background image

KAROL WOJTYŁA 

 

 

Brat naszego Boga 

 

Sonety Magnificat Brat naszego Boga 

 
Wstęp  
 
Będzie  to  próba  przeniknięcia  człowieka.  Sama  postać  jest  ściśle  historyczna.  Niemniej 
pomiędzy  samą  postacią  a  próbą  jej  przeniknięcia  przebiega  pasmo  dla  historii  niedostępne. 
W  ogóle  bowiem  człowiek  ma  to  do  siebie,  Ŝe  niepodobna  go  wyczerpać  historycznie. 
Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, leŜy u źródeł jego człowieczeństwa. Próba 
zaś  przeniknięcia  człowieka  łączy  się  z  sięganiem  do  tych  źródeł.  Przypuszczam,  Ŝe  to 
sięganie, o ile ma się łączyć z pewnym uwolnieniem od szczegółów historycznych, pozostawi 
niejedno do Ŝyczenia. Zawsze bowiem uwagę naszą musi przykuć fakt. Fakt człowieczeństwa 
-  i  to  konkretnego  człowieczeństwa;  załoŜyliśmy,  Ŝe  taki  fakt  nie  jest  juŜ  wyłącznie 
historyczny.  W  tym  fakcie  osadza  się  niniejsze  studium.  Nad  nim  pochyla  się  z  troskliwą 
wnikliwością.  MoŜe  jednak  mimo  tego  się  myli?  -  Bardzo  moŜliwe.  Wychodząc  bowiem  z 
powyŜej  wskazanych  załoŜeń,  nie  spodziewa  się,  aby  dotarło  dalej  niŜ  do  pewnej  postaci 
prawdopodobieństwa.  Prawdopodobieństwo  jednak  jest  zawsze  wyrazem  prawdy 
poszukiwanej;  chodzi  jedynie  o  to,  jak  wiele  zawiera  w  sobie  prawdy  rzeczywistej.  To  zaś 
zaleŜy  od  natęŜenia  i  uczciwości  poszukiwań.  W  tym  teŜ  właśnie  miejscu  znajdujemy  się  w 
bezpośredniej  bliskości  naszego  bohatera.  Postać  jego  opiera  się  w  świadomości  kaŜdego  z 
nas  o  bogate  tło,  w  pełni  nasycone  wieloraką  rzeczywistością.  Tej  to  właśnie  kręgiem 
rzeczywistości  łączy  się  ona  z  nami,  przez  nią  staje  się  nam  bliski  i  potrzebny.  To  teŜ 
nakazuje  sięgnąć  do  konkretnych  zasobów  jego  człowieczeństwa,  aby  odnaleźć  w  nich  ten 
szczególny  błysk  na  ciemnym  tle  tej  rzeczywistości,  przez  którą  łączy  się  on  z  nami.  O  ile 
zdołamy odsłonić ten błysk, utrwalając go równocześnie w dostępnych surowcach wyrazu? - 
Sądzę, Ŝe o tyle, o ile umiemy uczestniczyć w tej samej wielorakiej rzeczywistości, w której 
on uczestniczył - i w sposób do niego zbliŜony.  I. Pracownia przeznaczeń W dalszym  ciągu 
okaŜe  się  połoŜenie  i  rozmiar  tego  miejsca.  Ludzie,  którzy  przez  nie  się  przesuną,  stanowią 
mimo  wszystko  zespół  zapamiętany  z  historii.  NajwaŜniejsze  jednak  są  ich  przeznaczenia. 
Rozwój  ich  przeznaczeń.  Ci  dwaj,  którzy  w  tej  chwili  prowadzą  rozmowę,  utrzymują  się 
ciągle  raczej  w  bliŜszej  i  lepiej  oświetlonej  części  pracowni.  Maks.  Dzienniki  piszą  juŜ  o 
twojej wystawie, Stanisław. Właśnie, widziałem dziś rano. - Na mój rozum powinni cię ściąć. 
- Spodziewam się... - Idziesz zbyt na przekór wszystkim. Tak nie moŜna. - Czy zastanawiałeś 
się  kiedy,  Maks,  Ŝe  to,  co  my  przeobraŜamy  poza  sobą,  jest  znikome,  jest  śmiesznie  małe. 
Właściwie  tylko  staramy  się  uchwycić,  czy  teŜ  raczej  podchwycić  (no,  rozumiesz)  i 
przerzucić poza siebie jakieś nieoczekiwane widzenie własnego "ja", przeobraŜanego powoli i 
z  nagła  świadomego  swoich  przeobraŜeń.  Potem  ludzie  przychodzą,  zajmują  się  dziełem 
sztuki, właściwie poprzez nie bawią się człowiekiem, który tak potrafi zmienić swą skórę, jak 
kameleon.  Jest  im  to  potrzebne.  Oznacza  to  dla  nich:  wyjść  poza  siebie.  Kosztuje  ich  to 
zresztą wcale niewiele. - Raczej zazdroszczę ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie 
pojęcie  o  swoich  widzach.  Przyznam  się,  Ŝe  mnie  byłoby  dość  trudno  zdobyć  się  na  coś 
podobnego.  -  Chcesz  moŜe  zapytać,  na  co  w  ogóle  tworzę.  No,  w  kaŜdym  razie  nie  dla 
widzów. - Nie odwaŜyłbym się aŜ tak wymierzyć pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko 
pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne posłannictwo społeczne. - To rozpuść na palecie, 

background image

pociągnij olejem i zalep plastrem. MoŜe jeszcze słówko o odpowiedzialności... - A myślę - Ŝe 
owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialności? - O jak wysokiej?... Na to ci nie 
odpowiem, Maks. Sądzę, Ŝe to sprawa zbyt osobista. Prócz tego znamy się zbyt dobrze i nie 
myślę stroić przed tobą Ŝadnych póz. - A więc - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem. 
Tak  jest.  Jestem  przekonany  o  posłannictwie  sztuki.  -  I  cóŜ  za  posłannictwo?  Od  oczu  do 
pędzla. Nie chcę jej przez to porównać z jakimkolwiek rzemiosłem. O nie. Bezwzględnie. Ale 
nie  trzeba  przesadzać.  Warta  tyle,  Ŝe  mnie  pobudza,  daje  mi  ten  rozpęd,  ku  któremu  się 
skłania moje właściwe  "ja". A dzięki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze moŜna z niego 
wydobyć.  PrzecieŜ  to  jest  w  końcu  wściekle  ciekawe,  jak  to  własne  czyjeś  "ja"  przebiega, 
narasta  i  opada.  Ale  na  tym  koniec.  Koniec.  CzegóŜ  chcesz  więcej?  I  to  juŜ  ma  swoje 
wystarczające znaczenie. Wokół mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w 
rzeczywistości  wokół  ciebie  wyrasta  powoli  coś,  narasta,  rozszerza  się.  Oczywiście  ty, 
chociaŜ  masz  w  tym  swój  udział,  nie  jesteś  jednak  wyłącznym  sprawcą  tej  tajemnicy.  To 
jasne. - Mylisz się Stach. Błąd twój zaczyna się w najbliŜszym sąsiedztwie twojej sztuki. Czy 
sądzisz, Ŝe wokół niej wyrasta coś więcej ponad krąg błędnych i sprzecznych skojarzeń? - Nie 
mówimy  oczywiście  o  kokieterii.  -  AleŜ  nie  mówimy  o  kokieterii,  nie  mówimy  o  snobach. 
Mówimy  o  najuczciwszym  w  świecie  widzu,  słuchaczu...  Czy  sądzisz,  Ŝe  ten  obywatel  ze 
Szewskiej  lub  Nadwiślańskiej,  który  warzy  piwo  lub  klepie  buty,  lub  nawet  psuje  oczy  w 
foliałach z XIII wieku - Ŝe on zdoła odtworzyć w sobie całą prawdę twoich skojarzeń, twego 
widzenia,  twoich  napięć?  -  NiezaleŜnie  od  tego.  -  Co  -  niezaleŜnie  od  tego?  Jeśli  juŜ 
niezaleŜnie,  to  tamto  wszystko  nie  wchodzi  w  grę.  -  AleŜ,  czepiasz  się  wyrazów.  -  Do 
pewnego stopnia - słusznie. Jest mi to zresztą jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego 
dowodu.  Stanisław,  (chce  przerwać)  Czekaj.  Niech  skończę.  OtóŜ  widzisz:  jest  sobie 
zbiorowisko,  po  prostu  zbiorowisko  atomów,  które  krąŜą,  kaŜdy  w  swojej  płaszczyźnie  i  w 
swoim  profilu.  Koniec.  Co  to  kogo  obchodzi?  Zdaje  mi  się,  Ŝe  zmarniałbym,  gdyby  się 
przyszło  wśród  tego  zawrotnego  ruchu  mego  "ja"  wciąŜ  liczyć  z  oddziaływaniem,  z 
wpływami lub jeszcze z odpowiedzialnością. - A jednak robisz wystawy. - Zwyczaj. A prócz 
tego niejaka część naszego "ja" domaga się poklasku. - Który równocześnie lekcewaŜysz? - O 
tak.  W  kaŜdym  z  nas  tkwi  człowiek  wymienny  jak  pieniądz  i  człowiek  niewymienny, 
najgłębszy, wiadomy tylko sobie samemu. - A cóŜ robisz z owym wymiennym? PrzecieŜ nie 
zbijasz  mu  fortuny?  -  Oczywiście.  Niemniej  nie  zamierzam  z  nim  walczyć.  Wystarczy  mi 
prosta  świadomość  tamtego,  który  jest  niewymienny,  i  pewna  przegroda  między  jednym  a 
drugim,  którą  w  sobie  noszę.  Inaczej  Ŝycie  stałoby  się  poziome  i  głupie.  -  A  gdybyś  jednak 
walczył  z  tamtym  wymiennym?  -  To  byłoby  nieznośne.  Wystarczy  posiadać  go  przez 
ś

wiadomość. I przez świadomość oddzielać go od siebie. - Ciekawe. Chyba nie zdziwi cię to, 

Maks,  gdy  powiem  ci,  Ŝe  od  tej  rozmowy  stajesz  się  dla  mnie  duŜo  mniej  tajemniczy?  - 
Bynajmniej.  Przez  uchylone  w  głębi  drzwi  pracowni  weszła  juŜ  od  chwili  Pani  Helena  z 
MęŜem.  Bardzo  cicho  przesuwali  się,  nie  zauwaŜeni,  od  obrazu  do  obrazu,  chwilami 
przystając obok stalug. Zwierzali sobie coś półgłosem. Widać, Ŝe w pracowni tej nie czują się 
obco.  Równocześnie  rozmowa  skupiła  Maksa  wraz  ze  Stanisławem  w  przeciwległym, 
najbliŜszym rogu pracowni, tak Ŝe zupełnie na razie nie zauwaŜyli gości. Pracownia przy tym 
jest  dość  głęboka  i  o  tej  godzinie  raczej  mroczna.  Pani  Helena.  (od  chwili  dała  się  juŜ 
wciągnąć  w  rozmowę.  Ciągle  jednak  niezauwaŜona.  Niespodziewanie:)  -  Myślę  jednak,  Ŝe 
pan się myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzień dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzień 
dobry. Państwo tutaj? (Nie ma przywitań) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjechał wczoraj 
wieczorem z Monachium na swoją wystawę. (Wymiana ukłonów głową) MąŜ pani Heleny. A, 
to  pańska  wystawa.  Widziałem  juŜ  dziś  rano  w  dziennikach.  Stanisław.  (ponowny  ukłon 
głową)  Maks.  (opanowując  niejasne  połoŜenie)  Jak  państwo  widzicie  lub  raczej  słyszycie  - 
Stach  przywiózł  z  sobą  w  serduszku  ogromnie  wiele  ideału,  a  tymczasem  ja,  stary  wyga  i 
zaprzeniec,  zawziąłem  się,  aby  wyrwać  to  z  niego  z  korzeniami.  Ale  moŜe  państwo  nie 

background image

słyszeliście naszej rozmowy?... - I owszem, słyszałam. I myślę, Ŝe pan się myli, Maks. - Pani, 
w takim wypadku nie wolno mi kruszyć kopii. Mam do czynienia z osobą uprzywilejowaną, 
nietykalną. Od razu ogłaszam swą poraŜkę. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest 
tak, jak pan twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do ujęcia. - To, co pan 
wyznaje,  co  pan  głosi,  to  raczej  oznacza  oddalanie  się  od  sztuki.  Stanowczo.  -  A  choćby 
nawet.  CzyŜ  nie  mam  prawa  do  takich  doświadczeń?  -  Oczywiście.  Ale  trudno  juŜ 
przekonywać i dowodzić, gdy doświadczenia nie dopełniło się dotąd. - Wolno pani tak sądzić. 
-  O  tak.  Jestem  o  tym  przekonana  jak  najgłębiej.  Pan  moŜe  nie  zdaje  sobie  z  tego  sprawy, 
Maks.  A  tutaj  w  grę  wchodzi  naprawdę  jakaś  tajemna  wymiana,  jakieś  wzajemne 
uczestnictwo. Stanisław. (wtrąca) Maks zechce pani od razu przytoczyć, co sądzi o tak zwanej 
wymianie, a moŜe lepiej: o człowieku wymiennym. Maks. Ośmielę się dorzucić, Ŝe wchodzi 
w grę ponadto jeszcze pewna odpowiedzialność! Pani Helena. Pan Ŝartuje. - AleŜ nie. W linii 
rozumowania  pani  musi  właśnie  tak  być.  -  A  zatem  nie  była  to  złośliwość.  Dziękuję  panu. 
Podziwiam, jak bardzo umie pan włączać się w bieg myśli cudzych (śmiejąc się) i pan - i pan 
równocześnie  przeczy  temu  uczestnictwu,  do  którego  dopuszcza  pan  innych  przez  swą 
twórczość, temu wpływowi, który wywiera pan na ich Ŝycie. - I ja - i ja równocześnie przeczę 
temu wpływowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani Heleno. - A jednak pan tak świetnie 
umie włączać się i uczestniczyć w sposobie myślenia i czucia bliźnich. I z taką uczciwością... 
-  Prosta  technika  obcowania.  A  prócz  tego  musi  pani  wiedzieć,  Ŝe  czyni  to  człowiek 
wymienny.  Ten  zaś  nie  jest  ani  najgłębszy,  ani  najciekawszy.  Najciekawszy  jest  człowiek 
niewymienny.  Stanisław.  (przerywa)  OtóŜ  i  wykład  gotowy.  Mówiłem  państwu.  (Drzwi 
otwarto pośpiesznie. Wchodzą Lucjan i Jerzy:) - Dzień dobry państwu. Pani Heleno. - Czy nie 
zastaliśmy Adama? Pani Helena. A właśnie i ja chciałam zapytać o Adama. Maks. Adama w 
samej  rzeczy  nie  ma  w  domu.  Lucjan.  A  kiedy  wróci?  Maks.  Na  dobrą  sprawę  powinien  tu 
być  juŜ  od  godziny.  Ja  równieŜ  czekam  na  niego.  PoniewaŜ  jednak  jestem  z  zawodu 
nierobem, dlatego wykorzystuję ten czas oczekiwania na bezpłodne rozstrząsania o człowieku 
wymiennym i niewymiennym. Jerzy. Jakim - przepraszam...? Maks. ...niewymiennym... MąŜ 
pani  Heleny.  (przerywa)  Skoro  jednak  pan  Adam  nie  nadchodzi,  my  moŜe  wstąpimy  tu  za 
jakąś gadzinę. Pani Helena. UwaŜam, Ŝe słusznie. Spodziewam się, Ŝe pan Adam zjawi się w 
ciągu  tego  czasu,  a  panowie  będą  mieli  sposobność  odróŜnić  ostatecznie  człowieka  (nie) 
wymiennego od podmiotu Ŝywiołowych przemian. Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone. 
I  owszem,  sam  ów  podmiot  zjawi  się  zapewne  lada  chwila  w  stanie  bezwzględnej 
niewymienności,  nieprzystępny  Ŝywiołom.  Wtedy  osadzimy  go  na  miejscu,  zobowiązując 
oczekiwać  państwa.  MąŜ  pani  Heleny.  Dziękuję.  (Wychodzą)  Lucjan.  Panowie  w  końcu 
Ŝ

artujecie...  Maks.  Bynajmniej.  Lucjan.  A  mnie  rzeczywiście  dość  trudno  odnaleźć  Adama. 

Stanisław.  Powiedz,  Maks,  czy  Adam  ma  talent?  Maks.  Jestem  głęboko  przekonany.  Jerzy. 
Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To coś innego. Pojęcie "talent" nie wyraŜa tego, 
o  co  chodzi  u  Adama.  Stanisław.  Więc  co?  Lucjan.  Określiłbym  to  w  taki  sposób:  Adam 
ogromnie  wiele  spraw  przetwarza  sobą,  a  potem  skutki  tego  zaznacza  na  płótnie.  UwaŜacie, 
panowie?  Moim  zdaniem  -  to  nie  jest  typowy  malarz.  Zechciejcie  zrozumieć  tę  róŜnicę. 
KaŜdy  z  was  właściwie  doszukuje  się  na  płótnie  róŜnych  moŜliwych  i  kolejnych  rozwiązań 
swego  Ŝycia;  wasze  Ŝycie  rozgrywa  się,  toczy  się  na  płótnie.  I  dlatego  wy  nie  moŜecie 
pojmować  Ŝycia  inaczej;  wy  jesteście  związani  z  płótnem,  uzaleŜnieni  od  palety.  -  Adam 
inaczej.  U  niego  potrzeba  płótna  i  farb  wlecze  się  z  daleka  za  jego  najgłębszym  Ŝywiołem. 
Zwraca się do nich niemal z niechęcią, niemal z lekcewaŜeniem, bo mimo wszystko pojmuje 
je jako środki i jako takie są mu potrzebne. Ale to wszystko. Stosunek jego do rzemiosła jest 
daleko  luźniejszy.  Jest  daleko  bardziej  niezaleŜny.  Zasadniczo  Ŝyje  w  sobie,  rozwija  się  i 
kurczy  w  sobie,  nie  na  płótnie.  Nie,  nie.  To  nie  jest  typowy  malarz.  Jerzy.  Ciekawe... 
Stanisław.  A  zatem  -  kto?  Lucjan.  To  jest  raczej  typowy  poszukiwacz.  I  to  nie  szperacz 
centusiowy. Poszukiwacz z rozmachem, bodajŜe poszukiwacz zawadiacki. Jerzy. Jakkolwiek 

background image

bądź,  wszyscy  godzimy  się  na  to,  Ŝe  ostatnimi  czasy  bardzo  a  bardzo  się  zmienił.  Maks. 
Opowiem wam zdarzenie. Było to moŜe tydzień temu. Przyszedł tutaj Lubacki, no wiecie, ten 
gruby kupiec, krezus w tutejszym stylu. Chodziło o portret. Adam zaczął mu wykładać swoje 
nowe  teorie  o  wzajemnej  odpowiedzialności.  Jednym  słowem,  otworzył  wszystkie  grube 
sakwy  naszego  bogacza  i  starał  się  przekonać  go,  Ŝe  wszyscy  nędzarze  ze  Zwierzyńca  i  z 
Krakowskiej mają prawo do jego zasobów. Tamten starał się sprawę pokrywać Ŝartem, potem 
uprzejmością,  wreszcie  innymi  wybiegami.  Ale  Adam  był  nieubłagany.  Oczywiście  to 
wszystko działo się w rozmowie. Niemniej, owi dwaj panowie nie rozstali się w usposobieniu 
wzajemnej wyrozumiałości. Stanisław. Nawet dość trudno pomyśleć, aby z mistycznej palety 
Chmielowskiego  mogło  spłynąć  pełnowartościowe  podobieństwo  bogacza...  Jerzy.  Chyba 
jakiegoś bogacza z ewangelii. W istocie jest tu dość znaczna odległość. Maks. Sądzisz zatem - 
lepiej  dla  niego,  Ŝe  nie  został  odmalowany.  Ha,  ha...  to  nieco  zabawne.  Ale  Adam,  Adam... 
(Pukanie  do  drzwi)  Maks.  Wejść!  Woźny  z  Rady  Miejskiej.  Mieszkanie  pana 
Chmielowskiego? Maks. Chodzi o Adama? - Adama. - Nie zastaje go pan w domu. A w jakiej 
sprawie?  -  Jest  tu  zawiadomienie  od  naczelnika  wydziału  opieki  społecznej.  -  Aha,  dobrze. 
Wręczę  panu  Chmielowskiemu,  skoro  tylko  powróci.  Tymczasem  mogę  pana  poufnie 
zapewnić,  Ŝe  opieka  społeczna  napytała  sobie  groźnego  inkwizytora.  -  Co  to  znaczy: 
inkwizytora?  -  To  znaczy:  takiego  pana,  który  będzie  jej  chodził  mocno  po  piętach.  -  Nie 
wydaje mi się znowu tak łatwą rzeczą chodzić po piętach panu naczelnikowi wydziału opieki 
społecznej.  Chyba  sam  pan  prezydent  miasta.  -  Sądzi  pan?  No  zobaczymy,  o  ile  trafny  był 
pański sąd. Tymczasem do widzenia. (Woźny po przepisowym ukłonie wydala się, zamykając 
za  sobą  drzwi)  Lucjan.  Domyślam  się  przyczyny  tych  odwiedzin.  Jerzy.  No...  Lucjan.  Nie, 
jednak Adam stanowczo jest opanowany, jest wzięty. No rozumiecie - posiadło go. Maks. O 
tak,  i  to  mocno.  Lucjan.  Tuszę,  Ŝe  znam  początek  tego  ciągu.  Bo  uwaŜacie,  to  jest  ciąg,  to 
narasta z pewnym przyśpieszeniem. OtóŜ, było to kiedyś podczas ostatniej zimy lub raczej na 
przedwiośniu. Wracaliśmy od hrabiego Z. Było nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja. Gdzieś na 
Krakowskiej deszcz ze śniegiem zaczął dojmująco przycinać, zerwał się przy tym wiatr i wnet 
sypnęło  nam  w  oczy  gęstą,  wilgotną  kurzawą.  Ktoś  powiedział,  Ŝe  trzeba  przeczekać. 
Wchodzimy  do  pierwszej  lepszej  bramy.  Adam,  jak  zwykle,  zniecierpliwiony,  zaczął 
myszkować koło klamki. Nagle drzwi ustąpiły bez trudu. Wszyscy mimo woli cofnęliśmy się 
w głąb. Przestrzeń była ogromna, półmrocza, kilka zaledwie kropel światła kapało od jednej i 
drugiej  naftowej  lampy  wiszącej  u  stropa,  zatrzymując  się  w  połowie  wysokości  sali.  Dno 
samo  leŜało  w  mroku.  Pamiętam  wtedy  Adama.  Posunął  się  z  wolna  naprzód,  jeden  drugi 
krok...  wszedł  w  tę  mroczną  przestrzeń.  Staliśmy  wszyscy  przy  drzwiach.  Słyszałem  na 
posadzce jego kroki. Nie stąpał po deskach, było to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli 
i nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zobaczyliśmy wtedy szereg prycz lub raczej po 
prostu  legowisk  ze  słomy  rzuconej  na  jakieś  deski;  na  ich  brzegu  przycupnęli  ludzie. 
Siedzieli,  leŜeli,  kołysali  się,  z  kolanami  wysoko  pod  brodą,  złoŜeni  jak  kadłub  raka;  palili 
papierosy, grali w karty, rozmawiali półgłosem. Gdzieś z kąta ktoś awanturował się o miejsce. 
Byli męŜczyźni i niewiasty. W tym wszystkim najgłębsze wraŜenie czynił głuchy pogłos stóp 
Adama. Szedł on między rzędami legowisk, jakby przyciągany nieznaną siłą: szedł, szedł, od 
jednych do drugich. Zdjął swój szeroki kapelusz i niósł go w ręce, mnąc na piersiach. Potem 
juŜ  prawie  nie  było  widać  jego  postaci,  słyszałem  tylko  ten  krok,  dudniący  w  mroku 
ogrzewalni,  jakby  spadał  z  bardzo  wysoka.  Tak  szedł,  zapewne  przeprowadzany  niektórymi 
oczyma,  to  z  nienawiścią,  to  znów  z  ciekawością,  jak  ktoś  zabłąkany,  kto  po  raz  pierwszy 
szuka schronienia  w tej  norze. Potem wrócił ku  nam. Wyglądał strasznie. W słabym świetle 
kaganka twarz miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przeraŜone. Broda i włosy, 
zmoczone,  dopełniły  wyrazu.  Pamiętam,  powiedziałem  mu:  Adam,  deszcz  ustał,  moŜemy 
pójść.  Wyszedł  z  nami  bez  słowa.  Nikt  nie  odwaŜył  się  powrócić  rozmową  do  wspaniałego 
wieczoru  w  domu  hrabiego  Z.  Wszyscy  wyczuli  tę  przepaść...  Stanisław.  A  cóŜ  Adam? 

background image

Lucjan. Adam nie powiedział nic do końca Grodzkiej. PoŜegnaliśmy się  równieŜ bez słowa. 
To  w  jego  stylu.  Ale  teraz  wziął  na  warsztat.  To  teŜ  w  jego  stylu.  Stanisław.  Wziął  na 
warsztat? Lucjan. O tak, przetwarza sobą. Stanisław. CóŜ z tego wyniknie? Jakiś nowy okres 
twórczości?...  Lucjan.  Nie  wiem.  Powiedziałem  wam,  co  sądzę  o  twórczości  Adama. 
Powiedziałem wam, co sądzę o Adamie. Maks. To pewne, Ŝe odtąd przestał naleŜeć do siebie, 
przestał naleŜeć do swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem po pięciu 
minutach  rzuca  pędzel  i  patrzy  bezmyślnie  na  Wisłę.  Jest  wyraźnie  roztrzęsiony.  Usiłuję 
odnaleźć  w  nim  to  wszystko,  co  było  dawniej,  za  czasów  monachijskich,  kiedy  ten  chłopak 
był dla mnie tak jasny,  wręcz bez tajemnic, bez  tych wszystkich  wewnętrznych załamań, na 
których gromadzi się cień. I wiecie - nie mogę... Nie zdaję sobie sprawy, dlaczego, ale mam 
na  tyle  wyczucia,  aby  stwierdzić,  Ŝe  znajduje  się  w  nim  coś  nowego,  coś  obcego,  jakiś 
pierwiastek dla mnie nieprzenikniony. ... (pukanie do drzwi) Maks. Proszę. (Wchodzą Teolog 
i Starsza Pani) Teolog. Przepraszam, czy zastaliśmy pana Chmielowskiego? Maks. Powinien 
nadejść  lada  chwila.  Tymczasem  gotów  jestem  słuŜyć  w  jego  zastępstwie.  Teolog.  A  więc 
mógłby  nam  pan  pozwolić  obejrzeć  płótna  pana  Chmielowskiego?  Moja  matka  przyjechała 
właśnie  ze  wsi,  chciałbym  pokazać  jej  jeden  z  ciekawych  przejawów  współczesnego 
malarstwa  religijnego.  Maks.  Oczywiście,  nie  widzę  Ŝadnych  przeszkód.  Wiem,  Ŝe  Adam. 
miał  zawsze  ten  zwyczaj.  Pracownia  jego  była  dostępna  dla  wszystkich.  Natomiast  nie  lubi 
wystaw.  Teolog.  Dziękuję  panom.  (Cofa  się  z  matką  w  głąb  i  tam  rozpoczynają  oglądać 
obrazy,  zamieniając  czasami  kilka  słów  szeptem.  Z  przodu  rozmowa  toczy  się  dalej)  Maks. 
Więc  powtarzam  -  pierwiastek  nowy,  niedostępny  dla  mej  wnikliwości.  Jerzy.  Czy 
rzeczywiście nowy? Maks. Powtarzam, dla mnie nowy. Jerzy. Mógł być i dawniej, tylko nie 
dość  wyrazisty,  i  dlatego  nie  stwarzał  dla  pana  właściwego  oporu.  Mógł  pan  po  prostu 
przenikać człowieka tak złoŜonego, wypełnionego tym samym, co pan, mógł pan swobodnie 
przechodzić przez niego... Maks. A teraz? Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio było w nim nie 
ujawnione, jakby zarówno w jego człowieczeństwie, to wszystko teraz wyrosło nagle, czy teŜ 
inaczej  -  rozlało  się  jak  cień  planety  w  księŜycu.  Stanisław.  I  dla  twojego  oka,  Maks,  dla 
twojego  wprawnego,  malarskiego,  nieomylnego  oka  -  stało  się  nagle  zaćmieniem.  Maks.  ... 
być  moŜe...  Jerzy.  (powraca  do  swych  wywodów)  Ale  niech  pan  nie  wyobraŜa  sobie  znów 
jakiegoś  przewrotu  we  wszechświecie.  Nie,  nie.  To  juŜ  dawno  musiało  w  nim  tkwić. 
Wszystko  tkwi  w  człowieku.  Trzeba  tylko  sił,  które  uwolnią  coś  dotąd  nie  znanego.  Maks. 
Skąd  są  te  siły?  Jerzy.  Nie  wiem.  Długo  badałem  podobne  przejawy,  długo  szukałem  w 
róŜnych  ludziach...  Nie  wiem.  (Rozmowa  przerywa  się  na  chwilę  w  tym  ognisku.  Panowie 
częścią popadają w zadumę, częścią odsunęli się od tematu z wyraźną ulgą. I jedni, i drudzy 
ś

ledzą  zupełnie  niepotrzebnie  i  bez  głębszej  uwagi  najbliŜsze  z  płócien,  rozstawionych  po 

pracowni.  To  samo  czynią  po  drugiej  stronie  Teolog  wraz  z  ową  Starszą  Panią.  Ci  ostatni 
przysunęli  się  teraz  nieco  bliŜej,  tak  Ŝe  moŜna  usłyszeć  pewne  uwagi,  którymi  dzielą  się  ze 
sobą:)  Starsza  Pani.  Nie  znajduję  tutaj  tego  dziecięcego,  naiwnego  prawie  dojścia  do  Boga, 
jak u prerafaelitów, u takiego Perugino czy Fra Filippo... Jest raczej jakieś męczące okrąŜanie. 
Teolog. No tak, ale musi mama przyjąć, Ŝe dzieli go od tamtych nie tylko cztery, pięć wieków 
historii, ale równieŜ potęŜne wahnienie myśli. Starsza Pani. Tak... A prócz tego, wszystko to 
się jakoś dziwnie kończy w nim. MoŜna dobrze dostrzec, Ŝe coś go przenosi, przewyŜsza, ale 
juŜ  duŜo  trudniej  ustalić,  co  to  jest.  Czy  jakaś  li  tylko  melancholia,  czy  rzeczywiście  coś 
nadprzyrodzonego?  Teolog.  O,  proszę  spojrzeć,  na  przykład  ten  Chrystus...  Oczywiście  jest 
ostroŜny, ale czy mama nie myśli, Ŝe jest to pod wielu względami daleko cenniejsze? Otwiera 
bowiem przed nami to ogromne napięcie w głębi artysty. To zaś ma swoją moc. Starsza Pani. 
Oczywiście,  mój  Kaziu.  Zaraz  poznać,  Ŝeś  jezuita.  Ale  i  tamci  przecieŜ  nie  są  łatwizną. 
Teolog. O, z całą pewnością dostęp mieli duŜo łatwiejszy. Dziś, niech mama pomyśli, przez 
ile  przeszkód  musi  się  przedzierać  ktoś,  kto  szuka  tak,  jak  on.  Dlatego  właśnie  mówię  Ŝe 
prócz  kilku  wieków  historii  trzeba  tu  wciągnąć  w  porównanie  i  to  potęŜne  wahnienie 

background image

umysłowości.  Starsza  Pani.  A  jednak...  tam  to  wszystko  było  przedmiotowe  i  oczywiste.  Tu 
zaś  -  jak  by  ci  to  powiedzieć...  bo  nie  chodzi  o  to,  Ŝe  wszystko  nabiera  niejako  wartości  od 
osobistego  przeŜycia  artysty,  ale  Ŝe  daleko  bardziej  obrazuje  samo  jego  przeŜycie  niŜ  rzecz. 
(W  tym  samym  czasie  w  grupie  poprzednio  zadumanych  padło  jednak  kilka  zdawkowych 
uwag:)  Jerzy.  No,  jakŜe  się  zapowiada  wystawa?  Stanisław.  Przypuszczam,  Ŝe  mnie  zetną. 
Maks  obiecuje  mi  to  z  całą  ścisłą  stanowczością.  Maks.  Tak.  Lucjan.  Niech  się  pan  nie 
przejmuje  zbytnio.  Ja  sam  tyle  razy  ścinałem  Adama,  który  równocześnie  jest  moim 
serdecznym  przyjacielem.  Bez  tego  Ŝycie  stałoby  się  nudne.  Stanisław:  Oczywiście.  (Drzwi 
otwierają się szybko. Adam. Mówi jeszcze przez drzwi do kogoś z drugiej strony:) - A więc 
to  tutaj.  Zapamiętajcie  sobie  dobrze.  Numer  domu.  Piętro.  Drzwi.  MoŜecie  przyjść  dziś 
wieczór.  Będzie  moŜna  się  przespać.  Maks.  (do  otaczających)  Te  historie  stają  się  coraz 
częstsze.  Coraz  mniej  tu  pracowni  malarza,  coraz  więcej  przytułku  dla  Ŝebraków.  Adam. 
Zamyka drzwi powoli. Zwraca się w stronę osób zebranych w prawym kącie pokoju. Teolog 
wraz  ze  Starszą  Panią  przesunęli  się  równocześnie  tak  daleko  w  przeciwnym  kierunku,  Ŝe 
mógł  ich  nie  zauwaŜyć  lub  nie  odróŜnić.  Teolog  czyni  zrazu  lekki  ukłon  głową  w  kierunku 
Adama,  ale  nie  zauwaŜony,  powraca  do  oglądania  obrazów,  pozwalając  Adamowi  zająć  się 
wyłącznie  przyjaciółmi  z  prawej.  Teolog.  O,  jest  pan  Chmielowski...  Starsza  Pani.  A...  to 
moŜe... Teolog.  Lepiej zaczekajmy  chwilkę. Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzień 
dobry.  (Jest  nieco  oszołomiony)  Maks.  Nie  rozpoznajesz  nowych  gości.  Adam.  A 
rzeczywiście.  Stanisław.  Było  do  przewidzenia,  Ŝe  zjawisz  się  w  tych  dniach.  (Dość 
obojętnie)  -  A  co  w  Monachium?  Stanisław.  Masz  pozdrowienia  od  Christiana.  Adam. 
Wspomina  mnie  jeszcze...  A  tak.  (Rozmowa  raczej  się  rwie.)  Adam.  (rozpoczyna  znów  z 
duŜo  większym  oŜywieniem)  Czy  nie  było  tu  do  mnie  kogoś?  Maks.  Kogo?  Adam.  No, 
powinieneś znać... A nie, rzeczywiście. Nikt z was go nie zna. A zatem - nie było męŜczyzny 
w wieku około 40 lat? Ciemne ubranie... Maks. Nie, nie było nikogo takiego. Owszem, była 
pani Helena z męŜem. Adam. A tak? Maks. Mają powrócić lada chwila. Poza tym był woźny 
z rady miejskiej. Przyniósł dla ciebie jakieś pismo (wskazuje na stole. Adam szybko rozrywa 
kopertę,  czyta).  -  Prócz  tego  (Maks  uderza  się  w  czoło)  -  masz  w  pracowni  gości,  którzy 
przyszli  podziwiać  twoją  twórczość.  Teolog.  (teraz  kłania  się  głową  bardzo  wyraźnie.  ToŜ 
samo czyni jego matka) Dzień dobry panu, panie Adamie. Pan daruje, Ŝe pozwoliliśmy sobie 
wtargnąć  do  pańskiej  pracowni  pod  jego  nieobecność.  Ale  moja  matka  bardzo  pragnęła 
poznać  pańskie  malarstwo.  Adam.  (czuć,  Ŝe  został  oderwany  od  listu  jak  od  czegoś  bardzo 
waŜnego.  Wstaje  szybko.  Podchodzi  kilka  kroków)  Witam  państwa.  Jestem  pani  ogromnie 
wdzięczny  za  zajęcie  się  moją  skromną  twórczością,  która  nigdy  doprawdy  nie  mogła  się 
zdobyć  na  Ŝaden  wysiłek  pełniejszy,  na  Ŝaden  całkowity  wyraz.  -  Proszę  nie  ujmować  tego 
inaczej, jak próby. Starsza Pani. Są dla nas tym ciekawsze. Adam. Dziękuję. Starsza Pani. Ale 
bodaj Ŝe przeszkodziliśmy panu. Czy pozwoli nam pan dokończyć naszych oględzin? Adam. 
AleŜ oczywiście. Czuję się zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce. Czyta szybko) - Tak, to z 
wydziału opieki. Darujcie, ale wszystko to wygląda na kpiny. Ostatecznie w tej norze marnują 
się lub raczej domarnowują z dnia na dzień coraz to nowe dziesiątki ludzi. Mówię: coraz to 
nowe, bo znaczna część mieszkańców ulega co dzień zmianie. Tubylcy stanowią sam rdzeń. 
Tych  jest  niewielu.  I  ci  bezwzględnie  opanowali  juŜ  połoŜenie.  Wszyscy  inni,  którzy  tam 
pojawiają  się  z  dnia  na  dzień,  otrzymują  od  nich  odpowiedni  zastrzyk  dokształcający;  i  tak 
wychodzą  w  świat.  Co  się  z  nimi  dzieje?  Gdzie  się  rozłazi,  rozpływa  ta  rzesza 
wydziedziczonych?  Oczywiście,  tego  nikt  nie  bada.  Naczelnik  opieki  pisze  mi,  Ŝe 
ogrzewalnia jest wszystkim, co miasto moŜe w tej chwili uczynić - - A ja wiem, Ŝe ta rzesza 
rozsadzi... PrzecieŜ po wyjściu z ogrzewalni nie stają się ani zasobniejsi, ani lepsi. Jerzy. CóŜ 
na  to  pan  poradzi?  Adam.  (ciągnie  swoje)  Społeczeństwo  nie  wie,  co  w  sobie  nosi. 
Społeczeństwo  jest  chorym  organizmem.  Pozostaje  ta  wielka  róŜnica,  Ŝe  chory  organizm 
szybko musi się wydać, musi nie dociągnąć i opaść. Podczas gdy społeczeństwo długo moŜe 

background image

w sobie kryć chorobę. Raczej: moŜe kryć się przed chorobą. Tak. Kryjemy się, uciekamy na 
małe  wysepki  zbytku,  tzw.  stosunków  towarzyskich,  tzw.  układu  społecznego,  czując  się  w 
tym  wszystkim  bezpiecznie.  Tymczasem  -  nie.  Tymczasem  to  bezpieczeństwo  jest  wielkim 
kłamstwem,  jest  złudzeniem.  To  bezpieczeństwo  wiąŜe  nam  oczy  i  zatyka  uszy.  Ale  to 
wszystko  musi  wreszcie  prysnąć.  Jerzy.  W  pewnym  znaczeniu  oczekujemy  na  to  dłuŜej  niŜ 
trwa  Ŝycie  kogokolwiek  z  nas.  A  zresztą  -  powtarzam  -  cóŜ  pan  moŜe  na  to  zrobić?  Adam. 
(wciąŜ  jakby  nie  słyszał)  KaŜdy  z  nas  idzie  swoją  drogą.  KaŜdy  lepi  swoje  gniazdko. 
Tymczasem  dla  tylu  ludzi  drogi  stały  się  za  ciasne.  Nie  ma  gdzie  postawić  stopy.  Nie  ma 
skrawka  ziemi,  który  by  moŜna  nazwać  swoim.  Nie  ma  kromki  chleba,  na  którą  by  mogli 
zapracować. Nie ma dziecka, które by mogli wydać na świat z tym przeświadczeniem, Ŝe nie 
będzie  zawalidrogą.  A  my  w  tym  wszystkim  poruszamy  się,  zadufani  w  siłę  jakiegoś 
powszechnego  układu,  który  kaŜe  przemilczać  rzeczy  krzyczące  i  tłumić  usprawiedliwiony 
wybuch.  Nie,  nie.  W  nas  wszystkich  czegoś  brak.  Nie  wiem  jeszcze,  czego,  Męczę  się,  aby 
odgadnąć. Ale wiem, Ŝe brak - i wiem, Ŝe to rozsadzi. (Wchodzą Pani Helena z MęŜem) Pani 
Helena. A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No cóŜ? Czy panowie przyszliście w końcu 
do  jakiegoś  ostatecznego  wniosku  na  temat  człowieka  niewymiennego?  Maks.  Najzupełniej 
nie. Lecz to sam ów człowiek zjawił się i od chwili usiłuje przerazić nas swymi wywodami na 
temat  ludzkości  zagroŜonej  od  dołu,  zŜeranej  od  korzenia.  Adam.  Państwo  zechcą  chyba 
usiąść.  (Szybko  zwraca  się  do  Maksa)  To  nieprawda,  Maks.  Ludzkość  nie  jest  bynajmniej 
zŜerana  od  korzenia.  Jest  raczej  podobna  do  drzewa  obgryzanego  od  korony.  Nie  będziesz 
przecieŜ  twierdził,  Ŝe  rozkład  nędzy  odpowiada  rozkładowi  kary.  Słusznej  kary.  Maks. 
Ostatecznie,  daruj...  ale  ostatecznie  ja  nie  potrafię  tworzyć  Ŝycia  i  losu  drugiego  człowieka. 
Adam.  To  znaczy:  będę  sobie  szedł  swoją  drogą,  będę  wił  swoje  gniazdko,  korzystając  z 
bezpiecznego  na  pozór  układu  społeczeństwa.  A  jeśli  ten  układ  runie,  jeśli  ja  przypadkowo 
znajdę się na dole - to cóŜ wtedy? Maks. To jest mylne pojmowanie społeczeństwa. W twoim 
ujęciu  tworzy  się  ono  ciągłością  przewrotów  i  przemian.  Jednostka  zaś  doskakuje  do 
społeczeństwa  jako  cząsteczka  przemieniana,  przewracana  i  dźwigana.  Nie  godzę  się  na  to. 
Jednostka tworzy siebie  i jako jednostka dochodzi do społeczeństwa. Zadanie jej jest przede 
wszystkim  jednostkowe.  Posłannictwo  przede  wszystkim  jednostkowe.  Odpowiedzialność 
jednostkowa.  Społeczeństwo  zaleŜy  od  tego,  czy  jednostka  to  swoje  zadanie,  posłannictwo  i 
odpowiedzialność zdoła postawić, czy teŜ je połoŜy. Jeśli postawi, społeczeństwo składać się 
będzie  z  większej  liczby  jednostek  wartościowych  -  i  samo  będzie  raczej  wartościowe.  Jeśli 
natomiast połoŜy, coraz więcej będziesz znajdował w nim ogrzewalni i przytułków, które są 
oczywiście  zjawiskami  przeciwspołecznymi.  Są  ośrodkiem  przyciągającym  wykolejeńców  i 
nierobów.  Adam.  W  tym  wszystkim,  co  twierdzisz,  jest  ogromna  ilość  prawdy.  Nad  jedną 
tylko  rzeczą  przechodzisz,  Maks.  Co  wobec  tego  masz  zrobić  ty,  mam  zrobić  ja,  ma  zrobić 
Stach, ma zrobić pani Helena? - Państwo darują. Maks. AleŜ to właśnie juŜ powiedziałem. Ma 
spełnić swoje zadanie, ma stworzyć wartość. Stworzyć wartość z tych zasobów, które w Ŝyciu 
znajduje.  A  dlatego,  Ŝe  znajduje  je  przede  wszystkim  w  sobie,  musi  się  w  sobie  szczelnie 
zamknąć.  W  przeciwnym  razie  rozproszy  to,  co  ma.  A  to  byłaby  właśnie  postawa 
przeciwspołeczna.  Adam.  Ja  myślałem  tak  samo  bardzo  długi  czas.  Myślałem  jeszcze  dwa 
miesiące  temu.  Od  dwóch  miesięcy  widzę,  Ŝe  to  nie  wystarcza.  Nie  moŜemy  dopuścić,  aby 
poza  nami  cała  masa  ludzka  kłębiła  się  po  ogrzewalniach,  wiodła  Ŝycie  nieomal  zwierzęce, 
wyłączając z niego powoli wszelką inną świadomość poza poczuciem głodu i lęku. Nie, nie! 
Jerzy. Ale cóŜ pan moŜe na to poradzić? - Panowie, czy nie uwaŜacie, Ŝe rozmowa schodzi na 
tory,  na  których  mógłby  przydać  się  nam  teolog?  Proszę  ojca,  czy  państwo  nie  mogliby 
przyłączyć  się  do  naszych  roztrząsań?  PołoŜenie  jest  dość  kłopotliwe.  Adam  stoi  przed 
drzwiami,  które  są  szczelnie  zamknięte.  Zatrzaśnięte.  Co  gorsza:  kaŜda  próba  ich  otwarcia 
napotyka na bezwzględny opór. Adam jednak chce koniecznie wedrzeć się do wnętrza. Robi 
to  z  uporem,  który  jest  mu  właściwy.  Upór  na  razie  zastępuje  mu  potrzebne  siły.  Ale  upór 

background image

moŜe się wyczerpać. I wtedy ja obawiam się o Adama. - Z drugiej strony nie mogę całkowicie 
zgodzić  się  z  Maksem...  Maks.  Właśnie.  W  ten  sposób,  jak  ty,  myśli  i  postępuje  ogromna 
większość ludzi. MoŜna by przyjąć, Ŝe ludzie na ogół albo myślą tak, jak ty, albo znajdują się 
po  ogrzewalniach.  I  właśnie  dzięki  temu  ten  przewrót,  który  Adam  czuje  tuŜ,  tuŜ  -  nie 
następuje.  I  nie  następuje  juŜ  od  stuleci,  chociaŜ  na  dobrą  sprawę  od  stuleci  powinien  juŜ 
nastąpić.  I  cóŜ?  Jest  nam  z  tym  najwidoczniej  dobrze.  Jest  nam  wygodnie.  Dlatego  mamy 
prawo tak patrzeć na świat. Z drugiej strony ludzi, którzy myślą tak jak Adam, jest niewielu. 
Na szczęście. Tacy ludzie, kierując się niecierpliwym sądem, słuŜą przy  całej swej osobistej 
szlachetności  do  wywoływania  przewrotów.  A  przewroty  są  zjawiskiem  raczej 
przeciwspołecznym. Teolog. Starałem się uchwycić, o co panom chodzi. Przyznaję, Ŝe dzięki 
temu  ludzkość  poszła  w  przód,  nie  poszła  wszerz.  Rozwlokła  się  jak  wojsko  w  odwrocie, 
równocześnie skurczyła. Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt daleko? Teolog. Tym bardziej, 
Ŝ

e  róŜnica,  która  obu  panów  dzieli,  w  istocie  jest  niewielka  i  wymaga  wnikliwości,  jeśli  się 

chce  ją  dokładnie  uchwycić.  Adam.  To  wszystko  w  niczym  nie  zmienia  postaci  rzeczy. 
Chodzi  o  to,  Ŝe  on  jest  doskonale  pewny  siebie  i  doskonale  przekonany  o  słuszności  swej 
postawy.  A  ja...  a  ja  od  jakiegoś  czasu...  nie  mogę  wybrnąć.  (Pukanie  do  drzwi)  Adam. 
Proszę.  A,  to  pan.  Pytałem  juŜ  o  pana.  (Człowiek  Nieznajomy  Nikomu)  Proszę,  to  moi 
towarzysze.  Ojciec  Kazimierz.  Pani...  Nieznajomy  Nikomu.  (kłania  się  z  daleka  głową) 
Pozwoli  pan,  Ŝe  oglądnę  pańskie  obrazy.  Adam.  Jak  pan  woli.  (Wracając  do  przerwanej 
rozmowy) - Nie mogę wybrnąć... zdaje mi się, mało - jestem głęboko przeświadczony, Ŝe to 
wszystko  razem  to  nic  innego,  jak  ciągła  ucieczka.  Stanisław.  Ucieczka?...  Adam.  Tak. 
Ucieczka.  Stanisław.  Przed  kim?  Adam.  W  pewnym  znaczeniu  przed  sobą  samym.  Ale  nie. 
(snuje) PrzecieŜ Maks takŜe jest sobą, Maks takŜe Ŝyje w tym samym świecie, co ja, co kaŜdy 
z  nas..  A  Maks  nie  musi  uciekać,  nie  ma  poczucia,  Ŝe  jest  ścigany...  A  zatem  to  nie  jest... 
ucieczka przed sobą samym. Maks. Oczywiście, zapewne ucieczka przed odpowiedzialnością. 
Tak?  Ciekaw  jestem,  w  jaki  sposób  ja  mogę  być  odpowiedzialny  za  obywatela,  który 
zmarnował swoje Ŝycie i teraz jest na dnie? Adam. Ty ciągle myślisz, Maks, Ŝe układ ludzkiej 
nędzy  odpowiada  układowi  kary...  No,  mniejsza.  Ale  to  nie  jest  tylko  ucieczka  przed 
odpowiedzialnością. To jest ucieczka przed czymś, a moŜe raczej przed kimś w sobie i przed 
kimś w tamtych wszystkich ludziach. Teolog. A? Przed kimś w sobie i w nich? Adam. Tak. 
Ta  ucieczka  jest  mocno  męcząca.  Wszystko,  co  dotychczas  usiłowałem  uczynić,  było  to 
jedynie  osłanianie  się.  I  dlatego  ucieczka  jest  męcząca.  Ciągle  otwiera  się  we  mnie  jeszcze 
coś,  co  dotąd  było  zamknięte,  czego  dotąd  strzegłem,  o  czym  nie  wiedziałem...  Od  pewnej 
chwili  to  staje  się  jasne  -  i  pędzi.  A  ja  ciągle  uciekam.  Nie  bronię  się.  Nie  wiem,  jak  się 
bronić. Czuję, Ŝe naleŜałoby przejść do natarcia. Na to trzeba by jednak całkowicie zmienić... 
Teolog.  A  więc  jest  to  stopniowe  rozjaśnianie...  i  nacisk.  Adam.  (chwila  skupienia)  Tak  - 
moŜna by w ten sposób powiedzieć. Stopniowe rozjaśnianie - i nacisk. Ale ta jasność boli. Za 
kaŜdym razem boli głębiej. Teolog. A pan broni?... Adam. Czy ja wiem, czego bronię? Bronię 
prawa  do  widzenia  świata  po  swojemu.  Nie  tak,  jak  widzi  Maks,  ale  jak  widzi  ogromna 
większość ludzi. Prawda, Jerzy? - Za parę groszy, za złotówkę tu, za złotówkę tam - prawa do 
spokojnego  zamykania  w  sobie  tych  wszystkich  przewrotów,  tych  wszystkich  napięć.  Do 
oddzielenia się od nich.  Do spokojnego stania przy stalugach.  Za złotówkę tu... za złotówkę 
tam...  do  zamykania  wszystkich  przewrotów  świata  w  swoim  oku,  w  swoim  malarskim 
widzeniu... A z tego wszystkiego nic. Bo znów otworzy się jakieś światło i trzeba uciekać. I 
znów... i znów. Rozjaśnianie i nacisk. Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwracałam ci uwagę, 
Kaziu. To dość widoczne w jego obrazach. Teolog. (mówi przed siebie, ale raczej do Adama) 
To  moŜe  być  powołanie.  Adam.  Do  czego?  Teolog.  Nie  wiem.  Musi  pan  w  dalszym  ciągu 
wytrwale  uciekać.  Adam.  Tak?  (po  chwili,  jakby  się  budził)  Nie.  Darujcie.  JakŜe  moŜna  w 
taki  sposób  roztkliwiać  sobą  drugich?  Nie.  To  stanowczo  naduŜycie.  A,  o  czymśmy  to 
rozmawiali...  No  więc  tak...  Maks,  masz  bezwzględnie  sporo  słuszności.  Ale,  widzisz,  nie 

background image

kaŜdy moŜe tak jak ty. Maks. UwaŜam, Ŝe powinieneś malować za wszelką cenę. Powinieneś 
sobie zadawać gwałt. Adam. Na to by trzeba jeszcze wierzyć w sztukę, tak jak ty! Maks. A ty 
co?...  Myślisz  moŜe,  Ŝe  się  od  niej  uwolnisz?  Myślisz,  Ŝe  to  całe  Ŝebracze  przedsięwzięcie 
skończy się inaczej niŜ kilku nowymi płótnami, które będą bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe, 
które  zrobią  wielkie  wraŜenie  i  rozpoczną  nowy  okres  twórczości?...  Ot,  i  wszystko.  Pani 
Helena. I wtedy okaŜe się, jak owocną była cała ta męczarnia, która pana toczy od miesięcy, 
panie Adamie. Lucjan. Obawiam się, Ŝe pani się myli - Adam. Ja równieŜ... Pani Helena. A ja 
jestem pewna, Ŝe nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera znaczenia, zyskuje pełną wartość. Z 
kolei  te  przeŜycie  przenosi  się  w  nasze  posłannictwo.  W  końcu  udzielamy  tego  innym, 
zanurzamy  ich,  jeśli  tak  wolno  powiedzieć,  głębiej  w  strumieniu  piękności...  Jerzy.  ...który 
przepływa przez nas... CzyŜ mam dokończyć zdania poety? Pani Helena.  Poeta się mylił. Ja 
ś

wiadczę przeciwko niemu. Całym Ŝyciem świadczę, całą twórczością. Adam. Jedno i drugie 

ma cenę ogromną. W tym wypadku jednak - daruje pani - jest to ogromnie mało. Pani Helena. 
Małe...  w  jakim  znaczeniu?  Adam.  No  tak,  mało.  To  znaczy...  widzi  pani  -  tym  nie  moŜna 
wypłacić wszystkiego. Pani Helena. Nie rozumiem. Adam. Jakby to rzec? - No więc... Proszę 
mi  powiedzieć,  ile  panią  kosztuje  Ofelia  lub  Lady  Makbet?  -  Pani  Helena.  Ile  mnie 
kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien sposób całe Ŝycie. Tak... ale ta dziwna wymiana, dziwny 
wykup. Za kaŜdym razem płacę pełną cenę i za kaŜdym razem płacę ponownie. Adam. Tak, 
to rzeczywiście dziwny wykup... (nagle) OtóŜ, widzi pani, ja za tę cenę nie mogę się wykupić 
-  Pani  Helena.  Komu?  Sobie?  Adam.  Nie  jestem  sam.  (Przerwa.  Wszyscy  milkną,  jakby 
skupieni  w  ostatnim  słowie)  Teolog.  Rozumiem.  (Do  matki)  Pan  Adam  zapewne  daruje,  Ŝe 
zabraliśmy mu tyle czasu. Adam. To raczej ja zabierałem. Starsza Pani. Tymczasem musimy 
poŜegnać.  śyczymy  panu  jak  najpełniejszych  osiągnięć.  Adam.  Dziękuję.  Po  stokroć 
dziękuję.  (Starsza,  Pani  i  Teolog  wychodzą)  Lucjan.  Trzeba  jednak  stwierdzić,  Adam,  Ŝe 
stajesz się sławny. Coraz więcej ludzi odwiedza twoją pracownię. Maks. Jeśli wliczyć do tego 
domokrąŜców  i  Ŝebraków,  sława  urośnie  w  nieskończoność.  Pani  Helena.  Muszę  panu 
powiedzieć,  Adamie,  Ŝe  szczerze  podziwiamy  to  pańskie  oddanie  dla  najuboŜszych.  Maks. 
Znów będę musiał się pani sprzeciwić, chociaŜ nie przychodzi mi to łatwo. Ale - nie moŜna 
słuŜyć  równocześnie  dwom  podziwom.  Odkąd  Adam  -  jak  pani  powiada  -  oddał  się 
najuboŜszym,  co  skądinąd  jest  godne  podziwu,  odtąd  płótna  stanęły.  CzyŜby  przestały  być 
wyrazem jego widzenia? - Pani Helena. Sądzę, Ŝe nie. Nikt nie zdoła wyrwać z jego wzroku 
tego  widzenia.  Adam.  Ma  pani  słuszność.  Czasem  jedno  widzenie  najzupełniej  wystarczy... 
(Przerwa)  Pani  Helena.  Dlaczego  nie  dokończył  pan  ostatniego  zdania,  Maks?  Maks.  Bo 
zdania tego nic juŜ nie zdoła uzasadnić. I dlatego powtarzam: nie moŜna słuŜyć równocześnie 
dwu  podziwom,  pani  Heleno.  Pani  Helena.  Ale  skoro  one  narastają,  dopełniają  się  w  jakiejś 
nadrzędnej  całości?  No  cóŜ,  panowie?  Spotykamy  się  na  wystawie  pana  Stanisława. 
Stanisław.  Oczekuję.  (Pani  Helena  wychodzi  z  MęŜem)  Stanisław.  Wiesz  juŜ  chyba,  Adam, 
Ŝ

e umarł Andrzej? Adam. Podczaski? Stary druh z powstania. Stanisław. Trudno było inaczej. 

Andrzeja musiały dobić  te dawne powstańcze suchoty.  Adam. Pamiętam  tę przeprawę przez 
Pilicę  -  byle  tylko  dopaść  skraju  lasu...  Wtedy  strzaskali  mi  nogę.  Lucjan.  Swoją  drogą, 
Adasiu, mógłbyś i ty bardziej uwaŜać na siebie. Śmierć powstańcza jest uparta. Z pewnością 
nie masz juŜ dawnego Ŝołnierskiego zdrowia. A te twoje włóczęgi o głodzie do wieczora, Bóg 
wie gdzie, teŜ ci go na pewno nie przysporzą. ElŜbieta bardzo martwi się o ciebie. Adam. O, 
dziękuję.  Zawsze  wasz  dom  był  mi  poniekąd  rodzinnym.  Lucjan.  MoŜe  zajdziesz  kiedyś  w 
tych  dniach?  Nie  pokazujesz  się  od  tak  dawna.  Moglibyście  przyjść  razem  ze  Stanisławem. 
No, a teraz to my juŜ chyba pójdziemy, panie Stachu. Prosił mnie pan, aby jeszcze załatwić tę 
sprawę w Związku. MoŜemy wstąpić od razu. Stanisław. O, chętnie. - Adam, do zobaczenia 
jutro. (Wychodzą) (Chwila milczenia. - Pozostał ów Człowiek Nieznajomy Nikomu. Pozornie 
nie brał udziału w dotychczasowej rozmowie. Przesuwał się z wolna od obrazu do obrazu, z 
wyrazem  znawcy)  Nieznajomy.  No,  więc  teraz  byłyby  do  omówienia  nasze  sprawy.  Adam. 

background image

Daruje  pan,  Ŝe  musiał  czekać  tak  długo.  Nieznajomy.  Było  mi  to  najzupełniej  na  rękę. 
Pomogło do wykończenia analizy. Adam. Analizy? Nieznajomy. Tak. Daruje pan, Ŝe nawiąŜę 
do  poprzedniej  rozmowy,  której  byłem  tutaj  świadkiem.  Nie  jest  to  wprawdzie  zbyt 
wytwornie podsłuchiwać rozmowę, w której się nie bierze udziału, ale ja całe moje Ŝyciowe 
zadanie  w  duŜej  mierze  opieram  na  podsłuchu.  Pan  równieŜ.  Adam.  Nie  przypuszczam. 
Nieznajomy. To znaczy - pan nie podsłuchuje cudzych rozmów, jak ja. Mimo tego pan Ŝyje z 
jakiegoś podsłuchu. Nieraz myślałem o tym i zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób mógł 
pan podsłuchać tyle prawd, prowadząc równocześnie Ŝycie tak roztargnione. Stanowi pan dla 
mnie powaŜną zagadkę - muszę panu powiedzieć na wstępie. Adam. Zupełnie nie rozumiem, 
o  co  panu  chodzi.  Najpierw:  podsłuch.  Więc  przyjmijmy,  Ŝe  pan  podsłuchuje  rozmowy. 
Wiem  o  jednej,  którą  pan  podsłuchał.  Dość  trudno  zresztą  było  postąpić  inaczej,  skoro 
rozmówcy  nie  zechcieli  ściszyć  nieco  swych  głosów,  zwaŜając  na  pańską  obecność.  Sami 
przez  to  wydali  się  na  łup  owego  podsłuchu.  Przypuszczam  zresztą,  Ŝe  bez  większych 
zastrzeŜeń. Czy nie zna pan nikogo wśród nich? - Owszem, z imienia prawie wszystkich; są to 
ludzie sławni. Osobiście nikogo. Nigdy nie prowadziłem podsłuchu w tych kołach... - Zatem 
sami, są sobie winni. - A teraz pozwoli pan, Ŝe wydam pewien sąd. Wobec pana będę mówił 
to,  co  myślę.  Zrzekam  się  prawa  do  ukrywania  moich  myśli.  Nie  czynię  tego  z  sentymentu, 
ale po prostu dlatego, Ŝe tak wynika z moich załoŜeń względem pana. - To znaczy?... - Będzie 
dość  zabawnym  określić,  o  ile  wszyscy  ci  rozmówcy  mylą  się  co  do  pana.  Powtarzam, 
wchodzimy  bezpośrednio  w  krąg  moich  załoŜeń.  Muszę  wiedzieć,  gdzie  inni  błądzą,  aby 
uniknąć ich błędu. Chodzi o sprawę, która mocno przerasta ich wspólny niepokój. (Przerwa) 
Nie  wiem,  czym  niepokoił  się  w  panu  ten  ksiądz;  sądzę,  Ŝe  jego  omyłka  w  odniesieniu  do 
pana  była  dość  bezosobista  -  -  Pozostali  z  pańskich  przyjaciół  chcą  za  wszelką  cenę 
sprowadzić  jego  gniew  do  wybuchu  geniuszu  malarskiego.  Tak,  bo  tutaj  chodzi  o  pański 
gniew.  Ten  gniew  jest  wartością,  ten  gniew  jest  bezcenny.  Ten  gniew  jest  pańskim 
podsłuchem, jest intuicją, wczuciem się w to, co nurtuje rzesze. (Przerwa) Tak, panie Adamie. 
Rzesze  nurtuje  wielki,  ogromny,  bezbrzeŜny  gniew.  Na  razie  ciągle  jeszcze  czai  się  on, 
zawisa na trzeszczących przęsłach dotychczasowych porządków, ale to nie potrwa długo. Nie 
moŜe  potrwać.  Taki  jest  mój  sąd,  owoc  długotrwałych  i  uciąŜliwych  podsłuchów. 
Powiedziałem  panu  wszak,  Ŝe  z  tego  Ŝyję.  Znam  doki  portowe,  korytarze  kopalń  i 
niezmierzone  hale  fabryczne.  Panie,  ten  gniew  jest  słuszny.  Chodzi  o  to,  aby  ostatecznie 
zerwał  się,  aby  jakaś  powszechna,  niemal  nadludzka  siła  wyrwała  go  z  trawersów,  z  mocno 
nadgniłych przęseł, na których na razie zawisa. (Przerwa) Ta siła narasta równieŜ. Czego ma 
dokonać?  Ale  czego  bezpośrednio?  Panie,  ja  cenię  niezmiernie  ten  ogromny  akt  zbiorowej 
ś

wiadomości,  który  dojrzewa.  Ten  akt  trzeba  wykończyć.  Ten  akt  trzeba  przyśpieszyć.  Ten 

akt  jest  wizją  daleko  wspanialszą  niŜ  -  daruje  pan  -  jakiekolwiek  widzenie  malarskie. 
(Przerwa)  A  zatem  trzeba  przyśpieszyć  akt  zbiorowej  świadomości.  Pan  rozumie,  co  to 
znaczy!  Pan  rozumie,  jaka  tutaj  zarysowuje  się  twórczość.  Na  to  potrzeba  gniewu.  I  na  to 
potrzeba  wyczucia  gniewu.  No  bo  trzeba  podsłuchu.  Pan  posiada  ten  gniew  i  to  wyczucie. 
Posiada je pan z intuicji, z talentu, z geniuszu. (Przerwa) Adam. (z wielkim trudem zdobywa 
się na poszczególne słowa) Nie wiem... czy pan nie myli się w ocenie... Nie wiem... Zdaje mi 
się,  Ŝe  bierze  pan  jednak  mylnie...  Nieznajomy.  Oczywiście,  jest  to  pierwszy,  nieunikniony 
opór.  To  jest  próg,  który  trzeba  przekroczyć.  Pan  sam  nie  zdobył  jeszcze  dostatecznej 
ś

wiadomości  własnego  gniewu.  (Śmiejąc  się)  Prostaczek  BoŜy,  który  nie  wie  nic  o  swoim 

geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych domagają się natchnień. Dialektyka historii, 
rozumie  pan?  No,  mniejsza  o  to  -  Tak,  tak.  To  pierwszy  opór  do  przełamania.  Adam.  I  pan 
spodziewa  się  przełamać  go?  Nieznajomy.  Chcę  ukształtować  w  panu  ten  wspaniały 
surowiec. Czuję się do tego zobowiązanym. Tak wynika z moich załoŜeń. Adam. Ha, zmaga 
się  we  mnie  juŜ  tyle  sił.  MoŜesz  i  pan  próbować.  Nieznajomy.  Naprzód  karcę  pana  za  jego 
obrazy.  To  nie  jest  droga...  Adam.  A...  Nieznajomy.  To  nie  jest  droga  do  wyraŜenia  tego 

background image

gniewu,  który  pana  nurtuje.  To  nie  jest  droga  do  skupienia  sił.  Pan  rozprasza  je  na 
sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim własnym gniewem ku przeŜyciom, 
ku  zakątkom  tzw.  duszy.  Panie,  ten  gniew  jest  wartością  przedmiotową.  Nie  wolno  go 
rozpraszać.  Pan  jest  odpowiedzialny  za  kaŜdą  cząsteczkę  zbiorowej  świadomości,  za  to,  czy 
ona  dojrzeje  wcześniej,  czy  później...  Adam.  Jeszcze  nigdy  nie  słyszałem  takiej  oceny... 
Nieznajomy.  Bo  nikt  jeszcze  nie  sięgnął  do  głębi.  Nikt  nie  był  zdolny  do  takiego  wglądu  i 
takiej  perspektywy.  (Pukanie)  Adam.  Wejść.  (Wchodzi  kilku  łachmaniarzy)  -  A,  to  wy. 
Dobrze,  dobrze.  Idźcie  tam,  do  tamtego  pokoju.  Tam  przygotowane.  A  jedliście  co?  -  Nie. 
Dobrze.  Zaraz  wam  przyniosę.  (Skoro  juŜ  wprowadził  ich  obok,  powraca.  Chwila) 
Nieznajomy.  Karcę  pana  i  za  to.  To  jest  równieŜ  rozpraszanie  sił.  To  mogło  wystarczyć  na 
niŜszych  stopniach  zbiorowej  świadomości.  Więcej:  źle  powiedziałem  -  to  słuŜyło  do 
kiełznania tej świadomości, nie pozwalając jej dojrzeć wcześniej i wybuchnąć. Adam. (cicho 
wtrąca) "...ubogich zawsze macie..." Nieznajomy. Dzisiaj, gdy świadomość zbiorowa dojrzała 
gniewem,  rozprawi  się  równieŜ  z  tamtym.  Adam.  A  jeśli  tamto  jest  prawdą.  Nieznajomy. 
Trzeba odszukać w niej punkt skrzywienia. Jeśli jest prawdą, to na pewno zostało skrzywione. 
Adam. (zupełnie głuchym głosem i z jakimś głębokim przybiciem) "...Ubogich zawsze mieć 
będziecie..." "...lecz mnie nie zawsze macie..." Nieznajomy. A zresztą, cóŜ z tego, cóŜ z tego? 
Aha, miłosierdzie. Złotówka tu, złotówka tam, za prawo spokojnego posiadania milionów - w 
bankach, w lasach, w folwarkach, w papierach wartościowych, w udziałach... bo ja wiem, w 
czym jeszcze. Oto są Ŝyciowe owoce tej zasady. Za złotówkę tu, za złotówkę tam. Dokładnie 
odmierzoną,  wyliczoną.  A  przy  tym  zwierzęca  harówka  przez  10,  12,  16  godzin  za  lichy 
grosz,  za  mniej  niŜ  prawo  do  Ŝycia,  za  nadzieję  wątpliwej  pociechy  tam  -  która  niczego  nie 
zmienia,  która  tylko  od  wieków  wiąŜe  potęŜny,  wspaniały  wybuch  ludzkiego  gniewu  - 
ludzkiego, twórczego  gniewu. Adam. (wziął  głowę w obie dłonie) CzyŜbyś pan miał jednak 
tyle  słuszności...  (Zatacza  się  na  ławę)  "...ubogich  zawsze  macie...  -  mnie  nie  zawsze..."  To 
wszystko jest jednak straszne, panie, panie! II. W podziemiach gniewu Przełamują się tedy w 
Adamie myśli rozbieŜne zewsząd. Prześwietlają go twarze spotkane, wywierając na nim ucisk 
zasłyszanych  słów.  Niejednako,  ale  ciągle  przetwarzają  Adama.  Chwilami  doprawdy  wprost 
się  narzuca,  Ŝe  one  go  tworzą.  Ale  oto  przychodzą  takie  przebłyski  -  i  wtedy  z  nagła 
dowiadujemy się z niezbitą pewnością, Ŝe to on, Adam, tworzy siebie z nich. Ciągle tworzy. 
Chodzi  mu  przecieŜ  o  wyrównanie  ogromnych  wstrząsów,  nadludzkich  dosłownie  drgań. 
Dlatego  trud  Adama  będzie  wielki.  I  wszystko,  co  się  teraz  będzie  działo,  chociaŜ  wokół 
niego  się  rozegra,  staje  się  jednak  w  nim.  Posuwamy  się  wciąŜ  po  krawędzi,  wzdłuŜ  której 
bujne  tętno  rozchwianych  twarzy  i  myśli,  i  słów  łączy  się  z  duszą  Adama,  krzepnąc  w  nim 
nowym odkryciem własnego "ja", przetworzeniem, przeobraŜeniem. Nowy Adam wyłania się 
stopniowo,  ukazuje  się  wśród  drŜenia  i  lęku  starego  Adama.  Sama  potrzeba  tej  odmiany,  a 
jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi główną cięciwę napięcia dramatycznego. Nie jest to zaś 
napięcie  dwu  przeciwległych  przedmiotów,  ale  pełne  napięcie  w  obrębie  jednego  jedynego. 
W  kaŜdej  bowiem  chwili  stary  Adam  wymienia  się  jakąś  cząstką  na  nowego.  Tkwi  w  tej 
wymianie i zdobycz, i postęp, i, zarazem ból. Oto jest Ŝywa tkanka dramatu Adama. Ludzie i 
przedmioty łączą się w  nim, odmieniane od wewnątrz z uporczywą siłą, bądź przyjmowane, 
bądź odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i zapoznawane. A wśród nich wszystkich 
on sam objawia się sobie ciągłym zdumieniem nad własnym losem. Musi tak być, bo dzięki 
temu zdumieniu odsłania w sobie tę Miłość, która przez niego pracuje. W takiej to przestrzeni 
dzieje się ten rozdział sprawy Adama. Nie szukajmy określonych miejsc dla poszczególnych 
jego  ustępów.  Wszystkie  one  stają  się  bądź  treścią  przypomnienia,  bądź  wyobraźni,  bądź 
myślenia  lub  miłowania,  nie  związane  Ŝadną  jednością  miejsca  przestrzennego,  li  tylko 
jednością przestrzeni psychologicznej. 1. O ogrzewalni miejskiej moŜna nie myśleć w ogóle, 
moŜna  o  niej  zupełnie  niczego  nie  wiedzieć.  Ale  kto  ją  poznał  tak  jak  Adam,  ten  bez  trudu 
moŜe  odtworzyć  sobie,  co  w  niej  się  dzieje  pewnego  styczniowego  wieczoru  przy  tęgim, 

background image

mrozie.  A  tak  odtwarzając,  będzie  nie  tylko  wydany  na  pastwę  pamięci  lub  wyobraźni,  ale 
będzie rzeczywiście przebywał wśród tych, z którymi coraz głębiej wiąŜe się jego los. Nic nie 
szkodzi, Ŝe teraz idzie ulicą opodal. Myśli jego są z nimi. Lęka się spojrzeć im w oczy jeszcze 
raz; czuje jednak, Ŝe musi. Odległość między nimi a nim zmniejsza się gwałtownie. BodajŜe 
starczy nacisnąć drzwi. Ustąpią bez trudu, przecieŜ zamki nic nie wartają. A wtedy wszyscy ci 
ludzie staną mu się bezpośrednio obecni. Na razie jednak stanowią oni tylko stertę głosów: - 
Jeśli  rada  miejska  nie  przydzieli  nam  więcej  węgla  na  te  trzaskające  mrozy  -  pójdziemy 
powybijać  szyby  prezydentowi  miasta  i  tym  panom  z  opieki  społecznej!  -  Właśnie.  Niech 
spróbują,  co  to  znaczy  zębami  szczękać  -  -  i  mówić,  Ŝe  ogrzewalnia!  (Jakiś  głos 
zrezygnowany:)  -  Co  zrobisz?  Znajdzie  się  zaraz  kilku  szklarzy,  którzy  zaszklą.  (Głos 
zawzięty:) - To potłuczemy na kawałki wszystko szkło po szklarniach. (Inny:) - Nie rozjadaj 
się!  Zeszedłeś  na  dziady  -  to  umiej  być  dziadem  przynajmniej.  -  I  zresztą  -  czego  chcesz! 
(Wyraźnie  kpi:)  Masz  tu  Ŝycie  wygodne,  bez  obowiązków,  bez  odpowiedzialności.  MoŜesz 
Ŝ

yć  jak  filozof,  nosząc  cały  majątek  w  wytartej  kieszeni  i  rozmyślając  nad  marnością 

wszystkiego,  co  nie  jest  twoje.  (Inny  głos  zawodzi:)  -  A  Ŝeby  choć  poprawili  przydziały  tej 
zupy. Woda to i parę gruli. Trudno wystać w taki mróz. - Bo się i stać opłaci! (Znów tamten 
głos  kpi:)  -  Tylko  bez  sklamrzenia.  O  cóŜ  wam  chodzi  -  wstajecie  o  dziewiątej,  wypoczęci, 
wywczasowani.  Potem  naciągasz  futro(!)  na  grzbiet  i  idziesz  jak  dostojnik,  jak  zasłuŜony, 
postać parę godzin na jednej z głównych ulic, aby cię wszyscy mogli oglądać i nacieszyć się 
tobą  do  woli.  Ty  zaś  ze  swej  strony  moŜesz  wtedy  podglądać  innych  ludzi.  Spieszą  oni  jak 
opętańcy w tę i tamtą stronę, a ty co? - a ty nasycasz się beztroską. Potem dostaniesz zupki. 
Wracasz do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem moŜesz poczytać gazetki, jeśli lampa nie kopci. 
CzegóŜ chcesz? - Ŝyjesz jak filozof. (Z innej strony ktoś głosem bardzo smutnym zwierza się 
sąsiadowi:)  -  Na  Ŝaden  sposób  nie  mogę  znaleźć  pracy.  Byłem  juŜ  tu  i  tam.  I  co  wieczór 
wracaj do ogrzewalni. Mnie juŜ gardłem wyłazi ta wygoda. Odniesiesz czasem jakiś pakunek, 
Ŝ

eby  nóg  nie  wyciągnąć  z  głodu.  I  to  jeszcze  musisz  się  strzec,  bo  są  zawodowi,  co  tylko 

patrzą, aby cię przegnać. (Skądinąd ktoś zaczyna mu doradzać:) - Mógłbyś spróbować z nami. 
Robota  jest  krótka,  odpowiedzialna,  tyle  Ŝe  nieco  denerwująca.  Idzie  dobrze  -  to  moŜesz  na 
parę ładnych miesiączków emigrować z ogrzewalni i zamieszkać choćby  w Europejskim. A, 
potem,  jeśli  okoliczności  znów  się  inaczej  złoŜą,  wracasz  do  ogrzewalni,  jeśli  jeszcze  nie 
gdzie indziej. CzegóŜ chcesz? śycie masz bogate, urozmaicone. Trzeba je tylko umieć sobie 
urządzić.  (Kto  inny:)  -  Nie,  nie.  Niech  on  lepiej  z  nami  nie  próbuje.  Jest  za  głupi  do  takiej 
roboty.  -  On  jeszcze  ciągle  chce  zapracować.  To  jeden  z  tych,  co  się  zarobi  jak  wół. 
Tymczasem trzeba inaczej - - CzyŜ ktoś z nas jest winien niesprawiedliwego podziału dóbr - 
(Skądinąd:) - PrzyłóŜcieŜ do pieca! PrzecieŜ sama słoma nikomu kości nie wygrzeje. - I cóŜ 
będę  przykładał?  Ten  węgiel,  co  go  nie  ma?  -  A  draństwo,  panie.  Inni  nie  wiedzą,  co  z 
węglem  robić!  (Inaczej:)  -  Grunt  to  kalkulacja,  panowie.  Grunt  to  obliczenie.  Wewaliliście 
wszystek węgiel przedtem, to teraz szczękajcie ząbkami! (Inny:) - Znikąd nie ma rozgrzewki. 
Ani  z  zewnątrz,  ani  od  wnętrza.  Chyba  na  kpiny  nazwali  to  ogrzewalnią.  -  A  ty  byś  od 
wnętrza  wolał!  -  A  ty  nie?  (Po  chwili)  Zawszeć  to  godniejsze  człowieka,  co  od  wnętrza. 
Jedna,  druga  kropelka...  -  Aaa,  proszę,  co  za  zachcianki.  Adam.  Właściwie  nie  to  jest 
najwaŜniejsze, Ŝe wszedł. Był wśród nich juŜ od chwili. Nic się nie działo wśród nich, co by 
nie  działo  się  w  nim.  Ale  teraz  drzwi  ustąpiły  (bez  trudu  -  w  taki  mróz!)  i  Adam  uzyskał  w 
oczach  ten  obraz,  którym  uporczywie  Ŝyła  dotąd  pamięć  i  wyobraźnia.  Obraz  wewnętrzny 
Adama  -  i  wnętrze  ogrzewalni.  W  tej  chwili  Adam  jest  porządnie  ubrany,  czarno.  Szeroki 
kapelusz malarski, ciemny krawat. W ręce wlecze za sobą jakieś worki czy torby. Podszedł do 
najbliŜszej  grupy.  Odtąd  przestrzeń  wewnętrzna  Adama,  otwarta  tamtym  ludziom,  wzbiera 
nimi. Rzeczywistość. - Przepraszam. MoŜe mnie sobie przypominacie... Opatrzność zrządziła, 
iŜ pewnego razu deszcz i wichura zagnały mnie do waszego schroniska... Bracia, odtąd jakaś 
siła nagli mnie tutaj znowu. Ja nie mogłem nie powrócić tutaj. Na kaŜdym kroku szła za mną 

background image

wasza  nędza,  bezdomność,  wasz  głód  -  (Milczenie  najzupełniej  obojętne)  Adam.  Nie 
wiedziałem, jak wrócić.  Szukałem dróg. Szukałem środków. Dziś po raz  pierwszy...  (Ktoś z 
tych, co najbliŜej byli:) - Czego chcesz? Nie masz gdzie kości połoŜyć na tę noc - to juŜ, tu 
jest  miejsce.  Nikt  nikogo  nie  wygania,  bo  niczyje.  Miejskie.  Tylko  się  spiesz,  bo  mogą 
nadejść  inni.  W  taki  mróz  nikt  się  nie  szwenda.  (Inny:)  -  A  moŜeś  ty,  braciszku,  z  lekka 
podwiany,  bo  gadasz  jakby  od  rzeczy.  Adam.  Nie  zrozumieliście  moich  zamiarów.  Nie 
przyszedłem  mieszkać  do  ogrzewalni.  -  No  to  się  wynoś  gdzie  indziej.  Nie  przyszedłeś 
mieszkać  tutaj,  to  czego  od  nas  chcesz?  -  Adam.  AleŜ  nie.  AleŜ  nie.  Przyniosłem  wam  coś 
niecoś z jedzenia i z odzieŜy. To od dobrych ludzi. - A - dobrodzieje. I ty teŜ dobrodziej. A - 
to co innego. (Adam zaczyna wypróŜniać torby i worki. Wyrzuca ich zawartość na legowisko 
pierwsze  z  brzegu)  (Tamten  -  patrzy  z  ukosa:)  -  No  i  co  z  tym?  Adam.  To  dla  was.  -  Dla 
kogo?  "Dla  was".  Łby  sobie  pourywają.  (Stąd  i  stamtąd:)  -  Dla  mnie!  -  Tutaj  płaszcz!  - 
Chleba.  Nie  jadłem  nic  od  rana!  -  Coś  bym  przetrącił!  -  A!  jest  i  rozgrzewka!  (Skądinąd:)  - 
Dobrzy ludzie! Dobrodzieje! (wyraźny zgrzyt) (Z kąta:) - Co tam za hałasy? - Trzymaj gębę. 
Tu przynieśli Ŝarcia i szmat. - Kto przyniósł? - A jakiś! Wygląda na trąconego. - Od kogo? - 
Od dobrodziejów. - Nie potrzeba! - To ci, którym chciałeś wybijać szyby. - Chciałem i chcę. 
Inny się obeŜre, wysiedzi w cieple, a potem, jak juŜ powydziera i z dziesięć razy odłata - nuŜe 
Ŝ

ebrakowi. Dobrodzieje!... (Tymczasem młody człowiek do Adama:) - Panie, nie wiedziałby 

pan  o  jakiej  pracy?  Adam.  Poszukamy.  Nie  zechce  pan  przyjść  do  mnie  jutro?  -  -  Gdzie?  - 
Basztowa  1.  -  Przyjdę  z  rana.  -  Dobrze.  (Z  kąta:  -  z  naciskiem:)  -  He,  ty!  Słuchaj  no, 
dobrodzieju  od  dobroczyńców,  zabieraj  się  z  tym  wszystkim!  (W  sąsiedztwie  bezpośrednim 
Adama  -  z  cicha:)  -  Swoją  drogą,  panie,  tu  w  oczy  kole  kaŜdy  porządnie  ubrany,  kaŜdy 
niegłodny.  (Inny:)  -  Mógłby  o  nas  magistrat  lepiej  dbać!  (Inny:)  -  A  moŜe  zechciałby  pan 
jakiś drobiaŜdŜek z biŜuterii? (Inny:) - Odwal! (Z kąta - uporczywie:) - No, słyszysz, zabieraj 
się,  mówię,  bo  wstanę.  Zabieraj  się,  pókim  dobry.  (W  pobliŜu:)  -  Panie,  mnie  by  potrzeba 
jakiego palta. Adam. Postaram się następnym razem. - Czekaj tatka latka! (Inny:) - Będzie na 
drugą  zimę,  jak  wyciągniesz  kikuty.  (Ten  z  kąta  wstał:)  -  Mówię  ostatni  raz.  A  wy 
rozumiecie,  hołoto?!  Jak  wam  kto  w  gębę  napluje,  to  teŜ  weźmiecie.  Siedzi  to  draństwo  po 
pałacach,  wygrzewa  się,  baluje,  kpinkuje,  przepija  od  czasu  do  czasu  likierem;  a  jak  im  od 
czasu  do  czasu  wyobraźnia  taka  przyjdzie,  to  ci  rzucą  ochłap.  Szmatę  znoszoną  albo 
spleśniały chleb. A ty się kłaniaj, nazywaj dobrodziejami i całuj ręce. A to jest wszystko jedna 
niesprawiedliwość i krzywda. Rozumiecie? Za co tamten chodzi w garniturze i pod krawatem 
-  a  ja  nie  mam  czym  grzbietu  zasłonić?  Dość,  dość.  Niech  lepiej  znika  z  oczu.  (Z  kąta 
pomruk)  (Adam  spuścił  oczy,  milczy  jak  smagany.  Wszystko  odnosi  do  siebie)  (Tamten:)  - 
Lepiej odpluńcie im tym samym, czym splunęli na was. (Ludzie porozbierali juŜ przyniesione 
przedmioty.  Przymierzają)  (Tamten  z  kąta  -  przeskoczył  teraz,  tak  jak  stał,  na  środkową 
pryczę:)  -  śebyś  się  nie  tknął  Ŝaden!  No  rozumiecie!  Bo  pozabijam!  (JuŜ  jest  wokół  niego 
kilku innych jak mur) No rozumiecie! Niech wszystko pozabiera z powrotem. Niech wszystko 
pozabiera  z  powrotem.  Więcej  to  warta  niŜ  pierwszy  lepszy  strzęp.  (Stąd  i  stamtąd:)  - 
Trzymaj  gębę.  Nie  oddajemy.  (Wtedy  on  zaczyna  walić  na  lewo  i  na  prawo  jakąś  lagą)  -  A 
hołoto  Ŝebracka!  Ścierwo!  (Uginają  się  wokół  niego.  Któryś  usiłuje  go  zepchnąć  z  ławy. 
Ułapili  go  za  golenie  -)  -  E,  bo  i  my  potrafimy!  (Teraz  ktoś  uchwycił  za  koniec  lagi. 
Zaczynają  się  szamotać)  Adam.  (patrzy  przeraŜony.  Usiłuje  coś  powiedzieć.  Opadają  mu 
ręce)  Bracia,  bracia.  Źleście  mnie  zrozumieli.  (Głośniej:)  -  Źleście  mnie  zrozumieli!  (Krzyk 
znad głowy:) - Won, won! (Adam odsuwa się, zostawiwszy wszystko w nieładzie. Teraz jest 
sam, tylko w sobie nosi pełny obraz tego szamotania i zgiełk. Słyszy, jak tętna biją, wyczuwa 
tępy  ucisk  ciemienia.  Ból  rozdarcia  pogłębił  się  poczuciem  bezradności  -  -)  2.  -  -  W  tym 
czasie  światło  latarni  znajdującej  się  opodal  rozdzieliło  wyraziście  jego  cień  od  samej  jego 
postaci.  Adam  odczuwa  to  jako  uobecnienie  kogoś  obcego.  Odczuwa,  Ŝe  nie  jest  sam. 
Pomiędzy  nim,  a  "uobecnionym"  nawiązuje  się  taka  rozmowa  (która  cała  przebiega  w 

background image

atmosferze napiętego skupienia). Nie wiadomo bowiem, czy to rozmowa z samym sobą, czy 
rzeczywiście  z  kimś  odrębnym.  "Tamten".  Nie  jest  rzeczą  zbyt  łatwą  odróŜnić  myśli  własne 
od  tych,  co  przychodzą  z  zewnątrz.  "Adam".  To  znaczy  -  -  To  znaczy,  Ŝe  w  pewnym 
połoŜeniu naleŜy uznać  za własne pewne odruchy,  a nie doszukiwać się ich przyczyny  poza 
sobą. - Czy ktoś drugi moŜe tak szczelnie przykładać swoje myśli do naszego mózgu, aby nie 
wydał  się  odstęp  między  naszym  umysłem  a  myślą  podsuniętą.  Odstęp  lub  przerwa...  - 
Zapewniam  cię,  Ŝe  nie.  Rozumowanie  twoje  jest  najsłuszniejsze  w  świecie.  -  A  do  czego 
prowadzi? - - Do nieprzeceniania sił. - Do czego? - Do odsunięcia szaleńczych przedsięwzięć! 
-  I  do  czego  jeszcze?  -  -  Do  odwrotu!  -  -  Widzisz,  to  wszystko  ma  sens  o  tyle,  o  ile.  CóŜ 
poradzisz na złą wolę, na upór? Zostaną tym, czym  chcą pozostać. Nie będzie w tym twojej 
winy. - Rozumowanie twoje jest najpoprawniejsze w świecie - - Widzę, Ŝe mam do czynienia 
z człowiekiem rozsądnym, który nie porywa się na nadludzkie... - Dzięki rozumowaniom tak 
poprawnym, jak twoje, idziemy  coraz głębiej na  dno. Ale zaraz: "jak twoje" - doprawdy  nie 
wiem: "twoje czy moje". Ale jeśli "twoje", to czyje? PrzecieŜ nie ma tutaj nikogo - (Tylko na 
dalszym  planie  jakiś  człowiek  oparty  bezwładnie  o  latarnię)  -  No  oczywiście.  Nie  zaprzątaj 
się  tym.  Myśl  tak:  przecieŜ  ja  nie  jestem  kariatydą  świata.  Jestem  inteligencją,  której  całym 
zadaniem - wydobyć właściwy obraz świata, o resztę nie troszcząc się zupełnie. Myśl tak! Ty 
równieŜ  jesteś  inteligencją.  Zatem  podlegasz  prawom  inteligencji.  Wystarczy,  jeśli 
zatrzymujesz obraz świata w twojej myśli. Nie masz Ŝadnego obowiązku podkładać pod jego 
ocięŜały  kadłub  twoich  bark.  Są  zbyt  znuŜone.  -  Doprawdy  nie  wiem,  czy  myśli  te  są  moją 
własnością,  czy  teŜ  podpowiada  mi  je  ktoś  -  -  Nie  chcę  Ci  ciąŜyć.  -  Zostań  sobą.  Dokończ 
rozpoczętych płócien. Potem - zrób wystawę. CóŜ moŜesz uczynić innego? - Owszem, radzę 
ci - nie powracaj nigdy do ogrzewalni, jeśli nie chcesz zaszkodzić!... - Komu? - Wyzwoleniu 
tych  ludzi.  Trzeba  poczekać.  To  się  musi  dokonać  powoli,  od  wewnątrz.  Z  pośrodka  nich 
musi  wypłynąć  samorzutnie  i  dojrzeć.  Tymczasem  ty  chciałbyś  tam  zapewne  przenosić 
szczegóły, które są im obce. - Na przykład? - Na przykład, kazałbyś im modlić się - prawda? 
Pracować - dźwigać tzw. krzyŜ? - - No? - Widzisz, nie o to chodzi. Trzeba im dać dojrzałość 
ludzką. - AleŜ posiadasz umiejętność wytryskiwać myślą tuŜ obok mojej. Znów nic nie mogę 
rozróŜnić... No więc... dojrzałość ludzką - to znaczy? - To znaczy - tę, która jest podyktowana 
warunkami  ludzkiego  bytowania.  -  Usiłujesz  jednak  wciąŜ  omijać  pewne  punkty.  Zaczyna 
mnie to dziwić. - Bo jesteś szaleńcem, a ja muszę za ciebie mieć rozsądek i umiar. - Znówem 
gotów pomyśleć, Ŝe jesteś mną. - AleŜ oczywiście. - ByłŜebym rozbity na ciebie i tego, który 
ciągle  we  mnie  się  dźwiga  i  ciągle  domaga  się  więcej  -  -  Bynajmniej.  Ja  stanowię  tylko 
czynnik równowagi twojego "ja"... (Mijają człowieka opartego bezwładnie o latarnię) ... tego, 
który teraz Ŝąda ode mnie, aby zapytać tego człowieka (Pyta głośno:) Czemu tu stoisz? - AleŜ 
cicho!  Nie  przerywaj  mu  snu  -  -  Snu?  Jest  wyraźnie  wycieńczony  i  z  wycieńczenia...  -  (nie 
kończy). A przy tym jest w nim coś więcej niŜ Ŝebrak oparty o latarnię. - CzyŜby? Nic o tym 
nie wiem. - A właśnie. W nim jest obraz. - Ach tak, dla ciebie wszystko ma wartość obrazu. 
Jesteś malarz. - Obraz pozamalarski. Obraz nieuchwytny mojemu oku, a który trawi od dawna 
moją  duszę.  -  Nie  poddawaj  się.  Odstąp.  Zapomnij.  Adam.  (jakby  nie  dosłyszał)  Obraz  i 
podobieństwo.  -  Podobieństwo?  Czyje?  -  Nie  wiesz!  Więc  jednak  jest  sfera  w  mojej  myśli, 
której  u  ciebie  brak.  Więc  ty  jednak  nie  wyrastasz  z  mojego  umysłu  jak  własna  moja  myśl. 
Ha,  odkryłem  cię.  Odkryłem  cię  tym  obrazem  i  podobieństwem,  którego  nie  chcesz  znać,  o 
którym nie chcesz wiedzieć... choć wiesz - - A, czekaj - obraz i podobieństwo. Widzisz - on 
jest  dzieckiem,  on  jest  synem.  Ja  tak  samo.  Ty  ...  -  Ja  nie.  Nigdy.  -  Nie?  -  A  zatem  wielkie 
zwierciadło świata w tobie świeci pustką, matową pustką twojego bytu, której nie rozświetla 
nic.  -  Powiedziałem  ci,  Ŝe  jestem  inteligencją.  To  mi  wystarcza.  Tobie  równieŜ.  -  Usiłujesz 
wmówić  we  mnie.  Jednak  fakty  przeczą.  O,  widzisz  tego  człowieka  opartego  na  słupie 
latarni? - Nie przyciąga mojej inteligencji. Przestał stanowić dla mnie zagadnienie. Mogę go 
ominąć.  -  O,  ileŜ  w  tobie  brak,  ileŜ  w  tobie  brak!  (Teraz  juŜ  po  drugiej  stronie  Adama 

background image

rozpościera się równy i nieprzerwany mrok ulicy. Minął światło latarni od tej strony, po której 
wydobywało z niego cień. Nie ma "tamtego". Adam dźwiga włóczęgę ramieniem. Wlecze go, 
utykając  tym  silniej  na  prawą  nogę.  -  No  chodź,  przyjacielu.  Nie  mówisz  nic?  Ręce...  ho, 
zmarzłeś...  Nie  moŜesz  iść...  No,  chodź!  Prawie  go  wlecze  na  plecach.  -  No,  chodź. 
Uratowałeś  mnie.  3.  Adam  z  obrazem  człowieka.  Człowieka-Chrystusa.  "Ecce  Homo".  Czy 
właśnie ten obraz musiał narosnąć w jego duszy od widzenia ludzi opuszczonych? Los obrazu 
i los człowieka. Adam jest malarzem. Przybory leŜą na ziemi. Rzecz dzieje się znowu w nim. 
- Ty jesteś ciągle głębszy od mego widzenia. I ciągle dalszy. Nie mogę Cię wydobyć z mego 
wzroku.  To  znaczy  -  zaraz  -  to  znaczy  -  CzyŜby  się  nie  godziło  juŜ  z  Tobą  to,  co  noszę  w 
moim  widzeniu,  i  to,  co  ogarniam  duszą?  Milczy  widzenie.  -  -  Za  co?  Za  co?  Powiedz,  co 
jeszcze  więcej  mogę  uczynić  dla  Ciebie  w  nich?  -  -  Jak  moŜna  pytać  o  to  ciebie,  który  nie 
znałeś  miar!  A  ja,  a  ja  -  ciągle  szukam  linii  tego,  co  obejmuję  bez  Ŝadnych  konturów,  i 
szukam  odcisku  tego,  co  noszę  w  sobie  bez  cięŜaru.  I  tak  cięŜar,  który  odciskam,  i  kontur, 
który kreślę - nie jest Twoim zarysem ani Twojej odciskiem piękności.  Oni są!! O ileŜ tutaj 
chodzi  przeświadczeń,  o  ileŜ  odmiany  w  widzeniu!  -  Odmień  mój  wzrok!  Ja  nie  mogę  juŜ 
więcej. Ja nie mogę. Prócz tego jestem im niepotrzebny. Najwyraźniej. Powiedz, jak wybrnąć 
z tego - - - Ja jestem im niepotrzebny. Tak. Stwierdziłem to. Przekonałem się o tym. Dlaczego 
nie mogę przekonać Ciebie? Powiedz sam, co ze mnie zostanie, jaki będzie ze mnie poŜytek, 
jeŜeli  Ty  odrzucisz  mój  obraz,  a  oni  odrzucą  mnie?  -  -  -  -  A,  a,  a.  Znów  jesteś  ponad  moją 
myślą. Przemawiasz wśród niej - cisza, cyt... Jest to chwila groźna i cudowna. Cisza - cyt cyt - 
cyt. Tylu ludzi na świecie Ŝyło tym, Ŝe nie mogło sprostać tej chwili; jej urok przytłoczył ich 
słabość.  Czy  ja  sprostam?  -  A  więc:  tak,  tak...  Ja  będę  wartał  tym  wydziedziczeniem,  będę 
wartał tyle, ile utracę. Ile zagubię. Ile pozbędę. Tak, tak. - Tak, tak. Ale powiedz - czy moŜesz 
tego Ŝądać od człowieka? Czy moŜesz tego Ŝądać ode mnie? Jak mam przestać być tym, kim 
jestem? - - (Adam znów pracuje z pasją, z Ŝarem. Trwa to przez chwilę. Podczas tego dają się 
dosłyszeć takie słowa:) Ty musisz przybrać dla mnie ten kształt. Ten kształt, który obejmuję 
duszą,  i  te  plamy  barwi  na  płótnie  -  i  Ty  w  tylu  ludziach  -  to  jedno  -  (Z  wysiłkiem:)  -  To 
jedno! (Odstępuje na krok:) PrzecieŜ tak Cię utrwalę w tylu, tylu ludziach. (Odstępuje jeszcze 
na krok:) - CóŜ w tym jest złego? - Czy moŜe się to sprzeciwiać Tobie? - (Odstępuje jeszcze 
dalej:)  -  Nie.  Nie.  (Przesilenie:)  -  Tylko  to  nie  jesteś  Ty.  Jesteś  obcy.  Jesteś  daleki.  Coraz 
bardziej obcy temu, którego znam. - - - Utraca Cię mój wzrok - - a równocześnie widzę Cię 
coraz  przenikliwiej.  -  Jak  to  moŜe  być?  (Wpatruje  się  w  obraz  ponownie:)  -  Ale  to  nie  Ty 
jesteś  -  Więc  to  nieprawda,  Ŝe  utrwalam  Cię  w  tylu  ludziach.  W  tylu  duszach.  (Odkłada 
paletę,  pędzle.  Podchodzi  ku  oknu.  Patrzy  na  Wisłę)  (Ktoś  wszedł)  -  Znów  patrzysz.  Nie 
malujesz  -  (Adam  nie  odwraca  głowy:)  -  Czy  to  ty,  Maks?  4.  Spowiedź  Adama.  Twarz 
spowiednika jest przesłoniona dłońmi. Zaledwie moŜna się domyślać miejsce, gdzie w cieniu 
błyszczą oczy, A moŜe są teraz przymknięte. Prócz tego obie postacie zaledwie odcinają się w 
mroku  zapadającego  dnia.  Tworzy  to  dziwną  całość  z  szeptem  słów  ich  obu.  -  CóŜ  więcej 
jeszcze  masz  do  wyznania,  mój  synu?  Adam.  (milczy)  -  MoŜe  dręczą  cię  jakieś  pokusy  lub 
niepokoje?  -  Tak.  Największą  moją  pokusą  jest  ta  myśl,  Ŝe  jednak  moŜna  miłować 
inteligencją. Samą inteligencją. śe to wystarczy. - JakŜe to rozumiesz? - Widzę w tym jedyne 
moŜliwe wyzwolenie od tych wszystkich spraw, którymi zaprzątałem ojca tak długo. - Zaraz, 
mój  bracie.  Chwileczkę.  W  tym,  co  powiedziałeś  teraz,  zbyt  wiele  jest  rezygnacji. 
Zgodziłbym  się  na  to,  gdyby  nie  to  poczucie,  Ŝe  tkwi  w  tym  jeszcze  więcej  niepokoju.  - 
JakŜeŜ, mój ojcze? PrzecieŜ wiem, Ŝe jestem dla nich niepotrzebny, a równocześnie Bogu nie 
jest potrzebna moja sztuka. - Mylisz się, mój bracie. I tym im jesteś potrzebny, i Pan Bóg po 
ojcowsku  patrzy  na  twoją  twórczość.  PrzecieŜ  ona  do  Niego  przybliŜa.  PrzecieŜ  usiłujesz 
szukać  w  niej  Jego  chwały.  -  OtóŜ  właśnie.  Niech  ojciec  powie,  jak  to  moŜe  być!  -  Ma  się 
głębokie przeświadczenie, Ŝe tak, Ŝe najzupełniej tak - a równocześnie coś od spodu, coś od 
dna rozsadza to przeświadczenie. Obraca je wniwecz - CóŜ wtedy pozostaje z nas? CóŜ wtedy 

background image

zostaje z nas przed Bogiem? - Samo chyba odrzucenie? - - Istotnie. Wtedy z nas nie pozostaje 
nic. Wtedy z nas samych nie zostaje nic. Ale wtedy, właśnie wtedy - to, co zostaje w nas - to 
tylko łaska Jego. - CzyŜ łaska Jego nie wiąŜe się z poczuciem synostwa? CzyŜ moŜe trwać w 
nas  jako  świadomość  wydziedziczenia?  -  Tak.  Zdawałoby  się  to  rzeczywiście 
nieprawdopodobnym, gdyby nie jeden fakt. Ty wiesz, mój bracie: "Ojcze mój, Ojcze, czemuś 
mnie  opuścił?"  -  "Ojcze,  jeśli  moŜe  być,  niech  odejdzie  ten  kielich..."  -  A  przecieŜ  On  był 
Synem  nie  tylko  przybranym.  (Chwila  milczenia.  Jakby  szukał  odpowiedniego  słowa)  Ale 
było to właśnie w chwili, kiedy na nowo przybierał synów odrzuconych. To była właśnie taka 
chwila. - Ale ja nie mogę. Ja nie zdołam. Jeśli oni w ogóle nie potrzebują mnie, jeśli nie mam 
wśród nich Ŝadnej racji bytu... Jeśli po prostu nie mogę się ostać wśród nich jako ja... to jakŜe, 
jakŜe jako narzędzie ich przybrania za synów?... - Te rzeczy całkiem nie wynikają wzajemnie 
ze siebie. Kto wie, czy najwięcej nie znaczy  właśnie twoje odrzucenie wśród nich - - Ale w 
takim razie oni odbiorą mi prawo do mojej sztuki, do mojej twórczości. - Niezupełnie. - No 
więc zrozum, mój ojcze. PrzecieŜ nie mogę miłować równocześnie, bo nie mogę miłować po 
połowie.  Są  to  dla  mnie  dwie  otchłanie,  które  ciągną.  Nie  moŜna  pozostawać  ciągle  w 
połowie  drogi  między  jedną  a  drugą.  -  Dlaczego  patrzysz  na  to  w  ten  sposób?  Wszystkim 
moŜna miłować Boga  - - Wszyscy  teŜ twierdzą to samo. Dlaczego więc  dla mnie ta prawda 
ogólnie przyjęta nie staje się prawdą? - Nie wiem. Są jeszcze róŜne kierunki w duszach, róŜny 
przebieg  oczyszczeń.  -  A  tak.  Właśnie.  Zacząłem  znajdować  brud  w  tym,  co  dawniej  było 
ideałem. - Być moŜe. Oczyszczenia są dla posłannictw. - CóŜ mi powiesz na to, mój ojcze? - 
Daj  się  kształtować  miłości.  -  Jak?  -  Nie  wiem.  Twoja  miłość  jest  twoją  własnością,  jest 
dobrem tobie udzielonym. Ja nie mogę sądzić twej miłości aŜ do najmniejszych jej drgnień - - 
Gdybyś  jednak  zechciał  przewaŜyć.  Nakazać  coś  lub  zakazać,  odrzucić  lub  uznać  -  -  To  są 
zbyt wielkie sprawy i zbyt waŜne. Takich spraw nie nakazuje się miłości. Przemyśl. Nasz Pan 
dokonuje  przez  nią  tylu  dóbr,  tylu  ogromnych  dóbr.  Ona  mas  łączy  z  Nim  bardziej  niŜ 
cokolwiek  innego.  Bo  w  niej  odmienia  się  wszystko.  (Znów  milczy  przez  chwilę,  jakby  nie 
mógł dobrać wyrazu. Wreszcie znalazł. Dorzuca bardzo cicho:) - Daj się kształtować miłości. 
Adam, zaledwie podniósł się z klęczek i odchylił dłonie od twarzy, zaczyna iść przed siebie 
krokiem  zrazu  niepewnym,  potem  stanowczym.  Mija  zapewne  wiele  ulic,  przechodzi  wiele 
progów przyczajonych poniŜej stóp. Idzie. 5. Drzwi otwierają się i otacza go znów znajomy 
tłum mieszkańców ogrzewalni. MoŜna wyczuć, Ŝe wyłonili się wokół Adama jako dotykalna 
rzeczywistość, długo przedtem sprawdzana wyobraźnią przepracowana pamięcią. Teraz nagle 
wyrośli  Ŝywi  spoza  zrębów  długotrwałego  sprzeciwu  serca  i  uporu  woli.  Są  tedy  ci  sami  i 
podobnie  rozrzuceni  w  mrocznej  przestrzeni.  Skoro  tylko  ktoś  z  nich  zauwaŜył  Adama, 
zawiadamia  swego  sąsiada.  -  A,  to  on.  -  Jeszcze  mu  się  nie  znudziło?  -  Powinno  mu  było 
wystarczyć...  Adam.  (jest  to  ostatnia  myśl,  streszczająca  wątek  poprzednich)  Tak,  mnie 
wystarczyło.  Nie  wystarczyło  Jemu.  (Ale  myśl  ta  jest  ostatnia.  Teraz  mają  przyjść  słowa.  A 
słowa  zaczynają  się  pozornie  w  innym  punkcie  niŜ  przebrzmiała  ostatnia  myśl.  I  Adam 
odzywa się głośno:) - Bracia moi, czy przyjmiecie mnie dziś? Udało mi się znów zebrać coś 
dla was. (Głosy:) - A owszem, owszem - - A dla mnie to palto pan masz? - A tę drobnostkę, 
pamięta  pan?  -  Dziś  moŜe  pan  bezpiecznie  robić  swoje,  bo  nie  ma  tego  Wiktora.  To  jego 
sprawka  ta  cała  awantura.  Inni  nie  odwaŜyliby  się  bez  niego.  A  do  niego  juŜ  się  zabrała 
policja... (ZbliŜają się jeszcze inni:) - A dla tego Stefka toś pan widocznie coś znalazł. JuŜ nie 
przychodzi  do  ogrzewalni.  Adam.  A  tak,  rzeczywiście.  -  My  nie  mamy  nic  przeciw  temu, 
Ŝ

ebyś  pan  przychodził,  panie  ten....  My  rozumiemy,  Ŝe  społeczeństwo  musi  się  opiekować 

nami. - Jasna rzecz. - Zawsze to wygodniej brać gotowe niŜ łazić po Ŝebranym. Ale - Ŝeby to 
było tego dość. I tak się musisz zwlec i stanąć tu i tam na rogu. (Rozwijają przyniesione przez 
Adama worki i torby. Zaczyna się jazgot wokół zdobyczy:) - Ten koŜuch to dla mnie - - Ale, 
gołymi kośćmi człowiek świeci - - CzegóŜ chcesz? Masz płaszcz po starym Pawalcu - (Inni:) 
-  A  tu  jakieś  inne  strzępy  -  -  O  ludzie!  to  juŜ  co  najgorsze  -  -  Ten  Wiktor  miał  duŜo 

background image

słuszności.  (Któryś  -  do  Adama:)  -  Rozumie  pan,  oni  tak  mówią  "słuszność",  bo  Wiktor 
nakrzyczał wiele o zdartych łachach, które ten i ów rzuci nędzarzowi. Ale prawdę mówiąc, to 
jemu  o  duŜo  więcej  chodziło.  Rozumiesz  pan?  Adam.  Rozumiem  i  uznaję.  (Ten  sam:)  No  i 
co, panie? - No i co? PrzecieŜ nie zwalę wszystkiego, co jest. - A miałbyś pan po temu chęć? - 
JuŜ mnie i inni o to pytali - - A pan co? - (Wokół przedmiotów:) - Te koszule to jak z worka. - 
Chcielibyście z jedwabiu. - Nie chciałby kto - - Jedzenia to dziś niewiele przyniósł. - Co się 
wam nie podoba; brać co jest; nie przebierać! - Gorzej, bo nie ma przebierać w czym. (TenŜe 
sam nalega na Adama:) - A pan co? Adam. Nie wiem. Bogaci po to są, aby z dóbr wydzielać 
ubogim.  -  Ale  to,  panie,  juŜ  gardłem  wyłazi  -  ubogi  -  ubogi  -  (Wokół  przedmiotów 
przebieranych) - Bo się juŜ, widzicie, państwu znudziła ta dobroczynność. - Nie wiem, czy i 
jego  tu  uświadczymy  kiedy  jeszcze.  (TenŜe  do  Adama:)  -  Nie  wiem,  czyś  pan  obrał  dobrą 
drogę.  Dziś  powiedzieć:  "ubogi",  "Ŝebrak"  takiemu  jak  Wiktor  albo  ja,  to  jakbyś  w  gębę 
napluł. My nie jesteśmy, panie, Ŝebracy z zawodu. My jesteśmy ofiarami porządku, ustroju - 
jak  pan  chcesz.  (Rozbierający  dary:)  -  Słuchaj  no  pan,  -  E,  bo  my  bardzo  dziękujemy,  Ŝe  o 
nas...  -  Tak,  my  nic  nie  mamy  przeciw...  -  Ale  jakbyś  pan  tak  zechciał  powiedzieć 
dobroczyńcom, Ŝeby niektóre łachy schowali dla siebie. śe juŜ dziad to nie znaczy, Ŝe musi w 
strzępach chodzić. (Ten, co mówił z Adamem:) - Bo i po co jeden z drugim mówisz: dziad? 
(Ktoś:)-  No,  a  co  powiedzieć?  -  To  jakbyś  pod  gardło  ścisnął.  (Ktoś:)  -  A  czemuŜ  by  nie 
nazwać rzeczy po imieniu? (Inny:) - Kiedyś taki bogacz, to się zabieraj. (Inny:) - Jak Wiktor. 
(TenŜe:)  Głupiście!  Mocnoście  głupi.  (Jakiś:)  Widzicie  mądralę.  (TenŜe:)  -  No  pewnie. 
Przyuczyliście  się  dziadowskich  zwyczajów,  to  się  dziadami  głosicie.  (Któryś:)  -  A  ty  co? 
(Tamten:)  -  A  ja  nie!  A  ja  się  będę  prawował!  (Inny:)  -  To  cię  wykwitują  jak  Wiktora. 
(TenŜe:)  -  Wiktor  był  zbój.  Mieli  prawo.  (Któryś:)  -  A  tyś  nie  jest  zbój?  -  i  prawo  znajdą. 
Adam: (patrzy na to wszystko rozszerzonymi oczami) (TenŜe:) - Ja juŜ tego pana starałem się 
przekonać.  (Ktoś:)  -  CóŜ  on  ci  poradzi?  On  tylko  przyniesie,  co  mu  dadzą.  Sam  nie  jest 
bogacz. (Jakiś:) - O, nie jest. Wiem dobrze, bom u niego spał. - Ale! na nocowanie bierze? - A 
jakŜe, bierze pierwszego lepszego obdartusa. - Cie, cie... Co on? (Ktoś:) - Bo i zgadniecie? - 
Urzędnik jaki albo profesor. (Ktoś:) - Gdzie tam . Zgadnijcie. - Malarz. (Rozmowa się rwie) 
(TenŜe sam do Adama:) - Powiedz nam pan, jak pan o tym wszystkim trzymasz. - Bo to, Ŝe 
jeden, drugi raz przyniesiesz róŜnych łachów, to jeszcze... (Inny:) - Tu znów mówią, Ŝeś pan 
malarz  -  (Chwila  oczekiwania;  lekkie  napięcie)  Adam.  Czego  wy  właściwie  ode  mnie 
chcecie?  (Jakiś:)  -  E,  bo  nie  uwaŜaj  pan.  To  takie  niewyparzone  gęby  i  brzuchy  nienaŜarte. 
PokaŜ  im  palec,  to  całą  by  rękę  zaraz  ugryźli.  Adam.  Tak,  ale  wy  chcecie  wyraźnie  czegoś 
więcej. To widoczne. - No, jakbyś pan tak coś więcej do jedzenia i jakichś jeszcze lepszych 
szmat. Adam. Tak, tak. Ale wy chcecie coś więcej. On czegoś więcej chce (wskazuje palcem 
na głównego swego rozmówcę) - i on i on... Ja juŜ wiem. Tak, tego, co  wy  chcecie - to jest 
słuszne, najsłuszniejsze. Właśnie o to chodzi. Właśnie o to  chodzi, abyście tego  chcieli. Nie 
mieć się za wyrzutków, wydobyć się z tego trzęsawiska. Tak, to jest słuszne... najsłuszniejsze. 
(Jakiś  niespodziewany  wybuch)  Ale  dlaczego  domagacie  się  tych  rzeczy  ode  mnie? 
Oczywiście, to byłoby jedyne rozwiązanie. Jedyne ludzkie załatwianie sprawy - Ale dlaczego 
ode mnie?! To za wiele. To za wiele. (Jakaś kobieta:) - Co pan? przecieŜ nie chcemy od pana 
nic  nowego.  Przynieś,  co  moŜesz,  co  dadzą...  starczy.  Adam.  Nie...  to  znaczy,  rzeczywiście, 
wy juŜ więcej nie chcecie, ale On... wystarczyło jedno słowo. Ktoś z was wypowiedział jedno 
słowo, jedno zdanie... i wystarczyło... Wiem, Ŝe On chce... (Inna:) - Co się panu przewiduje? 
Jaki on? Adam. Bo ja - to prawda - ja chciałem się wykupić... tu jakieś palto, tam jakiś bochen 
chleba,  tu  ktoś  na  nocleg...  A  to  wszystko  nic  nie  znaczy...  bo  tak  zostają  ciągle  dziady, 
łachmaniarze,  ulicznicy...  (TenŜe  sam:)  -  A  to  juŜ  gardłem  wyłazi!  Adam.  Tak.  To  juŜ 
gardłem wyłazi. (TenŜe:) - Widzę, Ŝe mnie pan pojąłeś. (Inni:) - E, co tam, byle więcej szmat 
- - i bielszy chleb - - i coś na rozgrzewkę. Adam. (nagłe wykończenie myśli. Odkrycie:) - A 
mają powstać bracia! (TenŜe sam:) - Tak pan myślisz? Ha. Ale co z tego? Dość juŜ nagadali 

background image

podobnych słów. Adam. (jeszcze więcej siły w głosie) A mają być bracia! (Inni:) - E, co tam; 
byle od czasu do czasu jaki łach - - i byle cały - - i mięsa na przynętę - - i wódki - Adam. Nie, 
nie!  Dość!  (TenŜe  sam:)  -  TrzymajcieŜ  gęby!  Trzymajcie  dziadowski  jazgot!  Adam.  Bo  tu 
chodzi  o  człowieka  -  takiego  jak  ja  -  a  który  stał  się  synem...  -  (nagle  wychodzi)  (Ludzie  - 
wołają,  za  nim:)  -  A  nie  zapomnij  pan  drugim  razem  -  -  Hej,  a  dla  mnie  koszulę  -  -  A  dla 
mnie... - Cicho, nie widzisz, Ŝe poszedł - - A! - Hej, panie! - (TenŜe sam:) Trzymajcie gęby... 
- bo tu chodzi o człowieka... (po chwili) Trzymajcie gęby!... Nie widzicie, co się z nim stało - 
(Wielu:) - Co? - 6. Kiedy  Adam szybko przechodzi obok tej samej latarni, cień jego postaci 
gwałtownie  zostaje  oderwany  i  rzucony  na  bladą  ścianę  najbliŜszego  budynku.  Chwila  staje 
się  niesamowita.  Adam  zwalnia  kroku  i  zatrzymuje  się,  zamyślony.  Znowu  myśli  jego 
układają  się  w  dialog.  Ale  kogóŜ  to  mamy  oczekiwać  spoza  krawędzi  uporczywych  myśli 
Adama?  Czy  będzie  to  tylko  jakieś  rozdraŜnione  "atterego",  gniewnie  wplątane  w  ich  bieg? 
Czy  tylko  ono  samo  stanowi  ów  całkowity  odzew  ich  równania  w  górę,  ich  uniesienia?  - 
Jesteś  jednak  uparty.  -  Ktoś  mówi  oprócz  mnie.  -  Jesteś  jednak  uparty;  rozbijesz  się  o  twój 
upór.  Zobaczysz.  Adam.  (nie  odwraca  głowy,  wiedziony  jednak  jakimś  podświadomym 
odczuciem,  prowadzi  całą  rozmowę  jakby  poza  siebie:)  -  Aj,  najgorsze  jest  to,  Ŝe  znów  nie 
mogę odróŜnić siebie od tego, który mówi. - No oczywiście, bo wzmogła się inteligencja... - 
O  nie,  mylisz  się  -  -  Źle  się  wyraziłeś.  Nie  mów:  mylisz  się,  ale  po  prostu:  mylę  się.  -  ...A 
więc:  mylę  się...  (nagle  błysk:)  O,  nie,  zeszłym  razem  udało  ci  się  sprowadzić  sprawę  do 
granic  poznawania.  Dziś  nie  powtórzy  się  ten  błąd  -  Ciągle  się  mylisz  w  osobie.  -  Dziś  nie 
narzucisz  mi  tego  błędu.  -  A  to,  na  przykład,  dlaczego?  -  Bo  nie  zdołasz  sprowadzić 
wszystkiego do granic inteligencji. - Ho, ho... bo cóŜ? - Bo ja się daję kształtować miłości. - 
OtóŜ właśnie. OtóŜ właśnie. To zresztą zaraz widoczne. Nie ma niczego, co by tak szkodziło 
poznaniu... Rozumiesz. Wy to nazywacie miłością. A dla mnie jest to tylko cięŜar nieznośny, 
obciąŜenie  nieznośne  poznania,  zburzenie  poznania,  rozcieńczenie  poznania,  wypaczenie 
poznania,  zwichnięcie  poznania  -  Rozumiesz,  to  jest  przekreślenie  poznania.  I  dlatego  wy  - 
nie moŜecie dzielić mojego poznania, boście je spaprali, zbezcześcili, zbrukali. O widzisz, i to 
wy  nazywacie miłością.  To wy nazywacie miłością. -  - (Od tej  chwili jawi się mętny obraz, 
nieścisły, nierzeczywisty, nie odpowiadający prawdzie) - I, oczywiście, nie moŜesz wybrnąć! 
-  Aj,  ugodziłeś  blisko.  -  Wyczuwasz?  I  to  wy  nazywacie  miłością  -  to  skłócenie  obrazu, 
zmylenie obrazu, zamglenie, starganie, zniszczenie obrazu... Spalenie obrazu! - Czy to mam 
uwaŜać  za  pokusę?  -  (Nie  wiem,  o  ile  jest  prawdą,  Ŝe  Adam  popalił  niektóre  ze  swych 
płócien,  aby  stać  się  wolnym,  wolniejszym  dla  Chrystusa  w  nędzarzach  -)  -  Kusisz  juŜ  od 
dawna  siebie  samego  i  cały  zespół  sił,  które  cię przewyŜszają.  -  Znam  zwłaszcza  jedną  taką 
Siłę,  która  mnie  przewyŜsza.  Przerasta  mnie  nieskończenie  miłością.  Nie  mogę  wytrzymać 
tego  napięcia.  To  mnie  zawstydza,  upokarza  mnie  to,  ale  równocześnie  prowadzi  mnie, 
pozwala  mi  się  rozwijać...  -  O  człowiecze  nieszczęśliwy,  jakŜe  daleko  odszedłeś  od 
przejrzystości myślenia! Adam. (śmieje się głośno i dość długo) - Czemu się śmiejesz? Adam. 
(śmieje  się  dalej.  Jest  to  teraz  śmiech  zupełnie  jasny  i  szczery,  tak  jak  u  młodego  chłopca. 
Podobnie  nie  śmiał  się  Adam  juŜ  od  dawna.  Od  strony  cienia  jego  postaci  daje  się  wyczuć 
sprzeciw. Stamtąd teŜ wywodzi się cały niesamowity pogłos tego szczerego śmiechu Adama) 
- No, czemu się śmiejesz jak jeden z tych idiotów, z którymi uwziąłeś się obcować?! Similis 
simili!...  -  Przypuśćmy...  W  tej  chwili  raduję  się  tylko  tak  szczerze  na  myśl,  Ŝe  ktoś  tak 
nieporadny  jak  ja,  tak  niezdarny,  kuternoga,  moŜe  jednak  uwolnić  się  od  niezaprzeczalnej 
inteligencji  -  moŜe  wejść  w  posiadanie  czegoś,  co  ją  wymija  -  czegoś,  co  ją  odkrywa  - 
demaskuje - zdradza - -  Powtarzam: wyszedłeś z kręgu idiotów! -  Niech  będzie. Uwolniłem 
się  teŜ  za  tę  cenę  od  tyranii  inteligencji.  -  Pozbawiłeś  się  prawdziwego  obrazu  świata.  - 
Znalazłem obraz, o którym ty nie wiesz. - No i co?! - No i nie będziesz mógł juŜ udawać, Ŝe 
jesteś  mną,  Ŝe  jesteś  tym  samym.  RóŜnisz  się,  róŜnisz  bezgranicznie.  7.  Po  tym  wszystkim 
Adam  jest  jednakŜe  znuŜony.  Całymi  dniami  nie  pracuje,  nie  wychodzi.  W  wysokim  fotelu 

background image

znajdziesz  go  pełnym  zmęczenia.  Nie  dziw  się,  skoro  przewaŜyła  w  nim  ta  dziwna  śmierć, 
która  jest  początkiem  Ŝycia.  Nie  dziw  się  ani  ty,  Maryniu  -  Marynia  to  jest  siostra  Adama, 
która  właśnie  przyjechała  ze  wsi,  zaniepokojona  jego  stanem  -  nie  dziwcie  się  ani  wy 
wszyscy, którzy teraz rzadziej odwiedzacie Adama, zatrwoŜeni jego pozornym dziwactwem. I 
dlatego Marynia często pozostaje w pracowni sama ze swym bratem. Wtedy usiłuje dojść, co 
mu  dolega,  i  po  kobiecemu  wynajduje  najbliŜsze  środki  zaradcze.  -  Myślę,  Adasiu,  Ŝe 
mógłbyś u nas wypocząć. - Od czego? - Od obrazów, od nadmiaru obrazów. - Moi przyjaciele 
twierdzą,  Ŝe  nic  nie  tworzę.  A  zresztą  -  moŜe...  Maks  tak  twierdzi...  MoŜe  zdołałbym 
wypocząć. - W rzeczy samej, Adasiu, te nasze pola podolskie zrobiłyby  ci świetnie... Potem 
nagle pole się urywa, pole najbujniejszej pszenicy... i otwiera się jar. Dołem rzeka. Woda w 
niej jest przeźroczysta i jasna. Lud prosty - - Tak, moŜna by... - Mógłbyś odŜyć, oderwać się. 
- MoŜna by... i tamtym ludziom... - ale tu większa nędza. - Adasiu, właśnie chcę ci dopomóc. 
Pisano  mi  juŜ,  Ŝe  zapadasz...  -  To  zaleŜy  (Wchodzi  Wuj  Józef)  -  A,  Adamie...  -  Wuju... 
Marynia.  Doskonale,  Ŝe  wuj  przyszedł.  Usiłuję  nakłonić  Adasia,  aby  jakiś  czas  zechciał 
spędzić u nas w Kudryńcach. Wuj Józef. To świetnie, Adamie, to świetnie. Zobaczyłbyś mój 
sierociniec.  Adam.  Tak?  Wuj Józef.  No  właśnie.  Chłopskie  dzieci.  Sieroty.  Poniekąd  w  tym 
objawił  mi  się  cel  mego  Ŝycia.  Zresztą  nie  mogło  być  inaczej.  Wszystko  mnie  zawiodło. 
Tymczasem te dzieci przywiązały się do mnie jak do ojca. Widzisz, Adasiu, musimy schodzić 
w  dół.  NajwyŜszy  czas  na  to  zrównanie.  Takie  ciąŜą  na  nas  przewiny...  takie  zaniedbania... 
Adam.  Rzeczywiście,  chociaŜ  mam  nieco  inne  ujęcie...  Wuj  Józef.  No  oczywiście,  Adasiu. 
Wiem, Ŝe jesteś malarzem. Adam. NiezaleŜnie od tego... Bo na przykład, co wuj sądzi o celu 
takich przedsięwzięć? Wuj Józef. CzegóŜ chcesz? Czyni się dobrze. Biedactwa zadowolone - 
i  ja...  Człowiek  się  uwalnia  spod  brzemienia,  spod  uciąŜliwego  brzemienia  jakiejś 
odpowiedzialności.  To  wszystko  dawno  pozaciągali,  pozawlekali.  Dzisiaj  ciebie  dręczą 
wyrzuty...  Adam.  To  bardzo  prawdziwe.  -  A  jednak,  gdyby  nie  owe  wyrzuty  -  (Adam 
niespodziewanie stał się cierpki. Wuj wyczuł to) Wuj Józef. CzegóŜ chcesz? To jest całkiem 
teoretyczne  gadanie,  mój  drogi.  Te  wyrzuty  są  koniecznością  historyczną...  Adam.  (tym 
samym cierpkim tonem) EjŜe. AŜ tak? - Wuj Józef. ...społeczną. Adam. Proszę... Wuj Józef. 
CzemuŜ kpisz, mój chłopcze? Myślisz, Ŝe twoje obrazy wystarczą za wszystko? Poza nimi nie 
widzisz świata. I myślisz... Adam. Myślę coś wręcz przeciwnego. Niemniej takie myślenie na 
nic  się  nie  przyda...  (niespodziewanie  zwraca  się  do  siostry)  Czy  to  prawda,  Maryniu,  Ŝe  w 
Kudryńcach  ludzie  wierzą  jeszcze  w  miłosierdzie?  Marynia.  CóŜ  za  dziwne  pytanie?  Wuj 
Józef.  Właśnie.  Co  chcesz  przez  to  powiedzieć?  Adam.  śe  są  to  jeszcze  ludzie  o  bardzo 
pierwotnej prostocie obyczajów. Wuj Józef. Adam, jak ty to rozumiesz? (te słowa były nieco 
groźne)  Adam.  Nic  juŜ,  nic.  Wuj  ma  bardzo  dobre  serce.  Zresztą,  pewnie,  trudno,  abyś  się 
bratał z dziadami... Wuj Józef. Z jakimi znów dziadami? Adam. A prawda, zapomniałem; są 
to  w  samej  rzeczy  dzieci.  Sieroty.  Marynia.  Jesteś  straszliwie  roztargniony,  Adasiu.  Wuj 
Józef. No właśnie - Więc co? Przyjedziesz do Kudryniec? Marynia. Przyjedzie, przyjedzie na 
pewno.  Adam.  Jeszcze  nic  nie  wiem.  Wuj  i  Marynia  wychodzą.  Nie  Ŝegnają  się  nawet  z 
Adamem.  Widocznie  mają  coś  do  załatwienia  w  pobliŜu.  -  -  Adam  pozostał  sam.  DłuŜszą 
chwilę siedzi nieporuszony w swoim krześle. Potem przeciera czoło, podgarnia w górę włosy. 
Niespodziewanie  wstaje.  Idzie  bardzo  wolno  ku  stalugom.  Wiele  z  nich  mija  obojętnie. 
Wreszcie  "Ecce  Homo".  CzyŜ  nie  jest  on  bardziej  od  innych  obrazem  Adama?  Staje  przed 
nim i mimo woli pochyla się, jakby uginał się pod cięŜarem tego tematu. Teraz podnosi wzrok 
i  przez  chwilę  zatrzymuje  go  na  obrazie.  Potem  mówi  bardzo  wolno:  -  Jesteś  jednakŜe 
straszliwie niepodobny do Tego, którym jesteś - Natrudziłeś się w kaŜdym z nich. Zmęczyłeś 
się śmiertelnie. Wyniszczyli Cię - To się nazywa Miłosierdzie. - - Przy tym pozostałeś piękny. 
Najpiękniejszy  z  synów  ludzkich.  Takie  piękno  nie  powtórzyło  się  juŜ  nigdy  później  -  O, 
jakieŜ trudne piękno, jak trudne, Takie piękno nazywa się Miłosierdzie. - - (Teraz odwraca się 
z  wolna  i  błądzi  wzrokiem  przez  chwilę  po  pozostałych  płótnach.  Nagle  na  wargi  jego 

background image

wystąpił uśmiech. I Adam mówi z tym uśmiechem na wargach:) - Dziwna rzecz; chyba Ŝaden 
z moich przyjaciół w Monachium nie sprawdzał dokładności swego malarskiego widzenia w 
legowisku nędzarzy... Ani Ŝaden chyba na świecie malarz... A moŜe jednak - Bardzo dziwna 
rzecz. 8. Kwestarz. Ulica głęboka od mroku. Z głębi teŜ dochodzi odgłos stóp uderzających o 
chodnik. Są to uderzenia miarowe i odczekane naleŜycie za kaŜdym razem. Twarzy osoby nie 
widać, przeszkadza cień  drzewa, spadający jej do stóp jakby delikatna zasłona. W tej chwili 
wysunął  się  nieco  z  mroku  dla  spotkania  kogoś,  kto  nadchodzi  z  przeciwnej  strony.  - 
Przepraszam - O co chodzi... - Czy pan nie zechciałby... jakiegoś datku na ubogich z miejskiej 
ogrzewalni. (Przechodzień mierzy go wzrokiem:) - Nie. - Przepraszam. (Odsuwa się) (Tamten 
postępuje kilka kroków za nim:) - Powiedziałem panu juŜ szereg miesięcy temu, Ŝe to nie jest 
właściwa  droga.  (Kwestarz  dopiero  teraz  podnosi  wzrok:)  -  A,  to  pan...  -  śe  to  nie  jest 
właściwa  droga!  To  nie  nasila  olbrzymiego  zbiorowego  gniewu,  ale  go  rozładowuje, 
rozszczepia  jego  ostrze.  Tłumaczyłem  to  panu,  pan  sobie  przypomina.  -  Doskonale. 
Właściwie nigdy  nie odszedłem od tamtej rozmowy. -  I cóŜ? Wszystko  w niej jest słuszne i 
uzasadniane. - O nie, mój przyjacielu, o nie... - Taka odpowiedź dowodzi mi jedynie tego, Ŝeś 
pozostał  sobą.  Nie  wybrnąłeś  ze  swoich  nastrojów  czy  kompleksów,  nie  dojrzałeś  do  tego, 
aby przemienić się w rzecznika - Rozumiesz, nie przejąłeś na siebie ich dąŜeń, ich wysiłków, 
ich  gniewu,  nie  utoŜsamiłeś  się  z  nimi,  nie  zatraciłeś  się  w  nich.  Rozumiesz.  Zostałeś  sobą. 
Patronem Ŝebraków ulicznych i dziadów spod kościoła. Nie przeszedłeś siebie. Nie dojrzałeś 
do ideału ludzi wolnych. (Chwila milczenia) Zawiodłem się na tobie. Liczyłem, Ŝe dojdziesz. 
Liczyłem  na  pańską  inteligencję.  Człowiek  inteligentny  i  uczciwy  nie  moŜe  tych  rzeczy 
ujmować inaczej jak ja. Adam. To prawda. Przyrzekłeś pan zająć się kształtowaniem we mnie 
owego  surowca.  -  Tymczasem  przewaŜyły  w  panu  sentymenty.  Prawda.  Zaniedbałem  tej 
sprawy.  -  Ktoś  inny  nie  zaniedbał.  -  Nędzne  wyniki.  -  Nigdy  nic  nie  wiadomo.  Ale  raczej  - 
tak. - Przestań pan ze swoim spuszczaniem oczu, ze swoim cierpiętniczym schylaniem głowy. 
Mam  tego  dość.  Oni  równieŜ.  Rozumiesz  pan?  (Adam  milczy)  -  Idę  dalej,  bo  czuję,  Ŝe 
wzbiera  we  mnie  gniew.  Mówiłem  ci  juŜ  o  tej  odpowiedzialności,  jaką  zaciągasz  wobec 
rewolucji. Zwodzisz ludzi, słuŜysz rozkładowej sił ludu. A czynisz to z całą świadomością. - 
Tak  jest.  Tego  moŜesz  być  pewny,  Czynię  to  z  całą  świadomością.  Z  przeświadczeniem,  Ŝe 
taka  jest  jedyna  droga.  -  To  tylko  powiększa  twoją  winę.  -  Przyjmuję  -  -  Mnie  zaś  o  nic 
innego  nie  chodzi;  chcę  tylko  udowodnić  ci,  Ŝe  się  mylisz.  Tak  jest.  Udowodnię  ci  zaraz. 
Chcesz pan? - Tak jest. Godzę się na to z góry. W jakiŜ sposób zechce pan tego dokonać? - W 
sposób bardzo prosty. - Gdzie znajduje się owa ogrzewalnia? - Nad Wisłą. Ulica Wykręt 7. - 
Dobrze.  OtóŜ  widzi  pan.  Natychmiast,  pójdziemy  tam  obaj.  Teraz  wieczór.  Ludzie  wszyscy 
będą juŜ na miejscu. Przemówię do nich znanym im językiem - - Tak. - Będę mówił do nich o 
tym, co pańskie czułostkowe zabiegi przesłoniły w nich i zatamowały. Zobaczy pan, Ŝe z tych 
ludzi  podwójnie  zdeprawowanych...  podwójnie  -  bo  raz  nędzą,  a  dwa  -  miłosierdziem  (to 
sprawka pana) - Ŝe z tych podwójnie zdeprawowanych ludzi ja wydobędę od razu ich ludzki 
poziom,  właściwą  warstwę  ich  człowieczeństwa  i  cały  ten  słuszny  gniew.  -  Przyjmuję 
warunki.  -  Idziemy  zatem.  -  Zechce  pan  chwilę  poczekać.  Nadchodzi  jakieś  większe 
towarzystwo. To dla mnie sposobność zbyt cenna. No, rozumie pan przecieŜ?... - Idę naprzód. 
(Po  chwili  znika  w  mroku)  (Adam  wychodzi  naprzeciw  nadchodzących:)  -  Państwo  darują. 
Jestem kwestarzem miejskiej ogrzewalni. Państwo zechcą jakąś ofiarę dla najbiedniejszych... 
(Ktoś  z  towarzystwa:)  -  Kto  to  jest?  (Inny:)  -  Kwestarz  miejskiej  ogrzewalni  -  (Ten  sam:)  - 
Ale  głos  dziwnie  znajomy  -  Maks.  Adam,  to  ty?  Adam.  Maks  -  (Chwila  wyczekującego 
milczenia.  Zakłopotanie  wśród  towarzystwa)  Stanisław.  Bo  my  właśnie,  Adasiu, 
odprowadzamy  panią  Helenę  po  premierze.  Adam.  (milczy)  Jerzy.  Po  ogromnym  tryumfie. 
Takiej  Ofelii  nie  widziała  jeszcze  Europa.  (Znów  milczenie)  Lucjan.  Jak  dziwnie  jednak 
zabrzmiał  twój  głos,  Jerzy,  w  tej  pustce.  Stanisław.  Jest  tu  doprawdy  jakaś  dziwna  pustka. 
Maks. Jakieś otamowanie - Jerzy. Jakiś zastój, nie uwaŜacie - Maks. Gdzie? Jerzy. Chyba w 

background image

nas  wszystkich.  -  (Przerwa)  Lucjan.  Ciekawe.  JuŜ  dawno  nie  spotkaliśmy  się  w  takim 
składzie. Ostatni raz - pamiętasz, Adam - w twojej pracowni. Był wtedy równieŜ ten jezuita, 
pamiętacie,  ze  swoją  matką.  Przychodził  woźny  z  rady  miejskiej.  Potem  zjawił  się  ten  jakiś 
nieznajomy, który z nikim nie zamienił ani słowa, a po naszym odejściu pozostał z Adamem 
sam na sam - Jerzy. Pamiętam. Potem Adam znikł mi z oczu na szereg miesięcy. Maks. O nie. 
Wiem,  Ŝe  malował.  "Ecce  Homo"  zapowiadał  się  niezmiernie  ciekawie;  jakieś  nowe 
moŜliwości  techniczne.  Ale  to  nie  najwaŜniejsze.  Coś  się  w  tym  obrazie  gięło,  coś  nie 
dociągało i coś przerastało. Tyle ja wiedziałem odtąd o Adamie. Ale nie przypuszczałem, Ŝe... 
Adam.  (po  chwili)  Ty  w  rzeczywistości  nigdy  nie  wierzyłeś  w  sztukę,  Maks.  Maks.  Ja? Jak 
to? Nie dawno twierdziłeś coś wręcz przeciwnego. Adam. A jednak... Nie wierzysz, Ŝe obraz 
jest  zdolen  rozłoŜyć  człowieka...  przetworzyć  człowieka  -  Maks.  "Ecce  Homo"?  Adam. 
(milczy)  Lucjan.  MoŜe  jednak,  Adasiu,  zechcesz  podejść  z  nami  kilka  kroków.  Adam.  Nie 
mogę. Mam bardzo waŜne spotkanie. Lucjan. Tak? Adam. ZaleŜy od niego właściwie wynik 
wszystkiego...  Lucjan.  Nie  mam  najzupełniej  pojęcia,  o  co  moŜe  tutaj  chodzić.  Wyrzucam 
sobie tylko, Ŝe straciłem z tobą bliŜszą łączność przez ten okres, a nie śmiem zapytać wprost... 
Adam.  Chodzi  o  to,  mój  drogi,  Ŝe  jestem,  jak  widzicie,  kwestarzem  miejskiej  ogrzewalni... 
Lucjan. No  więc  co? Adam. A moŜe się zdarzyć, Ŝe pójdziemy dalej... To właśnie zaleŜy  w 
duŜej  mierze  od  wspomnianego  spotkania.  Lucjan.  A  zatem...  nie  będziemy  przeszkadzać. 
Jerzy.  Dobranoc  panu.  Adam.  Dobranoc.  A  nie  zapominajcie,  Ŝe  jestem  kwestarzem.  (Pani 
Helena  z  MęŜem.  ZbliŜają  się)  (Zdejmuje  rękawiczki)  (Wrzuca  do  puszki  kwestarskiej 
pierścienie zsunięte z palców) (Bez słowa) Adam. Bóg zapłać. Głosy: Dobranoc. 9. Zaraz po 
tym  rozstaniu  wyłoniła  się  ogrzewalnia.  W  jednolitej  przestrzeni  świadomości  zajmuje  ona 
nie  mniej  miejsca  niŜ  wszystkie  poprzednie  zdarzenia.  Adam  słyszy,  jak  uderzają  w 
przyspieszeniu tętna w jego skroniach.  Zbyt szybko przeszedł, prawie przebiegł tę odległość 
do  ulicy  Wykręt  7.  Światło  jednej  lampy  u  powały  jest  bodaj  słabsze  niŜ  zwykle.  Ludzie 
siedzą  lub  na  wpół  leŜą  na  swoich  pryczach,  szczególniej  zgęszczeni  wokół  mówcy,  który 
stanął  w  pośrodku.  -  ...Chodzi  o  to,  Ŝe  wy  macie  prawa  ludzkie,  powiedzmy  inaczej:  Ŝe  wy 
macie prawo do praw ludzkich. Tymczasem prawa tego wam zaprzeczono. (Jakiś głos:) - Kto 
zaprzeczył?  -  Kto?  -  Niepodobna  wskazać  jednego  sprawcę.  Trzeba  po  kolei  demaskować 
całe zespoły ludzi, cały splot bezprawia i krzywdy... Oczywiście nikt nie przyszedł tutaj, nie 
pokazał palcem na ciebie lub na  ciebie i nie powiedział: ty tracisz prawa, ty  nie masz praw. 
Tego  nikt  nie  zrobił.  Ale  uczynił  to  samo  zbijając  miliony,  piętrząc  akcje,  zasypując  świat 
mrowiem  papierków,  których  pokryciem  jest  twoja  praca  lub  twoja  nędza.  Wszystko  jedno. 
Praca  płodzi  nędzę,  a  nędza  słuŜy  pracy.  Jedno  i  drugie  pomaga  im  gromadzić  i  porastać. 
Gromadzić i porastać! Rozumiecie - Bo to wszystko z pominięciem ciebie, ciebie, ciebie, was. 
To  wszystko  przez  wyłączenie,  przez  zaciskanie  obręczy.  Pewnie  -  nie  dźwigną  ciebie,  bo 
wówczas  pęknąłby  ten  czarodziejski  pierścień,  którym  ścisnęli  kaŜdego  i  wszystkich,  prócz 
siebie. Tą obręczą oddziela się ich nieokiełznana wolność od waszej niewoli. Z was Ŝaden nie 
posiada  niczego.  Nie  jest  twoją  nawet  ta  prycz  z  desek,  nawet  ta  wiązka  słomy,  na  której 
trudno  ci  przeleŜeć  do  rana  -  a  musisz.  -  Ale  zrozumcie;  Jeszcze  nie  to  jest  najgorsze. 
Najgorsze jest to, o czym chcą was przy tym przekonać: Ŝe to wszystko, a raczej to nic, które 
macie, Ŝe to wszystko wam się nie naleŜy, Ŝe to wszystko z łaski, z miłosierdzia. I słuchajcie. 
To  samo  wciąŜ  wrzeszczą  w  uszy  robotnikom  po  fabrykach,  górnikom  po  kopalniach, 
najemnikom  po  majątkach.  Tyś  jest  stworzony  do  tego,  by  nie  mieć  niczego,  oni  -  aby 
posiadać  wszystko.  Przyszedłem  tu  obudzić  to,  co  w  was  drzemie.  Wiem,  Ŝe  wszyscy 
myślicie to, co ja w tej chwili. Wszyscy to myślicie, ale nikt nie odwaŜy się tego powiedzieć 
głośno.  Dlaczego?  Dlaczego  nie  wydobędziecie  tej  siły,  która  w  was  jest?  Dlaczego 
pozwalacie  się  przygnębić  nędzy  i  tamujecie  w  sobie  słuszny  bunt?  Dlaczego  milczy  w  was 
gniew?  Nie  lękajcie  się!  Dostarczcie  tylko  gniewu,  a  znajdą  się  siły,  które  zdołają  ująć  go, 
wykorzystać i poprowadzić! - - (Wśród zebranych na razie Ŝadnego odzewu) (Adam jest juŜ 

background image

od  dłuŜszej  chwili.  Słucha  z  przejęciem)  -  Nie  oczekujcie  miłosierdzia!  Miłosierdzie  was 
poniŜa. Wy go nie potrzebujecie. ZrozumcieŜ, Ŝe wam się po prostu naleŜy to wszystko. Nic z 
łaski.  Miłosierdzie  jest  ponurym  cieniem,  w  którym  tajemniczy,  niepojęty  bogacz  usiłuje 
ukryć  właściwe  swe  oblicze  -  ale  w  tym  samym  cieniu  chce  równocześnie,  pogrąŜyć 
wszystkich  was  -  waszą  sprawę,  waszą  słuszność,  wasz  gniew.  StrzeŜcie  się  apostołów 
miłosierdzia! Są waszymi wrogami! (Jakiś głos:) - O kim on mówi? - Wyraźnie chodzi mu o 
kogoś - (Adam stoi nieporuszony w cieniu blisko drzwi) (Inny głos:) - Ale co z tego, panie, co 
mówisz - jak człowiekowi głód skręca kiszki, a grzbietu nie ma czym okryć. (Inny:) - Głupi! 
Jemu  nie  o  to  chodziło.  (Tamten:)  -  A  o  co?  (Ginie  w  gwarze  innych  głosów)  (Ktoś:)  -  Ale 
powiedz pan, co cię tu sprowadziło? (Inny:) - Właśnie. Mówca. Chciałem wam udowodnić, Ŝe 
się o was myśli. O wasze prawa walczy. Potrzeba tylko waszego gniewu. (Ktoś:) - E, panie! Z 
tym gniewem, z tym gniewem! SzarpŜe się, to cię zamkną, gdzie trzeba - i tyle. (Inny:) - Albo 
ci kaganiec nałoŜą. Mają sposoby. Mówca. Właśnie o to rzecz, aby się wydobyć. (Ktoś:) - Ale 
jak? Którędy? Mówca. Dajcie tylko wasz gniew! (Ktoś:) - Tegoć nigdy nie zabraknie. (Inny:) 
- I cóŜ nam z tego? Mówca: - Bo tchórzycie, gdy przyjdzie do czego - (Wielu:) - E! - Łatwo ci 
gadać, gdy masz do czego zęby wbić - - I niezłe palto na grzbiecie - - Tak, tak! - Ale pobądź 
no jednym z nas! - Właśnie! - Poszczękaj no czasem zębami! ... zębami - - I ocygań Ŝołądek 
przez parę wieczorów! ... wieczorów... Właśnie. Ocygań brzuch! (bardzo mocno) - To ci mina 
zrzednie! (Całkiem na boku Adam. Słowa ledwo dosłyszalne przez mrok:) - Pobądź jednym z 
nas!  Pobądź  jednym  z  nas!  (Trzęsie  głową.  DrŜy  na  całym  ciele)  (Teraz  mówca  usiłuje 
opanować zachwiane połoŜenie:) - Nie zrozumieliście ani słowa. PrzecieŜ wam mówię, Ŝe się 
o  was  myśli  -  a  ja  przyszedłem  wam  tylko  uświadomić,  jaką  siłę  nosicie  w  sobie.  (Ktoś  w 
tłumie  zaśmiał  się:)  - Jaką  tam  znowu  siłę?  (Śmiech  powszechny)  (Ktoś  inny  zabiera  głos  z 
wielkim przekonaniem:) - To, coś pan mówił, niechby się spełniło. Nie byłoby źle. Tylko, Ŝeś 
pan  to  mówił,  a  nic  się  nie  spełnia...  W  tym  cała  rzecz...  -  W  tym  cała  rzecz...  Mówca. 
Właśnie  przyszedłem  was  przygotować  na  to,  Ŝe  się  moŜe  spełnić.  śe  się  spełni.  I  to  juŜ 
niedługo. - Niechby! - A ty skąd o tym wiesz? - A właśnie? Skąd wiesz? (Tu i tam podnoszą 
się głosy:) - Nas tu juŜ przeróŜni nawiedzali. (Ktoś:) - Był taki - pamiętacie - co się zapierał, 
Ŝ

e  juŜ,  juŜ.  A  gadał  jakby  wróŜył  z  kart.  Ale  co?  Potem  poszedł,  a  my  zostali.  Zostali  tym, 

czym  byli  przedtem.  Ot  i  wszystko.  (Inny:)  -  A  ty,  co  zamierzasz  zrobić?  Zostaniesz  tym, 
czym  byłeś.  Prawda?  Mówca.  AleŜ  musicie  zrozumieć,  Ŝe  wchodzą  tutaj  w  grę  olbrzymie 
rzesze.  Nie  jesteście  wy  jedni.  Myśli  się  o  milionach.  (Ktoś:)  -  To  i  pójdziesz,  a  my 
pozostaniem.  Mówca.  Nie  zrozumieliście  niczego,  ni  słowa.  (Któryś:)  -  Daleko  od  nas  do 
ciebie, daleko od ciebie ku nam. (Inny:) - Widzisz, u nas głowa tępa. Jedno wiemy: ten o nas 
wszystko  wie,  kto  tu  Ŝyje  wśród  nas.  Inni  nie  wiedzą  nic.  (Powszechnie  zaczynają  się 
odsuwać  od  niego  do  swoich  prycz.  Powoli  wyciągają  się  na  lichych  posłaniach  ze  stomy. 
Dochodzą  ostatnie  odgłosy  tego  zdarzenia,  w  którym  co  dopiero  wszyscy  uczestniczyli:)  - 
Poszedł - - Jeszcze jeden dobrodziej - - KaŜdy by się tobą posłuŜył - - Ale... (Mówca pozostał 
sam.  Nie  zauwaŜli  nawet,  kiedy  cofnął  się  o  kilka  kroków  wstecz,  tak  Ŝe  znajduje  się  teraz 
bliŜej  wyjścia  i  bliŜej  Adama,  który  trwa  nieporuszony  w  swoim  mroku.  Mówca  szepcze 
przez  zaciśnięte  zęby:)  -  Tego  właśnie  się  boję.  To  plewa  rewolucji.  (Adam  odpowiada  mu 
niespodziewanie  ze  swego  miejsca:)  -  Tak,  tak.  Są  ludzie,  którzy  jeszcze  nie  dojrzeli  do 
rewolucji,  o  której  pan...  (Przerywa  w  pół  zdania)  (W  głębi  nędzarze  na  swoich  wiązkach 
słomy  ciągle  jeszcze  dzielą  się  swymi  uwagami.  Słowa  łamane  przez  połowę  i  zdania  nie 
pokończone:) - Gadał, ale Ŝeby tak co przyniósł - - Co chcesz jeszcze - - Miałeś wartkie słowa 
-  -  Płoty  grodzić  -  Adam.  ...do  rewolucji,  o  którą  panu  chodzi.  -  Niewielu.  -  Myślę,  Ŝe 
większość.  Ogromna.  Prawie  wszyscy.  -  EjŜe.  Myli  się  pan.  Musiałbyś  pan  zobaczyć 
robotników. To ulicznicy: Nic ich nie kosztuje Ŝycie, więc stronią od walki. A cały ich gniew 
nie  wytrzymuje  niczego  na  dalszą  metę.  I  nie  na  wiele  się  przyda.  -  W  kaŜdym  razie  sporo 
jeszcze  jest  takich,  których  potrzeba  dźwigać.  -  Woda  na  pański  młyn.  śycie  w  aureoli 

background image

Ŝ

ebractwa.  Adam.  (z  niespodziewaną  siłą  przekonania:)  Tak.  Jestem  gotów.  Jestem  gotów. 

Myślę, Ŝe mało jest takich, co by zdołali się dźwignąć sami, o sile swego  gniewu - ... o sile 
swego  własnego  gniewu,  no...  rozgoryczenia,  swej  krzywdy  -  rozumiesz  pan?  ...  ale  Ŝeby 
zdołali  się  dźwignąć.  Naprawdę  dźwignąć.  -  Co  pan  chcesz  przez  to  powiedzieć?  Na 
legowiskach  nędzarzy  jest  juŜ  teraz  zupełnie  cicho.  Lampa  słabiutko  oświetla  śpiących  lub 
zasypiających. Dziwna rzecz - chociaŜ Adam i jego nieznany towarzysz dość daleko stoją od 
zasięgu  jej  światła,  to  jednak  zarysy  ich  postaci  zdają  się  więcej  korzystać  z  jego  słabych 
promieni.  Jest  to  moŜe  jakieś  przeniesienie  wraŜeń  słuchowych  do  innej  kategorii.  Zapewne 
głosy obu rozmawiających przerzucają swój wraŜeniowy rezonans w dziedzinę widzialności. 
Chyba  dlatego  właśnie  Adam  i  nieznajomy  jego  towarzysz,  chociaŜ  dalej  od  źródła  światła, 
większą  połać  biorą  świetlistości.  Świetlistości  zresztą  cichej  i  mdłej.  I  Adam  przez  chwilę 
milczy  skupiony,  jakby  szukał  słów  dla  odpowiedzi,  tak  Ŝe  towarzysz  jego  czuje  się 
zmuszony  powtórzyć:  -  Co  pan  chce  przez  to  powiedzieć?  Adam.  (milczy  jeszcze  przez 
chwilę, potem odpowiada z trudem i bardzo powoli:) - ... Ŝe jestem panu bardzo wdzięczny. - 
Za co? - Za objawienie. - Objawienie?! - Tak... Oczywiście nie jest ono zupełnie jednolite dla 
nas obu. Rozszczepia się wyraźnie od pewnego punktu i podąŜa rozbieŜnie. Niemniej gdzieś u 
spodu łączy się. - Dlaczego się rozszczepia? - Bo z tego samego punktu prowadzą dwie drogi. 
- Moją znam. Pańska się nie liczy. Nie jest ona drogą gniewu. A tutaj chodzi tylko o gniew. O 
wielki, powszechny gniew. Ludzki gniew. - Czy rzeczywiście? CzyŜ nic pana nie nauczyło to 
zdarzenie  tutaj  przed  chwilą?  Panie,  to  zdarzenie  jest  symbolem:  rzesza,  która  chce  mieć, 
która  chce  po  prostu  wziąć!  I  cóŜ  pan  uczyni,  jeśli  chce  mieć?  -  Postawmy  na  ową  siłę 
gniewu.  ZałóŜmy,  Ŝe  o  sile  własnego  gniewu  dźwiga  się  do  wielu  dóbr  -  -  Do  wszystkich 
dóbr!  -  Nie.  Do  wszystkich  -  to  wykluczone.  Nędza  człowieka  jest  głębsza  niŜ  zasób 
wszystkich dóbr. - To twierdzenie jest szaleństwem. - Być moŜe. Niemniej to twierdzenie jest 
prawdą. Nędza  człowieka jest  głębsza niŜ zasób  tych wszystkich dóbr, o  których pan mówi. 
Tych wszystkich, do których moŜe on się dźwignąć o sile własnego gniewu. - Podejrzewam, o 
co panu chodzi - i... nie wierzę. - W tym cała rzecz. A widzi pan, w tym właśnie cała rzecz. Ja 
zaś  wierzę  i  wiem.  Panie,  panie,  przecieŜ  nie  chodzi  o  to,  aby  człowiek  pozostał  nędzarzem 
wobec  drugiego  człowieka.  -  Według  pana  musi  pozostać.  -  Nieprawda.  Natomiast  pewien 
jestem  i  w  to  wierzę,  i  wiem,  Ŝe  ma  się  dźwignąć  do  wszystkich  dóbr.  Do  wszystkich.  I  do 
największych.  Ale  tu  juŜ  zawodzi  gniew,  tu  konieczne  jest  Miłosierdzie.  -  Nie  masz  pan 
pojęcia,  jak  wśród  tego  narasta  twoja  odpowiedzialność  za  zmarnowaną  siłę  gniewu.  Za 
zmarnowaną  świadomie.  -  Świadomie  ja  chcę  jedynie  wychować  ten  gniew.  Co  innego 
przecieŜ  znaczy  wychować  słuszny  gniew,  sprawić,  aŜeby  dojrzał  i  objawiał  się  jako  siła 
twórcza  -  a  co  innego  wyzyskać  ten  gniew,  posłuŜyć  się  nim  jako  surowcem,  naduŜyć  go.  - 
Tak,  tak,  będzie  go  pan  wychowywał  po  to,  aŜeby  znów  stłumić  całą  jego  moc.  Tym  razem 
nie  uda  się  to juŜ.  Nazbyt  wezbrał.  -  Panie,  panie,  czyŜ  pan  nigdy  nie  usiłował  się  wczuć  w 
cały  ogrom  tych  dóbr,  do  których  powołany  jest  człowiek?  A  ta  rzesza  pochylona  i  łaknąca 
przemawia  do  pana  tylko  siłą  swego  gniewu?  -  Nie  wolno  myśleć  tylko  jednym  odłamem 
prawdy, trzeba myśleć całą prawdą. - JuŜ pan najmniej masz prawo mówić w ten sposób. (Jest 
wyraźnie rozgoryczony, chociaŜ jakby z lekkim odcieniem pobłaŜania:) - Pan jesteś typowym 
artystą.  Zachodzi  dziwna  niezbieŜność  między  tym,  co  pan  mówi,  a  tym,  co  pan  myśli.  -  A 
jednak nie kłamię. Przyzna mi to pan. - Rzeczywiście... tak, to bardzo dziwne. Pan przechodzi 
bokiem wobec kłamstwa i wobec prawdy. Pan jesteś prawdziwym artystą. - Być moŜe. Wielu 
ludzi juŜ tak twierdziło. - I co? - I nic. Jestem panu ogromnie wdzięczny. Dopomógł mi pan 
wyzwolić się od brzemienia tamtych twierdzeń. - SkądŜe. PrzecieŜ nie poszedłeś pan za mną. 
- No oczywiście. (Wskazuje głową na uśpionych nędzarzy:) - Oni teŜ za panem nie poszli. - 
Oni?... Tak, ale oni nie są winni w tym stopniu, co pan. Nie są winni, Ŝe nie zaraz uwierzyli. 
A  prócz  tego...  ich  rewolucja  wchłonie.  Pan  co  innego.  Bo  pan  masz  całą  świadomość.  -  O 
nie... chociaŜ mam tej świadomości więcej od pana. - Być moŜe. - A jednak oni za panem nie 

background image

poszli. - A za panem pójdą, myśli pan? Będziesz ich pan mógł zapewne nawlekać na sznurek? 
-  Nie.  Ja  pójdę  za  nimi.  -  Szkoda  czasu  dla  pustych  słów.  -  No  nie.  Chodzi  o  bardzo  róŜne 
rzeczy.  -  Tak.  Przypuśćmy...  -  Ale  najwyŜszy  czas.  Czy  wychodzisz  pan  ze  mną?  -  Nie.  Ja 
bym  pozostał.  -  GdzieŜ  będziesz  pan  spał  w  tej  norze?  -  Właściwie  -  oni  mnie  juŜ  trochę 
uwaŜają  za  swego.  Zostanę.  -  Ostatecznie  -  jest  to  nawet  w  pańskim  stylu.  -  Właśnie.  W 
końcu udało mi się wypracować sobie ten styl. Szło to wprawdzie uciąŜliwie. No, ale... myślę, 
Ŝ

e będzie to wreszcie mój styl... (Chwila zastanowienia) Nie, nie jest moim. Zawdzięczam go. 

(Adam  pozostał  sam.)  Iii.  Dzień  Brata  Oddzielmy  się  długim  szeregiem  lat  od  tamtych  dni, 
narosłych niedocieczonym przebiegiem. Sama dogłębna sprawa stawania się pozostaje w nich 
zawsze ukryta poza układem wydarzeń. Ujawniły nam ją napięcia, jakby sfałdowania samego 
surowca Ŝycia, który dzięki nim stał się dotykalny i odtwarzalny. Kiedy napięcia owe ustaliły 
się juŜ w trwałym fakcie, wówczas owa dogłębna postać wystąpiła jako codzienna treść Ŝycia 
przekształconego.  Fakt  zaś  trwał  latami.  W  miarę  lat  łagodniały  dawne  napięcia,  stając  się 
mniej  wyraziste,  opadały  w  fałdy  Ŝycia.  śadne  z  nich  tam  nie  przepadło,  nie  zostało 
unicestwione,  stały  się  jednak  mniej  wyraziste.  Opadły  tedy  poniŜej  krawędzi  dramatu, 
stawania się, ustaliły się natomiast jako tętno Ŝycia równomiernie bijące w przebiegu kaŜdego 
dnia. Wśród wszystkich owych dni znalazł się jednak i taki, w którym poprzedzające napięcia 
odezwały się szczególnym echem. Sam ów dzień nie był juŜ Ŝadnym nowym dramatem, nie 
wniósł  Ŝadnych  nowych  napięć,  przedziwnie  jednak  odtworzył  układ  i  treść  poprzednich. 
Dlatego teŜ miał w sobie coś dramatycznego. Nie rozwiązał mimo to dramatu, nie przywalił 
bohatera na sposób klasyczny nadludzką jakąś katastrofą, grzebiąc w jej gruzach jego miłość i 
myśl. O nie, jego miłość i myśl juŜ dawno zostały zabezpieczone od zniszczenia, taka bowiem 
jest sama ich natura, Ŝe uchylając się od bezwzględnej katastrofy, chociaŜ dźwigają na sobie 
brzemiona  wielu  katastrof,  gojąc  w  swym  wnętrzu  ich  ślady.  Niemniej  sam  dzień  był 
znamienny:  jakby  pogłos  dawnych  zmagań,  nie  tyle  zamknie  nam  dramat,  ile  raz  jeszcze 
narysuje samą dogłębną jego postać uciszoną pod przebiegiem zdarzeń. Był to jeden dzień w 
Ŝ

yciu  Adama.  Jeden  z  tylu  dni  -  i  jeden  z  ostatnich.  Od  dawna  juŜ  stara  ogrzewalnia 

przemieniona  została  w  schronisko.  Kiedy  dzisiaj  wejdzie  ktoś  do  niej,  ujrzy  tę  samą  izbę, 
długą  i  przestronną.  W  głąb  biegną  drewniane  słupy  podpierające  strop.  Tego  dawniej  nie 
było. Po lewej i prawej stronie, poza rzędami tych podpór, ciągną się szeregi prycz, podobnie 
jak  dawniej,  tylko  porządniej.  Są  drewniane,  ogromnie  ubogie  i  proste,  ale  schludne. 
Ś

rodkiem  długi  stół.  W  głębi  duŜy  krucyfiks  z  ciemnego  drzewa.  W  tej  chwili  cały  cień 

skupia  się  i  rozkłada  spokojnie  po  lewej  stronie.  Po  prawej  jacyś  bracia  w  bardzo  biednych 
szarych  habitach  sprzątają.  (Rozmowa  braci  jest  taka:)  -  Czy  wrócił  juŜ  brat  starszy?  -  Nie. 
Widziałem  go  ostatni  raz  dziś  rano.  WyjeŜdŜał  na  swoim  wózku  do  miasta.  -  Zatem  wróci 
niezadługo. Te wyprawy kończą się zwykle koło jedenastej. (Po chwili ten sam brat dodaje:) - 
Co wy myślicie, Sebastianie - jak długo moŜemy wytrzymać w ten sposób? Sebastian. Jak to? 
O  co  wam  chodzi.  -  No  cóŜ  -  to  Ŝebractwo  jest  dobre  do  czasu,  ale  w  końcu  gotowe  się 
znudzić.  -  To  nie  nasza  rzecz.  PrzecieŜeś  ślubował.  -  Tylu  na  świecie  ślubowało.  -  Nie, 
bracie... niedobre te wasze myśli. Brońcie się. Będę się modlił za was. - Ale słuchaj. W końcu 
kaŜdy  ma  swój  rozum...  To  nie  moŜe  potrwać.  -  Widać  -  trzeba,  aby  nasz  rozum  milczał, 
skoro  trwa.  -  Ale  ludzi  pcha  się  coraz  więcej.  Opuchlaki,  znajdy,  włóczęgi,  nałogowce. 
Wszystko, co gdzie po ulicach nazbiera, wszystko, co skąd bądź nadejdzie - zaraz ma prawo. I 
jakŜe,  sam  przecieŜ  z  rynsztoków  wydobywa  zgnilców  przepitych  i  przywłóczy  na  starym 
grzbiecie.  -  No  więc  o  co  wam  chodzi,  Antoni?  Po  tośmy  przecieŜ  ślubowali.  A  zresztą  nie 
nasza głowa. On myśli. Antoni. MoŜna by mu podsunąć to i owo. PrzecieŜ, gdyby tak zerwać 
z tym całym Ŝebractwem, znajdą się środki dla większej liczby. Sprawa  tylko zyska na tym. 
Sebastian.  Starszemu  ubóstwo  droŜsze  od  wszystkiego.  Antoni.  No  właśnie.  A  zdaje  się,  Ŝe 
niesłusznie. Czy chodzi o to, by pomagać ludziom, czy teŜ o to, by Ŝebrać za wszelką cenę? 
Sebastian. Wyszło wam moŜe juŜ gardłem? Antoni. Nie to, ale po prostu nie pojmuję, po co - 

background image

Sebastian.  Ślubowałem,  ślubowaliście  i  wy.  Teraz  dźwigajcie.  Juści,  nie  nastaliśmy  tutaj  po 
wygody.  Zresztą  -  wszystko  mamy  mu  do  zawdzięczenia.  Zrobił  z  nas  ludzi.  (Inni  bracia 
wyciągają  jakieś  wory)  -  A  tego  będzie  prawie  na  dziś.  Więcej  brat  starszy  nie  pozwala. 
Antoni. Albo i te sposoby... Sebastian. Mówię wam, Antoni, odpędzajcie te myśli. (Nadszedł 
teraz  brat  przepasany  białym  fartuchem.  Kucharz)  -  A  to  juŜ  wodę  do  kotła  moglibyście 
zacząć  nosić,  braciszkowie.  -  Do  tego  nowego  kotła  teŜ?  -  A  teŜ,  teŜ.  Z  pewnością  dzisiaj 
będzie  jeszcze  większy  tłok.  -  No  to  idziemy,  Janie.  (Tamci  bracia  wychodzą,  drzwiami  od 
tyłu)  Sebastian.  JakŜe  tam,  bracie  Szczepanie.  My  tu  juŜ  z  grubsza  po  robocie.  Szczepan.  A 
mnie nie wypada zabierać. A niegdyś, musicie wiedzieć, byłem straszny leń. Nasz brat starszy 
znalazł mnie razu pewnego na Ŝebrach. śebrałem oczywiście na wódkę. Powiedział do mnie 
tylko: chodźcie ze mną. Poszedłem. To była najdziwniejsza rzecz w moim Ŝyciu. Bo mówię 
wam - byłem straszny leń. I pijak, jak było za co. Dzisiaj chętnie bym odmienił tamte czasy. 
Chętnie bym nawrócił. CóŜ - lat nie wrócisz. Staram się nadrobić, ile mogę. Antoni. JakŜe to 
nadrabiacie, bracie kucharzu? Szczepan. E, cóŜ - nie tak znów trudno. Panu Bogu moŜna się 
spodobać byle czym. Tak uczy brat starszy. Więc ja na przykład warzeniem polewki... Ale to 
wszystko  mam  od  niego.  Tak,  tak.  A  najdziwniejsze  to  -  Ŝe  wtedy  poszedłem  za  nim. 
Sebastian.  O  tak,  niejeden  ma  mu  sporo  do  zawdzięczenia.  Antoni.  (jak  echo)  Niejeden  - 
(Wychodzi)  Szczepan.  CóŜ  on?  Sebastian.  E,  nic.  Tak  trochę  waŜy.  CięŜko  mu.  Ale  to 
przejdzie.  Szczepan.  Pewnikiem,  nie  przyszliśmy  na  wygody.  A  pokutować  teŜ  za  co  jest. 
Dobrze, Ŝe się taki znalazł, co nam o tym powiedział. Sebastian. CóŜ, kiedy nie kaŜdy umie. 
(Przychodzi jakiś brat:) - Brat starszy wnet tu powinien nadejść? - Sebastian. O tak. Jak tylko 
usłyszysz dudnienie kół po kamieniach, a potem głuchy łoskot drewnianej kuli na podłodze... 
Szczepan.  Dobrzeście  to  podsłuchali,  Sebastianie.  Tak  to  w  samej  rzeczy  jest,  tak  się 
powtarza  dzień  w  dzień  o  tej  samej  godzinie.  (Słychać  dudnienie  kół.  Potem  łoskot  kuli) 
Bracia.  A  właśnie...  Brat  Starszy.  (z  wysiłkiem  mija  próg,  dźwigając  drewnianą  nogę)  Nie 
było tu kogoś do mnie, braciszkowie? Szczepan. Nie było nikogo, bracie starszy. - Zabierzcie 
wszystko  z  wózka.  Starczy  dla  wszystkich  naszych  gości.  No  i  co,  powiecie,  czy  to  nie 
pięknie... Tutaj wy, bracie Szczepanku, gotujecie juŜ wodę, a jeszcze nie wiecie, co przyjdzie 
do niej wsypać. AŜ tu zajeŜdŜa mały wózek - a woda juŜ się właśnie zagotowała. Wystarczy 
wsypać  to,  co  przywieziono  na  wózku.  Za  godzinę  wszyscy  siadają  do  mis.  Za  dwie  -  misy 
pomyte.  Czy  nie  tak?  (Bracia  potaknęli  w  milczeniu  -)  -  JuŜ  nic  to,  Ŝe  nie  potrzebujemy 
spichrzów  ni  spiŜarni,  ale  to,  bracia  moi,  Ŝe  codziennie  karmi  nas  i  okrywa  ubogich  nasz 
Ojciec... Sebastian. Tak to i jest, bracie starszy, tak to i jest. Brat Starszy. A komu to masz do 
zawdzięczenia,  Ŝeś  nie  związany,  Ŝeś  nie  oblęŜony  komorami,  spichrzami,  skrzyniami, 
sakwami, zmartwieniami, strachami, złodziejami?... (Śmieje się serdecznie, kończąc wyliczać 
ten  długi  szereg.  Bracia  podzielają  jego  radość)  -  No  komu?  komu?  Szczepan.  Pewnikiem 
wam, bracie. Brat Starszy. Ale gdzie tam. Mnie - teŜ wymyślił. Szczepan. PrzecieŜ wam. Brat 
Starszy.  Nie  i  nie!  (Chwilę  jeszcze  zdaje  się  czekać  na  trafną  odpowiedź)  (Po  chwili:)  - 
Ś

lubom. (Bracia zgadzają się. Potakiwanie głowami). Sebastian. Było się przedtem Ŝebrakiem 

ulicznym.  Brat  Starszy.  A  teraz  Ŝebrakiem  poślubionym.  Wszystko  się  odmieniło  przez  to 
samo. Ślub wszystko odmienił. Pokochałeś się z biedą, ot i cała rzecz. Szczepan. A dawniej 
nienawidziliśmy się mocno. Brat Starszy. A teraz ją pokochałeś i poślubiłeś. Ot i cała rzecz. 
Widzisz, nie szkoda to było tylu swarów? (Wszyscy bracia śmieją się serdecznie.) Sebastian. 
(z nagła przestał się śmiać. Mówi do siebie): ChociaŜ niektórym to ciąŜy... (Po tym ogólnym 
rozweseleniu,  następuje  jakby  chwila  przerwy.  Nikt  nic  nowego  nie  dopowiedział.  Milczą  i 
dumają.  Po  chwili  wchodzi  brat-odźwierny;  zwraca  się  do  przełoŜonego:)  -  Bracie  starszy, 
jakiś  młody  człowiek  prosi  was  o  rozmowę.  -  Brat  wprowadzi  go  tutaj!  (Odźwierny 
wychodzi. Po chwili wsuwa się ów młody człowiek:) - Chcę rozmawiać z wami, bracie. Brat 
Starszy.  Do  usług.  Młody  Człowiek.  Powiem  od  razu  wszystko,  o  co  mi  chodzi.  Spodobało 
mi się takie Ŝycie jak tu  u was. Proszę,  abyście  mnie zechcieli przyjąć do waszego bractwa, 

background image

bracie starszy. Albert. (milczy) Młody Człowiek. Bracie, ja długo o tym myślałem. Będzie to 
jedyny środek do uratowania mojej zachwianej wiary. Ten punkt, na którym wiara kołysze się 
jak  łódka  pod  uderzeniami  wiatru,  tkwi  gdzieś  w  rozumie.  MoŜe  jest  to  po  prostu  pycha 
umysłu... Pod łódką rozpościera się zatoka.  I do niej sięga niepokój łódki. Ja wiem, Ŝe sama 
zatoka  jest  rozsadzana  od  dna  -  Brat  Starszy.  Co  znaczą  te  słowa?  Młody  Człowiek.  JakŜe 
inaczej określić to przedziwne rozszerzanie się w człowieku czegoś... bardzo wewnętrznego... 
bardzo ludzkiego. ChociaŜ nie... W kaŜdym razie - przebiega to burzliwie. O właśnie - jakby 
zatokę  rozsadzał  ktoś  od  dna.  Brat  Starszy.  Zaczynam  juŜ  coś  pojmować.  Ale  czego 
spodziewa się pan dla siebie od nas? Młody Człowiek. Widzi brat - to jest mniej więcej tak - 
muzykę  sprawdza  się  głębokim  wewnętrznym  milczeniem  wszystkich  nie  umuzykalnianych 
odbiorników  naszej  świadomości  -  przy  równoczesnym  nasileniu  wraŜliwych  ośrodków.  - 
Wiarę,  która  się  chwieje,  trzeba  ocalać  podobnie.  Trzeba  szukać  odnośnych  ośrodków. 
WraŜliwych, tętniących jej siłą. Brat Starszy. I to pana sprowadziło do nas? Młody Człowiek. 
Tak.  Brat  Starszy.  Jak  panu  na  imię?  Młody  Człowiek.  Hubert.  Brat  Starszy.  Więc  dobrze, 
Hubercie.  Pozostanie  pan  wśród  nas  przez  czas  jakiś.  Potem  wybierze  pan.  Hubert.  JuŜ 
wybrałem. Brat Starszy. Nie koniec na tym. Niech pan nie zapomina, Ŝe nie my wybieramy. 
My  tylko  zostajemy  wybrani  -  Hubert.  Tak.  Brat  Starszy.  I  tego  jest  pan  równieŜ  pewny? 
Hubert. No właśnie. Czy tego moŜna być zupełnie pewnym? Tu moŜna tylko szukać, trafiać... 
Brat  Starszy.  Zdaje  mi  się,  Ŝe  jest  pan  bardzo  zmęczony,  Hubercie.  Hubert.  O  tak.  Brat 
Starszy. Musi pan odpocząć. Hubert. (milczy) Brat Starszy. Pan zajmował się wiele muzyką, 
prawda? Hubert. Tak, dawniej. Skąd brat o tym wie? Brat Starszy. Nietrudno rozpoznać. Pan 
myśli i ocenia z punktu widzenia muzyki. Hubert. Tak. Szukałem przejść dla siebie od tamtej 
strony. Na próŜno. Brat Starszy. Zapewne. Dostęp bywa trudny. Hubert. Brat twierdzi w ten 
sposób.  Oczywiście.  Brat  starszy  zna  te  sprawy  lepiej  niŜ  ktokolwiek  inny.  Dlatego  właśnie 
przyszedłem tutaj - Brat Starszy. No - Hubert. Była przecieŜ taka chwila w Ŝyciu brata, kiedy 
znajdował  się  wobec  konieczności  podobnych  rozstrzygnięć.  (Chwila  milczenia.  Hubert  z 
napięciem oczekuje odpowiedzi) Brat Starszy. (mówi bardzo powoli, znać wysiłek) Niczego 
niepodobna wnosić z tej pozornej analogii. Hubert. Brat starszy mówi: pozornej - czyŜ raczej 
nie:  uderzającej?  Brat  Starszy.  Nie!  Hubert.  Nie?  Brat  Starszy.  Nie  wolno  sądzić  po 
zjawiskach. Pamiętasz, jak starszy Izaak pomylił się, źle wybrał między Jakubem a Ezawem. 
Nie wolno sądzić po tych pokrowcach, w które przyodziewa się czyjeś Ŝycie. Tu chodzi o to, 
czy  pan  jesteś  wybrany...  Hubert.  JakŜe  się  o  tym  przekonać?  Brat  Starszy.  Naprzód  trzeba 
mieć  całkiem  nowe  widzenie  świata.  Pan  go  nie  ma.  Bo  to  róŜnica,  mój  drogi  panie,  to  jest 
róŜnica.  Co  innego  sądzić  świat  wedle  tych  miar,  którymi  zbiegają  się  i  rozchodzą  tonacje  - 
jest  to  ogromnie  ciekawe,  ogromnie  piękne  i  wzniosłe  -  ale  co  innego  widzieć  świat  w 
wymiarach nędzy i upodlenia, i wiedzieć, ale to  wiedzieć dokładnie,  gdzie z tym wszystkim 
spotyka się Bóg, jaka nędza Go do ludzi przybliŜa, a jaka od nich oddziela. Hubert. Zdaje się, 
Ŝ

e  umiałbym  ocenić.  Brat  Starszy.  Czym?  Zawiedzionym  widzeniem  muzycznym?  Czy  pan 

przynajmniej  wie,  jaka  jest  ta  najprawdziwsza  nędza  człowieka  przed  Bogiem?  (Chwila 
milczenia) Tej nędzy nie wolno szukać na krańcach człowieka, na jego peryferiach. Znajduje 
się  ona  u  niego  w  tym  dokładnie  miejscu,  skąd  rozpoczynać  się  powinno  najwyŜsze  jego 
wyniesienie.  Hubert.  Tak.  Przeczuwam,  o  co  bratu  chodzi.  Wymowa  przeciwieństw.  Brat 
Starszy. Stąd to pochodzi, Ŝe my zwyczajnie źle oceniamy... Miłosierdzie i krzywda mają w 
rzeczywistości inne znaczenie i gdzie indziej się zaczynają niŜ się na ogół przypuszcza... Ale 
na to potrzebne jest właśnie to widzenie. Jeśli go brak, będzie się ciągle popełniać głupstwa. - 
Pan go szuka, nieprawda? Hubert. Sądzę, Ŝe tak. Dziwna rzecz: to rozbija moje Ŝycie i to je 
równocześnie scala. Brat Starszy. (milczy przez chwilę. Potem zupełnie niespodziewanie:) No 
a  co  będzie  z  twórczością?  Hubert.  A  jak  brat  myśli  -  Brat  Starszy.  Bo  widzi  pan  -  tu  jest 
całkiem  inna  twórczość.  JakŜeby  to  panu  wytłumaczyć  -  widzi  pan  -  całkiem  inaczej 
rozkładają  się  współczynniki  surowca,  talentu  i  trudu.  Hubert.  Nic  nie  wiem,  nic  nie  wiem. 

background image

Jestem w mroku. Brat Starszy. To by jeszcze samo przez się nic nie szkodziło. Hubert. Proszę 
mi  dopomóc.  Brat  Starszy.  Biedny  chłopcze,  zdaje  mi  się,  Ŝe  szukasz  rozwiązań  zbyt 
ś

miałych.  Nie  wolno  się  tak  przerzucać,  trzeba  pozwolić,  aby  to  narastało  powoli.  Trzeba 

cierpliwości.  -  Bo  ja  nie  wierzę,  oczywiście,  aby  groziła  panu  naprawdę  utrata  wiary. 
Niemniej  szuka  pan  mocnych  podniet.  I  to  -  nie  w  sferze  uczuciowej,  ale  w  sferze 
rzeczywistości.  To  bardzo  dobrze.  Hubert.  Tak?  Brat  starszy  chce  mnie  uspokoić.  Brat 
Starszy.  Widzisz,  sprawa  twoja  nie  jest  łatwa.  Wiele  rzeczy  jeszcze  nie  dojrzało.  Właściwie 
raczej  jesteś  jeszcze  po  tamtej  stronie.  Coś  jednak  cię  wyrywa...  Hubert.  Brat  to  dobrze 
określił.  Brat  Starszy.  Wiem,  wiem.  Ciągle  jednak  nie  jestem  pewny.  Hubert.  Czego?  Brat 
Starszy. Twego widzenia. Hubert. Jakiego widzenia? Brat starszy  ciągle  wspomina o jakimś 
widzeniu. Brat Starszy. A tak. Bywa przecieŜ, Ŝe długo chodzi się w mroku. Hubert. Właśnie 
tutaj przyszedłem po światło. Brat Starszy. Tak, tak. Boję się jednak, byś pan nie oślepł... Bo 
tu jest całkiem inna twórczość, całkiem inna. Skoro więc tamtej nie stanie, a ta nie dojrzeje - 
będzie  ogromnie  ciemno.  Nie  wiem,  jak  długo  to  moŜe  trwać.  Hubert.  AleŜ  co?  Brat  chyba 
sądzi po sobie. (Przerwa w dialogu. Przez chwilę nie ma odpowiedzi) Hubert. Bracie starszy, 
jeŜeli  brat  mi  nie  pomoŜe,  to  któŜ?  Brat  Starszy.  Właśnie  ja  chcę  panu  pomóc.  Hubert. 
Dziękuję.  Brat  Starszy.  Niech  pan  sobie  nie  wyobraŜa,  Ŝe  to  znaczy:  zostań  na  stałe  wśród 
nas.  Hubert.  Nie?  A  co  to  znaczy?  Brat  Starszy.  To  znaczy  raczej:  szukaj  w  dalszym  ciągu. 
Hubert.  Dlaczego?  Brat  Starszy.  Nie  powiem  panu.  Nie  potrafię  odpowiedzieć  panu  w  całej 
pełni,  a  jednak  -  tak.  Hubert.  Szukaj  w  dalszym  ciągu.  Ale  czego?  Szukałem  chyba  dość. 
Szukałem wśród tylu prawd. PrzecieŜ te rzeczy mogą dojrzewać właśnie tylko w ten sposób. 
Filozofia... sztuka... Prawdą jest to, co ostatecznie wypływa na wierzch jak oliwa w wodzie. 
W  ten  sposób Ŝycie  odsłania  nam  ją  -  powoli,  częściowo,  lecz  ciągle.  Prócz  tego  jest  ona  w 
nas, w kaŜdym człowieku. Tam właśnie zaczyna przylegać do Ŝycia. Nosimy ją w sobie, jest 
mocniejsza od naszej słabości ... I tak jest w jednym, w drugim, w setnym człowieku. Co to 
jest prawda, gdzie się znajduje? śycie składa się z ludzi, którymi szeroko upływa, jednocząc 
się u swego ujścia nowym poziomem światła w rozwartych źrenicach.  Tak, tak... istnieją po 
prostu  ludzie  zjednoczeni  z  Prawdą,  którzy  nie  wychylają  się  z  jej  orbit,  ale  wewnętrzną 
równowagą trwają w jej objęciach. Brat Starszy. (milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiada:) 
No właśnie. Powinien pan tego szukać jeszcze o własnych siłach. Takiemu jak pan nie wolno 
skracać  drogi  -  ani  -  Hubert.  Ani?  Brat  Starszy.  -  ani  zbyt  jej  ułatwiać.  Hubert.  Więc 
odmawiacie  mi,  bracie  starszy  -  Brat  Starszy.  Odradzam.  SkądŜe  ja  mogę  wiedzieć,  czy 
dojrzeje w panu to samo, co we mnie? Dotąd jest tylko mrok. Przy tym szukanie po omacku. 
Hubert:  PrzecieŜ  w  ten  sposób  skazujecie  mnie  na  dalszą  poniewierkę.  Brat  Starszy.  To  nic 
nie  szkodzi.  Trzeba  zresztą,  abyś  zuboŜał.  Hubert.  Jak  to?  Skoro  juŜ  tyle  straciłem  -  Brat 
Starszy. To niczego jeszcze nie dowodzi. (Po chwili) - A przy tym - trudno pomyśleć, aŜeby 
dwóch  ludzi  miało  iść  tak  blisko  siebie  tą  samą  drogą.  Czy  to  by  godziło  się  z  Jego 
bogactwem?  Pan  Bóg  bogaty  jest  w  swoich  drogach.  Hubert.  Czy  to  juŜ  cały  powód?  Brat 
Starszy.  Nie  wiem.  Powodu  właściwie  nie  ma.  Ale  wiem,  Ŝe  powinien  pan  stąd  odejść. 
Wzywają cię dokądinąd. Hubert. Dokąd? Brat Starszy. Te sprawy wyjaśniają się od wypadku 
do  wypadku.  Czasem  w  ciągu  godziny.  (Przerwa.  Chwila  milczenią)  Hubert.  Od  dłuŜszej 
chwili narzuca mi się pewna myśl. Jest uporczywa. Brat Starszy. Proszę powiedzieć... Hubert. 
Przyszedłem do was, bracie starszy, pewny, Ŝe nikt inny nie rozstrzygnie tak moich trudności, 
jak  wy.  PrzecieŜ  przebiegają  tak  blisko  waszego  Ŝycia.  Brat  Starszy.  To  o  niczym  nie 
ś

wiadczy. No - ale co?... Hubert. (skupia się z wysiłkiem, szukając wyrazów dla tego, co chce 

powiedzieć.  Wreszcie  mówi  z  wolna:)  Czy  wy  po  prostu,  bracie  starszy,  chcecie  we  mnie 
przekreślić całe wasze Ŝycie? (Albert opuszcza głowę, przez chwilę sposępniał. Potem znów 
podnosi  oczy  i  patrzy  na  młodego  bardzo  przenikliwie,  a  przy  tym  bardzo  łagodnie)  Brat 
Starszy. Bóg jest zbyt dobry. (potrząsa głową) Bóg jest zbyt bogaty. Zbyt bogaty. (Tamten nie 
opuścił  wzroku.  Zdaje  się  jednak,  Ŝe  nie  jest  zupełnie  przekonany,  bo  powtarza  z  całą 

background image

stanowczością,  chociaŜ  głosem  mocno  przyciszony:)  -  CzyŜbyście  wy  po  prostu,  bracie 
starszy,  chcieli  przekreślić  we  mnie  to,  czym  było  cała  wasze  Ŝycie?  -  Niepodobna! 
Niepodobna! (Rozstali się bez słowa) (Albert jest nieporuszony. Zupełnie jakby w nim nic nie 
zaszło. Któryś z braci podchodzi i coś szeptem mówi do starszego. Odpowiedź:) - A dobrze, 
dobrze. - (Brat oddala się. - Po chwili wchodzi brat Antoni) Antoni. Miałbym słówko do was, 
bracie starszy. Albert. MoŜe później zdarzy się chwila stosowna. Antoni. Wolę zaraz. Sprawa 
moja  jest  prosta.  Mam  dosyć  tej  Ŝebraniny.  Albert.  Nie  wy  pierwsi.  Antoni.  Myślę,  Ŝe 
moglibyście zrobić nieskończenie więcej dobrego, zrywając z waszym uporem. Albert. AleŜ, 
bracie,  wszystko  dobro  dzieje  się  tu  przez  ubóstwo.  Antoni.  Przez  Ŝebry,  przez  łaŜenie  z 
torbami? - Albert. A jakŜe myślicie, uwierzy nam który z naszych opuchlaków, bezdomnych, 
jeśli ujrzy u nas co innego niŜ sam wlecze na swoim grzbiecie? Antoni. Uwierzy, nie uwierzy. 
Mniejsza  o  to.  Ja  jestem  z  nich,  to  wiem.  Dziś  się  tylko  Ŝąda.  Albert.  śadną  miarą. 
NajwaŜniejsze jest, aby uwierzył. Antoni. Sądzicie, Ŝe ma nawet czas o tym myśleć. Ja jestem 
z  takich,  ja  to  wiem.  Nie  myśli  się.  Myśl  musiałaby  połoŜyć  kres  Ŝądaniom.  Wystarczy 
dawać.  Albert.  Nieprawda.  Trzeba  wyrywać  z  takiej  bezmyślności.  Antoni.  Po  co?  Albert. 
Aby  go  nauczyć  Ŝądać  jeszcze  więcej.  Czyście  tego  jeszcze  nie  pojęli  wśród  nas?  śądać 
jeszcze  więcej.  Szukać  jeszcze  więcej.  A  przy  tym  mylicie  się.  On  nad  tym  myśli.  Jeśli  w 
ogóle  nad  czymś,  to  właśnie  nad  tym  jednym.  O  Antoni,  Antoni.  Czyście  tego  jeszcze  nie 
zrozumieli? Antoni. Tak, ja nie mogłem tego pojąć. Ja nie mogłem nigdy tego pojąć, o co ci 
chodziło,  Albercie.  A  myślę,  Ŝe  nie  ja  tylko.  Albert.  PrzecieŜ  nigdy  nie  taiłem  tego  przed 
wami.  Właśnie  chodziło  mi  o  to,  abyście  to  wiedzieli.  Wszyscy.  Antoni.  A  jednak,  cóŜ 
moŜesz zaradzić na to, Ŝe ktoś ciebie nie pojął? To nie tylko ja. Takich jest więcej. ChociaŜ 
tylko  ja  mam  odwagę  mówić  wam  o  tym,  bracie  starszy.  Albert:  Dziękuję  ci  za  to,  Antoni. 
Antoni. Oni równieŜ was nie pojmują, chociaŜ zgadzają się z wami. Tak najłatwiej.  śyją na 
wasz  koszt.  Zdali  się  na  wasze  myślenie.  Nie  myślą  sami.  Dlatego  pytam  was  jeszcze  raz, 
bracie  starszy:  co  to  jest,  czego  nam  udzielasz?  Dlaczego  kaŜesz  nam  biedować  i  Ŝebrać? 
Pytam was o to wobec nich wszystkich. Rzeczywiście podczas rozmowy izba powoli zaczęła 
się zapełniać braćmi. Dobiega pora posiłku, więc ławy powoli się zapełniają. Bracia stają na 
swoich  miejscach  i  milczą.  Niemniej  właśnie  owo  milczenie  nadaje  całemu  zdarzeniu 
niezwykły  wyraz.  Wygląda  ono  po  prostu  tak  jak  jakiś  milczący  sąd  nad  Albertem.  Brat 
starszy  orientuje  się  w  tym  połoŜeniu.  CzyŜby  nagle  stanął  wobec  pustki  tam,  gdzie  chciał 
przelać  całe  swe  bogactwo?  MoŜe  rzeczywiście  mylił  się  systematycznie  co  do  nich  -  co  do 
ludzi,  których  sądził,  Ŝe  nawraca.  Sądzą  go  oto  mimo  woli.  Albert  wie, Ŝe  słowa  Antoniego 
oskarŜają  go  teraz  w  nich  wszystkich.  Dlatego  teŜ  Albert  potoczył  wzrokiem  po 
zgromadzonych,  szukając  juŜ  wyroku  w  ich  twarzach.  Nie  znalazł.  Zaczyna  tedy  mówić  z 
cicha  i  bardzo  miękko.  -  Bracia  moi,  odebrałem  wam  wszystko,  zaŜądałem  od  was 
wszystkiego.  Nie  łudziłem  was  Ŝadną  obietnicą.  Czy  miałem  do  tego  prawo?  Prócz  tego 
włoŜyłem  na  was  jarzmo.  Ale  szukałem  dla  niego  oparcia  głęboko  w  kaŜdym  z  was.  Tam, 
gdzie  nienawiść  przeklętego  brzemienia  miała  się  przekształcić  w  jego  ukochanie  -  - 
(Przerwał,  milczy  dłuŜszą  chwilę)  ZauwaŜyliście  juŜ  zapewne,  Ŝe  ja  mówię  o  krzyŜu.  O 
naszym  wspólnym  krzyŜu,  który  jest  przekształceniem  upadku  człowieka  w  dobro,  a  jego 
niewoli  w  wolność.  (Od  skupionej  w  milczeniu  jakby  zamarłej  grupy  szarych  braci  odłącza 
się  jedna  postać.  Starzec  czyni  kilka  kroków  w  kierunku  Alberta,  potem  wykonuje  ręką  taki 
ruch,  jakby  chciał  go  pogładzić  po  ramieniu)  -  Bracie,  bracie  starszy,  Albercie  -  (Te  słowa 
zaskrzypiały  w  pustce  jak  ramię  dźwigu.  Albert  odczuł  ich  obecność,  ale  opiera  się  na  nich 
bardzo  ostroŜnie,  jakby  badał  całą  ich  wytrzymałość)  -  Czy  miałem  prawo  do  tego?  Bo 
przecieŜ  nawet  nędza  była  waszą  własną  -  (W  tej  chwili  Albert  odczuwa  jakby  przypływ 
nieznanej  mocy.  Oczy  błyszczą  mu  bardzo  dziwnie.  Mówi:)  -  To  była  gra.  PrzecieŜ 
wiedziałem, Ŝe nie jestem sam. W kaŜdym pośród was wiedziałem o nędzy i - o Nim. Długo 
przebywali z dala od siebie. Ze wszystkich sił starałem się ich przybliŜyć. Bo przedtem byłeś 

background image

ty  -  nędzarz,  a  nad  twoją  nędzą  wiało  pustką.  Odkąd  zbliŜyłeś  się  do  Niego,  upadek  twój 
przemienił  się  w  krzyŜ,  a  niewola  twa  w  wolność.  (Brat  Sebastian,  podnosi  wysoko  ręce  do 
skroni, wyŜej nie zdoła. JuŜ nie idzie dalej za Albertem, ale w pośrodku izby mówi przez łzy:) 
- Niewola w wolność... upadek w krzyŜ... O tak, Albercie, o tak... Albert. Syn BoŜy jest całą 
wolnością. Bez śladu niewoli. Antoni. (który stał dotąd bez słowa) Ale cóŜ stąd? CóŜ stąd, Ŝe 
On jest całą wolnością? - On był niegdyś. Albert. On ciągle jest. Antoni. Jest. Wierzę. Kazałeś 
nam  w  Niego  wierzyć,  modlić  się  do  Niego,  naśladować.  Dobrze.  Mówiłeś:  bądźcie 
biedakami, bo On nie miał gdzie głowy połoŜyć. Dobrze. Słuchaliśmy cię chętnie, boś ty sam 
tak  uczynił.  Nie  było  w  tobie  Ŝadnego  kłamstwa.  A  przecieŜ...  (Antoni  nie  znalazł  słowa. 
Milczenie  od  razu  stało  się  uciąŜliwym.  Albert  po  chwili  dopiero  podejmuje  poprzednie 
zdanie. Wypowiada je bardzo cicho, ale bardzo stanowczo, prawie z jakimś odcieniem uporu) 
Albert.  On  jest  ciągle.  On  ciągle  dociera  do  dusz.  I  odtwarza  w  nich...  Siebie!  (To  ostatnie 
słowo Albert wypowiedział dziwnie dźwięcznie. Teraz zamyśla się ponownie) Widocznie nie 
dotarł  dość  głęboko...  Widocznie...  (Nie,  wiadomo,  o  kim  to  zostało  powiedziane)  (Nagle 
Albert odwraca się i zaczyna iść ku krzyŜowi, który ciemnieje w głębi izby. Wszystkie głowy 
zwracają się w tamtą stronę. Brat starszy nie oparł czoła o krzyŜ. Stanął. Antoni posunął się za 
nim, jakby urzeczony. Teraz Albert mówi:) - Ktoś zawinił. Było nas trzech. (Podnosi wzrok 
ku UkrzyŜowanemu) On - nie. (Teraz powoli zwraca się połową ciała ku Antoniemu - zdaje 
się  jakby  przychodziło  mu  to  z  większym  trudem  niŜ  zwykle)  Ty  -  nie.  (Chwila  przerwy) 
MoŜe - ja... (zamyśla się) (Ale potem szybko podszedł ku ławom) Dzwonili juŜ na południe. 
(Bracia  wszyscy  zatapiają  się  w  modlitwie.  Niektóre  miejsca  są  puste)  (Antoni  jest 
oszołomiony.  Zdaje  się,  Ŝe  przez  chwilę  walczy  z  sobą.  Potem  idzie  na  swoje  miejsce. 
Zakrywa dłońmi twarz) (W tej chwili daje się słyszeć łoskot kroków w sieni. Potem słychać 
lŜejsze  odgłosy,  tak  jakby  ustawiano  tam  narzędzia,  łopaty,  kilofy)  (Drzwi  otwarły  się  i 
wsuwa się do izby kilku braci. Bez słowa idą ku swoim miejscom i rozpoczynają modlitwę. 
Teraz  wszystkie  ławy  są  zajęte)  (Za  chwilę  skończyli  modlitwę.  Siadają)  Brat  Starszy. 
(zwraca się ku przybyłym) No, a co tam u was? (Jeden z przybyłych braci:) - Zwolniono nas z 
pracy  wcześniej.  Brat  Starszy.  DlaczegóŜ  tak?  Ten  sam  Brat.  W  mieście  coś  się  zaczyna 
dziać.  Inny.  Stanęły  tramwaje  i  samochody.  Poprzedni.  Mówią  teŜ,  Ŝe  wyłączono 
elektryczność i gaz. Robotnicy porzucili pracę i poszli przyłączyć się do pochodów, które w 
wielu  miejscach  przeciągają  wśród  okrzyków.  Brat  Starszy.  Widziałem  juŜ  z  rana  jakiś 
niezwykły  ruch.  -  Tak,  tak.  ...śe  jednak  tak  gwałtownie  zdołało  wybuchnąć  -  ...Ano,  widać, 
były  zgromadzone  prochy.  Starczyło  iskry...  (Jeszcze  jeden  przybysz  w  drzwiach)  Albert.  A 
brat  skąd?  Tamten.  Wracam  z  kwesty.  W  mieście  wszędzie  zamykają  jadłodajnie  i  sklepy. 
Poza  tym  jest  niespokojnie.  Wszędzie  pełno  policji.  Brat  Starszy.  No  to  niech  brat  siada  z 
nami.  (Nagle  przy  końcu  stołu  podniósł  się  któryś  z  braci.  Antoni)  -  No  widzicie,  na  wiele 
wam  teraz  wyjdzie  Ŝebranina!  Albert.  (zwraca  się  z  uśmiechem  w  tamtą  stronę)  Prawda  - 
bracie  Antoni?  Antoni.  A  ja  mówiłem,  mówiłem  -  (Stropił  się  jednak  tym  uśmiechem  brata 
starszego)  Albert.  (zamyśla  się.  Potem  mówi  bardzo  powoli,  zdając  się  waŜyć  kaŜde  słowo) 
Wiedziałem o tym od dawna. To musiało przyjść. Kwestarz. Wiedzieliście od dawna, bracie 
starszy?  O  czym  wiedzieliście?  Albert.  (patrzy  w  tę  stronę  przenikliwie,  ale  przy  tym  jakby 
przez mgłę) O gniewie. O wielkim gniewie. - Słusznym. (Tamten dorzuca:) - I co? Albert. A 
cóŜ?  PrzecieŜ  wiecie,  Ŝe  gniew  musi  wybuchnąć.  Zwłaszcza  jak  jest  wielki.  (Przerwał)  I 
potrwa, bo jest słuszny. (Zamyśla się jeszcze głębiej. Potem dorzuca jedno zdanie jak gdyby 
dla  siebie,  chociaŜ  wszyscy  słuchają  w  skupieniu:)  Wiem  jednak  na  pewno,  Ŝe  wybrałem 
większą wolność. (Był to jeden z ostatnich dni w Ŝyciu brata starszego) (1945-1950 )  
1 / 1