TRINE ANGELSEN
TĘSKNOTA I NADZIEJA
Rozdział 1
Elizabeth wpatrywała się w plecy Jensa. Poprosiła go, żeby dokonał jakiegoś wyboru.
Albo zdecydował się dochować tajemnicy, albo zameldował, że jego żona popełniła
morderstwo. Jak mogłam to zrobić? - pomyślała, ogarniając kuchnię. Czy to były słuszne
pozwolić, by Jens miał decydować o moim życiu lub śmierci?
Jej spojrzenie zatrzymało się na wąskiej zasłonce w oknie, uszytej ze starej sukni
matki na ich wesele. Jaka duma była z tych zasłonek. Dlaczego teraz myślę o tych sprawach?
- zdumiała się. Czyżbym miała stąd odejść? Bo wkrótce będę musiała umrzeć? Drżenie
ogarniało całe ciało niczym fala mdłości.
Nie miała pojęcia, ile czasu minęło od chwili, kiedy zadała mu swoje pytanie może
tylko sekundy, albo minuty? Mogła minąć godzina, lub całe życie.
Znowu zaczęła przyglądać się Jensowi. Pochylił się do przodu i ukrył twarz w
dłoniach, a potem jął przeczesywać włosy palcami i wpatrywać się w nią pustym wzrokiem.
Pewnie się zastanawia, co powiedzieć, pomyślała, czując, że ciało ma zdrętwiałe.
Jakby to nie o nią chodziło. Otworzyła usta, żeby poprosić go o jakąś decyzję, ale nie mogła
słowa wykrztusić.
Wtedy on się wolno i znowu na nią popatrzył. Niebieskie oczy były wielkie. Można by
w nich utonąć, pomyślała z żalem i chciała rzucić mu się w ramiona.
Cofnąć wszystko, powiedzieć, że to nieprawa. Ale przecież nie mogła.
Jens odchrząknął, potem wstał.
- Nie całkiem rozumiem to, co zrobiłaś, Elizabeth. Niezależnie od tego, co Leonard
zrobił tobie, to było morderstwo. Odebrałaś życie drugiemu człowiekowi.
Chciała się bronić, powiedzieć, że wtedy czuła, jakby jej życie się skończyło, tego
samego dnia, gdy Leonard sponiewierał jej ciało. Ale tym razem też słowa nie chciały
wydostać się z gardła. Jens ją osądził. Teraz nieważne już, co ona myśli to nie ma znaczenia.
Skoro nawet on nie mógł zrozumieć, to kto będzie w stanie to zrobić?
- Próbowałem pojąć twój gniew i bezsilność, jakie odczuwałaś. Rozumiem, że chciałaś
się zemścić, ale żeby w ten sposób…
Zrobił parę kroków w jej stronę, zatrzymał się i spoglądał na żonę z góry. Ogarnął
spojrzeniem jej twarz, a potem mówił dalej:
- Jeśli zgodzę się dźwignąć tę tajemnicę razem z tobą, to w jakiś sensie stanę się
współwinnym morderstwa. Wiesz o tym?
Elizabeth przytaknęła, ale nie przestawała patrzeć mu w oczy. Jego oczy to ostatnie,
co będę wspominać, zanim umrę, pomyślała, jego cudowne niebieskie oczy o wielkich
czarnych źrenicach.
- Ale ja cię kocham, Elizabeth - mówił dalej Jens. - Kocham cię bardziej niż własne
życie. Dlatego nic nie powiem. I będę ci pomagał dźwigać twoje brzemię.
Elizabeth stała, wpatrując się w niego, a słowa wolno do niej docierały. Czy dobrze
usłyszała? Jens objął ją silnymi ramionami i mocno przycisnął do piersi. Elizabeth przytuliła
do niego policzek, słyszała teraz bicie jego serca. Czuła skórę pachnącą Jensem, czuła jego
wargi na swoich włosach delikatne pocałunki i głos, który szeptał słowa miłości. Elizabeth nie
wiedziała nawet, że płacze, dopóki nie uniósł twarzy i nie otarł łez.
- Teraz powinniśmy się położyć – rzekł łagodnie i poprowadził ją ku schodom.
Dopiero leżąc pod kołdrą poczuła, jak bardzo zmarzła.
Przytuliła się mocno do silnego ciała męża, ale zimno tkwiło bardzo głęboko, w
samym szpiku, i nie chciał jej opuścić. Miała w głowie mnóstwo niewypowiedzianych słów,
które też nie chciały wyjść na zewnątrz. Na tyle pytań pragnęła otrzymać odpowiedź! Może
będę mogła zapytać później, jak Jens wróci z połowów, pomyślała, przymykając oczy.
- Teraz powinnaś tylko spać – szepnął Jens do jej ucha. – Moja mała Elizabeth
potrzebuje odpoczynku. Jutro wszystko wyda ci się lepsze.
Ale ona chciała czuwać. Do jego wyjazdu zostało już tak niewiele godzin. Mimo to
musiała jednak zasnąć, bo gdy o brzasku otworzyła oczy, łóżko było puste. Nawet nie
zauważyła, że Jens wyszedł.
Elizabeth leżała, wdychając zapach jego poduszki.
- Nigdy nie wypiorę tej poszewki – szeptała – To będzie moja pociecha, dopóki on nie
wróci.
Skuliła się w pozycji płodu i przymknęła oczy. Czy słusznie postąpiła, przyznając się
do wszystkiego? Lina ją o to prosiła, ale… czy naprawdę? Może Lina to tylko przywidzenie?
Może… - pytań było mnóstwo i żadnej odpowiedzi. Jednego tylko była pewna: wystarczy
nieostrożne słowo Jensa, by Elizabeth została osądzona. Jeśli powie coś choćby jednej jedynej
osobie, dla nie będzie to oznaczało śmierć. Zimno powrócił do jej ciała.
Kiedy Maria wprowadziła się do jej domu, pojawił się w nim zupełnie inny nastrój.
Mała siostra gadała niemal nieprzerwanie o wszystkim, co ją zajmowało, ale akurat tego dnia
siedziała milcząca i dziubała drutem do robótek blat stołu. Elizabeth podeszła, zabrała jej drut
i odłożyła do koszyka z włóczką, potem wróciła do zmywania.
- Nauczyciel się o ciebie pytał – oznajmiła Maria swobodnie, Elizabeth obróciła się w
kółko o popatrzyła na siostrę.
- Czego chce? Mam nadzieję, że nie zrobiłaś nic, czego musiałabym się wstydzić?
Maria przewracała oczami.
- Oczywiście, że nic takiego nie zrobiłam. On się po prostu o ciebie pytał, jak ci się
powodzi.
Elizabeth zastanawiała się nad tymi słowami.
- Nie mówił nic więcej? – spytała, słysząc, że głos ma nienaturalnie wysoki. Maria
patrzyła na siostrę przez chwilę, zanim wzięła ścierkę, którą podawała jej Elizabeth.
- Nie, dlaczego miałby to robić?
- Bez powodu. – Elizabeth poczuła, że poci się i rumieni. Maria myśli pewnie, że on
pytał z uprzejmości, ale Elizabeth wiedziała, że za tymi słowami kryje się coś więcej.
Przeniknął ją dreszcz, zrobiło jej się niedobrze,
- Może wreszcie umyjesz tę filiżankę, żebym mogła ją wytrzeć? – spytała Maria.
- Oczywiście – odparła Elizabeth nieobecna myślami i nadal stała, wpatrując się przed
siebie. – Muszę iść na chwilę na strych – powiedziała nieoczekiwanie i, odstawiając filiżankę,
wbiegła po schodach na górę.
W sypialni uklękła przed oknem i przyglądała się pokrytemu śniegiem krajobrazowi.
Dlaczego, na Boga, nauczyciel przesyła mi pozdrowienia? – zastanawiała się. Ciekawe, jak
on pytał? I niemniej ciekawe, dlaczego. Zagryzła dolną wargę. Maria coś ukrywała. Na tyle
dobrze zna. Gdyby tylko Jens tu był, pomyślała z westchnieniem i wstała. Spojrzenie padło na
skrzynię, leżała na niej Biblia Jensa. Ostrożnie wzięła książkę i otworzyła na pierwszej
stronie.
- Amor vincit omnia - przeczytała głośno. Miłość wszystko zwycięża, przetłumaczyła
sama sobie. Jens zapomniał wziąć Biblię, pomyślała. Moim zdaniem to znak, nie wiem tylko,
czy dobry, czy zły.
Rozdział 2
Elizabeth zawsze przestrzegała zasady, że w sobotę dom musi być gruntownie
wysprzątany. Ani razu tego nie zaniedbała, co napawało ją dumą. Teraz wyprostowała się i
zadowolona patrzyła na wyszorowane do białości deski podłogi.
- No to zrobione - powiedziała do Marii. - A ty skończyłaś swoje? - spytała,
spoglądając przez ramię na siostrę, która wybierała popiół z pieca.
- Tak, zaraz kończę. Muszę tylko jeszcze wynieść wiadro. Nie masz pojęcia, jak
niewiele dzieci teraz chodzi do szkoły, Elizabeth - odpowiedziała. - Prawie wszyscy chłopcy
wyjechali na połów. W każdym razie ci najwięksi.
Elizabeth skinęła głową i wyżęła ścierkę do podłogi.
- Dziwne, że nauczyciel w ogóle prowadzi szkołę w tym czasie. Chyba nie bardzo ma
kogo nauczać?
- Nie, tylko ja, Indianne i Olav, i jeszcze… - Dziewczynka liczyła na palcach: - I
jeszcze czworo. - Siedziała i patrzyła na podłogę, w palcach zwijała brzeg spódnicy.
Elizabeth widziała, że nad czymś się zastanawia i spytała ostrożnie:
- Wszystko w porządku w szkole? Maria drgnęła i zarumienia się.
- Tak, dlaczego pytasz?
- Bo jeśli jest coś, co cię niepokoi, to po prostu powiedz, Maryjko, a ja zrobię
wszystko, żeby to zmienić.
Maria zagryzła dolną wargę, wzrok miała teraz rozbiegany.
- Właściwie to jest coś, co chciałam ci powiedzieć.
Coś o nauczycielu. On… - więcej nie zdążyła powiedzieć, bo drzwi otworzyły się z
trzaskiem i w progu stanęła Indianne z buzią zalaną łzami. Zdyszana musiała przytrzymać się
futryny, zanim, szlochając, zdołała wykrztusić kilka słów niemających sensu.
- Dziecko kochane - zawołała Elizabeth i ukucnęła przed dziewczynką. - Uspokój się
trochę i opowiedz mi, co się takiego stało. - Otarła rąbkiem fartucha łzy Indianne i przytuliła
ją mocno do siebie.
W końcu dziewczynka oznajmiła w wielkim pośpiechu:
- Krowa kopnęła jedną kozę, która teraz strasznie głośno beczy, bo ją pewnie boli.
Mama jest przerażona, a ja nie wiem, co robić, bo to wygląda okropnie!
Elizabeth podprowadziła ją do stołu.
- Usiądź tu sobie. Mówisz, że koza zerwała się z uwięzi, tak? I znalazła się za krową?
Indianne przytakiwała, szlochając.
- Mama powiedziała, żeby cię przyprowadzić. A ja myślę, że powinnaś wziąć ze sobą
swoje lekarstwa.
Elizabeth skinęła głową i wstała. Zioła, które ma w domu, nie wyleczą ani nawet nie
złagodzą takiej dolegliwości, ale ze względu na małą wzięła ze sobą kilka słoiczków. Ubrała
się szybko, słoiczki włożyła do węzełka.
- Jesteście duże i mądre dziewczynki, będziecie musiały się zająć Ane, a ja pobiegnę
na dół. - Pospiesznie pogłaskała Indianne po czarnych włosach. - Wszystko będzie dobrze,
zobaczysz.
- Nie becz już więcej - usłyszała słowa Marii, zanim zamknęła za sobą drzwi.
-Elizabeth wszystkich potrafi uzdrowić. Kozę też.
Zebrała spódnicę z przodu i biegła wąską ścieżką w dół. Biały obłok pary unosił się
nad jej ustami, ale pot spływał strumykami pod ubraniem, kiedy dotarła do obory w Heminy.
Dwie latarki rzucały mdłe światło na Ragnę i kozę. Było tak, jak Indianne powiedziała,
nieszczęsne zwierzę beczało z bólu.
- Moja droga, dziękuję, że przyszłaś tak szybko – rozpłakała się Ragna na widok
Elizabeth. – Nie mam pojęcia, co robić. Słyszałaś kiedyś coś tak rozdzierającego?
Elizabeth ukucnęła przed kozą i ostrożnie badała zwierzę delikatnymi dotknięciami.
- Żadnej kości nie złamała, to pewne – stwierdziła, macając żebra. Zwierzę się powoli
uspokaja, jakby wiedziało, że przyszłam mu pomóc, pomyślała. Ale koza nagle znowu
zabeczała przejmująco, Elizabeth odskoczyła w tył.
- Co ty robisz? – krzyknęła Ragna oskarżycielsko.
- Nic. Myślę, że ona ma wewnętrzne obrażenia. W każdym razie jest potłuczona… nie
wiem.
- Ale zrób coś, ona nie może leżeć w ten sposób! Nie widzisz, że to zwierzę zamęczy
się na śmierć? – lamentowała Ragna.
Elizabeth przetarła drżącą dłonią twarz i ciężko przełknęła ślinę.
- Moim zdaniem powinnaś ją zaszlachtować, to przynajmniej mięso uratujesz –
powiedziała, starając się nie patrzeć na kozę.
- A nie mogłabyś jej dać tych swoich ziół?
- Nie, myślę, że na to moje zioła nie pomogą.
Ragna chodziła tam i z powrotem, a Elizabeth przykucnęła znowu i głaskała szorstką
sierść kozy, mamrocząc jakieś uspakajające słowa.
- Żebym tak miała to lekarstwo, które dostałam na moją złamaną rękę – powiedziała
Ragna. Elizabeth zesztywniała z przerażenia. Podłoga się pod nią uginała, szumiało jej w
uszach, a teściowa mówiła dalej: - Ale myślę, że Jakob gdzieś je zapowiedział, bo nagle
zniknęło. Muszę go zapytać, jak wróci do domu. A zresztą, może to nie było lekarstwo dla
zwierząt.
Elizabeth musiała zwilżyć wargi końcem języka i odchrząknąć, żeby powiedzieć:
- Powinnaś sprawdzić Olava, niech ci pomoże zabić kozę.
- Jego nie ma w domu – odparła Ragna. – Poleciał po coś do Storvika.
Elizabeth wstała na drżących nogach i wpatrywała się w teściową. Nie byłaby w stanie
zabić kozy. Tym zawsze zajmował się ojciec, a teraz Jens. Ona może zrobić, co trzeba z
mięsem, bo to jest tylko jedzenie.
- Musisz ją zabić – powtórzyła stanowczo. – Zwierzę nie może tak leżeć i cierpieć,
sama powiedziałaś.
- O nie, moja droga – odparła Ragna, kręcąc powoli głową i cofając się w stronę
wyjścia. – Tym to ty się zajmiesz. Ja nigdy nie zabiłam żadnego zwierzęcia i nigdy tego nie
zrobię. – Stanęła już przy drzwiach, otworzyła je i wyszła. – Albo wywleczesz kozę, albo
sama ją zabij – powiedziała na koniec. Potem zamknęła drzwi tuż przed nosem Elizabeth.
Koza stęknęła głośno i Elizabeth do niej wróciła. Zwierzę rzucało głową i kopało
jedną nogą.
- Daj mi siłę – mamrotała Elizabeth cicho, nie bardzo wiedząc, do kogo kieruje tę
prośbę. A może powinnam spróbować ziół? Zastanawiała się, wyjmując dwa słoiczki, które
ze sobą przyniosła. Dopiero teraz odkryła, że jedne zioła są na kaszel, a drugie na wodę w
ciele. Elizabeth czuła, że gardło jej się zaciska. Dlaczego to takie trudne, zastanawiała się.
Uboje odbywają się każdej jesieni, ludzie to robią, a ja nie mogę nawet dobić kozy, która
bardzo cierpi. Podniosła się energicznie i przyniosła siekierę, którą widziała przedtem przy
drzwiach. Ręka jej drżała, kolana się pod nią uginały, kiedy szła z powrotem do kozy.
- Jeśli trafię cię w czoło obuchem siekiery, to niczego nawet nie poczujesz –
powiedziała cicho, unosząc rękę.
Nagle koza wpiła w Elizabeth oczy i patrzyła. Jęknęła cicho, a Elizabeth opuściła rękę.
Jakby zwierzę prosiło mnie o łaskę, myślała, zastanawiając się, czy jej się przypadkiem w
głowie nie miesza. Zwierzę nie mogłoby chyba prosić o łaskę! Oczywiście koza nie ma
pojęcia, co zamierzam zrobić. Poza tym i tak zostałaby zabita i zjedzona później!
Próbowała być twarda, ale okazało się to niemożliwe. Odrzuciła siekierę i zaczęła
głaskać zwierzę po żebrach. Nagle poczuła jakieś pulsowanie w ramieniu, spływające w dół,
do pleców. Ręka mi zdrętwiała, to była pierwsza myśl, która przemknęła jej przez głowę,
zaraz jednak zdała sobie sprawę, że to coś innego. Przymknęła oczy w głębokiej koncentracji.
Może potrafię uzdrawiać zwierzęcia w taki sam sposób jak ludzi? Zrobiła to już dwukrotnie
przedtem.. Zauważyła, że koza się uspokaja. Nie rzuca już tak głową i przestała beczeć.
Elizabeth siedziała, dopóki nie poczuła, że siły ją opuszczają. Na koniec otworzyła
oczy i w napięciu przyglądała się kozie. Zwierzę nadal leżało bardzo spokojne. Ostrożnie
pomogła mu wstać. Najpierw koza chwiała się na nogach, ale Elizabeth podprowadziła ją
ostrożnie do zagrody, do której wrzuciła trochę słomy.
- Teraz musisz odpocząć – powiedziała i poczuła się głupio, nikt przecież nie
rozmawia w ten sposób ze zwierzętami.
Smuga światła z latarki spłynęła na podłogę i Ragna wsunęła głowę do zagrody?
- No i jak? – spytała.
- Lepiej – odparła Elizabeth. – Wróciła na miejsce.
Może ma jakieś skaleczenia, których nie widzę, ale teraz potrzebuje spokoju i opieki,
za jakiś czas wrócimy zobaczyć, co się dzieje.
- A co zrobiłaś? – spytała teściowa, podchodząc bliżej.
- Dałam jej ziół – kłamała Elizabeth – One łagodzą bóle – dodała pospiesznie, ale
teściowa najwyraźniej jej nie uwierzyła.
- Dziękuję – powiedziała Ragna po prostu, kiedy wyszły obie z mrocznej obory.
- Nie ma za co – odparła Elizabeth. Pochyliła się i umyła ręce w śniegu. Jak na Ragnę
to i tak dużo.
Przez resztę dnia Elizabeth chodziła pogrążona w myślach. Dopiero kiedy płożyły się
spać, przypomniała sobie, że siostra chciała jej powiedzieć coś o nauczycielu.
- Maria, kochanie – szepnęła, potrząsając lekko ramieniem małej.
- Tak?
- Co ty mi chciałaś opowiedzieć, zanim poszłam do Ragny? O nauczycielu.
- Nic takiego – odparła siostra pospiesznie. Zbyt pospiesznie, stwierdziła Elizabeth i
uniosła się, opierając na łokciu.
- Musisz mi powiedzieć, o co chodzi!
Maria skubała kołdrę. – To tylko to, że… że nauczyciel chce z tobą rozmawiać.
- No dobrze. A wiesz o czym? Maria pokręciła głową.
- Ja nie zrobiłam nic złego, Elizabeth, powinnaś mi wierzyć!
- A może chce mi tylko powiedzieć, jaka jesteś zdolna? – próbowała Elizabeth, czuła
jednak, że ogarnia ją niepokój.
- Chyba nie… zresztą nie wiem. – Maria mówiła niepewnym głosem. Niepokój
narastał w duszy Elizabeth. Pogłaskała siostrę po włosach.
- Niczym się nie martw, Mario. Jestem pewna, że wzywa mnie nie po to, żeby się na
ciebie skarżyć. Kiedy miałabym tam pójść?
- Jutro po podwieczorku.
- No to późno zawiadamia. W dodatku w sobotę – mówiła Elizabeth zdumiona.
- Ja wiedziałam o tym już tydzień temu – przyznała Maria, podciągając kołdrę pod
brodę.
- Głuptas – roześmiała się Elizabeth. – Dlaczego nie powiedziałaś nic wcześniej?
- Masz tyle zajęć, że nie chciałam ci przeszkadzać, a potem zapomniałam, aż dopiero
dzisiaj… nie jesteś na mnie zła?
- No coś ty, ale teraz śpijmy, bo musimy wypocząć do jutra. Ty przecież będziesz
musiała przypilnować Ane, jak ja pójdę, wiesz.
Maria przytaknęła i odwróciła się do niej plecami. Wkrótce potem oddychała równo i
spokojnie. Elizabeth jednak długo leżała i wpatrywała się w ciemność. Coś się tu nie zgadza.
Czuła to.
Elizabeth otrząsnęła śnieg ze spódnicy i wsunęła włosy pod chustkę, zanim zapukała
do drzwi budynku szkolnego.
- Dzień dobry, zapraszam, pani Rask – witał ją Henning Nielsen, wyciągając rękę. –
Proszę bardzo, niech pani siada – powiedział, wskazując krzesło.
Elizabeth rozglądała się po klasowej izbie, zdejmując chustkę. Zastanawiała się, w
której ławce siedzi Maria.
Henning chrząknął, uśmiechnął się przelotnie i złożył razem opuszki palców obu rąk.
- Pani się pewnie zastanawia, dlaczego panią wezwałem? – zapytał. Elizabeth skinęła
niepewnie.
- Tak, nie będę zaprzeczać – odparła cicho, składając starannie rękawice.
- Szczerze mówiąc, mam zamiar wyzywać wszystkich rodziców po kolei. Tak, tak, ja
wiem, że pani jest siostrą Marii, ale skoro jej tata jest na łowisku, to… - przekładał jakieś
papiery, czytał pospiesznie jakieś notatki.
Elizabeth czuła, że żołądek jej się kurczy. Sytuacja była niezwykła, a ona czuła się tu
nie na miejscu. A może jest coś więcej… ten mężczyzna ma w sobie coś, co na z trudem
znosi. Był bardzo uprzejmy, kiedy spotkali się w sklepie, ale teraz… jakiś taki śliski,
pomyślała i zastanawiała się dlaczego nie zwróciła na to uwagi już przedtem.
- Proszę mi wybaczyć – powiedział, zrywając się z miejsca. – Całkiem zapomniałem
poczęstować panią kawą. – Wziął dzbanek, stojący na piecu i nalał do dwóch kubków. – Ma
pani jeszcze długą drogę przed sobą, a już teraz pewnie pani zmarzła, mogę sobie wyobrazić.
Czy mógłbym mówić do pani Elizabeth?
Skinęła głową i upiła trochę kawy z kubka. Gorący napój dobrze jej zrobił.
- No cóż, Elizabeth, a więc nasza Maria… Może pani być dumna ze swojej siostry, bo
to niezwykle uzdolniona młoda dama.
- Nie skończyła jeszcze ośmiu lat – odparła Elizabeth, nie bardzo wiedząc, czy
rzeczywiście odczuwa dumę po jego słowach.
- To nie prawda. Ale one szybko rosną, te nasze dzieci – stwierdził, obrzucając ciało
Elizabeth spojrzeniem wodnisto niebieskich oczu.
- Mimo wszystko minie jeszcze wiele czasu, zanim Maria będzie damą – rzekła
Elizabeth stanowczo.
Roześmiał się.
- Ona naprawdę jest uzdolniona. W krótkim czasie nauczyła się całego alfabetu, teraz
czyta bardzo dobrze, lepiej niż inni, o wiele od niej starsi.
Elizabeth poczuła, że robi jej się ciepło z radości. Tak rzadko słyszy coś dobrego o
sobie i swojej rodzinie, zapamiętała te słowa i powtórzy je później Marii.
- Sama pani może zobaczyć – mówił dalej Henning Nielsen, wyjmując jakiś gruby
zeszyt.
Elizabeth odstawiła kubek z kawą i podeszła do niego.
- Zobaczmy – mówił, przewracając kartki tam i z powrotem.
Elizabeth wodziła wzrokiem po stronnicach i raz po raz odczytywała uwagi przy
nazwiskach różnych uczniów. Opuścił szkołę ze względu na kopanie torfu. Nie miał jedzenia.
Nie wiedział, że szkoła już się zaczęła. Wyjechała do Ameryki. Zmarł na morzu z zimna
i wysiłku – czytała. Przy nazwisku Marii była tylko jednak uwaga: została w domu ze względu
na niepogodę.
Henning dalej przewracał kartki.
- Tak, tutaj to mamy – powiedział i głośno przeczytał:
- Pisanie: dobrze. Czytanie: Rozumienie: dobrze.
Elizabeth zwróciła się, że to przeczytała. Nie miała jednak czasu dłużej się zastanowić,
bo nagle poczuła rękę nauczyciela na swoim biodrze. Cofnęła się pospiesznie, ale on zdawał
się tego nie zauważać. Wstał i spoglądał na nią wargi miał mięsiste i wilgotne, Elizabeth
odwróciła wzrok.
- Jeśli pan nauczyciel nie ma nic więcej do powiedzenia, to ja bym podziękowała za
kawę… będę się zbierać do domu – powiedziała tak opanowana, jak tylko potrafiła.
Wtedy on mocno objął ją w talii przywarł do jej ust wargami – mokrymi, dławiącymi.
Elizabeth stała jak wryta, bliska paniki, strach odbierał jej siły. Zaraz jednak pojawił
się gniew, z wielką siłą odepchnęła go od siebie i uwolniła się z jego objęć. Bez słowa ruszyła
do drzwi i wybiegła w mroźny zimowy dzień. Na dworze było ślisko, nie mogła biec bardzo
szybko, więc nauczyciel wkrótce ją dogonił i chwycił za ramiona.
- Ależ ty się spieszysz, Elizabeth.
Ogarnęły ją mdłości, była zła, że pozwoliła mu zwracać się do ciebie po imieniu, ale
zacisnęła z całych sił wargi, by nie powiedzieć czegoś złego.
Widziała, że nauczyciel wzrok ma rozbiegany, a kiedy znowu się odezwał, jego głos
brzmiał niepewnie:
- Wiem, że przyszłaś tu, bo chciałaś się zabawić! Nic innego mi nie wmawiaj, wiem, o
co ci chodziło, tak mi się nadstawiałaś.
Cała uprzejmość zniknęła, choć nadal zwracał się do niej per ty, sympatycznego
uśmiechu nie było już na jego wargach. Zamiast tego w głosie pojawił się lodowaty chłód.
- Nie dotykaj mnie więcej! Jeśli wyciągniesz rękę, to będzie to ostatnia rzecz, jaką
zrobisz – syknęła ledwo dosłyszalnie, zastanawiając się, skąd bierze odwagę, by rozmawiać
tak z samym nauczycielem.
Ten popatrzył na nią zdumiony.
- grozisz mi? – spytał i zachichotał.
Elizabeth milczała, ale wciąż patrzyła mu w oczy, bo wściekłość nagle stała się
większa niż rozsądek.
- Nikt ci nie uwierzy, gdybyś o tym komuś powiedziała – rzekł nauczyciel
tryumfująco.
Elizabeth wyrwała mu się i odeszła bez słowa. Widziała, że on ma rację. Nigdy
nikomu nie będzie mogła powiedzieć, że nauczyciel ją całował.
Dopiero kiedy budynek szkolny całkiem zniknął jej z oczu, przystanęła i zaczęła
głęboko oddychać.
- Panie Boże, co jest we mnie złego, że wszystkie chłopy myślą, iż wystarczy
wyciągnąć rękę i wziąć, czego chcą? – szeptała, ale nikt jej nie odpowiadał. Pojawił się tylko
znowu biały obłoczek pary.
- Czego on chciał? – spytała Maria, gdy tylko Elizabeth weszła do domu.
- Kto? – spytała Elizabeth zaskoczona.
- No przecież nauczyciel – powiedziała siostra zdumiona.
- Ach, ob.! Nic, powiedział tylko, że jesteś bardzo zdolna, dobrze czytasz i w ogóle.
Maria zarumieniła się. Uśmiechnęła się szeroko, pokazując, że brak jej dwóch przednich
zębów.
Tak często jak tylko mogła, Elizabeth biegła na dół do Heimly zobaczyć co z kozą.
- Teraz zaczyna już normalnie jeść i mleko też daje – powiedziała Ragna pewnego
dnia, kiedy obie szły do obory – Wiele razy się zastanawiałam, co ty jej właściwie zrobiłaś –
mówiła dalej, zerkając na Elizabeth.
- Co ja zrobiłam? – powtórzyła Elizabeth. – Już ci przecież mówiłam. Dałam jej trochę
ziół łagodzących ból.
Panowała nad sobą i spoglądała w stronę drzwi.
- Jest jeszcze coś, nad czym się zastanawiasz? – spytała złośliwie.
- Co to były za zioła? – spytała teściowa ostro.
- No nie, to już zachowam dla siebie – odparła Elizabeth stanowczo, ale z bijącym
sercem. Pospiesznie dodała: - Ale zawsze dostaniesz u mnie zioła, jakby cię coś bolało.
Ragna nie była w stanie ukryć, że jest zadowolona, ale duma nie pozwalała jej tak po
prostu dziękować. Elizabeth musiała się uśmiechnąć pod nosem.
- Jutro jadę do znajomych – powiedziała Ragna, kiedy już miały się rozejść każda w
swoją stronę.
- Ach tak, gdzie mieszkają ci znajomi? – spytała Elizabeth bardziej z uprzejmości, niż
z ciekawości.
- Nie znasz ich, mieszkają niedaleko od dworu Dalsrud. Muszę się trochę rozerwać,
porozmawiać z innymi ludźmi.
Elizabeth skinęła i już miała iść, kiedy nagle, jakby same z siebie, potoczyły się słowa:
- A nie mogłabym się z tobą zabrać? Odwiedziłabym Helene. Ragna spoglądała na nią
pytająco, więc dodała:
- Helene jest służącą w Dalsrud.
- Oczywiście, to się da zrobić. Wyruszamy zaraz po obiedzie.
Kiedy Elizabeth szła do domu, pożałowała swojej decyzji. A co będzie, jeśli Kristian
nie pojechał na zimowe połowy? I czy ona będzie w stanie patrzeć znowu na dwór po tym
wszystkim, co się tam stało?
Rozdział 3
Elizabeth z wahaniem wysiadła z sań i wpatrywała się w wielki dom. Miała wrażenie,
że czas powrócił do tamtego dnia, kiedy ojciec przywiózł ją do Dalsrud a postać kobieca,
którą zobaczyła w oknie strychu, prosiła ją, by zawróciła, póki nie jest za późno.
Ragna powiedziała coś, czego Elizabeth nie dosłyszała, śnieg rozpryskiwał się spod
końskich kopyt, została sama.
Cisza aż w uszach dzwoniła. Tamtego dnia, dawno temu, było późno lato, słońce
pięknie grzało, śpiewały ptaki. W oknach wisiały białe koronkowe firanki. Teraz zamieniono
je na ciemne, ciężkie zasłony z jakiegoś innego materiału. Nie widziała stąd, jakiego są
koloru, zresztą nic ją to nie obchodziło. Jak potoczyłoby się jej życie, gdyby tamtego dnia
zawróciła? Gdyby odmówiła wejścia do tego domu, ubłagała ojca, żeby ją stąd zabrał i
poszukał pracy w innym miejscu? Tyle złego tutaj przeżyła. Gwałt, morderstwo… no, ale nie
miałaby Ane, nie poznałaby też Helene. Z zamyślenia wyrwała ją córeczka, która wierciła się
niespokojnie.
- Ane iść – żądało dziecko.
- Nie, mama musi cię nieść na rękach – powiedziała Elizabeth, przytulając małą
mocniej do siebie. Czy jest za późno, żeby zawrócić? Zastanawiała się, patrząc w ślad za
odjeżdżającymi saniami. Widziała teraz już tylko niewielki czarny punkt daleko na drodze,
nie mogłaby ich dogonić. Ale Elizabeth wiedziała, dokąd Ragna jedzie, Indianne pokazała jej
dwór, kiedy przejeżdżali obok. Gdyby chciała, mogła tam po prostu pójść…
I tak dobrze, że Maria nie chciała z nami jechać, pomyślała. Młodsza siostra wolała
jednak zostać u Dorte, twierdziła, że obiecała jej w czymś pomóc. Elizabeth podjęła decyzję.
Nie chciała już odwiedzić Helene. Postanowiła, że pójdzie za Ragną.
W tym samym momencie drzwi się otworzyły i Helene stanęła w progu. Pulchna
młoda kobieta przechyliła głowę, jakby się dziwiła. Ona mnie nie poznaje, przyszło Elizabeth
do głowy. Widok przyjaciółki wywołał dobre wspomnienia i pospiesznie zdjęła z głowy
chusteczkę.
Helene wyprostowała się, wytrzeszczała oczy u wykrzyknęła radośnie:
- Czy to naprawdę ty, Elizabeth? – Krzyknęła i biegła przez dzieciniec, wyciągając
ramiona do przyjaciółki. Elizabeth zauważyła, że Helene ma wilgotne oczy i sama poczuła
bolesny skurcz gardła. Tak rzadko się nawzajem widują, bardzo dobrze, że to w końcu stało.
- No nie, jak ta Ane-Elise wyrosła – uśmiechała się Helene, gładząc dziecko po
policzku.
Ane była onieśmielona i chowała buzię
- Ale podobna do ciebie – powiedziała Helene poważnie, patrząc na Elizabeth.
- No tak, miała szczęście, ale nie wiem, po kim odziedziczyła charakter…
- Ona jest słodka niczym aniołek – rzekła Helene łagodnie. Elizabeth uśmiechnęła się i
pokiwała głową.
- Tak, ja też nazywam ją moim małym aniołkiem, ale potrafi być czasami nieznośna,
możesz mi wierzyć!
- To też ma po tobie – roześmiała się Helene, wysuwając rękę pod pachę Elizabeth. –
Chodź teraz, zanim obie zmarzniecie. A właściwie to jak się tutaj dostałaś?
- Moja teściowa mnie podwiozła. Jechała z wizytą do znajomych.
- Jak to dobrze, że znalazłaś czas, żeby nas odwiedzić. Przy drzwiach Elizabeth
przystanęła i zatrzymała Helene.
- Czy Kristian jest w domu? – spytała.
- Nie, pojechał na zimowe połowy. I on, i Ole, w domu zostałyśmy tylko my, same
baby. Chciałaś z nim porozmawiać?
- Nie, tak tylko się zastanawiałam. – Elizabeth obojętnie wzruszyła ramionami i
Helebe nie pytała o nic więcej.
Kiedy weszły do kuchni, do Gurine, rozpoczęły się znowu serdecznie powitania.
Elizabeth była obejmowana i oglądana.
- Mój Boże, jak dobrze, że mogę cię zobaczyć przed śmiercią – powiedziała Gurine,
klaszcząc w dłonie.
- Przed śmiercią! – prychnęła Elizabeth. – Czeka cię jeszcze wiele dobrych lat. Gurine
nie odpowiedziała, minęły dwa latam odkąd Elizabeth wyjechała z Dalsrud,
kucharce przybyło siwych włosów, a na twarzy pojawiły się nowe zmarszczki.
- A ty dorosłaś – stwierdziła Gurine. – I ta mała też, jest jak skóra zdjęta z matki –
rzekła, łaskocząc Ane pod bródką.
Tak, na szczęście nie ma w niej żadnego podobieństwa do Leonarda, pomyślała
Elizabeth, siadając. Kiedy Helene i Gurine nakrywały do stołu, Elizabeth rozglądała się po
izbie. Wracały wspomnienia, mnóstwo wspomnień! Tutaj siedziała i pisała list do Jensa z
podziwem dla bogactwa tego dworu. Tu była zazdrosna i kłóciła się z Nikoline, robiła na
drutach i szorowała podłogę. I tutaj wlałam lekarstwo do kawy Leonarda, pomyślała i dostała
gęsiej skórki.
Gurine usiadła ciężko obok niej na ławę, stęknęła głośno, chwytając się za biodro.
- Boli cię? – spytała Elizabeth.
- Tak, boli mnie to biodro, z każdym rokiem jest gorzej. Helene również usiadła.
- Mam nadzieję, że pobędziemy przez chwilę same, zanim wróci Nikoline –
powiedziała z paskudnym grymasem. – Jest na górze i zajmuje się tam innymi rzeczami.
Elizabeth spoglądała to na jedną, to na drugą.
- Dzieje się tu coś specjalnego? – spytała i nie miała pojęcia, czego będzie dotyczyć
odpowiedź.
Najpierw odezwała się Gurine.
- Ja nigdy nie lubiłam plotek ani obgadywania ludzi, ale to, co jest teraz każdemu by
się dało we znaki – powiedziała z ciężkim westchnieniem. – Nikoline kompletnie straciła
rozum. Ona… - umilkła, jakby nie znajdowała właściwych słów.
Helene jej pomogła.
- Ona przejęła całe zarządzanie domem. A teraz, kiedy Kristian jest na zimowych
połowach, zrobiła się jeszcze gorsza.
- Nie możecie jej czegoś powiedzieć? – spytała Elizabeth. – Ty, Helene, nigdy nie
bałaś się powiedzieć tego, co ci leży na sercu.
Przyjaciółka wzruszyła ramionami.
- Ona jest sprytna, możesz mi wierzyć. Jeśli nie dostanie tego, czego chce, zatruje
życie nam wszystkim. Wykręca się jak może od wszelkiej ciężkiej pracy, a kiedy Kristian jest
w domu, podlizuje mu się i kłamie, on natomiast wierzy we wszystko, co Nikoline powie.
- Ale przecież musi być mimo wszystko jakiś sposób, żeby ją usadzić? – Elizabeth
zaczynała się irytować.
- Myślisz, że ja nie próbowałam? Wtedy ona się kładzie i udaje chorą, albo ma napad
wściekłości. Nie wiadomo, co gorsze. I zresztą co my możemy zrobić? Przecież nie udam
nam się jej stąd przepędzić. To musiałby zrobić Kristian, a słyszałaś, co mówiłam. Nie ma
sensu nawet z nikim rozmawiać, bo, jak powiedziała, on wierzy Nikoline, albo też zbywa nas,
że nie chce się mieszać w takie sprawy i udaje, że jest zajęty czym innym.
- Ja to bym chciała, żeby on znalazł sobie jakąś kobietę – westchnęła Gurine. – Kogoś,
kto by dał sobie radę z Nikoline.
- Phi, właśnie o to chodzi, są pewne plotki… - mówiła Helene, patrząc przed siebie.
Elizabeth uniosła filiżankę z kawą do ust, ale pospiesznie ją odstawiła.
- Kristian zamierza się żenić? – spytała z uczuciem, którego nie potrafiłaby określić.
Czy to zazdrość? Nie, powiedziała sobie w duchu, odpychając od siebie tę myśl.
- Kristian? Nie! – prychnęła Helene. – Ja miała na myśli Nikoline. Ludzie gadają, że
podobno nasza dobra Nikoline zadała się z jakimś mężczyzną, mieszkającym gdzieś tu w
okolicy. Mówią, że to człowiek bogaty.
Elizabeth otworzyła usta.
- Bogaty człowiek miałby się z nią żenić? Ze służącą?
Gubin odłamała kawałek ciasta ze swojego talerzyka i podała Ane.
- Z tego, co słyszymy, t ona bardzo mu się podoba – odpowiedziała, uprzedzając
Helene. – Ja nie słucham plotek, ale to chyba musi być prawda – dodała. – Nikt jednak nie
wie, kto to jest, i nikt nie odważy się zapytać samej Nikoline. – Gurine umilkła. Może
pożałowała trochę, że powtarza plotki pospiesznie zmieniła temat:
- No, ale ty musisz nam opowiedzieć, jak ci się żyje!
Helene mówiła, że masz duży i piękny dom, że dostałaś wspaniałego męża. Elizabeth
roześmiała się serdecznie.
- Tak, Jens jest dobrym mężem i nasz dom też bardzo lubię. Chociaż nie jest ani
piękny, ani wielki. Mamy tyle, żeby dawać sobie radę, chociaż pewnie więcej niż ma wielu
innych ludzi, tak że nie mam się na co skarżyć. No i mamy Ane.
- Dziecko jest darem od Boga – rzekła Gurine, odsuwając dzbanuszek z mlekiem od
małej.
- Mówiłaś, że boli cię biodro – przypomniała jej Elizabeth.
- Tak, to chyba starość – westchnęła Gurine.
Elizabeth pomyślała, że kucharka rzeczywiście musi być starsza, niż ona sądziła w
czasie, kiedy pracowała w Dalsrud.
- Nic mi już na to nie pomaga – mówiła dalej Gurine. – Próbowałam i gorącego, i
zimnego, robiłam też okłady z gorącej kaszy. Jedna taka dała mi ziół, ale one też nie
pomogły.
Elizabeth zastanawiała się, czy powinna położyć swoje dłonie na biodrze Gurine. A co
będzie, jeśli to nie pomoże… albo, jeśli pomoże? Czyż ludzie nie gadali już dość na jej temat?
No i co z tego? – szepnął jakiś głos w jej duszy. Ważniejsze jest, żeby pomóc Gurine, niż to,
że ludzie będą plotkować.
- Połóż się tutaj na ławie – poleciła stanowczo. – Zobaczymy, co się da zrobić. Gurine
i Helene wymieniły spojrzenia, Helene ostrożnie pokiwała głową.
- A będzie bolało? – spytała Gurine.
- Nie, nic, nigdy nie słyszałam, żeby to bolało.
Kucharka z wahaniem położyła się na ławie, a Elizabeth umieściła obie dłonie na jej
biodrze. Potem przymknęła oczy i próbowała się skoncentrować przez dłuższą chwilę w
kuchni panowała kompletna cisza. Nagle Gurine szepnęła:
- Czuję ciepło… w biodrze pulsuje… i jakby kłuje…
Elizabeth usłyszała, że Helene wzdycha, po czym znowu zaległa cisza. Za jakiś czas
Elizabeth poczuła się zmęczona. Otworzyła oczy i wpatrywała się w starszą kobietę:
- Lepiej ci? – spytała.
Gurine pokiwała głową i bez trudu wstała.
- Tak. Już mnie nie boli. Coś ty zrobiła?
Elizabeth wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, jak ma wytłumaczyć to, co się stało.
- Sama nie wiem – odparła, uznając, że najlepiej mówić prawdę.
- Ona potrafi uzdrawiać – oznajmiła Helene z wielką powagą. – Już kiedyś słyszałam
o takich ludziach. Pamiętasz, Gurine, opowiadałam ci o jednej kobiecie? O takie, która potrafi
widzieć, czego inni nie widzą.
Kucharka przytaknęła niechętnie.
- No tak, pamiętam, ale jeśli mam być szczera, to za bardzo w to nie wierzę.
W tej samej chwili drzwi do kuchni otworzyły się gwałtownie i na progu stanęła
Nikoline. Na widok Elizabeth najpierw pobladła, potem poczerwieniała.
- Co ty tu robisz? – spytała ostro, opierając ręce na biodrach.
- A co cię to obchodzi? – spytała Elizabeth.
Nikoline na moment została wytrącona z równowagi, ale szybko się pozbierała.
- Nie ma tu już dla ciebie pracy, jeśli tak sobie wyobrażałaś.
- Z jakiego powodu uważasz, że chciałabym być tutaj służącą, skoro sama posiadam
gospodarstwo? – spytała Elizabeth krótko.
Dopiero teraz Nikoline zauważyła Ane. Twarz jej się wydłużyła, potrząsnęła
gwałtownie głową i podeszłą do pieca.
- A wy macie czas na gadanie i picie kawy w środku dnia? – spytała, spoglądając ze
złością na Helene i Gurine.
- My pilnujemy swojej roboty, ty też pilnuj swojej – odparła Helene. Nikoline udała,
że tego nie słyszy i znowu wpiła spojrzenie w Elizabeth.
- Powiem ci, że słyszałam o tobie to i owo.
Elizabeth poczuła, że ogarnia ją niepokój. Co ta służąca wie? Nie zapomniała złego
języka Nikoline i wrogości, jaka zawsze od pierwszej chwili, między nimi panowała.
Wciągnęła powietrze, niedostrzegalnie, ale głęboko, zanim odparła spokojnie.
- Możliwe, wierzę ci.
- A nie masz ochoty dowiedzieć się, co to jest? – spytała Nikoline.
- Nie, szczerze mówiąc, nie interesuje mnie to nic a nic. Nie słucham plotek ani
kłamstw, możesz mi wierzyć.
Widać było, że jej słowa nieprzyjemnie dotknęły Nikoline, bo odwróciła się na pięcie i
bez słowa wyleciała za drzwi.
- Rany boskie! – krzyknęła Helene, patrząc w ślad za nią. – Aleś jej powiedziała!
Elizabeth uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Tak, chyba tak – przytaknęła, słysząc, że głos jej trochę drży. Dałaby nie wiadomo
co, żeby dowiedzieć się, co też Nikoline wie. To chyba nic związanego z Leonardem? Nie, bo
przecież w takim razie tamta powiedziałaby o wszystkim już dawno temu. A może słyszała,
że Ane nie jest dzieckiem Jensa? Tylko od kogo? Przecież jedynie Helene, Jens i jej ojciec o
tym wiedzą, a żadne z nich na pewno pary z ust nie puściło, tego była pewna. Najwyraźniej
słowa Nikoline to puste pogróżki, albo zwyczajne plotki.
Elizabeth siedziała pogrążona we własnych myślach i nie słyszała, że Helene mówi
coś od dłuższego czasu.
- Czy ty mnie nie słuchasz? – spytała przyjaciółka i szturchnęła ją lekko w bok.
- Oczywiście, że słucham – odparła Elizabeth, zastanawiając się, że Helene mówiła o
tej kobiecie, która potrafi uzdrawiać, ale pewna nie była. – Mogłabyś popilnować Ane? –
spytała pospiesznie. 0 Musze na chwilę do małego domku.
Załatwiła się szybko. Ale siedziała nadal w wygódce i zastanawiała się nad tym, co
powiedziała Nikoline.
- No nie, przestań już – upomniała półgłosem sama siebie. – Nie możesz jej o nic
zapytać, więc najlepiej zapomnij o sprawie.
Elizabeth otworzyła haczyk i miała wracać do domu, kiedy głosy dochodzące z izby
parobków sprawiły, że przystanęła. Potem ostrożnie podeszła do tamtych drzwi i stanęła bez
ruchu. Słyszała cichy kobiecy śmiech, potem głos mężczyzny, który mówił coś niewyraźnie.
Kto się tam, na Boga ukrywa? – myślała Elizabeth, zastanawiając się, czy nie powinna wejść
do izby. Może to jacyś włóczędzy, albo złodzieje, którzy przyszli coś ukraść. Helene mówiła,
że Ole popłynął na zimowe połowy, w takim razie izba powinna być pusta.
Nagle mężczyzna odezwał się znowu, tym razem głośniej.
- Jesteś najsłodszą dziewczyną, jaką znam, Nikoline.
Elizabeth zesztywniała i wstrzymała dech. To musi być ten mężczyzna, o którym
mówiły Helene i Gurine. Bezgłośnie uchyliła leciutko drzwi i zajrzała do środka.
- Uważasz, że jestem słodka?- gruchała Nikoline, rozpinając guziki bluzki. Jej
wełniany szal leżał na podłodze.
- Nigdy nie miałem takiej kobiety jak ty – odparł młody mężczyzna, wpatrując się
zgłodniałym wzrokiem w białe piersi, które wysunęły się spod bluzki. – Nigdy – powtórzył,
przywierając wargami do różowej brodawki.
Nikoline jęknęła i odsunęła się lekko w tył.
- A wiele ich miałeś przede mną? – spytała zaczepnie.
- Chciałabyś wiedzieć? – spytał mężczyzna ochryple i zaczął całować jej szyję.
Nikoline wzruszyła ramionami, a jej ręka przesuwała się w dół po szczupłych męskich
biodrach, po pośladkach i po udach.
- Muszę cię mieć, Nikoline. Natychmiast!
- Jeszcze nie – zaśmiała się cicho. Odsuwała się wolno od niego, rozpinała guziki przy
spódnicy. Wkrótce ściągnęła ją i stanęła przed kochankiem w samych pończochach i butach.
Elizabeth zasłoniła dłonią usta, by stłumić krzyk. Mimo wszystko stała i wpatrywała
się w to, co robią tamci, a serce tłukło jej się w piersi. Nie była w stanie się otrząsnąć.
- Pamiętaj, że masz tylko oznaczony czas – powiedziała Nikoline. – Rozkoszuj się
moim ciałem, dopóki możesz. Wkrótce zostaniesz mężem tej chudej Bergette.
- Nawet mi tego nie przypominaj – odparł mężczyzna, obejmując Nikoline. – Dobrze
wiesz, że nie robię tego z własnej woli, że to nasi rodzice tak zdecydowali. Dwa duże dwory
połączą się w jeden jeszcze większy, dlatego to całe małżeństwo.
- No to będziemy sąsiadami – stwierdziła Nikoline, kładąc dłonie na jego nagich
pośladkach. – Bo z czasem ja zostanę gospodynią Dalsrud!
Mężczyzna mamrotał coś w odpowiedzi, przyciskając ją mocno do siebie.
- Kristian będzie mój – mówiła dalej Nikoline. – A wtedy nie będziemy się już mogli
spotykać, bo nie będę ryzykować dworu dla czegoś takiego! Ale wtedy tutaj zapanują inne
prawa i zasady, możesz mi wierzyć. Pierwsze, co zrobię, to wyrzucę na zbity pysk Helene, a
potem Gurine. Nowe służące wybiorę sama.
Elizabeth zbladła z oburzenia. Więc takie plany ma Nikoline! Chciała pobiec do
kuchni i powiedzieć przyjaciółkom, co się święci, ale nie była w stanie się ruszyć. Poza tym
może Nikoline zdradzi jeszcze więcej swoich planów.
- Chodź teraz – powiedziała Nikoline. Pociągnęła mężczyznę za sobą w stronę pryczy,
pochyliła się do przodu, oparła o siennik, rozstawiając nogi. – Teraz pokaż, jaki jesteś dobry –
zachichotała.
Mężczyzna zmagał się przez chwilę z guzikami przy spodniach, w końcu oczom
Elizabeth ukazał się jego wielki członek. Jęknęła z podniecenia, ale też ze zgryzoty. Czy to
możliwe, że kobieta może przyjąć coś takiego? – zastanawiała się, przełykając ślinę.
Nikoline jęczała przeciągle, kiedy mężczyzna wchodził w nią wolno, najpierw
ostrożnie, potem coraz energiczniej. Z jękiem prosiła o jeszcze, a on trzymał mocno jej
biodra.
Elizabeth ostrożnie zamknęła drzwi, odwróciła się i biegiem wróciła do wygódki tam
opadła na drewniane siedzenie i przez dłuższą chwilę trwała bez ruchu, zaciskając uda. Potem
przymknęła oczy i wsunęła rękę pod bieliznę, wolno, bardzo wolno, aż dotarła do najbardziej
wrażliwego miejsca. Bezwstydnie przesuwała palec tam i z powrotem, aż poczuła, że ciało
zaczyna drżeć z rozkoszy.
Siedziała potem przez wiele minut, oszołomiona, dopóki mróz nie zmusił jej do
wstania. Zaczerwieniona ze wstydu, wyprostowała spódnicę i pospiesznie wróciła do kuchni.
- Gdzieś ty była tak długo? – spytała Helene. – Już miała iść cię szukać.
Elizabeth już miała wszystko na końcu języka, chciała opowiedzieć Helene o planach
Nikoline. Raz i drugi przełknęła ślin. Jeśli o tym powie, będzie musiała opowiedzieć o
wszystkim, co widziała. Poprawiła ubranko Ane, by zyskać na czasie.
- Haczyk się zaciął – rzekła, patrząc w podłogę.
- Co u licha? – zdenerwowała się Gurine i już biegła do drzwi. – Muszę tam iść i zaraz
naprawić. Ktoś może się zatrzasnąć i siedzieć godzinami, jeśli drzwi…
Elizabeth przerwała jej.
- Już jest w porządku zreperowałam.
Helene przyglądała jej się taksująco. Elizabeth czuła, że policzki jej płoną. Pospiesznie
podeszła do okna.
- Jakie masz piękne kwiaty, chociaż to zima – powiedziała patrząc na podwórze i
obejście. Nigdzie ani śladu Nikoline, ani tego mężczyzny. Pewnie jeszcze nie wyszli z izby
czeladnej. Musi tam być potwornie zimno, przyszło jej do głowy, bo oczywiście nie
zdecydowali się napalić w piecu. To by ich zdradziło. Muszę porozmawiać z Helene w cztery
oczy i powiedzieć dokładnie, jakie Nikoline ma plany, pomyślała. W tej samej chwili zdała
sobie sprawę, że Gurine coś do niej mówi.
- Mówiłaś coś? – spytała. – Zamyśliłam się trochę.
- Mówię tylko, że podziwiasz niezbyt piękne rośliny. Teraz na zimę ja je po prostu
przycinam.
Elizabeth spojrzała zawstydzona na parę nagich gałązek sterczących z ziemi. Przedtem
widziała tylko doniczkę.
- Nie spotkałaś gdzieś Nikoline? – zainteresowała się Helene.
Elizabeth zesztywniała. – Nie, a powinnam? – spytała szybko. Zbyt szybko.
Helene roześmiała się.
-Nikt nie mówi, że powinnaś, ale myślę, że nasza Nikoline zapomniała, że miała
dzisiaj ciąć szmatki na chodniki. – Helene machnęła ręką. – My jesteśmy zajęte całymi
dniami, a Nikoline unika nawet tych niewielkich obowiązków. Uważa, że siedzenie przy
krosnach jeszcze ujdzie, ale żeby ciąć szmaty? O nie, to nie dla niej.
- Ty się teraz sama zajmujesz oborą? – spytała Elizabeth, myśląc o innych ciężkich
pracach, które spadły na przyjaciółkę, podczas gdy Nikoline chodzi wystrojona i wykonuje
najlżejsze obowiązki. Do tego Gurine, która jest stara i zmęczona… a co one by zrobiły,
gdyby Nikoline udało się zrealizować swoje plany? Boże drogi! Inna myśl zakradła się do jej
głowy: czyżby Kristian rzeczywiście chciał się ożenić ze służącą? Nie wydaje się to
specjalnie wiarygodne, ale nigdy nie wiadomo.
Helene pracuje w Dalsrud od lat. Zdarzyło się, że chciała stąd odejść, ale Leonard,
którego Helene nienawidziła, teraz nie żyje, a ona mimo wszystko dobrze się tu czuje. W
Dalsrud wszystko jest znajome, to daje jej poczucie bezpieczeństwa, choć praca ciężka.
Trudno zresztą powiedzieć, czy w innym dworze miałaby lepiej. A Gurine – kto chciałby
zatrudnić kucharkę w jej wieku? Nikt! Nikoline zamierza wyrzucić je natychmiast jak tylko
będzie mogła, a nowej pracy raczej nie znajdą. Elizabeth koniecznie powinna poinformować
o wszystkim Helene. Niełatwo będzie wyjaśnić, w jakich okolicznościach się o tym
dowiedziała, ale trudno.
Gurine mówiła coś, stojąc przy kuchennym blacie, na którym wyrabiała bochenki
chleba. Helene bawiła się z Ane, a Elizabeth kiwała głową i uśmiechała się, udając, że słucha.
Powinnam oczywiście przemilczeć, co robiła Nikoline z tym młodym mężczyzną,
pomyślała, ale zaraz zmieniła zdanie. Nie, musi Helene o tym powiedzieć. Najlepiej jednak,
żeby Gubione o niczym nie wiedziała. Starzy ludzie z trudem przyjmują złe wiadomości.
Helene z pewnością potrafi zorganizować wszystko tak, by tamta się dowiedziała, czego
trzeba, ale należy to robić ostrożnie. Z Helene powinna porozmawiać w cztery oczy. Nowa
myśl przyszła jej do głowy. Jak Helene powie o wszystkim Krystianowi? Bo czy to możliwe,
że on naprawdę jest zakochany w Nikoline? Nie, trzeba zaryzykować i założyć, że nie.
Ponieważ Gurine była zajęta chlebem, Elizabeth próbowała wywołać Helene z domu.
Przysunęła się bliżej przyjaciółki, szturchnęła ją ostrożnie w bok i szepnęła:
- Muszę z tobą porozmawiać.
Helen patrzyła na nią pytająco przez kilka sekund. Po czym skinęła głową i
pospiesznie wstała.
- Nie, nie mogę tu przecież siedzieć przez cały dzień – powiedziała głośno, zerkając na
Gurine. – W salonie leży stos obrusów, które trzeba posortować przed prasowaniem.
Pomożesz mi, Elizabeth?
Odwróciły się w stronę wyjścia niemal równocześnie w tym samym momencie drzwi
się otworzyły i serce Elizabeth podskoczyło do gardła, gdy spojrzała prosto w nieprzyjazne
oczy Nikoline.
Policzki pokojówki płonęły na zwykle bladej twarzy, a włosy znajdowały się w
nieładzie. Można by powiedzieć, że ona jest piękna, przemknęło Elizabeth przez myśl. Gdyby
nie te oczy.. i jej zachowanie.
- Tymi obrusami sama się zajmę – oznajmiła pokojówka lodowatym tonem.
- No to dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś? – spytała Helene
- Nie twoja sprawa.
- Miałaś też dzisiaj ciąć szmaty na chodniki – mówiła dalej Helene, która nie chciała
tak od razu dać za wygraną.
- I co z tego? – Nikoline potrząsnęła głową i popatrzyła na dzbanek kawy.
- A wy najwyraźniej robicie sobie przerwy, kiedy tylko przyjdzie wam ochota.
Kristian o wszystkim się dowie, jak wróci do domu.
- Zawsze byłaś skarżypytą – prychnęła Elizabeth. – A na przerwę one sobie dobrze
zasłużyły, pamiętaj, żeby o tym też powiedzieć.
- A ty z jakiej racji się wtrącasz? – spytała Nikoline ostro, podchodząc do niej.
Elizabeth musiała panować nad sobą z całej siły. Myśl o wstrętnych planach Nikoline
sprawiła, że żołądek jej się kurczył ze złości.
- Jedno mogę ci obiecać – oznajmiła. Mówiła głębokim, złowrogim głosem. – Ja wiem
więcej, niż myślisz, jeszcze tego pożałujesz! Twój czas nadejdzie, możesz mi wierzyć. –
Dostrzegła niepewność we wzroku tamtej, co ją szczerze ucieszyło.
- Więc ty jednak potrafisz rzucać uroki na ludzi – szepnęła Nikoline. – Wiedziałam o
tym!
Elizabeth nie odpowiedziała. Może właśnie to Nikoline miała na myśli, mówiąc, że
słyszała o mnie jakieś rzeczy, pomyślała. Z jednej strony chciała postraszyć pokojówkę, z
drugiej rozsądek podpowiadał, że powinna przestać. Zanim zdążyła coś postanowić,
spostrzegła przez okno, że sanie Ragny wjeżdżają na dziedziniec. Nikoline i Helene spojrzały
w ślad za jej wzrokiem.
- Przyjechali po ciebie – powiedziała Gurine z wyraźną ulgą, że tym samym kłótnia się
skończy.
Nikoline chciała odejść, ale Elizabeth ją zatrzymała, zanim puściła jej rękę. Wkrótce
potem byli w drodze do domu, i Elizabeth nie zdążyła ostrzec Helene.
Siedziała pogrążona w myślach i patrzyła prosto przed siebie. Ane drzemała spokojnie
na kolanach matki, zmęczona tym długim dniem i Mn bóstwem przeżyć. Indianne i Olav też
wyglądali na zmęczonych, jechali w milczeniu, raz po raz przecierając oczy. Zaczął padać
śnieg. Duże płatki spadały w dół, osiadały na policzkach i nosach, które robiły się od tego
mokre i zimne. Szare światło, jakie o tej porze roku w środku dnia, powoli przemieniało się w
wieczorny mrok. Drzewa rzucały długie cienie, ale w domach, które mijali, migotały ciepłe
światła lamp i łojowych świec.
- Wiesz, że w końcu będzie wesele – powiedziała Ragna, z rzadkim u niej
uśmiechem. – Bergette i Sigvard nareszcie się pobiorą.
Aha, więc on tak ma na imię, pomyślałą Elizabeth.
- Mówisz o ludziach, których odwiedziłaś? – spytała.
- Rak, to rodzice kawalera. No cóż, nie było go w domu przez cały czas, bo musiał
załatwiać jakieś interesy. To bardzo sympatyczny młody człowiek, naprawdę trudno o
drugiego takiego.
Elizabeth musiała odwrócić wzrok, bo zrobiło jej się niedobrze. Powinniście wiedzieć,
jakie to interesy on załatwiał. No, a gdyby Nikoline zaszła w ciążę? Ta myśl spadła na nią
niczym błyskawica. Nie, o ile dobrze zna pokojówkę, to na w jakiś cudowny sposób tego
nieszczęścia uniknie.
- A jaka jest Bergette? – spytała ostrożnie.
- Śliczna dziewczyna. Mówią, że jest chorowita i słaba, dobrze więc, że bęzie miała
takiego ślicznego męża, który się nią zaopiekuje.
Ragna wciąż coś opowiadała, ale Elizabeth już jej nie słuchała. Nie zna tych ludzi, ale
odczuwała głębokie współczucie dla Bergette. Biedaczka, będzie ofiarą takiego człowieka jak
Sigvard! Niech ją Bóg przed tym uchroni i niech Nikoline, na Boga, nie złapie Kristiana w
swoje pazury, myślała, zaciskając pięści pod futrzanym okryciem.
Rozdział 4
Storvaagen, zima 1873
W chacie cuchnęło mokrymi wełnianymi ubraniami i skórą. Jens siedział na swojej
skrzyni i opierał się o ścianę. Ciało miał ciężkie i wyczerpane od nieustannej roboty i zima.
Mimo wszystko, a może się na pryczy, którą dzielił z chłopcem, będącym w tym roku
pierwszy raz na zimowych połowach. Wszyscy inni położyli się już dawno temu. Od strony
pryczy Andresa słychać było ciche chrapanie, Abraham mamrotał coś przez sen, potem
odwrócił się i spał dalej. Jutro pewnie pośpią dłużej, bo to niedziela. A może nawet wybiorą
się do kościoła. Jens westchnął, czując pieczenie pod powiekami.
Na szczęście właściciel łowiska, Wolff, płaci dobrze za ryby, więc warto trudzić się na
marnie, potem jednak ryby się pojawiły, i gdyby tak pozostało, to będą zabezpieczeni,
zarówno on, jak i Elizabeth, i Ane. Jego dziewczyny, dla których ofiarowałby wszystko.
Nawet własne życie, gdyby było trzeba.
Rozmyślał często o tej potworności, z jakiej zwierzyła mu się Elizabeth, ale im dłużej
się zastanawiał, tym większej nabierał pewności, że postąpiła słusznie, wyznając mu tę
tajemnicę. Mimo wszystko potrzebował sporo czasu, by przyjąć do wiadomości to, co
powiedziała. Dzielił oto łoże i stół z morderczynią, która swój grzech nosiła w samotności,
nic nikomu nie mówią. Chyba to właśnie sprawiło mu największy ból.
Jakob, siedzący opodal przy stole, powiedział coś i wytrącił go z zamyślenia.
Przybrany ojciec próbował sformułować parę zdań w liście do Ragny, ale jakoś mu nie szło.
Pisanie listów nigdy nie buło mocną stroną Jakoba, Jens o tym wiedział. Na napisanie paru
stron potrzebował co najmniej tygodnia albo i więcej.
Jens wstał, człapiąc podszedł do stołu i tam usiadł. Teraz między nim a Jakoba, stała
tylko samotna łojowa świeca. Przeciąg od okna sprawiał, że płomień chybotał. Jens spojrzał
w małe okienko, ale zobaczył tylko swoje odbici. Blizna szczerzyła się do niego złośliwie,
więc się odwrócił. W domu zbyt wiele o tym nie myślał, ale tutaj, w Storvaagen, wracały
wszystkie wspomnienia.
- Dobrze będzie wrócić do domu - zagaił Jakob i wyjął fajkę z kieszeni spodni
wyczyścił ją trochę wiórkiem, zanim znowu nabił tytoniem.
- Tak - to wszystko, co powiedział Jens.
Jakob rozpalił tytoń i pykał teraz z fajki, spoglądając przed siebie.
- Bo pomyśl tylko, Jens. Gorąca kąpiel, czyste ubrania, i - co najważniejsze - można
pospać za plecami swojej baby. - Chrząknął lekko, zerkając na Jensa, który znowu przytaknął.
- Aż dziwnie, jak człowiek pamięta wszystko, co dotyczy tych, którzy zostali w
domu… jak spojrzeć na to w ten sposób - ciągnął dalej Jakob. - Pamiętam tamten czas, kiedy
Ragna złamała rękę. Przypominasz to sobie? - Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej. - To
było tej jesieni, kiedy Elizabeth służyła w Dalsrud.
Jens pamiętał wszystko aż za dobrze, ale nie mówił. Słuchał jednym uchem, nadal
pogrążony we własnych myślach.
- Pojęcia ni mam, jak to się stało, że koń ją kopnął!
Svarten to przecież najspokojniejsze stworzenie, jakie chodzi po tej ziemi. No tak, coś
mogło go przestraszyć, nigdy nie wiadomo. Ragna była biała jak śnieg, kiedy wyszła do
domu, pamiętam. Noże, zmiłuj się, jak ja się wtedy przestraszyłem. Nie wiedziałem przecież,
co się stało, a ona przez dłuższą chwile nie była w stanie nic powiedzieć.
Jakob umilkł i spokojnie wypuszczał z fajki niebieski dym. Wkrótce ogień w piecu
zgaśnie, ale nie mogli dołożyć drewna. Trzeba oszczędzać opał, który kupili. Musi starczyć
do końca sezonu. Ale przy tym zimnie jutro w izbie będzie szron, a ubrania, które wywiesili,
żeby wyschły pozostaną niemal tak samo mokre, jak były. Drżąc z zimna, będą naciągać buty
i wierzchnie ubrania, i czekać, aż trochę się rozgrzeją. Może zrobią sobie kawy, bo to
niedziela. Jens wciąż powtarzał sobie to słowo. Dzień odpoczynku! To brzmi niczym muzyka.
- Nigdy tak nie gnałem konia – mówił dalej Jakob, który powrócił do swojej historii. –
Nie wiem jak szybko dotarłem do doktora. A przez całą drogę męczył mnie niepokój, czy
zostanę go w domu. Bo jak nie, to co bym zrobił? – kręcił głową. – Nie mogłem zabrać ze
sobą Ragny, chociaż w ten sposób zyskalibyśmy na czasie. Ale ona za bardzo cierpiała.
Doktór dał lekarstwo, które natychmiast zadziałało. Nazywało się opium i powiem, ci, że
musiało być bardzo mocne. Ragna zasnęła momentalnie.
Jens zesztywniał i musiał chwycić jedną ręką blat stołu. Czuł, że pot spływa mu po
całym ciele.. z drżeniem otarł czoło. Mała łojowa świeczka wydawała mu się teraz wielka
niczym tranowa lampa.
Jakob uśmiechnął się pod nosem.
- A jak już Ragnie było lepiej to dzieciaki chciały się bawić w doktora i musiałem dać
im taką samą butelkę. Domagały się tego uparcie. Żeby mieć wreszcie spokój, znalazłem
pustą buteleczkę po lekarstwie, napełniłem wodą i dałem im. A żebyś wiedział, jaki lament
się zrobił, kiedy ta buteleczka znikła! No to ja im powiedziałem: pilnujcie swoich rzeczy, to
nie będzie takich przypadków. Ale wiesz, jakie dzisiaj są dzieciaki, rozrzucają wszystko
dookoła. Rozpieszczone do niemożliwości. Nie, za czasów mojego dzieciństwa nie byłoby to
możliwe. Wtedy nie było kochającej mamusi, która na wszystko pozwalała. Nie mieliśmy
żadnych doktórów, nie mówiąc już o lekarstwach. Nikomu nawet się nie śniło o zabawie.
Zresztą nie było wtedy na to czasu. Nie, tylko robota od rana do wieczora…
Jens przerwał mu, czując, że serce wali jak młotem.
- A co z tamtą prawdziwą butelką, ona też zginęła? – głos z pozoru brzmiał spokojnie,
ale tylko on sam słyszał leciutkie drżenie, kiedy wypowiadał kolejne słowa.
Jakob pokręcił głową i uśmiechnął się.
- Nie, tę schowałem na strychu. Jest dobrze chroniona w skrzyni Ragny. A klucz
Ragna nosi przy pasku. Jak trzeba, to się buteleczkę wyjmuje. – Jakob uśmiechnął się. –
Przypominam sobie teraz jak mnie okropnie rozbolały zęby. Wziąłem wtedy parę kropel tego
samego lekarstwa i nie uwierzysz, pomogło też na żeby. Zaraz ci opowiem…
Jakob ciągnął swoją opowieść z najdrobniejszymi szczegółami, mówił, jak to było z
bólem tego zęba i jak w końcu znalazł kowala, który mu go wyrwał. Jens słuchał jednym
uchem, bo powoli zaczynała do niego docierać prawda: Elizabeth nie jest morderczynią! Ona
wzięła buteleczkę, którą bawiły się dzieci i wodą „otruła” Leonarda Dalsruda! Pulsowało mu
w całym ciele z wielkiej, szalonej radości. Chcia krzyczeć, śmiać się, płakać, wszystko na raz.
Ale nie mógł. Musiał nad sobą panować, co było niezwykle trudne. Mimo wszystko zadał
jeszcze jedno pytanie. Żeby być całkiem pewnym.
- A więc zginęła tylko ta butelka, którą bawiły się dzieci?
- Tak, Indianne przysięgała, że postawiła ją na parapecie kuchennego okna, ale ja
uważam, że zgubiła ją gdzieś poza domem. Napisałem nawet na niej „opium”, żeby wszystko
było podobne. No, ale jak dzieciaki nie pilnują swoich rzeczy, to tak się kończy. Nie, Jens,
trzeba oszczędzać światło, powinniśmy się trochę przespać.
Jakob zdmuchnął łojową świecę i w izbie zaległy ciemności. Jens słyszał, jak
przybrany ojciec wstaje i idzie do swojej pryczy. On sam siedział jeszcze przez chwilę,
wpatrując się przed siebie.
- A ty się nie kładziesz? – spytał Jakob. Dopiero teraz Jens wstał i po omacku dotarł
do koi.
Szybko ściągnął buty i wierzchnie ubranie, potem wślizgnął się pod futrzane okrycie.
Słuchając spokojnego oddechu obok siebie, rozmyślał o tym, co Jakob mu powiedział. Aż go
swędziały palce, żeby wstać i napisać list do Elizabeth, w myślach sformułował już zdania.
Kochana Elizabeth. Jakob właśnie opowiedział mi całą historię o buteleczce z
lekarstwem i chcę przekazać ci tę radosną nowinę, że nie jesteś morderczynią…
Nie, przecież tak nie można pisać. Pomyśleć, co by było, gdyby ten list wpadł w
czyjeś ręce? Musi poczekać, aż wróci do domu i wtedy powie jej o wszystkim w cztery oczy.
Już widział radość na jej twarzy. Wyobrażał sobie, że początkowo będzie go słuchać z
niedowierzaniem, potem z ulgą i wreszcie z radością. Wprost nie mógł się doczekać, kiedy to
się stanie.
Przez większość nocy leżał nie śpiąc i wpatrywał się w mrok. Widział przez okno
świecący księżyc, wielką białożótą kulę. Jeśli Elizabeth nie śpi, to może ona też patrzy w tej
chwili na księżyc. To była dobra myśl, dała mu poczucie, że są sobie nawzajem bliżsi niż
kiedykolwiek.
Rozdział 5
Elizabeth była niespokojna, myśli krążyły jej w głowie. Od wielu dni rozmyślała o
tym, w jaki sposób ostrzec Helene, wyrzucała sobie, że nie zrobiła tego od razu.
Przy domowych pracach udawało się stłumić złe myśli, ale dzisiaj jest niedziela, dzień
odpoczynku i wszystkie na najkonieczniejsze prace zostały wykonane. Elizabeth westchnęła.
Maria czytała coś cicho w swojej książce. Musi to chyba umieć już na pamięć,
pomyślała Elizabeth, uśmiechając się na widok pochylonej głowy. Ona sama nie ma
cierpliwości do tego rodzaju zajęć. Wyjęła Biblię Jensa, ale myśli krążyły własnymi torami,
nie mogła się skupić, więc odłożyła książkę.
Powinnam napisać list, postanowiła, i poczuła ulgę. Rozmyślała nad tym wielokrotnie,
ale zawsze rezygnowała w obawie, że list mógłby wpaść w ręce Nikoline. Teraz pospiesznie,
żeby się rozmyślić, wyjęła swoje przybory do pisania.
Maria spojrzała na nią znad książki.
- Będziesz pisać do taty, czy do Jensa? – spytała.
- Do Helene – odparła Elizabeth, zaglądając do kalendarza, żeby sprawdzić datę.
Potem pewną ręką zaczęła pisać list. Tyle dni nosiła w sobie te słowa, że pióro jakby samo z
siebie sunęło po kartce.
4. kwietnia 1873
Droga Helene
Piszę do Ciebie ten list, chociaż istnieje niebezpieczeństwo, że mógłby wpaść w
niepowołane ręce.
Jest coś, o czym bardzo chciałam Ci powiedzieć, kiedy byłam w Dalsrud, ale nie
znalazłam do tego okazji. Podsłuchałam mianowicie rozmowę między Nikoline i tym młodym
mężczyzną, który ma się żenić z dziewczyną o imieniu Bergette. Tak, dobrze widzisz, droga
przyjaciółko. Spotkali się w izbie czeladnej, a ja ze wstydem muszę przyznać, że
podsłuchiwałam pod drzwiami. Pocieszam się tylko, że dobrze zrobiła, bo to, co usłyszałam,
nie wróży nic dobrego. Jak się z pewnością domyślasz, Nikoline romansuje z tym młodym
człowiekiem, ale powiedziała, że zerwie związek, jak tylko wyjdzie za mąż.
I to prawda, Nikoline chce się wydać ni mniej, ni więcej, tylko za Kristiana Dalsruda.
Twierdzi, że ma jasne plany. Powiedziała, że jak tylko zostanie gospodynią, to od razu
wyrzuci Ciebie, i Gurine ze służby.
Nie podoba mi się to, bo nie lubię rozsiewać plotek, ale uważam, że to bardzo ważne.
Musiałam Cię ostrzec, moja kochana. Teraz modlę się i mam nadzieję, że znajdziesz jakieś
rozwiązanie. Będę prosić Pana Boga, żeby nie opuszczał Ciebie i Gurine.
Na koniec chciałam Ci powiedzieć, że u nas wszystko w porządku.
Z najcieplejszymi pozdrowieniami od twojej oddanej przyjaciółki Elizabeth.
Przeczytała list, żeby sprawdzić, czy nie narobiła błędów.
- Nie mogłabyś przeczytać głośno? – spytała Maria.
- Nie! – Elizabeth pospiesznie złożyła kartkę.
- Dlaczego nie? Czy to jakieś tajemnice?
- Nie, bo to moja sprawa – odparła Elizabeth stanowczo:
Maria wysunęła koniuszek różowego języka i wykrzywiła buzię w paskudnym
grymasie.
- Widzę cię – krzyknęła Elizabeth. – I wypraszam sobie takie wstrętne zachowanie.
Właściwie powinnam cię zlać! – Umilkła na chwilę i zerknęła ma młodszą siostrę, próbując w
myślach znaleźć dla małej odpowiednią karę.
- Za to wymyjesz ziemniaki – oznajmiła odpowiednią w końcu, nie znajdując nic
innego.
Ani mama, ani tata nigdy nas nie bili, myślała Elizabeth, skrobiąc rybę, którą miały
zjeść na obiad. Niektórzy biją swoje dzieci rózgą i mówią, że to dla ich dobra, ale ona sama
nie wierzy w takie rzeczy. U nich w domu wisiała wprawdzie przy drzwiach brzozowa rózga,
ale nigdy jej nie używano. Maria już od dawna się tego nie boi, bo rózga jest stara i
zniszczona. Młodsza siostra musi nauczyć się odróżniać słuszne od niesłusznego, ale
Elizabeth nigdy nie zdobyłaby się na to, żeby ją uderzyć.
Maria zrobiła, co jej kazano, a teraz nieproszona nakrywała do stołu. Ale ze sobą nie
rozmawiały i Elizabeth wciąż była trochę zła z powodu zachowania małej. Postawiła garnek z
rybą na piecu tak energicznie, że aż rozlała wodę, rzucając równocześnie ukradkowe
spojrzenia w stronę szafy, gdzie schowała list. Jutro powinna go wysłać, niech zniknie i nie
kusi młodszej siostry.
Jedzenie było gotowe. Elizabeth odmówiła modlitwę i potem jadły przez dłuższą
chwilę w milczeniu.
- Chciałam przeprosić za to, że cię przedrzeźniałam – bąknęła Maria ze wzrokiem
utkwionym w talerzu.
- No, już w porządku – odparła Elizabeth pospiesznie.
- Chociaż uważasz, że jestem mała – mówiła dalej Maria, patrząc wprost na straszą
siostrę – to ja rozumiem, że byłaś zła z powodu czegoś, o czym pisałeś w liście.
Elizabeth drgnęła tak, że rozlała wodę ze swojego kubka. Ciekawe, ile też siostra
rozumie? A może ukradkiem zaglądała jej przez ramię?
- Dlatego napisałaś ten list, że byłaś zła – oznajmiła Maria na koniec.
Elizabeth wpatrywała się w jej niewinne niebieskie oczy. Maria wielokrotnie musi
wykonywać prace dorosłych, ale przecież jest tylko małą dziewczynką, jeszcze nawet nie
skończyła ośmiu lat, pomyślała. Może zbyt wiele od niej wymagany? Żeby tak Jens wrócił
już do domu! Wtedy wszystko byłoby lepiej. Tęsknota szarpała jej udręczonym ciałem.
- Jeśli chcesz, to mogę ci poodgarniać śnieg – zaproponowała Maria. Wylizując talerz
do czysta.
- Dziękuję, to miło z twojej strony – powiedziała Elizabeth, czując, że ogarniają ją
wyrzuty sumienia. Później musi jakoś załagodzić całą sytuację, może opowie siostrze jakąś
historię.
- Twoja mała łopata stoi w sieni – powiedziała, kiedy Maria zbierała się do wyjścia.
- Ja wiem – powiedziało dziecko przez ramię, zamykając za sobą drzwi.
Elizabeth nuciła, sprzątając ze stołu. Zerknęła w stronę okna i nagle poczuła, że serce
przestaje jej bić z radości. Dokładnie naprzeciwko kuchennego okna zobaczyła idącego Jensa!
Minęło parę sekund, zanim zdołała opanować się na tyle, że mogła do niego postukać w
szybę. Ale on najwyraźniej jej nie słyszał, bo po prostu przeszedł obok. Elizabeth poprawiła
potargane włosy i przygładziła spódnicę. Spojrzała pospiesznie w lusterko, policzki jej
płonęły a oczy błyszczały.
- Jens jest w domu - wyszeptała, czując uścisk w gardle z radości. Spojrzała w stronę
schodów na strych, zastanawiając się, czy nie powinna obudzić Ane, tak, żeby Jens mógł
spotkać je obie od razu, ale się rozmyśliła. Dobrze będzie spędzić krótką chwilę tylko z nim.
Nagle zdała sobie sprawę, że Jens nie ma ze sobą kuferka na żywność. Pokręciła jednak
głową i roześmiała się sama z siebie.
- Oczywiście, że najpierw musiał przynieść plecak, wszystkiego na raz zabrać nie
mógł - powiedziała głośno sama do siebie i przestępowała z nogi na nogę z niecierpliwości.
On pewnie zamieni najpierw parę słów z Marią, zanim wejdzie do domu. Może zresztą
Maria pobiegła już, żeby powitać ojca? - zastanawiała się Elizabeth, zdejmując fartuch. No,
teraz jest gotowa na powitanie męża. Trochę szkoda, że nie zdążyła posprzątać kuchni, ale nic
się już na to nie poradzi. na szczęście zostało jeszcze dość jedzenia, Jens będzie mógł zjeść
ciepły obiad.
Minuty mijały, a ona nic nie słyszała. Znowu spojrzała w okno, ale zobaczyła tylko
Marię odgarniającą śnieg. Wtedy jednak usłyszała hałas na ganku. Jens tupał, otrząsając śnieg
z butów i czyścił ubranie. Drzwi się jednak nie otworzyły i nieoczekiwanie zaległa dławiąca
cisza.
Z bijącym sercem Elizabeth długo wpatrywała się w kuchenne drzwi, potem otworzyła
je i rozejrzała się po małej sieni. Nigdzie ani śladu człowieka. Podłoga też sucha, nie było na
niej żadnego śniegu z butów. Otworzyła drzwi wejściowe i spojrzała prosto na Marię, która
stała oparta na łopacie.
- Jesteś sama? - spytała Elizabeth. Maria patrzyła na nią, nic nie rozumiejąc.
- A kto poza tym mógłby tu być?
- Naprawdę nikogo nie było? - spytała Elizabeth niepewnie.
Maria patrzyła na nią długo, zanim potrząsnęła głową tak mocno, że warkocze
zatańczyły z boku na bok.
- Bo zdawało mi się, że kogoś słyszałam - mruknęła Elizabeth i przygarbiona wróciła
do domu.
W kuchni opadła na krzesło i gapiła się w okno. Czyż mogłabym się tak pomylić?
-dziwiła się. Nie, ja go widziałam, słyszałam go… Zasłoniła usta ręką, gdy zrozumiała, co się
stało. Ja widziałam cień Jensa, pomyślała. Jens jest w drodze do domu.
Przepełniła ją buzująca radość.
Rozdział 6
Storvaagen, 4. kwietnia 1873
Jens szedł z rękami ukrytymi głęboko w kieszeniach spodni i rozglądał się dookoła.
Nieduże, szare chaty z dachami z torfu, szopy na ryby i suszarnie stały gęste jedna przy
drugiej. Słońce wyglądało spoza warstwy chmur, tu i tam siedział przed chatą jakiś rybak na
pustej beczce, ciesząc się pierwszym wiosennym ciepłem. Jens ze złością kopnął wielki rybi
łeb, który leżał mu na drodze. Ponieważ była niedziela, Abraham nie zgodził się, by
wypłynęli na morze, chociaż się pięknie wypogodziło. Głośne dyskusje na ten temat trwały w
ich chacie, w końcu Jens nie był w stanie dłużej tego znosić i wyszedł, żeby się przejść.
Przystanął i z zazdrością spoglądał na wszystkich, którzy wiosłując, pływali po
fiordzie. Niepogoda szalała od wielu dni i nastrój w chacie był bardzo niedobry. Jakby ludzie
z uporem szukali u siebie błędów i braków, które wytykali sobie nawzajem. Wystarczyło
podnieść palec, by wyzwolić tłumioną irytację. Jens zaklął cicho i już miał ruszać dalej, kiedy
podszedł do niego jakiś mężczyzna.
- Wyszedłeś na spacer rozkoszować się piękną pogodą? – spytał nieznajomy.
- Tak, bo co innego można robić, kiedy przodownik nie pozwala wypłynąć na połów –
odparł Jens.
Tamten podrapał się po głowie pod czapką uszanką. Jens domyślił się, że czapka
została uszyta ze skóry kota, poznawał to po miękkim futerku.
- Tak, wieku z nas musi siedzieć na tyłku, mimo że robota czeka – mówił mężczyzna.
Roześmiał się krótko. – Wcześniej zimą tęskniłem tylko za tym, żeby odpocząć i móc się
wyspać, ale w ostatnich dniach nie robiłem nic innego. Tak, tak. Myślałem pójść dzisiaj do
kościoła, ale nawet z tego nic nie będzie. Człowiek zaczyna murszeć do takiego kręcenia się
bez końca.
Jens musiał się roześmiać. Swobodna rozmowa z obcym mężczyzną poprawiła mu
trochę humor.
- Ja też miałem ochotę wybrać się do kościoła przed powrotem do domu – powiedział.
– Moim zdanie obraz ołtarzu tutejszego kościoła jest bardzo piękny.
- Hę? Obraz przy ołtarzu? A tak, pewnie ten anioł tak ci się podoba – zachichotał
chłop.
Jens drgnął i poczuł, że się czerwieni.
- He, He – chichotał chłop. – Widocznie dobrze trafiłem. Ona się nazywa Sara Susane
Bing Lind, ta, która pozowała do obrazu. Żebyś wiedział, bracie, że to piękna dziewczyna. A
ty to pewnie jeszcze nie masz ukochanej, co? – spytał, gapiąc się na Jensa.
- Owszem, mam, jestem żonaty. A ten anioł na ołtarzu sprawia, że wciąż muszę
myśleć o mojej Elizabeth. Ona też wygląda jak anioł. Ma tak samo jasne włosy i… - dalej się
w swoim opisie nie posunął, bo w tej chwili rozległ się dzwon wzywający na jedzenie do
głównego budynku.
- Rany, a ten znowu zaczyna – powiedział chłop, jakby to sam właściciel łowiska,
Wolff, na nich dzwonił.
- Nikt w każdym razie nie przegapi czasu posiłku przy takim dzwonie – rzekł Jens ze
śmiechem.
- Nie, niech mnie licho. Słyszałeś kiedyś takie bicie? Jens pokręcił głową.
- To dzwon kościelny, który poprzedni właściciel kupił za czterysta talarów. To
straszna cena, tak uważam. A co ty sądzisz? Tak, ten dzwon ma podobno kilkaset lat. Stare
paskudztwo – dodał, prychając złośliwie.
Jens nie potrafił powstrzymać się od śmiechu, chociaż tamten wyglądał ponuro.
- Chyba nie masz nic przeciwko właścicielowi łowiska? – spytał.
- A ty go lubisz?
- No cóż, nigdy nic mi nie zrobił. Poza tym dobrze płaci za ryby.
- Ja byłem u niego w domu – powiedział mężczyzna, jakby nie słysząc słów Jensa.
- Ach, tak?
- Mhm. Szedłem do kantoru, żeby z nim porozmawiać. I drzwi do jednego salonu na
pierwszym piętrze były otwarte. – Umilkł na chwilę dla zwiększenia napięcia. – Powinieneś
to widzieć! Pokój pięknie urządzony. Jasnoniebieskie ściany, wielkie lustro i piękne obrazy.
Na podłodze dywan, pośrodku pokoju okrągły stół otoczony krzesłami. Nie myśl sobie,
wszędzie kroniki i ozdoby… - umilkł, jakby szukał właściwy słów, ale nie znalazłszy ich,
zaczął opowiadać dalej. – Chyba wiesz, że kantor jest na drugim piętrze?
- Wiem, ale nigdy tam nie byłem – odparł Jens.
- No to tam jest też drugi salon. Jedna ze służących właśnie tam szła i nie zamknęła za
sobą drzwi. Mogłem zerknąć ukradkiem również tam. Pokój jeszcze piękniejszy, możesz mi
wierzyć…
Przerwał im jakiś inny mężczyzna, który podszedł nieoczekiwanie.
- A ty co tu robisz i kłamiesz? – spytał, uderzając pierwszego mężczyznę w plecy
potężną dłonią.
- Kłamię? Powiem ci, że najmniejsze nawet kłamstwo nie pojawiło się na moich
wargach, odkąd żyję na tym świecie – odparł zaczepiony z największą powagą.
Jens pożegnał się i poszedł dalej. Tak, chłop mówił chyba naprawdę, opisując
wspaniałe pokoje Wolffa. Jens słyszał o nich już dawniej. Podobno Wolff ma trzy izby. Jedną
dla gości, izbę prywatną i jadalnię. Jens kręcił głową, niechętnie wracając do swojej chaty.
Jeszcze przed drzwiami usłyszał podniesione głosy w środku. A więc oni nadal
dyskutują, czy nie wypłynąć na morze, domyślił się i wszedł do izby.
- Sieci nam poganiają, jak zostaną tam dłużej – powiedział stojący przy piecu Andres
ponurym głosem. Drewniaki, które naprawiał, odłożył na bok. On też nie może sobie znaleźć
spokoju, stwierdził Jens. Wyjrzał przez okno. Nowa grupa łodzi wyruszyła na wody fiordu.
- Powiedziałem i tak będzie – odparł Abraham, biorąc swoją zniszczoną Biblię. –
Niedziela jest dniem świętym i nie będziemy pracować. Koniec z tym. – Otworzył książkę,
ale Jens widział, że wcale nie czysta, po prostu udaje.
- Ja się zgadzam z Andresem – oznajmił Jens. – Wszyscy po kolei wypływają, tylko
my będziemy tak siedzieć i drapać się w karki.
Abraham chciał coś powiedzieć, ale Jens mówił dalej.
- Dla nas sieci oznaczają życie albo śmierć. Bez nich nie zdobędziemy ryby. A bez
ryby pomrzemy z głodu my i nasze rodziny. A nie mamy pieniędzy, żeby kupić sobie nowe –
Głos młodego mężczyzny wnosił się, że miarę jak mówił. Zgromadzeni wokół niego kiwali
głowami, co mówiącego rozgrzewało jeszcze bardziej. – Tracimy poważny zarobek, nie
łowiąc przy takiej pogodzie. Jeśli wypłyniemy teraz, to będzie chyba ostatni raz przed
powrotem do domu.
Abraham wstał. Był to władczy człowiek, wysoki i zdecydowany, przewyższał ich też
rangę. Mimo wszystko Jens nie cofnął się ani o krok, kiedy tamten wpił w niego spojrzenie.
- Ja tu jestem przewodnikiem i ja decyduję – oznajmił Abraham.
- A ja mam to gdzieś – odparł Jens, wypinając pierś do przodu. Wiedział, że mówiąc
tak, być może ryzykuje miejsce w łodzi Abrahama, ale nic nie mógł na to poradzić. – Jeśli ty
nie wypłyniesz, to my zrobimy to sami – mówił dalej, żałując jednocześnie, że nie znalazł
lepszej pogróżki patrzył w oczy właścicielowi łodzi, i ku wielkiej uldze stwierdzi, że choć
niechętnie, to jednak inni rybacy kiwają głowami na znak poparcia. Ale tylko Andres i Jakob
zdecydowali się stanąć obok Jensa.
- Działaj rozsądnie, Abrahamie – prosił Jakob. – Jest tak, jak mówi Jens, nie możemy
siedzieć tylko dlatego, że jest niedziela. Jest pewien, że Pan na niebie tym razem popatrzy na
nas łaskawym wzrokiem. On przecież rozumie, że musimy mieć jedzenie. Z pewnością
dlatego dał nam tę piękną pogodę.
Jens widział, że Abraham się waha, błądził rozbieganym wzrokiem po izbie i drapał
się w głowie. Cała załoga wstrzymała dech w napięciu, czekając, jakie będzie ostatnie słowo.
Wiedzieli bowiem, że mimo iż Jens potrafi gadać, to na upór Abrahama nawet on nic nie
poradzi. Zresztą łódź należy do niego i wszystko jest mu podporządkowane.
- W takim razie, w imię Boże, spróbujemy – rzekł w końcu, machając ręką. –
Wypływamy. Przebierajcie się. Nie stójcie tak i nie gapcie się przed siebie!
Napięcie zniknęło, ludzie zaczęli rozmawiać, słychać było śmiechy, wszyscy w
pośpiechu wciągali kurtki i spodnie ze skóry. Wkładali długie po pół uda rybackie buty,
wiązali czapki pod brodą i powoli ruszali w drogę. Tuż przed chatą spod śniegu wyłonił się
stos rybich łbów – pewny znak, że zbliża się wniosła.
Jens odczuwał wielką radość. Jeszcze tylko raz wypłyną w morze, a potem wróci do
domu, do Elizabeth i Ane. Będzie mógł przekazać żonie wielką nowinę! Przez jakiś czas miał
zamiar posłać jej pieniądze, ale zrezygnował Elizabeth może przecież kupować w sklepie na
zeszyt, a jak tylko Jens wróci do domu, to za wszystko zapłaci. Zarobione pieniądze nosił w
skórzanym woreczku zawieszonym na szyi. To najbezpieczniejszy sposób. A wysyłanie
pieniędzy listem jest ryzykowne.
Na łowisku Vestfjorden aż się robiło od łodzi. Jest ich tu kilkaset, przypuszczał Jens. I
ze Storvaagen i z łowisk takich jak Skraaven i Sandviken, a także z innych. Było ich dużo
więcej, niż można by oczekiwać przy niedzieli. Wesołe okrzyki unosiły się nad wodą, słychać
było śmiechy i żarty.
Nagle nad głowami ludzi przeszedł jakby szum w powietrzu, a potem kilka
gwałtownych porywów wiatru przeleciało do fiordem. Rozmowy natychmiast ucichły.
- To ostrzenie – rzekł Jakob. Abraham przytaknął.
Jens poczuł, że serce zaczyna mu mocniej bić.. nieprzyjemny dreszcz przemknął po
plecach.
Więcej nie zdążył nawet pomyśleć, bo niebo i morze eksplodowały równocześnie
straszliwym sztormem. Spadł niczym zesłany przez samego diabła, dosłownie wciskał ludzi
we wzburzone fale wiosła wypadały z dulek, zewsząd słychać było krzyki i rozkazy. Dotarł
do niego głos Abrahama który natychmiast p[przejął dowodzenie.
- Zwijajcie żagle! Kierujcie się pod wiatr, ale do diabła, nie za blisko lądu!!
Jens zdziwił się, że Abraham przeklina, om, taki religijny. Może to strach? Mimo
wszystko rozkaz był niepotrzebny. Z wyjątkiem chłopca, który pierwszy raz wypływał na
łowiska, wszyscy byli doświadczonymi rybakami, każdy wiedział, że podejście zbyt blisko
lądu oznacza niebezpieczeństwo rozbicia łodzi.
Fale były wielkie niczym góry. Czarne i bezlitosne spadały na łodzie, miotające się po
morzu. Przekleństwa i bluźnierstwa przekrzykiwały huk sztormu, ale ludzie robili, co trzeba.
Każdy dobrze znał swoje obowiązki.
- Odciąć sieci! – wrzeszczał Abraham i natychmiast Jens wyciągnął nóż, żeby przeciąć
linki. A dopiero co narzekali, że sieci zgniją. Nigdy, nigdy sobie nie wybaczę, że przekonałem
Abrahama do wyjścia na morze, myślał, biorąc na siebie całą winę.
Andres i Jakob zwijali żagle, najmłodszy wylewał wodę, ile tylko miał siły. Jeden
rybak ze Storvika pomagał mu, bo łódź napełniała się szybciej, niż oni byli w stanie ją
opróżniać.
Jens widział, że wiele łodzi sztorm cisnął na brzeg. Ludzie wyglądali niczym małe,
bezradne lalki, które spadały na ląd razem zachowały wiosła, mężczyźni próbowali płynąc
pod wiatr, ale i tak w końcu musieli przegrać. Na sąsiedniej łodzi, kręcącej się w kółko, jakiś
rybak zaplątał się w liny. Jens widział, jak wymachuje rękami. W ręce trzymał nóż i w jaki
cudowny sposób zdołał się wyrwać. Wiatr poniósł łódź dalej, ale mężczyznę uratowali
koledzy. Wyczerpany leżał na tej drugiej łodzi, gdy nagle morze otworzyło się przed nimi i
wszyscy wpadli w ogromną otchłań, zniknęli na zawsze.
Słyszał, że ktoś woła pomocy, inny wzywał matkę, jeszcze inni żony lub zwracali się
do Stwórcy na niebie, zanim pogrążyli się w odmętach. Widział oczy kilku z nich i nigdy tego
nie zapomni. Przerażone spojrzenia, ramiona wyciągające się do niego z błaganiem o ratunek.
Ale on był jedynie bezsilnym świadkiem tego, co widział, zanurzony w piekle przerażenia.
Którego pamięć zachowa na zawsze.
Siedział sparaliżowany i patrzył prosto przed siebie, nie mając siły nic zrobić. Nagle
poczuł, że ktoś wymierzył mu piekący policzek i usłyszał głos Andresa:
- Obudź się, chłopcze! Masz żonę i dziecko, pamiętaj o tym. Musimy wrócić do domu
żywi – mówił Andres, próbując przekrzyczeć ryczący sztorm.
- Elizabeth – wyszeptał Jens. Gwałtowny podmuch wiatru podniósł gdzieś jego słowa.
Elizabeth i Ane, myślał chłopak. Tak, chcę wrócić do domu, do nich. Wrócić do domu i
powiedzieć Elizabeth, że jest niewinna! Ta myśl dała mu nową odwagę i nową siłę.
Sztorm wyrwał żagiel i niósł małą łódkę po grzbietach fal. Nikt nie wiedział, dokąd.
Gdy tylko się uciszy, pożeglują w stronę lądu. I będą uratowani.
Rozdział 7
Szło ku wiośnie. Słońce stało wyżej na niebie, śnieg był rozmokły i topił się szybko, a
spod niego tu i tam wyłaniały się żółte źdźbła. Długa i ciężka zima minęła także tym razem,
wciąż jednak było jeszcze zimno. To przecież dopiero kwiecień. Śnieg całkiem spłynie może
w połowie maja, pocieszali się ludzie.
Elizabeth myślała wyłącznie o Jensie. Był w jej sercu niezależnie od pory dnia czy w
nocy, przychodził do niej w snach. A właściwie prawie zawsze w jednym i tym samym śnie:
siedział w łodzi na morzu, machał do niej i wołał ją po imieniu. Miał jej coś ważnego do
powiedzenia, ale im głośniej krzyczał, tym dalej odpływała jego łódź i ginęła z wolna w
gęstej, szarej mgle. Chwycić wiosła i płyń do mnie, wołała Elizabeth, ale on najwyraźniej nie
słyszał. Na koniec całkiem znikał.
Budziła się zawsze po tym śnie spocona i roztrzęsiona, zastanawiała się, co też on
może oznaczać, co Jens chce jej powiedzieć. Ale, niestety, musi po prostu czekać. Może
otrzyma odpowiedź, jak mąż wróci do domu.
- Dlaczego to wzgórze nazywa się Nonshaugen, Podwieczorkowe Wzgórze? – spytała
Maria, kiedy szły w górę po stromym zboczu.
- To dlatego, że kiedy słońce schowa się za nie, to czas jeść podwieczorek. Wiesz
przecież, że nie wszyscy ludzie mają zegary i wiedzą, która godzina – tłumaczyła Elizabeth.
- Czas na jedzenie jest wtedy, kiedy człowiek odczuwa głód – uznała Maria i
powiedziała jednym tchem:
- Myślisz, że dzisiaj zobaczymy łodzie?
- Tego nie wiem. Być może. – Elizabeth zastanawiała się, czy powinna powiedzieć
siostrze, że widziała cień Jensa. Tłumaczyła sobie to, podobnie jak fakt, że Jens zostawił w
domu Biblię, jako dobry znak. Zrezygnowała jednak z rozmowy z siostrą. Maria jest za mała,
żeby zrozumieć. To nie ma sensu.
Znalazły się na szczycie wzgórza i stały zdyszane, rozgrzane drogą, i patrzyły na fiord.
Mieni się błękitem jak okiem sięgnąć, pomyślała Elizabeth. Ale żadnej łodzi nigdzie nie
widać.
- No to i tum razem też nie przyjadą – westchnęła Maria.
- Przecież mogą się pojawić przed wieczorem – pocieszała Elizabeth. – Nie muszą
przypłynąć akurat w chwili, kiedy my tu stoimy.
Maria przez dłuższą chwilę milczała. Elizabeth przeniosła Ane na drugie biodro. Stały
i wpatrywały tak dług, aż rozgrzana skóra się schłodziła, a zimny wiatr przenikał przez
ubrania.
Elizabeth już miała powiedzieć, że trzeba wracać na dół, gdy odezwała się Maria.
- Ja widziałam raz, że Dorte płacze.
Elizabeth zatrzymała się i czekała na dalsze wyjaśnienia. Skoro jednak siostra nic nie
mówiła, spytała:
- Dlaczego płakała?
- Jej musi być smutno, bo straciła dwóch mężczyzn. Jeden, z którym miała ślub, utopił
się w morzu. I ten drugi, który jest ojcem Daniela, też gdzieś zginął.
Znowu przez dłuższy czas panowało milczenie.
- Każdy płacze od czasu do czasu. Dorośli też – powiedziała Elizabeth na koniec.
- Myślisz, że tata i Jens też mogą się utopić? – spytała Maria nieoczekiwanie.
- Nie, oni wkrótce wrócą do domu – odparła Elizabeth z wielką pewnością. – Ja to
wiem. Wracajmy teraz, Maryjko, do domu. Zaczyna się robić zimno, nie możesz się
rozchorować tuż przed ich powrotem.
Niepewny uśmiech rozjaśniał drobną twarz do siostry, kiedy wszystkie trzy schodziły
na dół.
Maria przez resztę dnia czekała. Jej niepokój udzielił się też Elizabeth, więc doznała
ulgi, kiedy trzeba było kłaść się spać.
Otuliła siostrę kołdrą i pocałowała ją w czoło.
- Odmówiłaś wieczorny pacierz? – spytała. Maria pokręciła głową.
- W takim razie odmówimy razem. Złożyły ręce i Elizabeth zaczęła się modlić.
Aniele Boży Stróżu mój,
Ty zawsze przy mniej stój.
Rano, wieczór,
We dnie, w nocy,
Bądź mi zawsze ku pomocy.
Broń mnie od wszelkiego złego,
I doprowadź mnie do zbawienia wiecznego.
Amen
- A teraz pomodlimy się też za tych, co na morzu – oznajmiła Maria.
- Chciałabyś? – spytała Elizabeth. Maria przytaknęła.
- „Kochany Boże i Jezu, i Aniołowie. Opiekujcie się tatą i Jensem i wszystkimi, którzy
są daleko na morzu. I sprawcie tak, żeby wkrótce wrócili do domu, bo ja bardzo za nimi
tęsknię. Amen. Poza tym, powiedzcie mamie, że jestem grzeczna i zdolna. Amen”.
Elizabeth zdławiła pełen czułości śmiech z powodu tej dziecięcej wieczornej
modlitwy.
- A teraz śpij – szepnęła, wstając.
- A czy nie mogłabyś mi opowiedzieć historii o smoku? – poprosiła Maria, posyłając
Elizabeth błagalne spojrzenie.
- Będziesz w stanie słuchać o smoku? A może jednak opowiedziałabym ci o czym
innym?
- O nie! Tata, i Olav zawsze opowiadają o smokach, na pewno nie będę się bać.
Elizabeth zastanawiała się przez chwilę. Jeśli naprawdę tak jest, to jej opowieść z pewnością
małej nie zaszkodzi. Ona sama też lubi takie historie. Wciągnęła głęboko powietrze i zaczęła:
- Był sobie raz pewien chłop, któremu ktoś źle założył wiosła w łodzi. Maria
przerwała jej.
- Ech, ja to już słyszałam. To smok mu to zrobił, więc chłop zastrzelił smoka, ale ten
się zemścił. Chłopu jednak ktoś pomógł i smok przegrał. Opowiedz coś innego,
straszniejszego – poprosiła dziewczynka, układając się wygodnie.
- Straszniejszego? – powtórzyła Elizabeth niepewnie. – No dobrze, niech będzie. „Byli
sobie raz dwaj bracia, którzy mieszkali sami w domu. Pewnego zimowego dnia łowili ryby na
fiordzie i do cieci wpadł im trup”. – Umilkła na chwilę, by sprawdzić reakcję Marii, ale skoro
siostra leżała spokojnie, mówiła dalej: - „Wrzucili martwego człowieka do łodzi i starszy z
braci powiedział: - Musimy zabrać go ze sobą na ląd i zadbać, by znalazł się w poświęconej
ziemi”.
Elizabeth mówiła teraz grubym męskim głosem, a Maria chichotała.
- „Ale zdarzyło się tak, że tego dnia złowili mnóstwo ryb. Łódź była pełna po brzegi,
więc po chwili młodszy zaproponował: trzeba wyrzucić zwłoki z powrotem do morza, to
będziemy mogli złowić jeszcze więcej ryb. Starszy brat nie zgadzał się z nim, bo żywił
głęboki respekt dla zmarłych, bał się poza tym upiorów, więc nie chciał ustąpić, choć młodszy
bardzo nalegał. W pewnej chwili, gdy starszy z braci odwrócił głowę, młodszy skorzystał z
okazji i mimo wszystko wyrzucił trupa do morza”.
Maria skrzywiła się, ale nie powiedziała nic. Wcale jej ta historia nie przeraża,
pomyślała Elizabeth, ale mówiła dalej:
- „No i późny wieczorem bracia siedzieli przy ognisku. Starszy brat poprosił
młodszego, by odniósł ryby do szopy na łodzie. Młodszy poszedł, ale bardzo długo go nie
było. W końcu starszy musiał go szukać. Wziął ze sobą latarkę, ale akurat tego wieczora
świecił księżyc, więc nie była mu właściwie potrzebna. Wołał wiele razy, jednak nie otrzymał
odpowiedzi. Wkrótce znalazł się na kamienistym brzegu, w pobliżu szopy. Tam zauważył, że
piasek na brzegu jest rozkopany, jakby ktoś wlókł coś ciężkiego”.
Elizabeth zniżyła głos, by opowieść brzmiała jeszcze bardziej ponuro.
- „Rozejrzał się wokół i nagle zobaczył swojego brata walczącego z jakimś potworem,
tak paskudnym, że nigdy straszniejszego nie widział. Śmiertelnie przestraszony stał i po
prostu się gapił, bo zrozumiał, że to upiór, który chce wciągnąć jego brata do morza. Potwór
miał skórzany worek, nad nim unosił się smród zgnilizny. Starszy brat chwycił młodszego i
wyrwał go upiorowi, a potem zaprowadził do domu. Nocą jednak, kiedy obaj spali na strychu,
potwór wrócił. Kopał w drzwi, aż je wyważył, słyszeli, że zbliża się do ich posłania. W
ciężkich butach chlupała woda, ciągnęły się za nim mokre wodorosty, a odór był jeszcze
gorszy niż poprzednio. Musieli długo walczyć z potworem, zanim się poddał, ale tylko na ten
jeden raz. Bo młodszy z braci był później prześladowany przez cały czas. To kara za to, że nie
pochował trupa w poświeconej ziemi”.
Elizabeth zdała sobie sprawę, że Maria oddycha głęboko i spokojnie. Czyżby zasnęła?
– zdziwiła się i pochyliła nad małą.
- Mój Boże, to miała być straszna historia, a ona zasnęła – szepnęła, wstała i zeszła na
palcach. – Ciekawe, z jakiej gliny to dziecko jest ulepione? – mruczała, kręcąc głową.
Elizabeth szła przez dziedziniec. Wiatr szarpał jej ubraniem tak, że raz owijało się
wokół ciała, a w następnej chwili podmuch wpadał pod spódnicę, która unosiła się niczym
żagiel. Zdawała sobie sprawę, że nadchodzi wichura. Rano tłumaczyła Marii, jak poznać
zbliżającą się niepogodę po zachowaniu łojowej świecy.
- Kiedy łój zbiera się wokół knota, nie wolno tego dotykać – mówiła siostrze. – Bo jak
w końcu łój przeleje się przez brzeg, to trzeba patrzeć, z której strony. To od tej strony
nadejdzie wiatr.
- Skąd ty to wiesz? – spytała Maria z powagą.
- Mama mnie nauczyła. I ty też musisz o tym wiedzieć.
- Tata też mnie tego uczył. Jeśli owce schodzą w dół z gór, to będzie niepogoda, tak
mówił.
- To prawda – przytaknęła Elizabeth.
Tym razem łój spływał od północnej strony, będzie więcej wiał północny wiatr,
pomyślała, otwierając haczyk w drzwiach od szopy, do której weszła. Wiatr wył i gwizdał
przez dziurawe ściany, kiedy napełniała koszyk z torfem. Ręce wydawały się dwa razy
dłuższe niż normalnie, ale na szczęście to już ostatnia kolejka, teraz torfu wystarczy na kilka
dni. Kiedy Jens wróci do domu, będzie o wiele łatwiej, bo podzielą prace między siebie.
Rozmasowywała obolały krzyż i w zamyśleniu wpatrywała się przed siebie. Dorte nie
ma na kogo czekać, nie ma z kim dzielić zmartwień ani pracy. Dobrze pamiętała słowa Marii,
że Dorte opłakuje dwóch mężczyzn. Biedna nieszczęsna kobieta, pomyślała, a serce krwawiło
jej ze współczucia. Powinnam częściej odwiedzać Dorte, ale nie na wszystko wystarcza
czasu, usprawiedliwiała się sama przed sobą. Czas… gdyby pozwoliła, by niektóre domowe
prace poczekały do następnego dnia, to przecież nic by się nie stało. Może wziąć dzieci i od
razu odwiedzić Dorte. Zdąży wrócić tak, by zrobić wieczorny obrządek.
Chwyciła mocno koszyk z torfem i wyszła na dwór, gdzie wpadła wprost na Ragnę.
Obie były tak samo przestraszone i obie głośno krzyknęły. Duża chustka powiewała wokół
teściowej, czarna chusteczka związana pod brodą sprawiła, że szczupła twarz tamtej
wydawała się jeszcze bardziej wyrazista.
Ona wyglądała, jakby nieustannie miała mi coś do zarzucenia, przemknęło Elizabeth
przez głowę.
- Dzień dobry, witaj u nas, Ragna – powiedziała głośno. – Co cię sprowadza w tę
wichurę?
- Lekki wiatr nie powinien mnie chyba przerażać – odparła Ragna, próbując utrzymać
równowagę, gdy szarpnął nią kolejny poryw wichru.
Nie, rzeczywiście, widzę, pomyślała Elizabeth, widząc, że teściowa ma jej coś
wyjątkowego do powiedzenia. Z pewnością jakieś plotki, które do niej dotarły.
- Wejdźmy do domu – powiedziała Elizabeth krótko i ruszyła przodem. Była
rozczarowana, że musi odłożyć wizytę u Dorte.
- Jak wy tu macie zimno – stwierdziła Ragna, kiedy weszły do izby i popatrzyła
surowo na Elizabeth.
Ta udała, że nie słyszy. Napełniła dzbanek wodą i przyniosła zioła na herbatę. W
domu nie było oczywiście zbyt zimni, ale teściowa zawsze musi na coś narzekać, bo jak nie,
to dzień byłby dla niej stracony, pomyślała, czując narastający gniew.
- Widzę, że oszczędzasz na kawie – mówiła dalej Ragna pogardliwym tonem. Wzięła
Ane na kolana i zaczęła jej się z uwagą przyglądać.
- Oszczędność jest cnotą. Tak stoi w Piśmie Świętym – odparła Elizabeth ostro. To na
moment zamknęło Ragnie usta. Dlaczego ona zawsze, przy każdym spotkaniu musi
zachowywać się w ten sposób? – zastanawiała się Elizabeth z westchnieniem. Mogłaby teraz
siedzieć z Dorte przy kuchennym stole i rozmawiać o przyjemniejszych sprawach, ale zamiast
tego musi stać tutaj i wysłuchiwać złośliwości swojej teściowej.
- Tak, tak – wciąż próbowała jakoś łagodzić sytuację. Żeby tak znaleźć jakiś temat do
rozmowy! Coś, czego Ragna nie mogłaby odwrócić przeciwko niej.
- Nie powinnaś zostawić Ane-Elise samej, kiedy wychodzisz z domu – powiedziała
Ragna.
- Przestań już – odgarnęła Elizabeth zirytowana. – Jeśli przychodzisz tu tylko po to,
żeby krytykować, to może daj sobie spokój. Maria jej pilnuje, robi to od czasu, kiedy Ane
była maleńka.
- Tak, właśnie tego się obawiałam. Elizabeth ujęła się pod boki.
- Teraz ci powiem, żebyś pilnowała swoich spraw – rzekła z udanym spokojem,
wpatrując się w teściową tak, że tamta musiała odwrócić wzrok. Elizabeth w milczeniu
nakrywała do stołu.
- Proszę, bądź tak dobra i częstuj się, Ragna, nie jest to wprawdzie świąteczne
pożywienie, ale i tak całkiem dobre jedzenie – powiedziała krótko i usiadła.
- Widziałaś może Dorte w ostatnich dniach? – spytała Ragna nieoczekiwanie i napiła
się trochę ziołowej herbaty.
- Nie, dawno temu widziałam ją po raz ostatni, zresztą wybierałam się do niej dzisiaj –
wymknęło się Elizabeth.
- Więc zaryzykujesz chodzenie między zagrodami z dzieckiem?
- Co masz na myśli?
Ragnę znowu upiła parę łyków herbaty, robiąc ważną minę.
Ona nigdy nie przychodzi tu, jeśli nie ma specjalnego interesu, powinnam była już do
tego przywyknąć, pomyślała Elizabeth. Ciekawe, jakie plotki teraz ma mi do przekazania?
- Toś ty nie słyszała o uciekinierze? – spytała Ragna. Elizabeth pokręciła głową,
czując narastający w ciele niepokój.
- To zbiegły więzień! – rzekła Ragna cicho, ale wystarczająco głośno, żeby Maria to
usłyszała i popatrzyła na nią wytrzeszczonymi oczyma.
- A ty słyszałaś jakieś głupstwa? – powiedziała Elizabeth, pragnąc załagodzić słowa
teściowej. – To pewnie zwyczajne plotki.
- Możesz wierzyć w moje słowa – rzekła Ragna z ważną miną. – Zamordował
jakiegoś starca w Vassvika i okradł kilka dworów. – W zapale opowiadania, niemal przestała
oddychać, twarz miała czerwoną, gdy mówiła dalej: - Wziął jakąś kobietę siłą. Ona potem
straciła rozum i utopiła się w ozu.
- Myślisz, że on tutaj przyjdzie? – wykrztusiła Maria bez tchu, nie spuszczając wzroku
z Ragny.
- Nie można zakładać, że nie przyjdzie – Ragna kiwała głową. – Na takich złodziejach
i mordercach nigdy nie można polegać, jak powiedziałam, są śmiertelnie niebezpieczni.
Złość aż się gotowała w Elizabeth. Jak ona może, dorosła kobieta, siedzieć tu i
opowiadać takie rzeczy w przy dziecku?
- Oczywiście, że on tutaj nie przyjdzie – oznajmiła głośno i stanowczo, chcąc
przerwać makabryczną opowieść. – Jeśli w ogóle ktoś taki istnieje – dodała, ignorując
mroczne spojrzenie teściowej. – Maria, idź teraz na strych i pościel łóżka – poleciła.
- Ale…
- Zrobisz, co powiedziałam i skończmy z tym. Siostra niechętnie powlokła się na górę.
- Bardzo ci dziękuję za wizytę – rzekła Elizabeth, wpijając znowu wściekłe spojrzenie
w Ragnę. Była tak oburzona, że o mało nie zaczęła krzyczeć.
- Ty się wcale nie przejmujesz, że masz dwoje dzieci, z którymi mieszkasz sama 0
odparła Ragna. – Więc musiała ci to powiedzieć.
- Dziękuje, słyszałam więcej niż trzeba. Jak mogłaś Marię w ten sposób przestraszyć?
- Ale nie przychodź do mnie z płaczem, jak on nagle stanie przy twoim łóżku –
prychnęła Ragna, wzrok jej pociemniał. Wstała i ruszyła ku drzwiom.
Elizabeth zatrzasnęła je za teściową i ciężko się o nie oparła. Miała wrażenie, ze
otacza ją gęsta lepka mgła. Czy może być jakieś ziano prawdy w tym, co mówi Ragna? Nagle
uderzyła ją straszna myśl. Jak Ragna mogła zostawić własne dzieci, jeśli historia jest
prawdziwa? Czy tak strasznie lubi roznosić plotki, że była w stanie od nich odejść? Ta baba
wierzy we wszystko, ale to… stała bezradnie w sieni jeszcze kilka minut, potem zdecydowała
się porozmawiać z siostrą. Teraz nie może już niczego ukrywać, musi powiedzieć, że Ragna
uwielbia roznosić po wsi takie historie, nieważne czy prawdziwe, czy nie.
Tego dnia wszystko nie poszły już do Dorte. Maria wyglądała na rozczarowaną, kiedy
Elizabeth tłumaczyła jej, że nie należy się przejmować historią opowiedzianą przez Ragnę.
- No ale pomyśl, gdyby to był straszny złodziej? – fantazjowała Maria. – Co byś
zrobiła, gdyby przyszedł tutaj i ukradł mnie albo Ane?
- To ja bym go przepędziła.
- A gdyby on był większy i silniejszy od ciebie?
- Żaden złodziej nie byłby ode mnie silniejszy, gdyby próbował mi was odebrać –
oznajmiła Elizabeth i chciała już zakończyć dyskusję. Maria jednak nie miała zamiaru
poddawać się tak łatwo i w końcu Elizabeth musiała zmyślić jakąś historię o złodzieju, która
jednak skończyła się dobrze.
Tego wieczora długo leżała nie śpiąc. Wciąż wracało pytanie, czy mimo wszystko jest
jakieś ziarno prawdy w opowieści Ragny? Plotki na ogół nie powstają same z siebie… a może
jednak tak?
W środku nocny obudziła się, leżała i wpatrywała w mrok, zastanawiając się
równocześnie, co ją obudziło. Może to tylko wiatr, myślała, odwracając się na drugi bok, żeby
dalej spać. Wtedy usłyszała jakiś świszczący dźwięk na dole w kuchni. Przez wiele sekund
leżała bez ruchu, wstrzymując oddech i nasłuchiwała. Dźwięk pojawił się znowu i teraz nie
było już wątpliwości. Na dole ktoś jest.
Najostrożniej jak mogła, wymknęła się z łóżka, włożyła pończochy i wełniany kubrak.
Na schodach pożałowała, ze nie zabrała świecy, ale teraz nie mogła już po nią wrócić.
Schodziła wolno stopień za stopniem, unikając tych, które skrzypią. Oddech miała krótki,
przerywany, rozglądała się na prawo i lewo, puls bębnił jej w uszach. Czy on słyszy bicie jej
serca? Teraz była przekonana, że w kuchni rządzi się ten zbiegły więzień.
Drgnęła, słysząc po raz trzeci świszczący dźwięk. Gwałtownie rzuciła się ku ścianie. I
tak dobrze, że mam na sobie kubrak, pomyślała, bo nocą koszulę widać nawet w mroku.
Wolno skradała się dalej. Świst dochodził od strony okna, przy którym stał stół. Znowu to
samo! Miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi, kiedy dostrzegła przypominającą szopy
rękę na oknie.
Mimo woli położyła dłoń na ustach, żeby stłumić krzyk, przez cały czas jednak
sztywno wpatrywała się w okno. Stała sparaliżowana z przerażenia. Myśli dosłownie
zamarzły jej w głowie, krew szumiała w uszach, Elizabeth dygotała. Wtedy chmury się
rozstąpiły i na głębokie westchnienie, napięte ramiona opadły. Wilgotną od potu dłonią
potarła twarz. Widziała wyraźnie, że to tylko gałąź, która stukała w szybę.
- Że też możesz się tak śmiertelnie wystraszyć – powiedziała ze złością do siebie i
powoli poszła z powrotem na strych. – Jutro z samego rana odpiłuję tę gałąź!
Czuła, że twarz jej płonie i postanowiła, że nikt się o tym nie dowie. Wtedy znowu
podskoczyła tak, że uderzyła się boleśnie w udo o poręcz schodów. W oczach pojawiły się
łzy. Musiała usiąść na chwilę, bu rozetrzeć dłonią bolące miejsce.
- Tym razem to nie jest żadna gałąź – szepnęła, słysząc jak bardzo drży jej głos. –
Wcale się nie boję, wcale się nie boje – powtarzała w duchu, ostrożnie wstając. Co teraz
robić? Pospiesznie spojrzała na strych, usłyszała, że Maria przewraca się we śnie na drugi
bok. Łóżko skrzypnęło. Nikt nie dotknie moich dziewcząt, pomyślała, czując, że narasta w
niej odwaga i równocześnie gniew. Chwyciła krzesiwo, leżące przy piecu, zapaliła łojową
świecę, i skradając się, poszła do sieni. Musiała z całej siły zaciskać wargi, żeby zęby jej nie
dzwoniły. To dlatego, że marznę, mówiła sobie, wiedząc, że to nie jest prawda. A jeśli mnie
coś się stanie, to ci będzie z dziećmi, śpiącymi na strychu? Nie, nie będzie nic złego, myślała,
ściskając w ręce pogrzebacz. Przecież potrafię się obronić.
Drzwi do sieni skrzypnęły, kiedy je otworzyła. Płomień świecy chybotał
niebezpiecznie, wydawało się, że zgaśnie, Elizabeth owionął lodowaty wiatr. Przez chwilę
myślała, że to upiory, zanim zauważyła, że małe okienko jest otwarte. Podskoczyła
przerażona, kiedy coś spadło na ziemię.
- Dobry Boże na niebie, pomóż mi teraz – modliła się w duchu, unosząc swoją broń, a
równocześnie stopą zatrzaskując drzwi. Sekundy wydawały jej się wiecznością. Serce i płuca
przestały funkcjonować, a ona wciąż wpatrywała się w niewielkie pomieszczenie. Wzrok
przesuwał się po półkach niemal pustych teraz na przedwiośniu, stały tam tylko naczynia,
jedno obok drugiego.
Nagle poczuła miękkie futro na nodze i wrzasnęła. Szczur! – przemknęło jej przez
myśl. I zaraz potem usłyszała cichuteńkie niepewne „miau”, i znowu poczuła futro ocierające
się o nogę. Rozdygotana przykucnęła, płacząc z ulgą.
- Pip – Nils, czy to tylko ty? – pytała ze szlochem. – Przyszedłeś tutaj za Ragną i
zostałeś zamknięty w naszej spiżarce?
Takie akurat imię kociak dostał dlatego, że miauczy tak piskliwie, przypomniała sobie.
Wielokrotnie głaskała koci grzbiet, który wyginał się rozkosznie. Pip-Nils uniósł ogon i
machał nim z przejęciem. – Pomyśleć, ze przez kota Ragny o mało nie straciłam zmysłów z
przerażenia – powiedziała znowu Elizabeth sama do siebie, czując, że łzy płyną jej z oczu.
Dobrze było popłakać. Jakby cały strach i napięcie wypływały razem ze łzami.
Kiedy wstała i wypuściła kota, poczuła się potwornie wyczerpana. Pogrzebacz
odłożyła na miejsce przy piecu i zgasiła świecę. Spokojnie weszła po schodach na górę i
wślizgnęła pod kołdrę. Wkrótce potem zasnęła ciężko i spała bez snów.
Następnego dnia Maria nie chciała iść z nią do Dorte. Twierdziła, że musi
porozmawiać o czymś ważnym z Indianne, ale nie miała ochoty tłumaczyć niczego
dokładniej. Elizabeth wiedziała jednak, że miała chce iść do koleżanki, żeby dowiedzieć się
czegoś więcej o tej sprawie, o której opowiadała Ragna. Choć miała ochotę zaprotestować,
postanowiła, że pozwoli siostrze robić, co chce. Sama powlokła się w dół do Neset, do małej,
szarej izby Dorte.
Poczekała, aż Ane i Daniel zaczną się bawić na podłodze, a potem opowiedziała, co
mówiła Ragna. O nocnych wydarzeniach nie wspomniała.
Dorte wypiła herbatę, zanim potwierdziła nowiny.
- Ja też o tym słyszała, tym razem Ragna nie roznosi plotek. Byłam w sklepie i
słyszałam, co mówił lensman. Prosił ludzi, żeby mieli się na baczności. Zapewniał, że zrobi
wszystko, żeby złapać tego drania. Różni mężczyźni ze wsi zgłosili się do poszukiwań.
Elizabeth skuliła się z przerażenia. Wiedziała, że Dorte nigdy nie zmyśla.
- Ale wiadomość o kobiecie, którą zgwałcił, to nieprawda mówiła dalej Dorte. –
rzeczywiście, jedna się utopiła, bo pomieszały jej się zmysły, ale z całkiem innego powodu. I
ten stary w Vassdalen żyje. Ragna jednak nie kłamała. Początkowo myśleli, że umarł, ale on
się jakoś ze wszystkiego wygrzebał.
Elizabeth domyśliła się, że Dorte wie więcej o tej kobiecie, która się utopiła, ale nie
wypytywała. Co ją to w końcu obchodzi.
- Nigdy przedtem nie zamykałam drzwi na klucz i teraz też tego nie robię –
powiedziała Dorte. Potem przyniosła dzbanek i nalała znowu do kubków.
Przypuszczalnie dostała kawę od Ragny za jakąś pracę, albo może Jakob wsunął jej
potajemnie mały węzełek do kieszeni. To by było do niego podobne. Elizabeth zastanawiała
się często, skąd u Jakoba taka troska o Drote, chyba zbyt duża, by mogła być przypadkowa.
- U mnie i tak nie ma czego ukraść – mówiła Dorte, siadając. – Nie mam żadnych
wartościowych rzeczy, które mogłyby go interesować, jedzenie też niewiele. Tyle co z reki do
ust. – Wskazała głową w stronę dworu Heimly, dając do zrozumienia, skąd bierze jedzenie
dla siebie i dziecka.
Elizabeth wpatrywała się w swoją filiżankę, potem wypiła ostrożnie kilka łyków. – Ja
bym wolała raczej umrzeć z głosu, niż brać jedzenie od Ragny – oznajmiła twardo.
- Ja nie żebrzę – odparła Dorte ostro – zarabiam na jedzenie, które dostaję.
- Moja droga, ja nic takiego nie myślałam! Oczywiście, że zarabiasz, ale Ragna jest
moją teściową i… - wzruszyła ramionami i umilkła. Nie była w stanie tłumaczyć Dorte, jakie
stosunki panują między nią a teściową. Zresztą Dorte i tak sama wie, co trzeba.
- Ja rozumiem – powiedziała Dorte cicho, patrząc onieśmielona przez okno.
- U mnie też nie miałby czego kraść – powiedziała Elizabeth, próbując się roześmiać.
– O tej porze roku panuje bieda, ale chyba będzie lepiej, kiedy mężczyźni wrócą z połowów.
A latem to już pewnie całkiem dobrze, będziemy przecież mieć jagody, warzywa i jajka.
Dorte chyba jej nie słuchała, nadal wyglądała przez okno. Elizabeth poczuła się jakby
nie na miejscu. Uznała, że czas wrócić do domu.
- No, musimy się już zbierać – powiedziała niepewnie, dopijając kawę.
- Muszę ci coś powiedzieć – rzekła Dorte, nareszcie spoglądając sąsiadce w oczy.
Policzki jej płonęły, ale zielone oczy mieniły się dziwnym blaskiem.
Ona wygląda jak młoda dziewczyna, pomyślała Elizabeth.
- Ja spotkałam mężczyznę – zaczęła Dorte, wpatrując się w blat stołu, jakby nagle
straciła pewność siebie. Kreśliła palcami jakiś wzór na stole i mówiła:
- Myślę, że to ten właściwy. Nie, nie myślę, ja to wiem i strasznie się cieszę,
Elizabeth, taka radosna nigdy przedtem nie byłam! On sprawia, że znowu czuję się ładna.
On… - najpierw jakby smakowała słowa, które chciała wypowiedzieć i z uśmiechem patrzyła
przed siebie.
- On mówi mi tyle pięknych rzeczy, od dawna nie była razem z mężczyzną w taki
sposób. Wiesz, co mam na myśli? – spytała i zarumieniła się.
Elizabeth przytaknęła.
- Tak, rozumiem. Ale gdzie go spotkałaś? Czy to ktoś znajomy?
- Spotkałam go, kiedy odwiedzałam jedną taką w Storvika, a jego znasz bardzo
dobrze. To sam nauczyciel z naszej szkoły.
Elizabeth poczuła, że uśmiech zastyga jej na wargach. Minęła chyba cała wieczność,
nim zdołała się pozbierać.
- On… to znaczy Henning? – spytała z niedowierzaniem.
- To ty jesteś z nim po imieniu? – spytała Dorte, mrużąc oczy.
- On… to znaczy – jęknęła Elizabeth. Pospiesznie próbowała znaleźć jakieś wyjście.
Czy ma opowiedzieć Dorte o tym, co Henning zrobił tamtego dnia w szkolnej klasie? Czy
Dorte jej uwierzy, czy też poczuje się urażona? Zasługuje jednak na lepszego mężczyznę niż
ten drań Henning Nielsen. Nie, nie mogę tego przemilczeć, przemknęło jej przez głowę.
- Czy jesteś pewna, że to człowiek, którego byś chciała? – spytała, nie odpowiadając
na pytanie Dorte.
- Tak, oczywiście. Ja nie chodzę do łóżka… - Dorte umilkła i chrząknęła głośno. – To
miły i uprzejmy mężczyzna – powiedziała zamiast tego.
- Dorte – Elizabeth chwyciła sąsiadkę za rękę. – Dorte, ja nie chcę, żebyś jeszcze raz
została zraniona, dlatego musze ci powiedzieć: Henning Nielsen to babiarz i kłamca.
Chciała powiedzieć coś więcej, ale Dorte zerwała się z miejsca tak gwałtownie, ze
stołek z hałasem upadł na podłogę. Głos jej drżał.
- Wynoś się! Wynoś się mojego domu, Elizabeth!
Ja ci ufałam, ale teraz widzę, że nie możesz ścierpieć mojego szczęścia.
- Ależ moja droga, coś ty bąknęła Elizabeth, wstając.
- Wyjdź stąd i nie pokazuj mi się tu nigdy więcej!
W oczach miała łzy. Elizabeth stłumiła słowa cisnące się na usta i zaczęła ubierać
Ane.
Zanim wyszła, odwróciła się po raz ostatni:
- Nie miałam nic złego na myśli, Dorte, musisz mi uwierzyć. I pamiętaj, że u nas w
domu będziesz zawsze mile widziana.
Potem wyszła. Powinnam była jej to powiedzieć w inny sposób, myślała. Ale jak
zwykle zaczęłam gadać, zanim się dobrze zastanowiłam i zniszczyłam wszystko! Odwróciła
się i popatrzyła na małej obejście Dorte. W sercu czuła ból.
Rozdział 8
- Co będziesz kupować? – spytała Maria i oparła się o ramię Elizabeth, która siedziała
przy stole i wypisywała listę zakupów.
- Czarne nici i paczka igieł – czytała dziewczynka, podnosząc ze stołu kartkę szarego
papieru.
Elizabeth nie musiała tego zapisywać, ale kartka dawała je poczucie, że zrobi większe
zakupy, niż w rzeczywistości ją na to stać.
- A będziesz pilnować małej Ane, kiedy ja popłynę do sklepu? – spytała, pociągając
siostrę za warkocze.
Maria udawała, że się zastanawia, potem przymrużyła jedno oko i powiedziała.
- Tak, tak, z pewnością będę.
- Głuptasie. Bądźcie obie grzeczne, to może kupię trochę brązowego cukru.
- Słyszałaś, Ane, dostaniemy cukru – cieszyła się Maria. – Umiesz powiedzieć cukier?
- Tak – odparło dziecko, ale nie powiedziało nic więcej. Najwyraźniej jednak
rozumiała, o czym jest mowa, bo jej twarzyczka rozjaśniła się niczym słońce.
- To też zapisz na kartce – dopominała się Maria. Trzy kawałki brązowego cukru.
Jeden dla cienie, drugi dla Ane i trzeci dla mnie.
Elizabeth uśmiechnęła się i zapisała to wszystko.
Jaki to był dobry dzień, myślała Elizabeth, wiosłując na drugą stronę fiordu.
Posegregowały ostatnie rzeczy po matce i tym razem nie sprawiało im to już bólu. Dobrze
było myśleć, że znowu będą tych rzeczy używać. I Maria, i Ane dostaną nowe ubranka, trzeba
tylko kupić nici. Pamiętała, jak się cieszyła pierwszymi oznakami wiosny ledwie kilka dni
temu. A teraz znowu spadł śnieg i wszystko zamarzło. Nic dziwnego, śniegu można się
spodziewać nawet w połowie maja.
Elizabeth widziała ludzi z daleka, już wtedy, kiedy wyciągała łódź na kamienisty
brzeg. Przed sklepem stało trzech mężczyzn i kilka kobiet. Rozpoznała starą Hartuvikka,
której kiedyś pomogła pokonać chorobę. Był też Kornelius. Nagle ogarnęło ją nieprzyjemne
uczucie, że stało się coś złego. Próbowała to od siebie odepchnąć. Przecież nie ma nic
dziwnego w tym, że ludzie stoją przed sklepem, wiedziała jednak, że sama siebie okłamuje. O
tej porze roku ludzie zbierają się pod dachem, w cieple.
Rozmawiali cicho, kiwali głowami, przytupywali dla rozgrzewki. Kiedy Elizabeth się
zbliżyła, rozmowy umilkły, a rozbiegane oczy patrzyły gdzieś w bok. Stara Hartuvikka nie
mogła powstrzymać płaczu.
- Co się stało? – Pytała Elizabeth.
- To ty nic nie słyszałaś? – pytała Hartuvikka, ocierając ręką twarz. Elizabeth
pokręciła przecząco głową i poczuła, że serce bije jej głośno i boleśnie.
- Był straszny sztorm na morzu. Dziesiątki ludzi zginęło – tłumaczyła któraś z kobiet.
Słowa były niczym siarczysty policzek. Elizabeth oddychała ciężko. Miała wrażenie,
że za chwilę zacznie się dusić.
- Albertine straciła męża i trzech synów – mówiła dalej Hartuvikka.
- Alebertine z lasu? – zapytała Elizabeth.
Tamta przytaknęła. Elizabeth znała Albertine. Wiedziała, że będzie teraz sama z
ośmiorgiem dzieci. Jak ona sobie da radę? Jak w ogóle kobiety sobie radzą po takich
przejściach? Kręciło jej się w głowie, miała mdłości, bała się, że zemdleje. Natrafiła na
spojrzenie Korneliusa. Bezzębnymi dziąsłami żuł z uporem bryłkę żywicy, teraz odwrócił się
i wypluł to, co miał w ustach.
Elizabeth poczuła, że skóra jej drętwieje. Dygotała. Domyślała się, że coś przed nią
ukrywają.
- No powiedz wreszcie! – krzyknęła, patrząc na starą Hartuvikka.
Tamta zwlekała, błagała wzrokiem pozostałych, by jej pomogli, ale oni odwracali
głowy.
- Bądź tak dobra – prosiła Elizabeth, ale Hartuvikka wciąż w milczeniu wpatrywała się
w ziemię.
- Zginął też Abraham – powiedziała w końcu. Głos miała piskliwy.
Elizabeth popatrzyła w stronę sklepu. Odnosiła wrażenie, ze otacza ją gęsta mgła,
teraz zrozumiała wszystko. Ludzie stoją na dworze, bo jest zamknięte. Josefine jest w żałobie.
- A on był przodownikiem na… - zaczął Kornelius.
Elizabeth przytaknęła. Mdłości narastały. Zatoczyła się, a oni wciąż stali jak wrośnięci
w ziemię, patrzyła na nich przez zasłonę łez. Nagle musiała się odwrócić i zwymiotowała.
Wymiotowała długo, w końcu wyrzuciła z siebie tylko cierpką żółć. Potem otarła usta garścią
śniegu i wolno powlokła się w dół do swojej łodzi.
- Jens i tata na pewno żyją, chociaż pracowali na tej samej
łodzi, co Abraham – szeptała raz po raz, wiosłując w stronę domu.
Nie chciała myśleć o innych, którzy utonęli w morzu. Mimo to obrazy przesuwały jej
się przed oczami. Czarna otchłań, która wciągała w głąb jednego po drugim, a oni bronią się i
wzywają pomocy. Serce jej krwawiło na myśl o wszystkich bliskich, którzy oczekują ich
powrotu. Teraz jest jedną z nich. Żoną i córką.
Zdarzało się, że w ciągu kilku sekund znikły całe rodziny. Ojcowie i synowie pływali
najczęściej na tej samej łodzi, to wiedziała. Takiej żałoby i takiej starty nie potrafiła sobie
wyobrazić.
Podpłynęła do brzegu i wyszła na ląd. Wciągnęła łódź na kamienie, ślizgała się na
zamarzniętych kałużach, odzyskiwała równowagę i ciągnęła dalej. Od strony domu w Neset
szła ku niej Ragna, a z nią Dorte i Daniel. A ja się właśnie z nimi pokłóciłam, pomyślała
niepewnie. Będę musiała im powiedzieć…
- Coś ci dolega? – spytała Ragna bez śladu współczucia w głosie. Dorte nie mówiła
nic, wpatrywała się w nią tylko pustym wzrokiem.
Wszystko w Elizabeth protestowało. Najprościej byłoby udawać, że nic się nie stało,
Bi przecież wygląda na to, że tak jest. Rozumiała jednak, że musi powiedzieć to, czego
dowiedziała się przed sklepem. Zresztą i tak by się dowiedzieli później.
- Spotkałaś może tego zbiega? – szydziła z niej Ragna.
- Byłam w sklepie – zaczęła Elizabeth i musiała długo chrząknąć, zanim mogła mówić
dalej. – Sklep jest zamknięty, bo Josefine ma żałobę. Na morzu było nieszczęście, ludzie
mówią, że zginęły dziesiątki mężczyzn.
Dostrzegła, że teściowa robi się upiornie blada i przytrzymuje się ramienia Dorte
palcami wyciągniętymi niczym szpony.
- Co ty tu opowiadasz? Josefine jest w żałobie? – syczała.
Mówi, jakby mnie oskarżała, pomyślała Elizabeth, jakby to była moja wina.
- Dzieci nie powinny tego widzieć – rzekła, wyglądało jednak na to, że kobiety jej nie
słuchają, albo nie przejmują się tym, co mówi.
- Można zacząć się zastanawiać, ile razy jeszcze ta okolica będzie przeżywać takie
katastrofy – mówiła Dorte, patrząc na Elizabeth błyszczącymi oczyma. – Morze zabrało
mojego męża, mojego dziadka i dwóch moich wujków.
- Nikt nie powiedział, że oni… że zginęli – wyszeptała Elizabeth, odwróciła się
gwałtownie i pobiegła w stronę domu. Z oczy płynęły jej łzy, dławił ją bolesny szloch.
Potknęła się o własną spódnicę i upadła na ziemię. Leżała tak, dopóki płacz nie ucichł. Po
chwili przewróciła się na plecy i wpatrywała w niebo, w ukrytą za nim wieczność. Jak przez
mgłę przypominała sobie, co matka opowiadała jej o sztormie, jaki miał miejsce 11 lutego
1849 roku. W wielu wsiach nie pozostał po nim ani jeden mężczyzna. „Tamtego dnia
zostałam sierotą bez ojca i bez rodzeństwa”, mówiła matka, patrząc w okno. Mama miała
wtedy siedemnaście lat i była dorosła. Ale bracia mieli jedenaście i dwanaście. Zbyt wcześnie
musieli zacząć zarabiać na chleb, a potem utonęli w morzu. Mama opowiedziała jej o tylko
jeden raz. Kiedy Elizabeth później prosiła, żeby powtórzyła, odmawiała stanowczo, z
gniewem. Później Elizabeth zrozumiała, że o takich sprawach kobiety rzadko rozmawiają.
Noszą w sobie żal i tęsknotę, ale uważają, że wielu spotkało jeszcze większe nieszczęście,
więc nigdy się nie spotkało jeszcze większe nieszczęście, więc nigdy się nie skarżą.
Jak dobrze byłoby po prosu zamknąć oczy i zasnąć, zostawić za sobą cały ból! Ale
chłód i wilgoć zaczęły przenikać przez cienkie ubranie i zmusiły ją do wstania. Miała wyrzuty
sumienia na muś o tym, że dzieci na nią czekają. Ani Jens, ani jej ojciec nie umarli! Nie
wolno w żadnym razie tak myśleć, postanowiła zdecydowanie.
Obie dziewczynki wybiegły jej na spotkanie, szarpały za spódnicę, domagały się
uwagi.
- Byłyśmy bardzo grzeczne – zapewniła Maria podniecona. – Kupiłaś nam brązowego
cukru?
Ane naśladowała wszędzie ruchy Marii, która podskakiwała po podłodze kuchni.
O co jej chodzi? – zastanawiała się Elizabeth, czując, że ból ściska obręczą jej głowę.
Opadła na najbliższe krzesło. Żeby tak mogła się położyć! Kiedy się obudzi, wszystko będzie
jak dawniej. Elizabeth słyszała, że Maria nie przestaje mówić, ale nie była w stanie
skoncentrować się na jej słowach. Mózg miała kompletnie otępiały, głowa zdawała się pękać.
Z wielkim wysiłkiem uniosła głowę i popatrzyła na siostrę.
- Kupiłaś cukier? – marudziła Maria.
Słowa wpadały w mózg Elizabeth. Nie miała żadnego wyjaśnienia, dlaczego wraca do
domu z pustymi rękami. A przecież nie mogła powiedzieć dzieciom, co się stało.
- Sklep był zamknięty – powiedziała wolno, widząc rozczarowanie na twarzy siostry.
Tak się cieszyły na ten cukier, i ona, i Ane.
- Dlaczego było zamknięte? – spytała Maria, a dolna warga drgała jej wyraźnie.
- Josefine zachorowała, ale jak tylko wyzdrowieje, to dostaniecie ten swój cukier –
pocieszała.
Maria skinęła głową.
Jak to możliwe, że dzień, który zaczął się tak dobrze, może kończyć się w ten sposób,
myślała Elizabeth, zdając sobie sprawę jak bardzo jest brudna i przemoczona. Maria z
pewnością też to zauważyła.
- Poślizgnęłam się i zjechałam po zboczu – wyjaśniła Elizabeth pospiesznie, wstając.
Musiała skierować myśli siostry na inne tory, więc przebierając się, spytała Marię, czy ona i
Ane chciałyby się wykąpać. W podziękowaniu została zasypana pocałunkami i uściskami.
Lepiej jest pracować niż rozmyślać, uznała nosząc wodę, od czego rozbolały ją
ramiona. Po piątej wyprawie do studni stwierdziła, że przez cały czas rzuca ukradkowe
spojrzenia w dół, na fiord. Nie miała pojęcia, kiedy wydarzyła się katastrofa, dlatego
mężczyźni mogli wrócić w każdej chwili. Jeśli w ogóle wrócą…
Myślami była zupełnie gdzie indziej, pomagając dziewczynkom płukać włosy.
- Musimy być wykąpane i śliczne, kiedy oni wrócą do domu – powiedziała Maria,
zasłaniając twarz myjką, żeby mydło nie dostało się do oczu.
- No a jeśli to tylko plotki o tym, co się stało z Abrahamem – powiedziała nagle
Elizabeth.
- A co o nim mówią? – spytała Maria, spoglądając na siostrę.
- Co? – Nagle dotarło do Elizabeth, że omal się nie wygadała. Pospiesznie szukała
jakiegoś wytłumaczenia.
- Nie, to tylko takie gadanie dorosłych.
Cień przemknął po twarzy Marii, coś dorosłego, jakaś podejrzliwość, stwierdziła
Elizabeth. Poczuła, że skóra na plecach jej lodowacieje.
- Mówią, że kupił bardzo drogi prezent dla Josefine – powiedziała pospiesznie – Zbyt
drogi, po prostu go na to nie stać. Ale to pewnie tylko głupie gadanie. Abraham ma tyle
pieniędzy, że… - nagle nie była w stanie wymyślić nic więcej. Jak opowiadać takie historie o
człowieku, który prawdopodobnie nie żyje?
- Mogę wam opowiedzieć bajkę? – spytała pospiesznie. Nie czekając odpowiedzi,
zaczęła:
- „Było sobie raz siedem sióstr, które przyszły z Sulitjelma, były one córkami
tamtejszego króla”.
- To król mieszka w Sulitjelma? – spytała Maria. Przypuszczalnie nie miała pojęcia,
gdzie się taka miejscowość znajduje.
- Nie, ale to też nie był prawdziwy król, tylko taki król trolli. Albo taki z baśni –
wyjaśniła. – „Któregoś dnia siostry odwiedziła pewna osoba o imieniu Lekamoya i spytała,
czy nie chciałyby pójść do kąpieli. Przeniosły się do miejsca o nazwie Landego, bo tam przy
morskim brzegu znajdowało się pięknie kąpielisko. Musiały się kąpać w nocy, przed
wschodem słońca. Ale było też pewien olbrzym, który nazywała się Vaagekallen, strasznie
zakochany w Lekamoyi. Vaagekallen siedział i przytył na kąpiące się i pomyślał, że mógłby
wziąć ukochaną do niewoli. Dosiadł więc swojego konia i pomknął jak najszybciej ponad
fiordem. Zobaczyła go jedna z dziewcząt i wszystkie razem uciekły na południe. W Alstein
siostry były tak zmęczone, że padły na ziemię, tylko Lekamoya leciała dalej. Wtedy
Vaagekallen chwycił łuk i zaczął za nią strzelać. Zobaczył to jednak król Bronnoy i rzucił się
na ratunek. Wtedy wzeszło słońce i wszyscy troje zostali zamienieni w kamienie, jak to
zawsze bywa z trollami. I tam, gdzie Jens i tata łowią zimą ryby, w Storvaagen, można
zobaczyć skamieniałego Vaakallena. Jens mi o tym opowiadał. Kiedy zbocze góry pokrywa
biały śnieg, wyraźnie widać jego twarz”.
- Kiedy tata wróci do domu? – spytała Maria, przyglądając się badawczo siostrze.
- Niedługo. Naprawdę niedługo wrócą wszyscy. I wszyscy będą cali i zdrowi –
powiedziała gorączkowo.
- A mogliby nie być?
- Oczywiście – odparła Elizabeth i nagle zaczęła się bardzo spieszyć. – No, koniec
kąpieli! Wychodźcie obie.
Muszę uważać, co do nich mówię, myślała, wycierając pulchne ciałko Ane. Kiedy
spojrzała w górę, napotkała spojrzenie siostry. I to Elizabeth pierwsza musiała cofnąć wzrok.
Kiedy nadszedł wieczór i dziewczynki już się położyły, Elizabeth nie mogła zasnąć.
W głowie kłębiły się bolesne myśli, mnóstwo różnych pytań. W końcu wstała i wyjęła swój
jedwabny szal. Tuliła go do piersi, wyglądając przez okno. Była pełnia, księżyc większy niż
kiedykolwiek przedtem.
- Czy Jens i tata patrzą na ten sam księżyc co ja? – szepnęła w mrok. – Czy wydostali
się na ląd i ukryli gdzieś? Czy marzną? A może są przemoczeni? – zagryzała wargi i z trudem
przełknęła ślinę. Nie wolno pogarszać sprawy, pomyślała. Muszę tylko czekać i mieć
nadzieję.
Kiedy potem wróciła do łóżka i położyła się przy plecach Marii, zdziwiła się. Siostra,
jak na śpiącą, oddychała zbyt równo i głośno. Najwyraźniej ona też nie może zasnąć. Ile tak
naprawdę to dziecko rozumie?
Elizabeth złożyła pod kołdrą ręce. Wargi poruszały się bezgłośnie, modliła się
szczerze. „Drogi Ojcze Niebieski. Nie pozwól, by te niewinne dzieci zostały bez ojców.
Amen”.
Potem objęła Marię ramieniem, przytuliła ją mocniej do siebie i w końcu zasnęła.
Rozdział 9
Elizabeth ocknęła się zdjęta jakimś dziwnym niepokojem. Jakby ktoś jej powiedział,
że dzisiaj wydarzy się coś szczególnego. Naciągnęła kołdrę na głowę i przymknęła oczy. A
może jej się to tylko śniło? Albo może wczoraj zdarzyło się coś, co odczuwa w ten sposób?
Nie, pomyślała, podnosząc się niechętnie z łóżka. Takiego uczucia doznawała już wcześniej.
Trzeba po prostu przyjąć to do wiadomości. Coś się wydarzy.
Zanim zeszła do kuchni, wyjęła ze swojej skrzyni świeżą podpaskę. Czuła ćmiący ból
w krzyżu i w brzuchu, rozpaliła w piecu i nastawiła wodę do mycia. Myślami cofnęła się do
przeszłości, do pewnego dnia, kiedy była w Neset u Dorte. Musiała pójść do wygódki i tam
nagle stwierdziła, że krwawi. Przerażona zaczęła głośno płakać, była przekonana, że za
chwilę umrze. Musiała tam siedzieć bardzo długo, bo w końcu Dorte przyszła jej szukać.
- Co ci, na Boga, dolega? – spytała.
- Ja umieram, umieram – szlochała Elizabeth.
- A to dlaczego?
- Bo ja… ja krwawię tam na dole! Dorte stała chwilę nic nie rozumiejąc, w końcu
uśmiechnęła się skrępowana.
- Nie, Elizabeth, nie umierasz. To zwyczajna kobieca dolegliwość. Będzie cię męczyć
co miesiąc, zwykle trwa sześć lub siedem dni. Teraz dam ci podpaskę, a potem pójdziesz do
domu i powiesz mamie, co się stało, to ona dla ci więcej.
Elizabeth siedziała, dopóki Dorte nie wróciła z podpaską.
- Wypełniłam ją suchym mchem, będzie lepiej wchłaniać – powiedziała Dorte i
wróciła do domu. Elizabeth przyglądała się podpasce z przerażeniem i obrzydzeniem, ale w
końcu musiała zrobić, co kazała jej Dorte. W duchu wciąż powtarzała słowo „podpaska”,
żeby nie zapomnieć. Minął niemal cały dzień, zanim odważyła się powiedzieć matce, co się
stało, ale w końcu musiała. Spocona i onieśmielona wykrztusiła z siebie:
- Mamo, ja zaczęłam krwawić co miesiąc i musisz mi dać podpaski. Matka długo
hałasowała naczyniami, które zmywała, nie podniosła wzroku, na jej
twarzy pojawiły się gorączkowe wypieki. W końcu bąknęła:
- Leżą w mojej skrzyni. Nocami, kiedy wszyscy już spali, Elizabeth zrobiła sobie na
drutach spory zapas tych
podpasek, a potem co miesiąc prała je po kryjomu.
Woda zaczęła wrzeć, Elizabeth otrząsnęła się z zamyślenia. Pospiesznie dolała trochę
zimnej, a potem umyła się cała i wylała wodę za drzwi.
- Poczekam, aż Maria się obudzi, dopiero wtedy pójdę do obory – powiedziała
półgłosem do siebie i wróciła na strych. Na szczęście Ane wciąż spała, kiedy Elizabeth
potrząsnęła ramię siostry.
- Maryjko, musisz się obudzić – wyszeptała, ale została ze złością odepchnięta.
- Chce jeszcze spać – odparła siostra ponuro i odwróciła się do niej plecami,
- Wierzę ci, ale musisz wstawać. Żadnej reakcji.
- Słyszysz mnie? – Elizabeth wzięła ubrania wiszące na krześle. – Zabieram twoje
rzeczy do kuchni, żeby się ogrzały. Jak wrócę z obory, to masz być ubrana, masz też nakryć
do śniadania!
Przy obrządku znowu pojawił się ten dziwny niepokój, niczym głuchy ból w piersiach.
Jakby się czegoś bała, nie wiedziała tylko czego. Ostawiła na bok widły do gnoju i wyszła na
podwórze. Z gór wolno spływała mgła, szara i ciężka. Zaczynała padać lekka mżawka.
Jak ta pogoda się zmienia. Wczoraj padał śnieg, a dzisiaj znowu mamy deszcz –
powiedziała do siebie. Niezależnie jak od pogody, będę musiała wyprać trochę ubrań,
pomyślała, idąc szybko w stronę domu. Kuchnia była pusta, kiedy do niej weszła, ogień
niemal całkowicie wygasł. Elizabeth poczuła, że ogarnia ją złość. Z hałasem odstawiła mleko
na blat.
- Co ja mówiła, kiedy szłam do obory? – spytała wchodząc na strych.
Maria przeniosła Ane do podwójnego łóżka, leżały teraz obie i rozmawiały ze sobą.
Dziewczynka wzruszyła obojętnie ramionami i odparła.
- Nie pamiętam.
- Wstawaj natychmiast! – krzyknęła Elizabeth, czując, że traci cierpliwość. Ból
brzucha był teraz silniejszy, w krzyżu jej pulsowało. To nie poprawiało humoru.
Kiedy Ane była już ubrana, Maria nadal mocowała się z guzikami przy sukni.
Elizabeth wiedziała, że siostra naumyślnie tak się grzebie, ale trzymała język za zębami w
obawie, że powie coś, czego będzie potem żałować. Niemal rzucała na stół talerze i kubki.
- Zaraz coś potłuczesz – powiedziała Maria, ale Elizabeth nie zareagowała.
- Kiedy zjemy, skończysz swoją robótkę, którą zaczęłaś wczoraj – powiedziała na
koniec.
- A ja miałam zamiar pobiec dzisiaj do Indianne – zaprotestowała Maria. – Ale dobrze,
robotę mogę wziąć ze sobą.
- Nie możesz. Bo mam tutaj dla ciebie więcej zajęć – wybuchnęła Elizabeth.
Natychmiast tego pożałowała, naprawdę nie ma potrzeb wrzeszczeć na siostrę. Przecież to
jeszcze małe dziecko, trzy lata młodsza od tego wuja, który zginął na zimowych łowiskach,
pomyślała. Drobny mały chłopiec, dla którego biło gorące matczyne serce…
- Chodź tutaj, to cię uczeszę – powiedziała ciepło do siostry i przyniosła swój
kościany grzebień. – Kiedy Jens wróci do domu, musisz go poprosić, żeby ci też taki zrobił.
- Czy ty mnie kiedyś okłamałaś? – spytała nagle Maria.
Pytanie spadło na Elizabeth tak niespodziewanie, że początkowo nie wiedziała, co
powiedzieć.
- Oczywiście, że cię nie okłamywałam – odparła surowo.
- A dlaczego wczoraj uciekła od Dorte i Ragny? – spytała Maria, wpatrując się w nią
uporczywie.
- Skąd… skąd wiesz, że tak było?... – wyjąkała Elizabeth.
- Widziałam przez okno.
- Przypomniałam sobie, że muszę się spieszyć do domu, do was – bąknęła Elizabeth,
wstydząc się, ze tak kłamie. Ale nie miała wyjścia. Mimo wszystko było jasne, że Maria
rozumie, iż coś jest nie tak, jak powinno,
Po śniadaniu siostra posłusznie wzięła swoją robótkę. Elizabeth zabrała się do prania,
które namoczone czekało na gotowanie. Drewniane druty Marii stukały leciuteńko, poza tym
w kuchni panowała zupełna cisza. Po chwili rozległy się jakieś szelesty w sieni, delikatnie
pukanie do drzwi, a potem ukazała się głowa Indianne.
- Dzień dobry – przywitała się, dygając głęboko przed Elizabeth.
- Dzień dobry, a któż to do nas dzisiaj przyszedł?
Elizabeth zauważyła, jak siostra rozjaśniła się na widok przyjaciółki, znowu poczuła
wyrzuty sumienia.
Indianne też przyniosła swoją robótkę i dziewczynki niczym małe kobiety siedziały i
rozmawiały ze sobą nad robotą.
- A co robi twoja mama? – wyrwało się Elizabeth, ze strachu aż wstrzymała oddech.
Żeby tylko Ragna nie wygadała czegoś przed dziećmi. Z nią to nigdy nie wiadomo.
- Mama jest dziwna i milcząca – odparła Indianne nieśmiało.
- Naprawdę? – spytała Elizabeth niewinnie. – A to dlaczego?
- Nie wiem, ale prawie się do nas nie odzywa.
- Z pewnością szybko jej to przejdzie – zapewniała Elizabeth, starając się, by głos
brzmiał swobodnie. To znaczy, że teściowa niczego nie wygadała, przynajmniej dotychczas.
Jaka między tymi dwiema dziewczynkami jest wielka różnica, myślała. Indianne jest
ładnie ubrana, ma czerwony kubraczek i nową, czarną spódniczkę. Wszytko ładne, bez
śladów zniszczenia, nie mówiąc o łatach, a te jej czarne oczy i czarne włosy zapowiadają, że
jak dorośnie, będzie prawdziwą pięknością. Mimo to w Marii jest coś szczególnego, jakaś
słodycz i niewinność, które sprawiają, że człowiek ma ochotę ją chronić przed wszelkim złem
i trudnościami. Elizabeth szczerze wierzyła, że siostra znajdzie sobie miłego mężczyznę,
który będzie ją dobrze traktował.
Nie wyglądało jednak na to, by same dziewczynki zwróciły uwagę na te różnice,
Maria ma szczęście, że trafiła jej się taka przyjaciółka, że ma kogoś, komu może się zwierzać
ze swoich myśli i tajemnic. Elizabeth życzyła jej tego z całego serca.
- Może mogłybyśmy naciąć dla ciebie wodorostów? – spytała Maria.
- Dobrze, jeśli macie ochotę – odparła Elizabeth, domyślając się, że to wymówka, by
wymknąć się z domu. Doglądała prania w kociołku.
- Tylko ubierzcie się dobrze, żebyście nie zmarzły – zawołała w stronę sieni, ale drzwi
właśnie się zatrzaskiwały za dziewczynkami. Na stole leżała niedokończona wełniana
skarpeta.
Płukanie w strumyku poszło szybko i bez problemów. Wielkie pranie zrobię później,
kiedy słońce zacznie świecić, to szybciej wyschnie, postanowiła. Wstała i nagle zobaczyła
biegnącą Marię. Zesztywniała ze strachu. Dziewczynka była zdyszana i zaczerwieniona.
- Wracają, wracają! – krzyczała, a łzy płynęły strumieniami po drobnych policzkach. –
Tata, Jens, wszyscy wracają do domu, nikt nie umarł. W Nonshaugen widziałam łodzie –
wykrzykiwała zdyszana.
Elizabeth patrzyła na nią w milczeniu. Więc Maria rozumiała więcej, niż dawała po
sobie poznać. Siostra jest bardzo zdolna, wiedziała o tym od dawna, wierzyła jednak, że ona
sama dobrze ukrywa swój lęk i niepewność. Jak bardzo się myliła!
- Pospiesz się, Elizabeth, musimy wyjść im na spotkanie – krzyczała Maria raz z
płaczem, to znowu ze śmiechem. – Chodź, oni już dopływają do brzegu. Zaraz ich
zobaczymy… - reszta zdania zawisła w powietrzu, bo dziewczynka odwróciła się i pobiegła z
powrotem.
- Tak, wkrótce ich zobaczymy – rzekła Elizabeth bezdźwięcznie. – Wkrótce
zobaczymy tatę i Jensa. – Wzięła Ane na ręce i pobiegła ścieżką w dół. Słowa Marii jeszcze
nie całkiem do niej dotarły. Biegła w stronę fiordu. Dopiero kiedy zobaczyła łódź przybijającą
do brzegu, przystanęła i szepnęła:
- Tam wraca do domu mój tata, Ane.
- Tata! – powtórzyło dziecko.
Elizabeth roześmiała się, kierując twarz ku niebu,
- Ty umiesz powiedzieć tata? – śmiała się z radości.- Jak myślisz, czy tata się ucieszy?
- Ostatni odcinek drogi pokonała biegiem. Biegła aż do gładkich kamieni, tam
przystanęła i wodziła wzrokiem pośród ubranych na czarno postaci. Na brzegu była Dorte,
razem z nią Ragna i dzieci. Mężczyźni wyskakiwali z łodzi i szli w stronę brzegu, brodząc w
wodzie. Nagle Elizabeth zrozumiała, że coś jest nie w porządku. Ale myśli nie nadążały za
uczuciami, jakby nie chciały przyjąć tego do świadomości. Było dwóch… nie, trzech nowych
mężczyzn. Nie widziała ich, kiedy łodzie wypływały. To zastępcy Abrahama i…
najmłodszego z chłopców? A gdzie on?
Widziała, jak Ragna bierze Jakoba za rękę. Broda teścia była dłuższa niż zwykle,
podobnie włosy. Potem pojawił się jej ojciec. Rozpoznałaby go pośród tysiąca innych. Maria
pobiegła z krzykiem naprzód i rzuciła się ojcu w ramiona. On ją uniósł tak, że oplotła
chudymi nogami jego biodrami i ukryła twarz na piersiach. Wczepiona w ojca, jakby nigdy
nie miała go puścić.
Ojciec szedł ku Elizabeth, trzymając Marię w objęciach. Elizabeth szła mu na
spotkanie; trzymała na rękach Ane. Twarz ojca była poorana zmarszczkami, oczy jakby
przesłaniała mgła, nie widziała jej u niego od śmierci matki.
Prawda powoli docierała do Elizabeth z pełnym grozy lękiem. Głos zdawał się należeć
do kogoś obcego, kiedy powiedziała spokojnie:
- Ja wie, ale mimo wszystko opowiedz mi, tato.
Widziała, że z trudem przełyka ślinę i mruga nieustannie, jakby niedowidział.
- Tak, Jens zginął – powiedział w końcu. Przymknęła oczy, a słowa osiadały w jej
mózgu.
Głosy wokół umilkły, albo tylko mi się zdaje? – pomyślała.
- Powiedz, co się stało? – rzekła ochryple.
- A może najpierw wejdziemy do domu? – spytał ojciec.
- Nie, chcę to wiedzieć teraz. – Tym razem głos brzmiał stanowczo. Ojciec chrząknął
znowu, patrząc gdzieś w bok.
- Wypłynęliśmy na morze tuż przed burzą. Może o tym słyszałaś? Elizabeth
przytaknęła.
- Było zupełnie cicho i piękna pogoda, kiedy wypływaliśmy – mówił dalej ojciec. –
Nie mogliśmy czekać, bo sieci już zbyt długo tkwiły w wodzie, zaczynały gnić. To miał być
nasz ostatni połów przed powrotem do domu. I wtedy rozpętał się sztorm, jakby ktoś worek
rozwiązał! Myślę, że tamtego dnia sam diabeł rządzi pogodą.
Ojciec znowu przełknąć ślinę i wielokrotnie musiał wciągać głęboko powietrze, zanim
mógł mówić dalej.
- Abrahamem cisnęło o pokład. Nie zdążyliśmy nic zrobić, bo dosłownie w tym
samym momencie fala zmyła go do morza. On… to on mówił, że tego dnia powinniśmy się
wstrzymać do pracy.
Ojciec milczał tak długo, że musiała go prosić, żeby dokończył, ale przerażające
obrazy przelatywały jej przed oczyma.
- Był z nami praktykant, pierwszy raz na łowisku. Miał trzynaście lat.
Elizabeth zwróciła uwagę, że ojciec powiedział „miał”. Coś w niej chciało prosić, by
ojciec milczał, zarazem jednak wiedziała, że tę historię usłyszy tylko jeden raz, raz i nigdy
więcej. To by było zbyt bolesne.
- Ten mały był nowicjusze na zimowych połowach, nie miał doświadczenia. Nie
trzymał się w łodzi, był nieuważny i zmyła go fala. Jens rzucił mu lunę i próbował ratować,
jakimś boskim cudem mu się to udało. – Andres zacisnął powieki, po chwili podjął opowieść.
– Jens tak się opiekował tym chłopcem…
Elizabeth dostrzegła, że drobnymi plecami Marii wstrząsa szloch.
- Jens przeleciał przez pokład i utonął, on również – dokończyła Elizabeth. Ojciec
przytaknął skinieniem.
- Dziękuję ci, że mi to opowiedziałeś – rzekła spokojnie, chcąc odejść, ale pod
wpływem nagłego impulsu odwróciła się i znowu spytała:
- Kiedy to się stało?
- Jakoś tak koło południa – odparł ojciec. – W niedzielę, 4 kwietnia.
Wtedy widziałam jego cień pomyślała. Akurat wtedy, kiedy wpadł do morza, zdążył
im przekazać wiadomość. Ludzie mówią, że kiedy ktoś umiera, może przekazać wiadomość
tym, którzy zostali w domu. Ale Jens nie umarł. On nie mógł… Bez słowa więcej poszła z
powrotem do Dalen.
Rozdział 10
W ciągu pierwszych dni, a może tygodni – Elizabeth nie miała pewności, chodziła jak
w półśnie. Niczy, lunatyczka zajmowała się domem i obejściem.
Nigdy nie wierzyła, że można uczucia zamknąć, nie dopuszczać ich do siebie. Aż do
tego wieczora, kiedy miała położyć Ane spać. Wtedy córeczka po raz pierwszy zapytała o
Jensa.
- Mój tata? – spytał czysty, dziecięcy głosik.
Słowa trafiły Elizabeth w serce, potrzebowała wielu sekund, by się opanować. – Tata
wróci później – odparła, słysząc, jak obco brzmi jej głos. – Tata jest… daleko teraz, ale
pewnego dnia wróci znowu do domu, do Ane.
Córeczka uśmiechnęła się tak szeroko, że oczka przybrały kształt małych
półksiężyców. Na ten widok Elizabeth doznała ukłucia w sercu. Zwaliły się na nią
wspomnienia. To spojrzenie Kristiana! Przez cały czas powtarzała sobie i innym, że córeczka
odziedziczyła jej oczy, co zresztą było poniekąd prawdą. Oczy małej miał ten sam
złocistobrązowy kolor, co jej. Ale Kristian jest przyrodnim bratem Ane. Ta myśl sprawiała jej
ból. I nagle spadło na nią coś jeszcze. Czy aby Kristian nie było wśród tych, którzy zginęli na
morzu? Jak wielu innych znajomych być może przepadło.
Przez wiele minut siedziała przy oknie na strychu i wpatrywała się w leżącą poniżej
wieś i czarny nocą fiord. Gdzie ty jesteś, Jensie? – myślała. Marzniesz? Czy widzisz te same
gwizdy, co ja, i czy myślisz teraz o mnie?
Przyniosła jedwabny szal, który Jens kupił jej rok temu i przytuliła go do policzka.
Jest chłodny, miękki i delikatny jak morze – powiedziała wtedy, kiedy go jej dał. Teraz
będzie myśleć o Jensie zawsze, kiedy dotknie jedwabiu. Ostrożnie powiesiła go znowu na
wieszaku, będzie mogła patrzeć na niego za każdym razem, kiedy wejdzie na strych. Potem
wyjęła Biblię Jensa i poszewkę, na której spał w noc przed wyjazdem. Zaraz potem złożyła ją
starannie, by jak najdłużej zachować zapach męża, i schowała do swojej skrzyni. Powąchała
teraz i poczuła, że jeszcze trochę pachnie Jensem.
Wspomnienie zwaliły się na nią niczym fale na wzburzonym morzu, opadła na kolana,
ale płakać nie była w stanie. Po prostu nie mogła, to by oznaczało, że przyjmuje do
świadomości, iż Jens utonął. Jęczała i przyciskała Biblię do siebie, ale oczy wciąż miała
suche. Uznała za dobry znak to, że Jens zapomniał swojej Biblii. Teraz przypomniała sobie
też, że kiedyś powiedział, iż po jego śmierci Ane powinna odziedziczyć świętą księgę.
- Panie i Boże mój, teraz musisz mi pomóc żyć dalej. I abym nigdy nie straciła wiary,
że Jens żyje – szeptała półgłosem, odkładając rzeczy z powrotem do skrzyni. W końcu
zasnęła z wyczerpania. Kiedy zaczynał się następny dzień, zwlokła się znowu z posłania.
Robota nie może czekać.
Elizabeth niewidzący oczyma wpatrywała się w kuchnię. Ile razy modliłam się już do
Boga? – myślała. Z pewnością tyle samo, ile spoglądała w okno, wypatrując Jensa. I równie
często, jak chodziła na Nonshaugen. Setki! Może istnieje jakaś niewielka szansa, że został
wyrzucony na brzeg i ludzie go znaleźli. Takie rzeczy zdarzyły się już przedtem, chociaż
większość rozbitków zamarzła na śmierć. Ale ja nie chcę rezygnować z nadziei, myślała
stanowczo. Przynajmniej dopóki nie dostanę dowodu na to, że naprawdę umarł.
Przypomniała sobie, że pastor powiedział kiedyś, iż ludzie nie powinni się modlić z
zaciśniętymi pięściami. Może teraz właśnie to robię, w bezsilności i rozpaczy, że Bóg mnie
nie chce wysłuchać?
Elizabeth wstała z westchnieniem i poszła do spiżarki. Zostało już bardzo niewiele
jedzenia. Pojemnik na mąkę wkrótce będzie pusty, dno ledwie przykryte. Zawsze miała
nadzieję, że nie będzie musiała dodawać mielonej kory drzew do mąki na chleb, w końcu
jednak nie będzie wyjścia. Mączkę rybną, która jest znacznie lepszym dodatkiem, też trudno
teraz zdobyć.
Na półce stało trochę cukru leżała ryba i ziemniaki z obiadu. To dzisiaj będzie ich
kolacja. W tym momencie pożałowała, że pozwoliła Jakubowi zabić kury. Zaraz jednak
odsunęła od siebie tę myśl. Kury znosiły niewiele jajek, za zarówno Ane, jak i ona sama były
bardzo głodne tamtego dnia.
Wczoraj poszła do Nymark. Nie rozmawiali o Jensie, ale Elizabeth wiedziała, co
ojciec myśli. On nie wierzył, że Jens jeszcze wróci. To sprawiało jej ból, chociaż powtarzała
sobie, że ojciec się myli.
Chciał ją poczęstować kolacją, ale ona wiedziała, jak niewiele sami mają. Powiedziała
więc, że jadła przed wyjściem i nie jest głodna, chociaż zdawało się, że w żołądku ma dziurę.
Ale może Ane chciałaby troszkę… tak więc przynajmniej dziecko się najadło. A to
najważniejsze. Ojciec sam jej powiedział, że pieniądze zarobione na połowach musi
przeznaczyć na spłatę długów. Miał je zarówno w Storvaagen, jak i w sklepie, poza tym
wciąż zmagał się z pożyczką na kupno zagrody. Nie zostało już tego wiele, podkreślał, ale jak
się nie ma nic, to nawet taki dług stanowi problem.
Ane poszła za Elizabeth do spiżarki i teraz domagała się, żeby wziąć ją na ręce.
Dziecko tarło oczka i ziewało.
- Czy mały aniołek mamy jest zmęczony? – spytała Elizabeth.
- Nie! – Ane stanowczo kręciła głową. – Nie spać.
- No to nie, nie pójdziesz jeszcze do łóżka – uśmiechnęła się Elizabeth, widząc, że za
chwilę Ane sama zażąda, żeby ją położyć. Wtedy ona będzie mogła zrobić wieczorny
obrządek.
Usiadła przy oknie z córeczką na kolanach. W pewnym momencie zauważyła, że w
stronę ich domu idzie Ragna. Żołądek jej się ścisnął, odczuwała niechęć niczym szpony
wbijające się w plecy. Pospiesznie obejrzała kuchnię. Wszystko czyste i wysprzątane, nie ma
się do czego przyczepić, stwierdziła. I ogarnęła ją irytacja na samą siebie. Dlaczego nie może
zlekceważyć tego, co mówi teściowa? Przecież nigdy nie przejmowała się sądami innych
ludzi.
Kiedy Ragna wkroczyła do kuchni, Elizabeth znowu ogarnął niepokój. Nie potrafiłaby
określić dlaczego, ale tym bardziej ją to przerażało.
- Byłam dzisiaj w sklepie – oznajmiła Ragna bez wstępów, szukając czegoś w kieszeni
fartucha. – Przyszedł do ciebie list – powiedziała i podała Elizabeth kopertę.
Natychmiast poznała, że list jest od Helene i serce zabiło jej z radości. Bardzo chciała
niezwłocznie rozerwać kopertę. Z tęsknoty za Jensem zapomniała, że ostrzegła przyjaciółkę o
tym, jakie plany ma Nikoline. Ciekawe, co z Nikoline i Sigvardem? Czy Helene znalazła
jakieś wyjście z sytuacji? Czy Bergett i Sigvard wzięli ślub? I co z Krystianem? Pytania
kłębiły jej się w głowie.
- Kto to do ciebie pisze? – spytała Ragna spoglądając na list, zanim schowała go
zdecydowanym ruchem do kieszeni.
- To ta, co zajmuje się chlewami w Dalsrud?
Elizabeth wpiła wzrok w teściową i patrzyła na nią uporczywie.
- Helene jest służącą – poprawiła. Najwyraźniej Ragna miała jeszcze coś więcej do
powiedzenia.
- Nie rób sobie kłopotów z mojego powodu. Ja przyszłam tylko na chwilę – zapewniła
Ragna pospiesznie, gdy Elizabeth chciała nalać do kociołka wody na herbatę.
Było coś w głosie teściowej, co budziło w niej lęk. Elizabeth z wahaniem
odstawiła kociołek, nie wiedząc, co ze sobą począć. Wróciła na krzesło.
- Chciałaś porozmawiać o czymś szczególnym? – spytała ostrożnie.
- Tak, skoro pytasz, to… Ragna bawiła się frędzlami swojej chusty, potem uniosła
głowę i wpiła w Elizabeth spojrzenie swoich szarych oczu. – Nie jest ci teraz łatwo,
Elizabeth. Nam zresztą też nie. To, co się stało z Jensem… to… - zacisnęła wargi i
pospiesznie otarła oczy. – On był dla nas jak rodzony syn, strasznie za nim tęsknimy. Jedyna
pociecha to to, że jest mu lepiej tam, gdzie się teraz znajduje, chociaż dla nas to wielka strata.
Elizabeth zaciskała zęby, żeby nie powiedzieć czegoś, czego będzie żałować. Jens nie
umarł, myślała. Kiedy Ragna to zrozumie?
- No, ale dla was to jeszcze straszniejsze. Bez gospodarza nie dacie sobie rady.
Elizabeth przymknęła powieki i spoglądała spod nich. Do czego Ragna zmierza?
- Nie rozmawiałam jeszcze o tym z Jakobem, ale to oczywiście, że on się ze mną
zgodzi – ciągnęła dalej Ragna.
- Zgodzi się w czym?
Ragna spojrzała na nią zaskoczona.
- W tym, że musimy przejąć opiekę nad Ane-Elise, to jasne – oznajmiła. Elizabeth
patrzyła na nią wstrząśnięta.
- Czy ty jesteś z kamienia, czy rozum ci odebrało, kobieto? – spytała. – Nie rozumiesz,
że nie możesz mi odebrać mojego dziecka? Skąd ci w ogóle taka myśl przyszła do głowy?
Ragna zaczerwieniła się. Mówiła teraz przez zaciśnięte zęby:
- Jens znalazł niestety mokry grób. – Pożegnała się pospiesznie i mówiła dalej. –
Musisz nareszcie uznać, Elizabeth, że bez niego pomrzecie z głodu.
Elizabeth widziała, że usta Ragny nadal się poruszają, ale słowa do niej nie docierały.
Tylko jedno zdanie ciągle krążyło jej w głowie: Jens znalazł niestety mokry grób.
- Zamknij się! – wrzasnęła gwałtownie, wstając. – Przychodzisz tu do mojego domu i
opowiadasz mi, że Jens nie żyje, a przecież to nie prawda! Jest tak samo żywy jak ja i ty, i
niedługi wróci do domu. Jestem tego całkowicie pewna.
Widziała, że Ragna wstaje i podchodzi do niej.
- I skąd masz prawo odebrać mi moje dziecko? – krzyczała. Nie dawała teściowej
czasu na odpowiedź, ale wyciągnęła przed siebie drżącą rękę i pokazała drzwi. – Nie wracaj
tutaj, dopóki nie będziesz miała czegoś rozsądnego do powiedzenia!
Ragna wyglądała tak, jakby ktoś wymierzał jej siarczysty policzek. Zbladła jak ściana.
Potem na szyi i policzkach pojawiły się czerwone plamy. W końcu jednak najwyraźniej
odzyskała zdolność oddychania, bo zatoczywszy się w tył, wysyczała:
- Przyjdzie taki dzień, że będziesz potrzebowała pomocy, ale nie wyobrażaj sobie, że
ją wtedy u mnie znajdziesz, Elizabeth! Pozwolę ci umrzeć z głodu na moich oczach.
- Wynoś się! – krzyczała Elizabeth i wypchała teściową z kuchni. Potem zatrzasnęła
drzwi i kopnęła je z całej siły. Opadła na najbliższy stołek, tuląc do siebie Ane.
- Mój biedny mały aniołek – szepnęła małej do ucha. – Bałaś się, kiedy mama tak
strasznie krzyczała?
- Mama zła? – spytała Ane, wpatrując się w nią okrągłymi, brązowymi oczyma.
- Nie, już nie. – szeptała Elizabeth. – I nigdy nie jestem zła na Ane, bo ona jest moim
aniołkiem.
Córeczka uśmiechnęła się niepewnie, a potem ciężko oparła głowę o pierś matki.
Siedziała tak przez jakiś czas, a potem Elizabeth usłyszała, że dziecko oddycha równo i
spokojnie. Zaniosła ją na strych i ostrożnie położyła do łóżka.
- Teraz będziesz sobie spać, a mama zajmie się oborą. Wszystko się ułoży, nie obawiaj
się. Pokażemy Ragnie, że damy sobie radę. A kiedy Jens wróci do domu, to ona dopiero
będzie zaskoczona, możesz sobie wyobrazić – szeptała, schodząc na dół.
Dopiero kiedy przebierała się w robocze ubranie, przypomniała sobie o liście.
Zastanawiała się przez chwilę, czy nie odłożyć jeszcze na jakiś czas czytania, ale ciekawość
wzięła górę Elizabeth otworzyła kopertę.
Kochana Elizabeth
Już jakiś czas temu dowiedziałam się o tej strasznej tragedii, jaka Cię dotknęła.
Sama nie wiem, ile razy formułowałam w myślach słowa listu od Ciebie i ile razy
odkładałam napisanie go, ale wydawało mi się, że tego żalu, który teraz musisz odczuwać, nie
złagodzą moje słowa pociechy. To, że Jensa nie ma, jest trudne do pojęcia. Wy dwoje
należeliście do siebie. Tak właśnie było. Dzięki Tobie poznała, Jensa, zanim jeszcze miałam
szczęście spotkać go osobiście.
Łzy sprawiły, że Elizabeth nie mogła dłużej czytać. Otarła oczy wierzchem dłonie.
Wyobrażała sobie Helene, siedzącą w małym pokoiku na strychu i piszącą ten list. Żeby tal
przyjaciółka mogła być przy niej! Ona i Jens. Z trudem przełknęła ślinę i czytała dalej:
Nieustannie o tobie myślę; jak mogłam najprościej opisać Jensa? Chyba jako kogoś,
na kogo sobie zasłużyłaś. A Ty, moja najdroższa przyjaciółko, zasługujesz wyłącznie na
najlepsze.
Słowa są zbyt ubogie, nie wyrażają tego, co czuję. Ale wciąż jesteś w moich myślach.
Chciałabym ci bardzo podziękować za twój list z ostrzeżeniem. Jak to dobrze, że tego
dnia, kiedy list przyszedł, ja odbierałam pocztę. Bo normalnie robi to Nikoline.
Chcę Cię uspokoić, jeśli chodzi o stosunek między Nikoline i Sigvardem. On i Bergette
są już po ślubie. Mówiono w okolicy, że ona jest słabą i chorowitą dziewczyną. Moim
zdaniem, ma w sobie więcej woli, niż ludzie przypuszczają. Tylko że to się okazało dopiero po
ślubie. Jeśli chodzi o Nikoline, to ona wciąż łazi za Krystianem, ale on ją przez cały czas
odpycha. Cieszy mnie, że mogę być tego świadkiem. Ale dzięki Twojemu ostrzeżeniu mogę się
postarać, by pokrzyżować jej plany. Bardzo Ci dziękuję. Równocześnie muszę poinformować
Cię, że zarówno Kristian, jak i parobek Ole są cali i zdrowi.
Bardzo bym chciała być teraz przy Tobie, trzymać Cię za rękę i pocieszać Cię, ale
sama wiesz, jakie to trudne. A nawet po prostu niemożliwe. Pomyśl o słowach, zapisanych w
Piśmie Świętym: mnóstwo wody nie może ugasić miłości, a strumień jej nie ostudzi…
Pamięć o Jensie i o tym, co was łączyło, nigdy nie zaginie.
Tymi słowami muszę zakończyć mój list.
Najlepsze pozdrowienia od Twojej oddanej przyjaciółki
Helene
Elizabeth starannie złożyła arkusik. Włoży list do skrzyni, ale słowa Helene zachowa
w sercu. Przyjaciółka nie powiedziała, że Jens nie żyje, ale że go nie ma. Dzieli z nią żałobę i
z pewnością także wierzy, że któregoś dnia Jens wróci.
Elizabeth szybko zrobiła co trzeba w oborze. Na wydojenie jednej kozy i nakarmienie
jej i owiec nie potrzeba zbyt wiele czasu. Przecedziła mleko, zanim przyniosła siano. Zostało
go już bardzo niewiele, dlatego dodawała do paszy gotowane ryby i odpady i cięte wodorosty.
Stała teraz pogrążona w myślach, gdy zwierzęta nagle przestały żuć i spoglądały gdzieś za
nią. Elizabeth zrobiło się nieprzyjemnie, jakby ją obejmowała jakaś spocona dłoń. Włosy na
karku zjeżyły się, kiedy czyjś cień padł na podłogę. Myśli wirowały jej w głowie. Potrzebuje
czasu, żeby chwycić widły stojące pod przeciwległą ścianą. Postać za nią zamykała jedyną
drogę ucieczki. I nie jest to nikt znajomy, nikt, kto dobrze jej życzy, bo w takim razie już
dawno by się odezwał. Wiedziała, że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, czuła
pulsowanie pod skórą.
Poklepała kozę po głowie.
- Jeszcze wam dobrze nie posprzątałam – rzekła, wyciągając rękę po widły. Zanim
jednak to zrobiła, intruz zaatakował. Czyjaś silna ręka gwałtownie chwyciła ją w pasie, druga
zatkała usta.
- Zdawało ci się, że jesteś przebiegła? – spytał wulgarny męski głos. W nos Elizabeth
buchnął ciężki odór jego oddechu.
Jeśli zaraz nie cofnie tej swojej brudnej łapy, to zwymiotuję, pomyślała udręczona.
- Ilu ludzi jest jeszcze w domu? – spytał napastnik. Elizabeth zastanawiała się czy
powinna skłamać i powiedzieć, że tak, w domu jest jej
mąż i ojciec. Czy napastnik jej uwierzy i pozwoli odejść? Nie, prawdopodobnie nie.
Ane, biedactwo, pomyślała nagle. Muzę wyjść z tego cała i zdrowa i wrócić do niej. Elizabeth
ostrożnie poruszyła głową. Ucisk na ustach zelżał, ale równocześnie mężczyzna wyciągnął z
kieszeni nóż i przyłożył jej do gardła
- Tylko spróbuj krzyknąć, a będzie z tobą marnie – wysyczał. – Na jej policzek spadło
parę kropel śliny.
- Kto jest w domu?
- Moja dwuletnia córeczka. Śpi na strychu – odparła, czując że ze strachu głos na
piskliwy, obcy.
- I nikogo więcej? – pytał dalej.
- Nie.
- Czekasz na kogoś? Miała ochotę powiedzieć, że na Jensa, ale dała spokój.
- Nie, na nikogo.
- No to dobrze. W takim razie idziemy – nakazał, chwytając ją mocno za ramię.
Tysiące myśli przelatywały jej przez głowę, kiedy mogła mu się nareszcie przyjrzeć.
Czarne włosy i broda były tłuste i potargane. Ubranie zwisało w strzępach i cuchnęło
potwornie. Kiedy otworzył usta, by coś powiedzieć, zobaczyła spróchniałe, nieduże pieńki po
zębach. Ale najgorsze były oczy. Było w nich coś dzikiego i desperackiego, coś, co sprawiało,
że marzła z przerażenia. Natychmiast zrezygnowała z pomysłu, by mu się wyszarpać i uciec.
Ten człowiek byłby w stanie zabić ją na miejscu.
- A może o mnie słyszałaś? – spytał. Elizabeth nie odpowiadała,
- Nie słyszałaś o zbiegłym więźniu? – spytał znowu z dumą w głosie. Tak też
myślała, przemknęło Elizabeth przez głowę, gdy potykając się, szła z napastnikiem w stronę
domu.
W kuchni stał przez dłuższą chwilę i nasłuchiwał. Rozglądając się równocześnie
wokół. Potem popchnął ją przed sobą do izby, ta, też się rozejrzał, żeby stwierdzić, że
pomieszczenie jest puste.
- Lepiej, żebyś mówiła prawdę, że jesteś w domu sama – syknął. – Masz jakąś broń? –
spytał na tym samym oddechu i popchnął ją na krzesło.
- Nie mam.
- Więc nie chodzisz na polowania? – spytał z szyderczym chichotem.
- Jens zwykle zimną zastawiał sidła na zające i przepiórki, ale ja tego nie potrafię…
- Kto to taki ten Jens?
- Był moim mężem, ale zaginął podczas ostatnich zimowych połowów. – Z trudem
wymawiała te słowa.
- A więc nie żyje? - stwierdził brutalnie, wybuchając hałaśliwym śmiechem. Elizabeth
poczuła, że strach przechodzi w złość. Przygryzła mocno wargi i zacisnęła
dłonie na podołku.
- To znaczy, że twój chłop utonął – powtórzył napastnik, ujmując jej podbródek. -Nie
odparła ze złością. – On nie utonął. Ja powiedziałam że zaginął, ale któregoś dnia
na pewno wróci.
Mężczyzna potrząsnął głową i znowu chichotał szyderczo.
- Niech mnie diabli, ty jesteś głupsza, niż początkowo myślałem. Powtarzał jej słowa
wielokrotnie, śmiejąc się przy tym ordynarnie. Śmiej się, śmiej, pomyślała z wściekłością.
Zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni, ty zawszone gówno.
Nagle śmiech ustał, jak nożem ciął, i mężczyzna przez dłuższą chwilę wpatrywał się w
nią z uwagą. Elizabeth czuła, że pot spływa jej po plecach, w dalszym ciągu jednak miała
obojętną minę.
Podszedł o krok bliżej,
- Chcę mieć dowód, że dziecko śpi na strychu – oznajmił, podrywając ją z krzesła. –
Jazda na górę – rozkazał. – Chcę je zobaczyć.
Kiedy weszli na strych, spojrzał pospiesznie na dziecinne łóżeczko, rozejrzał się po
pokoju zmrużonymi oczyma i zadowolony popchnął ją z powrotem na schody i na dół do
kuchni.
- Już wiesz, że nie kłamałam? – spytała, próbując zachować spokój.
- Zamknij się i czekaj, aż zostaniesz zapytana – warknął niecierpliwie. Przez jakiś czas
chodził tam i z powrotem, w końcu powiedział:
- Jestem głodny. Zrób mi coś do jedzenia. Wtedy w głowie Elizabeth nieoczekiwanie
zrodził się plan.
- Czego tak stoisz? Szykuj jedzenie – rozkazywał. Elizabeth wyszła do spiżarki i
przyniosła tacę z rybą i ziemniakami.
- Nie dostaniesz wszystkiego – powiedziała, odkładając na mniejszy talerz. – Moja
córka też musi coś zjeść.
- Nie mówiłem, że masz milczeć? – warknął mężczyzna. Elizabeth nie odpowiedziała,
podeszła do pieca i zaczęła odgrzewać jedzenie. Myślała
intensywnie, plan przybierał coraz bardziej konkretny kształt.
- Nie próbuj mnie przechytrzyć – krzyknął nagle. – I od razu możesz porzucić myśli o
ucieczce. Starzec w Vassdalen próbował uciekać, ale źle się to dla niego skończyło. –
Napastnik wybuchnął ostrym śmiechem, ale Elizabeth wyczuwała w tym jakiś cień
niepewności.
- Dlaczego nic nie mówisz? – spytał obcy. – Nie chcesz wiedzieć, jak tamten
skończył?
Elizabeth wzruszyła ramionami, wciąż zajęta jedzeniem.
- Umarł. Zatłukłem go – oznajmił mężczyzna. Elizabeth zdjęła jedzenie z pieca i
przełożyła je na talerz. Czy pozwolić mu, by nadal
uważał, że jest mordercą? Nie. Prawda odbierze mu trochę pewności siebie.
- Gadaj, do diabła! – rozkazywał napastnik.
- Przed chwilą kazałeś mi milczeć, ale mogę ci powiedzieć, że ten starzec z Vassdalen
nie umarł. Żyje i ma się bardzo dobrze – rzekła z wolna, zerkając na zbiega.
Ten jadł tak szybko, że wciąż coś wypadało mu z ust, ale zbierał wszystko starannie i
pakował z powrotem, teraz spojrzał na nią spod oka i spytał z niedowierzaniem:
- Nie umarł?
- Nie.
Wyglądało, jakby przyjął te słowa z ulgą, chociaż próbował to ukryć. Elizabeth powoli
nabierała odwagi.
- Ukrywasz się już od dawna – powiedziała. – Może chciałbyś się trochę oporządzić?
Mam balię do kąpieli, czyste ubrania, a w rzece jest mnóstwo wody.
Mężczyzna jadł długo nic nie mówiąc, Elizabeth zaczynała się obawiać, że jej plan
mimo wszystko się nie powiedzie. Co zrobi, jeśli on odmówi? Mężczyzna zjadł wszystko do
czysta, potem beknął i otarł usta wierzchem dłoni.
- Zawsze byłem zdania, że zbyt częste mycie odbiera człowiekowi siły.
Po jedzeniu sprawia wrażenie spokojniejszego, pomyślała Elizabeth, przyjmując to za
dobry znak.
- Zrobisz, jak zechcesz – odparła, starając się wyglądać obojętnie. Mężczyzna
wyciągnął przed siebie nogi.
- Dlaczego tak bardzo chcesz, żebym się wykąpał? – spytał sennie.
Elizabeth udawała, że zajęta jest czymś w kuchni, ze strachu, że on się domyśli, co
zamierza.
- Bo uważam, że strasznie cuchniesz – oznajmiła z lękiem, że może zachowuje się
zbyt odważnie.
Zachichotał znowu, ale widać było, że ocenia jej pozycję.
- No to możesz nanosić dla mnie wody – powiedział. – Ale godzę się na to tylko z
jednego powodu.
- Jakiego? – spytała, czując, że drętwieje.
- Bo lubię patrzeć, jak się męczysz i pracujesz dla mnie. – Wybuchnął głośnym
śmiechem, jakby powiedział coś wyjątkowo zabawnego.
Elizabeth posłała mu ponure spojrzenie i wzięła wiadra.
- Tylko nie próbuj żadnych głupstw – zawołał za nią. - Pamiętaj, że mam twoją córkę,.
Tak, on ma Ane, pomyślała.
Miała nadzieję, że może w którymś z sąsiednich obejść zobaczy kogoś i będzie mogła
dać znać, że potrzebuje pomocy. Ale wszędzie panował spokój, nikogo nie było widać. Kiedy
on nareszcie znajdzie się w balii, nagi i bezbronny, będę mogła wziąć Ane i uciec, myślała,
napełniając wiadra wodą. Powtarzała sobie w duchu, jak powinna zakraść się pospiesznie na
górę, chwycić śpiące dziecko i uciekać ile sił w dół do ludzi. Plan musi się powieść. Na
pewno się uda, to jej jedyna szansa.
Była spocona, ramiona ją bolały, kiedy po raz trzeci dźwigała dwa ciężkie wiadra.
- Nie chciałabyś wiedzieć, jak mam na imię? – spytał mężczyzna.
- Nie – odparła zmęczona i chciała znowu wyjść. On jednak najwyraźniej miał ochotę
na rozmowę i powiedział pospiesznie.
- Mam na imię Izajasz, biblijne imię, od parobka Ezajaza.
To szyderstwo z Pisma Świętego, pomyślała Elizabeth, ale nie powiedziała nic. Ten
człowiek był przecież kiedyś małym dzieckiem. Kto mógłby wiedzieć, że wyrośnie z niego
taki potwór? Odwróciła wzrok, ale przy drzwiach mimo wszystko się zatrzymała.
- Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – spytała, ze zgrozą oczekując odpowiedzi.
- Różnych rzeczy – odparł przeciągle. – Przede wszystkim potrzebuję jedzenia i
odpoczynku. Bo widzisz, ja już od dawna uciekam. A kiedy dostanę to czego potrzebuję, nie
będziesz mi więcej potrzebna, wtedy… - ostrożnie przeciągnął nożem po własnym gardle.
Elizabeth przeniknął zimny dreszcz, kiedy pojęła, co on ma na myśli. Pospiesznie
wzięła wiadra i wybiegła na dwór. Więc taki miał plan. Poderżnie mi gardło, Kidy już
dostanie, czego potrzebuje, myślała, wlokąc się w stronę rzeki. Łzy piekły ją pod powiekami,
Kidy znowu wracała do domu. Już niedługo, myślała. Już niedługo Ane i ja
będziemy bezpieczne, muszę wytrzymać jeszcze trochę…
Nie potrafiła powstrzymać okrzyku, kiedy wkroczyła do kuchni i zobaczyła, że
napastnik siedzi z Ane na kolanach.
- Weź te swoje brudne łapy od mojej córki ty, ty… - nie znajdowała odpowiedniego
słowa, więc podbiegła i wyrwała mu dziecko.
- O co ci chodzi? – spytał mężczyzna z udaną obojętnością. – Obudziła się, więc
wziąłem ją na ręce. Ona mnie lubi… dałem jej trochę brązowego cukru, który miałem w
kieszeni. – Chochoł pokazując wszystkie swoje spróchniałe zęby.
Elizabeth przyciskała do siebie dziecko i chowała twarz we włosach małej. Tego nie
było w moim planie, myślała, ogarnięta paniką. Ane powinna spać, kiedy będziemy uciekać.
Powinna spać, bo wtedy będzie cicho i wszystko pójdzie gładko. Nie wpadaj w panikę,
upomniała sama siebie. To twoja jedyna szansa, niech no tylko on wejdzie do izby.
- Pan miły – oznajmiła Ane, wskazując paluszkiem zbiegłego więźnia. Elizabeth miała
ochotę płakać z bezsilności.
- Pomogłem ci trochę – powiedział mężczyzna, wstając. – Balia i woda są już w izbie.
Teraz musisz przynieść coś do przebrania.
Elizabeth głęboko wciągnęła powietrze, po chwili wyjęła jakieś stare ubranie po ojcu.
Były takie zniszczone, że zamierzała większość pociąć na szmaty i zrobić z nich chodniki, ale
dla zbiega wystarczą.
- I zabieram małą – powiedział, biorąc Ane, zanim Elizabeth zdążyła zaprotestować,
- Co chcesz zrobić z moim dzieckiem? – krzyknęła i chciała mu odebrać córkę.
- Uspokój się – warknął, trzymając ją na odległość wyciągniętej ręki. – Ona będzie w
tym samym pomieszczeniu co ja. Nie myślałaś chyba, że zostawię was obie same w kuchni?
Mierzył ją wzrokiem i Elizabeth musiała się bardzo starać, żeby ukryć rozczarowanie.
Odwróciła się iż zagryzła wargi, zanim zdążyła coś powiedzieć.
- Oczywiście, że tak nie myślałam – bąknęła. – Musisz jednak zrozumieć, że się boję,
kiedy traktujesz moje dziecko w ten sposób.
Dopiero gdy usłyszała, że zamknął drzwi za sobą i mówił coś do Ane, pozwoliła łzom
płynąć. Musiała zakrywać usta dłonią, by powstrzymać szloch, który dławił ją w gardle. Jens,
gdzie jesteś? – modliła się w duchu. Wróć do domu, tak bardzo cię potrzebujmy! Desperacko
wpatrywała się w kuchenne okno z nadzieją, że może ktoś przyjdzie. W końcu pochyliła się
nad blatem kuchennym i płakała, dopóki nie poczuła się spokojniejsza. Wtedy wyprostowała
się, umoczyła szmatkę w wodzie i przemyła twarz. Nigdy nie pozwolę, bu ten Izajasz
zobaczył u mnie ślady łez, pomyślała, prostując się. Ze względu na Ane muszę przygotować
nowy plan, w przeciwnym razie będzie z nami marnie, powiedziała do siebie, czując, że
odzyskuje ducha walki.
Elizabeth dziwiła się, że ktoś, kto niemal zabił człowieka, może być taki… szukała
odpowiednich słów… takie cierpliwy wobec Ane. No tak, ale przecież grozi, że ją zabije i
wziął Ane jako zakładniczkę. Jest niebezpieczny, nie wolno o tym zapominać. A gdyby tak
teraz wymknęła się po kryjomu i pobiegła wezwać pomoc? Czy miałaby szansę. Nie, bez Ane
nie wyjdzie z domu.
- Mów coś do mnie, żebym wiedział, że tam jesteś – krzyknął mężczyzna zza drzwi.
- Nadal mi nie ufasz? – spytała, głównie po to, żeby coś powiedzieć.
- Nie, nie ufam. Dlaczego miałabym to robić?
- Każdy sądzi według siebie.
- Nie bądź bezczelna. Pamiętaj, że wciąż mam twoje dziecko – odparł.
- Jeśli chociaż jeden włos spadnie jej z głowy, to będziesz tego żałował do końca życia
– krzyknęła gwałtownie, z naciskiem wypowiadając kolejne słowa i usłyszała, że on śmieje
się serdecznie.
Wzrok Elizabeth wciąż krążył po kuchni.
- Uspokój się i pomyśl rozsądnie – szepnęła do siebie. – Musisz znaleźć jakieś
wyjście. Nie jesteś głupia, Elizabeth. Wiedz, że jesteś bardziej przebiegła niż on.
Dźwięk własnego głosu trochę pomagał. Muszę trzymać go z daleka on Ane, dopóki
nie będziemy mogły wyjść, pomyślała. Tylko że on pilnuje nas nieustannie.
- Jesteś tam? – spytał znowu.
- Jestem, jak się czuje Ane?
- Nieźle. Poplątała całą twoją włóczkę.
Dobrze, pomyślała Elizabeth, będę miała trochę więcej czasu dla siebie.
- Co zrobisz, jak już odpoczniesz? – spytała.
- Jak już będę gotów, muszę przedostać się na drugą stronę gór, jak najdalej od
lensmana i pastora, którzy chcieliby zamknąć mnie w twierdzy w Kabelvaag. – Roześmiał się
cicho. – Tak, oni w to wierzą. Ale nie, wiem dobrze, jaka kara mi grozi za wszystko, co mam
na sumieniu.
Elizabeth miała wiotkie kolana, serce biło jej boleśnie i głośno. Zaciskała rozdygotane
ręce. Ciekawe, jakby ten zbieg zareagował, gdyby mu powiedziała, że ona też odebrała życie
człowiekowi? Potarła rękami twarz, jakby chciała oddalić i złe myśli, i tamte wspomnienia.
- Zapakuj wszystko, co masz w domu do jedzenia, bo zabiorę to ze sobą. Już się
zdecydowałem. Ty pójdziesz ze mną i będziesz to niosła – zawołał. – W każdym razie tak
długo, jak długo będę cię potrzebował. Ale dziecko zostanie.
Elizabeth przestała oddychać z przerażenia.
- Chyba nie masz zamiaru zostawić w pustym domu takiego małego dziecka? –
spytała. Głos przypominał pisk.
- A dlaczego nie? Poczekaj, to zobaczysz! Nie myślisz chyba, że jestem taki głupi,
żeby ciągnąc za sobą dzieciaka, a ciebie zostawić, żebyś sprowadziła sobie pomoc? Albo że
zabiorę was obie ze sobą?
- Tylko że ja już nie mam więcej jedzenia – skłamała i usłyszała, ze woda wychlapuje
się z balii, bo mężczyzna wstał, albo poruszył się gwałtownie.
- Nie masz więcej jedzenia? – zawył.
Nie odpowiadając, wybiegła do spiżarni i rozglądała się wokół. Musi schować
jedzenie, ale gdzie? Spojrzenie padło na podłogę. Oczywiście! Wbiegła z powrotem do
kuchni i chwyciła pogrzebacz.
- Pytałem cię o coś – usłyszała z izby.
- Pan kąpie! – krzyczała Ane.
- A ja powtarzam ci, że nie mamy już żadnego jedzenia – odparła, biegnąc na palcach
z powrotem do spiżarni. Mocowała się przez chwilę, w końcu jednak udało jej się wyrwać
jedną deskę z podłogi, nie robiąc przy tym najmniejszego hałasu. Z drugą poszło znacznie
łatwiej. Wyjęła ją gołymi rękami i zdecydowanie zaczęła wrzucać garnki i słoiki do dziury.
Na koniec wrzuciła tam też gałązkę jałowca, która leżała na półce i miała odstraszać myszy.
Ułożyła deski na miejscu, postawiła na nich jakieś naczynie i stwierdziła, że nie widać tego,
co przed chwilą zrobiła.
W kuchni musiała położyć rękę na piersi, by uspokoić serce.
- Słyszysz, co powiedziałem? A może ogłuchłaś? – spytał, uchylając lekko drzwi.
Serce podskoczyło Elizabeth do gardła. Skończyła dokładnie w ostatnim momencie. Po chwili
potem mężczyzna znalazł się znowu w kuchni.
Ane przybiegła do matki. Nie wyglądało na to, żeby dziecko poniosło jakąkolwiek
szkodę podczas pobytu razem z więźniem w jednym pomieszczeniu.
Nagle Elizabeth poczuła na sobie jego spojrzenie. Stanęła jak wryta.
- Czy coś jest nie tak? Stoję tu jak stałam, a jeśli nie wierzysz, że nie mamy nic do
jedzenia, to sam możesz zobaczyć – rzekła.
Kilkoma długimi krokami pokonał odległość do spiżarni. Usłyszała, że zaklął
paskudnie, po czym wrócił.
- Czym będziecie się żywić? – spytał.
- Miałam zamiar wypłynąć na ryby, chciałam też wziąć coś w sklepie na zeszyt.
- Mowy nie ma – odparł, chodząc tam i z powrotem i mamrocząc przekleństwa i
wyzwiska.
- Oczywiście, że nie, sam musisz coś znaleźć. Ale jednak powinieneś wiedzieć, nie
pójdę z tobą bez mojej córki.
- No to oboje myślimy tak samo – odparł mężczyzna ponuro. – Najpierw jednak
musimy zdobyć jedzenie. Minie dużo czasu, zanim będę mógł znowu wejść do jakiejś
zagrody.
Elizabeth wzruszyła ramionami. Ane zaczynała marudzić, więc wzięła ją na rękę i
zaczęła wolno kołysać, chodząc po kuchni i nucąc jakąś dziecięcą piosenkę. Po chwili
przystanęła gwałtownie, udając, że ma pomysł.
- Mogłabym pójść na wieś i dowiedzieć się, czy ktoś nie pożyczy mi trochę jedzenia –
oznajmiła.
- Ty myślisz, że ja jestem taki głupi? – spytał, patrząc na nią wrogo.
- Moje dziecko zostanie oczywiści z tobą – obiecała niechętnie. – Zatrzymaj ją jako
zakładniczkę na wypadek gdybym wymyśliła coś głupiego.
- A skąd mam wiedzieć, że nie wezwiesz pomocy, kiedy znajdziesz się we wsi?
Przejrzał ją.
- Teraz we wsi są tylko same kobiety. Zanim znajdę jakiegoś mężczyznę, ty możesz
być już daleko za górami.
Wstrzymała oddech, a on się zastanawiał. Bądź tak dobry, powiedz „tak”, prosiła w
duchu. I mój tata, i Jakob są już z pewnością w domu, a gdyby nie, to mogę poprosić Dorte
albo Ragnę, żeby sprowadziły pomoc. Tylko nie zastanawiaj się za długo…
- Nie – rzekł ostro i uderzył pięścią w stół. – Nic z tego o dosyć już gadania. Wymyślę
coś innego. Tylko poczekaj.
Serce Elizabeth zamarło. Już nie wiedziała, co robić.
Rozdział 11
Elizabeth posadziła Ane na podłodze ze strachu, że mogłaby ją upuścić. Ramię jej
kompletnie zdrętwiało podobnie jak nogi, głowa, całe ciało. Czy nie ma już nadziei? Co on z
nami zrobi? Unikała patrzenia na mężczyznę, bo jego ponure spojrzenie wywoływało w niej
lodowate dreszcze.
- Ane chce jeść!
Córeczka szarpała ją za spódnicę.
- Tak – powiedziała cicho. – Zaraz dostaniesz jedzenie. – Wyjęła resztki z obiadu,
których nie nadała napastnikowi. Zaczęła je odgrzewać, zastanawiając się, czy to nie jest
ostatni posiłek, jaki daje dziecku. Prócz tej odrobiny, która ukryła pod podłogą nie ma nic
innego, a do tamtych zapasów też nie może się dostać.
Na dworze zaczynało zmierzchać, kiedy Ane się najadła. Co będzie jutro? Co powie
córce, kiedy ta zażąda jedzenia? Zerknęła spod oka na Ezajasza. Siedział i czyścił paznokcie
czubkiem noża. Brodę i włosy wciąż miał tłuste i pozlepiane. Najwyraźniej nie zatroszczył
się, żeby porządnie je umyć. Elizabeth zmuszała się, by nie odwrócić wzroku, kiedy on nagle
na nią spojrzał. Chyba nie rozumie, jak bardzo ja się boję, pomyślała. Głośno powiedziała:
- Co zamierzasz z nami zrobić?
Przyglądał jej się długo, jakby oceniał sytuację, potem znowu patrzył na Ane,
przesuwał ostrze noża po swojej brodzie, w końcu odparł:
- Nie obawiaj się. Już ja coś wymyślę. – Zachichotał złośliwie i Elizabeth wzięła córkę
na ręce. – Położę ją – powiedziała krótko i wyszła.
Ane nie chciała leżeć w swoim łóżku. Była bardzo podniecona obecnością obcego,
który pojawił się tak nieoczekiwanie. Elizabeth wzięła ją na kolana i usiadła przy oknie. Była
już pełnia wiosny i właściwie nigdy nie robiło się naprawdę ciemno. Jak wytrzyma z
napastnikiem pod jednym dachem? Przeniknął ją dreszcz. Najgorsza była niepewność, to, że
nie miała pojęcia, co ten człowiek zamierza z nimi zrobić. Jeden plan po drugim się sypał.
Pospiesznie złożyła ręce i modliła się w duchu:
- Kochany, Wszechmogący Boże. Jeśli istnieje sprawiedliwość na tej ziemi, to musisz
mi teraz pomóc. Amen.
W tej samej chwili rozległo się wołanie z kuchni i Elizabeth wstała z Ane na rękach.
- Mała nie chce spać – oznajmiła pospiesznie. Wydawało się, że on nie usłyszał, co
mówiła.
- Już się zdecydowałem – oznajmił i wbił nóż w blat stołu. Chciała go poprosić,
żeby nie niszczył jej mebli, ale nie była w stanie. Wkrótce zapadnie wyrok, z trudem
przełknęła ślinę, zasychało jej w ustach.
- Poczekam tylko, aż ludzie położą się spać, a potem wyjdziemy razem, ja i ty,
pójdziemy di największego dworu w okolicy i włamiemy się do spichlerza. Nie ty na to
wpadłaś – dodał szyderczo.
Pewnie, pomyślała. Ze zgrozą czekała, że właśnie coś takiego wymyśli. Chce ją zabrać
ze sobą, a Ane zostawić w domu. Wszelka nadzieja przepadła…
Nagle poczuła, jakby jakaś delikatna dłoń pogłaskała ją po policzku, tak delikatnie
może głaskać jedynie stara dłoń. Lina-Laponka, pomyślała niepewnie, przymykając oczy, by
zachować jak najdłużej tamto uczucie, ale ono się rozwiało. A może je sobie tylko
wyobraziła? Ale w sercu pojawiło się mimo wszystko źdźbło uporu i wola walki. Nie podda
się! Nigdy w życiu nie pozwolę, żeby taki złodziej i przestępca mną rządził. Nigdy! Zagryzła
wargi i zaciskała pięści za plecami.
- O jakiej porze ludzie tutaj kładą się spać? – spytał.
- Trudno powiedzieć 0 odparła chłodno. – Kładą się pewnie tak samo jak inni ludzie,
kiedy są zmęczeni.
Ezajasz zmrużył oczy i bawił się nożem, Elizabeth zdawała się tego nie zauważać,
podeszła do stołu i usiadła. Wtedy nagle zauważyła jakąś postać w dole na drodze. Kobieta,
zgadywała po kształtach, ale nie była pewna, bo odległość była jeszcze zbyt duża. Poczuła, że
serce zaczyna jej szybciej bić, oddech też przyspieszał. Myśl, myśl szybko!! – powtarzała
sobie w duchu.
- Powinnam chyba wynieść wodę po twojej kąpieli, ale zdaje mi się, że ktoś idzie tam
drogą – oznajmiła lekko. On zerwał się tak szybko, że stołek z hałasem runął na podłogę.
Miotał przekleństwa, wyglądając przez okno. Pot perlił się na twarzy, oczy miał dzikie,
rozbiegane.
- Nie pozwól jej tu wejść, ktokolwiek to jest – krzyknął i chwycił Ane, która zaczęła
wrzeszczeć.
- Zamknij się! – ryknął na dziecko, zakrywając jej buzię ręką. Serce Elizabeth
kurczyło się z przerażenia.
- Nie postępuj tak z moim dzieckiem! – krzyknęła. – Uspokój ją, to nie będzie płakać.
Przecież ją udusisz, jak będziesz ją tak trzymał.
Gardło miała zaciśnięte, mówiła z trudem. Wyglądało jednak na to, że Ezajasz
rozluźnił trochę uchwyt.
Musi nad sobą panować! Musi myśleć jasno. Może to ta jedyna szansa, jakiej
oczekiwała?
- Tylko nie próbuj niczego, bo twoje dziecko przypłaci życiem – groził, wycofując się
do izby z Ane na rękach. – Zostawię drzwi otwarte, żeby słyszeć, co mówisz.
Elizabeth nie była w stanie zrobić nic innego, tylko przytaknąć, bo właśnie rozległo się
pukanie do drzwi.
- Dorte, to ty? – spytała Elizabeth zaskoczona, kiedy tamta weszła do kuchni. – No
wiesz, jak miło, że do nas przyszłaś.
Dorte stała w progu i zwijała w rękach brzeg fartucha.
- Tak, przybiegłam, bo Maria zgodziła się posiedzieć z Danielem.
- No właśnie, moja siostra jest świetną nianią – przytaknęła Elizabeth, czując, że ręce
ma mokre od potu. Przez cały czas musiała walczyć ze strachem o Ane, równocześnie zaś
powinna myśleć jasno. Dorte to jej jedyna nadzieja.
- Bo ja chciałam się dowiedzieć, co u ciebie… po tym jak Jens zaginął – mówiła dalej
Dorte niepewnie.
Na szczęście nie powiedziała, że umarł, pomyślała Elizabeth.
- U ciebie wszystko dobrze? Taka jesteś cicha – mówiła Dorte, przyglądając jej się
uporczywie.
- A tak, tak, wszystko dobrze.
- Przyszłam też prosić o wybaczenie za moje zachowanie, kiedy byłaś ostatnio u mnie
– mówiła Dorte. – naprawdę nie było żadnego sensu w tym, że wyrzuciłam cię z domu.
- Nie zastanawiaj się już na tym, moja droga. Nie wszystkie dni są tak samo dobre,
wtedy łatwo powiedzieć coś, czego właściwie nie myślimy. A ja też powinnam cię prosić o
wybaczenie.
Chyba mówię za szybko i za dużo, myślała Elizabeth. To może go rozzłościć. Ale
muszę przeciągnąć jak najdłużej tę rozmowę, zanim nie znajdę właściwych słów, słów które
pozwolą Dorte zrozumieć, a on niczego się nie domyśli.
- Daniel już pewnie leży w łóżeczku? – spytała.
- Tak.
- Ane też.
W tej samej chwili w izbie rozległ się cichy pisk. Dorte otworzyła usta, żeby coś
powiedzieć, ale Elizabeth ją ubiegła.
- To chyba kot mojego taty. Spędza i nas tyle samo czasu, co u taty i Marii.
- Kot twojego ojca?
- Tak, stary kot, którego tata zawsze miał. – Wpiła wzrok w Dorte i nie odwracała go
ani na moment. Raby biskie, kobieto, nie rozumiesz, że tu dzieje się coś strasznego? – myślała
desperacko. Tata nigdy nie miał żadnego kota, dlaczego ci więc o nim opowiadam??
- Może mogłabyś mi oddać pewną przysługę? – spytała Elizabeth, zwracając się w
stronę uchylonych drzwi izby, bo wiedziała, że Ezajasz obserwuje ją uważnie przez tę szparę.
– Zrobiła wymowny ruch, jakby chciała dać mu znak, że nie zamierza go oszukiwać.
- Tak? Jaką? – pytała Dorte, patrząc na nią badawczo.
- Nie mam w domu ani odrobiny jedzenia – może byś więc mogła pójść do Ragny i
pożyczyć trochę dla mnie?
- Ale… - bąkała Dorte, Elizabeth jednak przerwała jej pospiesznie. – Nie mogę
zostawić Ane samej, a muszę mieć jedzenie na jutro. – Ocierała spocone dłonie o spódnicę i
mówiła dalej w szalonym pośpiechu: - Nie mogła popłynąć do sklepu, a jutro będę miała
gości. Potrzebuję więc trochę mięsa, ziemniaków, podpłomyków i zwykłego chleba. No i
odrobinę masła.
Dorte przyglądała jej się wstrząśnięta. Elizabeth czuła, że narasta w niej panika i
skrzyżowała ręce na piersiach, by opanować drżenie.
- Chcesz to wszystko pożyczyć od Ragny? – spytała Dorte.
- Oczywiście! Przecież to moja teściowa, a poza tym człowiek o dobrym sercu. –
Elizabeth próbowała pochwycić jej spojrzenie, ale jej się to nie udawało.
Nagle zielone oczy rozbłysły i Dorte powiedziała stanowczo:
- Oczywiście, zaraz pójdę i wszystko załatwię, Elizabeth.
- Dziękuję ci! – wyszeptała Elizabeth, wolno wypuszczając powietrze z płuc. Dorte
skinęła głową i pobiegła pędem w dół.
- Po co to zrobiłaś? – ryknął Ezajasz, kiedy wyszedł z izby. Z rozmachem posadził
Ane na podłodze.
- Pan głupi – powiedziała Ane. Dola warga jej drżała, a na buzi miała ślady łez.
Elizabeth chwyciła dziecko i poczuła jak cudownie jest tulić je znowu do siebie.
- Chciałam ją stąd odesłać. I oszczędziłam ci wyprawy! – powiedziała. – Oni tam w
Heimly mają psa kłamała dalej. – gdybyśmy się włamali do spichlerza, obudziłby cały dom.
- To by było z korzyścią dla ciebie – rzekł podejrzliwie.
- Ale ty masz przecież… - przesunęła palcem po swoim gardle. – A ja jednak kocham
życie.
- Dlaczego nie powiedziałaś przedtem, że mają psa? – spytał. Wzruszyła ramionami.
- Po prostu nie pomyślałam. Miałam nadzieję, że tego unikniemy, ale w końcu
rozsądek mi wrócił.
Potoczyście wyrzucała z siebie słowa. Jak to się dzieje, że potrafię tak swobodnie
kłamać?? – dziwiła się. Czy to Lina-Laponka mi pomaga? Ale jeszcze nie zostały uratowane.
Wszystko zależy od Dorte. Czy ona zrozumiała?
Elizabeth nie była w stanie siedzieć spokojnie, zabrała się więc do wynoszenia wody
do kąpieli. Ezajasz chodził niespokojnie między kuchnią a izbą.
- Nie mogłabyś zostawić tej cholernej wody? – wrzasnął, wyrywając jej wiadro.
- Jeżeli Dorte zobaczy, że balia do kąpieli tutaj stoi, może nabrać podejrzeń – odparła
Elizabeth spokojnie. – Nigdy się nie kąpię w środku tygodnia.
To go trochę przestraszyło, oddał jej wiec wiadro.
- W takim razie skończ z tym – burknął.
Jeśli wszystko pójdzie tak, jak mam nadzieję, powinnam trzymać go jak najdalej od
okna, myślała Elizabeth nerwowo.
- Cholernie dużo czasu ona potrzebuje – narzekał Ezajasz, przyglądając się Elizabeth
podejrzliwie.
- Może wstąpiła najpierw do domu, żeby zajrzeć do dziecka – bąknęła Elizabeth,
czując, że sama też jest coraz bardziej niespokojna.
Ane ziewnęła i marudziła, wstając z posłania.
- Muszę położyć ją do łóżka – powiedziała Elizabeth.
- Zostanie tutaj – odparł krótko i stanowczo.
Nie była w stanie protestować, przyniosła więc kołdrę i poduszkę i pościeliła dziecku
na ławie, a Ezajasz znowu poszedł do izby. Nagle zaczął wykrzykiwać głośne przekleństwa i
dwoma skokami dopadł do kuchennego okna.
- Tutaj są ludzie! Aż się od nich roi dookoła domu. Przeklęte babsko! – ryczał,
wymachując nożem.
Elizabeth trzęsła się cała, nie mogła tego opanować. Dorte zrozumiała i sprowadziła
pomoc. Niech ją Bóg błogosławi, myślała gorączkowo.
I wtedy stało się coś strasznego. Jak przez mgłę Elizabeth zobaczyła, że Ezajasz łapie
Ane jedną ręką, w drugiej w dalszym ciągu trzyma wielki nóż błysnęła lśniąca, świeżo
naostrzona stal. Dziecko zwisało bezradnie, przewieszone przez jego rami. Elizabeth zdążyła
zobaczyć przerażoną buzię Ane, kiedy Ezajasz ruszył ku drzwiom.
Miała wrażenie, że ktoś inny kieruje jej ruchami, gdy chwyciła kijankę do prania,
stojącą przy drzwiach. Zostawiła ją tam po ostatnim praniu ubrań. Uniosła w górę ciężką
deskę i z całej siły zdzieliła go w plecy i tył głowy. Upadł do przodu, ale Elizabeth zdążyła
przedtem chwycić Ane.
Dysząc ze świstem stała i wpatrywała się w leżącego. Czy on nie żuje? Czy zabiłam
jeszcze jednego człowieka? – myślała niepewnie. Ledwo słyszała, że Ane rozpaczliwie
płacze.
W chwilę później dom wypełnił się ludźmi. Ojciec, lensman, Jakob, dwóch mężczyzn,
których nie znała, Ragna, no i Dorte. Elizabeth rzuciła jej się na szyję i wybuchnęła płaczem.
Cały strach i napięcie tego dnia wyrzucała z siebie ze łzami i szlochem. Słyszała wokół głosy.
Głębokie, basowe, znajome i dające poczucie bezpieczeństwa. Ojciec podbiegł i chciał wziąć
Ane, ale Elizabeth jej nie wypuściła. Andres poklepał ją po plecach i mruknął, że
porozmawiają później.
- Zrozumiałam, że coś jest nie tak, kiedy zaczęłaś gadać o tym kocie i o jedzeniu,
które trzeba pożyczyć od Ragny – mówiła Dorte spokojnie – ale cała prawda dotarła do mnie
wtedy, kiedy zobaczyłam tam brudne ubrania – powiedziała, wskazując głową kąt w kuchni.
Elizabeth spojrzała w ślad za nią i stwierdziła, że stare ubranie Ezajasza nadal leży na
podłodze.
- A to dopiero historia, będziemy ją wszystkim opowiadać – mówiła Dorte,
uśmiechając się niepewnie. – To o ubraniach i o kocie.
Elizabeth przytakiwała, nareszcie odzyskała głos.
- Czy on… nie żyje?
- On? Nie! Złego diabli tak szybko nie biorą – odpowiedział lensman.
Elizabeth z wdzięcznością przymknęła oczy. Pocałowała Ane w głowę. Dały sobie
radę! Przez moment miała wątpliwości, komu właściwie powinna dziękować: Bogu czy
Linie-Laponce. Ale może z decyzją poczekać, aż zostanie sama.
Nagle Ezajasz ryknął w jej stronę:
- Zapamiętaj sobie, że ja tu wrócę! I zemszczę się. Wtedy pożałujesz tego, co zrobiłaś.
Będziesz błagać o…
Lensman przerwał mu ostro i popychał go w Strobę drzwi napastnika wywoływały w
Elizabeth lodowate dreszcze.
- Nie przejmuj się nim – pocieszała Dorte. Mówiła coś jeszcze, ale Elizabeth nie
słyszała,
Zapamiętaj to sobie, że ja wrócę. Słowa dzwoniły jej w uszach. Zapamiętaj to…
W pokoju na strychu panował mrok. Tylko maleńki płomyk łojowej świecy rzucał
mdłe błyski na dziecko, leżące w objęciach matki. Ane miała spocone włoski, które zwijały
się miękko nad uszami. Elizabeth odgarnęła je z czułością. Chciała przytulić dziecko do siebie
mocno i nigdy więcej nie wypuszczać. Tego wieczora omal nie straciła córeczki. Zagryzła
dolną wargę i powstrzymywała płacz. Żadnych łez więcej, upomniała samą siebie.
Wypłakałaś na ramieniu Dorte wszystkie łzy, kiedy sprawa dobrze się skończyła. Teraz
musisz patrzeć w przyszłość.
Znowu wróciła myśl o Izajaszu. Jakob powiedział, że z pewnością zostanie skazany na
karne roboty, może nawet dożywotnio. W każdym razie będzie siedział przez wiele, wiele lat.
Elizabeth miała nadzieję, że tak się stanie, ale przecież raz już uciekł, może próbować znowu.
Nigdy nie będzie się czuła bezpieczna, wiedziała o tym.
Lensman zapisał jej zeznania, a tamci nieznajomi mężczyźni zabrali Ezajasza ze sobą.
Potem Elizabeth czuła się kompletnie pusta w środku, miała wrażenie, że nie spała od wielu
dni i nocy. Wszystkie mięśnie były niczym bolesne węzły w jej ciele, w oczach czuła piasek.
Podziękowała Dorte jeszcze raz, zanim tamta poszła do domu, razem z innymi.
- Jesteś pewna, że poradzisz sobie sama? – spytała Dorte na odchodnym.
- Tak, będzie dobrze.
- To przyjdę do was jutro wcześnie rano.
- Przyjdź. – Potem zamknęła cicho drzwi za Dorte i poszła na strych.
Ane popłakała przez sen w objęciach matki. Na szczęcie małe dzieci szybko
zapominają, pomyślała Elizabeth. Wiedziała, że ona długo nie zapomni o tych przeżyciach,
może nigdy.
Rozdział 12
No to mamy za sobą i zimę, i wiosnę, myślała Elizabeth, schodząc w dół po zboczu, z
ręką Ane w swojej. Słońce grzało na bezchmurnym niebie, ptaki były bardzo zajęte
dostarczeniem jedzenia swoim młodym. Dokładnie tak jak my, ludzie, filozofowała Elizabeth,
wymachując bańką ma jagody. Czarne jagody są w tym roku wyjątkowo duże i słodkie, a
Elizabeth znała też miejsce porośnięte krzakami dzikich porzeczek.
To pierwsze lato bez Jensa. Nagle poczuła, że wiadomość o jego zaginięciu dotarła do
niej strasznie dawno temu. Jakby to się nie stało w innych czasach, w innym życiu.
- On już nigdy nie wróci – wyszeptała i patrzyła ponad odnogą fiordu, która
wyciągała się w stronę wsi. – Trudno przyjąć to do wiadomości, ale minęło już tyle czasu…
-nie dokończyła swoich rozmyślań, bo nagle dostrzegła Dorte.
- Dorte, zaczekaj! – zawołała i wzięła Ane na ręce.
- Właśnie wracam od Ragny – poinformowała Dorte, kiedy Elizabeth ją dogoniła. –
Tam wcześniej można posłuchać nowin – dodała z uśmiechem. Niosła Daniela na rękach,
chłopiec na rękach, chłopiec śmiał się i wyciągał rączki do Ane. Posadziły więc dzieci na
ziemi, żeby się pobawiły, kiedy one będą rozmawiać. Elizabeth musiała się roześmiać.
- Moja teściowa lubi przesadzać – mruknęła,
- Co prawda, to prawda, ale dzisiaj opowiadała o prawdziwych wydarzeniach.
Wyobraź sobie, że król Oscar odwiedził Kabelvaag!
- Co ty powiesz? – dziwiła się Elizabeth zaciekawiona.
- To najprawdziwsza prawda! W ubiegłym miejscu. Wyszedł na ląd w Storvaagen, a
tam witany był przez samego gubernatora.
- Storvaagen… to tam nasi jeżdżą co roku na zimowe połowy – szepnęła Elizabeth.
- No i wiesz, co jeszcze? – mówiła dalej Dorte. – Właściciel łowiska obwoził króla
swoją łodzią wiosłową!
- Co? A to dopiero odpowiednie miejsce, żeby ciągać po nim króla! I co jeszcze
robili? – pytała zaciekawiona. Widziała oczyma wyobraźni całą okolicę, bo Jens bardzo
dokładnie opisał jej łowiska.
- No, to teraz posłuchaj. Potem król był u właściciela łowisk i tam czekał na niego
poczęstunek. Ciekawa jestem, co też taki król jada?
- Pewnie mnóstwo słoniny i masła, i śmietany, i ciastka każdego dnia. No a potem król
z całym orszakiem pojechał do Kirkvaagen, bo tam ludzie z Kabelvaag zbudowali nową
drogę, przy której wywiesili tablicę z napisem: „Droga imienia króla Oscara”.
- Nie! Naprawdę tak nazwali drogę? – nie dowierzała Elizabeth.
- Tak, al. Król był tak bardzo ucieszony, że wypisał swoje imię na górskiej ścianie.
- No coś ty! To ci dopiero nowiny, trzeba przyznać.
Nagle dostrzegła Jakoba w dole przy szopie na łodzie. Machał do niej, dawał znaki,
żeby do niego przyszła.
- No to musze lecieć – powiedziała Elizabeth i pożegnała się, wciąż rozmyślając o
wizycie króla na północy. Dobrze by było widzieć to wszystko na własne oczy…
- No i co tam u was? – spytał Jakob, kiedy znalazła się już na kamienistym brzegu.
- Wszystko w porządku – odparła Elizabeth. – Jutro zaczynam sianokosy, więc
pomyślała, że dzisiaj mogłabym nazbierać jagód.
- No tak, tak. – Jakob jakby nieobecny patrzył gdzieś w dal i ponad fiordem. – A my
wynajęliśmy parobka do koszenia i dziewczynę, która będzie grabić siano – powiedział po
chwili. – Gdybyś potrzebowała pomocy, to nie krępuj się, po prostu powiedz.
- Dziękuję, ale chyba sobie poradzę. Mam przecież tatę. Jensa nie ma, cierpiała
jeszcze bardziej, kiedy inni o tym wspominali. Być może Jakob zauważył jej stan, bo zwrócił
się ku niej. Głos brzmiał pogodniej, kiedy znowu zaczął mówić.
- Byłem wczoraj w sklepie. Josefine ma zamiar sprzedać wszystko i wyjechać na
południe.
- Ach tak?
- No właśnie, ma tam rodzinę. Peder Binasen zamierza kupić cały majątek. Elizabeth
skinęła głową. Peder Binasen, słyszała to nazwisko, a po wszystkich kłótniach z Josefine nie
będzie za nią tęsknić.
Popatrzyła w ślad za wzrokiem Jakoba, który wpatrywał się w plecy Dorte.
- A ona to ostatnio miewa odwiedziny – oświadczył.
- Odwiedziny? – powtórzyła Elizabeth, nie bardzo rozumiejąc.
- Ech nie, nie będę rozsiewał plotek, ale wygląda jednak na to, że lepiej jej się wiezie.
No, ale to jej sprawa – zakończył, odwracając wzrok.
W tej samej chwili przybiegły do nich Maria i Indianne.
- Ciocia Mia! – zawołała Ane uradowana i pobiegła na spotkanie dziewczynek.
Elizabeth poczekała, aż dzieci wrócą i zapytała:
- Maria, przypilnowałabyś Ane, kiedy będę zbierać jagody? Tam, gdzie idę, jest
bardzo nierówno, więc…
- Jasne – przerwała jej Maria zdecydowanie i zabrała ze sobą Ane.
Elizabeth stała, patrząc w ślad za trzema oddalającymi się dziewczynkami, dopóki
mogły ją słyszeć, a potem spojrzała Jakubowi w oczy.,
- O czym chciałeś ze mną rozmawiać? – spytała. Mężczyzna był najwyraźniej
speszony i spytał ze zdumieniem:
- Skąd wiedziałaś, że…?
- Bo ja jestem jasnowidzem, musisz wiedzieć – odparła ze śmiechem. – Nie, no coś ty,
żartowałam. Ale machałeś o mnie, żebym tu przyszła, więc…
Jakob niespokojnie udeptywał piasek, to wkładał ręce w kieszenie spodni, to znowu je
wyjmował.
- No powiedz wreszcie – poprosiła, czując, że przenika ją groza. Co jej mówiło, że on
ma nieprzyjemną sprawę na sercu.
- Ja wiem, że nie było dla ciebie łatwo, to z Jensem – zaczął Jakob. – Dla nas to też nie
jest łatwe. Wszyscy strasznie za nim tęsknimy i…
Elizabeth przerwała mu.
- Jeśli próbujesz mi powiedzieć, że chcecie zaopiekować się Ane, to daj sobie spokój i
po prostu o tym zapomnij!
Jakob pokręcił głową. W jego oczach widziała żal.
- Nie, Elizabeth. Ragna mi powiedziała, co się wtedy stało w Dalen, ale zapewniam
cię, że ja o niczym wcześniej nie miałem pojęcia. Ja się nie zgadzam, Ane jest twoim
dzieckiem, Elizabeth.
Elizabeth westchnęła z wdzięcznością. Więc przynajmniej Jakoba ma po swojej
stronie.
- Widzisz, wczoraj w moje sieci wpadła ludzka noga – rzekł pospiesznie, ale
wyglądało, że zaraz tego pożałował, bo zaciągnął wargi i nie chciał patrzeć na synową.
Elizabeth zakręciło się w głowie, musiała bardzo nad sobą panować, żeby stać prosto.
- Ach tak, to przecież nic nadzwyczajnego, że ludzie wyławiają z morza i takie rzeczy
– mówiła drżącym głosem.
0n myśli, że to noga Jensa, przyszło jej do głowy. Ale przecież Westfjord jest wielki,
noga może należeć do kogokolwiek! Popatrzyła mu w oczy i nie odwracała wzroku.
- Wiele wskazuje, że to noga Jensa oznajmił Jakob i ruszył w stronę drzwi szopy.
Elizabeth poszła za nim, chociaż rozsądek mówił jej, że powinna zawrócić, nogi nie
chciał jej słuchać. Oddech miała krótki i urywany, gdy Jakob wyszedł z
szopy, trzymając długi do pół uda rybacki but.
- Dlaczego uważasz że to but Jensa? – zdołała w końcu wykrztusić.
- Bo pod piętą ktoś wyrył dwie litery. Duże J i duże R.
- Wielu ludzi ma takie inicjały, ale Jens nie wyrył swoich na bucie, o ile mi wiadomo.
On… on wyszył je na wełnianej wkładce.
Jakob wsunął rękę do długiego skórzanego buta i wyciągnął stamtąd stopę. Tego
Elizabeth już nie zniosła. Żołądek skurczył się, podniósł niemal do gardła i wyrzuciła z siebie
cała śniadanie. Wymiotowała długo, aż nic już nie zostało w środku. To trochę pomogło.
Pospiesznie otarła usta i poczuła, że policzki ma mokre od łez.
- To nie jest noga Jensa – powiedział Jakob. – Przepraszam cię, Elizabeth, że to
zrobiłem. Powinienem był sam lepiej się temu przyjrzeć… - w jego głosie słychać było ulgę i
żal.
- Nic nie szkodzi – odparła Elizabeth i naprawdę tak myślała.
Może powinnam była powiedzieć coś więcej, myślała potem, kiedy już sobie poszła.
Słyszała, że Jakob mówi coś, że trzeba pochować stopę. I słusznie, bo jak nie, to ten zmarły
będzie wracał… jeśli cały nie znajdzie się w poświeconej ziemi, myślała.
Jakob śledził ją wzrokiem przez całą drogę na Nonsehaugen.
Elizabeth czuła się, jakby wszystkie siły ją opuściły. Ile razy jeszcze będę musiała
przeżywać takie wydarzenia jak to? – myślała zrozpaczona.
Usiadła na ziemi i oparła plecy o nagrzany w słońcu kamień, wpatrując się w
migotliwą powierzchnię morza. Jakie to dziwne, że kilka miesięcy temu ta błękitna tafla
zmieniła się w czarny kocioł, do którego siły natury wciągnęły na zatracenie takie mnóstwo
ludzi. A teraz leży nieporuszona i mieni się pięknie w słońcu. Sennie pluszcze przy brzegu,
czyszcząc żółty pasek.
Owionął ją chłodny wiatr i przymknęła oczy. Zobaczyła nad sobą twarz Jensa, miała
wrażenie, że czuje jego oddech na policzku, że Jens całuje i pieści jej włosy. Była bardzo
pochłonięta swoimi fantazjami, ale nagle dotarł do niej cichy jęk. Sennie otworzyła oczy i
zaczęła nasłuchiwać. Jęk rozległ się ponownie, ale teraz bardziej przypomniał płacz lub
zawodzenie. Przestraszona wstała, próbując się zorientować, skąd te dźwięki dochodzą. O,
znowu! Od lewej strony, jakby nieco w dół wzniesienia. Wahając się, ruszyła w tamtą stronę,
niespokojna, co też tam odkryje.
Nieoczekiwanie rozległ się męski głos, który coś mamrotał, a w ślad za nim perlisty
śmiech kobiecy. Zaciekawiona podeszła bliżej i wtedy ich zobaczyła. Na miękkim posłaniu z
mchu i wrzosu leżała duża, tęga kobieta o jasnobrązowych włosach. Na niej zaś młody
mężczyzna, raczej chłopiec, pomyślała Elizabeth, z pewnością nie był jeszcze u konfirmacji.
Kobieta wprost przeciwnie, musiała się zbliżać do trzydziestki. Co najmniej.
Przez dłuższą chwilę Elizabeth stała bez ruchu, zastanawiając się kim są ci ludzie.
Wtedy zdała sobie sprawę, że to pewnie co robotnicy, których Jakob wynajął na sianokosy.
Spódnica kobiety była podciągnięta wysoko w górę, odsłaniała biała, potężne uda. Między
nimi leżał ten cherlawy chłopiec. Jego pośladki uniosły się i opadały, aż kobieta kazała mu
przestać.
- Nie musisz się tak spieszyć – zachichotała, przytrzymując go mocno swoimi udami.
Kiedy rozpaczliwie próbował protestować, odpięła górne guziki swojej bluzki.
- Spójrz, co ja tutaj mam – kusiła go i pozwoliła, by rozpiął resztę guzików. Zaraz
potem ukazały się dwie wielkie piersi. Chłopak chwycił pożądliwie jedną z nich, a kobieta
wepchnęła mu do ust brodawkę.
- Ssij! – rozkazała, a on posłuchał natychmiast.
Elizabeth wycofała się bezgłośnie. Ze wstydu płonęły je policzki. To już po raz drugi
natykam się na dwoje kochających się ludzi, pomyślała. Gdy tylko znalazła się dostatecznie
daleko zaczęła biec. Biegła, dopóki starczyło jej tchu, a potem opadła na ziemię, rozbawiona
zdała sobie sprawę, że siedzi w samym środku polanki porośniętej krzewami jagodowymi,
pełnymi soczystych owoców. Zbierała je pospiesznie i wpychała do ust to, czego nie włożyła
do bańki. Wieczorem obie z Ane będą się sycić jagodową marmoladą. Gdyby Jens i znowu
popatrzyła na morze. Ale Jensa nie ma. Trzeba to w końcu przyjąć do wiadomości.
Czasami Elizabeth nadziwić się nie mogła, co stało z latem. Przeleciało po prostu,
wypełnione pracą i znojem? Trzeba było znosić siano po dach, zbierać jagody, puch
edredonów, jajka i zioła. To błogosławiona pora roku, w której nikt nie musi głodować. W
jasne letnie wieczory łowiła ryby na fiordzie, a Ane zaokrągliła się od znakomitego jedzenia.
Szybko jednak zrobiło się zimniej, liście zmieniły kolor i opadały na ziemie. Drzewa
znowu stoją nagie i czarne, a jasne letnie noce ją jedynie wspomnieniem.
To niepojęte, że czas może mijać tak szybko – a mimo to tak wolno, zastanawiała się
Elizabeth. Nie było dnia, żeby nie myślała o Jensie. A wtedy czas wlókł się rozpaczliwie, ale
kiedy dni powszednie były wypełnione pracą i staraniem o zabezpieczenie życia Ane i jej
samej, wtedy czas dosłownie uciekał.
Wlokła się na dół z Dalen, świecąc sobie latarką. Nie bała się ciemności, ale też jej nie
lubiła. W ciemności jest coś, co odbiera jej pewność siebie. Może myśli o smokach, huldrach
i upiorach sprawiają, że przyjdzie ją zabrać. Żeby tylko nie pomyślał, że zostawiam ją tam
zbyt często, zastanawiała się zawstydzona.
Ona wieczorami kładła się spać głodna. Żeby jednak Ane mogła tego uniknąć, zawsze
znajdowała jakąś wymówkę, żeby zostawić ją w Nymark. Działo się tak coraz częściej.
Ojciec też nie ma zbyt wiele, ale dla dziecka wystarczy, myślała.
Ostatni raz zostawiłam Ane na tak długo, zdecydowała, zbliżając się do Jakobowej
szopy na łodzie. Nagle zesztywniała,. Trzymająca latarkę ręka zadrżała, a bicie serca
Elizabeth słyszała w uszach. Co to za cień się tam czai? Człowiek,, czy zjawa? Znowu
dostrzegła jakiś ruch, a potem rozległ się chrzęst żwiru. Wiedziała, że latarka zdradzała jej
obecność, ale było za późno, żeby ją zgasić. Tamten człowiek już musiał ją zauważyć. Ktoś
się zbliżał. To mężczyzna, poznawała po wzroście i sposobie chodzenia. Szumiało jej w
uszach, przez moment miała wrażenie, że nogi wrastają jej w ziemię. Przypomniała sobie
pogróżki Ezajasza, kiedy lensman zabierał go ze sobą i miała ochotę krzyczeć z przerażenia.
Ale ten mężczyzna jest wyższy, stwierdziła. Może to ten od stopy wrócił ze świata zmarłych?
- Dobry wieczór – powitał ją męski głos i Elizabeth odetchnęła z jękiem.
- Dobry wieczór, panie nauczycielu – powiedziała, ale nie dygnęła. Taka pokorna nie
będzie!
Tamten roześmiał się cicho.
- Straszna jest ta wasza oficjalność.
Elizabeth nie miała pojęcia, co oznacza słowo oficjalność, dlatego nie odpowiedziała.
- Mam nadzieję, że was nie przestraszyłam – mówił nauczyciel.
- Phi, trzeba dużo więcej, żeby mnie wystarczyć – odparła, potrząsając gniewnie
głową. – A poza tym nie mam czasu tu stać i gadać – powiedziała chcąc odejść, ale on
zastawił jej drogę,
- Nie będę was dłużej zatrzymywał, chciałbym tylko zadać wam kilka pytań. Elizabeth
spojrzała na niego taksująco. Co on tu robi tak późno wieczorem?
- Wracam od Dorte – rzekł nauczyciel jakby czytał w jej myślach.
- Ach tak – rzekła spokojnie, ale czuła, że ogarnia ją złość. Czy ta Dortte jeszcze nie
widzi, jakim człowiekiem jest Henning Nielsen? Od tamtego dnia wiosną, kiedy Dorte
przyszła przepraszać ją za swoje zachowanie, Elizabeth była pewna, że sprawa jest
skończona. Później żadna nie wspomniała ani słowem o nauczycielu. Teraz zdała sobie
sprawę, że to Nielsena musiał mieć na myśli Jakob w lecie, kiedy powiedział, że Dorte często
miewa wizyty.
- O co chodzi? Nie mam czasu – prychnęła zniecierpliwiona.
On wsunął ręce w kieszenie surduta i przyglądał jej się badawczo. Uśmiechał się
nawet, ale uśmiech nie docierał do oczu.
- Pamiętacie być może to małe nieporozumienie, do jakiego doszło w szkole – zaczął.
Elizabeth zrobiło się gorąco ze złości. Co sobie ten człowiek myśli, staje tu przed nią i
nazywa tamto wydarzenie nieporozumieniem? Nie odpowiadała. Nie skinęła też
głową, kiedy on uniósł pytająco brwi.
- Tak, mam nadzieję, ze żeście nikomu o tym nie wspomnieli – powiedział. Muszę
stąd jak najszybciej odejść, pomyślała. Temu człowiekowi nie można ufać.
- Nie, nikomu nic nie mówiłam – odparła głośno. – Ale teraz musisz mi wybaczyć. Idę
po dziecko.
Skinęła uprzejmie głową i ruszyła w stronę szopy na łodzie. Nie odwracała się, ale
nasłuchiwała całą sobą. Dostała gęsiej skórki. Już wielokrotnie przedtem doznawała tego
samego uczucia, wietrzyła niebezpieczeństwo. Odwróciła się gwałtownie i krzyknęła z
przerażenia stwierdziwszy, że on idzie tuż za nią.
- Prześladujesz mnie? – spytała ostro.
- Ja wiem, żeście rozmawiali o tym z innymi – rzekł, jakby nie dosłyszał jej pytania. –
Kłamaliście wobec Dorte i dlatego ona nie chce mieć ze mną do czynienia. Próbowałem jej
wytłumaczyć, bez powodzenia. Przez całe lato ją odwiedzałem, ale zawsze mnie odprawiała.
Bardzo dobrze, Dorte, pomyślała Elizabeth. Głośno zaś powiedziała:
- Nie pisnęłam nikomu ani słowa, więc zostaw mnie teraz w spokoju. – Chciała iść
dalej, ale on chwycił ją mocno za ramię.
- Nie pójdziesz, dopóki z tobą nie skończę – rzekł i już się teraz nie uśmiechał i nie
przemawiał elegancko.
Będę mieć siniaki po jego palcach, pomyślała i jęknęła cicho. Nawet Ezajasz nie
szarpał mnie tak boleśnie, pomyślała nagle. Przerażenie ogarnęło ją na dobre,
Wyrwij się i uciekaj, wołał jakiś wewnętrzny głos, ale strach ją paraliżował. Nie była
w stanie wykrztusić ani słowa, kiedy nauczyciel ciągnął ją za sobą do szopy Jakoba.
Dopiero kiedy podwójne drzwi zostały za nią zamknięte, odzyskała zdolność mowy.
- Czego ty ode mnie chcesz? – spytała ostro.
- Daj mi to – powiedział, wyrywając jej z ręki latarkę i stawiając na udeptanej ziemi.
W tym chybotliwym świetle wygląda jak sam diabeł, pomyślała Elizabeth ze zgrozą.
Rozglądała się pospiesznie wokół. Musi jakoś stąd wymknąć. To idiotyczne. Powinna kopać,
bić i wrzeszczeć, kiedy ciągnął ją tutaj. Znowu poczuła gniew. Jakim prawem ten drań się
nade mną pastwi? – pomyślała.
- Odsuń się – rozkazała stanowczo i chciała przejść obok. Ale on był szybszy i
silniejszy. Chwycił ją mocno w pasie, tkwiła w jego objęciach niczym w imadle.
- Może dostanę od ciebie to, czego nie dostałem od Dorte. Ona jest za bardzo skąpa, a
Ra ruda czarownica z Neset – mamrotał z obrzydliwym grymasem.
Elizabeth próbowała go kopnąć, ale nie trafiła. Próbowała drapać go po twarzy,
wrzeszcząc przy tym:
- Puść mnie, do diabła…
- Ostrożnie! Piękne panny nie wypowiadają takich paskudnych słów – chichotał,
tłumiąc wszystkie jej ataki. – Ale lubię w tobie, ty mała dzika kotko – syczał, wykręcając jej
rękę. Elizabeth jęczała.
- Ja chyba zdołam cię oswoić, piękna Elizabeth. Jego pocałunki były obrzydliwe i
wilgotne, zaślinił jej szyję. Oni mi zaraz złamie rękę, przemknęło jej przez
głowę. Gorące łzy spływały po
policzkach. Boże kochany, pomóż mi! Nie pozwól, żeby on mnie zgwałcił. Bo wtedy
będę musiała odebrać sobie życie, niezależnie od tego, że to taki wielki grzech! Dłużej nie
była w stanie się modlić, bo nauczyciel próbował jedną ręką ściągnąć jej spódnicę.
Elizabeth zaciskała uda, próbując jednocześnie wyrywać się z jego objęć. Im bardziej
jednak się starała, tym bardziej on wykręcał jej rękę. Byle tylko nie popaść w panikę, myślała.
Bo wtedy będzie ze mną koniec, przecież mogę polegać tylko na sobie.
- Przeklęte łachy - krzyknął i Elizabeth postanowiła zmienić taktykę.
- Puść moją rękę, to ci pomogę – szepnęła, starając się mówić pewnie i łagodnie.
Spojrzał na nią szklanym wzrokiem. Elizabeth zdobyła się na uśmiech i oblizała wargi, jakby
czekała na pocałunek.
On jeszcze się trochę wahał, ale potem zaczął ją całować i wpychał język do jej ust.
Zbierało jej się na wymioty z obrzydzenia, ale mimo to przytuliła się do niego i wolną ręką
gładziła jego biodro.
Dał się oszukać i puścił jej rękę. Wtedy Elizabeth uderzyła. Kopnęła go celne i
uwolniła się. Chwyciła, co znajdowało się najbliżej i rzuciła się na niego. Stwierdziła, że
trzyma czerpak do wody i zaczęła go okładać po głowie, słyszała głuche uderzenia.
Mężczyzna krzyknął i opadł na kolana. Elizabeth słyszała, że jęczy, ale próbowała sforsować
wielkie podwójne drzwi. Uciec, muszę stąd uciec, to była jej jedyna myśl, ale panika
sprawiała, że nogi się pod nią uginały, a ręce trzęsły. Gdzie skobel? Setki razy była w tej
szopie z Jensem, powinna wiedzieć takie rzeczy. W panice rozpaczliwie tłukła i kopała drzwi,
wyzywając ochryple pomocy.
- Ratunku! Pomóżcie mi! – szlochała, ale nagle została złapana i ciśnięta z rozmachem
na podłogę. Uderzyła głową o beczkę, przez chwilę pomieszczenie kręciło się jej przed
oczyma. Potem jednak uspokoiła się trochę i wysyczała: - Żebyś ty z piekła nie wyjrzał! Taki
z ciebie wielki mężczyzna, który atakuje słabą kobietę! Ale zapewniam cię, że źle trafiłeś,
rzuciłeś się na niewłaściwą osobę! Ja umiem więcej niż tylko Ojczenasz, i zobaczysz, że
potrafię się zemścić…
Więcej nie była w stanie powiedzieć, bo nauczyciel wymierzył jej siarczysty policzek.
Potem złapał ją za bluzkę i podniósł, potrząsał chwilę i znowu cisnął na przeciwległą ścianę.
Gotowa była bronić się przed kolejnymi uderzeniami, ale one nie nadeszły. Słyszała
natomiast, że nauczyciel klnie paskudnie i otwiera drzwi.
Jaka jestem strasznie zmęczona, pomyślała i chciała patrzeć ręką bolącą głowę, al. Nie
była w stanie się poruszyć. Myślę, że powinnam się trochę przespać, skoro on sobie poszedł.
Przymknęła oczy, nagle jednak poczuła gorąco i woń dymu. Z największym wysiłkiem woli
usiadła i rozejrzała się wokół. Latarka przewróciła się na stos sieci, które natychmiast się
zajęły. Elizabeth poczołgała się tam na czworakach, ale płomienie lizały już drewnianą
ścianę.
- Pali się! – wołała. Wszystko wirowało jej w oczach, kiedy w końcu stanęła na
nogach.
- Sam widzę! – wrzasnął nauczyciel, kopiąc drzwi. – Jak mam je otworzyć? Pomóż mi
w końcu!
Odwrócił się plecami do drzwi i wpatrywał się w płomienie, które ich rozdzielały. W
ciągu kilku sekund ogarnęły leżące dalej sieci, jakieś ubrania ze skór i kilka pustych beczek,
stojących obok.
Elizabeth wpatrywała się jak zahipnotyzowana w płomienie, nie bardzo pojmując, co
się dzieje.
- Zrób nareszcie coś, ty krowo! – wrzeszczał nauczyciel i kopał drzwi jak szalony. –
To ty wywołałaś pożar – wrzeszczał, wskazując na nią drżącym palcem.
W świetle ognia Elizabeth zauważyła, że nauczyciel ma pianę na ustach. To nie jest
moja wina, pomyślała. To on, on i nikt inny… o rany boskie, my się tu spalimy! Rozejrzała
się pospiesznie wokół. Teraz została już tylko niewielka przestrzeń między nią i drzwiami.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i Henning wypadł na zewnątrz. Jakby
przeżywała koszmarny sen na jawie. Kiedy powietrze dostało się do środka, w szopie rozpięło
się prawdziwe piekło. Poprzez płomienie Elizabeth widziała Hennnga. Wołał tryumfująco:
- Radź sobie sama, jak możesz! Nikt ci nie uwierzy, niezależnie od tego, co im
będziesz gadać. Jeśli w ogóle wyjdziesz z stąd żywa.
Żywa? Ane! I mała Maria, i tata… i Jens! Elizabeth potrząsnęła głową, by rozjaśnić
swoje myśli. Bez chwili wahania narzuciła chustkę, którą miała na ramionach na głowę, by
ochronić twarz przed ogniem. Kilkoma długimi susami przeskoczyła przez płomienie, które
próbowały chwytać ją gorącymi jęzorami. Zdążyła jeszcze złapać stojące przy drzwiach
wiadro i popędziła w dół na brzeg. Henning zdołał wsiąść już do łodzi i wymachiwał jednym
wiosłem.
- Wracaj! – wrzeszczała. – Musimy próbować ugasić pożar! Roześmiał się dziko.
- Gaś sobie, ty głupia krowo!
Wkrótce słychać było już tylko jego śmiech i plusk szybko pracujących wioseł.
Elizabeth napełniła wiadro i pobiegła z powrotem do szopy, gdzie płomienie docierały już do
dachu. Jedna ściana stała w ogniu, rozjaśniając niebo. Wiadro wody, które wylała było
niczym kropla w morzu. Dopiero teraz przyszły łzy. Płakała ze szlochem i nie robiła nic, żeby
to powstrzymać.
Nieoczekiwanie zarobiło się wokół niej od ludzi. Słyszała krzyki i nawoływania,
przekleństwa i bluźnierstwa. Ojciec, Dorte, Ragna, Jakob… zjawiła się cała wieś. Utworzyli
rząd od szopy do brzegu morza, wiadra krążyły szybko z rąk do rąk. Elizabeth stała jak
sparaliżowana i wpatrywała się w żar, który osmalał jej twarz. Dach zatrzeszczał, ktoś
krzykną. Może to Jakob?
- Wycofajcie się, to zaraz runie!
Elizabeth słyszała, że Ragna płacze głośno. Ale wciąż stała jak sparaliżowana, nie była
w stanie się ruszyć, chociaż raz po raz spadały na nią snopy iskier. W końcu czyjeś mocne
ramiona podniosły ją i odsunęły na bok.
- Tata – wyszeptała ochryple, tuląc głowę do jego piersi. – Ja próbowałam gasić, ale
nie mogłam… - znowu wybuchnęła płaczem.
Andres głaskał ją po głowie i tulił mocno do siebie. Jakie to do niego niepodobne, te
pieszczoty. Czy kiedykolwiek już ich doświadczyłam? – dziwiła się w duchu.
- Ja tak strasznie tęsknie za Jensem – szlochała. – Tak bardzo chcę, żeby Jens był
znowu w domu.
- Tak, tak, Elizabeth, uspokój się tylko. Wszystko się ułoży, zobaczysz. Tak, tak. Nie
płacz już więcej. – Jego słowa były może trochę niezdarne, ale dobrze było słyszeć jego głos,
dający poczucie bezpieczeństwa…
Nagle stanęła przed nimi Ragna. Niczym furia wykrzykiwała swoje pytania: jak to się
stało? Czy Elizabeth ma z tym coś wspólnego?
Chciała odpowiedzieć, potarła twarz rękami, odsuwając ostrożnie, ale stanowczo ojca.
Nie jestem już małym dzieckiem, myślała.
Ale przyszedł Jakob i odprowadził Ragnę, zanim Elizabeth zdążyła cokolwiek
powiedzieć. Szepnął coś Andresowi, potem podszedł do Elizabeth i położył jej rękę na
ramieniu.
- Co się stało? – spytał łagodnie, wpatrując się w nią z uporem.
Musiała parę razy odchrząknąć zanim była w stanie wypowiedzieć jakieś słowo.
- Szłam po Ane do taty, zdecydowałam się iść brzegiem – zaczęła, zastanawiając się,
ile może mu wyjawić. Czy może wyznać wszystko?
Nikt ci nie uwierzy, niezależnie od tego, co im powiesz, krzyknął Henning na
odjezdnym i miał rację. Biedni ludzie nie mają nic do przeciwstawienia wysoko
postawionym, wiedziała o tym z własnego doświadczenia.
- Ale nagle zobaczyłam że szopa stoi w płomieniach – wykrztusiła i spuściła wzrok. –
Próbowałam gasić, ale mi się nie udało.
- Widziałaś kogoś? – spytał.
Elizabeth dosłyszała nutę powątpiewania w jego głosie.
- Nie, nikogo – odparła, kręcąc głową.
- Tata, ja widziałem, że ktoś odpływa łodzią od brzegu – zawołał Olav. Elizabeth
poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
Wciąż słyszała różne głosy, ludzie wokół krzyczeli, bo w blasku ognia daleko na
fiordzie wyraźnie widzieli mężczyznę.
- To podpalacz! – wrzeszczał Olav.
- Popłynę za nim – krzyknął Andres, ale Jakob powstrzymał go ruchem ręki.
- Nie, daj spokój. Szopa i tak się spaliła, a sam niewiele zrobisz. Andres próbował
protestować, ale w końcu ustąpił.
- On nie nawykł do wiosłowania – mruknął, nie wiedząc, jak bardzo zbliżył się do
prawdy.
- Jesteś pewna, że powiedziałaś mi wszystko? – spytał Jakob spokojnie, nie
spuszczając z Elizabeth spojrzenia swoich ciemnych oczu. – Jesteś pewna, że nic więcej się
nie wydarzyło?
W jego głosie było coś delikatnego, coś, co nie pasowało do tego rosłego mężczyzny o
gęstym zaroście. Pokusa, by mu powiedzieć wszystko, była wielka. Mimo to Elizabeth
pokręciła głową.
- Nie, to wszystko – wymamrotała cicho.
Jakob skinął głową i odszedł, wkrótce potem wszyscy rozeszli się do domów.
Elizabeth została sama. Wiatr od morza był słony, fale nadal spokojnie chlupotały przed
brzegu, tylko znad pogorzeliska wciąż unosiły się języki ognia, kładąc się jasną poświatą na
nocnym morzu. Stała długo, przyglądając się grze światła. Sama nie wiedziała jak długo.
W końcu zamrugała kilkakrotnie i uniosła głowę. Jak we śnie ruszyła wzdłuż brzegu w
stronę domu swojego dzieciństwa. Musi zapomnieć o tym, co się stało, musi próbować
zatrzymać to całe bolesne wydarzenia na zewnątrz, nie miało miejsca, a ona nie miała z tym
nic wspólnego. Ale wydawało się, że z każdym krokiem słyszy szept: winna, winna.
Szła szybciej, ale głos podążał za nią. W końcu zatrzymała się i zasłoniła uszy rękami.
- Nie – szeptała. – Nie ja jestem winna. To Henning wszystko spowodował, on, który
próbował mnie zgwałcić i… - słowa uniósł wiatr. Były zbyt mdłe, nieprzekonujące nawet dla
niej. A jakby brzmiały w uszach Jakoba… albo lensmana.
Myśl sprawiła, że ciało Elizabeth spłynęło potem, a ona podskoczyła, czując ciężką
ręką na ramieniu.
- Stoisz tu jeszcze, Elizabeth? – spytał ojciec, patrząc na nią badawczo.
- Tak, muszę zabrać Ane – wyjąkała i miała ochotę wczepić się rozpaczliwie w ojca.
On popatrzył w stronę domu.
- I Ane, i Maria posnęły, zanim wybuchł pożar. Nie mogłabyś jej dzisiaj u nad
zostawić? Ty sama też zostań u nas na noc – mówił spokojnie.
Elizabeth bezwolnie skinęła głową i podążyła za ojcem.
Rozdział 13
Kuchnia wydawała jej się obca, chociaż to właśnie tu spędziła szesnaście pierwszych
lat swego życia. Może to dlatego, że jest ciemno? I dawno tu nie była. Nie, nie może o tym
myśleć. Podeszła do pieca i usiadła na krawędzi krzesła.
- Marzniesz? – spytał ojciec.
Elizabeth przytaknęła, choć to nie całkiem była prawda. Czuła się po prostu nie na
miejscu… była brudna, upaprana tymi wszystkimi kłamstwami i przemilczeniami.
- Może zrobię ci coś do jedzenia? I napalę porządnie w piecu? – pytał ojciec. Elizabeth
spojrzała na niego. Bardzo dawno temu jadła po raz ostatni i kiszki grały jej marsza. Dygotała
też z zimna.
Ojciec miał sadzę na rękach i na policzkach. Jego blond włosy były potargane i
sterczały spod czapki. Spodnie wydawały się większe – albo to on zrobił się szczuplejszy?
Oczywiście, ojciec stracił na wadze, zauważyła to dopiero teraz i serce skurczyło jej się ze
współczucia. Oni też mają mniej jedzenia, niż ojciec chce przyznać. Jest taki jak ona –
najpierw dba, żeby dzieci się najadły.
- Nie, jadłam przed wyjściem z domu – powiedziała i starała się, żeby brzmiało to
przekonująco. Miała w głębi duszy nadzieję, że akurat to kłamstwo Bóg zechce jej wybaczyć.
- Na pewno? – spytał.
- Na pewno, tato. Teraz chcę spać – westchnęła, wstając. Ojciec skinął głową, ale
przyglądał jej się, jakby wątpił.
- Prześcieradła i poszewkę znajdziesz w skrzyni mamy. Ane śpi razem z Marią. A twój
materac wciąż tu jest.
Strasznie dużo gada, jak na niego, pomyślała Elizabeth, próbując się uśmiechnąć,
kiedy mówiła ojcu dobranoc i, powłócząc nogami, poszła do izdebki.
Te same zapachy, które zapamiętała z dzieciństwa, wciąż wydobywały się ze skrzyni i
pościeli, mieszając się z zapachem kurzu. Pospiesznie wyjęła prześcieradła, okrycie ze skór i
wełnianą kołdrę. Mam nadzieję, że mama nie widzi mnie teraz z nieba, modliła się w duchu,
przygotowując sobie posłanie. I niech Bóg da, żeby tata nigdy się nie dowiedział, co
zrobiłam.
Z bolesnym szlochem skuliła się wypchanym słomą sienniku. Gdyby sobie po prostu
poszła, jak tylko zobaczyła Henninga, nie doszłoby do nieszczęścia. Ale ona stała i słuchała
jego głupich wywodów. Pospiesznie otarła łzy, które spływały nieustannie i moczyły
poduszkę oraz jej włosy. Powinnam była kopać i bić. Powinnam wzywać pomocy i szarpać
się, kiedy ciągnął mnie do szopy. Powinnam…
Kolejny atak płaczu sprawił, że ukryła twarz pod kołdrą, by stłumić szloch. Nie może
przecież obudzić Marii i Ane, które śpią pod tamą ścianą. Wstrzymała na chwilę oddech, a
potem wolno wypuszczała powietrze. Płacz odbierze jej resztkę sił. Zmęczona otarła twarz.
Położyła się na plecach i wpatrywała w mroczną izbę, wsłuchiwała się w spokojne oddechy
dzieci. Ane roześmiała się przez sen, wymamrotała coś niezrozumiałego i spała dalej. Jak
rozkosznie i beztrosko jest być dzieckiem, pomyślała Elizabeth i uśmiechnęła się blado. Żeby
tak można było cofnąć czas. Ostrożnie wymknęła się na palcach do kuchni. Owinięta kołdrą
usiadła na ławie pod oknem. Blask ognia był jeszcze widoczny nad pogorzeliskiem, ale nic
się tam nie działo. Chociaż pewnie Jakob dogasza resztki. Próbowała nie myśleć o pożarze i
przymknęła oczy. Ileż to razy przedtem siadywała tutaj o poranku i wyglądała przez ono!
Marzyła, by znaleźć się w innych miejscach, daleko od tej ciasnej wsi. Ona i Jens. W
marzeniach zawsze byli razem.
Ale życie nie potoczyło się tak, jak pragnęła. Kiedy była młoda, wierzyła, że wszystko
jest możliwe. Czy teraz jestem stara? – pomyślała nagle. Ma dziewiętnaście lat, ledwie trzy
lata temu pojechała do Dalsrud i to wywróciło całe jej życie do góry nogami. Mimo wszystko
jednak wydarzyło się też wiele dobrego. Wyszła za mąż i urodziła Ane. Jeśli pogrąży się w
ponurych wspomnieniach, będzie po niej. Nie, trzeba patrzeć w przyszłość, musi starać się
myśleć o lepszych sprawach. Tylko tak można przetrwać w tej dolinie płaczu.
Usiadła wygodniej, oparła policzek o ramę okienną i poczuła, że oczy otwarte, ale
mimo wszystko zapadła w sen.
Śniło jej się, że idzie przez wielką porosłą łąkę. Słońce prażyło z błękitnego nieba,
trawa łaskotała ją w nogi. Spoglądała z góry na samą siebie i stwierdziła, że ma na sobie
przezroczystą nocną koszulę. Taką cieniuteńką, że przez materiał widać nagie ciało. Tkanina
jest chłodna i miękka jak morze, ale biała niczym śnieg, pomyślała. Brodawki piersi kuliły się
pod koszulą, delikatnie głaskała ręką brzuch. Potem wyciągnęła ramiona ponad głową,
przymknęła oczy u wchłaniała zapach lata. Miała wrażenie, że stopy nie dotykają ziemi, że
unosi się ponad nią i płynie przed siebie. Nagle poczuła, że czyjaś ręka dotyka jej
rozpuszczonych włosów, z miłością, delikatnie, ale zarazem stanowczo. Odwróciła się wolno
i spojrzała prosto w ciemne oczy Jensa. Źrenice miał wielkie i Czarnem rzęsy długie tak jak
zawsze.
- Wróciłeś – wyszeptała.
- Ja wciąż jestem przy tobie – odparł. Poczuła na twarzy jego ciepły oddech, zanim
usta przywarły do jej ust w długim, pożądliwym pocałunku.
Elizabeth oparła się o niego, wygięła plecy i pozwoliła się obejmować. Jedwab koszuli
był chłodny, członek Jensa wydawał się przez spodnie duży i sztywny. Jens jedną ręką
obejmował ją w talii, mocno i władczo, jakby nigdy nie miał jej puścić. Drugą trzymał na
włosach żony. Dotyk jego spracowanych rąk sprawił jej przyjemność.
- Weź mnie, Jens. Weź mnie – szeptała bez tchu.
Jens wrócił, nareszcie jej wygłodniałe ciało może znowu poczuć. Minęło tyle czasu,
zbierały się w niej gwałtowne uczucia, czasami miała wrażenie, że eksploduje, jeśli tylko
dotknie ją jakiś mężczyzna.
Usta Jensa wędrowały po jej twarzy, szyi i piersiach. Delikatnie, ale zarazem
pożądliwe, całowały poprzez cieniutki jedwab. Uniósł ją w górę, jakby nie ważyła więcej niż
piórko, a potem ostrożnie ułożył na trawie. położył się na niej, ostrożnie, delikatnie, pieścił
każdy kawałeczek jej ciała wargami. Potem zdjął z niej nocną koszulę, tak że leżała całkiem
naga.
Słońce barwiło jego lśniące włosy na złoto, w jego oczach widziała miłość.
- Tak bardzo cię kocham, Elizabeth – powiedział ochryple. – Dbaj o siebie i o Ane.
- Co masz na myśli? – mruknęła niepewnie, zamykając oczy z rozkoszy. Potem
poczuła, że ciężar na niej staje się coraz większy. Jęczała z rozkoszy i wyciągała ramiona
ponad głową. Ale kiedy znowu spojrzała w górę, zobaczyła oczy czarne jak węgiel.
- Kristian! – jęknęła i chciała mu się wyrwać, ale on z całej siły trzymał ją za
nadgarstki. Znowu próbowała się uwolnić, ale ręce i nogi jakby wrosły w ziemię. Bezradna,
ze skrzyżowanymi nogami, musiała patrzeć jak Kristian wstaje i wolno się rozbiera, nie
odrywając wzroku od jej nagiego ciała.
- Jesteś piękna – powiedział głębokim głosem. Nie oczekiwanie opuścił ją wszelki
wstyd, zostało tylko bezgraniczne podnieceni. Włosy Kristiana mieniły się niebieskawo w
słońcu, grzywka z przedziałkiem opadała na twarz, uśmiechnął się i pokazał ten krzywy ząb,
który kiedyś wydał jej się taki ładny. Skórę miał złocistą w blasku słońca.
- Weź mnie – prosiła. Weź mnie natychmiast!
Wtedy Kristian położył się na niej. Wdzierał się w nią gwałtownie i pożądliwie. Ona
wdychała jego zapach, tonęła w jego spojrzeniu, kiedy uniósł się i oparł na łokciu, krzyknęła
głośno, bo świat eksplodował w rozkoszy…
Elizabeth jęknęła cichutko. Bolała ją stopa, kark miała sztywny i zdrętwiały.
Niechętnie mrugała oczami, próbując usiąść wygodniej i pogrążyć się z powrotem z tym
cudownym świecie, który dopiero co opuściła. Ale ból w karku przenosił się w dół na bark i
w górę, ku głowie. Wolno i bezlitośnie budził ją, aż zdała sobie sprawę, że siedzi w kuchni
ojca.
Ręka powędrowała między uda i Elizabeth poczuła, że w najbardziej wrażliwym
miejscu jest mokra o obrzmiała. Jens! Śniła o Jensie. „Przez cały czas jestem przy tobie” –
powiedział. Tak, pomyślała, w mojej wyobraźni wciąż jesteś przy mnie. A teraz mogła go
sobie wypożyczyć na króciutką chwilę. Mogła poczuć jego zapach, pocałunki…
Usiadła gwałtownie, zaczerwieniona. O rany boskie. Śniłam też o Kristianie. Jak
mogłam, pomyślała przepełniona wstydem. Odrzuciła kołdrę na bok i postawiła stopy na
lodowatej podłodze.
Ojciec wstał akurat w chwili, kiedy skończyła się ubierać. Popatrzył na pościel.
- Spałaś tutaj w nocy? – spytał z niedowierzaniem.
Elizabeth doznała wrażenia, że swój niedawny sen ma wypisany na twarzy. Odwróciła
się.
- Tak, najpierw nie mogłam zasnąć, więc przyszłam tu posiedzieć przy oknie, a w
końcu sen mnie zmorzył – tłumaczyła ze sztucznym śmiechem.
Dziewczynki obudziły się wkrótce potem. Obie były zachwycone, widząc tutaj
Elizabeth. Maria zadawał mnóstwo pytań i domagała się odpowiedzi, których ojciec i siostra
dać jej nie mogli. Dlatego otrzymała wersję skróconą, opowiadaną w kawałkach przez nich
oboje.
- Ale od czego się zaczął ten pożar w szopie? – pytała Maria. Elizabeth czuła, że ręka
jej drży, kiedy nalewała sobie odrobinę kaszy. Rozlewała ją po talerzu, żeby wyglądało, że
zjadła więcej, niż to w istocie miało miejsce.
- Tego nie wiemy – odparł ojciec. Elizabeth była pewna, że patrzy na nią,
wypowiadając te słowa, ale kiedy podniosła wzrok, ojciec wpatrywał się w kaszę.
- Im w Heimly nigdy niczego nie brakowało, to pewne – mówił dalej Andres. – Żyli
niczym królowie, ale teraz trzeba ich żałować. Niezależnie od wszystkiego źle im nie życzę.
Stracić i szopę, i rybackie wyposażenie… - westchnął ciężko, jakby chciał podkreślić
rozmiary tragedii, która dosięgła sąsiadów.
Tak, to straszne nieszczęście , myślała Elizabeth. Bez wyposażenia rybackiego
człowiek nad morzem jest stracony. Tutaj, tak daleko na północy, pogoda nad morzem często
bywa bezlitosna i z pól zebrać można jedynie paszę dla zwierząt. Uprawianie czego innego
nie ma sensu. Dlatego korzystanie z darów morza jest niezbędne dla życia, żeby przeżyć.
- Co on teraz zrobił? – Elizabeth usłyszała własny głos. Natychmiast pożałowała tych
słów, wolałaby ich nie słyszeć.
- No właśnie, co on zrobi? Najpierw musi chyba złożyć meldunek u lensmana, a
potem postarać się o nową szopę i nowe wyposażenie. Tanie to nie będzie i można pytać, czy
na to środki.
Lensman dźwięczało w głowie Elizabeth i z trudem przełknęła ostatnią łyżkę kaszy.
- On tak powiedział? Że złoży meldunek zwierzchniości? – pytała drżącym głosem,
chowając ręce pod stołem.
- Nie, nie miałem okazji jeszcze z nim rozmawiać, ale zakładam, że tak zrobi.
Zastanawiam się tylko, kim był tamten, w łodzi. A i tak szczęście od Boga, że Jakob zostawił
swoją łódź nad fiordem, w przeciwnym razie ona też by spłonęła.
Ojciec aż się zarumienił, nigdy tyle nie mówi. Jakby zaoszczędził mnóstwo słów i
myśli, które teraz z siebie wyrzucał.
- Jakob mówił, że zamierza przed zimą kupić łódź o pięciu parach wioseł i sam
zostanie przodownikiem. Dobrze, że jeszcze tego nie zrobił i nie postawił nowej łodzi w
szopie. Ciekawe tylko, co się teraz stanie? Czy będzie go stać na kupno nowej łodzi? I co z
nami? Obiecał mi miejsce u siebie, ale w tej sytuacji to chyba będziemy musieli szukać pracy
gdzie indziej i to obaj.
- Tato, zamilknij nareszcie – wybuchnęła Elizabeth. Gniew i bezsilność walczyły w
niej o lepsze.
Zaległa głucha cisza. Oczy wszystkich skierowały się na nią. Musiała coś powiedzieć,
żeby załagodzić swój dziwny wybuch.
- Chciałam tylko powiedzieć, że nie musimy się od razu wszystkim zamartwiać, trzeba
poczekać i zobaczyć, jak sprawy się ułożą – mruknęła niepewnie i napiła się herbaty, która
tymczasem kompletnie wystygła. Słyszała, że ojciec szura nogami i odsuwa swój pusty talerz.
- Przepraszam – powiedziała niepewnie, patrząc mu w oczy. Ojciec skinął głową i
próbował się nawet uśmiechnąć.
- Strasznie się rozgadałem.
- Kto to był ten człowiek na fiordzie, w łodzi? – spytała nagle Maria.
Elizabeth i ojciec wymienili spojrzenia. Mała dziewczynka rozumiała więcej, niż
sądzili. Pierwszy zobaczył tego człowieka Olav. Co by to było, gdyby odkryli, że to Henning
Nielsenm szkolny nauczyciel, szanowany w całej okolicy? Elizabeth poczuła mdłości.
Podłoga się pod nią uginała, kiedy próbowała wstać.
- Widzieliśmy tylko, że ktoś jest daleko na fiordzie.
Prawdopodobnie ktoś, kto zbierał sieci – rzekła z wahaniem i musiała wesprzeć się
na kuchennym blacie.
Nikt oczywiście tego nie zauważył, a w chwilę potem wstał także ojciec.
- Teraz idę do obory – oznajmił. Przy drzwiach odwrócił się. – Pójdę też do Dalen i
zrobię obrządek, więc ty możesz tu zostać, jak długo zechcesz.
- Dziękuję, tato – bąknęła Elizabeth, posyłając mu ciepły uśmiech. To miało być
zadośćuczynienie za ten jej ostry wybuch.
Maria pomogła siostrze posprzątać ze stołu i zajmowała się Ane, podczas gdy
Elizabeth nosiła wodę. Czuła, że bolą ją ramiona i kark, to kara za moje grzeszne sny,
pomyślała ponuro.
Dom nie był porządnie wymyty i wysprzątany od dawna, widziała to wyraźnie, ale do
nikogo nie miała pretensji. Mężczyźni takich rzeczy nie widzą, a Maria jest tylko dzieckiem.
- Czy mogę iść do Indianne? – spytała Maria, kiedy skończyła ze zmywaniem.
- Dobrze, leć – odparła Elizabeth nieobecna myślami. Klęczała na podłodze i
szorowała deski, a po zalewał jej oczy. W końcu wyprostowała się i popatrzyła w okno. Teraz
było jasno, pogorzelisko zostało dokładnie wygaszone. Stał tam jakiś mężczyzna. To Jakob.
Pewnie spędził przy szopie całą noc.
- Muszę z nim porozmawiać – powiedziała głośno sama do siebie, wzięła Ane i
wyszła z domu.
Było coś dziwnego w postawie Jakoba. Nigdy przedtem nie widziała go takim – rosły,
silny Jakob, który spokojnie zawsze wszystko załatwiał.
- Jaki to smutny widok – zaczęła Elizabeth, kiedy znalazła się przy teściu. On
podskoczył, widocznie stał zamyślony i nie słyszał, że ktoś zbliża.
- Tak – potwierdził. – Wprost trudno w to uwierzyć. Ale jedna pociecha to to, że nikt
tu nie zginął. Chociaż mimo wszystko to straszne.
Wciąż wpatrywał się w zgliszcza. Przykro było patrzeć, jak bardzo to przeżywa.
Elizabeth zawsze czuła wyjątkową dobroć dla swojego teścia. Musi mu powiedzieć, jak się to
wszystko stało. Wyznać, że to jej wina. Już otworzyła usta, ale wypłynęły z nich
zupełnie inne słowa.
- ja wiem, ze to niewiele, ale chciałabym ci dać wyposażenie rybackie Jensa. Sieć na
śledzie wisi w naszej szopie, jest prawie nowa – mówiła. – Tobie z pewnością bardziej się
przyda. Korzystaj też z szopy – dodała.
Dopiero teraz Jakob naprawdę na nią spojrzał.
- Dziękuję ci, Elizabeth. Jesteś dobrym człowiekiem.
Elizabeth nie mogła pokonać wstydu. Gdybyś ty tylko wiedział, myślała, pragnąc z
całej siły dać mu o wiele więcej.
- Naprawdę nie masz pojęcia, co on tutaj robił, ten, który tak pospiesznie odpłynął
łodzią? – spytał Jakob.
Elizabeth zesztywniała.
- Ten… to pewnie on podpalił szopę – wyjąkała.
- nie mamy na to żadnego dowodu – odparł Jakob.
- I nie będziemy mieć, dopóki nie wysłuchamy jego wyjaśnień.
- Ale to musiał być on. Bo dlaczego by w takim razie uciekł? Jeśli był niewinny, to
byłoby bardziej naturalne, gdyby nam pomagał. – Zastanawiała się nad własnymi słowami, a
Jakob przyglądał jej się badawczo. Spojrzenie nie było surowe, ale łagodne. Prawie jakby
mnie żałował, pomyślała.
Po chwili skinął głową i rzekł spokojnie:
- Tak, masz rację. Dlaczego on nam nie pomógł?
Elizabeth kopała stopą piasek, przeniosła Ane na drugie biodro, zastanawiając się nad
tym, co właściwie powinna powiedzieć.
- Iść! – zażądała Ane, pokazując przed siebie.
- Tak, chyba muszę wracać do domu – powiedziała Elizabeth i pożegnała się. Czy
Jakob coś wie? Nie, nie może widzieć. Ale jeśli mimo wszystkiego coś podejrzewa? Poczuła,
że ze zgrozy drętwieje jej kark.
Po powrocie do domu Elizabeth była bardzo niespokojna. Żeby nie myśleć o pożarze,
przyniosła włóczkę, którą wcześniej przygotowała do farbowania. Dwa motki były szare, z
połączenia białej i czarnej wełny. Dwa zostawi białe, a resztę ufarbuje. Zawsze lubiła tę
pracę, przyniosła ze strychu mech i wszystkie zebrane latem zioła.
Specjalny mech, kamienny, jak go nazywają, daje piękną czerwoną barwę. Postawiła
właśnie kociołek z wodą na ogniu, kiedy zapukano do drzwi i Maria wsunęła głowę do
kuchni.
- Przyszłam was odwiedzić – oznajmiła wesoło, zamykając za sobą drzwi. – Będziesz
farbować włóczkę?
Elizabeth przytaknęła.
- Tak, trochę waszej i trochę mojej. Na jaki kolor chciałabyś mieć ufarbowaną? Maria
zastanawiała się chwilę.
- Na czerwono, zrobię z niej rękawiczki – oznajmiła stanowczo.
- Dobrze, ale czy to nie za jaskrawy kolor jak na rękawiczki?
- Mhm – Maria skinęła głową. Potem się zamyśliła. – Czy ty płakałaś kiedyś po tym,
jak Jens zginął? – spytała, patrząc starszej siostrze w oczy.
Pytanie spadło na Elizabeth nieoczekiwanie. Ani Maria, ani nikt inny nie mówił o
Jensie w jej obecności. Musiała nad sobą zapanować, zanim odparła spokojnie:
- Jest mi bardzo przykro, bo strasznie za nim tęsknię.
- Wolno mieszała w kociołku, podniosła włóczkę, żeby zobaczyć, jaki kolor wychodzi,
potem wkładała ją znowu do wody. – A ty nie tęsknisz za Jensem? – spytała.
- Tak, tęsknię i za nim, i za mamą. Może najbardziej za Jensem, bo on zaginął
niedawno. Mama umarła, jak byłam jeszcze mała.
- Ale teraz oboje są w niebie – tłumaczyła Elizabeth, czując, jaki ból sprawia jej
wypowiadanie głośno tych słów.
Maria przytaknęła i pospiesznie wierzchem dłoni otarła oczy. Ane podeszła i chciała
usiąść jej na kolanach.
- Ciocia Mia płacze? – spytała poważnie.
- Nie – odparła Maria chłodno. – Ja nigdy nie płaczę. Tylko małe dzieci tak robią. A ja
dzisiaj byłam u Idnianne – dodała, najwyraźniej chcąc rozmawiać o czymś innym.
- Wiem – powiedziała Elizabeth i odwróciła się do nie plecami. Udawała, że jest
bardzo zajęta włóczką, żeby nie patrzeć na siostrę.
- Oni się tam strasznie boją, bo ten mężczyzna, to nie zbierał sieci, jak ty mówiłaś.
- Nie zbierał?
- Nie, ale to on podpalił szopę. Teraz do Heimly ma przyjechać lensman, i wszystko
wyjaśnić. – Maria przesłoniła buzię ręką i zaczerwieniła się po korzonki włosów.
Elizabeth wpatrywała się w nią zdumiona.
- Masz przede mną jakieś tajemnice? – spytała.
- Zapomniałam ci coś powiedzieć- bąkała Maria. – A to było chyba ważne. Elizabeth
ogarnął niepokój.
- No to powiedz teraz – nalegała.
- Dorte prosiła, żebyś przybiegła do niej, zanim przyjdzie lensman – poinformowała
Maria wolno.
Niepokój szarpnął sercem Elizabeth, kiedy pytała z drżeniem:
- Nie mówiła, o co chodzi? Maria pokręciła przecząco głową.
- Nic nie powiedziała? Maria znowu pokręciła głową.
Elizabeth zagryzła dolną wargę i udawała, że zajmuje się kociołkiem, ale myśli
krążyły w głowie jak szalone. Czyżby Dorte widziała, co się stało przed szopą? Może wie, że
Elizabeth była przyczyną pożaru? Bo dlaczego tak stanowczo domaga się rozmowy z nią
przed przyjazdem lensmana?
- Maria, zostaniesz tu z Ane, a ja tymczasem pobiegnę na dół do Dorte – oznajmiła
pospiesznie, odstawiając kociołek z włóczką na bok. – Tylko pamiętaj, nikomu ani słowa, że
Dorte przysłała mi tę wiadomość.
Maria przytakiwała z powagą i Elizabeth wybiegła do sieni, by włożyć na siebie coś
ciepłego. W tej samej chwili rozległo się stukanie do drzwi i Elizabeth krzyknęła
przestraszona.
- Dzień dobry, przepraszam, że was tak zaskoczyłem – burczał lensman, wchodząc do
domu.
Z przerażenia Elizabeth zasychało w gardle, przez kilka sekund nie była w stanie
wydobyć z siebie ani słowa. Najchętniej zapadłaby się pod podłogę.
- No, nie spodziewałam się wizyty lensmana – wykrztusiła w końcu.
- Naprawdę takie zaskakujące to chyba nie jest? – spytał i patrzył na nią tak, że się
zaczerwieniła i musiała odwrócić głowę.
- No, nie co dzień miewamy ważnych gości – mruknęła. – Ale proszę wejść – dodała i
poszła przed nim do kuchni.
Maria przyglądała się gościowi z otwartą buzią. Chciała coś powiedzieć, ale Elizabeth
ją ubiegła.
- Powinnaś się przywitać, Maria, kiedy ktoś przychodzi.
Siostra zerwała się pospiesznie i głęboko dygnęła, potem usiadła na ławie, obejmując
Ane. Elizabeth dała jej znak, by nic nie mówiła, a sama zaproponowała gościowi
miejsce przy
stole.
Zdjął rękawice i rozpiął ciepły płaszcz, rozglądając się przy tym po izbie,
Chociaż nie jesteśmy bogaci, to w każdym razie mamy porządek, pomyślała Elizabeth.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie ma ani kawy, ani nic do kawy. Herbata z ziół i ryba
to nie jest poczęstunek dla takiego człowieka.
- Nie miałam czasu nic upiec, zresztą nie spodziewałam się gości – powiedziała
niepewnie. – Ale może lensman nie odmówi filiżanki herbaty…?
- Dziękuję, dziękuję, nie chcę żadnego poczęstunku. Gdybyśmy mogli usiąść na
chwilę, to miałbym parę pytań.
Elizabeth szła w stronę stołu, czując, że kolana się pod nią uginają. Opadła na krzesło.
Lensman chrząknął i wyjął z kieszeni notatnik.
- Przychodzę z tego powodu, że spaliła się szopa na łodzie, należąca do Jakoba.
- Tak – potwierdziła Elizabeth, słysząc jak głupio to zabrzmiało. Dlatego dodała
pospiesznie:
- To straszna tragedia. – Nie mogła uwolnić się od myśli, że już powinna być u Dorte,
w końcu musiała zapytać:
- Czy lensman był u Dorte? Chodzi mi o to, czy lensman odwiedził już inne zagrody,
czy najpierw przyszedł do mnie?
Opanuj się, myślała, zaciskając pięści tak, że paznokcie wbijały się w skórę dłoni.
Byłaś już w gorszych opałach.
- Byłem u twojego ojca i u Jakoba, rzecz jasna – odparł lensman, przyglądając jej się
badawczo.
Elizabeth wciąż siedziała spokojnie.
- Tak tylko zapytałam – odchrząknęła. – Czy jest jakiś specjalny powód, że
przychodzicie tutaj? Ja przecież nie mam nic wspólnego z szopą Jakoba – mówiła, czując, że
wraca jej odwaga.
- Chcę porozmawiać ze wszystkimi. Podpalacz chodzi na swobodzie – rzekł wolno.
- Pierwszy zobaczył go Olav – wykrzyknęła Maria. – Ale Elizabeth powiedziała, że to
tylko ktoś… - umilkła zawstydzona. Spoglądała rozbieganym wzrokiem to na siostrę, to na jej
gościa.
Elizabeth roześmiała się rozbrajająco.
- To prawda. Powiedziałam Marii, że to tylko ktoś, kto zbierał sieci. Nie należy bez
potrzeby straszyć dzieci – tłumaczyła lensmanowi. – Ale teraz, Maria, weź Ane i idźcie na
strych. Dopilnuj, żeby ona się trochę przespała.
Kiedy dziewczynki były już na górze, Elizabeth zwróciła się znowu do lensmana.
- Lensman się pewnie zastanawia, czy ja wiem, kto płynął tą łodzią? – spytała.
- A wiesz?
- Muszę niestety rozczarować lensmana, ale nie widziałam, kto to taki. Lensman w
zamyśleniu marszczył brwi.
- A może Elizabeth mogłaby mi opowiedzieć dokładnie, co się stało wczoraj
wieczorem? Bo słyszałem, że to Elizabeth pierwsza odkryła pożar?
- Tak, to się zgadza – przytaknęła i znowu musiała odchrząknąć. – Szłam po dziecko,
które było u mojego taty. I nagle zobaczyłam, że szopa się pali. Zbiegłam na dół, chwyciłam
wiadro, żeby gasić, ale mi się nie udało. I wkrótce przybiegli inni.
- O jakiej porze Elizabeth odkryła, że się pali?
Nie wiedziała, co powiedzieć, nie oczekiwała takich szczegółowych pytań, dlatego
rzekła niepewnie:
- No, byłam wtedy już prawie przy szopie.
- I wtedy Elizabeth wzięła wiadro, żeby gasić?
- Tak.
- A skąd je wzięła. To znaczy wiadro. Elizabeth poczuła, że serce bije jej gdzieś w
gardle.
- Znalazłam je w szopie Jensa – odparła pospiesznie.
- I w tym czasie nikogo innego nie widziała?
- Nie, byłam zajęta noszeniem wody – tłumaczyła. – Ale… dlaczego lensman zadaje
mi te wszystkie pytania?
- To po prostu część mojej roboty – odparł rozbrajająco i uśmiechnął się. Pote,
zamknął swój zeszyt, wstał i pozapinał płaszcz. – Słyszałem, co się stało z Jensem – rzekł. W
jego głosie słyszała współczucie. – To była okrutna zima – dodał, bo Elizabeth milczała. –
We wszystkich okolicznych wsiach przybyło wdów. Ale tak jest co roku – westchnął. –
Morze daje, morze zabiera.
Elizabeth skinęła krótko, ale nadal milczała. Czy on nigdy sobie nie pójdzie?
- Elizabeth musi mi wybaczyć kłopot – powiedział, wkładając rękawiczki.
- Nic nie szkodzi – kiwnęła Elizabeth i próbowała się uśmiechnąć. – Mam tylko
nadzieję, ze złapiecie człowieka, który to zrobił.
- Znajdziemy – rzekł lensman z pewnością siebie. Nagle jego wzrok padł na latarkę
stojącą w sieni.
- Jaką masz niezwykłą latarkę – powiedział, podniósł ją z podłogi i zaczął oglądać.
Uchwyt miał kształt serca, a druty opasujące szkło zostały przemyślanie ze sobą splecione.
- To Jens zrobił – wyjaśniła Elizabeth z dumą. – Istnieją tylko dwie takie. Ta i jeszcze
jedna. Najładniejsze przedmioty to on robi z drewna, ale inne też umie.
- Niektórzy ludzie rodzą się z takim darem w rękach – rzekł lensman, odstawiając
latarkę. Wkrótce potem zamknął za sobą drzwi.
Elizabeth dwoma skokami przebiegła kuchnię i wyjęła z szafy swoje przybory do
pisania. Pospiesznie nabazgrała na kartce parę słów i zawołała Marię.
- Ona nie chce spać – skarżyła się siostra, schodząc na dół z Ane. – Myślę, że nie jest
zmęczona.
- Nie przejmuj się tym teraz – krzyknęła Elizabeth gorączkowo. – Popatrz no tu. Weź
kartkę, biegnij co tchu i zanieś ją Dorte, ale nie dawaj nikomu innemu, a gdy lensman był już
u Dorte, to jej też kartki nie dawaj. Rozumiesz?
Maria przytakiwała, ale Elizabeth zdawała sobie sprawę, że dziewczynka nie rozumie
nic a nic.
- Zrób po prostu, co mówię, a ja ci wszystko wyjaśnię później – obiecała,
zastanawiając się równocześnie, czy tej obietnicy dotrzyma.
Wkrótce potem Maria biegła na dół. Elizabeth stała przy oknie i patrzyła w ślad za nią,
a w myślach wciąż powtarzała słowa, które napisała:
Droga Dorte
Domyślałam się, o czym chciałaś ze mną rozmawiać. Niestety, nie zdążyłam na
czas, bo lensman przyszedł do mnie. Moje wyjaśnienia są następujące: szłam do Nymark, żeby
odebrać Ane, kiedy spostrzegłam pożar. Nie widziałam nikogo, dopóki Olav nie odkrył
mężczyzny w łodzi. Nie wiem, kto to był.
Proszę Cię, żebyś mnie poparła i mam nadzieję, że właśnie o tym chciałaś rozmawiać.
Elizabeth Jedyne, co teraz mogła zrobić, to czekać i mieć nadzieję, ze wszystko się
skończy.
Rozdział 14
Maria zdawała sobie sprawę, że powinna była natychmiast przekazać Elizabeth
wiadomość od Dorte, ale niestety, zapomniała. W Dalen jest zawsze tak miło. Oczywiście u
nich w domu też, ale u starszej siostry jednak inaczej… i u Dorte… i w Heimly. Może to
dlatego, że tam mieszkają kobiety? – zastanawiała się, przeskakując jakiś duży kamień.
Starała się jak mogła, żeby u nich było tak samo miło, ale bez większych sukcesów.
Przystanęła i wpatrywała się przed siebie. Nie jestem już małym dzieckiem,
pomyślała. Widziała, że nie powinna była mówić nic o mężczyźnie w łodzi. Poznała to po
minie Elizabeth.
Pobiegła dalej, bo lensman miał nad nią sporą przewagę. Podsłuchiwała na strychu
przy schodach i wiedziała, o czym lensman rozmawiał z Elizabeth. Chociaż nie wolno
podsłuchiwać. Ale tym razem to konieczne, skoro ma pomóc swojej siostrze.
Maria wiedziała, że Elizabeth czegoś się boi, bo zawsze w takich sytuacjach mówiła
dziwnie, niby lekko, ale zarazem stanowczo. Nikt inny tego o Elizabeth nie wie, bo nikt nie
zna starszej siostry tak dobrze jak Maria.
Już prawie dogoniła lensmana, musiała więc przystanąć i poczekać. Nie chciała, żeby
ją zobaczył i zapytał, dokąd idzie. Ściskała list w dłoni. W końcu ciekawość zwyciężyła i
palce niemal same z siebie rozłożyły arkusik. Maria czytała już teraz całkiem dobrze, w
każdym razie nie musiała wodzić palcem od litery do litery. Pismo Elizabeth było jednak
trudne do odczytania, mimo wszystko jednak zrozumiała, że Elizabeth i Dorte muszą mówić
lensmanowi to samo. Dziewczynka zastanawiała się dlaczego, ale lepiej nie pytać. Wtedy by
się wydało, że przeczytała list. A tego to już naprawdę nie wolno – nie można czytać cudzych
listów.
Na krzyżówce lensman skręcił w lewo. Skieruje się do Nymark czy do Dorte? Maria
ruszyła biegiem. Musi na czas oddać list. Wielokrotnie się potykała, a raz upadła na kolana.
Pończocha zrobiła się mokra, a spódnica miała wielką mokrą plamę na tyłku. Maria skrzywiła
się tylko i pobiegła dalej. Po chwili przystanęła i sprawdziła, czy list znajduje się na miejscu.
Kiedy znowu spojrzała w górę, ku swojemu przerażeniu stwierdziła, że lensman wszedł
właśnie do domu Dorte.
- O nie, i co mam teraz zrobić? – jęknęła Maria. Przez dłuższą chwilę stała, wpatrując
się w małą, szarą chatę Dorte, to znowu przenosząc wzrok na drewniany dom w Dalen. Nie
może teraz wrócić do Elizabeth, już i tak za bardzo w tej sprawie namieszała. Elizabeth jest
miła, z pewnością się nie pogniewa, ale będzie strasznie zmartwiona.
Maria przygryzła koniec swojego warkocza, zaraz jednak przypomniała sobie, że
siostra tego nie lubi. Maria, kiedy dorośnie, chciała być taka jak Elizabeth, tak samo mądra i
odważna. Ale już teraz muszę zacząć działać rozsądnie, pomyślała i pobiegła do Neset.
Taka była przejęta, że omal nie zapomniała zapukać, zanim wpadła do izby.
- Dzień dobry, Dorte. Dzień dobry, panie lensmanie – wydyszała, dygając tak głęboko,
jak tylko umiała. W takiej sytuacji najlepiej zachować się grzecznie.
- A to ty? – przywitała ją Dorte. Maria zauważyła, że wzrokiem szuka Elizabeth.
Dlatego pospiesznie zamknęła drzwi, żeby dać do zrozumienia, iż przyszła sama.
- Można by pomyśleć, że mnie śledzisz – powiedział lensman. Uśmiechnął się, ale
Maria słyszała w jego słowach powagę.
- Dlaczego lensman tak myśli? – spytała niewinnie, podnosząc Daniela z podłogi. Był
cięższy niż Ane, ale to chłopiec, a poza tym trochę starszy od jej siostrzenicy.
- Maria często mi pomaga – wtrąciła Dorte pospiesznie. Może Dorte też się boi
lensmana, myślała Maria.
Pewnie dlatego, że on zwykł wysyłać ludzi do więzienia w Kabelvaag. Razem z
Danielem usiadła na podłodze. Jeśli będzie zachowywać się cicho i udawać, ze jest
zajęta wyłącznie dzieckiem, to może jednak nadarzy się okazja przekazania listu
Dorte, myślała z nadzieją. Nadstawiła uszu i nieskrępowana przysłuchiwała się
rozmowie.
- Jak Dorte pewnie się domyśla, przychodzę w sprawie urzędowej – zaczął lensman. –
Chodzi o podłożenie ognia pod szopę na łodzie Jakoba Myrana.
Maria zauważyła, że Dorte pije kawę. Dostała ją pewnie w Heimly, bo Dorte często
dostaje kawę i jedzenie za pracę, którą tam wykonuje. Parę razy Jakob dał jej więcej jedzenia
w tajemnicy przed Ragną, o tym też Maria wiedziała.
- No tak – przytaknęła Dorte. – A jak ja mogę pomóc w tej sprawie?
- Potrzebne mi są twoje zeznania jako świadka. Co robiłaś i gdzie byłaś tamtego
wieczora, kiedy szopa się spaliła? – spytał lensman, wbijając spojrzenie w Dorte.
- Nie, co ja widziała, i co ja robiłam? – mamrotała Dorte pod nosem, obracając kubek
w dłoniach.
Maria znowu mocno zagryzła koniec warkocza, czując, że żołądek jej się kurczy ze
zdenerwowania. Co zrobić, żeby Dorte powiedziała dokładnie to samo, co Elizabeth?
- Czy Dorte ma Biblię? – spytał lensman. Dorte była zaskoczona.
- Biblię?- powtórzyła. – Lensman chciałby poczytać Pismo Święte?
- Nie, oczywiście, że nie, ale chciałbym, aby Dorte przysięgła z ręką na księdze, że
mówi prawdę.
Wtedy w zielonych oczach matki Daniela pojawił się błysk, a jej piegowatą twarz
pokrył rumieniec.
- Jeśli lensman nie wierzy moim słowom, to niech przestanie mnie wypytywać –
oznajmiła ze złością. – Tak, niech mi wybaczy, że pozwalam sobie mówić tak wprost, ale ja
uczciwość stawiam ponad wszystko. Nawet ponad moją chrześcijańską wiarę. Tak. A teraz,
skoro już to powiedziałam, to muszę dodać, że żadnej Biblii już nie posiadam. Utonęła w
morzu razem z moim mężem. A potem nie stać mnie było na kupno nowej.
Maria z napięcia czuła mrowienie pod skórą, od karku aż po palce u nóg. Pomyśleć, że
Dorte ma odwagę w ten sposób odpowiadać samemu lensmanowi! Spostrzegła, że on też się
zaczerwienił. Potem uśmiechnął się i pokiwał głową.
- No cóż, w takim razie muszę przyjąć twoje słowa – rzekł. – Ale nich Dorte wie, że
mówienie nieprawdy jest karalne.
- To jasne – odparła Dorte.
Maria układała muszle, które podawał jej Daniel. Serce tłukło jej się w piersi. Żeby
tylko Dorte powiedziała to samo co Elizabeth.
Elizabeth chodziła tam i z powrotem po kuchni. Co się, na Boga, stało z Marią? Raz
po raz wyglądała przez okno. Za każdym razem miała nadzieję, że zobaczy siostrę
wychodzącą na wzgórze, ale zawsze doznawała rozczarowania. Odczuwała je niczym kamień
w żołądku. Ręce jej się pociły, chwyciła ścierkę i wycierała bardzo już czysty kuchenny blat.
Wodziła wzrokiem po kuchni w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Czegoś, co mogłoby
skierować jej myśli w inną stronę. W końcu wzięła robotę na drutach. Pracowała przez
chwilę, ale zaczęła gubić oczka, więc westchnęła i odłożyła wszystko do koszyka. Musiało się
coś przydarzyć, skoro Maria nie wróciła, myślała zrozpaczona, żałując, że wysłała małą z
domu. A jeśli lensman przechwycił list?
Przesłoniła dłonią usta i znowu musiała wyjrzeć przez okno.
- Teraz to się wszystko naprawdę zaplątało – mówiła do siebie. – Jeśli lensman
zobaczy mój list, będę mogła powiedzieć tylko, że… rany boskie, co mogłabym powiedzieć?
W końcu musiała iść do obory. Ane jak zwykle została posadzona na skrzynce, ale
było jej to nie w smak. Ze złością wyciągała rączki i domagała się, by ją stamtąd zdjąć.
- Nie, posiedzisz w spokoju, dopóki nie skończę – krzyknęła Elizabeth, czując, że
wymiona kozy wkrótce będą puste. Ane była dzisiaj wyjątkowo marudna. Może to dlatego, że
ja jestem niespokojna? – myślała Elizabeth. Czy małe dzieci rzeczywiście zauważają takie
sprawy? W pewnym momencie wydało jej się, że słyszy na zewnątrz jakieś głosy. Z bijącym
sercem, na uginających się kolanach, wyszła i rozglądała się wokół, ale małe podwórko było
puste i ciche.
- Może to huldry? – mruknęła, wracając do dojenia.
- Ane widzi uldre – krzyczało dziecko.
- Przestań tak wrzeszczeć. Na dworze nikogo nie ma – krzyknęła Elizabeth. Ból głowy
wywoływał pulsowanie w skroniach, żelazną obręczą ściskał czoło. Z wiaderkiem do mleka
w jednej ręce Ane w drugiej ruszyła ku domowi.
Kiedy Elizabeth zmieniła robocze ubranie w sieni, Ane zachowywała się cicho.
Ledwie zdążyła umyć ręce, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Serce podskoczyło jej do
gardła. Musiała oprzeć się o blat, zanim była w stanie powiedzieć „proszę”.
- To ty, Dorte? A gdzie Maria?
- Pobiegła do domu – odparła Dorte spokojnie i posadziła Daniela na podłodze.
- Był u ciebie lensman? – spytała Elizabeth, wskazując gościowi krzesło.
- Tak, był.
Te krótkie i spokojne odpowiedzi Dorte i przerażały, i irytowały Elizabeth.
- Czy Maria dała ci list? – spytała udręczona.
- Tak, ale lensman przyszedł przed nią, więc dała mi list dopiero po jego wyjściu.
Słowa zapadały w mózg Elizabeth. W ustach jej zasychało, kiedy znowu się odezwała:
- Co mu powiedziałaś?
- Że tamtego wieczora byłam sama. Tylko i ja Daniel. I że nagle zobaczyłam szopę w
ogniu. Nie widziałam nikogo, dopóki Olav nie zawołał nie zawołał, że jakiś człowiek płynie
łodzią przez fiord, ale tego człowieka też nie rozpoznałam.
Zaległa cisza. W końcu Elizabeth wyszeptała:
- Ale to nie jest prawda.
- Nie – potwierdziła Dorte spokojnie. – To nieprawda. Ale ty też nie byłaś całkiem
szczera, Elizabeth. Co ty próbujesz ukrywać? Teraz opowiesz mi o wszystkim, bo przecież
kłamałam lensmanowi ze względu na ciebie.
- Skąd wiesz, co mu powiedziałam? – spytała Elizabeth.
- Tamtego wieczora był u mnie Henning – zaczęła Dorte. Elizabeth skinęła głową.
- Tak, wiem.
- On chciał mnie… zaciągnąć do łóżka – mówiła Dorte skrępowana. – Ja
protestowałam i skończyło się prawdziwą bijatyką. Wykopałam go za drzwi. Wyleciał
wściekły, obrzucając mnie wyzwiskami. Ale jakoś to przeżyję, bo Henning nie jest taki, jak
myślałam. Miałaś rację, Elizabeth.
Znowu w kuchni zaległo milczenie. Tylko dziecięce głosy mąciły ciszę. Dzieci bawiły
się zabawkami, które Jens zrobił dla Ane na ostatnie Boże Narodzenie. Tęsknota za mężem
znowu spadła na Elizabeth.
- I co było dalej? – spytała sąsiadkę.
- Widziałam go przez okno, chociaż było dosyć ciemno. I wtedy pojawiłaś się ty.
Widziałam w świetle latarki, że rozmawiacie, a potem, że on ciągnie cię do szopy na łodzie.
Opierałaś się i walczyłaś, prawda?
Elizabeth znowu przytaknęła. Na wspomnienie tamtego wieczora zaciskało jej się
gardło, nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa.
- Już miałam lecieć, żeby sprawdzić, czy nie potrzebujesz pomocy, ale nie
zobaczyłam, że on wybiega z szopy, a zaraz potem szopa stanęła w ogniu.
- Dlaczego nie powiedziałaś nic innym? I dlaczego nie powiedziałaś tego
lensmanowi?
- A myślisz, że on by mi uwierzył? – spytała Dorte cierpko. Elizabeth wzruszyła
ramionami. Dobrze znała odpowiedź.
- Nie, nie, Elizabeth, on by twierdził, że to była twoja wina, Elizabeth. Henning potrafi
pięknie gadać zwłaszcza jeśli się broni. Wszyscy go szanują. Już by się postarał o jakichś
świadków, którzy by potwierdzili, że przez cały wieczór siedział w domu.
- Dziękuję ci, Dorte, że stanęłaś po mojej stronie. Nie wiedziałam, ze jest w tobie tyle
odwagi – rzekła Elizabeth szczerze.
Dorte uśmiechnął się krzywo.
- Do tego to akurat nie trzeba wielkiej odwagi – bąknęła onieśmielona. – Ty pomogłaś
mi tyle razy. Jeszcze by tego brakowało… ale teraz ty też musisz mi powiedzieć, co się stało
w szopie.
- On próbował mnie zgwałcić – tłumaczyła Elizabeth, wpatrując się w blat stołu.
Wodziła palcem po drewnie. – Walczyłam zaciekle i wtedy… - musiała się zastanowić,
zobaczyć oczyma wyobraźni całą tę sytuację jeszcze raz. – Pchnął mnie z całej siły tak, że
uderzyłam o coś głową. Myślałam, że zemdleję, ale wówczas… wówczas Hennin przewrócił
moją latarkę i sieci zajęły się od płomienia.
W chwili, kiedy wypowiedziała głośno te słowa, dotarła do nie nareszcie cała prawda.
To przecież nie jej wina, ale jego! Tylko jego. Z przejęciem mówiła dalej, wpatrując się w
Dorte: on wybiegł i zostawił mnie w środku. Krzyczał, że to wszystko moja wina, że nikt mi
nie uwierzy, gdybym mówiła co innego. Jeśli w ogóle wyjdę stamtąd żywa, dodał. Potem
pobiegł do łodzi i odpłynął.
- I dlatego ty też nikomu nic nie powiedziałaś – wtrąciła Dorte ostro.
- Tak, dlatego milczałam. Ale było mi bardzo żal Jakoba! Dałam mu sieci Jensa i
powiedziałam, że morze korzystać z szopy, kiedy tylko chce, chociaż to i tak niewiele w
stosunku do tego, co Jakob stracił…
- Ja uważam, że powinnaś wyznać teściowi, co się stało – rzekła Dorte stanowczo.
- Czyś ty zwariowała? Chcesz, żeby na mnie zameldował?
- On tego nie zrobi, Elizabeth. A ty musisz ulżyć swojemu sumieniu. Jakob ci wierzy,
a ja poprę twoje wyjaśnienia.
Słowa docierały do niej bardzo wolno. Gdyby tylko Dorte wiedziała o wszystkich jej
mrocznych tajemnicach i przemilczeniach! Nie, dusza Elizabeth nigdy chyba nie będzie
czysta. Nigdy.
- Co takiego we mnie jest, że chłopy uważają, iż można mnie bezkarnie zaczepiać? –
spytała, bardziej siebie niż Dorte.
- Jest ich więcej? – krzyknęła Dorte przestraszona. Elizabeth drgnęła, bo czuła, że się
czerwieni.
- Co? Nie, przejęzyczyłam się. Ale to z Jakobem… no, sama nie wiem.
Jak dobrze byłoby wszystko wyznać, w każdym razie jemu, myślała. Ale czy on mi
uwierzy? Czy powinnam ryzykować? Nie była bowiem przekonana, że sama zdoła dźwigać
jeszcze i to brzemię, na dodatek do tamtej, jeszcze boleśniejszej tajemnicy. Udręczona
pocierała ręką twarz.
- Tak, powinnam mu o wszystkim powiedzieć. Posiedzisz trochę z Ane?
- Chcesz iść teraz? – spytała Dorte zaskoczona.
- Tak, skoro się zdecydowałam, to musze to zrobić od razu.
Zbiegając ze zbocza, Elizabeth próbowała układać sobie w myśli właściwe słowa.
Mam ci coś do wyjaśnienia, Jakob. Chodzi o to, ze to nauczyciel podpalił twoją szopę na
łodzie.
Nie, tak w żadnym razie nie może oświadczyć. Najlepiej poczekać, słowa same
przyjdą.
Z jakiegoś powodu wolałaby spotkać Jakoa na dziedzińcu. Długo stała przy narożniku
domu, rozglądając się, ale nigdzie go nie było widać. W ogóle żadnych ludzi na podwórzu,
przyszedł tylko kot i ocierał się o jej nogi.
- To ty, Pip-Nils? – wyszeptała, jakby się bała, że ktoś mógłby ją usłyszeć.
- Już dawno nie przychodziłeś do Dalen, nie odwiedzasz mnie teraz.
Kot mruczał i z rozkoszą wyginał grzbiet, oczy miał jak wąskie szparki. Elizabeth
ruszyła przed siebie. Co powinna zrobić? Nie rozmawiała z Ragną od pożaru szopy, kiedy to
teściowa obrzuciła ją oskarżeniami. A przecież i przedtem… tak, widziały się wiosną, kiedy
Ragna przyszłą i chciała zabrać Ane, a Elizabeth wyrzuciła ją za drzwi.
- No to może już czas na przełamanie lodów – szepnęła, głęboko zaczerpnęła
powietrza i ruszyła w stronę drzwi. Ręka jej trochę drżała, kiedy zapukała, a głos Ragny
powiedział „proszę wejść”. Na jej widok twarz teściowej się wydłużyła i poczerwieniała.
- Czego chcesz? – warknęła Ragna.
Elizabeth zacisnęła zęby. Niezależnie od tego, z czyjej winy się poróżniły, nie jest to
wściekły sposób witania gości. Mimo wszystko głos miała spokojny, gdy spytała:
- Chciałam porozmawiać z Jakobem.
Ragna zmrużyła oczy, lekko odchyliła głowę w tył.
- Czego od niego chcesz? Propozycja, jaką ci kiedyś zrobiła, nie jest już ważna, jeśli o
tym chciałaś rozmawiać.
Elizabeth musiała się roześmiać, ale nie był to radosny śmiech.
- Dlaczego sądzisz, że chciałabym ci oddać moje dziecko, Ragna? Teściowa nie
odpowiedziała, hałasowała tylko wyjątkowo głośno naczyniami. Elizabeth zrezygnowała z
myśli o pogodzeniu się i jeszcze raz zapytała o Jakoba.
- Nie ma od kilku dni. Wyjechał w interesach.
- Hę? – bąknęła Elizabeth i poczuła się głupio.
- Pojechał zdobyć pieniądze na nową szopę, jeśli chcesz wiedzieć. A teraz możesz iść
– odparła Ragna.
Elizabeth nie pozwoliła mówić sobie tego dwa razy. Stłumiła też pokusę trzaśnięcia
drzwiami. Nie będzie się tak poniżać, chociaż wychodzi stąd z niezałatwioną sprawą. Wlokła
się z trudem do domu. Ledwo czuła, że łagodny wiatr owiewa jej twarz. Niczym jedwabny
szal, który dostałam od Jensa, myślała ze smutkiem.
Rozdział 15
Zbliżała się do domu pogrążona w myślach. Może jest w tym jakiś sens, że nie
spotkała Jakoba. Czy to ma nuć jeszcze jedno brzemię, które musi dźwigać za swoje
postępowanie? Tak to mogło wyglądać. A skoro jest w tym jakiś sens, to w imię Boże,
spróbuję temu sprostać. Mam twardy kark i z tym brzemieniem także sobie poradzę, myślała.
W pewnej chwili z jakiegoś powodu zwolniła. Ogarnęło ją niepokojące uczucie, że
ktoś jej potrzebuje. Ane! – przemknęło jej przez myśl, ale nie, to nie Ane… odwróciła się z
wolna i spoglądała w stronę domu ojca. Z komina nie unosił się dym, ale to przecież nic nie
oznacza. I nagle zrozumiała, zrobiło jej się zimno ze strachu.
Była w połowie drogi do domu dzieciństwa, kiedy Maria wybiegła jej na spotkanie.
- Tata jest chory – mówiła, ale nie płakała. Oczy tylko miała wielkie ze strachu, zbyt
duże jak na jej małą buzię.
- Wiem o tym – krzyknęła Elizabeth krótko i pobiegła do domu.
Kiedy weszła, ojciec leżał na ławie w kuchni. Uklękła przy nim i sprawdzała, czy nie
ma gorączki, ale skóra była sucha i chłodna.
- To na pewno nic groźnego – mruknął, krzywiąc się z bólu.
- No, nie wiem – odparła Elizabeth cierpko. – Zjadłeś może coś, do czego nie jesteś
przyzwyczajony? – spytała po chwili zastanowienia. Nie miała dużej wiedzy, jeśli chodzi o
leczenie ludzi, a bóle brzucha mogą oznaczać bardzo wiele.
- Nie, nic – jęknął chory. – Ani kruszyny – wyszeptał tak cicho, że ledwo go słyszała.
– Tylko trochę rano, od wieli dni. Wiesz, jagód już nie ma i jaja też się skończyły.
Prawda dotarła do Elizabeth w całej swojej rozpaczliwej postaci. Ona posiada mało,
ale u ojca jest jeszcze gorzej. Wcale nie jest tak, jak myślała, że on zgromadził trochę więcej
zapasów. A ojciec tymczasem nie ma prawie nic. Skuliła się ze wstydu na myśl o tym, ile
razy pozwalała, żeby Ane jadła u ojca.
- Nie łowisz ryb? – spytała, ale z góry znała odpowiedź.
- To zbyt monotonne jedzenie, a ja jestem strasznie słaby… - opadł ciężko na
poduszkę, nie kończąc zdania.
- Maria, pobiegnij do Dalen i przynieś ten zielony gliniany garnek, który stoi najwyżej
w szafie. Dorte jest u mnie, zajmuje się Ane, powiedz jej, co się stało. Powiedz też, że tata
wkrótce poczuje się lepiej.
Maria skinęła głową i w chwilę potem zatrzasnęły się za nią drzwi.
- Jadasz za mało – rzekła Elizabeth i spostrzegła, że ojciec skulił się, słysząc te słowa.
Dla niego nędza i głód oznaczają upokorzenie. Strasznie się ostatnio postarzał, pomyślała, nie
mogąc uwierzyć, że przedtem tego nie zauważyła.
- Maria przyniesie zioła, które ci pomogą, tato, ale na dłużej pomóc może tylko
jedzenie.
- Starałem się, żeby starczyło nam jak najdłużej, ale to nie jest łatwe – rzekł cicho. –
Zbyt dużo kory niszczy brzuch. Ale jakoś się wszystko ułoży. A jak tam u was? – spytał,
jakby chciał jak najszybciej skierować rozmowę na inne tory.
Elizabeth zrobiło się zimno. Nieraz słyszała opowieści z dawnych czasów o ludziach,
którzy jedli chleb pieczony z kory drzewnej, a potem wymiotowali krwią i umierali.
- Czy Maria jadła chleb z korą? – spytała.
Andres pokręcił energicznie głową, jęknął cicho i znowu opadł na poduszkę.
Elizabeth miała ochotę pogłaskać go po policzku i pocieszyć, ale taka poufałość z
ojcem nie uchodzi. Zamiast tego przysunęła sobie stołek do ławy i usiadła. Muszą zdobyć
mąkę, a także inne jedzenie, to jasne, bo w przeciwnym razie nie przeżyją jesieni. Co Jens by
zrobił w takiej chwili? Nieoczekiwanie poczuła, jakby mąż był przy niej. Jakby słyszała
spokojny głos, który mówił, że wszystko się ułoży.
- Musisz zabić owcę – oznajmiła stanowczo, wiedząc, ze tak właśnie postąpiłby Jens.
- Nigdy w życiu – jęknął ojciec, ledwie zdążył wyciągnąć nocnik, i zwymiotował.
Niewiele tego było, widziała Elizabeth i odetchnęła z ulgą, bo nie stwierdziła w wymiocinach
śladu krwi. Rozmawiała z ojcem spokojnie, dawała mu trochę wody do picia i zmieniła zimne
okłady. Nie przejmowała się już tym, że taka bliskość nie uchodzi.
- Nie mogę zabić owcy – mruczał Andres. – Nie stać mnie na to. Elizabeth nie
opowiadała. Wiedziała, że dyskusja z ojcem na nic się nie zda. Wkrótce potem wróciła Maria
i Elizabeth zaparzyła przyniesione przez małą zioła.
- Jesteś pewna, że tata wyzdrowieje? – spytała dziewczynka szeptem. Elizabeth
przytaknęła.
- Tak, potrzebuje tylko odpoczynku i troskliwości. Trzymała siostrę na kolanach,
dopóki ojciec nie zasnął.
- Teraz lekarstwo zaczęło działać. Tata nie czuje już bólu – wyjaśniła. – Ale musisz
przy nim posiedzieć, a ja tymczasem mam coś do załatwienia w oborze.
- Tata robił poranny obrządek – poinformowała Maria.
- Ale muszę zrobić tam coś jeszcze – rzekła Elizabeth pospiesznie i wymknęła się z
domu.
Zwierzęta pobekiwały na jej widok. Stała przez moment, zbierając się na odwagę.
- Muszę się zdecydować, tu chodzi o życie. Zwierzęta to jedzenie – powtarzała sobie.
Oprócz kóz Andres miał dwie owce. Wyglądały tak bezbronnie, różowe,
nagie po niedawnym strzyżeniu. Opanuj się, wybierz tą starszą i zrób ja jak
najszybciej co należy, popędzała się w duchu.
W końcu, dysząc ciężko, drżącymi rękami odwiązała stojącą najdalej owcę i
wyprowadziła ją na dwór. Pozostałe zwierzęta niespokojnie przestępowały z nogi na nogę.
Czy one nie rozumieją, co się zanosi?
- Nie – powiedziała głośno. – To oczywiste, że zwierzęta tego nie rozumieją.
Gdybyśmy ich nie zabijali, mu sami nie mielibyśmy jedzenia.
Ręka jej drżała, kiedy unosiła siekierę. Stanęła tak, żeby nie widzieć oczu owcy, kiedy
będzie uderzać. Silny, dobrze wymierzony cios i owca padła na ziemię bez jednego dźwięku.
Elizabeth pospiesznie chwyciła nóż i poderżnęła zwierzęciu gardło, a krew zebrała do wiadra.
Mdły zapach sprawił, że o mało nie zwymiotowała, musiała pospiesznie wielokrotnie
przełykać ślinę.
Mieszając krew, otworzyła drzwi, zastanawiając się, czy do reszty prac nie powinna
sprowadzić pomocy. Martwe zwierzę jest ciężkie, trudno je podnieść w górę, ręce od tego
mdleją. Ale ojciec i Maria nie mogą się o niczym dowiedzieć.
W jakiś czas potem wnętrzności i tłuszcz znalazły się w wiadrach. Zajmę się tym
później, pomyślała Elizabeth. Wyszła z obory, oparła się ciężko o drzwi. Miała poczucie
zwycięstwa, że poradziła sobie z tym zadaniem. Ale nie do końca. Potrzeba ją do tego
zmusiła, i postąpiła wbrew woli ojca.
Kiedy zmywała z siebie krew w strumieniu, zauważyła, że cały fartuch jest nią
ubrudzony. Pod fartuchem na spódnicy też była wielka plama. Muszę więc zostać z fartuchu,
myślała, wracając do domu.
Na szczęście ojciec wciąż spał. Wsunęła głowę do kuchni i gestem wywołała Marię.
- Tata raz się obudził, ale zaraz znowu zasnął – informowała siostra, przyglądając jej
się badawczo. – Co ty tam robisz? Zabiłaś owcę? – pytała podejrzliwie.
- Cicho, nie tak głośno – skarciła ją Elizabeth, chwytając stojący w sieni worek z
wełną. Wyjęła połowę zawartości i odłożyła na bok. Resztę zabrała ze sobą.
- Muszę popłynąć do Stovika. Jak tata się obudzi, powiedz mu, że poszłam na chwilę
do domu, ale że zaraz wrócę.
- Co będziesz robić w Storvika?
- Teraz jeszcze nie mogę powiedzieć – odparła Elizabeth i chciała wepchnąć siostrę z
powrotem do kuchni.
Ale Maria stawiała opór.
- Ja nie mogę kłamać tacie! Pan Bóg się na mnie pogniewa, sama tak mówiłaś.
Elizabeth westchnęła.
- Ja wiem, Maryjko, ale tata pozna prawdę trochę później. I Bóg z pewnością nas
zrozumie.
Z tymi słowami pospieszyła w dół, na brzeg.
- Czuję się jak złodziej – powiedziała, odwiązując cumy. – I chyba jestem złodziejką.
Po kryjomu zabiłam owcę taty, chociaż zrobiłam to dla jego dobra.
Wiosłowała tak, że woda wlewała się do łodzi. Przez cały czas wzrok miała utkwiony
w dom. Jakby się spodziewała, że ojciec odkryje, co zrobiła i wezwie ją z powrotem.
Dygotała z napięcia, kiedy zrzuciła worek z wełną na plecy i powlokła się w stronę
sklepu. Zadzwonił dzwonek u drzwi i nagle zdała sobie sprawę, że musi wyglądać tragicznie.
Włosy potargane, ubranie pogniecione i poplamione krwią. Dlaczego przyszła tu w takim
stanie? Nie powinna była tego robić!
Ludzie gapili się na nią, nigdy jeszcze nie widziała ich tu tylu naraz. Nie jesteś już
dzieckiem, Elizabeth, robiła sonie w duchu wymówki. Ale uniosła głowę i pewnym krokiem
podeszła do lady. Człowiek, który akurat był obsługiwany, odwrócił się i mierzył ją
wzrokiem.
Elizabeth zmarszczyła brwi i też wpatrywała się w niego zuchwale, aż musiał
odwrócić oczy.
Podeszła do półki z książkami. Nie był tam niczego nowego, mimo to wzięła pierwszą
lepszą i udawała, że ją przegląda. Przez cały czas zdawała sobie sprawę, że wszyscy się na nią
gapią. Ukradkowe spojrzenia nie były przyjemne ani życzliwe. Słyszała szum głosów.
Domyślała się, że gadają o niej i z trzaskiem zamknęła książkę, uśmiechnęła się cierpko i
zaczęła chodzić tam i z powrotem.
Po wyjeździe Josefine wprowadzono niewiele zmian. Za rządów Josefine było tu
może mniej kurzu, stwierdziła.
Człowiek przy ladzie kupił, co trzeba. Teraz stał i rozmawiał z Pederem Binasenem,
nowym kupcem. Elizabeth zastanawiała się, ile czasu minęło, odkąd zostawiła ojca. Nie może
tu siedzieć zbyt długo, bo chory wkrótce się obudzi, a nie chciała sprawić Marii kłopotów.
- Proszę bardzo – powiedział Peder i Elizabeth zadała sobie sprawę, ze zwraca się do
niej.
- Mam tu całoroczną wełnę i chciałam ją sprzedać – powiedziała, kładąc worek na
ladzie. – Bardzo ładna – zachwalała dalej. – Będzie dobrze trzymać ciepło, mogę zaręczyć.
Kupiec z wahaniem ujął kosmyk wełny między kciuk i palec wskazujący. Na jego
twarzy dostrzegła wątpliwości, więc uśmiechnęła się najładniej jak umiała i oparła poufale o
ladę. Nienawidziła tego, co robi. To tak jak jakby zachwycała samą siebie, a nie owczą wełnę.
Mimo to zniżyła głos, mówiąc:
- Najpierw przyszłam do ciebie, mam nadzieję, że nie odrzucisz mojej propozycji.
To podziałało. Jej słowa pochlebiały Pederowi, który, jak każdy stary kawaler, łatwo
ulegał kobietom.
Mam szczerą nadzieję, że mama nie patrzy na mnie z nieba, pomyślała Elizabeth,
cofając się lekko.
Kupiec patrzył na nią pytająco.
- Ile chcesz za tę wełnę? – spytał.
- Co do ceny, na pewno się dogadamy. Ale gdybyś chciał, to mogę ją zamienić na
mąkę – odparła spokojnie, jakby składała mu wyjątkowo interesującą propozycję.
Pospiesznie pokiwał głową, uśmiechnął się szeroko, i przyniósł beczkę z mąką.
- Widzę , że miałaś ubój – powiedział ten, który przedtem stał przy ladzie, wskazując
głową jej poplamiony krwią fartuch.
Elizabeth najchętniej by się odwróciła i ukryła plamy, ale zrezygnowała.
- Tak, mieliśmy ubój – odparła swobodnie, opierając się łokciem o ladę. Nie byłą to
zbyt kobieca powaga, ale dawała jej poczucie, że jest równa z tym mężczyzną.
- Wy? To jest was teraz więcej w Dalen? – spytał tamten zaciekawiony.
- Pomagałam tacie. Zabił dzisiaj swoją owcę.
- Muszę powiedzieć, że już dawno nie widziałem Andresa – oznajmił mężczyzna,
świdrując ją wzrokiem. – Ale ostatnio wydawał się jaki drobny, powiedziałbym wychudzony.
Nie jest chyba zbyt słaby, żeby sam mógł przyjść do sklepu? No bo gdzie jak gdzie, ale w
Nyamrk pewnie nie brakuje jedzenia? – gadał niezmordowanie, chichocząc do
zgromadzonych w sklepie mężczyzn.
Elizabeth zesztywniała. Powinieneś wiedzieć jak, mimo swojej złośliwości, blisko
jesteś prawdy, pomyślała, ale opanowała się, a chłop gadał dalej:
- Skoro najstarsza córka wżeniła się w rodzinę Myran, Andres żyje pewnie w
dobrobycie.
- Gadaj sobie, co chcesz, to mnie nie interesuje – prychnęła, chcąc odwrócić się do
niego plecami. Dławiła ją złość z powodu tego nieustannego szeptania za plecami. Powinna
była się już do tego przyzwyczaić, ale chyba nigdy tak nie będzie.
- Pewnie jest nie całkiem tak, jak sobie wyobrażałaś, co? – pytał dalej mężczyzna. –
Chyba nie zawsze jest łatwo być samą?
Elizabeth przyglądała mu się badawczo. Do czego on zmierza?
Mężczyzna tymczasem zniżył głos, żeby tylko ona słyszała następnie słowa.
- A nie brakuje ci, żeby cię czasem chłop porządnie wyobrażał w łóżku? Jak byś
chciała, to wystarczy powiedzieć.
Wstrząśnięta, dławiąc się z gniewu, zwróciła się do mówiącego.
- Coś powiedział? – spytała głośno. – Bo niedosłyszałam!
I to on pierwszy musiał cofnąć wzrok, a potem słyszała, że zaklął paskudnie,
odwracając od niej głowę. Najpierw wyglądało na to, że chce podejść do pozostałych
mężczyzn, ale zmienił zdanie i wyszedł na dwór. Drzwi zatrzasnęły się za nim głośno.
W sklepie zapadła cisza niemal gęsta, Elizabeth znowu odwróciła się w stronę Pedera.
Mąka stała przygotowana na ladzie. Było jej więcej, niż się spodziewała. Boża pożyczka,
mówią ludzie przy takich okazjach. I chyba nawet nie przypuszczają, jak bardzo właściwe jest
to określenie.
Musiała zwilżyć usta i chrząknąć parę razy, bo odzyskać głos.
- Gdyby Peter był zainteresowany, to mamy też owcze mięso na sprzedaż. W
najlepszym gatunku, będzie gotowe za tydzień, jak dobrze skruszeje.
Fakt, że owca była stara a mięso pewnie żylaste, pozwoliła sobie zlekceważyć. Miała
nadzieję, że Bóg, a może i kupiec, wybaczą jej to kłamstwo.
Peder stał długo i patrzył na nią w milczeniu, w końcu się ocknął.
- Oczywiści, że kupię. Ile tego masz i na ile sobie cenisz?
W innych okolicznościach mogłabym pomyśleć, że on się mnie boi, przemknęło
Elizabeth przez głowę. Wymieniła cenę, powiedziała, ile mięsa może sprzedać, a on przyjął
wszystko bez wahania.
- Pieniądze odbiorę sama albo mój ojciec, kiedy już dostaniesz mięso – zakończyła,
wyciągając rękę na pożegnanie.
Kupiec uścisnął ją mocno, Elizabeth się to spodobało i uśmiechnęła się do niego
ciepło.
- Dziękuję za handel. Teraz muszę wracać do domu – rzekła i kiwając krótko głową
pozostałym mężczyznom, ruszyła do wyjścia. A wtedy znowu zadzwonił dzwonek u drzwi i
do środka wkroczył Henning Nielsen. Elizabeth zesztywniała ze strachu i złości. Ostatnie,
czego by sobie życzyła, to spotkać tego człowieka. Była na to tak kompletnie
nieprzygotowana, że przez chwilę nie mogła się ruszyć z miejsca.
Nauczyciel zdjął kapelusz i witał się, rozdając uśmiechy na prawo i lewo, aż stanął i
wpił wzrok w Elizabeth. Zdaje mi się, że trochę się spłoszył na mój widok, pomyślała. Ale
jeśli tak było, to szybko odzyskał panowanie nad sobą, ukłonił się jej wyjątkowo głęboko,
mówiąc z uśmiechem:
- Dzień dobry Elizabeth Andersdatter Rask. – Wymawiał wyraźnie wszystkie części
nazwiska. – To pani też zażywa pięknej, jesiennej pogody? Wy tutaj, w północnych krajach
macie tak piękną naturę, że wprost dech człowiekowi zapiera.
To możesz sobie pojechać do cieplejszych krajów, pomyślała Elizabeth wściekle i
musiała przygryźć język, żeby nie powiedzieć tego głośno. Skinęła tylko głową prawie
niezauważalnie i chciała wyjść. Ale nauczyciel zastąpił jej drogę i zadał kolejne pytanie.
- A co tam u was? Słyszałem, że podobno mieliście pożar we wsi, czy to prawda?
Elizabeth zmrużyła oczy. Oddychała ciężko. On jeszcze pożałuję, że się
w ogóle urodził. Mogę przysiąść, że tak będzie! Głośno natomiast odparła:
- Tak, spaliła się szopa na łodzie, należąca do mojego teścia. – Chciała jeszcze dodać,
że o mały włos nie doszło również do morderstwa, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Z
tym oświadczeniem zaczeka, aż będzie mu to mogła powiedzieć w cztery oczy, nie chciała,
żeby ludzie w sklepie też się dowiedzieli.
- Ale lensman ma już właściwy trop, którym podąża – dodała. – Mamy wielu
świadków, którzy widzieli podpalacza, odpływającego tamtego wieczora na drugą stronę
fiordu.
- Tak mówicie? No to bardzo dobrze. A czy lensman zna też jego nazwisko?
Ten człowiek jest bardziej bezczelny niż myślałam, przemknęło Elizabeth przez
głowę. Głośno powiedziała: ten ktoś marnie sobie radzi z wiosłami – dodała ze złośliwym
uśmiechem. – Ludzie tu u nas są jakby urodzeni w łodzi, więc to musiał być ktoś przyjezdny.
Twarz nauczyciela nawet nie drgnęła.
- Ach tak, tak mówicie? No to miejmy nadzieję, że zostanie możliwie jak najszybciej
schwytany. A skoro już o tym mowa, to ja sam też nie najlepiej radzę sobie w łodzi, bo
wychowałem się w mieście.
Elizabeth patrzyła na niego w milczeniu. W oczach nauczyciela pojawiły się
niebezpieczne błyski.
Odwróciła się, mruknęła „do widzenia” i wyszła. Musiała powstrzymać się, żeby nie
biec na dół do łodzi, ale szła najszybciej, jak to możliwe. Zapakowała mąkę w stary
żagiel, żeby nie zwilgotniała. Cuma była mokra, Elizabeth mocowała
się z węzłem, który chyba za bardzo zaciągnęła.
- Masz jakieś problemy? – spytał za nią głos, który znała aż nazbyt dobrze.
- Nie, rozkoszuję się piękną jesienną pogodą tutaj w północnych krajach – warknęła,
patrząc w lodowate oczy Henninga.
Podszedł do niej i szarpnął ją za warkocz.
- Powiedziałaś o tym komuś? – spytał ochryple.
- Puść mnie, bo jak nie, to dostaniesz drewniakiem!
Puścił ją momentalnie i Elizabeth wyprostowała się, nie cofnęła wzroku.
- Powiedziałam o czym? – spytała. – Że próbowałeś mnie zgwałcić, ale przewróciłeś
latarkę i uciekłeś, zostawiając mnie w płonącej szopie? Mało brakowało, a zostałbyś też
mordercą.
Nareszcie, nareszcie mogła mu to cisnąć w twarz. Spostrzegła, że zbladł, jego
zaciśnięte usta przypomniały wąską kreskę.
- Wcale tak nie było – zaprotestował. – To ty szukałaś przygody, taka się zrobiłaś
nagle przymilna. I latarkę też przewróciłaś sama. W nic innego nikt ci nie uwierzy.
- Taki jesteś tego pewien? – spytała wyzywająco.
- Najzupełniej pewien. Spróbuj, to sama zobaczysz.
Po tych słowach odszedł. Elizabeth aż się gotowała ze złości. To ona powinna była
odejść. Stłumiła jednak dumę i krzyknęła:
- W tej sprawie nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, Henninu Nielsen.
Udało jej się w końcu rozwiązać supeł, wskoczyła do łodzi i jak najszybciej odpłynęła.
Musi stąd zniknąć, zanim ten typ powie coś jeszcze.
Wiosłowała jak szalona, woda przy łodzi pokrywała się pianą. Przynajmniej mu
pokaże, że potrafię wiosłować lepiej niż on, pomyślała, zdając sobie sprawę z tego, jakie to
dziecinne. Ale poprawiło jej nastrój.
W swojej szopie na łodzie musiała się oprzeć o ścianę. Kręciło jej się w głowie. Kiedy
wróciła do równowagi zdała sobie sprawę, że nie jadła nic od wczesnego ranka. Spojrzała w
stronę Dalen. Biedna Dorte, która wciąż tam siedzi pilnując dzieciaków, pomyślała i poczuła
wyrzuty sumienia. Zaraz poślę Marię z wiadomością, żeby Dorte wzięła dzieci i przyszła do
nich. Najpierw jednak musi pójść do ojca i wyznać mu, co zrobiła. A potem upiecze chleb.
Wymiana słów w sklepie i potem z Henningiem wciąż odbijała się echem w myślach
udręczonej kobiety, kiedy zmęczona wlokła się w stronę domu. Wewnętrzny głos mówił, że
nie powinna się tym przejmować, ale chociaż bardzo chciała,, sprawa wracała wciąż i wciąż.
Nie mogła pojąć, że ludzie, którym nic nie zrobiła, którzy ledwie wiedzą, kim ona jest, mogą
ciskać na nią takie obelgi. Ale tacy pewnie są nasi bliźni, filozofowała. Stanęła przy
schodach, by zebrać odwagę. Z zewnątrz słychać było głos Marii. Sądząc po tonie, siostra nie
rozmawia z ojcem, pomyślała, otwierając drzwi.
- No nie, Maria, coś ty – skarciła ją łagodnie na widok kota z Heimly. – Nie możesz
karmić Pip-Nilsa mlekiem, to chyba rozumiesz! Naprawdę nie mamy go za dużo, dobrze o
tym wiesz.
Wzięła delikatnie kota i chciała go wynieść na dwór, kiedy obudził się ojciec.
- Gdzieś ty się podziewała? – spytał zaspany, unosząc się na łokciu.
- Czujesz się lepiej? – spytał zaspany, zwierzątko, które natychmiast wróciło do Marii.
Ojciec przytakiwał. Wyglądał na zmęczonego, chociaż spał bardzo długo.
- Nie, muszę w końcu wstać – powiedział, chcąc usiąść, ale natychmiast opadł z
powrotem na posłanie.
- Czego ty mi dałaś do picia? – spytał.
- Nie był to żaden napój czarownicy, jeśli tego się obawiasz – odparła Elizabeth z
krótkim śmiechem i postawiła worek z mąką na kuchennym blacie. – Teraz będę piekła chleb,
więc się najesz. To doda ci sił i będziesz mógł wstać.
- Nie ma z czego piec – uciął ojciec krótko.
- Ale ja kupiłam mąkę – poinformowała Elizabeth i czekała na jego reakcję. I reakcja
nadeszła. Ojciec uniósł się na posłaniu, oparł na łokciu i wpatrywał w córkę.
- A skąd wzięłaś pieniądze?
- Wymieniłam na mąkę połowę tej wełny, która stała w sieni – powiedziała tak
szybko, że słowa potykały się jedno o drugie. – Zostało jeszcze dość na ubrania, uprzędę ci ją
i zrobię na drutach, co zechcesz.
Ojciec wciąż miał na twarzy wyraz zwątpienia i Elizabeth wiedziała, że nie ma
wyjścia trzeba powiedzieć wszystko i to natychmiast. Głęboko wciągnęła powietrze. – I
zaszlachtowałam jedną z twoich owiec.
- Co takiego zrobiłaś? – wrzasnął, zaciskając palce na krawędzi łóżka tak, że zbielały.
– Z czego my teraz będziemy żyć, twoim zdaniem? Możesz mi powiedzieć?
Nagle Elizabeth poczuła, że ma tego dość.
- Sama zaszlachtowałam owcę, wyciągnęłam z obórki ciężkie zwierzę i mieszałam
krew aż do ostygnięcia. Potem popłynęłam łodzią do Storvika, naraziłam się na zaczepki i
wyzwiska złośliwych ludzi. Wymieniłam wełnę na mąkę i sprzedałam mnóstwo mięsa za
cenę o której mógłbyś tylko marzyć. Teraz ty i Maria będziecie mieli co jeść na długi czas. I
co mnie za to spotyka?
Wymówki i krzyki własnego ojca!
Prawie nie oddychała, słowa wypływały z niej potokiem. Zakręciło jej się w głowie, o
mało nie zemdlała. Płacz dławił ją w gardle.
- Ale zrobiłaś to wszystko bez pozwolenia – odparł ojciec z uporem.
- Nie miałam innego wyjścia, w przeciwnym razie pomarlibyście z głodu. Masz
jeszcze jedną owcę, urodzi ci jagnię. Masz też dwie kozy.
- Wzięłaś tę starą?
- Oczywiście, że ją. Ojciec opadł na poduszki i przymknął oczy. Kiedy znowu
na nią popatrzył, w jego
wzroku było rozbawienie.
- No, no, Elizabeth, co ja z tobą zrobię. Widzę, że nawet brwi nie można na ciebie
zmarszczyć.
Elizabeth przełknęła gulę dławiącą ją w gardle i mrugając, żeby powstrzymać łzy,
udawała, że jest bardzo zajęta przy kuchni. Jeśli nie były to czułe słowa, to w każdym razie
wypowiedziane z miłością, to pewne.
- Już się cieszę na świeży chleb – rzekł ojciec. – I oczywiście ty weźmiesz sobie
połowę mięsa, mąki i pieniędzy.
Chciała protestować, ale ojciec jej przerwał.
- Zapracowałaś na to, Elizabeth. To twoja zapłata.
- ja mam wprawdzie niewiele, ale jeszcze mi starczy. Wy bardziej potrzebujecie
jedzenia niż ja. A pieniądze powinieneś przeznaczyć na spłatę długu –
oznajmiła tak stanowczo, że ojciec nie zaprotestował.
- A czy Pip-Nils też będzie mógł spróbować świeżego chleba? – spytała Maria.
- Toś ty jeszcze nie wypędziła tego kota? – spytała Elizabeth, czując nagle niezwykłą
ulgę i zadowolenie. Wszystko się jakoś ułoży, pomyślała.
Minął tydzień i Peder Binasen ze sklepu dostał swoje mięso. To ojciec mu je zawiózł i
odebrał pieniądze. Elizabeth widziała, że jest z tego dumny. Dostała też swoją część, tak jak
ojciec postanowił.
Stała i kroiła mięso, kiedy ktoś przeszedł pod kuchennym oknem. Wróciły
wspomnienia z tamtego dnia, kiedy zobaczyła cień Jensa. Roztrzęsiona stała z uniesioną ręką
i nie powiedziała nic, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
- Mama, pan – zauważyła Ane, uśmiechając się całą buzią. Lensman wypełnił sobą
cały otwór drzwiowy. Elizabeth przeniknął lodowaty dreszcz.
- Dzień dobry i szczęść Boże – powiedział, zdejmując kapelusz. – Pukałem, ale
pewnie mnie nie słyszeliście.
- Nie, nie słyszałam – odparła Elizabeth niepewnie i wskazała ręką kuchenny stół. –
Proszę, niech lensman wejdzie. Właśnie kroję mięso – dodała niepotrzebnie i usłyszała, jak
sztucznie brzmi jej głos.
Lensman usiadł, a EElizabet zaczęła się krzątać po kuchni.
- Nie, niech Elizabeth nie robi sobie kłopotu – powstrzymywał ją mężczyzna. – Tym
razem długo nie zabawię. A poczęstunek z pewnością dostanę w Heimly, bo tam też idę.
Mówił bardzo spokojnie, jakby rozmawiał o dobrej pogodzie. Ale dlatego zapiekło ją
to jeszcze bardziej boleśnie. Więc tak też można człowiekowi powiedzieć, że jest biedny.
- Czy lensmanowi kiedyś nie smakowało jedzenie, którym go tu częstowaliśmy? Czy
może nie podawaliśmy i chleba, i solonego mięsa? – spytała ostro, pijąc do ostatniej jego
wizyty w tym domu. Wiedziała, że poczuł się niepewnie i sprawiło jej to radość. Tłumiąc
uśmiech, mówiła dalej:
- Mięso jeszcze nie jest gotowe, ale mam co innego.
- Dziękuję bardzo – odparł gość i ocierał czoło śnieżnobiałą chusteczką. Taki duży
i tęgi mężczyzna z trudem wchodzi na wzgórze, stwierdziła w duchu
Elizabeth.
- To czwarta wizyta, z jaką lensman do nas przychodzi – powiedziałam nakrywając do
stołu. Milczenie panowało zbyt długo i było męczące.
- Pierwszym razem lensman przyszedł tutaj, kiedy Josefine uznała, że z mojego
powodu utraciła dziecko. Potem chodziło o zbiegłego więźnia i trzeci raz o pożar szopy.
Dzisiaj to czwarta wizyta – postanowiła przed gościem talerz z kanapkami. – Proszę się
częstować.
Lensman wziął jedną i żuł z trudem.
- To o co chodzi? – spytała Elizabeth. – Bo myślę, że lensman nie przychodzi do nas
bez powodu. – Mówiła spokojnie, chociaż w duszy trzęsła się niczym osikowy liść.
Lensman pochylił się i dopiero teraz Elizabeth zwróciła uwagę, że przyniósł ze sobą
dużą teczkę z grubej skóry. Nic nie mówił, wyjął tylko z teczki latarkę. Elizabeth miała
wrażenie, że serce przestaje jej bić. Pokój się zakołysał, a ona musiała przytrzymać się
krawędzi stołu. Latarka była umazana w sadzy, szkło miała potłuczone, nie uległo jednak
wątpliwości, że należy do Elizabeth. To ta sama latarka, którą miała ze sobą w szopie na
łodzie. Ta, od której zaczął się pożar.
- Przyniósł lensman latarkę? – usłyszała jakiś obcy głos. Ale to był jej głos. Chciała
powiedzieć coś jeszcze, ale nie wiedziała co. Jedno nieostrożne słowo mogła ją zdradzić. Bo
co będzie, jeśli zaprzeczy, że widziała kiedyś tę latarkę, a później wyjdzie na jaw, że kłamała?
Czy powinna powiedzieć, że jej nie poznaje? Pytania krążyły w głowie. No a gdyby lensman
wiedział, że to jest jej latarka? Czy to będzie jej koniec? Czy powinna raczej wyznać
wszystko, i to, co się stało w szopie, i to, jak umarł Leonard?
- Wiem, że już kiedyś widziałem tę latarkę, ale nie mogę sobie przypomnieć
gdzie-oznajmił lensman.
Elizabeth stłumiła westchnienie ulgi i dopiero teraz zauważyła, że kurczowo zaciska
palce na blacie stołu. Pospiesznie opuściła ręce i ukryła je w fałdach spódnicy. Czy lensman
naprawdę jest taki zapominalski, czy też sobie z niej szydzi?
Pozwoliła mu mówić dalej.
- Pytałem o to w Neset, ale Dorte nie pamięta takiej latarki. Został i więc teraz ojciec
Elizabeth i Jakob. No bo Elizabeth jej przedtem nie widziała? – patrzył jej uporczywie w oczy
i Elizabeth musiała z całej siły nad sobą opanować, by nie odwrócić wzroku.
- Nie, o ile pamiętam, to nie widziałam – odparła skrzekliwie. W tym samym
momencie przypomniała sobie, że przecież druga latarka wciąż stoi w sieni. Musi tam pójść,
by ją ukryć, zanim lensman zbierze się do wyjścia. W przeciwnym razie on odkryje tamtą.
Panika sprawiła, że nie była w stanie rozsądnie myśleć. Jakby jej mózg owinięty był w wełnę.
Opamiętaj się, upominała sama siebie.
Lensman wstał.
- Skoro Elizabeth tak mówi, to powinienem wierzyć.
Latarka jest odpowiedzią na pytanie, kto podpalił szopę na łozie.
Jeśli wyjaśnię, gdzie widziałem podobną, sprawa będzie rozstrzygnięta.
Elizabeth ponownie musiała się oprzeć o stół.
- Czy… czy lensman nie zostanie jeszcze na chwilę?
Mam kawę w dzbanku, właśnie odgrzewam… zresztą mogę zrobić więcej. Lensman
patrzył na nią długo, ale nic nie mówił.
- Nie, dziękuję, zaczyna, się trochę śpieszyć. Dziękuję za poczęstunek, to było bardzo
smaczne.
Mówiąc wyszedł do sieni i nagle stanął na wprost drugiej latarki. Serce tłukło się w
piersi Elizabeth, oddech miała piskliwy, urwany.
- Czy Elizabeth źle się czuje? – spytał.
- Nie. To znaczy tak, chyba muszę się położyć na chwilę. Więc jeśli lensman mi
wybaczy, to…
Chciała pozbyć się go jak najszybciej, już prawie jej się udało. Ale tylko prawie, bo
właśnie gdy zamierzał otworzyć drzwi na dwór, jego wzrok padł na stojącą w sieni latarkę.
Czas jakby się zatrzymał. Elizabeth widziała jak lensman marszczy brwi, jak jego
duża twarz najpierw blednie, a potem robi się czerwona. W końcu wyciągnął rękę i podniósł
latarkę z podłogi. Trzymał ją przed sobą niczym ważne trofeum, ale w jego twarzy nie było
radości, tylko złość. Elizabeth zrobiła krok w tył.
- Więc to tutaj widziałem ją poprzednio – rzekł skrzekliwym głosem. – I taką samą
mam w torbie.
- ja nie wiem skąd… - nie znajdowała właściwy słów. – Myślałam, że to moja. Ale…
ale nie ta zniszczona, nie ta z szopy na łodzie! – sama słyszała jak desperacko brzmi jej głos i
zamknęła usta.
Lensman postąpił krok bliżej.
- Powiedziałaś, że Jens zrobił dwie latarki.
Elizabeth skinęła głową. Tego, co zostało powiedziane, nie mogła już cofnąć.
- I tutaj są obie. Ponownie skinęła.
- To dlaczego Elizabeth zeznała, że nigdy przedtem nie widziała tej z szopy? – spytał.
- ja… nie poznałam jej, bo jest taka zniszczona – jąkała w odpowiedzi. Lensman
pogrzebał w torbie i wyjął parę szerokich, ciężkich kajdanek.
- Elizabeth Andersdatter Rask, jesteś aresztowana za podłożenie ognia – oznajmił i
zanim Elizabeth zdążyła coś powiedzieć, zatrzasnął kajdanki na jej nadgarstkach.
- Ale Ane… moje dziecko – zapiszczała Elizabeth, spoglądając przez ramię.
- Weźmiemy ją ze sobą. Tymczasem zostanie w Nymark, a potem załatwię jej
sierociniec.
To nie ze mną dzieją się takie rzeczy, przemknęło Elizabeth przez myśl. To
niemożliwe! Chciała modlić się do Boga, ale była pewna, że wszystkie szanse u Stwórcy już
wykorzystała. Teraz będzie po niej.
- No to idziemy – powiedział lensman i chciał wziąć Ane na ręce. W tej samej chwili
drzwi się otworzyły i w progu stanął Jakob. W ciągu sekundy zorientował się, o co chodzi.
- Co się tu, na wszystkie piekielne moce, wyprawia? – krzyknął, wpatrując się w
lensmana.
- Sprawa została wyjaśniona – odparł tamten. – Ta oto Elizabeth posiada taką samą
latarkę jak ta, którą znalazłem na pogorzelisku i przyznaje, że Jens zrobił dwie takie same. I
że nie ma ich więcej.
- Pokaż no – zażądał Jakob.
Lensman znowu ją zniszczoną latarkę z torby.
- Ale ona jest przecież moja! – wrzasnął Jakob z wściekłością w oczach. – Dostałem ją
od Jensa!
Lensman zbladł. Elizabeth musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść. Jakob kłamie
w jej obronie. Niech Bóg ma go w opiece do końca jego dni, myślała, czując, że gardło jej się
zaciska.
Lensman znowu musiał wyjąć swoją białą chusteczkę.
- Jakob uważa, że ta latarka jest jego? Że ona…
- Słyszałeś, co powiedziałem – wrzasnął znowu Jakob, nie troszcząc się o eleganckie
słowa.
Jakob jest najmężniejszym człowiekiem, jakiego zna – myślała Elizabeth
oszołomiona.
- Zdejmij jej natychmiast te kajdany, bo jak nie, to ja pójdę do zwierzchności – miotał
się Jakob. – Musi być jakaś miara tego, co wolno. Nawet tobie.
Elizabeth zastanawiała się, kto może być zwierzchnością lensmana. Może król?
Żelazne kajdany zostały zdjęte, ale ona się nie poruszała. Najlepsze, co może zrobić,
to milczeć i jak najmniej rzucać się w oczy.
Co wie Jakob? Dlaczego kłamie w jej obronie? Czy nie wie, że takie kłamstwo jest
karalne? Pytań było nieskończenie wiele, ale nie odważyła się żadnego z nich wypowiedzieć
głośno w strachu, że lensman znowu zakuje ją w te ciężkie bransoletki.
Ane szarpała ją za spódnicę i Elizabeth zdała sobie sprawę, że dziecko płacze. Niczym
lunatyczka wzięła córkę na ręce, i głaskała po plecach i włosach. Głos Jakoba powoli
wdzierał się do jej mózgu.
- Czy możemy wejść do środka? – pytał teść.
Dopiero teraz Elizabeth zdała sobie sprawę, że lensman poszedł.
- Tu w sieni jest zimno. Nie możesz się rozchorować – mówił dalej Jakob.
Jego ciepły głos i troskliwość, jaką jej okazywał sprawiły, że z oczu pociekły łzy.
Otarła je i pozwoliła wprowadzić się do kuchni.
- Dlaczego ty to zrobiłeś? – spytała, kiedy siedzieli oboje z kubkami kawy w rękach.
- Myślę, że najpierw ty powinnaś mi opowiedzieć swoją historię – odparł Jakob
spokojnie.
Elizabeth wpatrywała się w niego matowym wzrokiem. Monotonnym głosem
opowiedziała wszystko, nie ukrywając niczego.
- Henning powiedział, że nikt mi nie uwierzy, jeśli to wyjawię – zakończyła. – Ja mu
wierzyłam i dlatego przez cały czas milczałam, a poza tym byłam pewna, że to moja wina. –
Wyłamywała ręce przestraszona. Nie wiedziała, czy teść jej uwierzył, czy też wezwie z
powrotem lensmana?
Jakob wyjął z kieszeni fajkę i popatrzył na nią pytająco.
- Dobrze, dobrze, pal – zgodziła się.
Jakob nie śpieszył się, długo nabijał fajkę i potem wypuszczał przez nos niebieski
dym. W końcu rzekł ponurym głosem:
- Ja się tego domyślałem. Spotkałem tego Nielsena parę razy i nie odniosłam dobrego
wrażenia. Ale w to, co mówisz, nikt by nie uwierzył, gdybyś powiedziała, co ten drań zrobił. I
mnie też nikt nie uwierzy.
- Ale ty masz do mnie zaufanie? – spytała cieniutkim głosem.
- Tak. Od pierwszej chwili po pożarze wiedziałem, że coś przede mną ukrywasz.
Skoro nic nie mówiłaś, to musiałem czekać, aż będziesz gotowa.
Raz jeszcze Elizabeth pomyślała, jakim dobrym człowiekiem jest Jakob.
- Nie było mnie w domu, Kidy dzisiaj lensman nas odwiedził – mówił dalej Jakob. –
Ragna powiedziała mi po powrocie, że znalazł jakąś latarkę na pogorzelisku i że chce ze mną
rozmawiać. Nie wiedziała dokładnie, do kogo należy ta latarka, nie rozpoznała jej, dopóki od
nas nie wyszedł. Wtedy przypomniała sobie, że chyba taką widziała u ciebie. Ale ja nie
wierzyłem, że ty mogłaś rozmyślnie coś takiego zrobić.
- Czy to może zostać między nami? – spytała Elizabeth. Jakob skinął głową w
milczeniu.
Ane przestała płakać i chciała zejść na podłogę. Elizabeth jej na to pozwoliła.
- Jak ja ci się za to wypłacę, Jakob? – spytała zdławionym głosem.
- Nie ma za co dziękować, Elizabeth. Zrobiłbym to jeszcze raz, gdyby było trzeba. Tak
więc Elizabeth dostała jeszcze jedną szansę, mogła jedynie złożyć
ręce i dziękować za to Bogu. Nie powinna jednak wierzyć, że będzie te szanse
dostawać znowu przy każdych kłopotach.
Wiele tygodni później dowiedziała się, że lensman umorzył sprawę ze względu na
brak dowodów. Nie było żadnego tropu, którym mógłby podążać, tylko ten nieznajomy
złoczyńca. A ponieważ nie wybuchło w okolicy więcej pożarów, lensman uznał,
że przestępca poszedł sobie swoją drogą. Nieprzyjemnie było myśleć, że Maria chodzi do
szkoły i uczy się u takiego brutalnego człowieka, ale skoro mała nigdy się nie skarży, to co
robić? – myślała Elizabeth. Wspomniała nawet o tym Jakubowi, ale o też wzruszył ramionami
i powiedział mniej więcej to samo, co ona.
Jakob uporządkował działkę, na której stała kiedyś jego piękna szopa na łodzie.
Deszcz zmył resztki sadzy i zwęglone kawałki drewna. Nową szopę Jakob zamierzał
zbudować z kamienia, podobnie jak zrobił to w swoim czasie Jens. Tak jest i taniej , i
bezpieczniej. Nowe sieci i wszystko, co utraciłem, z pewnością w końcu sobie odkupię,
mówił. Na razie radzi sobie przy pomocy tego, co dała mu Elizabeth.
Rozdział 16
Elizabeth miała wielkie pranie. Deszcz padał przez wiele dni, ale w końcu się
rozpogodziło tak, że będzie można wysuszyć ubrania na dworze. Kuchnia była pełna pary z
wielkiego kotła, stojącego na piecu. Pranie zajęło jej większą część dnia, ale teraz pozostało
już tylko wypłukać ubrania w rzece i będzie po robocie.
- Mama ubierze swojego małego aniołka ciepło i wyjdziemy na dwór – powiedziała
Elizabeth, wkładając Ane dodatkowy kubraczek. – O tak, teraz jesteś naprawdę ładna.
- Mama tes ładna – powiedziała Ane, zarzucając matce na szyję swoje małe rączki.
Elizabeth przymknęła oczy z wdzięcznością i wchłaniała w siebie zapach, jaki mają tylko
małe dzieci. Delikatnie ucałowała pyzaty policzek i dostała w odpowiedzi mokrego buziaka.
- Tata tes ładny – powiedziała Ane, patrząc na matkę niewinnym spojrzeniem
brązowych oczu.
- Tak, tata też jest ładny – przytaknęła Elizabeth i musiała przez chwilę walczyć z
zaciśniętym gardłem. Opowiadała małej o Jensie tak często, jak tylko mogła. Ane nie
powinna go zapomnieć, chociaż Elizabeth uważała, że córeczka jest za mała, żeby wszystko
rozumieć.
Tata też ładny. Te trzy słowa brzmiały w jej uszach niczym muzyka, zaigrały więcej
niż tysiące innych słów. Ane rozumie, Elizabeth była tego pewna, chociaż zasób słów małej
nie jest jeszcze duży. Ma przecież dopiero dwa i pół roku.
- Teraz możemy iść, to szybko skończymy – powiedziała, wstając i próbowała
odsunąć zasłonę, łez, która przesłaniała jej oczy. Nie stój i nie becz, upominała samą siebie.
Czy nie napłakałaś się już dość? Wzięła wiadra w obie ręce i prosiła Ane, żeby szła za nią.
Pousuwały się wolno. Elizabeth wielokrotnie musiała się zatrzymywać i czekać na
córkę. Uśmiechała się do dziecka, które brnęło przed siebie na pulchnych nóżkach. Długa do
pół łydki spódniczka i chusteczka zawiązana pod brodą sprawiły, że człowiek kochał kogoś
tak bardzo? Nie wierzyłam w to, dopóki nie zostałam matką, myślała Elizabeth, czując, że
serce pęczniej jej z dumy i radości.
Ane upadła, ale natychmiast wstała i ocierała kolana.
- Mokle – powiedziała, marszcząc nosek.
- Nie szkodzi – pocieszała ją Elizabeth. – Chodź tylko, to zobaczysz, jak mama płucze
ubrania. A może mama opowie ci bajkę?
- Tak, tak – krzyczała radośnie Ane, klaszcząc w rączki.
Po ostatnich ulewnych deszczach rzeka była szeroka, woda płynęła szybko. Nieco
dalej w górze huczał wodospad. Elizabeth od wiosennych roztopów nie widziała, żeby ta
rzeka była taka wielka. Ale pora jest już późna, w każdej chwili można się spodziewać
śniegu.
- Będziesz tu siedzieć i czkać na mnie – powiedziała do Ane, sadzając ją na kamieniu.
- Bajkę – domagała się Ane.
Elizabeth uśmiechnęła się. Zwykle opowiadała Ane jakieś historie, kiedy płukała
pranie lub zajęta była inną pracą. To pozwalało utrzymać małą na miejscu. Na szczęście nie
musiała wymyślać nic szczególnego, bo córka lubiła wszystkie opowieści – także te, które już
wcześniej słyszała.
- Była sobie raz pewna mama, która strasznie chciała mieć małe dziecko – zaczęła
Elizabeth. – Prosiła i huldry, i różne podziemne stworzenia, żeby znalazły dla niej jakąś małą
dziewczynkę. Gdybym tak miała córeczkę o imieniu Ane-Elise, byłabym bardzo zadowolona,
myślała mama. I tata dziewczynki, który miał na imię Jens, też szukał dziecka – dodała.
Opowiadając płukała ubrania, sztukę po sztuce, aż palce zrobiły się czerwone i
opuchnięte z zimna. Opowiadała, jak rodzice szukali dziecka pod kwiatami i pod krzaczkami
jagód, w końcu powiedziała, że i tata, i mama znaleźli dziewczynkę, i od tej pory byli
najszczęśliwszą rodziną na świecie. Ta historia zawsze tak się kończyła.
Została jeszcze tylko jedna sztuka do wypłukania i będzie koniec, pomyślała z
westchnieniem ulgi, wyciągając rękę po wiadro. Nagle serce podskoczyło jej do gardła.
Stwierdziła, że Ane nie siedzi już na kamieniu. Miała wrażenie, ze czas się zatrzymał,
wszystko znieruchomiało na wiele sekund, a Elizabeth rozpaczliwie szukała wzrokiem wokół.
Pulsowało jej w całym ciele, szumiało w uszach. Obejrzała się wolno za siebie i z
przerażeniem zobaczyła, że Ane zsuwa się po mokrej trawie, głową w dół i zaraz wpadnie
wody. Niczym mała lalka leciała przed siebie, ale w ostatniej chwili chwyciła się wystającej z
wody gałęzi.
Czy to możliwe, że małe dziecko może myśleć tak rozsądnie? – przemknęło Elizabeth
przed głowę. Czy też chwyciła się tej gałęzi instynktownie? Tysiące myśli tłoczyło się w jej
głowie, a ona wpatrywała się w małą dziecięcą buzię, w oczy błagające o pomoc. Elizabeth
była jak sparaliżowana i patrzyła, potem wrzasnęła z całej siły i rzuciła się do rzeki. Miała
wrażenie, że brodzi w gęstym syropie. Nurt był silniejszym niż sądziła, woda z gór lodowato
zimna, zapierała jej dech w piersi. Przez cały czas nie spuszczała wzroku z córki, jakby to
była niewidzialna więź łącząca je obie, więź, której nie wolno zerwać. Ostatnia nadzieja.
Dokładnie w chwili, kiedy już miała chwycić córeczkę, Ane wypuściła gałąź z ręki.
Mała rączka nie była w stanie dłużej się trzymać i dziecko zniknęło we wzburzonej wodzie.
Elizabeth wołała ją raz po raz po imieniu, ale głos ginął w huku wodospadu. Wkrótce potem
małe ciałko zostało wyrzucone na kamień. Jakby ktoś pod wodą mimo wszystko jej nie
chciał, pomyślała Elizabeth. Skoczyła do przodu. Woda zamknęła się nad nią. Dopiero po
chwili wypłynęła na powierzchnię. Teraz nie było jej już tak zimno. Nogi miała zdrętwiałe,
ale nie czas o tym myśleć. Ze świstem wciągnęła powietrze i brnęła w stronę kamieni. Ręka,
którą chwyciła Ane, była sztywna z zimna, reszta ciała kompletnie pozbawiona czucia, ale
zwróciła i prostując plecy, wlokła się w dzieckiem w stronę brzegu. Tuliła do piersi małą,
nadającą oznak życia, przemoczoną.
Na lądzie upadła na kolana, by odzyskać trochę sił, potem uniosła dziecko i ogarnięta
paniką wpatrywała się w nie. Wargi i policzki były sinoniebieskie. Czy to z zimna? –
zastanawiała się matka, potem chwyciła ubranie córeczki i zaczęła nią potrząsać. Wiedziała,
że krzyczy, ale nie miała pojęcia, czy wypowiada jakieś słowa czy tylko bez sensu wyje.
Kiedy Ane po chwili wydała z siebie cichuteńki jęk, Elizabeth poczuła, ze ulga ciepłą falą
ogarnia jej ciało. Małe całko skuliło się i wsłuchiwało z siebie wodę, potem dziecko zaczęło
płakać. Krzyczała przerażona i zmarznięta, czepiając się matki.
- Mój mały aniołek – szlochała Elizabeth, biegnąc do domu. Spódnica plątała jej nogi i
ograniczała ruchy. Pospiesznie zebrała ją przed sobą i szła najszybciej jak mogła po śliskiej
trawie.
- Tutaj, moje dziecko, siedź przy picu, a mama dołoży do ognia – mówiła, ładując do
pieca torf. Widziała, że Ana cała się trzęsie z zimna, sama
tymczasem zdjęła ubranie, wycisnęła z wody i rzuciła na podłogę. Była tak przemarznięta,
że dygała, usiadła tuż przy córce, objęła ją mocno i kołysała w przód i w tył.
W końcu poczuła, ze ciepło wraca do nagiego, przemarzniętego ciała. Ane uspokoiła
się trochę, płacz ucichł i już się tak strasznie nie trzęsła. Elizabeth przesunęła palcem po blond
włoskach, przylepionych do skóry głowy. Przypominała sobie tamten dzień, kiedy Maria
„żelowała na lodowej krze” i kiedy ona sama omal się nie utopiła, idąc siostrze na ratunek.
Dlaczego przez cały czas przytrafiają się takie nieszczęścia wszystkim, których ona kocha?
Nie zapomniała przecież tamtych wydarzeń, kiedy Indianne i Maria wzięły łódź i rozbiły się
na Tangholmen. Czy wisi nade mną jakieś przekleństwo, wieczna kara za to, co zrobiłam
Leonardowi? Czy Bóg uznał, że lepiej zostawić ją na ziemi i tutaj powoli dręczyć?
- Nie – wyszeptała. – Bóg jest dobry, nawet jeśli ludzie wielokrotnie myślą inaczej.
Bóg nie robi takich rzeczy po to, by kogoś ukarać.
Elizabeth poczuła, że powieki ma ciężkie. Powinnam trochę odpocząć, myślała sennie.
Nagle obudziła się i przerażona rozejrzała wokół. W izbie było ciemno, w piecu prawie
całkiem wygasło. Ramię ją bolało, Ane zasnęła w jej objęciach. Jak długo tak siedziały?
Dołożyła znowu torfu tak, żeby paliło się przez całą noc. Potem weszła po schodach na strych
i położyła małą w podwójnym łóżku.
Kiedy chciała pocałować Ane na dobranoc, odskoczyła przestraszona. Mały policzek
dosłownie płonął. Pospiesznie usnęła skórzane okrycie na bok i zbadała ciało dziecka. Ane
wprost się gotowała z gorączki, zaczęła mocno kaszleć, mamrocząc coś przez sen.
Ona bredzi w gorączce, przemknęło Elizabeth przez myśl. Pospiesznie wciągnęła na
siebie mocną koszulę i na palcach zeszła na dół po zimną wodę i szmatkę. Delikatnymi,
lekkimi ruchami próbowała ostudzić rozpalone ciałko, ale wiele mogła pomóc. Ponownie
zeszła do kuchni i wyjęła jeden z garnuszków z ziołami, które miała w szafie.
- Muszę zaparzyć tych ziół, które obniżają gorączkę i pomagają na kaszel – mówiła
półgłosem, nastawiając wodę. Ale nawet głośno wypowiadane słowa nie stanowiły pociechy,
nękał ją taki strach, że czuła ból w żołądku.
Gdy tylko napar był gotowy, poszła z powrotem na górę.
- Ane, mój aniołku – szeptała. Potrząsała delikatnie dzieckiem, ale Ane nie reagowała.
Patrzenie na nią sprawiało ból, taka była bezradna. Elizabeth uniosła ją ostrożnie, wzięła na
kolana i obmywała ciało chłodną wodą.
- Nie śpisz? – spytała, kiedy Ane w końcu otworzyła oczy. Ale wzrok dziecka był
szklany, oczka wpatrywały się po prostu przed siebie.
- Ane, moja najdroższa – powiedziała Elizabeth trochę głośniej, czując, że ogarnia ją
panika. – Musisz to wypić, po tym poczujesz się lepiej.
Mała kaszlała strasznie, aż jej się gotowało w piersiach. Nic nie wskazywało na to, że
rozumie, co matka mówi. Elizabeth mimo to przystawiła kubek do ust dziecka. Ane była
spragniona, bo powoli wypiła pół kubka, ale potem ciężko opadła w ramiona matki i znowu
zamknęła oczy.
Elizabeth wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem po izbie. Być może powinna
położyć Ane do łóżka, ale tak strasznie chciała tulić do siebie jej drobne ciałko, jako
zadośćuczynienie za… nie, może znowu rozmyślać o wszystkich swoich winach. To po
prostu nieszczęśliwy wypadek, że córka stoczyła się do rzeki. To się mogło przydarzyć
każdemu, niezależnie od tego, jak uważnie pilnuje swoich dzieci.
Elizabeth zaczęła sobie przypomnieć piosenkę, którą zwykle śpiewała jej mama.
Szukała w pamięci pierwszych słów, odnalazła tonację i zaczęła cicho śpiewać dziecku.
Panie Boże na niebie prosimy ciebie, niech twoje nauki
zawsze żyją w nas.
Niechaj dojrzewają
Każdego dnia.
Niech nas łaska twa oświeci.
Pobłogosław nas, twoje dzieci.
- Teraz sobie pośpisz, a potem poczujesz się lepiej – mruczała Elizabeth, układając się
znowu w łóżku. Leżała długo i wpatrywała się w Ane. Zioła powinny pomóc. Zawsze
pomagają. Poza tym zrobiła wyjątkowo mocny wywar.
Elizabeth ocknęła się z drżeniem i zastanawiała przez chwilę, co mogło ją obudzić.
Oszołomiona wpatrywała się w ciemny pokój. Nic. Pospiesznie położyła drżącą dłoń na czole
Ane i poczuła, że dziecko jest jeszcze bardziej rozpalone niż poprzednio.
- Ane, moja mała – szeptała, ale dziecko nie reagowało. Pobiegła znowu po wodę i
szmaty, próbowała małą chłodzić. – Moja kochana, ocknij się – błagała, ale Ane leżała bez
ruchu z zamkniętymi oczyma.
- Musisz wypić jeszcze trochę herbaty – szeptała matka, biorąc kubek. Małe ciałko
było ciężkie i bezwładne w jej ramionach, a gdy przystawiła kubek do ust dziecka, nie
nastąpiła żadna reakcja.
- Obudź się, Ane, bo jak nie, to nie wyzdrowiejesz – mówiła Elizabeth i znowu
rozpoczęła swoją wędrówkę, tam i z powrotem po izbie.
Godziny mijały. Nie wiedziała, jak długo tak chodzi. Żeby tylko mogła odwrócić czas,
wtedy lepiej by pilnowała córeczki…
Nagle spostrzegła, że Ane otwiera oczy.
- Nie śpisz? – spytała Elizabeth uradowana, z uczuciem ulgi. Ale zaraz nadzieja
zgasła. Puste spojrzenie Ane wpatrywało się gdzieś poza matkę. Nieoczekiwanie mała
uśmiechnęła się szeroko, jakby zobaczyła, że ktoś przyszedł, ktoś, kogo ona kocha. Elizabeth
odwróciła się i ze zgrozą i popatrzyła za siebie, ale nikogo nie widziała. Nie uległo jednak
wątpliwości, że Ane owszem. Na jej buzi pojawił się łagodny wyraz odprężenia.
- O, Boże kochany – jęknęła Elizabeth. – Boże, nie zabieraj mi też córeczki – szeptała,
czując łzy spływające do kącików ust. – Czy muszę tracić wszystkich, których kocham?
Z bolesnym szlochem upadła na kolana, tuląc w ramionach, bezwładne ciało.