MAY GRETHE LERUM
ZAMIEĆ
ROZDZIAŁ I
W górach Sogn, między Lyster i Lom, początek kwietnia 1731
Dwie postaci poruszały się niczym zlodowaciałe śnieżne bałwany. Dopiero teraz, w
ostrym świetle poranka, można było w ich twarzach rozróżnić ludzkie rysy. Jeden z wędrow-
ców, niższy i młodszy, nosił wielką futrzaną czapę naciągniętą głęboko na oczy. Śnieg i szron
wczepiały się w sierść futra, tworząc duże bryłki lodu, które podzwaniały niczym członki ko-
ściotrupa, kiedy chłopiec ślizgał się na wygładzonych kamieniach.
Drugi był znacznie wyższy, o ile chłopiec przypominał zziębniętego lisa, to ten był ni-
czym biały niedźwiedź. Też miał naciągniętą głęboko futrzaną czapkę, ale gołe ręce próbował
nieustannie ogrzewać pod wilczurą. Ubrania obu zesztywniały od zamarzniętej wilgoci, przy
każdym kroku połatane skórzane spodnie trzeszczały jak długo nie smarowane tłuszczem
buty. Byli ubrani ciepło, nawet jak na tę wędrówkę poprzez wymarłe, smagane wichrem góry.
Niewielu ludzi wyruszyłoby w taką drogę wczesną wiosną, zwłaszcza w tym roku, gdy nawet
najbardziej niecierpliwi kupcy postanowili poczekać jeszcze parę tygodni.
Niebo wisiało nad nimi szare i ciężkie, mimo że światło dnia zdecydowało się już
przedrzeć przez chmury. Szli godzinę albo i dwie od chwili, gdy kaszląc wydostali się z jamy,
wygrzebanej pod wielkim kamieniem.
Obaj mieli na nogach rakiety śnieżne z jeleniej skóry i wierzbowych witek, ale wyższy
mężczyzna przewracał się nieustannie, bo za dnia powierzchnia śniegu stawała się mniej
twarda.
Potrzebowali dziesięciu dni, żeby dojść aż tutaj. Nie przejmowali się zamiecią w naj-
dzikszych partiach gór, odmrożone palce u rąk opuchły i zrobiły się szare, bolały dotkliwie,
gdy tylko wsuwali je pod ubranie, żeby się rozgrzać.
Chłopiec, który mógł mieć piętnaście, szesnaście lat, szedł wyciągając nogi i podtrzy-
mywał ojca za każdym razem, kiedy ten tracił równowagę.
Przyglądał się uważnie jego twarzy pod oblodzonym futrem czapki. Widział, że rany
są zaognione i zaczynają ropieć. Brązowe oczy zrobiły się matowe i spoglądały na świat obo-
jętnie.
- Wstawaj! Wstawaj, ojcze, nie możesz tak tutaj leżeć! Jest dzień, musimy iść dalej, to
przeprawimy się przez Turtagro jeszcze za widoku!
Ojciec spoglądał w górę na szare, zimne niebo. Sinym językiem oblizywał spękane
wargi, na które spadło kilka płatków śniegu.
- Diabli wiedzą, Ravi... czy nie byłoby lepiej, gdybym tu został...
- Wstawaj!
Rozkaz chłopca brzmiał ostro i nieustępliwie, ale w jego niesamowitych oczach tliła
się desperacja. Włosy miał pod futrzaną czapą półdługie, potargane, młoda twarz lepiej znosi-
ła zimno niż twarz ojca, może dlatego, że chłopak dostał lepszą czapkę, a poza tym w drodze
zawsze bardzo starannie wycierał każdą kroplę wilgoci.
Ujął ojca pod pachy, zwinne dawniej, muskularne ciało tamtego przypominało teraz
tuszę zaszlachtowanego zwierzęcia. Ojciec wymyślał i klął, ale głos mu się łamał.
Zaciskając zęby, chłopak przywrócił go do pozycji stojącej, a potem zaczął sznurować
jego śnieżną rakietę, która się rozwiązała.
- Zgubiłeś coś? Worek jest otwarty. Nie możemy niczego zgubić! Gdzie jedzenie?
Ojciec chwiał się. Rozciągały się przed nimi białe pustkowia, pozornie bezkresne, ale
daleko stąd, poza krawędzią szarej mgły, znajdują się jakieś ludzkie siedziby. Trzeba minąć
przysypane śniegiem pasterskie szałasy i mleczarnie za tamtymi wzniesieniami, miejsca,
gdzie latem można ukraść kubek jeszcze ciepłego mleka.
Trzeba przebrnąć przez położoną poniżej dolinkę, przez mokradła, przez zagajniki
górskich brzóz i wierzbiny.
Potem zacznie się schodzenie stromo w dół i przy odrobinie szczęścia w ciągu dnia
czy dwóch mogą dotrzeć do najwyżej położonych zagród Fortun.
Jeśli kamienne osypiska nie okażą się niemożliwe do przejścia teraz, w okresie osta-
tecznej rozprawy wiosny z zimą.
Jeśli nogi ojca ostatecznie nie zawiodą.
Ravi czuł w ustach ciepły smak krwi. Wiedział, że zużył większość swoich sił. Że on
sam wkrótce może paść na ziemię i z mętnym wzrokiem leżeć, pozwalając się pieścić zimne-
mu śniegowi, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Nie zdoła dźwigać ojca przez całą tę dłu-
gą, trudną drogę, jaką jeszcze mają przed sobą. W gruncie rzeczy nie był silnym ani dobrze
zbudowanym chłopcem, raczej chudym, ale zwinnym, i kiedy przyszło co do czego, wytrzy-
małym jak psia skóra.
Przeklinał tego upartego starego człowieka, który naciskami i groźbą zmusił go do po-
dróży. Ojciec był niczym niedźwiedź, prawdziwy olbrzym, kiedy dawniej napinał mięśnie ra-
mion, był w stanie rozerwać rzemienną przepaskę. Miał takie same czarne włosy, ale oczy
zdawały się łagodniejsze niż oczy syna. Nieczęsto zdobywał się na odwagę, by wytrzymać
spojrzenie swego jedynego potomka, zwykle, kiedy go bił, mocno zaciskał powieki.
Ravi myślał: Mógłbym zostawić go tutaj, niech leży, dopóki nie umrze.
Mógłbym od niego odejść, właściwie nikt nie miałby do mnie pretensji.
Wiedział jednak, zanim ta okrutna myśl dobiegła końca, że to niemożliwe.
Byli ze sobą związani, ojciec i on, chociaż bardziej niż cokolwiek innego łączyła ich
krew. Bywali już przedtem w ciężkich opałach, zaglądali w białe oczy śmierci i wielokrotnie
musieli walczyć o życie. Taki przypadł im los, sami go wybrali. Nie było na świecie miejsca,
które mogliby nazywać domem, i chyba nie będą go mieli, dopóki jakaś litościwa dusza nie
zbije paru desek, w których zostaną złożone ich szczątki.
Ravi przyglądał się ojcu, który chwiejnie, stąpając z nogi na nogę, wlókł się dalej.
Znowu poczuł ów znany szum w uszach, narastający do huku orkanu. Czekał na wizje.
Pojawiły się wkrótce.
Nad płaskowyżem wisiało blade słońce i świeciło prosto w oczy dwóm przemarznię-
tym ludziom, którzy uparcie przedzierali się przez nie mające kresu pustkowia. W powietrzu
wyczuwało się wiosnę, ale tutaj na wysokości co najmniej tysiąca metrów, nic jeszcze nie
świadczyło o jej nadejściu. Nawet mały strumyk z topniejącego śniegu nie zaszemrał. Nigdzie
żadnych ptaków, ciężkie chmury tłumiły wszelkie dźwięki i przesłaniały widoki, tworzyły
niemal nierzeczywisty nastrój. Ludziom zdawało się, że zostali owinięci w szarą, wilgotną
wełnę. Brudnożółte słońce świeciło nad horyzontem, wkrótce ono też zniknie, zbliżała się ko-
lejna długa noc.
Ravi nie rozpoznawał tej okolicy. Wiedział, że kiedyś już tędy przechodzili, ale wtedy
był chyba bardzo mały. Ojcu zaś najwyraźniej nie starczało sił, by zastanawiać się, czy idą we
właściwym kierunku, zostawiał za sobą w śniegu dziwne ślady, jak przepiórka, która odkryła,
że ktoś zagraża jej gniazdu i biega tam i z powrotem, udając ranną.
- Ojcze, musimy iść tą drogą! Chyba widzisz tamte skały, nie przedrzemy się obok
nich!
Rein przystanął z jękiem. Nasiąknięte wilgocią rakiety trzeszczały przy każdym kroku.
Teraz, pod wieczór, powierzchnia śniegu znowu zamarzała.
- Daleko jeszcze do szałasu? Gdzieś tu chyba powinny być szałasy należące do Turta.
Ojciec mamrotał niewyraźnie, pokazywał dziwnie przesadnym ruchem na pokryte ka-
mieniami zbocze, po którym schodzili.
- Tam... na dole. Ale o tej porze ludzi chyba nie ma.
- Trafimy - rzekł Ravi stanowczo, zaciskając rękę na worku przerzuconym przez ple-
cy.
Szli dalej, stawiając powolne, coraz mniej pewne kroki. Zewsząd czaiła się już ciem-
ność, Ravi zaczynał się śpieszyć, ale nie miał odwagi za bardzo popędzać ojca. Ten blisko
pięćdziesięcioletni mężczyzna był niewiarygodnie silny, znano go i na wschodzie, i na zacho-
dzie kraju jako siłacza podnoszącego ogromne ciężary. Nie należał jednak do takich, którym
można nieustannie dokładać obciążeń, a oni dają sobie z tym radę.
Ja taki jestem, myślał Ravi.
Codziennie życie zdziera ze mnie małe, cieniutkie, bolesne wiórki, a ja mimo to idę
dalej jakby nigdy nic.
Ojciec pochodzi z gatunku tych, co to potrafią wymachiwać siekierą, jednym doskona-
le wyćwiczonym cięciem powalą sosnę, a ziemia grzmi i trzęsie się, kiedy ona pada.
Kątem oka Ravi dostrzegł, że ojciec zaraz się przewróci. Przypominał drzewo podczas
burzy. Wielkie, potężne, górujące nad okolicą drzewo, które zaraz się podda, wyrywając z
ziemi korzenie.
Chłopiec szedł z zamkniętymi oczyma. Wywoływał wizje, ale one jakby się z nim
drażniły, pojawiały się i przepływały obok.
Jakiś mężczyzna... mężczyzna, a obok zwierzęta. Krowy? Nie, idą zbyt lekko, chyba
konie. Jedno zwierzę wydaje jakiś dźwięk. Przeciągłe, pełne skargi zawodzenie. Ktoś je ude-
rzył, a może ciął biczem? Ravi zaciska szczęki. Mężczyzna... chyba się uśmiecha, ale nie do
kogoś konkretnego. Jakby obok nich. Czy jest przyjazny? A może chce oszukać?
Ravi uznał, że najlepiej nic nie mówić. Nauczony doświadczeniem nie opowiadał o
swoich dziwnych wizjach, choć akurat teraz ojciec pewnie nie traciłby sił na wymierzenie sy-
nowi policzka, od którego dzwoni w uszach.
Coś innego przyciągnęło uwagę Raviego.
Przez chwilę nie był pewien, czy to jeszcze wizja, czy rzeczywiście dwa duże, piękne
konie mogą być przywiązane do niskich zarośli tutaj, co najmniej kilkadziesiąt kilometrów od
ludzkich siedzib.
Powiedział do ojca:
- Patrz! Ludzie!
Rein zatrzymał się, przesłaniał dłonią oczy, choć przecież słońce przestało świecić.
- Ludzie...?
- Tak! Konie! Więc muszą być i ludzie! - Uniósł głowę i węszył w powietrzu. - Jedze-
nie... rozpalił ogień...
Ojciec zaklął cicho.
- On? Chyba jest ich więcej? Myślisz, że zechcą nas zaprosić i dać coś do zjedzenia?
- Chyba nie odmówią pomocy. Sami zobaczą, że jesteś umierający...
Ojciec znowu zaklął, głównie z powodu tego strasznego zmęczenia. Uwolnił się od
wspierającego ramienia syna, stracił równowagę i runął jak długi na zamarznięty śnieg. Ravi
stał i zaciskał powieki, nie chciał patrzeć, jak ojciec próbuje wstać. Wolno ruszył przed siebie.
- Hej, dobrzy ludzie! Jesteśmy dwoma wyczerpanymi wędrowcami, którzy nie chcą
wyrządzić nikomu krzywdy...
Krzyczał w coraz gęstszy mrok, nie widział nikogo, tylko te dwa konie niecierpliwie
przestępujące w śniegu z nogi na nogę. Kiedy jednak podszedł bliżej, pod osłoną zarośli zoba-
czył skulony cień. Zobaczył też, że nieznajomy rozpiął dużą skórę dla ochrony przed wiatrem
ciągnącym od strony doliny.
- Stój!
Mężczyzna podniósł się i wyprostował. Ravi zobaczył, że trzyma w rękach coś długie-
go i ciemnego. Karabin?
Gwałtownie przystanął, jakby nagle przymarzł do śniegu. Nie miał nawet odwagi się
odwrócić, żeby zobaczyć, czy ojciec idzie za nim. Wkrótce jednak usłyszał jego ciężki od-
dech.
- Nie zbliżajcie się, wściekłe psy! Nie uwierzę, że jesteście tacy bezbronni! Tkniecie
moje konie, to porozwalam wam łby!
Ravi wyciągnął ku grożącemu ręce, pokazując mu puste dłonie.
- Nie... nie... nie ruszymy niczego, co należy do ciebie. Nie chcielibyśmy... prosimy
cię jednak, byś pozwolił nam posiedzieć i spędzić noc z tobą i twoimi końmi. Widzę, że masz
pod dostatkiem okryć, może skapnie też trochę jedzenia dla nas.
Mężczyzna splunął w śnieg. Wiatr szarpał poły jego kurtki.
- Jedzenia? Ha, nie mam więcej, niż sam potrzebuję. Niech wam się nie wydaje, że
Antonius Wędrowiec urodził się wczoraj! Niech wam się nie wydaje, że doszedłby w życiu
tak daleko, gdyby się litował nad wszelkimi włóczęgami! Idźcie swoją drogą, obcy! Idźcie,
jeżeli wam życie miłe!
Ravi poczuł, że ojciec trąca go w ramię.
Odepchnął go lekko na bok, nie chciał, żeby mieszał się do rozmowy. Wyczuwał
wściekłość ojca, jakby mu na kark spadały lodowate krople.
Ponownie zmierzył wzrokiem obcego, stwierdził, że tamten stoi ze strzelbą w rękach.
- Bardzo cię proszę, mój ojciec jest ranny i przemarznięty. Boję się, że sami nie damy
sobie rady, potrzebujemy...
- Wynosić się, powiedziałem! I to prędko!
Ravi nie widział w ciemnościach oczu tego człowieka, ale dostrzegł jakiś pośpieszny
ruch i zdążył zrobić tylko krok w tył, gdy kula świsnęła mu koło ucha. Rzucił się na ziemię,
pociągając za sobą ojca, potem przelazł przez jego ciało i badał, czy nie natrafi gdzieś na
strużkę świeżej krwi.
- To był strzał ostrzegawczy, łazęgi! Jeśli natychmiast nie pójdziecie swoją drogą, to
zobaczycie, że następnym razem nie spudłuję!
Rozdygotany Ravi głęboko oddychał, znowu złapał ojca pod pachy i z całych sił od-
ciągał jak najdalej. Rakiety śnieżne sczepiły się ze sobą i obaj upadli w śnieg, gonił ich grom-
ki śmiech tamtego.
- Na wszystkich strażników piekieł, przeklinam cię! Żeby cię dzikie zwierzęta pożarły
za ten brak miłosierdzia, żebyś połamał sobie wszystkie kości!
Śmiech przybierał na sile, stawał się coraz głośniejszy.
Ravi zacisnął pięści, grożąc naśmiewającemu się z nich człowiekowi, i wysyczał przez
zaciśnięte wargi kolejne przekleństwo.
Ojciec nie odezwał się ani słowem.
Szedł jednak naprzód, jakby posiadał jakąś siłę, o której Ravi nie wiedział.
Padli na ziemię pod wielkim kamieniem, ciemność wokół nich stawała się coraz gęst-
sza, niemal absolutna. W ostatnich promieniach gasnącego dnia ów kamień rysował się ponad
nimi niczym szara, chroniąca ich postać, i Ravi wciągnął ojca pod tę niepewną osłonę. Jedy-
ną, jaką udało im się znaleźć.
Dzwonił zębami, miał wrażenie, że ręce mu poodpadają, tak bardzo bolały go niczym
nieokryte palce. Nocą mróz chwyci z pewnością spory, chociaż znad doliny wiatr przynosił
raz po raz powiewy, w których wyczuwało się wiosnę.
Jeszcze jedna noc...
Tylko jedna noc, może jutro znajdą się wśród ludzi.
Ravi skulił się przy ojcu, zadbał, by dłonie starego znalazły się pod pachami, sam też
przez chwilę rozcierał sobie obolałe palce.
Został im jeszcze tylko jeden kawałek solonego mięsa, siłą wsunął ojcu kęs między
wargi, spostrzegł grymas, jakby tamten chciał wypluć słone jadło, które piekło go w otwarte
rany.
- Jedz! Potrzebujesz tego. W przeciwnym razie umrzesz!
Nabrał śniegu w dłonie, wepchnął go ojcu do ust. Tamten przełykał z trudem, ale jed-
nak. Ravi widział, że chuda twarz ojca krzywi się z bólu. Ale z jego gardła nie wydobył się
najmniejszy dźwięk.
- A co z twoimi nogami? Bardzo mokre?
Rein opadł z powrotem w śnieg. Gruby kożuch z owczej skóry stanowił skuteczną
ochronę. W workach mieli natłuszczone skóry, na których można się było położyć. Zwykle
dobrze chroniły przed wilgocią.
Ravi podniósł się, rozpostarł skóry na śniegu i wciągnął na nie ojca.
Dygocząc z zimna, okrył go kurtkami, a potem sam wpełzł na posłanie i ułożył się tuż
przy mężczyźnie, który go spłodził.
Leżał, nie śpiąc, nie miał odwagi zasnąć głęboko.
Nie bał się górskich zwierząt, ludzi na razie także nie.
Ale w ciągu tych czternastu lat, które przeżył na świecie, nauczył się wiele o sobie sa-
mym i swojej wyjątkowej sytuacji. W każdym razie tyle, by wiedzieć, że teraz, kiedy jest tak
strasznie zmęczony, pojawią się wizje. Nie był w stanie nimi kierować, nie umiał ich od sie-
bie odepchnąć... mógł tylko uczyć się z nimi żyć, a niekiedy tłumaczyć ich znaczenie i wyko-
rzystywać to.
Czuł lekki szum w uszach.
Nagle zrobiło mu się gorąco.
Ojciec z pewnością zapadł w sen, a może umarł?
Ravi nie starał się sprawdzić, jak jest naprawdę.
Usiadł na posłaniu i spokojnie wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma w nocne
ciemności.
Widział tańczące w powietrzu płatki śniegu, niektóre opadały leciutko na jego policz-
ki, kładły się na powiekach, które jednak ani drgnęły.
Wkrótce śnieg topił się od tej odrobiny ciepła, którą Ravi jeszcze w sobie miał.
Kropelki wody spływały po policzkach chłopca, nie były jednak słone ani gorzkie jak
łzy.
Wciąż wpatrywał się w mrok przed sobą.
Ciszy nad pustkowiem nie zakłócał żaden dźwięk.
Aż do chwili, gdy nagle powietrze przeciął ostry krzyk. Krzyk, który mógł wydać ran-
ny żbik albo wilk, albo jakiś człowiek w wielkiej potrzebie.
Ravi stwierdził, że wypełzł na śnieg, ręce miał czerwone, pokryte białymi plamami
odmrożeń, mocno zatkał sobie nimi uszy.
Długi rząd ludzi... sami obcy, wędrują w krajobrazie, którego on nie zna. Na samym
początku idzie wysoki mężczyzna, ubrany w skóry, byle jak ze sobą pozszywane rzemieniami.
Trzyma za rękę dziecko, małe, płaczące dziecko. U pasa dynda długi, połyskujący żółtym me-
talem nóż. Suną jak w pochodzie, słychać bębny... zgiełk instrumentów, prymitywną pieśń...
przystają obok wielkiego kamienia... dostrzega w ostrzu noża błysk wiosennego słońca...
Po chwili jakby przeskoczył z jednego sennego marzenia w drugie, teraz widział jakie-
goś mężczyznę z dwoma końmi, który schodzi wolno ścieżką ze stromego zbocza. Wokół nie-
go wszędzie śnieg, lecz także nagie, czarne szczyty, z których spływa woda. Niepewne słońce
rzuca cienie przed idącym. Ten nagle poślizgnął się w swoich niezdarnych butach, musiał jed-
nego z koni mocno szarpnąć za uzdę, bo zwierzę się opierało, nie chciało iść za nim tą stromą
ścieżką na krawędzi osypiska. Pod nimi rozciąga się dolina, tego ranka ukryta pod delikatną
zasłoną mgły.
I oto, w jednym momencie, bezgłośnie i jakby poza rzeczywistością, mężczyzna zni-
ka, a razem z nim jeden z koni.
Drugi stoi jak skamieniały na ścieżce, otwiera pysk, pokazując żółte zęby, zgrzyta
nimi w niemym przerażeniu, a potem rży tak, że głos niesie się daleko, zwierzę gwałtownie
zawraca i podchodzi kawałek w górę.
Ravi pozwala widzeniu ulecieć, zdążył się już nauczyć, że nie należy stawiać oporu.
Sceny falują przed jego oczyma, pojawiają się i znikają jak we śnie. Zdołał jednak wyczuć ból
dziecka i dotarł do niego intensywny zapach budzących się roślin. Wkrótce potem wrócił do
rzeczywistości, wszędzie śnieg i mróz, znowu mu się udało, potrafił zapanować nad swoimi
myślami. Zasnął.
Kiedy Ravi się ocknął, coś raziło go w oczy, jakieś ostre i trudne do zniesienia światło.
O czy przesłaniała mu czerwona plama, zmusił się jednak, by je otworzyć i rozejrzeć się po
okolicy.
Było już późno.
Słońce, migotliwa powierzchnia śniegu, tysiące diamentów zdobiły krajobraz i sztyw-
ne od mrozu ubranie chłopca. Mgła zelżała, ten poranek przynosił zapowiedź nowej pory
roku. Ravi miał wrażenie, że dociera do niego świergot ptaków, słyszał jakieś dziwne dźwięki
w powietrzu, trzaski i dudnienie jak w czasie, kiedy rzeka łamie lody i uwalnia się z okowów.
Ojciec wyglądał jak martwy.
Ale szeroka klatka piersiowa poruszała się z wolna przy ciele Raviego. Spali przytule-
ni do siebie i prawdopodobnie dzięki temu ocalili życie.
Ojcu burczało głośno w brzuchu, potem gwałtowny kaszel przestraszył Raviego i zara-
zem zirytował.
- Wstawaj, ojcze! Musimy ruszać. Jest piękny dzień, zajdziemy dziś daleko, może do
celu...
Ojciec otworzył jedno oko. Drugie było kompletnie zaklejone materią spływającą z
rany na czole.
- Chcę jeszcze pospać.
Głos brzmiał niczym zardzewiała piła w zetknięciu z twardym drewnem.
Ravi jęknął. Z niechęcią stwierdzał, że ojciec pozbawiony jest wszelkiej woli walki.
- Wstawaj zaraz! A jak nie, to cię tu zostawię i umrzesz, kto, do diabła, przejmowałby
się...
Teraz ojciec poruszył się, usiadł z wielkim wysiłkiem. Otworzył też drugie oko, pa-
trzył prosto w twarz Raviego.
- Nie odważysz się zostawić mnie tutaj, Ravi. Jesteś na to zbyt tchórzliwy... nigdy so-
bie sam nie dasz rady, taki odmieniec jak ty...
On o wszystkim wie.
Ravi czuł bolesne pieczenie w sercu za każdym razem, kiedy ojciec w ten sposób mru-
żył oczy i mówił z szyderstwem w głosie.
Odmieniec.
Głupiec.
Pomyleniec.
Owszem, to prawda. Nie dałby sobie sam rady. Bardzo chciałby się pozbyć tego
wiecznego ojcowskiego marudzenia i uszczypliwości, nie chciał więcej patrzeć, jak tamten się
upija, ani słyszeć, jak go przeklina i szydzi z niego, ale też z tych diabłów, które sprawiły, że
urodził mu się półgłupi syn.
Ravi dygotał w chłodzie poranka, drżał, gdy płuca wypełniały się mroźnym, czystym,
ale już jakby wiosennym powietrzem. Patrzył w inną stronę, odszedł kawałek od ojca. Dawno
już nie odważył się mu przeciwstawić.
Stary chyba jednak za nim pójdzie.
Ravi wiedział, że ta wyprawa przez góry naruszyła wyraźnie równowagę między nimi.
On sam powinien chyba teraz wymagać więcej szacunku dla siebie. Widać przecież, że
wkrótce będzie mężczyzną. Czyż nie uratował ojcu jego nędznego życia?
Musi być koniec z biciem, koniec z traktowaniem go jak smarkacza. Ale wystarczyło,
że ciemne oczy ojca na nim spoczęły, a Ravi zaczynał się trząść jak małe dziecko. Jakby w
każdej chwili spodziewał się ciosu w głowę ciężką ojcowską pięścią lub kopniaka w bok pod-
kutymi żelazem butami. Już dawno temu przekonał się, że o wizjach najlepiej nic nie mówić.
Wielokrotnie nosił wielki siniak na żebrach, kiedy pozwolił sobie na tego rodzaju zwierzenia.
- Nie staraj się być głupszy, niż jesteś, gówniarzu. Nie zmyślaj niestworzonych rzeczy,
myślisz, że mnie oszukasz?
Tak było za każdym razem, kiedy się wygadał, kiedy nie był w stanie powstrzymać
przepowiedni o wydarzeniach, które miały nastąpić.
Ojciec uczył go, że powinien trzymać pysk.
To przecież nie żadne wymysły, wiedział o tym dobrze. Ale dlaczego stary mu tego
zabrania? Dlaczego nie może uznać, że syn dźwiga straszne przekleństwo?
Ravi szedł szybciej, niż zamierzał, wiedział, że ojciec będzie miał trudności, żeby za
nim nadążyć, mimo że teren zaczynał łagodnie schodzić w dół.
Nikt jednak nie prosił go, żeby zwolnił.
Ravi jeszcze bardziej przyśpieszył kroku, zaciskał z goryczą zęby.
Musiał sobie pozwolić na tę małą zemstę. Na niewielką radość z tego, że usłyszy bła-
galne wołanie ojca, czy nie mógłby zaczekać...
Może jednak stary wolałby umrzeć, niż utracić twarz wobec swego niedorosłego syna?
Ravi zmniejszył tempo marszu. Nie chciał się odwracać i oglądać za ojcem, słyszał
szuranie śnieżnych rakiet kawałek za sobą.
Nad nimi krążył jakiś ptak Śnieżny jastrząb. Szary i biały, z brązowymi skrzydłami.
Ravi śledził lot ptaka, wyczuwał jakaś dziwną wspólnotę z tym stworzeniem.
Gdyby tak on mógł unieść się ponad pustkowiem i pożeglować w dal.
Gdyby to tak on...
Znaleźli samotnego konia parskającego nerwowo nad stromym urwiskiem. Był brązo-
wy, nędzną derkę pokrywał biały szron.
Poszarpana uzda zwisała z karku. Chyba ona właśnie uratowała konia, została zrobio-
na z kiepskiej skóry. Pewnie oba zwierzęta były ze sobą związane.
Ravi nie musiał spoglądać w dół na osypisko, by wiedzieć, co się tam znajduje.
Nieśmiała, pulsująca radość rozrastała się w jego sercu, które zaczęło bić szybciej.
Stało się. Znowu wszystko dokładnie przewidział.
Zacisnął pięści, najchętniej uniósłby triumfalnie głowę, ale coś go przed tym po-
wstrzymywało. Mroczne uczucie szczęścia buzowało w nim, sprawiało, że czuł się niczym
król, władca, potężny bóg.
- Koń jest nasz, ojcze! Tamten, przeklęty, dostał to, na co zasłużył...
Był absolutnie nieprzygotowany na cios, który spadł na niego od tyłu, nie pojął, co się
stało, dopóki leżąc na plecach i czując pod sobą ostre kamienie, nie spojrzał wprost w wy-
krzywioną twarz ojca.
- Coś ty, do cholery, zrobił?
Rein mówił szeptem, prawie bezgłośnie, ale takim tonem, że Ravi przestał oddychać.
Kolejny cios, już nie tak silny, spadł na policzek Raviego. To nie były ciosy wymie-
rzane w walce dwóch mężczyzn, to było raczej przywoływanie do porządku niesfornego, złe-
go dzieciaka.
Postać ojca odpłynęła sprzed oczu Raviego.
Teraz on zataczał się, schodząc po wąskiej oblodzonej ścieżce.
Na dole dostrzegał dziwnie wykrzywione ciało konia, krew zabarwiła kamienie ciem-
nobrunatnym kolorem.
Noga mężczyzny znajdowała się w jakiejś niemożliwej pozycji. Głowa rozpękła się
niczym orzech.
Ravi idąc liczył kroki.
Słońce lśniło nad nimi, wysyłając zapowiedź błogosławionego ciepła.
Dostrzegali już najwyżej położone zagrody, ale trzeba będzie do nich iść jeszcze bar-
dzo długo. Jak długo ojciec wytrzyma to tempo? Jak długo on będzie go wspierał i znosił na
dół?
Ravi wiedział, że niedługo znowu zobaczy, że ojciec jest jak bezradne dziecko.
To dziwne uczucie zabić człowieka.
Dziwne, i w jakiś sposób oszałamiające.
Nikt go tym nie obciąży. To było nieszczęście, mężczyzna był zupełnie sam, gdy jego
koń się poślizgnął i ściągnął go w dół.
Kiedy po raz pierwszy stało się coś takiego, Ravi płakał, był niepocieszony, tłukł pię-
ściami wszystkich, którzy próbowali uspokoić rozhisteryzowane dziecko.
Mały chłopiec spadł z bardzo wysokiego drzewa.
Inne dzieci stały jak porażone i patrzyły na zwisającą dziwnie jasnowłosą głowę, kie-
dy dorośli zabierali ciało.
Ravi uciekł stamtąd.
Nikt nie widział go płaczącego.
Ale dzieci szeptały o nim, po raz pierwszy w życiu odczuł coś, co mogło przypominać
szacunek. W ich oczach dostrzegał lęk, kiedy przynosiły mu a to drewnianą lalkę, a to kawa-
łek słodkiego placka, jakieś guziki z malowanego drewna, wędkę z dobrym haczykiem...
Zmarły chłopiec zakpił sobie z Raviego.
Więc Ravi zwabił go podstępnie, chciał, by tamten wszedł na drzewo. Kto zdoła wejść
wyżej? Zwycięzca będzie mógł ściągnąć spodnie przegranemu i wymierzyć mu dziesięć ra-
zów na gołą skórę w obecności kolegów.
Tamten śmiał się i szydził z malca, wszyscy wiedzieli, że Ravi nie jest taki zwinny.
Przeciwnik elegancko wspinał się z gałęzi na gałąź, posuwał się lekko naprzód, wyśmiewając
się z Raviego i nazywając go paskudnym małym krukiem.
Pozostałe dzieci obserwowały w napięciu rywalizację, coraz bardziej odchylały w tył
głowy ze stłumionym „oooch”, kiedy tamten szykował się do skoku na ostatnią, dotychczas
nieosiągalną gałąź na czubku drzewa.
Ravi po raz drugi zobaczył spadającego chłopca.
Dokładnie tak, jak w widzeniu.
Sprężyste, nieduże ciało leciało między liśćmi i gałązkami, opadało i opadało całą
wieczność, krzyk wydobywający się z przerażonych ust był niczym cięcie bicza, zakończył
się jednak głuchym dudnieniem.
Ravi biegł i biegł, przedzierał się przez las, kaleczył nogi o gałęzie i kamienie, ślizgał
się na mchu.
Wtedy nie odczuwał żadnego triumfu, była to tylko pierwsza i niepewna dziecięca
próba igrania ze śmiercią.
Czuł się niczym młody ptak, który po raz pierwszy wylatuje z gniazda, śmiertelnie
przerażony, czy skrzydła utrzymają.
Utrzymały.
Potknął się na zboczu, tak jak tamten chłopiec na drzewie, ale nie uderzył się, lądując
na ziemi miękkiej niczym kobiece objęcia.
Potrafi. Posiada taką moc.
Dotychczas nie odważył się nigdy użyć jej w obecności ojca, uczynił to dopiero dzi-
siaj, zdesperowany.
Ale czy w oczach Reina nie pojawiło się coś nowego, jakiś rodzaj lęku?
ROZDZIAŁ II
Szum strumyka akompaniował piosenkom małych dziewczynek. Bawiły się niedaleko
młyna, rzeka wzbierała i w kwietniowym cieple stawała się coraz potężniejsza, bardziej
wzburzona. Daleko, pod wysokimi szczytami, wciąż jeszcze mienił się bielą śnieg, ale każde-
go dnia słońce pochłaniało go, odkrywając nagie, szaroniebieskie skały.
Fiord leżał dziś spokojny, na powierzchni wody pojawiło się kilka ptaków, bryzgi bia-
łej piany wyznaczały tor przepływającej łodzi.
Na najbardziej nasłonecznionych pastwiskach pokazała się już młoda, intensywnie
zielona trawa. Owce, niczym kłębki wełny, chodziły chwiejnym krokiem, skubiąc upragnione
soczyste pożywienie. Niektórym z nich towarzyszyły brykające jagnięta.
- Patrz na moją łódeczkę! Idzie pierwsza!
Jasny głosik małej Hanny wzbijał się ponad szumem strumienia, dziewczynka podska-
kiwała na dużym kamieniu, śledząc zachwycona, z płonącymi oczyma, malutki kawałek kory.
Jedno oko dziecka mieniło się zielonkawo, jak wody fiordu, kiedy lodowce zaczynają topnieć.
Drugie było ciemnoniebieskie i trochę większe. Mówiono, że podobna jest do swojej babki,
upartej Marji o czarnych włosach. Ale wszyscy, którzy znali małą Hannę, wiedzieli, że odzie-
dziczyła też wiele z łagodnego, miłego charakteru swojej matki, Amelii. Bez znaczenia więc
było, że niesforna czupryna małej bardziej przypominała czarne włosy babki niż złocistolnia-
ne warkocze Amelii.
Troje dzieci na brzegu klaskało w dłonie; potem pobiegły, by przynieść nowe łódecz-
ki. Spuszczały je na wodę z kamiennej półki, tworzącej niewielki pomost ponad wzburzoną
rzeczką, łódki ruszały i w szalonym tańcu spływały w dół. Niektóre się rozbijały lub zacze-
piały o jakieś korzenie przy brzegu, nim zdążyły dotrzeć do celu: do powalonego drzewa ka-
wałek od nich, w dole rzeczki.
Mała Hanna machała ręką do stojącego nad brzegiem mężczyzny. Nie spuszczał wzro-
ku z dzieci, wycinał dla nich te łódeczki, uważnie obserwując niebezpieczną zabawę.
- Tatusiu! Zobacz! Ja znowu wygram, patrz teraz...
Dziewczynka pomknęła do kamienia z kolejnym kawałkiem kory w ręce, potknęła się,
powodując, że serce skoczyło ojcu do gardła, ona jednak ze śmiechem pobiegła dalej.
- Ostrożnie, Hanno! Woda taka wysoka...! Roześmiała się krótko, ale pochyliła jeszcze
bardziej, by patrzeć, co się dzieje z łódeczką. Pozostałe dzieci śmiały się i żartowały. W ich
reakcji nie było złośliwości, ale zachwyt małej Hanny przygasł, zastąpiło go rozczarowanie.
- Zaczepiła się! Och, nie, a tak pięknie płynęła...
Ojciec śmiał się, wołał dzieci do siebie. Cieszył go widok dziewięcioletniej córeczki,
która biegła z rozwianymi włosami, a tuż za nią jej najlepsza przyjaciółka. Ładny blondynek,
który zawsze dotrzymywał towarzystwa dziewczynkom, też był bystrym dzieckiem, to syn
najbliższego sąsiada Karlsgard, Magnusa Storlendet. Był najstarszym synem w rodzinie, ale
miał trzech młodszych braci.
Bendik wziął córkę za rękę, jej koleżankę za drugą. Chłopiec podskakiwał za nimi na
zwinnych, obutych w drewniaki nogach.
- Tatusiu, zagraj nam na flecie! Och, nie wykręcaj się!
Wiemy, że zrobiłeś nowy flet. Zrobiłeś, prawda?
Bendik powstrzymywał uśmiech. Spoglądał szelmowsko w otwartą, śliczną buzię có-
reczki. Ciemne włosy otaczały pulchne, rumiane policzki. Urokowi malej Hanny nikt nie był
w stanie się oprzeć.
W przyszłości będzie niebezpieczna dla wszystkich kawalerów z bliższej i dalszej
okolicy!
Czy już teraz nie wyczuwało się czegoś specjalnego w spojrzeniu małego Erlenda?
Czy nie rumienił się, nie gestykulował tak, że nie ulegało wątpliwości, iż nie z każdą dziew-
czynką tak chętnie by się bawił?
Bendik poczochrał dzieciom włosy, dziewczynki protestowały i robiły obrażone miny.
Mała Hanna zaczęła szukać w kieszeni ojca, pozwolił, by wyjęła maleńki flecik. Sama potra-
fiła już grać na tym instrumencie, ruchem świadomego grajka przyłożyła drobne palce do
otworków. Z prymitywnego instrumentu zaczęły się wydobywać wysokie, perliste dźwięki.
Popłynęły ciepłe tony, Bendikowi ze wzruszenia zwilgotniały oczy.
Dziewczynka wciągnęła głęboko powietrze, spojrzała zielonkawym okiem pod słońce.
- Cudownie, tatusiu! Ten jest jeszcze lepszy niż flet, który zrobiłeś w ubiegłym roku!
Poklepał ją po policzku.
- A w przyszłym roku, moja kochana... w przyszłym roku dostaniesz prawdziwy flet
z... dziewięcioma otworkami, jeśli potrafię...
- Ty przecież wszystko potrafisz, tatusiu! Ty jesteś taki zręczny!
Cmoknęła go w policzek i pomknęła jak wiatr. Pozostałe dzieci pobiegły za nią, chło-
piec na końcu. Bendik wołał za nimi, żeby same nie chodziły nad rzekę ani do młyna. Śmiały
się głośno, ale obiecywały, że nie będą.
Westchnął z uśmiechem, zerwał brzozową gałązkę, na której pojawiły się pierwsze
zielone bazie przypominające mysie uszka, i gryząc ją ruszył w stronę domu.
Słońce mieniło się w srebrnych guzikach surduta właściciela Karlsgard, kiedy spokoj-
nie szedł krętą drogą ze wsi nad fiordem. Zostawił za sobą kościół, na zboczach gór leżały za-
grody ciągnące się aż do Nes, należącego już do sąsiedniej parafii. Na skos od niego ponad
odnogą fiordu również leżała mała zagroda, a jeszcze wyżej na krawędzi stromego urwiska
znajdowały się resztki starego domostwa, porośnięte młodym lasem. Często kierował wzrok
w tę stronę, wiedział bowiem, że tam urodziła się prababka Amelii i cały ród stamtąd pocho-
dzi.
Bergaheim. Teraz opuszczony od tak dawna.
Kiedy przed czterema laty umarła Maria, Amelia wielokrotnie mówiła, że trzeba tam
pójść, rozejrzeć się.
Marja bardzo się zapaliła do pomysłu córki, ale zaraz potem zapomniała, jak to ona.
Bendik był tego miejsca ciekaw. Ludzie we wsi opowiadali o zagrodzie przedziwne
rzeczy, wciąż jeszcze wspominano Upadek, nieszczęście, kiedy cała rodzina spadła ze skalne-
go urwiska prosto na kamienny brzeg i stoczyła się w dół do fiordu.
Odwrócił głowę, odpoczywał chwilę pod wielkimi drzewami. Wieś poniżej wydawała
się w wiosennym słońcu bardzo piękna. Szczyty gór odbijały się w zielononiebieskiej wodzie,
a ponad jego głową wędrowne ptaki, które właśnie powróciły do domu, krzątały się przy bu-
dowie gniazd.
Za następnym zakrętem zobaczy własny dwór.
Karlsgard.
Dwór jego ojca.
Życie ułożyło się Bendikowi wprost niewiarygodnie. Zdarzało się niekiedy, że myślał:
Zaraz się obudzę. Oprzytomnieję i zrozumiem, że wszystko jest tylko snem.
Kiedy zwierzył się Amelii ze swoich dziwnych doznań, ona go nie wyśmiała.
- Ja też to przeżywam - szepnęła mu do ucha. - Codziennie dziękuję Bogu za tyle
szczęścia... wprost nie potrafię się nacieszyć...
- Dostałaś swoją porcję cierpienia w młodości - odpowiedział wtedy.
Teraz, kiedy tak szedł i rozmyślał o swojej ukochanej żonie, niemal czuł na policzku
dotyk jej dłoni.
- Oboje musieliśmy cierpieć - dotarł do niego jej szept.
Amelia, jego ukochana Melia. Taka cudownie jasna, niemal przezroczysta. Niebieskie,
bardzo niebieskie oczy, łagodne niczym letnie niebo. Podczas gdy oczy jej matki mienią się
niebezpiecznie zimnym szafirem jak wzburzone morze. Zawsze lubił swoją teściową, Maryj-
kę. Od pierwszej chwili, kiedy jako ubogi chłopak wywrócił jej świat do góry nogami, twier-
dząc, że jest synem Karla Oppdala.
Uwierzyła mu natychmiast. Zachowała się wobec niego bardzo elegancko. Dała mu
więcej, niż odważyłby się zażądać.
Z drugiej strony, Marja to straszna baba. Nikt nie odważyłby się jej przeciwstawić z
własnej woli. Bendik uśmiechał się pod nosem. Nigdy chyba żadna wieś tak bardzo nie pod-
porządkowywała się kobiecie! Marja występowała na wszystkich tingach, nie bała się zabie-
rać głosu, wprost przeciwnie, swobodnie wypowiadała się wobec tych wszystkich otyłych
chłopów, w obecności pastora, pisarza, pułkownika i lensmana. Milczeli, kiedy ona mówiła.
Kiwali głowami, mamrotali pod nosem, że się zgadzają, jeśli miała coś do zaproponowania.
Żaden z nich nie próbował jej uwodzić, chociaż z pewnością żałowali tego wszyscy. Zdawali
sobie sprawę, że tej kobiecie najlepiej dobrowolnie się podporządkować. Zorganizowała kie-
dyś szkołę dla wiejskiej młodzieży, choć teraz nikt się nią nie zajmował. Sama miała Vilde-
gard, dużą zagrodę, do której zawsze mogli przychodzić chorzy ludzie ze swoimi nieszczę-
ściami, także i ci najbiedniejsi. Wszystko, co tam hodowano i uprawiano, było magazynowa-
ne, by w razie nieurodzaju nie zabrakło jedzenia. Z czasem również bogatsi mieszkańcy para-
fii zaczęli kupować od Marji jej dziwne maści i herbaty, szukać porady w różnych dolegliwo-
ściach. Płacili jej ziarnem, podpłomykami lub suszonym mięsem. Ona potem rozdzielała je-
dzenie wśród tych, którzy nie byli w stanie wyżywić się sami. Marja oddała Bendikowi i
Amelii dwór Karlsgard, dawniej zwany Wdowią Zagrodą, w prezencie ślubnym. Sama zacho-
wała tylko Vildegard i udziały w statku. Vildegard zaliczano do najlepszych w okolicy, dwór
miał być zawsze prowadzony tak, jak robiła to Marja.
Niezwykła kobieta...
Babcia jego córki.
Przyśpieszył kroku, był młody i zwinny, nie skończył jeszcze trzydziestu lat. Szedł te-
raz lekko w stronę swojego pięknego dworu. Nie spuszczał wzroku z lśniących w słońcu za-
budowań, ostatniej jesieni posmarował drewno smołą, połyskiwała teraz soczyście w wiosen-
nym słońcu. A okna, jakich nie miał nikt we wsi, zdawały się mrugać, gdy się zbliżał. Miał
jeszcze do przejścia długą aleję wysadzaną drzewami, przyglądał się prostym dębom, które za
kilka lat rozrosną się, nabiorą okazałości. Na razie są bardzo młode, korony mają niezbyt buj-
ne, w tym roku nawet pączki się jeszcze nie ukazały.
Sam te drzewa posadził.
To było pierwsze, co zrobił we dworze, który jego ojciec doprowadził do rozkwitu.
Jakby chciał jak najszybciej odcisnąć tu własne piętno, stać się częścią tego, co zawsze nale-
żało do Amelii.
Na podwórzu zobaczył jakiś obcy wóz o kołach ubrudzonych błotem. Gniady stary
koń wsuwał głowę głęboko do wiadra, widocznie Amelia poczęstowała go owsem.
Przyjechała młoda gospodyni z Brattbakkmyra, właściwie jeszcze dziewczyna, ledwie
skończyła dwadzieścia lat. Urodziła już jednak dziecko, które teraz spoczywało w ramionach
Amelii, a obie kobiety gaworzyły z nim, cmokały i śmiały się. Matka promieniała z dumy.
Bendik poczuł bolesne ukłucie w piersi.
Amelia powinna mieć więcej dzieci, bardzo pięknie wygląda z maleństwem w obję-
ciach.
Jak to się stało, że nie doczekali się więcej potomstwa?
W pierwszych latach nie rozmawiali o tym, ale czas mijał i Bendik widział, że za każ-
dym razem, kiedy Amelia cierpi na swoją kobiecą dolegliwość, robi się smutna i blada, źle
sypia. W końcu zapytał wprost, a ona długo płakała w jego ramionach. On też odczuwał głę-
boką tęsknotę, ale bardzo się starał nie pogrążać w żalu za tym, czego los im poskąpił.
Amelia musiała to z siebie wyrzucić. Przepełniał ją wstyd i poczucie winy, często ro-
biła sobie z tego powodu wyrzuty.
- Nie jestem naprawdę dobrą żoną, Bendik. Nie potrafię dać ci syna... każdy mężczy-
zna przecież chce go mieć... co się stanie z naszym dworem, kiedy nas zabraknie?
On pokrywał wszystko śmiechem, zapewniał, że znajdą dobrego męża dla małej Han-
ny. Pocieszał ją, mówił, jak bardzo jest zadowolony, że ma tylko dla siebie swoje dziewczy-
ny.
Ona też zaczynała się uśmiechać i ocierała łzy. Przytulała się mocno do niego i szepta-
ła, że mimo wszystko nie zaszkodzi próbować... próbować wiele razy.
Teraz odwróciła się, drobna mała figurka w białoniebieskim czepku mężatki Amelia
wciąż ubierała się w jasne kolory, Marja zamawiała w Bergen najpiękniejsze materiały. Po-
chodziły z Francji, Anglii, od niemieckich tkaczek, kupowano nawet wschodnie jedwabie.
Teraz młoda gospodyni miała na sobie błękitną suknię z najdelikatniejszej wełny, o
prostym kroju.
Zobaczyła męża i oddała dziecko matce. Zdążył zauważyć w jej spojrzeniu błysk żalu.
- Bendik, ukochany, chodź natychmiast! Mam dla ciebie wspaniałe nowiny!
Zakręciła się jak w tańcu, chwyciła go pod rękę, dokładnie tak, jak to zwykła robić
mała Hanna.
- Ingeborg prosi nas, byśmy trzymali do chrztu jej małego synka, czy to nie cudowne?
Będzie chrzczony za trzy tygodnie, już jej obiecałam, że chrzciny wyprawimy u nas!
Musiał się uśmiechnąć, widząc jej prawie dziecinny zapał. Twarz Amelii wciąż była
delikatna, skórę miała gładką jak dziewczyna, ale wokół oczu pokazały się już pierwsze
zmarszczki. Kiedy była zamyślona, na czole pojawiały się głębokie bruzdy.
- Wspaniale - powiedział cicho i przytulił żonę do siebie. Mocno objęci wrócili do In-
geborg, Bendik witał się też z jej mężem, który siedział na wozie bardzo onieśmielony.
Bendik wyciągnął do niego rękę, zaprosił do domu na kieliszeczek. Młody gospodarz
zarumienił się, przepraszał za niespodziewaną wizytę, może to nie wypada tak przyjeżdżać,
gospodarze nie są im przecież nic winni, i Bendik nie powinien sądzić, że to jakaś spekulacja,
że chcą czerpać korzyści z tego, że ich pierworodny będzie miał takich bogatych rodziców
chrzestnych...
Bendik machnął ręką, widział, że tamten mówi szczerze.
- To dla nas zaszczyt, Sigurd. I chociaż nie łączą nas więzy krwi, to jest wiele powo-
dów, byśmy oddawali sobie nawzajem przysługi! Oczywiście, że będziemy trzymać do chrztu
waszego synka! I, rzecz jasna, chrzciny urządzimy tutaj w Karlsgard, jeśli sobie tego życzy-
cie!
- To najbardziej Ingeborg... ona by chciała zrobić wielkie wrażenie na swoim rodzeń-
stwie. Zaprosić wszystkich, dwanaście sztuk z babami, mężami, dzieciakami... ja to tam pra-
wie nikogo nie mam.
Znowu rumienił się, zakłopotany, Bendik musiał niemal siłą ściągnąć go z wozu i za-
prowadzić do eleganckiej izby, gdzie zawsze stała karafka z niemieckiego szkła napełniona
do połowy złocistą, pachnącą wódką.
- Oni chcą dać mu na imię Amos Bendelius - chichotała Amelia. - Oczywiście na na-
szą cześć!
Mąż patrzył na nią i nie wiedział, czy śmiać się czy nie. To rzeczywiście niezwykłe
imię. Ludzie zaczną gadać, bo przecież nie zapomnieli, skąd młoda para pochodzi. Ojciec Si-
gurda odebrał sobie życie, a rodzice Ingeborg oddali ją na wychowanie jako małe dziecko, on
był kupcem, nie miał czasu zbudować domu dla dzieci. Żona chętnie towarzyszyła mu w han-
dlowych wędrówkach, zapłaciła więc nieźle dobrej chłopskiej rodzinie, by zajęli się dziew-
czynką i wychowali ją po chrześcijańsku.
Nic dziwnego, że córka nie chciała teraz nazwać swego dziecka na cześć żadnego z
nich.
Głęboko w sercu Bendika ożyło stare bolesne wspomnienie o kobiecie, z którą był
związany, a która sama zdecydowała zakończyć swoje życie. Nie był w stanie zapewnić jej
nawet porządnego pogrzebu, nie potrafił zapobiec temu, że ludzie skazali jej duszę na wiecz-
ne potępienie. Na szczęście to nie ludzie mają ostatnie słowo w tego rodzaju sprawach, myślał
z goryczą.
- Amos to jeszcze ujdzie, w końcu biblijne imię. Ale Bendelius... to brzmi jak nazwa
jakiejś choroby.
Amelia śmiała się głośno, rozbawiona rzuciła w męża poduszką. Klęczała na łóżku,
włosy zaplotła na noc w dwa warkocze, które podskakiwały teraz na piersiach, wyraźnie wi-
docznych pod nocną koszulą.
- A moim zdaniem to dobre imię. Problem tylko z nazwiskiem, które zupełnie do nie-
go nie pasuje!
Bendik przechylił głowę i też śmiał się głośno.
- O, mój Boże... nie pomyślałam o tym. - Amos Bendelius Brattbakkmyra!
Oboje padli na posłanie, zanosząc się szalonym śmiechem, turlali się i hałasowali, nie
bacząc na to, że ktoś może usłyszeć. Zresztą służba od dawna przywykła do głośnego nocne-
go zachowania swoich państwa, zdarzało się, że gonili się nawzajem i biegali po sypialni ni-
czym rozbaraszkowane dzieciaki. W izbach na dole żyrandole drżały jakby przestraszone...
Ale nikt nie krzywił nosa.
To wprawdzie niezwykłe, ale trzeba się liczyć z takimi sprawami, jeśli się ktoś godzi
na służbę u córki Marji Oppdal. A tego miejsca nie zamieniliby na inne tylko dlatego, że go-
spodyni zachowuje się trochę osobliwie. Na to zapłata i warunki są zbyt dobre.
Mimo wszystko Bendik uciszał żonę, gdy ponownie wybuchnęła śmiechem. Przywarł
wargami do jej kręgosłupa, potem ułożył ją na posłaniu, uniósł koszulę i odsłonił dwie białe,
miękkie półkule.
- Wstydź się, jak możesz myśleć tak brzydko o takich dzielnych młodych ludziach!
Gdyby oni cię teraz zobaczyli, z pewnością nie chcieliby, żebyś podawała ich dziecko do
chrztu!
Amelia zachichotała.
- Co z tobą, szanowny panie? Coś się tak zamyślił...
- Zamyśliłem się? - Uniósł brwi i zacisnął wargi. W oczach miał wesołe ogniki oraz
coś jeszcze, co ona potrafiła odczytać bezbłędnie. - Zaraz ci pokażę...
Zachichotała znowu, ale śmiech przeszedł w jęk, kiedy mąż nagle wsunął ręce pod jej
ciało i uniósł z materaca.
Łaskotało ją okropnie, kiedy wolno przesuwał wilgotne wargi wzdłuż jej kręgosłupa.
Nie była w stanie leżeć spokojnie, wyrywała mu się. Jego głęboki, cichy śmiech i czułe piesz-
czoty rozpalały ją.
Uwielbiała taką zabawę.
Że też dorośli ludzie mogą wyprawiać takie figle!
Śmiech powoli gasł, oboje umilkli, przestali żartować, skończyli z wymierzaniem so-
bie delikatnych klapsów.
Przyjęła go z czułością, wszystko by oddała za tę błogosławioną chwilę, kiedy rozba-
wienie opuszczało jego twarz, znajdował się tak blisko niej, należał cały do niej.
Minęło sporo czasu, zanim poczuła, że jego ciało zrobiło się ciężkie i bezwolne, a w
końcu odsunął się od niej delikatnie.
Całował ją, głaskał jej włosy i szeptał czułe, pełne oddania słowa. Zapytał, czy jest
zmęczona, odgarnął jej włosy z czoła.
Wkrótce potem zasnął.
Ona zaś leżała i zastanawiała się, czy może tym razem nie stanie się cud...
Nie, nie miała już sił na budzenie w sobie nadziei. To zawsze kończy się rozczarowa-
niem. Z jakiegoś powodu utraciła płodność. Urodziła tylko małą Hannę, a potem już nigdy,
przez całe dziewięć łat...
Starała się cieszyć tym, co los jej dał. Szczerze mówiąc, nie było to takie trudne. Bo
czyż nie otrzymała szczęścia, o jakim tylko niektórzy mają odwagę marzyć? Czyż nie ma
męża, którego kocha ponad życie, i wspaniałej córeczki, czyż wszystko nie wskazuje na to, że
wyrośnie z niej i piękna, i mądra młoda kobieta? Sama zna wiele przykładów dużo gorszego
losu. Choćby niedaleko stąd w Hove, którego gospodarz ma więcej ziemi, niż jest w stanie
obrobić, ale Bóg nie zesłał mu syna, któremu mógłby przekazać dorobek życia. A karczmarz,
ów gruby nieszczęśnik, który ma już trzecią żonę, naprawdę zdrową i hożą dziewczynę w naj-
lepszych latach. Wszystko jednak wskazuje na to, że i ona nie da mu dzieci. Urodziwa, młoda
żona robi się coraz bardziej zgorzkniała i zła, goni starego nieszczęśnika po własnym domu
jak niewolnika. Amelia przeczuwała, że żona zmieni ostatnie lata życia karczmarza w piekło.
Tak się właśnie kończy, kiedy człowiek nie cieszy się darami, jakie otrzymał, myślała
Amelia, przywołując samą siebie do porządku.
Ale tak bardzo chciałaby dzielić taką radość z Bendikiem, ten pełen słodyczy czas,
kiedy płód dojrzewałby w jej łonie. Parę krótkich miesięcy jej życia. Pragnęła poczuć w sobie
jego ruchy, chciała przeżyć czas dobrego oczekiwania u boku Bendika.
Kiedy chodziła z małą Hanną, wszystko było inne. Ciąża w cierpieniu i strachu, w tę-
sknocie i smutku. Była przekonana, że on jest jej bratem. Spotkali się jako nieznajomi, poko-
chali się i zadzierzgnęli nierozerwalne więzy. I nagle spadła na nich ta okrutna prawda, że on
jest synem jej ojca. Nikt nie wiedział, jaki grzech popełnili młodzi. Nikt nie wiedział, że
Amelia wyjechała do Sogndal i Meisterplassen, by w tajemnicy urodzić dziecko, spłodzone w
niewybaczalnym grzechu.
Kazirodztwo...
Na szczęście okazało się, że to nieprawda.
Ból, którego doznała, kiedy matka zdradziła jej swoją tajemnicę, był dotkliwy, ale
ulga jeszcze większa. Okazało się, że to nie jej ukochany ojciec ją spłodził. Jej dobry, zawsze
troskliwy tata dał jej wszystko z wyjątkiem własnej krwi. Ona bowiem i jej brat bliźniak przy-
szli na świat w wyniku ponurej intrygi Marji, jakiej dopuściła się w młodości. Uwiodła syna
samego pastora.
W okresie po pogrzebie ojca Amelia zastanawiała się trochę nad tym, jak też wyglądał
ów Justitian Revelin, jaki był. Wyjechał do Kopenhagi, nie wiedząc o tym, że Maryjka spo-
dziewa się dziecka. Tam spotkał Nadjanę, ową dziwną kobietę ze wschodu. Wrócił do domu,
by umrzeć, a potem Nadjana została najlepszą przyjaciółką Marji.
Amelia przytuliła się jeszcze bardziej do śpiącego męża. Nadjana zabrała jej kochane-
go, dobrego brata bliźniaka, Karla Martina, ze sobą. Uratowała go przed ludźmi lensmana i
dragonami oraz jego własną głupotą. Jako jeden z pomocników Nielsa Kvithovuda mógłby
zapłacić głową, gdyby został złapany po ataku na zagrodę wójta. Nawet młody wiek nic by
mu nie pomógł. Buntowników należy bowiem karać przykładnie!
Amelia cicho westchnęła w ciemnościach.
Pomodliła się do Boga o to, by strzegł Karla Martina. O to, żeby zachował go przy ży-
ciu. Z każdym rokiem jednak, który mijał, nie przynosząc żadnego znaku od brata, Amelia
musiała godzić się z myślą, że już go nigdy nie spotka. Marja wspominała od czasu do czasu,
że chciałaby pojechać go szukać, ale wszystko, co mieli, to stary list, w którym Karl Martin
wspominał o jakimś ogromnym mieście na wschodzie... o Petersburgu. Zdarzało się, że nor-
wescy marynarze opowiadali o tej stolicy, która wciąż się rozrasta, umacniając jeszcze bar-
dziej władzę wielkiego rosyjskiego cara. To zaś mogło oznaczać kolejne niepokoje, choć mi-
nęło zaledwie kilka lat, od kiedy ostatecznie wykrwawiła się wielka wojna północna.
Może któregoś dnia matka wyruszy w drogę? Amelia nigdy do końca nie potrafiła po-
znać jej myśli. Bardzo się między sobą różniły, matka i córka, chociaż miały też wiele wspól-
nego. Zawsze jednak dobrze się ze sobą czuły, teraz były sobie równe, i Amelia wiedziała, że
matka zaakceptowała raz na zawsze, iż córka jest dorosłą kobietą.
Bendik pochrapywał cicho.
Amelia musiała się uśmiechnąć.
Jakże go kocha!
Cóż znaczą wszystkie inne zmartwienia, dopóki może sypiać w ramionach tego męż-
czyzny i widywać go każdego dnia, niemal w każdej godzinie?
Ocknęła się gwałtownie, zobaczyła, że Bendik już się ubiera. Leżała, rozkoszując się
ciepłem posłania, wchłaniała w siebie zapachy, jakie jeszcze unosiły się w izbie po ich wie-
czornej zabawie. Oblizała suche wargi, zatęskniła za kubkiem wody, a najlepiej mleka. Ben-
dik zmagał się z guzikami koszuli, najwyraźniej nie lubił tych nowych wynalazków o sztyw-
nych kołnierzykach i z mnóstwem guzików. Najlepiej czuł się w swoich starych koszulach,
sznurowanych pod szyją na rzemień.
- Pomóc ci?
Uśmiechała się zaczepnie, ledwo wystawiając nos spod kołdry.
Odwrócił się ku niej, lekko zirytowany, odrzucił z gniewnym parsknięciem jej propo-
zycję.
- Muszę się chyba ubrać sam, skoro mam wyjść, żeby zarządzać wielkim dworem...
- A ja najbardziej cię lubię bez ubrania - szepnęła i poczuła się niebezpiecznie zu-
chwała, ważąc się na takie słowa w świetle dnia.
On zerwał koszulę, którą już zdążył zapiąć na prawie wszystkie guziki, i cisnął w kąt.
Amelia wybuchnęła śmiechem. Bendik odrzucił na bok kołdrę, krzyknęła, bo zrobiło jej się
nagle zimno.
Ale on już znowu był przy niej, uśmiech na jej wargach stał się łagodniejszy, zawierał
wiele obietnic.
Bendik poczuł pełne zapału wargi żony na plecach i przeniknął go rozkoszny dreszcz,
ale właśnie wtedy oboje usłyszeli pośpieszne kroki na schodach. W następnym momencie, le-
dwie Bendik zdążył się okryć, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wesoły głosik oznajmił, że
czas, by staruszkowie skończyli z dziecinnymi zabawami i wstali. Czyż tata nie obiecał, że
pozwoli jej dzisiaj jeździć w siodle na Czarnym Kopycie? I czy mama zapomniała, że dzisiaj
mają tutaj przyjść wszystkie gospodynie z całej parafii?
Mała Hanna wbiegła do sypialni rodziców i rozsunęła zasłony. Ostre światło słonecz-
ne padło na jej twarz, rozzłociło ciemne włosy.
Mała okręciła się na jednej nodze, potem wskoczyła prosto na łóżko rodziców. Bendik
zdążył opanować irytację, nie potrafił się złościć, że córka przeszkodziła im w takiej chwili.
Dziewięciolatka z ufnością wpełzła pod kołdrę. Przytuliła się do prawie nagiego ciała
matki i wzdychała zadowolona, że jest jej tak ciepło i bezpiecznie. Niczym mała królowa żą-
dała dla siebie najwygodniejszego miejsca, w końcu leżała na miękkich poduszkach między
rodzicami. Przyglądała im się po kolei roziskrzonym wzrokiem.
- No? I co będzie?
Bendik ucałował ją z udawaną uprzejmością w rękę.
- Jeśli wasza wysokość cesarzowa mogłaby pójść na dół i zamówić jajka na boczku na
śniadanie... to być może wyrwę się z objęć tej cudownej kobiety tutaj...
Mała Hanna zrobiła buzię w ciup, protestowała zarumieniona słysząc żarty ojca.
Matka też ją ucałowała, życzyła przyjemnego dnia i śmiała się, kiedy dziewczynka
przyniosła grzebień, żeby uczesać niewiarygodnie długie, złote włosy matki.
- Ach, zapomniałam - zawołała mała Hanna. - Na dole jest babcia. Bardzo się dener-
wuje, mówi, że jej się śpieszy, ale jej się chyba zawsze śpieszy. Chce, żebyś pojechała z nią
do Vildegard, mamo, bo masz coś zobaczyć... pewnie znowu jakiegoś niezdarę, którego po-
zszywała tymi niemieckimi nićmi...
Amelia zaczęła szybko się ubierać.
- Dlaczego zaraz nie powiedziałaś? To chyba chodzi o nowe pisma, które przywieźli
ze Stavanger. Pisarz jest Niemcem, przetłumaczył wszystko... och, tak się cieszę. Jakie to
podniecające, że tyle się dzieje na świecie...
Mała Hanna złapała ojca za rękę i ciągnęła go z powrotem na ciepłe posłanie. Chciała
go trochę mieć tylko dla siebie.
- A ja nie uważam, że takie ciekawe są te wszystkie medyczne książki, lekarstwa i w
ogóle - powiedziała cicho, zagryzając dolną wargę.
Bendik przyglądał jej się ze źle skrywaną wesołością. Wiedział, że dziewczynka jest
co najmniej tak samo jak matka i babka zainteresowana wszelkimi nowinkami i nie-
sprawdzonymi jeszcze sposobami leczenia. Wszystkie trzy są prawdziwymi doktorami! A w
pokoju przeznaczonym na książki w Vildegard znajduje się już taki zbiór, jakiego nie ma ani
proboszcz, ani nawet biskup!
Odpowiedział z udaną powagą:
- Naprawdę? Uff, to niedobrze. Bo wciąż marzę o tym, by zostać ojcem wielkiego,
znanego lekarza.
Mała Hanna przyglądała mu się zaszokowana. To wszystko o książkach i lekarstwach
powiedziała głównie dlatego, że zawsze w głosie ojca wyczuwała rozczarowanie, iż te sprawy
pochłaniają mamie tyle czasu.
- No nie, ja nie mogę zostać lekarzem! Jestem przecież dziewczynką!
Ojciec roześmiał się. Podniósł ją wysoko, wyskoczył z łóżka i o mało się nie zaplątał
we własny pas, którego przedtem nie zdążył zapiąć.
- Oczywiście, że jesteś dziewczynką, najśliczniejszą i najzdolniejszą, najlepszą małą
dziewczynką, jaką ojciec mógłby mieć! Nie musisz zostać lekarzem, bym był z ciebie dumny.
Jeszcze długo będziesz tylko moją małą Hanną!
Dziewczynka śmiała się zadowolona, czochrała z miłością jego brązowozłote włosy.
- Babcia powiada, że przyjdzie taki czas, gdy dziewczynki też będą mogły być leka-
rzami. Ponieważ my jesteśmy najzdolniejsze!
Bendik wciąż śmiał się głośno.
- Rzeczywiście, chyba tak mówi, twoja najlepsza babcia! I chociaż to czyste szaleń-
stwo, nie zdziwiłoby mnie, gdyby miała rację, teraz jednak trudno mi w to uwierzyć!
Mała Hanna kiwała zadowolona głową, wyswobodziła się z objęć ojca i pobiegła ku
drzwiom.
- Szybciej, tato! Bo parobcy zjedzą twoje śniadanie! Podskakując zbiegała po scho-
dach, a Bendik przyczesał włosy i pobiegł za nią, pokonując po trzy stopnie na raz i witając
się z sympatyczną kucharką, która czekała na niego z patelnią pełną świeżych, drogocennych
jaj.
- Czy Amelia już poszła? Dlaczego się tak śpieszyły? Kucharka spoglądała na niego,
dobrze ukrywała niezadowolenie, ale na jej okrągłej twarzy widać było zatroskanie.
- Pani nawet na śniadanie nie miała czasu, pani Marja przyjechała tutaj powozem. Mó-
wiła, że przyszli do niej jacyś obcy i nie jest pewna, jak należałoby ich leczyć.
- Obcy?
- Tak, jacyś dwaj włóczędzy, jeden podobno jeszcze dziecko. Obaj okropnie poodmra-
żani, twierdzą, że idą z Lom i przeszli przez góry.
- Ale to przecież dopiero kwiecień... nie dalej jak wczoraj widziałem wysoko na ha-
lach świeży śnieg... to niemożliwe.
Kucharka skrzyżowała ręce na piersi i z ponurą miną potakiwała.
- Ale tak było. Naprawdę przeszli tę drogę. Ciekawe by posłuchać, co mają do powie-
dzenia, może wiedzą coś o mojej siostrze, która wyszła za mąż do Lom...
Bendik kiwał głową, ale myślami był gdzie indziej. Często się zdarzało, że Marja za-
bierała Amelię lub przysyłała po nią, jeśli pojawił się jakiś „interesujący przypadek”. Za-
zwyczaj oznaczało to szczególnie dotkliwe okaleczenia, symptomy nieznanej choroby albo
wyjątkowo ciężki stan pacjenta. Nie potrafił pojąć, w jaki sposób Amelia, ze swoją wrażliwo-
ścią i nieustanną troską o wszystko co żyje, mogła sprostać takim wyzwaniom, ranom, cier-
pieniu i śmierci. Ale taka jest jego żona, pełna sprzeczności.
Niewinna niczym święta, a w następnej chwili dzika i zmysłowa bardziej, niż miałby
odwagę sobie wyobrażać w najskrytszych marzeniach. No, ale musiał przyznać, że jego te-
ściowa znacznie przewyższa Amelię. Z niej po prostu emanuje energia i zmysłowość, chyba
żaden mężczyzna w okolicy nie jest wolny od zakazanych fantazji na temat Marji Oppdal.
Bendik jednak śmiał się z nich, on był bezpieczny i w pełni zadowolony w swoim małżeń-
stwie. Nie wszyscy mogą się cieszyć takim przywilejem.
- Cóż, trzeba się brać do roboty. Słyszałem, że były jakieś problemy z ziarnem siew-
nym?
Kucharka zarumieniła się, słysząc, że gospodarz rozmawia z nią o takich ważnych
sprawach. Hałasowała przez chwilę fajerkami, rzucając Bendikowi wymowne spojrzenia.
- Tak, pan przecież wie, co się stało ze statkiem Magnusa Storlendet, wciąż jeszcze nie
wrócił. Musiał podjąć nową podróż, ponieważ okazało się, że ziarno, które przywiózł przed-
tem, spleśniało w beczkach. Stary się wściekał, kiedy to odkrył.
Bendik skinął głową, wytarł kawałkiem chleba ostatnie krople tłuszczu i resztki żółtka
z talerza.
- Przejdę się dzisiaj do niego. Przygotuj mi świąteczne spodnie i koszulę.
Kucharka słuchała z powagą. To ona zarządzała domem, dwie dziewczyny, które dba-
ły o porządek, ubrania i wszystko inne podlegało jej.
Bendik postanowił wziąć ze sobą małą Hannę. Będą mogli pojechać na czarnym ko-
niu, dziewczynka to uwielbia.
- Mała Hanna też będzie potrzebować świątecznego ubrania. Jedzie ze mną.
Kucharka prychnęła tylko w odpowiedzi.
- Dziecko już siedzi gotowe do wyjścia, jak zawsze. Takiej małej ślicznej panienki
nikt...
Bendik słyszał w głosie starszej kobiety zachwyt i uśmiechał się zadowolony. Nie ma
równie doskonałego i słodkiego dziecka jak jego mała Hanna! A poza tym jaka mądra, zaled-
wie dziewięciolatka, a już czyta jak sam pastor i zna na wyrywki katechizm oraz kraje świata.
To Marja podjęła się uczenia małej, a Amelia ze źle skrywaną dumą wyrzucała matce, że po-
suwa się w tym za daleko. Po co panience wiedza o pogańskich rzymskich bóstwach? Po co
jej wszelkie wyjaśnienia, dlaczego wojny wybuchają i dlaczego się kończą? Amelia starała się
rozmawiać z małą nieco więcej na temat ziół, pielęgnacji chorych oraz opatrywania ran i ska-
leczeń. Właśnie zainteresowanie tymi sprawami łączyło obie dorosłe kobiety, Amelia instynk-
townie pojmowała, że to będzie również ważna więź między nią a córką.
Bendik nie widział chyba matki, która by bardziej rozpieszczała dziecko niż Amelia.
Zdarzało się, że zdejmował go lęk o to, iż małej zaszkodzi zbyt wiele pochwał, pieszczot, po-
darunków i uwagi. Widział jednak jej zachwyt każdym drobiazgiem, który dostawała, widział
też, że potrafi się dzielić, że bawi się z dziećmi komorników... mała Hanna nie jest rozpiesz-
czona ani zarozumiała. Mała Hanna ma charakter, którego nie można w ten sposób wypaczyć.
Nigdy nie będzie zadufana w sobie, nigdy nie będzie zadzierać nosa, jak to czynią córki
dzwonnika albo tego nowego kapitana. Bendik, właściciel Karlsgard, uniósł córkę i posadził
ją przed sobą na koniu. Zwierzę wolno ruszyło z miejsca, wystarczyło, że lekko pociągnął lej-
ce i dotknął piętą końskiego boku. Czarna klacz przywykła, że wykorzystywano ją jako
wierzchowca, stawiała więc równe kroki i szła pewnie po błotnistej drodze. Mijali pola na-
leżące do dworu, widzieli komorników orzących ziemię, dzieci pracujących zatrzymywały się
i pozdrawiały małą Hannę i jej ojca. Dziewczynka machała im w odpowiedzi, twarzyczka jej
promieniała, szeroki kapelusz zsunął się na kark, lśniące ciemnobrązowe włosy powiewały,
łaskocząc policzki Bendika.
Wchłaniał w siebie zapachy budzącej się ziemi, słyszał, że ptaki zaczynają już zaloty,
widział wysokie, niebieskie niebo, przypominające ludziom, że wkrótce nadejdzie lato.
Czy ktoś mógłby być bardziej szczęśliwy niż on?
ROZDZIAŁ III
Dostali do podziału kubek rozwodnionego rosołu, a potem gospodyni ich przepędziła.
Ze źle skrywanym lękiem wysyłała ich z zagrody, mamrocząc, że nie może im poświęcić wię-
cej czasu. Tyle jest wciąż roboty, więc niech nie żywią urazy. Przecież pozwoliła im się wy-
suszyć i wyspać, a jedzenia nie starcza nawet dla swoich™ teraz - na przednówku.
Ravi wiedział, że tu już niczego więcej nie dostaną. Ale ojciec dzisiaj też nie był w
stanie utrzymać się na nogach i marzł tak, że dygotał nawet w słońcu. Naprawdę jednak nie
mieli tu już czego szukać, zresztą żaden z trzech gospodarzy w Fortunsdalen nie miał im nic
do ofiarowania.
- Znasz może kogoś, kto sprzedałby nam konia? Sama chyba widzisz, że mój ojciec
nie może ustać o własnych siłach.
Gospodyni spoglądała na nich podejrzliwie.
- Macie aż tyle pieniędzy? Oczy Raviego błysnęły gniewnie.
- Gdybym nie miał pieniędzy, to bym nie pytał! Kobieta odwróciła się, grała na zwło-
kę. Ravi wiedział, o co jej chodzi. Bała się wymienić sąsiada, który ma konia w stajni. Myśla-
ła pewno, że zabiorą konia i nie zapłacą.
- No... nie, trudno będzie... oni sami potrzebują tych koni, wszyscy jak jeden.
Umilkła, znowu popatrzyła spod oka na chorego mężczyznę.
- Ale słyszałam, że gospodarz Leidulf kupił dwie stare chabety. W tych dniach mieli
mu je przyprowadzić zza gór... pewnie bardzo wynędzniałe. Wy nie szliście przypadkiem tą
samą drogą?
Ravi oddychał wolno. Jego twarz była niczym maska.
- Nie widzieliśmy żadnych koni - odparł stanowczo. Gospodyni wzruszyła ramionami,
mamrotała coś pod nosem. Wzięła duże drewniane wiadro, najwyraźniej zamierzała pójść do
studni. Ravi nie zaofiarował jej pomocy. Gospodyni niemal fizycznie czuła nienawiść, która
ją odprowadzała, kiedy szła ścieżką przez podwórze.
Tak oni postępują, wszyscy! pomyślał z goryczą Ravi.
Ludzie są niczym trudne do oswojenia zwierzęta. Pełni niechęci, zawsze z rezerwą w
oczach, zawsze mają szyderstwo na języku.
Przez całe swoje życie odczuwał to boleśnie. Widział, że obejmują się nawzajem, po-
zdrawiają przyjaźnie, obdarzają dobrym słowem, nigdy jednak uśmiechy ani otwarte spojrze-
nia nie kierowały się ku niemu. Na niego łypali spod oka, wszyscy obcy ludzie się tak zacho-
wywali, i zanim jeszcze otworzył usta lub wyciągnął po coś rękę, pojawiał się ten dziwny wy-
raz goryczy i niechęci w ich oczach. Żaden z nich nie dał mu nigdy niczego nie poproszony.
W ogóle nikt nie dał mu niczego, nie oczekując w zamian zapłaty.
Ravi popatrzył na ojca na pół leżącego pod ścianą zimnej obory.
- Nie możemy tu dłużej zostać - syknął.
Ojciec nie zareagował. Patrzył po prostu przed siebie pustym wzrokiem. Oczy miał
nadal bardzo zapuchnięte, a rany na twarzy wciąż nie zostały opatrzone. Z kilku pęknięć skó-
ry wypływały małe strumyki żółtej cieczy. Jedno oko każdego ranka było kompletnie zalepio-
ne, Ravi musiał je przemywać długo, zużywał wiele wody, zanim ojciec w końcu mógł je
otworzyć. Ale czy coś widział?
Ravi nie umiał powiedzieć.
Rozpalone czoło ojca i jego lodowate ręce nie wróżyły niczego dobrego. Jeśli ten czło-
wiek wkrótce nie dostanie porządnego jedzenia i nie wypocznie, umrze.
Ujął ojca pod pachy i ciągnął w górę, chciał go postawić na nogi. Miał wrażenie, że
przez całe życie wlecze za sobą ten ciężar. Prawie już zapomniał, że kiedy podejmowali ryzy-
kowną wyprawę przez góry, miał przy sobie silnego człowieka.
Teraz wszystko się zmieniło.
Teraz ojciec leży bezradny niczym małe dziecko.
Gdyby Ravi zechciał, mógłby wziąć odwet za wszystkie ciosy, za całą nienawiść i go-
rycz, którą ten mężczyzna na niego wylewał. Ale Ravi odkrył, że nie ma to już żadnego zna-
czenia.
Wielokrotnie sądził, że nienawidzi ojca, że przy pierwszej okazji wyrwie mu się i
ucieknie tak daleko, jak tylko zdoła. Wiele nocy przeleżał z piekącymi policzkami i po-
ranionym grzbietem, przeklinał imię ojca i życzył mu najstraszniejszych mąk piekielnych. Nie
cierpiał tych jego oczu, które odwracały się, kiedy Rein bił syna. Nie znosił tego użalania się
nad sobą, tych nie kończących się litanii na temat matki i jej zdrady.
Teraz to wszystko przestało się liczyć.
Oszałamiające poczucie wolności i świadomość, że stał się dorosły; nie cieszyło go
tak, jak oczekiwał.
Teraz ojciec nie dałby sobie rady bez syna.
Ravi wpatrywał się w niego, próbował domyślić się, co tamten czuje. Gdzieś w głębi
duszy chłopaka tlił się chyba jakiś jaśniejszy promyk. Jakieś uczucie wdzięczności, bo prze-
cież mimo wszystko to ojciec utrzymywał go przez te wszystkie lata. To on bronił go w razie
niebezpieczeństwa, protestował, kiedy inni robili synowi krzywdę, stłukł kiedyś bandę ściga-
jących go wyrostków.
Ravi szukał czegoś więcej. Szukał ojcowskiej troski, śladu jakiegoś innego wspomnie-
nia niż tylko długa, mroczna wędrówka.
Przypomniał sobie ojca sprzed ośmiu, może dziesięciu lat. Miał w pamięci piękny
dom, chyba jakiś pałac, położony pięknie nad fiordem. Mieszkał w nim baron czy ktoś w tym
rodzaju, siedzibę otaczały piękne ogrody, a niezwykłe, duże ptaki siedziały w domku na palu.
Ojciec nosił go na ramionach. Pokazywał, opowiadał o tej fantastycznej, bajkowej po-
siadłości. Śmiał się i żartował, podziwiał razem z synem niewiarygodne domostwo. A potem
wbiegł do jednego z ogrodów i ukradł dla Ravi ego soczysty owoc. Podzielili się nim, Ravi
wciąż pamiętał smak słodkiego soku i dobry humor ojca.
Rein jęknął boleśnie.
W podwórzu znowu ukazała się gospodyni, szurając głośno drewniakami w rozmo-
kłym śniegu.
- Jeszczeście nie pojechali? - warknęła zdyszana ze źle ukrywanym niezadowoleniem.
Ravi poczuł, że nienawiść rozpala się w jego duszy, nigdy nie gasnąca nienawiść do
wszystkiego i wszystkich, którzy zawsze go przepędzają, gdziekolwiek się pojawi.
Zdumiony usłyszał, że ojciec mówi:
- Już idziemy, babo. Nie wiem tylko, jak ci dziękować za naprawdę przesadną gościn-
ność.
- Hołota! - syknęła kobieta, ale w jej oczach widać było strach, kiedy oglądała się za
siebie, pośpiesznie przecinając podwórze.
Oczy Raviego lśniły matowo.
Wpatrywał się intensywnie w zgarbione plecy gospodyni.
Ona nagle zachwiała się i z krzykiem upadła, widocznie się o coś potknęła lub pośli-
zgnęła na mokrych kamieniach przy wejściu do domu. Przewróciła się na plecy, wypuściła
wiadro, które z rozmachem uderzyło o schody i rozpadło się na pojedyncze klepki. Rozlana
woda utworzyła dużą kałużę, większa jej część oblała kobietę w tej krótkiej sekundzie, kiedy,
wymachując rękami, miała nadzieję, że zachowa równowagę.
Skarżyła się teraz głośno, usiadła w kałuży i masowała kostkę lewej nogi.
Wkrótce gniewne przekleństwa przeszły w rozpaczliwe zawodzenie.
Starała się wyczołgać na suche miejsce, kierowała się ku drzwiom obory, w której
znajdowali się dwaj obcy mężczyźni.
- Pomóżcie mi! Moja noga... chyba złamałam!
Twarz wykrzywiał ból.
Ravi nie spojrzał na ojca. Popatrzył natomiast w oczy kobiecie, odpowiedział na jej
błagalne spojrzenie chłodem i kompletnym brakiem zainteresowania. Z wolna przerzucił swój
worek przez ramię, worek ojca umocował sobie w pasie. Jedną ręką pomógł się podnieść Re-
inowi, w drugiej ściskał solidny kij, którym podpierał się w drodze.
Ruszyli wolno.
Bolesny szloch gospodyni cichł za nimi z każdym krokiem, a kiedy wchodzili na
ścieżkę wiodącą w dół od gospodarstwa, już prawie jej nie słyszeli.
Przy każdym ruchu Rein pojękiwał cicho, ale brnęli dalej w topniejącym śniegu, kie-
rując się ku fiordowi.
Pokryte lodem szczyty wznosiły się po obu stronach, ale Ravi nie dostrzegał ich groź-
nej urody. Nie widział, że na halach trawa zaczyna się leciutko zielenić, nie słyszał, że w doli-
nie wzbierająca rzeka szumi wesoło. Przez cały czas patrzył daleko przed siebie, wiedział, że
jeśli ojcu starczy sił, to pod wieczór dotrą nareszcie do Skjolden i do fiordu. A tam znajdą z
pewnością kogoś, kto zdoła pomóc choremu. Żeby tak mieć konia! Żeby tak nie stracili wszy-
stkich pieniędzy, żeby tak ojciec nie wdał się w aferę z pędzeniem wódki w dolinie po tamtej
stronie gór...
Serce Raviego przepełniała gorycz. Słyszał, że przy każdym kroku coś chlupie leciut-
ko w jego worku. Przysiągł sobie jednak, że dopóki to zależy od niego, ojciec nie dostanie ani
jednej kropli.
Odpoczywali na niewielkiej równinie. Droga wiła się od jakiegoś czasu między stro-
mymi zboczami, ale kiedy przejdą kolejne wzgórze, to otworzy się przed nimi piękny krajo-
braz o łagodnych liniach. W ciągu jakiejś godziny można by zejść na dół do osady. Tymcza-
sem ciemność ogarniała ich już ze wszystkich stron, a ojciec drżał z zimna i zmęczenia.
Ravi miał jeszcze tylko kilka kawałków suszonego mięsa, by go wzmocnić. Nazbierał
nad rzeką jasnozielonych źdźbeł, teraz, wczesną wiosną, listki kminku miały delikatny smak.
Wypłukał w rzece skórzany bukłak i ponownie napełnił go do połowy. Po chwili wahania wy-
ciągnął zębami korek z bańki, w której była wódka, i wlał do bukłaka sporą porcję. Może to
mimo wszystko doda ojcu siły. I może trochę go rozgrzeje teraz, kiedy nocny mróz znowu za-
czyna dotkliwie kąsać.
Nie udało mu się jednak postawić chorego jeszcze raz na nogach i zmusić go, by szedł
dalej.
Ravi domyślał się, że tym razem przegrają. Jeszcze jedna noc pod gołym niebem...
jeszcze jedna noc na mrozie, z gorączką...
Chyba tego ojciec nie przeżyje.
Ale starszy mężczyzna znowu zaskoczył swego syna, z wielkim wysiłkiem podniósł
się i stanął.
Nie padło między nimi ani jedno słowo.
Serce Raviego wciąż jeszcze biło dziwnie, a wspomnienie rannej kobiety powracało
do niego w równych odstępach czasu.
Ojciec to widział.
Ojciec wie.
Tym razem jednak nie miał już siły, by go uderzyć lub zwymyślać.
Coś zupełnie nowego kiełkowało w stosunkach między dwoma wędrowcami.
Ravi doznawał jakichś osobliwych uczuć, gorzkich, a zarazem słodkich, szumiało mu
w głowie. Rozpalał się w nim płomień, ten niedozwolony ogień, który był zadeptywany za-
wsze, kiedy on nie potrafił go kontrolować. Doznawał zawrotów głowy, strach i nienawiść
mieszały się teraz z jakąś dziwną słabością.
W miarę jak krok po kroku zbliżali się do uśpionej osady, myśli Raviego stawały się
coraz śmielsze. Teraz wszystko potoczy się inaczej, nie będzie się dłużej godzić na chłód,
okazywany mu przez innych ludzi. Koniec z bezbronnością, kiedy spadają na niego ciosy lub
szyderstwa.
Ojciec nie ma już nad nim władzy. Może jedynie krzyczeć i przeklinać, może mu wy-
myślać, grozić pastorem i lensmanem.
Ravi jest dość silny, by poradzić sobie z nimi wszystkimi.
Najwyraźniej posiadał tę moc od urodzenia, ale ojciec ją w nim tłumił.
Teraz koniec z tym.
Czarne oczy lśniły paskudnie w ciemnościach, jak u świeżo obudzonego drapieżnego
zwierzęcia o pustym żołądku i poszarpanej skórze.
Nieduży człowieczek w czterowiosłowej łodzi nie odważył się protestować, pokornie
zabrał obcych. Teraz sam siedział przy pierwszej parze wioseł, patrząc, jak młodszy mężczy-
zna ciągnie za sobą chorego ojca. Łódź kiwała się groźnie. Już i tak była przeciążona beczka-
mi z siewnym ziarnem i wielkimi zwojami skór.
Marzł trochę mimo ciepłej kurtki i grubych skórzanych spodni.
W jego łodzi działo się coś groźnego.
Nie mógł powstrzymać drżenia, kiedy chłopak wbił w niego wzrok, prosząc, by wio-
słował z całych sił.
- Chcemy się dostać do Vildegard, gdzieś w parafii Lyster. Słyszałem, że mieszkają
tam kobiety, które potrafią opatrzyć takie rany jak te, które ma mój ojciec!
Właściciel łodzi potakiwał przestraszony.
- Tak... tak, to Marja Oppdal, dobra kobieta. Ona wam na pewno pomoże... i nie zażą-
da wiele w zamian. Ona jest najbogatsza w naszej okolicy... niezwykła kobieta.
Ravi skinął głową.
Poczuł się teraz bezpieczniej, wiedział, że podróż wkrótce dobiegnie końca. Pozwolił
sobie na głębokie westchnienie, kiedy ruszyli, a on sam mógł poczuć, że łódź sunie naprzód,
chociaż on nie porusza ani jednym mięśniem.
Piekło go w żołądku.
Oczy go bolały, głowa zdawała się być wypełniona rozkisłym śniegiem.
Ojciec leżał i oddychał ze świstem.
Ravi patrzył na niego z rodzajem czułości. Ten stary włóczęga był bardziej wytrzyma-
ły, niż przypuszczał. Może osądzał ojca zbyt surowo? Może nie zastanawiał się nigdy nad
tym, jak ciężko właściwie było mu żyć. Może ojciec miał rację, starannie ukrywając dziwne
zdolności swego syna.
Ale teraz było już za późno.
Zwierzę zerwało się z uwięzi.
Ravi wyczuwał potężną moc narastającą w jego piersiach, groźną jak przetaczający się
grzmot, jak strumień lawy, którego nikt nie jest w stanie zawrócić.
Spoglądał na człowieka przy wiosłach. Nieduża jasna głowa nadawała mu bardzo mło-
dy wygląd. Był niewielkiego wzrostu, nie miał brody, chociaż skończył już pewnie trzydzie-
ści lat. Zabrał ich, co prawda ze strachu, ale mimo wszystko.
Ravi z wahaniem sformułował w głowie przyjazną myśl. Pragnienie, żeby tamtego
spotkało coś dobrego, swego rodzaju zapłata za przysługę. Powtarzał tę myśl, aż zaczęły mu
pulsować skronie, koncentrował się, wpatrzony w człowieka, jakby chciał przekazać mu swo-
je dobre uczucia.
Ciekawe, czy to także działa?
Dobrze byłoby wiedzieć.
Ale na głowę wiosłującego mężczyzny nie spadło złoto ani nie stało się nic podobne-
go. Nie wyglądał też na bardziej szczęśliwego pod uważnym wzrokiem Raviego.
Tylko Rein układał wargi tak, że wyglądało to na coś w rodzaju błogości.
Przez chwilę stał, wahając się, przy płocie, spoglądał na zadbane podwórze, tu była
już wiosna, ale pod ścianą obory leżało jeszcze mnóstwo porąbanego, suchego drewna. Zwie-
rzęta, które wypuszczono na zewnątrz, nie były takie wychudzone jak owce, które widzieli
dalej stąd, w górach. Z dachu domu przez dwa otwory wydobywał się dym, a ściana zwróco-
na ku południowi miała okna. W głębi podwórza widać było dużą oborę, jedna część najwyra-
źniej została dobudowana w ostatnich latach. Pola wokół zadbane, już czarne, ziemia zaorana.
Słońce tutaj na dole przygrzewało solidnie. Nawet wieczny chłód płynący znad fiordu nie był
w stanie ostudzić ciepłego powietrza.
To bardzo piękna okolica. Ravi wiedział, że przechodzili już kiedyś tędy, nie potrafił
jednak przypomnieć sobie, jak zielona była wtedy woda ani jak głęboko w ląd wrzyna się
fiord.
Aż do samego końca otrzymywał pomoc. Człowiek z łodzi poświęcił swój czas, żeby
pokazać mu, gdzie leży Vildegard.
No i oto stoi tutaj, nieoczekiwanie przestraszony. Znany od dawna ucisk w żołądku
stał się znowu bolesny. Wahał się, czy wejść do środka. Bał się wyrazu ludzkich twarzy, ich
myśli, które dopadały go niczym niewidzialne strzały. Chłód niechęci. Uczucie, że nikt go ni-
gdzie nie zaprasza.
W drzwiach ukazała się młoda dziewczyna. Niosła dwa wiadra, skierowała się w stro-
nę chlewu. Słyszał głośne kwiczenie i wrzaski świń, kiedy tam weszła.
Po chwili dziewczyna wróciła, pochyliła się przy studni, nabrała wody, żeby wypłukać
wiadra.
Później wyprostowała się i właśnie wtedy zobaczyła obcego.
Ciemne włosy zaplotła w dwa warkocze, ubrana była w zwyczajną szarą, wełnianą
suknię. Czepek na głowie był stary, postrzępiony na brzegach. Ale twarz miała jasną i łagod-
ną. Ravi ukłonił się i pozdrowił ją niepewnie.
- O, zdaje się, że mamy gości? Czy możemy wam w czymś pomóc?
Głos dziewczyny nie wydawał mu się szczególnie piękny. Sama zresztą też nie była
zbyt urodziwa, Ravi widział to wyraźnie, kiedy podeszła bliżej z wiadrem w zaczerwienionej
ręce, uśmiechając się szerokimi ustami.
Ale było w niej coś promiennego.
Omal się nie przestraszył, nie znajdował słów, by odpowiedzieć na jej uprzejmość.
Przyzwyczaił się raczej powarkiwać i grozić, kiedy miał do kogoś interes.
Nie musiał jednak nic mówić.
Dziewczyna natychmiast podbiegła do Reina i ujęła go pod pachy.
- Och, ten nie wygląda za dobrze. Czy to twój ojciec? Jakie okropne rany, czy on się
poparzył? A może to odmrożenia? Zaraz sprowadzę Marję. Wejdźcie tymczasem, wchodźcie
do środka... Marja jest tam, chłopiec też...
Ravi wniósł ojca po schodach. Rein jęczał i mamrotał niewyraźnie, sprawiał wrażenie
nieprzytomnego. Z domu wyszła jakaś kobieta i ujęła go pod drugie ramię. Wkrótce potem
chory leżał wyciągnięty na czystym, wypełnionym słomą materacu, niedaleko paleniska.
Znajdowali się w dużej, jasnej, bardzo ładnej izbie. Było w niej zdumiewająco mało mebli,
tylko długi, duży stół, i jakieś wielkie szafy wzdłuż wszystkich ścian.
Pośrodku znajdował się murowany piec, Ravi widywał takie już dawniej. Dym z palą-
cych się bierwion uchodził do kamiennego kanału i był odprowadzany na zewnątrz. Pachniało
świeżym jałowcem i innymi roślinami. W powietrzu unosił się jednak jeszcze jakiś mdły za-
pach, może z saganka, który stał nad ogniem na żelaznej płycie?
- Podłóżcie mu to pod głowę. Spróbuj zdjąć mu buty. Od dawna tak idziecie? Ty też
wyglądasz na wycieńczonego, młody człowieku... chodź, najpierw muszę cię nakarmić.
Ravi potrząsał głową, najbardziej ze zdziwienia nad niezwykłą uczynnością dziewczy-
ny.
Co to za miejsce?
Dlaczego, na Boga, ci ludzie tak życzliwie przyjmują obcych?
I kogo stać na to, by każdemu, kto przechodzi drogą obok, proponować jedzenie i łóż-
ko?
Ale potakiwał tylko, wykrztusił parę słów podziękowania i wkrótce potem siedział nad
wielką miską parującej zupy. Na powierzchni pływały skwarki. Z każdą łyżką gorącego je-
dzenia wracały mu siły. Napój, który mu podano, miał trochę gorzki smak, ale czuł, jak ciepło
i zadowolenie rozprzestrzeniają się w przemarzniętym ciele. Cóż za wspaniała młoda kobieta!
Ona też się do niego uśmiechała, dolewając zupy i napoju. Wypytywała o to i owo, ale
ponieważ nie odpowiadał, dała spokój.
Ravi zauważył, że przygląda mu się spod oka. Instynktownie wbił wzrok w miskę z je-
dzeniem. Unikał patrzenia wprost w jej ciemne oczy, nie chciał, by ból wykrzywił twarz tej
młodej, sympatycznej osoby.
Widywał to tysiące razy przedtem.
Ktoś na niego spoglądał, on odpowiadał spojrzeniem i wtedy twarze zastygały, a lu-
dzie odwracali się od niego pośpiesznie.
Coś musi być w jego wzroku. Coś, co ludzi przeraża, przepełnia niechęcią.
Usłyszał, że dziewczyna wyszła.
Pośpiesznie po raz drugi opróżnił miskę i kubek, a potem poszedł do wielkiej izby,
gdzie ojciec leżał przy piecu i karmiono go lekką mleczną zupą.
Ciemnowłosa, wyprostowana kobieta siedziała przy posłaniu. Jej włosy mieniły się
niebieskawo, jakby padało na nie światło z okna. Zarumieniona, oczy mogła mieć niebieskie
albo czarne, jak oczy Raviego.
Poczuł, że kręci mu się w głowie. Czy to możliwe?
Kobieta nie ukrywała pod czepkiem swoich bujnych czarnych włosów, związała je tyl-
ko wstążką wokół głowy, by loki nie opadały na twarz. Miała małe dłonie i talię szczupłą, jak
u małej dziewczynki.
Ravi mrugał pośpiesznie.
Głos ojca był cichy i rozgorączkowany. Nie można się było jednak pomylić.
- Marri... Marri... w końcu wróciłaś...
- To nie jest mama... pomyliło ci się, skończ już z tymi głupstwami!
Ravi szeptał ojcu prosto do ucha, mówił surowo i gniewnie. Ojciec jednak wciąż miał
na twarzy ten beznadziejny uśmiech, Ravi wstydził się za niego. Co sobie te kobiety
pomyślą? Może uznają, że ojciec cierpi na jakąś chorobę głowy, jest lunatykiem albo coś w
tym rodzaju? W takim razie pewnie ich wyrzucą. Bo jeśli ludzie czegoś się naprawdę boją, to
właśnie takich chorób. Nagle ojciec chwycił mocno tę obcą kobietę, przyciągnął ją do siebie,
desperacko, z nieoczekiwaną siłą przyciskał ją i błagał, żeby nie odchodziła. Ravi musiał po-
móc jej się wyrwać z jego objęć, a teraz stał, trzymając w ręce kawałek tkaniny, który ode-
rwał od jej sukni. Przerażony gniewem, który musiał teraz nadejść, kompletnie oniemiał. Ale
żadna z kobiet nie rozgniewała się.
Ravi upuścił wyrwany kawałek spódnicy Marji, który dosłownie palił mu palce. Po-
tem rękami zasłonił twarz. Podskoczył, kiedy poczuł dotknięcie czyjejś ręki na barkach, zdu-
miony słuchał przyjaznych, uspokajających słów. Zaraz też sam zaczął pośpiesznie tłuma-
czyć:
- On jest po prostu nieprzytomny, to chyba ta gorączka... przeważnie to rozsądny czło-
wiek, i nigdy... podarłem ci suknię.
Marja uśmiechała się.
- Dobrze, już dobrze, chłopcze. Słyszałam i widziałam gorsze rzeczy. Wielu chorych
tak się zachowuje, myślą, że jestem ich matką albo ukochaną żoną... nie musisz się tego wsty-
dzić, młody Ravi. Zrobimy dla twego ojca wszystko, co możliwe. Wygląda na silnego czło-
wieka, na pewno z tego wyjdzie. Ma tylko paskudne odmrożenia na rękach i na nogach. Nie
mówiąc już o twarzy... Chyba nigdy nie będzie miał takich gładkich policzków jak ty!
Leciutko pogładziła policzek Raviego.
Nagle świat zaczął chłopcu wirować przed oczyma. Czuł miękkość jej dłoni, słyszał
łagodny głos, twarz stojącej obok gospodyni znajdowała się jakby za mgłą.
Widział niewyraźnie.
Kobiety jakby odpłynęły w dal, musiał mrugać, by odzyskać ostrość widzenia.
Ból w sercu narastał. Do diabła, one gotowe pomyśleć, że jest szalony tak jak ojciec.
Stoi, gapi się, on, który przeniósł dorosłego mężczyznę przez góry, w ciągu zaledwie tygodnia
zabił jednego człowieka i zranił innego.
Czuł palenie w miejscu, gdzie Marja dotknęła jego policzka.
Nie był w stanie wykrztusić z siebie ani jednego rozsądnego słowa.
Oszołomienie, groźne poczucie winy, wszystko to topniało niczym masło przy otwar-
tym ogniu. Gorzki smutek mieszał się z wielką radością.
Zacisnął pięści, chciał zmusić język, by powiedział coś ładnego, podziękował, ale
wszystko, na co się zdobył, to przenikliwy krzyk, zanim wybiegł z pokoju, by odnaleźć do-
brze znaną samotność.
Marja i Amelia patrzyły zdumione w ślad za chłopcem. Trochę dziwnie się zachowy-
wał i te jego oczy... takie strasznie czarne, tak głęboko osadzone.
Amelia dostała gęsiej skórki na rękach. Marję natomiast ogarnęła nieprzeparta cieka-
wość. Co to za ludzie, ci dwaj?
Mają takie czarne włosy, niemal jak ona sama. Ale rysy bardziej wyraziste, twarze
jakby kwadratowe. Obaj mają wąskie wargi, twarz ojca pokrywa szaroczarny zarost. Młode-
mu zarost jeszcze się nie posypał, ale ta dziwna twardość czyni go starszym. Może mieć nie
więcej niż szesnaście, siedemnaście lat...
- Jaki dziwny...
Amelia skuliła się. W tym obcym chłopcu było coś niezwykłego. Coś, co ją przeraża-
ło. Ale oczy Marji lśniły.
- Zdaje mi się, jakbym go już kiedyś widziała... jak byśmy byli spokrewnieni albo
coś...
- To przecież włóczędzy. Chociaż inni niż ci wszyscy, którzy przychodzą do nas przez
całe lato. Nie są też Cyganami...
- Nie. Jak oni mówią... chyba nigdy przedtem nie słyszałam takiego dialektu.
Marja nalała wody do miski, przygotowywała roztwór, którym zamierzała przemywać
rany chorego mężczyzny.
- Dużo podróżują... mówią tak, jak wszyscy wędrowcy, posługują się mieszaniną róż-
nych języków. Tak to chyba jest, kiedy człowiek nie ma stałego miejsca pod słońcem.
- Biedacy - powiedziała Amelia cicho. - Włóczą się od jednej zagrody do drugiej, nig-
dzie nie mają domu. Może nocują bez dachu nad głową, przyglądając się, jak nad naszymi
ciepłymi domami unosi się dym...
- A może to my powinniśmy im zazdrościć? - westchnęła Marja z jakąś dziwną tęsk-
notą w głosie.
Amelia nigdy nie widziała, by matka przemywała czyjeś rany z taką delikatnością, ta-
kimi ostrożnymi, niemal pieszczotliwymi ruchami. W oczach Marji pojawiło się coś jakby
czułość, coś niezwykle miękkiego, kiedy pochylała się, by smarować spękane wargi obcego
drogocenną rumiankową maścią.
ROZDZIAŁ IV
Maj
Siedział oparty plecami o wysmołowaną ścianę i czuł, że słońce razi go w oczy, mimo
że zamknął powieki. Zrobiło się po prostu gorąco, chociaż fiord wciąż był zimny i zielony od
spływającej z lodowców wody. Ponad głową słyszał delikatny szelest liści osiki. W koronach
drzew uwijały się drozdy, ale nie zwracał na nie uwagi.
Rein rzadko odczuwał taki dziwny ucisk w piersiach. Nie pamiętał chwili, kiedy roz-
kosznie rozleniwiony siedział z pełnym żołądkiem i wystawiał do słońca zmęczoną twarz.
Rany już się właściwie zabliźniły, jedyne, co go dręczyło, to to, że blizna nie pozwalała mu
do końca otwierać jednego oka. Mrużył oczy pod słońce, co nadawało jego twarzy jakiś scep-
tyczny wyraz.
Mimo półprzymkniętych powiek rejestrował większość tego, co działo się wokół. Od-
kąd przybył do Vildegard, dawny gniew i gorycz powoli go opuszczały. Może dlatego odczu-
wał to napięcie w piersiach, tam gdzie znajduje się serce. Może dlatego Rein siedział teraz
pod nagrzaną słońcem ścianą i nucił starą, pozbawioną słów melodię, którą dawno temu zapo-
mniał.
W te ciepłe dni późnej wiosny Marja przeważnie przebywała poza domem, zajęta pra-
niem. Teraz ręce piekły ją po długotrwałym moczeniu w ługu, wyprostowała się więc i prze-
kazała pracę obu swoim służącym. Bardzo się z tego ucieszyły, wciąż narzekały na gospody-
nię, która zniża się sama do tego rodzaju czynności. Dla nich to wstyd, tak uważały, bały się,
że ludzie zaczną gadać, iż zaniedbują swoje obowiązki i pozwalają gospodyni zajmować się
tym, co należy do służby.
Ale Marja lubiła, jak zapach mydła kręci jej w nosie, lubiła czyścić i sprzątać, z rado-
ścią patrzyła, jak wszystko mieni się w słońcu. Tego rodzaju pracę wykonywało się setki razy
każdego roku, mimo to tego dnia sprawiała jej ona przyjemność.
Teraz jednak zdjęła fartuch i rzuciła go do naczynia z brudami. Przeczesała włosy pal-
cami, w małym srebrnym lusterku zobaczyła, że twarz ma po pracy zaczerwienioną i spoconą.
Oczy promieniały i zauważyła, że kiedy się uśmiecha, na jej policzkach pojawiają się ładnie
wygięte linie dochodzące aż do skroni. Wargi wciąż miała miękkie i pełne, choć przekroczyła
czterdziestkę. Kiedy Maria i Randar zmarli przed czterema laty jedno krótko po drugim, po-
trzebowała sporo czasu, żeby się z tym pogodzić. Należała oto do najstarszego pokolenia. Bez
wątpienia jej życie zmierzało ku jesieni. Mimo to w taki dzień jak dzisiejszy, kiedy brzozy
wypuściły już piękne bazie...
Marja kręciła się po obejściu niczym młoda dziewczyna i podśpiewywała razem z pta-
kami, rozradowana słońcem.
Podeszła do narożnika i zobaczyła Reina siedzącego na starym worku. Był odprężony,
jego pokryta czarnymi włosami głowa odpoczywała oparta o ścianę domu. Miał na wpół
przymknięte oczy, ale dostrzegła w nich leciutki błysk i zrozumiała, że on się jej od jakiegoś
czasu przygląda. Patrzyła na jego długie, proste nogi, nosił teraz samodziałowe spodnie jedne-
go z jej parobków. Kurtka należała do niego, solidna, z grubej wełny podbita skórą. Zdjął ją i
narzucił na ramiona, które również opierał o twardą, drewnianą ścianę.
- Dzień dobry - pozdrowiła go. - Siedzisz sobie i rozkoszujesz się piękną pogodą?
Nie odwrócił głowy, ale na ustach pojawił się uśmiech.
- Chyba nigdy nie było mi jeszcze tak dobrze - mruknął.
Marja wpatrywała się w pooraną twarz mężczyzny. Była niemal dumna z tego, jak
pięknie zagoiły się rany i jak niewiele zostało szpecących blizn. Urodziwym nie można go
chyba było nigdy nazwać, ten ostry, prosty nos, te wąskie usta i wyraziste rysy przydawały
mu jakiegoś dzikiego, a jednocześnie majestatycznego wyglądu. Miała ochotę go dotknąć, po-
wstrzymała się jednak i tylko pochyliła się lekko nad długim ciałem.
- Miło to słyszeć - powiedziała spokojnie. - Domyślam się, że miałeś niełatwe życie.
Roześmiał się, głęboki, gardłowy, krótki śmiech wydobył się zza zaciśniętych zębów.
- Miałem - odparł krótko, ze smutkiem.
Zaraz jednak uspokoił się, całkiem zamknął oczy, a Marja widziała, jak jego piersi
opadają po głębokim, bardzo głębokim wdechu.
Ona też oparła głowę o ścianę. Ciepło rozkosznie grzało zmęczone ciało. Czuła też coś
innego, coś łaskoczącego, niezwykłego, bardzo dziwnego. On siedział tuż obok, ale nie tylko
to. Wydawał jej się kimś bliskim, nie był obcy, nie żadna błąkająca się dusza, która przypad-
kiem zatrzymała się na jakiś czas w jej domu. Każdego dnia, który mijał, nawet jeśli nie za-
mienili ze sobą ani słowa, Marja wyczuwała, że Rein najchętniej by tu został. Nie wiedziała,
co mu chodzi po głowie, nie znała historii jego życia. Trochę opowiadał o sobie, trochę się
domyśliła. I chociaż teraz siedziała spokojnie tuż przy nim, ogarniał ją mimo wszystko lekki
niepokój.
To bardzo dziwny człowiek.
Może nie tak dziwny jak syn, ale jednak niepokojący. Oczy zdawały się należeć do
pozaziemskiej istoty. I jakby w jego dłoniach była siła pozwalająca na robienie strasznych
rzeczy...
Przyglądała się tym dłoniom. One też pokryte były bliznami po odmrożeniach, może
również po skaleczeniach nożem, szorstkie i zgrubiałe, obciągnięte brunatną skórą, miały dłu-
gie, silne palce. Teraz Marja widziała, że Rein w zamyśleniu nerwowo gładzi gruby materiał
spodni. Nagle zaczął mówić:
- Moja Marri też miała czarne włosy. Nie takie kręcone jak ty, ale tak samo długie,
lśniące i piękne niczym jedwab. Ona... oni...
Marja przestała oddychać. Bardzo chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Nie zapo-
mniała szaleństwa w jego oczach, kiedy nieprzytomny od gorączki złapał ją mocno, myśląc,
że jest matką Raviego. Wypytywała o to chłopca, ostrożnie, starała się używać zwyczajnych
słów, mówić obojętnie. Ale Ravi potrząsał jedynie głową, ostrzegawczo wbijał w nią swoje
czarne oczy i odchodził.
- Czy ona umarła?
Pytanie Marji było niczym łagodny letni wietrzyk. Panowała teraz zupełna cisza, na-
wet korony drzew stały w bezruchu. Słyszała, że Rein oddycha ciężko. Jego twarz skurczyła
się boleśnie, wargi stały się białą kreską, jakby zmagał się z czymś strasznym.
W końcu usłyszała:
- Tak, oni mi ją zabrali. Oni... oni zabrali ją. Zamordowali... ponieważ za dużo widzia-
ła.
Serce Marji biło głośno. On nie może teraz przestać, nie może przerwać i nie opowie-
dzieć jej wszystkiego do końca. Domyślała się, co skrywają czarne oczy Raviego, wyczuwała
dziwną więź łączącą ją zarówno z chłopcem, jak i z ojcem. Podejrzewała, że jest jednym z
tych obdarzonych niezwykłymi zdolnościami. Może jednym z takich jak Kari.
- Ona... widziała?
Potwierdził niechętnie skinieniem głowy.
- Była przeklęta. Widziała... za dużo.
Marja nie dawała za wygraną, ujęła jego rękę w swoje dłonie, głaskała delikatnie,
szorstka skóra paliła ją, na czole pojawiły się krople potu.
- Ravi miał zaledwie rok... ona kochała go do szaleństwa... a ja kochałem ją, chociaż...
Wyrwał rękę, Marja drgnęła, ale nie starała się jej zatrzymać.
Rein ukrył twarz w dłoniach i pochylił głowę. Zaczęła mówić cicho:
- Ona należała do tych, którzy widzą. Może potrafiła przewidzieć, co się stanie, i
ostrzegać innych przed tym? Może widziała na wskroś, potrafiła przejrzeć ludzi, odgadywała
ich tajemnice? A może należała do tych, którzy umieją czarować ludzi, zmusić ich, by zasty-
gli w bezruchu lub zesłać na nich gorąco, sprawić, by drżeli jak w strachu? Była matką Ravie-
go... zdaje mi się, że ją znam. Jej ręce... czy były takie, jak moje czasami bywają?
Rein nie ukrywał już twarzy. Patrzył na Marję, nie spuszczał wzroku z jej warg, jakby
zdumiony jej słowami. Marja zamilkła, odważnie patrzyła mu w oczy. Sprawiał wrażenie
przestraszonego, najwyraźniej jednak odczuwał też ulgę.
- Więc ty wiesz? Wiedziałaś przez cały czas, co? Ty... czy ty też jesteś?
Marja uśmiechnęła się blado, potrząsając głową.
- Nie, ja już nie mam tego daru. Ty to nazywasz przekleństwem, w mojej rodzinie nie-
którzy mówią tak samo.
Ale ja... ja to utraciłam. Niegdyś... moje ręce mogły dawać ciepło, posiadały uzdrawia-
jącą siłę, przynosiły ukojenie. Ale byłam zbyt uparta, zbyt zajęta wszelkiego rodzaju złymi
pragnieniami. Nie miałam czasu do końca rozpoznać daru, dlatego został mi odjęty. Z wolna
kiwał głową.
- Marri... moja Marri, ona też odrzucała to od siebie na długie okresy. Ludzie gadali...
bała się, że duchowni zaczną ją ścigać. Zresztą bała się też przekleństwa, sądziła, że pochodzi
od diabła. A ja... ja zrobiłem wszystko, by ją wyzwolić. Wszystko...
Patrzył teraz gdzieś w dal. Wargi mu drżały. Marja czuła chłodny powiew znad fiordu.
Po chwili zaczął znowu cicho:
- Te diabły ucapiły ją mocno. Były tak potężne i uparte, jak mówią księża. Nie chciały
z niej wyjść... podsuwały jej wciąż nowe widzenia, zmuszały ją, by krzyczała, wyła jak zwie-
rzę w boleściach z powodu tych wszystkich okropieństw, które wbijały jej do głowy. Widzia-
ła cierpiące dzieci, widziała umierających ludzi... myślę, że widziała dużo więcej, ale ja nie
chciałem o niczym słyszeć. Zmuszałem ją, by milczała, i w końcu stała się całkiem cicha...
Marja głośno przełknęła ślinę.
- Mówiłeś, że ona... została zamordowana?
Rein milczał. Siedział po prostu, wpatrując się w swoje długie palce, jakby nie pojął
tych wypowiedzianych szeptem słów. Potem uniósł wzrok, śledził latające wysoko jaskółki.
- Moja ukochana Marri... mam nadzieję, że teraz zażywasz spokoju. Że możesz wyba-
czyć...
Marję przeniknął dreszcz.
Jego głos był niczym szum oszronionych gałęzi.
Ravi siedział samotnie na zwalonym pniu drzewa na skraju polanki. Nikt nie wiedział,
że tam jest, tylko dwie wiewiórki, które zbierały gałązki i uschłą trawę, a najchętniej również
podkradany ptakom puch na budowę gniazda w dziupli wypróchniałego drzewa. Obserwował
ją już od wielu dni, podpowiadał im, gdzie mogą znaleźć więcej tego ciepłego budulca, wi-
dział kilka opuszczonych gniazd niedaleko stąd. Wiewiórki zdawały mu się dziękować, śmi-
gały przed jego stopami, przyglądały mu się swoimi małymi, czarnymi oczkami, zupełnie się
go nie bojąc. Siedział całkiem bez ruchu i przypatrywał się, jak biorą kawałki chleba, które im
rzucał. Zjadały chleb na miejscu, siadały na swoich silnych tylnych nóżkach z ogonem po-
wiewającym niczym chorągiewka, poruszając nieustannie przednimi łapkami, w których ob-
racały kawałek zjadanego chleba. Jakie piękne małe ząbki!
Jakie śliczne błyszczące rude futerka!
Ravi czuł ciepło w sercu. W milczeniu wabił do siebie dwa małe zwierzątka, jedno
usiadło mu na chwilę na kolanach, poczuł zdumiewająco silne ciepło z leciutkiego ciałka.
Ostrożnie dotknął palcem miękkiego futra. Oczy wiewiórki błyszczały. Ravi nie odważył się
uśmiechnąć, instynktownie wyczuwał, że odsłonięte zęby odstraszyłyby zwierzątko.
Dziękował wiewiórkom za przyjaźń, widział, jak odbiegają, jak wspinają się po gałę-
ziach, by kontynuować przerwaną pracę.
Wszędzie wokół było wiele zwierząt. Pewnego ranka widział trzy młode sarenki sku-
biące soczyste liście z drzew na skraju polany. Ukryły się w gęstych zaroślach, ale z pew-
nością wiedziały o chłopcu, który siedzi w pobliżu i przygląda im się. Starał się nie przeszka-
dzać, domyślał się, że ich czujne spojrzenia i lekko nerwowe ruchy nie oznaczają bojaźni.
Zwierzęta nigdy się go nie bały.
To ludzie zamykają się i srożą, kiedy napotkają jego spojrzenie.
Zawsze tak było. Ravi wiedział, że bez tych chwil spędzonych w lesie czułby się jesz-
cze bardziej samotny.
Kiedy nogi mu zdrętwiały, podniósł się ostrożnie. Zobaczył, że jedna z wiewiórek
przystanęła na moment, jakby chciała go pozdrowić, zanim on się odwróci i ruszy w drogę
powrotną do Vildegard. Słyszał z daleka głosy ludzi, wesołe nawoływania bawiących się
dzieci. Poczuł ukłucie w sercu, które zabiło ostrzegawczo. To ta córeczka Amelii, którą tutaj
nazywają małą Hanną. I z pewnością ten chłopak, który zawsze się za nią włóczy, wyrostek o
potarganych włosach i bezczelnych oczach.
Pewnego dnia Ravi został nagle zaskoczony przez tę wesołą dziewczynkę. Zaszła go
nieoczekiwanie od tyłu niczym lis i bardzo przestraszyła.
Nie lubił, żeby ludzie podchodzili do niego tak blisko, w każdym razie nienawidził
skradania się, kiedy siedział pogrążony w myślach i nie przeczuwał niebezpieczeństwa.
Śmiała się z niego, kiedy podskoczył i rzucił się gotów do walki. Patrzyła na jego za-
ciśnięte pięści, na twarz wykrzywioną gniewem.
Bardzo szybko jednak przestała się śmiać. Sama wyglądała na przestraszoną, cofała
się niepewnie. Trzymała w rękach jakiś kawałek drewna, przypominający fujarkę.
Krzyczał na nią, wymyślał jej, żądał, by sobie poszła i nie zaskakiwała w ten sposób
ludzi.
Wciąż pamiętał jej zranione spojrzenie, pamiętał, że sam przez chwilę stał zdumiony,
gdy zobaczył jej niezwykłe oczy. Jedno niebieskie, drugie mieniące się zielonkawo. Tworzyły
wyraźny kontrast z ciemnymi włosami dziewczynki, przypominało mu to psa, którego kiedyś
zbił. Ten pies też miał jedno oko niebieskie, drugie brązowe, a sierść ciemną jak włosy tej
małej.
- Powinieneś być trochę bardziej uprzejmy. Chciałam dać ci to, ale nie dostaniesz,
skoro wygadujesz takie paskudne rzeczy!
Widział, że dziewczynka przygląda się flecikowi, który trzyma w ręce. Potem zasmu-
cona odwróciła się i z rozmachem cisnęła flecik do strumienia.
Stali oboje i patrzyli, jak porywa go prąd i pośpiesznie znosi w dół, do czarnej głębi.
Ravi odwrócił się i uciekł, zostawiając dziewczynkę, serce tłukło mu się w piersi.
Gówniara!
Smarkata!
Cholerna rozpieszczona tatusiowa córeczka, która myśli, że może przyłazić i wciskać
mu jakąś nędzną fujarkę. Ona, która chodzi codziennie wystrojona, w koronkach, jakby cały
świat do niej należał. Ona, która może pójść, do kogo jej się podoba, i żądać dla siebie zainte-
resowania i troskliwości. Ona, która nie wie, jak to jest, kiedy serce pęka z rozpaczy, nigdy
nie leżała drżąc ze strachu przed tym, jaki koszmar przyniesie ze sobą noc. Ona, taka piękna,
że Ravi odczuwał ból w sercu. Wiedział, że życie by oddał za to, by być taki jak ona. By móc
być z nią... mieć życie takie proste i radosne jak ona.
Uciekał coraz dalej od tej małej, zaciskając pięści, a później zamienili ze sobą tylko
parę słów. Jeśli spotykali się w Vildegard, to ona zwykle patrzyła na niego tak, że czuł się
mały, głupi i zły. Nigdy jednak nie zdołał wypowiedzieć ani jednego słowa, które paliły go w
piersiach, ani jednym zająknięciem nie dał poznać, że w głębi duszy żałuje, iż ją przestraszył.
Natomiast ten głupi, tłusty chłopak, który wciąż się za nią włóczył, nie szczędził mu zło-
śliwych przytyków. Któregoś dnia siedział na schodach i zlizywał masło z kawałka chleba. Z
szyderczym spojrzeniem rzucił wyborne jedzenie w piasek i patrzył na Raviego wyzywająco.
Jakby się domyślał, że ten dobrze poznał głód, skręcający kiszki, i że wszystko musi się w
nim burzyć na takie traktowanie jedzenia. Jakby czekał, że Ravi rzuci się na resztki i pożre je
upokorzony.
Ravi jednak nawet nie mrugnął. Stał bez ruchu i czekał na kolejny gest tamtego. Gru-
by chłopak najpierw patrzył na niego bezczelnym wzrokiem. Potem uśmiechnął się, wstał,
wytarł powalane masłem ręce o spodnie i podszedł do Raviego.
- Widzę, jak łazisz tu i gapisz się, ty przybłędo. Ale powiadam ci, strzeż się!
Ravi wstrzymał oddech. Chłopak był mu równy wzrostem, ale dużo silniejszy. Jego
niebieskie oczy pod jasnymi brwiami mieniły się lodowato, było w nich wyzwanie.
- Łazisz i zaczajasz się na małą Hannę, wiele razy to widziałem. Wbijasz w nią te swo-
je wstrętne ślepia... ona tego nie lubi!
Ravi czuł trudne do opanowania pragnienie, żeby zobaczyć tego rozpieszczonego
chłopskiego syna, jak leży zakrwawiony w piachu. Z całych sił starał się opanować gniew,
wiedział, jakie moce w nim drzemią, instynktownie wyczuwał, że nie wolno ich teraz użyć.
- Jesteś tylko parszywym psem, bękartem, który przyłazi tu i myśli, że jest równy po-
rządnym ludziom i może im patrzeć w oczy. Nie próbuj żadnych sztuczek! Bo jak nie, to po-
wąchasz tego!
Podsunął zaciśniętą pięść Raviemu pod nos, ale nie odważył się go dotknąć.
- Odczep się od małej Hanny, powiadam ci!
Ravi doznawał uczucia, że może powinien jej powiedzieć wszystko, o czym od tak
dawna myśli.
- Ona sama wybiera, z kim chce rozmawiać - warknął cicho.
Oczy tamtego zrobiły się wąskie jak szparki.
- No właśnie. Tak robi. I nie chcę, żebyś wciąż się za nią włóczył, powiedziałem już!
Dlaczego właściwie wciąż tu siedzicie? Czy może ktoś was o to prosił? Jecie tu i pijecie na
koszt pani Marji, bezczelne obdartusy!
Ravi czuł, że swędzą go ręce. Ale przecież liczył każdą godzinę i składał w pamięci,
by miał się czym karmić, kiedy znowu nastaną samotne noce, a świat będzie pełen obcych lu-
dzi. Tutaj w Vildegard mimo wszystko było mu dobrze. Tutaj ludzie byli odrobinę mniej
straszni, odrobinę mniej go przerażali. I nikt jeszcze nie powiedział, że powinni się wynosić.
Dopiero ten chłopak, stojący na szeroko rozstawionych nogach, wypowiedział słowa, na które
Ravi z lękiem czekał od momentu, kiedy przyniósł ojca do dworu Marji.
Chłopak zrozumiał chyba, że posunął się trochę za daleko. Nie miał odwagi już napo-
tkać wzroku Raviego, kopnął jakiś mały kamyk, wsunął ręce w kieszenie spodni, jakby chciał
pokazać, że wcale się nie boi.
Czerwone płatki zaczęły Raviemu latać przed oczyma. Przez moment zobaczył przy
sobie twarz małej Hanny, jej wielkie oczy rozszerzone ze strachu, obraz dziewczynki zlał się
w jedno z twarzą chłopskiego syna stojącego przed nim, potem wszystko zniknęło, a Ravi
czuł głośny szum w głowie. Mrok przesłaniał mu oczy, słyszał głos tamtego skądś z daleka,
jak echo przeszłości. Ponure, złowieszcze, groźne.
Z trudem przełknął ślinę, potrząsnął głową, chciał się pozbyć wizji. Pragnienie, by zo-
baczyć tego bezczelnego chłopaka krwawiącego, stawało się coraz silniejsze. Ravi z trudem
unosił nogi, by odejść stąd i nie zaatakować złośliwca.
Ale wizja nie znikała, trwała niczym cień po zachodzie słońca, niczym dźwięk prze-
brzmiałego wiele godzin temu grzmotu.
Ten szczeniak jest nie tylko nieznośnym, zimnym i natarczywym głupkiem. Jest nie-
bezpieczny, głęboko w sercu Raviego pojawiła się pewność, że przyszłość może być bolesna.
Bo jasnowłosy chłopak jest z pewnością przeznaczeniem małej Hanny. Ale to, co przerażało
Raviego najbardziej, to ów dobrze znany smak goryczy, jaki dawały mu wizje, bo to oznacza-
ło, że los chłopca jest ściśle powiązany z jego własnym losem.
Noc, która potem nastąpiła, była długa i samotna. Gorączkowo szukał kolejnych prze-
czuć, jakiegoś przesłania ze świata, który poznawał jedynie w krótkich rozbłyskach. W jego
duszy chęć zabicia bezczelnego chłopaka walczyła z jakimiś ostrzegającymi go głosami. To
tłukł pięściami po cienkim materacu i przysięgał, że gdy tylko nastanie świt, on wbije nóż w
brzuch tamtego, to znowu widział przed sobą twarz małej Hanny, w jej oczach czytał teraz
błaganie i smutek, jakby była jagnięciem, które zostanie złożone w ofierze dla odkupienia zła
kogoś innego.
O brzasku Ravi poszedł po omacku do łóżka ojca i nie budząc go wsunął rękę do wor-
ka, który tamten zawsze przywiązywał sobie do lewego przedramienia. Odnalazł bańkę z
cierpką wódką. Była zdumiewająco ciężka tak jak wtedy, kiedy przechodzili przez góry. Wi-
docznie przez cały ten miesiąc ojciec nie wypił ani kropli!
Ravi pociągnął łapczywie dwa lub trzy potężne hausty, palące niczym ogień piekielny.
Ostry zapach sprawił, że się zakrztusił. Udało mu się jednak zdławić kaszel i pochylony wró-
cił na swoje posłanie.
W końcu żołądek się uspokoił, w gardle już tak nie paliło, łzy przestały płynąć z oczu.
Rozkoszny, ciepły ciężar rozprzestrzeniał się w całym ciele.
Już dawniej próbował wódki, nigdy jednak nie pił w takich ilościach. Miał czternaście
lat i wiedział aż nadto dobrze, co ten trunek może zrobić z człowiekiem. Gdyby nie wódka,
może ojciec utrzymałby się jakoś na powierzchni życia po śmierci mamy? Może by nadal
mieszkali w tym małym domku, gdzie Ravi się urodził? Może nie musieliby prowadzić takie-
go życia jak teraz, wiecznie w drodze z jednaj do drugiej wsi, pełnej domów innych ludzi.
Powoli głowa Raviego stygła.
Zza wywołanej przez alkohol mgły nie przedostawała się nawet najmniejsza wizja. Ni-
gdy przedtem nie czuł się taki cudownie pusty.
Ostatnie co pomyślał to to, że wyrządził ojcu wielką niesprawiedliwość. Ten człowiek
przecież bardzo cierpiał. Nosił w sobie wielki żal i dręczyło go mnóstwo diabłów. Jeśli to cza-
rodziejskie lekarstwo potrafiło go znieczulić, to nic dziwnego, że zawsze nosił ze sobą pełną
bańkę.
Czternastolatek zasnął, spał bez marzeń, bez bólu.
ROZDZIAŁ V
Utrwalił się nowy zwyczaj, Rein stał całe dnie przy płocie w Vildegard i przyglądał
się wszystkim przechodzącym. Oczy miał bystre i uważne, polubił tę rolę samozwańczego
opiekuna pięknego dworu.
I pięknej właścicielki...
Marja też się przyzwyczaiła, że on tam stoi zawsze, przy każdej pogodzie. Uśmiechał
się do niej, nie pokornie, jak sługa uśmiecha się do swojej pani, ale jakoś tajemniczo, intym-
nie. Jakby ich dwoje łączyło więcej...
Serce Reina zaczynało żywiej bić za każdym razem, kiedy na wzniesieniu dawał się
słyszeć turkot kół szybkiego powozu Marji. Używała dużej, czarnej klaczy, zwykle ostatni
odcinek drogi przebywała tak szybko, że koń docierał do bramy spocony. Marja kochała
szybką jazdę. Lekki powozik też nosił tego ślady, został stworzony do spokojnego przetacza-
nia się po dobrych drogach.
Dzisiaj czepek zsunął się z głowy Marji, wstążki powiewały po bokach, a włosy
wznosiły się nad głową niczym flaga. Opięte rękawiczkami dłonie mocno ściągnęły lejce, kie-
dy zatrzymała konia tak gwałtownie, że kamyczki posypały się spod żelaznych podków.
- Dzień dobry, Rein! Myślałam, że dzisiaj cię uprzedzę, przecież ptaki ledwie zdążyły
otworzyć oczy.
Roześmiał się.
- Och, nie, jestem na posterunku. Trochę mogę przecież zrobić w zamian, skoro go-
spodyni jest taka gościnna i przyjazna... pomyślałem sobie, że dzisiaj pójdę do lasu, chłopi ga-
dają, że w jednym szałasie na hali trzeba to i owo zreperować. Trzeba się nauczyć trochę i ta-
kiego rzemiosła, może będę mógł się na coś przydać.
Marja słuchała zadowolona.
Podobało jej się, że chce się czymś zająć, a nie tylko siedzieć pod nagrzaną słońcem
ścianą. Podobało jej się, gdy ci, którym okazała pomoc, dała dach nad głową, próbują zrobić
coś dla niej.
- Gdzie jest Ravi?
Rein cmoknął, otwierając jej skrzypiącą bramę.
- Pojęcia nie mam... kto wie, co ten łobuziak robi po całych dniach. To dziwny chło-
pak, z pewnością zauważyłaś. Unika ludzi... nie wiem, co z niego wyrośnie...
- Chyba nie aż taki dziwny, biedak nie miał okazji nigdy zaznać spokoju. Powinieneś
stworzyć mu dom, zanim będzie za późno - powiedziała Marja surowym głosem, tak jak upo-
mina się sługę.
Rein pochylił głowę, splunął w piasek. Potem znowu podniósł wzrok i z wielkim spo-
kojem spojrzał jej w oczy.
- Ravi jest moim synem. On nie czułby się dobrze, gdyby miał mieszkać na stałe w
jednym miejscu, nigdy nie mieć wiatru pod skrzydłami... on lubi wędrować. Szczerze mó-
wiąc, myślę, że zaczyna się niecierpliwić.
Marja przyglądała mu się z twarzą bez wyrazu. Za nic nie chciała, by w jej głosie za-
uważył lęk i to, co chciała mu powiedzieć: Nie możecie odejść! Jeszcze nie teraz... jeszcze
nie.
Nie wiedziała, jak się zachować, więc tylko bez słowa skinęła głową. Próbowała doj-
rzeć coś w jego oczach, wielokrotnie przedtem mówiły jej tak wiele, zawsze jednak trzymała
go na dystans. Ten człowiek ją przerażał, ale zarazem budził w niej coś niezwykłego, jakieś
pragnienie, by...
Kiedy zaczęła mówić, jej głos zabrzmiał bardziej surowo i chłodno, niż pragnęła:
- Może się zdarzyć, że będziemy potrzebować tych miejsc w spichlerzu, kiedy nadejdą
żniwa. Jeśli nie zgodzicie się pracować przy sianokosach i jako żniwiarze...
Cmoknęła na konia, ten ruszył z miejsca, ale szarpnął się, kiedy jego niezdecydowana
pani ściągnęła gwałtownie lejce i znowu zatrzymała powóz. Marja odwróciła się lekko w tył i
zawołała do stojącego za nią mężczyzny.
- Zajdź do mnie w południe i powiedz, czy zamierzacie zostać!
Zerwał jakąś gałązkę znad płotu. Uderzał nią wolno o nogę, idąc za odjeżdżającym
powozem.
Marja częstowała ich zupą i śledziami, na stole stał półmisek pieczonej wieprzowiny
oraz ciemne żytnie podpłomyki. Rein jadł z apetytem, szturchnął syna w bok, kiedy ten wy-
ciągnął rękę, by dołożyć sobie jeszcze raz. Ravi jakby nie miał odwagi nigdy zakończyć po-
siłku. Objadał się zawsze, jakby na następne jedzenie musiał czekać co najmniej tydzień.
- Pozwól chłopcu jeść, on rośnie - powiedziała Marja, podsuwając Raviemu talerz z
podpłomykami. - Jak ci się żyje, Ravi? Słyszę, że wiele czasu spędzasz w lesie. Czy widujesz
dużo dziczyzny? Może gdybyś miał strzelbę, to mógłbyś nam któregoś dnia przynieść sarnią
pieczeń?
Uśmiechała się, starała się wyglądać tak przyjaźnie jak to tylko możliwe. Pragnęła, by
chłopak czuł się dobrze, żeby z nią rozmawiał. Ravi zawsze starał się odwracać wzrok, sie-
dział milczący. Jego czarne oczy były zupełnie pozbawione wyrazu. Zdarzało się jednak, że
coś w nich płonęło, i wtedy w Marji budziła się ciekawość.
- Teraz się nie strzela do saren, można by zabić brzemienną łanię. - poza tym nie mam
strzelby - odparł chłopiec krótko. I znowu ukrył twarz za potarganą czarną grzywą. Marja
przyglądała mu się w zamyśleniu.
- Tak, to prawda, nie pomyślałam o tym. Ale może zaobserwowałeś coś innego? Czy
w tym roku będzie dużo jagód?
Ravi spojrzał na nią zdumiony.
- Za wcześnie, żeby to ocenić - mruknął. Ojciec znowu szturchnął go mocno w bok.
- Pani chciałaby wiedzieć, czym się zajmujesz po całych dniach, czy ty tego nie rozu-
miesz? Ale nie możesz się przecież przyznać, że włóczysz się bez zajęcia po okolicy, a tak to,
niestety, wygląda... Znajdź mu jakaś robotę, Marjo. Je przecież więcej niż dorosły parobek,
powinien jakoś za to płacić!
Marja spostrzegła, że chłopiec kuli się na krześle, zarazem jednak spojrzenie, jakie po-
słał ojcu, było tak groźne, że zadrżała. Domyślała się że między ojcem i synem panuje napię-
cie, jakiś zimny, surowy ton, którego nie mogła zrozumieć. Albo się nawzajem nienawidzą,
albo są niezwykle mocno ze sobą związani. Prawie nie rozmawiają, wymieniają tylko krótkie,
na pozór obojętne słowa. Ale czujnie strzegą się jeden drugiego niczym dwa samce w tym sa-
mym rewirze.
- Może mógłbyś się czymś zająć, Ravi. Potrzebuję kogoś, kto by pomógł dziewczętom
nosić wodę. Wiadra są takie ciężkie, a już kiedy piorą kołdry, to naprawdę straszna robota,
namoczone kołdry ważą po jakieś sto funtów. Trzeba silnego mężczyzny, żeby je rozwiesić
do suszenia, ale myślę, że ty jesteś dostatecznie mocny, by sobie z czymś takim poradzić...
Ravi przestał jeść, patrzył na nią dziwnym wzrokiem. Marja uświadomiła sobie, że go
uraziła. Zirytowało ją to, co on sobie myśli, ten duży chłopak, który już ósmy tydzień korzy-
sta z jej gościnności? Za kogo się uważa?
- Będę to robił, pani Marjo. Zaraz... Jego oczy były niczym głębokie studnie.
Marja bez słowa skinęła głową. Ujęła łyżkę, dokończyła jedzenia. Zauważyła, że ręka
jej drży.
Rein burczał coś pod nosem, zachowanie syna nie napełniało go dumą, odesłał Ravie-
go od stołu, gdy tylko tamten przełknął ostatni kęs.
Marja oparła się wygodnie o krzesło, przyglądała się temu chudemu, żylastemu męż-
czyźnie naprzeciwko siebie, kiedy wyjmował kawałek sprasowanego tytoniu i zaczynał go
żuć.
- Chciałabyś, żebym wyjechał?
Rzuciła mu pełne irytacji spojrzenie. Ze złością stwierdziła, że serce zabiło jej moc-
niej.
- Sam o tym zdecydujesz. Jak powiedziałam, podczas sianokosów i w żniwa będziemy
tu potrzebować dodatkowych rąk...
- Do sianokosów jest jeszcze co najmniej miesiąc. Co mógłbym robić w tym czasie?
W pytaniu brzmiało coś jeszcze, jakiś dodatkowy ton, który sprawił, że się zarumieni-
ła. Uznała, że lepiej nie słyszeć dość przecież wyraźnej aluzji.
- W takim dworze jak ten zawsze jest coś, co czeka na czyjeś ręce. Co ty właściwie
umiesz?
Energicznie żuł tytoń.
Patrzył na nią półprzymkniętymi oczyma.
- Ja potrafię... dużo. Ale prac gospodarskich podejmuję się jedynie w razie ostatecznej
konieczności. Umiem się obchodzić z końmi, potrafię zabić niedźwiedzia, odnaleźć drogę w
mgle gęstej jak mleko... umiem opowiadać dobre historie, tak podejść wiejską gospodynię,
żeby kupiła moją specjalną miksturę przeciw zmęczeniu i słabości... umiem też pędzić naj-
mocniejszy samogon, jakiego ktoś kiedykolwiek próbował! Oczy Marji rozbłysły.
- Naprawdę znasz się na tym?
Skinął głową, rozejrzał się za czymś, w co mógłby wypluć tytoń. Niczego nie znalazł-
szy, zacisnął wargi.
Marja wstała, czuła na plecach jego wzrok, uświadomiła sobie, że biodra same z siebie
kołyszą się lekko, kiedy podchodziła do pieca, by przynieść miskę z brudną wodą i postawić
przed nim.
Wypluł tytoń. Wpatrywała się w jego mocne wargi, ale myśl o tym, że mogłaby je ca-
łować, nie wydała jej się teraz specjalnie pociągająca.
Uśmiechał się ze skrępowaniem, ale lisi wyraz jego oczu świadczył o tym, że odczyty-
wał jej myśli.
- W takim razie spróbuj. W pralni jeszcze stoi wyposażenie po dawnym właścicielu.
Miał prawo pędzić piętnaście litrów, nie wiem jednak, czy dwór nadal zachowuje ten przywi-
lej...
- Przecież nikt nie musi o tym głośno mówić! Pytanie tylko, czy masz jeszcze ziarno,
pewno już wszystko znalazło się w ziemi?
- Zdolny mężczyzna nie potrzebuje ziarna, by zrobić dobrą wódkę. Czy nigdy nie pró-
bowałeś zaczynu z arcydzięgla albo jałowca?
Potrząsnął głową, zamachał rękami.
- Jak pani gospodyni sobie życzy. Tak czy inaczej, będzie się to nadawało do picia.
Będzie wesoło... już dawno w żadnym dworze nie zasiedziałem się wystarczająco długo, by
doczekać fermentacji...
Marja milczała, wpatrywała się w podłogę.
Każdym nerwem, każdym mięśniem wyczuwała jego obecność. Nagle zapragnęła,
żeby sobie poszedł, skoro już wie, że on zostanie we dworze jeszcze przez dłuższy czas.
Szybko pochyliła się w jego stronę, wzięła talerz, łyżkę, a także nóż, którego używał
przy jedzeniu. Widziała, że on się jej przygląda, że jego oczy wpatrują się w kawałek odsło-
niętej skóry nad wycięciem sukni pod szyją. Ogarnęła ją ochota, żeby lepiej zapiąć suknię, ale
to by mogło wyglądać nienaturalnie.
Oddychała szybko, odeszła w stronę pieca z talerzami w rękach. Jakże on się gapi!
- Nie możesz patrzeć gdzie indziej, Rein? Wstydu nie masz czy co?
Przestał żuć tytoń. Ale mimo ostrego upomnienia nie odwrócił wzroku.
- Ozdoba...
Mówił szeptem, jego cichy głos sprawił, że Marję przeniknął zimny dreszcz.
Po chwili wstał, podszedł do niej dziwnie ostrożnym krokiem.
- Ozdoba, Marjo... masz amulet... o, jest zniszczony... Odstawiła talerze na stół, chwy-
ciła łańcuszek, który wysunął się spod sukni. Nosiła go zawsze pod ubraniem, nie była to
przecież żadna piękna biżuteria, miała wiele innych dużo bardziej reprezentacyjnych ozdób
niż ten stary, zniszczony łańcuszek. Uważała jednak, że to część jej samej. Takie samo zna-
czenie miał przecież kiedyś dla Kari i dla jej własnej matki.
- Amulet jest zniszczony... ale prawdziwy... skąd ty go masz? Nikt przecież nie robi
takich rzeczy w tym kraju.
Marja poczuła, że łańcuszek chłodzi jej skórę.
Rein wyglądał tak dziwnie. Wyciągał palce, widocznie zapomniał o dobrym wycho-
waniu. Poczuła ciepło jego rąk w chwili, kiedy ostrożnie ujmował naszyjnik.
Nie była w stanie ukryć drżenia.
- Oczywiste, że ty to masz. Oczywiste... ale masz tylko kawałek.
Jej twarz znajdowała się teraz tuż przy jego policzkach. Głos Reina brzmiał niezwykle
intensywnie. Miała wrażenie, jakby dotykał najbardziej tajemnych miejsc na jej ciele; kiedy
ostrożnie ujmował łańcuszek w palce, gorący dreszcz przeniknął ją całą.
- Co ty wiesz o tej ozdobie? Wyrzuciła z siebie słowa niczym jęk.
Rein nie wypuścił metalu, trzymał Marję tuż przy sobie, tylko na odległość tego krót-
kiego łańcuszka.
- Trochę wiem o takich ozdobach. Wiem trochę... wyrabiano je tylko w jednym miej-
scu. Mistrz, który je sporządzał, od dawna nie żyje. Powiadano... że był niebezpieczny. Ale to
się działo ponad sto lat temu...
Marja pragnęła, by już ją wypuścił, nie miała jednak odwagi uwolnić się sama, strącić
jego ręki z łańcuszka. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej.
Rein mówił dalej cicho:
- On wyrabiał te dziwne łańcuszki z malutkimi dzwoneczkami. Widziałaś, dzwone-
czek jest tak sprytnie ukształtowany, że można dwie półkule złożyć razem. Powstaje wtedy w
środku mała wnęka, miejsce na kosmyk włosów lub inną pamiątkę. A może kawałeczek czy-
jegoś serca...
Marja znowu zadrżała. Widziała, jak zielono i słonecznie jest na zewnątrz, jaki mają
piękny wiosenny dzień. Ale głos Reina był zimny, natarczywy, niczym upomnienie z kościel-
nej ambony.
- Gdzie jest reszta?
Mówił teraz głośniej, omal nie podskoczyła, kiedy nagle wypuścił łańcuszek z ręki.
Ozdoba spadła na jej skórę, odczuła to jako coś nieprzyjemnego.
- Reszta... została sprzedana. Karczmarzowi... potrzebowałam kiedyś jego pomocy, a
on strasznie chciał dostać tę ozdobę. Należała do pewnej czarownicy...
Rein przytakiwał.
- Tak jest, do czarownicy. Słyszałem, że tak je nazywano. A mam wiele dowodów na
moc tej ozdoby, Marjo. Sama nie wiesz, jaki skarb posiadasz!
Jego oczy rozpłomieniły się teraz, ale Marja nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Nie była przekonana, czy ze strony Reina nie jest to tylko jakaś gra. Znała przecież tę
ozdobę od tylu lat, przed nią należała do jej matki. A wcześniej do starej Anny... i jej zaginio-
nej córeczki, Kari.
- Zdaje mi się, Rein, że fantazja cię ponosi. Oczywiście, ta ozdoba jest niezwykła, po-
dobnej nigdy nie widziałam. Ale to przecież tylko kawałek brązu, prawda? Tylko kawałek
stopionego metalu.
- Nie! To coś więcej! To zostało zrobione, by wpływać na ludzkie życie, w tym zawar-
ta jest siła, którą musisz znać!
Marja z wolna potrząsała głową. Czuła jednak, że włosy jeżą jej się na karku.
Rein zaczął chodzić po izbie, jedną ręką pocierał czoło, sprawiał wrażenie człowieka
udręczonego.
- Musisz odnaleźć resztę! Ozdoba powinna znowu być cała! Bo tylko wtedy będzie
mogła cię chronić, strzec przed wszelkim złem... a ty będziesz mogła poznać tkwiącą w niej
moc!
Marja patrzyła na niego, próbowała uwierzyć w tę jego dziwaczną historię.
Dotknęła lekko ramienia mężczyzny.
- Chodź, przejdziemy się trochę. Porozmawiamy o tym wszystkim, a potem ja zdecy-
duję, czy wierzyć ci, czy wątpić. Nigdy nie miałam nic przeciwko różnym niezwykłym wy-
obrażeniom ludzi. Chętnie słuchałam o trollach, czarach i podobnych sprawach... dla mnie to
jakaś pociecha w pustym, pozbawionym radości powszednim dniu. A ty świetnie opowiadasz,
Rein...
Mężczyzna westchnął, kiedy wyprowadzała go z izby, wciąż trzymając mocno za ra-
mię. Poszli w górę ścieżką wiodącą nad rzekę, gdzie znajdowało się miejsce do prania, i dalej,
na wysoki brzeg.
Marja nie miała odwagi iść w górę po pustym brzegu, wiedziała, że głębia pod urwi-
skiem jest bardzo piękna, bała się jednak opowieści, jakie wiązały się z tym miejscem.
- Jestem dziwna - powiedziała z uśmiechem, spoglądając na niego spod oka. - W jed-
nym momencie nie wierzę w ludzkie gadanie, w następnym boję się starej sagi.
- Jesteś taka jak większość ludzi... nie, nic podobnego, nie to chciałem powiedzieć.
Nie jesteś taka, jak większość ludzi. Ty jesteś... niezrównana.
Wolno kiwała głową. Potwierdzała jedno jego zdanie, ale drugiemu też nie zaprzecza-
ła.
Nie ma sobie podobnych.
Wiedziała o tym, zawsze czuła się jakoś dziwnie, zawsze była inna. Teraz, jako od
dawna dorosła kobieta, odczuwała swego rodzaju spokój, była bezpieczna.
Ale jeśli jest naprawdę inna...
W dalszym ciągu zdarzało się przecież, że budziła się w nocy zlana zimnym potem.
Rzucała się we śnie, chciała pochwycić tego, którego już nie ma. Pragnęła go zatrzymać przy
sobie, nie pozwolić, by śmierć go wyrwała.
Ból trochę zelżał, nie trzeba było zbyt wiele czasu, by ludzie znowu widzieli dawną
Marję, dobrą i energiczną, zajętą mnóstwem spraw. Nikt jednak jej nie widział, jak skulona
leży we wdowim łóżku, płacząc po nocach niczym dziecko z tęsknoty za dającymi poczucie
bezpieczeństwa ramionami Karla.
Słowa Reina sprawiły, że poczuła, iż między nimi zmieniło się teraz wiele, kiedy tak
stoją z daleka od oczu i uszu innych.
- Ty też jesteś wyjątkowym człowiekiem, Rein. Ale... jest w tobie coś, co zmusza
mnie, bym strzegła swoich jagniąt...
Roześmiał się cicho.
- Chyba nie mogę przestraszyć silnej Marji z Karlsgard? Tej, przed którą nawet męż-
czyźni na tingu chylą głowy i zachowują się jak pokorne szczenięta?
Śmiech Marji był wesoły i pogodny. Słoneczne światło mieniło się we włosach, wysu-
wających się spod białego kapelusza. Nagle spoważniała. Patrzyła mu prosto w oczy, czas się
zatrzymał.
- Owszem, przerażasz mnie. Bo nie lubię gadania o wiedźmach, czarach i takich tam.
Wiem aż za dobrze, do czego to może prowadzić... straciłam matkę, mając zaledwie parę dni,
bo źli ludzie skazali ją za czary i wysłali daleko ode mnie...
Nie wyglądał na zaskoczonego.
- Rozumiem cię lepiej, niż myślisz. Ravi... on przyniósł na świat przekleństwo odzie-
dziczone po swojej matce.
Zrobiło się jakby chłodniej, Rein także to zauważył. Kiedy wspomniał matkę Raviego,
Marja dostrzegła cień bólu i strachu na jego twarzy, jakby wspomnienie wciąż było piekącą
raną w jego sercu.
- Dobrze robisz, trzymając tego rodzaju sprawy z daleka od siebie, Marjo. Ale ja
wiem, co nosisz w duszy. Wiem, do jakiego rodzaju ludzi ty należysz... zarówno ty, jak i two-
ja córka o ciepłych rękach.
Marja szeroko otworzyła oczy.
- Kto ci nagadał takich rzeczy? - zapytała ostro.
On tylko potrząsnął głową.
- Nikt. Ja takie rzeczy widzę, ponieważ znam je lepiej niż większość ludzi. Dlatego
opowiadam ci tę historię o ozdobie, którą nosisz, bo nie jesteś zwyczajną kobietą. Ty jesteś...
jedną z tych, dla których te ozdoby były robione. Jedną z tych, które potrafią dostrzec zawartą
w nich moc, jeśli zechcą. Musisz jednak odnaleźć resztę... musisz ją odzyskać. Kulka musi
być cała.
Marja skrzyżowała ręce na piersi, wpatrywała się w zagajnik z taką siłą, że oczy za-
częły jej łzawić i musiała długo mrugać.
- No dobrze - westchnęła. - W takim razie opowiem ci historię mojego naszyjnika. Jak
już mówiłam, należał kiedyś do pewnej czarownicy, to ona podzieliła go na dwoje. Jedną po-
łowę zawiesiła na szyi swojej małej córeczki, która niedługo potem zaginęła w górach. Drugą
krótko przed śmiercią ofiarowała mojej matce. To było na długo, zanim ja się urodziłam. Zły
los sprawił, że my też zostałyśmy rozdzielone, ja i moja matka. Opuściła mnie, kiedy miałam
zaledwie kilka dni, i ten przerwany na pół naszyjnik był jedną z niewielu rzeczy, jakie mi po
niej zostały. Wychowała mnie przyjaciółka matki, Gjertrud. Żyłyśmy w biedzie, więc kiedy
miałam wyjść za mąż, Gjertrud sprzedała naszyjnik karczmarzowi, żeby zdobyć pieniądze na
mój posag. Ale amulet jakimś cudownym sposobem do mnie wrócił. Kari, którą bardzo ko-
chałam, istota o niezwykłych zdolnościach, znachorka i uzdrowicielka, kobieta, którą w dzie-
ciństwie uprowadzono i która przez całe życie nie wiedziała, skąd pochodzi, przed swoją
śmiercią ofiarowała mi w prezencie to, co posiadała najdroższego. Ozdobę, którą miała na
szyi, kiedy bardzo dawno temu obcy ludzie znaleźli ją porzuconą w wielkim lesie. Wierzyła,
że ten łańcuszek zawiesiła jej na szyi matka... To była właśnie druga.
część mojego amuletu. Biedna Kari umarła i nie dowiedziała się, że jej matką była
czarownica, Anna Lundestad.
Marja umilkła, zamyślona. Jakie to dziwne, że ona i jej matka stały się jakby ogniwa-
mi łączącymi tamte dwie kobiety. To w jej rękach niezwykły wisiorek mógł się znowu połą-
czyć. Ale, niestety...
Najpierw Gjertrud sprzedała jedną połowę karczmarzowi, a potem przyszła ta straszna
głodowa zima, kiedy bliźniaki Maryjki były malutkie. Nie miała wtedy nic innego, za co mo-
głaby kupić jedzenie, dzieciom groziła śmierć. Wybrała się więc do karczmarza, żeby go
przekonać, że jeśli cały tajemniczy naszyjnik znajdzie się w jego posiadaniu, to na pewno
spotka go wielkie szczęście. Długo musiała zapewniać, że się nie myli, ale wyszła stamtąd z
krową i dzieci miały mleko!
A potem los się odmienił i Oppdalowie stali się zamożnymi ludźmi.
- Bardzo żałowałam - ciągnęła przerwaną opowieść. - Naprawdę bardzo żałowałam
naszyjnika, bo był pamiątką i po Kari, i po mojej matce. Wielokrotnie prosiłam karczmarza,
by mi odprzedał naszyjnik, ale on z uporem twierdził, że go już nie ma. Proponowałam na-
prawdę wysokie odstępne, coś się jednak stało takiego, że ten skąpy człowiek wciąż powta-
rzał swoje.
Mój mąż, Karl, wiedział, jak bardzo mi zależy na odzyskaniu ozdoby. Nie potrafię po-
wiedzieć, w jaki sposób przekonał karczmarza, ale któregoś dnia przyniósł mi to. Połówkę,
którą dostałam od Kari. No i nie rozstaję się z nią, choć nie umiałabym powiedzieć, czy przy-
nosi mi szczęście... Co do drugiej części, to karczmarz nadal twierdzi, że ją stracił. To wszyst-
ko, co mogę o tym powiedzieć.
Rein przyglądał jej się spokojnie, jakby czekał na dalszy ciąg.
Marja zirytowała się, chciała uniknąć jego intensywnego, wszystkowiedzącego spoj-
rzenia.
- Mówię ci, że nic więcej nie wiem! Druga część ozdoby zginęła, a twoje fantazje to
po prostu głupstwa i przesądy. Sam to wymyśliłeś, żeby mnie straszyć albo wydać mi się inte-
resujący!
Odbiegła kilka kroków, potem stała odwrócona od niego plecami, oddychając ciężko.
Ozdoba paliła jej skórę, tak jak to się zdarzało często, gdy Marja była podniecona lub czegoś
się bała. Teraz przeżywała i jedno, i drugie. Mężczyzna, który zbliżał się do niej lekkim kro-
kiem, przerażał ją i zarazem napełniał słodkim niepokojem do tego stopnia, że przestawała
ufać własnemu rozsądkowi.
Poczuła jego rękę na ramieniu.
Ujął ją mocno i zwrócił ku sobie tak, że patrzyła prosto na jego piersi. Ponad głową
słyszała jego cichy głos, czuła zapach żywego mężczyzny.
- Już więcej nie będę o tym mówił, Marjo. Nie będę...
Bez protestu pozwoliła mu objąć się w pasie. Pozwoliła, by przytulał jej ciało, trzymał
blisko, bardzo blisko siebie, słyszała bolesny oddech, jak w męce.
Czuła ten oddech na swoim uchu, zdawała sobie sprawę z tego, że mężczyzna jedną
ręką chce zdjąć jej czepek z głowy, czepek mężatki, wdowy, taki ładny, świeżo wy-
prasowany, ozdobiony białymi koronkami, będący symbolem jej czci.
Nieszczęsny czepiec spadł na wilgotne wrzosy, zapomniała o nim w tej samej sekun-
dzie. Rein chwycił pełną garścią jej włosy, przeczesywał je palcami. Słyszała jego westchnie-
nie. Wiedziała, że przytłaczają go wspomnienia i pewnie coś jeszcze. Po chwili wypuścił jej
włosy, ręce przesuwały się teraz wolno w dół, po biodrach, i niżej. Potem poczuła dotyk jego
szorstkiej dłoni na czole, wiedziała, że już mu się nie wyrwie i że za moment dowie się, jak to
jest być całowaną przez innego mężczyznę niż Karl.
Szumiało jej w uszach, nie potrafiła ocenić, czy rozsądek nakazuje jej zostać, czy ucie-
kać.
Rein przyciągał ją do siebie, jak magnes przyciąga opiłki żelaza.
Jeśli raz przekroczy granicę...
Marja nie chciała o tym myśleć.
Było tak niewypowiedzianie rozkosznie znowu stać tuż obok mężczyzny, czuć płyną-
ce od niego bezpieczeństwo. Zarazem jednak wiedziała, że siła jego ramion może oznaczać
śmiertelne zagrożenie.
ROZDZIAŁ VI
Marja liczyła się z tym, że gospoda będzie pełna, ale w ciągu ostatnich lat sam stary
karczmarz nie stawał za ladą, tak jak to zawsze czynił, więc i gości przychodziło mniej. Lu-
dzie żartowali i podśmiewali się, że kiedy w domu pojawiła się nowa gospodyni, starzec po
prostu zwiądł. Młoda żona traktowała go chyba surowo, owa bujna, taka ładna bogini! Z pew-
nością w łóżku jest jak dzikie zwierzę mimo tych swoich lodowato zimnych oczu, którymi pa-
trzy na ludzi, przechadzając się od czasu do czasu po karczmie. Spogląda z wysoka na chło-
pów i rzemieślników, mających zwyczaj zażywać tutaj ochłody po długim dniu pracy, kiedy
w kieszeni brzęczy parę szylingów.
Ma na imię Sophia, jakieś dziwaczne imię, mało kto wpadłby na pomysł, żeby tak na-
zwać swoją córkę. Pochodzi jednak z dobrego rodu, widać to po ubraniach, jakie nosi, widać
też było po skrzyniach, w których przywiozła posag, kiedy jakiś czas temu, w zielonoświątko-
wą niedzielę, nieoczekiwanie przypłynęła łodzią.
Ludzie gadali długo, aż któregoś dnia napięcie zelżało, pastor bowiem ogłosił z ambo-
ny, że między wdowcem z Do - sen i obcą blond pięknością zostało zawarte małżeństwo.
Ludzie ciągnęli potem do knajpy nieprzerwanym strumieniem, pewnie po to, by do-
wiedzieć się czegoś więcej o tajemniczej gospodyni. Przez pierwsze miesiące karczmarz cho-
dził niczym dumny tłusty kogut. Dawał do zrozumienia, że teraz sprawy potoczą się inaczej,
długo chyba nie potrwa i znowu trzeba będzie iść do kościoła, a w domu usłyszą płacz dziec-
ka...
Ale szczupła talia pozostawała wciąż ozdobą Sophii. Mimo, że karczmarz bardzo się
starał, nic nie wskazywało, żeby jacyś mali mieszkańcy mieli pojawić się w tym domu.
Pewnego dnia Marja zaprosiła młodą gospodynię do Wdowiej Zagrody, chciała się nią
trochę zająć, pamiętała, jak ona sama cierpiała w czasie, kiedy była młodą dziewczyną i świe-
żo przybyła do wsi. Karczmarzowa przyszła, ale zaraz od progu skrzywiła się, widząc ubranie
Marji, a potem robiła uwagi, że to nie wypada, by kobieta jej stanu biegała wśród biednych
niczym jakaś samarytanka. Amelię ledwo zauważała, traktowała niemal jak dziecko. A co do
małej Hanny, to Marja o mało nie wydrapała jej oczu, kiedy młoda pani głośno oznajmiła, że
dziewczynka jest strasznie wychudzona.
Zmuszała się mimo wszystko do przyjaznych uśmiechów, próbowała żartem pokry-
wać złośliwe uwagi. Sophia jest z pewnością zdenerwowana i mówi rzeczy, których nie my-
śli. Ludziom to się zdarza, im bardziej się boją, że zostaną źle przyjęci, tym głupsze i bardziej
nieuprzejme robią uwagi.
Ale kiedy Sophia się pożegnała, Marja długo tłukła pięściami poduszki na kanapie.
Musiała jakoś wyrzucić z siebie irytację. Jak można zachowywać się tak bezwstydnie?
Kiedy jednak Sophia w parę tygodni potem zaprosiła do siebie najznakomitszych
mieszkańców wsi na sześćdziesiąte urodziny swego męża, to Amelia i Bendik zostali posa-
dzeni niemal na samym końcu stołu, dalej siedział tylko parobek lensmana i biedny gospodarz
z Erlehaug.
Marja płonęła z oburzenia.
Po kolacji była muzyka i tańce, wtedy piękna Sophia pokazała inną stronę swojej
wspaniałej osobowości. Przez większość wieczoru nie wypuszczała od siebie Bendika, Marja
zaś z gniewem śledziła reakcję Amelii. Ta jej głupia córka w ogóle zdawała się niczego nie
zauważać. Marja zgrzytała zębami i miała ochotę sama zaatakować Sophię. Dlaczego klei się
tak do Bendika nawet w bardzo szybkich tańcach? Grajek przyśpieszał rytm, muzyka stawała
się coraz bardziej szalona, ale ta bezwstydna baba wieszała się na szyi swego partnera i uczy-
ła go kroków, które w ogóle w takim tańcu nie mają zastosowania.
Amelia tymczasem siedziała i spokojnie rozmawiała z dwiema kobietami, które zwy-
kle pomagały w Vildegard. Raz czy drugi tylko spojrzała na męża, jawnie uwodzonego przez
gospodynię.
W końcu jakoś zdołał jej się wyrwać, ale Sophia uczepiona jego ramienia szła z nim
aż do Amelii.
Na oczach wszystkich pocałowała go w policzek i próbowała spojrzeć mu w oczy.
- Nie zapomnij o naszej umowie. Oczekuję cię w ciągu najbliższych dni...
Rzuciła Amelii wyzywające spojrzenie, z uczuciem triumfu zacierała dłonie.
- Życzę dobrej zabawy. I dziękuję za pożyczkę! Odeszła. Marja zobaczyła, że szew w
tyle jej sukni się rozpruł. Wielu mężczyzn śledziło karczmarzową wzrokiem, który świadczył,
że gotowi byliby rozerwać ten szew do końca.
Marja, stojąc na ganku gospody, zdołała zachować chłodny spokój. Siedziało tam
dwóch starców, każdy z kuflem w ręce, i przyglądali jej się załzawionymi oczyma. Jeden to
dziadek z Storlendet, najstarszy Magnus. Marja powitała go przyjaźnie, to jego wnuk niemal
codziennie dotrzymywał towarzystwa małej Hannie.
Zapytała o karczmarza i jego żonę. Odpowiedziano jej, że on czuje się kiepsko i leży
dzisiaj w łóżku. Pani jednak zajmuje się gospodarstwem, to pewne. Obsłużyła ich, tak, tak, a
swoimi uwagami sprawiła, że piwo o mało nie zamarzło w kuflach.
- A więc młoda gospodyni wciąż w złym humorze? Starcy chrząkali, kulili się, prze-
czesywali palcami brody mokre od piany.
- Tak, tak, w tej babie nie ma żadnych uczuć. Zadziera nosa, przygaduje i bogatym, i
biednym jak tylko może. Nieszczęsny chłop... musi mu być niełatwo, oglądać wciąż kręcącą
się po domu kusicielkę i wiedzieć, że została zrobiona z lodu i żółci... nie mieć się przy kim
ogrzać, nie, nic.
Chichotali obaj, Marja, słysząc żarty dziadków, z trudem opanowywała śmiech.
- Pójdę się przywitać - powiedziała cicho, szturchnąwszy jednego przyjaźnie w bok. -
A potem funduję wam po kuflu!
Wciąż chichotali, patrząc w ślad za nią, słyszała nieprzyzwoite komentarze, ale cieszy-
ło ją ciepło w ich głosach, brak złośliwości czy bezczelności. Znajdowała się wśród przyja-
ciół. Jakoś zniesie wesołe przycinki dwóch wysuszonych starców. W gruncie rzeczy sprawia-
ło jej to przyjemność, bo przecież od dawna miała na skroniach srebrne włosy. Czyż nie żyła
już prawie tak długo, jak wychudłe żony, czekające na nich w domach?
Marja wyprostowała się, przekroczyła próg zielonych drzwi, które stanowiły wejście
do prywatnego mieszkania gospodarzy. Młoda dziewczyna w niebieskiej sukience powitała ją
i prosiła czekać.
Zdziwiona Marja usiadła na wskazanym krześle. Widocznie wszystko się tutaj zmieni-
ło! Można by sądzić, że mieszka tu sama królowa, która musi się przygotować na przyjęcie
gości! Zirytowana zaczęła zbierać jakieś pyłki ze spódnicy. Zdawało się, że minęła wiecz-
ność, zanim usłyszała lekkie, lecz stanowcze kroki w sąsiedniej izbie.
Niebieskie oczy gospodyni wpiły się w Marję. Włosy miała zaplecione i upięte dooko-
ła głowy niczym koronę, co sprawiało, że jej twarz wydawała się jeszcze bardziej kwadratowa
i płaska.
Na wargach igrał leciutki, szyderczy uśmiech.
Sophia ubrana była cała na czarno.
W tej chwili Marja zapragnęła mieć na sobie coś innego.
Nawet w sprawach ubioru nie chciała być podobna do tej kobiety.
- Och, czyż to nie pani Marja z Vildegard? Witaj, moja droga, cóż to za niespodziewa-
na wizyta? Myślałam, że całe dnie poświęcasz na pranie i smarowanie maściami cuchnących
ran? Ale widocznie nie można tak przez dłuższy czas... Czy mogę cię poczęstować kielisz-
kiem naszego nowego wina? Przywieźli prosto z Kopenhagi, mogę je polecać, ma niepowta-
rzalny smak...
Sophia uśmiechała się słodko. Marja leciutko uniosła brodę.
- Przychodzę, by porozmawiać z pani mężem. A jeśli chodzi o wino, to raczej dzięku-
ję. Łatwo tracę panowanie nad sobą, kiedy napiję się wina...
Sophia zmarszczyła brwi. Utworzyły długą linię w górnej części białej twarzy.
- Ach, tak? No cóż, każdy ma jakieś słabości. Odwróciła się na pięcie, spódnice zafur-
kotały tuż obok Marji. Szelest materiału słychać było wyraźnie w ciszy. To jedwab, choć nie
najlepszego gatunku, pomyślała Marja ze złośliwą radością.
- Mój mąż nie przyjmuje dzisiaj wizyt. Jest trochę... niedysponowany!
Marja wpatrywała się w nią z rozbawieniem. Ta kobieta jest po prostu śmieszna! Pod-
niosła się z niewygodnego krzesła.
- Myślę, że on sam zdecyduje, i chyba ze mną porozmawia przez pamięć starej przy-
jaźni.
Skłoniła się lekko Sophii i skierowała ku drzwiom wiodącym do sypialni karczmarza.
Usłyszała za sobą syk tamtej, doleciał do niej szum jedwabiu.
Kobieta rzuciła się do drzwi i stanęła w nich niczym żywa przeszkoda dokładnie w
chwili, kiedy Marja miała otworzyć.
- Trzymaj się od niego z daleka - wysyczała. - To mój dom, nie zapominaj o tym! Wy-
noś się stąd, bo jak nie, to...
Marja studiowała z wielkim spokojem jej wykrzywioną twarz. Oczy karczmarzowej
iskrzyły się, była w nich panika, jakby tymi rozpostartymi ramionami osłaniała najgłębszą ta-
jemnicę swego serca.
Marja pozwoliła sobie na lekki, prowokujący uśmiech.
- Nie powinnaś się ubierać na czarno, Sophio. Wyglądasz w tym jeszcze bardziej bla-
do, jakbyś miała za mało krwi. To musi działać... przygnębiająco na chorego męża.
Wiedziała, że jej policzki płoną, że gniew dodaje blasku jej ciemnoniebieskim oczom.
Sophia była może młoda i miała delikatną skórę, a na skroniach nie pojawiły się jeszcze
srebrne nitki, ale zżerała ją zazdrość i jakiś niepojęty strach.
- Zabawiasz się z mężami innych, ściągasz wstyd na siebie i na swego męża. A teraz
chcesz mi przeszkodzić, myślisz, że nie pozwolisz mi zamienić paru słów ze starym... przyja-
cielem?
Sophia splunęła, małe krople chłodnej wilgoci zastygły na twarzy Marji.
- Nie jesteś jego przyjaciółką. Moją też nie. Wynoś się stąd!
Marja wciąż stała, milcząca i nieporuszona, z uporem wpatrywała się w złe oczy So-
phii.
Strach tej kobiety mieszał się z siłą, wobec której Marja instynktownie odczuwała sza-
cunek. Przerażała ją też wykrzywiona twarz tamtej. Sophia sprawiała wrażenie osoby niespeł-
na rozumu. Stały tak, wpatrując się w siebie nawzajem, żadna nie chciała ustąpić.
W końcu Sophia nie wytrzymała, gwałtownym ruchem głowy wskazała drzwi na dru-
gim końcu pokoju.
- Wynoś się!
Marja uznała, że najlepiej będzie wyjść. To mimo wszystko dom Sophii. Ale kiedy od-
wracała się z ostatnim pogardliwym spojrzeniem, z pokoju, którego Sophia tak strzegła, rozle-
gło się charczenie. Głos karczmarza był cienki i drżący, ale słychać go było wyraźnie.
- Kto tam jest? Sophia, na kogo ty krzyczysz?
- To ja, Marja! - zawołała Marja wysokim, jasnym głosem. - Chciałam się tylko z tobą
przywitać, ale...
- Mar... ja!
Sophia stała zakłopotana, musiała otworzyć drzwi, nie mogła pozwolić, by chory mąż
wrzeszczał jak szalony.
- Ona właśnie miała wychodzić, wiesz, że zawsze jest bardzo zajęta.
- Nie na tyle, bym nie mogła wypić kieliszka nowego wina z biednym chorym czło-
wiekiem.
Marja zawróciła. Przeszła zdecydowanie obok białej na twarzy Sophii i uśmiechała się
do leżącego w łóżku mężczyzny. W pokoju było ciemno, panował zaduch, wyczuwało się
woń mocnego napoju. W pokoju panował jeszcze jakiś słodkawy, ciężki zapach. Marja usia-
dła w przyzwoitej odległości od łóżka, przywitawszy się najpierw uprzejmie z chorym.
- Sophia, przynieś wina! To prawdziwa niespodzianka...
Mar ja uspokoiła się trochę w towarzystwie żartującego karczmarza. Nie byli nigdy
bliskimi przyjaciółmi, ale nieraz przelatywały między nimi skry. On był obleśną starą świnią
już wtedy, kiedy Marja przybyła do tej wsi jako bezbronne, obce dziecko. Musiała wiele razy
z nim walczyć. Musiała tolerować jego pożądliwe łapy na swoim ciele...
Teraz przeniknął ją dreszcz.
Ale Sophia syknęła niczym kot i zniknęła wypełnić polecenie, jakby była jedną z jego
służących.
- Twoja młoda żona, jak widzę, nie w humorze. Może ona jest... to znaczy, może trze-
ba karczmarzowi składać gratulacje...?
Mężczyzna na posłaniu poruszył się ciężko i zaklął półgłosem.
Marja pośpiesznie zmieniła temat, nie chciała jednak wprost wyjawiać swojej sprawy,
dopóki nie upewni się, że nikt jej nie słyszy.
Karczmarz postarzał się i sprawiał wrażenie słabego. Stracił większość włosów, a te,
które mu jeszcze zostały, były szare i rzadkie. Miał wielkie worki pod zaczerwienionymi
oczyma, zwisały smętnie po obu stronach wielkiego, szerokiego nosa. Oczy były zapadnięte,
małe i załzawione. Ale wciąż jeszcze pozostawał w nich ten błysk, który zawsze sprawiał, że
Marja czuła się nieswojo. Widocznie stary o niczym nie zapomniał. Nie zapomniał, że kiedyś
o mały włos nie wbił w nią swoich zębów.
Teraz wszystko się zmieniło. Marja stała znacznie wyżej niż on, jeśli chodzi o majątek
i znaczenie we wsi.
Przeczuwała, że życzliwość to jest ta droga, którą powinna postępować, chociaż posia-
dała dość władzy, by go postraszyć.
Przez chwilę rozmawiali przyjaźnie, Marja z zadowoleniem stwierdzała, że staremu
człowiekowi sprawia przyjemność słuchanie jej ciętych replik i pełnych humoru opowieści z
życia wsi, którego zawsze był częścią.
- Powinieneś wrócić do szynku. Ludziom brak ciebie... Uśmiechnął się niepewnie.
- Mam tego dość. Najbardziej lubię teraz poleżeć w spokoju, zwłaszcza odkąd żona
może się wszystkim zająć...
Zarówno w tych słowach, jak i w półuśmieszku dostrzegała źle ukrywane kłamstwo.
Marja nie miała najmniejszych trudności z odczytaniem upokorzenia w jego głosie mimo
dumnych słów. Nie ulegało wątpliwości, że Sophia nie jest ciepłą ani troskliwą małżonką.
Karczmarz popełnił paskudny błąd, sądząc, że jeśli będzie miał piękną, płodną i pokorną
żonę, to spędzi ostatnie lata w spokoju.
- Tak, twoja żona jest urodziwa i silna - stwierdziła Marja obojętnie i ujęła kieliszek
wina, który w końcu przyniosła służąca.
Przepijali do siebie, życząc sobie nawzajem zdrowia.
Marja rozpięła płaszcz, pozwalając karczmarzowi podziwiać pięknie haftowaną suk-
nię. W końcu całkiem zdjęła okrycie i swobodnie założyła nogę na nogę.
Wpatrywała się niego, z uśmiechem odpowiadała na jego pożądliwe spojrzenia. Po
chwili powiedziała łagodnie:
- Mam do ciebie prośbę, karczmarzu. Pewnie już o tym zapomniałeś...
On uniósł brwi, oblizał blade wargi. Na policzkach pojawiły się zdrowe rumieńce,
może z powodu wina.
Marja mówiła teraz prawie szeptem, pochylała się nad nim, patrzyła mu ufnie w oczy.
- Chciałabym odzyskać moją ozdobę, karczmarzu. Nigdy nie uwierzyłam w twoje ga-
danie, że zginęła...
Zaniósł się kaszlem, wino dostało się do tchawicy, z małych oczu popłynęły łzy. Mar-
ja stukała go w plecy, dopóki się nie uspokoił, a potem ciągnęła dalej tym samym cichym gło-
sem:
- Ja wiem, że ty to masz, zawsze miałeś. Odkupię to od ciebie, dam ci tyle, ile ze-
chcesz...
Oczy mu rozbłysły, ale wciąż pokasłując pokręcił głową. Odstawił kieliszek, podcią-
gnął kołdrę pod brodę, mimo że na dworze był ciepły dzień.
- Ja... już ci powiedziałem. Nie mam tej ozdoby! Przychodzisz na próżno, niepotrzeb-
nie się uśmiechasz i próbujesz mi się przypodobać, Marjo!
Wsłuchiwała się uważnie w każde jego słowo, starała się wyczuć kłamstwo oraz ukry-
waną prawdę. Widziała jego rozbiegany wzrok, widziała, że mówiąc, nie ma odwagi patrzeć
jej w oczy.
Po prostu kłamie.
Ozdoba wciąż tu jest.
Dlaczego posiadanie tego łańcuszka jest dla niego takie ważne? Czy domyśla się wię-
cej, niż ona chciałaby mu powiedzieć? Może wie też coś z tego, o czym mówił Rein? Marja
musiała się opanować, by się nie zarumienić na myśl o chwilach spędzonych nad rzeką. Ona,
kobieta w latach, i takie rzeczy. Ale karczmarz... on ma za sobą dwa małżeństwa i niezliczoną
rzeszę służących, żadnej jednak nie potrafił zapłodnić. Czy zna opowieści o tym łańcuszku?
Kiedyś powiedział, że to ozdoba czarownicy, ale to pewnie dlatego, że wiedział, do kogo na-
szyjnik należał, zanim dostała go Marja.
- Przychodzę, ponieważ bardzo bym chciała połączyć oba kawałki razem. Dręczy
mnie to, że sprzedałam tamtą część. Powinnam to zrobić dla Kari... ona przecież nigdy nie od-
zyskała matki. A to jej matka podzieliła łańcuszek na dwie części, nie może tak pozostać na
wieki, czy ty tego nie rozumiesz, karczmarzu?
Ten mrugał nieustannie. Widocznie łagodna, cicha prośba Marji podziałała na niego.
Te jej błagalne oczy, ręce, które składały się jak w modlitwie.
Z trudem przełknął ślinę, nie był w stanie pić więcej wina.
- Chętnie bym ci oddał, Marjo. Amulet... nie ma już dla mnie znaczenia, ale... to nie-
możliwe. Jak powiedziałem, niemożliwe...
- Czy ty go naprawdę nie masz? Został ci ukradziony? Zmęczony opadł na poduszki.
- W pewnym sensie tak.
Ułożył się wygodniej na posłaniu, patrzył wprost na nią. Zdziwiła się, widząc w jego
oczach strach.
- Wiem, że niedługo umrę. Obiecuję ci, Marjo, że jeśli tylko łańcuszek znajdzie się w
moich rękach, natychmiast dostaniesz go z powrotem. Ty... z pewnością wiesz, co powinnaś z
nim zrobić.
Głos mu się załamał, karczmarz przymknął oczy. Marja poczuła na plecach zimny
dreszcz. Widywała tego człowieka w szalonym gniewie, niebezpiecznie silnego, pożądliwego,
desperacko gromadzącego majątek.
A teraz oto jest tylko żałosnym, chorym starcem, który szykuje się na śmierć. A łań-
cuszka nigdy jej nie odda, wiedziała o tym, choć ból w jego spojrzeniu wydawał się szczery.
- Rozumiem - powiedziała wolno.
Podniosła się, poczuła, że kręci jej się w głowie. To chyba wino, jest naprawdę słodkie
i wyborne.
- W takim razie żegnaj, karczmarzu. Zajrzę do ciebie któregoś dnia, jeśli twoja żona
nie będzie miała nic przeciwko temu.
- Sophia... - szepnął gorączkowo. - Sophia, z pewnością będzie miała...
Pogrążył się we własnych myślach. Marja westchnęła i sama znalazła drogę do wyj-
ścia. Nigdzie nie dostrzegła gospodyni, pokoje były puste i wymarłe.
Serce Marji biło głośno i mocno. Uczucie zagrożenia pojawiło się w jej duszy niczym
echo jego uderzeń.
Podobne uczucie spłoszyło ją tamtego dnia nad rzeką, wtedy pocałunki Reina paliły
jej wargi i szyję.
Taki sam dziwny lęk dławił ją w gardle, jakby miała się udusić, i bardzo nieudolnie
próbowała się uwolnić.
Oczy chorego mężczyzny zrobiły się twarde i zimne niczym kamienie. Przyglądał się
swojej młodej żonie z mieszaniną obrzydzenia i lęku. Wezwał ją, prosił, by usiadła na krześle
przy łóżku. Przeszła wolno przez izbę, unosząc wysoko spódnicę, i opadła na krzesło eleganc-
kim, wystudiowanym ruchem. Teraz siedziała, wpijając w niego swoje niebieskie oczy i obli-
zując pełne wargi.
Zauważył, że przytyła.
To pewnie te wszystkie podwieczorki z najznakomitszymi gospodyniami w parafii. A
może słodkie wino, które sączy przez cały czas, denerwując go tym okropnie. Chciał z nią po-
rozmawiać, chciał użyć resztek swojej władzy, by nauczyć ją czegoś o miejscu i obowiązkach
kobiety. Za każdym razem jednak, kiedy ona tak siedziała i przyglądała mu się spod oka, czuł
się mały i bezsilny. Karczmarz chrząknął, nagle zapragnął, żeby przyniosła kieliszki. Ale ona,
oczywiście, przyszła z pustymi rękami.
- Czego chciała ta baba? - głos Sophii był ostry i stanowczy. - Ta wywłoka, przycho-
dzi tu i zachowuje się, jakby władała całą wsią...
- Niewiele do tego brakuje - odparł sucho i zwrócił uwagę, jaka brzydka robi się So-
phia, kiedy jest z czegoś niezadowolona.
Gdzie się podziała ta łagodna, czuła kobieta, którą znał w pierwszych tygodniach mał-
żeństwa? Gdzie się podziały te wszystkie igraszki, jej perlisty śmiech, zapał młodziutkiej
dziewczyny?
Odkąd ona pojawiła się w domu, czuł się coraz słabszy. Jakby wysysała z niego wszel-
kie życiowe siły. Jakby była jakimś wilkołakiem!
Z trudem zebrał myśli. Odważył się poprosić ją, by podeszła do szafy w rogu i wyjęła
papiery, które tam leżą. Podała mu je z lekkim, złośliwym uśmiechem na wargach.
- Sophia, twoje zachowanie nie przynosi mi chwały.
Pragnął, by głos brzmiał równie stanowczo jak w dawnych dniach, sam jednak słyszał,
że wypowiada te słowa starczym skrzekiem. Sophia nie przestawała się uśmiechać. Miał
ochotę potrząsnąć nią z całych sił tak, by zaczęła krzyczeć...
Zamiast tego cicho odczytywał dokument, pod którym oboje złożyli podpisy. Był to
kontrakt małżeński, szyderczy uśmieszek Sophii powoli gasł. Oczy jednak patrzyły na niego
spokojnie, z chłodnym blaskiem.
... jeśli ona w ciągu dwóch lat od niniejszej daty nie okaże się brzemienna, małżeństwo
może być na jego żądanie rozwiązane natychmiast, na poniższych warunkach...
Przerwał, teraz w jego zmęczonych rysach pojawiła się jakaś nowa moc.
- Minął rok, Sophia... Siedziała wciąż wyprostowana.
- Nie powinienem chyba sądzić, że sobie ze mnie kpisz lub zachowujesz się nieodpo-
wiednio. Pamiętaj, że mogę cię w każdej chwili wyrzucić, Sophia... jeśli się okaże, że jesteś
dotknięta tym samym przekleństwem co ta, którą złożyłem w grobie.
Na chwilę zacisnęła powieki, potem szukała po omacku czegoś, czym mogłaby zająć
ręce. Znalazła sznureczek przy pasku i owijała go wokół różowego, delikatnego palca. Pazno-
kieć skrobał gładki materiał sukni.
- Sądzę, że mój pan zechce się zastanowić. Nie zapominaj, że jestem twoją ostatnią
szansą! Jeśli mnie wypędzisz, nie tak łatwo znajdziesz inną na moje miejsce. Leżysz tu ni-
czym wysuszona skóra...
Uderzył papierami o podłogę.
- Strzeż się, kobieto! Wiesz, że wciąż mogę okazać męską siłę, gdyby przyszło co do
czego! To ty powinnaś się zastanowić, jeśli nie chcesz być odesłana z powrotem do swojego
okropnego wuja i spędzić tam w hańbie reszty życia!
Spuściła wzrok. Uśmiech na wargach zgasł, ale wciąż jeszcze pozostawał w niej upór,
upór i wielka desperacja.
- Urodzę ci dziecko, słyszysz! Dojdzie do tego... już czuję, że łańcuszek działa. Po-
patrz!
Jednym szarpnięciem rozpięła bluzkę z taką siłą, że jedwab popękał w szwach. Obna-
żyła swoje okrągłe duże piersi, wiedziała, że to poprawi mu humor.
- Popatrz! Leży tu i pali mnie, czuję, jak codziennie przenika mnie jego siła. A poza
tym uzyskałam dobre rady... naprawdę dobre, niebezpiecznie dobre rady...
Karczmarz gapił się na nią. Widział, że policzki jej płoną, ale nie ze wstydu.
Wciąż mówiła gorączkowym szeptem:
- Dam ci dziecko, mężu. A w zamian ty wypełnisz swoją część naszego kontraktu i
pozwolisz mi zostać tutaj do końca moich dni!
Stary człowiek milczał.
Kobieta wyglądała na bardzo wzburzoną, a zarazem było w niej tyle niebezpiecznej
siły, pociągała go tak bardzo, że nie był już w stanie jej grozić.
Teraz obiema rękami obejmowała ozdobę. Podeszła do niego z obnażonymi ramiona-
mi, piersi kołysały się, jakby chciały całkiem uwolnić się z resztek ubrania. Stała nad nim,
karczmarza przeniknął lęk.
Sophia uśmiechała się, pokazując małe, białe zęby.
W końcu poczuł na twarzy delikatne ciepło, pogrążył się w nim, jęczał z pożądania,
wynędzniałe ciało przenikała rozkoszna siła.
Krew pulsowała mu w skroniach, coś twardego i ostrego uwierało go w czoło.
To prawda, co mówi Sophia, ozdoba rzeczywiście działa, jest taka gorąca, jakby do-
piero co została wyjęta z paleniska kowala.
ROZDZIAŁ VII
Ciemne włosy małej Hanny opadały na oczy, więc odgarniała je zirytowana. Twarz
dziewczynki wyrażała głęboką koncentrację, mała klęczała pośrodku łąki i przyglądała się
całkiem pospolitym białym i żółtym kwiatom.
Bendik siedział pod koroną wielkiego dębu i rozkoszował się brzękiem tysięcy owa-
dów oraz zapachem bujnej trawy. To była jego ziemia, jego drzewo, jego własność, wszystko
należało do niego. Całym ciałem wyczuwał rozkosz, kiedy buty zapadały się w miękką, tłustą,
urodzajną glebę.
Dziecko wołało go do siebie:
- Tatusiu! Tatusiu, chodź tutaj! Powinieneś coś zobaczyć...
Wszystko w nim protestowało, chciał nadal tak siedzieć i drzemać. Był piękny dzień,
ciepły i promienny od samego rana, chociaż pozostały jeszcze dwa tygodnie do świętego
Jana.
W głosie małej Hanny brzmiała irytacja, że ojciec zwleka.
- No, tatusiu! Pośpiesz się! Bo jak nie, to nie zobaczysz... Mrużył oczy pod słońce, wi-
dział dziewczynkę niczym białą plamę na tle zieleni. Zdjęła kapelusz, nie lubiła tego rodzaju
głupstw, najchętniej wiązała długie włosy wstążką na karku. Teraz zresztą wstążka się roz-
wiązała, włosy opadały niczym zasłona po jednej stronie drobnej twarzy. Na nosku pojawiły
się piegi, a brązowoczarna czupryna mieniła się czerwonawo, kiedy padało na nią słońce.
Dała znak, by zbliżał się ostrożnie.
Na palcach zaszedł ją od tyłu. Wyciągnęła ku niemu palec wskazujący. Na samym
czubku różowego paznokcia siedział maleńki motyl. Nie z tych wspaniałych, pięknych, nie je-
den z tych ogniście pomarańczowych z niebieskimi plamami. Po prostu maleńki bielinek ka-
pustnik, mający za jedyną ozdobę kilka szarych plamek.
- Czy widzisz, jaki on jest piękny? - szepnęło dziecko. - Czy widzisz, że ma setki
barwnych plam, spójrz... różowa, fioletowa, prawie czarna na brzegu skrzydełek... można to
zobaczyć w świetle, popatrz, jak się to mieni!
Zdumiony Bendik ukucnął obok córeczki. Stwierdził, że to, co mała mówi, jest praw-
dą. Że całkiem zwyczajny bielinek kapustnik, najbardziej pospolity i najnudniejszy ze wszyst-
kich motyli, jest w gruncie rzeczy niewiarygodnym dziełem sztuki.
Uśmiechnął się do dziecka z wdzięcznością.
- Powinnaś zawsze przyglądać się tym swoim małym cudom, Hanno. Obiecaj mi, że
nigdy, ale to nigdy nie zapomnisz, że bielinek kapustnik w gruncie rzeczy jest najpiękniejszy
ze wszystkich!
Uśmiechnęła się do niego leciutko, z ufnością. Zielone oko pociemniało, jakby przeję-
ło barwę od trawy, na której siedzieli.
- Dziwny jesteś, tatusiu... Objął ją mocno, motyl odleciał.
- Tak - wyszeptał jej wprost do ucha i usłyszał, że westchnęła zadowolona z pieszczo-
ty.
Kiedy ruszyli w drogę powrotną do domu, Hanna chciała iść nad strumykiem. Zawsze
bardzo lubiła szumiącą wodę, od wczesnego dzieciństwa uważała, że woda jest cudowna, ba-
wiła się nad rzeczką chętnie i często przerażała Bendika. Bywały to niebezpieczne zabawy,
nie zliczyłby, ile to razy siedział nad brzegiem rzeczki i obserwował zabawy córki z sercem w
gardle.
Teraz jest wystarczająco duża, by radzić sobie sama, ale on nadal zabrania jej chodzić
nad rzekę bez Erlenda lub Jonny Svensgard. Dzisiaj strumyk toczył swoje fale cicho i spokoj-
nie. Większość wody ze stopionego w górach śniegu dotarła już do morza. Gdzieniegdzie po-
tworzyły się głębie, toń była tam ciemniejsza, to właśnie w tych miejscach dzieci lubiły bawić
się w lecie.
Mała Hanna pokrzykiwała uszczęśliwiona, pośpiesznie zdjęła buty i pończochy, tań-
cząc przed ojcem na wiodącej w dół ścieżce.
- Chcę zobaczyć, czy woda bardzo zimna! Och, z pewnością nie jest tak źle, słońce
piecze przecież od dawna...
Chciał protestować, ale nie odważył się zdławić jej radości. Przypominał sobie prze-
straszonego małego chłopca, który nie posiadał jej odwagi i zawsze lękał się dnia, kiedy inne
dzieci zrzucą z siebie ubrania i na wyścigi pobiegną do niebezpiecznej, ciemnej, lodowato
zimnej rzeki.
Hanna piszczała z emocji, wsuwając jedną nogę do wody.
- Potwornie zimna! Och, tatusiu, jest taka zimna, że aż parzy!
Roześmiał się cicho, widział, jak całe ciało córeczki kurczy się z chłodu. Gołe, białe
nogi miały czerwone plamy.
- Wracaj, Hanno, zaziębisz się!
- Nie, coś ty, przecież ja nigdy nie choruję! To bardzo przyjemne, tatusiu... tylko tro-
chę, troszeczkę...
Zobaczył, że zachwiała się na płaskich kamieniach, widział, jak macha rękami przed
twarzą, przestraszona, i słyszał przejmujący krzyk. Zamarła, ale zanim zdążył podbiec i zła-
pać ją, ona już zataczając się wracała, wymachiwała rękami, a buzię wykrzywiało przeraże-
nie. Trudno było coś zrozumieć pośród tych histerycznych krzyków, serce Bendika biło jak
szalone, dopadł do córki jednym skokiem, przycisnął ją mocno do siebie, nie rozumiał, co się
stało.
Wrzaski dziewczynki sprawiły, że zbladł. Szlochała i krzyczała, płakała histerycznie.
- Tatusiu... tatusiu... tam... leży... trup... tam! - Dziewczynka pokazywała w stronę głę-
biny, nad którą dopiero co stała. - Ja... myślałam prawie... och, tatusiu, to straszne...
Wczepiła się w jego koszulę, ukryła w niej twarz, wtulała się w jego ciało, czuł jej
mały nos na żołądku.
Bezradnie głaskał ją po plecach. Wziął na ręce, przywarła buzią do jego szyi. Szloch
powoli przycichał.
Bendik ostrożnie zbliżył się do wody.
Pierwsze co zobaczył, to ciemne, falujące na powierzchni włosy.
A potem ręka, poruszana prądem, jakby mu machała.
To była kobieta. Leżała na dnie, woda w tym miejscu była głęboka zaledwie na tyle,
by ją pokryć.
Bendik wpatrywał się zaszokowany, mocno przyciskał do siebie córeczkę.
- Ona nie żyje - wyszeptał. - Musimy... musimy... Nie postawił dziecka na ziemi, nie
mógł nawet myśleć o tym, by wejść do lodowatej rzeki i wyciągnąć kobietę na brzeg. Nie był
w stanie zrobić tego raz jeszcze...
- Musimy sprowadzić pomoc - wykrztusiła mała Hanna, dzwoniąc zębami.
- Tak, zaraz sprowadzimy pomoc - odparł bez tchu. Całą silą woli odwrócił wzrok od
przerażającego widoku, przypominał sobie inną kobietę, inną śmierć.
Biegł przez całą drogę do domu z córeczką tak mocno przyciśniętą do piersi, że jej
cienkie nogi obijały mu się o uda. Pierwsza zobaczyła ich Amelia, poczuła, że ciemnieje jej w
oczach z przerażenia, kiedy ujrzała swego męża biegnącego z nie dającym znaku życia dziec-
kiem w objęciach.
- Och, dobry Boże, to nie może być prawda...
Nie zdążyła dokończyć desperackiej modlitwy, błagającej o życie dziecka, gdy Bendik
wpadł na podwórze i mogła na własne oczy zobaczyć małą Hannę zeskakującą na ziemię z oj-
cowskich objęć i biegnącą do matki.
Amelia o mało nie zemdlała po przeżytym szoku.
- Moja córeczka, malutki aniołek... ja myślałam... o Boże, ale mnie przestraszyłaś...
Na policzkach Hanny zastygły ślady łez, była niezwykle blada. Amelia poznała po
twarzy Bendika, że stało się coś strasznego.
Jego głos brzmiał ostro i sucho, z trudem chwytał powietrze, niemal słyszała łomot
jego serca.
- Jakaś kobieta... znaleźliśmy ją w strumieniu... nie żyje... utopiona... o Boże drogi...
Ból spadł na Amelię niczym cios. Nie była nad fiordem wtedy, wiele lat temu, gdy
znaleziono Synneve, ale wiedziała wystarczająco dużo o tym nieszczęściu, by rozumieć gwał-
towną reakcję Bendika. Jego żona się utopiła. On wciąż nosił w sobie poczucie winy i wstyd,
że nie rozpacza po zmarłej. Bo Synneva zasłużyła na lepszy los. Nie była sobą, chyba zawsze
miała dziwny charakter, myślała inaczej niż wszyscy. Kiedy urodziło się dziecko, straciła
wszelki rozsądek, nawet nie poznawała otaczających ją ludzi. Pewnej nocy wzięła swoje nie-
szczęsne maleństwo i weszła w wody fiordu. Chłopca znaleziono na pół zamarzniętego na
brzegu, Synneva odnalazła spokój w zimnych, szarych falach.
Amelia dotknęła zimnej ręki Bendika.
- Kto to?
Kiedy na nią spojrzał, zobaczyła w jego wzroku całe cierpienie świata. Sprawiał wra-
żenie, jakby chciał odejść, zniknąć, uwolnić się w jakiś sposób od tego bólu. Ale wreszcie się
opamiętał i zamknął jej dłoń w swoich rękach. Mała Hanna przytulała do siebie oboje rodzi-
ców. Bendik spojrzał w oczy Amelii, przeląkł się, że pogrąży ją w rozpaczy.
- To Ingeborg, Amelio. Bóg wie, w jaki sposób...
- Ingeborg! Ale dziecko... to maleństwo... nasz chrześniak...
Bendik przymknął oczy.
- Nie widziałem żadnego dziecka. Nie wiem... musimy natychmiast sprowadzić len-
smana.
Amelia kiwała sztywno głową. Długo stała, obejmując go mocno. Bendik dygotał.
Amelia czuła, że żal z powodu tej młodej kobiety dławi ją w piersiach. W końcu puściła Ben-
dika, wyprostowała się, głośno przełknęła ślinę. Wzięła małą Hannę i poprowadziła ją do
domu. Bendik stał jeszcze przez krótką chwilę, zaciskając pięści i dysząc ciężko. Potem od-
wrócił się, odszukał w stajni szybkiego gniadego ogiera. Niczym burza pognał w stronę dwo-
ru lensmana, ale zanim okrążył Greinegjerdet, zobaczył, że dobrze mu znany urzędnik włożył
już uniform, którego srebrne guziki mieniły się w słońcu.
Pisarz nie był już ten sam, którego Marja wezwała do swego domu, kiedy miała po-
dzielić między dzieci spadek po Karlu. Ten obecny to Duńczyk, młody i chudy niczym wiór.
Pewnie się jednak szybko wszystko odmieni, wystarczy, że wejdzie w sprawy i nauczy się ko-
rzystać również z pożytecznych stron swego urzędu.
Nosił tę samą białą perukę co stary pisarz. Miał czarny płaszcz, znacznie mniej znisz-
czony. Pióro też było nowe, ale dokładnie takie samo jak tamto, zdobione srebrem, które nie-
gdyś skrzypiało po papierach.
Młody pisarz popatrzył na zgromadzonych, a niezwykłe szkiełko do patrzenia zwisało
na jedwabnym sznurku na jego piersi.
Marja Karlsgard odpowiadała wysokim, czystym głosem. Jej córka, zięć i wnuczka
siedzieli przy niej, wyglądali znacznie mniej dumnie niż ona. Czarne włosy upięła wysoko w
rodzaj korony, w tych okolicach nigdy jeszcze nie widziano podobnej fryzury. Korona upięta
była z małych cienkich warkoczyków wokół głowy, posplatanych ze sobą tak, że tworzyły
siatkę. Podtrzymywały je srebrne szpilki i białe kościane grzebyki. Ta kobieta w średnim wie-
ku wystroiła się tak, że baby szeptały złośliwie po kątach, wytykając jej pychę.
No tak, zrobiła to pewnie po to, żeby wywrzeć wrażenie na młodym pisarzu. On jed-
nak miał bardzo surową minę i wyglądało na to, że sam o wszystkim wydaje sąd.
A przecież chodziło o morderstwo! Wprawdzie nie odbywało się tu jeszcze posiedze-
nie sądu, prowadzono tylko przesłuchania. Bo nikt nie potrafił wskazać, w jaki sposób młoda
Ingeborg Brattbakkmyra znalazła się w zimnym strumieniu tamtego słonecznego czerwcowe-
go dnia, dwa tygodnie temu.
Ale oczywiście gadano nieustannie, krążyły rozmaite pogłoski. Pierwszy człowiek,
którego wskazywano, to ów włóczęga o czarnych włosach. Kazał się nazywać Rein, co to
znowu za imię? Co najmniej tak samo dziwny był jego kilkunastoletni syn, którego często wi-
dywano, jak włóczy się po lesie, gadając do siebie i zachowując się niczym lunatyk.
Teraz obaj siedzieli tutaj, na ostatnich ławkach.
Mimo że izba była nabita, obok tych dwóch obcych znajdowały się jeszcze wolne
miejsca.
Przy młodym wdowcu też nikt nie siadał. Był sam, ale w kącie ulokowała się służąca z
jego osieroconym dzieckiem w objęciach.
Obok zajął miejsce duży, wąsaty mężczyzna, stary oficer, który po zakończeniu wojny
większość swego czasu spędzał w gospodzie. Nigdy się nie pogodził z tym, że czasy sławy i
chwały minęły. Dzisiaj jednak był bardzo ożywiony, włożył swój stary, zniszczony mundur, i
siedział wyprostowany u boku dziewczyny, ochraniając ją i dziecko.
Zebrani szeptali, ale rozglądali się niespokojnie na boki w obawie, że posuną się za
daleko w swoich spekulacjach. Przyszli ludzie ze wszystkich dworów, również z innych para-
fii, nawet wędrowni handlarze nie chcieli przepuścić takiej okazji, by się za darmo trochę ro-
zerwać.
Pisarz postukał w stół ciężkim kałamarzem.
Zaczął od wezwania do siebie lensmana, który musiał wyjaśnić okoliczności znalezie-
nia martwej kobiety. Wydawało się, że wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech, kiedy len-
sman dotarł wreszcie do końca raportu i wygłosił zdanie, które od czternastu dni wszyscy po-
wtarzali szeptem, nie było nikogo, kto by tego nie słyszał:
- Kobieta odeszła z tego świata zamordowana.
Na jej szyi znajdowały się wyraźne tego oznaki. Została uduszona sznurem lub dru-
tem, lub może nawet gołymi rękami.
I nikt, kto ją znał, nie był w stanie pojąć, by można było aż tak nienawidzić tej młodej
kobiety, która nikomu nie wadziła. To musiał być jakiś zboczeniec, morderca kobiet, bestia!
Pisarz notował zeznanie i marszczył czoło. W końcu uniósł wzrok, spojrzał wprost w
oczy temu niezdarnemu, ubranemu w mundur chłopu.
- Czy kobieta została w jakiś nieprzyzwoity sposób zbezczeszczona?
Wszyscy widzieli, że twarz lensmana oblał rumieniec.
- Nie... niczego takiego nie stwierdzono...
Pisarz spokojnie skinął głową, znowu pochylił się nad papierami. Potem wezwał przed
oblicze władzy Reina Przybłędę oraz Raviego Reinssona. Obaj wyszli przed zgromadzonych
pewnym krokiem, starszy z pochyloną głową. Syn stał wyprostowany, ale twarz wykrzywiał
mu grymas niechęci.
Stwierdzono wyraźnie, że obaj obcy mają świadków, iż fatalnego dnia znajdowali się
daleko od rzeki. Świadkowie zeznali to pod przysięgą. Pewien komornik powiedział, że tam-
tego popołudnia, kiedy Ingeborg zniknęła, był z nimi w lesie koło swojego domu. Marja
Karlsgard zaś mogła zaświadczyć, że w nocy słyszała chrapanie Reina na jego posłaniu, mu-
siała bowiem wstać, żeby zobaczyć, co się dzieje z chorą kobietą, leżącą w tym samym po-
mieszczeniu.
Pisarz najwyraźniej powątpiewał, ale nie było rady, nie mógł zaprzeczyć słowom ko-
goś takiego, jak Marja Karlsgard. Wielu stawało przed zwierzchnością, każdy bardzo chciał
pomóc, przeważnie jednak wygłaszali własne poglądy i spekulacje.
Na czole pisarza pojawiła się głęboka bruzda. Ręka, w której trzymał pióro, poruszała
się niecierpliwie.
- Sądzę, że usłyszeliśmy już wszystko, co było do usłyszenia. Nie widzę powodu, by
kogoś z tych, których tutaj wspominano, zamykać w piwnicy lensmana, nie ma ani świadków,
ani żadnych znaków mówiących, kto popełnił to okropne przestępstwo. Lensmanie, czy nie
wiesz, jaka na tobie spoczywa odpowiedzialność? Społeczeństwo nie może spokojnie żyć, je-
śli nasi strażnicy zachowują się wobec przestępców niczym bezradne dzieci Napiszę skargę
do władz. Ta sprawa musi zostać wyjaśniona, winny nie może chodzić na wolności! W prze-
ciwnym razie nie będziesz godny munduru ze srebrnymi guzikami, który tak chętnie na siebie
wkładasz!
Lensman stał przed nim skulony, nabrzmiała żyła pulsowała na szyi. Wielkie wąsy
drżały, ale wszystko, co potrafił uczynić, to kiwać głową i przytakiwać pisarzowi.
Ludzie z trudem zachowywali spokój. Co za skandal! Lensman został publicznie
zbesztany, na oczach całej wsi powiedziano mu, że źle wykonał swoją robotę!
Och, jacy byli rozgorączkowani, ci, którym lensman dał się we znaki, wszyscy, któ-
rych oskarżył o lenistwo, kłamstwo, niezdarność...
Szepty nie ustawały, pisarz musiał wielokrotnie stukać kałamarzem w blat stołu.
Wtedy podniósł się rosły, stary oficer. Grzmiał groźnie z ostatniego rzędu, jakby
wciąż jeszcze znajdował się na polu bitwy pod armatnim ostrzałem.
- Pisarzu, lejtnant Karsch prosi o pozwolenie zabrania głosu.
Szepty ucichły jak nożem ciął. Wszystkie głowy zwróciły się ku mówiącemu, wszyscy
patrzyli na starą, dobrze znaną pijacką twarz i rozbiegane oczka.
Pisarz skinął głową zmęczony, w jego oczach można było wyczytać zniecierpliwienie.
- Mów więc, jeśli uważasz, że masz coś istotnego do dodania. Oszczędź mi jednak
dalszych spekulacji i babskiego gadania, w przeciwnym razie będę cię musiał ukarać grzywną
za marnowanie drogocennego czasu zapracowanego urzędnika.
Lejtnant skinął głową, wydął policzki. Wyglądał jednak niemal złowieszczo, kiedy z
królewską godnością przeciskał się między rzędami ławek aż do stołu pisarza.
- Szanowny pisarzu... chciałbym wypowiedzieć się krótko w tej trudnej sprawie. Mil-
czałem aż do tej chwili w przekonaniu, że nie będzie się tu nic mówić o tych dwóch nędznych
włóczęgach, których w ostatnich dniach wszyscy wytykali palcami. - Zwrócił się w stronę Re-
ina i Raviego, wskazywał na nich grubym palcem. - Są to brudne, obdarte, zawszone psy, któ-
re nie cenią prawa, czci ani sprawiedliwości. Tego rodzaju ludzie kradną, kłamią, prowadzą
grzeszne życie poza wszelką obyczajnością i przyzwoitością. Również mordują!
Zmierzył zebranych wzrokiem, uniósł głos i powtórzył ostatnie słowa:
- Tak jest, zabijają także, widać to po ich zmrużonych, czarnych oczach, po ich lisich
twarzach.
Lejtnant rozkwitał.
Teraz zniżył głos do szeptu.
- Ale oni nie zamordowali nieszczęsnej Ingeborg. Nie, jej morderca pochodzi z zupeł-
nie innego stanu, chociaż można rzec, że jest jeszcze nędzniejszego rodzaju człowiekiem...
Proszę mi pozwolić opowiedzieć naprawdę smutną, krótką historię...
Oblizał wargi, zatoczył się w stronę podium, na którym ustawiono stół pisarza. Jakoś
się jednak opanował i ciągnął opowieść, zwracając się do potężnego urzędnika.
- Panie pisarzu, żyło sobie raz dwoje zamożnych ludzi. Dorabiali się, trochę dostali z
wyroku nieba, resztę zdobyli dzięki różnym okolicznościom życiowym. Nurzali się w piwie i
słodkim mleku, mieli pod dostatkiem chleba i masła, a także dość srebra, by żyć beztrosko
przez długie lata. Mieli kilimy na ścianach, piwnice pełną najwyborniejszych trunków...
mimo to jednak nie byli szczęśliwi. Nie mieli bowiem syna, któremu mogliby przekazać swo-
je bogactwo, a wiedzieli, że lata są policzone tak dla bogatych, jak i dla biednych. Popadli w
desperację, mogliby nawet zabić, by osiągnąć swoją wolę. I w końcu zrobili to...
Mężczyzna z obrzmiałą twarzą wbił wzrok w Bendika.
- Ty ją zabiłeś, ponieważ wiedziałeś, że dzięki temu twój mały chrześniak będzie ła-
twą zdobyczą! Siedzący tutaj nieszczęsny człowiek, przygnieciony żałobą... tak to zaplano-
waliście, prawda? Jakim sposobem chcieliście odebrać mu dziecko, kiedy biedak pogrążony
jest w najgłębszym żalu? W izbie podniósł się szmer. Zaraz potem powietrze przeszył ostry
śmiech kobiecy. Marja Karlsgard wstała, ozdoby, których miała na sobie wiele, podzwaniały.
- Mój zięć, Bendik, miałby być mordercą i złodziejem dzieci? Pisarzu, muszę prosić,
by ten człowiek został natychmiast odstawiony do Domu w lesie, gdzie się zajmują takimi jak
on... musimy mu wybaczyć, wiemy przecież wszyscy, ile kiepskiej wódki wlał w siebie przez
tyle lat. Mózg ma kompletnie przeżarty alkoholem!
Dały się słyszeć burkliwe, popierające ją głosy. Twierdzenia lejtnanta są po prostu nie-
wiarygodne.
- Lensmanie! - głos lejtnanta przybierał na sile. - Lensmanie, chciałbym cię o coś za-
pytać: Dowiedziałeś się o znalezieniu martwej kobiety od dwóch kobiet, które szły nad rzekę
z praniem. Ale czyż nie było tak, że ktoś inny już wiedział o zwłokach?
Lensman zakłopotany kiwał głową, jąkał się, ale mu przerwano.
- Chciałbym tylko usłyszeć od ciebie jedno jedyne nazwisko, nic więcej. Kto to był?
Lensman czuł na sobie oczy wszystkich zebranych.
- Bendik... Bendik Karlsgard przyjechał do nas konno... powiedział, że znalazł zwłoki.
Tłum w izbie szumiał niczym rój trzmieli. Pisarz tłukł kałamarzem w stół, aż czarna
ciecz rozpryskiwała się na boki, po czym wypędził ludzi z izby.
Wszystkich z wyjątkiem Bendika Karlsgard, młodego wdowca, lejtnanta i Marji.
Na dworze ludzie roztrząsali tę niesłychaną, nową koncepcję, na którą przed lejtnan-
tem nikt nie wpadł, taka im się wydawała nieprawdopodobna. Czy to możliwe? Czy sympa-
tyczny, delikatny Bendik Karlsgard mógłby coś takiego zrobić?
Większość utrzymywała, że za tragedią stoi ów obcy mężczyzna o czarnych włosach.
Takiego imienia jak on nikt nigdy we wsi nie nosił, to jednak musi być któryś z przybłędów.
Bendik?
Rein?
Ludzie gadali jeden przez drugiego, ale nie byli od tego mądrzejsi, wszyscy wytrzy-
mali do chwili, gdy drzwi otworzyły się ponownie i Marja Karlsgard wyszła, prowadząc zię-
cia pod ramię.
Oboje unosili wysoko głowy, słońce mieniło się w klejnotach, którymi ozdobiony był
kapelusz pani.
- Nadszedł taki czas, że my, mieszkańcy Karlsgard, będziemy mogli poznać swoich
przyjaciół - powiedziała Marja wysokim, czystym głosem. Oczy Bendika patrzyły spokojnie
przed siebie. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą spekulowali i już widzieli go jako dusiciela,
teraz musieli odwracać wzrok.
- To podłe ze strony lejtnanta, że w ogóle wymienił jego imię. To podłe... ale może
opłacalne.
Groźne słowa Marji znalazły oddźwięk w tłumie.
- Pisarz pozwolił nam odejść. Bendikowi jednak nie wolno opuszczać wsi, dopóki
morderca nie zostanie ujęty. Proszę was, dobrzy ludzie i przyjaciele, o pomoc! Dopóki potwór
przebywa na wolności, wszyscy znajdujemy się w niebezpieczeństwie!
Narastający szum przemienił się w aplauz. Ludzie szybko się jednak opamiętali, bicie
braw i okrzyki nie przystoją chyba w takiej chwili. Pisarz również ukazał się na schodach,
prowadząc ze sobą jeszcze bardziej czerwonego lejtnanta.
- Nie odłożymy tej sprawy ani na minutę - burknął lensman, posyłając Marji pełne iry-
tacji spojrzenie.
Amelia ujęła Bendika pod drugie ramię. Pomógł jej zejść po stromych schodach urzę-
du. Rozległ się krzyk niemowlęcia, wszyscy śledzili spojrzenie Amelii, kiedy z oczyma peł-
nymi łez odwracała się w stronę, skąd dochodził płacz. Twarz młodego wdowca była biała i
martwa. Widzieli, że biedak okrywa buzię dziecka kawałkiem białego materiału, a potem po-
śpiesznie odchodzi, zabierając ze sobą mamkę.
- Złapiemy go - syknęła Marja cicho.
Wszystko się w niej burzyło, dręczyło ją ponure uczucie wstydu i winy. Jeszcze raz jej
dobre zamiary wplątały ich w kłopoty. Chciała ratować Reina przed niesprawiedliwym oskar-
żeniem. Nie mogła sobie wyobrazić, by to on zamordował niewinną, obcą kobietę wyłącznie
z chęci mordu. Mogła przyjąć, że ten człowiek ma na sumieniu nie tylko dobre postępki, ale
coś takiego...
No i sama napytała sobie biedy.
Bez jej zeznania imię Bendika nigdy by nie padło na tej sali.
Ludzie rzuciliby się natychmiast na obcego, czarnowłosego mężczyznę. Działaliby
bez zwłoki, przejęci powagą chwili, napięciem i pragnieniem uczestniczenia w ważnych wy-
darzeniach.
Marja wsiadła do powozu z dumą, która pasowałaby królowej.
Mężczyźni zdejmowali kapelusze na pożegnanie.
Patrzyła z uporem przed siebie, plamy światła tańczyły jej przed oczami, kiedy jechali
aleją wysadzaną liściastymi drzewami. Koła skrzypiały jakby w proteście, kiedy Bendik ze
złością zacinał konie. Widocznie bardzo pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu.
Marja wiedziała, że dwaj obcy strawią co najmniej godzinę na powrót. Minie więc tro-
chę czasu, zanim znowu spotka Reina, może się uspokoić i zastanowić, jak się zachować i jak
zajrzeć do serca tego dziwnego mężczyzny.
Bo nie była pewna, czy spał tamtej nocy w Vildegard. Nie słyszała żadnego chrapania,
ani Reina, ani nikogo innego. Nikogo też nie widziała. Mógł leżeć i spać snem sprawiedliwe-
go, ale równie dobrze mogło go nie być.
Mógł wyjść w tę letnią ciemność i zacisnąć drut na gardle młodej kobiety.
Marja z trudem przełykała ślinę, miała problemy nawet z oddychaniem.
Serce biło jej mocno, czuła pulsowanie w całym ciele, gorące, głuche uderzenia, które
sprawiały, że policzki jej płonęły, a wargi były suche. Musi to wszystko jakoś uporządkować.
Musi posłużyć się całą swoją siłą, bo po tamtym spotkaniu nad rzeką dręczyły ją paskudne, a
zarazem piękne, niebezpieczne, bezwstydne sny.
Była noc świętojańska, najjaśniejsza i najpiękniejsza noc w roku, każde dorosłe serce
o tym wie. Ale tego lata niskie, ciemne chmury przesłaniały górskie szczyty i rosiły perełkami
wilgoci krajobraz. Ani niebieskiego nocnego światła, ani świecącego się nieba, ani pełgają-
cych, strzelających w górę płomieni, wokół których ludzie zwykli się bawić... nic nie było ta-
kie jak należy.
Nad fiordem leżała gęsta mgła, a niebo było takie mroczne, że noc nie zachęcała do
gier i zabaw ani do wesołości.
Mimo to w Karlsgard służba się zebrała i dygotała w swoich nowych letnich ubra-
niach. Na pół mokre siano, które w pośpiechu zwieziono pod dach, leżało niczym dywan na
klepisku obory, dywan, który zdaniem rumianych dziewcząt nie zachęcał do zabawy, do ja-
kiej się od wielu miesięcy przygotowywali.
Jedli podpłomyki z serem, podawali sobie z rąk do rąk barani udziec, wbijali jednak
zęby w mięso bez zapału.
Nawet piwo zdawało się bardziej wodniste niż zwykle. A kiedy jeden z parobków wy-
jął organki i próbował zagrać, głos instrumentu też zabrzmiał ochryple.
Rein i Ravi siedzieli na skraju niewielkiego kręgu, nie odmawiali poczęstunku, ale
ważniejsze dla nich było to, że mogą pokazać się ludziom z uniesionymi wysoko głowami.
Starszego otaczała podejrzliwość. Raviego raczej nie zaczepiano, siedział z na wpół przy-
mkniętymi oczyma, jak to miał w zwyczaju, a na jego wargach błąkał się blady uśmieszek.
Podeszła do nich jedna z dziewcząt, częstowała kawałkami mięsa ułożonymi na tacy.
- To bardzo smaczne - zachęcała, uśmiechając się ostrożnie do Reina.
Ravi wyciągnął ku niej ręce, wziął kawałek mięsa, podziękował.
- Ty jesteś błogosławioną kobietą.
Te ciche słowa sprawiły, że Rein drgnął. Czy chłopak zamierzał w ten właśnie sposób
dziękować? Dziewczyna zarumieniła się, najpierw wytrzeszczyła oczy, potem zmrużyła je,
przestraszona. Uniosła lekko spódnicę i odeszła, wszyscy widzieli, że policzki jej płoną. Or-
ganki zawodziły żałośnie pod ścianą.
Inna młoda dziewczyna, jedna z tych obcych robotnic najętych do siana, podeszła do
Raviego. Stanęła kawałek od niego i patrzyła mu prosto w oczy.
- Ty jesteś jednym z takich, co wiedzą, chłopcze. Poznaję to po twoich oczach... jesteś
jednym z tych, co widzą.
Tuzin rąk trzymających jedzenie opadło, spojrzenia wszystkich skierowały się w stro-
nę tych dwojga. Dziewczyna, która miała na imię Herle, była dumna, chodziła wyprostowana
i znano ją z tego, że nie umie trzymać języka za zębami. W jaki sposób zareagują obcy, chło-
pak i jego ojciec; nie wystarczy tylko dziękować, kiedy człowiekowi coś takiego spadnie na
głowę.
W oczach Raviego odbijało się światło pochodni płonących wewnątrz kręgu. Ale po-
liczki i oczy dziewczyny żarzyły się jeszcze bardziej, stała tuż obok światła.
- Jedni są błogosławieni, inni przeklęci - powiedział Ravi cicho, patrząc na nią. Wszy-
scy widzieli, że dziewczyna zadrżała. W jej młodej, gładkiej twarzy pojawiła się groza. Ravi
wolno oblizał wargi. Zauważył, że śmiała dziewczyna jest przestraszona, a zarazem wściekła.
- Nie ciebie miałem na myśli - uspokajał ją.
Potem wpatrywał się w zebranych, przesuwał oczy z jednej osoby na drugą.
- Jesteście szczęśliwi, powinniście się wystrzegać wbijania kolców w serca innych. Bo
to nieładnie, jest ktoś, kto to widzi. Wy nazywacie go Bogiem. Ale ja jestem tylko nic nie
znaczącym smarkaczem, kimś, komu możecie rzucić kość, gdy jest już tak ogryziona, że na-
wet pies długo musiałby ją oglądać, zanim by się zabrał do jedzenia.
Ravi podniósł się gwałtownie.
Rein zaklął, chciał chwycić syna, ale złapał tylko powietrze.
- Zostawcie mnie w spokoju!
Głos Raviego łamał się, był niczym desperackie wołanie dziecka, zanim chłopak znik-
nął w wiosennym półmroku. Na pozostałych mistyczny nastrój świętojańskiej nocy opadł ni-
czym zasłona.
Zanim się spostrzegli, rozeszli się każde w swoją stronę.
Po tym zajściu atmosfera uległa zmianie, nikt nie miał już ochoty urządzać święta.
Nikt nie widział Reina siedzącego samotnie nad resztkami piwa i pogrążonego w ma-
rzeniach. Jego brązowa kurtka i czarne spodnie zlewały się niemal w jedno z pociągniętą
smołą ścianą, o którą się opierał. Czarne włosy czepiały się nie heblowanego drewna, twarz
wyrażała udrękę.
Dwie małe postaci zniknęły za rogiem stajni, szczęknęło przewrócone wiadro, głośny
syk przeszył ciszę, jakiś koń zarżał zdenerwowany.
- Dobrze już, dobrze, Czarne Kopyto, to tylko ja... my... Zachichotała w stronę chłop-
ca, który stał w drzwiach, nie bardzo wiedząc, co robić. Wewnątrz, wśród zwierząt, było cie-
plej niż na dworze w tę najpiękniejszą noc roku. W stajni stały tylko trzy konie, reszta od
dawna biegała po górskich halach, mając obok siebie komorniczych synów i rozległe prze-
strzenie przed stęsknionymi kopytami.
- Jaki to miły koń, pomyśl, ma prawie dwa razy tyle lat co ja!
- Dwadzieścia lat... nieźle - powiedział Erlend Magnus Storlendet. Wpatrywał się w
piękną ciemnowłosą figurkę, z taką ufnością przytulającą się do jasnego konia, który miał jed-
ną nogę czarną. Mała Hanna najwyraźniej nie bała się zwierzęcia. Uśmiechnięta szeptała mu
jakieś miłe słowa.
Erlend widział, że miękki pysk przesuwa się po jej rękach, potem po szyi aż do wło-
sów, że skubie wstążkę przytrzymującą kapelusz.
- Nie, nie, Czarne Kopyto, nie wolno ci... hi - hi, łaskoczesz mnie! Ratunku!
Mówiła szeptem, nawet ratunku wzywała szeptem, wiedziała, że nie powinni się w tej
chwili tutaj znajdować.
Już dawno dzieci miały spać, ale dorośli łatwo zapominają o takich sprawach, kiedy
karafki z winem i kufle piwa krążą wokół stołu w dużej izbie. Poza tym jednak dzisiejszego
wieczoru nie było ani tańców, ani muzyki, prawdopodobnie z powodu śmierci Ingeborg. Mała
Hanna nie chciała więcej myśleć o tym strasznym odkryciu nad rzeką, nie chciała myśleć o
śmierci tej właściwie obcej kobiety, bo sprawiało jej to ból. A ona chce się bawić! Chce się
śmiać z Erlendem. On zawsze taki wesoły.
Ale chyba dziś wieczorem mniej. Wygląda właściwie na przestraszonego.
- Co ci dolega? Nie czujesz się dobrze, Erlendzie? Może chcesz dosiąść konia, Czarne
Kopyto nie będzie mieć nic przeciwko temu...
Dwa lata od niej starszy chłopiec potrząsnął wolno głową. Czuł ból w piersi, dziew-
czynka jest po prostu zbyt piękna i miła. Te jej dziwne oczy mogą rzucać czary. A wargi, ta-
kie miękkie, różowe, niewiarygodnie żywe.
Jak dobrze ją znał, towarzyszył jej przecież w zabawach niemal codziennie przez wie-
le lat.
Musiał do niej podejść, poczuć ciepło jej oddechu tak jak przed paroma dniami, kiedy
urządzili konkurs strzelania z procy do brzozy w lesie. Ona nie bardzo umiała się obchodzić z
tym urządzeniem, on natomiast trafiał w drzewo niemal za każdym razem, a potem trzymał
jej palce w swoich spoconych dłoniach, by pokazać jej, na czym polega strzelanie.
- Hanno... Mówił szeptem.
Był bardzo uroczysty, czuł, że szumi mu w głowie. To noc świętojańska, a przecież
wszyscy wiedzą, że wtedy dziewczęta są łagodniejsze i chętniej pozwalają się do siebie zbli-
żyć.
- Mam coś dla ciebie...
Spojrzała na niego uważnie. Jakby przestraszona, niczym mały ptaszek, który w każ-
dej chwili może odlecieć.
Erlend poszukał w kieszeni, wyjął maleńką paczuszkę. Owiązał ją czerwoną wstążką
matki. Wstążka zsunęła się teraz, upadła na słomę obok konia.
Hanna uśmiechała się leciutko, patrzyła wprost na niego. Widział, że jest zadowolona.
Małe palce ostrożnie zdejmowały materiał, w który paczuszka była owinięta, na koniec
dziewczynka zerwała wszystko pośpiesznie.
- Ooo... jaka piękna... czy sam to zrobiłeś?
Nie mógł oderwać oczu od jej twarzy, wiedział, jakie niezdarne są litery, które próbo-
wał wyryć na wieczku maleńkiej szkatułki.
- Otwórz! - poprosił gorączkowo.
Popatrzyła na niego zdumiona, potem opanowała się i uniosła wieczko.
W środku mieniła się srebrna ozdoba.
Maleńki krzyżyk, serduszko i kotwiczka. Wszystko zamontowane razem na pięknym
liściu ze srebra, z tyłu znajdowała się zapinka, żeby można było zamocować broszkę przy
ubraniu.
Hanna patrzyła i patrzyła, mieniący się błękitnym blaskiem metal zdawał się ją ośle-
piać, nie miała odwagi podnieść oczu.
To dorosły prezent. Takie ozdoby dziewczęta dostają od swoich narzeczonych...
Słowa uwięzły chłopcu w gardle, Hanna wiedziała, że to ona musi coś powiedzieć.
Miły, zabawny Erlend. Nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez niego i przyjaciółki
Jonny. Czasami jednak zauważała, że on patrzy na nią jakoś dziwnie. Bardzo ostatnio wyrósł.
Był o głowę wyższy od niej, już prawie dorosły mężczyzna. Poczuła, jakby coś łaskotało ją w
żołądku.
Jakie to wszystko podniecające.
Trzeba się opanować, on nie może sobie pomyśleć, że jest smarkulą, która nie potrafi
się zachować.
- Jakie to piękne - pochwaliła cicho. - Ale... czy to wypada...?
Skinął głową, niebieskie oczy rozjaśniły się w szczerym uśmiechu.
- Wypada... tata powiedział, że mogę. On mówi... że zawsze lubił twojego tatę i twoją
mamę...
Mała Hanna głośno przełknęła ślinę. A więc to taka poważna sprawa.
Sztywnymi palcami ujęła ozdobę. Próbowała, jak działa zapinka, była zrobiona dość
niezdarnie, ale solidnie.
Hanna przypięła sobie broszkę do sukienki pod szyją, dotychczas wiązała ją na wstąż-
ki. Płaskie piersi małej podnosiły się szybko w rytm oddechu. Srebro mieniło się przy każdym
ruchu.
Spojrzała chłopcu w oczy. Miał bardzo zmienioną twarz. Pochylał się do przodu, stał
tak, że z trudem zachowywał równowagę. Był niezwykle poważny. Oddychał nerwowo i płyt-
ko jak ona. Czuła jego oddech na twarzy, nagle chłopięca dłoń dotknęła jej policzka.
I, akurat w momencie, kiedy zamykała oczy i chciała się odsunąć... mokra, dziwna
miękkość na wargach. Smak innego człowieka, zapach jego nowego ubrania, dotyk włosów
pod palcami, zanim zdążyła się otrząsnąć ze zdziwienia i odsunąć na bok. Nie potrafiła okre-
ślić, czy ten ostrożny pocałunek sprawił jej przyjemność czy tylko ją zaskoczył. Serce tłukło
się w niej głośno, jakaś dziwna słodycz dławiła ją w gardle, prawie uniemożliwiając oddech.
- Erlend... co ty robisz?
Kompletnie idiotyczne pytanie, sama to słyszała. Uff, teraz on pomyśli sobie pewnie,
że Hanna jest beznadziejna. Zauważyła, że cofnął się o dwa kroki, widziała jego przestraszo-
ny wzrok. Równocześnie dostrzegała, jak bardzo jest urażony, jak bezradnie opuścił ręce.
Hanna musiała go dotknąć, chciała usunąć tę nową, dziwną pustkę między nimi.
On nie ujął podanej ręki, stał zupełnie bez ruchu.
W końcu skurcz w żołądku Hanny ustąpił, teraz widziała wyraźnie, jak ogromnie Er-
lend jest przejęty.
- Bardzo, bardzo ci dziękuję! To bardzo piękne z twojej strony...
- Teraz jesteś moją dziewczyną - szepnął gorączkowo. Coś w niej buzowało, nieznane
uczucie podniecenia, smakowała je, czuła, że pocałunek ją odmienił.
- Tak - odpowiedziała szeptem. - Jakie to niezwykłe... On uroczyście kiwał głową, w
końcu ujął w ręce jej dłoń.
- Teraz naprawdę jesteśmy parą, skoro cię pocałowałem... wiesz! Nie możesz wyjść za
mąż za kogoś innego!
Przytakiwała z zapałem, oczy jej lśniły. Czarne włosy sprawiały, że twarz wyglądała
blado w świetle płynącym przez otwarte drzwi stajni.
Erlend uśmiechał się z dumą i pewnością siebie. Nigdy przedtem nie wydawał jej się
taki urodziwy. Najwyraźniej uczesał włosy na mokro, stroił się dla niej! Że też nigdy przed-
tem nie zwróciła na to uwagi.
- Za kilka lat mój ojciec przyjdzie do twojego. Ustalą wszystko jak trzeba - oświadczył
z dorosłą miną.
Hanna z dumą kiwała głową. Jedną ręką wciąż dotykała broszki.
Erlend stał, nie wiedząc, co począć.
- Chyba muszę wracać do domu... zrobiło się późno. Hanna drgnęła, jakby ją obudził.
- Tak... tak, chyba musisz. Żegnaj, Erlend... i dziękuję. Odpowiedział szerokim uśmie-
chem.
- To ja tobie dziękuję! Czy... możemy się spotkać jutro wcześnie rano?
Potwierdziła, Erlend odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę domu.
Nagle przestraszona patrzyła, jak znika w mroku. Zawołała coś za nim, broszka paliła
ją na piersi, a wargi były odrętwiałe.
- Będziemy się z małymi bawić w ciuciubabkę? Wołanie zabrzmiało jakoś żałośnie,
sama nie wiedziała, dlaczego.
Ale nikt nie odpowiedział, Erlend odszedł już chyba zbyt daleko.
Nie słyszała jego głosu, nie widziała go na skraju lasu.
Kiedy jednak chciała przejść przez podwórze i schronić się w domu, którego okna
były rozjaśnione, u jej boku pojawiła się inna postać i sprawiła, że dziewczynka zatrzymała
się z okrzykiem przerażenia.
- Ravi! Przeraziłeś mnie, nie powinieneś tak...
Jego oczy były czarniejsze niż mrok pod lasem, patrzył na nią spod jasnej czapki.
- Ten chłopak... muszę z tobą porozmawiać, panienko Hanno z Karlsgard. Grozi ci
niebezpieczeństwo...
Zadrżała, nagle poczuła na twarzy zimne i wilgotne nocne powietrze.
Ravi był kompletnie przemoczony. Teraz to dostrzegała, woda ciekła z jego grzywki,
niczym łzy spływała po policzkach. Jest taki wysoki, co najmniej o dwie głowy wyższy od
niej. Musiała podnosić głowę, by spojrzeć mu w twarz, nie wiedziała jednak, czy powinna się
na to odważyć.
- Chodź! Trzeba się schronić pod dachem! Sparaliżował ją jakiś dziwny lęk. Widok
tamtej martwej kobiety, przenikliwe oczy Raviego, wspomnienie kłótni i bójek obu chłopców
na wiosnę...
Wyrwała mu się, nie chciała być blisko niego. Ukrywała broszkę w dłoni, zdawała so-
bie jednak sprawę, że on już ją zobaczył.
- Chce cię związać ze sobą w taki sposób, chce cię wessać niczym otchłań... broń się,
panienko Hanno! W przeciwnym razie twój los będzie przypieczętowany!
- Kłamiesz! Skąd możesz wiedzieć...
- Owszem! Ja wiem! Zapytaj mnie, o co chcesz, to zobaczysz!
Serce Hanny biło jeszcze głośniej niż wtedy, kiedy wargi Erlenda dotknęły jej ust. Ale
teraz w uderzeniach serca krył się inny lęk, paraliżujący, mieszał się z niezwykłym podniece-
niem. Nie była w stanie wykrztusić słowa. Ale ten czarnowłosy chłopak przechylił głowę na
bok i wpatrywał się w nią, opowiadając równocześnie półgłosem, co się znajduje w szufladzie
jej nocnego stolika, mówił, jakie przedmioty leżą w szkatułce jej matki, w której przechowuje
biżuterię. Wiedział, że niebieska sukienka leży na łóżku i że na okiennym parapecie stoi na-
czynie z wodą.
Hanna oniemiała z przerażenia. Widocznie zakradł się do jej pokoju, grzebał w jej naj-
bardziej prywatnych... może nawet czytał to, co spisywała na papierze i chowała w szufladzie
małego stolika! Powinna go zwymyślać, nazwać go złodziejem i łobuzem.
- A za łóżkiem, Hanno, za twoim łóżkiem... leży coś, co myślałaś, że zginęło. Coś
wartościowego... dużo bardziej wartościowego niż to, co dostałaś dzisiaj. Tamto chciałaś dać
mnie... ale zachowałem się brzydko i przestraszyłem cię.
- Teraz przerażasz mnie jeszcze bardziej - powiedziała, chcąc uciec jak najdalej stąd.
Złapał ją za pasek i przytrzymał, odwróciła się gwałtownie, chciała uderzyć tę bez-
czelną twarz.
- Nie oceniaj mnie zbyt surowo, mała. Nie wolno ci się mnie bać, nie powinnaś...
- Puść, bo będę krzyczeć! Puścił.
Czuła, że spojrzenie jego oczu wywołuje pieczenie w piersiach, i trwało to jeszcze
długo, kiedy leżała skulona w swojej bezpiecznej pościeli, zamknąwszy drzwi przed całym
światem.
Dygotała z zimna, miała wrażenie, że deszcz pada nawet tutaj, zdawało jej się, że nig-
dy nie pozbędzie się tej nieprzyjemnej wilgoci we włosach.
Tyle się wydarzyło dzisiejszego wieczoru.
Myśli krążyły nieustannie w głowie. Najbardziej przerażało ją to, że kiedy wróciła do
pokoju, wpełzła pod łóżko i szukała przez chwilę, znalazła mały, wysuszony flecik, który kie-
dyś zamierzała dać Raviemu.
Teraz było za późno.
Przeraził ją, mówił rzeczy, których nie powinien był mówić. I te jego oczy... Nie mo-
gła patrzeć w nie bez lęku. Czarne, bezdenne. A zarazem takie gorące, takie gorące, że od sa-
mego patrzenia Hanna topniała niczym wosk przy ogniu.
Erlend, Erlend, musisz strzec mnie dobrze!
Niema prośba uspokoiła ją trochę, z pewnością Erlend będzie jej przez cały czas pilno-
wał. Z nim może się bawić i żartować bez obawy, że Ravi zakradnie się gdzieś blisko. Bo
Ravi boi się Erlenda. Erlend, taki silny i wysoki jak na swój wiek, wie, jak się opiekować
swoją dziewczyną...
Poczuła słodkie łaskotanie w żołądku.
Wspomnienie trochę niezdarnego chłopca z sąsiedztwa uspokoiło Hannę. Erlend był
taki niewiarygodnie słodki, kiedy stał tam przed nią i mówił, jąkając się!
ROZDZIAŁ VIII
W Vildegard mieli tego lata ręce pełne roboty, bo okolicę dręczyła jakaś zaraza żołąd-
kowa, z którą trudno było sobie poradzić. Chorobie towarzyszyła gorączka i poty, starsi lu-
dzie nie byli w stanie zatrzymać ani wody, ani jedzenia na tyle, by uchronić życie.
Marja wypróbowywała wszystkie swoje mieszanki, dawała chorym suszone czarne ja-
gody i korę dębu, a także brązowe korzenie grzmotnika.
Nic nie pomagało. Wyjmowała ze schowków garnuszki i zielone małe buteleczki z ap-
tecznymi nalepkami, po nocach czytywała swoje książki. Może jest tam coś o tym, jak postę-
pować przy tego rodzaju dolegliwościach. Może znajdzie rady, których dotychczas nie znała.
Ale świece wypalały się do końca, litery rozmazywały się Marji przed oczyma, zmęczona
opierała głowę na stole i zasypiała.
Zaraza natomiast atakowała nadal.
Marja czuła się kompletnie bezradna, z trudem znosiła tę sytuację. Zdołała wywalczyć
tylko to, by izolować chorych i nie dopuścić do zarażenia zdrowych, nie pozwolić się choro-
bie rozprzestrzeniać. Na szczęście nie słyszała, żeby w Karlsgard ktoś zachorował. Jutro bę-
dzie się musiała porządnie wymyć, włoży świeże ubranie i pójdzie dowiedzieć się, co tam sły-
chać nowego. Dobrze będzie usiąść w wygodnym fotelu Bendika, w którym tylekroć drzemał
Karl. Spędzał tak niekiedy całe wieczory, dopóki nie zaczęła nim potrząsać i nie obudziła go
pocałunkiem w ucho.
Ze zmęczenia pulsowało jej w skroniach.
Chyba zaczynam być za stara na takie sprawy.
Nie jestem już w stanie znosić kolejnych cuchnących dzieciaków, kolejnych charczą-
cych i plujących starców.
Wiedziała jednak, że kiedy słońce wzejdzie po długiej przespanej nocy, ona znowu ze-
rwie się i z radością pobiegnie do swojego szpitalika, chętnie będzie słuchać pochwał, które ją
upewnią, że robi coś ważnego.
Gdyby tylko...
Gdyby tylko miała kogoś, z kim mogłaby dzielić tę radość.
Od wielu tygodni nikt nie widział Reina ani Raviego. Zniknęli zaraz po świętym Janie,
ale Marja wiedziała, że siedzą gdzieś na pastwiskach. Sama wysłała ich z zapasem gwoździ,
desek i suchej trawy do uszczelniania szałasów. Kazała im przygotować szałasy do zimy, a
żona mieszkającego tam komornika miała ich w czasie pracy dobrze karmić. W ten sposób
zejdą ludziom z oczu... wciąż jeszcze we wsi było za wiele gadania.
Spotkała Reina wieczorem przed przesłuchaniami, szukała w jego oczach prawdy, ale
wszystko, co znalazła, to wdzięczność.
Mówił do niej szeptem, przypominał o tym, co się zaczęło tamtego dnia nad rzeką.
Wstyd nie pozwalał jej podjąć tego, nie dzisiaj, kiedy rozgrywają się takie ważne sprawy. Za-
gniewana kazała mu odejść, prosiła, by miał się na baczności. Ostrzegła go, powiedziała, że
najlepiej by było, gdyby zniknął. Ale on jej nie słuchał, złapał ją wpół jak wtedy i przycisnął
tak mocno, że drżała w jego ramionach. Wiedziała, że to bardzo niebezpieczna zabawa. Pa-
miętała przecież pewnego jasnowłosego diabła, śmiertelnie niebezpiecznego szatana, pamię-
tała, że wtedy ryzykowała całe swoje życie.
I syn...
Ale teraz nie ma chyba już nic więcej do stracenia.
Chociaż do zyskania też chyba nie, może więc należy ulec tym prymitywnym chę-
ciom, które rozpalały się w jej ciele. Ten mężczyzna to tylko biedny, pokryty bliznami bez-
pański pies. Ona zaś nadal dla wielu jest panią z Wdowiej Zagrody, najznakomitszą miesz-
kanką wsi, kimś, kogo mogą podziwiać mimo jej dawnych grzechów. To sprawiało, że w ja-
kiś sposób czuła się wyzwolona. Ale Marja zauważała też, że dawne obyczaje wiążą ją coraz
bardziej, w miarę upływu lat zakorzeniają się mocno w jej skłonnej do buntu głowie.
Musiała więc odepchnąć tego mężczyznę.
Nie mogła rzucić mu się w ramiona, nie mogła wbić zębów w ogorzałą skórę, przy-
trzymać go i oddać mu się tak, jak jej ciało wielokrotnie to nakazywało.
Bo to po prostu nie wypada.
A jeśli jest taka spragniona mężczyzny, to przecież jest w okolicy spora gromadka po-
rządnych wdowców. Solidnych, dobrze znanych, szanowanych przez sąsiadów. Już dawno się
o nich mówi jako o odpowiednich kandydatach na towarzyszy życia wspaniałej Marji. Żaden
z nich jednak nie wykrzesał w niej nawet iskry, nie mówiąc już o takim płomieniu, jaki
wznieca Rein. Żaden z tamtych nie ma jego niebezpiecznego, tajemniczego spojrzenia ani
jego przerażającej, a tak pociągającej siły. Nikt nie potrafi przejrzeć jej na wylot tak jak on,
pod niczyim spojrzeniem nie czuje się kompletnie naga i bezbronna. Niepokój, jaki on w niej
wzbudza, powoduje, że nie potrafi się od niego oderwać.
Ten mężczyzna jest jak zwierzę, jak żywa istota niepodobna do innych ludzi, tylko
ona może wyjść mu na spotkanie, kiedy on kieruje wzrok ku innemu, ukrytemu światu. Prze-
czuwała, że Rein zna ścieżki, po których ona posuwać się może tylko po omacku.
Może właśnie dlatego zasychało jej w gardle z napięcia, kiedy był blisko. Może wła-
śnie dlatego coraz częściej wyobrażała sobie, że jego nagie, żylaste ciało spoczywa całym cię-
żarem na jej ciele.
Marja odsunęła książki na bok, świeca się dopalała, za oknami, na wschodniej stronie
nieba, zaczynał się kolejny letni dzień.
Była śmiertelnie zmęczona, chciała pospać chociaż parę godzin, zanim przygotuje się i
każe zaprzęgać.
Kiedy się jednak ocknęła, był wieczór.
Obudzili ją krzykami i zawodzeniem, jakieś odległe stukanie gdzieś w głębi głowy
stawało się coraz bardziej rzeczywiste, nagle stwierdziła, że drzwi drżą, a głosy przenikają do
jej snu niczym ostre noże. Wyobrażała sobie, że to wszystko ma początek w jej śnie, ale głos
dziewczyny służącej za drzwiami był aż nadto rzeczywisty, kazał się ocknąć.
- Pani musi się obudzić! Pani musi natychmiast wstać, stało się coś...
Nareszcie Marja zerwała się z posłania, chciała wstać, ale zaplątała się we własną
spódnicę, bo widocznie zapomniała ją zdjąć wczoraj wieczorem, czy dzisiaj rano, czy kiedy
to było.
- Już idę - rzuciła ostro. - Uspokój się, nie mogę... Rozsunęła zasłonę w drzwiach i zo-
baczyła przerażoną twarz pod potarganymi włosami. Pokojówka nie należała do najbardziej
uzdolnionych, ale potrafiła znakomicie utrzymywać porządek w domu i przygotowywać pro-
ste jedzenie, smaczne i pożywne. Poza tym zazwyczaj była spokojna i przytomna, każdy cho-
ry mógł się do niej zwrócić bez obawy, że mu odmówi pomocy.
- Znaleźli jeszcze jedną!
Na okolonej potarganymi włosami twarzy pokojówki ukazały się czerwone plamy.
- To młoda dziewczyna, jedna z tych od siana, najpierw myśleli, że sama skoczyła do
wody, bo w sobotę ją wyrzucili, potem jednak znaleźli na jej gardle ślady. Wielkie, czerwone
i sine ślady, ktoś musiał...
- Zaraz, opowiedz wszystko po kolei! Zresztą i tak muszę iść do lensmana i wszystkie-
go się dokładnie dowiedzieć...
- On czeka na panią, przyszedł tutaj razem z panem Bendikiem. Amelia też przyszła i
mała córeczka jest z nimi.
Marja rozcierała czoło.
- O, mój Boże... poślij Amelię na górę, a panów poproś, żeby zaczekali, aż się ubiorę.
Spostrzegła, że na dworze zaczyna się zmierzchać, kiedy dziewczyna rozsunęła firan-
ki.
- Która godzina? - spytała Marja niepewnie.
- Właśnie zegar wybił ósmą - odparła dziewczyna cicho. Za nic na świecie nie chciała,
żeby w jej głosie brzmiała wymówka, że pani leżała w łóżku cały dzień. Gospodyni pracuje i
tak ponad siły. Wykonuje wszelkie brudne prace, służące muszą się wstydzić.
- Przynieś mi czarną niedzielną suknię, tę, którą miałam na sobie w Wielkanoc.
Weszła Amelia z suknią na ramieniu.
- Powiedz no, o co chodzi? Znaleziono jeszcze jedną kobietę, a Bendik...?
- Dzięki Bogu, Bendik był w domu. Był też u nas Magnus i paru z załogi kutra. Przez
cały wczorajszy dzień... przyszli z Nes, przynieśli stamtąd dary dla nowego dzwonnika. Nikt
więc nie może go tym razem podejrzewać...
- Kim była ta kobieta?
Twarz Amelii pozostawała spokojna. Ulga, że mąż ma alibi, była wyraźna, kiedy wy-
mieniała imię tamtej.
- Ja jej nie znałam. Pracowała przy sianie w Solgarden, podobno musiała odejść, bo
zemdlała na łące, a potem okazało się, że oczekuje dziecka...
Marja zaklęła półgłosem.
Amelia nauczyła się już nie zauważać tego grzechu matki Przyglądała się jej twarzy.
Była zamknięta, zirytowana.
- Dlaczego w takim razie lensman przyszedł tutaj i przyprowadził tę całą bandę?
Amelia wpatrywała się w podłogę.
- Oni... im potrzebna jest twoja wiedza. Chcą, żebyś... ją zbadała... tę zmarłą.
Marja stała bez słowa. Amelia zarumieniła się delikatnie, wyglądała, jakby wzięła do
ust coś, co najchętniej by wypluła.
- Oni chcą, żebyś stwierdziła, czy dziewczyna nie została... zhańbiona. Znaleziono ją
bez spódnicy... w rzece... leżała tam nie dłużej niż parę godzin.
Marja uścisnęła dłoń córki. Potem pośpiesznie zeszła na dół, nie przejmując się tym,
że nieuczesane włosy sterczą spod czepka na wszystkie strony.
Dziewczyna nie została zhańbiona, w każdym razie jej biała delikatna skóra nie nosiła
żadnych śladów w miejscach, które zwykle ukrywa spódnica. Czerwone, szerokie zadrapania
na szyi to wszystko, ale wyglądały wystarczająco paskudnie. Woda prawdopodobnie je złago-
dziła, mimo to obrzydliwie kaleczyły niebieskoczarnymi bruzdami martwą skórę. Ktoś już za-
mknął zmarłej oczy, położył na nich monety. Usta jednak nadal były wykrzywione, zastygły
w niemym krzyku.
Brzuch trochę się wzdął, chociaż podobno leżała w wodzie nie dłużej niż dobę. Ostat-
ni ludzie widzieli ją zdrową i całą poprzedniego popołudnia.
Bendik niemal odetchnął z ulgą, kiedy nadeszła straszna wiadomość. Teraz nie można
go już dłużej podejrzewać.
Marja panowała nad swoimi uczuciami, wykonując nieprzyjemną pracę. Potem ubrała
dziewczynę w jedną ze swoich białych nocnych koszul ozdobioną koronkami i jedwabnymi
wstążkami. Zmarła wyglądała teraz bardzo pięknie, zwłaszcza że szeroki biały szal ukrywał
szyję. Marja narysowała krzyżyk na małym kawałku jedwabiu i ułożyła go na brzuchu zmar-
łej. Amelia była przy tym i modliła się za nie narodzone dziecko. Głęboki smutek ogarnął
obie kobiety, kiedy stały tak ramię w ramię w milczeniu u boku zmarłej. Potem Amelię prze-
niknął strach. Ukryła twarz w dłoniach, raz po raz spoglądała na matkę przerażonym wzro-
kiem.
- Gdzieś w okolicy ukrywa się bestia - powiedziała cicho. - Teraz to już nie tylko ludz-
kie gadanie. Ktoś czai się i morduje kobiety. Żadna z nas nie jest bezpieczna.
Marja kiwała z wolna głową.
- Och, mamo, tak się boję. Mała Hanna... co ja mam jej powiedzieć?
- Prawdę, oczywiście. I tak się tego dowie, dzieci uwielbiają straszyć się nawzajem ta-
kimi rzeczami. Będzie jeszcze gorzej, niż gdybyś ty... powiedz jej tylko, że nie powinna wy-
chodzić z domu. Ale ważniejsze jest twoje bezpieczeństwo... najwyraźniej on poluje na doro-
słe kobiety.
Amelia rozcierała policzki. Ręce miała białe i zimne. Po chwili wbiła wzrok w matkę.
- Ja nigdy nie wychodzę z domu sama, nie włóczę się po okolicy, ale ty... musisz sie-
dzieć w domu, nie wyprawiaj się na te swoje spacery po ciemku, mamo.
Marja wpatrywała się w córkę zdumiona. Czy Amelia naprawdę wie o jej długich, sa-
motnych wycieczkach po nocy? Czy domyśla się, kto wtedy matce towarzyszy, czy wie, jaki
niepokój nią miota, kiedy leży nie śpiąc na swoim wdowim posłaniu?
Pogłaskała Amelię po policzku, jakby córka wciąż była małą dziewczynką.
- Będę na siebie uważać. Ale myślę, że nikt nie odważy się tknąć strasznej Marji.
Amelia uśmiechnęła się blado. Jeszcze raz popatrzyła na zmarłą, przesłoniła jej twarz
prześcieradłem, sprawdziła przedtem, czy ręce są złożone tak jak trzeba.
- On nie uniknie odpowiedzialności, mamo. Bestia musi zostać schwytana, tutaj we
wsi nikt nie dochowa takiej tajemnicy. Znamy się przecież nawzajem, wszyscy...
Marja prychnęła.
- Nigdy nie wiemy, czy głąb w kapuście nie zgnił, dopóki nie zdejmiemy wszystkich
liści!
Wyszły razem w jasną letnią noc, nagle uświadomiły sobie, że w izbie panował doj-
mujący chłód. Lensman czekał, aż Marja zbada zwłoki, słuchał z ulgą, gdy mówiła mu, że nic
nie wskazuje na gwałt ani na inne zbezczeszczenie ciała nieszczęsnej kobiety. Kiwał też z
uznaniem głową, kiedy Marja poinformowała go krótko, że kobieta została już ubrana do
trumny w najlepsze ubranie, jakie Marja mogła jej ofiarować.
- Ale dlaczego on je morduje? - jęknął lensman. - To musi być jakiś szaleniec, ktoś,
kto nienawidzi wszystkich kobiet... bardzo bym chciał, żebyś nie świadczyła na korzyść Re-
ina Przybłędy, Marjo! On by mi pasował do tego obrazu...
Wyczuwała wymówkę w uwadze lensmana, ale powiedziała stanowczo:
- Nie cofnę swojego świadectwa. To by oznaczało skazanie niewinnego człowieka,
lensmanie! A dlaczego miałabym to robić teraz, kiedy mój zięć jest poza podejrzeniami?
On spojrzał tylko na nią, zauważyła wielkie cienie pod jego oczyma. Sprawiał wraże-
nie zmęczonego i udręczonego. Marja z bólem uświadomiła sobie, jak niewiele ten człowiek
może zrobić. Nadawał się raczej do pilnowania, czy komornicy wypełniają swoje obowiązki,
lub do rozstrzygania jakichś sporów o miedzę. Widziała, że lensman czuje się kiepsko.
- Może powinieneś zażądać, żeby przysłali tutaj ludzi króla - podpowiedziała Marja.
Popatrzył na nią i rzucił ze złością:
- Myślę, że sami potrafimy rozwiązać nasze sprawy. A jak nie, to oni i tak przybędą,
takie wielkie sprawy to nie jest piórko do kapelusza prostego wiejskiego lensmana!
Marja odwróciła się i wyszła, zanim lensman zdążył się pożegnać.
Marja spała cały dzień, obudziła się jakieś cztery godziny temu, a mimo to czuła się
bardziej zmęczona niż kiedykolwiek.
Z izby dobiegło bicie zegara Karla.
A więc to dopiero północ.
Marja zadrżała w chłodnym powietrzu. Nad górami trwały jeszcze resztki jasnego
dnia, a może to zapowiedź nowego?
Drżąc, usiadła na krawędzi studni. Obejście ucichło, kiedy lensman odjechał z towa-
rzyszącymi mu ludźmi. Amelia i Bendik też wrócili do domu, parobcy odeszli na swoje po-
słania w stajni na sianie i w małym domku koło obory.
Marja siedziała i wpatrywała się w noc.
Ciemność jej nie przerażała, zresztą to nie ciemność była groźna. Ale gdzieś tam, w
jakimś miejscu tej pięknej wsi, morderca chodził wolno i czekał na kolejną ofiarę.
Nie przestraszyła się, nawet kiedy usłyszała za sobą chrzęst żwiru, nawet kiedy czyjaś
dłoń dotknęła lekko jej ramienia.
Nie odwróciła się, wciąż wpatrzona w fiord i horyzont, który powoli stawał się coraz
ciemniejszy. Do brzasku pozostawało jeszcze wiele czasu.
- Siedzisz tu, jakbyś na mnie czekała - powiedział ostry, szorstki głos.
Odparła spokojnie:
- Tak, przeczuwałam, że przyjdziesz.
Kiedy w końcu zwróciła ku niemu głowę, w jej wzroku można było dostrzec ból, a nie
strach, który chyba powinien był się w nim odbijać.
Rozumiała, że powinna natychmiast wszcząć alarm, krzyczeć i wołać, bo oto siedzi na
krawędzi własnej studni, a dłoń mordercy spoczywa na jej ramieniu.
Ale Marja milczała, próbowała spojrzeć Reinowi w oczy.
- Masz odwagę pokazywać się tutaj dzisiejszej nocy? Uśmiechnął się blado.
- Czułem się taki samotny w szałasie w górach. Ravi lubi tam być. Śpi. A ja... ja mu-
siałem zobaczyć ludzi. Przede wszystkim musiałem zobaczyć pewną kobietę...
- No i znalazłeś ją - przerwała Marja gwałtownie i zimno. Jego głos był miękki niczym
aksamit, miękki, a zarazem ochrypły.
- Tak jest, znalazłem ją., czekała na mnie. Marjo, ja... Nie była w stanie dłużej nad
sobą panować, zerwała się i stanęła zaledwie o krok od niego z roziskrzonym wzrokiem.
- Dlaczego?
Gorycz i niechęć zawarta w tym słowie sprawiła, że się cofnął.
- Ja... Marjo, ty jesteś taka... co się z tobą dzieje?
- Ze mną? Jestem wzburzona. Jestem wściekła! I może trochę przestraszona, zresztą
nie, nie odważysz się zrobić mi krzywdy.
- Nigdy bym nie chciał... Umilkł.
Wpatrywała się w niego. Nocne niebo było wystarczająco jasne, by mogła widzieć
jego oczy. W twarzy mogła wyczytać raczej niepewność niż zło.
Marja pomyślała: Może to jednak mimo wszystko nie on... może on nawet o niczym
nie wie, może przyszedł tutaj zupełnie przypadkiem, tak jak mówi, żeby szukać mnie.
- Dzisiaj znaleźli drugą kobietę. Przynieśli ją tutaj. Widziałam pręgi, Rein. Widziałam
paskudne ślady na jej skórze, domyślam się, jak strasznie musiała cierpieć.
Przełknął ślinę.
- Jeszcze jedną?
Marja wolno skinęła głową. Ani na moment nie spuszczała wzroku z jego twarzy, wy-
patrywała czegoś, co mogło się kryć pod jego z pozoru szczerym zdumieniem.
- Jakie to dziwne, prawda? Że kolejna kobieta została zamordowana akurat wtedy, kie-
dy ty znowu się zjawiasz...?
- Do diabła, na wszystkie tańczące demony, na piekielny ogień...
- Może mógłbyś się jakoś wytłumaczyć - rzekła sucho. Spuścił głowę. Stał pochylony
jak mały chłopiec, którego ktoś przywołuje do porządku.
Marja stwierdziła, że pragnienie, by on okazał się niewinny, odbiera jej rozsądek.
- Ja tego nie zrobiłem... w ogóle nic nie wiem o tych morderstwach. Ja... odchodzę.
Potrząsnęła gwałtownie głową, prychnęła:
- Tak zrób, i wiedz, że wtedy każdy człowiek tutaj wskaże właśnie na ciebie. Jeśli je-
steś niewinny, powinieneś zostać. Prawdziwy morderca zostanie ujęty, to nie może tak trwać.
Ale jeśli uciekniesz, to sam wydasz na siebie wyrok!
Patrzył na nią, gniewnie potrząsał głową.
- Mówisz tak, jakbyś wszystko wiedziała, dobra pani. A nie wiesz, że dla takich jak ja
nie istnieje sprawiedliwość. Trzeba po prostu walczyć, dopóki można, a potem... koniec!
Tłukł jedną pięścią o drugą, musiało mu to sprawiać ból. Marja drgnęła. Może to
prawda, co on mówi. Ale jeśli ktoś widział Reina we wsi tego wieczoru, a potem stwierdzą,
że znowu zniknął... w takim razie każdy mężczyzna będzie go mógł złapać i doprowadzić do
lensmana.
- Czy chcesz również tym razem mi pomóc, Marjo? Chcesz mi jeszcze raz uratować
życie?
Otuliła się chustką, letni wieczór wydał się teraz zimny.
Rein wydawał się odmieniony, widać zapomniał o gniewie, szyderstwie i strachu. Jego
głos był łagodny i cichy, trafiał prosto do jej serca.
- Chcesz tego, prawda? Wystarczy tylko, byś powiedziała, że byłem u ciebie..., że je-
dliśmy razem późną kolację...
Marji zrobiło się zimno.
Poczuła, że serce jej się ściska boleśnie. Rein prosi ją o to, by składała fałszywe zezna-
nia. Prosi ją, by dla niego kłamała, a to coś całkiem innego, niż gdyby sama chciała to zrobić!
Marja widziała, że duży cień wyciąga do niej rękę, czuła niebezpieczne dotknięcie na
szyi.
Ujął w palce ciemny lok włosów, ściskał go długo i mocno.
- Jesteśmy ludźmi tego samego rodzaju, Marjo. Wiesz o tym...
Zmusiła się, by mu nie odpowiadać, choć wszystko w niej krzyczało: Tak. Tak!
Podszedł bliżej, zagarnął sobą całą ciemność, jakby zamknął noc w jakimś worku.
Świat skurczył się do tej odrobiny powietrza między ich twarzami, do odległości między cia-
łami.
- Sprawiłaś, że znowu żyję, Marjo. Czuję... czuję, że mógłbym...
Zamilkł, nie znajdował więcej słów. Pulsowało jej w skroniach, dziwnie słodki ból,
cudowna mieszanina oczekiwania i lęku.
Przestraszona zauważyła, że obawa przed nim wcale nie czyni jej chłodną ani gotową
do ucieczki. Jakby ją przygwoździł do miejsca, sprawił, że wargi jej nabrzmiały, policzki sta-
ły się czerwone i rozognione jak u młodej dziewczyny.
Rein pociągnął za kosmyk włosów, który trzymał w palcach, władczo, a zarazem z
prośbą, ale nie tak mocno, by sprawić jej ból. Pozwoliła mu się zniewolić, pozwoliła, by przy-
ciągnął ją do siebie. Czuła jego ręce, jedną na karku, drugą spoczywającą ciężko na krzyżu.
Wiedziała, jak teraz smakują jego wargi, dotyk jego szorstkiej skóry wywoływał w niej ból.
Wszystko w niej pulsowało, pogrążała się w radosnej tęsknocie za tym, czego brako-
wało jej od tak dawna...
Czy to tylko podniecenie?
A może ciało pragnie dzielić z kimś tę radość?
Jęknęła, ciężko padła mu w ramiona. Pozwoliła rękom odpowiadać na jego dotyk.
Głaskała go delikatnie, przywarła wargami do jego szyi. Szeptała:
- To możliwe, że jesteśmy tacy sami, Rein. Ale biada ci, jeśli masz rację...
Jednym szarpnięciem uwolnił głowę, chwycił ją mocno i uniósł w górę, stopy straciły
oparcie. Ręce miała uwięzione na jego piersi, nogi zwisały w powietrzu, on ją całował, zdo-
bywał, wiedziała, że opór na nic się nie zda.
Zapomniała, że czas płynie, ale nie zapomniała, gdzie się znajdują. Chwytając głośno
powietrze między jednym a drugim pocałunkiem, próbowała doprowadzić mu to do świado-
mości.
- Nie możemy tutaj stać... ktoś może nas zobaczyć... musimy...
On się poruszył, lekko i spokojnie, wciąż zamykając jej ręce tuż przy swojej piersi.
Niósł ją w stronę pralni, mogłaby wyobrazić sobie kilka bardziej odpowiednich miejsc, ale
dlaczego by nie tam? Prawdopodobnie w pralni wciąż jest gorąco po całym dniu pracy, służą-
ce gotowały tam dzisiaj bieliznę, a poza tym na podłodze rozsypano do suszenia zeszłoroczne
ziarno, z którego Rein miał robić wódkę.
Kopnięciem otworzył drzwi, uderzenie rozległo się niczym strzał. Słodki, ciężki za-
pach ziarna działał obezwładniająco. Marja przymknęła oczy, wiedziała, że zaraz zaczną łza-
wić od jałowcowego dymu, który wisi niczym chmura pod sufitem. W piecu tlił się jeszcze
ogień, duży kamienny piec pośrodku pralni był równie szeroki jak kocioł, którego używano
do przygotowywania ługu, farbowania włóczki, prania bielizny lub po prostu grzania wody.
Poczuła pod stopami zaskakująco chłodną kamienną posadzkę. Ledwo mogła stać o
własnych siłach, bo krew szumiała w żyłach i sprawiała, że ciało było słabe i rozedrgane.
On chrząknął głośno, nieoczekiwanie stracił pewność siebie. Drzwi zamknęły się ze
skrzypnięciem. W pomieszczeniu było ciemno, tylko mdły strumień nocnego światła rozja-
śniał dym nad ich głowami. Już teraz nie widziała Reina, musiała zamknąć oczy, zaciskała
mocno powieki i czuła, jak inne zmysły się wyostrzają.
Słyszała szelest zdejmowanego ubrania, dotarł do niej ostry stuk noża, który upadł na
podłogę. Słyszała, że mężczyzna zrzuca z nóg buty. Poczuła nowy zapach, to był on. Uświa-
domiła sobie, że jej ręce też zaczynają się poruszać jakby same z siebie, że rozpinają guziki
czarnej świątecznej sukni, że nie zastanawiając się nad tym, robi to samo co on.
Rozległ się cichy plusk wody.
- Dotknij, woda jest jeszcze letnia. Czysta... widocznie służące nagrzały za dużo.
Chodź...
Ściągał z niej koszulę, zdumiewająco niezdarnie. Czyżby nie wiedział, że damskie
ubranie ma tuziny guzików i wstążek, które trzeba najpierw rozwiązać?
Zachichotała cicho, słyszała jego niecierpliwe stęknięcie, uświadomiła sobie też, że i
on się uśmiecha, rozbawiony. Pot spływał jej pod ubraniem, tęskniła za tym, by poczuć na
skórze ciepłe powietrze. Cieszyła się, że jest ciemno, zarazem jednak pragnęła móc spojrzeć
mu w oczy. Czuła się jeszcze mniejsza i bardziej bezbronna teraz, kiedy w każdej chwili mógł
położyć jej dłonie na szyi i...
Zadrżała, stopy dotykały ostrożnie gładkich kamieni posadzki. I znowu poczuła na
swoich udach jego ramiona. Doznała szoku, kiedy przycisnął ją do swego nagiego ciała tak
mocno, że nie mogła oddychać.
- Nie bój się, Marjo... wykąpiemy się tylko.
- Wcale się nie boję - syknęła i wyprężyła się w jego ramionach. Czuła, jaki jest kości-
sty i mocny, że jego ramiona spoczywają na niej ciężko niczym wielkie węże, żądając od niej
uległości, bezpieczne i zarazem groźne.
Powoli opuścił ją na dół do czarnego kotła. Woda była, jak mówił, rozkosznie letnia, a
zarazem chłodząca i odprężająca.
Przestraszyła się na moment, że żelazna płyta, na której stoi kocioł, nie wytrzyma, za-
raz jednak uświadomiła sobie, że przecież ta płyta dźwiga większe ciężary. Mokrą wełnę.
Rozżarzone kamienie. Całe rzeki wody.
A jej własny ciężar ulotnił się, gdy tylko ciało otoczyła woda.
Rein wszedł za nią. Woda chlupała głucho w metalowym naczyniu. Marja siedziała z
podkulonymi nogami, kolanami zakrywała piersi. On z krótkim śmiechem oparł się o brzeg
kotła, a potem zanurzając się z chlupotem, roześmiał się na całe gardło. Syk rozlanej wody
świadczył, że żar w piecu jeszcze nie całkiem wygasł. Kłęby pary otoczyły kocioł nierzeczy-
wistą, lepką chmurą.
- Do diabła - krzyknęła Marja. Zadowolony Rein odpowiedział jej chichotem.
- Oczywiście, ty mała wiedźmo. Nareszcie jesteś... z tym, którego wielu nazywa szata-
nem.
Zadrżała, ale za bardzo podobała jej się ta zabawa, by mogła odczuwać lęk.
Jego dłonie łaskotały ją na biodrach. Zachowywały się niczym małe rybki, ślizgały się
po całym jej ciele, ukryte pod wodą i bardziej śmiałe, niż myślała. Rozpalało ją to, jakby żar
pod płytą udzielał się także jej, jakby pochodzące z pieca ciepło rozgrzewało jej ciało i zmy-
sły. Ale to było zupełnie inne ciepło, bardziej rozżarzone, groźne, a jednocześnie delikatne ni-
czym kwiaty bagiennej wełnianki.
Mężczyzna oddychał nierówno.
Zdawało jej się, że jego ciało zlewa pot. Kiedy się w końcu wynurzył, uczynił to tak
gwałtownie, że woda chlupnęła na kamienie pod nimi.
Dwa nagie, mokre ciała, zmoczył również jej głowę i teraz czuła, że włosy lgną do jej
pleców. Zaraz jednak zapomniała o spływającej małymi strumykami po plecach wodzie, o
kroplach cieknących z czoła, i dalej w dół po policzkach aż do piersi, chłód idący od podłogi
przeniknął ją gwałtownie, kiedy Rein kładł jej ciało na kamieniach, zanim jednak zdążyła co-
kolwiek zrobić, odwrócił się tak, że to on spoczywał na zimnym, twardym, nierównym podło-
żu.
Musiała otworzyć oczy i ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że strumień światła płyną-
cy z sufitu jest teraz wyraźniejszy. Dostrzegała rysy leżącego pod nią mężczyzny. Ale do świ-
tu pozostało jeszcze bardzo wiele czasu.
Pochyliła się, chciała całować jego twarz.
Gryzła go delikatnie, słyszała, że za każdym takim ukąszeniem z jego gardła wydoby-
wa się coś jakby szloch.
- Chciałeś poznać ciemne strony mojej natury - szeptała rozgorączkowana.
Z rozkoszą dotykała mięśni napinających się w odpowiedzi na to, co z nim robiła.
Wiedziała, że on jest tak samo podniecony jak ona, tego właśnie pragnęła. Wciąż jeszcze nie
wyzbyła się do końca podejrzliwości, w jej gwałtownie bijącym sercu nadal czaił się śmiertel-
ny strach.
Była łapczywa, chciała poznawać życie igrając ze śmiercią, chciała czuć, że serce bije
mocniej i mocniej.
Obejmowała go, całowała niemal bez przerwy, jej ręce były miękkie i bardzo słabe w
porównaniu z jego ramionami, ale poddawał się, nie miał wyboru. Marja pozwalała mu cier-
pieć, nie zamierzała okazywać łaski.
I właśnie w tej chwili poczuła na szyi dłonie Reina. Zacisnęły się, przed oczyma za-
częły tańczyć jej białe płatki.
Jakby z daleka usłyszała jego głos:
- Ty naprawdę jesteś wiedźmą, Marjo. A wiedźmy są nieśmiertelne, chyba o tym
wiesz?
Znowu spojrzała mu w oczy, widziała w nich jakiś błysk, refleks tego szarobłękitnego
światła pod sufitem.
Jego ręce być może mogły zabić, ale teraz ona była silniejsza. Mężczyzna całkowicie
ulegał jej władzy, z wyrazem zadowolenia przymykał oczy, kołysząc się w rytm jej ruchów.
W końcu palce zaciśnięte na jej szyi osłabły. Wydała krótki okrzyk, kiedy doprowadził ją na
szczyty i pozbawił wszelkiej siły.
Mocno przyciskała do niego swoje rozdygotane ciało, on też osłabł, szeptał jej tylko
do ucha jakieś gorące słowa.
ROZDZIAŁ IX
Była tak cudownie pełna życia, niemal się wstydziła tego oszałamiającego uczucia,
które się w niej rozrastało, przenikało wszystkie członki, zalewało ją falami siły i radości.
Odsuwała od siebie wszelkie wspomnienia, nie pozwalała im się umacniać w czasie,
gdy pracowała lub spędzała długie, ciche popołudnia w domu Amelii. Już nie cierpiała, kiedy
patrzyła na fotel Karla, nie doznawała skurczu serca, słysząc bicie jego zegara. Marja czuła
się wyzwolona, wiedziała, że on wybaczyłby jej tę nową radość. Karl wciąż pozostawał tym,
z którym wieczorami prowadziła długie rozmowy, jedynym, któremu zwierzała się ze swoich
najbardziej bolesnych i gorzkich myśli. Ale nie było go przy niej, nie mógł pieścić jej niespo-
kojnego ciała, nie mógł doprowadzić go do drżenia ani rozkoszy. Z Karlem zawsze było tak
pięknie, tak nieziemsko dobrze.
Bezpiecznie!
To teraz jest zupełnie inne. Wiedziała, że to flirt jaskółki z orłem. Nie bała się Reina,
chociaż nic, co mówił i robił, nie stłumiło w niej do końca podejrzliwości. Protestował, wy-
pierał się tych przestępstw, ale jakoś niezbyt pewnie. Nigdy nie kazała mu przysięgać, że jest
niewinny.
Marję przerażało jej własne zachowanie.
Pocieszała się nawet tym, że zły mężczyzna nie potrafiłby wywołać takich gwałtow-
nych uczuć w jej ciele. Wtedy jednak odzywał się jakiś wewnętrzny głos mówiący, że prze-
cież to ona taka jest. Czyż wielokrotnie przedtem nie poparzyła sobie palców, nie wpędziła
się w straszne kłopoty tylko dlatego, że nie potrafiła uwolnić się od niebezpiecznego mężczy-
zny?
Marja zręcznie naciągała rzemień wokół węzełka, który pakowała. Stwierdzała, że jej
mięśnie są jeszcze zdrowe i sprężyste, wiedziała, że ciało wciąż może żyć i rozkwitać.
A reszta się nie liczy.
Rein jest tylko statkiem w ciemności, który obok niej przepływa, który popłynie dalej
i zniknie, zostawiając za sobą jedynie strzępy białej piany. Pozwoliła mu wziąć to, czego pra-
gnął, ale sama wyrwała większy kawałek z niego niż on z niej. W oczach Reina bowiem poja-
wiło się coś nowego, coś niezwykle łagodnego, coś, co przypominało głęboką tęsknotę.
Nie chciał się do tego przyznać, udawał twardego i brutalnego, kiedy się spotykali od-
grywał rolę niebezpiecznego mężczyzny. Ale to w nim było, przenikało go całego, coś jakby
poddanie się, co tylko niektórzy mężczyźni okazują w chwilach, gdy ogarnia ich prawdziwe
wzruszenie.
Marja uśmiechała się do siebie.
Zwycięstwo było pełne.
Radość przenikała ją na wskroś. Wciąż jednak delikatny cierń zwątpienia tkwił w jej
sercu.
Dziś wieczorem powinna go odesłać. On przyjdzie, to pewne. Słyszała, jak wypytywał
kucharkę, wie, że służba po południu i wieczorem będzie miała wolne, bo organizują uroczy-
stość na zakończenie sianokosów. Zbiorą się wszyscy znowu w stodole w Karlsgard, upiją się
do nieprzytomności świeżym piwem. Rein też ma kilka baniek wódki. Pewnie okaże się
sprytny i poczęstuje ich mocniejszym trunkiem.
Potem sam wzmocni się paroma łykami i w końcu stanie pod jej oknem.
Marja roześmiała się głośno nad pracą. To tak, jakby znowu mieć siedemnaście lat,
pomyślała chichocząc.
Tylko że wtedy nikt nie śpiewał piosenek pod moim oknem...
Lensman był tylko cieniem człowieka. Miał sine kręgi pod oczami, skóra zwisała na
pokrytej zmarszczkami twarzy. Pisarz nosił na ramionach duży płaszcz, musiało mu być nie-
znośnie gorąco w ten letni wieczór, chociaż wyglądał bardzo elegancko. Obaj panowie
uprzejmie poprosili, by dobrzy gospodarze z Karlsgard przyjęli ich wizytę, zaznaczyli też, że
pragną, by szanowna pani Marja poświęciła im kilka minut na rozmowę. Ale panią domu jest
Amelia, nie zapominali o tym. Jasnowłosa gospodyni siedziała teraz spokojnie w swoim fote-
lu i zapraszała gości do jedzenia.
Mała Hanna robiła się coraz bardziej podobna do matki, gdyby tylko nie te ciemne
włosy i nie te dziwne, kocie oczy. Dzisiejszego wieczoru dziewczynka jadła z dorosłymi, póź-
niej jednak została odesłana do łóżka, ucałowana gorąco przez rodziców i dobrą babcię.
Po jej odejściu głos zabrał lensman i wykładał sprawy bardzo dokładnie.
- Przyjadą w ciągu tygodnia, kuter będzie wyładowany po brzegi Ludzie króla, którzy
dowiedzieli się w końcu o tej przykrej sprawie, musiałem już przyjąć list z wyrzutami od mo-
ich zwierzchników. Pan pisarz też jest zirytowany i uważa, że ja nie nadaję się do tej pracy...
a ja, nieszczęsny, jestem bliski rozpaczy. Czyż zawsze nie służyłem parafii i nie dbałem o
spokój oraz porządek? Czyż zawsze nie...
Lensman pociągnął spory łyk gorzkawej wódki, którą Marja doprawiła kminkiem i na-
sionami czerwonego maku.
- Nie mogę tego zrozumieć... nie mogę tak po prostu pochylać głowy i przyjmować ra-
zów. Wy, którzy należycie do najznakomitszych obywateli naszej wsi, wy musicie się za mną
wstawić, nie pozwólcie, by wstyd spadł na parafię i na mój dom!
Amelia ostrożnie odstawiła swój kieliszek. Patrzyła spokojnie na lensmana.
- Ludzie gadają, to prawda. Wielokrotnie słyszałam, jak szepczą, że lensman nie wy-
pełnia swoich obowiązków. Ale oni się boją, lensmanie. Podejrzliwie przyglądają się sobie
nawzajem, nie mogą pogodzić się myślą, że morderca kobiet chodzi na wolności.
Lensman ciężko kiwał głową, worki pod oczami były takie wielkie, że zwieszały się
aż na policzki. Chodził ostatnio zaniedbany, długie włosy zwisały w kosmykach, zarost od
wielu tygodni nie golony.
- Wiem, wiem... może to głupie z mojej strony, że już dawno temu nie nasyciłem tych
warczących wilków, nie dałem im jakiegoś biedaka, by go powiesili...
Twarz Marji stężała. Takich słów się właśnie spodziewała.
Lensman patrzył prosto na nią. Pisarz bębnił palcami po stole. Wciąż jest taki niecier-
pliwy, pomyślał Bendik.
- Ty oczywiście wiesz, że tylko twoje słowo chroni Reina Przybłędę przed szubienicą?
Marja leciutko uniosła brodę, dumnie patrzyła w czerwone oczy lensmana.
- Moje słowo to jedna sprawa, jego niewinność to całkiem coś innego, lensmanie.
Pisarz drgnął.
- Niewinność? - warknął. - To właśnie o niewinności Reina Przybłędy chcieliśmy tu
porozmawiać, proszę pani. Chcemy panią poinformować o różnych rzeczach, które być może
skłonią panią do zastanowienia się...
Pochylił się nad stołem, bębnienie ucichło. Ale kiedy ten uczony człowiek mówił, jego
wzrok przesuwał się gorączkowo z jednej twarzy na drugą.
- My nazywamy go Reinem Przybłędą i nikt nie wie, skąd pochodzi. To włóczęga, tyle
wiemy, który z jakiegoś powodu chce razem ze swoim dziwnym synem osiedlić się w naszej
wsi... ludzie gadają, że dostał pracę od pani, pani Marjo. W Vildegard...
Marja zacisnęła wargi, patrzyła na pisarza, jakby był natrętną muchą brzęczącą jej nad
uszami. Ale serce mocno biło w piersi.
- On się nazywa Reinert Torklason, znany jest od Bergen do Tromso. Włóczy się
głównie po wybrzeżu, ale bywa, że pokazuje się w głębi kraju, a nawet w Szwecji i Finlandii.
Mówi się wiele różnych rzeczy i o nim, i o tym jego podobnym do trolla synu. Ludzie uważa-
ją, że powinni od dawna siedzieć w więzieniu za wszystko, czego się dopuścili w czasie włó-
częgi. Kłamstwa, złodziejstwo, brak moralności... bójki na noże, pijaństwa i oszustwa, gdzie
tylko się pokażą. Ale najgorsze...
Pisarz zniżył głos, jakby mówił w najwyższym zaufaniu i rozkoszował się wyrazem
oczekiwania w oczach słuchaczy, przedłużał je, pociągając ze smakiem z kieliszka.
- Ale najgorsze, moi drodzy dobrzy ludzie, jest to, czego zdążyliśmy się dowiedzieć o
śmierci jego żony. Owa nieszczęsna kobieta była ulepiona z tej samej gliny co mąż i syn, któ-
rego wydała na świat. Z pewnością była to ponura i brudna istota, gdybyśmy ją spotkali, z
pewnością nie żywilibyśmy do niej sympatii. Ale nikomu nie życzę takiej śmierci, jaka ją
spotkała. Została uduszona. Znaleziono ją w bagnach z wielkimi, paskudnymi znakami na
szyi. Leżała tam przez wiele lat... trudno było po tak długim czasie udowodnić coś mężowi.
Zabrał małe wtedy dziecko i zniknął krótko po zaginięciu żony.
Przy stole zaległa kompletna cisza. Marja słyszała tylko niczym ostrzeżenia ciche ty-
kanie zegara.
Amelia jedną ręką zasłoniła usta, drugą szukała dłoni Bendika.
- O, mój Boże!
Lensman kiwał głową, wyglądało na to, że ma ochotę bić brawo pisarzowi za jego nie-
zwykłą opowieść.
Kobiety pobladły, nie mogło chyba być inaczej. Nawet Marja była zaszokowana, choć
przecież nie tak łatwo wytrącić ją z równowagi. Odsunęła miseczkę z kaszą, pachnącą cyna-
monem i kupnym cukrem. Lensman przyglądał jej się czujnie, kiedy w końcu otworzyła usta i
odezwała się.
- Powtarzacie plotki - rzekła cierpko. - Mogło się oczywiście stać to, o czym opowia-
dacie. Żona Reina mogła zostać zamordowana w taki sposób, jak kobiety tutaj. Ale nie wolno
wam. sami mówicie, że niczego mu nie udowodniono!
- Może teraz zdołamy to odrobić - odpowiedział pisarz cicho. - Musisz przyznać, że
jest wiele podobieństw. Nigdy przedtem tutaj się coś takiego nie przytrafiło, nigdy, zanim oni
nie przybyli zza gór! Przyszli tą samą drogą co Larsa, handlarz koni, który stoczył się w prze-
paść! Zbyt wiele świadczy przeciwko nim, Marjo. Zbyt wiele się zgadza... z wyjątkiem twoje-
go zeznania.
W jego cichym głosie wyczuwało się wyraźną groźbę. Lensman niczego już nie ukry-
wał, mówiąc:
- Wyjaśnimy tę sprawę, Marjo. A to może oznaczać dla ciebie katastrofę, chyba zda-
jesz sobie z tego sprawę. Możesz oczywiście wybierać, możesz upierać się przy swoim w na-
dziei, że sąd uwierzy raczej twojemu zeznaniu niż wszystkim dowodom, jakie możemy przed-
stawić przeciwko Reinowi Przybłędzie. Naprawdę nie wiem, dlaczego z taką desperacją się
upierasz... może ten łazęga budzi w tobie jakieś specjalne zainteresowanie?
Amelia uderzyła pięścią w stół i podniosła się gwałtownie.
Niebieskie oczy lśniły gniewnie. Dosłownie przygwoździła do krzeseł lensmana i pi-
sarza, a jej słowa były ostre i zimne niczym lód.
- Obrażacie nas. Korzystacie z naszej gościnności i przychodzicie tu wygłaszać nie-
godne insynuacje... wstyd, lensmanie. A teraz muszę panów pożegnać.
Marja z trudem chwytała powietrze, patrzyła z podziwem na wybuch temperamentu
córki. Z radością stwierdziła, że Bendik wstał, wskazując gościom drzwi.
Lensman i pisarz nagle spokornieli. Tamtych dwoje jednak stało wciąż, w ich oczach
nie było już chęci współpracy. Izba wydawała się dziwnie ciasna. Zegar uderzył dwa razy.
- Drodzy przyjaciele, proszę mi wybaczyć, nie powinienem był...
- Nie powinieneś był tu przychodzić w takiej sprawie. Czy myślisz, że zmusisz hono-
rową kobietę do zmiany swego słowa tylko dlatego, że będziesz jej zarzucał jakieś nieprzy-
stojne zainteresowanie nieszczęsnym włóczęgą? Czy lensman wyobraża sobie, że Marja Opp-
dal musi zwracać się do tego rodzaju ludzi, gdyby jej czegoś brakowało? - Twarz Amelii była
niczym kamienna maska, słowa padały twarde i złe.
Lensman ocierał pot z czoła, oblizywał wargi, a kiedy wstał z krzesła, zdawało się, że
upadnie. Pisarz zachowywał się podobnie.
Bendik mówił:
- Złożę w imieniu mojej teściowej skargę do tingu na zachowanie lensmana. Tego ro-
dzaju słów nie można puszczać płazem, tutaj chodzi o honor wysoko postawionej kobiety.
Proszę zanotować, panie pisarzu, bo ta sprawa nie pójdzie w zapomnienie! Lensman oskarżył
ją o krzywoprzysięstwo, o osłanianie mordercy kłamliwymi zeznaniami! To zaś jest takim sa-
mym przestępstwem jak morderstwo, moi panowie, i coś takiego macie odwagę insynuować
Marji z Wdowiej Zagrody!
Lensman wyciągnął ręce, jakby chciał się bronić przed Bendikiem, powstrzymać ów
potok złych słów. To już nie była sprawa tylko jego i pisarza.
- Nie, nie... przepraszam w całego serca, nie to miałem na myśli...
- Tak? A co w takim razie lensman miał na myśli? Pytanie Marji sprawiło, że udręczo-
ny człowieczyna ciężko przełykał ślinę. Z pochyloną głową wykrztusił:
- Chodziło mi chyba o to... ja jestem pewien, że za tym wszystkim kryje się Rein. Po-
myślałem więc, że mogłabyś wszystkim nam pomóc, ułatwić wymierzenie sprawiedliwej
kary. W imieniu kobiet z tej wsi, w imieniu nas wszystkich.
- Jeśli lensman przedstawi mi dowody, to zrobię tak, jak mówi. Ale nie wcześniej, bo
nie chcę, żeby niewinny człowiek został powieszony tylko dlatego, że ma złą opinię!
Lensman pokornie przytakiwał. Był wściekły na siebie, powinien był to przewidzieć.
Ale przecież każda kobieta zrobiłaby wszystko, gdyby chodziło o ukaranie potwora, czyż nie?
Czy ona się w ogóle nie boi, ta Marja? Czy nie odczuwa lęku, mimo że matka jej chrześniaka
została haniebnie uduszona i wrzucona do rzeki niczym martwa owca?
Pisarz wstał jako ostatni.
- Musimy znaleźć wyjaśnienie tej sprawy. W przeciwnym razie ludzie stracą zaufanie
do władzy!
Marja wiedziała, że urzędnik ma rację. Czyż nie słyszała wielokrotnie, jak ludzie ga-
dają, że coś trzeba w końcu zrobić? Nazbyt często jednak ich myśli kierowały się w stronę
Reina. Ona doradzała mu, by nigdzie nie chodził sam, by zawsze miał przy sobie jakiegoś
człowieka, który w razie czego byłby w stanie świadczyć na jego korzyść. On jednak uśmie-
chał się tylko do niej i przerywał ostrzeżenia czułymi pocałunkami.
- Ja wiem, gdzie mogę bywać, a gdzie pokazywać się nie powinienem - szeptał jej do
ucha.
Amelia znowu ją zaskoczyła, podeszła bowiem do drzwi, żeby je otworzyć. Wyraźniej
nie można było nikomu dać do zrozumienia, by opuścił dom.
- Wkrótce odbędą się nowe przesłuchania. Możesz się liczyć z tym, że znowu będziesz
pytana, znowu będziesz musiała powtórzyć zeznanie, Marjo. Muszę niestety przyznać, że
twoje słowo wiele w tej sprawie waży. Czy jednak udźwigniesz odpowiedzialność, jeśli Rein
Przybłęda pozostanie na wolności i zginie kolejna kobieta?
Marja nie odpowiedziała, ale przeklinała swoje ręce złożone na kolanach, które nie
przestawały drżeć.
Pisarz wyglądał bardziej na zadowolonego niż zniecierpliwionego, kiedy wychodził.
Ravi stał ukryty za gęstymi krzewami głogu i śledził z daleka swego ojca. Odkąd Rein
opuścił pasterski szałas, Ravi nie mógł się pozbyć bolesnego skurczu żołądka. Stara mleczar-
ka opiekowała się nim bardzo dobrze, musiał przyznać, że odkąd pamięta, nikt mu tak nigdy
nie dogadzał. Zdarzało się wieczorami, że przychodziła na strych, gdzie miał swoje posłanie,
słyszał jej kroki i ciężki oddech, kiedy podnosiła bańki z mlekiem i nastawiała biały cenny
napój, żeby się zakwasił. Początkowo gadała nieustannie, w końcu jednak przestała i spoglą-
dała na niego spod swojego kraciastego czepka. Widział jasne, małe oczka i szeroki, szczery
uśmiech niemal bezzębnych ust.
- Aha, to chłopiec jeszcze nie śpi? Tak, ja chciałam tylko życzyć dobrej nocy i miłych
snów!
W ciągu pierwszych wieczorów Ravi patrzył na nią w milczeniu, śmiertelnie przestra-
szony, przekonany, że każdy, kto zbliża się do jego posłania, musi mieć złe zamiary. Ona jed-
nak co wieczór przychodziła z tym samym pozdrowieniem. Często przynosiła miseczkę śmie-
tany, którą stawiała przy łóżku, i mrugała do niego porozumiewawczo.
Siedział potem sam i jadł, a serce biło głośno, nie mogąc się zdecydować, czy dziwny
ucisk w żołądku to smutek czy radość.
Z czasem zostali przyjaciółmi.
Ravi nie do końca wiedział, co oznacza to słowo, ale mleczarka doprowadziła do tego,
że z nią rozmawiał, coraz częściej w odpowiedzi na jej pytania wygłaszał całe zdanie.
Nadal unikał ludzi, najchętniej po całym dniu pracy znajdował sobie jakąś cichą kry-
jówkę, nie wracał do pasterskiego szałasu, dopóki się nie upewnił, że mleczarka zajmie się
swoją pracą.
Najczęściej więc wymieniali parę życzliwych słów właśnie wtedy, kiedy on już leżał,
a ona przychodziła życzyć mu dobrej nocy. Przestała szukać go w ciągu dnia, nie stawała już
pod dachem, który naprawiał, nie oczekiwała od niego niczego. Dlatego niekiedy mógł odło-
żyć narzędzia, przechylić się przez krawędź i patrzeć na nią, jak się krząta po pastwisku.
Mleczarka była sympatyczną kobietą.
Na pewno nie chce zrobić mu krzywdy, nigdy nawet jednym skrzywieniem warg nie
dała do zrozumienia, że zamierza go przepędzić od siebie.
Z pewnością nic takiego w ogóle nie przychodziło jej do głowy.
Ravi chwycił mocno gałązki, które go przesłaniały, zapomniał, że głóg ma kolce. Oj-
ciec zniknął na drugim końcu podwórza, za rogiem domu mieszkalnego.
Chłopiec wiedział, dokąd tamten zmierza.
Szedł na spotkanie z Marją, ową elegancką damą o niezwykle żywym spojrzeniu. Z tą,
która sprawiała, że Ravi czuł się swobodnie, a zarazem ogarniał go niepokój. Wysyłała ku
niemu małe niewidzialne strzały od pierwszej chwili, gdy przyniósł chorego ojca do Vilde-
gard. Strzały ogniste, jak w dawnych baśniach, które trafiały ludzi, ale większość nie umiała
ich dostrzec.
Marja posiadała wielką siłę, Ravi nie był jednak pewien, czy sama zdaje sobie z tego
sprawę. Jej córka też była obdarzona swego rodzaju mocą. Zdarzyło się kilka razy, że widział
blask wokół jej dłoni, taką świetlistą obwódkę, jaką można dostrzec wokół płomienia, gdy się
w niego długo wpatrywać. Takie były ręce Amelii. Ale oczy miała niebieskie i dobre, tak
przynajmniej uważał Ravi. Amelia nie była niebezpieczna.
Rozejrzał się dookoła, uważnie oglądał podwórze przed sobą. Kilkoma szybkimi susa-
mi mógłby się znaleźć koło stajni, potem mógłby się przemknąć za narożnik i zobaczyć, do-
kąd ojciec poszedł.
Musi to wiedzieć. Nie ufał własnym przeczuciom. Ale jeśli jest tak, jak się obawia, je-
śli ojciec rzeczywiście ulega tej kobiecie... to Ravi nie powinien za wszelką cenę unikać swo-
ich wizji. Nie powinien ich traktować jak zwyczajnych snów, snów, jakie mogą się przyśnić
byle komu.
Bo teraz wizje są inne niż te, którym zwykle wierzył. Jakieś bardziej poszarpane, za-
mazane, pozbawione konturów, przypominają namoczony suchar.
Ravi zbiegł na dół po porośniętym trawą zboczu, minął kawałek otwartego pola, po-
tem znowu drzewa rosnące na podwórzu Vildegard ukryły go pod swoimi koronami. Nie do-
strzegał nigdzie żywego ducha, pośpiesznie minął narożnik, za którym zniknął ojciec. Przyci-
skał mocno dłonie do szorstkiej, pachnącej smołą trawy i wyglądał ostrożnie. Serce biło mu
jak szalone, krew pulsowała na szyi. Słyszał jakieś głosy. Stał teraz bez ruchu, głosy przybli-
żały się do niego. Chciał uciekać, chciał zawrócić i ponownie znaleźć się w ukryciu. Bo gdy-
by go tutaj znaleźli, jak jakiegoś złodzieja... ojciec stłukłby go na kwaśne jabłko, to pewne.
Ojciec odzyskał znowu dawną siłę, barki miał szersze niż kiedykolwiek. Ravi poczuł w ustach
słodkawy smak i uświadomił sobie, że zagryza wargi do krwi.
- Chcę to wiedzieć, Rein. Muszę wiedzieć! A jeśli będziesz kłamał albo nie zechcesz
nic powiedzieć... będzie z tobą źle, musisz sobie to uświadomić!
Kobieta mówiła prawie szeptem, ale tak stanowczo, że Ravi nie miał problemów ze
zrozumieniem jej słów. To Marja, ten czarnowłosy troll!
Ojciec jej odpowiadał, ale jego głos nie docierał aż tutaj. Ravi słyszał tylko mamrota-
nie.
- To co mówią o tobie, o twojej żonie... zechcesz mi to wyjaśnić?
Ravi słyszał, że ojciec zaklął. A jego serce, które do tej pory tłukło się tak mocno w
piersi, nagle ucichło, zanim znowu uderzyło.
- Ona... umarła.
Głos Marji był teraz twardy.
- Oczywiście, to przecież wiemy. Ale ślady po uduszeniu? Wiesz coś o tym? Czy mo-
żesz przysiąc na święte imię Boga, Rein, że to nie ty...
- Nie!
Ravi drgnął, głos ojca rozległ się w nocnej ciszy niczym strzał, Ravi wyraźnie wyczu-
wał szok w głosie kobiety, która zadawała pytania. Szelest niespokojnych kroków ucichł.
Ravi słyszał, że odeszła gdzieś, a towarzyszyły jej ciężkie kroki drewniaków ojca. Odeszli
oboje. Ravi nie wiedział, czy sprawiło mu to ulgę, czy wywołało gniew. Chciał dowiedzieć
się czegoś więcej, chciał...
Ale znowu został sam. Znowu. Na pół dorosły chłopak przebiegł pochylony podwórze
niczym spłoszony ptak. Dobiegł do stajni, przecisnął się przez nie zamknięte okienko przy
drzwiach. Znalazł schronienie na świeżym sianie nad stajnią, skulił się na miękkim i zarazem
kłującym posłaniu. Czuł ucisk pod powiekami, nie chciał niczego widzieć. Jakie dziwne jest
to lato. Z lękiem myślał o jesieni.
Nigdy nie zabierała go do swego pokoju, nie chciała go mieć we wdowim łożu, nie
chciała, by został po nim najsłabszy ślad na tym, co należało tylko do niej. Zawsze wiodła go
w jakieś inne miejsca, jak na przykład do pralni, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Propono-
wała mu zwykle spacer, bardzo lubiła tę grę, drożyła się, wiedziała, że on wkrótce stanie się
niecierpliwy i przyciągnie ją do siebie. W lesie pod drzewami światło nocy było bardzo słabe
i Marja to lubiła. Lubiła roztańczone cienie wokół, tę magiczną, dziwną formę miłości, tę nie-
bezpieczną i zakazaną zabawę, która wywoływała w niej lodowate dreszcze podniecenia i ra-
dości. Za każdym razem, kiedy czuła jego dłonie na swojej szyi, za każdym razem, gdy nie-
mal dławił ją niecierpliwymi wargami... jej ciało wyprężało się w pożądaniu, a serce biło bo-
leśnie w lęku i w zachwycie. Dzisiejszego wieczoru też nie uzyskała odpowiedzi na swoje py-
tania, ale jego nie, tłumaczyła sobie jako niechęć wobec tego, co mówiła o Bogu i świętości.
Rein nie należał do ludzi wysoko ceniących Biblię. Odnosiła nawet wrażenie, że jakaś część
jego zmysłowości miała źródło w tym, co można wyczytać w tej księdze. No cóż, nie dziwiło
jej to. Nie był przecież zwyczajnym mężczyzną, a od jego syna z daleka wiało grozą. Obaj
wprawiali ją w niezwykłe podniecenie. Marja chciałaby dowiedzieć się więcej i przysięgała,
że wydobędzie to z niego, wszystko, co tak kurczowo ukrywa, wiedzę o jego przeszłości.
Z pewnością mogłaby się wiele nauczyć...
Potem, kiedy leciutkie mrowienie w ciele nie pozwalało Marji zasnąć, stwierdziła, że
on bawi się ozdobą, którą wciąż nosiła na szyi.
Nazywał ją naszyjnikiem czarownicy. Widziała, że jego oczy robią się ciemne i po-
ważne, zdawała sobie sprawę, że to również jest część gry. Wiedział chyba więcej, niż była w
stanie się domyślać, o motywach tych spotkań. Nie jest wykształconym człowiekiem, ledwie
potrafi się podpisać, ale wie bardzo wiele o ludziach. Na przykład to, że bez napięcia, bez ma-
gii i ponurych podejrzeń, jakie go obciążają, niełatwo byłoby mu obudzić w niej tęsknotę.
Omotał ją tą historią o naszyjniku, chociaż Marja śmiała się, a ozdoba wywoływała w niej je-
dynie dobre myśli.
- Masz tylko połowę, Marjo, to niedobrze...
- Dobrze czy źle, myślę, że nikt nie zdołałby zmusić karczmarza, by odprzedał mi dru-
gi kawałek. Twierdzi zresztą, że już go nie ma, ale ja nie wiem, czy to prawda. Może odkrył,
że to nic innego jak tylko kawałek metalu i zniszczył w gniewie? Sądził pewnie, że to coś
więcej, bo kiedyś należało do czarownicy... ludzie wymyślają takie dziwne rzeczy..
- Ale czy sama nie miałaś wrażenia, że łańcuszek do ciebie przemawia?
Mówił znowu z wielką powagą, wypowiadał szeptem słowa, jakby powierzał jej nie-
zwykłą tajemnicę.
Marja uderzyła go w rękę, chociaż akurat teraz leżała spokojnie na jej białej skórze.
- Jesteś równie przesądny i głupi jak większość wiejskich bab. Ozdoby nie przemawia-
ją!
Ale uśmiech był trochę zbyt szeroki, potrząsała głową zbyt wystudiowanym ruchem.
Nie mogła zapomnieć wyprawy po lodzie w młodości, kiedy pierwszy raz wybrała się do Ly-
ster. Była młoda i bardzo samotna. Spoglądała w górę na urwisko Bergaheim, czuła wtedy, że
łańcuszek pali jej skórę przy kąsającym mrozie.
Wspomnienie zbladło, może to tylko wyobraźnia. Inne tego rodzaju przypadki rów-
nież, może po prostu miała naturalne przeczucia w konkretnych sytuacjach.
Z trudem przełknęła ślinę, uśmiechała się, oczy jej płonęły. Przemawiała do niego po-
uczającym tonem, jak do niezbyt rozgarniętego dziecka.
- Ten naszyjnik zawsze był podzielony, Rein. Opowiadałam ci przecież, że czarownica
Anna podzieliła go i drugą część zawiesiła na szyi swojej małej córeczki. I wcale nie uważam,
że ściągnęło to na nie obie nieszczęście, wprost przeciwnie, łańcuszek był jedynym śladem
pochodzenia dziewczynki. Została uprowadzona daleko stąd... przez wędrowny lud z połu-
dnia. W końcu jednak odnalazła drogę do domu... zdaje mi się, że odnalazła też szczęście.
Dzięki tej ozdobie...
Spoglądał na nią, oczy z brązowymi plamkami były tajemnicze.
- Ale dziecko zabłądziło w górach... i wtedy dostało się w ręce włóczęgów. Z dala od
rodziców... małe dziecko. Czy to też uważasz za szczęście?
Marja machnęła ręką.
- Nie chcesz chyba winą obciążać łańcuszka? Nie pierwszy raz małe dziecko zabłądzi-
ło w górach, zostało porwane przez dzikie zwierzę lub orła. Myślę raczej, że amulet ją ochra-
niał - mówiła Marja z uporem, strząsając jego ręce. On położył teraz dłoń na jednej jej piersi,
bawił się i pieścił ją, patrzył na nią z uśmiechem.
- Ty, bezczelny... wciąż masz jeszcze mało? - Udawała zagniewaną, unosiła głowę,
odsuwała się od niego, ale na wargach wciąż błąkał się delikatny uśmiech. Rein zauważył, że
leśne poszycie, na którym leżą, robi się zimne. Widocznie wessali w siebie całe słoneczne cie-
pło, teraz Marja lada moment zacznie dygotać.
- Ty jesteś godną właścicielką starego amuletu. Ale jego siła jest niepełna, dopóki nie
masz drugiej części tak, by dzwoneczki się połączyły. Wtedy powstanie puste miejsce, do
którego będziesz mogła włożyć coś, co przyniesie ci szczęście lub radość.
- Co takiego?
Rzucił się na nią gwałtownie, przycisnął z całej siły do chłodnego mchu.
- Może kawałeczek mojego serca. Mojego ciała... Wyobraziła to sobie, widziała sie-
bie, jak niczym dzikie zwierzę wyrywa zębami kawałki jego ciała. Uśmiechała się, mrużąc
oczy, wydawała jakieś głuche dźwięki, które mogły świadczyć o narastającym pożądaniu.
Zabawa rozgorzała na nowo.
Jacyś spóźnialscy, wracający do domu z lasu, słyszeli straszne wycie, po czym roze-
szły się plotki, że w okolicznych lasach grasują wilki.
Ludzie wyjęli strzelby i nocami przeczesywali lasy oraz hale, nikt jednak nie natrafił
na ślad drapieżnika. Do pierwszych przymrozków pozostawało jeszcze wiele czasu, więc lu-
dzie uspokoili się, zwłaszcza że już więcej nikt wilków nie słyszał.
Poza tym obcy, ten podstępny wąż, opuścił Vildegard. Nie widywano go od jakiegoś
czasu. Niektórym zdawało się, że widzieli dym nad myśliwskim szałasem należącym do
Karlsgard, położonym nie dalej niż godzinę marszu od dworu. Mogło się zdarzyć, że dobra
Marja oddała obcym szałas na zimę. Do lensmana nie przyjechali jeszcze królewscy ludzie i
jeszcze krew żadnego przestępcy nie uciszyła lęku.
ROZDZIAŁ X
Młody człowiek, na pół jeszcze chłopiec, na pół dorosły, został brutalnie pchnięty na
łóżko, kiedy dwaj mężczyźni wpadli do szałasu, kopniakami otworzywszy sobie drzwi. Mieli
we włosach liście i gałązki drzew rosnących wokół małego domostwa, widocznie przedzierali
się przez gęste zarośla, próbując podejść tak cicho jak to tylko możliwe.
Ravi spał, kiedy ostry dźwięk łamanych gałęzi dotarł do jego uszu, zanim jednak zdą-
żył stanąć na nogach, czyjaś mocna pięść trafiła go w brzuch i przewróciła z powrotem na
łóżko z taką siłą, że zaplątał się w okrycie niczym nieposłuszny szczeniak.
- Ty zawszony gówniarzu, teraz nareszcie będzie koniec z draństwem!
Oczy Raviego stały się wielkie i ciemne. Wysocy mężczyźni stali nad nim niczym bo-
gowie mściciele, jeden trzymał w rękach toporek, taki jakich kobiety używają latem do cięcia
chrustu.
Pluli na niego, wymyślali mu, przekleństwa sypały się na niego niczym grad, a on
przyjmował wszystko z rodzajem ulgi. Nareszcie stało się to, czego oczekiwał. Owe mroczne
cienie, które widywał nad sobą we śnie, nareszcie przemieniły się w ludzi z krwi i kości. A
tych Ravi obawiał się mniej, mimo wszystko. Zresztą obu napastników znał, jeden to Thyve,
parobek sąsiada karczmarza.
- Gdzie jest twój ojciec? Na pewno się tutaj ukrywa, wiemy o tym!
Ravi spojrzał spod oka na puste łóżko ojca, zaścielone tak jak było, zanim on zasnął.
Wiedział oczywiście, gdzie ojciec podziewa się ostatnio. Wiedział, że kobieta z Vildegard
wabi go do siebie. Ale tych dwóch napastników nic to nie musiało obchodzić.
- Goniliśmy go przez pół wsi... ten przeklęty złodziej, skakał niczym jakiś cholerny
zając... ale i tak go złapiemy, bądź pewien! Ten łobuz, ten niewdzięcznik...
- A co on zrobił? - zapytał Ravi zły na siebie, że głos brzmi cieniutko niczym u prze-
straszonego dziecka.
- Włamał się do domu karczmarza. Nakradł różnych rzeczy, myślał, że uda mu się wy-
mknąć okienkiem na tyłach domu... ale my czuwaliśmy, Thyve i ja...
Ravi uniósł brwi, połączyły się w czarną długą kreskę tuż pod grzywką.
- Nakradł? Ale...
Zamilkł. Lepiej chyba nic nie mówić. Jeśli jest tak, jak gadają, to ojcu i tak nie pomo-
gą żadne jego tłumaczenia. Nic mu nie pomoże, chyba że w domu karczmarza znajduje się
także jakaś wygłodniała baba.
Chłopiec uspokoił się trochę.
Tamci dwaj wciąż stali, rozglądając się po izbie, ale powietrze najwyraźniej z nich
uszło, skoro nie znaleźli złodzieja tam, gdzie spodziewali się go złapać. Dyskutowali nad
czymś szeptem, ustalili w końcu, że jeden ukryje się w szałasie i będzie czekał, pilnując rów-
nocześnie Raviego. Drugi pójdzie i sprowadzi ludzi na pomoc, powinni przeczesać las i pola
wokół domu karczmarza.
- Co on właściwie ukradł?
Cichy głos Raviego zachęcił chłopskiego syna do odpowiedzi. Poruszał się nerwowo,
zagryzał wargi, przekładał toporek z ręki do ręki. Grzywka spadała mu na oczy.
- To... nie powinieneś się tym interesować, chłopcze. Karczmarz powiada, że to rzeczy
wielkiej wartości... nie posiada się z oburzenia, twój ojciec jest prawdziwym nędznikiem,
żeby okradać chorego starca!
Ravi jakoś nie bardzo mógł w to uwierzyć. Rzeczywiście w swoim czasie ojciec mógł
przywłaszczyć sobie to i owo, co należało do innych ludzi, ale teraz... teraz jest syty, ma miej-
sce do spania, na pewno by nie ryzykował. Wzrok młodego chłopa coś ukrywał. Ravi opadł
na posłanie, położył dłonie na głowie tak, by zasłonić również uszy.
Najpierw poczuł pieczenie w oczach. Potem pot zaczął spływać mu z czoła. Palce były
lodowate, ale w piersi narastało nieprzyjemne gorąco.
W końcu czerwone płatki zaczęły latać mu pod przymkniętymi powiekami, czuł w
ciele pulsowanie, irytujące mrowienie.
Odetchnął spokojnie, jakby przygotowywał się do wielkiego wysiłku. W końcu za-
czerpnął głęboko powietrza, zacisnął jeszcze mocniej ręce na uszach. Wiedział, że dźwięk,
krążący mu po głowie, słyszy tylko on sam. Chłop wyglądał jak ryba wyrzucona na brzeg,
szeroko otwierał usta i wytrzeszczał wielkie, błyszczące oczy.
Ravi już go nie widział.
W końcu pojawił się ojciec, biegł, niczym cień przedzierał się przez krzaki i zarośla,
poruszał się skokami, za każdym razem przystając, wyglądał dziwnie...
Nikt go nie gonił, Ravi nie dostrzegał nigdzie ludzi. Ale z ręki ojca kapało coś jak
wielkie krople, jakby to, co niósł, zaczęło się topić. Mieniło się i błyszczało, a krople układały
się za nim w rzekę złota. W końcu złoto poczerwieniało, przemieniło się w krew. Ravi zaci-
skał zęby na palcach, wciąż nie otwierał oczu.
Wysoko w górze ukazała się postać kobieca, wołała coś, uśmiechała się, wyciągając
ręce. Ravi znowu zobaczył biegnącego ojca, wprost słyszał głośne uderzenia jego serca, ale
do kobiety z otwartymi ramionami mężczyzna nigdy nie dotarł.
Silny cios spadł na głowę chłopca z głośnym plaśnięciem.
- Co tak jęczysz, oszuście? Czy myślisz, że mnie zmiękczysz, udając, że jesteś chory?
Młody chłop mówił szybko i stanowczo, widocznie się przestraszył, że Ravi nie odpo-
wiada i w ogóle nie reaguje.
- Czy ty jesteś kompletnym wariatem, smarkaczu? A może chorujesz na padaczkę?
Ravi potrząsnął głową, oczy płonęły mu ogniem, kiedy spojrzał na młodego chłopa,
który cofnął się pospiesznie do drzwi.
W końcu znaleźli Reina Przybłędę, zaciągnęli go do domu lensmana, wymierzywszy
przedtem solidną porcję potężnych ciosów. Wymyślali mu przy tym, nie szczędząc wyzwisk,
mówili, że jest złodziejem i łobuzem. Chcieli biciem doprowadzić do tego, by powiedział
prawdę, by przyznał się do zbrodni, o których wszyscy wiedzieli: Że to on osobiście zabił
obie kobiety. Bo kogo prócz niego w tej wsi można by podejrzewać? Przyjaciół, braci, sąsia-
dów?
Wszyscy zresztą się tu zebrali, który z nich mógłby zrobić coś tak bezsensownego i
złego?
On nienawidzi kobiet, czyż nie? Z pewnością nie dotykał kobiety od lat, każda porząd-
na białogłowa odganiała go widocznie od siebie.
Nie dawali mu szansy obrony czy w ogóle odpowiedzi na wszystkie oskarżenia, moc-
ne pięści zmiażdżyły mu wargi, nie powiedział ani słowa nawet wówczas, gdy ściągali z nie-
go ubranie i znaleźli mieniącą się ozdobę.
Lensman uniósł łańcuszek w górę i przyglądał mu się uważnie. Mrużył oczy, obracał
przedmiot na wszystkie strony, próbował zębami żółtego metalu. Ważył w ręce, chrząkał i po-
kasływał.
- Moim zdaniem to nie jest złoto. Może mosiądz albo jakiś obcy metal. Chyba to nie-
wiele warte, chociaż rzemieślnik musiał być dobry. Ładnie to zrobił... chociaż rzecz jest
zniszczona.
Zwrócił się w stronę Reina, który siedział ze związanymi na plecach rękami na jakimś
stołku i nie chciał nawet spojrzeć na lensmana. Za nim stali rośli chłopscy synowie i parobcy,
którzy go tu przyprowadzili, obok lensmana siedział sam karczmarz. Starzec otulony był w
grube derki, chociaż wieczór był łagodny i pełen zapachów.
- Dlaczego wziąłeś tylko to? Włamywałeś się po co innego, ale musiałeś uciekać, bo
ludzie byli w domu? Odpowiedz mi, Przybłędo, bo i tak wpadłeś po uszy!
Człowiek na stołku uniósł głowę. Patrzył to na lensmana, to na karczmarza.
- Ten łańcuszek należy do kogo innego - powiedział w końcu cicho. - Ale ona nawet
sama o tym nie wie... nie chce wiedzieć.
- Marja - szepnął karczmarz.
Przenikliwe spojrzenie obcego wzbudziło w nim niepokój. Łańcuszek w ręce lensma-
na napełniał go niechęcią.
- Przyszedłeś tylko po to?
Lensman powtórzył swoje pytanie. Przez moment popatrzył na kamienne twarze przy
drzwiach, widział, że chłopi niecierpliwie przestępują z nogi na nogę.
Rein wyprostował się, chciał sprawiać wrażenie silnego i pełnego godności, kiedy od-
powiadał jasno i wyraźnie.
- Tak. Nie muszę niczego kraść dla siebie.
- Ale kobiety, lensmanie! Morderstwa! Czy nie wiemy, jakim draniem on jest, czy to
nie wystarczy, by posłać go pod topór? Sam wymienił imię Marji Oppdal, mówi, że chciał to
ukraść dla niej. Czy to nie jest oczywiste dla każdego, lensmanie, że jej świadectwo...
- Cisza! Nie życzę sobie żadnych takich spekulacji! A już w żadnym razie o porząd-
nych ludziach jak Marja Oppdal i jej podobni. Czyż nie wystarczy tego, co wykrzykiwał pija-
ny lejtnant, czy nie dość wstydu ściągnął na siebie i nas wszystkich? Musimy się strzec, do-
brzy ludzie, bo takie lekkomyślne słowa mogą mieć poważne następstwa!
Ludzie szemrali przy drzwiach, lensman ma rację, powtarzali.
Ale wypuszczenie tego obcego, to duży błąd. Kradzież, jakiej się dopuścił, dawała im
prawo schwytania go.
Karczmarz siedział blady. Mówił tak cicho, że lensman musiał się pochylić, by go sły-
szeć.
- Wypuść go, lensmanie. To nie jest sprawa, którą powinieneś się zajmować... Myślę,
że on ma rację. Łańcuszek... on kiedyś należał do Marji. Mnie nie przyniósł szczęścia... oddaj
go jej, tak jak ten tutaj chciał. Ale niech go dostanie z moim błogosławieństwem.
Rein nastawił uszu, lecz słyszał tylko cicho wypowiedziane imię Marji. Widział zdu-
mienie w twarzy lensmana, widział, jak tamten szuka odpowiednich słów.
W końcu lensman wyciągnął ręce i poprosił obecnych, by się rozeszli.
- Zajmiemy się tą sprawą, chłopy. A wam dziękuję za fatygę. Osobiście zajmę się tym,
by złodziejaszek zapłacił za bezczelność i by oddał ozdobę... właścicielowi.
Karczmarz kiwał głową z zamkniętymi oczyma. Ludzie z wahaniem wychodzili z
izby, posyłając zaciekawione spojrzenia i lensmanowi, i przestępcy.
- Jeszcze jedna rzecz, chłopy... to jest taka sprawa, że lepiej trzymać język za zębami.
W głosie urzędnika brzmiało wyraźne ostrzeżenie, w jego szarych oczach widzieli
groźbę.
Ręce Reina zostały rozwiązane. Karczmarz przyglądał mu się zmęczonym wzrokiem.
- Powinieneś się strzec, obcy. Tym razem pozwolę ci odejść, bo myślę, że wiem, co
kierowało dzisiejszej nocy twoimi krokami. Ta sama choroba. - ta sama przeklęta choroba...
Rein miał się na baczności, imię Marji paliło go w język. Zanim zdążył je wypowie-
dzieć, zobaczył zmianę w twarzy starego człowieka, uświadomił sobie, że gdzieś głęboko w
jego sercu wciąż tli się dawna tęsknota.
Teraz musiał oddać amulet, nie mógł go już dłużej ukrywać.
Rein został wyprowadzony, gdy tylko lensman wyznaczył odpowiednią karę. Nie ma
powodu, by pisać skargę do tingu w tej sprawie, Rein bowiem przystał na grzywnę w postaci
trzech baniek swojej najlepszej wódki i dwóch srebrnych monet.
Karczmarz zaciskał wargi w dziwnym grymasie, wyraźnie dygotał mimo ciepłego
okrycia.
- Dziękuję ci, lensmanie, żeś to wszystko jakoś załatwił. Nie zniósłbym więcej nie-
przyjemności... a prawdę powiedziawszy, to rozumiem, że Marja zmusiła go, by przyniósł jej
ten amulet. Popełniłem błąd, dając go Sophii... no cóż, teraz wszystko jest znowu w porządku.
Ale wykorzystaj swoją władzę, lensmanie, skłoń ludzi do milczenia. Najlepiej, żeby nikt wię-
cej nie wspominał o tym przeklętym łańcuszku...
Lensman widział, że karczmarz w każdej chwili może zemdleć, że choroba, która go
dręczy, wyssała już z niego ostatnie siły. Poklepał starca po ramionach, wspominając smako-
wite kufle, którymi rozkoszował się w izbie w Dosen.
- Urządzę wszystko jak najlepiej, karczmarzu. Polegaj na mnie i nie przejmuj się już
niczym więcej. Widzę, że przyjechałeś powozem, w takim razie nie muszę cię odprowadzać
do domu.
Pożegnali się, lensman stał jeszcze przez jakiś czas i patrzył, jak ciemna, zręczna po-
stać przeskakuje przez płot i znika w lesie.
Coś mu mówiło, że popełnia straszny, niewybaczalny błąd.
Marja zdumiona wpatrywała się w lensmana, przenosiła spojrzenie z jego nalanej twa-
rzy na przedmiot, który trzymał w ręce, i z powrotem. Podawał jej kawałek metalu tak, jakby
prosił, żeby go uwolniła od czegoś bardzo nieprzyjemnego.
- Proszę to wziąć, pani Marjo. Dosyć mam już kłopotów z tą przeklętą ozdobą. Dzisiaj
w nocy złapali Reina Przybłędę, jak uciekał przez okno z domu karczmarza z tym właśnie
ukrytym pod koszulą... To poważne przestępstwo, Marjo, a odniosłem wrażenie, że zostało
popełnione, bo tyje zleciłaś.
Zdenerwowała się, ale widziała, że lensman jest spokojny, a poza tym przyszedł sam.
Na dodatek chce oddać jej ozdobę, więc nie oskarża jej chyba o współudział w kradzieży.
Wyciągnęła rękę po amulet, ujęła go delikatnie w palce, patrzyła, jak łańcuszek się kołysze.
- To moje, tak.. Tyle lat... Sprzedałam mu to kiedyś, a potem wielokrotnie chciałam
odkupić. Mówił, że już nie ma naszyjnika, ale ja w to nie wierzyłam. Natomiast Rein... Nigdy
go nie prosiłam, żeby ukradł... lensmanie. Nigdy!
Chciała zwrócić lensmanowi uszkodzony łańcuszek. Miała wrażenie, że poruszył się
na jej dłoni, a ten drugi kawałek, który nosiła na szyi, jakby przywarł do skóry.
- Karczmarz prosił, żebym ci to przekazał, Marjo - wyjaśnił lensman półgłosem. Wy-
blakłe oczy spoglądały niespokojnie. Uświadomiła sobie, że szuka w jej twarzy odpowiedzi
na swoje wątpliwości, że chciałby wiedzieć, z jakiego powodu to wszystko, ale ona starała się
nad sobą panować, nie okazywała żadnych uczuć.
- Karczmarz powiedział, że naszyjnik powinien wrócić do mnie?
Lensman w milczeniu skinął głową.
- Tu jest papier, osobiście go podpisał, ozdoba jest twoja na wieki. Ale, szczerze mó-
wiąc, nie wiem, jaką to ma wartość, przecież to nie jest czyste złoto... poza tym stare... i
zniszczone.
Marja uśmiechnęła się do urzędnika. Teraz na jej policzkach pojawiły się czerwone
plamy. Zaśmiała się sama do siebie, okrążyła wielki stół i poprosiła lensmana, by usiadł.
- Opowiem ci historię tej ozdoby, lensmanie, ale najpierw muszę coś sprawdzić...
Z niedowierzaniem patrzył, jak rozpina suknię pod szyją. Obrzmiałym sinym językiem
oblizał wargi, kiedy wsunęła rękę pod ubranie, jakby czegoś szukała na własnych piersiach.
Kiedy wyjęła rękę, lensman wstrzymał dech. Łańcuszek. Kołysał się lekko, dokładnie
tak samo jak ten przeklęty kawałek, który osobiście tu przyniósł. Marja pochyliła głowę, roz-
pięła zameczek. Zręcznie odłączyła oryginalny łańcuszek od dorobionej części, po czym oba
kawałki starego wisiorka położyła obok siebie. Ogarnęło ją wzruszenie, jakby patrzyła na
spotkanie dwojga dawno rozdzielonych kochanków.
Oba dzwoneczki łączyły się dokładnie tak, jak mówił Rein.
Marja złożyła je i mocno ścisnęła. Podziwiała wyryty w metalu ornament, dwie ludz-
kie figurki i stylizowane kwiaty. Kiedyś półkule musiały się zamykać, teraz brzegi stały się
nierówne, mimo to jednak można było je połączyć i nosić naszyjnik bez dodatkowych zabez-
pieczeń.
- Proszę spojrzeć, lensmanie... Czyż to nie piękne? Widziała, że gość w milczeniu
kiwa głową. W jego oczach pojawiło się ożywienie, kiedy Marja odsunęła kołnierzyk bluzki,
odsłoniła kawałek skóry na piersi, odrzuciła do tyłu opadające na ramiona włosy. Przytrzymy-
wała rękami czarną czuprynę i patrzyła na niego z rozbawieniem. Lensman poczuł drapanie w
gardle.
Czyż ozdoba nie zyskała jakiegoś nowego blasku? Czy nie ożyła?
A może ten osobliwy blask oczu Marji Oppdal odbija się w żółtym metalu?
Lensman zaczął się zbierać, nie powinien tak siedzieć i gapić się jak jakiś głupek. Ale
przychodziło mu to z trudem. A poza tym Marja zaczęła opowiadać, co jej było wiadomo na
temat dziejów naszyjnika. Wtedy lensman jeszcze szerzej rozdziawił usta, bo przecież znał
niezwykłą historię Anny Lundestad, skazanej za czary, która jednak wymknęła się katu i
zmarła w noc poprzedzającą egzekucję.
- Niewiarygodne... - wyszeptał w końcu. Marja potakiwała.
- Tak jest. Ale to wszystko prawda.
- To się powinno spisać - rzekł lensman w zamyśleniu. Marja słuchała zaskoczona, nie
posądzałaby go o taką wrażliwość.
- Już jest spisane - poinformowała cicho i wsunęła naszyjnik z powrotem pod ubranie.
- Osobiście to zrobiłam, opisałam historię amuletu, podobnie jak opisuję wszystko, co ma dla
mnie znaczenie. Tak robiła moja matka i tak robi moja córka. To jedna z naszych... cech
szczególnych.
Lensman mamrotał pod nosem niezrozumiale. Ile to jeszcze cech szczególnych posia-
da ta kobieta, z którą właśnie się żegna?
Sophia z trudem hamowała gniew.
- Coś ty zrobił? Ty stary, stetryczały... ja powinnam...
- Nic nie powinnaś, Sophio - uciął karczmarz zmęczony. Zamknął oczy i wtulił głowę
głęboko w poduszkę. Wysoki głos żony ranił jego uszy, wyczuwał jej wściekłość niemal fi-
zycznie, jak bolesny dotyk. Słyszał, jak biega po pokoju, jak załamuje ręce, śliczny talerzyk z
angielskiej porcelany spadł na heblowane deski podłogi i rozbił się na drobne kawałki, nic nie
było w stanie jej uspokoić.
- Co z ciebie za stary, głupi dziad! Co za... Zdyszana z trudem chwytała powietrze,
chory czekał na kolejny wybuch i starał się zasłonić sobie uszy.
Ona jednak podeszła bliżej i teraz mówiła szeptem. Tafta, z której uszyta była suknia,
szeleściła złowieszczo jak wąż pełzający po suchej trawie.
- Zrobiłeś tak mi na złość, prawda? Oddałeś jej ozdobę, którą kiedyś podarowałeś
mnie... Ty... To jest twoja kara, co? Za to, że sam jesteś wyschłym wiechciem, a nie mężczy-
zną i nie możesz...
- Dość!
Stary człowiek dygotał po wysiłku, walczył o odrobinę powietrza, ponownie opadł na
poduszki.
- Wynoś się stąd - wysyczał ledwo dosłyszalnie. Nie mógł skupić na niej wzroku, ale
dostrzegał blask mieniącego się zielonego stroju. Tkanina miała złoty połysk, kosztowała go
tyle co trzy dorodne krowy. - Posuwasz się za daleko, Sophia! Zapominasz, że wystarczy, że-
bym strzelił palcami, a zostaniesz w jednej koszuli, tak samo biedna jak tu przyszłaś.
Odrzuciła w tył głowę, przez chwilę wyglądała na porządnie wystraszoną, ale zaraz
nienawiść pojawiła się znowu w lodowatych oczach. Skrzywiła piękne wargi w uśmiechu, po-
chyliła się nad chorym i patrzyła mu prosto w oczy.
- A co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że nasza ostatnia noc okazała się owocna,
drogi mężu? Może w końcu udało mi się wzbudzić w tobie trochę męskiej siły?
Karczmarz jęknął cicho.
Nie wiedział, co powiedzieć. Bo w miarę jak kolejne ziarenka piasku przesypywały się
w jego klepsydrze, coraz trudniej było mu się pogodzić z myślą, że umrze bezpotomnie.
Sophia wciąż się uśmiechała.
Hipnotyzowała go wzrokiem, pokój zdawał się wirować, chory był bliski omdlenia.
Słyszał własny głos jakby z daleka:
- Domyślam się, że to jakiś inny siewca chodził po moim polu...
Prychnęła głośno. Zimna dłoń spadła na jego policzek.
- Ja dotrzymałam swojej części umowy, starcze. Nikt inny się do mnie nie zbliżył...
przynajmniej w decydującej chwili.
Karczmarz był zdumiony tym, jak szczerze brzmi jej wyznanie. Sophia to okrutna ko-
bieta i z każdym dniem staje się gorsza. Ale akurat teraz nie kłamała. Mógłby przysiąc.
- Czy wiedziałeś, że ten amulet ma wielką siłę, kiedy oddawałeś go tamtej kobiecie?
Czy wiedziałeś, że on jest przeznaczony dla ciężarnych kobiet? Wiedziałeś o tym, ty stary
koźle?
Nie był w stanie tego słuchać, a już w żadnym razie nie miał siły odpowiadać.
- Zostaw mnie w spokoju, Sophio. I nie kłam więcej...
Znowu potrząsnęła głową i wybuchnęła śmiechem.
Zaczęła rozwiązywać wstążki u sukni, słyszał, że srebrne ozdoby, które na sobie mia-
ła, podzwaniają leciutko. Co ta jego oszalała żona robi?
Zdejmowała ubranie, sztuka po sztuce.
Było w jej twarzy coś, co go paraliżowało, a jednocześnie podniecało.
- Niczego jeszcze nie dostrzeżesz... ja sama prawie nic nie widzę.
Położyła sobie ręce na brzuchu tuż nad trójkątem bezbarwnych włosów.
Piersi miała obrzmiałe, ale nie bardziej niż zazwyczaj.
Brodawki się naprężyły też tak samo jak zawsze.
Karczmarz mrugał, wciąż kręciło mu się w głowie, miał wrażenie, że łóżko wiruje
wolno, nie był w stanie skupić wzroku, zbierało mu się na wymioty. Stała przed nim naga jak
Ewa w Raju. Chociaż bardziej przypomina węża, pomyślał.
Ujęła jego dłoń, chyba i jej, i jego ręce były tak samo zimne. Ale miejsce, na którym
ją położyła, płonęło.
Przez kilka nocy służące słyszały, że Sophia się modli, odmawiała długie pacierze, za-
mknięta w swojej sypialni, gdzie królowało samotne łóżko z pozłacanymi gałkami, godne
monarchini.
Dawniej Sophia chodziła do kościoła i ludzie wiedzieli, o co prosiła pastora.
Teraz skończyła z takimi wizytami, najwyraźniej skończyła też z nocnymi modłami.
Zachowała jednak ów dziwny zwyczaj wstawania koło południa i czuwania niemal do świtu.
Służba nie przestawała się dziwić. Pokojówki gadały, że na oddawanych do prania ubraniach
bywają plamy krwi dużo większe niż od zwyczajnych kobiecych przypadłości. Czy to możli-
we, że gospodyni nareszcie zaszła w ciążę i nie donosiła dziecka?
Nie odważyły się bardziej szczegółowo roztrząsać sprawy, bały się, wciąż chodziły
przestraszone. Wiedziały, jaki los spotkał najmłodszą z nich, kiedy odważyła się zapytać, dla-
czego pani gospodyni kazała zabić domowego kota. Dziewczyna natychmiast znalazła się za
bramą, na nic się nie zdało przepraszanie i płacz, a ludzie opowiadali sobie, że na plecach
miała paskudne siniaki. Więcej się we wsi nie pokazała.
Dwór karczmarza nie był już dobrym miejscem dla służby, chociaż warunki tutaj
wciąż przewyższały to, co dawano gdzie indziej. Bo zarówno parobcy, jak i dziewczyny słu-
żące potrafią docenić zapłatę oraz to, że w każdą wigilię dostają bańkę wódki, a beczki lek-
kiego piwa stoją w sieniach przez całe lato i kto chce, może ugasić pragnienie. Przetrzymają
więc i humory nowej paru. Wielu uważało, że długo nie potrwa, a karczmarzowa skończy w
domu wariatów.
W noc świętojańską widzieli, jak wyszła z obejścia i skierowała się wprost do lasu.
Nie było jej aż do świtu, nikt jednak o tym nie rozmawiał. A zresztą tyle się działo niezwy-
kłych rzeczy w tę noc, wszyscy przecież wiedzą, że to czas, kiedy wiedźmy i małe diablęta,
trolle i cmentarne upiory urządzają sobie tańce. Może to jedną z takich istot z rozwianym
włosem widzieli na polach? Może to jakaś huldra chciała uniknąć deszczu i przeklinała pa-
skudną pogodę w najjaśniejszą noc roku?
Dzisiaj jednak to nie żadna huldra zeszła całkiem naga po schodach z sypiali. Widocz-
nie dzisiaj gospodyni zupełnie się pomieszało w głowie. Nie obawiała się chyba, że ją ktoś
zobaczy, izby na górze były terytorium zakazanym dla wszystkich, którzy nie zostali tam wy-
raźnie wezwani. Mimo to zachowywała się tak, jakby jej odebrało resztki rozsądku. Kto to
słyszał, żeby elegancka dama biegała w biały dzień nagusieńka jak niemowlę?
Służące odskoczyły każda w swoją stronę, kiedy nieoczekiwanie gospodyni stanęła w
drzwiach kuchni, mierząc je lodowatym wzrokiem.
- Leniwe wywłoki, o czym tak plotkujecie? Nie macie się czym zająć, że siedzicie na
tyłkach i mielicie jęzorami? W takim razie możecie zapomnieć o ubraniach, jakie wam mój
mąż obiecał za dodatkową pracę przy żniwach. Mówię wam, zapomnijcie o tym, darmozjady!
Odwróciła się na pięcie z wściekłością, czuć było od niej zapach wina. Zaraz jednak
znowu zwróciła się do służących z podstępnym uśmieszkiem i kiwnęła palcem na jedną z
nich.
- Ty pójdziesz ze mną! Potrzebna mi świeżo uprasowana suknia. Wychodzę! I niech
chłopak stajenny zaprzęga do powozu!
Pobladłe służące dygały z największą uprzejmością.
Jak wiele mogła słyszeć? Której z nich groziło wyrzucenie za bramę teraz, kiedy zima
puka do drzwi i nikt nie przyjmie jeszcze jednej gęby do karmienia przez całą zimę?
Cztery dziewczyny spoglądały po sobie przerażone. Najmłodsza, ta, która tu nastała
ostatniej wiosny, wybuchnęła płaczem. Wezwana przez gospodynię pobiegła natychmiast,
wszystkie zadrżały, widząc spojrzenie, które Sophia posłała płaczącej. To właściwie jeszcze
dziecko, ale zręczna i pilna w robocie, nigdy się nie skarżyła nawet na najcięższe obowiązki.
Kucharka objęła ramiona dziewczynki i prosiła, by przestała płakać. Jakoś to pomo-
gło, ciepłe słowa pocieszyły małą.
Kroki Sophii na schodach oddalały się, przestraszone służące znowu mogły oddychać,
posyłały sobie nawzajem blade uśmiechy.
Ta, która miała pomagać gospodyni, wchodziła po schodach, z trudem ciągnąc za sobą
nogi, jakby miała tam spotkać kata.
Marja trzymała obie ręce w wielkiej kadzi, układała kapuściane liście oraz łodygi ar-
cydzięgla na przemian ze specjalnym gatunkiem gorczycy i kłującymi szpilkami sosny.
Wszystko miało się gotować, dopóki nie powstanie brunatnozielona papka. Papkę zmiesza się
z gotowaną bagienną ziemią i solą. Zapach mieszaniny już teraz był dziwny, zwłaszcza że
Marja dokładała, tytułem eksperymentu, korzenie jeszcze innych ziół. Owa gęsta masa zosta-
nie później zmagazynowana w szczelnie zamkniętych naczyniach i przy odrobinie szczęścia
będzie mogła przetrwać wiele miesięcy. A lepszych okładów na rany i bolące mięśnie nie
można sobie wyobrazić.
Nie słyszała wjeżdżającego na dziedziniec powozu, dopóki stara, chuda suka nie za-
częła ujadać. Mądre zwierzę nie szczekało na swoich, więc zawsze ostrzegało o pojawieniu
się kogoś obcego. Mimo wieku wciąż miała świetny węch.
Marja odgarnęła włosy z czoła, stwierdziła, że twarz ma uwalaną ziemią, nabrała więc
w garść wody i obmyła się jak kot. Próbowała zetrzeć najgorsze plamy z sukni, ale w końcu
dała za wygraną. Może nie są to żadni wytworni goście, zresztą dzień jest powszedni, nic
dziwnego, że ludzie pracują.
Wyszła z pralni, odwijając rękawy, sierpniowe powietrze chłodziło mokre ręce.
Na podwórzu stał piękny koń karczmarza i grzebał nogą w piasku. Jeden z komorni-
ków, który rąbał drzewo na opał przy szopie, pomagał teraz ubranej na zielono damie wysiąść
z powoziku.
Sophia.
Marja miała ochotę zawrócić i schować się w pralni.
Zaraz jednak doznała czegoś w rodzaju buntu i uniósłszy głowę ruszyła przez podwó-
rze, z mokrych rękawów i szerokiego fartucha ściekała woda. Zdjęła czepek i potrzasnęła gło-
wą, żeby włosy opadły na ramiona. Wiedziała, że jej czarna, bujna czupryna, przetykana tu i
ówdzie srebrnymi pasemkami, wciąż dodaje jej urody.
Włosy Sophii były ukryte pod kapeluszem, jakiego nawet Marja nie widziała na kart-
kach dołączanych zwykle do aptecznych słoiczków z maściami i miksturami ani w lekarskich
książkach czy poradnikach zielarskich. Kapelusz przystrojono piórami i czymś, co przypomi-
nało martwego ptaka. Marja z trudem zachowywała powagę, ale spoglądała mimo to z przyja-
znym uśmiechem w bladą, gładką twarz przybyłej.
- Dzień dobry i szczęść Boże - przywitała się Sophia pobożnie. - Przychodzę z bardzo
trudną sprawą, droga pani Marjo. Ale nie spieszy mi się, poczekam, aż się. - przebierzesz.
Skrzywiła się lekko. Zapachy ziół unosiły się nad głową Marji.
Gospodyni przyjęła propozycję i poprosiła, by Sophia weszła tymczasem do dużej
izby. Zawsze chciała zachowywać się uprzejmie wobec ludzi, którzy budzili w niej niepokój i
nieprzyjemne reakcje, teraz dodatkowo pragnęła zyskać na czasie i przygotować się do tego
spotkania. Czegóż to gładka karczmarzowa chce?
Ostrożnie dotknęła naszyjnika.
Wizyta musi mieć jakiś związek właśnie z nim. A może chciałaby się dowiedzieć, dla-
czego Rein Przybłęda odwiedzał jej dom na polecenie Marji? Kobieta równie zwariowana na
punkcie mężczyzn jak ta może mieć pretensje, że nie zakradł się do niej w innej sprawie niż
stara ozdoba!
Marja umyła się pospiesznie w miednicy, stojącej przy drzwiach jej pokoju. Suknie le-
żały w skrzyniach, a niektóre rozwieszono starannie pod sufitem tak, że tworzyły jak gdyby
zasłonę ukrywającą łóżko gospodyni.
Wybrała czarną, tę którą nosiła na pogrzebie Karla i którą potem przybrała czerwony-
mi wypustkami i haftem. Strój nie opinał już tak bardzo jej talii, a na piersiach był nawet dość
luźny.
Zaczynam się robić starą kościstą babą, pomyślała Marja z goryczą. Starannie układa-
ła materiał, był gładki, miał w sobie życie, ogrzewał skórę.
Czerwony haft zdobił rękawy, pod szyją suknię wiązało się na czerwone wstążki. Mar-
ja wpięła we włosy czerwoną wstążeczkę przetykaną złotem.
Zeszła na dół.
Sophia zdążyła już wypić co najmniej dwa kieliszki wina, które zawsze stało na ma-
łym stoliku pod oknem izby. Symbole dobrobytu Marji zostały zgromadzone w jednym miej-
scu w poza tym tradycyjnej chłopskiej izbie w Vildegard.
- Jesteś wciąż naprawdę bardzo ładna, kiedy się tak ubierzesz - powiedziała Sophia z
oczyma lśniącymi pewnie od wina. Wstała na widok Marji i wyciągnęła ręce. - Naprawdę tak
uważam, Marjo, i bardzo cię podziwiam. Odkąd poznałam tę wieś... bardzo żałuję swego za-
chowania, kiedy spotkałyśmy się ostatnio. To było... Ja byłam głupia i nieuprzejma. Szczerze
mówiąc, byłam zazdrosna...
Marja bez słowa kiwała głową. Czekała na jakiś znak, chciała się dowiedzieć, co skło-
niło tę kobietę zimną niczym ryba, by przyszła tu i tak się płaszczyła. Musi jej chodzić o coś
ważnego.
Sophia mówiła dalej, splatając ręce, z wyrazem cierpienia na twarzy.
- Słyszałam o tobie, rozumiesz... wszyscy gadają o wspaniałej pani Marji Oppdal. A
mój mąż... nawet on nie wstydzi się przyznać, że ma do ciebie słabość. Bałam się... byłam za-
zdrosna, jak już wspomniałam, mam nadzieję, że mnie rozumiesz... Teraz jest inaczej, droga
pani Marjo. Czy możesz mi wybaczyć?
Marja nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Wszystko się w niej burzyło przeciwko
nawiązaniu bliższych kontaktów z tą kobietą. Najchętniej zepchnęłaby ją z krzesła, które zro-
bił jej ojciec, a na którym teraz ta obca baba ulokowała swój okrągły zadek, i przepędziła na
cztery wiatry.
- Chyba nie mam ci czego wybaczać, Sophio. Nic mi do tego... jak się zachowujesz we
własnym domu. Chociaż współczuję temu biedakowi, który pojął cię za żonę.
Sophia łypnęła na nią podejrzliwie, pokorna maska na moment opadła. Zaraz jednak
zbolały wyraz twarzy powrócił. Wychyliła kieliszek, przyglądała się przez chwilę pięknemu
rysunkowi na szkle, oceniając w myślach, ile też coś takiego może być warte. Marja to za-
uważyła.
- Chyba odniosłaś tamtego dnia fałszywe wrażenie, Marjo. Ja... Nie do końca byłam
sobą. Wiesz, my, kobiety... miewamy takie dni...
Uśmiechała się poufale, spoglądała w górę na Marję, która dotychczas nie usiadła.
- Myślę, że mój kochany mąż jest nareszcie zadowolony, chociaż ten okres w życiu
kobiety też nie należy do najłatwiejszych - powiedziała Sophia cicho, uśmiechając się wy-
mownie. Jedną dłoń położyła na odrobinę zaokrąglonym brzuchu.
Marja musiała się roześmiać.
Kłamstwo nie zostało wprawdzie wypowiedziane, ale nie mogło być wyraźniejsze. So-
phia jest bezpłodna jak lodowiec. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby to wiedzieć, myślała
Marja ze złośliwą satysfakcją.
- To dlatego przychodzę, Marjo, z bardzo pokorną prośbą. Wiem, co mój mąż dał ci w
prezencie... i wiem, z jakiego powodu. Ten bezczelny przybłęda... on musiał całkiem stracić
dla ciebie głowę. Pomyśl, chciał kraść dla kobiety. Czy to nie romantyczne?
Wargi mówiącej układały się teraz miękko. Ręka spoczywała na podołku.
Marja milczała, czekała, co będzie dalej. Odczuwała coraz większą niechęć dla tej no-
wej, tym razem pokornej Sophii. Ale otrzymała potwierdzenie, nie myliło ją przeczucie, że
wizyta młodej karczmarzowej ma związek z naszyjnikiem, że nie chodzi o żadne przeprosiny
ani nic takiego.
- Sądzę, że to właśnie naszyjnik mi pomógł. Tak, jestem tego pewna. To amulet płod-
ności, tak bym go określiła. Czarodziejska ozdoba, chyba zdajesz sobie z tego sprawę... I te-
raz... lękam się o moje dziecko. Miałam niedobre sny... potrzebuję tego naszyjnika, Marjo. W
przeciwnym razie zgaśnie owa słaba iskierka, którą udało nam się stworzyć...
W oczach tej kobiety naprawdę pojawiła się desperacja. Marja musiała przyznać, że
drżenie jej głosu nie jest udawane. Ona się czegoś boi. Może naprawdę jest w ciąży i sądzi, że
ozdoba pomoże jej donosić dziecko? Ale może też być tak, że żadnego dziecka nie poczęła i
dlatego chce zdobyć amulet płodności. To ostatnie jest chyba bardziej prawdopodobne. Mimo
wrogości i niechęci Marja odczuwała jakieś współczucie dla tej bezczelnej kobiety. W końcu
wszyscy wiedzą, na jakich warunkach zostało zawarte jej małżeństwo. Czas zaczął się kur-
czyć. Marja z radością patrzyłaby na upadek Sophii, na to, jak ją wyrzucają z dworu karczma-
rza i ze wsi. Życie jednak nauczyło Marję, że w niektórych okolicznościach lepiej nad sobą
panować. Nawet najbardziej nieznośni ludzie znajdują dla siebie jakieś usprawiedliwienie.
Najczęściej to właśnie życie ich ukształtowało na takich, jakimi są, wyostrzyło reakcje, spra-
wiło, że serca stwardniały od cierpienia. Może z Sophią tak właśnie było, może są powody jej
pychy i niewybaczalnego zachowania?
Marja powiedziała wolno, jakby z wahaniem:
- Bardzo jestem przywiązana do tej ozdoby. Długo była podzielona na dwoje, dopiero
teraz mam obie. Spójrz!
Wyjęła naszyjnik spod sukni i Sophia aż jęknęła pożądliwie. Marja wpatrywała się w
jej na pół przesłonięte powiekami oczy, chciała zajrzeć do samego serca tej dziwnej kobiety.
Widziała żal. I coś ciemnego, mrocznego, tajemniczego. Zagrożenie? Nieszczęście? Znowu w
jej sercu pojawiło się współczucie.
Wciąż patrząc Sophii w oczy, powoli zdejmowała naszyjnik. Poczuła lekki ból na
szyi, tam gdzie mięśnie się napinały.
- Widzę, że jesteś zdesperowana, Sophio. I że strasznie chcesz mieć ten martwy przed-
miot. Może oddam ci jedną część, ale pod warunkiem, że będziesz ze mną szczera. Tyle już
nakłamałaś, teraz musisz mówić prawdę, ostrzegam cię.
Młoda kobieta zadrżała, dziwnie sztywno podniosła się z miejsca i podeszła do Marji,
chciała dotknąć rozkołysanego naszyjnika. Przyglądały się sobie badawczo, wyzywająco, ale
Sophia wytrzymała ledwie parę sekund. Westchnęła ciężko, jęknęła jak zbite dziecko.
- Muszę go mieć... naszyjnik to moja jedyna nadzieja, próbowałam wszystkiego... ale
wciąż jestem przeklęta, moje łono pozostało puste. Może i mam nad nim władzę, mogę sobie
z nim poczynać, jak chcę, ale w końcu pozostaje mi tylko on... Jeśli on umrze bezdzietnie, to
zostanę wypędzona ze wsi w tym, w czym tu przyszłam, bez żadnej zapłaty. W nim wciąż
jeszcze tli się nadzieja, Marjo, ale lada moment zgaśnie. Naprawdę bardzo mi się spieszy, mu-
szę zajść w ciążę, zaraz!
Wargi Marji leciutko zadrżały, jakby zapowiadając uśmiech, ale cierpienie Sophii było
zbyt poważne. Skinęła głową, tak, teraz usłyszała prawdę. To nie są wymysły, to nie jest gra.
Mimo to wzbraniała się, instynktownie wiedziała, że jeszcze bardzo wiele nie zostało powie-
dziane.
Ale niech będzie.
Ręce nie chciały wypuścić ozdoby.
- Jesteś pewna, że ten stary przedmiot może mieć jakiekolwiek znaczenie?
- Tak - potwierdziła Sophia ochryple. - Tak, tak, wiem o tym, czuję to, czułam od
pierwszej chwili, kiedy znalazłam ten dziwny fragment w jednym ze schowków mojego
męża.
Poczerwieniała, niechcący przyznała się do czegoś brzydkiego.
Marja jednak rozumiała jej zachowanie. Sama na jej miejscu przetrząsałaby dom w
poszukiwaniu jakichś śladów dawnego życia męża, gdyby wyszła za mąż w takich okoliczno-
ściach jak Sophia.
Karczmarzowa była pod wieloma względami nieznośną babą. Zarozumiała, zimna,
nieustępliwa i podstępna. Na pierwszy rzut oka człowiek wiedział, że nie można na niej pole-
gać. Ale ci wszyscy, którzy krzywili się na mój widok, też pewnie tak myśleli. Teraz stałam
się w końcu jedną z nich, nareszcie ta wieś jest też moja. I może właśnie dlatego mam ochotę
wypędzić tę całą Sophię?
Kobieta w dalszym ciągu stała tak blisko, że Marja czuła w jej oddechu zapach wina.
- Chodź ze mną, Sophio, bo może potrafię ci pomóc. Może znajdę jakaś radę, kobiety
nieustannie przychodzą do mnie ze swoimi kłopotami. Nigdy nie byłaś w ciąży?
Sophia zarumieniła się.
- Byłam. Dwa razy.
- Ale nie rodziłaś?
- Nie... nie rodziłam.
Wyglądało na to, że siłą musi wydobywać z siebie słowa. Marja zaczęła zbierać liście
z wiązki suchych ziół, z drewnianej szkatułki wyjęła kawałki czegoś twardego i brunatnego,
znalazła nieduże gliniane naczynie z korkiem, rozcierała liście między palcami Przyniosła pę-
czek suszonych pierwiosnków, ziół, które niegdyś były znakiem jej matki. Wywar z tej rośli-
ny przeciwdziała przedwczesnym skurczom porodowym. Dodała szarych porostów, zebra-
nych wysoko w górach. Otworzyła jedną z buteleczek przysłanych z kopenhaskiej apteki i
wlała z niej parę kropel płynu do mieszaniu. Na koniec dołożyła solidną szczyptę tartego, su-
szonego korzenia dziurawca i drugą szczyptę liści melisy. Rzuciła okiem na dobrze zbudowa-
ne, silne ciało Sophii i dolała solidną porcję z butelki zawierającej alkohol z sokiem ze spory-
szu, nasionami kminku i wyciągiem z serdecznika. Przyniosła dużą bańkę, w której ciężko
chlupała wódka, pochodząca z eksperymentów Reina. Nalała tyle, by zioła zostały dokładnie
pokryte, i starannie zakorkowała.
- Pij co wieczór solidny łyk tej nalewki. To uspokoi twoje ciało, stanie się ono łagod-
niejsze, jakby bardziej miękkie i otwarte. Powinnaś się starać myśleć o dobrych rzeczach, So-
phio, nie możesz żyć tak jak dotychczas. Opiekuj się lepiej mężem i staraj się zapomnieć o
smutkach...
Sophia wyglądała na rozgoryczoną, ale i wdzięczną. Marja to czuła niemal fizycznie,
lodowaty chłód tamtej odrobinę stopniał. Serce Marji krwawiło na myśl, że ma znowu oddać
kawałek amuletu. Czy Sophię to nareszcie zadowoli?
Jasnowłosa kobieta szukała czegoś w fałdach sukni, okazało się, że ukryła tam srebrną
monetę. Podała ją Marji.
- Nie mam zbyt dużo pieniędzy, mąż płaci za stroje i wszystko, co zamawiam... ale
może to wystarczy za lekarstwo i w ogóle... Nie stać mnie, żeby zapłacić za naszyjnik.
- Proponowałam za niego taką sumę twojemu mężowi, że nie zebrałabyś równej, na-
wet gdybyś sprzedała wszystko, co masz, Sophio.
- Ale ja go muszę odzyskać! Muszę!
Przycisnęła do siebie naczynie z lekarstwem, a w jej oczach było teraz tyle samo upo-
ru i siły woli, co w oczach Marji.
Marja powoli rozdzieliła naszyjnik na dwoje.
Coś zmuszało ją, by się cofnąć, zbyt krótko obie części były połączone.
Wiedziała jednak, że skoro Sophia uznała, iż naszyjnik jest jej jedyną nadzieją, to nic
się na to nie poradzi. Rozpaczliwa sytuacja tej kobiety sprawiła, że Marja przestała protesto-
wać. Żaden człowiek nie powinien być tak traktowany. Karczmarz był może nieszczęśliwym
starcem, ale wyrządził krzywdę Sophii, żeniąc się z nią na takich warunkach. Zredukował ją
tym sposobem do roli samicy, od której oczekuje się potomstwa, zapłacił za nią mniej, niż
warta jest którakolwiek klacz stojąca w stajni Karlsgard. I te przynajmniej traktowane są do-
brze i przyjaźnie, nawet wtedy, kiedy nie mogą mieć młodych.
Nikt nie ma prawa tak poniżać kobiety, myślała Marja. Ale przyjdzie czas, że one się
zbuntują, przestaną się na to godzić.
Złagodniała pod wpływem tych rozważań, ból w plecach też ustał i mimo obecności
Sophii Marja czuła się rozluźniona.
Rozdzieliła ostatecznie naszyjnik.
Jedną część oddała Sophii.
- Chcę to dostać z powrotem, Sophio, natychmiast, jak tylko dziecko zostanie
ochrzczone!
Spojrzała młodej kobiecie głęboko w oczy. Zobaczyła, że triumf i wdzięczność mie-
szają się ze sobą, widziała szare i niebieskie plamki na tęczówkach. Sophia wyprostowała ple-
cy, jej spojrzenie było znowu uparte i zimne jak kawałek potężnego lodowca. Ale z powagą
skinęła głową. Przystawała na żądanie Marji.
- Zwróciłaś mi władzę - szepnęła. - To prawda, co o tobie mówią, Marjo Oppdal. Je-
steś wiedźmą. Jesteś jedyną kobietą, której kiedykolwiek zazdrościłam!
Po tych cichych, niemal śpiewnych słowach Sophia odwróciła się, pomachała tylko
ręką na pożegnanie. Łańcuszek natychmiast założyła na szyję, bawiła się nim przez chwilę,
sprawdzała jego siłę smukłymi palcami w pięknych rękawiczkach.
Marja widziała, że się uśmiecha, białe, mocne zęby błysnęły w słońcu. Sophia znowu
ożyła.
Patrząc w ślad za odjeżdżającym powozem, Marja zadrżała. Żałowała tego, co zrobiła,
miała wrażenie, że druga część amuletu, ukryta w jej kieszeni, płacze.
ROZDZIAŁ XI
Oczy Raviego były naprawdę przerażające, Marja nigdy jeszcze nie spotkała człowie-
ka, przy którym by tak bardzo chciała odwrócić wzrok. Chłopak wyrósł tego lata, zrobił się
barczysty, miał dłuższe ręce, a wzrost pozwalał mu stać naprzeciwko Marji i patrzeć prosto w
jej twarz.
- Nie powinnaś uwodzić mojego ojca - powiedział. - To ściągnie na ciebie wielkie nie-
szczęście, ja to wiem, pani Marjo. Proszę cię, przez wzgląd na twoje dobro...
Nie wyczuwało się w tych cichych słowach zazdrości, gniewu ani w ogóle niczego
złego, zresztą Marja nigdy niczego takiego nie doświadczała ze strony tego chłopca. Prze-
mawiał do niej jak przyjaciel, zdawała sobie sprawę z tego, jak trudno mu znajdować słowa.
Jakby to były demony, które rzucą się do oczu tego, kto się nimi posługuje.
On chyba ma rację, pomyślała Marja cierpko.
- Ta ozdoba... on ją z pewnością ukradł dla ciebie. Chociaż ty go o to nie prosiłaś.
Marja wolno kiwała głową.
- To prawda, młody przyjacielu. Twój ojciec... bardzo się zainteresował tym łańcusz-
kiem. Wiedział, że ja mam tylko połowę. Powiedział, że to wielka szkoda, iż amulet nie jest
cały... ale teraz znowu został podzielony, Ravi. Powiedz mu to, i niech zrozumie, że ja nie
wierzę w jego historie. Twój ojciec ma bardzo bujną wyobraźnię, zmyśla najdziwniejsze bajki
i opowieści...
Ravi nie spuszczał z niej wzroku.
- Ojciec? Zmyśla bajki?
- Mhm... Słyszał pewnie mnóstwo podań i zbyt długo żył w samotności. Gotów jest za
każdym kamieniem widzieć trolle i upiory...
- Nie, on nie chce niczego takiego widzieć, nie chce wierzyć... - wybuchnął.
Marja zaszokowana odskoczyła parę kroków, twarz chłopca zrobiła się biała.
- Ojciec nie chce niczego widzieć! Nienawidzi wszystkich, którzy widzą! On... nie
wierzy w nic. Nawet w Boga.
Marja chciała go uspokoić, dziwiła się jego gwałtownej reakcji, temu ogniowi w czar-
nych jak węgiel oczach, ponuremu głosowi.
Złapała go za ramię, ale się jej wyrwał, jakby go chciała ugryźć.
- Rozumiem twój lęk, młody przyjacielu. Boisz się pewnie, że zabiorę ci ojca. Ale je-
steś przecież na tyle dorosły, by pojmować, jesteś wyjątkowym chłopcem... z pewnością
wiesz, że kobieta czasami szuka takiego samego podniecenia jak marynarz, który przybywa
do nieznanego portu...
- Pani igra z czymś bardzo niebezpiecznym. Ja wiem... chociaż nikt nie zna moich
snów, wiem, że są prawdziwe.
Marja poprowadziła go za sobą, wciąż mówił, a ona zamknęła drzwi. Znajdowali się
teraz w jej najświętszym miejscu, czyli w pokoju, w którym sypiała, w którym płakała, po
którym chodziła w długie noce, mając za jedyne towarzystwo samotność i tęsknotę.
- Jesteś wyjątkowym młodym mężczyzną, Ravi. Masz w sobie coś, co natychmiast do-
strzegłam... jakby to brat, którego nigdy nie miałam, wrócił do domu. Czy chciałbyś opowie-
dzieć mi coś więcej o swoich snach?
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma małego dziecka, te oczy były teraz wilgotne,
a wąskie wargi drżały. Ręce przyciskał do boków. Ravi siedział przed nią i dygotał, jakby mu
było zimno.
- To nie ma sensu... to się tylko skończy... smutkiem. Marja usiadła, poklepała dłonią
grubą narzutę na ławie pod oknem.
- Bardzo bym chciała posłuchać, Ravi. Ja też miewam sny...
Szukał jakiegoś ukrytego znaczenia w jej prostych słowach, szukał w oczach starszej
od siebie kobiety potwierdzenia, widział jej spokojną, małą twarz, policzki młodzieńczo za-
okrąglone pod opadającymi spod czepka, przetykanymi srebrem włosami. Tak wyglądałaby
pewnie jego matka, gdyby żyła. Ojciec tyle mu opowiadał o czarnych włosach, o wydatnych
kościach policzkowych, o ustach, których uśmiech otwierał bramy niebios, a które niekiedy
miotały straszliwe przekleństwa.
Czuł się strasznie zmęczony. Nagle zapragnął złożyć głowę w jej objęciach, pozwolić
jej unieść w górę topór i zrobić koniec z tym wszystkim, co kradziona wódka zdołała przytłu-
mić jedynie na krótką chwilę.
- Jestem przeklęty, proszę pani. Nie mogę mówić o wszystkim, co widzę i wiem. Daw-
niej mówiłem, bo byłem małym, głupim dzieciakiem. Ojciec nauczył mnie wiele o życiu, a
ludzie nauczyli mnie trzymać język za zębami.
- Dlaczego więc przyszedłeś do mnie dziś wieczorem z ostrzeżeniami?
- To był... ojciec. Musiałem spróbować. Ale to ciebie chciałem ostrzec. Ty... nie zrobi-
łaś mi nigdy nic złego.
Teraz naprawdę miał w oczach łzy.
Serce Marji skuliło się na widok tego bólu, otaczającego niczym gruba warstwa czar-
nej wełny wszystko, co mówi ten chłopak.
Zapytała ostrożnie:
- No a ten sen... widzenie, po którym chciałeś mnie ostrzec... co właściwie widziałeś?
Zobaczyła, że chłopak przymyka oczy, słyszała, że młody głos schodzi do najniższych
rejestrów, twarz dosłownie mu się mieniła, przepływały przez nią jakieś mroczne cienie, jak-
by za zaciśniętymi powiekami trzepotały się wielkie, groźne ptaki.
- On biegł, uciekał... widziałem w jego ręce łańcuszek, widziałem krwawe ślady, krew
gęstą i lepką jak żywica, coś go powstrzymywało, nie mógł się uwolnić od własnych śladów,
ale walczył, biegł dalej, jakby życie zależało od tego, czy odda tę ozdobę... kobiecie.
Marja milczała, ledwo miała odwagę oddychać. Wiedziała, że Ravi potrzebuje czasu,
by znaleźć odpowiednie słowa, ale aż się paliła, by zasypać go pytaniami.
- Ona stała na górze. - ale morze sięgało wysoko, aż do jej stóp. Wyciągała do niego
ramiona, w powietrzu unosiła się jakaś pieśń, przenikliwa i natrętna, która wabiła i wciągała.
Ravi z trudem przełykał ślinę, cały się trząsł z napięcia, oczy miał wciąż zamknięte.
Marja dotknęła jego zimnej ręki, cofnął ją gwałtownie dosłownie w tym samym momencie, w
którym poczuł ciepło.
- Mój ojciec biegł przez las z tym łańcuszkiem w ręce, który przez cały czas krwawił i
starał się go zatrzymać. Kobieta jednak przyzywała, dodawała mu sił, kobieta z twarzą ukrytą
w mroku wołała go, widziałem, że między nią a ojcem czai się śmierć.
Ravi otworzył oczy, czarne, zamglone.
- Jedno z was umrze, Marjo. Jedno z was, jeśli nie zakończycie tej zabawy. Proszę cię,
uwierz mi, to nie są żadne wymysły ani dziecinne gadanie.
- Chciałabym ci wierzyć - odparła z wolna. - Musisz jednak zrozumieć, że nie mogę
opierać swego życia na takich...
snach. Twój ojciec i ja... widzisz, my dajemy sobie nawzajem wiele radości. I zapew-
niam cię, że teraz on dostaje ode mnie więcej, niż dało mu całe dotychczasowe życie. Mam
władzę w tej wsi, Ravi. Mogę wam obu dać... życie.
Ravi kręcił zmęczony głową.
- Jeśli teraz dasz nam coś jeszcze, Marjo, będzie to oznaczało śmierć. Dla ciebie albo
dla ojca. A może dla nas wszystkich, dla mnie też.
Kiedy wbił w nią oczy, Marja miała wrażenie, że jej ciało utraciło swój ciężar.
- Ty mi nie wierzysz. Myślisz, że to takie tam dziecinne majaczenia...
- Nieee... ale...
Ravi wstał, parę razy ciężko odetchnął, a potem znowu zamknął oczy, zaczął krążyć
po pokoju, stawiał długie, pospieszne kroki, które bardziej pasowały do wędrówki górską dro-
gą niż do poruszania się po damskiej sypialni. Nagle przystanął, popatrzył na Marję, łóżko
między nimi było jak nieprzebyte morze. Głos też dolatywał z daleka, jakby go przynosił
wiatr.
- W szafie, na trzeciej półce, obok stosu czerwonych ubrań, w zniszczonej szkatułce ze
staromodnymi zdobieniami... ona tam leży, jej dusza, ona nie jest martwa. Mówi do ciebie,
ale ty masz prawo jej nie słyszeć. Pierwsze, co powiedziała...
Ravi zachwiał się lekko, ale przytrzymał się łóżka. Marja z otwartymi ustami wpatry-
wała się w spływający mu po twarzy pot.
- ... fale są teraz moją podłogą, nie widzę już tego przeklętego brzegu, już go nie ma,
znienawidzone skały, na których tyle naszych młodych lat przepadło na wieki, są obmywane
przez te same fale, na których dziś wieczorem ułożę się na spoczynek...
Głos Raviego był cichy i łagodny. Marja drżała, coś jej to przypominało. Słowa, które
wypowiadał... takie dziwne, proste i zwyczajne, ale tak niezwykle ze sobą połączone, że poru-
szały jakąś ukrytą w jej sercu strunę.
- Mama...
Marja mówiła szeptem. Wpatrywała się w chłopca o zamkniętych oczach, chciała się
dowiedzieć więcej, nie miała odwagi oddychać.
Nagle uświadomiła sobie, co usłyszała.
Z sercem zamarłym z wrażenia podeszła do szafy, otworzyła malowane drzwi, zoba-
czyła czerwony materiał zwinięty i ułożony obok szkatułki.
Nigdy jej nie otwierała. Mama mówiła... zresztą mama dała ją Amelii, ale żadna z nich
nie powinna była czytać pamiętników Marii, jeśli nie będzie naprawdę szczęśliwa. To był wa-
runek, to było ostrzeżenie. Amelia nie chciała złamać obietnicy, Marja nie miała na to czasu
ani sił.
Ale teraz, mając przed sobą tego chłopca o nieruchomej twarzy, otworzyła zameczki
po bokach szkatułki.
Wsunęła rękę, znalazła pierwszą książkę, stwierdziła, że jest oprawiona w czerwoną
skórę, która z upływem lat poczerniała i wyschła.
Chciała otworzyć książkę, ale ta stawiała opór, kartki były pozlepiane, Marja szarpnę-
ła mocniej, w końcu papier dał się rozkleić i wtedy zaczęła czytać pośrodku strony, na której
książka się otworzyła:
Nie widzę już tego przeklętego brzegu...
Książka upadła na podłogę. Widać było, że nikt jej nie otwierał od bardzo wielu lat.
Teraz znowu odezwał się Ravi, jego głos był szorstki i dziwnie stary:
- Ja nie umiem czytać, Marjo. Myślę, że teraz już za późno na naukę, zresztą nie jest
mi potrzebna...
Wierzyła mu.
Spoglądała na książkę, podniosła ją z ziemi, zamknęła i pospiesznie odłożyła na miej-
sce, zawstydziła się, że złamała daną matce obietnicę.
- Widzisz, co jest w środku?
Potwierdził skinieniem głowy. Trochę się bał, zarazem jednak odczuwał też dumę, że
przestraszył tę wspaniałą kobietę tak, iż głos miała cieniutki i niepewny.
- Widzisz wszystko, co ukryte? Tym razem zaprzeczył.
- Nie, nie wszystko. Na szczęście nie wszystko. Marja pospiesznie włożyła starą książ-
kę do szkatułki.
Słowa matki dźwięczały jej w uszach jak dalekie dzwony. Nie powinnaś tego czytać,
nie powinnaś czytać, dopóki nie będziesz naprawdę szczęśliwa, moja kochana.
Marja obawiała się, że w takim razie książka w ogóle nie zostanie przeczytana. Może
to dziwne, ale ciekawość nigdy nie była większa niż szacunek dla woli matki.
A ten chłopak widział. Poprzez drzwi szafy, poprzez szkatułkę, poprzez grubą skórza-
ną oprawę. Choć nie rozpoznałby liter, gdyby mu je pokazano, poznał przesłanie nieżyjącej
już kobiety i przedstawił je Marji. Była podekscytowana jak małe dziecko. Chciała wypyty-
wać go o szczegóły, zadawać tysiące pytań, czuła, że serce tłucze się w piersi podniecone
możliwością zajrzenia do świata, który był jej tak bliski. Ten chłopak jest jak Kari. Jak jej
matka, i jak ona sama.
Ravi przepływał nad podłogą, kierował się teraz w stronę drzwi. Bał się. Drgnął, kiedy
Marja podbiegła do niego, chcąc go zatrzymać.
- Teraz mi pani wierzy? Albo będzie pani ze mnie szydzić, jak wielu innych, którym
się nie podoba, że widzę nieprzyjemne rzeczy?
- Wierzę ci, ale zarazem bardzo się boję. Co by na to powiedział twój ojciec?
- Nie wolno mu nawet o tym wspominać - odparł Ravi szorstko. - Ani słowa, on nie
wierzy w takie sprawy. Pewnie by cię nadal dręczył, bo on jest... zaczarowany. Ale ty... mu-
sisz go od siebie przepędzić, jeśli się choć trochę przejmujesz jego losem. I własnym...
Marja miała ochotę przytulić mocno tego rozczochranego chłopaka. Chciała scałować
ten ból, który wciąż żarzył się w jego oczach, chciała patrzeć, jak te wąskie, zaciśnięte wargi
się uśmiechają. Chciała głaskać te bujne, sterczące włosy, które wiązał rzemykiem na karku.
Pod wieloma względami to jeszcze dziecko, nawet ciało nie było jeszcze ciałem mężczyzny.
Ale głos i ten wyraz doświadczenia w oczach świadczyły o wielu latach cierpień.
Poprzestała na lekkim pogłaskaniu jego ramienia. On oddychał ciężko, zauważyła, że
drży. Bał się. Tak jak się boi dzikie zwierzę, kiedy jakiś człowiek podchodzi tak blisko, że
mógłby go dotknąć.
- Dziękuję ci, że odważyłeś się powiedzieć mi o tym wszystkim, Ravi. To nie jest ła-
twe, ale... wysłucham cię do końca.
Odetchnął głęboko, z ulgą.
- Niedługo ruszamy w drogę, ojciec i ja. Nie możemy tu dłużej zostać. Zrobiło się nie-
bezpiecznie, ludzie gadają., chcą, żeby ojciec został ukarany...
Marja nie mogła powstrzymać się od pytania.
- Czy ty widzisz... Czy coś widziałeś, mam na myśli te nieszczęsne kobiety... czy to...
Ravi zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, aż się zarumieniła.
- Chcesz wiedzieć, czy to mój ojciec odebrał im życie? Skrępowana musiała przyznać,
że o to właśnie jej chodzi.
Spojrzenie Raviego odwróciło się od niej, jakby zaglądał gdzieś w głąb siebie.
Mówił cicho, niemal szeptem. W całym chłopięcym ciele wyczuwało się bezradność.
- Ja... nie wiem, Marjo... niczego nie mogę zobaczyć... To dla mnie zamknięta karta.
Ale nie wierzę, żeby miał z tym coś wspólnego. Kto mógłby pomyśleć coś takiego o własnym
ojcu, żeby był nie wiem jaki surowy i zły?
Marja oddychała bardzo wolno.
- Ja też w to nie wierzę... ale równocześnie... nie wiem...
- Będzie ci się wydawał bardzo podniecający, dopóki zachowasz trochę wątpliwości -
rzekł Ravi stanowczo.
Marja musiała przytaknąć, choć ją to bardzo zdumiało.
Skąd ten chłopak może znać uczucia dojrzałej kobiety? Czy to instynkt? Ale miała
wrażenie, że zna go przez całe życie, tego czarnowłosego, niezwykłego jasnowidza.
- To prawda - wyszeptała. Miała wrażenie, że pozwala mu zajrzeć do swej duszy.
On uśmiechnął się ciepło.
- Wkrótce znajdziesz nowego... Widzę to.
Marja nie potrafiła określić, czy to proroctwo, czy po prostu dobre życzenie.
Przyszedł w sobotnią noc, skradając się przez krzewy i zarośla, pochylony niemal do
ziemi przebiegł przez podwórze długimi, równymi krokami.
Przystanął pod jej oknem, stwierdził, że węgieł będzie dobrym oparciem dla stóp.
Jeśli tylko ona zechce... ale z pewnością zechce.
Rein zagwizdał cichutko niczym senny ptak w sierpniowy wieczór.
Nie doczekał się odpowiedzi.
Marja nie spała, leżała w blasku świec palących się na trójramiennym świeczniku, za-
jęta tłumaczeniem z duńskiego starych zaklęć i porad. W niektórych pojawiały się nazwy ziół,
a obok takie składniki, jak krew kruka, kocia sierść, włosy trupa lub wapno zdrapane ze ścia-
ny w kościele, nocą, przy blasku księżyca...
Stare nazwy ziół znajdowała w rozmaitych receptach i zdarzało się, że bez trudu poj-
mowała, o jakich ziołach czy kwiatach jest mowa. Niestety, większość starych porad zapisana
została rodzajem kodu, ci bowiem, którzy tego rodzaju sprawy przelewali na papier, zawsze
ryzykowali, że wpadnie to w niepowołane ręce. Należało więc zamazać znaczenie, utrudnić
odczytanie, a tym samym chronić swoją mroczną działalność.
Posiadała starą księgę Mogensa z Wittenbergi, znaczną jej część napisała od nowa.
Miała też u siebie skarby Anny Lundestad, w nich jednak trudno było znaleźć jakieś zrozu-
miałe słowa, widocznie nie zostało to spisane w tej części kraju. Wyrazy były długie i dzi-
waczne, w niczym nie przypominały żadnego języka, z jakim Marja się kiedykolwiek zetknę-
ła.
Odłożyła to w końcu na bok z paroma książkami, które jej przysłano. Nie rozumiała
treści, więc niech czekają na innego czytelnika. Były przepisy, które potrafiła słowo po słowie
odczytać, Mogens bowiem lubił tłumaczyć z łaciny.
Teraz bolały ją oczy, chociaż palce trzymające pióro pewnie posuwały się po papierze.
Świece paliły się spokojnie.
Na dworze nie było jeszcze całkiem ciemno, ale w Vildegard już wszyscy poszli spać.
Sama obejrzała przed nocą mężczyznę z owrzodzonymi nogami i obie kobiety, które przyszły
tutaj, by urodzić dzieci.
Nagle dotarł do niej zza okna gwizd, jakby ktoś cichutko grał na flecie.
Na moment zobaczyła przed sobą twarz Raviego. Natychmiast wiedziała, co ma robić,
kto stoi pod oknem i wzywa ją znajomym sygnałem. Rzadko się zdarzało, by pozwoliła mu
tam stać bez odpowiedzi, a jeśli tak zrobiła, to on powracał we wszystkie następne wieczory,
aż go w końcu wpuściła przestraszona, że ktoś może zobaczyć. Zwykle te spotkania kończyły
się w pralni, na miękkim sianie albo na porośniętym mchem łożu w lesie.
Marja drżała.
Kilkakrotnie głęboko wciągnęła powietrze i uspokoiła się, przynajmniej na zewnątrz.
On musi stąd odejść. Powinna go do tego nakłonić. Nie wolno jej dać po sobie poznać,
jakie uczucia nią targają, trzeba go przekonać, że oto ten niewiarygodny sen dobiegł końca.
Istnieją przecież inne radości.
Nic się na to nie poradzi, ale ludzie któregoś dnia zaczną gadać, a to nie pomoże ani
jej, ani jemu. Zwłaszcza że lensman już wie o ich... przyjaźni.
Chciała doprowadzić do jego świadomości, jaka to poważna sprawa. Że jej zeznanie to
jedyne, czemu on zawdzięcza wolność. Jeśli lensman będzie musiał, to ujawni wszystko, co
mu o nich obojgu wiadomo, a wtedy słowa Marji stracą wszelką moc i znaczenie. Rein będzie
musiał odpowiedzieć za strach całej wsi, zapłacić za przerażenie ludzi.
Serce biło mocno, czuła pulsowanie w gardle, usta wyschły, kiedy schodziła po scho-
dach na spotkanie nocnego ducha.
Cicho okrążyła narożnik domu, musiał słyszeć jej lekkie kroki, stał tuż za rogiem z
wyciągniętymi ramionami i porwał ją pożądliwie, gdy tylko się ukazała.
Szeptał jej imię, mówił słowa, które sprawiały, że serce biło mocniej, czuła, jak jej
ciało się rozpala, sama jego obecność wywoływała w niej drżenie. Pożądanie mieszało się z
lękiem.
Ale przecież nawet Ravi nie potrafił odpowiedzieć...
Jej głowa była niczym ogromny owoc wypełniony słodką, lepką masą.
Rein był nierzeczywistym snem, tajemną stroną jej życia, napełniał ją ogromną siłą,
był źródłem czegoś, co by określiła jako źródło wiecznej młodości. Dawał jej życie, ból, lęk,
zaspokojenie, a zarazem nieustanne oczekiwanie. To wszystko, co od tak dawna spoczywało
martwe w grobie Karla.
Teraz jednak nadszedł czas, by rzucić pierwszą garść ziemi na zbuntowane serce.
Wpatrywała się w Reina, ale nie mogła rozpoznać własnego głosu, kiedy prosiła go,
by sobie poszedł i nigdy więcej nie wracał pod jej okno.
Nikt nie usłyszał nawet najmniejszego szelestu, jego twarz zmieniła się po prostu w
nieruchomą maskę, wyrażającą niedowierzanie.
Marja widziała, że pojął jej intencję, że przyjmuje odepchnięcie, jakby od dawna się
go spodziewał, za każdym razem, kiedy ona otwierała usta.
Puścił ją też natychmiast, jakby była nasycona trucizną. Stał przed nią i ciężko dyszał,
widocznie podniecenie jeszcze go nie opuściło, kiedy zawrócił, by odejść.
- Nic mi nie powiesz? - szepnęła za nim zrozpaczona. - Nie powiesz...
Głos ją zawiódł, stała nagle zdjęta chłodem. Przeraziło ją to, że on nawet słowem nie
protestuje przeciw jej zimnemu nakazowi. Tyle ich przecież łączyło! Czy to nie ma... poczuła,
że policzki jej płoną. I po tym wszystkim on tak po prostu odchodzi, gdy tylko go o to popro-
siła?
W piersi Marji narastał gniew. Poczuła się wykorzystana, zbrukana, porzucona. Mu-
siała z bólem przyznać, że jej duma została poważnie dotknięta. Najwyraźniej ten mężczyzna
nie zamierzał walczyć, jakby już niczego nie mogła mu dać. Widocznie nie było to dla niego
takie ważne, jak sądziła.
Zobaczyła, że Rein przygląda się jej, widziała uśmiech na wargach, które potrafiły ro-
bić z nią takie niewiarygodne rzeczy. Opadające na czoło czarne włosy przesłaniały teraz jego
oczy.
- Powiedzieć? A co tu jest do powiedzenia, Marjo? Masz widać swoje powody, a ja
nie muszę ich znać. Widzę przecież, moja piękna czarownico, że się boisz. Boisz się w jakiś
inny sposób. Ten lęk nie wywołuje w tobie podniecenia, kobieto.
Zniknął. Jeszcze tylko między drzewami mignęły jego plecy, słyszała szelest liści, kie-
dy przedzierał się przez zarośla.
Opanowało ją drżenie.
Minęło sporo czasu, zanim nogi chciały ją słuchać, mogła wejść po schodach i wrócić
do swego pokoju z dziwną obojętnością w sercu.
Żadnej ulgi, ale też żadnego żalu. Ani triumfu, że nareszcie zdołała powściągnąć brud-
ne tęsknoty.
Tylko wyraźne słowa Raviego w uszach i niepokój, który w niej wzbudził.
ROZDZIAŁ XII
Młodziutka dziewczyna została znaleziona przez własnego brata, nie leżała w wodzie
jak dwie poprzednie, ale rozciągnięta na płaskim kamieniu tuż koło kładki. Ten, kto ją w tym
miejscu ułożył, musiał wiedzieć, że wiele żon komorników przychodzi tam co rano z dziećmi,
by nabrać wody lub dlatego, że tędy przedostają się na położone za rzeką pola, na których
zboże nabiera już złocistej barwy. Już wkrótce nastanie wrzesień, a lato było łaskawe tego
roku. Ciężkie kłosy nie są może zbyt duże, ale z pewnością będą ładnie sypać.
Chłopak szedł pogrążony w takich właśnie myślach, nie nocował ostatnio w domu.
Wciąż mieszkał u rodziców, ale zaczął już służbę we dworze Storlendet, gdzie praca nieczęsto
się kończyła po wieczornym obrządku. Gospodarze Storlendet chcieli w pełni wykorzystywać
swoje szylingi i wikt dawany parobkom. Mats zaś nie potrafił protestować, bo miał zaledwie
szesnaście lat i nie posiadał jeszcze ani siły, ani doświadczenia dorosłego mężczyzny.
Szedł teraz przez kładkę z jedną tylko myślą w głowie: jeść.
Matka wrzuci pewnie dodatkową garść kaszy do saganka, kiedy go zobaczy. A może
ma kawałek ryby lub kromkę chleba od wczoraj? A najlepiej, gdyby zostało trochę wczoraj-
szej zupy z kawałkami mięsa i okami tłuszczu na powierzchni miski.
Przyspieszył kroku, choć nogi i wszystkie kości bolały go nieznośnie, bo przez trzy
ostatnie dni kopał torf dla gospodarza Storlendet. Zamierzali pokrywać dach nowego domu, a
najlepszy torf znajdował się o pół dnia marszu od wsi, wysoko w górach.
Ale teraz Mats będzie miał wolne.
Głośno burczało mu w żołądku, głód sprawiał dotkliwy ból. W zimie, kiedy często
brakowało jedzenia, te skurcze z dnia na dzień stawały się mniej dokuczliwe, ale jeszcze się
nigdy nie zdarzyło, by o tej porze roku chłopak chodził z takim pustym brzuchem i myślał tyl-
ko o jedzeniu.
Już tutaj wyczuwał zapach mlecznej zupy, do której matka dodawała odrobinę sera,
żeby zmienić smak i żeby potrawa było bardziej sycąca.
W pewnym momencie uniósł wzrok, spojrzał przed siebie na krętą ścieżkę, a potem
dalej, na rzeczkę, przez którą miał właśnie przejść. Miejsce do prania trwało pogrążone w ci-
szy, tylko jakaś stara końska derka została rozciągnięta na kamieniach, tak by pluskające fale
wypłukiwały z niej brud.
Dziewczyna leżała wyżej na płaskim kamieniu, na którym zwykle stały praczki z za-
kasanymi spódnicami, czerwone na twarzach, i tłukły kijankami rozłożone na kamieniu ubra-
nia, piorąc je i równocześnie płucząc.
Woda nie pokrywała teraz powierzchni kamienia.
Porzucone na nim ciało nie było mokre, prąd wody poruszał tylko szeroką spódnicą i
sprawiał, że materiał wydawał się ciemniejszy.
Twarzą zwrócona była ku kamieniowi, ale chłopak nie musiał się jej specjalnie przy-
glądać. Od razu wiedział, że to jego najstarsza siostra.
Wiadomość natychmiast obiegła wieś, ludzie zbierali się w mniejsze i większe gro-
madki, rozdygotani ze zgrozy lub cisi i milczący, zdumieni trudną do pojęcia zbrodnią. Trzy
kobiety, wszystkie z ich małej społeczności, jakby potwór wyrywał żywe mięso z tego organi-
zmu, jakim jest wieś. We wszystkich narastał gniew, chociaż to nie kobiety pomstowały naj-
głośniej.
W stajni w Myren zebrało się kilku mężczyzn.
Nie zwoływali się w żaden sposób, po prostu się spotkali, widzieli nawzajem ból i
gniew w swoich oczach.
Był tam młody wdowiec po Ingeborg Brattbakkmyra, był chłopiec, który znalazł
zwłoki, kiedy wracał z torfowiska do domu, do śmierci i żałoby, był siwy gospodarz, u które-
go służyła zamordowana dziewczyna i z którym według wszelkiego prawdopodobieństwa
spodziewała się dziecka. Przyszedł też Erlend Storlendet, chłopiec jeszcze, którego jednak
nikt z dorosłych nie odważył się odesłać do domu. Dwaj pozostali przybyli, skradając się i
rozglądając ukradkiem, czy nikt nie widzi. Był to brat pierwszej zamordowanej kobiety i jego
bliski przyjaciel, który utrzymywał się z pracy dla lensmana, służył też innym w trudnych
sprawach, miał bowiem wojskowe doświadczenie.
Najgłośniej mówił młody dziedzic Storlendet. Bo to on widział poprzedniego wieczo-
ru, jak Rein Przybłęda biegnie przez pola, jakby go ktoś gonił. W każdym razie widać było,
że ma nieczyste sumienie.
Zebrani nie usiedli, stali półkolem pod niskim dachem obory i rozmawiali szeptem.
Policzki chłopca płonęły, z przejęciem opisywał, jak wyglądały zdesperowane, złe oczy Re-
ina. Wspomniał nawet o krwi na rękach i ubraniu, a otaczających mężczyzn przenikał dreszcz
grozy. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że przecież na ciele dziewczyny nie znaleziono
takich ran. Została uduszona, ale nie okaleczona, nie było na niej krwi.
Młody Storlendet miał ciemne plamki na oczach, stał na szeroko rozstawionych no-
gach, ręce trzymał w kieszeniach i starał się nadać głosowi poważniejsze, męskie brzmienie.
Emanował jakąś niezwykłą siłą, chociaż większość dorosłych mężczyzn przewyższała go co
najmniej o głowę. Żywili respekt wobec tego chłopaka, jego ojciec należał do najlepszych go-
spodarzy we wsi i spotykał się z takimi jak pastor, państwo z Wdowiej Zagrody czy stary pi-
sarz.
- Dłużej tak nie może być, dobrzy ludzie. Musimy sami się za to wziąć, uwolnić wieś
od zbrodniarza. On morduje nasze kobiety! A my stoimy tu bez słowa i przyglądamy się len-
smanowi, który nie jest w stanie nic zrobić. Ale teraz koniec!
Przytakiwali pomrukując, ciężkie buty szurały w ściółce.
Dwaj przynieśli ze sobą broń. To oni mieli iść przez las do szałasu, w którym, jak
wszystkim wiadomo, siedzi Rein i ten mały lisek, jego syn.
- Nie zapominajcie o chłopaku - powiedział Erlend, kiedy grupa podzieliła się i obaj
uzbrojeni ruszali w drogę do szałasu, by wypłoszyć zwierzynę. - Nie wiemy przecież, czy nie
chodził z ojcem i nie pomagał mu w zabójstwach. A w najlepszym razie wiedział o nich i
ukrywał przestępcę...
Wbił wzrok w kark jednego z mężczyzn, był pewien, że osiągnie to, czego pragnie.
Nareszcie mała Hanna będzie bezpieczna, on nie będzie już musiał czuwać po nocach w oba-
wie o życie tego ślicznego stworzenia. Ów czarnowłosy obcy chłopak przestanie ją nareszcie
dręczyć i nie odbierze jej temu, który postanowił cierpliwie na nią czekać.
Okazało się, że szałas jest pusty, ale w palenisku węgle były jeszcze ciepłe. Wszystko
wskazywało na to, że ktoś opuszczał to miejsce w takim pośpiechu, jakby mu diabeł deptał po
piętach. Na podłodze leżał rozrzucony chrust, na łóżku okrycia w nieładzie, jakby uciekający
nie chciał lub nie miał czasu ich zabrać. A na chwiejnym stole talerz, na którym tłuszcz led-
wie stężał.
- Uciekli! Do cholery, musieli widzieć, że się zbliżamy!
- Albo przeczuwali, że przyjdziemy. Zmykali jak tchórzliwe owce. Ale daleko nie zaj-
dą!
Jeden ze ścigających wyszedł na dwór i pochylony szukał śladów na ziemi. W końcu
znalazł ledwo dostrzegalny odcisk stopy i jakieś połamane gałązki na najbliższych krzewach.
Wtedy uniósł głowę, popatrzył na towarzysza i uśmiechnął się zadowolony.
- Będziemy ich tropić niczym ranne zwierzęta - oznajmił. I obaj mężczyźni ruszyli w
las, najpierw niepewnie, poszukując dalszych śladów uciekających ludzi.
U pasa jednego dyndał nóż, w garści ściskał sękaty kij.
Drugi niósł starą strzelbę, choć nikt nie wiedział, czy jest w niej proch. Broń była wy-
starczająco duża i groźna, by wystraszyć każdego.
Podążali śladami obcych aż do sporej polany w górach wysoko ponad wsią. Pod nimi
leżał kościół, nieco dalej karczma, a potem wąskie zatoczki, nad którymi przycupnęły domo-
stwa komorników.
Jeden ze ścigających wyruszył do wsi, by sprowadzić pomoc. Miał przekazać wiado-
mość, że Rein Przybłęda wraz z synem ukrywają się w okolicy i że za wszelką cenę trzeba ich
schwytać przed zachodem słońca.
Leżał w żółknącej trawie niczym przestraszony zając i słyszał zbliżające się kroki. In-
stynktownie wyczuwał, że to jego ścigają. Rein czuł zimno na plecach, bo kurtka przemokła
mu od potu i od rosy spadającej z krzewów, kiedy się przez nie przedzierał. Gdzie się podział
Ravi? Gdzie jest ten przeklęty łobuz, miał przecież tylko pójść do Vildegard i pożegnać się
jak człowiek? Do diabła, to przecież on marudził i nie dawał spokoju, że trzeba ruszać dalej.
Przez całe lato powtarzał, że to nie jest miejsce, w którym mogliby zostać na dłużej. Że czeka
ich tu katastrofa i zło, że trzeba uciekać, dopóki nie jest za późno..
Ravi miał zawsze tę irytującą zdolność odstraszania od siebie ludzi, budził w nich gro-
zę swoimi przepowiedniami o przyszłości. Miał nadzieję, że zdołał to z niego wytłuc już daw-
no temu, ale chyba nie. Po tej strasznej przeprawie przez góry, kiedy musiał pogodzić się z
tym, że syn na własnych plecach zaniesie go do ludzi... Rein wiedział, że coś się między nimi
zmieniło. Zdawał sobie sprawę, że chłopak staje mu się równy. Ale on nie usłuchał marudze-
nia syna, dopóki Marja...
Musiał ciężko przełknąć ślinę.
W końcu kazała mu odejść. To był koniec gry, koniec lata, koniec udawania, że oni,
tak bardzo się między sobą różniący, mogą się zachowywać jak równy z równym. Widocznie
ona ma tego dość. Zresztą Rein nigdy nie oczekiwał niczego oprócz odrobiny wódki i jedze-
nia, jakie od niej dostawał. To i tak więcej niż kiedykolwiek mieli, przeważnie ludzie zatrud-
niali go na parę dni, najwyżej tydzień.
Rozumiał to wszystko bardzo dobrze, ale odczuwał w piersi bolesną pustkę. Tę samą,
którą odczuwał, zanim ją spotkał, i tę samą, którą w sobie nosił od dnia śmierci żony. Marja
wypełniła ją na krótką chwilę, pozwoliła mu znowu poczuć w żyłach prawdziwe życie, cie-
szył się, że coś takiego jest jeszcze możliwe.
Ale teraz pustka była dużo gorsza. Jakby bardziej obca. Bardziej dokuczliwa. Nie wie-
dział, skąd weźmie siłę do kolejnej ucieczki, jak zdoła przeżyć kolejną zimę.
Rein leżał w trawie i czekał na syna, ukryty wśród zarośli i kamieni.
Słyszał kroki mężczyzn tuż obok, ale nie ruszał się, leżał jak ptak w gnieździe i próbo-
wał zrozumieć, dlaczego się nie boi.
Ravi starał się być jak najmniejszy, ale ciało jakby już do niego nie należało, wyro-
śnięte ręce i nogi nie chciały go słuchać, a zręczność, która przez wszystkie lata dzieciństwa
pozwalała mu przemykać niemal niezauważenie między ludźmi, teraz gdzieś się ulotniła.
Przyszedł do Wdowiej Zagrody, gdy ranek był jeszcze bardzo wczesny, i zanim jesz-
cze kogokolwiek spotkał, zorientował się, że musiało się stać coś niedobrego.
Krew pulsowała mu na szyi. Oddychał z trudem. To się stało, stało się to, czego tak się
bał. To potworne, wizja, w której widział śmierć młodej kobiety i w tym samym momencie
los swego ojca. Zapragnął, żeby ojciec był teraz przy nim, chciał natychmiast stąd uciec, był
bliski płaczu z rozpaczy, że tamten odsunął go od siebie tak szorstko i wysłał do wsi.
Marja... to ona go do siebie przyciągała.
Ravi nie wiedział, czy Marja zerwała z ojcem, czy też może spotkali się jeszcze po
tym, jak on, Ravi, ją odwiedził. Ravi nigdy w swoim życiu tak się nie bał jak tamtego wieczo-
ru. Kiedy ojciec wrócił późno do szałasu, jego ból i gniew wyczuwało się w pomieszczeniu
niczym zapach.
Chłopiec leżał na swojej wąskiej koi i prawie nie miał odwagi oddychać. Słyszał, jak
ojciec ściąga z siebie ubranie, skrzypnęła ława, kiedy wpełzał pod podarte okrycia. Ravi nie
był w stanie się poruszyć, wsłuchiwał się w potężne, rytmiczne uderzenia pięści ojca w ścianę
i towarzyszące temu ciche, straszne przekleństwa. W jakiś czas potem wstał, zapalił ostatni
ogarek świecy i spojrzał ojcu w oczy.
- Musimy stąd odejść, ojcze. Teraz, jeszcze dzisiejszej nocy.
Ojciec spoglądał na niego półprzymkniętymi oczyma. Przestał tłuc ścianę. Ravi zaci-
skał pięści, teraz nie było już odwrotu. Ostatkiem sił przyciągnął ojca do siebie, ból rozsadzał
mu głowę, o mało nie pękła, ale Ravi całą uwagę i wszystkie swoje siły koncentrował na ojcu,
był równie wsysający, zimny i bezlitosny jak bagno.
Opuścili szałas w wielkim pośpiechu.
Ojciec się jednak upierał, żeby Ravi poszedł do Vildegard i pożegnał się jak porządny
człowiek.
No i oto jest.
Nigdzie żywego ducha. Nikt mu nie mignął nawet z daleka, dopóki mała Hanna nie
pojawiła się przy nim nieoczekiwanie w sukience tak lśniąco białej, że Ravi musiał mrużyć
oczy.
- Masz odwagę teraz tu przychodzić, Ravi?
Jej głos brzmiał jakoś dziwnie, było w nim bezbrzeżne zdumienie. Jakby to było ostat-
nie miejsce, w którym mógłby się pojawić.
Głos odmawiał mu posłuszeństwa, musiał chrząkać i kaszleć wiele razy, zanim był w
stanie przywitać się z tą małą panienką z szacunkiem, jak przystało.
Spojrzał na nią, obraz mu się zamazywał, ale odetchnął z ulgą, że Hanna nie nosi
broszki, którą dostała od tamtego chłopca.
- Czy ty nie wiesz, że wyszedł pościg za twoim tatą? Za zamordowanie biednej Eliny
Tokjellplassen i innych?
Ravi nie mógł odpowiedzieć.
- Jeszcze jedna?
Oczy Hanny, jedno niebieskie i jedno zielone, wpatrywały się w niego, wiedział, że
chciałaby dowiedzieć się prawdy.
- Taaak.. jeszcze jedna kobieta została uduszona. To dlatego nie mogę wychodzić
sama poza nasze obejście. Wolno mi być tylko tu, pośrodku podwórza. Teraz wszyscy siedzą
w domu, mają tyle spraw do omówienia, ale ja nie powinnam tego słuchać, więc kazali mi
wyjść. Czy to nie głupie, Ravi? Oni myślą, że my niczego nie rozumiemy!
Ravi nie mógł sobie przypomnieć, żeby go ktoś właśnie tak potraktował, zawsze mu
mówiono, że rozumie za wiele.
Oślepiał go łagodny uśmiech tej panienki. Błysk w jej oczach wywoływał skurcz żo-
łądka, a strachu, który czaił się nawet w świetle dnia, za nic nie potrafił opanować.
- Muszę iść, Hanno. Chyba nie zapomniałaś, co wtedy powiedziałem?
Przestała się uśmiechać, oczy zmieniły barwę, policzki poczerwieniały, a głos brzmiał
ochryple.
- Straszysz mnie, Ravi. Nie powinieneś tego robić. Ja nie lubię chłopców, którzy stale
chcą być ważni i silni.
Uśmiechnął się. Patrzył na nią z rodzajem złośliwego niedowierzania.
- W takim razie musisz lubić Erlenda Storlendet? Dziewczynka rozzłościła się nie na
żarty, odwróciła się na pięcie, podtrzymując długą spódnicę i unosząc dumnie głowę, zawoła-
ła:
- Erlend jest dobrym i sympatycznym chłopcem, wszyscy o tym wiedzą! Poza tym my
weźmiemy ślub, a ty tak gadasz, Ravi, bo jesteś zazdrosny! Moja mama tak mówi!
Na taki zarzut nie potrafił odpowiedzieć. Walczył sam z sobą, najchętniej zostawiłby
tę zarozumiałą dziewczynę, wzruszył ramionami i poszedł swoją drogą, niech sobie spaceruje
z zadartym nosem. Zresztą i tak nie mógł nic zrobić, skoro ona mu nie wierzy. Ale teraz wy-
raźniej niż kiedykolwiek zobaczył jej przekleństwo, a pośrodku obrazu, jaki roztaczał się
przed oczyma Raviego, stał wysoki, jasnowłosy chłopak, zaciskając pięści, które już teraz by-
ły większe, niż Ravi może mieć jako dorosły mężczyzna. Zauważył, że Hanna się waha, wi-
docznie nie chciała odchodzić. Poczuł ukłucie w sercu, była taka śliczna i delikatna pod tą
maską dumy i zarozumialstwa.
- Żegnaj, Hanno! Życzę ci wszystkiego najlepszego! Słowa płynęły łagodnie niczym
muzyka, Ravi sam był zaskoczony ich ciepłem. Hanna odwróciła się ku niemu, słyszał bicie
swego serca.
- Żegnaj, Ravi. Żal mi ciebie. I twojego ojca...
Nagle oboje zamarli. Wysoko na halach słychać było krzyki i wycie.
Ravi natychmiast pojął, że ludzie ze wsi ścigali mordercę i znaleźli go.
Rein zobaczył błysk noża w słońcu, widział wielką, ciężką strzelbę na ramieniu jedne-
go, widział toporek, kij i żelazny łom, którym ktoś wywijał w powietrzu. Zbliżali się teraz z
dwóch stron od chwili, kiedy młody chłopak potknął się o Reina i narobił wrzasku.
Nie zamierzał prosić o łaskę, nie chciał się płaszczyć przed tymi ludźmi. Spotykał już
przedtem ludzi uzbrojonych w noże, i to niemało. Walczył jak lew i udawało mu się wszyst-
kich wyprowadzić w pole.
Teraz utracił wszelki zapał.
Podniósł się, robił to bardzo powoli. Nagle tamci znaleźli się bardzo blisko, widywał
już takie sytuacje wiele razy przedtem. Rein czuł zapach dojrzałej trawy, na której jeszcze
przed chwilą leżał. Słyszał teraz, jak ptaki nawołują się w górach. Widział, że błękit ponad
nim jest niewiarygodnie intensywny i piękny, i bardzo niski.
Usłyszał, że jeden z ludzi coś mówi, ale nie odwrócił się w tamtą stronę. Widział, że
idą, ale nie słyszał kroków, miał natomiast wrażenie, że dociera do niego szelest każdego li-
ścia, że powraca każde doznanie, jakie kiedykolwiek było jego udziałem.
Wyciągnął rękę w stronę młodej osiki, zerwał jeden liść i położył na dłoni jak zieloną
monetę. Przypomniała mu się bajka o osice, która jesienią gubi liście, a one przemieniają się
w złote monety i spadają na sprawiedliwych ludzi.
Tylko że takich nie ma wielu.
Jest ich po prostu mało.
W ciszy wyczuwał nienawiść zbliżających się mężczyzn.
Rein zamknął oczy i czekał, aż podejdą bliżej. Zdawało mu się, że cała wieczność mi-
nęła, zanim gardło ścisnęły mu silne, twarde dłonie i został brutalnie przewrócony na ziemię,
znalazł się znowu w trawie.
To nie jego krzyk słyszeli mieszkańcy wsi, lecz dzikie wrzaski ścigających, oszalałych
z żądzy mordu. Każdy z nich nosił w sercu jakiś ból, który chciał z siebie wyrzucić. Każdy z
nich kiedyś poniósł stratę, przegrał i przeżywał rozgoryczenie. Teraz tę gorycz wyładowywali
w ciosach, cięciach nożem, kopniakach, duszeniu gołymi rękami.
W końcu zabili, zadając mu głębokie cięcie w szyję. Ostatnie, co słyszał, to pozdro-
wienia od mścicieli pomordowanych kobiet:
- Zgiń w piekle, potworze! Teraz będziesz się przypiekał za wszystkie swoje przestęp-
stwa!
Cięcie na szyi mogło przywodzić na myśl uśmiech.
Chłopca o czarnych włosach ścigać nie musieli, bo stał wyprostowany przy studni w
Vildegard, kiedy wiadomość o ujęciu mordercy zaczęła się rozprzestrzeniać. Zwłoki przestęp-
cy zanieśli na plebanię i pastor składał ręce do modlitwy, gdy lensman kazał ludziom kopać
grób kawałek od cmentarnego muru. Czuł, że uszy go palą, a w gardle zasychało. Mimo to
zmęczony urzędnik odczuł rodzaj ulgi, kiedy wiadomość o złapaniu mordercy w końcu nade-
szła.
Nie musiał już co wieczór wypijać trzech kufli zakrapianego wódką piwa, ale z jakie-
goś powodu nie zerwał z przyzwyczajeniem.
Trumna dziewczyny była nie malowana i nędzna, ale po raz pierwszy na pogrzebie ko-
mornicy zapalono w kościele wszystkie świece i wielki żyrandol. Ubrana na szaro rodzina
zmarłej mogła zająć miejsca siedzące, chuda matka siedziała nawet na krześle, na którym
zwykle zasiadał dzwonnik.
Wierni śpiewali.
Dźwięki psalmu wydawały się nikłe i słabe między grubymi, malowanymi na biało
ścianami świątyni. Marja siedziała na galeryjce ponad głowami innych, gdzie ludzie z Wdo-
wiej Zagrody od pokoleń mieli swoje miejsca. Czuła, że podłoga z belek pod jej stopami
trzeszczy cichutko, wiedziała, że niżej w wielu rzędach siedzą chłopi z odsłoniętymi głowami
i zaciśniętymi wargami.
Po przeciwnej stronie faluje morze kobiecych czepków. Kiwają się, przytakując sło-
wom pastora, niektóre wzdychają od czasu do czasu lub szepczą ciche „amen”. Trumna stała
na katafalku pośrodku kościoła. Została zamknięta na żelazne skoble na bokach. Zwykle
trumna w czasie nabożeństwa żałobnego jest otwarta, by ludzie mogli po raz ostatni pożegnać
zmarłego. Nikt jednak nie pragnął oglądać tych zwłok, nikt nie chciał patrzeć w tę twarz
wciąż wykrzywioną przerażeniem przed śmiercią.
Marja sztywnymi, białymi palcami trzymała książkę psalmów. Czuła na szyi lekki od-
dech swej córki, słyszała szelest kosztownej tkaniny, kiedy Amelia wyciągnęła rękę, by przy-
tulić do siebie małą Hannę. Spokój Bendika wyczuwała jak ciepło za plecami. Marja pochyli-
ła głowę, spoglądała przez poręcz, która oddzielała ją od reszty zebranych w kościele wier-
nych. Słowa pastora słyszała niczym daleki szum w uszach. Spojrzała na trumnę i nagle za-
pragnęła, by ją otworzono, bo może wtedy byłaby w stanie odczuwać szczery ból i szczerą
nienawiść do mordercy. Ale siedziała z chłodnym sercem i nie potrafiła myśleć o niczym in-
nym, tylko o człowieku, którego spotkał taki nędzny koniec, bez jakiejkolwiek szansy obrony.
Nie odważyła się pomyśleć „obrony swojej niewinności”.
Reina nie ma, a ona już nigdy niczego się o nim nie dowie. Wypędziła go, odesłała w
niełasce, zbudowała w sobie wysoki mur z lęku. Po spotkaniu z Ravim Marja długo krążyła
po pokoju, czuła, że jej ciało i dusza więdną, jak pąki kwiatów oderwane od łodygi.
Ale ból jej wtedy nie dopadł.
Nie odczuwała go nawet wtedy, gdy znaleziono ostatnią zamordowaną kobietę i gdy
wiadomość o zemście dotarła do Vildegard. Nawet wówczas, gdy syna Reina zaprowadzono
do lensmana i poddano bardzo surowym przesłuchaniom. Potem dała chłopcu maści i jakieś
gałganki do opatrzenia ran, ale w jej skołatanym sercu nie było ciepła. Rein wyrwał jej serce z
piersi, nie rozumiała tego, dopóki go nie zabrakło.
Amelia spoglądała na sztywne ramiona pod wełnianym płaszczem, słyszała, że matka
oddycha z trudem, jakby z całych sił powstrzymywała płacz.
Pastor dał znak, żeby wyniesiono trumnę.
Mężczyźni, którzy rozprawili się z mordercą, wyprowadzili zmarłą przez starą bramę
kościoła.
I wtedy właśnie czarna chmura przesłoniła słońce, jakby przewaliła się przez góry od
zachodu i bardzo szybko rozrastała się w stronę Lyster. Szara mgła leżała dzisiaj nad wodą,
wiatr ponad fiordem był niecierpliwy i porywisty.
Wszystko wokół umilkło, kiedy ciężki kościelny dzwon wybił trzy razy po trzy ude-
rzenia.
Pastor błogosławił ludzi, żywych i umarłych.
Ale niepokój tkwił w Marji niczym groźny pasożyt, nie wiedziała, na czym zatrzymać
swoje suche oczy.
Ubrani na czarno ludzie zebrali się w karczmie, jakaś część tego żalu, który winni byli
krewnym zmarłej, znalazła ukojenie w uśmierzającym alkoholu.
Trudno tu mówić o stypie, komornik miał inne zmartwienia przed nadchodzącą zimą.
Trzeba raczej oszczędzać to, co się ma, zresztą nikt nie oczekiwał wielkiej żałoby po śmierci
zwyczajnej wiejskiej dziewczyny. Ale mieszkańcy wsi musieli się gdzieś spotkać, musieli po-
rozmawiać o tym niewiarygodnym, co wreszcie znalazło zakończenie. O strachu, który trzy-
mał ich jak w kleszczach przez całe lato, o podejrzeniach, które tliły się w ich duszach i teraz
oto znalazły rozwiązanie.
Jeden z tych, którym sprawiedliwość okazała łaskę, opowiadał, że Rein Przybłęda do
końca wszystkiemu zaprzeczał. I że kiedy nie miał już nic do powiedzenia, miotał przekleń-
stwa i odmawiał czci pomordowanym kobietom. Nie było rady, nikt by już nie obronił jego
niewinności. No w takim razie dlaczego uciekał po ostatnim morderstwie? I czyż nie widywa-
no go gdzieś w pobliżu przy wszystkich wypadkach?
Lensman ich popierał, to ich niemal zdumiało. Teraz ludzie prawa ich chronią, mówią,
że istnieje aż nadto dowodów. Ścigający oszczędzili tylko lensmanowi, pisarzowi i dwunastu
dobrym sędziom tingowym długiego i kosztownego procesu.
Mężczyźni podnosili głowy, klęli się, że to, co zrobili, to sprawiedliwość, nic innego.
Marja widziała, jak po pogrzebie unoszą kufle i przepijają do siebie, jakby zawierali
sprzysiężenie. I widziała ich żony uśmiechające się blado, otulające się chustkami, teraz bez-
pieczniejsze. Te same kobiety miały na twarzach ślady łez, ale wkrótce zapomniały o biednej
komorniczej córce. Teraz świętowały swoją odzyskaną wolność, bo żadna nigdy przedtem nie
przeżyła takiego strasznego, lata. Gdzie tylko się ruszyły, musiał chodzić z nimi chłop. Tylko
nieliczne miały odwagę samotnie wyjść z własnej zagrody.
Grzały ręce o kufle ze słodkim piwem, a tymczasem niebo nad nimi stawało się szaro-
czarne. Marja wychyliła swój kieliszek pachnącej przyprawami wódki, stwierdziła, że jest
bardzo ostra, i skrzywiła usta.
Bendik i Amelia pożegnali się koło Dosen, nie chcieli, by mała Hanna słuchała opo-
wieści o morderstwach, które bez wątpienia będą w gospodzie roztrząsane ze wszystkimi
koszmarnymi szczegółami.
Ale Marja została.
Siedziała spokojnie na jednym z najlepszych krzeseł karczmarza i piła jego cierpką
wódkę, jeden kieliszek po drugim.
Kiedy jakiś cień pojawił się na krześle obok, oczy Marji były już przesłonięte mgłą jak
fiord w nocy.
Sama Sophia osobiście postawiła przed nią czwarty kieliszek i zaproponowała toast za
zwycięstwo sprawiedliwości.
Jasne włosy upięła wokół głowy w koronę.
- Czy zwróciłaś uwagę na te wszystkie łzy, Marjo? - zapytała łagodnie.
Marja z wolna odwróciła głowę i wpatrywała się w twarz młodej kobiety bez cienia
uczuć.
Sophia ostrożnie spróbowała wódki, spoglądała gdzieś w dal, ale usta wykrzywiały się
w uśmiechu.
- Tylko my dwie nie płakałyśmy - szepnęła.
Po czym jej jasne oczy wpiły się w ciemnoniebieskie, teraz zamglone oczy Marji.
- Tylko ja i ty, Marjo, miałyśmy suche policzki. Marja nie odpowiedziała, ale czuła
pieczenie w gardle, a jej żołądek zaprotestował wobec nadmiaru alkoholu. Ze - , rwała się z
miejsca i odeszła, zostawiając Sophię samą. Kobieta o jasnych włosach uniosła brwi i bawiła
się łańcuszkiem, który nosiła pod bluzką.
ROZDZIAŁ XIII
Pierwszy śnieg przyszedł cicho jak duch i pewnego październikowego ranka okrył zie-
mię grubą kołdrą. Nikt nie widział, kiedy zaczęło padać, bo poprzedniego wieczoru jasno
świecił księżyc, a w górach wciąż jeszcze liściaste drzewa okrywały się jesiennymi barwami.
Na wodach fiordu nie widziano jeszcze dryfującego lodu, nawet zwierzęta nie przygotowały
jeszcze zimowych leży.
I oto nagle spadł biały puch, zupełnie nieoczekiwanie.
Dzieciaki dygotały w za cienkich ubraniach, drewniaki ślizgały się i wypełniały śnie-
giem, dzieci jednak biegały zaczerwienione od zimna i cieszyły się od bardzo dawna nie wi-
dzianym pięknem.
W Vildegard Marja miała pełne ręce roboty, bo po tej pierwszej śnieżnej nocy stru-
mień ludzi nieprzerwanie płynął z prośbą o radę i lekarstwa. Widocznie dolegliwości reuma-
tyczne, kaszel i zaziębienia odnowiły się z nadejściem zimy. Wszyscy prosili o mocne herbat-
ki, wielu zresztą miało na myśli przede wszystkim rozgrzewającą wódkę. Marja pracowała
bez przerwy, ale z pustką w sercu i obojętnością w oczach.
Uśmiech, nawet jeśli się pojawiał, to i tak nie docierał do oczu, tylko usta krzywiły się
lekko. Rankiem ledwo się zwlokła z łóżka, zima przedstawiała się jej jako nieskończona, peł-
na koszmarów noc. Wciąż jeszcze nie odzyskała spokoju, wciąż niewypłakany żal piekł w
piersiach.
Każdego wieczoru postanawiała: Teraz to już naprawdę wyjeżdżam.
Ruszam w drogę, bez celu i bez sensu, po prostu daleko, jak najdalej stąd...
Ale potem mała Hanna zarzucała jej ręce na szyję albo jakaś rodząca unosiła głowę i
walczyła z pomocą Marji.
Jakieś dziecko się do niej uśmiechało, a ona wiedziała, że bez niej nie byłoby go na
świecie. Bez jej nieprzespanych nocy, poświęconych na czytanie książek, z których dowiady-
wała się o nowych sposobach leczenia.
I Amelia, jaka się wydawała spokojna i silna w swoim bezpiecznym domu. Ale wciąż
z tym spłoszonym, czujnym wyrazem oczu, kiedy myślała, że nikt jej nie widzi.
Dziecko, myślała Marja.
Moje dziecko, może jedyne. Muszę z nią zostać, być przy niej blisko, zawsze gotowa
do pomocy, dopóki żyję. Ze względu na Amelię dam sobie radę jeszcze jeden dzień.
Jeszcze jeden rok?
Może całe życie?
Zrobiła się ociężała w ruchach, na zawsze żywej twarzy pojawiły się nowe zmarszczki
Wszyscy zauważali, że niebieskie oczy pociemniały, a niekiedy przesłaniała je mlecznobiała
mgiełka. Amelia nie chciała dopuszczać do siebie zmartwienia, ale wyraźne zmęczenie matki
budziło w niej niepokój. Co ją gryzie? Czy to tylko to okropne lato pełne strasznego napięcia,
które nie opuszczało nikogo od chwili, kiedy znaleziono pierwsze zwłoki? Czy może reakcja
matki jest wyrazem strachu, który musiała przeżyć, kiedy się okazało, że mężczyzna, którego
wpuściła pod swój dach i dała mu pracę, jest oszalałym mordercą?
Amelia nie przestawała się nad tym zastanawiać, bo przecież matka była zawsze taka
silna. Nigdy nie okazywała lęku, nigdy się nie trzęsła, że stanie się coś złego. Raczej jako
pierwsza zawsze odsuwała od siebie nieprzyjemności i kłopoty, unosiła głowę i starała się pa-
trzeć w przyszłość, kiedy życie wymagało od niej siły.
Teraz Amelia i Marja chodziły obok siebie jak obce, żadna nie wiedziała, jak to się
dzieje, że ich myśli odnajdują się nawzajem, a marzenia łączą bez słów.
Ravi nie uciekł ze wsi, jak się ludzie początkowo spodziewali. Ten chłopak dostał na-
uczkę, jakiej niewielu dorosłych mężczyzn by nie zniosło, kiedy lensman i oślepieni nienawi-
ścią chłopi pociągnęli go za sobą. Cisnęli go na klepisko obory, gdzie zwłoki ojca szczerzyły
do niego wykrzywioną twarz i szydziły z uniesionych pięści.
Chcieli zmusić Raviego, by wypowiedział rozstrzygające słowa, chcieli zeznania ja-
snego, jakby zostało wypalone ogniem na niebie, bo tylko on był w stanie usprawiedliwić ich
czyn.
Ravi jednak nie odpowiadał i nie chciał za nic potwierdzić, że dobrze zrobili, podej-
mując zakończony mordem pościg.
Odmawiał potwierdzenia przysiąg, które nieustannie składali, nie chciał sprawić im tej
radości, że zeznaje przeciwko własnemu ojcu.
Ciosy nie miały końca, a miotające przekleństwa i groźby głosy zlewały się w jedną
złą wolę, w końcu już Ravi nie wiedział, kim ci ludzie są ani czego on sam powinien się trzy-
mać.
- Mnie też zabijcie - błagał, ale oni wyśmiewali jego piskliwy głosik i zadowalali się
kopniakami, w końcu cisnęli go na leżącą w oborze kupę gnoju.
Widocznie doczekali się od niego jakiejś odpowiedzi, bo później, na tingu, uroczyście
oznajmiono, że syn mordercy, Ravi Reinsson, potwierdził, iż wiedział o potwornych przestęp-
stwach, za które jego ojciec sprawiedliwie odpowiedział własną głową. Ze względu na młody
wiek chłopca i zeznania wielu świadków, że ojciec siłą zmusił go do milczenia, uwolniono
Raviego pod warunkiem, że będzie pracował i któryś z szanowanych obywateli podejmie się
wychowania go na pokornego chrześcijanina.
Najpierw sam dzwonnik został wyznaczony jako wychowawca tego nieszczęsnego,
zabłąkanego dziecka, wkrótce jednak zaczaj mieć takie poważne problemy ze zdrowiem, że
chłopaka trzeba było przenieść do kogoś innego.
Tym sposobem Ravi wędrował od dworu do dworu, a wszędzie, gdzie się pojawił, to-
warzyszyły mu nieszczęścia i kłopoty.
Tylko w Karlsgdrd nie chciał zamieszkać.
Ani w Vildegard.
Ostatecznie znalazł przytulisko we dworze karczmarza, zlecono mu odpowiedzialność
za czyszczenie pieców i wynoszenie popiołu, mycie kufli i oblepionych tłuszczem saganków,
noszenie wody i drewna na opał. Opróżniał też wiadra, których domownicy używali podczas
mroźnych nocy, kiedy strach było wyjść na dwór, i dbał, by zawsze było pod dostatkiem
smolnych drzazg oraz wiórów na podpałkę w kominkach, które ostatnio karczmarz kazał wy-
murować.
Ravi posiadał niezwykłą umiejętność schodzenia wszystkim z drogi i bycia niemal
niewidzialnym.
Być może właśnie dlatego pewnego ranka Sophia aż podskoczyła przestraszona, kiedy
natknęła się nieoczekiwanie na tego chłopaka uginającego się pod ciężarem dwóch na-
pełnionych wodą wiader.
Ona jego przestraszyła chyba równie mocno, stał przez chwilę oniemiały, jakby na
schodach zobaczył ducha, woda spływała po stopniach, bo upuścił wiadra i tupiąc drewniaka-
mi, popędził w dół. Ona zaś opierała białą dłoń na poręczy i z trudem wciągała powietrze.
Przede wszystkim przeraziły ją oczy chłopca. A następnie szok widoczny w jego twa-
rzy, gdy patrzył, jakby widział ją na wylot, i rzucił wszystko, co miał w rękach.
Uciekł w popłochu, potknął się i upadł, pozbierał się natychmiast i leciał jak szalony
do jedynego bezpiecznego miejsca: na siano w oborze.
Tam nad wiecznie żującymi i pomrukującymi zwierzętami mógł się ukryć i czuć, jak
ich znajomy, ciężki zapach wypełnia mu nos i płuca, sprawia, że ciało staje się leniwe i spo-
kojne. Udzielał mu się spokój krów, ich nastrój otulał go niczym miękka derka, przenosił się
do ich świata i w nim szukał ukojenia dla swego skołatanego serca.
Kobieta na schodach... kobieta w górach...
Kobieta w sennych widzeniach, to właśnie ją dzisiaj zobaczył, stojącą na byle jak zbi-
tych schodach, w sukni, która mieniła się przed oczyma Raviego brunatną czerwienią i czer-
nią.
Myślał, że kobieta z wizji to Marja, nigdy nie miała innej twarzy, ojciec przez cały
czas biegł właśnie do Marji, przedzierał się ku niej, zostawiając za sobą ślady pełne lepkiej
krwi. Po raz pierwszy on sam zadawał pytania, jeśli chodzi o wizje. Czy to tylko majaczenia
chorej wyobraźni? Czyż nie było tak, jak widział w swoich marzeniach, że ojca można było
uratować, gdyby się zmusiło kobietę, by skończyła tę swoją przyzywającą pieśń? Marja go
posłuchała, rozstała się z Reinem, a mimo to czekało go tylko nieszczęście. Gdyby pozwoliła
mu zostać u siebie również tamtej nocy, gdyby go zabrała do domu i zatrzymała, to może...
córka komornika nadal by żyła. Może Rein Przybłęda nadal wędrowałby po wsiach? Ravi nie
był w stanie udźwignąć aż takiego brzemienia. Tym bardziej jednak nie potrafił zaakceptować
owej strasznej prawdy, którą wszyscy dawno przyjęli. Codziennie ludzie upewniali się nawza-
jem, że owszem, ukarano właściwego człowieka. Bowiem od tamtego nieszczęsnego wrze-
śniowego dnia kobiety ze wsi chodziły swobodnie po okolicy i żadnej nikt nawet nie przestra-
szył.
Ravi przytulił się do ciepłego boku małej krowy, słyszał, jak żołądek zwierzęcia pra-
cuje, chłonął te dobrze znane dźwięki, które dawały poczucie bezpieczeństwa, kiedy wszystko
inne zawodzi.
Przed jego oczyma przesuwały się migotliwe obrazy, ale nie te, które chciałby wi-
dzieć. Nie nadeszła ta wizja, która zawiera odpowiedź, nie ukazała się twarz kobiety.
Jedynie strumień ludzkich postaci, rząd ludzi wspinających się na jakieś urwisko, któ-
rego nikt nie zna i o którym nikt nic nie wie.
I mała dziewczynka, czarnowłosy anioł w jasnym świetle, wyglądała rozpaczliwie
smutno, kiedy spychała ludzi, jednego po drugim, z urwiska, słyszała ich krzyki, gdy spadali
w dół. Za nią stał jakiś mężczyzna z krzywym uśmiechem na twarzy, trzymał dłonie na jej
piersiach, nie przeszkadzał w wypełnianiu bolesnego obowiązku.
Ravi zatkał uszy dłońmi, twarz ukrył w krótkiej, brudnej sierści zwierzęcia, słyszał
zgrzyt własnych zębów, kiedy rozpaczliwie starał się uwolnić od straszliwej wizji.
Po jakimś czasie wstał, zataczając się, spocony, z sianem we włosach. Bezgłośnie
skradał się z powrotem do gospody, gdzie gromada rozbawionych ludzi starała się pomnożyć
i tak już znaczne bogactwo karczmarza.
Ravi zawahał się na moment, zanim dotknął bańki z wódką.
Potem uniósł naczynie i wyciągnął korek.
Cierpki płyn wypełnił mu usta, wkrótce serce zaczęło bić spokojniej. Dolał do pełna
wody, nikt nie zauważy, że wódka zrobiła się troszeczkę słabsza.
Z trudem znowu przeszedł przez podwórze na siano, gdzie czekał na niego sen, ciężki,
pijacki.
Sophia nie mogła zapomnieć chłopca o czarnych oczach. Bez kłopotu wywoływała w
sobie to uczucie przerażenia, kiedy stała na schodach nagle przygwożdżona spojrzeniem, do
jakiego nie jest zdolny nawet dorosły człowiek.
Wiedziała, kim jest ten chłopiec, spotkała nawet kiedyś, ale dopiero teraz widziała go
wyraźnie. Przeniknął ją dreszcz, poczuła ból w pustym brzuchu. Łańcuszek na szyi palił ży-
wym ogniem.
Jej czas dobiegał końca, a ściślej biorąc, czas jej męża. Ale razem z nim skończy się
też jej życie, bo karczmarz wciąż jeszcze nie dokonał zmian w swoim testamencie, ani w oce-
nie tych radości, które mu przecież dawała. Jeśli w rezultacie nie urodzi mu dziecka, wszystko
pozostaje bez wartości.
Sophia nie odważyła się szukać nasienia innego mężczyzny. Wiedziała, że jeśli okaże
się brzemienna, to karczmarz przeczesze okolicę gęstym grzebieniem, sprawdzi każdy naj-
drobniejszy znak świadczący, że mogła się sprzeniewierzyć. Dziecko musi być jego. Nie ma
bowiem w tej wsi mężczyzny, który chciałby dochować tajemnicy, gdyby wiedział, że to on
spłodził karczmarzowego potomka.
Prędzej czy później by się to wydało.
Zwłaszcza gdyby udało mu się przeżyć.
A zamordowanie mężczyzny to dla mnie zbyt wielkie zadanie, myślała Sophia w bez-
senne noce. Im dłużej jednak pozwalała tej myśli pieścić swoje niespokojne serce, tym bar-
dziej wydawała się ona wykonalna. Teraz zaczęła się rozglądać za kimś odpowiednim. Takim
kandydatem mógł być Rein, karczmarz w młodych latach też miał czarne włosy i ciemną kar-
nację.
Poza tym Reina nikt by nie szukał.
No ale teraz jest za późno.
Z ciężkim sercem Sophia weszła do pokoju męża, chociaż wciąż czuła na sobie spoj-
rzenie tamtych czarnych oczu, które sprawiało, że drżała na całym ciele, dziwnie rozpalona.
Trochę jakby poza jej świadomością w głowie młodej karczmarzowej zaczął się rodzić
nowy plan. Oczy chłopca świadczą o sile i uporze. To dobrze. Ale równocześnie z całej jego
postaci biła jakaś obcość, coś, co sprawiało, że Sophia zaczynała się bać na myśl, że to on
miałby spłodzić jej dziecko.
Ravi stał, zaciskając pięści, jak pastuszek, który zgubił swoje stado. Pokój, do którego
wprowadziła go gospodyni, był jasny i przestronny, pachniało w nim ługiem i jałowcem, a
także proszkiem na pchły.
- Tutaj będziesz mieszkał, mój drogi Ravi! Patrz, położyłam ci na łóżku nowe ubranie.
Nie powinieneś chodzić w tych szmatach, to wstyd dla mojego... naszego dworu!
Sophia miała na sobie dzisiaj prostą, niebieską suknię, ale nawet Ravi się domyślał, że
jedwabne czarne wstążki naszyte na spódnicy różniły strój od tego, co zwykle noszą zwyczaj-
ne wiejskie gospodynie. Miała też ozdoby we włosach, wymykające się loki utrzymywała na
miejscu mieniąca się srebrna zapinka.
Nie był pewien, czy się odważy wejść do tego pokoju.
Znajdował się tam stół i krzesło. Duża szafa pod ścianą, pewnie stara szafa do prze-
chowywania jedzenia, w której się w końcu zalęgły mole. Obok stała umywalka i wiadro do
nocnego użytku. Ravi mrugał zdziwiony, próbował pojąć, dlaczego ta nieznajoma kobieta
zrobiła się nagle taka miła i uśmiechnięta. Nie potrafił określić, co to za cień jej towarzyszy,
kładł wszystko na karb swego zakłopotania i zmęczenia strasznym latem.
Na stole postawiono półmisek z zimnym mięsem, chlebem i gęstą śmietaną, a obok
nawet buteleczkę wódki.
Podszedł jak zahipnotyzowany jedzeniem.
- Częstuj się, Ravi. Uważam, że okropnie zaniedbaliśmy nasze obowiązki względem
ciebie, mój przyjacielu. Ale teraz nastaną nowe czasy, ty mój biedaku, nieszczęsny synu mor-
dercy. Osobiście będę wypełniać wolę tingu, dowiesz się wiele o życiu, mój chłopcze.
Dziękował z pełnymi ustami.
Ale ani na moment nie mógł się pozbyć tego głośnego, ostrzegawczego szumu w
uszach, który narastał i przycichał zależnie od tego, czy lekkie kroki Sophii przybliżały się do
niego, czy oddalały.
Wprost nie mogła uwierzyć, że to prawda. Ale nie ma rady, wszystkie znaki na to
wskazują. Owo nieznośne zmęczenie nie było niczym nowym, lecz w ostatnich tygodniach
odbierało jej wszelką radość życia. Myślała, że to żałoba i napięcie po tych wszystkich ponu-
rych historiach, jakie wydarzyły się ostatniego lata, i trzeba się po prostu z tego otrząsnąć.
Męczyły ją mdłości, zauważyła, że schudła, policzki obwisły, a kiedy poczuła przy-
padkiem zapach smażonej ryby, wnętrzności się w niej wywracały.
Marja obudziła się pewnego ranka i nagle uświadomiła sobie całą prawdę. Tego nie
można już tłumaczyć inaczej.
Będzie miała dziecko. Była dobrze po czterdziestce i oto kiełkuje w niej nowe życie.
W pierwszej chwili miała po prostu ochotę się rozpłakać, to podły cios od losu. Karl
nigdy nie zdołał jej zapłodnić, przez cały czas trwania ich małżeństwa.
Leżała sztywna w łóżku, naciągnęła kołdrę na głowę i próbowała się jakoś pogodzić z
niewiarygodną prawdą.
A więc Rein Przybłęda nie umarł całkiem.
Ravi będzie miał siostrę lub brata.
To zbyt niewiarygodne, by mogło być prawdziwe.
Pojawiła się mdła iskierka nadziei, instynktowna, niepewna, ale w te wczesne poranne
godziny październikowej niedzieli jej myśli wypełniały przede wszystkim szok i tysiące py-
tań.
Wisiorek ciążył jej na szyi. W dalszym ciągu miała tylko połowę tej ozdoby.
Serce Marji struchlało.
W czasie ostatnich spotkań z Reinem nosiła cały amulet. Ten, o którym Sophia twier-
dziła, że jest w stanie stwarzać życie tam, gdzie od dawna panuje pustka i bezpłodność. Marja
odsunęła ją wtedy na bok, powiedziała, że to dziwaczne przesądy, ale czyż nie ogarnęło jej
też lekkie podniecenie przy słowach tamtej?
Starała się odzyskać spokój, chłodno ocenić, jak dalece to wszystko odmieni jej życie.
Co ma powiedzieć Amelii i Bendikowi? Jak się wytłumaczy? Kogo wskaże jako ojca
dziecka?
Przypominała sobie małą, przestraszoną szesnastolatkę, która niegdyś ściągnęła sobie
na głowę taki sam kłopot i energicznie starała się go rozwiązać, użyła całego rozumu i całego
osobistego czaru, by znaleźć dzieciom ojca, zanim on zdążył się zorientować, o co chodzi.
Teraz powinna postąpić tak samo.
Ale przecież to wszystko przyniosło i jej, i bliźniakom tyle bólu.
Marja jęknęła żałośnie. Zdawało jej się, że poczuła skurcz w dole brzucha, gdzie
dziecko wciąż jeszcze było tylko małą rybką.
Ten skurcz przyszedł jak ostrzeżenie. Znak Bardzo się starała, ale nawet na króciutki
moment nie potrafiła sobie wyobrazić noworodka, którego ktoś złoży w jej ramionach, maleń-
kiego człowieczka, który najzupełniej bez sensu pojawił się w jej życiu.
Zdjęła amulet z szyi.
Być może Sophia na to nie zasłużyła, ale Marja znalazła gdzieś w głębi serca odrobinę
współczucia dla tej młodej, bezpłodnej kobiety. Powinna mieć cały naszyjnik, przynajmniej
przez jakiś czas. Skoro potrafił stworzyć życie w łonie ponad czterdziestoletniej baby, to z
pewnością pomoże też bujnej Sophii.
Marja włożyła ciemnoczerwoną suknię i poszła do zagrody karczmarza tego samego
ranka, kiedy ostatni łowcy zajęcy wrócili do domu ze zdobyczą.
- Jesteś pewna...?
Twarz Sophii była biała niczym śnieg, ale w oczach płonął blask, który Marja określi-
łaby jako pożądanie. Uśmiechała się blado.
- Owszem, moja droga Sophio, jestem pewna tak bardzo, jak to możliwe. To nie jest
dla mnie wymarzona sytuacja, rozumiesz chyba. Zwłaszcza kiedy ty walczysz i męczysz się...
Głośno przełknęła ślinę, w oczach Sophii znowu pojawił się błysk. Tym razem wyra-
żał nienawiść.
Marja pospiesznie wyjęła szkatułkę z częścią naszyjnika.
- Proszę... weź także i to. Myślę... Myślę, że to rzeczywiście taki amulet, który przyno-
si powodzenie i płodność temu, kto go nosi...
Sophia jęknęła cicho. Wzięła dar w zimne ręce, wytrzeszczając oczy. Być może Marja
spodziewała się podziękowań, ale milczenie Sophii też nie było dla niej zaskoczeniem. Star-
sza z kobiet musiała się uśmiechnąć.
Sophia była kompletnie oszołomiona i nowinami, i ozdobą, którą jej pożyczono. To,
co Marja teraz dostrzegła w jej oczach, było chyba nadzieją.
Nagle przeniknął ją chłód, skuliła się, podeszła do pieca. Sophia pogrążyła się we wła-
snych myślach, po chwili jednak zerwała się z promiennym uśmiechem.
- Bardzo ci dziękuję, Marjo Oppdal. Ale łatwo dawać, kiedy się samemu pławi w obfi-
tości.
Marję ogarnęła irytacja. Omal nie zaczęła żałować swej hojności, bliskość Sophii mro-
ziła ją.
Ale głos karczmarzowej brzmiał ciepło, kiedy powiedziała:
- Musimy ci naprawdę podziękować, Marjo. Mój mąż... on cię sowicie wynagrodzi, je-
śli nie w inny sposób, to przynajmniej dobrym słowem i błogosławieństwem. To znaczy tak
wiele dla starego człowieka, ta nadzieja...
Marja skinęła głową. Stwierdziła, że Sophia nie spuszcza wzroku z jej jeszcze płaskie-
go brzucha. Znowu dostała mdłości.
- Przyjdź do nas w przyszłą sobotę wieczorem, zabiję cielaka i będziemy razem ob-
chodzić Wszystkich Świętych.
Marja zmarszczyła brwi.
- Obchodzić? Ale...
Sophia roześmiała się lekko, rozbawiona. Potem szepnęła poufale:
- My chyba nie należymy do tych, którzy zawsze słuchają rad pastora, ani ty, ani ja.
Widzisz, ja dużo wiem o wieczorze Wszystkich Świętych - myślę, że to może być bardzo
podniecające i... owocne.
Marja mogła jedynie przytaknąć.
Dawno minęły te czasy, kiedy zapraszano ją do domu karczmarza. Przez wzgląd na
chorego starca może chyba znieść towarzystwo Sophii, w każdym razie w jeden wieczór.
- A co z Ravim? - zapytała na koniec i zauważyła, że Sophia drgnęła. - Powinnaś być
z nim ostrożna, Sophio, bo on jest jednym z tych, którzy mają wgląd do innego świata. Mu-
sisz o niego dbać i chronić go przed takimi, którzy nie rozumieją.
Karczmarzowa nie spuszczała z niej oczu.
- Ravi... więc to dlatego... domyślałam się... - Z drżeniem nabrała powietrza do płuc. -
Będę dla niego dobra. Postanowiłam to już dawno.
Znowu to uczucie, że słowa Sophii są prawdziwe i zarazem nieprawdziwe. Tak strasz-
nie trudno określić wszystkie wrażenia, jakie człowieka ogarniają w rozmowie z kimś takim.
Jakby była dzikim zwierzęciem, które nieustannie trzeba jakimiś fortelami trzymać na odle-
głość. Marja bała się, jak zniesie drogę powrotną do domu, bo nogi odmawiały jej posłuszeń-
stwa.
- Będziesz człowiekiem, którego ludzie się boją, mój drogi Ravi. Będziesz widział, jak
twoja władza się umacnia, nadejdą czasy, że nikt nie odważy się od ciebie odwrócić. Bo ty
masz zdolności, Ravi. Masz siłę?
Łagodny głos szeptał mu te słowa do ucha, białe zęby błyskały między różowymi, peł-
nymi wargami. Pachniała delikatnie, cała była miękkością, zdumiewającą miękkością, którą
mógłby bez trudu pochwycić i zdławić. Tak myślał Ravi.
Nie przestraszył się, kiedy go po raz pierwszy poprowadziła do swego pokoju i poka-
zała wszystkie czarodziejskie, dziwne przedmioty ze swojego zbioru. Krzyżyk i figurki boż-
ków, jakieś pożółkłe zapiski i nadpalona Biblia.
Ogarnęło go podniecenie, czuł, że to jest świat graniczący z jego światem. Czy tu
może zawiera się odpowiedź? Czy tą drogą powinien podążać, jeśli chce znaleźć wyjaśnienie
tego, co nosi w sobie?
Już prawie przestał pytać, skąd się to wzięło, nie miał odwagi o to pytać od dnia, w
którym ojciec uderzył go z całej siły w głowę żelaznym prętem, bo chciał wypędzić z niego
diabła.
Diabelskie moce.
Nie chciał ich.
Ale trwały w nim, nie opuszczały go, trwały równie uparcie jak członki jego ciała.
Kobieta powiedziała:
- Zło jest tylko wykrzywionym obrazem, stworzonym przez ludzi, Ravi. Oni nazywają
złem wszystko, co daje nam siłę i władzę! Spójrz na zwierzęta, Ravi, dla nich zabijanie to naj-
normalniejsza rzecz na świecie. A kto oskarża chłopa, który wypuszcza krew z ciała świni, bo
potrzebuje jedzenia?
- To co innego... nikt przecież nie twierdzi, że szlachtowanie zwierząt jest złem...
Roześmiała się.
- Nie, nikt tak nie mówi. Ale dlaczego w takim razie miałoby być złem to, co zrobił
twój ojciec?
Ravi zesztywniał, nagle znowu usłyszał ten szum w głowie, który zagłuszał srebrzysty
śmiech Sophii.
Ale potem ponownie wzięła go za rękę i poprosiła, by usiadł na poduszkach, ona sama
zaś zaczęła czytać jakąś starą książkę. Padały jakieś dziwne słowa, unosiły się w powietrzu,
ale Ravi rozpoznawał siebie w każdym z nich. Ze starej księgi, poprzez wargi Sophii, wyła-
niały się jego własne uczucia, opisy doznań jasnowidzów z innych czasów i z innego miejsca.
Ale to było jego życie.
Ravi miał problemy z zachowaniem spokoju, kiedy sobie uświadomił, że te straszne
wizje i te wszystkie cierpienia przeżywa nie tylko on jeden.
Sophia znowu się do niego uśmiechnęła, zamknęła książkę, widząc, że chłopak ma
dość.
- Ja dużo wiem o takich rzeczach, Ravi. Będę twoją nauczycielką. Ale ty też musisz
mi pomóc!
Ravi skulił się na krześle, zapragnął znowu być dzieckiem. Bowiem wyraz oczu tej
kobiety nie był zrozumiały dla młodzieńca.
Ravi czuł, że krew pulsuje mu w żyłach.
Kiedy pochyliła się, żeby go pocałować w policzek, zobaczył, że jej potężny cień kła-
dzie się na nich obojgu jak gruba derka. Ale przestraszył się dopiero wtedy, kiedy zobaczył
łańcuszek mieniący się pod jej bluzką.
ROZDZIAŁ XIV
Noc była tak ponura, jak tylko szara jesienna noc może być, śnieg zacinający od pół-
nocnego zachodu sprawiał, że chłopiec przeszedł przez wieś niezauważony i równie niezau-
ważony kierował się w stronę kościoła.
Fiord leżał niczym bezkresne pustkowie, gęsta mgła przesłaniała widok. Tylko wyso-
kie, białoszare szczyty daleko po tamtej stronie stanowiły jakiś punkt orientacyjny w tym po-
zbawionym konturów świecie.
Biały śnieg topniał pod stopami. Idący zostawiał za sobą czarne ślady.
Nie myślał o tym, dzisiejszej nocy i tak nikt ich nie zauważy. A rano może wiatr się
odwróci, chwyci mróz i ziemia roziskrzy się w słońcu. Chlupało mu w butach, kiedy dotarł do
niewielkiego kopczyka.
Śnieg pokrywał kupkę ziemi, ale tu i ówdzie widać było pożółkłe liście, które jesienią
pokryły lodowato zimne miejsce wiecznego spoczynku.
- Ojcze...
Szeptu prawie nie było słychać, może chłopiec w ogóle nie wypowiadał słów, ale war-
gi poruszały się miarowo.
Oparł jedną stopę o wzniesienie mocno już zrównane z ziemią, zlewające się powoli z
otoczeniem. Ojciec spoczywał parę stóp pod darnią, na kamienistym polu, którego już od bar-
dzo dawna nie tknął chłopski pług. Tutaj ich grzebano od pokoleń: niechrzczonych, zmarłych
w grzechu, złodziei, morderców. Minęło sporo czasu, teraz już nie wiadomo, gdzie kto leży,
ale we wsi ludzie wciąż gadają o upiorach błąkających się w księżycowe noce właśnie po tym
kamienistym polu. Nikt tu nie przychodzi bez specjalnego powodu.
Ravi z wahaniem nakreślił w powietrzu znak krzyża nad grobem ojca. Nie znał innych
znaków.
Gdy tylko to zrobił, ciepły prąd przeniknął jego przemarznięte ciało. Ogarnął go dziw-
ny spokój, szum w głowie ustał.
Przychodzę tu, by odzyskać spokój, ojcze. Ciebie nie ma już na świecie, nigdy już
twoje ręce nie podniosą się do mojej twarzy. Tyle czasu minęło, ale ja ci chyba jeszcze nie
wybaczyłem. Mam nadzieję, że tego nie oczekujesz.
Brak mi ciebie, ojcze.
Akurat teraz, kiedy zło czai się ze wszystkich stron, czuję się słaby i zagubiony... nie
wiem, co mam ze sobą zrobić, ojcze, nie mogę nic zrobić. Powinniśmy byli zabrać się stąd i
odejść.
Ale widzisz, teraz muszę znaleźć coś ważnego.
Może Sophia ma do tego klucz? Ona chyba wie więcej niż my obaj. Muszę tu zostać,
tato, czuję, że coś na mnie czeka. Poza tym ty tutaj jesteś.
Teraz mogę do ciebie przychodzić, bo jesteś spokojny i słuchasz mnie.
Zdaje mi się, jakbym słyszał twoje słowa. Mówisz... mówisz, że rozumiesz. Że moje
przekleństwo cię smuci. Ale mnie ono daje moc, tato. Jeszcze im kiedyś pokażę. Kiedyś będą
wypisywać moje imię na kamieniu, ojcze. Kiedyś, w innym miejscu, w innym życiu.
I wtedy twoje imię też się tam znajdzie, na zawsze.
Chłopiec nie uklęknął w śniegu, jego nowe spodnie były całkiem czyste, kiedy po
dłuższej chwili ruszył po własnych śladach z powrotem do domu.
Tym razem też go nikt nie widział, ale wiatr, który gnał chmury po niebie, zaczął roz-
praszać mgłę.
Ranek pewnie wstanie pogodny. Ciężkie drzwi były zamknięte na skobel, poszedł
więc na swoje miejsce do obory. Tam łatwiej było myśleć. Łatwiej widzieć. W noce spędzone
pod dachem Sophii wizje się nie pojawiały, tkwiły gdzieś w jego głowie niczym dalekie echo,
ale niczego zobaczyć nie mógł. Najpierw odczuwał ulgę z tego powodu i niezwykłą siłę, ale
teraz bał się, że traci jakąś część siebie.
Sophia prosiła go, by starał się zobaczyć jakieś konkretne wydarzenia.
Po raz pierwszy w życiu nie mógł.
Ravi bał się, że przekleństwo zostało mu odjęte.
Gdy tylko jednak znalazł się na swoim posłaniu na sianie i usłyszał wieczne przeżu-
wanie zwierząt, ich oddechy i westchnienia, natychmiast wszystko wróciło, zwaliło się na nie-
go plątaniną obrazów, jakby tamte puste noce otworzyły swoje tajemnice przed oczyma jego
duszy.
Krzyczał, rzucał się na posłaniu, czuł w ustach smak potu i krwi, to było zbyt straszne,
zbyt bliskie, zbyt żywe, by mógł to znieść.
Zmagał się sam ze sobą, chciał się uwolnić od zalewających go obrazów, uciec od ich
władzy, wrócić do domu Sophii, do pustki, w której tylko ciche pomruki lęku przypominały
mu o nierzeczywistym.
Wizje go jednak nie opuszczały, nie pozwalały mu odejść wolno, dopóki nie przelały
każdej sceny w jego mózg, dopóki oczy i uszy mu nie popękały, a ręce nie zrobiły się białe i
bezsilne.
Kiedy rano służące przyszły oprzątać bydło, Ravi już leżał całkiem spokojnie pogrążo-
ny w drzemce, i tylko wspomnienie nocnych wydarzeń wypełniało mu głowę pulsującym bó-
lem. Nie byłby w stanie się podnieść, nawet gdyby obora stanęła w ogniu.
Ale musiał.
Tu chodziło o życie.
Musiał się przemóc, bo teraz odpowiedzialność za wszystko spoczywała na jego bar-
kach. Nie może pozwolić, żeby stało się najgorsze, nie chce patrzeć, jak ponury cień rozrasta
się jeszcze bardziej i być może ogarnia całą wieś.
Inni tego nie widzą.
Gdyby on sam widział to przedtem, można by było uratować życie wielu osób.
Może teraz nie jest jeszcze całkiem za późno. Może jest jeszcze jakieś wyjście...
Najpierw jednak musi trochę odpocząć.
Czas przepływał niecierpliwie przez udręczone ciało Raviego, napinał je, chciał je
obudzić, ale głowa była taka ciężka, że tylko ona trzymała go na mokrym od potu sienniku.
Dopiero kiedy dzień przechylił się ku zachodowi, Ravi był w stanie stanąć o własnych siłach.
Coś go obudziło. Jakiś dźwięk? Przeczucie? Nowa wizja?
Słyszał niepokojące tony, miał wrażenie, że serce też nastawia uszu.
Skrzypce?
Oczywiście, skrzypce!
Teraz brzmiały naprawdę wesoło, a zarazem tak jakoś niewiarygodnie smutno, że Ra-
viemu włosy jeżyły się na głowie.
Słyszał też śmiechy. Radosne, wysokie głosy dziewcząt, okrzyki, tupot nóg.
Jesienne święto.
Wieczór Wszystkich Świętych obchodzono dawniej, kiedy obrazy Świętej Dziewicy
wisiały jeszcze nad głównymi ołtarzami kościołów.
Teraz nie było już poświęconych jej tańców na cześć płodności i urodzaju, nie składa-
no darów dziękczynnych duchom przodków i krewnych.
Wciąż jednak młodzi urządzali w ten wieczór zabawy po stodołach, jeszcze piwo lało
się strumieniami, jeszcze splatano zielone wieńce.
Myśli Raviego z wolna wydobywały się z paraliżującej je mgły, skłoniły go, by wy-
pełzł z posłania. Wybiegł na zewnątrz, jak szalony wypadł z obejścia karczmarza i pognał
prosto do Vildegard.
Spotkał po drodze dwie dziewczyny, służące Marji. Nie znał ich, ale widywał na po-
dwórzu. Opiekowały się chorymi, doglądały zwierząt i dbały o domowników. Teraz jedna
spojrzała na niego z lękiem, druga jednak uśmiechnęła się szeroko i szturchnęła koleżankę w
bok.
- Popatrz, popatrz, to Ravi... dawno nie widziany. Nie pójdziesz z nami, żeby spróbo-
wać świeżego piwa? Wiesz, nie jest dobrze chodzić samemu w taką noc.
Chichotały i rozglądały się przestraszone za siebie, czy nie ukaże się gdzieś jakiś duch
lub inna zjawa. W tę noc wszystko może się zdarzyć.
Ravi wykrztusił jakieś pozdrowienie, ale nie chciał zawrócić.
- Muszę porozmawiać z Marja, chyba jest w domu? Dziewczyny popatrzyły po sobie,
obie zasznurowały usta i potrząsały głowami. W końcu jedna poinformowała:
- Spóźniłeś się, chłopcze. Marja pojechała do karczmarzów zaraz po obiedzie.
- To nikogo nie ma w domu?
- Są! Jest Amelia i Bendik, i dziecko. Amelia nie chciała zostawić jednego chorego
dziadka, który strasznie się boi śmierci, a już dzisiaj to... Dobra Amelia wiedziała, że my
strasznie chcemy iść na tańce...
Ravi nie miał czasu, żeby dłużej słuchać, jak wychwalają swoją chlebodawczynię. Za-
wrócił i pobiegł w stronę karczmy. Miał nadzieję, że uda mu się jakoś obronić Marję przed
nieszczęściem, które ma się jej przytrafić dzisiejszego wieczoru.
Naszyjnik ma się znowu napiąć, jeszcze raz, przeżyją kolejny koszmar...
Wszystkie trzy zamordowane kobiety przemawiały do niego, przekazały mu wspo-
mnienie swoich ostatnich chwil na tym świecie, te wspomnienia otaczały go przez całą noc
spędzoną w oborze. Patrzył na wszystko ich oczyma, czuł to samo, co one, ból, przerażenie,
kiedy pojęły, że nie warto dłużej walczyć.
Widział dłonie trzymające łańcuszek, zaciskające go na białych gardłach, widział po-
chylającą się nad nimi postać, zamykającą oczy, kiedy starała się łowić ich dusze, zanim unio-
są się w powietrze i rozpłyną.
Chciała posiąść tę podwójną siłę życia, która była w każdej z nich, chciała ją wessać,
zwabić do swojego zimnego łona.
Widział ją też w starej wizji, wzywała ojca, który ścigał ją nawet teraz, kiedy jego
grób został już niemal zrównany z ziemią.
To nie była Marja, tamta pozbawiona twarzy kobieta w górach, ta, której fale obmy-
wały nogi i która wabiła do siebie uciekającego mężczyznę.
To Sophia.
Ravi dławił się i pluł biegnąc, ale smak krwi nie dawał się usunąć, a ból w gardle nie
pozwalał mu oddychać. Wkrótce ponownie znalazł się w obejściu karczmarza, spojrzał w
górę, dom był taki piękny, majestatyczny, wszystkie okna oświetlone.
W tej chwili siedzą tam obie i wspólnie spożywają ofiarne pożywienie. Mógł sobie
wyobrazić Sophię w jej najpiękniejszym stroju, z łańcuszkiem mieniącym się na szyi i rozja-
śniającym jej oczy niczym refleks piekielnych ogni.
Przecież Marja sama może to dostrzec. Jak może przychodzić do tego domu i nie wi-
dzieć cienia, który Sophia za sobą ciągnie?
Powiedzą, że zwariował.
Dokładnie tak jak wtedy, kiedy chłopiec spadł z drzewa i kiedy znaleziono owce po-
szarpane przez wilki, a oni z ojcem musieli uciekać, bo chłopi słyszeli, jak Ravi mówił, że tak
właśnie się stanie.
Teraz stał, drżąc z zimna, a płuca paliły boleśnie z braku powietrza.
Najchętniej wybiłby piękną szybę w oknie, wskoczył do środka niczym archanioł Ga-
briel, żeby uratować Marję od losu, jaki był jej pisany.
Może by ją przekonał?
Ale nikt inny nie chciałby z pewnością nawet słyszeć o takim szaleństwie. W każdym
razie nie uwierzyliby, że syn mordercy znalazł odpowiedź na już wyjaśnioną zagadkę.
Ona musi umrzeć.
Sophia to ciemność, jest grozą, czarnym słońcem, które nie tylko jego dotyka morder-
czymi promieniami.
Przez chwilę stał, nie wiedząc, co począć.
I wtedy ujrzał jeszcze jedną twarz, piękną, rumianą twarzyczkę w otoczeniu czarnych
włosów, świetliste refleksy białej sukienki.
Jeszcze raz pobiegł własnym śladem.
Przez cały czas koncentrował się na jednym jedynym błaganiu: Usłysz mnie, mała
Hanno! Usłysz moje wołanie! Wyjdź na dwór, bo tylko ty jedna możesz mi pomóc tej nocy.
Wstała zaspana. Nie wiedziała, dlaczego to robi, ale zeszła powoli ze schodów do po-
grążonej we śnie izby. Staruszek, który wieczorem tak się bał, spał spokojnie w kącie pod pie-
cem. W drugim końcu izby leżał młody chłopak z nogą w łubkach, owiązaną bandażami i
sznurami, obłożoną liśćmi kapusty.
Żadnego powodu do niepokoju.
Mała Hanna przecierała oczy. Szczerze powiedziawszy, to bardzo podniecające tak się
obudzić i chodzić po domu, w którym wszyscy śpią.
Niektórzy ludzie boją się nocy, ciemności i ciszy. Ale nie ona! I nie w Vildegard,
gdzie nawet mama nie widziała nigdy żadnego ducha.
Szła powoli z izby do izby, dołożyła do ognia, sprzątnęła suknię, którą mama zrzuciła
z siebie w pokoju Marji. Zajmowała jedno z mniejszych pomieszczeń, trzymała tam książki,
szkatułki, słoiczki i starą, wysadzaną srebrem fajkę po pastorze Mogensie.
Hanna pogłaskała obramowany futrem płaszcz babci, wiszący na swoim miejscu w
rogu pokoju. Poczuła ów szczególny zapach, tak charakterystyczny dla Marji.
Potem wróciła do głównej izby wypełnionej uśpionymi ludźmi. Poczuła delikatne
igiełki w koniuszkach palców, gdy otwierała drzwi do kuchni, żeby sobie wziąć coś dobrego
do jedzenia. Może uda się spróbować słodkich ciasteczek, które babcia upiekła na urodziny
mamy. Było tam chłodniej, niż się spodziewała, że może być w pomieszczeniu, w którym nie-
ustannie pali się ogień. Stojąc nad żarzącymi się jeszcze węglami na palenisku, stwierdziła, że
drzwi wejściowe nie zostały porządnie zamknięte. Najpierw wsunęła ręce do metalowego pu-
dełka, które powinno być pełne ciastek. Wzięła dwa z nieprzyjemnym uczucie, że robi coś za-
kazanego.
Kiedy nagle dotarł do niej czyjś szept, podskoczyła, przestraszona, pudełko z ciastka-
mi i mała lampka upadły z łoskotem na ziemię. Ciemność nie była taka absolutna, jakby moż-
na oczekiwać. Przerażona dziewczynka patrzyła, jak ktoś otwiera drzwi i zakrada się do kuch-
ni.
- Nie krzycz, Hanno, nic ci nie zrobię... musisz mi pomóc, to sprawa życia i śmierci!
- Wynoś się! Wynoś... się...
Mówiła szeptem, strach ją paraliżował. Z drugiej jednak strony odczuwała ulgę, że to
tylko Ravi, chociaż serce biło jak szalone ze zgrozy, że to właśnie on.
Te jego czarne oczy, czy nie świecą się w ciemnościach? Nie, odbija się w nich blask
rozżarzonych węgli...
Mówił szeptem, ale desperacja w jego głosie brzmiała jak pogróżki przestępcy.
- Daj mi słoiczek, Hanno. Ty wiesz, gdzie on stoi, daj mi słoiczek z tym trującym le-
karstwem!
- Nie! Po co ci on? Chcesz kogoś otruć? Nie wolno go nawet ruszać!
- Pomagasz babci od tak dawna, wiele się nauczyłaś. Musisz znaleźć dla mnie ten sło-
iczek, tu naprawdę chodzi o życie!
- Możesz tym kogoś zabić! Więc nie mów, że chcesz ratować życie!
Nie zaprzeczał, ale złapał ją za ramię i mocno potrząsnął.
- Odszukaj go, Hanno! Nie mam czasu na czekanie! Ktoś jest w niebezpieczeństwie...
to twoja babcia... spiesz się!
Nie pozwolił jej się zastanawiać. Przeprowadził ją przez izbę z uśpionymi ludźmi, od-
dychała tak głośno, że już samo to mogło ich pobudzić. Jeśli teraz krzyknie, wszystko prze-
padnie. I Sophia będzie miała dość czasu, żeby jeszcze raz wypełnić swój złowieszczy rytuał.
Hanna na sztywnych nogach podeszła do szafy w rogu. Otworzyła małe drzwiczki,
obejrzała się przez ramię, zobaczyła za sobą twarz Raviego białą i przerażającą, jakby był
prawdziwym duchem w noc Wszystkich Świętych.
- Znajdź słoiczek!
Wsunęła rękę głęboko, między liczne słoiki i garnuszki. Na niektórych znajdowały się
etykietki z wyraźnymi napisami, gdzieniegdzie widziała ostrzegawczy znak Marji, że w sło-
iku znajduje się groźna trucizna. By nie można się było pomylić i wlać przez pomyłkę takiego
środka do jakiegoś lekarstwa.
Głęboko na półce znajdował się gliniany garnuszek zamknięty korkiem z rogu, na do-
datek zalanym topionym łojem.
Mała Hanna tylko raz widziała, że babcia używa jego zawartości. Jakiś mężczyzna
zrobił się nagle niebieskosiny na twarzy, złapał się za serce i ze strasznym bełkotem upadł na
ziemię. Marja wzięła wtedy kroplę zawartości słoika i zwilżyła mu sine wargi.
Chory cudownym sposobem przeżył.
- To bardzo groźne lekarstwo - wyjaśniła później babcia. - Może zatrzymać bicie ser-
ca, ale może je też pobudzić, jeśli ma trochę szczęścia.
Hanna zapomniała większość dziwnych nazw, które Marja recytowała, a Amelia zapi-
sywała. Zapamiętała jednak między innymi korzeń krwawnika kichawca, lulek czarny, spo-
rysz i cudzoziemskie czarne jagody zwane belladonną. Teraz natrafiła na słoiczek z nalewką z
kminku, trybuły leśnej, pierwiosnka i jagód jałowca. Zioła moczone w mocnej wódce wzmac-
niają wycieńczony organizm. On i tak nie zauważy różnicy. Ravi o płonących oczach nie ma
przecież pojęcia o zielarstwie. Już miała wyjąć naczynie i podać mu z udaną niechęcią. W ten
sposób uratuje komuś życie. Bo Ravi jest jak jego ojciec, zrozumiała to teraz ze zgrozą w ser-
cu.
Dzisiejszej nocy może stać się mordercą. Myślała, że serce wyskoczy jej z piersi, kie-
dy usłyszała szept:
- Nie ten! Nie oszukuj mnie, dziewczyno, bo może cię to drogo kosztować!
Hanna wypuściła naczynie z ręki, ale Ravi zdążył je złapać, zanim rozbiło się o podło-
gę. Bez protestów już wyjęła garnuszek z rogowym korkiem i podała mu.
Chwycił naczynie z błyskiem w oczach, prawie je wyrwał dziewczynce z ręki. Stał
przez chwilę, wpatrywał się w nią, jakby chciał zapamiętać na wieki jej twarz. Hanna za-
chwiała się, poczuła, że spojrzenie tego chłopca budzi ciepło w jej struchlałym sercu.
- Módl się za mnie i za swoją babcię. Ale nikomu o tym nie mów, niedługo wszystko
zrozumiesz, obiecuję ci...
Odszedł. Światło w rękach Hanny o mało nie zgasło. Płomyk chwiał się przez chwilę,
ale to wkrótce minęło i kaganek znowu płonął spokojnie. Ona jednak nie była w stanie się ru-
szyć. Czas się zatrzymał, nie umiałaby powiedzieć, jak długo serce tłukło się w piersi, zanim
znowu nogi zaczęły być jej posłuszne i szlochając mogła się wsunąć do łóżka matki jak małe,
dręczone złym snem dziecko.
Sophia była zaskoczona, kiedy znalazła w końcu Raviego, wkładającego swoje najlep-
sze ubranie.
- Gdzieś ty się podziewał? Co to za zachowanie? Okazałam ci wielką łaskę, zaprasza-
jąc do mojego stołu, a ty nie przychodzisz? - Wymachiwała rękami, nadawała głosowi suro-
wy, choć bezradny ton. - Wciąż sprawiacie mi zawód, wy, mężczyźni, i to niezależnie od wie-
ku. Gospodarz położył się zaraz po obiedzie. Szczerze powiedziawszy, myślałam, że ty też
gdzieś smacznie chrapiesz!
- Zaraz przyniosę wino - burknął Ravi.
Pani poinformowała go szczegółowo, jak powinien postępować, jak należy pokazywać
gościowi, że gospodyni próbowała już tego wina, które mu się teraz proponuje. Tak się robi w
wielkich miastach, gdzie królowie i panowie szlachta zabawiają swoje piękne damy.
Sophia wygląda jak jedna z nich, pomyślał. Choć z niechęcią musiał przyznać, że dzi-
siejszego wieczoru jest naprawdę urodziwa, jaką ma promienną, młodą twarz, kiedy rozpusz-
czone włosy spływają na ramiona i plecy.
Policzki płoną, jakby oczekiwała czegoś ważnego.
Oczy jednak pozostały zimne i martwe jak zawsze. I cień trwał nad nią, chociaż Ravi
widział głównie pulsujący blask naszyjnika na jej osłoniętej szyi.
- Zaczekaj jeszcze chwilę, skoro i tak zrobiło się tak późno - powstrzymała go Sophia
w zadumie. - Chociaż może nie powinieneś czekać...
Uśmiechnęła się, poklepała go po ramieniu i krótko uścisnęła jego dłoń z siłą, której w
niej dotychczas nie odkrył.
Gospodyni wróciła do gościa i z uśmiechem poinformowała że wino zostanie podane
za chwilę.
Marja sztywno siedziała na krześle, mimo wysiłków nie mogła rozluźnić napiętych
mięśni i choć trochę odpocząć.
Rozmowa przy stole toczyła się sennie, ale była nacechowana życzliwością, jedzenie
smakowało wybornie, Sophia podała jej przepis na przygotowanie cielęcej pieczeni tak nie-
zwykły, że Marja nigdy by czegoś takiego nie wymyśliła. Piwo, które pili, było mocne i doj-
rzałe, a mimo to gość czuł się jakoś nieswojo.
Stary karczmarz śmiał się i dziękował jej, posłał też ponad stołem kilka życzliwych
słów małżonce, dosłownie topił się pod jej spojrzeniem i Marja nie mogła się nadziwić, że
chory człowiek może okazywać takie pożądanie.
Ale chyba przecenił swoje siły i trzeba go było odnieść do łóżka, gdy tylko ostatnie
półmiski zniknęły ze stołu.
Tak więc kobiety zostały same, Sophia bawiła się całą nareszcie ozdobą na szyi i za-
bawiała rozmową swego zmarzniętego gościa.
- Musimy się napić wina. Zaraz każę podać - oznajmiła w końcu.
Marja przystała na to z zapałem, może wino ją rozgrzeje i ukoi ten dziwnie pulsujący
w całym ciele niepokój.
Sama myśl o mocnym, słodkim trunku ją ożywiła. Sophia nie siadała, wciąż stała i
wpatrywała się w obraz na ścianie przedstawiający jeźdźców i panny na ciemnym tle.
W pewnej chwili z wolna uniosła ręce i ujęła łańcuszek. Odpięła go.
Marja nie spuszczała z niej wzroku, było coś dziwnie sennego, marzycielskiego w ru-
chach tej kobiety.
Jakie ona ma matowe oczy! Jak wolno i ostrożnie chodzi po pokoju, jakby deptała po
kruchym szkle. Wygląda to jak jakiś smutny taniec, myślała Marja.
Spoglądała w białą twarz tamtej, widziała włosy falujące lekko, kiedy Sophia porusza-
ła głową, widziała usta zastygające w uśmiechu pozbawionym wszelkich uczuć.
- Tak mnie cieszy twój dar, Marjo. Tak bardzo mnie cieszy, mimo to... chciałabym ci
go oddać.
Wyciągnęła amulet w stronę gościa, trzymała obie półkule tak, że łańcuszek tworzył
jakby pomost między jej białymi dłońmi. Marja nie pojmowała, co się ma stać, gdy nagle
chłodny metal dotknął jej szyi. Sophia stała za nią, jej szept zmroził Marję, przygwoździł ją
do krzesła.
Ozdoba jakby drgnęła, Marja usłyszała zgrzyt, kiedy łańcuszek się napinał.
I nagle, na sekundę przedtem zanim potworna myśl do niej dotarła, rozległ się jakiś
hałas i Sophia odskoczyła.
Amulet zsunął się po plecach Marji. Przerażona z trudem chwytała powietrze, uświa-
domiła sobie, że postać na progu to Ravi, ledwie pojmowała wszystko, co, jak jej się zdawało,
zdążyła dostrzec w tej chwili zbyt krótkiej, by można ją było nazwać czasem.
- Ravi! - wysyczała Sophia.
- Przyniosłem wino - odparł cicho młodzieniec. Jego głos brzmiał spokojnie i mocno,
Marja uznała, że musiała sobie wyobrazić to, co stało się przed sekundą.
Głos Sophii też był teraz spokojny. Jakby chłód i przerażenie nigdy tu nie zagościły.
Oszołomiona Marja potrząsała głową, ale wciąż nie mogła podnieść się z miejsca. Zmagała
się sama ze sobą, nie mogła uwierzyć, gotowa była złożyć wszystko na karb własnego prze-
wrażliwienia, swego stanu, niechęci, którą zawsze odczuwała dla tej obcej kobiety.
- To dobrze, że przyniosłeś wino. Cieszmy się nim razem, przyjaciele!
Podeszła do krzesła i usiadła naprzeciwko Marji. Uśmiechała się teraz, a w oczach po-
jawiał się raz po raz błysk. Na kominku trzaskał ogień, tworząc przytulną, domową atmosferę.
Marja patrzyła, jak chłopiec ujmuje piękną karafkę, nalewa do jednego kieliszka, do
drugiego, do trzeciego.
Ręka zastygła na chwilę w powietrzu, potem jednak ujęła kieliszek i podała gospody-
ni.
Marja bez tchu patrzyła, jak Ravi przechodzi przez pokój i podaje ciemnoczerwony
trunek. Tak się wypełnia święte ceremonie.
Sophia podniosła kielich, uśmiech stał się jeszcze wyraźniejszy, jakby zamierzała
wznieść toast za zwycięstwo.
- Wypij najpierw ty, która jesteś moim honorowym gościem!
Marja spojrzała na chłopca. Oczy Raviego były spokojne, nie cofnął wzroku. Bez naj-
mniejszego drgnienia poprosił, by wypiła.
Poczuła, że wino zostało zmieszane z mocną wódką, wyczuwała gorzki smak, lecz
także słodycz.
Sophia na moment rozluźniła zaciśnięte wargi. Potem i ona opróżniła swój kieliszek i
dała znak Raviemu, by jeszcze raz nalał Marji. Małe i bardzo kształtne pucharki łatwo było
odróżnić i łatwo napełnić.
Marja widziała, że chłopak śledzi, jak ona pije, dopóki wino nie zniknęło między różo-
wymi wargami. Potem odstawił karafkę, wrócił do drzwi i oparł się plecami o futrynę, jakby
chciał zamknąć drogę ewentualnym nieproszonym gościom.
Twarz Sophii powoli zmieniała barwę.
Zdumiona Marja zauważyła, że tamta pochyla się do przodu, zbielałe palce zaciskały
się na oparciu krzesła. Niczym w jakimś makabrycznym przedstawieniu kobieta skuliła się na
krześle, mrużąc oczy, śmiertelnie przerażona.
- Musisz umrzeć, Sophio. Nie było innej rady...
Ravi mówił teraz głosem dorosłego mężczyzny. Chłopięcy dyszkant zniknął bezpow-
rotnie.
Marja była jak sparaliżowana, szalona myśl krążyła jej po głowie. Jeśli wino było za-
trute, to jej dłonie też zaraz zbieleją, a twarz rozgorzeje tym samym przerażeniem, które prze-
mieniło oblicze Sophii w potworną maskę.
- To ty udusiłaś je wszystkie, prawda? Łańcuszkiem... łańcuszkiem należącym do
Marji. Chciałaś ukraść ich życie, nie mogłaś znieść ich płodności. Ją też chciałaś zamor-
dować, czyż nie?
Z gardła Sophii wydobywały się ochrypłe dźwięki, trzymała się za szyję, jakby ją coś
dusiło. Spojrzenia, jakie posyłała Raviemu, były wystarczającą odpowiedzią.
Najwyraźniej chciała się na niego rzucić, wymachiwała rękami, potem spadła ciężko
na podłogę, a z ust wydobyło się bełkotliwe przekleństwo.
- Ty... diabelski... pomiocie...
Krzyk zabrzmiał jak pochwała, były to w każdym razie ostatnie słowa, jakie piękna
Sophia wypowiedziała.
Karczmarz nie rozpaczał po śmierci żony, miał jednak dość srebra, by zbudować jej
godny grobowiec. Nieszczęsną Sophię znaleziono w jej własnej oborze, uduszoną. Sama zało-
żyła pętlę na szyję i zeskoczyła ze strychu na siano w tę straszną noc, gdy wszelkie zło z daw-
nych czasów pojawia się na świecie i grozi tańczącym ludziom. Znalazł ją najmłodszy z pa-
robków, kiedy poszedł rano obrządzać krowy. Był to ów dziwny czarnowłosy chłopak, przy-
błęda. Zaraz też poinformował o nieszczęściu gospodarza.
- Chyba zabiłem ją własnymi rękami - zasępił się karczmarz. - Żądałem, by mi urodzi-
ła syna. A ona nie mogła. Myślę, że nie miała wyboru, Ravi. Ale oszczędź wstydu i jej, i
mnie. Porozmawiam z proboszczem...
Dlatego Sophia została złożona w pięknym grobie, ozdobionym kutymi w żelazie
kwiatami i wspaniałym krzyżem.
I dlatego nikt o sprawie nie gadał.
Zresztą była we wsi obca, nigdy nie stała się jedną z tych ludzi, chociaż teraz spoczy-
wa w obrębie murów cmentarza, na którym kiedyś i oni znajdą miejsce wiecznego spoczynku.
Za murami zaś ostatniego lata pojawił się niewielki kopczyk, prawie już całkiem
zrównany z ziemią.
Rankiem w dzień Bożego Narodzenia ktoś położył na śniegu suszone kwiaty głogu.