ
Nadejściezmianystanowiłoniewyraźną,zamazanąplamęwpamięciJosephaSchwartza.
Wiele razy pośród absolutnej ciszy - jakże ciche były teraz noce, czy kiedykolwiek jaśniały,
szumiały i kipiały życiem, rozpierane energią milionów ludzi? - w tej nowej ciszy starał się
wrócićpamięciądotamtejchwili.Chciałbymócstwierdzić,żewszystkozaczęłosięwłaśniew
jednymzapamiętanymmomencie.
Najpierw był wstrząsający, przerażający dzień, kiedy Schwartz znalazł się sam w obcym
świecie - dzień, skryty jakby za mgłą, która przesłoniła również wspomnienia z Chicago.
PotemwyprawadoChicaijejdziwne,skomplikowanezakończenie.Częstootymmyślał.
Coś związanego z jakąś maszyną - pigułki, które mu podawano. Dni rekonwalescencji, a
potem ucieczka, wędrówka, niezrozumiałe wydarzenia ostatniej godziny w domu
towarowym.Wżadensposóbniemógłdokładnieodtworzyćtegodnia.Aprzecieżteraz,po
upływie dwóch miesięcy, wszystko zdawało się takie wyraźne, a pamięć służyła mu bez
zarzutu.
Już wtedy jednak zaczynało się z nim dziać coś dziwnego. Wyczuwał atmosferę. Stary
doktorijegocórkabyliniespokojni,więcej-balisię.Czywiedziałotymjużwtedy?Amożeto
tylko wrażenie uciekiniera, pogłębione jeszcze nieustannym rozpamiętywaniem tamtych
chwil?
Ale wtedy, w domu towarowym, tuż przedtem nim ów potężny mężczyzna złapał go i
przytrzymał, tuż przedtem - poczuł nadchodzący cios. Ostrzeżenie to nie nadeszło dość
wcześnie,bymupomóc,leczstanowiłowyraźnyobjawzmiany.
Noapotembóległowy.Nie,niezupełniebóle.Raczejrodzajświdrowania,jakbyukrytew
jego głowie dynamo nagle zaczęło pracować, wywołując wibracje nieprzywykłych do tego
kości czaszki. W Chicago nigdy nie czuł nic takiego - o ile oczywiście te fantazje o Chicago
miały w ogóle jakiś sens - podobnie jak podczas kilku pierwszych dni spędzonych w tej
rzeczywistości.
Czyżby zrobili z nim coś tego dnia w Chica? Maszyna? Pigułki - to był środek
znieczulający. Operacja? I jego myśli, po raz setny osiągnąwszy tę konkluzję, raz jeszcze
zatrzymałysięwbiegu.
OpuściłChicawdzieńposwejnieudanejucieczce.Terazzaśczasupływałmuspokojnie.
Był tu Grew w swym wózku inwalidzkim. Wciąż powtarzał jakieś słowa i wskazywał
różne przedmioty, zupełnie jak przedtem ta dziewczyna, Pola. Aż wreszcie pewnego dnia
Grewprzestałposługiwaćsiębezsensownymbełkotemizacząłmówićpoangielsku.Ależnie,
toon-JosephSchwartz-przestałmówićpoangielskuizacząłużywaćbełkotu.Tylkożeteraz
niebyłtojużżadenbełkot.
Wszystko przychodziło mu z taką łatwością. W cztery dni nauczył się czytać. To go
zaskoczyło.Kiedyś,wChicago,rzeczywiściemiałfenomenalnąpamięć,alboprzynajmniejtak
musięwydawało.Alenawetwtedyniebyłzdolnydopodobnychwyczynów.AjednakGrew
niewydawałsięzdziwiony.
Schwartzpoddałsię.
Kiedyjesieńrozzłociłasięnadobre,aświatznówwyglądałjasnoibezpiecznie,Schwartz
zaczai pracować w polu. To zadziwiające, jak szybko się uczył. I znów to samo - nigdy nie
popełnił najmniejszego błędu. Potrafił bez problemu obsługiwać skomplikowane maszyny,
choćtylkorazwyjaśnionomuichdziałanie.
Czekał na mrozy, ale nie nadeszły. Zimę mieszkańcy farmy spędzili na oczyszczaniu
gruntu,nawożeniuilicznychinnychprzygotowaniachdowiosennychzasiewów.
Wypytywał Grewa, starając się wyjaśnić mu, czym jest śnieg, lecz stary spojrzał tylko na
niegoipowiedział:
- Zamarznięta woda, padająca niczym deszcz, tak? Nazywamy to śniegiem. Z tego, co
wiem,zdarzasiętonainnychplanetach,alenienaZiemi.
Od tego czasu Schwartz obserwował wskazania termometru i odkrył, że temperatura
prawie się nie zmienia. A jednak dni stawały się coraz krótsze, jak można by oczekiwać na
północy,naprzykładnawysokościChicago.Zastanawiałsię,czyjestnaZiemi.
Próbował czytać mikrofilmy Grewa, wkrótce jednak zrezygnował. Ludzie nadal byli
ludźmi,aleszczegółycodziennegożycia,wiedza,którąuznawanozaoczywista,historycznei
socjologiczneodniesienia,któredlaniegoabsolutnienicnieznaczyły-wszystkotoszybkogo
zniechęciło.
Wciążpojawiałysięnowezagadki.Niezmiennieciepłedeszcze,nerwowowykrzykiwane
polecenia, aby trzymał się z dala od pewnych terenów. Na przykład ten wieczór, kiedy w
końcu wzięła górę ciekawość, nękająca go w związku ze świecącym horyzontem, błękitnym
lśnieniemnapołudniu...
Wymknąłsiępokolacji,aleniezdążyłjeszczepokonaćnawetdwóchkilometrów,gdyza
jego plecami rozległ się niemal niesłyszalny szum silnika dwukółki, a w wieczornym
powietrzu szerokim echem zadźwięczał gniewny okrzyk Arbina. Schwartz przystanął i
pozwoliłsięzabraćdodomu.
Arbinprzechadzałsięprzednimtamizpowrotem,ażwreszciepowiedział:
-Musisztrzymaćsięzdalekaodwszystkichmiejsc,któreświecąwnocy.
-Dlaczego?-spytałłagodnieSchwartz.Natychmiastpadłaostraodpowiedź.
-Ponieważtemiejscasązabronione.-Długaprzerwa.-Naprawdęniewiesz,jaktamjest?
Schwartzrozłożyłręce.
-Skądprzybyłeś?-wypytywałArbin.-CzyjesteśTamtym?
-KtotojestTamten?
Arbinwzruszyłramionamiiwyszedł.
Ale ten wieczór okazał się bardzo ważny dla Schwartza, podczas krótkiego spaceru w
stronęblaskucośniezwykłegopojawiłosiębowiemwjegoumyśle,coś,coprzerodziłosięw
ŚladPsychiczny.Takwłaśnietonazwał,bowydałomusię,żewtensposóbnajtrafniejopisuje
zadziwiającezjawisko.
Był sam pośród ciemniejącego zmierzchu. Nawet odgłos jego kroków na sprężystym
chodnikuzdawałsięstłumiony.Nikogoniewidział.Nikogoniesłyszał.Niczegoniedotykał.
Niezupełnie... To przypominało dotknięcie, ale nie w sensie fizycznym. Raczej czyjąś
obecność-łagodnemuśnięcieaksamitu.
Inaglezjawiłosiędrugie.Dwaodrębneślady,wyraźnieoddaloneodsiebie.Adrugi-w
jakisposóbjerozróżniał?-byłgłośniejszy(nie,toniewłaściwesłowo),wyraźniejszy,bardziej
określony.
WtymmomencieSchwartzzrozumiał,żetoArbin.Wiedziałotymconajmniejpięćminut
przedtem,nimusłyszałszmersilnikadwukółki,dziesięć-nimujrzałsamegofarmera.
Odtejporypodobnychwrażeńdoznawałcorazczęściejiczęściej.
Schwartz zaczął uświadamiać sobie, że zawsze wie, kiedy Arbin, Loa czy Grew znajdują
się w zasięgu trzydziestu metrów od niego, nawet kiedy nie ma żadnych powodów, by to
podejrzewać, a wiele, by przypuszczać, iż są zupełnie gdzie indziej. Z początku trudno mu
byłouznaćtozapewnik,wkrótcejednakwiedzatastałasięczymśnaturalnym.
Zaczął eksperymentować i odkrył, że zawsze wie, gdzie dokładnie przebywają jego
opiekunowie. Umiał ich rozróżniać, Ślady Psychiczne poszczególnych osób różniły się
bowiemodsiebie.Nigdyniezdobyłsięnato,bywspomniećinnymoswychnowoodkrytych
zdolnościach.
Aczasamizastanawiałsię,dokogonależałówpierwszyŚladnadrodze,prowadzącejku
jasności.NienależałdoArbina,LoianiGrewa.Coztegojednak?Niemiałotonajmniejszego
znaczenia.
Wkrótce jednak go nabrało. Pewnego wieczoru, kiedy spędzał krowy z pastwiska, znów
natknąłsięnatensamŚlad.PodszedłwtedydoArbinaispytał:
-CotozalaszaPołudniowymiWzgórzami?
-Nicciekawego-padłaburkliwaodpowiedź.-Toterenyświątynne.
-Cototakiego?
- A cóż cię to obchodzi? - zniecierpliwił się Arbin. - Nazywają je terenami świątynnymi,
ponieważstanowiąwłasnośćnajwyższegokapłana.
-Czemuwięcniktichnieuprawia?
- Nie są przeznaczone do uprawy - odparł Arbin, wyraźnie wstrząśnięty podobnym
pomysłem. - Było tam wielkie centrum. W pradawnych czasach. To uświęcony grunt i nie
wolno zakłócać jego spokoju. Posłuchaj, Schwartz, jeśli chcesz u nas zostać, opanuj swą
ciekawośćiweźsiędopracy.
-Jeżelitotakiświętyteren,czyniktniemożetammieszkać?
-Zgadzasię.Tamnikogoniema.
-Jesteśpewien?
-Całkowicie...Iniewolnocitampójść.Tooznaczałobykoniec.
-Niepójdę.
Schwartz odszedł na bok, zamyślony i dziwnie niespokojny. Ślad Psychiczny pochodził
właśniezlasów.Czułgobardzowyraźnie,aterazdoszłajeszczenowanuta:tobyłwrogiślad,
niebezpieczny.
Dlaczego?Dlaczego?
Nadaljednaknieśmiałnicpowiedzieć.Nieuwierzylibymuiwrezultaciespotkałobygo
cośnieprzyjemnego.Otymteżwiedział.Wistociewiedziałzadużo.
Ostatniostałsięteżjakbymłodszy.Oczywiścieniewsensiefizycznym.Coprawdaspadł
mu brzuch i urosły bary. Mięśnie stały się twardsze i bardziej sprężyste, poprawiło się
trawienie.Wszystkotobyłoefektempracynaświeżympowietrzu.AleSchwartzbyłrównież-
przedewszystkim-świadomczegośzupełnieinnego.Chodziłoojegosposóbmyślenia.
Starsi ludzie zazwyczaj zapominają, jak myśleli, gdy byli młodzi - błyskawiczne
skojarzenia,młodzieńczaintuicja,śmiałepomysły.Stopniowoprzywykajądopowolniejszego,
bardziejracjonalnegomyślenia,aponieważnagromadzonedoświadczeniewynagradzaimto
znawiązką,starzyludzieuważająsięzamądrzejszychniżmłodzi.
Schwartzowijednakpozostałcałyzasóbdoświadczeń,aterazzradościąodkrył,iżodrazu
rozumie wszystko, co mu wyjaśniano. Najpierw uważnie wysłuchiwał instrukcji Arbina,
potem zaczął je przewidywać, wybiegać myślą naprzód. W rezultacie czuł się młodszy w
znacznie subtelniejszy sposób, niż mogła to sprawić sama, nawet najznakomitsza kondycja
fizyczna.
Minęłydwamiesiąceinaglewszystkosięwyjaśniło-podczaspartiiszachów,rozegranejz
Grewemwaltanie.
O dziwo, szachy zupełnie się nie zmieniły. Pomijając nazwy figur. Reszta była dokładnie
taka, jaką Schwartz pamiętał, co przyniosło mu prawdziwą ulgę. Przynajmniej w tej materii
niezawiodłagojegonieszczęsnapamięć.
Grew opowiedział mu o różnych odmianach szachów. Istniały szachy czteroosobowe, w
których każdy z graczy dysponował własną szachownicą, stykającą się w rogach z dwiema
innymi, a leżąca pośrodku piąta pełniła rolę wspólnej ziemi niczyjej. Były też szachy
trójwymiarowe-osiemszachownicumieszczanojednanaddrugą,każdafiguraporuszałasię
w trzech wymiarach, tak jak przedtem w dwóch, liczba figur i pionków została podwojona,
wygranazaśnastępowałajedyniewraziejednoczesnegomataobunieprzyjacielskichkrólów.
W popularniejszych odmianach początkowe pozycje graczy ustalano rzutem kostki, pewne
poladawałyfiguromokreślonekorzyści(lubprzynosiłystraty);czasamiteżwprowadzanodo
gry nowe figury o dziwnych właściwościach. Ale same szachy, te jedyne, prawdziwe,
przetrwały nie zmienione - a w turnieju pomiędzy Grewem i Schwartzem odbyło się już
ponadpięćdziesiątpartii.
Kiedyzaczynali,Schwartzmgliściepamiętałsameruchyinicwięcej,toteżwpierwszych
meczachstaleprzegrywał.Wkrótcejednaksytuacjauległazmianieijegoprzegranestałysię
rzadsze. Grew walczył coraz uważniej, dłużej myślał nad kolejnymi ruchami, w przerwach
międzyposunięciamiwypalałcałąfajkę,ażwreszcieztrudempocząłgodzićsięzkolejnymi
porażkami. Teraz grał białymi, a jego pion stał już na E4. - No, dalej - popędzał Schwartza
kwaśno. Jego zęby zacisnęły się na ustniku fajki, oczy uważnie obserwowały szachownicę.
Zapadał zmierzch. Schwartz zajął swoje miejsce i westchnął. Ostatnio gra stawała się coraz
mniejinteresująca,stopniowobowiempoznawałtaktykęprzeciwnikaizacząłodgadywaćjego
posunięcia, nim jeszcze zostały wykonane. Zupełnie jakby zaglądał przez małe, zamglone
okienko wprost do głowy Grewa. A fakt, że sam niemal instynktownie wiedział, jak
odpowiedziećnakażdyruch,jeszczepogarszałsprawę.
Używali „nocnej szachownicy”, świecącej w mroku pomarańczowo-błękitną kratką.
Figury,wsłońcuwyglądającejakzwykłe,niezgrabnekawałkiczerwonawejgliny,wciemności
przechodziły całkowitą przemianę. Połowa nabierała mlecznobiałego blasku, który nadawał
im wygląd lśniącej, chłodnej porcelany, reszta zaś połyskiwała drobnymi iskierkami
czerwieni.
Pierwsze posunięcia były bardzo szybkie. Pion Schwartza odpowiedział na wyzwanie,
lądującnaE5.GrewprzesunąłkonianaF3;SchwartzskoczyłswoimnaC6.Następniebiały
goniecruszyłnaB5,jednakSchwartzprzesuwającpionaojednopolezmusiłprzeciwnikado
cofnięciasięnaA4.PotemprzestawiłdrugiegokonianaF6.
Świecące figury wędrowały po szachownicy jakby poruszane własną wolą, ciemność
bowiemskrywałaprzesuwającejepalce.
Schwartz był przerażony. Wiedział, że Grew może go wziąć za szaleńca, ale musiał się
dowiedzieć.Spytałwięcnagle:
-Gdziejajestem?
Grew oderwał spojrzenie od szachownicy, na której właśnie wykonał przemyślny skok
koniemnaC3.
-Słucham?
Schwartznieznałsłów,oznaczających„państwo”albo„naród”.
-Cotozaświat?-uściśliłiprzesunąłgońcanaF7.
- Ziemia - odparł krótko Grew i dokonał dramatycznej roszady, najpierw przesuwając
wysokąfigurkękróla,potemprzeskakującnadniąprzysadzistąwieżą.
Była to zupełnie niezadowalająca odpowiedź. Umysł Schwartza przetłumaczył słowo, -
którego użył Grew, na znajome określenie „Ziemia”. Tak, ale która? Każda planeta jest
„Ziemią” dla jej mieszkańców. Schwartz przesunął piona z B7 o dwa pola, i goniec Grewa
znówmusiałumykać,tymrazemnaB3.Następnieobaj,SchwartziGrew,przestawilibroniące
dostępu do królowych piony o jedno pole, uwalniając w ten sposób gońce i szykując się do
bitwy,którajużwkrótcemiałarozegraćsięnaśrodkowychpolach.
Zcałymspokojemiopanowaniem,najakiebyłogostać,Schwartzspytałodniechcenia:
-Którymamyrok?-iwykonałroszadę.Grewnamyślałsięchwilę,kompletniezaskoczony.
-Cosiętakdzisiajprzyczepiłeś?Niemaszochotygrać?Jeślitomacięuszczęśliwić,jestrok
osiemset dwudziesty siódmy - po czym dodał kpiąco: - E. g. - Marszcząc w skupieniu brwi
zapatrzyłsięwdal,ażwreszcieztrzaskiempostawiłkonianaD5,rozpoczynającatak.
Schwartz wymknął się zręcznie, kontratakując własnym koniem na A5, i potyczka
rozgorzała na dobre. Koń Grewa przechwycił gońca, który wyskoczył w górę, skąpany w
czerwonym ogniu, aby z głośnym szczękiem wylądować w pudełku, gdzie spoczął niczym
martwywojownik,pogrzebanydoczasukolejnejbitwy.Apotemzwycięskikońbłyskawicznie
padł łupem czarnej królowej. Grew zawahał się chwilę, po czym, burząc cały plan ataku,
cofnął swego drugiego konia na bezpieczną pozycję El, gdzie był on praktycznie
bezużyteczny.WtedykońSchwartzapowtórzyłpierwsząwymianę,bijącgońcaizkoleistając
sięofiarąpiona.Znówzapadłacisza,poczymSchwartzzapytałcicho:
-Cotoznaczye.g.?
-Słucham?-mruknąłzrzędliwieGrew.-A,wciążpróbujeszzorientowaćsię,jakitorok?
Widziałem już różnych idiotów... Przepraszam, wciąż zapominam, że dopiero miesiąc temu
nauczyłeś się mówić. Ale przecież jesteś inteligentny. Naprawdę nie wiesz? No dobrze. Jest
osiemset dwudziesty siódmy rok ery galaktycznej. Era galaktyczna: e. g. - rozumiesz?
Osiemset dwadzieścia siedem lat od założenia Imperium Galaktycznego; osiemset
dwadzieścia siedem lat od dnia koronacji Frankenna Pierwszego. A teraz, jeśli mogę prosić,
twójruch.
Ale palce Schwartza na moment zacisnęły się na gotowym do skoku koniu. Powoli
ogarniałagorozpacz.
-Jednąchwileczkę-powiedziałipostawiłkonianaD7.-Czyrozpoznajeszktórąśztych
nazw? Ameryka, Azja, Stany Zjednoczone, Rosja, Europa - desperacko starał się znaleźć
jakikolwiekpunktzaczepienia.
WciemnościgłówkafajkiGrewajarzyłasięsłabymciemnoczerwonymblaskiem,podczas
gdy zgarbiony cień starego trwał w bezruchu nad świecącą szachownicą, jakby uciekło z
niego całe życie. Nawet jeśli potrząsnął głową, Schwartz nie mógł tego dostrzec. Nie musiał
zresztą.Wyczułprzeczącąodpowiedźtamtegotakwyraźnie,jakbyusłyszałjąnawłasneuszy.
Spróbowałjeszczeraz.
-Czywiesz,gdziemógłbymznaleźćmapę?
-Żadnychmap-warknąłGrew-chybażechceszzaryzykowaćgłowęwChica.Niejestem
geografem.Inigdyniesłyszałemnazw,którewymieniłeś.Cotomabyć?Ludzie?
Zaryzykować głowę? Czemu? Schwartza ogarnął nagły chłód. Czyżby popełnił jakąś
zbrodnię?CzyGrewotymwie?
-WokółSłońcakrążydziewięćplanet,prawda?-spytałłamiącymsięgłosem.
- Dziesięć - padła nie dopuszczająca sprzeciwu odpowiedź. Schwartz zawahał się. Mogli
przecież odkryć jeszcze jakąś, o której dotąd nie słyszał. Skąd jednak Grew miałby coś
wiedziećnatentemat?Przezchwilęodliczałcośnapalcach.
-Jakajestszóstaplaneta?Czymamożepierścienie?Grewwolnoprzesunąłswegopionaz
F2odwapola.Schwartznatychmiastuczyniłtosamozjegoodpowiednikiem.
-ChodzicioSaturna?Oczywiście,żemapierścienie-Grewzastanawiałsię,corobić.Mógł
wybrać między biciem pionów na E5 i F5, a nie potrafił do końca uświadomić sobie
konsekwencjioburuchów.
- A czy pomiędzy Marsem i Jowiszem, to znaczy czwartą i piątą planetą, jest pas
asteroidów-takichmałychplanet?
- Owszem - mruknął Grew, nabijając na nowo fajkę i rozmyślając gorączkowo. Jego
niezdecydowanieirytowałoSchwartza.Teraz,kiedybyłjużpewien,żerzeczywiścieprzebywa
na Ziemi, rozgrywka szachowa zupełnie przestała go interesować. Pytania kłębiły mu się w
głowieijednozdołałojakośodnaleźćdrogęnazewnątrz.
-Azatemtwojefilmymówiłyprawdę?Rzeczywiścieistniejąinneświaty?Imieszkająna
nichludzie?
TeraztoGrewuniósłwzroksponadszachownicy,starającsięprzebićspojrzeniemotulającą
ichciemność.
-Pytaszserio?
-Czytoprawda?Powiedz!
-NaWielkąGalaktykę!Tychybanaprawdęniewiesz!
Schwartzpoczułsięupokorzonywłasnąignorancją.
-Proszę...
- Oczywiście, że są inne światy. Miliony! Każda gwiazda, którą widzisz na niebie, ma
swojeplanety,jakrównieżwiększośćztych,którychstądniewidać.Iwszystkotonależydo
Imperium.
Każde słowo Grewa budziło w umyśle Schwartza delikatne echa, jakby iskierki
przeskakujące z mózgu do mózgu. Jego zdolności rosły z dnia na dzień. Może już niedługo
będziemógłodbieraćwswymumyślesygnały,nawetkiedynadawcazachowamilczenie?
W tym momencie po raz pierwszy pomyślał o tej szaleńczej możliwości. Czyżby w jakiś
sposóbprzeniósłsięwczasie?Przespałcałestulecia?
- Kiedy się to wszystko zaczęło, Grew? - szepnął ochrypłym głosem. - Ile lat minęło od
czasu,gdybyłatylkojednaplaneta?
-Comasznamyśli?-wgłosiestaregozadźwięczałanagłapodejrzliwość.-Czynależysz
doStarszych?
-Doczego?Nie,nigdzienienależę,aleczyZiemianiebyłakiedyśjedynymświatem?
- Tak twierdzą Starsi, ale kto to może wiedzieć? Z tego, co mi wiadomo, zaludnione
planetyistniejąodzawsze.
-Toznaczy?
-Przypuszczam,żeodtysięcylat.Pięćdziesięciutysięcy,stu-nieumiempowiedzieć.
Tysiącelat!Schwartzwpanicepoczuł,jakcośdławigowgardle.Iwszystkotopomiędzy
dwomakrokami?Ułameksekundy,chwila,jednomgnienieoka-iskoczyłparętysięcylatw
przyszłość? Poczuł, jak powracają bezpieczne myśli o amnezji. Zapewne, wiedziony
niedoskonałymiwspomnieniami,źlerozpoznałUkładSłoneczny.
Teraz jednak Grew wykonał wreszcie kolejny ruch - zbił piona z F5 i Schwartz niemal
odruchowo zauważył, że przeciwnik dokonał niewłaściwego wyboru. Sam bez trudu
odpowiadał na każdą zaczepkę. Jego wieża runęła naprzód, by połknąć pierwszy ze
zdublowanych białych pionów. Biały koń znów skoczył do przodu na F3. Goniec Schwartza
przesunąłsięnaB7,szykującsiędoakcji.Grewpostąpiłpodobnie,umieszczającgońcanaD2.
Schwartzprzedswymostatecznymatakiemprzerwał,byzapytać:
-Ziemiastoinaczele,tak?
-Naczeleczego?
-Impe...
Grewzareagowałwściekłymrykiem,odktóregonawetfiguromszachowymzatrzęsłysię
kolana.
-Posłuchaj,męcząmnietwojepytania.Czyżbyśbyłażtakimdurniem?Czywedługciebie
Ziemia wygląda, jakby stała na czele czegokolwiek? - powietrze zaturkotało cicho w kołach
fotela, gdy Grew objeżdżał nim stół, i Schwartz poczuł, jak na jego ramieniu zaciskają się
palce.
-Patrz!Spójrztam!-szepnąłzdyszanykaleka.-Widziszhoryzont?Widzisztenblask?
-Tak.
-TowłaśniejestZiemia-całaZiemia.Próczkilkumiejsc,wysepekpodobnychdonaszej.
-Nierozumiem.
-Skorupaziemskajestradioaktywna.Dlategogruntświeci,zawsześwieciłizawszebędzie
świecił. Nic tam nie rośnie. Nikt nie żyje - naprawdę o tym nie wiedziałeś? Jak myślisz,
dlaczegoistniejeSześćdziesiątka?
Paraliżującyuchwytrozluźniłsię.Grewznówobjechałstółdokoła.
-Teraztwójruch.
Sześćdziesiątka! I znów Ślad Psychiczny zdradzał towarzyszącą temu słowu aurę
nieokreślonej grozy. Figury Schwartza same rozgrywały mecz, podczas gdy on rozmyślał ze
ściśniętymsercem.Jegopionkrólewskizbiłpionaprzeciwnika.Grewprzeskoczyłkoniemna
D4,aleczarnawieżazłatwościąuniknęłaataku,kryjącsięnaG5.KońGrewapodążyłzanią
naF3,onajednakznówuciekłanaG4.TerazbiałypionbojaźliwiewysunąłsięnaH3iwieża
Schwartzaśmignęłanaprzód,bijącpionaiszachującnieprzyjacielskiegokróla.Tenoczywiście
od razu usunął zagrożenie z szachownicy, lecz królowa Schwartza natychmiast zapełniła
powstałąlukę,stającnaG4iogłaszającdrugiszachkrólowi.WładcaumknąłnaH1,Schwartz
odpowiedział przeskakując koniem na F5. Grew przesunął królową na E2, rozpoczynając
mobilizacjęsił,białejednakskontrowały,wysyłającswąkrólowądwapolanaprzód,naG3,i
w ten sposób walczące strony znalazły się tuż obok siebie. Grew nie miał wyboru - jego
królowapowędrowałanaG2,blokującdrogęwładczyninieprzyjaciół.-KońSchwartzanaparł
na wroga, bijąc swego odpowiednika na F3, a kiedy biały goniec, który nagle znalazł się w
niebezpieczeństwie,zrejterowałpospiesznienaC3,czarnykońruszyłwpościg,lądującnaD4.
Grew zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym posłał swą oskrzydloną królową po długiej
przekątnej,bijącgońca.
Wtedy wreszcie odetchnął z ulgą. Wieża jego przebiegłego partnera znalazła się w
niebezpieczeństwie, niedaleko czyhał szach, a biała królowa w każdej chwili mogła włączyć
siędowalki.Pozatymmiałprzewagęwieżynadpionem.
-Twójruch-oznajmiłzsatysfakcją.
PochwiliSchwartzspytał:
-Co...cotojestSześćdziesiątka?
WgłosieGrewazabrzmiałostrytonniechęci.
-Czemupytasz?Pococito?
- Proszę - szepnął pokornie Schwartz. Nie zostało mu już zbyt wiele energii. - Nie mam
żadnych złych zamiarów. Nie wiem, kim jestem, ani co się ze mną stało. Może cierpię na
amnezję?
- To bardzo prawdopodobne - padła pogardliwa odpowiedź. - A może uciekasz przed
Sześćdziesiątką?Przyznajsię!
-Mówiłemjużprzecież,żeniewiem,cotojestSześćdziesiątka!
Jegorozpaczliwyokrzykzabrzmiałszczerze.Zapadładługacisza.ŚladPsychicznyGrewa
wydałsięSchwartzowizłowieszczy,niezdołałjednakwyróżnićwnimżadnychsłów.
WreszcieGrewpowiedziałwolno:
- Sześćdziesiątka to twoje sześćdziesiąte urodziny. Ziemia może utrzymać dwadzieścia
milionów ludzi, nie więcej. Aby żyć, trzeba produkować. Jeśli nie można produkować, nie
wolnożyć.Posześćdziesiątce...niemożnaprodukować.
-Awięc...-ustaSchwartzaotwarłysięzezdumienia.
-Zostajeszusunięty.Tonieboli.
-Zabijającię?
-Toniezabójstwo.-Sztywno:-Takmusibyć.Inneświatynasnieprzyjmą,atrzebawjakiś
sposóbzapewnićmiejscenaszymdzieciom.Starepokoleniemusiustąpićpolamłodym.
-Ajeślinieprzyznaszsię,żeskończyłeśsześćdziesiątlat?
- Niby po co? Życie po sześćdziesiątce to nic zabawnego... A co dziesięć lat odbywa się
spis,któryujawniawszystkichnatyległupich,bychcieliżyćdalej.Pozatym,majątwójwiek
warchiwach.
- Nie mój - wyrwało się Schwartzowi. Nie zdołał powstrzymać tych słów. - Poza tym,
dopierokończępięćdziesiąt.
-Toniemaznaczenia.Mogąsprawdzićpostrukturzekostnej.Niewiedziałeśotym?Nie
dasiętegoukryć.Następnymrazemdorwąimnie...Hej,teraztwójruch.
Schwartzzlekceważyłponaglenie.
-Toznaczy,że...
- Jasne. Mam tylko pięćdziesiąt pięć lat, ale spójrz na moje nogi. Nie mogę z nimi
pracować, prawda? W naszej rodzinie są zarejestrowane trzy osoby i wyznaczono nam taką
ilość pracy, jaka przypada na trójkę robotników. Kiedy miałem wylew, powinni byli o tym
donieść, wtedy zmniejszono by nam plan. Ale wówczas dostałbym przyspieszoną
Sześćdziesiątkę, a Arbin i Loa nie chcieli na to przystać. Głupcy, bo przez to musieli bardzo
ciężko pracować - dopóki ty się nie zjawiłeś. Poza tym, wkrótce i tak mnie dostaną... Twój
ruch.
-Czyniedługomabyćkolejnyspis?
-Owszem...Twójruch.
- Zaczekaj! - i dalej, gorączkowo: - Czy po sześćdziesiątce wszyscy zostają usunięci? Nie
robisiężadnychwyjątków?
- Nie dla ciebie czy dla mnie. Najwyższy kapłan dożywa naturalnej śmierci, podobnie
członkowie Kręgu Starszych; niektórzy naukowcy i ludzie o szczególnych zasługach.
Niewieluzostajezakwalifikowanych,możeztuzinrocznie.Twójruch!
-Ktootymdecyduje?
-Oczywiścienajwyższykapłan.Czyruszyszsięwkońcu?
AleSchwartzwstał.
-Nieważne.Damcimatawpięciuposunięciach.MojakrólowabijepionanaH3iszachuje
twojego króla, musisz przejść na G1. Przesuwam konia na D2 - szach; musisz przejść na F2.
Moja królowa przeskakuje na G3, a kiedy zmuszony jesteś uciec na H1, przechodzi na H3.
Mat...Ładnarozgrywka-dodałodruchowo.
Grewdługowpatrywałsięwszachownicę,poczymzgłośnymokrzykiemzepchnąłjąze
stołu.Wzgardzonebłyszczącefigurypotoczyłysiępotrawniku.
-Wszystkoprzeztętwojąogłupiającągadaninę!-ryknął.
Schwartz jednak w ogóle go nie słyszał. Nie był świadom niczego poza palącą
koniecznościąwymknięciasięSześćdziesiątce.ChoćbowiemBrowningnapisał:
Zestarzejsięumegoboku!
Najlepszejestwciążopółkroku
Przednami...tosłowatedotyczyłyZiemitętniącejżyciemmiliardówludzkichistnień,nie
nękanej problemem ograniczonej produkcji żywności. „Najlepsze”, co teraz czekało
człowieka,toSześćdziesiątka-iśmierć.
Schwartzmiałsześćdziesiątdwalata.
Sześćdziesiątdwa...
*****
12.
UMYSŁ,KTÓRYZABIŁ
MetodycznyumysłSchwartzarozważyłwszystkobardzodokładnie.Ponieważniechciał
umrzeć,musiopuścićfarmę.Jeślituzostanie,nadejdziespis,awrazznimśmierć.
Zatemnależyucieczfarmy.Aledokąd?
Byłjeszczeszpital-czytobyłszpital?-wChica.Tamznalazłkiedyśtroskliwąopiekę.A
dlaczego? Ponieważ z punktu widzenia medycyny stanowił interesujący „przypadek”. Czyż
jednaknadalnimniejest?Wdodatkuterazpotrafiłjeszczemówić,mógłpodaćimobjawy,do
czegowcześniejniebyłzdolny.MógłnawetpowiedziećimoŚladachPsychicznych.
Amożewszyscyumielijeodczytywać?Jakmożnabysięotymprzekonać?...Niktzfarmy
niepotrafiłrozpoznawaćŚladów.AniArbin,aniLoa,aniGrew.Byłtegopewien.Nigdynie
wiedzieli,gdzieprzebywa,jeśligoniewidzielialboniesłyszeli.Niemógłbyprzecieżpokonać
Grewawszachach,gdyby...
Zarazzaraz,przecieższachytopopularnagra.Aniedałobysięwniągrać,gdybyludzie
potrafiliodbieraćŚladyPsychiczne.Toniemożliwe.
Był zatem wybrykiem natury - okazem psychologicznym. Może życie królika
doświadczalnegoniejestzbytwesołe,aleprzynajmniejpozwalaprzetrwać.
Agdybytakzałożyć...Przypuśćmy,iżniecierpinaamnezję,tylkoprzybyłzinnegoczasu.
Wtedy oprócz umiejętności odczytywania Śladu Psychicznego miałby również ten walor, że
jest człowiekiem z przeszłości, okazem wręcz bezcennym z punktu widzenia historii i
archeologii.Wtedyniemoglibygozabić.Gdybymuuwierzyli.Hmmm,gdybyuwierzyli.
Ten lekarz uwierzyłby. Owego ranka, gdy Arbin zabrał go do Chica, twarz Schwartza
pokrywał dwudniowy zarost. Doskonale to pamiętał. Potem zaś włosy już nie odrosły, więc
musieli coś z nimi zrobić. To oznaczało, że doktor wiedział, że on, Schwartz, miał włosy na
twarzy.Czyżtonieznaczące?GrewiArbinnigdysięniegolili.Grewpowiedziałmukiedyś,
żetylkozwierzętamająowłosionepyski.
Musiwięcdostaćsiędodoktora.Jakonsięnazywał?Shekt?Zgadzasię,Shekt.
Tak niewiele jednak wiedział o tym strasznym świecie! Ucieczka w nocy, wędrówka na
przełaj przez łąki i lasy oznaczały bezpośredni kontakt z nieznanym, narażenie się na
niebezpieczeństwoskażeniaradioaktywnego,pułapki,przedktóryminiepotrafiłsięustrzec.
Zatem ze śmiałością kogoś, kto nie ma już nic do stracenia, wczesnym popołudniem ruszył
naprzódwzdłużdrogi.
Na farmie oczekiwano go dopiero wieczorem, a wtedy znajdzie się już dość daleko. Nie
poczująprzecież,żezniknąłjegoŚladPsychiczny.
Przez pierwsze pół godziny maszerował upojony radością, co nie zdarzyło mu się od
chwili,gdytrafiłdotegoświata.Wreszciecośrobił;próbowałwalczyćzprzeznaczeniem.Miał
przed sobą cel, nie dawał się już biernie unosić fali, jak wtedy w Chica. No, nieźle, jak na
starszegoczłowieka.Jeszczeimpokaże!Iwtedyzatrzymałsię-przystanąłnaśrodkudrogi,
naglebowiemprzyszłomunamyślcoś,oczymkompletniezapomniał.Byłjeszczeprzecież
obcy Ślad Psychiczny, nieznany Ślad, który po raz pierwszy Schwartz wyczuł, kiedy chciał
dojść do lśniącego horyzontu, zanim dogonił go Arbin; Ślad, obserwujący go z terenów
świątynnych.
Terazteżbyłwpobliżu-gdzieśzajegoplecami.Czekał.Schwartzwytężyłsłuch-araczej
zmysł,którywodniesieniudoŚladówPsychicznychpełniłpodobnąfunkcję.Obcyniezbliżał
się, ale też nie oddalał. W jego Śladzie Schwartz wyczytał czujność i wrogość, pozbawione
jednakdesperacji.
Zczasemobrazwyostrzyłsię.Człowiek,którygośledził,aninachwilęniespuszczałgoz
oczu.Miałteżbroń.
Ostrożnie, niczym automat Schwartz odwrócił się, obrzucając horyzont bystrym
spojrzeniem.
IŚladPsychicznyzmieniłsięnatychmiast.
Stał się ostrożny, pełen wątpliwości i obaw, zarówno o własne bezpieczeństwo, jak i
powodzenie jakiegoś swego planu. Obraz broni stał się wyraźniejszy, jakby właściciel
zastanawiałsię,czymajejużyćwpotrzebie.
Schwartz wiedział, że jest słaby i bezbronny. Zdawał też sobie sprawę, że obserwator
prędzej go zabije, niż pozwoli mu się wyniknąć; pierwszy fałszywy ruch mógł oznaczać
śmierć.Wokółniewidziałnikogo.
Ruszył więc dalej, świadom, że obcy podąża za nim i jest dość blisko, by zabić. Plecy
Schwartzazesztywniaływoczekiwaniu-naco?Jaktojest,gdyczłowiekumiera?Jaktojest...?
Ta myśl wtórowała rytmowi jego kroków, krążyła w głowie, nękała podświadomość, aż
wreszciestałasięprawieniedozniesienia.
W odruchu ostatecznej rozpaczy uczepił się Śladu Psychicznego swego prześladowcy. W
ten sposób zdoła natychmiast wyczuć wzrost napięcia, gdy broń skieruje się w jego stronę,
palecnaciśniespustalboguzik.Wtedynatychmiastrzucisięnaziemięiuciekniejaknajdalej...
Aledlaczego?Jeślichodziosześćdziesiątkę,toczemuniezlikwidowaligoodrazu?
Teoriapoślizguwczasieprzybladławjegoumyśle,jejmiejscezajęłapowracającamyślo
amnezji. Może jest przestępcą, groźnym dla otoczenia kryminalistą, pozostającym pod
bezustannymnadzorem?Kiedyśmógłbyćdygnitarzem,któregoniewolnopoprostuzabić-
trzebagooddaćpodsąd.Wtakimrazieutratapamięcistanowiłabyosłonę,utworzonąprzez
jegonękanąpoczuciemogromnejwinypodświadomość.
I tak wędrował pustą szosą ku budzącemu coraz większe wątpliwości celowi, a za nim
postępowałaśmierć.
Powolizapadałzmrok,awiatrniósłzesobąmartwychłód.Jakzwykle,Schwartzczuł,że
coś jest nie w porządku. Oceniał, że nastał już grudzień, i z pewnością zachód słońca o
czwartej trzydzieści potwierdzał te podejrzenia, lecz wiatr, choć chłodny, nie przypominał
lodowatychpodmuchówzimy.
Schwartzjużdawnozdecydował,żeutrzymującysięłagodnyklimatbierzesięstąd,iżta
planeta (Ziemia?) otrzymuje ciepło nie tylko od słońca. Radioaktywne gleby również je
wydzielały, i choć metr kwadratowy nie mógł wytworzyć zbyt wiele promieniowania
termicznego,milionykilometrówkwadratowychstanowiłyznacząceźródłociepła.
W ciemności Ślad Psychiczny jego prześladowcy zbliżył się. Nadal przeważała w nim
czujność,połączonazgotowościąpodjęciaryzyka.Wgęstymmrokustawałsięcorazbardziej
wykrywalny. To ten sam, który towarzyszył mu już tamtej nocy, gdy Schwartz wyruszył w
stronęjasności.Czyżbyterazbałsięzgubić?
-Hej!Tytam!-zawołałnaglewysoki,nosowygłos.Schwartzzamarł.
Wolno,ciąglejeszczecały,obróciłsię.Zbliżającasiędrobnapostaćzamachałaręką,mrok
jednakniepozwalałdostrzecjej?wyraźniej.Schwartzczekał,podczasgdyobcydoganiałgo
niespiesznymkrokiem.
-Witaj.Cieszęsię,żecięwidzę.Samotnawędrówkaotejporzetonicprzyjemnego.Mogę
siędociebieprzyłączyć?
-Jasne-odparłsłaboSchwartz.TobyłwłaściwyŚladPsychiczny.Miałprzedsobąswojego
prześladowcę.Wdodatkuznaltętwarz.Pochodziłazowychzapamiętanychjakprzezmgłę
dniwChica.
Naglemężczyznawydałzsiebiepełenzdziwieniaokrzyk.
-Słuchaj,jacięchybaznam!Nopewnie!Pamiętaszmnie?
Schwartz nie potrafił stwierdzić, czy w zwykłych okolicznościach, w innych czasach
uwierzyłby w szczerość nieznajomego. Teraz jednak natychmiast wyczuł ukryte pod cienką
powłoką sztucznego zdumienia głębsze warstwy Śladu, które zdradziły mu - wykrzyczały -
żeniepozornyczłowieczekobystrychoczachodpoczątkudoskonalewiedział,kogospotka.
Nietylkowiedział,alemiałteżpodrękąśmiercionośnąbroń,którejniezawahasięużyć.
Schwartzpotrząsnąłgłową.
- Jasne! - upierał się nieznajomy. - Wtedy, w domu towarowym. Uratowałem cię przed
tłumem-zaniósłsięgwałtownym,sztucznymśmiechem.-Ubzduralisobie,żemaszgorączkę
radiacyjną.Napewnopamiętasz!
Schwartz rzeczywiście pamiętał - mętnie. Mężczyzna podobny do tego, widziany przez
kilkaminut,itłum,którynajpierwichzatrzymał,bypotemrozstąpićsięprzednimi.
-Tak-odparłwreszcie.-Miłomipanaspotkać.-Niebyłatozbytbłyskotliwaodpowiedź,
ale Schwartz nie mógł na poczekaniu wymyślić nic lepszego, mężczyzna zaś zdawał się nie
zwracaćnatouwagi.
-NazywamsięNatter-oznajmił,wyciągającwiotką,miękkądłoń.-Zapierwszymrazem
niemiałemokazji,byztobąpogadać-możnapowiedzieć,żeporwałanaslawinawydarzeń.
Alecieszęsię,żebędęmógłtonadrobić...Ręka?
-JajestemSchwartz-ichdłoniezetknęłysięnamoment.
-Dlaczegoidzieszpiechotą?-spytałNatter.-Wybieraszsięgdzieś?
Schwartzwzruszyłramionami.
-Poprostuspaceruję.
- Turysta, co? Zupełnie jak ja. Jestem w drodze przez cały rok - to pomaga dać odpór
smutom.
-Słucham?
-Nowiesz.Człowiekczuje,żeżyje.Możnaodetchnąćpowietrzemiczuć,jaksercetłoczyci
krew. Tym razem jednak zaszedłem za daleko. Nie znoszę samotnych powrotów po nocy.
Zawszewolałemtowarzystwo.Dokądidziesz?
JużdrugirazNatterzadałtopytanie,aŚladPsychicznypodkreśliłjeszczewagę,jakądo
niego przykładał. Schwartz nie wiedział, jak długo zdoła uniknąć odpowiedzi. W umyśle
swego prześladowcy wyczuwał niepokój i czujność. Nie zadowoli go żadne kłamstwo.
Schwartznieznałtegoświatanatyle,bymócskuteczniekłamać.
-Doszpitala-odparł.
-Szpitala?Jakiegoszpitala?
-ByłemtampodczaspoprzedniegopobytuwChica.
- A, chodzi ci o instytut. Zgadza się? Odprowadziłem cię tam kiedyś, wtedy, gdy
spotkaliśmysięwsklepie.-Niepokójirosnącenapięcie.
-DodoktoraShekta-dodałSchwartz.-Znaszgo?
-Słyszałemonim.Togrubaryba.Jesteśchory?
- Nie, ale od czasu do czasu mam się zgłaszać na badania. - Czy brzmiało to dość
przekonująco?
-Napiechotę?-spytałNatter.-Niewysyłapociebiesamochodu?-Najwyraźniejniebył
przekonany.
Schwartznieodpowiedział.Zapadłaciężkacisza.Natterjednaktryskałoptymizmem.
- Posłuchaj, stary, kiedy tylko dojdziemy do publicznego komunikatora, zamówię
taksówkęzmiasta.Przyjedzietuponas.
-Komunikatora?
- Jasne. Jest ich pełno wzdłuż drogi. O, zobacz tam. Odszedł o krok od Schwartza, ten
jednakkrzyknął:
-Stój!Nieruszajsię!
Natterprzystanął.Kiedysięodwrócił,jegotwarzmiaładziwniespokojny,nieprzenikniony
wyraz.
-Cocięugryzło,stary?
Schwartz odkrył, że nowo poznany język ledwie nadąża za tempem jego gwałtownych
myśli,gdyzasypywałswegotowarzyszagrademszybkichsłów:
-Zmęczyłomnieudawanie.Znamcięiwiem,cochceszzrobić.Maszzamiarpowiadomić
kogoś,żezmierzamdodoktoraShekta.Ciwmieściebędągotowiiwyśląpojazd,żebymnie
przejął.Atyzabijeszmnie,jeślispróbujęuciec.
BrwiNatterazmarszczyłysięlekko.
- Co do tego ostatniego masz zupełną rację... - Słowa te nie były przeznaczone dla uszu
Schwartza,zresztądonichniedotarły,leczichechounosiłosięnasamejpowierzchniŚladu
PsychicznegoNattera.
Nagłosnatomiastpowiedział:
-Zupełnienierozumiem,ocopanuchodzi.Najwyraźniejcośtudomnieniedociera-lecz
jednocześniezacząłsięodsuwać,ajegorękawolnowędrowałakubiodru.
ISchwartzstraciłresztkęsamokontroli.Wszaleńczejfuriizamachałrękami.
-Zostawmnie!Dajmispokój!Cocizrobiłem?...Odejdź!ODEJDŹ!
Jegogłoswzniósłsiędoprzeszywającegofalsetu,nienawiśćwykrzywiłatwarz.Nienawiść
i strach przed tym stworem, który go prześladował i którego umysł aż kipiał od wrogich
myśli. Jego własny umysł zebrał się w sobie i uderzył Ślad Psychiczny Nattera, próbując
pozbyćsięjegonatarczywejobecności,zerwaćkontakt...
IŚladPsychicznyzniknął.Nagleicałkowicie.Nastąpiłmomentwszechogarniającegobólu
-niewumyśleSchwartza,leczujegoprzeciwnika-apotemcisza.Inicość.ŚladPsychiczny
rozpłynąłsię,niczymuścisknaglezwiotczałych,martwychpalców.
Ciało Nattera leżało bezwładnie jak śmieć na ciemnej powierzchni drogi. Schwartz
podkradł się bliżej. Natter był drobny i szczupły, łatwo dało się go odwrócić. Cierpienie
pozostawiłonajegotwarzyniezniszczalnepiętno.Bolesnebruzdyniezniknęły,przeciwnie-
głębokowryłysięwskórę.Schwartzposzukałpulsu,alegoniewyczuł.
Wyprostowałsię,ogarniętygrozą.
Zabiłczłowieka!
Równocześniejednakpoczułogromnezdumienie.
Nawetgoniedotknął!Zabiłgosamąnienawiścią,wjakiśsposóbatakującŚladPsychiczny.
Jakimijeszczemocamidysponował?
Szybko podjął decyzję. Przeszukał kieszenie martwego Nattera i znalazł pieniądze.
Doskonale!Przydadząsięnapewno.Potemodciągnąłciałonapoleiukryłwwysokiejtrawie.
Wędrowałjeszczedwiegodziny.NieniepokoiłgożadeninnyŚladPsychiczny.
Tę noc przespał na polu, a następnego ranka, po kolejnych dwóch godzinach marszu
dotarłdoprzedmieśćChica.
DlaSchwartzaChicabyłotylkomałąmieściną,awporównaniuzChicago,którepamiętał,
ruch uliczny wydawał się słaby i bardzo ograniczony. Mimo to liczba napotkanych Śladów
Psychicznychoszołomiłago.Czułsiękompletniezagubiony.
Byłoichtakwiele!Niektóreprzepływałyobok,mglisteirozproszone;inne,zdecydowanei
wyraziste, przyciągały uwagę. Mijali go ludzie, w których umysłach rozbrzmiewały ciche
eksplozje, głowy innych przechodniów zdawały się zupełnie puste, chyba że nawiedziło je
miłewspomnienieświeżospożytegośniadania.
Z początku Schwartz odwracał się, reagując na każdy nowy Ślad Psychiczny, biorąc
wszystkiedosiebie.Poniespełnagodziniejednaknauczyłsięjeignorować.
Teraz słyszał już słowa, nawet jeśli nie zostały wypowiedziane na głos. To było coś
nowego,zacząłwięcnasłuchiwać.Otaczałygociche,niezwykłeecha,oderwaneirozproszone;
dalekie... A wraz z nimi wyczuwał towarzyszące im żywe emocje i wiele innych wrażeń,
niemożliwych do opisania - toteż roztoczyła się przed nim szeroka panorama tego świata,
obrazkipiącegożycia,dostrzegalnytylkodlaniego.
Odkrył,żemożewniknąćdomijanychprzezsiebiebudynków,wysyłającdownętrzaswój
umysł. Niczym spuszczony ze smyczy ogar przenikał on do środka przez niewidoczne dla
oczuszparyiprzynosiłswemupanukości-sekretnemyśliludzi.
W końcu Schwartz przystanął przed wielkim kamiennym gmachem, aby się zastanowić.
Jego prześladowcy (kimkolwiek byli) starali się go schwytać. Zabił wprawdzie jednego, lecz
musielibyćteżinni-ci,którychtamtenchciałzawiadomić.Najlepiejbędzie,jeśliprzyczaisię
gdzieśnakilkadni.Alejaktozrobić?Znaleźćpracę?...
Uważnie zbadał budynek, przed którym właśnie stał. Z wnętrza odebrał daleki Ślad
Psychiczny,niosącyzsobąmożliwośćpłatnegozajęcia.Szukanotampracownikówwbranży
tekstylnej-aSchwartzbyłkiedyśkrawcem.
Wszedł do środka; nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dotknął czyjegoś
ramienia.
-Przepraszam,jawsprawiepracy.
- Za tymi drzwiami! - Ślad Psychiczny, jaki towarzyszył tym słowom, był pełen złości i
obaw.
Siedzącyzadrzwiamiszczupłymężczyznaospiczastympodbródkunatychmiastzasypał
gopytaniami.Jegopalcegładziłyklasyfikator,doktóregowpisywałwszystkieodpowiedzi.
Schwartzjąkającsięzaczainiepewnierecytowaćmieszaninępółprawdikłamstw.
Kadrowieczcałkowitąobojętnościązacząłodpoczątku.Pytaniapadałyjednozadrugim:
-Wiek?...Pięćdziesiątdwalata?Hmmm.Stanzdrowia?...Żonaty?...Doświadczenie?...Czy
pracował już przy tekstyliach?... No dalej, jakich?... Termoplastach? Elastomerach?... Co to
znaczy: „Chyba przy wszystkich”?... Gdzie pracował ostatnio?... Proszę przeliterować... Nie
jestpanzChica,prawda?...Gdziesąpańskiedokumenty?...Musijepandostarczyć,jeślichce
pan,abyśmypodjęlijakieśkonkretnedziałania...Jakijestpańskinumerrejestracyjny?
Schwartz zaczął się wycofywać. Nie przewidział takiego obrotu sprawy. Ślad Psychiczny
siedzącego przed nim mężczyzny zaczął ulegać zmianie. Przepełniały go podejrzenia, które
stopniowoprzeradzałysięwpewność.Podcieniutkąwarstewkążyczliwościisympatiileżały
niezgłębionepokładynienawiści,akryjącajemaskawzestawieniuznimistawałasięjeszcze
bardziejzłowieszcza.
-Myślę-stwierdziłnerwowoSchwartz-żenienadajęsiędotejpracy.
-Nie,nie,niechpanwraca-mężczyznaskinąłnaniego.-Mamycośdlapana.Proszętylko
pozwolić,abymzerknąłdonaszychdanych.Toniepotrwadługo-uśmiechnąłsię,leczjego
Śladbyłjeszczewyraźniejszyizdecydowaniebardziejnieprzyjazny.
Nacisnąłguzikinterkomu...
WnagłejpaniceSchwartzrzuciłsiędodrzwi.
-Łapaćgo!-wrzasnąłtamten,wyskakujączzabiurka.
SchwartzcałąsiłąumysłunatarłgwałtownienajegoŚladPsychicznyiusłyszałzaplecami
jękbólu.Obejrzałsięprzezramię.Kadrowiecsiedziałnapodłodze;jegotwarzwykrzywiało
cierpienie, przesłaniał skronie rękami. Jakiś mężczyzna nachylał się nad nim; po chwili, w
odpowiedzi na gwałtowny gest przełożonego ruszył w stronę Schwartza. Ten jednak nie
czekałdłużej.
Wypadł na ulicę, świadom, że zapewne już go szukają. Bez wątpienia wiele osób
otrzymałojegorysopis,aprzynajmniejjedna-kadrowiec-zdołałagorozpoznać.
Uciekał biegnąc na oślep ulicami. Przyciągał uwagę, coraz liczniejszą, ulice bowiem
wypełniałysięludźmi-podejrzenia,wszędziepodejrzenia-podejrzewaligo,bobiegł,ajego
ubraniebyłopogniecioneiniedopasowane...
Pośród tłumu Śladów Psychicznych, oszołomiony własnym strachem i rozpaczą, nie
potrafił zidentyfikować prawdziwych nieprzyjaciół, tych, którzy nie żywili podejrzeń, lecz
mielipewność.Toteżnicnieostrzegłogoprzedbiczemneuronowym.
Naglezawładnąłnimpotwornyból-ból,którypojawiłsięznienacka,niczymsmagnięcie
bata, i trwał jak ciężar miażdżącej ciało skały. Przez kilka sekund Schwartz balansował na
krawędzicierpienia,poczymodpłynąłwnieświadomość.
*****
13.
PAJĘCZASIEĆWWASHENN
Tereny Kolegium Starszych w Washenn sprawiały stateczne, surowe wrażenie. Naczelną
ideą przyświecającą budowniczym była niewątpliwie prostota. Jest coś naprawdę
imponującego w widoku zbitych grupek nowicjuszy, przechadzających się wieczorem
pomiędzydrzewamiCzworokąta-gdziewstępmielitylkoStarsi.Czasamitrawnikprzecinała
odziana w zieloną tunikę postać Starszego z Wewnętrznego Kręgu, uprzejmie odbierająca
oznakiszacunku.
Aczasem,bardzorzadko,pojawiałsięnajwyższykapłanwewłasnejosobie.
Nigdyjednakniewidzianogotakimjakteraz:prawiebiegł,niezważającnauniesionew
geścieposzanowaniadłonie,obojętnynaobserwującegooczy,wymianępytającychspojrzeń,
lekkouniesionebrwi.
Najwyższy kapłan wpadł do sali obrad prywatnym wejściem i biegiem ruszył w górę
pustej,stromejpochylni.Drzwi,wktórezałomotał,otwarłysiępodnaciskiemstopyukrytego
wewnątrzczłowieka,inajwyższykapłanwszedłdośrodka.
Jego Sekretarz ledwie na moment uniósł wzrok, po czym z powrotem pochylił się nad
swym prostym, niewielkim biurkiem. Na blacie przed nim leżał miniaturowy, ekranowany
silnym polem telewizor. Sekretarz z uwagą słuchał wiadomości, od czasu do czasu rzucając
spojrzenienawysokistosoficjalnychdokumentów,piętrzącysięnabiurku.Najwyższykapłan
ostrozastukałpalcamiwblat.
-Cotojest?Cosiędzieje?
WoczachSekretarzapojawiłsięchłodnybłysk.
-Witam,Ekscelencjo-powiedziałiodsunąłnaboktelewizor.
- Daj sobie spokój z powitaniami! - warknął niecierpliwie najwyższy kapłan. - Chcę
wiedzieć,cosiędzieje.
-Mówiącwnajwiększymskrócie,naszczłowiekuciekł.
- Masz na myśli mężczyznę synapsyfikowanego przez Shekta - Tamtego - szpiega -
człowiekazfarmyniedalekoChica...
Niewiadomo,ilejeszczeokreśleńwymyśliłbyzaniepokojonykapłan,gdybySekretarznie
przerwałmukrótkimobojętnym:
-Owszem.
- Dlaczego mnie o tym nie poinformowano? Czemu nigdy nie zawiadamia się mnie o
podobnychsprawach?
- Konieczne było natychmiastowe działanie, a pan zajmował się w tym czasie czymś
innym.Pozwoliłemsobiezatemzastąpićpananajlepiej,jakumiałem.
-Otak,bardzodbaszomojeobowiązki,jeślitylkochceszsięmniepozbyć.Alejaniedam
sięzbyćbyłeczym.Niepozwolę,bypomijanomnieprzypodejmowaniudecyzji.Nie...
- Dosyć - uciął cicho Sekretarz i najwyższy kapłan urwał w pół krzyku. Odkaszlnął,
zawahałsięprzezchwilę,poczymspytałmiękko:
-Cowiemynapewno,Balkisie?
- Prawie nic. Po dwóch miesiącach cierpliwego wyczekiwania Schwartz uciekł, był
śledzony,izniknął.
-Jakto:zniknął?
-Niewiemydokładnie,aletoniewszystko.ZeszłejnocynaszagentNatterporaztrzeci
niezameldowałsięwcentrali.JegowspółpracownicyruszylinaposzukiwaniedrogądoChica
ioświcieznaleźligo.Leżałwrowiekołodrogi-martwy.
Najwyższykapłanzbladł.
-ZabiłgoTamten?
-Zapewne,choćniemożemytegostwierdzićzcałąpewnością.Niebyłożadnychśladów
przemocy, poza wyrazem cierpienia na jego twarzy. Oczywiście zostanie przeprowadzona
sekcjazwłok.Mógłprzecieżumrzećnazawałwnajmniejstosownymmomencie.
-Byłbytonieprawdopodobnyzbiegokoliczności.
-Ijataksądzę-odparłzimnoSekretarz-alejeślitoSchwartzgozabił,dalszewydarzenia
stają się jeszcze bardziej zagadkowe. Widzi pan, Ekscelencjo, z naszej poprzedniej analizy
wynikało jasno, że Schwartz wyruszy do Chica, aby spotkać się z Shektem, i Nattera
rzeczywiście znaleziono przy drodze łączącej farmę Marena z miastem. Zatem trzy godziny
temupostawiliśmynaszychludziwstanpogotowiaizbiegzostałschwytany.
-Schwartz?-spytałzniedowierzaniemnajwyższykapłan.
-Niewątpliwie.
-Dlaczegowięcodrazutegoniepowiedziałeś?
Balkiswzruszyłramionami.
-Mamważniejszerzeczynagłowie,Ekscelencjo.Schwartzznajdujesięwnaszychrękach.
Zostałjednakschwytanyzzadziwiającąłatwością,coniezbytpasujedookolicznościśmierci
Nattera. Jak ktoś do tego stopnia przebiegły, zdolny wykryć i zabić Nattera - znakomitego
agenta-możebyćnatyległupi,byzaraznastępnegorankaprzybyćdoChicaiotwarcie,bez
żadnegoprzebraniawejśćdofabrykiwposzukiwaniupracy?
-Czytakwłaśniezrobił?
-Dokładnieto...Takiezachowanieprzywodzinamyśldwiemożliwości.Albozdążyłjuż
przekazać wszystkie posiadane informacje Shektowi lub Arvardanowi i teraz dał się
schwytać, by odwrócić naszą uwagę, albo też w spisek zamieszani są jeszcze inni nie znani
namagenci,którychosłania.Wkażdymprzypadkuniemożemybyćzbytpewnisiebie.
- Nic już nie wiem - stwierdził bezradnie najwyższy kapłan. Jego przystojną twarz
wykrzywiłgrymasniepokoju.-Todlamniezbytskomplikowane.
Balkisuśmiechnąłsięzlekką,aczdostrzegalnąpogardąizaryzykował:
-ZaczterygodzinymapanumówionespotkaniezdoktoremBelemArvardanem.
-Naprawdę?Wjakimcelu?Comammupowiedzieć?Niechcęgowidzieć.
- Proszę się nie denerwować. Musi się pan z nim spotkać, Ekscelencjo. To dla mnie
oczywiste. Ponieważ zbliża się dzień rozpoczęcia jego fikcyjnej ekspedycji, musi grać dalej,
proszącopańskiezezwolenienabadanieZiemZakazanych.Enniusuprzedzałnasotym,aon
jakoProkuratorbezwątpieniamusiznaćwszystkieszczegółytejkomedyjki.Przypuszczam,
że w tej sprawie zdoła pan odpowiedzieć mu frazesami na frazesy i banałami na banały.
Najwyższykapłanskłoniłlekkogłowę.
-Postaramsię.
Bel Arvardan przybył na miejsce ze sporym wyprzedzeniem, mógł więc rozejrzeć się po
otoczeniu. Dla człowieka obeznanego z architektonicznymi cudami Galaktyki Kolegium
Starszych musiało wyglądać niczym smętna archaiczna bryła wzmocnionego stalą granitu.
Natomiast w oczach archeologa owa ponura, niemal surowa prostota stanowiła właściwe
centrum ponurej i surowej cywilizacji. Już same prymitywne mury wskazywały na kulturę
zwróconąkudalekiejprzeszłości.
Myśli Arvardana powróciły znów do minionych wydarzeń. Jego dwumiesięczna podróż
po zachodnich kontynentach Ziemi okazała się niezbyt... zabawna. Ów pierwszy dzień
wszystkozepsuł.IznowujegomyślipowróciłydoChica.
Natychmiast też ogarnęła go złość na samego siebie. Po co znów o tym myśleć? To była
zwykła,nieuprzejma,przeraźliwieniewdzięcznaziemskadziewczyna.Dlaczegowięcczułsię
winny?
Ajednak...
Czy wziął pod uwagę wstrząs, jaki musiała przeżyć odkrywszy, iż jej towarzysz jest
Tamtym,podobniejakoficer,któryjąobraziłizaktóregogrubiaństwaArvardanzapłaciłmu
złamaniemręki?Ostatecznieskądmiałwiedzieć,ilewycierpiałaodprzybyszówzGalaktyki?
Inagle,bezżadnegoprzygotowaniadowiedziałasię,żeonrównieżdonichnależy.
Gdyby tylko okazał większą cierpliwość... Czemu tak brutalnie się z nią obszedł? Nawet
nie pamiętał jej nazwiska. Pola jakaś tam. Dziwne! Zazwyczaj pamięć lepiej mu służyła.
Czyżbypodświadomiepróbowałzapomnieć?
Cóż, to miało sens. Zapomnieć! Właściwie co miałby pamiętać? Ziemska dziewczyna.
Zwykłaziemskadziewczyna.
Była pielęgniarką w szpitalu. Mógłby spróbować odnaleźć ten szpital. Kiedy się z nią
rozstał,dostrzegłtylkodalekąszarąplamęwmroku,alenapewnobyłotogdzieśwpobliżu
baromatu.
Natychmiast jednak ze złością porzucił tę myśl. Chyba oszalał! Co by to dało? To była
ziemskadziewczyna.Śliczna,słodka,dziwnieponęt...
Ziemskadziewczyna!
Do pokoju wszedł właśnie najwyższy kapłan i Arvardan odetchnął z ulgą. Oznaczało to
bowiemucieczkęoddniawChica.Wgłębiduchajednakwiedział,żeitakwrócitammyślą.
One-toznaczymyśli-zawszewracały.
Szata najwyższego kapłana lśniła czystością. Na jego czole nie widać było śladów
pośpiechuanizwątpienia,zapewnepotrównieżnienawiedzałgozbytczęsto.
Rozmowa rozpoczęła się bardzo przyjaźnie. Arvardan postarał się przywołać wszystkie
miłe słowa, wypowiedziane przez wielkich tego świata pod adresem Ziemi i Ziemian.
Najwyższy kapłan zrewanżował się, wyrażając ogromną wdzięczność całej planety wobec
szczodrościiotwartościrząduImperium.
Arvardan skupił się na wielkiej roli archeologii w filozofii Imperium i jej wkładzie w
doniosłeodkrycie,żewszyscyludziezamieszkującyplanetyGalaktykisąbraćmi,najwyższy
kapłanzaśzgodziłsięochoczo,wskazując,iżZiemiaoddawnagłosiłapodobnepoglądyijej
mieszkańcymoglitylkomiećnadzieję,żenadejdąkiedyśczasy,gdyresztaGalaktykizamieni
teorięwpraktykę.
Arvardanuśmiechnąłsięprzelotnienatesłowairzekł:
- Właśnie z tego powodu pozwoliłem sobie pana odwiedzić, Ekscelencjo. Konflikty
pomiędzy Ziemią i sąsiadującymi z nią dominiami imperialnymi w znacznej mierze, jak
sądzę, wywodzą się z różnic w myśleniu. Sporą część problemów można by jednak
zlikwidować, gdyby tylko udało się udowodnić, iż Ziemianie nie różnią się - rasowo - od
innychobywateliGalaktyki.
-Ajakchciałbypantegodokonać?
-Niełatwowyjaśnićtowkilkusłowach.Jakpanmożewie,Ekscelencjo,archeolodzydzielą
sięnadwiepotężnegrupy,popularnieokreślanemianemzwolennikówteoriiMergeraiteorii
radiacyjnej.
-Słyszałemotym,aczkolwiekjestemwtymwzględziekompletnymlaikiem.
- Doskonale. Teoria Mergera, rzecz jasna, zakłada, że różne rasy ludzkie zmieszały się
przez małżeństwa w najwcześniejszych, ledwie udokumentowanych czasach pierwszych
prymitywnych podróży kosmicznych. Koncepcja ta ma wyjaśnić fakt, że w dzisiejszych
czasachnawszystkichplanetachludziesątakbardzopodobnidosiebie.
- Owszem - skomentował sucho najwyższy kapłan. - Zakłada ona jednak, że kiedyś
musiały istnieć setki tysięcy odrębnych ras ludzkich, z których każda powstała w wyniku
niezależnej ewolucji. I wszystkie one były tak blisko spokrewnione pod względem
chemicznymibiologicznym,żemogłysięzesobąkrzyżować.
- Tak jest - odparł z satysfakcją Arvardan. - Wskazał pan niewiarygodnie słaby punkt. A
jednak większość archeologów pomija go i święcie wierzy w teorię Mergera. Z teorii tej
wynika też oczywiście możliwość, że gdzieś w Galaktyce mogą istnieć podgatunki ludzkie,
które,niekrzyżującsięzresztą,pozostałyodrębne.
-MapannamyśliZiemię.
-RzeczywiścieZiemiajestuważanazajedenztakichprzykładów.Zdrugiejstronyistnieje
teoriaradiacyjna,która...
-Głosi,żewszyscyjesteśmypotomkamijednejrasyludzkiej.
-Właśnie.
- Moi ludzie - oznajmił najwyższy kapłan - na podstawie świadectw naszych przekazów
historycznych oraz pewnych tekstów uważanych za święte i przez to niedostępnych oczom
Tamtych,wierzą,żewłaśnieZiemiajestpierwotnymdomemludzkości.
-Jarównieżtakuważamiproszęopomoc,abymóctoudowodnićcałejGalaktyce.
-Jestpanwielkimoptymistą.Ocowięcchodzi?
-Wmoimprzekonaniu,Ekscelencjo,naterenach,którewtejchwiliniestetykryjąsiępod
skorupą promieniowania, można znaleźć jeszcze wiele prymitywnych przedmiotów i
szczątków dawnej architektury. Pomiar radioaktywności pozwoliłby ustalić dokładny wiek
tychznalezisk...
Alenajwyższykapłanpotrząsnąłgłową.
-Toniemożliwe.
-Dlaczego?-Arvardanzmarszczyłbrwizezdumienia.
- Po pierwsze - zaczął rozsądnie najwyższy kapłan - co chce pan osiągnąć? Jeśli nawet
udowodni pan swą teorię, tak by przyjęła ją cała Galaktyka, to czy fakt, że milion lat temu
wszyscy byliśmy Ziemianami, cokolwiek zmieni? Ostatecznie miliard lat temu wszyscy
byliśmymałpami,ajednaknieutrzymujemystosunkówzewspółczesnymiprzedstawicielami
tegomiłegogatunku.
-Ależ,Ekscelencjo,porównanietoniejestchybazbytstosowne.
- Bynajmniej. Czy nie można by z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że Ziemianie,
tak długo odizolowani, w dodatku pozostający pod wpływem promieniowania
radioaktywnego, zmienili się do tego stopnia, iż obecnie stanowią inną rasę niż ich
galaktycznikuzyni?
Arvardanprzygryzłdolnąwargęiodparłniechętnie:
-Wynajdujepandobreargumentydlawaszychprzeciwników.
- Ponieważ zadaję sobie pytanie, co powiedzą nasi wrogowie. A zatem nic pan nie
osiągnie,pozabyćmożejeszczewiększąnienawiściązestronyinnychplanet.
-Proszęjednakpomyślećointeresienauki.Rozwójwiedzywymaga...
Najwyższykapłanstanowczopokręciłgłową.
- Jest mi niezmiernie przykro, że muszę przeszkodzić w tak szczytnym zamierzeniu.
Mówię teraz jak jeden obywatel Imperium do drugiego. Sam z radością bym panu pomógł,
lecz moi ludzie to uparta, nieustępliwa rasa, która w ciągu wieków zamknęła się w sobie z
powodu pewnych - eee - nieszczęsnych przesądów, pokutujących w niektórych regionach
Galaktyki. Mają swoje tabu, swoje zwyczaje - i nawet ja nie mogę pozwolić sobie na ich
złamanie.
-Aterenyskażone...
- Stanowią jedno z najważniejszych tabu. Nawet gdybym udzielił panu zezwolenia, a
zrobiłbymtoznajwyższąprzyjemnością,wywołałobytojedyniezamieszkiirozruchy,które
nie tylko zagroziłyby życiu pańskiemu i pańskich współpracowników, ale też w końcu
sprowadziłybynaZiemięimperialnąekspedycjękarną.Gdybympozwoliłnacośpodobnego,
zdradziłbymmójludizawiódłzaufanieImperium.
- Ależ z góry zgadzam się na wszystkie środki ostrożności. Jeśli chciałby pan wysłać
obserwatorów...Ioczywiściezchęciąskonsultujęzpanemwszystkiewynikijeszczeprzedich
publikacją.
-Kusimniepan-stwierdziłnajwyższykapłan.-Tonaprawdęciekawyprojekt.Przecenia
panjednakmojemożliwości,nawetjeślizapomnimynachwilęosamychludziach.Niejestem
władcąabsolutnym.Wrzeczywistościmojawładzajestmocnoograniczonaiprzedpodjęciem
ostatecznejdecyzjizawszemuszęzasięgnąćopiniiKręguStarszych.
Arvardanpotrząsnąłgłową.
-Toprawdziwypech.Prokuratoruprzedzałmnie,żemogęnapotkaćpoważnetrudności,
alemiałemnadzieję,że...Kiedybędziepanmógłzwrócićsiędoswejrady,Ekscelencjo?
- Prezydium Kręgu Starszych zbierze się za trzy dni. Nie jestem władny sam zmienić
porządku obrad, może więc minąć kilka kolejnych dni, nim sprawa trafi pod obrady.
Powiedzmyzatydzień.
- Cóż - stwierdził zamyślony Arvardan. - Będę musiał zaczekać. A przy okazji,
Ekscelencjo...
-Tak?
-Nawaszejplaneciejestpewienuczony,któregochciałbympoznać.NiejakidoktorShektz
Chica.ByłemjużwprawdziewChica,alewyjechałem,niezdążywszysięznimskontaktować,
i pragnę nadrobić to zaniedbanie. Ponieważ zaś jestem pewien, że to bardzo zapracowany
człowiek,zastanawiałemsię,czyniemógłbymprosićpanaolistpolecający.
Najwyższy kapłan wyraźnie zesztywniał i milczał dłuższą chwilę. W końcu odezwał się
cicho:
-Czymógłbymspytać,dlaczegochcesiępanznimspotkać?
-Oczywiście.Czytałemourządzeniu,któreskonstruował,takzwanymsynapsyfikatorze.
Wynalazek ten wiąże się z neurochemią mózgu i mógłby okazać się użyteczny w innych
moich badaniach. Zajmowałem się bowiem również podziałem ludzi na grupy
encefalograficzne-wzależnościodrodzajufalmózgowych,rozumiepan.
-Hmmm.Słyszałemkiedyśotymurządzeniu.Oilepamiętam,niebyłtospecjalnysukces.
-Możeinie,aleShektjestekspertemwtejdziedzinieinajprawdopodobniejbędziemógł
mipomóc.
- Rozumiem. W takim razie natychmiast każę przygotować dla pana list polecający.
Oczywiście nie może pan na razie wspominać o swych planach związanych z Ziemiami
Zakazanymi.
- To zrozumiałe, Ekscelencjo - Arvardan wstał. - Dziękuję panu za uprzejmość i
poświęceniemicennegoczasu.Pozostajemitylkomiećnadzieję,żeKrągStarszychodniesie
sięprzychylniedotegoprojektu.
Tuż po wyjściu Arvardana, do pokoju wszedł Sekretarz. Jego usta rozciągał typowy dla
niegochłodny,złowieszczyuśmiech.
-Bardzodobrze!-powiedział.-Doskonalesiępanspisał,Ekscelencjo.
Najwyższykapłanspojrzałnaniegoposępnieispytał:
-OcomuchodzizShektem?
-Jestpanzaskoczony?Niemapowodu.Wszystkoznakomiciedosiebiepasuje.Zauważył
pan brak gwałtowniejszej reakcji, gdy odrzucił pan jego projekt? Czy było to zachowanie
naukowca,całądusząoddanegoczemuś,conagle,bezżadnejwidocznejprzyczyny,wymyka
musięzrąk?Amożeraczejzareagowałjakktoś,ktozmuszonyjestodgrywaćpewnąrolęiz
ulgąpozbywasięjejraznazawsze?
Iznówmamydoczynieniazdziwnymzbiegiemokoliczności.Schwartzuciekaikierujesię
do Chica. Zaraz następnego dnia pojawia się u nas Arvardan i po krótkich podchodach
wspominaodniechcenia,żewybierasiędoChica,żebyspotkaćsięzShektem.
-Alepocootymmówił,Balkisie?Przecieżtoczystagłupota.
- Dla pana, bo jest pan zbyt prostolinijny. Proszę postawić się na jego miejscu. Arvardan
wyobraża sobie, że nic nie podejrzewamy. W takim przypadku bezczelność może przynieść
najlepsze owoce. Jedzie zobaczyć się z Shektem. Doskonale! Mówi o tym otwarcie. Prosi
nawet o list polecający. Cóż mogłoby lepiej nas przekonać o szczerości i niewinności jego
intencji? To zresztą wiąże się z następną sprawą. Schwartz mógł odkryć, że jest śledzony.
Może nawet zabił Nattera. Ale nie miał dość czasu, by ostrzec pozostałych. W przeciwnym
raziekomedyjkatazostałabyrozegranazupełnieinaczej.
OczySekretarza,kiedytaksnułswojąpajęcząsieć,częściowoskryłysiępodpowiekami.
- Trudno powiedzieć, ile czasu minie, nim nieobecność Schwartza wzbudzi podejrzenia,
alestarczygo,byśmypozwoliliArvardanowispotkaćsięzShektem.Złapiemyichrazem.W
tensposóbniebędąmoglisięniczegowyprzeć.
-Ailemymamyczasu?-spytałgwałtownienajwyższykapłan.
Balkisspojrzałnaniegoznamysłem.
- Plan nie jest jeszcze ostatecznie ustalony, a od chwili gdy odkryliśmy zdradę Shekta,
prace toczą się w znacznie szybszym tempie - i wszystko idzie dobrze. Czekamy tylko na
matematyczne wyliczenia koniecznych orbit. Opóźnia nas jedynie przestarzały sprzęt
komputerowy.Cóż...tomożebyćkwestiadni.
- Dni! - w głosie najwyższego kapłana zabrzmiał niezwykły ton: połączenie triumfu i
przerażenia.
-Dni!-powtórzyłSekretarz.-Aleproszępamiętać,żejednajedynabomba,nawetnadwie
sekundyprzedgodzinązerowystarczy,bynaspowstrzymać.Anawetpotembędzieokresod
jednego do sześciu miesięcy, kiedy może jeszcze nastąpić kontratak. Jak na razie więc nie
jesteśmycałkiembezpieczni.
Kilka dni! A potem rozpocznie się najbardziej nierówna walka w historii, gdy Ziemia
zaatakujecałąGalaktykę.Ręcenajwyższegokapłanadrżałylekko.
Arvardan znów siedział w stratolocie. W głowie kłębiły mu się wściekłe myśli. Nie miał
podstaw,byprzypuszczać,żenajwyższykapłanijegopsychopatycznipoddanizgodząsięna
oficjalne przekroczenie granic terenów radioaktywnych. Był na to przygotowany. Co
dziwniejsze, nie czuł nawet specjalnego żalu. Oczywiście walczyłby jeszcze - gdyby mu
bardziejnatymzależało.
Wtejsytuacjipozostawałomujedyniezłamaćzakaz.Izrobito,naGalaktykę!Jeślibędzie
trzeba,uzbroistatekisiłąutorujesobiedrogę!Możenawettakbędzielepiej.
Przeklęcigłupcy!
Zakogosię,udiabła,uważają?
Tak,tak,niemusiałpytać.Znałodpowiedź.Wierzyli,żesąprotoplastamicałejludzkości,
mieszkańcamipierwszejplanety...
Acogorsza,Arvardanwiedział,żemająrację.
Nocóż...Statekstartował.Arvardanpoczuł,żezapadasięwmiękkiepoduszkifotela.Za
godzinęznówujrzyChica.
Nieżebytaktęskniłzatąmieściną,powiedziałdosiebie,alesprawazsynapsyfikatorem
mogłaokazaćsięinteresująca.SkorojużbyłnaZiemi,powinientowykorzystać.Kiedyopuści
tęplanetę,zpewnościąniebędzietuwracał.
Parszywadziura!
Enniusmiałrację.
Ale ten doktor Shekt... Arvardan przesunął palcem po swym liście polecającym,
ociekającymoficjalnąuprzejmością...
Inagleusiadłprosto,alboraczejusiłował,bezskuteczniezmagającsięzsiłąbezwładności,
która wpychała go w siedzenie, podczas gdy stratolot wciąż oddalał się od Ziemi, a błękit
niebagwałtownieciemniał.
Przypomniałsobienazwiskodziewczyny.PolaShekt.
Jakmógłzapomnieć?Czułsięoszukany.Jegoumysłspiskowałprzeciwniemu,ukrywając
jejnazwiskoażdochwili,gdybyłojużzapóźno,bysięwycofać.
Alewgłębiduchabyłteżztegorad.
*****
14.
DRUGIESPOTKANIE
Wciągudwóchmiesięcy,któreminęłyoddnia,kiedydoktorShektpoddałsynapsyfikacji
Josepha Schwartza, fizyk zmienił się nie do poznania. Nie w sensie fizycznym, choć może
trochę się przygarbił i odrobinę zeszczuplał. To jego zachowanie uległo radykalnej zmianie.
Stał się zamyślony i lękliwy. Zamknął się w sobie i nie dopuszczał do siebie nawet
najbliższych współpracowników. Kiedy zaś musiał przerwać swe dobrowolne odosobnienie,
czyniłtozniechęcią,widocznąnawetdlanajmniejspostrzegawczychoczu.
JedynieprzedPoląmógłsięotworzyć,możedlatego,żeionaprzezostatniedwamiesiące
byładziwnienieswoja.
- Śledzą mnie - mówił. - Czuję to. Wiesz, jakie to uczucie? Przez ostatni miesiąc w
instytuciezaszływielkiezmiany,odeszliwszyscyci,którychlubiłemiktórymufałem...Nigdy
niemogębyćsam.Wpobliżustalektośsiękręci.Niedająminawetnapisaćraportów.
A Pola na zmianę to mu współczuła, to wyśmiewała jego obawy, powtarzając do
znudzenia:
- Ale dlaczego mieliby cię śledzić? Co mogą mieć przeciw tobie? Nawet jeśli poddałeś
Schwartza zabiegowi, nie jest to taka ciężka zbrodnia. Po prostu wezwaliby cię za to na
dywanik.
Leczjegotwarzpozostawałabladaiściągnięta.
- Nie pozwolą mi żyć - mruczał do siebie. - Zbliża się moja Sześćdziesiątka, a oni nie
pozwoląmiżyć.
-Potym,codlanichzrobiłeś?Bzdura!
-Zadużowiem,Polu,aoniminieufają.
-Oczymzadużowiesz?
Tejnocybyłbardzozmęczonyipragnąłpozbyćsięciążącejmutajemnicy.Powiedziałjej.Z
początkuniewierzyła,wkońcujednak,gdyzrozumiała,żemówiprawdę,ogarnęłajązgroza.
NastępnegodniaPolapołączyłasię-zpublicznegokomunikatoranadrugimkońcumiasta
-zPałacemRządowym.ZakrywającchusteczkąmikrofonpoprosiładoktoraBelaArvardana.
Nie było go. Powiedziano jej, że w tej chwili może przebywać w Conair, dziesięć tysięcy
kilometrów stąd, ale też nie na pewno, bo niezbyt dokładnie trzyma się swego pierwotnego
planupodróży.Owszem,spodziewanosięgowChica,aleniewiadomodokładniekiedy.Czy
mogłabypodaćswojenazwisko?Postarająsiędowiedzieć.
W tym momencie przerwała połączenie i oparła miękki policzek o cudownie chłodną
szklanąściankę.Oczypiekłyjąodpowstrzymywanychłez,łezwściekłościizawodu.
Głupia!Głupia!
Pomógł jej, a ona go odrzuciła. Naraził się na cios bicza neuronowego i coś jeszcze
gorszego,występującwobroniegodnościprostejziemskiejdziewczyny,aonaitakzwróciła
sięprzeciwniemu.
Dwieściekredytów,którewysłaładoPałacuRządowegonastępnegoranka,wróciłodoniej
bez słowa. Pragnęła spotkać się z nim i przeprosić, ale bała się. Pałac Rządowy był
przeznaczonyjedyniedlaTamtych,jakwięcmiałasiętamdostać?Nigdynawetniewidziała
gozbliska.
Ateraz-wtargnęłabydopałacusamegoProkuratora,gdyby...gdyby...
Tylkoonmógłimpomóc.On,Tamten,którypotrafiłrozmawiaćzZiemianamijakrównyz
równymi. Nigdy by nie zgadła, że pochodzi z Galaktyki, gdyby jej nie powiedział. Był taki
wysoki,pewnysiebie.Wiedziałby,cotrzebazrobić.
Aktośmusitowiedzieć,boinaczejcałaGalaktykalegniewgruzach.
OczywiściewieluTamtychzasłużyłosobienato-aleczywszyscy?Kobietyidzieci,chorzy
istarcy?Dobrzyimili?TacyjakArvardan?Ci,którzynigdyniesłyszelioZiemi?Wkońcuto
też Ludzie. Tak straszliwa zemsta musiałaby na wieki odebrać ziemskiej sprawie wszelkie
pozorysprawiedliwegoodwetu-choćprzecieżnaprawdęichskrzywdzono!-kryjącwszystko
podpowierzchniąnieskończonegooceanukrwiignijącychciał.
I wtedy jak grom z jasnego nieba nadeszła wiadomość od Arvardana. Doktor Shekt
potrząsnąłgłową.
-Niemogęmupowiedzieć.
-Musisz!-odparłagwałtowniePola.
-Tutaj?Toniemożliwe.Oznaczałobytośmierćdlanasobu.
-Zatemodprawgo.Jazajmęsięresztą.
Jej serce śpiewało z radości. Oczywiście jedynym powodem była nadarzająca się szansa
ocalenia niezliczonych milionów ludzi. Wspomniała jego szeroki, ciepły uśmiech. Z jakim
spokojempotrafiłzmusićpułkownikawojskimperialnych,bytenskłoniłgłowęiprzeprosił-
ją,ziemskądziewczynę.Aonastałatamizdołałamuwybaczyć!
BelArvardanmożezrobićwszystko!
RzeczjasnasamBelArvardannicotymniewiedział.PotraktowałwięczachowanieShekta
tak, jak zasługiwało: jako oburzający przykład braku elementarnej uprzejmości, znakomicie
pasującydowszystkiego,zczymzetknąłsiędotejporynaZiemi.
Kiedyznalazłsięwniewielkiejpoczekalni,zirytacjąodkrył,żeczujesięjakniepożądany
intruz.
Ostrożniedobierałsłowa:
-Nigdynieośmieliłbymsiędotegostopnianarzucaćsiępanu,doktorze,gdybyniefakt,iż
jestemzawodowozainteresowanypańskimsynapsyfikatorem.Poinformowanomnieteż,że-
wodróżnieniuodwieluZiemian-niejestpanwrogonastawionydoprzybyszówzGalaktyki.
Najwyraźniej nie było to najszczęśliwsze sformułowanie, doktor Shekt bowiem aż
podskoczył.
-Kimkolwiekbyłpańskiinformator,myliłsię,sugerując,iżżywięjakąśspecjalnąsympatię
doobcych.Niemamżadnychpreferencji.JestemZiemianinem...
Arvardanzacisnąłusta.Zawróciłkuwyjściu.
- Proszę zrozumieć, doktorze Arvardan - szepnął pospiesznie Shekt. - Przykro mi, jeśli
wydałemsięnieuprzejmy,alenaprawdęniemogę...
- Doskonale rozumiem - odparł chłodno Arvardan, choć w rzeczywistości nic a nic nie
pojmował.-Życzęmiłegodnia.
DoktorShektuśmiechnąłsięsłabo.
-Napięcie,towarzyszącemojejpracy...
-Jatakżejestembardzozajęty,doktorzeShekt.
Arvardanodwróciłsiędodrzwi,wduchuwściekłynawszystkichmieszkańcówZiemi.W
głowie tłukły mu się popularne na jego rodzimej planecie powiedzonka o Ziemianach:
„UprzejmośćnaZiemizdarzasiętakczęstojaksuszanadnieoceanu”.Albo:„Ziemianinodda
ciwszystko,jeślitylkonicgotoniekosztujeijeszczemniejjestwarte”.
Jego ręka przerwała już promień fotoelektryczny, otwierający frontowe drzwi, kiedy
usłyszałtupotstópzaplecamiitużprzyjegouchuzabrzmiałcichyświst.Ktośwsunąłmuw
dłoń skrawek papieru, a kiedy Arvardan odwrócił się, ujrzał jedynie czerwony cień, kiedy
nieznajomasylwetkaznikałazadrzwiami.
Dopiero gdy znalazł się w wynajętym pojeździe rozwinął trzymany w dłoni świstek.
Czyjaśrękanabazgrałananimkilkasłów.
„DziśoósmejwieczoremproszęspytaćodrogędoTeatruWielkiego.Proszęupewnićsię,
czyniejestpanśledzony”.
Marszcząc w skupieniu czoło odczytał wiadomość pięć razy, po czym zapatrzył się w
papier, jakby oczekiwał, że za sprawą jego wzroku pojawią się tam nowe słowa, wypisane
niewidzialnym atramentem. Odruchowo obejrzał się za siebie. Ulica była pusta. Uniósł już
dłoń, by wyrzucić za okno idiotyczny liścik, zawahał się jednak, po czym wsunął go do
kieszenikamizelki.
Niewątpliwie gdyby tego wieczoru miał w planach cokolwiek innego, nie posłuchałby
tajemniczychinstrukcji,cooznaczałobyzapewnewyrokśmiercidlatrylionówludzkichistot.
Jaksięjednakokazało,niemiałnicinnegodoroboty.
Pozatymzastanawiałsię,czylistniepochodziłprzypadkiemod...
O ósmej wieczór samochód Arvardana posuwał się wolno w długim sznurze pojazdów,
leniwie podążających spiralną aleją, prowadzącą wprost do Teatru Wielkiego. Tylko raz
zapytałodrogę.Zagadniętyprzechodzieńspojrzałnaniegopodejrzliwie(najwyraźniejżaden
Ziemianinniebyłwolnyodwszechobecnejpodejrzliwości)iodparłkrótko:
-Niechpanpoprostujedziezainnymi.
Jak się okazało, reszta pojazdów istotnie zmierzała do teatru, kiedy bowiem tam dotarł,
odkrył, że wszystkie po kolei znikają w paszczy podziemnego parkingu. Opuścił kolejkę i
skręciłobok,czekającniewiadomonaco.
Z pochylni dla pieszych zeskoczyła nagle szczupła postać i w okamgnieniu znalazła, się
tużobokniego.Zanimzdążyłzareagować,otwarładrzwiiwpadładośrodka.
-Przepraszambardzo-zaprotestował-ale...
-Ciii!-postaćskuliłasięnasiedzeniu.-Czyktośpanaśledził?
-Apowinien?
-Niechpannieżartuje.Proszęjechaćprostoiskręcić,kiedypanupowiem.Nodalej,naco
panczeka?
Znał ten głos. Ciężki kaptur opadł na ramiona, odsłaniając jasnobrązowe włosy. Na
Arvardanaspojrzałyciemneoczy.
-Proszęjechać-powiedziałamiękkoPola.
Posłuchał. Przez piętnaście minut dziewczyna odzywała się tylko, by dać mu zwięzłe
wskazówki.Kilkarazyzerknąłnaniąipomyślałznagłąradością,żejestjeszczepiękniejsza,
niżjązapamiętał.Odziwoteraznieczułjużżadnejniechęci.
Zatrzymalisię-araczejzrobiłtoArvardannapoleceniedziewczyny-nagranicypustego
osiedla. Odczekawszy chwilę, znów nakazała mu jechać, póki nie dotarli na podjazd
prowadzącydoczyjegośprywatnegogarażu.
Drzwizamknęłysięzanimi,pozostawiającichwciemności,rozjaśnionejjedynieblaskiem
samochodowejlampki.
WtedyPolaspojrzałananiegozpowagąirzekła:
- Doktorze Arvardan, przepraszam za tę tajemniczość, ale musiałam porozmawiać z
panemnaosobności.Wiem,żeniemapanomnienajlepszejopinii...
-Proszętakniemówić-wtrąciłniezręcznie.
- Muszę to powiedzieć. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jak niewdzięcznie i złośliwie
zachowałamsiętamtegowieczoru.Niepotrafięwyrazić,jakbardzomiprzykro...
-Proszęotymniemyśleć-odwróciłwzrok.-Jateżmogłembyćniecooględniejszy.
- No cóż - Pola umilkła na chwilę, próbując opanować rozszalałe uczucia. - Nie po to
jednaksprowadziłamtupana.JestpanjedynymznanymmiTamtym,którypotrafiłzachować
sięgodnieiszlachetnie.Ajapotrzebujępomocy.
Arvardanpoczuł,jakogarniagonagłychłód.Czyżbytylkootochodziło?Zamknąłtęmyśl
wjednymzimnym:
-Achtak?
- Nie! - krzyknęła w odpowiedzi. - Nie chodzi o mnie, doktorze Arvardan, lecz o całą
Galaktykę!Niechcęnicdlasiebie!Nic!
-Cosięstało?
-Popierwsze-niesądzę,abyktośnasśledził,alegdybypanusłyszałjakikolwiekhałas,
czymógłbypan...mógłbypan...-spuściłaoczy-objąćmniei...i...nowiepan?
Przytaknąłistwierdziłsucho:
- Wydaje mi się, że bez kłopotu zdołam coś zaimprowizować. Czy musimy czekać na
hałas?
Polazarumieniłasię.
-Proszę,niechpanzemnienieżartuje.Tojedynysposób,byuniknąćpodejrzeńizmylić
nieprzyjaciół.
-Czyżbysprawabyłaażtakpoważna?-spytałcichoArvardan.
Spojrzałnaniąciekawie.Wydawałasiętakamłodaidelikatna.Uznał,żewpewnymsensie
toniesprawiedliwe.Nigdywżyciuniedziałałpodwpływembezrozumnychimpulsówibyłz
tegodumny.Choćtargałynimpotężneemocje,potrafiłjeopanowaćipokonać.Ateraz,tylko
dlategożeoboksiedziałasłabadziewczyna,odczuwałinstynktownąpotrzebę,byjąochronić.
- Owszem, jest aż tak poważna - stwierdziła Pola. - Mam zamiar coś panu powiedzieć i
wiem, że z początku nie będzie pan chciał w to wierzyć. Proszę jednak chociaż postarać się
uwierzyć.Niechmipanzaufa!Przedewszystkimjednakzależyminatym,bydołączyłpan
donasisamsięprzekonał.Spróbujepan?Dampanupiętnaścieminut,ajeślipoichupływie
uznapan,żeniewartomniewysłuchać,odejdęiniebędęzawracaćpanugłowy.
- Piętnaście minut? - Jego usta skrzywiły się w mimowolnym uśmiechu. Zdjął zegarek i
położyłgoprzedsobą.-Zgoda.
Pola splotła dłonie na kolanach i wbiła spojrzenie w okno, za którym widać było tylko
nagąścianęgarażu.
Przyglądałsięjejzuwagą-gładka,miękkaliniapodbródka,którejobcabyławymuszona
stanowczość;prostywąskinos,ciepłykolorytskóry,takcharakterystycznydlamieszkańców
Ziemi.
Polaspoglądałanańkątemoka.Widząc,żetozauważył,natychmiastodwróciławzrok.
-Ocochodzi?-spytał.
Przygryzładolnąwargę.
-Patrzyłamnapana.
-Zauważyłem.Pewniemambrudnynos?
- Nie - uśmiechnęła się słabo, po raz pierwszy, od chwili gdy wsiadła do samochodu.
Nagle zaczął dostrzegać różne drobiazgi: sposób, w jaki jej włosy zdawały się unosić w
powietrzu za każdym razem, gdy poruszała głową. - Tylko od czasu tamtego spotkania
zastanawiałam się, czemu, skoro jest pan Tamtym, nie nosi pan ołowianych ubrań. To mnie
zmyliło.ZazwyczajTamciprzypominająworkikartofli.
-Ajanie?
-Onie!-wjejgłosiepojawiłasięnutaentuzjazmu.-Panwyglądazupełniejakstarożytny
marmurowy posąg, tyle że jest pan żywy i ciepły, i... Przepraszam, jeśli posunęłam się za
daleko.
- Uważasz, że widzę w tobie Ziemiankę, która zapomina, gdzie jest jej miejsce? Musisz
przestać tak o mnie myśleć, albo nie zostaniemy przyjaciółmi. Cały ten strach przed
radioaktywnościątotylkoprzesądy.Dokonałempomiarówpromieniowaniaatmosferycznego
iprzeprowadziłembadanialaboratoryjnenazwierzętach.Jestemprzekonany,żewzwykłych
okolicznościachradioaktywnośćniemożemizaszkodzić.Przebywamtuoddwóchmiesięcyi
nieczujęsięanitrochęgorzej.Niewypadająmiwłosy-nadowódszarpnąłjepełnągarścią-i
nie mam problemów z trawieniem. Wątpię też, by coś groziło mojej płodności, choć
przyznam, iż w tym zakresie podjąłem pewne środki ostrożności. Ale impregnowane
ołowiemszortynierzucająsięwoczy.
CałątętyradęwygłosiłześmiertelniepoważnąminąiPolaznówsięuśmiechnęła.
-Wydajesię,żejestpantrochęszalony.
-Naprawdę?Zdziwiłabyśsię,jakwielusławnychiinteligentnycharcheologówpodzielatę
opinię-idajejejwyrazwdługichprzemowach.
-Czyterazzechcemniepanwysłuchać?-przerwałamuPola.-Minęłopiętnaścieminut.
-Ajaksądzisz?
-Żemożezechcepanmizaufać.Wprzeciwnymrazieniesiedziałbypantutaj.Niepotym,
cozrobiłam.
- Czy nadal uważasz, że muszę się zmuszać, by siedzieć koło ciebie? Jeśli tak, to się
mylisz... Czy wiesz, Polu, że jeszcze nigdy, przenigdy nie widziałem tak pięknej jak ty
dziewczyny?!
Spojrzałananiegoznagłymlękiem.
-Proszę,niechpanprzestanie.Przysięgam,żenieotomichodzi.Niewierzymipan?
-Wierzę,Polu.Powiedzmiwszystko,cocileżynasercu,ajacipomogę-Arvardanmówił
szczerze.Wtymmomenciezradościąpodjąłbysięobaleniaimperatora.Nigdydotądniebył
zakochany... i w tej sekundzie powstrzymał rozpędzone myśli. Do tej pory nie używał tego
słowa.
Zakochany?WdziewczyniezZiemi?
-Poznałpanmojegoojca,doktorzeArvardan?
- Doktor Shekt jest twoim ojcem? Proszę, mów do mnie Bel. Ja przecież zwracam się do
ciebiepoimieniu.
-Jeślichcesz,spróbuję.Przypuszczam,żebyłeśnaniegozły.
-Niezachowałsięzbytgrzecznie.
- Nie mógł inaczej postąpić. Obserwowano go. W istocie razem postanowiliśmy, że
pozbędziesięciebiejaknajszybciej,ajaprzywiozęciętutaj.Tendomnależydonas.Widzisz-
jejgłoszniżyłsiędoszeptu-Ziemiachcesięzbuntować.
Arvardanniepotrafiłopanowaćrozbawienia.
-Nie!-jęknąłzudanymzdumieniem.-Cała?AlePolazareagowałazprawdziwąfurią.
- Nie śmiej się! Obiecałeś, że mnie wysłuchasz i uwierzysz. Ziemia naprawdę chce się
zbuntować.Topoważnasprawa,boZiemiamożezniszczyćcałeImperium.
- Potrafilibyście zrobić coś takiego? - tym razem zdołał opanować kolejny wybuch
śmiechu.-Polu-spytałłagodnie-czyznasztrochęgalaktografię?
-Całkiemnienajgorzej,nauczycielu.Cotomadorzeczy?
- Bardzo dużo. Galaktyka to obszar o objętości kilkunastu milionów sześciennych lat
świetlnych.Mieścisięwniejdwieściemilionówzaludnionychplanet,naktórychmieszkaw
sumiepółtrylionaludzi.Zgadzasię?
-Przypuszczam,żetak,skorotaktwierdzisz.
- Możesz mi wierzyć. Natomiast Ziemia to jedna planeta, którą zaludnia dwadzieścia
milionówmieszkańców,pozbawionajakichkolwiekdodatkowychzasobów.Innymisłowy,na
każdego Ziemianina przypada dwadzieścia pięć miliardów obywateli Galaktyki. Co może
zatemzdziałaćZiemiaprzyszansiejedendodwudziestupięciumiliardów?
Przezchwilędziewczynęogarnęłozwątpienie,wkrótcejednakotrząsnęłasię.
-Nieumiemodpowiedziećcinatopytanie-oznajmiłastanowczo-alemójojciecpotrafi.
Niepodałminajważniejszychszczegółówtwierdząc,iżzagroziłobytomojemużyciu,alejeśli
pójdziesz teraz ze mną, uczyni to. Powiedział, że Ziemia zna sposób zniszczenia życia na
innychplanetach,izpewnościąmiałrację.Nigdyprzedtemsięniemylił.
Jej policzki poróżowiały z zapału i Arvardan zapragnął nagle dotknąć ich (Czy
rzeczywiściedotknąłjejjużkiedyśipoczułdreszczprzerażenia?Cosięznimdziało?).
-Czyminęłajużdziesiąta?-spytałaPola.
-Tak-odparł.
-Azatempowiniennanasczekaćnagórze...Jeśligonieschwytali.-Rozejrzałasięwokółi
mimowolizadrżała.-Zgarażujestbezpośredniewejściedodomu,jeżelioczywiściezechcesz
pójśćzemną...
Polaujęłajużgałkędrzwisamochodu,gdynaglezamarła.Posekundzieszepnęłacichutko:
-Ktośidzie!Szybko!
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Arvardan bez trudu przypomniał sobie jej instrukcje.
Natychmiast przyciągnął do siebie ciepłe, nie stawiające oporu ciało. Jej usta zadrżały,
otwierającprzednimnieskończonyoceansłodyczy...
Przez pierwsze dziesięć sekund starał się maksymalnie odwrócić wzrok, szukając plamy
światła na podłodze, wytężał słuch w oczekiwaniu na odgłos obcych kroków. Potem jednak
zalałagofalauczuć,oślepiłblaskgwiazd,ogłuszyłoszaleńczebiciewłasnegoserca.
Pola oderwała od niego usta, ale Arvardan ponownie odnalazł je w pocałunku. Mocniej
przytuliłjądosiebie,aonazanurzyłasięwjegoramionach,ażichsercazaczęłybićzgodnym
rytmem.
Dopiero po dłuższej chwili rozłączyli się i przez moment siedzieli nieruchomo, policzek
przypoliczku.
Arvardannigdydotądniebyłzakochany...Tymrazemniewzdrygnąłsięnatosłowo.
W końcu cóż w tym niezwykłego? Ziemianka czy nie, w całej Galaktyce nie znalazłby
równiewspaniałejdziewczyny.
Wreszciepowiedziałzrozmarzeniem:
-Tomusiałbyćjakiśsamochód.
-Nie-odparłaszeptem.-Wogólenicniesłyszałam.
Odsunąłjąodsiebie,leczPolaniespuściłaoczu.
-Tydiablico.Mówiszpoważnie?
- Chciałam, żebyś mnie pocałował - w jej oczach zabłysła figlarna iskierka. - I wcale nie
żałuję.
-Myślisz,żejażałuję?Pocałujmniejeszczeraz,dlategożeteraztojategopragnę.
Po kolejnej bardzo długiej chwili Pola odsunęła się nagle. Przygładziła włosy i
zdecydowanym,pedantycznymgestempoprawiłakołnierzyksukienki.
-Sądzę,żepowinniśmyjużiśćdośrodka.Zgaśświatło.Przyniosłamzesobąlatarkę.
W ślad za nią wyszedł z samochodu. W głębokiej ciemności sylwetka stojącej przed nim
dziewczynystanowiłatylkoniewyraźnycieńwmętnymblaskuminiaturowejlatarki.
-Lepiejweźmniezarękę-powiedziała.-Musimywejśćposchodach.
-Kochamcię.Polu-szepnąłcicho.Jakżełatwobyłopowiedziećtesłowa!Ijakprawdziwie
zabrzmiały!Powtórzyłrazjeszcze:-Kochamcię.
-Ledwomnieznasz-odparłamiękko.
-Nie.Całemojeżycie.Przysięgam!Przezcałeżycie.Polu,oddwóchmiesięcybezprzerwy
myślałemimarzyłemotobie.Naprawdę!
-AlejajestemZiemianką.
- Więc i ja zostanę Ziemianinem. Wypróbuj mnie. Zatrzymał ją i delikatnie przekręcił jej
dłoń,pókiświatłolatarkiniepadłonazarumienioną,mokrąodłeztwarzdziewczyny.
-Czemupłaczesz?
-Bokiedymójojciecwszystkociopowie,zrozumiesz,żeniemożeszkochaćZiemianki.
-Powiedziałem-wypróbujmnie.
*****
15.
DWADZIEŚCIAPIĘĆMILIARDÓW-CZYZERO?
Arvardan i Shekt spotkali się w małym pokoju na pierwszym piętrze domu. Wszystkie
oknabyłydokładniespolaryzowaneażdocałkowitejnieprzejrzystości.Polazostałanadole,
gdzie,czujnienasłuchując,pełniławartęsiedzącwfoteluiwyglądającnaciemną,pustąulicę.
Zgarbiona postać Shekta wydała się Arvardanowi odmieniona w porównaniu z tym, co
widziałjakieśdziesięćgodzintemu.Wprawdzietwarzfizykanadalnosiłaznamionawiekui
ogromnego wyczerpania, lecz o ile przedtem malowała się na niej niepewność i lęk, teraz
wyrażałaniemalstraceńcządesperację.
- Doktorze Arvardan - powiedział poważnie - muszę przeprosić pana za moje dzisiejsze
zachowanie.Miałemnadzieję,żepanzrozumie...
-Przyznaję,żewtedyniewiedziałem,ocopanuchodzi,aleterazpojmujęjużwszystko.
Shekt zasiadł przy stole i wskazał gościowi butelkę wina. Arvardan obronnym gestem
uniósłrękę.
-Jeśliniemapannicprzeciwtemu,wolałbymjakiśowoc...Cototakiego?Niewydajemi
się,abymkiedykolwiekwcześniejwidziałcośpodobnego.
- To rodzaj pomarańczy - wyjaśnił Shekt. - Nie sądzę, aby rosły one gdzieś poza Ziemią.
Trzeba tylko zdjąć skórkę. To łatwe - zademonstrował i Arvardan, obwąchawszy ciekawie
owoc,wbiłzębywsoczystymiąższ.Posekundziewydałzsiebieokrzykzachwytu.
-Pyszne!DoktorzeShekt,czyZiemiapróbowałakiedyśeksportowaćteowoce?
- Starsi - odparł fizyk posępnym tonem - nie są zachwyceni ideą handlu z Tamtymi.
Zresztą nasi kosmiczni sąsiedzi również wolą unikać wszelkich kontaktów. To po prostu
jeszczejedenaspektnaszychtrudności.
Arvardanpoczuł,jakogarniagonagłerozdrażnienie.
- To największy idiotyzm, jaki kiedykolwiek słyszałem. Mówię panu, że czasem, kiedy
widzę,cokryjesięwumysłachmoichbliźnich,zaczynamwątpićwludzkąinteligencję.
Shektwzruszyłramionami.Odlatprzywykłdopodobnychnonsensów.
-Obawiamsię,żetoczęśćniemalnierozwiązywalnegoproblemuantyterranizmu.
- Ale jego nierozwiązywalność - wykrzyknął archeolog - wynika stąd, że nikt nawet nie
próbuje szukać rozwiązania! Ilu Ziemian reaguje na tę sytuację nienawiścią skierowaną
przeciwobywatelomGalaktyki?Itowszystkim,bezżadnegowyjątku?Tonajczęstszachoroba
- nienawiść za nienawiść. Czy wasi ludzie rzeczywiście pragną równości i wzajemnej
tolerancji?Bynajmniej!Większośćznichchcejedyniezamienićsięrolamizeswymciemięzcą.
-Możeijestsporoprawdywtym,copanmówi-odparłzesmutkiemShekt.-Niemogę
temuzaprzeczyć.Aletotylkojednastronamedalu.Dajcienamszansę,awychowamynowe
pokolenie Ziemian, pozbawionych separatystycznych uprzedzeń i całym sercem wierzących
w jedność ludzkości. Asymilacjoniści, którzy wyznają hasła tolerancji i kompromisu, nieraz
jużdochodzilidogłosu.Jestemjednymznich.Czyraczejbyłemnimkiedyś.Terazjednakcałą
Ziemiąrządzązeloci.Toskrajninacjonaliści,opętanimarzeniamiodawnejiprzyszłejwładzy
nadświatem.ToprzednimitrzebauchronićImperium.
Arvardanzmarszczyłbrwi.
-Mapannamyślibunt,októrymwspominałaPola?
-DoktorzeArvardan-odrzekłponuroShekt-toniełatwezadanie.Mampanaprzekonać,
żeZiemiamożepodbićGalaktykę.Niewiarygodnypomysł,prawda?Aleniestetyprawdziwy.
Niejestemzbytodważnymczłowiekiemibardzopragnężyć.
Może pan więc sobie wyobrazić, jak potężny musi być bodziec, który zmusza mnie do
zaryzykowania zdrady, jeśli w dodatku moją osobą wciąż interesują się agenci miejscowych
władz.
- Skoro to aż tak poważna sprawa - stwierdził Arvardan - lepiej będzie, gdy od razu coś
wyjaśnię. Oczywiście pomogę panu, jak tylko będę mógł - ale jedynie jako obywatel
Galaktyki. Nie mam żadnej szczególnej władzy ni wpływów, ani na dworze, ani w pałacu
Prokuratora. Jestem dokładnie tym, na kogo wyglądam - archeologiem uczestniczącym w
ekspedycjinaukowejzorganizowanejwyłączniedlazaspokojeniamojejciekawości.Ponieważ
zdecydowałsiępanpodjąćryzyko,czyniepowinienpanzwrócićsiędosamegoProkuratora?
Onmógłbynaprawdępomóc.
-Idlategowłaśniemniepilnują.StarsiniepozwoląmiskontaktowaćsięzProkuratorem.
Kiedy dziś rano przybył pan do mojego domu, sądziłem nawet, że może pan być
pośrednikiem.Wydawałomisię,żeEnniuscośpodejrzewa.
- Może i tak - nie znam go na tyle. Ale ja nie jestem żadnym pośrednikiem. Przykro mi.
Jeśli nadal chce pan zawierzyć mi tę tajemnicę, przyrzekam, iż przekażę mu wszystko, co
będzietrzeba.
- Dziękuję panu. O nic więcej nie proszę. Tylko o to - i aby wykorzystał pan wszelkie
wpływy,byuchronićZiemięprzedzbytsurowąkarą.
-Oczywiście-Arvardanczułniepokój.Wtymmomenciebyłzupełnieprzekonany,żema
do czynienia ze starszym, ekscentrycznym paranoikiem, być może nieszkodliwym, lecz
zupełnie stukniętym. Nie ma jednak wyjścia. Musi go wysłuchać i postarać się ukoić lęki
staregouczonego-zewzględunaPołę.
-DoktorzeArvardan-zacząłShekt.-Podobnosłyszałpanosynapsyfikatorze?Mówiłpan
otymdziśrano.
- Owszem. Czytałem pański artykuł w Przeglądzie Fizycznym. Wspominałem o tym
urządzeniuProkuratorowiinajwyższemukapłanowi.
-Najwyższemukapłanowi?
- Ależ tak. Wtedy gdy otrzymałem od niego list polecający, którego pan, hmmm, nie
zechciałprzeczytać.
- Raz jeszcze przepraszam. Ale szkoda, że... Co dokładnie wiadomo panu o
synapsyfikatorze.
-Żejesttointeresującaporażka.Zostałzaprojektowanydozwiększaniazdolnościuczenia.
Eksperymentynaszczurachbyłydośćobiecujące,aledoświadczenianaludziachzakończyły
sięsromotnąklęską.
Shektspojrzałnaniegosmutnymwzrokiem.
- No tak, po lekturze artykułu musi pan tak myśleć. Urządzenie zostało w nim opisane
jakocałkowitefiasko,awiadomościoudanycheksperymentachzrozmysłemutajniono.
-Hmm.Todośćniezwykłyprzykładetykinaukowej,doktorzeShekt.
-Owszem,przyznaję.Alemampięćdziesiątsześćlatijeśliwiepancokolwiekoziemskich
zwyczajach,zdajepansobiesprawę,żepozostałominiewieleżycia.
-Sześćdziesiątka?Tak,słyszałem,nawetwięcej,niżbymsobieżyczył.-Arvardanpomyślał
cierpkooswejpierwszejpodróżyziemskimstratolotem.-Podobnoczasemczynisięwyjątek
dlaszczególniezasłużonychnaukowców.
-Istotnie.LeczdecyzjęwtejsprawiepodejmujenajwyższykapłanwrazzRadąStarszych.
Nie można odwołać się od ich wyroku - nawet do imperatora. Powiedziano mi, że ceną za
życie ma być utrzymanie synapsyfikatora w tajemnicy i dalsza ciężka praca nad jego
ulepszeniem. - Stary człowiek bezradnie rozłożył ręce. - Skąd miałem wtedy wiedzieć, co z
tegowyniknie,doczegoużyjąmojejmaszyny?
- A do czego ją wykorzystano? - Arvardan wyjął z kieszeni na piersi papierośnicę i
poczęstowałswegorozmówcę,tamtenjednakpodziękował.
- Chwileczkę!... Po pewnym czasie, kiedy ostatecznie zyskałem pewność, że urządzenie
możezostaćwypróbowanenaludziach,poddaliśmysynapsyfikacjikilkuziemskichbiologów.
Byli to znani zwolennicy zelotów, to jest ekstremistów. Wszyscy przeżyli, choć po pewnym
czasiedałyznaćosobiedodatkoweobjawy.Jednegoznichprzywiezionopotemnaleczenie.
Niezdołałemgouratować,alesłowaumierającegopozwoliłymiodkryćprawdę.
Zbliżała się północ. Dzień był bardzo wyczerpujący i pełen wrażeń. A jednak mimo
zmęczeniaArvardanpoczuł,żesłowaShektaobudziłyjegociekawość.
-Jeślimożna,wolałbym,abyprzeszedłpandorzeczy.
-Proszęojeszczechwilęcierpliwości.Jeślimampanaprzekonać,powinienemdokładnie
wszystko wyjaśnić. Oczywiście zdaje pan sobie ‘sprawę ze szczególnego charakteru
ziemskiegośrodowiska-jegoradioaktywności.
-Tak,nieźlesięwtymorientuję.
-Wiepanrównież,jakiwpływwywierapromieniowanienaZiemięijejgospodarkę?
-Owszem.
- W takim razie nie będę się nad tym rozwodził. Wspomnę tylko, że na Ziemi znacznie
częściejniżgdziekolwiekindziejpojawiająsięnowemutacje.Teoriegłoszoneprzeznaszych
wrogów, jakoby Ziemianie różnili się od reszty ludzkości, zawierają w sobie ziarno prawdy.
Oczywiściemutacjetesąmałoznacząceiwiększośćcechniezostajeprzekazanapotomstwu.
Jeśli Ziemianie zmienili się, to tylko w pewnych aspektach wewnętrznych procesów
chemicznych, co pozwala im lepiej przystosować się do niezwykłego środowiska. Wykazują
więcwiększąodpornośćnapromieniowanie,szybszegojeniesięoparzeń...
-DoktorzeShekt,wszystkotojestmidoskonaleznane.
- Czy pomyślał więc pan kiedyś, że podobne mutacje dokonują się również u innych
organizmów?Nietylkouludzi?
Zapadłakrótkacisza,poczymArvardanodrzekł:
-Rzeczywiście,niewpadłemnato,choćoczywiściecośtakiegojestniedouniknięcia.
- Zgadza się. I to właśnie stało się na Ziemi. Wśród naszych zwierząt domowych
występujeznaczniewięcejodmianniżnajakiejkolwiekinnejplanecie.Pomarańcza,którąpan
przedchwilązjadł,torównieżmutant,nieistniejącynigdzieindziej.Międzyinnymidlatego
nikt nie zechciałby eksportować tych owoców. Pozaświatowcy odnoszą się do nich
podejrzliwie,takjakidonas-amystrzeżemyichniczymnajwiększegoskarbu.Ioczywiście
to, co odnosi się do zwierząt i roślin, jest również prawdziwe w odniesieniu do
mikroorganizmów.
Arvardanpoczułpierwszeukłuciestrachu.
-Mapannamyślibakterie?-spytał.
- Mam na myśli cały świat najprostszych organizmów. Pierwotniaki, bakterie i
samonamnażającesiębiałka,zwaneczasamiwirusami.
-Doczegowłaściwiepanzmierza?
- Chyba już pan rozumie, doktorze Arvardan. Nagle zaczął pan okazywać
zainteresowanie. Widzi pan, pośród pańskich rodaków krążą legendy, że Ziemianie niosą z
sobą śmierć, że towarzystwo Ziemian to prowokowanie losu, że Ziemianie przynoszą
nieszczęście,majązłeoczy...
-Słyszałemotym.Głupieprzesądy.
- Niezupełnie. To jest właśnie najgorsze. Podobnie jak w wielu legendach, podaniach i
bajkachwprzesądzietymkryjesięziarnoprawdy.Zdarzasię,żeorganizmZiemianinastaje
sięgospodarzemmikroskopijnychpasożytów,niewystępującychnigdziepozanasząplanetą.
Tamciniesąnanieszczególnieodporni.Resztatozwykłabiologia,doktorze.
Arvardanmilczał.
- Czasami oczywiście nas też dopadnie choroba. Z terenów skażonych wydostanie się
nowy zarazek i na planecie wybucha epidemia. Ale generalnie rzecz biorąc Ziemianie
dotrzymująkrokuzagrożeniom.Nowepokoleniauodparniająsięnakolejnebakterieiwirusy,
copozwalanamprzetrwać.Tamciniemajątakiejszansy.
-Czytoznaczy-zacząłsłaboArvardan-żezetknięciezwamipowoduje?...-Odsunąłsięz
krzesłem,myślącowieczornychpocałunkach.
Shektpotrząsnąłgłową.
- Oczywiście, że nie. Nie jesteśmy źródłem chorób, po prostu je przenosimy. A nawet
nosicielstwo zdarza się bardzo rzadko. Gdybym mieszkał na pańskiej planecie, nie
roznosiłbymzarazy,podobniejakpan.Nieprzyciągamzarazków.Nawettutajniebezpieczny
jest jeden na bilion mikroorganizmów albo nawet na bilion bilionów. Szansę zakażenia są
mniejsze niż groźba uderzenia meteoru. Chyba że ktoś zechciałby wyszukać owe zarazki,
wyizolowaćjeirozmnożyć.
Znówzapadłacisza,tymrazemznaczniedłuższa.WreszcieArvardanprzemówiłdziwnie
zduszonymgłosem:
-CzytowłaśnierobiąZiemianie?
Przestałmyślećoparanoi.Byłgotówuwierzyć.
- Tak. Z początku jednak mieliśmy niewinne intencje. Nasi biolodzy są naturalnie
szczególnie zainteresowani niezwykłymi aspektami ziemskiego życia. Ostatnio udało im się
wyizolowaćwirusagorączkipospolitej.
-Cotojestgorączkapospolita?
-Łagodnaendemicznachorobaziemska.Toznaczy,łagodnadlanas.WiększośćZiemian
przechodzi ją w dzieciństwie, jej objawy nie są zbyt groźne. Lekka gorączka, miejscowa
wysypka, zapalenie stawów i błon śluzowych połączone z uporczywym pragnieniem.
Choroba trwa zwykle od czterech do sześciu dni, a raz przebyta, na zawsze uodparnia
organizm. Ja ją miałem, Pola ją miała. Czasami pojawia się groźniejsza odmiana tej samej
choroby - najprawdopodobniej wywoływana przez nieco inny szczep wirusa - którą
nazywamygorączkąradiacyjną.
-Słyszałemjużoniej-mruknąłArvardan.
-Naprawdę?Nazwęzawdzięczapowszechnemuprzekonaniu,żezakażenienastępujepo
dłuższym pobycie na terenach radioaktywnych. Istotnie długi kontakt ze skażeniem często
prowadzi do zachorowań, bo właśnie na tych terenach najczęściej powstają groźne mutacje
wirusa. Przyczyną choroby nie jest jednak promieniowanie, lecz właśnie wirus. W gorączce
radiacyjnej objawy występują już po dwóch godzinach od chwili zakażenia. Usta ulegają
zniekształceniu do tego stopnia, że chory praktycznie nie może mówić. Po kilku dniach
najczęściejnastępujezgon.
Teraz zaś, drogi doktorze, przechodzimy do najważniejszego. Organizmy Ziemian są
przystosowane do gorączki pospolitej, Tamtych - nie. Czasami zaraża się nią ktoś z obsady
garnizonu i reaguje tak jak Ziemianin na gorączkę radiacyjną. Zazwyczaj umiera w ciągu
dwunastu godzin. Wtedy zwłoki zostają spalone - przez Ziemian - bo jeśli ktoś z Tamtych
zanadtosiędonichzbliży,równieżginie.
Wirus został wyizolowany dziesięć lat temu. To nukleoproteid, podobnie jak większość
przesączalnych wirusów, spośród innych wyróżnia go jednak niezwykle wysoka zawartość
radioaktywnegowęgla,siarkiifosforu.„Niezwyklewysoka”oznacza,żepięćdziesiątprocent
węgla, siarki i fosforu tworzących wirus jest radioaktywne. Przypuszcza się, że śmiertelny
skutekdlaorganizmużywicielajestwwiększejmierzepochodnąpromieniowanianiżtoksyn
wirusa. Naturalnie Ziemianie, przystosowani do promieniowania gamma, reagują znacznie
słabiej.Zpoczątkubadaniakoncentrowałysięnabudowiewirusaimechanizmiekoncentracji
izotopów. Jak pan zapewne wie, dzisiejsza chemia potrafi rozdzielić izotopy jedynie
żmudnymi,pracochłonnymimetodami.Nieznamyteżżadnegoinnegoorganizmu,wktórym
mogłobysiętodokonać.Wkrótcejednakbadaniaposzływinnymkierunku.
Będęsięstreszczał,doktorze.Chybawidzipanjuż,doczegozmierzam.Zespółbadawczy
mógł prowadzić doświadczenia na pozaziemskich zwierzętach, ale nie na samych Tamtych.
NaZiemijestichzbytmało,byzniknięcienawetparuosóbmogłopozostaćniezauważone.
Nie można też było dopuścić do przedwczesnego wykrycia planów. Poddano zatem
synapsyfikacjigrupkębiologów.Towłaśnieoniopracowalinowematematycznepodejściedo
chemii białek i immunologii, co umożliwiło w końcu wyhodowanie syntetycznego szczepu
wirusa, atakującego wyłącznie mieszkańców Galaktyki - Tamtych. Obecnie istnieją już całe
tonywykrystalizowanegowirusa.
Arvardan patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. Czuł, jak po czole i policzkach
spływająmustrużkipotu.
- Czy chce pan powiedzieć - wykrztusił - że Ziemia ma zamiar rozesłać ten wirus po
Galaktyce,zapoczątkowującwtensposóbgigantycznąwojnębiologiczną?
-Którejmyniemożemyprzegrać,awy-wygrać.Właśnietak.Kiedyepidemiarozpocznie
się na dobre, każdego dnia będą umierać miliony. Nic jej nie powstrzyma. Przerażeni
uchodźcy rozniosą wirusa po całym Imperium, a nawet gdybyście zaczęli wysadzać całe
planety,zawszebędziemożnawywołaćnoweogniskazarazy.Niebędzieżadnychpowodów,
by jej wybuch połączyć z Ziemią. Gdy nasze przetrwanie zacznie budzić podejrzenia, straty
będąjużtakogromne,arozpacztakobezwładniająca,żeTamciniepodejmążadnychkroków.
- I wszyscy umrą? - Arvardan wciąż nie dopuszczał do siebie tej potwornej myśli, nie
potrafiłwniąuwierzyć.
- Może nie wszyscy. Nasza nowa bakteriologia zajmuje się wieloma sprawami. Mamy
również antytoksynę i środki do jej produkcji. Można ich będzie użyć w razie szybkiej
kapitulacji.PozatymwzapadłychkątachGalaktykiocalejezapewnekilkaplanet,możenawet
gdzieśznajdąsięludziecałkowicieodporninachorobę.
W ciężkiej, przejmującej ciszy, która zapadła po jego ostatnich słowach - Arvardan ani
przezsekundęniewątpiłwto,cousłyszał,wstraszliwąprawdę,którawciągukilkuminut
zredukowała szansę zwycięstwa Imperium z dwudziestu pięciu miliardów do zera - rozległ
sięcichy,znużonygłosShekta.
-TonieZiemiachcedotegodoprowadzić.Garstkaprzywódców,siłąodseparowanychod
reszty Galaktyki, nienawidzących tych, którzy nie dopuszczają ich do siebie, postanowiła
uderzyćnieliczącsięzkosztami.Toszaleństwo...
Alejeślirazzaczną,calaZiemiabędziemusiałapójśćwichślady.Cobowiemmielibyśmy
zrobić? Nękani ogromnym poczuciem winy, musielibyśmy jednak dokończyć dzieła
zniszczenia. Czy moglibyśmy pozwolić, by ocalała część Galaktyki mogła dokonać na nas
odwetu?
Ale choć jestem Ziemianinem, przede wszystkim jestem człowiekiem. Czy muszą zginąć
tryliony ludzi, by zadowolić kilka milionów? Czy nawet najbardziej zasadna zemsta jednej
planety ma zniszczyć całą cywilizację galaktyczną? A jeśli nawet zwyciężymy, to co nam z
tegoprzyjdzie?StolicąGalaktykimusizostaćplanetaposiadającaniezbędnezasobynaturalne
- a my ich nie mamy. Ziemianie mogą nawet zawładnąć Trantorem i stamtąd rządzić
Galaktykąprzezpierwszepokolenie,aleichdziecistanąsięobywatelamiTrantoraizpogardą
spoglądaćbędąkuZiemi.
Poza tym, czy ludzkość może skorzystać na zamianie tyranii galaktycznej na tyranię
Ziemi? Nie! Nie! Musi istnieć jakieś wyjście dla wszystkich ludzi bez wyjątku, droga,
prowadzącakusprawiedliwościiwolności.
NagleShektskryłtwarzwdłoniachizakołysałsięłagodniewfotelu.
Arvardansłyszałwszystkojakprzezmgłę.
-Niepopełniłpanżadnejzdrady-wyjąkał.-NatychmiastudamsięnaEverest.Prokurator
uwierzymi.Musimiuwierzyć!
Nagle na zewnątrz rozległ się odgłos biegnących stóp, w pokoju pojawiła się blada,
przerażonatwarz.Pozostawioneotworemdrzwizaskrzypiały.
-Ojcze-dodomuzbliżająsięjacyśludzie.
PoliczkiShektaposzarzały.
- Prędko, doktorze! Przez garaż! - Gwałtownie popchnął zdumionego gościa. - Proszę
zabraćPolęiniemartwićsięomnie.Zatrzymamich.
Ale kiedy się odwrócili, ujrzeli przed sobą mężczyznę w zielonej szacie. Nieznajomy
uśmiechałsięnieznacznie,jegodłońlekkoobejmowałabiczneuronowy.Nadolerozległosię
waleniedodrzwi,nagłytrzaskpękającegotworzywaiłomotlicznychnóg.
-Kimpanjest?-spytałostroArvardan,spoglądającwyzywająconauzbrojonegointruza.
ZasłoniłsobąPolę.
- Ja? - powiedział szorstko człowiek w zielonej szacie. - Jestem tylko skromnym
Sekretarzem Jego Ekscelencji, najwyższego kapłana - podszedł o krok bliżej. - O mały włos
czekałbymzadługo.Alenie.Hmm,idotegodziewczyna.Tonaprawdęnieroztropne.
- Jestem obywatelem Galaktyki - oznajmił twardo Arvardan - i twierdzę, że nie macie
prawa mnie aresztować - ani zresztą wkroczyć do tego domu - bez oficjalnego zezwolenia
władz.
-Ja-Sekretarzwolnąrękąpostukałsięwpierś-sprawujęcałąwładzęnatejplanecie.Już
niedługobędęteżjedynymwładcącałejGalaktyki.Mamywaswszystkich-nawetSchwartza.
-Schwartza!-krzyknęliniemaljednocześnieShektiPola.
- Jesteście zaskoczeni? Chodźcie, zaprowadzę was do niego. Ostatnią rzeczą, jaką
zapamiętał Arvardan, był szeroki uśmiech Sekretarza - i błysk bicza. Poprzez szkarłatną
zasłonębólurunąłwnieświadomość.
*****
16.
POKTÓREJJESTEŚSTRONIE?
Schwartz leżał niespokojnie na twardej ławce w jednym z wielu podziemnych
pomieszczeńDworuPokutywChica.
Dwór, jak go najczęściej nazywano, stanowił imponujący dowód władzy najwyższego
kapłanaijegootoczenia.Ponurykamiennygmachrzucałmrocznycieńnasąsiadująceznim
baraki imperialne - cień równie głęboki jak groza, którą budził w sercach miejscowych
złoczyńców,lekcesobieważącychdalekieimperialneprawa.
WciąguostatnichkilkuwiekówwewnątrztychmurówwieluZiemianczekałonawyrok
należny wszystkim, którzy zaniżają bądź nie dotrzymują norm produkcyjnych, żyją poza
wyznaczony wiek lub ukrywają kogoś, kto popełnił tę zbrodnię, albo też próbują działać na
szkodę miejscowego rządu. Czasami, kiedy małostkowa złośliwość ziemskiego wymiaru
sprawiedliwościwydałasięszczególniebezsensownaktóremuśzurzędującychProkuratorów
- subtelnych i zazwyczaj trochę zblazowanych - namiestnik Imperium mógł uchylić wyrok.
Oznaczałotojednakmożliwośćbuntu,ajużnapewnopotężnychzamieszek.
ZazwyczajjeśliRadażądałakaryśmierci,Prokuratorustępował.Wkońcucierpielinatym
jedynieZiemianie...
NaturalnieJosephSchwartzniemiałotymwszystkimpojęcia.Najegoświatskładałasię
niewielkacela,ościanachmigoczącychsłabymblaskiem,dwietwardeławkiistółoraznisza
wścianie,służącazałazienkęitoaletę.Niemiałnawetokna,bymócujrzećkawałeknieba,a
wpadający do środka strumień świeżego powietrza z kanału wentylacyjnego najczęściej był
taksłaby,żeniemalniewyczuwalny.
Schwartz potarł włosy, otaczające łysinę na czubku głowy i usiadł. Szkoda, że próba
ucieczki donikąd (gdzie bowiem na tej Ziemi mógł się czuć bezpieczny?) skończyła się tak
szybkoinieprzyjemnie.Wrezultacietrafiłtutaj.TerazmógłprzynajmniejbawićsięŚladami
Psychicznymi.
Czytodlaniegodobrze,czyźle?
Nafarmiebyłtojedynieniezwykły,niepokojącydar,któregonaturyzupełnienieznał.Nie
myślałteżwtedyootwierającychsięprzednimmożliwościach.Terazjednakmiałdośćczasu,
byeksperymentować.
Gdyby bez przerwy, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę rozmyślał o swym
uwięzieniu, wkrótce skończyłby jako wariat. Tymczasem mógł śledzić przechodzących
członków personelu, sięgać po strażników w sąsiednich korytarzach, wyciągać delikatne
mackiswegoumysłuażdosamegokapitanaDworu,urzędującegowodległymgabinecie.
Delikatnie badał i analizował umysły. Pod jego dotykiem otwierały się na oścież, niczym
dojrzałe orzechy - suche skorupy, spomiędzy których z szelestem sypał się deszcz uczuć i
wrażeń.
Dzięki temu wiele dowiedział się na temat Ziemi i Imperium - więcej, niż zdołał odkryć
(czyraczejmógłodkryć)przezdwamiesiącenafarmie.
A jedna informacja powtarzała się bez przerwy, nie pozostawiając żadnego pola
domysłom:
Byłskazanynaśmierć.
Bezodwołania,dyskusjiimożliwościucieczki.
Możedziś,możejutro-jednobyłopewne:wkrótcezginie!
Wjakiśsposóboswoiłsięztąmyślą,anawetznalazłwniejukojenie.
Drzwi otwarły się i Schwartz skoczył na równe nogi, półprzytomny ze strachu. Można
akceptować śmierć całym świadomym umysłem, lecz ciało, ta dzika bestia, nie zna pojęcia
„rozsądku”. Czy to już teraz? Nie - jeszcze nie. Ślad Psychiczny przybysza nie sugerował
morderczych zamiarów. Do celi wszedł strażnik z metalowym prętem w ręku. Schwartz
wiedział,cotooznacza.
-Idzieszzemną-oznajmiłzwięźlestrażnik.
Schwartz posłuchał, zastanawiając się nad swą dziwną mocą. Na długo przedtem, nim
strażnikzdołałbyużyćswojejbronialbonawetnimpostanowiłbytozrobić,Schwartzmógłby
goobezwładnić-błyskawicznieibezszelestnie.Umysłżołnierzabyłwpsychicznychrękach
Schwartza.Wystarczyłotylkolekkościsnąć.
Ale po co? Zjawiliby się inni. Ilu naraz mógł obezwładnić? Iloma parami owych „rąk”
dysponował?
Potulnieszedłnaprzód.
Wreszciedotarłdoogromnejsali.Przebywałotamjużdwóchmężczyznikobieta,wszyscy
rozciągnięci na bardzo wysokich stołach, jak martwi. Ale żyli - ich umysły były w pełni
aktywne.
Paraliż!Znałich!...Czyżbyichznał?
Przystanął,żebysięprzyjrzeć,aledłoństrażnikanatychmiastspoczęłanajegoramieniu.
-Ruszajsię!
Obokstałczwartystół-pusty.Niedostrzegającwmyślachstrażnikażadnychzabójczych
zamiarówSchwartzwspiąłsięnagóręipołożył.Wiedział,cobędziedalej.
Stalowy pręt strażnika dotknął po kolei jego kończyn. Coś go załaskotało i w tej samej
chwilistraciłwnichczucie.Zostałamutylkogłowa,szybującawpróżni.
Odwróciłją.
-Pola!-krzyknął.-TyjesteśPola,prawda?Dziewczyna,która...
Powolikiwałagłową.SchwartznierozpoznałjejŚladuPsychicznego-dwamiesiącetemu
niemiałjeszczepojęciaoistnieniuczegośtakiego.Wtedywyczuwałjedynieatmosferę.Teraz
przypominałtosobiedokładnie.
Obecniemógłjednakodkryćznaczniewięcej.MężczyznaobokPolitodoktorShekt;dalej
leżał doktor Bel Arvardan. Znał ich nazwiska, czuł przepełniającą ich rozpacz, odbierał
ostatnieechaprzerażeniawumyśledziewczyny.
Przez chwilę było mu ich żal, potem jednak przypomniał sobie, kim i czym byli. I jego
serceskamieniało.
Niechumierają!
Całatrójkaznajdowałasięwtejsaliprawieodgodziny.Sala,wktórejichulokowano,była
bez wątpienia wykorzystywana do wielkich zgromadzeń - mogła pomieścić kilkaset osób.
Pośród tego ogromu więźniowie czuli się kompletnie zagubieni. Nie mieli też o czym
rozmawiać. Arvardan czuł suchość i pieczenie w gardle. Kilka razy pokręcił głową - była to
jedynaczęśćciała,którąjeszczemógłsterować.
Shektmiałzamknięteoczy,zzaciśniętychwargodpłynęłacałakrew.
-Shekt.Posłuchaj,Shekt!-wyszeptałArvardangwałtownie.
-Co...ocochodzi?-odpowiedziałmuzamierającyszept.
-Corobisz,człowieku?Zasypiasz?Myśl,stary,myśl!
-Dlaczego?Oczymmammyśleć?
-KimjestJosephSchwartz?
ZmęczonymisłabymgłosemodezwałasięPola:
- Nie pamiętasz, Bel? Wtedy, w domu towarowym, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy,
dawnotemu?
Arvardan szarpnął się wściekle i odkrył, iż może unieść głowę o pięć bolesnych
centymetrów.Ztejpozycjiwidziałczęśćtwarzydziewczyny.
-Polu!Polu!-gdybytylkomógłsiędoniejzbliżyć;przezdwamiesiąceniebyłopotemu
przeszkód, lecz wtedy nie wykorzystał szansy. Patrzyła na niego z bladym uśmiechem, tak
nikłym,żeprawieniewidocznym.-Jeszczewygramy,zobaczysz.
Onajednakpotrząsałagłową,aszyjaArvardanaodmówiłaposłuszeństwa.Naciągnięteto
granicwytrzymałościścięgnaniemalpękałyzbólu.
- Shekt - nie ustępował Arvardan. - Posłuchaj mnie. Jak go poznałeś? Czy był twoim
pacjentem?
-Synapsyfikator.Zgłosiłsięnaochotnika.
-Czypoddałeśgozabiegowi?
-Tak.
Arvardanrozważyłjegosłowa.
-Cosprawiło,żeprzyszedłakuratdociebie?
-Niewiem.
-Możetonaprawdęagentimperialny?
(Schwartz cały czas śledził jego myśli, uśmiechając się do siebie. Nie odezwał się ani
słoweminadalzamierzałmilczeć).Shektporuszyłlekkogłową.
-Agentimperialny?Dlatego,żetwierdzitakSekretarznajwyższegokapłana?Dajspokój.
Zresztą ten człowiek jest równie bezradny jak my... Posłuchaj, Bel, gdybyśmy zdołali
wymyślićjakąśspójnąhistoryjkę,tomożeodłożąegzekucję.Możemogli,byśmy...Archeolog
roześmiałsięgłucho.Gardłopaliłogocorazmocniej.
- Moglibyśmy przeżyć, to miałeś na myśli? W zniszczonej Galaktyce, na ruinach
cywilizacji?Żyć?Wolałbymumrzeć!
-MyślałemoPoli-mruknąłShekt.
- Ja również. Zapytaj ją samą. Polu, czy powinniśmy się poddać? Czy mamy spróbować
przeżyć?
WgłosiePolisłychaćbyłostanowczość.
- Zdecydowałam już, po czyjej jestem stronie. Nie chcę umierać, lecz jeśli moja strona
przegra,odejdęwrazznią.
Arvardana ogarnęło uczucie triumfu. Kiedy zabierze ją na Syriusza, udowodni, że
przewyższawszystkiekobiety.Cóż,żebędąwypominaćjejpochodzenie?Zrozkosząwybije
wszystkiezębykażdemu,kto...
Nagleuświadomiłsobie,żeniejestzbytprawdopodobne,bykiedykolwiekzawiózłjąna
Syriusza-jączykogośinnego.NajprawdopodobniejwkrótcewogóleniebędzieSyriusza.
Abyzagłuszyćpodobnemyśli,zająćsięczymkolwiekinnym,Arvardanzawołał:
-Hej,ty!Jakcięzwą!Schwartz!
Schwartzuniósłgłowę,posyłającwstronęarcheologaleniwespojrzenie.Wciążmilczał.
-Kimjesteś?-dopytywałsięArvardan.-Jaksięwtowszystkowplątałeś?Jakajesttwoja
rolawcałejsprawie?
Słysząc ton tych pytań Schwartz uświadomił sobie nagle całą niesprawiedliwość obecnej
sytuacji.Ikiedyporazpierwszywyraźnieujrzał,jakniewinnabyłaprzeszłośćwporównaniu
zestraszliwąteraźniejszością,zapłonęławnimwściekłość.
- Ja? Jak się w to wszystko wplątałem? Posłuchaj więc. Kiedyś byłem nikim. Porządnym
człowiekiem, ciężko pracującym krawcem. Żyłem spokojnie, nikomu nie szkodziłem,
opiekowałemsięrodziną.Inagle,bezżadnejprzyczyny-bezżadnejprzyczyny-przybyłem
tutaj.
-DoChica?-spytałArvardan,któryztrudempodążałtropemjegorozumowania.
-Nie,niedoChica!-krzyknąłSchwartzdrwiąco.-Dotegoszalonegoświata!Och,comnie
obchodzi,czymiuwierzycie,czynie.Mójświatnależydoprzeszłości.Mójświattorozległe
terenyidwamiliardyludzi.Ijestjedyny,niemainnych!
Arvardanmilczał,oszołomionygrademsypiącychsięnaniegoinformacji.Odwróciłsiędo
Shekta.
-Rozumieszcośztego?
- Czy możesz sobie wyobrazić - powiedział zamyślony fizyk - że ten człowiek ma nie
zamknięty wyrostek robaczkowy, długi na osiem centymetrów? Pamiętasz, Polu? I zęby
mądrości.Iwłosynatwarzy.
- Tak, tak! - zawołał Schwartz z jakąś straceńczą odwagą. - Żałuję, że nie mam ogona,
abyście wszyscy mogli go zobaczyć. Pochodzę z przeszłości. Z innych czasów. Och, sam nie
wiem,jaksiętuznalazłem!Aterazdajciemispokój!-poczymdodałnagle:-Wkrótceponas
przyjdą.Toczekaniemanasszybciejzłamać,nicwięcej.
-Skądwiesz?-spytałgwałtownieArvardan.-Ktociotympowiedział?
Schwartzmilczał.
-CzytoSekretarz?Krępymężczyznaozadartymnosie?Schwartzniepotrafiłrozpoznaćz
opisukogoś,zkimzetknąłsiętylkoprzezŚladPsychiczny,ale-Sekretarz?Owszem,mignął
mutakiŚlad-potężnyŚladczłowiekaoogromnejwładzy-irzeczywiściechybanależałdo
Sekretarza.
-Balkis?-spytałzaintrygowany.
-Jak...?-zaczaiArvardan,aleShektwpadłmuwsłowo.
-TakwłaśnienazywasięSekretarz!
-Achtak.Comówił?
-Nicniemówił-odparłSchwartz.-Poprostuwiem.Wszyscyjesteśmyskazaninaśmierć.
Niemaprzedniąucieczki.
Arvardanzniżyłgłos.
-Tochybawariat,jaksądzisz?
-Zastanawiamsię...Chodziobudowęjegoczaszki.Jestprymitywna,bardzoprymitywna.
-Toznaczy...-Arvardanbyłzdumiony.-Dajspokój,toprzecieżniemożliwe.
- Ja dotąd też tak myślałem - przez chwilę głos Shekta, choć nadal słaby, zabrzmiał jak
kiedyś, jakby w obliczu problemu naukowego jego umysł automatycznie przełączył się na
inny bieg, beznamiętny, pozbawiony cech osobistych. - Istnieją obliczenia, ile energii
wymagałoby przerzucenie ciała materialnego wzdłuż osi czasowej. Liczba ta jest bliska
nieskończoności,toteżzawszeuważanorzeczzaniemożliwą.Alemówiłosięczasemrównież
o „uskokach czasowych”, podobnych do „uskoków geologicznych”. Rzeczywiście zdarzało
się, że statki kosmiczne znikały niemal na oczach ludzi. Jest też słynny przypadek Hora
Devallowa,którywpradawnychczasachpewnegodniawszedłdoswegodomuinigdyjużz
niego nie wyszedł, choć nie było go w środku... Mamy też planetę, o której wspominają
podręczniki galaktografii sprzed stu lat. Wylądowały na niej trzy ekspedycje, które
przywiozłydokładneopisynowegoglobu-poczymniktgojużnigdyniewidział.
Niektórenoweodkryciachemiijądrowejzdająsięzkoleizaprzeczaćprawomzachowania
masyienergii.Próbowanotowyjaśnićzakładając,iżczęśćmasyprzesuwasięwstosunkudo
osi czasu. Na przykład jądra atomów uranu, wymieszane z miedzią i barem w dokładnych,
ściśle określonych proporcjach, pod wpływem lekkiego promieniowania gamma tworzyły
układrezonujący...
-Ojcze-wtrąciłaPola.-Niemasensu...
WtejchwilijednakrównieżArvardanzacząłmówić.
-Zaczekajcie.Pozwólciemipomyśleć-oznajmiłstanowczymtonem.-Jeżeliktośmógłby
towyjaśnić,towłaśnieja,niktinny.Pozwólcie,żezadammukilkapytań.Hej,Schwartz!
Starymężczyznauniósłwzrok.
-TwójświatbyłjedynywcałejGalaktyce?
Schwartzniechętnieskinąłgłową.
-Tak.
- Ale nie możesz wiedzieć tego na pewno. Nie potrafiliście jeszcze podróżować w
kosmosie, więc jak mieliście sprawdzić? Mogło być jeszcze wiele innych zamieszkanych
planet.
-Nicotymniewiem.
-Tak,oczywiście.Szkoda.Acozenergiąjądrową?
- Mieliśmy bombę atomową. Uran, pluton - domyślam się, że to dlatego ten świat jest
radioaktywny. Potem jak... jak odszedłem, musiała wybuchnąć kolejna wojna. Bomby
atomowe...-wjakiśsposóbSchwartzznówznalazłsięwChicago,wswymdawnymświecie,
przed bombą. I poczuł przeszywający żal. Nie z powodu swojej osoby, ale całego pięknego
świata.
Arvardanprzezchwilęmamrotałcośpodnosem.
-Nodobrze.Oczywiściemieliściejakiśjęzyk.
-Ziemia?Całemnóstwo.
-Aty?
-Angielski-kiedydorosłem.
-Notopowiedzcośwtymjęzyku.
PrzezponaddwamiesiąceSchwartzanirazunieodezwałsiępoangielsku.Terazjednakz
rozkosząpowiedziałwolno:
-Chcęwrócićdodomu,doswojejrodziny.
-Czytotensamjęzyk,któregoużywałprzedsynapsyfikacją?-spytałShektaArvardan.
-Niemampojęcia-odparłzdumionyShekt.-Przedtembrzmiałotojakseriadziwacznych
dźwięków,terazteż.Skądmamwiedzieć,czysątakiesame?
-Cóż,nieważne...Jakwtwoimjęzykubrzmisłowo„matka”,Schwartz?
Schwartzpowiedziałmu.
-Hmmm.A„ojciec”...„brat”...„jeden”-chodzimioliczebnik...„dwa”...„trzy”...„dom”...
„mężczyzna”...„kobieta”...
Przesłuchanieciągnęłosiędłuższyczas,akiedyArvardanprzerwał,abyzaczerpnąćtchu,
najegotwarzymalowałasięgrozaiosłupienie.
-Shekt-westchnął-albotenczłowiekmówiprawdę,alboteżstałemsięofiarąnajbardziej
szalonego snu, jaki można sobie wyobrazić. Język, którego używa, praktycznie w pełni
odpowiada inskrypcjom, odnalezionym w warstwach sprzed pięćdziesięciu tysięcy lat na
Syriuszu,Arkturze,AlfieCentauriiwdwudziestuinnychmiejscach.ASchwartzmówiwtym
języku!Inskrypcje,októrychwspomniałem,rozszyfrowanodopierowpoprzednimpokoleniu
ipozamnąwGalaktycejestmożejeszczezkilkanaścieosób,którepotrafiągozrozumieć.
-Jesteśtegopewien?
-Czyjestempewien?Oczywiście.Jestemarcheologiem.Tomojapraca.
PrzezchwilęSchwartzmiałwrażenie,żeskorupaniechęci,jakąsięotoczył,zaczynapękać.
Po raz pierwszy odzyskał poczucie własnej tożsamości. Tajemnica wyszła na jaw: jest
człowiekiem z przeszłości i oni to zaakceptowali. Po raz pierwszy zyskał dowód, że nie
oszalał,nazawszeuciszającdręczącegowątpliwości.Powinienbyćwdzięcznytymludziom.
Ajednaknadalczułdziwnąrezerwę.
-Muszęgomieć-toznówArvardan,płonącyświętymogniemswegopowołania.-Shekt,
niemaszpojęcia,cotooznaczadlaarcheologii.Człowiekzprzeszłości-WielkaPrzestrzeni!
Posłuchaj, możemy zawrzeć układ. To jest dowód, którego szukała Ziemia. Proszę bardzo,
mająswójdowód.Mogąteraz...
- Wiem, o czym myślisz - przerwał mu Schwartz z ironią w głosie. - Uważasz, iż dzięki
mnie Ziemia przekona wszystkich, że naprawdę stanowi źródło cywilizacji, i że jej władcy
będą mi za to wdzięczni. Nic podobnego! Ja też rozważałem taką możliwość i chętnie
potargowałbymsięowłasneżycie.Aleoninieuwierzą-animnie,anitobie.
-Dowodysąniezbite.
- W ogóle nie będą słuchać. A wiesz dlaczego? Ponieważ mają ustalone pojęcia o
przeszłości. Każde odstępstwo od tego obrazu stanowiłoby w ich oczach świętokradztwo,
nawetgdybytobyłaszczeraprawda.Oniniepragnąprawdy-chcąmiećswojetradycje.
-Bel-powiedziałaPola.-Myślę,żeonmarację.
Arvardanzacisnąłzęby.
-Zawszemożemyspróbować.
-Nieudasię-przekonywałSchwartz.
-Skądwiesz?
-Poprostuwiem!-WobliczutakniezłomnegoprzekonaniaArvardanowipozostałotylko
zamilknąć.
TerazjednakShektwpatrywałsięwSchwartzazdziwnymbłyskiemwznużonychoczach.
-Czyczułeśjakiekolwiekniepożądaneefektysynapsyfikacji?-spytałcicho.
Schwartz nie znał samego słowa, lecz uchwycił jego znaczenie. Rzeczywiście poddali go
zabiegowi,itozabiegowinamózgu.Tylezdołałsięjużdowiedzieć!
-Żadnychnieprzyjemnychefektów-odparłgłośno.
-Widzę,żebardzoszybkoopanowałeśnaszjęzyk.Mógłbyśnawetuchodzićzajednegoz
nas.Tocięniedziwi?
-Zawszemiałemznakomitąpamięć-odrzekłzimno.
-Iodczasuzabiegunieczujeszsięjakośinaczej?
-Nie.
SpojrzeniedoktoraShektastałosięostre,czujne.
-Pocotekłamstwa?Przecieżwieszdoskonale,żeniemamżadnychwątpliwości-znasz
mojemyśli!
Schwartzroześmiałsię.
-Umiemczytaćwmyślach?Icoztego?
Shektjednakzignorowałjegosłowa.Odwróciłswąśmiertelniebladą,umęczonątwarzdo
Arvardana.
-Onpotrafiwyczuwaćczyjeśmyśli.Ileżmógłbymzdziałaćzjegopomocą!Atymczasem
tkwiętutaj,bezsilny...
-Co-co-co?-wyjąkałoszołomionyArvardan.NawettwarzPolizdradzałazaciekawienie.
-Naprawdętopotrafisz?-spytałaSchwartza.
Skinął głową. Kiedyś opiekowała się nim, teraz ją zabiją. Jednak naprawdę była
zdrajczynią.
-Arvardan-odezwałsięShekt-pamiętaszbakteriologa,októrymciopowiadałem?Tego,
co umarł niedługo po synapsyfikacji? Jednym z pierwszych objawów jego załamania było
przekonanie,żeumieczytaćwmyślach.Irzeczywiściepotrafił.Odkryłemtotużprzedjego
śmiercią i do tej pory trzymałem w sekrecie. Nikomu o tym nie mówiłem - ale to możliwe,
naprawdę możliwe. Kiedy obniżymy opór elektryczny komórek mózgowych, mózg może
zacząć odbierać pola magnetyczne wzbudzane przez mikroprądy towarzyszące myślom
innychludziiprzekształcaćjewdrgania,zrozumiałetakżedlasiebie.Natejsamejzasadzie
działakażdyodbiornik.Byłabytotelepatiawpełnymznaczeniutegosłowa.
Schwartz zachował uparte, wrogie milczenie, nawet gdy Arvardan uważnie spojrzał w
jegostronę.
- Jeśli to prawda, Shekt, to moglibyśmy go wykorzystać - umysł Syrianina pracował jak
szalony, rozważając setki możliwości. - Może jeszcze znajdzie się jakieś rozwiązanie. Musi
istniećwyjście!DlanasidlaGalaktyki.
Schwartz zignorował zamęt, jaki opanował Ślad Psychiczny archeologa, choć odbierał go
bardzowyraźnie.
- Chodzi ci o czytanie w ich myślach? W jaki sposób mogłoby to w czymś pomóc?
Oczywiściepotrafięwięcejniżtylkoczytaćwmyślach.Naprzykładcopowiesznato?
Byłototylkolekkiedotknięcie,leczArvardankrzyknąłgłośno,czującniespodziewanyból.
-Toja-powiedziałSchwartz.-Chceszjeszcze?
- Możesz zrobić to samo ze strażnikiem? Z Sekretarzem? - Arvardan nie potrafił ukryć
podniecenia. - Dlaczego więc dałeś im się tu sprowadzić? Na Wielką Galaktykę, Shekt, nie
będzieżadnychkłopotów.Posłuchaj,Schwartz...
- Nie - wtrącił Schwartz. - To ty posłuchaj. Po co miałbym stąd uciekać? Dokąd?
Pozostawałbymprzecieżciąglenatejmartwejplanecie.Jachcęwrócićdodomu,aniemogę.
Pragnę znów zobaczyć rodzinę i przyjaciół, a to niemożliwe. Wobec tego chcę już tylko
umrzeć.
-AleprzecieżtuchodziocałąGalaktykę,Schwartz!Niemożeszmyślećwyłącznieosobie!
-Niemogę?Anibydlaczego?CzymuszęmartwićsięowasząGalaktykę?Mamnadzieję,
że zdechnie i zgnije. Wiem, co chce zrobić Ziemia, i cieszę się z tego. Ta młoda dama
powiedziała niedawno, że zdecydowała, po czyjej jest stronie. Cóż, ja też dokonałem już
wyboru-jestempostronieZiemi.
-Co?
-Czemunie?JestemprzecieżZiemianinem!
*****
17.
PRZEJDŹNADRUGĄSTRONĘ!
Minęła godzina, odkąd Arvardan powoli ocknął się z omdlenia i odkrył, że jest
przywiązany do stołu niczym połeć mięsa w rzeźni. I od tej chwili nic się nie działo. Nic
oprócz długiej, gorączkowej rozmowy, która nie przyniosła co prawda żadnych efektów,
pozwoliłajednakzabićnieznośniewlokącysięczas.
Nic nie działo się bez przyczyny. To wiedział na pewno. Kiedy tak leżał twarzą do góry,
bezradny, pozostawiony bez straży - najwyraźniej uznali, iż nie stanowi dla nich żadnego
zagrożenia-uświadomiłsobie,żewszystkotomiałopokazaćim,jakbardzosąsłabi.Nawet
najbardziejrogataduszaniezniosłabypodobnejświadomości,ikiedyprzybywałinkwizytor,
nienapotykałjużżadnegooporu.
Arvardanzawszelkącenęmusiałprzełamaćciszę.
-Przypuszczam,żetomiejscejestnapodsłuchu.Niepowinniśmybylitylemówić.
-Niejest-rozległsięzmęczonygłosSchwartza.-Niktnasniesłucha.
Archeologjużmiałodruchowospytać:„Skądwiesz?”,alepowstrzymałcisnącesięnausta
słowa.
Żeteżistniałapodobnamoc!Itoniejemubyładana,aleczłowiekowizprzeszłości,który
twierdził,żejestZiemianinem,ipragnieumrzeć!
Arvardan widział przed sobą wyłącznie fragment sufitu. Odwracając się, mógł zobaczyć
ostryprofilShekta;podrugiejstroniebyłapustaściana.Jeślimaksymalnieuniósłgłowę,mógł
przezchwilędojrzećbladątwarzPoli.
Czasami nachodziła go myśl, że jest człowiekiem Imperium - Imperium, na Gwiazdy,
obywatelemGalaktyki-iżejegouwięzieniestanowiszczególnierażącenadużycie,zwłaszcza
jeślizważyćbolesnyfakt,żezrobilitoZiemianie.Aondotegodopuścił.
Jednakitamyślzczasemprzybladła.
MogligoumieścićobokPoli...Nie,takjestlepiej.Niebyłbytodlaniejkrzepiącywidok.
- Bel? - słowo to zabrzmiało w uszach Arvardana szczególnie słodko w obliczu
nadchodzącejśmierci.
-Tak,Polu?
-Jakmyślisz,czytojeszczedługopotrwa?
-Możenie,kochana...Szkoda.Zmarnowaliśmydwamiesiące.
-Tomojawina-szepnęła.-Mojawina.Naszczęściemożemymiećteostatniechwile.To
takie-bezsensowne.
Arvardan nie mógł odpowiedzieć. W jego głowie kłębiły się myśli, wirowały niczym
oszalała karuzela. Czy to tylko wyobraźnia, czy naprawdę poczuł pod plecami twardy
plastik?Jakdługotrwaparaliż?
Musibyćjakiśsposób,byprzekonaćSchwartza.Próbowałosłonićswojemyśli,wiedząc,że
jesttoniemożliwe.
-Schwartz...-odezwałsię.
Schwartz leżał na swoim stole równie bezbronny jak pozostali. Jego cierpienie miało
jednakdodatkowy,upiornyaspekt.Byłczteremaumysłamiwjednym.
Gdyby zostawiono go samego, zapewne zdołałby zachować gasnącą tęsknotę za
nieskończonącisząiukojeniemśmierci,pokonałbyresztkichęciżycia,któraniedalejjakdwa
dni temu - a może trzy - kazała mu uciec z farmy. Jak jednak miał pragnąć śmierci? Czuł
przecieżprzerażenie,któreniczymcałunspowijałoumysłShekta;rozpaczibunt,dręczącetak
zawszepełnegożyciaArvardana;głębokie,żałosnerozczarowaniemłodziutkiejdziewczyny.
Powinien był zamknąć swoją świadomość. Do czego niby potrzebna mu wiedza o
cierpieniachinnych?Miałswojewłasneżycieiswąwłasnąśmierć.
Aleoniatakowaligo,delikatnieibezprzerwy-ichmyśliprzesączałysięprzeznajmniejszą
szczelinęwmurzeobronnym,którysobiebudował.
I kiedy Arvaran powiedział: „Schwartz”, wiedział już, że chcą, aby on, Schwartz, ich
uratował.Dlaczegomiałbytozrobić?Dlaczego?
- Schwartz - powtórzył Arvardan kusząco - możesz żyć jako bohater. Nie masz za co
umierać,tamcinatoniezasługują.
Ale Schwartz uporczywie powracał do swych wspomnień z młodości, desperacko
zamykając się w kręgu własnych myśli. W efekcie w jego głowie powstał dziwaczny zlepek
przeszłościiteraźniejszości,którywkońcusprawił,żetamapuściła.
Odpowiedziałjednakcichoipowściągliwie.
-Tak,mogężyćjakobohater,aleijakozdrajca.Cinazewnątrz,którzychcąmniezabić,to
ludzie.Tyteżnazywaszichludźmi,alemyśliszonichinaczej.Niepotrafiętegonazwać,lecz
wiem,żejesttoobrzydliwe.Iniedlatego,żesąźli,tylkodlatego,żepochodzązZiemi.
-Tokłamstwo.
-Toniekłamstwoiwszyscyotymwiemy.Chcąmniezabić,tak,aledlatego,żeuważają
mniezajednegozwas,ludzi,którzypotrafiąwjednejminucieskazaćcałąplanetęnawzgardę
ipotępienie,zdławićmiażdżącąprzewagąsił.Cóż,brońsięprzedrobactwem,któreośmieliło
sięzagrozićswymboskimwładcom.Alenieprośopomocjednegozeswychwrogów.
-Mówiszjakzelota-powiedziałzdumionyArvardan.-Dlaczego?Czycierpiałeś?Mówisz,
żebyłeśmieszkańcemwielkiejiniezależnejplanety.Ziemianinem,kiedyZiemiabyłajedyną
nosicielkążycia.Jesteśjednymznas,człowieku,jednymzwładców.Dlaczegosympatyzujesz
z garstką wsteczników? To nie jest planeta, którą pamiętasz. Twoja Ziemia bardziej
przypominamojąplanetę,nietenchoryświat.
- Jestem jednym z władców? - Schwartz roześmiał się. - Dobrze, nie będziemy się w to
zagłębiać. Szkoda słów. Zajmijmy się twoją osobą. Stanowisz doskonały przykład produktu,
któryprzysyłanamGalaktyka.Jesteśtolerancyjny,maszdobreserceipodziwiaszsamsiebie
zato,żeuznajeszdoktoraShektazarównegosobie.Aległębokowpodświadomości-choćnie
takgłęboko,bymniemógłtegowyraźniewyczuć-źlesięczujeszwjegotowarzystwie.Nie
podoba ci się sposób, w jaki mówi, patrzy. Tak naprawdę gardzisz nim, pomimo tego, że
zgodził się zdradzić Ziemię... Tak, niedawno pocałowałeś ziemską dziewczynę i później
uznałeśtozachwilowąsłabość.Wstydziszsię...
-Gwiazdyniechmibędąświadkiem,tonieprawda!...Polu,niewierzmu!Niesłuchajgo!
Polaodpowiedziałacicho.
- Nie zaprzeczaj ani nie przejmuj się tym, Bel. On wnika głęboko, w obszar twojego
dzieciństwa. Zobaczyłby to samo, gdyby spojrzał w głąb mojej jaźni. Gdyby zaś potrafił w
równienieeleganckisposóbzajrzećwgłąbwłasnegoumysłu,takżeznalazłbywielepowodów
dowstydu.
Schwartzpoczuł,żesięrumieni.
GłosPoliniezmieniłsięaninajotę,kiedyzwróciłasiębezpośredniodoniego.
- Schwartz, jeśli umiesz badać umysły, przeanalizuj mój. Powiedz, czy knuję zdradę?
Popatrz na mojego ojca. Tak łatwo mógł uniknąć Sześćdziesiątki, gdyby zdecydował się na
współpracę z szaleńcami, którzy zniszczą Galaktykę. Co osiągnął przez swoją zdradę?... A
potemprzyjrzyjsięjeszczeraz,sprawdź,któreznaschcezniszczyćZiemię.
Mówiłeś,żenatrafiłeśnaśladumysłuBalkisa.Niewiem,jakąmaszszansęnadotarciedo
jegopodświadomości.Alekiedyznówprzyjdzie,kiedybędziezapóźno,zbadajgo,przeniknij
jegomyśli.Przekonajsię,żejestszaleńcem...Iwtedy-umieraj!
Schwartzmilczał.
-Wporządku,Schwartz-odezwałsięznówArvardan.-Wniknijponowniewmójumysł.
Szukaj tak głęboko, jak chcesz. Urodziłem się na Baronnie w sektorze Syriusza. Rosłem w
atmosferze antyterranizmu, więc nic nie mogę poradzić na to, jakie kłamstwa i szaleństwa
zostałymizaszczepione.Aleprzyjrzyjsiętakżepowierzchnimojegoumysłuipowiedz,czyw
dojrzałychlatachniezwalczałemusiebiefanatyzmu.Nieuinnych,tobyłobyzbytłatwe,aleu
siebie.
Nie znasz naszej historii, Schwartz. Nie wiesz nic o tysiącach, dziesiątkach tysięcy lat,
podczas których ludzkość rozprzestrzeniała się po całej Galaktyce, o wojnach i nędzy. Nie
wieszopierwszychwiekachImperium,kiedynadalpanowaływnimnaprzemiandespotyzm
i chaos. Dopiero w ciągu ostatnich dwustu lat powstały obecne stabilne rządy. Dzięki nim
różneświatyzachowałyswojąkulturowąautonomię,mogąrządzićsięsame,zabieraćgłoswe
wspólnejsprawieirazemkierowaćcałością.
Nie było w historii ludzkości tak długiego okresu wolnego od wojen i biedy. Nigdy
gospodarka Galaktyki nie była tak mądrze zarządzana; nigdy nie mieliśmy przed sobą tak
jasnych perspektyw. Czy zniszczysz to, aby zacząć wszystko od początku? I w imię czego?
Dladespotycznejteokracjipełnejniezdrowychpodejrzeńinienawiści?
KrzywdaZiemijestudokumentowanaipewnegodniaproblemzostanierozwiązany.Oile
przetrwaGalaktyka.Aleto,cochcązrobićciludzie,niejestżadnymrozwiązaniem.Czytyw
ogólewiesz,coonizaplanowali?
GdybyArvardanmógłwniknąćwumysłSchwartza,dostrzegłbyzapewnewalkę,jakasię
tamtoczyła.Instynktowniejednakdoszedłdowniosku,żenadeszłapora,byprzerwać.
Schwartz był wstrząśnięty. Te wszystkie światy miałyby zginąć - paść ofiarą straszliwej,
niszczycielskiejchoroby?...CzyciąglejeszczebyłZiemianinem?PrawdziwymZiemianinem?
W młodości opuścił Europę i przyjechał do Ameryki, ale czyż przez to stał się innym
człowiekiem?IjeśliponimludzieopuściliokaleczonąZiemiędlapodniebnychświatów,czy
przestali być Ziemianami? Czy cała Galaktyka nie należała do niego? Czyż nie powstali oni
wszyscyzniegoijegobraci?
-Wporządku-powiedziałzwysiłkiem.-Jestemzwami.Jakmogępomóc?
-Jakdalekopotrafisięgnąćtwójumysł?-spytałgorączkowoArvardan,jakbyobawiałsię,
żejegorozmówcaznówzmienizdanie.
-Niewiem.Zadrzwiamisąjacyśludzie.Przypuszczam,żetostrażnicy.Myślę,żemogę
sięgnąćnawetnaulicę,aleimdalejdocieram,tymsłabszeodbieramsygnały.
-Tooczywiste-zgodziłsięArvardan.-AcozSekretarzem?Czymożeszzidentyfikować
jegoumysł?
-Niewiem-mruknąłSchwartz.
Chwilaprzerwy...Minutywlokłysięnieznośnie.
-Przeszkadzająmiwaszemyśli-oświadczyłSchwartz.-Niepatrzcienamnie,zajmijciesię
czymśinnym.
Spróbowali.Znówprzerwa.Nareszcie:
-Nie...Niepotrafię...Niepotrafię...
- Mogę się trochę poruszyć...! - zawołał nagle Arvardan. - Na Wielką Galaktykę, mogę
poruszaćstopami...Aaaa!-Każdyruchsprawiałmuwściekłyból.
-Jakajestsiłatwojegociosu,Schwartz?-spytałarcheolog.-Czypotrafiszuderzyćmocniej
niżmnieprzedchwilą?
-Zabiłemczłowieka.
-Naprawdę?Jaktozrobiłeś?
- Nie wiem. Po prostu zrobiłem. To jest... To... - Schwartz wyglądał prawie śmiesznie
starającsięprzełożyćnasłowacośabsolutnienieprzekładalnego.
-Dobrze.Czypotrafiszkontrolowaćkilkaobiektównaraz?
-Nigdyniepróbowałem,alewątpię.Nieumiemczytaćnarazwdwóchumysłach.
-NiemożesznamawiaćgodozabiciaSekretarza,Bel-wtrąciłasięPola.-Tonicnieda.
-Dlaczego?
- Jak się stąd wydostaniemy? Nawet jeśli uda nam się zaskoczyć samotnego Sekretarza i
zabićgo,nazewnątrzbędzienanasczekałzwartytłum.Niezdajeszsobieztegosprawy?
-Mamgo!-krzyknąłtriumfalnieSchwartz.
- Kogo? - spytali zgodnie wszyscy troje. Nawet Shekt przyglądał się Schwartzowi z
napięciem.
-Sekretarza.Myślę,żetojegoŚladPsychiczny.
-Niezgubgo.
Arvardanszarpnąłsiędesperackoirunąłnapodłogę.Wostatniejchwilispróbowałzgiąć
nawpółsparaliżowanąnogę,abyosłabićimpetupadku,bezskuteczniejednak.
-Jesteśranny!-krzyknęłaPolainaglepoczuła,żejejrękalekkozginasięwstawie,kiedy
usiłowałaporuszyćłokciem.
-Nie,wszystkowporządku.Wydobądźzniegowszystko,Schwartz.Wszelkąinformację,
jakątylkomożesz.
Schwartzsięgnąłtakmocno,żeażrozbolałagogłowa.Wypuszczałmackiswegoumysłu
naoślep,niezdarnie,jakmałedziecko,kiedywyprostowujepalce,starającsięobjąćpożądaną
zabawkę.Dotejporyzawszebrałto,coznajdował,tymrazemjednakszukał...szukał...
Znajwyższymtrudemodnalazłpierwszeechamyśli.
-Triumfuje!Jestpewienzwycięstwa...Cośosondachkosmicznych.Wystrzeliłje...Nie,nie
wystrzelił...Cośinnego...Zamierzajewystrzelić...
- To samonaprowadzające pociski, przenoszące wirusa - jęknął Shekt. - Wymierzone w
różneplanety.
-Gdziejetrzymają?-dopytywałsięArvardan.-Szukaj,człowieku,szukaj...
- To budynek... ja... nie... mogę go... zobaczyć... Pięć ramion... gwiazda... nazwa: Sloo,
może...
-Tojestto-przerwałznówShekt.-NawszystkiegwiazdyGalaktyki!Tojestto.Świątynia
wSenloo.Zewszystkichstronotaczająjąterenyradioaktywne.MogątamdotrzećtylkoStarsi.
Czywyczuwaszwpobliżuzbiegdwóchwielkichrzek?
-Niemogę...Tak...Tak...Tak.
-Kiedy,Schwartz,kiedy?Kiedymanastąpićodpalenie?
-Niewidzędaty,alewkrótce...Wkrótce.Temyśliniemalrozsadzająmuumysł.Tonastąpi
bardzoszybko.-Jegowłasnagłowabyłabliskaeksplozji.
Rozgorączkowany Arvardan czuł suchość w ustach. Zdołał unieść się na dłoniach i
kolanach,drżącychiuginającychsiępodciężaremciała.
-Czyonsięzbliża?
-Tak,jesttużzadrzwiami.
Jego głos zanikał i umilkł, kiedy drzwi otworzyły się. W nagłej ciszy tym wyraźniej
zabrzmiałyprzepełnionezimnąironiąsłowaupojonegosukcesemSekretarza:
-DoktorzeArvardan!Czyniepowinienpanwrócićnaswojemiejsce?
Archeolog popatrzył na niego, świadom okrutnego poniżenia swojej pozycji, nie
odpowiedziałjednak.Powoliosunąłsięnapodłogęiodczekałchwilę,ciężkodysząc.Gdyby
jego kończyny były nieco sprawniejsze, gdyby mógł skoczyć na tamtego, jakoś wyrwać mu
broń...
UbłyszczącegofleksiplastowegopasaSekretarzaniewisiałbiczneuronowy.Jegomiejsce
zająłblasterpełnejmocy,zdolnywmgnieniuokarozpylićczłowiekanaatomy.
Sekretarzzpełnąsatysfakcjąprzyglądałsięczwórcewięźniów.Dziewczynasięnieliczyła,
ale wszyscy inni, których udało się zgarnąć! Leżeli przed nim: ziemski zdrajca, agent
Imperiumitajemniczyosobnik,któregośledzilioddwóchmiesięcy.Czysąjeszczeinni?
OczywiściepozostałjeszczeEnnius-noiImperium.Ichręce,wosobachtychszpiegówi
zdrajców, zostały odcięte, ale przypominały o obecności aktywnego mózgu, być może
wysyłającegojużnastępnychagentów.
Sekretarz stał nieruchomo, całkowicie rozluźniony, ze splecionymi na piersi rękami.
Wyraźniedawałimdozrozumienia,żenieprzewidujepotrzebyszybkiegosięgnięciapobroń.
- Pozwólcie, że wyjaśnię wam wszystko, raz na zawsze - powiedział cicho. - Między
Ziemią i Galaktyką toczy się wojna - jak na razie nie została jeszcze co prawda
wypowiedziana, lecz nie zmienia to wymowy faktów. Jesteście naszymi więźniami i
zostaniecie potraktowani w sposób, jakiego wymagać będą okoliczności. Rzecz jasna,
szpiegostwoizdradapodlegająkarześmierci...
-Jedyniewczasielegalnej,wypowiedzianejwojny-wtrąciłgwałtownieArvardan.
-Legalnejwojny?-odparłSekretarzzpogardą.-Czymjestlegalnawojna?Ziemiazawsze
pozostawała w stanie wojny z resztą Galaktyki, nawet jeśli nie przyznawaliśmy się do tego
otwarcie.
-Nieprzejmujsięnim-szepnęłaPola.-Niechpowie,comadopowiedzenia.
Arvardanuśmiechnąłsiędoniej.Byłtodziwnyuśmiech,bardziejprzypominającygrymas
bólu, w tym samym bowiem momencie archeolog zdołał podnieść się z podłogi. Stał teraz
chwiejnie,dyszączwysiłku.
Balkisroześmiałsięmiękko.NiespiesznymkrokiemruszyłwstronęSyrianina,ażznalazł
siętużobokniego.Równiepowolnymruchempołożyłmudłońnapiersiipchnął.
Bezwładne ręce nie odpowiedziały na polecenia mózgu. Sztywne mięśnie nie zdołały
utrzymaćrównowagiiArvardanrunąłnaziemię.
Polajęknęła.Zebrawszywszystkiesiły,krańcowonapinającmięśniezsunęłasięzeswego
stołu.Powoli,takbardzopowoli.
BalkispozwoliłjejpodpełznąćdoArvardana.
- Twój kochanek - stwierdził. - Twój silny pozaziemski kochanek. Biegnij do niego,
dziewczyno!Nacoczekasz?Obejmijmocnoswegobohateraiwjegoramionachzapomnij,że
jest skąpany we krwi i pocie miliardów ziemskich męczenników. I oto leży - dzielny i
odważnyprzybysz-powalonynaZiemięjednympchnięciemrękiZiemianina.
PolaklęczałaobokArvardana,obmacującjegogłowę.Nieznalazłajednakśladukrwiani
też - na szczęście - nie natrafiła na śmiercionośną miękkość strzaskanej kości. Powieki
Arvardanauniosłysięwolno,ajegowargiszepnęły:
-Nicsięniestało.
- To tchórz - odparła Pola - który walczy ze sparaliżowanym przeciwnikiem i szczyci się
takosiągniętąprzewagą.Kochany,wierzmi,niewszyscyZiemianiesątacy.
-Wiemotym.InaczejniebyłabyśZiemianką.
Sekretarzzesztywniał.
- Jak już mówiłem, wasze życie jest w moich rękach. Możecie je jednak kupić. Czy
interesujewascena?
- Gdybyś znalazł się na naszym miejscu - rzuciła dumnie Pola - z pewnością byłbyś nią
zainteresowany.
-Ciii,Polu-Arvardanniedokońcaodzyskałgłos.-Coproponujesz?
-Ach!-zawołałBalkis.-Więcchciałbyśsięsprzedać.Takjakja,naprzykład?Ja,wstrętny
Ziemianin?
-Samwiesznajlepiej,kimjesteś-odparowałArvardan.-Acodoreszty,toniezamierzam
sięsprzedać.Chciałbymkupićjejżycie.
-Odmawiampodobnejtransakcji-wtrąciłaPola.
- Wzruszające - syknął Sekretarz. - Nie dość, że zniżył się do jednej z naszych kobiet,
naszychZiemolek,tojeszczeodgrywapełnegopoświęceniabohatera.
-Coproponujesz?-powtórzyłArvardan.
-Najwyraźniejbyłjakiśprzeciekonaszychplanach.Nietrudnosiędomyślić,wjakisposób
odkrył je doktor Shekt, ale Imperium? Chcielibyśmy zatem usłyszeć, co wiedzą. Nie co pan
odkrył,doktorzeArvardan,alecoztegodotarłodoImperium.
- Jestem archeologiem, nie szpiegiem - warknął Arvardan. - Nie mam pojęcia, jak daleko
sięgawiedzaImperium.Mamnadzieję,żeodkryjąwszystko.
- Domyślam się. Cóż, może zmieni pan zdanie. Zastanówcie się, wszyscy. Przez cały ten
czasSchwartznieodezwałsięanirazu.Nawetnamomentnieuniósłwzroku.
Sekretarzodczekałchwilę,poczymrzekłzłośliwie:
- A zatem pozwólcie, że powiem wam, ile kosztuje brak współpracy. Nie będzie to po
prostu śmierć, bo z pewnością jesteście przygotowani na tę nieuniknioną, choć niezbyt
przyjemną ewentualność. Doktor Shekt i jego córka, która na nieszczęście zbyt mocno
wplątałasięwspisek,sąobywatelamiZiemi.Zważywszynaokoliczności,wichprzypadku
najwłaściwszym rozwiązaniem wydaje się wykorzystanie synapsyfikatora. Rozumie mnie
pan,doktorzeShekt?
Oczyfizykawyrażałynajczystszązgrozę.
-Tak,widzężewiepan,comamnamyśli-stwierdziłBalkis.-Zajegopomocąmożnatak
zniszczyć tkankę mózgową, że otrzymamy bezmózgiego kretyna. To prawdziwa
obrzydliwość - trzeba go karmić, bo umrze z głodu, myć, bo utonie we własnych
nieczystościach,trzymaćwzamknięciu,byniebudziłprzerażeniainnych.Bardzopouczający
przykładdlawszystkich,którzychcielibypójśćwwasześladywewspaniałychczasach,jakie
wkrótcenadejdą.
Codopana-SekretarzodwróciłsiędoArvardana-ipańskiegoprzyjacielaSchwartza,to
jesteścieobywatelamiImperiumijakotacy,znakomicienadaciesiędobardzointeresującego
doświadczenia. Nigdy jeszcze nie wypróbowaliśmy działania naszego skoncentrowanego
wirusa na żadnym z was, galaktyczne psy. Miło będzie sprawdzić, czy nasze hipotezy są
prawidłowe.Rzeczjasna,otrzymaciejedynieniewielkądawkę,abyśmierćnieprzyszłazbyt
szybko. Jeśli dostatecznie rozcieńczymy zastrzyk, choroba może potrwać nawet tydzień. To
będziebardzobolesne.
Nachwilęumilkłiprzyjrzałsięim,mrużącoczy.
-Wszystkoto-dodał-możeciewtejchwilizamienićnakilkastaranniedobranychsłów.
IlewieImperium?Czywchwiliobecnejdziałajątujeszczejacyśagenci?Jakiesąplany-jeśli
wogóleistnieją-ewentualnegokontrataku?
-Czymożemyzastanowićsięprzezjakiśczas?
-Czas?Acóżinnegowamdaję?Odmojegoprzyjściaupłynęłojużdziesięćminuticiągle
czekam na odpowiedź... Czy macie coś do powiedzenia? Nic? Nawet ofiarowany wam czas
nietrwawiecznie.Arvardan,nadalnapinapanmięśnie.Czyłudzisiępan,żezdoładomnie
dotrzeć,nimwyciągnęblaster?Jakpanmyśli?Nazewnątrzsąsetkiludzi,amójplanzostanie
wprowadzonywżycie,nawetgdybymniezabrakło.Nawetkary,jakiedlawaswymyśliłem,
pozostanąniezmienione.
A może ty, Schwartz? Zabiłeś naszego agenta. To byłeś ty, prawda? Może myślisz, że
zdołaszzabićimnie?
PorazpierwszySchwartzspojrzałwprostnaBalkisaipowiedziałzimno:
-Mógłbymtozrobić,aleniechcę.
-Tomiłoztwojejstrony.
- Bynajmniej. To bardzo okrutne. Sam powiedziałeś, że istnieją rzeczy gorsze niż zwykła
śmierć.
Arvardanodkryłnagle,żewpatrujesięwSchwartzazogromnąnadziejąwsercu.
*****
18.
POJEDYNEK!
Myśli Schwartza wirowały. Czuł się odprężony w dziwaczny, gorączkowy sposób. Jedna
jego część wydawała się w pełni panować nad sytuacją, pozostała jakby w to nie wierzyła.
Zostałsparaliżowanypóźniejniżinni.NawetdoktorShektjużusiadł,podczasgdyonmógł
tylkonieznacznieporuszaćkończynami.
Itak,zgłębiającpodstępnyumysłSekretarza-nieskończenieplugawyinieskończeniezły-
rozpocząłswójpojedynek.
- Początkowo byłem po waszej stronie, mimo że chcieliście mnie zabić - powiedział. -
Myślałem,żerozumiemwaszeuczuciaizamiary...Aleumysłytychkilkuobecnychtutajosób
sąstosunkowoczysteiniewinne,natomiastniedasięopisaćcałejohydytwojego.Niechodzi
nawetoto,żeniewalczyszdlachwałyZiemian,tylkodlaswojejosobistejpotęgi.Dostrzegam
uciebiewizjęZiemi-nieuwolnionej,leczponowniezniewolonej.Niechceszzniszczyćpotęgi
Imperium,lecztylkozastąpićjąjednoosobowądyktaturą.
- Widzisz to wszystko? - spytał Balkis. - Dobrze, patrz sobie. Nie potrzebuję twoich
informacji. Nie jest tak źle, żebym musiał znosić podobne impertynencje. Przyspieszyliśmy
godzinę ataku. Spodziewaliście się tego? Zdumiewające, co można osiągnąć wywierając
presję,nawetnatych,którzyzaklinalisię,żewcześniejszedziałaniejestniemożliwe.Widzisz
to,mójżałosnyjasnowidzu?
-Nie,niewidzę-odpowiedziałSchwartz.-Nieszukałemtychinformacji,toteżumknęły
one mojej uwagi... Ale mogę poszukać teraz. Dwa dni... Mniej... Popatrzmy... Wtorek, szósta
ranowedługczasuChica.
RękaSekretarzapochwyciłablaster.Balkisszybkopodszedłipochyliłsięnadbezwładnym
Schwartzem.
-Skądotymwiesz?
Schwartzzesztywniał,napiąłmackiswychmyśliichwycił.Zacisnąłszczękiizmarszczył
brwi,alebyłytotylkofizyczneobjawy,niewspółmiernedoprawdziwegowysiłku.Jegoumysł
sięgnąłpozaczaszkęipochwyciłŚladPsychicznySekretarza.
Arvardan nie pojmował nic z rozgrywającej się przed nim sceny, poza tym, że marnują
bezcennesekundy.
Schwartzwymamrotałochrypłymgłosem:
- Mam go... Zabierz mu broń. Nie mogę utrzymać... - słowa zniknęły w chrapliwym
rzężeniu.
I nagle Arvardan zrozumiał. Z trudem dźwignął się na rękach. Powoli, z wysiłkiem,
jeszczerazpodniósłsięiniepewniestanąłnanogach.Polausiłowałapowstaćrazemznim,ale
nie mogła. Shekt odepchnął się od stołu i osunął na kolana. Tylko Schwartz leżał nadal, na
jegotwarzymalowałsięwysiłek.
Sekretarz wyglądał, jakby spojrzała na niego Meduza. Na jego gładkie czoło powoli
występowałykroplepotu,twarzniezdradzałażadnychuczuć.Tylkoprawaręka,trzymająca
blaster, dawała znaki życia. Z bliska byłoby widać, jak spoczywający na spuście palec lekko
drży, naciska guzik, ale tak słabo, że nie wywołuje to żadnej reakcji, ponawia jednak ruch i
znów...
-Trzymajgomocno-szepnąłArvardanwokrutnejradości.Opierałsięokrzesłoiusiłował
uspokoićoddech.-Pozwólmidojśćdoniego.
Powłóczył stopami. Czuł się jak w sennym koszmarze, jakby maszerował przez lepkie
błotolubpływałwsmole...Powoliporuszałobolałymimięśniami,takwolno,zbytwolno.
Nie był, nie mógł być świadomy przerażającej walki, jaka rozgrywała się tuż przed jego
oczami.
Sekretarz miał tylko jeden cel: zwiększyć siłę nacisku palca na spust. Sto gramów - taki
bowiem był minimalny nacisk, wywołujący reakcję broni. Żeby to zrealizować, jego umysł
musiał tylko wydać instrukcję drgającemu, napiętemu ścięgnu, które już niemal osiągnęło
niezbędnenapięcie,aby...aby...
Schwartz miał tylko jeden cel: powstrzymać ten nacisk, ale w całej masie wrażeń
przekazywanych mu przez obcy Ślad Psychiczny trudno było mu zidentyfikować obszar
odpowiadającyzatenpalec.DlategocaływysiłekskierowałnautrzymanieorganizmuBalkisa
wkompletnymbezruchu...
Ślad Psychiczny Sekretarza ze wszystkich sił przeciwstawiał się ingerencji. Umysł, z
którym starły się nie wyćwiczone jeszcze zdolności kontrolne Schwartza, był bystry i
niezwykle inteligentny. Przez kilka sekund nie stawiał oporu, wyczekując stosownej chwili,
poczymnaglezaczynałwalczyć,szarpiącrazjednym,razdrugimmięśniem.
Schwartzodbierałtojakzmaganiazeschwytanymwuściskwrogiem.Zawszelkącenę,nie
licząc się z kosztami, musiał utrzymać swój chwyt, podczas gdy przeciwnik rzucał się jak
oszalały.
Alepożadnymniewidaćbyłoprawieniczego.TylkonerwowezwarcieszczękSchwartza,
przygryzione usta, rozkrwawione przez zaciśnięte zęby, i te sporadyczne ruchy palca
Sekretarza.
Arvardanzrobiłprzerwęnaodpoczynek.Niechciał,aleniemógłinaczej.Jegowyciągnięte
palcejużprawiesięgnęłymateriałutunikiSekretarza,gdypoczuł,żeniejestwstanieruszyć
się ani o centymetr dalej. Jego konające płuca nie mogły już pompować powietrza do
omdlewającychkończyn.Woczachzakręciłysięłzyskrajnegowyczerpania,twarzwykrzywił
grymasbólu.
-Jeszczetylkokilkaminut,Schwartz-wysapał.-Trzymajgo,trzymaj...
Wolno,bardzowolnoSchwartzpokręciłgłową.
-Niemogę...Niemogę...
Iwistocie,dlaSchwartzacałyświatroztopiłsięwmrocznym,zamglonymchaosie.Macki
jegoumysłutraciłysprężystośćielastyczność.
Kciuk Sekretarza jeszcze raz naprężył się na spuście. I już się nie rozluźnił. Nacisk rósł
stopniowo.
Schwartz czuł, jak oczy wychodzą mu z orbit, jak na czole nabrzmiewają żyły. Czuł też
okropnytriumf,narastającywumyśleprzeciwnika...
WtedyArvardanrzuciłsiędoprzodu.Jegosztywneioporneciałopoleciałobezwładniez
szerokorozłożonymirękoma.
Krzycząc, Sekretarz runął na ziemię razem z nim. Blaster odleciał na bok i ze szczękiem
upadłnatwardąpodłogę.
Prawie w tej samej chwili umysł Sekretarza odzyskał wolność i Schwartz opadł
bezwładnie.Wjegoczaszceszalałból.
Balkisszarpałsiędziko,przygniecionyciężaremciałaArvardana.
Zcałej,podsycanejjeszczenienawiściąsiływepchnąłkolanowkroczearcheologaipięścią
zdzieliłgowtwarz.Uniósłgoipchnął.CiałoArvardanabezwładniepotoczyłosięnabok.
Sekretarzpodniósłsięzadyszany-izamarł.
Na wprost niego, chwiejąc się na nogach, stał Shekt. W prawej ręce, podtrzymywanej
przeztrzęsącąsięlewą,trzymałblaster.Wprawdzieledwieszeptał,leczsensjegowypowiedzi
dotarłdouszuBalkisa.
- Bando idiotów - wychrypiał Sekretarz, trzęsąc się ze złości. - Co chcecie osiągnąć?
Wystarczy,żetylkouniosęglos...
-Aleprzynajmniejtyzginiesz-odpowiedziałsłaboShekt.
- Zabijając mnie, nic nie zyskacie, i dobrze o tym wiecie. Nie uratujecie Imperium
zdradzającnaszplan,nieuratujecienawetsamychsiebie.Oddajmibroń,aodejdzieciewolno.
Wyciągnąłrękę,aleShektroześmiałsięgorzko.
-Niejestemdośćszalony,żebywtouwierzyć.
-Możeinie,alejesteśnawpółsparaliżowany.Sekretarzskoczyłwprawo,dużoszybciej,
niżsłabarękafizykamogłaporuszyćblaster.
Ale umysł Balkisa, sprężając się do ostatecznego skoku, skoncentrował się całkowicie na
blasterze. Schwartz ponownie wysłał swoje myśli w ostatecznym ataku i Sekretarz padł jak
podcięty.
Arvardanstanąłnanogi.Miałrozciętyizakrwawionypoliczek,idącutykałlekko.
-Możeszsięporuszać,Schwartz?
-Troszeczkę-nadeszłaodpowiedź.Schwartzzsunąłsięzeswojegomiejsca.
-Czyktośjeszczezmierzawnasząstronę?
-Nikt,kogomógłbymwyczuć.
Arvardan uśmiechnął się smutno do Poli. Położył rękę na jej brązowych włosach, a ona
spojrzała na niego promiennymi oczyma. W ciągu minionych dwóch godzin wiele razy był
przekonany,żenigdy,przenigdyniebędziemógłdotknąćjejwłosówizobaczyćoczu.
-Możejeszczeniewszystkostracone,Polu.
-Niemamyzbytwieleczasu-skinęłagłową.-Dowtorku,doszóstejrano.
- Niewiele? Cóż, zobaczymy. - Arvardan pochylił się nad leżącym Starszym i niezbyt
delikatnieprzewróciłgonaplecy.-Żyje?
Bezskutecznieszukałtętna,ażwkońcupołożyłdłońnazielonejtunice.
- W każdym razie serce bije... Masz niebezpieczną moc. Dlaczego nie zrobiłeś tego od
razu?
-Bochciałemgosobiepodporządkować-wyglądSchwartzazdradzał,ilekosztowałgoten
wysiłek.-Myślałem,żejeśliudamisięgounieruchomić,moglibyśmypoprowadzićgoprzed
sobąiużyćjakożywejtarczy.
- Możemy - powiedział z nagłym ożywieniem Shekt. - Niecały kilometr stąd jest fort
Dibburn.Dostańmysiętam,abędziemybezpieczniistamtądskontaktujemysięzEnniusem.
-Najpierwmusimytamdotrzeć.Nazewnątrzjestpewniezsetkawartowników,nielicząc
tych w środku... I co możemy zrobić z tym sztywniakiem? Mamy go nieść? Położyć na
wózku?-zażartowałArvardan.
-Pozatym-dodałponuroSchwartz-niemógłbymutrzymaćgozbytdługo.Zrozumcie,
jestemzmęczony.
-Bonieprzywykłeśdopodobnychwyczynów-stwierdziłShekt.-Posłuchajmnie.Mam
pewną hipotezę na temat działania twojego umysłu. Przypomina on odbiornik
elektromagnetycznychfalmózgu.Myślę,żepotrafiszrównieżnadawać.Rozumiesz?
Schwartzbyłniecozdezorientowany.
-Postarajsięmniezrozumieć-upierałsięfizyk.-Powinieneśsięskoncentrowaćnatym,
czegoodniegochcesz.Popierwszemusimymuoddaćblaster.
-Co?!-ztrojgaustwyrwałsięokrzykzdumienia.
-Musinasstądwyprowadzić-Shektpodniósłgłos.-Inaczejsięniewydostaniemy.Aco
możewyglądaćnajmniejpodejrzaniejakniebrońwjegodłoni?
- Ale ja nie potrafię go kontrolować! Mówiłem wam, że nie potrafię - Schwartz
wymachiwałrękoma.-Niedbamopańskieteorie,doktorzeShekt.Niemapanpojęciaotym,
codziejesięwemnie.Toniepewnaibolesnaumiejętność.Iwcalenietakałatwa.
- Wiem, ale to nasza jedyna szansa. Spróbuj. Gdy odzyska świadomość, zmuś go do
podniesieniaręki-mówiłbłagalnieShekt.
SekretarzjęknąłiSchwartzpoczułpowracającyŚladPsychiczny.Wmilczeniu,pełenobaw,
pozwolił mu zebrać siły - po czym zaczął wydawać rozkazy. To była mowa bez słów, którą
posługujesięczłowiek,nakazującswejręce,bysięporuszyła;mowatakcicha,żeniktniejest
świadomyjejistnienia.
Ale dłoń Schwartza nawet nie drgnęła - poruszyła się ręka Sekretarza. Ziemianin z
przeszłości uśmiechnął się szeroko, gdy wszyscy wpatrywali się w Balkisa - rozciągniętą na
podłodze postać, której głowa poruszyła się lekko, a z oczu zniknęła mgła omdlenia - i jego
rękę.Rękę,którapowoli,dziwnieniezręcznieiniepewnieuniosłasiępionowowgórę.
Schwartzzabrałsiędopracy.
Sekretarz wstał poruszając się sztywno, kilka razy niemal tracąc równowagę. A potem,
niczymbezwolnamarionetka,zacząłtańczyć.
Jegoruchombrakowałorytmuigracji,alewoczachtrzechosób,któreobserwowałyjego
ciało,iSchwartza,którywidziałzarównociało,jakiumysł,byłtotaniecbudzącynajgłębszy
podziw.BowiemruchamiSekretarzakierowałumysłinnegoczłowieka!
Shekt zbliżył się ostrożnie do przypominającej robota postaci i nie bez obaw wyciągnął
rękę.Naotwartejdłonispoczywałblaster,rękojeściądoprzodu.
-Niechongoweźmie,Shekt-powiedział.
RękaBalkisasięgnęłakuniemuiniezgrabniezłapałabroń.WoczachSekretarzabłysnęło
gwałtowne pożądanie, nagle jednak zgasło. Powoli, powoli blaster znalazł się na swym
miejscuzapasem.Dłońopadła.
Schwartzroześmiałsiępiskliwie.
-Omaływłosbyłbymisięwymknął.-Jegotwarzbyłazupełniebiała.
-Ico?Utrzymaszgo?
-Walczyjakdiabeł.Alejużnietakjakprzedtem.
-Todlatego,żewieszjuż,corobić-wyjaśniłzachęcającymtonemShekt.Wrzeczywistości
nie czuł zbytniego optymizmu. - Teraz przestaw się na nadawanie! Nie próbuj go
powstrzymywać!Poprostuudawaj,żegoniema.
- Czy potrafisz zmusić go do mówienia? - spytał Arvardan. Po chwili z ust Sekretarza
wydobyłsięniski,głuchydźwięk.
Kolejnachwilaciszy,następnydźwięk.
-Towszystko-wysapałSchwartz.
-Aledlaczegotoniedziała?-spytałaniespokojniePola.
Shektwzruszyłramionami.
-Wgręwchodząbardzodelikatneiskomplikowanemięśnie.Tonietosamocomięśnierąk
czynóg.Nieprzejmujsię,Schwartz.Poradzimysobieibezjegogadania.
Żaden z uczestników tej dziwacznej odysei nie potrafił potem odtworzyć w pamięci
następnych dwóch godzin. Na przykład doktor Shekt poruszał się sztywno niczym lalka,
bezustanniemyślącotym,comusiczućSchwartzpodczastejwewnętrznejwalki.Jegowłasne
obawy zniknęły, zagłuszone bezbrzeżną fascynacją. Nie spuszczał wzroku z okrągłej,
zniekształconej wysiłkiem twarzy, od czasu do czasu rzucając jedynie przelotne spojrzenie
pozostałejdwójce.
Stojący przy drzwiach strażnicy zasalutowali za widok Sekretarza, którego zielona szata
świadczyła o wysokiej randze i władzy. Sekretarz niezręcznie oddał pozdrowienie. Ruszyli
dalej,nieniepokojeniprzeznikogo.
Dopiero gdy opuścili potężne mury Dworu, Arvardan uświadomił sobie, na jakie
szaleństwosięporwali.Galaktycenadalzagrażałoniewyobrażalnewręczniebezpieczeństwo,
aonistąpalipocienkiejlinienadgłębokąprzepaścią.Alenawetwtedy-nawetwtedy!-czuł,
że tonie w oczach Poli. Czy sprawiła to świadomość czającej się w pobliżu śmierci,
przyszłości, która już nigdy nie miała nadejść, wiecznej niedostępności słodyczy, której raz
zakosztował-cokolwiektobyło,nigdyjeszczetakbardzonikogoniepragnął.
Później jego wspomnienia zamknęły się w jednym słowie: ona. Pamiętał wyłącznie
dziewczynę...
Natomiast Pola czuła palące promienie porannego słońca. W ich blasku nawet zwrócona
kuniejtwarzArvardanarozpływałasięprzedoczamidziewczyny.Uśmiechnęłasiędoniego,
bezpieczna u jego boku, i lekko ścisnęła go za rękę. To było najwyraźniejsze wspomnienie -
twarde,płaskiemięśnieobciągnięteśliskątkaniną,gładkąichłodnąpodjejpalcami...
ZlanypotemSchwartzprzeżywałprawdziwekatusze.Alejka,skręcającawbokodtylnego
wyjścia,doktóregowłaśniedotarli,byłazupełniepusta.Naszczęście.
Tylko on naprawdę wiedział, co oznaczałaby porażka. W umyśle, którym sterował,
wyczuwałnieznośneponiżenie,wszechogarniającąnienawiść,setkinajokrutniejszychplanów.
Wciąż musiał szukać w nim niezbędnych informacji - położenia pojazdu, prowadzącej doń
drogi... Kiedy zaś zagłębiał się w myśli Sekretarza, doświadczał również stale rosnącej
goryczy, jaka go ogarniała. Wyraźnie widział zemstę, jaka czekałaby ich, gdyby choć na
sekundęzwolniłkrępującewrogiumysłwięzy.
Sekretneotchłaniemózgu,którezmuszonybyłzgłębićtegodnia,nazawszepozostałyjego
tajemnicą. Przez wiele późniejszych lat w koszmarnych snach powracał do chwil, kiedy
kierowałkrokamiszaleńcawsamymsercutwierdzywroga.
Kiedy dotarli do samochodu, Schwartz pospiesznie wykrztusił kilka słów. Nie śmiał
rozluźnićswejkontrolinawetnatyle,bymócpowiedziećcałe,pełnezdanie.
-Nie-umiem-prowadzić-nie-mogę-gozmusić-zatrudne-nie...
Shekt uspokoił go cichym cmoknięciem. Nie odważył się go dotknąć ani nawet odezwać
się,abyniezakłócićkoncentracjiSchwartza.
- Posadź go na tylne siedzenie - szepnął. - Ja poprowadzę. Umiem. Teraz każ mu tylko
siedziećspokojnie.Wezmęblaster.
Pojazd Sekretarza był specjalnym modelem. Ponieważ zaś został specjalnie wyposażony,
różnił się od innych samochodów. Przyciągał uwagę. Zielony reflektor na dachu zataczał
szerokie kręgi - od prawej do lewej i z powrotem; jego światło przygasało rytmicznie i
rozpalało się na nowo. Przechodnie przystawali, aby mu się przyjrzeć. Nadjeżdżające z
przeciwkapojazdyzszacunkiemustępowałymudrogi.
Gdyby samochód był mniej widowiskowy - gdyby tak bardzo nie przyciągał wzroku,
któryśzprzechodniówzauważyłbywkońcubladą,nieruchomąpostaćStarszegonatylnym
siedzeniu,zainteresowałsię,wyczułniebezpieczeństwo...
Aledostrzegalijedyniepojazd.Aczaspłynął...
Wreszciedrogęzastąpiłimżołnierz.Tużzajegoplecamiwznosiłasiędumna,błyszcząca
chromem brama garnizonu imperialnego. Wysokie, wystrzelające w niebo budynki - jakiż
kontrast dla przysadzistych, posępnych gmachów Ziemian! Wartownik groźnym gestem
uniósłpistoletisamochódzatrzymałsię.
Arvardanwychyliłsięzwozu.
-JestemobywatelemImperium,żołnierzu.Chciałbymsięwidziećzwaszymdowódcą.
-Muszęprosićopańskiedokumenty.
-Odebranomije.NazywamsięBelArvardan,zBaronna,sektorSyriusza.Spełniampewną
misję,powierzonąmiprzezProkuratora,ibardzosięśpieszę.
Wartownik uniósł przegub do ust i powiedział cicho kilka słów do nadajnika. Chwilę
czekałnaodpowiedź,poczymopuściłbrońiodsunąłsięnabok.Bramarozwarłasiępowoli.
*****
19.
NADCHODZIGODZINAZERO
Godziny,którenastąpiły,byływypełnionezamętemzarównowforcieDibburn,jakipoza
nim.NajgorszychaospanowałjednakwsamymChica.
W południe najwyższy kapłan w Washenn zaczął poszukiwać Sekretarza przez
komunikatoriwkrótcestwierdził,żewszelkiepróbyskontaktowaniasięznimzawiodły.To
musięniespodobało.WśródpomniejszychurzędnikówDworuPokutyzapanowałniepokój.
Z pierwszych przesłuchań strażników stojących przed salą zgromadzeń wynikało, że
Sekretarz wyszedł wraz z aresztantami o dziesiątej trzydzieści rano. Nie, nie powiedział,
dokądsięudaje,apytaniegootonieleżałowichkompetencjach.
Zeznania innych strażników również niczego nie wniosły. Atmosfera ogólnego
zaniepokojeniagęstniałazkażdąminutą.
O drugiej po południu napłynął pierwszy raport donoszący, że tego ranka widziano w
mieściepojazdSekretarza.Niktniezauważyłwśrodkujegoosoby,choćniektórzytwierdzili,
żeprowadziłosobiście,alebyłytotylkodomysły...
O drugiej trzydzieści wiedziano już z pewnością, że pojazd Sekretarza wjechał do fortu
Dibburn.
Tużprzedtrzeciązdecydowanosięwkońcunatelefondodowódcygarnizonu.Zgłosiłsię
porucznik.
Odpowiedziałnatychmiast,żewdanejchwiliniedasięuzyskaćinformacjinainteresujący
ich temat. Wszelako oficerowie zaapelowali, aby zachować spokój i polecili chwilowo - bez
dalszychkonsultacji-nierozpowszechniaćinformacjiozniknięciuczłonkaKręguStarszych.
Wystarczyłotojednak,byosiągnąćefektprzeciwny,niżżyczyłosobieImperium.
Ludzie zaangażowani w działalność spiskową nie mogą ryzykować, kiedy jeden z
czołowych przywódców konspiracji trafia w ręce wroga czterdzieści osiem godzin przed
godzinązero.Oznaczaćtomogłotylkodekonspiracjęspiskualbozdradę-dwiestronytego
samegomedalu.Obiezaśoznaczałyśmierć.
Zaczęłykrążyćpogłoski...
IludnośćChicazawrzała...
Na rogach ulic pojawili się zawodowi podburzacze. Tajne arsenały zostały otwarte i
sięgające do nich ręce otrzymały broń. Ludzkie potoki spłynęły przed fort i o szóstej
wieczoremnowawiadomośćdotarładokomendanta.Tymrazemprzezposłańca.
Wtymsamymczasiewforciedziałysięrzeczyrównieniezwykłe,choćnamniejsząskalę.
Początkiem dramatycznych wydarzeń była chwila, gdy młody oficer, przyjmując na
dziedzińcupojazd,wyciągnąłrękępoblasterSekretarza.
-Wezmęgo-oświadczyłkrótko.
-Oddajmugo,Schwartz-powiedziałShekt.
Ręka Sekretarza uniosła broń i wysunęła ją przez okienko. Odebrano mu ją i Schwartz z
ciężkimwestchnieniemuwolniłsięoddługoutrzymywanegonapięcia.
Arvardan był gotów. Kiedy Sekretarz skoczył naprzód niczym gwałtownie zwolniona
stalowasprężyna,archeologspadłnaniego,zcałejsiłyuderzającpięścią.
Oficer wydał rozkaz. Nadbiegli żołnierze. Kiedy bezceremonialne ręce chwyciły
kołnierzyk koszuli Arvardana i wywlokły go z samochodu, Sekretarz zawisł bezwładnie na
siedzeniu.Zkącikajegoustpłynąłcienkistrumyczekkrwi.RozbitypoliczekArvardanatakże
krwawił.
Archeologpoprawiłwłosytrzęsącąsięręką.Wskazującpalcempowiedział:
- Oskarżam tego człowieka o spiskowanie przeciwko rządowi Imperium. Muszę
niezwłocznieporozumiećsięzkomendantem.
-Zajmiemysiętym,proszępana-odparłuprzejmieoficer.-Jeśliniemacienicprzeciwko
temu,proszęzamną...Wszyscy.
I na tym na razie się skończyło. Ich kwatery były wygodneiczyste. Po raz pierwszy od
dwunastugodzinmieliokazjęcośzjeść,cozresztą,mimoniemiłejsytuacji,zrobilisprawniei
szybko.Korzystającznastępnegodobrodziejstwacywilizacji,wzięlikąpiel.
Jednakpokójbyłstrzeżony,akiedykolejnegodzinymijałynaniczym,Arvardanwkońcu
straciłcierpliwośćikrzyknął:
-Zamieniliśmytylkojednowięzienienadrugie!
W nudnej, bezsensownej rutynie jednostki wojskowej wszystko szło swoim trybem, ich
osobyzupełniesięnieliczyły.ArvardanspojrzałnaśpiącegoSchwartza.Shektzauważyłtoi
potrząsnąłgłową.
-Niemożemy-powiedział.-Toniewykonalne.Tenczłowiekjestwyczerpany.Pozwólmy
musięwyspać.
-Alezostałotylkotrzydzieścidziewięćgodzin.
-Wiem,alezaczekaj...
Wtymmomencieoboknichrozległsięspokojnyiniecoironicznygłos:
-Któryzwastwierdzi,żejestobywatelemImperium?Arvardanrzuciłsiędoprzodu.
-Ja.Jestem...
Kiedy jednak archeolog rozpoznał mówiącego, głos zamarł mu na ustach. Pytający
uśmiechał się surowo. Lewe ramię miał nieco sztywne - widoczny ślad ich ostatniego
spotkania.
ZaArvardanemrozległsięsłabygłosPoli.
-Bel,tojestoficer,tenzdomutowarowego.
- Ten, któremu złamałeś rękę - dokończył ostro przybysz. - Jestem porucznik Claudy.
Istotnie,spotkaliśmysięjuż.TakwięcjesteśobywatelemSyriusza?Izadajeszsięznimi?Na
Galaktykę, jak nisko można upaść! I wciąż jest z tobą ta dziewczyna - przerwał i po chwili
dodał,powoliizrozmysłem:-Ziemolka!
Arvardanztrudemopanowałfurię.Jeszczeniemógł,jeszczenie...
Przywołałcałąpokorę,najakągobyłostać.
-Czymogęwidziećsięzpułkownikiem,poruczniku?
-Obawiamsię,żepułkownikniemawtejchwilisłużby.
-Czysugerujepan,żeniemagowmieście?
-Tegoniepowiedziałem.Byćmoże,znajdziewolnąchwilę,oilesprawajestrzeczywiście
pilna.
-Jest..Czymogęporozmawiaćzoficeremdyżurnym?
-Wtejchwilijajestemoficeremdyżurnym.
-Proszęzatemwezwaćpułkownika.
Porucznikpowolipotrząsnąłgłową.
-Mógłbymtozrobićporozpoznaniuwagisytuacji.
-NaGalaktykę!-Arvardandygotałzezniecierpliwienia.-Proszęniedrażnićsięzemną!
Tospraważyciaiśmierci!
- Doprawdy? - porucznik Claudy machnął laseczką w afektowanym geście. - Może pan
błagaćorozmowęzemną.
-Dobrze...Czekamwięc.
-Powiedziałem-błagać.
-Czymogęprosićochwilęrozmowy,poruczniku?
Aletwarzporucznikanawetniedrgnęła.
- Powiedziałem - błagać. W obecności dziewczyny. Pokornie. Arvardan przełknął ślinę i
cofnąłsię.DłońPolispoczęłanajegorękawie.
-Proszę,Bel.Niedenerwujgo.Archeologwymamrotałochryple:
-BelArvardanzSyriuszapokorniebłagaoaudiencjęuoficeradyżurnego.
-Zastanowięsię-odparłporucznikClaudy.
ZbliżyłsięokrokdoArvardanaiszybko,zezłościąuderzyłdłoniąwbandażokrywający
zranionypoliczek.Archeologwestchnąłistłumiłokrzykbólu.
-Kiedyśtocisięniepodobało-powiedziałporucznik.-Ateraz?
Arvardanmilczał.
- Audiencja udzielona - oświadczył porucznik. Czterech żołnierzy otoczyło Arvardana.
PorucznikClaudyposzedłprzodem.
ShektiPolazostalisamiześpiącymSchwartzem.Fizykodezwałsiępierwszy:
-Niesłychaćgojużoddłuższegoczasu.Polapotrząsnęłagłową.
-Jateżgoniesłyszę.Ojcze,myślisz,żemogącośzrobićBelowi?
-Niesądzę-odpowiedziałłagodnie.-Zapominasz,żeArvardanniejestprzecieżjednymz
nas.ToobywatelImperiuminiemogągoprześladować...Kochaszgo,prawda?
-Bardzo,ojcze.Togłupie,wiem.
-Owszem-Shektuśmiechnąłsięgorzko.-Jestprzyzwoity.Niepowiemonimzłegosłowa.
Ale co on może? Czy zamieszka z nami na tej planecie? Czy może zabierze cię do swojego
domu?PrzedstawiZiemiankęprzyjaciołom?Wprowadzidorodziny?
-Wiem-płakała.-Alemożewkrótceniebędziemiałjużnikogo?
Shektwstał,jakbyostatniesłowaoczymśmuprzypomniały.
-Niesłyszęgo-powtórzył.
DotyczyłotoSekretarza.Balkiszostałumieszczonywsąsiednimpokoju,poktórymkrążył
jaklewpoklatceiskąddoskonalesłyszelijegokroki.Iterazwłaśnieprzestalijesłyszeć.
Nie było w tym nic niezwykłego, ale dla Shekta Sekretarz uosabiał wszystkie złowrogie
siłydestrukcjiicierpienia,którejużwkrótcemiałyzostaćwyzwolonepośródolbrzymiejsieci
gwiazd.
-Obudźsię-ShektdelikatniepotrząsnąłSchwartzem.
- O co chodzi? - Schwartz otworzył oczy. Czuł się ledwie wypoczęty. Jego zmęczenie
sięgałoniezwykległęboko,zapuściłokorzeniewnajtajniejszychzakamarkachducha.
-GdziejestBalkis?-naciskałgoShekt.
- Co... a, tak - Schwartz rozejrzał się błędnym wzrokiem. Po chwili uświadomił sobie, że
niejegooczysątunajważniejsze,ioprzytomniałnieco.Rozesłałmackiswychmyśli.Zataczały
kręgiszukającumysłu,którytakdobrzeznały.
Znalazł go, nie nawiązując jednak bezpośredniego kontaktu. Długa styczność nie
uodporniłagonaprzepełniającątenumysłchorąnienawiść.
-Jestnainnympiętrze-mruknął.-Rozmawiazkimś.
-Zkim?
- Pierwszy raz stykam się z tym Śladem. Zaraz, dajcie mi się skoncentrować. Może
Sekretarzcośpowie...Tak,nazywagopułkownikiem.
ShektiPolawymieniliszybkiespojrzenia.
- To nie może być spisek, prawda? - szepnęła Pola. - Z pewnością oficer Imperium nie
spiskowałbyzZiemianinemprzeciwkoimperatorowi.
-Niewiem-odparłprzygnębionyShekt.-Jestemwstanieuwierzyćwewszystko.
Porucznik Claudy uśmiechał się. Siedział za biurkiem, koło jego dłoni leżał blaster, a za
nimstałoczterechżołnierzy.Mówiłzpoczuciemwładzy,któredawałamutakasytuacja.
-NielubięZiemoli.Nigdyichnielubiłem.TomętyGalaktyki.Chorzy,leniwiizabobonni.
Sązdegenerowaniigłupi.Ale,naGwiazdy,większośćznichznaswojemiejsce.
Wgruncierzeczypotrafięichzrozumieć.Tacyjużsięurodzili,nicniemogąnatoporadzić.
Oczywiście,nieścierpiałbymtego,cotolerujeimperator,mamnamyśliichprzeklętezwyczaje
itradycje-gdybymtojabyłimperatorem.Aletonieważne.Kiedyśnauczymysię...
-Chwileczkę-niewytrzymałArvardan.-Nieprzyszedłemtu,abywysłuchiwać...
- Będziesz słuchał, dopóki nie skończę. Chciałem powiedzieć, dlaczego nie potrafię
zrozumiećentuzjastówZiemian.Kiedyczłowiek,podobnoprawdziwyczłowiek,upadnietak
nisko,żebyżyćpośródnichiuganiasięzaichkobietami,niemamdlatakiegoszacunku.Jest
gorszyodnich...
- Do diabła z tobą i twoją podłą ideologią! - ryknął Arvardan, po czym dodał z
wściekłością: - Słyszałeś, że szykuje się spisek przeciwko Imperium? Czy zdajesz sobie
sprawę,jakniebezpiecznajestobecnasytuacja?Zkażdąminutąwystawiasznacorazwiększe
niebezpieczeństwotrylionymieszkańcówGalaktyki...
- Nie wydaje mi się, doktorze Arvardan. Bo jesteś przecież doktorem, prawda? Nie
powinienem zapominać o twoich tytułach. Widzisz, mam własną teorię na ten temat. Jesteś
jednym z nich. Być może, urodziłeś się na Syriuszu, ale masz czarne serce Ziemianina i
wykorzystujesz swoje imperialne obywatelstwo, aby ich wspomagać. Porwaliście ich
dostojnika,Starszego.(Takprzyokazjitocałkiemniezłypomysłisamchętniepoderżnąłbym
mugardło).AleZiemianiejużgoszukają.Przysłalidofortuwiadomośćwtejsprawie.
-Szukajągojuż?Dlaczegowięcmarnujemytuczas?Muszęzobaczyćsięzpułkownikiem,
jeślimam...
- Spodziewasz się buntu lub podobnych kłopotów? Może jest to pierwszy zaplanowany
przezwaskroknadrodzedorebelii?
-Zwariowałeś?Dlaczegomiałbymtorobić?
-Niebędzieszwięcmiałnicprzeciwtemu,żewypuścimyStarszego?
-Niemożecie!-Arvardanzerwałsięnanogiiprzezchwilęwyglądał,jakbymiałzamiar
rzucićsięnaporucznika.
Aletonieon,tylkoClaudytrzymałblasterwręku.
-Doprawdy?Niemożemy?Posłuchajmnieteraz.Udałomisiędopieccinieco.Dałemciw
pyskiponiżyłemcięwobecnościtwoichziemskichprzyjaciół.Zmusiłemcię,byśtusiedziałi
słuchał,kiedymówięciprostowtwarz,jakizciebienędznyrobak.Aterazzprzyjemnością
odstrzelęciramięzato,comizrobiłeś.Spróbujsiętylkoporuszyć.
Arvardanzamarł.
PorucznikClaudyroześmiałsięiodłożyłblaster.
-Bardzożałuję,żemuszęzachowaćciędlapułkownika.Przyjmiecięopiątejpiętnaście.
-Wiedziałeśotymcałyczas-wychrypiałArvardanprzezzaciśniętezłościągardło.
-Oczywiście.
-Jeślizmarnowanyczas,porucznikuClaudy,sprawi,żeprzegramy,żadenznasniepożyje
zbytdługo.-Lodowatytonsprawił,żejegosłowazabrzmiałyzłowieszczo.-Aletyumrzesz
pierwszy, bo ostatnie chwile mojego życia poświęcę na przerabianie twojej twarzy w
skrwawionąmasęzmiażdżonychkościimózgu.
-Będęnaciebieczekał,miłośnikuZiemoli.Wkażdejchwili.
Oficer dowodzący fortem Dibburn zjadł zęby w służbie Imperium. Powszechny pokój
panujący przez ostatnie dziesięciolecia dawał niewiele okazji do zdobycia „chwały”, o jakiej
marzą wszyscy oficerowie, i pułkownik, podobnie jak inni żołnierze, nie zdobył jej. Ale
podczasdługiej,spokojnejsłużbyodkadetabywałwewszystkichrejonachGalaktyki,także
nawet pobyt w garnizonie na tak neurotycznej planecie jak Ziemia, była dla niego chlebem
powszednim. Oczekiwał tylko rutynowej, spokojnej placówki. Niczego więcej nie pragnął i
dla zachowania spokoju potrafił znieść nawet najgorsze poniżenie - na przykład przeprosić
Ziemiankę.
Kiedy wszedł Arvardan, pułkownik wyglądał na zmęczonego. Miał rozpięty kołnierzyk
koszuli,ajegomundur,przyozdobionyżółtąbłyszczącąwstążkąOrderuKosmolotuiSłońca,
wisiał na oparciu krzesła. Bębniąc po blacie biurka palcami prawej ręki, przyglądał się
Arvardanowiposępnieizzakłopotaniem.
-Tonadwyrazzdumiewającahistoria-stwierdził.-Nadwyraz.Przypominanisobiepana,
młodyczłowieku.NazywasiępanBelArvardan,przybywazBaronnaijestgłównąprzyczyną
dośćznacznegozamieszania.Czynieumiepantrzymaćsięzdalaodkłopotów?
-Nietylkomniedotyczątekłopoty,pułkowniku,alecałejGalaktyki.
-Tak,wiem-powiedziałzpewnymzniecierpliwieniemoficer.-Aprzynajmniej,żepantak
twierdzi.Powiedzianomi,żeniemapanżadnychdokumentów.
-Zostałymiodebrane,alejestemznanynaEvereście.Prokuratormożepotwierdzićmoją
tożsamośćimamnadzieję,żeuczynitojeszczeprzedzmierzchem.
- Zobaczymy. - Pułkownik splótł ramiona i odchylił się na krześle. - Proponuję, żeby
opowiedziałmipanswojąwersjęwydarzeń.
- Dowiedziałem się o niebezpiecznym spisku zawiązanym przez małą grupę Ziemian,
który ma na celu obalić rząd Galaktyki z pomocą broni zdolnej zniszczyć większą część
Imperium,jeślinatychmiastniedowiedząsięoniejodpowiedniewładze.
- Posuwa się pan za daleko w swych brawurowych i naciąganych hipotezach,
młodzieńcze. Ludność Ziemi jest w stanie wywołać rozruchy, przystąpić do oblężenia fortu,
dokonać poważnych zniszczeń - w to jestem nawet w stanie uwierzyć. Ale absolutnie nie
potrafięwyobrazićsobie,żemoglibyzmusićwojskaimperialnedoopuszczeniatejplanety-a
codopierozniszczyćImperium.Nodobrze,wysłuchajmyszczegółówtego,hm...spisku.
- Niestety, groźba ta jest tak poważna, że o szczegółach mogę powiedzieć tylko
Prokuratorowi.Dlategoproszęoumożliwienieminiezwłocznegokontaktuznim,jeśliniema
pannicprzeciwkotemu.
-Hmm...Niepostępujmyzbytpochopnie.Czywiepan,żeczłowiek,któregopanzesobą
przywiózł,jestSekretarzemnajwyższegokapłanaZiemi,jednymzeStarszychibardzoważną
figurą?
-Oczywiście.
-Iwciążpantwierdzi,żejestgłowąspisku?
-Tak.
-Mapandowody?
-Zpewnościązrozumiepan,jeślipowiem,żeniemogęotymrozmawiaćznikimoprócz
Prokuratora.
Pułkownikskrzywiłsięizaczaioglądaćswojepaznokcie.
-Czyżbypanwątpiłwmojekompetencje?
- Ależ nie, panie pułkowniku. Po prostu tylko Prokurator ma władzę zezwalającą na
podjęcieniezbędnychdziałań.
-Copanmanamyśli?
- W ciągu najbliższych trzydziestu godzin musi zostać zbombardowany i kompletnie
zniszczonypewienbudyneknaZiemi,inaczejwiększość,amożenawetwszyscymieszkańcy
Imperiumstracążycie.
-Jakitobudynek?-spytałspokojniepułkownik.
Arvardanstraciłcierpliwość.
-CzymogędostaćpołączeniezProkuratorem?-warknął.
Zapadłacisza.Pułkownikprzerwałjąizapytałtwardo:
- Czy zdaje pan sobie sprawę, że przez porwanie Ziemianina naraził się pan na
dochodzenieiodpowiedzialnośćprzedziemskimiwładzami?Zwyklepaństwobroniswoich
obywateli, ale sytuacja na Ziemi jest delikatna i mam ścisłe instrukcje, żeby nie ryzykować
żadnych utarczek. Jeśli więc nie udzieli mi pan wyczerpujących informacji, będę zmuszony
wydaćpanaipańskichtowarzyszywręcelokalnejpolicji.
- Ale to oznaczałoby wyrok śmierci! Także dla pana!... Pułkowniku, jestem obywatelem
ImperiumiżądamaudiencjiuPro...
Przerwał mu brzęczyk zainstalowany na biurku. Pułkownik odwrócił się i przycisnął
guzik.
-Tak?
-Pułkowniku-rozległsięczystygłos-miejscowaludnośćotoczyłafort.Istniejąpodstawy,
bysądzić,żesąuzbrojeni.
-Czyzaobserwowanoaktyprzemocy?
-Nie.
Na twarzy pułkownika nie malowały się żadne uczucia. Szkolenie wojskowe
przygotowało go do podobnych sytuacji, nawet jeśli w innych sprawach okazało się
niewystarczające.
-Ogłosićpogotowiedlaartyleriiilotnictwa,wszyscynastanowiska.Nieotwieraćognia,
chybażewsamoobronie.Zrozumiano?
-Takjest.Ziemianinzbiałąflagąprosiorozmowę.
-Przyślijciegodomnie.PrzyślijcieteżSekretarza.Wreszciepułkownikzwróciłsięchłodno
doarcheologa.
-Ufam,żezdajesobiepansprawęztego,copannarobił.
-Domagamsię,abydopuszczonomniedotejrozmowy-krzyknąłArvardantrzęsącsięze
złości-iżądamwyjaśnienia,dlaczegoprzetrzymywanomniepodstrażąprzezkilkagodzin,
podczas gdy pan rozmawiał ze zdrajcą! Wiem, że przed rozmową ze mną spotkał się pan z
Sekretarzem.
-Czypanmnieoskarża?-spytałpułkownikpodnoszącgłos.-Jeślitak,proszępowiedzieć
tootwarcie.
- Nie oskarżam pana. Ale chciałbym przypomnieć, że zostanie pan rozliczony ze swojej
działalności. Być może przyszłość - jeśli w ogóle będzie jakaś przyszłość - pozna pana jako
tego,któryprzezwłasnyupórdoprowadziłdozniszczeniacałejludzkości.
- Cisza! W każdym razie nie pan będzie mnie rozliczał. Od tej pory my zajmiemy się tą
sprawąwsposób,ojakimjazadecyduję.Słyszypan?
*****
20.
PRZEDGODZINĄZERO
W otwartych, podtrzymywanych przez żołnierza drzwiach stanął Sekretarz. Po jego
sinych, spuchniętych wargach przemknął chłodny uśmiech. Sekretarz skłonił się
pułkownikowi,całkowicieignorującArvardana.
- Przekazałem już najwyższemu kapłanowi szczegóły dotyczące pańskiego przybycia -
oznajmiłpułkownik-ijegopowodów.Pańskieuwięzieniejestcałkowicie-hmm,bezprawne,i
mamzamiarpanauwolnić,gdytylkobędzietomożliwie.Jesttujednakdżentelmen,który,jak
panu zapewne wiadomo, złożył przeciw panu bardzo poważne oskarżenie. W zaistniałych
okolicznościachmusimywszcząćśledztwo...
-Rozumiemto,pułkowniku-odparłspokojnieSekretarz.-Jednakżewyjaśniłemjużpanu,
że-oilemiwiadomo-człowiektenprzebywanaZiemizaledwieoddwóchmiesięcyijego
orientacja w naszej polityce wewnętrznej jest praktycznie zerowa. Muszę stwierdzić, że to
wątłepodstawydojakichkolwiekoskarżeń.
-Jestemzzawoduarcheologiem-odpaliłgniewnieArvardan-itospecjalizującymsięw
dziejach Ziemi i zwyczajach jej mieszkańców. Moja znajomość polityki tej planety jest
całkowiciewystarczająca.Pozatym,nietylkojagooskarżam.
Sekretarznawetniespojrzałwstronęarcheologa.
- W sprawę wplątany jest jeden z naszych miejscowych uczonych - wyjaśnił
pułkownikowi. - Zbliża się do końca zwykłych sześćdziesięciu lat i najwyraźniej cierpi na
manię prześladowczą. Trzeci z nich to człowiek nieznanego pochodzenia, o poziomie
umysłowymznacznieponiżejnormy.Całatrójkaniepotrafinawetsformułowaćrozsądnego
oskarżenia.
Arvardanskoczyłnarównenogi.
-Żądam,abymniewysłuchano...
-Proszęsiadać-powiedziałzimnopułkownik.Wjegogłosiebrzmiaławyraźnawrogość.-
Nie zgodził się pan omówić tej sprawy ze mną, więc teraz proszę nie zabierać głosu.
Wprowadźcieparlamentariusza.
OkazałsięnimjeszczejedenczłonekKręguStarszych.NawidokSekretarzanajegotwarzy
pojawiłsięwyrazulgi.Pułkownikwstałzkrzesłaispytał:
-Czywystępujepanwimieniuzebranychwokółfortu?
-Tak.
-Zakładamwięc,żetobuntowniczeinielegalnezgromadzeniemanaceluzmusićnasdo
uwolnieniaobecnegotuwaszegorodaka.
-Takjest,paniepułkowniku.Onmusibyćnatychmiastzwolniony.
- I będzie! Wszelako poszanowanie dla przedstawicieli Jego Imperatorskiej Mości na tej
planecie, a także prawo i porządek nie pozwalają nam na żadne pertraktacje z uzbrojonymi
buntownikami.Każcieimsięrozejść.
Sekretarzodezwałsięmiłym,spokojnymgłosem:
- Pułkownik ma całkowitą słuszność, bracie Cori. Proszę, uspokój wszystkich. Jestem tu
zupełniebezpieczny,nicminiegrozi-aninikomuinnemu.Rozumiesz?Nikomu.Maszmoje
słowoStarszego.
- Doskonale, bracie. Cieszę się, że jesteś bezpieczny. Wysłannik został wyprowadzony z
pokoju.Pułkownikoznajmiłzwięźle:
- Dopilnujemy, by został pan zwolniony, gdy tylko sytuacja w mieście wróci do normy.
Dziękujęzawspółpracę.
Arvardanznówzerwałsięzfotela.
-Zabraniam!Uwalniapanpotencjalnegomordercęcałejludzkiejrasy,podczasgdymnie
niezezwalapannawetnaaudiencjęuProkuratora,doktórej,jakoobywatelGalaktyki,mam
pełneprawo.-Urwał,poczymdodałwparoksyzmieogromnejfrustracji:-Czyżbyokazywał
panwięcejposłuchutemuziemskiemupsu,niżnależysięmnie?
GłosSekretarzaprzebiłsięprzezniezbornepełnewściekłościkrzykiarcheologa.
- Z chęcią pozostanę tu, pułkowniku, do chwili kiedy będzie mnie mógł wysłuchać
Prokurator, skoro ten człowiek tego pragnie. Oskarżenie o zdradę to poważna sprawa, a
jakiekolwiek podejrzenia - choćby nawet oparte na najbłahszych podstawach - zniszczyłyby
wszelkąkorzyść,jakąmazemniemójlud.ZchęciąudowodnięProkuratorowi,żeniktniejest
bardziejlojalnyodemnie.
-Rozumiempańskieuczucia-odparłsztywnopułkownik-ipodziwiamje.Przyznajębez
wahania, że gdybym znalazł się na pańskim miejscu, nie potrafiłbym zachować spokoju.
Przynosipanzaszczytswojejrasie.SpróbujęskontaktowaćsięzProkuratorem.
Arvardannieodezwałsięjuż,pókinieodprowadzonogodoceli.
Jego oczy unikały wzroku innych. Przez długi czas siedział bez ruchu, gryząc palce.
WreszcieodezwałsięShekt:
-Ico?
Arvardanpotrząsnąłgłową.
-Właśniewszystkozrujnowałem.
-Cozrobiłeś?
- Straciłem panowanie nad sobą, obraziłem pułkownika, niczego nie osiągnąłem... Żaden
zemniedyplomata.
Naglepoczuł,żemusibronićswegozachowania.
-Comiałemrobić?!-krzyknął.-PułkownikjużwcześniejrozmawiałzBalkisem,więcnie
mogłem mu ufać. Może Sekretarz zaoferował mu życie? A może od początku należał do
spisku? Wiem, że to szalone myśli, ale nie mogłem ryzykować. To wszystko było zbyt
podejrzane.ZażądałemrozmowyzsamymEnniusem.
Fizykstanąłzrękamizałożonymidotyłu.
-Noi?CzyEnniusprzyjedzie?
- Przypuszczam, że tak. Ale na osobistą prośbę Balkisa. Nie rozumiem, czemu się tego
domagał.
-NaosobistąprośbęBalkisa?AzatemSchwartzmiałrację.
-Tak?Acopowiedział?
Pulchny Ziemianin siedział na swej pryczy. Widząc pytające spojrzenia współwięźniów
wzruszyłramionamiibezradnierozłożyłręce.
-KiedyprzedchwiląprowadziliSekretarzaobokdrzwinaszejceli,pochwyciłemjegoŚlad
Psychiczny.Balkisniewątpliwieodbyłbardzodługąrozmowęztutejszymdowódcą.
-Wiem.
-Leczumysłoficerajestwolnyodjakichkolwiekmyśliozdradzie.
-Nocóż-stwierdziłnieszczęśliwyArvardan.-Toznaczy,żesięmyliłem.Kiedyprzyjedzie
Ennius,dostanęzaswoje.AcozBalkisem?
- W jego umyśle nie ma nawet cienia strachu, tylko nienawiść. W tej chwili jesteśmy jej
głównymi obiektami - za to, że porwaliśmy go i przywlekliśmy tutaj. Potwornie zraniliśmy
jegopróżnośćimazamiarodpłacićnampięknymzanadobne.Udałomisiędojrzećkilkawizji
z jego marzeń. Pokazywały, jak sam, bez niczyjej pomocy nie dopuszcza, by Galaktyka
zniweczyła jego plany, podczas gdy my staramy mu się przeciwstawić. I choć dysponujemy
wiedząospisku,choćoddałnamwszystkieatutyiwydawałobysię,iżmamywiększeszanse,
sądzi,żewkońcupokonanasizwycięży.
-Toznaczy,żezaryzykujewszystko-swojeplany,marzeniaoImperium-tylkopoto,by
sięnanaszemścić?Toszaleniec.
-Wiem-odparłSchwartzzdecydowanie.-Onjestszalony.
-Iuważa,żemusięuda?
-Właśnie.
-Czylimusisznampomóc,Schwartz.Potrzebujemytwojegoumysłu.Posłuchaj...
AleShektpotrząsnąłgłową.
- Nie, Arvardanie, nie możemy tego zrobić. Gdy ty wyszedłeś, obudziłem Schwartza i
rozważyliśmycałąsprawę.Onniepanujewpełninadswoimimocamipsychicznymi,których
zresztą natury sam do końca nie jest świadom. Może ogłuszyć człowieka, sparaliżować go,
nawet zabić. Co więcej, potrafi też kierować podstawowymi grupami mięśni, nawet wbrew
woliichwłaściciela,alenicwięcej.NiemógłzmusićSekretarzadomówienia-drobnemięśnie
wokółstrungłosowychniepoddająsięjegowładzy.Niepotrafiłteżsprawić,bySekretarzsam
poprowadziłwóz,ztrudemzdołałutrzymaćgowrównowadze.Jestzatemoczywiste,żenie
zdołałby na przykład zmusić Enniusa, by wydał jakiś rozkaz, czy napisał go. Widzisz,
myślałemjużotym...-Shektpokręciłgłową,jegogłoszałamałsięiumilkł.
Arvardanpoczuł,żeogarniagobeznadziejnaapatia.Naglerozejrzałsięzniepokojem.
-GdziejestPola?
-Wewnęce.Śpi.
Zapragnął ją obudzić... pragnął... Och, pragnął tak wiele! Arvardan zerknął na zegarek.
Dochodziłapółnoc.Pozostałojeszczetylkotrzydzieścigodzin.
Zapadłwdrzemkę,akiedysięprzebudził,wpokojuznówpaliłosięświatło.Niktsięnie
zjawił,niebyłożadnychwieści.Wkońcunawetjegoduchosłabłipoddałsięlosowi.
Arvardanzerknąłnazegarek.Znówdochodziłapółnoc.Pozostałojużtylkosześćgodzin.
Rozejrzałsię,oszołomionyizrozpaczony.Terazbylituwszyscy-nawetProkurator.Pola
stała obok, jej ciepłe palce zacisnęły się wokół przegubu ręki Arvardana. Malujący się na jej
twarzywyrazlękuiwyczerpaniananowoobudziłwnimwściekłośćprzeciwcałejGalaktyce.
Możezasłużylisobienaśmierć,ciwszyscygłupi,głupi...głupi...ShektiSchwartzsiedzieli
po lewej stronie. Był też Balkis, przeklęty Balkis! Wargi miał nadal spuchnięte, policzek
przybrałbarwęzgniłejzieleni,każdesłowonapewnosprawiałomuokropnyból-natęmyśl
usta Arvardana rozciągnął szeroki uśmiech, a pięść zacisnęła się gwałtownie. Zakryty
opatrunkiempoliczekteżjakbymniejbolał.
Naprzeciw zaś całej grupki stał Ennius - niepewnie marszczący brwi, niezdecydowany,
prawieśmiesznywciężkim,bezkształtnymubraniuimpregnowanymołowiem.
On także był głupcem. Arvardan poczuł, jak na myśl o galaktycznych dyplomatach,
pragnących jedynie pokoju, za wszelką cenę spokoju - ogarnia go nienawiść. Gdzie są
zdobywcysprzedwieków?Gdzie?
Jeszczesześćgodzin...
Wiadomość z garnizonu w Chica dotarła do Enniusa osiemnaście godzin temu, lecz
podróż z drugiej strony planety zabrała mu sporo czasu. Motywy, które skłoniły go do
natychmiastowego przyjazdu były niejasne dla niego samego, niemniej uznał sprawę za
palącą.Wgruncierzeczy,mówiłsobie,niechodzituonicwięcejpozapożałowaniagodnym
porwaniem jednego z odzianych w zielone płaszcze przywódców opanowanej przez
przesądy, nękanej koszmarami Ziemi. No i zwariowane, nie poparte żadnymi dowodami
oskarżenia.Nic,cowykraczałobypozakompetencjemiejscowegopułkownika.
Ale był tam też Shekt - on też w tym uczestniczył - i to nie jako oskarżony, lecz jako
oskarżyciel.Dziwne.
Teraz siedział naprzeciw nich. Wiedział doskonale, że jego decyzja w tej sprawie może
przyspieszyć rebelię, osłabić jego pozycję na dworze, zrujnować szansę na awans... A co do
długiejprzemowyArvardananatematszczepówwirusówiwszechogarniającejepidemii-jak
miałjąprzyjąć?Gdybyzacząłdziałać,opierającsięwyłącznienajegosłowach,czyprzełożeni
uznajątedziałaniazauzasadnione?
AjednakArvardanbyłbardzoznanymarcheologiem.
EnniusodsunąłwięcodsiebiedecyzjęizwróciłsiędoSekretarza:
-Zpewnościąmapancośdopowiedzeniawtejsprawie?
-Możetodziwne,aleniewiele-odparłSekretarzzniezmąconymspokojem.-Chciałbym
spytać,najakichdowodachopierasiętooskarżenie?
-Ekscelencjo-wyjaśniłArvardanczując,jakopuszczagocierpliwość.-Jakjużmówiłem,
tenczłowiekprzyznałsiędowszystkiego,kiedyuwięziłnasdwadnitemu.
- Być może Ekscelencja zdecyduje się dać temu wiarę, jest to jednak kolejne gołosłowne
twierdzenie. W rzeczywistości Tamci mogą zaświadczyć tylko o jednym: że to ja, a nie oni,
zostałemprzemocąuwięziony,itomojemużyciu,nieich,zagrażałoniebezpieczeństwo.Czy
mójoskarżycielmógłbywytłumaczyć,wjakisposóbodkryłtowszystkowciągudziewięciu
tygodni,którespędziłnatejplanecie,podczasgdypanProkuratorprzezcałelataniezetknął
sięzżadnymfaktem,któryświadczyłbynamojąniekorzyść?
-Jestwielesensuwtym,coonmówi-przyznałzwestchnieniemEnnius.-Skądpanotym
wie?
Arvardanodparłsztywno:
-JeszczeprzedwyznaniemoskarżonegodowiedziałemsięospiskuoddoktoraShekta.
-Czytoprawda,doktorzeShekt?-spojrzenieProkuratoraprzeniosłosięnatwarzfizyka.
-Tak,Ekscelencjo.
-Askądpandowiedziałsięospisku?
-DoktorArvardanopisałbardzodokładniedziałaniesynapsyfikatoraorazostatniesłowa
umierającego bakteriologa, F. Smitka. Smitko należał do grona konspiratorów. Jego słowa
zostałynagraneiwkażdejchwilimogęjepanuprzedstawić.
-Ale,doktorzeShekt,to,copowiedziałumierającyczłowiek,wdodatkuwdelirium-jeśli
dobrze zrozumiałem doktora Arvardana - nie ma zbyt wielkiej wagi. Nie dysponuje pan
żadnymiinnymidowodami?
Arvardanprzerwałim,walącpięściąwporęczfotela.
- Czy jesteśmy w sądzie? Czyżby ktoś z nas zakłócił przepisy ruchu drogowego? Nie
mamy czasu, by ostrożnie analizować dowody, rozważać wszystko z dokładnością do kilku
mikrometrów. Do szóstej rano, czyli innymi słowy w ciągu pięciu i pół godziny musimy
zlikwidować to gigantyczne zagrożenie dla całej Galaktyki. Ekscelencjo, poznał pan już
wcześniejdoktoraShekta.Czywedługpanajestontypemkłamcy?
Sekretarznatychmiastwpadłmuwsłowo:
-NiktnieoskarżadoktoraShektaoświadomemijaniesięzprawdą,Ekscelencjo.Lecznasz
dobry doktor starzeje się i ostatnio wiele myślał o nadchodzących sześćdziesiątych
urodzinach. Obawiam się, że połączenie wieku i strachu wywołało u niego skłonności
paranoiczne,częstozresztąwystępującenaZiemi.Proszęnaniegospojrzeć!Czywyglądana
zupełnienormalnego?
Rzecz jasna, nie wyglądał. Był wyczerpany i spięty, wstrząśnięty tym, co już zaszło i co
jeszczemiałonastąpić.AleShektzdołałopanowaćswójgłos,zachowującpozoryspokoju.
- Mógłbym stwierdzić, iż przez ostatnie dwa miesiące znajdowałem się pod nieustanną
obserwacją Starszych, że otwierano przychodzące do mnie listy i cenzurowano moje
odpowiedzi. Ale oczywiście wszelkie podobne skargi zostaną natychmiast przypisane mojej
rzekomej paranoi. Jest ze mną jednak Joseph Schwartz, który zgłosił się na ochotnika, aby
poddaćgosynapsyfikacji.Byłototegosamegodnia,kiedyodwiedziłpanmójinstytut.
-Owszem,pamiętam-odparłEnnius,wduchuczująculgę,żenieprzyjemnytematoddalił
sięchoćnachwilę.-Czytoon?
-Tak.
-Niewydajesię,abyzabiegmuzaszkodził.
- Wręcz przeciwnie, bardzo mu pomógł. Proces synapsyfikacji okazał się w jego
przypadkuniezwykleudany,Schwartzbowiemodpoczątkuposiadałfotograficznąpamięć,o
czym wówczas nie wiedziałem. W każdym razie obecnie jego umysł jest wrażliwy na myśli
innychludzi.
Enniuspochyliłsięnaprzódikrzyknąłzezdumieniem:
-Cotakiego?!Chcepanpowiedzieć,żeumieczytaćwmyślach?
- Możemy to panu zademonstrować, Ekscelencjo. Ale sądzę, że obecny tu brat może
potwierdzićmojesłowa.
Sekretarz rzucił Schwartzowi pełne nienawiści spojrzenie, przez moment w jego oczach
zapłonęłaotwartawrogość.Następnieodpowiedziałspokojnie,choćjegogłoszadrżałlekko,
zdradzająctłumionenapięcie:
- To prawda, Ekscelencjo. Człowiek, którego tu przyprowadzili, ma pewne zdolności
hipnotyczne, choć nie potrafię stwierdzić, czy są one wynikiem synapsyfikacji. Chciałbym
przy okazji dodać, iż dokonany na nim zabieg nie został zarejestrowany, co, zgodzi się pan
zapewnezemną,samowsobiejestjużwysocepodejrzane.
- Nie został zarejestrowany - odrzekł cicho Shekt - zgodnie z poleceniem najwyższego
kapłana,którenigdyniezostałoodwołane.
Sekretarzjednaktylkowzruszyłramionami.
- Wróćmy do tematu - wtrącił stanowczo Ennius - i dajmy spokój tym dziecinnym
kłótniom. O co chodzi z tym Schwartzem? Co jego umiejętność czytania myśli, zdolności
hipnotyczneczycokolwiektojest,mająwspólnegoztąsprawą?
-Shektchciałpowiedzieć-wyjaśniłSekretarz-żeSchwartzmożewniknąćwmójumysł.
-Naprawdę?Icoonmyśli?-ProkuratorporazpierwszyzwróciłsięwprostdoSchwartza.
- Myśli, że w żaden sposób nie zdołamy pana przekonać, iż w tej, jak ją pan nazywa,
sprawieracjależyponaszejstronie.
- Zgadza się - prychnął Sekretarz - choć podobna dedukcja nie wymaga imponujących
zdolnościpsychicznych.
- A także - ciągnął Schwartz - że jest pan nieszczęsnym głupcem, który boi się działać i
pragniejedyniespokoju.Żeswojąbezstronnościąisprawiedliwościąchcepanzjednaćsobie
mieszkańcówZiemi,cotymbardziejdowodzipańskiejgłupoty.
Sekretarzpoczerwieniał.
- Zaprzeczam tym insynuacjom. Niewątpliwie mają one na celu zrazić pana do mnie,
Ekscelencjo.
- Nie tak łatwo mnie zrazić - stwierdził chłodno Ennius i dodał, zwracając się do
Schwartza:-Aoczymjamyślę?
-Żenawetjeśliumiemzajrzećwprostdomózgudrugiegoczłowieka,niekonieczniemuszę
powiedziećprawdęotym,cotamujrzałem.
BrwiProkuratorauniosłysięzezdumienia.
- Ma pan rację, zupełną rację.. Czy potwierdza pan prawdziwość oskarżeń, wysuniętych
przezdoktoraArvardanaidoktoraShekta?
-Każdesłowo.
-Achtak!Alejeślinieznajdziemydrugiejosobyopodobnychdopańskichzdolnościach,i
to osoby nie zaangażowanej w tę sprawę, pańskie świadectwo w obliczu prawa nie będzie
miało żadnej wartości. Nawet jeśli zdołalibyśmy sprawić, by ogół uwierzył, że jest pan
telepatą.
-Aletuniechodzioprawo-krzyknąłArvardan-tylkoobezpieczeństwoGalaktyki!
- Ekscelencjo - Sekretarz uniósł się z krzesła - mam pewną prośbę. Chciałbym, aby
usuniętoJosephaSchwartzaztegopokoju.
-Dlaczego?
- Ten człowiek, poza umiejętnością czytania myśli, dysponuje również pewną mocą
psychiczną. Zostałem porwany dzięki paraliżowi, o który przyprawił mnie Schwartz.
Obawiam się więc, że mógłby znów spróbować czegoś podobnego wobec mnie albo nawet
wobecpana,Ekscelencjo,itaobawakażemiponowićprośbę.
Arvardanzerwałsięnanogi,aleSekretarzprzekrzyczałjegoprotesty:
-Żadnarozprawaniemożebyćuczciwa,jeśliobecnyjestnaniejczłowiekzdolnysubtelnie
manipulować umysłem sędziego dzięki zdolnościom psychicznym, do których posiadania
samsięprzyznał.
Ennius szybko podjął decyzję. Do pokoju wszedł pielęgniarz i wyprowadził nie
stawiającegooporuSchwartza.Naokrągłejtwarzystarszegomężczyznyniepojawiłsięnawet
cieńniepokoju.
DlaArvardanabyłtoostatecznycios.
Sekretarz teraz wstał i przez moment trwał nieruchomo - przysadzista, ponura postać
odzianawzieleń,pełnaniewzruszonejpewnościsiebie.
Zacząłmówićpoważnym,oficjalnymtonem.
- Ekscelencjo, wszystkie twierdzenia i oskarżenia doktora Arvardana opierają się na
świadectwie doktora Shekta. Z kolei to, co mówi Shekt ma swoje źródło w delirycznej
gadaninie umierającego człowieka. A wszystko to, Ekscelencjo, jakoś nie wypłynęło na
powierzchnię,pókiJosephSchwartzniezostałpoddanydziałaniusynapsyfikatora.
Kim zatem jest Joseph Schwartz? Zanim Joseph Schwartz pojawił się na scenie, doktor
Shektbyłzwykłym,normalnymczłowiekiem.Pansam,Ekscelencjo,spędziłznimpopołudnie
w dniu, kiedy przywieziono Schwartza. Czy był wtedy rozkojarzony? Czy poinformował
pana o spisku przeciw Imperium? Albo może wspomniał o słowach umierającego
biochemika? Może był chociaż zdenerwowany? Podejrzliwy? Teraz twierdzi, że najwyższy
kapłan polecił mu fałszować wyniki testów synapsyfikatora i nie zapisywać nazwisk ludzi
poddanych zabiegowi. Czy wtedy powiedział panu o tym? Czy dopiero teraz, już po
spotkaniuzeSchwartzem?Iznów,kimjestJosephSchwartz?Gdyoddanogodokliniki,nie
władał żadnym znanym językiem. Tyle zdołaliśmy się dowiedzieć sami, kiedy po raz
pierwszyzaczęliśmypodejrzewać,żezumysłemdoktoraShektajestcośniewporządku.Do
miasta przywiózł go farmer, który nie znał nazwiska Schwartza i zupełnie nic o nim nie
wiedział.Myrównieżnieodkryliśmyżadnychnowychfaktów.
A przecież ten człowiek posiada dziwne moce psychiczne. Potrafi ogłuszyć kogoś z
odległości stu metrów, samą myślą - z bliższego dystansu zabić. Sam zostałem przez niego
sparaliżowany;manipulowałteżmoimirękamiinogami.Tosamomógłbyuczynićzumysłem
-gdybytylkozechciał.
Uważam,żeSchwartzkierowałmyślamiinnych.Twierdzą,żeichporwałemigroziłemim
śmiercią,żeprzyznałemsiędozdradyiżepragnęprzejąćwładzęnadImperium.Aleproszę
zadać im jedno pytanie, Ekscelencjo. Czy nie byli wcześniej narażeni na kontakt ze
Schwartzem, wystawieni na jego wpływ? Na wpływ człowieka, który potrafi kontrolować
umysły?
MożezatemtoSchwartzjestzdrajcą?Ajeślinie,kimjestSchwartz?
Sekretarzusiadł.Byłspokojny,uśmiechałsiędobrotliwie.
Arvardan czuł się, jakby jego umysł wylądował wewnątrz cyklotronu i wirował - coraz
szybciejiszybciej.
Jakiejodpowiedzimógłudzielić?ŻeSchwartzjestprzybyszemzprzeszłości?Adowody?
Powiedzieć, iż posługiwał się prawdziwą prymitywną mową? Ale kto mógł o tym
zaświadczyć? Tylko on jeden. Jego umysł zaś też mógł być zmanipulowany. Ostatecznie jak
miał stwierdzić, czy nikt nim nie kieruje? Kim był Schwartz? Co właściwie przekonało go o
istnieniutegogigantycznegoplanupodbojuGalaktyki?
Znówzacząłrozważaćwszystkoodpoczątku.Skądwzięłosięprzeświadczenieorealności
spisku? Jako archeolog, przywykł powątpiewać w ogólnie uznane prawdy, ale to... Co go
przekonało?Słowojednegoczłowieka?Pocałunekdziewczyny?CzyJosephSchwartz?
Niepotrafiłzebraćmyśli.Niemógłmyśleć!
-Ico?-wgłosieEnniusazabrzmiałaniecierpliwanuta.-Czymapancośdopowiedzenia,
doktorzeShekt?Albopan,doktorzeArvardan?
NaglewpanującejwokółciszyrozległsięgłosPoli:
-Czemuichpanpyta?Niewidzipan,żewszystkotojestkłamstwem?Niepojmujepan?
Onchcenasopóźnić,opętaćswymzdradzieckimjęzykiem.Wiem,żewszyscyitakumrzemy,
iniedbamjużoto,alemogliśmytopowstrzymać!Mogliśmytopowstrzymać...Atymczasem
mytusiedzimyi...i...rozmawiamy...-rozpłakałasięgwałtownie.
- A zatem mamy dyskutować z rozhisteryzowaną dziewczyną - stwierdził Sekretarz. -
Mamdlapanapropozycję,Ekscelencjo.Moioskarżycieletwierdzą,iżwszystkoto-rzekomy
wirus i cała reszta - ma ruszyć w dokładnie określonym terminie, zdaje się o szóstej rano.
Ofiaruję się zostać pod waszą kuratelą przez tydzień. Jeśli to, co twierdzą, jest prawdą,
informacje o epidemii dotrą na Ziemię w ciągu kilku dni. Gdyby to się stało, siły Imperium
nadalbędąkontrolowaćZiemię...
-Ziemia-ładnamicenazacałąGalaktykęludzi-mruknąłśmiertelniebladyShekt.
- Cenię swoje życie i życie mojego ludu. Aby udowodnić naszą niewinność, zostaniemy
waszymi zakładnikami. Jestem gotów zawiadomić Krąg Starszych, że z własnej,
nieprzymuszonej woli zostanę tu przez najbliższy tydzień. To powinno zapobiec
ewentualnymzamieszkom.
Skrzyżowałręcenapiersi.
Enniusuniósłwzrok.Jegotwarzzdradzałatargającenimwątpliwości.
-Nieznajdujęwtymczłowiekużadnejwiny.
Arvardanniemógłjużdłużejtegoznieść.Spokojnie,leczześmiertelnądeterminacjąwstał
iruszyłwstronęProkuratora.Niktniemiałdowiedziećsię,cozamierzał.Pofakcieonsamnic
niepamiętał.Wkażdymrazienictoniezmieniło.Enniusmiałbiczneuronowyiużyłgo.
PoraztrzeciodczasulądowanianaZiemiotaczającyArvar-danaświatrozpłynąłsięza
zasłonąbólu,zawirowałizniknął.
Archeologbyłnieprzytomnyprzezwielegodzin.Atymczasemszóstarano,godzinazero,
wybiła...
*****
21.
POGODZINIEZERO
...iminęła!
Światło...
Oślepiająceświatłoimglistecienie-przepływająceobok,roztańczone,wreszciezlewające
sięwjednącałość.
Twarz-oczy,spoglądającewprostnaniego...
- Pola! - w ułamku sekundy Arvardan przypomniał sobie z niezwykłą ostrością
wydarzeniaostatnichkilkudni.-Któragodzina?
Jego palce z całej siły zacisnęły się na przegubie dziewczyny, która skrzywiła się
odruchowo.
- Już po jedenastej - szepnęła. - Po godzinie zero. Powiódł w koło dzikim spojrzeniem.
Leżałnapryczywceli.
Paliły go wszystkie stawy, ale nie zważał na ból. Shekt, skulony na krześle, uniósł lekko
głowęiskinąłmunapowitanie.
-Tojużkoniec.
-AzatemEnnius...
- Ennius - oznajmił Shekt - nie chciał podjąć ryzyka. Czyż to nie dziwne? - roześmiał się
sucho,krótko.-Naszatrójkasamodzielniewykrywaogromnyspisekprzeciwludzkości.Sami
porywamyprzywódcęspiskuistawiamygoprzedobliczemsprawiedliwości.Zupełniejakw
wiziserii, gdzie nieustraszeni bohaterowie zwyciężają w ostatniej sekundzie. I zazwyczaj na
tym się kończy. A w naszym przypadku wizi nadal trwa i odkrywamy, że nikt nam nie
uwierzył. W serialach to się nie zdarza, prawda? Wszystko zawsze kończy się szczęśliwie.
Zabawne...-jegodalszesłowazagłuszyłtłumionyszloch.
Arvardanodwróciłwzrok.OczyPolibyłyniczymdwiemroczneotchłanie,wilgotne,pełne
łez.Zatraciłsięwnichnachwile-wczarnym,roziskrzonymgwiazdamiWszechświecie.Ku
tym gwiazdom zaś wędrowały błyszczące metalowe pojemniki, pożerały dziesiątki lat
świetlnych,gdypokoleiwkraczaływnadprzestrzeń,każdypodążającywłasnymszlakiem-
szlakiem śmierci. Wkrótce - może już za chwilę - dotrą do wyznaczonych celów, przebiją
atmosferęirozsypiąsię,rozsiewającniewidoczny,śmiercionośnydeszczwirusów...
Cóż,tojużkoniec.
Niedasiępowstrzymaćzagłady.
-GdziejestSchwartz?-spytałsłabymgłosem.Polapotrząsnęłagłową.
-Niewrócił.
DrzwiotwarłysięichoćArvardanzdążyłjużpogodzićsięznieuchronnąśmiercią,uniósł
jednakwzrok,wktórymprzezsekundęzabłysłaiskierkanadziei.
AlewwejściustanąłEnniusiiskierkazgasła.Arvardanodwróciłgłowę.
Ennius podszedł bliżej, spoglądając przelotnie na ojca i córkę. Lecz nawet w tej chwili
doktor Shekt i Pola byli przede wszystkim dziećmi Ziemi i nie potrafili wykrztusić słowa w
obecności Prokuratora - mimo iż wiedzieli, że jakkolwiek ich życie będzie krótkie i pełne
cierpienia,tojegoprzyszłośćbędziejeszczekrótszaibardziejbolesna.
EnniuspoklepałArvardanaporamieniu.
-DoktorzeArvardan?
-Tak,Ekscelencjo?-odezwałsięzgoryczą,drwiąconaśladującintonacjęgościa.
-Jużposzóstej.-Enniusniespałtejnocy.OficjalnierozgrzeszyłBalkisa,alewgłębiducha
niebyłdokońcaprzekonany,iżoskarżycieleSekretarzabyliszalenialbożeShwartzpoddał
ich umysły manipulacji. Godzinami wpatrywał się w bezduszny chronometr, odmierzający
resztkężywotaGalaktyki.
-Tak-odparłArvardan.-Minęłaszósta,agwiazdyświecąnadal.
-Apanwciążuważa,żemieliścierację?
-Zakilkagodzin,Ekscelencjo,zacznąumieraćpierwsichorzy.Nikttegoniezauważy-co
dzień umierają ludzie. Po tygodniu liczba ofiar osiągnie setki tysięcy. Procent wyzdrowień
będzie bliski zeru. Naukowcy nie znajdą żadnego remedium. Kilkanaście planet wyśle w
przestrzeń sygnały alarmowe i wezwania pomocy w związku z epidemią. Za dwa tygodnie
przyłączą się do nich setki innych planet. W pobliskich sektorach zostanie ogłoszony stan
zagrożenia. Za miesiąc epidemia ogarnie całą Galaktykę, za dwa pozostanie zaledwie kilka
planet,doktórychwirusniedotrze.Zasześć-Galaktykabędziepraktyczniemartwa...Cozaś
panzrobi,kiedynadejdąpierwszedoniesienia?
Proszępozwolić,żeprzepowiemito.Wyślepanraport,żeepidemiamogłamiećpoczątek
na Ziemi. Nie ocali to nikomu życia. Wypowie pan wojnę Kręgowi Starszych. Nie ocali to
nikomużycia.ZabijepanwszystkichZiemian.Nieocalitonikomużycia...Alboteżwystąpi
panwrolipośrednikapomiędzypańskimprzyjacielemBalkisemiRadąGalaktyki,czyraczej
jej niedobitkami. Może wtedy będzie pan miał zaszczyt wręczyć na tacy okruchy dawnej
świetnościImperiumBalkisowiwzamianzaantytoksynę,któradotrzenaczasdowłaściwych
planet,byuratowaćchoćjednoludzkieżycie.Alboinie.
Enniusuśmiechnąłsiębezprzekonania.
-Czypańskiesłowaniesąprzypadkiemprzesadniedramatyczne?
-Otak.Jajużnieżyję,aipanjesttrupem.Alezachowajmyprzynajmniejgodnośćispokój,
jakprzystałonaobywateliImperium.
-Jeślitoużyciebiczatakpanazdenerwowało...
-Ależnie-padłaironicznaodpowiedź.-Przywykłemdotego.Prawiegojużnieczuję.
-Wyrażęsiętakjasnoilogicznie,jaktylkopotrafię.Topaskudnasprawa.Trudnobędzie
sensownie opisać ją w raporcie, lecz jeszcze trudniej zataić wszystko przed władzami.
Ponieważ reszta oskarżycieli to Ziemianie, jedynie pańskie słowo ma tu jakąś wagę.
Przypuśćmy, że podpisze pan oświadczenie, w którym stwierdzi pan, iż w tym czasie był
pozbawiony... Cóż, znajdziemy jakieś stosowne określenie, nie nazywając tego wprost
brakiemumysłowejsamokontroli.
- To bardzo proste. Powiedzmy, że byłem pijany, pod wpływem narkotyków, zostałem
zahipnotyzowanyalbowpadłemwszał.Cośwtymstylu.
- Czy mógłby pan zacząć zachowywać się poważnie? Proszę posłuchać, mówię panu, że
ktośpanemsterował.-GłosEnniusaprzeszedłwpełennapięciaszept.-JestpanSyrianinem.
JakpanmógłzakochaćsięwkobieciezZiemi?
-Co?
-Niechpanniekrzyczy.Doprawdy,czywnormalnychokolicznościachzdecydowałbysię
pan na romans z tubylką? Najpewniej nawet nie pomyślałby pan o czymś takim. - Leciutko
skinąłgłowąwstronęPoli.
PrzezmomentArvardanwpatrywałsięwniego,zdumiony.Naglejegorękawystrzeliłajak
błyskawica i złapała najwyższego przedstawiciela Imperium na Ziemi za gardło. Dłonie
Enniusawczepiłysięwpalcearcheologa-bezskutku.
-Oczymśtakim...!-powtórzyłwolnoArvardan.-CzychodziłopanuopannęShekt?Jeśli
tak, to życzyłbym sobie, aby traktowano ją z najwyższym szacunkiem. A zresztą może pan
sobieiść.Itakjużpannieżyje.
Gwałtowniechwytającoddech,Enniusoświadczył:
-DoktorzeArvardan,jestpanaresz...
Drzwiznówsięotwarłyistanąłwnichpułkownik.
-Tenziemskimotłochwrócił,Ekscelencjo.
- Co takiego? Czy Balkis nie rozmawiał z ich władzami? Miał przecież uprzedzić, że
zostajeprzeztydzień.
- Rozmawiał i ciągle tu jest. Ale tłum też. Jesteśmy gotowi do ostrzału i jako dowódca
militarnyradziłbym,bytozrobić.Czymapanjakieśsugestie,Ekscelencjo?
-Wstrzymajcieogień,pókiniezobaczęsięzBalkisem.Proszęgotuprzysłać.-Prokurator
odwróciłsię.-Apanemzajmęsiępóźniej,doktorzeArvardan.
WprowadzonouśmiechniętegoBalkisa.SekretarzskłoniłsięoficjalnieEnniusowi,któryw
odpowiedziskinąłgłowąodniechcenia.
-Proszęposłuchać-oznajmiłobcesowoProkurator.-Poinformowanomnie,żewasiludzie
zablokowali podjazdy do fortu Dibburn. Nasza umowa tego nie przewiduje. Nie chcemy
rozlewu krwi, lecz nasza cierpliwość nie jest niewyczerpana. Czy może pan polecić, aby
rozeszlisięwspokoju?
-Jeślimisięspodoba.
-Achtak?Nocóż,lepiejniechsiępanuspodoba.Itoszybko.
-Bynajmniej,Ekscelencjo!-Sekretarzzszerokimuśmiechemmachnąłręką.Wjegogłosie
zabrzmiałakpina.Długoukrywałsweuczuciaiterazzradościądałimwyraz.-Głupcze!Zbyt
długoczekałeśizapłaciszzatożyciem!Albospędziszjewniewoli,tozależytylkoodciebie,
aleuprzedzam,toniebędziełatwyżywot.
Gorączkowe napięcie w jego głosie pozornie nie zrobiło żadnego wrażenia na Enniusie.
Nawet w tej chwili, która bez wątpienia była największą klęską w karierze Prokuratora, nie
opuściło go opanowanie prawdziwego imperialnego dyplomaty. Jedyną widoczną oznaką
poruszeniabyłolekkiewyostrzenierysówimalującesięwoczachzmęczenie.
- Moja ostrożność sprawiła, że straciłem aż tyle? Historia wirusa... była prawdziwa? - w
jego głosie słychać było niemal obojętne, abstrakcyjne zaciekawienie. - Ale Ziemia, ty sam,
wszyscyjesteściemoimizakładnikami.
- Ależ nie - padła natychmiastowa, triumfalna odpowiedź. - To ty i twoi ludzie jesteście
moimizakładnikami.Wirus,któryjużwtejchwiliatakujeWszechświat,jestaktywnyrównież
naZiemi.Nawetwtejchwilipowietrzewkażdymziemskimgarnizoniejestnimprzesycone-
również na Evereście. My, Ziemianie, jesteśmy odporni, ale jak pan się czuje, Prokuratorze?
Słabo?Czymapansuchowgardle?Możepańskieczołojestgorące?Toniepotrwadługo.I
jedynieodnasmożecieotrzymaćlekarstwo.
Ennius milczał długo. Jego szczupła twarz przybrała niespodziewanie hardy, zacięty
wyraz.
NagleodwróciłsiędoArvardanaioznajmiłspokojnie:
-DoktorzeArvardan,chybawinienjestempanuprzeprosinyzato,iżwątpiłemwpańskie
słowa.DoktorzeShekt,pannoShekt-proszęmiwybaczyć.
Arvardanwyszczerzyłzęby.
-Dziękizaprzeprosiny.Zpewnościąsięprzydadzą.
-Zasłużyłemnaironię-stwierdziłProkurator.-Ateraz,jeślipaństwopozwolą,wrócęna
Everest, aby zostać z rodziną. Jakikolwiek kompromis z tym człowiekiem jest oczywiście
absolutnie wykluczony. Moi żołnierze z Ziemskich Oddziałów Imperialnych z pewnością
zachowają się odpowiednio i na szlakach śmierci wielu Ziemian przetrze nam drogę... Do
widzenia.
Zaczekajchwilę.Nieodchodź-powoli,powoliEnniusodwróciłgłowęnadźwięknowego
głosu.
DoceliwolnowszedłJosephSchwartz.Jegotwarzbyłapociętazmarszczkamizmęczenia,
chwiałsięnanogach.
Sekretarz,nagleznówczujny,odskoczyłwtył.Znowąpodejrzliwościąwoczachspojrzał
naczłowiekazprzeszłości.
-Nie!-syknął!-Niewydobędzieszzemnietajemnicyantidotum.Znajątylkokilkaosób,
kilka innych wie, jak go używać. Wszyscy znajdują się bezpiecznie poza twoim zasięgiem,
przynajmniejnaczaspotrzebny,abytoksynazadziałała.
- Owszem, w tej chwili znajdują się poza moim zasięgiem - przyznał Schwartz. - Ale
widzisz,niemażadnejtoksynyaniwirusa,któretrzebabyzneutralizować.
Jego ostatnie słowa nie w pełni dotarły do zebranych. Arvardan poczuł, jak ogarnia go
nieznośna słabość. Czyżby rzeczywiście manipulowano jego umysłem? Czy naprawdę mieli
doczynieniazgigantycznymoszustwem,któregoofiarąpadłnietylkoon,aleiSekretarz?A
jeślitak-ocownimchodzi?
WkońcuprzemówiłEnnius.
-Szybko,człowieku.Wyjaśnij,comasznamyśli.
- To zupełnie proste - odparł Schwartz. - Kiedy znaleźliśmy się tu wczoraj wieczór,
zrozumiałem,żerozmowyipertraktacjeniczegoniedadzą.Toteżprzezdługiczasostrożnie
pracowałemnadumysłemSekretarza...Niemogłemdopuścićdotego,bycokolwiekpoczuł.
Wreszcie poprosił, aby usunięto mnie z pokoju. Rzecz jasna, tego właśnie chciałem, a reszta
byłajużłatwa.
Ogłuszyłem strażnika i wydostałem się na pas startowy. Fort postawiono w stan
nieustannegoalarmu,samolotybyłyzaopatrzonewpaliwoigotowedodrogi.Pilociczekali
narozkazy.Wybrałemjednego-ipolecieliśmydoSenloo.
Twarz Sekretarza drgnęła, jego wargi poruszyły się lekko, lecz nie zdołał wykrztusić ani
słowa.
PierwszyodezwałsięShekt.
- Ale przecież nie byłeś zdolny zmusić nikogo do pilotowania samolotu, Schwartz. Z
trudemzdołałeśnakazaćkomuś,byprzeszedłparękroków!
- Owszem, jeśli działałem wbrew czyjejś woli. Ale z umysłu doktora Arvardana
dowiedziałem się, jak bardzo Syrianie nienawidzą Ziemian - zacząłem wiec szukać pilota
urodzonegowsektorzeSyriusza-iznalazłemporucznikaClaudy’ego.
-PorucznikaClaudy’ego?!-krzyknąłArvardan.
-Owszem...A,znaszgo.Tak,widzętowyraźniewtwoichmyślach.
-Niewątpię...Opowiadajdalej.
-TenczłowieknienawidziłZiemiantakbardzo,żenawetjaztrudemtopojmowałem-a
przecież czytałem w jego umyśle. On marzył, by ich zbombardować. Pragnął ich zniszczyć.
Jedyniedyscyplinatrzymałagonauwięziiniepozwalałaruszyćdowalki.
Taki umysł to zupełnie inna sprawa. Jedna drobna sugestia, mała zachęta i wszelkie
ograniczenia przestały działać. Nie sądzę, aby w ogóle zorientował się, że wraz z nim
wsiadłemdosamolotu.
-WjakisposóbznalazłeśSenloo?-wyszeptałShekt.
-Wmoichczasach-wyjaśniłSchwartz-istniałomiastoonazwieSt.Louis.Leżałouzbiegu
dwóch wielkich rzek... Kiedy dotarliśmy do Senloo, była noc, lecz pośród oceanu
radioaktywnych ziem dostrzegliśmy ciemną plamę - a doktor Shekt mówił, iż świątynia
powstała na odizolowanym skrawku zdrowego gruntu. Wystrzeliliśmy flarę - przynajmniej
takie wydałem polecenie - i w jej blasku ujrzeliśmy budynek w kształcie pięcioramiennej
gwiazdy.Dokładnieodpowiadałobrazowi,jakiwidziałemwmózguSekretarza.Terazwtym
miejscujestdziura,głębokanapięćdziesiątmetrów.Stałosiętootrzeciejnadranem.Żaden
wirusniewydostałsięzZiemi.Wszechświatjestwolny.
ZustSekretarzadobyłsięzwierzęcyskowyt,upiornywrzaskdemona.Balkiszebrałsięw
sobie,jakbyszykującsiędoskoku-poczymrunąłbezwładnienaziemię.
Pojegodolnejwardzewolnospłynęławąskastrużkaśliny.
-Nietknąłemgo-powiedziałcichoSchwartz.Poczymdodał,znamysłemspoglądającna
nieruchomą postać: - Wróciłem przed szóstą, ale wiedziałem, że muszę poczekać, aż minie
godzinazero.Balkisniepotrafiłukryćtriumfu,powiedziałymiotymjegomyśli.Jedyniejego
własnesłowamogłyudowodnićprawdziwośćoskarżeń...Iotoleży.
*****
22.
NAJLEPSZEJESTWCIĄŻOPÓŁKROKUPRZEDNAMI
Minęło trzydzieści dni od czasu, gdy Joseph Schwartz uniósł się w powietrze z pasa
startowego w noc, która miała przynieść zgubę Galaktyce, a za plecami szaleńczo brzęczały
mudzwonkialarmoweigłośnikiwykrzykiwałyrozkazynatychmiastowegopowrotu.
Niewróciłjednak,aprzynajmniejniewcześniej,nimzniszczyłświątynięwSenloo.
Jego bohaterstwo zostało publicznie docenione. W kieszeni spoczywała wstęga Orderu
KosmolotuiSłońcapierwszejklasy.Pozanim,tylkodwieosobywcałejGalaktyceotrzymały
toodznaczeniezażycia.
Nieźlejaknaemerytowanegokrawca.
Rzecz jasna, nikt poza najściślejszymi kręgami rządowymi nie wiedział dokładnie, czego
dokonał Schwartz, ale nie miało to znaczenia. Pewnego dnia w podręcznikach historii
znajdziesięnowaświetlanakartaijegoczynzostanietamuwiecznionynazawsze.
Wędrował teraz przez uśpione ulice w stronę domu doktora Shekta. W mieście panował
spokój, na niebie łagodnie świeciły gwiazdy. W kilku odizolowanych punktach na Ziemi
fanatyczne grupki zelotów nadal sprawiały kłopoty, lecz ich przywódcy nie żyli lub
znajdowalisięwniewoli,umiarkowaniZiemianiezaśsamipotrafiliporadzićsobiezresztą.
Pierwszewielkiekonwojewiozącenieskażonąziemiębyłyjużwdrodze.Enniusponowił
swąpropozycję,abyprzenieśćcałąpopulacjęZieminainnąplanetę.Niktjednakniepragnął
szlachetnychgestów.NiechajZiemianiemająszansęzmienićswójświat.Niechodbudujądom
swoichojców,ojczystyglobludzkości.Własnymirękamiusunąradioaktywnąglebę,zastąpią
ją zdrową ziemią i ujrzą, jak zieleń roślinności pokrywa martwe niegdyś połacie, a pustynie
znówkwitnąbujnymżyciem.
Było to ogromne zadanie, może na dziesiątki, a nawet setki lat - ale cóż z tego? Niech
Galaktyka zapewni maszyny, dostarczy żywność, przyśle glebę. To żaden uszczerbek dla
gigantycznychzapasówImperium-tendługzostaniespłacony.
I pewnego dnia Ziemianie znów staną się ludem pośród innych ludów, zamieszkującym
planetępośródinnychplanet,zgodnościąspoglądającyminnymwoczy-jakrównirównym.
Serce Schwartza zabiło mocniej na tę myśl, gdy wspinał się po schodach do frontowych
drzwi domu. Za tydzień wraz z Arvardanem wyruszy ku wielkim, ludnym światom
centralnejGalaktyki.KtojeszczezjegopokoleniakiedykolwiekopuściłZiemię?
WspomniałstarąZiemię,swójświat.Odtakdawnamartwy.Odtakdawna.
Aprzecieżminęłozaledwietrzyipółmiesiąca.
Ręka wyciągnięta w stronę sygnalizatora zatrzymała się w powietrzu, w jego umyśle
bowiemrozległysiędochodzącezwnętrzasłowa.Jakżewyraźniesłyszałterazmyśli,niczym
delikatnedzwoneczki.
TobyłoczywiścieArvardan.Jegoumysłrozsadzałyuczucia,którychniesposóbzamknąć
wsłowach.
-Polu,wielemyślałemprzezcałyczas.Czekałemjużwystarczającodługo,więcejczekać
niebędę.Jedzieszzemną.
APola,choćwduchuwyrywałasiędoniego,odparłazwidocznymwahaniem:
- Nie mogłabym, Bel. To zupełnie niemożliwe. Moje prowincjonalne maniery i
zachowanie...Pośródtychwielkichświatówczułabymsięjakprostaczka.Apozatym,jestem
tylkoZie...
-Niemówtak.Jesteśmojążonąitosięliczy.Gdybykiedykolwiekktokolwiekpytał-jesteś
mieszkankąZiemiiobywatelkąImperium.Kogointeresowałybybliższeszczegóły,skierujgo
domnie.
- No dobrze, a kiedy już wygłosisz na Trantorze mowę do swego towarzystwa
archeologicznego,codalej?
-Codalej?Cóż,najpierwzrobimysobierocznyurlopizwiedzimywszystkienajważniejsze
planety Galaktyki. Nie opuścimy ani jednej, nawet gdybyśmy mieli polecieć tam statkiem
pocztowym. Obejrzysz Galaktykę i będziesz miała najlepszy miesiąc miodowy, jaki można
kupićzarządowepieniądze.
-Apotem?
- A potem wrócimy na Ziemię i zgłosimy się do oddziałów roboczych. Następnych
czterdzieści lat spędzimy grzebiąc się w błocie, aby zastąpić świeżą glebą tereny
radioaktywne.
-Czemunibymiałbyśtorobić?
-Czemu?-tuŚladPsychicznyArvardanazdradziłgłębokieporuszenie.-Bociękocham,a
tytegopragniesz.Iponieważjestemziemskimpatriotą,comogąudowodnićmojedokumenty
naturalizacyjne.
-Wspaniale...
Natymrozmowaurwałasię.
AleoczywiścieŚladyPsychiczneniezniknęłyiSchwartz,wielceradizlekkazakłopotany,
wycofałsię.Poczeka.Jeszczezdążyimprzeszkodzić-kiedyjużwszystkosięułoży.
Stał na ulicy, a nad głową płonęły mu zimnym blaskiem gwiazdy - pełna Galaktyka
gwiazd - widocznych i niewidocznych. I raz jeszcze, do siebie, do Nowej Ziemi, a także do
milionówdalekichplanetpowtórzyłcichymgłosemstarożytnywiersz.Wiersz,któryspośród
trylionówludzitylkoonjedenpamiętał:
Zestarzejsięumegoboku!
Najlepszejestwciążopólkroku
Przednami-pełniażycia,kuniejwszystkowiodło...
ISAACASIMOV
SAGA„ROBOTY”
PrzedFundacjąiImperium...byłyjeszczeroboty!
Najgłośniejszy, obok „Fundacji”, cykl powieściowy Asimova! Najsławniejsza para
bohaterówjegoksiążek-nowojorskidetektywElijahBaleyiczłekokształtnyrobot,R.Daneel
Olivaw! Jedyna w swoim rodzaju hybryda powieści detektywistycznej z klasyczną science
fiction!
Jaką rolę niezwykła para detektywów i trzy Prawa Robotyki odegrają w budowie
kosmicznegoImperium?JakijestichzwiązekzprzyszłąFundacją?
Wiek XXX. Kolonizacja Galaktyki i skonstruowanie pozytonowego mózgu dokonały
przełomu w dziejach ludzkości. Gospodarka pięćdziesięciu planet zamieszkanych przez
Przestrzeniowców, potomków dawnych kolonistów, opiera się na pracy robotów, których
status społeczny niewiele różni się od statusu dawnych niewolników. Przestrzeniowcy
prowadzą luksusową, pozbawioną jakichkolwiek problemów ekonomicznych egzystencję,
tymczasem pozbawieni możliwości emigracji Ziemianie są stłoczeni w miastach-gigantach o
populacjiponad10milionówkażde,aichstandardżyciowysystematyczniemalejewmiarę
wzrostu przeludnienia. Czy będą jeszcze zdolni, by sięgnąć po gwiazdy i zbudować
kosmiczne imperium? Czy znajdzie się człowiek, który zainicjuje nową falę ziemskiej
ekspansjiipodbojuGalaktyki?
POZYTONOWYDETEKTYW
Baley i Olivaw muszą rozwikłać zagadkę zbrodni doskonałej dokonanej wewnątrz
nowojorskiego Kosmopolu na prominentnym Przestrzeniowcu. Od wyników ich śledztwa
zależyprzyszłośćZiemi...
NAGIESŁOŃCE
NaodległejplanecieSolariamamiejscepierwszemorderstwoodponaddwustulat.Ofiarą
jest zdolny naukowiec, a jedyną podejrzaną - jego piękna żona Gladia. Detektywi Baley i
Olivawstająprzedzagadkąpozornieniedorozwiązania:alboSolarianinazabiłjedenzjego
własnychrobotów,cowykluczająPrawaRobotyki,albokobieta,zktórąofiarakontaktowała
sięwyłączniezapośrednictwemtransmisjiholograficznej...
ROBOTYZPLANETYŚWITU
NaAurorze,określanejmianem„planetyświtu”,zostaje„zamordowany”człekokształtny
robot, najbardziej rozwinięta forma sztucznej inteligencji, jaką kiedykolwiek stworzył
człowiek. Baley musi udowodnić, że sprawcą przestępstwa nie jest sprzyjający Ziemianom
wpływowy Aurorianin, doktor Fastolfe, prekursor nauki zwanej psychohistorią - w
przeciwnymraziecywilizacjaziemskastraciostatniąszansęskolonizowaniaGalaktyki...
ROBOTYIIMPERIUM
R. Daneel Olivaw i czytający w myślach robot Giskard, obdarzony zdolnością
manipulowania ludzką psychiką, stają w obliczu dziejowej misji - powstrzymania wrogów
Elijaha Baleya przed wtrąceniem ludzkości w wir galaktycznej wojny. Czy to zadanie nie
okażesięsprzecznezPrawamiRobotyki?
ISAACASIMOV
TRYLOGIA„IMPERIUMGALAKTYCZNE”
PrzedFundacją...byłojeszczeImperium!
NiepublikowanadotychczaswPolscetrylogia„ImperiumGalaktyczne”tospektakularne
preludium do klasycznego cyklu „Fundacja”, za który nieżyjący już wielki mistrz literatury
science fiction otrzymał dwukrotnie nagrodę Hugo. Asimov opisuje w niej pierwsze,
nieśmiałe próby ludzkości w kierunku ucywilizowania i podboju bezmiaru galaktycznej
pustki i stworzenia podwalin przyszłego Imperium. Trylogia pochodzi z najlepszego okresu
twórczości pisarza, lat pięćdziesiątych, gdy powstawały tak głośne książki jak „Koniec
Wieczności”,„Pozytonowydetektyw”czytrzypierwszetomy„Fundacji”.
GWIAZDYJAKPYŁ
Bohaterem powieści jest Byron Farrill, student Uniwersytetu Ziemskiego, urodzony w
odległych Królestwach Nebuli, podbitych i rządzonych przez planetę Tyrann, która pośród
gwiazd buduje swoje okrutne Imperium. Ojciec Byrona został zamordowany za próbę
przeciwstawieniasiętyranii;terazktośusiłujezabićmłodegoFarrilla.Dlaczego?Byronucieka
zZiemiiprzyłączasiędorebeliantówwalczącychzwładcamiTyranna.Rozwiązaniezagadki
śmierciojcamożeprzynieśćzagładęlubwolnośćcałejGalaktyce...
PRĄDYPRZESTRZENI
Akcja książki rozgrywa się w okresie, gdy Imperium, rządzone z Trantora, obejmuje
swoim zasięgiem pół Galaktyki. Rik, kiedyś uznany naukowiec, pracuje jako niewolnik na
planecie Florina, podbitej przez sąsiadujący Sark. Tylko on zdaje sobie sprawę z tego, że
Florinajestskazananazagładę.KluczdojejocaleniatkwigłębokowpodświadomościRika...
ale jego pamięć została kiedyś wymazana przez sondę psychiczną! Schwytany w tryby
galaktycznejintrygiRikprowadzidesperackąwalkęzczaseminieznanymprzeciwnikiem...
KAMYKNANIEBIE
Tytułowy „kamyk na niebie” to Ziemia z okresu panowania Imperium. Choć to właśnie
człowiekskolonizowałGalaktykę,mieszkańcyZiemisąwyrzutkamikosmicznejspołeczności
naswojejzacofanej,skażonejopadamipromieniotwórczymiplanecie.CzyZiemianiezdołają
ponownie odegrać wiodącą rolę w rozwoju ludzkości? Dziwnym zrządzeniem losu Joseph
Schwartzzostajeprzeniesionywprzyszłość-zdwudziestowiecznegoChicagowrok827Ery
Galaktycznej. Rewolucja militarystów grozi Imperium chaosem - i Schwartz okaże się
jedynymczłowiekiem,którymożepowstrzymaćkatastrofę.
ISAACASIMOV
Jeden z najwybitniejszych pisarzy gatunku science fiction. Urodził się w 1920 roku
niedaleko rosyjskiego Smoleńska; trzy lata później rodzice wyemigrowali z nim do Stanów
Zjednoczonych; w 1928 roku stał się obywatelem amerykańskim. Ukończył Columbia
University, a w 1949 roku uzyskał tytuł doktorski w dziedzinie biochemii. Przez kilka lat
pracował na wydziale medycznym Boston University, prowadząc badania naukowe nad
kwasem nukleinowym; równolegle odbywa! zajęcia ze studentami. W 1958 roku zajął się
wyłączniepracąliterackąipopularyzacjąróżnorodnychdziedzinwiedzy.
Kariera literacka Asimova rozpoczęła się w 1939 roku, od opublikowania opowiadania
Marooned Off Vesta w czasopiśmie „Amazing Stories”. Od tej chwili jego opowiadania
science fiction ukazywały się regularnie w wielu magazynach, m.in. „Astounding Science
Fiction”, „Galaxy”, „Super Science Stories”. W latach czterdziestych powstały nowele, które
później złożyły się na trzy pierwsze tomy głośnego cyklu „Fundacja”, uhonorowanego
dwukrotnie (w 1966 i 1982 roku) najwyższym wyróżnieniem w tym gatunku literackim -
nagrodąHugo.ŁącznieAsimovnapisałsiedemtomów„Fundacji”.Wlatachpięćdziesiątych
powstała większość najsławniejszych powieści pisarza, m.in. „Koniec Wieczności” oraz
książki,którychfabułajestściślepowiązanazcyklem„Fundacja”-TheCavesofSteel(znana
wPolscejako„Pozytonowydetektyw”),„Nagiesłońce”,trylogia„ImperiumGalaktyczne”.
W późniejszym okresie życia Asimov poświęcił się przede wszystkim działalności
popularnonaukowej, pisząc ponad 400 monografii, podręczników, poradników, esejów
dotyczących licznych gałęzi wiedzy, m.in. astronomii, fizyki, chemii, biologii. W latach
osiemdziesiątych,naprośbęczytelników,powróciłdoswoichźródełliterackich-opublikował
dalsze tomy „Fundacji” oraz innego sławnego cyklu „Roboty” - „Roboty z planety świtu”,
„RobotyiImperium”.
Isaac Asimov zmarł w 1992 roku; jego ostatnią powieścią była Forward the Foundation,
wydanapośmiertnie.