Zygmunt Zeydler - Zborowski:
LASKA DYREKTORA
OSIECKIEGO
ROZDZIAŁ I
- No i co o tym myślisz?
Stasiak raz jeszcze przyjrzał się uważnie kartce papieru, pokrytej do
połowy maszynowym pismem.
- Myślę, że ktoś chce nam zrobić głupi kawał. Na twoim miejscu nie
zawracałbym sobie tym głowy. Przecież już nieraz otrzymywaliśmy takie
anonimy. Gdybyśmy chcieli każdym się przejmować, trzeba by było znacznie
powiększyć nasz aparat.
Gerner pokiwał głową. - W zasadzie masz racje, ale...
Widzisz... ta informacja trochę mnie zastanawia. Za dużo konkretów. To
pisał ktoś bardzo dobrze zorientowany.
Wszystkie szczegóły się zgadzają. Wydaje mi się, że powinniśmy to
sprawdzić. Ostatecznie niewiele ryzykujemy.
Najwyżej przeprosisz, powiesz, że zaszła pomyłka i na tym koniec.
- Chcesz, żebym pojechał jutro na lotnisko?
- To właśnie mam na myśli.
- Nie lubię takich głupich sytuacji - skrzywił się Stasiak.
- Sytuacja dopiero wtedy byłaby głupia, gdyby się okazało, że to
wszystko prawda.
- To także racja.
- A co mam robić? Jesteś moim szefem. Nie wiem tylko, dlaczego
właśnie mnie obarczasz tą niemiłą misją?
- Dlatego, że mam do ciebie zaufanie. Jestem pewien, że załatwisz to z
wrodzonym sobie taktem.
- Żebyś się tylko nie zawiódł.
- Dotychczas jeszcze mi się to nie zdarzyło.
- Gratuluję ci. Byli już tacy, którym się zdarzyło.
- Na przykład baron Boyst.
- Między innymi. Czy masz jeszcze jakieś polecenia?
- Na razie chyba nie. Możecie odmaszerować, towarzyszu majorze.
Stasiak wstał i stuknął obcasami.
- Tak jest, towarzyszu pułkowniku.
*
Poranek pogodny. Srebrzyste skrzydła samolotów błyszczą w słońcu. Na
lotnisku ruch. Ostatnie słowa pożegnania. Ostatnie pocałunki.
Zachrypnięty megafon ogłasza:
- Pasażerowie odlatujący do Berlina proszeni są do samolotu.
W chwilę potem na betonową płytę wybiega wielobarwny tłum. Wszyscy
drepczą pośpiesznie, niepotrzebnie zadyszani. Na końcu idzie wysoki, dobrze
zbudowany mężczyzna. Lekko utyka na prawą nogę. Podpiera się grubą
bambusową laską.
Stasiak przyjechał w ostatniej chwili. Po drodze zepsuł mu się wóz i
musiał czekać na taksówkę. Myślał, że nie zdąży. Od razu pobiegł do
kierownika lotniska.
Pilot włączył już motory, kiedy w słuchawkach zabrzmiał rozkaz:
- Wstrzymać start.
- Dlaczego nie odlatujemy? - spytał któryś z pasażerów.
Stewardessa uśmiechnęła się uspokajająco.
- Za chwilę start. Proszę zapiąć pasy.
Stasiak trochę zasapany, wspiął się po drabince. Rozejrzał się po
samolocie, ale nie od razu spostrzegł tego, kogo szukał. Spytał stewardessę.
Wskazała mu pasażera siedzącego po lewej stronie przy oknie.
- Przepraszam, czy pan Osiecki?
Zapytany podniósł zdziwione spojrzenie znad gazety.
- Tak.
- Czy to pańska laska?
- Tak. A o co chodzi?
- Czy pan jest zupełnie pewien, że to pańska laska?
- Oczywiście. Ale o co chodzi? Co się stało?
- Czy pan pozwoli, że obejrzę tę laskę?
- Proszę, ale nie rozumiem. To moja laska.
Stasiak szybkim ruchem pochwycił laskę, obejrzał ją dokładnie i mocno
ujął grubą gałkę, którą bambus był zakończony. Pierwsza próba nie dała
wyniku.
- Co pan wyprawia?! - zawołał Osiecki. - Przecież gałka się nie odkręca.
Proszę natychmiast zostawić moją laskę. Co to wszystko znaczy?
Stasiak nacisnął jeszcze mocniej i wtedy poczuł, że gałka zrobiła pół
obrotu. A więc jednak gwint.
Potem wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie.
Stasiak odkręcił gałkę, zajrzał do wnętrza pustej laski, wyjął z niej coś i
zwrócił się do oniemiałego Osieckiego.
- Pan pozwoli ze mną.
- Ależ... proszę pana, ja odlatuję za chwilę do Berlina.
- Na razie zostaje pan w Warszawie. Proszę wysiadać i nie zatrzymywać
startu samolotu.
- Co to znaczy? Jakim prawem? - bronił się Osiecki.
Stasiak zmuszony był pokazać swoją legitymację służbową.
- Jest pan aresztowany - powiedział.
Wysiedli z samolotu. Osiecki trząsł się ze zdenerwowania.
- Ja nic nie rozumiem, daję panu słowo. To jakieś nieporozumienie.
Czekają na mnie w Berlinie. Co teraz będzie?
- Zawiadomimy ich, żeby nie czekali. Zawody odbędą się bez pana.
- Ależ ja miałem omawiać sprawy handlowe.
- Kto inny je omówi.
- To wszystko ogromnie się komplikuje.
- Wydaje mi się, że tak - zgodził się Stasiak.
- Może mi pan wytłumaczy o co właściwie chodzi? Co pan znalazł w tej
lasce? Zresztą to wcale nie moja laska.
Moja laska nie miała odkręcanej gałki.
Stasiak wziął go pod rękę.
- To nie jest odpowiednie miejsce do rozmowy. Pan pozwoli ze mną do
samochodu.
*
Gerner podał przez biurko otwartą papierośnicę.
- Proszę, może pan zapali.
- Dziękuję, ale doprawdy...
- Więc pan twierdzi, że to nie pańska laska?
Osiecki z pewnym wysiłkiem przełknął ślinę.
- Wygląda tak samo, ale moja nie była w środku wydrążona i gałka się w
niej nie odkręcała.
- Od jak dawna używa pan laski?
- Zaledwie od kilku miesięcy. W lutym czy w marcu spadłem z konia i
zwichnąłem nogę. Jeszcze trochę utykam.
- I nic panu nie wiadomo o tym, że w pańskiej lasce znajdowały się te oto
mikrofilmy?
- Przecież mówię panu, że to nie moja laska. O żadnych mikrofilmach nie
mam pojęcia. To jakieś nieporozumienie. Ktoś musiał zamienić moją laskę.
- Kiedy pana zapytałem czy to pańska laska - wtrącił się Stasiak - to pan
stwierdził z całą pewnością, że tak.
- Bo byłem pewny, że to moja laska. Identyczna.
Gerner wziął do ręki bambus i podał go Osieckiemu.
- Proszę, niech pan dobrze obejrzy. Czy może pan w tej lasce znaleźć coś
takiego, co by wskazywało na to, że nie należy do pana? Jakaś rysa, jakieś
zadrapanie, jakaś nierówność?...
- Nie, nic takiego tu nie widzę. Przysiągłbym, że to moja laska. Zupełnie
identyczna. Może... może trochę grubsza, ale nie jestem pewien.
- A waga? - spytał Stasiak. - Nie jest czasem trochę lżejsza?
Osiecki zważył laskę na dłoni.
- Chyba nie, ale trudno mi się zorientować. Przyznam się panom, że nigdy
się nie zastanawiałem nad wagą mojej laski.
- Gdzie pan ją kupił?
- O, to stara laska. Mam ją jeszcze po ojcu. Jakimś cudem przetrwała
wojnę.
- Może pan nie wiedział, że gałka się odkręca?
- Z całą pewnością gałka w mojej lasce nie odkręca się.
Była pęknięta i kazałem dać nową.
- Czy dawno kazał pan zreperować laskę?
- Chyba w maju. Dokładnie nie pamiętam.
- Kto panu reperował tę gałkę?
- Prywatny fachowiec w Cieszynie. Były tam właśnie zawody konne i
przy okazji...
- Pan jest dyrektorem stadniny koni?
- Tak. To stado ogierów. Mamy także stajnię sportową.
- I mieszka pan w stadninie razem z rodziną?
- Tak, z żoną i z dwojgiem dzieci. Syn w tym roku zdał maturę, a córka
przeszła do ósmej klasy.
- Hm. - Gerner wstał z fotela i przeszedł się po pokoju.
- Niech mi pan powie, panie dyrektorze, czy był pan już kiedyś w
Niemczech Zachodnich.
Osiecki jakby się trochę zawahał.
- Tak - powiedział niechętnie. - Byłem. Dwa lata temu.
- Służbowo, czy prywatnie?
- Prywatnie. Odwiedzałem siostrę, która stale mieszka w Hamburgu.
Wyszła za mąż za Niemca.
- A można wiedzieć czym się zajmuje pański szwagier?
- Jest inżynierem.
- Długo przebywał pan w Hamburgu?
- Mniej więcej trzy tygodnie.
- No i jakież pan wywiózł wrażenia?
Osiecki wykonał nieokreślony ruch ręką.
- Nawiązał pan tam może jakieś ciekawe znajomości?
- Raczej nie. Siostra nie prowadzi ożywionego życia towarzyskiego.
Szwagier jest człowiekiem bardzo zajętym, nie miał czasu, żeby mnie
wprowadzać w tamtejsze towarzystwo.
- Jak układają się pańskie stosunki ze szwagrem?
- Bardzo średnio. Właściwie byłem przeciwny małżeństwu mojej siostry.
Początkowo doszło nawet między nami do dosyć ostrych starć. Nie chciałem,
żeby wychodziła za mąż za cudzoziemca, a tym bardziej za Niemca.
- Gdzie pańska siostra poznała swego męża?
- W Niemczech, jeszcze w czasie wojny. Wywieziono ją pod Drezno, na
wieś. Jej obecny mąż został ranny, a że ona pracowała dłuższy czas w szpitalu
jako pielęgniarka, więc...
- Rozumiem - powiedział Gerner. - Dosyć banalna historia. Ranny
żołnierz, urocza pielęgniarka... Czy mają dzieci?
- Tak, troje. Dwóch synów i córkę.
- W jakim wieku obecnie jest pańska siostra?
- Ma już chyba czterdzieści pięć lat.
- A jak to się właściwie stało, że pan, będąc w niezbyt dobrych
stosunkach z siostrą i ze szwagrem, zdecydował się przyjąć zaproszenie i
pojechać do nich?
Osiecki wydawał się trochę zmieszany tym pytaniem.
Uśmiechnął się usprawiedliwiająco.
- No cóż... Mojej siostrze bardzo zależało na tym, żeby... żeby nawiązać
stosunki rodzinne. Zostało nas tylko dwoje... Bracia zginęli w czasie wojny,
rodzice nie żyją...
Bardzo chciała, żebym zobaczył dzieci...
- Tak... oczywiście, to naturalne. Na pewno siostra zapoznała pana ze
swoimi znajomymi, przyjaciółmi... Urządziła jakieś małe przyjęcie na pańską
cześć. Tak to się zazwyczaj praktykuje w podobnych wypadkach.
Osiecki poruszył się. Na jego pociągłej, smagłej twarzy malowało się
zniecierpliwienie.
- Mam wrażenie, że panowie są przekonani, iż podczas mego pobytu w
Hamburgu zostałem zwerbowany przez wywiad niemiecki do roboty
szpiegowskiej - powiedział, z trudem panując nad ogarniającym go gniewem.
- Dobre pan ma wrażenie - przyznał Gerner. - Niestety, wszystko na to
wskazuje, że wplątał się pan w brudną aferę. Sytuacja właściwie jest dosyć
jednoznaczna.
- Ależ to zupełny nonsens! - wybuchnął Osiecki, tracąc panowanie nad
sobą. - To nonsens! Po cóż miałbym robić coś podobnego?! Panowie...
przyjrzyjcie mi się. Czyż ja wyglądam na szpiega?!...
Gerner uśmiechnął się nieznacznie.
- Mogę pana zapewnić, panie dyrektorze, że nie było jeszcze szpiega,
który by na to wyglądał.
- Ależ ja mam żonę, dzieci, dobre stanowisko. Pracuję w dziedzinie, którą
lubię. Po co miałbym angażować się w takie świństwa? Na miłość Boską! Po
co?!
- Więc pan udawał się do Niemiec Zachodnich, aby uczestniczyć w
odbywających się tam konkursach hippicznych?
- Tak. Miałem pojechać na międzynarodowe zawody w Akwizgranie.
- Przez Berlin?
- Tak. Samolotem do Berlina, a stamtąd mieliśmy pojechać koleją do
Akwizgranu.
- „Mieliśmy”, to znaczy kto?
- W Berlinie miałem się spotkać z częścią naszej ekipy i z
przedstawicielami „Animexu”. Korzystając z zawodów, mieli omówić
transakcje eksportowe. Mnie zaproszono na konsultanta, rzeczoznawcę.
Niesłychanie mi przykro, że zrobię im taki zawód.
- Proszę mi wierzyć, że nam także jest niezmiernie przykro - powiedział
poważnie Gerner.
- Panowie, pozwólcie mi pojechać. Wrócę i wtedy wszystko spokojnie
wyjaśnimy. Przecież to oczywiste nieporozumienie. Ja nie mam nic wspólnego
ze szpiegowską robotą. Ręczę słowem honoru.
Gerner potrząsnął głową.
- Bardzo żałuję, ale to niemożliwe. Zmuszeni jesteśmy pana zatrzymać, aż
do wyświetlenia całej sprawy. Mam nadzieję, że pan nam w tym dopomoże...
- To znaczy, że jestem aresztowany?
- Tak. Jest pan aresztowany. Nakaz prokuratora przedstawimy panu w
najbliższych godzinach.
- Ależ to kompletny idiotyzm... Proszę panów... Przecież nie możecie
mnie zamykać do więzienia. Ja... ja nie poczuwam się do żadnej winy. W ogóle
nie wiem o co chodzi...
- Niechże pan przez chwilę spróbuje postawić się w naszej sytuacji -
powiedział cierpliwie Gerner. - Dwa lata temu spędził pan kilka tygodni w
Niemczech Zachodnich.
Dzisiaj miał pan zamiar odlecieć do Berlina, mając ze sobą laskę
wypełnioną mikrofilmami. Wszystkie zdjęcia dotyczą obiektów wojskowych.
Czy pan, będąc oficerem kontrwywiadu, wypuściłby takiego człowieka na
wolność i pozwolił mu wyjechać do Berlina i do Akwizgranu? No, proszę przez
chwilę logicznie rozumować.
Osiecki zwiesił głowę na piersi.
- To nie moja laska. Ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego -
powiedział cicho.
Gerner zapalił papierosa i milczał. Dopiero po dłuższej chwili znowu się
odezwał:
- Dzisiaj już nie będę pana dłużej męczył pytaniami.
Proszę sobie wszystko dobrze przemyśleć. Zobaczymy się znowu
zapewne jutro, najdalej pojutrze. Bardzo bym się cieszył, gdyby pan zdecydował
się na szczerą rozmowę z nami. To ułatwiłoby nam pracę, a jednocześnie
poprawiłoby pańską sytuację. Rozumiem przecież, że człowiek czasami popełni
jakiś błąd życiowy, że okoliczności ułożą się w specjalny sposób, że wreszcie
nie wszyscy dostatecznie zdają sobie sprawę z pewnych rzeczy. Proszę pamiętać
o tym, że nigdy nie jest za późno, żeby taki błąd naprawić.
- Ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego - powtórzył Osiecki.
Kiedy zostali sami, Stasiak sięgnął po papierosy i powiedział:
- Wiesz co? Obawiam się, że popełniliśmy duży błąd.
Nie trzeba go było jeszcze zatrzymywać. Teraz facet spalony.
Przeorganizują całą siatkę. Nie będziemy mieli z niego wielkiej pociechy.
- To prawda - zgodził się Gerner. - Ale właściwie nie mieliśmy innego
wyjścia. Odlatywał do Berlina. Mógł w ogóle nie wrócić. A poza tym przyznam
ci się szczerze, że nie bardzo wierzyłem w tę historię. Wysłałem cię na Okęcie
po to, żeby mieć czyste sumienie. Nie przypuszczałem, że ten anonim... Kto to
mógł napisać i w jakim celu?
Stasiak wzruszył ramionami.
- Trudno na to odpowiedzieć. Teorii można snuć wiele.
Może to zemsta, a może był niewygodny dla innego wywiadu. Któż to
może wiedzieć?
- A jeżeli on rzeczywiście jest niewinny?
Stasiak podniósł brwi do góry.
- No cóż... taką ewentualność także oczywiście można brać pod uwagę,
chociaż nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby ktoś, jedynie przez zemstę,
zadawał sobie tyle trudu i tak precyzyjnie organizował to wszystko. Musiałby
wyprodukować identyczną laskę, następnie musiałby się postarać o te zdjęcia na
mikrofilmach. To nie takie proste.
O wiele prościej zaprawić faceta kłonicą w głowę, albo pchnąć nożem
pod żebro. Efekt ten sam, albo może jeszcze lepszy.
- Tak - powiedział zamyślony Gerner. - W niewinność tego człowieka
dosyć trudno uwierzyć. Przypuszczam, że najprawdopodobniej musiał paść
ofiarą szantażu. Zagrożono mu na przykład, że wykończą jego siostrę, albo że
coś niezbyt miłego zrobią z jej dziećmi. Takie rzeczy przecież się zdarzają. A
Osiecki był dla nich bardzo cennym nabytkiem. Dyrektor stadniny nie budzi na
ogół tego rodzaju podejrzeń. Ma wóz do dyspozycji, łatwo porusza się po
terenie. Bez trudu może wytłumaczyć swoją obecność w pobliżu jakiejś
jednostki wojskowej. Kupuje konie, sprzedaje konie, jeździ tu i tam, robi
wypady za granicę.
Idealny materiał na agenta. Z tą laską też niezły pomysł.
- Czy myślisz, że on puści farbę? - spytał Stasiak.
- Trudno powiedzieć. Obawiam się, że to nie będzie łatwa sprawa.
- Mamy niezaprzeczalny dowód winy.
- Oczywiście. Ale jeśli będzie się upierał, że to nie jego laska, to niczego
się nie dowiemy.
- Trzeba będzie dokładnie zbadać jego kontakty w kraju i za granicą.
- Niewątpliwie. Nie sądzę jednak, żeby to dużo dało.
Tutaj raczej z nikim się nie kontaktował. A tam, w Hamburgu czy w
Berlinie, trudno będzie coś ustalić. Jeżeli go zwerbowali, to zrobili to bardzo
dyskretnie, w czterech ścianach. Jestem pewien, że nie poszedł na tę robotę dla
zysku. Raczej, tak jak mówiłem, wchodzi tu w grę szantaż.
- Rolę niewiniątka odegrał świetnie - powiedział Stasiak.
- Tak. Całe jego zachowanie robiło wrażenie dosyć przekonywające. Ktoś
obserwujący z boku tę scenę mógłby przysiąc, że znęcamy się nad niewinnym
człowiekiem.
- Czy nie zwróciło twojej uwagi, że na każde pytanie miał momentalnie
gotową odpowiedź?
Gerner zmarszczył brwi i wierzchem dłoni potarł czoło.
- Tak - powiedział z wahaniem. - Może masz rację. To istotnie robiło
wrażenie jakby wyreżyserowanych odpowiedzi. Ale z drugiej strony trudno
przewidzieć reakcję człowieka, który znajduje się nagle w takiej sytuacji.
- Co proponujesz? - spytał Stasiak.
- Proponuję, żebyś w najbliższej przyszłości pojeździł trochę konno -
uśmiechnął się Gerner. - Zaprosimy także kogoś z wojska, żeby obejrzał sobie
dokładnie te mikrofilmy i powiedział co o nich sądzi.
ROZDZIAŁ II
Podczas kolacji pani Elżbieta powiedziała:
- Wolałabym, Haniu, żebyś nie jeździła na Selimie, dopóki ojciec nie
wróci.
Dziewczyna niecierpliwym ruchem odgarnęła ciemne włosy.
- Ależ mamo, tatuś pozwolił mi jeździć na Selimie.
Przecież w przyszłym roku mam na nim startować.
- Pamiętasz jak ojca zrzucił?
Hanka wzruszyła ramionami.
- E, tatuś zagadał się z koniuszym i w ogóle zapomniał, że siedzi na
koniu. Akurat Wacek wyjechał zza stajni na motorze... no i...
- Wolałabym jednak... - próbowała łagodnej perswazji pani Elżbieta,
chociaż wiedziała, że to się na nic nie zda. - Tak się boję o ciebie, córeczko. To
bardzo mocny, narowisty koń.
- Selim wcale nie jest narowisty - wtrącił się do rozmowy Marek, który
dotychczas jadł w milczeniu zsiadłe mleko z kartoflami. - Po prostu jest młody i
ma temperament.
Nie bój się, mamo, Hanka sobie z nim poradzi.
Pani Elżbieta westchnęła zrezygnowana.
- Nie macie pojęcia jak ja się denerwuję tą waszą jazdą.
Tyle się ciągle słyszy o rozmaitych wypadkach. Po nocach spać nie mogę.
- Można na równej drodze nogę złamać, albo może człowieka piorun
zabić - powiedział Marek i kończył jeść kartofle. - Gdyby tak każdy myślał o
tym, co się złego może przytrafić, to chyba wszyscy leżeliby od rana do
wieczora w łóżkach. W każdym sporcie jest pewne ryzyko.
- Czy koniecznie musicie być sportowcami?
Hanka wstała, podeszła do matki i objęła ją za szyję.
- Mamusiu, nie bądź zrzędą. Proszę cię. Tatuś tak się cieszy, że my
jeździmy, a ty...
- Tatuś to co innego. Sam kiedyś był świetnym jeźdźcem, więc chce żeby
i jego dzieci... Ja przecież także się cieszę, że jeździcie i że sprawia wam to
przyjemność, tylko... tylko się boję. Nic na to nie mogę poradzić. Już taka
jestem.
- Czy przyjeżdżają ci Francuzi? - spytał Marek, chcąc zmienić temat
rozmowy.
- Tak. Mają przyjechać w przyszłym tygodniu. Sama nie wiem jak ja
sobie z tym poradzę. Podobno ma przyjechać szesnaście osób. Poszaleli chyba
w tym „Orbisie”.
Najpierw było mówione, że będą przyjeżdżać grupy nie większe niż
sześć, osiem osób, a teraz... Przecież na tylu zagranicznych gości nie jesteśmy
przygotowani. Płacą dolarami. Byle czym się nie zadowolą.
- Ale ten Niemiec to chyba już nie przyjedzie - powiedziała Hanka.
- Który?
- No ten, którego tatuś tak solidnie obsztorcował.
- Ach ten. Tak, przypominam sobie. Nie sądzę, żeby przyjechał.
- Głupi bęcwał - mruknął Marek. - Bufon. Takiemu się zdaje, że jak
zapłaci pieniądze, to już może sobie na wszystko pozwalać.
Pani Elżbieta spojrzała na syna pytająco.
- Już nie pamiętam co on takiego przeskrobał.
- Jak to nie pamiętasz? Przecież była wtedy cholerna awantura. Facet w
nocy wziął Marlenę ze stajni i pojechał w teren. Wrócił dopiero nad ranem. O
mało na śmierć nie zajeździł kobyły. Idiota. Ojciec chciał go lać. I dobrze by
zrobił.
- Ale jak to się stało, że pozwolili mu wziąć konia ze stajni? Przecież
zawsze ktoś pilnuje.
- Stary Gawrysiuk usnął, a jak on uśnie, to z armat można strzelać.
Jeszcze do tego głuchy.
- No tak, ten już tu nie przyjedzie - powiedziała z przekonaniem pani
Elżbieta.
Po kolacji Marek z Hanką poszli jeszcze do stajni obejrzeć odparzony
kłąb Narcyza. Pani Elżbieta wyszła na werandę, usiadła na trzcinowym fotelu i
zapatrzyła się w wieczorny krajobraz.
Powietrze było ciepłe, łagodne. Wiatr, który dął całe popołudnie, teraz
ustał zupełnie, pozostawiając po sobie oczyszczone z chmur niebo. Od pól szedł
zapach dojrzałego zboża.
W tej chwili uświadomiła sobie, że jest szczęśliwa. Miała dobrego,
kochającego męża, ładne, pod każdym względem udane dzieci. Wszyscy byli
zdrowi, zadowoleni, mieszkali w przepięknej okolicy, w wygodnym,
przyjemnym domu. Czegóż więcej mogła żądać od życia? Tak, była
rzeczywiście szczęśliwa. Lubiła od czasu do czasu uświadomić to sobie i
cieszyć się tym szczęściem.
Ciszę wieczornej chwili zmącił warkot motoru. Elżbieta zwróciła głowę w
tym kierunku.
„Kto to może być? - pomyślała zdziwiona, patrząc na żółte smugi
reflektorów. - O tej porze?”
Samochód zatrzymał się przed domem. Wysiadł z niego wysoki,
postawny mężczyzna. Szybkim krokiem zbliżył się do werandy.
- Dobry wieczór. Chciałbym się widzieć z panią Osiecką.
- To właśnie ja jestem. Słucham pana.
- Czy mógłbym z panią porozmawiać na osobności?
- Tak, oczywiście. Proszę.
Nieco zmieszana otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do jadalni.
Stasiak przedstawił się, ale jeszcze nie zdradzał, w jakim występuje
charakterze.
- Zmuszony jestem prosić panią o chwilę poufnej rozmowy. Nie
chciałbym, żeby nam ktoś przeszkodził.
- Może wobec tego poproszę pana do gabinetu mego męża. W tej chwili
nie ma go w domu. Wyjechał służbowo za granicę. Proszę, niech pan pozwoli za
mną. Czy można wiedzieć w jakiej pan sprawie?
Stasiak czuł się nieswojo. Ta miła, skromna, trochę speszona kobieta
onieśmielała go. Nie bardzo wiedział jak zacząć przykrą rozmowę.
- Czy pani pozwoli zapalić?
- Ależ naturalnie.
- A może pani...? - Podał otwartą papierośnicę.
- Nie, dziękuję. Ja nie palę. U nas w ogóle taki nie palący dom. Nawet
mój mąż rzucił ostatnio papierosy. Przepraszam, ale w czym mogłabym panu
dopomóc? Wszystkie sprawy załatwia mój mąż. A może pan jest
przedstawicielem „Orbisu”? Może pan w sprawie tych Francuzów, którzy tu
mają przyjechać...?
- Nie, nie jestem przedstawicielem „Orbisu”.
- Więc...?
Stasiak zdecydował, że nie ma sensu dłużej zwlekać.
W krótkich rzeczowych słowach opowiedział co zaszło.
Słuchała go i uśmiechała się z niedowierzaniem. Nie brała na serio tego
wszystkiego.
- To są niemądre żarty, proszę pana. Doprawdy nie rozumiem dlaczego
mi pan to opowiada.
Stasiak spojrzał na nią poważnie.
- Czy pani sądzi, że pozwoliłbym sobie żartować w ten sposób? Proszę mi
wierzyć, że sam chciałbym, żeby to był tylko głupi żart. Niestety, to co
powiedziałem przed chwilą, to prawda.
- Ależ, proszę pana, to zupełny nonsens. Nie wmówi mi pan, że Henryk
zajmuje się szpiegowską działalnością.
Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Może pan nie zna Henryka, ale to
co mi pan tu opowiada...
- Stoimy wobec konkretnych faktów - powiedział Stasiak. - A fakty te są
tak przekonywające, że właściwie nie nasuwają żadnych wątpliwości. Mąż pani
był dwa lata temu w Niemczech Zachodnich, a obecnie wyjeżdżał tam znowu,
mając ze sobą laskę wypełnioną mikrofilmami, które stanowią bogaty materiał
dla obcego wywiadu.
- Więc pan to wszystko mówi poważnie?
- Jak najbardziej poważnie - Stasiak wyjął swoją legitymację. - Proszę.
Żeby nie było żadnych wątpliwości, może zechce się pani naocznie przekonać,
że jestem naprawdę oficerem kontrwywiadu.
Siedziała nieruchomo, wpatrzona w niego szeroko otwartymi oczami.
Ciągle jeszcze nie rozumiała.
- Ależ to jakieś nieporozumienie, prawda?
- Przed chwilą wyjaśniłem pani raz jeszcze, że mamy do czynienia z
zupełnie konkretnymi i jednoznacznymi faktami i trudno mówić o
nieporozumieniu.
- W lasce...? W tej starej, bambusowej lasce?
- Tak. W starej, bambusowej lasce, którą mąż pani miał ze sobą,
znaleźliśmy mikrofilmy.
- Wobec tego to nie jego laska.
- Mąż pani sam stwierdził, że to jego laska. Nie miał co do tego
wątpliwości.
- Niemożliwe. Niemożliwe - powiedziała cicho. - Pan też chyba w to nie
wierzy. Mój mąż nie jest człowiekiem, który by... Pan w to nie wierzy, prawda?
- Przykro mi, proszę pani, ale muszę wierzyć faktom - powiedział
zniecierpliwiony Stasiak. Był zły na siebie. Wydawało mu się, że niezbyt
zręcznie przeprowadza tę rozmowę.
- I co teraz będzie? - spytała bezradnie pani Elżbieta. - Zaaresztowaliście
go?
- Tak. Mąż pani został zatrzymany.
- Siedzi w więzieniu?
- Niestety, tak.
- Boże... Boże...
Stasiak zgasił papierosa i spojrzał na przerażoną, zrozpaczoną kobietę.
Miała oczy pełne łez. Widać było, że panuje nad sobą całym wysiłkiem woli,
aby nie wybuchnąć płaczem.
- Proszę pani, chciałbym, żebyśmy wspólnie zastanowili się spokojnie nad
tą sytuacją.
- Przecież sam pan powiedział, że sytuacja jest zupełnie jasna! -
wybuchnęła i głos jej się gwałtownie załamał.
- Tak, to prawda, ale... Widzi pani... pierwszą reakcją pana Osieckiego jak
również i pani, było przypuszczenie, że to nie ta laska, że laska została
zamieniona. Jest to bardzo mało prawdopodobne, ale w tego rodzaju sprawach
bierzemy pod uwagę każdą ewentualność. Niejasna jest tutaj postać naszego
informatora. Ktoś napisał do nas anonim. Początkowo nie braliśmy tego
poważnie i właściwie tylko dla porządku pojechałem na lotnisko, żeby
sprawdzić tę nieszczęsną laskę. Właściwie byłem pewien, że to jakiś głupi
kawał. Okazało sie jednak inaczej.
- Na pewno ktoś podrzucił mężowi tę laskę! Zamienił...
Stasiak zapalił nowego papierosa.
- Załóżmy, że tak jest jak pani mówi. To dosyć fantastyczna teoria, ale...
- Dlaczego fantastyczna?
- No więc niechże sobie pani wyobrazi, jakich niezwykłych wysiłków
wymagałoby przeprowadzenie takiej skomplikowanej intrygi. Ten ktoś musiałby
sfabrykować identyczną laskę, przystosowaną do przenoszenia w niej
mikrofilmów, czy jakichś innych materiałów. Następnie musiałby porobić te
zdjęcia, a to nie jest rzecz łatwa, a przy tym bardzo ryzykowna. Któż więc chciał
zadać sobie tyle trudu, żeby skompromitować pani męża i wpakować go do
więzienia? Przyzna pani, że to mało prawdopodobne.
- Ależ to nie mogła być laska Henryka. Zapewniam pana, że Henryk...
- Chwileczkę - przerwał Stasiak. - Niech mi pani powie, czy mąż pani
miał jakichś wrogów tutaj, na terenie stadniny?
- Wrogów? No cóż... Każdy ma niechętnych sobie ludzi.
Wiem, że parę miesięcy temu mój mąż zwolnił z pracy za pijaństwo
jednego masztalerza, który się później odgrażał.
Mówił, że swego nie daruje, zachowywał się bardzo agresywnie. Nie
sądzę jednak, żeby to on...
- Ja także nie sądzę - uśmiechnął się Stasiak. - A jakie stosunki utrzymują
państwo z sąsiedztwem? Musicie przecież mieć mieć jakichś znajomych,
przyjaciół w najbliższej okolicy.
Pani Elżbieta potrząsnęła głową.
- Właściwie nie utrzymujemy tu żadnych stosunków.
Rodzina, znajomi, przyjaciele, przeważnie wszyscy mieszkają w
miastach, w Gdańsku, w Sopocie, w Warszawie.
Ja mam kuzynów w Krakowie. Przyjeżdżają czasami do nas na lato. Teraz
to jest trochę utrudnione, ponieważ mamy zagranicznych gości. W zeszłym roku
byli Belgowie, Szwajcarzy. Teraz znowu mają przyjechać Francuzi.
- Tak zwane wakacje w siodle?
- Tak to nazywają.
- Co za element przyjeżdża?
- Bardzo różny. Przeważnie młodzi ludzie. Mieliśmy tu już dziennikarzy,
księgowych, studentów.
- Jak długo trwa taki pobyt?
- Dwa tygodnie, czasem trochę dłużej, czasem krócej...
- I pani ich stołuje u siebie?
- Cóż mam robić? Muszę. Proszę mi wierzyć, że to wcale nie jest takie
proste. Przy naszym obecnym zaopatrzeniu...
- Zdaje się, że w tej chwili pan Osiecki nie ma zastępcy - powiedział
Stasiak, którego przestały interesować wakacje w siodle i sposób odżywiania
Francuzów.
Pani Elżbieta skinęła głową.
- To prawda. Dawny zastępca odszedł do innej stadniny, a nowy jeszcze
nie przyjechał. Spodziewam go się lada dzień.
- Czy poprzedni zastępca odszedł stąd na skutek jakichś nieporozumień z
mężem pani?
- Jakoś nie mogli się zgodzić - powiedziała wymijająco pani Elżbieta. -
Ale to nie było nic poważnego - dodała pośpiesznie.
Stasiak nie nastawał.
- Chciałbym pani przedstawić mój plan działania.
- Słucham?
- Otóż żaden zastępca dyrektora tutaj na razie nie przyjedzie. Ja będę
odgrywał rolę nowego zastępcy.
- Pan?
- Tak. Czyżby pani uważała, że się do tego nie nadaję?
- No cóż... Nie wiem. Trochę się trzeba znać na tej pracy.
- Nauczę się. Nie święci garnki lepią. Będę się przysłuchiwał co mówi
koniuszy. Kiedyś jeździłem konno. Przypomnę sobie. To zresztą nie
najważniejsze. Chodzi o to, żeby stworzyć pozory, że się nic nie stało. Wszyscy,
nie wyłączając pani dzieci, muszą być przekonani, że pan Osiecki pojechał do
Akwizgranu, aby tam asystować przy zawodach konnych i brać udział w
transakcjach handlowych.
- Ależ mąż zawsze pisze do nas z podróży kartki, listy.
Dzieci będą się dopytywać.
- Proszę się nie niepokoić. Tę sprawę bez trudu załatwimy. Będą
przychodzić i kartki i listy, pisane własnoręcznie przez pani męża. Niech mnie
pani dobrze zrozumie. Wszystko, całą tę mistyfikację, organizujemy po to, żeby
ewentualnie dowieść niewinności pana Osieckiego. Proszę więc panią o pomoc i
o absolutną dyskrecję. Od tego zależy powodzenie sprawy. Oczywiście,
zakładając, że mąż pani jest niewinny.
- Przysięgam panu, że...!
- Dobrze, dobrze - przerwał Stasiak. - Więc ustalamy tak: ja przyjechałem
tutaj na posadę zastępcy dyrektora.
Mąż pani przebywa za granicą. Nic się nie stało. Wszystko idzie swoim
trybem.
- No dobrze... ale przecież ja nie mogę tak zostawić Henryka! - Muszę coś
zrobić, pojechać do Warszawy, wziąć adwokata. Niechże pan zrozumie.
- Z adwokatem może się pani oczywiście porozumieć.
Na razie to niewiele da, ale wstępną rozmowę może pani przeprowadzić.
Dopóki nie zostanie zakończone dochodzenie w tej sprawie, dopóty adwokat nie
ma tu wielkiego pola do popisu. Ale, ale... chciałem jeszcze zapytać, czy pani
zna siostrę męża?
- Właściwie bardzo mało. Widziałam ją dwa czy trzy razy w życiu.
Mieszka stale w Hamburgu, a ja nie mam specjalnej ochoty tam jechać.
Przysyłała nam nawet parę razy zaproszenie. Mąż był tam dwa lata temu. Ja nie
chciałam.
Przyznam się panu, że po tej wojnie bardzo źle znoszę język niemiecki.
Coś w rodzaju urazu. Zapewne to głupie, ale...
- Doskonale panią rozumiem. Niech mi pani łaskawie powie, czy zna pani
szwagra męża, tego Niemca, za którego wyszła za mąż jego siostra?
- Nie. Nigdy go nie widziałam.
- A czy mogłaby pani dostarczyć mi jego fotografię?
- Chyba kiedyś przysłali mężowi swoje zdjęcia. Tak, tak, na pewno.
Przypominam sobie, że na jednej fotografii byli oni oboje, a na drugiej razem z
dziećmi. Musiałabym poszukać.
- Jeśli pani taka łaskawa. Byłbym bardzo wdzięczny.
I jeszcze miałbym do pani jedną prośbę.
- Proszę, niech pan mówi.
- Ile maszyn do pisania jest tutaj w biurze?
- Są dwie maszyny.
- Chciałbym, żeby mi pani dostarczyła próbki pisma obydwu tych
maszyn, a poza tym dobrze by było, żebym mógł dostać próbki pisma maszyn
znajdujących się w najbliższej okolicy. Chyba pani rozumie o co mi chodzi?
- Oczywiście, że rozumiem. Chodzi o ten anonim, który panowie
otrzymali.
- Właśnie.
- Dobrze. Postaram się panu to załatwić. Ale najpierw muszę, jechać do
Warszawy. Czy sądzi pan, że będę się mogła zobaczyć z moim mężem?
- Nie umiem pani na to odpowiedzieć. W tej sprawie proszę się
porozumieć z pułkownikiem Gernerem na Rakowieckiej w Ministerstwie Spraw
Wewnętrznych. Na pewno panią przyjmie. Nawet będzie dobrze, jak pani z nim
porozmawia.
- Dziękuję panu. Zrobię wszystko tak jak pan sobie życzy.
Stasiak uśmiechnął się pocieszająco.
- Proszę być dobrej myśli. Miejmy nadzieję, że to się jakoś wyjaśni, a
jeżeli nawet mąż pani przez nieostrożność, czy z jakichś innych względów, dał
się wciągnąć w taką brudną robotę...
- Ależ, proszę pana, to jest zupełnie wykluczone. Mój mąż nigdy w życiu
nie poszedłby na coś takiego. Pan go nie zna. To człowiek prawy, szlachetny,
dobry patriota.
Naprawdę, to jakieś straszliwe nieporozumienie.
- Miejmy nadzieję. Zobaczymy co przyszłość pokaże.
W nocy Hanka nagle się obudziła. Zaczęła nasłuchiwać. Wydało jej się,
że ktoś za ścianą płacze. Czyżby mama? Wstała i cichutko, na palcach bosych
nóg, wyszła na korytarz. Podeszła do drzwi sypialni rodziców. Były uchylone.
Tak to prawda. Nie zdawało jej się. Mama rzeczywiście płakała.
Hanka wśliznęła się do pokoju i ostrożnie zbliżyła się do łóżka.
- Mamo, mamusiu, dlaczego płaczesz? Co się stało?
- Nic, nic, córeczko. Idź spać.
Dziewczyna objęła matkę za szyję.
- Mamusiu, jeżeli ty płaczesz dlatego, że ja jeżdżę na Selimie, to ja już
więcej nie będę. Przyrzekam ci.
ROZDZIAŁ III
Pułkownik Gerner bez żadnych trudności przyjął panią Elżbietę.
Cierpliwie wysłuchał całej przemowy na temat, że to nieporozumienie, że
przecież Henryk nigdy w życiu czegoś takiego by nie zrobił, że to jakaś
straszliwa intryga, że opinia, że los całej rodziny...
Kiedy minęła pierwsza fala nerwowej argumentacji, kazał przynieść
kawę, zapalił papierosa i powiedział:
- Proszę mi wierzyć, że sprawa jest dla mnie samego niezmiernie przykra
i że dołożymy wszelkich starań, aby ją wyjaśnić. Jestem przekonany, że
wszystko dobrze się skończy, pod warunkiem, że mąż pani nie jest rzeczywiście
w nic zamieszany i padł ofiarą jakichś tajemniczych machinacji.
- Ależ zapewniam pana, panie pułkowniku...
- Tak, tak wiem.Rozumiem pani zdenerwowanie. Musi pani jednak
wykazać teraz dużo siły i opanowania. Pragnę panią prosić o współpracę.
Dlatego właśnie zagraliśmy z panią w otwarte karty. Chciałbym, żeby pani zdała
sobie sprawę z tego, iż jest to dowód ogromnego zaufania.
- Nie bardzo wiem, w czym mogłabym być panom pomocna.
- Przede wszystkim musimy ze sobą grać fair play.
Szczerość za szczerość. My powiedzieliśmy wszystko, a teraz
spodziewamy się tego samego od pani.
- Cóż ja mogę powiedzieć? Chyba tylko to, że Henryk jest niewinny.
- Widzi pani... - Gerner pochylił się nad biurkiem i uważnie spojrzał jej w
oczy. - Ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mąż pani nie jest typem
człowieka, który by poszedł na robotę szpiegowską dla korzyści materialnych.
- Ależ na miłość boską...!
- Chwileczkę. Proszę mi nie przerywać. My tutaj mamy w tych sprawach
bardzo duże doświadczenie i wiemy, że nie tylko dla zysku ludzie uprawiają
działalność szpiegowską.
Bywają różne motywy takiej decyzji, na przykład nienawiść do ustroju,
chęć pomszczenia jakichś urojonych krzywd...
- Ależ panie pułkowniku, Henryk jest najbardziej lojalnym obywatelem
Polski Ludowej. Pochodzi wprawdzie z rodziny ziemiańskiej, ale zdaje sobie
doskonale sprawę z konieczności przemian społecznych. Oboje z mężem
rozumiemy, że pewne formy przeżywają się i że w tej chwili znaleźliśmy się na
nowym etapie historycznego rozwoju.
Nie przeczę, że mój mąż nieraz narzeka na różne trudności,
niedociągnięcia, na biurokrację, na to, że nie może na przykład zakupić dla stada
wędzideł czy popręgów. Ale w końcu każdy z nas na coś tam trochę narzeka.
- Niewątpliwie - zgodził się bez sprzeciwu Gerner. - Ale pani mnie
niezupełnie dobrze zrozumiała. Jeżeli powiedziałem, iż motywem działalności
szpiegowskiej może być także nienawiść do ustroju, to nie miałem na myśli pani
męża. Podałem to po prostu przykładowo. Jesteśmy dobrze poinformowani, że
pan Osiecki ma w tych sprawach zdrowe poglądy i pracuje z całym
poświęceniem.
- No widzi pan. On na prawdę wkłada w tę pracę całą duszę.
- Posuwamy się drogą eliminacji - mówił dalej Gerner.
- A więc w przypadku pani męża wykluczyliśmy motywy, wypływające z
chęci zysku czy też z nienawiści do ustroju. Działalność szpiegowska mogłaby
być...
- Ależ panie pułkowniku! - przerwała z ożywieniem pani Elżbieta. - Nie
ma mowy o żadnej działalności szpiegowskiej. Henryk nigdy w życiu nie
przyłożyłby ręki do czegoś podobnego.
- Pani wybaczy, ale fakty zmuszają nas do wzięcia pod uwagę tej
ewentualności. Przypadek pani męża jest typowy. Wyjechał dwa lata temu do
Hamburga, spędził tam kilka tygodni, a teraz znaleziono przy nim
kompromitujące materiały w chwili gdy miał odlecieć do Berlina. Właściwie
sprawa jest zupełnie jasna i już jutro można by ją wnieść na wokandę sądową.
Materiał dowodowy jest tak poważny i tak jednoznacznie obciążający, że
teoretycznie nie budzi wątpliwości. Jeżeli zajmuję się tą sprawą, to jedynie
dlatego, że chcę być w zupełnym porządku wobec swego sumienia i że chcę
zrobić wszystko, ażeby uniknąć skazania niewinnego człowieka.
Pani Elżbieta wybuchnęła płaczem.
- Niech pani nie płacze - poprosił łagodnie Gerner. - Musi pani być
dzielną. Wszelkie objawy załamania mogą tylko pogorszyć sytuację pani męża.
Proszę napić się kawy i wziąć się mocno w garść.
- Przepraszam pana - powiedziała ocierając łzy. - Przepraszam. Przez
chwilę przestałam panować nad sobą. To dla mnie bardzo ciężkie.
- Wierzę i wczuwam się w pani położenie. Czy może pani kontynuować
rozmowę ze mną, czy też porozmawiamy innym razem?
- Nie, nie... Jeżeli coś mogę pomóc, wyjaśnić to proszę bardzo, niech pan
pyta.
- Mąż pani był dwa lata temu w Hamburgu.
- Tak. Odwiedził swoją siostrę.
- Wiem. Mówił mi. Proszę spokojnie wysłuchać tego co powiem. Bywają
wypadki, że ktoś decyduje się na robotę szpiegowską pod groźbą szantażu.
Wyobraźmy sobie na przykład, że wywiad zachodnioniemiecki postanowił
zwerbować męża pani na swego agenta. Cóż robią? Zdają sobie sprawę z tego,
że perspektywą nawet dużych zarobków nic nie zdziałają. Uciekają się więc do
szantażu. Grożą, że w razie odmowy wykończą siostrę, szwagra, ich dzieci.
Wobec takiej perspektywy niejeden człowiek może się załamać.
Patrzyła na niego przerażona.
- Nie, nie... to niemożliwe.
- A jednak takie rzeczy się zdarzają. Proszę, niech sobie pani przypomni,
czy po powrocie z Hamburga mąż nie zdradzał objawów jakiegoś niezwykłego
zdenerwowania.
Proszę o szczerą odpowiedź.
Zawahała się.
- Proszę o zupełnie szczerą odpowiedź - powtórzył z naciskiem Gerner. -
To bardzo ważne.
- No cóż... Boja wiem... Trudno mi sobie tak w tej chwili uświadomić.
Być może, że po powrocie stamtąd Henryk był trochę nieswój, nie był w
najlepszym humorze.
- Pytała go pani o przyczynę tego kiepskiego humoru?
- Tak... Wydaje mi się, że tak.
- I co odpowiedział?
- Mówił, że posprzeczał się z siostrą, że go raził sposób wychowywania
dzieci. Podobno w ogóle nie mówią po polsku.
- Więc po powrocie z Hamburga mąż pani był zdenerwowany?
- Właściwie tak. Ale jestem pewna, że powodem tego zdenerwowania nie
było to, o czym pan myśli.
- Czy mąż pani dużo jeździ w teren?
- Tak. Dosyć dużo. Ma wiele różnych interesów, kupuje konie.
- W jakie okolice przeważnie wyjeżdża?
- Różnie. Słupsk, Olsztyn, Gdańsk, Koszalin... Kiedyś nawet pojechał pod
Szczecin.
- Jeździ samochodem?
- Tak, przeważnie. Czasem koleją, ale rzadko.
- Czy po powrocie z Hamburga mąż pani otrzymywał od siostry listy?
- Nie. W każdym razie ja nic o tym nie wiem.
- A czy dawniej pokazywał pani listy, które otrzymywał od siostry?
- Tak, oczywiście.
- Czy często przychodziły te listy?
- Co kilka miesięcy.
- A przez ostatnie dwa lata nie widziała pani ani jednego listu?
- Nie.
- Czy pytała pani męża dlaczego jego siostra przestała pisywać?
- Tak, kiedyś spytałam.
- A on co na to?
- Powiedział, że siostra jest bardzo zajęta.
- I dosyć niechętnie mówił na ten temat?
- Raczej tak.
- Czy jeszcze kiedyś wróciła pani do tej rozmowy?
- Nie. Prawdę mówiąc bardzo mało mnie obchodzi siostra mego męża. To
dla mnie zupełnie obca osoba.
- Rozumiem.
- Czy mogłabym się zobaczyć z moim mężem? - spytała pani Elżbieta.
Pułkownik potrząsnął głową.
- Żałuję bardzo, ale na razie jest to nie wskazane. Może za kilka dni.
Proszę nie mieć do mnie żalu, ale to dla dobra sprawy. Musi pani być cierpliwa.
- Nawet na chwilę nie mogę go zobaczyć?
- Nie. Niech pani nie nalega. Bardzo proszę.
- Więc co mam robić? Jak mu pomóc?
- Proszę dobrze odegrać swoją rolę. Nikt się nie może domyślić, że coś
jest nie w porządku. Niech pani wraca do domu i zachowuje się tak, jakby się
nic nie stało. W razie potrzeby proszę się zwrócić o pomoc do majora Stasiaka.
Jest pani teraz pod jego opieką, a mogę panią zapewnić, że to dobra
opieka.
- Chciałabym porozumieć się z adwokatem.
- To może pani zrobić. Czy ma pani jakiegoś poważnego adwokata?
- Znam mecenasa Natorskiego.
- To dobry fachowiec. Może mu pani zaufać.
- Pójdę do niego. Dziękuję panu za rozmowę i nie będę już zabierała
czasu.
Gerner wstał.
- Ja także pani dziękuję i proszę być dobrej myśli.
Kiedy pani Elżbieta wyszła, podniósł słuchawkę i powiedział:
- Zawiadomcie natychmiast porucznika Nowackiego, że Osiecka
wychodzi z gmachu.
*
Natorski miał ciężki dzień. Przed południem parę trudnych spraw w
sądzie, a po obiedzie czekała na niego w zespole gromada klientów. Zmęczony
wrócił późno do domu, z mocnym postanowieniem, że zaraz weźmie kąpiel i
wcześnie się położy.
Był wprawdzie proszony na brydża do Kozłowskich, ale nie czuł się na
siłach spędzić pół nocy przy kartach. Właśnie wszedł do łazienki, żeby odkręcić
kran, gdy zadźwięczał dzwonek. „Kto to może być? - pomyślał spłoszony. -
Może nie otwierać?” Dzwonienie powtórzyło się. Trzeba było jednak otworzyć.
A nuż jakaś ważna wiadomość, depesza...
W drzwiach stała pani Elżbieta. Nie od razu ją poznał, dopiero kiedy się
odezwała, przywołał na twarz radosny uśmiech.
- Ach, to pani! Przepraszam, ale w pierwszej chwili...
Proszę, niechże pani będzie łaskawa, proszę bardzo.
- Może panu przeszkadzam?
- Ależ nie.
- Dzwoniłam do pana parę razy, ale nikt nie odpowiadał. Myślałam, że
może telefon zepsuty i dlatego przyszłam tak bez uprzedzenia.
- Bardzo się cieszę. Proszę, niech pani siada. Zaraz zrobię herbatkę.
- Nie, nie, dziękuję. Dopiero piłam herbatę. Niech pan sobie nie robi
kłopotu.
- Co słychać w końskim świecie? - spytał wesoło Natorski. - Jak tam
Henryk sobie radzi? Mówiono mi, że młodzież brała udział w jakichś zawodach.
Pani Elżbieta wybuchnęła płaczem.
- Co pani jest? - przestraszył się Natorski. - Co się stało? Na miłość
Boską, co się stało?
- Nieszczęście - powiedziała przez łzy. - Straszne nieszczęście.
- Ale co takiego? Niechże pani mówi.
- Henryk aresztowany.
- Aresztowany? Za co? Co się stało?
Pani Elżbieta dosyć chaotycznie opowiedziała wszystko co zaszło.
Natorski słuchał, patrząc na nią z niedowierzaniem.
- Nieprawdopodobne - powiedział. - Zupełnie nieprawdopodobne.
- Panie mecenasie, trzeba go ratować.
- Zaraz, zaraz. Niech mi pani pozwoli zebrać myśli. Jestem zupełnie
oszołomiony. Nie od dziś znam Henryka i jestem przekonany, że w żadnym
wypadku nie wdałby się w tego rodzaju aferę.
- Ależ to nonsens, panie mecenasie. Ktoś musiał mu podrzucić tę laskę.
Niech pan radzi co robić. Nie możemy go przecież tak zostawić bez pomocy.
Natorski pokręcił głową bardzo zafrasowany.
- W zasadzie ja nie przyjmuję spraw o szpiegostwo, ale w tym wypadku...
Pani Elżbieta spojrzała na niego z przerażeniem.
- Chyba pan mi nie odmówi swojej pomocy? Nie mam nikogo do kogo
mogłabym się zwrócić. Błagam pana, panie mecenasie. Przecież pan jest
zaprzyjaźniony z Henrykiem.
Natorski łagodnie dotknął jej dłoni.
- Niechże się pani nie denerwuje. Oczywiście, że zajmę się tą sprawą.
Będziemy myśleć jak to wszystko rozwikłać.
- Dziękuję panu, serdecznie panu dziękuję. Przecież pan nie wierzy w
winę Henryka...
- Nie, nie wierzę. Chyba, żeby wchodziły w grę jakieś zupełnie niezwykłe
okoliczności, które zmusiły go do takiego szalonego kroku. Wydaje mj się to
jednak dosyć fantastyczne.
- To niemożliwe, panie mecenasie. Henryk nigdy by...
- Mnie także wydaje się to niemożliwe - powiedział w zamyśleniu
Natorski. - Czy pani rozmawiała już z kimś na ten temat?
- Absolutnie z nikim. Pułkownik Gerner surowo mi zabronił.
- To dobrze. Proszę ani słowa z nikim o tej sprawie. Do czasu musimy
zachować absolutną dyskrecję.
- Co pan proponuje, panie mecenasie? Czy pójdzie pan zobaczyć się z
Henrykiem?
- Wydaje mi się, że dopóki nie przeprowadzą wstępnego dochodzenia, to
nie będzie możliwe. Trzeba trochę zaczekać. Na to nie ma rady. Musimy
uzbroić się w cierpliwość.
- Tak bym chciała, żeby pan zobaczył się z Henrykiem.
To by mu dodało otuchy. Nie czułby się taki opuszczony.
- Niech pani napisze parę słów. Pomówię o tym z pułkownikiem. Może
pozwoli doręczyć list Henrykowi.
- Doskonale. Nie pomyślałam o tym. Dziękuję.
Natorski wyjął z szuflady biurka dwa arkusze papieru i otworzył wieczne
pióro. Zanim jednak pani Elżbieta zaczęła pisać, spytał:
- Czy przychodzi pani na myśl jakiś człowiek, który mógłby zastawić na
Henryka tego rodzaju skomplikowaną pułapkę?
- Nie mam pojęcia, panie mecenasie. Zastanawiałam się nad tym
wielokrotnie, ale nikt taki nie przychodzi mi na myśl. Nawet w przybliżeniu nie
mogę sobie wyobrazić, kto z otoczenia Henryka mógłby wpaść na taki
straszliwy pomysł.
- To musiałby być ktoś, kto z całej duszy nienawidzi Henryka i pragnie go
zgubić.
- Ale, panie mecenasie, Henryk nie ma takich zajadłych wrogów. To nie
jest człowiek, który by w innych ludziach wzbudzał aż taką nienawiść. Istnieją
oczywiście ludzie, którzy są mu niechętni, ale żeby do tego stopnia...
- No właśnie - przytaknął Natorski. - Znam przecież Henryka i wiem, że
jest raczej spokojny, zgodny, nie lubi awantur. Chciałbym pani zadać trochę
krępujące pytanie.
Z góry przepraszam.
- Ależ proszę bardzo, niech pan pyta. W tej sytuacji nie istnieją krępujące
pytania.
- Czy Henryk miewał może w ostatnich latach jakieś przygody?
- Przygody?
- Tak. Mam na myśli przygody natury romantycznej.
- Spodziewałam się, że pan o to zapyta - powiedziała spokojnie pani
Elżbieta. - Winna jestem panu szczerą odpowiedź, chociaż to są dla mnie bardzo
przykre sprawy.
Tak, Henryk miewał przelotne romanse. No cóż... jesteśmy już starym
małżeństwem, a mężczyźni lubią zmiany, szczególnie w pewnym wieku.
Wydaje im się, że są jeszcze młodzi, dopóki mogą swoją osobą zainteresować
młodą, ładną dziewczynę.
- Dlaczego pani powiedziała w czasie przeszłym, że
„Henryk miewał przelotne romanse”? Czyżby to znaczyło, że się wreszcie
ustatkował?
- Tak. Wydaje mi się, że mniej więcej od roku jest mi wierny. Dosyć
ciężko przeżył tę ostatnią historię. Braliśmy nawet poważnie pod uwagę
możliwość rozwodu, ale ze względu na dzieci...
Natorski zapalił papierosa.
- Proszę wybaczyć, że mówię z panią o takich drastycznych sprawach,
chciałbym jednak mieć możliwie jak najpełniejszy obraz sytuacji. Czy pani się
orientuje kim była ta ostatnia dama serca Henryka?
- Nazywa się Józefina Vaudrin. Młoda, bardzo ładna dziewczyna.
- Francuzka?
- Pół krwi. Ojciec Francuz, matka Polka. Mówi doskonale po polsku.
- A w jakich okolicznościach Henryk ją poznał?
- U nas, w stadninie. Pilotowała Francuzów, którzy przyjechali jeździć
konno. Włada paroma językami i pracuje w „Orbisie”.
- Jak dawno się poznali?
- Dwa lata temu.
- To znaczy w tym roku, kiedy Henryk był w Hamburgu?
- Tak. Ona przyjechała do nas w lipcu, a Henryk wyjechał w sierpniu do
Hamburga.
- Czy nie wydaje się pani, że znali się już wcześniej, że to nie było ich
pierwsze spotkanie?
Pani Elżbieta zawahała się.
- Wie pan, że to możliwe. Teraz, kiedy uświadamiam sobie pewne fakty...
- Czy to rzeczywiście taka ładna dziewczyna?
- Bezstronnie muszę przyznać, że śliczna.
- Pani jest niezwykłą kobietą. Ma pani bardzo dużo cierpliwości i
wyrozumiałości.
Uśmiechnęła się smutnie.
- Cóż robić. Z wiekiem kobieta musi być coraz bardziej wyrozumiała.
Chodzi mi o dzieci, o dom, o opinię.
- Rozumiem i przyznaję pani rację. Więc pani twierdzi, że Henryk zerwał
z tą dziewczyną mniej więcej przed rokiem?
- Tak. Rzuciła go dla młodszego. Można się było tego spodziewać.
- Kto to był?
- Jakiś Niemiec. Zaplątał się tutaj przypadkiem z grupą Francuzów.
- Więc to był tylko przelotny flirt?
- Tak. Zdaje się, że Henryk zaskoczył ich in flagranti. - Pani Elżbieta
spojrzała na zegarek. - Och, Boże, jak późno. Nie zdążę na pociąg. Niech mi pan
da pióro. Napiszę do Henryka.
Kiedy Natorski został sam, usiadł przy telefonie i zadzwonił do Downara.
- Jak się masz, Stefan. Przyjąłem dzisiaj bardzo dziwną sprawę. Czy
mógłbym się z tobą w najbliższych dniach zobaczyć?
- Wiesz, że zawsze chętnie wybiorę się z tobą na kawę.
Ale radzę ci po przyjacielsku, nie przyjmuj bardzo dziwnych spraw.
ROZDZIAŁ IV
Stasiak kazał osiodłać Cekina. Rosły szarogniady wałach miał potężny
zad dobrego skoczka i szeroką, znakomicie umięśnioną pierś. Rzucał łbem i
gryzł niecierpliwie wędzidło.
- Niech pan inżynier uważa - przestrzegł życzliwie masztalerz. - On lubi
sobie bryknąć. Parę tygodni temu, koniuszego mało o drzewo w lesie nie
rozwalił.
- Dam sobie radę - uśmiechnął się Stasiak i wskoczył na siodło.
Dzień był pogodny. Przez długie, pachnące żywicą igły przenikały
promienie słońca.
Minąwszy młode sosny, Stasiak ruszył krótkim galopem, następnie
zjechał w dół po piaszczystej skarpie i znalazł się nad jeziorem. Chciał być sam
i raz jeszcze zastanowić się spokojnie nad wszystkim.
Od tygodnia z powodzeniem odgrywał rolę zastępcy dyrektora stadniny.
Okazało się, że to wcale nie takie trudne. Początkowo mało mówił a więcej
słuchał, robiąc mądrą i bardzo „fachową” minę, a teraz od czasu do czasu
wygłaszał nawet swoje zdanie w jakiejś sprawie i, ku swemu własnemu
zdziwieniu, przeważnie miał rację. Żeby jeszcze bardziej umocnić swoją
pozycję na nowym terenie, dobrał się do biblioteki Osieckiego i wieczorami
czytał fachowe książki z zakresu racjonalnej hodowli koni. Ta tematyka tak go
zainteresowała, iż zaczynał żałować, że naprawdę nie wybrał sobie zawodu
zootechnika. Jazdę konną opanował po paru dniach. Kiedyś jeździł bardzo
dobrze i teraz przypomniał sobie tylko dawne umiejętności.
Od pierwszego dnia pobytu postawił sobie za zadanie nawiązanie
kontaktu z ludźmi, zdobycie ich sympatii i zaufania. I to udało mu się
całkowicie. Już po paru dniach posłyszał w stajni rozmowę na swój temat, która
zakończyła się stwierdzeniem, że ten nowy zastępca to równy facet. „Od razu
widać, że dobry fachowiec - powiedział autorytatywnie podkoniuszy. - Niech się
przy nim nasz dyrektor schowa”.
Próby dowiedzenia się czegoś bliższego o Osieckim nie dały na razie
rezultatu. Jedni w umiarkowany sposób chwalili dyrektora, licząc się zapewne z
tym, że ich słowa zostaną mu powtórzone. Inni twierdzili, że dyrektor mało dba
o ludzi a więcej troszczy się o własne interesy. Byli nawet i tacy, którzy bez
skrępowania głośno mówili, że Osiecki to „stary kombinator, który prędzej czy
później dostanie się do kryminału”. Tego zdania byli przeważnie masztalerze,
którzy za przeróżne wykroczenia otrzymali wymówienia.
Stasiak zdawał sobie doskonale sprawę, że taki wywiad wymaga czasu i
że nie można przeprowadzać go pośpiesznie. Informacje musiał zbierać
ostrożnie, mimochodem, uważając, żeby nikogo nie zdziwiła jego zbytnia
ciekawość.
Jedną rzecz stwierdził ponad wszelką wątpliwość, a mianowicie to, że
Osiecki był człowiekiem bardzo ruchliwym, dużo jeździł, miał kontakty z
najrozmaitszymi ludźmi, cieszył się popularnością nie tylko w sferach koniarzy.
Często widywano go z aparatem fotograficznym.
Któregoś dnia, podczas wycieczki konnej, Stasiak natrafił na samotną
chatę, wrośniętą w mech na kształt wielkiego, brązowego grzyba. W tyle
szumiał wysokopienny las, a przed chatą był ogródek, ogrodzony wiklinowym
płotem. Na tle pobielanych ścian żywą czerwienią błyszczały dalie.
Popołudnie było parne. Nawet bliskość jeziora nie przynosiła ochłody.
Stasiaka paliło pragnienie. Mając nadzieję, że dostanie tutaj trochę zsiadłego
mleka, zeskoczył z siodła, uwiązał konia przy płocie i wszedł na małe, czysto
zamiecione podwórko. Nikt się nim nie zainteresował, nawet żaden pies nie
zaszczekał. Tylko chuda, podskubana kura uciekła z przeraźliwym gdakaniem.
Postał chwilę, rozejrzał się, a potem podszedł do pomalowanych na
zielono drzwi i zastukał.
- Kto tam? - posłyszał z wnętrza kobiecy głos.
Nacisnął klamkę i znalazł się w mrocznej, dość obszernej izbie. Okno
zasłonięte było kolorową firanką. Przy dużym piecu kuchennym, obramowanym
kolorowymi kaflami, stała krzepka kobieta i, pobrzękując fajerkami, rozpalała
ogień.
W głębi, koło ciemnego kredensu siedział na ławie chudy, stary człowiek.
Trzymał na kolanach deskę i kroił na niej kozikiem coś, co wyglądało jak
tytoniowe liście.
- Dzień dobry - powiedział Stasiak.
Kobieta odwróciła głowę od kuchni.
- Dzień dobry. To pan przyjechał na tym koniu?
- Ja. Pić mi się strasznie zachciało. Pomyślałem, że może dostanę u pani
trochę kwaśnego mleka.
Potrząsnęła głową.
- Z mlekiem to u nas bieda. Krowy nie mamy. Chyba, żeby pan chciał
owczego. - Widząc niewyraźną minę Stasiaka dodała: - Nie każdy lubi, bo to
tłuste mleko. Ale do ugaszenia pragnienia mam taki napój na grzybie robiony.
Nie wiem czy pan zna. Zalewa się grzyba słodzoną herbatą i jak trochę
naciągnie... Powiadają, że to bardzo orzeźwia i że jakieś tam witaminy...
- Chętnie spróbuję - zgodził się skwapliwie Stasiak, którego przygnębiła
perspektywa picia owczego mleka.
- Proszę, niech pan usiądzie. - Podsunęła krzesło i wytarła je pośpiesznie
fartuchem. - Zaraz przyniosę picie.
Stasiak usiadł i spojrzał na starego. Nie przestał kroić liści i zachowywał
się tak, jakby nikogo w izbie nie było.
Twarz miał suchą, ascetyczną, okoloną siwym zarostem niegolonym od
paru tygodni. Nie zwracał najmniejszej uwagi na przybysza i zdawało się, że jest
całkowicie pochłonięty swoim zajęciem.
Po chwili wróciła kobieta, niosąc wysoki słoik napełniony do połowy
jasnożółtym płynem.
- Proszę, niech pan spróbuje - powiedziała. - Może jeszcze za mało
kwaśne, bo dopiero trzy dni temu ojciec zalał go herbatą. Po tygodniu, albo po
dwóch będzie z tego dobre picie.
Stasiak pociągnął spory łyk nieznanego napoju.
- Doskonałe - pochwalił, widząc, że kobieta czeka na jego opinię. -
Naprawdę bardzo smaczne, orzeźwiające.
- Będzie jeszcze lepsze - zapewniła. - Musi się odstać.
- Ile jestem pani winien?
- Też coś - obruszyła się. - Gdzieżbym ja za to pieniądze od pana brała.
- Bardzo dziękuję - powiedział Stasiak, chcąc się jakoś zrewanżować za
poczęstunek, postanowił okazać zainteresowanie życiem tych ludzi. - To pani
tak sama gospodaruje? - spytał.
- Ale skądże. Z mężem gospodarzymy. Nie ma go, pojechał po drzewo. A
i syn także nam pomaga. Tylko, że teraz w wojsku.
- Jednego państwo macie syna?
- Syna jednego. I córkę... Już zamężna. Na swoje poszła.
- Dużo macie pola?
- Niedużo. Siedem hektarów, ale więcej jak hektar niezdatny pod uprawę.
Owce tylko można paść.
Stasiak zauważył na kredensie świątka rzeźbionego w drzewie.
- Jakie to ładne - powiedział. Wstał i podszedł bliżej, żeby się przyjrzeć. -
Bardzo ładne. To ręczna robota, prawda? Kto to zrobił?
- A co pan taki ciekawy? - spytał niespodziewanie stary. Miał głęboki,
mocno brzmiący bas, który dziwnie kontrastował z jego wątłym ciałem.
Stasiak, zaskoczony tym nieuprzejmym pytaniem, spojrzał w kierunku
niechętnego staruszka.
- Bardzo przepraszam - powiedział. - Nie chciałem pana urazić.
- Mój ojciec jest trochę nerwowy - pośpieszyła wyjaśnić gospodyni. -
Niech się tatuś nie gniewa. Ten pan tak z dobrego serca...
- Znam ja takich z dobrym sercem - mruknął stary. - Niepotrzebnie pan tu
przyjeżdżał. Szkoda pańskiego trudu. Ode mnie niczego się pan nie dowie.
- Czego się nie dowiem? - zainteresował się Stasiak.
- Niechże tatuś nie zaczyna. To naprawdę nie ma sensu.
Stary podniósł się z ławy. Był wyższy aniżeli się wydawało.
- Ruhe! - wrzasnął po niemiecku i z całym rozmachem cisnął kozikiem w
córkę. Nóż uderzył we framugę okna i z brzękiem upadł na podłogę.
Stasiak podszedł bliżej.
- Co pan wyprawia? - powiedział energicznie. - Proszę się uspokoić.
Stary spojrzał na mówiącego i zamrugał oczami.
- Przepraszam - bąknął nieomal pokornie. Podniósł kozik, usiadł i znowu
zabrał się do krojenia swoich liści. - Ludzie szukają szczęścia tam, gdzie go
znaleźć nie mogą. Pieniądze nie dają szczęścia. Prawdę o życiu i o świecie
Bożym znajdzie pan tylko w Piśmie Świętym. Czy czytał pan świętego
Mateusza? Czy zna pan proroctwa Ezachiasza?
- Nie znam - przyznał się szczerze Stasiak.
Stary człowiek uroczystym głosem podniósł prawą rękę do góry.
- Niech pan szuka prawdy w Piśmie Świętym. Jeszcze nie jest za późno.
Czas mknie szybciej od odrzutowców.
Trzeba się śpieszyć. Czy pan posiada Pismo Święte?
- Nie, nie posiadam, ale sobie kupię - zapewnił Stasiak.
- Dziękuję za wszystko i do widzenia.
Kiedy odwiązywał konia od płotu, wybiegła za nim córka nerwowego
staruszka.
- Niech się pan nie gniewa - poprosiła. - Mój ojciec jest czasami trochę
dziwny. Dużo przeszedł, dużo przecierpiał w czasie wojny. Trzeba być dla niego
wyrozumiałym.
Niech się pan nie gniewa.
- Ależ ja się nie gniewam - uśmiechnął się pojednawczo Stasiak. - Starzy
ludzie miewają swoje dziwactwa.
Bardzo ładny ten świątek, który stoi na kredensie. Czy wyrzeźbił go pani
ojciec?
- Nie. To stryj, brat ojca.
- Ach tak. - Wsiadł na konia i powiedział: - Dziękuję za świetny napój.
Do widzenia.
Teraz jadąc na Cekinie brzegiem jeziora, myślał o tamtym spotkaniu i o
pomylonym staruszku, wrzeszczącym na córkę po niemiecku. Czy pomylony? A
może za jego niezrozumiałymi słowami krył się jakiś konkretny sens?
Co oznaczało powiedzenie, że „ode mnie niczego się pan nie dowie”? A
potem filozoficzna refleksja, że pieniądze nie dają szczęścia. Czy to tylko
starcze bredzenie, czy też...?
Na drugi dzień spytał koniuszego o mieszkańców samotnej chaty.
Dowiedział się, że stary nazywa się Wilhelm Schatz, że jest pochodzenia
niemieckiego i że przed wojną mieszkał na terenie Prus Wschodnich. Jego córka
Helena wyszła za mąż za Polaka. Ludzie spokojni, uczciwi, dobrze gospodarują.
Stary ostatnio trochę zdziwaczał i popadł w manię religijną. Przy każdej okazji
cytuje Pismo Święte i chce zbawiać ludzkość.
Z zadumy wyrwał Stasiaka tętent kopyt końskich.
Obejrzał się. Dwóch jeźdźców zbliżało się do niego galopem. Miał słońce
w oczy i w pierwszej chwili nie mógł ich rozpoznać. Zatrzymał konia i czekał.
- Dzień dobry - powiedziała zadyszana kobieta.
- Ach to pani. Dzień dobry.
Józefina wskazała swego towarzysza.
- Nie wiem czy pan już poznał pana Cottarda. Przyjechał wczoraj.
- Nie miałem przyjemności. - Stasiak uśmiechnął się do Francuza. -
Enchante.
- O, vous parlez français - ucieszył się młody człowiek.
Głos miał lekko schrypnięty, gardłowy o niemiłym brzmieniu, co
kontrastowało z jego piękną twarzą przywodzącą na myśl rzeźby greckie.
Kształtna głowa osadzona na muskularnym, opalonym karku, regularne rysy i
duże czarne oczy ze złotawymi cętkami, zapalającymi się drwiącą wesołością.
Należał do tego typu ludzi, którzy uważają za swój obowiązek kpić ze
wszystkich i ze wszystkiego. Robił to zresztą w sposób lekki, z humorem, który
może boleśnie ukłuć, ale nigdy nie obraża.
- Państwo na spacer?
- Tak. Jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu, to będziemy mu
towarzyszyć. A może pan pragnie samotności?
Proszę szczerze powiedzieć.
- Z prawdziwą przyjemnością odbędę tę przejażdżkę w tak miłym
towarzystwie - zapewnił Stasiak i przytrzymał swojego konia. Cekin miał
bardzo szerokiego stępa i zawsze wysforowywał się naprzód.
- Dokąd państwo jadą?
- Przed siebie. Obiecałam panu Cottard, że pokażę mu tutejszą okolicę.
Jest zachwycony krajobrazem. Ne c’est pas, Victor?
- Tu jest przecudnie, wspaniale, fantastycznie, fenomenalnie - sypnął
superlatywami Francuz. - Wzgórza, lasy, jeziora, rozległe przestrzenie. Jestem
oczarowany. Nigdy nie przypuszczałem, że Polska to taki prześliczny kraj.
Można wam pozazdrościć. I nie tylko krajobrazy macie bardzo piękne -
dodał po chwili, obrzucając Józefinę znaczącym spojrzeniem.
Udała, że nie pochwyciła aluzji. Zwróciła ku Stasiakowi uśmiechniętą
twarz.
- Nie wiedziałam, że pan tak dobrze mówi po francusku. To dla mnie
niespodzianka.
- Życie w ogóle składa się z samych niespodzianek - powiedział wesoło. -
I w tych właśnie niespodziankach kryje się jego urok.
- Czyżby to miało oznaczać, iż w związku z pańską osobą czekają mnie
jeszcze jakieś niespodzianki?
- Niewykluczone. Radzę pani przygotować się na najgorsze.
Dziewczyna niecierpliwym ruchem odgarnęła spadające jej na czoło gęste
kasztanowe włosy.
- Mnie nie tak łatwo przestraszyć czy zadziwić.
- Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że to łatwa rzecz.
- Niech się pan strzeże Józefiny - wtrącił się do rozmowy Cottard. - To
niebezpieczna kobieta.
- A cóż ty możesz powiedzieć na ten temat? - rzuciła gniewnie. - Nie
sądzę, żebyś miał powód na mnie narzekać.
- Jeszcze nie - przyznał z uśmiechem. - Ale intuicja mówi mi, żeby się
mieć na baczności.
- Jeżeli tylko tyle mówi ci twoja intuicja, to radzę ci, wymień ją na nowy
model.
- A wiesz, że to świetny pomysł. Myślę, że można by zrobić kolosalny
interes handlując różnymi typami intuicji. Ciekaw jestem, czy dojdziemy kiedyś
do tego, żeby za pieniądze kupować takie rzeczy jak intuicja, charakter,
zdolności, dyspozycje psychiczne...
- A ty jaki kupiłbyś sobie charakter?
Zmarszczył brwi, jakby się poważnie zastanawiał nad tą kwestią.
- Dałbym dużo, żeby mieć mocny charakter, nieugięty, pozwalający
osiągnąć szczyty sławy i potęgi.
- A więc Aleksander Macedoński, Cezar, Napoleon - zaśmiała się.
- Dlaczego cię to śmieszy? Chyba każdy mężczyzna w głębi duszy marzy
o tym, żeby być kimś, żeby się wybić ponad przeciętność, ponad szary tłum
zwykłych zjadaczy chleba.
Stasiak przytrzymał konia i pozostał trochę w tyle.
Uważnie obserwował tych dwoje. I nagle zdał sobie sprawę, że ogarnia go
zupełnie irracjonalne uczucie zazdrości.
Nie miał przecież absolutnie żadnych podstaw, żeby rościć sobie
jakiekolwiek prawa do Józefiny. Zaledwie się znali, zamienili z sobą co
najwyżej kilkanaście zdawkowych konwencjonalnych zdań, a jednak... Jednak
poufały stosunek do niej tego Francuza drażnił go, działał mu na nerwy,
wyprowadzał z równowagi. Miał ogromną ochotę złapać chłopaka za kark i
wrzucić do jeziora. „Co się ze mną dzieje? - myślał zaniepokojony. - Co to
znaczy?”
Od pierwszej chwili był pod wrażeniem tej dziewczyny.
Dlaczego? Nie umiał sobie na to odpowiedzieć. Miał czterdzieści siedem
lat, przeżył dużo i na swojej drodze spotkał bardzo wiele kobiet. Rozporządzał
olbrzymim doświadczeniem i niełatwo wpadał w entuzjazm. Więc dlaczego
akurat Józefina...?
Była ładna, nawet bardzo ładna, to prawda, ale jednocześnie bardzo
niesympatyczna. Zachowywała się z ogromną pewnością siebie, traktując swe
otoczenie z arogancką wyższością. Kim właściwie była? Co sobą
reprezentowała? Co ją upoważniało do tego, żeby przy każdej okazji podkreślać
swą wyższość i dawać ludziom do zrozumienia, że są przy niej niczym? Mówiła
biegle trzema językami, ubierała się pierwszorzędnie, była elegancka,
szykowna, posiadała ogromne wyrobienie towarzyskie, potrafiła umiejętnie
żonglować wiadomościami z różnych dziedzin, ale to wszystko. Co robiła?
Czym się zajmowała? Czy miała jakieś wykształcenie? Właściwie nikt o
niej nic bliższego nie wiedział. Wiedziano tylko, że pilotowała gości
zagranicznych i że przyjeżdżała z Francuzami, Belgami, Szwajcarami jeździć
konno. Ale czy traktowała to zajęcie jako swój fach, czy też tylko jako
sezonowy zarobek? Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć. Stasiak bez
trudu dowiedział się o jej romansie z Osieckim. Sprawa ta ciągle jeszcze była
tematem plotek stajennych. Początkowo dziwił się, że taki solidny i stateczny
człowiek zaangażował się w taką historię, ale kiedy poznał Józefinę zrozumiał,
że Osiecki mógł stracić głowę dla tej dziewczyny, bo przecież on sam... I zaraz
pojawiła się refleksja. A może to ona namówiła go do szpiegowskiej
działalności? Może starszy pan, zaślepiony namiętnością, zgodził się na
wszystko czego zażądała? Może chciał wyjechać i już nie wrócić do żony i
dzieci? Józefina miała szerokie znajomości wśród cudzoziemców. Kto wie jaką
grę prowadzi? Uroda, inteligencja, spryt, znajomość języków, wyrobienie
towarzyskie - wszystko to zdecydowanie predysponowało ją do pracy w
wywiadzie. Nie można było wykluczyć tej ewentualności. Czy dla dobra sprawy
nie powinienem nawiązać z nią bliższego kontaktu?
- Uśmiechnął się do swych myśli. Taki plan strategiczny odpowiadałby
mu nawet. Nie był jednak pewien jak by się na to zapatrywał Gerner.
- O czym pan tak duma?
Stasiak drgnął. Pocisnął konia i zrównał się z młodymi ludźmi.
- Zamyśliłem się nad marnościami tego świata.
Roześmiała się.
- Cóż za ponure refleksje? Czyżby to nasze towarzystwo tak na pana
depresyjnie działało?
- Nie. Po prostu pomyślałem, że nadchodzi jesień i że będę o jedno lato
starszy.
- Niechże pan da spokój. Komu tu mówić o starości.
Nie zamieniłabym pana na żadnego młokosa.
- Czy ma pani ochotę pohandlować moją skromną osobą?
- Kto wie? Nigdy nic nie wiadomo. Nie pogardzam żadną dobrą
transakcją.
- Nie radzę panu handlować z Józefiną - powiedział Cottard. - Żle by pan
na tym wyszedł. To bardzo niepewny kontrahent.
Wjechali na rozległe wrzosowisko, nabierające dopiero barwy jasnego
fioletu. Spod młodych sosenek poderwało się hałaśliwie stado kuropatw. Koń
Francuza spłoszył się i gwałtownie skoczył w bok.
- Uważaj, Victor, bo cię wysadzi z siodła.
Poprawił strzemiona, które wpadły mu aż pod obcasy.
- Może zagalopujemy? - zaproponował.
Ruszyli. Stasiak od razu wysforował się naprzód. Cekin sadził
ogromnymi susami, odpowiadając niecierpliwym potrząsaniem łba na wszystkie
próby zmniejszenia szybkości.
- Ponosi pana! - krzyknęła Józefina.
- Nic nie szkodzi. Niech leci jak ma ochotę.
Pełnym cwałem minęli ogromne pole gryki i przed ścianą lasu poczęli
hamować rozbiegane wierzchowce.
- Świetnie chodzi - powiedział Cottard.
Stasiak poklepał Cekina po spoconej szyi.
- Tak. To bardzo dobry koń. Parę dni stał, bo był odparzony. Teraz na
ochotę pobiegać. Dobrze skacze. Powinien mieć ładne wyniki na
międzynarodowych zawodach.
- Czy pan służył w kawalerii? - spytała Józefina.
Stasiak potrząsnął głową.
- Nie. W kawalerii nie służyłem. Dlaczego pani pyta?
- Bo pan wspaniale siedzi na koniu.
- Przesada. Kiedyś nieźle jeździłem. Teraz usiłuję odzyskać dawną formę.
- Nasz kochany dyrektorek też dobrze jeździ. Szkoda, że go tu nie ma z
nami.
Obrzucił ją szybkim spojrzeniem. Bezczelna babka - pomyślał. - „Ma
tupet. Ciekawe czy wie, co się stało z Osieckim?...” Głośno powiedział:
- Pan dyrektor pojechał na zawody do Akwizgranu.
- Tak. Wiem. I pan go dzielnie zastępuje.
- Staram się jak mogę. Jestem tu nowym człowiekiem.
Muszę się wciągnąć w robotę.
- A przedtem gdzie pan pracował? - Pytanie to zostało rzucone zupełnie
lekko jakby mimochodem, ale Stasiak odniósł wrażenie, że krył się za nim jakiś
konkretny cel.
- W różnych miejscowościach pracowałem. Ostatnio odwalałem
papierkową robotę w ministerstwie.
- To musi być piekielnie nudne.
- Jak każda urzędnicza praca. Pani na szczęście ma ciekawe zajęcie.
- Lubię je. Dużo ruchu, poznaje się ciągle nowych ludzi...
- Nawiązuje się kontakty z cudzoziemcami.
- Dlaczego pan to powiedział z taką jakąś dziwną intonacją? - spytała.
- Nic podobnego. Zdawało się pani. To przecież zrozumiałe, że pani
nawiązuje kontakty z cudzoziemcami. Musi pani ich niańczyć.
- O, Józefina jest nie tylko naszą kochaną nianią, ale także aniołem
stróżem - powiedział Cottard. - Bez niej zginęlibyśmy w tym dalekim,
nieznanym kraju. Kochana dziewczyna.
- Nie roztkliwiaj się - burknęła niechętnie i ruszyła kłusem.
Stasiak pocisnął łydką Cekina, zrównał się z nią i spytał po polsku:
- Dlaczego pani nie lubi, jak się pani mówi miłe rzeczy?
Wzruszyła ramionami.
- To zależy kto mówi te miłe rzeczy.
- Sądziłem, że obdarza pani sympatią tego młodego człowieka.
- To się pan pomylił. Ja ich wszystkich obdarzam sympatią służbowo. Za
to mi płacą, żebym była dla nich miła.
- A poza tym kogo pani obdarza sympatią?
- O, zdaje się, że chciałby pan za dużo wiedzieć.
Nadjechał Cottard.
- Przepraszam, ale musiałem przedłużyć lewe strzemię - powiedział. -
Właściwie nigdy nie wiem czy strzemiona są za długie, czy za krótkie. Wiem
tylko, że nie są takie, jak trzeba.
- Niech pan tak dopasuje strzemiona, żeby panu było wygodnie siedzieć
na koniu - doradził życzliwie Stasiak, który poczuł nagłą sympatię do tego
chłopaka.
- Cała rzecz w tym, że mnie nigdy nie jest wygodnie siedzieć na koniu -
powiedział szczerze Francuz.
Józefina spojrzała na niego niechętnie.
- Nie rozumiem wobec tego dlaczego tu przyjechałeś?
- Dlatego, że konna jazda jest teraz bardzo modna, a ja lubię robić to
wszystko co jest modne, nawet jeżeli mi to nie sprawia specjalnej przyjemności.
- Wjeździe konnej można się rozsmakować - zauważył Stasiak. Nie mógł
oprzeć się wrażeniu, że tych dwoje coś przed nim odgrywa, że cała ta paplanina
jest jakby dymną zasłoną, za którą pragną się ukryć. „A może mi się tylko
zdaje? - myślał. - Może ta podejrzliwość jest wynikiem długoletniej rutyny
zawodowej?”
- Gra pan w brydża? - spytała nagle Józefina.
- Dawno nie grałem. Już chyba nie potrafiłbym dobrze zalicytować.
- Może by pan sobie przypomniał? Victor ubóstwia brydża, a nie mamy
czwartego.
Stasiak uśmiechnął się.
- Może kiedyś spróbuję. Na razie nie bardzo mam czas.
Dyrektora nie ma. Muszę się wciągać w robotę.
- I zapoznaje się pan z tutejszym terenem.
- To także.
- Poznał pan już okolice?
- O, jeszcze nie. Mówiłem przecież pani, że jestem tu od niedawna.
- Ja znam dobrze te strony - powiedziała Józefina. - Jeżeli potrzebowałby
pan jakichś terenowych informacji, to chętnie służę.
- Dziękuję. Nie omieszkam przy okazji skorzystać.
Na horyzoncie błysnęły czerwone dachy zabudowań.
Konie, poczuwszy stajnie, szły żwawo. Jeszcze krótki galop, potem kłus i
wypoczynkowy stęp.
Cottard dotknął ciemnej od potu szyi swego wierzchowca.
- Gorąco. Zgrzały się. Powinniśmy, Józefino, jeździć albo wcześnie rano,
albo wieczorem. Co byś powiedziała na romantyczną przejażdżkę przy
księżycu?
- To mogłoby być atrakcyjne. Wątpię tylko czy koniuszy dałby nam
konie.
- A ja jestem pewien, że by nie dał - powiedział Stasiak.
- Nawet przy pańskiej protekcji?
- Żałuję, ale nie mogę popierać tego rodzaju imprez.
- Szkoda. Galop po łące zalanej światłem księżyca miałby ogromny urok.
- Na razie musi się pani ograniczyć do łąki zalanej światłem słonecznym.
- A czy za światło księżycowe nie można by dodatkowo zapłacić w
dolarach? - spytał Cottard. - Podobno u was wszystko można mieć za dolary.
- Źle pana poinformowano. Nie wszystko - uciął energicznie Stasiak.
- Pardon.
W stajni Stasiak zostawił konia pod opieką podkoniuszego, postał chwilę
na placu, przyglądając się jak Marek i Hania ćwiczą skoki, następnie zaś poszedł
do siebie. Zajmował jeden z pokoi gościnnych. Na korytarzu spotkał panią
Osiecką.
- Są jakieś wiadomości? - spytała, zniżając głos do szeptu.
- Na razie nic nowego - odpowiedział równie cicho. - Proszę mieć
cierpliwość. Przyrzekam, że natychmiast panią zawiadomię, jeśli byłoby coś
ciekawego.
- Dziękuję.
Zjadł wcześnie kolację, wypił litr zsiadłego mleka i od razu położył się do
łóżka. Był zmęczony i chciał dobrze wypocząć przed jutrzejszym dniem.
Czekało go sporo roboty. Poczytał więc jeszcze z pół godziny „Jak hodować
konia rasowego”, ziewnął i zgasił światło. Zasnął prawie natychmiast.
Obudził się w środku nocy. Wydawało mu się, że spał kilka minut,
wskazówki zegarka wskazywały już jednak drugą godzinę. Nie musiał zapalać
światła, żeby to skonstatować. Blask księżyca dokładnie wypełnił pokój. Okno
nie było niczym zasłonięte.
„Dobrze, że nie jestem lunatykiem” pomyślał Stasiak i przewrócił się na
drugi bok. Sądził, że zaraz zaśnie. Okazało się jednak, że to nie takie proste.
Czuł się zupełnie wypoczęty. Na dobrą sprawę mógłby osiodłać konia i jechać
w teren.
Józefina. Tak, było coś niepokojącego, a zarazem fascynującego w tej
dziewczynie. Typ kobiety, która może omotać i zniszczyć nawet bardzo
doświadczonego mężczyznę.
Ciekawe czy ma coś wspólnego ze sprawą Osieckiego? Jeżeli w jakiś
sposób byłaby w tę historię zamieszana, to chyba nie przyjeżdżałaby tutaj. A
może właśnie celowo przyjechała, żeby zatrzeć za sobą ślady, zmylić trop?
W trakcie tej lekkiej, pozornie nic nieznaczącej rozmowy, usiłowała się
czegoś dowiedzieć, wypytywała go, w zręczny sposób chciała pociągnąć go za
język, zdobyć pewne informacje. Czy to był przypadek, czy też...?
Nagle posłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Wstał i wyjrzał przez
okno. Garaż był otwarty. Szybko wciągnął spodnie i buty i wyszedł przed dom.
Cottard wyprowadzał swój motocykl. Za nim szła Józefina.
Drgnęła gwałtownie, jakby schwytana na gorącym uczynku.
- Dokąd to się państwo wybierają? - spytał Stasiak.
- Ponieważ nie możemy dostać koni, żeby pojechać na spacer przy
księżycu, to jedziemy motorem - odparła wesoło.
- Piękna noc - powiedział speszony trochę Francuz.
ROZDZIAŁ V
Kamiński nie mógł się doczekać czwartej. Co chwila spoglądał na
zegarek, składał i rozkładał papiery, dwa razy chodził myć ręce, wypalił parę
papierosów i ciągle było wcześnie. „Ale się dzisiaj wlecze ten cholerny czas” -
myślał zniecierpliwiony.
Panna Wanda spostrzegła niezwykłe podniecenie kolegi.
- Czemu pan dzisiaj taki zdenerwowany, panie Zenonie?
- spytała, przechylając kokieteryjnie nad maszyną starannie zaondulowaną
główkę. - Czyżby jakaś randeczka?
- Przyjechał mój dawny kolega, którego lata całe nie widziałem.
Wybieramy się na obiad do „Grand Hotelu” - powiedział nie bez pewnej
chełpliwości. Nie zdarzało mu się chodzić do takich drogich lokali i obiad w
„Grand Hotelu” trochę mu imponował.
- No, to życzę panu smacznego. Niech pan tylko za dużo wódki nie pije,
tak jak wtedy na imieninach u Edka.
- Ach, wtedy byłem niedysponowany. A w ogóle najgorsze są mieszanki.
Za dziesięć czwarta Kamiński pośpiesznie zsunął papiery z biurka do
szuflady, zamknął ją na klucz i poszedł raz jeszcze umyć ręce.
Władek czekał już na niego przed „Grand Hotelem”.
Serdecznie wziął przyjaciela pod rękę.
- No chodź, chodź stary. Musimy się nagadać. Boże kochany, ileż to lat...
Żeśmy się też do tej pory nie spotkali.
- Ano, siedzisz w tym Szczecinie, to jakże mieliśmy się spotkać? Ja
prowadzę spokojny tryb życia. Z domu do biura, z biura do domu. Specjalnie
nigdzie nie wyjeżdżam, chyba na wczasy.
- Nie ożeniłeś się?
- Nie. Nie mam odwagi. Mieszkam tutaj niedaleko na Kruczej. Dostałem
ładną kawalerkę. Jak będziesz chciał, to po obiedzie wpadniemy do mnie na
herbatę. Pamiętam, że lubisz mocną. Nie masz pojęcia jak się cieszę, żeśmy się
spotkali.
- Ja także się cieszę.
Znaleźli wygodny stolik pod oknem i Władzio zamówił wystawny obiad.
Po paru wódkach atmosfera stała się jeszcze bardziej serdeczna. Do uszu
kelnerów co chwila dobiegały wesołe okrzyki: - A pamiętasz...? A pamiętasz...?
Czas płynął niepostrzeżenie. Wreszcie dwaj koledzy, nasyciwszy się
jadłem, piciem i wspomnieniami szkolnymi, poprosili o rachunek i wstali od
stolika, na którym pozostały ślady uczty.
W barze kawowym na rogu Wspólnej Kamiński kupił dziesięć ciastek i
zaprosił przyjaciela do siebie na herbatę.
- Mam co prawda tylko „Ulung”, ale tak go umiem zaparzyć, że będziesz
zadowolony - powiedział, uprzedzając bieg wypadków.
- Ja zawsze ze wszystkiego jestem zadowolony - zaśmiał się Władek - No,
chodźmy. Pokaż mi wreszcie ten twój „apartament”.
- Piękna kawalerka. Zobaczysz. Luksus.
Już na parterze ów „luksus” wzbudził pewne wątpliwości gościa. Przy
windzie błyszczało czerwone światełko, oznajmiając, iż nie ma co liczyć na to
udogodnienie techniczne.
- Które piętro? - spytał niespokojnie Władek.
- Piąte.
- A może poszlibyśmy na herbatę do kawiarni?
- Daj spokój - zaoponował żywo Kamiński. - Nie rób z siebie zramolałego
staruszka. Co to dla ciebie znaczy wskoczyć na piąte piętro!
- No to lu.
Zaczęli wspinać się mozolnie po dosyć stromych schodach. Kamiński
przeklinał „tego kretyna”, który na pewno nie domknął drzwi od windy. Władek
sapał w milczeniu. Wreszcie dotarli do piątego piętra. Kamiński szedł pierwszy.
- No, oczywiście - powiedział. - Jakiś idiota nie zamknął drzwi.
Energicznie zbliżył się do windy i nagle krzyknął:
- Rany boskie! Władek, chodź no tu!
*
Downar zamknął teczkę i miał już wyjść ze swego pokoju, kiedy
zadzwonił telefon. Posłyszał w słuchawce głos Walczaka.
- Słuchaj, Stefan, mam do ciebie prośbę. Stary chce, żebym podskoczył na
Kruczą, bo tam jakaś grubsza rozróba. Ale wiesz, obiecałem Helence, że będę u
niej dzisiaj w lecznicy. Muszę jej zawieźć parę drobiazgów. Nie chciałbym jej
zrobić zawodu. Może ty byś pojechał, co?
Downar westchnął.
- No cóż, trudno. Mam co prawda bilet do kina, ale go komuś odstąpię.
Dobra, pojadę. Uściskaj ode mnie Helenkę. A co tam właściwie na Kruczej?
- Podobno znaleziono jakiegoś trupa w windzie.
- Tego jeszcze brakowało.
*
Downar popatrzył w martwą, nieruchomą twarz.
- Młody chłopak, przystojny - powiedział i kazał zakryć zwłoki.
Następnie zwrócił się do doktora Ziemby:
- Jaka przyczyna zgonu?
- Uderzenie w potylicę tępym narzędziem oraz zadławienie, chyba
paskiem. Co spowodowało zgon, trudno w tej chwili stwierdzić.
- Niewątpliwie morderstwo.
- Oczywiście.
- Czas zgonu?
- Przypuszczalnie pomiędzy osiemnastą a dziewiętnastą. Po sekcji
dostarczę panu, jak zwykle, dokładniejszych danych.
- Jak panu się zdaje, panie doktorze, w jakim mógł być wieku?
- Trudno powiedzieć. Przypuszczam, że miał chyba około trzydziestki, a
może mniej. Młody człowiek.
- Zbrodni mógł dokonać zarówno mężczyzna jak i kobieta.
- Oczywiście. Najprawdopodobniej najpierw otrzymał uderzenie w tył
głowy, a następnie morderca zadzierzgnął mu na szyi pasek, czy sznurek.
Widocznie nie był pewien swego ciosu, a chciał sprawę załatwić definitywnie.
Downar podziękował doktorowi i kazał zabrać zwłoki.
Potem wziął porucznika Olszewskiego pod rękę i sprowadził go na
półpiętro.
- Jak to było? - spytał.
- Wsiadłem akurat do radiowozu, towarzyszu majorze.
Otrzymaliśmy wiadomość z komendy i przyjechaliśmy tutaj.
- Kto zawiadomił komendę?
- Obywatel Kamiński.
- Co za Kamiński?
- Lokator z piątego piętra. Znalazł trupa w windzie i zatelefonował do
komendy.
- Jest teraz u siebie?
- Jasne. Jeszcze jakiś kumpel jest także u niego. Kazałem im zaczekać i
nie wychodzić.
- Dobra. Powiedzcie mi, czy przy denacie znaleźliście jakieś dokumenty?
- Absolutnie nic. Dokładnie wypróżnili mu kieszenie.
Znalazłem tylko kawałek ołówka.
- Ołówka?
- A tak. Nic, tylko kawałek ołówka.
- Pokażcie.
Olszewski sięgnął do kieszeni i wyjął zawinięty w bibułkę ołówek.
- Proszę.
- To kredka - powiedział Downar. - Ciemnozielona kredka. Czyżby jakiś
plastyk?
- Nie wiem. Nic przy nim nie znaleźliśmy, ani pieniędzy, ani
dokumentów.
- Musieli go załatwić w tym domu, na tej klatce schodowej - powiedział
cicho, jakby do siebie Downar.
- Ja też tak myślę - przytaknął Olszewski. - Kropnął go ktoś, wpakował do
windy i zawiózł na piąte piętro.
- Albo z szóstego zjechał na piąte.
- To także możliwe.
- Przejrzeliście listę lokatorów?
- Nie, jeszcze nie zdążyłem. Przecież dopiero co wszystko się stało.
Downar zapalił papierosa.
- No to chodźmy do tego Kamińskiego - powiedział.
Obaj przyjaciele przyjęli przedstawicieli władzy z oznakami
zdenerwowania. Dobry humor zniknął bez śladu, a wypita wódka wyparowała z
nich zupełnie. Byli trzeźwi i niespokojni.
Downar przedstawił się, usiadł i podał otwartą papierośnicę.
- Proszę, może panowie zapalą. Papierosek czasem dobrze robi na nerwy.
Więc to pan pierwszy znalazł zwłoki?
- zwrócił się do Kamińskiego.
- Tak. Winda była nieczynna więc szliśmy pieszo, a kiedyśmy doszli,
zobaczyłem...
- Zwłoki.
- Właśnie. Zobaczyłem leżącego człowieka. W pierwszej chwili nie
wiedziałem, że nie żyje. Zawołałem kolegę, który dzisiaj przyjechał do
Warszawy...
- Skąd pan przyjechał?
- Ze Szczecina. Mieszkam stale w Szczecinie.
- Czy mógłby mi pan podać swoje nazwisko?
- Władysław Grabczak.
- Pan pracuje w Szczecinie?
- Tak. W Zarządzie Portu.
- Więc panowie zobaczyli tego człowieka w windzie i...?
- I zaraz pobiegłem zatelefonować na milicję - wyjaśnił Kamiński.
- Skąd pan telefonował?
- Tutaj, od sąsiadów.
- Jak się nazywają ci sąsiedzi?
- Państwo Borkowscy. Bardzo solidni ludzie.
- Na którym piętrze mieszkają?
- Na trzecim.
- Więc musiał pan zejść dwa piętra niżej?
- Tak.
- A pan Grabczak poszedł z panem?
- Tak. Poszliśmy razem.
- I później wrócili panowie do windy, w której leżały zwłoki?
- Tak. Uważaliśmy, że powinniśmy zaczekać tam na milicję.
- Doskonale. A czy wróciwszy do windy, nie zauważyli panowie jakiejś
zmiany sytuacji? Czy na przykład zwłoki leżały w tej samej pozycji?
Przyjaciele, zaskoczeni tym pytaniem, spojrzeli na siebie.
- Nie wydaje mi się, żebym zauważył jakąś zmianę - powiedział
Kamiński.
- Ja także nie - zawtórował mu Grabczak.
- Czy któryś z panów znał może zamordowanego?
- Ale skądże znowu? - oburzył się Kamiński.
Downar uśmiechnął się.
- Dlaczego pana tak zdenerwowało to pytanie? Ludzie przecież spotykają
się. Mógł pan przypadkowo znać denata osobiście, albo chociaż z widzenia.
- Nigdy w życiu nie widziałem tego człowieka - powiedział zdecydowanie
Kamiński.
- A może pan spotkał kogoś takiego na Wybrzeżu? - zwrócił się Downar
do Grabczaka.
- Niestety, panie majorze. Zupełnie obca twarz. Przykro mi, ale nie mogę
panu dopomóc w zidentyfikowaniu zwłok.
- Przyznam się panom, że na to nie liczyłem. Mógł to być tylko czysty
przypadek. Czy dawno pan tu mieszka w tym domu, panie Kamiński?
- O, już prawie pięć lat.
- To pewnie pan zna tutejszych lokatorów?
- Prawdę mówiąc nie bardzo. No oczywiście, że tak z widzenia... Aleja
nie mam zwyczaju interesować się sąsiadami. Czasami spotka się kogoś w
windzie, czy na schodach.
- Morderstwa musiano dokonać w tym domu. Nikt z zewnątrz nie
przyniósł trupa i nie wsadził go do windy.
- A może to jakieś porachunki tych waluciarzy - zasugerował Kamiński.
- Jakich waluciarzy?
- Tutaj kręcą się takie podejrzane typy. Myślę, że to dlatego, że „Grand
Hotel” blisko. Załatwiają na dole przy kaloryferze albo przy drzwiach
wejściowych jakieś transakcje, pewnie nie bardzo legalnie, bo nie lubią jak im
się przygląda.
Downar zapalił papierosa.
- To ciekawe co pan mówi - powiedział. - I zna pan z widzenia tych ludzi.
- Sądzę, że milicja także ich zna - uśmiechnął się Kamiński.
Downar nie podtrzymał tego tematu. Spytał:
- Czy nie miałby pan jakiejś sugestii, w którym mieszkaniu mogła być
dokonana taka zbrodnia?
Kamiński potrząsnął głową.
- Za dużo pan ode mnie wymaga, panie majorze. Skądże ja mogę
wiedzieć takie rzeczy? Właściwie nie znam nikogo z mieszkańców tego domu.
Downar zadał jeszcze kilka pytań, nie dowiedział się niczego
interesującego, pożegnał obu przyjaciół i wyszedł.
Przy windzie spotkał Olszewskiego. Fachowcy od daktyloskopii kończyli
właśnie swą pracę.
- W porządku?
- W porządku, towarzyszu majorze.
- A podłoga w windzie?
- Załatwiona.
- Nic nie znaleźliście?
- Nie, tylko...
- Tylko co?
- Taka mała plamka na podłodze w windzie. Jakby krew.
- Zabezpieczyliście ten ślad?
- Oczywiście.
- Dobrze. Chodźmy teraz pogadać z dozorcą.
- Dozorcy tu nie ma.
- Jak to nie ma?
- Chory. Leży w szpitalu. Zastępuje go żona.
Dozorczyni była drobną, szczupłą kobietą o zatroskanej twarzy. Od razu
zaczęła narzekać na swój los, że mąż w szpitalu, że ona nie może sobie z tym
wszystkim poradzić, że nie dosyć, że ma tyle roboty, to jeszcze morderstwo... że
ona już tu nie wytrzyma, że chyba zrezygnuje z pracy...
Byłaby zapewne jeszcze długo rozwodziła się nad swoją niedolą, ale
Downar śpieszył się.
- Czy widziała pani zamordowanego? - spytał.
- No pewnie, że go widziałam. Taki młody, przystojny mężczyzna. Mój
Boże, że też ludzie sumienia nie mają.
- Od kogo dowiedziała się pani o tym, co się stało?
- Od kogóż by? Od pana Kamińskiego. Przyleciał do mnie i powiedział.
On pierwszy go spostrzegł.
- Niech mi pani powie, czy winda u was dobrze działa?
- Żeby dobrze, to nie powiem. Stale przychodzą naprawiać.
- A dzisiaj winda była czynna?
- Skąd proszę pana. Od rana nieczynna. Ze trzy razy dzwoniłam, żeby
przyjechali naprawić, ale im się nie śpieszy. Powiedzieli, że dopiero jutro. A tu
ludzie muszą na szóste piętro po schodach drałować.
Downar wymienił szybkie spojrzenie z Olszewskim.
- I pani jest zupełnie pewna, że winda nie chodziła cały dzień?
- Oczywiście. Chyba, żeby...
- Chyba, żeby co?
- Chyba, żeby zaczęła działać, a później znowu się popsuła.
Ona czasem lubi takie figle... Ni z tego ni z owego sama się naprawi. Ale
dzisiaj to wątpię. Zepsuła się na amen.
- Czy pani dobrze się przyjrzała temu zabitemu człowiekowi?
- Bardzo dobrze.
- Czy pani może go tu już kiedyś spotkała na klatce schodowej?
- Nie. Nigdy go nie widziałam.
- Na pewno?
- Całkiem na pewno. Pierwszy raz go zobaczyłam.
- Czy to prawda, że na dole przy wejściu na klatkę schodową, zbierają się
jakieś podejrzane typy i załatwiają między sobą transakcje?
- Zdarza się.
- Czy zameldowała pani o tym w komendzie dzielnicowej?
Wzruszyła ramionami.
- A co będę meldowała? Bo to milicja nie wie? Będę się skarżyła, żeby
mnie potem jakieś nieszczęście spotkało, tak jak tego w windzie. Ja mam dzieci,
proszę pana. Mąż ciężko chory. Kto je potem wychowa?
- Więc pani przypuszcza, że to mogły być jakieś porachunki tych
waluciarzy?
- Ja tam nic nie przypuszczam. Skąd mogę wiedzieć?
Nie interesuję się waluciarzami.
- To źle. Powinna się pani interesować tym, co się dzieje w domu, w
którym pani jest dozorczynią. Za to pani płacą.
- Nie tyle znowu płacą, żebym się miała narażać. A co pan myśli? Walnie
mnie wieczorem taki bandzior w głowę i po wszystkim. Wolę się nie wtrącać.
Downar niecierpliwie przygryzł dolną wargę.
- Proszę mi pokazać listę lokatorów - powiedział. - Chodzi mi na razie o
lokatorów z tej klatki schodowej.
Tutaj na każdym piętrze są po trzy lokale?
- Tak. Trzy pokoje, dwa pokoje i kawalerka.
- Kto mieszka na szóstym piętrze?
- Państwo Zalewscy, państwo Wiśniewscy i pan Wekert.
- Wekert zajmuje kawalerkę?
- Tak. Zalewscy mają dwa pokoje, a Wiśniewscy trzy, bo tam jest dwoje
dzieci.
- Kiedy można by porozmawiać z tymi ludźmi?
- Państwa Wiśniewskich nie ma w Warszawie. Wyjechali na urlop. Pana
Wekerta też nie ma. Zdaje się, że tam teraz nocuje jego kolega.
- Jaki kolega?
- Taki jeden. Nawet nie wiem jak się nazywa.
- Nie meldowany?
- Nie ma co go meldować. Pomieszka dwa, trzy dni i idzie.
Mówi, że pilnuje mieszkania jak pan Wekert wyjeżdża.
- A gdzież ten pan Wekert jeździ?
- Tego nie wiem. Często wyjeżdża służbowo, tak przynajmniej mówi.
- A ci Zalewscy to co za ludzie?
- Bardzo przyzwoici. On pracuje w ministerstwie, a ona daje lekcje
angielskiego języka. Starsze bezdzietne małżeństwo.
- A kto mieszka na piątym piętrze?
- Na piątym...? Pan Kamiński, państwo Majewscy i panie Halickie, matka
z córką, obie artystki malarki.
- Niech nam pani jeszcze powie, kiedy ostatni raz myła pani schody?
- Chyba przedwczoraj. Tak, tak, na pewno przedwczoraj.
- A czy windę także myła pani przedwczoraj?
Zmieszała się.
- Prawdę mówiąc, windę to chyba dawniej myłam.
- Ja też tak sądzę - wtrącił się Olszewski.
Downar spojrzał na porucznika.
- No to co? Idziemy. - Wstał i ruszył ku drzwiom. Kiedy kładł rękę na
klamce, zwrócił się do dozorczyni i powiedział:
- Więc pani jest zupełnie pewna, że nigdy pani nie widziała tu tego
człowieka, którego zamordowano?
- Nigdy go nie widziałam. Jak Boga kocham. Może pan mi wierzyć.
- Wierzę pani. I jeszcze jedno. Niech nikt nie rusza windy. Gdyby jutro
wcześnie rano przyszli reperować, to proszę powiedzieć, żeby zaczekali z tą
robotą. Ja się z nimi porozumiem.
- Dobrze proszę pana.
Na ulicy Downar położył Olszewskiemu dłoń na ramieniu i powiedział:
- Słuchajcie, kolego. Mam do was następującą prośbę.
Chciałbym żebyście jeszcze zostali jakiś czas na terenie tego domu i
żebyście dyskretnie poobserwowali szczególnie tę klatkę schodową, jak się
nadarzy okazja, to pogadajcie z ludźmi. Może się czegoś ciekawego dowiecie.
Zajdźcie do sklepu, z którego dostarczają tu mleko. Wiem z własnego
doświadczenia, że mleczarka to czasem niezłe źródło informacji. I jeszcze
jedno: zorientujcie się, kto ostatni korzystał z windy - Nie będzie to łatwe, ale
może wam się uda. To chyba wszystko. Jutro z samego rana zobaczymy się w
komendzie.
Z Kruczej Downar pojechał na Muranów do Walczaka.
Zastał go zajętego praniem skarpetek.
- No i jak tam Helenka?
- A wiesz, że zupełnie nieźle. Lekarze obiecują, że już ją w przyszłym
tygodniu wypiszą. Cieszę się, że wreszcie wróci do domu.
- Nie będziesz musiał na własną rękę urządzać prania.
Walczak uśmiechnął się.
- Nawet nie o to chodzi. Ale powiem ci szczerze, że pustawo bez niej.
Trochę pozrzędzi, ale człowiek się przyzwyczaja nawet do tego zrzędzenia i
potem mu czegoś brakuje. Napijesz się herbaty?
- Jak dasz, to się napiję.
- Zaraz nastawię wodę. Powiedz mi, Stefanku, jak ci poleciało z tym...?
- Niech cię diabli... - mruknął Downar. - Napuściłeś mnie na idiotyczną
sprawę. Trup w windzie. Tego jeszcze nie miałem.
- No, to powinno cię zainteresować. Coś nowego.
- Wypchaj się.
- Chcesz, żebym to przejął od ciebie?
Downar wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem. Jak coś zaczynam, to już lubię dokończyć. Pogadamy.
- Może byś mi opowiedział jak to wygląda?
- A dasz coś do picia oprócz herbaty?
Walczak zamyślił się.
- Właściwie nic nie mam w domu oprócz wiśniówki swojej roboty.
Helenka zalała wiśnie spirytusem. Myślę, że nie będzie zła, jak jej
podgrandzimy parę kieliszków.
- Po pierwsze nie musi wiedzieć, a po drugie wypijemy za jej zdrowie.
Nie może nam mieć za złe, że o niej pamiętamy.
Walczak zdjął z kredensu pękaty gąsiorek, przyniósł kawał rurki gumowej
i zręcznie przetoczył sporą porcję rubinowego płynu do karafki. - Prawie nie
znać - powiedział pocieszając się.
59
- Ostatecznie można dolać trochę wody - doradził fachowo Downar. - Nie
będzie takie mocne.
Walczak nakrył stolik kolorową serwetą, postawił na nim chleb, masło,
kawał kiełbasy szynkowej i ser tylżycki, następnie z niezwykłą wprawą przetarł
kieliszki i wykonał zapraszający gest.
- Pan major będzie łaskaw. Czym chata bogata.
Downar spróbował wiśniówki i mlasnął z zadowoleniem językiem.
- Wyśmienita - powiedział. - Nie za słodka. Taka żona jak Helenka, to
prawdziwy skarb.
- No to może teraz powiedziałbyś mi coś o tym trupie w windzie? -
zaproponował Walczak.
- Koniecznie chcesz?
- Interesuje mnie to.
Downar ukroił sobie kawałek sera i w kilku zdaniach zreferował sprawę.
Jak to bywa między fachowcami, nie musiał dużo mówić, żeby zorientować
przyjaciela w sytuacji.
Walczak słuchał z dużym zainteresowaniem. Nalał jeszcze wiśniówki i
powiedział:
- Ciekawe, bardzo ciekawe. Więc na razie żadnych możliwości
zidentyfikowania faceta?
- Absolutnie żadnych. Nic przy nim nie znaleziono. Tylko ten kawałek
zielonej kredki.
- To niewiele. Czy przypuszczasz, że wykończył go ktoś mieszkający w
tym domu?
Downar wzruszył ramionami.
- To zupełnie luźna, wstępna hipoteza. Ale sądzę, że zrobił to któryś z
lokatorów. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś z zewnątrz przyniósł trupa i
wpakował go do windy. Według mnie morderca mieszka na piątym, szóstym,
albo na czwartym piętrze. Winda była unieruchomiona na piątym. Musiał to
zrobić ktoś mieszkający w pobliżu.
Walczak w zamyśleniu pokręcił głową.
- Przykro mi, Stefanku, ale sądzę że nie masz racji.
- Bo co?
- Bo to zbyt ryzykowna impreza taszczyć trupa po schodach o godzinie
szóstej po południu.
- Więc przypuszczasz...?
- Właśnie. Przypuszczam, że faceta załatwiono w windzie.
- To prawdopodobne - powiedział Downar i ukroił nowy kawałek sera -
ale, przyjmując tę ewentualność, musimy liczyć się z tym, że zbrodni dokonał
ktoś spoza mieszkańców tego domu.
- Oczywiście, aleja skłonny jestem przypuszczać, że to był ktoś, kto
wiedział o tym, iż winda jest zepsuta, a więc raczej ktoś z tego domu.
- Poza tym, dlaczego morderca miałby sobie wybierać w całej Warszawie
akurat tę windę? - uzupełnił Downar.
- O właśnie - ucieszył się Walczak. - Widzę, Stefanku, że ci powraca
bystrość umysłu. Zjedz no jeszcze kawałek tego sera.
Downar stuknął palcem w karafkę.
- To nalewka Helenki tak na mnie pozytywnie działa, nie ser. Więc
doszliśmy do wniosku, że jednak ktoś z tego domu na Kruczej.
- Chyba jednak tak - powiedział Walczak, napełniając kieliszki. - Albo
lokator, albo ktoś kto często bywa w tym domu. Ważne byłoby zidentyfikować
zwłoki. Bez tego daleko nie zajedziemy. Jak facet był ubrany?
- W zwyczajny garniturek z CDTu. Rękawy marynarki były trochę za
długie.
- Napijesz się jeszcze?
Downar zasłonił dłonią kieliszek.
- Nie, dziękuję ci bardzo. Wystarczy. Wiesz co, Karolku? Myślę, że to
będzie ciekawa sprawa.
- Ja bym ci nieciekawej sprawy nie naraił - uśmiechnął się Walczak. -
Więc mówisz, że Olszewski kręci się tam jeszcze po terenie?
- Tak. Zostawiłem go, żeby trochę powęszył.
- Dobrze zrobiłeś. To zdolny chłopak. Może dostarczy ci nowego
materiału. Sądzę, że jutrzejszy dzień może przynieść jakieś sensacje.
Najważniejsze, żeby na początku śledztwa nie popełnić błędów i niczego nie
zaniedbać. Potem to już trudno odrobić.
- Wydaje mi się, że niczego nie zaniedbałem - powiedział Downar. -
Chyba dobrze by było ustalić alibi lokatorów z tej klatki schodowej.
- Oczywiście. Gdyby ci się udało... Obawiam się jednak, że to nie będzie
takie proste. Na jakiej zasadzie będziesz żądał od ludzi przedstawienia alibi?
- Tylko na zasadzie wzajemnej uprzejmości. Jasne, że nie mogę żądać.
Mogę prosić.
Walczak z powątpieniem potrząsnął głową.
- To bardzo skomplikowane. Nie zapominaj o tym, że taka prośba o alibi
jest w pewnym sensie równoznaczna z rzuceniem na daną osobę podejrzenia.
Bardzo wątpię, żeby ci się taka rzecz udała. Jak to sobie właściwie wyobrażasz?
Pójdziesz do jakichś Pawłowskich czy Kowalskich i spytasz: „Co państwo robili
wczoraj pomiędzy godziną osiemnastą a dziewiętnastą?”. A oni ci odpowiedzą:
„A panu co do tego?” No i rozmowa skończona.
- Mam nadzieję, że w tym domu mieszkają trochę uprzejmiejsi ludzie -
powiedział Downar.
Walczak uśmiechnął się.
- Sądząc po tym trupie w windzie, nie byłbym taki bardzo pewien ich
uprzejmości. Łomem w głowę i stryczek na szyję. Co było bezpośrednim
powodem zgonu?
- Jeszcze nie wiem. Dowiem się dopiero jutro po sekcji.
Czy sądzisz, że to może mieć jakieś znaczenie?
- Nie wiem. Rozumiesz chyba, że w tej chwili trudno cokolwiek
przesądzić.
Downar spojrzał na zegarek.
- Późno już. Co byś powiedział na to, gdybym cię zostawił w samotności i
pojechał się przespać?
- Jak chcesz, możesz zanocować u mnie.
- Nie, nie, pojadę do siebie. Najlepiej sypiam na swoim własnym
tapczanie. Dobranoc, Karolku. Dziękuję za wspaniały poczęstunek. Ta nalewka
była rzeczywiście pierwszorzędna.
*
Na drugi dzień Olszewski przyszedł do komendy później niż zwykle.
- Co się z wami dzieje? - spytał zniecierpliwiony Downar. - Czekam na
was od przeszło godziny. - Zaspaliście, czy co?
- Ależ nie, towarzyszu majorze. Od szóstej rano już jestem na mieście.
Pracuje się.
- No i jakie wyniki tej pracy?
- Zrobiłem co mogłem. Sprawdziłem alibi prawie wszystkich lokatorów z
tej klatki schodowej.
Downar spojrzał na niego zdziwiony.
- Co wy mówicie?
- Fakt, towarzyszu majorze. Nie ma wyraźnego alibi tylko młodsza
Halicka z piątego piętra. Mówi, że była na spacerze w Łazienkach, ale nikt tego
nie może potwierdzić.
Poza tym z czwartego Warzecki także ma niepewne alibi.
Mieszka sam w kawalerce. Twierdzi, że spał w tym czasie, bo przyszedł
na fali do domu. No i tego Wekerta nie mogłem sprawdzić. Zamknięte było.
Dzisiaj z samego rana tam poleciałem. Także nie mogłem się dostukać.
- A pozostali lokatorzy?
- W porządku. Albo ich w ogóle nie ma, bo wyjechali na urlop, albo mają
murowane alibi.
- Nie krzywili się na to, żeście ich tak wypytywali?
- Trochę, niektórzy. Ale grzecznie przeprosiłem i powiedziałem, że muszę
ustalić pewne fakty w związku z morderstwem. Większych trudności nikt mi nie
robił. Ostatecznie ludzie rozumieją, że ja nie dla własnej przyjemności...
- No to dobrzeście się spisali - pochwalił Downar. - Odwaliliście ładny
kawałek roboty. A może dowiedzieliście się także, kto ostatni korzystał z windy
przed jej zepsuciem?
- Prawdopodobnie panie Halickie, ale to niepewne.
Trudno taką rzecz ustalić.
Downar pokiwał głową.
- To prawda. Czy macie dla mnie jeszcze coś ciekawego?
- Bo ja wiem - powiedział z wahaniem Olszewski. - Nie jestem pewien
czy to coś ciekawego.
- Mówcie, o co chodzi?
- No, z tym mlekiem...
- Co z mlekiem?
- No przecież sami poradziliście mi, żebym zajrzał do sklepu, skąd
dostarczają mleko na Kruczą.
- I co?
- No i zajrzałem, pogadałem, poflirtowałem sobie z mleczarką, a wreszcie
zerknąłem do książki, w której notują zamówienia na mleko. I w tej książce
jedno zamówienie było zanotowane zielonym ołówkiem. Kolor identyczny jak
ten...
- Jak ten ołówek, który znaleziono w kieszeni denata?
- uzupełnił Downar.
- Właśnie. To mnie zastanowiło, towarzyszu majorze.
Może to być oczywiście przypadek, ale...
Downar w zamyśleniu potarł czoło.
- Musimy to wziąć pod uwagę. Nie możemy lekceważyć żadnego
szczegółu. Trudno sobie wprawdzie wyobrazić, żeby to miało jakiś związek,
ale... Powiedzcie mi, czyje to zamówienie było odnotowane tym zielonym
ołówkiem?
- Pani Halickiej, tej malarki z piątego piętra.
Downar ożywił się.
- To bardzo ciekawe. Musimy od nich wypożyczyć książkę zamówień i
dać do ekspertyzy. Trzeba sprawdzić czy to rzeczywiście ten sam ołówek.
- Ale co to ma za znaczenie, towarzyszu majorze?
Downar wzruszył ramionami.
- Ba, żebym to ja wiedział? Ale zbieg okoliczności jest zastanawiający.
Plastyczka... zielona kredka... zamówienie na mleko napisane tą kredką. Dziwna
historia... Prawie powieść kryminalna. Nie sugerujmy się jednak za bardzo.
- Czy są już wyniki sekcji? - spytał Olszewski.
- Tak. Przypuszczalnie już cios w głowę był śmiertelny.
Duża siła uderzenia. Wylew krwi do mózgu.
- Więc chyba mordercą jest mężczyzna.
- Chyba tak, chociaż nie można twierdzić tego z całą pewnością.
- Morderca nie był pewny swego uderzenia - powiedział Olszewski. - I
poprawił jeszcze tym jakimś rzemykiem czy sznurkiem.
- Pasek z klamrą - sprostował Downar. - Ślad bardzo wyraźny na szyi.
Klamra ozdobna, niespotykana w naszym przemyśle. Przypuszczalnie pasek był
pochodzenia zagranicznego.
- Ale żeby aż klamra się na szyi odcisnęła... - zdziwił się Olszewski.
- Widocznie morderca chciał mieć całkowitą pewność.
Nastąpiło silne przekrwienie, a poza tym zadrapania.
- Najpierw czymś ciężkim w głowę, a potem paskiem?
- Chyba tak.
- A czy ci z medycyny sądowej nie wysuwają jakichś przypuszczeń co do
tego ciężkiego narzędzia?
- Owszem. Przypuszczalnie zwykły młotek.
- To lepsze niż nóż - powiedział Olszewski. - Młotek w kieszeni nikogo
specjalnie nie dziwi. Niezła robota, towarzyszu majorze. Cały czas zastanawiam
się nad tym, kogo tak wykończyli.
Downar zapalił papierosa i przeszedł się po pokoju.
- Na razie trudno to ustalić. Możliwe, że to jakiś zagraniczny gość.
- Zagraniczny gość?
- Tak. Ubranie miał wprawdzie krajowego pochodzenia, ale skarpetki i
bieliznę zagraniczną.
- Mógł kupić w komisie, albo może facet wyjeżdżał za granicę.
- Hm - Downar wrócił za biurko i wziął do ręki ołówek.
- Oczywiście, ale na ogół nasi ludzie za granicą kalesonów sobie nie
kupują. Taki sprawunek można załatwić w kraju, nie wydając waluty.
- A koszulę miał zagraniczną?
- Nie, naszą „Wólczankę”. Zagranicznego pochodzenia miał tylko
podkoszulkę i kalesony.
- To rzeczywiście dziwne - przyznał Olszewski. - Czyżby morderca
przebierał swoją ofiarę?
Downar skinął głową.
- O tym właśnie myślałem. Ale w takim wypadku nie mógłby morderstwa
dokonać w windzie. A propos. Jak wygląda alibi lokatorów z szóstego piętra?
- Wiśniewscy wyjechali na urlop. Mieszkanie puste.
Zalewscy byli wczoraj z wizytą u znajomych. Grali w brydża.
Sprawdziłem.
- A ten facet, który mieszka w kawalerce?
- Z nim się nie mogłem porozumieć. Nie zastałem go ani wczoraj
wieczorem, ani dzisiaj rano. A może był, tylko nie otwierał.
- Odwiedzimy go - powiedział Downar. - I z paniami Halickimi także
musimy porozmawiać. Wiecie co, kolego?
Myślę, że powinniśmy zrobić jedną rzecz. Trzeba, żebyście wzięli
fotografię zamordowanego i obeszli z nią wszystkich lokatorów. Może któryś z
nich widział kiedyś tę twarz.
Olszewski skrzywił się.
- Wątpię czy to coś da, ale oczywiście mogę się tym zająć.
- I wypożyczcie tę książkę zamówień ze sklepu spożywczego. Trzeba ją
zaraz dostarczyć do Zakładu Kryminalistyki.
- Załatwi się, towarzyszu majorze.
Do obiadu Downar bardzo intensywnie pracował w komendzie, a po
południu zabrał Olszewskiego i pojechali na Kruczą. W samochodzie porucznik
trzasnął się dłonią w czoło.
- Cholera, na śmierć zapomniałem.
- Co się stało?
- Zapomniałem wam powiedzieć, że dzisiaj rano byli ci monterzy od
windy. I wiecie co powiedzieli?
- Co?
- Powiedzieli, że ktoś musiał naumyślnie windę popsuć.
- O - powiedział Downar. - To rzeczywiście ciekawe.
Zanotowaliście ich nazwiska?
- Tak. Oczywiście. Nie pozwoliłem im na razie nic robić przy windzie.
Mają przyjść jutro do komendy.
- Dobrze, ale windę trzeba jednak jak najprędzej uruchomić. Ludzie nie
mogą ganiać piechotą na szóste piętro.
- Jutro zreperują. I tak dzisiaj nic nie mogliby zrobić, bo brakowało im
jakichś części.
Wjechali w Kruczą.
- Od kogo zaczniemy? - spytał Olszewski.
- Chyba od tych malarek.
Otworzyła im drzwi starsza, bardzo elegancka pani, której twarz nosiła
jeszcze ślady dawnej urody. Prosty, kształtny nos, duże oczy i piękne siwe
włosy upięte w wysoki kok. Spojrzała zdziwiona na nieznajomych mężczyzn.
- Czego panowie sobie życzą?
Downar wyjaśnił kim są i poprosił o chwilę rozmowy.
Wprowadziła ich do pokoju wypełnionego zapachem farb i oleju. Pod
ścianą stały blejtramy, sztalugi, płyty spilśnione. Stół zarzucony był arkuszami
brystolu, pędzlami i farbami. Pani Halicka wskazała wyściełane krzesła, sama
zaś usiadła na tapczanie.
- Słucham panów. Domyślam się, że panowie w sprawie tej ohydnej
zbrodni.
Downar skinął głową.
- Tak. Przykro mi, że musimy z panią rozmawiać na tak niemiły temat ale
niestety to niezbędne. Odwiedzamy tu wszystkich lokatorów.
- Rozumiem. Nie wiem tylko w czym mogłabym panom być pomocna.
Downar wyjął fotografię zamordowanego i podał ją pani Halickiej. - Czy
pani widziała tu kiedyś tego człowieka?
Może na przykład spotkała go pani przypadkowo na schodach czy w
windzie?
Przez chwilę przyglądała się zdjęciu.
- Nie, nie przypominam sobie, żebym widziała kogoś takiego.
- Pani jest artystką malarką, prawda?
- Tak. Moja córka także maluje.
- Czy to jest może pani własność? - spytał Downar, rozwijając z papieru
kawałek kredki, znaleziony w kieszeni zamordowanego.
Potrząsnęła głową.
- Nie. Ja obecnie maluję tylko olejnymi farbami. Kredek ani pasteli nie
używam. Może to mojej córki. Dlaczego to pana interesuje?
- Czy córka pani jest w domu? - spytał Downar.
- Tak. Czy chciałby pan z nią pomówić?
- Gdyby to było możliwe...
Odwróciła się w kierunku drzwi i zawołała:
- Tamarko, pozwól tu na chwilę!
Weszła młoda, może trzydziestoletnia kobieta. Była uderzająco podobna
do matki. Te same regularne rysy, te same ogromne, aksamitne oczy. Tylko
włosy ciemnoblond, ale także uczesane w wysoki kok. Nie był to nowoczesny
typ urody. Zarówno jej profil jak i sposób poruszania się przywodziły na myśl
czasy krynolin i pudrowanych peruk.
Obaj oficerowie wstali na powitanie. Po wymienieniu wzajemnych
uprzejmości, starsza pani Halicka powiedziała:
- Panowie przyszli w sprawie tego morderstwa.
Oczy młodej malarki zabłysły.
- A cóż my możemy mieć z tym wspólnego?
- Dotychczas nie udało nam się zidentyfikować zwłok i dlatego
wypytujemy wszystkich naokoło, mając nadzieję, że może tutaj ktoś widział
tego człowieka - wyjaśnił Downar. - Proszę, niech pani spojrzy na fotografię.
Może pani spotkała go kiedyś przypadkowo?
- Nie, nigdy go nie widziałam.
- Co panie robiły wczoraj po południu pomiędzy godziną osiemnastą a
dwudziestą?
- Ja byłam w domu. Malowałam - powiedziała pani Halicka.
Downar spojrzał na Tamarę.
- A pani?
- Ja byłam w Łazienkach na spacerze.
- Sama?
- Tak.
- Morderstwa dokonano wczoraj pomiędzy osiemnastą a dziewiętnastą -
powiedział Downar. - Czy nie słyszała pani czegoś podejrzanego? To znaczy,
czy z klatki schodowej nie dochodziły jakieś niezwykłe odgłosy?
Pani Halicka pomyślała chwilę.
- Nie. Nie przypominam sobie, żebym słyszała coś niezwykłego.
- Czy wczoraj panie używały windy?
- Nie. Wczoraj winda była zepsuta.
Downar wyjął z kieszeni zieloną kredkę.
- Czy to pani własność? - spytał.
Tamara wzięła w palce kawałek ołówka i przyjrzała mu się.
- To niewykluczone - powiedziała.
- A gdzie pani mogła to zgubić?
- Nie mam pojęcia.
- Proszę sobie przypomnieć - nalegał Downar. - To dla nas bardzo ważne.
Gdzie pani mogła zgubić czy zostawić tę kredkę?
- Naprawdę nie wiem.
Westchnął.
- A gdzie pani mogła używać tego ołówka poza pracownią? Czy pani nim
coś pisała?
- Nie przypominam sobie, żebym pisała kredką. Czy to takie ważne?
Downar uśmiechnął się.
- Trudno przewidzieć, co w śledztwie może być ważne a co nie. Na
początku zawsze pracujemy po omacku, zbieramy możliwie jak najwięcej
materiału i dopiero potem coś z tego wychodzi, albo nie. Chciałbym jeszcze
paniom zadać jedno pytanie. Czy na terenie tego domu, a konkretnie na terenie
tej klatki schodowej, znają panie kogoś, utrzymują panie z kimś stosunki
towarzyskie?
Matka i córka wymieniły między sobą błyskawiczne porozumiewawcze
spojrzenie, które jednak nie uszło uwagi Downara.
- Nie, nie utrzymujemy tutaj z nikim stosunków towarzyskich -
powiedziała starsza pani Halicka. - Nie znamy tu nikogo.
- A pani także nie zna tu nikogo? - zwrócił się Downar do Tamary.
- Nikogo - odparła sztywno, przybierając nagle bardzo oficjalny ton.
Downar wstał, podziękował malarkom za rozmowę i wesoło spojrzał na
swego towarzysza.
- Idziemy, poruczniku. Nie będziemy paniom dłużej przeszkadzać.
Na schodach Olszewski powiedział, zniżając głos:
- Ale babka!...
Downar poklepał go po ramieniu.
- No, no, nie rozpalajcie się za bardzo. Powiedzcie mi lepiej co to za
ludzie ci Majewscy, którzy tu naprzeciwko mieszkają?
- Urzędnicza rodzina. On pracuje w jakiejś spółdzielni, a ona bierze do
domu przepisywanie na maszynie. Mają troje dzieci.
- Jak wygląda ich wczorajsze alibi?
- Zupełnie wyraźnie. Byli nad Wisłą. Milicja im protokół spisała.
- Dlaczego?
- Bo się kąpali w niedozwolonym miejscu.
- No to rzeczywiście mają alibi.
- Co teraz robimy? - spytał Olszewski.
- Może spróbujemy zobaczyć się z tym facetem z szóstego piętra.
Zadzwonili. Cisza. Dopiero za trzecim naciśnięciem dzwonka ktoś się
poruszył.
- Kto tam?
- Milicja. Proszę otworzyć.
Za drzwiami nagle przycichło, ale zaraz szczęknął zatrzask.
Zobaczyli wysokiego, barczystego mężczyznę o szerokiej, nalanej twarzy,
noszącej ślady świeżej opalenizny.
Ubrany był w kolorową koszulę bez rękawów i w wymięte, płócienne
spodnie. Włosy miał w nieładzie a spojrzenie trochę mętne.
- Czego panowie sobie życzą? - spytał lekko schrypniętym głosem.
- Czy pan Wekert? - spytał Downar.
- Nie. Ja się tak nie nazywam.
- Ale to mieszkanie Pawła Wekerta?
- Zgadza się.
- Można wiedzieć co pan robi w cudzym mieszkaniu?
- Pilnuję, żeby Pawełka nie okradli.
Rozmowa toczyła się w otwartych drzwiach.
- Może wejdziemy do środka i usiądziemy chwilę - zaproponował
Downar.
Człowiek w kolorowej koszuli cofnął się w głąb przedpokoju.
- Proszę uprzejmie. Panowie pozwolą. Poczęstować nie mam czym, ale
porozmawiać można. Dlaczego nie? Niech panowie siadają.
W dawno nie wietrzonym pokoju unosił się zapach piwa i przysmażonej
kiełbasy. Resztki jedzenia leżały na oknie. Tapczan nie był zasłany.
Kolega Pawła Wekerta narzucił na niezbyt czystą pościel koc i przesunął
dłonią po zmierzwionej, jasnej czuprynie.
- Może papierosika? - spytał podsuwając paczkę „Waweli”.
Downar podziękował, mówiąc, że woli mocniejsze papierosy. Zapalił
„Sporta” i zaciągnął się dymem.
- Czy może nam pan podać swoje nazwisko?
- Nazywam się Waldemar Mielnicki.
- I mieszka pan tu czasowo?
- Oczywiście. Stale mieszkam w Piastowie. A tutaj nocuję jak Paweł
wyjeżdża w teren. Ja mam wygodę i jemu przypilnuję mieszkania.
- Gdzie pan pracuje?
- Na lotnisku. Sprawdzam maszyny.
- Jest pan lotnikiem?
- Latać umiem, ale lotnikiem nie jestem. Jestem mechanikiem.
- I z Piastowa dojeżdża pan do pracy?
- Właśnie. Bardzo niewygodnie. Kiedy Paweł wyjeżdża, to nocuję u
niego.
- A czym zajmuje się pan Wekert?
- Pracuje w PZU. Jest inspektorem terenowym. Dużo jeździ.
- Pan zapewne wie, że tu wczoraj popełniono morderstwo?
- Słyszałem. Podobno rąbnęli jakiegoś młodego chłopaka.
Nagle rozległo się szczekanie. Downar i Olszewski spojrzeli w kierunku
przedpokoju.
- Zamknąłem go w łazience, bo mi nie dawał spać - roześmiał się
Mielnicki. - Muszę go wypuścić.
Po chwili do pokoju wbiegł czarnobiały kundel. Uradowany machał
ogonem i przyjaźnie odnosił się do nieznajomych.
- Nie ugryzie - zapewnił Mielnicki. - On bardzo lubi gości. Prawda,
Andrut?
W odpowiedzi pies szczeknął krótko i energicznie poruszył ogonem.
- Mądra bestia, a jaki przywiązany, jaki czujny. Obcego do mieszkania nie
puści. Panom nic nie zrobi, bo widzi, że ja z panami rozmawiam. Orientuje się,
że panowie nie złodzieje.
- To bardzo miło z jego strony - powiedział Downar i poklepał psa. - Od
kogo dowiedział się pan o morderstwie? - spytał od niechcenia.
- Od dozorczyni. Wróciłem późno, koło dwunastej, brama już była
zamknięta. Zapomniałem klucza i musiałem dzwonić. Dozorczyni mi otworzyła
i opowiedziała o całej tej hecy.
Downar wyjął z kieszeni kilka odbitek fotograficznych i położył je na
stole.
- Czy pan nigdy nie spotkał tu tego człowieka?
Wyjął z paczki nowego papierosa i uważnie obserwował Mielnickiego.
Ten z obojętnym wyrazem twarzy przyjrzał się zdjęciom. Potrząsnął głową.
- Nie. Nie widziałem tego faceta. To właśnie jego wykończyli?
- Tak. Wczoraj, mniej więcej między godziną osiemnastą a dziewiętnastą.
Czy pan nie słyszał w tym czasie nic podejrzanego, jakichś krzyków, jakiegoś
szamotania?
- Nie mogłem nic słyszeć, bo nie było mnie w tym czasie w domu.
- A gdzie pan był?
Niebieskie oczy Mielnickiego zabłysły wesołością. Parsknął śmiechem.
- Niech panowie sobie wyobrażą, że mam przypadkowo fantastyczne
alibi. Co prawda mnie to niepotrzebne, ale tak się złożyło, że... Byłem w kinie.
- To nie jest znowu takie fantastyczne alibi - powiedział obojętnie
Downar.
- Tak, ale ja byłem w kinie z psem.
- Z psem chodzi pan do kina? Wpuścili pana?
- Właśnie o to idzie, że mnie nie chcieli wpuścić. Bo to było tak. Wczoraj
po południu chciałem odwiedzić kumpla, który mieszka na Nowym Mieście.
Zabrałem ze sobą Andruta, wsiadłem w trolejbus i pojechałem. Ale kumpla nie
zastałem. Chodzę po rynku Nowego Miasta i myślę co robić. Zobaczyłem, że
jakiś możliwy film dają w „Warsie”. Nabrałem ochoty, żeby pójść do kina, ale
co z psem? Oczywiście nie chcieli mnie wpuścić. No to poprosiłem tę panią,
która tam bufet prowadzi, żeby się zaopiekowała Andrutem. Zgodziła się i
poszedłem na film. Nawet całkiem niezły. Niech się panowie wybiorą. Chyba
jeszcze dzisiaj idzie.
- Na którym pan był seansie?
- Siedemnasta trzydzieści. Potem poszedłem do kumpla i wreszcie
zastałem go. Popiliśmy trochę. Chciał nawet, żebym u niego zanocował ale, że o
szóstej rano musiałem już być na lotnisku, więc wróciłem do domu.
- Tak wcześnie pan chodzi do pracy?
- Jak jest robota do zrobienia, to trzeba wcześnie.
Od jakiegoś czasu Downar obserwował leżący na oknie otwarty scyzoryk.
Powiedział z uprzejmym uśmiechem:
- Czy mógłbym pana prosić o szklankę wody?
- Ależ oczywiście. Proszę bardzo.
Gdy Mielnicki poszedł po wodę, Downar błyskawicznie zerwał się ze
swego miejsca, obejrzał scyzoryk i pozostał przy oknie.
- Ładny stąd widok i kurz nie dochodzi. Najlepiej jest mieszkać na
wysokim piętrze.
- Pod warunkiem, że się winda nie psuje - zauważył Olszewski.
- O właśnie - przytaknął Mielnicki, podając szklankę z wodą. - Z tymi
windami to naprawdę utrapienie.
Downar podziękował za wodę.
- Taki mechanik jak pan to chyba i windę potrafi zreperować - powiedział
z uśmiechem.
- E, nie. To nie moja branża. Nie znam się na windach.
Co prawda także idzie do góry jak samolot, ale jednak to nie to samo.
Downar spojrzał na Olszewskiego.
- No to co? Chyba idziemy? Nie będziemy już panu czasu zabierać. Może
i dzisiaj wybiera się pan do jakiegoś kina?
- Ale skąd? - zaprzeczył żywo Mielnicki. - Codziennie po kinach nie
latam. Lubię czasem pójść na dobry film, ale nie za często.
Pożegnali się i wyszli.
Na trzecim piętrze Olszewski powiedział:
- Może przejedziemy się na Nowe Miasto? Zobaczymy jaki tam film dają
w „Warsie”.
- Możemy - zgodził się Downar. - Należy nam się czasem jakaś godziwa
rozrywka.
Kiedy już siedzieli w wozie. Olszewski spytał:
- Co z tym scyzorykiem, towarzyszu majorze?
- Ktoś temperował nim zielony ołówek.
- O, to ciekawe.
Downar pokiwał głową.
- Tak, dosyć ciekawe. Ciekawe jest również to, kogo spośród lokatorów
znają panie Halickie i dlaczego nie chcą się przyznać do tej znajomości?
- Myślicie, że znają kogoś na tej klatce schodowej?
- Jestem prawie pewien.
W „Warsie” alibi Mielnickiego potwierdzono w całej rozciągłości.
Zarówno bileterki jak i blondynka sprzedająca w bufecie cukierki i lemoniadę
pamiętały doskonale dziwnego klienta, który przyszedł do kina z psem.
- Taki wysoki, postawny blondyn w kolorowej koszuli, z łaciatym psem?
No, był oczywiście. Koniecznie chciał iść do kina, ale przecież z psem nie
wolno. Wreszcie zostawił tego kundla w bufecie. Jeszcze po skończonym filmie
wracał na salę, bo zostawił parasol.
- Parasol? Przecież wczoraj deszcz nie padał.
- No właśnie. Mówił, że on zawsze z parasolem... czy deszcz czy pogoda.
Taki jakiś dziwak. Zapomniał parasola na fotelu i musiał się wracać.
Downar podziękował bileterkom i wyszedł przed kino.
- No i co? Nie idziemy na ten film? - spytał Olszewski.
- Chyba innym razem. Nie podoba mi się to wszystko.
- Alibi ma facet murowane.
- Właśnie - powiedział Downar. - To mnie zastanawia.
Przyznam się wam, że zawsze najwięcej podejrzeń wzbudza we mnie
„murowane” alibi. Pies, parasol... Czy nie uważacie, że trochę za dużo tego
dobrego?
- Może tak - przyznał Olszewski. - Że mocne alibi to fakt. Nie do
obalenia.
- To się okaże - powiedział cicho Downar. - Chciałbym, ażebyście mi
zdobyli odciski palców tego Mielnickiego.
- Dobrze.
- I przeprowadźcie dyskretny wywiad w miejscu jego pracy, to znaczy na
Okęciu.
- Załatwione. Jedziecie jeszcze do komendy?
- Nie. Na dzisiaj dosyć. Jadę do domu.
Po pracowicie spędzonym dniu, Downar czuł zmęczenie w całym ciele.
Wziął ciepłą kąpiel, przyrządził sobie skromną kolację i z książką w ręku
wyciągnął się na tapczanie. Nie bardzo jednak mógł czytać. Ciągle wracał myślą
do zbrodni na Kruczej. Mechanicznie przebiegał oczami zadrukowane stronice,
nie rozumiejąc co czyta. Wreszcie zniechęcony odłożył książkę i zapalił
papierosa.
Kim był zamordowany? Dlaczego zbrodni dokonano akurat na Kruczej i
akurat w tym domu? Czy mają z tym coś wspólnego te malarki? Czy alibi
Mielnickiego jest rzeczywiście sztucznie zmontowane? A może tak było
naprawdę? Może ten człowiek nie jest w nic zamieszany?...
Zadzwonił telefon. Downar westchnął i podniósł słuchawkę. Od razu
poznał charakterystyczny głos Walczaka.
- Czy wiesz, Stefanku, że zapodział się gdzieś jeden Francuz. Z tej
orbisowskiej grupy... No wiesz... Przyjeżdżają jeździć konno. Słyszałeś chyba o
tym?
ROZDZIAŁ VI
Zidentyfikowanie zwłok nie nastręczało większych trudności. Victor
Cottard. Stwierdziła to zarówno przerażona Józefina, jak portier z „Bristolu” i
urzędniczki „Orbisu”. Poza tym wydobyto z MSZ fotografię denata. Nie było
wątpliwości. Victor Cottard, obywatel francuski, lat dwadzieścia dziewięć, syn
bogatego przemysłowca z Marsylii został zamordowany w Warszawie w domu
przy ulicy Kruczej.
Pułkownik Leśniewski wezwał do siebie Downara.
- Słuchaj, Stefan - powiedział zdenerwowany. - To jest paskudna sprawa.
- Morderstwo to zawsze paskudna sprawa.
- Ale tu chodzi o obcokrajowca, który do nas przyjechał w celach
turystycznych. Nie możemy pozwolić, żeby...
Downar wzruszył ramionami.
- Przyznam ci się, że dla mnie to absolutnie wszystko jedno czy to
Francuz, Amerykanin, Anglik czy Polak. Morderstwo jest morderstwem i trzeba
prowadzić dochodzenie. Mnie tam to wcale nie ekscytuje, że cudzoziemiec...
- Proszę cię, Stefan, zajmij się tym.
- Przecież już się zajmuję.
- Ale tak z biglem, z nerwem. Tak jak ty to potrafisz.
Downar spojrzał na zwierzchnika i zapalił papierosa.
- Czemuś ty dzisiaj taki nerwowy?
Leśniewski zaczął biegać po pokoju.
- Nie dziw się, ale mam cholerne nieprzyjemności w związku z tą sprawą.
Zrozum, że dopiero zaczyna się u nas rozkręcać te różne akcje turystyczne.
Dolary, dewizy... No, a jak się rozejdzie, że u nas zagraniczni turyści dostają w
czapę, to nikt nie przyjedzie. Widziałeś chyba w telewizji ile dolarów możemy
zgarnąć z takich wakacji w siodle. Przyjeżdżają Francuzi, Belgowie, Anglicy.
Stefanku, bardzo cię proszę, pośpiesz się.
- Może mi doradzisz jak mam się pośpieszyć? Pracuję normalnie, tak jak
zawsze. Zupełnie przypadkowo wpadłem w tę sprawę zamiast Walczaka.
- To niech ci Walczak pomoże. Dobieraj sobie ilu chcesz ludzi do
pomocy, byle to szybko zostało wyjaśnione. Poza wszystkim tu chodzi o nasz
prestiż wobec policji francuskiej. Musimy im pokazać, że my takie sprawy
załatwiamy w błyskawicznym tempie. Rozumiesz chyba?
Downar miał kwaśną minę.
- Rozumiem, rozumiem, ale nic ci nie mogę obiecać.
Wiesz jak to jest. Jedną sprawę, rozszyfrowuje się piorunem, a inna się
wlecze. Bywa też, że musimy odłożyć ją ad acta.
- Nawet mi nie mów takich rzeczy.
- Więc mnie nie poganiaj. Zrobię oczywiście wszystko co będę mógł,
żeby mieć z głowy tę całą historię z trupem w windzie, ale nie lubię, jak mnie
kto pogania.
Leśniewski wyjął z biurka angielskie papierosy.
- Zapal sobie kapitalistycznego papieroska - powiedział ugodowo - i
rozchmurz się. Nie dziw się, że cię popędzam, ale i mnie naciskają z różnych
stron. To jest bardzo nieprzyjemna sprawa. Mam też dosyć ciekawą informację,
która powinna cię zainteresować.
- Ciekawe informacje zawsze są mile widziane.
- No więc tak... Dyrektor stadniny, w której ten Francuz jeździł konno,
został aresztowany pod zarzutem uprawiania szpiegostwa. Dziewczyna,
pilotująca grupę Francuzów, niejaka Józefina Vaudrin, była podobno
przyjaciółką dyrektora Osieckiego. Obecnie w tej stadninie siedzi Stasiak.
- Janek?
- Tak. Znasz go przecież.
- No chyba. I cóż on tam robi? Konno jeździ?
- To pewnie także. Udaje na tamtejszym terenie zastępcę dyrektora i
usiłuje się czegoś dowiedzieć.
- Biedny Janek - uśmiechnął się Downar. - Na stare lata został kowbojem.
Trzeba by się z nim zobaczyć. Nie wiem wprawdzie co wspólnego mógł mieć z
tym morderstwem fakt, że pilotka orbisowska puszczała się z dyrektorem
stadniny, ale pogadać na ten temat nie zawadzi.
Leśniewski pokiwał głową.
- Oczywiście. W tych dniach Stasiak ma być w Warszawie. Będziesz
mógł się z nim zobaczyć.
- Chętnie. Ostatnio zupełnie straciłem z Jankiem kontakt. Może
przypomnimy sobie dawne czasy.
- No właśnie - ucieszył się Leśniewski. - Wspólnymi siłami chyba to
jakoś pójdzie.
- Miejmy nadzieję.
Zadzwonił telefon. Leśniewski podniósł słuchawkę. Powiedział - Halo -
potem - Dziękuję - i zwrócił się do Downara:
- Jest ta dziewczyna. Przesłuchaj ją. Tylko uważaj, żeby cię nie uwiodła.
Podobno bardzo atrakcyjna.
Downar uśmiechnął się.
- Nie ma obawy. Ja nie jestem dyrektorem stadniny.
Mimo stanowczego zapewnienia, Downar został zaskoczony urodą
Józefiny.
Patrzyła na niego wyczekująco. Widać było, że jest bardzo
zdenerwowana.
- Proszę, niech pani siada.
Przysunęła sobie krzesło i usiadła.
- Czy można zapalić? - spytała.
- Oczywiście. - Podał jej otwartą papierośnicę. - Proszę.
Przez chwilę obserwowali się w milczeniu. Wreszcie Downar zapytał:
- Czy pani pilotuje grupę Francuzów, którzy przyjechali do nas na konną
jazdę?
- Tak.
- Przepraszam, ale nie dosłyszałem pani nazwiska.
- Józefina Vaudrin.
- Pani jest Polką?
- Tak. Mój ojciec był pochodzenia francuskiego.
- Rozumiem. I pani pilotuje z ramienia „Orbisu” zagranicznych gości?
- Tak.
- Czy pani po raz pierwszy pojechała do tej stadniny?
- Nie. Już tam byłam dwa razy.
- Czy zawsze pani pilotowała Francuzów?
- Przeważnie, ale zdarzały się i grupy mieszane, z tym, że raczej
większość była Francuzów.
- Pani zapewne mówi także i innymi językami?
- Oprócz francuskiego znam niemiecki i angielski.
- Co pani może mi powiedzieć na temat morderstwa dokonanego na
osobie Victora Cottarda?
- To straszne - powiedziała cicho. - Zapewniam pana, że nie jestem
skłonna do sentymentalnych nastrojów, ale nie mogę się z tego otrząsnąć. Taki
młody, inteligentny chłopiec. Okropna historia. I dlaczego? Dlaczego?
- Jak to się stało, że Victor Cottard znalazł się w Warszawie? Zdaje się, że
jego grupa jeździ jeszcze konno w stadninie?
- Tak. Victor miał odebrać pieniądze, które nadeszły dla niego z Francji, a
że ja także musiałam załatwić pewne formalności w „Orbisie”, więc
przyjechaliśmy razem.
- Kiedy państwo przyjechali?
- Przedwczoraj.
- Czym?
- Motorem Victora. On był zapalonym motocyklistą.
- Pani dość familiarnie wyraża się o denacie. Czy pani znała go już
dawniej?
Potrząsnęła głową.
- Nie. Ale przy takich okazjach przyjaźnie nawiązują się szybko i bardzo
łatwo. Konna jazda zbliża ludzi. Victor był bardzo bezpośrednim człowiekiem.
Mój Boże, nie mogę sobie wyobrazić, że on nie żyje.
- O której godzinie przyjechali państwo przedwczoraj do Warszawy?
- Była chyba jakaś czwarta czy piąta po południu. Dokładnie nie umiem
panu powiedzieć.
- I pan Cottard zamieszkał w „Bristolu”?
- Tak.
- A pani?
- Ja zatrzymałam się u mojej przyjaciółki.
- Jak się nazywa ta przyjaciółka?
- Halina Przetecka.
- Gdzie mieszka?
- Na Grójeckiej.
- Czy wczoraj widziała się pani z denatem?
- Tak. Zjedliśmy razem śniadanie w „Bristolu”.
- O której godzinie?
- Około jedenastej.
- A potem?
- Potem już go nie widziałam.
- Czy Victor Cottard miał w Warszawie jakichś znajomych?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Nigdy mi nie wspominał o swoich
znajomych.
- Czy nie umawiała się pani z nim na popołudnie?
- Chciałam się umówić, ale powiedział, że będzie zajęty.
- Nie pytała go pani co ma zamiar robić?
- Nie. Nie chciałam być niedyskretną. Mieliśmy się spotkać na drugi
dzień, to znaczy dzisiaj.
- Czy odebrał z banku pieniądze?
- Tego nie wiem. Właśnie po śniadaniu miał iść do banku dowiedzieć się
czy przyszedł dla niego przekaz. Później już go nie widziałam.
- Został zamordowany na Kruczej. Czy nie wspominał pani, że miał tam
jakichś znajomych?
- Nie.
- Czy Cottard obawiał się czegoś?
Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Chyba nie.
- Czy nie zdradzał jakiegoś niezwykłego zdenerwowania?
Czy nie zachowywał się jak człowiek, któremu grozi niebezpieczeństwo?
- Ależ nie. Cały czas był wesoły, swobodny.
- Czy pani zna kogoś w tym domu, w którym został zamordowany Victor
Cottard? - spytał niespodziewanie Downar.
- Nie.
Downarowi wydało się, że to „nie” zostało wypowiedziane może trochę
zbyt zdecydowanym tonem. Nie był jednak pewien czy to nie złudzenie.
Wszystkie dotychczasowe odpowiedzi Józefiny były jasne, wyraźne i nie
budziły wątpliwości.
- Co pani robiła wczoraj po południu?
- Grałam w brydża u mojej przyjaciółki, u Haliny Przeteckiej.
- Od której do której?
- Mniej więcej od piątej do dziesiątej wieczór.
- Czy pani ma może jakąś swoją teorię na temat zamordowania Victora
Cottarda?
- Absolutnie żadnej. Nie wyobrażam sobie komu mogło zależeć na
śmierci Victora.
- Może mi pani jeszcze łaskawie powie, czy Cottard kupił sobie w Polsce
ubranie?
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Ubranie? W Polsce? A po cóż miałby to robić? Miał aż nadto swojej
garderoby.
- Pytam dlatego - powiedział wolno Downar, czyszcząc cygarniczkę - że
denat miał na sobie garnitur pochodzenia krajowego, wyprodukowany przez
Zakłady Odzieżowe imienia Próchnika.
- Nie rozumiem tego. Musiał się chyba u kogoś przebrać.
- Widocznie. Niech mi pani jeszcze powie, czy Cottard miał może
zamiłowania plastyczne, malował, rysował?
Roześmiała się.
- Ale skądże? To był antytalent. Kiedyś chciał narysować konia. Ubawił
tym całe towarzystwo. Jego koń miał kształty jakiegoś przedpotopowego
potwora.
- I nie widziała pani u niego nigdy kredek?
- Kredek? Nie, nigdy nie widziałam Downar skończył czyścić
cygarniczkę, osadził w niej starannie „Grunwalda”, zapalił i spytał:
- Czy pani zna dyrektora Osieckiego?
- Oczywiście, że znam.
- Dawno go pani poznała?
- Jakieś dwa, trzy lata temu.
- Jakie jest pani zdanie o tym człowieku?
Zawahała się.
- No cóż... Nie mogę o nim powiedzieć nic złego. Miły, kulturalny starszy
pan. Świetnie jeździ konno. Zdaje się, że doskonale prowadzi tę stadninę.
- A czy pan Cottard znał dyrektora Osieckiego?
- Nie sądzę. Skądże miałby go znać? Przyjechał tutaj przecież po raz
pierwszy.
- Mógł się z nim zetknąć za granicą.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Byłby chyba coś wspomniał o tej
znajomości.
- Przypuszczalnie. Czy Cottard opowiadał coś o sobie, o swoim życiu, o
stosunkach w rodzinie, o przyjaciołach?
Potrząsnęła głową.
- Niewiele. Victor należał do ludzi, którzy niezbyt chętnie mówią o sobie.
Poza tym miał taki żartobliwy sposób prowadzenia rozmowy. Właściwie nigdy
nie było wiadomo czy mówi serio czy żartuje. Lubił kpić z innych i z siebie
samego. Miał ogromne poczucie humoru i lekki, błyskotliwy dowcip. To był
naprawdę uroczy chłopak.
- Więc pani nie może mi powiedzieć nic takiego co by rzuciło trochę
światła na tę sprawę?
- Wydaje mi się, że powiedziałam wszystko co wiedziałam na ten temat.
Jeżeli coś by mi się przypomniało, to oczywiście zawiadomię pana. Bardzo mi
zależy, żeby śmierć Victora została pomszczona.
- Czy pani wraca do stadniny?
- Tak.
Downar spojrzał na zegarek i podniósł się, dając tym do zrozumienia, że
rozmowę uważa za zakończoną.
- Bardzo pani dziękuję, że zechciała się pani do nas pofatygować. Miło mi
było poznać panią. I będę bardzo zobowiązany, jeśli pani w jakiś sposób
dopomoże mi w rozszyfrowaniu tej zbrodni. Może dowie się pani czegoś
ciekawego od współtowarzyszy pana Cottarda. Proszę być ze mną w kontakcie.
- Obiecuję to panu.
Po wyjściu Józefiny Downar podniósł słuchawkę i połączył się z
Leśniewskim.
- Miałeś rację - powiedział. - Babka fantastyczna...
Nie, nie, nie mam konkretnych powodów aby ją podejrzewać. Później
dokładnie zreferuję ci rozmowę, a zresztą możesz sobie przesłuchać taśmę.
Nagrałem.
Wszedł Olszewski.
Downar spojrzał na niego pytająco.
- No i co nowego? Pakuła pojechał na Kruczą?
- Pojechał.
- Widział tę opiekunkę Francuzów?
- Widział. Ja także widziałem. Fenomenalna. Jeszcze bardziej mi się
podoba niż ta malarka. Aha, byłbym zapomniał. Znalazłem młotek.
- Jaki młotek?
- Zwyczajny młotek, bardzo porządny. Znalazłem go w zsypie na śmieci
w tym domu przy Kruczej.
Downar zainteresował się.
- Macie przy sobie ten młotek?
- Tak - Olszewski sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zawinięty w
chusteczkę młotek.
Downar pochylił się nad biurkiem. - Nowy trzonek.
Ciekawe. Czyżby to było narzędzie zbrodni?
- Tak sobie od razu pomyślałem - powiedział Olszewski. - Trzeba to
przekazać do Zakładu Kryminalistyki.
- Oczywiście. Ale trudno uwierzyć, żeby morderca wrzucał narzędzie
zbrodni do zsypu na śmieci w tym samym domu.
- Że byłoby to lekkomyślne, to fakt - przytaknął Olszewski. - Ale mógł go
ktoś spłoszyć. W takich sytuacjach ludzie wpadają w panikę. Może facet chciał
jak najprędzej pozbyć się kompromitującego przedmiotu?
Downar pokiwał głową.
- To możliwe. Ostatecznie gdyby mordercy nie popełniali błędów, to
niewiele moglibyśmy zdziałać. Odwieźcie to natychmiast do zbadania. Ślad na
czaszce tego Francuza jest bardzo wyraźny, a na tym młotku są dosyć
charakterystyczne nierówności. Może to się akurat zgadza? Kto wie.
Olszewski starannie zawinął młotek i wsunął go do kieszeni. - Chciałem
wam jeszcze powiedzieć, towarzyszu majorze, że ten Wekert wrócił z terenu.
Jest w Warszawie.
- Dobra. Dziękuję. Spróbuję się z nim skontaktować.
- Będzie teraz pewnie na Traugutta, w PZU.
- Może nawet zaraz tam pojadę - powiedział Downar.
W wozie Downar raz jeszcze wrócił myślami do rozmowy z piękną
Józefiną. Sam nie wiedział dlaczego, ale wydawało mu się, że ta dziewczyna,
nie była z nim zupełnie szczera i że wiedziała więcej aniżeli chciała powiedzieć.
Było to wrażenie właściwie na niczym nieoparte i wypływające jedynie z
jakichś nieskonkretyzowanych, intuicyjnych przesłanek. A może po prostu
postać pięknej dziewczyny pasowała mu do tej niecodziennej sprawy.
Postanowił się nie sugerować.
W PZU powiedziano mu, że pan inspektor Wekert jest w swoim pokoju.
Downar spodziewał się zobaczyć starszego, łysiejącego pana z
brzuszkiem i z wątrobianymi workami pod oczami. Był więc trochę zaskoczony,
gdy na jego powitanie podniósł się zza biurka wysoki, szczupły mężczyzna o
urodzie amanta filmowego. Twarz o delikatnych, nieomal kobiecych rysach,
bujna falująca czupryna i duże marzycielskie oczy ocienione aż nazbyt długimi
rzęsami. Ubrany był starannie, z dyskretną elegancją, a dobór drobiazgów, jak
krawat, spinki, pasek do zegarka, świadczyły o dobrym guście.
- Proszę, pan będzie łaskaw siadać. Czym mogę służyć?
Downar przedstawił się i pokazał swoją legitymację służbową.
- Nie wiem czy panu wiadomo, że w domu, w którym pan mieszka,
popełniono morderstwo - powiedział.
Wekert skinął głową.
- Tak. Słyszałem o tym od dozorczyni. Podobno znaleziono w windzie
trupa jakiegoś mężczyzny.
- W windzie na piątym piętrze - sprecyzował Downar.
- I pan zapewne prowadzi dochodzenie w tej sprawie?
- Zgadł pan. Właśnie pozwoliłem sobie pana niepokoić w nadziei, że mi
pan dopomoże w tym trudnym zadaniu.
Wekert bezradnym ruchem rozłożył ręce.
- Bardzo żałuję, ale wątpię czy mógłbym panu pomóc.
Przez parę dni nie było mnie w Warszawie i nic nie wiem na temat tej
zbrodni.
Downar wyjął z kieszeni fotografie i rozłożył je na biurku.
- Niech się pan przyjrzy tym zdjęciom. Czy nigdy pan nie widział tego
człowieka na terenie domu, w którym pan mieszka?
Wekert uważnie obejrzał odbitki i pokręcił głową.
- Nie, nigdy nie widziałem tego człowieka ani na terenie domu, ani
gdziekolwiek indziej. Czy zwłoki zostały zidentyfikowane?
- Tak - odparł Downar, nie kwapiąc się z bliższymi wyjaśnieniami. - Czy
mógłby mi pan łaskawie powiedzieć, od jak dawna mieszka pan na Kruczej?
- Około czterech lat.
- I zawsze zajmował pan tę kawalerkę?
- Tak.
- Czy utrzymuje pan stosunki towarzyskie z kimś z lokatorów?
- Nie. Nie lubię nawiązywać znajomości w domu, w którym mieszkam.
To bywa czasem krępujące. Człowiek wtedy nie jest pewny dnia ani godziny. O
każdej porze można się spodziewać odwiedzin.
- To prawda - zgodził się Downar. - Specjalnie należy unikać znajomości
z kobietami, które mieszkają w pobliżu.
- Ma pan rację. Mieszkając w Śródmieściu, powinno się umiejscawiać
swoje sympatie na Żoliborzu lub na dalekim Mokotowie.
- Czy pan używa kolorowych ołówków? - spytał niespodziewanie
Downar.
Wekert zrobił zdziwioną minę.
- Kolorowych ołówków? Nie rozumiem.
- Pytam czy pan używa kolorowych ołówków, kredek.
Może pan na przykład lubi rysować.
- Nie, nie lubię rysować. Nie pojmuję, dlaczego pan o to pyta.
Downar uśmiechnął się.
- Tak sobie. To nieważne. Czasami coś mi się skojarzy, pozornie nawet
bez związku. Proszę mi wybaczyć.
- Metoda luźnych skojarzeń jest dziś zdaje się bardzo modna - powiedział
Wekert, hamując wybuch wesołości. - Nie wiedziałem, że ma już zastosowanie
w kryminalistyce.
- Każda metoda jest dobra, jeśli prowadzi do celu.
Gdzie pan był przedwczoraj? Zdaje się, że wyjeżdżał pan z Warszawy.
- Tak. Wyjeżdżałem służbowo. Byłem w terenie, w Sochaczewskiem.
- Pan jest inspektorem PZU?
- Tak. W przypadkach nasuwających jakieś wątpliwości wyjeżdżam, żeby
na miejscu skonstatować, czy żądania naszego klienta mają uzasadnione
podstawy.
- Męcząca praca.
Wekert skinął głową.
- Męczące przede wszystkim są te rozjazdy. Wie pan jak to u nas na
prowincji. Ani porządnego hotelu, ani dobrej restauracji.
- O, z tym się nie zgodzę - zaprotestował Downar. - Czasem na prowincji
można dużo lepiej zjeść aniżeli w Warszawie. Trzeba tylko wiedzieć gdzie.
Niech mi pan powie, panie inspektorze, rzeczywiście pan się boi, że pana
okradną?
- Że mnie okradną?
- No tak, bo w czasie pańskich wyjazdów mieszkania pilnuje pan
Mielnicki.
Wekert roześmiał się.
- Ach nie, to nie dlatego, że się boję kradzieży. Mielnicki po prostu
korzysta z mojej kawalerki, ponieważ mieszka poza Warszawą i musi dojeżdżać
do pracy. Wyświadczam mu uprzejmość. Nic więcej.
- Kim jest dla pana pan Mielnicki?
- To mój kolega szkolny. Bardzo przyzwoity i solidny gość.
- Czy pan nie przypuszcza, że podczas pańskiej nieobecności Mielnicki
od czasu do czasu odnajmuje komuś tę kawalerkę na Kruczej? - spytał Downar.
- Odnajmuje? Nie rozumiem. Komu mógłby odnajmować?
Downar uśmiechnął się.
- Bywają sytuacje, kiedy ludzie szukają jakiegoś zacisznego,
niekrępującego pokoiku. Czy nigdy po powrocie nie zauważył pan, że pańskie
mieszkanie odwiedzały jakieś kobiety?
Wekert wzruszył ramionami.
- No wie pan... Nie mogę wymagać, żeby Mielnicki nigdy sobie nie
sprowadził dziewczynki. Normalna rzecz.
- To jest normalna rzecz - zgodził się Downar. - Natomiast byłoby o wiele
mniej normalne gdyby inni mężczyźni sprowadzali sobie do pańskiej kawalerki
dziewczynki, albo gdyby dziewczynki korzystały z pańskiego mieszkania, aby
przyjmować chłopczyków.
- To są zupełnie bezpodstawne insynuacje - oburzył się Wekert. - Nie
mam powodu, aby o takie rzeczy podejrzewać mego kolegę.
Downar uśmiechnął się polubownie.
- Proszę się nie gniewać. Nie chciałem panu zrobić przykrości. Rozważam
po prostu różne możliwe sytuacje.
- Mogę pana zapewnić, panie majorze, że Mielnicki nie odnajmuje mojej
kawalerki żadnym podejrzanym osobom - powiedział autorytatywnie Wekert. -
Znam tego człowieka nie od dziś i mam do niego zaufanie.
Downar skinął głową,
- Przyjmuję do wiadomości pańskie zapewnienie i uważam tę sprawę za
zamkniętą. Chodzi mi o to, czy na terenie domu, w którym popełniono
morderstwo, nie przewijają się jakieś obce elementy. Staram się to ustalić, a
ponieważ wiem, że z kawalerkami w Warszawie dzieją się różne rzeczy, więc...
- Rozumiem pana. - Powiedział już spokojniej Wekert.
- Ale jeżeli chodzi o moją kawalerkę, to może pan pozbyć się wszelkich
podejrzeń.
- Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję panu za rozmowę i proszę mi
wybaczyć, że zabrałem panu tyle czasu.
Po wyjściu z PZU, Downar w głębokiej zadumie szedł ulicą Traugutta.
Dopiero natarczywy dźwięk klaksonu przywołał go do rzeczywistości.
Z wozu wychylił się Sikora. - Co robimy panie majorze?
- spytał. - Coś nie gra?
Downar wsiadł i kazał się zawieźć do komendy. Chciał porozmawiać z
Leśniewskim, ale pułkownik wyjechał na miasto. Zatelefonował do Walczaka.
Także go nie było.
Wyjął więc z szuflady biurka teczkę, na której było napisane czerwonym
ołówkiem: „Sprawa Cottarda” i zaczął przeglądać dotychczas zebrany materiał.
Nie było tego dużo i właściwie nic konkretnego. Podejrzani mogli być wszyscy
mieszkańcy domu przy ulicy Kruczej, ale także i wszyscy mieszkańcy
Warszawy, a nawet Polski. Nie można było przecież wykluczyć, że zbrodni
dokonała osoba, mieszkająca zupełnie gdzie indziej. Ale w takim razie dlaczego
morderca wybrał sobie akurat ten dom, tę klatkę schodową i tę windę? Jak to się
stało, że Cottard miał na sobie ubrania polskiej produkcji? A zielona kredka
znaleziona w kieszeni? Zielona kredka... Downar czuł, że to był ślad, którego
nie należało lekceważyć. A może nie Polak był mordercą? Może to jakieś
porachunki między cudzoziemcami? Może zazdrość? Może chodziło o piękną
Józefinę? Czy sprawa Osieckiego ma jakieś powiązanie z tym morderstwem? A
jeżeli tak, to jakie? Stanowczo za dużo pytań bez odpowiedzi.
Odezwał się telefon. Dzwonił Skawiński z Zakładu Kryminalistyki.
- Halo, Stefan? Jak się masz? Jak postawisz dobry obiad, to ci powiem
coś ciekawego. Specjalnie dla ciebie zrobiliśmy błyskawiczną ekspertyzę.
Olszewski przyniósł tu do nas młotek. Otóż wyobraź sobie, że pasuje jak ulał do
czaszki tego Francuza. Tak, tak, nie ma wątpliwości, że dostał w potylicę tym
właśnie młotkiem. Zgadza się na sto dwa. No więc jak? Zapraszasz do
„Bristolu”? Może być w przyszłym tygodniu. Czołem. Powodzenia.
- Muszę mieć ten młotek - powiedział Downar. - Przyślijcie mi go
natychmiast.
Odłożył słuchawkę i począł biegać po pokoju. Ta wiadomość
zelektryzowała go. Znalezienie narzędzia zbrodni to był duży krok naprzód.
Po upływie niecałej godziny Downar wysiadł z wozu przed domem przy
ulicy Kruczej. Od razu poszedł do dozorczyni.
- Czy to pani młotek? - spytał bez żadnych wstępów, rozwijając gazetę.
- Nie, nie mój - zaprzeczyła stanowczo.
- A może męża?
- Ale skąd. Ja chyba wiem najlepiej jakie mąż ma narzędzia. Owszem są u
nas dwa młotki, ale nie takie, większe.
- Czy w tym domu jest jakiś warsztat? - spytał Downar.
- Mieszkają tu może jacyś mechanicy?
- Nie mieszkają żadni mechanicy. Na trzeciej klatce hydraulicy mają w
piwnicy pomieszczenie.
- Co to za hydraulicy?
- Robią tu różne naprawy. Podlegają naszej administracji.
- Zastaniemy ich teraz?
- Nie wiem. O tej godzinie może któryś z nich jest.
- Chodźmy.
W drzwiach prowadzących do piwnicy spotkali człowieka w granatowym
kombinezonie. Torbę z narzędziami miał przewieszoną przez ramię.
- Ten pan ma do pana interes - powiedziała dozorczyni.
- Do mnie? - Zdziwił się hydraulik, zwracając ku Downarowi swą
nasiąkniętą alkoholem twarz. Miał małe zaczerwienione oczy i szeroki, mięsisty
nos, pokryty siecią fioletowych żyłek.
Downar wyjaśnił kim jest i pokazał młotek.
- Czy to wasze narzędzie? - spytał?
- Jasne, że mój! - wykrzyknął uradowany hydraulik. - Gdzie go pan
znalazł? O mało się o niego nie pobiłem z Ryśkiem. Zawsze mi coś zawieruszy
jak pójdziemy razem na robotę. Bardzo panu dziękuję. - Wyciągnął rękę.
- Nie mogę panu jeszcze oddać tego młotka - powiedział Downar.
- A to dlaczego? Przecież to mój. Kupiłem za własne pieniądze.
- Potrzebny mi jest. Musi pan zaczekać. Nie zginie.
Niech mi pan powie, gdzie go pan mógł zostawić?
- Pewnie u tych malarek. W zeszłym tygodniu zakładaliśmy tam nowe
krany. Chociaż nie wiem, bo kiedy Rysiek poszedł na drugi dzień, to
powiedziały, że nie ma młotka.
Może gdzie indziej go zostawiłem. Trudno spamiętać.
A pan gdzie go znalazł?
- W zsypie na śmieci.
- W zsypie? No, to już granda. Żeby taki porządny młotek do śmieci
wyrzucać...
- A po czym pan poznaje, że to pański młotek? - spytał Downar.
- Jak to po czym poznaję? Przecież nowiutki trzonek.
Pan Kamiński mi go wystrugał.
- Pan Kamiński? Ten z piątego piętra?
- Ten sam. Pożyczył kiedyś ode mnie młotek, jak firanki zakładał. No i
złamał trzonek, a że on ma u siebie całą stolarnię, zrobił mi nowiutki trzonek z
dębowego drzewa.
Pierwszorzędny. Chciałbym, żeby pan mi go oddał.
- Później.
Downar skończył rozmowę z hydraulikiem i poszedł odwiedzić
pracownię malarską. Zastał tylko starszą panią Halicką. Była zdziwiona jego
powtórnymi odwiedzinami.
Przeprosił za najście i spytał czy to prawda, że niedawno hydraulicy
zmieniali u nich krany w łazience.
Powiedziała, że tak i patrzyła na niego z rosnącym zdumieniem.
- Czy pani sama obija blejtramy? - spytał.
- Przeważnie robi to córka albo syn dozorcy.
Downar wyjął z kieszeni młotek.
- Czy to może pani własność?
Uśmiechnęła się.
- Przyznam się panu, że nie umiem na to odpowiedzieć.
Narzędziami zajmuje się moja córka. W tej chwili nie ma jej w domu, być
może, że to jej młotek. Ale czy to takie ważne?
Downar nie odpowiedział. Wsunął młotek z powrotem do kieszeni i
pożegnał malarkę. Schodząc po schodach pomyślał, że może dobrze byłoby
dowiedzieć się czegoś bliższego o prywatnym życiu młodszej pani Halickiej.
Z Kruczej pojechali do „Bristolu”. Tutaj pamiętano przystojnego
Francuza.
- Co za nieszczęście - powiedziała urzędniczka z recepcji. - Taki
sympatyczny młody człowiek. Okropność.
Portier rzeczowo odpowiedział na zadawane mu pytania. - Tak, doskonale
przypomina sobie pana Cottarda.
Elegancki gość, zawsze bardzo starannie ubrany. Miał szeroki gest, czego
nie można powiedzieć o jego współrodakach. Pierwszy raz zatrzymał się w
„Bristolu” mniej więcej przed dwoma tygodniami. Potem wyjechał na wieś, a
przedwczoraj przyjechał na motorze z młodą, ładną panią. Zjadł kolację w sali
restauracyjnej i poszedł na górę, do numeru. Wczoraj rano wyszedł i już nie
wrócił. Czy ktoś pytał o niego? Chyba nie.
- Czy pokojówka, która we wtorek wieczorem miała dyżur na drugim
piętrze, jest teraz na terenie hotelu? - spytał Downar.
- Tak. Obecnie jest w pracy.
Pulchna brunetka z wesołymi dołkami w policzkach była bardzo
podekscytowana rozmową z oficerem milicji.
- Oczywiście, że pamiętam tego francuskiego gościa.
Przepiękny mężczyzna. Przypominał mi jakiegoś aktora filmowego, tylko
nie pamiętam którego. A jaki sympatyczny.
Dał mi w prezencie dwie pary pończoch z Paryża. Cudo.
- Pani miała dyżur przedwczoraj wieczorem, to znaczy we wtorek?
- Tak.
- O której przyjechał pan Cottard? To znaczy o której przyszedł do
numeru?
- Mogła być szósta, może trochę po szóstej.
- I co robił?
- Nic. Umył się, przebrał i poszedł na kolację.
- O której wrócił z kolacji?
- Około ósmej.
- Czy nikt nie odwiedzał pana Cottarda?
- Był u niego jakiś mężczyzna.
- Jaki mężczyzna? - zainteresował się Downar.
Wzruszyła ramionami. - No taki... Zwyczajny.
- Kiedy był u tego Francuza?
- Przedwczoraj, wieczorem. Jak Francuz wrócił z kolacji.
- Która mogła być godzina?
- Było koło dziewiątej.
- Czy pani widziała jak wchodził do numeru, czy jak wychodził?
- Widziałam jak wchodził i jak wychodził.
- Więc przyszedł około dziewiątej?
- Tak.
- A wyszedł?
- Po jakiejś godzinie.
- Jak on wyglądał?
- Wysoki, przystojny, elegancki.
- Brunet, blondyn?
- Blondyn. Miał taką dużą czuprynę.
- Czy poznałaby pani tego człowieka?
- Chyba bym go poznała, ale nie jestem pewna.
- Czy nie kazali sobie podać czegoś do picia?
- Nie.
- Czy po wyjściu tego człowieka wchodziła pani do pokoju pana
Cottarda?
- Nie.
- I pan Cottard już nie wychodził tego wieczora?
- Nie widziałam, żeby wychodził.
- Czy pani widziała go już przedtem?
- Tak. Kiedy przyjechał pierwszy raz, także sprzątałam jego pokój.
- A czy wtedy odwiedzał go może ten sam mężczyzna, którego pani
widziała przedwczoraj?
- Wtedy nie widziałam, żeby ten pan przychodził.
Downar zadał jeszcze kilka pytań, następnie pożegnał pokojówkę i zszedł
na dół do szefa recepcji. Przedstawił się, pokazał swoją legitymację i
powiedział, że chciałby zobaczyć pokój, który zajmował Cottard.
- Numer ten został opieczętowany przez milicję - wyjaśnił szef recepcji.
Downar skinął głową.
- Wiem o tym. Mam nadzieję, że nic tam nie było ruszane.
- Absolutnie nic. Chcielibyśmy tylko prosić, żeby rzeczy pana Cottarda
zostały jak najprędzej zabrane. Mamy duże zapotrzebowanie na pokoje i
dlatego...
- Rozumiem - przerwał Downar. - Załatwi się to w najbliższym czasie.
Może zechciałby pan pojechać ze mną na górę. Rzucę tylko okiem na pokój i na
rzeczy tego Francuza.
- Oczywiście. Proszę bardzo.
Kiedy znaleźli się w pokoju na drugim piętrze, Downar z ogromną
wprawą przeprowadził dość szczegółową rewizję. Rzeczy było bardzo niewiele.
Cottard przyjechał przecież na jeden czy na dwa dni i zabrał tylko małą
walizeczkę, która z łatwością zmieściła się na bagażniku. Piżama, przybory
toaletowe, zmiana bielizny, trzy krawaty, ręcznik. Nic, ale to absolutnie nic, co
mogłoby rzucić jakiekolwiek światło na tragiczny koniec młodego paryżanina.
Na nocnym stoliku jeszcze nie zaadresowana kartka z pozdrowieniami.
Downar schował ją do kieszeni. Wychodząc, pochylił się nad koszem na śmieci,
z którego wyjął pudełko po „Playersach”. Obejrzał je dokładnie. Z lewej strony
u góry ktoś zanotował ołówkiem numer telefonu.
- Jutro zwolnimy ten pokój - powiedział Downar zwracając się do szefa
recepcji. - Czy mógłby pan udzielić mi jakichś informacji o panu Cottard?
Szef recepcji rozłożył ręce.
- Niestety. Żałuję bardzo, panie majorze, ale na temat pana Cottarda nie
potrafię nic powiedzieć. Był on dla mnie jednym z wielu gości hotelowych.
Zamieniłem z nim zaledwie parę zdań.
- Czy nie zauważył pan, żeby się kontaktował z waluciarzami?
- Nie.
- A dziewczęta?
- Widziałem go tylko w towarzystwie tej pani, z którą przyjechał
motorem. O ile się orientuję, jest to pracownica „Orbisu”. Pilotuje
zagranicznych gości.
Downar doszedł do wniosku, że na terenie hotelu nic już nie zdziała.
Wrócił do komendy. Czekał już na niego Olszewski.
- No i co?
- Nic specjalnego, towarzyszu majorze. Sprawdziłem w banku. Cottard
nie podjął wczoraj żadnych pieniędzy, a to dlatego, że przekaz nadszedł dopiero
dzisiaj. Poza tym dzwoniłem do tej stadniny. Nikt z Francuzów się stamtąd nie
ruszał. Wyjechał tylko Cottard i ta babka, która go pilotowała.
Downar zapalił papierosa, zaciągnął się dymem i powiedział:
- Mam dla was maleńką robotę. - Wyjął z kieszeni kartkę pocztową
znalezioną w hotelu i pudełko po „Playersach”. - Chciałbym, żebyście mi zaraz
sprawdzili do kogo należy ten telefon, bo to jest numer warszawski, a poza tym,
żebyście zawieźli kartkę i to pudełko do ekspertyzy.
Chciałbym wiedzieć, czy numer telefonu zanotowała ta sama osoba, która
napisała pozdrowienia do przyjaciół. Poproście w moim imieniu, żeby mi to
piorunem załatwili.
Może uda się także zdjąć odciski palców z celofanu.
- Zaraz sprawdzę ten telefon - powiedział Olszewski i wyszedł.
Downar wyjął z biurka parę kartek papieru, długopis i zaczął notować
swoje wrażenia dotyczące sprawy Cottarda. Po pewnym czasie przerwał pisanie
i zadzwonił do Walczaka.
- Słuchaj, Karolku, mam do ciebie prośbę. Czy mógłbyś mi trochę
pomóc?
- A o co chodzi?
- Potrzebne mi jest dobre zdjęcie faceta, który nazywa się Paweł Wekert i
mieszka na Kruczej, tam, gdzie zamordowano tego Francuza. Mógłbyś mi to
załatwić?
- Jak się da, to się zrobi. Jutro będziesz miał artystyczną fotografię. Na
razie cześć, bo mam tu u siebie klienta.
Zaledwie Downar odłożył słuchawkę, wszedł Olszewski.
- Ciekawa wiadomość, towarzyszu majorze. Sprawdziłem ten telefon. To
jest numer aparatu Pawła Wekerta.
- Jesteście tego pewni?
- Najzupełniej. Jeżeli nie wierzycie, możecie sprawdzić w książce
telefonicznej.
Downar wyjął z szuflady książkę telefoniczną i otworzył ją na literze W.
- Rzeczywiście - powiedział podekscytowany. - Rzeczywiście. To telefon
Wekerta. Czy wiecie gdzie znalazłem to pudełko po „Playersach”?
- Nie mam pojęcia.
- W pokoju hotelowym, który zajmował Cottard.
Olszewski aż gwizdnął.
- Fiuu. Mocna rzecz, towarzyszu majorze. Trzeba chyba obywatela
Wekerta trochę mocniej nacisnąć.
- Wolnego - uśmiechnął się Downar. - Nie należy działać zbyt pochopnie.
Zajmijcie się jak najprędzej ekspertyzą pisma. Muszę wiedzieć czy numer
telefonu i kartkę pisała jedna i ta sama osoba.
- Zaraz jadę - powiedział Olszewski. - Nie wiem tylko, czy będą chcieli
dzisiaj jeszcze coś zrobić, bo już późno.
- Powiedzcie, że to dla mnie i że pilne. Zresztą sam do nich zadzwonię.
Bierzcie wóz i jedźcie.
Ekspertyza pisma wypadła negatywnie. Stwierdzono ponad wszelką
wątpliwość, że kto inny napisał kartkę z pozdrowieniami, a kto inny zanotował
numer telefonu na „Playersach”. Ustalono poza tym, że kartkę pisał Cottard. W
pokoju hotelowym znaleziono zeszyt, w którym młody Francuz robił luźne
notatki z podróży. Niestety, w notatkach tych nie było nic, co mogłoby mieć
jakiś związek z morderstwem. Posłużyły więc tylko jako materiał porównawczy.
Otrzymawszy od Walczaka fotografię Wekerta, Downar natychmiast
pojechał do „Bristolu”.
Pokojówka uważnie obejrzała zdjęcie i potrząsnęła głową.
- Może trochę podobny, ale to nie ten - powiedziała. - Tamten był chyba
niższy i szerszy w ramionach. Wyglądał na silnego mężczyznę. A ten to taki
więcej wytworny.
I twarz także inna.
- Czy pani dobrze pamięta tego człowieka, który odwiedził pana
Cottarda? - spytał Downar.
- Wydaje mi się, że dobrze chociaż tak bardzo dokładnie mu się nie
przyglądałam. Nie miałam czasu. Widziałam jak wchodził do numeru i jak
wychodził, ale to tylko chwila.
- Więc pan nie ma całkowitej pewności, że gość pana Cottarda to nie ten
sam człowiek, którego pani widzi tu na zdjęciu?
Zawahała się.
- Może bym i nie przysięgała, ale wydaje mi się, że to nie ten.
- Wieczorem człowiek trochę inaczej wygląda.
- To prawda proszę pana. Kiedyś własnej ciotki nie poznałam wieczorem
na ulicy.
- Dobrze, dobrze... - przerwał niecierpliwie Downar. - Może mi pani
powie, czy oprócz tego człowieka ktoś jeszcze odwiedzał pana Cottarda?
- Nie widziałam nikogo więcej.
- A za pierwszym razem, kiedy pan Cottard zatrzymał się w „Bristolu”,
także pani nie widziała, żeby go ktoś odwiedzał?
- Nie. Nie przypominam sobie.
Downar zszedł na dół do recepcji i poprosił, żeby go natychmiast
zawiadomiono, gdyby nadeszła korespondencja na nazwisko Victora Cottard.
Następnie pojechał do PZU.
Wekert był trochę zdziwiony ponownymi odwiedzinami.
- Szkoda, że mnie pan nie uprzedził telefonicznie o swojej wizycie.
Właśnie muszę wyjechać na konferencję i niestety...
- Nie zabiorę panu dużo czasu - powiedział pośpiesznie Downar. - Byłem
właśnie w tych okolicach i postanowiłem pana odwiedzić. Chciałbym pana
zapytać, czy któryś z pańskich znajomych pali „Playersy”?
- „Playersy”? - uśmiechnął się Wekert. - To są kosztowne papierosy. Nie
przypominam sobie, żeby któryś z moich znajomych je palił. Ja raczej obracam
się w sferach palących „Sporty”. - Spojrzał na zegarek. - Pan wybaczy...
- Już uciekam - zapewnił Downar. - Chciałbym jeszcze tylko pana prosić,
żeby pan był łaskaw zanotować mi dokładny adres pana Mielnickiego.
Wekert nie mógł ukryć odruchu zniecierpliwienia, ale wyjął z kieszeni
długopis i na kartce papieru napisał adres.
- Proszę. Jadę samochodem w kierunku Mokotowa.
Może pana podwieźć, panie majorze?
- Bardzo dziękuję, mam tutaj swój wóz.
W komendzie Downar zaszedł do pokoju, w którym urzędowała Krystyna
Bodzicka.
- Skarbie najdroższy, mam do ciebie maleńki romansik - powiedział po
przywitaniu.
Spojrzała na niego bez zachwytu.
- Ty masz do mnie zawsze romanse, jak ci czegoś potrzeba.
- Tak jak każdy mężczyzna.
- No więc o co chodzi? Mów. Mam masę roboty.
- Podobno opiekujesz się upadłymi dziewczętami.
- To chyba dla ciebie nie rewelacja. Skąd twoje zainteresowania tą
dziedziną?
- Mam do ciebie, kwiatuszku najsłodszy, prośbę.
- A może, Stefanku, przestałbyś się wygłupiać? Nie jestem dzisiaj
usposobiona do żartów w ogóle, a tym mniej do głupich żartów.
Downar pogładził ją po dłoni.
- Nie dąsaj się, Krysiuniu i błagam cię, nie pozwól, żeby cię opuściło
twoje wrodzone poczucie humoru.
- Może wreszcie powiesz czego chcesz?
- Na Kruczej zostało popełnione morderstwo. W tym samym domu
mieszka niejaki Paweł Wekert, urzędnik PZU. Zajmuje kawalerkę, z której
podczas jego nieobecności korzysta jego kumpel, Mielnicki, mieszkający stale
w Piastowie. Chciałbym, żebyś się dyskretnie zorientowała, czy Mielnicki nie
czerpie dodatkowych dochodów z tej kawalerki, wynajmując ją na godziny
strefie dolarowej niedaleko „Grand Hotelu”. Zrobisz to dla mnie, kochanie?
Uśmiechnęła się.
- Nie wiem właściwie dlaczego, ale mam do ciebie słabość.
Ty dobrze wiesz o tym i wykorzystujesz słabą kobietę. Zaczekaj. -
Wstała, otworzyła szafę i wyjęła z niej kilka segregatorów. - Jak mówisz?
Krucza? Paweł Wekert? Chwileczkę. - Pośpiesznie przewracała kartki. Wreszcie
powiedziała: - Jest.
Downar poderwał się z miejsca.
- Coś tam znalazła?
- Wyobraź sobie, że masz dobrego nosa. W tym domu na Kruczej mamy
pod obserwacją kawalerkę, w której mieszka właśnie ten twój Wekert. Jeszcze
nic pewnego, ale... Z tymi kawalerkami to w ogóle kłopot. Ludzie sobie
dorabiają. Przypuszczasz, że to może mieć jakiś związek z tym morderstwem?
Downar skinął głową.
- Tak. Znaleziono w windzie trupa Francuza. Nie chce mi się wierzyć,
żeby morderstwa dokonał mieszkaniec tego domu. Za duże ryzyko. Jeżeli już
postanowił zlikwidować faceta, to miał przecież milion okazji, żeby to zrobić na
drugim końcu miasta. Dlatego też ogromnie odpowiadałaby mi koncepcja, że
zbrodni dokonał ktoś, kto zupełnie przypadkowo korzystał z lokalu w tym domu
i kto, pozostawiając za sobą trupa, niewiele stosunkowo ryzykował.
Krystyna pokiwała głową.
- Masz rację. To wydaje mi się logiczne. Postaram się dowiedzieć czegoś
bliższego o tej kawalerce.
- Będę ci niesłychanie wdzięczny.
- Zamiast mówić o wdzięczności, mógłbyś mi przynajmniej raz na rok
zafundować kino.
- Ależ, kochanie! - zawołał z zapałem Downar. - Stawiam ci nie tylko
kino, ale jeszcze olbrzymią porcję lodów.
- Czekoladowych - uzupełniła Krystyna.
- Będą ogromne czekoladowe. W tych dniach wpadnę do ciebie, a gdybyś
miała wcześniej jakieś wiadomości, to zadzwoń. Cześć.
Naładowany nową energią Downar wrócił do swojego pokoju. Był
zadowolony z siebie. Okazało się, że jednak miał dobrego nosa.
Nie spostrzegł nawet jak do pokoju wszedł Walczak.
- Nad czym tak dumasz, Stefanku?
- Ach, to ty. Siadaj, proszę cię.
Walczak usiadł na fotelu, stojącym w drugim kącie pokoju.
- Nawet mi nie podziękowałeś za artystyczną fotografię pana Wekerta -
powiedział rozżalony.
Downar uśmiechnął się.
- Masz rację. Bardzo ci dziękuję. W jaki sposób zdobyłeś ją w tak
błyskawicznym tempie?
- Mówiłem ci przecież, że w zeszłym miesiącu kupiłem sobie „Zorkę”.
Wprawiam się. Fotografowanie to moje nowe hobby.
- Ale, że tak udało ci się upolować Wekerta!...
- Nie takie to znowu trudne. Wiadomo, o której urzędnicy kończą pracę.
Zanim zdążył machnąć ręką, już pstryknąłem. Czy podejrzewasz tego faceta?
Downar wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem. W tej chwili taki mam mętlik w głowie, że w żaden sposób
nie mogę się zdecydować, kogo podejrzewać. Czuję, że powinienem się trochę
przejść po świeżym powietrzu.
- Właśnie chciałem ci zaproponować spacer - powiedział Walczak. -
Wybieram się do Łazienek fotografować łabędzie. Chodź, Sikora nas podrzuci.
Ogród pachniał nagrzaną zielenią. Na ławkach wygrzewali się w słońcu
emeryci i babcie, kołyszące w wózkach wnuki. Było cicho, spokojnie. Nikt nie
krzyczał, nie biegał.
W królewskim parku panował wakacyjny nastrój.
Nagle Downar chwycił przyjaciela za ramię i cofnął się gwałtownie.
- Co się stało? - spytał Walczak.
- Chodź, chodź. Nie chcę, żeby nas widzieli. Tam pod drzewem siedzi
Wekert z tą malarką.
Więc jednak się znają.
- Ładna z nich para - powiedział Walczak.
ROZDZIAŁ VII
Tego nie można było przeciągać w nieskończoność.
Prędzej czy później dzieci musiały dowiedzieć się prawdy.
Przedłużająca się nieobecność Osieckiego stawała się tematem
najrozmaitszych plotek, domysłów komentarzy.
Zawody w Akwizgranie skończyły się, polska ekipa powróciła do kraju.
Masztalerze szeptali w stajniach, opowiadając sobie różne sensacyjne historie.
Jedni twierdzili, że „stary” wybrał wolność, drudzy snuli przypuszczenia, że
został zamordowany w Niemczech Zachodnich, ponieważ był na usługach
rosyjskiego wywiadu. Jeszcze inni mówili, że dyrektor wyjechał do Ameryki z
bogatą Amerykanką i że już nie wróci. Byli nawet i tacy, którzy poważnie
zastanawiali się nad tym, czy zastępca ożeni się z dyrektorową.
- Bidula - powiedział kiedyś podkoniuszy w rozmowie z kowalem. -
Widzieliście, jaka chodzi smutna? Już pewnie ma jakieś wiadomości.
Założyłbym się, że ją drań rzucił. Przecież on się tu za każdą spódniczką
oglądał. Nie powinna się martwić, tylko wydać się za naszego inżyniera.
Pasowaliby do siebie.
- Jasne - przytaknął kowal. - Najlepiej to klin klinem.
Ja tam zawsze po przepiciu kropnę sobie kieliszek spirytusu i jestem w
porządku. A jak mnie żona rzuciła, tom sobie na drugi tydzień dwa razy tęższą
babę wziął. Klin klinem.
Rozmowę tę zupełnie przypadkowo podsłuchała Hania.
Pobiegła do matki.
- Mamo, co właściwie dzieje się z tatusiem?
Pani Elżbieta pogłaskała córkę po głowie.
- Co się ma dziać, kochanie? Nic się nie dzieje. Wiesz przecież, że tatuś
pojechał do Akwizgranu. Jeszcze nie wrócił.
- To nieprawda! - wybuchnęła dziewczyna. - Okłamujesz mnie. Wszyscy
kłamiecie. Wszyscy coś ukrywacie przede mną. A ja przecież już nie jestem
małym dzieckiem. Chcę wiedzieć gdzie jest tatuś. Mam prawo wiedzieć co się
stało z moim ojcem. Z Akwizgranu wszyscy już wrócili, tylko tatusia nie ma.
Muszę wiedzieć co się z nim stało. Mamo! Muszę! Słyszałam w stajni, że
wyjechał do Ameryki i już nigdy nie wróci.
Pani Elżbieta pogłaskała córkę po głowie.
- Uspokój się, kochanie. Nie słuchaj głupstw, które opowiadają w stajni.
To przecież nie ma najmniejszego sensu. Tatuś wróci. Na pewno. Przyrzekam ci
to.
- Ale co się stało? Mamo, co się stało? Widzę przecież, że ty chodzisz
smutna, zdenerwowana. W nocy słyszę jak płaczesz. Co się stało? Musisz mi
powiedzieć. Za dziesięć dni zaczynają się lekcje. Nie pójdę do szkoły, jeżeli mi
nie powiesz co się stało z tatusiem. Nie pójdę i już.
Do pokoju wszedł Marek.
- Hanka ma rację, mamo. Coś jest nie w porządku.
Wszyscy mówią o tym, że z ojcem się coś stało, tylko nikt nic na pewno
nie wie. Powinnaś nam powiedzieć. Powiedz, czy ojciec nie żyje, czy jakiś
wypadek?...
Pani Elżbieta wybuchnęła płaczem.
- Nie mogę, nie mogę. Nie męczcie mnie. Idźcie sobie.
Zostawcie mnie samą.
Marek podszedł bliżej i dotknął jej ręki.
- Mamo, proszę cię... Tak nie można. Nam powinnaś powiedzieć.
- Obiecałam, że nie powiem nikomu.
- Nie powinnaś była obiecywać. My i tak się w końcu dowiemy. Chyba
lepiej, żebyś ty nam powiedziała.
Otarła oczy.
- Może masz rację...
- Na pewno mam rację. Jeżeli to coś strasznego, to i tak nie da się długo
utrzymać w tajemnicy. A może moglibyśmy coś pomóc. Przecież ja już jestem
dorosły. Nie możesz mnie ciągle traktować jak małe dziecko.
Pani Elżbieta zdecydowała się. Powiedziała wszystko.
Oboje słuchali z szeroko otwartymi oczami.
- To niemożliwe! - wykrzyknął Marek.
- To straszne! - zawtórowała mu Hanka. - Przecież to nieprawda, żeby
tatuś...
Pani Elżbieta otarła łzy. Była już opanowana.
- Może źle zrobiłam - powiedziała stosunkowo spokojnym głosem. -
Może źle zrobiłam, że wam to wszystko powiedziałam, ale rzeczywiście cała ta
sprawa przeciąga się i nie wiadomo co będzie.
Marek spojrzał na matkę energicznie.
- Trzeba coś robić. Trzeba wziąć jakiegoś dobrego adwokata.
- Rozmawiałam z mecenasem Natorskim. Obiecał, że się zajmie tą
sprawą.
- Ale w jaki sposób...? - Marek pocierał nerwowo czoło. - W jaki sposób
mógł ktoś podrzucić ojcu taką samą laskę? Musiała być identyczna, jeżeli tatuś
się nie zorientował.
- Ktoś się chciał na tatusiu zemścić - powiedziała Hanka.
Pani Elżbieta pokręciła głową.
- Któżby się chciał na tatusiu mścić? Tatuś nie ma takich strasznych
wrogów.
Marek uderzył dłonią w stół.
- Już wiem! - zawołał. - To ten Niemiec. Jestem pewien, że to ten
Niemiec!
- Jaki Niemiec?
- No ten, którego tatuś tak zwymyślał. Ten, który jeździł w nocy na
Marlenie. Pamiętacie?
Pani Elżbiecie nie trafiła do przekonania ta hipoteza.
- Dlaczegóż by ten Niemiec miał obmyśleć taką skomplikowaną zemstę?
- O, Niemcy są zawzięci - stwierdziła autorytatywnie Hanka. - Bardzo
możliwe, że to on.
- Nie przypuszczam, córeczko. Z powodu takiego drobnego incydentu nie
zadawałby sobie tyle trudu. To mało prawdopodobne.
- W każdym razie ja zaraz porozmawiam ze Stasiakiem - powiedział
zdecydowanie Marek. - Trzeba się energicznie zająć tą sprawą.
- Błagam was, dzieci, nie mówcie z nikim na ten temat.
Pan Stasiak prosił mnie o ścisłą tajemnicę.
- To jasne, że nie będziemy o tym rozmawiać z masztalerzami, ale z nim
mogę pogadać, nawet powinienem. Nie możemy przecież zostawić ojca bez
pomocy.
- Pewnie, że nie możemy - zawtórowała bratu Hania.
Po obiedzie Marek wyszedł razem ze Stasiakiem i powiedział:
- Chciałbym z panem porozmawiać.
Stasiak spojrzał na jego poważną, skupioną twarz.
Uśmiechnął się. Polubił tego szczerego, pełnego życia chłopca.
- Dlaczego nie? Możemy sobie pogawędzić. Może zajdziesz do mnie?
Kiedy znaleźli się w pokoju, Marek starannie zamknął podwójne drzwi i
wyjrzał przez okno czy nikt nie podsłuchuje.
- Zdaje się, że zanosi się na jakąś ogromnie zasadniczą rozmowę -
powiedział wesoło Stasiak. - Cóż to takiego?
Chłopak stał przed nim przez chwilę w milczeniu, jakby nagle speszony
tym, co ma powiedzieć. Wreszcie wybuchnął:
- Wiem wszystko!
- Co wiesz? - spytał spokojnie Stasiak, który od razu zorientował się o co
chodzi.
- Mama mi powiedziała o ojcu.
- To trochę nieładnie ze strony mamy. Obiecała mi dochować tajemnicy.
Zresztą w tej chwili to już nie takie ważne. I tak prędzej czy później musiałeś się
dowiedzieć.
Mam nadzieję, że jesteś na tyle rozsądnym chłopakiem, że nie będziesz na
ten temat rozmawiał z koniuszym czy z masztalerzami.
Marek poczerwieniał.
- Za kogo mnie pan uważa?
Stasiak podał otwartą papierośnicę.
- Masz, zapal i nie gniewaj się. Powiedziałem to po prostu po to, żeby cię
uprzedzić, iż zbytnią gadatliwością mógłbyś zaszkodzić sprawie ojca.
- Nie jestem na tyle głupi, żeby tego nie rozumieć.
- To mnie cieszy. Byłoby dobrze, żeby Hania także zachowała dyskrecję,
bo chyba ona również jest zorientowana w sytuacji.
- Może pan być pewien, że Hanka nie piśnie nikomu ani słowa. Pan jej
nie zna, ale to jest dziewczyna, na której można polegać.
Stasiaka trochę ubawiła ta braterska duma, ale nie okazał wesołości.
Poważnie pokiwał głową.
- To bardzo dobrze, że Haneczka umie dochować tajemnicy. Zapowiedz
jej, żeby z nikim nie rozmawiała na ten temat. Im później rozejdzie się ta
wiadomość, tym lepiej.
- Czy mógłbym pojechać do Warszawy i zobaczyć się z ojcem? - spytał
chłopak.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe. Może później.
- Bo widzi pan, ja chciałbym porozmawiać z ojcem o tym Niemcu.
- O jakim Niemcu?
Marek opowiedział o zeszłorocznej awanturze i o nocnej wyprawie na
Marlenie.
- Ojciec tak tego faceta sklął - zakończył. - Był taki wściekły, że
myślałem, że go pobije. Bardzo żałuję, że tego nie zrobił.
Stasiak słuchał z zainteresowaniem.
- I przypuszczasz, że ten Niemiec zorganizował przez zemstę taką
intrygę?
- A któż by inny? Miał paskudną gębę. Od razu poczułem do niego
antypatię.
- Jak on wyglądał?
- Tęgi, barczysty, z kręconymi włosami. Wredny typ.
A jaki bezczelny. Trzeba mieć tupet, żeby w nocy wykraść klacz ze stajni
i pojechać w teren.
- Jak się tłumaczył?
- Mówił, że jeździł do jakiejś dziewczyny, ale ja w to nie wierzę. Nie taki
znowu romantyk.
- A twoim zdaniem po co pojechał?
Marek wzruszył ramionami.
- Więc może jednak jeździł do dziewczyny?
- Bardzo wątpię.
- Jak się nazywał ten Niemiec?
- Nie pamiętam. Na imię miał Walter. Nazwiska nie pamiętam.
Stasiak przeszedł się po pokoju. Zatrzymał się przed chłopakiem i wyjął
nowego papierosa.
- Dlaczego przypuszczasz, że wtedy skłamał, że nie jeździł do
dziewczyny?
- Bo według mnie to nie był typ, który by zrezygnował z wygodnego
łóżka i narażał się na nieprzyjemności jedynie po to, żeby poflirtować z
dziewczyną.
- No dobrze, ale ta nocna wycieczka musiała mieć jakiś cel.
- Pewnie. Trudno się domyślić o co mu chodziło. Fakt, że spienił Marlenę
i o mało nie dostał od ojca po mordzie.
Do tej pory nie mogę odżałować, że tata mu porządnie nie wlał.
- Nie wypada bić zagranicznych gości - uśmiechnął się Stasiak.
Marek poruszył się niecierpliwie.
- A co mi...? Zagraniczny czy nie, jak się nie umie zachować, to dostaje
lanie i na tym koniec. Za bardzo się certujemy z tymi zagranicznikami.
Przyjedzie taki i uważa, że jak zapłaci, to mu wszystko wolno.
Stasiak usiadł i zaczął oglądać paznokcie.
- Słuchaj, Marku - powiedział po chwili. - Być może, że będę miał okazję
widzieć twojego ojca. Może coś chciałbyś mu przekazać?
- Niech pan powie tatusiowi, że tu wszyscy mamy nadzieję, że prędko
wróci do domu, że w najbliższych dnach wyjaśni się to nieporozumienie. I niech
pan także powie, że ja uważam, że to ten Niemiec się zemścił.
- Ojciec będzie chyba znał jego nazwisko.
- Myślę, że tak.
- Powiedz mi jeszcze, kto z otoczenia twego ojca mógł zrobić taką rzecz z
nienawiści?
Marek pomyślał chwilę. - Bo ja wiem. Na przykład ten Woźniak bardzo
tatusia nie lubił.
- Kto to jest Woźniak?
- Były zastępca tatusia. Chciał tu rządzić na własną rękę i wściekał się, że
mu tatuś nie pozwalał. Dochodziło nawet do bardzo ostrych scysji.
- Dawno stąd odszedł?
- O, już kilka miesięcy temu. Strasznie był na ojca cięty. Podobno pisał
nawet jakieś donosy do ministerstwa.
- Czy ten Woźniak wyjeżdżał kiedyś za granicę? - spytał Stasiak.
- Nic o tym nie wiem, ale chyba nie.
- A jak się układały jego stosunki z tym Niemcem, który jeździł w nocy
na Marlenie?
- Raczej dobrze. Wiem, że się lubili.
- Woźniak mówi po niemiecku?
- Mówi. Zupełnie nieźle. On chyba przed wojną mieszkał gdzieś na
terenie Prus Wschodnich. Czy pan przypuszcza, że on mógłby mieć coś
wspólnego z tą sprawą?
Stasiak uśmiechnął się.
~ Cóż ja mogę przypuszczać? Wiem tyle co i ty, a właściwie ty w tej
sprawie więcej możesz powiedzieć, bo znasz Woźniaka.
- To paskudny typ. Ma bardzo wysokie wyobrażenie o sobie samym...
Proszę pana, czy ojciec prędko do nas wróci?
~ Mam nadzieję, że niedługo. Jak tylko sprawa się wyjaśni.
~ Czy nie można by złożyć kaucji? Nie mamy dużo pieniędzy, ale coś by
się zebrało.
- Niestety, to niemożliwe. W tego rodzaju sprawach nie wypuszcza się za
kaucją.
- Ale przecież tatuś jest niewinny!
~ Tego musimy dowieść wspólnymi siłami.
~ Co mam robić? Niech pan powie. Zrobię wszystko, żeby ojcu pomóc.
Stasiak serdecznie poklepał chłopca po ramieniu.
~ Wierzę ci. Na razie jednak nic nie możesz zrobić. TrzymaJ język za
zębami. To ważne. Zobaczymy co najbliższa przyszłość przyniesie. Mam
nadzieję, że wszystko się wyjaśni. Bądź dobrej myśli i podtrzymuj matkę na
duchu.
Dla niej to są bardzo ciężkie przeżycia. Powinieneś jej okazać dużo
serdeczności.
- Postaram się. Dziękuję panu.
Marek wyszedł. Stasiak rzucił się na łóżko i, paląc papierosa, patrzył w
sufit. Zastanawiał się nad odbytą przed chwilą rozmową. Nie wydawało mu się
prawdopodobne, żeby ten Niemiec, z powodu błahej scysji z dyrektorem,
organizował taką piekielną intrygę. Nie, niemożliwe. Ileż musiałby włożyć
energii, jakie ponieść ryzyko. Jeżeli Osiecki jest rzeczywiście niewinny, to
zrobił to ktoś, komu z bardzo ważnych powodów zależało na unieszkodliwieniu
go na przeciąg dłuższego czasu. Ale jakie mogły być tego powody? Zawiść
zawodowa? Woźniak? Afera była stanowczo zbyt skomplikowana, żeby można
było o nią podejrzewać zastępcę dyrektora. Komuś jednak zależało na
skompromitowaniu Osieckiego, bo inaczej ten ktoś nie napisałby anonimu. A
jeżeli Osiecki jednak jest winien? Jeżeli wplątał się w aferę szpiegowską? To
co? Kto w takim wypadku mógł pragnąć jego uwięzienia? Konkurencyjny
wywiad?
Bardzo wątpliwe. To nie są metody, którymi posługują się wywiady.
Mikrofilmy w lasce - w porządku, ale ten anonim... Trudno sobie wyobrazić,
żeby angielski czy francuski wywiad poszedł na taką rzecz. Kompromitującą
laskę Osieckiego zasygnalizowaliby w jakiejś zręczniejszej formie. Możliwości
jest bardzo wiele. Więc co to wszystko znaczy? Stasiak zerwał się i zaczął
niespokojnie krążyć po pokoju. Nie znosił spraw, których nie potrafił ruszyć z
miejsca. Denerwowało go to, drażniło, wyprowadzało z równowagi. Pobyt w
stadninie nie przyniósł mu właściwie nic, o co można by zahaczyć. Pojeździł
sobie konno, poznał koniuszego, masztalerzy, Francuzów, fascynującą
dziewczynę... A może Józefina ma coś wspólnego z tą sprawą?
Osiecki z nią romansował. Rzuciła go właśnie dla tego Niemca. No
dobrze, ale to raczej Osiecki miał powód, aby zniszczyć rywala, a nie odwrotnie.
A może Osiecki zaczął prowadzić działalność szpiegowską za namową
Józefiny?
Taka dziewczyna mogła mieć duży wpływ na starszego, zakochanego w
niej mężczyznę. Ale przecież ona nie mogła montować tej afery i pisać anonimu
do władz. Nonsens.
Aresztowanie Osieckiego automatycznie zagrażałoby jej.
Stasiak poczynał tracić cierpliwość. Miał przecież ogromne
doświadczenie w podobnych sprawach, a w danym wypadku nie potrafił
stworzyć żadnej teorii, która miałaby jakiekolwiek cechy prawdopodobieństwa.
Doprowadzało go to do wściekłości.
Miał dosyć myślenia o jednym i tym samym, tym bardziej, że myślenie to
nie dawało żadnych rezultatów. Postanowił oderwać się od sprawy Osieckiego i
poczytać coś, co mogłoby go zainteresować i odwrócić uwagę od bambusowej
laski. Poszedł więc do stołowego pokoju, gdzie w dużej dębowej szafie stały
książki. Zaczął szukać czegoś odpowiedniego. Znalazł opowiadania Londona,
„Szarą wilczycę” Curwooda, drugi tom „Potopu” i jakieś dwa kryminały. Miał
już zamknąć szafę, gdy wzrok jego padł na dosyć grubą, zniszczoną książkę.
Biblia. Stare wydanie Biblii. Kto mu ostatnio coś mówił o Piśmie Świętym?
Aha, przecież koniuszy... Opowiadał o tym starym dziwaku z samotnej chaty.
Wilhelm Schatz. Podobno pochodzenia niemieckiego. Mieszkał przed wojną na
terenie Prus Wschodnich. Marek mówił że Woźniak także mieszkał w Prusach
Wschodnich. Czy nie należałoby połączyć jakoś tych dwóch faktów? Ale co
właściwie z tego wynika, że zastępca dyrektora i stary chłop mieszkali kiedyś w
Prusach Wschodnich? Jaki to może mieć związek z bambusową laską? A może
jednak odwiedzić jeszcze tego zramolałego badacza Pisma Świętego?
Nazajutrz z samego rana Stasiak pojechał w teren na Cekinie. Lubił tego
konia. Świetnie chodził, był żywy, wesoły, miał dużo temperamentu. Trochę za
bardzo ciągnął do przodu, ale można go było opanować, a po przebiegnięciu
kilkunastu kilometrów uspokajał się i szedł posłusznie.
Po paru kilometrach dobrego kłusa, Stasiak wyjechał na rozległą łąkę i
ruszył galopem.
Za łąką był rzadki sosnowy zagajnik, wśród którego błyszczały jasnym
fioletem wrzosy. Stasiak mocno skręcił wodze i zaczął hamować rozbieganego
wierzchowca. Klepał go po spoconej szyi, przemawiając uspokajająco. Wreszcie
Cekin przeszedł w kłus, a następnie w stępa. Wyciągnął szyję i odsapnął
głęboko. Z pobliskiego krzaka zerwała się sroka i zatrzepotała czarnobiałymi
skrzydłami. Cekin czujnie zastrzygł uszami, ale nie uskoczył w bok.
Stasiak poprawił się w siodle, puścił wolno wodze i zmrużonymi oczami
spojrzał w kierunku odległych rżysk. „Już jesień - pomyślał z uczuciem
ogarniającej go melancholii. - Znowu jesień.” I nagle uświadomił sobie zupełnie
wyraźnie, że on wcale nie wierzy w winę Osieckiego, że wszystkie rozważania
na temat szpiegowskiej działalności dyrektora stały się właściwie
bezprzedmiotowe.
To zupełnie nieprawdopodobne, żeby człowiek, który może codziennie
siąść na konia i stać się elementem tego wspaniałego, fascynującego krajobrazu,
żeby taki człowiek mógł angażować się w brudną, ohydną robotę. Po co? W
imię czego?
W dół, ku prześwitującej pomiędzy drzewami wodzie, prowadził mały
wąwóz. Powiało wilgotnym powietrzem.
Całe rodziny czubatych perkozów zażywały na jeziorze porannej kąpieli,
siejąc postrach wśród ryb. Samotny rybak siedział nieruchomo pod drzewem,
wpatrzony cierpliwie w wędkę.
Stasiak ruszył kłusem i po upływie pół godziny zobaczył opartą o ścianę
lasu chatę. Cisza tu była zupełna. Żaden głos nie zdradzał obecności ludzi czy
zwierząt.
Pod oknem, z którego wyglądały czerwone pelargonie, siedział stary
człowiek i, tak jak wtedy, na małej deseczce kroił mozolnie kozikiem liście.
Podniósł na przybysza swe niebieskie, wypłowiałe oczy, ale nic nie powiedział.
Poruszył tylko ustami i wrócił do swojego zajęcia.
Stasiak postawił konia pod szopą, popuścił popręgi, rękawiczkami
otrzepał z butów kurz i ruszył w kierunku ławki, na której Wilhelm Schatz
wygrzewał w słońcu wysłużone kości.
- Dzień dobry.
Stary w milczeniu kiwnął głową i dalej kroił liście.
- Pan sam w domu?
- Sam. A bo co? Jak się panu chce pić, to woda jest w pompie. Można
naciągnąć.
Stasiak roześmiał się.
- Nie, dziękuję. Tym razem nie przyjechałem tu na picie.
Schatz odwrócił głowę i spojrzał badawczo.
- A po co pan przyjechał? - spytał.
Stasiakowi wydało się, że w tym pytaniu zabrzmiała nuta niepokoju.
Postanowił działać ostrożnie i możliwie pozyskać sobie zaufanie starego.
- Przejeżdżałem tędy i postanowiłem odwiedzić dawnych znajomych.
- Jacy my tam znajomi? - burknął niechętnie Schatz.
Stasiak przyrzekł sobie, że będzie cierpliwy i że byle czym się nie zrazi.
- Piękna dzisiaj pogoda - powiedział. Odczekał chwilę, a widząc, że
poruszając tematy meteorologiczne, nie nawiąże ożywionej konwersacji,
postanowił zmienić taktykę.
Zapalił papierosa, zadumał się, po chwili zaś wyjął z tylnej kieszeni
spodni Pismo Święte i zagłębił się w lekturze.
Kątem oka zauważył błysk zainteresowania na twarzy starego. Nie
zwracał jednak na niego najmniejszej uwagi, udając, że zapomniał o jego
istnieniu.
Schatz zaczął szybciej kroić liście kozikiem, jakby pod wpływem nagłego
zdenerwowania. Wreszcie nie wytrzymał i spytał:
- Co pan czyta?
- Pismo Święte - odparł obojętnie Stasiak. - Proroctwo Micheaszowe.
Niech pan posłucha: „Biada tym, którzy wymyślają nieprawość i knują złe na
łożach swoich, a na świtaniu rano do skutku je przywodzą, gdyż to jest w mocy
rąk ich. Pożądają pól i wydzierają; także i domów, i odejmują; a tak przewodzą
gwałt nad mężem i domem jego, nad każdym mężem i nad dziedzictwem jego”.
Stary utkwił w Stasiaku nieufne spojrzenie i pokręcił głową.
- Nie wiedziałem... Nie przypuszczałem, że pan się interesuje Pismem
Świętym.
- Bo ja się tym nie chwalę - powiedział poważnie Stasiak i znowu zaczął
czytać.
Zapadło długie milczenie. Pierwszy odezwał się Schatz:
- Dzisiaj obudziłem się o świcie, ledwie dniało. I czy pan wie co
znalazłem przy moim łóżku? Znalazłem Pismo Święte otwarte na objawieniu
świętego Jana, na stronie
268: „Albowiem są duchy diabelskie czyniące cuda, które wychodzą do
królów ziemi i na wszytek okrąg świata, aby ich zgromadzili na wojnę onego
wielkiego dnia Boga wszechmogącego”.
- Apocalypsis 16. 17. - powiedział Stasiak, przerzuciwszy pośpiesznie
kartki swojego egzemplarza.
Starzec pokiwał wyschniętą głową.
- Ludzie nie znają Pisma Świętego. Nie dążą do prawdy. Zginąć musi
świat dzisiejszy. Nastanie straszny czas.
Trzęsienia ziemi, wojny, mordy, Bóg zniszczy wszelkie zło.
Potem zostanie nowe życie i, jak mówi prorok Izajasz:
„Krowa i niedźwiedzica społem paść się będą, a płód ich pospołu leżeć
będzie, a lew jako wół plewy jeść będzie”.
- Tak, tak, nie będzie zła, ludzie żyć będą w wiecznej szczęśliwości, bo
zginie nienawiść, podłość, chciwość.
Powstanie nowy raj na ziemi.
- Święte słowa - przytaknął z przejęciem Stasiak.
Stary łypnął na niego podejrzliwie, ale twarz Stasiaka wyrażała taką
powagę i takie zrozumienie dla wizji nowego świata, że nie można było mieć
wątpliwości, że sprawę traktuje zupełnie serio. Zaczynał się jednak niecierpliwić
i czuł, że długo nie wytrzyma w tym mistycznym nastroju.
- Najgorszą rzeczą jest chciwość ludzka. Ona prowadzi do strasznych
zbrodni.
Schatz odłożył na bok kozik i deseczkę z liśćmi, a na jego pożółkłe
policzki wystąpiły ceglaste rumieńce.
- Bóg ukarze zło! Bóg ukarze zło! - wykrzyknął starczym falsetem i
podniósł się z ławy. Był wysoki, bardzo chudy, a tak stojąc z roziskrzonym
wzrokiem, z podniesionym do góry ramieniem, przypominał rzeczywiście
jakiegoś biblijnego proroka.
Stasiak postanowił wykorzystać wieszczy nastrój starego.
- Szczęśliwy jestem, bracie, żeśmy się spotkali na tym odludziu. Nie
przypuszczałem, że mogę tu znaleźć bratnią duszę. Od tej chwili wspólnie
będziemy głosić prawdę zawartą w Piśmie Świętym, a między nami nie będzie
kłamstwa ani tajemnic.
Chwila podniecenia minęła i starzec, wyczerpany niedawną ekstazą,
osunął się na ławę. Drżącymi ze wzruszenia palcami począł szukać wokół siebie
kozika.
- Bodajbyś nigdy tutaj nie przyjeżdżał - powiedział cicho.
- A to dlaczego? - zdziwił się Stasiak.
- Bo to przeklęta okolica. Tutaj zagnieździło się zło. Tutaj szatan obrał
sobie siedlisko. Uciekaj póki czas. Uciekaj póki i ciebie nie ogarnie szaleństwo
zbrodni. Spojrzyj na wody jeziora. Czerwienią się krwią. Uciekaj.
Stasiak usiłował dowiedzieć się czegoś bliższego, ale wszystkie jego
wysiłki okazały się bezskuteczne. Stary zamknął się w sobie, stał się znowu
podejrzliwy, małomówny, nieuprzejmy i nic nie chciał powiedzieć na temat
przekleństwa, które, według jego mniemania, zawisło nad okolicą. Po pewnym,
czasie wstał, zabrał swój kozik, deseczkę z liśćmi i poszedł do chaty. W progu
przystanął, odwrócił się i wyszeptał tak cicho, że ledwie można go było
dosyłyszeć:
- Niech pan o nic nie pyta. Niech pan stąd wyjeżdża jak najprędzej.
Stasiak postał chwilę, patrząc na drzwi, za którymi zniknął dziwny
starzec, a następnie wzruszył ramionami i wrócił do Cekina, który niecierpliwie
gryzł wędzidło i grzebał nogą.
Tak był zaabsorbowany rozmyślaniem nad tą niezwykłą rozmową, że ani
się spostrzegł, jak zajechał do stadniny. Postawił konia w boksie, zdjął siodło i
wytarł słomą mokrą od potu sierść. Potem wyjął z kieszeni kawałek cukru,
poczęstował bardzo zadowolonego Cekina, poklepał go na pożegnanie po szyi i
wyszedł ze stajni.
Przed kuźnią spotkał koniuszego.
- Chyba pan inżynier daleko jeździł. Późno. Już po obroku.
Stasiak udał, że nie zauważył delikatnej nagany, wziął koniuszego pod
rękę i odprowadził go w kierunku pierwszej stajni.
- Niech mi pan powie, pani Michale, co to była za rozróba z tym
Niemcem?
- Z jakim Niemcem?
- No z tym, co to w nocy na Marlenie...
- Ach, o tym pan mówi. Rzeczywiście była gruba awantura, bo facet w
nocy wykradł konia ze stajni i pojechał w teren.
- Nie wie pan, dokąd jeździł?
- A skądże mogę wiedzieć?
- A może pan pamięta jak się nazywał ten Niemiec?
- Oczywiście, że pamiętam. Nazywał się Walter Schatz.
- Schatz?
- Tak. Dlaczego pana to dziwi?
- Nie. Wcale mnie nie dziwi - zapewnił pośpiesznie Stasiak. - Co to za typ
ten Walter Schatz?
- Wredny. Bezczelny facet. Taki co to „płacę i wymagam”. Tak się
postawił dyrektorowi, że o mało nie oberwał.
Jeszcze nie widziałem starego w takiej pasji. Bo też ten łobuz porządnie
kobyłę zcharatał.
- I nie domyśla się pan dokąd jeździł?
- Nie mam pojęcia. Podobno mówił, że do jakiejś dziewczyny na ksiuty.
Ale ja tu żadnej takiej dziewczyny w okolicy nie widzę.
Stasiak pożegnał koniuszego, który śpieszył się na obiad, i sam także
poszedł do domu.
Pani Osiecka siedziała już z dziećmi przy stole. Kończyli drugie danie.
Stasiak przeprosił za spóźnienie i usiadł na swoim miejscu. Powiedział
kilka banalnych zdań na temat pogody i zamilkł. Znowu powrócił myślami do
rozmowy ze starym dziwakiem. Nie wiedział zupełnie co je i jaki smak ma
jedzenie.
Przy herbacie pani Elżbieta spytała:
- Czemu pan taki zamyślony?
Uśmiechnął się.
- Zastanawiam się nad różnymi sprawami... Chciałem zapytać... Podobno
pan Osiecki dawał do reperacji swoją laskę.
Skinęła głową.
- Tak. O ile pamiętam, chyba w Olsztynie. Ja wtedy nie byłam z mężem.
Musiałam zostać w domu.
- Ja jeździłam z tatusiem - powiedziała Hania. Stasiak spojrzał na
dziewczynę.
- Czy nie pamiętasz gdzie tatuś oddawał laskę do reperacji?
- Tak. Pamiętam. Do takiego prywatnego warsztatu.
- A może pamiętasz jak nazywa się właściciel tego warsztatu?
- Tak jakoś po niemiecku. Zdaje mi się, że Schatz.
ROZDZIAŁ VIII
Gerner strzepnął popiół z papierosa, uśmiechnął się i powiedział:
- No, mój drogi. Jak tak dalej pójdzie, to wcale nie jest wykluczone, że
zostaniesz świadkiem Jehowy, albo jakimś kwakrem. Stanowczo zbytnio
popadłeś w mistyczny nastrój.
Stasiak niecierpliwie poruszył się na fotelu.
- Wydaje mi się, że nie doceniasz pewnych faktów. Stary badacz Pisma
Świętego nazywa się Schatz, jego brat, mieszkający w Olsztynie, reperował
laskę Osieckiego, a młody Niemiec, który odbył tajemniczą nocną wycieczkę,
także nazywa się Schatz. Jestem pewien, że to nie jest zwykły zbieg
okoliczności.
- To zgrupowanie trzech ludzi o tym samym nazwisku jest rzeczywiście
trochę zastanawiające - przyznał Gerner.
- Nie wydaje mi się jednak, żeby ten zramolały maniak, o którym
opowiadasz, mógł być zamieszany w tego rodzaju aferę. Na razie nie widzę
żadnych logicznych przesłanek pozwalających nam wyciągnąć takie wnioski.
Ty także chyba nie wiesz jak by to powiązać.
- Jeszcze nie...
- No właśnie. Ładnie się opaliłeś, pojeździłeś sobie konno, jesteś w
świetnej formie, ale jeżeli chodzi o sprawę Osieckiego, to niedaleko się
posunąłeś.
Stasiak przygryzł wargę.
- Czego ty właściwie chcesz ode mnie? - wybuchnął. - Siedzisz tu za
biurkiem i dyrygujesz. Wszystko wydaje ci się proste i łatwe. Być może, że źle
pracuję. Wcale nie przeczę. Daj kogoś innego, albo najpierw sam przejedź się
do tego stada ogierów. Może będziesz miał więcej szczęścia. Proszę bardzo.
Gerner wyjął z szuflady paczkę „Armada” i posunął ją po blacie biurka.
- Masz, zapal i przestań się ciskać. Wiem przecież, do cholery, że to nie
jest takie proste, ale mnie ze wszystkich stron naciskają, więc ja także muszę cię
trochę podkręcić.
Byłeś w Olsztynie?
- Nie. Nie zdążyłem. Kazałeś mi natychmiast przyjechać, więc
przyjechałem.
- Tak. Prosiłem, żebyś przyjechał, bo mam dla ciebie trochę
interesujących informacji.
- No to mów. Chętnie posłucham.
Gerner zapalił papierosa i zaciągnął się dymem.
- Więc przede wszystkim mam już rezultaty ekspertyzy tych
mikrofilmów, znalezionych w lasce Osieckiego. Prosiłem, żeby sprawę zbadali
bardzo dokładnie i dlatego to trwało dość długo.
- No i...?
- No i okazuje się, że to są jakieś stare materiały, w tej chwili już nawet w
paru wypadkach zupełnie zdezaktualizowane. Niektóre zdjęcia pochodzą sprzed
kilku lat.
- To przemawia na korzyść Osieckiego - ucieszył się Stasiak.
- Oczywiście. Coraz bardziej wygląda na to, że ktoś chciał go
skompromitować i unieszkodliwić.
Stasiak wyraźnie się ożywił.
- Słuchaj... A może rzeczywiście ten młody Schatz ma z tym coś
wspólnego?
Gerner wzruszył ramionami. - Może ma, a może nie ma.
Nie dysponujemy absolutnie żadnym materiałem, który by nam pozwolił
snuć takie domysły. Oczywiście, że facet mógł mieć jakieś kontakty z
wywiadem zachodnioniemieckim i że otrzymał od nich stare, bezwartościowe
mikrofilmy. Tylko pytam cię po co? W jakim celu? W żaden sposób tego nie
rozgryziemy, jeżeli nie zdołasz mi sprecyzować powiązań Schatza z Osieckim.
Bo ostatecznie może to być zarówno Schatz, jak i każdy inny człowiek. To, że
chłopak jeździł konno, jeszcze niczego nie dowodzi. Osiecki go zwymyślał, ale
to nie jest powód do montowania takiej intrygi.
- W każdym razie bardzo się cieszę, że coś jednak przemawia na korzyść
Osieckiego - powiedział Stasiak. - Przyznam ci się, że ja od samego początku
nie bardzo wierzyłem w jego winę, a teraz kiedy poznałem jego żonę, dzieci...
Przemili ludzie. Nie wyobrażasz sobie, jak fantastycznie jeździ konno Hania,
jego córka. To ogromny talent jeździecki.
- W jakim wieku jest ta Hania? - spytał podejrzliwie Gerner.
- Daj spokój. To jeszcze dziecko. Ma chyba czternaście lat. Przyznam ci
się, że mogę całymi godzinami siedzieć i patrzyć jak ona jeździ parcours.
Fenomenalna. Na najtrudniejszej przeszkodzie nie widać u niej żadnego
wysiłku. Jakby fruwała.
Gerner uśmiechnął się.
- Słuchaj, Janku, czy ty przypadkiem nie zamierzasz zmienić fachu?
Powiedz szczerze, bo jeżeli tak, to mogę ci wyrobić posadę trenera na Służewcu.
- Nie wygłupiaj się.
- Ale. Ale!... - Gerner uderzył się dłonią w czoło. - Przecież zapomniałem
o najważniejszym. - Wyobraź sobie, że jeden z grupy tych Francuzów, niejaki
Victor Cottard, został zamordowany w Warszawie.
- Co ty mówisz?! - wykrzyknął Stasiak - Cottard?
- Tak. Znaleziono jego trupa w windzie na Kruczej.
Downar prowadzi dochodzenie.
- Stefan?
- Tak. Zawiadomiliśmy go, że przyjeżdżasz do Warszawy. Ma się z tobą
skontaktować.
Stasiak zgniótł w palcach niedopałek papierosa.
- Ale żeby Cottard... Co to znaczy? Czy sądzisz, że to morderstwo może
mieć jakiś związek ze sprawą Osieckiego?
- Nie można tego wykluczyć.
Stasiak wstał i począł krążyć po pokoju. - Osiecki...
Józefina... Cottard... Schatz, jeden, drugi, trzeci... Przyznam ci się, że
kompletnie nie wiem co o tym myśleć. Może Stefek Downar trochę mi w głowie
rozjaśni?
- Nie chcę cię martwić, mój drogi, ale o ile się orientuję, to Downar
dotychczas także błądzi zupełnie po omacku.
- Ale kto i dlaczego zamordował tego Francuza? To przecież kompletny
nonsens. Przyjechał chłopak, żeby sobie trochę konno pojeździć i dostał w łeb.
Co to za historia? I w windzie, powiadasz?
- W windzie na Kruczej.
- Nieprawdopodobne. Bardzo jestem ciekaw co Stefan o tym myśli. Ma
się ze mną skontaktować?
- Tak.
Zadzwonił telefon. Pułkownik podniósł słuchawkę, powiedział:
- Tak, tak jest u mnie - a następnie zwrócił się do Stasiaka:
- O wilku mowa... Downar tu będzie za dziesięć minut.
Pogadaj sobie z nim. Ja, niestety, muszę zaraz wyjechać na miasto.
*
Downar uważnie wysłuchał opowiadania o staruszku-
- mistyku, o pani Osieckiej, o Hani świetnie jeżdżącej konno, o nocnej
eskapadzie Waltera Schatza, o olsztyńskim fachowcu reperującym laski i o
byłym zastępcy Osieckiego, Woźniaku. Józefinę znał już osobiście i
najzupełniej podzielał zdanie przyjaciela, że to „szałowa babka”.
- Co myślisz o zamordowaniu tego Francuza? - spytał Stasiak.
Downar zrobił niewyraźną minę.
- Na ten temat wiem mniej więcej tyle samo co ty na temat sprawy
Osieckiego. Dużo różnych poszlak, ale jak to wszystko związać, diabli wiedzą.
Jeżeli chcesz, to cię mniej więcej poinformuję o moich dotychczasowych
„sukcesach”.
- Dobrze - zgodził się Stasiak. - Tylko się możliwie streszczaj. Mam już
za sobą wyczerpującą rozmowę z Gernerem i chłonność mego umysłu jest
ograniczona.
- Rozumiem cię.
Downar krótko zreferował dotychczasowe rezultaty śledztwa. Nie były
one imponujące.
- No to właściwie nic nie wiesz - powiedział Stasiak.
- Nic - przyznał szczerze Downar. - Zarejestrowałem gromadkę
podejrzanych, ale żeby coś konkretnego, to nie...
- A ten Wekert?
- Wekert to niewyraźny facet. Wypierał się, nie wiadomo dlaczego,
znajomości z tą malarką. Ona także nie chciała się przyznać, że go zna. Poza
tym okazało się, że Józefina zna Wekerta.
- Co ty, mówisz? Skąd wiesz?
- Olszewski nakrył ich w kawiarni. Prosiłem go żeby trochę
poobserwował Wekerta i...
- A może facet romansuje z dwoma babkami naraz i boi się, żeby się to
nie wydało?
- To jest prawdopodobne - powiedzał Downar. - Ale w rozmowie ze mną
mógł się przecież przyznać do tych znajomości. Trudno przypuszczać żebym ja
się wtrącał do jego flirtów.
- Więc sądzisz, że to może mieć jakiś związek z morderstwem?
- Nie wykluczam takiej możliwości, szczególnie jeśli chodzi o Józefinę.
Poza tym nie jestem pewien, czy to się w jakiś sposób nie łączy z tym, że
kumpel Wekerta, podczas jego nieobecności, wynajmuje kawalerkę na godziny.
- I myślisz, że klientami mogą być cudzoziemcy?
- Właśnie.
- I że ten Francuz?...
- Trafiasz w sedno. Po tej linii idzie moje rozumowanie.
Stasiak ożywił się.
Downar zaklął.
- Cholera jasna! Jeśli tak dalej pójdzie, to podaję się do dymisji.
Widocznie przedwcześnie zramolałem. Trudno.
Stasiak roześmiał się i poklepał przyjaciela po plecach.
- Nie załamujmy się, Stefanku. Przypomnij sobie, że nie w takich już
byliśmy tarapatach i jakoś zawsze w końcu dawaliśmy sobie radę.
- Ale, do wszystkich diabłów, jak długo można błądzić po omacku! -
wybuchnął Downar. - Walczak mi pomaga, Olszewski mi pomaga, teraz jeszcze
ty doszlusowałeś i nic, absolutnie nic, żadnego rezultatu.
- O przepraszam cię bardzo - zaprotestował Stasiak. - To jest nasza
pierwsza rozmowa w tej sprawie. Nie możesz wymagać, żebym w charakterze
jasnowidza przyniósł ci gotowe rozwiązanie kryminalnej zagadki. A poza tym
podobno ty lubisz skomplikowane sprawy.
- Przestań się wygłupiać - żachnął się Downar. - Powiedz lepiej co
proponujesz?
- Przede wszystkim proponuję, żebyśmy poszli coś zjeść. Nie jestem
zdolny do myślenia o pustym żołądku.
Wtedy wszystkie, najgenialniejsze nawet koncepcje, przesłania mi wizja
potraw ustawionych na restauracyjnym stoliku. Jak byś się zapatrywał na to,
żebyśmy razem zjedli obiad?
- Nie mam nic przeciwko temu - zgodził się Downar. - Chciałem się
jednak od ciebie dowiedzieć, czy stworzyłeś sobie, choćby w najogólniejszych
zarysach, jakiś plan działania?
Stasiak sięgnął do kieszeni i wyjął dwa arkusze papieru pokryte gęstym,
maszynowym pismem.
- Notuję sobie, żeby nie zapomnieć - powiedział. - Przeczytaj.
Downar usiadł i czytał. Kiedy skończył, uśmiechnął się.
- Powiedz mi, Janku, kiedy ty ostatni raz czytałeś Karola May’a? - spytał.
ROZDZIAŁ IX
Wekert nie spodziewał się tej wizyty. Na widok niepożądanego gościa,
zmarszczył brwi i z trudem opanował odruch niechęci.
- Czym jeszcze mogę panu służyć, panie majorze? - spytał, a głos jego
zabrzmiał sucho, oficjalnie.
- Chciałbym pana poprosić o chwilę rozmowy.
- Wydaje mi się, że wyjaśniliśmy już wszystko.
- Przykro mi, ale nie wszystko - powiedział uprzejmie Downar. - Czy jest
pan skłonny, poświęcić mi kilka minut.
- Proszę. Nie wiem o czym mamy rozmawiać, ale pan będzie łaskaw.
Wekert cofnął się i ruchem ręki zaprosił do wejścia. Był wyraźnie
rozdrażniony. Widać było, że z trudem panuje nad zdenerwowaniem. Nie
wyczuwało się w nim jednak niepokoju, raczej zniecierpliwienie.
Downar szybkim spojrzeniem obrzucił pokój. Od razu dostrzegł, że tym
razem panuje tu wzorowy porządek. Ani śladu bałaganu jaki zastał tu, kiedy
przyszedł na rozmowę z Mielnickim.
Wekert wskazał krzesło.
- Proszę, niech pan spocznie. Słucham? - Był coraz bardziej chłodny
coraz bardziej urzędowy.
- Przyszedłem, żeby wyjaśnić pewne nieścisłości... - zaczął Downar.
- Nieścisłości?
- Tak. Podczas naszej dwukrotnej rozmowy, pańskie oświadczenia nie
zawsze były zgodne z prawdą.
Wekert z wyrazem zdumienia na twarzy podniósł brwi do góry.
- Czy być może? Zupełnie sobie nie przypominam.
- To ja panu przypomnę. - Downar wyjął papierośnicę i poczęstował
Wekerta. - Doskonale rozumiem, że przy tym nawale pracy może pan pewnych
rzeczy nie pamiętać.
Poza tym to co dla mnie jest dość istotne, panu może wydawać się
nieważne. A więc, powracając do tych nieścisłości, podczas pierwszej naszej
rozmowy oświadczył pan, że nie utrzymuje pan stosunków towarzyskich z
nikim spośród ludzi mieszkających w tym domu. Czyżby zapomniał pan wtedy
o pani Halickiej?
Wekert uśmiechnął się nieznacznie.
- Czy nie uważa pan, że w stosunkach z kobietami mężczyznę obowiązuje
pewna dyskrecja?
- Tak, ale nie wtedy, kiedy „mężczyzna” rozmawia z oficerem śledczym,
prowadzącym dochodzenie w sprawie popełnionego morderstwa - powiedział
Downar. - Bardzo się dziwię, że pan, jako człowiek inteligentny i wykształcony,
nie rozumie, że tego rodzaju „dyskrecja” może rzucić na pana podejrzenie.
- Podejrzenie? Na mnie? Ależ to nonsens.
- Nie taki nonsens, jak się panu zdaje. W najbliższym sąsiedztwie
pańskiego mieszkania zamordowano człowieka, a pan wprowadza mnie celowo
w błąd, twierdząc, że pan nie zna nikogo w tym domu. W tej sytuacji każde
zatajenie prawdy może się wydawać podejrzane.
Wekert wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem jaki może mieć związek z morderstwem fakt, że znam
panią Halicką?
- Nie pańską rzeczą jest zastanawiać się nad tym, co może mieć związek z
morderstwem a co nie. Pańską rzeczą jest odpowiadać na zadawane pytania i
mówić prawdę. - Downar był wyraźnie zniecierpliwiony, zrezygnował na chwilę
z uprzejmego tonu.
Wekert milczał. Palił papierosa i spokojnie przyglądał się mówiącemu.
Nie wyglądał na speszonego.
- Ale mniejsza z tym zresztą - ciągnął dalej Downar. - W tej chwili to nie
jest najważniejsze czy pan zna panią Halicką, czy nie. Chodzi mi o sprawę
poważniejszą. W czasie naszej rozmowy zapytałem pana, czy z pańskiej
kawalerki nie korzystają jakieś postronne osoby.
- Mówiłem przecież, że mój kolega Mielnicki...
- Nie mam na myśli pańskiego kolegi. Chodzi o dziewczęta lekkich
obyczajów.
Wekert żachnął się.
- Mam wrażenie, panie majorze, żeśmy już sobie wyjaśnili tę sprawę.
Pytał mnie pan o to.
- Owszem mówiliśmy na ten temat - przytaknął Downar. - Pytałem, a pan
stanowczo zaprzeczył, a nawet trochę się pan oburzył. Okazuje się jednak, że
nie miał pan podstaw do tego, żeby zaprzeczać i żeby się oburzać.
- Jak to?
Downar zrobił krótką pauzę i mówił dalej, nadając swemu głosowi ton
łagodnej perswazji:
- Widzi pan, panie inspektorze, to są rzeczy, które nie dają się ukryć na
dłuższą metę. Dokładnie zbadałem tę sprawę i okazało się, że pańskie
mieszkanie jest, niestety, terenem spotkań różnych podejrzanych osób.
- To są plotki - powiedział stanowczo Wekert. - Ktoś usiłuje mnie
oczerniać. Nie wyobraża pan sobie chyba, panie majorze, żebym ja odstępował
moje mieszkanie prostytutkom.
Downar poruszył ramionami.
- Nie wiem czy to pan, czy też może pański kolega, Mielnicki. To są
sprawy do ustalenia. Fakt pozostaje faktem, że pańska kawalerka jest
wynajmowana na godziny. Nie ma sensu, żeby pan zaprzeczał. Cały ten dom, a
specjalnie pańska kawalerka, od dość dawna pozostają pod obserwacją milicji i
to, o czym mówię, zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość. Informacje
mamy tak dokładne, że mogę tu panu przyprowadzić panienki, które korzystały
z tego lokalu.
Wekert wstał. Był bardzo poruszony.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Muszę w takim razie porozmawiać z
Mielnickim.
- To może pan zrobić - zgodził się Downar. - Ja także chętnie włączę się
do tej rozmowy.
Wekert milczał przez chwilę. Pod wpływem zdenerwowania wyłamywał
palce, aż trzeszczały stawy.
- Gdyby nawet tak było, że Mielnicki... - powiedział wreszcie, usiłując
zapanować nad wzburzeniem. - Gdyby nawet to wszystko było prawdą, to
zupełnie nie rozumiem, jaki ta sprawa może mieć związek z popełnionym tu
morderstwem?
- Skłonny jestem wyjaśnić to panu - powiedział spokojnie Downar, który
czuł, że zaczyna całkowicie panować nad sytuacją. - To zresztą chyba nietrudno
zrozumieć.
W windzie na piątym piętrze znaleziono trupa francuskiego turysty. Nie
ulega wątpliwości, iż zostało popełnione morderstwo. Jeżeli pańskie mieszkanie
odwiedzają różne podejrzane osoby, to nie można wykluczyć, że zbrodni
dokonała jedna z tych dziewcząt polujących na cudzoziemców, albo jej opiekun.
Słyszał pan zapewne o sutenerach.
Czy moje rozumowanie nie wydaje się panu logiczne?
Wekert roztargnionym ruchem przeciągnął dłonią po czole.
- Nie wierzę w to, żeby Mielnicki... Absolutnie nie wierzę, żeby mógł
zrobić coś podobnego.
Downar uśmiechnął się łagodnie.
- Tu nie ma co wierzyć, czy nie wierzyć. Stoimy wobec faktów. Mogę
pana zapewnić, że nie ośmieliłbym się insynuować takich rzeczy, gdybym nie
miał absolutnej pewności.
- Czy mogę być panu w czymś pomocnym? - spytał Wekert.
- Chciałbym, żeby mi pan pozwolił przeprowadzić w swoim mieszkaniu
rewizję.
- Rewizję?
- Tak. Żałuję bardzo, ale ta sytuacja zmusza mnie do przedsięwzięcia tego
rodzaju drastycznych posunięć.
Wekert zmarszczył brwi.
- O ile się orientuję, to do przeprowadzenia rewizji potrzebny jest nakaz
prokuratorski.
- Nie myli się pan. Nakaz prokuratorski mogę otrzymać bez trudu, ale
dopiero jutro. To dla mnie duża strata czasu. Dlatego też zwracam się do pana z
prośbą, żeby pan pozwolił mi, pominąwszy formalności, rozejrzeć się po
pańskiej kawalerce.
Wekert zawahał się.
- No cóż... Dobrze - powiedział po chwili, wolno wymawiając słowa. -
Nie wiem wprawdzie co się pan spodziewa u mnie znaleźć, ale jeżeli ta rewizja
ma panu dopomóc w pańskiej pracy, to proszę.
Downar był trochę zażenowany, ale nie miał czasu zastanawiać się nad
towarzyskim aspektem tej sytuacji.
Śpieszył się. Nie zwlekając przystąpił do pobieżnej rewizji.
Miał nadzieję, że natrafi na ślad osób, które przypadkowo i zupełnie
przelotnie korzystały z tego mieszkania.
Właściwie nie było tak dużo do oglądania. W szafie ubrania, płaszcze,
buty, na półkach bielizna. Kapelusze, rękawiczki. Wszystko bardzo porządnie
poukładane. Widać było, że Wekert, w odróżnieniu od swego kolegi, lubi
porządek.
Pod oknem stało małe biureczko. W szufladach teczki z jakimiś
papierami, dokumenty, rachunki za światło, stare listy. Rzeczywiście nie było
nic takiego, co mogłoby mieć jakikolwiek związek ze sprawą.
Downar obejrzał jeszcze kuchnię i łazienkę, ale także bez rezultatu.
Pomyślał, że może trochę niepotrzebnie wdał się w tę rewizję. Przecież jeżeli
nawet mógł tu znaleźć coś interesującego, to trzeba było od razu przeszukać
mieszkanie. Teraz to stanowczo za późno.
- No i cóż? Czy pan zadowolony z rewizji?
- Bardzo - odparł bez wahania Downar. - Jestem panu niezmiernie
wdzięczny za ułatwienie mi sytuacji. Dziękuję.
Wekert uśmiechnął się.
- O, nie ma za co. Kiedy tylko będzie pan miał ochotę przeszukać moje
mieszkanie, to proszę uprzejmie. Nie robi pan nieporządku, a to dla mnie bardzo
ważne.
Downar skierował się do wyjścia. Nie miał ochoty przedłużać tej
rozmowy.
- Dziękuję panu i do widzenia.
W przedpokoju wisiały dwa ortalionowe płaszcze, jeden granatowy a
drugi ciemnozielony.
- Czy obydwa te płaszcze należą do pana?
- Nie. Tylko ten granatowy jest mój.
- A ten zielony?
- Wie pan, że nawet nie bardzo się orientuję. Być może, że to
Mielnickiego.
- Pozwoli pan obejrzeć?
- Proszę.
Downar zdjął płaszcz z wieszaka i obejrzał go uważnie.
- Włoski - powiedział raczej do siebie aniżeli do Wekerta.
Wsunął rękę do prawej kieszeni, potem do lewej i wyjął z niej paczkę
„Playersów”. Uśmiechnął się.
- Więc jednak ktoś z pańskich znajomych pali „Playersy”.
*
Rozsiadła się wygodnie w fotelu, założyła nogę na nogę i zapaliła
papierosa Nie straciła nic ze swej zwykłej pewności siebie.
Downar przez chwilę przyglądał się w milczeniu dziewczynie, pragnąc się
zorientować w jakim stopniu ta pewność siebie jest robiona.
Nie wytrzymała i odezwała się pierwsza.
- Zdaje się, że miał pan do mnie jakiś interes.
Uśmiechnął się.
- Podziwiam pani domyślność. Tak, rzeczywiście, mam do pani interes.
Chciałbym jeszcze wyjaśnić dodatkowo pewne sprawy w związku z tragiczną
śmiercią Victora Cottarda.
- Powiedziałam już wszystko co wiedziałam w tej sprawie. Nie wydaję mi
się, żebym miała jeszcze coś do dodania.
- Dlaczego pani, w czasie naszej poprzedniej rozmowy, nie była ze mną
szczera? - spytał Downar. - Dlaczego pani zataiła prawdę?
Odłożyła na popielniczkę papierosa i spojrzała na niego uważnie.
- Nie rozumiem. Nie wiem o czym pan mówi.
„Świetna aktorka” - pomyślał Downar, głośno zaś powiedział.
- Pytałem panią wtedy o to, czy nie zna pani kogoś spośród mieszkańców
domu, w którym zostało popełnione morderstwo. Zaprzeczyła pani stanowczo, a
tymczasem okazało się, że zna pani pana Wekerta.
Józefina uśmiechnęła się swobodnie i sięgnęła po niewypalonego
papierosa.
- Ach, o to panu chodzi? Zabawne. Czy nie przyszło panu na myśl, że
kobiecie może nie być wygodnie chwalić się flirtami?
- Czy mam przez to rozumieć, że pani flirtuje z panem Wekertem?
- Powiedzmy, że tak jest. Czy może ma pan coś przeciwko temu?
Downar roześmiał się.
- Nie. Mogę panią zapewnić, że moje kompetencje nie sięgają tak daleko.
Tylko widzi pani... w całej tej sprawie jedna rzecz jest trochę przykra, a
mianowicie to, że straciłem do pani zaufanie.
- Czyż kiedykolwiek cieszyłam się pańskim zaufaniem?
- Nie miałem powodu, żeby poddawać w wątpliwość prawdziwość pani
słów - powiedział poważnie Downar. - Tymczasem teraz... Wprowadziła mnie
pani w błąd i wobec tego nie wiem, jak mam traktować to wszystko co mi pani
powiedziała podczas naszej pierwszej rozmowy.
Wzruszyła ramionami.
- Niechże pan nie będzie śmieszny. To, że nie miałam ochoty zwierzać się
panu z mojego flirtu z Wekertem wcale nie dowodzi, że poczęstowałam pana
samymi kłamstwami. Zresztą nie bardzo rozumiem, dlaczego miałabym kłamać?
Jeżeli pan ma ochotę, to proszę pytać. Możemy to przesłuchanie zacząć od
początku.
- Jakie pani najchętniej pali papierosy? - spytał niespodziewanie Downar.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Papierosy? Boja wiem. Chętnie palę „Carmeny”, a z zagranicznych
dosyć lubię „Winstony”. Czy ma pan zamiar ofiarować mi w prezencie karton
dobrych papierosów?
- To nie jest wykluczone. Zaczekamy z tym jednak do Bożego
Narodzenia. A może odpowiadałyby pani „Playersy”?
- Ostatecznie mogą być „Playersy” - odparła żartobliwie, ale Downarowi
wydało się, że nagle zrobiła się czujna.
- Wróćmy jeszcze do pana Cottarda.
- Co pan chce wiedzieć?
- Chciałbym wiedzieć, czy pani z nim flirtowała.
- Z przykrością muszę stwierdzić, że nie grzeszy pan nadmiarem taktu.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie popełnionego morderstwa -
powiedział spokojnie Downar - i, niestety, jestem od czasu do czasu zmuszony
do zadawania nietaktownych pytań.
- Współczuję panu. To doprawdy bardzo niemiłe zajęcie. A jeżeli chodzi
o Victora, to niech pan sobie wyobrazi, że wyjątkowo nie flirtowałam z nim.
Lubiliśmy się, ale na zasadzie koleżeńskiej przyjaźni. Nie było między nami
żadnych romantycznych nastrojów.
- Trochę trudno mi w to uwierzyć. Cottard był młodym, przystojnym
mężczyzną, a pani należy do wybitnie atrakcyjnych kobiet...
Uśmiechnęła się.
- O, dziękuję. Widzę, że nawet prowadząc śledztwo, potrafi się pan
zdobyć na komplementy.
Downar potrząsnął głową.
- To nie jest komplement. To po prostu stwierdzenie faktu. Bardzo
przystojny młody człowiek, atrakcyjna, o niebanalnej urodzie kobieta, lato,
wieś, księżycowe noce... Trudno sobie wyobrazić, żeby tylko koleżeńskie
uczucia...
- A jednak tak było. Nie mam sposobu, żeby pana o tym przekonać, ale to
prawda. Zresztą czy to takie ważne w tej chwili? Victor nie żyje i nic już tego
nie zmieni.
W ostatnich słowach zadźwięczała taka nuta szczerości, że Downar
spojrzał uważniej na Józefinę. Rozmowa z tą dziewczyną stanowczo go
dezorientowała. Chwilami wydawało mu się, że jest ona zamieszana w tę
zbrodnię, a zaraz potem nabierał przekonania, że tego rodzaju podejrzenie było
zupełnym nonsensem. Ogarniała go bezsilna złość, że nie potrafi sobie w tym
wypadku wyrobić zdecydowanego zdania i że pozwala Józefinie wodzić się za
nos.
- Czy chciałby się pan jeszcze czegoś ode mnie dowiedzieć? - spytała z
rozbrajającym uśmiechem.
- Może mi pani łaskawie powie, czy Cottard miał ze sobą ortalionowy
płaszcz?
Pomyślała chwilę.
- Chyba miał.
- Jakiego koloru?
- Brązowy.
- Na pewno brązowy?
- Tak. Teraz dokładnie sobie przypominam. Raz się nawet okrywałam
tym płaszczem, kiedyśmy w czasie deszczu jechali motorem. Brązowy. Na
pewno.
- Często pani odbywała wycieczki na motorze z panem Cottard?
- Od czasu do czasu. Niezbyt często.
- A właściwie w jakim celu?
- Tak sobie dla przyjemności.
- Wydawało mi się, że pan Cottard przyjechał tu po to, żeby jeździć
konno.
Uśmiechnęła się.
- To prawda. Teoretycznie przyjechał na konną jazdę, ale...
- Ale nie bardzo lubił ten sport - dokończył Downar.
- Właśnie.
- To wobec tego nie rozumiem dlaczego wydał pieniądze na wakacje w
siodle? Przecież jest tyle innych możliwości przyjemnego spędzenia czasu.
Józefina zawahała się. Wyczuwało się, że to proste i logiczne pytanie
jakby ją trochę zaskoczyło.
- Bo ja wiem... - powiedziała wolno. - Właściwie nie bardzo potrafię to
panu wytłumaczyć. Może pragnął dorównać swym kolegom, a może chciał
zadośćuczynić jakimś rodzinnym kawaleryjskim tradycjom...
Downarowi niezbyt przemawiała do przekonania ta argumentacja. Nie
nastawał jednak. Miał wrażenie, że mimo woli natrafił na interesujący ślad.
Nagle doszedł do wniosku, że kontynuowanie tej rozmowy stało się bezcelowe,
że niczego więcej się od Józefiny nie dowie. Podziękował więc bardzo
uprzejmie przepraszając, że zabrał jej tyle cennego czasu.
- Czy pan nie ma nic przeciwko temu, żebym wróciła na wieś do moich
Francuzów? - spytała.
- Ale skądże. Może pani robić, co się pani żywnie podoba. Byłem
przekonany, że pani już wyjechała z Warszawy.
- „Orbis” mnie zatrzymał. Wie pan, te różne formalności...
- Domyślam się. Jeszcze teraz w związku ze śmiercią Cottarda. W
każdym razie, jeżeli by pani coś zauważyła, albo coś usłyszała, co mogłoby
pomóc do rozszyfrowania tej zbrodni, to bardzo proszę o wiadomość.
- Może pan na mnie polegać.
Po wyjściu Józefiny Downar, nie tracąc czasu, zatelefonował do Stasiaka.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Chciałbym jutro.
- Może byśmy się zobaczyli, co?
- Myślę, że to znakomity pomysł. Siedzisz w komendzie?
- Na razie tak.
- Przyjadę do ciebie.
Po upływie pół godziny obaj przyjaciele pili kawę, palili papierosy i
rozmawiali o Józefinie.
- Jestem przekonany, że babka wie o wiele więcej, aniżeli chce
powiedzieć.
Stasiak skinął głową.
- Wydaje mi się, że masz rację. To ciekawe co mówisz.
- Tak. Wygląda na to, że facet wcale nie przyjechał tu na konną jazdę.
Potwierdzałoby to twoją teorię.
- Właśnie. - Stasiak zamieszał kawę, wyjął ze szklanki łyżeczkę i obejrzał
ją uważnie, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył taki przyrząd. - Przyjechał tam
z pewnym opóźnieniem. Nikogo nie znał z tej grupy Francuzów. Jeździł w nocy
w teren z Józefiną na motorze. Wszystko to...
Zadzwonił telefon. Downar podniósł słuchawkę i zaraz oddał ją
Stasiakowi.
- To do ciebie. Gerner.
Stasiak słuchał przez chwilę w milczeniu, a na jego twarzy odmalowało
się żywe zainteresowanie.
- Oczywiście. Masz rację - przytaknął. - Pomówię z nim. Dziękuję ci.
Cześć.
- Co się stało? - spytał Downar.
Stasiak zapalił papierosa, wstał i przeszedł się po pokoju.
- Dosyć ciekawa wiadomość. Wyobraź sobie, że Walter Schatz jest w
Warszawie.
- Ten co to w nocy na kobyle...?
- Ten sam. Przyjechał podobno w jakichś sprawach handlowych.
- Może dobrze byłoby z nim pogadać.
- Niewątpliwie. Właśnie chciałem ci powiedzieć, żebyś ty to zrobił.
- Ja? - zdziwił się Downar. - A to dlaczego? Przecież to twój klient.
Podobno ty prowadzisz sprawę Osieckiego.
- Zgoda - powiedział Stasiak i usiadł na krześle jak na koniu. - I na pewno
chętnie bym pogawędził z tym Niemcem.
Chodzi jednak o to, że nie powinienem wypaść z roli zastępcy dyrektora
stadniny. Rozmowa z Schatzem mogłaby mnie zdemaskować. To nie byłoby
pożądane. Gerner także sugeruje, żebyś ty odbył tę rozmowę. Dajemy ci
całkowite pełnomocnictwo.
Downar nie robił wrażenia zachwyconego tą propozycją. Wiedział jednak,
że nie może odmówić.
- No cóż... Dobra. Porozmawiam z Walterem Schatzem.
Tylko nie bardzo wiem, jak usprawiedliwić tę rozmowę. Bo niby dlaczego
mam wypytywać o Osieckiego, czy też o tego Francuza?
Stasiak ziewnął. Był bardzo zmęczony.
- Stefanku, błagam cię, nie każ mi myśleć, bo w tej chwili zupełnie się do
tej czynności nie nadaję. Wykombinujesz przecież coś, co będzie miało cechy
prawdopodobieństwa. Chyba dobrze by było, żebyś zdobył odciski jego palców
oraz niewielki rękopis.
- O tego rodzaju szczegółach nie potrzebujesz mi przypominać - oburzył
się Downar. - Mam wrażenie, że ostatnio za bardzo przejąłeś się rolą instruktora.
Ä propos. Prowadzisz jeszcze te wykłady?
- Niestety - skrzywił się Stasiak. - Ale mam już tego powyżej uszu.
Absolutnie się nie nadaję na belfra. Chyba się wycofam.
- Jeżeli ci pozwolą. Słyszałem, że jesteś bardzo cenioną siłą
pedagogiczną.
Stasiak machnął ręką.
- Daj spokój. Powiedz lepiej, kiedy mógłbyś porozmawiać z tym
Niemcem? Sprawa jest raczej pilna.
- Może uda mi się jutro. W tej chwili na pierwszym planie mam
Mielnickiego.
*
Olszewski wkręcił papier do maszyny i chrząknął.
- Gotowe?
- Tak jest, towarzyszu majorze.
- No to dawajcie tego faceta.
Po chwili wszedł Mielnicki. Jego szeroka, gąbczasta twarz była poważna,
a oczy rzucały niespokojne spojrzenia.
Downar wskazał krzesło.
- Proszę, niech pan siada - powiedział suchym, urzędowym tonem.
Następnie wrócił do rozłożonych na biurku akt i przez parę minut udawał, że
całkowicie jest pochłonięty lekturą. Wreszcie podniósł wzrok znad papierów i
uważnie przyjrzał się człowiekowi po drugiej stronie biurka.
- Czy pamięta pan naszą pierwszą rozmowę?
Mielnicki skinął głową.
- Jasne, że pamiętam. To nie było tak dawno.
- Właśnie - powiedział Downar. - Nie tak dawno rozmawialiśmy ze sobą,
a od tej pory tak dużo się zmieniło.
Twarz Mielnickiego stała się jeszcze bardziej poważna.
Zmarszczył brwi. Widać było, iż mobilizuje całą swą inteligencję, żeby
odgadnąć znaczenie tych słów.
- Nie rozumiem o czym pan mówi, panie majorze.
- Mówię o tym, że dowiedziałem się o panu pewnych niemiłych rzeczy.
- O mnie? Niemiłych rzeczy? Ktoś panu jakichś głupstw nagadał.
Downar wyjął papierośnicę, ale nie poczęstował Mielnickiego. Sam
zapalił, zaciągnął się i wypuścił dym nozdrzami.
- Chciałbym, żeby pan przyjął do wiadomości, że jeżeli ja coś mówię, to
jest to zawsze oparte na ścisłych informacjach. Jak się panu zdaje, jakich to
niemiłych rzeczy mogłem się o panu dowiedzieć?
- Nie mam pojęcia. Ktoś musiał coś na mnie naplotkować.
Downar potrząsnął głową.
- Bardzo żałuję, ale to nie są plotki. Może pan mi zechce odpowiedzieć na
pytanie: kto, oprócz pana, korzysta z kawalerki Wekerta podczas jego
nieobecności?
- A któżby miał korzystać? Jak Paweł wyjeżdża, to ja u niego mieszkam i
na tym koniec.
- To niezupełnie pokrywa się z prawdą - powiedział Downar, usiłując
opanować odruch zniecierpliwienia. - Mam konkretne informacje, iż pan
odstępuje kawalerkę Wekerta różnym ludziom, czerpiąc z tego zyski.
Opalona twarz Mielnickiego zapłonęła czerwienią.
- To kłamstwo! To bezczelne kłamstwo! Nikomu nie odnajmuję
mieszkania Wekerta. Niech pan nie wierzy w takie rzeczy.
Downar westchnął głęboko, jak człowiek, którego cierpliwość
wystawiona jest na poważną próbę.
- Powiedziałem panu przecież, że wszystko, co mówię oparte jest na
konkretnych i ścisłych informacjach. Niepotrzebnie traci pan czas i energię,
usiłując zadać kłam moim słowom. Jestem w stanie sprowadzić tutaj te osoby,
które za pańskim pośrednictwem korzystały z kawalerki Wekerta. Czy zależy
panu na tej konfrontacji?
- Być może, że czasami... No tak... teraz sobie przypominam... kiedyś
zrobiłem grzeczność koledze. Pan wie, jak to bywa... Trudności mieszkaniowe...
Chłopak przygadał sobie dziewczynę... Prosił mnie, a ja mam już takie
usposobienie, że nie lubię odmawiać. Pawła akurat nie było w Warszawie...
- Czy ten pański kolega nosi szpilki, jerseyowe sukienki i biżuterię z
„Jablonexu”? - spytał poważnie Downar.
- Nie rozumiem, panie majorze...
- O, mam wrażenie, że się znakomicie rozumiemy - powiedział łagodnie
Downar. - Tylko trochę dobrej woli z pańskiej strony i na pewno dojdziemy do
całkowitego porozumienia. O ile się orientuję, to pan zna Mariolę. Taka
postawna, bardzo elegancka blondynka. Lubi przebywać w towarzystwie
cudzoziemców. W każdej chwili mogę ją tu poprosić i stwierdzić bez większych
oporów, że korzystała z kawalerki Wekerta i że płaciła panu za tę uprzejmość po
pięć dolarów, a w wyjątkowych okolicznościach osiem. Myślę, że moglibyśmy
uniknąć tych przykrych scen, ale jeżeli będzie się pan upierał przy tym, że o
niczym pan nie wie, to sprowadzę tu Mariolę, albo jakąś inną przyjaciółkę
zagranicznych turystów.
Mielnicki milczał. Rumieniec oburzenia zniknął z szerokiej, nalanej
twarzy.
- No więc jak? - nalegał Downar. - Czy jest pan skłonny ze mną szczerze
porozmawiać, czy też mam zorganizować te konfrontacje? Czekam na pańską
decyzję. Jestem zdecydowany poświęcić trochę czasu i energii, żeby tę sprawę
definitywnie wyjaśnić.
- Czy pan myśli, że łatwo jest wyżyć za gołą pensję? - powiedział cicho
Mielnicki. Głos miał schrypnięty, matowy. - Człowiek kombinuje jak może,
żeby coś na boku dorobić. Dziwi się pan?
- Więc pan przyznaje się do tego, że odstępował pan kawalerkę Wekerta?
- Od czasu do czasu się zdarzało.
- Komu pan odstępował?
- Tylko bardzo solidnym osobom, panie majorze. Ja tam z byle kim się
nie zadaję.
- Czy Wekert wiedział o tym pańskim procederze?
- A po cóż miałem mu mówić?
- Komu ostatnio wynajmował pan kawalerkę?
- Nie pamiętam, to już było dawno.
- A w dniu kiedy zostało popełnione to morderstwo, kto miał klucze od
kawalerki Wekerta?
W oczach Mielnickiego pojawiło się przerażenie, ale zaraz opanował się.
- Tylko ja miałem klucze - powiedział stanowczo, mimo woli podnosząc
głos. - Tylko ja.
- A ja się obawiam, że nie tylko pan - Downar przechylił się przez biurko
i zbliżył swą twarz do twarzy Mielnickiego. - Komu wtedy odstąpił pan
kawalerkę Wekerta?
- Wtedy nikomu. Tylko ja miałem klucze.
- A jak to było z tym alibi?
- Z jakim alibi?
- Z pańskim. Pamięta pan? Kino „Wars”, pies w bufecie, parasol
zapomniany niby przypadkiem na sali. Po co pan to wszystko montował?
- Montowałem? Ja?!...
Downar cofnął się, odsunął fotel od biurka i z tego dystansu przyglądał
się zmrużonymi oczami swemu rozmówcy.
- Wydaje mi się, że pan mnie uważa za człowieka bardzo naiwnego.
Przecież to pańskie alibi jest robione...
- Ależ, panie majorze, ja nic nie robiłem. Słowo honoru.
Downar niecierpliwie machnął ręką.
- Niech pan da spokój. Przestańmy się wreszcie czarować. Proszę mi
powiedzieć, komu w dniu morderstwa dał pan klucze od kawalerki Wekerta i
dlaczego zależało panu na „murowanym” alibi?
- Nikomu nie dawałem kluczy i nie zależało mi na alibi.
Downar znowu pochylił się nad biurkiem.
- Nie chce pan powiedzieć prawdy, to ja panu powiem jak to było.
Odstąpił pan kawalerkę, ale obawiał się pan jakichś komplikacji i dlatego
postanowił pan zabezpieczyć się, organizując sobie alibi „nie do obalenia”.
Mielnicki nagłym ruchem chwycił się za głowę.
- Nie, nie. Ja nic nie wiem. O niczym nic nie wiem.
- A mnie się zdaje, że pan wie o wiele więcej aniżeli pan mówi. - Downar
czuł, że coraz pewniej zaczyna panować nad sytuacją. Postanowił kuć żelazo
póki gorące. - Teraz zaczynam się domyślać, dlaczego zorganizował pan sobie
to alibi - powiedział wolno, mocno akcentując poszczególne sylaby. - Podczas
tej rozmowy doszedłem do wniosku, że to pan zamordował w windzie Victora
Cottarda.
Mielnicki zerwał się tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło.
- Nieprawda! Nie jestem mordercą! To nieprawda! Ja nikogo nie
zabiłem!...
Downar przyglądał mu się z chłodnym spokojem. Już teraz wiedział
dokładnie jakie struny poruszyć, żeby osiągnąć pełny akord.
- Proszę, niech się pan uspokoi, niech pan podniesie krzesło i niech pan
siada. Zaraz panu opowiem jak to wszystko się odbyło. Otóż dla jakichś, nie
znanych mi dotychczas powodów, postanowił pan zlikwidować Victora
Cottarda.
- Nie!... Nie!... To nieprawda!
- Proszę mi nie przerywać! - krzyknął Downar i walnął pięścią w blat
biurka. - Postanowił pan zlikwidować Victora Cottarda. Zwabił pan go pod
jakimś pretekstem do kawalerki Wekerta. Popiliście trochę. Zmęczony Cottard
zasnął, a pan pojechał z psem na Nowe Miasto do „Warsu”. Tam zorganizował
pan historię z psem, wszedł pan do kina, zostawił pan na krześle parasol,
następnie ucharakteryzował się pan w ciemnej sali, wyszedł pan z kina, nie
poznany przez bileterki, pojechał pan taksówką na Kruczą, zabił pan tego
Francuza, wsadził go pan do windy i wrócił pan na Rynek Nowego Miasta na
parę minut przed końcem seansu. Potem zgrabnie odegrana komedia z
pozostawionym parasolem, odebranie z bufetu psa i „alibi doskonałe”
załatwione. Zupełnie nieźle pomyślane, ale można by wprowadzić pewną
korektę.
- Ja nie zabiłem tego człowieka - jęknął rozpaczliwie Mielnicki. - Rany
boskie! Ja nie zabiłem tego człowieka!
- A kto go zabił?
- Nie wiem... nie wiem... Nie mam pojęcia. Ja nie...
- To po co wyreżyserował pan to alibi? Niech pan nie próbuje się
wypierać, boja i tak nie uwierzę. Od początku w nie nie wierzyłem.
- Ja nic nie wiem... nic nie wiem... - powtarzał uparcie Mielnicki. - Byłem
w kinie... Jestem niewinny... Nie mam nic wspólnego z tym morderstwem.
- Po co pan zorganizował sobie alibi? - nastawał Downar. - Jeżeli mi pan
tego nie wyjaśni, to zostanie pan oskarżony o zamordowanie Victora Cottarda.
Proszę się dobrze zastanowić. Czeka pana proces o morderstwo.
- Czego pan chce ode mnie?
- Chcę żeby pan mi wytłumaczył dlaczego zależało panu na alibi. Bo
przecież to alibi było robione celowo. Tak czy nie?!
Mielnicki załamał się.
- Tak - powiedział bardzo cicho. Wargi mu drżały. Szeroka twarz
poszarzała.
- Do czego było panu potrzebne alibi? - spytał Downar.
- Ale nic się nie stało. Z tego nic nie wyszło, panie majorze...
- Z czego nic nie wyszło?
- Bo widzi pan... Ja... Grałem na wyścigach. Lubię konie. I przegrałem nie
swoje pieniądze. Chciałem się jakoś ratować. Namówili mnie. Pan wie jak to
bywa. Koledzy... wódka... No... zgodziłem się.
- Na co się pan zgodził?
Mielnicki był coraz bardziej zmieszany.
- Czasem człowiek zrobi głupstwo. Ale nic z magazynu nie zginęło, bo
nie wyszło.
- Mieliście zamiar obrabować magazyn?
- Namówili mnie, panie majorze. Ja nie chciałem... Ale nic nie zginęło,
jak Boga kocham. Spłoszył nas Kucharski i jego kumple. Przynieśli wódkę,
zagrychę i Kucharski został po godzinach. No to musieliśmy zrezygnować...
- Ale alibi wolał pan sobie zapewnić.
- Bezpieczniej, panie majorze. Mógł mnie ktoś zobaczyć. Ja prowadziłem
ciężarówkę...
Downar pokiwał głową.
- Rozumiem. Sprawdzimy czy to wszystko prawda.
- Najszczersza prawda, panie majorze. Jak pragnę wolności.
- Niestety - powiedział Downar. - Z wolności będzie pan korzystać
dopiero po pewnym czasie.
- Czy to znaczy, że pan mnie aresztuje?
Downar nie uważał za stosowne odpowiedzieć.
Wyjął z biurka zielony ortalionowy płaszcz i spytał:
- Czy to pańska własność?
- Nie.
- Znalazłem go w mieszkaniu Wekerta, który także twierdzi, że to nie jego
płaszcz.
- Może to któregoś z jego gości - podsunął Mielnicki.
- A może któregoś z pańskich gości, a raczej pańskich klientów?
- Nie wiem.
Downar starannie zwinął płaszcz i wsunął go z powrotem do szuflady.
- Proszę mi powiedzieć, komu ostatnio dawał pan klucz od kawalerki
Wekerta?
- To było dawno. Nie pamiętam.
- To nie było tak bardzo dawno. Niech pan sobie przypomni. Muszę
wiedzieć, kto korzystał ostatnio z tego lokalu.
Mielnicki zawahał się.
- Mnie to trudno powiedzieć, panie majorze.
- Jak to trudno? Przecież pan chyba orientował się, komu pan odnajmuje
kawalerkę.
- Właśnie, że... właśnie, że nie bardzo się orientowałem.
- Nie rozumiem. Może pan to jakoś bliżej wyjaśni.
- Bo widzi pan, panie majorze... Jak ktoś korzysta z takiego lokalu, to
zależy mu na dyskrecji. Ja przecież byle kogo nie wpuszczałem do mieszkania
Pawełka. To odbywało się pośrednio...
- To znaczy jak?
- Otrzymałem telefon i ten, kto chciał skorzystać z lokalu podawał hasło.
- Hasło? Jakie hasło?
- Różne. Na przykład: „Czy wiesz, że pomidory staniały!” albo „Na
Kruczej można dostać piklingi” albo „Franciszek potrzebuje trochę serca”.
Hasła się zmieniały.
Downar słuchał z zainteresowaniem.
- No i co dalej?
- Potem ustalało się dzień, godzinę. Ja wychodziłem z mieszkania, a klucz
zostawiałem w szafeczce z licznikiem od gazu i elektryczności. Jak wracałem,
to zastawałem klucz na tym samym miejscu, a za licznikiem zatkniętą kopertę z
należnością za przysługę.
- Nie bał się pan, że ktoś niepowołany użyje waszego hasła i okradnie
mieszkanie?
Mielnicki wzruszył ramionami.
- Niewiele jest tam do ukradzenia. A zresztą jak się chce zarobić, trochę
ryzykować trzeba. Nigdy mi się nie zdarzyła żadna przykrość. Każdy pilnuje
hasła i byle komu go nie podaje. To leży w interesie wszystkich.
- A tego dnia, kiedy zostało popełnione morderstwo, to korzystał ktoś z
kawalerki Wekerta?
- Raczej tak.
- Co to znaczy „raczej tak”? Korzystał czy nie?
- No... korzystał...
- Kto?
- Nie wiem.
- A kto do pana telefonował w tej sprawie?
- Jakaś kobieta.
- Nie wie pan co za jedna?
- Nie. Nie przedstawiła się. Podała tylko hasło.
- Jak brzmiało hasło?
- „Mrówki nie lubią snobów”.
- O - uśmiechnął się Downar. - Co za abstrakcja. Tamte hasła, które pan
wymienił były bardziej realistyczne, pomidory... piklingi...
- Tak - przyznał Mielnicki - to było trochę dziwaczne.
- A kiedy wrócił pan wieczorem do domu, wszystko zastał pan tak jak
zawsze, klucze od mieszkania przy gazomierzu i koperta z pieniędzmi?
- Tak.
- W jakiej walucie otrzymał pan tę ostatnią zapłatę?
- W dolarach, oczywiście.
- Dlaczego „oczywiście”?
- Bo ja, panie majorze, z byle pętakami tych spraw nie załatwiam.
Przeważnie korzystali z lokalu cudzoziemcy, dewizowi goście.
- Czy kiedy wrócił pan wtedy w nocy do domu, nie zauważył pan na
wieszaku tego ortalionowego płaszcza, który przed chwilą pokazywałem?
Mielnicki wzruszył ramionami.
- Bo ja wiem. Może i wisiał. Nie pamiętam.
Downar wyjął z kieszeni scyzoryk: - Czy to pana własność?
- Nie. Ja nie używam scyzoryka.
- I nigdy pan tym scyzorykiem nie temperował ołówka czy kredki?
- Nigdy.
- Na razie dziękuję. - Downar spojrzał na Olszewskiego, który w
milczeniu protokołował. - Odprowadźcie obywatela Mielnickiego.
Skończyliśmy rozmowę.
*
Walter Schatz mieszkał w „Europejskim”. Zaskoczyły go trochę
odwiedziny oficera milicji, ale w jego zachowaniu nie można było wyczuć
niepokoju, jaki często wzbudza w ludziach niespodziewany kontakt z
przedstawicielem władzy. Był powściągliwie uprzejmy, a jego sposób bycia
cechowała duża swoboda, granicząca z nonszalancją.
Od razu rzucała się w oczy ta pewność siebie, która wypływa z dużych
pieniędzy, a z niedużej kultury.
Downar szybkim taksującym spojrzeniem obrzucił barczystą sylwetkę
młodego człowieka. Zaraz na wstępie spostrzegł jego tanią, nieco przesadną
elegancję, skłonność do odgrywania roli zblazowanego, przedwcześnie
znudzonego życiem gentelmena.
- Czy mówi pan po niemiecku? - spytał Schatz. - A może pan woli
angielski czy francuski? Władam także językiem polskim, chociaż nie posiadam
może najlepszego akcentu.
- Jeżeli mam być szczery - uśmiechnął się Downar - to najchętniej mówię
po polsku.
- Proszę bardzo. Jak pan sobie życzy. Czym mogę służyć?
Downar wyjął z kieszeni paczkę „Grunwaldów”, ale Schatz zaprotestował
ruchem dłoni.
- Nie, nie. Chwileczkę. Pozwoli pan, że poczęstuję go lepszym
papierosem. - Sięgnął po teczkę, leżącą na tapczanie i wysypał z niej na stolik
kilka pudełek „Winstonów”, „Cameli” i „Playersów”. - Proszę wybierać. Co pan
najchętniej pali?
- Mogą być „Playersy” - powiedział obojętnie Downar. - Podobno nie są
tak szkodliwe i dobrze działają na system nerwowy. A w moim zawodzie mocne
nerwy to rzecz zasadnicza.
Schatz był trochę zdziwiony. Uważnie przyjrzał się mówiącemu, jakby
chciał odgadnąć czy posłyszane przed chwilą słowa ma uważać za żart.
Uśmiechnął się niewyraźnie.
- Nie wiedziałem, że „Playersy” dodatnio działają na nerwy. - Otworzył
paczkę, upuszczając celofan na podłogę i zapalił zapalniczkę. - Proszę.
Downar zaciągnął się dymem, usadowił się wygodnie na foteliku i
powiedział: - Jak się pan zapewne domyśla, przychodzę do pana w służbowej
sprawie.
- Tak przypuszczałem.
- Wiem, że pan przyjechał do Polski w sprawach handlowych - mówił
dalej Downar. - O ile się orientuję, interesują pana artykuły przemysłu
metalowego i jest pan w kontakcie z centralą importowoeksportową
„Impexmetal”.
Schatz skinął głową. - Jest pan dobrze poinformowany. Nie rozumiem
tylko, dlaczego moimi pertraktacjami handlowymi interesuje się milicja.
- O to bardzo proste. Międzynarodowe transakcje zawierane są zazwyczaj
na dość poważne sumy. Otrzymaliśmy wiadomości, że niektórzy z naszych
przedstawicieli uzależniają zawarcie transakcji od otrzymania od pana
odpowiednio wysokich prowizji. Zostałem delegowany, żeby tę sprawę z panem
wyjaśnić i żeby dopomóc panu do sfinalizowania transakcji bez żadnych
dodatkowych kosztów. Mogę pana zapewnić, że naszemu rządowi ogromnie
zależy na tym, aby zagraniczni kontrahenci nie byli wyzyskiwani i szantażowani
u nas przez nieuczciwych urzędników. Proszę więc pana o zupełną szczerość i o
wskazanie ludzi, którzy chcą osiągnąć nielegalne zyski z pańskich transakcji.
Downar przez cały czas obserwował uważnie swego rozmówcę i wydało
mu się, że młody Niemiec jak gdyby się odprężył. Rysy twarzy złagodniały, a w
oczach zabłysnął pełen życzliwości uśmiech.
- Dziękuję panu serdecznie za troskliwość, ale to chyba jakieś
nieporozumienie. Dotychczas nikt spośród przedstawicieli waszego handlu
zagranicznego nie rozmawiał ze mną na temat jakiejś prowizji... Nie wiem skąd
pan czerpie te informacje, wydaje mi się jednak, że ktoś usiłuje pana
wprowadzić w błąd.
- Czy pan mówi to zupełnie szczerze?
- Najzupełniej. Po cóż miałbym przed panem coś ukrywać?
Downar nagle podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.
- Czy mi się zdaje, czy też gdzieś tu cieknie woda. Może zapomniał pan
zakręcić kran w łazience?
Schatz zerwał się i wybiegł z pokoju. Downar błyskawicznie schylił się,
podniósł z podłogi celofanowe opakowanie i wsunął je do kieszeni. W tej samej
chwili młody Niemiec wrócił z łazienki.
- Wszystkie krany pozakręcane.
- Przepraszam pana - uśmiechnął się usprawiedliwiająco Downar. -
Musiało mi się coś przesłyszeć. A może posłyszałem szum wody z górnego
piętra. Bardzo przepraszam. Więc wracając do naszej sprawy, twierdzi pan
stanowczo, że nikt nie rozmawiał z panem o prowizji, uzależniając od tego
sfinalizowanie transakcji.
- Mogę pana zapewnić, że nic podobnego nie miało miejsca - powiedział
zdecydowanie Schatz. - Wprowadzono pana w błąd.
- Czy nigdy na naszym terenie nie spotkał się pan z tego rodzaju
propozycją?
- Nigdy.
- Bo zdaje się, że pan nie po raz pierwszy w Polsce?
- Tak. Byłem tutaj mniej więcej rok temu. Ale wtedy nie przyjechałem w
sprawach handlowych. Występowałem w charakterze turysty, jeżdżącego
konno. Teraz delegowano mnie służbowo.
- Wcale się nie dziwię. Pan tak dobrze mówi po polsku.
Kiedy pan zdążył się nauczyć?
- Lubię studiować języki - uśmiechnął się Schatz. - A języki słowiańskie
specjalnie mnie pociągają.
- Czy ma pan tu może jakąś rodzinę?
- Tak. Mam stryja.
Downar miał ogromną ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tym stryju,
ale zrezygnował z tego. Doszedł do wniosku, że nie należy zadawać zbyt wielu
pytań.
- Nie będę już panu zabierał czasu - powiedział, gasząc w popielniczce
„Playersa”. - Jeszcze tylko jedna prośba.
Czy zechciałby mi pan złożyć na piśmie króciutkie oświadczenie, że
żaden z przedstawicieli naszego handlu zagranicznego nie rozmawiał z panem o
jakiejś prowizji?
Schatz nieznacznie poruszył ramionami.
- No cóż... Jeżeli to jest panu niezbędnie potrzebne, to proszę.
Wyjął z kieszeni wieczne pióro i na kartce wyrwanej z dużego notesu,
skreślił kilka zdań.
Downar wstał.
- Dziękuję panu. To tylko zwykła formalność. Mamy trochę za wiele
biurokracji...
- Zdążyłem to zauważyć - uśmiechnął się Schatz. - Miło mi było poznać
pana, panie majorze. Do widzenia.
W komendzie czekała na Downara sensacja. List od Józefiny. „Szanowny
panie, stosownie do mojej obietnicy, przesyłam panu fotografię znalezioną w
rzeczach Victora Cottarda oraz zaczęty list, którego nie zdołał ani dokończyć,
ani wysłać. Będę niezmiernie rada, jeżeli to panu w jakimś stopniu dopomoże w
pracy. Łączę serdeczne pozdrowienia Józefina Vaudrin”. Z koperty wypadła na
biurko fotografia Tamary Halickiej oraz arkusz listowego papieru w
niebieskawym odcieniu. Downar, który słabo znał francuski, z niemałym
wysiłkiem zabrał się do odcyfrowania tekstu. Właśnie utknął na jakimś zdaniu
warunkowym, gdy do pokoju wszedł Walczak.
- Nad czym się tak męczysz, Stefanku? Nie odpowiadasz nawet na
pukanie.
- Dobrze, że przyszedłeś - ucieszył się Downar. - Pomożesz mi odczytać
ten cholerny list.
- Jeżeli po chińsku, to nie reflektuję.
- Nie. Po francusku.
- Pokaż. - Walczak włożył okulary i pochylił się nad zapisaną kartką. -
„Droga Tamaro. Zgodnie z twoim życzeniem odsyłam ci twoją fotografię.
Chciałbym, żebyś nie zapominała o tym, że bardzo dużo zależy od mojej dobrej
woli. Nie chciałbym wykorzystywać sytuacji, ale z drugiej strony muszę dbać o
swoje interesy. Nie zmuszaj mnie więc swym uporem do pewnych zbyt
drastycznych posunięć, których później moglibyśmy oboje żałować. Mam
nadzieję”...
Walczak zdjął okulary, położył list na biurku i powiedział:
- To wszystko. Czyżby Cottard bawił się w szantażystę?
- Zgadłeś. Józefina przysłała mi ten list i fotografię Tamary Halickiej.
- Tej malarki?
- Tak. Spójrz.
Walczak wziął do ręki zdjęcie i przyjrzał mu się uważnie.
- Rzeczywiście. Do licha, to bardzo interesujące. Pojedziesz do niej?
- Oczywiście, i to zaraz.
Downar poderwał się energicznie ze swego miejsca, ale Walczak
powstrzymał go ruchem ręki.
- Spokojnie. Zaczekaj.
- Na co mam czekać?
- Stefanku, jesteś, jak zwykle, w gorącej wodzie kąpany.
Coś ci zaproponuję. Jak byś się zapatrywał na to, żeby ten list dać do
ekspertyzy? Masz przecież próbkę pisma Cottarda.
- Więc przypuszczasz, że Józefina...?
- Ja nic nie przypuszczam - powiedział pośpiesznie Walczak - mnie tylko
zawsze niepokoi ludzka uczynność, a ta babka na gwałt usiłuje ci się przysłużyć.
Radzę ci, sprawdź to pismo, zanim wybierzesz się z wizytą do tej malarki.
- Cholera - zaklął Downar - że też ty zawsze musisz mieć rację.
- Nie ten jest mądry, który ma rację, ale ten, który drugiemu tę rację
przyznaje - uśmiechnął się Walczak.
- Daj spokój! - żachnął się Downar. - Nie czas teraz na chińskie mądrości.
*
Weszła pewnym, energicznym krokiem. Na jej spokojnej, obojętnej
twarzy nie można było dostrzec śladów niepokoju czy zdenerwowania.
Downar wstał, okrążył biurko i przywitał się jak ze starą, dobrą znajomą.
Wskazał fotele, stojące pod przeciwległą ścianą przy niskim stoliku. Chciał,
żeby ta rozmowa nie miała zbyt oficjalnego charakteru.
Zaledwie usiedli, weszła sekretarka, niosąc na tacy dwie szklanki kawy i
cukiernicę.
- Nie jestem pewna, czy się nie pomyliłam - powiedziała Halicka -
sądziłam, że przyszłam do komendy milicji, a tymczasem znalazłam się w
kawiarni.
Downar uśmiechnął się.
- Chciałbym, żeby się pani u nas dobrze czuła. Kawiarniana atmosfera
bardziej sprzyja szczerej, intymnej rozmowie.
- Czyżby się zanosiło aż na intymną rozmowę?
- Coś w tym rodzaju.
- To dlaczego wobec tego nie umówił się pan ze mną w „Krokodylu” czy
w „Bristolu”?
- Po prostu dlatego, żeby ktoś niepowołany nie posłyszał tego, co
będziemy mówili. Tutaj jesteśmy swobodniejsi. Mam nadzieję, że kawa nie
gorsza niż w „Bristolu”, a jeżeli pani sobie życzy, to zaraz poślę po ciastka.
- O nie, nie - sprzeciwiła się wesoło. - Ciastek nie jadam. Muszę dbać o
linię.
- Pani ma tak znakomitą linię, że nie potrzebuje się obawiać ciastek -
powiedział Downar.
Roześmiała się.
- O, widzę, że pan zaczyna prawić mi komplementy.
- Zaczynam? Usiłuję robić to nieustannie. Tylko, być może, dotychczas
pani tego nie zauważyła.
Zamieszała łyżeczką cukier i podniosła szklankę do ust.
- Kawa rzeczywiście bardzo dobra - powiedziała z uznaniem. - Czy
mógłby mnie pan poczęstować papierosem?
Downar pośpiesznie sięgnął do kieszeni po papierośnicę.
- Proszę bardzo.
Zapaliła i przez chwilę przyglądała mu się z na wpół wesołym, na wpół
drwiącym uśmiechem.
- A może przeszlibyśmy do konkretów? - zaproponowała. - Sądzę, że nie
zaprosił mnie pan tutaj tylko na kawę.
Downar westchnął.
- Tak miło rozmawia mi się z panią na tematy obojętne, że po prostu
trudno mi się zmusić, żeby mówić o rzeczach przykrych.
- To pan ma zamiar mówić ze mną o rzeczach przykrych?
- Niestety.
- Zasmuca mnie pan. O cóż to chodzi? - Ciągle mówiła tonem lekkim,
żartobliwym.
Downar spoważniał.
- Mogę panią zapewnić, że wolałbym uniknąć tej rozmowy.
- Ale o co chodzi? Niechże pan wreszcie powie.
- Chodzi o Victora Cottarda.
- To znaczy...?
- Wiadomo pani, że ja prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa
dokonanego na tym człowieku.
- Tak. Oczywiście.
- Czy pani znała zamordowanego?
- Nie.
- A czy zna pani kogoś na terenie domu, w którym pani mieszka?
- Nie znam nikogo. Wydaje mi się, że pan mnie już o to pytał.
- I w dalszym ciągu pani twierdzi, że nie zna pani nikogo w tym domu?
- Nie.
Downar rozłożył ręce.
- Przykro mi, ale sprawa się komplikuje - powiedział wolno. - Sama pani
gmatwa to wszystko.
- Ja?
- Oczywiście. Dlaczego pani twierdzi, że pani nie znała Victora Cottarda?
- Bo to prawda.
- To nieprawda. - Downar wyjął z kieszeni fotografię i list, którego
Francuz nie dokończył. - Proszę. Niech pani spojrzy. To jest pani zdjęcie, a to
zaczęty list do pani. Wszystko to znaleziono w rzeczach Yictora Cottarda.
Jeżeli do pani pisał, to znaczy, że chyba panią znał.
Prawda?
Milczała, ale z twarzy jej zniknął pogodny, beztroski uśmiech.
- Czy w dalszym ciągu ma pani zamiar upierać się przy tym, że nie znała
pani zamordowanego?
- Czego pan chce ode mnie?
- Chcę znać prawdę. Dlaczego pani usiłowała zataić przede mną fakt
znajomości z Victorem Cottardem?
- To moja sprawa.
- Nie chciała pani także przyznać się do tego, że zna pani Wekerta. Proszę
nie zaprzeczać. Widziałem na własne oczy jak pani z nim flirtowała w
Łazienkach. Czy pani zdaje sobie sprawę, że te wszystkie kłamstwa mogą
pociągnąć za sobą bardzo poważne konsekwencje?
- Nie rozumiem o czym pan mówi.
- Zaraz postaram się to pani wyjaśnić. Victor Cottard został
zamordowany. Zbrodni dokonano przy pomocy młotka. Młotek ten pozostawił
w pani mieszkaniu hydraulik, który zakładał w łazience nowe krany. Z listu,
który Cottard zaczął pisać do pani, wynika niedwuznacznie, że ten człowiek
szantażował panią. Co było przedmiotem szantażu tego jeszcze nie wiem, mam
jednak nadzieję, że się dowiem od pani. Nie chciała pani powiedzieć, że zna
pani Wekerta, mieszkającego na szóstym piętrze i że pozostaje z nim pani w
bardzo bliskich stosunkach. Reasumując te fakty można by wyciągnąć dość
pesymistyczny wniosek.
Być może, że chciała się pani pozbyć szantażysty i...
Halicka zerwała się ze swego miejsca. Była bardzo blada.
- Nie! Nie! - krzyknęła. - To nieprawda! Na miłość boską! To nieprawda!
Co pan mówi?!
- Staram się rozumować logicznie - powiedział ze spokojem Downar. -
Jeżeli jestem w błędzie, to zależy tylko od pani, abym zmienił zdanie w tej
sprawie. Nie mam zwyczaju upierać się przy błędnych hipotezach.
- Czego pan chce?
- Przede wszystkim proponuję, żeby pani postarała się uspokoić. Proszę
usiąść, zapalić papierosa. Spróbujmy spokojnie porozmawiać. Może wspólnie
dojdziemy do jakiegoś porozumienia.
Usiadła i drżącymi palcami sięgnęła po papierosa. Milczała. Downar nie
przynaglał jej. Czekał cierpliwie, popijając drobnymi łykami kawę. Wiedział z
doświadczenia, że w takich wypadkach nie należy się śpieszyć.
- Niech pan pyta - powiedziała wreszcie cichym matowym głosem. - Co
pan chce wiedzieć?
- Przede wszystkim chcę usłyszeć od pani, że pani znała Victora Cottarda.
- Tak. Znałam go.
- Kiedy go pani poznała?
- Parę lat temu. We Francji.
- Co pani robiła we Francji?
- Pojechałam do Paryża na zaproszenie przyjaciół.
- Czy panią łączyły bliższe stosunki z tym człowiekiem?
- Tak. Byłam jego kochanką. Wtedy.
- A teraz?
- Nie. Tamto już dawno się skończyło.
- Cottard szantażował panią. To wynika z tego listu. Co było przedmiotem
szantażu?
Spuściła głowę i milczała.
Downar czekał dłuższą chwilę. Wreszcie powtórzył pytanie: - Co było
przedmiotem szantażu?
- Wolałabym nie mówić na ten temat.
- Albo będziemy mówić na wszystkie tematy, albo przerwiemy tę
rozmowę - powiedział stanowczo Downar. - Nie uznaję takiego połowicznego
załatwiania sprawy.
- Chodzi o mojego ojca.
- Czy pani ojciec żyje?
- Nie, ale...
- Ale co?
- Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję? - spytała.
- Oczywiście. Ja jestem związany tajemnicą zawodową nieomal tak samo
ściśle jak spowiednik.
- Mój ojciec nie był Polakiem. Był Francuzem, nazywał się Lamont.
Matka wróciła do swojego panieńskiego nazwiska. Nie chciała mieć z nim nic
wspólnego. On w czasie wojny współpracował z Niemcami, z Gestapo... W
Paryżu.
- I Cottard dowiedział się o tym - podpowiedział Downar.
- Tak.
- I szantażował panią, grożąc, że ujawni kompromitujące szczegóły?
- Tak.
- Czego żądał w zamian za milczenie?
- Różnych rzeczy, najpierw zażądał, żebym została jego kochanką.
Sterroryzował mnie. Zgodziłam się.
- Ale to było podczas pani pobytu we Francji?
- Tak.
- A teraz czego chciał?
- Teraz chciał, żebym uwiodła jakiegoś Niemca.
- Żeby pani uwiodła jakiegoś Niemca? - zainteresował się żywo Downar.
- Tak. Podobno bardzo mu się spodobałam.
- Ale cóż mogło zależeć Victorowi Cottard na tym, żeby pani uwiodła
tego faceta?
- Chodziło o jakieś dokumenty. Ja miałam je wykraść.
- I nie zgodziła się pani na tę kombinację?
- Nie. Stanowczo odmówiłam. Zażądałam zwrotu mojej fotografii, którą
zabrał kiedyś ode mnie.
- Czy Cottard nie mówił pani o jakiego rodzaju dokumenty mu chodziło?
- Nie. Zresztą specjalnie się nie dopytywałam. Nie miałam zamiaru
wdawać się w to wszystko. Napisałam mu, że jeżeli chce, to może nawet w
prasie opublikować szczegóły dotyczące mego ojca. Nie mogłam zgodzić się na
to, żeby do końca życia zależeć od kaprysu takiego łajdaka.
- Miała pani poważne powody po temu, żeby go zgładzić - powiedział
Downar.
- Ale to nie ja go zabiłam. Mówię prawdę. To nie ja go zabiłam. Może mi
pan wierzyć albo nie, ale ja nie mam nic wspólnego z tą zbrodnią. - Była już
zupełnie spokojna.
W głosie jej wyczuwało się bierną rezygnację.
Downar przyjrzał się jej uważnie. Nie śpieszył się, nie przynaglał. Starał
się raczej stworzyć atmosferę odprężenia. Zapalił papierosa, pokiwał ze
zrozumieniem głową.
Dopiero pochwili znowu się odezwał.
- A jak się pani zdaje, kto mógł zabić Victora Cottarda?
- Nie mam pojęcia. Nie wyobrażam sobie nawet, kto z jego otoczenia
byłby zdolny do czegoś takiego.
- Czy pani się orientuje, z kim Cottard kontaktował się na tutejszym
terenie?
- Nie. Właściwie nic nie wiem o jego znajomościach.
- A kim był ten Niemiec, którego pani miała uwieść?
- Nie wiem. Ponieważ odmówiłam stanowczo, Victor nie zdradził mi o
kogo chodzi. Czy pan przypuszcza, że ja kłamię, że wszystko to wymyśliłam
sobie?
Downar uśmiechnął się.
- Jeżeli mam być szczery, to przyznam się pani, że dotychczas nie mam
wyrobionego zdania o tej sprawie. Powiedziała mi pani pewne rzeczy, które
mogą panią obciążyć. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, żebym jej zadał
jeszcze kilka pytań? Bo jeżeli pani już jest zmęczona, to możemy odłożyć na
później.
- Nie, nie... Wolę już to skończyć. Proszę, niech pan pyta.
- A więc chciałbym się jeszcze dowiedzieć, czy pan Wekert jest pani
przyjacielem.
- Tak.
- I pani bywa w jego kawalerce?
- Tak.
- I zapewne ma pani klucze od tej kawalerki?
- Tak.
Downar był w coraz lepszym humorze. Przesłuchanie szło łatwiej aniżeli
się tego spodziewał.
- Chciałbym jeszcze z panią poruszyć następującą sprawę - powiedział
prawie wesoło. - Jak to było z tą kredką?
- Z jaką kredką?
- No, z tą zieloną.
- Nie bardzo wiem o czym pan mówi.
- Zaraz to pani wyjaśnię. Otóż w sklepie spożywczym na Hożej, tam
gdzie pani się zaopatruje w pieczywo, masło, ser, jajka, pani ostatnie
zamówienie na mleko zostało napisane zieloną kredką, wszystkie zaś inne
zamówienia kopiowym ołówkiem. Czy pani sobie nie przypomina, jak to było z
tą kredką?
Skinęła głową.
- Tak. Przypominam sobie. Tej pani w kasie złamał się ołówek i nie miała
czym zapisać. Ja akurat miałam w torbie zieloną kredkę i dałam ją...
- Czy pani wtedy w sklepie była sama, czy może z panem Wekertem?
- Byłam z Wekertem. Skąd pan wie?
- Czy pani nie dała mu przypadkiem do potrzymania tej kredki?
- Nie pamiętam, ale to możliwe. Kiedy szukałam pieniędzy, mogłam ją
Pawłowi wcisnąć do ręki, żeby potrzymał.
Nie wiem jednak na pewno. Czy to ważne?
- Możliwe, że ważne. Proszę mi jeszcze powiedzieć jak to było z tym
młotkiem? Bo hydraulik zostawił młotek u pani w mieszkaniu, a właśnie ten
młotek posłużył mordercy za narzędzie zbrodni. Niechże się pani zastanowi i
spróbuje mi dowieść, że to nie pani uderzyła Cottarda tym młotkiem.
- Pan mnie ciągle podejrzewa.
Downar rozłożył ręce i uśmiechnął się łagodnie, jak ktoś kto pragnie
przekonać dziecko.
- Ależ proszę pani, ja nikogo nie chcę o nic podejrzewać, ale jestem
oficerem milicji i prowadzę dochodzenie w sprawie popełnionego morderstwa.
Jeżeli zaś zamordowano człowieka przy pomocy młotka, a młotek ten znajdował
się w pani mieszkaniu, jeżeli, prócz tego, denat był szantażystą i w każdej chwili
mógł pani zaszkodzić, to logiczny wniosek chyba sam się nasuwa.
W oczach Halickiej pojawiła się rozpacz.
- Ależ ja go nie zabiłam. Przysięgam, że go nie zabiłam.
- A młotek...?
Milczała. Gryzła wargi prawie do krwi. Znowu była rozdygotana,
doprowadzona do ostatecznego wyczerpania nerwowego.
- A młotek? - powtórzył Downar.
- Ten młotek był u Pawła - powiedziała tak cicho, że ledwie doszłyszał. -
Ale przecież Pawła nie było tego dnia w Warszawie. Wyjechał służbowo.
Nocował w Sochaczewie - dodała mocniejszym głosem.
Downar chciał powiedzieć, że z Sochaczewa do Warszawy nie jest tak
daleko i że wozem czy motorem można zrobić wypad i wrócić do hotelu w
Sochaczewie. Nie zrobił jednak na ten temat żadnej aluzji. Odchrząknął i spytał.
- No dobrze, a skądże się ten młotek wziął u pana Wekerta?
- Namalowałam mu zasłony na okno. Pomagałam je zawieszać. Nie miał
młotka, więc przyniosłam od siebie.
Nie wiedziałam nawet, że to młotek tego hydraulika.
Downar zamyślił się. Miał już dość tej rozmowy. Postanowił natychmiast
zobaczyć się z Wekertem.
*
Nie bardzo liczył na to, że zastanie przyjaciela pięknej malarki, ale
postanowił zaryzykować. Miał szczęście. Wekert siedział w swoim pokoju i
pocił się nad jakimś kilometrowym sprawozdaniem. Z nietajoną niechęcią
spojrzał na intruza.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział na wstępie Downar - że znowu pana
nachodzę, ale zmuszają mnie do tego okoliczności. Postaram się streszczać.
Wekert westchnął z rezygnacją i cierpliwie wysłuchał historii o zielonej
kredce. Okazało się, że dosyć dobrze to wszystko pamiętał. Tak, był wtedy z
Tamarą w sklepie, kiedy płaciła za mleko. Musiała dać mu tę kredkę do
potrzymania, bo znalazł ją później w kieszeni marynarki, kiedy się wieczorem
rozbierał. Położył ją gdzieś u siebie w mieszkaniu, na stole czy na oknie. Tego
sobie nie przypominał.
- A młotek?
- Jaki młotek?
Downar wyjął z teczki narzędzie zbrodni i położył je na biurku.
- Poznaje pan?
Wekert wzruszył ramionami. - No cóż... młotek jak młotek.
- Czy pan coś przybijał tym młotkiem?
Zastanowił się.
- Zaraz, zaraz... Ten nowy trzonek... Zdaje się, że to jest młotek, który
Tamara przyniosła do mnie, kiedy pomagała mi w zawieszeniu nowych zasłon,
mat słomianych i takich różnych drobiazgów. W pewnym momencie doszła do
wniosku, że moje mieszkanie jest bardzo niegustownie urządzone. Wie pan, jak
to bywa z kobietami, a jeszcze do tego z plastyczkami. Człowiek nie jest pewny
dnia ani godziny.
- Więc poznaje pan ten młotek? - spytał Downar.
- Mam wrażenie, że to ten. Nie przysiągłbym oczywiście, ale pamiętam,
że wtedy zwróciłem uwagę na nowy trzonek. Tak tak, to chyba ten sam młotek.
- I po tej akcji dekoracyjnej został u pana w mieszkaniu?
- Chyba tak. Nie przypominam sobie, żeby Tamara zabierała go ze sobą.
Zadzwoniła wtedy jej matka, prosząc żeby wracała do domu, bo źle się poczuła
z sercem. Tamara szybko wybiegła i na pewno nie myślała o zabieraniu młotka.
- To pani Halicka wie, że jej córka przyjaźni się z panem?
- Tak. Oczywiście.
Downar w zamyśleniu podrapał się w czubek nosa.
- Czyli młotek został u pana w mieszkaniu, a następnie tymże młotkiem
zamordowano Victora Cottarda.
Wekert pośpiesznie poruszył grdyką. - Chyba pan nie myśli, panie
majorze, że ja zabiłem tego Francuza?!
- Za mało znamy się na to, żebym odsłaniał przed panem moje myśli -
uśmiechnął się Downar. - Do widzenia, panie inspektorze. Na razie.
*
Wróciwszy do komendy Downar natychmiast wezwał do siebie
Olszewskiego.
- Co nowego, kolego?
- Nic specjalnego. Kupiłem wam bilet do Olsztyna. Sami jedziecie?
- Chyba tak. Chętnie zabrałbym was ze sobą, ale będziecie potrzebni tutaj
na miejscu. Jest sporo roboty.
Zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał głos Leśniewskiego: - Jeżeli
możesz, wpadnij do mnie zaraz.
Leśniewski wyglądał na zmęczonego. Twarz miał szarą, zapadniętą. Robił
takie wrażenie, jakby całą noc nie spał.
- Co ci jest? - zaniepokoił się Downar. - Źle się czujesz?
- Nie, właściwie nic mi nie jest. Roboty mam do cholery i trochę.
Przemęczony jestem. Ale o tym potem. Na razie chciałem ci powiedzieć, że
otrzymaliśmy wiadomość od policji francuskiej.
- No i...?
- Dam ci do przeczytania cały elaborat dotyczący Victora Cottarda. Dużo
ciekawego materiału. Najciekawsze jednak chyba jest to, że Cottard był dosyć
bliskim krewnym Waltera Schatza. Bracia cioteczni.
ROZDZIAŁ X
Poczynał poddawać się ogarniającej go apatii. Początkowo walczył,
buntował się, usiłując za wszelką cenę udowodnić swą niewinność, podczas
przesłuchiwań bywał agresywny, nieraz nawet wulgarny. Z czasem jednak tracił
siły, tracił wiarę w sprawiedliwość, w możliwość zwycięstwa. Przestał się
awanturować, nie odpowiadał na pytania, ignorował ludzi, którzy usiłowali coś
z niego wydobyć. Chcieli prawdy, a tę prawdę, którą on im dostarczał,
odrzucali. Więc jakież było wyjście z tej sytuacji? Jaki mógł być koniec tych
idiotycznych, jałowych rozmów? Dożywotnie więzienie? Kara śmierci?
W chwilach skrajnej depresji pojawiły się nawet myśli o samobójstwie.
Gdybyż się to wszystko już raz skończyło! Czy warto się dłużej męczyć? Czy
warto walczyć, jeżeli na swoją obronę nie miał nic, poza słowami, niepopartymi
żadnym konkretnym argumentem, żadnym dowodem? Czyż w tych warunkach
można było marzyć o zwycięstwie?
W celi więziennej mrok szybko zapada. Wilgotny chłód wsączył się przez
zakratowane okienko i pełzał wzdłuż kamiennych ścian.
Roztarł zmarznięte dłonie, wyciągnął się na pryczy i owinął się szczelnie
kocem. Nie zdawał sobie sprawy jak długo pozostawał w tym stanie
apatycznego odrętwienia.
Nie słyszał otwieranych drzwi. Nie chciał słyszeć. Nie chciał mieć nic
wspólnego z otaczającym go światem.
- Dobry wieczór.
Nie poruszył się. Naciągnął koc na głowę i leżał nieruchomy, obojętny.
- Jak się masz, Henryku. Nie udawaj, że śpisz. Przyszedłem z tobą
pogadać. Mógłbyś się trochę gościnniej zachowywać.
- Zostaw mnie.
Natorski przesunął sobie taboret koło pryczy. - Przestań się zgrywać na
beznadziejnego abnegata - powiedział energicznie. - Wcale ci z tym nie do
twarzy. To nie w twoim stylu.
Osiecki zerwał się.
- Czego chcesz ode mnie?! - krzyknął. - Czego chcesz?
Czy nie rozumiesz, iż mam już tego wszystkiego dosyć?!
Zostaw mnie w spokoju i idź do diabła! Idź do diabła!
Natorski nie wyglądał na obrażonego tym nieuprzejmym przyjęciem.
- Stawiasz mnie w trudnej sytuacji, drogi Henryku - powiedział spokojnie.
- Jestem adwokatem i wykonuję swój zawód. Nie powinieneś mi w tym
przeszkadzać. Wziąłem zaliczkę od twojej żony, a wiesz chyba, że nie lubię brać
pieniędzy za nic. Jeżeli się czegoś podejmuję, to chciałbym to wykonać. Nie
widzę powodu dlaczego nie moglibyśmy spokojnie, po przyjacielsku
porozmawiać.
- Bo te rozmowy do niczego nie prowadzą - żachnął się Osiecki. -
Przychodzisz już tu do mnie czwarty raz i co z tego? G...
- Chwileczkę - przerwał mu szybko Natorski. - Nie chciałbym, żebyś się
przyzwyczajał do nieparlamentarnych wyrazów... Zajmujesz poważne
stanowisko, masz dorastające dzieci... Jakiż to przykład?
Osiecki mimo woli uśmiechnął się.
- Przestań się wygłupiać - mruknął na pozór niechętnie, ale widać było, że
pierwsze lody zostały przełamane.
- A czy wiesz...? - mówił dalej Natorski - Czy wiesz dlaczego nic nie
wychodzi z naszych rozmów? Dlatego, że nie chcesz być ze mną szczery, nie
chcesz powiedzieć niczego co mogłoby rzucić jakieś dodatkowe światło na
naszą sprawę.
Osiecki wzruszył ramionami.
- Cóż, u licha, mogę ci powiedzieć? Nic nie wiem. Z tą przeklętą laską nie
mam nic wspólnego. Nie przypuszczasz chyba, że wdałem się w jakąś
szpiegowską aferę.
- Nie, nie przypuszczam. Powiem ci więcej: tak naprawdę to nikt nie
wierzy w twoją winę.
- To dlaczego, do cholery, trzymają mnie w kryminale?
Natorski rozłożył ręce.
- Dziwisz się? Taki materiał dowodowy przeciwko tobie i pytasz się,
dlaczego siedzisz? Nie bądź dzieckiem, Heniu.
Nie możesz mieć pretensji do tych ludzi. Mogę cię zapewnić, że robią
wszystko co w ich mocy, żeby dowieść twojej niewinności. Przecież najprostszą
rzeczą byłoby wytoczyć ci sprawę i wlepić ci dziesięć czy piętnaście lat. Jeżeli
tego nie robią to właśnie dlatego, że nie są przekonani o twojej winie, a nie chcą
brać na swoje sumienie wyroku skazującego. Powinieneś być im za to
wdzięczny i starać się dopomóc w prowadzeniu dochodzenia. Pozwól sobie
powiedzieć, że zachowujesz się jak idiota. Nie tylko nie chcesz mówić
wszystkiego, co wiesz, na przesłuchaniu, ale nawet ze mną nie pogadasz
szczerze.
Osiecki zerwał się z pryczy i zaczął biegać po celi.
- Czego ty chcesz ode mnie? Co ja ci mam powiedzieć?
- Całą prawdę.
- Ja nie wpakowałem tych mikrofilmów do laski. To jest cała prawda.
- To jest tylko część prawdy.
- Daj mi spokój.
Natorski wyjął papierosy, zapalił i zaciągnął się dymem.
- Posłuchaj, Henryku - powiedział spokojnym, ale zdecydowanym
głosem. - Wszyscy chcemy ci pomóc. Wszystkim zależy na tym, żeby
wyświetlić wreszcie tę dziwną aferę. Postaraj się skupić i zdradź mi pewne
szczegóły, które mogłyby nam pomóc.
- Ale o co ci chodzi? Co chcesz wiedzieć?
- Czy jesteś skłonny odpowiadać mi szczerze na pytania?
- Postaram się.
- A więc przede wszystkim chciałbym się czegoś dowiedzieć o twojej
lasce.
- No cóż... Miałem laskę, którą odziedziczyłem jeszcze po ojcu. Leżała
gdzieś w kącie. Zapomniałem o niej. Dopiero kiedy spadłem z konia i
zwichnąłem nogę...
- Podobno dawałeś tę laskę do reperacji?
- Tak. Gałka była prawie do połowy utrącona, więc kazałem dać nową.
- Kto to zrobił?
- Jeden facet w Olsztynie. Prywatna inicjatywa.
- Jak się nazywa ten facet?
- Joachim Schatz.
- Jak to się dzieje, że tak dobrze pamiętasz to nazwisko?
- Bo tam, w naszej okolicy, mieszka jego brat. Stary dziwak, badacz
Pisma Świętego.
- Więc oddałeś laskę do naprawy temu Schatzowi z Olsztyna. Długo
reperował?
- Nie pamiętam dokładnie. Chyba z tydzień, może trochę dłużej.
- Dobrze zrobił?
- Bardzo dobrze. Gałka była taka, jak dawniej.
- Kto odebrał laskę z reperacji?
- Poprosiłem kogoś - odparł wymijająco.
- Ale konkretnie kto odebrał? - nastawał Natorski.
- Jedna znajoma. Jechała do Olsztyna, więc ją poprosiłem.
- Co za znajoma?
- Mniejsza z tym.
- A może Józefina, co?
- Skąd wiesz o Józefinie?
Natorski uśmiechnął się.
- Jeżeli prowadzę twoją sprawę, to muszę coś niecoś wiedzieć. Więc to
ona odebrała twoją laskę z reperacji?
- Tak.
- Chciałbym, żebyś mi coś więcej powiedział o Józefinie.
Osiecki gniewnie potrząsnął głową.
- Nie mam zamiaru mówić o tej kur...
Natorski dotknął ręki przyjaciela.
- Prosiłem cię, Henryku, żebyś staranniej dobierał słów.
- Daj mi spokój.
- Pomówmy poważnie. Przestań się, obrażać, dąsać, unosić honorem. Czy
nie rozumiesz do diabła, że tu chodzi o ciebie, o twoją żonę, o dzieci? Chcę ci
pomóc, więc nie utrudniaj mi. Mów wszystko, co wiesz i co może mieć
znaczenie dla sprawy. Pamiętaj, że w takiej sytuacji każdy najmniejszy szczegół
może być ważny.
Osiecki wykonał niecierpliwy ruch ręką.
- Więc pytaj i przestań mnie męczyć.
- Żyłeś z Józefiną?
- Tak.
- Zdradziła cię z tym Niemcem, który jeździł w nocy na Marlenie?
- Tak. Skąd wiesz?
- To nieważne. Teraz ja zadaję pytania. Powiedz mi, czy domyślasz się,
po co ten facet jeździł w nocy, dokąd?
- Nie mam pojęcia.
- Obsztorcowałeś go wtedy?
- A coś ty myślał? Miałem go może pochwalić? Mało brakowało, a byłby
po mordzie ode mnie oberwał. W ostatniej chwili powstrzymałem się.
- Ten Niemiec nazywa się Walter Schatz, tak?
- Tak.
- Czy to jest jakiś krewny tego rzemieślnika z Olsztyna, który reperował
ci laskę?
- Zdaje się, że to jego stryj.
- To znaczy, że ma tu dwóch stryjów, jeden mieszka w Olsztynie, a drugi
to ten badacz Pisma Świętego.
- No... tak.
- Czy nie sądzisz, że Walter Schatz może mieć coś wspólnego z tą laską,
którą ci podrzucono?
Osiecki wzruszył ramionami.
- A bo ja wiem?
Natorski zgasił papierosa i wsunął niedopałek do pudełka z zapałkami.
- Bo widzisz, Henryku... Rozmawiałem niedawno z Markiem, twoim
synem... Chłopak jest przekonany, że to wszystko przez tego Niemca. Mówi, że
Walter Schatz przez zemstę...
- Marek tak myśli - powiedział Osiecki i usiadł na pryczy. - To dziwne...
- A ty...? - spytał Natorski.
- Cóż ja...? Bo ja wiem... To wszystko jest jakieś takie... Trudno mi sobie
wyobrazić, żeby ten Niemiec tylko dlatego, że go obrugałem... W końcu
zasłużył sobie na to.
- Słuchaj, Henryku, a czy ty...? Czy nie zaszło nic takiego, co by zwróciło
twoją uwagę, coś niezwykłego?
Osiecki potarł czoło w zamyśleniu.
- Był ten anonim, ale to przecież kompletna bzdura.
- Jaki anonim?
- Dostałem chyba przed rokiem taki idiotyczny list pisany na maszynie.
Bez podpisu.
- Co było w tym liście?
- Treść była mniej więcej taka, żebym trzymał język za zębami i żebym
nie interesował się tym, co mnie nie dotyczy, jeżeli mi zdrowie i życie mych
dzieci miłe.
- I co zrobiłeś z tym listem?
- Już nie pamiętam. Chyba wyrzuciłem, a może leży gdzieś w szufladzie
mojego biurka.
- O co to mogło chodzić? Czym ty się takim interesowałeś?
Osiecki wzruszył ramionami.
- Diabli wiedzą. Pojęcia nie mam.
Natorski sięgnął po nowego papierosa i klepnął przyjaciela po ramieniu.
- Czekaj... czekaj... Nad tym warto by się zastanowić.
Kto wie, czy to nie jest klucz do twojej sprawy.
- Jakim sposobem?
- Nie rozumiesz? Ktoś się ciebie bał. Komuś musiałeś w jakiś sposób
zagrażać. Właśnie ten ktoś postanowił cię unieszkodliwić.
- Ale kto, u licha? Kto to mógł...?!
- Chwileczkę - przerwał mu Natorski. - Czy ten Niemiec zaraz po tej
awanturze wyjechał?
- Nie znasz Niemców? - uśmiechnął się Osiecki. - Zapłacił z góry i miałby
podarować tę forsę? Dosiedział do końca!
- Interesowałeś się jego osobą?
- Prawdę mówiąc, intrygowała mnie ta jego nocna eskapada. Chciałem się
dowiedzieć, co to było.
- I może mu się wydawało, że go śledzisz?
- To możliwe.
- Czy on odwiedzał swego stryja, tego badacza Pisma Świętego?
- Wiem, że do niego jeździł.
- A ty rozmawiałeś w tym czasie z tym starym dziwakiem?
- Byłem u niego.
- Po co byłeś u niego?
Osiecki zawahał się.
- Hm... No cóż... Prawdę mówiąc, chciałem się czegoś dowiedzieć o tym
jego zwariowanym bratanku. Przyznam ci się, że trochę to wszystko zaczynało
mi się wydawać podejrzane. Bałem się, żeby nie wynikła z tego jakaś afera. Bo
ani przez chwilę nie wierzyłem w to, że młody Schatz jeździł tamtej nocy do
dziewczyny.
- A jak ci się zdaje? W jakim celu mógł jeździć?
- Ba! To dla mnie zupełna tajemnica. Pojęcia nie mam.
- A od jego stryja dowiedziałeś się czegoś?
- Ale skąd. To zramolały starzec. Ględził coś o końcu świata i o jakichś
tam proroctwach... Niedługo u niego siedziałem, bo szkoda mi było czasu.
- Ten stary sam mieszka?
- Nie. Z córką i z zięciem.
W tej chwili do celi więziennej zastukał strażnik.
- Panie mecenasie, bardzo przepraszam, ale rozmowa skończona.
ROZDZIAŁ XI
Downar sam pojechał do Olsztyna. Początkowo mieli się wybrać ze
Stasiakiem, ale po namyśle doszli do wniosku, że będzie bezpieczniej, jeżeli
Stasiak nie pokaże się na tamtejszym terenie w towarzystwie oficera milicji.
Chodziło o to, żeby jak najdłużej zachować jego incognito i żeby do końca grał
rolę zastępcy dyrektora. Nawiasem mówiąc, rola ta coraz bardziej mu
odpowiadała i coraz bardziej pasjonowała go konna jazda.
- Psiakość. Szkoda, że w dzisiejszych czasach nie ma już kawalerii -
powiedział kiedyś w rozmowie z przyjacielem.
Pułkownik Leśniewski chciał dać wóz do Olsztyna, ale Downar wolał
pojechać pociągiem. Nie był jeszcze zdecydowany, czy wystąpi oficjalnie, czy
też uda zwykłego turystę. Uważał, że lepiej będzie nie pokazywać się w
służbowym wozie.
W pociągu prawie cały czas rozmyślał o rozmowie z Natorskim. To był
bardzo ciekawy materiał i warto było rozważyć rozmaite ewentualne wątki,
wypływające z tego, co powiedział Osiecki. Nareszcie zaczął mówić. Był już
najwyższy czas, żeby ten uparty człowiek przerwał milczenie.
Dotychczas nie chciał w ogóle rozmawiać ani z Gernerem, ani ze
Stasiakiem, ani z Natorskim. „Idiota - myślał Downar. - Uniósł się honorem,
obraził się i nie chciał z nikim gadać. Nie mógł im wcześniej wszystkiego
powiedzieć?...”
Natychmiast po spotkaniu z Natorskim, połączył się telefonicznie ze
Stasiakiem, przekazując mu wiadomość o anonimie. Należało przeszukać
mieszkanie Osieckich i za wszelką cenę znaleźć ten tajemniczy list.
Koła wagonu wystukiwały jednostajny rytm. Downar przechylił w tył
głowę i przymknął oczy. Może niepotrzebnie jechał do Olsztyna. Może to tylko
strata czasu? Czuł jednak intuicyjnie, że czegoś się chyba dowie. Ostatecznie to
nie koniec świata. Za kilka godzin może być z powrotem w Warszawie, a gdyby
były jakieś trudności z połączeniem kolejowym, to weźmie wóz z Komendy
Wojewódzkiej. Chyba mu nie odmówią?
Był zmęczony i miał ochotę się zdrzemnąć, ale natrętnie tłoczące się
myśli odpędzały sen. Od paru dni dręczyło go to nerwowe podniecenie, jakiego
zawsze doznawał przed zakończeniem skomplikowanej sprawy. Wtedy
przychodziły najrozmaitsze wątpliwości, dotychczasowe rozumowanie
wydawało się nielogiczne, bezwartościowe, po prostu bezsensowne. Pojawiał
się strach, że na finiszu cały ten mozolnie i precyzyjnie budowany gmach runie i
że nic z tego wszystkiego nie wyjdzie. Wystarczyło przecież przeoczyć jedno
ogniwo, jeden szczegół, żeby utworzyła się luka, niepozwalająca na związanie i
zamknięcie całości.
Trzeba było pamiętać o wszystkim. Nie wolno było popełnić żadnego
błędu. Najmniejsze nawet przeoczenie mogło pociągnąć za sobą nieobliczalne
skutki.
W Olsztynie padał deszcz. Ludzie kichali i podnosili kołnierze płaszczy.
Flegmatyczny tramwaj kołysał się melancholijnie na szynach. Chodniki
błyszczały wilgocią.
Wyszedłszy z budynku stacyjnego, Downar powziął nagłą decyzję.
Zrezygnował z wszelkich mistyfikacji. Nie chciało mu się bawić w zabłąkanego
przypadkowo turystę. Śpieszył się. Nie miał czasu na reżyserowanie i
odgrywanie komedii. Postanowił działać metodą uderzeniową. Odwiedził więc
Komendę Wojewódzką, przedstawił się, powiedział o co chodzi i w
towarzystwie porucznika Barcza i sierżanta Wojteckiego pojechał do warsztatu
rzemieślniczego.
Joachim Schatz mieszkał niedaleko, w starym domu na pierwszym
piętrze. Był to sześćdziesięcioletni mężczyzna, krzepki jeszcze i pełen życia.
Twarz miał różową, tryskającą zdrowiem. Jasnoniebieskie oczy patrzyły ze
skupioną uwagą, a głowa pokryta była krótko przystrzyżonymi, zupełnie
białymi włosami.
Kiedy weszli, stał pochylony nad warsztatem i heblował starannie
sosnową deskę. Na widok milicjantów wyprostował się, zdjął okulary i spojrzał
pytająco. Nie wyglądał ani na zaskoczonego, ani na przestraszonego. Mogło się
zdawać, że spodziewał się tej wizyty.
- Czego panowie sobie życzą?
- Dzień dobry - powiedział Downar, wyjmując swoją legitymację
służbową. - Chcieliśmy z panem chwilę porozmawiać.
- Proszę. A o co chodzi?
- Czy możemy, usiąść?
- Proszę. Tam jest ławka.
Nie był speszony, ale nie był także uprzejmy. Robił wrażenie człowieka,
któremu przeszkodzono w pracy i który jak najprędzej pragnie się pozbyć
intruzów.
Downar wyjął papierosy i rozejrzał się po warsztacie.
Stare, stylowe krzesełka, kantorek, serwantka, osiemnastowieczna
sekretera, jakieś ramy, zapewne po lustrach.
- Pan odnawia antyki?
- Tak. - Padła krótka, lakoniczna odpowiedź.
- Dawno pan mieszka w Olsztynie?
- Od czterdziestego piątego roku.
- Pan jest pochodzenia niemieckiego?
- Tak.
- Czy ma pan brata?
- Tak. Na wsi. W okolicy Koszalina.
- A Walter Schatz to pański bratanek?
- Tak.
- Ale to nie jest syn tego pańskiego brata, który mieszka na wsi?
- Nie. To jest syn Hansa. Nas było trzech braci. Wilhelm, Joachim i Hans.
- Wszyscy żyją?
- Nie. Hans nie żyje.
- Czy pański bratanek, Walter, odwiedzał pana?
- Tak.
- Dawno?
- Parę tygodni temu. Przyjechał w jakichś interesach do Warszawy.
Wybrał się do mnie na jeden dzień. To dobry chłopiec. Nie zapomina o starym
stryju.
- A brata Wilhelma widuje pan?
- Dawno go już nie widziałem. Zestarzał się bardzo, zdziwaczał. Trudno
się z nim dogadać.
- Dużo starszy od pana?
- O, prawie dwadzieścia lat różnicy. Ja mam sześćdziesiąt dwa, a on
będzie miał chyba osiemdziesiąt. I marnie się trzyma.
- A czy zna pan pana Osieckiego? - spytał Downar. - Pana dyrektora
Osieckiego?
- Osiecki... Osiecki... - powtórzył w zamyśleniu Schatz. - Jakoś sobie nie
przypominam. Gdybym twarz zobaczył, to może bym sobie przypomniał, ale do
nazwisk nie mam pamięci.
- Pan Osiecki jest dyrektorem stada ogierów. Na wiosnę tego roku dawał
tutaj panu laskę do reperacji. Coś tam było z gałką nie w porządku.
- Taka bambusowa laska?
- Właśnie, bambusowa laska z gałką.
- Teraz sobie przypominam - ucieszył się Schatz. - No oczywiście, pan
dyrektor Osiecki. Ma śliczną córeczkę. Pamiętam. Byli tu u mnie. I co z tą
laską? Chyba dobrze zreperowałem?
- Doskonale. Dorobił pan piękną kościaną gałkę.
- Kościaną? Chyba była z twardego drzewa.
- Możliwe. To nie ma znaczenia. Czy pan sobie przypomina, kto odbierał
z reperacji tę laskę?
Schatz w zamyśleniu potrząsnął głową.
- Nie pamiętam. Ktoś musiał odebrać, ale kto? Nie pamiętam.
Downar bacznie obserwował starego stolarza. Jego uwadze nie uszło
najmniejsze nawet drgnienie mięśni twarzy.
- A czy pan potrafiłby zrobić taką samą bambusową laskę, identyczną jak
ta, którą ma dyrektor Osiecki?
Schatz odwrócił się i zaczął układać narzędzia. Mogło się zdawać, że
pragnie ukryć zmieszanie.
- Nie wiem. Musiałbym spróbować. Nigdy nie robiłem lasek. Myślę, że to
nic takiego trudnego. Trzeba tylko mieć bambus.
Downar wstał i przeszedł się po pokoju. Oglądał wszystko z ogromnym
zainteresowaniem. Na starym, zakurzonym kredensie zauważył płaskie,
metalowe pudełko. Na barwnym tle napis: „Tradition Aquarell” Staedtler.
- Czy pan jest także malarzem? - spytał.
- Skądże znowu? A bo co?
- Bo widzę tutaj akwarelowe kredki. O ile się orientuję, takich kredek
używają tylko malarze.
Schatz uśmiechnął się.
- E, nie, ja nie jestem malarzem. To ta malarka zostawiła.
- Jaka malarka?
- Była tu kiedyś taka jedna z Warszawy. Dawno.
- Czego chciała od pana?
- Właściwie nie wiem czego chciała. Powiedziała, że jest przejazdem w
Olsztynie, że interesuje się starymi meblami i że jej w Radzie Narodowej
podano mój adres. Pogadała, porobiła trochę fotografii, nawet tę laskę dyrektora
Osieckiego sfotografowała. Potem napisała coś tam na maszynie i poszła. Taka
roztargniona, że zapomniała tych kredek i zdjęcia zostawiła.
- Jakie zdjęcia?
- Swoje własne. Musiała odebrać od fotografa, bo były w kopercie.
Położyła je na tych kredkach...
- I co się z nimi stało?
- Schowałem. Bałem się, że się zniszczą jak tak będą leżeć na wierzchu.
Myślałem, że ta pani się zgłosi. Ale jak dotychczas nie widać jej. Widocznie
zapomniała i o kredkach i o fotografiach.
- Czy mógłby mi pan pokazać te zdjęcia?
- Oczywiście. Bardzo proszę. - Schatz wyjął z kieszeni kamizelki kluczyk
i otworzył nim starą szafkę, stojącą pod oknem. Wyjął przyżółconą już trochę
kopertę i podał ją Downarowi. - Proszę. Myślę, że się panu spodoba. Ładna
kobieta.
Tamara Halicka. Nie mogło być wątpliwości. To samo zdjęcie. Downar
najmniejszym gestem nie dał poznać po sobie, jakie to odkrycie zrobiło na nim
wrażenie.
- Niech pan sobie wyobrazi, że znam tę panią. Jeżeli pan pozwoli to
zabiorę tę fotografię i kredki i oddam jej w Warszawie.
Schatz skinął głową.
- Proszę. Jak pan uważa. Leży to u mnie tak długo, że chyba zapomniała.
Downar rozejrzał się po pokoju.
- Wspomniał pan coś o maszynie do pisania. Podobno ta pani pisała u
pana na maszynie. Nie bardzo zrozumiałem.
- No cóż... Po prostu spytała, czy może coś sobie napisać na maszynie,
jakieś podanie. Zgodziłem się. Dlaczegóż miałem się nie zgodzić?
- Oczywiście. Czy mógłbym zobaczyć tę pańską maszynę?
- Proszę bardzo. Stoi ten grat w tamtym pokoju.
Za warsztatem był niewielki pokoik. Tapczan, stoliczek, szafa na rzeczy.
Najwidoczniej stary stolarz tu mieszkał.
Downar zdjął z maszyny ceratowy pokrowiec i przez chwilę przyglądał
się wysłużonemu „Underwoodowi”, który chyba pamiętał czasy pierwszej
wojny światowej.
Następnie wyrwał z notesu dwie kartki i napisał na nich kilka zdań,
mocno uderzając palcami w klawisze.
ROZDZIAŁ XII
Po powrocie z Olsztyna Downar zastał w komendzie anonim, o którym
wspomniał Natorskiemu Osiecki. Pani Elżbieta pomogła Stasiakowi odnaleźć go
wśród stosów najrozmaitszych papierów, listów i starych czasopism.
Natychmiastowa ekspertyza wykazała, że zarówno anonim adresowany
do Osieckiego, jak i anonim, który otrzymał Gerner w sprawie zawartości
bambusowej laski, były pisane na maszynie starego stolarza z Olsztyna.
Downar energicznie zabrał się do roboty. Starannie przejrzał cały materiał
daktyloskopijny, posegregował protokoły poszczególnych przesłuchań,
sporządził chronologiczny wykaz faktów, słowem przygotowywał się do
ostatecznej rozgrywki. Napięcie nerwowe rosło.
*
Leśniewski uważnie przeczytał raport, zakreślił coś czerwonym ołówkiem
i rzucił maszynopis na biurko. Nie wyglądał na zachwyconego.
- Więc jednak uparcie łączysz sprawę Osieckiego z zamordowaniem tego
Francuza?
Downar energicznie skinął głową.
- Oczywiście, przecież jasno ci to chyba napisałem.
- Dla mnie to nie jest takie zupełnie jasne.
- Masz jakieś zastrzeżenia?
- Mam wątpliwości. W twoim rozumowaniu ciągle jeszcze widzę sporo
luk. Być może, że to wszystko trafnie sobie wydedukowałeś, a być może, że
trochę ponosi cię fantazja.
- Opieram się na faktach - żachnął się Downar. - A chyba rozumiesz, że
przed ostatecznym zakończeniem sprawy nie mogę ci wszystkiego wyjaśnić.
Brakuje mi pewnych ogniw, które jeszcze ciągle muszę traktować hipotetycznie.
Stuprocentową pewność będę mógł mieć dopiero po definitywnym zakończeniu
dochodzenia. Mam wrażenie, że tok mojego rozumowania jest prawidłowy.
- Tak - zgodził się Leśniewski. - Pod warunkiem, że twoje aprioryczne
założenia pokryją się z rzeczywistością.
- Powiedz wreszcie, co masz na wątrobie? - zdenerwował się Downar. -
Co ci się nie podoba?
Leśniewski uśmiechnął się.
- Nie ciskaj się, Stefanku. Wszystko to sobie bardzo ładnie wydumałeś.
Masz sporo materiału, który od biedy może potwierdzić twoje przypuszczenia,
ale... Obawiam się jednej rzeczy. Czy nie zawęziłeś zbytnio dochodzenia?
Zupełnie, na przykład, zaniedbałeś waluciarzy. Kto wie, jakie Cottard
miał powiązania z tymi ludźmi. Nie mamy również pewności, czy ten Francuz
nie prowadził jakichś szmuglerskich kombinacji. Sam przecież twierdzisz, że
nie przyjechał tutaj na konną jazdę, a pobyt w stadninie był tylko pretekstem
maskującym inne jego plany. Poza tym pominąłeś osobę Kamińskiego, który
odnalazł zwłoki w windzie. Nie mówię już o tym, że sprawa tego garnituru,
który Cottard w chwili śmierci miał na sobie, jest dla mnie ciągle zagadką.
Stworzyłeś sobie teoretyczną wizję tej historii i do niej naginasz materiał
dowodowy, który nie jest zbyt przekonywający. Jeżeli chciałoby mi się bawić w
czysto teoretyczne rozważania, to podejmuję się stworzyć zupełnie nową
hipotezę, do której także będą pasować twoje dowody.
Downar milczał. Nie znajdował zbyt przekonywających
kontrargumentów. Wiedział, że w tym, co mówił Leśniewski było dużo prawdy.
- No, cóż... - powiedział po chwili. - Zobaczymy. Teraz już muszę
doprowadzić wszystko do końca. Jeżeli okaże się, że spudłowałem, to przenoszę
się do MHD. Będę sprzedawał ogórki. Spokojniejsza praca.
Pożegnał Leśniewskiego i, w nie najlepszym nastroju, wrócił do swoiego
pokoju.
*
Weszła, jak zwykle, energicznym, pewnym siebie krokiem. Była
pogodnie uśmiechnięta. Wyglądała młodo i ładnie. Świetnie skrojony kostium z
ciemnostalowej elany podkreślał jej zgrabną, wysportowaną sylwetkę.
Downar przywitał się i wskazał fotel.
- Proszę, niech pani siada.
- A da mi pan papierosa?
- Oczywiście. - Podbiegł do biurka i pośpiesznie wyjął z szuflady
reprezentacyjne papierosy, które rezerwował dla specjalnych gości. Potem z
kasy ogniotrwałej wyjął butelkę koniaku rosyjskiego i dwa kieliszki.
- Cóż to, zanosi się na pijaństwo w lokalu urzędowym?
- zaśmiała się.
- Otrzymałem dzisiaj specjalną dyspensę od mojego szefa - powiedział
wesoło Downar. - Przecież po to panią tutaj do siebie zaprosiłem, żeby oblać
nasz wspólny sukces.
- Wspólny sukces?
- No tak. Dzięki pomocy pani udało mi się rozszyfrować zagadkę
zabójstwa Victora Cottarda.
- Czy naprawdę to, co panu wtedy przyniosłam, miało aż takie znaczenie?
- Kolosalne. Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, jak dużo pani
zawdzięczam.
- Jestem szczęśliwa, że mogłam się chociaż w drobnej mierze przyczynić
do zdemaskowania mordercy. Więc jednak Halicka?
- Niestety, tak. Dodatkowe dochodzenie wykazało, że to ona razem ze
swym kochankiem zamordowała Victora Cottarda.
- Aresztowani?
- Jeszcze nie. Właśnie dziś rano otrzymałem nakaz aresztowania
podpisany przez prokuratora. - Podniósł kieliszek. - Piję pani zdrowie.
Józefina umaczała wargi w koniaku.
- Nie spodziewałam się takiego uroczystego przyjęcia.
Gdybym wiedziała, przywdziałabym jakiś odpowiedni strój.
- Strój jest pełen uroku - powiedział z galanterią Downar - Nie zgrzeszę
przesadą, jeśli stwierdzę, że jest pani najelegantszą kobietą w Warszawie.
- A pan jest chyba najuprzejmiejszym milicjantem w Polsce - odparowała.
Roześmiali się.
- Czy pani już wyekspediowała tych swoich Francuzów? - spytał Downar.
Odetchnęła z widoczną ulgą.
- Nareszcie. Muszę się panu przyznać, że trochę mnie zmęczyła rola
dobrej niani. Tak, wczoraj odprowadziłam na dworzec moją nadsekwańską
dziatwę. Wydaje mi się, że mieli już dosyć Polski i konnej jazdy.
- Tak sobie dali w kość?
- Nie wie pan... Oni tam w Paryżu jeżdżą na takich zdychających
szkapach, chodzących w maneżu cały boży dzień. Jak siadają tu na prawdziwe
konie, to w ogóle nie wiedzą, co się z nimi dzieje. Spadają jak ulęgałki i tak się
dokładnie obtłukują, że ledwie łażą. Myślę, że przez miesiąc nie dojdą do siebie
w domowych pieleszach.
Zastukano do drzwi. Wszedł porucznik Olszewski.
- O, przepraszam - powiedział i chciał się cofnąć, ale Downar przywołał
go ruchem ręki.
- Chodźcie, chodźcie, kolego. Czekam na was. Chciałem, żebyście zaraz
pojechali do PZU i na Kruczą. - Sięgnął do kieszeni, wyjął dużą, urzędową
kopertę. - To jest nakaz aresztowania. Weźcie dwóch ludzi i jedźcie. Mam
nadzieję, że ani Wekert, ani Halicka nie będą stawiać oporu. Na wszelki
wypadek zabierzcie kajdanki.
- Przywieźć ich do komendy?
- Tak. Czekam na was.
Olszewski wyszedł. Z twarzy Józefiny zniknął beztroski uśmiech.
- Nie chciałabym być teraz w skórze tych ludzi - powiedziała cicho.
Downar pokiwał głową.
- Tak. To są bardzo przykre sprawy.
- Czy sądzi pan, że dostaną duży wyrok?
- Myślę, że duży. Piętnaście lat, a może karę śmierci.
- Karę śmierci?
- No cóż... Morderstwo z premedytacją. Dużo będzie zależało od składu
sądu i od talentów obrońcy.
Józefina już nie odzyskała dobrego humoru. Zmieniła temat rozmowy.
Opowiadała jeszcze o koniach i o Francuzach, ale widać było, że robi to tylko
przez uprzejmość.
Niebawem spojrzała na zegarek, stwierdziła, że jest już bardzo późno,
wstała i wyciągnęła rękę na pożegnanie.
Downar nie zatrzymywał jej. Raz jeszcze podziękował za pomoc i
odprowadził ją do drzwi.
Obdarzyła go jednym ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów.
- Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.
Downar skłonił się.
- To bardzo prawdopodobne - powiedział uprzejmie i zaraz dodał: - Może
pani zechce kiedyś zadzwonić do mnie. Umówimy się gdzieś na kawę.
Przyrzekam, że nie będę wtedy mówił o sprawach urzędowych.
ROZDZIAŁ XIII
Noc była ciemna. Sierp księżyca zniknął, a gwiazdy zgasły jedna po
drugiej. Znad lasu wiatr gnał ciężkie, gęste chmury, które całkowicie zasnuły
niebo. Od jeziora szedł wilgotny powiew zmieszany z zapachem mułu i
gnijących wodorostów.
- A jeżeli znowu nie przyjdą?
- To będziemy czekać jutro - mruknął Stasiak. - Coś ty taki niecierpliwy?
Downar poruszył się.
- Mam już tego dosyć, do cholery. W kolanach mi strzyka. Jak tak dalej
pójdzie, to będę musiał pojechać do Buska czy Ciechocinka na kurację.
- Mówiłem ci, żebyś włożył ciepłe kalesony.
- Włożyłem i co z tego? Ta pierońska wilgoć przejdzie nawet przez skórę
niedźwiedzią.
Umilkli. Wiatr potrząsał nadbrzeżnymi krzakami, jakby czegoś szukał w
gęstwinie. Chmury zniżyły się jeszcze bardziej i wisiały groźne, ponure. Było
cicho.
- Żeby tylko deszcz nie lunął - odezwał się znowu Downar.
- Nic ci nie będzie. Nie roztopisz się.
- Dobrze ci mówić, jak masz na sobie taką plandekę, że można by w nią
ciężarówkę zapakować. Buty także masz gumowe.
- Radziłem ci przecież, żebyś się odpowiednio ubrał.
- Skąd mogłem wiedzieć, że będzie taki cholerny ziąb.
Nie jestem przyzwyczajony do tych wiejskich „rozkoszy”.
- Dobrze ci zrobi, jak się trochę zahartujesz.
- Diabła tam. Grypy dostanę.
W tej chwili przysunął się do nich sierżant Pakuła.
- Towarzyszu majorze - powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem. -
Towarzyszu majorze, zdaje się, że jadą.
- Gdzie?
- Tam. Po tamtej stronie jeziora. Chyba to nie robaczki świętojańskie.
Spojrzeli we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, w oddali błyskały
wśród zarośli reflektory, przesłaniane co chwila przez gałęzie.
- A mówiłem, że dzisiaj przyjadą - ucieszył się Stasiak.
- Nie wiadomo, czy to akurat oni - mruknął pesymistycznie Downar.
- Zwariowałeś? A któżby się tłukł w nocy po tych dziurach? Na pewno
oni.
- Co robimy? - spytał Pakuła. - Płyniemy na drugą stronę?
- Ale skąd. Mamy tu doskonały punkt obserwacyjny, a po drugiej stronie
pilnuje przecież Olszewski ze swoimi ludźmi. Na pewno już ich spostrzegli.
- Żeby tylko potem nie dopadli wozu - zaniepokoił się Pakuła. - Na
naszych gratach nie dogonilibyśmy ich.
- Nie ma obawy. Będziemy ich mieli.
Stasiak energicznym ruchem rozgarnął gałęzie i wszyscy trzej wpatrzyli
się w ciemność.
Samochód jechał wolno, ostrożnie, ale ciągle się przybliżał. Białe smugi
reflektorów stawały się coraz wyraźniejsze.
- Broń gotowa? - spytał Downar.
- Gotowa, towarzyszu majorze. Pół dnia czyściłem automat.
Stasiak odwrócił głowę.
- Myślisz, że dojdzie do strzelaniny?
- Kto ich wie? Wszystko możliwe. Nie zapominaj, że chodzi o dużą
stawkę.
Teraz słyszeli już wyraźnie warkot motoru. Jeszcze chwila i mogli w
odblasku świateł dojrzeć ciemne kontury wozu.
- Zatrzymują się - szepnął Pakuła.
- Zatrzymują się - powtórzył Stasiak, przykładając do oczu polową lunetę.
- Teraz wysiadają.
Ze stojącego pod pochylonym drzewem samochodu wysiadło dwoje
ludzi, mężczyzna i kobieta. Rozejrzeli się badawczo dokoła, a potem szybko
wyjęli z wozu duży pakunek. Mężczyzna zaczął wkładać na siebie ekwipunek
płetwonurka. Kobieta pomagała mu.
- Co robimy? - spytał Pakuła.
- Na razie nic - odparł spokojnie Stasiak. - Niech się trochę pobawią.
Mężczyzna wszedł do jeziora i zaczął się zagłębiać. Kobieta trzymała
linę, nawiniętą na kołowrotku, umieszczoną na żelaznym stojaku wbitym w
ziemię.
- Jak on tam trafi po ciemku? - zaniepokoił się Pakuła.
Downar uśmiechnął się.
- Ma przecież latarkę.
- Może się ruszymy? - zaproponował Stasiak.
Pakuła zepchnął na wodę łódź, wskoczył do niej i chwycił za wiosła.
- Gotowe, towarzyszu majorze.
Płynęli ostrożnie. Pakuła bezszelestnie rozgarniał wodę wiosłami. Nie
mówili nic. Na drugim brzegu natknęli się na Olszewskiego.
- Nasi ludzie podeszli bliżej - szepnął porucznik. - Chodźmy.
Posuwali się bardzo wolno, żeby nie robić hałasu. Trzeba było najpierw
zbadać grunt, zanim się postawiło nogę.
Wreszcie zbliżyli się na wystarczającą odległość i zajęli stanowiska.
Żaden z nich nie potrafił określić jak długo czekali. Wydawało im się, że
bardzo długo. Wreszcie powierzchnia wody poruszyła się, zafalowała i z jeziora
wynurzyła się głowa nurka. Z wysiłkiem ciągnął za sobą dosyć dużą żelazną
skrzynkę, a raczej mocno okutą szkatułę.
Doholował swą zdobycz do brzegu, powiedział coś i znowu zniknął pod
wodą.
Teraz Downar dał znak.
To nie było trudne. Podeszli do niej z tyłu, obezwładnili ją, związali,
zakneblowali usta i zanieśli do wozu. Stasiak zajął jej miejsce przy linie.
Czekali. Ale już teraz wszyscy byli spokojniejsi. Nerwowe napięcie z
wolna ustępowało. Można się było nie spodziewać żadnych przykrych
niespodzianek.
Nurek znowu się wynurzył. Tym razem holował mniejszą szkatułkę, ale w
kształcie podobną do pierwszej.
Podłużna, z kopulastym wiekiem, wzmocniona grubymi żelaznymi
okuciami.
Tak był zajęty wyciąganiem z wody bagażu, że w pierwszej chwili nie
zauważył, co zaszło na brzegu jeziora. Dopiero kiedy Stasiak zaczął mu
pomagać zdejmować ekwipunek, szarpnął się gwałtownie i skoczył w bok.
Downar chwycił go mocno za ramiona.
- Guten Abend, Herr Schatz - powiedział Stasiak.
*
Downar otworzył teczki z aktami sprawy, wyjął z szuflady biurka
papierosy, długopis, wieczne pióro, wyrzucił z popielniczki do kosza niedopałki
i dopiero wtedy spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę.
Walter Schatz nie robił wrażenia człowieka zdenerwowanego czy nawet
speszonego sytuacją, w jakiej się znalazł. Spokojnie palił papierosa i uśmiechał
się ironicznie.
- No więc jak? spytał Downar. Czy przyznaje się pan do zamordowania
Victora Cottarda?
Schatz wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem dlaczego chcecie mnie zmusić do tego, żebym się
przyznał do nie popełnionych czynów. To jakaś niepojęta dla mnie gra. Nie, ja
nie zamordowałem Victora Cottarda. Nic nie wiem o tej sprawie.
- Czy Victor Cottard był pańskim bratem ciotecznym?
- Tak. Z tego jednak nie wynika, żebym miał go zamordować.
Downar nie zwrócił uwagi na ironię. Aż nazbyt dobrze znał tego rodzaju
taktykę. Zorientował się już dość dokładnie z kim ma do czynienia i wiedział jak
ma rozegrać tę partię.
- Czy pan przyjechał do Polski specjalnie, aby wydobyć z jeziora te
kosztowności?
- Nie. Przyjechałem w sprawach handlowych, a przy okazji chciałem
odzyskać moje pamiątki rodzinne.
Stasiak, który dotychczas rysował na kawałku papieru jakieś figury
geometryczne, parsknął śmiechem.
- A to kapitalne! Pamiątki rodzinne wartości miliona dolarów. Wspaniale!
- Różne bywają pamiątki rodzinne - powiedział z obrażoną miną Schatz.
- Czy ta pańska zeszłoroczna nocna wyprawa na klaczy Marlenie miała
związek z pamiątkami rodzinnymi? - spytał Downar.
Schatz zawahał się chwilę.
- Tak - powiedział niechętnie.
- Ale wtedy nie znalazł pan tego, czego pan szukał?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo nie miałem jeszcze wtedy dokładnych informacji dotyczących
lokalizacji tych przedmiotów. Nie mogłem przecież przekopać dna całego
jeziora.
- Tak, to byłoby raczej uciążliwe - przyznał Downar - Ale jak to się stało,
że teraz zdobył pan potrzebne informacje i że trafił pan bez trudu do miejsca,
gdzie zostały zakopane te kuferki?
- Znalazłem dodatkowe notatki mojego ojca.
- Ach tak. - Downar wyjął z teczki dwa kawałki grubego pergaminu, na
których czerwonym tuszem narysowany był plan sytuacyjny jeziora z
oznaczeniem punktu, w którym ukryte były szkatuły ze skarbami. Rysunek tak
był pomyślany, że trafić na to miejsce można było tylko mając w ręku obydwie
części.
- Czy zna pan ten plan? - spytał Downar, podnosząc do góry arkusze.
- Tak.
- Czy otrzymał pan to w spadku po ojcu?
- Tak.
- A dlaczego plan został przecięty na dwoje?
- Nie wiem.
Downar uśmiechnął się.
- To ja panu to wyjaśnię. Opowiem panu pewną bardzo interesującą,
sensacyjną historię. W roku 1945 armia niemiecka, jak to zapewne panu
wiadomo, cofała się pod naporem armii radzieckiej. Dowództwo jednej z
dywizji pancernych znajdowało się w posiadaniu dużej ilości złota i drogich
kamieni, zrabowanych zapewne na terenie Związku Radzieckiego i Polski.
Uciekać z takim skarbem było rzeczą ryzykowną. Postanowiono więc ukryć
drogocenne przedmioty. W tym celu wybrano to właśnie jezioro. Dlaczego?
Trudno zgadnąć. Może dlatego, że w pobliżu mieszkał pański stryj, Wilhelm, a
pański ojciec i drugi pański stryj, Joachim, służyli w tej dywizji pancernej.
Jednym słowem spuszczono nurków na dno jeziora i zakopano skarb.
Potem pułkownik Hans Schatz, pański ojciec otrzymał jedną część planu,
a któryś z oficerów drugą. Chodziło o to, żeby nie oddawać tak olbrzymiej
fortuny w jedne ręce, żeby obydwaj musieli wrócić na to miejsce.
- Opowiada mi pan jakieś bezsensowne bzdury - mruknął Schatz.
- Dowiedziałem się tego wszystkiego od pańskiego stryja - powiedział
spokojnie Downar. - W każdej chwili możemy go tu zaprosić celem
przeprowadzenia konfrontacji.
- Ale to potem. Najpierw chciałbym dokończyć tej interesującej
opowieści. Otóż pan otrzymał w spadku od ojca połowę planu. Przyjechał pan
do Polski pod pretekstem jazdy konnej, rozkochał pan w sobie Józefinę Vaudrin
i próbował pan odnaleźć skarb. Niestety, bez drugiej połowy planu okazało się
to niemożliwe, a ta druga połowa wpadła w ręce pańskiego ciotecznego brata,
Victora Cottarda. Pańska ciotka wyszła za mąż za Francuza, a Cottard był w
jakiś sposób spowinowacony z tym oficerem z dywizji pancernej, który
otrzymał drugą część planu. - Tego się znowu dowiedziałem od pańskiego
drugiego stryja, Wilhelma.
Schatz wzruszył ramionami.
- To stary dziwak. Niespełna rozumu. Nie można brać poważnie tego, co
on mówi.
- Jego słowa najzupełniej pokrywają się z rzeczywistością - wtrącił się do
rozmowy Stasiak. - Widziałem się z nim niedawno. Gawędził ze mną zupełnie
przytomnie.
Owszem, ma swoje starcze dziwactwa, ale nie można go nazywać
nienormalnym.
- Czy pan przyznaje się do zamordowania Victora Cottarda? - spytał nagle
Downar.
- Mówiłem przecież, że nie mam z tą zbrodnią nic wspólnego - żachnął
się niecierpliwie Schatz. - Nie pozwolę nic sobie zasugerować. Znam te wasze
metody.
- Czy był pan kiedyś w mieszkaniu Pawła Wekerta na Kruczej, na
szóstym piętrze?
- Nie. Nigdy nie byłem w żadnym mieszkaniu na Kruczej.
- A czy pan odwiedzał Victora Cottarda w jego pokoju hotelowym, w
„Bristolu”?
- Nie. Z Victorem nie łączyły mnie dobre stosunki.
Właściwie nie kontaktowaliśmy się.
- No cóż, różnie w rodzinie bywa - powiedział Downar, robiąc zatroskaną,
pełną zrozumienia minę. - Jedno mnie bardzo martwi, panie Schatz, a
mianowicie to, że nie mówi pan prawdy.
- Ja zawsze mówię prawdę.
- Wobec tego przykro mi, że w tym konkretnym przypadku zmienił pan
swoje zasady. Zaraz spróbuję to panu udowodnić. Otóż, podczas naszej
rozmowy w hotelu „Europejskim”, poczęstował mnie pan papierosami.
Odpakowując paczkę, upuścił pan na podłogę celofanowe opakowanie, na
którym pozostawił pan dokładne odciski swoich palców. I cóż się okazało? Ano
okazało się, że odwiedzał pan w „Bristolu” swego kuzyna Victora, bo w pokoju
hotelowym w koszu na śmieci znalazłem pudełko po „Playersach”, a na nim
odciski pańskich palców. Poza tym był pan w kawalerce Wekerta na Kruczej.
Zostawił pan tam płaszcz, a w kieszeni płaszcza paczkę „Playersów” wraz z
pańskimi liniami papilarnymi. Co więcej, badania daktyloskopijne wykazały, że
dotykał pan wnętrza windy, w której znaleziono trupa Cottarda. Czy chciałby
pan coś powiedzieć na ten temat?
Schatz milczał. Z jego twarzy zniknął ironiczny uśmiech. Zrobił się nagle
bardzo poważny.
- No to ja panu jeszcze powiem - ciągnął dalej Downar. - Był pan u
Victora w hotelu, ażeby uzgodnić z nim wspólny plan działania oraz omówić
podział zysków. On przecież miał drugą część planu. Nie doszliście wtedy do
porozumienia. Za pośrednictwem Józefiny wynajął pan kawalerkę Wekerta, do
której zwabił pan swojego kuzyna, żeby go zamordować.
Schatz zerwał się. Twarz nabiegła mu krwią.
- To on chciał mnie zabić! - krzyknął. - To on mnie wciągnął w zasadzkę!
To on urządził komedię z tym ubraniem! To on!
- Chwileczkę - przerwał mu Downar. - Nie rozumiem.
Cottard chciał pana zabić?
- Tak. Wyjął pistolet. Chciał mnie zastrzelić i zabrać obydwie części
planu. Ale byłem szybszy od niego. Wyrwałem mu broń z ręki, chwyciłem
młotek leżący na oknie i uderzyłem. Nie chciałem go zabić. Uderzyłem za
mocno.
Byłem bardzo podniecony.
- A potem jeszcze zadzierzgnął mu pan pasek na szyi - dorzucił Downar.
- Nie wiedziałem, co robię. Byłem nieprzytomny z wściekłości. Broniłem
się. Działałem w obronie własnej.
Miałem prawo się bronić. Każdy, ma prawo się bronić!
- Naturalnie - przytaknął Downar. - Każdy ma prawo się bronić.
Wszystko zależy od sytuacji. Może mi pan jeszcze powie, jak to było z tym
garniturem?
- Victor przyszedł na to spotkanie w nowym ubraniu.
Mówił, że rękawy trochę za krótkie. Chciał mi odsprzedać to ubranie.
Koniecznie mnie namawiał, żebym przymierzył. Ja nie chciałem, bo mi kolor się
nie podobał. Wtedy on chwycił ze stołu ołówek i zaczął rysować plan jeziora.
- Czy to była zielona kredka?
- Chyba tak. Dokładnie nie pamiętam, ale to była kredka. Tak, tak, zielona
kredka. Teraz sobie przypominam bo ją złamał i temperował.
- A dlaczego właściwie zgodził się pan przyjść do mieszkania Wekerta?
Przecież mogliście te sprawy omawiać w hotelu.
- Chodzi o kobietę.
- O kobietę? - zdziwił się Downar.
- Tak. Mnie się bardzo podobała ta malarka, pani Halicka. Victor obiecał
mi, że mnie z nią zapozna, ale że musimy się spotkać na jakimś neutralnym
gruncie, bo ona do hotelu nie przyjdzie. Miało to być takie małe zebranie
towarzyskie, a potem ewentualnie...
- Ale pani Halickiej nie było?
- Nie. Przyszedł tylko Cottard. Od razu wydało mi się to podejrzane.
- Czy domyśla się pan, dlaczego Cottard chciał pana namówić do
włożenia tego ubrania?
- Oczywiście. Chodziło mu o to, żebym nie miał na sobie zagranicznego
garnituru. W danym wypadku polskie ubranie utrudniało zidentyfikowanie
zwłok.
- Ja też tak myślę - przytaknął Downar. - A teraz może porozmawiamy
sobie na temat laski dyrektora Osieckiego. Ale w tej sprawie głos oddaję
koledze.
Stasiak podniósł głowę znad zabazgranej kartki papieru i ostro spojrzał na
młodego Niemca. Przesadnie, jak mu się zdawało, uprzejmy ton, w jakim
Downar prowadził przesłuchanie, zaczynał go drażnić.
- Proszę nam powiedzieć. Jak to było z tą laską?
- Z jaką laską? - udał zdziwienie Schatz.
- Niech pan się nie zgrywa. Wie pan doskonale, że chodzi o bambusową
laskę dyrektora Osieckiego. Jesteśmy dobrze zorientowani w tej całej aferze i w
tej chwili to tylko czysta formalność. Czekamy na pańskie potwierdzenie.
- Nie wiem, o czym pan mówi - upierał się Schatz.
Stasiak z trudem opanował ogarniający go gniew. Miał ogromną ochotę
trzasnąć tego bezczelnego faceta w pysk.
- Rozmawialiśmy na ten temat z obydwoma pańskimi stryjami -
powiedział siląc się na spokój - z Wilhelmem i z Joachimem Schatzem.
- No to co z tego?
- Z tych rozmów dowiedzieliśmy się, że pan, przy współudziale Józefiny
Vaudrin, zmontował całą tę intrygę, aby unieszkodliwić dyrektora Osieckiego.
Schatz wzruszył ramionami.
- Dlaczego miałbym go unieszkodliwiać? Nie rozumiem.
- Dlatego, iż pan przypuszczał, że Osiecki jest wtajemniczony w sprawę
skarbu, zakopanego na dnie jeziora i że będzie panu przeszkadzał.
- Skąd to przypuszczenie?
- To nie przypuszczenie, to pewność. Po pańskiej nocnej eskapadzie na
klaczy Marlenie, Osiecki odwiedził Wilhelma Schatza, chcąc się czegoś
dowiedzieć. Pański stryj, który pozostaje pod ogromnym wpływem proroctw
zawartych w Piśmie Świętym, doszedł do wniosku, że bogactwa ukryte na dnie
jeziora są przeklęte i że przyniosą nieszczęście. Postanowił za wszelką cenę
odwieść pana od zamiaru wydobycia tego złota i drogich kamieni z jeziora. W
tym celu powiedział panu, że poinformował o tej sprawie dyrektora Osieckiego,
który nie pozwoli na żadne poszukiwania i, w razie gdyby pan nie zrezygnował,
zawiadomi odpowiednie władze. Wtedy pan, za namową Józefiny, zmontował
intrygę. Joachim Schatz wykonał identyczną laskę wydrążoną w środku. W
Berlinie Zachodnim ma pan kontakty z tamtejszym wywiadem. Od nich
otrzymał pan stare materiały szpiegowskie. Te mikrofilmy wsunął pan do laski,
którą na lotnisku Józefina podrzuciła dyrektorowi Osieckiemu. Niech pan nie
zaprzecza, bo tę znowu wiadomość mam od samej Józefiny Vaudrin. Liczyliście
na to, że Osiecki na dłuższy czas pójdzie do więzienia, a wy tymczasem
zdążycie wydobyć z jeziora drogocenny ładunek.
Pańska wspólniczka załamała się po ostatnich wypadkach i powiedziała
prawdę.
- Nigdy nie należy mieć do czynienia z kobietami - mruknął Schatz.
- Wszystko było zasadniczo nieźle pomyślane, z pewnymi
niedociągnięciami oczywiście. Ten anonim wysłany do naszego ministerstwa to
było pierwsze wasze potknięcie.
Za grubymi nićmi szyte. To od razu musiało wzbudzić wątpliwości.
Następny błąd to były te stare mikrofilmy.
Wiele zdjęć zupełnie zdezaktualizowanych. Prymitywna robota, panie
Schatz, bardzo prymitywna. Rozumiem, że chodziło wam o to, aby zyskać na
czasie. I kto wie, czy by się nie udało, gdyby nie zamordowanie Victora
Cottarda.
- Nie chciałem go zabić. To przypadek - powiedział ponuro Schatz. -
Działałem w obronie własnej.
Stasiak skinął głową.
- Tak, tak. To już słyszałem. Może pan podpisze nam teraz protokóły
zeznań i chyba na dzisiaj skończymy tę rozmowę. - Spojrzał na Downara. - Czy
masz jeszcze jakieś pytania?
- Na razie nie. Szczegóły omówimy jeszcze za parę dni.
Mamy dużo czasu, panie Schatz.
ROZDZIAŁ XIV
Siedzieli w gabinecie Leśniewskiego. Przyjechał także Gerner. Downar i
Stasiak skończyli właśnie czytać swoje sprawozdania. Sięgnęli po kieliszki,
żeby sobie trochę odświeżyć gardła.
- Niezły koniak, towarzyszu pułkowniku - powiedział z uznaniem Stasiak.
- My takiego na Rakowieckiej nie pijamy.
- Czego chcesz od mojego koniaku? - obruszył się Gerner. - Ale niech
tam. Za tę laskę Osieckiego gotów jestem zafundować ci butelkę „Courvoisier”
na wyłącznie prywatny użytek.
- Cała zasługa po stronie Stefana Downara - powiedział skromnie Stasiak.
- A jedna butelka „Courvoisier” na dwóch, to trochę mało.
- Racja - zgodził się Gerner. - Ale Downarowi to już niech stawia
Leśniewski. Musi przecież mieć jakieś fundusze specjalne na takie okazje.
Roześmiali się.
- Przyjemnie sobie pożartować jak już po wszystkim - powiedział
Leśniewski. - Przyznam się wam, moi kochani, że w pewnym momencie byłem
w porządnym strachu.
- Nie dowierzałeś mojej intuicji - uśmiechnął się Downar.
- Prawdę mówiąc, te twoje teorie wydawały mi się trochę fantastyczne. Za
dużo było elementów zawieszonych w próżni, a ja nie bardzo lubię wierzyć na
słowo honoru.
Lubię mieć konkrety.
- Masz rację! - przytaknął Downar. - Ja także lubię konkrety, ale w
pewnych wypadkach trzeba działać na przeczucie. Ileż to razy byliśmy już w
takiej sytuacji, że do końca nic właściwie nie było wiadomo, tylko jakieś mgliste
domysły.
Leśniewski sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki.
- Trzeba przyznać, że masz nosa, a oprócz tego trochę szczęścia.
- Najbardziej jestem cięty na tych bandziorów za Halicką - powiedział
Downar. - Nie dość, że spiętrzono poszlaki przeciwko niej w sprawie o
zabójstwo, ale jeszcze usiłowano zrobić z niej autorkę anonimów.
- Tak - powiedział Leśniewski. - Starali się za wszelką cenę wprowadzić
nas na fałszywy ślad. Działali szybko, nerwowo i stąd wszystkie ich potknięcia.
Przyznam ci się, że nie przypuszczałem, że Józefina da się nabrać na ten numer
z aresztowaniem Halickiej i Wekerta.
- A dla kogo Józefina wynajmowała kawalerkę w dniu morderstwa? -
spytał Stasiak.
- Dla Cottarda, oczywiście.
- No to z kim w końcu kombinowała, z Schatzem czy z Cottardem?
- Najprawdopodobniej z obydwoma. Czekała na rozwój wypadków, żeby
w ostatnim momencie doszlusować do tego, który wykopie z jeziora hitlerowski
skarb. Nie wiedziała, kto będzie górą w tej rozgrywce i wolała się zabezpieczyć
na dwa fronty. Stawka w tej rozgrywce była poważna.
- Tak, to olbrzymia forsa - powiedział w zamyśleniu Gerner. - Było koło
czego pochodzić.
*
Wyszli z komendy. Stasiak wziął przyjaciela pod rękę i powiedział:
- Wiesz co? Ten koniak zaostrzył mi apetyt. Jak byś się zapatrywał na to,
żebyśmy poszli coś zjeść?
- Bardzo chętnie - zgodził się Downar - ale gdzie?
- Może do „Grand Hotelu”?
- O, nie, nie. Mam dosyć Kruczej. To już wolę do „Kameralnej”.
- Niech będzie „Kameralna”.
Kiedy usiedli przy stoliku i zamówili obiad. Stasiak uśmiechnął się.
- Z czego się śmiejesz? - spytał Downar.
- Bo sobie przypomniałem, jak nabijałeś się ze mnie, że za dużo czytam
Karola May’a.
- A jednak to był skarb w srebrnym jeziorze.
Downar roześmiał się.
- Masz rację. Proponuję, żebyśmy nazwali tak tę sprawę: „SKARB W
SREBRNYM JEZIORZE” - to dobrze brzmi.