ANNA BRZEZIŃSKA
OPOWIEŚCI Z WILŻYŃSKIEJ DOLINY
A KOCHAŁ JĄ, ŻE STRACH
Z Wilżyńskiej Doliny wszędzie było daleko. Gościniec omijał ją szerokim łukiem, tak że do
cywilizacji wiodły jedynie dwie kręte, porosłe trawą dróżki. Wysoka ścieżka wspinała się
pomiędzy trzema zawieszonymi nad doliną szczytami, Palem, Maczugą i Mnichem, aż do
kupieckiego traktu. Niska ścieżka opadała łagodnie wzdłuż Wilżyńskiego Potoku i przez
ziemie starosty prowadziła ku odległym posiadłościom opactwa. Co prawda, była jeszcze
trzecia ścieżka, ale ona bynajmniej nie zmierzała w stronę cywilizacji. Raczej w kierunku
zupełnie przeciwnym.
Szymek jednak nigdy nie powędrował gdzieś hen przed siebie ani wysoką, ani niską
ścieżką - a w każdym razie nie dalej niźli na skraj pastwisk, gdzie zgodnie wypasano owce ze
wszystkich trzech wiosek Wilżyńskiej Doliny. Raz tylko, nasłuchawszy się nieopatrznie gadek
wędrownego kapłana, postanowił, że zostanie starościńskim pachołkiem. Zamarzyły mu się
wojenna sława, gorzałka w karczmach przy trakcie i chętne wojakom dziewuchy. Z tego
rozmarzenia wykradł się z wioski głęboką nocą i pognał w dół brzegiem Wilżyńskiego
Potoku. Jednakże jeszcze nie zaczęło dnieć, kiedy dopadł go władyka, dopadł, po czym
wymłócił chłopakowi grzbiet i gwoli przestrogi wsadził w gąsior.
Gdyby szło o kogo innego, pewnie by władyka, człek bardzo nieprzychylny zbiegostwu, nie
poprzestał na gąsiorze, ale Szymek naprawdę był personą w Wilżyńskiej Dolinie. Jego opiece
powierzono dworską trzodę, którą wybornie przyuczył do wyszukiwania trufli. Wkrótce
jednak okazało się, że upartej nierogaciźnie wyrosły rogi - bez Szymka nie sposób ją było
skłonić do współpracy. Nadąsane świnie nie chciały odstąpić gąsiora, a wielki ryży wieprz,
który przewodził stadu, z czystej złośliwości poharatał ulubionego pańskiego ogara. Wreszcie
zniechęcony władyka musiał chłopaka wypuścić.
I tak się skończyło Szymkowe wędrowanie. Czas mijał mu spokojnie, nie tyle biegł, ile
pełznął niespiesznie i z godnością. Nowiny nie docierały, kupcy ani zbójcy do Wilżyńskiej
Doliny nie zaglądali zbyt często. Zresztą i jedni, i drudzy nie mieli tu czego szukać. Okolica
była nieurodzajna, a ludek ubogi, spokojny i tak płochliwy, że gdy tylko konie na trakcie
usłyszał, chwytał na gwałt dobytek i zmykał w góry. Zwłaszcza jesienią, kiedy poborcy
podatkowi ciągnęli.
Szymek był równie lękliwy, jak sąsiedzi i przeważnie siedział pospołu ze swymi świniami
głęboko w lasach. Aż do przeszłego tygodnia. Gdyż ostatniej niedzieli, kiedy wedle zwyczaju
zamiast słuchać kazania stał w gromadzie znajomych pod starą lipą i siarczyście spluwał na
placyk przed kapliczką, zakochał się w Jarosławnie, córce Betki młynarza. I to zakochał się,
że strach.
Było to uczucie wielkie, obejmujące Jarosławnę razem z jej cudnymi niebieskimi oczami
(szczególnie kochał lewe - zdawało mu się, że nieustannie zezuje w jego kierunku), czterema
krowami posagu, puchową pierzyną, trzema haftowanymi poduchami, wypatrzonymi przez
Szymka w komorze, i z czternastoma morgami gruntu, które Jarosławnie kiedyś przypadną
w spadku. Ojca wybranki, Betkę młynarza, ogarniał swą miłością nader niepewnie, nie bez
słuszności bowiem żywił obawę, iż jego głębokie uczucie może pozostać nieodwzajemnione.
Dlatego chyłkiem przekradał się właśnie trzecią ścieżką do chatki Babuni Jagódki,
nazywanej przez miejscowych starą, parszywą wiedźmą. Jednakże w owej chwili Szymek
starał się usilnie zapomnieć o jej przezwisku. Miał nadzieję, że Babunia będzie w sielskim,
przyjaznym ludziom nastroju. Pociągnął nosem. A jak nie będzie, to i tak zdążę uciec,
pomyślał. Szczęście, że na wiosnę Babunię strasznie pokręciła podagra.
Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie
stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami.
Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej niźli odór inwentarza. Wieśniacy
powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy
Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po nią z dworu władyki. Co to
się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo
przez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały na świat
wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?
Krzywym okiem spoglądano też na hołubionego przez Babunię capa, gdyż, jak
powszechnie wiadomo, wiedźmy mają zwyczaj trzymać w obejściu rozmaite potwory i któż
mógł wiedzieć, co się pod tą koźlą skórą kryło? Wieśniacy nieraz się na niego zasadzali, ale
bydlę było sprytne i szybko uciekało. Nie gonili go, bo się po prostu bali - jak na wiedźmę,
Babunia Jagódka była nad podziw rozumna i chyba nie do końca sprzyjała mieszkańcom
Wilżyńskiej Doliny. Plotki o jej knowaniach ożywały szczególnie w czas nieurodzaju, że zaś
ostatnio lata były suche i pomór owce straszliwie trzebił, miejscowy władyka coraz bardziej
się niepokoił.
Po prawdzie to przemyśliwał, jak tu cichutko Babunię Jagódkę ogniem umorzyć. Przez
ostrożność odbył najpierw rozmowę z miejscowym proboszczem, który jednakowoż dał
stanowczy odpór jego zamysłom, rozumiejąc, że jak świat światem, każda okolica miała, ma i
mieć będzie swoją wiedźmę. Ponadto Babunia Jagódka kręciła niezwykle skuteczne czopki
na hemoroidy, a przypadłość ta od dawna nękała czcigodnego pasterza. Myśl, że
zdumiewająca tajemnica owego remedium miałaby spłonąć wraz z babą, napełniła
proboszcza śmiertelnym przerażeniem.
Wkrótce też wyszło na jaw, że zdrada zalęgła się w samym domostwie władyki. Spostrzegł
bowiem, że nawet jego własna żona, Wisenka, spiskuje z Babunią. Władyka podejrzewał, że
ma to coś wspólnego z napitkiem, który spragniona przychówka połowica wlewała w niego
każdej niedzieli; cały dzień odbijało mu się potem czymś obrzydliwym. Ponieważ jednak bał
się Wisenki, a jeszcze bardziej jej ojca, osławionego starosty Wężyka, pana na
Pomieszczenicy, postanowił trzymać się od Babuni z daleka - na razie, bo podglądając
okoliczne niewiasty, władyka wykoncypował sobie, że najpóźniej przy czwartym bachorze
Wisenka pożegna się z tym padołem i wówczas wiedźma odpowie za wszystko, włączywszy
niedzielny kordiał.
Na razie jednak praktyka Babuni rozwijała się znakomicie. Szymek dostrzegł, jak z
wiedźmiej chatki wymyka się młoda żona sołtysa i przyciskając coś do podołka, pędzi co tchu
w las. Zza niedomkniętych drzwi dobiegał szyderczy rechot. Stropiony Szymek nerwowo
potarł nogą o nogę, ale wizja jasnej przyszłości u boku Jarosławny przeważyła nad strachem.
- Yhm, yhm - chrząknął uprzejmie.
Babunia otwarła drzwi energicznym pchnięciem kosturka. Przez chwilę wpatrywała się w
świniopasa, żując pożółkły paznokieć kciuka, po czym wyskrzeczała:
- Olala!
Chłopak spłonął rumieńcem.
- Olala! - powtórzyła z cieniem podziwu i niedowierzania w głosie. - Aleś wyrósł, Szymek.
Kto by się spodziewał. - Zachichotała.
Zebrał się w sobie i nieśmiało zagaił rozmowę:
- Wódeczki, Babuniu? - Słyszał, że wiedźma lubi sobie czasami popić i zaopatrzył się u
karczmarza w porcję okowity.
- Wódeczki? - spytała z politowaniem. - Nie pijam już wódeczki. Odkąd Wisenka
zapewniła stały zbyt na wyciąg z miłostki, pijam tylko skalmierskie wina z piwnicy jej męża.
Ty mnie nie zagaduj, Szymek, tylko wykrztuś, czego chcesz. Która to?
- Jarosławna - wypalił i uśmiechnął się głupawo.
Babunia z dezaprobatą pokręciła głową.
- I czternaście mórg - burknęła pod nosem. - Czy wy się nigdy niczego nie nauczycie? Czy
ty nie wiesz, że miłostka rośnie na bagnach? Czy ty myślisz, że ja lubię ganiać goło w pełnię
księżyca? Czy ty nie możesz sobie znaleźć jakiejś miłej, roztropnej dziewuchy?
- Nie! - Szymek był pewny swojego uczucia. - Jarosławna albo żadna.
Babunia coś znowu zamruczała.
- A masz czym zapłacić? - spytała podejrzliwie.
Całkiem zbiła go z tropu. Kilka lat temu władyka poswarzył się z dzierżawcą sąsiedniej
doliny i w trakcie forsowania wrażego dworca ojciec Szymka padł na polu chwały (faktycznie
w fosie chwały, skąd wyłowiono jego cuchnące jeszcze gorzałką ścierwo, ale władyka miał
zacięcie krasomówcze). Odtąd nie powodziło im się z matką najlepiej. Zagon za chałupą nie
rodził dość fasoli na zimę, chatynka z każdym rokiem pochylała się coraz niżej i nawet
ocieniająca podwórko jabłonka obdarowywała ich jedynie maleńkimi parszywkami.
Wprawdzie Szymek miał dwa świniaki, podarowane przez władykę w chwili słabości, ale
prędzej rozstałby się z własnym życiem niż z nimi.
- No... widzicie - zaczął z ociąganiem.
- Co mam widzieć?! - zaperzyła się starowinka. - Czyś ty myślał, że ja tak z dobrego serca
będę się po rosie włóczyć? Ja już nie młódka jestem, podagra mnie łamie, zda mi się raczej
na zapiecku grzać i miód popijać, nie goło pod księżycem ganiać! Nie zapłacisz, nie
dostaniesz! I basta!
- A może by tak... w naturze, Babuniu?
Wiedźma łypnęła ciekawie, bez ceremonii obmacując go wzrokiem.
- No, no! - cmoknęła z zadowoleniem.
Szymek znowu spiekł raka (chociaż właściwie nie wiedział, dlaczego).
- Myślałem, że posprzątam, drew narąbię - sprostował szybko (chociaż właściwie nie
wiedział, co). - Dach załatam... Toż widzicie, że strasznie dziurawy... Gnój rozrzucę -
dokończył w ostatnim, rozpaczliwym porywie.
Babunia Jagódka milczała wystarczająco długo, by łzy stanęły mu w oczach.
- Siedem dni służby - zadecydowała wreszcie sucho. - I ani dnia krócej.
- Jacy wy dobrzy jesteście - rozpromienił się Szymek. - To ja tu wpadnę jutro, jak tylko
słonko zajdzie, i zrobię, co trzeba.
- Miałam na myśli służbę stacjonarną - skrzywiła się Babunia. - Znaczy się, ty i twoje
świnie sprowadzicie się na tydzień do mnie. Wóz albo przewóz.
Przez pokryty słomianą strzechą kudłów łeb Szymka przemknęło tragiczne przeczucie
drwin, jakich nie pożałują mu prześmiewcy. Wybąkał podziękowanie i markotny powlókł się,
by oznajmić świniom wieść o przeprowadzce.
Wbrew jego obawom Babunia Jagódka nie nalegała, by zamieszkał w chacie i
zakwaterowała go całkiem przyzwoicie, w obórce.
- Idę do dworu - oświadczyła. - Wisenka ostatnio zalega z zapłatą, wino już na
wyczerpaniu. Wrócę wieczorkiem, a ty chwyć się za robotę i załataj daszek. Ale do studni nie
zaglądaj. To bardzo szczególna studnia.
- Nic się, Babuniu, nie martwcie - zapewnił ją skwapliwie. - Ja nie z tych.
Starucha uśmiechnęła się pod nosem (a nos miała wielki jak czerwona bulwa, z
nieodzowną kapką zawieszoną na końcu) i żwawo oddaliła się ścieżynką. Skoro tylko
zniknęła, Szymek odetchnął swobodniej. Koło wychodka znalazł pokaźną stertę trzciny do
krycia dachu i bez zwłoki wdrapał się na drabinę. Myśl o Jarosławnie dodawała mu skrzydeł.
Bo też kochał ją, że strach.
Kiedy w południe słońce przygrzało mocniej, uznał, że najwyższy czas odpocząć. Upewnił
się, że świnie spokojnie ryją u podnóża trzech dębów ocieniających polankę, pogroził pięścią
ulubionemu capowi Babuni, splunął na płot, łyknął kwaśnego mleka - ale wciąż coś go
dręczyło. Wreszcie powoli, ostrożnie, zbliżył się do studni. Cembrowina wydała mu się
całkiem zwyczajna. Czujnie rozejrzał się wokół, jednak nic nie zwiastowało rychłego
nadejścia wiedźmy.
Co mi szkodzi, pomyślał, i usprawiedliwił się w duchu. Tylko rzucę okiem. W końcu, niby
dlaczego mam nie zajrzeć? A może złoto tam Babunia chowa wyłudzone od Wisenki? No, raz
kozie śmierć. Zaglądam.
I zajrzał. Zobaczył wybałuszone ze strachu swoje niebieskie ślepia i rozdziawioną
zdumieniem gębę. Ale kiedy się tak gapił, w głębi studni coś zabulgotało, zaszumiało rzewnie
i dobiegł go ukochany, słodki głosik Jarosławny.
- Co tak stoisz, leniu ty śmierdzący. - przemówiła młynarzówna, a za plecami Szymka - W
studni pojawiło się jej wdzięczne ramię i zdzieliło go w łeb tłuczkiem do kartofli. - Znowu się
obijasz? Ze zbożem przyjechali, migiem gnaj wóz rozładować, bo ojcu poskarżę! - zagroziła, a
na powierzchni wody z bulgotem poczęła formować się postać Betki młynarza.
Szymek przezornie nie czekał, co zrobi Betka, który był znany z ciężkiej ręki i plugawego
charakteru. Odskoczył od studni, nim zdążył sobie przypomnieć, że to tylko obrazek na
wodzie, i do wieczora nie zlazł z dachu. Wszakże wizerunek Jarosławny wywołał burzę w jego
sercu. Byli razem! Przemówiła do niego! Przekomarzała się z nim!
Robota wprost paliła mu się w rękach. Babunia Jagódka wróciła o zmierzchu.
- Aleś się uwinął, Szymek! - rzekła z podziwem, po czym poczęstowała go skalmierskim
winem.
Napitek rozrzewnił chłopaka i jeszcze bardziej wzmógł tęsknotę za Jarosławną. W połowie
drugiej flaszki gospodyni też najwidoczniej wpadła w dobry nastrój, bo zaczęła nachalnie
zwoływać do flaszki nietopyrki; nieszczęsne stworzenia, które dotychczas spokojnie zwisały z
belek i bynajmniej nie miały ochoty na dworski rarytas, w popłochu furkotały po izbie.
Zachęcony swojską atmosferą biesiady chłopak zadał dręczące go od południa pytanie:
- A co takiego dziwnego z waszą studnią, Babuniu?
- Widzisz, Szymek - wiedźma czknęła i przyjaźnie klepnęła go po ramieniu - ta studnia
czarowna jest i podstępna. Taka już tradycja w naszej profesji, że każda wiedźma musi mieć
coś czarownego i podstępnego, czy to wrednego demona we flaszce po porzeczkowej
nalewce, czy kije - samobije, czy to osła, co raz sra złotem, a raz czystym gównem i nigdy nie
wiadomo, na co mu ochota przyjdzie. Ja mam studnię. Znaczy się, jak ona kogoś polubi, to
ładnie śpiewa i pokazuje mu przyszłość. Jeśli kogoś nie polubi, to starczy, żeby taki zajrzał do
niej czy wody się napił, a stanie się coś strasznego.
- A coo... strasznego? - wyjąkał Szymek.
- No, różnie to bywa - wyjaśniła pogodnie Babunia. - Jedni się zmieniają w żaby, inni
zasypiają na sto lat, a był też jeden taki, co tylko raz się przejrzał i z rykiem popędził w las.
Wydawało mu się, że jest jeleniem. Podobno później naprawdę się w niego zmienił. Wisenka
powiada, że ten wieniec przy palenisku w starościńskim dworcu jest po nim, ale czy to
prawda, nie wiadomo. Wiesz, jak jest z Wisenką.
Szymek nie wiedział, ale zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie aż do lędźwi i z
powrotem. Pożegnał się pośpiesznie, życzył Babuni dobrej nocy i pognał do swojej obórki.
Nietopyrki skorzystały z okazji i wypadły za nim przez niedomknięte drzwi, a zaczajony za
rogiem chaty cap mocno tryknął go w zadek.
- Czarcie nasienie! - rozdarł się chłopak. - Rychło ty skończysz w kotle!
Spał źle. Śniło mu się, że znowu zajrzał do studni i zmienił się w kozła.
O poranku Babunia Jagódka obudziła go waleniem kostura w ścianę obórki i zagnała do
wybierania szamba. Smród był taki, że nawet świnie uciekły, ale Szymek pracował wytrwale i
marzył o ukochanej.
Marzył tak intensywnie, że pod wieczór znów zajrzał do studni.
Wprawdzie w nic się nie zmienił, lecz trochę zdziwiło go to, co ujrzał. Była tam jego
Jarosławna. Dostojna i obfita, niczym pękata dzieżka do ciasta, z dwoma zasmarkanymi
dzieciakami uczepionymi spódnicy, wypędzała świnie z warzywnika. Chłopak popatrzył na
nią podejrzliwie: nie, żeby mu się przestała podobać, ale była jakaś odmieniona, minę miała
kwaśną i nie szczędziła nierogaciźnie kopniaków. Cóż, i tak kochał ją okrutnie, że strach. Ale
najgorsze było to, że cudne lewe oko Jarosławny zezowało na niego jakoś złośliwie, zimno i
nieprzychylnie.
Posmutniały powrócił do wybierania szamba.
- Coś ty taki markotny, Szymek? - spytała Babunia.
- Śmierdzi strasznie - burknął.
- Przez ciernie dąży się do miłości - orzekła filozoficznie. - Tylko przez ciernie.
Potem znów urządzili sobie popijawę. Wiedźma opowiadała zamkowe plotki, ciągnęła
gorzałę jak chłop i podtykała Szymkowi pod nos marynowane śledzie z cebulą. Uznał więc, że
naprawdę niezła z niej babina. Wygrał w karty dwa sznury prawdziwych korali, a Babunia na
koniec tak się spiła, że w kółko bełkotała:
- Przez ciernie, przez ciernie...
Jej stan zaniepokoił trochę Szymka, więc wyniósł się cichcem - nigdy nie wiadomo, czy po
pijaku wiedźma nie rzuci jakimś paskudnym zaklęciem. Nim usnął, w jego głowie zakołatała
myśl, że ze zmęczenia chyba coś mu się przywidziało. Niepodobna przecież, żeby Jarosławna
krzywo na niego patrzyła. Postanowił sumiennie to nazajutrz sprawdzić.
Co też uczynił. Dziewczyna nie tylko krzywo na niego patrzyła, ale też głośno i soczyście
klęła, ku uciesze sąsiadów. Z desperacji Szymek - W - Studni poszedł na gorzałkę do
karczmy, a Jarosławna mściwie nie wpuściła go na noc do komory. Ułożył się więc w
krzakach za młynem, z daleka od drogi, żeby się wieść o jego mężowskim pohańbieniu nie
rozniosła po całej wsi. W krzyżu go łamało od targania worów z mąką, w brzuchu burczało z
głodu, nawet studnia bulgotała jakoś... szyderczo.
Tak się zasmucił, że pocieszyła go dopiero dokładka pierogów z jagodami. A Babunia
Jagódka robiła wyśmienite pierogi.
Tego wieczoru nie powąchał wina, bo w zapale porządków uprzątnął był górę koziego
łajna zalegającego pod płotem na tyłach chatki. Niestety, okazało się, że Babunia ma jakąś
teorię na temat użyteczności kozich odchodów. Wrzeszczała strasznie i wygrażała mu
kosturkiem, Szymek zaś, choć nie rozumiał słowa „destylacja”, pojął, że Babunia jest bardzo
zła i lepiej nie wchodzić jej w drogę. Na wszelki wypadek przespał się przy świniach. Jakoś
mu bydlątka dodawały odwagi.
Jeszcze przed świtem pognał do studni, jednak nie czekała go żadna przyjemna
niespodzianka. Jarosławna wybiła warząchwią ząb Szymkowi - W - Studni, a kiedy chciał jej
mężowskim prawem złoić skórę, zagroziła, że niech tylko zakrzywi na nią palec, a tatuś
wywali go z domu na zbity pysk. Wykrzyczała też, że musiała całkiem zgłupieć, poślubiając
świniopasa, spotwarzyła go od gołodupców, a na koniec skrupulatnie wyliczyła cztery krowy
posagu, pierzynę, poduchy oraz morgi, które ma odziedziczyć. Potem pojawił się Betka i
zagnał go do roboty w młynie. Kątem oka Szymek - W - Studni dostrzegł, że jego ukochana
śmieje się w kułak, a młynarczycy wtórują jej z zapałem.
Zacisnął zęby i postanowił, że nie będzie więcej zaglądać za cembrowinę. Wiedźma miała
rację. Studnia naprawdę była szczególna. Niebezpieczna, złośliwa i wredna.
Naprawił płot, Babunia zaś najpewniej mu wybaczyła, bo w południe nakazała odpocząć.
Słoneczko przygrzewało, muchy bzyczały sennie i resztę dnia chłopak spokojnie przedrzemał
pod dębem.
Na kolację była potrawka z zająca. Szymek nażarł się jak świnia.
- Skąd to macie, Babuniu? - zapytał z respektem.
- Ot, przypałętało się. - Wiedźma otarła z brody tłusty sos. - Chcesz jeszcze?
- Po was, Babuniu - odparł uprzejmie, podstawiając talerz. - A wy tak możecie? Znaczy
się, w dworskim lesie na zwierza możecie kłusować?
- Kłusować? - obruszyła się Babunia Jagódka. - Ja mam na to przywileje. Jeszcze przez
dziada Wisenki pieczętowane, jak ta wielka wojna w Górach Żmijowych nastała. Starosta na
południe pociągnął. Wojaczki mu się zachciało, grzybowi staremu. A jak z tej wojaczki wrócił,
to i bez konia, i bez siodła paradnego, nawet szubę z niego zdarli, a łeb miał tak
poszczerbiony, że mu rozum szczerbami wyciekał. No, to akurat nieduża była strata -
zachichotała - bo rozumu w czerepie nigdy za dużo nie miał. Tyle że bez mała przez dwie
niedziele musiałam go kurować...
Szymek stropił się. Właściwie nie miał wcale ochoty wysłuchiwać Babcinych historii.
Uważał, że od władyki i jego rodziny najlepiej trzymać się z daleka - z nieszczęściem jak z
robactwem, starczy blisko podejść, a oblezie ze szczętem. Babcin brak szacunku dla porządku
świata napełniał go niepokojem.
- A ty, Szymek, co chciałbyś robić? - zagadnęła z chytrą miną.
- Może chatę pobielę? - zaryzykował, nie czekając, aż wymyśli coś gorszego od wybierania
szamba.
- Oj, Szymek - jęknęła Babunia. - Jutro piątek, żadna, szanująca się wiedźma w obejściu
palcem nie ruszy. Co w życiu chciałbyś robić, pytałam.
- No... - Z namysłem podrapał się po głowie. - Chciałbym mieć spokój. Zupę na mięsie i
słodki placek ze śliwkami co niedzielę. Parobka...
Babunia dostrzegła, że wysiłek intelektualny staje się dla Szymka zbyt bolesny i
oznajmiła:
- Dobrze, placek będzie jutro. Weźmiesz kawałek i zaniesiesz matce, lepiej, żebyś mi się tu
nie pałętał. O świnie się nie martw, zadbam należycie.
Nazajutrz zwolniony ze służby i radosny Szymek zaczaił się w krzakach, by popatrzeć na
krzątającą się w obejściu Jarosławnę. Jednakże ze zdziwieniem poczuł, że jego miłości jakby
zaczęło ubywać. Mnóstwo jej ubyło zwłaszcza wtedy, kiedy młynarczycy go wypatrzyli i
zaczęli pokpiwać, że Jarosławna ma nowego zalotnika. Dziewczyna zaperzyła się, krzyknęła:
- Wynoś się stąd, świniopasie jeden! Przestań za mną łazić! Przestań się na mnie gapić!
Wynocha! - I uciekła z płaczem, przy wtórze szyderczego śmiechu młynarczyków.
Zdesperowany jej nieczułością powlókł się z powrotem do wiedźmiej chatki.
Och, Jarosławna!, myślał z wyrzutem, Jarosławna, moja słodka Jarosławna! I czternaście
mórg, dopowiadał jakiś uparty głos w jego czaszce. Cztery krowy. Puchowa pierzyna... Ale to
się zmieni, przekonywał się stanowczo. Jeszcze dwa dni, wywar z miłostki i wszystko się
zmieni.
Tak się rozmarzył, że dopiero solidne bodnięcie ściągnęło go z powrotem na ziemię. Cap
Babuni zabeczał bezczelnie i uciekł. Czemuś ten cap strasznie go nie cierpiał i trykał przy
każdej okazji. Zeźlony chłopak ruszył za kozłem, który przemyślnie umknął do chaty. Jednak
popychany słusznym gniewem Szymek nie zawahał się.
- Już jesteś? - zdziwiła się Babunia Jagódka, a gęba Szymka sama rozdziawiła się ze
zdumienia.
W izbie bowiem siedziały trzy dorodne, młode dziewuchy, a jedna z nich właśnie
przemówiła głosem Babuni (tylko młodszym i mniej piskliwym). Miały na sobie
rozchełstane, głęboko wycięte kiecki, jakie zwykła przywdziewać wioskowa ladacznica. Tylko
gdzież było owej ladacznicy o wdzięcznym mianie Gronostaj do zaczarowanej wiedźmy!
- Ja tak... za capem... przepraszam - wybąkał przejęty Szymek i uciekł.
Z wnętrza chaty dobiegł go zgodny rechot trzech wiedźm. Pokładały się ze śmiechu.
Przezornie zrezygnował więc z kolacji i wrócił do swoich świń.
Rano Babunia wyglądała całkiem zwyczajnie.
- Ty się mnie boisz, Szymek? - zagadnęła.
- No, nie... - skłamał niezdarnie. - Nie bardzo.
- Bo nie ma się co bać. - Pokiwała głową. - Rację mają dziewuchy, strasznie się ostatnimi
czasy rozleniwiłam. Zepsułam miotłę, przestałam się odmieniać zaklęciem „młoda - i -
piękna”, nawet z nietopyrkami od dawna się nie włóczę. Ech, prowincja, stagnacja. Nie to, co
kiedyś... - Zamyśliła się nad czymś posępnie. - Ale póki tu jesteś, nie będę czarować. Żebyś
się zanadto nie spłoszył.
- E, mnie tam wszystko jedno - mruknął. - Zmieniajcie się, jako chcecie.
- Tak? - rzuciła zalotnie Babunia. Zamachała chudziutkimi ramionami, odwinęła się
żwawo i znów przed Szymkiem stała czarnowłosa dziewoja, którą onegdaj widział w chacie. -
Dzisiaj jarmark w Zielonkach. Wrócę wieczorem. - Wyrwała sztachetę z płotu, podkasała
wysoko kieckę, usiadła okrakiem i odleciała.
Szymek pobielił chatę, pozamiatał klepisko, wyczyścił piec, pożarł resztki pieczystego z
wczorajszej wiedźmiej uczty, i kiedy już zupełnie nie wiedział co robić, poszedł gapić się w
studnię.
Jarosławna kazała mężowi wynosić się do młyna, a potem zamknęła się w komorze i
strasznie z kimś chichotała. Szymek - W - Studni przytknął ucho do ściany i prawie był
pewien, że rozpoznaje głos proboszcza. Jak dźgnięty ostrogą dokonał starannych oględzin
potomstwa (Jarosławna ciągle chichotała w komorze) i doszedł do wniosku, że jego
najmłodszy syn wielce przypomina z gęby czcigodnego duszpasterza.
Ze złości Szymek skopał cembrowinę. Żal rozdzierał mu serce. Studnia zabulgotała z
oburzeniem i nic więcej nie zobaczył.
Słyszał, że Babunia wołała go po powrocie, ale się nie odezwał. Leżał skulony pomiędzy
świniami i rozpaczał, rozpaczał tak straszliwie, że usnął dopiero przed świtem. A rano
oświadczył, że w niedzielę robił nie będzie.
- Szanuję twoje uczucia religijne - zgodziła się Babunia. - Możemy wpaść do wioski, jak
wszyscy pójdą na sumę.
Właściwie Szymek też miał ochotę pójść na sumę, ale uznał, że nie należy prowokować
wiedźmy. Nadrabiając miną, usiadł za nią na sztachecie.
- Przytrzymaj się - poradziła Babunia.
Niepewnie objął ją w pasie. Dziewuchy zawsze się z Szymka wyśmiewały. Nawet
wioskowa ladacznica szydziła, że powinien siedzieć ze świniami w chlewie, a nie w karczmie.
Jednak Babunia tylko otarła się o niego lubieżnie i wierciła nęcąco, póki nie znalazł sposobu,
by ją chwycić naprawdę wygodnie.
Wylądowali na rynku, przed karczmą. Zza drzwi kaplicy po drugiej stronie placu dobiegał
chrapliwy głos organisty, a żółty wioskowy kundelek, ujadając, wczepił się w kieckę Babuni.
Kopnęła psinę w wystające żebra i zamaszyście zebrała spódnicę.
- Sennie tu - powiedziała znudzona, rozglądając się dookoła. - Coś mi się zdaje, Szymek,
że trzeba ich trochę rozruszać.
Najpierw śmignęli do młyna i wyczarowali robaki w całej mące. Potem zwarzyli piwo w
karczmie, ochwacili konia proboszcza, złamali oś w powozie władyki i napuścili wszy do
odświętnej peruki Wisenki. Szymek nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dobrze się bawił. Wpadli
też na obiad do pobliskiego miasteczka, gdzie w domu o złej reputacji kazali sobie podać
sałatę, dzika w sosie myśliwskim, pasztet z truflami, a na deser pianki malinowe. Babunia
zapłaciła za wszystko bez zmrużenia oka srebrnymi groszami i kazała jeszcze dodać trzy
butelki czerwonego wina na drogę. O północy przemknęli nad osadą, zataczając się na
sztachecie i strzelając błyskawicami. Na koniec Babunia wznieciła nad sadem władyki grad
sztucznych ogni, a Szymek rżał z ukontentowania i obłapiał ją coraz mocniej.
Ranem obudził się w łóżku Babuni Jagódki. Miał mgliste odczucie, że spędził niedzielę
niezupełnie po bożemu, jednak mimo wszystko uśmiechał się głupawo i z zadowoleniem.
Wstał, wciągnął portki, przekąsił owsianym plackiem i twarogiem, który Babunia
zostawiła przy łóżku, zapił piwkiem. Z podwórka dobiegło go przeraźliwe meczenie
wiedźmiego capa.
- A, Szymek! - ucieszyła się na jego widok Babunia, wciąż w swej młodzieńczej postaci. -
Strasznie już mi się znudził ten stary śmierdziel. Widziałeś gdzieś nóż do uboju?
- Leży w szopce. Zaraz naostrzę - zaofiarował się mściwie.
Kozioł najwyraźniej zrozumiał, co się święci, gdyż podjął ostatni, rozpaczliwy wysiłek. Ale
Babunia trzymała mocno.
- Przykro mi, Kierełko - powiedziała nieco melancholijnie. - Strasznie zdziadziałeś, a ja
przy tobie. Nawet jako kozioł jesteś do niczego, poza tym potrzebuję skóry na nowy bębenek.
- I bardzo zgrabnie poddawszy gardło zwierzaka, zabrała się do sprawiania tuszy. - Jak to się
można do gadziny przywiązać. - Pociągnęła nosem. - Tyle lat przeżyliśmy razem.
- Na każdego przychodzi koniec - podsumował sentencjonalnie Szymek.
- Aha - przytaknęła Babunia. - Twoja służba też się skończyła, chłopcze. Mam w chacie
gotowy wywar z miłostki. Zadasz jej pięć kropli w napoju i młynarzówna twoja.
Podziękował uprzejmie, ale na myśl o powrocie do osady i funkcji dworskiego świniopasa
ogarnęła go czemuś straszliwa melancholia. Dla pociechy pomyślał o Jarosławnie, jednakże
nie pamiętał nic prócz tego, jak na niego wrzeszczała w studni i zabawiała się z proboszczem.
I było mu coraz bardziej markotno.
- No to łyknijmy strzemiennego - rzekła Babunia, zapraszając go na pożegnalną szklanicę.
Z jednej zrobiły się dwie i trzy, potem cała butelka, i jeszcze jedna. Nie wiedzieć jak
zaplątał się pod pierzynę Babuni. W przebłysku stanowczości wlał do jej szklanki wywar z
miłostki - i to nie pięć kropli, ale całą flaszeczkę.
- Oj, głupotoż ty moja! - zagruchała czule Babunia Jagódka i pogładziła go po splątanych
płowych kudłach.
Jak można się domyślić, Szymek nie poślubił Jarosławny młynarzówny. Przeprowadził się
za to na dobre do chatki Babuni Jagódki (strasznie zżymała się, kiedy ją tak nazywał i kazała
się wołać zwyczajnie, Jagna) oraz, ku nieskrywanej wrogości władyki, zrezygnował z posady
dworskiego świniopasa.
Babunia skrupulatnie dbała, by nigdy nie brakowało mu świeżego mięsa na obiad,
ulubionej podpalanki i innych rozrywek. Na początku władyka nieco bruździł, ale uspokoił
się po interwencji Babuni. Szymek był pewien, że żona Wisenka znacznie przyczyniła się do
pokonania jego oporów: ostatecznie, dziedzic Wilżyńskiej Doliny zaczynał ją coraz mocniej
kopać i chyba wszystkim zależało na szczęśliwym rozwiązaniu, prawda?
Nie obyło się jednakże bez walki z oszczerczymi jęzorami. Szymek nie rozumiał co prawda
znaczenia słowa „przydupas”, ale po pierwszej samotnej wyprawie do karczmy był naprawdę
przybity. Na szczęście Babunia obdarowała go wywarem o sile dziewięciu chłopa i swobodnie
zdołał połamać żebra Strugale i odbić nerki Myszy. Odtąd ludzie darzyli go należnym
szacunkiem i omijali z daleka.
Babunia Jagódka hojnie obdzielała go szczęściem we dnie i w nocy. Niemal nie widywał
jej pod inną postacią, jak hożej i pięknej dziewoi. Jedynie nocami, gdy była pogrążona w
szczególnie głębokim śnie, na powrót stawała się obmierzłą, zgrzybiałą staruchą. Czuł się
wówczas trochę nieswojo, ale wystarczyło dźgnąć ją łokciem pod żebro i Babunia
natychmiast zmieniała się w kwitnącą młódkę.
Na początku martwił się odrobinę, że wiedźma zmusza go do biegania w skórze kozła, lecz
powoli przywykł. Zresztą ona też zmieniała się w kozę i czasami aż żal było wracać do
ludzkiej postaci. Pasowali do siebie, jak ulał. Babunia popijała nawet herbatkę „zrób to bez
obaw”, choć zważywszy na jej wiek, Szymek uważał, że stanowczo przesadza. Jednakże z
wiedźmami nigdy nic nie wiadomo, i kto wie, o czym plotkowała z przyjaciółkami. Miały
zwyczaj zmieniać się w nietopyrki i dołączać do stadka u powały. Szymek zgadywał, że
zabawiają się tak z czystej, babskiej złośliwości - cieszyło je, kiedy stał na dole, nic nie
rozumiał i rozdziawiwszy gębę, patrzył, jak wirują pod sufitem.
Ale i tak był szczęśliwy. Wiedział, że nie mógł trafić lepiej.
Zamyślał, żeby wreszcie powiedzieć jej, jak ją kocha. A kochał ją, że strach.
CÓRKI GRABARZA
Grabarz Rękawka był człowiekiem krewkim i pochopnym w gniewie, szczególnie wobec
własnych córek. Złośliwa połowica rodziła je bowiem w ilości niezmiernej i, wokół
grabarskiej sadyby, na skraju wilżyńskiego smyntarza, nieustannie kręciło się całe
świergoczące stadko niewieściego drobiazgu. Syna za to nie miał ni jednego. Ze zgryzoty całe
dnie siedział w gospodzie, pijąc na umór i na pohybel przewrotnej kobiecie, która uparła się
pozbawić go przyrodzonego dziedzica. Gdy zaś zamroczył się należycie, wlókł się na powrót
do chałupy, gdzie, rozebrany gorzałką i rozgoryczony losem, prał babę trzonkiem grabarskiej
łopaty i z desperacją brał się do płodzenia upragnionego dzieciaka. Niecały rok później, w
zawieszonej u powały kołysce darła się kolejna dziewucha. Grabarz Rękawka zaś, ku uciesze
karczmarza, powracał do wcześniejszych obyczajów.
Aż pewnego zimowego zmierzchu, wilżyński grabarz, znużony wielce biesiadowaniem w
gospodzie, przysiadł sobie na pieńku tuż obok mogiłki piwowara. I tam go następnego
poranka znalazło potomstwo, które z upodobaniem zwykło harcować pomiędzy kopczykami,
skrywającymi ziemskie szczątki wilżyńskich obywateli. Siedział wsparty wygodnie o
nagrobny kamień, z głową nakrytą peleryną z grubej skóry, twarzą, zsiniałą czy to od mrozu,
czy pijaństwa i z grabarską łopatą w poprzek kolan. Łopatę ktoś ukradł jeszcze tego samego
ranka.
Gronostaj nie przejęła się właściwie śmiercią rodziciela. Ponieważ nigdy wcześniej do ich
niskiej, okopconej chałupki nie zawitała podobna ciżba sąsiadów, w cichej fascynacji
obserwowała z kąta zażywne wieśniaczki w odświętnych spódnicach i sztywno
wykrochmalonych bluzkach. Baby ściągnęły z całej wioski, by użalić się nad wdową i
rozwieść obszernie nad zaletami nieboszczyka, który spoczywał tuż za ścianą, w komorze,
skąd na tę okoliczność przegnano kury nioski. Matka zawodziła, zasłaniając połatanym
fartuchem twarz, której koloru dodawały fioletowe ślady mężowskich razów. Co chwila też z
przeraźliwym skowytem rzucała się ku drzwiom komórki. Kumoszki przytrzymywały ją w
ostatniej chwili, nieomal odrywając jej palce od ościeżnicy, i wśród rozdzierających
lamentów usadzały na powrót przy stole. Jednak ich pobrużdżone, wyschnięte od słońca
oblicza wydawały się w jakiś sposób zadowolone. Bez względu na wszelkie przywary
małżonka, w Wilżyńskiej Dolinie oczekiwano, by wdowa sumiennie wypełniała obowiązki
płaczki.
Rozpacz matki jednak wydawała się szczera, choć Gronostaj zupełnie nie umiała pojąć jej
powodów. Dopiero dwie niedziele później, kiedy pod zmierzch pachołkowie władyki
załomotali w okiennice, z lekka rozjaśniło się jej w głowie.
Pachołków było czterech, wszyscy z berdyszami w dłoniach i wyraźnie podchmieleni, co
wskazywało, że po drodze nie ominęli gospody. Wiedli jakiegoś postawnego, czarnobrodego
człeka. Gronostaj nigdy wcześniej nie spotkała go w Wilżyńskiej Dolinie i aż cofnęła się na
widok jego gęby, był bowiem szpetnie naznaczony na czole żelazem, a prawe oko, widać
wyłupione w bójce, czy może ręką kata, przysłonił brudną, czarną szmatą. Na szyi miał
żelazną obrożę, ale szedł swobodnie, bez postronka nawet. I to on pierwszy wlazł do chałupy
i bezczelnie przepatrywał kąty.
Jednak naprawdę Gronostaj przeraziła się dopiero wówczas, kiedy matka z głośnym
szlochem padła na klepisko i wczepiła się w buty jednego z pachołków.
- Wstawaj, kobieto! - Chłopak niecierpliwie cofnął nogę. - Graty zbierajcie, a duchem, bo
chałupa potrzebna.
- A dokąd ja pójdę, jaśnie panie? - wyłkała matka. - No, dokąd?
Gronostaj aż buzię otwarła ze zdumienia, bo nie był to żaden jaśnie pan, tylko kostropaty
Gruda, który jeszcze parę lat temu zakradał się z koleżkami nocą do ich sadu i kradł gruszki,
najsłodsze w całej okolicy. I nieraz się zdarzało, że jej tatko zaczaił się chytrze w bzowych
zaroślach popod samym płotem i nieźle przetrzepał rabusiowi skórę.
Gruda zhardział bezmiernie, odkąd poszedł na służbę do dworu, i rzadko kiedy zachodził
do osady bez kubraka w barwach władyki, z głową niedźwiedzia wyhaftowaną czarną nicią na
piersi. Ale dziewczynka spotykała go w gospodzie, dokąd matka posyłała ją wraz z siostrami
po pochówku co zasobniejszego kmiecia, żeby wyżebrały od ojca kilka miedziaków.
Najczęściej bez skutku. Bo jeśli ojciec był jeszcze trzeźwy i miał grosz w sakiewce, to pędził je
precz, wymyślając im przy tym okrutnie od bękarciąt, małych chytrych dziwek i świńskiego
nasienia, czym zresztą wywoływał ogólną a szumną wesołość. Jeśli zaś spił się już
doszczętnie, to chętnie sadzał je sobie na kolanach i głaskał po płowych główkach,
wyrzekając na nieszczęsny los grabarskich córek, ale wówczas nie miał już w trzosie ani
złamanego szeląga. Bywało też, że karczmarz darł się na nie od proga, by natychmiast
zabierały z gospody to zarzygane ścierwo. I właśnie Gruda czasami pomagał im dźwignąć
ojca z ławy i wyprowadzić na dziedziniec. Gronostaj szczerze go lubiła. Zwłaszcza odkąd
przydybał pijanego grabarza przy studni za gospodą, jak okładał pięściami najstarszą z córek,
i przykładnie otłukł mu grzbiet trzonkiem jego własnej grabarskiej łopaty.
Teraz jednak Gruda ani spojrzał na skulone w kącie dziewuszki.
- A pod kościół, babo, albo do lasu - rzucił obojętnie. - Mnie tam za jedno. Byle prędko,
nim się jaśnie pan do reszty zeźli. Tak bogami a prawdą, dość żeście mu już kłopotów
przyczynili, z waszego chłopa też od dawna pożytku nie było. Więc pan nowego grabarza
naznaczył, bo taka jego wola i prawo. I to już teraz od mości Rufiana - kiwnął na
czarnobrodego - zależy, czyli mu się na niewiastę nadacie.
- Ani nawet na posługaczkę się nie nada - ocenił nowo mianowany grabarz, widząc
klepisko pokryte na wpół przegniłą słomą, koślawy stół obok paleniska, skrzynię z wiekiem
rozrąbanym siekierą i barłóg w kącie chaty. - Toż świnie w pańskim chlewie lepsze mają
oporządzenie niźli człek w tej chałupie.
- Albo mnisi więźniowie w cuchthauzie - syknął przez zęby drugi z pachołków. - Nie
podoba się, to droga wolna!
Przybysz rzucił mu posępne spojrzenie. Gronostaj nie wiedziała jeszcze, że bynajmniej nie
z dobrej woli najął się na wilżyńskiego grabarza, a żelazny kołnierz na jego szyi był więcej niż
ozdobą. Dopiero znacznie później, z przebąkiwań pachołków, poskładała sobie w jedno
paskudną historię Rufiana, niegdyś grasanta w górskiej bandzie, a jeszcze wcześniej
wywołańca, przepędzonego ze Spichrzy książęcym rozkazem. Nigdy nie doszła, za co go
dokładnie braciszkowie w tiurmie zamknęli, ani jakim sposobem im w ręce wpadł. Musiał
mieć jednak znaczny rejestrzyk grzechów, kiedy go bowiem władyka spostrzegł zakutego w
dyby pod murem opactwa i wystawionego na uciechę gawiedzi, dwa dni tylko pozostały mu
do kaźni na wielkim placu przed świątynią.
Nie wiedzieć też, co tknęło władykę, człeka ostrożnego i nieskłonnego do szaleństw, że na
widok czarnobrodego zbira, nie zwlekając, ruszył do opata i wymógł na nim ułaskawienie.
Nie poszło łatwo, bo braciszkowie zrazu za nic nie chcieli ulec namowom władyki, podnosząc
krzywdy uczynione przez Rufiana świątobliwym pielgrzymom pod samym opactwem.
Dopiero sakiewka srebra, rzucona na stół przez zeźlonego władykę, bezpowrotnie ucięła
płomienną dysputę o praworządności i pokucie za grzechy. Opat Ciecierka pochwycił trzosik,
mamrocząc podziękowania za szczodrobliwość i nabożną troskę. Władyka tymczasem
rozkazał nałożyć żelazną obrożę na szyję uratowanemu spod topora złoczyńcy, a następnie,
przytroczywszy do niej solidny żelazny łańcuch, uwiązał go u końskiego łęgu i ruszył do dom.
Co myślał podczas tej wędrówki górskimi ścieżkami sam Rufian, trudno dociekać. Dość,
że władyka ostro popędzał konia, gdyż nadojadła mu postna mnisia strawa, zapijana
źródlaną wodą. Wiedział też doskonale, że pozostawiona nazbyt długo Wisenka niepokoi się
nadmiernie, a z niepokoju i troski różności jej do głowiny przychodzą. Na ten przykład
takowe, że się jej małżonek złajdaczył, zabradziażywszy nędznie w gospodzie przy trakcie ze
spichrzańskimi ladacznicami, co się istotnie zeszłej wiosny przydarzyło, raz jeden i ku
szczerej rozpaczy władyki. Kiedy bowiem do dom powrócił, wnet się okazało, że
przedłużająca się nieobecność małżonka odwiodła cokolwiek Wisenkę od cnót domowych.
Zamiast przykładnie siedzieć przy krośnie, pani najpierw zawodziła na pół wsi, wyzywając
władykę takimi wyrazy, że aż wieśniaków podziw brał. Później zaś konie kazała przyprzęgać
do karocy, a chyżo. Forysia biczyskiem przez pysk zdzieliła, bo jej głośno przedkładał, że
jaśnie pan nie przyjmie mile podobnej samowoli. Chwyciła lejce i z rozwianymi włosami,
jedynie w spodniej sukni, popędziła gościńcem ku siedzibie ojca, sławetnego starosty
Wężyka. Cud boski, że jej gdzie po drodze wilcy nie zdybali, ani że karku od pośpiechu nie
skręciła, bo na oślep gnała. A jeszcze większy cud, że starosta Wężyk władyce czerepu nie
rozszczepił, kiedy ten popod dworcem stanął, by upomnieć się o krewką małżonkę.
Wisenka jeszcze ze dwie niedziele nie chciała z nim gadać po tym, jak ją wreszcie wybłagał
od urażonego teścia. Na koniec, dla zadośćuczynienia zażądała dworskiej małpki, którą
musiał dla niej sprowadzić aż ze Szczeżupin, nowego karła i czterech łokci szkarłatnego
jedwabiu. Władyka zagryzł zęby i wykonał zamówienie, Wężyk bowiem był człekiem
pamiętliwym i nader czułym na prawdziwe i domniemane zniewagi. Na przyszłość zaś dbał
wielce, aby nigdy nie dawać małżonce powodów do obaw - zaniepokojona Wisenka bywała
nazbyt kosztowna.
A do ladacznic po staremu chadzał. Tyle że trzymał je w gospodzie w najbliższym
targowym mieście, co było nader wygodne, bo przecież jako dobry gospodarz raz po raz
musiał barany na sprzedaż popędzić, albo własnym okiem doglądnąć, czy pachołkowie nie
pokumali się z handlarzami i nie kontraktują najmarniejszego obroku. Wisenka mile
przyjmowała podobną dbałość o folwarczne interesa, władyka zaś pamiętał, by zawsze jej z
miasteczka przywieźć nowe wstążki do czepca lub inny drobiazg. A pachołkowie, których
hojnie dopuszczał do komitywy z ladacznicami, ani słówkiem nie pisnęli o jego targowych
rozrywkach.
Z dalszych podróży zwykł jednak władyka wracać skrupulatnie na czas, więc Rufian spocił
się tamtego dnia niezmiernie i osłabł, bo solidna żelazna obroża i łańcuch zmuszały go do
żywego kłusu po wilżyńskich pagórkach. Tuż za ogonem pańskiego siwka wpadł na dworski
podwórzec i, wyczerpany, przewrócił się obok koryta do pojenia bydła. Wisenka już od progu
przewiercała go wzrokiem. Jej oczy bacznie lustrowały przybyłych, szukając w obliczu i
przyodziewku małżonka śladów łajdactwa. Na darmo.
- Grabarzam nowego przywiódł. - Władyka udał, że nie widzi wykrzywionych
niezadowoleniem ust połowicy.
- Grabarza? - prychnął od poidła Rufian, który pomimo biegu na krótkim postronku nie
nawykł jeszcze do wilżyńskich obyczajów. - A to was paskudnie musieli mnisi okpić...
- A właśnie grabarza. - Władyka bez śladu zniecierpliwienia w głosie smagnął go
bykowcem po grzbiecie, ale tak, że grasant zatchnął się w pół słowa i począł gwałtownie
chwytać powietrze. - Takem postanowił.
- Tyle że grabarz coś nie bardzo chętny - zauważyła zgryźliwie Wisenka.
- Droczy się tylko. - Władyka uśmiechnął się pod wąsem i widząc, że Rufian znów
rozwiera gębę, przezornie walnął go przez plecy kańczugiem. - Wolno ciągnęlim, tedy zebrało
mu się na zbytki. Ale wedle woli. Jak mu grabarka niezbyt miła, to jeszcze przed zmierzchem
będzie miał kat zajęcie. A kat młody, w rzemiośle nieobyty, na trzy razy człeka wieszać
potrafi, więc przyda mu się ćwiczenie... - znacząco zawiesił głos.
Rufian pobielał na twarzy.
- Z podziękowaniem jaśnie wielmożnemu panu - powiedział nieco drżącym głosem. -
Zawszem chciał jakiej spokojniejszej profesji, jeno się okazja nie trafiła. Z miłą chęcią będę
grabarzował, toż ja z dawien dawna do trupów nawykły.
- Ot i widzisz, moja duszko! - Władyka rzucił Wisence triumfujące spojrzenie. - Żal
robotnego pachołka z wioski na ścierwograbka marnować. A jakem to bydlę popod
opactwem w dybach ujrzał, zrazu wiedziałem, że się nam nada. Trzeba je tylko do
obowiązków wdrożyć i pokory nauczyć. Na początek - przymrużył ślepia, szacując
przygarbioną nagle sylwetkę Rufiana - wyliczy się mu przy pręgierzu ze dwa tuziny. Ale tak
od serca. Niech wie, że w Wilżyńskiej Dolinie nie skąpim na nauce.
Grasant nie wzbraniał się, kiedy słudzy władyki powlekli go przed dworską bramę i
przywiązali do słupka. Pachołkowie też nie szturchali go mocno, nie chcąc sobie zawczasu
czynić nieprzyjaciela z tego, kto im kiedyś udzieli ostatniej ziemskiej posługi. Poradzili mu
nawet ukradkiem, by darł się ile tchu w płucach i zawodził żałośnie, władyka bowiem wielce
cenił podobne objawy skruchy. Na koniec stary Lusztyk, który miał pieczę nad stajennymi,
poklepał Rufiana po plecach, dał mu dla pokrzepienia kilka łyków siwuchy, potem zaś bez
złości i zniecierpliwienia począł czynić swoją powinność. A Lusztyk, choć biały jak gołąbek i
wiekiem nieźle do ziemi przygięty, rękę wciąż miał tak krzepką, że nawet się Rufian nie
musiał zanadto do wrzasków zmuszać.
Darł się donośnie. Aż gawrony podrywały się w popłochu z dworskiego sadu, a
zadowolony władyka wyszedł na ganek.
- No, już dobrze, dobrze, nie trzeba - odął wargi, kiedy pachołkowie, obeznani z
kaprysami jaśnie pana, pośpiesznie przygięli grasanta do ziemi. Potem cofnął się o krok, ale
nie omieszkał podetknąć Rufianowi pod gębę ręki ozdobionej rodowym sygnetem w oprawie
z poczerniałego srebra. - Godne pochwały - zwrócił się do przyszłego grabarza - że umiesz
miłosierdzie docenić i za łaskawość pokornie podziękować, ale czas ci się do chałupy zbierać.
Szafarz wyliczy ci - spod nastroszonej brwi popatrzał uważnie na okrwawionego rzezimieszka
- ze cztery chleby i połeć słoniny. Żeby ci się na nowym gospodarstwie szczęściło.
Rufian nie zrozumiał od razu, dlaczego oblicza pachołków rozjaśniły się na takie dictum,
ale prędko przywdział koszulę, którą Lusztyk rozumnie kazał mu zwlec przed biczowaniem, i
w asyście czterech parobczaków ruszył ku wiosce. Wlókł się ociężale, odburkując na
uprzejme zagadywania, ale na widok karczmy rozpogodził się nieco. Ledwo przysiedli w
piątkę pod lipą, ocieniającą wejście do wilżyńskiego przybytku rozpusty i wszelakich
bezeceństw, oberżysta w wielkim skórzanych fartuchu przybiegł ku nim z dzbanem ciemnego
piwa, i jeśli nawet zauważył żelazną obrożę na szyi Rufiana, to nie zdradził się ani jednym
gestem. Gdy zaś pokrzepiony nieco trunkiem i oddaleniem od dworu władyki Rufian zaczął
przepytywać ogródkiem pachołków na okoliczność owej niecodziennej ozdoby, ci objaśnili
go, że jaśnie pan bynajmniej nie zamierza go rozkuwać. A w każdym razie nie pierwej, nim
Rufian należycie udowodni swą przydatność i porzuci myśl o ucieczce.
Co gorsza, przy onych objaśnieniach ani się chłop obejrzał, jak niebo pociemniało od
zmierzchu, a głowie przyjemnie mu zaszumiało. Kiedy podnosili się z ławy, oberżysta przy
dreptał szybciutko, nachalnie potrząsając wyciągniętą po należność prawicą. Z pachołków
żaden nie miał ani miedziaka, zresztą bezczelnie gadali, że to Rufian ich zwołał na
poczęstunek, dla uczczenia nowej profesji. Koniec końców musiał zostawić w oberży nie
tylko cały gościniec władyki, ale i własne buty, których mu miłosierni mnisi nie odebrali,
choć były z dobrej, świńskiej skóry.
Wszystko to nie wzmogło bynajmniej przychylności Rufiana względem grabarzowej i jej
potomstwa. Stał w progu chaty, potężny i groźny, choć w łapciach wyplatanych z łyka,
przypatrując się wychudłej niewieście i gromadce jasnowłosych dziewuszek w kącie izby.
Przyświecając sobie kagankiem, uczynił kilka kroków i wyciągnął na środek izby Bitunkę,
najstarszą siostrę Gronostaj. Dziewczyna nie opierała się. Przywykła do ojcowskich razów,
wcisnęła więc tylko głowę w ramiona i jeszcze bardziej skuliła się w sobie, kiedy Rufian
począł obmacywać jej chude piersi, zaglądać w zęby i szczypać po tyłku.
- Ta mi się na niewiastę nada - oznajmił wreszcie pachołkom. - A reszta, won do chlewa!
Nie chcę, żeby mi się bachory wedle posłania kręciły.
- Jakże tak? - zapytał niepewnie któryś ze sług władyki. - Proboszcza we wsi akuratnie nie
ma, a przecie was z ambony wywoła, jak bez błogosławieństwa dziewkę weźmiecie.
- Błogosławieństwem później będziem się kłopotać. - Rufian wyszczerzył zęby. - Dzisiaj
nam jeno do pokładzin pilno. A z braku księdza mości dobrodzieja, niech nas pani matka
pięknie pobłogosławi. Co z woli szczerej zaraz uczyni. Prawda, dobra kobieto? - Ujął
grabarzową za łokieć i jednym szarpnięciem poderwał z polepy.
Kobieta zatoczyła się, oparła o pustą chlebową dzieżę i wymamrotała coś pod nosem, ale
tak cicho, że nawet Gronostaj nie dosłyszała. Rufian jednak pokłonił się z nieskrywaną kpiną
aż do ziemi, po czym bez ceremonii wypchnął ją za próg.
- No, dość tych jasełek! - powiedział. - Poszła won, pani matko, pókim dobry, a może na
weselisko poproszę!
Jednak weseliska nie wyprawiono ani tego dnia, ani następnego, ani nawet kiedy
proboszcz powrócił wreszcie do wilżyńskiego kościółka z objazdu pasterskich szałasów, które
nawiedzał każdej wiosny, by poświęcić młode owce. Wprawdzie w pierwszą niedzielę
napomknął coś groźnie o jawnogrzesznicy, bez nijakiego wstydu pokładającej się z
mężczyzną. Ale potomstwo Rękawki nie bywało zbyt często na nabożeństwach, nie potrafił
więc sobie przypomnieć jej imienia i ciskał gromy całkiem bez zapału. Rychło też przestał
czynić wstręty nowemu grabarzowi, bo Rufian, chłop wielki i bezczelny, głośno w karczmie
gadał, że jak się coś proboszczowi nie widzi, to może sam za łopatę wedle pochówku chwytać.
W obejściu grabarzu nie było chlewika, więc Gronostaj spędziła tamtą pierwszą nockę w
szopie na siano razem z siwą kozą i stadkiem królików, wielce zafrapowanych nowym
towarzystwem. Nakryła się starą derką, którą rezolutnie zdążyła pochwycić w izbie, nie spała
jednak, bacznie nasłuchując odgłosów z chaty. Pachołkowie bawili się hucznie, z każdą
godziną głośniej wyśpiewując pijackie piosenki, ale raz tylko, nad ranem, wydało się jej, że
słyszy głos Bitunki. Później usnęła, boleśnie świadoma płytkiego, świszczącego oddechu
matki, która nie chciała wpełznąć pod derkę i aż po świt tkwiła na progu szopki.
I to właśnie ona nastręczyła Rufianowi pierwszej okazji do wypróbowania nowej profesji,
tuż przed świtem bowiem powiesiła się na jabłonce przy studni, używając w tym bezbożnym
celu wodzy jednego z pachołków. Co zresztą mieli oni nieboszczce za złe i głośno wypominali.
Gronostaj nie było dane zbyt długo dumać nad śmiercią rodzicielki, gdyż Rufian bardzo
prędko zapędził dziewczynki do roboty, nie wyłączając też najmłodszych, które zostały
posłane na wzgórza paść gęsi zasobniejszych wieśniaków. Gronostaj nawet sobie chwaliła tę
odmianę. Chałupa została wyszorowana i obmyta ługiem, podwórko zamieciono i wysypano
rzecznym piaskiem, a dach Rufian własnoręcznie załatał. Ale z tego ostatniego udogodnienia
Gronostaj nie korzystała przesadnie, bo wciąż sypiała pospołu z inwentarzem w szopie.
Nowy grabarz nie wydawał się jej gorszy od ojca. Przeciwnie. Nawet do karczmy nie
chadzał co wieczór. Przeważnie siedział na ławeczce u progu, wygrzewając się na słonku i
patrzył spod przymrużonych powiek, jak dziewczątka krzątają się w obejściu. Nie zagadywał
do nich, ale też nimi nie poniewierał i nie bił ich jak ojciec, i pozwalał, by pod wieczór
Bitunka obdzielała je pajdami ciemnego chleba i jaglaną polewką. Właściwie Gronostaj
polubiła to nowe życie i szybko nauczyła się ukrywać przed gospodarzem rzadkie chwile
lenistwa. Ze wszystkich bowiem rzeczy próżniactwo najbardziej rozjuszało Rufiana.
O świcie budził dziewczynki donośnym waleniem w starą patelnię, zawieszoną na ganku.
Duchem kazał wodę ze studni ciągnąć i żywiznę oporządzać, później ogród pielić i grządki
podlewać, podwórko sprzątać i chrust z lasu nosić. Jak się trafiła okazja, bardzo chętnie
posyłał je innym kmieciom albo nawet do dworu dla wyręki przy żniwach czy w zwykłych
domowych robotach. Jednak Gronostaj, która była mała i chuda jak szczapa, nie zaprzęgano
do najcięższych robót. Owszem, czasem grzbiet ją bolał okrutnie od pielenia warzywnika, a
oczy piekły od dymu, w którym wędzono liny, wyławiane ze stawu tuż poniżej Belkowego
młyna. Ale wciąż chodziła do lasu na grzyby czy jagody, przesiadywała nad stawem, albo
biegała po okolicznych pagórkach pod pozorem pasania gęsi. Chyba nawet była szczęśliwa.
A potem nadeszła jesień.
Po strzyży Gronostaj z rzadka wychodziła z mrocznej izby, gdzie czesano i gręplowano
owczą wełnę. Tamtego wieczoru wymknęła się na chwilę, rozciągnęła wygodnie na wyschłej
jesiennej trawie pomiędzy kępami dziewanny i ostu. Zza chaty dochodziły jękliwe dźwięki
piły i stukanie młotka. Gospodarz pracował pilnie, ciosając deski na wieczorny pogrzeb, i nie
sądziła, by rychło spostrzegł jej rejteradę. Tymczasem patrzyła w niebo, okrwawione od
zachodzącego słońca, a smukłe, czarne wrzeciona jaskółek wirowały nad nią tak szybko, że aż
się jej zawracało w głowie.
Może dlatego nie od razu posłyszała stukot drewnianych chodaków na ścieżce. Dopiero
ostra woń gorzałki migiem poderwała ją z murawy. Przez chwilę znów wydawało się jej, że
widzi w przyżołkłych ościstych badylach obszyty muszelkami kapelusz ojca, gdy wsparty na
łopacie mozolnie pokonuje kolejne wzgórki. I że osikowy trzonek łopaty zaraz spadnie na jej
grzbiet, a żylaste ramię powlecze ją aż do chaty na skraju cmentarza. Dopiero później
przypomniała sobie, że przecież widziała go, jak leżał w sosnowej trumience, odziany w
najlepszą lnianą koszulę i skórzane portki, i że przysypali go ziemią pod jednym z jałowców
przy cmentarnym płocie.
Podpełzła ostrożnie na skraj wybujałych krzaków dziewanny i aż zamarła ze zdumienia.
Środkiem wyschniętej, piaszczystej dróżki szła Bitunka. Kompletnie pijana, macała przed
sobą na oślep rękoma i zataczała się, przydeptując sute fałdy zbyt długiej spódnicy. Na głowie
nie miała małżeńskiego czepka, tylko wianek spleciony z na wpół zwiędłych rumianków,
spod którego wymykały się długie pasma pszenicznych włosów. Sznurówki rozchełstanego
gorsetu zwisały smętnie, a koszula była podarta i pokryta świeżymi plamami. Najgorsze
jednak, że na widok Gronostaj uśmiechnęła się głupawo i nawet nie próbowała zebrać na
piersi poszarpanego przyodziewku.
- Kupce we wsi stoją, siostruchna - oznajmiła pogodnie. - Jeden w drugiego kupce,
spopod samej Spichrzy. Naszyjnik mi dali, prawdziwy. - Rozchyliła jeszcze szerzej koszulę,
pokazując kilka czerwonych paciorków, nanizanych na miedziany łańcuszek. - A chcesz
chustkę nową, siostra? To wraz jutro z gospody przyniesę, szafranną albo siwą, wedle
wyboru.
- Z gospody? - wytrzeszczyła oczy Gronostaj. - A Rufian? Toż on cię żywcem ze skóry
obedrze!
- A sam mnie posłał. Rok już cały, gada, w izbie śpisz, a brzuch masz wciąż pusty. Pożytku
z ciebie żadnego, tylko gęba do wykarmienia. To idź na strawę zarabiać, jak najlepiej umiesz.
Do gospody.
Gronostaj cofnęła się dwa kroki, nie czując nawet, jak ostowe kolce kaleczą jej skórę.
- A coś ty myślała? - skrzywiła się cierpko Bitunka. - Że ten dach nad głową i strawa to za
darmo? Że was z dobrego serca będzie przez zimę w obejściu chował? Pięcioro drobiazgu,
wciąż niezdatnego do roboty w polu? Cudzego drobiazgu? Toś durna! - Zaniosła się pijackim
śmiechem.
Zmierzwiła włosy Gronostaj, która mimowolnie wzdrygnęła się pod jej dotykiem.
- No, nie strachaj się, siostra - wybełkotała Bitunka i przyklękła chwiejnie na piaszczystej
ścieżce.
Z bliska jej twarz była wymięta i przyszarzała, oczy nabiegły krwią. Rumieńce
wymalowane buraczanym sokiem rozlały się i przemieszały z potem, a ciemne smugi węgla
na brwiach i w kącikach oczu nadawały obliczu wygląd jarmarcznej maski, aż Gronostaj
zlękła się tej dziwnej, odmienionej siostry.
- Głodnaś może? - Bitunka spytała chropawym od wódki głosem i sięgnęła do zawieszonej
u pasa płóciennej torby, dobywając pajdę chleba i nadgryzioną gomółkę sera. - Naści, jedz na
zdrowie, siostra. I to jeszcze masz. - Wygrzebała zza pazuchy kawałek cukru i wepchnęła
dziewczynce prosto do ust.
Gronostaj przełknęła posłusznie, ale nie poczuła smaku. Siostra jednak nie patrzyła na
nią. Kołysała się na piętach, przyciskając poły gorsetu do chudej piersi i mamrocząc pod
nosem:
- A ja do miasta nie pójdę, jeszcze nie teraz. A co? Bo przecież inną sobie weźmie i na
zarobek do gospody pośle. Młodszą ode mnie. Przecie widzę, jakim wzrokiem patrzy.
Ukradkiem, zza węgła, bo wie, że go, starego capa, pilnuję. A niedoczekanie! Pierwej mu
ślipia wypalę. Niech no zima przejdzie, a uciekniem precz z Wilżyńskiej Doliny. Powędrujem
gościńcem daleko, hen, aż do wielkiego miasta. Wszystkie pospołu. I poradzimy se bez niego.
Obaczysz, siostra. Poradzimy se.
Jednak nie poradziły sobie. Pośrodku zimy na Wilżyńską Dolinę spadła krwawa gorączka
i w jeden wieczór wymiotła z króliczej komórki trzy najmłodsze siostry Gronostaj. Rufian
wyniósł je za chatkę i położył obok szopki, w której zwykł zbijać trumienki. Ale że ziąb był
okrutny, nie kwapił się nadmiernie do grabarskiej roboty. Leżały więc sobie sztywne od
mrozu i owinięte w derkę pomiędzy deskami. Kiedy kochanica jęła mu czynić wyrzuty,
przegnał ją z chałupy prosto w zawieruchę i kazał nie wracać, póki nie nabierze rozumu.
Bitunka bez słowa owinęła się wełnianą chustą i powlokła w dół ścieżką do wioski.
Jako się rzekło, proboszcz nie przepadał za progeniturą grabarza Rękawki, szczególnie
odkąd najstarsza córka jęła się działalności zarobkowej w karczmie, nęcąc pachołków do
grzechu i pozbawiając grosiwa statecznych ojców rodzin. Jednak był nader czuły na punkcie
należytego pochówku, i wieść o trzech dziecięcych trupkach na tyłach grabarskiej chałupy
rozjuszyła go tak dalece, że jeszcze tego samego wieczoru podreptał do władyki. Ten z kolei
lekce sobie ważył przyzwoitość względem zmarłych, natomiast żywotnie interesowało go
okiełznanie zarazy, nim poczyni spustoszenie wśród okolicznego chłopstwa. Niedbałość
Rufiana poczytał za osobistą obelgę i bez namysłu pchnął ku chacie czterech pachołków. Nie
byli przesadnie szczęśliwi, że posłano ich w siedzibę pomorku. Na powitanie otłukli
grabarzowi pysk, by go do obowiązków zachęcić. Później zaś siedzieli popod studnią, sowicie
racząc się gorzałką dla przemożenia zarazy i z daleka spoglądali, jak Rufian kopie płytki
dołek na skraju cmentarza.
Bitunka jednak nie miała sposobności nacieszyć się zwycięstwem, bo gorączka dopadła ją
w sionce gospody, gdzie przycupnęła dla nabrania sił przed powrotną wędrówką. I tam już
została, ku rozpaczy karczmarza, który znalazł ją rankiem na poły przysypaną śniegiem i
wedle rozkazania władyki musiał własnym sumptem pogrzebać. O tym zresztą Gronostaj
dowiedziała się dopiero po pierwszej odwilży.
W króliczej szopce zrobiło się nagle przestronnie i cicho, gdyż jeszcze tej samej zimy
Rufian zabrał starszą z dwóch ocalałych sióstr do chałupy. Gronostaj przebiedowała jakoś
zimę, choć grabarz nie zajmował się nią nadmiernie i nie pielęgnował w chorobie. Z wiosną
wieśniacy znów widywali ją na wzgórzach, jak pasała gęsi albo zbierała chrust w zagajnikach
na skraju pól, chuda, obdarta i poznaczona na twarzy czerwonymi dziobami, śladem
przebytej zarazy. Że zaś niejeden właśnie grabarzówny winił za ową dziwną zarazę, nie
zagadywano do niej i nie trwożono się jej losem, licząc zapewne w duchu, że sczeźnie w
obejściu Rufiana.
Gronostaj z rzadka tylko wspominała słowa Bitunki o wyprawie do wielkiego miasta.
Robota przychodziła jej trudniej tego lata, słaba była, wyglądała jak szczur z mąki i długo
jeszcze zanosiła się uporczywym, suchym kaszlem. Trzymała się więc na uboczu i nie pchała
ludziom w oczy. Może dlatego nie spostrzegła z początku, że gdzieś około żniw jej siostra,
Skrzeszka, zaczęła chodzić z brzuchem odętym płodem. Zresztą z czasem Gronostaj
przywykła do wielu rzeczy - obojętności Rufiana, siostrzanych wypraw do gospody, a także
sprośnych zaczepek wędrownych parobków, którzy nieomylnie rozpoznawali w niej młodsze,
bliźniacze odbicie wioskowej ladacznicy.
Trawa zżółkła już i spłowiała od wczesnych przymrozków, kiedy dziecko zapragnęło
przyjść na świat. Rufian poszedł do karczmy na gorzałkę, co była u niego rzecz nieczęsta, bo
zwykle skąpił grosiwa i popijał jedynie cienkie wino, które sam pędził z porzeczek. Jednak
Skrzeszka darła się przeraźliwie cały wieczór, ku ledwie skrywanej wzgardzie babek,
wystarczająco obeznanych w połogach, by ją wspierać w miejsce akuszerki. Na razie roboty
jednak nie było wiele. Siedziały więc tylko na niskiej ławie u paleniska, kiwając głowami w
niemym potępieniu, gdyż w Wilżyńskiej Dolinie nieprzychylnie spoglądano, gdy położnica
nadmiernie się nad sobą roztkliwiała. Szczególnie zaś na taką, która nie potrafiła podać
imienia ojca bękarta.
Babunię Jagódkę Rufian z całą mocą zabronił sprowadzać do obejścia, pokrzykiwał coś
przy tym o bezbożnych gusłach i wiedźmich naparach, które zdrowego chłopa w mig zmamią
i owałaszą. Gdy jednak z każdą godziną krwi na prześcieradłach przybywało, Gronostaj
przestała wierzyć, by jej siostra miała pożytek z milczącej odrazy wiejskich babek. Staruchy
zresztą takoż męczyły się od wrzasków i jęków, więc dla poprawienia humoru jęły się raczyć
sowicie grzanym winem z berberysu. Pociągały trunek tak ochoczo, że niewiele po zmierzchu
legły na twardej kuchennej ławie i pospały się niczym susły.
Gronostaj jeszcze czas jakiś siedziała przy palenisku, rozkoszując się błogim ciepłem
nagrzanych kamieni, gdyż w króliczej szopce nie przywykła do podobnych luksusów. Nie
mogła zasnąć. Nawet nie za przyczyną jęków Skrzeszki, bo ta z każdą godziną odzywała się
słabszym głosem, ale ze strachu przed Rufianem, który kazał jej bacznie przyglądać się
siostrze i po pierwszym krzyku noworodka duchem gnać do karczmy. Jednak dziecko nie
rodziło się, a w każdym razie tak wywnioskowała z krwawego kłębowiska szmat na posłaniu.
Nie sądziła, aby Rufian okazał się pomocą: ostatecznie w króliczej szopce pozostała ostatnia z
grabarzówien. Równie drobna, chuda i płowowłosa jak dziewczyna, która wykrwawiała się w
kuchennej izbie. I właśnie ta myśl wypchnęła Gronostaj w chłodny mrok lasu. Bo bardzo
dobrze wiedziała, co Rufian uczyni następnego ranka.
Drzwi od chatki wiedźmy były uchylone, a Babunia Jagódka powitała ją nieprzyjaźnie.
Stała przed kominkiem, ciemna na tle płomieni i skurczona pod grubą wełnianą chustą. Nie
prosiła do środka. Nietopyrki trzepotały niespokojnie na belce u powały, wiedźma zaś po
prostu tkwiła nieruchomo pośrodku izby, wsparta na kosturku i odpychająca. A Babunia
Jagódka potrafiła być odpychająca, jak mało kto.
- Czego? - burknęła.
- Napar mi jaki dajcie, żeby mi było łatwiej! - wyrzuciła z siebie Gronostaj.
Własny głos wydał się jej dziwnie chrapliwy i niezdarny, ale też nie nawykła przesadnie do
rozmów.
Wiedźma obróciła się bez słowa, wyjęła z kredensu flaszkę wódki i postawiła ją na stole
przed Gronostaj.
- Ja nie... - Dziewczyna aż cofnęła się o krok. - Nie po to. Magicznego dekoktu chcę na
Rufiana, na parobków spod młyna, na siostrę, co w chacie od bachora zdycha. Żeby...
- Chyba ci się, dziecko, wiedźma z gospodą pomyliła - przerwała cierpko Babunia
Jagódka. - A w gospodzie taniej, nawet jeśli cię potem karczmarz na sianie obmaca i
wykotłuje. Ja żalów nieciekawa, łez ocierać nie umiem. A za dekokty słono sobie liczę, i to w
takiej monecie, co jej, dziecko, w życiu na oczy nie oglądałaś.
- Zapłacę! - wykrzyknęła piskliwie Gronostaj. - Wszystko wam zapłacę, co do szeląga,
przysięgam! Byleście moją siostrę wyratowali, a jemu... - zatchnęła się. - A temu kurwiemu
synowi...
Wiedźma postąpiła ku niej trzy szybkie kroki, uchwyciła ręką za brodę i uniosła twarz ku
światłu. Palce miała zimne i mocne jak imadło.
- Twoja siostra właśnie zdycha i cała magia Gór Żmijowych nie zdoła jej wyratować -
powiedziała, zaglądając jej w twarz miodowymi oczami plugastwa. - A z ciebie też,
dziewczyno, nic nie będzie. Nic, prócz wioskowej dziwki.
Gronostaj nigdy później nie potrafiła pojąć, skąd wzięło się w niej dość śmiałości, żeby
strącić rękę Babuni i odepchnąć wiedźmę tak mocno, że stojąca na stole flaszka przewróciła
się z głuchym łoskotem. Wódka chlusnęła na grubą warstwę sitowia, obierek, zeschłych ziół,
skrawków pergaminu i co tam jeszcze pokrywało podłogę wiedźmiej chatki. Rudy kocur,
miauknąwszy przeraźliwie, dał susa z zydla pod paleniskiem i z zadartym ogonem wyprysnął
z izby. Dziewczyna najchętniej zrobiłaby to samo, ale z przerażenia nogi jej wrosły w ziemię.
Wiedźma uniosła brew i pierwszy raz spojrzała na nią z pobłażliwym zainteresowaniem.
Właśnie owa pobłażliwość bez reszty rozjuszyła Gronostaj.
- Nie wasza rzecz, co ze mnie będzie! - wysyczała, odsłaniając drobne, żółte zęby, a każdy
mięsień jej szczupłego ciała naprężył się niczym rzemień. - I nie po radę do was przyszłam,
tylko żebyście temu bydlakowi karę uczynili za mnie i za moje siostry!
- Piękna intencja. - Babunia skrzywiła się cierpko. - Ale ja jestem stara, uboga kobieta, w
krzyżu mnie łupie i oczy już nie te, co dawniej, a magia rzecz trudna, niepewna...
- Zapłacę wam! - wykrzyknęła Gronostaj, czując, jak krew napływa jej do twarzy.
- A zapłacisz - dziwnie uśmiechnęła się wiedźma. - Zapłacisz, dziewczyno, zapłacisz co do
joty, choć jeszcze ani to pojąć, ani przeczuć potrafisz.
Gronostaj wydało się, że oczy Babuni świecą lekko, jakby w głębi źrenic obudziły się
drobne wirujące płomienie. Przyszły jej na myśl wszystkie legendy o wiedźmach, które
zwabiają głupie dzieci na uroczyska, by później wypić ich krew, a ciała rzucić dzikim
zwierzętom. Ale w chacie czekał Rufian i nie umiała rozstrzygnąć, które z nich było gorsze.
- I co z tego? - prychnęła ze złością.
- Wiele. Ale to zależy od ciebie. Jeśli chcesz, żebym spełniła życzenie...
- Chcę! - Gronostaj zacisnęła pięści tak mocno, aż paznokcie przebiły skórę.
- Z własnej woli?
- Tak!
- Życzenie za życzenie?
- Tak!
- Na ogień, na krew, na ślinę? - zapytała wiedźma, a ogień w kominie wystrzelił świeżym,
jasnym płomieniem.
- Tak!
- Daj rękę.
Dopiero kiedy wiedźma rozprostowała jej dłoń, Gronostaj zauważyła na palcach krew.
Babunia Jagódka popchnęła dziewczynę w stronę paleniska i w jakiś sposób Gronostaj
dokładnie wiedziała, co uczynić. Strząsnęła w ogień trzy krople krwi. Płomień buchnął jej w
twarz gorącem, osmalił rzęsy i włosy. Nagle zapragnęła się cofnąć, uciec stąd i zapomnieć o
Babuni Jagódce, ale wciąż była zła, wystarczająco zła, aby splunąć w ogień i dopełnić
obietnicy.
Płomień zasyczał raz jeden i zgasł bez śladu.
- Dobrze - powiedziała cicho wiedźma. - Życzenie za życzenie, a póki się nie spełnią,
będziesz wciąż powracać do Doliny. A teraz chodź! - Po czym złapała ją za przegub zimnymi
starczymi palcami i wyprowadziła na zewnątrz.
Dopiero kiedy chłodne nocne powietrze owionęło jej rozognioną twarz, Gronostaj pojęła,
co naprawdę wydarzyło się w chacie wiedźmy. Jednak nie miała czasu rozmyślać. Babunia
chwyciła mocno i dziewczynka musiała co chwilę podbiegać, by dotrzymać jej kroku. Przeszły
przez podwórze, jasne od miesięcznego światła, minęły studnię, w której, jak powiadano,
mieszkał demon odgadujący życzenia młodych panien, i komórkę wiedźmiego capa, co
podobno był kiedyś wędrownym kramarzem albo zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy. Na
skraju lasu Gronostaj przystanęła nagle. Coś delikatnie trąciło rąbek jej spódnicy,
aksamitnym dotykiem musnęło nagie łydki. Zadygotała, przerażona tym nowym czarostwem,
ale zobaczyła tylko rudego kocura Babuni. Podniósł głowę, spojrzał jej w twarz miodowymi
oczami i miauknął cicho. Dziewczyna pochyliła się i pogłaskała zmierzwione futro. Kot
wygiął grzbiet pod pieszczotą i miauknął z wdzięcznością.
- Idziesz czy nie? - sarknęła wiedźma.
- Idę - burknęła bez przekonania dziewczyna.
Zrobiła kilka szybkich kroków w ciemności, czując tuż obok bezszelestną kocią obecność.
Zachrzęściły grudki zmarzniętej ziemi, puchacz przeleciał tuż nad ich głowami, chrapliwie
pohukując, a gałąź głogu smagnęła Gronostaj po twarzy. Pomyślała, że to dziwne, tak iść z
wiedźmą przez nocny las, przeskakiwać nad smugami księżycowego światła na mchu, i
słyszeć, jak przebudzone chrzęstem gałązek ptaki krzyczą niespokojnie w zaroślach. Nic
więcej nie zdążyła pomyśleć, ponieważ drzewa zniknęły niespodziewanie i zdumiona
dziewczyna zobaczyła, że stoją na skraju wilżyńskiego cmentarza, o krok od rozpadającego
się płotka wokół grabarskiego obejścia. Dopiero teraz Babunia Jagódka wypuściła jej rękę.
Miał minąć prawie tuzin lat, nim znów wiedźma poprowadziła ją czarodziejską ścieżką
poprzez lasy Wilżyńskiej Doliny. Owszem, wiedziała o jej istnieniu, ale ani sama Gronostaj,
ani żaden spośród wieśniaków, ani nawet magik sprowadzony przez władykę z dalekiej
Spichrzy nie zdołali odnaleźć magicznej dróżki. Może dlatego, że Babunia zazwyczaj wolała
podróżować na wyłamanej z płotu sztachecie, co było sposobem starym jak świat,
wypróbowanym i przynależnym wiedźmie, nikogo więc nie kłuło w oczy. A może dlatego, że
tajemna ścieżka ożywała jedynie pod stopami Babuni Jagódki i tylko ona potrafiła ją
przywołać spomiędzy głogów, jałowców i buczyny porastających dno lasu.
Jednak wtedy, przed gankiem, na którym stały popękane buty ze świńskiej skóry - znak,
że Rufian skończył już świętować w karczmie narodziny potomka i zawitał do chałupy -
Gronostaj nie potrafiła zadumać się nad osobliwymi mocami wiedźmy. Miała ochotę po
prostu obrócić się na pięcie i uciec do króliczej szopki, zakopać się głęboko w sianie i nie
pamiętać więcej ani o krwawych prześcieradłach w chacie grabarza, ani o tym, jak pluła w
ogień na kominie wiedźmy.
Babunia Jagódka trąciła kosturkiem drzwi. Otwarły się, skrzypiąc przeraźliwie.
W bladym świetle ogarka Gronostaj nie dostrzegła żadnej z bab towarzyszących
położnicy, najwyraźniej spłoszył je powrót gospodarza. Sam Rufian siedział przy stole nad
miską polewki z soczewicy. Na odgłos otwieranych drzwi niechętnie podniósł łeb. W jego
przekrwionych oczach nie było nic prócz obojętności i Gronostaj nie wiedziała, czy ją
rozpoznaje: zwykle nie pozwalał, by w jego przytomności wchodziła do chaty. Kot wiedźmy
miauknął cicho i otarł się o jej kostki, więc wzięła go na ręce i przycisnęła do piersi. Ciepły,
mruczący ciężar dodał jej odwagi. Wprawdzie Rufian nieraz przepędzał ją z izby grubym
słowem, albo i kułakiem, ale nie sądziła, by zechciał uderzyć kocura wiedźmy, który był
zwierzęciem potężnym, wrednym i tak zajadłym, że nawet władyka wolał go omijać z daleka,
nadto zaś u wiedźmy na posadzie. Co jak co, ale Babunia Jagódka dbała o swój inwentarz i
nie pozwalała go marnować.
- Posprzątać przyszły? - Rufian na powrót pochylił się nad polewką. - To niech się żywo
biorą do roboty, bo trupem w izbie śmierdzi.
- Żadna to nowina - odparła Babunia Jagódka.
- A co ci do tego, babo? - Smyrgnął miskę, aż poleciała na drugi koniec stołu. - Na robotę
cię prosili, nie wesele. Chcesz jęzorem po próżnicy kręcić, to poszła won, zanim kości
porachuję!
- Nie poznajesz mnie? - Wyprostowała się i ściągnęła z głowy chustkę.
Ramiona wiedźmy przesłonił płaszcz czarnych włosów. Znów była młoda i gładkolica. Jej
oczy połyskiwały od dzikiej, bursztynowej magii.
Rufian wykonał dłonią ruch tak szybki, że prawie niezauważalny. Gronostaj jednak
wystarczająco długo żyła z grabarzem w jednej zagrodzie i wspomniała, co spotkało
wędrownego kotlarza, który wdał się z nim w kosterkę i nieopatrznie zaczął wygrywać.
- Uważaj! - krzyknęła.
Wiedźma nieznacznie uniosła lewą brew i ciśnięte przez grabarza ostrze zatrzymało się o
włos od jej szyi.
- Widzę, że pamiętasz - oznajmiła pogodnie, a nóż ze szczękiem upadł na klepisko. -
Widzę też, że głupi byłeś za młodu i głupim na starość pozostałeś. Co łatwo można było
przewidzieć, gdyby się chciał kto przewidywaniem trudzić.
- Ty...! - Grabarz wczepił się oburącz w krawędź stołu.
Na jego szyi nabrzmiały purpurowe żyły. Szarpał koszulę na piersiach, spazmatycznie
chwytał powietrze, nie mogąc wydobyć głosu, a Gronostaj przez chwilę miała nadzieję, że
zaraz wyzionie ducha.
- Kto by się spodziewał? - Babunia uśmiechnęła się niemiło. - Spomiędzy wszystkich dolin
Gór Żmijowych Rufian musiał wybrać akuratnie tę jedną, gdzie go dobrze znają. No,
rozumiem teraz, dlaczego ludziska gadali, że grabarz odludek i gbur, że cięgiem z
umarlakami na smyntarzu siedzi, a do gospody ledwie raz na pół roku zaglądnie. Rozumiem
też, czemum się dotychczas jego sąsiedztwem nacieszyć nie miała okazji, bo jak mię jeno we
wsi uwidział, to w łeb w ramiona chował i w dyrdy za kościół uciekał! No, widzi mi się, że nie
z nieśmiałości...
- Idź precz, wiedźmo! - Rufian odzyskał głos i podniósł się z zydla, potężny i czarnobrody.
Rozerwał troczki, wydobył zza koszuli szkaplerzyk z brunatnej skóry i potrząsnął nim przed
wiedźmą. - Precz, plugastwo nieczyste! - ryknął, aż mech posypał się z belek pod powałą. -
Nie myśl, że się znów twoich gusieł zlęknę, przeklętnico! Mam od mnichów kordiał i zioła
świętym olejem pomazane, co wnet cię z mocy wyzują...
Wiedźma pstryknęła palcami, uderzyła paznokciem o paznokieć, krzesząc niewielką
błękitnawą iskrę, która rozbłysła w mrocznej izbie i padła wprost na szkaplerzyk. Ten w
jednej chwili zajął się ogniem, a Rufian targnął się do tyłu, nieopatrznie wypuszczając go z
ręki i zaraz wrzasnął rozgłośnie, kiedy woreczek opadł mu na gołą pierś.
W chacie rozniósł się niemiły smród palonych włosów.
- Z czego wyzują? - zapytała z ciekawością, kiedy Rufian wreszcie zerwał z szyi płonący
szkaplerz i począł go bosymi stopami zadeptywać na klepisku, sycząc przy tym z bólu i
przeklinając plugawie. - A ty żeś się, Rufian, nic nie nauczył - ciągnęła, przymrużywszy nieco
złe, żółte ślepia. - Bo przecież i w Spichrzy ci się wydawało, że wrzaskiem i pięścią wszystko
przemożesz. Rufian, jedyny synalek i dziedzic kurwigospodyni, co pod murem, na Krzywej,
miała zamtuz dla poganiaczy wołów i tragarzy, bo żaden przyzwoity człowiek by w podobnej
norze stopy nie postawił. Rufian, który z matczynego poruczenia co młodsze z dziewek w
zawodzie szkolił i przyuczał. I który za plecami matki pieniądze im kradł, kiedy już między
innych chłopów poszły. A jak się któraś kłócić próbowała, albo do miejskich pachołków ze
skargą poszła, wraz ją potem z fosy wyławiano. Ileż to już lat będzie, Rufian? - wyszczerzyła
zęby.
Grabarz nie odpowiedział ni jednym słowem. Patrzył tylko spode łba na wiedźmę, ale
takim wzrokiem, że Gronostaj głębiej wcisnęła się w kąt.
- Z pół tuzina albo i lepiej - odpowiedziała sobie Babunia. - Lecą latka, lecą, a pamięć
coraz gorsza. Ale przecie pomnę bardzo dobrze, jaka tam była zabawa, kiedy się wreszcie
matuli dobrodziejce z tego świata zeszło i kiedy Rufian na gospodarstwie nastał. Ho, ho! -
zacmokała. - Złaziło się tałatajstwo z całej Spichrzy i połowa grasantów z Gór Żmijowych dla
towarzystwa, i sute były pohulanki, należyte. A że się przy okazji jakiejś dziwce pysk pocięło
czy oko wyłupiło, któż by dbał, skoro sam gospodarz harcom przewodził i do coraz większych
sprośności kompanów zachęcał? Czasem która baba chciała precz uciekać, ale pan baraśnik
skumał się z pachołkami, co na bramie stali. I kiedy zbiegłą nazad do zamtuza przywiedli,
zaraz ją Rufian kazał w komórce zawrzeć, za żelaznym zamkiem, skąd rzadko która na boże
światło wychynęła bez pomieszania zmysłów.
- Łżesz, babo! - wycedził Rufian. - Wszystko u mnie miały - wikt, opierunek, zapłatę
godziwą i od wszelkich napaści bezpieczeństwo. I nikt im odejść nie bronił, byle mi wcześniej
po sprawiedliwości odpłaciły, co moje było!
- Tyle że się wasza sprawiedliwość dziwkom nie widziała. A skoro od pachołków pomocy
nijakiej nie miały, ani od książęcej straży, co z wami po gospodach piła, inny sposób znalazły.
Starszy i bardziej przemożny. Wiedźmę. - Uśmiechnęła się po wilczemu. - Pomnisz to
jeszcze, czyli się pamięć wraz z profesją skończyła?
Rufian nic odpowiedział, ale z całej jego postawy biły nienawiść i odraza.
- Ech, piękne czasy... - Babunia uśmiechnęła się z rozrzewnieniem. - Rajcowie byli ludzie
zacni, figliki rozumiejący. Jak im doniesiono, że dziwki na własnym chlebodawcy mają
używanie, wiedźmi war mu zadawszy, wnet im przeszkadzać wzbronili. A baraśnik z zamtuza
z gołym zadkiem wypadł i po placach hasał, wrzeszcząc, że mu wiedźma przyrodzenie odjęła.
Wielka między ludźmi wesołość powstała. Żaki go jeszcze bardziej szczuły, że owo
przyrodzenie wiedźmy w książęcych ogrodach wieszać zwykły, na drzewie jednym, co popod
samymi oknami księżnej jaśnie pani pięknie wyrosło, a wszystko po to, żeby we
wdowieństwie swoim miała należyte pocieszenie. I zda mi się, że dałby radę na to drzewo
wyleźć, choć słuszna stała topola, a i gołemu trudniej wspinaczka przychodzi. Ale nie trza
było wrzeszczeć - łysnęła złośliwie ślepiami - że nie będzie się księżna jaśnie pani twym
przyrodzeniem pasła, bo jedna rzecz jest pijaństwo i urok pocieszny, a insza zgoła zdrada i
przeciwko zwierzchności szczekanie. I tego już pachołkowie ścierpieć nie mogli...
- Będziesz ty, babo, na stosie skwierczeć za twoje niegodziwości! Będą cię jeszcze kołem
łamać i końmi włóczyć! - dawał upust swej wściekłości Rufian.
- Nie zdaje mi się - odparła lekko Babunia. - Na pewno nie za przyczyną rajfura, który dał
się zmamić trzema kroplami naparu tak straszliwie, że jeszcze trzy zimy później bał się gacie
przed niewiastą opuścić, bo mu się wciąż zdawało, że jego kuśka pod okienkiem księżnej
jaśnie pani na topoli zawieszona. Choć po prawdzie, to i wcześniej nie bardzo było czym się
babom chwalić...
Rufian posiniał na gębie, nozdrza mu chodziły jako chrapy siwkowi władyki.
- Alem na czas rozumu nabrał i więcej się waszych omamów nie zlęknę! - Sięgnął po
grabarską łopatę, z którą nigdy się na dłużej nie rozstawał i która stała nieopodal, oparta o
ścianę. - Nie pomógł kordyał zacny, może żelazo szczere pomoże.
- Tym razem nie na omamy mnie przysłano. - Wiedźma przekrzywiła głowę i przyglądała
mu się z namysłem. - I inną monetą zapłacono, nie srebrem.
- Ona? - Rufian wypatrzył skuloną w kącie Gronostaj i mimo strachu zarechotał sprośnie.
- Nie wiem, co wam w głowę nakładła i naobiecywała, ale ona nic nie ma. Ani garści słomy,
co na niej sypia. Pole, świnie, chałupa - wszystko z woli władyki moje, moje co do joty!
- Krwią mi zapłacono. - Babunia uśmiechnęła się niemal tkliwie. - Krwią, śliną i obietnicą.
I taka będzie zapłata. Chodź do mnie! - Kiwnęła palcem, na którego czubku pojawiła się
drobna, czerwona iskierka.
Grabarz szarpnął się w tył, przerażony, jego ręce z całej mocy zacisnęły się na krawędzi
stołu. Ale palec Babuni znów poruszył się nagląco i Gronostaj spostrzegła, jak dłonie Rufiana
się rozginają się, a nogi zaczynają z wolna sunąć po klepisku. Szedł z mozołem, jakby każdy
krok okupował jakimś potwornym cierpieniem, i w mrocznej izbie dziewczyna widziała w
jego twarzy grozę i niezrozumienie. Patrzyła jednak bez żalu, zanurzywszy ręce w
zmierzwione futro kocura, i zastanawiała się, co też jeszcze wymyśli Babunia Jagódka dla
pokarania grabarza. Ogarek zamigotał, dopalając się do cna, a Gronostaj wydało się, że z
każdym krokiem Rufian staje się coraz mniejszy, że kurczy się i maleje wraz z ubywającym
światłem.
Świeczka zaskwierczała ostatni raz i zgasła. W chałupie zrobiło się całkiem ciemno, tylko
iskierka na wiedźmim palcu wirowała coraz szybciej, czerwona jak krew i przyzywająca.
Rudy kocur zeskoczył z podołka dziewczyny, otarł się o łydki ciepłym, futrzastym bokiem i
nagle Gronostaj pojęła, że to wcale nie jest złudzenie, że coś potwornego naprawdę dzieje się
w tej izbie.
Kiedy grabarz minął stół, dwie skrzynie, których wieka nie pozwalał nikomu uchylać, i
chlebową dzieżę z posagu jej matki, nie sięgał wyżej łokcia. Dziewczyna patrzyła, jak młóci
powietrze drobnymi ramionkami, jak usiłuje się czepiać popielnika, szczap u paleniska,
chruścianej miotły, ale urok na palcu Babuni przywoływał go nieprzeparcie i nęcił. Zatrzymał
się tuż przed wiedźmimi trzewiczkami ze szkarłatnie barwionego safianu, nie większy już od
kurzęcego jaja i na wpół ukryty pomiędzy drwami, rozsypanymi po klepisku.
Kocur znów otarł się o nogi Gronostaj i z jego gardła dobyło się głębokie mruczenie, które
zaraz przeszło w przyciszony warkot.
Wiedźma strzyknęła przez zęby śliną.
Rufian pisnął jeszcze cienko, usiłował uskoczyć, ukryć się pomiędzy drwami, lecz nie
zdążył.
Iskierka na palcu wiedźmy mrugnęła i znikła.
Dziewczyna krzyknęła mimo woli.
Kocisko wyprysnęło spod nóg Gronostaj, pochwyciło grabarza w pysk i przez otwarte
drzwi wypadło na podwórze. Za płotem splecionym z drobnych gałązek, za króliczą szopką i
rzędem rachitycznych jabłonek na skraju wilżyńskiego cmentarza jaśniał już nikły ślad
brzasku.
- Ech, zaraz kur zapieje, trzeba się do łóżka układać! - Babunia Jagódka ziewnęła
rozgłośnie i zebrała sute spódnice. - Życzenie wypełnione, kocisko nakarmione, czas spać.
- A mnie co czeka? - Gronostaj ocknęła się w jednej chwili i przestraszona pochwyciła ją
za kościsty łokieć.
- A co ma czekać? - Wiedźma wzruszyła ramionami. - Pewnikiem chłosta u pręgierza, bo
na kimś się musi złość władyki skrupić, kiedy się wreszcie dowie o nagłym zawieruszeniu
grabarza, którego za własne srebro nabył i zawłaszczył. A potem innego grasanta pan do
chałupy ściągnie, żeby trupy chował. Ale to już nie moja rzecz.
Sięgnęła po grabarską łopatę, dokładnie obmacała trzonek, mrucząc coś do siebie pod
nosem.
- Bywaj, dziewczyno! - powiedziała na koniec. - Spotkamy się jeszcze, spotkamy
niezawodnie.
Po czym usiadła okrakiem na łopacie i odleciała bez śladu.
Gronostaj również usiadła w otwartych drzwiach izby w oczekiwaniu na ranek, ostatnia
już ze wszystkich córek grabarza Rękawki i bardzo samotna. A kiedy niebo poszarzało nad
podwórzem i nocny mróz zelżał nieznacznie, weszła na powrót do izby i poczęła składać na
stole nóż Rufiana, krzesiwo, garnek i zapasową koszulę, kilka pasków suszonego mięsa,
cztery sparciałe jabłka i kilka podpłomyków. Zebrała to wszystko w wełnianą chustę,
zawiązała solidnie, starając się nie spoglądać przez okno ku króliczej szopce. A potem ruszyła
przez cmentarz i wioskę, czujnie przemykając się pomiędzy płotami, ponieważ kury
poczynały już piać, a bała się, aby jej kto nie przydybał i nie zawlókł do dworu. Nie bardzo
wiedziała, jak znaleźć ten wielki świat, o którym niegdyś mówiła Bitunka, ale nogi wiodły ją
same na niską ścieżkę i w dół brzegiem Wilżyńskiego Potoku.
I nie chciała wracać.
„RZYĆ NIEWIEŚCIA...”
Babunia Jagódka miała zmartwienie: do Wilżyńskiej Doliny przypałętał się kleryk.
Siedziała w karczmie przy swoim ulubionym stoliczku w ciemnym kącie, z dala od
paleniska i zalewała robaka najpodlejszym piwem. Była naprawdę wściekła. Tak bardzo, że
nawet nie chciało jej się odmienić zaklęciem „młoda - i - piękna”. Pojawiła się w osadzie jako
sterana, pokręcona reumatyzmem baba. Wdziała zmierzwioną baranicę, a na nogi grube,
filcowe buciska. Spod zamotanej na głowie chustki w czerwone róże ciskały pioruny wściekłe,
żółte ślepia.
Kiedy pukała w stół czarnym, poszczerbionym paznokciem, z blatu sypały się drobne
iskierki.
Utrapienia Babuni Jagódki rozpoczęły się wczesną wiosną, kiedy do Wilżyńskiej Doliny
dotarły wieści, że miejscowy opat Ciecierka coraz zacieklej tropi przedksiężycowe plugastwo.
Zrazu Babunia Jagódka nie zmartwiła się zbytnio. Tak to już było z opatami, że od czasu do
czasu któryś lubił zapolować na wiedźmy. Pewnie nie mają nic innego do roboty, tłumaczyła
sobie Babunia. Zresztą, jak krowę giez ukąsi, to też wierzga na oślep, i jak na bydlęcą, tak i na
opacką głupotę nic nie można poradzić. Pozżyma się, pozłości i znów wszystko będzie po
staremu, tak sobie myślała.
Można by rzec, że słusznie. Proboszcz ogłosił z ambony, iż do wiedźmy chodzić nie trza,
parafianie przytaknęli mu grzecznie. A jeszcze tego samego wieczora do chatki Babuni
Jagódki zastukała Rozalka, gospodyni proboszcza, prosząc o kolejną porcję czopków na
hemoroidy dla czcigodnego pasterza. Innymi słowy: wypełniwszy obowiązki wobec
zwierzchności, Wilżyńska Dolina powróciła do starych przyzwyczajeń.
Ale kilka dni później, tuż przed sianokosami, do wioski ściągnął guślarz.
Babunia Jagódka wykrzywiła się wrednie, dmuchnęła w podsunięty przez usłużnego
karczmarza kufel. Piana przefrunęła przez izbę, rozpryskując się na twarzy Betki. Młynarz
tylko wcisnął głowę w ramiona, wytarł się rękawem. Nie był na tyle głupi, żeby zadzierać z
wiedźmą. Szczególnie kiedy była w takim nastroju.
Właściwie najbardziej zawinił władyka, pomyślała Babunia. Wynalazł guślarza na
jarmarku w sąsiedniej włości i ochoczo przygarnął. Miał podobno powiedzieć, że baba
zanadto się rozwydrzyła i przyda się jej odrobina zdrowej konkurencji.
Babunia Jagódka wykrzywiła się jeszcze paskudniej. Ostatniej zimy prawowita małżonka
władyki srodze zaniemogła, przedwcześnie utraciwszy upragnionego dziedzica, i prawie że
nie opuszczała alkierza. Władyka zrazu rozpaczał okrutnie, później zaś szalał dla pociechy.
Już wcześniej nie przepuszczał dójkom i zagrodniczkom, ale teraz brykał jak młody i nocami
coraz śmielej zapuszczał się do okolicznych posiadłości. Powiadano, że ma w Spichrzy
kamieniczkę i trzyma w niej co najmniej trzy ladacznice. A Babunia Jagódka wcale nie liczyła
tanio za wzmacniające wywary.
Tym sposobem guślarz zamieszkał w dworskiej przybudówce. Babunia Jagódka musiała
uczciwie przyznać, że korzeń lisich jajek, który serwował władyce dla „wzmożenia chciwości
cielesnej” był równie skuteczny, jak jej własne wywary. Może nawet jeszcze lepszy,
pomyślała, przypomniawszy sobie, co podczas ostatniej pełni władyka wyprawiał z trzema
wędrownymi nierządnicami w stawie Betki młynarza. Lisie jajka, pokręciła głową z
zadziwienia. Kto by pomyślał?
Guślarz dotkliwie popsuł jej interesy. Co więcej, przynosił wstyd szlachetnej magicznej
profesji. Nie zaglądał do karczmy, nie mamrotał tajemniczych formuł, nie miał kaprawego
kociska, na jarmark zaś przybył nie na uczciwej sztachecie, tylko na zwyczajnej, tłustawej
kobyłce. Nawet nie wyglądał na guślarza. Był zawsze schludnie ogolony, czysto odziany i
wielce układny. Wieśniacy zaczynali zapraszać go na chrzciny i wesela. Słowem, hańba.
Szczęściem pozostawały czopki na hemoroidy. Ale wiedziała, że jeśli wkrótce czegoś nie
wykoncypuje, proboszcz stanie się jedynym źródłem jej dochodów.
Na dodatek guślarz wtargnął do najgłębszego matecznika Babuni Jagódki: zaczął warzyć
wywary miłosne. Ale zabrał się do rzeczy tak nieudolnie, że wiedźma przemogła urazę i
osobiście pofatygowała się do dworskiej przybudówki. Odmieniwszy się wcześniej bardzo
starannie w hożą, rudowłosą dziewoję.
Guślarz skrobał coś na kawałku pergaminu. Babunia z satysfakcją stwierdziła, że w izbie
jest lodowato zimno, a kaganek ledwo kopci. Widać, mimo lisich jajek, władyka nie był zbyt
hojny dla konkurencji. I bardzo dobrze.
- Co najlepszego robicie? - sarknęła od progu. - Dlaczego daliście Jarosławnie wywar z
lubczyka?
- Przecież prosiła - tłumaczył się guślarz.
- Wy nie jesteście od spełniania życzeń - ofuknęła go Babunia. - Co to by było, jakbyśmy
wszyscy robili to, czego chcą?
- Ale to był naprawdę dobry pomysł - bronił się uparcie. - Zadurzyła się w synu sołtysa.
Dorodny chłopak, a Jarosławna najbardziej posażna dziewucha we wsi. Będą do siebie
pasować.
Babunia Jagódka załamała ręce. W ogóle niczego nie pojmuje, nie rozumie się na
swataniu, pomyślała. Jak to chłop.
- I co? - spytała zgryźliwie. - Będą żyli długo i szczęśliwie, a o nas ani pomyślą. No, może
poproszą akuszerki do kolejnego bachora. Ot, durniście.
Przyglądał się jej tępo. Może nie tyle jej, ile falbankom gorsetu wokół dekoltu Babuni. A
dekolty Babunia nosiła głębsze niż wioskowa ladacznica.
- Durniście, powiadam - powtórzyła, dumnie wypinając wdzięki. - Bo tu nie o to idzie
bynajmniej, by Jarosławna szczęśliwie dożywała swych dni z tym sołtysim zasmarkańcem.
Idzie o to, aby interes się kręcił.
Guślarz nie odrywał od niej wzroku.
- A tak! - Babunia ujęła się pod boki. - Lubczyka trzeba zadać Jarosławnie i wioskowemu
głuptakowi. Oczywista, jej ojciec przyleciałby w te pędy i nie żałowałby grosza, żebyście urok
odczynili. I pozbywszy się głuptaka, ze szczęścia nie pisnąłby ani słowa, kiedy Jarosławna
zakochałaby się w wędrownym parobku. A zakochałaby się niezawodnie, bo dziewuchy
zawsze po żniwach tracą rozum dla wędrownych parobków, widać taki zwyczaj.
Guślarz słuchał w wielkim skupieniu.
- No, to byśmy ich pożenili! - Zaśmiała się szyderczo. - Wedle życzenia. Wiadomo, że
piłby, biłby i łajdaczył się z posługaczkami, jak to wędrowny parobczak. Po paru miesiącach
Jarosławna zmądrzałaby i przychylniej popatrzyła na syna sołtysa. A wtedy my byśmy dali
wywar z miłostki kaprawej Doni i nim się miesiąc odmieni, proboszcz pobłogosławiłby
kolejne stadło. Donie z sołtysim chłopakiem.
- Ale to tak jakoś nie po bożemu - przemówił wreszcie, drapiąc się po głowie. Minę miał
wielce zafrasowaną. - Toż to nikomu nie byłoby dobrze.
- Nam by było! - prychnęła wzgardliwie Babunia. - Parobek chciałby czerwiowego
proszku, żeby umorzyć starego Betkę i dobrać się wreszcie do posagu młynarzówny.
Jarosławna szukałaby trutki na męża i miłostki dla przymamienia sołtysiego syna. Kaprawa
Donia prosiłaby o ziółka dla rychłego poczęcia i uwiązania męża we własnej, bezpiecznej
komorze. Ledwo byśmy nadążali z warzeniem wywarów. A ja za flaszeczkę liczę sobie trzy
srebrne grosze. No, rozjaśniłam wam we łbie?
I wymaszerowała, rozrzutnie kołysząc biodrami. Nie miała nic przeciwko temu, żeby
guślarz klepnął ją po tyłku, ale ten okazał się naprawdę dobrze wychowany. Gamoń,
pomyślała Babunia. Psuje się rasa, psuje coraz bardziej. Wszystko teraz jakieś głąbowate,
dychawiczne, niezdałe.
Wychyliła kufel i smętnie zapatrzyła się w palenisko.
Guślarz sam w sobie był niezgorszym kłopotem. A teraz jeszcze ten kleryk...
* * *
- Przeklęty kleryk - wymamrotał pod nosem pleban, łowiąc w nozdrza odległą, kuszącą
woń.
Po pieczonej gęsi został tylko zapach. Sosisek, jak to kleryk, był nadgorliwy, pełen
bezrozumnych przesądów i uprzedzeń. Na widok pieczystego oschle obwieścił, że w dzień
świąteczny mięsa jeść się nie godzi. Ponieważ zaś oprócz uprzedzeń Sosisek miał wuja opata,
chcąc nie chcąc, proboszcz kazał wynieść gęś do komory.
Więcej nam ta nadgorliwość szkód wyrządzi niż niejedna wiedźma, pomyślał. Dlaczego
przysłali go właśnie do mnie?
Z bolesnym grymasem poprawił się na stołku. Sosisek węszył nieustannie i proboszcz nie
śmiał posyłać do Babuni Jagódki po zbawienne czopki. Z każdym dniem siedziało mu się
mniej wygodnie. Nie mógł nawet napić się gorzałki. Kleryk starannie opróżnił piwniczkę ze
wszystkich zapasów. Nie żeby wypił - Sosisek brzydził się gorzałką jeszcze bardziej niż
wiedźmami. Kleryk po prostu wylał cały trunek do dworskiej gnojówki. Na wspomnienie
owej egzekucji oczy proboszcza nadal powlekały się łzami.
Doszło do tego, że Rozalka, księżowska gospodyni i od lat wierna jego towarzyszka, bała
się przestąpić progu plebanii. Trzeba uczciwie przyznać, że Sosisek patrzył krzywym okiem
nie tylko na Rozalkę. Sprawiedliwie nienawidził całego niewieściego rodzaju. Nawet samą
szlachetną panią Wisenkę, żonę władyki, nazywał „stoczoną suchotami nierządnicą”. Ni
wiek, ni godność nie sprawiały mu żadnej różnicy. Sosisek zdawał się zupełnie nie rozumieć,
że w tej odludnej okolicy żyli ludzie prości, lecz rozsądni, a proboszcz, który nie umie sobie
znaleźć okazałej niewiasty, nigdy nie zyskałby ich szacunku. Ostatecznie, czy można polegać
na kimś, na kogo nie połaszczy się nawet głupia baba?
Zresztą tutaj, wysoko w górach, ludzie nigdy do końca nie pojęli, o co chodziło w tych
wszystkich kapłańskich subtelnościach. Rozumieli tyle, że był kiedyś bóg w Górach
Żmijowych, a skoro poszedł precz, to pewnie prędzej czy później wróci, gdy obczyzna
wystarczająco mu dopiecze. Bo kto by na dobre chciał się osiedlać z dala od górskich
szczytów, Pala, Maczugi i Mnicha? No, chyba jaki ostatni pomyleniec! Więc bóg się wróci
niezawodnie, tylko trzeba cierpliwie poczekać.
Czekali już od pokoleń, tedy przez wieśniaczą roztropność nie przepędzali mnichów w
żółtych szatach, którzy pod nieobecność Kii Krindara Od Ognia uroili sobie nawracać górski
ludek. Wiadomo, młodzi się żenią i dzieciska rodzą każdego roku, i bydło zdałoby się
poświęcić dla ochrony przed wiosennym pomorkiem, i pola od chrabąszczów okadzić
należycie. Pozwalali więc, by słudzy Jałmużnika odprawiali w porzuconych kościółkach
nabożeństwa i nawet płacili odległemu opactwu dziesięcinę, choć oszukiwali na każdym
korcu ziarna i każdym połciu słoniny. Nie sądzili, aby Kii Krindar miał im za złe odstępstwo -
ostatecznie musiał rozumieć, że kapłan w wiosce potrzebny, jak mało kto.
Pasterz Wilżyńskiej Doliny rozumiał to wszystko bardzo dobrze, starał się więc nie kłuć
zanadto wieśniaków w oczy nowomodnym obyczajem i z każdym rokiem w górskiej głuszy
było mu coraz bardziej obojętne, co tam znów wymyślił w opactwie świątobliwy Ciecierka.
Proboszcz wiedział o pradawnych kapliczkach Kii Krindara Od Ognia, ukrytych w leśnych
ostępach przed wścibskimi mnichami, o ofiarach składanych w noc Żarów u domowego
ogniska, a w rzeźbie Jałmużnika, ustawionej w apsydzie wilżyńskiej świątyni, wyraźnie
rozpoznawał rysy starego boga. I nic go to nie obchodziło. Ani dudu. Wziął sobie miejscową
kobietę, a potem zżył się z miejscowym ludkiem, schłopiał tak dalece, że czasem zapominał
psalmów wyuczonych w dalekiej scholi i cichcem szeptał przed posągiem boga modlitwy
zasłyszane od matki, która także była góralką i trzymała się dawnych zwyczajów. Nie sądził,
aby Jałmużnik szukał za to pomsty, gdyż góry były wielkie, przeogromne i starczy w nich
miejsca dla wszystkich bogów Krain Wewnętrznego Morza.
Ale kleryk to była zupełnie inna historia. O ile bowiem Jałmużnik, najmiłosierniejszy z
bogów, mógł proboszczowi wybaczyć ludzkie ułomności, o tyle opat Ciecierka nigdy mu ich
nie odpuści. A wilżyński ksiądz bardzo dobrze pamiętał smród palonych na klasztornym
dziedzińcu heretyków. Dlatego na wszelki wypadek wygnał z plebanii Rozalkę i bardzo pilnie
baczył, by nieopatrznym słowem nie wydać się przed klerykiem z jakąś bezecnością, choć
przychodziło mu to z coraz większym trudem.
I wszystko przez to, że Ciecierce zamarzyło się polowanie na wiedźmy, pomyślał z goryczą
proboszcz.
Z początku opat zażądał jedynie spisu wszystkiego plugastwa. Pleban i władyka spędzili
całą nockę na posępnych rozmyślaniach. Żadnemu nie uśmiechała się włóczęga po
oczeretach, a wiedźmy doprawdy nie lubiły, kiedy obcy zaglądali im do garnków. O
zadenuncjowaniu Babuni Jagódki ani ośmielali się przemyśliwać. Proboszcz aż dygotał na
myśl, że cudowne remedium na hemoroidy mogłoby wraz z wiedźmą opuścić ten świat,
władyka zaś nie bez słuszności podejrzewał, że Babunia dawno zwąchała pismo nosem i tylko
czeka, by podłożyć ogień pod dworzyszcze.
Ponieważ jednak opat słynął z tego, że łatwo się zacietrzewiał, musieli coś postanowić. I
postanowili. Przed świtem upichcili listę podejrzanych. Nie był długa: wioskowa ladacznica
Gronostaj, głupawa niemowa i dwie posługaczki, które oparły się zalotom władyki. Później, w
poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, oddali się pijaństwu. Mieli nadzieję, że cała sprawa
rozejdzie się po kościach.
Nie rozeszła się. Jakiś czas opat daremnie domagał się raportów z wiedźmobicia, a na
koniec zniecierpliwiony przysłał na przeszpiegi swego siostrzeńca Sosiska.
Tylu dobrych i pobożnych ludzi zbójcy na Przełęczy Zdechłej Krowy ubili, pomyślał z
rozżaleniem pleban, a klerykowi musieli darować. Nie ma sprawiedliwości na świecie.
Kleryk dotarł na plebanię pełen oburzenia: nie dość, że wioskowa ladacznica napadła go w
bramie osady i zrazu mu złożyła szczodrą propozycję, to na dodatek spostrzegł Babunię
Jagódkę przelatującą nisko nad rynkiem na brzozowej sztachecie. Darmo proboszcz usiłował
mu tłumaczyć, że z parafianami trzeba postępować spokojnie i rozważnie. Sosisek zaciął się
w świętym gniewie. Chciał natychmiast zbierać chrust na stos. Ledwo go z władyką
pohamowali.
A teraz zamierzał dobrać się i do guślarza, i do wiedźmy.
* * *
Babunia Jagódka nie zdziwiła się zanadto, kiedy do gospody wkroczył guślarz. Rozejrzał
się płochliwie po przybytku nieprawości. Wiedźmy oczywiście nie rozpoznał - przecież
zapamiętał ją w postaci hożej dziewoi - za to wioskowa ladacznica rzuciła się na niego niczym
sęp na ścierwo.
- Co się tak gapicie? - spytała opryskliwie Babunia, kiedy po dobrej chwili, zadyszany i
spocony, dotarł wreszcie do jej stołu.
- Bo wyglądacie tak jakoś inaczej - odparł niepewnie.
Babunia nabrała głęboko powietrza, odwinęła się leciutko. Coś chrupnęło jej w krzyżu. Za
stara jestem na podobne bałamuctwo, pomyślała z niechęcią, za stara.
- Teraz lepiej? - Mimo bólu przywołała na odmienioną, dwudziestoletnią twarz
zachęcający uśmiech.
Guślarz tylko rozdziawił gębę. Wiedźmy nieczęsto przemieniały się na oczach gapiów.
- Gadajcież - zniecierpliwiła się Babunia. - I nie sterczcie nade mną jak dyl w płocie.
- Mam problem - zagaił guślarz.
- Któż ich nie ma? - spytała filozoficznie wiedźma. - Ale to wasz problem. Mnie nic do
niego. A im prędzej wyniesiecie się z Wilżyńskiej Doliny, tym lepiej. Psujecie mi interes.
- To nasz wspólny problem - wyjaśnił. - Bo Sosisek i na was, i na mnie równie zaciekły.
Był u mnie przeszłego wieczoru i straszliwie przeciwko wam wygadywał.
- U mnie też był - skrzywiła się Babunia. - Niewyględny jakiś, dawniej oprawcy bywali
okazalsi. Nie wiem, czego chciał. Z początku coś bełkotał o grzechu i plugastwie, a potem tak
się zaperzył, że nic nie mogłam zrozumieć. Poszczułam go Szymkiem. Moim capem - dodała.
- Wziął kleryka na rogi, tylko ta jego żółtawa sukmana furkotała. Aż miło było popatrzeć.
- Na rogi? - powtórzył z trwożliwym podziwem guślarz.
- A co? Wpakowało mi się, chamidło, do izby jak do klasztornego wychodka, to go
popędziłam. Trzeba uczyć poszanowania dla starszych. A od was czego chciał?
- Najbardziej chyba wysłać na stos. Władyka przykazał mu trzymać się z daleka, ale i tak
ślepia mu się do mnie świecą, jak kotu do sperki.
- Biedaczek - użaliła się kpiąco. - Was władyka broni, za mną pleban obstaje, a
nieszczęsny Sosisek tyle że jakąś jawnogrzesznicę u pręgierza może wysmagać. Poszłam w
niedzielę na sumę, to się przypatrzyłam. Trzy przy kościelnych wrotach siedziały.
- Byliście w kościele?
- A co wam się zdaje? - żachnęła się wiedźma. - Że się święta ziemia rozstąpi i do środka
mnie wciągnie? Często bywam w kościele. Trzeba wiedzieć, co w trawie piszczy. A tamtej
niedzieli piszczało, aż miło. - Zachichotała. - Sosisek miał kazanie, ale nie szło go
wyrozumieć, tak straszliwie bełkotał. Sporo było o mnie. Że do wiedźmy nie lza po pomoc
przychodzić, bo jeno sami bogowie chorobę mogą odjąć. Bzdura! Raz tylko, jeden raz,
widziałam, jak wędrowny braciszek paralityka uzdrowił, a tych, którym ja pomogłam, na całe
miasteczko starczy. Gadał też, że capa w izbie dla sprośności trzymam. A czy ja rozpowiadam
o jego życiu rodzinnym? - oburzyła się. - Był pełen zapału i zajadły straszliwie, dobrze, że
wymowa szwankowała i wieśniacy niewiele zrozumieli. Choć podżegał ich, aż miło.
- Przeciwko wam?
- No, w szczególności przeciwko mnie - zgodziła się Babunia Jagódka - ale w ogólności
przeciwko całemu światu. Że tyli czas głupiej wiedźmie za nos się pozwalają wodzić, miast
precz ją popędzić. Że w całych Górach Żmijowych plugastwo nieledwie wytępione, tylko
sama Wilżyńska Dolina w tyle drepcze. Że czas i nam do wyścigu stanąć, dla pospólnego
dobra się przyczynić. Potem zaczął wieśniakom kadzić. Znaczy się, gadał, żem ich niby
omamiła. Niby sami z siebie ku szlachetności się skłaniają, zacni są i bogobojni, tylko bez
rozmysłu. Zdałoby się im podsunąć jaką śmiałą i doniosłą ideę. No to im podsunął.
Wiedźmobicie.
- I?
- Widno go bardzo uważnie słuchali. Bo jak wychodziłam, to widziałam całą gromadę
wyrostków owładniętych śmiałą i doniosłą ideą, iście, jak Sosisek gadał - zarechotała
Babunia Jagódka. - Stali pod starą gruszą na kościelnym dziedzińcu i pluli do kotów za
przyczyną, jak to Sosisek rzekł, odwiecznej męskiej rywalizacji. Ech, szkoda gadać. Biedny to
człek, ten cały Sosisek. Wszędzie jakoweś spiski, sprośności i wszeteczeństwa wietrzy, aż we
łbie mu z tej całej podejrzliwości wrze, jako w garze żuru. Zdałoby mu się do karczmy pójść,
gorzałki napić, babę jakąś znaleźć, może by trochę poweselał. Ale na razie nie ma się co lękać,
bo z miejscowymi niczego nie dopnie.
- Może do klasztoru po pomoc posłać - mruknął guślarz. - Jego wuj tam opatuje, chętnie
przyśle pomocników.
- Wtedy się będziemy martwić. - Wiedźma zgarnęła spódnice i ruszyła ku wyjściu, nie
zaprzątając sobie głowy płaceniem: jak słusznie podejrzewała, karczmarz nie śmiał jej
nagabywać. - A mnie czas do domu wracać.
- Odprowadzę was - zaofiarował się guślarz.
Babunia Jagódka zdmuchnęła z policzka lok i rzuciła guślarzowi kosę spojrzenie.
- A odprowadzajcie - przyzwoliła.
Kiedy zawadziła o próg, potknęła się i zatoczyła na ścianę, guślarz układnie podtrzymał ją
za ramię. Wiedźma przycisnęła jego rękę do boku i uśmiechnęła się półgębkiem.
Zza kęp tataraku przy stawie Betki młynarza chciwie przyglądały im się utopce.
- Nie ten, nie ten - mamrotała pod nosem Babunia Jagódka. - Ten nie dla was.
- Co tam do siebie szepczecie?
- A, nic. Powiedzcie lepiej, co was przygnało do Wilżyńskiej Doliny. Jego świątobliwość
opat i polowanie na czarownice?
- Poniekąd.
- No, nie bądźcież tacy tajemniczy. - Babunia bodnęła go łokciem pod żebro. - Przecie my
tu siedzimy jak mysz pod miotłą, tośmy chciwi wieści z wielkiego świata. A po was widać,
żeście nie po byle przysiółkach się obracali.
- Napisałem paszkwilus przeciwko księciu panu. A że był wierszowany i łatwo wpadał w
ucho, wnet go pół miasta powtarzało. Na szczęście miałem kilku przyjaciół przy dworze.
Ostrzegli, żebym się w górach przytaił, póki księciu złość nie minie. Com niezwłocznie
uczynił.
Babunia Jagódka skrzywiła się, nie miała bowiem zaufania do wierszopisów. Byli wedle
niej podrzędną formą wędrownego parobka: też włóczyli się nieustannie w poszukiwaniu
łatwego zarobku, pili i łajdaczyli się tak samo, jak oni i równie trudno było ich zapędzić do
roboty.
Utopiec wychylił z tataraku wielką, bladą głowę i pytająco uniósł brew.
- Nic z tego - wymamroliła Babunia, której nieoczekiwanie przyszła do głowy zgoła
odświeżająca myśl. - Opowiedzcie mi o książęcym dworze - powiedziała głośno i zatrzepotała
rzęsami.
* * *
Guślarz wrócił do dworskiej przybudówki późną nocką. Szedł środkiem zapylonej
wiejskiej drogi, uśmiechając się do siebie głupawo. Szedł i śpiewał starą przyśpiewkę
szkolarzy:
„Kukułka między ptakami,
Jewka między niewiastami:
Ta nie gardzi żadnym ptakiem,
Ta hajdukiem ani żakiem,
Sługą, panem; zgoła ona
Wystawi, kto chce, ogona.
U - ha!”.
Przed oczyma stały mu wdzięczne, obfite krągłości Babuni - oczywiście, odmłodzonej
czarami Babuni - w nozdrzach czuł jurny zapach miażdżonego tataraku.
Rozpalił kaganek, umoczył pióro w kałamarzu, postanowiwszy niezwłocznie przelać na
pergamin swe miłosne uniesienia.
Nie, pomyślał nagle, nie tak. Bo choćbym był jako cymbał brzmiący, nikt mnie na tym
zadupiu nie usłyszy, nie rozpozna. Sczezną moje rymy, sczezną razem ze mną, a pergamin
pójdzie na podpałkę.
Coś mu we łbie chlupnęło, zaćmiło.
Chwycił kozik i płaską deszczułkę, na której rozcierał farby. Nie miał doświadczenia w
rzeźbieniu drewna, ale litery same układały mu się przed oczyma.
Rzyć niewieścia wieloraka jest wyrezał w zachwycie i przystąpił do barwnego opisu
Babcinych śliczności. Pragnął, by cały świat poznał jej walory i zrozumiał, jak dalece
wiedźma przewyższa dworki, mieszczanki i przygodne ladacznice. Był szczęśliwy.
Strużyny chwacko sypały się spod jego palców, gorąco biło na twarz.
Nim władyka skończył łajdaczyć się z dójkami, pierwsza matryca drukarska została
prawie skończona.
Guślarz przyjrzał się uważnie swemu dziełu, a potem, nieświadomie wyraziwszy
najszczersze uczucia wszystkich przeszłych i przyszłych wierszopisów, dodał jeszcze dwie
linie:
„Niech nogami na szubienicy cieniutko zapląsa
Ten, kto by mi te wiersze złym zębem pokąsał”.
* * *
- Wstawajcie! - Potężne szarpnięcie wyrwało proboszcza spod pierzyny.
Aż zatrząsł się z przerażenia. Ogień, pomyślał, wiedźma ogień na plebanii zażegła.
Odgarnął opadającą na twarz szlafmycę, zmacał przy boku puste miejsce po Rozalce,
gospodyni. Nie było jej, za to nad łóżkiem ujrzał rozsierdzone oblicze kleryka Sosinka.
- Patrzajcie! - Podsunął plebanowi pod nos pokaźny kartelusz.
Proboszcz zmrużył krótkowzroczne oczy, ale Sosisek już rozpalał kaganek.
- Co wy? - zaprotestował pleban. - Jakże tak? Po nocy?
- Bo tu zwlekać nie można! Toż to haniebne! - I jeszcze bliżej podsunął mu kartę.
Zrezygnowany proboszcz popatrzył na pergamin. „Rzyć niewieścia wieloraka jest” -
przeczytał ze zdumieniem u góry karty. Dalej następował szczegółowy i bardzo zgrabnie
wierszowany opis rozmaitości niewieścich wdzięków. Zdumiał go piękny krój liter: wszystkie
były idealnie kształtne i bardzo krągłe, niczym rzeczony przedmiot rymowanej rozprawy.
Ciekawe, kto tak pisze, pomyślał. Przydałby się do prowadzenia ksiąg parafialnych, bo
organista bazgrze jak kura pazurem.
W dole pergaminu pleban dostrzegł nieco zamazany rysunek. Przez chwilę niepewnie
obracał kartę, starając się wybrać właściwy kąt i odgadnąć znaczenie obrazka. Wreszcie z
gąszczu splątanych kresek wyłonił się zarys golusieńkiej, piersiastej niewiasty w uścisku
czegoś kosmatego i rogatego.
- Widzicie? - spytał oskarżycielsko kleryk.
- A widzę! - zachichotał proboszcz. Zdawało mu się, że niewiasta mrugnęła doń
porozumiewawczo. - Kobita niby smok! Spójrzcie, jak krzepko tego kozła dzierży!
Kleryk posiniał na gębie z oburzenia.
- Przeklęta wiedźma! - bluznął jadem. Wyszarpnął proboszczowi kartę i zwinął ją
pośpiesznie.
- Jagódka? - zadziwił się proboszcz. - Ona to wszystko tak udatnie wymalowała?
- Jaka Jagódka? - żachnął się Sosisek. - Toż głupia jest, jak to baba, ani pomyślunku, ani
rozwagi. To guślarz, świńskie nasienie.
- Też pięknie - zgodził się pleban, po czym ziewnął szeroko, bo wciąż nieznośnie chciało
mu się spać. - Ja was rozumiem. Wyście człek młody, w opactwie chowany, świata nie
poznaliście. To ja wam powiem, że u nas w odpust, popod samą farą nie takie obrazki
przekupnie sprzedają. Sprośność, całe nasze ziemskie bytowanie - sprośność i mizeria. Ale to
nie powód, żeby człeka po nocy ze snu zrywać. Należało do rana poczekać, a później rejwach
wszczynać.
- Ale cała wioska tym plugastwem oblepiona - wyjaśnił Sosisek. - Na każdej chałupie karty
rozwieszone.
- Widno guślarzowi samotność bardzo nadojadła - mruknął pobłażliwie proboszcz i począł
znów mościć się wygodniej na poduchach. - Trzeba mu będzie jaką dziewuchę wyswatać i
tyle. Porozmawiam z nim po sumie i wybiję ze łba bezecne malunki. To rozgarnięty człek.
Zrozumie.
- To nie malunki - wyjaśnił Sosisek. - W tym cała sztuka. Guślarz to pisanie i rysunek
pospołu w drewnie wyciął. Inkaustem je maże i jakąś wiedźmią sztuką na pergaminie
odciska. Jedno za drugim. Całą stertę w chałupie naskładał. A to żem jeszcze usłyszał, jak
pod nosem mamrolił, że zda się dla większej trwałości każdą literkę w metalu odlać i wedle
zamysłu na karteluszu składać.
- Zadziwiające! - Pleban splótł na podołku pulchne dłonie. - Cała sterta, powiadacie?
Litery równiuśkie, jedna w drugą... Toż to prawdziwie boskie błogosławieństwo.
- Błogosławieństwo?!
- Ano tak - potwierdził spokojnie proboszcz. - Pomyślcie, jaki by z tego dla nas pożytek
mógł być. Bo ninie mnisi ledwo nadążają z przepisywaniem świętych tekstów. Sam się nie
mogę nowego brewiarza doprosić, choć przecie grosza nie pożałowałem. Księgi takie drogie,
że rzadko w którym dworze uświadczysz co więcej niźli grubaśne tomisko romansów, które
są bardziej wszeteczne i sprośne niż obrazki wiedźmy z capem, i z gruntu bezbożne. A z tych
guślarskich liter - pokręcił głową z zadziwienia - wszystkie święte pisma będzie można złożyć
i na pergaminie odcisnąć. Wystawiacie sobie? W każdy przysiółek, pod najnędzniejszą
strzechę zawita słowo boże...
- Toż on nie święte pisma na chałupach lepi! - oburzył się Sosisek. - Jeno same plugastwa.
Wiedźmę i capa.
- Temu nie pismo winne. - Pleban wzruszył ramionami. - Widno wiedźma guślarza
zauroczyła, że mu się tak po nocy z capem zwiduje. Zwyczajna rzecz. Nowy chłop do
Wilżyńskiej Doliny zawitał, więc się z nim Jagódka zabawiła, a że to guślarz i praktykę jej
odbiera, to go na ludzki śmiech wystawia. Pofigluje i się znudzi, jak to Jagódka.
- Wiedziałem! - syknął kleryk.
- Coście wiedzieli? - zniecierpliwił się pleban.
- Wiedziałem, że w tym wiedźma palce macza.
- Kręte i niezbadane są wyroki losu, a złe się nieraz na dobre obraca - sentencjonalnie
rzekł proboszcz. - Trzeba będzie wnet gońca z wiadomością pchnąć do opactwa.
- Ani się ważcie! - wrzasnął Sosisek. - Ani próbujcie! Trza to całe guślarskie pisanie jak
najrychlej w ogień wrzucić, nim z niego jaka większa bieda przyjdzie. Pomyślcie, co to by
było, jakby każda, wiedźma swe plugawe zaklęcia po drzewach rozwieszała!
Proboszcz uśmiechnął się błogo, wyobraziwszy sobie, że pewnego dnia znajduje na
brzózce przy ganku plebana przepis na Babcine remedium przeciwko hemoroidom.
- E, gdzie tam! - otrząsnął się z rozmarzenia. - Może i która wiedźma czytać potrafi, ale co
do zapisywania zaklęć, to się nie obawiajcie. Takie ze szczętem durne to one nie są, tajniki
wiedźmienia pieczołowicie trzymają w tajemnicy, ot co! Kto by wiedźmie płacił, jakby sobie
sam mógł zaklęcia i przepisy wyczytać?
- Nic nie rozumiecie! - żachnął się kleryk. - Będą się z nas naśmiewać. Nic nie uszanują,
jako dworskie błazny. Ale już nie same błazny będą błaznować, ale i wszyscy inni. Was też
opiszą. Wasze wyprawy do wiedźmy po czopki, waszą gospodynię i nocne picie z władyką.
Proboszcz pokraśniał. Z przykrością dowiadywał się, że chytre oczka Sosiska wytropiły
zbyt wiele tajemnic Wilżyńskiej Doliny.
- Bo to jest wszystko wasza wina - ciągnął zeźlony kleryk. - Wyście ich tak rozwydrzyli. To
zamtuz jest, nie plebania. Wiedźma w biały dzień po wiosce łazi, władyka guślarza sobie
sprowadza dla sprawniejszego nierządu. A wy ogon pod siebie, ni słowa jednego nie
rzekniecie. Boście tchórz. Ale na ostatek trza wam zdecydować, z kim trzymacie.
Pleban w desperacji miętosił rąbek pierzyny, ale lęk przed Babunią Jagódką przeważył
nad strachem przed opatem. Ostatecznie, wiedźma siedziała zaraz pod bokiem, a Ciecierka
trochę dalej.
- Wy mnie nie będziecie w moim własnym łóżku pouczać - postawił się hardo. - Wy nie
jesteście taka persona, żebym się przez was w nocy po oczeretach włóczył. Wy w ogóle nie
jesteście żadna persona. Wyście ni to, ni owo, ani mnich, ani człek świecki. Wyście
zwyczajny, zawistny gołowąs.
- W takim razie dobrze! Sam pójdę. - Sosisek zacisnął wargi. - Ale będziecie żałować.
No i z bogiem, pomyślał pleban, odszukując pomiędzy poduchami zagubioną szlafmycę.
Idź, łajzo, niech cię Babunia Jagódka rozumu nauczy. Idź, idź w czorty, może się wreszcie to
całe stękanie skończy. Raz jeszcze zmacał tęsknie puste miejsce po Rozalce i usnął głębokim,
sumiennym snem.
* * *
Wiedźma Jagódka takoż wyspała się należycie na swoim odludziu, natomiast pozostali
mieszkańcy Wilżyńskiej Doliny nie zmrużyli oka. Obudziła ich bijąca od dworskich
zabudowań łuna. Tych zaś, którzy wciąż nie wychynęli spod piernatów, poderwał sam
władyka, zapędzając całą wioskę do gaszenia pożaru, który w mig przerzucił się na sam dwór.
W zamieszaniu pachołkowie wynieśli na dziedziniec łoże szlachetnej Wisenki. Małżonka
władyki przeleżała w sadzie aż do świtu, kiedy zaś ją odszukano, była mokra od rosy i
wyziębła od porannego chłodu. Babunia Jagódka orzekła, że najpewniej nie pociągnie długo.
Sosiska znaleziono dopiero koło południa: ktoś wypatrzył jego goły zadek w kępie łoziny
przy stawie Betki młynarza. Kiedy go docucono - co nie było łatwe, bo z zapachu wnoszono,
że musiał nieźle posmakować okowity - nic nie potrafił rzec o wypadkach zeszłej nocy.
Głupkowato się uśmiechał, a na wszelkie pytania odpowiadał przyśpiewkami, w których
proboszcz ze zdumieniem rozpoznał twórczość uwędzonego guślarza. Najprzyzwoitsza
brzmiała:
„Gdyby kogo zastano na jakim nierządzie,
W kłódkę mu jądra zamknąć, bo i ono głądzie.
Niechaj tak za pokutę chodzi tydzień z kłodką,
Żeby więcej nie igrał z nadobną Dorotką.
U - ha!”.
Po wieczerzy wiedźma i proboszcz siedzieli w kuchni na plebanii i moczyli nogi w dwóch
bliźniaczych cebrzykach. Musieli się dzisiaj dużo nachodzić. Proboszcz pocieszał pogorzelców
i pochował trzy ofiary pożaru, wiedźma zaś obeszła wszystkie chałupy, hojnie rozdzielając
maści na poparzenia.
- A na odciski pomoże? - Proboszcz zachlupotał w swoim cebrzyku.
- Jak zapłacicie, to pomoże - odparła flegmatycznie wiedźma. - Tylko pogorzelcom daję na
borg.
- Jakże tak? - zaśmiał się proboszcz. - Własnemu duszpasterzowi pożałujecie?
Wiedźma sięgnęła po kolejny kawałek sernika. Koło południa Rozalka znów wprowadziła
się na plebanię, a Rozalka piekła wyśmienity sernik.
- Uuuch, jakie dobre - zamruczała łakomie Babunia.
- Nareszcie jest, jak dawniej. - Pleban pokiwał głową. - Ale wy mi tak po sprawiedliwości
powiedzcie, jak to z tym guślarzem było. Zauroczyliście go?
Wiedźma uśmiechnęła się chytrze.
- Zauroczyliście - odpowiedział sobie pleban. - A łatwo wam poszło? Bo przecie i on z
gusłami był obeznany.
- Jak po maśle. - Babunia Jagódka oblizała palce z resztek sernika. - Z wiedźmami
żadnego rozeznania nie miał, jak to miastowy. Wcale się nie pilnował. Położyłam na nim łapę
i już za nic się nie mógł wywinąć.
- To wy tak z każdym możecie? - zafrasował się proboszcz.
- Nie lękajcie się. Wcale mnie do was nie nęci.
- Mnie suknia kościelna broni - odparł z godnością pleban.
- Nie suknia, ale Rozalka! - prychnęła. - Toć ja was swatałam.
- Nie może być! - Wielebny aż pokraśniał na wspomnienie pewnego wieczoru i szopy
pełnej świeżo skoszonego siana.
- Może, może. - Babunia uspokajająco klepnęła go po ramieniu. - Rozalka w sam raz się
dla was nadała. Jałowa jest, znaczy się, niepłodna, więc ją wam naraiłam. Bo kto by ją inny
chciał? To zacna dziewczyna, ale miała tylko dwa wieprzki posagu i żadnej nadziei na
wydanie się. Teraz każdy kmieć wcześniej do mnie posyła z zapytaniem, czy narzeczona
powije mu dzieciska. Na szczęście, akurat ściągnęliście do Wilżyńskiej Doliny. W sam czas
dla Rozalki. I patrzajcie, żyjecie sobie szczęśliwie już drugi tuzin lat. Przecie nie będę tego
niweczyć byle urokiem.
Proboszcz chrząknął i jeszcze bardziej poczerwieniał.
- A co zrobicie z Szymkiem? - spytał. - Widzicie, ludzie poczynają szemrać, a przecie i on
nie może bez końca ganiać w koźlej skórze. To jakoś nie po bożemu.
- I tak mi się znudził - rzekła obojętnie wiedźma. - Ale w Wilżyńskiej Dolinie długo
miejsca nie zagrzeje. Dawałam mu wywar z dziewięćsiła i ostatnimi czasy zbyt wielu
chłopakom gnaty policzył. Nie dadzą mu żyć. Zresztą, po tym, jak u mnie pomieszkał, nie
spodoba mu się na dworskim wikcie, a i dola świniopasa pewnie go nie przynęci.
- Chciał się za żołnierza nająć, to niech w świat idzie - zdecydował pleban. - A wy też czas
jakiś spokojniej siedźcie, bo nam jeszcze znów jakie ścierwo podeślą.
- A jak już o ścierwach mowa, to tak po ciekawości, co zrobiliście ze szlachetnym
Sosiskiem?
- Co było robić? Wyciągnęliśmy go z łoziny, bo Betka narzekał, że mu ryby potruje.
Zgorszenie straszliwe uczynił. Golusieńki tam leżał i jawne na nim ślady były sprośności, co
je z utopcami wyprawiał.
Babunia Jagódka spuściła oczy i wzięła następny kawałek sernika. Nie zamierzała
opowiadać plebanowi, jak zachęciła utopce, żeby zabawiły się z klerykiem.
- Kazałem go co rychlej wsadzić na osła i odwieźć do opactwa - ciągnął wielebny. - Bo jak
my go w komórce zawarli, to łeb przez kraty wystawił i dalej ryczał jakieś przyśpiewki o
niewieściej rzyci i nijak nie dało się go uciszyć. Niech sobie tam wuj opat z nim ładu
dochodzi, dla mnie to on jest zwyczajny podpalacz i rozpustnik. Wszystko opatowi opisałem.
I to, że guślarza uwędził, i to, co z utopcami wyprawiał.
- Bardzo roztropnie - pochwaliła wiedźma. - Niech z nami więcej nie zadziera.
- Tylko tego guślarza trochę żal - mruknął pleban. - Poczciwy był chłopina.
- Bruździł mi - skrzywiła się Babunia. - Chłopów porozwydrzał. Przyłazi dzisiaj do mnie
Betka młynarz, kładzie na okapie kominka półgroszówkę i gada: „Babuniu, dajcie mi maść na
czyraki, ale nie zwłóczcie, bo dwa wozy pod młynem stoją i mam huk roboty!”. Butów
porządnie nie wytarł, nie zagadnął Jak zdrowie, Babuniu?”, nie przyniósł okowitki. Nawet
bał się jakoś nie za bardzo, nie popłaszczył się, jak należy, tylko pieniądze wyjął i gębę
rozpuścił. A czy ja kram prowadzę? Ja wiedźma jestem! Ja mu taką maść dałam, że on do
jutra nie jeden, ale dziesięć czyraków mieć będzie.
Pleban pokręcił głową, udając oburzenie, ale po prawdzie nie zmartwił się zbytnio. Nie
przepadał za Betką młynarzem.
- A te kartelusze, co je guślarz nocką po wsi porozwieszał? - spytał. - To też wasza
sprawka?
- Nie, nie za bardzo - odparła skromnie Babunia Jagódka. - Jak by to składnie rzec? Ja go
tylko odrobinę zachęciłam.
- „Rzyć niewieścia wieloraka jest”? - Pleban zaśmiał się filuternie. - Widać dobrzeście go
zachęcili. A literki?
- Nie. - Babunia Jagódka podparła się na łokciu. - W literkach guślarza nie mam żadnego
rozeznania. One już wcześniej musiały u niego w głowie siedzieć, a urok je tylko na sam
wierzch wygrzebał.
- Szkoda ich - westchnął. - Kazałem chłopom łazić i pisania szukać, ale musiał je Sosisek z
chałup pozdzierać i w ogień wrzucić pospołu z samym guślarzem. Szkoda, bo mnie Sosisek
klarował, o co z tymi literkami chodziło, ale w środku nocy człek jest rozespany, nic nie
zapamiętałem. Ja to do rzemiosła nigdy żem głowy nie miał.
- Urok to urok - mruknęła Babunia. - Ten był dla guślarza i jeśli nie chciał, żebyście go
zapamiętali, to nie pamiętacie. Uroki są złośliwe.
- Ale rozważcie - proboszcza tknęła nagła myśl. - Co by było, jakby guślarz nie o
niewieściej dupie rymy składał, ale co nabożnego przepisywał? Sosisek by go ani nie obwołał
plugastwem, ani nie uwędził. Do opactwa by go zawlókł i jeszcze po drodze o Sztuce, Poezji,
Metaforze i Mistyce gadał.
- Ech, dajcie już pokój - uśmiechnęła się krzywo. - Gdzie nam obojgu do Mistyki? Jak się
trafi jaka Poezja, to o niewieściej rzyci. A ze Sztuki, to ja znam tylko sztukę mięsa.
- Ano - przytaknął pleban. - Ale nas ni Sztuka, ni Metafora w ogień nie zapędzą.
- Wszystko przetrzymamy. - Wiedźma dolała gorącej wody do cebrzyka. - Wymoczymy
nogi, popijemy okowitki, a jak znowu będzie jakie zamieszanie, to je po bożemu prześpimy.
- Amen - powiedział proboszcz.
ZAKLĘTA KSIĘŻNICZKA
Nieszczęście spadło na Wilżyńską Dolinę nagle, tuż przed świtem. Dzikie wrzaski i kwik
zarzynanej chudoby wdarły się pod wilgotne od snu piernaty i dla większości kmieci były to
ostatnie usłyszane przez nich dźwięki. Kmiece niewiasty usłyszały nieco więcej, napastnicy
bowiem posortowali swą zdobycz nader prosto: chłopów, którzy nie zdążyli czmychnąć na
czas do lasu, wyrżnęli i zwalili na kupę na placu przed kościołem, barany też zarżnęli i upiekli
na rożnach na tymże samym placu, a wilżyńskie niewiasty starannie zerżnęli w pobliżu ich
zarżniętych mężów i równie martwego inwentarza. Takim to niewymyślnym sposobem
zakończyli egzystencję osady.
A wszystko zdarzyło się dlatego, że Babunia Jagódka wyjątkowo lubiła śliwkowe powidła.
Mieszkańcy Wilżyńskiej Doliny, dobrze obeznani z wiedźmią słabością do przetworów, co
rok znosili jej kosze wszelakiego owocu, od wczesnych truskawek, aż po późne, grudniowe
jabłuszka. Jednak śliwki Babunia ceniła najbardziej, a tamtej jesieni miała nadzwyczaj dużo
czasu, by w spokojności smażyć nieoszacowany ów specjał. Szymek, pokątnie zwany w
okolicy Wiedźmim Capem, ruszył w świat w poszukiwaniu szczęścia, którego Babunia życzyła
mu z całego serca, nie żywiąc wszakże większych złudzeń co do jego losu. Po kilku wspólnych
upojnych miesiącach wiedziała dobrze, że opatrzność obdarzyła Szymka wieloma darami,
jednakowoż rozsądek z pewnością do nich nie należał. Nie, żeby ów brak jakoś szczególnie
Babuni doskwierał, wręcz przeciwnie: Szymek znał swoje miejsce, wiedział, co ma robić i
robił to z należytą starannością. Kiedy jednak coraz częściej przebąkiwał, że chciałby nieco
poobracać się po wielkim świecie, Babunia z posępną miną uszyła mu dwie nowe koszule,
obstalowała w kramie na jarmarku żółte buty, o których od dawna marzył, spakowała tobołek
z wędzonką i solidną manierkę gorzałki, po czym wyprawiła niewdzięcznika w drogę. Była
pewna, że w pierwszej przydrożnej gospodzie karczmarz przyłoży mu w pustą łepetynę,
obedrze z nóg buty ze świńskiej skóry, a z grzbietu koszulinę, i przykładnie zaszlachtuje. Ale
sam chciał, myślała ze złością, przecież go nie przywiążę, głuptaka, za nogę do płotu.
Ponieważ śliwy obrodziły nader obficie, Babunia spędzała całe wieczory przy palenisku, aż
po czubek nosa okutana kraciastymi kocami, bo z nadchodzącą jesienią stare kości dokuczały
jej coraz bardziej. Na drzwiach do chatki przybiła kartelusz z wiadomością dla wieśniaków,
nader zwięzłą, gdyż brzmiała „WON!”. Co prawda, w Wilżyńskiej Dolinie tylko proboszczowa
Rozalka i organista trochę rozumieli pisanie, ale owa niedogodność w żaden sposób nie
przeszkadzała, tyle bowiem, ile trzeba, okoliczni rozumieli - że kiedy na drzwiach wisi kartka,
to wiedźmy niepokoić nie Iza. Zostawiali więc pode drzwiami kosze ze śliwkami i ani myśleli
zakłócać jej odosobnienie.
Z braku towarzystwa Babunia Jagódka nie odmieniała się zaklęciem „młoda - i - piękna”,
co wprawiało ją ustawicznie w dobry nastrój, bo bałamuctwo bałamuctwem, ale z czasem
człowiek zaczyna ciążyć ku wygodzie, a jej stara, wysuszona postać wyśmienicie
wpasowywała się w fotel. Było jej bardzo dobrze, nawet za Szymkiem rychło przestała
tęsknić. Nikt się nie pałętał po chałupie, nie mieszał rzeczy w komorze i nie brał się do
obłapki w najmniej oczekiwanych momentach (właściwie, Babunia Jagódka miała wrażenie,
że Szymek nieustannie brał się do obłapki, nawet lubczyku nie musiała mu zadawać, bo sen i
jedzenie były dlań jedynie drobnymi niedogodnościami, koniecznymi dla nabrania sił do
dalszej obłapki). W każdym razie, była nader zadowolona. Wreszcie mogła całymi godzinami
siedzieć przy palenisku, zgłębiając opasłe, magiczne tomiszcza i mieszając perkoczącą z lekka
zawartość kociołka. Na koniec, wysmażywszy kilka tuzinów słojów powideł o rozmaitych
posmakach, zapachach i konsystencji, wybrała się w odwiedziny do wioski.
Jakież było jej zdumienie, kiedy okazało się, że właściwie nie bardzo jest co odwiedzać. Z
wioski pozostało jedynie kilka okopconych chałup pod samym lasem, kościół i plebania,
którą maruderzy co prawda doszczętnie splądrowali, jednakowoż, jako ludzie pobożni, nie
podłożyli pod nią ognia. Ocalał też dwór, ale samego władyki w nim nie było, ponoć ruszył w
pościg za grasantami. Babunia uznała to za nader głupi pomysł, bo grasanci dawno już
zdążyli się zapaść gdzieś w głuche oczerety Gór Żmijowych.
W wiosce zapanowały tedy rozprzężenie i zamęt. Nieliczni bardziej przedsiębiorczy
parobkowie pod nieobecność władyki pokusili się o jego inwentarz i, odparci przez ekonoma,
pod groźbą chłosty wyemigrowali do włości starosty Wężyka, który z nieskrywanym
zadowoleniem przypatrywał się dopustom, spadającym na jego eks - zięcia. Resztki
niedobitków znalazła Babunia na głównym placu wioski: pili na umór wśród spopielałych
zgliszcz gospody. To, że pili, nie zdumiało Babuni Jagódki, ale to, że żaden nie splunął na jej
widok, wzięła za objaw ostatecznej rozpaczy. Bez słowa - normalnie zadałaby im co najmniej
kołtuna, ale przecież też była wrażliwa na ludzkie nieszczęście - pomaszerowała do osmalonej
plebanii. Była nieco zawstydzona. Zazwyczaj starała się przynajmniej jednym uchem
nasłuchiwać odgłosów z wioski, ale tego roku śliwkowe powidła pochłonęły ją do cna. Cóż, co
się stało, to się nie odstanie.
Proboszcz właśnie się pakował. Zapłakana Rozalka krzątała się przy kufrach, owijając w
brudne szmaty jakieś skorupy tylko po to, by za chwilę w desperacji wywalić je na klepisko.
- Tedy wyjeżdżacie - powiedziała niezbyt mądrze Babunia Jagódka.
- Ano - przytaknął proboszcz. - Mam krewniaka w Spichrzy, z początku u niego
przylgniemy, a potem się zobaczy. Ale czas taki niespokojny idzie, że i we mieściech co złego
się człekowi nadarzy.
- W mieściech o nieszczęście najłacniej - zgodziła się Babunia. - Na odludziu lepiej
przycupnąć, przeczekać.
- Toż już większego odludzia, niż tutaj, nie da się znaleźć - żachnął się pleban - a
patrzajcie, na co nam przyszło! Nie o mnie tu idzie - ściszywszy głos, pokazał na Rozalkę - ale
o tę głupotę. Jakem jeno posłyszał, że się baby po wiosce drą, zrazu żem wiedział, że źle
będzie... Ze Szrunika jestem, z wybrzeża, my tam niejeden pogrom przetrwali. Więc ja zaraz
Rozalkę za łeb i do krypty ją zawlokłem, do świętej pamięci fundatora naszego kościółka... bo
tak żem sobie pomyślał, że babie by maruderzy żywcem nie przepuścili, a już na pewno nie
takiej, co by ją u plebana pod pierzyną zdybali. No, i tak się nam psim swędem udało wykpić.
Potarmosili mię trochę, piwniczkę ze szczętem zmarnowali, obrazki w kościele z sukienek
poobdzierali i poszli precz... jeszcze się taki łysy drab bardzo ładnie przed figurą przeżegnał i
dał mi dwa srebrne grosze, pewnie z tych zrabowanych we wiosce, żeby mszę za jego duszę
odprawić. - Splunął. - Taką ja mu mszę odprawię, że się, kurwi syn, do końca świata z ogni
piekielnych nie wydobędzie.
- Ale jaka pobożność w narodzie - skwitowała przewrotnie Babunia Jagódka.
- Nie drwijcie, bo nie pora - ofuknął ją pleban. - Niewiasta mi od tamtych jatek słabuje, aż
strach. Widzicie, uroiła sobie, że skoro ona w tejże krypcie żywcem pogrzebana była, to ją
teraz nieboszczyk fundator za swoją ma i żywcem do grobu zawlec zamierza. Po nocach ze
strachu nie śpi, a zajść ją znienacka w komorze, nie dajcie bogowie, jak wrzeszczeć zaczyna.
Jam jej zrazu tłumaczył, że nieboszczyk jest nieboszczyk, znaczy się, truchło, i zabrać to on
nikogo nie zabierze, a już najmniej babę jaką, bo mu własna dość nadojadła. Przedkładam
Rozalce, że ślubna wedle niego w tej kruchcie leży. A powiadają, że zaraza to była
niepoślednia i zazdrośnica, więc gdzieby sobie jeszcze drugą babę na łeb chciał ściągać?
Nawet na tamtym świecie spokój mącić? Ale, rozumiecie, że jak Rozalce się coś ubzdura, to
nie poradzisz. Trza mi ją stąd wywieźć, nim do cna z umysłu zejdzie... zresztą i mnie zda się
jaka co tłustsza prebenda. Zima idzie, a tu władyki nie ma, żeby wioskę w karby wziąć.
Ludziska cieniuchno przędą, nie wiedzieć, czy sami wiosny doczekają. I wedle tego prośbę do
was mieć będę. - Poskrobał się z zafrasowaniem po głowie. - Wedle Jarosławny.
- Wedle Jarosławny? - powtórzyła tępo Babunia Jagódka. - A co mnie do Jarosławny?
- Wam nic - zgodził się pleban. - Ale moja Rozalka do chrztu ją trzymała i tamtej nocy
obie je żem we krypcie zawarł.
- A co u was Jarosławna po nocce robiła? - zaciekawiła się wiedźma.
- Ano - pokraśniał z lekka - zgadało się przy gorzałeczce, a potem niesporo było ją
wypędzać. Zwierzołaki się po zmroku kręcą i wypatrują, czy która dziewucha nieopatrznie z
komory nie wynijdzie. A najbardziej panna jaka wstydliwa...
- Panna wstydliwa? - zarechotała Babunia Jagódka. - Toż my chyba nie o Jarosławnie,
młynarzowej dziewce, rozprawiamy. Nie o tej, która przy zeszłym miesiączku goło na kobyle
po gościńcu jeździła.
- Wszyscy to jawnie rozprawiali, że waszym urokiem omamiona - z urazą odparł
proboszcz.
- To źle rozprawiali - odparowała wiedźma. - Bo jeśli ją kto omamił, to chyba ci czterej
wędrowni parobcy, co u sołtysa przy zbożu robili, i nie urokiem bynajmniej. Tak się spiła, że
ani pamięta, co na rżysku wyprawiali, ale dobrze będzie, jak od tego zmamienia za kilka
miesięcy nie pogrubieje. A wam wstyd, proboszczu, bo jedną babę w alkierzu macie, ale i do
drugiej, młodszej się bierzecie. Toż chyba nie przystoi, i ja wam do tego dopomagać nie będę.
- I nie o to rzecz idzie - wyjaśnił jeszcze bardziej urażony proboszcz. - Jeno o to, byście się
Jarosławną zajęli. Byście jej trochę pomatkowali.
- Pomatkowali? - Babunia Jagódka oniemiała. - Ja?
- Ano właśnie - rozpromienił się proboszcz. - Bo widzicie, Betkę pospołu z innymi
grasanci zarżnęli, Kordelia młynarzowa gdzieś się zapodziała, a kiedy my z Rozalką do
Spichrzy pojedziem, ostanie się Jarosławną samiuśka jako kołek w płocie.
- Skoroście tacy litościwi, tedy ją ze sobą weźcie - poradziła zgryźliwie wiedźma.
- Nie! - Pleban rzucił szybkie, spłoszone spojrzenie ku Rozalce, która starannie otulała
gałganem niebieski wazonik. - Toż jak by to wyglądało? I tak się ludziska będą dziwować, że
człek duchowny, a z babą na wozie wędruje. A dwie baby? Ani myśleć - dodał z lekka
rozżalony. - A najgorsza, że tu się już przeciwko Jarosławnie po trochu zmawiać zaczynają.
Bo choć młyn, jako i cała osada, ogniem wyniszczony, przecie się grunta ostały i
młynarzówna wciąż najzasobniejsza dziewka w osadzie. Przy tym jeszcze grasanci jej nie
popróbowali, co ninie we wiosce rzecz rzadka i czego jej reszta bab za nic darować nie może.
Tedy się chłopy za łby poczynają brać, któremu najłacniej do Jarosławny w konkury uderzyć,
że zaś władykę precz poniosło, sami rozumiecie, że iście zbójeckie to będą zaloty. Babiniec ją
wziął na jęzory, że nie bez powodu całą rzeź w kruchcie przesiedziała, bo musi dobrze znała,
kiedy oni grasanci na Wilżyńską Dolinę spadną. Jak tak dalej pójdzie, to albo ją kto rychło w
krzakach przydybie, albo ją baby kamieniami przy potoku utłuką. A najpewniej jedno i
drugie. Zlitujcież się, wy jedna tu pomóc możecie.
- Jakżeż? - zdumiała się Babunia Jagódka. - Toż nie będę całej wioski pod urokiem
trzymać.
- Jarosławnę do siebie weźcie! - Proboszcz splótł na brzuchu tłuste ręce. - Przyhołubcież
ją. Przecie i wyście niewiasta, a w niewieścim rodzaju natura miękka, macierzyńska. Sami
jako puchacz siedzicie, toż zda się wam czasami gębę do kogo rozewrzeć.
Babunia słuchała jego wywodu z rosnącym wzburzeniem.
- To jest rzecz niesłuszna i być nie może - oświadczyła twardo. - Ja wiedźma jestem, a nie
jaka, za przeproszeniem, księża gamratka, żeby mi się u spódnicy bachory wieszały.
Macierzyńska natura, powiadacie? - Wykrzywiła się z niesmakiem. - To ja wam mówię, że
rychlej się wasz zydel ocieli niźli ja. Ani mi lata po temu, ani ochota. Ja wam to w tajemnicy,
księże proboszczu, po starej znajomości zwierzę, że jeszcze wasz dziad koszulinę w zębach
nosił, kiedy ja się już ładnych parę tuzinów lat po świecie obracałam. Dość mi było czasu, by
się o własne bękarcie postarać. A że się nie postarałam, znaczy się, nie miałam ochoty i
nikomu nic do tego, pojmujecie? Wara! - dokończyła dobitnie.
- Tedy Jarosławnę baby ukamienują - powiedział cicho proboszcz. - Wasze szczęście, że
wyście wiedźma, że w was im strach kamieniami ciskać.
Twarz Babuni Jagódki skurczyła się nagle, pobielała. Coś jej się przypomniało, coś bardzo
odległego, a przecież wspomnienie było wyraźne, jakby z wczoraj.
Wiedźma, czartowskie nasienie, diabelski pomiot!
Zapatrzyła się nad ramieniem proboszcza na szarzejącą, wieczorną krawędź doliny. W
powykręcanych podagrą, starczych palcach bezwiednie mięła rąbek spódnicy.
Wiedźma, czartowskie nasienie, diabelski pomiot!
* * *
I tymże sposobem Jarosławna zaległa w chacie Babuni Jagódki pospołu z rozwydrzonym
kociskiem i stadkiem płochliwych nietopyrków. Wiedźma właściwie nie wiedziała, co z nią
zrobić. Póki co powierzyła Jarosławnie nadzór nad chudobą, którą stanowiły gromadka kur,
krowa (zdobyczna, bo po napadzie grasantów Babunia znalazła ją w lesie i bynajmniej nie
zamierzała szukać poprzednich właścicieli) i cztery świnie, sama zaś spokojnie oddała się
smażeniu powideł. Jak rzekła proboszczowi, nie miała doświadczenia w opiece nad
maluczkimi, ale skoro zaświtała jej myśl, że dorobiła się posługi, postanowiła wykorzystać
sytuację z całym szacunkiem dla tradycji, która nakazuje najemnym dziewkom tyrać w
obejściu niczym wołom. Jarosławna zresztą nie protestowała nadmiernie: dość, żeby na nią
wiedźma spojrzała, a zaczynała dygotać ze strachu jak osika.
Ale już drugiego dnia z rana Babunia Jagódka pojęła, że z tyraniem w obejściu będzie
raczej kiepsko. Obudziło ją mianowicie rozpaczliwe ryczenie Krasuli. Mamrocząc pod nosem
przekleństwa, wiedźma powlokła się do obórki, solennie obiecawszy sobie otłuc grzbiet
leniwej dziewusze. Jednakowoż na miejscu okazało się, że Jarosławna bynajmniej nie
zaspała, tylko ryczy równie rozpaczliwie, jak Krasula, acz nieco ciszej.
- Czego? - warknęła Babunia, która bardzo nie lubiła budzenia bez powodu, zwłaszcza o
świcie.
- Kopnęła mnie! - Jarosławna rozpłakała się jeszcze żałośniej. - Od wczoraj mnie kopie,
ani razu do niej podejść nie mogłam, a sińce jakie mam na ramieniu, sami popatrzcie.
- O, biedactwo moje maleńkie! - Wiedźma uspokajająco poklepała krowę po karku. - Od
wczoraj nie dojona, nie dziwota, że ryczysz. Ale już zaraz będzie dobrze. - Podkasała spódnicę
i usiadła przy skopku. - A ciebie nikt nie nauczył obchodzić się z bydlęciem? - spytała cierpko
Jarosławny.
- Kobietę ojciec mieli. - Spuściła wzrok.
- Hm... - mruknęła Babunia Jagódka, badawczo patrząc na dziewczynę.
Chyba nigdy wcześniej nie przyglądała się Jarosławnie. Zresztą i bez patrzenia wszystko
było wiadomo: młynarzówna jest najkraśniejszą i najbogatszą dziewczyną w wiosce.
Właściwie, pomyślała wiedźma, każda osada ma taką Jarosławnę, która w odpust wkłada
czerwoną kieckę, kręci zadkiem, jak klacz na jarmarku i tarza się po sianie z wędrownymi
parobkami, a każdy wybryk uchodzi jej na sucho. Co tam, na sucho! Jeszcze wszyscy w
przysiółku dumni są, że mają taką Jarosławnę, że gładka, zalotna i wystrojona. Ot, taki
zwyczaj, że choćby golusieńka przed ołtarzem pośrodku sumy stanęła, jeszcze jej pleban
pobłogosławi, a ojciec po główce pogłaszcze. I nic człek nie poradzi, bo to jest właśnie
Jarosławna.
Tyle że teraz to już nie była Jarosławna, tylko niedomyta, obszarpana i półprzytomna ze
strachu dziewczyna. Ręce miała podziobane do krwi, widać z kurami też się nie ułożyło, a
rozmazane po spódnicy brunatne smugi łajna świadczyły, że i świniaki potraktowały ją nader
niełaskawie. Niedobrze, pomyślała Babunia Jagódka, coś my się chyba razem za bardzo nie
wywczasujemy...
- Umyj się - zarządziła oschle. - Umyj, ogarnij... Tylko aby do studni nie wpadnij, bo mi
wodę zapaskudzisz. A potem do izby idź. Nic nie ruszaj, siądź na stołku i poczekaj.
Kiedy Babunia Jagódka wtaszczyła do izby skopki pełne mleka, sztywno wyprostowana
Jarosławna siedziała na zydelku: ręce bardzo obyczajnie trzymała na podołku, kolana ciasno
przy sobie, plecy wyprostowane. Twarz miała umytą, bladą ze strachu i bardzo urodziwą.
Gęste włosy koloru lipowego miodu opadały jej aż do ziemi, a wielkie niebieskie oczy
wpatrywały się błagalnie w wiedźmę.
- Nie chlip! - fuknęła Babunia Jagódka.
- Mam katar - wybąkała zestrachana Jarosławna. - Przeziębiłam się. Nocką w obórce jest
strasznie zimno.
Wiedźma melancholijnie łypnęła na swoje łoże: było wystarczająco obszerne, żeby
pomieścić z pół tuzina chuderlawych dzierlatek, ale Babunia lubiła sypiać wygodnie.
Wygodnie, to znaczy bez żadnych kopiących przez sen współlokatorów (no, może byłaby
skłonna zrobić kilka wyjątków, ale na pewno nie dla zasmarkanej Jarosławny). Jednakże
dziewczyna wyglądała naprawdę żałośnie, a noce robiły się coraz chłodniejsze.
- Dobrze - sapnęła przygnębiona wiedźma. - Będziesz spała w izbie.
Tylko co ja mam właściwie z tobą zrobić? - dodała w myślach.
Po tygodniu Babunia Jagódka wiedziała już na pewno, że z Jarosławną nic się nie da
zrobić. Nie dość, że dziewczyna nie miała najmniejszego pojęcia o gospodarstwie, to jeszcze
śmiertelnie bała się poczciwej Krasuli (należy tu litościwie zmilczeć o rozzuchwalonych
wieprzkach, które nabrały zwyczaju gromadnego wypadania zza węgła pod nogi Jarosławny,
co by zdradliwie przewracać ją wprost do gnojówki). A najgorsze było to, że Babunia Jagódka
w żaden sposób nie mogła odmówić Jarosławnie zapału i dobrych chęci. Dziewczyna starała
się ze wszystkich sił. Ale po tym, jak w amoku porządków - niestety, Jarosławna była bardzo
schludna - uprzątnęła stertę zalegających za chatką kozich odchodów, z których wiedźma
sporządzała rozmaite mikstury i maści, Babunia Jagódka postanowiła zadbać, by odtąd
Jarosławnie nie wpadały do głowy podobne pomysły.
Nie przypuszczała jednak, że tak ciężko jest wykoncypować jakieś zajęcie na tyle
bezpieczne, by dziewczyna nie tylko nie zrobiła sobie krzywdy, ale też nie zrujnowała
wiedźmiego dobytku. W końcu kazała jej wybierać groch z popiołu. Zajęcie to nie miało
większego sensu, ale podopieczna wiedźmy oddawała się mu całymi godzinami, głęboko
przekonana, że uczestniczy w jakichś tajemnych magicznych praktykach. Natomiast
gospodyni musiała tylko od czasu do czasu sprawdzać, czy pokłady grochopopiołu nie zostały
całkowicie wyczerpane. Wówczas cichaczem wynosiła wory posortowanego grochu i popiołu
do obórki, mieszała je na powrót i przez jakiś czas miała święty spokój. Tylko krzyże ją trochę
bolały od taszczenia worków.
Niemniej, wiedźma czuła się srodze uciśniona w swej własnej chatce. Jarosławna
powymiatała z kątów ogryzki i stare skórki chleba, wyczyściła piec, a nawet jakimś sposobem
wygrzebała stare wronie truchło, które dawno temu kocur Babuni Jagódki zakopcował pod
łóżkiem na wypadek straszliwego głodu. Zamiast swojskich śmieci, w izbie pełno było
osobliwie pozszywanych kawałków płótna, których przeznaczenia Babunia Jagódka, jako
żywo, nie potrafiła odgadnąć - być może dlatego, że nigdy nie uchodziła za najszykowniejszą
dziewczynę we wsi. Nawet jeśli miała ochotę zauroczyć jakiegoś chłopa, nie mogła
sprowadzić go do domu, bo na łóżku kuliła się przestraszona i zasmarkana Jarosławna.
Zresztą nie tylko o to szło. Kiedyś podpita Babunia Jagódka pojawiła się w izbie z równie
podpitym leśniczym, który wszelako, mimo zadanego mu uroku, od proga napierał jurnie na
Jarosławnę, co wielce skonsternowało obie mieszkanki chatki.
Upokorzona wiedźma postanowiła zrazu zamienić dziewczynę w coś wyjątkowo
odrażającego, ale potem pomyślała sobie, że właściwie Jarosławna to Jarosławna - jak nagły
pomorek, albo gradobicie. Ot, dopust boży.
Odtąd swawoliła wyłącznie w stodółce. A lata naprawdę miała nie po temu, żeby
baraszkować na sianie.
Od czasu do czasu nieśmiało próbowała coś wspomnieć dziewczynie o powrocie do
wilżyńskiej wioski. Szczególnie po tym, jak przydybała Przemka, który, zaczajony wysoko na
jabłonce, podglądał myjącą się u studni Jarosławnę. Tymczasem łagodna zazwyczaj
dziewczyna dała stanowczy odpór wszelkim małżeńskim konceptom.
- Nie pójdę za Przemka! - wykrzyczała wśród rozpaczliwego szlochania. - Prędzej do
studni skoczę!
- Ale czemu? - zdziwiła się Babunia, która doskonale wiedziała, że oprócz wystających
siekaczy Przemko niczym nie różnił się od innych wiejskich parobków. - Młody, silny i łazi za
tobą jak pies. Czego jeszcze trzeba?
- Bo jemu nie o mnie idzie - załkała Jarosławna. - Tylko o te morgi po ojcu. O młyn, o
cztery krowy, puchową pierzynę i garnek srebra, co ojciec w lesie zakopał.
Babunia Jagódka zdębiała. Wiejskie dziewczyny nie zastanawiały się nad podobnymi
rzeczami: zazwyczaj zachodziły pośpiesznie w ciążę, pozostawiając ojcom i braciom
uzgodnienie posagu.
- Bo wy myślicie, że ja jestem głupia - powiedziała z wyrzutem Jarosławna. - Wszyscy
myślą, że jestem głupia i nic nie rozumiem. A ja właśnie rozumiem, i za Przemka nie pójdę.
Bo ja go nic nie obchodzę.
- Ależ obchodzisz, Jarosławno - próbowała łagodnie perswadować Babunia Jagódka. -
Przecież sama widziałam, że obchodzisz. Do samej zagrody za tobą przylazł, naprawdę. Nie
dalej jak wczoraj podglądał cię z jabłonki.
- Świnia! Rozpustnik! - oburzyła się dziewczyna. - A wyście mi nic nie rzekli?
- Nie musiałam - odparła z godnością wiedźma. - Jak tylko mnie zobaczył, to spadł z
jabłonki, niby ulęgałka, i rzyć sobie otłukł.
- I dobrze mu tak, capowi sprośnemu! - skwitowała mściwie Jarosławna. - On mnie
zawsze w kościele w tyłek szczypał. Świętej pamięci tatulo w spichlerzu go przydybał i mordę
mu pejczem otłukł. I wy myślicie, że on mi się po tym wszystkim nadaje na męża?
- Hm - mruknęła Babunia. - To może jaki inny ci się nada?
- A który? - Dziewczyna patrzyła pełnymi żalu, niebieskimi oczyma. - Może Waja, ten co
nie ma przednich zębów i las władyce podpalił? Albo jednooki Szyrka? Sami się zagrodnicy
we wsi ostali, a z tymi żywot prosty: dwie morgi kamieni, jedna dychawiczna krowa, bachor
co rok i raz na dzień kartofle bez omasty.
Babunia Jagódka poskrobała się po głowie. Nie zastanawiała się nad tym nadmiernie, ale
tak właśnie od wieków w Wilżyńskiej Dolinie bywało: dziewczyny wychodziły za mąż, a
kamienie, krowa i bachory należały do ślubnej wyprawy.
- Przecież miało być zupełnie inaczej - wyłkała Jarosławna.
- Jak? - spytała bezmyślnie wiedźma.
- Miały być kosztowne stroje, przepiórcze jaja i dworek z ogrodem... - zaniosła się płaczem
dziewczyna. - Przecież mi obiecał!
- Kto?
- Skabara. - Pociągnęła nosem. - Ten wysoki, smagławy, co u ojca we młynie łońskiego
roku służył. Lada dzień po mnie wróci. Obiecał.
- A ty tak... - zaczęła ostrożnie Babunia Jagódka. - Ty tak w to wierzysz? Bo widzisz,
wędrowni parobkowie to... rozmaite rzeczy dziewczynom gadają.
- Ale chyba nie wszyscy - jęknęła Jarosławna z nadzieją w głosie. - Wy nawet nie wiecie,
Babuniu, jaka z tym wszystkim była niewygoda... bo to i po rosie trzeba było, byle jak, a pod
moim oknem wielkie pokrzywy rosną. I ojciec się gniewał...
- Jarosławno! - Wiedźma załamała ręce.
- Bo ja chciałam, żeby mnie który stąd zabrał. - Dziewczyna rozpłakała się na nowo. - Żeby
mnie zabrał z tego zadupia. Bo to nie jest sprawiedliwe... Powiedzcie sami, czy to jest
sprawiedliwe, żebym gniła w Wilżyńskiej Dolinie? Ja chciałam zobaczyć wielki świat, zamki
piękne i miasta ludne, jak to w księgach stoi. Jak bardowie śpiewali we dworze u władyki. Ja
widziałam w karczmie makatkę z książęcymi dworkami. A w czym one lepsze ode mnie?
Wszystkie rude i kaprawe! Czy nie jestem ładna? Czy nie gram na lutni, nie tańczę? Co mnie
brakuje, że one przy księciu, a ja w Wilżyńskiej Dolinie? No, czy ja się nadaję na żonę dla
kmiecia?
Wiedźma powoli pokiwała głową, rozejrzała się po swoim wysprzątanym obejściu i
westchnęła smętnie.
- Już dobrze - z zażenowaniem poklepała Jarosławnę po ramieniu. - Nie rycz. Coś... coś
się wymyśli - dokończyła powoli.
Następnego dnia rano wyruszyła w drogę.
* * *
Poszukiwania okazały się znacznie trudniejsze, niż Babunia zrazu przypuszczała.
Ponieważ z lotu sztachety niewiele mogła dostrzec, z niesmakiem zdecydowała się
podróżować na piechotę i, przewędrowawszy znaczny kawał pogórza, uznała, że albo
prześladuje ją wyjątkowy pech, albo w tym pokoleniu zwyczajnie królewicze nie obrodzili.
Niby w każdym zameczku siedział jakiś panek, ale przeważnie mieli tylko kilka zagonów
ziemi, na której wypasano flegmatyczne dworskie barany. Trafiło się kilku bogatszych
feudałów, ale żaden nie spodobał się nadmiernie Babuni Jagódce. W zamczyskach panowały
okropne przeciągi i, choć architekci nie omieszkali oszpecić rezydencji zupełnie zbędnymi
wieżyczkami i fikuśnymi wykuszami, w większości brakowało kanalizacji. Chcąc nie chcąc,
cały dwór biegał do wygódek dla służby, albo demokratycznie obsrywał parkowe rabatki, co
straszliwie wiedźmę zniesmaczyło.
Zamkowa kuchnia też była podła. Babunia Jagódka szczęśliwie przetrwała trzy
skrytobójcze zapędy niewdzięcznych gospodarzy, którzy zupełnie bezzasadnie usiłowali ją
umorzyć, i na wszelki wypadek zamierzała obdarzyć Jarosławnę rogiem jednorożca, co
wykrywa wszelki jad. Ale znacznie bardziej niźli trutki rozeźliły ją na wpół surowa dziczyzna i
podła wódka z miejscowych gorzelni. Albowiem, jak wnet Babunię objaśniono, w obliczu
nadchodzącej wojny każdy panek sam pędził bimber, a zacne skalmierskie wina, pod karą
ćwiartowania, zabroniono sprowadzać.
Słowem, wszystko szło ku gorszemu. Książętom znacznie bardziej niż żeniaczka
zaprzątały głowę wojenne podboje. Odkąd szczuracy z Gór Sowich wyrżnęli całą okolicę, a
spichrzański książę pokumał się z Servenedyjkami, w Górach Żmijowych kotłowało się cały
czas. Po kraju włóczyły się hordy najemników i gromadki północnych kapłanów, którzy
sprytnie burzyli pospólstwo przeciw panu Spichrzy, książęta zaś pod wodzą nieocenionego
Piorunka zawiązali antyspichrzańską ligę. Na razie kończyło się na wzajemnym podjudzaniu,
bo właściwie nikogo nie korciło do zatargu z Servenedyjkami, ale tak czy inaczej, wojenne
plany książąt nie podobały się Babuni Jagódce. Zrobi taki dziewczynie bachora, rozmyślała, a
potem szukaj wiatru w polu. Albo się zaciągnie. Będzie się parę lat po okolicy włóczyć i
łajdaczyć, z kim popadnie, albo go gdzie pośpiesznie ubiją, a przecie do tego nawet dobrej
bitwy nie trzeba, starczy jeden celniej rzucony kamień. I znowu mi będzie siedzieć, idiotka, w
obejściu i ryczeć...
Tak więc, choć Babunia Jagódka naprawdę miała dość współlokatorki, musiała na koniec
przyznać, że żaden z okolicznych kawalerów nie nadawał się dla Jarosławny.
Zresztą, im dłużej się włóczyła, tym bardziej tęskniła za Wilżyńską Doliną i swoim
wygodnym łóżkiem. Ze złości i zniechęcenia zamieniła w świnie gromadkę zbójców, którzy
nieopatrznie usiłowali zaczepiać ją na odludnej ścieżce, i powoli kierowała się ku domowi.
Niech się dzieje wola nieba, myślała posępnie. Wyprawię Jarosławnę do Spichrzy.
- Przenieść was przez wodę, babciu?
Babunia Jagódka wychynęła do reszty z malinowych zarośli i rozejrzała się ze
zdziwieniem. Polankę istotnie przecinał strumyk, a nad nim, na pokaźnym głazie siedział
młody człek w szkarłatnym birecie i wgapiał się w nią z wyraźną nadzieją. Babunia też
pobieżnie przyjrzała się jego nogom, opiętym czerwonymi nogawicami, szykownemu
kubrakowi z cielęcej skóry i butom z zadartymi noskami. Jego twarz coś Babuni Jagódce
przypominała, coś nieokreślonego, z dawnych czasów, ale nawet nie wysilała się, żeby sobie
przypomnieć. Do zabłąkanych w lesie chłopców wiedźma miała nastawienie bardzo
zdroworozsądkowe. Ogólnie rzecz biorąc, uważała, że pacholęta, które pochopnie
zapuszczają się w leśne ostępy, powinny być przygotowane na mniej lub bardziej zaskakujący
obrót wydarzeń. Ponieważ zaś chłopaczyna wydał się jej wcale do rzeczy, w innych
okolicznościach z pewnością poświęciłaby mu więcej uwagi. Tego dnia jednak była
szczególnie zniecierpliwiona i chciała jak najszybciej dotrzeć do własnego, ukochanego
domku i wymoczyć nogi w starym cebrzyku.
- A skąd ci to do głowy przyszło, synku? - spytała podejrzliwie. - I co tutaj, sam, robisz?
Zgubiłeś się?
- E, nie. - Chłopak uśmiechnął się cokolwiek głupkowato. - Tak sobie siedzę i czekam.
- Tutaj? - zdumiała się Babunia. - Toż najwyżej łosia się doczekasz, albo jakiego innego
bydlęcia. Tu nawet ścieżki marnej nie ma.
- Ale strumyk jest, jak należy - odparł z tajemniczą miną. - To decydujcie się, babciu,
przenosić, czy nie, bo mnie czas się zbierać.
- A coś ty taki gorliwy, synku? - Babunia przyjrzała mu się jeszcze bardziej podejrzliwie. -
Toć widzę, że strumień płytki, ani kolan zamoczę.
- W waszym wieku trzeba się szanować - pouczył ją chłopak - a nie brodzić, jak czapla,
choćby i po płyciźnie. Mój ojczulek też rad się po lasach wałęsał, zamiast w cieple pod
dachem siedzieć, i patrzcie, co na niego przyszło. Siedemdziesiąt zim z okładem na grzbiecie,
a uwidziało się staremu, że słowika nocką pójdzie słuchać. Zresztą, jak tylko słonko mocniej
przygrzało, zawsze się po kniejach włóczył i żadnym sposobem nie można go było odwieść od
tego błazeństwa. I jak się to wszystko skończyło? Ano, posłuchał ojczulek słowika, przeziębił
się przy tym okrutnie i ani trzy niedziele nie minęły, jak do cna ducha wyzionął. Zaś wedle
mojej gorliwości, to na wiedźmę nad strumieniem czekam.
- Na wiedźmę? - Babunia Jagódka całkiem osłupiała. - A skąd wiesz, że tędy wiedźma iść
będzie?
- A dlaczego nie? - zacietrzewił się chłopak. - A gdzie niby wiedźmę spotkać łacniej niż na
odludziu? Na królewskim gościńcu?
- A po co ci wiedźma?
- Bo, widzicie, ludzie gadają - rzekł z namaszczeniem - że jak zacny człek spotka w lesie
starowinkę, ulituje się nad jej wiekiem, pomoc ze szczerego serca ofiaruje i przez strugę na
własnych plecach przeniesie, to się wtedy ta starowinka możną czarownicą okazuje i trzy
życzenia zacnego człeka bezzwłocznie spełnia.
Babunia skrzywiła się cierpko. Że też naród w każdą bujdę uwierzy, pomyślała z
niesmakiem. Ot, zamiast gdzie w polu robić, siedzi pachoł nad potokiem i wiedźmy
wypatruje. A jak nikt nie widzi, to pewnie i ukradkiem żaby obcałowuje, bo przecie i o nich
po jarmarkach gadają, że co druga to królewna zaklęta. Żadnego pomyślunku, żadnej
rozwagi!
Ale ponieważ spotkanie zaczynało ją coraz bardziej bawić, ukradkiem rzuciła na niego
urok wielkiej rozmowności.
- I ty tak wszystkich przez strumyk przenosisz, synku?
- Nie, ja żem sobie taki strumyk wybrał, że mało kto tedy przechodzi - wyjaśnił z dumą
chłopak. - Wyście od tygodnia pierwsza. Pomyślałem sobie, jak się ma wiedźma trafić, to
trafi się niezawodnie, a przynajmniej nie będę byle zagrodniczkom własnego karku
nadstawiać.
- A jakby ci się iście wiedźma trafiła - ze skrywanym rozbawieniem spytała Babunia
Jagódka - jakie miałbyś życzenia?
- Po pierwsze - chłopak aż się rozpromienił i zawadiacko nasunął biret na oczy - żeby
niezwłocznie szlag trafił tego bydlaka regenta, mego wuja. Ja już swoje lata mam i sam się
rządzić potrafię, ale tak się wuj z radą i mieszczaństwem pokumał, że najwyraźniej żadnym
innym sposobem się go nie pozbędę. Po drugie, żeby wreszcie kapłani jątrzyć i o wojnie
gadać przestali. A co mnie obchodzi, że się spichrzański pan z Servenedyjkami zmawia, kiedy
u mnie po spichlerzach nawet myszy z głodu wyzdychały! Nam by się zdało każdego z tych
klechów do wyrębu lasu zagnać, pola nigdy dosyć, a przynajmniej im się ozorami mielić po
próżnicy odechce. A jak już się ich i wuja pozbędę - zapalał się coraz bardziej - to stare
hawernie pootwieram. Niech się tu jeno wojna jakaś rozpęta! Nasze żelazo dobre, ledwie
będziemy nadążać grosze liczyć. Z Książęcymi Wiergami handlować zacznę...
Podczas owej przemowy Babunia Jagódka popatrzyła na niego z większą uwagą. Nie
wyglądał nazbyt dostojnie, siedząc na omszałym głazie, ale jego buty bardzo porządnie
wyczyszczono, nosił świeżą koszulę i był starannie ogolony, a trzeba wiedzieć, że Babunia
Jagódka lubiła schludnych mężczyzn. Miał miłe, może trochę zbyt dziecinne oblicze i był
chudy jak tyczka, lecz ostatecznie, pomyślała wiedźma, można stworzenie odkarmić. Nie
wydawał się co prawda nazbyt rozsądny, skoro zamiast użerać się z wujem i kapłanami,
siedział w lesie i wyglądał wiedźmy, ale jego życzenia wydawały się Babuni całkiem zmyślne,
Jarosławna zaś też przecież nie należała do najbystrzejszych. Nada się, uznała z
zadowoleniem, nada się jak najbardziej.
- A trzecie życzenie? - przerwała, kiedy rozmarzony książę wypędził z królestwa większość
zakonów i kończył budować nową, okazałą stolicę.
- Żona. - Wzruszył ramionami, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. - Żony
potrzebuję, ale nie takiej, którą mi wuj dobierze. Nie miejscowej szlachcianki, bo z tą
przypałęta się kilka tuzinów pociotków, a pijawek we dworze dosyć. Zresztą, ludzie gadają, że
wiedźmy wychowały wiele przyzwoitych księżniczek. Podobno wszystkie piękne, cnotliwe i
hoże, nie to, co nasze dworskie chude pokraki. - Uśmiechnął się z rozmarzeniem. -
Rozumiecie, zdrowe, chłopskie jadło, świeże powietrze, a ja muszę myśleć o następstwie
tronu...
- A u ciebie, synku? - spytała czujnie Babunia Jagódka, która z trudem podążała za
książęcą paplaniną. - Żadnych dziedzicznych chorób? Z głową wszystko w porządku?
- No, no, nie pozwalajcie sobie zanadto - żachnął się książę. - Jasne, że w porządku.
Mówiła mi niańka, co mnie w kołysce przepowiedziano: że spotkam w kniei dobrą wiedźmę i
poślubię jej wychowankę, zaklętą królewnę. Ale jak z tymi trzema życzeniami nic nie wyjdzie,
to ja sobie inaczej poradzę. Z wujem sprawa będzie prosta, ot, popatrzcie - pokazał na
dorodną kanię. - Wybierzemy się na polowanie, jak to siostrzeńcowi z wujem przystoi,
nazbieram grzybków i tak mu gulasz przyprawię... - znacząco zawiesił głos. - I nie myślcie, że
ja tu całymi dniami sterczę i wiedźmy wypatruję. Wuja zawczasu nie chcę niepokoić, więc jak
się w radzie co nudniejszego trafi, to uciekam z dworu, jak to księciu za młodu wypada. Ot,
dzisiaj mieliśmy omawiać nowy projekt kanalizacji, bo już zupełnie w zamczysku nie idzie od
smrodu wytrzymać, więc wymknąłem się, jak trzeba, do zamtuza. Ale ja nie jestem taki
durny, żeby się na darmo francą zarazić. - Prychnął pogardliwie. - Płacę pięciu dziwkom,
żeby rozpowiadały po placach o mojej jurności, niech się ludziska cieszą, ale wolę sobie w
spokojności posiedzieć w lesie. Kamień znalazłem wygodny, a jak się kto ciekawy do
pogawędki trafi, to i pogwarzyć miło, jak z wami, babciu. Choć po prawdzie, to w spotkanie z
wiedźmą coraz mniej chce mi się wierzyć.
- To twój szczęśliwy dzień, synu. - Babunia Jagódka zakasała spódnice, odsłaniając
zabłocone filcowe buty i pocerowane pończochy. - Przenoś!
- Co? - spytał nieprzytomnie książę.
- Wstawaj, złotko - rozkazała Babunia. - Chciałeś wiedźmy i masz wiedźmę. A teraz
ściągaj te fikuśne buty, i do wody.
- Wy nie możecie być wiedźmą - zaprotestował słabo książę.
- A niby dlaczego nie? - zaperzyła się Babunia, która bardzo nie lubiła, kiedy
kwestionowano jej profesjonalizm.
- Bo jakoś tak zwyczajnie wyglądacie - wyznał z zakłopotaniem. - Myślałem, że wiedźma
będzie trochę szczególniejsza.
- Uwierz mi, synu, że jestem wystarczająco szczególna - zapewniła dobitnie Babunia. - I
jak się zaraz nie zabierzesz do roboty, zamienię cię w coś szczególnie paskudnego,
rozumiesz? Do wody, mówię, a chyżo, nim się rozmyślę!
Książę z ociąganiem zzuł trzewiki i pomógł wiedźmie wgramolić się na plecy. Nadal
wyraźnie jej nie dowierzał, lecz Babunia Jagódka postanowiła dać mu chwilę wytchnienia.
Była zajęta starannym obwąchiwaniem księcia. A pachniał doprawdy bardzo przyjemnie.
Babunia uznała to za pomyślny znak: większość znanych jej książąt capiła gorzej niż
nieoceniony Szymek w zwierzęcej postaci.
- Dobra. - Klepnęła go po ramieniu, gdy dotarli na brzeg porośnięty wysoką trawą. -
Starczy.
- I co teraz? - zasapał.
- Nic. Dalej pójdę sama.
- Ale co z moimi życzeniami? - zaniepokoił się książę.
- Załatwione.
- Jak to załatwione? - dociekał jeszcze bardziej niespokojny książę.
- Mam ci to dać na piśmie, synu? - powoli i nader wyraźnie spytała Babunia, a książę
mimowolnie cofnął się dwa kroki do tyłu i widać było, że gwałtownie nabrał wiary w jej
wiedźmie zdolności. - Gdy za trzy niedziele spotkamy się przy tym kamieniu, nie będzie cię
już niepokoił ani wuj, ani nachalni kapłani. Oczywista, przyprowadzę też narzeczoną.
- I to wszystko? - Skonfundowany książę podrapał się po głowie. - Tak zwyczajnie?
- A jakżeś to sobie, synu, wyobrażał? - Babunia popatrzyła na niego przeciągle. - Że
dzwony zaczną we mieściech dzwonić, a leśne bydlątka będą ci sypać kwiatki pod nogi? Hę?
Książę zawstydził się odrobinę.
- Dobiliśmy targu i nie będę tu cały dzionek sterczeć - ciągnęła. - A i ty masz co robić,
synu, zadbaj należycie o tę kanalizację. Jarosławnie należy się odrobina wygody.
- Jarosławna... - powtórzył w zamyśleniu książę. - Jaka jest ta Jarosławna?
- Jak należy - wyjaśniła krótko Babunia. - Dokładnie taka, jak należy. Poczekasz,
zobaczysz. Zresztą, tu nie jarmark, tu się nie przebiera.
- A posag?
- Co? - Wiedźma aż potknęła się o korzeń.
- Posag - powtórzył śmielej. - Złoto, srebro, klejnoty, wedle wyboru. Chyba nie chcecie,
żeby potem gadali, że wziąłem żonę, jak stała. Z gołym tyłkiem.
Babunia łypnęła wrogo. Nie podobała jej się ta rozmowa, wcale nie, ale książę tym razem
wyraźnie nie zamierzał ustępować.
- To jak będzie?
- Ile? - warknęła, piorunując go wzrokiem. Bo trzeba wiedzieć, że Babunia Jagódka była
osobą bardzo, ale to bardzo oszczędną i nie cierpiała rozstawać się ze swym dobytkiem.
Natomiast okrutnie chciała rozstać się z Jarosławną i po krótkiej walce zamiłowanie do
świętego spokoju przeważyło nad skąpstwem.
- Sześć worków złota.
Wiedźma bez słowa splunęła na dorodną kępę mchu, zebrała spódnice i odwróciła się na
pięcie.
- Pięć?
- Trzy - odparła z niesmakiem. - Trzy, to wszystko.
- I nie będziecie mi się potem pętać po dworze - upewnił się książę. - Ludzie krzywo by
patrzyli.
- Bez obawy, synku. - Wiedźma uśmiechnęła się paskudnie na wspomnienie rozlicznych
kłopotów z Jarosławna. - Ja już swoje zrobiłam i nie będę was niepokoić.
* * *
Następne trzy tygodnie minęły Babuni Jagódce bardzo pracowicie. Pierwszy tydzień
spędziła jako pomywaczka w dworskiej kuchni, gdzie dokładnie zasięgnęła języka o majątku i
rodzinnych koneksjach upatrzonego księcia, od dawna bowiem wiedziała, że kuchnia skłania
ludzi do zwierzeń, i jedynie nieznacznie doprawiała gorzałkę ziółkiem dla rozwiązania
języków. Okazało się, że oprócz nieocenionego wuja książę nie ma bliskiej rodziny, co wielce
uradowało wiedźmę, bo krewni zazwyczaj krzywili się, kiedy następca tronu pojmował za
żonę nieznaną bliżej przybłędę. Wywiedziała się też, że służba uważa księcia za rozsądnego
młodego człowieka, a koniuchy z pełnym aprobaty rechotem wymieniali sprośne uwagi o
jego wyczynach w miejscowym lunaparze. Widać ladacznice solennie zapracowywały na
swoje pieniądze.
Po tygodniu doszła do wniosku, że czas zająć się wujem. Zrobiła nocną wycieczkę do jego
komnaty, po czym wyłamała z zamkowego płotu okazałą sztachetę i pośpiesznie odleciała.
Coraz bardziej martwiła się o Krasulę. Jarosławna zupełnie nie umiała się o nią zatroszczyć.
O poranku znaleziono książęcego wuja - utopionego w korycie na tyłach stajni. Ponieważ
poprzedniego wieczoru biesiadował do późna z szambelanem, cały dwór uwierzył niezbicie,
że pijany regent wpadł tam, idąc do wychodka. Sam książę żywił co prawda pewne
podejrzenia, ale postanowił zachować je dla siebie. Za to na wszelki wypadek żywo zakrzątnął
się wokół projektu skanalizowania zamczyska.
Babunia tymczasem przemierzyła Góry Żmijowe i niczym drapieżny sęp spadła na
uśpioną Spichrze. Proboszcz wydawał się nieco przestraszony, kiedy z hukiem wyskoczyła z
komina, ale zaraz wyjął flaszeczkę porzeczkowej nalewki i resztę nocki spędzili, wyrzekając
na niedogodności miejskiego życia. O poranku Babunia Jagódka odbyła kilka bardzo
owocnych rozmów z Servenedyjkami - święcie wierzyła, że kobiety zawsze potrafią się ze
sobą dogadać - i złożyła parę równie owocnych wizyt na zamku, z zadowoleniem się
przekonawszy, że nie do końca zapomniano czasy, kiedy spiskowała z księciem
nieboszczykiem. Następnie wybrała się na przechadzkę po targowisku, odwiedziła cztery
najmodniejsze stragany i najkosztowniejszego złotnika, rozumiała bowiem, że przed ślubem
Jarosławna będzie potrzebowała paru drobiazgów. Zakupy nie zajęły jej zbyt wiele czasu.
Właściwie nie musiała się targować. Zazwyczaj wystarczało, że uważniej przyjrzała się
przekupniowi, a cena zaczynała gwałtownie spadać. Niestety, kiedy dokończyła wreszcie
owego zbożnego dzieła, okazało się, że musi zamienić ulubioną sztachetę na solidny dyl z
dworskiego ostrokołu, bo pod ciężarem nabytków jej środek lokomocji z głuchym trzaskiem
pękł na połowę. Przed świtem, zmordowana lecz kontenta, wylądowała wreszcie na własnym
podwórku.
Ku jej irytacji, wieść o małżeństwie wtrąciła Jarosławnę w otchłań rozpaczy.
- Ale ja go wcale nie znam - chlipała. - Jakże wy tak możecie obcemu mnie
przehandlować? Jak jałówkę na targu?
Wiedźma załamała ręce na podobną niewdzięczność. Ostatecznie, nie po to włóczyła się
przez parę tygodni po okolicy, żeby teraz znosić fumy rozpuszczonej dziewuchy. O nie,
gołąbeczko, postanowiła twardo. Wyjdziesz za mąż, wyjdziesz niezawodnie, choćbym cię
osobiście miała zawlec przed ołtarz.
- Wielkie mi mecyje! - rzuciła przez zaciśnięte zęby. - Głupiaś ty, że nie idzie uwierzyć! Tu
we wiosce prawie że każda dziewka z wzdętym brzuchem pod ołtarzem ślubuje, tedy
wyrozumiewam, że dobrze małżonka poznała. I co? Mniej niż gdzie indziej nieszczęścia?
Mało to chłopów potem pije i swe baby bija? Mało bab mężom rogi przyprawia i jako kukułki
cudzy owoc pod własnym dachem chowa? A nie targają się za kudły na gościńcu, nie
przeklinają nawzajem? Co, może nieprawdę gadam? Potem na wiedźmy to kładą, ale po
prawdzie człek jest bydlę głupie i sam sobie najpierwej nieszczęście zgotuje, żadnego mu w
tym pomocnika nie trza. Powiadam ci, chłopak jest jak należy, nic mu nie brakuje. Zresztą
nie to ważne, jaki jest, ale jak ty go po ślubie urobisz.
- Księcia? - zawyła jeszcze głośniej Jarosławna. - Jak ja księcia urobię? Przecie ja po temu
ani urodzenia, ani wykształcenia nie mam. Będą się ze mnie wyśmiewać!
- I słusznie, boś głupia jak gęś! - potwierdziła bezlitośnie wiedźma. - Po co ci niby
wykształcenie, ostatecznie nie wydaję cię za akademika! Co się zaś tyczy urodzenia, to ani mi
się waż wspomnieć o Betce młynarzu i Wilżyńskiej Dolinie. Ty ninie jesteś księżniczka.
- Ja? - wytrzeszczyła oczy Jarosiawna.
- Właśnie - oświadczyła spokojnie Babunia. - A coś ty sobie myślała, że książę się na byle
wieśniaczkę połaszczy? On wierzy, że ty jesteś księżniczka, co ją w środku lasu wiedźma
naszła, przyhołubiła i odchowała. I bardzo dobrze, niech wierzy, wiara człekowi na tym
paskudnym świecie bardzo potrzebna. - Uśmiechnęła się wrednie. - A ty się tylko odrobinę
postaraj.
- A co ja bym tam, w pałacu, miała robić? - nie pojmowało dziewczę.
- Nic - odparła stanowczo Babunia. - Siedzieć w okienku, wzdychać, od czasu do czasu
obrus na ołtarz złotem wyhaftować. Tyle potrafisz. Zresztą, już się książę postara, żebyś się za
dziewięć miesięcy nie nudziła... - Zamyśliła się przelotnie. - No, a jak się nie postara, to dam
ci taki specjalny wywar, że niech go tylko książę wypije, to się na żadne jego starania nie
będziesz musiała oglądać. Poza tym, trzymaj się prosto, gęby za bardzo nie otwieraj i będzie
dobrze.
- A jak mnie będą pytać? O rodzinę? O was?
- To powiedz, że nic nie pamiętasz - pouczyła zezłoszczona wiedźma, cedząc słowa. - Że
cię niemowlęciem podli ludzie z pałacu kochającego ojca wykradli i w lesie dzikiemu
zwierzowi na pożarcie zostawili. I że nad tobą zły urok wisi, że ani kraju, ani języka
rodzinnego nie pamiętasz. No, nie wytrzeszczaj oczu, dość tych rycerskich błazeństw
przeczytałaś, więc rusz głową. Wymyśl coś, byle głupawo i łzawo. Im bardziej łzawo, tym
lepiej. Albo wracaj do Wilżyńskiej Doliny. Widziałam, że Przemko przypatruje ci się nader
wnikliwie. Jak masz wolę za niego iść, ja cię przymusem nie będę więzić. Jeszcze Krasulę
dam w posagu.
Jarosławnie natychmiast przeszły wszelkie spazmy. Wyprostowała się na krzesełku i
zwróciła się do Babuni całkiem innym, dziarskim głosem:
- Więc powiadacie, Babuniu, że za tydzień ślub? Będzie mi zatem potrzebne trochę
nowych rzeczy.
Babunia Jagódka westchnęła. Bardzo głęboko.
Podczas najbliższego tygodnia jeszcze trzy razy wyprawiała się do Spichrzy - na pokaźnej
drabinie bagażowej, bo, jak się rychło okazało, zakupy przestały mieścić się na dylu z
ostrokołu. Jarosławna na przemian wybrzydzała, histeryzowała ze strachu i z płaczem
rzucała się Babuni na szyję. Raz nawet ni z tego, ni z owego pocałowała ją w rękę.
Wiedźma obiecała sobie solennie, że odtąd będzie łączyć w parki jedynie króliki. Kiedy
wreszcie dostarczyła Jarosławnę pod umówiony kamień, nerwy miała doszczętnie
zmarnowane.
Jak poprzednio, książę czekał nad strumieniem. Wyglądał nieszczególnie, pod oczami
miał ciemne sińce. Siedział na kamieniu i nerwowo obgryzał paznokcie.
- To wasza sprawa?! - ryknął na widok Babuni Jagódki.
- Co? - fałszywie zdziwiła się wiedźma.
- Wszystko! - wrzasnął książę. - Wszystko co do joty!
- Po kolei, synku - pouczyła go Babunia Jagódka. - Powoli, spokojnie. I z szacunkiem. Ja
jestem stara, zmęczona kobieta i na mnie nie trzeba krzyczeć, bo się mogę zdenerwować. A
jak się zdenerwuję, to potem nam obydwojgu będzie bardzo przykro. Więc nie rycz na mnie,
jak nie przymierzając osioł, bo chyba byśmy nie chcieli, żeby jutro Jarosławna poślubiła osła.
Z wielkimi, oklapłymi uszami.
- Servenedyjki - rzucił wściekle. - Jeszcze dobrze wujcio regent nie ostygł, pod murami
zameczku zameldowały się trzy kompanie Servenedyjek. Za rok z góry opłacone, nijak ich
odprawić nie mogłem, bo ta ich dowódczyni cięgiem tylko gadała, że „etyka zawodowa, że jak
już raz pieniądz wzięty, to one w żaden sposób pracodawcy nie odstąpią”. Chyba żeby
pracodawca nagłą śmiercią ze świata zszedł. - Przełknął nerwowo ślinę. - I bardzo paskudnie
się przy tym uśmiechała, jak to one potrafią. Rozpełzły się po całym księstwie, porozstawiały
posterunki przy drogach. Porządku bronią.
- To bardzo dobrze. - Babunia Jagódka pokiwała głową. - Porządek musi być. I spokój.
- To by było bardzo dobrze - odparł z naciskiem - jakbym je sam zaprosił. Ale one mi jako
ulęgałki z drzewa na łeb spadły. Niechby się o tym, psiakrew, rozniosło!
- A nie rozniosło się? - Obdarzyła go uśmiechem.
- Czy wy mnie za ostatniego durnia macie? - Książę spoważniał nagle. - Cała okolica teraz
portkami trzęsie. Oni się tu wszyscy spodziewali, że kiedy tylko wujaszek kopyta wyciągnie,
jeden przez drugiego z posiadłości i dobytku mnie ograbią. A tu ani który zdążył kichnąć, a
skaptowałem sobie zgrabny tabunik wojowniczek. Już zakłady w karczmach robią, dokąd
najpierw moje Servenedyjki na rabunek poślę...
- Jak to się wszystko miło ułożyło. - Babunia Jagódka starannie złożyła ręce na podołku.
- Wcale się nie ułożyło! - Prychnął rozjuszony. - Servenedyjki przywiozły ze sobą pisanie
od jaśnie wielmożnego księcia Spichrzy. Że my są stare krewniaki, a w tak niebezpieczny czas
u kogo jak nie u rodziny oparcia a sprzymierzenia szukać! Że on ze szczerego serca tronu
winszuje i wedle potrzeby radą i pomocą służyć może. Żeby się nie krępować i w razie czego
śmiało do Spichrzy posyłać. I takie same pisania do wszystkich okolicznych panów posłał. A
jaka my jesteśmy rodzina! Za drobne my żuczki do pokrewieństwa ze spichrzańskimi
książętami! Równie dobrze on mógłby własną chorągiew na moim zamku wywiesić, bo mnie
teraz wszyscy za jego zausznika mają. Wuj nieboszczyk się z sąsiadami przeciw Spichrzy
zmawiał, a teraz taka nowość i niespodzianka!
- Więc nie będzie wojny - przypomniała wiedźma. - Jakżeś sobie, synku, chciał.
- Ale sąsiedzi na mnie spoglądają jak na kocie gówno!
- Nie można mieć wszystkiego - pokrzepiająco rzekła Babunia. - Jakeś, złotko, chciał, żeby
cię kochali, to trzeba się było do lunaparu nająć. A co z kapłanami?
- Kapłanów Servenedyjki precz popędziły. - Machnął ręką. - Tylko smród i kurz na
gościńcu został.
- Tedy życzenia wypełnione - uśmiechnęła się podstępnie wiedźma. - Co do joty.
Książę łypnął na nią spode łba. Nader nieprzyjaźnie.
Ale w tej samej chwili zza kępy malin wyłoniła się Jarosławna. W bladoniebieskiej
sukience z najcieńszego jedwabiu - Babunia Jagódka wciąż zgrzytała zębami na
wspomnienie, ile ją kosztowały szmatki Jarosławny - i wyszywanych srebrem safianowych
pantofelkach wyglądała doprawdy zachwycająco. Przystanęła na skraju polanki i spod
opuszczonych rzęs rzuciła księciu nieśmiałe spojrzenie.
Książę najpierw znieruchomiał, a potem jak w transie ruszył wolno ku dziewczynie.
Oszołomiony i zachwycony.
Wiedźma uśmiechnęła się chytrze. W chowie królików też najważniejsze było, aby w
odpowiednim momencie zapędzić wybraną parkę do wspólnej klatki. Miała tylko nadzieję, że
książę nie okaże się mniej pojętny od królika.
Przez kilka kolejnych tygodni Babunia Jagódka oddawała się nieróbstwu i pijaństwu w
ustronnych pieleszach swej chatki. Wreszcie pewnego dżdżystego poranka przypomniała
sobie o Jarosławnie. Nie zwlekając, wybrała ulubioną sztachetę i z lekka zataczając się -
gorzałka, którą pędziła, była naprawdę mocna - ruszyła ku zameczkowi swej podopiecznej.
Bez trudu odnalazła właściwy parapet i, na dobre już otrzeźwiona mżawką, wślizgnęła się
ukradkiem do sypialni Jarosławny.
Dziewczyna siedziała przed lustrem w bardzo skąpym peniuarku i czesała włosy srebrnym
grzebieniem. Nawet ucieszyła się na widok Babuni Jagódki - po prawdzie, to ucałowała ją
siarczyście w oba policzki, uścisnęła ją tak, że aż zachrzęściły suche kości starowinki, a na
koniec zwyczajnie przypadła do kolan. Aż nienawykłą do podobnych scen wiedźmę coś
zapiekło pod powiekami. Odchrząknęła z zakłopotaniem, po czym zapytała:
- Jakże ci to, dziecko? Jak książę?
Jarosławna pokraśniała i znów rzuciła się obcałowywać Babunię po rękach.
- No, widzę, że dobrze - stwierdziła wiedźma. - Nie robi ci żadnych wstrętów? Wedle tego,
żeś ty u wiedźmy chowana?
- Nie, nie za bardzo - odparła wdzięcznie Jarosławna. - Chyba po tym, czegoście z
Servenedyjkami i spichrzańskim księciem dokazali, postanowił mnie uratować z waszych
szponów. Na razie ratuje, jak potrafi. - Skromnie obciągnęła peniuarek. - Jest bardzo miły.
- A inni?
- Kiedy mój pan ze mną, kto będzie przeciw mnie? - Uśmiechnęła się. - Tylko jak o was
wspomnę, strasznie przeklinać zaczyna. Ale tak jakby z szacunkiem.
- Czemuż on mnie niby przeklina? - obruszyła się wiedźma. - Beze mnie by wciąż na tym
kamieniu siedział i żaby całował.
- Jemu to właściwie o złoto idzie - wyjaśniła Jarosławna. - Pamiętacie te worki złota,
coście za mnie w posagu dali?
Babunia Jagódka pamiętała aż za dobrze. Co do szeląga.
- No, więc jak oni worki otwarli - ciągnęła dziewczyna - to się okazało, że tam wszędzie
monety ze szczerego złota, co je sam tutejszy książę nieboszczyk bił. A on je bardzo krótko
bił, ze trzy zimy, nie więcej, i dawno okrutnie, z pół wieku temu, zaraz po tym, jak na
książęcym stolcu zasiadł. On się wtedy ponoć straszliwie zakochał - z przejęcia niebieskie
oczy Jarosławny zrobiły się wielkie jak spodki - choć nikt nie potrafi powiedzieć w kim, bo
oni się w ten czas tylko w lesie, chyłkiem widywali. Dlatego ludzie gadają, że to jakaś
dziwożona była, albo jeszcze co innego. Potem ona zniknęła albo ją krewni księcia starego
przepędzili. A książę bardzo długo jej szukał, szukał i nie znalazł, aż na koniec, stary już był,
żonę sobie wziął i syna z nią spłodził. Ale tamtej nigdy nie zapomniał i do śmierci za nią po
lasach łaził, a najbardziej, jak wiosną słonko mocniej przygrzało i słowiki zaczynały śpiewać.
- Otarła załzawione oczęta. - Jakie to piękne i wzruszające. A księciu się chyba coś bardzo
szczególnego uroiło wedle waszego złota...
- A ślub ładny miałaś? - spytała Babunia Jagódka aksamitnym głosem.
- A ślubu nie było! - wykrzyknęła Jarosławna. - Nie bez was! Taka niewdzięczna to ja nie
jestem! Powiedziałam księciu, że poczekamy.
Potem wszystko odbyło się wedle zwyczaju. Babunia Jagódka stała sobie skromnie w
nawie katedry, kiedy biskup uroczyście błogosławił książęce stadło i po trochu czuła się, jak
dumna rodzicielka tej urodziwej pary. Wprawdzie kiedy książę zobaczył ją odmienioną
zaklęciem „młoda - i - piękna”, zaczął rzucać jakieś dziwne spojrzenia, ale wiedźma
wymownie pogroziła mu pięścią - ostatecznie, miała zamiar pozbyć się Jarosławny, a nie
ściągać sobie na kark nowe nieszczęście. Ale i tak bawiła się świetnie. Nad ranem spoufaliło
się z nią dwóch krzepkich wojaków i Babunia Jagódka rozhulała się na dobre. Jutro zajmę się
odbudową wioski, pomyślała, kiedy kolejne spódnice zsuwały się z jej ponętnych bioder,
odnajdę władykę i sprowadzę z powrotem proboszcza. I zastanowię się, skąd wziąć zboże na
wiosenne siewy - przypomniała sobie jeszcze, kiedy niewprawne, szorstkie palce rozpinały
jedna po drugiej haftki jej gorsetu - i jak sprowadzić trochę bydła z Książęcych Wiergów. Ale
dopiero jutro...
I nigdy, przenigdy nie zabiorę się znów do swatania.
BALLADA
Z jesiennymi szarugami Babuni poczęło cnić się po trosze za Wilżyńską Doliną. Nie żeby
źle jej było u Jarosławny, wcale nie. Przeciwnie. Komitywa zadzierzgnięta podczas weseliska
z dwoma wojakami z książęcej straży rozkwitła bujnie z pierwszymi przymrozkami i
wyposzczona po odejściu Szymka Babunia uznała, że grzech byłby zmarnotrawić taką okazję.
Książę też wykazał się należytym zrozumieniem, bo ani słowem nie wspominał o wyschłej
starowince, pod której postacią wiedźma objawiła mu się nad strumieniem. Nic podobnego.
Wielce dwornie nazywał ją mateńką i obdarował komnatką na szczycie północnej wieży,
gdzie mogła swawolić, nie gorsząc nadmiernie dworskiego kapelana.
Babunia Jagódka sarkała zrazu na sześć tuzinów stopni, po których należało się wspiąć do
jej izdebki, rychło jednak nabrała zwyczaju podlatywania prosto do okna na swej ulubionej
brzozowej sztachecie. O zalotników zaś nie zamierzała się frasować, gdyż wedle niej chłop
powinien się namęczyć i nasapać, nim się go do poufałości przypuści, żeby owe poufałość
tym bardziej mógł docenić. Nadto z okna miała zacny widok na kuchnie, stajnie, zamkowy
podwórzec. A jak się bardziej wychyliła, to i do książęcej alkowy potrafiła zajrzeć. Co było
istotne, Babunia bowiem postanowiła zadbać, aby Jarosławna na dobre zagościła w
książęcym domiszczu.
Nie zamierzała uciekać się do żadnych staromodnych zwyczajów, kryształowych kul,
naparów miłosnych z szaleju albo pacynek nakłuwanych srebrną igłą, bo i księcia polubiła
niezmiernie. Zresztą królowe nie miały łatwego życia w Górach Żmijowych. Te miłe
panowały krótko i kończyły na zgrabnym stosie, ułożonym przez gromadkę
przedsiębiorczych baronów, te niemiłe zaś były znacznie inteligentniejsze niż młynarzówna.
Owszem, Jarosławna bardzo ładnie wyglądała z tamborkiem w ręku na tle gobelinów z
białym jednorożcem na podołku panny, i nader wdzięcznie dziękowała minstrelom za nową
balladę o jej cudownym odczarowaniu. Lecz po kilku dniach Babunia była zmuszona
przyznać, że zupełnie nie nadaje się na srogą władczynię. A kto jak kto, ale Babunia wiedziała
najlepiej, że władczynie w Górach Żmijowych dzieliły się na srogie i martwe.
Pozostawał więc jedynie tradycyjny sposób. Następca tronu.
Niestety, młodzi zabierali się do sprawy wyjątkowo opieszale. Książę budził się o brzasku.
Rześki i pogodny jak skowronek pożerał jajecznicę z półtuzina jajek i zapijał garncem piwa.
Później wkładał wysokie buty, narzucał pelerynę od słoty i gnał na łąki, gdzie kopano rowy
nawadniające, albo na karczowiska popod Sinym Lasem. I nie było go aż do nocy.
Jarosławna zrazu starała się mu towarzyszyć, ale jej wysiłki spełzły na niczym. Bała się
bagiennych pijawek, jej suknie nasiąkały wodą, tak że ledwie mogła chodzić, na wyrębie
dostawała spazmów, słysząc odgłosy spadających drzew, a na dodatek w każdym drwalu
wietrzyła rozbójnika, dybiącego na jej cześć oraz życie małżonka. Czas jakiś książę skrywał
niecierpliwość, na koniec uroczyście przykazał, aby siedziała w zamczysku.
Jarosławna trochę popłakała z powodu męskiej tyranii i rozłąki z ukochanym, lecz
Babunia widziała, że w duchu była rada z obrotu sprawy. Mogła wreszcie bez wyrzutów
sumienia oddawać się temu, co naprawdę lubiła: jeść owoce smażone w cukrze, rozdawać
jałmużnę pomiędzy ubogich, wyszywać na tamborku złotą nicią, stroić się w cudną nową
suknię i słuchać skalmierskich pieśni o miłości przemożnej jak śmierć. Zwłaszcza to ostatnie
wielce sobie upodobała, a jej oczy wydawały się jeszcze bardziej modre, kiedy zza długiej
frędzli rzęs roniła łezki nad losem nieszczęśliwych kochanków. Natomiast książę był do
wzruszeń znacznie mniej skłonny. Na dźwięk luteńki mościł się wygodniej w krześle przy
kominie, zwieszał głowę i zasypiał spokojnym snem strudzonego człowieka. Pochrapywał
przy tym zdrowo, co nieodmiennie wytrącało z równowagi pieśniarza.
Minstrel był ponoć z dworu samego skalmierskiego doży. Książę tuż po ślubie sprowadził
go do zameczku gwoli dogodzenia oblubienicy, aby ułożył jakąś zgrabną balladę o błękicie jej
oczu, czy co tam się niewiastom podoba. Truwer z zadania wywiązał się nader udatnie, lecz
bynajmniej nie kwapił się ruszać z zamku w drogę, i Babuni wnet się zaczęło wydawać, że rad
by Jarosławnie dogodzić jeszcze na inne sposoby. Książę, chrapiący beztrosko z pucharem
czerwonego wińska w garści, nie dostrzegał oczywiście powłóczystych spojrzeń
przelatujących nad luteńką, ani pocałunków, którymi minstrel okrywał upierścienione palce
Jarosławny. Babunia za to miała wzrok na podziw bystry. Zauważyła pakiecik, wetknięty
ukradkiem w dłoń minstrela, gdy ten pochylił się, by z czcią ucałować rąbek sukni
Jarosławny. Zeźlona zaczaiła się w kącie za kominem i odczekała, aż księżna z damami
dworu uda się na spoczynek. Ledwie zaś ich kroki ścichły w zamkowych korytarzach, niczym
jastrząb spadła na nieszczęsnego młodziana.
Minstrel podskoczył jak oparzony, kiedy stuknęła go w ramię sękatym kosturkiem.
Zazwyczaj wolała przechadzać się po zamkowych pokojach pod postacią hożej czarnobrewej
dziewoi. Zresztą coś w dworskim życiu sprawiało, że krew krążyła żywiej w jej odmłodzonych
cudownymi ekstraktami żyłach, policzki nabierały rumieńców, a oczy szczególnie
niepokojącego blasku. Tym razem jednak nie dopisywał jej zalotny nastrój, choć minstrel był
gładysz i w żółtych rajtuzach, w kołpaczku zdobnym modrym piórkiem wydawał się podobny
laleczkom, sprzedawanym na spichrzańskich kramach.
Na widok Babuni spąsowiał i pośpiesznie usiłował wepchnąć pakiecik za połę
szamerowanego srebrem kubraka, który był podarunkiem od księcia za szczególnie udaną
balladę. Nie dość jednak prędko, gdyż Babunia pochwyciła go za nadgarstek zimnymi,
powykręcanymi od artretyzmu paluchami.
- A dokąd to, gołąbeczku? - zaskrzeczała, swym najbardziej profesjonalnym głosem.
Minstrel uczynił rozpaczliwy wysiłek, aby się wyrwać. Lecz, jak wielu przed nim i po nim,
nie docenił siły uścisku wiedźmy, wspomaganej naparem z dziewięćsiła. W szarpaninie
pakiecik wypadł mu z dłoni i potoczył się po kamiennej posadzce wprost pod nogi Babuni.
Zanim chłopak zdążył choćby sapnąć, wiedźma już trzymała zawiniątko w garści.
- Nie poważycie się! - zapiszczał minstrel, z grymasem bólu rozmasowując nadgarstki.
- A nie trza się było szarpać, gołąbeczku. - Babunia uśmiechnęła się pobłażliwie i
uszczypnęła go w ramię szponiastymi paluchami. - Kosteczki chudziutkie niby u kurzęcia,
jeszcze je sobie, synu, połamiesz, na luteńce grać nie wydolisz. A książę pan srożyć się
zacznie, bo on cię tu nie dla lic kraśnych trzyma. Jak grać nie będziesz, jak mu twe służby
obrzydną, to niczym żebraka gościńcem precz popędzi...
- Milcz, babo głupia! - syknął młodzian. - Mnie glejt chroni, od samego doży wystawiony.
Są pakty podpisane, są traktaty stare, których byle książątko nie ośmieli się targać.
- No w życiu! Gdzieżby książę śmiał podobne pakta podeptać! - Babunia uniosła brwi. -
Ale są w Górach Żmijowych niedźwiedzie i wilki, bardzo niepolityczne zwierzętach w
traktach i glejtach nieobeznane. A nie uwierzysz, jaki w nie czort wstępuje, kiedy jelenia w
lesie wyczują. Zwłaszcza takowego, który chciał ich panu rogi przyprawić - dodała, rozwijając
wreszcie przepasane szkarłatną wstążką zawiniątko.
Ze środka wypadło pasmo płowych włosów, przesycone dusznym zapachem
południowego pachnidła, które było nazbyt kosztowne, by używała go któraś z dworek.
Zresztą Babunia Jagódka bardzo dobrze zapamiętała te włosy w kolorze lipowego miodu,
długie na trzy łokcie i miękkie jak puch. Jarosławna każdego dnia czesała je w oknie książęcej
alkowy.
- Ot, durna dziewka - mruknęła pod nosem i rzuciła kudły w trójnóg z żarzącymi się
węglami.
Minstrel krzyknął słabo i skoczył ratować miłosne trofeum, ale cofnął się zaraz, kiedy
Babunia podsyciła ogień zaklęciem. Wiedźma nawet się nań nie obejrzała. W rozświetlonej
nagle komnacie poczęła przeglądać karty zapisane kształtnym, wprawnym pismem
skalmierskiego minstrela.
- Nieuczona twa postać, niewymyślne słowa... blablabla... choć w ubraniu pasterki, widno,
żeś królowa - przeczytała. - Luba! pamięć niebieskiej pieszczoty... blablabla... Trują mi
okropnego rozmyślania chwile...
- Zostawcie! - wykrzyknął minstrel, gwałtownie pokraśniawszy na obliczu.
- Skalmierskie poezje. - Babunia Jagódka uśmiechnęła się pobłażliwie. - Jak miło. -
Przymrużyła oczy. - Nasz książę pan może do poezyj nieprzesadnie wprawny, bo jego świętej
pamięci dziadek kazał wszystkie wierszydła w czambuł popalić. Łaskawy był pan, cierpliwy i
na obmowę głuchy, choć ludziska wiele gadali o nadmiernej konfidencji między księżną a
wierszokletą, co się tutaj aż z samych Szczeżupin przypałętał. Ale książę był pan wielki a
szlachetnego serca. W głowie mu nie postało, żeby się tam miało coś dziać między panią a
rymopiścą, który był w swej sztuce zręczny, ale chudopachołek i człek z gminu. Lecz i nim
zaraza trząść zaczęła, jak księżna jaśnie pani dziecię powiła. Bo książę był chłop słuszny,
przetowłosy i na twarzy szeroki, a w kołysce mu pokazali szczurka, oczka niczym paciorki
czarne, na główce wioski ciemne a kręcone. Wypisz, wymaluj wierszoklet. I tu już książę nie
zdzierżył. Na dziedziniec zdrajcę wywleczono, choć skowytał niczym pies i czepiał się sukni
pani, która ledwie z połogu wstawszy, własną piersią go zastawić przed mężowskim gniewem
próbowała. A to się księciu jeszcze mniej spodobało. Panią kazał w wieży wraz z dziecięciem
zamurować, wąską jej szparkę w murze zostawiwszy, aby mogła spoglądać, jak jej gaszka
będą kleszczami na dziedzińcu szarpać...
- Zamurował ją żywcem? - oderwał się słabym głosem minstrel.
- Bo to, wiecie, kapłani u nas rozwodom bardzo niechętni. - Babunia zacmokała w
udanym potępieniu. - A rozszczepić czekanem własną babę grzech okrutny przeciwko
bogom, tedy się na podobną śmiałość książę nie poważył, choć powiadają starzykowie, że
bardzo go ręka świerzbiła. Ale co innego za kratę ją posłać, by grzechy odpokutowała. -
Uśmiechnęła się, szczerząc rzadkie pożółkłe zębiska. - Pokutowała więc srodze, na chlebie i
wodzie, bogów o zmiłowanie za grzech prosząc. Z pół roku tak pokutowała, bo zajadła była
niewiasta, za nic sczeznąć nie chciała.
Minstrel cofnął się, przejęty grozą, ale wiedźma nie zamierzała zmilknąć. Jeszcze nie
teraz.
- A kiedy jej bękarcie zdechło od niewygód, jęła przez tę szparę księcia jaśnie pana lżyć
takimi słowy, że słuchać było hadko. Naród się z podgrodzia schodził, bo cudności
opowiadała o jaśnie pana książęcym przyrodzeniu i siłach jego mężczyńskich, czy też
bezsiłach raczej, co ją do minstrela skłoniły. I znać było, że pokuta pani wymowy nie odjęła,
rogaczem małżonka bowiem zwała po wielokroć uwieńczonym, z imienia wszystkich
wyliczając, co się z nią pokładali. Był tam i świniopas, i nadworny klecha, kat jeden, skryba i
podsędek stary, i półtuzin strażników - jęła wyliczać na palcach Babunia - nawet grabarz na
koniec, co osobliwie księcia rozjątrzyło. I, patrzajcie ludziska, pewnego razu rankiem cisza na
dziedzińcu! - Klasnęła w dłonie. - Nie masz księżnej. Oniemiała. Ze trzy niedziele przeszły,
nim książę pan kazał mur rozwalić, bo się już smród po krużgankach niósł. A następna
małżonka bardzo rozważnie powiła jasnowłose pacholę, ojca naszego księcia, niech mu
bogowie będą łaskawi. I właśnie ci klaruję, gołąbeczku, że są przyczyny, dla których jego
książęca mość na wierszokletów zaciekły. Szczególnie jak mu który babę złajdaczy.
- Jak śmiecie...? - Minstrel aż się zachłysnął z oburzenia. - Jak macie czelność podobną
rzecz suponować? Księżnej cześć targać, która jest pani nie tylko cnoty nieskalanej, ale
bardziej bogom nieśmiertelnym podobna niźli grubym ziemianom. Gdzieżbym śmiał równy
cud śmiertelnymi rękoma dotykać? Toż ją z dala wielbić należy, w pokorze a zdumieniu na
kolanach podziwiać...
- A tyś, chłopcze, może niezdrów? - przerwała trzeźwo Babunia, która przypomniała sobie
dawniejsze wyczyny Jarosławny z wędrownymi parobkami. - Jakie z dala wielbienie? Jaki na
kolanach podziw? Jak nie masz do bab śmiałości, to ci ziółek trza zaparzyć, gołąbeczku, i tyle
ceremonii. Ale od tej jednej baby to się, powiadam, trzymaj z daleka, albo ci to kochanie,
zdumienie i wielbienie precz książę ze łba wybije. Toporem - dodała niemal niedbale,
wypuszczając z palców zapisane karty.
Magiczny ogień znów zabuzował w trójnogu, pochwycił pergamin. Minstrel skoczył
naprzód ze zdławionym okrzykiem. Babunia odsunęła się na bok, by mu nie przeszkadzać.
Poza tym rozjątrzony młodzian wydał się jej nader miły dla oka - z potarganymi czarnymi
lokami, które zaczął drzeć w bezsilnym gniewie, i ciemnymi oczami, co rozżarzyły się
wściekle niczym ślepia kota. Zacisnął palce na rękojeści korda i przez chwilę Babunia miała
nadzieję, że rzuci się na nią, co mogło być wstępem do znacznie milszych zapasów i raz na
zawsze wybiłoby chłopczynie z głowy Jarosławnę. Minstrel pohamował się jednak. Wydął
wargi, strzepnął sadzę z bufiastego rękawa, zadarł hardo głowę i wyrzekł jedno słowo:
- Podła! - Po czym odszedł, zostawiając Babunię przywaloną ciężarem jego wzgardy.
Wiedźma odprowadziła go uważnym wzrokiem, nie tyle dla minstrelowych wdzięków w
ciasno opiętych rajtuzach, ile aby się upewnić, że nie zmierza chyłkiem ku książęcym
pokojom. Tak się bowiem złożyło, że małżonek Jarosławny obradował tego wieczoru w
mieście nad podymnem i nie miał wrócić przed północą - a już na pewno nie trzeźwy, gdyż
rajcy też mieli swój honor i gościnność znali. Nieszczęsny poeta powlókł się jednak ku
kuchennej izbie, skąd mimo nocnej pory dochodził rejwach, a dziewki krzątały się żywo przy
wypieku chlebów. Wiedźma dojrzała jeszcze, jak wedle gumna obłapił wpół piersiastą
posługaczkę, co uspokoiło ją po trochu, że mimo niewczesnych upałów miłości chłopak ma
dość zdrowego rozsądku, by bałamucić raczej podkuchenne niźli Jarosławnę.
Rychło się jednak miało okazać, że jej radość była cokolwiek przedwczesna.
Parę dni przeszło spokojnie. Z południa nadciągnął furgon kupców. Wystawiali w rynku
towary i Jarosławna rozradowana jak dziecko przechadzała się pomiędzy wozami, mierząc
pstrokate suknie i pojadając korzenne ciasteczka. Ale Babunia nie omieszkała dostrzec, że
minstrel łaził za nią krok w krok, sakiewkę jej nosił, a na koniec nawet płaszcz w błoto rzucił,
by księżna przeszła, nie zbrukawszy stóp wodą z rynsztoka. Książę wzruszył się zresztą tą
delikatnością uczuć tak dalece, że kazał z własnej kiesy wyszykować minstrelowi nową
delijkę, żeby biedak na mrozie nie zmarniał. Babunia nie podzielała jego wielkoduszności.
Wprawdzie na chwilę niebezpieczeństwo zostało zażegnane, jako że minstrel wyraźnie zląkł
się opowieści o przodku księcia i popatrywał na niego z respektem. Ale zamczysko było
obszerne i mroczne, więc wiedźma rozumiała, że pierwej czy później rymopiśca przydybie w
jakim ciemnym korytarzu Jarosławnę.
Na szczęście, póki co, książę tkwił w zamku jak przyrośnięty. Mieszczanie bowiem okazali
się ludźmi niewrażliwymi na perswazję i za nic mając wojenne potrzeby, nie chcieli
podwyższyć podatków. Są w księstwie Servenedyjki, gadali, co je jaśnie pan bez narady z
rajcami zaciągnął, to niech je teraz jaśnie pan bez rajców utrzyma. Zrazu książę wił się i
dwoił, w wielkiej sali z poddanymi radził, deliberował, rachunki okazował, na wydatki
wielkie dla pospólnego bezpieczeństwa poniesione się skarżył. Nic nie pomogło. Jął się tedy
innych sposobów. Pospraszał sztukmistrzów i trefnisiów, żeby panów rajców przychylniej
usposobili. Uczty też huczne wyprawiał, czemu Jarosławna, niechętna przypuszczaniu
chamstwa do zbytniej poufałości, niezmiernie się krzywiła. Nie śmiała otwarcie sprzeciwić
się małżonkowi, więc tylko siedziała z kwaśną miną w wielkiej sali, kiedy rozochoceni
piwskiem rajcy coraz głośniej deliberowali o świńskim pomorze, nowym prawie przeciwko
nieczystościom wyrzucanym z okien na główne ulice i turzniańskich targach bydłem.
Mieszczanie tymczasem bardzo pilnie przypatrywali się młodej pani, choć w
przeciwieństwie do minstrela nie czynili tego z zachwytu nad jej oczyma modrymi niczym
niezabudki i splotami, spływającymi aż do ziemi pasmami złotej przędzy. A umoszczo - na w
wygodnym fotelu i ukryta przed wzrokiem gości za wypchanym ścierwem dzika, Babunia
równie uważnie śledziła książęce rokowania z poddanymi. Nie omieszkała więc dostrzec, że
panowie rajcy z wielką rewerencją kłonili się przed Jarosławna i obdarowywali ją hojnie
rozmaitymi niewieścimi drobiazgami - od szylkretowego grzebienia wykładanego macicą
perłową i pół tuzina łabędzi do zamkowej sadzawki, aż po szczodrze inkrustowaną srebrem
kołyskę. Ten ostatni dar sprawił, że Jarosławna rozpłakała się donośnie pod łukowatym
sklepieniem wielkiej sali, po czym zasłoniła twarz jedwabną chustką i wypadła biegiem w
krużganki. Zanim drzwi zatrzasnęły się na dobre za jej plecami, Babunia Jagódka zdołała
jeszcze spostrzec, że minstrel, który stroił na dziedzińcu luteńkę, pomknął w ślad za nią
niczym ogar, wyprzedziwszy cztery damy dworu i ochmistrzynię.
- Wybaczcie, waszmościowie. - Książę z lekkim zmieszaniem kiwnął dłonią w kierunku
domykających się drzwi. - Księżna pani delikatna, jak to pospolicie między białogłowami.
- Delikatna, delikatna - wymamrotał pod nosem rzeźnik Skarłupa, który był już mocno
podpity, więc mu się z nagła zebrało na szczerość. - Inne też delikatne, a co roku rodzą. Na
ten przykład moja baba, też delikatna i pieszczona od urodzenia, bo jest aptekarska córka,
bliźniaki łońskiego roku powiła, dwóch zdrowiuśkich chłopaków...
I byłby pewnie dalej perorował, gdyby mu kamraci gęby nie zatkali, podsunąwszy kawał
baraniego mostku. Przy czym Skarłupa bynajmniej nie rzucił się na mięso, bardzo zacnie
upieczone przez książęcego kuchmistrza, tylko wypatrzył krzywo przyciętą kość i rozwiódł się
szeroko nad niekompetencją partacza, który hańbi rzeźnicze rzemiosło, podobnie
rozebrawszy barana.
Szczęściem książę, pochłonięty bez reszty mową o wyższości miejscowej wełny nad runem
merynosów, sprowadzanym ostatnio coraz chętniej z południowych księstw, nie ułowił ani
jednego słowa połajanki. Babunia jednakowoż zakonotowała sobie starannie wyrzuty
rzeźnika. Dostrzegła również, że od owego wieczora mieszczanie coraz częściej ściągali na
uczty z całymi rodzinami. Zazwyczaj przodem dostojnie sunął pan rajca w najlepszym
kaftanie, za nim dreptała dorodna jejmość, niczym kokosz pusząc się i kołysząc kuprem,
przybranym w pyszny aksamit, z tyłu zaś podfruwało liczne stadko rozświergotanych,
płowowłosych i bardzo urodziwych panienek. Babuni wydawało się, że żadna nie przypadła
zbytnio do gustu gospodarzowi zamku, który pozdrawiał je bez zapału, by natychmiast
rozpocząć niekończący się monolog o potrzebie nowych podatków i zimowego opatrzenia
zaciężników. Z początku była więc cokolwiek rozbawiona daremnymi zachodami, ale wnet jej
wesołość przeszła, kiedy pewnego wieczoru inny podpity mieszczanin wypalił księciu prosto
w oczy:
- A przestańcież, jaśnie książę panie, nudzić, co jest nasz wedle ojczyzny obowiązek! Już
wy się nie lękajcie, kiedy wy swój obowiązek domowy spełnicie, i my ze swoim zwlekać nie
będziemy. Ale nie pierwej!
Tym razem Jarosławna nie zdołała nawet powstać. Książę pochwycił ją za łokieć i
przemocą pociągnął na krzesło, zadana więc tylko hardo brodę, a na jej policzkach wystąpiły
ceglaste rumieńce. Nikt jednak nie spostrzegł jej zakłopotania, gdyż książę uniósł się
nieznacznie z tronu i gwar w wielkiej sali przycichł bez śladu. Ostrza zawieszonych na
ścianach toporów wydały się w tej minucie ostrzejsze, groty pik w dłoniach strażników
zyskały na połysku, a twarz dziadunia - żonobójcy z portretu przybrała pożądliwy wyraz
oczekiwania. W bardzo głuchej ciszy dało się słyszeć jedynie pełne aprobaty chrząknięcie
Babuni Jagódki, mile zaskoczonej przemianą roztargnionego zazwyczaj i nieco
gamoniowatego księcia.
- Nie wasza rzecz rozstrzygać o moich domowych obowiązkach - rzekł książę, a jego rysy
stały się nieoczekiwanie podobne do wilczego oblicza władcy z portretu. - Wasza rzecz
milczeć, a łaskawość pana sławić, że was we własnych progach chlubnie podejmuje. Bo może
was niechlubnie psami za progi wyszczuć, albo jeszcze lepiej wyrychtować. Na ten przykład w
ciemnicy.
- Wolności nasze...! - Zapalczywy mieszczanin nadął się na gębie.
Siedząca obok jejmość w ciemnozielonej aksamitnej sukni przerwała perorę, z całej siły
wraziwszy mu łokieć pod żebro.
- Wolności wasze - książę uśmiechnął się nieznacznie, a jego głos nabrał miękkości, od
której Babunię mile ciarki przeszły po grzbiecie i pomyślała, że może niesłusznie miała go za
niezgułę - to gnój za mury na taczkach wozić i świniom bukwę zbierać w pańskim lesie. I tyle.
A moja wolność jest was za zelżenie obwiesić. Skastrowawszy pierwej wszystkich, niczym
zapustne knury, jeśli na cześć jaśnie księżnej pani nastajecie. Ale możem się tylko
przesłyszał. - Potoczył wzrokiem po oniemiałej od grozy sali. - Gwar tutaj i rejwach niby na
jarmarku, kielichy szczękają, minstrelowie grają... - Skinął ku wierszopiścy, skulonemu na
niskim karle tuż obok paleniska. - A właśnie, cóżeście tak zamilkli, szlachetny nasz mistrzu?
Grajcież a donośnie, goście rozrywki żądni!
- Nie wiem, czyli się uczta z mą muzyką zgodzi - odparł śmiało minstrel.
- Grać, powiadam! - ryknął książę, ale tak, że i śpiewak, i karło podskoczyli pospołu.
Jarosławna wzdrygnęła się lekko u szczytu stoła, podobnie jak półtora tuzina innych
niewiast, które pobladły niczym książęce obrusy, żadna jednak nie ośmieliła się zemdleć.
Minstrel rozdygotaną ręką przesunął po strunach, dobywając kilka słabych, piskliwych
dźwięków.
- A nie fałszować, bo nie za to płacę! - Ciśnięta przez księcia sarnia łopatka odbiła się od
ściany o dwa palce od głowy minstrela. - I żadnych skalmierskich rzewności, księżna łaskawa
pani rześką woli muzyczkę!
Minstrel posłusznie przyśpieszył rytmu, tylko powietrze ustami łowił, jakby się czymś
zatchnął. Kiedy melodia rozkołysała się na dobre, a ten czy ów spomiędzy mieszczan począł
trwożliwie sięgać po kielich, chcąc spłukać strach skalmierskim winem, książę powstał zza
stoła i bez słowa podał ramię Jarosławnie. Jasnowłosa młynarzówna zatrzepotała
powiekami, lecz podniosła się posłusznie.
- Nie przerywajcież sobie, mistrzu - rzekł książę łaskawie. - Księżna jaśnie pani znużona,
ale dzisiejszej nocy użyczym cię miłym gościom. Dla rozrywki.
Babunia Jagódka wymknęła się z wielkiej sali tuż za książęcą parą, by jej przytomność nie
onieśmieliła mieszczaństwa. Zdążyła tylko dostrzec przez ramię, że jejmość w zielonym
aksamicie chwyta ze stołu kopystkę do nakładania grochu z kapustą i z całej siły wali nią w
łeb nazbyt elokwentnego i ufnego w miejskie przywileje pana małżonka. Już na krużganku
skąpanym w miłym księżycowym blasku posłyszała, jak w sali wszczyna się coraz większy
rumor. Nie nasłuchiwała wszakoż nazbyt bacznie, rozumiejąc, że najważniejsze zostało już
uczynione, a po dzisiejszej uczcie nieprędko ktoś poważy się powtarzać plotki o Jarosławnie.
Mieszczanie w mig pojęli lekcję. I to co do joty.
Przystanęła w cieniu piersiastej kariatydy, gdy przez rejwach dobiegający z wielkiej sali
przebił się pojedynczy wizg i trzask rozbijanej luteńki. Wieczór był wciąż ciepły, choć liście
na drzewach w książęcym ogrodzie pożółkły i wyrudziały ze szczętem. Przeciągnęła się z
lubością, aż coś chrupnęło w starych kościach. Od strony kuchni wicher przywiewał miłą woń
pieczonego chleba, a na górze, w oknie książęcej alkowy wciąż migotał kaganek, ale tej nocy
Babunia nie zamierzała zaprzątać sobie głowy kłopotami książęcej pary. Ech, w Wilżyńskiej
Dolinie pewnie już rzepę na polach pieką, pomyślała, i coś ją ścisnęło w dołku, jakieś ulotne
przeczucie, że nazbyt długo popasała w zamku. Zaraz jednak pomiędzy kępami berberysu
mignęła jej postać znajomego wojaka i niepokój rozwiał się bez śladu. Wsunęła się jeszcze
głębiej za posąg dziewoi przygiętej pod ciężarem kapitelu kolumny, wyszeptała kilka słów, a
potem pobiegła ku niemu po zwarzonej pierwszym przymrozkiem trawie, znów gibka,
czarnowłosa i roześmiana. I aż do świtu nie myślała więcej ani o Wilżyńskiej Dolinie, ani o
Jarosławnie.
Rankiem dziewki służebne opowiedziały Babuni, jak panowie rajcy pospólnym wysiłkiem
wygarbowali minstrelowi grzbiet jego własną luteńką, i to tak dotkliwie, że go zbrojni musieli
na koniec salwować z rąk rozjuszonych zamsików. Sam pieśniarz aż do zmierzchu nie
pokazał się ani w wielkiej sali, ani na dziedzińcu, choć Jarosławna długo przechadzała się w
krużganku, od czasu do czasu rzucając ponad głowami dworek tęskne spojrzenia ku oknom
jego izdebki na strychu zamkowych stajni. Kiedy jednak ochmistrzyni próbowała ją
zagadnąć, pani przyłożyła tylko rękę do czoła i ze zbolałą miną schroniła się w niewieścich
komnatach.
- A książę jaśnie pan przede świtem z zamku wypadł - objaśniła Babunię szczerbata
pomywaczka. - I to tak, że ledwie bramę przed nim zdążyli rozewrzeć. Byłby strażnika
koniem stratował. Ponoć na polowanie, ale w koszarach od rana piją z radości, że teraz ani
chybi książę pan wojsko na miasto wypuści.
- A wedle czego? - zdumiała się szczerze Babunia.
- Wedle zelżenia - wyjaśniła posługaczka. - Wyście nie stąd, więc nie wiecie, jak za starego
księcia bywało. Bo bywało tak, że kiedy burmistrz przed książęcą karocą z traktu nazbyt
późno w las zjechał, to przed wieczorem książęce wojsko w burmistrzowej kamienicy
pierzyny darło, a on sam przy pręgierzu popod zamkową bramą grzbiet pod razy nadstawiał.
A jak się mieszczany z podatkami spóźniły, to też im książę jaśnie pan wojsko w gościnę
posyłał. Popiły się żołnierzyki w szynku, pohulały ździebełko i wnet w miasto szły. Z
pochodniami. A wiecie, jak to jest, kiedy się chłopy gorzałki ożłopią. Niby książę pan mówił,
kto tam w ratuszu najbardziej przeciwko zwierzchności gardłował, ale jak się już wojacy
rozochocili, to nieraz ćwierć miasta z dymem szło.
- Astrolog wczoraj pół nocy w gwiazdy patrzał. - Kostropata kucharka wyszczerzyła zęby. -
A widzicie, jak się ludziska wokół jego wieży kłębią? Żołd prawie cały z koszar zagarnął, bo
zakłady ścierwo przyjmuje, czy książę, nasz pan dobry, pierwej miasto spali, czy wierszokletę
na pal nadziać każe.
- A księżna pani jaka smutna - rozrzewniła się pomywaczka. - Bladziuchna niby chusta z
łóżka wstała. Nikomu ani słowa nie rzekła, bo nie żali się ona, gołąbeczka nasza. Ale patrzą
panie, a ona przed zwierciadłem siedzi, i po obliczu jej łezki ciekną jedna za drugą niby
perełki. Może niezdrowa?
- E tam, zaśby niezdrowa! - prychnęła kucharka. - Płodu donosić nie może, ot co, stąd się
te zabawy z minstrelem wzięły i insze brewerie! Bo już trzeci raz roni przez to całe
czarodziejstwo! Toż powiadali ludzie mądrzy, żeby książę zwyczajną babę brał, spomiędzy
naszych. Nie żadną księżniczkę zaklętą, co tylko w oknie siedzi jak malowana i oczy
wypłakuje. Na co mu ona? Ani z niej w domu jaka wyręka, ani w łożnicy uciecha, wciąż jeno
wątła, płaczliwa i kwękająca.
Posługaczki jazgotały zawzięcie o amorach Jarosławny z minstrelem i o przekleństwie,
którym zapieczętowano jej żywot, by nigdy nie powiła żywego dziecięcia. Babunia Jagódka w
zadumie potarła rozłożystą brodawkę pośrodku brody. Nie podobały się jej te pogłoski, wcale
nie. Dobrze wiedziała, jak blisko od durnej obmowy do pospolitego stosu, na którym
morzono wiedźmy i cudzołożnice. A nazbyt się utrudziła swataniem Jarosławny, by dla
głupiego kaprysu pozwolić jej wszystko zmarnować.
Aż do zmierzchu czaiła się przy kuchniach, wyglądając minstrela, ale nie zszedł z izdebki
pod dachem stajni ani tego dnia, ani następnego. Wreszcie kucharka ulitowała się i kazała
jednej z dziewcząt zanieść mu miskę zupy. Posługaczka długo pukała w drzwi. Nie otworzył
jej. Żył jednak, gdyż na koniec odezwał się zduszonym głosem, każąc zostawić miskę pod
drzwiami, a potem iść precz i nie niepokoić go więcej. Co też uczyniła wedle życzenia.
Czwartego dnia wierszopiśca wychynął ze swej izdebki. Twarz miał posiniaczoną i
obrzmiałą od razów, usta rozbite, a czarne włosy, zazwyczaj utrefione starannie, opadały mu
na ramiona w potarganych, nierównych kosmykach, zupełne jakby kto je przyciął tępym
nożem. Powłócząc nogą, ruszył przez dziedziniec, a od książęcych obór, kuchni, stajni i
warzywnika pielonego pod czujnym okiem ochmistrzyni biegły ku niemu tuziny spojrzeń
złaknionych rzewnych ballad. Pod okapem wędzarni rozczochrana pomywaczka podniosła
głowę znad skubanego drobiu i jęła bredzić o miłości wielkiej a przemożnej, która wiedzie
kochanków aż po grób i jeszcze dalej. Babunia wzdrygnęła się z niechęci. Nie tak to sobie
wyobrażała, zupełnie nie tak.
Kiedy minstrel przysiadł w krużganku na schodach do kaplicy, wiedźma dostrzegła, że
jego kaftan jest podarty i poplamiony zaschniętą krwią. W wygniecionej samodziałowej
koszuli i prostych skórzanych pludrach nie wydawał się już jednym z pysznych skalmierskich
bardów, którzy ufni w opiekę doży wygrażali samemu spichrzańskiemu księciu. Babunia
pomyślała, że właściwie bez biretu ozdobionego znakiem profesji, idiotycznych żółtych
rajtuzów i ciżem z wysoko zadartymi nosami wyglądał znacznie lepiej. Napił się zsiadłego
mleka, przyniesionego przez jedną z posługaczek, a kiedy ta przypatrywała mu się z
nabożnym zachwytem, odprawił ją grzecznym podziękowaniem. Jego palce przebiegały
nerwowo po szarym granicie podstawy kolumny i Babuni prawie zrobiło się go szkoda.
Wiedziała bardzo dobrze, ile warta była lutnia, którą mieszczaństwo roztrzaskało na jego
grzbiecie niczym pałkę, wiedziała też, że żaden z panów nie przyjmie na zimę barda bez
instrumentu. Później jednak spojrzenie minstrela pobiegło ku zamkniętym witrażowymi
szybkami oknom Jarosławny i Babunia poczuła, jak wszelkie współczucie ulatnia się z niej w
jednej chwili.
Traf chciał, że tego dnia pokojowe bardzo długo ubierały księżnę, która i zwykłego dnia
nigdy nie wyburdała się z komnaty przed bitym południem. I kiedy wreszcie Jarosławna
schodziła na dziedziniec po marmurowych stopniach w pysznej sukni z purpurowego
aksamitu i włosami opadającymi jak struga złota, Babunia mimowolnie pomyślała o
księżniczkach z baśni, uśpionych w czarodziejskiej wieży, poza kręgiem dzikich róż. To
właśnie widziała w twarzy młynarzówny przez wszystkie dni minionego lata, kiedy
przechadzała się w krużganku z małym białym pieskiem, który książę specjalnie dla niej
sprowadził z południowych wysp, albo gdy wyszywała kapę przed ołtarz boga w mrocznym
wnętrzu wielkiej sali posłuchań. Dziwny rodzaj sennego wyczekiwania, w które popadła kilka
tygodni po szumnych zaślubinach i które nie opuszczało jej w żadnej porze dnia.
Najwidoczniej książę nie umiał go rozproszyć.
Musiał je jednak wyczuwać, całe lato bowiem w zamku trwała barwna feeria turniejowych
gier, festynów i pokazów wędrownych komediantów, których spraszano ze wszystkich stron
dla rozweselenia milczącej Jarosławny. Księżna łaskawie przyjmowała te zabiegi. Całowała
małżonka w rękę, czasem nawet dawnym zwyczajem padała mu do stóp. Jej umysł jednak
wydawał się nieodmiennie zamknięty i o całe wiorsty odległy od zamku pośrodku Gór
Żmijowych. Z rzadka tylko twarz księżnej rozjaśniała się nagle i nabierała życia - z powodu
dzikiej róży, ofiarowanej jej przez minstrela, albo piosenki, którą napisał specjalnie dla niej.
Jednak nie tego dnia.
W przeciwieństwie do kucharek i pomywaczek rozrzewniających się miłością księżnej i
wierszopiścy, wojacy nie żywili większej atencji dla nieszczęśliwych kochanków. Przeciwnie,
mieli im za złe, i to ile wlezie. Książę bowiem nie tylko nie wypuścił żołnierzy w miasto na
grabież, ale na dodatek od pięciu dni wojacy musieli się za nim uganiać po puszczy i co
bardziej podmokłych bagniskach. I nie zanosiło się, żeby miał prędko do zamku zjechać.
Wszyscy w dworzyszczu dobrze wiedzieli, albo przynajmniej sądzili, że wiedzą, dlaczego
książę tłucze się po oczeretach i woli obozować pod gołym niebem, niźli powrócić do ślubnej
małżonki. A ponieważ rzadko kto miał przystęp do Jarosławny, a jeszcze rzadziej ktoś śmiał z
nią mówić, wojacy bez dłuższych deliberacji obrócili swój gniew ku osobie dla urodzenia i
rangi znacznie łatwiej dostępnej. I kiedy Jarosławna znalazła się wreszcie na dole, nie czekał
na nią ani książę z baśni, ani nawet kruczowłosy minstrel. Właściwie nie było tam nikogo.
Tylko od strony stajennego dziedzińca niosły się dzikie wrzaski oraz dźwięki drumli i
bębenka, na których dzielni wojacy przygrywali sobie przy zabawie.
Zabawa zaś była przednia. Z obory wytoczono beczkę z gnojem, żołnierze ustawili ją
pośrodku dziedzińca i bez najmniejszego względu dla sztuki pławili w niej skalmierskiego
minstrela. Wcześniej odbyła się też ceremonia ścigania ofiary, bo ostrzeżony przez
posługaczkę wierszopiśca usiłował się wymknąć. Zanim jeszcze prześladowcy pokazali się na
zamkowym podwórcu, rączo jak jeleń pognał krużgankiem, przecisnął się pomiędzy
świńskimi korytami, minął chlewik, wygódkę i oborę dla wołów, a potem chytrze klucząc w
malinowych zaroślach, wpadł w warzywnik, opadający łagodnie po zboczu pagórka aż do
fosy. I zdołałby pewnie uciec, bo lato było upalne i woda w fosie wyschła tak dalece, że
miejskie urwisy przerzuciły przez fosę kilka brzozowych gałęzi, by bez kłopotów zakradać się
po śliwy z książęcego sadu. Jednak i nad fosą, w gęstym łopianowym gąszczu, czaiła się
kolejna gromada nieprzyjaciół. Ani się minstrel obejrzał, jak owinięto mu głowę końską
derką i wśród szyderstw powleczono z powrotem na dziedziniec.
Babunia musiała przyznać, że jak na człeka postury mizernej i nieobytego z bronią,
minstrel walczył nad podziw zaciekle. Co nie miało jednak żadnego znaczenia, bo i tak
obdarto go z kaftana, wysmarowano dziegciem, otoczono pierzem, a na końcu wepchnięto do
beczki z gnojówką. Żołnierze byli już naprawdę w dobrych humorach, po części za przyczyną
piwa, które wypito w intencji rychłego powrotu księcia. Minstrel stał w beczce, po szyję
zanurzony w cuchnącej brei, a kilku żołnierzy raz po raz dźgało go i zbijało z nóg długimi
tyczkami, pilnując, aby się nazbyt wcześnie nie wybił na swobodę. Nie tłukli go nazbyt
dotkliwie, ani ze szczególną złością, bo też nie o razy tu szło. Wachmistrz, człek w latach
posunięty i doświadczony, kazał nawet minstrelowi nalać kubek piwa, żeby mu lżej było, ale
nie próbował przerwać zabawy. Wszystkich zaś oficerów, urzędników i zamkowych oficjeli
dziwnym trafem wymiotło bez śladu Z dziedzińca, choć Babunia mogłaby przysiąc, że
niejeden przypatruje się przez szpary w okiennicach, jak pospólstwo raz a dobrze załatwia
sprawę nieszczęśliwej miłości minstrela i księżnej jaśnie pani.
Jarosławna przez chwilę stała na samym skraju dziedzińca, ponad głowami żołnierzy
patrząc na beczkę z gnojówką i zanurzonego w niej mężczyznę, a krew powoli odpływała z jej
policzków. Potem bez jednego słowa czy gestu odwróciła się i, sztywno wyprostowana,
powoli weszła po schodach ku książęcym komnatom.
Muzyczka nie umilkła ani na moment. I wszystko było skończone.
Wieczorem Babunia wybrała się jeszcze raz do książęcych stajni. Łupało ją w kościach i
czuła nadchodzący deszcz, jesienną zawieruchę, co obedrze drzewa z resztek liści i spłucze z
dziedzińca ślady żołnierskiej hulanki. Konie parskały lekko i rozdymały chrapy, a myszy
szurgały w słomie, kiedy wiedźma wędrowała pomiędzy rzędem ciemnych boksów, aż na sam
koniec stajni, gdzie minstrel nakrywał właśnie grzbiet swej kobyłki spłowiałym wojłokiem.
- Juki aby dobrze płótnem nakryjcie, bo burza idzie - powiedziała spokojnie.
Minstrel podskoczył jak dźgnięty szpikulcem. Białka jego oczu błysnęły w ciemności, i
przez chwilę Babuni zdawało się, że pierzchnie przed nią precz. Pohamował się jednak.
- Popatrzeć przyszliście? - zapytał schrypłym głosem. - Nie dziwota. Wasza praca to
wszystko, chcecie więc jeszcze do syta napaść oczy. Tedy patrzcie. I radujcie się - dodał,
krzesząc nieudolnie ognia.
Babunia wykonała drobny gest i kaganek zapłonął nikłym, błękitnawym płomyczkiem,
dobywając z mroku chudą, poznaczoną świeżymi zadrapaniami twarz minstrela.
- Nie raduję się - odpowiedziała powoli, przenosząc wzrok na obwiązaną chustką dłoń
chłopaka. - Ani wcześniej, ani teraz.
- Macie mnie za głupca! - Zaśmiał się cierpko. - Myślicie, że nie wiem, kto ją na zamek
sprowadził? Że nie mówiła mi, co wam jaśnie książę pan winien, i jak go z pomocą
Servenedyjek na tron sadzaliście? Że nie rozumiem, po cóż rok prawie w zamku siedzicie, ócz
z niej nie spuszczając?
- Po cóż? - spytała Babunia, choć zgadywała już odpowiedź i coś ją zakłuło boleśnie w
piersi na podobną niewdzięczność.
- Żeby się wam z garści nie wymknęła i precz nie poszła! - oznajmił triumfalnie
wierszopiśca. - A co! Mówiła mi, wszystko mi mówiła! O wiedźmie z lasu i księciu, co ją wciąż
od zaklęcia otumanioną w zamek poprowadził i za żonę pojął. Sowicie żeście, babo, zapłacili
księciu za łyżkę strawy i dach nad głową. A że przy tym jedno czy drugie życie niczym słomka
i trzasło - furda my i te życia nasze jak plewy znad ziarna wymiatane!
Babunia cierpliwie przeczekała tyradę.
- Ale przecie teraz jej w wieży nie trzymam i pod szarmem nie duszę - rzekła wreszcie. - A
nie zdaje mi się, byście dla dwojga konie siodłali.
- Bo już raz ją żeście z zamku rodziców w głuszę wywlekli. Na głód, na poniewierkę, na
zatracenie. Wszystko żeście jej precz zabrali! Urodzenie, dostatek, imię nawet, bo przecież
ani kraju, ani rodziny swojej pomnieć nie potrafi. To czego jeszcze chcecie? To niby dziw
taki, że się was boi?
- Dziw, że z wami uciec nie próbuje. Toż sami śpiewaliście, że miłość mocarz wielki,
wszelkie przeszkody przemoże... A zdaje mi się, że wasza nie przemogła. I nie przemoże.
- Bo się was Jarosławna boi! Książę precz pojechał, żebyście nas tutaj mogli z cicha
powyduszać, wy i to chamstwo uzbrojone.
- Głupiś, synku. Aniście z tą durną dziewką godni księciu do nóg paść i o przebaczenie
prosić.
Chłopak targnął głową, lecz wiedźma uciszyła go niecierpliwie.
- Dość już, synku, rzekłeś, ale zrozumiałeś niewiele. O Jarosławnie, o księciu. Przede
wszystkim o księciu. A skoroś nie zrozumiał, to milcz. I słuchaj. Bo dość było takich, co
książęciu w głowę kładli, żeby dziewkę z zamku wygnał, albo gdzie po cichu umorzyć kazał.
Przychodzili do zamku, wręcz się ofiarując kark jej skręcić, czy truciznę w placku zadać.
Zobaczyła, jak minstrel poszarzał jak popiół, ale była wściekła i nie zamierzała przerwać.
- Tak, synku. Bez wiedźmy z lasu, bez zaklęć żadnych. Wystarczyło rozkazać, czy nawet
milczeniem przyzwolić, bo przecież dość było takich, co dla książęcej łaski skręciliby kark
cudzołożnicy.
- Łżecie! Łżecie podle!
- ...a prędzej jeszcze cudzoziemskiemu gołodupcowi, co po książęcą własność sięgał -
ciągnęła Babunia. - Właśnie tak, synku. Po książęcą własność.
- Jest jego żoną, nie koniem czy kawałkiem sukna!
- Nie wydarłbyś księciu ani kobyły ochwaconej, ani szmaty starej, co nią w zamku garnki
czyszczą! Ani nic innego. Bo taki w Górach Żmijowych obyczaj, że jak ktoś na książęcy
dobytek zanadto hardo napiera, to mu się rękę ucina, czasem razem z szyją. Więc pomyśl
nad tym, synku, zanim dla pustej chwały znów zaczniesz jaką panią zwodzić.
- Żaden dla mnie zaszczyt przymamić sobie żonę księcia, co panuje nad przygarścią łysych
szczytów i kierdelem sparszywiałych owiec. I który kazał mnie na dziedzińcu zadźgać, bo mu
żona broni przystępu do łożnicy!
- Tyś, synku, głupszy jeszcze, niż sądziłam - skonstatowała Babunia. - Trzeba było
służebnych pytać, czyli książę do niej w ogóle ostatnimi czasy chadzał. Zrozumiałbyś i to,
czemu z zamku precz jechał.
- Żeby się tym łatwiej brytany z łańcucha zerwać mogły - ciskał słowa pieśniarz,
zaślepiony w złości.
- Żeby mogła wybrać. Sama, z nieprzymuszonej woli - powiedziała bardzo cicho Babunia.
- Ta jego księżniczka zaklęta, co jej ze stuletniego snu obudzić nie potrafi. Bo zanim precz
jechał, o to jedno mnie prosił. Żeby jej nie zatrzymywano. Żeby mogła konia osiodłać, ot tak,
jako ty, synku, czynisz, i przejechać bramę. Wolna. Jeśli tylko zechce. Ale nie zechce. Będzie
przez cały wieczór stała w oknie ponad krużgankiem i łzy jej z oczu ciec będą jedna za drugą.
Ale nie zejdzie. Ot, i skończyła się ballada, synku. Jak było trzeba.
- Jak żeście chcieli.
- Tak ci się, synku, zdaje? - zapytała miękko Babunia.
Ognik kaganka przybladł, koń poderwał się i chrapnął z trwogą. Kiedy zaś płomyk
rozbłysnął na nowo, wiedźma opierała się o drewniany słup, czarnowłosa i czarnooka w
czerwonej sukni, z piersiami na wpół przysłoniętymi koronką i kibicią wiotką jak łodyga
kwiatu. Zobaczyła, że minstrel cofnął się, a jego źrenice rozszerzyły z przestrachu, choć
spotykał wcześniej ją w obu postaciach w salach książęcego zamku. Nigdy jednak nie
odmieniła się na jego oczach z łatwością, która zadawała kłam wszystkim opowieściom o
magicznych wywarach sporządzonych z krwi niemowląt i kości nietoperza. I zaraz wiedziała,
że nie powinna była tego robić. Nie poza Wilżyńską Doliną, gdzie ludzie przywykli do jej
mocy i rozumieli dobrze, kiedy odwrócić wzrok.
Bał się. Ludzie zazwyczaj bali się podobnej mocy, ale była zbyt zła, by dbać o jego strach.
Zła i znużona.
- Była kiedyś dziewczyna, synku. Widziała z krużganku ojcowskiego pałacu, jak jedzie
przez dziedziniec z lutnią na plecach i pojedynczym sztyletem u pasa. Bo właśnie tak jeździł
po Górach Żmijowych. - Roześmiała się cierpko. - Bez puklerza, z odkrytą głową. Bez miecza
nawet. Jak po własnym podwórcu. I kiedy ją zawołał, zbiegła do niego po schodach, których
stopnie migotały wszystkimi odcieniami ognia pod jej stopami.
- Kim wy jesteście? Kim...?
- Wiedźmą z lasu. - Babunia Jagódka podniosła na niego oczy, które wydawały się odlane
z płynnego złota. - A co ci się zdawało, synku? Ale była kiedyś taka dziewczyna, która
wybiegła z ojcowskiego pałacu dla pojedynczej śpiewki i śpiewka porwała ją, poniosła
gościńcem jak przygarść suchych liści - na oślep, na zatracenie. Dawno, dawno temu. Zanim
upadły rdzawe mury Stopnicy i dziki bluszcz zatańczył w salach kopiennickich zamków.
Zanim Thornvelin powróciła z północy, z przekleństwem bogini wypisanym na czole. A
potem, synku - uśmiechnęła się, a w załamaniach i fałdach jej sukni żarzyły się i gasły drobne
złote iskierki - potem było już po prostu za późno, bo świat zatrzasnął się wokół niej i żadna
powrotna ścieżka nie prowadziła do pałacu ojca. Ani jedna ścieżka w całej połaci Gór
Żmijowych, ponieważ ogień wygasł, a ściany wypaliły się aż po fundamenty.
Minstrel cofnął się o krok i wiedziała, że musiał znać tę legendę. Wszyscy ludzie w Górach
Żmijowych, i dalej jeszcze, aż po północne krańce Wewnętrznego Morza, znali legendę o
pałacu utkanym z żywego ognia, a on był bardem.
- Więc nie mów mi, synku, o tym czego chciałam - dokończyła bardzo cicho. - Ani co było
trzeba. Nie masz o tym pojęcia, synku.
- Jesteś jego córką? Jesteś córką...?
- Nie! - Położyła mu dłoń na wargach. - Nie wymawiaj jego imienia, nie tutaj.
- Opowiedz mi! - Palce minstrela zacisnęły się na jej nadgarstku. - O pałacu z żywego
ognia, o mieście Vadiloneda, zanim obróciło się w ruinę.
- Po co?
- Bo pamiętasz.
- Pamiętam wiele rzeczy, synku. - Uśmiechnęła się do niego oczami z płynnego ognia. -
Głos ojca, kiedy zbiegam z krużganku, a iskry rozwijają się pod moimi stopami jak kaczeńce.
I srebrne głosy dzwonów nad murami Stopnicy. A także ramiona mężczyzny, który obejmuje
mnie wpół, gdy siedzę przed nim w siodle, a podkowy dźwięczą po kamiennym bruku jak
kamienie rzucane na szczęście w morze. Pamiętam każde słowo ballady, którą zaśpiewał dla
mnie pierwszej nocy. Wiedział, kim jestem, więc nie wyrzekł ani słowa, kiedy rozpaliłam
ogień pojedynczą sosnową igłą, rzuconą na stos chrustu. Pamiętam granie świerszczy w
wyschniętych trawach i miękkość mchu, kiedy leżałam z głową na jego kolanach, bo tamtej
nocy żadne z nas nie potrafiło usnąć. Umiałabym odnaleźć pień sosny, o którą się opierał, i
ślad ognia na kamieniach. Ale nie pamiętam jego imienia. Miałam dość mocy, aby spopielać
zamki aż do litej skały i skierować nurt rzeki na obozowisko jego wujów...
- Pustułka! - Minstrel ze świstem wciągnął powietrze. - Znam cię! Ty jesteś Pustułka!
- Nie pamiętam jego imienia! - wykrzyknęła w udręce wiedźma, a pochodnie na ścianach
stajni wybuchły ostrym płomieniem. - Nie pamiętam zupełnie nic! Nic, prócz tego, jak ona
wjeżdża na dziedziniec przed stopnicką cytadelą. Thornvelin. Jej włosy powiewają na wietrze
niczym srebrzyste babie lato, a myśli są kruche jak pajęcza nić. Ale gdzieś głęboko, pod
przerażeniem, rozpaczą i wszystkim, co wydarzyło się na północnym morzu, wyczuwam jej
umysł, jak pajęczą nicią opleciony klątwą Fei Flisyon. Jasny, doskonały umysł uścieskiej
alchemiczki, która ośmieliła się rzucić wyzwanie bogini w jej własnym żywiole.
- Thornvelin - wyszeptał minstrel.
- Thornvelin. Thornvelin, która już wie. Doskonale wie, co się wydarzy, kiedy tylko jej syn
spojrzy na nią pierwszy raz, ale siedzi sztywno wyprostowana w siodle, a kniaź prowadzi za
uzdę jej konia pomiędzy szpalerem pachołków z rozpalonymi pochodniami. I przez chwilę ja
również wiem. I przez chwilę pragnę, żebym nigdy nie wyszła poza ściany pałacu mojego
ojca, ściany utkane z żywego ognia, gdzie nie sięga klątwa Zaraźnicy, ani dźwięk lutni, ani
jego głos. Tyle że podkowy jej konia wciąż stukają po bruku. Tap, tap, tap! - Roześmiała się. -
Coraz bliżej, synku, coraz bliżej!
Płomienie pochodni zdawały się pulsować każdym jej słowem.
- A potem? Co dzieje się potem?
- A potem ognie pochodni ciemnieją jeden za drugim i nie potrafię przywołać ich mocy.
Pierwszy raz w życiu, choć jestem przecież jego córką i ogień odpowiada na moje wezwanie.
Jestem ślepa, synku. Właśnie tak. - Uczyniła nieznaczny gest, a w stajni zrobiło się znów
zupełnie ciemno, i tylko pochodnie syczały, jakby zanurzono je w chłodnej wodzie. - Pierwszy
raz, synku! Właśnie tak skończyła się ballada. Na tamtym dziedzińcu pośrodku Stopnicy o
rdzawych murach. Wybrzmiała, wyśpiewała się do ostatniego słowa. Co ci jeszcze mam,
synku, opowiedzieć? O tym, jak klątwa pędziła go dalej i dalej poprzez Góry Żmijowe aż na
sam kraj Wewnętrznego Morza? A może o tym, jak zdołał wreszcie odnaleźć ścieżkę do
pałacu mojego ojca? On, nie ja, chociaż mam w sobie moc, moc wysnutą z żywego i zrodzoną
z boga, najpotężniejszego z bogów Krain Wewnętrznego Morza.
Koń targnął się w ciemności i chrapnął z przestrachem.
- Ale pamiętasz go? - W głosie minstrela nie było już nic, prócz zdumienia.
- Pamiętam ich obu, synku. Mojego ojca, jak ostrzega mnie, abym nie biegła za balladą,
ponieważ świat jest wielki i obcy dla takich jak ja, a moce rozmywają się i nikną z dala od
swego źródła. I jego palce. Jego palce na strunach lutni, tamtej pierwszej nocy. Jego palce
zaciśnięte na mojej dłoni w ostatniej chwili, kiedy jest jeszcze sobą, a srebrne podkowy konia
Thornvelin stukają po bruku. Tap, tap, tap. Ostatnie echo ballady...
- Tyle że to nie jest pałac utkany z żywego ognia.
- I nie wieża na szczycie kryształowej góry. Ani zamek czarowny na dnie morza. A tobie
czas ruszać, synku, bo burza idzie...
- Nie wasza rzecz! - Minstrel podrzucił głową. - Niestraszne mi góry.
- A pewnie! Znać po tobie, synku, żeś człek doświadczony, taki, co się z niedźwiedziem za
bary weźmie, a zbójców... - Skrzywiła się, omiatając spojrzeniem jego strój i trzewiki z
noskami zawiniętymi tak wysoko, że ledwie we strzemię wejść mogły. - Nie, zbójcę sami się
ze śmiechu rozpękną. Chyba że wcześniej śnieżyca przełęcz zasypie. Bo wówczas, synku,
będziesz się musiał przez Góry Sowie między szczurakami przemykać...
Strzepnęła pyłek z koronek, nie przeoczywszy jednak nagłego przestrachu na obliczu
minstrela.
Ludzie zawsze obawiali się szczuraków, ale ostatnimi czasy wokół traktu rozgorzała
nieledwie wojna. Rozjątrzony napaścią spichrzański książę raz po raz wysyłał w Góry Sowie
zbrojne wycieczki, choć nie najlepiej szło mu wojowanie. Zwierzołacy bronili się zajadle w
ruinach kopiennickich siedzib, przyparci zaś do muru i okrążeni przybierali znienacka
szczurzą postać i kryli się w podziemnych jamach, gdzie żaden człek nie śmiał ich ścigać.
Jednak wielki kupiecki szlak pustoszał nieodwołalnie, wysoko w górach bowiem to szczuracy
polowali na zapóźnionych podróżnych. Do zameczku księcia ze dwa razy zawitały kupieckie
karawany, które cudem wyrwały się z podobnej napaści. Tam jednak szły wysokie wozy z całą
gromadą zaciężników, nie pojedynczy koń, a i minstrel miał o wojaczce pojęcie mizerne.
- No, chyba że ich, synku, grą swoją do łagodności natchniesz. - Babunia uśmiechnęła się
wrednie. - Był niegdyś minstrel, co pono dopiął tej sztuki ze zwierzem dzikim, bodajże na
cytrze grając, nie pomnę...
- Na harfie! - syknął przez zaciśnięte zęby minstrel.
- Tako i mówię, że na czymś starym! - Babunia zbyła go niecierpliwym machnięciem ręki.
- Ale zda mi się, synku, że choćbyś sobie nawet fujarkę z wierzbiny wyrzezał, to zeżrą cię
szczuracy, do ostatniej kostki ogryzą. Wierzbiną takoż nie pogardzą, bo to naród ciemny i
prosty, za nic sztukę mający. Piękna romantyczna śmierć. - Zmarszczyła brwi, udając
namysł. - Tragiczna. Zobaczysz, będą jeszcze konfratrzy piosnki składać i o miłości twardszej
niźli stal złowroga, co cię zawiodła do beczki z gnojów... Co ja gadam! Co cię pomiędzy bestie
okrutne pchnęła, na zatracenie, zwodna miłości, cierpieniem zbyt droga...
- Starczy. Musicie się naigrawać, tedy prozą, bo rymy wasze od razów gorsze.
- ...Grunt, żebyś się zabić dał, synku - ciągnęła niestropiona Babunia. - Bez tego ani rusz.
Zabić i zeżreć bez śladu najlepiej. Bo będą ci mieli konfratrzy za złe, jak się wieść rozniesie, że
zamiast z miłości tragicznej konać, siedzisz kędyś w cieple na książęcym dworzyszczu, wino
żłopiąc bez opamiętania. No, ale jakbyś jednak do opamiętania przyszedł, to dam ci prezent
na drogę, wedle tych zbójców i dzikiego zwierza! - Odpięła z pleców sakwę i cisnęła ku
niemu.
Minstrel machinalnie pochwycił pakunek. Ale kiedy przez grubą warstwę szmat wyczuł
kształty podarunku, jego twarz posiniała nagle od obrazy.
- Książę wam kazał? - zapytał chrapliwym, urywanym głosem. - Zapragnął okupić się
pachołkowi? Powetować, co mi z waszą pomocą wydarł? - Dygoczącymi rękoma zaczął
rozsupływac troki sakwy. - A skądże ma pewność, że onego hojnego podarunku o kamienie
nie potrzaskam? Tak właśnie! - Pochwycił lutnię za grot i z całej siły uderzył nią w drewniany
słup.
Stuknęła głucho, a z góry, spomiędzy desek strychu posypało się im na głowy próchno,
źdźbła trawy i piach. Wiedźma przyklękła, podjęła delikatnie instrument, otrząsnęła słomę.
W świetle kaganka drewno wydawało się lśnić w jej dłoniach.
- To istotnie hojny podarunek, synku. - Przesunęła palcami po wysmukłym gryfie. -
Wykuty przez boga dawno, dawno temu i podarowany komuś, kto nie ma już imienia. Dar
ode mnie, nie od księcia.
- Zamiast niej? Zamiast Jarosławny?
- Nie, synku. - Babunia odrzuciła z twarzy krucze loki i popatrzyła mu prosto w oczy. - Ją
ci także podaruję, skoro się napierasz. Jarosławnę, tę odartą z ballady, obłupioną z marzenia.
Sam zobaczysz. Jest taka dolina, nieznaczna i niezbyt zasobna. Poza Palem, Maczugą i
Mnichem, wysoko w górach. I jeśli ci, synku, Jarosławna taka droga, jeśli naprawdę jej
chcesz, to odnajdź tę dolinę przyszłej wiosny, czy później jeszcze. Strumień znajdź, i wioskę, i
młyn stary, a potem pytaj ludzi o Jarosławnę, niechże ci prawdę rzekną o tym zaczarowaniu,
co twoją księżniczkę odmieniło i do pałacu zawiodło.
- Zdradzicie mi zaklęcie, które ją więzi? - Jego głos był napięty jak struna. - I opowiecie o
pałacu z żywego ognia?
- Może. Jeśli naprawdę będziesz chciał wiedzieć. Albo jeśli zapragniesz oddać mi lutnię.
W wyciągniętych dłoniach wciąż trzymała instrument i minstrel wziął ją jak we śnie,
delikatnie przejechał palcami po wypolerowanym drewnie.
- Dlaczego to robicie? - zapytał bardzo cicho. - To skarb więcej wart złota, niźli go wasz
książę na oczy oglądał.
Wiedźma zdjęła z fałd sukni pojedyncze źdźbło siana, które rozwinęło się w jej palcach w
długi, smukły pęd, później zaś poczęło kurczyć się i tężeć.
- Po cóż mi złoto? - Obróciła w palcach łodyżkę, a światło połyskiwało na złotych listkach,
pokrytych delikatnym żyłkowaniem. - Jestem córką mojego ojca, czy sądzisz, że mogłabym
potrzebować złota?
Dmuchnęła w dłoń, łodyżka uniosła się i zawirowała w powietrzu. A kiedy opadła tuż przy
wywiniętych noskach butów minstrela, znów była jedynie zeschłym, przyszarzałym źdźbłem
siana. Chłopak jednak cofnął się z przestrachem, jakby się mogła odmienić w jadowitą żmiję.
- Więc to prawda, że życzenia nie można kupić złotem, ani ostrzem, ani obietnicą,
ponieważ w każdym darze wiedźmy drzemie cząstka Annyonne, pożeraczki dusz. I zanim
powrócę do was po zaklęcie i po opowieść o pałacu z żywego złota, wasza lutnia pochłonie
mnie kawałek po kawałku, melodia po melodii, aż na końcu nie będzie zupełnie nic.
- Bywaj zdrów, synku. - Babunia Jagódka roześmiała się z cicha i położyła lutnię na
klepisku. - Zobaczymy się jeszcze. Albo i nie.
Przeszła pomiędzy dwoma rzędami koni, które stukały kopytami w ziemię i poparskiwały,
kiedy je mijała. Przez chwilę stała jeszcze na niskim dziedzińcu, nasłuchując w chłodnym
powietrzu miarowego skrzypienia żurawia, bo świt był już blisko i dziewki zaczęły czerpać
wodę, później zaś ruszyła ku marmurowym schodkom. I nie obejrzała się za siebie, kiedy na
podwórcu zatętniły końskie kopyta.
W niszy krużganka, szczelnie okutani wełnianym płaszczem paziowie Jarosławny spali
smacznie, ale w sieni wiodącej do komnat księżnej zastąpiła jej drogę krzepka, zaspana
matrona w barwach fraucymeru. Na widok Babuni Jagódki zasępiła się wyraźnie.
- Wybaczcie, kazano mi wzbronić wam przystępu - rzekła z zakłopotaniem. - Księżna
niezdrowa, nikogo widzieć nie chce.
- Ja w lekach obeznana - odparła z jawną kpiną Babunia. - Tedy i medyka wołać nie trza
będzie.
- Nie mogę... - Kobieta zastąpiła drzwi, lecz wiedźma odsunęła ją na bok niczym niesforne
dziecko.
Jarosławna siedziała w oknie. Miała na sobie tę samą suknię, którą nosiła popołudniem,
kiedy na wysokim dziedzińcu pławiono w beczce wierszopiścę, a jej rozpuszczone włosy
spływały aż do posadzki z czarnego kamienia. Nie odwracała spojrzenia od książęcego traktu,
choć niewiele mogła dojrzeć, bo noc zaledwie zaczynała jaśnieć ponad polami. Na kolanach
miała plik pergaminów zapisanych czerwonym atramentem. Pojedyncza karta spłynęła po
aksamitnej sukni na posadzkę. Jarosławna sięgnęła po nią i bez słowa cisnęła w żar na
żelaznym trójnogu.
Ogień pochwycił pergamin i przez chwilę wiedźmie wydawało się, że widzi na
pociemniałej karcie ogniste kształty liter, wytwornym skalmierskim duktem złożonych w
kształt ballady. Później w powietrzu zawirowały drobne płatki sadzy, a Jarosławna sięgnęła
po kolejną kartę.
- Czy jesteście zadowoleni, mateczko? - zapytała martwym, płaskim głosem. - Będę miała
dziecko. Czy to wystarczy?
Wiedźma podeszła bliżej do okna zwieńczonego rozetą z drobnych, bladoróżowych szybek
w ołowianych obejmach. Poniżej, poza pierścieniem wewnętrznych murów opuszczano
właśnie zwodzony most. Łuczywa u bramy wciąż płonęły i oświetlały okutanego w płaszcz
minstrela, który stał u bramy, czekając, aż pachołkowie dokończą dzieła. Koń drobił
kopytami w miejscu, wiatr rozwiewał ciemne włosy chłopaka, a wiedźmie wydało się, że
widzi przytroczony u siodła znajomy pakunek.
- Powiedziałaś mu?
- Nie. - Jarosławna zaprzeczyła ruchem głowy. - Żadnemu z nich.
Minstrel wjechał na most. Sztywno wyprostowany w siodle, bardzo wolno minął
wartowników. Żołnierz w spłowiałej karmazynowej przeszywanicy uczynił gest, jakby chciał
klepnąć w zad konia, ponaglając go do szybszego chodu, ale opuścił rękę i splunął tylko z
pogardą pod kopyta. Drugi z wartowników pociągnął go w bok, zaczął coś pilnie klarować, a
potem ruszył biegiem ku stajniom.
Wiedźma potrząsnęła głową i jej myśli pobiegły ku innemu mężczyźnie, który również nie
spał tego poranka. Umiała go wypatrzyć w bladej szarości świtu, jak jedzie powoli wąską
groblą pomiędzy trzęsawiskami, koń stąpa ostrożnie po namokłej ziemi, a żaden ze
zbrojnych nie śmie podjechać bliżej i zagadnąć pana choćby jednym słowem. Zastanawiała
się, jak powita go posłaniec, który, z nagła wyrwany ze snu przez wartownika, zaczynał
właśnie siodłać konia. Ale nie umiała odgadnąć, co uczyni książę.
- Co żeście mu ofiarowali, żeby mnie zostawił? - zapytała nagle Jarosławna.
- Nową lutnię.
- Zaczarowaną lutnię z wężowego drzewa? - Roześmiała się cierpko, rzucając w ogień
ostatnią z kart. - Wykutą w ogniach Kii Krindara lutnię, która pamięta wszystkie melodie
świata?
- Zwyczajną lutnię. - Wiedźma wzruszyła ramionami. - Dwa tuziny podobnych znajdziesz
na kupieckim straganie.
- Tylko tyle?
- Dosyć, by uwierzył w legendy o wiedźmim podarunku, który uczarował go, odpędził od
ukochanej. Od księżniczki spętanej zaklęciem wiedźmy z lasu.
Minstrel przejechał most. Babunia widziała ciemny zarys jego konia, gdy przy murze
strażnicy skręcił ku miastu, a potem wydało się jej, że słyszy nikłe plaskanie kopyt w błocie
gościńca. Ale może to był zupełnie inny koń, czarny książęcy rumak na odległej grobli
pomiędzy zalanymi jesiennym deszczem polami.
- Więc wiedzieliście, mateczko? - Jarosławna odwróciła się wreszcie, a jej twarz była
czerwona i opuchnięta od płaczu. - Cały czas wiedzieliście?
- O twoich powiastkach, dziewczyno? - Wiedźma ze znużeniem przymknęła powieki. - O
wiedźmie z lasu, która cię porwała z zamku rodzicielów i pod okrutnym zaklęciem trzyma?
Czy może o śnie stuletnim i o tym, dlaczego wrzeciona w rękę wziąć nie śmiesz? Wiedziałam.
Ale nie wiem, co powiesz księciu, kiedy spyta, czyje dziecko nosisz.
Miała ochotę zapytać jeszcze o coś, ale młynarzówna odwróciła się do okna. Jej dłonie
spoczywały nieruchomo na fałdach sukni, a oczy były znów suche, i Babunia zrozumiała, że
dworki z fraucymeru nie zdołają jej nakłonić, aby wstała z krzesła, na którego oparciu dziwną
snycerską sztuką wyrzeźbiony pelikan rozrywał sobie pierś. Może i dobrze, pomyślała.
Niechże tam siedzi w tej sukni purpurowej, złotą nicią naszywanej i z włosami, co spływają
do ziemi jak złota przędza, i niechże ją książę zobaczy, kiedy będzie jechał po moście, tę
swoją zaklętą księżniczkę, która zagubiła się we własnym czarze.
- To nie potrwa już długo - powiedziała Jarosławna, niemal niedosłyszalnie.
I było coś takiego w jej głosie, że Babunia przelękła się, pierwszy raz tej nocy.
- Co ty wygadujesz, dziewczyno?
- Ale wy zaopiekujecie się moim dzieckiem - mówiła z namysłem młynarzówna, bardziej
do siebie niż do Babuni Jagódki. - Tak samo jak zaopiekowaliście się mną. Więc może kiedyś,
może kiedyś czar pryśnie... Ale nie dzisiaj...
- Jest zmęczona. - Dworka delikatnie dotknęła ramienia Babuni. - Dzień cały przy oknie
siedzi, nic do ust nie wzięła. Jutro z nią pomówicie.
- Jutro - powtórzyła bezmyślnie wiedźma.
Pozwoliła się poprowadzić przez komnatę o ścianach zawieszonych gobelinami, na
których gromada myśliwych ścigała białą łanię. Wyszła na krużganek. Paziowie budzili się
właśnie, przecierając zaspane oczy, choć na dziedzińcu było wciąż cicho. Jednak kominy
kuchni dymiły rześko, na tylnych podwórcach uwijały się dziewki, a od stajni słyszała
pokrzykiwania pachołków. Coś odmieniło się w zamku, czuła to bardzo wyraźnie, zanim
jeszcze grupa wartowników minęła ją u podnóża wieży, radośnie podśpiewując sprośną
piosenkę. Książę miał wrócić, a wieść o dziecku przed zmierzchem rozejdzie się po
podwórcach i zamkowych salach. I jeśli nawet później zacznie kto nad kołyską wspominać
poufałość księżnej pani z minstrelem, Babunia Jagódka nie wątpiła ni chwili, że książę wnet
znajdzie sposób, by oszczerców po cichutku umorzyć.
Nie potrafiła tylko nazwać, czego jej właściwie było żal.
Postała jeszcze chwilę, popatrzyła na zębate blanki wieży, gdzie mieszkała przez ostatnie
miesiące, na okno książęcego alkierza, w którym widziała szczupłą, nieruchomą sylwetkę
Jarosławny, na beczkę wreszcie z resztką gnojówki, porzuconą bezładnie przy stajniach. A
potem szybkim krokiem ruszyła przez dziedziniec, unosząc dół pysznej karmazynowej sukni,
by nie poplamiła się błotem i nieczystościami. Zatrzymała się przed warzywnikiem i
wyłamała jeden z kijów, podpierających pleciony chruściany płotek. Nie była to wprawdzie
jej ulubiona sztacheta, ale właściwie nie miało to żadnego znaczenia, bo nie zamierzała
czekać ani chwili dłużej. Ani jednej parszywej chwili.
Podciągnęła wysoko suknię i usiadła okrakiem na kiju. Dwóch pastuchów, którzy
przerzucali gnój na pryzmę przy warzywniku, przyglądało się jej z nieskrywaną uciechą, ale
Babunia nie zwróciła na nich najmniejszej uwagi.
- Do domu - powiedziała cicho. - Wracamy do domu.
Posługaczki mówiły później, że odmieniła się w kruka i przepadła bez śladu nad lasem.
Tego samego dnia minstrel zatrzymał konia w głębi lasu, rozpalił ogień, a potem siedział
długo bez ruchu, wpatrując się w żar. A jeszcze później sięgnął do sakwy i odwinął spomiędzy
koców lutnię, która połyskiwała w jego dłoniach jak płynny bursztyn, a na gryfie cienką żyłką
srebra miała wypisane imię boga.
GRASANCI Z KAMIENNEGO LASU
Babunia Jagódka stała na środku trzęsawiska przed bramą do wilżyńskiej wioski i
lodowata, cuchnąca woda wlewała się jej do trzewików. Pociągnęła nosem, ale nie poczuła
dymu. Nawet nutki smakowitego zapachu grochówki czy flaczków sowicie przyprawionych
majerankiem. Nic. Ani śladu cierpkiej woni jabłek wędzonych na kominie albo otrębowego
chleba, do którego w uboższych domostwach obficie dosypywano zmielonych kasztanów. Po
prostu nic. Jakby w Wilżyńskiej Dolinie wygasły wszystkie paleniska.
Pokręciła z niedowierzaniem głową, przygryzła róg chustki w czerwone róże. Ze złością.
Mieszkała tutaj od co najmniej trzech pokoleń i nigdy jeszcze nie zlekceważono jej w równie
upokarzający sposób. Nigdy. Owszem, bywało, że na plebana nastał szczególnie zjadliwy
proboszcz albo powadziła się ze dworem o cenę wywaru z miłostki i zeźlony władyka zakazał
konszachtów z wiedźmą. Ale dała się poznać wieśniakom wystarczająco dobrze, by nawet w
najbardziej parszywych czasach pamiętali, kogo należy się bać bardziej niźli pana, wójta i
plebana. I kiedy szła środkiem wioskowej ulicy, rozjazgotane baby milkły w pół słowa,
zajadłe kundle umykały z podkulonymi ogonami, a matki spiesznie wpychały dzieciaki do
izb, żeby nie spoczęły na nich kaprawe oczka Babuni. Zawsze ktoś ją śledził, choćby zza
szczelnie zawartych okiennic albo z bzowych chaszczy nieopodal kapliczki, i nawet samotna
na środku wioskowego placu czuła, jak wieśniaczy strach mile łechce jej serce.
A dzisiaj nic. Nikt nie cisnął zza uchylonych wrót kamieniem ani nie poszczuł na
powitanie psami. Sapnęła ze złości i posłała ku wiosce spojrzenie zdolne rozszczepić dębowy
pień na dwoje. Potem zakasała spódnicę, wymierzyła bramie solidne kopnięcie i wkroczyła
do wioski. Nie musiała brnąć przez bagno, wrota bowiem rozpadły się na tuzin zgrabnych
desek, tworząc pomost ponad rozlewiskiem błotnistej mazi. Babunia weszła nań dumnie i...
zamarła, róg odświętnej chustki wypadł jej z zębów, a oblicze pokryła trupia bladość.
Wioski nie było.
Tak po prostu.
Jeszcze dobrą chwilę stała z rozdziawioną gębą, co nie zdarzyło się jej od czasów wczesnej
młodości, kiedy to przydybała dziada władyki szarżującego z siekierą przez żyto na czarnego
odyńca, postrach okolicy, który nieopatrznie zapędził się na folwark i czynił spustoszenie w
pańskich zasiewach. Powoli do jej zamroczonego wściekłością umysłu przebijało się
zrozumienie, co naprawdę zaszło podczas owego roku, kiedy ona żyła dostatnio w książęcym
zamczysku.
Ktoś ukradł jej wioskę. Zrobił to na tyle dawno, że w powietrzu ni na ziemi nie wyczuwała
żadnych śladów obcych. A potem uciekł precz. Nazbyt daleko, aby dopaść go i obedrzeć ze
skóry.
Nie mogła uwierzyć, że śmiał to uczynić.
Z osady pozostały jedynie zgliszcza po obu stronach placu i dalej, wzdłuż drogi
prowadzącej ku domostwu władyki. Krępe, osmalone fragmenty ścian z drewnianych bali,
połamane ościeżnice, kamienne schodki o trzech stopniach, okopcone cegły na kominie,
gdzieniegdzie kawały poczerniałej od dymu strzechy, zwisające nad wyschłymi badylami
chaszczy. Nic więcej.
Potrzaskane koło Betkowego młyna leżało na wpół zagrzebane w mule i przegniłym
sitowiu. Babunia przypomniała sobie, jak z dziadkiem Betki poszli kiedyś nocą ścinać
drzewo, grabinę, bo ma drewno najtęższe i najzdatniejsze. Grabowe listki spadały na nich,
całe srebrne od miesięcznego światła, i... Ech!, Babunia uśmiechnęła się do siebie, siarczysty
był chłop. Jak mu się uwidziało w Wilżyńskiej Dolinie młyn stawiać, to pół tuzina lat chodził
po Górach Żmijowych, najmował się za młynarczyka, fachu uczył. Aż pewnego ranka stanął
na progu Babcinej chatki. Pamiętała jak dziś. Prawy but miał przetarty i przez dziurę
wystawały owinięte brudną onucą palce, a w garści miętosił sakiewkę z czerwonej skóry. Tak
kurczowo, że niemal słyszała pisk monet w zaciśniętych palcach.
A jeszcze dalej - gruzowisko pomiędzy brzózkami, w miejscu gdzie dawniej stała chałupa
Werteba. Był to niski zezowaty pachoł, który po śmierci rodzicieli rozpił się okrutnie i całą
ojcowiznę przetrącił na spichrzańską gorzałkę, kupowaną od wędrownych kramarzy, bo w
końcu pleban zakazał wpuszczać go do gospody, żeby się ze szczętem nie zmarnował. Miał
też zwyczaj podkradania jajek z okolicznych kurników, a i kurom nie przepuścił, jeśli jakaś
zawędrowała na jego podwórze, więc kiedyś rozeźlone baby otłukły go kijankami tak
dotkliwie, że dwie niedziele przeleżał jak nieżywy. Babunia westchnęła z rozrzewnieniem.
Wspaniałe były czasy, naprawdę wspaniałe.
Tylko wieża dzwonnicy stała po staremu, ale przez wywalone drzwi widziała, że kościół
ogołocono i zrujnowano doszczętnie, nie oszczędziwszy nawet figury Cion Cerena, której ktoś
pałaszem odrąbał głowę. Posąg ufundowano za życia pradziada władyki, który choć dziwkarz
i pijanica, dziwnie był przy tym nabożny. Zwykle w połowie zimy nachodziła go skrucha
straszliwa, zwłaszcza jak sobie łeb zaprószył. Kazał wówczas golić dworskie ladacznice i w
dyby je kłaść, w karczmie siekierą rąbał beczki z gorzałką i słał pachołków w las, aby spalili
wiedźmie domostwo. Na darmo, słudzy bowiem byli rozumni i wiedzieli, że pierwej czy
później pan wytrzeźwieje, a jeśli nie, to najwyżej każe ich za nieposłuszeństwo oćwiczyć przy
pręgierzu. Rozjuszona Babunia była bardziej niebezpieczna, dlatego po prostu zapadali na
pół dnia w zaroślach, ani myśląc zachodzić do jej obejścia. A jak im się przypadkiem
napatoczyła, to pozdrawiali ją grzecznie, po czym co prędzej leźli głębiej w krzaki.
Podczas jednego z corocznych napadów szału stary władyka postanowił ściągnąć od
mieszkańców Wilżyńskiej Doliny nowe pogłówne, by, jako gadał, wystawić kapliczkę dla
ulżenia duszyczkom w piekle się smażącym. Łeb mu przy tym dymił od jałowcówki niczym
pochodnia, więc ani się śmieli chłopi przeciwić, kiedy kazał zegnać na podwórze plebanii
wiejskie owce i bydło, żeby je z wiosną ksiądz dobrodziej w nabożnej intencji sprzedał
wiergowskim kupcom. Proboszcz przypatrywał się temu bezradnie i ręce łamał, bo nie miał
paszy dla wyżywienia takiej mnogości żywizny. Z braku zagrody pachołkowie zapędzili
stadko owiec do kościoła, gdzie co śmielsze zaczynały już z wolna nadgryzać sukienki ze
świętych obrazów, a wszystkie srały gdzie popadnie. Sam dziedzic trzy dni leżał krzyżem
przed wejściem do świątyni, pokrzykując od czasu do czasu, że niegodnym bydlęciem będąc,
niewart spoglądać w boskie oblicze (czemu też w skrytości ducha proboszcz nie przeczył).
Potem wytrzeźwiał, jak to zwykle bywało. Ogórcowego kwasu popił, pojadł żuru. Owce
kazał oddać wieśniakom, ku czemu czas był najwyższy, bo ich głodne beczenie niosło się aż
do sąsiedniej doliny. Plebanowi pierścień rzucił z własnego palca zdjęty, a sam wodę sobie na
łeb lać kazał, potem zasię do karczmy poszedł. Jak po sznurku. Bo, jak gadał, okrutnie mu w
gębie od pokutowania zaschło. A za pierścień figurę wystawiono, w lipowym drewnie ją
mistrz wyrzezał z samej Spichrzy sprowadzony. Babunia pamiętała go - jak po wzgórzach
łaził w kabaciku pstrym, pończochach żółcieńkich i kołpaczku z piórkiem modrym. Wzdychał
przy tym i jęczał, że mu dłutka do żywego nadojadły i od kadziła prześmiardł straszliwie. Co
nie była rzecz błaha, bo miał smak raczej do dziewek niźli nabożnego rzemiosła. W
bałamuceniu zaś młódek kadzidło było niemałą przeszkodą. Zwłaszcza gdy nocką próbował
ukradkiem zakraść się do którejś komory, bo sam pleban też nie sroce spod ogona wypadł i
ojcowie w Wilżyńskiej Dolinie mieli węch nieźle na kadzidło wyczulony.
Aż wreszcie pewnego poranka mistrz Babunię nad stawem przy dybał, jak z utopcami
wśród trzciny figlowała. I już za nic w kruchcie nie chciał siedzieć, jeno na wiedźmim
podwórcu się zalągł, choć go kozioł Kierełko bódł i inszym sposobem do konfidencji
zniechęcał. Rzeźbiarz jednak był uparty. Farby sobie kręcił rozliczne, sztalugi rozkładał, a
osobliwie kiedy Babunia spraszała koleżanki i szykowała kąpiel w wielkiej srebrnej kadzi, co
ją zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy ongiś zrabowali z kupieckiego konwoju. Nic się nie bał.
Cięgiem wedle kadzi biegał, wino im lał w roztruchany i nogi mydlił. Wraz z przyległościami,
co je wiedźmy jedna przez drugą, chichocząc, nadstawiały.
Miły był pachołek, westchnęła Babunia, choć po miejskiemu miękki i do bab
niezgułowaty. Pod wieczór, jak pod pierzynę wleźli, zamiast brać się do obłapki, coś tam
popod nosem mamrolił o oczach niby dyament i piersi łabędziej bieli, i inszych różnościach,
co ich Babunia ani słuchać, ani rozumieć chciała. Trza mu było gorzałki zadać, najlepiej
podwójnie syconej, żeby chłopina śmiałości nabrał. Co gorsza, jak już pohulali ździebełko, to
zamiast się obrócić na bok i zachrapać, jak zwykł czynić każdy porządny chłop w Wilżyńskiej
Dolinie, zbójców i wędrownych parobków nie wyłączając, na nowo zaczynał ględzić o
włosach niby skrzydło krucze i skórze jak kość słoniowa białej. Czasem aż do bladego świtu.
Nim nastała zima, mistrz poczuł się w jej domostwie jak u siebie. Snuł się po obejściu
niczym smród po gaciach. Od robót domowych Babunia go pędziła po tym, jak podczas
czerpania wody naszedł go zachwyt nad słońcem kłoniącym się wieczornic po połoninach. Z
zachwycenia cebrzyk mu precz za cembrowinę spadł, przez co potem trzy niedziele przyszło
jej dźwigać wiadra z ruczaju, bo studnia była wredna, magiczna i podobnych nieuprzejmości
nie puszczała płazem, więc zamiast wody dobywali jeno żaby a zaskrońce. Najgorsze zasię
było owo nocne brzęczenie. Póki do siebie gadał, dało się jeszcze ścierpieć, bo też oprócz
brody miękkiej a króciuchnej, co bardzo mile Babunię łaskotała, miał jeszcze rzeźbiarz
pomysłów kilka zmyślnych z miniatur w księgach ze skalmierską poezją podpatrzonych, choć
mu się dopiero pod koniec drugiego antałka spichrzańskiej siwuchy przypominały. Ale jak
pewnej nocy łokciem Babunię znienacka popod ziobro bodnął, że to mu niby nie odpowiada
jak należy, to go po omacku przemieniła w nietopyrka. Zdawało się jej potem, że kiedy w
balii staje i deszczówką majową się polewa dla konserwacji urody - rozpoznaje w piskach od
komina znajomą nutę zachwytu. Rzeźbiarz, choć gaduła, umiał kobiece śliczności doceniać i
nawet jej bardzo twórczo pomógł udoskonalić zaklęcie „Młoda - i - piękna”.
Dwa dodatkowe sążnie koronki poszły u gorseciarki na owe udoskonalenia, westchnęła
nostalgicznie Babunia. Ale było warto, ech!, było warto...
Od wspominków zrobiło się jej jakoś rzewnie i smętnie. Przysiadła na podmurówce -
pozostałości karczmy - pociągnęła solidnie z manierki, co ją zawsze nosiła głęboko pod
stanikiem. I jeszcze kilka łyków, bo od kamienia ziąb ciągnął po krzyżu, a nie masz nic
lepszego na wiosenną chorobę jak sowita gorzałka. I dwa następne, żeby się dobrze do dom
wędrowało.
Smarknęła donośnie, płosząc stadko wron z pobliskiej topoli, i wyjęła drugą manierkę. Z
cholewki buta. Babunia zawsze miała zapas gorzałki ukryty w złogach przyodziewku. Na
wszelki wypadek. Toć nie wiedzieć, co może spotkać samotną, słabowitą niewiastę.
Błocko z chlupotem przelewało się w jej trzewikach, a spichrzańska siwucha mile
szczypała w gardło. Choć kudy jej było do napitku pędzonego z cmentarnych mirabelek przez
proboszczową Rozalkę, która jako przykładna wiejska gospodyni uważała, że grzechem
byłoby owoc marnować. Babunia Jagódka święcie się z nią zgadzała, a śliwowica udawała się
zacna jak rzadko. Z rozrzewnienia wydobyła trzecią flaszeczkę. Tym razem zza podwiązki.
Nie ocknęła się nawet na odgłos łamanych gałęzi.
- Babuniu! - Ktoś rzucił się jej na szyję, lecz poprzez opary gorzałki wiedźma dostrzegła
tylko spłowiałą wełnianą chustkę ciasno zamotaną na głowie i bezkształtne okrycie, które nie
przysłaniało wszakoż gołych, odrapanych łydek. - Nareszcie jesteście! Myśmy już nadzieję
poczęli tracić, że w zdrowiu wrócicie. Alem ja zawsze powtarzała, że nie może być, Babuniu,
żebyście nas i Wilżyńskiej Doliny odstąpili! - Tutaj wiedźma poczuła na wyschłych policzkach
dwa ciepłe wilgotne pocałunki i mocarnie powstrzymała pragnienie, by odtrącić intruza i
przegnać, najlepiej aż za resztki ostrokołu.
Przetarła kułakiem oczy i z wysiłkiem skupiła spojrzenie. Postać w burej opończy ciągle
trzęsła się i chybotała, ale już po chwili Babunia wiedziała, że na pewno zna to tępe
spojrzenie niebieskich oczu. Zmarszczyła brwi, mozolnie przekopując się przez stogi pamięci.
Bez skutku.
- Bo jak was, Babuniu, nie stało, to nas bogowie z nieszczęścia w nieszczęście wiedli. -
Postać bardzo po niewieściemu siąknęła nosem. - Jakby się uwzięli, psia ich mać. Pomnicie,
jak tutaj zeszłej jesieni pierwsza banda zawitała? I żeby jeszcze porządne zbójcę, co
gospodarzom parę świniaków ukradną i nad ogniem upieką, a dziewki w sianie poobracają,
od czego ani gospodarzom, ani dziewkom niczego zanadto nie ubywa...
- No, niektórym dziewkom nawet przybywa - zauważyła pogodnie Babunia,
wspomniawszy stare dobre czasy, kiedy na Przełęczy Zdechłej Krowy siedziała jeszcze szajka
Twardokęska.
- Ale krzywdy nijakiej nam zbójcę nie uczynili! - pisnęła z oburzeniem rozmówczyni. -
Dopiero jak się to żołdactwo parszywe po górach rozpełzło. Żeby chociaż zwyczajnie grabili!
Przetrzymali my władykę, starostę, plebana, zbójców, to i dezerterów by my przetrzymali.
Ale nie! Ci od razu musieli pół wioski spalić, a chłopów i inwentarz wyrżnąć nieomal do nogi!
No przecież tak się nie godzi! - Zaszlochała. - A jak was, Babuniu, nie stało, to oni całą zimę
wracali. Raz za razem, chociaż po trzecim razie i ukraść nie było czego. Nawet wróble
wyłapali! Na lep!
- Wróbliki wielce zacne są - odezwała się z namysłem Babunia - jak je na żerdkę nadziać i
nad ogniem smażyć. Miodem można do smaku pomazać. Albo w glinie opiekać, jak człeka
głód zmoże straszliwy...
- Głód! - zawyła postać. - Jaki głód? Niby z głodu ludzi ogniem męczyli, jak im się po
pijaku uwidziało, że pod dworem gotowizna w lochach zakopana? A skąd my mieli wiedzieć,
choćby i górę złota władyka pochował? Napletli im chłopi z męki, że mię pan w komorze za
nałożnicę trzymał, to patrzajcie, co mi jeden kurwi syn uczynił! - Szarpnęła za chustkę,
odsłaniając purpurowe blizny na policzku, które mimo zamroczenia Babunia rozpoznała w
jednej chwili, bo i ją kiedyś przypalano rozżarzonym ostrzem. - Trupy z kaplicy wywlekli,
żeby się rozpatrzeć, czy który kosztownościami nieprzystrojony. Niczego nie oszczędzili.
Nawet na cmentarzu ryli jak świnie pod dębem!
- Gronostaj? - zapytała niepewnie Babunia. - To ty, Gronostaj, dziewczyno?
Włoskowa ladacznica zamarła z rozdziawionymi ustami. Jej oczy były olbrzymie w
wychudłej twarzy, skórę na szyi i czole miała poszarzałą, pokrytą łuszczącymi się liszajami.
Potem znów się rozpłakała. Miaukliwym, bezradnym łkaniem, od którego Babuni aż coś
strzyknęło w krzyżu. Karcąco dźgnęła ją w bok kościstym paluchem, co jednak nie speszyło
Gronostaj. Wręcz przeciwnie. Zarzuciła Babuni na szyję chude ramiona i zacisnęła z całej
siły. Nie było to przyjemne. Śmierdziała dymem, potem i brudem. I desperacją.
- Popatrzcie - mówiła, rozmazując na twarzy smugi brudu. - Kto mię teraz zechce? No
kto? Chyba ślepy!
- A władyka gdzie? - przerwała niecierpliwie Babunia.
- Jakby pod ziemię się zapadł, kurewnik! - chlipnęła ladacznica. - Dawniej to się od niego
opędzić nie można było, cięgiem tylko w gospodzie siedział i dziewki miętosił. A ledwie się
żołdactwo pokazało, to precz poleciał jak pies z zadartym chwostem. Bodajby mu ten chwost
sczerniał, kozojebcy! Po co my jemu grosiwo przez te wszystkie lata płacili, jak nie po to, żeby
nas bronił? To ja się pytam, gdzie on teraz jest?! - wrzasnęła na całe gardło, płosząc stadko
wychudłych wron, które przysłuchiwały się owej rozmowie, obsiadłszy kościelną dzwonnicę.
- Wszyscy uciekli. Władyka, pleban, starosta. Co do jednego. Z chłopów się tylko stary Kulas,
Mysza i Trzypion zostali. I białek przygarść, ale wszystkie w lesie pochowane, w ziemiankach
pospołu z dzieciskami siedzą i jeno łzy leją, zimy wyglądając, bo niech mrozy nastaną, to się
nam te ziemianki prosto w groby obrócą. Wszędzie w okolicy tak samo, więc i uchodzić nie
ma dokąd, pomrzeć pewnie przyjdzie... - Jej głos przeszedł w jękliwe zawodzenie.
Babunia Jagódka z rezygnacją wsparła się mocniej na kosturku, rozumiejąc, że tak czy
siak przyjdzie jej wysłuchać żalów zbieranych przez długie miesiące.
- A starosta?
- Wężyka wataha najemników na gościńcu zdybała, nie więcej jak stajanie od dwora, bo
tak się rozbestwili, że dzionkiem i bez nijakiego strachu po książęcym trakcie hulają. Starosta
podchmielony z karczmy jechał z dwoma pachołami jeno, więc ani się spostrzegł, jak mu
sługi z wierzchowców zdjęto i bez zwlekania na gałęziach wywieszano. Jego samego na
postronek wzięli i za końmi powlekli popod dwór, a że się pani małżonka za wrotami zawarła
i razem z czeladzią broniła przystępu, to go na jej oczach jęli ogniem przypiekać i nożami
kroić!
Wiedźma obojętnie przebierała palcami w mokrych butach. Starosta Wężyk nie cieszył się
dobrą sławą w Wilżyńskiej Dolinie, dokąd za życia swej pierworodnej córy Wisenki zwykł
kilka razy w roku zajeżdżać z wizytą. Sam władyka szczerze nienawidził tych odwiedzin, jako
że starosta nigdy nie omieszkał mu wypomnieć ani posagu córki, ani jej szlachetnych
paranteli, ani nikczemności wilżyńskiego dworu. Nic jednak nie mógł poradzić, bo mimo lat
Wężyk był w szabli wielki praktyk, przy tym raptus okrutny i jeno czekał okazji do zwady.
Kiedy przez wioskę szedł, dość było, że który chłop popatrzał krzywo, a już się Wężyk brał do
bicia. Przy tym nie potrzebował nadmiernie wyręki pachołków, bo sam też razy wymierzał
szczodrze, bez względu na wiek podeszły albo płeć niewieścią. Tyle że dziewki po gębie
praskał, a parobków od razu do pręgierza wiązał. No, chyba że któraś dziewka odpysknęła
mu bezczelnie czy, bogowie uchowajcie, uszczypnięta znienacka w zadek odwinęła się i
trzasnęła starostę w pysk, co zdarzyło się niegdyś wioskowej ladacznicy. Wówczas krótka
była ceremonia. Ani się obejrzała, jak ją w dyby zakuli tuż pod gospodą i ku uciesze
chłopstwa wybiczował po tychże wdziękach, których staroście poskąpiła.
Gronostaj musiała dobrze pamiętać tamto popołudnie, bowiem ciągnęła z wyraźną
lubością:
- Nawet chłopów z wioski korbaczami spędzono, żeby się widowisku dobrze przyjrzeli. A
było na co popatrzeć, kiedy następnego dnia wreszcie grasanci dworzec wzięli. Panią na
dziedziniec powlekli, tyle że była od szabli ranna i razem z krwią im przez palce przeciekła.
Ale panienki obie trzy dni w stajniach...
- Starczy - przerwała wiedźma. - Długo we dworze siedzieli?
Wprawdzie nie przepadała za Wężykiem i jego progeniturą, siostrami Wisenki, dwiema
postawnymi dziewojami o napuchłych, czerwonych gębach i bezmyślnych rybich oczach, ale
dość się napatrzyła żołdackiej swawoli.
- Ze dwie niedziele - odparła obojętnie ladacznica. - Póki ognia w oborze nie zaprószyli. A
że wszyscy pokotem leżeli, pijani od starościńskich miodów, więc się ze szczętem dwór spalił
i całe obejście. Paru grasantów zgorzało razem z dworem, reszta zasię polazła do wioski rany
lizać. I tu się wnet zdziwili. - Ściągnęła usta jak do gwizdania.
- Servenedyjki książę pan ze Spichrzy przysłał?
- E, gdzieżby! Toż sami wiecie, że nawet w spokojniejszych czasach książę pan nierad w tę
okolicę wojsko pchał, a co dopiero teraz. Dlatego tak sobie grasanci w okolicy poczynają,
rozumiejąc, że pies z kulawą nogą nas tu bronić nie będzie. No, ale wtenczas trocha się
zawiodły. - Zaniosła się suchym, świszczącym śmiechem. - Ludzie u nas, sami wiecie,
zaciekłe, i łatwo krzywdy nieprzebaczające. Więc zasadzili się chłopy w opłotkach, i kupą
wypadli, ledwie grasanci z koni zsiedli. Ze dwa tuziny wyrżnęli na miejscu. Niedobitki tylko
w lasy zemknęły.
- To trza było w krzakach przydybać i jak wszy wydusić! - sarknęła niecierpliwie wiedźma.
- Bo, widzicie, chłopi jęli Wiktorię świętować - Gronostaj wydawała się nieco zakłopotana
- o co było tym łatwiej, że oberżysta ze strachu przed napaścią na wozie uszedł. Ale nim do
reszty osuszono beczki z karczmarskiej piwnicy, a muzyczka ucichła wedle studni, hurmem
wrócili grasanci z leśnego obozowiska z całą zgrają kamratów. Wioskę w pierwszej złości w
pień wycięli, a potem rozjechali się podjazdami po okolicy, nie dla grabieży nawet, bo też do
zrabowania niewiele zostało, ale dla pomsty i prostej grasanckiej fantazji...
Wiedźma w milczeniu pokręciła głową.
- To cośmy mieli czynić? - ciągnęła płaczliwie ladacznica. - Przylgnęlim ciszkiem na
uroczyskach, bo tamci niechętnie w gęstwę lezą. I drugi miesiąc tak siedzim, zmiłowania
czekając. Myśleli my zrazu, że przed zimą w ludniejsze okolice pójdą, bo tutaj ani strawy nie
masz dla podobnej gromady, ani obroku. Ale gdzie tam! Ot, zeszłej niedzieli pono klasztor
złupili wedle Bażanciej Strugi. Solidny klasztor, z kamienia wystawiony i zapasów w nim
dosyć, więc gadają ludziska, że do wiosny w nim posiedzą...
- A do Ciecierki próbowaliście posyłać?
- To nie wiecie? Będzie już szmat czasu, jak Ciecierka z opactwa zniknął, podobno go sam
bóg precz popędził za liczne niegodziwości.
- No, nareszcie - zauważyła mściwie wiedźma.
Babunia nie żywiła nadmiernej atencji ani dla mnichów, ani tym bardziej dla przeora,
który nie raz, nie dwa słał misjonarzy w górskie wioski, za nic sobie mając plebana,
zapewniającego o prawowierności górskiego ludku. Za każdym zaś misjonarzem szli
zaciężnicy sowicie opłacani z klasztornej szkatuły i wielce wprawni w naginaniu heretyckich
karków. Niby tropili plugastwo po lasach ukryte - wszystkie te mechszyce, wiedźmy i
zwierzołaki - które przepędzone z ludnych dolin na nowo pieniło się po leśnych uroczyskach.
Ale z większą zaciekłością przetrząsali domostwa co zasobniejszych mieszczan w
poszukiwaniu zakazanych ksiąg, z tego zysk bowiem był znacznie pewniejszy niźli ze
spławienia jakiejś biednej babiny w stawie. Kiedy bowiem szło o majętnego rajcę, zausznicy
opata nie rwali się też do sądów bożych, rozumiejąc, że więcej sławy przyczynia nawrócenie
grzesznika niźli kara okrutna. Zwłaszcza jeśli grzesznik postraszony szczególną misjonarską
aparaturą, a to cążkami, a to wiedźmim pazurkiem do rwania skóry, aż nogami przebierał, by
się od onej kary wykupić szczerym srebrem.
Czasem misjonarze zapędzali się nawet i w szlacheckie progi, szczególnie zaś do szlachty
zalegającej z dziesięciną. Wprawdzie ofiara na klasztor była dobrowolna i w żadnych
statutach o niej nie pisano, ale przeor dzierżył okolicę żelazną ręką i jeśli komu zbywało na
pobożności, wnet się w okolicy pojawiał zbrojny zagon z opactwa. Nie, żeby mieli kogo
żelazem prześladować, wcale nie. Po prostu siedzieli w wiosce albo na podgrodziu, żrąc i
pijąc na koszt nieszczęsnego dłużnika ile wlezie, póki skruszony nie poszedł po rozum do
głowy i nie wypłacił należności co do szeląga. A wszystko wedle prawa, które stanowiło, że się
opactwu należy od szlachty opieka nad misjonarzami w słusznej misji nawracania
zbłąkanych duszyczek. A że czasy były niespokojne, i misjonarze z dawien dawna nie
wędrowali po Górach Żmijowych samojedni, w baraniej skórze przewiązanej powrósłem i
kalecząc bose stopy na kamieniach...
Wiedźma pamiętała, jak podobna czereda zawitała niegdyś do Wilżyńskiej Doliny i ku
zgrozie władyki rozbiła obozowisko tuż przy fosie dworzyszcza. Oczywiście zanim jeszcze
zdążyli postawić namioty, posłano im dwa jagniątka i kur dwa tuziny, a władyka dołożył
hojną ręką niemały antałek winka z własnej piwniczki. Misjonarze wielce układnie
dziękowali za szczodrość, ale ani tego, ani następnego wieczora żaden z nich nie zaszedł do
dwora. Owszem, włóczyli się po okolicy, zaglądali chłopom w obejścia, godzinami radzili z
plebanem, a dwóch chudych mnichów w nędznym przyodziewku rozsiadło się na ławce pod
gospodą, ku rozpaczy jej właściciela, który ze strachu przed świątobliwymi osobami nie śmiał
nawet odszpuntować beczułki z piwskiem. Władyka takoż rozpaczał, za zapartymi drzwiami
alkierza przepowiadając w myślach grzechy. Wśród tych poczesne miejsce zajmowały nocne
wyprawy do chatki Babuni Jagódki po kolejną flaszkę wywaru z miłostki, nader zyskowna
spółka z plebanem cokolwiek niedbale zbierającym dziesięcinę, oraz nieprzesadna
staranność w kurowaniu nieboszczki Wisenki, której ojca skrycie podejrzewał o podszczucie
nań siepaczy z opactwa.
Ech, były czasy, pomyślała tęsknie Babunia Jagódka, wspominając, jak na koniec władyka
przywlókł się nocką do jej chatki, spotniały ze strachu jak mysz i bardzo układny, prosząc, by
jakimś zmyślnym sposobem przegnała mnichów z Doliny.
- Grzeszycie! - żachnęła się wioskowa ladacznica, którą kiedyś z rozkazania jednego ze
świątobliwych mnichów postrzyżono do gołej skóry i przez trzy dni trzymano w dybach przed
świątynią. - Porządek za Ciecierki był! Nie włóczyli się grasanci po górach, wiosek nie grabili!
- Bo jak kto grabił, to jeno on sam - wydęła wargi Babunia. - Pamiętam, pamiętam. A kto
teraz w opactwie siedzi?
- A kto to odgadnie? - Gronostaj ze złością potrząsnęła głową i skudłacone włosy opadły
jej na twarz. - Od zeszłego roku ni jednego mnicha do nas nie posłali. Co ja gadam, mnicha!
Toż ani kramarza, ani nawet żebraka parszywego na oczy my nie oglądali! A wiecie dlaczego?
Bo grasanckie ścierwa wszystkich równo łupią, a jak zrabować nie ma czego, to chociaż dla
rozrywki na śmierć korbaczami zasieką. Wiecie, co było, jak się cztery niedziele temu dwie
białki do klasztoru wybrały, żeby o kąt jaki na zimę prosić? Kładli my im wszyscy w głowę po
kolei, że nie wiedzieć, czy klasztor jeszcze stoi, a jeśli nawet oszczędziło go wojsko, to
przecież nie tylko one ruszą do mnichów na żebry. Tymczasem trakty niebezpieczne, jako
nigdy wcześniej nie bywało. Ale nie! Naparły się baby jako głupie. Wózek skądeś wywlokły
połamany, dzieciska na niego powsadzały, szmatami je na drogę okręciwszy. Konia żadnego
ni wołu w Dolinie nie zostało, więc jedna się do dyszla przyprzęgła, druga tyłem pchała. I
dokąd zapchały? Ano nie dalej, jak do tej kapliczki, co za wioską stoi, bo tam je właśnie
grasanci przydybali na środku traktu, z tym wózkiem durnym i dzieci kupą! Pół tuzina
bachorów było, a tylko jeden wrócił. Cały, ale krwią na koszulinie umazany i ze strachu
ledwie żywy. Do tej pory jak matkę jego wspomnieć, to się na całym ciele trząść zaczyna i ani
słowa powiedzieć nie potrafi, co się tam wedle tej figury przydarzyło. Ale mnie się zdaje...
Tutaj Babunia Jagódka całkiem straciła cierpliwość.
- Znużonam - burknęła poirytowana, po czym wyszarpnęła kosturek z gęstego błota i
energicznie ruszyła przez trzęsawisko, które niegdyś było wioskowym placem.
Ku jej konsternacji Gronostaj nie dała się zrazić znaczącym pochrząkiwaniem i
opryskliwym tonem. Poprawiła na ramionach bury łachman, służący jej za płaszcz, i
podążyła za wiedźmą.
- To ja was po drodze objaśnię - rzekła, a potem ufnie zacisnęła na dłoni wiedźmy drobne,
szorstkie palce i poczłapały razem przez bagnisty dziedziniec.
Babunia westchnęła ciężko, macając kosturkiem pomiędzy przegniłymi jesiennymi
trawami w poszukiwaniu magicznej ścieżki. Miała nadzieję, że horda pijanych dezerterów nie
odnalazła jej chatki i nie splądrowała doszczętnie obejścia. Albo, co gorsza, horda
wygłodzonych wieśniaków.
* * *
Gronostaj leżała na posłaniu z baranich skór, wiercąc się i popiskując przez sen jak psiak.
Nie ocknęła się, kiedy wiedźma o poranku zwlokła się z łóżka i wyszła na pokryte nocnym
szronem podwórze. Grasanci nie zdołali odnaleźć sadyby Babuni, więc na płotku z
porządnych sosnowych sztachet i brzozowych pieńków dorodny kogut o złotorudym ogonie i
purpurowym grzebieniu darł się ile sił do wschodzącego słońca. Babunia skrzywiła się
niechętnie. Łeb ją bolał niezmiernie i w uszach dzwoniło od znużenia, gdyż Gronostaj
przypięła się niczym kleszcz do dzbana z nalewką, własnoręcznie przez wiedźmę syconą z
malinowego miodu. Ladacznica wychłeptała cały trunek, wyrzekając przy tym ciągle i żaląc
się tak głośno, że Babunia zaczęła rozważać nawet, czy nie lepiej przypadkiem zakląć ją w
miłe, nieme gospodarskie bydlę.
Wiedźma przeszła pomiędzy stadkiem nakrapianych kur, które dziobały ospale w ziemi,
nieświadome pogromu, zgotowanego w wilżyńskiej wiosce ich krewniaczkom. Choć wiało już
późnojesiennym chłodem, czarodziejska jabłonka wyciągała ku niej ciężkie od owocu gałęzie,
więc zerwała jedno z jabłek, soczyste i rumiane. Przysiadła na cembrowinie studni, która
odezwała się z głębiny przyjaznym dudnieniem, i dumała przez chwilę, smakując słodki,
wonny miąższ. Potem otrzepała spódnicę, pogroziła pięścią dzikim gęsiom, przelatującym
zgrabnym kluczem ponad jej siedliskiem, a na koniec chwyciła chruścianą miotłę, opartą o
wrota stodoły, i zamaszystymi ruchami jęła zamiatać podwórze.
- A jak posprzątać trzeba - mamrotała przy tym ze złością - to żadnego nie ma! Ani
władyki, ani starosty, ani plebana. Nie, jak trwoga, to do wiedźmy!
Nawet nie podniosła głowy, kiedy nietopyrki wyprysły z chaty przez uchylone okiennice i
jak strzępki czarnej sadzy pofrunęły w kierunku lasu. Wydoiła krowę, pogadała ze starą
sową, mieszkanką zrujnowanej obórki, niegdyś należącej do Szymka - świniopasa, starannie
obejrzała wszystkie drzewka w sadzie, choć po prawdzie nie wierzyła, aby w Wilżyńskiej
Dolinie znalazł się zając na tyle bezczelny, by obgryzać ich pieńki, i właśnie miała się zabrać
do grabienia zeschłych liści, kiedy od strony drzew dało się słyszeć jękliwe zawodzenie.
Baby schodziły się cały ranek, spędzane z najprzeróżniejszych leśnych zakamarków przez
wiedźmie nietopyrki i ich puszczańskich pobratymców. Szły pojedynczo i w grupkach,
przygięte pod ciężarem tobołków, kobiałek i chruścianych koszyków, z zasmarkanymi
dzieciakami uczepionymi spódnic, albo z pojedynczą, przerażoną kozą na postronku.
Przemykały się chyłkiem, klucząc pomiędzy drzewami sadu i czujnie popatrując wokół.
Jednak im więcej ich było, tym bardziej nabierały odwagi i tym dotkliwszy stawał się rejwach
na podwórzu. Niewiasty przysiadły pod płotem, okutane od chłodu w wielkie połatane
płaszcze, spod których wystawały rąbki spłowiałych pasiastych spódnic. Tkwiły tam jak stado
nastroszonych kokoszy, gdy zaś kolejna sąsiadka wychylała się spomiędzy porastającej
krawędź lasu krzewiny, podrywały się wszystkie, łopocząc spódnicami. Witały się rozgłośnie,
przeklinając grasantów i płaczliwie przepowiadając sobie imiona pomordowanych ziomków.
Ku Babuni Jagódce, która w posępnym milczeniu przycinała nożykiem wybujałe różane
pnącza, ledwie odważały się zerkać. Pozdrawiały ją tylko trwożliwie i z dala, ale w ich
twarzach dawał się dostrzec niepewny ślad ulgi. Wiedźma wróciła. Znaczy się, rzeczy szły ku
lepszemu.
Do południa nazbierało się ich dobre trzy tuziny, nie licząc dzieciaków, kóz oraz drobnych
wiejskich kundelków, które psim swędem zdołały się uchować w głuszy i teraz zbiegały się
zewsząd ku zgromadzonym ludziom. Za nimi nieśmiało przywlokło się kilku niedobitków:
najpierw stary Kulas ze szpotawą stopą, później głupawy, jąkający się Trzypion, a za nimi
jeszcze z pół tuzina innych chłopów, zmizerniałych i wylękłych straszliwie, ale przecież
żywych.
Nagle z głębi kniei rozległy się głuche pokrzykiwania i łoskot gałęzi łamanych z ogromną
siłą, jakby rozsierdzony odyniec przedzierał się ku nim poprzez gęstwinę. Baby poderwały się
spod płota i rozpierzchły po obejściu w poszukiwaniu schronienia. Dzieciaki jęły ryczeć, kozy
meczeć, a kury biegać pomiędzy strwożonym babińcem, gdacząc gromko dla dodania sobie
animuszu.
Jedna Babunia stała spokojnie z kozikiem w ręku, czekając leśnej potwory. I nie zdziwiła
się nadmiernie, kiedy na podwórzec wypadła wreszcie zziajana i umorusana Kordelia. Kilka
nietopyrków wirowało radośnie wokół jej głowy, bowiem, nawet kłusując przez zarośla,
młynarzowa usiłowała osłaniać włosy przed potworami, które mogłyby się w nie podstępnie
wkręcić. Może dlatego nie dostrzegła wiedźmy, tylko przemknęła obok niej z donośnym
sapaniem, tratując grządkę cebuli i chruściany płotek chroniący warzywnik przed
zachłannym ptactwem. Dopiero u studni zatrzymała się i, zadyszana, czerwona na gębie
niczym indor, opadła na cembrowinę.
- No, proszę! - sarknęła zgryźliwie Babunia. - I kogóż tu mamy? Toć my już was po
trzykroć opłakali i sosnową kołderką nakryli. Tymczasem patrzajcie, kogo moje nietopyrki z
lasu pędzą. No, nie może być! Kordelię młynarzowa!
- Wyście to? - odezwała się trwożliwie jedna z niewiast.
Kordelia wyprostowała się i podniosła głowę. Jej twarz ciągle płonęła, a obfita pierś
falowała gwałtownie pod granatowym aksamitnym stanem, ale kobieta patrzyła śmiele i ze
złością. Miała na sobie suto marszczoną spódnicę z niebieskiej materii, całą powalaną ziemią
i upstrzoną liśćmi, a jej ufarbowane na żółto warkocze podtrzymywał na czubku głowy
szylkretowy grzebień.
- A gdzieżeście się podziewali w ten nieszczęsny czas? - Wiedźma złośliwie zmrużyła oczy,
szacując przyodziewek młynarzowej, jej rumiane policzki i pulchne ramiona rysujące się
wyraźnie pod rękawami koszuli z cienkiego białego płótna. - Ścieżki do domu zabyliście, czyli
was co może w drodze opóźniło?
- Nie wasza rzecz! - żachnęła się Kordelia.
- Może i moja - flegmatycznie odparła Babunia - bom dziewkę waszą do dom wziąć
musiała i wyswatać przyzwoicie. Nie ciekawiście, komu?
- Grzech i obraza boska! - syknęła Kordelia. - I na złe się niezawodnie obróci, boście
najpewniej czarem księcia do podobnej durnoty przywiedli, żeby moją Jarosławnę pojął.
- A wam niby o tej obrazie boskiej wilcy w lesie wyli? - rzuciła zaczepnie wiedźma. - Czy
niedźwiedzie nowiny rzekły? I one też was niezawodnie przystroiły w aksamit i pańskie
pontały, aby się jaśnie książęca świekra nie sromała, gdy ją tam znienacka na wygonie szarak
najdzie albo jeleń na rozłogach przydybie?
- Nie wasza rzecz! - powtórzyła Kordelia.
- A nie moja, nie moja! - przytaknęła Babunia. - Waszych sąsiadek pierwej, ale i to nie
moja rzecz, jak się im objaśnicie.
Młynarzowa zrazu chciała się odciąć, ale zamilkła, popatrzawszy na twarze otaczających ją
wieśniaczek. Te ochłonęły już z pierwszego lęku i rozpoznały w rzekomej potworze małżonkę
Betki młynarza, która wprawdzie była niewiastą swarliwą i wredną, ale znacznie
bezpieczniejszą od dzikiego zwierza, by już o grasantach nie wspomnieć. Stały kręgiem,
gapiąc się na jej strój, który, choć brudny i zmięty, wciąż łyskał spod warstwy zaschniętego
błota niebieskim aksamitem, na jej rumiane policzki i srebrne pierścionki na palcach. Ich
wybałuszone ślepia były pełne niedowierzania.
Jedna Gronostaj przepchnęła się pomiędzy babami, z profesjonalną biegłością oszacowała
suknię oraz ozdoby młynarzowej i jej oczy stwardniały. Jako niewiasta bywała i w swym
rzemiośle nader doświadczona, rozumiała, że w całych Górach Żmijowych są nie więcej niż
trzy jesienne jarmarki, na których można znaleźć równie kosztowną materię. Kupcy nie
wykładali takich specjałów na wiejskich targach, miejscowy ludek bowiem był niezasobny i
skąpił grosiwa na zbytki. Owcze sery i runo wymieniano raczej na igły, sznurki czy miedziane
patelnie, a nie srebrne pierścionki. Aksamitne suknie zaś były tak kosztowne, że nawet
szlachcianki przywdziewały je tylko od wielkiego święta i żadna nie biegałaby w podobnym
stroju po wygonach.
Poza tym, od wielu miesięcy nikt w Wilżyńskiej Dolinie nie słyszał turkotu kupieckich
wozów.
- Ścierwo! - Gronostaj strzyknęła śliną i plwocina opadła na skraj sukni młynarzowej. -
Wnet żeście się po starym pocieszyli, jeszcze ostygnąć nie zdążył. I to z kim? Z męża
własnego mordercami! To pytam was, warto chociaż było dla tych paru łokci sukna?
Kordelia hardo zadana głowę. Na policzkach miała dwie ceglaste plamy.
Gdzieś za plecami Babuni Jagódki padło przekleństwo wypowiedziane zajadłym,
chłopskim głosem. Ktoś pochylił się ukradkiem i podniósł dorodny, wygładzony w górskim
potoku kamień, jeden z wielu kamieni, które okalały rabatki jej ogrodu.
- A grządek mi nie ruszać! - zasyczała gniewnie.
Nim zdążyła się obrócić, upuszczony kamień głucho stuknął w ziemię i potoczył się
leniwie pomiędzy kępami cykuty, rdestu, kosaćca, pokrzyka i ciemiężycy, a czyjeś ręce jak
oparzone cofnęły się w fałdy pasiastej spódnicy.
- Zima idzie. - Wiedźma melancholijnie zapatrzyła się w niebo, nie zahaczywszy nawet
spojrzeniem o rozjątrzone wieśniaczki. - Pierwszych śniegów ledwo patrzeć, tedy na rozrywki
później czas przyjdzie - rzuciła znacząco ku Kordelii. - Ot, siędziem sobie zimą przy ogarku i
pogwarzym, uczciwie, jak niewiasta z niewiastą, co tam którą od grasantów spotkało. Ale nie
teraz. Bo teraz trzeba się do roboty brać, a chyżo!
- Niby do czego, Babuniu? - zapytał ktoś nieśmiało.
- Wioskę odbudować. - Wzruszyła ramionami. - To chyba jasne.
Odpowiedziało jej głuche, pełne grozy milczenie.
* * *
Przez cztery dni ocalałych z pogromu mieszkańców Wilżyńskiej Doliny nie niepokoił nikt,
prócz zdziczałych psów i gawronów. Te ostatnie przypatrywały się wysiłkom ludzi z koron
okolicznych topól, pokrzykując prześmiewcze i wrednie. Wieśniaczki zaś zgodnie uznały, że
wiedźma musiała się opić szaleju, albo włóczęga po pańskich dworach do reszty pomieszała
jej w głowie. Jednak nie zdradzały się przed Babunią Jagódką ani z owymi przemyśleniami,
ani z przerażeniem, kiedy jednym machnięciem ręki zwalała potężną sosnę i ociosywała ją z
konarów. Nie pytały też, skąd nagle w zgliszczach Wilżyńskiej wioski pojawiły się cztery
zaprzęgi wołów i para dorodnych bułanych koników, którymi ściągano bale z poręby. Dość,
że chałupy rosły jak drożdżowe baby, a powietrze wokół Babuni Jagódki aż trzeszczało od
magii.
Ostatecznie grasanci byli daleko, a wiedźma blisko.
Po cichu liczyły, że skoro w całej Wilżyńskiej Dolinie nie zostało już nic zrabowania,
dezerterzy nie będą mieli powodu, by wałęsać się po okolicy.
I, jak to zwykle w podobnych razach bywa, przeliczyły się niezmiernie. Łupieżcy
podciągnęli pod wioskę ciszkiem i popod wieczór, kiedy ogniska ćmiły się leniwie, a
objedzone wiedźmimi zapasami dzieci układały się do snu w ruinach splądrowanego
kościółka, który obrócono na wspólną siedzibę.
Wiedźma podniosła głowę znad obgryzanego kurzęcego udka i ponad dymem z suchych
liści wietrzyła chwilę jak posokowiec. Potem odrzuciła kość w ogień, a płomienie natychmiast
chwyciły ją, zlizały resztki tłuszczu i znów przygasły.
- Uciekajcie! - rzuciła krótko.
Wystraszone kobiety jęły się podrywać kolejno, rozpierzchać między resztkami
popalonych sadyb i jasnymi zrębami nowych budowli, aż wreszcie przy ogniu nie został nikt,
prócz Babuni Jagódki, drobnej i przykurczonej w swoim ciemnym płaszczu i chustce w
czerwone róże. Grzała nad ogniskiem pokrzywione artretyzmem palce i mamrotała coś do
siebie po cichu, kiedy grasanci jechali główną ulicą wilżyńskiej wioski pomiędzy kadłubkami
chałup. Wiatr przycichł, gawrony przylgnęły w koronach drzew, obdartych już jesienną
zawieruchą z listowia. Tylko konie stukały kopytami po zamarzniętej grudzie i parskały
niespokojnie.
Wiedźma zerwała leszczynowy pręt i zakreśliła nim krąg nad ogniskiem. Liście zwinęły się
i uleciały ku górze, a przygasające polana buchnęły rzęsistym światłem. Przymrużyła ślepia,
żółte i rozjarzone od magii, gdyż grasanci zaczynali już wjeżdżać na wioskowy plac.
Prowadził ich rosły chłop, z gęby jeszcze niestary, ale w jego brodzie, zwajeckim zwyczajem
splecionej w dwa warkocze, widać było pasma siwizny. Strój miał zbytkowny, kołpaczek z
czerwonego sukna obszyły rysim futrem i ozdobiony zapinką z rubinem wielkim jak gołębie
jaje; złote guzy u jego kubraka więcej były warte niźli cały folwark władyki wraz z
przyległościami. Jechał śmiele, nie rozglądając się zanadto na boki, a wierzchowiec,
wspaniały turzniański siwek, potrząsał grzywą, jak na wesele przystrojoną szkarłatnymi
wstążkami.
Tuż za nimi ciągnęli następni, zgrabnym komunikiem i czujniejsi krzynę, z prawicami na
jelcach szarszunów bądź zakrzywionych szabelek, które ostatnimi czasy za przyczyną
Servenedyjek coraz częściej noszono w Górach Żmijowych. Skoro dostrzegli szopy,
majaczące w mroku dopiero co ściętym drewnem, i podstawy świeżych chałup, jęli wodzić
podejrzliwie wzrokiem po zaroślach wokół drogi i zgliszczach, nad którymi z wolna unosił się
siny opar. Jeden z grasantów, młody chłopak w łosiowej kurcie, zobaczył pojedyncze
pasemko, które jak bluszcz pełzło i owijało się wokół węgła starej gospody. Ścisnął kolanami
konia, by podjechać bliżej i lepiej obejrzeć to dziwo. Jednak kiedy smużka mgły sięgnęła
pęcin, krępy górski konik kwiknął przerażony i uskoczył w bok jak przed żmiją, nieledwie
zrzucając jeźdźca.
Wśród grasantów przebiegł szmer, a konie zbiły się w ciaśniejszą gromadę. Przywódca
obejrzał się przez ramię i krzyknął coś, machnąwszy ręką w kierunku ruin kościółka. Pięciu
łupieżców z ociąganiem odłączyło od towarzyszy i ruszyło ku wilżyńskiemu cmentarzowi
między szeregiem jałowców, które wydawały się zanurzone w półprzeźroczystym oparze.
Reszta zmierzała jednak ku wiedźmie, a ich dowódca znacznie się wysforował i Babunia
słyszała już dźwięk dzwonków, zawieszonych u czapraka. Turzniański konik tańczył na
ścieżce, dzwoneczki pobrzękiwały raźno, grasant gwizdał przez zęby wesołą piosenkę. Że zaś
mgła zatrzymała się na progach chałup wokół placu, jego ludzie otrzeźwieli z pierwszego
przestrachu i zaczęli się znowu prostować w siodłach.
- Fo - fu - fe - fi, czuję zapach ludzkiej krwi! - rzuciła od niechcenia Babunia, kiedy grasant
podjechał tak blisko, że mogła zajrzeć mu w oczy, siwe i zaciekłe w ogorzałej od wichru
twarzy, i czuła ostry pot wierzchowca, który bił niespokojnie kopytami w zamarzniętą ziemię.
- Węch cię nie zawodzi, wiedźmo! - Mężczyzna jednym ruchem wyciągnął szabelkę z
pochwy. Błysnęły osadzone w jelcu rubiny, zakrzywiona klinga pojaśniała odbiciem ognia,
kiedy wysunął ją w przód, nieledwie zahaczając piórem o twarz Babuni. - A to chcesz może
poniuchać, stara? Bośmy zeszłej nocki podobną tobie w leszczynie zdybali, jak wedle
obozowiska szpiegowała. Takoż nam zrazu śmierć okrutną wieszczyła, wiedźmieniem się
przechwalała. I co ci powiem? Na psie jaje się jej wiedźmienie zdało, kiedy my ją we trzech
ucapili i kindżał jej gołą stalą na gardzieli kładli.
Ktoś za jego plecami zarechotał sprośnie.
- I wiecie, co jeszcze? - ciągnął szyderczo grasant. - Wnet na jaw wyszło, że pode chłopem
jak każda inna białka piszczy i nogami wierzga. Tedy powierzgała sobie do syta, do białego
ranka. Aż się nią każdy nasycił, kto chciał. - Uśmiechnął się lisio. - A potem się babie łeb
urżnęło, jako kurze czarnej, i powiadam wam, taka sama krew ciekła jak u każdej innej.
- Przeklęła was! - Wiedźma odezwała się starczym, skrzekliwym głosem. - Przeklęła i
naznaczyła jako psów!
- A co by miała nie przekląć? - Skrzywił się. - Noc długa, tedy nakrzyczała się baba, aż
schrypła z wysiłku. Jeno że młoda była i kraśna, a wyście grzyb stary i paskudny, tedy nikt się
wrzaskom waszym przysłuchiwać nie będzie.
- Naprawdę? - Babunia uniosła ramiona i rozwiązała chustkę w czerwone róże.
Kruczoczarne włosy rozsypały się po plecach i w pojedynczym rozbłysku płomieni twarz
wiedźmy wygładziła się, usta nabiegły karminem, cała zaś postać wyprostowała się nagle i
urosła o łokieć. Zdmuchnęła z policzka niesforny pukiel, nie dbając o grasantów,
skonfudowanych i wylękłych tą przemianą. Ale ich przywódca tylko uniósł się w siodle i
objechał wiedźmę wokół, cmokając z ukontentowania.
- Lepiej? - spytała cierpko.
- Znacznie lepiej...
Mężczyzna pochylił się, chwycił ją wpół i przyciągnął do siebie, a potem pocałował
siarczyście w usta.
- Jednak nie wystarczająco dobrze! - Odepchnął ją od siebie. - Co wiedźma, to wiedźma!
- Łeb babie trza ukręcić! - potaknął zapalczywie któryś z jego ludzi. - Nim co uknuje!
- Z tamtych, co zeszłej nocy wiedźmę ryćkali - objaśnił lekko dowódca - trzech baba
pazurem przeorała i wszyscy trzej przede świtem od martwicy sczeźli. Ot, jaka nagroda
człeka spotyka, gdy politycznie chce do wiedźmy podejść, zabawić ździebko, zamiast od razu
szyję ścinać... - Pokiwał głową z udanym zafrasowaniem. - Ale co ja wam będę długo gadał,
sami rozumiecie, że po zeszłej nocy ludzie moi wielce komitywie z wiedźmami niechętni.
- A juści! - wrzasnął piskliwie młokos w kubraku krytym szkarłatną kitajką. - Łeb skręcić,
nie gadać! Niewiast po chaszczach pochowanych dosyć, nie będziemy stratni!
- O, ty akurat, synku - wiedźma z roztargnieniem strzepnęła z mankietu źdźbło trawy -
stratny nie będziesz. Bo takeś był wedle niewiast doświadczony, że je czasem w skryptorium
na obrazku za plecami mnichów oglądałeś, i takim pozostaniesz!
- Leż! - wykrzyknął chłopak. - Leż plugawa!
Wiedźma tylko roześmiała się perliście.
Grasanci jęli coś mamrotać między sobą. Strachliwsi czynili znak odpędzający złe albo
wyjmowali zza pazuch szkaplerzyki, pospolicie kupowane wedle klasztoru Cion Cerena, i
zasłaniali się przed urocznym okiem. Babunia uśmiechnęła się wrednie. Grasanci bowiem
nie wzdrygali się łupić wiejskich kościółków, a i pomniejszy klasztorek potrafili puścić z
dymem, jednak najwyraźniej w obliczu plugastwa ogarniała ich przedziwna pobożność. I lęk.
- Widzicie? - odezwał się miękko dowódca. - Coś wdzięki wasze ludzi moich nie nęcą. A
szkoda, boście nadobna niewiasta, choć wiedźma, i będzie z was ścierwo nadobne, krukom
na ucztowanie. Nam zasię, nieboraczkom, przyjdzie się pospolitym babińcem zadowolić. A
zda mi się - zatoczył ręką w krąg po ruinach wioski - że tutaj po chaszczach niejedna baba
schowana.
Jakby w odpowiedzi od strony ruin kościółka poniósł się krzyk przeciągły a pełen iście
zwierzęcej trwogi, i zmilkł wnet w zduszonym charkocie.
- A może też być, że baby waszym zalotom niechętne - rzuciła drwiąco Babunia.
Kilku grasantów cofnęło się z przestrachem, ale ich przywódca zaśmiał się beztrosko.
- Nie strasz, wiedźmo, nie dokazuj! - Pogroził żartobliwie palcem, a dzwoneczki u jego
siodła znów odezwały się prześmiewczo. - Przecie nie ty nas pierwsza babską gadką raczysz i
nie tobie pierwszej klątwy w gardziel się wepchnie, pospółek z magią twoją plugawą. A nie
zechcesz gęby z własnej woli rozewrzeć, to ci się drugą na szyi wytnie. Kozikiem! - Popychał
wierzchowca do przodu, aż przy ostatnim słowie Babunia zachwiała się, trącona końską
piersią.
- Pomiłujcież, wielmożny panie! - Uczepiła się jego nogi, zawodząc niby płaczliwie, ale
przecież z nutą szyderstwa w głosie. - Toż nie stratujecie mnie, biednej sieroty!
- Byłoby żal! - Rozbójnik potrząsnął głową. - Oj, byłaby szkoda okrutna, bo myśmy dla cię,
babo, inny los zgotowali.
Na jego znak jeden z jeźdźców, ukryty wcześniej w ciżbie i z gębą przesłoniętą kapturem,
wysunął się nieco ku przodowi. Kiedy odsłonił twarz, oczom wiedźmy pokazała się łysa
czaszka i twarz poznaczona bliznami, które w świetle migocących płomieni wydawały się
niemal czarne. Ze świstem wciągnęła powietrze. Któryś z grabieżców zaświergolił gardłowo,
jakby przywoływał drapieżnego ptaka, inni odpowiedzieli mu rechotem.
- A cóżeś myślała? - zakpił dowódca. - Że nie doszła nas wieść o wiedźmie, co w Dolinie
siedzi, niby kleszcz na ścierwie? Że jak w sak wiezieni, bezbronni, i będziem tańczyć, jako
nam zagracie? Toś się przeliczyła!
Sięgnął po zatknięty za pasem korbacz, rozprostował go w palcach i z trzaskiem strzelił w
powietrzu tuż przed czołem Babuni.
- Bo powiadam, że tej nocy wy pląsać będziecie. - Wyszczerzył zęby. - Drobniutko nogami
przebierać wedle melodyjki, co ją wam będę biczykiem po łydkach wygrywał, póki mię
podobna zabawa nie zmierzi! Ot, tak! - Z zamachem trzasnął w ziemię tuż przy skraju jej
spódnicy, aż poczuła na twarzy ukłucia zamarzniętych grudek ziemi.
- Z jego powodu? - prychnęła Babunia Jagódka, kiwając palcem ku pobliźnionemu. - Z
powodu tego wypędka kapłańskiego, co się własnej bogini wyrzekł? Tego zaprzańca?
- Nie będziesz mi, babo, o bogach gdakać! - suchym, trzeszczącym głosem odezwał się
grasant. - Ani sobie gęby moją panią wycierać!
- Twoja pani! - zaśmiała się wiedźma. - Twoja pani, klecho, dawno zdechła i tuzin lat już
będzie, jak czerw jej ścierwo toczy głęboko popod rdestnicką świątynią.
- Łżesz!
- A po co mnie przed tobą kłamać, klecho? - Babunia odrzuciła w tył głowę. - I takiego
wysiłku mi szkoda, żeby ci w gębę napluć, w te blizny, coś je sobie własnym nożem wyrzezał,
dawnym przysięgom na urągowisko! A wiesz, dlaczego? Boś ślepy jako kocię i na moc bogów
tak głuchy, że cię własna pani w godzinie śmierci precz odrzuciła i przeklęła, żebyś się
samojeden po świecie błąkał z hańbą swoją na gębie wypisaną, póki nie sczeźniesz, jako ona
zdechła!
Blizny w twarzy kapłana nabiegły krwią i odbijały się od sinej skóry niczym wybroczyny.
- Nie kracz, wiedźmo! - Przywódca grasantów zamierzył się na nią biczem. - Nie tobie o
bogini gadać, imię jej święte pyskiem plugawym kalać. Nad własnym się, lepiej narodem
natrząsaj i szydź, że go Kii Krindar precz porzucił, żeby was mogła każda moc bić i z dobytku
łupić.
- Nie każda, głupcze! - Babunia Jagódka wyprostowała się, a jej głos spotężniał i nabrał
głębi. - I nie zostawił nas niestrzeżonymi! Precz! - Wygięła się jak kot i strzeliła palcami ku
gromadzie łupieżców.
Z jej rozcapierzonych dłoni posypały się gorejące iskry. Turzniański siwek stanął dęba,
jeździec zaś nieledwie wypadł z siodła, bo zamiast zrazu pochwycić wodze, był zajęty
gaszeniem własnej brody. Babunia roześmiała się rzęsiście, gdy grasanci na gwałt zrywali
tlące się szmatki, bo ogniki pełgały po ich przyodziewku, zachłannie wczepiając się w
koszule, końskie grzywy i wodze przystrojone pozłocistymi guzami. Ale zanim panika
wybuchła na dobre, poharatany na gębie spiął konia i jął w galopie objeżdżać plac, tuż przy
skraju mgły.
Zdezorientowana wiedźma umilkła; w nocnej ciszy dało się słyszeć jedynie odległe
pohukiwanie sowy i osobliwy przyciszony syk. Mgła się cofała. Powoli, jakby z ociąganiem,
języki mlecznego oparu odpełzały w mrok, aż zupełnie zniknęły i tylko na skraju lasu widać
było cieniutką, jasną smużkę pomiędzy pniami drzew.
Kapłan zatrzymał się tuż obok dowódcy. W ręce dzierżył wór z koźlej skóry, wiotki już
teraz i opróżniony do dna. Triumfalnie wytrząsnął zeń ostatnie krople nieomal na suknię
wiedźmy. Babunia Jagódka cofnęła się gwałtownie.
Cały wioskowy plac był opasany ciemnym kręgiem rozlanej wody.
- A co! - wykrzyknął kapłan. - Jarzmo czujesz, tedy mniejsza ochota do gardłowania,
babo? I słusznie! Bo my cię pod to jarzmo tak nagniem, że ci grzbiet pęknie!
- Mówiłem, żeśmy nieostrzeżeni nie przyszli - cicho i jakby przepraszająco wtrącił
dowódca. - A powiadają ludziska mądrzy, że w wiedźmobiciu największa pomoc to woda ze
świętego źródełka zaczerpnięta i zioła mocne. Wrotycz, tymianek i wilcze łyko. - Spoglądał
bacznie, jak twarz Babuni chmurzy się z każdym wypowiedzianym przez niego słowem. -
Wiedźmibicz, kozłek i czarna jagoda. Jaskółcze ziele, czarcimęt i szalej wedle szubienicy
rwany. Dość, by się twoja moc w niwecz obróciła i sczezła, tedy nie gadaj więcej, jeno na
kolanach o łaskę proś, a może być uprosisz. Może nagrodzimy cię lekką, czystą śmiercią. -
Wyciągnął rękę ku jej włosom, ale wiedźma cofnęła się, sycząc i prychając niby żbik.
- Nie parskaj, babo - odezwał się zgrzytliwie kapłan. - Bo woda poświęcona u źródła
bogini i taka w niej moc, że nie pomogą dąsy ani wyklinania. Krąg cię trzyma, moc twoją
niwecząc, i ani się nad nim ptakiem przemkniesz, ani spodem wywiniesz.
- Takem sobie umyślił - wódź grasantów przypatrywał się Babuni spod zmrużonych
powiek - że nie dozwolę cię, wiedźmo, z dala strzałą ubić, ani podpalić we śnie, jak czasem
chłopstwo po przysiółkach czyni, kiedy mu się plugastwo w stodole zalęgnie. Bom
postanowił, że trzeba ciebie przed zgonem z mocy wszelakiej obłupić i jak z łupiny obrać. A
potem powoluśku na pal nizać, ale tak, żeby się wieśniacy napatrzyli do woli, jak zdychasz.
Żebyś czas miała odpokutować i za te pogróżki puste, i za przeklętnicę, co ludzi moich zeszłej
nocy umorzyła.
- Wiedźmij teraz, głupia! - zawołał triumfalnie kapłan, a na jego znak grasanci poczęli z
obu stron okrążać Babunię, stojącą pośrodku wodnego kręgu. - Obaczym, na co się dekokty
twoje zdadzą i zaklinania! Ile wydolisz przeciwko mocy bogini!
- Ano zobaczym, panie!
Pokłoniła się przed wodzem grasantów tak nisko, że jej spódnice rozłożyły się wokół
niczym szkarłatne płatki maku, a palce wsparły o ziemię. Później wyprostowała się
gwałtownie, wyrzucając przed siebie dłonie pełne popiołu i piasku. Wicher poderwał się znad
ziemi, pochwycił pył i uniósł go niczym złowrogą czarną chmurę.
- Jeno mnie musicie pierwej ułapić! - wykrzyczała wiedźma, lecz jej głos niknął w świście
wichury.
Tuman uderzył w grasantów, smagnął ich po twarzach, wdarł się w szczeliny
przyodziewku, wycisnął łzy z oczu. Ognisko zgasło, zmiecione ostrym podmuchem, a popiół
zawirował i uniósł się ku górze gęstym kłębem, tworząc brunatny wał między wiedźmą i
zbójcami, którzy kręcili się po omacku, niepewni, co czynić.
- Łapcie liszkę! - Dowódca spiął konia. - To omam jeno i ułuda. Nie może się baba z
pułapki wymknąć, tedy chce zmamić i do strachu przywieść.
- Wyczha! - wrzasnął ktoś, może kapłan, a może niedorostek, któremu Babunia
wypomniała klasztorną edukację.
Gromada zbójców bez namysłu runęła w ciemność, tratując końskimi kopytami resztki
wiedźmiego ogniska.
Wiatr pochwycił ich, targając brody i płaszcze.
Wiedźma zaśmiała się jeszcze raz we ćmie. A może tylko im się uwidziało w zawierusze,
która z nagła podniosła się w Wilżyńskiej Dolinie. Wioskowy plac zdawał się rozszerzać
niezmiernie i rozciągać przez całą Dolinę i dalej jeszcze, aż przez pola i rozłogi na skraju
wioski.
- Wyczha! - pohukiwali grasanci, a grudki zamarzniętej ziemi tryskały spod końskich
kopyt.
Z bezmiernej dali odpowiadał im poszum wichru i śmiech wiedźmy, więc gnali za jej
głosem nawet wówczas, kiedy ogarnął ich lodowy chłód puszczy. Jodłowe gałęzie smagały ich
po twarzach, trzaskały tratowane krze, szaraki przypadały do bruzdy i kryły się w wykrotach
przed rozhulaną pogonią, a z końskich pysków spadały białe płaty piany. Chmury zasłoniły
księżyc, wygasły ognie przed pasterskimi szałasami i żar w kominach w nielicznych siołach,
których nie spustoszyły zbójeckie podjazdy. Nad Górami Żmijowymi nie widać było tamtej
nocy nawet pojedynczej gwiazdy. Grasanci pędzili jednak wciąż naprzód z zajadłością
wilczego stada, jakby chcieli się przebić na drugą stronę kłębu pyłu, ciemności i wichru, który
ich spowijał.
Biegli długo. A w każdym razie tak później mówiono.
Droga pięła się w górę i skręcała ostro pod kopytami ich koni, szeroka jak podwórzec
wilżyńskiej wioski i opustoszała jak pogorzelisko.
Biegli całą noc, bez chwili zwłoki czy wypoczynku. Żaden z nich nie odłączył się od pogoni.
W wysokich wioskach mówili potem, że słyszano tętent ich koni i krzyki „wyczha”, i świst
magicznego wichru, i śmiech wiedźmy, niosący się ponad górskimi szczytami.
Biegli, aż w przydrożnych bzach i tarninach obdartych z ostatnich liści jęły się odzywać
ptaki. Aż po kres puszczy.
A potem tuman opadł i rozwiał się bez śladu. Stali na wysokiej górskiej polanie. Powietrze
było ostre i czyste. Potężne pnie jodeł majaczyły słabo w ciemności, a niebo ponad nimi
zasnuwały ciężkie chmury.
Wiedźma stała pośrodku polany, dysząc ciężko i z głową zwieszoną na piersi.
Wokół niej, na spłacheci nędznej zmarzniętej trawy, wciąż widniał krąg nakreślony wodą
bogini.
- A jednak zgoniliśmy cię, babo! - wykrzyknął triumfalnie przywódca grasantów. -
Zgoniliśmy cię jako liszkę, a ninie sprawiać będziem!
Zeskoczył z siwka, który drżał jeszcze ze zmęczenia, i ruszył ku wiedźmie poprzez łan
trawy. Inni zbójcy podążyli tuż za nim, zbitą, zaciekłą gromadą.
- Ano zgoniliście! - Babunia Jagódka uniosła głowę. Jej oczy wciąż żarzyły się od magii jak
dwa węgle. - Głupcy! - Podniosła dłoń. - Nie trzeba wierzyć w byle głupstwo, które kuglarz na
jarmarku powie, ani w cudowną wodę z rynsztoka czerpaną, ani moc bogini, której dawno
nie ma. Patrzcie!
Chmury w górze rozsuwały się z wolna na boki, ginęły poza krawędzią jodłowych gałęzi.
Nadchodził świt.
- Ejże, babo! - zaśmiał się zbójca. - Nie dość ci jeszcze sztuczek? Nie...? - urwał z wyrazem
zdumienia na twarzy.
Szarpnął się wprzód całym ciałem, ale jego stopy w wysokich skórzanych butach nie
przesunęły się ni o jedno źdźbło trawy. Wciąż nie rozumiejąc, obejrzał się, jedynie po to, by
spostrzec, jak kamraci szamocą się bezradnie, niezdolni postąpić choćby krok naprzód.
- Nie ma w tym żadnych sztuczek. - Wiedźma obracała w palcach pojedynczy nagi pęd. -
Powinieneś już zrozumieć, głupcze!
Lekko przestąpiła krąg nakreślony na trawie, smukła i wyprostowana w swej szkarłatnej
sukni, i smagnęła go witką po twarzy. Zbójca szarpnął głową, jego usta rozwarły się do
krzyku, lecz nie dobył się z nich żaden dźwięk.
- Cicho. - Babunia Jagódka położyła mu palec na wargach. - Noc dobiegła kresu i teraz
będziesz już cicho. Bardzo długo będziesz cicho.
- Powinieneś mnie rozpoznać. - Podeszła do kapłana, który, spurpurowiały na gębie,
wciąż walczył z czarem, przykuwającym jego nogi do zamarzniętej ziemi. - Powinieneś był
uciec precz, daleko od mojego władztwa.
Dotknęła go zieloną gałązką. Kapłan zamarł i oniemiał jako inni, wiedźma zaś jeszcze
dobrą chwilę chodziła między grasantami, niedbale muskając ich różdżką.
Wysoko w gałęziach jodeł śpiewały kosy.
Było już zupełnie jasno, kiedy Babunia Jagódka dokończyła dzieła. Pliszka o długim
płowym ogonie sfrunęła z drzewa i przysiadła na głowie przywódcy grasantów, przypatrując
mu się ciekawie.
Na polanie stało ze dwa tuziny głazów: grasanci zastygli w najdziwniejszych pozach
powykręcani grozą i rozpaczą. Gdzieniegdzie spod szarej skały przeświecały jeszcze złoty guz,
rękojeść szabli czy bogaty szamerunek u kurty, lecz kształty postaci zaczynały się z wolna
zacierać i pokrywać kamieniem.
- A teraz będziesz czekał. - Wiedźma wpięła we włosy różany pęd, który pod jej palcami
rozkwitł krwistoczerwonym kwieciem, i z zadowoleniem pogładziła skałę, co kiedyś była
przywódcą grasantów z Gór Żmijowych. - Zdradzę ci tajemnicę - szepnęła mu do ucha. - Jest
moc, co czar odmienia i wniwecz obraca, dla każdego czaru osobna i inna. Naznaczę więc
sposób, aby was między żywych przywrócić i spod mocy zaklęcia wyzwolić. Pomnisz te zioła,
co mnie okiełznać miały? Wrotycz, tymianek i wilcze łyko. Wiedźmibicz, kozłek i czarna
jagoda. Jaskółcze ziele, czarcimęt i szalej wedle szubienicy rwany. Niech więc tak będzie. -
Uśmiechnęła się paskudnie. - A żeście noc całą za niewiastą gnali, niech was teraz niewiasta z
mojej paści zbawi. Jeśli któregoś z was zechce niewiasta ocalić, musi ziół dziewięć przy
miesiącu pełnym zebrać, nitką pojedynczą w pęk spętać i w wodzie źródlanej zanurzyć.
Potem zasię miotełką głaz cały obmyć, póki się księżyc ze świtem nie schowa. Czekajcie więc
pilnie i baby wszelkie do komitywy wabcie, jak się która w te strony za drwami czy grzybem
zapędzi. Ale po prawdzie głusza tutaj dzika i pewnie szmat czasu przejdzie, zanim się
jakowaś białogłowa pokaże... - dodała z powątpiewaniem. - No, ale może się mylę...
W oczach kamiennego posągu odbiło się nieme błaganie, ale wiedźma już się odwróciła i
podśpiewując pod nosem, ruszyła ścieżką w dół, ku dolinom.
* * *
W dwa dni później na polankę w Kamiennym Lesie podtoczyła się chłopska dwukółka
zaprzężona w ciężką bułaną kobyłkę. Za wózkiem szedł krępy, rozrośnięty w barach chłopek
w skórzanej opończy i kapeluszu naszywanym muszelkami, obok zaś dreptał pucołowaty
wyrostek w koszulinie i spodniach z niebielonego płótna.
- Patrzajcie, ojciec, jakie dziwowisko! - Chłopiec pociągnął go za rękaw i pokazał krąg
kamiennych głazów. - Toć prawdę gadała babulina! Sute kamienie, jeden w drugi, jakby je
ktoś tutaj specjalnie wytaszczył.
- A co za różnica? - Ojciec wzruszył ramionami i jął rozsupływać zawiniątko z
nasączonych tłuszczem szmat. - Wytaszczył, nie wytaszczył, grunt, że je precz zostawił, nam
nieboraczkom na pożytek. Bo skała skale nierówna i nie jest rzecz łatwa dobry kamień
znaleźć, choćby w najwyższych górach. Ta się za bardzo kruszy, ta od środka pęka, a ta
jeszcze zwodnicza, niby z wierzchu gładka, ale czerw ją toczy... - Zważył w ręku młotek i
stuknął nim lekko jeden z głazów. Rozległ się stłumiony, jękliwy pogłos i starszy z
zadowoleniem pokiwał głową. - Sute kamienie! - Pogładził pieszczotliwie dłonią grzbiet
jednego ze zbójców, który zamarł na wpół pochylony, usiłując rękoma oderwać oporne nogi
od ziemi. - Rychtyk w rychtyk się nadadzą. Przyjdzie trochę ociosać, ale będzie z nich kamień
młyński i żarna nowe, i nagrobek dla matki nieboszczki, co ją te grasanckie ścierwa zarżnęły.
- A mnie się to wszystko jakieś dziwne widzi, ojciec - chłopak zawahał się. - I ta babina, co
na nas przy brodzie jakby czekała, a jeszczeście dobrze nie rzekli, po co w góry ciągniem, już
radę miała dobrą. I te głazy, co jak lepiej spojrzeć, to prawie na ludzki kształt podobne.
- A tobie, Ziemuś, wszędy się jeno dziwy i cudactwa roją! - Ojciec splunął z niechęcią na
kamień. - Kliny lepiej chwytaj i pod głazy podkładaj. Toć trza je przede zmierzchem do
chałupy zwozić i ciosać, ciosać...
GRZYBOBRANIE
Jako się rzekło, wojna przeszła przez Wilżyńską Dolinę tylko raz, ale jak huragan.
Gromada maruderów obróciła osadę w zgliszcza, teraz wystygłe już i spopielałe. Po lasach
pałętały się zaryczane niewiasty, wespół ze stadkiem równie zestrachanego drobiu, który
podczas rzezi zdołał zbiec w okoliczne krzaki. Słowem, trzeba było całe to tałatajstwo spędzić
na powrót do Doliny, ochędożyć, odchuchać i z przerażenia otrząsnąć. Oczywiście miejscowi
notable za nic sobie mieli wilżyńskie wypadki. Władyka beztrosko bujał gdzieś po świecie w
poszukiwaniu rycerskiej chwały, albo może raczej zdobycznego dobra i równie zdobycznej
francy. Proboszcz zaś załadował na wóz resztki dobytku oraz Rozalkę i z podkulonym
ogonem uciekł do Spichrzy. Odbudowa osady spadła tedy na Babunię Jagódkę, która ów
obrót zdarzeń uznała za wyjątkowo ohydną niesprawiedliwość. Owszem, samą wojnę nawet
skrycie ceniła, jak każdą inną szumną i niezwykłą awanturę. I gdyby wojna przydybała ją
gdzieś w mieście, nad brzegiem morza, albo chociaż na książęcym trakcie, nie rzekłaby ani
słowa. Może nawet przyłączyłaby się do rabunku czy pohulała ździebełko z wojakami, bo
zazwyczaj były to chłopy wesołe, skore do gorzałki, sprośności i rozlicznych uciech. Ale co
innego swawole w wielkim świecie, co innego zaś pospolite domowe nieporządki!
Szczęśliwe wytępienie grasantów i innego plugastwa przyniosło jej wprawdzie odrobinę
radości, rychło jednak musiała się zabrać do ciesielstwa, murarki i kopcowania brukwi. A do
gospodarskich zajęć nigdy nie miała serca. Z ciosaniem desek na chaty trzeba się było
śpieszyć, bo jesienna szaruga szła już ku końcowi i po łupaniu w kolanach Babunia
rozpoznawała niechybnie, że zima nastanie mroźna i dotkliwa. Wszystko to nie wprawiało
wiedźmy w szampański humor. Prawdę powiedziawszy, snuła się po wiosce w takim
nastroju, że co wrażliwsze niewiasty zaczynały rozważać ponowną ucieczkę do lasu. Ludziom
miękły kolana, kiedy zwalała sosny jednym uniesieniem brwi. Niby miała wymówkę:
potrzebowali drewna, by przed pierwszym śniegiem wznieść osadę i wyposażyć ją jakoś.
Robota szła jednak niesporo, aż wiedźma pojęła, że trzeba do Doliny spędzić nowych
wieśniaków. I to jak najprędzej.
Rychło w północnej części Gór Żmijowych zdarzyło się kilka bardzo dziwnych wypadków.
Paru wędrownych handlarzy ciągnących z wyładowanymi wozami ku swym domostwom,
nigdy do nich nie dojechało. Z okolicznych dworów gwałtownie znikali parobkowie. Dwóch
statecznych, zasiedziałych gospodarzy osobliwym trafem przepadło w leśnej gęstwinie, gdyż
Babunia Jagódka uznała, nie bez racji zresztą, że, prócz młodzieńczego zapału, wiosce przyda
się też nieco rozwagi i doświadczenia. Zresztą, czas naglił, a wiedźma nie była drobiazgowa.
Zgarnęła więc z gościńca niewielki oddziałek koniuchów, którzy ze zrabowanym tabunem
koni zmierzali na południe. Nie pogardziła też wędrownym żebrakiem ani wiejskim
głupkiem. Przydybany na trakcie nieopodal Mnicha utrzymywał wprawdzie, że jest księciem
w podróży do źródła uzdrawiającej wody, lecz zdaniem Babuni owe wyjaśnienia jedynie
potwierdzały jego kwalifikacje na wioskowego idiotę.
Co tu ukrywać, w wilżyńskiej okolicy najłatwiej było o pasterzy, najemników i zbójców. Ci
ostatni o gospodarce niewielkie mieli pojęcie, byli jednak dorodni, w trudach zaprawieni i
obrotni jak mało kto. Babunia żałowała, że szajka z Przełęczy Zdechłej Krowy rozpadła się
bezpowrotnie po niecnej ucieczce zbójcy Twardokęska, człeka rozlicznych zalet i chytrego
niezmiernie, choć sobka i lenia po trochu. Zastanawiała się nawet, czyby go czarem nie
ściągnąć na powrót w Góry Żmijowe, lecz już tak głęboko w polityce siedział, że poniechała
go z żalem. Szczęściem, podczas wojny ulęgło się mrowie świeżych łupieżców, którzy
doświadczeniem nie mogli się mierzyć z osławionym zbójeckim hetmanem, choć
zapamiętaniem w pracy przewyższali go nawet.
Babunia zasadzała się na nich bardzo prostym sposobem. Brała naręcze chrustu, który
oczywiście nie był do niczego potrzebny, ale bez wiąchy gałęzi jakoś się głupio czuła na
trakcie, i dreptała wprost do kryjówki zbójców. Tam zgrabnym zaklęciem tak im we łbach
mąciła, że już sami z siebie szli do Wilżyńskiej Doliny. Oprzytomniawszy z uroku, zbójcy
pomstowali strasznie, chcieli gardła podrzynać i chałupy palić, lecz bardzo trudno
zbytkować, kiedy się ostrze miecza od dotyku rozmaśla i na ziemię ścieka, a solidna pałka
obraca się w rękach jak żywa i właściciela po grzbiecie wali. Co gorsza, szybko wyszło na jaw,
że żadnym się sposobem nie potrafią z Wilżyńskiej Doliny wyrwać na swobodę. Ścieżki wiły
się i splatały, nikły wśród sosen, póki nie wywiodły ich na koniec w znajome wiejskie opłotki.
Po tygodniach takich zmagań i najtęższym zbójcom ubywało hardości, wpadali w
melancholię i pili na umór. Jeden się nawet obwiesił na wilżyńskim cmentarzu.
Babunia była nieugięta.
Wkrótce powiało tęższym chłodem i wymiotło im z głowy włóczęgę po oczeretach czy
chaszczach. Zgłodniali i zziębnięci brańcy spokornieli na tyle, że jęli się najmować do
gospodarskich posług za miejsce suche pod dachem i garstkę strawy. Co sprytniejsi brali za
żony miejscowe wieśniaczki, wykańczali domy, stawiane na zgliszczach starych chat i,
pogodzeni z losem, kisili kapustę.
Wiedźma przyglądała się temu z nieskrywaną dumą i pewnym rozrzewnieniem.
Postanowiła twardo, że książęce wojenki nie będą jej odtąd wchodzić w paradę i czynić pod
samym płotem zamieszania. Może Wilżyńska Dolina była jedynie zapyziałą wioską na krańcu
świata, ale była to jej wioska i jej kraniec świata. I z nikim nie zamierzała się nim dzielić.
Wreszcie mogła odpocząć.
Babunia Jagódka zazwyczaj odpoczywała w tradycyjny sposób. Do pełnej satysfakcji był
jej potrzebny spory bukłak miodu, ze trzy pieczone półgęski i dorodny parobczak. Nim
jednak przeszła niedziela, miód jej się przepił do cna, a na pieczoną gęsinę nie mogła już
patrzeć. Parobczaka też przegnała z komory na cztery wiatry po tym, jak począł myszkować w
obejściu, grzebać po kufrach i zaglądać do komina w poszukiwaniu skarbów, co może nie
było dziwne u niedawnego grasanta, ale Babunia nie zamierzała przyzwalać na podobny brak
manier. Została sama. Spędzała całe dnie, wygrzewając się przy palenisku, z wielkim, ryżym
kociskiem, wygodnie umoszczonym na jej kolanach. Czytała stare manuskrypty, zaśmiewając
się z przedwiecznych przepowiedni, aż trzaskały deski w podłodze, bez umiaru piła
spichrzańską okowitę i od czasu do czasu na chybił trafił rzucała jakieś wredne zaklęcie -
wyłącznie po to, żeby nie wyjść z wprawy.
Wreszcie obudziła się pewnego pochmurnego ranka z potwornym bólem głowy oraz
mętnym wspomnieniem zeszłonocnej pijatyki. Potoczyła niepewnym wzrokiem po chatynce,
usiłując sobie przypomnieć, co się stało z dwoma wędrownymi kapłanami, których
przyodziewek, kostury i chodaki wciąż wyraźnie widziała obok komina. Być może ich
zniknięcie miało coś wspólnego z parą szarych ropuch, z wyrzutem popatrującymi ku niej z
popielnika, ale na razie Babunia nie miała ochoty zajmować się ową tajemnicą. I kiedy tak
sobie siedziała w przybrudzonej pościeli, bezmyślnie machając nogami w przydeptanych
filcowych kapciach, przeszło jej przez głowę, że tego roku nie była jeszcze na rydzach.
Mlasnęła łapczywie, bowiem na samą myśl ślina napłynęła jej do gęby. Uwielbiała rydze.
Wprawdzie pora była już późna, bo po lasach i trawa wymarzła ze szczętem, a wyżej w górach
śnieg leżał po kostki, ale Babunia naprawdę lubiła rydze i nie trapiły jej odmiany pór roku.
Zwłaszcza że nieopodal miała przytulną piaszczystą dolinkę, gdzie w sosnowym młodniku
rydze rosły tak piękne, że przebiegła wiedźma osnuła ich siedlisko zaklęciem. Odtąd dolinka
drzemała z dala od nawiedzanych traktów, pod kapą bukowych liści, zawsze sucha i złocista,
ustrojona pasmami babiego lata, kołyszącego się sennie na sosnowych gałązkach nawet
wówczas, gdy w całej reszcie Gór Żmijowych trzymał mróz tak srogi, że drzewa pękały w
lasach. A rydze rosły i dojrzewały w błogim spokoju, nietrapione przez żadnych pazernych
wieśniaków.
Niewiele myśląc, Babunia Jagódka ochlapała twarz wodą, przetarła gębę i łyknęła
serwatki. Potem zaś sięgnęła po sakiewkę i wiklinowy kosz i bez zwłoki, nie zmieniając nawet
filcowych kapci, wsiadła na ulubioną sztachetę. Jak zawsze zatoczyła trzy koła nad wioską, by
sprawdzić, czy nic nie zagraża jej świeżo odbudowanej dziedzinie, i pomknęła na
grzybobranie.
Rydze były, i owszem. Wychylały się zalotnie spod nawisów trawy, połyskiwały rudymi
kapeluszami, nieomal same wybiegały wiedźmie na spotkanie. Cięła je całymi naręczami i
wnet wiklinowy kosz wypełnił się po brzegi. Że zaś ranek był chłodny i rześki, przysiadła na
zwalonym buczku pośrodku polanki i wyjęła zza cholewy znajomą flaszeczkę. Słonko świeciło
jej prosto w twarz znad sosen, zmrużyła więc oczy i pociągnęła potężny łyk okowitki.
Wysoko w koronach drzew kląskało coś tkliwie, zielonosiny dzięcioł stukał mozolnie w
pień sosny, a trunek był mocny, jak wiedźmiej okowitce przystoi. Z każdą kroplą Babunia
przychylniej rozglądała się po zaklętej dolinie. Powolutku sen zaczynał wiedźmę morzyć,
kiedy na skraju polany pod leszczynowym krzakiem dostrzegła rydza wielkiego jak misa.
Co więcej, wydało się jej, że grzyb również popatrzał na nią z namysłem.
Zamrugała ze zdumienia, omal nie wypuściwszy flaszeczki z dłoni.
Rydz aż sapnął, chyba przerażony, że podobne dobro mogłoby się zmarnować.
Babunia pochwyciła bezcenne naczynie tuż nad warstwą złocistych liści, a tak zgrabnie, że
nie uroniła z niego nawet kropelki.
Rydz wydał zduszone westchnienie ulgi.
- A dalibyście gorzałeczki popróbować, dobra kobieto - odezwał się przymilnym
barytonem.
Wiedźma przetarła oczy. Rydz wciąż tkwił pod leszczyną, tylko mu się kapelusz odrobinę
przekrzywił na trzonku. I nader łakomie spozierał ku wiedźmie piwnymi oczkami.
- Chłód od ziemi ciągnie - usprawiedliwił prośbę. - I gęby nie ma do kogo otworzyć.
- Ale spokój jaki! - prychnęła wiedźma, której trochę nadojadła wrzawa, czyniona w
wilżyńskiej wiosce przez nowych osadników. - Powietrze świeże, ptaszki śpiewają...
- Ptak to mi tylko na głowę nasrał - fuknął. - A od tej ćwierkającej hałastry we łbie mi się
mąci. Hej, dajcież gorzałki, babo, nie bądźcie nieużytek!
Babunia Jagódka aż rozwarła szerzej oczy. W Górach Żmijowych mało co ośmielało się
odzywać do niej podobnym tonem. A już na pewno po grzybie nie spodziewała się równej
bezczelności.
- No, babciu moja kochana, wstańcie wreszcie z pieńka! - ponaglił ją niespeszony. - Co się
tam tak modlicie? Miejcie boga w sercu, suszy mnie okrutnie! Zliczyć nie potrafię, ile tu
tkwię bezczynnie, sam jeden pośrodku głuszy.
- No, to jest rzecz zwyczajna - zaryzykowała wiedźma. - Dla twego rodzaju...
- Hej, wypraszam sobie! - obruszył się. - Niech ci się, babo, nie zdaje, że ci wszystko
wolno! Toć o gorzałkę proszę, nie na pogawędkę.
- Patrzajcie, jaki łakomy! - Wzięła się pod boki. - Na kapelusz ci nalać, czy prosto na
trzonek?
Rydz, przekrzywiwszy głowę, spojrzał na nią bacznie.
- A wyście, moja babciu, pijani jak zając - orzekł wreszcie z niesmakiem. - Wyśpijcie się
lepiej w rowie, bo jeszcze was zbój jaki na trakcie przydybie, kobiałkę ukradnie, grzbiet kijem
wygrzmoci. Czasy takie nastały, że strach się babom samopas po ostępach włóczyć, nawet
tym co brzydszym i wiekiem steranym, bo pod każdym krzakiem rabuś siedzi, maruder,
morderca albo zwyczajny grasant...
- Grasantów więcej nie masz - wyjaśniła Babunia, którą elokwentny grzyb poczynał coraz
bardziej dziwić. - Wiedźma ich w kamień zaklęła.
- Czarnego Piastuna szajkę? - uradował się rydz. - A to mi nowina pyszna, rad bym was za
nią uściskać, babciu!
- To trudno będzie. - Zmrużywszy oczy, przyjrzała się baczniej rdzawemu kapeluszowi,
który łypał na nią zza łanu gęstej trawy. Właściwie nie była pewna, czy to rydz. Wyglądał
raczej na zwykłego muchotrutka, starego przy tym i obeschniętego od słońca. Ale może się jej
tylko od gorzałki w oczach ćmiło.
- I w kamień go, szubrawca, zaklęła? - entuzjazmował się dalej grzyb. - No, jest jeszcze w
niebiesiech sprawiedliwość i racja!
Babunia Jagódka zmilczała roztropnie, bo nijak jej było tłumaczyć, że akurat niebiosa nie
miały ze zniknięciem grasantów nic wspólnego.
- Ale czy aby na pewno Piastuna? - chciał się upewnić. - Piastun to był chłop słuszny,
rozrośnięty w barach, choć siwy już po trochu. Zwajeckim zwyczajem brodę w warkocz
splatał, w świecidełkach się kochał, osobliwie rubinach. Pomyślcież, babciu?
- Ano, tak mi się zdaje, że siwy był. - Wiedźma poskrobała się po głowie nakrytej chustką
malowaną w czerwone róże. - I guzy miał przy kubraku krasne, może rubiny...
- To on, to on! - Grzyb nieomal podskoczył z ukontentowania.
- Znaszli obwiesia? - zdziwiła się Babunia.
- Ot, zdarzyło się raz czy drugi spotkać - zakłopotał się rydz, czy też raczej muchotrutek. -
Jak to w lesie.
Wiedźma pytająco uniosła brew.
- No, może w gospodzie ze dwa razy - wyznał niechętnie. - Powadzilim się ździebko, bo
łotr był i arcypies. Tym większą mi radość jego niedola sprawi, gadajcież tedy śmiało. Kiedyż
to było, babciu, i jak go wiedźma okpiła?
- Będzie z siedm niedzieli - obrachowała na palcach Babunia. - Albo trocha dłużej.
- Tyli szmat czasu? - posmutniał grzyb. - I tak sam tutaj siedzę...
- Taki los twój, niebożę - użaliła się nad nim Babunia.
- Nie los winien, jeno starosta! Postronek się na dusienicy zerwał, to miał mnie, syn
kurwi, wedle obyczaju luzem puścić. Ale gdzie tam! Niby książę pan łaski udzielił, kapłani
pobłogosławili, a ludziska z zadziwienia w głowy zachodzili. A potem mię starosta na powrót
w tiurmę poprowadził, bo to, powiada, trza podobną okazję kusztyczką miodu uczcić. Tom
poszedł! Co miałem nie iść, jak wkoło tuzin zbrojnych stało!
Babunia Jagódka znów zamrugała oczyma, gdyż opowieść rydza stawała się coraz
osobliwsza.
- Ale w cuchthauzie insza była rozmowa - ciągnął z irytacją. - Jeszczem w próg dobrze nie
wszedł, jak mnie w łeb zdzielili, a potem do muru przykuli, bo to, gada starosta, kazał mię
książę puścić, to oni mnie puszczą, ajuści. Ale tak po swojemu. Bez łańcuchów nijakich,
wolnego jak ptaszę. Wedle rozkazania. Tom się na duchu podniósł i uradował ździebko.
Myślę sobie, w łeb dadzą, ale takie jest prawo i obyczaj stary, że w zjimaniach biją. Sami
rozumiecie.
Wiedźma pokiwała głową.
- I wiecie, co on mię wtenczas pyta, kurewnik przeklęty?! - parsknął złością. - Czy pomnę
lasek dębowy od zamku o dwa stajania i dworek w lasku owym, mały, modrzewiowy, co
żeśmy go dwie niedziele pierwej do ziemi gołej spalili. Mówię więc, że pamiętam. Niedawna
była sprawa, cobym miał zapomnieć? A dziewkę czy pamiętam, co w onym dworku stała. To
po co się wypierać? Była tam dziewka, urodziwa, nie powiem, ale pod brzemieniem, to nikt
jej nawet nie szarpał, ani nie turbował. A jak się dworek już płomieniem po całości zajął, tom
kazał dziewczynę do choiny przywiązać, bo darła się straszliwie i w ogień skakać chciała.
Jeszcze mi potem Piastun ludzkość moje wyrzucał. I wiecie, na co mi się miłosierdzie zdało?
- Grzyb aż podskoczył z oburzenia, przekrzywiając sobie czerwonawy kapelusz.
Babunia nie wiedziała.
- Ano, na psie jaje! Nie dość, że Piastun chłopów na mnie poszczuł i z kompanii
przepędził, bo to, powiada, za miękkim do grasantki, skoro mnie byle baba rozrzewnić zdoła,
to jeszcze w tym cuchthauzie prędko wyszło na jaw, że jaśnie pan starosta ni mniej ni więcej,
ale dziewki onej ojciec dobrodziej! I wcale mnie nie zamierzał za dobre serce chwalić, jeno
zrazu w gębę strzelił i mocniej jeszcze poprawił. Jakem ze szczętem zgłupiał, to mnie,
psubrat, objaśnił, żeśmy pannie we dworku męża zgrabnie usiekli, z którym po zamążpójściu
nieledwie rok była. I tak się dziewka przejęła, że nim się kto obejrzał, na buczku się
obwiesiła. Ot, jaka słabowita - dodał z pretensją w głosie. - Starosta ani chciał słuchać, żem ja
panny nie tknął, tylko mnie czekanikiem po czerepie zdzielił, i koniec był rozmowy.
Babunia pokiwała głową, udając głębokie zasmucenie.
- Wywlekli mnie popod wieczór z tiurmy. Darmo się motłoch cieszył, że książę miłosierny,
że wisielec się zerwał, to go wolno puszczą! Chciałem im cosik krzyknąć o tej pańskiej lasce,
ale mi pan starosta gałgan w gębę wraził. Anim mógł pisnąć! Za mury mię wywiedli, za fosę
nawet. Oj, myślę sobie, niedobrze, jak psa mnie tu zadźgają, nawet się ślad nie zostanie. I
wiecie, co?
Wiedźma, która pomimo wypitej gorzałki zaczęła już domyślać się zwieńczenia opowieści,
powstała z pieńka i, podpierając się na kijaszku, ruszyła przez polankę w kierunku grzyba, bo
chciała się z bliska przypatrzeć owemu dziwu.
- Wielka jest w ludziach niegodziwość - westchnął. - Nieprzebrana.
Ostrożnie trąciła kijaszkiem kapelusz muchotrutka, który potoczył się pod najbliższą
sosenkę.
I gęba się jej rozwarła ze zdumienia.
- No, dajcież łyka, babciu, i nie bądźcie zołza! Toć język mi skołowaciał od tego gadania! -
usłyszała spoza wiechcia trawy.
Przykucnęła więc, nie dowierzając własnym oczom.
- No, co się tak gapicie! Przecie wam tłumaczę! Pognali mnie jako wołu gościńcem za
miasto. Aż do tejże dolinki. Bo tutaj pan starosta konie kazał zatrzymać. Ustronnie, cicho,
gada, od traktu daleko, kupców nie masz nijakich, ani się baba durna z przysiółka nie
przywlecze. Tędy będziesz się tutaj swą wolnością cieszyć. Dokładnie wedle rozkazu, jak ci
książę obiecał. Ot, kurwi syn! - Wypluł zeschłe sosnowe igły, które przykleiły mu się do warg.
Babunia rozdziawiła gębę z zadziwienia. Pod dorodnym kapeluszem muchomora tkwił
opryszek, czy raczej jego głowa, aż po szyję bowiem zakopany był w ziemi.
- No, osądźcie sami! - prychnął. - Jak onych kozojebców nazwać, co mnie tu zasadzili? Toż
lepiej człeka zarżnąć albo cichcem obwiesić. A tak siedzę sam jeden, we łbie mi się mąci,
ptaki na mnie srają, wiatr piaskiem w oczy miecie. I nic. Zdechnąć się nie udaje, mówię wam,
żadnym sposobem - dodał smętnie. - Już sam zrachować nie poradzę, jak długo tutaj gniję,
bo wszystko wokół jednakie - słonko i gwiazdy nocą, i dzięcioła stukanie, i leśne myszy. Ale
nic oprócz tego. Ani żywej duszy. Dopiero was, moja babciu, pierwszą na oczy oglądam.
Wiedźma uśmiechnęła się półgębkiem na owo wyrzekanie. W samej rzeczy, miał biedny
rzezimieszek straszliwego pecha, że go akuratnie w tej kotlince żywcem zechcieli pogrzebać.
A może nie miał, dodała w myślach. W każdej innej dolinie byłby go zwierz rozszarpał, albo z
głodu by zdechnął w jedną niedzielę. Ale nie tutaj.
- No, powiadam wam, swołocz - żołądkował się dalej rabuś. - Jeszcze mi muchomora na
głowę nadziali dla większego wstydu i kwiatków w brodę natkali niby chochołowi. Mówię
wam, jakie teraz ludzie nieużyte a wredne, po prostu zgroza bierze. Mogli przecie zabić! I tak
mi się zdaje, że pewnie sam książę na zatratę mnie posłał, bo niby on łaskawy i ludzkie
panisko, ale ostatnim czasem niewesoły chodził.
- Spichrzański książę? - zainteresowała się wiedźma.
- E, gdzieby tam spichrzański! - obruszył się. - Nasz tutejszy. W grodku się nieopodal
gnieździ i chyba mu się zdaje, że nad inszych lepszy, odkąd sobie tabunek Servenedyjek
ściągnął.
Babunia baczniej nadstawiła ucha, bo w całych Górach Żmijowych jeden tylko książę miał
na służbie wojowniczki z południa.
- Wiecie, babciu, ja tom zawsze kamratom prawił, że od bab trza się jak najdalej trzymać,
bo baby jeno nieszczęście, niezgoda i zaraza duszna. Jedna w drugą, wredne, do zdrady
prędkie, kłótliwe i skąpe... A właśnie - zamrugał szybko oczami - w gardle mi zaschło od
kurzu, nie bądźcie więc, babciu, zołza...
Wiedźma bez słowa przyłożyła mu do gęby flaszeczkę, zbójca zaś przyssał się do trunku
jako pijawka.
- Uch, siarczysta! - sapnął, kiedy Babunia nieledwie oderwała mu naczynie od pyska. -
Choć jakby troszki zwietrzała... - dodał po chwili. - Nie zdaje się wam aby?
Wiedźma pohamowała wredny uśmiech.
- E, nie zdaje mi się - rzekła, łyknąwszy zdrowo na próbę. - A może jednak? - udała
namysł i znów pociągnęła haust. - Nie, chyba jednak nie - stwierdziła, odstawiając pustą
flaszkę.
Rabuś pomarkotniał, grzybowy kapelusz zsunął mu się na czoło.
- To coście tam o księciu jaśnie panu gadali? - zagadnęła go Babunia. - My tutaj w głuszy
żyjemy, wieści ze świata nie mamy.
- At, smutna będzie opowieść. I niekrótka całkiem, więc tak zachodzę w głowę, czyli tam
jeszcze czego, babciu, w koszu nie macie. Bom zgłodniał ździebko.
Wiedźma aż poweselała na podobną bezczelność, bo ją czarnobrody opryszek coraz
bardziej bawił. Bez dalszych targów sięgnęła po pęto dobrze obwędzonej jałowcowej kiełbasy,
którą zawsze przy sobie miała na wypadek, jakby ją co zatrzymało z dala od chałupy w porze
podkurka.
- Sam nie wiem, jak zacząć... - Kiełbasa jak słomka trzaskała w jego mocnych szczękach. -
No sam, powiadam wam... - reszta słów zginęła w łapczywym odgłosie mlaskania i
przełykania.
- Najlepiej po kolei - podpowiedziała zgryźliwie Babunia, odsuwając o łokieć kiełbasę. - Z
początku do końca, innymi słowy.
Rabuś wyciągnął szyję niczym gąsior, ale nic mu to nie pomogło, łypnął więc tylko
nieprzyjaźnie na wiedźmę.
- Z początku to weselisko było wielkie, radość i w całym księstwie zadziwienie. Księżna
piękna, posażna i rozumna, książę pan w niej rozmiłowany, z rąk wiedźmy okrutnej wyrwał i
przyhołubił. Ale mądrzy ludzie prawili, że musi być w tym kwiatku czerw jaki przytajony. I
był, wedle zwyczaju. Najpierw się jedna gadka między narodem wykluła, cichutka jeszcze, o
grajku, co księżnej nader zażarcie na luteńce przygrywał, osobliwie zasię, jak się spać
układała. - Uśmiechnął się obleśnie. - Książę pan się rozsierdził, szarpistrunka przegnał, a
rychło się potem dzieciątek dwoje w książęcej alkowie uległo...
- Naprawdę? - Babunia Jagódka złożyła ręce z uciechy. - Aż dwoje?
- Ajuści! Jedno małe, czarniawe i na gębie suche, a drugie płowe, rumiane, pulchniutkie.
Ot, śmiali się ludziska aż po gór kraniec ostatni z owego potomstwa, książę takoż po trochu
serce do żony stracił, że go na osławę i śmiech ludzki wystawiła. Szeptali mu pono, żeby babę
w las pognał i przepędził, skąd przyszła, ale nie chciał. A baba, że jej za kudły z zamczyska nie
wywlekli i grzbietu nie obili, na powrót wnet zbezczelniała i to bardziej jeszcze. Wojna wtedy
nastała, bo się żalnicki wygnaniec z Pomortem jął wadzić, więc dużo się wszelakiego
żołnierstwa po dworach włóczyło, najemników i panków, rebeliantów, zwykłych ciur,
żołdactwa, grasantów. Słowem, wszystkiego po trochu. A pani nudziła się... - zawiesił głos.
Wiedźma w milczeniu pokiwała głową. Zaczynała się z wolna domyślać, dokąd zmierza
opowieść rabusia. Tak się składało, że doskonale pamiętała wyczyny młynarzówny, która
dawno temu postanowiła odmienić swoją egzystencję przy pomocy wędrownych parobków.
- No, kto to był? - spytała bezceremonialnie. - Wykrzuścież wreszcie.
- Najemnik - wyjawił czarnobrody ze szczerym zadowoleniem. - Ja żem natenczas już w
tiurmie siedział, tedym go nawet oglądał, jak przez dziedziniec lezie. W szyszaku, w płaszczu
czerwonym, co nim gnój z podwórca zamiatał. I puszył się, dokładnie jak kurak na stercie
gnoju. Ani się kto obejrzał, jak z panią w wielkiej komitywie byli. Coś tam ciszkiem gwarzyli,
śmiali się na uboczu i wspominali sobie. Bo wojak był pono jej ziomek, chociaż we świecie
bywały i sławą wojenną prześwietny. Wiela o nim gadali - skrzywił się niechętnie - jako
Pomorców bijał pod Koźlarzową komendą i bunty chamstwa tłumił aż nad północną granicą,
ale może to tylko kłamstwo wierutne było. A jest tam jeszcze gorzałeczki krzyna? - zapytał
niespodzianie. - W gardle mi zaschło i pamięć też szwankuje.
Wiedźma bez słowa wyjęła zza pazuchy kolejną flaszkę.
- Tyle wam rzeknę, że silny był chłop okrutnie - rozgadał się znowu po chwili wypełnionej
intensywnym gulgotaniem. - Taką nieludzką mocą, że ani chybi z plugastwem się musiał
skumać, bo raz przez kratę widziałem, jak kamień młyński wielki sam jeden u studni
podnosił. Ranny był, powiadali, gdy do zamku przyjechał, i wojowaniem znużony. Choć mnie
się cosik zdaje, że z łakomości się łajdak aż w nasze strony zapędził, bo mu za wojenną
wysługę spichrzański książę ziemię raczył nadać. Kamieni spłacheć mały, wysoko gdzieś w
górach. - Rozejrzał się, co nie była rzecz łatwa, zważywszy że jako kołek tkwił w gruncie. -
Wiecie, co? Może niedaleko waszego zadupia, babciu, ludzie narwę gadali, dziwaczna jakaś,
nie pomnę... - Zamyślił się. - No, mniejsza z nią. A wiecie co jeszcze, babciu, mnie po głowie
chodzi? - podjął przymilnie. - Nie macie gdzie na podorędziu łopaty jakiej, szpadelka, czy
choćby gracy małej?
Wiedźma popatrzyła na niego przeciągle.
- No, tak mi się zdawało - sarknął czarnobrody. - A było wziąć, było wziąć, babciu! Nie
wiedzieć nigdy, co się człekowi w lesie przyda, a wy się tak wybraliście nieprzygotowani! O
czym to ja mówiłem? - podjął pod twardym spojrzeniem Babuni. - O najemniku onym? Ot,
nakładł księżnie w łeb głupot, przypochlebił się z lechka, co jest rzecz nietrudna, bo niewiasty
na pochlebstwo łase. No, i pewnego ranka patrzą ludzie po dworcu, dzieci w kolebce płaczą,
to czarne, i to jasnawe, a po księżnie ni śladu.
- Uciekła? - wysapała oburzona Babunia Jagódka.
W jednej chwili zrachowała raz jeszcze koszt zamążpójścia Jarosławny i aż ją w gardle
ścisnęło na podobną niewdzięczność.
- Ajuści. - Obwieś splunął. - Tylko pisanie zostawiła, że sobie oni z tym najemnikiem
przeznaczeni byli. Że się niby za młodu zmówili, a potem rozłączeni zostali poprzez
knowania złej wiedźmy. Że ona jego w capa zaklęła, otumaniła i do bezecnej służby
przywiodła, a ją w najdalszy kraniec świata na zatracenie zesłała. I że się przez te wszystkie
lata po Krainach Wewnętrznego Morza na darmo szukali i odnaleźć nie mogli. Ale skoro się
wreszcie naszli, tedy już ich ani książęca, ani wiedźmia moc rozłączyć nie zdoła. No, i tyle ich
widzieli.
Przez chwilę nad polaną zaległa bardzo ciężka cisza.
- A jakże na tego najemnika wołali? - Babunię coś tknęło nagle i bardzo nieprzyjemnie.
- Jakoś tak po chamsku i nazbyt pospolicie, żeby mi się miało bez gorzałki przypomnieć -
oznajmił bezwstydnie rabuś. - Znajdziecie jeszcze kapkę, babciu?
- Nie znajdę! - Dobry humor Babuni prysnął już bez śladu.
- A jakbyście tak kijaszkiem w ziemi podłubali? - zaproponował niezrażony. - Nogi mi
ścierpły od tego stania i kamień mam jakiś pod bokiem. No, nie bądźcie zołza, co wam
szkodzi!
- A ten dobry będzie? - Babunia złapała za sztachetę i z szerokim zamachem wyrżnęła nią
w pieniek najbliższego drzewka, strącając przy okazji z głowy zbójca muchomorowy
kapelusz.
Czarnobrody wtulił głowę w ramiona, kiedy z góry posypał się nań deszcz drzazg i
próchna.
- To o czym ja mówiłem? - odezwał się znacznie pokorniejszym tonem. - O najemniku, co
z księżną naszą panią z zamku ubieżał? Niby gadali ludzie, że wojownik to wielki, we
wszelkich Krainach Wewnętrznego Morza sławetny. Ale jakem bliżej w te jego głupawe,
niebieskie ślepia zajrzał, a okoliczność była, bo go dziesiętnik po lochu oprowadził, to zrazu
rozumiałem, że to zwyczajny prostak i nieokrzesaniec. Nic nie mówił z pańska, strażników
nie rugał, w katownię ledwie zajrzał, powiadam wam, dziwak. - Skrzywił się z niesmakiem.
- Wysoki, z gęby głupawy, oczy niebieskie jak chabry - jęła wyliczać na palcach Babunia. -
I włosy nastroszone, słomiaste na kształt chochoła...
- Ten, ten! - uradował się czarnobrody. - Na gębie ma szramę aż do samej skroni, pono
mu ją w bitwie pomorccy wycięli. I tak mi się, babciu, zdaje, że Szymek go wołali albo cosik
podobnie... Hej, no co wy! - ryknął ostrzegawczo, kiedy kopnięta przez wiedźmę szyszka o
włos minęła jego ucho. - No co wy?
Babunia Jagódka zamyśliła się.
- I napisała wam Jarosławna, że ją z nim wiedźmia moc rozłączyła? - spytała wreszcie
bardzo powoli i bardzo złowieszczo. - Ot, dziwowisko.
- Ja wam po prawdzie wyznam, że narodowi te bajki ze szczętem obojętne. I te amory
księżnej, zaklęcia niecne i z chamem poufałość. Zresztą widzi mi się, że byłby książę może
oczy nieco przymknął, jakby tylko wojak gdzie księżnę wyonacył zacnie. Ale się bez dania
racji, bez wymówki żadnej z dworzyszcza zebrała i za zwyczajnym żołdakiem się powlokła,
niczym ladacznica! Toż to jest rzecz niesłychana! I przecie nie dziewka od obory, ale księżna!
Na zamku pani! Matka dzieciom! Wstyd i sromota!
- No, jak się wieść rozniosła po Górach Żmijowych, wstyd musiał być niezawodnie.
- A skąd! Książę niegłupi, nie będzie powrozu sobie na szyję kręcić. Przecie by go po
górach rogaczem nazwali albo i gorzej jeszcze.
- Ale rzec chyba coś musiał, jak księżna precz poszła?
- I rzekł, i rzekł! A zgadnijcie, co, babciu!
Spojrzała nań koso.
- No, rzekł im, że zła wiedźma Jarosławnę w kamień lity zaklęła, życia ją pozbawiwszy.
Słyszałem, jak to starosta wartownikom tłumaczył, co w tamte noc na warcie stali, tedy
widzieli dobrze, jak księżna pani z zamczyska uciekała. Racja stanu.
- Co proszę?
- Racja stanu - zarechotał. - Sam książę pan im prawił, że lepiej, aby wieść poszła o
wiedźmie, co księżnę wykradła, niżby się z nas mieli wszyscy dokoła wyśmiewać. I bardzo
pięknie wywodził o pospolitym dobrze i prawdzie, co tylko złudzeniem. Aż popłakały się
chłopy, wierność mu przysięgając i że po grób będą milczeć. I dotrzymali pewnie, sam książę
im dopomógł, jeszcze tej samej nocy starostę do nich posławszy, żeby im gardła poderżnął.
Tom natenczas zrozumiał, że trza się od racji stanu jak najdalej trzymać, alem siedział w
łańcuchach. Zgadnijcie jeszcze, co książę powiedział, jak się rankiem między strażnikami
rwetes podniósł, że ktoś kamratom gardła popodcinał zgrabnie?
Babunia Jagódka milczała wrogo, co bynajmniej nie speszyło rabusia.
- Że wiedźma z lasu! - wykrzyknął z triumfem. - Wiedźma w lesie siedzi, zła, stara i
wredna okrutnie, co księżnę im porwała, a wiernych książęcych pachołków, gdy pani bronić
chcieli, ze szczętem wymordowała.
- Tak powiedział? - zgrzytnęła zębami.
- Ajuści! I więcej jeszcze gadał - że ona taka przewrotna, że księżnę pod szarmem trzymała
przez półtora roku, w głowie jej mącąc straszliwie i do zguby wiodąc. Stąd te brewerie były, w
zamku domowa niezgoda, amory płoche i rozdźwięk pomiędzy małżonkami. Na koniec zasię
wiedźma nowego się jęła sposobu i dzieci chciała zadusić, co je księżna powiła...
- Dosyć! - Babunia ze złością postukiwała sztachetą w wystające korzenie. - Toż brednie,
wszystko brednie, głupstwa i bezeceństwa!
- Samiście pytali, to powtarzam, a z pretensjami do księcia idźcie.
- Może i pójdę - wycedziła. - Może i pójdę zapytać, czyli za bardzo zhardział, by swatkę na
chrzciny prosić. Ale nie dzisiaj. - Zebrała w garść spódnice i zaczęła się sadowić na swojej
brzozowej sztachecie. - Dziękuję za nowiny i bywaj zdrów.
- Hej, no nie bądźcie tacy! - obruszył się. - Wykopcie mnie!
Babunia sarkastycznie uniosła brew.
- A to niby czemu?
- Bo co wam szkodzi! Toż rąk nie pobrudzicie!
Wiedźma zamarła w pół kroku.
- Że co, proszę?
- No, zróbcie coś - ciągnął poirytowany rabuś. - Rękami zamachajcie, co trzeba
wymamroczcie, ja się tam nie znam. No przecie mnie nie zostawicie, żebym tu siedział!
Oczy Babuni ściągnęły się w dwie wąskie szparki, a na twarzy pokazał się wyraz głębokiej
podejrzliwości.
- Chybaście nie myśleli, że się nie poznam! Przecież dobry miesiąc już w tej jamie siedzę,
głód mi nie doskwiera, pragnienie nie dręczy. Słoneczko ciągle świeci, ptaszęta podśpiewują.
Czasem mię deszczyk zmoczy, czasem wietrzyk owieje... Ale poza tym nuda! No powiadam
wam, aż wścik człowieka bierze. Nic się nie dzieje! Przeschnie deszczyk i znów słoneczko
świeci, dzionek w dzionek to samo. I nic się nie odmienia, nic nie marnieje, nie żółknie. No
przecież tak być nie może! Przecież to wbrew naturze! - żołądkował się rabuś. - Tom
wyrozumiał, że musiał kto tę dolinę czarem podstępnie przekląć. I kogo na koniec widzę? A
wiedźmę! - dokończył z triumfem.
Babunia Jagódka podrapała się ciemnym pazurem po nosie, na którym wisiała
nieodzowna kapka.
- No, bardzo zmyślnie, kochaneczku. A ty kto jesteś?
- Tom się z nieuwagi zapomniał! Waligóra, do usług.
- Złodziej i morderca. Słyszałam, i to niejedno.
- Ale uczciwy! Bo jakbyście naprawdę zwykła baba byli i jakbym was na porębie gdzie z
worem chrustu zdybał, to może bym wam nawet gardło kozikiem poderżnął, boście, za
przeproszeniem, brzydka jako nieszczęście i w obejściu plugawa. Ale bym wszem nie gadał,
żeście się na mnie z motyką zasadzali i w grzyba mię podstępnie zamienić chcieli. Ja swoje
rzemiosło cenię! I nie łżę bez potrzeby!
- Brzydka jako nieszczęście? - wysyczała jadowicie wiedźma. - Plugawa?
Nim pobladły na gębie Waligóra, który dopiero teraz spostrzegł ogrom swej
nieopatrzności, zdołał cokolwiek powiedzieć, jej oczy rozżarzyły się nagle niczym węgle. W
koronach drzew rozhulał się wicher, na głowę niedoszłego wisielca posypały się gęsto
sosnowe igły. Po chwili stała przed nim młoda, kruczowłosa dziewoja w purpurowej, głęboko
wydekoltowanej sukni. I zapalczywie potrząsała sztachetą.
- Brzydka?!
Oniemiały Waligóra nerwowo przełknął ślinę, wpatrując się w obnażone niewieście
krągłości.
- Wybaczcie, ja żem nie wiedział... - wybąkał wreszcie. - Dorodna z was niewiasta, jak
rzepa. Ale skąd było poznać?
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, przy czym żółte ślepia wiedźmy połyskiwały od
wściekłości, a zbójca starał się uprzejmie omijać spojrzeniem kuszące wdzięki Babuni. A
potem oboje wybuchli śmiechem.
- No, uwolnijcie mnie wreszcie - zagadnął Waligóra, kiedy odeszła ich pierwsza wesołość.
- Bardzo was proszę.
- A czemuż mam to uczynić?
- Bo jestem miły - oznajmił bezwstydnie rabuś. - Miły, dobry, spokojny. Na pewno się
wam przydam. I wdzięczny będę.
Wiedźma zaśmiała się tylko pogodnie.
- Daj mi jeden powód!
- Zróbcie to bez powodu, nie bądźcież sekutnica! - Waligóra rozdarł się tak, że gawrony
poderwały się z drzew. - Dla fantazji to zróbcie, dla krwie rozruszania! No, nie bądźcie celnik!
- A niech tam! - machnęła ręką nieporuszona Babunia i poklepała sztachetę za sobą. -
Wsiadaj.
- Wolne żarty - obruszył się rabuś.
- A co, mam cię podsadzić? - rzuciła cierpko. - Bierz koszyk i jazda, bo ja nie z cierpliwych.
- Mam wyleźć? - Na twarzy Waligóry odbił się wyraz forsownego wysiłku myślowego. -
Tak sobie?
- Tak sobie albo z mozołem, jak wolisz. Byle prędko.
Waligóra chciał jeszcze rzec coś, ale wiedźma nagląco stukała już bucikiem w igliwie, więc
zamilkł. Potem ziemia wokół niego zaczęła nagle pęcznieć, spulchniać się i wybrzuszać, aż
wreszcie wynurzył się spod niej potężny mężczyzna w powalanym odzieniu. Rozejrzał się z
niedowierzaniem, obmacał dokładnie rękami, czy go przypadkiem wiedźma nie zmieniła w
jakieś leśne dziwo. Uspokojony, otrząsnął się jak pies, przeczesał palcami brodę, przytupnął
dla pewności, a ponieważ Babunia przestępowała nerwowo z nogi na nogę, pośpiesznie
chwycił ją w pasie i przysiadł na sztachecie.
- Tylko nie mówcie mi, że cały ten czas mogłem sam z dołu wyleźć - rzekł z wyrzutem. -
Nawet nie chcę wiedzieć!
Wiedźma zaśmiała się szyderczo. I polecieli.
Rabuś niewiele mówił. Rozejrzał się bacznie po obejściu, rydze zeżarł ze smakiem,
pieczonym kurzęciem zakąsił i piwem popił. Pod wieczór zaś bez protestów owinął się
baranicą i wyszykował sobie leże przed paleniskiem. Babunia nie wiedziała, co myśleć o
takiej układności, ale obżarła się jako prosię, więc wpełzła pod piernaty i zachrapała
smacznie.
Spała czujnie, a że słuch miała jak nietoperz, ocknęła się tuż nad ranem na pierwszy
szelest w chacie. Sprężyła się do ataku, póki obca ręka nie wsunęła się ostrożnie pod jej
puchową pierzynę. Zamierzała właśnie ciepnąć w intruza zaklęciem, kiedy czyjś ostry łokieć
dźgnął ją nagle pod żebro.
- Posuńcież się wreszcie!
Babunię z lekka zatchło na podobną bezczelność.
- Wiesz, co ci mogę zrobić?
- A róbcie, co wam wola - szepnął jej prosto w ucho zbójca Waligóra. - Słyszałem, że
wiedźmy z niewiast najgorętsze, tom ciekaw.
Babunia także była ciekawa, choć z innych zgoła powodów, lecz kiedy się rankiem
ocknęła, w chacie nie było ni śladu Waligóry. Co dziwne, zniknęły też pęto kiełbasy z komory,
garniec miodu i nowiuśka kapota.
Mruknęła coś do siebie i zajęła się topieniem łoju.
Zbój przylazł dopiero pod wieczór, obdarty, wymęczony i utaplany po uszy w jesiennym
błocie. I wściekły.
Kiedy usiadł przy stole, smyrgnęła mu po stole miskę z soczewicą i garniec piwa.
Zbój gapił się na nią wrogo, a potem bez słowa rzucił się na strawę.
Wiedźma czekała cierpliwie. Nie pierwszy Waligóra usiłował wymknąć się chyłkiem z
Doliny.
- Co wyście uczynili? - wybuchnął wreszcie. - Ja wam chyba kark skręcę! Dzionek cały bez
mała się wałęsałem po lasach i po wyrajach, i co? I kudy zalazłem? Ano dokładnie tutaj!
- Nie może być - pokręciła głową Babunia Jagódka.
- Może, może - kipiał złością rabuś. - Już dobrze wiecie, że może.
- Przecież ja was nie trzymam, na postronku nie wiążę. - Wiedźma wzruszyła ramionami.
- Samiście mi się wepchnęli do domu i pod pierzynę, to nie śmiejcie narzekać, bo za późno na
to.
- A nie narzekam - odezwał się Waligóra łagodniejszym głosem. - A może byście tak...
ździebełko... no, sami wiecie...
- Łój topię! - oświadczyła z godnością wiedźma.
- Z nietoperzych sadeł? - Zbójca roześmiał się i chwyciwszy ją wpół, poniósł ku wielkiemu
łożu z baldachimem. - Później utopicie, a jak trzeba będzie, to sam wam nietoperzy nałapię.
Jednak następnego ranka znów go nie było w chacie, bo dzień cały się włóczył po
ścieżkach, szukając wyjścia z zaklętej doliny. Wrócił ciemną nocką, głodny nielicho i wściekły
na wiedźmę i jej czary, ale niepokonany. Ze świtem wylazł z chałupy i w lodowatym deszczu
poczłapał szukać traktu jedynie po to, by o zmroku znów zastukać w Babcine okienko. I tak
się to ustaliło. Waligóra zrywał się z pierwszym kurem, co tchu wdziewał kapotę i bieżał w
las, jakby mu tuzin czartów następował na pięty, a wieczorem wracał, sterany i z kwaśną
miną. Wyprawiał się tak cały miesiąc. Potem trochę odpuścił i zaczęło się zdarzać, że pokręcił
się po obejściu, drew narąbał z nudów, czy siana krowom podrzucił. Ale nie przestał się
włóczyć i próbować ucieczki, chociaż zamiast wyjścia z doliny odnalazł tylko karczmę w
wilżyńskiej wiosce.
- A nie znudziłeś się jeszcze? - spytała kiedyś Babunia.
Siedzieli pod pierzyną, bo pora była późna, nadto zbój przemarzł okrutnie na codziennej
włóczędze.
- Co bym tam miał się znudzić? - odparł pogodnie Waligóra. - Ot, chłodno trochę i
niewygoda większa niż latem. Zimą tak bywa, że trzeba się więcej potrudzić. Ale do wiosny
żaden czar mnie tutaj nie utrzyma.
Wiedźma zaśmiała się cichutko.
- No, jasne, jasne. Tylko chodnik podstempluj, nim się wam na łeb zwali.
Zbójca podniósł się na łokciu.
- Skąd o podkopie wiecie?
- O nim wie nawet Marcha, co u niej stary Ortyl za parobka siedzi - wycedziła pogardliwie
Babunia. - Przywlokła się onegdaj, od złości aż cała sina, i gada, że chłop jej cięgiem z
kamratami w oberży przesiaduje. Ale, co jest rzecz niezwyczajna, nie napity wraca! I tak się
zatroskała, czy zdrów aby na ciele i umyśle, że sama za nim polazła. A wiecie, co usłyszała?
- Mówiłem, żeby się napić po skończonej robocie - mruknął Waligóra - bo się babiniec
pozna. Ale nie posłuchali.
- Więc wywiedziała się Marcha, że umyśliły chłopy zaklęciu się sprytnie wymknąć i
podkop szykują na drugą stronę doliny - ciągnęła Babunia. - I zaraz tu przyleciała, żeby ich w
mig zatrzymać, bo przecież tak być nie może, żeby nas przechytrzyła gromada zbójców. A ja
jej mówię - niech kopią! Chłop musi mieć zajęcie i w przemyślności swojej na nowo się wciąż
utwierdzać. No to niech im się zdaje, że wiedźmę wywiedli w pole! Zima nam przejdzie
spokojnie, bo od owego kopania wymęczą się okrutnie i czasu na zbytki im zbraknie. Gór
przecież nie przewiercą, najwyżej się z karczmarzowej piwnicy do studni czyjejś przekopią,
albo w kościelną kruchtę. I tyle. - Przeciągnęła się leniwie.
- Niedobra z was kobieta. - Waligóra bez złości poprawił się na poduszce. - Niedobra i
nieroztropna, bo nie zdołacie nas tutaj na całą wieczność przytrzymać.
W chałupie jakby powiało chłodem. Wiedźma posmutniała.
- Na wieczność nie - odparła powoli. - Ale czasami i krócej starcza.
Podniosła się, dorzuciła drew do komina i ogień rozgorzał jasnym płomieniem.
- Jest w moich stronach legenda - zaczął z namysłem rabuś, rozlewając muszkatel w
srebrne kubki - o córce Kii Krindara, która się przed wiekiem wymknęła w Góry Żmijowe z
pałacu ojca, a bóg ją za to przeklął i skazał na wieczne pielgrzymowanie pomiędzy
śmiertelnymi.
- Wiele ludzie gadają - Babunia zapatrzyła się w płomienie - choć niewiele wiedzą. Kiedyś
miał bóg córkę w pałacu z żywych płomieni i jednego dnia uciekła od niego. Z córkami tak
bywa. A potem on wszedł w ogień, głęboko popod skały i zniknął. I więcej go nie widziała.
- Czy wróci?
- Skąd mam wiedzieć?
Ogień na palenisku załopotał żywiej, sypnął iskrami.
Kot Wiedźmy ocknęła się i przez uchylone okno smyknęła w ciemność.
Wiedźma wyciągnęła ręce do ognia.
- Czasami słyszę go w płomieniu. Jak szepcze o mieczu, koronie i harfie, przekutych już na
nowo i nasączonych mocą. O wojnie, co się dopala, hen w północnej stronie, daleko stąd.
- Co będzie potem?
- Dla was gówno będzie! - Babunia Jagódka odwróciła się od komina, ściągając wargi w
brzydkim grymasie. - Powadzą się książęta, do gardeł sobie skoczą, a potem do domów
pojadą. A kto po nich posprząta? - Ze złością potrząsnęła głową. Płomienie za jej plecami
rozbłysły ostrzej. - No przecież wiedźma! A wiesz, co wtedy nastąpi? Zaraz się nowy
proboszcz na plebanii zagnieździ, przyślą świeżego władykę, starostę i z tuzin pachołków. I
będzie jak dawniej.
- To chodźcie stąd - powiedział miękko Waligóra. - Do Spichrzy, albo w dół południowym
traktem, nad morze i jeszcze dalej.
- Po co? - Odrzuciła z twarzy czarne włosy. - Wszędzie jest tak samo, a tutaj... - Podeszła
do zbója i pochyliła się nad nim, tak że z bliska widział płomienistą magię w jej oczach. -
Słyszę płatki śniegu opadające na drzewa, szum wichru wokół grani Mnicha, oddech misia w
gawrze i nocny okrzyk sowy, gdy spada z nieba na zajęcze grzbiety. Słyszę przekleństwa
kupca, prowadzącego konie poprzez śniegowe zaspy, sny posługaczki z gospody, gdy śpi,
kuląc się z zimna pod przetartym kocem, i popiskiwania szczuraków, przyczajonych w
bruździe, którzy zagryzą kupca, zanim dojedzie do karczmy. To także słyszę. - Skłoniła głowę
na ramię i w jednej chwili znów stała się znów pomarszczoną starowiną z dwoma krzywymi
zębami i haczykowatym nosem. - Czemu się mnie nie boisz?
- Bo się nie staracie - szorstko odparł Waligóra. - Powiadam, czysta fuszerka. Dwa zęby
jednym razem, a potem znowu cztery, paznokcie żółte, czarniawe, raz chyba siny się trafił.
Nos nawet wam się zmienia, to wydłuża, to skraca. A na dodatek ta koza, co po obejściu łazi!
- Pociągnął ją na łoże i przygarnął niezgrabnie. - Bawicie się w wiejską wiedźmę, to wam nie
przeszkadzam. Ale jak tu się bać?
Babunia roześmiała się. Przez łzy.
I nie mówili więcej.
Kiedy ocknęła się rano, grasant siedział na stołku w swojej skórzanej kapocie, obok
położył tobołek.
- Dlaczego? - Wiedźma uniosła się na łokciu.
- Sam nie wiem! - Kopnął jabłkową obierzynę, aż myszy pod ścianami rozpierzchły się,
popiskując. - Sam, psiakrew, nie wiem! - Wiecie, jest w moich stronach powiastka taka -
zaczął pod naglącym spojrzeniem Babuni. - O zbójcy, co się grasantką na gościńcu trudził,
póki go wiedźma straszna w jasyr nie pojmała. Kiedy byłem berbeć, to mnie jego losem
niewiasty straszyły. Będziesz jako Kierełko, to cię wiedźma zabierze, tak mi babka mówiła, i
w kozła sprośnego zamieni, i będzie pod czarem trzymać, póki nie zechce zarżnąć i na skórę
wyprawić. Ale to nie dlatego! - Poderwał się i zaczął chodzić po izbie.
- Nie trzymam cię pod szarmem - powiedziała cicho wiedźma.
- A trzeba było trzymać! - Waligóra kopnął stołek. - Trza było uczarować, blekotu jakiego
zadać! Cobym nie myślał!
Szarpnięta wichrem okiennica otwarła się z trzaskiem, wpuszczając kłęby śniegu. Żadne z
nich nie spojrzało w jej stronę.
- Ja nie chciałem baśni - odezwał się wreszcie rabuś. - A tutaj w każdym kącie otwierają
się ścieżki prosto w bajkę, w legendę. Prosto w zatracenie. A mnie ciepła pierzyna, żur tłusty,
barszcz, polewka, nie wasze baśnie potrzebne. Ja nie jestem Vadiloned, ja was nie
zatrzymam. - Umknął w bok spojrzeniem i podniósł z ziemi tobołek. - Bywajcie zdrowi.
Zamknął za sobą drzwi pobielonej śniegiem izby. Bardzo cicho.
- On też mnie nie zatrzymał - wyszeptała wiedźma.
W górze huczał wicher.
KOT WIEDŹMY
Kot Wiedźmy z lubością wygrzewała się w wiosennym słonku na brzozowych polanach,
narąbanych onegdaj przez wioskowego głupka i ułożonych w zgrabny stosik za tylną ścianą
drewutni. Drwa na opał były jednym ze zwyczajowych serwitutów Babuni Jagódki i
wieśniacy nie pozwalali sobie w tym względzie na żadną opieszałość, zziębnięta wiedźma
stawała się bowiem nader popędliwa i potrafiła zesłać mszyce na kapustę albo paskudne
liszaje, nim jeszcze żar na palenisku ostygł na dobre. Jednak Kot Wiedźmy bardziej ceniła
sobie świeżą śmietankę, która cudownym sposobem pojawiała się przed brzaskiem na
przyzbie w czyściutkim skopku. Tutaj Kot Wiedźmy oblizała się na wspomnienie kremowej
pyszności, wzbudzając nie lada popłoch wśród podwórzowego ptactwa. Stadko kurek
pierzchło ze ścieżki z donośnym gdakaniem, kogut zaś o cokolwiek wyskubanym ogonie
(Babunia czasem potrzebowała czarnego pierza do rozmaitych czarownych receptur)
podfrunął na szczyt gumna i począł nieobowiązująco skubać dziobem pióra.
Kot Wiedźmy nawet nie drgnęła. Szczękanie zębami na ptactwo było poniżej jej godności,
szczególnie że ostatnimi czasy Babunia zrobiła się okrutnie popędliwa i oblała Kota Wiedźmy
wodą ze studni za zaduszenie gęsi. A Kot Wiedźmy bardzo nie lubiła wody, postanowiła więc
trzymać się z daleka od domowego drobiu, póki Babunia nie popadnie w przychylniejszy
nastrój. Zresztą zawsze mogła się wybrać w gościnę do wioski. Z lubością wspomniała sobie
gromadkę zdziczałych zielononóżek, co wciąż gnieździły się w ruinach folwarku władyki,
cudem uniknąwszy garnków wygłodzonego chłopstwa. Na razie jednak zwinęła się ciaśniej i z
gracją ułożyła pyszczek na tylnej łapie. Po zmierzchu wioska wydawała się jej o wiele
ciekawsza, a i wieśniacy wrzeszczeli donośniej, kiedy skakała im znienacka na karki z gałęzi
przydrożnych gruszy. A najgłośniej darła się piegowata dojarka, która co rano przychodziła
do obejścia Babuni Jagódki ze skopkiem śmietanki.
Co tu dużo kryć, Kot Wiedźmy była zwierzątkiem dorodnym i obdarzonym łajdacką
fizjonomią. Z daleka wyglądała jak kłąb skołtunionego ryżego futra - coś w rodzaju mocno
wyświechtanych resztek starej koźlej skóry, którą od lat wymiatano brudy z kątów chaty.
Kiedy człek jednak podszedł bliżej, w owym kłębie futra otwierało się dwoje wściekłych,
czerwonawych ślepi, a pojedyncze fuknięcie potrafiło osadzić intruza w pół kroku. Nie, Kot
Wiedźmy nie należała do tych licznych przyjaznych zwierzątek, które pieszczono na pańskich
dworach i wyczesywano starannie srebrnymi grzebykami.
Zwyczaj wymagał, aby wiedźma miała swojego pomocnika, więc Babunia Jagódka dbała,
żeby w domu gnieździło się kocisko. Tak się jednak złożyło, że jakiś czas temu jej dawny
kocur - wielka wyliniała bestia o pożółkłych ze starości kłach - zakradł się nieopatrznie do
obozowiska grasantów, co obozowali chyłkiem w dolince nieopodal. Niestety, zbójcy nie
mieli należytego szacunku dla miejscowych znakomitości i przydybawszy kocura przy
resztkach wędzonego baraniego udźca, utłukli go na miejscu halabardą. Babunia Jagódka
zadbała wprawdzie, aby złoczyńcom jeszcze tego samego wieczora łby się porozpękały jako
gliniane garnczki, ale kocurze ścierwo żadnym sposobem nie dawało się ożywić - co Babunia
uznała poniekąd za wyraz pośmiertnej złośliwości, bo nie lubiła zmian i przywykła do ryżego
kocura tak dalece, że nie szczędziła mu przywracających młodość eliksirów. Nim jednak
przeszedł miesiąc, wybrała się do targowego miasta gwoli odnowienia zapasu jałowcówki. Że
zaś czasy były szumne i burzliwe, postanowiła przylgnąć na popas w klasztornych stajniach.
Spokojnie przeszła przez dziedziniec, cokolwiek zdziwiona, że nie widzi nigdzie pachołków,
zwinęła kilka ulęgałek, ułożonych równiutko w starym koszu. Zamierzała się właśnie umościć
wygodnie pod końską derką, kiedy z poprzecznej belki spadło nań kudłate, prychające
wściekle stworzenie - i, nim Babunia zdołała sklecić najprostszy czar, przeorało jej pazurami
policzek.
Chwilę później przypatrywały się sobie uważnie: Babunia z krwią spływającą po twarzy
drobnymi strużkami i Kot Wiedźmy, która wiła się i prychała zaciekle w jej uścisku. Wreszcie
Babunia fuknęła, jeden raz, ale tak, że Kot Wiedźmy, która miała swój rozum, ucichła w
jednej chwili. Łysnęła na boki czerwonawymi ślepiami, kiedy twarz Babuni przybliżyła się
tak blisko, że nos z nieodzowną kapką niemal dotknął jej pyszczka. Kot Wiedźmy poczuła
przelotną ochotę, żeby zasyczeć prosto w to pomarszczone oblicze, ale coś podpowiadało jej,
że nie jest to najlepszy pomysł. Oblizała się tylko nerwowo i napięła mięśnie, zdecydowana
jak najszybciej uciekać od tego dziwacznego rodzaju koniucha, który kpił sobie z jej
wściekłości.
Babunia Jagódka spod przymrużonych powiek przypatrywała się zdobyczy, szacując
wściekłe, łyskające po bokach ślepia, rysie kępki włosia na stulonych gniewnie uszach i ciche
warczenie, które dobywało się z gardła zwierzęcia. Potem ostrożnie zwolniła uścisk. Zamiast
uciekać, kocica z wyraźną uciechą zatopiła kły w Babcinym kciuku. Nie była rzecz łatwa, bo
Babunia ruszała się zwinnie jak jaszczurka, lecz teraz zdołała pochwycić jedynie koniuszek
ryżego ogona. Kot Wiedźmy zasyczała gniewnie na podobną zniewagę, smyrgnęła w bok,
wygięła się w powietrzu i odwróciła niby fryga z rozcapierzonymi pazurami; jej skołtunione,
marchewkowe futerko stanęło dęba, z oczu strzelały iskry. Zazwyczaj tylko straszyła
pachołków i obsikiwała im przyodziewek, kiedy swawolili po stodołach z dziewkami
kuchennymi, ale teraz mierzyła prosto w gardło. Chciała zabić, chciała poczuć krew tego
bezczelnego stworzenia, które ośmieliło się wyzwać kocicę w jej własnej stajni.
Tamtego wieczoru Kot Wiedźmy nauczyła się jednej rzeczy - wiedźmy nie należy irytować
bez względu na to, jak krucho, staro i niezgrabnie wygląda. Konkretnie przekonała się o tym
w chwili, kiedy Babunia, która przytomnie nie wypuściła z dłoni kociego ogona, wyrżnęła nią
potężnie w podtrzymującą strop belkę. Zakończywszy zwycięsko utarczkę, bez ceremonii
zapakowała zwierzę do wiklinowego koszyka, dla pewności obwiązując wieko sznurkiem.
Potem ułożyła się wygodnie na sianie, okręciła końską derką i zasnęła, ukołysana
dobywającymi się z koszyka pełnymi furii pomrukami. Była zadowolona jako rzadko. Wśród
wymizerowanych wioskowych kocurów nie trafiał się podobny szatański pomiot i zazwyczaj
musiała niemało czasu zmitrężyć, nim zwierzak nabył dość sprytu i złośliwości, by pełnić
trudną służbę wiedźmiego pomocnika. A tamtej jesieni Babunia miała dość innych zajęć.
Kot Wiedźmy nigdy więcej nie rzuciła się na Babunię Jagódkę. Nawet wówczas, gdy
odkryła, że urok nie pozwala jej uciec z Wilżyńskiej Doliny i choćby całymi nocami włóczyła
się po górach, o świcie nieodmiennie powróci złachana na próg Babcinej chatki. Wiedziała,
że wiedźma jest od niej większa, silniejsza i bardziej złośliwa. Nauczyła się darzyć ją
rodzajem niechętnego szacunku i zazwyczaj nie wchodziły sobie w drogę. Za to wszelkie inne
stworzenia, nie wyłączając wieśniaków i kozłów, które od czasu do czasu pojawiały się w
obejściu, prześladowała i dręczyła bez żadnego miłosierdzia. Ostatecznie była Kotem
Wiedźmy i znała swoje obowiązki.
Siadywały z Babunią Jagódką w przeciwległych kątach izby - wiedźma na wilklinowym
fotelu wyłożonym poduszką ze spłowiałego szkarłatnego aksamitu, kocica na piecu, na
dywaniku splecionym z wełnianych gałganków. Ogień trzaskał w palenisku, a ich czujne,
przymrużone ślepia spotykały się czasem nad płomieniami i szacowały bacznie. W pewien
sposób były do siebie podobne, obie brudne, wredne i niechętne obcym. Babunia czuła nawet
swoistą dumę, kiedy odkrywała w piwniczce ścierwo kolejnego bazyliszka zakopcowanego na
okoliczność srogiej zimy albo potykała się o trzy ogniowe koboldy z ukręconymi łbami,
niczym myszy ułożone na progu w zgrabnym rzędzie. Lubiła, gdy pośrodku nocy budził ją
płaczliwy skowyt wioskowego psa, czy wrzask złodzieja, który nieopatrznie zapędził się na
wiedźmie podwórko. Tylko w wilgotne wieczory przypominała sobie niekiedy o starym
kocurze, który sypiał grzecznie w nogach łóżka, aby mogła ogrzewać on zziębnięte stopy - a
po odmienieniu do człowieczej postaci i inne sztuki wyczyniał pod pierzyną, na których
wspomnienie Babuni Jagódce krew biła na gębę, choć była niewiasta doświadczona. Kot
Wiedźmy pozostawała całkowicie nieświadoma babcinych wspominek i tęsknot.
Zmierzała właśnie ku wiosce wąską ścieżką pomiędzy rdestem, łopianem i nader bujnie
rozkrzewionymi pokrzywami, wzbudzając popłoch wśród wróbli, które zwykły zażywać
kąpieli w nagrzanym piachu ścieżyny. Nawet wielki, pręgowany kocur młynarzowej prysnął
rączo niby jeleń na jej widok z rosochatej wierzby, gdzie zaczaił się chytrze na osobliwie
wrzaskliwego skowronka. Zresztą żaden z wiejskich kotów nie mógł się z Kotem Wiedźmy
równać, bo na magicznych nalewkach Babuni upasła się i wyrosła niezmiernie, tak że sięgała
wieśniakom do połowy uda, kły zaś miała niby żbik. I choć wokół Kota Wiedźmy unosił się
zachęcający, romantyczny zapach, a słoneczko przygrzewało błogo, kocurowi nawet nie
postała w głowie myśl o amorach. Owszem, był to zabijaka straszny, lewe ucho stracił w
nocnych bójkach i zanim grasanci spustoszyli Dolinę, nie przepuszczał nawet koteczce
Wisenki, drobnemu złotookiemu stworzeniu o długiej popielatej sierści, którego we dworze
strzeżono niczym drogocennej relikwii, bo kosztowało nieledwie tyle co rozpłodowa jałowica.
Jednak z Kotem Wiedźmy inna była sprawa. Prawdę powiedziawszy, chętniej poszedłby w
zaloty do samej Babuni Jagódki.
Jego rejterada pochlebiła cokolwiek Kotu Wiedźmy. Pochwyciła od niechcenia młodego
szpaka, wątłe kostki strzeliły w potężnych zębiszczach. Nie zwalniając kroku, Kot Wiedźmy
otrząsnęła z wąsów ciemne piórka, przeciągnęła się leniwie. W wyschniętych trawach
świerszcze grały jak szalone, gdzieś w oddali owce pobekiwały melancholijnie, a powietrze aż
falowało od upału. Przed wioskową bramą kocica zatrzymała się i skrupulatnie naostrzyła
pazury o pień pokrzywionej iwy, na której chłopstwo zawiesiło niewielką kapliczkę o
łagodnym daszku, ulubione miejsce wypoczynku wioskowych kotów. Właściwie nie chciało
się jej ścigać zielononóżek, nie przed wieczorem, kiedy gorąco zelżeje trochę, a kury do reszty
zgłupieją od mroku. Zgoniła dwa łaciate kociaki z wiosennych miotów, nazbyt głupie, by
rozumieć, że powinny bez zwlekania ustąpić miejsca podobnej znakomitości, i wygodnie
ułożyła się na daszku kapliczki. Miała stąd świetny widok na gościniec i wioskowy plac,
upstrzony parą dzikich gruszek i trzema oparszywiałymi śliwami.
Przed wejściem do świątyni gromadka bab jazgotała rozgłośnie, ale Kot Wiedźmy nie
przysłuchiwała się im z uwagą. Wioskowe spory nie obchodziły jej nadmiernie, jak długo
świeża śmietanka cudownym sposobem pojawiała się o świcie na progu wiedźmiej chaty i
było komu skakać na grzbiet z przydrożnej wierzbiny. Nie, żeby Kot Wiedźmy nie rozumiała,
jak wiele trudu kosztowało Babunię Jagódkę spędzenie na nowo wieśniaków po ostatnim
najeździe grasantów. Owszem, pamiętała bardzo dobrze, jak wyłuskiwały z lasu zaszyte w
chaszczach i nieledwie jednym głosem beczące niedobitki bab i owiec. A także, jak się
zasadzały pospołu na górskich ścieżkach, wyczekując pojedynczych grasantów, wędrownych
handlarzy i wszelakiego luźnego motłochu, co go można było czarownym sposobem zwabić
do Wilżyńskiej Doliny i zaprząc do wieśniaczego rzemiosła. Nawet teraz, wygodnie rozparta
na daszku kapliczki, Kot Wiedźmy rozpoznawała czarnobrodego chłopa z siekierą na
ramieniu. Do niedawna znano go w dolinach poniżej opactwa Cion Cerena pod imieniem
Waligóry, miał tam bowiem zwyczaj zasadzać się na kupców z potężną, nabijaną kamieniami
maczugą i gruchotać kości tym, którzy nie chcieli sowicie opłacić się na przejście przez jego
most. I nikt nie wiedział, jakim sposobem Babunia Jagódka zdołała go oczarować i zawlec do
Wilżyńskiej Doliny.
Ponieważ wszystko zdawało się iść utartym torem, Kot Wiedźmy przysnęła na słonku,
ostrożnie, z lewym okiem czujnie uchylonym, nasłuchując, czy nie szykuje się jakaś
sposobność do burdy. Bo Kot Wiedźmy bardzo lubiła, jak się wieśniacy brali za łby, i z
zapałem rzucała się w sam środek bitki, drapiąc i kąsając po równo, co się jej nawinęło.
Jednak chłopstwo też dobrze poznało obyczaje wiedźmiego domowika i miało się na
baczności - kiedy dostrzeżono ją rozpartą na daszku kapliczki, baby pośpiesznie zebrały
spódnice i z piskiem rzuciły się do świątyni, zaparłszy dla pewności drzwi solidną deską.
Dopiero pod wieczór, kiedy chłopi wracali z sianokosów, Kot Wiedźmy ożywiła się cokolwiek
i, przyczajona w cieniu konaru, wypatrywała stosownej ofiary. Ogromnie lubiła wczepiać się
pazurami w kędzierzawą czuprynę Osłucha, szczerbatego dezertera z wojska jaśnie księcia
pana, którego Babunia Jagódka zdybała, jak podbierał jajca z wiejskich kurników. Już
zaczęła się sprężać do skoku na owego nieszczęśnika, kiedy zza pagórka dobiegło ją raźne
turkotanie kół. Kot Wiedźmy zasyczała niechętnie: nie znała tego zapachu, a i żaden z
chłopskich wózków nie terkotał podobnie. Nie podobało się jej to skrzypienie, ani woń
powożącego, ani głupawe parskanie konia. I kiedy wóz podtoczył się wreszcie pod iwę, Kot
Wiedźmy z radosnym wrzaskiem i pazurami wysuniętymi niczym rząd sierpów zeskoczyła
prosto na grzbiet woźnicy.
* * *
Wrzask Kaniuka było słychać aż w wiedźmiej chatce pośrodku lasu, gdzie Babunia
Jagódka, która w szopce z sianem przekonywała zwajeckiego najemnika do uroków
wiejskiego życia, uniosła głowę i westchnęła z uciechy, co Zwajca niezupełnie słusznie wziął
za uznanie dla swego miłosnego kunsztu. Stado wron poderwało się w popłochu z
porastających smyntarz buków, niwecząc polowanie ryżego kocura młynarza, czającego się
na nie cierpliwie od południa. W gospodzie Osłuch aż zachłysnął się piwem i na wszelki
wypadek oburącz nakrył czuprynę, po raz kolejny rozważając tchórzliwe, acz roztropne
wygolenie czerepu na łyso. Także wśród babińca, zabarykadowanego na głucho w świątyni,
uczyniło się wielkie poruszenie. Najodważniejsza z niewiast, wioskowa ladacznica, ostrożnie
odsunęła deskę i wyjrzała na podwórzec.
Od traktu gnał ku nim rozpędzony wóz, zaprzężony do bardzo porządnego kasztanka; za
wozem, rycząc rozpaczliwie, bieżała łaciata jałowica i dwie kozy, wszystko przywiązane
solidnymi postronkami do pojazdu. Woźnica pędził za całą menażerią, drąc się pod niebiosa i
wymachując bezładnie rękoma. Na jego karku, wczepiony czterema łapami w ciemną
opończę, siedział potężny ryży kot, który o dziwo wydawał się całkiem spokojny, by nie rzec:
zadowolony z siebie. Kiedy wóz wpadł za dziedziniec i zakręcił koło studni, kot z gracją
zeskoczył i bez pośpiechu, z zadartym ogonem pomaszerował w dół, ku strumieniowi.
Mężczyzna nie spostrzegł tego od razu i biegł jeszcze bez opamiętania, wzywając wszystkich
bogów na pomoc i kreśląc w powietrzu znaki odpędzające złego. Wreszcie zatrzymał się u
studziennego kołowrotu, dysząc ciężko i tocząc wokół nabiegłymi krwią oczami.
Wioskowa ladacznica tymczasem pochwyciła kasztanka i jęła go uspokajająco klepać po
szyi, otaksowawszy przybysza jednym zawodowym spojrzeniem zza końskiego grzbietu. Był
wysoki, po miastowemu chuderlawy, ale uznała, że na wiejskim wikcie rychło się odpasie i
nabierze tężyzny, młody, lecz nieprzesadnie, co też ją ucieszyło, bo z młokosami zawsze było
za dużo zamętu. Rysów twarzy nie umiała dobrze ocenić, bo pokrywała ją krew rozmazana w
walce z Kotem Wiedźmy. Jednak był naprawdę po pańsku ogolony, gładziuchno, i wydało jej
się tylko, że widzi cztery potężne cięcia przez lewy policzek, gdzie kocie pazury omsknęły się
cokolwiek. No, ale co to za chłop, co na gębie szramy ni jednej nie ma, pomyślała, wciąż
gapiąc się bezwstydnie, jak obcy odwiązuje z szyi troczki potarganego płaszcza. Miał jasne
włosy, w nieładzie i okrwawione, ale bujne i bez kołtuna, piwne oczy, które z takim
przerażeniem łyskały na boki, że wioskową ladacznicę ogarnęło niespodziane pragnienie, aby
przygarnąć go i pocieszyć - najlepiej na łące za ruinami młyna Betki, gdzie chłopy kończyły
układać w stosy świeżo skoszone siano.
Wreszcie przybysz zerwał opończę. Wiejska ladacznica zmrużyła oczy, a jej wargi uniosły
się, prawie jak u kotki, odsłaniając ostre zęby. Nieznajomy nosił kapicę, obszytą żółtą
lamówką szatę kapłana Cion Cerena. A wiejska ladacznica miała o kapłanach dokładnie takie
samo mniemanie, jak Babunia Jagódka.
Po przeciwnej stronie dziedzińca chłopy wysypywały się raźnie z gospody.
- Dziękuję wam, dobra kobieto. - Kaniuk wyprostował się i, najwyraźniej nieco
okrzepnąwszy po napaści Kota Wiedźmy, wyjął lejce z ręki wiejskiej ladacznicy.
- E, to nie żadna dobra kobieta - wtrącił myszaty chłopek, mimo wczesnej pory niemal
zupełnie zamroczony, gdyż do niedawna prowadził bujny żywot koniokrada i nie do końca
przywykł do trudów pracy na roli. - Przecie to Gronostaj, wasza wielebność. Gronostaj,
znaczy się, kurwa. Dziwka nasza wioskowa.
Palce Kaniuka poruszyły się nerwowo, jakby chciał uczynić kolejny znak złe odpędzający,
ale pohamował się w porę.
- A wyście, wasza wielebność - dociekał myszaty - z przeproszeniem na koźle z gorąca
przysnęli i czerepem w gałąź jaką zahaczyli? Bo nie wierę, żeby was miał kto na przywitanie
podobnież poturbować. Toż zbójców u nas nie masz.
- Ani dudu! - przytaknął Ortyl, który wespółek z Waligórą kupców popod opactwem bijał.
- Bestyja! - ryknął donośnie Kaniuk. - Bestyja wstrętna i cuchnąca a jako smok zajadła u
bramy mnie zdybała. Ani chybi czując, piekielnica, że ja ze świętymi olejami jadę, przystępu
mi do świątyni broniła. Drapieżca przebrzydły chciał mnie wystraszyć i odpędzić, abyście
dalej bez pociechy duchowej w grzechu a nędzy gnuśnieli. I ledwie tchu ostatniego ze mnie
nie wydarł, przeklętnik, pazurami a kłami gardła samego sięgał, a moc w nim takowa była, że
mnie nawet szkaplerzyk ze świętymi zaklęciami, od samego opata poświęcony, obronić nie
mógł. Dopiero kiedy my na grunt święty weszli, popod samą świątynią pierzchnął i w dym się
rozwiał, jako podobne demony we zwyczaju mają. Czuję go, bezbożnika, jak krąży, jak się
czai, na życie moje nastając. - Potoczył wzrokiem po chłopach, którzy słuchali tej perory
nieledwie z rozdziawionymi gębami. - Ale mnie stąd nie wypłoszą byle piekielne sztuczki, ani
demony podstępne, ani nawet sam zły!
Tłum wieśniaków trwał jeszcze chwilę w głuchym milczeniu Wioskowa ladacznica
zaśmiała się pierwsza. Głosem piskliwym jak zgrzyt metalu po szkle i pełnym szyderstwa.
Myszaty koniokrad dołączył do niej ciemnym basem, Ortyl skrzekliwym falsetem. Babiny w
odświętnych spódnicach kolejno zanosiły się dobrodusznym gdakliwym rechotem niczym
stado barwnych kokoszy. Chłopi z uciechy bili się rękoma po kolanach i podrzucali
kapelusze, a karczmarz, korzystając z pospólnej wesołości, chyżo napełniał kufle. Kaniuk
przypatrywał się temu wybuchowi ze szczerą grozą w oczach. A oczy, jak słusznie zauważyła
wioskowa ladacznica, miał piwne i bardzo ładne.
- Kot to był, nijaka demonica! - zlitował się wreszcie jednooki chłopina ze śladami
katowskiego żelaza na czole. - Kot wiedźmy, wasza wielebność, zwyczajny, choć po mojemu
bestyja z niego takowa, że z niejednym upierem może iść w zawody.
- Młody kot jeszcze - rzuciła pośpiesznie jedna z bab, rozglądając się z trwogą, czy
Babunia Jagódka nie przysłuchuje się wygadywaniom na jej domowika. - Tedy biszkunci,
psotnik, jak to między młodymi we zwyczaju.
- Kot wiedźmy? - powtórzył Kaniuk. - Wiedźmi kot, domowik pospolity? To i wiedźmę
macie, pomiot piekielny, nasienie plugawe? - jego głos spotężniał. - Oj, dobrze ojciec opat
gadali, że niełatwa będzie siejba i plon niepewny, skoro się tutaj złe równie silnie zalęgło i
zakorzeniło. No, ale teraz przyjdzie kres wiedźmim zbytkom. Niech ona jeno moją obecność
obaczy, niech święte oleje poczuje i obrazy cudowne, co od wszelakiej złej mocy chronią,
sama precz pójdzie na zatracenie. A iść nie będzie chciała, to się ją biczem popędzi albo w
ogień palący wrzuci niby chwast pospolity.
Chłopi pospuszczali głowy i jęli się z natężeniem wpatrywać we własne chodaki i
zapiaszczony podwórzec.
- W ogień? - spytał ostrożnie łysy Kowlik, który też zdezerterował z wojska i dobrze
pomniał, jak Babunia Jagódka krzesała kuliste pioruny, przeganiając precz książęcych
łapaczy, co zapędzili się za nim aż do Wilżyńskiej Doliny. - Ogniem to, z przeproszeniem
waszej wielebności, trudno będzie.
- Wiedźma pożyteczna - przytaknął mu karczmarz, ongiś spichrzański browarnik, co po
sławetnym buncie musiał wraz z rodziną w lasy uchodzić. - My, wasza wielebność, w dziczy
żyjemy, a wiedźma jest kobieta bywała, jak choroba nastanie, to ziołami człekowi zdrowia
przyczyni, jak baba zlegnie, to dzieciaka odbierze. Tutaj byle kramarz z rzadka zagląda, a
przecie sami wiecie, wasza wielebność. Powiedzcież, ludziska, ile czasu przeszło, jak się tu
ostatni wędrowny balwierz pokazał?
- Z pół tuzina lat będzie - odezwała się piskliwie któraś z białek. - A jak mojemu chłopu
zęby rwał, to ledwie go potem Babunia odratowali, bo opuchł jako bania i cały na gębie od
zgnilizny sczerniał.
- A ile w lasach się wilkołków ostatnimi czasy nalęgło od tego wojowania! - rozdarła się
inna. - A upierów ile i wiaduchów! To kto nas niby bronić będzie, jak wy wiedźmę w ogień
rzucicie?
- Starowinkę - dodał z niesmakiem Włokita, który nie dalej jak dwie noce wcześniej spił
się z Babunią Jagódką skalmierskim winem zaprawionym lubystką tak okrutnie, że aż po
świt biegali goło po południowych zboczach, czyniąc tam wszelakie możliwe sprośności. - Toż
wstyd.
Kaniuk pokraśniał z lekka na tę uwagę i zakłopotał się.
- Toć ja jej nie chcę, dobrzy ludzie, zrazu morzyć - począł się tłumaczyć - ani ogniem bez
dania racji prześladować. Was takoż nie winie, bo was samopas zostawiono, bez wsparcia
nijakiego i opieki duchownej, nie dziwota tedy, żeście pobłądzili. Skoro powiadacie, że
nijakiej krzywdy nie czyni, trzeba ją będzie z początku łagodnymi słowy napomnieć i
przestrzec. Bo może prawdziwie ona jeno niewiasta słaba, co z ułomności natury swej
upadła, jako się często dzieje. Rzecz to pospolicie znana, że jak białogłowie od starości rozum
szwankować poczyna, a krew ją wciąż upałami dręczy niby młodą, to myśli ją dziwne,
bezrozumne nachodzą - jak się niby z demonami brata i pospolituje, po powietrzu lata, a
czary szkodliwe odprawuje. Z takowymi łagodnie trzeba, troską a perswazyją...
- To wy jej perswadujcie! - krzyknął zapalczywie karczmarz, któremu Babunia onegdaj
napluła na sam środek łysiny, kiedy latała nad osadą na swej ulubionej sztachecie. -
Perswadujcie jej, wasza wielebność, ile wlezie. Ale nas do tego nie mieszajcie.
Kilkoro wieśniaków przytaknęło mu posępnie.
- A wedle wilków zda się z sołtysem naradzić - ciągnął Kaniuk - żeby straże wokół wioski
naznaczył. Który z was jest sołtysem?
Myszaty koniokrad wcisnął głębiej ręce w kieszenie, Ortyl splunął niechętnie na beczkę z
nieczystościami, a łysy Kowlik kopnął palik do przywiązywania koni i zaklął paskudnie.
- Jak to? - zdumiał się Kaniuk. - Wiedźmę macie, a sołtysa zbrakło? Trzeba się będzie
zejść co prędzej i wybrać męża jakiego godniejszego a statecznego i sołtysem naznaczyć. Toż
mus, żeby kto osadzie przewodził.
- Żaden mus! - rozdarła się zza pleców babińca Kordelia, wdowa po młynarzu, niewiasta
potężna i w barach tak rozrośnięta, że jeszcze za życia starego Betki potrafiła sama dwa wory
z mąką z wozu zdjąć i do młyna wtaszczyć. - Żaden mus, wasza wielebność! A niby jakim
prawem?! - Przepchnęła się do przodu i pogroziła Ortylowi pięścią, bo się na nią zanadto
śmiele popatrzał. - Jakim prawem, ja się pytam, mają nam oni przewodzić? Toż oni nawet
nietutejsze, roku jeszcze nie będzie, jak ich Babunia do Doliny ze świata zegnała. I mają się
teraz te gołodupce, zbóje i koniokrady do rządzenia brać? A niedoczekanie, wasza
wielebność! A skądże mnie wiedzieć, czy oni już tutaj na dobre zostaną, czy jeno z wiosną
jako kukawki precz polecą, dobytku jeszcze nakradłszy?
- Święta racja! - kilka niewieścich głosów potaknęło zapalczywie. - Święta racja!
- I tyle ja wam, wasza wielebność, powiadam, że mnie nikt przewodził nie będzie -
ciągnęła krewka wdowa. - Bo tutaj i grunta moje, i bydło moje, i młyn, i gotowizna. Mnie pod
spódnicą nie świerzbi, żebym miała sobie własnego parobczaka za gospodarza brać. -
Spojrzała na baby, z których kilka zmieszało się wyraźnie. - I niech się jednemu z drugim nie
zdaje, że jak w izbie mieszka, to rychło do sołtysowania przyjdzie, bo jeno z naszej łaski tutaj
żywią! - Stała naprzeciw Kaniuka, czerwona na gębie ze złości i potężna w swej czarnej sukni
i wdowim welonie. - A wasza wielebność niech nie słucha, co tam po próżnicy ozorem mielą.
Plebaniję żeśmy wyszykowały, jak się patrzy, żur nagotowany, a i pora na wieczerzę
sposobna. - Wyszarpnęła mu z ręki lejce, a kasztanek ruszył za nią posłusznie.
Chcąc nie chcąc, Kaniuk uczynił to samo.
* * *
Kiedy nakarmiony i wymyty Kaniuk spoczął wreszcie pod puchową pierzyną, użyczoną
łaskawie przez młynarzową Kordelię, dumną posiadaczkę jednej z dwóch puchowych pierzyn
w osadzie, Kot Wiedźmy wychynęła z chaszczy porastających resztki dworzyszcza.
Niespiesznie, z zadartym ogonem przeszła główną ulicą wioski ku domkowi przybysza. Była
to maleńka chatynka przytulona do tylnej ściany świątyni i tak świeża, że drewno wciąż
zdawało się świecić w ciemności. Kot Wiedźmy pojedynczym prychnięciem ostrzegła
drobnego kundelka, którego z niewiadomych powodów uwiązano tuż przy samym wejściu, i
wskoczyła na ganek. Drzwi były co prawda zaparte na skobel, ale Kot Wiedźmy nie darmo od
lat mieszkała w obejściu Babuni Jagódki. Miesięczne światło zatańczyło na sosnowych
deskach, skobel odskoczył z głuchym stuknięciem. Kot Wiedźmy ziewnęła wdzięcznie i
przeszła przez próg.
Obcy poruszył się lekko na stosie poduch w poszewkach z wykrochmalonego płótna, a
przyczajona na szczycie łóżka nocnica zaklekotała gniewnie, ale ledwo Kot Wiedźmy
podeszła bliżej, czmychnęła bez zwlekania przez komin. Ryża kocica stąpała po ścieżce
światła tak delikatnie, że słomiane zabawki zawieszone u powały dla odstraszenia złego
nawet nie drgnęły. Wskoczyła na wysoki zagłówek, przechyliła łeb i popatrzała z góry na
przybysza. Miał na twarzy cztery głębokie, nabiegłe krwią szramy, które poznawała bardzo
dobrze. Oddychał jednak tak spokojnie, że nawet trochę go pożałowała. Trąciła łapką jego
włosy, jasne i spotniałe od snu, a on coś zamamrotał i otarł się policzkiem o jej futerko.
Pachniał miodem i chmielowymi szyszkami, zupełnie inaczej niż parobkowie, którzy
odwiedzali nocami Babunię Jagódkę. I był zupełnie bezbronny, albo głupi jak szalony Kuflik,
który pasał wioskowe świnie w dębowym lasku za dworem władyki.
Rozejrzała się po izdebce. Nocnica wciąż krążyła ponad kominem, powrzaskując z
niechęcią, że odpędzono ją od zdobyczy. Kot Wiedźmy rozumiała bardzo dobrze, że nocnica
nie odstąpi tak łatwo, skoro komina nie omotano nawet najmarniejszą czerwoną nicią dla
odstraszenia złego, a w oknach i na progu poskąpiono gałązek wilczomlecza. Była to rzecz
nader dziwna, bo w Wilżyńskiej Dolinie nawet najdurniejsza baba nie zaniedbałaby zakopać
przed bramą piętki poświęconego chleba i nie ułożyłaby się do snu równie lekkomyślnie. Nie
widziała ani krzyny soli w kątach chaty, nie nakreślono choćby najmarniejszego zaklęcia na
belce stropowej. I zdumiewało ją to ogromnie.
Z wahaniem dotknęła łapką przybysza i powąchała jego czoło. Ostrożnie, bo nieraz
widziała, jak czarownice pod postacią nietopyrków zlatują się do chatki Babuni Jagódki i
bała się, aby się nagle w coś pokracznego nie przemienił. Ale on tylko zmarszczył się lekko,
kiedy kocie wąsy połaskotały go w nos, i uśmiechnął przez sen, zupełnie jakby nie widział
mamunów, które majaczyły za przesłaniającymi okno błonami. Kot Wiedźmy w zamyśleniu
zaczęła wylizywać sobie łapkę, wciąż czując na pazurkach jego krew. Wiedziała, że mamuny
dopadną go przed świtem - jeśli nocnica nie uczyni tego wcześniej. A jeżeli mary już raz
zakosztują jego żywota, będą co noc obsysać go z sił, póki nie zemrze z wyczerpania i
udręczenia.
Nie, właściwie nie miała zamiaru do tego dopuścić. Wrzeszczał tak zabawnie, kiedy spadła
mu na grzbiet z dachu kapliczki. A poza tym bardzo ładnie pachniał.
Następne dwie godziny Kot Wiedźmy spędziła nader pracowicie. Najpierw przepędziła
mamuny. Na nocnicę nie mogła wiele poradzić, póki nie przysiadła gdzie na gruncie.
Obfukała ją tylko starannie i zawlokła do komina kilka gałązek wilczomlecza, zebranego
naprędce z przyświątynnych mogiłek. Potem pobiegła rysią aż nad rzekę, w ruiny spalonego
przez grasantów młyna, gdzie gnieździło się stadko osieroconych koboldziąt. Spędziła je
zgrabnie w gromadkę, choć najstarszy z koboldów stawiał się i mruczał pod nosem, że nie
pójdzie na służbę na plebanię, bo żaden z jego przodków nigdy nie parał się równie
haniebnym rzemiosłem. Dopiero kiedy Kot Wiedźmy wyszczerzyła ostrzegawczo kły, koboldy
ruszyły rządkiem w kierunku plebanii, ale nadal sarkały pod nosem. Wolałaby kilka
skrzatów, które były stwory porządniejsze i bardziej posłuszne, ale te ostatnimi czasy nie
mnożyły się nazbyt ochoczo w Wilżyńskiej Dolinie. Zresztą wszystkie spały teraz spokojnie w
popielnikach, pod własną strzechą.
Na szczęście koboldy mimo żalów i utyskiwań dość miały obozowania pod gołym niebem,
więc zakrzątnęły się żywo wedle gospodarstwa. Kot Wiedźmy przypatrywała się temu
uważnie przez chwilę i znów podeszła do łóżka. Obcy wciąż spał na wznak, a jego pierś
poruszała się przez sen łagodnym, miarowym rytmem. Nader zachęcająco. Kot Wiedźmy
ziewnęła, przeciągnęła się i ostrożnie, bardzo ostrożnie położyła na pierzynie jedną, potem
drugą łapkę. Nic się nie stało. Podumała jeszcze chwilkę, usadowiła się na samym środku
jego piersi i zaczęła mruczeć.
Od dawna miała na to ochotę.
* * *
To był straszliwy majak. Śniło mu się, że zmora usiadła na jego piersi, wielka i spęczniała
od posoki, ściskała za gardło i wysysała oddech. Dusił się pod jej ciężarem, jęczał przez sen,
lecz nie potrafił się uwolnić, poruszyć lub sięgnąć po święte oleje. Nie mógł nawet uczynić
znaku odpędzającego piekielne widziadła. Męczył się tylko daremnie, póki słońce nie weszło
wysoko na niebo. Wówczas ocknął się, a jego spojrzenie padło wprost na wielką ryżą
potworę, która rozpierała się na jego piersi.
Kolejny wrzask poderwał wrony znad okalającej żalnik krzewiny. Wrzask był zresztą
podwójny, bo wyrwana znienacka ze snu Kot Wiedźmy też rozdarła się okrutnie, skoczyła w
górę na trzy łokcie i wypadła przez okienną błonę, jakby jej pięć czartów siedziało na ogonie.
Tego dnia mieszkańcy Wilżyńskiej Doliny nie pogwarzyli ze swoim plebanem, bo cały
dzionek przeleżał krzyżem przed figurą Cion Cerena. Wielce podobało się to białogłowom,
najbardziej Kordelii młynarzowej, która już wcześniej swarzyła się z poprzednim plebanem o
rozpustne życie i pijaństwo nieprzystojne osobie duchownej. Wprawdzie Kaniuk mamrotał
coś nieskładnie o sukkubie, nawiedzającym go nocną porą, grzesznej niemocy oraz
dyabelskich znakach i driakwiach, którymi obwieszono izbę. Ale Kordelia od lat tęskniła do
duchowej opieki i nie zamierzała łatwo poddać się zwątpieniu.
- No i dobra rzecz, że pobożny! - ofuknęła co bardziej płoche z dziewcząt, które
podglądały nowego proboszcza, chytrze podsunąwszy sobie ławkę pod witrażowe okno. -
Przynajmniej dziewuch nie będzie bałamucić i z chłopami w gospodzie pić. A że z wolna do
nowego miejsca przywyka, też nie dziwota. Widać przecie, że człek miastowy, pewnikiem w
klasztorze chowany.
- Albo na umyśle słaby! - zarechotał Ortyl; sprawy duchowe mu były zgoła obojętne,
natomiast prawdziwie nienawidził młynarzowej, która nigdy nie przepuściła okazji, by go
zwyzywać od grabieżców, złodziei i morderców. - Słyszeliśta, jak o wiedźmie powiadał? No,
chciałbym ja widzieć, jak on pójdzie Babuni Jagódce gadać, że jest niewiasta w rozumie
ułomna i jeno z urojenia popo niebie jeździ.
- A czas byłby wielki! - odezwała się zjadliwie jedna z niewiast. - Zanadto się ostatnimi
czasy rozbisurmaniła, bezwstydnica, zdałoby jej nieco swobody ukrócić a wędzidło w pysk
włożyć. Bo do czego to podobne, żeby ona co nockę goła po polu latała, jeszcze się chytrze w
młódkę odmieniwszy. A cięgiem z innym chłopem!
- Ano gadają ludzie, że się onegdaj z waszym Kowlikiem w stawach rybnych pławiła i w
tataraku pospołu okrutnie zbytkowali. - Ortyl uśmiechnął się wrednie. - Może stąd właśnie
wasza na Babunię zaciekłość, żeście swego chłopa upilnować nie potrafili.
- A żeby cię, ścierwo, nagła zaraza sparła! - rozdarła się kobieta. - Żebyś oparszywiał,
kozojebco! Żeby ci się chwost w supeł zawiązał!
- Dosyć! - Kordelia nie życzyła sobie wrzasków na świątynnym dziedzińcu i nie zamierzała
dopuścić, aby przeszkadzano proboszczowi w nabożnym skupieniu. - Trzeba się było pierwej
zastanowić, potem przybłędę pod pierzynę brać. A jakeście chcieli zwyczajnego drapichrusta
w dom wprowadzić i bez ślubu, bez błogosławieństwa kapłana z nim żyć, jakoby z
prawowitym małżonkiem, to się teraz nie dziwujcie, że za innymi gania. Co łatwo przychodzi,
tego i postradać nie żal. Insza rzecz zgoła, jak się z rodziców namowy i przyzwolenia w
pokrewieństwo wejdzie z mężem uczciwym a pobożnym. Bo ja wam powiadam, że ze świętej
pamięci małżonkiem mym przeżyłam w spokojności nieledwie trzy tuziny lat i ani razu nie
zhańbił mnie choćby cień podejrzenia w jego małżeńską uczciwość i ku mnie przychylność. -
Uniosła w górę palec i ciągnęła z namaszczeniem: - Nie chadzał do wiedźmiej chaty i nie
szukał niegodziwego towarzystwa ladacznic. Dnie wiódł na pracy, wieczory na modlitwie i
rozmowach pobożnych, uciech lekkich nie pożądając. Nawet wiedźma znała stałość jego
umysłu i nie próbowała go uwieść czartowskimi sztuczkami.
Niewiasty popatrzyły po sobie i spuściły wzrok. Żadna nie śmiała przerwać Kordelii, ani
też napomknąć, że może Betka młynarz istotnie świecił wzorem cnót małżeńskich, ale był to
człek gruby, mrukliwy, stroniący od łaźni i nazbyt brzydki, by go Babunia miała zachęcać do
wiarołomności. Bo Babunia wielce sobie ceniła cielesne uciechy, by nie rzec, że chuciom
folgowała, jednak z czymś, co cuchnęło niby cap, sypiała jedynie pod postacią kozy.
- A co z Babunią będzie, to się jeszcze pokaże - rozprawiała Kordelia. - Bo mnie się widzi,
że nasz proboszcz, może człek po miastowemu miękki i cokolwiek młody, ale przecie
rozumny. Niech jeno przed Babunią o ogniu bardzo nie gada, jak ów kleryk Sosisek, co go
jeszcze dawnymi czasy z opactwa przysłali, to się jakoś po trochu utrzęsie. Może będą po
staremu, jedno w lesie, drugie we świątyni siedzieć. Przecie Babunia jest niewiasta
przemyślna, wiedząca, że nam tutaj duchowna osoba potrzebna. Byle pleban z początku
czym jej nie uraził...
- O co łatwo być może - mruknął Ortyl. - Wykładacie sobie, jak on będzie Babunię
modlitwą a świętymi olejami do pobożności nakłaniać? A może się na jej progu położy?
Przecie on od poranka krzyżem leży, pośniadać nawet zapomniawszy.
- No, zawdy jakaś odmiana, bo dawniejszy proboszcz to raczej na Rozalce zwykł polegiwać
- mruknęła któraś z bab.
- Nie gadajcie! - Kordelia rozeźliła się na dobre. - Miał proboszcz swoje ułomności,
pierwsza mu to w oczy gadałam, jak między nami mieszkał. Ale był człek z kośćmi dobry i
nikt go z Rozalką w grzechu nie przydybał.
- Bo plebania była na noc żelazną kłódką zawarta! - Babina w pasiastym fartuchu
rozciągnęła usta w uśmiechu, ukazując bezzębną szczękę.
- A nawet jeśli! - Kordelia aż posiniała z oburzenia. - Cóż stąd? Lepiej z Rozalką żył niźli
niejeden chłop, co przed ołtarzem i bogami ślubował. Bo ja pomnę, jak wasz chłop, upiwszy
się jako wieprz, do naszej Jarosławny w zaloty chadzał i nocami popod młynem wył niby
pies. Ale nie dla psa kiełbasa i oskoma podobna, nie dla niego Jarosławna przeznaczona,
jeno dla...
- Tego księcia, coście nam o nim do znudzenia prawili? - zarechotała niewiasta. - To
powiedzcież nam jeszcze, cna Kordelio, czemuż wasza Jarosławna, ta czysta i szlachetna
dziewica w rok potem od owego księcia uciekła, dwoje dziatek precz porzuciwszy? I to z kim
jeszcze? Z najemnikiem pospolitym, chłopem grubym a sprośnym, co ją pewnikiem do tejże
pory zdążył zostawić gdzie pode płotem z bachorem nowym.
- Oż, ty małpo! - ryknęła Kordelia. - Ja ci ten jęzor parszywy własnymi rękoma wydrę,
abyś nim więcej oszczerstw nie kłapała, przeklętnico!
I wzięły się za łby, jako było we zwyczaju u bab z Wilżyńskiej Doliny. Kaniuk zaś, który od
dłuższej chwili przysłuchiwał się ich wrzaskom, szczelniej przylgnął do chropawej podłogi
świątyni. Rozumiał bowiem, że jego misja będzie trudniejsza, niż się spodziewał - i to nie
tylko dla popędliwości wiejskich bab.
* * *
Podczas następnego tygodnia Kaniuka z wolna ogarniało straszliwe podejrzenie. Nie, żeby
doświadczał szczególnych trudności za przyczyną wieśniaków, bo ludek Wilżyńskiej Doliny
obserwował go bacznie, ale z należnym szacunkiem. Jednak rzeczy nie szły, jak iść powinny.
O zmroku z kątów chaty dobiegały go dziwne szmery i chroboty; zrazu podejrzewał myszy,
które i w kościele czyniły harce straszliwe podczas najświętszych ceremonii, ale nigdy nie
zdołał ich w izbie przydybać. Co gorsza, kiedy z kagankiem w ręku zaglądał pod skrzynie i
inne statki, zdawało mu się, że w cieniach przy ścianie coś smyrga przy samej ziemi i
chichocze złośliwie z jego wysiłków.
A nie były to jedyne znaki złej mocy, która nocami szalała po jego obejściu. Rankami
znajdował swą izbę uprzątniętą do czysta, zamiecioną starannie, z posadzką wysypaną
czyściutkim piaskiem i świeżym tatarakiem. Z początku łudził się nadzieją, że któraś z
białogłów zakrada się we ćmie na plebanię i czyni babską posługę - której nie życzył sobie
bynajmniej, podobnie jak niewieściej kompanii, gdyż w klasztorze przywykł sam dbać o
swoje potrzeby, a nie były one wielkie. Zwierzył się nawet z tego podejrzenia Kordelii
młynarzowej, która wydawała mu się kobietą zacną i stateczną, choć słyszał, że córka jej
pobłądziła straszliwie, porzuciwszy ślubnego małżonka. Kordelia z początku wydęła wargi i
poczęła rozwodzić się nad wszetecznością niewiast, pozbawionych mężowskiej troski i
nadzoru. Rychło też wyłożyła Kaniukowi bardzo dobitnie, acz wbrew jego intencji i
napominaniu, która z bab wzięła sobie za kochanka jednego ze sprowadzonych przez
wiedźmę huncwotów, na jego strapienie jednak nic poradzić nie potrafiła.
Jednej nocki Kaniuk osobiście zasadził się w ocieniającej plebanię brzezinie, chcąc na
gorącym uczynku przyłapać wszeteczną zalotnicę. Nic jednak nie pomogło. Noc całą dygotał
w chłodzie, przepowiadając pod nosem modlitwy dla odstraszenia złej mocy, jednak rankiem
izba była po staremu wysprzątana, malowane talerze na ścianach omiecione z kurzu, a
poduchy na łóżku wytrzepane starannie i ułożone w zgrabny stosik. Na stole świeżo
upieczony drożdżowy placek z jagodami pachniał tak wspaniale, że ukroił sobie kawałek. Nie
trzeba dodawać, że wszystkie garnki i misy lśniły jakby ich nikt nigdy na ogniu nie kładł,
drew nie ubyło nawet o marną szczapę, a popielnik połyskiwał czystością. Dobrą chwilę
siedział przy stole z czereśniowego drewna, głowę nisko zwiesiwszy, i rozpaczał nad swymi
grzechami i ułomnościami, co doń moce przeklęte zwabiają. I nic, zupełnie nic nie umiał
poradzić.
W stajence nie lepiej się działo. Krowa i kozy, podarunek starego ojca opata, który
rozumiał dobrze, że ziemie w Górach Żmijowych straszliwie splądrowano, były zawsze
wydojone przed świtem, a mleko czekało na Kaniuka w pięknie malowanych dzbanach. Pić
go nie śmiał, lękając się jakowejś zdrady piekielnej, więc niósł je co rano do świątyni i
błogosławił uroczyście. Że zaś zdawało mu się grzechem dary bogów marnować, kazał je
szalonemu Kuflikowi, który czasem przychodził na plebanię do cięższej posługi, rozdzielać
pomiędzy najbiedniejsze białki. A przecież na mleku się nie kończyło. Jego kasztanek zawsze
był pięknie zgrzebłem wyczyszczony, nawet czerwone wstążki mu ktoś we grzywę wplatał. W
ogródku za plebanią kapusta i rzepa rosły jak oszalałe, zdziczałe róże, co je własnymi rękoma
szczepił i piastował, przed czasem pokryły się kwieciem tak wonnym, że z całej wioski
niewiasty zbiegały się je podziwiać.
Ludek Wilżyńskiej Doliny zaczynał gadać, że z jakichś powodów Babunia Jagódka
osobliwie sprzyja nowemu plebanowi. Posądzenie owo okrutnie Kaniuka bolało.
Ale najgorsze były koszmary, co go nieledwie każdej nocy nawiedzały, cisnąc i gniotąc
niby młyński kamień. Oprócz tamtej pierwszej nocy nigdy nie udało mu się zmory
przydybać, ale pomniał ślepia gorejące niby piekielne węgliki i głos niski, chropawy, jak
szepcze mu do ucha plugawe zaklęcia. Odurzony sennym majakiem czuł, jak doń podchodzi,
dotyka powoli, ostrożnie, łaskocze oddechem w gardło i szyję. A, co przerażało go
najbardziej, we śnie jej dotyk nie był mu niemiłym. I kusiło go, aby przygarnąć mocniej ową
miękką, delikatną obecność, która pochylała się nad nim każdej nocy.
Budził się ze świtem, z pierwszym pianiem wioskowych kurów i widział na poduszkach
zgnieciony odcisk jej ciała, wciąż ciepły i zapraszający. Rozglądał się po izbie, wysprzątanej i
jasnej od porannego słońca, co wpadało przez uchylone okiennice, choć pamiętał bardzo
dobrze, że zamykał je na skobel przede zmierzchem. I chwytał go jakiś żal dojmujący za
własną słabość i skłonność ku mocy nieczystej. Z wolna zaczynał się też zastanawiać, czy
ojciec opat nie przecenił aby jego świątobliwości i czy nie powinien wrócić do klasztoru, gdzie
dźwięk świętych dzwonów i modły pospólne mnichów oczyszczą go i wyzwolą spod
omamienia.
Aż razu jednego ocknął się Kaniuk w izbie posrebrzonej miesięcznym światłem i w pełnej
krasie ujrzał swą prześladowczynię. Mara siedziała na kufrze z nogą założoną na nogę,
zalotnie odsłaniając rąbek jedwabnej pończochy. Wijące się, kruczoczarne włosy upięła
pojedynczym srebrnym grzebieniem i luźno puściła na plecach, usta ukarminowała
paskudnie, rzęsy ani chybi podkręciła i węglikiem pomalowała, a jej ślepia skrzyły się i
połyskiwały prześmiewczo. Suknię z czerwonej kitajki miała na gorsie przybraną falbanką i
tak wyciętą, że Kaniuk, który czegoś podobnego nie oglądał nawet na obrazach ze świętymi,
co poskramiają pogańskie ladacznice, aż pokraśniał ze wzburzenia. Zmora niezawodnie
dostrzegła jego spojrzenie, bo uśmiechnęła się z rozbawieniem i oblizała wargi ostrym
języczkiem. Tego było już za wiele.
- Idź precz, maro przeklęta! - krzyknął, czyniąc znak odstraszający złe. - W imię Cion
Cerena wzywam cię, odstąp, siło nieczysta!
- Co wy tak wszyscy z tą czystością? - Zmora skrzywiła się nieznacznie, lecz w żaden
sposób nie okazała strachu czy zawstydzenia. - Myją się mnisi najtężej na rok cztery razy, a i
to jak słonko mocniej przypiecze, ale drzeć się o czystości to zawdy pierwsi. A nie wstyd tak
obcym przyganiać, hę? A czy ja się pytam, czemu deszczówka na kąpiel tak się wara w beczce
zastała, że się w niej żaby poległy?
Kaniuk na podobną bezczelność zaniemówił ze szczętem. Zresztą i tak nie bardzo by
wiedział, co dalej gadać. W przypowieściach sukkuby pierzchały co sił, kiedy tylko mnich
ocknął się i wezwał świętego imienia, nie był więc przygotowany na dłuższą konwersację.
- No, nie gapcie się na mnie niby bazyliszek. - Sukkub wzruszył ramionami. - Toż was nie
zeżrę i w capa nie zaklnę. Rozmówić się z wami przyszłam. Tak po sąsiedzku, wedle obyczaju.
Kaniuk poprawił się lepiej na poduszkach, usiłując przybrać godniejszą pozę. Co nie było
łatwe, zważywszy że zmora przypatrywała mu się nader nieoględnie.
- Wyście tutejsza niewiasta? - zapytał ostrożnie. - Wybaczcież, ale imienia waszego
wspomnieć nie potrafię i chyba wcześniej was w świątyni nie oglądałem...
Tutaj Kaniuk wspomniał przytomnie wioskową ladacznicę o wdzięcznym mianie
Gronostaj, która takoż nie zaglądała w poświęcone progi, na rozmaite sposoby okazując mu
swoją niechęć. Nieznajoma była co prawda bogaciej przyodziana, lecz gapiła się
nieprzystojnie i przygadywała świątobliwej personie równie bezczelnie jak Gronostaj, a jej
suknia była nad wyraz nieskromna i wyuzdana.
- Pora wprawdzie cokolwiek niestosowna - napomknął delikatnie, nie chcąc urazić
nieszczęsnej grzesznicy - ale ja ci jestem wielce rad, moje dziecko. Ogromnie. A jeszcze
bardziej rad będę, jeśli się zechcesz do nas w modlitwie przyłączyć. I nie lękaj się, że ci w
świątyni kto krzyw będzie, albo słowem nieopatrznym przykrość wyrządzi, bo ludzie w
Dolinie dobrzy i pobożni... - Zawahał się cokolwiek, wspomniawszy, jak onegdaj,
przechodząc obok gospody, posłyszał, jak się Ortyl z Waligórą przechwalali dawnymi
przewagami, co je wedle mostku na Krtynie świadczyli, kupców łupiąc i mordując. Jak się na
jego widok porwali ze stołków i pozdrowili z uszanowaniem, kryjąc za plecami kości do gry i
kufle z piwskiem, dla większej mocy spichrzańską gorzałką przyprawionym. - No, w każdym
razie natura ich ku pobożności skłania, choć ciała wciąż mdłe i do grzechu nawykłe - dodał
niechętnie, gdyż był człowiekiem prawdomównym i uczciwym, jak rzadko. - Ale własnym
słowem ręczę, że nie będą ci przeciwni. Dość, byś się występku wyrzekła plugawego i do
niewieściej poczciwości powróciła. Rychło się dla ciebie jakie zajęcie znajdzie i dach nad
głową, i strawa. I między ludźmi sława dobra. Jest też w Wilżyńskiej Dolinie ziemi dość, co
od ostatniego najazdu ugorem leży, chwastem i tarniną porasta. Dość, żeby dla ciebie zagon
jaki wykroić. A jesteś młoda i nadobna, wnet i męża sobie poczciwego znajdziesz, dziatki mu
rodzić będziesz, jadło warzyć, bydlątka oporządzać...
Niewiasta przysłuchiwała się jego perorze z głową przekrzywioną na ramię i dziwnym
wyrazem twarzy. Potem roześmiała się. Bez złości, ciepłym, gardłowym głosem. A jeszcze
później pochyliła się nad Kaniukiem, który w swej wykrochmalonej, zapiętej pod samą szyję
nocnej koszuli tkwił pod puchową pierzyną, sztywno oparty o stos poduch, i nim cokolwiek
zdołał uczynić, pocałowała go prosto w usta.
- A to się nam dziwo w Wilżyńskiej Dolinie trafiło! - powiedziała, rozbawiona jego
konfuzją. - Od jednorożca rzadsze i bardziej płochliwe. Uczciwy a nabożny pleban. Choć
nierozgarnięty i w świecie nieobyty. Przyznać trzeba, żeście jedno dobrze zgadli. Wedle mego
bydlątka przyszłam.
- Bydlątka? - powtórzył ogłupiały Kaniuk.
- Ano bydlątka. - Niewiasta znów uśmiechnęła się ślicznie. - Kota konkretnie. Kota mi,
wasza wielebność bałamucicie, ot co! Ostatnimi czasy ledwie ją oglądam, może przed świtem
nażreć się przychodzi, ale po nocy, to już ze szczętem u was na zapiecku siedzi. Dobytku nie
pilnuje, ludzi nie tumani, złego nie odstrasza. Mamuny tak się rozzuchwaliły, że mi przeszłej
niedzieli pół nocy w ogrodzie tańcowały, lulek i piołun ze szczętem zadeptawszy. Chłopstwo
rozbestwione, nie dalej jak wczoraj sama jakiegoś pachoła naszłam, jak mnie w kąpieli
podglądał w tataraku ukryty. No, ten sobie prędko na baby nie popatrzy - dodała mściwie, aż
Kaniuka ciarki przeszły - chyba że mu jaskrę z oczu przed figurą wymodlicie. Toż sami
rozumiecie, że tak dalej być nie może!
- Wybaczcież, dobra kobieto - zdołał wreszcie wtrącić Kaniuk - ale ja waszego kota w życiu
nie oglądałem.
- A jak wam się wydaje? - Czarnowłosa aż się żachnęła i jęła wyliczać na palcach. - Kto
wam nocnicę zadusił, co się tutaj na dachu nieomal zalęgła? Kto koboldy ze starego młyna
sprowadził, żeby wam w gospodarstwie pomoc czyniły? Kto skrzaty moje, i to moje własne, w
kominie hodowane - rzuciła z pasją - na wasz łaskawy chleb przynęcił, żeby koniom grzywy
plotły, a mleko od kwaśnienia chroniły? Kto was tutaj co noc strzeże i od uroku broni?
Przecie nie opat z klasztoru i nie figury wasze, jeno mój kot! Mój własny, na likworach
magicznych wypasiony i zbezczelniały, bo kot wiedźmy to nie może być byle pachruście, ale
bestia potężna, groźna i zajadła! - Podrzuciła głową, a srebrne kolczyki zadzwoniły
dźwięcznie.
Kaniuk odczekał jeszcze chwilę, by upewnić się, że wybuch wściekłości minął na dobre, a
potem uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu - w żaden inny sposób nie potrafił okazać
swego zatroskania. Teraz już rozumiał dobrze, dlaczego wcześniej nie oglądał jej w świątyni,
jednak nie mógł nic więcej uczynić dla nieszczęsnej, szalonej niewiasty. Musiała nocką z lasu
przyjść, pomyślał ze smutkiem. Wojna bowiem srożyła się okrutnie w Górach Żmijowych i
wciąż jeszcze we kniei kryło się sporo luda, zbiegłego z wiosek albo i dworców szlacheckich
przed podjazdami rozswawolonego żołdactwa. Było między nimi niemało niewiast, choćby i
szlachetnego rodu, które poszalały od oglądanych mordów i okrucieństw; Kaniuk własnymi
rękoma wynosił im pożywienie popod mur opactwa, ale żadnej nie udało się na długo
zatrzymać, ani tym bardziej do rozumu przywieść. Wciąż dźwięczały mu w uszach
przeraźliwe krzyki jasnowłosej dziewki, która przywlokła się ku nim zeszłej zimy. Brnęła
przez świeży śnieg, nieledwie naga, w poszarpanym gieźle, nawołując kogoś - męża, syna, czy
brata, nigdy się nie dowiedział. Podobnie jak ani zgadnąć potrafił, czy ta kruczowłosa
niewiasta tylko bredzi o jakimś zwierzaku.
- Kota twojego jutro poszukamy - powiedział miękko. - Na razie prześpij się trochę i
wypocznij. We ćmie go nie znajdziemy. - I począł się gramolić z łóżka, bo w izbie było tylko
jedno posłanie: nie wydało mu się stosownym dłużej w jej kompanii przestawać i zamierzał
się przespać w stodółce.
- Że też z wami zawsze tak samo! - Niewiasta wzięła się pod boki. - Darmo język sobie
strzępić, bo jak grochem o ścianę! Żaden nie słucha po dobroci! - Tutaj zwinęła się jakoś
dziwnie, skurczyła w sobie.
W izbie zafurgotało coś, zaszurało w kątach. Cienie przemknęły po posadzce, okiennica
szarpnęła się i rozwarła z głuchym stukotem.
Na niskim stołeczku przed łóżkiem babina, o twarzy pomarszczonej i wyschłej niby
gruszka suszona na zimę w kominie, gniewliwie owinęła się chustą; jej dłonie były
pokrzywione ze starości i pokryte niebieskim żyłkowaniem. Kaniuk jęknął bezgłośnie i
uczynił znak odpędzający złe, ale starucha zbyła go machnięciem ręki i wygładziła ciemną
spódnicę, która sterczała dobre pół łokcia od ziemi na warstwie nakrochmalonych halek.
Spod chustki, ciasno zakutanej i związanej pod brodą na solidny węzeł, łysnęły ku niemu
przejrzyste, bursztynowe ślepia wiedźmy.
- Ot, tak to jest, jak się człek z wizytą wyszykuje - sarknęła, skrobiąc się obcasem po łydce.
- Jeno ziół dla was namarnowałam za dobrych parę groszy. I po co, skoro żeście się okazali
zwyczajny niedowiarek nieużyty? No, przestańcież! - mruknęła, widząc, że sięga do
szkaplerzyka. - Toć gadam, że po sąsiedzku przyszłam, bez złej myśli, i krzywdy wam żadnej
też uczynić nie zamyślam. Jeno kota mojego chcę.
- Ale ja wam wedle sprawiedliwości obiecuję - odezwał się słabo Kaniuk - że waszego kota
w izbie nie trzymam.
- Przecie wiem. - Uśmiechnęła się bardzo niemiło. - Jakbyście go umyślnie przynęcili,
inna byłaby rozmowa. Jestem niewiasta słabowita i zgodna, że do rany przyłóż, ale swojego
dobytku rozkradać nie pozwolę. Co to, to nie! A tak, po dobroci do ładu z wami dojść
próbuję. Bo wy i tak pożytku żadnego z podobnej bestii mieć nie będziecie. Aby sobie nie
myślcie, że jej się u mnie jaka krzywda dzieje. - Wyciągnęła ku niemu sękaty paluch, a kapka
na czubku jej nosa zachybotała się niebezpiecznie. - Legowisko ma na zapiecku postrojone,
myszy w piwnicy dość i śmietankę z porannego udoju co dzień świeżą. Z pustoty tylko i na
złość podobne brewerie wyczynia, na osławę mnie wystawia. Bo, wykładacie sobie, jaki by był
między ludźmi śmiech a szyderstwo, gdyby się o tym wieść rozeszła, że wiedźmi kot na
plebanię gania jakby mu kto soli na ogon nasypał?
- Ale czegóż on tu szukać może? - Kaniuk bezradnie pokręcił głową. - Toż ja nic nie mam,
ani złota, dobytku żadnego, ani strojów paradnych. Sam w chacie żyję, w spokojności, czas
na modlitwie i nabożnej lekturze trawiąc...
- A skądże wiedzieć, co to zwierzynie do łba strzeli? - rzekła filozoficznie wiedźma. - Dość,
żeście jej wielce miłym. Czemu ja przeciwna nie jestem, bo powiadają ludzie, że człek z was
dobry i z kośćmi poczciwy. Jako mówiłam, w szkodę wam wchodzić nie zamierzam, ale też
sobie bruździć nie pozwolę. Wy wedle obyczaju w świątyni modły odprawiajcie, wieśniaków
przed grzechem napominajcie, bo ludek w Wilżyńskiej Dolinie mamy niespokojny, do
pijaństwa, łupiestwa i poróbstwa nawykły. Pola trza będzie od chrabąszczów poświęcić,
utopce na strudze kadzidłem postraszyć, niewiasty z kazalnicy napomnieć, aby, skoro już
pobożne być nie potrafią, niechaj się chociaż łajdaczą ostrożnie a rozważnie.
Kaniuk aż oklapł na posłaniu, słuchając podsumowania swej duchowej posługi dla
wilżyńskiego ludku, jednak nic nie powiedział. Po prostu zabrakło mu sił.
- Sami zaś w las za daleko nie łaźcie - pouczała go wiedźma - bo tutaj głusza
nieprzetrzebiona, bobołaki w ostępie siedzą, a zbójcy przy traktach łupią. I nie kładźcie
ludziom do głów żadnych bredni o ogniu i wiedźmobiciu, bo rychło się moja cierpliwość
okończy. No, pogwarzyli my, jak się patrzy - powstała i znów wygładziła spódnice - a na mnie
czas. Bywajcie, a jak mojego kota obaczycie, to go wedle waszego bezpieczeństwa precz
popędźcie. Kamieniem. Byłabym zapomniała! - rzuciła na odchodne. - Jak się z sianokosami
uporacie, to pogońcie wieśniaków, żeby dachy reperowali, bo nam zima wcześnie nastanie i
nieprędko puści. Zanadto się tutaj ludziska rozprzęgli, kiedy dawniejszego proboszcza
zbrakło.
Kaniuk w otępieniu skinął głową, ale wiedźma była już w drzwiach. Nad progiem
odwinęła się raz jeszcze w smudze miesięcznego światła i na nowo przemieniła w piękną,
czarnowłosą niewiastę. Widział, jak kołysząc biodrami, idzie pomiędzy rzędami jabłonek, aż
do solidnej sztachety opartej o ścianę stajenki. Po czym usiadła na niej okrakiem, wysoko,
bardzo wysoko zadzierając spódnicę.
Jej podwiązki też były w kolorze ciemnego burgunda.
Kaniuk zaś do świtu obracał się bezsennie, puchowe piernaty gryzły go i kłuły, na sercu
było ciężko. Wiedźma w czerwonej sukni, niewidzialny kot, skrzaty przyczajone pod
kominem - za dużo tego było na jego skołataną głowę. Potrzebował mądrej rady. I to
potrzebował jej przed jesienią, zanim śnieg na dobre zasypie przełęcze i uwięzi go w
Wilżyńskiej Dolinie, razem z jej koboldami, mamunami i kotem wiedźmy.
* * *
Kot Wiedźmy nie omieszkała zauważyć wizyty Babuni, zanadto dobrze znała ów
szczególny poświst wichru i zapach różanego pachnidła. Przytaiła się tylko, przylgnęła
szczelniej do gałęzi jabłonki i bacznie śledziła każdy ruch Babuni Jagódki. Była zbyt daleko,
aby ją słyszeć, ale słowami nie zaprzątała sobie głowy: i tak wiedziała, po co wiedźma
przyszła. I wcale się jej to nie podobało. Nawet kiedy Babunia Jagódka odleciała wreszcie na
swej ulubionej sztachecie, Kot Wiedźmy wciąż koniuszkiem ogona wybijała na korze jabłonki
swe niezadowolenie, a jej futerko było nastroszone niczym szczotka do czyszczenia kominów.
Żaden z koboldów nie śmiał bliżej podejść, pokłoniły się tylko z daleka i zniknęły w małej
jamce pod studzienną cembrowiną, gdzie zwykły przysypiać większość dnia, aby pleban nie
natknął się na nie przypadkiem.
Sam Kaniuk wynurzył się z chaty o świcie, ale też nie miał zwyczaju długo sypiać. Tego
ranka przyklęknął tylko na krótko przed figurą Cion Cerena i przywołał jednego z wiejskich
dzieciaków nieodmiennie w przydługich, umorusanych koszulinach. Z owym dziwacznym
roztargnieniem, które sprawiało, że Kot Wiedźmy miała ochotę otrzeć się o skraj jego sukni,
położył mu rękę na głowie i poprosił, aby przywołał Kordelię. Dzieciak, ogorzały chłopiec z
brzydką blizną na buzi, który stracił oboje rodziców w najeździe grasantów i służył w
gospodzie za kąt do spania i miskę pożywienia, aż pojaśniał i wyprostował się pod dotykiem
proboszczowej dłoni, ale Kaniuk nie spostrzegł niczego. Podobnie jak nie widział, że
gospodynie w jego przytomności urywają w pół słowa zwyczajowy jazgot i skwapliwiej
napełniają miski sierotom, które chowały się na łaskawym chlebie po wiejskich chatach. Ani
tego, że grasanci, obróceni Babcinym sprytem w wieśniaków, mocniej pochylają się nad
pługiem, kiedy padnie na nich łagodny wzrok proboszcza, karczmarz zaś chowa fałszywe
kości i skrupulatnie wylicza resztę, choćby najbardziej pijanym bywalcom.
Kaniuk był tego wszystkiego doskonale nieświadomy. Jego łagodne niebieskie oczy
prześlizgiwały się po strzechach krytych świeżą słomą i rumianych obliczach wieśniaków,
kiedy ładował na dwukółkę kilka pośpiesznie związanych tobołków - świeżą kapicę, kożuch
na nocne chłody i przygarść pogruchotanych sucharów. Kordelia aż załamała pulchne ręce na
owo ochędostwo i jęła go rozgłośnie przekonywać, że drogi niebezpieczne, a pora roku nie
sprzyja wędrówce. Kaniuk wysłuchał jej z nikłym uśmiechem na twarzy, nie przerywając
roboty. Przyprzągł do wózka kasztanka, wypasionego i wyczesanego przez skrzaty, aż mu się
boki świeciły w jesiennym słonku, drzwi zaparł na prosty kołek, bo się kłódkami brzydził, i na
koniec nawet pobłogosławił Kordelię, prosząc ją, aby kładła pod figurą świeże kwiaty i nie
zaniedbywała jałmużny.
Na podobną rzecz młynarzowa popłakała się po trochu i przypadła mu całować dłonie, bo
na swój sposób pokochała tego milkliwego, nieśmiałego księżyka. I tylko zdawało się jej
dziwnym, że posłano go gwoli duchowej opieki nad ludkiem Wilżyńskiej Doliny, gdyż ją
nieodmiennie zdejmowała ochota, aby po matczynemu przygarnąć go do obfitego łona. Była
jednak niewiastą rozsądną i wiedziała, kiedy nic nie wskóra. Wetknęła mu tylko w rękę
solidny chłopski nóż dla obrony przed złą przygodą na trakcie, ale była pewna, że w potrzebie
nie będzie wiedział, jak go w palcach obrócić. I znów zachciało się jej płakać, kiedy tak jechał
na chłopskim wózku, wzbudzając na ścieżce siny tuman pyłu i kurzu.
Kot Wiedźmy wślizgnęła się niepostrzeżenie pomiędzy worki z obrokiem. Koła toczyły się
równo po piasku, a słoneczny żar rozleniwiał i skłaniał do snu. Drzemała czujnie, z jednym
okiem uchylonym i pazurami mocno wczepionymi w deski wózka. Nic się jednak nie działo,
tylko świerszcze grały rozgłośnie w przydrożnej chachmęci, w wysokich obeschłych trawach,
rdeście i lebiodzie, aż w końcu Kot Wiedźmy przysnęła na dobre. Śniły się jej kamienne
miejsca pod łukowymi sklepieniami, gdzie mnisi stali w bezruchu przed wysokimi pulpitami,
i chłodne świątynne zacisza, które wibrowały dźwiękami modlitewnych psalmów. Był to
dziwaczny, niespokojny sen, lecz brnęła przezeń czujnie, na łapkach tak miękkich, że ich
stąpnięcia nie płoszyły nawet cieni martwych mnichów, co przemykały się trwożliwie w
mrocznych kątach.
Obudził ją kwik kasztanka i gwałtowne szarpnięcie wózkiem. Czuła zapach, obcy zapach
na ścieżce, woń niewyprawnych skór, brudnego przyodziewku, zaschniętej krwi. Kaniuk leżał
na boku pośrodku ścieżki, drobny ciemny kształt w kapicy pokrytej kurzem i pyłem. Strużki
krwi ściekały mu wzdłuż ramienia, żłobiły rowki w piasku. Jeden ze zbójców kopnął go
wysokim czarnym butem z podkutą podeszwą, inny krzyczał coś o dukatach ukrytych na
wozie, trzeci rachował na palcach wysokość okupu, który wyłudzą od opata z klasztoru w
wiele dni po tym, jak ścierwo Kaniuka wilki obiorą aż do białych kości.
Pod kolejnym kopniakiem Kaniuk zwinął się jeszcze ciaśniej, jak pędrak znienacka
wywleczony z bruzdy przez gawrona. Wysoki, łysy zbój w brudnym półkożuszku poprawił
ciosem potężnej maczugi, a Kot Wiedźmy poczuła, jak moc zaczyna burzyć się w niej i
pulsować - nazbyt długo mieszkała w domostwie Babuni Jagódki, by nie poznać kilku
drobnych magicznych sposobów, ale tym razem było to coś innego. Czysta, żywa nienawiść,
która osiadała iskierkami ognia na jej futerku, od grubych nastroszonych wąsów aż po
czubek ryżego ogona. Kaniuk należał do niej, tylko do niej, i nie miała zamiaru pozwolić, aby
kilku grasantów zakłuło go na gościńcu niczym świnię.
Rozdarła pierwszemu gardło, zanim zdołali ją chociażby dostrzec.
- Zwierzoooołaaaaaak! - zaskowytał ktoś przeciągle, i Kot Wiedźmy skoczyła ku temu
krzykowi jak ruda rozmazana smuga futra, pazurów i zębów.
Wczepiła się w kubrak płowowłosego pachoła, przeorała pazurami twarz. Słyszała, jak
powietrze wokół trzeszczy od magii, od tuzinów drobnych sinych iskierek, które z sykiem
strzelają z jej rozkudłanego futra. Łysy herszt odwrócił się ku niej z rozdziawioną gębą i
wyrazem zdumienia na czerwonym, nalanym obliczu. Kot Wiedźmy zasyczała wściekle, kiedy
maczuga opadła tuż obok jej grzbietu. Nisko przy ziemi przemknęła za jasnowłosego
pachołka, który klęczał na zapylonym gościńcu z rękoma przyciśniętymi do ziemi, skowycząc
przeraźliwie i niezrozumiale; spomiędzy palców ciekły mu drobniutkie strumyki krwi. Herszt
ryknął nań ze złością i grzmotnął nabijaną kamieniami maczugą, tak wszakoż nieszczęśliwie,
że zamiast kota trafił w grzbiet oślepionego kamrata.
- Czary! - Czwarty z grasantów, podstarzały chłopina o twarzy poznaczonej dziobami po
ospie, nie namyślał się dłużej. Zarzucił na ramię trzy z Kaniukowych sakw i zaczął
pośpiesznie odpinać od wozu kasztanka. - Przeklęte czartowskie nasienie... - złorzeczył przy
tym pod nosem. - Wiedźmi pomiot nieczysty... Co za czasy nastały na tym bożym świecie,
żeby się mnich postrzyżony po gościńcu z wiedźmim pomocnikiem wałęsał a ludzie poczciwe
mamił i bałamucił? Niczego już pewnym być nie można. Książę pan z Servenedyjkami
biesiaduje, we wsiach sołtysi potuczeni jako panowie w radach siedzą, a na gościńcu mnisi
się z wiedźmami bratają... - Wgramolił się wreszcie na oklep na kasztanka, choć konik stawał
dęba i niespokojnie drobił w miejscu, nienawykły do obcej ręki i smrodu posoki.
Kot Wiedźmy zaświeciła ku niemu miodowymi ślepiami. Siedziała na grzbiecie martwego
pachołka, z ogonem okręconym zgrabnie wokół łapek, a łysy herszt lazł na czworakach po
gościńcu, usiłując zmacać maczugi. Na darmo jednak, gdyż w miejscu prawego oka miał
rozorany, krwawiący oczodół, lewe zalała mu krew. Kot Wiedźmy przez chwilę jeszcze
przyglądała się jego wysiłkom. Bez większej emocji, gdyż wiedziała dobrze, że po zmierzchu
na trakt wyjdą inni grasanci - stada zdziczałych psów, które rozpleniły się niezmiernie po
Górach Żmijowych od ostatniej wojny, szczuracy albo zbiegłe chłopstwo - którzy bez
większego skrupułu zabiją zbójcę choćby dla skórzanego półkożuszka.
Ospowaty dziadek podrygiwał śmiesznie, konik zaś tańczył, przebierał nogami. Kot
Wiedźmy zrazu przypatrywała się temu obojętnie, potem zaś uniosła tylną łapkę i jęła
wylizywać zakrwawione futerko. Dopiero kiedy w ostatecznej desperacji dziad dobył
kordelasa i chciał dźgnąć konika w łopatkę, miauknęła jeden, jedyny raz - ostatecznie była
Kotem Wiedźmy i nie darmo od lat żyła pod jednym dachem z Babunią Jagódką. Dziadyga
omsknął się z końskiego grzbietu, klapnął tyłkiem w piach. Sakwy potoczyły się w różne
strony, lecz on tylko mocniej ścisnął w garści rozdarte pludry i popędził ku kępie brzeziny na
szczycie najbliższego wzgórza.
Kot Wiedźmy powoli podeszła do Kaniuka. Leżał na boku, mucha o ciemnozielonym
odwłoku przechadzała się po jego policzku. Oddychał jednak, płytkim, urywanym rytmem.
Kocica niepewnie zaszła go z drugiej strony, polizała po policzku. Nie poruszył się, więc
obwąchała bardzo starannie płytkie rany na przedramionach - zbójcy nacinali go
kordelasem, żeby wyjawił, gdzie ukrył złocisze - i szerokie cięcie na żebrach. Wciąż krwawił.
Nie sądziła, aby te rany miały przyschnąć same z siebie, ale była Kotem Wiedźmy i nie darmo
przysłuchiwała się uzdrawiającym zaklęciom Babuni Jagódki. Zwinęła się z brodą opartą o
jego bok i zaczęła mruczeć inkantacje, jedną po drugiej, póki słońce nie opadło i nie zniknęło
za szczytem pagórka. Wówczas przysunęła się, ciaśniej przywarła do jego boku, czując, jak z
każdym wymruczanym zaklęciem jego serce bije coraz mocniej i równiej. Leżała więc
cichutko i nieruchomo, kiedy nad traktem przelatywała wędrowna nocnica i zmory, co pod
postacią nietoperzy wysysają krew ze śpiących. Mięła w pazurach rękaw Kaniukowego
kubraka i powtarzała zaklęcia, bez końca i wciąż od nowa, póki nie nastał poranny chłód.
Pierwszą rzeczą, którą Kaniuk zobaczył, było dwoje ślepi. Wpatrywały się weń z
natężeniem, wielkie i bursztynowe. Gardło miał suche jak wiór, w ustach smak krwi.
Poruszył się słabo, a potężna ruda bestia o zmierzwionym natrze delikatnie polizała go po
policzku. Język miała wilgotny i bardzo szorstki.
* * *
W trzy dni później dowlekli się do Wilżyńskiej Doliny. Mnich w poszarpanej kapicy rękę
miał na temblaku, wóz ze szczętem ogołocono z dobytku. Koń był brudny i sterany, ale szedł
równo, poganiany gniewnymi prychnięciami rozpartej na mnisich kolanach Kota Wiedźmy.
Pod drzewem z kapliczką Cion Cerena zwierzę zeskoczyło zgrabnie z kozła i niespiesznie, z
ogonem dumnie zadartym, pomaszerowało ku siedzibie Babuni Jagódki. Ku Kaniukowi zaś
rzuciło się stadko bab, zdumionych tym dziwnym obrotem podróży do opactwa i nader
ciekawych wypadków, które pchnęły go ku podobnej komitywie z wiedźmim pomocnikiem.
W miarę jak ubywało ścieżki do domostwa Babuni, pewność i buta Kota Wiedźmy
ulatniały się po trochu - zamiast nich zaś nachodziły ją wielce niemile wspominki z owej
stajenki, gdzie miała okoliczność poznakomić się z Babunią. Bała się. Wiedźma nie miała
zwyczaju dawać za wygraną, ani tym bardziej wypuszczać z rąk tego, co z dawien dawna
uważała za swoją własność.
- Proszę, proszę - powitał ją od proga zgryźliwy głos Babuni, która od ładnych paru godzin
raczyła się jałowcówką i była już na tyle zamroczona, że nietopyrki trwożliwie pochowały się
za poprzeczną belką pod samym dachem. - Kogo my tu widzimy? Znudziło się nam łajdactwo
na gościńcu? Czary pokradzione uzdrawiać przestały? Czy może z tęsknoty na stare śmieci
wracamy? Bośmy się, widzę, na tej włóczędze zanadto nie upaśli. - Omiotła spojrzeniem jej
zapadnięte boki.
Kot Wiedźmy oblizała się nerwowo. Zazwyczaj na widok pijanej Babuni szła spać do
szopki z sianem.
- Oj, głupiaś ty! - Babunia czknęła i pokiwała smętnie głową. - Głupłaś rychtyk jako baba,
choć kocica. Żeby tak za chłopem leźć, futrem kąty wycierać... I dla kogo jeszcze? -
Pociągnęła z roztruchana potężny łyk jałowcówki. - Dla klechy postrzyżonego. Myślisz, że on
za tobą płakać będzie? Ani dudu, obróci się i precz pójdzie. Młodszą sobie znajdzie, dla
zagonu kapusty i pierzyn puchowych cię na pośmiewisko wystawi, taka z nimi uczciwość i
poszanowanie. - Tutaj Babunia Jagódka siąknęła posępnie nosem. - Żeby chociaż dla młodej,
mniejszy byłby wstyd i między ludźmi pośmiewisko! - rzuciła z nagłą pasją. - Ale nie, musiał
się na młynarzową połaszczyć, na ten grób pobielany. Dla nędznych paru mórg i srebrnych
groszy, co je stara maciora ma popod jabłonką zakopane. No, jeszcze się pokaże, czy we dwie
niedziele nie będzie on tutaj nocką biegał... Niedoczekanie! - zgrzytnęła zębami, aż iskry na
kominie wyżej podskoczyły. - Zachciało się uczciwości małżeńskiej, młyna i srebrników pod
jabłonką zakopanych? No, to fora ze dwora! Koniec z lubystką pod miesięcznym światłem
rwaną, koniec z książęcym muszkatelem i pasztetem z opackich gęsi. Z nami też koniec, a co!
Jeszcze mu urok na odchodne podaruję, do portek ślubnych uczepię, skoro mu tak do
wdzięków młynarzowej pilno. I to taki, co go na resztę życia w tej wytęsknionej małżeńskiej
uczciwości utrzyma. Ano taki, żeby choćby miał jako pies wyć i skomlić, żadnej innej
niewieście oprócz ślubnej połowicy nie wygodzi. - Oczy Babuni Jagódki błysnęły wściekle. -
Ani niewieście, ani kozie, ani nawet dziurze w płocie, gdyby go taka ochota sparła. No, co się
tak gapisz? - syknęła, choć Kot Wiedźmy bynajmniej nie zamierzała ku niej spoglądać,
rozumiejąc, że w podobnym nastroju Babunia potrafi trzasnąć na oślep czarem. - Idź sobie
precz, wolna droga, jeśli ci plebańskie progi milsze, ja zatrzymywać nie będę. Mogę cię
jeszcze naparem obdarować, żebyś mu się mogła co nocy w jaką dziewę odmieniać, żadna to
sztuka.
Kot Wiedźmy fuknęła tylko pogardliwie. Wprawdzie rozumiała, że rozjuszona zdradą
jednego ze swych licznych kochanków Babunia ma słuszne powody do goryczy, ale
bynajmniej nie zamierzała próbować żadnych magicznych przemian. Zanadto się napatrzyła
na Babunię, ganiającą pod postacią kozy, aby przystać na coś równie upokarzającego.
- Nie, to nie. - Babunia uczyniła dłonią drobny, niemal niedbały gest.
Powietrze wokół Kota Wiedźmy zamigotało magicznie, ogień na kominie przygasł i zaraz
wybuchł świeżym płomieniem.
Pierwszy raz od bardzo dawna, od owego spotkania w odległej stajni, kiedy ujrzała
Babunię Jagódkę, Kot Wiedźmy była wolna. Całkowicie, cudownie wolna. Oblizała się
niepewnie, przestąpiła z łapki na łapkę. Wciąż była olbrzymim, wykarmionym magicznymi
wywarami kociskiem o skołtunionej ryżej sierści, i ślepiach, co połyskiwały na czerwono w
półmroku izby, ale więzy znikły. Mogła iść precz, mogła jeszcze dzisiaj wywędrować z
Wilżyńskiej Doliny. Z uciechy miała ochotę gnać przed siebie, tańczyć wokół własnego ogona
i w odpłacie za długie lata niewoli wbić pazury prosto w twarz Babuni. Zamiast tego jednak
zadarła sztywno ogon i wymaszerowała z izby. Ostatecznie była Kotem Wiedźmy i zamierzała
zachowywać się godnie, nawet jeśli sama wiedźma była pijana w sztok z powodu zdrady
kochanka.
- A wedle tej odmiany - zarechotała sprośnie Babunia - to pewnie i na nią z czasem
przyjdzie.
Nie przyszło, ani wówczas, ani później. Kiedy minął tuzin lat i Kaniuka wezwano do
opactwa, aby wspierał postarzałego opata, Kot Wiedźmy wywędrowała wraz z nim - oraz całą
hałastrą koboldów, gnomiąt i domowików, które tak przywiązały się do plebana Wilżyńskiej
Doliny, że postanowiły towarzyszyć mu w przeprowadzce. Wprawdzie magiczny drobiazg
przytaił się w tyle wozu i nie lazł zanadto Kaniukowi przed oczy, Kot Wiedźmy podejrzewała
jednak, że pleban był świadom jego obecności. Zresztą Kaniuk nabrał z czasem wiejskich
obyczajów i zwykł nawet mimochodem strącać kilka kropel piwa dla domowych ubożąt, a
przy piecu stały miseczki z solą i okruchami chleba. Nie przeszło wiele lat, a niegdysiejszy
pleban Wilżyńskiej Doliny został opatem potężnego klasztoru Cion Cerena, a sława jego
świątobliwości sięgała aż najdalszych krańców Gór Żmijowych. Pielgrzymi ze zdumieniem
opowiadali o wielkim ryżym kocisku, które chodziło za nim wiernie jak pies - niektórzy
utrzymywali, że był to prawdziwy wiedźmi zwierzołak, pokutujący za przeszłe niegodziwości,
inni, że demon zaklęty w bestii, który uległ przed mocą świętego opata.
Jakkolwiek było, kiedy nastał czas Kurzawy Birghidyo, Kaniuk wyprawił mnichów na
południe, sam zaś pozostał w wyludnionym klasztorze. Nie chciał odstąpić świętych obrazów,
ani grobów współbraci, a był już tak sędziwy i słaby, że w żaden sposób nie zniósłby trudów
podróży. Wieśniacy opowiadali później, że widzieli go na murach, chudego i przygiętego do
ziemi, jak śpiewał poranne hymny ku czci Cion Cerena, jego biała świątynna suknia
błyszczała w słońcu, a obok stało rude kocisko. Bramy opactwa pozostawiono otwarte - bo też
nigdy nie zamykano ich przed żadnym z jałmużników - i wojsko norhemnów nadciągnęło ku
nim pewnego jesiennego poranka jak niezmierzone ciemne mrowie. Wieśniacy obawiali się,
że klasztor spłonie, podobnie jak płonęły pozostałe przybytki bogów Krain Wewnętrznego
Morza, jednak najeźdźcy uciekli tej samej nocy i nigdy później żaden z nich nie pojawił się w
pobliżu opactwa.
Kiedy zaś wiejski ludek ośmielił się wreszcie na tyle, aby wejść do klasztoru, w
najdalszym, najświętszym przybytku leżał Kaniuk, przygwożdżony południową włócznią u
stóp posągu boga. Nie zdziwiło ich to nadmiernie: Kurzawa nie słynęła miłosierdziem.
Jednak, nim jeszcze znaleźli martwego opata, musieli przebić się przez zwały
pomordowanych norhemnów - poszarpanych na strzępy przez dzikie zwierzęta, spalonych
wiedźmim ogniem tak, że nawet posadzka zeszkliła się od gorąca, poczerniałych od krzyku
nocnicy i skrzacich ukąszeń. Wieśniacy nazbyt dobrze znali magiczny ludek Gór Żmijowych,
aby szukać po kątach ogniowych koboldów, skrzatów i mamunów, które pomściły śmierć ich
opata. Jednak tuż przy Kaniuku, pod trupem wojownika z rozszarpanym gardłem, znaleźli
martwego rudego kota i pogrzebali go w nogach mogiłki opata, którego z czasem zaczęto
czcić jako świętego męczennika i osobliwego patrona Gór Żmijowych.
Na świętych obrazach Kaniuk jest siwiuteńkim starcem, który klęczy pod figurą Cion
Cerena w oczekiwaniu na swych morderców. Nieodmiennie towarzyszy mu rudy kot.
SZCZUR I PANNA
Co tu ukrywać, Gronostaj przynosiła hańbę swojej profesji nawet w starych dobrych
czasach. Nie z braku zapału. Po prostu miała wyjątkowego pecha. Kiedy w gospodzie ktoś
uszczypnął ją znienacka w tyłek, a zaskoczona dziewka odwinęła się, by trzasnąć w pysk
natręta, usiłującego skorzystać z jej wdzięków przed uiszczeniem stosownej opłaty, okazywał
się nim starosta Wężyk. Gdy przy dybała u wioskowej bramy podróżnego o nader zasobnym
wyglądzie i roztoczyła przed nim hojną panoramę swych zalet, wędrowiec wnet odrzucał
płaszcz i odsłaniał mnisią szatę. Gdy zaś przez całe lato nieroztropnie kredytowała któregoś z
wędrownych parobków, zdrajca tuż po żniwach umykał chyłkiem z Wilżyńskiej Doliny i nie
zostawiał jej ani miedziaka. Nawet kiedy, durna i młoda, wybrała się do Spichrzy w
poszukiwaniu szczęśliwszej odmiany losu i wreszcie trafiła na kurwigospodynię
wystarczająco zdesperowaną, aby zatrudnić nieokrzesaną góralkę o twarzy poszarzałej z
brudu i włosach przyciętych nożycami do strzyżenia owiec, jej pierwszy zamtuz zbankrutował
w dwa tygodnie później. Po prostu miała pecha, wyjątkowego pecha.
Odkąd grasanci oszpecili jej twarz, wszystko układało się jeszcze gorzej. Nawet nie za
sprawą uszczerbku na urodzie, bo na tej Gronostaj nigdy nie zbywało. Zresztą z Wilżyńskiej
Doliny daleko było do zgniłych rozkoszy cywilizowanego świata, więc od wioskowej
ladacznicy nie wymagano szczególnych powabów, tylko szczerych chęci. Tych dziewczyna
miała aż nadto, a gromada rozmaitych rabusiów i złoczyńców, spędzonych ostatnio do
Wilżyńskiej Doliny przez Babunię Jagódkę, zachęcała ją do jeszcze żarliwszych wysiłków. Z
początku więc wiodło się jej wcale dobrze. Zbóje mieli dość srebra, by opłacać jej usługi, a
karczmarz nie dość, że nie przepędzał ladacznicy z gospody, ale i czasami podsuwał darmowe
piwo w nadziei, że jej wdzięki przysporzą mu dodatkowej klienteli.
Kres sielanki nastąpił, gdy nowi osadnicy zorientowali się, że Wilżyńska Dolina obfituje w
niewiasty, które nie tylko nie każą opłacać swej przychylności, ale wręcz potrafią przyczynić
dobytku, bo każda z nich odziedziczyła po zaszlachtowanym mężu, ojcu, czy bracie pokaźny
kawał gruntu. Wnet skończyły się nocne hulanki w karczmie i darmowe piwo dla Gronostaj.
Zbóje zaskakująco prędko otrzeźwieli i nader przytomnie poczęli smalić cholewki do co
zasobniejszych wdów i sierot. Na widok wioskowej ladacznicy spluwali tylko z pogardą, albo i
popędzili, rzucając grubym słowem, a zdarzało się, że i kamieniem. No, w każdym razie tak
właśnie czynili za dnia i na oczach wybranek. Bo nocą już rozmaicie bywało. Nieraz ją któryś
ze świeżo nawróconych złoczyńców pociągnął ukradkiem w stóg siana, albo sitowie nad
stawem, przy ruinach młyna starego Betki. Nie działo się to jednak zbyt często i w żaden
sposób nie rekompensowało dotkliwszej z każdym dniem wrogości niewiast.
Gronostaj siąknęła rozbitym nosem i bez przekonania wytarła twarz z brudu zmieszanego
z krwią. Wilżyńskie niewiasty nie były jej szczególnie przychylne, nawet za życia grabarza
Rękawki. Nie nabrały też gwałtownie szacunku, gdy Gronostaj dorosła na tyle, by jąć się
szlachetnej profesji wioskowej ladacznicy. Dopiero kiedy pospołu kryły się po lasach przed
rozzuchwalonymi grasantami i gdy uczyła je rozpoznawać zielsko zdatne na polewkę - w
sztuce warzenia głodowej polewki rzadko kto jej dorównywał - stała się z nagła „drogą
sąsiadką” i „towarzyszką niedoli”. Ale wraz z niedolą skończyła się zażyłość. Z początku
jeszcze co łaskawsza z gospodyń odpowiadała na jej pozdrowienie oziębłym skinieniem
głowy. Później i tego zbrakło. Gronostaj znów sunęła jedyną ulicą wioski spowita w głuche
milczenie, z rzadka przerywane rześkim dźwiękiem zatrzaskiwanych okiennic.
Dzisiejszego poranka było jednak inaczej. Zupełnie inaczej.
Obudziła się zesztywniała z zimna. Palenisko wystygło i przymrozek, pierwszy tej jesieni,
pokrył ściany lepianki cienką warstwą szronu. Na oślep sięgnęła po sosnowe szczapy, ale jej
zgrabiałe palce nie napotkały nawet drobnej drzazgi. Z żalem odpędziła myśl o kawałku
rzepy pieczonej w popiele i wypełzła spod baranich skór, wyniesionych chyłkiem ze
splądrowanego domostwa starosty Wężyka. Zresztą rzepy też nie było wiele, bo w
Wilżyńskiej Dolinie skrzętnie pilnowano zapasów, a baby coraz skrupulatniej baczyły na
ledwie co poślubionych małżonków, więc od dawna nikt nie zachodził do lepianki Gronostaj.
Nie miała na co czekać. Przeczesała palcami włosy, wplotła w nie kilka szkarłatnych wstążek,
a potem wzuła chodaki, wyrzezane z lipowego drewna, i melancholijnie poczłapała namokłą
ścieżką ku karczmie.
Nie wierzyła, że to będzie dobry dzień.
Jesienny wicher na wylot przewiewał jej połataną spódnicę i szaroburą wełnianą chustkę.
Nawet półkwaterka piwa, bez słowa podana przez karczmarza, nie poprawiła jej humoru.
Piwo było słabe i kwaśne. A na dodatek nie miała czym zapłacić. Wprawdzie dla zmylenia
oberżysty nakładła drobnych kamyków do sakiewki, miejskim zwyczajem zawieszonej u
pasa, ale wiedziała, że rychło przejrzy jej fortel i wyszczuje precz z gospody żółtymi
spichrzańskimi brytanami. A tych brytanów Gronostaj bała się bardziej niż grasantów i
starościńskich pachołków pospołu. Dobrze zapamiętała, jak przydybały żebraka na
podbieraniu jajek i w pół pacierza rozerwały mu gardło.
Rozejrzała się gorączkowo za zarobkiem. W gospodzie jednak nie było nikogo, prócz
wędrownego jałmużnika, który pogroził jej kosturem, zanim jeszcze zdążyła złożyć mu
zwyczajową propozycję, oraz na wpół obłąkanego Myszy, który zawsze ochoczo korzystał z jej
wdzięków, ale dobytku miał tyle, co na grzbiecie. Kiedy więc oberżysta zanurkował do
komory, prędko odstawiła kubek i wymknęła się na podwórzec, unosząc w garści dwie skórki
chleba, wypatrzone obok miski z resztką wczorajszej polewki.
Duł lodowaty wicher, ale każda, profesja ma swoje wymagania, więc odrzuciła wełnianą
chustę z głębokiego dekoltu, a potem, kołysząc biodrami, ruszyła przez wioskę ku
cmentarzowi.
Właściwie nie miała nic przeciwko swojemu zajęciu i wykonywała je doprawdy rzetelnie, a
czasem i nie bez uciechy. Niegdyś lubiła gorące letnie wieczory, kiedy władyka barykadował
się na głucho za ostrokołem, bo przez wioskę ciągnęli zbójcy, schodzący do ladacznicy aż z
Przełęczy Zdechłej Krowy. Albo jarmarki w pobliskim miasteczku, pełne beczenia owiec i
pokrzykiwania pasterzy, którzy złazili na tę okazję z okolicznych połonin w poszukiwaniu
kupca na sery, masło i owcze runo. Nawet odpusty pod kościołem, choć stary proboszcz
krzywił się wielce, kiedy stawała obok niewiast w bocznej nawie, odziana w czerwoną
sukienkę i z rozpuszczonymi włosami, a wręcz krzyczał z ambony, jeśli zauważył, że sprytnie
przymamiwszy któregoś z nabożnych słuchaczy, chyłkiem wymykała się bocznym wyjściem
w zacisze wilżyńskiego cmentarza. Mówiąc prawdę, czy to na targowisku, czy w gospodzie,
czy w świątyni - wszędzie było dość chłopów spragnionych niewieściej kompanii i Gronostaj
nie narzekała, nawet jeśli potem, za poduszczeniem proboszcza, władyka kazał ją oćwiczyć u
pręgierza. Zresztą pachołkowie znali dziewczynę bardzo dobrze i tylko udawali, że mocno
biją.
Ale dzisiaj była głodna i zmęczona.
Od strony okolonego bzami, zeschłymi teraz i odartymi z liści domostwa niosła się
rozkoszna woń żuru i kapusty z grochem. W otwartych drzwiach drewutni Gronostaj
zobaczyła Ortyla i ogarnęła ją na chwilę desperacka nadzieja, ale potężny ekszbójca popatrzał
tylko tęsknie i nawet nie zmylił rytmu siekiery. Przyczyna jego powściągliwości, wdowa po
kołodzieju, a od niedawna małżonka Ortyla, niewiasta wredna, kłótliwa i nader zazdrosna,
stała pośrodku podwórza z misą karmy dla kacząt i dużą drewnianą kopystką w ręku.
Gronostaj z niezadowoleniem potrząsnęła głową i szkarłatne wstążki zawirowały na wietrze.
Liczyła na Ortyla, naprawdę na niego liczyła.
Spotkała jeszcze trzech świeżo udomowionych łupieżców i łysego Kowlika, który
poszczypał ją w ramię i nawet pogwarzył chwilę przyjaźnie, ale pierzchnął jak niepyszny,
kiedy zza niedomkniętych okiennic rozległo się jazgotanie jego połowicy. Przy cmentarzu
ladacznica całkiem straciła nadzieję. W najgorszej nędzy mogła jeszcze liczyć na miskę zupy i
kawałek czerstwego chleba na plebanii, ale Kaniuk właśnie objeżdżał wysokie pastwiska i
wiedziała, że dobrych parę dni minie, nim wróci do Wilżyńskiej Doliny. Zrezygnowana
wcisnęła się między rozkrzewione jałowce, by przysiąść na grobie dziada Kordelii
młynarzowej. Pamiętała starego, który był sprośny cap i pijak, ale jałowcowe gałęzie chroniły
od wichru i nie sądziła, aby nieboszczyk miał jej za złe, że się do niego na chwilę przytuli.
Wyjęła zza dekoltu skórkę chleba i zaczęła ją żuć, gdy znienacka ogarnęły ją czyjeś ramiona.
Pisnęła cienko i po myszemu, mimowolnie oglądając się na mogiłkę, czy też dziad
młynarzowej nie wyrwał się nagle z zaświatów, spragniony czysto ziemskich uciech.
Zbój Waligóra zaśmiał się tylko, tchnąć jej w twarz przemieszanym aromatem gorzałki i
jałowcowej kiełbasy, od którego wioskowej ladacznicy zakręciło się w głowie.
- Nie kręć się, dziewczyno! - zarechotał, pośpiesznie rozsupłując troczki od jej gorsetu.
- Myślałam, że już nie przyjdziesz! - poskarżyła się Gronostaj, z równym zapałem
przetrząsając zawartość sakwy zawieszonej u pasa mężczyzny.
- Bo starą cholera trzęsie - zbójca bez ceremonii pchnął ją na zapadłą mogiłkę - odkąd nas
zeszłej niedzieli w stodole przydybała. Pół nocy się darła, że do wiedźmy po napar pójdzie, a
taki, że jak po inną babę sięgnę, to mi w niej przyrodzenie po wiek wieków zostanie.
- Akurat! - Gronostaj prychnęła ustami pełnymi kiełbasy, wydobytej z trzosa Waligóry. -
Babunia tej starej małpie nieprzychylna, akurat będzie jej napary warzyć!
Jednak po trosze zdjął ją strach. Wiedźma nie lubiła Kordelii, ale bardziej jeszcze była
cięta na Waligórę, który ją dla młynarzowej porzucił. A Babunia Jagódka nie puszczała
podobnych zelżywości płazem.
- A tom babie rzekł - prychnął pogardliwie Waligóra - żeby napój mocny był. Bo jak ją
choć raz jeden na konszachtach z wiedźmą nakryję, to od razu kark skręcę, a potem już
żadne czarostwa i wywary nie pomogą.
- I usłuchała? - Dziewczyna zmacała flaszkę i pociągnęła potężny łyk gorzałki, czując jak
miłe ciepło rozchodzi się jej po gardle.
- E, co by miała zaraz usłuchać! - Waligóra wyrwał jej naczynie.
Przez chwilę widziała, jak jego grdyka porusza się z okrutnym pośpiechem w tę i nazad, i
tylko kilka kropel trunku skapnęło na jej obnażone piersi. Nie śmiała jednak przerywać,
wiedząc, że małżonek Kordelii jest człowiekiem łapczywym i wielce gwałtownym.
- Dopiero jakem jej grzbiet kijem otłukł, wtedy posłuchała! - Roześmiał się, oburącz
przygarniając ladacznicę. - Jeszcze do nóg upadła i pod kolana podjęła, bo znać, że kocha
chłop, skoro bije! Trzy dni potem krwią pluła, a gęba jej zasiniała i tak opuchła, że ani żreć,
ani gadać nie mogła. Co był w rzeczy samej godziwy pożytek i tak mi się zdaje, że trza będzie
znów babę obić, zanim na nowo zbezczelnieje.
- A jeśli prawdziwie do wiedźmy pójdzie? - spytała zaniepokojona Gronostaj.
W ustach wciąż miała smak kiełbasy, gorzałka też poczynała ją po trochu rozbierać, a od
palców Waligóry, myszkujących pod szkarłatną spódnicą, zrobiło się jej tak ckliwie i miękko,
że nie potrafiła kłopotać się pomstą Kordelii młynarzowej.
- Niby po co? - Chłop pogardliwie odął wargi. - Żeby na progu stanąć z tą gębą krwią
podeszłą i o pomoc skomlić, o wybawienie od tego samego dręczyciela, którego ona pierwej
wiedźmie spod pierzyny wykradła? Toć by się Babunia Jagódka ze śmiechu rozpękła na
podobne dziwo, Kordelia takoż zbyt harda, by zratowania prosić. Gdyby mnich był w osadzie
- o, wtedy pierwsza by z płaczem po pomoc do świątyni biegła! Ale nie do wiedźmy!
Gronostaj wzdrygnęła się nagle od chłodu, kiedy zbój bez ceremonii zdarł z niej
płomienisty gorset i koszulinę.
- Ziąb siarczysty, po skórze psiajucha kąsa - rzucił, a potem podetknął jej do ust flaszkę z
resztkami trunku.
Pochwyciła naczynie i jęła pić zachłannie. Waligóra przyglądał się temu nieledwie z
tkliwością, gładząc ją po nagiej skórze.
- Nie lękaj się, dziewczyno - powiedział miękko. - Nie zginiesz ty ze mną, nie. A będzie
znów stara gębą kłapać i baby na cię judzić, to jeszcze lepiej pysk jej obiję, piekielnicy. Bo po
prawdzie ani z niej w łożu pociecha, ani w gospodarstwie wyręka. I zanadto też wrzaskliwa,
żeby się miała długo uchować. Ot, przyjdzie zima, wnet zacznie niewiasta od wichrów i
mrozów słabować, a że stara, tedy się nikt dziwić nie będzie. Niech mi jeno rzeknie, gdzie ten
skarb Betki zakopany, a potem...
Gronostaj miała przymknięte oczy, zrazu więc posłyszała tylko, że Waligóra zatchnął się
dziwnie w pół słowa, zaciskając boleśnie palce na jej ramionach.
- A bodajby cię nagła niemoc sparła! - rozległ się nad nimi piekielny wrzask młynarzowej.
Wioskowa ladacznica w jednej chwili otrzeźwiała ze szczętem i jęła się szamotać, usiłując
wypełznąć spod na wpół obnażonego chłopa.
- Bodajbyś zdechł i sczerniał! - pomstowała Kordelia, a każdemu słowu towarzyszył cios
łopaty do wygarniania chlebów z pieca.
Razy spadały gęsto na obnażone plecy i zadek Waligóry, który wydał się ogłuszony
pierwszym potężnym ciosem w czerep. Jego twarz wyrażała jedynie bezgraniczne zdumienie.
Strużka krwi spływała ciemną wąską nitką wzdłuż jego skroni, potem skrajem ucha, by
wreszcie zniknąć w gęstwinie czarniawej brody. Obejrzał się przez ramię na rozsierdzoną
połowicę i kolejny cios ugodził go prosto w czoło. Waligóra jęknął i całym ciężarem runął na
ladacznicę, która ponad jego plecami dostrzegła co najmniej pół tuzina wilżyńskich
gospodyń.
Stały kręgiem wokół grobu dziada młynarzowej, w pasiastych fartuchach i z włosami
skromnie przysłoniętymi białymi podwikami. Krzepkie, czerwone na gębach wieśniaczki,
które po roku dobrobytu zaczynały się z wolna zaokrąglać i nabierać ciała pod obszernymi,
suto marszczonymi sukniami. Przypatrywały się jej z zaciekłością, a twarz niejednej z nich
nosiła ślady porachunków ze świeżo poślubionym zbójeckim małżonkiem.
- Dam ja ci skarb Betki, kurwi synu! - darła się młynarzowa, każdym zamachem żylastego
ramienia zadając kłam małżonkowym supozycjom o słabujących zimą starowinach. - Pokażę
łajdactwa na dziadusiowej mogiłce!
Waligóra dźwignął się z wysiłkiem na łokciach, pochwycił kraj łopaty i szarpnął, obalając
młynarzowa, która z impetem klapnęła rozłożystym zadem na zmarznięte grudy. Jej
spódnica podwinęła się na poznaczonych sinymi zaciekami łydkach, a wysoki kornet zsunął
się, odsłoniwszy siwawe kosmyki zebrane w ciasny warkocz. Gronostaj, która dobrze
pamiętała, jak młynarzowa w szumnym przyodziewku i z farbowanym warkoczem przygnała
z obozowiska grasantów, poczuła przemożną ochotę, aby roześmiać się głośno, nie dbając o
nabożną grozę w twarzach pozostałych kumoszek. Jednak to Waligóra zarechotał pierwszy,
wymierzając połowicy niemal dobrotliwego kuksańca trzonkiem zdobycznej łopaty. Kordelia
zwinęła się w sobie i poczerwieniała na twarzy, oburącz zasłoniła kałdun, ale w tejże samej
chwili reszta bab rzuciła się na jej ślubnego małżonka z grackami, kijankami, pogrzebaczami
i co tam jeszcze która trzymała w garści.
Dawny herszt zbójecki lewą ręką pochwycił Gronostaj wpół i bardzo zgrabnie postawił na
nogi, w prawej zaś dzierżył wciąż łopatę do wygarniania chleba. Niespodziewana napaść
widać wprawiła go w dobry humor, bez gniewu bowiem oganiał się łopatą przed babińcem,
raczej zresztą płazując niźli wymierzając ciosy. Jedynie Kordelię młócił siarczyście i obalał za
każdym razem, gdy próbowała stanąć na nogi. Bezpiecznie przytulona do jego pleców
ladacznica patrzyła przez moment, jak młynarzowa, kobieta słusznej postury i gruba niczym
beczka śledzi, grzebie się w stosie nakrochmalonych spódnic i zapiera nogami o zamarzniętą
ziemię, daremnie usiłując się podźwignąć.
Waligóra ciaśniej przygarnął Gronostaj, uniósł na ręku tak, że zamajtała nogami w
powietrzu, i pocałował mocno w usta.
- Uciekaj, dziewczyno! - Odwrócił się, zasłaniając dziwkę przed kamieniem, ciśniętym
przez jakąś wyjątkowo krewką gospodynię. - No już! - Wcisnął jej w garść tobołek i kłąb
ubrań, po czym klepnął w tyłek z taką mocą, że prawie przewróciła się obok Kordelii.
Ponieważ kamienie sypały się coraz gęściej, Gronostaj pomknęła niczym zając pomiędzy
jałowcami, nie zważając na bolesne pokwikiwanie Kordelii, zapalczywe okrzyki kobiet i
rechot Waligóry, górujący ponad wrzawą czynioną przez babiniec. Kiedy wreszcie zasapana
odważyła się zatrzymać i przysiąść na zwalonym pniu nieopodal strumienia, za opłotkami
wioski, wcale jej nie było do śmiechu. O ile łajdaczenie małżonka Kordelia mogła jeszcze
puścić płazem, bo wszyscy wiedzieli, że Waligóra nie darzy zbytnią estymą podstarzałej
połowicy i zdążył się spoufalić z tuzinem okolicznych niewiast, o tyle figle na dziadusiowej
mogiłce nie pójdą łatwo w zapomnienie. Przez dobrych kilka dni nie miała po co pokazywać
się w Wilżyńskiej Dolinie. A może nawet kilka tygodni.
Ze złością kopnęła kępę pożółkłej, wyschniętej trawy, otarła krew z rozbitego nosa.
Ramiona jej drżały od chłodu, bo wełnianą chustkę zgubiła gdzieś na wioskowym
cmentarzyku, a w sakwie Waligóry znalazła tylko kilka podpłomyków, gomółkę sera i pół
bochenka czerstwego chleba. Zaklęła szpetnie. Że też to musiało się przytrafić właśnie jej. Że
też zawsze przytrafiały się jej podobne rzeczy. Że też musiała być to akurat mogiłka
dziadunia Kordelii, baby w całej Wilżyńskiej Dolinie najbardziej mściwej i zaciekłej.
Nieopodal stadko wron przysiadło na zamarzniętej bruździe. Gronostaj przymrużyła oczy,
by dostrzec, ku czemu przyskakują z chrapliwym krakaniem, i ostrożnie podeszła bliżej. Nie
lubiła posępnych ptaszysk i innego dnia nie sięgnęłaby po ich zdobycz, ale dziś była głodna i
wiedziała, że podarunek Waligóry nie starczy na długo. Ślina napłynęła jej do ust na myśl o
zajączku albo chociaż jakimś zabłąkanym kaczęciu. To wciąż mógł być jeszcze całkiem niezły
dzień. Nie dobry, ale naprawdę wcale niezły dzień.
Jednak na dnie bruzdy nie było nic, prócz wychudzonego szarawego szczura, który leżał
na boku, dysząc ciężko przez uchylony pyszczek i niemrawo przebierając łapkami.
Gronostaj rozryczała się głośno na ten widok. Najbliższa z wron przekrzywiła głowę i
przypatrywała się jej oczyma jak szklane paciorki. Nastroszyła się, musnęła dziobem czarne,
oleiste pióra, a potem zakrakała krótko, z szyderstwem. Ladacznicy przez chwilę wydawało
się, że poza nieruchomym, bezmyślnym spojrzeniem ptaszyska dostrzega twarze
wieśniaczek, jak zza chruścianych płotków patrzą, kiedy powłócząc nogami, idzie przez
wilżyńską wioskę w swojej wydekoltowanej szkarłatnej sukni, brudna i rozczochrana.
Bez namysłu chwyciła kamień i wyrżnęła nim w najbliższego ptaka. Chybiła. Wrona
odskoczyła niezgrabnie, ale bez strachu. Jej towarzyszka, dobrze wypasiona i przysiwiała na
czubku łepka, popatrzyła badawczo, jakby chciała wybadać, co kobieta uczyni, po czym znów
dźgnęła dziobem szczura. Zwierzak wygiął grzbiet i wydał przeraźliwy wibrujący pisk, od
którego ladacznicy łzy napłynęły do oczu.
Nie lubiła szczurów. Właściwie nawet nie z powodu szczuraków, którzy lęgli się we
wnętrzu Gór Sowich i nigdy nie oglądano ich w Wilżyńskiej Dolinie, choć słuchy o pogromku
zgotowanym przez nich osadom w górze kupieckiego traktu rozeszły się szeroko po Górach
Żmijowych. Ale nawet zwyczajne wioskowe szczury mierziły Gronostaj niezmiernie, odkąd
jeden z nich obgryzł jej nocką warkocz tuż przy skórze, a tak udatnie, że nie poczuła ani
najlżejszego muśnięcia. Miała wówczas nie więcej niźli tuzin lat, a ojciec zdzielił ją kułakiem
w twarz, kiedy płacząc przybiegła do niego z warkoczem w ręku, i zaczął coś po pijacku
wywodzić o niewieściej modestii i wstydzie. Nie, Gronostaj naprawdę nie lubiła szczurów.
Ale jeszcze bardziej nie lubiła wron o spojrzeniu bogobojnych wilżyńskich gospodyń.
Niewiele myśląc, zagarnęła w spódnicę kilka kamieni i zmarzniętych grud ziemi. Wrony
jednak poderwały się w mig i kracząc rozpierzchły po szarym, jesiennym niebie. Zdążyła
trafić jedynie siwawe ptaszysko, acz z takim impetem, że wrona pokuśtykała przez pole,
wrzeszcząc przeraźliwie i wlokąc za sobą zranione widać skrzydło. Po chwili nad
strumieniem została już tylko rozjuszona Gronostaj z kamieniem w zaciśniętej garści. Miała
ochotę pobiec za siwą wroną i skręcić jej kark, ale znużenie wnet przeważyło nad złością.
Stała głodna i przemarznięta w podmuchach jesiennego wichru, kiedy usłyszała dochodzący
od bruzdy słaby szmer.
Podeszła bliżej. Szczur usiłował wpełznąć głębiej, pod nawis zeschłej trawy, ale nie zdołał
się unieść na przednich łapkach. Zapadłe boki zwierzątka falowały od wysiłku i Gronostaj
widziała wyraźnie grudki krwi, krzepnącej na krótkiej sierści, bo nadchodził zmierzch i mróz
trzymał już krzepko. Przykucnęła i trąciła czubkiem palca dziwnie jedwabiste futerko.
Zwierzątko z wyraźnym wysiłkiem przekręciło łepek i wydało się jej, że dostrzegła w jego
oczach dziwny, zupełnie niezwierzęcy wyraz namysłu. Nie próbowało nawet uciekać. Po
prostu na nią patrzyło.
Podniosła szczura delikatnie i próbowała rozetrzeć, ale drobne ranki na jego bokach
zaczęły znowu krwawić. Leżał jednak cierpliwie w jej dłoni i dziewczynie zrobiło się jakoś
głupio.
- Musisz się ruszać - pouczyła go głosem chropawym od gorzałki Waligóry. - Inaczej
zamarzniesz. Na śmierć.
Szczur nie odpowiedział. Co zresztą łacno można było przewidzieć.
- Zresztą pewnie i tak zamarzniesz. Oboje zamarzniemy - dodała, użaliwszy się nagle nad
własnym losem. - Rozdziobią nas wrony, ludzie zamorzą ze szczętem. Albo po prostu
pozwolą gdzie sczeznąć po cichutku...
Czarne oczy zwierzęcia wciąż były utkwione w jej twarzy. I jakoś się czuła nieswojo pod
tym spojrzeniem.
- No, co się tak gapisz? - sarknęła niecierpliwie, trąc wolną ręką paskudną bliznę na
policzku. - Grasanci od wron gorsi, wnet by cię na szpikulec nawlekli i nad ogniem uwędzili.
Szczur z ogniska nie jest zły, jak człekowi głód mocniej dopiecze... - Ślina napłynęła jej do ust
na wspomnienie.
Zwierzak nagle skurczył się w sobie i zmarniał, a jego wąski pyszczek nabrał szczególnie
wynędzniałego wyrazu.
- Pomnę, jak je sobie nad ogniskiem wyrywały, nieomal po gębach się piorąc - ciągnęła
Gronostaj. - Te same gospodarskie córki, co teraz nie spojrzą nawet na podpłomyki, a
skwaśniałą jęczmienną polewkę świniom leją, bo niby niegodna ich zacnych gospodarskich
gardeł. Trza je było oglądać, jak się przed grasantami po lasach chowały, całe przelękłe i
wymizerowane. No, prędko zapomniały, jak to było w wykrocie siedzieć, a z głodu trawę żreć
i żołędziem zagryzać... Bo wtedy inakszej głowy nosiły, niżej i bardziej pokornie, i insza też
była z pospolitym człowiekiem komitywa...
Szczur polizał jej palec. A może tylko jej się przywidziało.
- A co ty, nędzo, możesz wiedzieć? - Siąknęła nosem, rozrzewniwszy się już na dobre
wspomnieniem własnych nieszczęść. - Co tobie trzeba? Ziarna ćwierć miarki na zimę i wody
naparstek... A ja co zrobię? Zęby w pień wbiję? Nawet na żebry iść nie ma dokąd, bo kościół
pusty stoi, a przy gościńcu zbójców więcej niźli wilków w lesie. Przecie rozszarpią mnie,
rozwłóczą na strzępy...
Zawahała się, bo przez chwilę wyprawa do książęcego grodu wydała się jej bardziej
kusząca niźli mozolne głodowanie w Wilżyńskiej Dolinie. Zaraz jednak usłużna pamięć
podsunęła jej wspomnienie kolejnego spichrzańskiego zamtuza i kurwigospodyni, która
pewnego letniego ranka przepadła wraz z jej zarobkiem. Miasto też nie sprzyjało przesadnie
Gronostaj. Właściwie nie sprzyjało jej żadne miejsce.
Poczuła przelotną chęć, aby opowiedzieć o tym wszystkim szczurowi, który leżał w jej
dłoni i zdawał się wszystko rozumieć. Bo od razu zgadła, że to szczur - nie wiedzieć czemu,
ale samce zawsze były bardziej przyjazne względem Gronostaj i nie sądziła, aby szczurzy
rodzaj miał się okazać wyjątkiem. Zapadał jednak zmierzch i psy coraz głośniej szczekały w
opłotkach, a nie wątpiła, że mściwe gospodynie rychło puszczą je luzem i poszczują w stronę
cmentarza, którędy biegła jedyna ścieżka do jej lepianki. Zresztą dziwnie jej było stać tak na
pustym polu i przemawiać do szczura. Nawet jeśli w całej Wilżyńskiej Dolinie tylko on chciał
wysłuchać historii wioskowej ladacznicy.
Nie zastanawiając się, wsunęła go za dekolt. Drobne pazurki połaskotały ją po skórze, gdy
mościł się wygodniej. Był ciepły i jakoś tak jedwabiście miękki. No, przelotnie pomyślała też
o szczurzych zębach, które mogły poczynić pewne spustoszenia w koronce, a nie miała grosza
na drugą suknię. Jednak przyjemnie było mieć wreszcie coś własnego. Choćby szczura.
Po omacku wymościła mu legowisko ze starej halki tuż obok swego barłogu. Na wszelki
wypadek pokruszyła kęs podpłomyka i nalała odrobinę gorzałki w łupinę orzecha. Nie
wyznawała się przesadnie na szczurach, ale rozumiała, że łyk gorzałki zawsze się przyda ku
pokrzepieniu. A potem w spokojności ducha usnęła.
Rankiem szczur wciąż był w chacie. Nie wyglądał najlepiej. Rany na bokach zaogniły się
mocno i ciekła z nich brzydka, brunatna posoka, gorzałka jednak znikła bez śladu, co
Gronostaj uznała za nieomylny znak rychłego ozdrowienia. Na wszelki jednak wypadek - a
także dlatego, że za młodu zdarzało się jej zawrzeć komitywę z pasterzami i wiele się
nasłuchała o poranionych owcach, które były głupie i aż nazbyt słabowite - odżałowała
jeszcze łyk gorzałki i bardzo starannie przemyła wszystkie skaleczenia. Szczur zniósł operację
godnie. Kręcił się wprawdzie i popiskiwał z cicha, ale nie próbował gryźć, co do reszty
upewniło Gronostaj o zacności zwierzątka.
Właściwie zaczynała dochodzić do wniosku, że nie bez powodu wyratowała go spod
wronich dziobów. Widziała kiedyś tresowane szczury w jarmarcznej budzie, które na rozkaz
sztukmistrza tańczyły na tylnych łapkach i bardzo zgrabnie znajdowały w tłumie ukryte
ziarna bobu czy kawałki koziego sera. A kiedy tylko odpust się skończył i kuglarz razem ze
swoimi szczurami spiesznie wyjechał precz z Wilżyńskiej Doliny, wyszło na jaw, że szczury
jeszcze inne rzeczy wyszukiwały w ciżbie wieśniaków. Osobliwie zaś w ich sakiewkach.
Zasobniejsi gospodarze nie mogli się doliczyć kilku tuzinów srebrnych monet, pasterzom zaś
poginęły całe garście miedziaków, które zamierzali sumiennie przepić po wieczornej sumie.
Odtąd Gronostaj wierzyła święcie, że pogłoski o osobliwej szczurzej inteligencji nie są
bynajmniej przesadzone.
Zastanawiała się, czy po wydobrzeniu szczur mógłby jej jakoś, cichaczem, przyczynić
dobytku. Karczmarz miał na nią baczenie i nie pozwalał, aby przysiadała się do spitych
biesiadników, ale szczurów w gospodzie było zatrzęsienie...
Na razie jednak nie bardzo miała po co iść do wioski, bo Kordelia nieprędko zapomni
wczorajsze figliki na mogiłce dziadunia. Skrupulatnie wysączyła więc resztę gorzałki za
zdrowie szczurzego ozdrowieńca. Po porannych zabiegach wyglądał naprawdę lepiej - albo
usilnie czynił dobre wrażenie gwoli uniknięcia dalszej kuracji. Ponieważ prawdziwie go
polubiła, a gorzałka była mocna okrutnie, poczuła jeszcze większą tkliwość dla drobnego
zwierzątka, które spało w bieliźnianym kłębie jej halki, i wydobyła ze skrytki chowany na
czarną godzinę antałek spichrzańskiego ciemnego piwska. Zamierzała wychylić kubek,
najwyżej dwa. Naprawdę jej zależało na szczurzym ozdrowieniu.
Następnego dnia szczur wprawdzie wyglądał całkiem nieźle, za to Gronostaj ledwie
starczyło sił, by zwlec się z posłania. Sięgnęła na oślep ku antałkowi, lecz naczynie było puste
i otwarte, choć przysięgłaby, że wcale sporo napitku bulgotało jeszcze na dnie, kiedy je przed
snem szpuntowała. Co gorsza, nie została też ani odrobina przyniesionych przez Waligórę
zapasów. Znikły nawet trzy zeschłe jabłka, które trzymała ukryte w barłogu.
Popatrzyła badawczo na szczura, ten jednak spał niewinnie z ogonem wplątanym w
przyżółkłą koronkę. Wydawał się równie chudy, jak wcześniej i zawstydziła się swej
podejrzliwości, zwierzak był bowiem z gruntu niepozorny i przy najszczerszych chęciach nie
zdołałby zeżreć jej zapasów. Ani chybi, uznała na koniec, gorzałka natchnęła ją taką
łapczywością, że sama wszystko pochłonęła, na dodatek smaku żadnego nie poczuwszy. W
istocie, było jej coś ciężko na żołądku i nieswojo, a dzionek nastał szary, posępny, więc
naciągnęła na powrót derkę i uznała, że drzemka najlepiej pomoże na niemoc.
Szczur za to wydawał się zdrowszy i radośniejszy, popatrywał ku niej bystro i nawet
ostrożnie przeszedł kilka kroków po posłaniu. Okruszki chleba znikły z legowiska, więc
Gronostaj próbowała go lepiej jeszcze ugościć, podtykając pod pyszczek zeschłą skórkę
słoniny, ale jeść nie chciał. Pokręcił się trochę po jej dłoni, połaskotał wąsiskami, aż
rozchichotała się niczym młódka, a potem bardzo prędko wbiegł jej po ręce na ramię, a
stamtąd skoczył w dekolt i umościł się wygodnie pomiędzy piersiami. Gronostaj aż pokręciła
głową z zadziwienia nad zmyślnością zwierzątka, które małe było i nikczemnego sortu, ale
przecie rozumiało, co dobre. Ułożyła się ostrożnie, by go nie urazić nieopatrznym ruchem, i
usnęła, ukołysana głodem i miarowym szczurzym oddechem.
W nocy przydarzył jej się sen, dziwny i niepojęty. Pośrodku ziemianki, w plamie
księżycowego światła, bo wejście było rozwarte na oścież, siedział mężczyzna. To nie
zdumiało jej nadmiernie. Niemało chłopów zachodziło do niej ciemną nocką z leśnych
szałasów, choć nie sądziła, aby któryś znał to ukrycie. Gość jednak wydał jej się obcy i zgoła
do innych niepodobny. I nie dlatego wcale, że był od innych mniejszy i przybrany w dziwną
szatę z szarego krótkiego futra, Gronostaj bowiem szanowała swą profesję i nie czyniła
chłopom wstrętów, traktując wszystkich jednako, bez względu na rozmiar, zajęcie i
pochodzenie. Ale ten po prostu siedział w miesięcznym blasku i gapił się na nią niczym sroka
w kość, aż się zaczęła wiercić na posłaniu i obracać niespokojnie. Wówczas mężczyzna
sięgnął za pazuchę i ze skórzanej tulejki wyjął pęk zwyczajnych drewnianych piszczałek.
Popłynęła melodia niepodobna do żadnej innej, słodka i rześka zarazem, jak łyk wody
zaczerpniętej ze strumienia w największy letni skwar. I pośrodku snu Gronostaj znów była
dziewuszką, która biega za białymi gęśmi po zielonych stokach pagórków, rozgrzana słońcem
i po dziecinnemu szczęśliwa, nieświadoma wszystkiego, co się rychło miało wydarzyć.
A później mężczyzna odłożył piszczałkę i patrzył na nią jeszcze chwilę. Jego źrenice były
jak płynny ogień. I nic więcej nie zdołała zapamiętać.
Rozbudziła się, kiedy słońce stało już wysoko. Przetarła oczy, odsunęła zakrywającą
wejście plecionkę z cienkich gałązek zarzuconych końską skórą. Drobiny pyłu wirowały w
powietrzu, szczur spoczywał na skraju posłania i spał smacznie. Zranienia na bokach
zabliźniały się z wolna, sierść lśniła, a wąsiska sterczały dumnie. Wydawał się zdrowszy i
bezpieczniejszy, co natchnęło ją jakąś dziwną radością. Ponieważ zaś w brzuchu kruczało jej
okrutnie, wychyliła z ziemianki rozczochraną głowę i rozejrzała się bacznie po okolicznych
krzakach, dla upewnienia, czy jakiś złodziej nie podgląda podle jej kryjówki. Nikogo nie
spostrzegła, a szczur śnił dalej, zwinięty w kłębek i niemal srebrny w promieniach słońca.
Wiedziała dobrze, że nie powinna tego czynić, bo zima w Górach Żmijowych była surowa i
nie kończyła się prędko, ale głód doskwierał jej straszliwie i bez miłosierdzia skręcał
wnętrzności. Sięgnęła więc ostrożnie w róg ziemianki, odgarnęła na bok zbutwiałe szmaty i
resztki starego siennika, którymi zwykła zasłaniać klapkę do jamy z zapasami na zimę, a
potem prędko sięgnęła w ciemną gardziel loszku. I zaraz rozdarła się zduszonym,
rozpaczliwym krzykiem.
Nic nie zmacała. W jamie nie było ani połcia słoniny zwędzonej sprytnie w gospodzie
pewnego wieczora, kiedy oberżysta zanadto gorliwie pił z pachołkami władyki, ani dwóch
wianków cebuli, które jeszcze zeszłej niedzieli suszyły się bezwstydnie na płocie
młynarzowej, ani trzech dzbanów fasoli uzbieranej ukradkiem na okolicznych polach.
Niczego nie było. Ani soczewicy i kaszy, wytargowanych na jarmarku, ani śliwek wędzonych
w dymie, ani suszonej ryby, ani grzybów, zbieranych pracowicie przez całe lato. Złodziej
wymiótł wszystko do ostatniego okruszka i na darmo obmacywała pustą kryjówkę. Dzbany,
owszem, stały na miejscu, ale kaszę wybrano co do ziarenka, a po słoninie został tylko
kawałek sznurka, na którym kiedyś wisiała nad szynkwasem.
Nie rozumiała, jak to w ogóle możliwe. Że tyle dobra mogło zniknąć bez śladu. Bez
najdrobniejszego szelestu nawet, bo ten posłyszałaby przecież, sen mając czujny jak mało kto
i wyćwiczony w nieprzebranych izbach, dokąd zakradała się skrycie tuż po zmierzchu, i
niezliczonych posłaniach, gdzie sen nazbyt głęboki wnet mógł stać się przyczyną nie tylko
utraty sakiewki, ale i żywota. Właściwie złodziej, kimkolwiek był, mógł jej równie dobrze
gardło poderżnąć, nie sądziła bowiem, aby przed śniegiem mogła skądś dobyć choć połowę
zapasów koniecznych do przeczekania zimy. A najgorsze, że nie pojmowała zupełnie, jakim
sposobem dokonał podobnej kradzieży - zasłona u wejścia wyglądała jak wczoraj i wszystkie
drobne śmieci tkwiły w swych kątach, nieporuszone i obojętne.
Rozpłakała się. Przykucnąwszy pośrodku posłania, zanosiła się przyciszonym łkaniem i
kołysała na piętach jak dziecko. Szczur, gwałtownie wyrwany ze snu, przypatrywał się jej
oczami jak połyskliwe krople smoły i drżał na całym ciele.
- Już dobrze - powiedziała, gładząc go czubkiem palca po miękkim szarym futerku. -
Będzie dobrze. Zobaczysz. Będzie dobrze.
Jednak nie wierzyła w to ani trochę.
Obmyła twarz w strumieniu, wplotła we włosy pojedynczą wstążkę, której szkarłat
wyblakł mocno tego lata, i powlokła się do wioski w nadziei, że ktoś jednak ulituje się nad jej
niedolą.
Na skraju lasu dojrzała Ortyla, który wędrował ścieżką z siekierą na ramieniu,
pogwizdując skoczną piosenkę. Jednak kiedy zobaczył wioskową ladacznicę, jego twarz z
nagła spochmurniała. Pośpiesznie pociągnął ją w zarośla, choć bynajmniej nie gwoli
zmysłowych uciech, na co Gronostaj niepomału liczyła.
- Dokąd, głupia, leziesz?! - syknął niemal ze złością. - Toż w wiosce babiniec się kłębi
niczym stado szerszeniów, jeno czekając okazji, żeby cię dopaść.
- A bo mnie się takie nieszczęście przydarzyło! - rozryczała się na nowo Gronostaj. - Takie
nieszczęście...!
- Tobie się zawsze nieszczęścia przydarzają - burknął Ortyl, ale po głosie poznała, że
wzburzenie zaczyna mu mijać, bo nie był człowiekiem gniewliwym i nieodmiennie ją lubił. -
Nie trza się było z Waligórą pokładać, przecie każdy rozumie, że Kordelia jest baba wredna i
złośliwa. A wyście jeszcze, tfu! - splunął potężnie - musieli akuratnie na jej dziaduniu!
- Przeciem nie pomyślała, że się młynarzowa w sam raz na smyntarz przypałęta! - jęła się
niezręcznie bronić Gronostaj. - Nieboszczykowi teżżem nijakiego despektu nie chciała
uczynić... tylko jakoś tak wyszło...
- Ale Kordelia desperuje i baby judzi. Gospodynie większe co do jednej w ową zmowę
wprowadzone, pastuszków przy ścieżce wystawiły. Mają je wołać, jak się wedle wioski
pokażesz. Jest plan, żeby cię najpierw gnojem mazać dla przestrogi i widowiska, potem zasię
na ośle okrakiem gołą wozić i trzy tuziny kijów wyliczywszy, gościńcem precz popędzić.
Strasznie są baby rozwścieczone - dodał już z jawną troską w głosie i pogłaskał ją po
okaleczonym policzku. - Z dobrego serca radzę i przestrzegam, nie idź ty, dziewczyno, do
wioski, póki się to wszystko nie utrzęsie i nie uspokoi.
- Kiedy głodna jestem! - rozdarła się płaczliwie Gronostaj, ale zaraz zatkała gębę,
przerażona, by jej wybuch nie ściągnął z wioski jakiej mściwej babiny. - Złodziej mi się nocą
w dom zakradł, z zapasów wszelkich chytrze ogołocił. I co ja teraz pocznę? Zęby w kamień
wbiję?
- No, cichaj, cichaj, dziewczyno. - Ortyl oparł siekierę o pień sosny i niezgrabnie
przygarnął ladacznicę. - Nie trza desperować...
- Łatwo wam gadać. - Siąknęła nosem. - A mnie ten kurwi syn z ostatniego ziarnka
soczewicy obrał i nawet łupiny cebulowe precz wymiótł. Nic się nie ostało, ani krzynka! A
śladu wedle chaty żadnego nie znać, jakby się kozojebca dymem rozwiał albo na łopacie
przyleciał. Co może być prawda - dodała gorzko. - Może na mnie Babunia Jagódka krzywa za
to z Waligórą spoufalenie? Ale czy ja winna, że ją dla ciepłej pierzyny rzucił, młyna i garnka
srebra, co go Kordelia po starym Betce chowa?
- Kto by tam wyrozumiał, co się wiedźmie we łbie kroi? - rzucił lekko łupieżca. - Ale ona
od dwóch niedziel do wioski nie zagląda. Pewnikiem nowe czarostwo plugawe szykuje, bies
ją tam wie, przeklętnicę. Ty się na wiedźmę, dziewczyno, nie oglądaj, niewiele ci ona pomoże.
- A niby inni do pomocy chętni? Wszyscy mnie odstąpili. - Potarła nerwowo twarz,
rozmazując grubą warstwę brudu. - Bogowie, ludzie, nawet bydlęta nieme. Czwarty dzień
będzie, jak mi się w sidła nic nie złapało, choć po lesie zająców więcej niż mrówek, a
zielononóżki potłuściały jak zapustne gęsi. Ale nie, żadna w potrzask nie wejdzie, tylko groch
wydłubują. I tak się wycwaniły, że nawet gniazda wysoko wiją, psiejuchy, nie sposób jajec
sięgnąć.
Gdzieś od strony łąki trzasnęła sucha gałązka i Ortyl odskoczył od ladacznicy tak
gwałtownie, że aż się zachwiała. Grasant nie czekał, nie pytał, kto idzie. Porwał spod pniaka
siekierę, pośpiesznie wcisnął w rękę Gronostaj płócienne zawiniątko, a potem pchnął ją z
całej siły między wybujałe jałowce, byle dalej od ścieżki. Upadła, boleśnie tłukąc kolano o
spróchniały konar, ale zaraz przywarowała czujnie przy ziemi, z dróżki bowiem dobiegły ją
znajome głosy wiejskich bab. Niewiasty najpierw ołajały Ortyla grubymi słowy, że posłany w
karczowisko drewno rąbać, na ścieżce czas mitręży, później zasię z wielką zajadłością
przepytały go na okoliczność wioskowej ladacznicy. Przycupnięta za konarem dziewczyna
wnet wyrozumiała, że ostrzeżenia rabusia nie były bynajmniej przesadne, gdyż wilżyńskie
zacne białogłowy nie omieszkały powiadomić Ortyla i o tym, dlaczego z równą pilnością w
wiosce wyglądano jego powrotu z poręby. Ano dla tej przyczyny, że Kordelia, własną złością
wciąż się jątrząc i podjudzając, na nowy pomysł wpadła. Mianowicie, aby przykładnie
ladacznicę pokarać za wszeteczeństwo obmierzłe z cudzym chłopem i pokładanie się na
mogiłkach. Najlepiej na stosie.
Ponieważ nie było pewności, jak Babunia Jagódka przyjmie ową twórczą innowację w
dziedzinie miejscowych obyczajów, postanowiono rzecz całą uczynić cichaczem i jak
najszybciej, póki spokojnie w chacie siedzi i ani dba o zwykłe ludzkie porachunki. Wiedźma
bowiem z łatwych do odgadnięcia powodów była cięta na wszelkie niebezpieczne ogniowe
zabawy. Dbała też wielce, aby wilżyńscy wieśniacy nie nabywali zbędnej eksperiencji w
rozpalaniu stosów i pieczeniu na nich przebrzydłych grzeszników. A zeźlona, potrafiła
niezadowolenie okazać pomorkiem bydła albo gradobiciem. Dlatego stos miał być
sporządzony w najdalszym krańcu wioski, nad stawem wedle ruin młyna Betki, by nawet
odległy zapach spalenizny nie doleciał do chaty Babuni Jagódki. I to jak najszybciej, bo
Kaniuk mógł lada dzień wrócić z wyprawy na pastwiska, a wilżyńskie gospodynie nie
wiedziały, czy pleban dobrodziej uraduje się z rozwiązania problemu grzesznicy.
Pozostawał wszakże jeden kłopot - uparta nierządnica drugi dzień nie pokazywała się w
gospodzie, widać zawczasu zwietrzywszy pismo nosem. Ale ani Kordelia, ani jej liczne
zauszniczki nie wątpiły, że głód wygna rychło Gronostaj do wioski. Na wszelki wypadek, i
gdyby się wredna dziewka chciała wymknąć z obławy w daleki świat, rozstawiono czujki
wzdłuż obu ścieżek, wiodących do wyjścia z Doliny. Gdzieś się przecież musi wreszcie
pokazać, gadały na ścieżce babiny. A wówczas nim miną dwa pacierze, przywiąże się ją do
dyla i ogień roznieci. Po prawdzie, to w Wilżyńskiej Dolinie okrutnie długo nie popasali
komedianci, ani nawet byle wędrownego handlarza nie oglądano za przyczyną domowych
niepokojów, więc się obywatele niemało cieszyli na podobną rozrywkę.
Gronostaj wysłuchała tych wiadomości, dygocząc i kuląc się za konarem niczym borsuk w
norze. Później rączo pomknęła leśnymi traktami ku swej ziemiance. Ale nawet w środku,
bezpieczna od napaści i zadyszana po biegu, nie potrafiła zatrzymać opętańczego kołatania
serca. Nigdy wcześniej cała wioska nie polowała na nią z równą zajadłością, nigdy też jawnie
nie rozprawiano o stosie. Bała się. W spokojniejszy czas, pomimo obławy próbowałaby
przemknąć się gościńcem ku miastom, w których nikt nie znał jej twarzy i nie słyszał o
Wilżyńskiej Dolinie. Może znaleźć jakiś statek płynący do Szczeżupin, albo jeszcze dalej, ku
stepom Turzni i południowym pustyniom, z których przybywały Servenedyjki o twarzach
naznaczonych sinym tatuażem. Właściwie nawet z blizną na policzku nie była szpetniejszą od
Servenedyjek, nie sądziła więc, by podobny uszczerbek na urodzie mógł żywotnie zaszkodzić
jej interesom. Zresztą było aż nazbyt jasne, że w rodzinnej osadzie nie ma już czego szukać.
Pomimo tych wszystkich nieszczęść obecność szczura w jakiś sposób dodawała jej otuchy.
Zwierzak ożywił się wyraźnie, gdy rozpakowała węzełek Ortyla, wydobywając spomiędzy
zwojów sukna gomółkę przywędzanego sera, kilka drobnych czerwonych cebulek i pół
bochenka chleba. Jadł łapczywie, co uznała za nieomylny znak ozdrowienia. Nalała mu
jeszcze odrobinę wody w łupinę orzecha i położyła się spać, podkładając pod głowę
zawiniątko z Ortylowymi zapasami. Tej nocy nie zamierzała utracić ani kęsa.
Srodze się miała zawieść.
Noc była ciepła i dziwnie jak na tę porę bezwietrzna, ale Gronostaj spała płytko i
niespokojnie. A później znów usłyszała dźwięk piszczałki. Sosnowe igły, zeschłe liście, drobne
gałązki i źdźbła trawy uniosły się z klepiska i zaczęły wirować w powietrzu w rytm melodii,
kiedy mężczyzna o źrenicach jak płynny ogień grał dla niej w lepiance na zboczu Wilżyńskiej
Doliny. Aż w głębi dusznego omamu przypomniała sobie, że już wcześniej widziała podobne
oczy, utkane z czystej magii i płomieni. Wiele lat temu, tak dawno, że niemal zapomniała o
tamtej chudej dziewuszce, córce grabarza Rękawki, która niegdyś wyprawiła się do chatki
Babuni Jagódki i wypowiedziała życzenie. We śnie jednak wiedźma znów trzymała ją za rękę
zimnymi starczymi palcami i wiodła czarowną ścieżką przez mroczny, jesienny las. Wielkie
srebrzyste ćmy tańczyły wokół nich niczym płatki śniegu.
Chciała się obudzić, ale piosenka spętała ją dotkliwiej niż powróz. Nie potrafiła spojrzeć w
twarz mężczyzny, kiedy wstał wreszcie i ruszył ku jej posłaniu. Wiedziała tylko, że jest w tym
śnie i melodii magia potężna i stara jak Góry Żmijowe. Była przerażona. I nic nie mogła
zrobić. Nie mogła się nawet poruszyć.
Przed świtem chwycił mróz i ocknęła się na rozkopanym, zmierzwionym posłaniu. Derka
leżała pod ścianą, a po Ortylowym podarunku nie został ani ślad. Właściwie Gronostaj nie
zdziwiła się zbytnio. Po prostu wdziała chodaki, okręciła się starą opończą i wybiegła na
ścieżkę. Była tak rozeźlona, że nie zastanowiła się, co też nastąpi, jeśli wieśniacy przydybią ją
na podobnej nieostrożności. Gnała przed siebie, póki nie odnalazła znajomych krzaków
leszczyny i czarnego bzu, a zaraz za nimi rozszczepionej piorunem sosny, która rosła tuż na
skraju dróżki wiodącej do obejścia wiedźmy.
Dwa siwki uwiązane na podwórzu u studni zwiastowały gości, kogoś zasobnego i
wysokiego rodu, sądząc z rzędu i wyglądu wierzchowców, ale Gronostaj nie zamierzała nad
tym rozmyślać. Z wściekłością kopnęła drzwi, które rozwarły się przed nią z pełnym protestu
skrzypnięciem, a Babunia Jagódka odwróciła się od komina i sarkastycznie uniosła brew.
Jednak naprawdę Gronostaj stropiła się widokiem obcych. Wysoka jasnowłosa kobieta w
błękitnej, podbitej futrem podróżnej sukni stalą tuż obok paleniska, grzejąc dłonie nad
płomieniami; jej twarz była blada, wynędzniała i dziwnie znajoma. Mężczyzna siedział przy
stole, trzymając na kolanach długi miecz. Po sutym aksamitnym płaszczu i kubraku
szamerowanym srebrem, ladacznica rozpoznawała w nim kogoś znacznego, może żalnickiego
szlachcica, albo jednego z wolnych zaciężników, których namnożyło się ostatnimi czasy w
Krainach Wewnętrznego Morza i którzy teraz rozjeżdżali się z wolna do domów po ostatniej
wielkiej bitwie na kamienistych plażach Rankoru. Oboje patrzyli na nią ciekawie, lecz ich
oczy były niebieskie i ze szczętem ludzkie.
- A myślałby kto, że człek na uboczu mieszka - sarknęła Babunia Jagódka. - I że ludziska
wedle wiedźm nieśmiałe, bojące. I co? Gówno prawda!
- A kto was do wiedźmienia najął i na życie moje nastaje? - wykrzyknęła Gronostaj, która
zazwyczaj była spokojną niewiastą i nad wyraz tchórzliwą, jednak w gniewie odmieniała się
do cna i każdemu skakała do oczu. - I nie łżyjcie mi, bom niegłupia!
Wiedźma zmierzyła ją spode łba posępnym spojrzeniem. Jasnowłosa kobieta podniosła
dłoń do ust, by ukryć uśmiech, a jej towarzysz uprzejmie wpatrzył się w stołowe deski. Ani
jeden muskuł nie drgnął mu na twarzy, przeciętej na policzku brzydką, szkarłatną blizną, ale
Gronostaj była pewna, że skrycie weseli się jej kosztem.
- Widziałam was w nocy! - wykrzyknęła, rozjątrzona.
- Nie może być? - zdziwiła się fałszywie gospodyni. - To takie mnie ze starości partactwo
ogarnęło, że nie wydolę ukradkiem do izby wleźć? Ani chybi, czas się wieszać!
Ladacznica poczuła niemiłe ukłucie wątpliwości. Jednak jasnowłosa kobieta patrzyła na
nią wyczekująco, a mężczyzna przy stole uśmiechał się nieznacznie. Nie zamierzała pozwolić
się przy nich ośmieszyć. Zresztą była pewna, że w Wilżyńskiej Dolinie nikt prócz Babuni
Jagódki nie zdołałby się niepostrzeżenie wemknąć nocą do jej chaty. Nawet młynarzowa
Kordelia nie dopięłaby podobnej sztuki.
- Bo mię nastraszyć chcecie! - syknęła przez zęby Gronostaj. - Wszystko to zamysł wasz, z
dawien dawna, żebym z Wilżyńskiej Doliny precz poszła. Kordelia was namówiła!
- Do czegóż? - spytała pobłażliwie wiedźma. - Żebym ci z serca szczerego poradziła w
Spichrzy zarobku szukać? Toż każdy widzi, że tutaj się nie uchowasz, dziewczyno. No, póki
jeszcze siedziały zbójcę na Przełęczy Zdechłej Krowy, była w tem wszystkiem nadzieja, że z
głodu nie zdechniesz. Ale teraz grasanty rozpędzone, kupców na szlaku ani widu, ani słychu,
więc zdaje mi się, że do wiosny ze szczętem zmarniejesz.
- A nie wasza to rzecz! Ja was nie pytam, czemu w głuszy samojedna z kozłem siedzicie!
- A nie. Tyle że ja nie kradnę karczmarzowej rzepy i nie żebrzę między wieśniakami o
ćwierć bochenka chleba. Ale nawet to nie potrwa wiele dłużej, dziewczyno, jak będziesz w
szkodę innym babom leźć i wilżyńskich gospodarzów bałamucić, to wnet cię w stawie
utopią...
- Chyba że mię pierwej ze wszystkich zapasów ograbicie! Nic nie gadajcie, wiem dobrze,
com w nocy widziała. Nikt inny w Dolinie takich ślepi nie ma, wściekłych i jak ogień
gorejących. A że się pod postacią chłopa do mnie zakradacie, to tylko sztuczka chytra, żeby
mnie zwieść i omamić!
- Pod postacią chłopa?
- Toż sami wiecie! Mały, drobny, myszawy. Ale furda to! Grunt, że mi spiże kradniecie i to
jak wam powiadam, że jak was przyszłej nocy na tym złodziejstwie nakryję...
- To co?
Gronostaj stropiła się nagle.
- Jak wam nie wstyd?! - rozdarła się płaczliwie, gdyż rozmowa przybrała zgoła
nieoczekiwany obrót.
- A zwyczajnie - bez skrępowania oznajmiła wiedźma. - Co ja ci niby ukradnę? Rzepy pół
worka? Kaszy garsteczkę? Dwa zeschłe jabłka? A co to dla mnie za zysk? - Potoczyła
wzrokiem po wnętrzu izby, suto obstawionej wszelakim dobrem, po omszałych dzbanach
wina na kredensie i szklanej misie zamorskich fruktów tuż obok, po miedzianym kociołku z
myśliwską polewką, która bulgotała zachęcająco na kominie, i wielkim bochnie chleba o
skórce wypieczonej na brązowo i polanej masłem. - Coś ci się przywidziało z głodu, albo
jeszcze prędzej od gorzałki. Ot, cała tajemnica!
Gronostaj pokraśniała na gębie i chciała wybuchnąć nowym stekiem złorzeczeń i wyzwisk,
ale Babunia już odwróciła się do niej plecami, machnąwszy tylko dłonią, jakby chciała
odpędzić natrętną muchę.
- Zajętam! - rzuciła przez ramię. - Gości mam, nie widać? Władyka we dworze nastał
nowy, trza nam trochę pomówić, stare czasy wspomnieć. Jutro z wieczora przyjdź, to się w
tym twoim nieszczęściu rozpatrzymy.
Pstryknęła palcami, a Gronostaj ani się spostrzegła, jak stała na progu Babcinej chatki,
gapiąc się bezmyślnie w wytarty kamienny próg. Szarpnęła za klamkę, ale drzwi były
zatrzaśnięte na głucho i zaparte na skobel, spod okiennic zaś nie przesączała się nawet
najdrobniejsza smużka światła. Tylko komin dymił z animuszem, a wokół chatki unosiła się
przejmująca woń myśliwskiej polewki, świeżego chleba i pieczonych w popiele jabłek.
Gronostaj wiedziała, że żadnym sposobem nie wejdzie znów do środka - czasami Babunia
pozwalała się znienacka zaskoczyć nieproszonym gościom, ale nigdy dwa razy z rzędu.
Kopnęła więc tylko w drzwi. Niezbyt mocno, aby wiedźmy niepotrzebnie nie rozjuszać.
Dopiero koło studni pofolgowała sobie trochę. Złapała za długi dyl, który stał oparty o
cembrowinę, i z wściekłością otłukła nim pień rosnącej pośrodku podwórca jabłonki. Wydało
jej się, że drzewo zaszeleściło z urazą listowiem, nadzwyczaj bujnym i zielonym pomimo
jesiennej pory, i wnet na głowę ladacznicy posypał się istny grad dorodnych rumianych
jabłek. Pierwsze ugodziło ją w nasadę nosa, drugie prosto w czoło, ale z takim impetem, że
pociemniało jej przed oczami i klapnęła tyłkiem w trawę. Drzewo mściwie sieknęło ją po
grzbiecie i ramionach owocami. Gałęzie kołysały się tuż nad ziemią, jakby chciały ją
pochwycić, listowie szumiało wrednie i prześmiewczo, kiedy Gronostaj w popłochu usiłowała
odpełznąć na bok, co wszelako trwało dobrą chwilę, bo jabłonka była bujna i rozłożysta.
Wreszcie, otłuczona i z rozbitym nosem, schowała się za cembrowiną. Drzewo zasyczało
coś jeszcze, prychnęło ku niej drobinami kory i zeschłymi liśćmi, po czym uspokoiło się na
dobre. Gronostaj wyjrzała ostrożnie, na wszelki wypadek osłaniając głowę cebrzykiem, i z
daleka pogroziła mu pięścią. Właściwie jednak nie była szczególnie zdziwiona, bo w obejściu
Babuni Jagódki rzeczy tylko z rzadka były tym, czym się wydawały. W księżycowe noce
studnia pohukiwała i zawodziła w cembrowinie, a gdy kto w nią nieopatrznie spojrzał, to
spełniała życzenia - zwłaszcza te co głupsze. Kozioł, który koźlim zwyczajem biegał za
dziewczynami, a urodziwszym nawet spódnice rogami podnosił, potrafił się znienacka
przemienić w chłopa, zresztą równie sprośnego jak cap, więc niewielka to była odmiana.
Nawet sztachety w płocie klekotały jak żywe i unosiły się w podmuchach wiatru na pół łokcia,
a czasem walnęły jakiego natręta w łeb, jeśli zakradał się do domostwa Babuni od strony
lasu, zamiast po bożemu przejść przez furtkę.
Zawziętość jabłonki nie zdumiała więc Gronostaj zbytnio i właściwie nie miała drzewu
złośliwości za złe. Przeciwnie. Kiedy już ochłonęła trochę z pierwszej trwogi, sięgnęła po kij i
ostrożnie wygarnęła spod gałęzi najbliższy owoc. Jabłko było wielkie, krągłe i rumiane od
słońca. Poobracała je w dłoniach, szukając robaków, parchów czy innych utajonych
niebezpieczeństw, ale nic nie znalazła, a zapach nęcił przemożnie. Ugryzła drobny kęs, a
potem jeszcze jeden, i ani się spostrzegła, jak w garści został jej tylko mały brązowy ogonek.
Wytarła sok z brody i na wszelki wypadek obmacała się dokładnie po gębie, pamiętając
opowieść o pewnym nieszczęsnym młodzianie, który dawno temu nieproszony zaczerpnął
wody z Babcinej studni i przemienił się w jelenia. Jednak wszystko zostało na miejscu - i nos
zadarty jak kartofel, i strąki bladożółtych włosów, które luźno opadały na ramiona, i nawet
blizna, pamiątka po nożu grasantów. Wygarnęła więc ze dwa tuziny jabłek, zawinęła je w
spódnicę i nawet wcale zadowolona powędrowała do swojej ziemianki.
Przemykała się leśną gęstwiną, byle dalej od ścieżek, którymi wieśniacy przepędzali bydło
z leśnych pastwisk, i choć dobrze znała okolicę, rychło zabrnęła po pas w splątane krzewy
dzikich róż. Długie kolce szarpały jej suknię, wiotkie gałązki czepiały się włosów, aż do krwi
smagały po twarzy. Zasępiona przystanęła, by wyplątać z szala zeschnięty pęd, bo kramarze
od dawna nie zaglądali do Wilżyńskiej Doliny i nie zostało jej wiele przyodziewku do
zmarnowania. Oczywiście kolec zaraz wbił się w jej dłoń, ale też nie spodziewała się czegoś
innego. Przytknęła palec do ust, żeby wyssać rankę, gdy nagle przyszła jej do głowy pewna
myśl. Uśmiechnęła się do siebie szelmowsko, po czym zaczęła delikatnie obrywać różane
kolce i chować je do zawieszonej u pasa sakiewki, póki nie zebrały się dobre dwie garście.
Szczur stanął słupka i bardzo starannie obwąchał jej palce. Wzięła go na podołek,
pogłaskała po miękkim futerku, ledwie wyczuwając pod opuszkami zabliźnione ślady po
dziobnięciach. Dała mu kawałek jabłka, a potem drugi i trzeci. Sama zresztą też nie
próżnowała, ostatnie dni bowiem nie obfitowały w strawę. I ani się obejrzała, jak oboje
znaleźli się na posłaniu, nażarci, szczęśliwi i senni.
We śnie jednak Gronostaj czuła tylko zapach sarniej pieczeni w gospodzie, krwawej kiszki
osmażanej na wielkiej miedzianej patelni, świeżego chleba, i jabłkowego ciasta. Ogień
buzował na kominie, skrzypeczki przygrywały wesoło do tańca, a jej było miło i bezpiecznie w
ciżbie parobków. Krążyła po izbie w pięknej czerwonej sukni, w której stan na szczęście
wpięto rząd wspaniałych, srebrnych igieł, bo we śnie była bogata, bardzo bogata i nie musiała
się lękać, że karczmarz odmówi jej darmowej miski polewki. Śmiała się głośno i w tańcu
omiatała podłogę rozpuszczonymi włosami, by zaraz przysiąść znów na kolanach któregoś z
wieśniaków i pić chłodne piwo prosto z jego kubka. Gospodarz kiwał ku niej zachęcająco zza
szynkwasu i sam władyka uśmiechnął się łaskawie, kiedy zziajana i rozgrzana tańcem
przepychała się ku wyjściu. Przystanęła przed karczmą. Rozgrzane powietrze niosło od pól
zapach kwitnącej macierzanki i szałwi, i świerszcze grały w wyschniętych trawach, a spod
schodów wtórował im basem spity pachołek. Gronostaj chwyciła jedną rękę słup
podtrzymujący daszek, przymknęła powieki i zaczęła się kołysać w rytm dobiegającej z izby
melodii.
Nie spostrzegła, kiedy piosenka zmieniła się, a wibrujący dźwięk drewnianych piszczałek
zagłuszył skrzypce i bębenki. I zaraz znajoma melodia otoczyła ją niczym gęsta mleczna
mgła. Świerszcze umilkły jak zaklęte, ścichły karczemne pokrzykiwania i piski służebnych
dziewek. Nawet pijany pachołek przewrócił się wreszcie na drugi bok, zasypiając cichym,
spokojnym snem strudzonego żniwiarza.
Wiedziała, że nie powinna słuchać. Ani jednej nutki, bo spęta ją i zniewoli. A jednak stała
ciągle przy słupie, kołysząc się w rytm muzyki. I nic nie mogła zrobić, kiedy fletnista szedł ku
niej po wilgotnej od rosy trawie, choć w jej uśpionym umyśle kołatała się natrętna myśl, że o
czymś zapomniała. Że coś powinno być całkiem inaczej. Tyle że zupełnie nie potrafiła sobie
przypomnieć. Sięgnęła po zwisającą u koszuli tasiemkę i wyczuła pod palcami rząd ostrych
igieł. I teraz już bardzo dobrze widziała, co należy uczynić.
Pod poduszką miała pełno różanych kolców i obudziła się z dłonią pokaleczoną do krwi.
Ale się obudziła. Rychtyk w czas, żeby zobaczyć drobnego myszawego człowieka, który
właśnie przetrząsał jej schowek, zapewne w poszukiwaniu resztek zapasów. Złapała
naszykowany zawczasu kamień i po omacku wyrżnęła złodzieja w łeb. Nie ogłuszyła go
jednak, otrząsnął się tylko jak pies, pisnąwszy coś z cicha, więc skoczyła mu na plecy i jęła
orać pazurami po karku, bo taka ją wściekłość zdjęła, że ani dbała, czy rabuś nie ma jakiegoś
noża ukrytego w kapocie.
Obcy zwinął się w sobie, wygiął grzbiet w pałąk, zrzucając ją na posłanie. Zobaczyła nad
sobą wściekłe żółte ślepia, gorejące niczym oczy Babuni Jagódki. Ale to nie była wiedźma, co
Gronostaj wnet zbadała, gdy jako niewiasta zaprawiona w karczemnych bitkach wymierzyła
kolanem potężny cios w słabiznę. Złodziej sapnął, jak zupełnie zwyczajny chłop, i nieledwie
skulił się na niej w kłębek.
- Puszczaj, czarcie nasienie! - wychrypiała, przeorując mu pazurami policzek. - A żeby ci
się szpik w wodę zamienił! Żebyś owałaszał za moją krzywdę!
Temu ostatniemu życzeniu usiłowała zgrabnie dopomóc kolanem, ale rabuś chyba wyczuł
intencję, bo tylko mocniej przydusił ją do barłogu. I to tak, że powietrze ze świstem uciekło
jej z piersi, a w oczach pociemniało. Wierzgnęła jeszcze ze dwa razy bez przekonania, bo była
wystarczająco długo ladacznicą, by wiedzieć, że czasami po prostu nie opłaca się dłużej
szamotać.
W szarpaninie miękka poła jego kubraka opadła Gronostaj na twarz i nie mogła przyjrzeć
mu się dokładniej, ale była pewna, że to żaden z okolicznych wieśniaków. Wilżyńscy chłopi
nie przywdziewali strojów z równie delikatnej materii, nadto złodziej nie cuchnął po
tutejszemu, swoistą mieszaniną odoru gorzałki, brudu, dymu i inwentarza, która
nieodmiennie przesycała kapoty bywalców gospody. I dopiero to odkrycie naprawdę ją
przeraziło.
Bo jeśli nawet któryś z wilżyńskich kmieci w pijackim widzie zabłąkał się do jej ziemianki,
albo przydybał ją chytrze za gospodą w wygódce, to robił owe podchody w celu jasnym i
powszechnie zrozumiałym. Dla świętego spokoju niekiedy pozwalała na drobne poufałości na
kredyt - ostatecznie znała tu wszystkich i wszyscy ją znali, więc można było poczekać na parę
miedziaków. Ale podpity sąsiad był niczym w porównaniu ze starostą Wężykiem, albo
innymi szlachetnymi gośćmi, którzy czasem zjeżdżali do władyki i kazali pachołkom
sprowadzać do dwora Gronostaj dla, jak to mówili, zakosztowania prostych, wiejskich
uciech.
Uratował ją wieśniaczy spryt i nóż do skrobania ryb, ukryty w betach na posłaniu.
Sięgnęła po niego ukradkiem i błyskawicznym ruchem przycisnęła złodziejowi ostrze do
podbrzusza.
- A teraz złaź ze mnie, kurwi synu! - zażądała głosem stłumionym przez materię
przykrywającą twarz. - Ale wolno i z ostrożna, żeby mi się ręka nie omskła. I szmatę mi z
gęby zabieraj, nim cię wykleśnię jak świątecznego knura!
Rabuś drgnął, więc dla przestrogi dźgnęła go lekko czubkiem noża.
- Uważaj, głupia! - żachnął się.
Jednak nie wyczuła w jego głosie należytego przestrachu, co gorsza nie kwapił się też do
ucieczki. Przypomniała sobie opowieści spichrzańskich ladacznic o bogatych rajcach, co dla
wzmożenia zmysłowych rozkoszy kazali się zawczasu smagać bykowcem. Aż jej się mdło
zrobiło od owych cudacznych miejskich sprośności i na wszelki wypadek znów kolnęła go
nożem. Mocniej.
- Mówię ci, niewiasto, uważaj! - Tym razem lekko syknął z bólu, sprawiając niemałą
przyjemność ladacznicy.
- Trza było nie kraść! - rozdarła się piskliwie. - Trza było po mój dobytek nie sięgać!
Widzicie go, jak to się zdążył moją krzywdą napaść, aż mu się kałdun trzęsie.
- To ze śmiechu - wyjaśnił niefrasobliwie rabuś.
I tego już było wioskowej ladacznicy zbyt wiele.
- Ja ci zaraz flaki wypruję!
Dźgnęła na oślep, ale z całej siły, nie dbając, czy jej potem złodziej kark skręci, czy też kat
ją powiesi za zamordowanie podróżnego. Niby wiedziała dobrze, że władyka nie przyjmie na
wiarę opowieści o opryszku, który podstępnie wtargnął do jej ziemianki i skradł rzepę i kaszę
jaglaną. Przecież sama też by nie uwierzyła - w Wilżyńskiej Dolinie, mimo że ją ostatnimi
czasy bezwstydnie złupiono z wszelkiego dobytku, wciąż były domostwa bardziej dostatnie
niż kryjówka wioskowej ladacznicy. A już w pewnością nikt nie da wiary, że ktokolwiek z
magicznej konfraterni śmiał ukradkiem kłusować na terytorium Babuni Jagódki. Los
guślarza, sprowadzonego kilka lat temu dla warzenia amorycznych dekoktów, stanowił
wystarczającą przestrogę. Nie była pewna, czy zdoła plugastwo zabić od razu, ale nóż był z
zacnego żelaza, odziedziczony po grabarzu Rufianie. Miała nadzieję, że oprych naprawdę
poczuje...
Ostrze jednak wyprysnęło w górę, nie napotykając żadnego oporu. W izbie coś zaszurało,
zafurkotało i zaszeleściło nieznacznie. Aksamitna materia zsunęła się nagle z twarzy
Gronostaj, zniknął ciężar przyciskający ją do posłania. Dojrzała niewielką plamę cienia na
skraju derki i bez namysłu cisnęła w niego ostrzem. A w rzucaniu nożami była, góralskim
zwyczajem, nieźle zaprawiona.. Coś pisnęło cienko, żałośnie.
Jak żbik skoczyła ku zdobyczy. I w jednej chwili wszystko zrozumiała.
- Odmieniaj się! - krzyknęła, triumfalnie podnosząc szczura za nasadę ogona.
Trzymała mocno. Poczuła na palcach krew, a zwierzę wiło się rozpaczliwie i usiłowało
capnąć ją zębami.
- Odmieniaj się zaraz, pchlarzu, albo ci łeb o kamienie roztłukę! - zagroziła.
Na te słowa szczur zjeżył się, syknął ostrzegawczo, a chwilę potem na skraju posłania
siedział mężczyzna o oczach koloru płynnego ognia.
- I co teraz? - rzucił kwaśno.
W mroku nie widziała go dobrze, ale wydało się jej, że obmacywał zraniony tyłek. Już
prawie chwyciła nóż, gdy z łatwością go jej wytrącił i przytrzymał ręce.
- Raz się mogła podobna sztuczka udać, nie więcej - powiedział pogodnie.
- Ty łajdaku! - rozszlochała się Gronostaj, niespodzianie ogarnięta wielką żałością. - Ja ci
życie uratowałam, spod wronich dziobów cię wyrwałam, a jak mi się odpłacasz? Czarną
niewdzięcznością i złodziejstwem!
Uścisk na jej nadgarstkach wyraźnie zelżał.
- A jakem miał inaczej zdrowieć? - burknął pod nosem. - Co, tobie się zdaje, że łyk
gorzałki i kęs razowca wystarczą?
- A ja? - wrzasnęła przez łzy Gronostaj. - Zima idzie! Ciebie twoi popod Sowimi Górami
przygarną, a ze mną co będzie? Mam z głodu zdechnąć?
- Koza by na tej strawie nie wyżyła przez zimę, a co dopiero niewiasta!
- Było nie żreć! Widzicie go, smakosza! Dość w wiosce zasobniejszych gospodyń i w
zapasy obfltszych, czemuś się tam na złodziejstwo nie wybrał?
- Bo mnie żadna w gościnę nie prosiła - odparł zwierzołak szczerze.
- Samemu trza było wleźć! Było uczarować jakąś majętną babinę i u niej się w komorze
zalęgnąć.
- Kiedy... bo mnie się bardziej tutaj podoba. Spokojnie, na uboczu. Nikt się nie wypytuje,
nikt za widły nie chwyta. Tyle że wedle jadła mogłabyś się, dziewczyno, lepiej zakrzątnąć.
- Sam się zakrzątnij! - Gronostaj oswobodziła dłonie z jego uścisku, odsunęła się nieco i
jęła rozcierać nadgarstki. - Widzicie go, jaki obrotny! Chcesz żreć, to jazda do wioski! Jeszcze
koszyk dam, żebyś miał gdzie zbierać te półgęski, golonki i połcie wędzone, co ci je będą
gospodynie jedna przez drugą w łapy pchać. - Cisnęła w niego steraną wiklinową kobiałką.
- Czy wy, ludzie, zawsze musicie być tacy nieuprzejmi? - sarknął szczurzy, zgrabnie
uchylając się przed pociskiem.
- Ty złodzieju! - wrzasnęła zacietrzewiona. - Nie będziesz ty mnie uprzejmości uczyć,
okradłszy pierwej! Co się tobie zdaje, że ja jestem głupia? Że nie spostrzegłam, jak się nocką
we zmorę przemieniasz i dech ze mnie wyduszasz...?
- Brednie i zabobon - westchnął ciężko szczurak. - Jak zwykle między wami.
- Aha, i to też mi się pewnie jeno przywidziało, jak tu dokazujesz, a na fleciku grasz, by
jeszcze mię bardziej stumanić i zauroczyć? - szydziła Gronostaj.
- Ciebie to w ogóle, babo, trudno zauroczyć - odparł cierpko zwierzołak. - I jak cię tak
słucham, to coraz lepiej rozumiem, że nie warto.
Aż oniemiała na podobną bezczelność.
- To trza się było pierwszej nocy zabierać! - wykrztusiła wreszcie, bo głos dławiła jej
wściekłość. - Nikt drogi nie zagradzał!
- Kiedy tak cicho we śnie leżysz, to całkiem gładka z ciebie niewiasta i aż się prosi oko
dłużej zawiesić - wyjaśnił pogodnie zwierzołak. - Ale po przebudzeniu znać, żeś kłótliwa i
pyskata, a na dodatek zabobonna i ciemna niczym grabarz.
- Tak? - zaśmiała się piskliwie Gronostaj, sięgając znienacka pod posłanie, do skórzanego
pęcherza, gdzie zwykła trzymać niektóre ze swych zdobyczy. Wreszcie zmacała szklaną
flaszeczkę, pośpiesznie wyrwała korek. - A to, że was woda ze świętego źródła z mocy
obdziera, to też zabobon? - Chlusnęła mu w twarz.
Szczurak wrzasnął rozdzierająco i zasłonił ręką oczy. Ladacznica tymczasem zerwała się z
posłania i co prędzej nakreśliła resztką wody krąg wokół legowiska, dokładnie tak, jak jej
kiedyś opowiadał kapłan Jałmużnika, z którym się zadawala w przydrożnej gospodzie
podczas jednej z licznych wypraw w poszukiwaniu lepszego losu. Wprawdzie nie
przywiązywała wówczas większej wagi do jego paplaniny, gdyż wędrowni braciszkowie
wszędy byli jednacy, przechery, w gębie mocni i pełni najdziwniejszych opowieści, które
nieodmiennie okazywały się jedynie zmyśleniem. Nie miała też większego pożytku ze sługi
Jałmużnika, bo przez pół wieczora obmacywał ją czule, odpędzając innych zalotników, potem
zaś ku uciesze współbiesiadników upił się nikczemnie jałowcówką, zwymiotował jej na
spódnicę, a na koniec zwalił się gębą prosto w półmisek z nóżkami w galarecie. A
przetrząsnęła mu sakiewkę i juki, to wyszło na jaw, że, mimo butnych zapewnień, braciszek
w żebraniu nie miał szczególnych osiągnięć. Zanim karczmarz pojął, że wędrowny mnich pół
nocy żarł i pił za trzech na jego koszt, i bezbożnie wykopał go na słotę, rozgoryczona
ladacznica zdołała tylko ukradkiem wykraść mu garść miedziaków i buteleczkę wody
zaczerpniętej podobno u świętego źródła. Mnich dobre dwa pacierze zachwalał jej zalety, a
miała pono czar wszelki wniwecz obracać, zdrowie pomnażać, a zmieszana z zielem
dziewięćsiła okrutnie wzmacniać siły mężczyńskie. Ale w gospodzie pełnej zbójców,
poborców podatkowych i najemników z książęcego garnizonu, który pustoszył właśnie
okoliczne sioła, nie znalazł się nabywca ufny w jej cudowną moc. Po prawdzie to Gronostaj
też nie bardzo ufała w poświęcane źródła, bo póki co bogowie nie wydawali się nadmiernie
zainteresowani jej istnieniem, a flaszkę kapłanowi ukradła z czystej złośliwości i nie liczyła,
aby woda miała szczególnie szczurzemu zaszkodzić.
Tym milej była zaskoczona jego przerażeniem.
Zwierzołak zaskowytał przeraźliwie, zwinął się w sobie i sądziła, że odmieni się i
pierzchnie pod ziemię. Skulony na posłaniu dygotał i popiskiwał czas jakiś, a zmartwiała
ladacznica przytaiła się w najodleglejszym krańcu ziemianki. Niewiele w mroku widziała, ale
po chwili dreszcze ustały, na baranicy leżał bardzo zwyczajny chudy człeczyna.
A jednak dobrze kapłan prawił, przemknęło jej przez głowę. Nie odmienił się, ścierwo!
Wreszcie po długiej chwili szczurzy odezwał się:
- Co ty, niewiasto, zrobiła?
- A co ci się zdawało? - prychnęła Gronostaj. - Że się psim swędem wykręcisz?
- Od czego?
Ladacznica zwalczyła mężnie chęć nakrycia go własną opończą, bo teraz wyglądał równie
nędznie i mizernie, jak wówczas, gdy wrony usiłowały go rozszarpać na zamarzniętym polu.
- Od moich życzeń! - rzuciła ze złością. - A co ci się zdaje? Że jak my tu w głuszy żyjemy, to
nas można wedle woli oszukać i ograbić? A niedoczekanie! Zratowałam ci życie?
Zratowałam! To trzy życzenia się należą, i ani jednego mniej! Wszystkie opowieści tak
prawią!
- A tyś trochę nie za stara, żeby bajek słuchać?
Bez słowa pogroziła mu flaszeczką. Nie było w niej wprawdzie ani kropli poświęconej
wody, ale zwierzołak nie musiał o tym wiedzieć.
- Dobrze już, dobrze! - wzdrygnął się z obrzydzeniem. - To co to ma być?
- Trzy życzenia! Ani jednego mniej!
- Że też wy nigdy rozumu nie nabywacie - zauważył cierpko. - Widzi mi się, że będziesz
jeszcze tego żałować a gorzko!
- Ty mi nie groź! I nie wyrzekaj, bo mogę po chłopów pójść, a ci krótką będą mieli z tobą
rozmowę. Ogniem a widłami!
- Dobrze już, dobrze... To co ma być?
Ladacznica potrząsnęła głową, nagle dziwnie ociężałą i zamroczoną jak od trunku.
Uszczypnęła się ukradkiem w wychudzoną łydkę, ale to nie był sen. Na pewno nie. Przecież
widziała bursztynowe od magii oczy szczuraka, które wpatrywały się w nią bacznie ze skraju
posłania. Spętała go, pochwyciła w pułapkę, jak tamta niewiasta, która niegdyś śmierć
własną w kości zanikła i pogrzebała.
Przelotnie przyszło jej na myśl, że to wszystko jeno kpina i żart plugawy wiedźmy, która
wielce była do prześmiewek skora. Ale niby czemu miałaby Babunia Jagódka marnotrawić
czas na nią, wioskową ladacznicę?
Przełknęła ślinę, nieomal czując, jak słowa zaczynają się z wolna formować i nabierać
kształtów na jej języku.
- Chcę sakiewkę srebrnych groszy! - wyrzuciła z siebie. - I suknię nową z czerwonej kitajki
i płaszcz sobolem podbity, buciki czarne z guzikami, koszulę nową i halkę koronką obszytą...
- Tylko tyle? - zakpił szczurzy.
- I jeszcze żeby mi z gęby szramy po nożu zniknęły, a lat ubyło! - wybuchła, odruchowo
pocierając bliznę na policzku. - To też potrafisz?
- Potrafię - przytaknął spokojnie zwierzołak. - Taka moja natura, że pod przymusem wiele
potrafię. Jeno zdaje mi się, dziewczyno, że nie nacieszysz się tymi życzeniami...
Gronostaj jednak nie słuchała go, nazbyt zajęta wdziewaniem strojów, które w jednej
chwili pojawiły się tuż przed nią na legowisku. W lot pochwyciła sakiewkę wetkniętą w
cholewkę trzewika, okręciła się na pięcie i jak strzała pomknęła ku Wilżyńskiej Dolinie.
Zimny wicher porwał ją i uniósł przez ciemny las ku połyskującemu odblaskiem płomieni
okienku gospody.
Pora była późna, więc karczmarz przysypiał już na ławie obok paleniska, a nad glinianą
misą ze szczętem wyczyszczoną z sosu drzemało kilku bywalców. Dwaj unieśli głowy i wnet
osłupieli na widok odmienionej Gronostaj.
Nie musiała nawet dotykać policzka, by wiedzieć, że szpetna blizna zniknęła bez śladu.
Bystro wypatrzyła czterech wiergowskich kupców, raczących się spichrzańskim piwem
przy wysokim stole, i wielkie, wyschłe chłopisko o wyglądzie książęcego poborcy
podatkowego. Kupcy byli jeden w drugiego rośli i rumiani na gębach, a nad pasami z
szerokich srebrnych ogniw zwieszały im się zasobne brzuszyska powleczone kaftanami z
granatowej kitajki. W świetle łuczywa mieniły się pozłociste guzy na ich kołpakach, lśniły
łańcuchy na grubych karkach, a oczy Gronostaj też rozbłysły jak dwie nowiutkie, złote
monety. Szarpnęła sznurówkę u gorsetu, który rozchylił się niebezpiecznie, odsłoniwszy jej
obfite wdzięki, i ruszyła ku biesiadnikom leniwym, rozkołysanym krokiem, uśmiechając się
do przybyszów niczym szakal nad ścierwem.
Najmłodszy z kupców zachłysnął się piwną polewką, posiniał na gębie i jął gwałtownie
chwytać powietrze.
Gronostaj uśmiechnęła się jeszcze szerzej, teraz już całkowicie pewna, że szczurak dobrze
wykonał swoją robotę.
- Hej tam, gospodarzu! - wykrzyknęła. - Więcej piwa dla moich przyjaciół!
- Ajuści! - zeźlił się karczmarz. - Widzicie ją, małpę, jak to się wyszczerza a zadkiem kręci!
Tyleś już piwa bez zapłaty wyżłopała, że wstyd ci tu leźć, cholero! Nic nie dam! - zastrzegł się,
gdy posłała mu całusa. - Ani kropelki, psiakrew! Póki mi nie zapłacisz!
- Nie sarkaj, stary! - Ladacznica rozluźniła węzeł i cisnęła na szynkwas ciężką kaletkę.
Po gładkich, wypolerowanych deskach potoczył się strumień złota.
Karczmarz sapnął, a gęba rozwarła mu się w bezmiernym zdumieniu.
Przy wysokim stole jeden z kupców poderwał się, strącając dzban z piwem, po czym
zamarł z wyciągniętą rękę, poruszając bezgłośnie ustami.
Przez głowę Gronostaj przemknęło podejrzenie, że może szczurak postarał się nawet za
bardzo. W Górach Żmijowych z rzadka oglądano złoto, a za podobny mieszek można było
kupić całą Wilżyńską Dolinę razem z przyległymi siołami, czterema kierdelami owiec, świeżo
odbudowanym młynem, karczmą i połacią lasu. A może jeszcze więcej.
W głębokiej ciszy, która zapadła w karczmie, Ortyl próbował się podnieść, bełkocząc coś
niewyraźnie, ale jeden z kamratów pochwycił go za kapotę i na powrót pociągnął na ławę.
Każdej innej nocy Gronostaj byłaby wystarczająco roztropna, aby na widok
wybałuszonych, nabiegłych krwią oczu oberżysty pochwycić mieszek i umykać chyżo a
daleko. Albo jeszcze lepiej, nabrać w garść złota i cisnąć je pomiędzy biesiadników, żeby im w
pogoni przeszkodzić, potem zaś zaszyć się we kniei i przesiedzieć, póki ludziska nie
opamiętają się w łapczywości. Tak, każdej innej nocy w mig wyczułaby trwożliwe zdumienie
Ortyla, zasępienie karczmarza i chciwe drżenie rąk kupców u wysokiego stoła. Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj była głodna, przemarznięta i nade wszystko rozjątrzona obławą, rozstawioną wokół
wioski przez mściwą Kordelię. Chciała się wreszcie najeść pieczonej jagnięciny, ożłopać
piwska, aż jej będzie po brodzie ściekać, i napatrzeć do syta na zwilgotniałe od chciwości
ślepia sąsiadów. I zamierzała się tym radować, aż do bladego świtu.
- No, dawaj napitek, stary! - Nonszalancko szurnęła ku oberżyście pojedynczą złotą
monetę. - A dla mnie misę kaszy jaglanej, zraziki i pieczyste. Byle migiem! - dodała,
wskazując palcem skorupy glinianego dzbana. - Zda mi się, że moi przyjaciele w wielkiej
potrzebie!
Zebrała pozostałe fundusze do sakiewki i bezceremonialnie wepchnęła się na ławę
pomiędzy poborcę podatkowego i szpakowatego kupca, który zajrzawszy z bliska w jej dekolt,
jeszcze bardziej pokraśniał na gębie i wydawał się bliski apopleksji.
- Nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi, dziewczyno - rzekł szorstko najmłodszy z kupców.
Szpakowaty dźgnął go łokciem pod żebro, aż się biedak zatchnął.
- Ale widzi mi się, że przede świtem będziemy! - Siwy kupiec roześmiał się jowialnie. - Bo
to grzech się zaprzyjaźnić, kiedy piękna panna chętna do znajomości?
- Do kompanii prosim - dodał inny - z nadzieją, że się nam panna pozwoli za szczodrość
wywdzięczyć! Noc przecie jeszcze młoda, nie nasycim się jednym dzbańcem piwa, a nadobnej
pannie raczej wino przystoi. - Przywołał skinięciem karczmarza. - Pchnijcie no gospodarzu
pachołka, bo mamy na wozie beczułeczkę trunku wielkiej zacności, w samym Skalmierzu
syconego. Już, już! - Rozkazująco strzepnął palcami, kiedy oberżysta nazbyt długo zwlekał,
dziwnym wzrokiem wpatrując się w ladacznicę.
Gronostaj zaśmiała się, gdy gospodarz wybiegł na podwórzec, mało co nie pogubiwszy
klekoczących drewnianych chodaków. Jednym haustem opróżniła gliniany kubek i zrobiło
się jej jeszcze weselej. Chichotała głośno, kiedy umorusana sadzą kuchenna dziewka
wynurzyła się z komory, rozespana, ze źdźbłami słomy we włosach, i zakrzątnęła się żywo, by
odgrzać resztki wieczerzy. Posiwiały kupiec uprzejmie dolał ladacznicy trunku, a potem
jeszcze raz i znowu, tak że śmiała się już na całe gardło i głaskała go po brodzie, zanim
karczmarz powrócił z obiecaną beczułeczką.
Wino było mocne, słodkie i sycące.
Kiedy odśpiewała swoją ulubioną balladę o pijanym wieśniaku, który wlazł po omacku w
gawrę i wziął misia za własną połowicę, najstarszy z kupców otarł załzawione od rechotu oczy
i ucałował ją w dłoń. Z szacunkiem, jak prawdziwą damę. A potem pokłonił się przed nią do
samej ziemi.
Żałowała, że wredna młynarzowa nie może tego zobaczyć.
Kupcy kazali obudzić rudego, kaprawego pachołka, który czasami przygrywał gościom na
skrzypeczkach, ale dopiero nad ranem, gdy wszyscy leżeli pokotem, bo czynił to tak
fałszywie, że co wrażliwsi ciskali w niego baranimi kośćmi albo i miskami. Jednak tej nocy
jego rzępolenie brzmiało w uszach Gronostaj niczym granie książęcych muzykantów, których
słyszała kiedyś i tylko raz jeden na spichrzańskim rynku. Pląsała więc kolejno z kupcami,
przytupując, aż się kurz podnosił z polepy. I śmiała się do utraty tchu, kiedy Ortyl próbował
zagadać do niej w tańcu, ale żylasty chłopina, którego wciąż zwała poborcą podatkowym, bo
jego imię jakoś uleciało jej z pamięci, walnął go pięścią w gębę aż jucha poszła.
Ogień na palenisku trzaskał przyjaźnie, a wino kołysało ją lepiej od melodii skrzypiec.
Najmłodszy kupiec coś mówił, uśmiechając się układnie, jednak nie dosłyszała słów. Dla
podtrzymania zabawy wylała mu na głowę resztki trunku z dzbanka i zaśmiewała się
perliście, kiedy krople piwa ściekały z włosów i brody na klepisko. Poborca podatkowy znów
mówił, przygarniając ją mocno do siebie, a cała izba wirowała wokół w obłąkańczym tańcu.
Skinęła przyzwalająco głową, kiedy poprowadził ją ku drzwiczkom do alkierza. Miała
wprawdzie mieszek pełen złota i nie potrzebowała zarobku, ale przecież naprawdę lubiła
swoje zajęcie.
Zastanawiała się, czy zwierzołackie monety o poranku zamienią się w garść słomy.
Słyszała, że tak właśnie się dzieje z magicznym złotem, ale na razie jakoś nie potrafiła się tym
martwić.
Cios spadł niespodziewanie, wymierzony prosto w żołądek i tak mocny, że wypite wino
wyrwało się przez usta na swobodę. Jęknęła słabo, bardziej nad zrujnowaną szkarłatną sukni
niż z bólu. Nie miała jednak zbyt długo ubolewać, bo szarpnięcie za włosy bez miłosierdzia
poderwało ją do góry.
Chciała wrzasnąć, ale poczuła przyłożone do gardła ostrze.
- Gadaj, ścierwo, skąd złoto!
- Skarb... lesie... - wydukała, przytomniejąc w jednej chwili.
- Ja ci dam w lesie skarb, głupia dziewko! - Drugi cios był jeszcze mocniejszy i byłaby
upadła, gdyby jej nie przytrzymał. - Komuś ukradła, co?
Poczuła, jak odrywa jej sakiewkę od paska. Monety zabrzęczały dźwięcznie, gdy
potrząsnął mieszkiem tuż przed jej oczami.
- Nikomu - zaskomliła, kiedy potężny kułak znów przysunął się do jej twarzy. - Nikomu,
panie! - poprawiła się spiesznie.
- Pomiłujcież, panie! - usłyszała inny głos. Przez splatane włosy dostrzegła karczmarza,
który chyłkiem odemknąwszy drzwi, stał na progu alkierza.
- Prawdę dziewka gada. Był tutaj w lesie skarb ogromny, co kiedyś stary Betka zakopał,
nie wiedzieć, kędy. A dziewka w lesie żyje, samojedna, musiała go przez trafunek spomiędzy
korzeni wydłubać.
- Prawda li to, gamratko? - Poborca uszczypnął ją boleśnie w ramię. - Znalazłaś w
chaszczach młynarzowe złoto?
Gronostaj rozpaczliwie pokręciła głową.
- Nie powiesz? - Opacznie odczytał jej gest. - A to się jeszcze, ścierwo, obaczy, kiedy
zaczniem cię kleszczykami szarpać. Masz tu pewnie, gospodarzu - odwrócił się nieznacznie
ku oberżyście - loszek jakiś do świń szlachtowania? Bo tutaj się podłoga zapaskudzi...
- Ajuści, jest piwnica... - gorliwie zaczął karczmarz, ale wnet dotarł do niego prawdziwy
sens indagacji. - Ale jakże tak, panie! Toż nie godzi się człeka niby bydlęcia... Nawet pan
starosta...
- Tyle że, powiadają, nie masz już pana starosty. A wiecie, czemu, mój dobry człowieku? -
Zawiesił głos, aż karczmarz cofnął się i przywarł grzbietem do futryny. - Bo za miękki był! Za
miękki był dla was, hałastry przeklętej. Na łeb żeście mu wleźli, a potem jeszcze ten łeb
zdradziecko urżnęli!
- Grasanci... - ośmielił się wtrącić oberżysta.
- Jacy grasanci? Wszyscy tylko o grasantach prawią. Grasanci dworzyszcze spalili,
grasanci pana ubili, grasanci jelenie książęce po lasach wyłapali. Psiakrew, gorsi ci grasanci
od gradobicia, nawet gruszki po sadach z owoców obrali. Tylko wiecie, co? - Uśmiechnął się
zimno. - Dwie niedziele po okolicy jeżdżę, a jeszczem ni jednego grasanta nie oglądał. Ani
chybi, musieli się skądeś wywiedzieć, że ich zdybać chcę, bo pokryli się jak zające w bruździe
i żaden nie śmie nosa wychylić!
- Toć jeszcze łońskiego roku precz przepadli - zdziwił się szczerze gospodarz. - Wiedźma
ich, panie, precz wywiodła, zaklęciem omotała...
- Tak, tak. Słyszałem. Wiedźma okrutna tu w lesie mieszka, a moc w niej większa buzuje
niźli w tej Pustułce, co przed wiekiem Góry Żmijowe ogniem prześladowała i wciąż jeszcze po
niej zgliszcza świeżym lasem nie porosły. Ale wiecie co, mości karczmarzu? - Obcy
wyszczerzył zęby. - Wiedźmy takoż nikt nie oglądał! Chodzę, pytam, nagrodę sutą obiecuję. I
nic! Jakby się wespół z grasantami pod ziemię zapadła!
Gronostaj skuliła się, pojmując to, co wcześniej przeoczyła pospołu z resztą bywalców
oberży.
To nie był poborca podatkowy.
To był ktoś znacznie, znacznie gorszy.
Podobna myśl musiała rodzić się z wolna również w małym, chytrym umyśle karczmarza,
bo zsunął na tył czapkę i podrapał się w czoło, a potem zapytał podejrzliwie:
- A czemu wy, panie, wiedźmy szukacie?
- A to nie jest twoja rzecz, kmiocie - skrzywił się tamten. - Ale ci rzeknę, chamie, żebyś
swoje miejsce lepiej wyrozumiał.
Karczmarz oblizał wargi.
- Sprzedał was jaśnie pan książę! Sprzedał co do joty, do ostatniego zakutego góralskiego
łba! Sprzedał was z kapustą waszą kiszoną i wolim łojem, co nim nawet dziewki cuchną w tej
okolicy plugawej, i z tymi baranami, co się po wygonach trykają.
- Ale my są wolna okolica! - sprzeciwił się oberżysta, który wprawdzie dopiero zeszłego
roku przywędrował z wielkiego świata do Wilżyńskiej Doliny, ale tym bardziej ją sobie cenił,
że była od owego wielkiego świata o mnogość wiorst i dali odległa. - Z dziada pradziada
wolna! I nic do nas księciu jaśnie panu, jako i my się w jego dzieła nie wtrącamy. A władyka
nasz...
- Władyka wasz ziemię gryzie. - Przybysz przerwał szorstko. - Tedy się o swoje upominać
nie będzie. A książę jaśnie pan wojska potrzebuje, kmiocie, bo takowa nam wojna w
Krainach Wewnętrznego Morza była z Pomortem, żeście ją i na waszym zapiecku musieli
posłyszeć. A nie przycichło to wszystko, nie wypaliło się do cna. Jest jeszcze rebelia, co ją na
północy prorok szalony rozpętał, i jest żalnicka kniahini, brzemienna pono, albo już z
plugastwem małym na ręku, którą chłopstwo w uścieskiej cytadeli w oblężeniu trzyma.
- Jakże tak, panie? - Oberżysta wytarł nerwowo spotniałe dłonie w kraj poplamionego
fartucha, nieprzesadnie wzruszony wieścią o żalnickich niepokojach. - Skoro nikt trupa nie
widział, to pewnie się jeszcze we świecie nasz pan władyka obraca! Nie może przecie książę
pan ot tak sobie nowego dzierżawcy naznaczyć na jego miejsce...
- Oj, głupiś, kmiocie! Jakiego dzierżawcę? Przecież mówiłem, po wiek wieków was książę
pan sprzedał, cały wielki szmat ziemi aż po Pal, Maczugę i Mnicha, i za szczere złocisze, co
ich mu wiergowscy rajcowie nie żałowali.
- Jak to, sprzedał?
- Ano zwyczajnie! Pergaminus skreślił, opieczętował, piaskiem posypał i wio! Jużeście w
wiergowskim władztwie.
- To się wiedźmie nie spodoba - oznajmił z naglą pewnością w głosie gospodarz. -
Zobaczycie.
- A chętnie zobaczę. Bo to widzicie, mój dobry człowieku, ja jestem jaśnie wiergowskich
rajców burgrabia. Pospółek nowe włości objeżdżamy, by prawo na nich a porządek
zaprowadzić, więc rad się z tą straszliwą wiedźmą personą poznakomię. Gadali ludzie, że się
niecnota pod dziewczyńską postacią nockami do wiosek zakrada, tedy mnie może właśnie los
łaskawy z nią zetknął. - Potrząsnął Gronostaj tak mocno, że aż jej zęby zagrzechotały.
- E, gdzieżby tam! - Karczmarz nie strzymał uśmiechu. - Przecie to Gronostaj, ladacznica
nasza włoskowa. Zwyczajna baba, znaczy się, jeno od inszych głupsza i, z przeproszeniem
waszej wielmożności, pechowa jakaś.
- Ano właśnie. - Burgrabia przyciągnął ją bliżej do siebie. - My sobie gwarzym, pannę z
rozmowy wyłączywszy. A to nieuprzejmie i zwyczajnie paskudna rzecz podobnie damy nie
uszanować. Zwłaszcza takiej, co nocką do gospody przybiega z mieszkiem pełnym dobytku.
To ja się teraz miłej panny grzecznie zapytuję, skąd u niej podobny majątek? Bo przecie ze
słomy go nie wyprzędła.
Gronostaj wydało się, że widzi, jak karczmarz czyni ku niej porozumiewawczy znak, ale
złośliwe wargi odrętwiały ze szczętem i nie mogła z siebie wydusić ani słowa.
- Dziwnie nasza piękna panna nierozmowna - zakpił burgrabia. - Ale nic to, znajdzie się
sposób, by jaśnie pannie gębusię rozewrzeć. Widziałem kiedyś, jak babie w dziób ołów lać
mieli - dodał z namysłem. - Heretyczka była plugawa, na mękach się jeno oprawcom w twarz
śmiała, imię przeklęte Annyonne im powtarzając. A jak kociołek jej pokazali, to nie
uwierzycie, jak spokorniała baba, jakim cieniuśkim głosem grzechy swoje wyznawać jęła,
kiedy roztopiony ołów przy gardzieli poczuła. Jeno że zbyt późno!
- Wykopałam! - wykrzyczała nagle Gronostaj, która bardzo dobrze pojęła, że nie ma co
opowiadać burgrabiemu o szczuraku cudem wyratowanym i jego zapłacie za miłosierdzie. -
Pod olszyną wykopałam. Puśćcie mnie jeno wolno, a miejsce wam pokażę i dół, przez dzikie
psy wygrzebany. Garnek chciałam mieć, żeby rosół na gawronach uwarzyć, tom się ucieszyła.
Ale w garncu glinianym złoto było, a garniec woskiem zapieczętowany, co w nim znak
starego Betki odciśnięto.
Wydało się jej, że w twarzy karczmarza widzi dziwną ulgę.
- W olszynie - powtórzył z namysłem burgrabia. - A suknia też na olszynie wisiała? Z
trzewiczkami do kompletu? Tak było?
Gronostaj zaszlochała tylko donośnie.
- Może i było - miękko zgodził się burgrabia. - To się rankiem okaże. Ale mnie się co
inszego zdaje. Coś mi się widzi, że się panna wczoraj do wozów naszych zakradła i
pobuszowała ździebko. Ot, gadał mi pan Kotewka, że tutaj nieopodal zeszłej nocy
szczeżupińscy kupce obozowali i ktoś ich znienacka nocką napadł, i dobytek na postoju
rozgrabił. To zdaje się mnie, że nas w tym rabunku zdoła piękna panna objaśnić? - Nawinął
na przegub włosy Gronostaj, aż zapiszczała. - A może znajdą się i ci zbójcę, co o nich tyle
rozprawiano? Może zechce nam do nich piękna panna drogę pokazać?
- Pokażę! - potwierdziła gorliwie, bo podczas całej rozmowy zdążyła się już otrząsnąć z
trunku i wylęknąć do reszty. - Wszystko wam pokażę, panie! Co zechcecie!
- A to może później... - zawiesił głos wiergowski sługa. - Na razie mnie zbójcę potrzebne,
potem przyjdzie czas poswawolić. To jak będzie, dziewko? Pójdziem za gospodę, do
pachołków, co przy wozach stoją, a ty po drodze objaśnisz pięknie, gdzie zbójcę pochowani?
- Tak, panie - odparła słabym głosem.
Zakręciło się jej w głowie, kiedy mężczyzna wypchnął ją na podwórzec. Za lasem wstawał
świt, powietrze było suche i zimne jak ostrze noża, który burgrabia przyłożył jej do gardła.
Nie śmiała więc skręcić szyją i rozejrzeć się po dziedzińcu, ale słyszała, jak na kilka krótkich
wyrazów, wyszczekanych przez jej ciemiężyciela, z wozów poderwał się z tuzin zbrojnych.
Stała pokornie, ze zwieszoną głową, póki od strony stajenki nie rozległ się jakiś rejwach. Jej
prześladowca obejrzał się na moment, by zobaczyć Ortyla, który, jak pijany zając, właśnie
wpadł łbem w koryto do pojenia bydła, ustawione podstępnie na ścieżce do wychodka.
Czując, że uścisk na ramionach zelżał odrobinę, Gronostaj szarpnęła się ile sił i zostawiwszy
burgrabiemu w garści kawał czerwonego sukna, czmychnęła najpierw pomiędzy wozy, a
potem jeszcze dalej, w przyjazne wykroty karczmarzego sadu. Gnała co tchu, nie oglądając
się nawet ku gospodzie, od której dolatywało ją wściekłe ujadanie brytanów i krzyki
rozjuszonych wiergowskich rajców.
Kiedy wreszcie wpadła do ziemianki, brudna jak nieboskie stworzenie, w sukni podartej i
powalanej ziemią, zapuchnięta od płaczu i obita na gębie, a na dodatek ze szczętem
otrzeźwiała, szczurak powitał ją cierpkim:
- A nie mówiłem?
Z kwaśną miną siedział na posłaniu, wciąż uwięziony przez krąg cudownej wody, żując w
zębach drobną brzozową gałązkę.
- Teraz mnie wypuścisz? - zapytał po chwili. - Mówiłem, że z tych życzeń nic dobrego nie
będzie.
Gronostaj pogroziła mu od progu kijem, przezornie nie podchodząc bliżej, aby kręgu nie
przerwać i aby nie mógł jej znienacka zębami capnąć.
- Pierwej ci kark przetrącę, paskudo! - warknęła, ocierając twarz z brudu strzępami
rękawa. - Co ci się sprawiedliwie należy, żeś mię na zatracenie posłał, pomiędzy wiergowskie
siepacze.
- A czemuż się tutaj wiergowscy rajcy kręcą? - zainteresował się szczurak.
- Gadają, że im książę jaśnie pan Wilżyńską Dolinę sprzedał! - odparła dobitnie
Gronostaj. - Pono grosz mu potrzebny, więc cały szmat ziemi im puścił, hen, aż po Pal,
Maczugę i Mnicha. Ale jakeś dla pustej psoty tych zbirów na nas sprowadził, to będziesz miał
z wiedźmą sprawę, a ona sroższa od mieszczańskich pachołów.
- Sprzedał? - Zwierzołak z uciechy bił się po kolanach. - Wilżyńską Dolinę też sprzedał?
Oj, nie może być! Patrzajcie, jakie chytre książątko! Wie, że ze Spichrzy już więcej złota nie
wyciśnie, jeśli nie chce z pierwszym śniegiem nowego buntu gromić, tedy cichcem począł
ziemię wiergowskim kutwom wyprzedawać. Kęsek po kęsku. Tu dolinka mała, tam łąki połać
spora, tutaj wygon leszczyną porośnięty. A wiergowscy pankowie jeżdżą, sioła oglądają,
nioski liczą, targują się, o krzywdzie swojej jęczą, że ich niby spichrzański książę w żebraków
obraca, ale przecież na koniec do kiesy sięgają. I coraz ich w Górach Żmijowych więcej. A
wiesz, moja piękna, co to znaczy? Że idzie nowe! Nowe idzie, mościa panno, kolibie się już ku
nam po pagórkach na tych wiergowskich wozach drabiniastych, pichci, kotłuje w ich
garbarniach smrodliwych, w fabryczkach parska, warczy i pohukuje.
- Jak na gryzonia to niezłe masz o książęcej polityce wyrozumienie - zauważyła kąśliwie
Gronostaj. - Może być, że i do was to nowe trafiło, dokolibało się jakoś i w Góry Sowie.
Szczurak sposępniał.
- A jak ci się, dziewczyno, zdaje - spytał ponuro - skąd ja się taki poturbowany tutaj
przywlokłem? Z samego początku jaśnie wielmożne bydlę Góry Sowie sprzedało, za bezcen, a
jeszcze się własną chytrością szczyciło, że kupce durnowate, że złotem za skały gołe płacą, co
w nich plugastwo siedzi. A kupce ani okiem mrugnęli. Złoto wypłacili, pergaminy podpisali i
precz się z miasta wynieśli, nawet na uczcie nie popasawszy, co ją po ubiciu interesu książę
wyprawił, więc ich okrutnie na spichrzańskim dworze wyśmiewano za chamstwo i
niepolityczność.
Gronostaj przysłuchiwała się temu wywodowi z rosnącym zdumieniem i nieledwie
rozdziawioną gębą.
- A co potem na jaw wyszło? - Szczurak skrzywił się boleśnie. - Że mały wiergowski
narodek miał już plan naszykowany i srodze jaśnie pana okpił. Musieli się wcześniej jakimś
cudem zwiedzieć o srebrze w starych sztolniach pochowanym. Tyle że się do niego dobrać nie
potrafili, bo przecież naszym kopalniom nawet Servenedyjki rady nie dały - wyszczerzył
drobne, ostre jak igiełki zęby. - Ale chytrym kupczykom ani w głowie stało zbrojnych w Góry
Sowie wysyłać, bo to i koszt, i kłopot znaczny, jak się który z zaciężników pobuntuje i zechce
sobie przytulną włość z ich dobytku wykroić. Co się już zdarzało...
- U nas? - zdumiała się Gronostaj. - Niepodobna!
- Podobna, podobna. - Szczurak wzruszył ramionami. - A jak ci się zdaje, dziewczyno,
skąd się u was grasanci wzięli? Książę pan na zimę zaciąg rozpuścił, bo mu grosza nie stało, a
rozumiał dobrze, że się wojsko z rabunku wyżywi. Jęło tedy wojsko rabować ile wlezie i wnet
się znalazł między dowódcami człek mądry, co wyrozumiał, że lepsza wojenka z chłopami po
przysiółkach niźli z całą pomorcką potęgą. Ot, dużo się teraz takich po górach kręci, szlachty,
co przed żalnicką rebelią zbiegła, najemników, wojska wszelakiego, zbójców nawet, którym
się własna dolinka zamarzyła, czy zameczek mały. Książę pan zrazu oczy przymykał, ale kiedy
łby zanadto wysoko zaczęli zdzierać, to im te łby kolejno ucinać próbuje. Wciąż nowe
Servenedyjki z południa ściąga, że zaś one za szczere srebro służą, więc w wielkiej
spichrzański pan potrzebie, i na mamonę chciwy. I dla tej przyczyny poszczuł na nas
wiergowskich mieszczanków.
- Ale jakim sposobem...? - zaczęła niepewnie dziewczyna, znająca, jak wszyscy w Górach
Żmijowych, złowrogą reputację Gór Sowich, które spichrzańscy książęta z tuzin razy
próbowali dobywać.
- Prosto. - Szczurak skrzywił się niechętnie. - Mieli tam takiego mądralę, aptekarza,
felczera albo inne ścierwo, który im trutkę uwarzył, a mocną. I drugiego mądralę,
różdżkarza, co się jakimś sposobem wywiedział, z którego źródła strumyk w pieczary płynie.
I nie trza było zbrojnych, zaciężników żadnych, tylko dwóch chytrusków, co się do źródła
zakradli i trutkę rzucili.
- I tak was wszystkich wytruli? - Gronostaj z przejęcia przyłożyła dłonie do policzków. -
Olaboga!
- No, tak im się wydawało. - Wydął wargi. - Ale wiergowscy mieszczankowie to są ludzie
przezorne i ostrożne, więc jak już magik jeden z drugim dał znak, że można w pieczary
schodzić, bo się tam ni żywa noga nie ostała, to jęli w dół smołę lać roztopioną i alchemików
ogień.
- Rety! - Ladacznica tak była pochłonięta opowieścią, że ze szczętem zapomniała własnego
nieszczęścia. - Nie może być!
- Może. - Szczurak rzucił jej posępne spojrzenie żółtych ślepi. - My są ludek twardy, i choć
nam te jady i alchemiczne ognie nadojadły trochę, to przecież niewystarczająco, żeby nas ze
sztolni szuflą wygarnęli. Ale tyłem zbrojni szli i nie zaciężni żadni, nie najemnicza hałastra,
jeno ichnia milicja. Mieszczankowie - wyjaśnił ogłupiałej dziewusze - zbrojnych nie najmują,
bo każdy wiergowski obywatel albo w potrzebie sam staje, albo kogoś z rodziny swej, czy
czeladnika uzbraja i wyposaża należycie. Piechotą walczą, lub z wozów wysoko drewnem
obudowanych, za przykład wziąwszy owych rebeliantów, co im zbójca z Lipnickiego
Półwyspu hetmanił. A zaciekłe są ścierwa, jako rzadko, i po chłopsku mściwe...
- Więc was ze szczętem pobili - dokończyła Gronostaj.
- O nie, dziewko! Są popod Górami Sowimi sztolnie głębokie, że ich nigdy ludzkie oko nie
widziało, i źródła pod ziemią ukryte, których nie da się trupim jadem zakazić. Ale prawda,
ucapili nas za gardło jako nikt pierwej. I dlatego mnie tutaj posłano pomocy szukać.
- Co jest dziwna rzecz - odezwała się z namysłem ladacznica. - Skoro macie dość mocy,
aby złoto z powietrza wyprząść, a na życzenie cuda - dziwy uczynić, czemuście ich tedy
czarownym sposobem precz nie wygnali?
- Bo się życzenia dziwnym prawem karmią. Bo nie wedle zachcianki własnej czary moje
plotę, ale jak mnie ktoś chytrą sztuczką omota, życia wcześniej zbawiwszy. Ale i wtedy
życzenie rzecz śliska, niepewna a groźna. I rzadko komu ono pożytku przyczynia. Tobie nie
przyczyniło, dziewczyno. Czy teraz mnie wypuścisz?
- Tylko po to całe gadanie było? - zeźliła się Gronostaj. - Żeby mnie zbałamucić niby
wiejską kwoczkę? Niedoczekanie! Mam życzenie!
- Zawsze macie. - Szczurak był wyraźnie znużony. - Dużo złota, gładkie liczko, krasną
suknię, blablabla. A potem lezie jedna z drugą w gospodę, ludziom przed oczy złotem błyska,
kuprem w jedwab przybranym kręci, kryguje się niby kokosz, aż jej ktoś wreszcie kark
przetrąci. Zawsze to samo. Do znudzenia. To co ma być tym razem? Baryłka złota? Powóz
safianem kryty? Buciki z kryształu górskiego?
- Niby po co komu podobne trzewiki? - zdziwiła się szczerze Gronostaj.
- A bo to się idzie w ludzkiej durnocie wyrozumieć? Będzie ze cztery tuziny lat, jak się
pomywaczce do Spichrzy na bal wybrać uroiło i z samym księciem zatańczyć. Kazała sobie
karocę z dyni nagotować, suknię szczerozłotą i buciki z kryształu. I pojechała!
- I co? Zatańczył z nią książę, pokochał od pierwszego wejrzenia, a potem żyli sobie w
szczęściu wielkim.
Szczurak popatrzył na nią, jakby z rozumu zeszła.
- Wyśmiał ją tylko, jak w progu stanęła w tej sukni szczerozłotej i pantofelkach z
kryształu, przez które stopy przezierały, w odciskach i po chłopsku czerwone. Ubawił się
książę pan serdecznie, księżna się ze śmiechu pokładała, bo pomywaczka durna nie
sprawdziła, że książę już dobrych lat parę z połowicą mieszkał, rechotali dworzanie i goście
pospraszani z okolicznych dworów, nawet grajkowie nie mogli z wesołości smyczków w
dłoniach utrzymać. A karzeł, co im błaznował, aż się od radości w portki zeszczał, jak toto
cudowisko zobaczył.
- A dziewka? - spytała Gronostaj, a gardło jej się ścisnęło od żałości.
- Dziewka się potem z rozpaczy na pasku szczerozłotym powiesiła, ot co!
Gronostaj zacisnęła pięści ze złości.
- Nie dam się zastraszyć! Życzenie mam! I albo mi je zaraz spełnisz, albo będziesz w tym
kręgu siedzieć, póki z głodu nie zdechniesz!
- Głupiaś, dziewczyno.
W jego głosie nie było złości ani drwiny i ladacznica pomyślała przelotnie, że może jest w
jego przestrogach coś więcej niż tylko przekora złapanego w pułapkę zwierzołaka. Jednak
otrząsnęła się szybko.
- Dom chcę mieć! Chałupę porządną na zimę, komorę zasobną, krowy dwie, gruntu kawał,
sad jabłoniowy i spichlerz pełen zboża. I żeby mi się nikt w gospodarstwo nie wtrącał -
zastrzegła się szybko, wyobraziwszy sobie wiergowskich kupców, którzy pędzą ją kijami z jej
własnej zagrody.
- Wedle życzenia tedy. - Szczurak zgarbił się i jakby zmalał na posłaniu. - O świcie ścieżkę
znajdziesz koło kapliczki, w kępie leszczyny. Ona cię doprowadzi do twojego domostwa.
- Kiedy już dnieje!
- Tedy się śpiesz, dziewczyno. Śpiesz się.
Gronostaj przemknęła między bukowymi pniami, które zaczynały już z wolna pokazywać
się w porannej mgle. Słońce wstawało szybko, jak to w Wilżyńskiej Dolinie. Biegła więc co
tchu, nie myśląc nawet, czy w skwapliwości szczuraka i tym razem nie kryje się podstęp.
Mgły podniosły się prawie, kiedy odnalazła wąską ścieżynę, ukrytą pod nawisem wyschłej,
oszronionej trawy i ledwie widoczną w oparze. Skoczyła ponad mlecznym kłębem, podkówki
jej nowych bucików zastukały raźno na zmarzniętej ziemi i już biegła między gęstymi
zaroślami, nie śmiejąc obejrzeć się, by nie widzieć, jak drożyna rozwiewa się i niknie za jej
plecami. Nadchodziła pora rannego udoju, bo bydło zaczynało ryczeć gdzieś za gęstwiną
krzewów i wydawało się jej, że słyszy dzwonek u studziennego żurawia. Ale dopiero kiedy
zarośla zaczęły się przerzedzać po obu stronach dróżki, zawahała się, niepewna, co czeka na
nią w wilżyńskiej wiosce, niepewna właściwie niczego, bo zwierzołaki bywały podstępne i
wredne, a magia... Babunia Jagódka zadbała, aby każdy w Wilżyńskiej Dolinie wiedział o
cenie, którą płaci się magię.
Nagle zlękła się, czy dobrze uczyniła, wypowiadając życzenie.
Ostatecznie niejedną zimę przegłodowała jakoś w Wilżyńskiej Dolinie. Wciąż mogła uciec,
zaszyć się w lesie, przytaić i przeczekać, aż Kaniuk wróci z wysokich pastwisk i wybije
Kordelii z głowy myśl o rozpalaniu stosów. Mogła po prostu wpełznąć do ziemianki, głęboko
w barłogu okręcić się szmatami, nakryć derką i usnąć, przeczekując głód i ból w kościach
obitych przez bur - grabiego. Mogła też do cna wyzyskać moc cudownej wody i nie uwolnić
szczuraka, póki nie dokończy opowieści.
Właściwie była jej ciekawa, tej dziwnej baśni o wiergowskich kupcach i szczurakach,
strutych w swym tajemnym mateczniku, w sercu Gór Sowich.
Wtedy ktoś krzyknął gdzieś obok i mgła rozwiała się bez śladu.
Stała w sadzie, po kolana w nieskoszonej trawie, wśród jabłoni.
Rozejrzała się czujnie, ale nie rozpoznawała tego miejsca, podobnie jak nie widziała
wcześniej chaty na skraju sadu, obszernej, zasobnej chaty o okiennicach pomalowanych
niebieską farbką, stojącej na podwórcu wysypanym jasnym piaskiem. Nie znała też
umorusanego dzieciaka, który biegł ku niej z długą rózeczką w ręku, pędząc stadko pstrych
gęsi. Zanim jeszcze zdążyła się zdziwić, czy przerazić, ogarnął ją kłąb rozgęganego pierza,
syku i szczypiących dziobów.
- Zajadłe szczypulce! - Chłopak roześmiał się nie bez dumy, kiedy drób został już
poskromiony i przegnany pod płot.
Gronostaj mimowolnie roztarła udo, sponiewierane przez dziób wyjątkowo bezczelnego
ptaszyska. Pod palcami poczuła grubą, szorstką materię, która w niczym nie przypominała
czerwonej jedwabnej sukni, daru od szczuraka. Jej wzrok napotkał solidne skórzane trzewiki
o czubkach pociemniałych od wilgoci, sutą, szeroką spódnicę z ciężkiego brązowego płótna,
przepasaną żółtym fartuchem, a także sito - trzymała je na podołku - pełne sflaczałej
posiekanej zieleniny.
Bez zastanowienia sypnęła ją ptactwu, ruchem zapamiętanym z czasów, kiedy była
bosonogą gęsiarką i pasała cudze stada na błoniach za plebanią.
- A toż nieszczęście na nas spadło nowe, pani Gronostaj! - wykrzyknął gęsiarczyk. - Takie
nieszczęście!
Ladacznica, pierwszy raz w życiu nazwana „panią Gronostaj”, oniemiała z wrażenia.
- Krosta precz uciekł! - Chłopiec najwyraźniej źle zrozumiał jej milczenie. - Nad ranem ze
stajni się wymknął, jeszcze płaszcz ukradł, co był na kołku powieszony. I teraz u Kordelii w
komorze siedzi a bezeceństwa o was straszliwe opowiada. Że was niby zeszłej nocy widział,
jakeście strzygą przez komin wylecieli. W krzakach, powiada, siedział, ale jak was zoczył, to
krzyku strzymać nie mógł, a wyście mu do gardła z pazurami skoczyli, pierś podrapali i
ledwie się w stodole przed wami schronił. Widział jeszcze przez szpary, jak wokół dachu
długo krążyliście, a ślepia się wam od wściekłości, niby węgle czerwone, żarzyły...
Potrząsnęła głową, przepatrując w myślach imiona pachołków, zbójców, grasantów,
chłopów i wędrownych mnichów, których trafiło się jej przypuścić do poufałości, ale nie
umiała sobie przypomnieć żadnego Krosty.
- Ja tom od razu wiedział, że Krosta tchórz i zaprzaniec plugawy. - Chłopak splunął
niewprawnie, nieomal na własne portki. - I nie on jeden, pani gospodyni, bo przede świtem
wszystkie pachołki precz pouciekały. Nawet stara Klukwa z kuchni się wymknęła, bo to,
gada, nie będzie czekać, aż nam chrust pod ściany podłożą. Wszyscy precz poszli, co do
jednego, pani gospodyni! W całym obejściu jeno się dwoje nas ostało!
Ladacznica nerwowo mięła w palcach rąbek fartucha. Nie umiała pojąć tego nowego
czarostwa, ale najwyraźniej znów coś poszło nie tak. Zupełnie nie tak.
- A wszystko to jest nic innego - gadał podniecony dzieciak - jeno sprawka Kordelii. Bo
ona z dawien dawna przeciwko wam knuje, chłopów podjudza a jątrzy i takie im rzeczy o was
gada, że aż wstyd powtarzać. A ninie to sobie w łeb wbiła, że pod postacią strzygi w noc do
komory zachodzicie, coby jej dzieciakowi na piersi siedzieć a dech z niego dusić. I to jeszcze
rozpowiada, że wy się z zemsty na bachora zasadzacie.
Gronostaj skrzywiła się boleśnie, czując, jak w skroniach narastają drobne gruzełki bólu.
Cokolwiek czary szczuraka zdołały w Wilżyńskiej Dolinie odmienić, Kordelia pozostała
dokładnie taka, jak przedtem - wredna, mściwa i zajadła. I nadal zamierzała ladacznicę
ukatrupić.
- I to jest prawda - ciągnął z przejęciem chłopiec - że słabuje jej dzieciak, drugą niedzielę
w gorętwie leży... Ale nie za przyczyną strzygi ani zaklęć żadnych, jeno dlatego, że Kordelia
jest baba stara i do rodzenia mało zdatna, ale jej tego nikt w gębę nie rzeknie. Z dawien
dawna krzywo na was gada i pomstuje, bo to niby, powiada, chłopa jej zbałamucić
próbowaliście, a jak was precz zostawił, toście go strzygą nawiedzać jęli i męczyć, póki nie
zmarniał i nie skapcaniał. I to jeszcze gada, że póki do was łazić nie zaczął, potężny był chłop
i jako dąb krzepki, a wyście go do zguby przywiedli, rozum opętali, sił wszelkich pozbawili i
urokiem zmogli.
Słuchała spokojnie, ze wszystkich sił starając się pojąć tę dziwną opowieść.
- My wam, pani gospodyni, nie śmieli gadać o tych bezeceństwach. Boć i psy do księżyca
wyją, a nie ukąszą go przecie. Tyle że wcześniej Kordelię chłop w złości hamował, ale jak jego
dwie niedziele temu na porębie drzewo przywaliło, to się babie ze szczętem we łbie
pomieszało. Po chałupach chodzi i jawnie rozgłasza, że to wszystko wasza wina, żeście
strzyga, wiedźma i plugastwo nieczyste. - Oblizał spieczone wargi. - To ja was proszę, pani
gospodyni, nie jedźcie wy dzisiaj na sumę. Niech pierwej do opamiętania przyjdą, niech
odczadzieją krzynę...
Nic nie odpowiedziała. Tylko gęsi rozgęgały się donośniej.
- Tak chłopów pobuntowała, że przed świątynią na was czekają z kłonicami, drągami a
żelazem - dokończył niemal szeptem gęsiarek. - Gada, że strzydze trza prawo uczynić, nim
nas tu wszystkich powydusza. To ja wam mówię, pani gospodyni - dodał jeszcze ciszej -
zostańcie w domu, bo taka w nich zajadłość, że rozszarpią was na sztuki, nim jeszcze słowo
powiecie...
- A konie zaprzężone? - zapytała znienacka Gronostaj.
Cokolwiek wymyśliła Kordelia, nie zamierzała dać się zastraszyć. Nie tym razem.
Chłopiec aż się wzdrygnął.
- Jak kazaliście, pani gospodyni. - Opuścił głowę. - Ale wyście zawdy dla mnie dobrzy
byli... To ja was proszę, nie jedźcie...
Ladacznica zmierzwiła mu płowe włosy i szybkim krokiem ruszyła przed dom,
pozwoliwszy sobie tylko na kilka tęsknych spojrzeń ku odległym oknom izby, spichrzowi i
obórce, z której raźno porykiwały krowy, na lśniące polewą garnki, zatknięte na sztachetach
płotu, na wysokie pędy malw, obeschłych już teraz i poczerniałych od mrozu, na syte czarne
kocisko, wylegujące się w koszyku na ganku, na dwa krągłe, wyczesane pięknie siwki, które
przyprzęgnięto do wozu. To wszystko moje, pomyślała z bezbrzeżnym zdumieniem.
Chłopiec wytarł rękawem gębę i podał jej lejce, a potem odwrócił się od niej pośpiesznie,
żeby nie zobaczyła, że płacze.
Kiedy jechała w dół po zboczu pagórka, Wilżyńska Dolina wyglądała tak samo jak zawsze,
i nie było w niej nic magicznego. Psy jazgotały rozgłośnie, sroki skrzeczały w koronach lip,
którymi obsadzono skraj drogi, czasem gdzieś w oddali zarżał koń. Tylko ludzi nie widać było
na polach, jak to w niedzielę.
Na wielkim placu zobaczyła ich wszystkich. Nie przed kościołem, najwyraźniej
postanowili nie mieszać w tę sprawę ani świątobliwego Kaniuka, ani samego Cion Cerena.
Stali pod karczmą. Stłoczona, czujna ciżba chłopów i białek uzbrojonych w kosy, kije, grabie i
koszyki nawet, choć nie umiała zgadnąć, w czym te akurat miałyby okazać się pomocne
przeciwko strzydze.
Byli tu chyba wszyscy, nie licząc plebana, Babuni Jagódki i garści najdrobniejszych
dzieciaków.
Z wrażenia ściągnęła lejce. Wózek zaterkotał na wybojach i zatrzymał się. Akuratnie na
czas, aby Gronostaj poznała tajemnicę koszy i kobiałek w garściach wilżyńskich gospodyń.
Pierwsza gomółka łajna rozprysła się na twarzy ladacznicy i w tej samej chwili ciżba
ruszyła na nią z wrzaskiem, miotając kozie bobki, zeschłe krowie placki, garście końskiej
mierzwy, zbuki, przegniłe ulęgałki i wiązki cuchnącej naci. Ktoś wrzeszczał coś o strzydze,
ktoś inny wył niczym wietrzyca, ktoś skowytał potępieńczym głosem. Na wpół oślepiona, nie
dostrzegła, jak trzech wieśniaków, jeden z rohatyną, drugi z kiścieniem z końskiej szczęki, a
trzeci z prostą pałką nabijaną żelaznymi gwoździami, zaszło ją z boku, prawie sięgając koni.
Targnęła się gwałtownie, wypuszczając lejce, i niemal spadła z kozła, gdy rohatyna o włos
minęła jej ramię.
Oszalałe ze strachu siwki tylko czekały na podobną okazję. Poniosły jak wicher, a
wieśniacy pierzchali z krzykiem spod rozhulanego zaprzęgu. Wczepiona w kozioł Gronostaj
nawet się nie obejrzała na swych dręczycieli. Z łoskotem minęła gospodę, lecz nie zauważyła
jej przez gęstą warstwę krowiego łajna na twarzy. Następnie stratowała kilka porzuconych
koszy, grabie i motykę, śmiertelnie przeraziła wieprzka, dostojnie przechadzającego się koło
plebana, wywróciła dwa płotki, rozjechała dwie kwoki, nazbyt zapasione, by umknąć.
Wrzeszcząc pod niebiosa i przeklinając wszystkich bogów pospołu, minęła ostatnie chałupy,
lecz siwki bynajmniej nie zamierzały się zatrzymać, tylko na złamanie karku pognały drogą
ku leśnym pastwiskom.
Gronostaj jednak nie dotarła do nich tamtego poranka, bo spadła z kozła w wykrot tuż
obok zwalonej sosny, walnęła się głową o korzeń i omdlała.
Ocknęła się popod zmierzch, otrzepała kapotę z łajna i powlokła ścieżką do własnej
ziemianki.
Tym razem szczurołak milczał. Po prostu patrzył na nią bezczelnie czarnymi ślepiami.
- Zadowolony? - wydarła się od progu. - Dobrześ się zabawił, ścierwojadzie?
- Przecież ostrzegałem. Nie moja wina, żeś łapczywa i durna. Wypuścisz mnie teraz? Dwa
razy się wykpiłaś, głowę szczęśliwie uniosłaś i starczy może tych zabaw, zanim kark ci ktoś
skręci...
- Akurat! Widzicie go, obesrańca, jak to troskę udaje! Niedoczekanie twoje! Mam jeszcze
jedno życzenie...
- Nie masz - rozległ się za nią zgrzytliwy głos Babuni Jagódki.
Gronostaj i szczurołak podskoczyli zgodnie.
- Takem się zastanawiała, kto w Dolinie zbytkuje - rzekła cierpko wiedźma. - Na chwilę
was, psiakrew, z oczu spuścić nie można, bo zaraz psoty, harce. Kordelia stosik szykuje,
spichrzański książę kupców nam stręczy, a szczurak mi się spełnianiem życzeń zabawia. No,
wyłaź stamtąd!
Szczurzy wzdrygnął się lekko, ale posłusznie przestąpił krąg cudownej wody.
Gronostaj ze zdumienia wytrzeszczyła oczy.
- No, niespiesznie ci było posłanie przekazać - zauważyła kąśliwie wiedźma.
- Wyście mi takoż na spotkanie nie szli - odpysknął szczurak.
- Bom zajęta była!
- Na miotle lataniem? - Błysnął wściekle oczami. - Posyłali po was starsi, posyłali nieraz, i
z niczym wracali pośli, choć wiedzieliście dobrze, że nas kupiecka swołocz za gardło trzyma.
To ani chybi poważna musiała być rzecz i namysłu godna, skoroście ni o krok ruszyć nie
raczyli.
- Com robiła, moja rzecz - flegmatycznie odparła wiedźma. - Dość, żem w drodze nie
popasała na darmo, by dziewkom pod spódnicę zaglądać.
Gronostaj wydało się, że po tych słowach szczurak stropił się nieco i pokraśniał na gębie.
- Toż chory był! - rzuciła obronnym tonem. - Ledwo dychał, jakem go z bruzdy podniesła.
Szczurak jednak nie przyłączył się do jej protestów.
- No no! - Babunia zacmokała w jakiś wyjątkowo wredny sposób. - Patrzajcie, ludziska.
- Cudowną wodą go spętałam - brnęła dalej ladacznica. - Dla życzeń.
Zwierzołak uczynił dłonią gest, jakby ją próbował uciszyć, ale wiedźma parsknęła
śmiechem, aż jej z oczu łzy pociekły. Szczurzy za to z posępną miną wpatrzył się w klepisko.
- Uratowałam mu życie, więc mam jeszcze jedno życzenie! - Gronostaj wodziła wzrokiem
od jednego do drugiego. - Z prawa mi przynależne! Moje trzecie życzenie!
- Prawda to? - spytała wreszcie wiedźma.
- Prawda - burknął. - Od jadu żem otępiał, jak mnie wrony dopadły na skraju doliny.
- Straszliwy jad to być musiał, skoroś w tę wodę uwierzył...
- Widzicie? - przerwała jej triumfalnie Gronostaj. - Moje życzenie...
- Moje życzenie! - poprawiła ją z mocą wiedźma. - Moje życzenie, coś mi je kiedyś,
smarkulo, obiecała za życie Rufiana. To ja je sobie teraz z nawiązką odbiorę od tego
szczuraka.
Zwierzołak rzucił Gronostaj przerażone spojrzenie.
- To prawda? Obiecałaś życzenie wiedźmie?
W milczeniu skinęła głową. Łzy leciały jej po policzkach jak groch.
Wszystko było stracone.
- Ty durna! - Szczurak chwycił ją za łokcie i potrząsnął z całej siły. - Nigdy, przenigdy nie
obiecuj nic wiedźmie! A szczególnie wtedy, gdy nie wiesz, czego zażąda!
- Nie możecie mi tego zrobić - zaprotestowała słabo ladacznica. - Tyle lat przeszło.
- Mogę i zrobię. - Babunia była nieugięta. - Nie trza się czarami bawić dla płochych
żartów. Oboje żeście pospołu winne, mnie przyjdzie sprzątać, czary odczyniać, ludziom we
łbach mieszać. Jakby nam innych nieszczęść za mało było, książę pan, kupce, pomorcka
wojna, jeszcze się innych pannie zabaw zachciewa! A szczurak na to? A szczurak zdumiał!
Gronostaj rozszlochała się na dobre.
- Och, nie gadajcie już - zeźlił się szczurak, przygarniając dziewczynę obronnym gestem a
stając pomiędzy nią i Babunią Jagódką. - Bierzecie, co wasze, i idźcie precz, ale tyle wam
powiem, że nieużyta z was baba i wredna wielce. Siedzicie tu na zadupiu, nic was nie
obchodzi. Powadzą się gdzieś panowie, krainy połowę spustoszą? Furda to, póki wam
żołdactwo na podwórze nie wlezie! Ściągnie spichrzański książę Servenedyjki, żeby się po
całej gór połaci rozlazły jak kleszcze? A co wam za krzywda, jeszcze je znajomkowi na służbę
podeślecie! Zaczną kupczykowie ziemię wykupywać, a przedksiężycowe plemię mordować i
nękać? Ani się obejrzycie na naszą prośbę o pomoc, przecie nie wasza sprawa! To ja wam
wreszcie w oczy wygarnę, że sobek jesteście wstrętny i nieużyty. Bo nie po to was ojciec w
Górach Żmijowych zostawił, żebyście się z pachołami łajdaczyć mogli na sianie i tyłkiem kąty
wycierać, gorzałkę chlać i figle duchownym czynić...
- Ojca mojego nie tykaj! - niebezpiecznym głosem powiedziała wiedźma.
- Wyrodziliście się ojcu, aż zadziwienie bierze! - Szczurzy splunął jej pod nogi. - I wiecie,
co wam powiem? Jużem się waszą doliną nacieszył i towarzystwem napasł, kończcie więc
pogwarki i gadajcie życzenie. To co mam zrobić? Jaki psikus wredny? Jaka będzie kara za to,
że się spełnianiem życzeń śmiał w dolinie ktoś trudzić? Mam dziewkę w gronostaja odmienić
czy oszpecić ją znowu, gębę nożem pochlastać? A mnie co uczynicie? Zwołacie kupę
chłopstwa, by mnie gdzieś widłami ukatrupić mogła, czy ogniem porazicie? Czy może
lepszego coś jeszcze w zanadrzu chowacie? - urwał, dysząc ciężko.
Wczepiona w jego ramię Gronostaj płakała bezdźwięcznie, nie śmiejąc spojrzeć w twarz
obruganej wiedźmy. Bała się nawet pomyśleć, co się teraz wydarzy.
Babunia milczała. Długo.
- Zaopiekuj się nią - rzekła wreszcie miękko. - I zabierz ją stąd jak najdalej. Bo w
Wilżyńskiej Dolinie długo nie wyżyje, za głupia na to. Za głupia nawet, by zgadnąć, czemu w
jej chacie siedzisz.
Po czym obróciła się na pięcie i poszła sobie.
- A moje życzenie?! - wykrzyknęła przez łzy ladacznica. - Ukradła mi moje życzenie!
- Ale zgadła moje - odparł bezmiernie zdumionym głosem szczurak.
Przez jedną krótką chwilę Gronostaj rozmyślała o grabarzu Rufianie i wszystkich swoich
siostrach z króliczej szopki, o nocnych hulankach w gospodzie, grasantach i wiejskich
parobkach, którzy obiecywali pokazać jej cały wielki świat i nieodmiennie umykali przed
pierwszym śniegiem, o chłoście u pręgierza i stosie, na który próbowała ją zawlec Kordelia,
młynarzowa.
A potem odpowiedziała.
I nikt już nigdy nie widział ich w Wilżyńskiej Dolinie.
EPILOG
Babunia Jagódka tkwiła na głazie z rękoma wspartymi na brzozowej sztachecie i
nieodłączną flaszeczką jałowcówki na podołku, bo w Wilżyńskiej Dolinie śniegi zaczęły
topnieć, ale rankiem mróz trzymał nadal krzepko. Od południa doleciał ją jasny głos
skowronka, który, najpewniej z głodu, darł się rozgłośnie ponad polem, i rześki stukot
siekier. Dwór stanął zeszłej jesieni tuż obok spopielałych resztek siedziby władyki, a teraz w
folwarku pośpiesznie szykowano stajnię dla stada turzniańskich wierzchowców, sześć
miesięcy temu zakontraktowanych przez nowego władykę u południowych kupców. Babunia
Jagódka potrząsnęła głową. Przez zimę wiele się nasłychała o wojennych przewagach Szymka
i pewnie niektóre były prawdziwe, zważywszy że krzepę zawdzięczał nieocenionym dekoktom
z dziewięćsiła. Ale najwyraźniej żadne czarodziejskie napary nie wbiły mu do łba ni krzyny
rozumu. W gospodarskich zajęciach nie wiodło mu się wcale, przy tym groszem tak szastał,
że wiedźma nie była pewna, czy może cichaczem nie zaczął po kawałku zastawiać folwarczku.
Co tu dużo kryć, nie najlepiej działo się w wilżyńskim dworze. Jarosławna wyprawiała się na
długie przejażdżki po łąkach i oczeretach. Wilżyńską wioskę jednak omijała z daleka, a już
najbardziej chałupę Kordelii młynarzowej i jej nowego męża, zbójcy Waligóry. Szymek zaś pił
na umór z niewiadomych powodów i wiedźma bała się czasem, że przyszłość wywróżona
kiedyś dla psoty przez czarodziejską studnię zdoła się jednak dla tych dwojga spełnić.
Nie próbowała zgadywać, jak będzie. Nie chciała również wiedzieć, co uczyni minstrel,
choć tego ranka w czystym i skrzącym się mrozem górskim powietrzu wyraźnie słyszała
wygrywaną przez niego melodię. Minstrel obozował samotnie, co nie była w Wilżyńskich
Górach rzecz częsta ni rozważna. Wojna się niby skończyła, ale na pogórzu wciąż hulali
gransanci, a z dala od głównych traktów srożyli się szczuracy. Także kupiecka milicja
zapuszczała się zbrojnie w odległe górskie doliny za przyczyną księcia, który chytrze ogłosił,
że pakta i traktamenty z wiergowskim narodem zawarł pod urokiem, nieważne są tedy ze
szczętem. Złota jednak nie oddał. Kupcy zeźlili się wielce na podobne okpienie, zwłaszcza że
ich książę o czary niecne oskarżył i że się ze zwierzołactwem na jego zgubę zmawiali. Nie
mieli wszakże dość siły do wojenki z całą Spichrza, poprzestawali na małe, pustosząc, paląc i
grabiąc pograniczne włości.
Babunia nie przypuszczała, aby bard miał choć pojęcie o miejscowych swarach, lecz
żalnicka wojna i jego naznaczyła, kiedy smocze łodzie piratów spadły znienacka na
Skalmierz, obracając w perzynę miasto z białego kamienia i sam pałac doży.
Żar wygasi. Minstrel podniósł się z pieńka, roztarł zranione kolano i pokuśtykał ku olsze,
u której sobie uwiązał bułanego konika. Wsparł głowę o jego szyję i podumał chwilę nad
wiedźmią obietnicą i nad zaklętą księżniczką, której nie zdołał znaleźć w zameczku jej męża.
A później spomiędzy buczyny, olchy i głogu wybiegła mu na spotkanie ścieżka, wąska,
zarosła trawą i kręta. Tuż przy wyjściu z doliny rozdzielała się w dwie odnogi, prowadzące na
północ, ku wiergowskim siedzibom, i na zachód, ku odległym szczytom Pala, Maczugi i
Mnicha. Lecz tylko mały czyżyk, który siedział na głazie u rozwidlenia dróżek zobaczył,
dokąd pojechał minstrel.
Tuż nad brzegiem Modrej dwa wędrowne szczury przemykały się rączo w komyszach
oszronionej tarniny. Mniejszy kluczył trochę, wyskakiwał na boki i wiedźmie się wydawało,
że widzi na jego pysku znajomy odblask niebieściuchnych ślepi ladacznicy Gronostaj.
Nieopodal, w osłoniętym sosnami zakolu gościńca dopalały się resztki kupieckiego wozu,
który tego samego rana turkotał z animuszem po bruzdach i wybojach. Właściciel leżał na
boku, z kamieniem niczym poduszka podłożonym pod głowę. Na jego rozszarpanym gardle
widać było wyraźnie ślad zwierzołackich zębów.
Trochę dalej, u wejścia do jaskini, gdzie gnieździli się szczurzy, cztery płowe koty
przywarowały czujnie w rumowisku głazów, wypatrując zdobyczy.
A w maleńkim górskim zameczku książę odłożył pergamin i zapatrzył się w ogień. W liście
książę Piorunek zaklinał go boskim imieniem, by wygnał Servenedyjki i przystąpił do ligi
przeciw zwierzchności Spichrzy. Tymczasem zamek nie przebudził się jeszcze i w komnacie
na wieży dwoje małych dzieci, płowe i czarnowłose, obracało się we śnie.
Wiedźma przymknęła oczy i przez dobrą chwilę wygładzała w myślach te wszystkie
opowieści, które przylatywały do niej jak pasma pajęczyny, by zaraz zniknąć na dobre. Potem
schowała flaszeczkę i, przytrzymując za krzyże, ciężko dźwignęła się na nogi. Jak to wiosenną
porą, podagra jej doskwierała, w plecach łupało niezmiernie, odbierając jej wszelkie lubieżne
chęci i do psot zniechęcając. Była stara. Nawet w młodzieńczej postaci. I rozumiała
dokładnie, że jej czas w Wilżyńskiej Dolinie przemija z wolna i że niezadługo zapragnie
odejść w ogień - wedle woli boga odmienić się i odmłodnieć, albo wypalić bez reszty.
- Już wkrótce, ojcze - wyszeptała, gładząc szorstką powierzchnię głazu.
Lecz była jeszcze opowieść, od wszystkich innych osobna i pierwsza, podniosła więc
naręcze chrustu i niechętnie dosiadła brzozowej sztachety. A potem poleciała. Na północ.
* * *
Polana była niewielka i mroczna, ale samym jej środkiem płynął obficie strumyk,
wezbrawszy wiosennym śniegiem. A jeźdźców było trzech. Przystanęli grzecznie, kiedy
wiedźma wynurzyła się z chaszczy.
- O, nie ma mowy! - zastrzegł się prędko mężczyzna w sutym błękitnym żupanie i czapce
rysiem obszytej. - Ja prosty grasant jestem i tylko się przypadkiem w kompanii zaplątałem, a
jak się tu zasadzacie na zbójeckiego hetmana, to wiedzcie...
- ...że nie znajdziecie go, babko! - dokończył śmiało najmłodszy, jasnowłosy chłopak w
srebrzystym, północnym szłomie. - Tuż po rankorskiej bitwie jakoby w ziemię się zapadł i nie
widzieliśmy go więcej. Może nie żyje. A szkoda wielka, bo on do wiedźm był prędki, przez
strumień by was przeniósł, a może i przyhołubił na dobre.
- Et, niewielka strata - zaskrzeczała wiedźma. - Ty mi się lepiej nadasz - młody, gładki,
zasobny i wysokiego rodu. Chwytaj i przenoś, mój słodki, a wynagrodzę cię hojnie życzeniem,
dobrym słowem, a może i całusem! - I wyszczerzyła oba nadpróchniałe zęby.
- A zabieraj tę gębę, bo inaczej ci, babo, kijem grzbiet wymłócę...! - zamiast młodzieńca
obruszył się grasant w błękitnym żupanie, nader wymownie sięgając ku rękojeści zgrabnej
żalnickiej szabelki.
- Zostaw, Bogoria! - Trzeci z jeźdźców, wysoki mąż w zwyczajnym ciemnym kaftanie i
gładkiej srebrnej opasce na czole, zeskoczył z siodła. - Ja was, babciu, przeniosę.
- Jesteście pewni, panie? - zaniepokoił się grasant. - Przecie to jest, z przeproszeniem,
wiedźma. Po stroju widać, że obca, i nie wiadomo nawet, czy jej kto od pomorckiej strony na
nieszczęście nie nasłał.
Człek w srebrnej opasce na czole nie słuchał go jednak. Zdjął z ramion płaszcz, pyszny,
podbity sobolem, i z wielką starannością owinął weń Babunię, a potem ujął mocno, że nie
mogła się ruszyć, i przeniósł przez strumyk.
- Wcale nie chciałam cię dotknąć - zarechotała wiedźma. - Nie chciałam cię uczarować.
Daremne zresztą zachody, bo tobie już niewiele zostało do odebrania. Jeśli cokolwiek,
kniaziu.
Na przeciwnym brzegu grasant w rysiowej czapce pobielał nagle na twarzy i uczynił gest,
jakby chciał pchnąć konia w strumień i stratować wiedźmę.
- Skoro tak mówicie. - Mężczyzna nader ostrożnie postawił ją na brzegu i cofnął się ze dwa
kroki, w sam nurt potoku. - Znam wiedźmy. Bywajcie zdrowa, babciu.
- A życzenie, kniaziu? - Babunia zmrużyła oczy. - Jakże wam mogę dogodzić za tę dla
starej łaskawość?
- Nie mam żadnego życzenia - odpowiedział oschle z samego środka potoku.
- Czy naprawdę, kniaziu? - Wiedźma uśmiechnęła się i w tej samej chwili jej oczy
nabrzmiały magią, płomienistą jak ogień. - Więc skoro prosić nie chcesz, to dam ci je z
wolnej woli. Ścieżka cię poprowadzi w dół z wartkim nurtem strumienia, ale na lasu skraju
rozwidli się w trzy różne strony - na zachód, północ i na wschód. Na krańcu zachodniej -
zagląda, nieprędka, lecz nieuchronna, bo pustynna kurzawa zaczyna się już podnosić wśród
piasków Birghidyo. Na krańcu zaś północnej - bogactwo i sława nieśmiertelna, a dla
królestwa spokojność długa jeszcze niezmiernie. Na krańcu zaś wschodniej - zaniosła się
skrzekliwym śmiechem - jest skała pośrodku morza, daleko od wszystkich brzegów, i jest na
skale dziewczyna, co pieśni morzu śpiewa. Jej włosy - garść wodorostów, jej oczy - wody dwie
krople, jej umysł - jak pusta muszla. Sam wybierz, kniaziu.
Uniosła w górę ramiona i, zanim zdążyli choćby mrugnąć powieką, odmieniła się w kruka
i kracząc, pofrunęła nad lasem.
I później nie widzieli jej więcej.