Guy N. Smith
Śmiertelny lot
(Doomflight)
Przełożył Daniel Jagodziński
Brianowi i Lynn Gandy dziękując za pomoc okazaną przy pisaniu tej książki.
PROLOG
Dziewczyna siedziała w samochodzie, wpatrując się bezmyślnie w zachlapaną deszczem
szybę. Drżała ze złości, rozgoryczona. Zdawała sobie sprawę, że ręka chłopca dotyka jej uda
w przepraszającym geście, ale udawała, że tego nie dostrzega. Chwyciła kierownicę, która lekko
skrzypnęła.
– Sue?
Szczupły mężczyzna w drelichowym ubraniu włączył przycisk na tablicy rozdzielczej. Mdłe
światło ukazywało jego niepokój.
– Pewnie ja...
– Nie, Frank... nie dotykaj mnie.
– Dobrze, już dobrze – cofnął rękę. – Nie dotknę cię, ale chyba należy mi się jakieś
wyjaśnienie.
– Niekoniecznie. Jeśli nie wiesz, o co chodzi, nie mamy sobie nic do powiedzenia.
– Nie mam pojęcia, do cholery – warknął twardo. – Nie znam innego wyjaśnienia, iż
najlepszym sposobem na zerwanie z dziewczyną jest udzielenie jej lekcji jazdy samochodem.
– To nie ma nic do rzeczy – powiedziała Sue, rzucając przelotne spojrzenie.
Upierałeś się, że powinnam umieć prowadzić. Ja tego nie chcę. Nienawidzę samochodów.
– Ale dlaczego dzisiejszy wieczór tak bardzo różni się od tych, które spędziliśmy razem?
– Ponieważ... – przerwała, gdyż jej gniew osiągnął właśnie apogeum. Sue bała się, że straci
opanowanie. – Włóczysz się z innymi dziewczynami.
Minęło parę sekund.
– To kłamstwo! – wrzasnął, lecz jego głos nie brzmiał zbyt pewnie.
Sue spojrzała nienawistnie na twarz Franka.
– Gdybyś tylko mógł, kłamałbyś do samego końca, ale nie zrobisz już ze mnie idiotki. Jesteś
cholernym łgarzem. Od siedmiu tygodni nie pracujesz w Cashmore.
Wywalili cię za jakieś kanty przy książkach. Wspaniale to ukrywałeś. Prawie tak samo jak tę
małą dziwkę. Jak tłumaczysz jej swoje nocne wypady do mnie? Musi wierzyć w każde twoje
zakichane kłamstwo, tak jak ja. Niestety, Frank, to koniec. Może uda ci się kogoś oszukać, ale
kłamstwo ma krótki żywot.
– Mądrze to wymyśliłaś – zadrwił, szukając po kieszeniach papierosów i zapałek.
Potrzebował trochę tytoniu, żeby się opanować. – Próbujesz coś na mnie znaleźć.
Daruj to sobie.
– Jeszcze nie skończyłam – warknęła twardo Sue. – Boże, jaka byłam głupia! Nim cię
spotkałam, byłam dziewicą.
– Kłamiesz!
Błysk zapałki raził ją w oczy, więc nie dostrzegła zawziętego wyrazu twarzy Franka.
– To prawda! – krzyknęła histerycznie.
– Osiemnastoletnia dziewica? – odrzekł ze śmiechem. – Łatwiej znaleźć szczątki dinozaura.
Pięść dziewczyny wylądowała na jego szczęce. Cios był tak silny, że odrzucił głowę Franka
do tyłu. Papieros wprost z jego ust spadł gdzieś na tylne siedzenie w chmurze iskier.
– Ty dziwko!
Chciał jej oddać, ale zdał sobie sprawę, że tylko pogorszy sytuację. Odwrócił się spokojnie
i zaczął szukać niedopałka.
– Mogłaś mi spalić samochód, idiotko.
– Twój bezcenny samochód – odrzekła, wpatrując się weń beznamiętnie. – Pozwoliłeś mi go
prowadzić?
Westchnienie ulgi za plecami Sue oznaczało, że poszukiwania zakończyły się sukcesem.
– Tak jak mówiłem... – zaczął Frank.
– Nie masz racji – przerwała mu gwałtownie. – Byłam dziewicą, kiedy cię poznałam. Możesz
wierzyć lub nie, nie ma to większego znaczenia. Jestem trochę staroświecka i próbowałam
zachować dziewictwo, nie dla małżeństwa, ale dla porządnego chłopaka. Jak widzisz, popełniłam
największe głupstwo w życiu. Jeśli znajdę drugiego, będę musiała żyć ze świadomością, że
byłam dla ciebie darmową kurwą.
– Jesteś małą, zarozumiałą snobką – powiedział Frank, zaciągając się spokojnie papierosem.
– Jak myślisz, co robią inne dziewczyny sam na sam z chłopakami?
Może tylko się przytulają, a co odważniejsze dają sobie pomacać cycki?
– Nie dbam o to! Nie jestem jedną z wielu. Jestem sobą i to się liczy.
– Tak ci się tylko wydaje. A przy okazji, to kto roznosi o mnie te wszystkie plotki?
Głos Franka złagodniał. Powoli zbliżył twarz do głowy dziewczyny.
– Słucham cię, kochanie. Mam cholerną ochotę oskarżyć kogoś o oszczerstwo.
– Nie możesz winić ludzi o to, że mówią prawdę. Sue chciała się uśmiechnąć, ale wyraz
twarzy jej chłopaka powstrzymał ją przed tym.
– Gadaj – nalegał Frank. – Chcę wiedzieć, kto mnie obmawia. Powiesz mi albo będziemy
siedzieli do rana.
– Nie waż się mi grozić!
Chciała, żeby jej słowa zabrzmiały groźnie, ale gniew, który przed chwilą napełniał jej serce,
zamienił się w narastający strach. W jej głosie można było wyczuć niepewność.
– Moja mama pracuje z kobietą, która podobno zna kogoś z twojej rodziny.
– Barlow – powiedział spokojnie Frank. – Powinienem się domyślić, że to ta intrygantka.
Pieprzony babsztyl. Że jeszcze nikt nie dobrał się jej do skóry! To stare próchno chce koniecznie
przeżyć coś przykrego. Jak tylko wrócę do miasteczka, będę musiał zobaczyć się z moim
adwokatem.
– Frank, nie rób głupstw, proszę. Przecież wiesz, że to prawda.
– Zamknij się!
Ręka chłopaka dotknęła ponownie uda dziewczyny, ale tym razem w ruchach palców nie
było pociągającej delikatności. Chwycił nogę Sue tak mocno, że krzyknęła.
– Przestań, to boli!
– Zasługujesz na to, dziwko.
Przeczuwała, co nastąpi i dlatego próbowała się bronić. Siedziała na miejscu kierowcy, więc
wolno wysunęła rękę w kierunku stacyjki.
– Nie uda ci się – wycharczał Frank, chwytając Sue za nadgarstek.
Strach przybierał na sile. Na spoconych rękach pojawiły się nabrzmiałe żyły.
– Teraz porozmawiamy na serio – wy sapał chłopak, przyciskając swój tors do ciała Sue.
Chciała coś powiedzieć, ale nie wykrztusiła ani słowa. Była sparaliżowana ze strachu.
Dobierał się do niej nie młody mężczyzna, który każdej nocy pieścił i całował jej nagie ciało, ale
dzikie zwierzę. Delikatne pieszczoty, będące preludium miłosnego aktu, ustąpiły tej nocy
okrucieństwu dzikiej bestii.
Sue z trudem odchyliła głowę. Nieprzeniknione ciemności zdawały sieją przywoływać.
„Uciekaj! Uciekaj i ukryj się, zanim będzie za późno. O Boże!”
Narastająca przemoc zniewalała ją. Artykuł w gazecie. Widziała już tytuł wydrukowany
drobną czcionką. „Na starym lotnisku uduszono dziewczynę. Nieznany mężczyzna powiadomił
policję.” Tak, to zdarza się bardzo często. Media nazywają to zbrodnią namiętności. Morderca
dostaje zwykle trzy lata.
Sue rozluźniła mięśnie. Uścisk prześladowcy nieco zelżał. Zamknęła oczy i zmusiła się do
myślenia. Jedno było pewne. Dzisiaj nie wróci do domu samochodem.
Jeśli chce się wydostać z lotniska, musi zrobić to sama.
– Teraz się zabawimy, Sue.
Głos Franka dochodził jakby zza grubego muru. Powoli wyciągnęła rękę, chwytając lekko za
klamkę. Nie wolno się śpieszyć, na wszystko przyjdzie czas.
Najważniejsze, żeby nie zorientował się, co zamierza zrobić. Chłopak czuł się zwycięzcą.
Nie pałał już nienawiścią i jego ruchy były mniej gwałtowne. Pobaw się z nim, popieść go trochę.
Masz tylko jedną szansę, a jeśli ją zmarnujesz, to...
Sue działała z energią, która ją samą zdziwiła. Jednym skoordynowanym ruchem nacisnęła
klamkę, otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. Potknęła się o kamień, ale szybko odzyskała
równowagę i zaczęła biec.
– Cholera!
Głos prześladowcy sprawił, że przyspieszyła. Po chwili usłyszała, że Frank próbuje
wygramolić się z samochodu.
– Zabiję cię! – wrzeszczał rozwścieczony.
Biec. Biec tak szybko, jak nigdy dotąd.
Sue nigdy wcześniej nie rozglądała się po lotnisku. Nie wiedziała, że otaczają kilkanaście
akrów popękanego betonu, tu i ówdzie porośniętego krzakami. Dookoła walały się zardzewiałe,
pogięte blachy i pręty, pozostałości z czasów, kiedy plac był składowiskiem złomu. W oddali
majaczyły ruiny murowanych budynków i starych hangarów. Kilka lat temu zasieki z drutu
kolczastego broniły wejścia, ale nic nie może powstrzymać ludzkiej ciekawości. Obalono je,
a ludzie przychodzili tu i odchodzili, kiedy tylko mieli ochotę. Uczący się jazdy potajemni
kochankowie i kłusownicy tropiący króliki na piaszczystych obrzeżach byli tutaj częstymi
gośćmi.
Sue zwolniła, kiedy mokra gałąź smagnęła ją po twarzy. Padający deszcz łagodził ból. Była
cała mokra.
„Biegnij. Nie zatrzymuj się”.
Gdzieś z tyłu słyszała tupot butów Franka.
– Sue, wracaj! Żeby cię szlag trafił!
W pobliżu powinny parkować samochody, w których uprawiano miłość i tam mogłaby
szukać pomocy. Dookoła panowała jednak nieprzenikniona ciemność. Żadnego znaku życia,
żadnego dźwięku oprócz wycia wiatru.
Zwykle na nocnym niebie odbijają się światła miasta, nawet odległego o trzy, cztery
kilometry, ale tej nocy nie było nawet nikłej pomarańczowej poświaty.
Wszędzie panowała ciemność. Sue zmusiła się, żeby zwolnić. Zaczęła iść, próbując
jednocześnie złapać oddech. Ogarnęła ją panika, którą musiała przezwyciężyć.
Przetrwanie zależało tylko od zdolności logicznego myślenia.
„Nie możesz już biec”.
Coś zagrodziło jej drogę. Jakiś stary budynek. Walający się na ziemi gruz utrudniał
utrzymanie równowagi. Sue przypomniała sobie, że gdzieś tutaj znajduje się wieża kontrolna
z czasów wojny. Wraz z innymi dziećmi bawiła się w niej w słoneczne soboty. Powinna tu być
nawet tabliczka ostrzegająca przed niebezpieczeństwem.
Przestało padać. Sue opierała się o jakiś mur. Wszystko dookoła ociekało wodą.
Stała nasłuchując, ale nie odebrała innych dźwięków oprócz kapania wody i bicia własnego
serca. Zastanawiała się, gdzie może być Frank. Prawdopodobnie wrócił do samochodu,
zniechęcony poszukiwaniami. Ta myśl przerażała Sue. Porzucona wśród ruin na peryferiach
miasta była bezbronna, ale to lepsze niż wpaść ponownie w łapy byłego kochanka.
Spróbowała pomyśleć. W tej sytuacji powinna zrobić to dużo wcześniej. Jedno było pewne.
Musi wydostać się stąd. Wrócić do domu. Nie będzie to prosta sprawa, nawet gdyby wyrwała się
prześladowcy. Coś było nie tak, jak powinno. Żadnych świateł, odgłosów samochodów,
kompletnie nic. Od dłuższego czasu nikt nie pojawił się na pasie startowym, co zdarzało się
tylko, gdy zaspy śnieżne blokowały drogi.
Sue zamarła, nasłuchując odgłosów, dzięki którym mogłaby odnaleźć drogę.
Wiedziała tylko, że wieża kontrolna stoi naprzeciw... właśnie, naprzeciw czego?
Nigdy się właściwie nad tym nie zastanawiała, bo nie miała powodu tego robić.
Była tak skołowana, że zapomniała, gdzie Frank postawił samochód.
Kiedy zastanawiała się nad sytuacją, usłyszała jakiś dźwięk. Przestraszona rozejrzała się
dookoła. Początkowo nie mogła określić natury odgłosu ani kierunku, z jakiego dochodził.
Frank? Jeśli to on zachowuje się tak cicho, w tych ciemnościach ma niewielką szansę ją znaleźć.
Ktoś ciężko oddychał, charcząc i co chwila spluwając. Sue bezwiednie cofała się w kierunku
muru. Po chwili zdała sobie sprawę, że ociera się plecami o ścianę.
Nagle mur się skończył. Odwróciwszy się zrobiła trzy kroki i zorientowała się, że jest
w wieży. Rozejrzała się dookoła. W morzu ciemności zauważyła niewielką szarą plamę. To
prawdopodobnie wyjście. Na zewnątrz ktoś stał. Sue ledwo dostrzegała zarysy postaci. Nie
można było stwierdzić, czy jest to mężczyzna, czy kobieta, nie mówiąc o rozpoznaniu rysów
twarzy. W głębi mózgu kołatało się pytanie: przyjaciel czy wróg?
Słyszała jedynie ciężkie dyszenie osobnika stojącego przed wieżą. Kimkolwiek był,
najprawdopodobniej widział Sue. Przerażona dziewczyna skuliła się i otworzyła usta, żeby coś
powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Zdawała sobie sprawę, że ucieczka jest niemożliwa.
Była w pułapce.
Nagle srebrny snop światła ukazał stojącego przed nią człowieka. Łachmany sięgające
zabłoconych stóp, pomarszczone dłonie i nieproporcjonalnie wielka głowa. Całość była tak
okropna, że dziewczyna krzyknęła z przerażenia. Przymrużone oczy oraz haczykowaty nos
bardziej przypominały drapieżnika niż człowieka. Światło stawało się coraz silniejsze i Sue
dostrzegła więcej szczegółów. Twarz była zbyt pomarszczona, aby mogła należeć do żywego
człowieka. Torturowany umysł nie był w stanie zaakceptować tego, co widziały oczy. Postać
obcego wywoływała odrazę.
Kiedy ją dopadł, właśnie przestała krzyczeć. Jego kościste palce zacisnęły się na delikatnym
nadgarstku. Sue nie opierała się, kiedy nieznajomy zaciągnął ją do wyjścia. Na dworze już
jaśniało.
Nie potrafiła zrozumieć tego, co zobaczyła. Lotnisko gdzieś zniknęło. Otaczała ich otwarta
przestrzeń. Miękka, sprężysta trawa uginała się pod stopami. Nagle pojawili się ludzie. Bosi,
ubrani w takie same podarte łachmany. Stali gromadnie pośrodku ogromnego kamiennego kręgu,
rozmawiając między sobą w skupieniu.
Sue szła obok swojego zdobywcy, potykając się co krok. Śmiał się szyderczo.
Zauważyła, że grupa szepczących ludzi ustawia się po jednej stronie kamiennej płyty,
formując półkole. Prowadzący ją łysy mężczyzna popchnął ją tak brutalnie, że upadła. Leżąc
wpatrywała się obojętnie w niebo, które błękitniało z minuty na minutę.
Odziane w łachmany postacie zbliżały się powoli, wpatrując się w jej ciało.
Zatrzymały się w pewnej odległości od płyty i śliniąc się z pożądania, zaczęły monotonnie
śpiewać. Czekały.
Pomarańczowe światło wschodzącego słońca rozpraszało szarość poranka, zmieniając barwę
nieba. Jeden z mężczyzn wyjął nóż i wręczył go swemu przywódcy. Ostrze błyszczało krwawo
w promieniach słońca. Niczym znak tego, co miało niedługo nastąpić.
Sue już dużo wcześniej wiedziała, że musi umrzeć. W tej nierealnej sytuacji tkwił jednak
jakiś głęboki sens. Przecież po życiu zawsze przychodzi śmierć, która jest tylko odmienną formą
bytu.
Zdając sobie z tego sprawę, Sue ze spokojem oczekiwała końca. Strach odszedł gdzieś
w zapomnienie. Z uśmiechem przyglądała się, jak stary mężczyzna zdziera z niej ubranie,
obnażając jędrne piersi ze sterczącymi sutkami. Na chwilę wszyscy zgromadzeni zwrócili
spojrzenia na wschód, podziwiając wynurzające się zza horyzontu słońce. Każdy był świadomy,
co nastąpi.
Wyciąg ze sprawozdania z dwunastodniowego procesu Franka E. Steele na podstawie gazety
Mercury z dnia 12 kwietnia 19.. roku „W dniu dzisiejszym zakończył się dwunastodniowy proces
Franka E. Steele oskarżonego o morderstwo. Po godzinnej naradzie sędzia sądu w Stafford
Crown wydał wyrok skazujący na dożywotnie więzienie. Argumentując swoją decyzję,
stwierdził, że była to jedna z najstraszniejszych i najbardziej zawikłanych zbrodni tego wieku.
Oskarżony Steele pojechał ze swoją dziewczyną na stare lotnisko, żeby udzielić jej lekcji jazdy.
Następnego dnia rodzice zgłosili zaginięcie dziewczyny. Kilka godzin później, tego samego dnia
odnaleziono jej zwłoki na pasie startowym tegoż lotniska. Broń mordercy nie została nigdy
znaleziona, jednak obszerny materiał dowodowy pozwala przypuszczać, że zabójcą był Frank E.
Steele. W czasie procesu przytoczył on swoją własną wersję wydarzeń, z których wynika, że on
i panna Kemp pokłócili się w samochodzie zaparkowanym na lotnisku. Po ostrej wymianie zdań
ofiara uciekła z samochodu.
Oskarżony twierdził, że jej szukał i natrafił na grupę postaci podobnych do kapłanów,
odprawiających jakieś dziwne nabożeństwo przy kamiennym ołtarzu.
Przestraszony uciekł i odjechał z lotniska. Następnego dnia o świcie wrócił, żeby odszukać
dziewczynę. Policja odnalazła go, gdy błąkał się po lotnisku, tłumacząc swoje zachowanie tym,
że przeżył szok, gdy odnalazł pocięte zwłoki Susan. Sędzia Justice Sayer dodał, że społeczeństwo
musi być chronione przed mordercami pokroju Steele’a. Zabójstwo Susan Kemp nosiło
wszystkie znamiona składania ofiary przez czcicieli szatana. Materiał dowodowy pokazuje, że
była to brutalna robota mordercy-maniaka, który zabija, bo czerpie sadystyczną przyjemność
z zarzynania bezbronnej dziewczyny”.
Pierwszego lipca, po śmierci ostatniego dzierżawcy, teren lotniska we Fradley został
wystawiony na sprzedaż. Oczekuje się ofert przekraczających milion funtów.
Część pierwsza
STARE LOTNISKO
WIEŻA KONTROLNA
Istniało dziwne podobieństwo między mężczyznami, którzy spożywali lunch w rogu
ekskluzywnej restauracji. Przypadkowy obserwator mógł ich wziąć za braci. Obaj byli w średnim
wieku i mieli szpakowate włosy. Jakaś siła sprawiała, że mrużyli oczy, zaciskając jednocześnie
usta. Emanowali pewnością siebie, która w decydujących chwilach dawała im przewagę nad
zwykłymi śmiertelnikami. U Charlesa White’a przeistoczyła się ona w skrajną bezwzględność,
w chęć zwycięstwa za wszelką cenę.
Clive Manning posiadał jeszcze, ku swojemu zmartwieniu, skrupuły. Ukradkiem rzucił
spojrzenie na sąsiada, który wypijał kolejny kielich Blue Nun, jakby chciał wszystkim oznajmić,
że ma dosyć tej dziury. Clive przyjrzał się twarzom ludzi znajdujących się na sali, obawiając się,
że może jest wśród nich ktoś znajomy. Westchnął z ulgą, gdy stwierdził, że nikt go tu nie zna.
Nie był jednak całkiem zadowolony i dawał temu wyraz, marszcząc brwi. Takie okazje powinny
być celebrowane w innym otoczeniu. W Londynie, a nie na podupadłej prowincji. Clive spojrzał
na towarzysza.
– Cieszę się, że już po wszystkim – powiedział. – Nie będę udawał, że ta sprawa mnie
bawiła.
– Jesteś naszym oficerem sztabowym – zauważył Charles z uśmiechem. – Do ciebie zawsze
należy ostatnie słowo, więc mów.
– To nie takie proste. Musiałem przecież popierać decyzję komitetu, chociaż nie była ona
jednomyślna. Trzeba było przekonać tych ludzi, ale... delikatnie.
– Przecież nie robili większych przeszkód. – White odkroił kawał melona i trzymał go na
widelcu. – Ostatecznie teren leżał odłogiem, od kiedy RAF zamknął lotnisko.
– Tak, od 1943 roku. Dwa lata przed zakończeniem wojny. To miejsce ma przykrą historię.
– To nieistotne. Moja firma nie zajmuje się przeszłością, a tylko tym, co nas czeka. Lotnisko
we Fradley było wykorzystywane, a potem doprowadzone do ruiny.
Składowano tam jakieś odpadki. Jest tam tylko kilka walących się hangarów, zagraconych
częściami silników. Resztę pozostawiono swojemu losowi. Pozostałości pasów startowych nadają
się tylko na miejsce do nauki jazdy, o ile ktoś nie rozwali samochodu w dziurach zarośniętych
przez krzaki. Na szczęście to nie moje zmartwienie. Najlepiej, jak teren zostanie uprzątnięty
i wykorzystany.
– Na przykład pod uprawę? Komitet dostał ofertę od miejscowych farmerów, którzy mogliby
zrobić z tej ziemi dobry użytek.
– Dlatego musieliśmy dać ćwierć miliona więcej.
– Przekupstwo?
– Tego słowa nie ma w moim słowniku – powiedział Charles, a jego oczy spoważniały. –
W tym interesie tylko licytujący najwyżej mógł zapewnić sobie zwycięstwo.
– Jednak nie było to proste. Od tego czasu dręczą mnie zmory. Patrzą mi na ręce
z samochodu.
– Daj spokój. – Amerykanin z irytacją odkroił następny kawał melona. – Przecież już
wcześniej robiłeś interesy.
– Tak, ale nigdy na taką skalę, że nie wspomnę o konkurencji.
– Jakby to rzeczywiście miało jakiekolwiek znaczenie. Każdy spotyka przeciwników.
Czegokolwiek nie próbowałbyś zrobić, zawsze znajdzie się ktoś, komu się to nie spodoba. Nie
możemy pozwolić, aby kilku wieśniaków hamowało postęp. Weź na przykład sprawę Concorde.
Największe osiągnięcie w dziejach lotnictwa mogło być zniweczone, gdyby posłuchano kilku
idiotów, którzy mieli inne zdanie.
– Wątpliwości stale będą istnieć. Niech pan nie łudzi się, panie White, że decyzja komitetu
jest ostateczna.
– Władze lotnictwa cywilnego wyraziły zgodę tydzień temu. Oczywiście zostały delikatnie
przekonane, ale koniec końców wszyscy są zadowoleni. Czegóż więcej można oczekiwać?
Fradley zostanie przekształcone w lotnisko niezależne od rządowych dotacji. Na pewno nie
splajtuje, póki moja firma jest w to zaangażowana. Musimy jedynie zastosować się do zasad
bezpieczeństwa. Poza tym wszystko jest w naszych rękach. Nasze loty będą jednymi
z najbardziej konkurencyjnych na świecie. Dobre zaplecze i sprawna załoga zapewnią ogromne
zyski. Liczy się tylko podejście do sprawy.
– Tak – powiedział Manning, pociągając obficie z kieliszka. Przypomniał sobie, jak walczył
z samym sobą, żeby uwierzyć w powodzenie tego interesu. – Tak, chyba masz rację.
– Oczywiście. Wciąż nie masz pojęcia o skali tej transakcji. To nie będzie Heathrow ani
Gatwick. Wprawdzie nie od razu Rzym zbudowano, ale na zmartwienia mamy jeszcze czas.
Przed końcem roku stare lotnisko zostanie znacznie powiększone. Będzie na tyle nowoczesne
i wielkie, żeby przyjmować samoloty klasy Concorde. Terminal i hotele będą budzić podziw
i zazdrość całego świata.
– Coś jednak mnie martwi. Historia tego miejsca.
– Nie dałbym za nią złamanego grosza.
– Wiem, ale lepiej posłuchaj, co chcę ci powiedzieć.
– No to wal.
White zaczął kroić stek. Nudził się. Ale marudny facet! Co mu się stało? Zaczął być
ostrożny? Lepiej niech gada i wyrzuci z siebie wszystko, jakby korzystał z zaworu
bezpieczeństwa.
– Kilka lat temu – zaczął Manning, dziobiąc widelcem w talerz, jakby stracił apetyt. – Chyba
przed pięciu laty dwóch młodych ludzi pewnego wieczora wybrało się poszaleć samochodem.
Jeden z nich miał nowego morrisa i chciał się nim pochwalić. Pojechali na stare lotnisko.
Była gęsta mgła i bali się kogoś potrącić. Godzinę, może dłużej szaleli po starych pasach
startowych. Kiedy mgła zgęstniała, postanowili wracać. Byli właśnie na drodze do najbliższego
wyjścia, kiedy zauważyli, że w starej wieży kontrolnej pali się światło. Jakby ktoś używał
zapalniczki albo łuczywka.
Zatrzymali się i zaczęli je obserwować. Kilka razy zapalało się i gasło.
Zaintrygowani zaparkowali samochód i poszli do wieży to sprawdzić. Mgła gęstniała z każdą
chwilą.
White stłumił ziewnięcie i stwierdził, że woli amerykańskie steki. Angielskich trzeba zjeść
większą ilość. Wyspiarze nie znają właściwych parametrów.
– Chłopcy przeszukali wieżę – ciągnął Manning, wyczuwając brak zainteresowania, ale był
zdecydowany opowiedzieć historię do końca. – Nikogo nie znaleźli.
– Tego należało oczekiwać.
– Przypadkiem znam jednego z tych chłopców i na pewno nie jest on fantastą. W każdym
razie rok po tym wydarzeniu rozmawiałem z byłym pilotem RAF-u, który stacjonował we
Fradley podczas wojny. To, co usłyszałem, dało mi wiele do myślenia.
White przeglądał menu, otwarcie okazując, że nie słucha, ale Clive nie był wcale
zniechęcony.
– Jak wiesz – powiedział, odsuwając talerz – Fradley było raczej bazą treningową niż
lotniskiem bojowym. Ludzie przychodzili i odchodzili. Dzisiejsi przyjaciele następnego dnia
rozjeżdżali się na zawsze, a ich drogi nigdy więcej się nie spotkały. Był jednak wśród nich
amerykański pilot, który spędził we Fradley dużo czasu. Nazywał się Wilson i często tu
powracał. Dwa razy był zestrzelony nad terytorium wroga, ale nie mógł wytrzymać na ziemi.
Pewnego dnia mechanicy mieli kłopoty z silnikiem starego mosqito i Wilson zgłosił się na
ochotnika, żeby sprawdzić samolot. Słyszałem, że do tego dnia był bardzo przygnębiony. Od
startu wszystko przebiegało pomyślnie, aż do ostatniej rundy. Wszystkim wydawało się, że silnik
przestał pracować. Prawdopodobnie pilot miał możliwość ratunku, ale z niej nie skorzystał. Być
może dostał ataku serca, ale nikt tego nie wie na pewno. W każdym razie jego maszyna rozbiła
się i doszczętnie spłonęła niecałe dwadzieścia jardów od wieży kontrolnej. Kilka miejsc zostało
poważnie uszkodzonych. Po Wilsonie i jego mosqito zostały tylko popioły. Spłonął, zanim
ktokolwiek był w stanie się zbliżyć.
– To bardzo interesujące – powiedział White. – Ale co to ma wspólnego ze mną i moją
firmą?
– Powróćmy na chwilę do tych dwóch młodych ludzi – odrzekł niczym nie zniechęcony
Clive. – Na krótko przed ich nocną przejażdżką pewna firma robiła na lotnisku porządki. Znam
osobiście kierownika, który opowiedział mi o zdarzeniu, jakie wtedy miało miejsce. Pewnego
dnia pracowali w ruinach starej wieży. Jeden z nich znalazł na platformie, za kratą, jakiś
przedmiot w kształcie wrzeciona.
Platforma została zbudowana przez RAF, żeby można było ustawić niektóre przyrządy
zajmujące dużo miejsca. Pochodząca z czasów wojny krata nie była od tego czasu ruszana.
Przedmiot ten wykonany był z błyszczącego metalu. Okazało się, że to duża zapalniczka, która
dawała silny płomień. Należała z pewnością do jednego z lotników, gdyż wyryto na niej
nazwisko – Wilson. Pamiętasz, kto pilotował samolot, który rozbił się niedaleko wieży?
Oczywiście taki mały przedmiot mógł zostać wyrzucony siłą wybuchu, ale dziwne, że wylądował
właśnie na platformie. Może Wilson podczas bezsennych nocy przychodził na wieżę towarzyszyć
obsłudze albo używał zapalniczki do grzania wody na herbatę? Czy jednak młodzi ludzie
wymyślili sobie jakieś światła, czy może w wieży ktoś był?
Jeśli tak, to kto? Jakiś obcy, a może duch pilota, który powrócił na miejsce przedwczesnej
śmierci?
– Bzdura – Charles White zaśmiał się grubiańsko. – Miałem o tobie lepsze zdanie, Manning,
ale widzę, że wierzysz w duchy.
– Jeszcze nie skończyłem – odrzekł Clive, a w jego głosie wyczuwało się nerwowe drżenie.
Mogło to być zakłopotanie z powodu kpin albo... strach. – Tragedia Wilsona była tylko
początkiem całej serii zdarzeń, które stworzyły złą sławę lotniska. W tym miejscu zdarzył się
jeszcze jeden wypadek. Młody pilot wystartował do pierwszego samodzielnego lotu. Za
dwadzieścia minut miał siadać na pasie startowym, kiedy ziemię pokryła gęsta, jesienna mgła.
Chłopak próbował wylądować, ale nie zauważył świateł. Powinien uderzyć w wieżę, ale jakimś
cudem minął ją o kilka stóp i roztrzaskał się mniej więcej w tym samym miejscu, co Wilson. Na
lotnisku zdarzyło się więcej dziwnych wypadków. Wybuchł pożar w kantynie oficerskiej, ale na
szczęście nikt nie spłonął.
– Bez wątpienia przyczyną był papieros – powiedział Charles, nie kryjąc sceptycyzmu. –
Słuchaj, przyjacielu. Zabrałem cię na lunch, żeby uczcić korzystną transakcję. Masz swój szmal,
a co z nim zrobisz, twoja sprawa. Nie robię interesów na opowiadaniu bajek.
– Ja... przepraszam.
Clive nie mógł powstrzymać rumieńca. Czuł się jak niegrzeczny uczeń, który opowiada
nauczycielowi nieprawdopodobną historię, aby odwrócić jego uwagę od tematu lekcji.
– Chciałem tylko, żebyś... żebyś wiedział. Masz prawo wiedzieć, co kupujesz.
– Od kiedy masz wyrzuty sumienia? – zapytał ironicznie White, przyglądając się uważnie
sąsiadowi. – Przewidujesz kłopoty, zniszczenie nieruchomości, które kupiłem przy twojej
pomocy?
– Nie, skądże, jednak nigdy nic nie wiadomo. Do tej pory nie brałem udziału w takiej
transakcji.
– Nie jest znowu taka wielka. A jak tam śledztwo w sprawie Canlos Building Company?
– Niczego nie udowodniono.
– Nie mogło być inaczej. W przeciwnym razie nie siedziałbyś ze mną. Wybrałem
odpowiedniego człowieka. Byliśmy ciebie pewni. Gazety bardzo rzadko rzeczywiście coś
odkryją.
– OK, Charles. Postawiłeś na swoim, ale nie wolno ci lekceważyć Fradley.
– Gdzie jest moja firma, nie ma miejsca dla zjaw.
– To twój problem, ale na twoim miejscu nie podejmowałbym zbyt szybko decyzji.
Doprowadziłem transakcję do końca i na tym skończyła się moja rola. Nie zapomnij, że na
tym lotnisku popełniono jedno z najbrutalniejszych morderstw tego wieku. Młoda dziewczyna
została posiekana nożem kilka jardów od wieży.
– Czytałem o tym w gazetach.
Charles White rozglądał się za kelnerem. Wprawdzie lubił dobrze zjeść, ale nie chciał
przedłużać spotkania, które przestało być zabawne.
Kiedy wyszli z restauracji, Charlie był zlany potem. Clive odebrał mu całą odwagę, nie przez
opowiadanie o wypadkach we Fradley, ale przez swój głupi strach. Nie był twardym typem.
White’a interesowało, w jaki sposób wybrnął ze sprawy Canlos Building Company. Może
rzeczywiście sprawa była czysta, ale narobiła wokół jego osoby dużo smrodu. Charles zdawał
sobie sprawę, że interes z lotniskiem może jeszcze spalić na panewce. Jakieś małe dochodzenie
lub kontrola i... wolał nie myśleć, co by było, gdyby. Jak najszybciej zadzwonić do braci
Warboys. Konsorcjum Flyways musi pilnować sprawy, gdyż w przeciwnym wypadku będzie to
drogo kosztowało.
Clive Manning przeszedł przez parking, gdzie zostawił swoją czerwoną granadę.
Zirytował go mały, biały bilet, przyczepiony do szyby samochodu. Przelewanie dziesięciu
pensów z prywatnego portfela do kas przedsiębiorstwa było absurdem.
Strażnicy byliby pewno bardzo zadowoleni, mogąc przeprosić samego szefa, ale nie
zamierzał robić im tej przyjemności.
Kiedy otwierał drzwi, poczuł drżenie palców. Szybko wsiadł do środka i oblizał spieczone
usta. Był zdenerwowany. Nie znał tylko przyczyny tego stanu rzeczy.
Wszystko układało się zgodnie z planem. Doprowadził transakcję do końca, zarobił duże
pieniądze, był na dobrym obiedzie, więc, do cholery, co tu nie gra? White to kawał drania,
niebezpiecznego drania. Prawdopodobnie interes został już wcześniej szczegółowo opracowany
i gdyby coś się zawaliło, cały zespół planowania zostałby wylany. Oznaczało to, że Clive
musiałby przejąć całą odpowiedzialność. Taka gra nazywała się szukaniem kozła ofiarnego.
Manning zapiął pasy i przez chwilę gapił się przed siebie. Powiedział zbyt dużo, ale musiał
wszystko z siebie wyrzucić. Sprawa zaczęła się od telefonu Hartleya Lowe. Zwolniony z powodu
wieku dyrektor nadal uważał się za kogoś, komu dużo wolno. Ten domorosły archeolog
powodował same kłopoty.
„Wiesz, co dzieje się z tym lotniskiem, Manning? Ono przynosi nieszczęście.
Umarło tu wielu ludzi, a umrze jeszcze więcej, jeżeli nowy właściciel je odbuduje. Nas to
oczywiście nie dotyczy. Ja mam petycję, a ty pieniądze. Czy wiesz jednak, co znaczy żyć obok
Heathrow, Gatwick lub Elmdon? Ja wiem. Mój brat mieszkał niedaleko lotniska. Stracił słuch.
Wszyscy mieszkańcy Fradley mogą skończyć tak jak on, dlatego nie chcemy tego lotniska.
Wiesz, że pasy startowe
leżą na miejscu starożytnego kręgu Druidów? Nie?
Wcale mnie to nie dziwi, bo dopiero najnowsze badania potwierdziły tę teorię.
Pamiętaj jednak o młodych dziewczynach, które pocięto nożem”.
Ponure myśli dręczyły Clive’a. Cholerny, stary sukinsyn! Manning zapalił silnik.
Liście wysokich kasztanowców, stojących przy północnej ścianie parkingu, pożółkły. Za
kilka dni będą brunatne. Znowu nadchodzi jesień. Dokładnie rok po morderstwie popełnionym na
Sue Kemp. Gotyckie zakończenie katedralnej wieży wznosiło się ku niebu niczym wyciągnięty
palec. Jeszcze jedna religia. Wszystkie są takie same, może tylko jedne bardziej brutalne od
drugich. Pewnego dnia, może za tysiąc lat, ta imponująca budowla zostanie zniszczona
i przykryta warstwami betonu i asfaltu. Dusze pogrzebanych tu zmarłych będą domagały się
krwawej zemsty na tych, którzy uwięzili je w tym piekle. Clive czułby pewnie to samo i wcale
nie dlatego, że od czasu do czasu chodził do kościoła.
Opuścił parking i włączył się w strumień miejskiego ruchu. Próbował odpędzić nieprzyjemne
myśli, ale nie potrafił. Zaczęła go boleć głowa. Miał nadzieję, że to nie migrena.
Jechał bardzo wolno, gdyż światła hamowały ruch. Dlaczego opowiedział Amerykaninowi
historię Fradley? Chyba pod wpływem Hartleya. „Jeśli nie jesteś tym zainteresowany, to, do
cholery, powinieneś się zmienić. To twoja spuścizna.
Rytualne mordy, sadyzm i okaleczone ofiary nie są powodem do dumy, ale trzeba o tym
wiedzieć.”
Clive próbował nie myśleć o Fradley. Coś jednak nie pozwalało mu na to.
Tragiczna historia Wilsona, światła widziane przez młodych ludzi i wreszcie morderstwo. Na
tym lotnisku coś się działo. To coś miało jakiś związek z Susan.
Clive czuł to przez skórę.
Ból głowy nasilał się z minuty na minutę. Migrena. Widział coraz słabiej.
Wjechał na krawężnik. Z tyłu zabrzmiały klaksony. Clive pojechał jeszcze kawałek i zgasił
silnik.
Cholerne dranie. Nie rozumieją, że każdy kierowca może się źle poczuć.
Siedział wygodnie w fotelu. Zamknął oczy. Z ulicy dobiegały odgłosy mijających go
samochodów. Nabrzmiałe skronie pulsowały tak, jakby głowa miała za chwilę eksplodować. Na
oczy opadała czarna kurtyna.
Nagle usłyszał czyjś głos. Jakby ktoś mówił do niego przez szybę. Clive był przytomny, ale
nie mógł rozpoznać, czy to kobieta, czy mężczyzna.
– Pozwól, że ci pomogę. Musisz wysiąść z samochodu. Nie zważaj na ruch, przeprowadzę
cię bezpiecznie.
Kiedy zamykał drzwi, przez głowę przemknęła myśl, że właściwie powinien wysiąść od
strony chodnika. Było jednak za późno. Drzwi samochodu zamknęły się z trzaskiem.
– Bardzo dobrze. Teraz trzymaj się blisko mnie.
– Kim... kim jesteś?
– Zostałem przysłany, żeby panu pomóc – odpowiedział cicho głos.
– Nic nie widzę – powiedział Manning, przełykając ślinę. – To migrena... ale minie... pomóż
mi tylko dojść... gdziekolwiek, gdzie mógłbym się położyć i chwilę odpocząć.
Clive wyciągnął rękę do nieznajomego, ale niczyje palce nie zacisnęły się na jego dłoni.
– Idź prosto przed siebie.
Manning zawahał się. Wyczuł jakąś zmianę w brzmieniu obcego głosu. Nieznajomy mówił
teraz twardo i szybko. Clive próbował po omacku wrócić do samochodu, ale jego ręce trafiały
w próżnię.
– Szybciej, szybciej – poganiał go głos.
Chwiejąc się na nogach, Clive zrobił jeszcze parę kroków. Był bliski paniki.
Ruch na drodze wzmagał się z każdą chwilą. Pędzące samochody powodowały, że cały drżał.
– Nie zatrzymuj się! Idź dalej!
Pisk hamulców. Coś uderzyło go z siłą zdolną połamać kości. Przeleciał w powietrzu parę
metrów i uderzył o ziemię z łoskotem. Krzyknął z bólu. Hamulce zapiszczały ponownie. Rozległ
się metaliczny dźwięk, jakby zderzyły się dwa samochody.
Manning leżał na ziemi, wijąc się z bólu, który wzmagał się w przerażającym tempie. Miał
połamane wszystkie kości. Usta wypełniał jakiś lepki, ciepły płyn o dziwnym smaku. Spróbował
przełknąć ślinę, ale się zakrztusił. Dookoła krzyczeli ludzie, a on nie mógł wymówić ani słowa.
W jego uszach brzmiał tylko ten głos.
Szyderczy ton człowieka, który oferował pomoc, a przyniósł ból, rany... może śmierć.
– Zdrajca! – zabrzmiało jadowicie. – Sprzedałeś nasze przeklęte dusze. Musisz umrzeć!
– Nie! Nie chcę umierać. Błagam, pomóż mi. Ja nie chcę umierać!
– Umrzesz! Umrzesz tak jak inni. Zbyt wielu straciło życie przez twoją głupotę.
I dumę.
Pełen nienawiści głos powoli cichł, aż wreszcie stał się nieuchwytny.
Kiedy nadjechał ambulans, przebiwszy się przez uliczne korki, Clive Manning już nie żył.
Przez pół godziny, zanim ciało zostało zabrane, stojący na chodniku dum stworzył wiele teorii na
temat wypadku. Wszystkie one zostały spisane przez policjantów. Podejrzewano samobójstwo
lub chorobę psychiczną ofiary. Jedno było pewne, mężczyzna szukał śmierci.
Nie minęła godzina, kiedy wszystko wróciło do normy. Tylko piasek, który pokrył plamę
krwi, przypominał o wypadku. Miasto, jedyny świadek rzezi, szydziło z ofiary jak kanibale
podczas rytualnego obrzędu. Powoli wszystko odchodziło w niepamięć. Upiór też odszedł.
PAS STARTOWY
Buldożery pracowały na starym pasie startowym przez cały tydzień. Pozornie rutynowe
zadanie zaczęło sprawiać kłopoty. Nawet po czterdziestu latach beton nie poddawał się bez
walki. Popękany i porośnięty krzakami zachowywał nadal solidną konsystencję do głębokości
dwóch stóp. Trzeciego dnia wywiercono otwory, żeby zbadać grunt pod betonem. Roboty
przerwano.
– No, to mamy problem – powiedział inżynier, zapalając papierosa i marszcząc brwi. – To
lotnisko było pewnie budowane w pośpiechu.
– Oczywiście. – Phil Warboys okazał swoją irytację. – Wtedy była wojna i trzeba było
szybko szkolić pilotów, ale dlaczego wstrzymaliśmy roboty?
Inżynier spojrzał ostrożnie na Phila. Ten żylasty facet to dynamit, choć jest niewysoki.
Cholernie zarozumiały typ. Na wszystko miał odpowiedź i nie było ważne, czy jest ona dobra,
czy zła. Nie można go było niczym przekonać. Był twardy, bo miał w banku parę milionów
dolarów. Jego brat Roger tak samo.
Twardziele. Żaden z nich nie mógł pojąć, że tej przeszkody nie można pokonać z marszu.
– W dziurze nie odkryliśmy betonu – powiedział wolno Drylake, obserwując reakcję braci. –
To skały. Wielkie jak jasna cholera. Każda z nich waży kilka ton.
– Więc je rozbijcie i wywieźcie. – Była to typowa odpowiedź Phila. – Nie marnuj czasu na
gadanie.
– OK. Niestety, to zajmie trochę czasu. Nie dotrzymamy terminu.
– Jesteś na kontrakcie, stary. Musisz wykonać plan albo nie dostaniesz szmalu.
Być może oskarżymy ciebie i twoją firmę o niedotrzymanie umowy.
Drylake zaciągnął się głęboko papierosem i strzepnął popiół z rękawa, obserwując, jak
podmuch wiatru porywa szare drobiny. Ci dranie dobrze wiedzą, czego mogą wymagać. Znają
wszystkie klauzule kontraktu: strajk załogi, wojna i czynniki niezależne od firmy. Inżynier
zacisnął usta i zaczął myśleć, jak usunąć przeszkody.
– Nie możesz ich po prostu wysadzić? – zapytał Roger.
– Czemu nie, spróbujemy – odpowiedział Drylake, przygryzając wargę ze wstydu, że sam
o tym nie pomyślał. – Lepiej jednak usunąć je bez dynamitu.
Phil Warboys spojrzał w kierunku dużej hałdy ziemi, na której stał wysoki, chudy mężczyzna
w myśliwskim kapeluszu.
– Kim jest ten facet?
– To Hartley Lowe. Wczoraj był tutaj prawie cały dzień.
– A kto to jest Hartley Lowe, do diabła?
– Mieszkaniec wioski – powiedział Drylake, ocierając usta wierzchem dłoni. – Był kiedyś
dyrektorem tutejszej szkoły. Teraz jest na emeryturze. Zajmuje się archeologią. Pojawił się, gdy
zaczęliśmy rozkopywać główny pas startowy. Pewnie szuka wykopalisk.
– To intruz – warknął Phil. – Chyba na wszystkich wejściach są tabliczki ostrzegawcze?
– On jest w ogóle nieszkodliwy – powiedział inżynier, tracąc pewność siebie. – Tylko
obserwuje.
– Pogadamy sobie z nim.
Drylake oblizał usta zdenerwowany. Znowu będą kłopoty. Dobrze znał ten wyraz twarzy
braci Warboys.
– Co pan tu, do diabła, robi?
Twarz Phila poczerwieniała ze złości.
– Dzień dobry panom – odpowiedział Hartley, odwracając się do dwóch mężczyzn. –
Obserwuję, jak odkopujecie krąg.
Lowe nie był człowiekiem, którego łatwo przestraszyć. Lata pracy w szkole wycisnęły na
nim swoje piętno. Krzaczaste brwi nadawały mu srogi wygląd, a dystyngowane zachowanie
kryło tylko prawdziwą naturę tego człowieka.
– Nic panu do tego.
– Myli się pan. Wszystko, co ma związek z historią tego kraju, dotyczy każdego z nas. To
jest nasza spuścizna.
– To nasz teren. Niech pan zejdzie z tego wzgórza i wynosi się do wszystkich diabłów.
I nigdy nie wraca.
Starszy mężczyzna zesztywniał, żyły zgrubiały na skroniach. Odrzucił kawałek skały
i spojrzał na Phila.
– To dyskusyjne, czy jestem intruzem. Macie, panowie, prawo chronić teren, który
kupiliście, ale pewnych miejsc nie wolno ukrywać przed społeczeństwem. To właśnie takie
miejsce.
– Przestań pan gadać bzdury. Myli się pan myśląc, że pozwolimy ludziom wchodzić w drogę
buldożerom i będziemy narażać ich na niebezpieczeństwo.
– Spójrzcie, panowie. – Hartley sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął złożoną kartkę. –
To jest...
– Nie interesuje nas to. Chcemy tylko, żeby się pan wyniósł.
– Nalegam, żeby panowie to zobaczyli – powiedział Hartley z taką determinacją, że nie
sposób było odmówić. – To – powoli rozkładał papier – kopia szesnastowiecznej mapy.
Gdybyście, panowie, chcieli zobaczyć oryginał, mam go w domu. Oczywiście, skala nie jest zbyt
dokładna, ale oznaczenia są chyba wystarczająco jasne. Proszę bardzo, kiedyś droga biegła
w tym samym kierunku, co dzisiejsze pasy startowe. Bez wątpienia została zbudowana przez
Rzymian. Na lewo stąd znajduje się duże koło. Te małe krzyżyki oznaczają wielkie okrąglaki
o takiej wadze, że do dzisiaj nie wiadomo, w jaki sposób Druidowie je ustawili. A jednak tego
dokonali.
– Powtarzam, to nas nie interesuje – wycedził Phil.
– Nalegam, żeby panowie mnie wysłuchali. Hartley wcielił się ponownie w rolę
wychowawcy, który musi ciągle strofować niesfornych uczniów.
– Tu, gdzie stoimy, przez tysiąc lat naszej historii pogrzebano wiele ofiar. Ta ziemia jest
przesiąknięta krwią setek istnień ludzkich. Sytuacja ta nie zmieniła się z postępem cywilizacji,
ale o tym panowie wiedzą doskonale. To miejsce jest poświęcone złu. Kiedy Cromwell plugawił
katedrę Lichefield, jego oddziały wyprowadziły z miasta tysiące ludzi, których zarżnięto... w tym
miejscu.
Dlaczego, mając do dyspozycji całą okolicę, uczyniono to właśnie tutaj? Czy zło przyciąga
zło? Mapa pozwala przypuszczać, że przyczyną był kamienny krąg, który jeszcze wtedy nie był
zasypany. Zrobili to chyba farmerzy, którzy stopniowo pokrywali ziemią głazy. Potem grunt
zapadł się, aż wreszcie zbudowano betonową drogę. Podczas wojny trzeba było wybudować
lotnisko i historia została zapomniana. Miejscowe towarzystwo archeologiczne od roku próbuje
uzyskać zgodę na prace wykopaliskowe.
– Zrobimy to dla was za darmo – zaszydził Roger Waboys.
– Wszystko zniszczycie! – wrzasnął Hartley, czerwieniejąc na twarzy.
– Niech się pan nie denerwuje.
– Jak mam się nie denerwować, kiedy wasze buldożery będą rozwalały sakralne kamienie?
Antyczna świątynia Druidów, bezcenny zabytek, za sprawą waszej firmy przestanie istnieć. Czy
panowie zdają sobie sprawę, że ten krąg ma może ważniejsze znaczenie jak Stonehenge? Fradley
jest dużo, dużo większe. Musicie przestać kopać. Prace muszą być prowadzone z wielką
ostrożnością, jeżeli nie chcemy czegoś zniszczyć.
– Pan chyba oszalał – powiedział Phil, zaciskając pięści, jakby chciał uderzyć starszego
człowieka. – Pan nie rozumie, że mamy całkowite prawo do tego terenu oraz pozwolenie na
budowę? Musimy ponadto dotrzymać terminów.
– Lotnisko nie ma historycznej wartości – odrzekł Hartley z błyskiem w oku. – Krąg
Druidów ma. Będę nalegał w Ministerstwie Ochrony Środowiska, żeby wydało zakaz budowy.
Kilka kilometrów stąd jest East Midlands, więc lotnisko jest tutaj zbyteczne. Dobrze wiem,
czemu je budujecie. Chciwość, zwyczajna chciwość.
Interesuje was tylko napychanie kieszeni pieniędzmi. Moja petycja została już wysłana
i podpisana przez setki ludzi, którzy nie chcą każdego dnia być przez was ogłuszani.
– Bardzo się rozczarują.
– Będą więc ponowne apelacje. Zapewniam panów. Bracia spojrzeli na siebie, kiwając
głowami.
– To już pana problem, panie...
– Lowe. Hartley Lowe.
– OK, panie Lowe. Powiedział pan swoje – wycedził przez zęby Phil, widząc kątem oka, że
Drylake podszedł do grupy czekających na instrukcje robotników. – Niech pan wraca do siebie
i robi, co się panu podoba. Niech pan zbierze tysiące nowych podpisów i narysuje setki map, ale
tu jest pan tylko intruzem. Zgodnie z prawem, właściciel może usunąć niepożądanego gościa siłą,
jeśli wymaga tego sytuacja.
Gdyby pan wrócił, tak się właśnie stanie. A ile siły na to trzeba, nikt nie wie.
– Niech pan się nie waży mnie straszyć.
– Właśnie to robimy i lepiej będzie, żeby pan trzymał się z dala od Fradley.
Kapujesz pan?
Hartley patrzył na nich, oblizując powoli spieczone usta. Wszystko w nim kipiało, ale jakoś
opanował złość. Niepohamowana wściekłość wśród innych uczuć osiągnęła szczyt, ale na chwilę
strach chwycił go za gardło. Zawstydzony przełknął ślinę, obrócił się na pięcie i ruszył
w kierunku bramy. Szedł wyprostowany, z dumnie podniesioną głową. Wiedział, że dwóch
mężczyzn będzie śledzić go wzrokiem, póki nie zniknie w wąwozie za lotniskiem. Ich nieludzka
bezwzględność go przerażała.
Na twarzy Hartleya pojawił się nikły uśmiech. Bracia byli źli, ale złe było również lotnisko.
Wcześniej czy później zło musi się zmierzyć ze złem. Siły ciemności zostaną wystawione na
próbę, w której zwyciężą, jeśli wierzyć legendom.
– Czemu znowu stoicie, do cholery?
Roger Warboys wysiadł z mercedesa, trzaskając drzwiami. Pod jego butami zachlupotało
błoto. Pięćdziesiąt jardów dalej stała bezczynnie grupa około dwudziestu robotników. Roger
odszukał wzrokiem Drylake’a. Inżynier stał nie opodal, patrząc na buldożer. Warboys zaklął.
Było już popołudnie, a prace nie posunęły się nawet o krok. Nadal dookoła było wiele gruzu
i kamieni.
– Znowu kłopoty – powiedział krzywiąc się Drylake.
– Jakie?
– Dwa buldożery i spychacz nie działają. Nie znamy na razie przyczyny. Dziwny zbieg
okoliczności.
– Sabotaż?
Warboys od razu pomyślał o starym nauczycielu. Hartley mógł być wkurzony, ale sabotaż
nie był w jego stylu. Niemniej jednak wielu mieszkańców miasteczka sprzeciwiało się budowie
portu lotniczego. Byliby z pewnością zachwyceni tym, co się stało, a być może dopomogli
sytuacji.
– Z pewnością nie był to sabotaż – powiedział inżynier, kręcąc głową.
– Więc co?
– W tym rzecz! Gdybym został wezwany jako niezależny mechanik, powiedziałbym, że
maszyny wysiadły ze starości. Ale to nie ma sensu. Były całkiem nowe. Wczoraj wszystko było
w porządku. To brzmi niewiarygodnie, ale po prostu zużyły się przez jedną noc.
– Nie pieprz bzdur!
– Nic nie poradzę, to prawda. Niech pan sam sprawdzi. Silniki nie pozwolą zepchnąć nawet
kupki gruzu.
– Jezu Chryste, zadzwońcie do dostawców!
– Już to zrobiłem – westchnął Drylake. – Inżynier z Leeds jest już w drodze.
Będzie za jakąś godzinę.
– Nie możemy tracić czasu na pieprzenie się z instalacją, która wysiadła. Niech znajdą nam
inne maszyny.
– Sugerowałem im to, ale nic teraz nie mają. Cały ich sprzęt pracuje na autostradzie i na
jakiejś budowie. Nie mają nawet pieprzonego spychacza.
Warboys chrząknął. Plan oznacza duże pieniądze. White i jego wspólnicy wierzą, że
wszystko będzie gotowe na czas. Pierwszy lot przez Atlantyk ma uczcić otwarcie lotniska.
Wydrukowano tyle reklam, było radio i telewizja. Małe opóźnienie mogło spowodować klapę na
całej linii. Nie można ogłosić, że maszyny zestarzały się w ciągu kilku godzin. Ta afera
odcisnęłaby swoje piętno na całym przedsięwzięciu. Brak pieniędzy, gorsi piloci, itp. A jeśli
wszystko będzie gorsze niż u konkurencji, pasażerowie w obawie o życie wybiorą inne linie
lotnicze.
– Załatwcie maszyny gdzie indziej – warknął Roger. – A gdzie, to już wasza sprawa.
– To niemożliwe. Dostawcy nie kupią maszyn gdzie indziej. Tu też panuje konkurencja.
– Słuchaj – wycedził przez zęby Warboys, chwytając inżyniera za kurtkę. – Twoja firma
podpisała kontrakt. Żadnego tłumaczenia. Jeśli nie wykonacie roboty, nie będzie pieniędzy.
Ostateczny termin znasz.
– Zabierz łapy – powiedział twardo Drylake. – Dobrze przeczytaj warunki kontraktu,
cwaniaczku. Klauzula jedenasta. Wojny, strajk załogi i czynniki niezależne od firmy. I wbij sobie
do łba, że to są właśnie czynniki niezależne.
Dwóch mężczyzn wpatrywało się w siebie. Napięcie rosło. Drylake miał dosyć tego nadętego
pawiana. Uniósł zaciśnięte pięści.
Warboys ustąpił.
– Zobaczę, co uda mi się zrobić.
Powoli odszedł w kierunku samochodu. Nienawidził siebie za to ustępstwo. Było obce jego
charakterowi, ale nie mógł zrobić nic innego. Zastanawiał się, co teraz powinien uczynić. Nie
było sensu dzwonić do White’a. W końcu Drylake to porządny i pracowity facet. Niemniej
Warboys czuł się okropnie. Do cholery, ciężki sprzęt nie wysiadł sam z siebie! Po plecach
przeszedł mu dreszcz. Musi się cieplej ubierać, bo zima nadchodzi.
Blisko godzinę pod ratuszem miasteczka zbierał się dum. Tu i ówdzie słychać było
podniesione głosy. Mieszkańcy żywo rozprawiali o tym nadzwyczajnym zebraniu.
Młodzi, którzy zaniechali codziennych przejażdżek na motorach dookoła miasteczka,
trzymali kilka transparentów:
PRECZ Z LOTNISKIEM!
NIE NISZCZCIE NASZEGO SPOKOJU!
LOTNISKO W PRZYSZŁOŚCI TO GŁUCHOTA DLA LUDZI!
Jakaś młoda para trzymała na barkach drewnianą trumienkę z napisem „Fradley”.
– Proszę o ciszę!
Na drewnianym podwyższeniu pojawił się Hartley Lowe. Jeszcze raz będzie przemawiał do
swoich uczniów. Wyraz twarzy taki jak zawsze, tak samo wyciągnięte ręce. Przemowa powoli
zmieniała się w szept, aż wreszcie stary nauczyciel umilkł.
Przerwał, bacznie obserwując otoczenie. Po drugiej stronie ulicy zobaczył Wathesa. Gdyby
nie mundur, nie zostałby zauważony. Miejscowy stróż prawa napotkał wzrok Hartleya, który
skinął głową Wathes lekko się uśmiechnął. Obaj wiedzieli, że objaśnianie prawa nie miało sensu.
Demonstracja zakończy się przed główną bramą lotniska. A rzeczywistym prawem w tym
miasteczku była wola Hartleya Lowe.
Większość obecnych na dzisiejszym zebraniu to jego byli uczniowie. Pozycja Hartleya w tej
społeczności jest tak silna, że każdy mieszkaniec zrobi, czego on będzie chciał.
– Jestem zachwycony, widząc tak liczną grupę.
Lowe spojrzał na zebranych. Policzył szybko obecnych. Nie wszyscy przyszli. Nie
skomentował tego faktu. Nie chciał popełniać błędu wikarego, który wyraził kiedyś swoją opinię
o tych, którzy nie chodzą w niedzielę do kościoła. Na następnej mszy byli tylko nieliczni.
– Wszyscy wiemy, po co się tutaj zebraliśmy. Dochodzące z tyłu głośne uwagi na temat
koncernu zagłuszyły słowa Hartleya.
– Potrzebujemy pokojowej demonstracji – zaczął ponownie. – Wiem z pewnych źródeł, że
przed główną bramą będzie stał samochód telewizji. Musimy się zachować z powagą i godnością.
Hałaśliwa frakcja ponownie przerwała mówcy.
– Nie muszę chyba wyjaśniać, jakie będą następstwa wybudowania portu lotniczego.
Nie pozwólmy zniszczyć naszego spokoju. Wszystko jest w naszych rękach i dlatego
powstrzymamy budowę. Wczoraj wysłałem petycję do Departamentu Planowania. Jako prezes
rady parafialnej, złożyłem również kilka petycji, które w najbliższym czasie zostaną rozpatrzone.
– Kiedy już będzie za późno – rzucił ktoś z tłumu.
– Nie wszystko stracone – odpowiedział były dyrektor. – Myślę, że niewielu z nas wierzy
obecnemu planiście.
– Skorumpowany skurwysyn!
– Nie mamy podstaw, żeby...
– A transakcja Canlos Building Company? Ten sukinsyn zrobił nam ten sam numer.
– Panowie, proszę. Pozwólcie mi jeszcze raz przypomnieć, po co się zebraliśmy.
Walka ze złem leży nie tylko w naszym interesie. Robimy to dla następnych pokoleń.
Przyjmijcie to do wiadomości.
Pośród wiwatów Hartley zszedł z mównicy i dał sygnał do wymarszu. Ruszyli na północ,
w kierunku drogi. Machano transparentami, toczono zażarte dyskusje, panował entuzjazm.
Krew zawrzała ponownie w żyłach Hartleya. Atmosfera podniecenia udzieliła się mu i czuł
się jak wielki wódz, gdyż wszystkie oczy skierowane były na niego.
– Precz z Flyways! – krzyczano.
Ludzie zaczęli śpiewać. Lowe nie pochwalał tego, ale się nie sprzeciwił. Chciał zachować
powagę. Żeby nie było żadnych kłopotów. Czuł przez skórę, że przeprawa z tymi dwoma
cwaniaczkami nie będzie należała do najprzyjemniejszych. Nigdy nie nienawidził nikogo z taką
siłą. Nie wiedział, że może odczuwać jeszcze większą nienawiść.
Ścieżka zwężała się. Po jednej stronie rosły wysokie krzaki głogu. Ich liście toczyły
beznadziejną walkę o przetrwanie z nadchodzącą zimą. W przeciwieństwie do protestujących nie
miały żadnej nadziei na zwycięstwo.
Pochód zwiększał tempo. Młodsi, chciwi konfrontacji z wrogiem, ciągle przyspieszali.
Hartley wyczuł to i trochę zwolnił. Wiedział, co czuli, lecz sukcesu nie osiąga się w pośpiechu.
Demonstracja nie może przemienić się w burdę. Zachowanie powagi to połowa sukcesu.
Nagle w powietrzu rozszedł się zapach dymu. Cierpki, kwaskowaty smród tężał z minuty na
minutę. Lowe zakaszlał i instynktownie sięgnął do kieszeni po fajkę.
Był to najlepszy sposób, by stłumić nieprzyjemną woń. Po chwili ludzie zobaczyli nad
lotniskiem czarny dym. Ogromne słupy biły prosto w niebo. Paliły się opony i stary brezent,
które od niepamiętnych czasów zalegały na pasach startowych. Hartley próbował kiedyś
powstrzymać palenie śmieci, ale jego petycja nie dała efektu. Władze stwierdziły, że są one
niebezpieczne dla zdrowia, ale przebywanie w tej strefie zależy tylko od człowieka.
Ludzie zaczynali kaszleć. Niektórzy powyciągali chustki, żeby zasłonić twarz lub otrzeć
załzawione oczy. Dym szybko gęstniał, utrudniając widoczność. Pasące się na pobliskich łąkach
bydło uciekało w popłochu, szukając mniej zadymionych miejsc.
– Cholera, co tu się pali? – zapytał ktoś z tyłu, zanosząc się kaszlem.
Hartley Lowe oddychał z trudnością. Nie można było iść dalej. Pewna myśl poraziła starego
nauczyciela jak grom. Przecież to rozmyślna intryga, żeby zatrzymać pochód. Wiatr wiał we
właściwym kierunku, więc kilka dużych ognisk wystarczyło, żeby rozpędzić demonstrację.
Kolejna sztuczka tych cholernych cwaniaczków. Twarz Hartleya stężała, a w oczach pod gęstymi
brwiami pojawiła się determinacja.
– Naprzód! Musimy tego... dokonać – próbował krzyczeć do ludzi, ale z gardła wydobywał
się tylko charkot. – Nie...
Pierwszy wóz strażacki obwieścił swoje przybycie ogłuszającym rykiem syreny.
Wielkie, czerwone monstrum przebiło się przez grubą zasłonę dymną, siejąc popłoch wśród
demonstrantów. Światła samochodu z trudem przebijały się przez czarny dym. Ludzie zaczęli
wdrapywać się na zbocza dolinki, uciekając spod kół.
Nie zważając na kolce, chwytali się gałęzi głogu, które raniły im palce i rozrywały ubrania.
– Cofnąć się... wszyscy – krzyczał Wathes, kaszląc i krztusząc się gęstym dymem.
– Zostańcie, gdzie jesteście... jadą następne.
Kolejne dwa wozy podążyły śladem pierwszego, ignorując ludzi walczących o utrzymanie
się na piaszczystych stokach wąwozu. Syreny grzmiały ze wszystkich stron. Część pojazdów
jechała główną drogą, nadrabiając dystans szybkością.
– Co... teraz zrobimy?
Hartley obrócił się do pytającego mężczyzny, wyczuwając w jego głosie strach.
– Idziemy dalej. Nie możemy się teraz poddać. Oni właśnie tego chcą.
Wiele osób zaczęło uciekać. Ludzie biegli potykając się. Pragnęli tylko wydostać się
z gęstych obłoków gryzącego dymu. Nigdzie nie było policjanta, który prawdopodobnie usłyszał
sygnał do odwrotu.
– Naprzód, ciągle naprzód!
Hartley potknął się o kawałek betonu, ale ciągle szedł w kierunku lotniska.
Otwierał oczy tylko po to, aby się upewnić, że idzie w dobrym kierunku. Słyszał za sobą
jakieś głosy, ale nie oglądał się. Nie dbał już o to, czy jest sam, czy nie.
Nagle rozjaśniło się. Nauczyciel zatrzymał się i rozejrzał dookoła. U wylotu kotliny wiatr
rozwiewał dym na wszystkie strony. Przeszli najgorszy odcinek, ale z grupy została tylko mała
garstka. Żałosna resztka tłumu, która nie tak dawno przejawiała taki zapał.
Przed nimi leżało stare lotnisko RAF-u, posępne i brzydkie. Kratery i sterczące kopce gruzu
były dowodem, że roboty posuwają się w szybkim tempie. Całość przedstawiała okropny widok.
Wysokie na dziesięć stóp płomienie obejmowały obszar około dwóch i pół hektara. Ogień
pożerał wszystko. Stosy rzuconych na kupę krzaków, kamienie, stare beczki płonęły niczym
pochodnie. Ar ziemi w samym centrum był morzem ognia. Płonący buldożer stanowił tylko
małą, czarną plamkę na tle czerwonego morza.
– Mój Boże! – wykrzyknął zdumiony Hartley.
W jednym z okien maszyny nagle coś się poruszyło. Oszalały z bólu człowiek machał
rękoma, wzywając pomocy. Po chwili wszystko znikło za kurtyną płomieni.
– Lotnisko się pali – powiedział ktoś bez sensu. Marsz stracił sens. Nikt by teraz nie
wysłuchał demonstrantów.
– Chyba... widziałem kogoś w tamtej maszynie – wydusił z siebie oniemiały nauczyciel.
Stojący obok mężczyzna skinął głową. Stanęli twarzą w twarz ze śmiercią.
Niewinna ofiara. Nikt z nich nie był zdolny wyrazić uczuć słowami.
Sto jardów od linii ognia pojawiły się wozy strażackie. Armatki o dalekim zasięgu rozpylały
na płomienie gaśniczą pianę. Syczący ogień okazywał pogardę ludzkim wysiłkom. Ćwierć mili
za samochodami oddziały strażaków polewały poszycie wodą z nadzieją, że w ten sposób
powstrzymają żywioł. Bijący w niebo dym zasłaniał aktorów tego przedstawienia przed oczyma
widzów.
Hartley ruszył w kierunku lotniska. W wąwozie było tyle dymu, że powrót był prawie
niemożliwy. Z demonstrantów stali się przymusowymi widzami sztuki tak przerażającej, że
mogłaby uchodzić za obraz piekła. Mogli jedynie udać się do jednego z tymczasowych wyjść,
które zawalone były wszelkiego rodzaju śmieciami.
Pośrodku tego bałaganu zaparkował policyjny samochód. Konstabl bez munduru
pokrzykiwał na grupkę przechodzących obok niego osób, rozkazując im wrócić do samochodów
i odjechać. Niektórzy wykonali jego polecenie, ale inni cofnęli się, żeby po chwili wrócić.
– Wynoście się stąd! – wrzeszczał rozzłoszczony policjant.
Kilkanaście minut temu miał nadzieję, że akcja zakończy się w ciągu godziny, może dwóch.
Teraz zdawał sobie sprawę, że jeśli wróci do domu po dwudziestu godzinach, będzie mógł
uważać się za szczęśliwca.
Hartley stał w miejscu, patrząc beznamiętnie w płomienie. Był przekonany, że śni. Jego
obsesje doszły do punktu kulminacyjnego.
– Co tu się stało? – powiedział chrapliwym głosem. – Jak?
– To ogień – odpowiedział oschle policjant. Jego cierpliwość już się kończyła.
Chciał powiedzieć staremu, żeby spieprzał, ale to mogłoby mu zaszkodzić.
– Nic tu po panu – dodał po chwili.
Lowe skinął głową i cofnął się kilka kroków. Grupa strażaków próbowała desperacko
wydostać z wraku buldożera ciało ofiary. Wokół syczały płomienie. Dym zmieszany z parą
unosił się nad poczerniałą ziemią, kryjąc wszystko szczelną zasłoną. Ktoś był w maszynie.
Czyjeś doczesne szczątki. Żaden człowiek nie był w stanie przeżyć czegoś takiego.
Żar ognia uniemożliwiał obserwację. Mimo to Hartley, urzeczony potęgą płomieni,
wpatrywał się weń jak zahipnotyzowany.
– Niech się pan odsunie – powiedział znowu policjant.
Nauczyciel zrobił kolejne kroki w tył. Oddział strażaków wciąż próbował dostać się do
buldożera. Otaczani ze wszystkich stron przez płomienie, zaczęli się wycofywać.
Potworny ryk eksplozji zagłuszył inne dźwięki. Oślepiający słup ognia zmusił nauczyciela do
zasłonięcia oczu. Hartley jęknął cicho. Był świadkiem śmierci w jej najokrutniejszej odmianie.
Kiedy spojrzał ponownie, strażacy uciekali, nie zważając na palące się żelastwo.
W popłochu próbowali odciągnąć swoich kolegów w bezpieczne miejsce. Jeden z nich
płonął, krzycząc z przerażenia i bólu. W szaleńczym obłąkaniu, zamiast uciekać, zbliżał się do
źródła ognia. Po chwili dym i płomienie pochłonęły jego drobną postać.
Stare, betonowe lotnisko było kompletnie zniszczone. Części różnego rodzaju sprzętów
fruwały we wszystkich kierunkach, rozrzucane siłą wybuchu. Wokół słychać było syreny wozów
strażackich. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Fradley wszystkie załogi zostały
postawione w stan gotowości.
Hartley Lowe wracał do domu powłócząc nogami. Co chwila się zatrzymywał, aby
zaczerpnąć trochę powietrza. Powietrze było nadal przesiąknięte wonią palącego się brezentu.
Ostry odór przypomniał mu czas wojny, kiedy jego oddział zniszczył na pustyni jeden z czołgów
Lisa Pustyni. Maszyna paliła się ponad godzinę i dopiero potem mogli się do niej zbliżyć. Załoga
była uwięziona w środku. Po czterdziestu latach miewał sny, w których widział płonących
czołgistów Rommla.
Czuł teraz swąd ich spalonych ciał, który przyprawiał go o mdłości.
Dookoła nie było nikogo. Nikt z demonstrantów nie pozostał na lotnisku. Wszyscy wrócili do
domów, zapominając o wielkim gniewie. Nie był to dobry czas na manifestacje.
Drylake siedział wpatrzony w spaloną ziemię. W zapadającym mroku widać było żarzące się
głownie. Ręce inżyniera ujęły mocno kierownicę samochodu, jakby chciał wycisnąć z pojazdu
całą energię. Siedzący z tyłu bracia Warboys nie odezwali się słowem przez ponad godzinę.
Wszystko zostało powiedziane. Nic nie mogło odwrócić biegu zdarzeń.
O’Gaughan nie żył. Kiedy rozcięli szczątki buldożera, znaleźli jego zwłoki, a raczej to, co
z nich zostało. Drylake nie mógł zrozumieć, dlaczego ten facet nie uciekł. Ogień wybuchł
w pewnej odległości od maszyny. Kierowca mógł odjechać w bezpieczne miejsce.
Prawdopodobnie był pijany. Wszyscy ostrzegali go, żeby nie pił w pracy. Nie musiał umierać
w taki sposób. Znowu będą pytania, sprawdzanie zabezpieczeń, a ostateczną odpowiedzialność
ponosi inżynier budowy. Parę drobiazgów mogło ujść jego uwadze, ale jeśli znajdą coś
poważnego, będzie to tylko jego wina. Flyways będą potrzebowały kozła ofiarnego
i prawdopodobnie będzie nim on. Drylake.
– Pożar nie wyrządził zbyt wielu szkód – wymamrotał Phil, bawiąc się cygarem.
Zastanawiał się, czy jego smak może zneutralizować nieprzyjemny zapach. – Nie spłonęły
żadne budynki, więc nie ma zniszczeń strukturalnych.
Drylake oblizał spieczone usta. Ani słowa o zmarłym, o ofiarach wśród strażaków.
Oni nie byli ważni, można było ich zastąpić jak ciężki sprzęt. Mówiące narzędzia.
– Nie pojmuję, jak to się stało – powiedział cicho Roger, kręcąc z niedowierzaniem głową. –
Ziemia była wilgotna. Nawet w piekle nie można tego zrobić za pomocą papierosa. Może było to
kilka galonów nafty?
– Rozmyślne podpalenie? – zapytał niepewnie brat, zapalając cygaro.
– Dlaczego nie? W miasteczku miała być demonstracja. Doszli do wniosku, że lepiej
postawić nas przed faktem dokonanym. Zamiast tłumu spotkaliśmy płomienie ogarniające całe
lotnisko. Co może być bardziej spektakularne? Będą o tym mówili w telewizji, w radio. Trafimy
na łamy gazet. Nie wiedzą, że oddali nam przysługę. Oczyścili teren, a zniszczony sprzęt był
ubezpieczony.
– Zginął człowiek – wymamrotał Drylake.
– Mogliśmy temu jakoś zaradzić?
– Coś przeoczyliście. To opóźni plan o kilka tygodni.
– Co takiego?
– Straciliśmy sprzęt. Nie wymienimy go przez kilka dni.
Nastała cisza. Dostawcy są wszędzie tacy sami. Rzadko dotrzymują terminów.
Rodzaj subtelnej przepychanki. Narzekają na dystrybutorów, a ci z kolei na producentów.
Kombinacja ta w komunizmie została doprowadzona do perfekcji, żeby zniszczyć prywatną
przedsiębiorczość. Irytujący problem, którego nie można rozwiązać bez odpowiedzialnych ludzi.
Na razie trzeba odłożyć prace ziemne.
– Dobra. Nie ma na co czekać – powiedział Roger, otwierając drzwi samochodu. – Jak będą
jakieś kłopoty, wiesz, gdzie nas szukać.
Drylake skinął głową. Cieszył się, że odjeżdżają. Tych dwóch draniów napędziło mu stracha.
Ich bogiem były pieniądze. Nic innego nie wchodziło w grę, nawet ludzkie życie, a szczególnie
kiedy chodziło o ich skórę. Nie znali się wcale na lotnictwie. Liczyło się tylko to, ile z tego
wycisną dla siebie. Zbijali szmal na muzyce, o której także nic nie wiedzieli. Opłacali ludzi,
którzy dla nich pracowali. Można było u nich wynająć całą dyskotekę. Posiadali sieć nocnych
klubów na południowym wybrzeżu. Ich imperium ciągle rosło. Pewnego dnia wszystko trafił
szlag. Podjęli się czegoś, czemu nie mogli sprostać. Tak samo będzie z Fradley. Ciekawe, czy
rzeczywiście miejscowi podpalili lotnisko. Trudno to będzie udowodnić, pomimo że zginął
człowiek. Właściwie było to morderstwo.
Powoli zapadał zmrok. Gdzieniegdzie pozostałości po pożarze rozświetlały nocne niebo.
Stojący przy wejściu policyjny fiat panda miał zapalonego „koguta”. Blada twarz policjanta
odbijała błyski zapalanej zapałki. W powietrzu rozszedł się zapach tytoniu. Kilka metrów dalej
stał ambulans. Drylake przypuszczał, że stał tak, od kiedy odkryli zniknięcie CTGaughama.
Ciemne postacie strażaków biegały tam i z powrotem. Czeka ich pracowita noc. Ciągle jeszcze
nie mogli podejść do dopalającego się drugiego buldożera. Kierowano ich głównie tam, gdzie
tliło się poszycie. Polewali je wodą tak, że wydobywały się kłęby pary i odgłos podobny do syku
stada węży. Ogień nie dawał się tak łatwo opanować. Sięgał bardzo głęboko.
Mógł minąć tydzień, zanim zostanie całkowicie ugaszony.
Nagle nocne niebo rozbłysło pomarańczowym światłem. Ponowny wybuch ognia zaskoczył
strażaków. Coś przykuło wzrok inżyniera. Po oceanie chwilowo uśpionego ognia ktoś chodził.
Drylake zmrużył oczy, próbując rozpoznać sylwetki. Na pewno nie byli to strażacy. Nie mógł
dojrzeć szczegółów, ponieważ strzelające w niebo płomienie znikły tak gwałtownie, jak się
pokazały. W tych istotach było coś dziwnego. Poszukiwacze ognia? Samobójcy?
Drylake trząsł się z zimna. Od kiedy wysiadł z samochodu, drgawki wstrząsały jego ciałem.
Szedł właśnie w kierunku policyjnego radiowozu, kiedy zobaczył go konstabl.
– Co oni tam robią? – zapytał inżynier, wskazując na środek pogorzeliska.
– Kto? – odrzekł znudzony policjant.
– No, tamci...
Drylake wytężył wzrok. Poszycie znowu zajęło się ogniem. Płomienie wyrzucały
w powietrze snopy iskier. W pobliżu ognia nie było szans na przeżycie. Na lotnisku nie było
nikogo.
– Pan coś widzi? – zapytał policjant, chcąc jak najszybciej pozbyć się nieproszonego gościa.
– To wszystko przez to powietrze. Ma pan zmęczone oczy.
Nie może być pan pewny tego, co widzi. To źle robi na nerwy. Na pana miejscu poszedłbym
do domu i trochę się przespał. Nic pan nie może pomóc.
– Chyba ma pan rację.
Drylake skinął głową. Niczego nie osiągnie, jeśli będzie się upierał przy swoim.
Tylko on wiedział, że tak było. Nie miał chorej wyobraźni. Kilka minut temu ktoś
spacerował po ogniu!
Charles White poruszył się niespokojnie. Pogrążony w głębokim śnie nie zważał na upływ
czasu. Telefon dzwonił gwałtownie. Charlie podświadomie wyciągnął rękę, podniósł słuchawkę
i wcisnął ją między swoje ucho a poduszkę. Głos Rogera Warboysa wyrwał go ze snu.
– Mogłeś powiedzieć, że wyjeżdżasz do Nowego Jorku.
– Co? – wymruczał White.
– Nie rozumiem, dlaczego ukrywasz się w tym mieście. Straciłem dużo czasu, żeby
dowiedzieć się od twojej sekretarki, gdzie jesteś.
Warboys opowiedział krótko o pożarze.
– Zbudziłeś mnie w środku nocy tylko dlatego, że teren, który i tak trzeba było sprzątnąć,
spalił się?
– Tak – odwarknął Roger, tracąc cierpliwość. – A cały nasz plan możemy wsadzić w...
– Będą wyższe koszta?
– Za pieniądze nie kupisz straconego czasu.
– Nie? – zapytał ironicznie Charles.
– Nie, do cholery! Carver Plant Hire nie mają ani buldożerów, ani spychaczy.
Wszystko zostało wynajęte.
– Zostaw to mnie – powiedział pewnie White. – Zorganizuj tylko spotkanie w Elmdon.
Jutro... dzisiaj o szóstej trzydzieści pięć.
Zanim Warboys zdążył coś powiedzieć, rozmówca odłożył słuchawkę.
Padał deszcz i było już ciemno, kiedy Charles White zjawił się w swoim hotelu w Midland.
Pod oczami miał ciemne podkówki, a zazwyczaj ułożone włosy były rozwichrzone. Spojrzał
groźnie na portiera i nie odezwał się ani słowem, dopóki razem z Rogerem nie wsiedli do windy.
– Więc jak? – chrząknął.
– Cztery buldożery przybędą o czternastej trzydzieści. Może nawet trochę wcześniej, jeśli
transport nie będzie czekał w Derby na eskortę policji. Prace zaczniemy z samego rana.
– Powinny się rozpocząć już dzisiaj, nawet bez sprzętu. Do zmroku pozostaje jeszcze kilka
godzin.
– Policja nie pozwoli. Coś tam badają.
– I oczywiście nie wiedzą, jak się do tego zabrać.
– Są przekonani, że to było podpalenie. Zdaje się, że pożar zaczął się w konkretnym miejscu.
Ciągle zastanawiają się, jak taki słaby wiatr mógł rozprzestrzenić ogień.
– A gdzie wybuchł pożar?
– Pomiędzy głazami, z którymi mieliśmy tyle kłopotów. Jeden z nich był popękany od żaru
i cały czarny, jakby ktoś próbował zapalić tam ognisko.
White zacisnął wargi.
– Nie możemy sobie pozwolić na więcej kłopotów – powiedział po chwili. – Zorganizowanie
maszyn kosztowało mnie kupę szmalu. Stracone pieniądze, rozumiesz.
– Mieszkańcy wioski zamierzali przeprowadzić jakąś demonstrację. Może to oni podłożyli
ogień. Jeśli to prawda, nie poprzestaną na tym. Jeśli jednak posuną się...
– Twój problem polega na tym – odrzekł Charlie z uśmiechem – że zbytnio obawiasz się
posunięć przeciwnika. Większość angielskich rolników jest zbyt leniwa i będzie można ich łatwo
przekonać.
Warboys nienawidził tego dobrotliwego grubasa i jego sposobu rozumowania. White
spoglądał na człowieka, jakby chciał odkryć jego najgłębsze myśli. Roger pomyślał, że byłby
szczęśliwy, gdyby nic go nie łączyło z koncernem Flyways.
Charles przytłaczał swoich partnerów. Był praktycznie niepokonany. Nikt nie mógł stanąć
mu na drodze. Nie zawahałby się przed morderstwem. Chwilę potem mógłby spokojnie jeść
świeże mięso. Dzięki niemu lotnisko we Fradley będzie otwarte na czas. Warboys był o tym
przekonany.
STARA RELIGIA
Ronald Hildegard dostrzegł wchodzącego do publicznej biblioteki Hartleya.
Kierownik tej szacownej instytucji zostawiał drzwi lekko uchylone, żeby móc obserwować
pracowników i klientów. Jego autorytet słabł. Rzadko brał urlop, a kiedy to zrobił, zamartwiał
się, że coś złego mogło się wydarzyć w bibliotece.
Zdawał sobie sprawę, że pomimo zakazu ludzie często palą papierosy i dlatego zawsze
uważał na wchodzących. Najgorszy był Harcombe, stary mieszkaniec Stowe Street. Palił
najbardziej śmierdzący tytoń, gorszy od tego, którego używał Lowe.
Staruszek siedział zwykle w czytelni w czasie lunchu, czekając, aż Hildegard wyjdzie coś
przekąsić. Kiedy bibliotekarz wracał, całe pomieszczenie śmierdziało. Harcombe siedział
spokojnie, czytając gazetę robotniczą. Nigdzie nie było śladu fajki. To zwyczajne zuchwalstwo
graniczące z bezczelnością.
Dzisiaj też pewnie skorzysta ze sposobności, wiedząc dobrze, że łamie przepisy.
Był tak bezczelny, że zaczynał palić tuż po wyjściu bibliotekarza, około piętnastej
trzydzieści. Dlatego Hildegard otwierał drzwi gabinetu. Musiał obserwować czytelnię, gdzie
siedział zuchwały staruszek. Regulamin był ustanowiony po to, żeby go przestrzegać.
Ronald Hildegard zakaszlał delikatnie, dając do zrozumienia, że ciągle przebywa w pokoju.
Wiedział, że pannie Palmer nie uda się pozbyć Hartleya, więc uprzedził bieg wydarzeń. Siadł na
biurku, upewniając się, że jest uprzątnięte. Nie lubił bałaganu. Wziął głęboki oddech i czekał.
– Przepraszam, panie Hildegard, pan Hartley chciałby się z panem zobaczyć – powiedziała
uprzejmie panna Palmer.
– Oczywiście, proszę go wprowadzić... Witaj Hartley, stary przyjacielu. Jak się czujesz?
Wstęp był zawsze taki sam. Zdrowie, pogoda, ogród i wreszcie krótka rozmowa na tematy
polityczne, o których pisał Times. To trwało około trzech minut, potem następowała przerwa.
Następnie Hartley wyjawiał, z czym przyszedł.
– Wiesz, że rozkopują krąg? – zapytał cicho Lowe, spoglądając za siebie, żeby upewnić się,
czy panna Palmer zamknęła za sobą drzwi.
– Wszyscy to wiedzą – odpowiedział Hildegard, mrugając oczyma zza grubych szkieł. – Ten
temat był dyskutowany na ostatnim zebraniu Związku Archeologów w zeszły czwartek. Prentice
zadzwonił dzisiaj rano. Nasza petycja została odrzucona.
– Chyba żartujesz – odrzekł zdziwiony nauczyciel, opierając się łokciami o biurko. – Na tym
świecie nie ma już nic świętego.
– Najwidoczniej, nie.
– Musi być jakiś sposób, żeby ich powstrzymać. Masowa demonstracja, zablokowanie
buldożerów albo coś w tym stylu.
– Taka taktyka jest do kitu. Nawet przebiegłość i spryt nic nie da. Co może zrobić kilku
zwykłych mieszkańców?
– Oni muszą ich powstrzymać. Rozumiesz, Rolandzie?
– Oni?
– Cokolwiek to jest, istnieje na starym lotnisku. Duchy, Druidowie czy cokolwiek innego.
Muszą obronić swoją posiadłość. Swego czasu zmusili RAF, żeby zamknął Fradley dwa lata
przed zakończeniem wojny. Ileż rzeczy się wydarzyło od tego czasu. To zabójstwo... ten chłopak,
Steele. Przecież on nie zamordował dziewczyny. To była ofiara złożona starożytnym bogom. Tak
samo jak ten Irlandczyk, który zginął w płomieniach podczas pożaru. Siły zła wezwały całą
potęgę, żeby zemścić się na tych, którzy splugawili święte miejsce.
Hildegard coraz szybciej mrugał oczyma. Dawał sygnał, że chce mówić.
– Gdybym nie uważał ciebie za jednego z najbardziej racjonalnie myślących ludzi –
powiedział uśmiechając się – kazałbym pannie Palmer pokazać ci drogę do wyjścia. A zrobiłbym
to nawet z tobą, ale mam wiele problemów z odczytaniem wszystkiego, co wiąże się ze starą
religią.
– Dziękuję ci, Rolandzie. – Hartley zapragnął zapalić fajkę, ale nadużyłby gościnności tego
miłego człowieka. – Niestety, nie ma zbyt wiele publikacji na ten temat. Był to zbyt wczesny
okres w historii świata, żeby mogło zostać dużo ksiąg. Druidowie jako dzieci celtyckiego
duchowieństwa z południa Anglii i Brytanii towarzyszyli żołnierzom w walce i pracowali jako
lekarze. Byli tak dobrzy w swoim fachu jak księża, ponieważ używali magii. Składali ofiary
z ludzi. Większość obrzędów odbywała się pod dębami albo w kamiennych kręgach, takich jak
we Fradley. W całym kraju było ich mnóstwo. Były groźnym symbolem tamtych czasów.
Zielone Świątki wywodzą się z ich religii. Jaskrawy przykład tego, że chrześcijaństwo ma
pogańskie tradycje. Prawdopodobnie Druidowie byli uczniami Logos. Jest to część duszy
kontrolująca instynkt. Wierzyli, że kosmos jest niewidzialny, a dusza nieśmiertelna. Gdyby
Anglicy nie uważali ich za czcicieli szatana, zachowałoby się dużo więcej informacji. Pomimo to
zgromadziłem wiele cennych wiadomości na podstawie wykopalisk. Teraz, Rolandzie, już wiesz
tyle, co ja.
– Możliwe – powiedział Hildegard, mrugając coraz wolniej – Spędziłem cały tydzień,
poszukując informacji o nich, ale nie znalazłem zbyt wiele. Moja biblioteka jest dość pokaźna,
ale po zejściu do podziemi Druidowie zatarli po sobie wszystkie ślady. Zrobili to bardzo
skutecznie, gdyż opierali się na czarnej magii. Tak czy inaczej nie przydadzą się. Fradley może
być zniszczone w ciągu kilku tygodni, a za rok będzie tu funkcjonował nowoczesny port lotniczy.
Obawiam się, że...
przegraliśmy.
– Tylko bitwę, ale nie całą wojnę – powiedział Hartley z ogromną determinacją w głosie. –
W tej chwili naciskam władze, żeby coś zrobiły. Nasz człowiek jest uczciwy pomimo lewackich
poglądów. Zgodził się, że Midlands jest wystarczająco dużym lotniskiem. Budowanie drugiego
nie ma żadnego sensu. Mamy jeszcze coś do zrobienia. Pasy startowe przecinają starą drogę,
więc trzeba wymóc na władzach, by wolno było przez nie przechodzić. Farmerzy muszą mieć
ścieżki wiodące przez pola. Ciągle mamy szansę.
Hildegard spojrzał na zegarek. Lowe zaczął zbierać się do wyjścia.
– Zobaczymy się w czwartek wieczorem – rzucił na odchodnym.
– Tak.
Bibliotekarz podszedł do drzwi i otworzył je. Na sali panował spokój. Panna Palmer
pracowała, a Harcombe siedział bez fajki.
– Walczymy o zachowanie historycznego miejsca, Hartleyu. Twoi przyjaciele z wioski nie
zdają sobie sprawy, że jeśli port zostanie wybudowany, nie będą mieli chwili spokoju. Popełniają
wielki błąd. Dwie siły walczące o jedną sprawę.
Byłoby lepiej, gdybyśmy działali wspólnie, chyba że jest już za późno.
Rozwiązanie leży w rękach bogów.
– Właśnie – powiedział Hartley uśmiechając się. – Bogów starej religii.
Większość dnia Darnien spędził na lotnisku. W wieku czternastu lat przechodził ciężki okres.
Nie chciał zapomnieć dzieciństwa, ale jednocześnie pociągały go przyjemności dorosłego życia.
Okres dojrzewania powodował frustrację. Postanowił samotnie spędzić niedzielę. Zwykle
przywoził gazety panu Ransfordowi albo siedział w domu z rodzicami. Dzisiaj było inaczej.
Jego szkolny przyjaciel, Anthony pojechał do Alrewas do swojej dziewczyny.
Damien ją znał. Tłusta, piegowata baba nosząca zawsze szkolny mundurek. Nawet w czasie
weekendu. Była zbyt leniwa, żeby założyć coś innego albo jej rodziców nie było stać na inne
ubrania. Jakakolwiek była tego przyczyna, już dawno przestała być pociągająca dla Damiena,
który odkrywał, czym jest seks.
Gillian zamierzała zaprosić w niedzielę swoje koleżanki i dlatego podniecony Anthony
nalegał, żeby Damien z nim pojechał. Możliwość psychicznego i fizycznego podobieństwa
koleżanek spowodowała, że zdecydował się pozostać z rodzicami. Nie było to wprawdzie
najlepsze rozwiązanie, ale nie miał innego wyjścia. Stosunki z rodzicami nie układały się dobrze.
Jako jedynak był wychowywany w cieplarnianych warunkach. Nie był zepsuty, polegał na
decyzjach rodziców. Wakacje spędzał w Blackpool albo w Weston-super-Mare. Ojciec nalegał,
żeby Damien przygotowywał się do egzaminu CSE. Tylko piątki miał wolne od zajęć. Mógł
wtedy pójść do klubu pod warunkiem, że wróci przed dwudziestą pierwszą trzydzieści. Nagle
schemat stał się nie do zniesienia. Kiedyś na urodziny dostał rower, którego nie używał, bo nie
miał czasu. Dużo jednak o nim myślał. Większość kolegów spędzała dni wolne według własnego
uznania. Dla nich było to normalne. Choć zdecydował się już na samotną wycieczkę, był trochę
zmartwiony. Silne rodzinne więzy mogły zostać zerwane z tego powodu. Ale tak musi być.
Decyzja została podjęta i chłopiec pracowicie kompletował w kuchni rzeczy, które chciał ze sobą
zabrać.
Nerwowo zakomunikował rodzicom, że wybiera się na samotną rowerową wycieczkę.
Cisza zaległa w całym domu. Pierwszy odezwał się ojciec.
– Cóż, to zbyt samodzielna decyzja – powiedział, patrząc ze strachem na żonę.
– Nie – wysapała Gladys. – Nie może jechać sam.
– Oczywiście, że nie – przytaknął Bili, nerwowo splatając palce. – Nie w jego wieku.
– I tak pojadę – odrzekł nieustępliwie chłopiec. – Jestem już wystarczająco dorosły.
Dwunastoletni chłopcy z mojej szkoły robią, co im się podoba. Ja mam przecież czternaście.
Mam już dosyć siedzenia na tylnym siedzeniu samochodu.
– Nie zamierzamy nigdzie jechać – powiedziała matka z nadzieją w głosie. – Zostajemy
w domu. Ojciec chce posprzątać ogród, zanim nadejdzie zima. Ja natomiast skończę sukienkę na
coroczny bal w naszej firmie. Możesz pomóc ojcu sprzątnąć liście albo obejrzeć mecz.
Znowu cisza. Damien był przybity. Przełknął ślinę, wstydząc się rumieńca na twarzy. Bardzo
rzadko krzyczano na niego w domu i dlatego słuchał rodziców. W chłopcu walczyły ze sobą dwie
osobowości. Tym razem musiał zwyciężyć mężczyzna.
Damien wziął głęboki oddech i modląc się o odwagę, powiedział:
– Dobrze, mamo, zostanę i pomogę ojcu w ogrodzie.
Przez kilka sekund zmagał się ze sobą. Dziecko walczyło z młodzieńcem. Musi postawić na
swoim bez względu na skutki. Przyszłość domagała się swoich praw.
– Chcę jednak pojechać gdzieś na rowerze. Sam. Chłopiec wypowiedział słowa bardzo
wolno, ale dobitnie. Ich siła poraziła rodziców.
– Nigdzie nie pojedziesz. Nie pozwolę ci – powiedział po chwili ojciec.
– Nie powstrzymasz mnie!
Rumieńce na twarzy Damiena zbladły. Przez jego ciało przeszedł dreszcz furii.
– Nie jestem małym chłopczykiem w krótkich spodenkach. Chcę robić to, na co mam ochotę
i będę to robił. Boże, chcę przecież wyjechać tylko na jednodniową wycieczkę za miasto.
– To jest niebezpieczne – głos matki zabrzmiał jak grom.
Matka już kiedyś mówiła w ten sposób. Powiedziała wtedy pani Barrow, żeby przestała się
pieprzyć ze ścinaniem żywopłotu.
– Słyszałeś, co się stało z Susan Kemp? – powiedziała po chwili.
– Nie bądź śmieszna, mamo. Żyłaby jeszcze, gdyby nie jej chłopak. To ten maniak ją zabił.
Argument zadziałał. Przez chwilę Damien myślał, że ojciec go zleje i był gotowy do
ucieczki. Atak nie nastąpił. Rodzice zaczęli krzyczeć i przekonywać go, że nie powinien jechać.
Chłopak wiedział swoje.
– I tak pojadę! – krzyknął i wyszedł na korytarz. Po chwili rozległo się trzaśniecie drzwiami.
Kiedy był w swoim pokoju, rzucił się na łóżko i zaczął myśleć. Nasłuchiwał dochodzącego
z dołu głosu rodziców, próbując jednocześnie dostosować się do nowej sytuacji. Rozmawiali zbyt
cicho, żeby mógł uchwycić treść. I tak go to nie interesuje. Rodzice chcieli go tylko uzależnić od
siebie i odizolować od świata.
Pozbawić go przyjemności, których sami doznawali. Pocieszał się, że przynajmniej nie poszli
za nim na górę, żeby kontynuować awanturę.
Obudził się, kiedy światło słoneczne wpełzło do pokoju. Był ubrany? Po chwili przypomniał
sobie wydarzenia wczorajszego dnia. Podszedł do okna i odsunął zasłonę. Świat był szary. Część
miasta, w której mieszkał, wyglądała jak wymarła.
Damien zszedł na dół, trzymając buty pod pachą. Pomimo to każdy krok wydawał mu się tak
głośny, że w każdej chwili oczekiwał przebudzenia się rodziców. Nic takiego nie nastąpiło.
Zaspali albo byli przekonani, że syn nie śmie im się sprzeciwić.
Przechodząc przez spiżarnię, znalazł duży, plastykowy pojemnik i zapakował do niego
kawałek ciasta, paczkę herbatników oraz torebkę solonych paluszków.
Wyprowadził rower na drogę. Obejrzał się za siebie, a widząc zasłony w oknach sypialni
rodziców, ruszył w drogę. Pedałował z całych sił, żeby znaleźć się jak najdalej od domu. Czuł się
wolny.
Nie zamierzał pojechać na lotnisko. Nie było to wcale ciekawe miejsce. Zbyt mało
przestrzeni, dużo pagórków, doły i wielkie kupy śmieci. Krajobraz, który mu się nie podobał.
Ścieżka prowadząca do drogi A38 była wąska i kręta. Dopiero na szosie będzie mógł
wypróbować rower, poczuć smak wolności z dala od ograniczeń, jakie narzuciło miasto. Damien
przyspieszył i po chwili ujrzał rozciągające się w dole lotnisko. Zwolnił. W tym wszystkim było
coś, co go pociągało.
Stara droga pozostawała w tyle. Szlak, który przemierzał, znaczyły zwały popękanego
betonu. Nic interesującego nie zwróciło jego uwagi. W centrum znajdował się wypalony obszar
ziemi. Poskręcane drzewa wyglądały jak posępne, czarne szkielety na zapomnianym cmentarzu
grozy. Było to niesamowite. Damien stał, rozglądając się dookoła. Widok zdawał się przeczyć
prawom natury. Nigdzie nie było skrawka zieleni. Niszczycielska siła ognia strawiła wszystko.
Nagle coś przyciągnęło jego wzrok. Na poczerniałej ziemi rosła jakaś roślina.
Chłopak był bardzo zaintrygowany. Nie zważał, że znajduje się na cudzym terenie.
Wmawiał sobie, że jeśli wpadnie w tarapaty, co było mało prawdopodobne, z lotniska jest
przecież kilka wyjść.
Zsiadł z roweru. Dookoła leżały stosy beczek, starych, nadpalonych opon i zwojów drutu.
Tabliczka z napisem „UWAGA! TEREN JEST STRZEŻONY PRZEZ PSY” leżała zniszczona,
tam gdzie dosięgła ją woda z sikawki strażackiej.
Damien wszedł kilka jardów w głąb, prowadząc rower. Rozglądał się nerwowo.
Oprócz kilku koparek oraz buldożerów w zasięgu jego wzroku nie było nikogo. Obok stały
drewniane baraki. Nigdzie nie było samochodów, więc rzeczywiście był sam na lotnisku.
Damien znów ruszył. Pod jego butami trzaskały zwęglone gałęzie. Ostry zapach spalonych
roślin drażnił drogi oddechowe. Czuł, że musi zbadać to dziwne miejsce, gdzie pośród
zwęglonych szczątków roślinnych coś rosło.
To nie była fatamorgana. W miejscu, z którego koparki i buldożery powyrywały beton,
rzeczywiście znalazł roślinę. Dookoła znajdowały się ogromne głazy.
Damien nigdy ich nie widział. Maszyny pracujące na lotnisku były zbyt słabe, żeby je
ustawić. Prawdopodobnie osuwająca się ziemia odsłoniła te wielkie kamienie. Nie wyjaśniało to
jednak pochodzenia dziwnej rośliny. Była wilgotna i dotknięta przekazywała chłopcu delikatne
drżenie. Wzdrygnął się. Ziemia była tak nasiąknięta wodą, że roślinność skalna mogła się
rozwijać. Był to wspaniały dowód niezniszczalności natury nawet przez taki żywioł jak ogień.
Damien chciał jak najszybciej opuścić to straszne miejsce. Zobaczył coś, co nie mieściło mu
się w głowie. Drżał na całym ciele. Podniósł rower i już miał odjechać, kiedy usłyszał dźwięk
pracującego silnika. Pojazd jechał w jego stronę.
Usta Damiena były suche, kiedy zgasł silnik. Po chwili rozległ się trzask drzwi i nastała
cisza. Chłopiec odczekał kilka chwil, położył rower i poczołgał się do krawędzi dosyć stromego
pagórka. Wysunął głowę, aby ogarnąć wzrokiem całą okolicę. Zobaczył szary samochód przed
pierwszym barakiem. Był to chyba land rover. Ktokolwiek był kierowcą, siedział teraz w baraku.
Damien zsunął się z powrotem do wykopu, chwytając mocno kierownicę roweru.
Dotknięcie zimnego metalu przyniosło mu ulgę. Chłopak był śmiertelnie przestraszony.
Szkoda, że nie posłuchał rodziców. Przez swoją lekkomyślność znajdował się teraz w kłopotach.
Gdyby tylko mógł wrócić do domu. Wlazłby do łóżka i nie ruszał się, póki nie wstaliby rodzice.
Zjadłby z nimi śniadanie, a nawet przeprosił za swoje zachowanie.
Niestety, było inaczej. Dół był pułapką. Siedział w samym środku kamiennego kręgu bez
szans na ucieczkę. Mieszkańcy miasteczka opowiadali, że facet, który kupił lotnisko, to
bezwzględny typ. Każdy, kto wszedł na jego teren, mógł być poszczuty psami. Samo miejsce
miało również niezbyt ciekawą historię.
Damien Shotton kucnął, trzęsąc się ze strachu. Mężczyzna go znajdzie, a on nie będzie miał
żadnego wytłumaczenia. Z pewnością dowie się o tym dyrektor, może nawet policja. Paniczny
strach narastał.
Po pewnym czasie wstało słońce. Bladopomarańczowa piłka, która słabymi promieniami
rozświetlała niebo na wschodzie. Damien zastanawiał się, kiedy mężczyzna wróci do samochodu.
Cokolwiek robił w baraku, zabierało mu to dużo czasu.
Słońce już świeciło, a oczekiwany przez chłopca odgłos silnika nie nadchodził.
Damien siadł na ziemi i zaczął jeść. Rodzice zauważyli już pewnie jego nieobecność.
Chłopiec zastanawiał się, czy ojciec zaczął go szukać, co i tak nie dałoby żadnego efektu, gdyż
nikt nie mógł przypuszczać, że Damien siedzi w dole na lotnisku. Nie mógł uciec, dopóki
człowiek z samochodu przebywał w baraku, z którego było widać całą okolicę. Damien czuł się
jak w obozach jenieckich, które widywał często na filmach. Ziemia była zbyt miękka. Terenowy
samochód szybko by go dogonił.
Słońce zmierzało ku zachodowi. Niebo było częściowo pokryte chmurami. Zaczynało się
robić zimno. Damien trząsł się tak mocno, że ostatni herbatnik wypadł mu z ręki. Ponownie
wspiął się na brzeg krateru i ostrożnie rozejrzał. Land rover ciągle stał w tym samym miejscu.
Chłopiec stracił nadzieję, że samochód
odjedzie. Podejrzewał, że jego właściciel zostanie do zmroku, gdyż odrabia zaległości
w papierkowej robocie.
Zapadły ciemności. Nareszcie będzie mógł uciec. Wzdrygnął się. Nocna wędrówka przez
opuszczone lotnisko nie była zbyt miłą perspektywą. Po chwili namysłu wrócił do wykopu
i czekał.
Pojawiła się mgła, która zaczęła szybko gęstnieć. Chłopcu zdawało się, że gęste mleko omija
dziurę między ogromnymi głazami. Tak jakby mgła zawisła nad wykopem.
Przeraził się i zaczął uciekać. Gdzieś biły kościelne dzwony. Nagle przypomniał sobie, że
jest niedziela. Nie była to jednak zwykła niedziela, ale Dzień Pamięci. Ogarnął go smutek. Jak
mógł o tym zapomnieć? Zeszłego roku pojechał z rodzicami na paradę wojskową, a potem
odwiedzili groby żołnierzy, składając kwiaty.
Historia o nich nie zapomni.
Damien otrząsnął się. Przez chwilę wydawało mu się, że drzemie. Długie oczekiwanie
i zimno sprawiły, że poczuł się senny. Chłód był jedną z przyczyn śmierci odkrywców Arktyki.
Mróz sprawiał, że zasypiali na śniegu. Chłopiec usiłował myśleć. Było już całkiem ciemno, więc
mógł bezpiecznie odejść. Dzwony ciągle biły, ale trochę wolniej. Nie mogło być później niż wpół
do siódmej.
Dookoła panowała absolutna cisza.
Damien bał się poruszyć. Przemógł jednak strach i po omacku wrócił po rower.
Próbował go namacać, ale niczego nie mógł znaleźć. Nie było go, chociaż powinien leżeć
w pobliżu. Chłopiec zaczął się kręcić w kółko, rozkładając szeroko ramiona.
Jego palce na coś natrafiły. Była to skała, ale inna niż otaczające go kamienie.
Pionowa ściana. Ruszył wzdłuż niej, wodząc ręką po murze. Otaczała go wklęsła budowla.
Przestraszony przełknął ślinę i poszedł dalej. Co chwila patrzył w górę, ale noc była bardzo
ciemna. Nie mógł zobaczyć gwiazd. Czuł stęchły fetor przesycony wilgocią. Po chwili usłyszał
odgłos trąbki. Był wyrazisty i silniejszy od kościelnych dzwonów.
Damien był śmiertelnie przerażony. Jego rower gdzieś zniknął, a pochyły stok przeobraził się
w kamienny mur, który otaczał go ze wszystkich stron. Nie było żadnego wyjścia. Był w pułapce.
Chłopiec wpadł w panikę. Zaczął drapać mur paznokciami. Chciał krzyczeć, ale strach
ściskał mu gardło. Bał się, że ktoś go usłyszy. Był intruzem. Nie miał prawa przebywać na
lotnisku. Ktokolwiek by go znalazł, mógł straszliwie ukarać.
Cicho płacząc, osunął się w dół. Coś było nie tak jak powinno. Pod jego nogami powinna się
znajdować błotnista gleba, a stał na twardej, litej skale.
Przypominała mu schron przeciwlotniczy, w którym był podczas wizyty u kuzyna.
Miejsce, gdzie znajdował się teraz chłopak, było dużo większe, ale bardzo podobne.
Dźwięki dochodzące z miasteczka cichły, aż wreszcie umilkły.
– Historia o nich nie zapomni...
To było niemożliwe. Przecież ucichł nawet głos dzwonów. Te słowa dochodziły z odległości
nie większej niż dziesięć metrów. Rozdygotany chłopiec rzucił się na ziemię.
W powietrzu rozległ się ciężki łomot. Odgłos przypominał pracę silników wielkich
samolotów, najprawdopodobniej dużych bombowców. Nie były to jednak odrzutowce.
Nad lotnisko nadlatywały formacje maszyn z okresu drugiej wojny światowej. Były coraz
bliżej, tak blisko, że Damien zatkał uszy. W powietrzu działo się coś, czego nie mógł zrozumieć.
Próbował opanować strach i logicznie pomyśleć. Fradley jest portem lotniczym, może odbywają
się jakieś nocne ćwiczenia. Bez sensu.
Lotnisko nie było jeszcze gotowe, a w pobliżu nie było żadnego pasa startowego.
Może to pokaz z okazji Dnia Pamięci? Bzdura, w takich ciemnościach nic nie widać.
Nagle rozległa się głucha eksplozja, a grunt zadrżał Damienowi pod nogami.
Usłyszał kolejne wybuchy. Drugi, trzeci, czwarty. Nie był w stanie zliczyć.
Wszystko zlało się w jeden głuchy łomot. W pobliżu odezwały się karabiny maszynowe.
Mokry od potu chłopiec poczuł zapach prochu. Dygocząc z przerażenia, leżał płasko na ziemi.
Zakrywał głowę. Bał się spojrzeć w ciemność.
Łomot powoli cichł. Samoloty odlatywały, a karabiny sporadycznie przerywały ciszę. Ostry
zapach prochu został zastąpiony przez słodkawy fetor.
– Historia o nich nie zapomni... – powtarzał głos.
Damien szlochał. Strach był tak silny, że chłopiec nie byłby w stanie uciekać.
Zapadła cisza. Nawet głos gdzieś zniknął. Świat nagle opustoszał, a wszyscy ludzie
przepadli.
W pewnej chwili uświadomił sobie, że obok ktoś się porusza. Cichy odgłos stąpania nie
powodował żadnego szelestu. Damien odwrócił głowę i spojrzał w bok.
Ciemność.
Młody umysł próbował znaleźć logiczne wyjaśnienie, ale nie mógł wymyśleć niczego
sensownego. Chłopiec zaczął histerycznie krzyczeć. W tym momencie chwyciły go jakieś dłonie.
Zimne palce zacisnęły się na szyi i z ogromną siłą rzuciły go na ziemię.
W pustce rozlegał się niesamowity szept.
– Historia ich nie zapomni...
OFIARA
Z okna chaty Drylake miał doskonały widok na teren policyjnych poszukiwań.
Inżynier musiał przyznać, że prowadzone były wzorowo. Psy śledcze przetrząsnęły każdy
kawałek ziemi, każdy zakamarek, ale efektu nie było. W pewnym momencie ludzie i psy
zgromadzili się w jednym miejscu, spoglądając w dół. Znaleźli to, czego szukali. Chłopak
Shottonów nie żyje.
W czerwonym land roverze, niedaleko wjazdu na lotnisko, siedzieli bracia Warboys. Na
tylnym siedzeniu rozparł się Charles White. Z tego powodu Drylake nie czuł się zbyt dobrze.
Miał zbyt wiele zmartwień, żeby przejmować się obecnością tego człowieka. Nad Fradley
zawisła atmosfera zbrodni, a przyjazd Amerykanina spotęgował nastrój grozy.
Inżynier nadal obserwował policyjne poczynania. Ubrany na biało człowiek podszedł do nie
oznakowanej furgonetki i krótko z kimś rozmawiał przez radiotelefon. W tym samym czasie
oficer policji stał na skraju wykopu i spoglądał w dół. Drylake domyślił się, że czekają na
specjalistyczną ekipę, która zabezpieczy ślady. Krok po kroku odkryją tajemnicę morderstwa,
jeżeli to w ogóle możliwe.
Inżynier był zadowolony, że trzech dyrektorów pozostało w samochodzie. Jeśli mówią o nim,
robiąc z niego kozła ofiarnego, to lepiej, że o tym nie wie. Myślał o porzuceniu roboty.
Zastanawiał się tylko, dlaczego ma ponosić winę za zbrodnie popełnione na terenie lotniska. Nie
zamierzał nikomu ułatwiać zadania. Nie mogli go tak po prostu wylać, bo nie był przez nich
zatrudniony. Pracował dla Carver Construction. Gdyby próbowali wywrzeć na nim presję, to
zawsze mógł liczyć na poparcie związku. Dla Flyways strajk oznaczałby klapę. Jak by nie
patrzeć, lotnisko nie zostanie oddane w oznaczonym czasie. O tym wiedzieli wszyscy.
Dwóch detektywów podeszło do chaty. Brodząc w błocie, brudzili sobie spodnie. Z każdym
krokiem przybywało plam na nogawkach. Posuwali się z trudnością, grzęznąc co chwila
w rozmiękłej glinie. Żołądek podszedł Drylake’owi do gardła. Zanosiło się na niezbyt przyjemną
rozmowę. Mimo to inżynier był zadowolony, że policjanci przyszli do niego, a nie do szefów.
– Znaleźliśmy dzieciaka – stwierdził jeden z nich, trzaskając drzwiami. – Ma poderżnięte
gardło. Morderca wrzucił później zwłoki do tego dołu. Ma jakieś dziesięć stóp głębokości.
Chłopak żył jeszcze jakiś czas.
– Dół? – zadziwiony Drylake wytrzeszczył oczy. – Jaki dół? Jedyny, jaki tu jest, to bruzda
pod fundamenty pasa startowego.
– Wielka dziura między tymi kamieniami – odrzekł drugi policjant, drapiąc się za uchem. –
Wielka jak jakaś grota. Prawdopodobnie koparki naruszyły grunt i ziemia zapadła się. W każdym
razie to nie ma nic do rzeczy. Popełniono tutaj morderstwo, a my musimy znaleźć sprawcę. I to
szybko. Ten typ, pozostając na wolności, stwarza wielkie zagrożenie dla innych dzieci.
Przejdźmy do sedna sprawy. Damien Shotton opuścił dom, kiedy jego rodzice jeszcze spali.
Przyjechał tu na rowerze, który stoi oparty o duży kamień kilka jardów od miejsca, gdzie
znaleźliśmy ciało. Gdzie pan wczoraj był, panie... panie Dryford?
– Drylake – poprawił inżynier. – No cóż. Cały dzień spędziłem w tej chacie.
Miałem dużo papierkowej roboty. Przyjechałem około dziewiątej, a skończyłem pracę
późnym popołudniem. Robiło się już ciemno. Była piąta, może szósta.
– Ktoś był z panem?
– Nie. Cały dzień spędziłem sam. Drylake przełknął ślinę zastanawiając się, dlaczego
poświęca dla firmy prywatny czas. Wynikają z tego tylko kłopoty. Bał się, że jeśli roboty bardzo
się opóźnią, bracia Warboys mogą zaskarżyć firmę o niedotrzymanie umowy.
– Rozumiem.
Trudno było zrozumieć, co powiedział wysoki, gburowaty policjant. Było faktem, że z jego
ust wydobyły się jakieś słowa.
– Nikogo pan nie widział?
– Nie.
– Chłopca zabito kilkanaście jardów od tej chaty, a pan twierdzi, że nie widział ani jego, ani
mordercy.
– Nie widziałem żywej duszy.
Boże, pomóż mi. Do cholery, przecież nie mam się czym martwić. Dochodzenie pokaże, kto
był prawdziwym sprawcą.
– Od kiedy zaczęliśmy prace, mało kto tutaj przychodzi. Ziemia jest bardzo miękka.
– Tym bardziej powinien pan wiedzieć, kto przyszedł.
– Byłem bardzo zajęty. Do tej pory nie skończyłem pracy. Tego rodzaju roboty nigdy nie
kończy się na czas. Mam do wypełnienia tyle formularzy, że modlę się, by nie popełnić żadnego
błędu.
– Rozumiem.
Oficer nie pytał więcej, co widział Drylake. Patrzył znacząco na młodszego kolegę.
– Chciałbym pana prosić o pozostanie. Niech pan dokończy swoją papierkową robotę –
powiedział sarkastycznie ten drugi.
Drylake patrzył, jak dwóch policjantów wychodzi z baraku. Czuł się jak w domowym
areszcie, torturowany przez własny strach.
Na lotnisko przybyło jeszcze kilka samochodów. Kolejny fover z trzema albo czterema
detektywami i samochód z grupą specjalistów. Wielka, włochata kula strachu dusiła inżyniera.
Drylake potrząsnął głową, próbując logicznie myśleć. Wszyscy policjanci tłoczyli się
dookoła miejsca zbrodni. Nie było sposobu przewidzieć, co się będzie działo.
Po chwili przybyły kolejne posiłki w biało-czerwonym samochodzie patrolowym.
Drylake znalazł kilka papierosów. Zapalił jednego. Mógł tylko czekać.
– Co to nas obchodzi! – wykrzyknął Roger Warboys, waląc pięścią w stół. – Wiele mil
otwartej przestrzeni, a jakiś maniakalny morderca sprawia nam kłopot.
Inspektor spojrzał z pogardą na trzech mężczyzn, których przesłuchiwał. Nie zainteresowali
się zamordowanym chłopcem. Byli niezadowoleni nie z powodu tragedii, ale dlatego, że ich
interes się walił. Sprawa Damiena Shottona krzyżowała im plany.
– To wasz teren – powiedział chłodno policjant. – Nie zamierzam panów o nic oskarżać.
Zależy mi tylko na wyjaśnieniu tej sprawy. Była to zbrodnia na tle religijnym. Rytualne
zabójstwo popełnione najprawdopodobniej przez sektę czcicieli szatana. Obrażenia, jakie odniósł
chłopiec, są podobne do tych, jakie odkryliśmy na ciele panny Kemp.
– Przecież macie mordercę za kratkami – powiedział zdenerwowany Roger. Popiół
z papierosa spadł mu na marynarkę.
– Tak – odrzekł drugi policjant. – Ale jeśli dzisiejsze morderstwo ma jakiś związek
z pozostałymi, musimy liczyć się z tym, że Steele był jednym z wielu.
Zabijają w ten sam sposób. Ostatnim razem mieliśmy dowody, że Steele był na lotnisku.
Tym razem nie ma śladu ludzkiej obecności na pasie.
– To jakaś bzdura! – powiedział White.
– Tak. Ma pan rację. Zdaje się, ma pan jakąś teorię, więc słucham. W dole nie było innych
śladów poza odciskami Damiena. Inżynier budowy mówił prawdę. Przyjechał rano i cały dzień
spędził w baraku przy pracy. Dlaczego nikogo nie widział? Kiedy przyjechał, chłopak był już
w dole. Bał się i miał nadzieję, że uda mu się uciec, kiedy pan Drylake odjedzie. Czekał do
zmroku. Nasi ludzie sprawdzili, że spędził tam cały dzień, morderstwo zostało więc popełnione
po zachodzie słońca. Ktoś przyjechał, znalazł chłopca i go zamordował. W tej sprawie jest zbyt
wiele niejasności. Dlaczego na przykład ziemia zapadła się dopiero, gdy robotnicy zeszli
z budowy? Albo te porosty na skale. Powinny zginąć w ogniu. Pan Drylake nie przypomina
sobie, żeby je widział tydzień temu. Zakładając, że rzeczywiście ich nie było, dziwne, że wyrosły
tak szybko. Mamy więc do czynienia z formami żywymi, które rozmnażają się w zastraszająco
szybkim tempie oraz z człowiekiem, który chodzi po błocie, nie zostawiając śladów. Może pan to
jakoś wytłumaczyć?
– Niewątpliwie wspaniała policja angielska znajdzie sensowne rozwiązanie – wymamrotał
Charles. – Musimy zająć się budową i wykonać plan.
– Obawiam się, że nie będzie to na razie możliwe – powiedział spokojnie policjant.
W jego oczach pojawił się błysk satysfakcji. Cieszył się, że może zadać cios w szczękę
żarłocznego kapitalizmu. Jego rodzina zaczynała od zera i teraz zalicza się tylko do klasy
średniej. Nie mógł o tym zapomnieć.
– Nie możemy pozwolić na żadne prace, dopóki nasi ludzie nie przeszukają każdego jarda tej
ziemi. Gdzieś znajduje się ślad, a my musimy go znaleźć.
– Jak długo to potrwa?
Charles odwalił kawał dobrej roboty, ukrywając swoje rozdrażnienie i pogardę dla
oficera.
– Któż to może wiedzieć? – zaśmiał się inspektor. – Oczywiście, chcemy dostać tego drania
tak szybko, jak to możliwe, ale trudno podać panom jakiś konkretny termin. Będę z panami
w stałym kontakcie.
Wstał i szybko wyszedł.
Trzech dyrektorów Flyways w drodze powrotnej sklęło brytyjską policję. Ich wspaniały plan
walił się. Sponsorzy nie będą czekać. Nie pomogą żadne tłumaczenia.
Nieprzypadkowo komitet wioskowy zebrał się dzień po zniknięciu Damiena. Hartley Lowe
nikomu się nie przyznał, że to on zorganizował spotkanie. Był człowiekiem, dyrektorem, który
nie poddawał się czasowi.
Ratusz był zatłoczony. Na znak żałoby wielu mężczyzn nosiło czarne krawaty, a kobiety
ciemne kostiumy. Na zewnątrz szalała zadymka. Jesień odchodziła w zapomnienie. Zbliżała się
zima. Drzwi ratusza jęczały pod każdym smagnięciem wiatru.
– To dla mnie bardzo smutna chwila – powiedział Hartley, obserwując kredową twarz Billa
Shottona, który stał na samym końcu. – Walczymy teraz o przyszłość naszych dzieci. Obecnie
budowane lotnisko nie będzie skierowane ze wschodu na zachód, jak pierwotnie planowano, ale
z północy na południe. Odkryłem to dzisiaj po rozmowie z architektami. Wiecie, co to oznacza?
Zewsząd dochodziły pomruki zdziwienia. Jeżeli ludzie zdadzą sobie sprawę ze znaczenia
słów Hartleya, posłuchają jego dramatycznego wezwania do czynu, które właśnie szykował.
– Oznacza to – Lowe zawiesił głos – że nad głowami waszych dzieci będą latać samoloty
typu DC-10 lub Boeing 707. Na bardzo niskich wysokościach, gdyż będzie to albo start, albo
lądowanie. Sytuacja jest bardzo groźna. Nie będę wspominał o głuchocie, trudnościach
z koncentracją. Coś stanowi dużo, dużo większe zagrożenie.
Przerwał, spoglądając z satysfakcją na oszołomione twarze słuchaczy.
– Zła widoczność lub awaria silników może zakończyć się straszliwą katastrofą, która
dotknie każdego z nas.
Na sali wrzało. Zewsząd dobiegały okrzyki poparcia, głównie ze strony kobiet.
Hartley Lowe pozwolił sobie na ponury uśmiech satysfakcji. Przeciągnął wszystkich na
swoją stronę.
– Dlatego – zaczął ponownie – proponuję przesłać w naszym imieniu listy do Departamentu
Ochrony Środowiska, Urzędu Państwa, władz lotnictwa cywilnego i do Komitetu Planowania
Przestrzennego. Jeśli pozwolą na budowę niepotrzebnego lotniska, nie mają szacunku dla
ludzkiego życia, a szczególnie dla życia dzieci.
Oklaski powitały jego ostatnie słowa. Miejscowy dziennikarz notował je skrupulatnie. Chciał
uchwycić wszystkie szczegóły, chociaż wiedział, że wydawca jest znudzony walką między
lotniskiem a mieszkańcami. Dlatego zostanie zamieszczona tylko krótka notka na temat zebrania.
Jak stwierdził redaktor naczelny gazety, mieszkańcy prawdopodobnie nie wyślą żadnych petycji
i firma Flyways odniesie sukces. Nikt nie powstrzyma postępu, a ludzie z miasteczka będą
żałować, że byli przeciwni budowie. Tylko miejscowe towarzystwo archeologiczne jest
rzeczywiście zainteresowane powstrzymaniem budowy.
Spotkanie zakończyło się, lecz po wyjściu z ratusza ludzie nadal żywo dyskutowali, nie
zważając na padający śnieg. Przekonywali siebie nawzajem, że uda się powstrzymać budowę. Co
do tego nikt nie miał wątpliwości.
Samotny człowiek powoli zmierzał do domu. Nisko pochylił głowę, a ręce wcisnął
w kieszenie. Dla Billa Shottona wszystko się skończyło. To, czy lotnisko zostanie zbudowane,
czy nie, było mu obojętne. Nikt i nic nie zwróci mu syna. Chciał zemścić się na kimś, ale nie znał
winowajcy. Nie miał pojęcia, w jaki sposób to zrobić. Życie straciło dla niego sens.
Hartley spoglądał na oddalającą się postać, dopóki nie pochłonęła jej ciemność i padający
śnieg. Biedny człowiek nic nie rozumiał. Nikt oprócz Rolanda nie znał prawdziwej przyczyny
śmierci małego Damiena. To nie z powodu samolotów Lowe zebrał ludzi. Do Fradley wróciła
odwieczna siła, a razem z nią kapłani śmierci, mający teraz po tysiąc, może więcej, lat.
Druidowie walczyli o prawo do istnienia. Destrukcja kamiennego kręgu rozpaliła w nich
gniew. Musieli teraz złożyć ofiary bogom. Jeśli profanacja nie zostanie powstrzymana, będą
następne ofiary.
Hartley doszedł do wniosku, że nie postąpił najlepiej. Podanie nie było poparte mocnymi
dowodami, ale musiało wystarczyć. Jeśli lotnisko powstanie, niech Bóg ma w opiece miasteczko
i jego mieszkańców.
Hartley otrzymał z Departamentu Ochrony Środowiska zawiadomienie o przyjęciu wniosku.
Tak samo od pozostałych instytucji. Trzydziestego listopada znalazł w skrzynce dużą kopertę,
zawierającą pełną odpowiedź. List był podpisany przez osobistego sekretarza dyrektora
departamentu.
„Szanowny Panie.
W odpowiedzi na Pański list z dnia 21 listopada w sprawie lotniska we Fradley.
Przedstawiona przez Pana sprawa została dokładnie zbadana. Jesteśmy przekonani, że ze
strony lotniska nie istnieje żadne zagrożenie dla miasteczka. Problem hałasu może być
rozpatrzony, kiedy lotnisko zostanie wybudowane. Oczekujemy, że przedstawi pan inne powody,
które umożliwią ponowne zbadanie sprawy.
Z poważaniem...”
Hartley zgniótł list i wrzucił go do kosza. Ze złością wyciągnął go ponownie.
Pismo muszą zobaczyć wszyscy. List musi zostać przypięty do tablicy ogłoszeń
w przedsionku ratusza. Był to ostateczny dowód klęski. Apel został zlekceważony, a uwagi
dotyczące lotniska odrzucone. To koniec.
Hartley zagłębił się w skórzanym fotelu, spoglądając bezmyślnie w zakratowane okno.
Śnieg, który spadł nocą, już dawno stopniał. Tylko w niektórych miejscach leżała
kilkunastocentymetrowa warstwa. Przez kilka następnych godzin zniknie pewnie całkowicie.
Pogoda nadal była niepewna.
Z oddali dochodził odgłos pracujących buldożerów.
Śledztwo umorzono z braku dowodów. Sprawa została definitywnie zamknięta. Prace na
lotnisku ruszyły ze zdwojoną energią. Policja nie miała żadnych nadziei na rozwiązanie sprawy.
Było to zresztą idiotyczne, bo mordercą był kapłan starożytnej religii.
Lotnisko zostanie zbudowane. Co do tego nie było wątpliwości. A wyznawcy starej religii
będą nadal się mścić. Będą to robić nawet wtedy, gdy miejsce odwiecznego kultu zostanie
zniszczone. Żyli dzięki swej niezniszczalnej energii.
Część druga
PORT LOTNICZY
STAN NAPIĘCIA
Lance Evans mógł pójść do domu godzinę temu, po ostatnim locie treningowym.
Kupił jednak piwo i rozejrzał się za ustronnym miejscem. Chciał być jak najdalej od
wrzasków dobiegających z kantyny.
Niski, jasnowłosy chłopak mógł uchodzić za nastolatka. Niektórzy starzy piloci nazywali go
Dziecinną Buźką. Naturalnie za plecami Evansa.
Lance spoglądał od czasu do czasu na drzwi. Sprawdzał, która godzina. Była szósta
trzydzieści dwie. Musi przestać się denerwować. Loty bardzo często się opóźniają. Mimo
wszystko nie mógł przezwyciężyć niepokoju. Każdy lotnik zdawał sobie sprawę
z niebezpieczeństwa. Wypadków było niewiele, ale jeśli w górze coś się stało, szansa na
uratowanie życia była znikoma. Tylko wielcy szczęściarze wychodzili cało z wraków samolotów.
Zawsze, kiedy startujesz, modlisz się, żeby nie przyszła twoja kolej. Egoizm. Tak to właśnie
wygląda. Tego ranka Lance modlił się dwa razy. Pierwszy raz za siebie, a drugi za Pamelę.
W jego przypadku była to idiotyczna nadzieja, że ten wariat Carmichael, siedzący za sterami
HS125, nie rozwali samolotu na kawałki. Pamela była stewardesą na pokładzie Boeinga 707.
Była bardziej bezpieczna, ponieważ pierwszym pilotem był Tom Hodghes. Wprawdzie Lance nie
lubił Toma, gdyż ten był przyjacielem Mortonów, którzy szczerze nienawidzili młodego Evansa,
ale ów znał swój zawód.
Lance włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu papierosów, kiedy przypomniał sobie, że
wypalił właśnie ostatniego. A właśnie papieros był mu cholernie potrzebny. O Jezu! Po locie
z Carmichaelem nie mógł się jeszcze uspokoić.
Właściwie nic groźnego się nie stało, ale Lance nie rozumiał ludzi, którzy płacą trzydzieści
funtów za lekcję, a potem próbują wmówić instruktorowi, że nie zna się na lataniu. Było ich
kilku, ale Carmichael wydawał się największym idiotą.
Zdenerwowany instruktor wstał i podszedł do stojącego automatu, a kiedy wrócił, ponownie
sprawdził czas. Szósta czterdzieści pięć. Nie było sensu szarpać się przez następne pół godziny.
Gdyby coś się stało, to już by o tym wiedział.
Jednak nie ogłaszano, że lot numer 6132 jest opóźniony. To typowe dla Fradley.
Niedbalstwo i opieszałość, które wszyscy starali się jakoś ukryć. Lance myślał o tym i kiedyś
starał się temu zaradzić. Nie był w stanie nic zrobić. Flyways wykradło najlepszych pilotów
i obsługę naziemną innym firmom. W całej Anglii nie można było znaleźć takich ludzi.
Organizacja powinna działać perfekcyjnie, ale niestety tak nie było. Teoretycznie Fradley było
ogromną, dobrze naoliwioną maszyną, obsługiwaną przez najlepszą załogę i skomputeryzowany
sprzęt. Słabość człowieka łączy albo dzieli go od tego, co chce kontrolować.
Lance Evans dawno chciał wrócić do East Midlands Airport. Tamtejsza szkoła pilotów dała
mu jakąś reputację. Gdyby pozostał, byłby już starszym intruktorem lotnictwa. Tylko jego młody
wiek stanowił przeszkodę. Flyways to wszystko zniszczyło. Ale przenosząc się do Fradley,
poznał Pamelę, która przyszła z Elmdon. Kiedyś była żoną Mortona, ale ten porzucił ją i sześć
miesięcy później wzięli rozwód. Między nimi nie było prawdziwej miłości, lecz pewien układ.
Lance nie zamierzał rozbijać tego związku, ale tak jakoś wyszło. Dobre stosunki między nim
a Mortonem zmieniły się całkowicie. Teraz toczyli wojnę, w którą wciągnięci byli też inni. Na
przykład Tom Hodges „pracował” nad Pamelą, wykorzystując wszystkie postoje w innych
krajach. Kierownik lotniska, Reece Lingen, wysyłał dziewczynę na wszystkie loty z Tomem,
a przynajmniej tak to wyglądało.
Evans zaciągnął się papierosem. Dlaczego, do cholery, wszyscy tak współczują temu
dupkowi, Mortonowi? Nie rozumiał. Po chwili stwierdził jednak, że nie ma racji. Pamelą mogła
mieć każdego mężczyznę. Wszyscy wymyślali niestworzone historie o tej dziewczynie, ale gdy
widzieli ją z takimi młodzikami jak Lance, ich duma cierpiała.
– Hej!
Lance poderwał się, upuszczając prawie papierosa. Była tu i siedziała z nim przy stole.
Bordowy uniform pasował do niej, jak i długie czarne włosy. Niebieskie, figlarne oczy i ten
beztroski wyraz twarzy. Mogłaby być cholernie dobrą aktorką.
– Co z tobą, chłopie? – zapytała, pociągając z jego kufla. – Co za świństwo! To piwo jest tak
samo beznadziejne jak całe lotnisko.
– Przyniosę ci coś innego.
– Nie wygłupiaj się. Pij, jeśli chcesz i wynosimy się.
– Martwiłem się o ciebie – powiedział Lance, szczerząc zęby. – Wasz samolot spóźnił się
trzydzieści minut. Zły dzień?
– Tak jakby – wymruczała dziewczyna. – Nie gorszy niż zwykle. Drobne problemy
z silnikiem w Brukseli. Nic poważnego, ale Tom nalegał, żeby mechanicy wszystko sprawdzili.
Co by nie mówić, to jednak dobry pilot. Większość nawet by nie zauważyła, że coś się dzieje.
Poczekaliby na powrót do bazy. Tylko nie Tom.
– Próbował cię znowu podrywać? – zapytał zazdrośnie Lance, siląc się na uśmiech.
– Tak – odrzekła roześmiana dziewczyna. – Postawił mi drinka w porcie.
– Już trzeci tydzień latasz z jego załogą. Wszystko przez Lingena.
– I co z tego? Jesteś zazdrosny?
– Nie lubię tego. To jakaś cholerna zmowa.
– Być może, ale i tak prowadzi donikąd. Grajmy więc dalej, aż zniechęcimy naszych
wrogów. Niestety, znowu będę leciała z Tomem. Jest chyba najlepszym pilotem. Ale dałabym
wszystko, żeby powrócić do Elmdon.
– Wątpię, czy przyjęliby kogoś, kto odszedł do Flyways. Przecież nasza firma podkrada
innym najlepszych ludzi. Wszyscy o tym wiedzą i głośno mówią, nawet prasa.
– Wiesz, Lance, to dziwne – powiedziała dziewczyna, instynktownie ściszając głos. – Nie da
się tego określić, ale gdzieś w pobliżu czai się zło.
– Wiem – odrzekł, zdejmując okulary. – Port powstał zbyt szybko, jak grzyb po deszczu.
Inne lotniska były rozbudowywane przez lata, a wraz z nimi rosła ich reputacja. Jeszcze wczoraj
Fradley było opuszczonym i zarośniętym lotniskiem RAF-u, a dzisiaj ten moloch rywalizuje
z Heathrow. Jak tak dalej pójdzie, za dziesięć lat będzie największym portem lotniczym na
świecie, a przynajmniej w Anglii. Patrząc na to z zewnątrz, można by przypuszczać, że tak się
stanie.
Tylko my wiemy, że to wszystko jest zbyt duże i zbyt szybko powstało. Hotel do dziś nie
może pokryć kosztów swego utrzymania. Być może jest to sytuacja przejściowa i niedługo
wszystko powróci do normy. Szefowie wierzą, że do tego czasu będą już mieli stałą klientelę.
Nie jestem tego pewny. Gdyby ktoś zaproponował mi powrót do East Midlands, zrobiłbym to
natychmiast.
– Nie tylko chodzi o sposób, w jaki powstało to lotnisko – wyszeptała Pamela. – Atmosfera,
która tu panuje. Czuję, jakby ktoś... jakaś ukryta kamera śledziła każdy mój krok.
– Mam takie samo odczucie. Wydaje mi się, że jestem intruzem. Wiele osób doświadcza tego
samego, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. Jakby nasze życie toczyło się pod czyimś
czujnym nadzorem, presją. Żyjemy na krawędzi, bojąc się nawet własnego cienia. Kilku
chłopaków mówiło, że Stapleford przeszedł nerwowe załamanie. Bardzo mnie to martwi.
Prawdopodobnie skończył się, zanim ktokolwiek zdążył się zorientować. Gdyby latał dalej,
mógłby spowodować największą katastrofę w dziejach ludzkości. W Gatwick wszystko było
w porządku. Był jednym z najlepszych. Sam nie wiem, skąd ta nagła zmiana.
– Jak się sprawuje Carmichael? – zapytała Pamela, próbując zmienić temat rozmowy. Przez
szklane drzwi widziała, że Tom i Rób z czegoś się śmiali. Poczuła się nieswojo.
– Idiota – odpowiedział Lance, gasząc papierosa w popielniczce. – Już w East Midlands
miałem kilku takich, ale on jest najgorszy. Po ośmiu godzinach latania powinien wiedzieć dość
dużo. To, co dzisiaj wyrabiał, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Byłem przerażony.
– Nie będziesz już z nim latał?
W kantynie Morton i Hodges o czymś dyskutowali. Prawdopodobnie o Pameli.
– Nie, ale jeśli kogoś zabije, to będę miał go na sumieniu.
– Daj spokój. Chodź. – Złapała go pod rękę i odchodząc zauważyła, że szef instruktorów stoi
w kolejce z jasnowłosym pilotem.
Na zewnątrz było parno. Zamglone słońce bezskutecznie usiłowało przebić się przez chmury.
Nadciągała burza. Nawet żywioły trwały w bezustannym napięciu.
Mała pszczoła, unoszona lekkim wiatrem, kręciła kółka. Pamela podziwiała, w jaki sposób
omija przeszkody. Żaden samolot nie zrobiłby czegoś podobnego. Pomimo techniki człowiek nie
doścignie przyrody.
Zmierzali w kierunku tabliczki z napisem „Obsługa lotniska”, która wisiała na ogrodzeniu
parkingu. Samochody błyszczały w słońcu.
Lance Evans pobrzękiwał kluczykami. Nie zdawał sobie sprawy, ale wyrażał przez to chęć
jak najszybszego opuszczenia Fradley. Otwierając niebieskiego morrisa, wzdrygnął się.
– Cholera!
– Co się stało? – zapytała przestraszona Pamela.
– Spójrz.
Dziewczyna podążyła wzrokiem za jego wyciągniętym palcem i ujrzała rozpłaszczoną pod
ciężarem samochodu oponę. To mogło się zdarzyć w każdej chwili, ale dlaczego właśnie dzisiaj,
kiedy mieli jechać do Jane i Johna?
Lance nie marnował czasu. Odkręcone śruby zgrzytały, a lewarek jęczał straszliwie.
Wszystko szło bardzo sprawnie. Podziw dla tego chłopaka zatarł w pamięci Pameli niedawne
niezadowolenie. W jego pracy nie było nic udawanego.
Sposób, w jaki wykonywał wszystkie czynności, zaimponował dziewczynie. Nie minęła
nawet minuta, gdy samochód był gotowy.
– To wszystko – powiedział zasapany Lance, wycierając brudne ręce w szmatę. – Koniec
kłopotów. Jedyna rzecz w tym samochodzie...
Wtem usłyszeli syk powietrza. Opona na nowo założonym kole powoli flaczała.
– Kurwa mać!
Lance kopnął samochód, kiedy z koła wylatywały już resztki powietrza.
– Cholerny szmelc! Jedna guma w ciągu osiemnastu miesięcy, a teraz dwie naraz.
– Lance – wyszeptała pobladła Pamela. – Mówiłam ci. To wpływ tego miejsca. Tu czai się
zło. Nie powinni budować lotniska w tym miejscu. Czuję, że ciągle coś stoi nam na drodze.
Chłopak nie słuchał. Zdjął koło i ruszył w kierunku warsztatu. Pamelę ogarnął strach.
Powietrze było ciężkie i wilgotne. Na niebie pojawiały się nowe chmury, które całkowicie
zasłoniły słońce. Dookoła panowało napięcie. Niebo stawało się czarne, chmury tworzyły dziwne
kształty. Po chwili rozległ się grzmot. Jeszcze daleko... Pameli wydawało się, że gniewni
bogowie przybywają wywrzeć na ludziach okrutną zemstę.
Irytację, że musi spędzić noc w hotelu na lotnisku, łatwo było odczytać z twarzy Edgara
Swaina. Wysoki, łysiejący mężczyzna, który dobiegał już sześćdziesiątki, przeżył swoje i na stare
lata chciał zażyć trochę spokoju i komfortu. Karierę zaczynał w odlewni metali w Old Hill,
potem pracował w laboratorium medycznym na farmie, bo miał możliwość leczyć tam płuca.
Fortuna uśmiechnęła się do niego, gdy wygrał w bilard tyle, że mógł kupić farmę na własność.
Dzięki niej stał się bogaczem.
Rolnictwo nie było jednak główną pasją Edgara i dlatego w czasie drugiej wojny światowej
na jego ziemi wybudowano lotnisko wojskowe. Po 1945 roku hangary zamieniono w składy.
Edgar zabezpieczył swoje prawa do ziemi tak, że stał się jedynym jej posiadaczem. Koło
sześćdziesiątki czas przejść na emeryturę.
Początkowo chciał wszystko sprzedać, by dostatnio spędzić ostatnie lata życia.
Wizyta Charlesa White’a wszystko zmieniła. Swain zainwestował część gotówki w port
lotniczy. Jak dotąd zyski były satysfakcjonujące, co zresztą Amerykanin obiecywał.
Edgar odpoczywał, siedząc w fotelu i popijając brandy. Przyglądał się badawczo luksusowo
urządzonemu pokojowi. Własna łazienka z prysznicem, telewizor, lekko przyćmione światła
i podwójne łóżko napełniały jego serce radością. Oczywiście, nie wszystkie pokoje były tak
urządzone. Ten kiedyś może służyć rodzinom królewskim za apartament.
Jeszcze jedna brandy i niezadowolenie z ostatnich kilku dni utonęło w alkoholu.
Powinien zażądać od White’a rozmowy we Fradley, zamiast podejmować wyczerpującą
podróż do Nowego Jorku. Jednak co się stało, to się nie odstanie. Konsorcjum potrzebuje
pieniędzy, ale nie miał pojęcia, ile. Amerykanin był bardzo tajemniczy i nic nie mówił. Na
poprzednim spotkaniu zreferował tylko w zarysie plan dalszego rozwoju i zrobił to doskonale.
Przez trzy lata z Fradley powstał jeden z największych portów lotniczych. Teraz rozmowy
dotyczyły kolejnych pasów startowych i dodatkowego terminalu. Edgar nie przewidział takiego
obrotu sprawy. Z niezbyt jasnych przyczyn bilans roczny wykazał deficyt.
– Oczywiście, w ciągu pierwszych lat będą straty – argumentował Charles, paląc papierosa,
a popiół spadał mu na nową marynarkę. – Ale tylko na papierze.
I wtedy Edgar zmarszczył brwi. Wypływano zbyt daleko w morze, gdzie można stracić
grunt. W zeszłym tygodniu wręczył czek na dziesięć tysięcy dolarów.
Walczył ze swymi obliczeniami. Zainwestował już pięćdziesiąt tysięcy, a znowu chcą więcej.
Był już po trzecim drinku, a nie miał pewności, czy kontynuować grę. Jeśli nie wyciągną rąk
po jego pieniądze, sam się nie zaoferuje. Interes przypominał wyrzucanie pieniędzy w błoto.
Powinien twardo postawić sprawę.
Edgar podszedł do okna i spojrzał na pas startowy. Do lądowania podchodził Boeing 707.
W ogłuszającym ryku jego silników Swain poczuł się raźniej. Był przecież integralną częścią
tego hałaśliwego luksusu. Bez jego pomocy nigdy nie byłoby lotniska. Nadal stałyby tutaj
rozlatujące się hangary, a ludzie uczyliby się jeździć na starych pasach startowych. Był
człowiekiem, który zmienił przeznaczenie, przeobraził krajobraz, zapisał swoje imię w księdze
historii.
Kiedy stał przy oknie, ogarnęło go niespotykane ciepło. Obserwował, jak słońce wygrywa
walkę z resztkami burzowych chmur, odbijając się tysiącem iskier w kałużach. Dusza Edgara
napełniła się spokojem i szczęściem. Jego obecną pozycję można było określić tylko słowem
„sukces”.
Swain wyobrażał sobie, że hotel został wybudowany dla uczczenia jego tryumfu. Na jednym
z kamieni węgielnych powinno wyryć się jego imię,” Edgar Swain, 1921”.
Przed jego oczyma rozpościerała się potęga techniki i pieniądza. Mimo wszystko chyba lubił
ten hotel. Uosabiał on przecież to, o co tyle lat walczył. Był potwierdzeniem jego obecnej
pozycji.
Zadowolony z siebie Edgar zaśmiał się dobrotliwie. Jego myśli powróciły do budowli, na
miejscu której stanął ten okazały hotel. Ta wieża z krętymi schodami nie została zbudowana
przez RAF. Dawno temu był to duży młyn. W czasie wojny dobudowano kilka pomieszczeń
i taras. Kiedy kupował posiadłość, chciał zachować tę budowlę. Obserwował tylko, jak wieża
chyli się ku upadkowi. W dzisiejszych czasach taki wiatrak byłby unikatem, który osiągnąłby
z pewnością wysoką cenę.
Jankesi mogli go kupić i przesłać do Nowego Jorku. Na te rozważania było teraz za późno.
Nic nie mogło konkurować z ogromem hotelu. Kiedy Edgar będzie rozmawiać z Whitem, zażąda
umieszczenia w foyer plakietki z jego imieniem i nazwiskiem. Jeśli Charles spełni życzenie,
będzie mógł liczyć na pieniądze.
Edgar zastanawiał się nad rozbudową lotniska. Trzeba będzie kupić więcej ziemi.
Dwa albo trzy tysiące dolarów za akr. Taka będzie cena. Nadawała się na to tylko farma
Teddy’ego Williamsa. Był to nieokrzesany starzec, a Edgar nigdy nie był z nim w dobrych
stosunkach. Płot graniczny zawsze był przyczyną sporów. Swain nie mógł zrozumieć, dlaczego
przewody zawsze były pozrywane wtedy, kiedy najbardziej potrzebował prądu. Podejrzewał, że
ten stary dureń przecina je, żeby ukraść trochę mocy, zanim ktokolwiek się zorientuje.
Williams był jednym z najgorętszych przeciwników budowy lotniska, ale tylko od chwili,
gdy Flyways nabyło ziemię wyłącznie od Edgara. Nie wyszło to Teddy’emu na dobre. Jak
wszyscy mieszkańcy miasteczka, musiał w końcu uznać swoją porażkę.
Swain zastanawiał się, jak Teddy zareaguje na ofertę. Na początku może nawet odmówi, ale
ponieważ pieniądz jest jego bogiem, ostatecznie sprzeda farmę.
Przez okno hotelu obserwował, jak zmierzch przemienia się w czarną noc. Był
zafascynowany widokiem wielkich samolotów podchodzących do lądowania z rykiem silników
lub odrywających się od ziemi. Wpadł w euforię, widząc ogromny pas startowy w świetle
potężnych reflektorów. Po kilku minutach odszedł od okna i zaczął rozmyślać. Z dala dochodził
jeszcze odgłos silników odrzutowych. Edgar zastanawiał się, co zamówić na kolację, która
powinna być podana za pół godziny.
Menu leżało na stole. Podniósł je, przejrzał uważnie i zadecydował wziąć najpierw kąpiel.
Nagie ciało zaróżowiło się pod strumieniem wody lecącej z prysznica. Swain zamknął oczy
i pomyślał, że właściwie powinien wejść do wanny.
Na początek pieczona kaczka. Na główne danie bażant albo kuropatwa w zasmażce
francuskiej, a na koniec... Cholera, znowu zapomnieli zostawić listę win.
Niedbalstwo, którego nie zauważyłby zwykły gość, dla Edgara było niewybaczalne.
Niechże dyrektor powywala wreszcie te ofermy.
Głód dawał znać o sobie bolesnym ssaniem żołądka. Na myśl o bażancie Swainowi pociekła
ślinka. Ponieważ kelner się spóźniał, postanowił wejść jednak do wanny.
Spuszczał właśnie wodę, kiedy usłyszał odgłos kroków. Dochodził z jego pokoju.
Wyskoczył szybko z wanny i zaczął nasłuchiwać. Szuranie nogami i lekkie chrząknięcie.
Edgar sięgnął po ręcznik i zaczął się błyskawicznie wycierać. Może pokojówka przyszła zasłać
łóżko? Kelner przyniósł kolację? Mógł jednak grasować tu złodziej. Wtargnął do apartamentu,
sądząc, że mieszkaniec zszedł na kolację do restauracji.
Swain drżał, zakładając spodnie i bluzę. Podszedł cicho do drzwi, lecz kiedy dotknął klamki,
w pokoju zgasło światło.
Znieruchomiał. Po chwili zajrzał do ciemnego pomieszczenia. Gdzieś w głębi duszy rodził
się strach. Po kilku sekundach jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności rozpraszanej
delikatnym, pomarańczowym odblaskiem lamp stojących przy pasie. W porcie nie było
praktycznie nocy. Potężne reflektory rozpraszały ciemności tak, że gdzieniegdzie było jaśniej niż
za dnia.
Edgar wolno otworzył drzwi. Słyszał bicie własnego serca. Przez chwilę pomyślał, że pokój
jest pusty, a odgłosy dochodziły z sąsiednich pomieszczeń. Nagle zobaczył światło. Mały ognik
na tle pomarańczowej poświaty. Przestraszony podniósł wzrok. W kącie ktoś stał.
Usta Edgara otworzyły się samoczynnie, ale nie wydobył z siebie ani słowa.
Strach był silniejszy. Nie było wątpliwości, stoi twarzą w twarz z włamywaczem.
Profesjonalistą, który wyłączył światło, żeby dokonać grabieży.
Był niewysoki, krępy; miał na sobie jakiś mundur, na głowie skórzaną pilotkę.
Jej odpięte paski opadały na ramiona. Na dłoniach nosił rękawice, a ciężkie buty lśniły od
pasty. Swain dostrzegł te szczegóły. Twarz intruza ginęła w cieniu.
W jednej ręce trzymał zapaloną zapalniczkę, którą skierował w stronę Edgara.
Swain chrząknął i zasłonił oczy przed blaskiem, który mimo to przenikał przez palce.
Zdziwiony odwrócił głowę.
– Hej! – warknął zachrypniętym głosem. – Na litość boską, zgaś to!
Zapalniczka oddaliła się na kilka cali, ale nie zgasła. Oświetlała teraz postać Edgara niczym
rzutnik do slajdów. Swain próbował dostrzec coś ponad płomieniem, ale twarz nadal pozostawała
niewidoczna. Strach przemienił się w przerażenie. W pokoju było zimno i cicho. Dziwne.
Lotnisko nie zna ciszy. Ciągle startują samoloty, ludzie rozmawiają, coś się dzieje.
Jednak w pokoju panowała absolutna cisza, jakby w jednej chwili świat przestał istnieć.
Oprócz Edgara i dziwnego intruza.
Po chwili obcy przemówił, a przynajmniej tak się wydawało Swainowi, ponieważ docierały
do niego jakieś słowa. Nie mógł tylko ustalić, skąd. Wydawało mu się, że rozbrzmiewają ze
wszystkich stron. Ostry szept przypominał ludzką mowę, ale był pozbawiony emocji. Miał tylko
przekazać informację. Tempo mówienia na przemian rosło i malało, jak stara płyta.
Edgar stał jak skamieniały, wpatrując się w dziwną postać. Rozpoznał mundur.
Nosili go podczas wojny amerykańscy piloci z USAF. Nie zna przypadkiem tego człowieka?
– Oni wciąż tu są. Nigdy się ich nie pozbędziecie – przemówił nieznajomy.
– Kogo? Na litość boską, kogo?
– Starych kapłanów. Ujrzeć ich twarz znaczy, umrzeć.
– Nie wierzę ci. Zmyślasz bzdury, bo złapałem cię w moim pokoju.
– Nie kłamię. Muszę szukać, ale nie wiem, czego. Moja śmierć im nie wystarczyła.
Odebrali mi spokój na wieczność.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że jesteś duchem? Gdyby tak było, nie mógłbyś znajdować
się w moim pokoju.
Edgar trząsł się ze strachu. Jego głos zupełnie osłabł. Słowa dziwnego człowieka
zdawały się dochodzić zewsząd i znikąd. W jego postaci było coś nieokreślonego
i znajomego równocześnie. Jak melodia, którą słyszało się kilka lat temu. Muzykę można było
rozpoznać w ciągu kilku minut, ale nie tę postać. Edgar próbował skojarzyć z kimś tego
człowieka. Pilot, Amerykanin. Boże, pozwól mi zobaczyć jego twarz!
– Naprawdę tego chcesz? – wyszeptał nieznajomy.
Edgar znieruchomiał. Ten człowiek czytał w jego myślach. Za wszelką cenę musi zobaczyć
jego twarz. To pewno jakaś mistyfikacja, cholernie głupi żart mieszkańców miasteczka, zemsta
za to, że nie udało im się powstrzymać budowy.
– Cholerny gnoju! – ryknął Swain.
Strach ustąpił miejsca wściekłości. Edgar wstydził się paru minut, kiedy zdawało mu się, że
zagląda śmierci w oczy. Zwykle nie był bojaźliwy, ale teraz został po prostu zaskoczony.
– Jesteś z wioski, śmieciarzu! Przysłał cię Hartley, żebyś mnie przestraszył.
Podejdź, niech zobaczę twoją gębę! Zresztą i tak cię poznaję, gnoju. Zaraz zadzwonię na
policję, a wtedy będziesz miał cholernie dużo czasu, żeby przemyśleć swój idiotyczny żart.
– Jeśli zobaczysz moją twarz, umrzesz. Tak jak wszyscy, którzy widzieli kapłanów. Jestem
jednym z nich. Przeklętych i skazanych na wieczne szukanie czegoś, czego nie znajdą. Takie jest
też twoje przeznaczenie, ale wybieraj sam.
– Przestań pieprzyć i podejdź tu.
– Więc niech się stanie, co ma się stać. Będziesz mógł winić tylko siebie.
Podniósł rękę tak, że płomień zapalniczki oświetlił twarz. Skóra człowieka była równie
wysuszona i popękana jak pilotka.
Edgar osłupiał. Pamięć powoli wracała. Z przeszłości wyłaniały się zamglone obrazy.
Wysokie czoło, rozwarte oczy, w których ciągle gościł strach. Miał duży, złamany w dwóch
miejscach nos. Kurczowo zaciśnięte, zbielałe wargi wyrażały dziwną nienawiść. Wspomnienie
przeszłości, które wyłaniało się z zakamarków mózgu, przerażało wyrazistością. Straszliwe
przeznaczenie, które nigdy nie powinno się spełnić.
– Wiesz już, kim jestem. Chyba przypomniałeś sobie nasze spotkanie na lotnisku?
Swain cofnął się, próbując odwrócić wzrok, ale jakaś przemożna siła nie pozwalała mu na to.
Czuł się jak w transie. W jego umyśle składał się obraz zapomnianej i odrzuconej przeszłości,
jakby rozpoznawała portret pamięciowy.
Nerwy były napięte do granic wytrzymałości, każda część organizmu krzyczała,
uświadamiając sobie prawdę.
To koniec.
Zapalniczka ciągle oświetlała bladą twarz, podkreślając zastygłą w jej rysach wrogość.
Piętno zła było aż nadto widoczne. Zostało wyciśnięte przez kogoś, kto posiadł ciało i duszę tego
człowieka, drwiąc z boskich praw natury.
– Znam cię – wyszeptał Edgar zbielałymi wargami. – Nazywali cię Szalony Mullach.
Bezkrwiste usta postaci skurczyły się w nikłym uśmiechu. Trwał kilka sekund, a potem na
twarzy pojawił się wyraz smutku człowieka zmuszonego zająć miejsce w plutonie
egzekucyjnym. Pilot wiedział, że nie ma odwrotu.
– Prosiłeś, żebym pokazał ci twarz. Wiesz, kim jestem. Nazywani się Wilson!
Przed oczyma Edgara obraz tracił wyrazistość, ginąc w jasnych płomieniach. Po chwili
Swain poczuł gryzący zapach dymu. Twarz Wilsona zniknęła, a zamiast niej pojawiła się wizja
starego lotniska. Betonowy pas startowy i wieża kontrolna jaśniały w płomieniach płonącego
samolotu. Dookoła stał bezradnie tłum ludzi.
Człowiek próbował wydostać się z kabiny, przeraźliwie wzywając pomocy. Na chwilę jego
twarz ukazała się w dymie, żeby ponownie zniknąć. Nikt go nie słyszał i prawdopodobnie
niezbyt wiele osób zauważyło. Widział go Edgar Swain. To Wilson.
Coś wykrzykiwał, ale jego głos ginął w szurnie pożaru.
– Nie patrz na mnie! Na litość boską, niee! – krzyczał przerażony Edgar.
Czuł, że zapada się w przepaść. Powoli ogarniała go ciemność. Po raz ostatni spojrzał na
wykrzywioną w straszliwym bólu twarz pilota.
– Widziałeś mnie. Za późno – powiedział Wilson.
Swain powoli tracił przytomność. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, był swąd spalonego
ludzkiego mięsa.
Nastała nieprzenikniona ciemność.
PRÓBA OGNIA
W apartamencie na czterdziestym trzecim piętrze wieżowca panowała napięta atmosfera.
Klimatyzacja walczyła z upałem, a w dole ruch zdawał się być wolniejszy niż zwykle.
W pokoju czterech mężczyzn siedziało przy stole. Podwinięte rękawy i odpięte kołnierzyki
świadczyły o tym, że panowie niezbyt dobrze znoszą wysoką temperaturę. Na stole stały puste
puszki po piwie. Nawet Charles White zdradził swoją brandy dla czegoś zimniejszego.
– Cholera! Nie mogło się to wydarzyć w gorszym momencie – jęknął Charlie.
Zamknął oczy i przez chwilę zdawało się, że zasłabł. – Swain miał zainwestować trochę
grosza i dostał ataku serca. Gdyby pożył jeszcze czterdzieści osiem godzin!
– Fradley nie jest zależne od jednego człowieka – przerwał Phil Warboys. – Pieprzyć go. Był
tylko płotką. Użyteczną, ale do zastąpienia.
– Wywalisz następne sto tysięcy dolarów? – zapytał White, spoglądając ze złością na Phila.
– Nie mogę. Bank odrzucił moje podanie o pożyczkę, a jesień nigdy nie była udana dla
nocnych klubów. Za kilka tygodni biznes odżyje.
– Tak – przytaknął Roger, wycierając pot z czoła. – Nasze dochody zawsze się zmniejszają
w listopadzie. Musimy to przeczekać.
– Nie mamy czasu – odrzekł Charlie, przeżuwając wypalone cygaro. – Tylko za gotówkę
możemy kupić czas. Bank of New York wyznaczył nam limit kredytu, a akcjonariusze domagają
się wypłat z zysku. Oczywiście, możemy dać im dywidendy, ale zahamuje to realizację naszych
planów.
– Rzeczywiście potrzebujemy teraz rozbudowy?
Czwarty mężczyzna, który do tej pory siedział cicho, odezwał się ze specyficznym
londyńskim akcentem. Około czterdziestoletni Anglik był lekko otyły. Proste włosy opadały mu
na czoło, a małe świdrujące oczka rozglądały się we wszystkich kierunkach. Frank Weston był
jednym z filarów konsorcjum.
– Mogliśmy poczekać na rozwój sytuacji.
– Nie, Frank – odrzekł White, zgniatając mokre resztki cygara w dużej popielniczce. –
Obecnie stanowimy dla innych lotnisk największą konkurencję.
Heathrow i Gatwick mają ogromne kłopoty, pomimo to ogłosiły już plany rozbudowy.
Jeśli nie wykonamy żadnego ruchu, wyprzedzą nas jak na wyścigach. Nie możemy biec za
przeciwnikiem, musimy go pokonać. Zaskoczymy ich jak firma Laker w latach
siedemdziesiątych. Rzuciliśmy wyzwanie i nie możemy się wycofać, bo zginiemy. Wszyscy nasi
przeciwnicy rozbudowują się sądząc, że nie damy rady. To nasza szansa. Zaskoczenie. Jeśli tego
nie uczynimy, na zawsze pozostaniemy drugorzędnym lotniskiem, które stara się za wszelką cenę
związać koniec z końcem, podczas gdy inni biorą główną wygraną. Stracimy nowych
inwestorów. Teraz wszyscy czekają.
– A inne konta?
– Finansujemy z nich koszta bieżące – odrzekł White, gryząc długopis.
– Skoro rozbudowa oznacza wzrost kosztów, musimy wziąć pożyczkę.
– Tak by to wyglądało. Sprawdziłem dzisiaj stawkę Libor. Osiemnaście punktów.
Banki komercyjne biorą o dwa więcej. Dwadzieścia procent może nas zniszczyć.
– Mam propozycję – powiedział spokojnie Weston, lekko się uśmiechając.
– Tak? – zaciekawił się Charlie. Mięśnie jego ciała były napięte, jakby szykował się do
skoku. – Słucham. Kramik z pomysłami jest na razie pusty.
– Dobrze – powiedział Frank, spoglądając na wszystkich.
– Nie będę owijał w bawełnę. Sprzedaj mi hotel i pozwól mojej firmie zająć się
zarządzaniem. Nikt się nie dowie, że hotel zmienił właściciela. Dostaniesz gotówkę, której tak
potrzebujesz.
– A ty włączysz nowe ogniwo do łańcucha swoich hoteli? Co ty knujesz, Frank?
– Nic. To zwykły interes. Moja oferta jest czysta. Chcę tego hotelu.
– W przeciwnym razie nie zainwestujesz?
– Nie. Jestem biznesmenem tak jak ty, Charlie. Nie masz nic do stracenia, a wszystko do
zyskania.
– Rozumiem – odrzekł White i spojrzał na braci Warboys.
– Jesteśmy tutaj wszyscy, więc głosujmy. Co o tym myślicie?
– To dobry pomysł – skinął głową Phil. – Oczywiście, w założeniach.
– Pod warunkiem, że cena będzie odpowiednia – dodał Roger.
– To oczywiste – powiedział ze śmiechem White, mając nadzieję, że nikt nie zauważy
drżenia jego rąk. – W przeciwnym razie nic nie sprzedamy. Myślę, że ubiliśmy dobry interes.
Nikt nie wspominał o Edgarze. Jego użyteczność umarła razem z nim. Pieniądze i ziemia
przeszły na własność Flyways. To właśnie White namówił dobrotliwego grubasa, by wprowadził
taką klauzulę.
Phil Warboys był bardzo niespokojny, kiedy znalazł się w swoim pokoju. Brat został
u Charliego, a on zdecydował się wynająć apartament w hotelu. Tłumaczył się, że musi złapać lot
do Fradley, a tak naprawdę, chciał być sam. Musiał przemyśleć kilka spraw. Dyskusja z bratem
nie miała sensu. Zbyt entuzjastycznie podchodził do sprzedaży hotelu. Dla niego wszystko było
proste.
Phil nie ufał Frankowi. Nie podobała mu się oferta Westona.
Był zły na siebie, że dał się ponieść emocjom i głosował za przyjęciem projektu.
Powinien się sprzeciwić, a przynajmniej wstrzymać z decyzją. Nie był lepszy od zamiatacza,
który robi, co mu się każe. Nie mógł sobie wybaczyć, że pochwalił transakcję. Ale dostaną
gotówkę.
Nastała głęboka noc. Phil nalał sobie szklankę whisky i sącząc napój, usiadł na skraju łóżka.
Zaczął rozmyślać. Nigdy nie lubił Franka. Znał tego faceta od kilku lat. Obserwował jego karierę
od domu wypoczynkowego w Southand do wielkiej sieci pięciogwiazdkowych hoteli, które
przyniosły mu pierwszy milion dolarów. Z pewnością hotelarstwo nie było jedynym źródłem
dochodów Franka. Musiał robić coś jeszcze. Był to jakiś brudny interes, prostytucja albo
narkotyki. W każdym razie Weston robił to tak dobrze, że nikt się o tym nie dowiedział. Phil nie
mógł zrozumieć, po co milionerowi jeszcze jeden hotel i to w dodatku deficytowy.
Przecież będzie prowadzony pod szyldem Flyways. To nie trzymało się kupy.
Phil miał zdolność przewidywania, chociaż nie bardzo zdawał sobie z tego sprawę.
Wiadomość o śmierci Swaina nie była dobrym początkiem dnia. Prawdopodobnie nikt się
nad tym nie zastanowił. Wszyscy stwierdzili tylko, że ten mały kłopot trzeba jak najszybciej
rozwiązać. Phil nie mógł powiedzieć nic złego o Edgarze.
Sposób, w jaki zmarł pozostawił jakiś niesmak. Co, u licha, robił w hotelu oddalonym kilka
mil od domu? Pycha, snobizm, a może noc poświęcona na uczczenie sukcesu? Możliwe. Ale
może jakieś siły zwabiły go tam, żeby zabić?
Phil przełknął ślinę, rozglądając się niepewnie. Łyknął sporo whisky i spojrzał na trzęsące się
ręce. Ten interes źle wpływa na jego samopoczucie. Nawet White był rozstrojony. Jeśli szybko
nie wyjdą z kłopotów, będzie źle. Wszyscy są na krawędzi wytrzymałości.
Wysuszył szklankę, przeszedł przez pokój i napełnił ją ponownie. Wrócił na miejsce i parę
razy głębiej pociągnął. Był niespokojny. Właściwie nie ma się czym martwić, ale nigdy nie
wiadomo... Przecież we Fradley grasuje jakiś maniak.
Zabił chłopaka, a policja jeszcze go nie odnalazła. Minęły już lata.
Prawdopodobnie wyniósł się. Policja uważała, że morderstwo popełniono na tle religijnym.
Cholera, codziennie giną ludzie, bo innym nie podobają się ich poglądy. A Edgar? Dobrze, że
chociaż on nie został złożony w ofierze. Naturalna śmierć. Chyba gliniarze nie wszczęli śledztwa.
Stary drań umarłby byle gdzie. Na pewno?
Phil spojrzał na zegarek. Była pierwsza dwadzieścia w nocy. Czas uciekał jąkną skrzydłach.
Mimo wypitej whisky usta Warboysa były suche i spieczone. Alkohol nie dawał ukojenia,
przeciwnie, jeszcze bardziej rozdrażniał. Phil zaczął rozpinać guziki i nagle przestał. Nic nie
zatrzymywało go tutaj oprócz... Jezu, dlaczego pozwolił im...? Właściwie, na co im pozwolił? To
tylko przemęczenie.
Trzeba wziąć się w garść.
Z wysiłkiem skończył pić whisky. Długi sen będzie najlepszym lekarstwem. Na twarzy Phila
pojawił się grymas. Coś nie dawało mu spokoju. Był jednak tak zmęczony, że nie myślał więcej.
Położył się w ubraniu na brzegu łóżka. Lenistwo było jednym z jego problemów. Nie chciało mu
się nawet rozebrać. Zastanawiał się, czy zostawić na noc światło. Nie jest małym dzieckiem,
które zostawia zapaloną lampkę, żeby odpędzić straszydła. Ze złością podniósł się i nacisnął
wyłącznik na ścianie. Pokój pogrążył się w ciemnościach rozświetlanych neonami wielkiego
miasta.
Phil poczuł, że coś długiego oplata mu szyję i ramiona. Wąż! Szybkim ruchem chwycił go
i cisnął o ścianę. Biały myśliwy obronił się przed straszliwym niebezpieczeństwem. Czarna
mamba przegrała, zanim zdążyła ukąsić.
Warboys leżał przerażony, ciężko oddychając. Pokój nagrzał się w czasie dnia i Ciągle
utrzymywał ciepło. Phil wstał i otworzył okno. Strach niczym igła wbił się w mózg. Czuł się
wyczerpany.
Przez dłuższy czas wpatrywał się w pomarańczową kulę księżyca. Cienkie zasłony nie były
w stanie odizolować pokoju od dochodzących z zewnątrz świateł. Tak naprawdę, w Nowym
Jorku noc nigdy nie zapada. Bojący się ciemności czuli się tu dobrze. W gruncie rzeczy chodzi
o to, co się w niej kryje. Na to nie było odpowiedzi. Dziecinne strachy istnieją tylko
w wyobraźni. Teraz ożyły w umyśle Phila.
Sen, który wydawał się nieosiągalny, wreszcie nawiedził ciało i umysł zmęczonego
mężczyzny. Pomarańczowe światło powoli gasło. Pojawiła się kolejna ciemność.
Phil zamknął oczy. Oddech wracał do normy. Był zrelaksowany i śpiący. O niczym nie
myślał. Odpoczywał.
Noc. Na pewno nie w Nowym Jorku. Tak, to Fradley. Hotel, terminal, wieża kontroli lotów.
Całość przypomina lotnisko dwudziestego pierwszego wieku.
Ogromny pas startowy, dużo większy od obecnego. Właśnie lądowała dakota.
Szaleństwo. Sukces przesłania wszystko. Flyways może być najlepsze na całym świecie.
Warboys starał się rozpoznać, gdzie się znajdował. Stał niedaleko budynku kontroli lotów,
może trzeciego terminalu. Nieważne. Dookoła zbierał się tłum.
Chyba jakieś kłopoty. Obok samolotu coś się działo. Barierki, ambulanse, kordony policji.
Porwanie!
Czasami zdarza się coś takiego. Przemoc stała się integralną częścią tego świata. Morderca
czy porywacz spotyka cię, kiedy się tego nie spodziewasz.
Phil był przerażony. Bezradny obserwator, jeden z tłumu, który policja starała się oddalić od
samolotu. Jakiś cudzoziemiec rozmawiał z rzecznikiem policji.
Obaj rozkładali ręce w geście rozpaczy. Impas. Taka sytuacja może trwać bardzo długo.
Policja utrzymuje tłum z dala od samolotu. Ciemnoskórzy mężczyźni w dakocie żądają od
pilota, żeby gdzieś ich zawiózł. Z pewnością mają bombę. Grożą wysadzeniem samolotu
i pasażerów, jeśli ich żądania nie zostaną spełnione.
Mija czas. Narady trwają. Pertraktacje z porywaczami ciągną się w nieskończoność. Policja
usiłuje usunąć ludzi z lotniska. Następuje szereg nieprzewidzianych wypadków.
Eksplozja. W niebo strzelają oślepiające słupy płomieni. Resztki samolotu spadają na pasy
startowe. Pożar gwałtownie się rozszerza. Strażacy i karetki pogotowia wycofują się. Masowa
histeria. Tylko Phil Warboys stoi nieruchomo.
Chciałby się ruszyć, ale nie może. Ciało sparaliżował strach. Biegnący ludzie mijają jego
nieruchomą postać. Chwilę później dociera żar. Oczy zaczynają łzawić, a wizja gdzieś znika.
Nagle port opustoszał. Nie ma strażaków, ludzi, nikogo. Phil próbuje krzyczeć, ale ze
spieczonych ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Nikt nie wie, że ktoś pozostał na lotnisku.
Zostawili go na pastwę płomieni. Piekło, którym straszono go w dzieciństwie, jest niczym
w porównaniu z teraźniejszością.
Ruch. Jacyś ludzie biegną w stronę zapadających ciemności. Błysk nadziei. Phil chciał
krzyczeć, ale wciąż nie mógł wykrztusić ani słowa. Kilka osób zatrzymało się obok niego. Patrzą.
„Jestem tutaj! Pomóżcie mi, na Boga!”
Zna słowa, ale usta nie mogą ich wypowiedzieć. Mijają kolejne sekundy. Powraca
desperacja. Nie zauważyli go albo zignorowali. Phil spróbował poruszyć głową, ale mięśnie
odmówiły posłuszeństwa. Mógł tylko kątem oka obserwować poruszające się postacie.
Nagle zorientował się, że coś jest nie w porządku. Spodziewał się zobaczyć policję
i strażaków. Zamiast tego ujrzał ubranych w płaszcze ludzi. Ich głowy kryły się pod obszernymi
kapturami. Można było jednak zauważyć stare, pomarszczone twarze, które trudno uznać za
ludzkie.
Szok. Strach przeszywający serce. Warboys myślał, że umiera, ale agonia minęła tak szybko,
jak się pojawiła. Nogi ugięły się pod ciężarem ciała. Kierowany instynktem, chciał zamknąć
oczy, ale jakaś przemożna siła nakazywała mu patrzeć.
Gdzie ludzie? Kim są te zakapturzone postacie? Pytania pozostawały bez odpowiedzi.
Tymczasem zjawy zbliżały się do Warboysa. Powoli otaczały go, zbijając się w gromadę.
Odwrócił oczy. Nie chciał widzieć tych strasznych twarzy, przysłoniętych przez kaptury.
Wewnętrzny głos kazał mu uciekać.
Uciekaj, zanim będzie za późno!
Nie mogę!
Możesz, do cholery! Uciekaj!
Phil poczuł, że jego stopy poruszyły się, ciągnąc całe ciało za sobą. Bał się spoglądać do tyłu.
Armia zjaw była tuż za jego plecami. Czuł, że wyciągnięte starcze palce próbują go złapać za
ubranie. Usta zjaw wykrzykiwały jakieś słowa, które ginęły w odgłosach z płonącego samolotu.
Żar nasilał się. Skóra paliła żywym ogniem. Phil zdał sobie sprawę, że biegnie w kierunku
ognia. Nie mógł posuwać się dalej. Zwolnił i po chwili stanął. Obejrzał się do tyłu, lecz
odrażające postacie ciągle zbliżały się do niego. Chciały go złapać.
Nie było odwrotu. Lepiej zginąć w płomieniach niż wpaść w łapy tych wampirów, diabłów
z piekła rodem. Tak, to było piekło. Nie mogło istnieć nic gorszego. Przed nim płomienie, za
plecami okrutna banda duchów.
Boże, co mnie czeka?
Żar narastał z każdą minutą. Ubranie zaczęło się tlić. Z oczu leciały strumienie łez.
Brakowało tchu. Kościste palce muskały jego marynarkę.
Phil rzucił się do przodu, krzycząc z przerażenia. Słyszał nieludzki skrzek prześladowców.
Potknął się i upadł. Ubranie zaczęło się palić. Powinien zginąć, ale ciągle żył. Był na samym dnie
Hadesu.
Phil leżał na ziemi, płacząc jak dziecko. Tak będzie już zawsze. Okrutny żar i coś, co
szydziło z jego cierpienia. Jednak coś trzymało go przy życiu i nie pozwalało umrzeć. Zamknął
oczy, chroniąc je przed ogniem. Skręcał się z bólu.
Spieczone gardło klęło cały ten cholerny świat.
Powoli robiło się chłodniej. Phil był spocony jak mysz i to najlepiej świadczyło, że czuje się
lepiej.
Minęło trochę czasu, zanim ocknął się i rozejrzał dookoła. Oddychając ciężko, rozpoznawał,
gdzie się znajdował. Był znowu w Nowym Jorku. Delikatne światło jak przedtem przenikało do
pokoju przez zasłony. Powietrze nadal było ciężkie i duszne.
Phil zwlókł się z łóżka i zapalił światło. Pokój wypełnił się jasną poświatą.
Kiedy podszedł do okna i je otworzył, trząsł się cały. Znalazł puszkę piwa, którą szybko
otworzył i wlał zawartość w spieczone usta.
Chryste! To było okropne.
Ze strachem pomyślał o swoim widzeniu. Jeszcze teraz czuł żar ognia. Starał się wyrzucić
z pamięci ohydne stwory, które nawiedziły go we śnie. Coś takiego nie powinno w ogóle żyć na
tej ziemi. Powinien czuć się dobrze, bo koszmar minął.
Tak jednak nie było. Bolały go głowa i brzuch. Sprawdził czas. Trzecia dwadzieścia.
Nie chciał ryzykować, że ponownie zaśnie. Znalazł papierosy i zapalił jednego, siadając na
brzegu łóżka. Czekał na świt.
Dakota podchodziła do lądowania. Warboys zorientował się, że dzieje się coś złego. Ale co?
Umysł pracował na granicy możliwości. Ależ tak, to hotel! Nagle pojawiły się wozy strażackie.
Wybuchła panika. Chciał uciekać, zanim zacznie się tragedia. Niestety. Nawet jako dyrektor
Fradley musiał czekać na swoją kolej. Ta formalność mogła decydować o życiu lub śmierci.
Mógł tylko zachować pozorny spokój.
Poszedł bezpośrednio do biura Reece’a Lingena. Odnalazł go rozmawiającego z kimś przez
telefon. Cenne sekundy mijały.
– Słucham, panie Warboys – rzekł Reece po kilku minutach.
– Co się stało? Wozy strażackie i...
– Bardzo pana przepraszam, mieliśmy małe kłopoty. Na trzecim piętrze hotelu wybuchł
pożar. Na szczęście strażacy szybko znaleźli źródło ognia. Teraz już wszystko w porządku.
Prawdopodobnie jakieś uszkodzenie przewodów. Nie dowiemy się jednak niczego, zanim nie
sprawdzą. Obawiam się, że jest ofiara śmiertelna.
Kobieta z pokoju dziewięćdziesiąt cztery wpadła w pułapkę. Nikt nie mógł się do niej
zbliżyć. Wyskoczyła przez okno. Cała płonęła. Zwykły przypadek. Dzięki Bogu, nie widziałem
tego.
Warboys podszedł do okna. Miał doskonały widok na hotel. Z wyjątkiem poczerniałych
okien na trzecim piętrze nic nie wskazywało, że stało się coś nieprzewidzianego. W ciągu kilku
dni piętro zostanie odnowione i wszystko powróci do normy, jeśli w ogóle Fradley może
zwyczajnie funkcjonować.
Lingen coś mówił, ale Phil nie zwracał na niego uwagi. Wiedział, co czuła kobieta. On
przeżył to samo kilka godzin wcześniej. Żar, ból i przerażenie, wreszcie śmierć. Mieszkanka
pokoju dziewięćdziesiąt cztery wyskoczyła w nadziei, że uratuje życie. Może prosiła o szybką
śmierć.
Strażacy zwijają węże. Dla nich był to kolejny dzień pracy. Żyli z dnia na dzień, nie wiedząc,
kiedy po raz kolejny ruszą do akcji. Phil uśmiechnął się do siebie. Dobrze, że wczoraj głosował
za sprzedażą hotelu. Nie mieliby chwili spokoju, gdyby trzeba było wszystkiego pilnować.
Fradley było siedliskiem zła.
Prędzej czy później zostaną pokonani, bo są zbyt słabi, żeby walczyć z czymś, czego nie
można nawet dotknąć.
NIEWIDZIALNE SIŁY
– Prasa podaje, że Fradley zostało nazwane „Pechowym lotniskiem”.
Pamela przebiegła wzrokiem artykuły na pierwszej stronie. Było dopiero wpół do dziewiątej
i dziewczyna nie kwapiła się do rozmowy. Nie czuła jednak niechęci do Lance’a. Zaczynał się
dzień, a tego bardzo nie lubiła. Wszystko wracało do normy, kiedy rozpoczynali pracę.
– Carmichael ma dzisiaj pierwszy samodzielny lot – myślał głośno Evans, ale po chwili tego
pożałował.
Twarz Pam wyrażała cierpienie. Powróciło wspomnienie wczorajszego pożaru.
Wybuchł w najmniej odpowiednim momencie. Szli właśnie na parking, kiedy przez okno
hotelu wyskoczyła kobieta. Widzieli ją. Spadała jak płonąca lalka. Słyszeli krzyk, a potem odgłos
upadającego ciała.
– Nie możesz go powstrzymać?
– Nie. Po dziesięciu godzinach lotów treningowych ma prawo pilotować sam. Na dodatek ten
skurwiel mnie nie lubi. Kiedyś mi powiedział, że nie umiem prowadzić samolotu.
– Cholerny drań!
– Mam związane ręce. Gdybym próbował go powstrzymać, poskarży się Mortonowi albo
komuś wyżej. Będzie miał swój cholerny lot. Nie będę mógł nic zrobić, jeśli przypadkiem skręci
sobie kark. W Bogu nadzieja, że nikt inny nie ucierpi.
– Na przykład szkoła?
– Właśnie. Jest wystarczająco stuknięty, żeby wylądować na szkolnym boisku i pokazać
wszystkim, jaki jest ważny i wielki.
– Lance – powiedziała zakłopotana dziewczyna. Jej palce miażdżyły plastikową torebkę. –
Pamiętasz świętego Krzysztofa, którego mi kupiłeś... kiedy byliśmy razem.
– Pewnie.
Dwudziestokaratowy złoty medalion Pam nosiła zawsze na szyi. Później stał się jej obsesją.
Nigdy go nie zdejmowała.
– Dlaczego pytasz?
– Nie mogę go znaleźć – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie wiem, co się z nim stało.
Miałam go zawsze na szyi, a wczoraj nawet w nim spałam. Nie zauważyłam, jak zniknął. Kiedy
dzisiaj wstałam, to...
– Na pewno jest w samochodzie.
– Już sprawdzałam.
– Sprawdźmy jeszcze raz.
– Nie kłopocz się – powiedziała zirytowana. – Tam go nie ma. Wiem o tym. Pewnie zniknął,
kiedy... no, wiesz, pożar, kobieta.
– Weź się w garść – odrzekł Lance, podchodząc do dziewczyny. – Za ciężko pracujesz.
Jesteś przemęczona. Wracaj do łóżka, powiem Hodgesowi, że zachorowałaś.
– Nie! – krzyknęła zdenerwowana. – Będę dzisiaj pracować.
– Nie możesz już wytrzymać dnia bez Toma i Roba? – warknął Lance, a jego palce silnie
zacisnęły się na nadgarstku Pameli. – Może chcesz do niego wrócić?
– Jak śmiesz?
Pam wyrwała rękę z jego uścisku i zamachnęła się. Chłopak był szybszy.
– Nie pozwolę ci dzisiaj lecieć – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nie nadajesz się do pracy.
Zamierzam położyć cię do łóżka i zadzwonię na lotnisko, że oboje jesteśmy chorzy. Będziemy
mieli wystarczająco dużo czasu, żeby ułożyć nasze sprawy.
– Między nami nie trzeba niczego układać, nie jestem chora i nie pozwolę traktować się jak
dziecko. A teraz puść mnie i przygotuj się do pracy.
Lance zawahał się. Nigdy o nic nie podejrzewał Pameli, ale w jego umyśle zagnieździła się
teraz dziwna myśl.
Morton i Hodges to dranie zdolni do wszystkiego. Będą dalej prowadzić podstępną grę. Rób
zachęcał Toma do działania. To chyba koniec. W ciągu ostatnich paru tygodni wydarzyło się
kilka z pozoru mało ważnych spraw, które spowodowały dzisiejszą kłótnię. Pam zbyt często
latała z Tomem. Niby wszystkiemu winna była administracja. Reece Lingen pomagał rozwijać
się znajomości między pilotem a stewardesą, ale intrygę uknuł Hodges. Rób powiedział, że
Pamela jest najlepsza na całym lotnisku i dobrze ją mieć na pokładzie, kiedy dzieje się coś
niedobrego. Lingen był zbyt głupi, żeby zrozumieć aluzje Roba. Niczego nie podejrzewając,
nadal wysyłał Pamelę z Tomem. Jej nocne rejsy bardzo niepokoiły Lance’a. Miał tylko słowo
dziewczyny, że śpi sama. Narastał w nim gniew. W swoim czasie Pamela sypiała z każdym i nie
robiła z tego tajemnicy. Jej szczere wyznania przyjmował bez słowa. Dziś było inaczej.
Powróciły wspomnienia. Lance przypomniał sobie, jak on, Indianin ze wschodu, uwiódł ją na
przyjęciu u Ransforda. Pracowała wtedy w Elmdon. Na imprezę przyszła z Mortonem, ale ten był
zbyt pijany, żeby ją upilnować. Mała dziwka była zdolna pieprzyć się z każdym.
Nigdy nie miała dosyć. Jeden facet nie jest przecież gorszy od drugiego.
– Kurwa mać! – warknął Lance.
Ślepa zazdrość zwyciężyła. Już jej nie kochał. Ich miłość to jedno wielkie oszustwo. Był
zwykłym frajerem. Dowcip roku. Koń by się uśmiał.
Idź i pieprz się z Dziecinną Buźką. Rób to, ale informuj nas o wszystkim. Pokaż mu kilka
sztuczek, a potem zrób z niego durnia.
Lance rozluźnił uchwyt, zaciskając pięści. Napięte mięśnie drżały pod koszulą.
Chciał zmasakrować jej twarz, rozbić nos, a potem zedrzeć mundur i zerżnąć jak dziwkę.
Niech wie, co dla niego znaczy. Potem może wrócić do Hodgesa albo Mortona.
Wspomnienie o nim będzie ją dręczyło podczas każdego stosunku z mężczyzną. O Boże!
Chciał się zemścić na tej głupiej dziwce.
Podniósł pięść i już miał ją uderzyć, kiedy coś go powstrzymało. Nie wyrzut sumienia, ale
jakiś wewnętrzny nakaz.
– Przepraszam – powiedział Lance, odwracając głowę. – Coś mnie napadło.
Pamela poprawiła mundur, masując jednocześnie nadgarstek. Chciał ją uderzyć.
Widziała w jego oczach wściekłość.
– Ja też przepraszam – wyszeptała. – Postąpiłam bardzo głupio. Lance, mój kochany. Coś
nami steruje. Nigdy nie było aż tak źle.
– Nie – westchnął chłopak. – Nie o to chodzi. Fradley jest cholernie przygnębiającym
miejscem. Ten nastrój na nas wpływa. Dzień przerwy dobrze nam zrobi. Zadzwonię na lotnisko
i zostawię wiadomość Hodgesowi. Może nam wierzyć lub nie. Nie dbam o to. Moglibyśmy wziąć
nawet kilka dni urlopu. Pieprzyć Fradley, Roba, Toma i Bruce’a Carmichaela.
Lance poszedł do sąsiedniego pokoju i zaczął wykręcać numer. W słuchawce rozległ się
wysoki, przerywany ton. Chłopak zaklął. Słuchawka z trzaskiem opadła na widełki.
– Słyszałam – wyszeptała Pamela. – Pewnie jest zepsuty. Wszystko zaczyna wariować.
– Mamy dwie możliwości – powiedział Lance, uśmiechając się niepewnie. – Możemy
przespacerować się ćwierć mili albo zostać tutaj i mieć wszystko w...
– Powinniśmy ich powiadomić – odrzekła Pamela, mrugając oczyma. – Zrób kawę, a ja
pójdę. Wezmę samochód i przy okazji poszukam mojego medalika.
– Ale przecież...
– Nie, nie jestem chora. Dobrze mi to zrobi. Dziewczyna chciała zaproponować wspólny
spacer, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.
– Niech tak będzie – powiedział Lance zrezygnowanym głosem. – Ja tymczasem nastawię
wodę. Tylko się pospiesz.
Pamela wyszła z pokoju i szybko zbiegła po schodach. Jej kroki rozbrzmiewały głośnym
echem. Wychodząc poczuła powracający niepokój. Tym razem dużo silniejszy. Czegoś takiego
nie doświadczyła od dzieciństwa. Wtedy obawiała się, że zaśpi, spóźni się na szkolny autobus
i nie zdąży na lekcje. Nie była to obawa przed karą, ale głębokie poczucie obowiązku.
Wewnętrzny głos mówił jej, że powinna być w szkole przed dzwonkiem. A dzisiaj coś ją
wzywało do Fradley.
Przez kilka chwil nie mogła otworzyć drzwi. Kluczyki leciały jej z rąk. Wreszcie wsiadła.
Kolejne sekundy stracone na zapalenie silnika. Wkładała kluczyk do góry nogami. Panika.
Pełnym strachu spojrzeniem obrzuciła okna budynku. Lance mógł ją obserwować, ale na
szczęście tego nie zrobił. Ale i tak nie miało to większego znaczenia.
Samochód zapalił. Uczucie ulgi stłumił nieznośny strach, który paraliżował mięśnie
dziewczyny. Szybciej, szybciej! Za pół godziny musi być na lotnisku.
Jechała szybko, kurczowo ściskając kierownicę. Patrzyła tylko przed siebie.
Kiedy zmieniała pasy, dookoła brzmiały klaksony. Miała tylko jeden cel – Fradley. Gaz,
hamulec, gaz, hamulec. W pewnej chwili o mało nie wjechała komuś na tył wozu, kiedy zbyt
gwałtownie wystartowała spod świateł. Czekając na światłach, grzała silnik na wysokich
obrotach. Czas z niej kpi. Ósma czterdzieści pięć. Mały samochód wystrzelił do przodu z piskiem
opon. Inne wozy zostały z tyłu. Ktoś mignął ostrzegawczo światłami, ale Pamela tego nie
zauważyła.
Kiedy tak walczyła z korkami ulicznymi, Lance martwił się o nią, ale potem wpadł w złość.
Zatelefonował do Fradley. Stracił dużo czasu, zanim dodzwonił się na lotnisko, a kiedy uzyskał
połączenie, dowiedział się, że Pameli nie widziano, lecz samolot jest gotowy do startu.
Zaparkowała samochód i wysiadając trzasnęła tylko drzwiami. Nie zadała sobie nawet trudu,
żeby zamknąć wóz na zamek. Prawdopodobnie już nigdy nie będzie nim jeździła. Między nią
a Lance’em wszystko skończone. Bez żadnej przyczyny. Choć może Tom...
Wysoki pilot odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył Pamelę.
– Cześć, dziecino.
Rób rozbierał ją wzrokiem.
– Martwiłem się o ciebie. Już chciałem prosić o zastępstwo. Cieszę się, że nie muszę tego
robić.
– Ja też się cieszę.
Na twarzy dziewczyny pojawił się szeroki uśmiech, a oczy jaśniały, jakby chciały coś
powiedzieć.
– Genewa – wyszeptała matowo.
Mówiło to samo za siebie. Nocny postój i przyrzeczenie, które dała Tomowi.
Poczuła się odprężona. Niczego nie żałowała. Lance Evans już się nie liczy.
Koniec. Tego chciała od wielu tygodni. Szkoda tylko, że stało się to tak nagle.
Ale skoro nie było odwrotu...
Dzisiejszej nocy będzie ją miał Tom Hodges. Może być całkiem fajnie. Tyle czasu straciła na
młodego Evansa!
Bruce Carmichael był w swoim żywiole. Ogarnęło go poczucie siły, prawie euforia.
W ten sposób próbował stłumić strach. Wmawiał sobie, że niczym się nie przejmuje. To jego
wielki dzień. Pierwszy samodzielny lot. Poprzedniego dnia miał przywidzenia. Awaria silnika
i jego HS-125 nurkuje jak kamień w kierunku jakichś zabudowań. Modlił się, żeby to wszystko
się skończyło. Naciskał stery bez skutku. Serce waliło jak młot. Już miał śmierć przed oczyma,
kiedy wizja znikła. Leżał w ciemnościach w swoim pokoju i modlił się, dziękując Bogu, że żyje.
Do rana już nie zasnął. Koszmar mógłby się powtórzyć. Mniej więcej tydzień temu czytał, że
czterdziestka to bardzo niebezpieczny wiek, szczególnie dla mężczyzn.
Rewelacje prasowe niepokoiły. Już tylko trzy miesiące dzieliły go od czterdziestych urodzin,
a myśl o tym nie była zbyt przyjemna. Wielbiące go tłumy przekonywały, że życie zaczyna się
po czterdziestce. To przeświadczenie miało go wkrótce drogo kosztować.
Świt nie rozproszył jego obaw. Tętno uspokoiło się, ale pojawił się ból głowy.
Bruce miał nadzieję, że nie będzie to migrena. Pobladł na myśl o tym, że samolot mógłby
rozbić się gdzieś między Fradley a Elmdon.
Carmichael zjadł śniadanie bardzo wcześnie. Wypił aż trzy filiżanki kawy i wziął trzy
aspiryny. Potem zapalił papierosa, pierwszego z serii, która skończy się, kiedy wsiądzie do
samolotu na Fradley.
Ból trochę osłabł. Nim Bruce wyszedł, stanął przed lustrem, przypatrując się swojemu
odbiciu. Był z siebie zadowolony. Lekko natarł wąsy kremem i zakończył toaletę. Dopiął swego.
Zdobył licencję pilota.
Kiedy zapalał silnik samochodu, powtarzał sobie, że wcale nie wygląda na czterdzieści lat.
Uważał się za dojrzałego trzydziestolatka w całkiem niezłej formie. Nigdy nie miał najmniejszej
nadwagi. Lekarz RAF-u był chyba wariatem, gdy nie przepuścił go na badaniach. W ten sposób
przepadła mu praca w ministerstwie. Próbował sobie przypomnieć, kto wtedy rządził, ale to było
tak dawno i teraz nie miało znaczenia.
Bruce głęboko odetchnął, gasząc silnik samochodu na parkingu lotniska.
Westchnienie przyniosło ulgę. Nie potrafił jednak całkiem się odprężyć. Obawiał się każdej
minuty lotu, każdego metra ziemi, na którym mógłby stracić życie.
Ból głowy minął bez śladu. Bruce wyrzucił niedopałek papierosa i przydeptał go obcasem.
Rozglądał się dookoła, podziwiając otoczenie. Nim kupił samolot, to miejsce było jego Mekką.
Wspaniałe. Tylko jeden element zakłócał harmonię lotniska. Lance Evans.
Carmichael ruszył wolno w kierunku szkoły pilotów. Jak taki gówniarz wmówił ludziom, że
potrafi latać? Jeszcze uczy latania! Po chwili zobaczył Mortona, który patrzył w jego kierunku.
Jeden z porządniejszych facetów na Fradley.
– Chciałbym cię mieć u siebie – powiedział kiedyś Rób. – Ale wiesz, jak jest.
Administracja wie swoje. Nie mogę nawet uczyć własnych klientów. Przykro mi, że
wylądowałeś u młodego Evansa, ale taki facet jak ty jest w stanie nauczyć się latania bez niczyjej
pomocy.
Już wkrótce uniezależni się od tego żółtodzioba. Dzisiaj jest jego samodzielny lot i jeśli
Lance będzie za dużo gadał, zostanie po prostu wyłączony. Przecież łączność czasami się psuje.
Carmichael nie lubił Elmdon. Wielki plac, na którym właściwie nic nie ma. Na dodatek
lotnisko było dużo mniejsze od Fradley. A zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie jeździ do
Birmingham. Kilka tygodni temu omal nie wylądowali na złym pasie. Zawinił Evans, który
oskarżał o to kontrolę lotów. Bruce domyślał się, że po powrocie porządnie Lance’a opieprzą.
– Mam dla ciebie dobre wiadomości – powiedział Morton z głupim uśmiechem, kiedy Bruce
wszedł do budynku.
– Pozwól, że zgadnę – odpowiedział Carmichael. Marszcząc czoło, udawał zamyślenie. –
Blondas coś spieprzył i wylądował na złym pasie.
Mężczyźni zanieśli się śmiechem.
– Nie będzie go dzisiaj – wykrztusił po chwili Rób. – Dzwonił, że jest chory. Nie był zbyt
przekonujący.
– Boi się śmierci?
– Być może. Żyje w nerwach. Będę cię dzisiaj obserwował, więc niczym się nie martw.
Bruce poczuł dziwny ucisk w żołądku. Niedługo znajdzie się sam w przestworzach, a kontakt
z ziemią będzie miał tylko przez radio. Ten fakt trochę go przerażał.
Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów uczucie strachu gdzieś znikło.
Podniecenie rosło. Przestrzeń należała do niego. Był wolny jak ptak. Czuł się tak pewnie, jak
nigdy dotąd. Każdy idiota może kierować samolotem. Nic nadzwyczajnego.
Niebo było czyste, a widoczność niczym nie ograniczona. Widział leżące w dole
Birmingham, a tuż obok Elmdon. Kilka minut później otrzymał zgodę na lądowanie.
Bez obawy. Kiedy wylądował, był z siebie dumny. Zrobił to lepiej niż ten dureń Lance.
Dwadzieścia minut później był znowu w powietrzu. Czas mijał szybko, nawet zbyt szybko.
Bruce chciał zaoszczędzić każdą sekundę lotu. Pogoda była wspaniała.
Morton tylko raz nawiązał kontakt, żeby wymienić parę mało istotnych uwag i dowiedzieć
się, czy wszystko w porządku.
Po kilku minutach lotu Bruce ponownie zobaczył Fradley. Poprosił o pozwolenie na
lądowanie i natychmiast je dostał. Wydawało mu się, że nad ziemią unosi się dziwna gorąca
mgła.
Sprawdził przyrządy i jeszcze raz skontaktował się z ziemią. Wieża wzywała go do
lądowania. Pas startowy był wolny i czekał na niego.
Mgła była bardzo gęsta. Cały port falował. Radio trzeszczało. Bruce próbował je ustawić, ale
łączność została zerwana na dobre. Było to i tak bez znaczenia, gdyż za kilka minut dotknie
kołami ziemi i będzie bezpieczny.
Widok był niewyraźny. Carmichael zaczął się niepokoić. Strach narastał. Pas startowy
wyglądał jak wijąca się żmija.
Kiedy podwozie samolotu dotykało podłoża, Bruce wiedział, że nie wylądował na lotnisku.
Otaczało go coś miękkiego i oślizłego. Po chwili kadłub w coś uderzył i samolot gwałtownie
zwolnił. Mgła opadła. Pilot osłupiał. Znajdował się na jakimś polu. Dookoła rosły krzaki.
Naprzeciw dziobu stał ogromny dąb. Jego gałęzie poruszały się groźnie, jakby chciały coś
powiedzieć.
Bruce napiął mięśnie i zamknął oczy, oczekując końca. Uszkodzony samolot posuwał się
coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie stanął. Towarzyszył temu przeraźliwy zgrzyt. Wstrząs rzucił
do przodu ciało mężczyzny. Zapadła ciemność.
Kamizelka ratunkowa krępowała Bruce’owi ręce. Próbował się uwolnić i opuścić samolot,
ale powstrzymał go atak bólu. Głowa pękała w skroniach. Sprężył się i spróbował jeszcze raz.
Sukces. Szedł po miękkim gruncie, ale nic nie widział.
Jacyś ludzie chcieli go zatrzymać, ale Bruce nie rozumiał pomieszanych głosów.
– Wynoście się! – wrzasnął, uderzając pięścią w coś twardego. – Zostawcie mnie, do
cholery!
Otaczał go tłum ludzi. Trzymali go za ramiona. Zewsząd dobiegały jakieś głosy.
– Panie Carmichael!
– To moje nazwisko. Czego ode mnie chcecie?
– Bruce... Bruce, musisz pójść z nami. Niski, tubalny głos. Tak, to Morton. Mózg powoli
wybierał informacje pozwalające zidentyfikować mówiącą osobę.
– Gdzie jestem?
Bruce mówił słabym głosem. Ogarnęła go rezygnacja. Gniew gdzieś zniknął.
– Rozbiłeś samolot, przyjacielu. Minąłeś pas o dobrą milę. Jesteś na polu przylegającym do
lotniska.
Niedawna przeszłość powróciła. Zamazany pas startowy, awaria radia, mgła...
– Szczęście, że żyje – powiedział jakiś człowiek. – Nie wygląda na mocno poturbowanego.
Carmichael ponownie wpadł w odrętwienie. Z trudem przypominał sobie szczegóły.
Ten wielki dąb i sposób, w jaki poruszał gałęziami. Jakaś złowroga siła.
Bruce ciągle żył. To niewiarygodne. Przypadek? Szczęście? A może ręka opatrzności, która
nad nim czuwa.
Idąc na ślepo, potknął się. Podtrzymały go czyjeś ręce. Głosy słabły. Jeśli prowadzący go
ludzie nie utrzymają ciężaru jego ciała, upadnie. Ogarniała go straszliwa niemoc.
Bruce przysiągł sobie w duchu, że nigdy już nie siądzie za sterami samolotu.
Brakowało mu odwagi. Ciągle się zastanawiał, w jaki sposób udało mu się przeżyć.
Trzymał kurczowo czyjąś rękę. Powoli opadał z sił. Słyszał jakieś głosy, ale to nie mówili
idący obok ludzie. Raczej szept wiatru. Słaby śmiech, który dochodził do jego uszu. Po chwili
zemdlał.
Za grupą ludzi niosących do ambulansu nieprzytomnego człowieka unosił się gęsty dym.
Roztrzaskany HS-125 płonął, a razem z nim duże połacie wyschniętego poszycia. Stos ustawiony
dla bogów płonął, ale nie było na nim ofiary.
Kilka sekund później ze straszliwym hukiem eksplodowały zbiorniki paliwa. Złe moce
gniewały się, że odmówiono im ofiary. Gęsty słup dymu przesłaniał niebo.
Było to kolejne ostrzeżenie dla tych, którzy bezcześcili uświęconą ziemię.
Będzie wisiało długie godziny nad głowami zbrodniarzy, zanim rozwieje je wiatr.
LUDZIE CIEMNOŚCI
Pamela Bridges wtuliła twarz w poduszkę. Miała nadzieję, że jej szloch nie obudzi śpiącego
obok mężczyzny. Nagim ciałem wstrząsały dreszcze. Życie w jednej chwili przemieniło się
w koszmar.
Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Powoli odchodziła od zmysłów. Każda czynność przeczyła
przyzwyczajeniom.
Lance. O Boże, gdybyś tylko był ze mną! Chciała z nim porozmawiać, ale nie było to
możliwe. Żeby tylko zrozumiał i wybaczył. Słodka zemsta, ten dziwny rodzaj satysfakcji, nie
opuszczała jej do momentu, gdy Boeing 707 wylądował w Genewie.
Tu wszystko się zmieniło.
Od momentu zejścia z pokładu była rozdrażniona. Nastroju nie zmienił fakt, że Tom zaprosił
ją do wspaniałej restauracji nad brzegiem jeziora. Wieczorne słońce odbijało się w okularach
dziewczyny, maskując zły humor. Spojrzała na swego towarzysza. Nie była pewna, czy go
naprawdę chce. W pamięci ciągle tkwił Lance, a niezadowolenie nie ustępowało.
Tom wpatrywał się w dziewczynę z pożądaniem. Lekki uśmiech zniewalał. Ich spojrzenia
spotkały się. Pamela była jednak zamyślona i nie zwracała większej uwagi na siedzącego obok
mężczyznę.
– Pens za twoje myśli – powiedział Hodges uśmiechając się.
– Inflacja jest galopująca – odparła dziewczyna, siląc się na pogodny wyraz twarzy. –
Piętnaście procent, jak podawało radio.
– Więc podwyższę cenę – szepnął, pochylając się nad Pam.
Co za skurwysyn! Zarozumiały zboczeniec, erotoman. Dziewczyna dziękowała Bogu, że
wszystko wyjaśniło się na samym początku. Nie będzie dzisiaj z nim spać. Najwyższy czas
wycofać się z tej gry. Jeśli myślał, że pójdzie z nim do łóżka, bardzo się rozczaruje. Już chciała
wygarnąć wszystko temu wieprzowi, ale się powstrzymała. Lance miał specjalne określenie dla
takich, co najpierw kokietują, a potem mają skrupuły.
Godząc się na kolację, powinna zrewanżować się stawiającemu. Jednak sumienie nie dawało
za wygraną. Była to niemal prostytucja. Chyba trzeba będzie to jakoś przecierpieć. Ale czy nie
posunęła się zbyt daleko? Powinna sama spędzić noc. To wina Fradley. Wpływ tego przeklętego
miejsca jest aż nazbyt widoczny. Człowiek, który ma styczność z tym lotniskiem, reaguje
nieprawidłowo. Miłość i nienawiść mieszają się w złych proporcjach.
– Naprawdę? – zapytała ironicznie Pam.
Ręka Toma dotknęła palców dziewczyny. Pamela Bridges rozluźniła się. Wpływ lotniska
przestał działać. Organizm powracał do normy. Zło traciło siłę. Rozum podpowiadał jednak, że
sprawy zaszły za daleko i trzeba kontynuować grę.
– Więc jak? – zagadnął Tom. – Czy twoje głębokie myśli dotyczą inflacji?
– Myślałam o Fradley – odpowiedziała szczerze dziewczyna.
– Dlaczego o tym nie zapomnisz?
– A można w ogóle zapomnieć o tym miejscu? To część systemu, w którym żyjemy.
– Chyba rozumiem. We Fradley jest coś... coś związane z... nie potrafię tego wyrazić.
W każdym razie wywiera niekorzystny wpływ. Człowiek czuje się tam niepewnie. Nerwy są
rozstrojone. To przeklęte lotnisko, a przynajmniej tak piszą w gazetach. Jeśli jednak mocno mnie
poprosisz, znajdę egzorcystę, który pomoże ci uspokoić nerwy. A jak było z tą roztrzaskaną
dakotą? Prasa obawiała się, czy piloci będą dalej latać tymi samolotami. Wszystkim się
wydawało, że nasze nerwy zawsze są napięte do granic wytrzymałości. Katastrofa w Nowej
Zelandii przeważyła szalę. Okazało się, że piloci z Fradley nie są bardziej znerwicowani niż inni.
Potem ten dziwny pożar. Mass media nazwały nasze lotnisko przeklętym lub nawiedzonym, jak
kto woli.
– To coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności – powiedziała Pam, próbując uwolnić rękę
z uścisku. – Coś jest nie tak, jak być powinno.
– Przestańmy rozmawiać o Fradley – odrzekł z uśmiechem. – Mówmy o nas.
Pamela była lekko zaniepokojona. Tom dawał do zrozumienia, że chce przejść do sedna
sprawy. Każda żyła na czole dziewczyny pulsowała. Coś instynktownie odpychało ją od tego
człowieka. Był bardzo uprzejmy i nawet czarujący, ale pod tą przykrywką czaiło się dzikie
zwierzę, spragniony seksu potwór, który ignorował inne odczucia. Taki był Tom Hodges, kapitan
lotu do Genewy. Wiele dziewczyn zazdrościłoby Pameli pozycji. Walczyłyby o przywilej
dzielenia z nim łóżka, kiedy tylko zapragnie. Wiele z nich rozczarowało się, ale nie miały odwagi
powiedzieć prawdy z obawy przed utratą pozycji towarzyskiej. Większość plotek była niezgodna
z rzeczywistością. Mówiły o miłości, a powinny mówić o zwierzęcej żądzy.
Pamela zadrżała na myśl, że prawdopodobnie spędzi noc z tą bestią w ludzkiej skórze.
Powróciła myślami do Lancet, a jej niebieskie oczy zaszły łzami.
Poczucie winy spowodowało, że na bladych policzkach pojawiły się wypieki. Ten skurwysyn
nie był świadomy, co się z nią działo, a jeśli rozumiał ją, to nie dał tego po sobie poznać. Może
był pod wrażeniem jej onieśmielenia.
Zmierzch nadszedł szybko. Wszystko poszarzało. Potem nastały ciemności. Słońce skryło się
za górskimi szczytami. Goście, którzy spędzali czas nad wodą, powoli wracali.
Wieczorne powietrze było chłodne. Od wody wiała lekka bryza.
– Chcesz dokończyć brandy, czy...?
Głos Toma był ochrypły. Rozbierał Pam wzrokiem.
– Czy co?
Chciała, żeby odpowiedź zabrzmiała groźnie, ale jej ton przypominał pytanie
niedoświadczonej nastolatki, która nie wie, dlaczego nowy chłopak na pierwszej randce
zatrzymuje samochód gdzieś w lesie.
– Nie ma pośpiechu – powiedział Tom i odwrócił się, żeby zawołać kelnera. – Je desire...
Pamela zastanawiała się, czy nie za późno wycofać się. Wpadła w panikę. Dobrze wiedziała,
co w takiej sytuacji powiedziałby Lance. Powie Tomowi, że to wielka pomyłka. Poprosi
pokojówkę, by przeniosła jej rzeczy do innego pokoju.
Wyobrażała sobie minę recepcjonisty, który będzie wydawał jej klucz. Tom zameldował ich
jako małżeństwo. Nie, to byłoby głupie. Ponadto znalezienie wolnego pokoju nie będzie łatwe
w pełni sezonu. Musi przespać się gdzie indziej.
Noce nie są takie zimne, więc może na trawie. To również nie był dobry pomysł. W ostatnim
miesiącu zamordowano młode małżeństwo śpiące w samochodzie. Nie miała wyjścia. Musi
spędzić noc z Tomem. To nie jego wina. Prawdę mówiąc sama zbliżyła się do niego i wpadła
w jego łapy.
– Chyba nie myślisz znowu o Fradley? – zapytał ironicznie Tom.
– Nie. O której wracamy?
– Zapomnij o dniu jutrzejszym – powiedział cicho, chwytając Pam za rękę. – Żyj dzisiejszą
nocą.
Winda jechała całą wieczność. Kiedy wysiadali, Tom przycisnął dziewczynę do siebie.
Wydawało się, że ją popędza. Rzeczywiście. Próbowała zwolnić kroku, ale jej wysiłki spełzły na
niczym. Im szybciej się to skończy, tym lepiej.
A może historie opowiadane o Tomie były prawdziwe? Kilka z nich pamiętała.
Wynikało z nich, że wcale nie jest taki zły. Pamela zwilżyła usta językiem.
Obawiała się tej nocy.
Kiedy weszli do pokoju, Tom przejął inicjatywę. Nalał jeszcze jednego drinka i siadł
z dziewczyną na brzegu łóżka. Po chwili objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Rozchylił
usta, zbliżając się do Pameli. Nie stawiała oporu. Przed nią była długa noc.
Zanim zdjęła ubranie, zdecydowała, że będzie to robić serio. Chciała dobrze odwalić robotę.
Zapomniała o uczuciach. Przeistoczyła się w zwykłą dziwkę i chciała nią pozostać przez całą
noc.
Tom był zaskoczony, kiedy naga dziewczyna rzuciła się na niego niczym kocica.
Nie był jeszcze gotowy. W tym czasie Pam pogrążyła się w pseudoseksualnej pasji.
Drapała jego nagą pierś, drugą ręką pieszcząc naprężony członek. Nienawidziła siebie za to,
ale nie miała wyjścia. Jej pożądanie osiągnęło szczyt. Tom wiedział o tym i wykorzystywał
sytuację. Pamela musiała się na kimś wyładować, a on był pod ręką.
Po chwili leżeli całkiem wyczerpani. Dziewczyna chciała odtrącić jego palce, które pieściły
jej sutki, ale nie miała odwagi. Odwróciła się do ściany.
– Dlaczego nie gasimy światła? – zapytała po chwili.
– To robi się dziesięć lat po ślubie – odpowiedział, wpatrując się w sufit.
– Po ciemku jest seksowniej. Następny numer zrobimy przy zgaszonym świetle.
Tom podniósł się gwałtownie i nacisnął wyłącznik. Pokój pogrążył się w ciemnościach.
Prawie natychmiast Pamela pożałowała tej decyzji. Drżała na całym ciele. Wydawało się jej, że
obok leży jakiś obcy facet. Ze strachem wsłuchiwała się w jego oddech. Był miarowy i dokładnie
wyregulowany. Pomimo intensywnego trybu życia Tom był bardzo sprawny. Co noc miał inną
kobietę, ale zawsze był gotów do pracy. Od startu do lądowania.
– Nie mogę cię zrozumieć, Pamelo.
Jego palce przesuwały się po jej udach coraz wyżej.
– A czy ja ciebie rozumiem, Tom?
– Myślałem, że wolisz dojrzałych mężczyzn. Takich jak Evans – powiedział ironicznie.
– Jest wystarczająco dojrzały – wysapała podniecana palcami pilota. – Wygląda młodo jak na
swój wiek. Ma szczęście.
– Chyba go teraz zdradzasz?
Pytanie wprawiło Pamelę w zadumę. Zwlekała z odpowiedzią. Tom poruszył problem,
którego nie chciała rozważać. Pragnęła tylko wrócić jutro do Anglii.
– Nie wiem, naprawdę, nie wiem.
– Nie jesteś pewna, co łączy cię z tym chłopczykiem? W przeciwnym razie nie byłabyś tu ze
mną.
– Chyba masz rację. Sama nie wiem, czy pragnę stałego związku z mężczyzną. To nasza
jedyna noc. Chcę zapomnieć wiele zdarzeń z mojego życia. Może wtedy dojdę do siebie. Dzisiaj
jest nasza noc. Będę tak dobra, jak tylko potrafię.
– Może zrobimy w przyszły piątek małą wycieczkę do Aten?
Pamela zesztywniała. Miała nadzieję, że Tom odbierze to jako objaw seksualnego
podniecenia. Nie miała zamiaru jechać do żadnej Grecji. Po powrocie zachoruje, a powinna to
zrobić już dzisiaj, jak jej radził Lance.
Ciemność była przerażająca, nawet tutaj, setki mil od Fradley. Był to jej własny, irracjonalny
strach. Sumienie.
Hodges zwalił się na nią, wgniatając jej ciało w łóżko swoimi silnymi mięśniami.
Zmusiła się do uległości, odchylając głowę do tyłu. Szorstki język Toma zaczął penetrować
najbardziej intymne zakamarki nagiego ciała dziewczyny.
Tym razem było o wiele trudniej. Pamela musiała symulować orgazm. Nie próbowała nawet
powstrzymać łez, co zostało przez mężczyznę odebrane zupełnie normalnie.
Wiele kobiet płacze, osiągając szczyt. Prawdziwą rozpacz ukryła głęboko. Słabość objawiła
się silnym bólem głowy. Zastanawiała się, czy uda jej się dotrzeć do łazienki, nie budząc Toma.
Koniecznie chciała napić się wody. Po namyśle zrezygnowała. Była zbyt wyczerpana. Może to
zrobi później. Osiągnęła punkt, kiedy przyjemność zmienia się w mękę. Nie mogła zasnąć, ale
bała się otworzyć oczy, gdyż nie wiedziała, czy w ciemnościach nie czyha na nią jakiś potwór.
Zaczęła myśleć o Lance’u. Co teraz robi? Przewraca się z boku na bok w swoim łóżku, czy
wyszedł do miasta poderwać jakąś dziwkę i zemścić się w ten sposób?
Strach zżerał ją niczym nowotwór. Jego wilgotne palce niczym igły wbijały się w każdy
zakamarek ciała. Pamięć doprowadzała do szaleństwa. Ten chłopak, Steele, był przecież całkiem
normalny, póki nie pojechał z dziewczyną na lotnisko. Coś musiało na niego wpłynąć, że ją
zamordował.
– Lance, o Boże – szeptała dziewczyna, prosząc niebiosa o pomoc.
To był dla Evansa bardzo trudny dzień. Czuł przez skórę, że coś złego przydarzyło się
Pameli. Był bardzo spięty i poirytowany. Z dnia na dzień samopoczucie pogarszało się. Znał
przyczyny takiego stanu rzeczy, ale nie potrafił tego sobie wytłumaczyć. Lotnisko rozsiewało
jakąś chorobę, która objawiała się na różne sposoby. Każdy reagował inaczej. Fakt ten
najbardziej go martwił.
Lance powinien być w pracy. Gdyby wiedział, gdzie jest Pamela, niezwłocznie podążyłby za
nią. Niestety, dowiedział się tylko, że gdzieś pojechała.
Wracał do domu, do pustego pokoju. Otworzył drzwi, przerywając grobową ciszę.
Odruchowo podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę. Rozległ się sygnał świadczący o tym,
że aparat jest sprawny. Dlaczego wtedy nie działał? Lance próbował siebie przekonać, że był to
zbieg okoliczności.
Kiedy szedł do kuchni nastawić wodę na kawę, usłyszał ryk przelatującego samolotu.
Podbiegł szybko do okna. Odnalazł go na niebie. DC-10. Leci do Genewy.
Na jego pokładzie jest Pamela. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Po chwili usłyszał sygnał, że woda się już zagotowała. Automatyczny czajnik wyłączył się,
ale Evans nie podniósł się z kanapy. Cały dzień stracił dla niego sens. Pozostało tylko rozważyć
jedną kwestię. Pozostać w domu, czekając na powrót i modlić się, żeby nic jej się nie stało, czy
uciekać prosto przed siebie.
Nie reagował na upał, chłód wieczoru i zapadające nocne ciemności. Lance wpatrywał się
przed siebie, zapominając nawet o papierosach. Choroba i jego dostała w swoje szpony. Pierwszy
objaw to poczucie beznadziejności. Nawet nie chciał myśleć o następnych stadiach. Przypomniał
sobie, kiedy po raz ostatni płakał. Miał chyba piętnaście lat. Dyrektor szkoły wywołał go z lekcji
i powiedział, że ojciec nagle zmarł na serce. Potem Lance już tego nie robił. Nie pomagało mu to,
bo nie potrafił płakać. Trzeba wyrzucić z siebie wszystko wraz ze łzami. Lance już tego nie
umiał. I nagle odczuł, że znowu to potrafi.
Paul Whittaker przez cały dzień nie czuł się dobrze. Początek grypy. Mało prawdopodobne,
ale jednak. Jeszcze wczoraj wszystko było w porządku. Wieczorem stał się ospały i miał silne
dreszcze. Niski, krępy Whittaker darzył mieszanymi uczuciami nocną pracę we Fradley. Żona
i dzieci namówiły go. Dodatkowe pieniądze były bardzo potrzebne, szczególnie teraz, kiedy
nastąpiła wysoka inflacja i recesja w gospodarce. Żeby zarobić trochę grosza, trzeba było ciężko
pracować. Wielu przyjaciół Paula zostało zwolnionych z pracy. Wszyscy myśleli, że jego życie
jest proste. Ma przecież pracę. Nie brali pod uwagę nudy, zimna i tego, że był sam na ogromnym
lotnisku.
Powracają wtedy wszystkie koszmary z dzieciństwa. Widzi się rzeczy, które są wytworem
umysłu.
Paul przypomniał sobie słowa piosenki z płyty, którą dostał od ciotki na siódme urodziny.
Ciągle je pamiętał, choć minęło czterdzieści lat.
„Cicho-sza, cicho-sza, nadchodzi straszydło.
Nie bój się go, bo i tak cię złapie, Jeśli będzie chciało”.
To mogło przestraszyć każde dziecko.
„Powiedz mu, że masz w łóżku żołnierzy, A ono nigdy nie zgadnie, że są tylko ołowiani”.
Słowa piosenki powróciły do Paula. Nie potrafił ich zapomnieć. Jakiś idiota napisał to tylko
dlatego, żeby cieszyć się z cudzego strachu. Lęk głęboko zakorzenił się w świadomości
Whittakera. Całe życie to ukrywał. Powoli stało się to obsesją, uczyniło z niego tchórza.
„Cicho-sza, cicho-sza, nadchodzi straszydło...”
Trochę zdenerwowany wstąpił do kantyny. Zamówił herbatę i kupił pudełko aspiryny. Miał
gorączkę. Pocił się w obcisłym mundurze. Czuł się jak w środku pieca.
– Jak leci, Paul? – zapytał przechodzący mężczyzna, klepiąc go po ramieniu.
– W porządku, Joe – odpowiedział.
Wiedział, że nikogo nie obchodziło, jak naprawdę się czuł. Jeśli był chory, mógł iść na
zwolnienie lekarskie. Nie zrobił tego, bo w świadomości miał zakodowane poczucie obowiązku.
Przez dwadzieścia lat pracy w Longbridge nie był w pracy jedynie podczas strajku. Nienawidził
marnować czasu. Od kiedy zaczął pracować we Fradley, to jest od sześciu miesięcy, ani razu nie
wyszedł wcześniej. Nie zamierzał tego robić i teraz.
Paul wstał, lekko się zataczając. Musiał utrzymać równowagę, żeby nikt nie pomyślał, że jest
pijany. Na szczęście wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. Czuł się coraz gorzej. Przetrzyma
jeszcze tę noc i w domu porządnie się wyśpi.
Następnego wieczora wszystko będzie w porządku. To tylko chwilowa niedyspozycja.
Whittaker wyszedł na zewnątrz, czując, jak zimne powietrze chłodzi rozgrzane ciało.
Niewiarygodne, żeby po upalnym dniu nastała tak zimna noc. Skrzywił się oślepiony światłami
pozycyjnymi pasa startowego. Okropny ból poprzez oczy docierał do mózgu.
Nagle rozległ się ogłuszający ryk. Rozdygotany Paul ukrył głowę w dłoniach.
Ogromny Boeing 707 lądował. Mężczyzna poczuł, że coś rozsadza mu czaszkę. Ryk stawał
się coraz silniejszy. Chryste! Powinien rzucić tę robotę w diabły i pójść do domu przespać się.
Jeszcze chwila, a nie wytrzyma. Ten huk go zabije.
Ostatnio dużo medytował o śmierci.
Paul próbował nie myśleć, ile godzin jeszcze przed nim. Rozejrzał się dookoła.
Za pasami startowymi rozpościerał się mrok. Tam nikt go nie znajdzie. Położy się w jakimś
zakamarku obok hangarów i trochę się zdrzemnie. Kiedy doszedł do upragnionego miejsca,
sprawdził jeszcze ogrodzenie i upewnił się, że nikt nie zamierza wtargnąć na teren lotniska.
Potrzeba odpoczynku zwalczyła strach przed ciemnością. Paul rozejrzał się po raz ostatni i ruszył
w kierunku terminalu.
Zebrali się tam jacyś ludzie, ale nie zwracał na to uwagi. Świat pogrążył się w ciemnościach.
Działały kojąco. Whittaker podążył wzdłuż hangarów. Prawie biegł w kierunku upatrzonego
miejsca. Zdawało mu się, że gonią go światła. Uciekał ciężko sapiąc, aż wreszcie zmęczony oparł
się o ścianę. Kolana ugięły się pod nim, odmawiając posłuszeństwa. Zwalił się na ziemię,
wsuwając czapkę pod głowę. Poczuł się znacznie lepiej.
Czas mijał. Paul na przemian otwierał oczy i zamykał, sen przychodził i umykał.
Whittaker stracił poczucie czasu. Postanowił wrócić do kantyny i wypić kubek gorącej
herbaty. Weźmie jeszcze jedną aspirynę i może wtedy uda mu się zasnąć.
Chciał wstać, ale był zbyt wyczerpany. Może za parę minut. Jeszcze chwilę poleży.
Ból głowy narastał. Chory zaczął się trząść. O Jezu! Przecież to może być zapalenie płuc.
Trzeba jak najszybciej wracać. Odbije kartę i wróci do domu. Nie ma innego wyjścia.
Whittaker próbował się podnieść. Zabawne. Stojący przed nim mur zdawał się odchylać od
pionu. Jakby zwężał się ku górze. Paul zrobił nadludzki wysiłek i wyprostował się. Wstał.
W jakiś sposób udawało mu się utrzymać na nogach. Dysząc ze zmęczenia, ruszył do przodu.
Kilka rzeczy do siebie nie pasowało. Dookoła było zbyt ciemno. Na niebie odbijały się
światła lotniska, ale w pobliżu nie było żadnej latarni. Zbyt cicho. Żadnego dźwięku, odgłosu
silników ani nawet ludzkiej rozmowy. W świetle księżyca ujrzał jedynie okrągłą budowlę
w niczym nie przypominającą zabudowań lotniska.
Było chłodno. Dmuchał lekki wiatr. Po chwili Paul dostał gęsiej skórki. Spojrzał przed
siebie. Na tle nieba rysowały się jakieś sylwetki. Wokół zarośla, kilka wielkich drzew i...
Wszędzie było szaro. Tam, gdzie powinny stać budynki, rosły krzaki. To jakaś paranoja.
Niemożliwe! Na miejscu budynków stały ogromne głazy.
Nie można było ich nie zauważyć.
Whittaker zaczął się w nie wpatrywać. Kiedy wreszcie objął całość wzrokiem, stwierdził
z niedowierzaniem, że znajduje się na brzegu wielkiego, kamiennego kręgu.
Jego umysł nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co widziały oczy. Był chory i mógł mieć
majaki. Nie znajdzie logicznego rozwiązania, dopóki nie wyzdrowieje.
Paul potrząsnął głową, odwrócił się i ruszył dalej. Po kilku krokach przystanął.
Przecież właściwie nie wie, dokąd iść. Ani gdzie się teraz znajduje. Gdzie to cholerne
lotnisko... jeśli gdzieś w ogóle jest. Dookoła panowała absolutna cisza.
Kiedy tak stał pogrążony w zadumie, dostrzegł poruszające się kształty. Nie był jednak
pewny, czy rzeczywiście je widzi, czy są tylko wytworem chorej wyobraźni.
Jednak dziwne postacie, które zmaterializowały się w ciemnościach, przypominały ludzi.
Może pomogą mu wrócić na lotnisko. Ta niesamowita grupa odzianych w łachmany,
zakapturzonych ludzi posuwała się do przodu, głośno szurając stopami.
Przestraszony Whittaker cofnął się w kierunku głazu. Z ogromnym wysiłkiem, gdyż jakaś
przemożna siła nakazywała mu zostać. Strach był silniejszy. Drżąc z przerażenia, Paul gotował
się do ucieczki. Nie mógł się poderwać. Ta sama siła kazała mu obserwować przedstawienie.
Tym razem strach osłabł.
Grupa ludzi zgromadziła się pośrodku kamiennego kręgu. Whittaker widział ich teraz
wyraźnie. Przypominali zakonników. Spotkał już kiedyś podobne postacie w klasztorze.
Duchowni mieli jednak kaptury i długie sutanny z dobrego materiału.
Poza tym istotom tu zgromadzonym brakowało pokory. Zachowywały się arogancko. To
kapłani szatana.
Po chwili ich dziwna pieśń uniosła się w powietrze. Pomimo silnego wiatru brzmiała bardzo
wyraziście. Chmury powoli odkryły niebo. Srebrzystobiały księżyc oświetlił upiorne
zgromadzenie.
Paul Whittaker cofnął się, a jego palce natrafiły na gładki kamień. Odwrócił głowę, ale
zesztywniał mu kark i musiał ponownie spojrzeć na dziwne postacie.
Zobaczył pomiędzy nimi jakąś dziewczynę. Była naga. Miała związane nogi i ręce.
Jej długie włosy prawie dotykały ziemi. Zabarwiono je czymś, co przypominało rzeczny
szlam, ale równie dobrze mogła to być krew.
Dziewczyna wpatrywała się w niego. Paul zdawał sobie sprawę, że go zauważyła.
Wytrzeszczyła szeroko oczy, jakby chciała prosić o ratunek. Za chwilę będzie za późno.
„Nie mogę! Jestem bezsilny. Nie wiem nawet, czy to dzieje się naprawdę!”
Niestety tak było. Dziewczyna zacisnęła usta. W jej oczach jaśniała pogarda dla wszystkich
i wszystkiego. Gdzie lotnisko? Gdzie ludzie? Przecież nie mogli tak po prostu zniknąć. Może był
tak nieprzytomny, że wyszedł poza teren lotniska i błąkając się dotarł aż tutaj. Wszystko było
zbyt trudne i skomplikowane.
Usiłował znaleźć jakieś rozwiązanie. Nic nie przychodziło mu do głowy. Nie mogły istnieć
logiczne rozwiązania absurdalnej sytuacji. Z pewnością zachorował, ale wszystko, czego dotykał,
było realne. Nocny wiatr chłodził rozognioną twarz.
Kamień był twardy i zimny. Co się dzieje, do cholery?
Paul chciał uciekać, ale zatrzymała go jakaś siła. Był zmuszony obserwować to makabryczne
zgromadzenie. To oczywiste, że mężczyźni byli kapłanami. Klęczeli i modlili się do nieznanego
pogańskiego bóstwa. Whittaker nie rozumiał ich języka.
Dziewczyna leżała spokojnie, wpatrując się w gwiazdy. Nie prosiła już o pomoc.
Pogodziła się z losem.
Chciał coś powiedzieć, ale słowa zabrzmiały tylko w jego myślach.
„Pozwólcie jej odejść, maniacy! Ona wam nic nie zrobiła. Boże, ocal ją!”
Nastała cisza. Wiatr uspokoił się, jednak nie na tyle, żeby liście znieruchomiały. Kapłani
klęczeli wokół dziewczyny. Tylko jeden z nich stał. Cały świat czekał. Ale na co?
Czas mijał. Strażnik zastanawiał się, czy jeniec śpi, czy się budzi.
Prawdopodobnie dziewczyna cały czas spała. W przeciwieństwie do niej, Whittaker nie mógł
zmrużyć oka. Bał się, że inne nocne mary będą jeszcze gorsze.
Gwiazdy zaczęły blednąc. Księżyc zmierzał w kierunku linii horyzontu. Czerń nieba
zmieniała się w szarość ogarniającą cały świat.
Świt. Whittaker przypuszczał, że kapłani go widzieli, ale nie dawał znaku życia.
Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Tylko patrzył. Oczy dziewczyny był zamknięte, jakby
słodko spała. Drobne piersi rytmicznie podnosiły się i opadały.
Z nadejściem dnia Paul dokładnie przyjrzał się otoczeniu. Znajdował się na dużym
wrzosowisku, gdzieniegdzie rosły krzaki. W pobliżu stały ogromne dęby. Wraz z kamieniami
tworzyły krąg. Dookoła ani śladu człowieka. Krakało tylko kilka kruków szukających
pożywienia. Najprawdopodobniej padliny pozostawionej przez innych łowców.
Cisza, która nastała chwilę później, przeraziła Whittakera. Gdzieś musi być jakaś droga.
Samoloty z Fradley powinno być słychać w promieniu wielu mil. A jednak w powietrzu nie
rozbrzmiewał żaden dźwięk. Tylko krakanie. Gdzie, do licha, wszyscy się podziali?
Kapłani odeszli na wschód. Czerwone światło wschodzącego słońca zaczęło zalewać niebo.
Za kilka minut ukaże się w całej okazałości. Będzie świecić ponad koronami wielkich dębów.
Nagle Paul zdał sobie sprawę, co zamierzali zrobić wyznawcy dziwnego boga.
Chcieli złożyć ludzką ofiarę, rozpoczynając jakiś obrządek. Niewinna krew miała uspokoić
bóstwo. Zwyczajne morderstwo. Musi to być banda współczesnych czcicieli szatana.
Ich pseudokultura rozprzestrzeniała się wszędzie. Dewastowali kościoły i cmentarze.
Wykopywane przez nich zwłoki służyły do obrzydliwych i lubieżnych obrządków. Paula
ogarnęło zniechęcenie. Na tym barbarzyńskim terenie nie było żadnego posterunku policji.
Istniały tylko starożytne prawa życia i śmierci.
Ponownie spojrzał na dziewczynę. Kogoś mu przypominała. Widywał ją od czasu do czasu.
Szukając w pamięci, doznał olśnienia. To ta młoda stewardesa. Takie same włosy, pociągła
twarz. Często latała z pilotem Hodgesem. Nie znał jej imienia, ale to na pewno ona.
Słońce! Przyszło niespodziewanie. Oślepiająco jasna kula rozwiała ostatnie cienie nocy.
Rozpoczął się nowy, ciepły dzień. Kapłani leżeli twarzami do ziemi.
Tylko jeden z nich stał obok płaskiego kamienia, na którym leżała dziewczyna.
Podniesioną ręką oddawał cześć słońcu. Drugą dłoń trzymał schowaną pod ubraniem.
Nagle coś błysnęło. Nagie ostrze noża przecięło powietrze. Leżące na ziemi postacie zaczęły
mamrotać. Ich dziwny śpiew narastał, aż przemienił się w ekstazę. Ognisty promień światła
niczym meteoryt opadł na krąg.
Whittaker na chwilę oślepł. Musiał zamknąć oczy. Po kilku sekundach ujrzał, jak ostrze noża
rozcina pierś ofiary. Purpurowa krew trysnęła z tętnic. Klęczące postacie pochyliły głowy.
Ponownie rozległ się śpiew. Pieśń zamieniła się w lament.
Niesamowite odgłosy obezwładniły Paula. Dźwięk torturował jego mózg. Przed oczyma
pojawiły się dziwne wizje w kolorach purpurowym i jasnoczerwonym.
„Cicho-sza, cicho-sza, nadchodzi straszydło.
Nie bój się, bo i tak cię złapie, Jeśli będzie chciało”.
Przerażenie wyzwoliło go z obsesji. W jakiś sposób pokonał kamienie, które zagradzały mu
drogę. Nogi z trudem usłuchały wykrzyczanej przez mózg komendy.
Paul biegł, potykając się o korzenie. Nie mógł oddychać, dusił się.
Kapłani byli tuż za nim. Spragnieni krwi, próbowali złapać kolejną ofiarę.
Rozsadzała ich furia, jakiej do tej pory nie widział.
Uciekać! Gdziekolwiek, byle daleko od nich.
Człowiek przemienił się w ścigane zwierzę. Upadł ponownie. Uderzył głową o coś twardego.
Na chwilę odzyskał jasność umysłu, ale poczuł, że traci przytomność.
Modlił się, żeby zabili go szybko.
„Nie bój się, bo i tak cię złapie, jeśli będzie chciało”.
Minęło kilka godzin, może dni. Whittaker wciąż żył. Leżał dokładnie tam, gdzie upadł. Było
ciepło, nawet gorąco. Lejący się z nieba żar przygniatał go do ziemi. Paul ciągle jeszcze żył.
Hałas. Whittaker skurczył się ze strachu. Nad jego głową przeleciał ogromny Boeing 707.
Paul wracał do normalnego życia. Słodki odgłos silników odstraszył nocne zjawy, przywracając
poczucie rzeczywistości. Chciał otworzyć oczy, ale oślepiło go światło słoneczne.
A jednak go nie złapali. Jak uciekł nadchodzącej śmierci? Leżał teraz na ziemi
w promieniach słońca. Ci kapłani z pewnością nie...
Żar nagle zniknął. Paul rozejrzał się dookoła. Otaczały go typowe dwudziestowieczne
zabudowania. Budynek kontroli lotów, magazyn, terminal. Z wysiłkiem stanął na nogi.
Znajdował się w rowie pomiędzy budynkami. Często tu przychodził na papierosa. Nie potrafił
wyjaśnić, jak tu się znalazł. Nie wiedział, czy dziewczyna zamordowana przez bandę szaleńców
istniała naprawdę, czy była wytworem jego wyobraźni.
Szedł zataczając się. Opierał o ścianę, żeby nie upaść. Ponownie ogarnęła go ciemność. Czuł,
że traci przytomność. Odpływa w nieskończoność. W ostatniej chwili pomyślał, że za chwilę się
przewróci.
„NIE BÓJ SIĘ GO, I TAK CIĘ ZŁAPIE, JEŚLI ZECHCE”.
Wydawało się, że kiedy Southern Hotels Ltd. przejęło hotel, nie zmieniło się zbyt wiele.
Pasażerowie nawet nie znali nowego właściciela. Wśród personelu zapanował niepokój
o przyszłość. Dosyć wysoka wydajność zaczęła spadać. Wkrótce zauważyli to goście. Hotel
podupadał. Były to główne powody przyjazdu Franka Westona do Fradley. Ostatnia inwestycja
sprawiała najwięcej kłopotów. Początkiem łańcucha niefortunnych zdarzeń były pożar i śmierć
kobiety. Wypadek ten pogorszył jeszcze niezbyt dobrą atmosferę. Wszyscy bali się następnego
pożaru, bo przecież mogli stać się ofiarami. Było to mało prawdopodobne, gdyż hotel miał dobre
zabezpieczenie. Mimo wszystko zaufanie gwałtownie spadło. Frank musiał je odbudować, ale
nadal nie wiedział, jak to zrobić.
Siedział zamyślony w zatłoczonym barze, paląc cygaro i popijając brandy.
Historia Druidów była czystym absurdem. Wymyślił ją Hartley Lowe, żeby wzniecić
niepokój. Właściwie nikt w nią nie wierzył, ale w związku z wydarzeniami ostatniego tygodnia,
legendy o starożytnej religii mogły trafić na podatny grunt. Ponadto istniał problem hałasu. Do
Departamentu Ochrony Środowiska wpłynęła kolejna petycja podpisana przez ludność
zamieszkałą w promieniu trzech mil od lotniska. Nie wróżyło to nic dobrego. Zamieszanie może
trwać wiele lat.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto ma coś nowego do powiedzenia.
Myśli Franka powróciły do Charlesa White’a. Twardy sukinsyn, ale nie aż tak, jakby mogło
się wydawać. Można go złamać, tak jak zrobił to Frank. Zadowolony z siebie zaśmiał się cicho.
Na razie tylko hotel należał do Southern Hotels Ltd., ale koncern przejmie całą firmę. Spółka
szykowała właśnie następną ofertę. White nawet się nie spodziewał, co wkrótce nastąpi. Choćby
odkrył jego plany, i tak nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie był w stanie niczemu
zapobiec. Weston chciał zachować tajemnicę jak najdłużej, żeby tym bardziej osłabić
przeciwnika.
Jego postępowanie nie miało pobudek natury osobistej, był to zwykły biznes.
Chciał koniecznie pokonać White’a.
Na razie wszystko układało się po myśli Franka. Przyszły właściciel Flyways był
zdecydowany. Duchy nikogo nie interesowały, chyba że podważałyby zaufanie do firmy.
I dlatego Frank był we Fradley. Trzeba przekonać Charlesa, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku. Zarządzanie musi się poprawić, morale załogi również.
Weston zwrócił uwagę na barmana, który poszedł na zaplecze i po kilku minutach wrócił
z butelką Cinzano. Niby wszystko w porządku. A jednak to nie może mieć miejsca. Zapasy
powinny być uzupełniane na bieżąco. Klient nie może czekać. Była to drobnostka, ale z nich
powstaje reputacja hotelu.
Po chwili Frank skierował wzrok na klientów. Widok nie różnił się od obrazu innych hoteli
w Wielkiej Brytanii. Z małymi wyjątkami. Coś było nie tak, jak powinno. Mógł to zauważyć
bystry obserwator.
Niedociągnięcia zawsze najtrudniej dostrzec, mimo że są oczywiste. Ludzie na sali
rozmawiali, jednak była to zwykła paplanina. Nikt nie wybuchał rubasznym śmiechem, czego
można było się spodziewać po ludziach spędzających całe wakacje w luksusowych kurortach.
Wspomnienie pożaru było wciąż żywe. Panujące napięcie przywoływało na myśl sprawę
Steele’a, zamordowanie chłopaka Shottonów i wreszcie tajemniczą śmierć Swaina. To wszystko
było plamą na honorze brytyjskiego prawa.
Jeśli morderca Susan Kemp jest nadal na wolności, na dożywocie skazano niewinnego
człowieka, jeszcze chłopca. Mass media ciągle rozdmuchiwały tę sensację, co niekorzystnie
odbijało się na reputacji Fradley. Te sępy zawsze muszą babrać się w cudzych brudach.
Nikt oczywiście nie zwracał uwagi na szaleńca, nocnego strażnika nazwiskiem Whittaker,
który waląc głową w ścianę twierdził, że był świadkiem złożenia przez nieznanych ludzi ofiary
z młodej dziewczyny. Rozpowiadał, że na jakiś czas lotnisko zniknęło, żeby potem pojawić się
z powrotem. Jego umysłem zawładnęła legenda o Druidach, a ostatnie wydarzenia całkowicie
przewróciły mu w głowie. Na szczęście gazety uznały tę sprawę za skończoną. Opublikowano
tylko jeden artykuł jakiegoś mało znanego dziennikarza, który opisywał nieznane siły działające
we Fradley. Kompletna bzdura. Frank nawet tego nie przeczytał. Pomimo to wokół lotniska
wrzało.
Frank zamówił następna brandy i postanowił zabrać ją do swojego pokoju. Bawiło go, że
musiał kupować własne drinki. Z drugiej strony było to irytujące, bo wszystko, co znajdowało się
w piwnicach hotelu, należało do niego. Płacił więc podwójnie. Zachowanie tajemnicy było
najważniejsze, gdyż w przeciwnym razie misja mogła się nie udać.
Okna jego pokoju wychodziły na główny terminal. Przez dwadzieścia minut stał
i obserwował oświetlony reflektorami port. Startujące i lądujące odrzutowce, poruszający się
tłum i dość sprawna obsługa były integralnymi częściami koncernu Flyways, który wkrótce
zmieni właściciela. Powinien całkowicie przejąć hotel i włączyć go do sieci w ciągu trzech
najbliższych miesięcy. Wszystkie inwestycje Franka były tylko arkuszami papieru, którymi nie
można było zarządzać ani kierować. Taki jest ten świat i żeby nie zwariować z nudów, trzeba coś
robić.
Frank miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby nic nie robić, ale nie bawiło go siedzenie
w domu i wydawanie milionów na bzdury. Nie chciał także popaść w rutynę. Miał wystarczająco
duże konta, żeby znaleźć sobie coś interesującego.
Noc była wyjątkowo głośna. Na lotnisku we Fradtey nie mogło być inaczej.
Podwójne szyby i specjalne ściany pochłaniały wprawdzie hałas, ale nie latem, kiedy okna
musiały być otwarte. Klimatyzacja nie działała zbyt sprawnie.
Weston leżał na łóżku. Było zbyt duszno, żeby się czymś przykrywać. Zamknął oczy
i skrzywił się, kiedy nad budynkiem przeleciał Boeing 707. Posiadanie hotelu na lotnisku bawiło
go, dopóki sam w nim nie zamieszkał. White i bracia Warboys myśleli, że Frank pragnął hotelu
jeszcze przed sfinalizowaniem interesu. Taka transakcja nie była dla niego nowością. Dużo
wcześniej Kaner wspominał o przejęciu całości. Weston był niezłym cwaniakiem. Zainkasował
kilkanaście milionów za to, że na paru dokumentach widniało jego nazwisko. Za kilka miesięcy
będą mogli ten piekielny hotel wsadzić w...
Sen nie przychodził. Chyba z powodu hałasu i zaduchu. Panujące dookoła napięcie nie
pozwalało zmrużyć oka. Żyły na skroniach dudniły jak silnik wysokoprężny.
Frank miał zbyt dużo spraw, żeby się tym przejmować. Mieszkańcy miasteczka ze swoimi
głupimi petycjami, polowanie na duchy urządzane przez gazety, a wszystko po to, żeby
przeszkodzić i tak nie najlepiej funkcjonującemu lotnisku. Wszystko łączyło się w gigantyczny
łańcuch przyczyn i skutków, a on musiał go przerwać.
Nadal nie wiedział, jak to zrobić.
Przez jakiś czas rozważał swoje problemy. Nagle nad jego głową przeleciał kolejny samolot.
Cały wieczór nasłuchiwał odgłosów silników, ale ten był jakiś inny. Dużo wolniejszy i bardziej
basowy. Frank przypomniał sobie obrazy z dzieciństwa. Wojna. Nie bardzo wtedy rozumiał, o co
chodzi, ale był wystarczająco duży, żeby się bać śmierci, wszechobecnej na ulicach płonącego
dzień i noc Londynu.
Pamiętał walące się budynki i walczących z ogniem strażaków. Sanitariusze próbowali
ratować żywych wśród martwych. Anglię ogarnął chaos, którego nie sposób opisać. Holocaust
odciskał piętno na psychice każdego człowieka. Dziś było to nieprawdopodobne, ale Frank
wyraźnie wyczuwał zapach śmierci.
Nagle w powietrzu rozległ się terkot karabinów maszynowych. Frank oczekiwał, że zanim
spadną bomby, nastąpi odpowiedź obrony przeciwlotniczej. Był całkowicie zaskoczony
i przerażony. Odgłosy walki narastały z minuty na minutę. Ściany trzęsły się w takt wybuchów.
Wszędzie krzyczeli ludzie.
Odpadając z sufitu, rozbity o podłogę tynk wypełnił pokój gęstym pyłem. Frank otworzył
oczy i natychmiast je zamknął. Poprzez zasłony zobaczył oślepiające światło. Nie dochodziło ono
jednak od latarni oświetlających płytę lotniska.
Płomienie. Na zewnątrz szalało piekło.
Frank poczuł dym i zaczął kaszleć. Powietrze było bardzo gęste. Oddychał z trudem. Co tam
na zewnątrz się, do cholery, dzieje? Przecież wojna się skończyła i...
Straszliwe przeczucie wstrząsnęło osobowością Westona. Miecz Damoklesa, który przez
trzydzieści lat wisiał nad światem, spadł ze świstem. Ostateczna zagłada ludzkości zaczęła się na
lotnisku we Fradley. Świat na nowo uwikłał się w wojnę, która oznacza rychły koniec
cywilizacji. Totalne zniszczenie. Niespodziewany atak zmieni historię. Wszystko przepadło.
Świat zostanie starty w proch w ciągu kilku minut. O Jezu!
Frank zwlókł się z łóżka i padł na kolana. Przez chwilę się modlił, ale przestał. Po co to
wszystko? Kiedy ktoś przez całe życie zaniedbuje Boga, po co teraz próbuje go przebłagać? Nikt
przecież nie wysłucha grzesznika.
Wstał. Duży płat tynku uderzył go w ramię, rozbijając się na drobne kawałki.
Weston zasłonił głowę, oczekując, że zawali się sufit. Stał tak kilka sekund, aż zagrożenie
minęło. Podszedł do okna.
Patrzył przez zgruchotane szyby, próbując się skoncentrować. Drażnione przez pył i dym
oczy łzawiły. Trzymając się kurczowo ramy, kaszlał konwulsyjnie. Cały czas obawiał się żaru,
który powinien nadejść z płomieniami. Dosięgnie go jak podmuch wiatru wpadający przez
otwarte okno.
Frank przetarł oczy. Co właściwie dzieje się na lotnisku? Wszystko płonęło. Z prawej strony
hotelu stały samoloty. Języki ognia łapczywie pochłaniały zniszczone maszyny. W nocne niebo
strzelały snopy iskier. Huk wybuchów przerywały odgłosy syren.
Dlaczego nikt nie gasi ognia? Wszyscy stoją z boku, przypatrując się straszliwemu
przedstawieniu. Tłum zbielałych z przerażenia twarzy. Czemu nikt nic nie robi?
Frank odwrócił się do wnętrza pokoju. Spadający odłamek szkła rozciął mu rękę.
Ból. Poczuł coś wilgotnego i lepkiego. Krew. Nie zwrócił na to uwagi. Jego umysł zaprzątała
ważniejsza sprawa. Trzeba się stąd wydostać.
Po omacku odnalazł drzwi. Oślepiony dymem namacał klamkę. Pchnął. Drzwi były
zamknięte. Zaczął je szarpać, ale wysiłki spełzły na niczym. Nie mógł wyjść.
Czuł, że ogarnia go panika. Próbował się opanować, ale strach był silniejszy.
Jego umysł został sparaliżowany przerażeniem silniejszym od lęku, który przeżywał podczas
nalotów na Londyn. Trwało bombardowanie. Absurd! Cóż, Frank wiedział, że się nie myli.
Jego organizm przestał normalnie funkcjonować. Miał jeden cel – uciekać.
Gdziekolwiek, byle dalej od tego piekła. Ukryć się. Wpełznąć do jakiejś jamy i przeczekać.
Poczuł się jak osaczone zwierzę.
Wściekle kopnął w drzwi, lecz po chwili zwijał się z bólu. Złamał palec u nogi.
Próbował stanąć na niej, kopiąc w drzwi drugą. Zachwiał się i upadł. Potłuczone ciało bolało
dotkliwie. Podłoga falowała. Drżąc z przerażenia, przycisnął twarz do dywanu i zaczął się
modlić. Niewyraźne mamrotanie, które przemieniło się w histeryczny śmiech, nagle ucichło.
Stracił przytomność.
Minęło kilka godzin, tak przynajmniej sądził Frank. Za kilka minut budynek zamieni się
w dymiącą kupę gruzów. Płomienie były coraz bliżej, żar zapierał dech w piersiach. Sąsiedni
pokój prawdopodobnie się już palił.
Eksplozje wstrząsały ścianami. Z sufitu odpadły kolejne płaty tynku. Na nowo rozległ się
ogień karabinów maszynowych, który przypominał beczenie kozła.
Gryzący dym przesłonił pomarańczowe płomienie, a pokój wypełniła zamglona poświata.
Weston podniósł się ostrożnie z podłogi. Oddychając z trudem, rozejrzał się dookoła. To
koniec. Wiedział o tym wcześniej, ale ciągle miał nadzieję. Dziwne, że kiedy uświadomił to
sobie, przestał się bać śmierci. Roześmiał się. Chwilę później krztusił się dymem. Wszystko było
śmieszne i bez sensu. Przez, całe życie lękał się śmierci, a kiedy wreszcie nadchodziła,
przyjmował ją ze stoickim spokojem. Wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Ciągle nie mógł
zrozumieć, co właściwie się stało.
Leżał odprężony na dywanie i nasłuchiwał. Nalot się skończył. Samoloty odleciały, a ogień
karabinów rozlegał się sporadycznie. Frank domyślał się, że niespodziewany atak dokonał
ogromnych zniszczeń. We Fradley tylko on sam pozostał przy życiu. Jego czas również zbliżał
się ku końcowi. Zginie pod gruzami hotelu albo się udusi. Nie miało to większego znaczenia,
chodziło tylko o czas.
Frank powoli tracił przytomność. Pogrążał się w bezkresnej otchłani zapomnienia.
Nadchodził nieuchronny koniec jego ziemskiej wędrówki.
Nagle coś go wyrwało z odrętwienia. Za drzwiami ktoś stał. Nie był całkowicie pewny, gdyż
mógł słyszeć szczury szukające wyjścia. Po chwili zobaczył, że klamka opada w dół. Coś
ciężkiego uderzyło w drzwi, naruszając zamek i zawiasy.
– Pomocy! – wycharczał Frank. Jego głos nie przypominał ludzkiej mowy. Wziął głęboki
oddech i czołgając się w kierunku drzwi, spróbował jeszcze raz. – Nie...
zostawiaj mnie.
Drzwi były otwarte. Frank zbadał to przez dotyk, gdyż prawie nic nie widział.
Powiew świeżego powietrza rozproszył dym. Obok ktoś stał. Weston usłyszał szuranie nóg,
które równie dobrze mogło być wytworem jego wyobraźni. Czekał.
Miał nadzieję, że za chwilę czyjeś ręce zwrócą mu wolność. Nic takiego się jednak nie stało.
Otworzył zapuchnięte oczy, próbując przeniknąć wzrokiem dym. Zdawało mu się, że ogląda
stary film. Obraz powoli nabierał kształtów. Oczy paliły żywym ogniem, ale nie poddawał się.
Widział... jakiś niewyraźny kształt, przypominający ludzką istotę. Jakaś postać stała obok niego.
– Pomóż mi... Żadnej odpowiedzi.
– Jezu, przecież tu jestem. Nie widzisz mnie?
Frank próbował podnieść się, ale mięśnie odmawiały posłuszeństwa. W końcu udało mu się
klęknąć. Jego pozycja przypominała modlącego się grzesznika.
W powietrzu zabrzmiały jakieś słowa. Zanim zdążył uchwycić ich znaczenie, ucichły. Czuł
się, jakby ciało i umysł zostały podzielone na dwie nieskoordynowane, niezależne części.
Powinien był zginąć w szalejących płomieniach, ale cudem ocalał. Wytężył wszystkie siły
i wstał, nie bacząc na złamany palec.
Kaszląc i wymiotując, zmierzał do wyjścia. Nadludzkim wysiłkiem, chwiejąc się na nogach,
podążył za milczącym wybawcą. Postępował wbrew nakazom rozumu, bo nie był zdolny do
logicznej analizy sytuacji. Strach ponownie sparaliżował nerwy.
Zszedł na dół i wybiegł na zewnątrz. Powietrze było na tyle czyste, że mógł bez problemów
oddychać. Z trudem otworzył oczy. Zobaczył całkowicie wypalony teren.
Po chwili rozpoznał pas startowy, na którym stały szkielety spalonych samolotów.
Rozejrzał się dookoła. Na tle zadymionego nieba rysowały się ruiny wieży kontroli lotów.
Było ciemno. Prawdopodobnie zasilanie zostało przerwane przez szalejące płomienie. Cały
obszar wyglądał jak wielki, wyludniony moloch.
W głównym terminalu nie było nawet policji i strażaków. Boże, przecież chyba ktoś jeszcze
ocalał?
Weston nie miał pojęcia, dokąd prowadzi go tajemnicza postać. Pomimo że ów człowiek był
oświetlony przez, płomienie, Frank nie mógł dostrzec rysów jego twarzy. Dziwny osobnik. Nie
miał również towarzyszy. Tak czy inaczej, Frank musiał trzymać się swego wybawcy.
Nieznajomy był dziwnie ubrany. Jego postać krył postrzępiony płaszcz z wielkim kapturem
koloru zgniłych ziemniaków.
Nie było można określić, jak długo szli, ile kilometrów przemierzyli. Posuwali się naprzód
z wielkim wysiłkiem, gdyż ziemię pokrywały kamienie oraz szczątki samolotów i innego sprzętu.
Kilka razy Frank upadł, kalecząc sobie dotkliwie kolana, ale natychmiast podnosił się i podążał
za nieznajomym. Bał się zostać sam na tym pustkowiu. Przerażenie ponownie ogarnęło jego
umysł. Zadał kilka pytań, ale nie otrzymał odpowiedzi. Opuchnięty język dławił niczym wielka
kluska, blokując drogę słowom. Do uszu Franka dochodził niezrozumiały szept. Nie wiedział,
czy wydobywa się on z jego ust, czy jest to szum wiatru. Zrezygnował więc z mówienia, sądząc,
że nieznajomy też go nie rozumie.
Grunt był coraz bardziej rozmiękły. Błoto wdzierało się do butów. W niektórych miejscach
Frank zapadał się po kostki i musiał z wysiłkiem wyciągać nogi. Chwytał się wtedy czego
popadło z nadzieją, że bagno go nie wciągnie. Wnet jego palce oblepiły się lepką mazią.
Strach przed samotnością był silniejszy niż cokolwiek innego i dlatego Frank starał się nie
zostawać w tyle. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby został sam.
Znajdowali się na bagnach. Szli po gąbczastej trawie uginającej się pod ich ciężarem. Coraz
głębiej zapadali się w błoto. Miejscami woda sięgała kolan.
Frank wpadł w panikę. Nagle poczuł, że tonie. Wytężając mięśnie, szukał oparcia
w otaczającym go bagnie.
– Zatrzymaj się. Na litość boską, stań!
Coś wyrzuciło go w górę. Przeleciał kilka metrów i ponownie wpadł do wody.
Wynurzył się, lecz poczuł, że ktoś wpycha go pod wodę, nie pozwalając zaczerpnąć
powietrza. Ów człowiek miałby uratować go z płomieni, żeby teraz utopić? Bez sensu.
Frank prawie biegł, żeby dotrzymać kroku przewodnikowi. Nadwyrężone płuca, osłabione
ponadto długim przebywaniem pod wodą, z trudem pracowały. Gdzieś w środku rodził się ból,
który wkrótce miał rozprzestrzenić się na całe ciało.
Weston nie był w stanie iść dalej.
Podłoże stwardniało. Woda opadła do kostek, a warstwa błota była dużo cieńsza.
Płuca Franka nie były zdolne do żadnej pracy. Chciał położyć się na ziemi i czekać na
śmierć.
Teren znów był podmokły. Weston mógł wreszcie stwierdzić, gdzie się znajduje.
Otaczała go szara poświata, zwiastująca nadejście dnia.
Znajdowali się na małej wysepce. Miała akr powierzchni, może trochę więcej. Na
piaszczystej plaży stali ludzie. Biała mgła pojawiała się i znikała, a wraz z nią ich zamazane
kształty. Frank nie mógł zorientować się, o co chodzi. Po chwili zobaczył ogromne drzewa.
Wysmukłe dęby ociekały wodą. U podnóża były porośnięte krzakami jemioły. Powietrze
nasiąkło fetorem bagiennych wyziewów. Woń ta przypominała odór rozkładających się ciał.
W pewnej chwili Frank stracił kontakt z przewodnikiem, który gdzieś znikł. Po kilku krokach
nogi ugięły się pod ciężarem ciała. Upadek został złagodzony przez gęstą trawę. Weston zamknął
oczy. Nareszcie może odpocząć. Wywołane przez ogień zjawy odeszły. Na pewno leży
w szpitalnym łóżku.
Otworzył oczy. Nadal znajdował się na małej wysepce. Mgła powoli gęstniała.
Wszystko tonęło w białym mleku. Drzewa znikły z pola widzenia.
Frank rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem mężczyzny, który go przyprowadził. Bał się,
że z początkiem dnia ujrzy jego tajemnicze oblicze.
Wokół nie było nikogo. Gdzieś w oddali majaczyły jakieś kształty, prawdopodobnie krzaki.
Mimo wszystko, wyglądało to trochę niesamowicie. Promienie słoneczne rzucały wyzwanie
ziemskim ciemnościom. Wyczerpany umysł Franka starał się znaleźć sens tych zdarzeń. Jedna
tylko myśl przenikała wszystkie zakamarki mózgu. Stojący pod drzewami ludzie na coś czekali.
Na jego śmierć?
We mgle rysy ich twarzy były niewidoczne. Kaptury dodatkowo utrudniały obserwację.
Gęsta jak mleko mgła wchłaniała stojące postacie, jakby chroniła je przed wzrokiem zwykłego
śmiertelnika. Frank głęboko odetchnął. Czuł zapach czegoś starego i złego zarazem.
Skulił się na ziemi, dygocząc ze strachu. Wroga niechęć promieniowała od każdej
z dziwnych postaci. Łudził się, że jest sam na wyspie, ale instynkt podpowiadał, że się myli.
Otaczająca go mgła doskonale chroniła zło. Zjawisko to wykraczało poza zdolności analityczne
ludzkiego umysłu. Wrogowie czaili się w ciemnościach, obserwując każdy ruch Franka.
Po chwili zdał sobie sprawę, że jest na procesie zorganizowanym przez trybunał starszy niż
jakikolwiek inny na tej ziemi. Werdykt został uzgodniony na długo przed jego przybyciem. Był
winny, chociaż nie wiedział, o co go oskarżano. Nie mógł się obronić ani odwołać od wyroku.
Tylko śmierć. Nie miał wątpliwości, że mimo swego pochodzenia podlega panującemu na
wyspie prawu. Prawu Druidów.
Powiał wiatr. Mgła zaczęła ustępować. Pierwsze promienie słońca dotarły do ziemi, chcąc
odkryć wszystkie tajemnice nocy. Były dla Franka zwiastunami śmierci.
Grupa postaci ruszyła w kierunku leżącego człowieka. Jakby ktoś dał im znak, że mają
wykonać zadanie. Kaptury szczelnie zakrywały twarze. Weston nie mógł niczego dostrzec. Miał
umrzeć nie wiedząc, kim są jego oprawcy. Nie było czasu do stracenia. Promienie słoneczne
coraz szybciej rozpraszały mgłę. Trzeba przebłagać rozgniewanych bogów. Można to zrobić
tylko za pomocą ofiary krwi.
Bóstwo czekało.
Zanim strażacy zbliżyli się do dopalających się szczątków rozbitego samolotu, nadszedł świt.
Pożar we wschodniej części hotelu spowodowało skrzydło spadającej dakoty, które zawadziło
o ścianę wieżowca. Część budynku zawaliła się, ale ratownicy szukali nadal, mając nadzieję
odnaleźć kogoś żywego. W pobliżu trzy ambulanse czekały gotowe do natychmiastowego
odjazdu.
Oddziały ratownicze czekały w gotowości kilka minut po tym, jak kapitan samolotu
przekazał informację o awarii. Mimo podejrzenia, że skrzydło jest uszkodzone, nikt nie
oczekiwał tak tragicznego zakończenia.
Plan, który przewidywał lądowanie w Bostonie, został anulowany. Pasy startowe na tamtym
lotnisku były zbyt krótkie. Kapitanowi kazano kierować się bezpośrednio do Fradley. Lądowanie
przebiegało pod kontrolą doświadczonych pilotów i ludzi z obsługi naziemnej.
Kontroler nie był zbytnio zdenerwowany. Uważał, że jest to zwykła awaria, jaka często
zdarza się takim maszynom. Ponadto podjęto nadzwyczajne środki ostrożności. Przesunięto
nawet lot z Genewy, tak że Tom Hodges klął na czym świat stoi.
Wszystko działo się zgodnie z planem, aż do momentu, gdy zostało zerwane połączenie.
Głos kapitana umilkł w pół zdania. Awaria była poważniejsza, niż przypuszczano.
Dakota z czterdziestoma pasażerami na pokładzie i piętnastoosobową załogą nadlatywała
dwadzieścia mil na godzinę szybciej niż powinna. Śmignęła tylko nad pasem startowym, kierując
się w stronę hotelu. Kapitan próbował coś robić, ale nie mógł opanować maszyny.
Oślepiająca eksplozja rozświetliła niebo nad Fradley. Kilka sekund wcześniej skrzydło
zawadziło o hotel. Płomienie zmusiły strażaków do wycofania się.
Zdawali sobie sprawę, że nie uda się podejść do samolotu, więc skierowali się do płonącego
hotelu. Tu i tu uwięzieni byli ludzie, ale goście hotelowi mieli szansę na ratunek. Życie stało się
wielką ruletką. Kiedy wrak dakoty wypalił się doszczętnie, można było rozpocząć poszukiwania.
Strażacy znali swoją pracę, ale świadomość tego, co znajdą, napawała ich strachem. Ktoś musiał
jednak wykonać tę robotę.
Szczątki ludzkie liczono ponad godzinę. Znaleziono sześćdziesiąt pięć ofiar.
Przez następną godzinę szukano czarnej skrzynki. Nigdzie jej nie było.
Zdenerwowani ratownicy rozpoczęli poszukiwania na całym lotnisku. Pomimo że były
prowadzone bardzo skrupulatnie, niczego nie znaleziono. Krótko po trzeciej jeden ze strażaków
wdarł się do hotelu. Jakież było jego zdziwienie, kiedy w jednym z pokojów znalazł czarną
skrzynkę, która została katapultowana na krótko przed zderzeniem.
Podczas badania okazało się, że przyrządy nie zostały uszkodzone. Zdziwienie sięgnęło
zenitu, kiedy odkryto, że taśmy niczego nie zarejestrowały. Były czyste!
Podczas gdy Lance Evans szalał przy aparacie, próbując się połączyć z East Midlands, żeby
uzyskać wieści o Pam, w ratuszu Hartley Lowe przemawiał do grupki dwudziestu osób.
Nauczyciel niezbyt często publicznie okazywał emocje, ale dzisiaj była ku temu okazja. Obawy
ukrył pod gniewną maską, a jego oracja nie była adresowana do słuchaczy, ale do nieobecnych na
zebraniu. Przejawiane wcześniej niezadowolenie z powodu budowy lotniska rozeszło się po
kościach. Szum wokół Flyways ucichł, niektórzy oponenci wyjechali, a reszta zwyczajnie
stchórzyła.
– Mówię wam – grzmiał Hartley, ściągając brwi. – To zdarzenie jest dokładną kopią
wypadku z czasów wojny. Wtedy pilot też nie zauważył świateł mesy oficerskiej, która stała na
miejscu hotelu.
Przerwał, pozwalając słuchaczom przetrawić jego słowa. Przygotowywał się do ostatecznego
uderzenia.
– Powtarzam jeszcze raz. Hotel został zbudowany tam, gdzie kiedyś stała wieża, w niej była
mesa. To nie przypadek, ale...
Przerwał ponownie. Reakcja ludzi rozczarowała go i zdenerwowała. Nikt nie rozumiał, o co
mu chodzi. Złość osiągnęła szczyt.
– Lotnisko zbudowano na starożytnym kamiennym kręgu Druidów. Ci ludzie rozbudzili stare
zło. Zemsta bogów dosięgnie ich i...nas!
Zdziwieni słuchacze spoglądali na siebie. Byli wyraźnie zakłopotani. Ich odczucia
przypominały to, co czuje się na jakiejś trzeciorzędnej komedii.
Człowiek zmusza się do śmiechu, gdyż inni patrzą.
Kilku mężczyzn spojrzało na siebie znacząco. Zrobili to dosyć dyskretnie, ale powinni się już
nauczyć, że Hartley był świetnym obserwatorem. Jego nauczycielska mentalność nie zmieniła się
nawet po przejściu na emeryturę.
Stary dyrektor zachowywał się bardzo spokojnie. Tylko pulsujące na skroniach żyły
świadczyły o tym, że jest wściekły. Chciał krzyczeć, ale tym niczego nie zmieni. Zszedł
z mównicy i ze spuszczoną głową opuścił ratusz. Ludzie nie chcieli go słuchać. Byli tacy sami
jak w dzieciństwie. Nie to było jednak najważniejsze. Hartley zdał sobie sprawę, że nie potrafi
nauczyć walki z siłami ciemności. Była to bardzo smutna i przerażająca prawda. Poniósł klęskę
na całej linii. Przegrał wojnę.
Część trzecia
ANTYCZNY KRĄG
PRZEKLĘTE FRADLEY
– Przepraszam – powiedziała Pamela.
Wykrztusić to słowo było tak trudno. Straciła aż dwadzieścia cztery godziny, żeby je
wymyślić. Było proste, a wyrażało tak skomplikowane uczucia. Oczekiwała teraz na reakcję
Lance’a.
Przez całą drogę z Midlands do Fradley nie odezwał się ani słowem. Pamela próbowała
odgadnąć, co czuje. W samochodzie panowała cisza, zakłócał ją tylko miarowy warkot silnika.
Równie dobrze mogła być zwykłą autostopowiczką. Czuła się jednak bezimiennym
przedmiotem, do którego nie czuje się nawet nienawiści. Z pewnością byłoby lepiej, gdyby na nią
krzyczał, nawet gdyby powiedział, że jest dziwką. Milczenie było najgorsze. Jeśli zamierzał ją
złamać, to lepiej, żeby ją odwiózł z powrotem na lotnisko.
Pamela weszła za Evansem do mieszkania, zamykając drzwi. Pierwsze minuty były
najgorsze. Każde z nich oczekiwało, że drugie przerwie milczenie. Dziewczyna poszła do kuchni
i wstawiła wodę na herbatę. W chwilę później wróciła do pokoju i stanęła przy oknie.
– Przepraszam.
Teraz przyszła jego kolej. Pam czekała, żeby zbliżył się i przytulił ją. A jednak spokojnie
przeszedł obok niej i stanął przy drugim oknie.
– Jak podróż? – zapytał.
Dziewczyna bezskutecznie starała się znaleźć w jego głosie chociaż ślad ironii.
Zadał jej pytanie, którego obawiała się najbardziej.
– Niezbyt dobra – odrzekła, zgrzytając zębami. – Nawet bardzo zła. Najgorsza ze wszystkich.
Boże, jakbym chciała, żeby to się nigdy nie stało.
– Miałaś po temu znakomitą okazję.
– Wiem, Lance, ale...
Pamela podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Naprawdę nie wiem, co mnie napadło. To wina lotniska. Jakby początek depresji, która
narasta, aż wreszcie... znienawidziłam wszystko i wszystkich. Zraniłam cię, ale nie mogłam nad
sobą zapanować. Kiedy leciałam do Genewy, nienawiść gdzieś wyparowała. Czułam się podle.
Chciałam się ukryć przed światem, uciec daleko stąd. Jeszcze raz ci mówię, to wina Fradley. Tu
nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale moc zła nie dociera wszędzie i w Genewie czułam się
normalnie.
Lance spoglądał na Pamelę, jakby chciał ją zapytać, czy spała z Tomem.
– Spałam z Tomem Hodgesem – powiedziała dziewczyna, spuszczając wzrok. Czuła, że
Evans zaraz wybuchnie. – Przed lądowaniem nie mogłam się tego doczekać, ale kiedy
znaleźliśmy się w pokoju, chciałam wracać do domu pierwszym samolotem. Musiałam przez to
przejść. Pójdę się teraz wykąpać, zmyć z siebie ten cały brud.
– Mam nadzieję, że byłaś dobra – powiedział ze śmiechem Lance. – Nie chciałbym, żeby
rozniosło się po lotnisku, że Pamela Bridges się nie stara.
– Tak, było dobrze – wykrztusiła ze łzami w oczach, czując, że za chwilę się załamie. – Ale
tylko jemu. A co ty robiłeś zeszłej nocy?
– Nic, zupełnie nic. – odpowiedział Lance. – Martwiłem się. O ciebie i o nas.
Jego słowa nie brzmiały przekonująco.
– Myślałam, że Susan Strange zadzwoniła do ciebie. Prawdę mówiąc, nie zdziwiłoby mnie
to, a ponadto nie miałabym prawa się sprzeciwiać, nieprawdaż?
– Nie, nie zadzwoniła – warknął chłopak. – Nie rozumiem, do cholery, dlaczego ludzie
myślą, że jestem choć trochę zainteresowany tą babą.
– Przez wiele tygodni po lotnisku krążyły plotki, jeszcze przed jej zerwaniem z Robem.
– Nie lubię być obgadywany.
– A co ja mam powiedzieć?
– Chyba jednak czuję to samo. Sue i ja mamy wiele wspólnego. Kiedyś obie spałyśmy, z kim
popadło.
– Na litość boską, zamknij się! – krzyknął Lance, wyrywając się z objęć dziewczyny. – Jeśli
chcesz odejść, proszę bardzo. Nie będę cię zatrzymywał. I nie próbuj znaleźć kogoś na swoje
miejsce. Sam to zrobię.
– Lance – powiedziała łagodnie Pamela. – Przestań. Zostawmy to i wyjedźmy, zanim będzie
za późno. To przeklęte Fradley jest przyczyną wszystkich naszych kłopotów. Oddziałuje na nas
i na wszystkich pracowników lotniska. Drobne kłótnie, odejście zaopatrzeniowców i napięta
atmosfera. Nie zapominaj o katastrofie DC-10. Trzeba zamknąć to lotnisko, bo wydarzy się coś
potwornego.
Ludzie muszą opuścić ten teren.
– Nie da rady – odrzekł spokojnie Lance, stopniowo zniżając głos. – Amerykanie utopili tu
zbyt dużo szmalu. Możemy tylko mieć nadzieję, że opuści nas pech. Wóz albo przewóz.
– W takim razie wyjedźmy. Ty i ja.
– Świetny pomysł, ale co zrobimy, kiedy zabraknie nam forsy? Piloci z Fradley w całym
kraju są na czarnej liście. Spaliliśmy za sobą wszystkie mosty, odchodząc z innych lotnisk. Nie
zechcą nas z powrotem nawet jako zamiataczy.
– No to zrezygnujmy z latania.
– Nie – odrzekł twardo Lance i skrzywił się. – Nie będę chodził po prośbie. Nie chcę też
pracować w fabryce. Mogłabyś przez cały dzień siedzieć w supermarkecie przy kasie
i obsługiwać stare baby?
– Nie byłoby to łatwe – powiedziała Pam i poszła do kuchni wyłączyć wodę. – Ale z drugiej
strony to przyjemna, spokojna i bezpieczna praca. Szansa, że pod koniec dnia będę żyła, jest dużo
większa niż tu. Prawdopodobnie moja psychika byłaby także w lepszym stanie. Tu codziennie
ryzykujemy życiem.
– Innymi słowy – odrzekł Lance, wsypując granulki herbaty – nasze życie jest związane
z tym lotniskiem, czy tego chcemy, czy nie. Na razie musimy zostać i zobaczymy, co będzie
dalej.
– W końcu znowu jesteśmy razem – powiedziała Pamela ze łzami w oczach. – Trzymamy się
bez względu na to, co zrobi Fradley, żeby nas rozdzielić.
Lance przytulił dziewczynę, kiedy po jej policzkach poleciały strumienie łez.
– Chyba miałeś dobrą podróż, kolego.
Tom Hodges podniósł wzrok znad kieliszka i ujrzał szczupłą sylwetkę Susan Strange, której
ciągłą świeżość zawsze podziwiał. Żadna ze stewardes z wyjątkiem Pameli Bridges nie mogła się
tak prezentować w godzinę po wyczerpującym locie.
– Chyba nie. – Podsunął jej stołek. – Skierowano nas do Midlands, co mnie ostatecznie
dobiło.
– Przespałeś się chociaż z nową przyjaciółką? Dziewczyna zachowywała się jak zwykła
dziwka, czym niewiele różniła się od Pameli.
– Tak – odpowiedział ze śmiechem. – Pieprzyliśmy się prawie całą noc.
Obserwował reakcję Sue, ale niczego nie mógł odczytać z jej kamiennej twarzy.
Tak jak mówił Rób Morton. Poznali się z Susan podczas małej orgietki. Okazało się, że
pracują w jednej firmie. Nic dziwnego, że ludzie poznają się przez stosunki seksualne. Szef
instruktorów mógł ją mieć w łóżku na zawołanie, ale wszystko spieprzył, bo robił to samo
z Pamela. Hodges pomyślał, że powinien zachować się podobnie. Byłaby to świetna zemsta na tej
dziwce, która trzyma teraz z młodym Evansem.
– Wiesz, że się pogodzili? – spytała Sue. – Lance zabrał ją z lotniska.
– Wiem.
– Była to tylko jedna noc?
– Można tak powiedzieć. Nie oczekiwałem niczego więcej. A przy okazji, Rób pytał o ciebie.
– Niech idzie do diabła. Jeśli miał coś do mnie, mógł sam przyjść. Odjechał kilka minut
przed moim przylotem.
Tom domyślał się, że dziewczyna czekała na Roba gdzieś w budynku, licząc na przypadek.
Zapalił dwa papierosy i jednego podał Susan. Przypatrywał się, jak przez małe dziurki jej nosa
wylatują kłęby siwego dymu.
– Lecę z tobą do Paryża – powiedziała, cedząc każde słowo. – Pam Bridges także.
Doprawdy nie wiem, jak można pracować z bydłem. Żeby być dobrą stewardesą, trzeba
umieć grać. Czasami mani ochotę wyrzucić tę bandę pasażerów na ziemię z wysokości kilku
tysięcy stóp.
Cholerna dziwka! Tom strząsnął popiół do popielniczki. Rób już z nią zerwał. To sztuka
dobra na jedną noc, ale i tak jest zbyt nachalna. Hodges nie chciał jej w Paryżu. Nie będzie
wiązał się z nikim.
– Tylko nie zaczynaj kłótni na pokładzie – ostrzegł poważnie. – Nawet jeśli nie lubisz Pam,
zachowuj się, jakby była twoją siostrą. Albo kochanką.
– Och! Nie musisz się martwić – westchnęła z grymasem na twarzy. – Nie mam zamiaru
niczego zaczynać, przynajmniej podczas pracy.
– Paryż jest okropny – powiedział Tom, starając nadać słowom kategoryczny ton. –
Moglibyśmy coś zorganizować. Pomyślę i dam ci znać.
– Zrób to koniecznie – ziewnęła. – Słyszałeś, że odnaleźli czarną skrzynkę?
Podobno wszystkie taśmy są puste.
– Słyszałem, ale to niemożliwe. Nie obie naraz. Nasi szefowie chcą coś ukryć.
– Co na przykład?
– Nie mam pojęcia. Coś, co zaszkodziłoby reputacji naszej firmy i samolotów DC10, gdyby
zostało opublikowane. Chyba wiesz, co mówiono o tych maszynach. Nie martw się. Lecimy
siedemset siódemką.
– Wcale się nie martwię – powiedziała, co nie miało znaczenia, bo gdyby się bała, i tak
nikomu by o tym nie pisnęła. – Mimo wszystko to miejsce działa przygnębiająco. Policja ciągle
poszukuje faceta, który zaginaj podczas pożaru.
Tego Higginsa, czy jak mu tam. Znaleźli wszystkie pozostałe ciała.
– Ma pewnie wysokie ubezpieczenie na życie i chce wyłudzić pieniądze. To nie nasze
zmartwienie. – Spojrzał na zegarek. – Lepiej już chodźmy. Do zobaczenia w poniedziałek,
kochanie.
Sue obserwowała, jak odchodził. Przeszedł przez wahadłowe drzwi i po chwili zniknął z pola
widzenia. Była rozczarowana. Oczekiwała czegoś więcej. To spotkanie miało być całkiem inne,
skoro Pamela wypadła z gry. Ale Sue miała jeszcze duże szansę. Trzeba tylko trochę popracować
nad Tomem.
Pomyślała o Evansie. To dzieciak. Pamela nie nadaje się dla niego. Nie wytrzyma tego, co
wyprawia ta suka. Nikt by tego nie wytrzymał. Pam całkowicie nie zrezygnuje z Toma. Prędzej
czy później, Lance będzie miał dosyć, a kiedy to się stanie, Sue będzie niedaleko. Tego dnia
Morton i Hodges mogą pójść do diabła.
Pamela i Susan starały się siebie unikać. Od startu do lądowania. Dwukrotnie, kiedy mijały
się na pokładzie, spełniając prośby pasażerów, uśmiechnęły się lodowato. Ich oczy płonęły
nienawiścią.
Pam czuła się bardzo źle. Coś ją dręczyło. Niepokój opanował ją po przyjeździe do Fradley.
Kiedy Lance zaparkował samochód, napięta atmosfera miejsca uderzyła ją jak młot.
Niewidzialna siła działała tak przemożnie, że w ciągu kilku minut dziewczynę rozbolała głowa.
Ból rozprzestrzeniał się po całym ciele. Pamela próbowała zrzucić winę na niewygodny
samochód, ale oszukiwała samą siebie.
Padał deszcz. Drobna mżawka kojarzyła się Pam z niezbyt gęstą, jesienną mgłą.
Dodatkowy element pogarszający samopoczucie. Zimno przenika ciało, dochodząc do
samych kości jak dotyk palców nieboszczyka. Przeszedł ją dreszcz.
Z mgły albo może z deszczu wyłaniał się gmach hotelu. Najbliższą pasom startowym,
poczerniałą od ognia część, wyburzono, żeby nie zagrażała ludzkiemu życiu. Władały nią złe
moce. Nonsens. Za tydzień lub dwa zostanie odbudowana i zapełni się tłumem gości. Będzie
wyglądała jak nowa.
Na lotnisku ani śladu po rozbitej dakocie. Główny pas startowy oczyszczono, samoloty mogą
znowu swobodnie startować.
Pamela odczuwała wszelkie możliwe rodzaje strachu. Wiedziała, że nie była to zwykła
katastrofa. Dakota miała kilka usterek, co zostało wydobyte na światło dzienne dopiero przez
dziennikarzy. Dzisiejszego dnia jedna z gazet opublikowała tuzin zdjęć z różnych wypadków,
które zdarzyły się ostatnio. Sprawa czarnej skrzynki wywoływała największe kontrowersje.
Mogło się zdarzyć, że niektóre mechanizmy zawiodły, ale żeby obie taśmy były czyste? To
więcej niż przypadek.
Sabotaż? Bardzo możliwe. Sposoby działania terrorystów wszyscy dobrze znali.
Nikt jednak nie domyślał się prawdy. Prawdziwy wróg był bardziej podstępny, a ponadto
niewidzialny. Kiedy uderzał, na obronę było za późno.
Pamela pomyślała, że praca w supermarkecie jest znacznie spokojniejsza, choć nudna.
Jednak ma się więcej szans na przetrwanie. Każdy dzień we Fradley był grą w ruletkę o życie.
Drobne sprawy układały się na pozór dobrze, ale zagrożenie narastało. Wyszło na jaw, że
zaginiony mężczyzna o nazwisku Higgins był posiadaczem dużej ilości akcji Flyways. I dopiero
co kupił hotel we Fradley.
Gazety, które to ujawniły, pisały również, że pod nazwiskiem Higgins ukrywał się ktoś inny.
Mógł zostać porwany i w każdej chwili oczekiwano żądania okupu. Nie!
Za kilka dni ciało pana Higginsa zostanie znalezione. Pamela czuła zapach śmierci.
Lot do Paryża przebiegał zgodnie z planem. Nie zdarzyło się nic nieprzewidzianego. Pam
porównywała go z podróżą do Genewy. Różniły się zasadniczo. Wtedy, oddalając się od Fradley,
czuła się lepiej, teraz na odwrót.
Ból głowy ciągle się nasilał. Nerwy były napięte do granic wytrzymałości, jakby chciały
przed czymś ostrzec.
Kiedy wylądowali, Pamela postanowiła wziąć się w garść. Spieczone usta i mokry od potu
uniform zapowiadały chorobę. Starała się nie okazywać zdenerwowania, za to jej płacono. Nawet
gdyby samolot z urwanymi skrzydłami spadał jak kamień na ziemię, oczekiwano, że ciągle
będzie zapewniała pasażerów o prawidłowym przebiegu lotu. „Proszę zapiąć pasy i nie palić”.
Typowe polecenia, typowe kłamstwa. Oszustwo stało się integralną częścią życia i śmierci.
Kiedy samolot dotykał kołami pasa startowego, przeczuwała, że coś się stanie.
Myliła się. Lądowanie przebiegło sprawnie i po chwili maszyna już kołowała. Pam omal nie
zemdlała. Ledwo trzymała się na nogach. Ból głowy przemienił się w przeraźliwy łomot pod
czaszką.
Z nadludzkim wysiłkiem wypełniła obowiązki. Pragnęła tylko położyć się w ciemnym
pokoju i odpocząć. Wiedziała, że nie zaśnie. Dwadzieścia cztery godziny względnego spokoju
były cenniejsze niż wszystko. Nawet nie myślała o powrotnym locie.
Taksówki już czekały na załogę samolotu. Dziewczyna wczołgała się do samochodu i opadła
na tylne siedzenie. Zauważyła, że Susan Strange siedzi w tym samym aucie.
Do diabła z nią, żeby tylko dojechać do hotelu.
Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Ciągłe hamowanie na światłach działało jak wbijanie
igły w głowę. Pamela zamknęła oczy. Wyobrażała sobie, że swobodnie leży na łóżku
i odpoczywa. W hotelu poprosiła recepcjonistę, żeby ją rano obudził.
– Quand le de jeuner est-il servi?
[O której godzinie jest śniadanie?]
– pytał znajomy głos.
Tom Hodges. Na myśl o jedzeniu prawie zwymiotowała. To nie był zwykły ból głowy.
Fizyczny kryzys. Miała nadzieję, że do rana jej przejdzie. Wprawdzie powinna ją zastąpić
inna stewardesa, ale Pamela na to nie liczyła. We Fradley wymogi bezpieczeństwa łamano na
każdym kroku. Na początku było inaczej, ale gdy rdza i kredyty zaczęły zżerać firmę, trzeba było
oszczędzać na wszystkim. Jeśli to się nie zmieni, Flyways zbankrutuje w ciągu kilkunastu
najbliższych miesięcy.
Winda gładko jechała do góry. Pamela zamknęła oczy i oparła się o ścianę.
Zaczęła odczuwać dziwne sensacje, jakby dostała choroby morskiej. Nigdy dotąd na nią nie
cierpiała.
Winda zatrzymała się łagodnie, a drzwi otworzyły się z cichym szumem. Pam otworzyła
oczy i zobaczyła, że Susan się w nią wpatruje.
– Jestem wykończona – wymamrotała. To głupie. Nie musiała się nikomu tłumaczyć.
Jej cierpienie można było rozpoznać na pierwszy rzut oka.
Wysiadły na tym samym piętrze. Pamela zataczała się jak pijana. Wydawało się, że za chwilę
upadnie. Numery na drzwiach wydawały się być zamazane. Próbowała się skoncentrować. Przed
oczyma przesuwały się kolejne liczby: 94, 95...
Nacisnęła klamkę pokoju numer dziewięćdziesiąt dziewięć. Weszła do małego
pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Była sama. Straciła samokontrolę i bezwładnie opadła
na łóżko. Sprężyny ugięły się pod ciężarem ciała, jakby chciały wyrzucić dziewczynę
w powietrze. Poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Otworzyła oczy. Pokój wirował jak
karuzel a.
Po pewnym czasie wszystko się uspokoiło. Pam zaczęła miarowo oddychać, a tętno zwolniło.
Coś takiego przydarzyło się jej pierwszy raz w dorosłym życiu. Kiedy miała dziesięć lat
i chorowała, lekarz dał jej valium. Był to psychologiczny trik. Teraz tamte objawy powróciły ze
zdwojoną siłą. Winowajca był znany.
Pracownicy Fradley mieli pewne prawo znaleźć się w domu wariatów. Wykańczali się tam
najwięksi twardziele. Nie było żadnej szansy na ucieczkę.
Pamela zapadła w niespokojną drzemkę. Wprawdzie ból głowy przeszedł, ale tylko na
chwilę. Powoli rosła gorączka. Twarz paliła żywym ogniem. Światło jarzeniówek wbijało się
w udręczony mózg niczym strzały.
Musiała zasnąć, bo kiedy się obudziła, na zewnątrz panowały już ciemności.
Próbowała usiąść, ale była jak sparaliżowana. Mięśnie nie reagowały na polecenia. Była
mokra od potu. W pokoju było duszno i skóra nie miała czym oddychać. Wyschnięte gardło
domagało się wody. Pamela spojrzała w kierunku umywalki. Na ścianie wisiała obleśna tabliczka
z napisem „Woda niezdatna do picia”.
Dziewczyna wcisnęła twarz w poduszkę. Drżała na całym ciele. Ze strachem myślała
o powrocie. Bała się, że nie wytrzyma do jutra. Była tak daleko od Fradley, a jednak...
Dwóch chłopców szło łąką w kierunku leniwej, czarnej rzeki. Teren łagodnie opadał ku
wodzie. Szli wolno z rękami w kieszeniach. Mieli dużo czasu. Wyższy obchodził właśnie
piętnaste urodziny. Rude, rozczochrane włosy opadały swobodnie na białą koszulkę nie pierwszej
czystości. Drobne wargi wyrażały niezadowolenie z życia i potworne znudzenie teraźniejszością.
Drugi chłopak był jakieś dwa lata młodszy, niższy i dużo tęższy.
Podczas wspinaczki na most milczeli, choć nie byli pokłóceni. Zwyczajnie nie mieli sobie nic
do powiedzenia. Wagarowanie jest z zasady podniecające, ale po dwóch godzinach bezczynności
też może znudzić. Szkoła nie była jednak pociągającą alternatywą. Generalnie życie było nudne,
chorobliwie nudne.
Początkowo mieli zamiar spędzić dzień na terenie przylegającym do lotniska.
Przelatujące samoloty wydawały się być interesującym obiektem obserwacji.
– Trochę szczęścia – powiedział rudowłosy Carlton – i zobaczymy rozbijającą się dakotę.
– Eeee – żachnął się Mark, spoglądając na znudzonego kolegę. – Lepiej niech do
tego nie dojdzie. Widziałem zdjęcia z kilku katastrof. Były okropne.
– Co ty gadasz! Takie rzeczy dodają życiu trochę smaku. – Wyszczerzył zęby
w sadystycznym uśmiechu. – Rzeczywiście lubię oglądać...
Przelatująca dakota zagłuszyła słowa chłopca. Mark nawet nie chciał słuchać Carltona.
Starszy kolega uwielbiał przemoc i okrucieństwo. Dwa dni temu złapał konika polnego, któremu
powyrywał nogi. Potem wsadził go do pudełka, pokazywał innym i śmiał się z przerażenia
wywołanego tym widokiem.
Kiedy ucichł ryk silników, Carlton już nie pamiętał, co chciał powiedzieć. Szedł przed siebie,
kopiąc co chwila mniszki lekarskie, a wiatr rozdmuchiwał ich nasiona na wszystkie strony.
Niszczenie leżało w naturze chłopca i dawało mu poczucie siły. Dzięki temu miał przewagę
nad rodzicami i nauczycielami. Wszyscy próbowali w jakiś sposób go karać, ale Carlton w końcu
wygrywał. Nie można zranić człowieka, który nawet w myślach nie dopuszcza takiej możliwości.
Ból przemija, więc nie trzeba się go bać.
Prawdę mówiąc, Mark chciał wracać do szkoły. Wprawdzie nie lubił się uczyć, ale wysiłek
fizyczny uważał za coś najgorszego. Gimnastykę, a szczególnie wspinanie, odczuwał jako
katorgę. Na wysokości powyżej sześciu stóp dostawał zawrotów głowy. Nauczyciel gimnastyki,
pan Pyke, początkowo nie chciał w to wierzyć, ale kiedy Mark spadł z drążka, gorąco go
przepraszał. Wspomnienie tego incydentu wywoływało u chłopaka zawroty głowy.
Najgorszy był wtorek. Po południu nie było wprawdzie żadnej lekcji, ale zawsze szli na
basen. Oprócz wspinaczki właśnie pływanie Mark porównywał z piekłem. Nie lubił się nawet
kąpać. Kiedyś wolno im było pluskać się przez cały czas, ale kiedyś pan Pyke poczuł powołanie
do nauczania pływania. Pięć minut w szatni, a potem do wody. Umiejący pływać mieli względny
spokój, ale pozostałym nauczyciel zafundował intensywne lekcje.
– Nie bójcie się, chłopcy – mówił – nikt się nie utopi. Chodź tu, Garret, i właź do wody.
Zobaczymy, co potrafisz.
Od pewnego czasu Mark zastanawiał się, dlaczego większość czasu spędza w towarzystwie
Carltona. Bał się go, ale jeszcze bardziej tego, że mógłby się mu sprzeciwić. Była to dziwna
kombinacja spowodowanej własną słabością udręki i podziwu dla wysokiego kolegi. Carlton
robił z siebie twardziela. Nikt nie śmiał mu się sprzeciwić, a jeśli ktokolwiek próbował być
lepszy od niego, szybko tego żałował. Kiedyś pan Pyke przyłapał Carltona, gdy ten starał się
podtopić jakiegoś chłopaka, trzymając jego głowę pod woda. Następnego dnia pocięto opony
samochodu nauczyciela, a tydzień później ktoś zaprószył ogień w pokoju nauczycielskim. Nikt
wprawdzie nie ucierpiał, ale wybuchła panika i trochę sprzętu uległo zniszczeniu. Chłopcu,
którego topił Carlton, zginął tornister. Sprawcy nigdy nie znaleziono. Rudzielec twierdził, że
były to trzy przypadki i jeśli ktoś powiąże jego nazwisko z tą sprawą, będzie musiał spotkać się
z adwokatem. Nikt jednak niczego nie sugerował, co dowodziło wielkości Carltona i jeszcze
bardziej umacniało jego poczucie siły.
Mark uciekł ze szkoły, bo kolega tego chciał. Tego strasznego związku młody Garret nigdy
by nie zawarł ponownie. Łatwiej stać z boku. Za kilka dni koledzy zaczną się bać i jego. Będą go
omijać. Pewnego dnia jeden z młodszych chłopców o mało nie wpadł pod ciężarówkę, kiedy na
ulicy chciał wyminąć Marka. Wtedy po raz pierwszy Garret zaczął się bać. Zdarzenia wymykały
się spod jego kontroli.
Przyjaźń z Carltonem wymagała dużej odwagi, ale trzeba było być prawie bohaterem, żeby
z nim zerwać. Mark nie był tak odważny. Grał dalej i tylko miał nadzieję, że coś samo się zmieni.
Damien Shotton był dobrym przyjacielem Marka, ale został zamordowany na lotnisku. Już wtedy
Garret kolegował się z Carltonem.
Sposób zamordowania Damiena podniecał rudowłosego sadystę. Chłopaka na basenie też
mógł zabić, ale nie dbał o to. Najważniejsze, że dobrze się bawił.
Mimo upału Marka przeszedł dreszcz. Na widok lotniska zawsze dostawał gęsiej skórki. Nie
lubił tu przebywać, choćby można było wejść bez żadnych problemów.
Czuł, że... coś niewidzialnego czai się w każdym zakamarku lotniska. Kiedy opuszczali łąkę
przylegającą do pasów startowych, poczuł ulgę. Nic już nie było takie jak dawniej, nawet rzeka.
Cisza i spokój z czasów, kiedy chodził z ojcem na ryby, w ciągu czterech lat odeszły
w niepamięć. Lotnisko odebrało cały urok okolicom Fradley. Hartley Lowe miał rację. Ale stary
dyrektor utrudniał budowę nie dlatego, że uważał port lotniczy za zagrożenie. Lubił
przeszkadzać. Nie zmienił się od niepamiętnych czasów. Sprawianie kłopotów zawsze go bawiło.
– Fajnie, że już sierpień – powiedział niespodziewanie Carlton.
– Dlaczego?
– Jak to? Piłka nożna. Niedługo będziemy mogli pojechać na pierwszy mecz Aston Villi.
– Tak – odparł Mark, przełykając ślinę.– Pewnie, że możemy.
„Może we Fradley jesteś ważniakiem, ale tam dostaniesz kopa w dupę i tyle. Jeśli pojadę
z tobą, zrobią ze mną to samo”.
Chłopcy poszli w kierunku rzeki. Już w odległości pięćdziesięciu metrów od wody odczuli
przykry zapach Tamę. Przyprawiał ich o mdłości odór chemikaliów, który tłumił jeszcze gorszy
smród ścieków fabrycznych. Od początku istnienia lotniska fetor nasilił się. Można było
z łatwością zauważyć tłuste plamy olejów i smarów.
– Spójrz tam! – krzyknął Carlton, pokazując coś palcem.
Mark zobaczył, że kolega podnosi coś przypominającego sflaczały balon, wypełniony do
połowy wodą. Stłumił wstyd, kiedy rozpoznał ów przedmiot.
Psychicznie nie był jeszcze na tyle dojrzały, żeby bawiły go opowiadane przez kolegów
kawały o prezerwatywach. Jeszcze dwa lata dzieliły go od wejścia w okres dojrzewania.
W rozmowach o seksie czuł się niezbyt pewnie. Nie wiedział dostatecznie wiele o tych sprawach
i bał się, że starsi koledzy zrobią z niego idiotę.
– Nie zgrywaj kochanego synusia – zaśmiał się nieprzyjemnie Carlton. – Najwyższy czas,
żebyś zrobił użytek ze swojej kuśki. Powiem ci coś. Pójdziemy zaraz do miasta i poszukamy
jakiejś mewy dla ciebie.
– Dobrze – odpowiedział niepewnie. – Pójdę z tobą.
– Nie ze mną – odrzekł Carlton, wybuchając śmiechem. – Pójdziesz z nią, kolego, z nią.
Mark zachichotał. Śmiech był najlepszą bronią, kiedy nie rozumiało się kawałów.
Zastanawiał się tylko, czy ten idiota Carlton spał kiedyś z dziewczyną.
Prawdopodobnie nie.
Podążyli dalej na wschód brzegiem rzeki. Kilkaset jardów dalej nad rzekami Tamę i Trent
rozpościerał się masywny wiadukt. Okropna betonowa konstrukcja nad wielkimi śmierdzącymi
ściekami. Pod mostem od kilku ładnych lat nie było ryb.
Żadna dzika kaczka nie zbudowała w pobliżu gniazda, nawet nie zatrzymywała się podczas
wędrówek. Nie było niczego interesującego. Za szkody w dużej mierze ponosiło winę lotnisko.
Druga strona postępu.
Mark Garret chciał koniecznie znaleźć wymówkę, żeby pójść do domu. Może mógłby
udawać chorego? Natychmiast odrzucił ten pomysł. Carltori lekceważył każdą słabość. Coś
takiego dla niego nie istniało.
Szli dalej. Po chwili zobaczyli wyspę. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to
półwysep. Baczny obserwator mógł jednak zauważyć wąski kanał dzielący wyspę od stałego
lądu. Silny prąd powodował erozję gleby, odcinając ten podłużny kawałek ziemi. Wysepka była
niedostępna z wyjątkiem okresów, kiedy poziom wody opadając odsłaniał duże głazy, po których
można było przejść.
– Byłem tam kiedyś – mruknął Carlton. – Kiedy byliśmy dzieciakami, często urządzaliśmy
tam zabawy. Po drugiej stronie jest grota, duża dziura w skarpie.
Zobaczymy to?
Mark jak zwykle skinął pojednawczo głową, mając nadzieję, że grota nie będzie zbyt
przerażająca.
– Woda jest nisko – powiedział rudzielec i zaczął schodzić w dół, rozstawiając szeroko nogi,
żeby dosięgnąć wystających kamieni. – Masz schody!
Za trzy minuty chłopcy byli na wyspie. Kiedy weszli na wzgórek, odczuli potrzebę
uwiecznienia swojej obecności. Nie miała to być flaga Union Jack, której i tak nie mieli, ale coś
nowoczesnego.
– Fajnie jest, nie?
Po chwili Carlton myszkował w otaczających zaroślach. W oddali widniały słupy wysokiego
napięcia, ciągnące się aż do zabudowań Fradley. Kilka sekund później zobaczyli startujący
samolot.
– Wielki, nie?
Carlton badał swoje nowe królestwo, obejmując je w posiadanie.
– Nie czujesz się wielki?
– Tak – wymamrotał Mark, zatykając nos, kiedy letni wiatr przywiał zapach znad rzeki.
Rozległ się łomot. Na most wjeżdżał pociąg.
– Chodź, odnajdziemy grotę – powiedział rudzielec, oddalając się w kierunku przeciwległego
brzegu.
Szli przez zarośla po nierównym terenie. Mark ostrożnie stawiał nogi, żeby nie pośliznąć się
i nie upaść na ostre kamienie.
– Kiedyś było tu trzęsawisko – powiedział, chcąc przerwać milczenie, które zapadło, gdy
samolot znikł w oddali. – Jedno wielkie bagno.
– O tak – przytaknął Carlton, odwracając się do Marka. – Kto ci o tym powiedział?
– Pan King, nasz nauczyciel geografii – odparł chłopiec, tracąc pewność siebie.
– Mówił, że...
– Gówno mnie to obchodzi. Jest takim samym draniem jak to całe stado bydła.
Gadają byle gadać, a i tak wszyscy im wierzą.
– Ciekawe, czy wyspa istniała, kiedy rozpościerały się tutaj te wielkie bagna – myślał głośno
Mark.
Lubił historię. Tylko ten przedmiot rzeczywiście go interesował.
– Założę się, że tak. Kawałek ziemi w wielkim morzu błota...
– Zamknij się, gówniarzu! – wrzasnął Carlton Smith. Po tej stronie nurt był spokojny.
Podobno woda ma tu dwadzieścia stóp głębokości. Rudzielec oparł się o skarpę.
– To tu. Podajmy sobie ręce, bo skarpa jest dosyć stroma.
Mark Garret spocił się ze strachu. Zmęczony uginał się pod ciężarem kolegi, którego
asekurował. Starał się nie oddychać zbyt ciężko, żeby nie dać Carltonowi powodu do docinków.
– Wszystko w porządku – powiedział Smith. Jego stopy znalazły oparcie. – Możesz
schodzić. Pomogę ci.
Jaskinia była płytka. Zwykły otwór po kamieniu, który, podmyty przez rzekę, obsunął się
i teraz leżał prawdopodobnie na dnie. Była na tyle obszerna, że...
Carlton Smith wrzasnął. Kiedy wszedł do jamy, poczuł na barkach dotyk zimnych palców.
Stanął twarzą w twarz z kimś zwisającym ze ściany. Matowe oczy, z których nawet śmierć nie
była w stanie usunąć strachu, wpatrywały się w chłopaka. Otwarte usta i zwisający siny język
tworzyły przerażający obraz.
Ubranie tego człowieka było porwane i popalone. Pod strzępami materiału było widać
głębokie rany, a na całym ciele czerwone strużki zastygłej krwi.
Przez kilka sekund Carlton wpatrywał się w doczesne szczątki Franka Westona.
Krzyczał przeraźliwie, aż wreszcie rzucił się do ucieczki. Biegł w kierunku rzeki, nie
zważając na ostre skały, które raniły mu skórę. Czarna śmierdząca woda przyjęła ciało chłopca
z radosnym pluśnięciem. Carlton próbował krzyczeć, ale lepka ciecz wdzierała mu się do gardła.
Zrozpaczony machał rękoma, starając się dopłynąć do brzegu. Na próżno. Rzeka wciągała
szamoczące się ciało. Nie miała w zwyczaju oddawać tego, co do niej należało. Czarna toń nie
puszczała ofiary, która wpadła w jej sidła. Na powierzchni wody pozostały tylko bąbelki.
Oniemiały Mark Garret zaczął uciekać. Panicznie rozglądał się za kimś, kto mógłby pomóc
jego koledze. Po raz ostatni spojrzał na Carltona. Jego ciało zostało porwane przez prąd.
Wytrzeszczone oczy na próżno wypatrywały pomocy.
Krzyk przerażenia został zduszony przez bezlitosną wodę. Ten widok pozostał na zawsze
w pamięci Garreta.
Mark zdawał sobie sprawę, że szoku Carltona nie wywołał upadek do rzeki.
Prawdziwa przyczyna tkwiła w grocie. Jakieś niewypowiedziane przerażenie czaiło się
w dziurze.
Mark biegł tak szybko, jak nigdy dotąd. Nie szukał już pomocy, która i tak była
niepotrzebna. Pragnął znaleźć się jak najdalej od śmierdzącej rzeki i wyspy, na której czaiło się
nieznane zło. Nie miał odwagi spojrzeć za siebie. Czuł czyjąś obecność. To coś było potężne
i ciągle szeptało, żeby uciekał. Kiedyś przeżył coś podobnego na lotnisku.
SZCZELINA
– To niemożliwe – szepnął Charles White. – Absolutnie niemożliwe. Przecież to nie mogło
się wydarzyć w ciągu tygodnia. Jednego tygodnia.
Bracia Warboys spoglądali na siebie, szukając odpowiedzi, dlaczego znaleźli się
w luksusowym pokoju hotelu „Angel Croft” na spotkaniu z tym dziwnym facetem.
Mógł to być oczywiście sen, nocny koszmar spowodowany nadchodzącym bankructwem,
znany jedynie kapitalistom, którzy pewnego pięknego dnia stracili wszystko.
Jednak fakty były przerażająco realne.
– Dwa DC-10 zostały skreślone – powiedział grobowym głosem White, wyciągając palec
w kierunku braci, jakby obarczał ich winą. – Sto czterdzieści siedem ofiar. Połowa hotelu
zniszczona, a Frank zamordowany. Nie mamy nic do gadania w naszym hotelu. Jezu Chryste, co
się dzieje? Ciało Westona znaleziono na małej wysepce trzy mile stąd. Policja twierdzi, że było
to znowu rytualne zabójstwo.
Jakiś psychopata morduje od czasu rozpoczęcia budowy. Do tej pory nikt nie potrafi go
złapać. I teraz jeszcze...
– Ta pieprzona szczelina na pasie startowym – powiedział Phil Warboys i spuścił głowę. –
Mogła powstać wskutek ruchów skorupy ziemskiej.
– Zdaniem ekspertów coś takiego spowodowałoby trzęsienie ziemi. Mielibyśmy rów
długości co najmniej piętnastu mil – powiedział Roger, oblizując spieczone usta.
– Przecież nikt nic nie słyszał i nie czuł. To cholernie dziwne, bo hotel i terminal są oddalone
zaledwie kilkaset metrów od pasa startowego. Zupełne szaleństwo. Możemy używać tylko dwóch
małych pasów.
– Prace mogą potrwać ze dwa miesiące. Firma remontowa jest w kiepskiej sytuacji
finansowej, a towarzystwo ubezpieczeniowe nie wypłaci odszkodowania, dopóki nie zbierze
wystarczających informacji w tej sprawie. A czy ktoś wie, ile to może potrwać? W tym czasie
prasa zrobi swoje. Ilość pasażerów już zmniejszyła się o pięćdziesiąt procent pod wpływem
bredni, że nasze lotnisko leży na starożytnym kręgu Druidów. Musimy teraz zrezygnować
z najważniejszych lotów. Nie mamy szans na znalezienie nowych inwestorów.
– W twoich ustach, Charlie, brzmi to jak zapowiedź końca – powiedział Roger, próbując
mimo wszystko zachować pogodną twarz. – Musimy przedsięwziąć drastyczne środki.
– Co masz na myśli? – zapytał Phil.
– Trzeba coś dzisiaj ustalić.
– Potrzebujemy czegoś spektakularnego – wyszeptał Phil. – Co przywróci zaufanie do naszej
firmy. Na przykład obniżka cen na trasie do Stanów Zjednoczonych.
– Za późno. Nie damy rady utrzymać niskich stawek. Nawet przez krótki okres.
– Może jakiś pokaz – Phil przygryzł wargi. – Ludzie zapomną o naszych niepowodzeniach.
Zorganizujemy powietrzny show. Zaangażujemy Red Arrows. To naprawdę świetni piloci.
– Dobry pomysł – powiedział zadumany Charles, zapalając papierosa. – Niestety, Red
Arrows odpada. Nie wystąpią u nas. Ale sam pomysł jest interesujący. Masz głowę na karku,
Phil. Najważniejsze, żeby pokaz był utożsamiany z naszą firmą.
Mamy przecież dobrych pilotów, a samoloty można wypożyczyć. Zrobimy pokaz walk
z okresu drugiej wojny. Kilka bombowców, grupa myśliwców nurkujących z nieba. To zrobi
wrażenie. Doskonały pomysł. Trzeba go tylko wprowadzić w życie.
Spotkanie dobiegło końca. White wiedział, że to finałowa rozgrywka. Musiał zagrać kartą
atutową, bo w przeciwnym razie lotnisko nie doczeka końca roku.
Kiedy bracia wyszli, usiadł w fotelu i nalał sobie kieliszek koniaku. Bez względu na koszta,
teoria dotycząca nieczystych sił musiała być obalona, a przynajmniej zapomniana.
Pomimo swego zdecydowania, Charlie gdzieś w głębi duszy obawiał się. To wszystko było
cholernie nielogiczne. Chociażby sprawa Franka. Nawet gdyby zwariował i podpalił pokój we
własnym hotelu, ktoś jednak pociął jego zwłoki. Po jaką cholerę Weston uciekał na wyspę? Przed
kim? Zbyt dużo znaków zapytania. Wielu ludzi straciło życie w dziwnych okolicznościach.
Katastrofy lotnicze zdarzają się na całym świecie. Ale dwa tragiczne wypadki maszyn z Fradley
nie wskazywały na zwyczajny zbieg okoliczności, zwłaszcza że wydarzyły się w ciągu tygodnia.
Może był to sabotaż, terroryści? Ale nikt przecież nie jest w stanie tak dokładnie wyliczyć
kursu, żeby maszyna uderzyła w hotel.
White nie potrafił tego zaakceptować, ale wydarzenia wskazywały na ingerencję sił
nadprzyrodzonych.
Charlie odciął końcówkę hawańskiego cygara i zapalił je. Po chwili pokój wypełnił się
przyjemnym zapachem dymu.
– Bombowce i Spitfire’y? Co w tym niezwykłego? Każdy przecież może pojechać do
Hendon i zobaczyć show, kiedy tylko ma na to ochotę – powiedział Lance.
– To przyciągnie tłumy – odparła Pamela. – Ludzie przyjdą na pewno. Szefowie nie będą
mieli odwagi prosić, żebyś brał w tym udział. Tego nie ma w twoim kontrakcie. Możesz
spokojnie odmówić.
– Ale ja tego chcę – powiedział dobitnie Lance.
– Chyba zwariowałeś!?
– Być może. Najważniejsze, że żyjesz. Gdybyś nie zachorowała, twoje ciało leżałoby na dnie
kanału z załogą i pasażerami.
– Wiem – powiedziała Pamela ze strachem, który powracał na myśl o wypadku. – Ale
przecież ci ludzie muszą sobie wreszcie zdać sprawę, że Fradley jest nawiedzone. Personel
wypowiedział się w zeszłym tygodniu. Lance, wynośmy się stąd, zanim nie będzie za późno.
– Po pokazie.
– Wiedziałam, że to powiesz – westchnęła Pamela. – Ten cholerny pokaz... Lance, boję się.
Wydarzy się coś strasznego, czuję to.
– Nic mi się nie stanie.
– Niby masz rację, ale... dlaczego nie chcesz zrezygnować? Przecież wiesz, że...
Debbie Lowe dobiegała trzydziestki. Była atrakcyjną kobietą, chociaż mogła się bardziej
starać. Mężczyźni nie interesowali się nią zbytnio. Była chyba za stara. Wybrała taki styl życia,
żeby sama sobie być szefem. Mężczyźni oferowali tylko seks. Chcieli dominować, czego ona nie
akceptowała. Tylko wuj Hartley był inny. W szkole potrafił utrzymać dyscyplinę, ale w domu był
spokojny i wyrozumiały. Później zmienił się pod wpływem lotniska we Fradley. Denerwował się,
że co kilka minut startują samoloty, które zagłuszają wszystko. W końcu stało się to jego obsesją.
Nie tylko Hartley cierpiał z powodu lotniska, wszyscy mieszkający w promieniu pięciu mil od
Fradley chcieli tylko spokoju.
Debbie uśmiechnęła się do siebie, idąc piaszczystą ścieżką w kierunku żółtego datsuna
zaparkowanego obok ulicznej latarni. Zdecydowała się opuścić miasteczko właśnie z powodu
lotniska. Jej nowa praca była wyzwaniem, czymś na co długo czekała. Nie miała zbyt wielkich
szans na oszałamiającą karierę, chyba żeby pracowała na lotnisku. We Fradley było dużo roboty.
Lokalne dzienniki były przepełnione ogłoszeniami, ale żadna oferta nie wydawała się
wystarczająco atrakcyjna. Ze względu na lotnisko i ostatnie katastrofy. Ludzie dostawali nerwicy
i wynosili się stąd jak najszybciej. Atmosferę zagrożenia potęgowały jeszcze tajemnicze
morderstwa. W takiej okolicy praca była niemożliwa.
Debbie zdecydowała, że wyjeżdża, zanim wsiadła do samochodu. Nazajutrz znajdzie się
daleko od tego wszystkiego. Nie myślała o powrocie. Przynajmniej w najbliższym czasie. Jutro
będzie w swoim domu, w Londynie i wróci do pracy.
Żałowała, że spędziła tak mało czasu z wujem, u którego mieszkał teraz pan Kaufmann,
dziwny człowiek o zamglonym spojrzeniu. Wydawało się, że ciągle jest nieobecny i zatopiony
w swoich myślach. Debbie nie wiedziała, gdzie pracuje.
Jakiś śledczy, detektyw? W każdym razie musiał dobrze zarabiać. Niestary, około
czterdziestki, nie mógł być jeszcze na emeryturze. Prawdopodobnie miał dodatkowe dochody,
skoro mógł pracować na pół etatu. Pozwalały mu one prowadzić ekscentryczny tryb życia.
Kiedyś Debbie przypadkowo otworzyła drzwi gabinetu wuja i zobaczyła, że pan Kaufmann,
całkowicie nieświadomy jej obecności, stoi oparty o kuchenkę gazową.
– Z pewnością są tam jakieś siły oddziałujące na psychikę człowieka – mówił z głębokim,
południowym akcentem. – Musisz zatrzymać się tam, gdzie wyczujesz strumień życia. A teraz
pytam, dlaczego ten teren jest całkowicie przesiąknięty starożytnym złem?
– Powiedz mi – odparł Hartley, dając dyskretny znak Debbie, żeby usiadła i nie przerywała
gościowi.
– To dwa przyciągające się bieguny. Zło przyciąga zło – powiedział Kaufmann z błyskiem
w oczach. – Ale współczesne zło nie może być zastąpione przez starożytne. Obie siły będą ze
sobą walczyły, aż któraś przegra. Weź na przykład port lotniczy New Phoenix na pustyni
w Arizonie. Najbardziej nieodpowiednie miejsce na lotnisko. Góry i pustynia. Kiedyś nikt tam
nie mieszkał oprócz Apaczów, którzy z głodu schronili się potem w rezerwacie. Pół wieku
później powstało tam miasteczko, które bardzo szybko się rozbudowywało. Osadnicy chcieli
szybko się wzbogacić. Niektórzy osiągnęli to kosztem innych. Był tam kiedyś cmentarz
Apaczów, a ludzie nazwozili różnego sprzętu i zaczęli kopać. Zbezcześcili uświęcone miejsce.
Budowniczowie lotniska dobrze o tym wiedzieli, ale mieli wszystko gdzieś. Ignorowali
ostrzeżenia. Teraz wszyscy płacą za ich głupotę.
– Powiedz, co się stało – omal nie krzyknął zaciekawiony Hartley, pochylając się nad stołem.
Twarz miał bladą, wpatrywał się w gościa.
– Wielu ludzi ogłuchło – odrzekł ze śmiechem Kaufmann. – Mniej więcej sześćdziesiąt
procent mieszkańców New Phoenix nie słyszy. Ale nie myśl, że wyciągnęli z tego wnioski
i opuścili miasto. Żyją dalej w przeświadczeniu, że wszystkiemu winien jest hałas. Wkrótce
miasto będzie należało do głuchych i do duchów Apaczów.
– To samo może się wydarzyć we Fradley? – zapytał przestraszony Hartley.
– Trudno ocenić, jaką formę przyjmie to oddziaływanie – odparł Kaufmann, obracając się do
Debbie. – Chyba śmierć nie jest w stanie zaspokoić kapłanów starożytnej religii. Żądają więcej.
Będą chcieli dusz tych, którzy zbezcześcili ich święte miejsce.
– Bert, to moja kuzynka, Debbie – powiedział po chwili Hartley, oblizując spieczone usta.
Był zadowolony, że może zmienić temat rozmowy.
– Miło mi – Kaufmann wrócił do rzeczywistości. – Mam nadzieję, że nie pracujesz we
Fradley.
– Nie, w żadnym razie – odparła z uśmiechem dziewczyna. – Jutro wracam do Londynu, do
mojej pracy.
– Musisz być rozsądną kobietą. W dzisiejszych czasach nawet wieśniacy nie są bezpieczni.
Fradley jest tego najlepszym przykładem. Większość tutejszych mieszkańców jest nieświadoma
losu, jaki szykują im kapłani starożytnej religii. Wkrótce będzie za późno na jakiekolwiek
działanie. To samo stało się w New Phoenix.
– Nic nie da się zrobić? – zapytał błagalnym tonem Hartley.
– Lotnisko powinno zostać zamknięte. Tego chcą duchy. Jak dotąd, ich żądania były
lekceważone.
– To jedyna rzecz, której nie osiągniemy. Próbowałem już wszystkiego. Bez skutku.
– W takim razie nie ma nadziei dla tych, którzy tu pozostaną – powiedział poważnie
Kaufmann. – Pojadę jeszcze raz do New Phoenix, chociaż obawiam się, że marnuję czas. Nie
spocznę, dopóki nie będę całkowicie przekonany, że nie uda się ocalić tych ludzi. Wtedy
pozostanie tylko modlitwa do Wszechmogącego, żeby zbawił ich dusze. Nic jednak nie ocali im
życia.
– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziała Debbie, podnosząc się z krzesła i zakładając
kurtkę. – Macie jeszcze dużo spraw, a ja muszę się pakować. Spotkamy się, wuju, na Boże
Narodzenie.
Podeszła do Hartleya i pocałowała go w policzek. Potem odwróciła się do Kaufmanna
i wyciągnęła rękę.
– Do widzenia panu. Mam nadzieję, że wszystko zakończy się szczęśliwie, tu i w New
Phoenix.
– Prawdę mówiąc, wątpię – odpowiedział, delikatnie ściskając dłoń Debbie. – Nie ma żadnej
szansy. Lotnisko nie zostanie zamknięte. Muszę jednak spróbować, zanim wrócę do New
Phoenix.
Pomimo swego dziwactwa, Kaufmann był sympatycznym człowiekiem. Debbie myślała
o nim, jadąc w kierunku lotniska. Kilka mil dalej ujrzała światła pasa startowego, odbijające się
na nocnym niebie. Zadrżała, przypominając sobie słowa Kaufmanna.
Bardziej niż życia pragną ich dusz.
Wioska pozostała daleko w tyle. Debbie wjechała w roślinny labirynt. Wysoki, bujny
żywopłot tworzył nad drogą ciemny tunel. Mogła liczyć tylko na reflektory datsuna.
Nagle zobaczyła człowieka z podniesionym kciukiem. Odruchowo nacisnęła hamulec.
Zazwyczaj nie woziła autostopowiczów, ale tym razem coś ją zatrzymało. Nie zdawała sobie
z tego sprawy. Do samochodu podszedł mężczyzna i nacisnął na klamkę. Debbie pochyliła się
nad kierownicą i zwolniła blokadę drzwi.
– Ledwo pana zauważyłam – wydusiła z siebie, siląc się na uśmiech.
Nie powinna się zatrzymywać. Miała jeszcze czas nacisnąć gaz i uciec. Byłaby to
najrozsądniejsza decyzja, ale nie zrobiła tego.
Mężczyzna siedział już w środku. Drzwi zamknęły się z metalicznym trzaskiem.
– Dziękuję – powiedział po chwili nieznajomy.
Patrzył ciągle przed siebie, tak że Debbie widziała tylko jego profil. Wysoki kołnierz
ciemnego płaszcza zakrywał połowę twarzy. Dziewczyna zastanawiała się, dlaczego ten człowiek
nosi ciężki płaszcz w parną, letnią noc. Trudno było określić jego wiek, nie był ani zbyt młody,
ani stary. Na oko miał czterdziestkę. Wiek był bez znaczenia. Debbie wrzuciła bieg i powoli
ruszyła.
Jechali w milczeniu. Z wielu powodów nie rozpoczęła rozmowy. Chciała się czegoś o nim
dowiedzieć, ale bała się pytać. Kim jesteś? Skąd pochodzisz? Dokąd jedziesz? Pytania same
cisnęły się do ust, ale nie chciała być wścibska.
Milczenie zaczęło męczyć. Debbie czuła, że musi coś powiedzieć. Obcy mężczyzna
nie ułatwiał jej zadania. Chyba nie pochodził z wioski, bo wtedy nie zatrzymywałby
samochodu na odludziu. Ciągle myślała o wiosce, ale przecież było to już małe miasteczko.
Nieznajomy jechał prawdopodobnie na lotnisko. Od kiedy we Fradley powstał port lotniczy,
wydawało się, że każdy tam zmierza.
Nagle Debbie zdała sobie sprawę, że coś nie gra. Było zbyt ciemno. Znajdowała się
niedaleko lotniska, a nie widziała jego świateł. Co się tam stało?
– Lotnisko – wyszeptała, zwalniając do dziesięciu mil na godzinę. – Nie... nie widzę go.
Nieznajomy uporczywie wpatrywał się przed siebie.
– Chyba powinniśmy wysiąść i rozejrzeć się – powiedział monotonnym głosem.
Już chciała odpowiedzieć, gdy nagle zauważyła, że droga niespodziewanie się kończy.
Nawierzchnia była porozbijana, jakby robotnicy drogowi roztrzaskali ją młotem pneumatycznym.
To było jeszcze do przyjęcia, ale rosnące w dziurach krzaki całkowicie ją zaskoczyły.
– Chyba... źle skręciliśmy – powiedziała niezbyt pewnie, starając się znaleźć logiczne
rozwiązanie przygody.
Siedzący obok mężczyzna milczał. Nie wykonał żadnego ruchu. Usta Debbie wyschły, prawa
ręka trzymała kierownicę, a lewa wrzuciła wsteczny bieg.
Samochód ruszył do tyłu. Było zbyt ciemno, żeby mogła coś dojrzeć i dlatego co chwila auto
ocierało się o żywopłot. Wstrząs. Bok wozu uderzył w coś twardego. W panice Debbie wyłączyła
silnik. Otworzyła drzwi i tylko refleks uratował ją przed upadkiem.
Tylne koła samochodu wpadły do jakiegoś rowu i wisiały w powietrzu. Było oczywiste, że
sami nie wyciągną auta. Potrzebny był traktor albo silny samochód.
Była bezradna. Chciała okładać pięściami dach datsuna, kopać jego drzwi, krzyczeć,
przeklinać, wreszcie upić się do nieprzytomności. Byłoby to najgłupsze rozwiązanie, a poza tym
nie miała żadnego alkoholu. Wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy. Modliła się, żeby otworzyć
je i zobaczyć światła lotniska.
Niestety. Oprócz reflektorów samochodu nic nie rozpraszało mroków nocy.
Ogarniała ją bezkresna ciemność. Boże, gdzie to cholerne lotnisko!?
Przypomniała sobie o milczącym towarzyszu podróży. Siedział w samochodzie oświetlony
światłem tablicy rozdzielczej. Wpadła w złość. Nie dość, że nie raczył wyjść na zewnątrz, to
jeszcze siedzi w pasach bezpieczeństwa.
– Utknęliśmy na dobre – powiedziała, nie kryjąc rozdrażnienia. – Samochód opiera się na
podwoziu, więc niech pan łaskawie wysiądzie.
Niezgrabnie przesunął się na drugie siedzenie i wygramolił się przez otwór w dachu. Nie był
zbyt wysoki, jakieś pięć stóp i pięć cali. Jego płaszcz był kilka numerów za duży. Gapił się na
Debbie i mamrotał coś pod nosem.
– Musimy wezwać pomoc. Należę do AA, więc potrzebuję tylko budki telefonicznej.
Nie wiem, dokąd iść, bo jest cholernie ciemno. Nawet lotnisko nie jest oświetlone. Może pan
wie, gdzie jesteśmy?
– Chodź ze mną – powiedział nieznajomy i wyciągnął rękę. – Trzymaj się blisko mnie
i stąpaj ostrożnie. Ziemia jest zdradliwa.
Jego dłoń była zimna. W pierwszym odruchu chciała się wyrwać i uciec, ale poszła za
dziwnym mężczyzną.
Czuła do niego nieokreślony wstręt, ale gdyby nie on, zostałaby sama w przerażającej
ciemności i ciszy. Chciała iść za nim w pewnej odległości, ale przyciągnął ją bliżej. Jego ubranie
czuć było stęchlizną, jakby przez dłuższy czas wisiało gdzieś bez dostępu powietrza.
Dookoła panowała absolutna cisza. Tylko kroki rozbrzmiewały w ciemnościach.
Wszędzie leżały kamienie i nic nie wskazywało na to, że kiedyś wyjdą na drogę.
Zastanawiała się, czy jej towarzysz jest tego świadomy.
Światła samochodu znikły. Wtedy Debbie przypomniała sobie, że zapomniała je wyłączyć.
Zanim nadejdzie pomoc, akumulator całkowicie się rozładuje. Wóz stoi daleko od miejsca, gdzie
mogłaby uzyskać pomoc. Potrzebowała tylko telefonu.
Szli już około dwudziestu minut. Ciemność nie ustępowała. Obcy dwa razy podtrzymał
Debbie, kiedy się potknęła, ale również pchnął mocno, kiedy nie chciała iść. Pomyślała, że
dobrze zna teren. Nocny potwór.
Zatrzymał się tak gwałtownie, że dziewczyna wpadła na niego. Złapała go za ramię. Lęk
przerodził się w przerażenie.
– Gdzie jesteśmy? Na litość boską, gdzie jesteśmy?
– Na miejscu przeznaczenia – odpowiedział grobowym głosem.
Debbie odebrała to jak pozbawione emocji twierdzenie. Nieznajomy nie reagował na jej
strach.
– Nie. To nieprawda! – wrzasnęła. – Nie ma tu żadnej budki telefonicznej, żadnych świateł.
Ciągle tkwimy w próżni.
– Jesteś tu, gdzie miałem cię przyprowadzić – odparł twardo mężczyzna. – Kiedyś to miejsce
poświęcono wszystkim mieszkańcom tego kraju. Potem przyszli wrogowie, którzy zniszczyli
nasze świętości w imię własnych bluźnierczych celów. Po raz pierwszy dokonali tego najeźdźcy
zza morza. Zajęli i splądrowali nasz kraj. Było to wiele wieków temu. Dzisiaj historia się
powtórzyła. Prosiliśmy bogów, żeby dali znak, czy nadal nam sprzyjają. Dzisiejszej nocy
otrzymaliśmy odpowiedź.
Rozdarli ziemię, pozostawiając szeroką otchłań. Chcieli, żeby zobaczyli to nasi wrogowie.
Na dnie przepaści leżą ciała najeźdźców, ale zemsta nie została spełniona. Bogowie zażądali od
nas, kapłanów, złożenia w ofierze dziewicy. Na chwałę starej religii.
– Jesteś chyba szalony, ale ja też. W przeciwnym razie byłabym na lotnisku.
– Bogowie chcą dziewicy. Kiedyś żądali tego samego i została rzucona w otchłań.
Leżała pomiędzy ciałami wrogów i męczyła ich widokiem nieskalanego ciała. Rano kruki
przyleciały na ucztę. Z tobą będzie podobnie.
– Nie! – jęknęła, próbując uwolnić się z jego uścisku. – Jak śmiesz! Pozwól mi odejść.
Debbie zaczęła go kopać po nogach, ale bez skutku. Mężczyzna zdawał się nie odczuwać
bólu.
– Jeszcze raz poprosiliśmy bogów o pomoc, a oni znów rozwarli ziemię. Szczelina jest
wprawdzie mniejsza, ale powstrzymała profanację świętego miejsca. Musimy podziękować
bogom...i dać im jeszcze jedną dziewicę.
Debbie zaczęła walczyć. Gryzła, kopała, ale nie była w stanie obronić się przed lodowato
zimnymi palcami. Po chwili zerwano z niej ubranie. Poczuła chłód letniej nocy. Jej nagie ciało
drżało. Ze skrępowanymi rękoma popychano ją do przodu.
Próbowała cofnąć się kilka kroków, ale już przy pierwszym, jej stopa zawisła w powietrzu.
Nie miała wątpliwości, że stoi nad brzegiem przepaści, w którą ma być zepchnięta.
– Nieee! – krzyknęła.
– Woli bogów nie można odrzucić – zabrzmiał niski głos. – Chcą dziewicy i dostaną ją.
– Nie jestem dziewicą!
Kłamstwo było ostatnią deską ratunku. W tym tragicznym położeniu przypomniała sobie
Judasza. Poczuła wstyd i poniżenie. Wpojono jej moralność chrześcijańską.
Kłamstwo było grzechem.
– Kłamiesz! – syknął nieznajomy. – Jesteś ciągle panną, a to wystarczy.
Spadała. Płynęła. Już nie krzyczała. Starała się modlić, ale przychodziło to z trudem. Mijała
w głowie okropny zamęt. Przed oczyma pojawiła się śmierć. Umysł przestał pracować. Debbie
zapadała się w ciemność.
Przedstawiciele towarzystwa ubezpieczeniowego i Reece Lingen spoglądali przerażeni
w głąb szczeliny. Na dnie leżało ciało kobiety. Nie było na nim śladów przemocy. Jej głowa była
zwrócona w ich stronę. Wykrzywione usta przypominały uśmiech. Tylko w oczach zastygł
strach.
Starzy bogowie zostali zaspokojeni. Przyjęli ofiarę. Debbie zapłaciła najwyższą cenę za
swoje dziewictwo.
POWIETRZNY ATAK
Dzień otwarcia, trzydziestego września.
Słońce świeciło mocno, ale nie było zbyt gorąco. Błękitne niebo tylko na zachodzie pokryło
się chmurami. Lekka bryza zwiastowała zmianę pogody, ale zanim zacznie padać deszcz,
impreza się skończy.
Już od dziesiątej terminal zaczął wypełniać się widzami. Od płyty lotniska odgradzały ich
biało-czerwone barierki. Wszyscy wytężali wzrok bądź patrzyli przez lornetki, żeby zobaczyć,
gdzie rozbiła się dakota. Jednak służby porządkowe bezbłędnie wykonały robotę. Teren był
całkowicie uprzątnięty. Mimo to gazety ciągle trąbiły o wypadku.
Na początku pokazu dwa odrzutowce HS-125 wykonały krótki lot. Nic specjalnego, zwykła
reklama szkoły pilotów.
Potem na trzecim pasie startowym pojawił się stary samolot. Był to przemalowany
i gruntownie przebadany mosqito. Jakby przed chwilą opuścił taśmę fabryczną.
Skonstruowany z balsy oraz brzozy pokrytej impregnowanym płótnem był uważany za cud
techniki podczas drugiej wojny światowej. Lekki i bardzo zwrotny mógł być używany do
różnorakich zadań. Był samolotem myśliwskim, bombowym i zwiadowczym.
W 1942 roku RAF posiadał tylko kilkanaście takich maszyn, ale wkrótce wiele batalionów
lotniczych wyposażono w te samoloty.
Nie była to jedyna atrakcja dnia. Po chwili na pas wytoczono inne samoloty, a wśród nich
pięć spitfire’ów. Ubrani w kombinezony i ciężkie buty mechanicy dokonywali ostatnich
poprawek. Nastrój wojny został doskonale zrekonstruowany.
Lance Evans i Rób Morton wysiedli z treningowych HS-125 i udali się do kantyny.
Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że nie idą razem. Trzymali się w odległości
piętnastu jardów od siebie.
W spektaklu grali podobne role. Na początku dwudziestominutowy lot odrzutowymi
samolotami treningowymi, a po piętnastu minutach przerwy, spitfire’ami. Mieli wystartować jako
eskadra i pokazać swoje umiejętności w pilotażu prymitywnych maszyn. Dyrekcja chciała, żeby
wykonali pozorowany atak na formację stojących na ziemi bombowców, ale piloci odrzucili
pomysł, uznając go za zbyt ryzykowny.
Mieli tylko pokazać publiczności stare samoloty w locie. Nic więcej.
Pamela Bridges siedziała na drugim piętrze wieży kontrolnej, skąd obserwowała lotnisko.
Biuro Stapleforda było, tuż obok. Dziewczyna nie wiedziała, czy ktoś tam jest. Przez kilka dni
była chora i jeszcze nie upewniła się, czy wieści o jego szaleństwie były prawdziwe. Gdyby to
była prawda, Pamela nie okazałaby zdziwienia. Tutaj wszyscy mieli prawo zwariować.
Zaczęła żuć gumę w obronie przed frustracją, która zżerała ją jak nowotwór. Po chwili
pojawił się Evans. Maleńki punkcik po przeciwnej stronie pasa startowego.
Chciała go ostrzec, ale nie wiedziała przed czym. Mówienie o sprawach tak ulotnych nie
miało sensu.
Pamela żywiła znikomą nadzieję, że już niedługo stąd wyjadą. W piątek definitywnie kończą
z Fradley. Na zawsze. Wczoraj oboje napisali podania o zwolnienie z pracy. Nie oni jedni.
Godzinę temu dziewczyna zaniosła wnioski do kadr. Pamela modliła się, żeby nie było za późno.
Wprawdzie Reece Lingen nie mógł prośby odrzucić, ale...
Fradley było obecnie obsługiwane przez szkielet załogi. Jeśli proces redukcji będzie
postępował w takim tempie, pod koniec października zabraknie personelu.
Władze będą zmuszone jakoś temu zaradzić. Zanosiło się na zamknięcie lotniska ze
względów bezpieczeństwa. A jeśli to się stanie, Druidowie wygrają.
Lance pogrążył się w myślach. Same rozterki. Nie mógł żyć bez latania. A jednak Pamela
zmusiła go do odejścia. Zrobił to tylko dla niej. Nie wyobrażał sobie życia bez niej. Nie miał też
dokąd pójść.
Pamela także rozmyślała. Bała się, że po udanym show jej chłopak wycofa podanie.
Jeśli to zrobi, ona postąpi tak samo. Nie mogą się rozstać. Jeżeli tak musi być, niech będą
przeklęci, na wieki uwięzieni we Fradley.
W pewnej chwili dziewczyna stwierdziła, że zaczyna myśleć katastroficznie.
Postanowiła wziąć się w garść. Nie mogła pozwolić, żeby atmosfera tego miejsca
doprowadziła ją do rozstroju nerwowego. Spojrzała na lotnisko. Rób Morton prowadził właśnie
pilotów do maszyn. Wypatrywała Evansa. Był tam, gdzie spodziewała się go zobaczyć, na
samym końcu. Nawet dzisiaj potraktowali go jak dzieciaka. Pamela pocieszała się, że po raz
ostatni.
Wsiadają! Samoloty różniły się tylko numerami na skrzydłach, ale w powietrzu i ta różnica
przestanie istnieć. Samoloty będą samolotami, a ich piloci robotami bez twarzy.
Nastała chwilowa cisza. Mechanicy dokonywali ostatnich poprawek, wymieniając uwagi
z pilotami. Wydawało się, że ci ostatni chcą jak najdłużej pozostać na ziemi. Strach ogarniał
wszystkich. Po kilku minutach w głośnikach rozległ się niewyraźny głos. Pamela zamarła.
Dźwięk wydobywający się z wielkich tub przypominał ogień karabinów maszynowych. Coś się
działo ze sprzętem.
– Lance, nieee...! – krzyknęła Pamela.
Za późno. Samoloty poderwały się do lotu. Po chwili były w powietrzu. Morton na czele,
a za nim cztery maszyny wyglądające jak złe osy, które ktoś odegnał od jedzenia. Powietrze
wypełniał jazgot silników, a smugi dymu znaczyły drogę.
Pamela obserwowała widowisko, nerwowo zaciskając palce. Starała się rozpoznać pięć
niewielkich punktów na niebie, ale było to niemożliwe. Spojrzała na zegarek. Za piętnaście minut
będzie po wszystkim. Pozostanie kilka dni rutynowej pracy. A w piątek już koniec. Na szczęście.
Dziewczyna zamknęła oczy, życząc sobie otworzyć je dopiero tego dnia.
Lance Evans prowadził swoją maszynę jak po sznurku. Starał się odprężyć i zrelaksować, ale
nie było to możliwe w tak prymitywnym samolocie. Brak skomplikowanej, lecz potrzebnej
aparatury, która zapewniała bezpieczeństwo i informowała o wszystkim z wyjątkiem prognoz
wyborczych, działał stresujące.
Jeśli coś się zepsuje, pilot jest bez szans. Bohaterowie ostatniej wojny rzeczywiście ciężko
pracowali na swoje odznaczenia.
Procedura lotu była mocno zakodowana w jego umyśle. Oczekiwano, że uczestnicy pokazu
dokładnie wykonają plan. Za Mortonem podążał Jim Connors. Ta dwójka nadawała tempo. Mieli
zrobić trójkąt nad pobliskimi miasteczkami, lecąc przez Andersen i Leghorn. Trzecim
wierzchołkiem było Fradley. Na samym końcu powinni rozdzielić się i wykonać kilka akrobacji.
Wszystko wydawało się dziecinnie proste. Nie mogło się nie udać.
Nagle coś dziwnego zwróciło uwagę Lance’a. Morton zwolnił i zaczął schodzić w dół.
Chłopak był bezradny. Plan zakładał, że będą wykonywać to, co dowódca. Ten stary dureń chyba
wszystko zapomniał, chociaż pokaz zbliżał się do końca.
Lance poczuł się dziwnie. To nawet zabawne mieć świadomość, że na tobie spoczywa wzrok
tłumów i grubych ryb. White i bracia Warboys nie wybaczyliby, gdyby coś spieprzył. Na
szczęście leci ostatni raz. Chciał nawalić, ale to odbiłoby się na jego reputacji.
Rób Morton niespodziewanie zaczął się zbliżać do Evansa. Był coraz bliżej, niebezpiecznie
blisko. Cholerny idiota leciał prosto na niego. Za chwilę nastąpi zderzenie.
Nagle Lance zrozumiał, że Morton z pełną świadomością szuka śmierci.
Zadziałał instynktownie. Każdy nerw jego ciała przekazywał do mózgu informację
o zagrożeniu. Paraliżował go strach. Z trudem panował nad maszyną, modląc się jednocześnie,
żeby Connors zrozumiał go i wyminął.
Spitfire Mortona spadał jak sęp na ofiarę. Lance spojrzał do tyłu. Rób leciał prostopadle
w dół, kierując się na niego. Jezu Chryste, wariat!
Evans wykonał jedyny manewr, który dawał nadzieję na ratunek. Gwałtownie poderwał
samolot w górę. Jego koledzy rozproszyli się, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. Wydawało mu
się, że słyszy staccato karabinów maszynowych.
Potrząsnął głową. Jego życie zależało tylko od tego, czy będzie jasno myślał.
Trzy pozostałe samoloty zataczały kręgi, obserwując powietrzną walkę. Piloci nie wiedzieli,
co począć. Zamki karabinów były puste, ale nawet gdyby było inaczej, nie mieli prawa strzelać.
Lance obmyślał strategię, ale nie było to łatwe zadanie. Podczas wojny piloci byli uzbrojeni.
On znajdował się w dużo gorszej sytuacji. Nie mógł czekać, aż Mortonowi skończy się paliwo,
bo ten wariat chciał go po prostu staranować. Jego jedyną bronią był bezpośredni kontakt
z celem, a to oznaczało śmierć obu pilotów. Typowy japoński kamikadze.
Lance liczył tylko na to, że jakoś uda mu się wylądować. Musiał to zrobić niespodzianie, bo
inaczej Rób przetnie mu drogę. Na razie uciekł w chmury, chcąc go zgubić. Nawet jeśli nie uda
się tego zrobić, nabierze wysokości i mając większą prędkość, ucieknie temu samobójcy.
Kilka sekund później zdał sobie sprawę, że może liczyć tylko na siebie. Żaden z kolegów nie
pomoże mu zgubić Mortona, bo nikt nie wie, co się dzieje. Piloci obserwowali tylko ten
dziwaczny pojedynek i czekali na lądowanie.
W pewnej chwili przerażające zimno przeszyło ciało Lance’a. Strach. Wiedział teraz, co
czuli angielscy lotnicy ścigani przez Niemców i Japończyków.
Podświadomość mówiła, że to koniec, że trzeba czekać, aż samolot zacznie spadać na ziemię,
znacząc swój śmiertelny kurs smugą dymu.
Evans był zrezygnowany. Chciał, żeby wszystko się skończyło. Nagła myśl przeleciała przez
głowę. Pamela! To było to. Potrzebował pretekstu, żeby wyzwolić się z marazmu i zacząć
działać. Wyrównał lot. Był gotowy. Ponownie wydało mu się, że słyszy karabiny maszynowe.
Rób Morton skrzywił Się oślepiony słońcem. Policzył atakujące go samoloty.
Cztery. Nie mógł dojrzeć swastyk, ale wiedział, że to Niemcy. Trzy maszyny utrzymywały
dystans. Były gotowe do szybkiej ucieczki. Wrogowie także nie mieli amunicji. Przy odrobinie
szczęścia mógł zmusić jednego do lądowania na polu.
Rób przetarł gogle rękawicą. Nie widział zbyt wyraźnie, ale mimo to czuł się doskonale.
Gorączka bitwy porwała go. Trzeba ją szybko zakończyć.
Przygotował się do długiego nurkowania. Przez chwilę starał się przypomnieć sobie, gdzie
jest, ale zaniechał tego. Musi dopaść ten pieprzony samolot, zanim koledzy zdecydują się mu
pomóc. Oszuka ich. Znał tylko jeden sposób. W dół!
Lance Evans zobaczył Mortona dokładnie nad głową. Wiedział, że ten wariat zaraz położy
maszynę w skręt i zacznie nurkować.
Chciał go dopaść, a Lance wciąż nie wiedział, dlaczego. Rozluźnił się tylko i czekał.
Najpierw uderzył go cień samolotu. Wyglądał niczym sęp spadający na upatrzoną ofiarę.
Lance pchnął drążek z całej siły. Po chwili spadali jak dwa kamienie.
Zdesperowany chłopak próbował za wszelką cenę kontrolować lot, ale kiedy chciał wykonać
manewr, usłyszał jakieś zgrzyty. Bał się cokolwiek robić. Leciał prosto na wieżę kontroli lotów.
Przed nim rozpościerał się pas startowy. Dwójka, może trójka. To nie było istotne. Śmignął kilka
stóp nad dachem budynku. Schodził coraz niżej, zwalniał.
W tym momencie poczuł, że goniący go samolot wbija się w kadłub jego spitfire’a.
Przez chwilę maszyny leciały złączone w śmiertelnym uścisku. Ziemia zbliżała się
w zastraszającym tempie. Lance’owi zdawało się, że widzi szczelinę, ale pewnie był to tylko
cień.
Kiedy samoloty dotykały ziemi, Evans niczego nie czuł. Stracił przytomność. Jego organizm
nie chciał walczyć, miał dość.
Wozy strażackie i ambulanse ruszyły natychmiast w kierunku stosu pogiętych blach, które
zaczynały się palić. Nadchodziła pomoc, ale ofiary nie były tego świadome.
PTAK ŚMIERCI
Pamela zasłabła. Dwadzieścia tysięcy widzów zamarło z okrzykiem przerażenia na ustach.
Masowa histeria niczym przypływ morza ogarnęła widzów. Hałas zagłuszył syreny karetek
pogotowia.
A jednak stało się. Dziewczyna wiedziała, że tak będzie. Kilka sekund osłupienia i wybuch
płaczu. Nic nie widząc, Pamela ruszyła w kierunku wyjścia. Wszędzie były tłumy ludzi. Chciała
wsiąść do windy, ale została powstrzymana przez żywą masę. Każdy robił co innego. Jedni
krzyczeli, drudzy płakali, a wszyscy pchali się do wyjścia. Nie miało to żadnego sensu.
Kiedy minął szok, Pamelę porwał potok ludzkich ciał. Została wchłonięta przez panikujący
tłum. Wszyscy chcieli w jednej chwili wydostać się na zewnątrz. Nie ze strachu, ale czując
dziwną żądzę, by ujrzeć rozgruchotane szczątki, zanim zostaną strawione przez ogień.
Pamela rozpychała się jak mogła. Kopnęła jakiegoś Murzyna, który trzymał ją kurczowo za
ramię. Nienawidziła tych ludzi. Nikt nie interesował się losem pilotów, tłum był jedynie żądny
sensacji. Dziewczyna była pewna, że jednym z nich był Lance. Pragnęła dostać się do niego
i zobaczyć, czy żyje. Niestety, na drodze stanęły kordony policji. Tłum nadal napierał. Pamela
pomyślała, że jeśli nie wydostaną Lance’a z płomieni, jakoś się przedrze i spłonie razem z nim.
Chciała umrzeć na pasie startowym numer jeden.
Wyciągnęli go. Pameli wydawało się, że trwało to całą wieczność. Tłum zepchnął ją do tyłu.
Nie dlatego, żeby ktoś o nią się martwił, ale żeby nie stracić fascynującego widowiska.
Dziewczyna walczyła o każdą stopę ziemi. Desperacja dodawała sił. W pewnej chwili Pameli
udało się przebić przez falujący tłum i z trudem dotarła do barierki. Dalej iść nie mogła.
Policjanci i ochrona uformowali kordon, którego nie sposób było rozerwać. Byli zdecydowani
użyć pałek, gdyby zaszła taka potrzeba.
– Muszę się tam dostać! – krzyczała zdesperowana Pamela. – Przepuście mnie!
Na jej barkach zacisnęły się silne dłonie. Dwóch mężczyzn odciągało ją do tyłu.
– Głupia dziwko! – wrzeszczał jeden. – Gdzie się pchasz!
Drugi wykręcił jej nadgarstki. Zawyła z bólu. Osaczona dziewczyna straciła ochotę do walki.
Zdała sobie sprawę, że wysiłek jest daremny. Prawdopodobnie Lance nie przeżył. Nikt nie mógł
ocaleć w kupie płonącego żelastwa.
Nagle zauważyła, że dwóch umundurowanych mężczyzn niesie nosze w kierunku
ambulansu. Pod białym prześcieradłem ktoś leżał. Dziewczyna widziała wszystko, ale nadal nie
mogła zrozumieć, co się dzieje. Umysł nie pracował tak, jak chciała. Stojący obok ludzie
rozmawiali cicho.
– Mają jednego z nich...mają jednego z nich...jednego z nich.
Mózg przyjął informację, ale przetworzenie jej zajęło trochę czasu.
Mają jednego z nich, więc ktoś przeżył to piekło.
Pamela wyrwała się z rąk mężczyzn i gwałtownie zaczęła się przepychać w kierunku
barierki. Wpatrywała się w zalany słońcem pas, próbując rozpoznać ludzi w dymie płonących
szczątków. Widziała, jak ładowano nosze do samochodu, który chwilę później ruszył z piskiem
opon. Dym przesłonił widoczność.
„Boże, pozwól mi wiedzieć. Muszę wiedzieć, kto to”.
Niestety, tego nie wiedzieli nawet ci, którzy stali najbliżej. Trzeba było czekać.
Nazwiska zostaną ujawnione najbliższej rodzinie. Cholerny, oficjalny żargon.
Jezu Chryste!
Każdy mięsień był napięty do ostatnich granic. Łzawiące oczy piekły niemiłosiernie. Pamela
chciała przedrzeć się przez kordon policji i zobaczyć, kto leży pod prześcieradłem, ale było za
późno. Ambulans odjechał.
W drodze do szpitala zmarł.
Nieee! To niemożliwe. On musi żyć. Przecież go mają. Tak, ale to nie oznacza, że żyje.
Minęło trochę czasu, zanim Pamela uspokoiła się i zaczęła logicznie myśleć. Nie może mieć
nadziei, że Lance ocaleje. Bezdenna depresja przyjdzie później.
Opóźniony szok, jak nazywali to lekarze. Do tego czasu trzeba działać.
Dziewczyna wolno szła w kierunku parkingu. Już miała wsiadać do samochodu, ale zmieniła
zdanie. Nie było sensu wracać do domu. Było to ostatnie miejsce, gdzie chciałaby się znajdować.
Zawróciła. Modliła się, żeby Reece Lingen był w biurze.
Chciała z nim porozmawiać.
Lance Evans poruszył się. Był sparaliżowany, tylko mózg funkcjonował. Spróbował
otworzyć oczy. Uchylił lekko powieki, ale natychmiast je zamknął, gdyż poraziło go ostre
światło. Mógł logicznie myśleć. Powoli wracały wspomnienia. Powietrzne przedstawienie.
Spitfire’y. Szalony Morton. Czy Rób jeszcze żyje? Próbował przewidzieć, jak długo wytrzyma.
Dziwne, ale nie czuł bólu połamanych nóg.
– Nie nadajesz się do niczego, mięczaku – powtarzał jakiś głos.
To gorsze od śmierci. Świadomość własnej słabości była przygnębiająca. Lance próbował
zgiąć palce, ale mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Potwierdziło to jego przypuszczenia. Był
sparaliżowany i dalsze życie będzie tylko wegetacją. Boże, dlaczego nie pozwolili mu umrzeć!
Człowiek jest człowiekiem, gdy może robić to, co inni. Paraliż był równoważny ze śmiercią.
Gdyby na jego miejscu znalazło się jakieś zwierzę, z pewnością zostałoby dobite. Człowiek
musiał cierpieć. Lance chciał umrzeć. Właściwie o śmierci nie myśli się, zanim nie zapuka do
drzwi, a wtedy za późno rozporządzać własnym życiem. Pałeczkę przejmują lekarze, których nie
można nawet prosić o skrócenie cierpień. Będą utrzymywali pacjenta przy życiu za wszelką cenę.
Evans zauważył, że dookoła chodzą jacyś ludzie. Coś mówili, ale nie mógł ich zrozumieć.
Poczuł ostry, nieprzyjemny zapach. Lance zmusił się do myślenia.
Przypominał sobie. Podobną woń czuł, gdy w jego domu prowadzono dezynsekcję.
Chwilę później rozpoznał inne zapachy. Zrozumiał, że jest na sali operacyjnej.
Najbardziej przerażające było to, że nie wiedział, co chcą z nim zrobić. Pacjent
miał specyficzne prawa. Mógł tylko odmówić. Nie mógł poprosić o nic, co byłoby sprzeczne
ze zdaniem lekarza. Trzeba było brać to, co dawali.
Lance zastanawiał się, czy może mówić. Chciał coś z siebie wykrztusić, ale próba
zakończyła się niepowodzeniem. Jeszcze raz powoli rozchylił powieki, ale nie zdążył niczego
zauważyć, bo ostre światło poraziło go niczym strzała. Jak słońce świecące prosto w twarz.
Nawet gdyby mógł patrzeć, pole widzenia byłoby ograniczone. Nie mógł się ruszać
i zobaczyłby tylko przestrzeń nad głową. Nie wiedział, czy obok stali mężczyźni, czy kobiety.
Fartuchy i maski zakrywały postacie.
Zimne, okrutne oczy wpatrywały się w jego twarz. Lance bardziej czuł to, niż widział. Po raz
trzeci próbował otworzyć oczy i tym razem odniósł sukces.
Światło trochę osłabło, choć nadal utrudniało patrzenie. Usłyszał szept. Męski twardy głos.
Treść pozostała nieznana.
Chłopak próbował rozpoznać otoczenie, ale kolory w jasnym świetle zbladły i ciągle
migotały. Początkowo myślał, że lekarze są ubrani na biało, ale po chwili stwierdził, że musi to
być delikatny brąz. Natomiast pomieszczenie było białe. Po chwili zwątpił nawet w to. Obraz
przypominał fotografię, której środek został zbyt mocno naświetlony, a reszta zamazana. Nad
nim stało czterech albo pięciu lekarzy. Nie był pewny tej liczby, bo znajdowali się poza
zasięgiem wzroku. Słyszał tylko ich głosy, a przynajmniej tak mu się wydawało. Były
przytłumione, jakby dochodziły z daleka, z jakiegoś tunelu.
Ponownie zamknął oczy. Nie był już pewny niczego. Słodkawy zapach gdzieś zniknął. Może
Lance przyzwyczaił się do niego? Jedna rzecz była bezdyskusyjna.
Wszystko wokół było cholernie dziwne i przerażające.
Lance Evans próbował odtworzyć przebieg dnia. Na pewno miał ciężki wypadek, więc
musiał znajdować się w szpitalu. Leżał na czymś twardym. Logicznym wnioskiem byłoby
twierdzenie, że jest to stół operacyjny, ale dlaczego jest nierówny jak skała? Gdyby Lance nie był
tak odrętwiały, odczułby z pewnością, jak drobne kamyczki wbijają się w jego ciało. Był
całkowicie zdezorientowany. Łatwiej przekonywać samego siebie, że ma się do czynienia
z czymś nierealnym, niż walczyć z logiką.
Stwierdził, że oślepiający blask nie pochodzi ze świetlówek. Nie był tak blady.
Przypominał światło słoneczne. Ale przecież w sali operacyjnej nie ma słońca.
Jeśli był w szpitalu, dlaczego leżał na skale? Wszystko to nie miało sensu.
Po raz kolejny otworzył oczy, ale nie zobaczył niczego, co potwierdzałoby jedną z jego
teorii.
– On nadchodzi... – rozległ się szept.
Lance usłyszał to dziwne zdanie i wzdrygnął się. Głos, który je wypowiedział, był
nieprzyjemnym połączeniem nienawiści i okrucieństwa. Zamknął oczy, sądząc, że jest nadal
nieprzytomny. Może jak je ponownie otworzy, coś się zmieni.
Obraz był taki sam jak przedtem. Grupa mężczyzn, nieznane otoczenie. Wszystko było
spowite lekką mgłą, która ustępowała pod naporem promieni słonecznych.
Stojące postacie kontynuowały przyciszoną rozmowę. Teraz było ich więcej.
Żałował, że nie może zapytać, co się dzieje. Miał wielką ochotę zbluzgać całe to
towarzystwo.
Lance zauważył, że dwóch mężczyzn coś trzyma. Spojrzał. Widok go oszołomił. Nie mógł
uwierzyć. Myślał, że ma halucynacje, ale nie mylił się.
Klatka był duża, niekształtna. Do drewnianych prętów ciągle jeszcze przylegały kawałki
kory. W środku znajdował się ogromny ptak. Balansował niepewnie na grubym drążku, do
którego był przykuty. Łańcuch pobrzękiwał, kiedy stwór poruszał się, strosząc pióra.
Lance próbował zidentyfikować gatunek. Nie był ornitologiem, ale posiadał pewną wiedzę
przyrodniczą. Ten okaz nie pasował do żadnych opisów. Był trochę podobny do myszołowa, ale
prawie dwa razy większy. Przerastał nawet orła królewskiego, ale nie był tak majestatyczny.
Ciemnobrązowe pióra ptaka miały gdzieniegdzie jasne plamy, na czarnym ogonie też widać było
jaśniejsze miejsca. Grube, mięsiste nogi uderzały jadowitą żółcią. Potężny, zakrzywiony dziób
coś przeżuwał. Ale najstraszniejsze były oczy tego stwora. Oczy inteligentnej istoty, z których
biła taka siła, że Lance mimo woli wstrzymywał oddech. Przypominały trochę ślepia sowy.
Patrzyły ciągle w jeden punkt.
Ptak nie tylko widział, ale także rozumiał. Spoglądał z taką nienawiścią, że Evansa
przechodziły ciarki.
Wygląd stwora był straszliwie ponury. Nakrapiane, liniejące skrzydła mogły przerazić
najtwardszego. Najbardziej niesamowita krzyżówka ptaków drapieżnych, jaką widziało ludzkie
oko.
Ptak niecierpliwił się. Wiercił się na swoim drążku, pobrzękując łańcuchem, jakby na coś
czekał. Na ludzkie mięso, które będzie mógł rozrywać, nurzając zakrzywiony dziób we krwi.
Był to Ptak Śmierci!
Na samą myśl o czymś takim Lance zesztywniał. Próbował odwrócić głowę, ale nie mógł.
Siła bijąca z oczu potwora obezwładniała. Zupełna hipnoza.
Nie miał już wątpliwości. To nie był szpital. Nie leżał na sali operacyjnej, ale na bagnistej
wysepce. Promienie słoneczne rozpraszały ostatnie strzępki mgły.
Wyspa słońca pośród niezmierzonych bagien. Wcześniej myślał, że dziwny zapach
wydzielały środki dezynfekujące, ale to były opary. Zmysły spłatały mu figla, okrutnego figla.
Otaczała go grupa dziwnych ludzi. Ubrani w łachmany, wyglądali bardzo staro, ale dostojnie.
Jeden z nich stanął za klatką i odczepił łańcuch od drążka. Lance był całkowicie przytłoczony
tym widokiem. Drżał ze strachu i obrzydzenia, kiedy jeniec zeskoczył z drążka. Drzwi klatki
otworzyły się. Ptak postąpił kilka kroków do przodu. Stojący z tyłu mężczyzna pociągnął za
łańcuch, zatrzymując stwora. Rozdrażniony ptak groźnie zasyczał.
Lance zauważył, że strażnicy odnosili się z ogromnym szacunkiem do krzywodziobego
potwora. Po chwili jeden z nich uwolnił go. Łańcuch z brzękiem opadł na ziemię. Ptak zrobił
jeszcze kilka kroków i zatrzymawszy się, spoglądał na Evansa.
Mężczyźni cofnęli się. Pochłonęła ich powracająca mgła. W powietrzu zabrzmiał śmiech,
a raczej przeraźliwe rechotanie. Umysł leżącego człowieka był sparaliżowany strachem.
Wszystko stało się jasne. Drapieżnik za chwilę zaatakuje, a z młodego pilota pozostanie tylko
krwawy strzęp. Padlina!
Lance chciał krzyczeć. Jego usta poruszały się, ale żaden dźwięk nie przeszedł mu przez
gardło. Dawno temu Rzymianie posyłali chrześcijan na arenę, żeby rozszarpały ich dzikie
zwierzęta. Krwawe spektakle organizowano dla okrutnej publiczności. Teraz będzie podobnie. Ci
ludzie będą obserwowali, jak ptak rozszarpuje ciało człowieka. Później rozlegnie się nieziemski
rechot.
Jezu, dlaczego?
Lance dokładnie wiedział, że czciciele starej religii stali w zasięgu jego wzroku. Kryła ich
wprawdzie mgła, ale zarysy postaci były widoczne. Znajdowali się we Fradley, wiele setek lat
temu, kiedy ludzkość była młodą rasą. Otaczające ich bagna były nasycone krwią ofiar, które
Druidowie składali swoim bogom.
Lance pomyślał, że nie żyje. Gdyby było inaczej, nie znajdowałby się tutaj.
Pomimo tragizmu sytuacji zaśmiał się w duchu. Była to tylko przykrywka dla przerażenia,
które trawiło jego duszę. Dziwne, że po śmierci ciało nie zostaje od niej oddzielone. Ale jeśli
człowiek nie żyje, nie będzie czuł bólu, kiedy jego ciało zostanie rozerwane na strzępy przez
ptaka. Lance’a nawiedziła dziwna myśl. Śmierć niczego nie wyzwala. Następuje tylko przejście
w odmienny stan świadomości, bez żadnych nadziei, że to kiedykolwiek się skończy. Ptak będzie
go rozszarpywał, a on będzie musiał na to patrzeć. Nie mógł zamknąć oczu, nawet odwrócić
głowy. Był już gotowy na... Właśnie, na co? Śmierć jest końcem życia, a czym ona się kończy?
Nie mógł zginąć, bo przecież już był martwy. To było niezrozumiałe, tak jak niezrozumiały był
wszechświat. Istnienie nie miało końca i dlatego tak przerażało.
Lance obserwował ptaka. Była to jedyna rzecz, jaką mógł i musiał robić. Bestia zrobiła
jeszcze jeden krok, przekrzywiając dziób, tak jakby chciała się przyjrzeć ofierze. Ta kreatura
przetrwała tyle wieków dzięki ludziom, którymi się żywiła.
Nastroszyła pióra w oczekiwaniu na świeżą krew. To ptak rządził ukrytymi we mgle ludźmi.
Domagał się ofiar, a oni posłusznie spełniali jego żądania. Robili to zresztą z przyjemnością.
Ptak nadal stał nad Evansem. Chłopak podniósł wzrok i poczuł, że coś zimnego kapie na jego
pierś. Wstrząsnęło nim obrzydzenie. To był przetrawiony pokarm.
Lance chciał zwymiotować, ale nie mógł. Był przecież martwy, a trup nie może
wymiotować.
Ptak beznamiętnie spoglądał na człowieka. Rozpoznawał w jego oczach lęk i to go bawiło.
Czekał, aż bezbronna kreatura ze strachu poprosi o śmierć. Ale nie będzie mogła umrzeć, bo już
nie żyje.
Lance czekał na atak. Za chwilę ostry pazur wyszarpie mięso z jego policzka.
Możliwe, że ptak wydziobie mu oczy. Nie, tego nie zrobi. Chce, żeby człowiek widział swoją
gehennę, żeby się bał. Sługa ciemności, zabijając wiele ofiar, doprowadził tę sztukę do perfekcji.
Stała się ona obrzędem.
Czas mijał, a człowiek i ptak ciągle patrzyli na siebie.
Lance zaczął się domyślać, że potwór nie zamierza go rozszarpać. Nie wiedział dlaczego.
Czuł, że gra w filmie lub przedstawieniu, którego akcja nie posuwa się do przodu.
Ale dlaczego?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Ptak i człowiek nadal wpatrywali się w siebie, trwając
w bezruchu. Słońce powoli zachodziło. Mgła ogarnęła polankę.
Nagle monstrualny sęp odwrócił się i wszedł do klatki. Po chwili opadły drzwi.
Ptak siedział na swoim drążku. Z gęstniejącej mgły wyszli Druidowie. Podeszli do Evansa
niczym łowcy, którzy próbują pomóc mordercy. Otoczyli go, spoglądając uważnie na ptaka.
Lance zauważył, że każdy z nich trzyma ogromny, lśniący nóż.
Nie miał już wątpliwości, co będzie dalej. Przyszli go zabić, gdyż ptak nie chciał tego zrobić.
Stojący nad nim ludzie zaczęli rozmawiać. Nie słowami, ale w jakiś tajemniczy sposób.
Nagle poczuł, że coś przekazują do jego umysłu. Informacja wdzierała się w najbardziej tajne
zakątki mózgu.
„Ptak Śmierci zniszczy was wszystkich...zniszczy was wszystkich, zniszczy
was...zniszczy...zniszczy...”
Zmieszanie. Strach. Lance kulił się, patrząc na pomarszczone twarze. Czuł wokół nienawiść.
Chciał zamknąć oczy i wyrzucić wszystko z pamięci, ale nie mógł tego zrobić. Nie pozwalali mu
na to.
Cofnęli się. Nie był jednak tego pewien. Wydawało się, że twarze stają się coraz bardziej
niewyraźne i zamazane. Pochłaniała je mgła. Wygrywała teraz walkę ze słońcem. Powoli zapadał
zmrok. Szept nadal drążył umysł pilota.
„Ptak Śmierci...zniszczy was...zniszczy...”
Po chwili wszystko ucichło. Świat pogrążył się w ciemnościach. Lance ciągle leżał,
świadomy obecności kapłanów.
„Zabijcie mnie, na litość, zabijcie mnie! Chcę umrzeć!”
Był żywym trupem. Ten stan mógł trwać w nieskończoność. Lance stał się cząstką ciemności
na ziemi, na którą już nie miał powrotu.
Pamela uparła się pozostać w szpitalnej poczekalni. Powrót do domu napawał ją
przerażeniem. Musi tu siedzieć, aż wszystko się wyjaśni. Jej nadzieje zostaną spełnione albo
rozwieją się. Stan psychiczny dziewczyny był jeszcze gorszy niż na lotnisku. Tam pogodziła się
ze śmiercią ukochanego, teraz powrócił koszmar niepewności. Była wykończona. Połączony
z fizycznym wyczerpaniem stres straszliwie wpływał na jej samopoczucie. Nie wiedziała, czego
się spodziewać.
Właściwie pogodziła się już z losem, ale... był jeszcze promyk nadziei. Zdawała sobie jednak
sprawę, że w każdej chwili może nadejść czarna rozpacz.
Nie miała pojęcia, jak się zachować. Trzymać się cienkiej nitki nadziei, która w każdej chwili
mogła się zerwać, czy uznać, że Lance nie ma szans na przeżycie.
Rozczarowanie mogło mieć tragiczne następstwa.
Pamela była sama w poczekalni. Żałowała, że nie ma tu ojca, który był zawsze taki troskliwy
i tak martwił się o nią, od kiedy przyszła na świat. Z nikim nie mogła podzielić się obawami.
Białe ściany ciągle się zbliżały. Pokój stawał się coraz mniejszy. Pojedyncza, świecąca
mocnym światłem żarówka, potęgowała to odczucie. Pamela zastanawiała się, jak długo
wytrzyma.
– Zrobiliśmy, co było w naszej mocy – powiedział lekarz, który spotkał ją na korytarzu, gdy
zjawiła się w szpitalu. – Niech pani nie robi sobie wielkich nadziei. Jest naprawdę w bardzo złym
stanie. Wiele powikłanych złamań. Miejmy nadzieję, że mózg nie został uszkodzony.
O Boże, żeby ten lekarz chciał przyjść jeszcze raz i powiedzieć to samo. Wtedy wiedziała, że
Lance żyje, ale było to dwie godziny temu.
– Może pani pójdzie do domu – powiedziała uprzejmie pielęgniarka w rejestracji.
– Proszę zostawić numer telefonu, a poinformujemy panią, jeśli...
Jeśli... jeśli... jeśli. Siostra nie dopowiedziała „jeśli umrze”. Czegoś takiego nie można było
powiedzieć w obecnej sytuacji. Jeśli umrze. Dlaczego nikt nie chce powiedzieć, że Lance nie ma
żadnych szans?
Pamela wstała. Chciała biec, ukryć się i umrzeć. Ściany przybliżyły się o następnych kilka
cali. Zakręciło jej się w głowie.
– Wszystko w porządku, panno Bridges?
Wzdrygnęła się, słysząc ten głos. Odwróciła się i zobaczyła człowieka w białym fartuchu.
Maska chirurgiczna zwisała. Pamela patrzyła z napięciem.
– Tak, wszystko w porządku. Chciałam... rozprostować nogi.
Ściany cofnęły się, a więc była to zwykła halucynacja.
Pamela zaciskając wargi patrzyła na lekarza. Przyszedł coś jej powiedzieć. Bała się. Chciała
zatkać uszy, poderwać się i wybiec, żeby nie usłyszeć ani słowa.
„On nie żyje. Pani o tym wie, panno Bridges. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy,
ale ostrzegałem...”
– Nie! – krzyknęła Pamela, zasłaniając dłońmi usta. – O Boże, nie!
– Proszę się uspokoić.
Ciepły głos docierał do udręczonego mózgu, działając jak balsam. Mężczyzna podszedł
i delikatnie chwycił ją za ramiona.
– Proszę się nie martwić – powtórzył. – Lance jest teraz na oddziale. Ciągle nieprzytomny,
ale żyje i ma szansę wyjść z tego. Może go pani zobaczyć, jeśli pani chce. Proszę nie próbować
z nim rozmawiać. Zaprowadzę panią.
Kiedy weszli na oddział, siostra uśmiechnęła się uspokajająco i odsunęła zasłony, żeby mogli
podejść do stojącego w kącie łóżka. Nerwy dziewczyny były napięte jak struny. Spojrzała.
Spowita bandażami postać. Mógł to być manekin.
Tylko usta i nos odsłonięte. Oddychał, a więc żył. Każda sekunda była na wagę złota.
– Był straszliwie poparzony – szepnął lekarz. – Operacja plastyczna będzie konieczna, ale to
późniejsza sprawa. Niech najpierw odzyska przytomność i powróci do zdrowia. Może tu pani
zostać, jak długo pani chce. Z wszystkim proszę zwracać się do siostry.
Napięcie znikło. Pamelę ogarnęło potworne zmęczenie. Powieki same opadały.
Próbowała zwalczyć senność, ale była zbyt słaba. Organizm natarczywie domagał się
odpoczynku.
Już zasypiała, kiedy usłyszała głos Lance’a. W pierwszej chwili pomyślała, że przed chwilą
słyszała senne majaczenie. Minęło trochę czasu, zanim uświadomiła sobie, że nie śni. Nadzieje
odżyły.
Pamela otrząsnęła się ze snu i spojrzała na zabandażowaną głowę chłopaka. Jego usta
poruszały się, ale mówił zbyt cicho, żeby można było zrozumieć. Może powinna zawołać
pielęgniarkę?
– Ptak... – wycharczał Lance.
Dziewczyna wychwyciła pojedyncze słowo, ale pomyślała, że chłopak majaczy. Nie mogła
jednak zbadać temperatury ciała pod grubymi bandażami.
– Jestem tutaj, Lance – powiedziała Pamela, całując go delikatnie w usta. – To ja.
Nie wiedziała, czy cokolwiek słyszał, czy rozumiał sens słów. Z jej oczu
popłynęły łzy.
– Słuchaj... – wyszeptał z trudem. Usta starały się wydobyć jakikolwiek dźwięk.
– Druidowie...
– Nic nie mów – odrzekła ze łzami w oczach. – Odpoczywaj. Jestem przy tobie i zostanę do
końca.
– Mgła...
Głos był trochę silniejszy, ale Pamela nadal nie mogła nic zrozumieć.
– Druidowie... trzymaj się z dala od... od Fradley... Ptak Śmierci, oni... oni wyślą Ptaka
Śmierci.
Pamela zadrżała. Jeśli to mówi umierający człowiek, coś w tym jest. To nie było majaczenie.
W tych słowach kryło się ostrzeżenie ponurych sił.
Lance już nie mówił. Westchnął cicho, jakby zadowolony, że przestroga została przekazana.
Pamela ją sobie przypomniała.
„Oni wyślą... Ptaka Śmierci.”
Olśnienie. Teraz była niemal pewna, że Lance przekazał prawdę. Druidowie zdecydowali się
użyć go jako posłańca. Niedługo wydarzy się coś, co przyćmi dotychczasowe tragedie.
Ostateczny atak sił ciemności.
NADLUDZKI CZYNNIK
– Lance – powiedziała Pamela, podchodząc do okna. – Chciałabym cię o coś zapytać.
Chłopak rozłożył się wygodnie w fotelu. Spojrzał na dziewczynę. Jego twarz nadał była
poorana bliznami. Można było odgadnąć, gdzie chirurg uzupełniał ubytki i naciągał skórę. Obok
stały kule. Według lekarzy za kilka tygodni Lance będzie mógł normalnie chodzić. Po wyjściu ze
szpitala nie wierzył w to, ale jego sceptyczne nastawienie zmieniło się. Mięśnie zaczęły pracować
normalnie i stawały się coraz silniejsze.
– O co chodzi, kochanie? Co byś chciała wiedzieć?
– Co powiedziałeś w szpitalu po operacji, kiedy do ciebie przyszłam?
– Byłem trzy dni nieprzytomny.
– Jednak przebudziłeś się na chwilę i coś powiedziałeś. Strasznie się wysilałeś.
– Co takiego? – zapytał Lance, marszcząc czoło. – Słucham.
– Powiedziałeś...
Pamela przerwała, gdyż musiało to zabrzmieć trochę niedorzecznie.
– Powiedziałeś, że Druidowie wyślą Ptaka Śmierci. Lance zaśmiał się, ale nie było w tym
śmiechu wesołości.
– Musiałem bredzić. Nie pamiętam, żebym cokolwiek mówił, a już na pewno nie o Druidach.
– Wierzę ci – powiedziała dziewczyna, zaciskając nerwowo pięści. – Po twoim wyjściu ze
szpitala myślałam, że coś przede mną ukrywasz. Myliłam się, ale to mnie bardziej martwi.
– Nie możesz na to pozwolić, Pamelo. Fradley nie może nam już nic zrobić.
Skończyliśmy z nim. Da Bóg, a nigdy nie usłyszymy o tym lotnisku. Niech nam tylko
zapłacą i do widzenia. Jak tylko dostanę odszkodowanie za wypadek, zapomnimy o tym. Będzie
nam ciężko, ale jakoś sobie poradzimy. Weźmiesz zasiłek dla bezrobotnych, a ja spróbuję trochę
wyciągnąć z odszkodowań.
– Muszą ci zapłacić – powiedziała oschle Pamela. – Dla nich to pestka, a wszystko zwalają
na towarzystwa ubezpieczeniowe. Przecież to oni zawinili.
Przez jakiś Czas siedzieli w milczeniu. Każde rozmyślało o swoich problemach.
– Nie chciałabym do tego wracać, ale jedno muszę wiedzieć. Co oni mieli na myśli,
przekazując ci informację o Ptaku Śmierci? Czy było to ostateczne ostrzeżenie? Tak czy inaczej,
wszystko jest ze sobą powiązane.
– Trudno powiedzieć. Jedno wiem na pewno. Nikt mnie nie wrobi w odpowiedzialność za
wypadek. Morton oszalał nie z mojej winy. Ci idioci ciągle powtarzają: „Czy nie byłoby lepiej,
panie Evans, gdyby pan od razu wylądował i nie wyczyniał tych podniebnych akrobacji?” Gdy
słyszę takie gówniane gadanie, krew mnie zalewa. Te staruchy z komisji nie mają pojęcia
o lataniu. Kiedy ktoś ma na ogonie samolot, nie myśli o niczym prócz ucieczki. Zejście w dół to
śmierć.
Gołąb i jastrząb. Ten z tyłu ma przewagę szybkości. Tak właśnie dopadł mnie Rób.
Nie mogłem wytrzymać napięcia na górze. O Jezu, co tego wariata napadło? Wiemy, że był
mściwym skurwysynem, ale popełnił czyste szaleństwo. Kamikadze. Prawdziwy japoński
samobójca. Oni nigdy nie uciekali. Po prostu starali się staranować przeciwnika, nawet za cenę
własnego życia.
– To przez Druidów. Oni – powiedziała blada Pamela, próbując opanować drżenie rąk –
dostali go w swoje ręce, tak jak mogą zrobić z każdym z nas. To samo było ze mną i z tobą. Nie
jesteśmy bezpieczni. Mieszkamy zbyt blisko Fradley, zbyt blisko ich potęgi. Ciągle mają wpływ
na nasze myśli i działania.
– Słuchaj – powiedział twardo Lance. – Stajesz się neurotyczką. To wszystko zbyt mocno
odbiło się na twojej psychice. Jeśli się nie opanujesz, źle skończysz. Fantazjujesz. Możliwe, że
coś powiedziałem, kiedy byłem nieprzytomny, ale, do cholery, nie bierz tego na serio. Przecież
byłem jedną nogą na tamtym świecie. Przyjdzie czas, a wszystko się skończy. Zresztą odeszliśmy
z lotniska.
Czego jeszcze chcesz?
– Wyjechać z Fradley, teraz, zaraz! – krzyknęła histerycznie dziewczyna. – Jak najdalej.
Nawet na koniec świata.
– Dobrze.
Lance czuł, że Pamela jest skrajnie wyczerpana. Musiał być bardzo ostrożny.
– Posłuchaj, ja też nie chcę tu zostać, ale w tej chwili nie możemy wyjechać.
Nie mamy pieniędzy. Kiedy dostanę odszkodowanie, udamy się, dokąd będziesz chciała.
Więcej nie mogę obiecać.
– Masz rację. Przepraszam.
Pamela zapadła się w fotel obok Lance’a.
– Musimy być cierpliwi – powiedziała po chwili. – Ale każda godzina, którą tu spędzamy,
stanowi dla nas ogromne zagrożenie. Niedługo wydarzy się coś okropnego.
Na lotnisku coś się dzieje... coś złego.
– Tak.
Lance opuścił wzrok. Poczuł się zmieszany, jak wtedy, kiedy odkrył, że Święty Mikołaj nie
istnieje. Nie miał odwagi powiedzieć tego rodzicom, bo bardzo się starali. Nie chciał ich zranić.
Teraz było podobnie. Czy wierzysz w Druidów?
Tak, oczywiście. Zbyt dużo widział, żeby nie wierzyć. Nie było to normalne, że rozbijają się
samoloty, ale nie wyjaśnione przypadki nie znaczą, że maszyny są przeklęte. Po prostu zdarzają
się wypadki bez przyczyn.
– To nie brzmi zbyt przekonująco – powiedziała po chwili Pamela, obserwując zachowanie
Lance’a.
– Nie wracajmy do tego. Znam fakty. Wiesz, co się wydarzyło we Fradley.
Obiecuję, że jak tylko wzmocnimy się finansowo, natychmiast wyjedziemy.
Zapadła cisza. Pamelę ogarnęła depresja. Cierpiała. Przeczucie katastrofy było potwornie
silne. Napięcie, strach i bezsilność. Dziewczynę rozbolała głowa.
Czuła się jak mucha złapana w pajęczą sieć, która oczekuje nadejścia oprawcy.
Wszyscy związani z lotniskiem we Fradley tkwili w takiej sieci.
Ptak Śmierci nie oszczędzi nikogo. Spadnie niczym piorun z nieba na bezbronne ludzkie
siedziby.
Charles White pocił się. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Bracia Warboys także
trzęśli portkami, wystarczyło na nich spojrzeć. Napięcie uczyniło ich niezdolnymi nawet do
słuchania. Nie umieli stwarzać pozorów. Jak robić dobrą minę do złej gry? Było to niestety
konieczne, kiedy składało się wyjaśnienie przed władzami lotnictwa. Wystarczyło okazać strach,
a wszyscy wiedzieli, że ma się coś do ukrycia. Oznaczało to cholerne kłopoty.
Pomimo panującego na sali zaduchu, Charlie zapalił papierosa. Wyrzucił spaloną zapałkę do
popielniczki i usiadł na krześle. Starał się okazywać pogardę.
– Nie musimy chyba wyliczać wszystkich wypadków, jakie miały miejsce w ostatnim czasie
– powiedział wysoki mężczyzna w okularach, ubrany w niebieski garnitur.
Czytał leżącą przed nim kartkę.
„Jezu, ci idioci zaczynają od początku – pomyślał White. – To nie ma sensu.
Totalne marnotrawstwo czasu”.
– ...z wyjątkiem najważniejszych. Ominiemy zderzenia ze stadami ptaków, gdyż te awarie
nie zawierają niejasności. Skoncentruję się tylko na niezbyt jasnych przypadkach.
Trzeciego marca 1974 roku ginie trzystu sześćdziesięciu czterech pasażerów wraz z załogą.
DC-10 Turkish Airlines spadł z wysokości dwunastu tysięcy stóp tuż po starcie w Paryżu.
Podobna katastrofa miała miejsce w tym samym rejonie, ale wypadkowi uległ samolot linii
Flyways. W obu przypadkach przyczyną było otwarcie się drzwi ładowni i dekompresja kabiny,
co spowodowało rozerwanie podłogi. W marcu 1978 roku spłonęło dwóch pasażerów. Pożar
został spowodowany przez zablokowanie się koła podczas lądowania. Zdarzenie miało miejsce
w Los Angeles.
To samo wydarzyło się we Fradley, ale tam wystąpił błąd nawigacyjny. Samolot zahaczył
skrzydłem o hotel. Było oczywiście znacznie więcej ofiar. Twierdzimy niniejszym, że wszędzie
zawinił człowiek. Puste taśmy w czarnej skrzynce są najlepszym dowodem. Prawdopodobnie
instrumenty nie zostały skontrolowane przed odlotem i były niesprawne. Wina człowieka nie
ulega wątpliwości. Katastrofa
maszyny Western Airlines była spowodowana tylko przez ludzi, gdyż samolot wylądował na
złym pasie lotniska w Mexico City. Pas był w remoncie i samolot uderzył w ciężarówkę. Jeśli
chodzi o zderzenie dwóch spitfire’ów, możemy tylko przypuszczać, że zmarły pilot, Rób Morton
cierpiał na zaburzenia psychiczne, które spowodowały skandaliczny pojedynek z drugim pilotem.
Z przytoczonych tutaj powodów twierdzimy, że tak zwany czynnik ludzki jest jedynym
powodem omawianych katastrof. Producenci samolotów DC-10 pod żadnym względem nie mogą
być o nic obwiniani. Nie chcę wspominać skandalicznego przypadku, kiedy podczas lotu do
Paryża chora stewardesa nie została zastąpiona przez...
White jęknął w duchu. Cholerne gnoje! Zamierzają całą odpowiedzialność zwalić na
Flyways, wytykając drobne uchybienia. – Na tym zakończylibyśmy nasze posiedzenie.
W twarzy mówcy było coś z sadystycznego zadowolenia.
– Oczywiście, ostateczny werdykt wyda Departament Lotnictwa Cywilnego.
White opuścił przesłuchanie, nie czekając na Phila i Rogera. Ruszył ostro w kierunku
Fradley. Jechał bardzo szybko. Flyways znów będzie kozłem ofiarnym.
Tylko raz wszystko poszło zgodnie z planem. Ci na samej górze kopią w dupę znajdujących
się niżej. Oni z kolei robią to samo. Tak powstaje łańcuch. White zamierzał wykonać kolejny
ruch.
Reece Lingen siedział za biurkiem, kiedy Charles White otworzył drzwi kopniakiem.
– Pan White? – powiedział zdziwiony dyrektor, podnosząc się z krzesła. Wyczytał w twarzy
Charliego wściekłość i z przerażenia wypuścił z ręki plik papierów.
– Jadę prosto z przesłuchania – zaczął White, nie bawiąc się w konwenanse. – Osiągnęli swój
cel. Klapa na całej linii, rozumiesz, Lingen? Zwalili winę na nas. Nazwali to „czynnikiem
ludzkim”. Innymi słowy niedbalstwo. To wina całej załogi, poczynając od ciebie.
– Ale ja... – wyszeptał Reece i cofnął się.
– Mam w dupie twoje tłumaczenie – syknął White, siadając na krześle. Zasapał się. – Zbyt
długo ukrywałeś prawdę, Lingen. Nie myśl, że nie zdawałem sobie sprawy z cholernego
niedbalstwa. Wysłałem tu Franka, który tak jak inni spierdolił sprawę, a w dodatku dał się zabić.
Nie mów mi tylko o Druidach, którzy podobno są odpowiedzialni za wszystko, co się tu dzieje.
Jesteś szefem i płacimy ci niezły szmal. Niedługo nasze lotnisko zostanie zamknięte. Na zawsze.
– Wątpię, żeby... – powiedział Reece, odzyskując zimną krew. – Wątpię, żeby coś takiego
zrobili, przynajmniej nie w najbliższej przyszłości.
– Może mi powiesz, dlaczego?
White walnął pięścią w stół. Żałował, że nie może uderzyć rozmówcy w twarz.
Pokusa była coraz silniejsza.
– Ponieważ – zaczął Lingen, starając się spojrzeć Charliemu w oczy – w przyszłym miesiącu
będą nas potrzebować. Trzydziestego kwietnia będzie nasz dzień. Główny pas lotniska East
Midlands będzie w remoncie. Koliduje to z rozkładem lotów, ale terminu nie można przełożyć.
Wszystkie loty skierowano do nas. Teraz powiem coś, co pana zainteresuje. Trzydziestego
kwietnia na naszym lotnisku wyląduje concorde. – Concorde!?
– Tak, concorde. Wszystkie lotniska starały się nas od tego odsunąć z powodu wypadków.
Jednak mimo wszystko nie można zaprzeczyć, że nasz tragicznie zakończony pokaz zgromadził
dwadzieścia tysięcy widzów. Jestem przekonany, że gdy ludzie dowiedzą się, że na naszym
lotnisku można zobaczyć ten cud techniki, liczba widzów podwoi się. Będzie nam trudno pokryć
koszta, ale reklama w prasie i telewizji je zrekompensuje. Fradley znajdzie się u szczytu sławy,
a ludzie zapomną o wypadkach.
– Jezu Chryste – wymamrotał Charles, zapominając, że kilka minut temu chciał sprać
Lingena po twarzy.
– To będzie nasz sąd ostateczny – powiedział Reece, ale po chwili zdał sobie sprawę, że nie
najlepiej dobrane słowa. Amerykanin był bardzo dokładny i nigdy nie zapominał, z czym
przyszedł.
– Mam nadzieję, że nie jest to czcza gadanina – odparł White, zapalając kolejne cygaro. –
Concorde mógłby wylądować w Elmdon albo Derby. Jeśli na to wpadną, zostaniemy na lodzie.
– Nie – powiedział z przekonaniem Lingen. – Mogę na to postawić moją pensję.
– Dlaczego?
– Nie znam szczegółów i prawdopodobnie nigdy ich nie poznam, chyba że przed samym
lądowaniem, ale na pokładzie samolotu będzie ktoś ważny. Gdzieś w okolicy jest cel jego
podróży i wszyscy chcieli, żeby ze względu na bezpieczeństwo jak najdłużej leciał samolotem.
Fradley leży najbliżej tego punktu. Kiedy East Midlands jest w remoncie, nie ma innego wyjścia.
Charles White powinien wpaść w euforię. Te wiadomości uradowałyby każdego.
Charlie był jednak zimny i opanowany. Zaczął rozmyślać, co może nawalić.
To szaleństwo. Przy takim samolocie nie trzeba nic robić oprócz zwykłego naprowadzenia.
To nie DC-10. Concorde, najnowocześniejsza latająca maszyna wszechczasów, przebój
lotnictwa. Nie może się nic wydarzyć.
White wiedział, że jednego człowieka na świecie nie może oszukać. Charlesa White’a.
Hartley Lowe miał tylko jedno wyjście. Zdecydował się na to w niedzielę. Musi to zrobić.
Wielebny Barnstead czekał na stopniach kościoła. Uścisnął mu dłoń. Usta krzywił w swym
zwykłym uśmiechu. Hartley zastanawiał się często, czy pod koniec dnia nie bolą go szczęki.
Ksiądz musiał przyzwyczaić się do głupawego uśmiechu.
– Wyglądasz dużo lepiej, przyjacielu – powiedział Barnstead. – Czas jest najlepszym
lekarzem.
Hartley patrzył na księdza, modląc się w duchu, żeby jak najszybciej odszedł do swoich
zajęć. Wcale nie czuł się lepiej. Było mu coraz gorzej. Przygnębienie zżerało zapas sił witalnych.
Czas nie był dobrym lekarzem. Rany nie goiły się z upływem dni, lecz zaogniały się niczym
wulkany, które w każdej chwili mogły wybuchnąć, ponownie zalewając serce falami goryczy. Na
szczęście już niedługo nadejdzie ostatni dzień.
– Ta biedna dziewczyna teraz odpoczywa – powiedział szeptem Barnstead, chcąc sprawić
ulgę staremu nauczycielowi.
Wspomnienia powróciły niczym tornado. Psychiczny szok. Debbie nigdy nie zazna
wiecznego spokoju, bo jest jedną z nich. Nikt nie mógł tego zmienić. Bóg przeciwko Złu. Bitwa
mogła mieć tylko jedno zakończenie. Zło wygra, bo jest silniejsze, lecz to nie daje wygranej
wojny. Dla Hartleya było to bez znaczenia.
Druidowie dopadli Debbie. Jej dusza będzie przeklęta na wieki, nigdy nie zazna spokoju, do
którego ma prawo każdy odchodzący z tego świata. Oni je złamali.
Hartley Lowe rozluźnił zaciśnięte pięści i wsadził ręce do kieszeni płaszcza.
Poruszył ustami, wypowiadając jakąś uprzejmość. Nie miał pojęcia, co powiedział, ale to nie
miało żadnego znaczenia.
– Spotkamy się w Evensong?
Pytanie dotarło do mózgu. Nastąpiła mechaniczna odpowiedź, która była nieistotna, więc nie
została zapamiętana. Prawdopodobnie potwierdził. Było to jego ostatnie kłamstwo.
Zanim dzwony zaczęły wzywać wiernych na mszę, w duszy Hartleya ścierały się uczucia.
Minęło wiele czasu, zanim przyszedł do siebie i zorientował się, że jest sam. Ruszył w dół
miasteczka krętą dróżką, prowadzącą na zarośnięty cmentarz. Kościelny od dawna nie robił na
nim porządków. W czerwcu niewiele grobowców było widocznych spoza zarośli. Ale czy miało
to znaczenie? Ci spod ziemi nawet o tym nie wiedzieli, a już na pewno nie martwili się tym.
Hartley uważał ich za szczęściarzy. To wielka przyjemność do nich dołączyć i zapaść w wieczny
sen.
Potrząsnął głową, odpędzając ponure myśli. Właśnie mijał cmentarną bramę.
Zastanawiał się, czy zrobił wszystko, żeby zapobiec budowie lotniska. Chyba tak.
Nigdy zresztą nie uznał swojej porażki. Prawda była okrutna. Przegrał! Ten fakt rozbijał go
całkowicie. Hartley był strzępem człowieka. Druidowie ukarali go, bo nie mogli pokonać.
Nie miał już sił przeciwstawić się im następnej nocy. Za dnia był bezpieczny, ale kiedy
zapadał zmrok, odczuwał ich niezmierzoną siłę. Przez cały tydzień spał przy zapalonym świetle.
Nie miało to sensu, gdyż siły ciemności były niezniszczalne. Czaiły się w ciemnościach, kpiły
i obserwowały ofiarę, prowadząc podstępną grę. Nie spieszyły się, chcąc by każdy dokładnie
poznał strach.
Dzisiaj jutro, w przyszłym tygodniu czy miesiącu mógł panować spokój. Ofiara czuła się
pewniej i wtedy następował niespodziewany atak. Druidowie odnosili zwycięstwo, bo człowiek
trafiał do szpitala dla umysłowo chorych albo stawał się jednym z nich.
Uczucie smutku owładnęło sercem Hartleya. Dla niego nie było jutra. Smutna, ale prawdziwa
rzeczywistość. Tylko tak mógł ocalić swoją duszę.
Spojrzał na zegarek. Była dwunasta piętnaście. Jack Swinson mógł zostać królem
Williamem, a nic by to nie zmieniło. Lowe nie wahał się. Nadeszła jego godzina.
Gęsta glina oblepiała buty Hartleya. Mijał zniszczone stajnie. Z dachów domostw odpadały
dachówki. Wszędzie drzwi zabite były deskami. Ludzie uciekali, dokąd tylko mogli.
Doszedł do chlewa. W środku były świnie. Brudne, pozostawione sobie, żyjące dniem
dzisiejszym. Jeść i pić dopóki można. Nastawienie sprzeczne z ideałami Hartleya. Jednak kiedy
nadchodził koniec, wszystko straciło sens. Zastanawiał się tylko, czy wybrał najlepszy sposób
i miejsce. Może powinien to zrobić gdzieś, gdzie było czyściej. Nie, śmierć była plugawa jak
chlew.
W ciągu ostatnich miesięcy Debbie trzykrotnie przychodziła do niego w snach.
Przeklęci kapłani zaczęli opanowywać ludzkie sny, żeby tylko zasiać strach.
Pierwszy raz widział ją w oknie. Była uśmiechnięta, ale nie był to jej naturalny uśmiech.
Zauważył więcej pożądliwości. Coś mówiła, ale kiedy chciał otworzyć okno, uciekła. Hartley
stwierdził, że halucynacje były wyrazem jego myśli i tęsknot.
Smutek powracał w ludzkiej postaci, żeby drwić.
Drugim razem stała na piętrze. Szedł sprawdzić, jakie hałasy rozlegają się na górze
i zobaczył ją. Chciał podejść, zarzucić jej ręce na szyję, ale podniesiona do góry biała dłoń
mówiła: nie. Debbie miała na sobie ten sam dwuczęściowy kostium, w którym widział ją po raz
ostatni. Chciała coś powiedzieć, ale choć dzieliło ich najwyżej dziesięć stóp, Hartley nie mógł
wyłowić nawet szeptu.
Próbował czytać z ruchu warg, ale umysł nie był jeszcze w pełni sprawny. W końcu
stwierdził, że... leży w łóżku. Nie wiedział jednak, jak się tam znalazł.
Ostatniej nocy Debbie pokazała się w świetle księżyca. Ubrana tak jak poprzednio. Z twarzy
znikł uśmiech. Spieszyła się. Gestykulowała i mówiła jednocześnie. Potok słów był zbyt szybki,
żeby można było coś zrozumieć. Dopiero później Hartley odtworzył niektóre zdania.
„...niewiele czasu...wszyscy umrą...ratuj się, wujku...przyłącz się do nas...do
innych...śmierci...jedna droga...umrzesz...ocal duszę...nie czekaj...Ptak Śmierci...”
Hartley ciągle powtarzał sobie te słowa. Debbie przychodziła jeszcze kilka razy, ale już nic
nie usłyszał. Nie mógł sobie wyobrazić Ptaka Śmierci. Zdecydował się jednak popełnić
samobójstwo. Było to wprawdzie sprzeczne z tym, czego od młodości uczyli go księża, ale nie
znał innego sposobu na ocalenie duszy. Nie połączy się z siostrzenicą, nawet tego nie chce. Nie
chce być z nimi. I tak zbliżyli się do niego, używając Debbie jako przynęty. Chcieli go wciągnąć
w dolinę cieni. Rzucili mu wyzwanie, nie wierząc, że chrześcijanin będzie zdolny popełnić
samobójstwo. Chcieli, żeby oszalał, żeby nie miał sił się bronić. Stary nauczyciel był przebiegły.
Umrze, ale wygra. Modlił się teraz do Stwórcy, żeby wybaczył mu haniebny postępek i zapewnił
wieczny spokój z dala od Druidów.
Hartley rozejrzał się dookoła. Chwycił klamkę drzwi do chlewa. W zasięgu wzroku nie było
nikogo. Bardzo dobrze. Wszedł. Był mokry od potu, nogi uginały się pod ciężarem ciała. Z kąta
przyglądało mu się pięć par oczu. Świnie chrząkały i kwiczały, obrzucając intruza spojrzeniami.
Nie obawiały się go, lecz były ciekawe. Może coś podejrzewały. Widział je już wcześniej.
Największy warchlak nazywał się Nero. Gruby cesarz, rządzący małym, śmierdzącym państwem
uwalanym odchodami. Wielki, spasiony i zdeprawowany.
Swinson kilka razy pokazywał Hartleyowi chlew. Był z niego dumny. Latem zawsze otwierał
go i czekał na ludzi, żeby porozmawiać. Najczęściej w niedzielę. To skutek samotności.
Prawdopodobnie Hartley postępowałby tak samo, gdyby tak żył.
Starał się unikać farmera, bo wiedział, że niechybnie go zaczepi.
– To najlepsze zwierzęta pod słońcem – mawiał Swinson. – Polubią każdego, jeśli da im się
szansę. Tylko Nero nie cierpi nikogo, ale jest warty góry złota. Randy też. Te dwa wieprze
zamówiła u mnie pani Powkes. Muszę o nie dbać. Jeśli chcesz, jeden z nich może być twój.
Bardzo łatwo się je karmi. Jedzą wszystko. Pamiętasz kobietę, która niedawno zaginęła? Nikt nie
mógł jej znaleźć. Na pewno rzucili ją świniom na pożarcie. Nie trzeba nawet ciąć zwłok. Świnie
rozerwą ciało na kawałki.
Hartley Lowe musiał powstrzymywać wymioty. Od tej pory nie tknął wieprzowiny. Na
szczęście wizyta nie skończyła się na gadaniu o świniach. Farmer sięgnął na półkę nad drzwiami
i wyjął zardzewiały pistolet.
– Nic mnie bardziej nie bawi niż odrobina sportu. To stara broń. Nie rozpowiadaj, że ci ją
pokazałem. To nielegalne.
Broń palna! Idioci, to przecież tylko mała zabawka. Strzelam do szczurów. To bardzo
interesujące stworzenia. Trochę podobne do świń. Też jedzą wszystko.
Kobieta, o której mówiłem, mogła zostać zjedzona przez szczury.
Swinson odłożył pistolet na szafkę.
– Zawsze go tu trzymam. Naładowany. Nie wiadomo, kiedy pojawią się szczury.
Hartley Lowe bez problemów znalazł pistolet, ale otwarcie ładownicy sprawiło mu kłopoty.
Swinson mówił prawdę, pistolet był nabity. Nauczyciel zatrzasnął broń.
Nero podchodził coraz bliżej. Inne świnie schowały się za nim. Widocznie czuły się
bezpieczniej. Wielki warchlak uważnie spoglądał na Hartleya. Zdawał się rozumieć człowieka,
chociaż było to niemożliwe. Przecież świnie nie dostrzegają niczego prócz brudu, żarcia i seksu.
Przez chwilę nauczyciel zastanawiał się, w jaki sposób oddać strzał. Z bronią nie miał zbyt
wiele do czynienia, może z wyjątkiem służby wojskowej. Były to jednak odległe czasy.
Hartley przyłożył broń do skroni. Była przerażająco zimna. Rozmyślił się. To nie był dobry
sposób. Pamięć przywoływała odległe obrazy. Film, w którym stary człowiek chciał się
zastrzelić.
Włożył broń do ust. Kiedy zimny metal dotknął języka, Hartley zadrżał.
Przypomniał sobie wizytę u lekarza. Był wtedy małym chłopcem. Doktor badał mu gardło
metalowym wziernikiem.
Poczuł w ustach ziarenka rdzy. Nieprzyjemny, metaliczny smak oleju. Po chwili przypomniał
sobie, że nie odbezpieczył broni. Wyjął pistolet i dociągnął kurki.
Chciał użyć dwóch luf, żeby mieć pewność.
Hartley Lowe był oszołomiony. Strach ogarniał serce i umysł. Poczuł, że coś ociera się
o jego spodnie. Kopnął. Palce nóg napotkały coś twardego. Nero!
Nauczyciel zamknął oczy. Powoli naciskał spust. Myślał o Debbie. Jaka kiedyś była.
„Boże, dokończ to za mnie!”
Wspomnienie powstrzymało palec. Kaufmann. On także udał się do New Phoenix na
spotkanie przeznaczenia. Może kiedyś spotkają się w...
Siła eksplozji rzuciła ciało o ścianę. Pistolet wypadł Hartleyowi z ust i potoczył się na
ziemię. Martwe palce zacisnęły się po raz ostatni. Nauczyciel osunął się na podłogę chlewu.
Nero już czekał. Potężne kły ociekały śliną. Inne świnie nie czekały na znak przywódcy.
Pożywienie było ich władcą. Trzeba zająć jak najlepsze miejsce.
CONCORDE!
Lance i Pamela wpatrywali się w błękitne niebo nad Fradley. Port lotniczy był zatłoczony.
Miejscowe gazety oceniały tłum na około czterdzieści tysięcy widzów, chcących ujrzeć
lądowanie concorde’a. Nawet na dziesięć minut przed przylotem ciągle napływali ludzie.
Wszyscy zajmowali miejsca na ogrodzonym placu wzdłuż głównego pasa startowego.
– Będzie ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi. – powiedział Lance, opierając się na kulach. Za
kilka dni zacznie chodzić. – Może nawet więcej.
– Nie powinniśmy tu przychodzić – mruknęła Pamela. – Zwyczajna głupota.
Widzieliśmy ten cud techniki na Heathrow. Jest wspaniały i nie można go do niczego
porównać, ale...
– Uspokój się, kochanie – wszedł jej w słowo Lance. – Za pół godziny będzie po wszystkim.
Tak, po wszystkim. Pamela skrzywiła się z niesmakiem. Wystarczy drobna awaria, jak
w dakocie, która uderzyła w hotel. Tym razem samolot może spaść na ludzi, na publiczność.
Masowa zagłada, tysiące trupów w jednej sekundzie, krwawa miazga. O Boże, coś tu nie gra!
Każdy nerw ciała dziewczyny wykrzykiwał ostrzeżenie.
„Uciekaj, nim będzie za późno!”
– Powiem ci coś – szepnął Lance, obejmując ją ramieniem. – Jutro pojedziemy na majówkę.
– Co takiego?
Umysł ciągle walczył z przeczuciami.
– Tak. Widziałem plakat. Muzeum organizuje w ogrodzie May Day.
– May Day?
Pamela spojrzała na chłopaka zdziwiona. Do cholery, co to ma wspólnego z wezwaniem
o pomoc? Zżerały ją nerwy.
– Ależ ze mnie głupiec! Większość miast pierwszego maja organizuje różnego rodzaju
festyny. Jedziemy na jeden z nich.
– Jutro jest pierwszy maja? – zapytała Pam, cedząc słowa. – To jaki jest dzisiaj dzień?
– Twój matematyczny mózg powinien pracować jak komputer. Dodając do tego wiedzę...
– Lance! – Dziewczyna przerwała jego wywód. – Jeśli jutro jest pierwszy maja, to dzisiaj
mamy...?!
– Wiem, kochanie. Trzydziestego kwietnia.
– No właśnie. O Boże, wiedziałam, że nie powinniśmy przychodzić!
– Znowu zaczynasz? – warknął chłopak. – Nie mam zamiaru do końca życia zastanawiać się,
co dzisiejsza data ma wspólnego z tą imprezą.
– Zrozum, Lance – powiedziała Pamela, czując w gardle włochatą kulę strachu. – Dzisiejszej
nocy Druidowie obchodzą święto. Tego dnia składano zawsze najwięcej ofiar! Noc Walpurgii!
Zdziwiony Lance spojrzał na dziewczynę.
– Zaczynasz gadać bzdury.
– Lance, proszę cię – szeptała Pamela, czując narastający strach. – Wyjedźmy, bo będzie za
późno.
– Jeśli chcesz, to idź – odparł chłopak wzruszając ramionami. – Ja zostaję.
Instynkt kazał jej uciekać jak najdalej. Wszyscy zginą, a ona nic nie mogła na to poradzić.
Zatrzymywała ją tylko jedna rzecz. Dla Evansa walczyła z własną wolą. Prośby nie miały sensu.
Podjęła decyzję. Zostanie z nim i za kilkanaście minut zginie w sześćdziesięciotysięcznym
tłumie. To największa ofiara złożona przez czcicieli starej religii w dniu Walpurgii.
Ludzie zauważyli samolot wcześniej, niż rozległ się ryk jego silników. Ostatnia nowość
przemysłu lotniczego, wysmukła sylwetka drapieżnego ptaka, błyszczała w promieniach słońca.
Dreszcz strachu przeszył ciało Pameli. Przerażenie paraliżowało mięśnie. Lance coś mówił,
ale ryk silników zagłuszał słowa. Concorde obniżał lot. Ludzie wiwatowali, jakby w meczu
o mistrzostwo świata ich drużyna zdobyła pierwszą bramkę.
Kilka minut później samolot dotykał kołami pasa startowego numer jeden. Wiwaty i okrzyki
nie milkły. Nawet umarły wiedziałby, że ląduje concorde. Nie musiałby słyszeć silników. Ludzie
zdawali się składać hołd bóstwu, które błyszczało niczym góra srebra. Tłum ogarnęła masowa
euforia.
Pamela nie mogła oderwać wzroku od samolotu. Przyciągał jej uwagę, hipnotyzował.
Chciał przekazać jakąś wiadomość.
Kiedy silniki umilkły, zapadła grobowa cisza. Wspaniała sylwetka oddziaływała na ludzi
niczym huragan. Piękny, groźny i nakazujący posłuch. Tłum zamarł w bezruchu.
Za Pamela rozległy się jakieś szepty. Te słowa działały jak smagnięcie batem w twarz.
– Przypomina drapieżnego ptaka, nieprawdaż?
W tym momencie była już pewna swojej teorii. Instynkt nie kłamał. Lance mówił prawdę,
kiedy leżał nieprzytomny i walczył ze śmiercią. Przekazał ostrzeżenie przed straszliwym
niebezpieczeństwem.
„Jak drapieżny ptak, nieprawdaż?”
Słowa obcego mężczyzny brzmiały w mózgu dziewczyny niczym memento. Ostrzeżenie
przyszło zbyt późno.
Zwrot doskonale pasował do ogromnego samolotu. Kształty stojącej na pasie maszyny
przypominały majestatycznego drapieżnika. Jastrząb lub orzeł.
Przerażający Ptak Śmierci. Jego oczy zdawały się błyszczeć w oczekiwaniu zdobyczy.
Za późno! Za późno!
Pamela wyrwała rękę z uścisku Lance’a tak gwałtownie, że wpadła na stojących za nią ludzi.
Słowa z trudem przedostawały się przez zaciśnięte zęby.
– Lance. On... on tam jest!
– Oczywiście – odpowiedział, obracając się. – Do diabła, co się z tobą dzieje?
To tylko concorde.
– To on – powiedziała dziewczyna, napinając wszystkie mięśnie. – Concorde to Ptak
Śmierci!
– Nie bądź idiotką. Jesteś neurotyczką? Masz majaki czy co?
– Nie, Lance. Musimy się stąd wydostać, zanim wydarzy się coś strasznego.
Chłopak chwycił ją za rękę, ale odepchnęła go. Obróciła się szybko i ruszyła do przodu,
przepychając się przez tłum.
„Puśćcie mnie! Uciekajcie albo zostańcie, żeby umrzeć!”
Ludzie rozstępowali się, chcąc zająć lepsze miejsce. Pamela próbowała biec, ale tłum był
zbyt gęsty. Co chwila oglądała się, sprawdzając, czy Lance za nią podąża. Przystanęła, wzięła
głęboki oddech i ruszyła dalej. Napotkała jego wściekły wzrok. Próbował ją dogonić. Bardzo
dobrze. Dziewczyna widziała, że Evans za nią biegnie i to było najważniejsze.
Przebiegła przez terminal, obrzucana przez ludzi zdziwionymi spojrzeniami.
Chwilę później była na podjeździe. Biegła coraz szybciej, zdając sobie sprawę, że Lance ją
dogoni. Wściekłość dodawała mu sił. Oddech Pameli był nierówny, ból w płucach stał się nie do
zniesienia. Biegła. Strach był silniejszy.
Kiedy na parkingu zobaczyła skąpanego w słońcu austina, odczuła ulgę.
– Pam... zatrzymaj się!
Lance był dwadzieścia jardów za nią. Biegł bez kul. Pamela znalazła kluczyk i otworzyła
drzwi. Opadła na siedzenie, zatrzaskując drzwi. Lance zaczął walić pięściami w dach i w szyby,
ale nie zwracała na niego uwagi. Chciała zapalić silnik. Jedna próba, druga, wreszcie zaskoczył.
Pamela wyjechała przed bramę parkingu, wrzuciła bieg i otworzyła drzwi, gotowa do
natychmiastowego startu.
– Pieprzona idiotko! Co się z tobą dzieje, do cholery?
Lance opadł na siedzenie, ciężko dysząc. Kiedy zatrzasnął drzwi, Pamela puściła sprzęgło,
a samochód z piskiem opon wystrzelił do przodu. Wcisnęła gaz do oporu.
Wiedziała, że Evans będzie bał się ją zatrzymać przy takiej szybkości. To była ich ostatnia
szansa.
Jechali z prędkością ponad pięćdziesiąt mil na godzinę. Wóz przeleciał przez bramę niczym
rakieta. Pamela nie zwolniła, choć wjechali na krętą drogę. To była gra o życie. Największy
hazard. Życie dla zwycięzców, śmierć dla pokonanych.
Karty zostały rozdane. Z każdą sekundą szansę na przeżycie rosły.
– Możecie państwo odpiąć pasy.
Pasażerowie usłuchali. Na zewnątrz mogli zobaczyć morze ludzi. Tysiące widzów.
Pasażerowie samolotu poczuli się dumni. Byli głównymi aktorami przedstawienia.
Tłumy zebrały się tylko po to, żeby zobaczyć grupkę uprzywilejowanych, którzy mogli
lecieć takim cudem. Spoglądano na nich z zawiścią.
– Proszę pozostać na miejscach.
Oczy pasażerów były skierowane na wysokiego mężczyznę, który palił fajkę, wydmuchując
kłęby dymu. Reprezentował wszystkie cechy partii, którą kierował.
Poruszał ustami, wypowiadając bezgłośnie tekst przemówienia, które wygłosi za kilka
godzin. Był u progu sukcesu. Ojciec zmian, które miały wstrząsnąć krajem, jeśli wygra
nadchodzące wybory. Był niemal pewien wygranej. Władza będzie należała do tych, których
przez długi czas odsuwano od wszystkiego.
Obok niego kręcili się mężczyźni w jasnych garniturach. Goryle. Zamachowiec nie miał
szans. Znali doskonale swój fach i wiedzieli, że nie przebywają gdzieś w Afryce, ale w Anglii,
gdzie trzeba działać szybko i dyskretnie.
Samolot zjeżdżał z pasa startowego, kierując się w stronę głównego terminalu.
Wszyscy pasażerowie czuli niepokój. Niewidzialne siły rozsiewały dookoła dziwną żądzę
czynu.
Nikt nie spoglądał na małego, zasuszonego człowieczka, który kończył odpinać pasy. Nie
sposób było ocenić, ile ma lat. Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt?
Siedemdziesiąt? Nikt nie wiedział, jakiej jest narodowości...
Cienkie włosy czesane z przedziałkiem, tu i ówdzie przyprószone siwizną. Sucha skóra
obciągająca kości twarzy uwydatniała azjatyckie rysy. Palce o długich, ostrych jak u drapieżnika
paznokciach Bawiły się rączką aktówki leżącej na kolanach. Gdyby ktoś przyjrzał mu się
uważniej, odkryłby na twarzy niepokój.
Wąskie jak szparki oczy rozglądały się nerwowo, a ostry język co chwila oblizywał
popękane wargi. Sprawiał wrażenie, że chce odrzucić aktówkę i jak najszybciej uciec.
– Panie i panowie, witamy we Fradley. Według planu mamy czterdzieści minut przerwy.
Mogą państwo wyjść z samolotu i odświeżyć się. Proszę być na pokładzie około jedenastej
trzydzieści dwie.
Ludzie wstali i ruszyli do wyjścia. Oprócz jednego. Drobny człowieczek wykonał tylko jeden
ruch. Popchnął palcami małą, mosiężną dźwignię znajdującą się pod rączką aktówki.
– A nie mówiłem?
W głosie Reece’a Lingena zabrzmiała satysfakcja, kiedy podszedł do Charlesa White’a
i braci Warboys stojących w jego biurze przy oknie. Dwieście jardów dalej pięć osób wysiadało
właśnie z samolotu.
– Wspaniały – zaśmiał się Charlie. – Żeby go zepsuć, trzeba by wysadzić w powietrze
lotnisko.
– To prawda – dodał Lingen. – Wszystko się ułoży. Za kilkanaście minut nasze cudo odleci,
ale ludzie będą pamiętać, że widzieli concorde’a we Fradley.
– Może – chrząknął White. – Może facet, który tu przyleciał, zrujnuje nas za kilkanaście
miesięcy. Zaszczepi w szeregi partii, która najprawdopodobniej wygra wybory, trochę
marksizmu. Nacjonalizacja lotnictwa, banków, towarzystw ubezpieczeniowych na początek.
Marzy mu się dyktatura.
– Do tego nie dojdzie – powiedział Reece, starając się zmienić temat rozmowy. – Ludzie nie
pozwolą. Niech pan posłucha tych gwizdów.
Odgłos gniewu przypominał narastający grzmot.
– Właśnie to miałem na myśli – dodał po chwili dyrektor, nie wiedząc, że wszyscy patrzą na
co innego.
Hałas nagle ucichł jak odległe echo. Idący w kierunku terminalu ludzie zatrzymali się
i skierowali spojrzenia na samolot.
– Cholera, co tam się dzieje? – wykrzyknął White, wspinając się na palce.
Na pokładzie concorde’a toczyła się walka.
– Wygląda na...
Charles White nigdy nie dokończył zdania. Został oślepiony potężnym strumieniem ognia
wydobywającym się z samolotu. Wydawało się, że żywioł pełznie w kierunku wieży,
przedzierając się przez tłum. Pod naporem ogromnej siły szyby rozsypały się w proch. Tornado,
które wyrwało się z piekła, dopadło tych, których chciało, siejąc po drodze śmierć i zniszczenie.
– Jezu Chryste!
Lance i Pamela przytulili się do siebie. Kiedy odjechali półtorej mili od lotniska, usłyszeli
potworny grzmot. Kilka sekund później powiał wiatr. Potężne uderzenie mas powietrza
poderwało stojący bokiem samochód, obracając nim kilkakrotnie dookoła osi. W końcu austin
wylądował parę metrów dalej, grzęznąc kołami w żywopłocie. Ustawił się tak, że Pamela i Lance
byli zmuszeni oglądać potworny obraz.
Właściwie widzieli tylko concorde’a. W jakiś sposób wszystkie zabudowania lotniska zostały
usunięte. Chyba uległy zniszczeniu.
Płomienie były wszędzie. Unoszący się dym zaczął powoli zamazywać obraz, kryjąc
wszystko z wyjątkiem samolotu. Dlaczego ciągle był nie tknięty, nie mieli pojęcia. Widzieli już
tylko jego przód. Wyglądał niczym wygięty, ziejący ogniem dziób. Jak paszcza smoka z bajki,
ale to nie była bajka.
W końcu zniknął. Został pokonany, zniszczony, pożarty przez płomienie. Znikło wszystko.
Lance i Pamela powinni wypchnąć samochód i czym prędzej odjechać, ale jakaś siła
zmuszała ich do obserwowania widowiska. Siedzieli więc i spoglądali przerażeni, a jednocześnie
zafascynowani. Słup dymu sięgał coraz wyżej, aż wreszcie zaczął rozpływać się na boki.
Przypominał grzyb jądrowy.
Nie widzieli nic prócz dymu, niczego nie słyszeli. Żadnych syren. Nie minął ich żaden
ambulans ani wóz strażacki. Świat umarł.
Od czasu do czasu jedno coś mówiło, ale drugie nic nie mogło usłyszeć. Widząc tylko ruchy
warg, zrozumieli, że ogłuchli. Nie był to szok, ale przystosowanie do nowej sytuacji. Zapłacili za
to, że nie brali udziału w masowej zagładzie i kremacji tysięcy ludzi.
Pamela nie myślała nawet, żeby gdzieś odjechać. Lance odczuwał to samo. Żadne z nich nie
modliło się. Siedzieli tylko i wpatrywali się w dym z nadzieją, że wkrótce się przejaśni. Robiło
się jednak coraz ciemniej. Prawdopodobnie nadeszła noc. Stracili poczucie czasu. Gęste
powietrze było przesycone spalenizną.
Po pewnym czasie zaczęło się przejaśniać. Nie widzieli, czy nadchodzi dzień, czy może dym
zaczął opadać. Czy to sen? Wysiedli z samochodu i ruszyli do przodu. Po chwili znaleźli miejsce,
z którego rozciągał się widok na całą okolicę. Nic nie mówili, zresztą, nie miałoby to sensu.
Potężny grzyb ciągle widniał na niebie.
Był teraz dużo większy, jakby rozrzedzony. Ciągle wisiał nad terenem, gdzie jeszcze przed
chwilą było lotnisko.
Ten widok podziałał jak uderzenie młotem w głowę. Umysł nie chciał pojąć tego, co
widziały oczy. Stanęli w obliczu totalnego zniszczenia, które dokonało się w ciągu kilku godzin.
Lance zapalił dwa papierosy i jednego podał dziewczynie. Zaciągali się głęboko dymem, nie
czując ich smaku.
Dookoła panowała cisza. Żadnego znaku życia. Nic, kompletnie nic. Pod nimi rozciągały się
tylko wzgórza i dymiące kratery. Lotnisko Fradley przestało istnieć i nie wiadomo, czy nie było
tylko snem. Po betonowym pomniku ludzkości nie zostało ani śladu. Zostały tylko ogromne,
rozpalone kamienie.
Pamela z trudem opanowała drżenie rąk. Wyciągnięty palec pokazywał ogromne skalne
bloki. Kamienny krąg!
Dookoła ciągle się paliło. Dopiero kiedy ogień pochłonie wszystko, jego głód zostanie
nasycony. Fradley zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Pozostały tylko kamienie, kiedyś
ułożone tu przez wyznawców starej religii. Teraz wyłonili się z mgły czasów. Niezniszczalni,
niepokonani. Nawet natura uznała ich wyższość.
Lance i Pamela wrócili do samochodu. Byli wstrząśnięci. Chcieli krzyczeć. Po co?
Ich krzyk nigdy nie zostanie usłyszany. Cisza osaczała niczym mgła i wdzierała się do
każdego zakątka umysłu i duszy. Otaczał ich pusty, wypalony świat.
Na niebie nie było chmur, wiatr szarpał ogromnym obłokiem wiszącym nad ich głowami.
Przybierał kształty przekraczające granicę ludzkiej wyobraźni.
Lance i Pamela próbowali biec. Chcieli uciec z tego strasznego miejsca, ale gorące powietrze
wdzierało się do płuc, uniemożliwiając oddychanie. Wrócili więc do samochodu. Lance opadł na
siedzenie za kierownicą. Rzucił okiem na dziewczynę. Wyglądała okropnie. Nie chciał widzieć
jej w takim stanie.
Silnik zapalił od razu. Z trudnością wyjechali na drogę. Jechali bardzo wolno.
Nie mieli dokąd się spieszyć. Ptak Śmierci przyszedł i odszedł, na swojej drodze zostawił
śmierć i zniszczenie. Mało prawdopodobne, że jeszcze ktoś przeżył.