background image
background image

 

Zygmunt Zeydler - Zborowski:

LASKA DYREKTORA 

OSIECKIEGO

background image

ROZDZIAŁ I

- No i co o tym myślisz?

Stasiak   raz   jeszcze   przyjrzał   się   uważnie   kartce   papieru,   pokrytej   do 

połowy maszynowym pismem.

- Myślę, że ktoś chce nam zrobić głupi kawał. Na twoim miejscu nie 

zawracałbym   sobie   tym   głowy.   Przecież   już   nieraz   otrzymywaliśmy   takie 

anonimy. Gdybyśmy chcieli każdym się przejmować, trzeba by było znacznie 

powiększyć nasz aparat.

Gerner pokiwał głową. - W zasadzie masz racje, ale...

Widzisz... ta informacja trochę mnie zastanawia. Za dużo konkretów. To 

pisał ktoś bardzo dobrze zorientowany.

Wszystkie   szczegóły   się   zgadzają.   Wydaje   mi   się,   że   powinniśmy   to 

sprawdzić. Ostatecznie niewiele ryzykujemy.

Najwyżej przeprosisz, powiesz, że zaszła pomyłka i na tym koniec.

- Chcesz, żebym pojechał jutro na lotnisko?

- To właśnie mam na myśli.

- Nie lubię takich głupich sytuacji - skrzywił się Stasiak.

-   Sytuacja   dopiero   wtedy   byłaby   głupia,   gdyby   się   okazało,   że   to 

wszystko prawda.

- To także racja.

-   A   co   mam   robić?   Jesteś   moim   szefem.   Nie   wiem   tylko,   dlaczego 

właśnie mnie obarczasz tą niemiłą misją?

- Dlatego, że mam do ciebie zaufanie. Jestem pewien, że załatwisz to z 

wrodzonym sobie taktem.

- Żebyś się tylko nie zawiódł.

- Dotychczas jeszcze mi się to nie zdarzyło.

background image

- Gratuluję ci. Byli już tacy, którym się zdarzyło.

- Na przykład baron Boyst.

- Między innymi. Czy masz jeszcze jakieś polecenia?

- Na razie chyba nie. Możecie odmaszerować, towarzyszu majorze.

Stasiak wstał i stuknął obcasami.

- Tak jest, towarzyszu pułkowniku.

*

Poranek pogodny. Srebrzyste skrzydła samolotów błyszczą w słońcu. Na 

lotnisku ruch. Ostatnie słowa pożegnania. Ostatnie pocałunki.

Zachrypnięty megafon ogłasza:

- Pasażerowie odlatujący do Berlina proszeni są do samolotu.

W chwilę potem na betonową płytę wybiega wielobarwny tłum. Wszyscy 

drepczą pośpiesznie, niepotrzebnie zadyszani. Na końcu idzie wysoki, dobrze 

zbudowany   mężczyzna.   Lekko   utyka   na   prawą   nogę.   Podpiera   się   grubą 

bambusową laską.

Stasiak   przyjechał   w  ostatniej   chwili.   Po  drodze   zepsuł   mu   się   wóz   i 

musiał   czekać   na   taksówkę.   Myślał,   że   nie   zdąży.   Od   razu   pobiegł   do 

kierownika lotniska.

Pilot włączył już motory, kiedy w słuchawkach zabrzmiał rozkaz:

- Wstrzymać start.

- Dlaczego nie odlatujemy? - spytał któryś z pasażerów.

Stewardessa uśmiechnęła się uspokajająco.

- Za chwilę start. Proszę zapiąć pasy.

Stasiak   trochę   zasapany,   wspiął   się   po   drabince.   Rozejrzał   się   po 

samolocie,  ale nie od razu spostrzegł  tego, kogo szukał. Spytał stewardessę. 

Wskazała mu pasażera siedzącego po lewej stronie przy oknie.

- Przepraszam, czy pan Osiecki?

Zapytany podniósł zdziwione spojrzenie znad gazety.

- Tak.

background image

- Czy to pańska laska?

- Tak. A o co chodzi?

- Czy pan jest zupełnie pewien, że to pańska laska?

- Oczywiście. Ale o co chodzi? Co się stało?

- Czy pan pozwoli, że obejrzę tę laskę?

- Proszę, ale nie rozumiem. To moja laska.

Stasiak szybkim ruchem pochwycił laskę, obejrzał ją dokładnie i mocno 

ujął   grubą   gałkę,   którą   bambus   był   zakończony.   Pierwsza   próba   nie   dała 

wyniku.

- Co pan wyprawia?! - zawołał Osiecki. - Przecież gałka się nie odkręca. 

Proszę natychmiast zostawić moją laskę. Co to wszystko znaczy?

Stasiak   nacisnął   jeszcze   mocniej   i   wtedy   poczuł,   że   gałka   zrobiła   pół 

obrotu. A więc jednak gwint.

Potem wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie.

Stasiak odkręcił gałkę, zajrzał do wnętrza pustej laski, wyjął z niej coś i 

zwrócił się do oniemiałego Osieckiego.

- Pan pozwoli ze mną.

- Ależ... proszę pana, ja odlatuję za chwilę do Berlina.

- Na razie zostaje pan w Warszawie. Proszę wysiadać i nie zatrzymywać 

startu samolotu.

- Co to znaczy? Jakim prawem? - bronił się Osiecki.

Stasiak zmuszony był pokazać swoją legitymację służbową.

- Jest pan aresztowany - powiedział.

Wysiedli z samolotu. Osiecki trząsł się ze zdenerwowania.

-   Ja   nic   nie   rozumiem,   daję   panu   słowo.   To   jakieś   nieporozumienie. 

Czekają na mnie w Berlinie. Co teraz będzie?

- Zawiadomimy ich, żeby nie czekali. Zawody odbędą się bez pana.

- Ależ ja miałem omawiać sprawy handlowe.

- Kto inny je omówi.

background image

- To wszystko ogromnie się komplikuje.

- Wydaje mi się, że tak - zgodził się Stasiak.

- Może mi pan wytłumaczy o co właściwie chodzi? Co pan znalazł w tej 

lasce? Zresztą to wcale nie moja laska.

Moja laska nie miała odkręcanej gałki.

Stasiak wziął go pod rękę.

- To nie jest odpowiednie miejsce do rozmowy. Pan pozwoli ze mną do 

samochodu.

*

Gerner podał przez biurko otwartą papierośnicę.

- Proszę, może pan zapali.

- Dziękuję, ale doprawdy...

- Więc pan twierdzi, że to nie pańska laska?

Osiecki z pewnym wysiłkiem przełknął ślinę.

- Wygląda tak samo, ale moja nie była w środku wydrążona i gałka się w 

niej nie odkręcała.

- Od jak dawna używa pan laski?

- Zaledwie od kilku miesięcy. W lutym czy w marcu spadłem z konia i 

zwichnąłem nogę. Jeszcze trochę utykam.

- I nic panu nie wiadomo o tym, że w pańskiej lasce znajdowały się te oto 

mikrofilmy?

- Przecież mówię panu, że to nie moja laska. O żadnych mikrofilmach nie 

mam pojęcia. To jakieś nieporozumienie. Ktoś musiał zamienić moją laskę.

- Kiedy pana zapytałem czy to pańska laska - wtrącił się Stasiak - to pan 

stwierdził z całą pewnością, że tak.

- Bo byłem pewny, że to moja laska. Identyczna.

Gerner wziął do ręki bambus i podał go Osieckiemu.

- Proszę, niech pan dobrze obejrzy. Czy może pan w tej lasce znaleźć coś 

takiego, co by wskazywało na to, że nie należy do pana? Jakaś rysa, jakieś 

background image

zadrapanie, jakaś nierówność?...

- Nie, nic takiego tu nie widzę. Przysiągłbym, że to moja laska. Zupełnie 

identyczna. Może... może trochę grubsza, ale nie jestem pewien.

- A waga? - spytał Stasiak. - Nie jest czasem trochę lżejsza?

Osiecki zważył laskę na dłoni.

- Chyba nie, ale trudno mi się zorientować. Przyznam się panom, że nigdy 

się nie zastanawiałem nad wagą mojej laski.

- Gdzie pan ją kupił?

- O, to stara laska. Mam ją jeszcze po ojcu. Jakimś cudem przetrwała 

wojnę.

- Może pan nie wiedział, że gałka się odkręca?

- Z całą pewnością gałka w mojej lasce nie odkręca się.

Była pęknięta i kazałem dać nową.

- Czy dawno kazał pan zreperować laskę?

- Chyba w maju. Dokładnie nie pamiętam.

- Kto panu reperował tę gałkę?

- Prywatny fachowiec w Cieszynie. Były tam właśnie zawody konne i 

przy okazji...

- Pan jest dyrektorem stadniny koni?

- Tak. To stado ogierów. Mamy także stajnię sportową.

- I mieszka pan w stadninie razem z rodziną?

- Tak, z żoną i z dwojgiem dzieci. Syn w tym roku zdał maturę, a córka 

przeszła do ósmej klasy.

- Hm. - Gerner wstał z fotela i przeszedł się po pokoju.

-   Niech   mi   pan   powie,   panie   dyrektorze,   czy   był   pan   już   kiedyś   w 

Niemczech Zachodnich.

Osiecki jakby się trochę zawahał.

- Tak - powiedział niechętnie. - Byłem. Dwa lata temu.

- Służbowo, czy prywatnie?

background image

-   Prywatnie.   Odwiedzałem   siostrę,   która   stale   mieszka   w   Hamburgu. 

Wyszła za mąż za Niemca.

- A można wiedzieć czym się zajmuje pański szwagier?

- Jest inżynierem.

- Długo przebywał pan w Hamburgu?

- Mniej więcej trzy tygodnie.

- No i jakież pan wywiózł wrażenia?

Osiecki wykonał nieokreślony ruch ręką.

- Nawiązał pan tam może jakieś ciekawe znajomości?

-   Raczej   nie.   Siostra   nie   prowadzi   ożywionego   życia   towarzyskiego. 

Szwagier   jest   człowiekiem   bardzo   zajętym,   nie   miał   czasu,   żeby   mnie 

wprowadzać w tamtejsze towarzystwo.

- Jak układają się pańskie stosunki ze szwagrem?

- Bardzo średnio. Właściwie byłem przeciwny małżeństwu mojej siostry. 

Początkowo doszło nawet między nami do dosyć ostrych starć. Nie chciałem, 

żeby wychodziła za mąż za cudzoziemca, a tym bardziej za Niemca.

- Gdzie pańska siostra poznała swego męża?

- W Niemczech, jeszcze w czasie wojny. Wywieziono ją pod Drezno, na 

wieś. Jej obecny mąż został ranny, a że ona pracowała dłuższy czas w szpitalu 

jako pielęgniarka, więc...

-   Rozumiem   -   powiedział   Gerner.   -   Dosyć   banalna   historia.   Ranny 

żołnierz, urocza pielęgniarka... Czy mają dzieci?

- Tak, troje. Dwóch synów i córkę.

- W jakim wieku obecnie jest pańska siostra?

- Ma już chyba czterdzieści pięć lat.

-   A   jak   to   się   właściwie   stało,   że   pan,   będąc   w   niezbyt   dobrych 

stosunkach   z   siostrą   i   ze   szwagrem,   zdecydował   się   przyjąć   zaproszenie   i 

pojechać do nich?

Osiecki wydawał się trochę zmieszany tym pytaniem.

background image

Uśmiechnął się usprawiedliwiająco.

- No cóż... Mojej siostrze bardzo zależało na tym, żeby... żeby nawiązać 

stosunki rodzinne. Zostało nas tylko dwoje... Bracia zginęli w czasie wojny, 

rodzice nie żyją...

Bardzo chciała, żebym zobaczył dzieci...

- Tak... oczywiście, to naturalne. Na pewno siostra zapoznała pana ze 

swoimi znajomymi, przyjaciółmi... Urządziła jakieś małe przyjęcie na pańską 

cześć. Tak to się zazwyczaj praktykuje w podobnych wypadkach.

Osiecki   poruszył  się.   Na   jego   pociągłej,  smagłej   twarzy   malowało   się 

zniecierpliwienie.

- Mam wrażenie, że panowie są przekonani, iż podczas mego pobytu w 

Hamburgu   zostałem   zwerbowany   przez   wywiad   niemiecki   do   roboty 

szpiegowskiej - powiedział, z trudem panując nad ogarniającym go gniewem.

- Dobre pan ma wrażenie - przyznał Gerner. - Niestety, wszystko na to 

wskazuje,  że  wplątał się pan  w brudną aferę.  Sytuacja właściwie  jest  dosyć 

jednoznaczna.

- Ależ to zupełny nonsens! - wybuchnął Osiecki, tracąc panowanie nad 

sobą.   -   To   nonsens!   Po   cóż   miałbym   robić   coś   podobnego?!   Panowie... 

przyjrzyjcie mi się. Czyż ja wyglądam na szpiega?!...

Gerner uśmiechnął się nieznacznie.

- Mogę pana zapewnić, panie dyrektorze, że nie było jeszcze szpiega, 

który by na to wyglądał.

- Ależ ja mam żonę, dzieci, dobre stanowisko. Pracuję w dziedzinie, którą 

lubię. Po co miałbym angażować się w takie świństwa? Na miłość Boską! Po 

co?!

-   Więc   pan   udawał   się   do   Niemiec   Zachodnich,   aby   uczestniczyć   w 

odbywających się tam konkursach hippicznych?

- Tak. Miałem pojechać na międzynarodowe zawody w Akwizgranie.

- Przez Berlin?

background image

- Tak. Samolotem  do Berlina,  a stamtąd  mieliśmy  pojechać  koleją do 

Akwizgranu.

- „Mieliśmy”, to znaczy kto?

-   W   Berlinie   miałem   się   spotkać   z   częścią   naszej   ekipy   i   z 

przedstawicielami   „Animexu”.   Korzystając   z   zawodów,   mieli   omówić 

transakcje   eksportowe.   Mnie   zaproszono   na   konsultanta,   rzeczoznawcę. 

Niesłychanie mi przykro, że zrobię im taki zawód.

- Proszę mi wierzyć, że nam także jest niezmiernie przykro - powiedział 

poważnie Gerner.

- Panowie, pozwólcie mi pojechać. Wrócę i wtedy wszystko spokojnie 

wyjaśnimy. Przecież to oczywiste nieporozumienie. Ja nie mam nic wspólnego 

ze szpiegowską robotą. Ręczę słowem honoru.

Gerner potrząsnął głową.

- Bardzo żałuję, ale to niemożliwe. Zmuszeni jesteśmy pana zatrzymać, aż 

do wyświetlenia całej sprawy. Mam nadzieję, że pan nam w tym dopomoże...

- To znaczy, że jestem aresztowany?

- Tak. Jest pan aresztowany. Nakaz prokuratora przedstawimy  panu w 

najbliższych godzinach.

- Ależ  to  kompletny  idiotyzm...  Proszę  panów...  Przecież   nie  możecie 

mnie zamykać do więzienia. Ja... ja nie poczuwam się do żadnej winy. W ogóle 

nie wiem o co chodzi...

- Niechże   pan przez  chwilę  spróbuje postawić  się   w naszej   sytuacji  - 

powiedział   cierpliwie   Gerner.   -   Dwa   lata   temu   spędził   pan   kilka   tygodni   w 

Niemczech Zachodnich.

Dzisiaj   miał   pan   zamiar   odlecieć   do   Berlina,   mając   ze   sobą   laskę 

wypełnioną  mikrofilmami.  Wszystkie  zdjęcia dotyczą  obiektów  wojskowych. 

Czy   pan,   będąc   oficerem   kontrwywiadu,   wypuściłby   takiego   człowieka   na 

wolność i pozwolił mu wyjechać do Berlina i do Akwizgranu? No, proszę przez 

chwilę logicznie rozumować.

background image

Osiecki zwiesił głowę na piersi.

-   To   nie   moja   laska.   Ja   nie   mam   z   tym   wszystkim   nic   wspólnego   - 

powiedział cicho.

Gerner zapalił papierosa i milczał. Dopiero po dłuższej chwili znowu się 

odezwał:

- Dzisiaj już nie będę pana dłużej męczył pytaniami.

Proszę   sobie   wszystko   dobrze   przemyśleć.   Zobaczymy   się   znowu 

zapewne jutro, najdalej pojutrze. Bardzo bym się cieszył, gdyby pan zdecydował 

się   na   szczerą   rozmowę   z   nami.   To   ułatwiłoby   nam   pracę,   a   jednocześnie 

poprawiłoby pańską sytuację. Rozumiem przecież, że człowiek czasami popełni 

jakiś błąd życiowy, że okoliczności ułożą się w specjalny sposób, że wreszcie 

nie wszyscy dostatecznie zdają sobie sprawę z pewnych rzeczy. Proszę pamiętać 

o tym, że nigdy nie jest za późno, żeby taki błąd naprawić.

- Ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego - powtórzył Osiecki.

Kiedy zostali sami, Stasiak sięgnął po papierosy i powiedział:

- Wiesz co? Obawiam się, że popełniliśmy duży błąd.

Nie   trzeba   go   było   jeszcze   zatrzymywać.   Teraz   facet   spalony. 

Przeorganizują całą siatkę. Nie będziemy mieli z niego wielkiej pociechy.

- To prawda - zgodził się Gerner. - Ale właściwie nie mieliśmy innego 

wyjścia. Odlatywał do Berlina. Mógł w ogóle nie wrócić. A poza tym przyznam 

ci się szczerze, że nie bardzo wierzyłem w tę historię. Wysłałem cię na Okęcie 

po to, żeby mieć czyste sumienie. Nie przypuszczałem, że ten anonim... Kto to 

mógł napisać i w jakim celu?

Stasiak wzruszył ramionami.

- Trudno na to odpowiedzieć. Teorii można snuć wiele.

Może to zemsta, a może był niewygodny dla innego wywiadu. Któż to 

może wiedzieć?

- A jeżeli on rzeczywiście jest niewinny?

Stasiak podniósł brwi do góry.

background image

- No cóż... taką ewentualność także oczywiście można brać pod uwagę, 

chociaż nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby ktoś, jedynie przez zemstę, 

zadawał sobie tyle trudu i tak precyzyjnie organizował to wszystko. Musiałby 

wyprodukować identyczną laskę, następnie musiałby się postarać o te zdjęcia na 

mikrofilmach. To nie takie proste.

O wiele prościej zaprawić faceta kłonicą w głowę, albo pchnąć nożem 

pod żebro. Efekt ten sam, albo może jeszcze lepszy.

- Tak - powiedział zamyślony Gerner. - W niewinność tego człowieka 

dosyć   trudno   uwierzyć.   Przypuszczam,   że   najprawdopodobniej   musiał   paść 

ofiarą szantażu. Zagrożono mu na przykład, że wykończą jego siostrę, albo że 

coś niezbyt miłego zrobią z jej dziećmi. Takie rzeczy przecież się zdarzają. A 

Osiecki był dla nich bardzo cennym nabytkiem. Dyrektor stadniny nie budzi na 

ogół   tego   rodzaju   podejrzeń.   Ma   wóz   do   dyspozycji,   łatwo   porusza   się   po 

terenie.   Bez   trudu   może   wytłumaczyć   swoją   obecność   w   pobliżu   jakiejś 

jednostki   wojskowej.   Kupuje   konie,   sprzedaje   konie,   jeździ   tu   i   tam,   robi 

wypady za granicę.

Idealny materiał na agenta. Z tą laską też niezły pomysł.

- Czy myślisz, że on puści farbę? - spytał Stasiak.

- Trudno powiedzieć. Obawiam się, że to nie będzie łatwa sprawa.

- Mamy niezaprzeczalny dowód winy.

- Oczywiście. Ale jeśli będzie się upierał, że to nie jego laska, to niczego 

się nie dowiemy.

- Trzeba będzie dokładnie zbadać jego kontakty w kraju i za granicą.

- Niewątpliwie. Nie sądzę jednak, żeby to dużo dało.

Tutaj raczej z nikim się nie kontaktował. A tam,  w Hamburgu czy w 

Berlinie, trudno będzie coś ustalić. Jeżeli go zwerbowali, to zrobili to bardzo 

dyskretnie, w czterech ścianach. Jestem pewien, że nie poszedł na tę robotę dla 

zysku. Raczej, tak jak mówiłem, wchodzi tu w grę szantaż.

- Rolę niewiniątka odegrał świetnie - powiedział Stasiak.

background image

- Tak. Całe jego zachowanie robiło wrażenie dosyć przekonywające. Ktoś 

obserwujący z boku tę scenę mógłby przysiąc, że znęcamy się nad niewinnym 

człowiekiem.

- Czy nie zwróciło twojej uwagi, że na każde pytanie miał momentalnie 

gotową odpowiedź?

Gerner zmarszczył brwi i wierzchem dłoni potarł czoło.

- Tak - powiedział z wahaniem. - Może masz rację. To istotnie robiło 

wrażenie   jakby   wyreżyserowanych   odpowiedzi.   Ale   z   drugiej   strony   trudno 

przewidzieć reakcję człowieka, który znajduje się nagle w takiej sytuacji.

- Co proponujesz? - spytał Stasiak.

-   Proponuję,   żebyś  w   najbliższej   przyszłości   pojeździł   trochę   konno   - 

uśmiechnął się Gerner. - Zaprosimy także kogoś z wojska, żeby obejrzał sobie 

dokładnie te mikrofilmy i powiedział co o nich sądzi.

ROZDZIAŁ II

Podczas kolacji pani Elżbieta powiedziała:

- Wolałabym,  Haniu, żebyś nie jeździła  na Selimie,  dopóki ojciec  nie 

wróci.

Dziewczyna niecierpliwym ruchem odgarnęła ciemne włosy.

- Ależ mamo, tatuś pozwolił mi jeździć na Selimie.

Przecież w przyszłym roku mam na nim startować.

- Pamiętasz jak ojca zrzucił?

Hanka wzruszyła ramionami.

- E, tatuś zagadał się  z koniuszym i w ogóle zapomniał,  że siedzi  na 

koniu. Akurat Wacek wyjechał zza stajni na motorze... no i...

-   Wolałabym   jednak...   -   próbowała   łagodnej   perswazji   pani   Elżbieta, 

chociaż wiedziała, że to się na nic nie zda. - Tak się boję o ciebie, córeczko. To 

bardzo mocny, narowisty koń.

background image

- Selim wcale nie jest narowisty - wtrącił się do rozmowy Marek, który 

dotychczas jadł w milczeniu zsiadłe mleko z kartoflami. - Po prostu jest młody i 

ma temperament.

Nie bój się, mamo, Hanka sobie z nim poradzi.

Pani Elżbieta westchnęła zrezygnowana.

- Nie macie pojęcia jak ja się denerwuję tą waszą jazdą.

Tyle się ciągle słyszy o rozmaitych wypadkach. Po nocach spać nie mogę.

- Można   na równej  drodze  nogę  złamać,   albo może  człowieka  piorun 

zabić - powiedział Marek i kończył jeść kartofle. - Gdyby tak każdy myślał o 

tym,   co   się   złego   może   przytrafić,   to   chyba   wszyscy   leżeliby   od   rana   do 

wieczora w łóżkach. W każdym sporcie jest pewne ryzyko.

- Czy koniecznie musicie być sportowcami?

Hanka wstała, podeszła do matki i objęła ją za szyję.

-   Mamusiu,   nie   bądź   zrzędą.   Proszę   cię.   Tatuś   tak   się   cieszy,   że   my 

jeździmy, a ty...

- Tatuś to co innego. Sam kiedyś był świetnym jeźdźcem, więc chce żeby 

i jego dzieci... Ja przecież także się cieszę, że jeździcie i że sprawia wam to 

przyjemność,   tylko...   tylko   się   boję.   Nic   na   to   nie   mogę   poradzić.   Już   taka 

jestem.

-   Czy   przyjeżdżają   ci   Francuzi?   -   spytał   Marek,   chcąc   zmienić   temat 

rozmowy.

- Tak. Mają przyjechać w przyszłym tygodniu. Sama nie wiem jak ja 

sobie z tym poradzę. Podobno ma przyjechać szesnaście osób. Poszaleli chyba 

w tym „Orbisie”.

Najpierw   było   mówione,   że   będą   przyjeżdżać   grupy   nie   większe   niż 

sześć, osiem osób, a teraz... Przecież na tylu zagranicznych gości nie jesteśmy 

przygotowani. Płacą dolarami. Byle czym się nie zadowolą.

- Ale ten Niemiec to chyba już nie przyjedzie - powiedziała Hanka.

- Który?

background image

- No ten, którego tatuś tak solidnie obsztorcował.

- Ach ten. Tak, przypominam sobie. Nie sądzę, żeby przyjechał.

- Głupi  bęcwał  -  mruknął   Marek.  -  Bufon.  Takiemu   się  zdaje,  że jak 

zapłaci pieniądze, to już może sobie na wszystko pozwalać.

Pani Elżbieta spojrzała na syna pytająco.

- Już nie pamiętam co on takiego przeskrobał.

- Jak to nie pamiętasz? Przecież była wtedy cholerna awantura. Facet w 

nocy wziął Marlenę ze stajni i pojechał w teren. Wrócił dopiero nad ranem. O 

mało na śmierć nie zajeździł kobyły. Idiota. Ojciec chciał go lać. I dobrze by 

zrobił.

- Ale jak to się stało, że pozwolili mu wziąć konia ze stajni? Przecież 

zawsze ktoś pilnuje.

-   Stary   Gawrysiuk   usnął,   a   jak   on   uśnie,   to   z   armat   można   strzelać. 

Jeszcze do tego głuchy.

- No tak, ten już tu nie przyjedzie - powiedziała z przekonaniem pani 

Elżbieta.

Po kolacji Marek z Hanką poszli jeszcze do stajni obejrzeć odparzony 

kłąb Narcyza. Pani Elżbieta wyszła na werandę, usiadła na trzcinowym fotelu i 

zapatrzyła się w wieczorny krajobraz.

Powietrze było ciepłe, łagodne. Wiatr, który dął całe popołudnie, teraz 

ustał zupełnie, pozostawiając po sobie oczyszczone z chmur niebo. Od pól szedł 

zapach dojrzałego zboża.

W   tej   chwili   uświadomiła   sobie,   że   jest   szczęśliwa.   Miała   dobrego, 

kochającego męża, ładne, pod każdym względem udane dzieci. Wszyscy byli 

zdrowi,   zadowoleni,   mieszkali   w   przepięknej   okolicy,   w   wygodnym, 

przyjemnym   domu.   Czegóż   więcej   mogła   żądać   od   życia?   Tak,   była 

rzeczywiście   szczęśliwa.   Lubiła   od   czasu   do   czasu   uświadomić   to   sobie   i 

cieszyć się tym szczęściem.

Ciszę wieczornej chwili zmącił warkot motoru. Elżbieta zwróciła głowę w 

background image

tym kierunku.

„Kto   to   może   być?   -   pomyślała   zdziwiona,   patrząc   na   żółte   smugi 

reflektorów. - O tej porze?”

Samochód   zatrzymał   się   przed   domem.   Wysiadł   z   niego   wysoki, 

postawny mężczyzna. Szybkim krokiem zbliżył się do werandy.

- Dobry wieczór. Chciałbym się widzieć z panią Osiecką.

- To właśnie ja jestem. Słucham pana.

- Czy mógłbym z panią porozmawiać na osobności?

- Tak, oczywiście. Proszę.

Nieco zmieszana otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do jadalni.

Stasiak   przedstawił   się,   ale   jeszcze   nie   zdradzał,   w   jakim   występuje 

charakterze.

-   Zmuszony   jestem   prosić   panią   o   chwilę   poufnej   rozmowy.   Nie 

chciałbym, żeby nam ktoś przeszkodził.

- Może wobec tego poproszę pana do gabinetu mego męża. W tej chwili 

nie ma go w domu. Wyjechał służbowo za granicę. Proszę, niech pan pozwoli za 

mną. Czy można wiedzieć w jakiej pan sprawie?

Stasiak   czuł   się   nieswojo.   Ta   miła,   skromna,   trochę   speszona   kobieta 

onieśmielała go. Nie bardzo wiedział jak zacząć przykrą rozmowę.

- Czy pani pozwoli zapalić?

- Ależ naturalnie.

- A może pani...? - Podał otwartą papierośnicę.

- Nie, dziękuję. Ja nie palę. U nas w ogóle taki nie palący dom. Nawet 

mój mąż rzucił ostatnio papierosy. Przepraszam, ale w czym mogłabym panu 

dopomóc?   Wszystkie   sprawy   załatwia   mój   mąż.   A   może   pan   jest 

przedstawicielem „Orbisu”?  Może pan w sprawie tych Francuzów, którzy tu 

mają przyjechać...?

- Nie, nie jestem przedstawicielem „Orbisu”.

- Więc...?

background image

Stasiak zdecydował, że nie ma sensu dłużej zwlekać.

W krótkich rzeczowych słowach opowiedział co zaszło.

Słuchała go i uśmiechała się z niedowierzaniem. Nie brała na serio tego 

wszystkiego.

- To są niemądre żarty, proszę pana. Doprawdy nie rozumiem dlaczego 

mi pan to opowiada.

Stasiak spojrzał na nią poważnie.

- Czy pani sądzi, że pozwoliłbym sobie żartować w ten sposób? Proszę mi 

wierzyć,   że   sam   chciałbym,   żeby   to   był   tylko   głupi   żart.   Niestety,   to   co 

powiedziałem przed chwilą, to prawda.

- Ależ, proszę pana, to zupełny nonsens. Nie wmówi mi pan, że Henryk 

zajmuje się szpiegowską działalnością.

Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Może pan nie zna Henryka, ale to 

co mi pan tu opowiada...

- Stoimy wobec konkretnych faktów - powiedział Stasiak. - A fakty te są 

tak przekonywające, że właściwie nie nasuwają żadnych wątpliwości. Mąż pani 

był dwa lata temu w Niemczech Zachodnich, a obecnie wyjeżdżał tam znowu, 

mając ze sobą laskę wypełnioną mikrofilmami, które stanowią bogaty materiał 

dla obcego wywiadu.

- Więc pan to wszystko mówi poważnie?

- Jak najbardziej poważnie - Stasiak wyjął swoją legitymację. - Proszę. 

Żeby nie było żadnych wątpliwości, może zechce się pani naocznie przekonać, 

że jestem naprawdę oficerem kontrwywiadu.

Siedziała   nieruchomo,   wpatrzona   w   niego   szeroko   otwartymi   oczami. 

Ciągle jeszcze nie rozumiała.

- Ależ to jakieś nieporozumienie, prawda?

-  Przed   chwilą  wyjaśniłem  pani   raz  jeszcze,   że  mamy  do  czynienia   z 

zupełnie   konkretnymi   i   jednoznacznymi   faktami   i   trudno   mówić   o 

nieporozumieniu.

background image

- W lasce...? W tej starej, bambusowej lasce?

-   Tak.   W   starej,   bambusowej   lasce,   którą   mąż   pani   miał   ze   sobą, 

znaleźliśmy mikrofilmy.

- Wobec tego to nie jego laska.

-   Mąż   pani   sam   stwierdził,   że   to   jego   laska.   Nie   miał   co   do   tego 

wątpliwości.

- Niemożliwe. Niemożliwe - powiedziała cicho. - Pan też chyba w to nie 

wierzy. Mój mąż nie jest człowiekiem, który by... Pan w to nie wierzy, prawda?

-   Przykro   mi,   proszę   pani,   ale   muszę   wierzyć   faktom   -   powiedział 

zniecierpliwiony   Stasiak.   Był   zły   na   siebie.   Wydawało   mu   się,   że   niezbyt 

zręcznie przeprowadza tę rozmowę.

- I co teraz będzie? - spytała bezradnie pani Elżbieta. - Zaaresztowaliście 

go?

- Tak. Mąż pani został zatrzymany.

- Siedzi w więzieniu?

- Niestety, tak.

- Boże... Boże...

Stasiak zgasił papierosa i spojrzał na przerażoną, zrozpaczoną kobietę. 

Miała oczy pełne łez. Widać było, że panuje nad sobą całym wysiłkiem woli, 

aby nie wybuchnąć płaczem.

- Proszę pani, chciałbym, żebyśmy wspólnie zastanowili się spokojnie nad 

tą sytuacją.

-   Przecież   sam   pan   powiedział,   że   sytuacja   jest   zupełnie   jasna!   - 

wybuchnęła i głos jej się gwałtownie załamał.

- Tak, to prawda, ale... Widzi pani... pierwszą reakcją pana Osieckiego jak 

również   i   pani,   było   przypuszczenie,   że   to   nie   ta   laska,   że   laska   została 

zamieniona. Jest to bardzo mało prawdopodobne, ale w tego rodzaju sprawach 

bierzemy  pod uwagę każdą ewentualność. Niejasna jest tutaj postać naszego 

informatora.   Ktoś   napisał   do   nas   anonim.   Początkowo   nie   braliśmy   tego 

background image

poważnie   i   właściwie   tylko   dla   porządku   pojechałem   na   lotnisko,   żeby 

sprawdzić   tę   nieszczęsną   laskę.   Właściwie   byłem   pewien,   że   to   jakiś   głupi 

kawał. Okazało sie jednak inaczej.

- Na pewno ktoś podrzucił mężowi tę laskę! Zamienił...

Stasiak zapalił nowego papierosa.

- Załóżmy, że tak jest jak pani mówi. To dosyć fantastyczna teoria, ale...

- Dlaczego fantastyczna?

- No więc niechże sobie pani wyobrazi, jakich niezwykłych wysiłków 

wymagałoby przeprowadzenie takiej skomplikowanej intrygi. Ten ktoś musiałby 

sfabrykować   identyczną   laskę,   przystosowaną   do   przenoszenia   w   niej 

mikrofilmów,  czy jakichś innych materiałów.  Następnie  musiałby  porobić te 

zdjęcia, a to nie jest rzecz łatwa, a przy tym bardzo ryzykowna. Któż więc chciał 

zadać sobie tyle trudu, żeby skompromitować pani męża i wpakować go do 

więzienia? Przyzna pani, że to mało prawdopodobne.

- Ależ to nie mogła być laska Henryka. Zapewniam pana, że Henryk...

- Chwileczkę - przerwał Stasiak. - Niech mi pani powie, czy mąż pani 

miał jakichś wrogów tutaj, na terenie stadniny?

- Wrogów? No cóż... Każdy ma niechętnych sobie ludzi.

Wiem,   że   parę   miesięcy   temu   mój   mąż   zwolnił   z   pracy   za   pijaństwo 

jednego masztalerza, który się później odgrażał.

Mówił,   że   swego   nie   daruje,   zachowywał   się   bardzo   agresywnie.   Nie 

sądzę jednak, żeby to on...

- Ja także nie sądzę - uśmiechnął się Stasiak. - A jakie stosunki utrzymują 

państwo   z   sąsiedztwem?   Musicie   przecież   mieć   mieć   jakichś   znajomych, 

przyjaciół w najbliższej okolicy.

Pani Elżbieta potrząsnęła głową.

- Właściwie nie utrzymujemy tu żadnych stosunków.

Rodzina,   znajomi,   przyjaciele,   przeważnie   wszyscy   mieszkają   w 

miastach, w Gdańsku, w Sopocie, w Warszawie.

background image

Ja mam kuzynów w Krakowie. Przyjeżdżają czasami do nas na lato. Teraz 

to jest trochę utrudnione, ponieważ mamy zagranicznych gości. W zeszłym roku 

byli Belgowie, Szwajcarzy. Teraz znowu mają przyjechać Francuzi.

- Tak zwane wakacje w siodle?

- Tak to nazywają.

- Co za element przyjeżdża?

- Bardzo różny. Przeważnie młodzi ludzie. Mieliśmy tu już dziennikarzy, 

księgowych, studentów.

- Jak długo trwa taki pobyt?

- Dwa tygodnie, czasem trochę dłużej, czasem krócej...

- I pani ich stołuje u siebie?

- Cóż mam robić? Muszę. Proszę mi wierzyć, że to wcale nie jest takie 

proste. Przy naszym obecnym zaopatrzeniu...

- Zdaje się, że w tej chwili pan Osiecki nie ma zastępcy - powiedział 

Stasiak, którego przestały interesować wakacje w siodle i sposób odżywiania 

Francuzów.

Pani Elżbieta skinęła głową.

- To prawda. Dawny zastępca odszedł do innej stadniny, a nowy jeszcze 

nie przyjechał. Spodziewam go się lada dzień.

- Czy poprzedni zastępca odszedł stąd na skutek jakichś nieporozumień z 

mężem pani?

- Jakoś nie mogli się zgodzić - powiedziała wymijająco pani Elżbieta. - 

Ale to nie było nic poważnego - dodała pośpiesznie.

Stasiak nie nastawał.

- Chciałbym pani przedstawić mój plan działania.

- Słucham?

- Otóż żaden zastępca dyrektora tutaj na razie nie przyjedzie. Ja będę 

odgrywał rolę nowego zastępcy.

- Pan?

background image

- Tak. Czyżby pani uważała, że się do tego nie nadaję?

- No cóż... Nie wiem. Trochę się trzeba znać na tej pracy.

- Nauczę się. Nie święci garnki lepią. Będę się przysłuchiwał co mówi 

koniuszy.   Kiedyś   jeździłem   konno.   Przypomnę   sobie.   To   zresztą   nie 

najważniejsze. Chodzi o to, żeby stworzyć pozory, że się nic nie stało. Wszyscy, 

nie wyłączając pani dzieci, muszą być przekonani, że pan Osiecki pojechał do 

Akwizgranu,   aby   tam   asystować   przy   zawodach   konnych   i   brać   udział   w 

transakcjach handlowych.

- Ależ mąż zawsze pisze do nas z podróży kartki, listy.

Dzieci będą się dopytywać.

-   Proszę   się   nie   niepokoić.   Tę   sprawę   bez   trudu   załatwimy.   Będą 

przychodzić i kartki i listy, pisane własnoręcznie przez pani męża. Niech mnie 

pani dobrze zrozumie. Wszystko, całą tę mistyfikację, organizujemy po to, żeby 

ewentualnie dowieść niewinności pana Osieckiego. Proszę więc panią o pomoc i 

o   absolutną   dyskrecję.   Od   tego   zależy   powodzenie   sprawy.   Oczywiście, 

zakładając, że mąż pani jest niewinny.

- Przysięgam panu, że...!

- Dobrze, dobrze - przerwał Stasiak. - Więc ustalamy tak: ja przyjechałem 

tutaj na posadę zastępcy dyrektora.

Mąż pani przebywa za granicą. Nic się nie stało. Wszystko idzie swoim 

trybem.

- No dobrze... ale przecież ja nie mogę tak zostawić Henryka! - Muszę coś 

zrobić, pojechać do Warszawy, wziąć adwokata. Niechże pan zrozumie.

- Z adwokatem może się pani oczywiście porozumieć.

Na razie to niewiele da, ale wstępną rozmowę może pani przeprowadzić. 

Dopóki nie zostanie zakończone dochodzenie w tej sprawie, dopóty adwokat nie 

ma tu wielkiego pola do popisu. Ale, ale... chciałem jeszcze zapytać, czy pani 

zna siostrę męża?

-   Właściwie   bardzo   mało.   Widziałam   ją   dwa   czy   trzy   razy   w   życiu. 

background image

Mieszka   stale   w   Hamburgu,   a   ja   nie   mam   specjalnej   ochoty   tam   jechać. 

Przysyłała nam nawet parę razy zaproszenie. Mąż był tam dwa lata temu. Ja nie 

chciałam.

Przyznam się panu, że po tej wojnie bardzo źle znoszę język niemiecki. 

Coś w rodzaju urazu. Zapewne to głupie, ale...

- Doskonale panią rozumiem. Niech mi pani łaskawie powie, czy zna pani 

szwagra męża, tego Niemca, za którego wyszła za mąż jego siostra?

- Nie. Nigdy go nie widziałam.

- A czy mogłaby pani dostarczyć mi jego fotografię?

-   Chyba   kiedyś   przysłali   mężowi   swoje   zdjęcia.   Tak,   tak,   na   pewno. 

Przypominam sobie, że na jednej fotografii byli oni oboje, a na drugiej razem z 

dziećmi. Musiałabym poszukać.

- Jeśli pani taka łaskawa. Byłbym bardzo wdzięczny.

I jeszcze miałbym do pani jedną prośbę.

- Proszę, niech pan mówi.

- Ile maszyn do pisania jest tutaj w biurze?

- Są dwie maszyny.

-   Chciałbym,   żeby   mi   pani   dostarczyła   próbki   pisma   obydwu   tych 

maszyn, a poza tym dobrze by było, żebym mógł dostać próbki pisma maszyn 

znajdujących się w najbliższej okolicy. Chyba pani rozumie o co mi chodzi?

-   Oczywiście,   że   rozumiem.   Chodzi   o   ten   anonim,   który   panowie 

otrzymali.

- Właśnie.

- Dobrze. Postaram się panu to załatwić. Ale najpierw muszę, jechać do 

Warszawy. Czy sądzi pan, że będę się mogła zobaczyć z moim mężem?

-   Nie   umiem   pani   na   to   odpowiedzieć.   W   tej   sprawie   proszę   się 

porozumieć z pułkownikiem Gernerem na Rakowieckiej w Ministerstwie Spraw 

Wewnętrznych. Na pewno panią przyjmie. Nawet będzie dobrze, jak pani z nim 

porozmawia.

background image

- Dziękuję panu. Zrobię wszystko tak jak pan sobie życzy.

Stasiak uśmiechnął się pocieszająco.

- Proszę być dobrej myśli. Miejmy nadzieję, że to się jakoś wyjaśni, a 

jeżeli nawet mąż pani przez nieostrożność, czy z jakichś innych względów, dał 

się wciągnąć w taką brudną robotę...

- Ależ, proszę pana, to jest zupełnie wykluczone. Mój mąż nigdy w życiu 

nie poszedłby na coś takiego. Pan go nie zna. To człowiek prawy, szlachetny, 

dobry patriota.

Naprawdę, to jakieś straszliwe nieporozumienie.

- Miejmy nadzieję. Zobaczymy co przyszłość pokaże.

W nocy Hanka nagle się obudziła. Zaczęła nasłuchiwać. Wydało jej się, 

że ktoś za ścianą płacze. Czyżby mama? Wstała i cichutko, na palcach bosych 

nóg, wyszła na korytarz. Podeszła do drzwi sypialni rodziców. Były uchylone. 

Tak to prawda. Nie zdawało jej się. Mama rzeczywiście płakała.

Hanka wśliznęła się do pokoju i ostrożnie zbliżyła się do łóżka.

- Mamo, mamusiu, dlaczego płaczesz? Co się stało?

- Nic, nic, córeczko. Idź spać.

Dziewczyna objęła matkę za szyję.

- Mamusiu, jeżeli ty płaczesz dlatego, że ja jeżdżę na Selimie, to ja już 

więcej nie będę. Przyrzekam ci.

ROZDZIAŁ III

Pułkownik   Gerner   bez   żadnych   trudności   przyjął   panią   Elżbietę. 

Cierpliwie   wysłuchał   całej   przemowy   na   temat,   że   to   nieporozumienie,   że 

przecież   Henryk   nigdy   w   życiu   czegoś   takiego   by   nie   zrobił,   że   to   jakaś 

straszliwa intryga, że opinia, że los całej rodziny...

Kiedy   minęła   pierwsza   fala   nerwowej   argumentacji,   kazał   przynieść 

kawę, zapalił papierosa i powiedział:

background image

- Proszę mi wierzyć, że sprawa jest dla mnie samego niezmiernie przykra 

i   że   dołożymy   wszelkich   starań,   aby   ją   wyjaśnić.   Jestem   przekonany,   że 

wszystko dobrze się skończy, pod warunkiem, że mąż pani nie jest rzeczywiście 

w nic zamieszany i padł ofiarą jakichś tajemniczych machinacji.

- Ależ zapewniam pana, panie pułkowniku...

-   Tak,   tak   wiem.Rozumiem   pani   zdenerwowanie.   Musi   pani   jednak 

wykazać   teraz   dużo   siły   i   opanowania.   Pragnę   panią   prosić   o   współpracę. 

Dlatego właśnie zagraliśmy z panią w otwarte karty. Chciałbym, żeby pani zdała 

sobie sprawę z tego, iż jest to dowód ogromnego zaufania.

- Nie bardzo wiem, w czym mogłabym być panom pomocna.

- Przede wszystkim musimy ze sobą grać fair play.

Szczerość   za   szczerość.   My   powiedzieliśmy   wszystko,   a   teraz 

spodziewamy się tego samego od pani.

- Cóż ja mogę powiedzieć? Chyba tylko to, że Henryk jest niewinny.

- Widzi pani... - Gerner pochylił się nad biurkiem i uważnie spojrzał jej w 

oczy. - Ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mąż pani nie jest typem 

człowieka, który by poszedł na robotę szpiegowską dla korzyści materialnych.

- Ależ na miłość boską...!

- Chwileczkę. Proszę mi nie przerywać. My tutaj mamy w tych sprawach 

bardzo duże doświadczenie i wiemy, że nie tylko dla zysku ludzie uprawiają 

działalność szpiegowską.

Bywają różne motywy takiej decyzji, na przykład nienawiść do ustroju, 

chęć pomszczenia jakichś urojonych krzywd...

- Ależ panie pułkowniku, Henryk jest najbardziej lojalnym obywatelem 

Polski Ludowej. Pochodzi wprawdzie z rodziny ziemiańskiej, ale zdaje sobie 

doskonale   sprawę   z   konieczności   przemian   społecznych.   Oboje   z   mężem 

rozumiemy, że pewne formy przeżywają się i że w tej chwili znaleźliśmy się na 

nowym etapie historycznego rozwoju.

Nie   przeczę,   że   mój   mąż   nieraz   narzeka   na   różne   trudności, 

background image

niedociągnięcia, na biurokrację, na to, że nie może na przykład zakupić dla stada 

wędzideł czy popręgów. Ale w końcu każdy z nas na coś tam trochę narzeka.

-   Niewątpliwie   -   zgodził   się   bez   sprzeciwu   Gerner.   -   Ale   pani   mnie 

niezupełnie dobrze zrozumiała. Jeżeli powiedziałem, iż motywem działalności 

szpiegowskiej może być także nienawiść do ustroju, to nie miałem na myśli pani 

męża. Podałem to po prostu przykładowo. Jesteśmy dobrze poinformowani, że 

pan   Osiecki   ma   w   tych   sprawach   zdrowe   poglądy   i   pracuje   z   całym 

poświęceniem.

- No widzi pan. On na prawdę wkłada w tę pracę całą duszę.

- Posuwamy się drogą eliminacji - mówił dalej Gerner.

- A więc w przypadku pani męża wykluczyliśmy motywy, wypływające z 

chęci zysku czy też z nienawiści do ustroju. Działalność szpiegowska mogłaby 

być...

- Ależ panie pułkowniku! - przerwała z ożywieniem pani Elżbieta. - Nie 

ma   mowy   o   żadnej   działalności   szpiegowskiej.   Henryk   nigdy   w   życiu   nie 

przyłożyłby ręki do czegoś podobnego.

-   Pani   wybaczy,   ale   fakty   zmuszają   nas   do   wzięcia   pod   uwagę   tej 

ewentualności. Przypadek pani męża jest typowy. Wyjechał dwa lata temu do 

Hamburga,   spędził   tam   kilka   tygodni,   a   teraz   znaleziono   przy   nim 

kompromitujące materiały w chwili gdy miał odlecieć do Berlina. Właściwie 

sprawa jest zupełnie jasna i już jutro można by ją wnieść na wokandę sądową. 

Materiał   dowodowy   jest   tak   poważny   i   tak   jednoznacznie   obciążający,   że 

teoretycznie   nie   budzi   wątpliwości.   Jeżeli   zajmuję   się   tą   sprawą,   to   jedynie 

dlatego, że chcę być w zupełnym porządku wobec swego sumienia i że chcę 

zrobić wszystko, ażeby uniknąć skazania niewinnego człowieka.

Pani Elżbieta wybuchnęła płaczem.

-   Niech   pani   nie   płacze   -   poprosił   łagodnie   Gerner.   -   Musi   pani   być 

dzielną. Wszelkie objawy załamania mogą tylko pogorszyć sytuację pani męża. 

Proszę napić się kawy i wziąć się mocno w garść.

background image

-   Przepraszam   pana   -   powiedziała   ocierając   łzy.   -   Przepraszam.   Przez 

chwilę przestałam panować nad sobą. To dla mnie bardzo ciężkie.

- Wierzę i wczuwam się w pani położenie. Czy może pani kontynuować 

rozmowę ze mną, czy też porozmawiamy innym razem?

- Nie, nie... Jeżeli coś mogę pomóc, wyjaśnić to proszę bardzo, niech pan 

pyta.

- Mąż pani był dwa lata temu w Hamburgu.

- Tak. Odwiedził swoją siostrę.

- Wiem. Mówił mi. Proszę spokojnie wysłuchać tego co powiem. Bywają 

wypadki,   że   ktoś   decyduje   się   na   robotę   szpiegowską   pod   groźbą   szantażu. 

Wyobraźmy   sobie   na   przykład,   że   wywiad   zachodnioniemiecki   postanowił 

zwerbować męża pani na swego agenta. Cóż robią? Zdają sobie sprawę z tego, 

że perspektywą nawet dużych zarobków nic nie zdziałają. Uciekają się więc do 

szantażu.  Grożą, że  w razie odmowy  wykończą siostrę,  szwagra,  ich dzieci. 

Wobec takiej perspektywy niejeden człowiek może się załamać.

Patrzyła na niego przerażona.

- Nie, nie... to niemożliwe.

- A jednak takie rzeczy się zdarzają. Proszę, niech sobie pani przypomni, 

czy po powrocie z Hamburga mąż nie zdradzał objawów jakiegoś niezwykłego 

zdenerwowania.

Proszę o szczerą odpowiedź.

Zawahała się.

- Proszę o zupełnie szczerą odpowiedź - powtórzył z naciskiem Gerner. - 

To bardzo ważne.

- No cóż... Boja wiem... Trudno mi sobie tak w tej chwili uświadomić. 

Być   może,   że   po   powrocie   stamtąd   Henryk   był   trochę   nieswój,   nie   był   w 

najlepszym humorze.

- Pytała go pani o przyczynę tego kiepskiego humoru?

- Tak... Wydaje mi się, że tak.

background image

- I co odpowiedział?

- Mówił, że posprzeczał się z siostrą, że go raził sposób wychowywania 

dzieci. Podobno w ogóle nie mówią po polsku.

- Więc po powrocie z Hamburga mąż pani był zdenerwowany?

- Właściwie tak. Ale jestem pewna, że powodem tego zdenerwowania nie 

było to, o czym pan myśli.

- Czy mąż pani dużo jeździ w teren?

- Tak. Dosyć dużo. Ma wiele różnych interesów, kupuje konie.

- W jakie okolice przeważnie wyjeżdża?

- Różnie. Słupsk, Olsztyn, Gdańsk, Koszalin... Kiedyś nawet pojechał pod 

Szczecin.

- Jeździ samochodem?

- Tak, przeważnie. Czasem koleją, ale rzadko.

- Czy po powrocie z Hamburga mąż pani otrzymywał od siostry listy?

- Nie. W każdym razie ja nic o tym nie wiem.

- A czy dawniej pokazywał pani listy, które otrzymywał od siostry?

- Tak, oczywiście.

- Czy często przychodziły te listy?

- Co kilka miesięcy.

- A przez ostatnie dwa lata nie widziała pani ani jednego listu?

- Nie.

- Czy pytała pani męża dlaczego jego siostra przestała pisywać?

- Tak, kiedyś spytałam.

- A on co na to?

- Powiedział, że siostra jest bardzo zajęta.

- I dosyć niechętnie mówił na ten temat?

- Raczej tak.

- Czy jeszcze kiedyś wróciła pani do tej rozmowy?

- Nie. Prawdę mówiąc bardzo mało mnie obchodzi siostra mego męża. To 

background image

dla mnie zupełnie obca osoba.

- Rozumiem.

- Czy mogłabym się zobaczyć z moim mężem? - spytała pani Elżbieta.

Pułkownik potrząsnął głową.

- Żałuję bardzo, ale na razie jest to nie wskazane. Może za kilka dni. 

Proszę nie mieć do mnie żalu, ale to dla dobra sprawy. Musi pani być cierpliwa.

- Nawet na chwilę nie mogę go zobaczyć?

- Nie. Niech pani nie nalega. Bardzo proszę.

- Więc co mam robić? Jak mu pomóc?

- Proszę dobrze odegrać swoją rolę. Nikt się nie może domyślić, że coś 

jest nie w porządku. Niech pani wraca do domu i zachowuje się tak, jakby się 

nic nie stało. W razie potrzeby proszę się zwrócić o pomoc do majora Stasiaka.

Jest   pani  teraz   pod  jego   opieką,   a  mogę   panią   zapewnić,   że   to  dobra 

opieka.

- Chciałabym porozumieć się z adwokatem.

- To może pani zrobić. Czy ma pani jakiegoś poważnego adwokata?

- Znam mecenasa Natorskiego.

- To dobry fachowiec. Może mu pani zaufać.

- Pójdę do niego. Dziękuję panu za rozmowę i nie będę już zabierała 

czasu.

Gerner wstał.

- Ja także pani dziękuję i proszę być dobrej myśli.

Kiedy pani Elżbieta wyszła, podniósł słuchawkę i powiedział:

-   Zawiadomcie   natychmiast   porucznika   Nowackiego,   że   Osiecka 

wychodzi z gmachu.

*

Natorski   miał   ciężki   dzień.   Przed   południem   parę   trudnych   spraw   w 

sądzie, a po obiedzie czekała na niego w zespole gromada klientów. Zmęczony 

wrócił późno do domu, z mocnym postanowieniem, że zaraz weźmie kąpiel i 

background image

wcześnie się położy.

Był wprawdzie proszony na brydża do Kozłowskich, ale nie czuł się na 

siłach spędzić pół nocy przy kartach. Właśnie wszedł do łazienki, żeby odkręcić 

kran, gdy zadźwięczał dzwonek. „Kto to może być? - pomyślał spłoszony. - 

Może nie otwierać?” Dzwonienie powtórzyło się. Trzeba było jednak otworzyć. 

A nuż jakaś ważna wiadomość, depesza...

W drzwiach stała pani Elżbieta. Nie od razu ją poznał, dopiero kiedy się 

odezwała, przywołał na twarz radosny uśmiech.

- Ach, to pani! Przepraszam, ale w pierwszej chwili...

Proszę, niechże pani będzie łaskawa, proszę bardzo.

- Może panu przeszkadzam?

- Ależ nie.

- Dzwoniłam do pana parę razy, ale nikt nie odpowiadał. Myślałam, że 

może telefon zepsuty i dlatego przyszłam tak bez uprzedzenia.

- Bardzo się cieszę. Proszę, niech pani siada. Zaraz zrobię herbatkę.

- Nie,  nie,  dziękuję. Dopiero  piłam herbatę.  Niech pan  sobie  nie  robi 

kłopotu.

- Co słychać w końskim świecie? - spytał wesoło Natorski. - Jak tam 

Henryk sobie radzi? Mówiono mi, że młodzież brała udział w jakichś zawodach.

Pani Elżbieta wybuchnęła płaczem.

- Co  pani  jest?  - przestraszył się  Natorski.  - Co  się  stało?  Na  miłość 

Boską, co się stało?

- Nieszczęście - powiedziała przez łzy. - Straszne nieszczęście.

- Ale co takiego? Niechże pani mówi.

- Henryk aresztowany.

- Aresztowany? Za co? Co się stało?

Pani   Elżbieta   dosyć   chaotycznie   opowiedziała   wszystko   co   zaszło. 

Natorski słuchał, patrząc na nią z niedowierzaniem.

- Nieprawdopodobne - powiedział. - Zupełnie nieprawdopodobne.

background image

- Panie mecenasie, trzeba go ratować.

-   Zaraz,   zaraz.   Niech   mi   pani   pozwoli   zebrać   myśli.   Jestem   zupełnie 

oszołomiony. Nie od dziś znam Henryka i jestem przekonany, że w żadnym 

wypadku nie wdałby się w tego rodzaju aferę.

- Ależ to nonsens, panie mecenasie. Ktoś musiał mu podrzucić tę laskę. 

Niech pan radzi co robić. Nie możemy go przecież tak zostawić bez pomocy.

Natorski pokręcił głową bardzo zafrasowany.

- W zasadzie ja nie przyjmuję spraw o szpiegostwo, ale w tym wypadku...

Pani Elżbieta spojrzała na niego z przerażeniem.

- Chyba pan mi nie odmówi swojej pomocy? Nie mam nikogo do kogo 

mogłabym   się   zwrócić.   Błagam   pana,   panie   mecenasie.   Przecież   pan   jest 

zaprzyjaźniony z Henrykiem.

Natorski łagodnie dotknął jej dłoni.

- Niechże się pani nie denerwuje. Oczywiście, że zajmę się tą sprawą. 

Będziemy myśleć jak to wszystko rozwikłać.

- Dziękuję panu, serdecznie panu dziękuję. Przecież pan nie wierzy w 

winę Henryka...

- Nie, nie wierzę. Chyba, żeby wchodziły w grę jakieś zupełnie niezwykłe 

okoliczności, które zmusiły go do takiego szalonego kroku. Wydaje mj się to 

jednak dosyć fantastyczne.

- To niemożliwe, panie mecenasie. Henryk nigdy by...

-   Mnie   także   wydaje   się   to   niemożliwe   -   powiedział   w   zamyśleniu 

Natorski. - Czy pani rozmawiała już z kimś na ten temat?

- Absolutnie z nikim. Pułkownik Gerner surowo mi zabronił.

- To dobrze. Proszę ani słowa z nikim o tej sprawie. Do czasu musimy 

zachować absolutną dyskrecję.

- Co pan proponuje, panie mecenasie? Czy pójdzie pan zobaczyć się z 

Henrykiem?

- Wydaje mi się, że dopóki nie przeprowadzą wstępnego dochodzenia, to 

background image

nie   będzie   możliwe.   Trzeba   trochę   zaczekać.   Na   to   nie   ma   rady.   Musimy 

uzbroić się w cierpliwość.

- Tak bym chciała, żeby pan zobaczył się z Henrykiem.

To by mu dodało otuchy. Nie czułby się taki opuszczony.

- Niech pani napisze parę słów. Pomówię o tym z pułkownikiem. Może 

pozwoli doręczyć list Henrykowi.

- Doskonale. Nie pomyślałam o tym. Dziękuję.

Natorski wyjął z szuflady biurka dwa arkusze papieru i otworzył wieczne 

pióro. Zanim jednak pani Elżbieta zaczęła pisać, spytał:

- Czy przychodzi pani na myśl jakiś człowiek, który mógłby zastawić na 

Henryka tego rodzaju skomplikowaną pułapkę?

-   Nie   mam   pojęcia,   panie   mecenasie.   Zastanawiałam   się   nad   tym 

wielokrotnie, ale nikt taki nie przychodzi mi na myśl. Nawet w przybliżeniu nie 

mogę   sobie   wyobrazić,   kto   z   otoczenia   Henryka   mógłby   wpaść   na   taki 

straszliwy pomysł.

- To musiałby być ktoś, kto z całej duszy nienawidzi Henryka i pragnie go 

zgubić.

- Ale, panie mecenasie, Henryk nie ma takich zajadłych wrogów. To nie 

jest człowiek, który by w innych ludziach wzbudzał aż taką nienawiść. Istnieją 

oczywiście ludzie, którzy są mu niechętni, ale żeby do tego stopnia...

- No właśnie - przytaknął Natorski. - Znam przecież Henryka i wiem, że 

jest raczej spokojny, zgodny, nie lubi awantur. Chciałbym pani zadać trochę 

krępujące pytanie.

Z góry przepraszam.

- Ależ proszę bardzo, niech pan pyta. W tej sytuacji nie istnieją krępujące 

pytania.

- Czy Henryk miewał może w ostatnich latach jakieś przygody?

- Przygody?

- Tak. Mam na myśli przygody natury romantycznej.

background image

-  Spodziewałam  się,   że   pan   o  to   zapyta   -  powiedziała   spokojnie   pani 

Elżbieta. - Winna jestem panu szczerą odpowiedź, chociaż to są dla mnie bardzo 

przykre sprawy.

Tak, Henryk miewał przelotne romanse. No cóż... jesteśmy  już starym 

małżeństwem,   a   mężczyźni   lubią   zmiany,   szczególnie   w   pewnym   wieku. 

Wydaje im się, że są jeszcze młodzi, dopóki mogą swoją osobą zainteresować 

młodą, ładną dziewczynę.

- Dlaczego pani powiedziała w czasie przeszłym, że

„Henryk miewał przelotne romanse”? Czyżby to znaczyło, że się wreszcie 

ustatkował?

- Tak. Wydaje mi się, że mniej więcej od roku jest mi wierny. Dosyć 

ciężko   przeżył   tę   ostatnią   historię.   Braliśmy   nawet   poważnie   pod   uwagę 

możliwość rozwodu, ale ze względu na dzieci...

Natorski zapalił papierosa.

- Proszę wybaczyć, że mówię z panią o takich drastycznych sprawach, 

chciałbym jednak mieć możliwie jak najpełniejszy obraz sytuacji. Czy pani się 

orientuje kim była ta ostatnia dama serca Henryka?

- Nazywa się Józefina Vaudrin. Młoda, bardzo ładna dziewczyna.

- Francuzka?

- Pół krwi. Ojciec Francuz, matka Polka. Mówi doskonale po polsku.

- A w jakich okolicznościach Henryk ją poznał?

- U nas, w stadninie. Pilotowała Francuzów, którzy przyjechali jeździć 

konno. Włada paroma językami i pracuje w „Orbisie”.

- Jak dawno się poznali?

- Dwa lata temu.

- To znaczy w tym roku, kiedy Henryk był w Hamburgu?

- Tak. Ona przyjechała do nas w lipcu, a Henryk wyjechał w sierpniu do 

Hamburga.

- Czy nie wydaje się pani, że znali się już wcześniej, że to nie było ich 

background image

pierwsze spotkanie?

Pani Elżbieta zawahała się.

- Wie pan, że to możliwe. Teraz, kiedy uświadamiam sobie pewne fakty...

- Czy to rzeczywiście taka ładna dziewczyna?

- Bezstronnie muszę przyznać, że śliczna.

-   Pani   jest   niezwykłą   kobietą.   Ma   pani   bardzo   dużo   cierpliwości   i 

wyrozumiałości.

Uśmiechnęła się smutnie.

- Cóż robić. Z wiekiem kobieta musi być coraz bardziej wyrozumiała. 

Chodzi mi o dzieci, o dom, o opinię.

- Rozumiem i przyznaję pani rację. Więc pani twierdzi, że Henryk zerwał 

z tą dziewczyną mniej więcej przed rokiem?

- Tak. Rzuciła go dla młodszego. Można się było tego spodziewać.

- Kto to był?

- Jakiś Niemiec. Zaplątał się tutaj przypadkiem z grupą Francuzów.

- Więc to był tylko przelotny flirt?

- Tak. Zdaje się, że Henryk zaskoczył ich in flagranti. - Pani Elżbieta 

spojrzała na zegarek. - Och, Boże, jak późno. Nie zdążę na pociąg. Niech mi pan 

da pióro. Napiszę do Henryka.

Kiedy Natorski został sam, usiadł przy telefonie i zadzwonił do Downara.

-   Jak   się   masz,   Stefan.   Przyjąłem   dzisiaj   bardzo   dziwną   sprawę.   Czy 

mógłbym się z tobą w najbliższych dniach zobaczyć?

- Wiesz, że zawsze chętnie wybiorę się z tobą na kawę.

Ale radzę ci po przyjacielsku, nie przyjmuj bardzo dziwnych spraw.

ROZDZIAŁ IV

Stasiak kazał osiodłać Cekina. Rosły szarogniady wałach miał potężny 

zad dobrego skoczka i szeroką, znakomicie umięśnioną pierś. Rzucał łbem i 

background image

gryzł niecierpliwie wędzidło.

- Niech pan inżynier uważa - przestrzegł życzliwie masztalerz. - On lubi 

sobie   bryknąć.   Parę   tygodni   temu,   koniuszego   mało   o   drzewo   w   lesie   nie 

rozwalił.

- Dam sobie radę - uśmiechnął się Stasiak i wskoczył na siodło.

Dzień   był   pogodny.   Przez   długie,   pachnące   żywicą   igły   przenikały 

promienie słońca.

Minąwszy   młode   sosny,   Stasiak   ruszył   krótkim   galopem,   następnie 

zjechał w dół po piaszczystej skarpie i znalazł się nad jeziorem. Chciał być sam 

i raz jeszcze zastanowić się spokojnie nad wszystkim.

Od tygodnia z powodzeniem odgrywał rolę zastępcy dyrektora stadniny. 

Okazało się, że to wcale nie takie trudne. Początkowo mało mówił a więcej 

słuchał,   robiąc   mądrą   i   bardzo   „fachową”   minę,   a   teraz   od   czasu   do   czasu 

wygłaszał   nawet   swoje   zdanie   w   jakiejś   sprawie   i,   ku   swemu   własnemu 

zdziwieniu,   przeważnie   miał   rację.   Żeby   jeszcze   bardziej   umocnić   swoją 

pozycję na nowym terenie, dobrał się do biblioteki Osieckiego i wieczorami 

czytał fachowe książki z zakresu racjonalnej hodowli koni. Ta tematyka tak go 

zainteresowała,   iż   zaczynał   żałować,   że   naprawdę   nie   wybrał   sobie   zawodu 

zootechnika.   Jazdę   konną   opanował   po   paru   dniach.   Kiedyś   jeździł   bardzo 

dobrze i teraz przypomniał sobie tylko dawne umiejętności.

Od   pierwszego   dnia   pobytu   postawił   sobie   za   zadanie   nawiązanie 

kontaktu   z   ludźmi,   zdobycie   ich   sympatii   i   zaufania.   I   to   udało   mu   się 

całkowicie. Już po paru dniach posłyszał w stajni rozmowę na swój temat, która 

zakończyła się stwierdzeniem, że ten nowy zastępca to równy facet. „Od razu 

widać, że dobry fachowiec - powiedział autorytatywnie podkoniuszy. - Niech się 

przy nim nasz dyrektor schowa”.

Próby dowiedzenia się czegoś bliższego o Osieckim nie dały na razie 

rezultatu. Jedni w umiarkowany sposób chwalili dyrektora, licząc się zapewne z 

tym, że ich słowa zostaną mu powtórzone. Inni twierdzili, że dyrektor mało dba 

background image

o ludzi a więcej troszczy się o własne interesy. Byli nawet i tacy, którzy bez 

skrępowania głośno mówili, że Osiecki to „stary kombinator, który prędzej czy 

później dostanie się do kryminału”. Tego zdania byli przeważnie masztalerze, 

którzy za przeróżne wykroczenia otrzymali wymówienia.

Stasiak zdawał sobie doskonale sprawę, że taki wywiad wymaga czasu i 

że   nie   można   przeprowadzać   go   pośpiesznie.   Informacje   musiał   zbierać 

ostrożnie,   mimochodem,   uważając,   żeby   nikogo   nie   zdziwiła   jego   zbytnia 

ciekawość.

Jedną rzecz stwierdził ponad wszelką wątpliwość, a mianowicie to, że 

Osiecki   był   człowiekiem   bardzo   ruchliwym,   dużo   jeździł,   miał   kontakty   z 

najrozmaitszymi ludźmi, cieszył się popularnością nie tylko w sferach koniarzy.

Często widywano go z aparatem fotograficznym.

Któregoś   dnia,   podczas   wycieczki   konnej,   Stasiak   natrafił   na   samotną 

chatę,   wrośniętą   w   mech   na   kształt   wielkiego,   brązowego   grzyba.   W   tyle 

szumiał wysokopienny las, a przed chatą był ogródek, ogrodzony wiklinowym 

płotem. Na tle pobielanych ścian żywą czerwienią błyszczały dalie.

Popołudnie było parne. Nawet bliskość jeziora nie przynosiła ochłody. 

Stasiaka paliło pragnienie. Mając nadzieję, że dostanie tutaj trochę zsiadłego 

mleka, zeskoczył z siodła, uwiązał konia przy płocie i wszedł na małe, czysto 

zamiecione  podwórko. Nikt się  nim nie zainteresował, nawet żaden pies nie 

zaszczekał. Tylko chuda, podskubana kura uciekła z przeraźliwym gdakaniem.

Postał   chwilę,   rozejrzał   się,   a   potem   podszedł   do   pomalowanych   na 

zielono drzwi i zastukał.

- Kto tam? - posłyszał z wnętrza kobiecy głos.

Nacisnął klamkę i znalazł się w mrocznej, dość obszernej izbie. Okno 

zasłonięte było kolorową firanką. Przy dużym piecu kuchennym, obramowanym 

kolorowymi kaflami, stała krzepka kobieta i, pobrzękując fajerkami, rozpalała 

ogień.

W głębi, koło ciemnego kredensu siedział na ławie chudy, stary człowiek. 

background image

Trzymał   na   kolanach   deskę   i   kroił   na   niej   kozikiem   coś,   co   wyglądało   jak 

tytoniowe liście.

- Dzień dobry - powiedział Stasiak.

Kobieta odwróciła głowę od kuchni.

- Dzień dobry. To pan przyjechał na tym koniu?

- Ja. Pić mi się strasznie zachciało. Pomyślałem, że może dostanę u pani 

trochę kwaśnego mleka.

Potrząsnęła głową.

- Z mlekiem to u nas bieda. Krowy nie mamy. Chyba, żeby pan chciał 

owczego. - Widząc niewyraźną minę Stasiaka dodała: - Nie każdy lubi, bo to 

tłuste mleko. Ale do ugaszenia pragnienia mam taki napój na grzybie robiony.

Nie wiem czy pan zna. Zalewa się grzyba słodzoną herbatą i jak trochę 

naciągnie... Powiadają, że to bardzo orzeźwia i że jakieś tam witaminy...

- Chętnie spróbuję - zgodził się skwapliwie Stasiak, którego przygnębiła 

perspektywa picia owczego mleka.

- Proszę, niech pan usiądzie. - Podsunęła krzesło i wytarła je pośpiesznie 

fartuchem. - Zaraz przyniosę picie.

Stasiak usiadł i spojrzał na starego. Nie przestał kroić liści i zachowywał 

się tak, jakby nikogo w izbie nie było.

Twarz miał suchą, ascetyczną, okoloną siwym zarostem niegolonym od 

paru tygodni. Nie zwracał najmniejszej uwagi na przybysza i zdawało się, że jest 

całkowicie pochłonięty swoim zajęciem.

Po  chwili  wróciła  kobieta,  niosąc   wysoki  słoik   napełniony   do  połowy 

jasnożółtym płynem.

-   Proszę,   niech   pan   spróbuje   -   powiedziała.   -   Może   jeszcze   za   mało 

kwaśne, bo dopiero trzy dni temu ojciec zalał go herbatą. Po tygodniu, albo po 

dwóch będzie z tego dobre picie.

Stasiak pociągnął spory łyk nieznanego napoju.

-   Doskonałe   -   pochwalił,   widząc,   że   kobieta   czeka   na   jego   opinię.   - 

background image

Naprawdę bardzo smaczne, orzeźwiające.

- Będzie jeszcze lepsze - zapewniła. - Musi się odstać.

- Ile jestem pani winien?

- Też coś - obruszyła się. - Gdzieżbym ja za to pieniądze od pana brała.

- Bardzo dziękuję - powiedział Stasiak, chcąc się jakoś zrewanżować za 

poczęstunek, postanowił okazać zainteresowanie życiem tych ludzi. - To pani 

tak sama gospodaruje? - spytał.

- Ale skądże. Z mężem gospodarzymy. Nie ma go, pojechał po drzewo. A 

i syn także nam pomaga. Tylko, że teraz w wojsku.

- Jednego państwo macie syna?

- Syna jednego. I córkę... Już zamężna. Na swoje poszła.

- Dużo macie pola?

- Niedużo. Siedem hektarów, ale więcej jak hektar niezdatny pod uprawę. 

Owce tylko można paść.

Stasiak zauważył na kredensie świątka rzeźbionego w drzewie.

- Jakie to ładne - powiedział. Wstał i podszedł bliżej, żeby się przyjrzeć. - 

Bardzo ładne. To ręczna robota, prawda? Kto to zrobił?

- A co pan taki ciekawy? - spytał niespodziewanie stary. Miał głęboki, 

mocno brzmiący bas, który dziwnie kontrastował z jego wątłym ciałem.

Stasiak,  zaskoczony   tym nieuprzejmym  pytaniem,  spojrzał  w kierunku 

niechętnego staruszka.

- Bardzo przepraszam - powiedział. - Nie chciałem pana urazić.

- Mój ojciec jest trochę nerwowy - pośpieszyła wyjaśnić gospodyni. - 

Niech się tatuś nie gniewa. Ten pan tak z dobrego serca...

- Znam ja takich z dobrym sercem - mruknął stary. - Niepotrzebnie pan tu 

przyjeżdżał. Szkoda pańskiego trudu. Ode mnie niczego się pan nie dowie.

- Czego się nie dowiem? - zainteresował się Stasiak.

- Niechże tatuś nie zaczyna. To naprawdę nie ma sensu.

Stary podniósł się z ławy. Był wyższy aniżeli się wydawało.

background image

- Ruhe! - wrzasnął po niemiecku i z całym rozmachem cisnął kozikiem w 

córkę. Nóż uderzył we framugę okna i z brzękiem upadł na podłogę.

Stasiak podszedł bliżej.

- Co pan wyprawia? - powiedział energicznie. - Proszę się uspokoić.

Stary spojrzał na mówiącego i zamrugał oczami.

- Przepraszam - bąknął nieomal pokornie. Podniósł kozik, usiadł i znowu 

zabrał się do krojenia swoich liści. - Ludzie szukają szczęścia tam, gdzie go 

znaleźć  nie mogą.  Pieniądze nie dają szczęścia.  Prawdę o życiu i o świecie 

Bożym   znajdzie   pan   tylko   w   Piśmie   Świętym.   Czy   czytał   pan   świętego 

Mateusza? Czy zna pan proroctwa Ezachiasza?

- Nie znam - przyznał się szczerze Stasiak.

Stary człowiek uroczystym głosem podniósł prawą rękę do góry.

- Niech pan szuka prawdy w Piśmie Świętym. Jeszcze nie jest za późno. 

Czas mknie szybciej od odrzutowców.

Trzeba się śpieszyć. Czy pan posiada Pismo Święte?

- Nie, nie posiadam, ale sobie kupię - zapewnił Stasiak.

- Dziękuję za wszystko i do widzenia.

Kiedy odwiązywał konia od płotu, wybiegła za nim córka nerwowego 

staruszka.

- Niech się pan nie gniewa - poprosiła. - Mój ojciec jest czasami trochę 

dziwny. Dużo przeszedł, dużo przecierpiał w czasie wojny. Trzeba być dla niego 

wyrozumiałym.

Niech się pan nie gniewa.

- Ależ ja się nie gniewam - uśmiechnął się pojednawczo Stasiak. - Starzy 

ludzie miewają swoje dziwactwa.

Bardzo ładny ten świątek, który stoi na kredensie. Czy wyrzeźbił go pani 

ojciec?

- Nie. To stryj, brat ojca.

- Ach tak. - Wsiadł na konia i powiedział: - Dziękuję za świetny napój. 

background image

Do widzenia.

Teraz jadąc na Cekinie brzegiem jeziora, myślał o tamtym spotkaniu i o 

pomylonym staruszku, wrzeszczącym na córkę po niemiecku. Czy pomylony? A 

może za jego niezrozumiałymi słowami krył się jakiś konkretny sens?

Co oznaczało powiedzenie, że „ode mnie niczego się pan nie dowie”? A 

potem   filozoficzna   refleksja,   że   pieniądze   nie   dają   szczęścia.   Czy   to   tylko 

starcze bredzenie, czy też...?

Na   drugi   dzień   spytał   koniuszego   o   mieszkańców   samotnej   chaty. 

Dowiedział   się,   że   stary   nazywa   się   Wilhelm   Schatz,   że   jest   pochodzenia 

niemieckiego i że przed wojną mieszkał na terenie Prus Wschodnich. Jego córka 

Helena wyszła za mąż za Polaka. Ludzie spokojni, uczciwi, dobrze gospodarują. 

Stary ostatnio trochę zdziwaczał i popadł w manię religijną. Przy każdej okazji 

cytuje Pismo Święte i chce zbawiać ludzkość.

Z zadumy wyrwał Stasiaka tętent kopyt końskich.

Obejrzał się. Dwóch jeźdźców zbliżało się do niego galopem. Miał słońce 

w oczy i w pierwszej chwili nie mógł ich rozpoznać. Zatrzymał konia i czekał.

- Dzień dobry - powiedziała zadyszana kobieta.

- Ach to pani. Dzień dobry.

Józefina wskazała swego towarzysza.

- Nie wiem czy pan już poznał pana Cottarda. Przyjechał wczoraj.

-   Nie   miałem   przyjemności.   -   Stasiak   uśmiechnął   się   do   Francuza.   - 

Enchante.

- O, vous parlez français - ucieszył się młody człowiek.

Głos   miał   lekko   schrypnięty,   gardłowy   o   niemiłym   brzmieniu,   co 

kontrastowało   z   jego   piękną   twarzą   przywodzącą   na   myśl   rzeźby   greckie. 

Kształtna głowa osadzona na muskularnym, opalonym karku, regularne rysy i 

duże czarne oczy ze złotawymi cętkami, zapalającymi się drwiącą wesołością. 

Należał   do   tego   typu   ludzi,   którzy   uważają   za   swój   obowiązek   kpić   ze 

wszystkich i ze wszystkiego. Robił to zresztą w sposób lekki, z humorem, który 

background image

może boleśnie ukłuć, ale nigdy nie obraża.

- Państwo na spacer?

-   Tak.   Jeżeli   pan   nie   ma   nic   przeciwko   temu,   to   będziemy   mu 

towarzyszyć. A może pan pragnie samotności?

Proszę szczerze powiedzieć.

-   Z   prawdziwą   przyjemnością   odbędę   tę   przejażdżkę   w   tak   miłym 

towarzystwie   -   zapewnił   Stasiak   i   przytrzymał   swojego   konia.   Cekin   miał 

bardzo szerokiego stępa i zawsze wysforowywał się naprzód.

- Dokąd państwo jadą?

- Przed siebie. Obiecałam panu Cottard, że pokażę mu tutejszą okolicę. 

Jest zachwycony krajobrazem. Ne c’est pas, Victor?

-   Tu   jest   przecudnie,   wspaniale,   fantastycznie,   fenomenalnie   -   sypnął 

superlatywami Francuz. - Wzgórza, lasy, jeziora, rozległe przestrzenie. Jestem 

oczarowany. Nigdy nie przypuszczałem, że Polska to taki prześliczny kraj.

Można wam pozazdrościć. I nie tylko krajobrazy macie bardzo piękne - 

dodał po chwili, obrzucając Józefinę znaczącym spojrzeniem.

Udała,  że nie pochwyciła aluzji.  Zwróciła ku Stasiakowi uśmiechniętą 

twarz.

- Nie wiedziałam, że pan tak dobrze mówi po francusku. To dla mnie 

niespodzianka.

- Życie w ogóle składa się z samych niespodzianek - powiedział wesoło. - 

I w tych właśnie niespodziankach kryje się jego urok.

- Czyżby to miało oznaczać, iż w związku z pańską osobą czekają mnie 

jeszcze jakieś niespodzianki?

- Niewykluczone. Radzę pani przygotować się na najgorsze.

Dziewczyna niecierpliwym ruchem odgarnęła spadające jej na czoło gęste 

kasztanowe włosy.

- Mnie nie tak łatwo przestraszyć czy zadziwić.

- Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że to łatwa rzecz.

background image

- Niech się pan strzeże Józefiny - wtrącił się do rozmowy Cottard. - To 

niebezpieczna kobieta.

- A cóż ty możesz powiedzieć na ten temat? - rzuciła gniewnie. - Nie 

sądzę, żebyś miał powód na mnie narzekać.

- Jeszcze nie - przyznał z uśmiechem. - Ale intuicja mówi mi, żeby się 

mieć na baczności.

- Jeżeli tylko tyle mówi ci twoja intuicja, to radzę ci, wymień ją na nowy 

model.

- A wiesz, że to świetny pomysł. Myślę, że można by zrobić kolosalny 

interes handlując różnymi typami intuicji. Ciekaw jestem, czy dojdziemy kiedyś 

do   tego,   żeby   za   pieniądze   kupować   takie   rzeczy   jak   intuicja,   charakter, 

zdolności, dyspozycje psychiczne...

- A ty jaki kupiłbyś sobie charakter?

Zmarszczył brwi, jakby się poważnie zastanawiał nad tą kwestią.

-   Dałbym   dużo,   żeby   mieć   mocny   charakter,   nieugięty,   pozwalający 

osiągnąć szczyty sławy i potęgi.

- A więc Aleksander Macedoński, Cezar, Napoleon - zaśmiała się.

- Dlaczego cię to śmieszy? Chyba każdy mężczyzna w głębi duszy marzy 

o tym, żeby być kimś, żeby się wybić ponad przeciętność, ponad szary tłum 

zwykłych zjadaczy chleba.

Stasiak przytrzymał konia i pozostał trochę w tyle.

Uważnie obserwował tych dwoje. I nagle zdał sobie sprawę, że ogarnia go 

zupełnie irracjonalne uczucie zazdrości.

Nie   miał   przecież   absolutnie   żadnych   podstaw,   żeby   rościć   sobie 

jakiekolwiek   prawa   do   Józefiny.   Zaledwie   się   znali,   zamienili   z   sobą   co 

najwyżej kilkanaście zdawkowych konwencjonalnych zdań, a jednak... Jednak 

poufały   stosunek   do   niej   tego   Francuza   drażnił   go,   działał   mu   na   nerwy, 

wyprowadzał z równowagi. Miał ogromną  ochotę złapać chłopaka za kark i 

wrzucić do jeziora. „Co się ze mną dzieje? - myślał zaniepokojony. - Co to 

background image

znaczy?”

Od pierwszej chwili był pod wrażeniem tej dziewczyny.

Dlaczego? Nie umiał sobie na to odpowiedzieć. Miał czterdzieści siedem 

lat, przeżył dużo i na swojej drodze spotkał bardzo wiele kobiet. Rozporządzał 

olbrzymim   doświadczeniem   i   niełatwo   wpadał   w   entuzjazm.   Więc   dlaczego 

akurat Józefina...?

Była   ładna,   nawet   bardzo   ładna,   to   prawda,   ale   jednocześnie   bardzo 

niesympatyczna. Zachowywała się z ogromną pewnością siebie, traktując swe 

otoczenie   z   arogancką   wyższością.   Kim   właściwie   była?   Co   sobą 

reprezentowała? Co ją upoważniało do tego, żeby przy każdej okazji podkreślać 

swą wyższość i dawać ludziom do zrozumienia, że są przy niej niczym? Mówiła 

biegle   trzema   językami,   ubierała   się   pierwszorzędnie,   była   elegancka, 

szykowna,   posiadała   ogromne   wyrobienie   towarzyskie,   potrafiła   umiejętnie 

żonglować wiadomościami z różnych dziedzin, ale to wszystko. Co robiła?

Czym się zajmowała? Czy miała jakieś wykształcenie? Właściwie nikt o 

niej   nic   bliższego   nie   wiedział.   Wiedziano   tylko,   że   pilotowała   gości 

zagranicznych i że przyjeżdżała z Francuzami, Belgami, Szwajcarami jeździć 

konno.   Ale   czy   traktowała   to   zajęcie   jako   swój   fach,   czy   też   tylko   jako 

sezonowy   zarobek?   Na   to   pytanie  nikt   nie  umiał   odpowiedzieć.   Stasiak   bez 

trudu dowiedział się o jej romansie z Osieckim. Sprawa ta ciągle jeszcze była 

tematem plotek stajennych. Początkowo dziwił się, że taki solidny i stateczny 

człowiek zaangażował się w taką historię, ale kiedy poznał Józefinę zrozumiał, 

że Osiecki mógł stracić głowę dla tej dziewczyny, bo przecież on sam... I zaraz 

pojawiła   się   refleksja.   A   może   to   ona   namówiła   go   do   szpiegowskiej 

działalności?   Może   starszy   pan,   zaślepiony   namiętnością,   zgodził   się   na 

wszystko czego zażądała?  Może chciał wyjechać i już nie wrócić do żony i 

dzieci? Józefina miała szerokie znajomości wśród cudzoziemców. Kto wie jaką 

grę   prowadzi?   Uroda,   inteligencja,   spryt,   znajomość   języków,   wyrobienie 

towarzyskie   -   wszystko   to   zdecydowanie   predysponowało   ją   do   pracy   w 

background image

wywiadzie. Nie można było wykluczyć tej ewentualności. Czy dla dobra sprawy 

nie powinienem nawiązać z nią bliższego kontaktu?

- Uśmiechnął się do swych myśli. Taki plan strategiczny odpowiadałby 

mu nawet. Nie był jednak pewien jak by się na to zapatrywał Gerner.

- O czym pan tak duma?

Stasiak drgnął. Pocisnął konia i zrównał się z młodymi ludźmi.

- Zamyśliłem się nad marnościami tego świata.

Roześmiała się.

- Cóż za  ponure  refleksje?  Czyżby to nasze  towarzystwo tak na pana 

depresyjnie działało?

- Nie. Po prostu pomyślałem, że nadchodzi jesień i że będę o jedno lato 

starszy.

- Niechże pan da spokój. Komu tu mówić o starości.

Nie zamieniłabym pana na żadnego młokosa.

- Czy ma pani ochotę pohandlować moją skromną osobą?

-   Kto   wie?   Nigdy   nic   nie   wiadomo.   Nie   pogardzam   żadną   dobrą 

transakcją.

- Nie radzę panu handlować z Józefiną - powiedział Cottard. - Żle by pan 

na tym wyszedł. To bardzo niepewny kontrahent.

Wjechali   na   rozległe   wrzosowisko,   nabierające   dopiero   barwy   jasnego 

fioletu. Spod młodych sosenek poderwało się hałaśliwie stado kuropatw. Koń 

Francuza spłoszył się i gwałtownie skoczył w bok.

- Uważaj, Victor, bo cię wysadzi z siodła.

Poprawił strzemiona, które wpadły mu aż pod obcasy.

- Może zagalopujemy? - zaproponował.

Ruszyli.   Stasiak   od   razu   wysforował   się   naprzód.   Cekin   sadził 

ogromnymi susami, odpowiadając niecierpliwym potrząsaniem łba na wszystkie 

próby zmniejszenia szybkości.

- Ponosi pana! - krzyknęła Józefina.

background image

- Nic nie szkodzi. Niech leci jak ma ochotę.

Pełnym cwałem minęli ogromne pole gryki i przed ścianą lasu poczęli 

hamować rozbiegane wierzchowce.

- Świetnie chodzi - powiedział Cottard.

Stasiak poklepał Cekina po spoconej szyi.

- Tak. To bardzo dobry koń. Parę dni stał, bo był odparzony. Teraz na 

ochotę   pobiegać.   Dobrze   skacze.   Powinien   mieć   ładne   wyniki   na 

międzynarodowych zawodach.

- Czy pan służył w kawalerii? - spytała Józefina.

Stasiak potrząsnął głową.

- Nie. W kawalerii nie służyłem. Dlaczego pani pyta?

- Bo pan wspaniale siedzi na koniu.

- Przesada. Kiedyś nieźle jeździłem. Teraz usiłuję odzyskać dawną formę.

- Nasz kochany dyrektorek też dobrze jeździ. Szkoda, że go tu nie ma z 

nami.

Obrzucił  ją szybkim spojrzeniem.  Bezczelna   babka  -  pomyślał.   -  „Ma 

tupet. Ciekawe czy wie, co się stało z Osieckim?...” Głośno powiedział:

- Pan dyrektor pojechał na zawody do Akwizgranu.

- Tak. Wiem. I pan go dzielnie zastępuje.

- Staram się jak mogę. Jestem tu nowym człowiekiem.

Muszę się wciągnąć w robotę.

- A przedtem gdzie pan pracował? - Pytanie to zostało rzucone zupełnie 

lekko jakby mimochodem, ale Stasiak odniósł wrażenie, że krył się za nim jakiś 

konkretny cel.

-   W   różnych   miejscowościach   pracowałem.   Ostatnio   odwalałem 

papierkową robotę w ministerstwie.

- To musi być piekielnie nudne.

- Jak każda urzędnicza praca. Pani na szczęście ma ciekawe zajęcie.

- Lubię je. Dużo ruchu, poznaje się ciągle nowych ludzi...

background image

- Nawiązuje się kontakty z cudzoziemcami.

- Dlaczego pan to powiedział z taką jakąś dziwną intonacją? - spytała.

-   Nic   podobnego.   Zdawało   się   pani.   To   przecież   zrozumiałe,   że   pani 

nawiązuje kontakty z cudzoziemcami. Musi pani ich niańczyć.

-   O,   Józefina   jest   nie   tylko   naszą   kochaną   nianią,   ale   także   aniołem 

stróżem   -   powiedział   Cottard.   -   Bez   niej   zginęlibyśmy   w   tym   dalekim, 

nieznanym kraju. Kochana dziewczyna.

- Nie roztkliwiaj się - burknęła niechętnie i ruszyła kłusem.

Stasiak pocisnął łydką Cekina, zrównał się z nią i spytał po polsku:

- Dlaczego pani nie lubi, jak się pani mówi miłe rzeczy?

Wzruszyła ramionami.

- To zależy kto mówi te miłe rzeczy.

- Sądziłem, że obdarza pani sympatią tego młodego człowieka.

- To się pan pomylił. Ja ich wszystkich obdarzam sympatią służbowo. Za 

to mi płacą, żebym była dla nich miła.

- A poza tym kogo pani obdarza sympatią?

- O, zdaje się, że chciałby pan za dużo wiedzieć.

Nadjechał Cottard.

- Przepraszam,  ale musiałem przedłużyć lewe strzemię  - powiedział. - 

Właściwie nigdy nie wiem czy strzemiona są za długie, czy za krótkie. Wiem 

tylko, że nie są takie, jak trzeba.

- Niech pan tak dopasuje strzemiona, żeby panu było wygodnie siedzieć 

na   koniu   -   doradził   życzliwie   Stasiak,   który   poczuł   nagłą   sympatię   do   tego 

chłopaka.

- Cała rzecz w tym, że mnie nigdy nie jest wygodnie siedzieć na koniu - 

powiedział szczerze Francuz.

Józefina spojrzała na niego niechętnie.

- Nie rozumiem wobec tego dlaczego tu przyjechałeś?

- Dlatego, że konna jazda jest teraz bardzo modna, a ja lubię robić to 

background image

wszystko co jest modne, nawet jeżeli mi to nie sprawia specjalnej przyjemności.

- Wjeździe konnej można się rozsmakować - zauważył Stasiak. Nie mógł 

oprzeć się wrażeniu, że tych dwoje coś przed nim odgrywa, że cała ta paplanina 

jest jakby dymną  zasłoną, za którą pragną się ukryć. „A może  mi  się  tylko 

zdaje?   -   myślał.   -   Może   ta   podejrzliwość   jest   wynikiem   długoletniej   rutyny 

zawodowej?”

- Gra pan w brydża? - spytała nagle Józefina.

- Dawno nie grałem. Już chyba nie potrafiłbym dobrze zalicytować.

- Może by pan sobie przypomniał? Victor ubóstwia brydża, a nie mamy 

czwartego.

Stasiak uśmiechnął się.

- Może kiedyś spróbuję. Na razie nie bardzo mam czas.

Dyrektora nie ma. Muszę się wciągać w robotę.

- I zapoznaje się pan z tutejszym terenem.

- To także.

- Poznał pan już okolice?

- O, jeszcze nie. Mówiłem przecież pani, że jestem tu od niedawna.

- Ja znam dobrze te strony - powiedziała Józefina. - Jeżeli potrzebowałby 

pan jakichś terenowych informacji, to chętnie służę.

- Dziękuję. Nie omieszkam przy okazji skorzystać.

Na horyzoncie błysnęły czerwone dachy zabudowań.

Konie, poczuwszy stajnie, szły żwawo. Jeszcze krótki galop, potem kłus i 

wypoczynkowy stęp.

Cottard dotknął ciemnej od potu szyi swego wierzchowca.

- Gorąco. Zgrzały się. Powinniśmy, Józefino, jeździć albo wcześnie rano, 

albo   wieczorem.   Co   byś   powiedziała   na   romantyczną   przejażdżkę   przy 

księżycu?

-   To   mogłoby   być   atrakcyjne.   Wątpię   tylko   czy   koniuszy   dałby   nam 

konie.

background image

- A ja jestem pewien, że by nie dał - powiedział Stasiak.

- Nawet przy pańskiej protekcji?

- Żałuję, ale nie mogę popierać tego rodzaju imprez.

- Szkoda. Galop po łące zalanej światłem księżyca miałby ogromny urok.

- Na razie musi się pani ograniczyć do łąki zalanej światłem słonecznym.

-   A   czy   za   światło   księżycowe   nie   można   by   dodatkowo   zapłacić   w 

dolarach? - spytał Cottard. - Podobno u was wszystko można mieć za dolary.

- Źle pana poinformowano. Nie wszystko - uciął energicznie Stasiak.

- Pardon.

W stajni Stasiak zostawił konia pod opieką podkoniuszego, postał chwilę 

na placu, przyglądając się jak Marek i Hania ćwiczą skoki, następnie zaś poszedł 

do   siebie.   Zajmował   jeden   z   pokoi   gościnnych.   Na   korytarzu   spotkał   panią 

Osiecką.

- Są jakieś wiadomości? - spytała, zniżając głos do szeptu.

-   Na   razie   nic   nowego   -   odpowiedział   równie   cicho.   -   Proszę   mieć 

cierpliwość.  Przyrzekam,  że  natychmiast  panią  zawiadomię,  jeśli  byłoby  coś 

ciekawego.

- Dziękuję.

Zjadł wcześnie kolację, wypił litr zsiadłego mleka i od razu położył się do 

łóżka.   Był   zmęczony   i   chciał   dobrze   wypocząć   przed   jutrzejszym   dniem. 

Czekało go sporo roboty. Poczytał więc jeszcze z pół godziny „Jak hodować 

konia rasowego”, ziewnął i zgasił światło. Zasnął prawie natychmiast.

Obudził   się   w   środku   nocy.   Wydawało   mu   się,   że   spał   kilka   minut, 

wskazówki zegarka wskazywały już jednak drugą godzinę. Nie musiał zapalać 

światła, żeby to skonstatować. Blask księżyca dokładnie wypełnił pokój. Okno 

nie było niczym zasłonięte.

„Dobrze, że nie jestem lunatykiem” pomyślał Stasiak i przewrócił się na 

drugi bok. Sądził, że zaraz zaśnie. Okazało się jednak, że to nie takie proste. 

Czuł się zupełnie wypoczęty. Na dobrą sprawę mógłby osiodłać konia i jechać 

background image

w teren.

Józefina. Tak, było coś niepokojącego, a zarazem fascynującego w tej 

dziewczynie.   Typ   kobiety,   która   może   omotać   i   zniszczyć   nawet   bardzo 

doświadczonego mężczyznę.

Ciekawe czy ma  coś wspólnego ze sprawą Osieckiego?  Jeżeli w jakiś 

sposób byłaby w tę historię zamieszana, to chyba nie przyjeżdżałaby tutaj. A 

może właśnie celowo przyjechała, żeby zatrzeć za sobą ślady, zmylić trop?

W trakcie tej lekkiej, pozornie nic nieznaczącej rozmowy, usiłowała się 

czegoś dowiedzieć, wypytywała go, w zręczny sposób chciała pociągnąć go za 

język, zdobyć pewne informacje. Czy to był przypadek, czy też...?

Nagle posłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Wstał i wyjrzał przez 

okno. Garaż był otwarty. Szybko wciągnął spodnie i buty i wyszedł przed dom.

Cottard wyprowadzał swój motocykl. Za nim szła Józefina.

Drgnęła gwałtownie, jakby schwytana na gorącym uczynku.

- Dokąd to się państwo wybierają? - spytał Stasiak.

-   Ponieważ   nie   możemy   dostać   koni,   żeby   pojechać   na   spacer   przy 

księżycu, to jedziemy motorem - odparła wesoło.

- Piękna noc - powiedział speszony trochę Francuz.

ROZDZIAŁ V

Kamiński   nie   mógł   się   doczekać   czwartej.   Co   chwila   spoglądał   na 

zegarek, składał i rozkładał papiery, dwa razy chodził myć ręce, wypalił parę 

papierosów i ciągle było wcześnie. „Ale się dzisiaj wlecze ten cholerny czas” - 

myślał zniecierpliwiony.

Panna Wanda spostrzegła niezwykłe podniecenie kolegi.

- Czemu pan dzisiaj taki zdenerwowany, panie Zenonie?

- spytała, przechylając kokieteryjnie nad maszyną starannie zaondulowaną 

główkę. - Czyżby jakaś randeczka?

background image

-   Przyjechał   mój   dawny   kolega,   którego   lata   całe   nie   widziałem. 

Wybieramy   się   na   obiad   do   „Grand   Hotelu”   -   powiedział   nie   bez   pewnej 

chełpliwości. Nie zdarzało mu się chodzić do takich drogich lokali i obiad w 

„Grand Hotelu” trochę mu imponował.

- No, to życzę panu smacznego. Niech pan tylko za dużo wódki nie pije, 

tak jak wtedy na imieninach u Edka.

- Ach, wtedy byłem niedysponowany. A w ogóle najgorsze są mieszanki.

Za   dziesięć   czwarta   Kamiński   pośpiesznie   zsunął   papiery   z   biurka   do 

szuflady, zamknął ją na klucz i poszedł raz jeszcze umyć ręce.

Władek czekał już na niego przed „Grand Hotelem”.

Serdecznie wziął przyjaciela pod rękę.

- No chodź, chodź stary. Musimy się nagadać. Boże kochany, ileż to lat... 

Żeśmy się też do tej pory nie spotkali.

-   Ano,   siedzisz   w   tym   Szczecinie,   to   jakże   mieliśmy   się   spotkać?   Ja 

prowadzę spokojny tryb życia. Z domu do biura, z biura do domu. Specjalnie 

nigdzie nie wyjeżdżam, chyba na wczasy.

- Nie ożeniłeś się?

- Nie. Nie mam odwagi. Mieszkam tutaj niedaleko na Kruczej. Dostałem 

ładną kawalerkę. Jak będziesz chciał, to po obiedzie wpadniemy do mnie na 

herbatę. Pamiętam, że lubisz mocną. Nie masz pojęcia jak się cieszę, żeśmy się 

spotkali.

- Ja także się cieszę.

Znaleźli wygodny stolik pod oknem i Władzio zamówił wystawny obiad.

Po paru wódkach atmosfera stała się jeszcze bardziej serdeczna. Do uszu 

kelnerów co chwila dobiegały wesołe okrzyki: - A pamiętasz...? A pamiętasz...?

Czas   płynął   niepostrzeżenie.   Wreszcie   dwaj   koledzy,   nasyciwszy   się 

jadłem, piciem i wspomnieniami szkolnymi, poprosili o rachunek i wstali od 

stolika, na którym pozostały ślady uczty.

W barze kawowym na rogu Wspólnej Kamiński kupił dziesięć ciastek i 

background image

zaprosił przyjaciela do siebie na herbatę.

- Mam co prawda tylko „Ulung”, ale tak go umiem zaparzyć, że będziesz 

zadowolony - powiedział, uprzedzając bieg wypadków.

- Ja zawsze ze wszystkiego jestem zadowolony - zaśmiał się Władek - No, 

chodźmy. Pokaż mi wreszcie ten twój „apartament”.

- Piękna kawalerka. Zobaczysz. Luksus.

Już na parterze ów „luksus” wzbudził pewne wątpliwości gościa. Przy 

windzie błyszczało czerwone światełko, oznajmiając, iż nie ma co liczyć na to 

udogodnienie techniczne.

- Które piętro? - spytał niespokojnie Władek.

- Piąte.

- A może poszlibyśmy na herbatę do kawiarni?

- Daj spokój - zaoponował żywo Kamiński. - Nie rób z siebie zramolałego 

staruszka. Co to dla ciebie znaczy wskoczyć na piąte piętro!

- No to lu.

Zaczęli   wspinać   się   mozolnie   po   dosyć   stromych   schodach.   Kamiński 

przeklinał „tego kretyna”, który na pewno nie domknął drzwi od windy. Władek 

sapał w milczeniu. Wreszcie dotarli do piątego piętra. Kamiński szedł pierwszy.

- No, oczywiście - powiedział. - Jakiś idiota nie zamknął drzwi.

Energicznie zbliżył się do windy i nagle krzyknął:

- Rany boskie! Władek, chodź no tu!

*

Downar   zamknął   teczkę   i   miał   już   wyjść   ze   swego   pokoju,   kiedy 

zadzwonił telefon. Posłyszał w słuchawce głos Walczaka.

- Słuchaj, Stefan, mam do ciebie prośbę. Stary chce, żebym podskoczył na 

Kruczą, bo tam jakaś grubsza rozróba. Ale wiesz, obiecałem Helence, że będę u 

niej dzisiaj w lecznicy. Muszę jej zawieźć parę drobiazgów. Nie chciałbym jej 

zrobić zawodu. Może ty byś pojechał, co?

Downar westchnął.

background image

- No cóż, trudno. Mam co prawda bilet do kina, ale go komuś odstąpię. 

Dobra, pojadę. Uściskaj ode mnie Helenkę. A co tam właściwie na Kruczej?

- Podobno znaleziono jakiegoś trupa w windzie.

- Tego jeszcze brakowało.

*

Downar popatrzył w martwą, nieruchomą twarz.

-   Młody   chłopak,   przystojny   -   powiedział   i   kazał   zakryć   zwłoki. 

Następnie zwrócił się do doktora Ziemby:

- Jaka przyczyna zgonu?

-   Uderzenie   w   potylicę   tępym   narzędziem   oraz   zadławienie,   chyba 

paskiem. Co spowodowało zgon, trudno w tej chwili stwierdzić.

- Niewątpliwie morderstwo.

- Oczywiście.

- Czas zgonu?

-   Przypuszczalnie   pomiędzy   osiemnastą   a   dziewiętnastą.   Po   sekcji 

dostarczę panu, jak zwykle, dokładniejszych danych.

- Jak panu się zdaje, panie doktorze, w jakim mógł być wieku?

- Trudno powiedzieć. Przypuszczam, że miał chyba około trzydziestki, a 

może mniej. Młody człowiek.

- Zbrodni mógł dokonać zarówno mężczyzna jak i kobieta.

-   Oczywiście.   Najprawdopodobniej   najpierw   otrzymał   uderzenie   w   tył 

głowy,   a   następnie   morderca   zadzierzgnął   mu   na   szyi   pasek,   czy   sznurek. 

Widocznie nie był pewien swego ciosu, a chciał sprawę załatwić definitywnie.

Downar podziękował doktorowi i kazał zabrać zwłoki.

Potem   wziął   porucznika   Olszewskiego   pod   rękę   i   sprowadził   go   na 

półpiętro.

- Jak to było? - spytał.

- Wsiadłem akurat do radiowozu, towarzyszu majorze.

Otrzymaliśmy wiadomość z komendy i przyjechaliśmy tutaj.

background image

- Kto zawiadomił komendę?

- Obywatel Kamiński.

- Co za Kamiński?

- Lokator z piątego piętra. Znalazł trupa w windzie i zatelefonował do 

komendy.

- Jest teraz u siebie?

- Jasne. Jeszcze jakiś kumpel jest także u niego. Kazałem im zaczekać i 

nie wychodzić.

- Dobra. Powiedzcie mi, czy przy denacie znaleźliście jakieś dokumenty?

- Absolutnie nic. Dokładnie wypróżnili mu kieszenie.

Znalazłem tylko kawałek ołówka.

- Ołówka?

- A tak. Nic, tylko kawałek ołówka.

- Pokażcie.

Olszewski sięgnął do kieszeni i wyjął zawinięty w bibułkę ołówek.

- Proszę.

- To kredka - powiedział Downar. - Ciemnozielona kredka. Czyżby jakiś 

plastyk?

-   Nie   wiem.   Nic   przy   nim   nie   znaleźliśmy,   ani   pieniędzy,   ani 

dokumentów.

- Musieli go załatwić w tym domu, na tej klatce schodowej - powiedział 

cicho, jakby do siebie Downar.

- Ja też tak myślę - przytaknął Olszewski. - Kropnął go ktoś, wpakował do 

windy i zawiózł na piąte piętro.

- Albo z szóstego zjechał na piąte.

- To także możliwe.

- Przejrzeliście listę lokatorów?

- Nie, jeszcze nie zdążyłem. Przecież dopiero co wszystko się stało.

Downar zapalił papierosa.

background image

- No to chodźmy do tego Kamińskiego - powiedział.

Obaj   przyjaciele   przyjęli   przedstawicieli   władzy   z   oznakami 

zdenerwowania. Dobry humor zniknął bez śladu, a wypita wódka wyparowała z 

nich zupełnie. Byli trzeźwi i niespokojni.

Downar przedstawił się, usiadł i podał otwartą papierośnicę.

- Proszę, może panowie zapalą. Papierosek czasem dobrze robi na nerwy. 

Więc to pan pierwszy znalazł zwłoki?

- zwrócił się do Kamińskiego.

- Tak. Winda była nieczynna więc szliśmy  pieszo, a kiedyśmy doszli, 

zobaczyłem...

- Zwłoki.

-   Właśnie.   Zobaczyłem   leżącego   człowieka.   W   pierwszej   chwili   nie 

wiedziałem,   że   nie   żyje.   Zawołałem   kolegę,   który   dzisiaj   przyjechał   do 

Warszawy...

- Skąd pan przyjechał?

- Ze Szczecina. Mieszkam stale w Szczecinie.

- Czy mógłby mi pan podać swoje nazwisko?

- Władysław Grabczak.

- Pan pracuje w Szczecinie?

- Tak. W Zarządzie Portu.

- Więc panowie zobaczyli tego człowieka w windzie i...?

- I zaraz pobiegłem zatelefonować na milicję - wyjaśnił Kamiński.

- Skąd pan telefonował?

- Tutaj, od sąsiadów.

- Jak się nazywają ci sąsiedzi?

- Państwo Borkowscy. Bardzo solidni ludzie.

- Na którym piętrze mieszkają?

- Na trzecim.

- Więc musiał pan zejść dwa piętra niżej?

background image

- Tak.

- A pan Grabczak poszedł z panem?

- Tak. Poszliśmy razem.

- I później wrócili panowie do windy, w której leżały zwłoki?

- Tak. Uważaliśmy, że powinniśmy zaczekać tam na milicję.

- Doskonale. A czy wróciwszy do windy, nie zauważyli panowie jakiejś 

zmiany sytuacji? Czy na przykład zwłoki leżały w tej samej pozycji?

Przyjaciele, zaskoczeni tym pytaniem, spojrzeli na siebie.

-   Nie   wydaje   mi   się,   żebym   zauważył   jakąś   zmianę   -   powiedział 

Kamiński.

- Ja także nie - zawtórował mu Grabczak.

- Czy któryś z panów znał może zamordowanego?

- Ale skądże znowu? - oburzył się Kamiński.

Downar uśmiechnął się.

- Dlaczego pana tak zdenerwowało to pytanie? Ludzie przecież spotykają 

się. Mógł pan przypadkowo znać denata osobiście, albo chociaż z widzenia.

- Nigdy w życiu nie widziałem tego człowieka - powiedział zdecydowanie 

Kamiński.

- A może pan spotkał kogoś takiego na Wybrzeżu? - zwrócił się Downar 

do Grabczaka.

- Niestety, panie majorze. Zupełnie obca twarz. Przykro mi, ale nie mogę 

panu dopomóc w zidentyfikowaniu zwłok.

- Przyznam się panom, że na to nie liczyłem. Mógł to być tylko czysty 

przypadek. Czy dawno pan tu mieszka w tym domu, panie Kamiński?

- O, już prawie pięć lat.

- To pewnie pan zna tutejszych lokatorów?

- Prawdę mówiąc nie bardzo. No oczywiście, że tak z widzenia... Aleja 

nie   mam   zwyczaju   interesować   się   sąsiadami.   Czasami   spotka   się   kogoś   w 

windzie, czy na schodach.

background image

-   Morderstwa   musiano   dokonać   w   tym   domu.   Nikt   z   zewnątrz   nie 

przyniósł trupa i nie wsadził go do windy.

- A może to jakieś porachunki tych waluciarzy - zasugerował Kamiński.

- Jakich waluciarzy?

- Tutaj kręcą się takie podejrzane typy. Myślę, że to dlatego, że „Grand 

Hotel”   blisko.   Załatwiają   na   dole   przy   kaloryferze   albo   przy   drzwiach 

wejściowych jakieś transakcje, pewnie nie bardzo legalnie, bo nie lubią jak im 

się przygląda.

Downar zapalił papierosa.

- To ciekawe co pan mówi - powiedział. - I zna pan z widzenia tych ludzi.

- Sądzę, że milicja także ich zna - uśmiechnął się Kamiński.

Downar nie podtrzymał tego tematu. Spytał:

- Czy nie miałby pan jakiejś sugestii, w którym mieszkaniu mogła być 

dokonana taka zbrodnia?

Kamiński potrząsnął głową.

-   Za   dużo   pan   ode   mnie   wymaga,   panie   majorze.   Skądże   ja   mogę 

wiedzieć takie rzeczy? Właściwie nie znam nikogo z mieszkańców tego domu.

Downar   zadał   jeszcze   kilka   pytań,   nie   dowiedział   się   niczego 

interesującego, pożegnał obu przyjaciół i wyszedł.

Przy windzie spotkał Olszewskiego. Fachowcy od daktyloskopii kończyli 

właśnie swą pracę.

- W porządku?

- W porządku, towarzyszu majorze.

- A podłoga w windzie?

- Załatwiona.

- Nic nie znaleźliście?

- Nie, tylko...

- Tylko co?

- Taka mała plamka na podłodze w windzie. Jakby krew.

background image

- Zabezpieczyliście ten ślad?

- Oczywiście.

- Dobrze. Chodźmy teraz pogadać z dozorcą.

- Dozorcy tu nie ma.

- Jak to nie ma?

- Chory. Leży w szpitalu. Zastępuje go żona.

Dozorczyni była drobną, szczupłą kobietą o zatroskanej twarzy. Od razu 

zaczęła narzekać na swój los, że mąż w szpitalu, że ona nie może sobie z tym 

wszystkim poradzić, że nie dosyć, że ma tyle roboty, to jeszcze morderstwo... że 

ona już tu nie wytrzyma, że chyba zrezygnuje z pracy...

Byłaby   zapewne   jeszcze   długo   rozwodziła   się   nad   swoją   niedolą,   ale 

Downar śpieszył się.

- Czy widziała pani zamordowanego? - spytał.

- No pewnie, że go widziałam. Taki młody, przystojny mężczyzna. Mój 

Boże, że też ludzie sumienia nie mają.

- Od kogo dowiedziała się pani o tym, co się stało?

- Od kogóż by? Od pana Kamińskiego. Przyleciał do mnie i powiedział. 

On pierwszy go spostrzegł.

- Niech mi pani powie, czy winda u was dobrze działa?

- Żeby dobrze, to nie powiem. Stale przychodzą naprawiać.

- A dzisiaj winda była czynna?

- Skąd proszę pana. Od rana nieczynna. Ze trzy razy dzwoniłam, żeby 

przyjechali naprawić, ale im się nie śpieszy. Powiedzieli, że dopiero jutro. A tu 

ludzie muszą na szóste piętro po schodach drałować.

Downar wymienił szybkie spojrzenie z Olszewskim.

- I pani jest zupełnie pewna, że winda nie chodziła cały dzień?

- Oczywiście. Chyba, żeby...

- Chyba, żeby co?

- Chyba, żeby zaczęła działać, a później znowu się popsuła.

background image

Ona czasem lubi takie figle... Ni z tego ni z owego sama się naprawi. Ale 

dzisiaj to wątpię. Zepsuła się na amen.

- Czy pani dobrze się przyjrzała temu zabitemu człowiekowi?

- Bardzo dobrze.

- Czy pani może go tu już kiedyś spotkała na klatce schodowej?

- Nie. Nigdy go nie widziałam.

- Na pewno?

- Całkiem na pewno. Pierwszy raz go zobaczyłam.

- Czy to prawda, że na dole przy wejściu na klatkę schodową, zbierają się 

jakieś podejrzane typy i załatwiają między sobą transakcje?

- Zdarza się.

- Czy zameldowała pani o tym w komendzie dzielnicowej?

Wzruszyła ramionami.

- A co będę meldowała? Bo to milicja nie wie? Będę się skarżyła, żeby 

mnie potem jakieś nieszczęście spotkało, tak jak tego w windzie. Ja mam dzieci, 

proszę pana. Mąż ciężko chory. Kto je potem wychowa?

-   Więc   pani   przypuszcza,   że   to   mogły   być   jakieś   porachunki   tych 

waluciarzy?

- Ja tam nic nie przypuszczam. Skąd mogę wiedzieć?

Nie interesuję się waluciarzami.

- To źle. Powinna się pani interesować tym, co się dzieje w domu, w 

którym pani jest dozorczynią. Za to pani płacą.

- Nie tyle znowu płacą, żebym się miała narażać. A co pan myśli? Walnie 

mnie wieczorem taki bandzior w głowę i po wszystkim. Wolę się nie wtrącać.

Downar niecierpliwie przygryzł dolną wargę.

- Proszę mi pokazać listę lokatorów - powiedział. - Chodzi mi na razie o 

lokatorów z tej klatki schodowej.

Tutaj na każdym piętrze są po trzy lokale?

- Tak. Trzy pokoje, dwa pokoje i kawalerka.

background image

- Kto mieszka na szóstym piętrze?

- Państwo Zalewscy, państwo Wiśniewscy i pan Wekert.

- Wekert zajmuje kawalerkę?

- Tak. Zalewscy mają dwa pokoje, a Wiśniewscy trzy, bo tam jest dwoje 

dzieci.

- Kiedy można by porozmawiać z tymi ludźmi?

- Państwa Wiśniewskich nie ma w Warszawie. Wyjechali na urlop. Pana 

Wekerta też nie ma. Zdaje się, że tam teraz nocuje jego kolega.

- Jaki kolega?

- Taki jeden. Nawet nie wiem jak się nazywa.

- Nie meldowany?

- Nie ma co go meldować. Pomieszka dwa, trzy dni i idzie.

Mówi, że pilnuje mieszkania jak pan Wekert wyjeżdża.

- A gdzież ten pan Wekert jeździ?

- Tego nie wiem. Często wyjeżdża służbowo, tak przynajmniej mówi.

- A ci Zalewscy to co za ludzie?

-   Bardzo   przyzwoici.   On   pracuje   w   ministerstwie,   a   ona   daje   lekcje 

angielskiego języka. Starsze bezdzietne małżeństwo.

- A kto mieszka na piątym piętrze?

- Na piątym...? Pan Kamiński, państwo Majewscy i panie Halickie, matka 

z córką, obie artystki malarki.

- Niech nam pani jeszcze powie, kiedy ostatni raz myła pani schody?

- Chyba przedwczoraj. Tak, tak, na pewno przedwczoraj.

- A czy windę także myła pani przedwczoraj?

Zmieszała się.

- Prawdę mówiąc, windę to chyba dawniej myłam.

- Ja też tak sądzę - wtrącił się Olszewski.

Downar spojrzał na porucznika.

- No to co? Idziemy. - Wstał i ruszył ku drzwiom. Kiedy kładł rękę na 

background image

klamce, zwrócił się do dozorczyni i powiedział:

-   Więc   pani   jest   zupełnie   pewna,   że   nigdy   pani   nie   widziała   tu   tego 

człowieka, którego zamordowano?

- Nigdy go nie widziałam. Jak Boga kocham. Może pan mi wierzyć.

- Wierzę pani. I jeszcze jedno. Niech nikt nie rusza windy. Gdyby jutro 

wcześnie rano przyszli reperować, to proszę powiedzieć, żeby zaczekali z tą 

robotą. Ja się z nimi porozumiem.

- Dobrze proszę pana.

Na ulicy Downar położył Olszewskiemu dłoń na ramieniu i powiedział:

- Słuchajcie, kolego. Mam do was następującą prośbę.

Chciałbym   żebyście   jeszcze   zostali   jakiś   czas   na   terenie   tego   domu   i 

żebyście   dyskretnie   poobserwowali   szczególnie   tę   klatkę   schodową,   jak   się 

nadarzy okazja, to pogadajcie z ludźmi. Może się czegoś ciekawego dowiecie.

Zajdźcie do sklepu, z którego dostarczają tu mleko. Wiem z własnego 

doświadczenia,   że   mleczarka   to   czasem   niezłe   źródło   informacji.   I   jeszcze 

jedno: zorientujcie się, kto ostatni korzystał z windy - Nie będzie to łatwe, ale 

może wam się uda. To chyba wszystko. Jutro z samego rana zobaczymy się w 

komendzie.

Z Kruczej Downar pojechał na Muranów do Walczaka.

Zastał go zajętego praniem skarpetek.

- No i jak tam Helenka?

- A wiesz, że zupełnie nieźle. Lekarze obiecują, że już ją w przyszłym 

tygodniu wypiszą. Cieszę się, że wreszcie wróci do domu.

- Nie będziesz musiał na własną rękę urządzać prania.

Walczak uśmiechnął się.

- Nawet nie o to chodzi. Ale powiem ci szczerze, że pustawo bez niej. 

Trochę pozrzędzi, ale człowiek się przyzwyczaja nawet do tego zrzędzenia i 

potem mu czegoś brakuje. Napijesz się herbaty?

- Jak dasz, to się napiję.

background image

- Zaraz nastawię wodę. Powiedz mi, Stefanku, jak ci poleciało z tym...?

- Niech cię diabli... - mruknął Downar. - Napuściłeś mnie na idiotyczną 

sprawę. Trup w windzie. Tego jeszcze nie miałem.

- No, to powinno cię zainteresować. Coś nowego.

- Wypchaj się.

- Chcesz, żebym to przejął od ciebie?

Downar wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Jak coś zaczynam, to już lubię dokończyć. Pogadamy.

- Może byś mi opowiedział jak to wygląda?

- A dasz coś do picia oprócz herbaty?

Walczak zamyślił się.

-   Właściwie   nic   nie   mam   w   domu   oprócz   wiśniówki   swojej   roboty. 

Helenka   zalała   wiśnie   spirytusem.   Myślę,   że   nie   będzie   zła,   jak   jej 

podgrandzimy parę kieliszków.

- Po pierwsze nie musi wiedzieć, a po drugie wypijemy za jej zdrowie. 

Nie może nam mieć za złe, że o niej pamiętamy.

Walczak zdjął z kredensu pękaty gąsiorek, przyniósł kawał rurki gumowej 

i zręcznie przetoczył sporą porcję rubinowego płynu do karafki. - Prawie nie 

znać - powiedział pocieszając się.

59

- Ostatecznie można dolać trochę wody - doradził fachowo Downar. - Nie 

będzie takie mocne.

Walczak nakrył stolik kolorową serwetą, postawił na nim chleb, masło, 

kawał kiełbasy szynkowej i ser tylżycki, następnie z niezwykłą wprawą przetarł 

kieliszki i wykonał zapraszający gest.

- Pan major będzie łaskaw. Czym chata bogata.

Downar spróbował wiśniówki i mlasnął z zadowoleniem językiem.

- Wyśmienita - powiedział. - Nie za słodka. Taka żona jak Helenka, to 

prawdziwy skarb.

background image

-  No  to  może  teraz  powiedziałbyś  mi   coś o  tym trupie  w  windzie?  - 

zaproponował Walczak.

- Koniecznie chcesz?

- Interesuje mnie to.

Downar ukroił sobie kawałek sera i w kilku zdaniach zreferował sprawę. 

Jak to bywa między fachowcami, nie musiał dużo mówić, żeby zorientować 

przyjaciela w sytuacji.

Walczak słuchał z dużym zainteresowaniem. Nalał jeszcze wiśniówki i 

powiedział:

-   Ciekawe,   bardzo   ciekawe.   Więc   na   razie   żadnych   możliwości 

zidentyfikowania faceta?

- Absolutnie żadnych. Nic przy nim nie znaleziono. Tylko ten kawałek 

zielonej kredki.

- To niewiele. Czy przypuszczasz, że wykończył go ktoś mieszkający w 

tym domu?

Downar wzruszył ramionami.

- To zupełnie luźna, wstępna hipoteza. Ale sądzę, że zrobił to któryś z 

lokatorów.   Trudno   sobie   wyobrazić,   żeby   ktoś   z   zewnątrz   przyniósł   trupa   i 

wpakował go do windy. Według mnie morderca mieszka na piątym, szóstym, 

albo na czwartym piętrze. Winda była unieruchomiona na piątym. Musiał to 

zrobić ktoś mieszkający w pobliżu.

Walczak w zamyśleniu pokręcił głową.

- Przykro mi, Stefanku, ale sądzę że nie masz racji.

- Bo co?

- Bo to zbyt ryzykowna impreza taszczyć trupa po schodach o godzinie 

szóstej po południu.

- Więc przypuszczasz...?

- Właśnie. Przypuszczam, że faceta załatwiono w windzie.

- To prawdopodobne - powiedział Downar i ukroił nowy kawałek sera - 

background image

ale, przyjmując tę ewentualność, musimy liczyć się z tym, że zbrodni dokonał 

ktoś spoza mieszkańców tego domu.

-   Oczywiście,   aleja   skłonny   jestem   przypuszczać,   że   to   był   ktoś,   kto 

wiedział o tym, iż winda jest zepsuta, a więc raczej ktoś z tego domu.

- Poza tym, dlaczego morderca miałby sobie wybierać w całej Warszawie 

akurat tę windę? - uzupełnił Downar.

- O właśnie - ucieszył się Walczak. - Widzę, Stefanku, że ci powraca 

bystrość umysłu. Zjedz no jeszcze kawałek tego sera.

Downar stuknął palcem w karafkę.

-   To   nalewka   Helenki   tak   na   mnie   pozytywnie   działa,   nie   ser.   Więc 

doszliśmy do wniosku, że jednak ktoś z tego domu na Kruczej.

- Chyba jednak tak - powiedział Walczak, napełniając kieliszki. - Albo 

lokator, albo ktoś kto często bywa w tym domu. Ważne byłoby zidentyfikować 

zwłoki. Bez tego daleko nie zajedziemy. Jak facet był ubrany?

- W zwyczajny garniturek z CDTu. Rękawy marynarki były trochę za 

długie.

- Napijesz się jeszcze?

Downar zasłonił dłonią kieliszek.

- Nie, dziękuję ci bardzo. Wystarczy. Wiesz co, Karolku? Myślę, że to 

będzie ciekawa sprawa.

- Ja bym ci nieciekawej sprawy nie naraił - uśmiechnął się Walczak. - 

Więc mówisz, że Olszewski kręci się tam jeszcze po terenie?

- Tak. Zostawiłem go, żeby trochę powęszył.

-   Dobrze   zrobiłeś.   To   zdolny   chłopak.   Może   dostarczy   ci   nowego 

materiału.   Sądzę,   że   jutrzejszy   dzień   może   przynieść   jakieś   sensacje. 

Najważniejsze, żeby na początku śledztwa nie popełnić błędów i niczego nie 

zaniedbać. Potem to już trudno odrobić.

- Wydaje mi   się,  że  niczego  nie  zaniedbałem - powiedział  Downar. - 

Chyba dobrze by było ustalić alibi lokatorów z tej klatki schodowej.

background image

- Oczywiście. Gdyby ci się udało... Obawiam się jednak, że to nie będzie 

takie proste. Na jakiej zasadzie będziesz żądał od ludzi przedstawienia alibi?

- Tylko na zasadzie wzajemnej uprzejmości. Jasne, że nie mogę żądać. 

Mogę prosić.

Walczak z powątpieniem potrząsnął głową.

- To bardzo skomplikowane. Nie zapominaj o tym, że taka prośba o alibi 

jest w pewnym sensie równoznaczna z rzuceniem na daną osobę podejrzenia. 

Bardzo wątpię, żeby ci się taka rzecz udała. Jak to sobie właściwie wyobrażasz? 

Pójdziesz do jakichś Pawłowskich czy Kowalskich i spytasz: „Co państwo robili 

wczoraj pomiędzy godziną osiemnastą a dziewiętnastą?”. A oni ci odpowiedzą:

„A panu co do tego?” No i rozmowa skończona.

- Mam nadzieję, że w tym domu mieszkają trochę uprzejmiejsi ludzie - 

powiedział Downar.

Walczak uśmiechnął się.

- Sądząc po tym trupie w windzie, nie byłbym taki bardzo pewien ich 

uprzejmości.   Łomem   w   głowę   i   stryczek   na   szyję.   Co   było   bezpośrednim 

powodem zgonu?

- Jeszcze nie wiem. Dowiem się dopiero jutro po sekcji.

Czy sądzisz, że to może mieć jakieś znaczenie?

-   Nie   wiem.   Rozumiesz   chyba,   że   w   tej   chwili   trudno   cokolwiek 

przesądzić.

Downar spojrzał na zegarek.

- Późno już. Co byś powiedział na to, gdybym cię zostawił w samotności i 

pojechał się przespać?

- Jak chcesz, możesz zanocować u mnie.

-   Nie,   nie,   pojadę   do   siebie.   Najlepiej   sypiam   na   swoim   własnym 

tapczanie. Dobranoc, Karolku. Dziękuję za wspaniały poczęstunek. Ta nalewka 

była rzeczywiście pierwszorzędna.

*

background image

Na drugi dzień Olszewski przyszedł do komendy później niż zwykle.

- Co się z wami dzieje? - spytał zniecierpliwiony Downar. - Czekam na 

was od przeszło godziny. - Zaspaliście, czy co?

- Ależ nie, towarzyszu majorze. Od szóstej rano już jestem na mieście. 

Pracuje się.

- No i jakie wyniki tej pracy?

- Zrobiłem co mogłem. Sprawdziłem alibi prawie wszystkich lokatorów z 

tej klatki schodowej.

Downar spojrzał na niego zdziwiony.

- Co wy mówicie?

-   Fakt,   towarzyszu   majorze.   Nie   ma   wyraźnego   alibi   tylko   młodsza 

Halicka z piątego piętra. Mówi, że była na spacerze w Łazienkach, ale nikt tego 

nie może potwierdzić.

Poza tym z czwartego Warzecki także ma niepewne alibi.

Mieszka sam w kawalerce. Twierdzi, że spał w tym czasie, bo przyszedł 

na fali do domu. No i tego Wekerta nie mogłem sprawdzić. Zamknięte było. 

Dzisiaj z samego rana tam poleciałem. Także nie mogłem się dostukać.

- A pozostali lokatorzy?

- W porządku. Albo ich w ogóle nie ma, bo wyjechali na urlop, albo mają 

murowane alibi.

- Nie krzywili się na to, żeście ich tak wypytywali?

- Trochę, niektórzy. Ale grzecznie przeprosiłem i powiedziałem, że muszę 

ustalić pewne fakty w związku z morderstwem. Większych trudności nikt mi nie 

robił. Ostatecznie ludzie rozumieją, że ja nie dla własnej przyjemności...

- No to dobrzeście się spisali - pochwalił Downar. - Odwaliliście ładny 

kawałek roboty. A może dowiedzieliście się także, kto ostatni korzystał z windy 

przed jej zepsuciem?

- Prawdopodobnie panie Halickie, ale to niepewne.

Trudno taką rzecz ustalić.

background image

Downar pokiwał głową.

- To prawda. Czy macie dla mnie jeszcze coś ciekawego?

- Bo ja wiem - powiedział z wahaniem Olszewski. - Nie jestem pewien 

czy to coś ciekawego.

- Mówcie, o co chodzi?

- No, z tym mlekiem...

- Co z mlekiem?

-   No   przecież   sami   poradziliście   mi,   żebym   zajrzał   do   sklepu,   skąd 

dostarczają mleko na Kruczą.

- I co?

- No i zajrzałem, pogadałem, poflirtowałem sobie z mleczarką, a wreszcie 

zerknąłem do książki, w której notują zamówienia na mleko. I w tej książce 

jedno zamówienie było zanotowane zielonym ołówkiem. Kolor identyczny jak 

ten...

- Jak ten ołówek, który znaleziono w kieszeni denata?

- uzupełnił Downar.

- Właśnie. To mnie zastanowiło, towarzyszu majorze.

Może to być oczywiście przypadek, ale...

Downar w zamyśleniu potarł czoło.

-   Musimy   to   wziąć   pod   uwagę.   Nie   możemy   lekceważyć   żadnego 

szczegółu. Trudno sobie wprawdzie wyobrazić, żeby to miało jakiś związek, 

ale...   Powiedzcie   mi,   czyje   to   zamówienie   było   odnotowane   tym   zielonym 

ołówkiem?

- Pani Halickiej, tej malarki z piątego piętra.

Downar ożywił się.

- To bardzo ciekawe. Musimy od nich wypożyczyć książkę zamówień i 

dać do ekspertyzy. Trzeba sprawdzić czy to rzeczywiście ten sam ołówek.

- Ale co to ma za znaczenie, towarzyszu majorze?

Downar wzruszył ramionami.

background image

- Ba, żebym to ja wiedział? Ale zbieg okoliczności jest zastanawiający. 

Plastyczka... zielona kredka... zamówienie na mleko napisane tą kredką. Dziwna 

historia... Prawie powieść kryminalna. Nie sugerujmy się jednak za bardzo.

- Czy są już wyniki sekcji? - spytał Olszewski.

- Tak. Przypuszczalnie już cios w głowę był śmiertelny.

Duża siła uderzenia. Wylew krwi do mózgu.

- Więc chyba mordercą jest mężczyzna.

- Chyba tak, chociaż nie można twierdzić tego z całą pewnością.

- Morderca nie był pewny swego uderzenia - powiedział Olszewski. - I 

poprawił jeszcze tym jakimś rzemykiem czy sznurkiem.

- Pasek z klamrą - sprostował Downar. - Ślad bardzo wyraźny na szyi. 

Klamra ozdobna, niespotykana w naszym przemyśle. Przypuszczalnie pasek był 

pochodzenia zagranicznego.

- Ale żeby aż klamra się na szyi odcisnęła... - zdziwił się Olszewski.

- Widocznie morderca chciał mieć całkowitą pewność.

Nastąpiło silne przekrwienie, a poza tym zadrapania.

- Najpierw czymś ciężkim w głowę, a potem paskiem?

- Chyba tak.

- A czy ci z medycyny sądowej nie wysuwają jakichś przypuszczeń co do 

tego ciężkiego narzędzia?

- Owszem. Przypuszczalnie zwykły młotek.

- To lepsze niż nóż - powiedział Olszewski. - Młotek w kieszeni nikogo 

specjalnie nie dziwi. Niezła robota, towarzyszu majorze. Cały czas zastanawiam 

się nad tym, kogo tak wykończyli.

Downar zapalił papierosa i przeszedł się po pokoju.

- Na razie trudno to ustalić. Możliwe, że to jakiś zagraniczny gość.

- Zagraniczny gość?

- Tak. Ubranie miał wprawdzie krajowego pochodzenia, ale skarpetki i 

bieliznę zagraniczną.

background image

- Mógł kupić w komisie, albo może facet wyjeżdżał za granicę.

- Hm - Downar wrócił za biurko i wziął do ręki ołówek.

-  Oczywiście,  ale  na  ogół  nasi   ludzie  za  granicą  kalesonów  sobie   nie 

kupują. Taki sprawunek można załatwić w kraju, nie wydając waluty.

- A koszulę miał zagraniczną?

-   Nie,   naszą   „Wólczankę”.   Zagranicznego   pochodzenia   miał   tylko 

podkoszulkę i kalesony.

-   To   rzeczywiście   dziwne   -   przyznał   Olszewski.   -   Czyżby   morderca 

przebierał swoją ofiarę?

Downar skinął głową.

- O tym właśnie myślałem. Ale w takim wypadku nie mógłby morderstwa 

dokonać w windzie. A propos. Jak wygląda alibi lokatorów z szóstego piętra?

- Wiśniewscy wyjechali na urlop. Mieszkanie puste.

Zalewscy   byli   wczoraj   z   wizytą   u   znajomych.   Grali   w   brydża. 

Sprawdziłem.

- A ten facet, który mieszka w kawalerce?

-   Z   nim   się   nie   mogłem   porozumieć.   Nie   zastałem   go   ani   wczoraj 

wieczorem, ani dzisiaj rano. A może był, tylko nie otwierał.

- Odwiedzimy go - powiedział Downar. - I z paniami Halickimi także 

musimy porozmawiać. Wiecie co, kolego?

Myślę,   że   powinniśmy   zrobić   jedną   rzecz.   Trzeba,   żebyście   wzięli 

fotografię zamordowanego i obeszli z nią wszystkich lokatorów. Może któryś z 

nich widział kiedyś tę twarz.

Olszewski skrzywił się.

- Wątpię czy to coś da, ale oczywiście mogę się tym zająć.

- I wypożyczcie tę książkę zamówień ze sklepu spożywczego. Trzeba ją 

zaraz dostarczyć do Zakładu Kryminalistyki.

- Załatwi się, towarzyszu majorze.

Do   obiadu   Downar   bardzo   intensywnie   pracował   w   komendzie,   a   po 

background image

południu zabrał Olszewskiego i pojechali na Kruczą. W samochodzie porucznik 

trzasnął się dłonią w czoło.

- Cholera, na śmierć zapomniałem.

- Co się stało?

-   Zapomniałem   wam   powiedzieć,   że   dzisiaj   rano   byli   ci   monterzy   od 

windy. I wiecie co powiedzieli?

- Co?

- Powiedzieli, że ktoś musiał naumyślnie windę popsuć.

- O - powiedział Downar. - To rzeczywiście ciekawe.

Zanotowaliście ich nazwiska?

- Tak. Oczywiście. Nie pozwoliłem im na razie nic robić przy windzie. 

Mają przyjść jutro do komendy.

- Dobrze, ale windę trzeba jednak jak najprędzej uruchomić. Ludzie nie 

mogą ganiać piechotą na szóste piętro.

- Jutro zreperują. I tak dzisiaj nic nie mogliby zrobić, bo brakowało im 

jakichś części.

Wjechali w Kruczą.

- Od kogo zaczniemy? - spytał Olszewski.

- Chyba od tych malarek.

Otworzyła im drzwi starsza, bardzo elegancka pani, której twarz nosiła 

jeszcze   ślady   dawnej   urody.   Prosty,   kształtny   nos,   duże   oczy   i   piękne   siwe 

włosy upięte w wysoki kok. Spojrzała zdziwiona na nieznajomych mężczyzn.

- Czego panowie sobie życzą?

Downar wyjaśnił kim są i poprosił o chwilę rozmowy.

Wprowadziła ich do pokoju wypełnionego zapachem farb i oleju. Pod 

ścianą stały blejtramy, sztalugi, płyty spilśnione. Stół zarzucony był arkuszami 

brystolu, pędzlami i farbami. Pani Halicka wskazała wyściełane krzesła, sama 

zaś usiadła na tapczanie.

-   Słucham   panów.   Domyślam   się,   że   panowie   w   sprawie   tej   ohydnej 

background image

zbrodni.

Downar skinął głową.

- Tak. Przykro mi, że musimy z panią rozmawiać na tak niemiły temat ale 

niestety to niezbędne. Odwiedzamy tu wszystkich lokatorów.

- Rozumiem. Nie wiem tylko w czym mogłabym panom być pomocna.

Downar wyjął fotografię zamordowanego i podał ją pani Halickiej. - Czy 

pani widziała tu kiedyś tego człowieka?

Może   na   przykład   spotkała   go   pani   przypadkowo   na   schodach   czy   w 

windzie?

Przez chwilę przyglądała się zdjęciu.

- Nie, nie przypominam sobie, żebym widziała kogoś takiego.

- Pani jest artystką malarką, prawda?

- Tak. Moja córka także maluje.

- Czy to jest może pani własność? - spytał Downar, rozwijając z papieru 

kawałek kredki, znaleziony w kieszeni zamordowanego.

Potrząsnęła głową.

- Nie. Ja obecnie maluję tylko olejnymi farbami. Kredek ani pasteli nie 

używam. Może to mojej córki. Dlaczego to pana interesuje?

- Czy córka pani jest w domu? - spytał Downar.

- Tak. Czy chciałby pan z nią pomówić?

- Gdyby to było możliwe...

Odwróciła się w kierunku drzwi i zawołała:

- Tamarko, pozwól tu na chwilę!

Weszła młoda, może trzydziestoletnia kobieta. Była uderzająco podobna 

do matki. Te same regularne rysy, te same ogromne, aksamitne oczy. Tylko 

włosy ciemnoblond, ale także uczesane w wysoki kok. Nie był to nowoczesny 

typ urody. Zarówno jej profil jak i sposób poruszania się przywodziły na myśl 

czasy krynolin i pudrowanych peruk.

Obaj   oficerowie   wstali   na   powitanie.   Po   wymienieniu   wzajemnych 

background image

uprzejmości, starsza pani Halicka powiedziała:

- Panowie przyszli w sprawie tego morderstwa.

Oczy młodej malarki zabłysły.

- A cóż my możemy mieć z tym wspólnego?

-   Dotychczas   nie   udało   nam   się   zidentyfikować   zwłok   i   dlatego 

wypytujemy wszystkich naokoło, mając  nadzieję, że może tutaj ktoś widział 

tego człowieka - wyjaśnił Downar. - Proszę, niech pani spojrzy na fotografię. 

Może pani spotkała go kiedyś przypadkowo?

- Nie, nigdy go nie widziałam.

- Co panie robiły wczoraj po południu pomiędzy godziną osiemnastą a 

dwudziestą?

- Ja byłam w domu. Malowałam - powiedziała pani Halicka.

Downar spojrzał na Tamarę.

- A pani?

- Ja byłam w Łazienkach na spacerze.

- Sama?

- Tak.

- Morderstwa dokonano wczoraj pomiędzy osiemnastą a dziewiętnastą - 

powiedział Downar. - Czy nie słyszała pani czegoś podejrzanego? To znaczy, 

czy z klatki schodowej nie dochodziły jakieś niezwykłe odgłosy?

Pani Halicka pomyślała chwilę.

- Nie. Nie przypominam sobie, żebym słyszała coś niezwykłego.

- Czy wczoraj panie używały windy?

- Nie. Wczoraj winda była zepsuta.

Downar wyjął z kieszeni zieloną kredkę.

- Czy to pani własność? - spytał.

Tamara wzięła w palce kawałek ołówka i przyjrzała mu się.

- To niewykluczone - powiedziała.

- A gdzie pani mogła to zgubić?

background image

- Nie mam pojęcia.

- Proszę sobie przypomnieć - nalegał Downar. - To dla nas bardzo ważne. 

Gdzie pani mogła zgubić czy zostawić tę kredkę?

- Naprawdę nie wiem.

Westchnął.

- A gdzie pani mogła używać tego ołówka poza pracownią? Czy pani nim 

coś pisała?

- Nie przypominam sobie, żebym pisała kredką. Czy to takie ważne?

Downar uśmiechnął się.

-   Trudno   przewidzieć,   co   w   śledztwie   może   być   ważne   a   co   nie.   Na 

początku   zawsze   pracujemy   po   omacku,   zbieramy   możliwie   jak   najwięcej 

materiału i dopiero potem coś z tego wychodzi, albo nie. Chciałbym jeszcze 

paniom zadać jedno pytanie. Czy na terenie tego domu, a konkretnie na terenie 

tej   klatki   schodowej,   znają   panie   kogoś,   utrzymują   panie   z   kimś   stosunki 

towarzyskie?

Matka i córka wymieniły między sobą błyskawiczne porozumiewawcze 

spojrzenie, które jednak nie uszło uwagi Downara.

-   Nie,   nie   utrzymujemy   tutaj   z   nikim   stosunków   towarzyskich   - 

powiedziała starsza pani Halicka. - Nie znamy tu nikogo.

- A pani także nie zna tu nikogo? - zwrócił się Downar do Tamary.

- Nikogo - odparła sztywno, przybierając nagle bardzo oficjalny ton.

Downar wstał, podziękował malarkom za rozmowę i wesoło spojrzał na 

swego towarzysza.

- Idziemy, poruczniku. Nie będziemy paniom dłużej przeszkadzać.

Na schodach Olszewski powiedział, zniżając głos:

- Ale babka!...

Downar poklepał go po ramieniu.

- No, no, nie rozpalajcie się za bardzo. Powiedzcie mi lepiej co to za 

ludzie ci Majewscy, którzy tu naprzeciwko mieszkają?

background image

- Urzędnicza rodzina. On pracuje w jakiejś spółdzielni, a ona bierze do 

domu przepisywanie na maszynie. Mają troje dzieci.

- Jak wygląda ich wczorajsze alibi?

- Zupełnie wyraźnie. Byli nad Wisłą. Milicja im protokół spisała.

- Dlaczego?

- Bo się kąpali w niedozwolonym miejscu.

- No to rzeczywiście mają alibi.

- Co teraz robimy? - spytał Olszewski.

- Może spróbujemy zobaczyć się z tym facetem z szóstego piętra.

Zadzwonili.  Cisza.  Dopiero  za  trzecim  naciśnięciem  dzwonka  ktoś  się 

poruszył.

- Kto tam?

- Milicja. Proszę otworzyć.

Za drzwiami nagle przycichło, ale zaraz szczęknął zatrzask.

Zobaczyli wysokiego, barczystego mężczyznę o szerokiej, nalanej twarzy, 

noszącej ślady świeżej opalenizny.

Ubrany był w kolorową koszulę bez rękawów i w wymięte, płócienne 

spodnie. Włosy miał w nieładzie a spojrzenie trochę mętne.

- Czego panowie sobie życzą? - spytał lekko schrypniętym głosem.

- Czy pan Wekert? - spytał Downar.

- Nie. Ja się tak nie nazywam.

- Ale to mieszkanie Pawła Wekerta?

- Zgadza się.

- Można wiedzieć co pan robi w cudzym mieszkaniu?

- Pilnuję, żeby Pawełka nie okradli.

Rozmowa toczyła się w otwartych drzwiach.

-   Może   wejdziemy   do   środka   i   usiądziemy   chwilę   -   zaproponował 

Downar.

Człowiek w kolorowej koszuli cofnął się w głąb przedpokoju.

background image

- Proszę uprzejmie. Panowie pozwolą. Poczęstować nie mam czym, ale 

porozmawiać można. Dlaczego nie? Niech panowie siadają.

W dawno nie wietrzonym pokoju unosił się zapach piwa i przysmażonej 

kiełbasy. Resztki jedzenia leżały na oknie. Tapczan nie był zasłany.

Kolega Pawła Wekerta narzucił na niezbyt czystą pościel koc i przesunął 

dłonią po zmierzwionej, jasnej czuprynie.

- Może papierosika? - spytał podsuwając paczkę „Waweli”.

Downar   podziękował,   mówiąc,   że   woli   mocniejsze   papierosy.   Zapalił 

„Sporta” i zaciągnął się dymem.

- Czy może nam pan podać swoje nazwisko?

- Nazywam się Waldemar Mielnicki.

- I mieszka pan tu czasowo?

-   Oczywiście.   Stale   mieszkam   w   Piastowie.   A   tutaj   nocuję   jak   Paweł 

wyjeżdża w teren. Ja mam wygodę i jemu przypilnuję mieszkania.

- Gdzie pan pracuje?

- Na lotnisku. Sprawdzam maszyny.

- Jest pan lotnikiem?

- Latać umiem, ale lotnikiem nie jestem. Jestem mechanikiem.

- I z Piastowa dojeżdża pan do pracy?

-   Właśnie.   Bardzo   niewygodnie.   Kiedy   Paweł   wyjeżdża,   to   nocuję   u 

niego.

- A czym zajmuje się pan Wekert?

- Pracuje w PZU. Jest inspektorem terenowym. Dużo jeździ.

- Pan zapewne wie, że tu wczoraj popełniono morderstwo?

- Słyszałem. Podobno rąbnęli jakiegoś młodego chłopaka.

Nagle rozległo się szczekanie. Downar i Olszewski spojrzeli w kierunku 

przedpokoju.

-   Zamknąłem   go   w   łazience,   bo   mi   nie   dawał   spać   -   roześmiał   się 

Mielnicki. - Muszę go wypuścić.

background image

Po   chwili   do   pokoju   wbiegł   czarnobiały   kundel.   Uradowany   machał 

ogonem i przyjaźnie odnosił się do nieznajomych.

-   Nie   ugryzie   -   zapewnił   Mielnicki.   -   On   bardzo   lubi   gości.   Prawda, 

Andrut?

W odpowiedzi pies szczeknął krótko i energicznie poruszył ogonem.

- Mądra bestia, a jaki przywiązany, jaki czujny. Obcego do mieszkania nie 

puści. Panom nic nie zrobi, bo widzi, że ja z panami rozmawiam. Orientuje się, 

że panowie nie złodzieje.

- To bardzo miło z jego strony - powiedział Downar i poklepał psa. - Od 

kogo dowiedział się pan o morderstwie? - spytał od niechcenia.

-   Od   dozorczyni.   Wróciłem   późno,   koło   dwunastej,   brama   już   była 

zamknięta. Zapomniałem klucza i musiałem dzwonić. Dozorczyni mi otworzyła 

i opowiedziała o całej tej hecy.

Downar wyjął z kieszeni kilka odbitek fotograficznych i położył je na 

stole.

- Czy pan nigdy nie spotkał tu tego człowieka?

Wyjął z paczki nowego papierosa i uważnie obserwował Mielnickiego. 

Ten z obojętnym wyrazem twarzy przyjrzał się zdjęciom. Potrząsnął głową.

- Nie. Nie widziałem tego faceta. To właśnie jego wykończyli?

- Tak. Wczoraj, mniej więcej między godziną osiemnastą a dziewiętnastą. 

Czy pan nie słyszał w tym czasie nic podejrzanego, jakichś krzyków, jakiegoś 

szamotania?

- Nie mogłem nic słyszeć, bo nie było mnie w tym czasie w domu.

- A gdzie pan był?

Niebieskie oczy Mielnickiego zabłysły wesołością. Parsknął śmiechem.

-   Niech   panowie   sobie   wyobrażą,   że   mam   przypadkowo   fantastyczne 

alibi. Co prawda mnie to niepotrzebne, ale tak się złożyło, że... Byłem w kinie.

-   To   nie   jest   znowu   takie   fantastyczne   alibi   -   powiedział   obojętnie 

Downar.

background image

- Tak, ale ja byłem w kinie z psem.

- Z psem chodzi pan do kina? Wpuścili pana?

- Właśnie o to idzie, że mnie nie chcieli wpuścić. Bo to było tak. Wczoraj 

po południu chciałem odwiedzić kumpla, który mieszka na Nowym Mieście. 

Zabrałem ze sobą Andruta, wsiadłem w trolejbus i pojechałem. Ale kumpla nie 

zastałem. Chodzę po rynku Nowego Miasta i myślę co robić. Zobaczyłem, że 

jakiś możliwy film dają w „Warsie”. Nabrałem ochoty, żeby pójść do kina, ale 

co z psem? Oczywiście nie chcieli mnie wpuścić. No to poprosiłem tę panią, 

która   tam   bufet   prowadzi,   żeby   się   zaopiekowała   Andrutem.   Zgodziła   się   i 

poszedłem na film. Nawet całkiem niezły. Niech się panowie wybiorą. Chyba 

jeszcze dzisiaj idzie.

- Na którym pan był seansie?

-   Siedemnasta   trzydzieści.   Potem   poszedłem   do   kumpla   i   wreszcie 

zastałem go. Popiliśmy trochę. Chciał nawet, żebym u niego zanocował ale, że o 

szóstej rano musiałem już być na lotnisku, więc wróciłem do domu.

- Tak wcześnie pan chodzi do pracy?

- Jak jest robota do zrobienia, to trzeba wcześnie.

Od jakiegoś czasu Downar obserwował leżący na oknie otwarty scyzoryk. 

Powiedział z uprzejmym uśmiechem:

- Czy mógłbym pana prosić o szklankę wody?

- Ależ oczywiście. Proszę bardzo.

Gdy Mielnicki poszedł po wodę, Downar błyskawicznie zerwał się ze 

swego miejsca, obejrzał scyzoryk i pozostał przy oknie.

-   Ładny   stąd   widok   i   kurz   nie   dochodzi.   Najlepiej   jest   mieszkać   na 

wysokim piętrze.

- Pod warunkiem, że się winda nie psuje - zauważył Olszewski.

- O właśnie - przytaknął Mielnicki, podając szklankę z wodą. - Z tymi 

windami to naprawdę utrapienie.

Downar podziękował za wodę.

background image

- Taki mechanik jak pan to chyba i windę potrafi zreperować - powiedział 

z uśmiechem.

- E, nie. To nie moja branża. Nie znam się na windach.

Co prawda także idzie do góry jak samolot, ale jednak to nie to samo.

Downar spojrzał na Olszewskiego.

- No to co? Chyba idziemy? Nie będziemy już panu czasu zabierać. Może 

i dzisiaj wybiera się pan do jakiegoś kina?

- Ale skąd? - zaprzeczył żywo Mielnicki. - Codziennie  po kinach nie 

latam. Lubię czasem pójść na dobry film, ale nie za często.

Pożegnali się i wyszli.

Na trzecim piętrze Olszewski powiedział:

- Może przejedziemy się na Nowe Miasto? Zobaczymy jaki tam film dają 

w „Warsie”.

- Możemy - zgodził się Downar. - Należy nam się czasem jakaś godziwa 

rozrywka.

Kiedy już siedzieli w wozie. Olszewski spytał:

- Co z tym scyzorykiem, towarzyszu majorze?

- Ktoś temperował nim zielony ołówek.

- O, to ciekawe.

Downar pokiwał głową.

- Tak, dosyć ciekawe. Ciekawe jest również to, kogo spośród lokatorów 

znają panie Halickie i dlaczego nie chcą się przyznać do tej znajomości?

- Myślicie, że znają kogoś na tej klatce schodowej?

- Jestem prawie pewien.

W   „Warsie”   alibi   Mielnickiego   potwierdzono   w   całej   rozciągłości. 

Zarówno bileterki jak i blondynka sprzedająca w bufecie cukierki i lemoniadę 

pamiętały doskonale dziwnego klienta, który przyszedł do kina z psem.

- Taki wysoki, postawny blondyn w kolorowej koszuli, z łaciatym psem? 

No,  był  oczywiście.  Koniecznie   chciał  iść   do  kina,  ale  przecież   z  psem  nie 

background image

wolno. Wreszcie zostawił tego kundla w bufecie. Jeszcze po skończonym filmie 

wracał na salę, bo zostawił parasol.

- Parasol? Przecież wczoraj deszcz nie padał.

- No właśnie. Mówił, że on zawsze z parasolem... czy deszcz czy pogoda. 

Taki jakiś dziwak. Zapomniał parasola na fotelu i musiał się wracać.

Downar podziękował bileterkom i wyszedł przed kino.

- No i co? Nie idziemy na ten film? - spytał Olszewski.

- Chyba innym razem. Nie podoba mi się to wszystko.

- Alibi ma facet murowane.

- Właśnie - powiedział Downar. - To mnie zastanawia.

Przyznam się   wam,   że  zawsze  najwięcej   podejrzeń  wzbudza   we  mnie 

„murowane”  alibi. Pies, parasol... Czy nie uważacie, że trochę za dużo tego 

dobrego?

-   Może   tak   -   przyznał   Olszewski.   -   Że   mocne   alibi   to   fakt.   Nie   do 

obalenia.

- To się okaże - powiedział cicho Downar. - Chciałbym, ażebyście mi 

zdobyli odciski palców tego Mielnickiego.

- Dobrze.

- I przeprowadźcie dyskretny wywiad w miejscu jego pracy, to znaczy na 

Okęciu.

- Załatwione. Jedziecie jeszcze do komendy?

- Nie. Na dzisiaj dosyć. Jadę do domu.

Po pracowicie spędzonym dniu, Downar czuł zmęczenie w całym ciele. 

Wziął   ciepłą   kąpiel,   przyrządził   sobie   skromną   kolację   i   z   książką   w   ręku 

wyciągnął się na tapczanie. Nie bardzo jednak mógł czytać. Ciągle wracał myślą 

do zbrodni na Kruczej. Mechanicznie przebiegał oczami zadrukowane stronice, 

nie   rozumiejąc   co   czyta.   Wreszcie   zniechęcony   odłożył   książkę   i   zapalił 

papierosa.

Kim był zamordowany? Dlaczego zbrodni dokonano akurat na Kruczej i 

background image

akurat w tym domu?  Czy  mają  z tym coś wspólnego te malarki?  Czy  alibi 

Mielnickiego   jest   rzeczywiście   sztucznie   zmontowane?   A   może   tak   było 

naprawdę? Może ten człowiek nie jest w nic zamieszany?...

Zadzwonił   telefon.   Downar   westchnął   i   podniósł   słuchawkę.   Od   razu 

poznał charakterystyczny głos Walczaka.

-   Czy   wiesz,   Stefanku,   że   zapodział   się   gdzieś   jeden   Francuz.   Z   tej 

orbisowskiej grupy... No wiesz... Przyjeżdżają jeździć konno. Słyszałeś chyba o 

tym?

ROZDZIAŁ VI

Zidentyfikowanie   zwłok   nie   nastręczało   większych   trudności.   Victor 

Cottard. Stwierdziła to zarówno przerażona Józefina, jak portier z „Bristolu” i 

urzędniczki „Orbisu”. Poza tym wydobyto z MSZ fotografię denata. Nie było 

wątpliwości. Victor Cottard, obywatel francuski, lat dwadzieścia dziewięć, syn 

bogatego przemysłowca z Marsylii został zamordowany w Warszawie w domu 

przy ulicy Kruczej.

Pułkownik Leśniewski wezwał do siebie Downara.

- Słuchaj, Stefan - powiedział zdenerwowany. - To jest paskudna sprawa.

- Morderstwo to zawsze paskudna sprawa.

-   Ale   tu   chodzi   o   obcokrajowca,   który   do   nas   przyjechał   w   celach 

turystycznych. Nie możemy pozwolić, żeby...

Downar wzruszył ramionami.

-   Przyznam   ci   się,   że   dla   mnie   to   absolutnie   wszystko   jedno   czy   to 

Francuz, Amerykanin, Anglik czy Polak. Morderstwo jest morderstwem i trzeba 

prowadzić dochodzenie. Mnie tam to wcale nie ekscytuje, że cudzoziemiec...

- Proszę cię, Stefan, zajmij się tym.

- Przecież już się zajmuję.

- Ale tak z biglem, z nerwem. Tak jak ty to potrafisz.

background image

Downar spojrzał na zwierzchnika i zapalił papierosa.

- Czemuś ty dzisiaj taki nerwowy?

Leśniewski zaczął biegać po pokoju.

- Nie dziw się, ale mam cholerne nieprzyjemności w związku z tą sprawą. 

Zrozum,  że dopiero zaczyna się u nas rozkręcać  te różne akcje turystyczne. 

Dolary, dewizy... No, a jak się rozejdzie, że u nas zagraniczni turyści dostają w 

czapę, to nikt nie przyjedzie. Widziałeś chyba w telewizji ile dolarów możemy 

zgarnąć z takich wakacji w siodle. Przyjeżdżają Francuzi, Belgowie, Anglicy. 

Stefanku, bardzo cię proszę, pośpiesz się.

- Może mi doradzisz jak mam się pośpieszyć? Pracuję normalnie, tak jak 

zawsze. Zupełnie przypadkowo wpadłem w tę sprawę zamiast Walczaka.

-   To   niech   ci   Walczak   pomoże.   Dobieraj   sobie   ilu   chcesz   ludzi   do 

pomocy, byle to szybko zostało wyjaśnione. Poza wszystkim tu chodzi o nasz 

prestiż   wobec   policji   francuskiej.   Musimy   im   pokazać,   że   my   takie   sprawy 

załatwiamy w błyskawicznym tempie. Rozumiesz chyba?

Downar miał kwaśną minę.

- Rozumiem, rozumiem, ale nic ci nie mogę obiecać.

Wiesz jak to jest. Jedną sprawę, rozszyfrowuje się piorunem, a inna się 

wlecze. Bywa też, że musimy odłożyć ją ad acta.

- Nawet mi nie mów takich rzeczy.

- Więc mnie nie poganiaj. Zrobię oczywiście wszystko co będę mógł, 

żeby mieć z głowy tę całą historię z trupem w windzie, ale nie lubię, jak mnie 

kto pogania.

Leśniewski wyjął z biurka angielskie papierosy.

-   Zapal   sobie   kapitalistycznego   papieroska   -   powiedział   ugodowo   -   i 

rozchmurz się. Nie dziw się, że cię popędzam, ale i mnie naciskają z różnych 

stron. To jest bardzo nieprzyjemna sprawa. Mam też dosyć ciekawą informację, 

która powinna cię zainteresować.

- Ciekawe informacje zawsze są mile widziane.

background image

- No więc tak... Dyrektor stadniny, w której ten Francuz jeździł konno, 

został   aresztowany   pod   zarzutem   uprawiania   szpiegostwa.   Dziewczyna, 

pilotująca   grupę   Francuzów,   niejaka   Józefina   Vaudrin,   była   podobno 

przyjaciółką dyrektora Osieckiego. Obecnie w tej stadninie siedzi Stasiak.

- Janek?

- Tak. Znasz go przecież.

- No chyba. I cóż on tam robi? Konno jeździ?

-   To   pewnie   także.   Udaje   na   tamtejszym   terenie   zastępcę   dyrektora   i 

usiłuje się czegoś dowiedzieć.

- Biedny Janek - uśmiechnął się Downar. - Na stare lata został kowbojem. 

Trzeba by się z nim zobaczyć. Nie wiem wprawdzie co wspólnego mógł mieć z 

tym   morderstwem   fakt,   że   pilotka   orbisowska   puszczała   się   z   dyrektorem 

stadniny, ale pogadać na ten temat nie zawadzi.

Leśniewski pokiwał głową.

- Oczywiście.  W tych dniach  Stasiak  ma  być w Warszawie.  Będziesz 

mógł się z nim zobaczyć.

-   Chętnie.   Ostatnio   zupełnie   straciłem   z   Jankiem   kontakt.   Może 

przypomnimy sobie dawne czasy.

- No właśnie - ucieszył się Leśniewski.  - Wspólnymi  siłami  chyba to 

jakoś pójdzie.

- Miejmy nadzieję.

Zadzwonił telefon. Leśniewski podniósł słuchawkę. Powiedział - Halo - 

potem - Dziękuję - i zwrócił się do Downara:

- Jest ta dziewczyna. Przesłuchaj ją. Tylko uważaj, żeby cię nie uwiodła. 

Podobno bardzo atrakcyjna.

Downar uśmiechnął się.

- Nie ma obawy. Ja nie jestem dyrektorem stadniny.

Mimo   stanowczego   zapewnienia,   Downar   został   zaskoczony   urodą 

Józefiny.

background image

Patrzyła   na   niego   wyczekująco.   Widać   było,   że   jest   bardzo 

zdenerwowana.

- Proszę, niech pani siada.

Przysunęła sobie krzesło i usiadła.

- Czy można zapalić? - spytała.

- Oczywiście. - Podał jej otwartą papierośnicę. - Proszę.

Przez chwilę obserwowali się w milczeniu. Wreszcie Downar zapytał:

- Czy pani pilotuje grupę Francuzów, którzy przyjechali do nas na konną 

jazdę?

- Tak.

- Przepraszam, ale nie dosłyszałem pani nazwiska.

- Józefina Vaudrin.

- Pani jest Polką?

- Tak. Mój ojciec był pochodzenia francuskiego.

- Rozumiem. I pani pilotuje z ramienia „Orbisu” zagranicznych gości?

- Tak.

- Czy pani po raz pierwszy pojechała do tej stadniny?

- Nie. Już tam byłam dwa razy.

- Czy zawsze pani pilotowała Francuzów?

-   Przeważnie,   ale   zdarzały   się   i   grupy   mieszane,   z   tym,   że   raczej 

większość była Francuzów.

- Pani zapewne mówi także i innymi językami?

- Oprócz francuskiego znam niemiecki i angielski.

-   Co   pani   może   mi   powiedzieć   na   temat   morderstwa   dokonanego   na 

osobie Victora Cottarda?

-   To   straszne   -   powiedziała   cicho.   -   Zapewniam   pana,   że   nie   jestem 

skłonna do sentymentalnych nastrojów, ale nie mogę się z tego otrząsnąć. Taki 

młody, inteligentny chłopiec. Okropna historia. I dlaczego? Dlaczego?

- Jak to się stało, że Victor Cottard znalazł się w Warszawie? Zdaje się, że 

background image

jego grupa jeździ jeszcze konno w stadninie?

- Tak. Victor miał odebrać pieniądze, które nadeszły dla niego z Francji, a 

że   ja   także   musiałam   załatwić   pewne   formalności   w   „Orbisie”,   więc 

przyjechaliśmy razem.

- Kiedy państwo przyjechali?

- Przedwczoraj.

- Czym?

- Motorem Victora. On był zapalonym motocyklistą.

-   Pani   dość   familiarnie   wyraża   się   o   denacie.   Czy   pani   znała   go   już 

dawniej?

Potrząsnęła głową.

- Nie. Ale przy takich okazjach przyjaźnie nawiązują się szybko i bardzo 

łatwo. Konna jazda zbliża ludzi. Victor był bardzo bezpośrednim człowiekiem. 

Mój Boże, nie mogę sobie wyobrazić, że on nie żyje.

- O której godzinie przyjechali państwo przedwczoraj do Warszawy?

- Była chyba jakaś czwarta czy piąta po południu. Dokładnie nie umiem 

panu powiedzieć.

- I pan Cottard zamieszkał w „Bristolu”?

- Tak.

- A pani?

- Ja zatrzymałam się u mojej przyjaciółki.

- Jak się nazywa ta przyjaciółka?

- Halina Przetecka.

- Gdzie mieszka?

- Na Grójeckiej.

- Czy wczoraj widziała się pani z denatem?

- Tak. Zjedliśmy razem śniadanie w „Bristolu”.

- O której godzinie?

- Około jedenastej.

background image

- A potem?

- Potem już go nie widziałam.

- Czy Victor Cottard miał w Warszawie jakichś znajomych?

-   Nic   mi   o   tym   nie   wiadomo.   Nigdy   mi   nie   wspominał   o   swoich 

znajomych.

- Czy nie umawiała się pani z nim na popołudnie?

- Chciałam się umówić, ale powiedział, że będzie zajęty.

- Nie pytała go pani co ma zamiar robić?

-   Nie.   Nie   chciałam   być   niedyskretną.   Mieliśmy   się   spotkać   na   drugi 

dzień, to znaczy dzisiaj.

- Czy odebrał z banku pieniądze?

- Tego nie wiem. Właśnie po śniadaniu miał iść do banku dowiedzieć się 

czy przyszedł dla niego przekaz. Później już go nie widziałam.

- Został zamordowany na Kruczej. Czy nie wspominał pani, że miał tam 

jakichś znajomych?

- Nie.

- Czy Cottard obawiał się czegoś?

Potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Chyba nie.

- Czy nie zdradzał jakiegoś niezwykłego zdenerwowania?

Czy nie zachowywał się jak człowiek, któremu grozi niebezpieczeństwo?

- Ależ nie. Cały czas był wesoły, swobodny.

- Czy pani zna kogoś w tym domu, w którym został zamordowany Victor 

Cottard? - spytał niespodziewanie Downar.

- Nie.

Downarowi wydało się, że to „nie” zostało wypowiedziane może trochę 

zbyt   zdecydowanym   tonem.   Nie   był   jednak   pewien   czy   to   nie   złudzenie. 

Wszystkie   dotychczasowe   odpowiedzi   Józefiny   były   jasne,   wyraźne   i   nie 

budziły wątpliwości.

background image

- Co pani robiła wczoraj po południu?

- Grałam w brydża u mojej przyjaciółki, u Haliny Przeteckiej.

- Od której do której?

- Mniej więcej od piątej do dziesiątej wieczór.

- Czy pani ma może jakąś swoją teorię na temat zamordowania Victora 

Cottarda?

-   Absolutnie   żadnej.   Nie   wyobrażam   sobie   komu   mogło   zależeć   na 

śmierci Victora.

- Może mi pani jeszcze łaskawie powie, czy Cottard kupił sobie w Polsce 

ubranie?

Spojrzała na niego zdziwiona.

- Ubranie? W Polsce? A po cóż miałby to robić? Miał aż nadto swojej 

garderoby.

- Pytam dlatego - powiedział wolno Downar, czyszcząc cygarniczkę - że 

denat   miał   na   sobie   garnitur   pochodzenia   krajowego,   wyprodukowany   przez 

Zakłady Odzieżowe imienia Próchnika.

- Nie rozumiem tego. Musiał się chyba u kogoś przebrać.

-   Widocznie.   Niech   mi   pani   jeszcze   powie,   czy   Cottard   miał   może 

zamiłowania plastyczne, malował, rysował?

Roześmiała się.

- Ale skądże? To był antytalent. Kiedyś chciał narysować konia. Ubawił 

tym   całe   towarzystwo.   Jego   koń   miał   kształty   jakiegoś   przedpotopowego 

potwora.

- I nie widziała pani u niego nigdy kredek?

-   Kredek?   Nie,   nigdy   nie   widziałam   Downar   skończył   czyścić 

cygarniczkę, osadził w niej starannie „Grunwalda”, zapalił i spytał:

- Czy pani zna dyrektora Osieckiego?

- Oczywiście, że znam.

- Dawno go pani poznała?

background image

- Jakieś dwa, trzy lata temu.

- Jakie jest pani zdanie o tym człowieku?

Zawahała się.

- No cóż... Nie mogę o nim powiedzieć nic złego. Miły, kulturalny starszy 

pan. Świetnie jeździ konno. Zdaje się, że doskonale prowadzi tę stadninę.

- A czy pan Cottard znał dyrektora Osieckiego?

- Nie sądzę.  Skądże miałby  go znać? Przyjechał tutaj przecież po raz 

pierwszy.

- Mógł się z nim zetknąć za granicą.

-   Nic   mi   o   tym   nie   wiadomo.   Byłby   chyba   coś   wspomniał   o   tej 

znajomości.

- Przypuszczalnie. Czy Cottard opowiadał coś o sobie, o swoim życiu, o 

stosunkach w rodzinie, o przyjaciołach?

Potrząsnęła głową.

- Niewiele. Victor należał do ludzi, którzy niezbyt chętnie mówią o sobie. 

Poza tym miał taki żartobliwy sposób prowadzenia rozmowy. Właściwie nigdy 

nie było wiadomo czy mówi serio czy żartuje. Lubił kpić z innych i z siebie 

samego. Miał ogromne poczucie humoru i lekki, błyskotliwy dowcip. To był 

naprawdę uroczy chłopak.

- Więc pani nie może mi powiedzieć nic takiego co by rzuciło trochę 

światła na tę sprawę?

- Wydaje mi się, że powiedziałam wszystko co wiedziałam na ten temat. 

Jeżeli coś by mi się przypomniało, to oczywiście zawiadomię pana. Bardzo mi 

zależy, żeby śmierć Victora została pomszczona.

- Czy pani wraca do stadniny?

- Tak.

Downar spojrzał na zegarek i podniósł się, dając tym do zrozumienia, że 

rozmowę uważa za zakończoną.

- Bardzo pani dziękuję, że zechciała się pani do nas pofatygować. Miło mi 

background image

było   poznać   panią.   I   będę   bardzo   zobowiązany,   jeśli   pani   w   jakiś   sposób 

dopomoże   mi   w   rozszyfrowaniu   tej   zbrodni.   Może   dowie   się   pani   czegoś 

ciekawego od współtowarzyszy pana Cottarda. Proszę być ze mną w kontakcie.

- Obiecuję to panu.

Po   wyjściu   Józefiny   Downar   podniósł   słuchawkę   i   połączył   się   z 

Leśniewskim.

- Miałeś rację - powiedział. - Babka fantastyczna...

Nie, nie, nie mam konkretnych powodów aby ją podejrzewać. Później 

dokładnie   zreferuję   ci   rozmowę,   a   zresztą   możesz   sobie   przesłuchać   taśmę. 

Nagrałem.

Wszedł Olszewski.

Downar spojrzał na niego pytająco.

- No i co nowego? Pakuła pojechał na Kruczą?

- Pojechał.

- Widział tę opiekunkę Francuzów?

-   Widział.   Ja   także   widziałem.   Fenomenalna.   Jeszcze   bardziej   mi   się 

podoba niż ta malarka. Aha, byłbym zapomniał. Znalazłem młotek.

- Jaki młotek?

- Zwyczajny młotek, bardzo porządny. Znalazłem go w zsypie na śmieci 

w tym domu przy Kruczej.

Downar zainteresował się.

- Macie przy sobie ten młotek?

-   Tak   -   Olszewski   sięgnął   do   kieszeni   i   wyjął   z   niej   zawinięty   w 

chusteczkę młotek.

Downar pochylił się nad biurkiem. - Nowy trzonek.

Ciekawe. Czyżby to było narzędzie zbrodni?

-  Tak  sobie  od  razu  pomyślałem   - powiedział  Olszewski.   - Trzeba  to 

przekazać do Zakładu Kryminalistyki.

-   Oczywiście.   Ale   trudno   uwierzyć,   żeby   morderca   wrzucał   narzędzie 

background image

zbrodni do zsypu na śmieci w tym samym domu.

- Że byłoby to lekkomyślne, to fakt - przytaknął Olszewski. - Ale mógł go 

ktoś spłoszyć. W takich sytuacjach ludzie wpadają w panikę. Może facet chciał 

jak najprędzej pozbyć się kompromitującego przedmiotu?

Downar pokiwał głową.

-   To   możliwe.   Ostatecznie   gdyby   mordercy   nie   popełniali   błędów,   to 

niewiele moglibyśmy zdziałać. Odwieźcie to natychmiast do zbadania. Ślad na 

czaszce   tego   Francuza   jest   bardzo   wyraźny,   a   na   tym   młotku   są   dosyć 

charakterystyczne nierówności. Może to się akurat zgadza? Kto wie.

Olszewski starannie zawinął młotek i wsunął go do kieszeni. - Chciałem 

wam jeszcze powiedzieć, towarzyszu majorze, że ten Wekert wrócił z terenu. 

Jest w Warszawie.

- Dobra. Dziękuję. Spróbuję się z nim skontaktować.

- Będzie teraz pewnie na Traugutta, w PZU.

- Może nawet zaraz tam pojadę - powiedział Downar.

W   wozie   Downar   raz   jeszcze   wrócił   myślami   do   rozmowy   z   piękną 

Józefiną. Sam nie wiedział dlaczego, ale wydawało mu się, że ta dziewczyna, 

nie była z nim zupełnie szczera i że wiedziała więcej aniżeli chciała powiedzieć.

Było to wrażenie właściwie na niczym nieoparte i wypływające jedynie z 

jakichś   nieskonkretyzowanych,   intuicyjnych   przesłanek.   A   może   po   prostu 

postać   pięknej   dziewczyny   pasowała   mu   do   tej   niecodziennej   sprawy. 

Postanowił się nie sugerować.

W PZU powiedziano mu, że pan inspektor Wekert jest w swoim pokoju.

Downar   spodziewał   się   zobaczyć   starszego,   łysiejącego   pana   z 

brzuszkiem i z wątrobianymi workami pod oczami. Był więc trochę zaskoczony, 

gdy na jego powitanie podniósł się zza biurka wysoki, szczupły mężczyzna o 

urodzie  amanta  filmowego.  Twarz   o  delikatnych,  nieomal   kobiecych  rysach, 

bujna falująca czupryna i duże marzycielskie oczy ocienione aż nazbyt długimi 

rzęsami. Ubrany był starannie, z dyskretną elegancją, a dobór drobiazgów, jak 

background image

krawat, spinki, pasek do zegarka, świadczyły o dobrym guście.

- Proszę, pan będzie łaskaw siadać. Czym mogę służyć?

Downar przedstawił się i pokazał swoją legitymację służbową.

-   Nie   wiem  czy   panu   wiadomo,   że   w   domu,   w   którym   pan   mieszka, 

popełniono morderstwo - powiedział.

Wekert skinął głową.

- Tak. Słyszałem o tym od dozorczyni. Podobno znaleziono w windzie 

trupa jakiegoś mężczyzny.

- W windzie na piątym piętrze - sprecyzował Downar.

- I pan zapewne prowadzi dochodzenie w tej sprawie?

- Zgadł pan. Właśnie pozwoliłem sobie pana niepokoić w nadziei, że mi 

pan dopomoże w tym trudnym zadaniu.

Wekert bezradnym ruchem rozłożył ręce.

- Bardzo żałuję, ale wątpię czy mógłbym panu pomóc.

Przez parę dni nie było mnie w Warszawie i nic nie wiem na temat tej 

zbrodni.

Downar wyjął z kieszeni fotografie i rozłożył je na biurku.

- Niech się pan przyjrzy tym zdjęciom. Czy nigdy pan nie widział tego 

człowieka na terenie domu, w którym pan mieszka?

Wekert uważnie obejrzał odbitki i pokręcił głową.

-   Nie,   nigdy   nie   widziałem   tego   człowieka   ani   na   terenie   domu,   ani 

gdziekolwiek indziej. Czy zwłoki zostały zidentyfikowane?

- Tak - odparł Downar, nie kwapiąc się z bliższymi wyjaśnieniami. - Czy 

mógłby mi pan łaskawie powiedzieć, od jak dawna mieszka pan na Kruczej?

- Około czterech lat.

- I zawsze zajmował pan tę kawalerkę?

- Tak.

- Czy utrzymuje pan stosunki towarzyskie z kimś z lokatorów?

- Nie. Nie lubię nawiązywać znajomości w domu, w którym mieszkam. 

background image

To bywa czasem krępujące. Człowiek wtedy nie jest pewny dnia ani godziny. O 

każdej porze można się spodziewać odwiedzin.

- To prawda - zgodził się Downar. - Specjalnie należy unikać znajomości 

z kobietami, które mieszkają w pobliżu.

- Ma pan rację. Mieszkając w Śródmieściu, powinno się umiejscawiać 

swoje sympatie na Żoliborzu lub na dalekim Mokotowie.

-   Czy   pan   używa   kolorowych   ołówków?   -   spytał   niespodziewanie 

Downar.

Wekert zrobił zdziwioną minę.

- Kolorowych ołówków? Nie rozumiem.

- Pytam czy pan używa kolorowych ołówków, kredek.

Może pan na przykład lubi rysować.

- Nie, nie lubię rysować. Nie pojmuję, dlaczego pan o to pyta.

Downar uśmiechnął się.

- Tak sobie. To nieważne. Czasami coś mi się skojarzy, pozornie nawet 

bez związku. Proszę mi wybaczyć.

- Metoda luźnych skojarzeń jest dziś zdaje się bardzo modna - powiedział 

Wekert, hamując wybuch wesołości. - Nie wiedziałem, że ma już zastosowanie 

w kryminalistyce.

- Każda metoda jest dobra, jeśli prowadzi do celu.

Gdzie pan był przedwczoraj? Zdaje się, że wyjeżdżał pan z Warszawy.

- Tak. Wyjeżdżałem służbowo. Byłem w terenie, w Sochaczewskiem.

- Pan jest inspektorem PZU?

- Tak. W przypadkach nasuwających jakieś wątpliwości wyjeżdżam, żeby 

na   miejscu   skonstatować,   czy   żądania   naszego   klienta   mają   uzasadnione 

podstawy.

- Męcząca praca.

Wekert skinął głową.

- Męczące przede wszystkim są te rozjazdy. Wie pan jak to u nas na 

background image

prowincji. Ani porządnego hotelu, ani dobrej restauracji.

- O, z tym się nie zgodzę - zaprotestował Downar. - Czasem na prowincji 

można  dużo  lepiej zjeść   aniżeli w  Warszawie.  Trzeba  tylko  wiedzieć  gdzie. 

Niech   mi   pan   powie,   panie   inspektorze,   rzeczywiście   pan   się   boi,   że   pana 

okradną?

- Że mnie okradną?

-   No   tak,   bo   w   czasie   pańskich   wyjazdów   mieszkania   pilnuje   pan 

Mielnicki.

Wekert roześmiał się.

-   Ach   nie,   to   nie   dlatego,   że   się   boję   kradzieży.   Mielnicki   po   prostu 

korzysta z mojej kawalerki, ponieważ mieszka poza Warszawą i musi dojeżdżać 

do pracy. Wyświadczam mu uprzejmość. Nic więcej.

- Kim jest dla pana pan Mielnicki?

- To mój kolega szkolny. Bardzo przyzwoity i solidny gość.

- Czy pan nie przypuszcza, że podczas pańskiej nieobecności Mielnicki 

od czasu do czasu odnajmuje komuś tę kawalerkę na Kruczej? - spytał Downar.

- Odnajmuje? Nie rozumiem. Komu mógłby odnajmować?

Downar uśmiechnął się.

-   Bywają   sytuacje,   kiedy   ludzie   szukają   jakiegoś   zacisznego, 

niekrępującego pokoiku. Czy nigdy po powrocie nie zauważył pan, że pańskie 

mieszkanie odwiedzały jakieś kobiety?

Wekert wzruszył ramionami.

-   No   wie   pan...   Nie   mogę   wymagać,   żeby   Mielnicki   nigdy   sobie   nie 

sprowadził dziewczynki. Normalna rzecz.

- To jest normalna rzecz - zgodził się Downar. - Natomiast byłoby o wiele 

mniej normalne gdyby inni mężczyźni sprowadzali sobie do pańskiej kawalerki 

dziewczynki, albo gdyby dziewczynki korzystały z pańskiego mieszkania, aby 

przyjmować chłopczyków.

- To są zupełnie bezpodstawne insynuacje - oburzył się Wekert. - Nie 

background image

mam powodu, aby o takie rzeczy podejrzewać mego kolegę.

Downar uśmiechnął się polubownie.

- Proszę się nie gniewać. Nie chciałem panu zrobić przykrości. Rozważam 

po prostu różne możliwe sytuacje.

- Mogę pana zapewnić, panie majorze, że Mielnicki nie odnajmuje mojej 

kawalerki żadnym podejrzanym osobom - powiedział autorytatywnie Wekert. - 

Znam tego człowieka nie od dziś i mam do niego zaufanie.

Downar skinął głową,

- Przyjmuję do wiadomości pańskie zapewnienie i uważam tę sprawę za 

zamkniętą.   Chodzi   mi   o   to,   czy   na   terenie   domu,   w   którym   popełniono 

morderstwo, nie przewijają się jakieś obce elementy. Staram się to ustalić, a 

ponieważ wiem, że z kawalerkami w Warszawie dzieją się różne rzeczy, więc...

- Rozumiem pana. - Powiedział już spokojniej Wekert.

- Ale jeżeli chodzi o moją kawalerkę, to może pan pozbyć się wszelkich 

podejrzeń.

-   Bardzo   mnie   to   cieszy.   Dziękuję   panu   za   rozmowę   i   proszę   mi 

wybaczyć, że zabrałem panu tyle czasu.

Po wyjściu z PZU, Downar w głębokiej zadumie szedł ulicą Traugutta. 

Dopiero natarczywy dźwięk klaksonu przywołał go do rzeczywistości.

Z wozu wychylił się Sikora. - Co robimy panie majorze?

- spytał. - Coś nie gra?

Downar wsiadł i kazał się zawieźć do komendy. Chciał porozmawiać z 

Leśniewskim, ale pułkownik wyjechał na miasto. Zatelefonował do Walczaka. 

Także go nie było.

Wyjął więc z szuflady biurka teczkę, na której było napisane czerwonym 

ołówkiem: „Sprawa Cottarda” i zaczął przeglądać dotychczas zebrany materiał. 

Nie było tego dużo i właściwie nic konkretnego. Podejrzani mogli być wszyscy 

mieszkańcy   domu   przy   ulicy   Kruczej,   ale   także   i   wszyscy   mieszkańcy 

Warszawy, a nawet Polski. Nie można  było przecież wykluczyć, że zbrodni 

background image

dokonała osoba, mieszkająca zupełnie gdzie indziej. Ale w takim razie dlaczego 

morderca wybrał sobie akurat ten dom, tę klatkę schodową i tę windę? Jak to się 

stało, że Cottard miał na sobie ubrania polskiej produkcji? A zielona kredka 

znaleziona w kieszeni? Zielona kredka... Downar czuł, że to był ślad, którego 

nie   należało   lekceważyć.   A   może   nie   Polak   był   mordercą?   Może   to   jakieś 

porachunki między cudzoziemcami? Może zazdrość? Może chodziło o piękną 

Józefinę? Czy sprawa Osieckiego ma jakieś powiązanie z tym morderstwem? A 

jeżeli tak, to jakie? Stanowczo za dużo pytań bez odpowiedzi.

Odezwał się telefon. Dzwonił Skawiński z Zakładu Kryminalistyki.

- Halo, Stefan? Jak się masz? Jak postawisz dobry obiad, to ci powiem 

coś   ciekawego.   Specjalnie   dla   ciebie   zrobiliśmy   błyskawiczną   ekspertyzę. 

Olszewski przyniósł tu do nas młotek. Otóż wyobraź sobie, że pasuje jak ulał do 

czaszki tego Francuza. Tak, tak, nie ma wątpliwości, że dostał w potylicę tym 

właśnie   młotkiem.   Zgadza   się   na   sto   dwa.   No   więc   jak?   Zapraszasz   do 

„Bristolu”? Może być w przyszłym tygodniu. Czołem. Powodzenia.

-   Muszę   mieć   ten   młotek   -   powiedział   Downar.   -   Przyślijcie   mi   go 

natychmiast.

Odłożył   słuchawkę   i   począł   biegać   po   pokoju.   Ta   wiadomość 

zelektryzowała go. Znalezienie narzędzia zbrodni to był duży krok naprzód.

Po upływie niecałej godziny Downar wysiadł z wozu przed domem przy 

ulicy Kruczej. Od razu poszedł do dozorczyni.

- Czy to pani młotek? - spytał bez żadnych wstępów, rozwijając gazetę.

- Nie, nie mój - zaprzeczyła stanowczo.

- A może męża?

- Ale skąd. Ja chyba wiem najlepiej jakie mąż ma narzędzia. Owszem są u 

nas dwa młotki, ale nie takie, większe.

- Czy w tym domu jest jakiś warsztat? - spytał Downar.

- Mieszkają tu może jacyś mechanicy?

- Nie mieszkają żadni mechanicy. Na trzeciej klatce hydraulicy mają w 

background image

piwnicy pomieszczenie.

- Co to za hydraulicy?

- Robią tu różne naprawy. Podlegają naszej administracji.

- Zastaniemy ich teraz?

- Nie wiem. O tej godzinie może któryś z nich jest.

- Chodźmy.

W drzwiach prowadzących do piwnicy spotkali człowieka w granatowym 

kombinezonie. Torbę z narzędziami miał przewieszoną przez ramię.

- Ten pan ma do pana interes - powiedziała dozorczyni.

-   Do   mnie?   -   Zdziwił   się   hydraulik,   zwracając   ku   Downarowi   swą 

nasiąkniętą alkoholem twarz. Miał małe zaczerwienione oczy i szeroki, mięsisty 

nos, pokryty siecią fioletowych żyłek.

Downar wyjaśnił kim jest i pokazał młotek.

- Czy to wasze narzędzie? - spytał?

-   Jasne,   że   mój!   -   wykrzyknął   uradowany   hydraulik.   -   Gdzie   go   pan 

znalazł? O mało się o niego nie pobiłem z Ryśkiem. Zawsze mi coś zawieruszy 

jak pójdziemy razem na robotę. Bardzo panu dziękuję. - Wyciągnął rękę.

- Nie mogę panu jeszcze oddać tego młotka - powiedział Downar.

- A to dlaczego? Przecież to mój. Kupiłem za własne pieniądze.

- Potrzebny mi jest. Musi pan zaczekać. Nie zginie.

Niech mi pan powie, gdzie go pan mógł zostawić?

- Pewnie u tych malarek. W zeszłym tygodniu zakładaliśmy tam nowe 

krany.   Chociaż   nie   wiem,   bo   kiedy   Rysiek   poszedł   na   drugi   dzień,   to 

powiedziały, że nie ma młotka.

Może gdzie indziej go zostawiłem. Trudno spamiętać.

A pan gdzie go znalazł?

- W zsypie na śmieci.

- W zsypie? No, to już granda. Żeby taki porządny młotek do śmieci 

wyrzucać...

background image

- A po czym pan poznaje, że to pański młotek? - spytał Downar.

- Jak to po czym poznaję? Przecież nowiutki trzonek.

Pan Kamiński mi go wystrugał.

- Pan Kamiński? Ten z piątego piętra?

- Ten sam. Pożyczył kiedyś ode mnie młotek, jak firanki zakładał. No i 

złamał trzonek, a że on ma u siebie całą stolarnię, zrobił mi nowiutki trzonek z 

dębowego drzewa.

Pierwszorzędny. Chciałbym, żeby pan mi go oddał.

- Później.

Downar   skończył   rozmowę   z   hydraulikiem   i   poszedł   odwiedzić 

pracownię malarską. Zastał tylko starszą panią Halicką. Była zdziwiona jego 

powtórnymi odwiedzinami.

Przeprosił   za   najście   i   spytał   czy   to   prawda,   że   niedawno   hydraulicy 

zmieniali u nich krany w łazience.

Powiedziała, że tak i patrzyła na niego z rosnącym zdumieniem.

- Czy pani sama obija blejtramy? - spytał.

- Przeważnie robi to córka albo syn dozorcy.

Downar wyjął z kieszeni młotek.

- Czy to może pani własność?

Uśmiechnęła się.

- Przyznam się panu, że nie umiem na to odpowiedzieć.

Narzędziami zajmuje się moja córka. W tej chwili nie ma jej w domu, być 

może, że to jej młotek. Ale czy to takie ważne?

Downar   nie   odpowiedział.   Wsunął   młotek   z   powrotem   do   kieszeni   i 

pożegnał   malarkę.   Schodząc   po  schodach   pomyślał,   że  może   dobrze   byłoby 

dowiedzieć się czegoś bliższego o prywatnym życiu młodszej pani Halickiej.

Z   Kruczej   pojechali   do   „Bristolu”.   Tutaj   pamiętano   przystojnego 

Francuza.

-   Co   za   nieszczęście   -   powiedziała   urzędniczka   z   recepcji.   -   Taki 

background image

sympatyczny młody człowiek. Okropność.

Portier rzeczowo odpowiedział na zadawane mu pytania. - Tak, doskonale 

przypomina sobie pana Cottarda.

Elegancki gość, zawsze bardzo starannie ubrany. Miał szeroki gest, czego 

nie   można   powiedzieć   o  jego   współrodakach.   Pierwszy   raz   zatrzymał   się   w 

„Bristolu” mniej więcej przed dwoma tygodniami. Potem wyjechał na wieś, a 

przedwczoraj przyjechał na motorze z młodą, ładną panią. Zjadł kolację w sali 

restauracyjnej i poszedł na górę, do numeru. Wczoraj rano wyszedł i już nie 

wrócił. Czy ktoś pytał o niego? Chyba nie.

- Czy pokojówka, która we wtorek wieczorem miała dyżur na drugim 

piętrze, jest teraz na terenie hotelu? - spytał Downar.

- Tak. Obecnie jest w pracy.

Pulchna   brunetka   z   wesołymi   dołkami   w   policzkach   była   bardzo 

podekscytowana rozmową z oficerem milicji.

- Oczywiście, że pamiętam tego francuskiego gościa.

Przepiękny mężczyzna. Przypominał mi jakiegoś aktora filmowego, tylko 

nie pamiętam którego. A jaki sympatyczny.

Dał mi w prezencie dwie pary pończoch z Paryża. Cudo.

- Pani miała dyżur przedwczoraj wieczorem, to znaczy we wtorek?

- Tak.

-   O   której   przyjechał   pan   Cottard?   To   znaczy   o   której   przyszedł   do 

numeru?

- Mogła być szósta, może trochę po szóstej.

- I co robił?

- Nic. Umył się, przebrał i poszedł na kolację.

- O której wrócił z kolacji?

- Około ósmej.

- Czy nikt nie odwiedzał pana Cottarda?

- Był u niego jakiś mężczyzna.

background image

- Jaki mężczyzna? - zainteresował się Downar.

Wzruszyła ramionami. - No taki... Zwyczajny.

- Kiedy był u tego Francuza?

- Przedwczoraj, wieczorem. Jak Francuz wrócił z kolacji.

- Która mogła być godzina?

- Było koło dziewiątej.

- Czy pani widziała jak wchodził do numeru, czy jak wychodził?

- Widziałam jak wchodził i jak wychodził.

- Więc przyszedł około dziewiątej?

- Tak.

- A wyszedł?

- Po jakiejś godzinie.

- Jak on wyglądał?

- Wysoki, przystojny, elegancki.

- Brunet, blondyn?

- Blondyn. Miał taką dużą czuprynę.

- Czy poznałaby pani tego człowieka?

- Chyba bym go poznała, ale nie jestem pewna.

- Czy nie kazali sobie podać czegoś do picia?

- Nie.

-   Czy   po   wyjściu   tego   człowieka   wchodziła   pani   do   pokoju   pana 

Cottarda?

- Nie.

- I pan Cottard już nie wychodził tego wieczora?

- Nie widziałam, żeby wychodził.

- Czy pani widziała go już przedtem?

- Tak. Kiedy przyjechał pierwszy raz, także sprzątałam jego pokój.

-   A   czy   wtedy   odwiedzał   go   może   ten   sam   mężczyzna,   którego   pani 

widziała przedwczoraj?

background image

- Wtedy nie widziałam, żeby ten pan przychodził.

Downar zadał jeszcze kilka pytań, następnie pożegnał pokojówkę i zszedł 

na   dół   do   szefa   recepcji.   Przedstawił   się,   pokazał   swoją   legitymację   i 

powiedział, że chciałby zobaczyć pokój, który zajmował Cottard.

- Numer ten został opieczętowany przez milicję - wyjaśnił szef recepcji.

Downar skinął głową.

- Wiem o tym. Mam nadzieję, że nic tam nie było ruszane.

- Absolutnie nic. Chcielibyśmy tylko prosić, żeby rzeczy pana Cottarda 

zostały   jak   najprędzej   zabrane.   Mamy   duże   zapotrzebowanie   na   pokoje   i 

dlatego...

- Rozumiem - przerwał Downar. - Załatwi się to w najbliższym czasie. 

Może zechciałby pan pojechać ze mną na górę. Rzucę tylko okiem na pokój i na 

rzeczy tego Francuza.

- Oczywiście. Proszę bardzo.

Kiedy   znaleźli   się   w   pokoju   na   drugim   piętrze,   Downar   z   ogromną 

wprawą przeprowadził dość szczegółową rewizję. Rzeczy było bardzo niewiele. 

Cottard   przyjechał   przecież   na   jeden   czy   na   dwa   dni   i   zabrał   tylko   małą 

walizeczkę,   która   z   łatwością   zmieściła   się   na   bagażniku.   Piżama,   przybory 

toaletowe, zmiana bielizny, trzy krawaty, ręcznik. Nic, ale to absolutnie nic, co 

mogłoby rzucić jakiekolwiek światło na tragiczny koniec młodego paryżanina.

Na nocnym stoliku jeszcze nie zaadresowana kartka z pozdrowieniami. 

Downar schował ją do kieszeni. Wychodząc, pochylił się nad koszem na śmieci, 

z którego wyjął pudełko po „Playersach”. Obejrzał je dokładnie. Z lewej strony 

u góry ktoś zanotował ołówkiem numer telefonu.

- Jutro zwolnimy ten pokój - powiedział Downar zwracając się do szefa 

recepcji. - Czy mógłby pan udzielić mi jakichś informacji o panu Cottard?

Szef recepcji rozłożył ręce.

- Niestety. Żałuję bardzo, panie majorze, ale na temat pana Cottarda nie 

potrafię nic powiedzieć. Był on dla mnie jednym z wielu gości hotelowych. 

background image

Zamieniłem z nim zaledwie parę zdań.

- Czy nie zauważył pan, żeby się kontaktował z waluciarzami?

- Nie.

- A dziewczęta?

-   Widziałem   go   tylko   w   towarzystwie   tej   pani,   z   którą   przyjechał 

motorem.   O   ile   się   orientuję,   jest   to   pracownica   „Orbisu”.   Pilotuje 

zagranicznych gości.

Downar doszedł  do wniosku, że  na terenie hotelu nic już nie zdziała. 

Wrócił do komendy. Czekał już na niego Olszewski.

- No i co?

- Nic specjalnego, towarzyszu majorze. Sprawdziłem w banku. Cottard 

nie podjął wczoraj żadnych pieniędzy, a to dlatego, że przekaz nadszedł dopiero 

dzisiaj. Poza tym dzwoniłem do tej stadniny. Nikt z Francuzów się stamtąd nie 

ruszał. Wyjechał tylko Cottard i ta babka, która go pilotowała.

Downar zapalił papierosa, zaciągnął się dymem i powiedział:

-   Mam   dla   was   maleńką   robotę.   -   Wyjął   z   kieszeni   kartkę   pocztową 

znalezioną w hotelu i pudełko po „Playersach”. - Chciałbym, żebyście mi zaraz 

sprawdzili do kogo należy ten telefon, bo to jest numer warszawski, a poza tym, 

żebyście zawieźli kartkę i to pudełko do ekspertyzy.

Chciałbym wiedzieć, czy numer telefonu zanotowała ta sama osoba, która 

napisała pozdrowienia do przyjaciół. Poproście w moim imieniu, żeby mi to 

piorunem załatwili.

Może uda się także zdjąć odciski palców z celofanu.

- Zaraz sprawdzę ten telefon - powiedział Olszewski i wyszedł.

Downar wyjął z biurka parę kartek papieru, długopis i zaczął notować 

swoje wrażenia dotyczące sprawy Cottarda. Po pewnym czasie przerwał pisanie 

i zadzwonił do Walczaka.

-   Słuchaj,   Karolku,   mam   do   ciebie   prośbę.   Czy   mógłbyś   mi   trochę 

pomóc?

background image

- A o co chodzi?

- Potrzebne mi jest dobre zdjęcie faceta, który nazywa się Paweł Wekert i 

mieszka na Kruczej, tam, gdzie zamordowano tego Francuza. Mógłbyś mi to 

załatwić?

- Jak się da, to się zrobi. Jutro będziesz miał artystyczną fotografię. Na 

razie cześć, bo mam tu u siebie klienta.

Zaledwie Downar odłożył słuchawkę, wszedł Olszewski.

- Ciekawa wiadomość, towarzyszu majorze. Sprawdziłem ten telefon. To 

jest numer aparatu Pawła Wekerta.

- Jesteście tego pewni?

-   Najzupełniej.   Jeżeli   nie   wierzycie,   możecie   sprawdzić   w   książce 

telefonicznej.

Downar wyjął z szuflady książkę telefoniczną i otworzył ją na literze W.

- Rzeczywiście - powiedział podekscytowany. - Rzeczywiście. To telefon 

Wekerta. Czy wiecie gdzie znalazłem to pudełko po „Playersach”?

- Nie mam pojęcia.

- W pokoju hotelowym, który zajmował Cottard.

Olszewski aż gwizdnął.

-   Fiuu.   Mocna   rzecz,   towarzyszu   majorze.   Trzeba   chyba   obywatela 

Wekerta trochę mocniej nacisnąć.

- Wolnego - uśmiechnął się Downar. - Nie należy działać zbyt pochopnie. 

Zajmijcie   się   jak   najprędzej   ekspertyzą   pisma.   Muszę   wiedzieć   czy   numer 

telefonu i kartkę pisała jedna i ta sama osoba.

- Zaraz jadę - powiedział Olszewski. - Nie wiem tylko, czy będą chcieli 

dzisiaj jeszcze coś zrobić, bo już późno.

- Powiedzcie, że to dla mnie i że pilne. Zresztą sam do nich zadzwonię. 

Bierzcie wóz i jedźcie.

Ekspertyza   pisma   wypadła   negatywnie.   Stwierdzono   ponad   wszelką 

wątpliwość, że kto inny napisał kartkę z pozdrowieniami, a kto inny zanotował 

background image

numer telefonu na „Playersach”. Ustalono poza tym, że kartkę pisał Cottard. W 

pokoju   hotelowym   znaleziono   zeszyt,   w   którym   młody   Francuz   robił   luźne 

notatki z podróży. Niestety, w notatkach tych nie było nic, co mogłoby mieć 

jakiś związek z morderstwem. Posłużyły więc tylko jako materiał porównawczy.

Otrzymawszy   od   Walczaka   fotografię   Wekerta,   Downar   natychmiast 

pojechał do „Bristolu”.

Pokojówka uważnie obejrzała zdjęcie i potrząsnęła głową.

- Może trochę podobny, ale to nie ten - powiedziała. - Tamten był chyba 

niższy i szerszy w ramionach. Wyglądał na silnego mężczyznę. A ten to taki 

więcej wytworny.

I twarz także inna.

-   Czy   pani   dobrze   pamięta   tego   człowieka,   który   odwiedził   pana 

Cottarda? - spytał Downar.

-   Wydaje   mi   się,   że   dobrze   chociaż   tak   bardzo   dokładnie   mu   się   nie 

przyglądałam.   Nie   miałam   czasu.   Widziałam   jak   wchodził   do   numeru   i   jak 

wychodził, ale to tylko chwila.

- Więc pan nie ma całkowitej pewności, że gość pana Cottarda to nie ten 

sam człowiek, którego pani widzi tu na zdjęciu?

Zawahała się.

- Może bym i nie przysięgała, ale wydaje mi się, że to nie ten.

- Wieczorem człowiek trochę inaczej wygląda.

- To prawda proszę pana. Kiedyś własnej ciotki nie poznałam wieczorem 

na ulicy.

-   Dobrze,   dobrze...   -   przerwał   niecierpliwie   Downar.   -   Może   mi   pani 

powie, czy oprócz tego człowieka ktoś jeszcze odwiedzał pana Cottarda?

- Nie widziałam nikogo więcej.

- A za pierwszym razem, kiedy pan Cottard zatrzymał się w „Bristolu”, 

także pani nie widziała, żeby go ktoś odwiedzał?

- Nie. Nie przypominam sobie.

background image

Downar   zszedł   na   dół   do   recepcji   i   poprosił,   żeby   go   natychmiast 

zawiadomiono, gdyby nadeszła korespondencja na nazwisko Victora Cottard. 

Następnie pojechał do PZU.

Wekert był trochę zdziwiony ponownymi odwiedzinami.

-   Szkoda,   że   mnie   pan   nie   uprzedził   telefonicznie   o   swojej   wizycie. 

Właśnie muszę wyjechać na konferencję i niestety...

- Nie zabiorę panu dużo czasu - powiedział pośpiesznie Downar. - Byłem 

właśnie   w   tych   okolicach   i   postanowiłem   pana   odwiedzić.   Chciałbym   pana 

zapytać, czy któryś z pańskich znajomych pali „Playersy”?

- „Playersy”? - uśmiechnął się Wekert. - To są kosztowne papierosy. Nie 

przypominam sobie, żeby któryś z moich znajomych je palił. Ja raczej obracam 

się w sferach palących „Sporty”. - Spojrzał na zegarek. - Pan wybaczy...

- Już uciekam - zapewnił Downar. - Chciałbym jeszcze tylko pana prosić, 

żeby pan był łaskaw zanotować mi dokładny adres pana Mielnickiego.

Wekert nie mógł ukryć odruchu zniecierpliwienia, ale wyjął z kieszeni 

długopis i na kartce papieru napisał adres.

- Proszę. Jadę samochodem w kierunku Mokotowa.

Może pana podwieźć, panie majorze?

- Bardzo dziękuję, mam tutaj swój wóz.

W komendzie Downar zaszedł do pokoju, w którym urzędowała Krystyna 

Bodzicka.

- Skarbie najdroższy, mam do ciebie maleńki romansik - powiedział po 

przywitaniu.

Spojrzała na niego bez zachwytu.

- Ty masz do mnie zawsze romanse, jak ci czegoś potrzeba.

- Tak jak każdy mężczyzna.

- No więc o co chodzi? Mów. Mam masę roboty.

- Podobno opiekujesz się upadłymi dziewczętami.

-   To   chyba   dla   ciebie   nie   rewelacja.   Skąd   twoje   zainteresowania   tą 

background image

dziedziną?

- Mam do ciebie, kwiatuszku najsłodszy, prośbę.

-   A   może,   Stefanku,   przestałbyś   się   wygłupiać?   Nie   jestem   dzisiaj 

usposobiona do żartów w ogóle, a tym mniej do głupich żartów.

Downar pogładził ją po dłoni.

- Nie dąsaj się, Krysiuniu i błagam cię, nie pozwól, żeby cię opuściło 

twoje wrodzone poczucie humoru.

- Może wreszcie powiesz czego chcesz?

-   Na   Kruczej   zostało   popełnione   morderstwo.   W   tym   samym   domu 

mieszka   niejaki   Paweł   Wekert,   urzędnik   PZU.   Zajmuje   kawalerkę,   z   której 

podczas jego nieobecności korzysta jego kumpel, Mielnicki, mieszkający stale 

w Piastowie. Chciałbym, żebyś się dyskretnie zorientowała, czy Mielnicki nie 

czerpie   dodatkowych   dochodów   z   tej   kawalerki,   wynajmując   ją   na   godziny 

strefie dolarowej niedaleko „Grand Hotelu”. Zrobisz to dla mnie, kochanie?

Uśmiechnęła się.

- Nie wiem właściwie dlaczego, ale mam do ciebie słabość.

Ty   dobrze   wiesz   o   tym   i   wykorzystujesz   słabą   kobietę.   Zaczekaj.   - 

Wstała,   otworzyła   szafę   i   wyjęła   z   niej   kilka   segregatorów.   -   Jak   mówisz? 

Krucza? Paweł Wekert? Chwileczkę. - Pośpiesznie przewracała kartki. Wreszcie 

powiedziała: - Jest.

Downar poderwał się z miejsca.

- Coś tam znalazła?

- Wyobraź sobie, że masz dobrego nosa. W tym domu na Kruczej mamy 

pod obserwacją kawalerkę, w której mieszka właśnie ten twój Wekert. Jeszcze 

nic   pewnego,   ale...   Z   tymi   kawalerkami   to   w   ogóle   kłopot.   Ludzie   sobie 

dorabiają. Przypuszczasz, że to może mieć jakiś związek z tym morderstwem?

Downar skinął głową.

- Tak. Znaleziono w windzie trupa Francuza. Nie chce mi się wierzyć, 

żeby morderstwa dokonał mieszkaniec tego domu. Za duże ryzyko. Jeżeli już 

background image

postanowił zlikwidować faceta, to miał przecież milion okazji, żeby to zrobić na 

drugim końcu miasta. Dlatego też ogromnie odpowiadałaby mi koncepcja, że 

zbrodni dokonał ktoś, kto zupełnie przypadkowo korzystał z lokalu w tym domu 

i kto, pozostawiając za sobą trupa, niewiele stosunkowo ryzykował.

Krystyna pokiwała głową.

- Masz rację. To wydaje mi się logiczne. Postaram się dowiedzieć czegoś 

bliższego o tej kawalerce.

- Będę ci niesłychanie wdzięczny.

- Zamiast mówić o wdzięczności, mógłbyś mi przynajmniej raz na rok 

zafundować kino.

- Ależ, kochanie! - zawołał z zapałem Downar. - Stawiam ci nie tylko 

kino, ale jeszcze olbrzymią porcję lodów.

- Czekoladowych - uzupełniła Krystyna.

- Będą ogromne czekoladowe. W tych dniach wpadnę do ciebie, a gdybyś 

miała wcześniej jakieś wiadomości, to zadzwoń. Cześć.

Naładowany   nową   energią   Downar   wrócił   do   swojego   pokoju.   Był 

zadowolony z siebie. Okazało się, że jednak miał dobrego nosa.

Nie spostrzegł nawet jak do pokoju wszedł Walczak.

- Nad czym tak dumasz, Stefanku?

- Ach, to ty. Siadaj, proszę cię.

Walczak usiadł na fotelu, stojącym w drugim kącie pokoju.

- Nawet mi nie podziękowałeś za artystyczną fotografię pana Wekerta - 

powiedział rozżalony.

Downar uśmiechnął się.

-   Masz   rację.   Bardzo   ci   dziękuję.   W   jaki   sposób   zdobyłeś   ją   w   tak 

błyskawicznym tempie?

- Mówiłem ci przecież, że w zeszłym miesiącu kupiłem sobie „Zorkę”. 

Wprawiam się. Fotografowanie to moje nowe hobby.

- Ale, że tak udało ci się upolować Wekerta!...

background image

- Nie takie to znowu trudne. Wiadomo, o której urzędnicy kończą pracę. 

Zanim zdążył machnąć ręką, już pstryknąłem. Czy podejrzewasz tego faceta?

Downar wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. W tej chwili taki mam mętlik w głowie, że w żaden sposób 

nie mogę się zdecydować, kogo podejrzewać. Czuję, że powinienem się trochę 

przejść po świeżym powietrzu.

-   Właśnie   chciałem   ci   zaproponować   spacer   -   powiedział   Walczak.   - 

Wybieram się do Łazienek fotografować łabędzie. Chodź, Sikora nas podrzuci.

Ogród pachniał nagrzaną zielenią. Na ławkach wygrzewali się w słońcu 

emeryci i babcie, kołyszące w wózkach wnuki. Było cicho, spokojnie. Nikt nie 

krzyczał, nie biegał.

W królewskim parku panował wakacyjny nastrój.

Nagle Downar chwycił przyjaciela za ramię i cofnął się gwałtownie.

- Co się stało? - spytał Walczak.

- Chodź, chodź. Nie chcę, żeby nas widzieli. Tam pod drzewem siedzi 

Wekert z tą malarką.

Więc jednak się znają.

- Ładna z nich para - powiedział Walczak.

ROZDZIAŁ VII

Tego nie można było przeciągać w nieskończoność.

Prędzej czy później dzieci musiały dowiedzieć się prawdy.

Przedłużająca   się   nieobecność   Osieckiego   stawała   się   tematem 

najrozmaitszych plotek, domysłów komentarzy.

Zawody w Akwizgranie skończyły się, polska ekipa powróciła do kraju. 

Masztalerze szeptali w stajniach, opowiadając sobie różne sensacyjne historie. 

Jedni twierdzili, że „stary” wybrał wolność, drudzy snuli przypuszczenia, że 

został   zamordowany   w   Niemczech   Zachodnich,   ponieważ   był   na   usługach 

background image

rosyjskiego wywiadu. Jeszcze inni mówili, że dyrektor wyjechał do Ameryki z 

bogatą   Amerykanką   i   że   już   nie   wróci.   Byli   nawet   i   tacy,   którzy   poważnie 

zastanawiali się nad tym, czy zastępca ożeni się z dyrektorową.

-   Bidula   -   powiedział   kiedyś   podkoniuszy   w   rozmowie   z   kowalem.   - 

Widzieliście,   jaka   chodzi   smutna?   Już   pewnie   ma   jakieś   wiadomości. 

Założyłbym   się,   że   ją   drań   rzucił.   Przecież   on   się   tu   za   każdą   spódniczką 

oglądał. Nie powinna się martwić, tylko wydać się za naszego inżyniera.

Pasowaliby do siebie.

- Jasne - przytaknął kowal. - Najlepiej to klin klinem.

Ja tam zawsze po przepiciu kropnę sobie kieliszek spirytusu i jestem w 

porządku. A jak mnie żona rzuciła, tom sobie na drugi tydzień dwa razy tęższą 

babę wziął. Klin klinem.

Rozmowę tę zupełnie przypadkowo podsłuchała Hania.

Pobiegła do matki.

- Mamo, co właściwie dzieje się z tatusiem?

Pani Elżbieta pogłaskała córkę po głowie.

- Co się ma dziać, kochanie? Nic się nie dzieje. Wiesz przecież, że tatuś 

pojechał do Akwizgranu. Jeszcze nie wrócił.

- To nieprawda! - wybuchnęła dziewczyna. - Okłamujesz mnie. Wszyscy 

kłamiecie. Wszyscy coś ukrywacie przede mną. A ja przecież już nie jestem 

małym dzieckiem. Chcę wiedzieć gdzie jest tatuś. Mam prawo wiedzieć co się 

stało z moim ojcem. Z Akwizgranu wszyscy już wrócili, tylko tatusia nie ma. 

Muszę   wiedzieć   co   się   z   nim   stało.   Mamo!   Muszę!   Słyszałam   w   stajni,   że 

wyjechał do Ameryki i już nigdy nie wróci.

Pani Elżbieta pogłaskała córkę po głowie.

- Uspokój się, kochanie. Nie słuchaj głupstw, które opowiadają w stajni. 

To przecież nie ma najmniejszego sensu. Tatuś wróci. Na pewno. Przyrzekam ci 

to.

- Ale co się stało? Mamo, co się stało? Widzę przecież, że ty chodzisz 

background image

smutna, zdenerwowana. W nocy słyszę jak płaczesz. Co się stało? Musisz mi 

powiedzieć. Za dziesięć dni zaczynają się lekcje. Nie pójdę do szkoły, jeżeli mi 

nie powiesz co się stało z tatusiem. Nie pójdę i już.

Do pokoju wszedł Marek.

- Hanka ma rację, mamo. Coś jest nie w porządku.

Wszyscy mówią o tym, że z ojcem się coś stało, tylko nikt nic na pewno 

nie  wie.   Powinnaś  nam powiedzieć.   Powiedz,  czy  ojciec   nie   żyje,  czy  jakiś 

wypadek?...

Pani Elżbieta wybuchnęła płaczem.

- Nie mogę, nie mogę. Nie męczcie mnie. Idźcie sobie.

Zostawcie mnie samą.

Marek podszedł bliżej i dotknął jej ręki.

- Mamo, proszę cię... Tak nie można. Nam powinnaś powiedzieć.

- Obiecałam, że nie powiem nikomu.

- Nie powinnaś była obiecywać. My i tak się w końcu dowiemy. Chyba 

lepiej, żebyś ty nam powiedziała.

Otarła oczy.

- Może masz rację...

- Na pewno mam rację. Jeżeli to coś strasznego, to i tak nie da się długo 

utrzymać w tajemnicy. A może moglibyśmy coś pomóc. Przecież ja już jestem 

dorosły. Nie możesz mnie ciągle traktować jak małe dziecko.

Pani Elżbieta zdecydowała się. Powiedziała wszystko.

Oboje słuchali z szeroko otwartymi oczami.

- To niemożliwe! - wykrzyknął Marek.

- To straszne! - zawtórowała mu Hanka. - Przecież to nieprawda, żeby 

tatuś...

Pani Elżbieta otarła łzy. Była już opanowana.

-   Może   źle   zrobiłam   -   powiedziała   stosunkowo   spokojnym   głosem.   - 

Może źle zrobiłam, że wam to wszystko powiedziałam, ale rzeczywiście cała ta 

background image

sprawa przeciąga się i nie wiadomo co będzie.

Marek spojrzał na matkę energicznie.

- Trzeba coś robić. Trzeba wziąć jakiegoś dobrego adwokata.

-   Rozmawiałam   z   mecenasem   Natorskim.   Obiecał,   że   się   zajmie   tą 

sprawą.

- Ale w jaki sposób...? - Marek pocierał nerwowo czoło. - W jaki sposób 

mógł ktoś podrzucić ojcu taką samą laskę? Musiała być identyczna, jeżeli tatuś 

się nie zorientował.

- Ktoś się chciał na tatusiu zemścić - powiedziała Hanka.

Pani Elżbieta pokręciła głową.

-   Któżby   się   chciał   na   tatusiu   mścić?   Tatuś   nie   ma   takich   strasznych 

wrogów.

Marek uderzył dłonią w stół.

-   Już   wiem!   -   zawołał.   -   To   ten   Niemiec.   Jestem   pewien,   że   to   ten 

Niemiec!

- Jaki Niemiec?

-   No   ten,   którego   tatuś   tak   zwymyślał.   Ten,   który   jeździł   w   nocy   na 

Marlenie. Pamiętacie?

Pani Elżbiecie nie trafiła do przekonania ta hipoteza.

- Dlaczegóż by ten Niemiec miał obmyśleć taką skomplikowaną zemstę?

- O, Niemcy są zawzięci - stwierdziła autorytatywnie Hanka. - Bardzo 

możliwe, że to on.

- Nie przypuszczam, córeczko. Z powodu takiego drobnego incydentu nie 

zadawałby sobie tyle trudu. To mało prawdopodobne.

-   W   każdym   razie   ja   zaraz   porozmawiam   ze   Stasiakiem   -   powiedział 

zdecydowanie Marek. - Trzeba się energicznie zająć tą sprawą.

- Błagam was, dzieci, nie mówcie z nikim na ten temat.

Pan Stasiak prosił mnie o ścisłą tajemnicę.

- To jasne, że nie będziemy o tym rozmawiać z masztalerzami, ale z nim 

background image

mogę  pogadać,   nawet  powinienem.  Nie   możemy   przecież  zostawić   ojca  bez 

pomocy.

- Pewnie, że nie możemy - zawtórowała bratu Hania.

Po obiedzie Marek wyszedł razem ze Stasiakiem i powiedział:

- Chciałbym z panem porozmawiać.

Stasiak spojrzał na jego poważną, skupioną twarz.

Uśmiechnął się. Polubił tego szczerego, pełnego życia chłopca.

- Dlaczego nie? Możemy sobie pogawędzić. Może zajdziesz do mnie?

Kiedy znaleźli się w pokoju, Marek starannie zamknął podwójne drzwi i 

wyjrzał przez okno czy nikt nie podsłuchuje.

-   Zdaje   się,   że   zanosi   się   na   jakąś   ogromnie   zasadniczą   rozmowę   - 

powiedział wesoło Stasiak. - Cóż to takiego?

Chłopak stał przed nim przez chwilę w milczeniu, jakby nagle speszony 

tym, co ma powiedzieć. Wreszcie wybuchnął:

- Wiem wszystko!

- Co wiesz? - spytał spokojnie Stasiak, który od razu zorientował się o co 

chodzi.

- Mama mi powiedziała o ojcu.

- To trochę nieładnie ze strony mamy. Obiecała mi dochować tajemnicy. 

Zresztą w tej chwili to już nie takie ważne. I tak prędzej czy później musiałeś się 

dowiedzieć.

Mam nadzieję, że jesteś na tyle rozsądnym chłopakiem, że nie będziesz na 

ten temat rozmawiał z koniuszym czy z masztalerzami.

Marek poczerwieniał.

- Za kogo mnie pan uważa?

Stasiak podał otwartą papierośnicę.

- Masz, zapal i nie gniewaj się. Powiedziałem to po prostu po to, żeby cię 

uprzedzić, iż zbytnią gadatliwością mógłbyś zaszkodzić sprawie ojca.

- Nie jestem na tyle głupi, żeby tego nie rozumieć.

background image

- To mnie cieszy. Byłoby dobrze, żeby Hania także zachowała dyskrecję, 

bo chyba ona również jest zorientowana w sytuacji.

- Może pan być pewien, że Hanka nie piśnie nikomu ani słowa. Pan jej 

nie zna, ale to jest dziewczyna, na której można polegać.

Stasiaka   trochę   ubawiła   ta   braterska   duma,   ale   nie   okazał   wesołości. 

Poważnie pokiwał głową.

- To bardzo dobrze, że Haneczka umie dochować tajemnicy. Zapowiedz 

jej,   żeby   z   nikim   nie   rozmawiała   na   ten   temat.   Im   później   rozejdzie   się   ta 

wiadomość, tym lepiej.

- Czy mógłbym pojechać do Warszawy i zobaczyć się z ojcem? - spytał 

chłopak.

- Nie sądzę, żeby to było możliwe. Może później.

- Bo widzi pan, ja chciałbym porozmawiać z ojcem o tym Niemcu.

- O jakim Niemcu?

Marek opowiedział o zeszłorocznej awanturze i o nocnej wyprawie na 

Marlenie.

-   Ojciec   tak   tego   faceta   sklął   -   zakończył.   -   Był   taki   wściekły,   że 

myślałem, że go pobije. Bardzo żałuję, że tego nie zrobił.

Stasiak słuchał z zainteresowaniem.

-   I   przypuszczasz,   że   ten   Niemiec   zorganizował   przez   zemstę   taką 

intrygę?

-   A   któż   by   inny?   Miał   paskudną   gębę.   Od   razu   poczułem   do   niego 

antypatię.

- Jak on wyglądał?

- Tęgi, barczysty, z kręconymi włosami. Wredny typ.

A jaki bezczelny. Trzeba mieć tupet, żeby w nocy wykraść klacz ze stajni 

i pojechać w teren.

- Jak się tłumaczył?

- Mówił, że jeździł do jakiejś dziewczyny, ale ja w to nie wierzę. Nie taki 

background image

znowu romantyk.

- A twoim zdaniem po co pojechał?

Marek wzruszył ramionami.

- Więc może jednak jeździł do dziewczyny?

- Bardzo wątpię.

- Jak się nazywał ten Niemiec?

- Nie pamiętam. Na imię miał Walter. Nazwiska nie pamiętam.

Stasiak przeszedł się po pokoju. Zatrzymał się przed chłopakiem i wyjął 

nowego papierosa.

-   Dlaczego   przypuszczasz,   że   wtedy   skłamał,   że   nie   jeździł   do 

dziewczyny?

- Bo według mnie to nie był typ, który by zrezygnował z wygodnego 

łóżka   i   narażał   się   na   nieprzyjemności   jedynie   po   to,   żeby   poflirtować   z 

dziewczyną.

- No dobrze, ale ta nocna wycieczka musiała mieć jakiś cel.

- Pewnie. Trudno się domyślić o co mu chodziło. Fakt, że spienił Marlenę 

i o mało nie dostał od ojca po mordzie.

Do tej pory nie mogę odżałować, że tata mu porządnie nie wlał.

- Nie wypada bić zagranicznych gości - uśmiechnął się Stasiak.

Marek poruszył się niecierpliwie.

- A co mi...? Zagraniczny czy nie, jak się nie umie zachować, to dostaje 

lanie   i   na   tym   koniec.   Za   bardzo   się   certujemy   z   tymi   zagranicznikami. 

Przyjedzie taki i uważa, że jak zapłaci, to mu wszystko wolno.

Stasiak usiadł i zaczął oglądać paznokcie.

- Słuchaj, Marku - powiedział po chwili. - Być może, że będę miał okazję 

widzieć twojego ojca. Może coś chciałbyś mu przekazać?

- Niech pan powie tatusiowi, że tu wszyscy mamy nadzieję, że prędko 

wróci do domu, że w najbliższych dnach wyjaśni się to nieporozumienie. I niech 

pan także powie, że ja uważam, że to ten Niemiec się zemścił.

background image

- Ojciec będzie chyba znał jego nazwisko.

- Myślę, że tak.

- Powiedz mi jeszcze, kto z otoczenia twego ojca mógł zrobić taką rzecz z 

nienawiści?

Marek pomyślał chwilę. - Bo ja wiem. Na przykład ten Woźniak bardzo 

tatusia nie lubił.

- Kto to jest Woźniak?

- Były zastępca tatusia. Chciał tu rządzić na własną rękę i wściekał się, że 

mu tatuś nie pozwalał. Dochodziło nawet do bardzo ostrych scysji.

- Dawno stąd odszedł?

- O, już kilka miesięcy temu. Strasznie był na ojca cięty. Podobno pisał 

nawet jakieś donosy do ministerstwa.

- Czy ten Woźniak wyjeżdżał kiedyś za granicę? - spytał Stasiak.

- Nic o tym nie wiem, ale chyba nie.

- A jak się układały jego stosunki z tym Niemcem, który jeździł w nocy 

na Marlenie?

- Raczej dobrze. Wiem, że się lubili.

- Woźniak mówi po niemiecku?

-   Mówi.   Zupełnie   nieźle.   On   chyba   przed   wojną   mieszkał   gdzieś   na 

terenie   Prus   Wschodnich.   Czy   pan   przypuszcza,   że   on   mógłby   mieć   coś 

wspólnego z tą sprawą?

Stasiak uśmiechnął się.

~ Cóż ja mogę przypuszczać? Wiem tyle co i ty, a właściwie ty w tej 

sprawie więcej możesz powiedzieć, bo znasz Woźniaka.

- To paskudny typ. Ma bardzo wysokie wyobrażenie o sobie samym... 

Proszę pana, czy ojciec prędko do nas wróci?

~ Mam nadzieję, że niedługo. Jak tylko sprawa się wyjaśni.

~ Czy nie można by złożyć kaucji? Nie mamy dużo pieniędzy, ale coś by 

się zebrało.

background image

- Niestety, to niemożliwe. W tego rodzaju sprawach nie wypuszcza się za 

kaucją.

- Ale przecież tatuś jest niewinny!

~ Tego musimy dowieść wspólnymi siłami.

~ Co mam robić? Niech pan powie. Zrobię wszystko, żeby ojcu pomóc.

Stasiak serdecznie poklepał chłopca po ramieniu.

~ Wierzę ci. Na razie jednak nic nie możesz zrobić. TrzymaJ język za 

zębami.   To   ważne.   Zobaczymy   co   najbliższa   przyszłość   przyniesie.   Mam 

nadzieję, że wszystko się wyjaśni. Bądź dobrej myśli i podtrzymuj matkę na 

duchu.

Dla   niej   to   są   bardzo   ciężkie   przeżycia.   Powinieneś   jej   okazać   dużo 

serdeczności.

- Postaram się. Dziękuję panu.

Marek wyszedł. Stasiak rzucił się na łóżko i, paląc papierosa, patrzył w 

sufit. Zastanawiał się nad odbytą przed chwilą rozmową. Nie wydawało mu się 

prawdopodobne,   żeby   ten   Niemiec,   z   powodu   błahej   scysji   z   dyrektorem, 

organizował   taką   piekielną   intrygę.   Nie,   niemożliwe.   Ileż   musiałby   włożyć 

energii,   jakie   ponieść   ryzyko.   Jeżeli   Osiecki   jest   rzeczywiście   niewinny,   to 

zrobił to ktoś, komu z bardzo ważnych powodów zależało na unieszkodliwieniu 

go na przeciąg dłuższego czasu. Ale jakie mogły być tego powody? Zawiść 

zawodowa? Woźniak? Afera była stanowczo zbyt skomplikowana, żeby można 

było   o   nią   podejrzewać   zastępcę   dyrektora.   Komuś   jednak   zależało   na 

skompromitowaniu Osieckiego, bo inaczej ten ktoś nie napisałby anonimu. A 

jeżeli Osiecki jednak jest winien? Jeżeli wplątał się w aferę szpiegowską? To 

co?   Kto   w   takim   wypadku   mógł   pragnąć   jego   uwięzienia?   Konkurencyjny 

wywiad?

Bardzo   wątpliwe.   To   nie   są   metody,   którymi   posługują   się   wywiady. 

Mikrofilmy w lasce - w porządku, ale ten anonim... Trudno sobie wyobrazić, 

żeby angielski czy francuski wywiad poszedł na taką rzecz. Kompromitującą 

background image

laskę Osieckiego zasygnalizowaliby w jakiejś zręczniejszej formie. Możliwości 

jest   bardzo  wiele.  Więc  co   to  wszystko   znaczy?  Stasiak   zerwał  się   i  zaczął 

niespokojnie krążyć po pokoju. Nie znosił spraw, których nie potrafił ruszyć z 

miejsca. Denerwowało go to, drażniło, wyprowadzało z równowagi. Pobyt w 

stadninie nie przyniósł mu właściwie nic, o co można by zahaczyć. Pojeździł 

sobie   konno,   poznał   koniuszego,   masztalerzy,   Francuzów,   fascynującą 

dziewczynę... A może Józefina ma coś wspólnego z tą sprawą?

Osiecki   z   nią   romansował.   Rzuciła   go   właśnie   dla   tego   Niemca.   No 

dobrze, ale to raczej Osiecki miał powód, aby zniszczyć rywala, a nie odwrotnie. 

A   może   Osiecki   zaczął   prowadzić   działalność   szpiegowską   za   namową 

Józefiny?

Taka dziewczyna mogła mieć duży wpływ na starszego, zakochanego w 

niej mężczyznę. Ale przecież ona nie mogła montować tej afery i pisać anonimu 

do władz. Nonsens.

Aresztowanie Osieckiego automatycznie zagrażałoby jej.

Stasiak   poczynał   tracić   cierpliwość.   Miał   przecież   ogromne 

doświadczenie   w   podobnych   sprawach,   a   w   danym   wypadku   nie   potrafił 

stworzyć żadnej teorii, która miałaby jakiekolwiek cechy prawdopodobieństwa. 

Doprowadzało go to do wściekłości.

Miał dosyć myślenia o jednym i tym samym, tym bardziej, że myślenie to 

nie dawało żadnych rezultatów. Postanowił oderwać się od sprawy Osieckiego i 

poczytać coś, co mogłoby go zainteresować i odwrócić uwagę od bambusowej 

laski. Poszedł więc do stołowego pokoju, gdzie w dużej dębowej szafie stały 

książki. Zaczął szukać czegoś odpowiedniego. Znalazł opowiadania Londona, 

„Szarą wilczycę” Curwooda, drugi tom „Potopu” i jakieś dwa kryminały. Miał 

już zamknąć szafę, gdy wzrok jego padł na dosyć grubą, zniszczoną książkę. 

Biblia. Stare wydanie Biblii. Kto mu ostatnio coś mówił o Piśmie Świętym? 

Aha, przecież koniuszy... Opowiadał o tym starym dziwaku z samotnej chaty. 

Wilhelm Schatz. Podobno pochodzenia niemieckiego. Mieszkał przed wojną na 

background image

terenie Prus Wschodnich. Marek mówił że Woźniak także mieszkał w Prusach 

Wschodnich. Czy nie należałoby połączyć jakoś tych dwóch faktów? Ale co 

właściwie z tego wynika, że zastępca dyrektora i stary chłop mieszkali kiedyś w 

Prusach Wschodnich? Jaki to może mieć związek z bambusową laską? A może 

jednak odwiedzić jeszcze tego zramolałego badacza Pisma Świętego?

Nazajutrz z samego rana Stasiak pojechał w teren na Cekinie. Lubił tego 

konia. Świetnie chodził, był żywy, wesoły, miał dużo temperamentu. Trochę za 

bardzo ciągnął do przodu, ale można go było opanować, a po przebiegnięciu 

kilkunastu kilometrów uspokajał się i szedł posłusznie.

Po paru kilometrach dobrego kłusa, Stasiak wyjechał na rozległą łąkę i 

ruszył galopem.

Za łąką był rzadki sosnowy zagajnik, wśród którego błyszczały jasnym 

fioletem wrzosy. Stasiak mocno skręcił wodze i zaczął hamować rozbieganego 

wierzchowca. Klepał go po spoconej szyi, przemawiając uspokajająco. Wreszcie 

Cekin   przeszedł   w   kłus,   a   następnie   w   stępa.   Wyciągnął   szyję   i   odsapnął 

głęboko. Z pobliskiego krzaka zerwała się sroka i zatrzepotała czarnobiałymi 

skrzydłami. Cekin czujnie zastrzygł uszami, ale nie uskoczył w bok.

Stasiak poprawił się w siodle, puścił wolno wodze i zmrużonymi oczami 

spojrzał   w   kierunku   odległych   rżysk.   „Już   jesień   -   pomyślał   z   uczuciem 

ogarniającej go melancholii. - Znowu jesień.” I nagle uświadomił sobie zupełnie 

wyraźnie, że on wcale nie wierzy w winę Osieckiego, że wszystkie rozważania 

na   temat   szpiegowskiej   działalności   dyrektora   stały   się   właściwie 

bezprzedmiotowe.

To zupełnie nieprawdopodobne, żeby człowiek, który może codziennie 

siąść na konia i stać się elementem tego wspaniałego, fascynującego krajobrazu, 

żeby taki człowiek mógł angażować się w brudną, ohydną robotę. Po co? W 

imię czego?

W dół, ku prześwitującej pomiędzy drzewami wodzie, prowadził mały 

wąwóz. Powiało wilgotnym powietrzem.

background image

Całe rodziny czubatych perkozów zażywały na jeziorze porannej kąpieli, 

siejąc postrach wśród ryb. Samotny rybak siedział nieruchomo pod drzewem, 

wpatrzony cierpliwie w wędkę.

Stasiak ruszył kłusem i po upływie pół godziny zobaczył opartą o ścianę 

lasu chatę. Cisza tu była zupełna. Żaden głos nie zdradzał obecności ludzi czy 

zwierząt.

Pod   oknem,   z   którego   wyglądały   czerwone   pelargonie,   siedział   stary 

człowiek i, tak jak wtedy, na małej deseczce kroił mozolnie kozikiem liście. 

Podniósł na przybysza swe niebieskie, wypłowiałe oczy, ale nic nie powiedział. 

Poruszył tylko ustami i wrócił do swojego zajęcia.

Stasiak   postawił   konia   pod   szopą,   popuścił   popręgi,   rękawiczkami 

otrzepał z butów kurz i ruszył w kierunku ławki, na której Wilhelm Schatz 

wygrzewał w słońcu wysłużone kości.

- Dzień dobry.

Stary w milczeniu kiwnął głową i dalej kroił liście.

- Pan sam w domu?

- Sam. A bo co? Jak się panu chce pić, to woda jest w pompie. Można 

naciągnąć.

Stasiak roześmiał się.

- Nie, dziękuję. Tym razem nie przyjechałem tu na picie.

Schatz odwrócił głowę i spojrzał badawczo.

- A po co pan przyjechał? - spytał.

Stasiakowi   wydało   się,   że   w   tym   pytaniu   zabrzmiała   nuta   niepokoju. 

Postanowił działać ostrożnie i możliwie pozyskać sobie zaufanie starego.

- Przejeżdżałem tędy i postanowiłem odwiedzić dawnych znajomych.

- Jacy my tam znajomi? - burknął niechętnie Schatz.

Stasiak przyrzekł sobie, że będzie cierpliwy i że byle czym się nie zrazi.

-   Piękna   dzisiaj   pogoda   -   powiedział.   Odczekał   chwilę,   a   widząc,   że 

poruszając   tematy   meteorologiczne,   nie   nawiąże   ożywionej   konwersacji, 

background image

postanowił zmienić taktykę.

Zapalił   papierosa,   zadumał   się,   po   chwili   zaś   wyjął   z   tylnej   kieszeni 

spodni Pismo Święte i zagłębił się w lekturze.

Kątem   oka   zauważył   błysk   zainteresowania   na   twarzy   starego.   Nie 

zwracał   jednak   na   niego   najmniejszej   uwagi,   udając,   że   zapomniał   o   jego 

istnieniu.

Schatz zaczął szybciej kroić liście kozikiem, jakby pod wpływem nagłego 

zdenerwowania. Wreszcie nie wytrzymał i spytał:

- Co pan czyta?

-  Pismo   Święte   -  odparł   obojętnie  Stasiak.   -   Proroctwo  Micheaszowe. 

Niech pan posłucha: „Biada tym, którzy wymyślają nieprawość i knują złe na 

łożach swoich, a na świtaniu rano do skutku je przywodzą, gdyż to jest w mocy 

rąk ich. Pożądają pól i wydzierają; także i domów, i odejmują; a tak przewodzą 

gwałt nad mężem i domem jego, nad każdym mężem i nad dziedzictwem jego”.

Stary utkwił w Stasiaku nieufne spojrzenie i pokręcił głową.

- Nie wiedziałem... Nie przypuszczałem,  że pan się interesuje Pismem 

Świętym.

- Bo ja się tym nie chwalę - powiedział poważnie Stasiak i znowu zaczął 

czytać.

Zapadło długie milczenie. Pierwszy odezwał się Schatz:

-   Dzisiaj   obudziłem   się   o   świcie,   ledwie   dniało.   I   czy   pan   wie   co 

znalazłem przy moim łóżku? Znalazłem Pismo Święte otwarte na objawieniu 

świętego Jana, na stronie

268: „Albowiem są duchy diabelskie czyniące cuda, które wychodzą do 

królów ziemi i na wszytek okrąg świata, aby ich zgromadzili na wojnę onego 

wielkiego dnia Boga wszechmogącego”.

- Apocalypsis 16.  17. - powiedział  Stasiak,  przerzuciwszy  pośpiesznie 

kartki swojego egzemplarza.

Starzec pokiwał wyschniętą głową.

background image

- Ludzie nie znają Pisma Świętego. Nie dążą do prawdy. Zginąć musi 

świat dzisiejszy. Nastanie straszny czas.

Trzęsienia ziemi, wojny, mordy, Bóg zniszczy wszelkie zło.

Potem zostanie nowe życie i, jak mówi prorok Izajasz:

„Krowa i niedźwiedzica społem paść się będą, a płód ich pospołu leżeć 

będzie, a lew jako wół plewy jeść będzie”.

- Tak, tak, nie będzie zła, ludzie żyć będą w wiecznej szczęśliwości, bo 

zginie nienawiść, podłość, chciwość.

Powstanie nowy raj na ziemi.

- Święte słowa - przytaknął z przejęciem Stasiak.

Stary   łypnął   na   niego   podejrzliwie,   ale   twarz   Stasiaka   wyrażała   taką 

powagę i takie zrozumienie dla wizji nowego świata, że nie można było mieć 

wątpliwości, że sprawę traktuje zupełnie serio. Zaczynał się jednak niecierpliwić 

i czuł, że długo nie wytrzyma w tym mistycznym nastroju.

-  Najgorszą  rzeczą   jest  chciwość  ludzka.   Ona  prowadzi   do  strasznych 

zbrodni.

Schatz   odłożył   na   bok   kozik   i   deseczkę   z   liśćmi,   a   na   jego   pożółkłe 

policzki wystąpiły ceglaste rumieńce.

-   Bóg   ukarze   zło!   Bóg   ukarze   zło!   -   wykrzyknął   starczym   falsetem   i 

podniósł się z ławy. Był wysoki, bardzo chudy, a tak stojąc z roziskrzonym 

wzrokiem,   z   podniesionym   do   góry   ramieniem,   przypominał   rzeczywiście 

jakiegoś biblijnego proroka.

Stasiak postanowił wykorzystać wieszczy nastrój starego.

-   Szczęśliwy   jestem,   bracie,   żeśmy   się   spotkali   na   tym   odludziu.   Nie 

przypuszczałem,   że   mogę   tu   znaleźć   bratnią   duszę.   Od   tej   chwili   wspólnie 

będziemy głosić prawdę zawartą w Piśmie Świętym, a między nami nie będzie 

kłamstwa ani tajemnic.

Chwila   podniecenia   minęła   i   starzec,   wyczerpany   niedawną   ekstazą, 

osunął się na ławę. Drżącymi ze wzruszenia palcami począł szukać wokół siebie 

background image

kozika.

- Bodajbyś nigdy tutaj nie przyjeżdżał - powiedział cicho.

- A to dlaczego? - zdziwił się Stasiak.

- Bo to przeklęta okolica. Tutaj zagnieździło się zło. Tutaj szatan obrał 

sobie siedlisko. Uciekaj póki czas. Uciekaj póki i ciebie nie ogarnie szaleństwo 

zbrodni. Spojrzyj na wody jeziora. Czerwienią się krwią. Uciekaj.

Stasiak   usiłował   dowiedzieć   się   czegoś   bliższego,   ale   wszystkie   jego 

wysiłki okazały się bezskuteczne. Stary zamknął się w sobie, stał się znowu 

podejrzliwy,   małomówny,   nieuprzejmy   i   nic  nie   chciał   powiedzieć   na   temat 

przekleństwa, które, według jego mniemania, zawisło nad okolicą. Po pewnym, 

czasie wstał, zabrał swój kozik, deseczkę z liśćmi i poszedł do chaty. W progu 

przystanął,   odwrócił   się   i   wyszeptał   tak   cicho,   że   ledwie   można   go   było 

dosyłyszeć:

- Niech pan o nic nie pyta. Niech pan stąd wyjeżdża jak najprędzej.

Stasiak   postał   chwilę,   patrząc   na   drzwi,   za   którymi   zniknął   dziwny 

starzec, a następnie wzruszył ramionami i wrócił do Cekina, który niecierpliwie 

gryzł wędzidło i grzebał nogą.

Tak był zaabsorbowany rozmyślaniem nad tą niezwykłą rozmową, że ani 

się spostrzegł, jak zajechał do stadniny. Postawił konia w boksie, zdjął siodło i 

wytarł  słomą   mokrą   od  potu   sierść.   Potem  wyjął   z  kieszeni   kawałek   cukru, 

poczęstował bardzo zadowolonego Cekina, poklepał go na pożegnanie po szyi i 

wyszedł ze stajni.

Przed kuźnią spotkał koniuszego.

- Chyba pan inżynier daleko jeździł. Późno. Już po obroku.

Stasiak udał, że nie zauważył delikatnej nagany, wziął koniuszego pod 

rękę i odprowadził go w kierunku pierwszej stajni.

-   Niech   mi   pan   powie,   pani   Michale,   co   to   była   za   rozróba   z   tym 

Niemcem?

- Z jakim Niemcem?

background image

- No z tym, co to w nocy na Marlenie...

- Ach, o tym pan mówi. Rzeczywiście była gruba awantura, bo facet w 

nocy wykradł konia ze stajni i pojechał w teren.

- Nie wie pan, dokąd jeździł?

- A skądże mogę wiedzieć?

- A może pan pamięta jak się nazywał ten Niemiec?

- Oczywiście, że pamiętam. Nazywał się Walter Schatz.

- Schatz?

- Tak. Dlaczego pana to dziwi?

- Nie. Wcale mnie nie dziwi - zapewnił pośpiesznie Stasiak. - Co to za typ 

ten Walter Schatz?

-   Wredny.   Bezczelny   facet.   Taki   co   to   „płacę   i   wymagam”.   Tak   się 

postawił dyrektorowi, że o mało nie oberwał.

Jeszcze nie widziałem starego w takiej pasji. Bo też ten łobuz porządnie 

kobyłę zcharatał.

- I nie domyśla się pan dokąd jeździł?

- Nie mam pojęcia. Podobno mówił, że do jakiejś dziewczyny na ksiuty. 

Ale ja tu żadnej takiej dziewczyny w okolicy nie widzę.

Stasiak  pożegnał koniuszego,  który śpieszył  się na obiad, i sam także 

poszedł do domu.

Pani Osiecka siedziała już z dziećmi przy stole. Kończyli drugie danie.

Stasiak przeprosił za spóźnienie i usiadł na swoim miejscu. Powiedział 

kilka banalnych zdań na temat pogody i zamilkł. Znowu powrócił myślami do 

rozmowy ze starym dziwakiem. Nie wiedział zupełnie co je i jaki smak ma 

jedzenie.

Przy herbacie pani Elżbieta spytała:

- Czemu pan taki zamyślony?

Uśmiechnął się.

- Zastanawiam się nad różnymi sprawami... Chciałem zapytać... Podobno 

background image

pan Osiecki dawał do reperacji swoją laskę.

Skinęła głową.

- Tak. O ile pamiętam, chyba w Olsztynie. Ja wtedy nie byłam z mężem. 

Musiałam zostać w domu.

-   Ja   jeździłam   z   tatusiem   -   powiedziała   Hania.   Stasiak   spojrzał   na 

dziewczynę.

- Czy nie pamiętasz gdzie tatuś oddawał laskę do reperacji?

- Tak. Pamiętam. Do takiego prywatnego warsztatu.

- A może pamiętasz jak nazywa się właściciel tego warsztatu?

- Tak jakoś po niemiecku. Zdaje mi się, że Schatz.

ROZDZIAŁ VIII

Gerner strzepnął popiół z papierosa, uśmiechnął się i powiedział:

- No, mój drogi. Jak tak dalej pójdzie, to wcale nie jest wykluczone, że 

zostaniesz   świadkiem   Jehowy,   albo   jakimś   kwakrem.   Stanowczo   zbytnio 

popadłeś w mistyczny nastrój.

Stasiak niecierpliwie poruszył się na fotelu.

- Wydaje mi się, że nie doceniasz pewnych faktów. Stary badacz Pisma 

Świętego   nazywa   się   Schatz,   jego   brat,   mieszkający   w   Olsztynie,   reperował 

laskę Osieckiego, a młody Niemiec, który odbył tajemniczą nocną wycieczkę, 

także   nazywa   się   Schatz.   Jestem   pewien,   że   to   nie   jest   zwykły   zbieg 

okoliczności.

- To zgrupowanie trzech ludzi o tym samym nazwisku jest rzeczywiście 

trochę zastanawiające - przyznał Gerner.

-   Nie   wydaje   mi   się   jednak,   żeby   ten   zramolały   maniak,   o   którym 

opowiadasz, mógł być zamieszany w tego rodzaju aferę. Na razie nie widzę 

żadnych logicznych przesłanek pozwalających nam wyciągnąć takie wnioski. 

Ty także chyba nie wiesz jak by to powiązać.

background image

- Jeszcze nie...

-   No   właśnie.   Ładnie   się   opaliłeś,   pojeździłeś   sobie   konno,   jesteś   w 

świetnej   formie,   ale   jeżeli   chodzi   o   sprawę   Osieckiego,   to   niedaleko   się 

posunąłeś.

Stasiak przygryzł wargę.

- Czego ty właściwie chcesz ode mnie? - wybuchnął. - Siedzisz tu za 

biurkiem i dyrygujesz. Wszystko wydaje ci się proste i łatwe. Być może, że źle 

pracuję. Wcale nie przeczę. Daj kogoś innego, albo najpierw sam przejedź się 

do tego stada ogierów. Może będziesz miał więcej szczęścia. Proszę bardzo.

Gerner wyjął z szuflady paczkę „Armada” i posunął ją po blacie biurka.

- Masz, zapal i przestań się ciskać. Wiem przecież, do cholery, że to nie 

jest takie proste, ale mnie ze wszystkich stron naciskają, więc ja także muszę cię 

trochę podkręcić.

Byłeś w Olsztynie?

-   Nie.   Nie   zdążyłem.   Kazałeś   mi   natychmiast   przyjechać,   więc 

przyjechałem.

-   Tak.   Prosiłem,   żebyś   przyjechał,   bo   mam   dla   ciebie   trochę 

interesujących informacji.

- No to mów. Chętnie posłucham.

Gerner zapalił papierosa i zaciągnął się dymem.

-   Więc   przede   wszystkim   mam   już   rezultaty   ekspertyzy   tych 

mikrofilmów, znalezionych w lasce Osieckiego. Prosiłem, żeby sprawę zbadali 

bardzo dokładnie i dlatego to trwało dość długo.

- No i...?

- No i okazuje się, że to są jakieś stare materiały, w tej chwili już nawet w 

paru wypadkach zupełnie zdezaktualizowane. Niektóre zdjęcia pochodzą sprzed 

kilku lat.

- To przemawia na korzyść Osieckiego - ucieszył się Stasiak.

-   Oczywiście.   Coraz   bardziej   wygląda   na   to,   że   ktoś   chciał   go 

background image

skompromitować i unieszkodliwić.

Stasiak wyraźnie się ożywił.

-   Słuchaj...   A   może   rzeczywiście   ten   młody   Schatz   ma   z   tym   coś 

wspólnego?

Gerner wzruszył ramionami. - Może ma, a może nie ma.

Nie dysponujemy absolutnie żadnym materiałem, który by nam pozwolił 

snuć   takie   domysły.   Oczywiście,   że   facet   mógł   mieć   jakieś   kontakty   z 

wywiadem zachodnioniemieckim i że otrzymał od nich stare, bezwartościowe 

mikrofilmy. Tylko pytam cię po co? W jakim celu? W żaden sposób tego nie 

rozgryziemy, jeżeli nie zdołasz mi sprecyzować powiązań Schatza z Osieckim. 

Bo ostatecznie może to być zarówno Schatz, jak i każdy inny człowiek. To, że 

chłopak jeździł konno, jeszcze niczego nie dowodzi. Osiecki go zwymyślał, ale 

to nie jest powód do montowania takiej intrygi.

- W każdym razie bardzo się cieszę, że coś jednak przemawia na korzyść 

Osieckiego - powiedział Stasiak. - Przyznam ci się, że ja od samego początku 

nie bardzo wierzyłem w jego winę, a teraz kiedy poznałem jego żonę, dzieci... 

Przemili ludzie. Nie wyobrażasz sobie, jak fantastycznie jeździ konno Hania, 

jego córka. To ogromny talent jeździecki.

- W jakim wieku jest ta Hania? - spytał podejrzliwie Gerner.

- Daj spokój. To jeszcze dziecko. Ma chyba czternaście lat. Przyznam ci 

się,   że   mogę   całymi   godzinami   siedzieć   i   patrzyć   jak   ona   jeździ   parcours. 

Fenomenalna.   Na   najtrudniejszej   przeszkodzie   nie   widać   u   niej   żadnego 

wysiłku. Jakby fruwała.

Gerner uśmiechnął się.

-   Słuchaj,   Janku,   czy   ty   przypadkiem   nie   zamierzasz   zmienić   fachu? 

Powiedz szczerze, bo jeżeli tak, to mogę ci wyrobić posadę trenera na Służewcu.

- Nie wygłupiaj się.

- Ale. Ale!... - Gerner uderzył się dłonią w czoło. - Przecież zapomniałem 

o najważniejszym. - Wyobraź sobie, że jeden z grupy tych Francuzów, niejaki 

background image

Victor Cottard, został zamordowany w Warszawie.

- Co ty mówisz?! - wykrzyknął Stasiak - Cottard?

- Tak. Znaleziono jego trupa w windzie na Kruczej.

Downar prowadzi dochodzenie.

- Stefan?

- Tak. Zawiadomiliśmy go, że przyjeżdżasz do Warszawy. Ma się z tobą 

skontaktować.

Stasiak zgniótł w palcach niedopałek papierosa.

- Ale żeby Cottard... Co to znaczy? Czy sądzisz, że to morderstwo może 

mieć jakiś związek ze sprawą Osieckiego?

- Nie można tego wykluczyć.

Stasiak wstał i począł krążyć po pokoju. - Osiecki...

Józefina...   Cottard...   Schatz,   jeden,   drugi,   trzeci...   Przyznam   ci   się,   że 

kompletnie nie wiem co o tym myśleć. Może Stefek Downar trochę mi w głowie 

rozjaśni?

- Nie chcę cię martwić,  mój  drogi, ale o ile się orientuję, to Downar 

dotychczas także błądzi zupełnie po omacku.

- Ale kto i dlaczego zamordował tego Francuza? To przecież kompletny 

nonsens. Przyjechał chłopak, żeby sobie trochę konno pojeździć i dostał w łeb. 

Co to za historia? I w windzie, powiadasz?

- W windzie na Kruczej.

- Nieprawdopodobne. Bardzo jestem ciekaw co Stefan o tym myśli. Ma 

się ze mną skontaktować?

- Tak.

Zadzwonił telefon. Pułkownik podniósł słuchawkę, powiedział:

- Tak, tak jest u mnie - a następnie zwrócił się do Stasiaka:

- O wilku mowa... Downar tu będzie za dziesięć minut.

Pogadaj sobie z nim. Ja, niestety, muszę zaraz wyjechać na miasto.

*

background image

Downar uważnie wysłuchał opowiadania o staruszku-

- mistyku, o pani Osieckiej, o Hani świetnie jeżdżącej konno, o nocnej 

eskapadzie   Waltera   Schatza,   o   olsztyńskim   fachowcu   reperującym   laski   i   o 

byłym   zastępcy   Osieckiego,   Woźniaku.   Józefinę   znał   już   osobiście   i 

najzupełniej podzielał zdanie przyjaciela, że to „szałowa babka”.

- Co myślisz o zamordowaniu tego Francuza? - spytał Stasiak.

Downar zrobił niewyraźną minę.

-   Na   ten   temat   wiem   mniej   więcej   tyle   samo   co   ty   na   temat   sprawy 

Osieckiego. Dużo różnych poszlak, ale jak to wszystko związać, diabli wiedzą. 

Jeżeli   chcesz,   to   cię   mniej   więcej   poinformuję   o   moich   dotychczasowych 

„sukcesach”.

- Dobrze - zgodził się Stasiak. - Tylko się możliwie streszczaj. Mam już 

za   sobą   wyczerpującą   rozmowę   z   Gernerem   i   chłonność   mego   umysłu   jest 

ograniczona.

- Rozumiem cię.

Downar krótko zreferował dotychczasowe rezultaty śledztwa. Nie były 

one imponujące.

- No to właściwie nic nie wiesz - powiedział Stasiak.

-   Nic   -   przyznał   szczerze   Downar.   -   Zarejestrowałem   gromadkę 

podejrzanych, ale żeby coś konkretnego, to nie...

- A ten Wekert?

-   Wekert   to   niewyraźny   facet.   Wypierał   się,   nie   wiadomo   dlaczego, 

znajomości z tą malarką. Ona także nie chciała się przyznać, że go zna. Poza 

tym okazało się, że Józefina zna Wekerta.

- Co ty, mówisz? Skąd wiesz?

-   Olszewski   nakrył   ich   w   kawiarni.   Prosiłem   go   żeby   trochę 

poobserwował Wekerta i...

- A może facet romansuje z dwoma babkami naraz i boi się, żeby się to 

nie wydało?

background image

- To jest prawdopodobne - powiedzał Downar. - Ale w rozmowie ze mną 

mógł się przecież przyznać do tych znajomości. Trudno przypuszczać żebym ja 

się wtrącał do jego flirtów.

- Więc sądzisz, że to może mieć jakiś związek z morderstwem?

- Nie wykluczam takiej możliwości, szczególnie jeśli chodzi o Józefinę. 

Poza tym nie jestem pewien, czy to się w jakiś sposób nie łączy z tym, że 

kumpel Wekerta, podczas jego nieobecności, wynajmuje kawalerkę na godziny.

- I myślisz, że klientami mogą być cudzoziemcy?

- Właśnie.

- I że ten Francuz?...

- Trafiasz w sedno. Po tej linii idzie moje rozumowanie.

Stasiak ożywił się.

Downar zaklął.

-   Cholera   jasna!   Jeśli   tak   dalej   pójdzie,   to   podaję   się   do   dymisji. 

Widocznie przedwcześnie zramolałem. Trudno.

Stasiak roześmiał się i poklepał przyjaciela po plecach.

- Nie załamujmy  się, Stefanku. Przypomnij sobie, że nie w takich już 

byliśmy tarapatach i jakoś zawsze w końcu dawaliśmy sobie radę.

- Ale, do wszystkich diabłów, jak długo można błądzić po omacku! - 

wybuchnął Downar. - Walczak mi pomaga, Olszewski mi pomaga, teraz jeszcze 

ty doszlusowałeś i nic, absolutnie nic, żadnego rezultatu.

-   O   przepraszam   cię   bardzo   -   zaprotestował   Stasiak.   -   To   jest   nasza 

pierwsza rozmowa w tej sprawie. Nie możesz wymagać, żebym w charakterze 

jasnowidza przyniósł ci gotowe rozwiązanie kryminalnej zagadki. A poza tym 

podobno ty lubisz skomplikowane sprawy.

-   Przestań   się   wygłupiać   -   żachnął   się   Downar.   -   Powiedz   lepiej   co 

proponujesz?

-   Przede   wszystkim   proponuję,   żebyśmy   poszli   coś   zjeść.   Nie   jestem 

zdolny do myślenia o pustym żołądku.

background image

Wtedy wszystkie, najgenialniejsze nawet koncepcje, przesłania mi wizja 

potraw ustawionych na restauracyjnym stoliku. Jak byś się zapatrywał na to, 

żebyśmy razem zjedli obiad?

- Nie mam  nic przeciwko temu  - zgodził się Downar. - Chciałem się 

jednak od ciebie dowiedzieć, czy stworzyłeś sobie, choćby w najogólniejszych 

zarysach, jakiś plan działania?

Stasiak sięgnął do kieszeni i wyjął dwa arkusze papieru pokryte gęstym, 

maszynowym pismem.

- Notuję sobie, żeby nie zapomnieć - powiedział. - Przeczytaj.

Downar usiadł i czytał. Kiedy skończył, uśmiechnął się.

- Powiedz mi, Janku, kiedy ty ostatni raz czytałeś Karola May’a? - spytał.

ROZDZIAŁ IX

Wekert nie spodziewał się tej wizyty. Na widok niepożądanego gościa, 

zmarszczył brwi i z trudem opanował odruch niechęci.

- Czym jeszcze mogę panu służyć, panie majorze? - spytał, a głos jego 

zabrzmiał sucho, oficjalnie.

- Chciałbym pana poprosić o chwilę rozmowy.

- Wydaje mi się, że wyjaśniliśmy już wszystko.

- Przykro mi, ale nie wszystko - powiedział uprzejmie Downar. - Czy jest 

pan skłonny, poświęcić mi kilka minut.

- Proszę. Nie wiem o czym mamy rozmawiać, ale pan będzie łaskaw.

Wekert   cofnął   się   i   ruchem   ręki   zaprosił   do   wejścia.   Był   wyraźnie 

rozdrażniony.   Widać   było,   że   z   trudem   panuje   nad   zdenerwowaniem.   Nie 

wyczuwało się w nim jednak niepokoju, raczej zniecierpliwienie.

Downar szybkim spojrzeniem obrzucił pokój. Od razu dostrzegł, że tym 

razem panuje tu wzorowy porządek. Ani śladu bałaganu jaki zastał tu, kiedy 

przyszedł na rozmowę z Mielnickim.

background image

Wekert wskazał krzesło.

-   Proszę,   niech   pan   spocznie.   Słucham?   -   Był   coraz   bardziej   chłodny 

coraz bardziej urzędowy.

- Przyszedłem, żeby wyjaśnić pewne nieścisłości... - zaczął Downar.

- Nieścisłości?

- Tak. Podczas naszej  dwukrotnej rozmowy, pańskie oświadczenia  nie 

zawsze były zgodne z prawdą.

Wekert z wyrazem zdumienia na twarzy podniósł brwi do góry.

- Czy być może? Zupełnie sobie nie przypominam.

-   To   ja   panu   przypomnę.   -   Downar   wyjął   papierośnicę   i   poczęstował 

Wekerta. - Doskonale rozumiem, że przy tym nawale pracy może pan pewnych 

rzeczy nie pamiętać.

Poza   tym   to   co   dla   mnie   jest   dość   istotne,   panu   może   wydawać   się 

nieważne. A więc, powracając do tych nieścisłości, podczas pierwszej naszej 

rozmowy   oświadczył   pan,   że   nie   utrzymuje   pan   stosunków   towarzyskich   z 

nikim spośród ludzi mieszkających w tym domu. Czyżby zapomniał pan wtedy 

o pani Halickiej?

Wekert uśmiechnął się nieznacznie.

- Czy nie uważa pan, że w stosunkach z kobietami mężczyznę obowiązuje 

pewna dyskrecja?

- Tak, ale nie wtedy, kiedy „mężczyzna” rozmawia z oficerem śledczym, 

prowadzącym dochodzenie w sprawie popełnionego morderstwa - powiedział 

Downar. - Bardzo się dziwię, że pan, jako człowiek inteligentny i wykształcony, 

nie rozumie, że tego rodzaju „dyskrecja” może rzucić na pana podejrzenie.

- Podejrzenie? Na mnie? Ależ to nonsens.

-   Nie   taki   nonsens,   jak   się   panu   zdaje.   W   najbliższym   sąsiedztwie 

pańskiego mieszkania zamordowano człowieka, a pan wprowadza mnie celowo 

w błąd, twierdząc, że pan nie zna nikogo w tym domu. W tej sytuacji każde 

zatajenie prawdy może się wydawać podejrzane.

background image

Wekert wzruszył ramionami.

- Nie rozumiem jaki może mieć związek z morderstwem fakt, że znam 

panią Halicką?

- Nie pańską rzeczą jest zastanawiać się nad tym, co może mieć związek z 

morderstwem a co nie. Pańską rzeczą jest odpowiadać na zadawane pytania i 

mówić prawdę. - Downar był wyraźnie zniecierpliwiony, zrezygnował na chwilę 

z uprzejmego tonu.

Wekert milczał. Palił papierosa i spokojnie przyglądał się mówiącemu. 

Nie wyglądał na speszonego.

- Ale mniejsza z tym zresztą - ciągnął dalej Downar. - W tej chwili to nie 

jest najważniejsze  czy pan zna panią Halicką, czy nie. Chodzi mi  o sprawę 

poważniejszą.   W   czasie   naszej   rozmowy   zapytałem   pana,   czy   z   pańskiej 

kawalerki nie korzystają jakieś postronne osoby.

- Mówiłem przecież, że mój kolega Mielnicki...

-   Nie   mam   na   myśli   pańskiego   kolegi.   Chodzi   o   dziewczęta   lekkich 

obyczajów.

Wekert żachnął się.

- Mam wrażenie, panie majorze,  żeśmy  już sobie wyjaśnili tę sprawę. 

Pytał mnie pan o to.

- Owszem mówiliśmy na ten temat - przytaknął Downar. - Pytałem, a pan 

stanowczo zaprzeczył, a nawet trochę się pan oburzył. Okazuje się jednak, że 

nie miał pan podstaw do tego, żeby zaprzeczać i żeby się oburzać.

- Jak to?

Downar zrobił krótką pauzę i mówił dalej, nadając swemu głosowi ton 

łagodnej perswazji:

- Widzi pan, panie inspektorze, to są rzeczy, które nie dają się ukryć na 

dłuższą   metę.   Dokładnie   zbadałem   tę   sprawę   i   okazało   się,   że   pańskie 

mieszkanie jest, niestety, terenem spotkań różnych podejrzanych osób.

-   To   są   plotki   -   powiedział   stanowczo   Wekert.   -   Ktoś   usiłuje   mnie 

background image

oczerniać. Nie wyobraża pan sobie chyba, panie majorze, żebym ja odstępował 

moje mieszkanie prostytutkom.

Downar poruszył ramionami.

- Nie wiem czy to pan, czy też może pański kolega, Mielnicki. To są 

sprawy   do   ustalenia.   Fakt   pozostaje   faktem,   że   pańska   kawalerka   jest 

wynajmowana na godziny. Nie ma sensu, żeby pan zaprzeczał. Cały ten dom, a 

specjalnie pańska kawalerka, od dość dawna pozostają pod obserwacją milicji i 

to, o czym mówię, zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość. Informacje 

mamy tak dokładne, że mogę tu panu przyprowadzić panienki, które korzystały 

z tego lokalu.

Wekert wstał. Był bardzo poruszony.

-   Nic   mi   o   tym   nie   wiadomo.   Muszę   w   takim   razie   porozmawiać   z 

Mielnickim.

- To może pan zrobić - zgodził się Downar. - Ja także chętnie włączę się 

do tej rozmowy.

Wekert milczał przez chwilę. Pod wpływem zdenerwowania wyłamywał 

palce, aż trzeszczały stawy.

- Gdyby nawet tak było, że Mielnicki... - powiedział wreszcie, usiłując 

zapanować   nad   wzburzeniem.   -   Gdyby   nawet   to   wszystko   było   prawdą,   to 

zupełnie nie rozumiem, jaki ta sprawa może mieć związek z popełnionym tu 

morderstwem?

- Skłonny jestem wyjaśnić to panu - powiedział spokojnie Downar, który 

czuł, że zaczyna całkowicie panować nad sytuacją. - To zresztą chyba nietrudno 

zrozumieć.

W windzie na piątym piętrze znaleziono trupa francuskiego turysty. Nie 

ulega wątpliwości, iż zostało popełnione morderstwo. Jeżeli pańskie mieszkanie 

odwiedzają   różne   podejrzane   osoby,   to   nie   można   wykluczyć,   że   zbrodni 

dokonała jedna z tych dziewcząt polujących na cudzoziemców, albo jej opiekun. 

Słyszał pan zapewne o sutenerach.

background image

Czy moje rozumowanie nie wydaje się panu logiczne?

Wekert roztargnionym ruchem przeciągnął dłonią po czole.

- Nie wierzę w to, żeby Mielnicki... Absolutnie nie wierzę, żeby mógł 

zrobić coś podobnego.

Downar uśmiechnął się łagodnie.

- Tu nie ma co wierzyć, czy nie wierzyć. Stoimy wobec faktów. Mogę 

pana zapewnić, że nie ośmieliłbym się insynuować takich rzeczy, gdybym nie 

miał absolutnej pewności.

- Czy mogę być panu w czymś pomocnym? - spytał Wekert.

- Chciałbym, żeby mi pan pozwolił przeprowadzić w swoim mieszkaniu 

rewizję.

- Rewizję?

- Tak. Żałuję bardzo, ale ta sytuacja zmusza mnie do przedsięwzięcia tego 

rodzaju drastycznych posunięć.

Wekert zmarszczył brwi.

- O ile się orientuję, to do przeprowadzenia rewizji potrzebny jest nakaz 

prokuratorski.

- Nie myli się pan. Nakaz prokuratorski mogę otrzymać bez trudu, ale 

dopiero jutro. To dla mnie duża strata czasu. Dlatego też zwracam się do pana z 

prośbą,   żeby   pan   pozwolił   mi,   pominąwszy   formalności,   rozejrzeć   się   po 

pańskiej kawalerce.

Wekert zawahał się.

- No cóż... Dobrze - powiedział po chwili, wolno wymawiając słowa. - 

Nie wiem wprawdzie co się pan spodziewa u mnie znaleźć, ale jeżeli ta rewizja 

ma panu dopomóc w pańskiej pracy, to proszę.

Downar był trochę zażenowany, ale nie miał czasu zastanawiać się nad 

towarzyskim aspektem tej sytuacji.

Śpieszył się. Nie zwlekając przystąpił do pobieżnej rewizji.

Miał   nadzieję,   że   natrafi   na   ślad   osób,   które   przypadkowo   i   zupełnie 

background image

przelotnie korzystały z tego mieszkania.

Właściwie nie było tak dużo do oglądania. W szafie ubrania, płaszcze, 

buty, na półkach bielizna. Kapelusze, rękawiczki. Wszystko bardzo porządnie 

poukładane.   Widać   było,   że   Wekert,   w   odróżnieniu   od   swego   kolegi,   lubi 

porządek.

Pod   oknem   stało   małe   biureczko.   W   szufladach   teczki   z   jakimiś 

papierami, dokumenty, rachunki za światło, stare listy. Rzeczywiście nie było 

nic takiego, co mogłoby mieć jakikolwiek związek ze sprawą.

Downar   obejrzał   jeszcze   kuchnię   i   łazienkę,   ale   także   bez   rezultatu. 

Pomyślał, że może trochę niepotrzebnie wdał się w tę rewizję. Przecież jeżeli 

nawet mógł tu znaleźć coś interesującego, to trzeba było od razu przeszukać 

mieszkanie. Teraz to stanowczo za późno.

- No i cóż? Czy pan zadowolony z rewizji?

-   Bardzo   -   odparł   bez   wahania   Downar.   -   Jestem   panu   niezmiernie 

wdzięczny za ułatwienie mi sytuacji. Dziękuję.

Wekert uśmiechnął się.

- O, nie ma za co. Kiedy tylko będzie pan miał ochotę przeszukać moje 

mieszkanie, to proszę uprzejmie. Nie robi pan nieporządku, a to dla mnie bardzo 

ważne.

Downar   skierował   się   do   wyjścia.   Nie   miał   ochoty   przedłużać   tej 

rozmowy.

- Dziękuję panu i do widzenia.

W   przedpokoju   wisiały   dwa   ortalionowe   płaszcze,   jeden   granatowy   a 

drugi ciemnozielony.

- Czy obydwa te płaszcze należą do pana?

- Nie. Tylko ten granatowy jest mój.

- A ten zielony?

-   Wie   pan,   że   nawet   nie   bardzo   się   orientuję.   Być   może,   że   to 

Mielnickiego.

background image

- Pozwoli pan obejrzeć?

- Proszę.

Downar zdjął płaszcz z wieszaka i obejrzał go uważnie.

- Włoski - powiedział raczej do siebie aniżeli do Wekerta.

Wsunął rękę do prawej kieszeni, potem do lewej i wyjął z niej paczkę 

„Playersów”. Uśmiechnął się.

- Więc jednak ktoś z pańskich znajomych pali „Playersy”.

*

Rozsiadła   się   wygodnie   w   fotelu,   założyła   nogę   na   nogę   i   zapaliła 

papierosa Nie straciła nic ze swej zwykłej pewności siebie.

Downar przez chwilę przyglądał się w milczeniu dziewczynie, pragnąc się 

zorientować w jakim stopniu ta pewność siebie jest robiona.

Nie wytrzymała i odezwała się pierwsza.

- Zdaje się, że miał pan do mnie jakiś interes.

Uśmiechnął się.

- Podziwiam pani domyślność. Tak, rzeczywiście, mam do pani interes. 

Chciałbym jeszcze wyjaśnić dodatkowo pewne sprawy w związku z tragiczną 

śmiercią Victora Cottarda.

- Powiedziałam już wszystko co wiedziałam w tej sprawie. Nie wydaję mi 

się, żebym miała jeszcze coś do dodania.

- Dlaczego pani, w czasie naszej poprzedniej rozmowy, nie była ze mną 

szczera? - spytał Downar. - Dlaczego pani zataiła prawdę?

Odłożyła na popielniczkę papierosa i spojrzała na niego uważnie.

- Nie rozumiem. Nie wiem o czym pan mówi.

„Świetna aktorka” - pomyślał Downar, głośno zaś powiedział.

- Pytałem panią wtedy o to, czy nie zna pani kogoś spośród mieszkańców 

domu, w którym zostało popełnione morderstwo. Zaprzeczyła pani stanowczo, a 

tymczasem okazało się, że zna pani pana Wekerta.

Józefina   uśmiechnęła   się   swobodnie   i   sięgnęła   po   niewypalonego 

background image

papierosa.

- Ach, o to panu chodzi? Zabawne. Czy nie przyszło panu na myśl, że 

kobiecie może nie być wygodnie chwalić się flirtami?

- Czy mam przez to rozumieć, że pani flirtuje z panem Wekertem?

- Powiedzmy, że tak jest. Czy może ma pan coś przeciwko temu?

Downar roześmiał się.

- Nie. Mogę panią zapewnić, że moje kompetencje nie sięgają tak daleko. 

Tylko   widzi   pani...   w   całej   tej   sprawie   jedna   rzecz   jest   trochę   przykra,   a 

mianowicie to, że straciłem do pani zaufanie.

- Czyż kiedykolwiek cieszyłam się pańskim zaufaniem?

- Nie miałem powodu, żeby poddawać w wątpliwość prawdziwość pani 

słów - powiedział poważnie Downar. - Tymczasem teraz... Wprowadziła mnie 

pani w błąd i wobec tego nie wiem, jak mam traktować to wszystko co mi pani 

powiedziała podczas naszej pierwszej rozmowy.

Wzruszyła ramionami.

- Niechże pan nie będzie śmieszny. To, że nie miałam ochoty zwierzać się 

panu z mojego flirtu z Wekertem wcale nie dowodzi, że poczęstowałam pana 

samymi kłamstwami. Zresztą nie bardzo rozumiem, dlaczego miałabym kłamać? 

Jeżeli   pan  ma   ochotę,   to  proszę   pytać.   Możemy   to  przesłuchanie   zacząć   od 

początku.

- Jakie pani najchętniej pali papierosy? - spytał niespodziewanie Downar.

Spojrzała na niego zdziwiona.

-   Papierosy?   Boja   wiem.   Chętnie   palę   „Carmeny”,   a   z   zagranicznych 

dosyć lubię „Winstony”. Czy ma pan zamiar ofiarować mi w prezencie karton 

dobrych papierosów?

-   To   nie   jest   wykluczone.   Zaczekamy   z   tym   jednak   do   Bożego 

Narodzenia. A może odpowiadałyby pani „Playersy”?

- Ostatecznie mogą być „Playersy” - odparła żartobliwie, ale Downarowi 

wydało się, że nagle zrobiła się czujna.

background image

- Wróćmy jeszcze do pana Cottarda.

- Co pan chce wiedzieć?

- Chciałbym wiedzieć, czy pani z nim flirtowała.

- Z przykrością muszę stwierdzić, że nie grzeszy pan nadmiarem taktu.

-   Prowadzę   dochodzenie   w   sprawie   popełnionego   morderstwa   - 

powiedział spokojnie Downar - i, niestety, jestem od czasu do czasu zmuszony 

do zadawania nietaktownych pytań.

- Współczuję panu. To doprawdy bardzo niemiłe zajęcie. A jeżeli chodzi 

o Victora, to niech pan sobie wyobrazi, że wyjątkowo nie flirtowałam z nim. 

Lubiliśmy się, ale na zasadzie koleżeńskiej przyjaźni. Nie było między nami 

żadnych romantycznych nastrojów.

-  Trochę  trudno  mi   w  to  uwierzyć.  Cottard  był  młodym,  przystojnym 

mężczyzną, a pani należy do wybitnie atrakcyjnych kobiet...

Uśmiechnęła się.

-   O,   dziękuję.   Widzę,   że   nawet   prowadząc   śledztwo,   potrafi   się   pan 

zdobyć na komplementy.

Downar potrząsnął głową.

-   To   nie   jest   komplement.   To   po   prostu   stwierdzenie   faktu.   Bardzo 

przystojny   młody   człowiek,   atrakcyjna,   o   niebanalnej   urodzie   kobieta,   lato, 

wieś,   księżycowe   noce...   Trudno   sobie   wyobrazić,   żeby   tylko   koleżeńskie 

uczucia...

- A jednak tak było. Nie mam sposobu, żeby pana o tym przekonać, ale to 

prawda. Zresztą czy to takie ważne w tej chwili? Victor nie żyje i nic już tego 

nie zmieni.

W   ostatnich   słowach   zadźwięczała   taka   nuta   szczerości,   że   Downar 

spojrzał   uważniej   na   Józefinę.   Rozmowa   z   tą   dziewczyną   stanowczo   go 

dezorientowała.   Chwilami   wydawało   mu   się,   że   jest   ona   zamieszana   w   tę 

zbrodnię, a zaraz potem nabierał przekonania, że tego rodzaju podejrzenie było 

zupełnym nonsensem. Ogarniała go bezsilna złość, że nie potrafi sobie w tym 

background image

wypadku wyrobić zdecydowanego zdania i że pozwala Józefinie wodzić się za 

nos.

- Czy chciałby się pan jeszcze czegoś ode mnie dowiedzieć? - spytała z 

rozbrajającym uśmiechem.

- Może mi pani łaskawie powie, czy Cottard miał ze sobą ortalionowy 

płaszcz?

Pomyślała chwilę.

- Chyba miał.

- Jakiego koloru?

- Brązowy.

- Na pewno brązowy?

- Tak. Teraz dokładnie sobie przypominam.  Raz się nawet okrywałam 

tym   płaszczem,   kiedyśmy   w   czasie   deszczu   jechali   motorem.   Brązowy.   Na 

pewno.

- Często pani odbywała wycieczki na motorze z panem Cottard?

- Od czasu do czasu. Niezbyt często.

- A właściwie w jakim celu?

- Tak sobie dla przyjemności.

-  Wydawało  mi   się,   że   pan  Cottard   przyjechał   tu   po  to,   żeby   jeździć 

konno.

Uśmiechnęła się.

- To prawda. Teoretycznie przyjechał na konną jazdę, ale...

- Ale nie bardzo lubił ten sport - dokończył Downar.

- Właśnie.

- To wobec tego nie rozumiem dlaczego wydał pieniądze na wakacje w 

siodle? Przecież jest tyle innych możliwości przyjemnego spędzenia czasu.

Józefina  zawahała się. Wyczuwało się, że to proste i logiczne pytanie 

jakby ją trochę zaskoczyło.

- Bo ja wiem... - powiedziała wolno. - Właściwie nie bardzo potrafię to 

background image

panu   wytłumaczyć.   Może   pragnął   dorównać   swym   kolegom,   a   może   chciał 

zadośćuczynić jakimś rodzinnym kawaleryjskim tradycjom...

Downarowi   niezbyt   przemawiała   do   przekonania   ta   argumentacja.   Nie 

nastawał  jednak.  Miał   wrażenie,  że   mimo  woli  natrafił  na   interesujący  ślad. 

Nagle doszedł do wniosku, że kontynuowanie tej rozmowy stało się bezcelowe, 

że   niczego   więcej   się   od   Józefiny   nie   dowie.   Podziękował   więc   bardzo 

uprzejmie przepraszając, że zabrał jej tyle cennego czasu.

- Czy pan nie ma nic przeciwko temu, żebym wróciła na wieś do moich 

Francuzów? - spytała.

-   Ale   skądże.   Może   pani   robić,   co   się   pani   żywnie   podoba.   Byłem 

przekonany, że pani już wyjechała z Warszawy.

- „Orbis” mnie zatrzymał. Wie pan, te różne formalności...

-   Domyślam   się.   Jeszcze   teraz   w   związku   ze   śmiercią   Cottarda.   W 

każdym razie, jeżeli by pani coś zauważyła, albo coś usłyszała, co mogłoby 

pomóc do rozszyfrowania tej zbrodni, to bardzo proszę o wiadomość.

- Może pan na mnie polegać.

Po wyjściu Józefiny Downar, nie tracąc czasu, zatelefonował do Stasiaka.

- Kiedy wyjeżdżasz?

- Chciałbym jutro.

- Może byśmy się zobaczyli, co?

- Myślę, że to znakomity pomysł. Siedzisz w komendzie?

- Na razie tak.

- Przyjadę do ciebie.

Po   upływie   pół   godziny   obaj   przyjaciele   pili   kawę,   palili   papierosy   i 

rozmawiali o Józefinie.

-   Jestem   przekonany,   że   babka   wie   o   wiele   więcej,   aniżeli   chce 

powiedzieć.

Stasiak skinął głową.

- Wydaje mi się, że masz rację. To ciekawe co mówisz.

background image

- Tak. Wygląda na to, że facet wcale nie przyjechał tu na konną jazdę. 

Potwierdzałoby to twoją teorię.

- Właśnie. - Stasiak zamieszał kawę, wyjął ze szklanki łyżeczkę i obejrzał 

ją uważnie, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył taki przyrząd. - Przyjechał tam 

z pewnym opóźnieniem. Nikogo nie znał z tej grupy Francuzów. Jeździł w nocy 

w teren z Józefiną na motorze. Wszystko to...

Zadzwonił   telefon.   Downar   podniósł   słuchawkę   i   zaraz   oddał   ją 

Stasiakowi.

- To do ciebie. Gerner.

Stasiak słuchał przez chwilę w milczeniu, a na jego twarzy odmalowało 

się żywe zainteresowanie.

- Oczywiście. Masz rację - przytaknął. - Pomówię z nim. Dziękuję ci. 

Cześć.

- Co się stało? - spytał Downar.

Stasiak zapalił papierosa, wstał i przeszedł się po pokoju.

- Dosyć ciekawa wiadomość. Wyobraź sobie, że Walter Schatz jest w 

Warszawie.

- Ten co to w nocy na kobyle...?

- Ten sam. Przyjechał podobno w jakichś sprawach handlowych.

- Może dobrze byłoby z nim pogadać.

- Niewątpliwie. Właśnie chciałem ci powiedzieć, żebyś ty to zrobił.

- Ja?  - zdziwił się  Downar. - A to dlaczego?  Przecież to twój klient. 

Podobno ty prowadzisz sprawę Osieckiego.

- Zgoda - powiedział Stasiak i usiadł na krześle jak na koniu. - I na pewno 

chętnie bym pogawędził z tym Niemcem.

Chodzi jednak o to, że nie powinienem wypaść z roli zastępcy dyrektora 

stadniny. Rozmowa z Schatzem mogłaby mnie zdemaskować. To nie byłoby 

pożądane.   Gerner   także   sugeruje,   żebyś   ty   odbył   tę   rozmowę.   Dajemy   ci 

całkowite pełnomocnictwo.

background image

Downar nie robił wrażenia zachwyconego tą propozycją. Wiedział jednak, 

że nie może odmówić.

- No cóż... Dobra. Porozmawiam z Walterem Schatzem.

Tylko nie bardzo wiem, jak usprawiedliwić tę rozmowę. Bo niby dlaczego 

mam wypytywać o Osieckiego, czy też o tego Francuza?

Stasiak ziewnął. Był bardzo zmęczony.

- Stefanku, błagam cię, nie każ mi myśleć, bo w tej chwili zupełnie się do 

tej czynności nie nadaję. Wykombinujesz przecież coś, co będzie miało cechy 

prawdopodobieństwa. Chyba dobrze by było, żebyś zdobył odciski jego palców 

oraz niewielki rękopis.

- O tego rodzaju szczegółach nie potrzebujesz mi przypominać - oburzył 

się Downar. - Mam wrażenie, że ostatnio za bardzo przejąłeś się rolą instruktora. 

Ä propos. Prowadzisz jeszcze te wykłady?

-   Niestety   -   skrzywił   się   Stasiak.   -   Ale   mam   już   tego   powyżej   uszu. 

Absolutnie się nie nadaję na belfra. Chyba się wycofam.

-   Jeżeli   ci   pozwolą.   Słyszałem,   że   jesteś   bardzo   cenioną   siłą 

pedagogiczną.

Stasiak machnął ręką.

-   Daj   spokój.   Powiedz   lepiej,   kiedy   mógłbyś   porozmawiać   z   tym 

Niemcem? Sprawa jest raczej pilna.

-   Może   uda   mi   się   jutro.   W   tej   chwili   na   pierwszym   planie   mam 

Mielnickiego.

*

Olszewski wkręcił papier do maszyny i chrząknął.

- Gotowe?

- Tak jest, towarzyszu majorze.

- No to dawajcie tego faceta.

Po chwili wszedł Mielnicki. Jego szeroka, gąbczasta twarz była poważna, 

a oczy rzucały niespokojne spojrzenia.

background image

Downar wskazał krzesło.

-   Proszę,   niech   pan   siada   -   powiedział   suchym,   urzędowym   tonem. 

Następnie wrócił do rozłożonych na biurku akt i przez parę minut udawał, że 

całkowicie jest pochłonięty lekturą. Wreszcie podniósł wzrok znad papierów i 

uważnie przyjrzał się człowiekowi po drugiej stronie biurka.

- Czy pamięta pan naszą pierwszą rozmowę?

Mielnicki skinął głową.

- Jasne, że pamiętam. To nie było tak dawno.

- Właśnie - powiedział Downar. - Nie tak dawno rozmawialiśmy ze sobą, 

a od tej pory tak dużo się zmieniło.

Twarz Mielnickiego stała się jeszcze bardziej poważna.

Zmarszczył brwi. Widać było, iż mobilizuje całą swą inteligencję, żeby 

odgadnąć znaczenie tych słów.

- Nie rozumiem o czym pan mówi, panie majorze.

- Mówię o tym, że dowiedziałem się o panu pewnych niemiłych rzeczy.

- O mnie? Niemiłych rzeczy? Ktoś panu jakichś głupstw nagadał.

Downar   wyjął   papierośnicę,   ale   nie   poczęstował   Mielnickiego.   Sam 

zapalił, zaciągnął się i wypuścił dym nozdrzami.

- Chciałbym, żeby pan przyjął do wiadomości, że jeżeli ja coś mówię, to 

jest to zawsze oparte na ścisłych informacjach. Jak się panu zdaje, jakich to 

niemiłych rzeczy mogłem się o panu dowiedzieć?

- Nie mam pojęcia. Ktoś musiał coś na mnie naplotkować.

Downar potrząsnął głową.

- Bardzo żałuję, ale to nie są plotki. Może pan mi zechce odpowiedzieć na 

pytanie:   kto,   oprócz   pana,   korzysta   z   kawalerki   Wekerta   podczas   jego 

nieobecności?

- A któżby miał korzystać? Jak Paweł wyjeżdża, to ja u niego mieszkam i 

na tym koniec.

- To niezupełnie pokrywa się z prawdą - powiedział Downar, usiłując 

background image

opanować   odruch   zniecierpliwienia.   -   Mam   konkretne   informacje,   iż   pan 

odstępuje kawalerkę Wekerta różnym ludziom, czerpiąc z tego zyski.

Opalona twarz Mielnickiego zapłonęła czerwienią.

-   To   kłamstwo!   To   bezczelne   kłamstwo!   Nikomu   nie   odnajmuję 

mieszkania Wekerta. Niech pan nie wierzy w takie rzeczy.

Downar   westchnął   głęboko,   jak   człowiek,   którego   cierpliwość 

wystawiona jest na poważną próbę.

-   Powiedziałem   panu   przecież,   że   wszystko,   co   mówię   oparte   jest   na 

konkretnych   i  ścisłych   informacjach.   Niepotrzebnie   traci   pan  czas   i  energię, 

usiłując zadać kłam moim słowom. Jestem w stanie sprowadzić tutaj te osoby, 

które za pańskim pośrednictwem korzystały z kawalerki Wekerta. Czy zależy 

panu na tej konfrontacji?

- Być może, że czasami... No tak... teraz sobie przypominam... kiedyś 

zrobiłem grzeczność koledze. Pan wie, jak to bywa... Trudności mieszkaniowe... 

Chłopak   przygadał   sobie   dziewczynę...   Prosił   mnie,   a   ja   mam   już   takie 

usposobienie, że nie lubię odmawiać. Pawła akurat nie było w Warszawie...

- Czy  ten  pański kolega nosi  szpilki, jerseyowe sukienki i biżuterię z 

„Jablonexu”? - spytał poważnie Downar.

- Nie rozumiem, panie majorze...

- O, mam wrażenie, że się znakomicie rozumiemy - powiedział łagodnie 

Downar. - Tylko trochę dobrej woli z pańskiej strony i na pewno dojdziemy do 

całkowitego   porozumienia.   O   ile   się   orientuję,   to   pan   zna   Mariolę.   Taka 

postawna,   bardzo   elegancka   blondynka.   Lubi   przebywać   w   towarzystwie 

cudzoziemców. W każdej chwili mogę ją tu poprosić i stwierdzić bez większych 

oporów, że korzystała z kawalerki Wekerta i że płaciła panu za tę uprzejmość po 

pięć dolarów, a w wyjątkowych okolicznościach osiem. Myślę, że moglibyśmy 

uniknąć tych przykrych scen, ale jeżeli będzie się pan upierał przy tym, że o 

niczym   pan   nie   wie,   to   sprowadzę   tu   Mariolę,   albo   jakąś   inną   przyjaciółkę 

zagranicznych turystów.

background image

Mielnicki   milczał.   Rumieniec   oburzenia   zniknął   z   szerokiej,   nalanej 

twarzy.

- No więc jak? - nalegał Downar. - Czy jest pan skłonny ze mną szczerze 

porozmawiać, czy też mam zorganizować te konfrontacje? Czekam na pańską 

decyzję. Jestem zdecydowany poświęcić trochę czasu i energii, żeby tę sprawę 

definitywnie wyjaśnić.

- Czy pan myśli, że łatwo jest wyżyć za gołą pensję? - powiedział cicho 

Mielnicki. Głos miał  schrypnięty, matowy. - Człowiek kombinuje  jak może, 

żeby coś na boku dorobić. Dziwi się pan?

- Więc pan przyznaje się do tego, że odstępował pan kawalerkę Wekerta?

- Od czasu do czasu się zdarzało.

- Komu pan odstępował?

- Tylko bardzo solidnym osobom, panie majorze. Ja tam z byle kim się 

nie zadaję.

- Czy Wekert wiedział o tym pańskim procederze?

- A po cóż miałem mu mówić?

- Komu ostatnio wynajmował pan kawalerkę?

- Nie pamiętam, to już było dawno.

- A w dniu kiedy zostało popełnione to morderstwo, kto miał klucze od 

kawalerki Wekerta?

W oczach Mielnickiego pojawiło się przerażenie, ale zaraz opanował się.

- Tylko ja miałem klucze - powiedział stanowczo, mimo woli podnosząc 

głos. - Tylko ja.

- A ja się obawiam, że nie tylko pan - Downar przechylił się przez biurko 

i   zbliżył   swą   twarz   do   twarzy   Mielnickiego.   -   Komu   wtedy   odstąpił   pan 

kawalerkę Wekerta?

- Wtedy nikomu. Tylko ja miałem klucze.

- A jak to było z tym alibi?

- Z jakim alibi?

background image

-   Z   pańskim.   Pamięta   pan?   Kino   „Wars”,   pies   w   bufecie,   parasol 

zapomniany niby przypadkiem na sali. Po co pan to wszystko montował?

- Montowałem? Ja?!...

Downar cofnął się, odsunął fotel od biurka i z tego dystansu przyglądał 

się zmrużonymi oczami swemu rozmówcy.

-   Wydaje   mi   się,   że   pan   mnie   uważa   za   człowieka   bardzo   naiwnego. 

Przecież to pańskie alibi jest robione...

- Ależ, panie majorze, ja nic nie robiłem. Słowo honoru.

Downar niecierpliwie machnął ręką.

-  Niech   pan   da   spokój.  Przestańmy   się   wreszcie   czarować.   Proszę   mi 

powiedzieć, komu w dniu morderstwa dał pan klucze od kawalerki Wekerta i 

dlaczego zależało panu na „murowanym” alibi?

- Nikomu nie dawałem kluczy i nie zależało mi na alibi.

Downar znowu pochylił się nad biurkiem.

-   Nie   chce   pan   powiedzieć   prawdy,   to   ja   panu   powiem   jak   to   było. 

Odstąpił   pan   kawalerkę,   ale   obawiał   się   pan   jakichś   komplikacji   i   dlatego 

postanowił pan zabezpieczyć się, organizując sobie alibi „nie do obalenia”.

Mielnicki nagłym ruchem chwycił się za głowę.

- Nie, nie. Ja nic nie wiem. O niczym nic nie wiem.

- A mnie się zdaje, że pan wie o wiele więcej aniżeli pan mówi. - Downar 

czuł, że coraz pewniej zaczyna panować nad sytuacją. Postanowił kuć żelazo 

póki gorące. - Teraz zaczynam się domyślać, dlaczego zorganizował pan sobie 

to alibi - powiedział wolno, mocno akcentując poszczególne sylaby. - Podczas 

tej rozmowy doszedłem do wniosku, że to pan zamordował w windzie Victora 

Cottarda.

Mielnicki zerwał się tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło.

-   Nieprawda!   Nie   jestem   mordercą!   To   nieprawda!   Ja   nikogo   nie 

zabiłem!...

Downar   przyglądał   mu   się   z   chłodnym   spokojem.   Już   teraz   wiedział 

background image

dokładnie jakie struny poruszyć, żeby osiągnąć pełny akord.

- Proszę, niech się pan uspokoi, niech pan podniesie krzesło i niech pan 

siada. Zaraz panu opowiem jak to wszystko się odbyło. Otóż dla jakichś, nie 

znanych   mi   dotychczas   powodów,   postanowił   pan   zlikwidować   Victora 

Cottarda.

- Nie!... Nie!... To nieprawda!

- Proszę mi nie przerywać! - krzyknął Downar i walnął pięścią w blat 

biurka.   -   Postanowił   pan   zlikwidować   Victora   Cottarda.   Zwabił   pan   go   pod 

jakimś pretekstem do kawalerki Wekerta. Popiliście trochę. Zmęczony Cottard 

zasnął, a pan pojechał z psem na Nowe Miasto do „Warsu”. Tam zorganizował 

pan   historię   z   psem,   wszedł   pan   do   kina,   zostawił   pan   na   krześle   parasol, 

następnie  ucharakteryzował się pan w ciemnej  sali, wyszedł pan z kina, nie 

poznany   przez   bileterki,   pojechał   pan   taksówką   na   Kruczą,   zabił   pan   tego 

Francuza, wsadził go pan do windy i wrócił pan na Rynek Nowego Miasta na 

parę   minut   przed   końcem   seansu.   Potem   zgrabnie   odegrana   komedia   z 

pozostawionym   parasolem,   odebranie   z   bufetu   psa   i   „alibi   doskonałe” 

załatwione.   Zupełnie   nieźle   pomyślane,   ale   można   by   wprowadzić   pewną 

korektę.

- Ja nie zabiłem tego człowieka - jęknął rozpaczliwie Mielnicki. - Rany 

boskie! Ja nie zabiłem tego człowieka!

- A kto go zabił?

- Nie wiem... nie wiem... Nie mam pojęcia. Ja nie...

-   To   po   co   wyreżyserował   pan   to   alibi?   Niech   pan   nie   próbuje   się 

wypierać, boja i tak nie uwierzę. Od początku w nie nie wierzyłem.

- Ja nic nie wiem... nic nie wiem... - powtarzał uparcie Mielnicki. - Byłem 

w kinie... Jestem niewinny... Nie mam nic wspólnego z tym morderstwem.

- Po co pan zorganizował sobie alibi? - nastawał Downar. - Jeżeli mi pan 

tego nie wyjaśni, to zostanie pan oskarżony o zamordowanie Victora Cottarda. 

Proszę się dobrze zastanowić. Czeka pana proces o morderstwo.

background image

- Czego pan chce ode mnie?

- Chcę żeby pan mi  wytłumaczył dlaczego zależało panu na alibi. Bo 

przecież to alibi było robione celowo. Tak czy nie?!

Mielnicki załamał się.

-   Tak   -   powiedział   bardzo   cicho.   Wargi   mu   drżały.   Szeroka   twarz 

poszarzała.

- Do czego było panu potrzebne alibi? - spytał Downar.

- Ale nic się nie stało. Z tego nic nie wyszło, panie majorze...

- Z czego nic nie wyszło?

- Bo widzi pan... Ja... Grałem na wyścigach. Lubię konie. I przegrałem nie 

swoje pieniądze. Chciałem się jakoś ratować. Namówili mnie. Pan wie jak to 

bywa. Koledzy... wódka... No... zgodziłem się.

- Na co się pan zgodził?

Mielnicki był coraz bardziej zmieszany.

- Czasem człowiek zrobi głupstwo. Ale nic z magazynu nie zginęło, bo 

nie wyszło.

- Mieliście zamiar obrabować magazyn?

- Namówili mnie, panie majorze. Ja nie chciałem... Ale nic nie zginęło, 

jak Boga kocham.  Spłoszył nas Kucharski i jego kumple.  Przynieśli wódkę, 

zagrychę i Kucharski został po godzinach. No to musieliśmy zrezygnować...

- Ale alibi wolał pan sobie zapewnić.

- Bezpieczniej, panie majorze. Mógł mnie ktoś zobaczyć. Ja prowadziłem 

ciężarówkę...

Downar pokiwał głową.

- Rozumiem. Sprawdzimy czy to wszystko prawda.

- Najszczersza prawda, panie majorze. Jak pragnę wolności.

-   Niestety   -   powiedział   Downar.   -   Z   wolności   będzie   pan   korzystać 

dopiero po pewnym czasie.

- Czy to znaczy, że pan mnie aresztuje?

background image

Downar nie uważał za stosowne odpowiedzieć.

Wyjął z biurka zielony ortalionowy płaszcz i spytał:

- Czy to pańska własność?

- Nie.

- Znalazłem go w mieszkaniu Wekerta, który także twierdzi, że to nie jego 

płaszcz.

- Może to któregoś z jego gości - podsunął Mielnicki.

- A może któregoś z pańskich gości, a raczej pańskich klientów?

- Nie wiem.

Downar starannie zwinął płaszcz i wsunął go z powrotem do szuflady.

- Proszę  mi  powiedzieć, komu  ostatnio dawał pan klucz od kawalerki 

Wekerta?

- To było dawno. Nie pamiętam.

-   To   nie   było   tak   bardzo   dawno.   Niech   pan   sobie   przypomni.   Muszę 

wiedzieć, kto korzystał ostatnio z tego lokalu.

Mielnicki zawahał się.

- Mnie to trudno powiedzieć, panie majorze.

- Jak to trudno? Przecież pan chyba orientował się, komu pan odnajmuje 

kawalerkę.

- Właśnie, że... właśnie, że nie bardzo się orientowałem.

- Nie rozumiem. Może pan to jakoś bliżej wyjaśni.

- Bo widzi pan, panie majorze... Jak ktoś korzysta z takiego lokalu, to 

zależy mu na dyskrecji. Ja przecież byle kogo nie wpuszczałem do mieszkania 

Pawełka. To odbywało się pośrednio...

- To znaczy jak?

- Otrzymałem telefon i ten, kto chciał skorzystać z lokalu podawał hasło.

- Hasło? Jakie hasło?

-   Różne.   Na   przykład:   „Czy   wiesz,   że   pomidory   staniały!”   albo   „Na 

Kruczej   można   dostać   piklingi”   albo   „Franciszek   potrzebuje   trochę   serca”. 

background image

Hasła się zmieniały.

Downar słuchał z zainteresowaniem.

- No i co dalej?

- Potem ustalało się dzień, godzinę. Ja wychodziłem z mieszkania, a klucz 

zostawiałem w szafeczce z licznikiem od gazu i elektryczności. Jak wracałem, 

to zastawałem klucz na tym samym miejscu, a za licznikiem zatkniętą kopertę z 

należnością za przysługę.

- Nie bał się pan, że ktoś niepowołany użyje waszego hasła i okradnie 

mieszkanie?

Mielnicki wzruszył ramionami.

- Niewiele jest tam do ukradzenia. A zresztą jak się chce zarobić, trochę 

ryzykować trzeba. Nigdy mi się nie zdarzyła żadna przykrość. Każdy pilnuje 

hasła i byle komu go nie podaje. To leży w interesie wszystkich.

- A tego dnia, kiedy zostało popełnione morderstwo, to korzystał ktoś z 

kawalerki Wekerta?

- Raczej tak.

- Co to znaczy „raczej tak”? Korzystał czy nie?

- No... korzystał...

- Kto?

- Nie wiem.

- A kto do pana telefonował w tej sprawie?

- Jakaś kobieta.

- Nie wie pan co za jedna?

- Nie. Nie przedstawiła się. Podała tylko hasło.

- Jak brzmiało hasło?

- „Mrówki nie lubią snobów”.

- O - uśmiechnął się Downar. - Co za abstrakcja. Tamte hasła, które pan 

wymienił były bardziej realistyczne, pomidory... piklingi...

- Tak - przyznał Mielnicki - to było trochę dziwaczne.

background image

- A kiedy wrócił pan wieczorem do domu, wszystko zastał pan tak jak 

zawsze, klucze od mieszkania przy gazomierzu i koperta z pieniędzmi?

- Tak.

- W jakiej walucie otrzymał pan tę ostatnią zapłatę?

- W dolarach, oczywiście.

- Dlaczego „oczywiście”?

-   Bo   ja,   panie   majorze,   z   byle   pętakami   tych   spraw   nie   załatwiam. 

Przeważnie korzystali z lokalu cudzoziemcy, dewizowi goście.

- Czy kiedy wrócił pan wtedy w nocy do domu, nie zauważył pan na 

wieszaku tego ortalionowego płaszcza, który przed chwilą pokazywałem?

Mielnicki wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem. Może i wisiał. Nie pamiętam.

Downar wyjął z kieszeni scyzoryk: - Czy to pana własność?

- Nie. Ja nie używam scyzoryka.

- I nigdy pan tym scyzorykiem nie temperował ołówka czy kredki?

- Nigdy.

-   Na   razie   dziękuję.   -   Downar   spojrzał   na   Olszewskiego,   który   w 

milczeniu   protokołował.   -   Odprowadźcie   obywatela   Mielnickiego. 

Skończyliśmy rozmowę.

*

Walter   Schatz   mieszkał   w   „Europejskim”.   Zaskoczyły   go   trochę 

odwiedziny   oficera   milicji,   ale   w   jego   zachowaniu   nie   można   było   wyczuć 

niepokoju,   jaki   często   wzbudza   w   ludziach   niespodziewany   kontakt   z 

przedstawicielem   władzy.   Był   powściągliwie   uprzejmy,   a   jego   sposób   bycia 

cechowała duża swoboda, granicząca z nonszalancją.

Od razu rzucała się w oczy ta pewność siebie, która wypływa z dużych 

pieniędzy, a z niedużej kultury.

Downar   szybkim   taksującym   spojrzeniem   obrzucił   barczystą   sylwetkę 

młodego  człowieka.  Zaraz na  wstępie spostrzegł  jego tanią, nieco  przesadną 

background image

elegancję,   skłonność   do   odgrywania   roli   zblazowanego,   przedwcześnie 

znudzonego życiem gentelmena.

-   Czy   mówi   pan   po   niemiecku?   -   spytał   Schatz.   -   A   może   pan   woli 

angielski czy francuski? Władam także językiem polskim, chociaż nie posiadam 

może najlepszego akcentu.

- Jeżeli mam być szczery - uśmiechnął się Downar - to najchętniej mówię 

po polsku.

- Proszę bardzo. Jak pan sobie życzy. Czym mogę służyć?

Downar wyjął z kieszeni paczkę „Grunwaldów”, ale Schatz zaprotestował 

ruchem dłoni.

-   Nie,   nie.   Chwileczkę.   Pozwoli   pan,   że   poczęstuję   go   lepszym 

papierosem. - Sięgnął po teczkę, leżącą na tapczanie i wysypał z niej na stolik 

kilka pudełek „Winstonów”, „Cameli” i „Playersów”. - Proszę wybierać. Co pan 

najchętniej pali?

- Mogą być „Playersy” - powiedział obojętnie Downar. - Podobno nie są 

tak szkodliwe i dobrze działają na system nerwowy. A w moim zawodzie mocne 

nerwy to rzecz zasadnicza.

Schatz był trochę zdziwiony. Uważnie przyjrzał się mówiącemu, jakby 

chciał   odgadnąć   czy   posłyszane   przed   chwilą   słowa   ma   uważać   za   żart. 

Uśmiechnął się niewyraźnie.

- Nie wiedziałem, że „Playersy” dodatnio działają na nerwy. - Otworzył 

paczkę, upuszczając celofan na podłogę i zapalił zapalniczkę. - Proszę.

Downar   zaciągnął   się   dymem,   usadowił   się   wygodnie   na   foteliku   i 

powiedział: - Jak się pan zapewne domyśla, przychodzę do pana w służbowej 

sprawie.

- Tak przypuszczałem.

- Wiem, że pan przyjechał do Polski w sprawach handlowych - mówił 

dalej   Downar.   -   O   ile   się   orientuję,   interesują   pana   artykuły   przemysłu 

metalowego   i   jest   pan   w   kontakcie   z   centralą   importowoeksportową 

background image

„Impexmetal”.

Schatz skinął głową. - Jest pan dobrze poinformowany. Nie rozumiem 

tylko, dlaczego moimi pertraktacjami handlowymi interesuje się milicja.

- O to bardzo proste. Międzynarodowe transakcje zawierane są zazwyczaj 

na   dość   poważne   sumy.   Otrzymaliśmy   wiadomości,   że   niektórzy   z   naszych 

przedstawicieli   uzależniają   zawarcie   transakcji   od   otrzymania   od   pana 

odpowiednio wysokich prowizji. Zostałem delegowany, żeby tę sprawę z panem 

wyjaśnić   i   żeby   dopomóc   panu   do   sfinalizowania   transakcji   bez   żadnych 

dodatkowych kosztów.  Mogę  pana  zapewnić,  że  naszemu   rządowi  ogromnie 

zależy na tym, aby zagraniczni kontrahenci nie byli wyzyskiwani i szantażowani 

u nas przez nieuczciwych urzędników. Proszę więc pana o zupełną szczerość i o 

wskazanie ludzi, którzy chcą osiągnąć nielegalne zyski z pańskich transakcji.

Downar przez cały czas obserwował uważnie swego rozmówcę i wydało 

mu się, że młody Niemiec jak gdyby się odprężył. Rysy twarzy złagodniały, a w 

oczach zabłysnął pełen życzliwości uśmiech.

-   Dziękuję   panu   serdecznie   za   troskliwość,   ale   to   chyba   jakieś 

nieporozumienie.   Dotychczas   nikt   spośród   przedstawicieli   waszego   handlu 

zagranicznego nie rozmawiał ze mną na temat jakiejś prowizji... Nie wiem skąd 

pan   czerpie   te   informacje,   wydaje   mi   się   jednak,   że   ktoś   usiłuje   pana 

wprowadzić w błąd.

- Czy pan mówi to zupełnie szczerze?

- Najzupełniej. Po cóż miałbym przed panem coś ukrywać?

Downar nagle podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.

- Czy mi się zdaje, czy też gdzieś tu cieknie woda. Może zapomniał pan 

zakręcić kran w łazience?

Schatz zerwał się i wybiegł z pokoju. Downar błyskawicznie schylił się, 

podniósł z podłogi celofanowe opakowanie i wsunął je do kieszeni. W tej samej 

chwili młody Niemiec wrócił z łazienki.

- Wszystkie krany pozakręcane.

background image

-   Przepraszam   pana   -   uśmiechnął   się   usprawiedliwiająco   Downar.   - 

Musiało mi się coś przesłyszeć. A może posłyszałem szum wody z górnego 

piętra.   Bardzo   przepraszam.   Więc   wracając   do   naszej   sprawy,   twierdzi   pan 

stanowczo,  że   nikt  nie   rozmawiał  z   panem  o  prowizji,  uzależniając  od  tego 

sfinalizowanie transakcji.

- Mogę pana zapewnić, że nic podobnego nie miało miejsca - powiedział 

zdecydowanie Schatz. - Wprowadzono pana w błąd.

-   Czy   nigdy   na   naszym   terenie   nie   spotkał   się   pan   z   tego   rodzaju 

propozycją?

- Nigdy.

- Bo zdaje się, że pan nie po raz pierwszy w Polsce?

- Tak. Byłem tutaj mniej więcej rok temu. Ale wtedy nie przyjechałem w 

sprawach   handlowych.   Występowałem   w   charakterze   turysty,   jeżdżącego 

konno. Teraz delegowano mnie służbowo.

- Wcale się nie dziwię. Pan tak dobrze mówi po polsku.

Kiedy pan zdążył się nauczyć?

- Lubię studiować języki - uśmiechnął się Schatz. - A języki słowiańskie 

specjalnie mnie pociągają.

- Czy ma pan tu może jakąś rodzinę?

- Tak. Mam stryja.

Downar miał ogromną ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o tym stryju, 

ale zrezygnował z tego. Doszedł do wniosku, że nie należy zadawać zbyt wielu 

pytań.

- Nie będę już panu zabierał czasu - powiedział, gasząc w popielniczce 

„Playersa”. - Jeszcze tylko jedna prośba.

Czy   zechciałby   mi   pan   złożyć   na   piśmie   króciutkie   oświadczenie,   że 

żaden z przedstawicieli naszego handlu zagranicznego nie rozmawiał z panem o 

jakiejś prowizji?

Schatz nieznacznie poruszył ramionami.

background image

- No cóż... Jeżeli to jest panu niezbędnie potrzebne, to proszę.

Wyjął z kieszeni wieczne pióro i na kartce wyrwanej z dużego notesu, 

skreślił kilka zdań.

Downar wstał.

-  Dziękuję  panu.  To  tylko  zwykła  formalność.   Mamy   trochę  za   wiele 

biurokracji...

- Zdążyłem to zauważyć - uśmiechnął się Schatz. - Miło mi było poznać 

pana, panie majorze. Do widzenia.

W komendzie czekała na Downara sensacja. List od Józefiny. „Szanowny 

panie, stosownie do mojej obietnicy, przesyłam panu fotografię znalezioną w 

rzeczach Victora Cottarda oraz zaczęty list, którego nie zdołał ani dokończyć, 

ani wysłać. Będę niezmiernie rada, jeżeli to panu w jakimś stopniu dopomoże w 

pracy. Łączę serdeczne pozdrowienia Józefina Vaudrin”. Z koperty wypadła na 

biurko   fotografia   Tamary   Halickiej   oraz   arkusz   listowego   papieru   w 

niebieskawym   odcieniu.   Downar,   który   słabo   znał   francuski,   z   niemałym 

wysiłkiem zabrał się do odcyfrowania tekstu. Właśnie utknął na jakimś zdaniu 

warunkowym, gdy do pokoju wszedł Walczak.

-   Nad   czym   się   tak   męczysz,   Stefanku?   Nie   odpowiadasz   nawet   na 

pukanie.

- Dobrze, że przyszedłeś - ucieszył się Downar. - Pomożesz mi odczytać 

ten cholerny list.

- Jeżeli po chińsku, to nie reflektuję.

- Nie. Po francusku.

- Pokaż. - Walczak włożył okulary i pochylił się nad zapisaną kartką. - 

„Droga   Tamaro.   Zgodnie   z   twoim   życzeniem   odsyłam   ci   twoją   fotografię. 

Chciałbym, żebyś nie zapominała o tym, że bardzo dużo zależy od mojej dobrej 

woli. Nie chciałbym wykorzystywać sytuacji, ale z drugiej strony muszę dbać o 

swoje   interesy.   Nie   zmuszaj   mnie   więc   swym   uporem   do   pewnych   zbyt 

drastycznych   posunięć,   których   później   moglibyśmy   oboje   żałować.   Mam 

background image

nadzieję”...

Walczak zdjął okulary, położył list na biurku i powiedział:

- To wszystko. Czyżby Cottard bawił się w szantażystę?

- Zgadłeś. Józefina przysłała mi ten list i fotografię Tamary Halickiej.

- Tej malarki?

- Tak. Spójrz.

Walczak wziął do ręki zdjęcie i przyjrzał mu się uważnie.

- Rzeczywiście. Do licha, to bardzo interesujące. Pojedziesz do niej?

- Oczywiście, i to zaraz.

Downar   poderwał   się   energicznie   ze   swego   miejsca,   ale   Walczak 

powstrzymał go ruchem ręki.

- Spokojnie. Zaczekaj.

- Na co mam czekać?

- Stefanku, jesteś, jak zwykle, w gorącej wodzie kąpany.

Coś ci zaproponuję. Jak byś się zapatrywał na to, żeby ten list dać do 

ekspertyzy? Masz przecież próbkę pisma Cottarda.

- Więc przypuszczasz, że Józefina...?

- Ja nic nie przypuszczam - powiedział pośpiesznie Walczak - mnie tylko 

zawsze niepokoi ludzka uczynność, a ta babka na gwałt usiłuje ci się przysłużyć. 

Radzę ci, sprawdź to pismo, zanim wybierzesz się z wizytą do tej malarki.

- Cholera - zaklął Downar - że też ty zawsze musisz mieć rację.

- Nie ten jest mądry, który ma  rację, ale ten, który drugiemu tę rację 

przyznaje - uśmiechnął się Walczak.

- Daj spokój! - żachnął się Downar. - Nie czas teraz na chińskie mądrości.

*

Weszła   pewnym,   energicznym   krokiem.   Na   jej   spokojnej,   obojętnej 

twarzy nie można było dostrzec śladów niepokoju czy zdenerwowania.

Downar wstał, okrążył biurko i przywitał się jak ze starą, dobrą znajomą. 

Wskazał   fotele,  stojące  pod  przeciwległą  ścianą  przy  niskim stoliku.  Chciał, 

background image

żeby ta rozmowa nie miała zbyt oficjalnego charakteru.

Zaledwie usiedli, weszła sekretarka, niosąc na tacy dwie szklanki kawy i 

cukiernicę.

-   Nie   jestem   pewna,   czy   się   nie   pomyliłam   -   powiedziała   Halicka   - 

sądziłam,   że   przyszłam   do   komendy   milicji,   a   tymczasem   znalazłam   się   w 

kawiarni.

Downar uśmiechnął się.

- Chciałbym, żeby się pani u nas dobrze czuła. Kawiarniana atmosfera 

bardziej sprzyja szczerej, intymnej rozmowie.

- Czyżby się zanosiło aż na intymną rozmowę?

- Coś w tym rodzaju.

- To dlaczego wobec tego nie umówił się pan ze mną w „Krokodylu” czy 

w „Bristolu”?

-   Po   prostu   dlatego,   żeby   ktoś   niepowołany   nie   posłyszał   tego,   co 

będziemy   mówili.   Tutaj   jesteśmy   swobodniejsi.   Mam   nadzieję,   że   kawa   nie 

gorsza niż w „Bristolu”, a jeżeli pani sobie życzy, to zaraz poślę po ciastka.

- O nie, nie - sprzeciwiła się wesoło. - Ciastek nie jadam. Muszę dbać o 

linię.

- Pani ma tak znakomitą linię, że nie potrzebuje się obawiać ciastek - 

powiedział Downar.

Roześmiała się.

- O, widzę, że pan zaczyna prawić mi komplementy.

- Zaczynam? Usiłuję robić to nieustannie. Tylko, być może, dotychczas 

pani tego nie zauważyła.

Zamieszała łyżeczką cukier i podniosła szklankę do ust.

-   Kawa   rzeczywiście   bardzo   dobra   -   powiedziała   z   uznaniem.   -   Czy 

mógłby mnie pan poczęstować papierosem?

Downar pośpiesznie sięgnął do kieszeni po papierośnicę.

- Proszę bardzo.

background image

Zapaliła i przez chwilę przyglądała mu się z na wpół wesołym, na wpół 

drwiącym uśmiechem.

- A może przeszlibyśmy do konkretów? - zaproponowała. - Sądzę, że nie 

zaprosił mnie pan tutaj tylko na kawę.

Downar westchnął.

- Tak miło rozmawia mi się z panią na tematy obojętne, że po prostu 

trudno mi się zmusić, żeby mówić o rzeczach przykrych.

- To pan ma zamiar mówić ze mną o rzeczach przykrych?

- Niestety.

- Zasmuca mnie pan. O cóż to chodzi? - Ciągle mówiła tonem lekkim, 

żartobliwym.

Downar spoważniał.

- Mogę panią zapewnić, że wolałbym uniknąć tej rozmowy.

- Ale o co chodzi? Niechże pan wreszcie powie.

- Chodzi o Victora Cottarda.

- To znaczy...?

-   Wiadomo   pani,   że   ja   prowadzę   dochodzenie   w   sprawie   morderstwa 

dokonanego na tym człowieku.

- Tak. Oczywiście.

- Czy pani znała zamordowanego?

- Nie.

- A czy zna pani kogoś na terenie domu, w którym pani mieszka?

- Nie znam nikogo. Wydaje mi się, że pan mnie już o to pytał.

- I w dalszym ciągu pani twierdzi, że nie zna pani nikogo w tym domu?

- Nie.

Downar rozłożył ręce.

- Przykro mi, ale sprawa się komplikuje - powiedział wolno. - Sama pani 

gmatwa to wszystko.

- Ja?

background image

- Oczywiście. Dlaczego pani twierdzi, że pani nie znała Victora Cottarda?

- Bo to prawda.

-   To   nieprawda.   -   Downar   wyjął   z   kieszeni   fotografię   i   list,   którego 

Francuz nie dokończył. - Proszę. Niech pani spojrzy. To jest pani zdjęcie, a to 

zaczęty list do pani. Wszystko to znaleziono w rzeczach Yictora Cottarda.

Jeżeli do pani pisał, to znaczy, że chyba panią znał.

Prawda?

Milczała, ale z twarzy jej zniknął pogodny, beztroski uśmiech.

- Czy w dalszym ciągu ma pani zamiar upierać się przy tym, że nie znała 

pani zamordowanego?

- Czego pan chce ode mnie?

-   Chcę   znać   prawdę.   Dlaczego   pani   usiłowała   zataić   przede   mną   fakt 

znajomości z Victorem Cottardem?

- To moja sprawa.

- Nie chciała pani także przyznać się do tego, że zna pani Wekerta. Proszę 

nie   zaprzeczać.   Widziałem   na   własne   oczy   jak   pani   z   nim   flirtowała   w 

Łazienkach.   Czy   pani   zdaje   sobie   sprawę,   że   te   wszystkie   kłamstwa   mogą 

pociągnąć za sobą bardzo poważne konsekwencje?

- Nie rozumiem o czym pan mówi.

-   Zaraz   postaram   się   to   pani   wyjaśnić.   Victor   Cottard   został 

zamordowany. Zbrodni dokonano przy pomocy młotka. Młotek ten pozostawił 

w pani mieszkaniu hydraulik, który zakładał w łazience nowe krany. Z listu, 

który Cottard zaczął pisać do pani, wynika niedwuznacznie, że ten człowiek 

szantażował panią. Co było przedmiotem szantażu tego jeszcze nie wiem, mam 

jednak nadzieję, że się dowiem od pani. Nie chciała pani powiedzieć, że zna 

pani Wekerta, mieszkającego na szóstym piętrze i że pozostaje z nim pani w 

bardzo   bliskich   stosunkach.   Reasumując   te   fakty   można   by   wyciągnąć   dość 

pesymistyczny wniosek.

Być może, że chciała się pani pozbyć szantażysty i...

background image

Halicka zerwała się ze swego miejsca. Była bardzo blada.

- Nie! Nie! - krzyknęła. - To nieprawda! Na miłość boską! To nieprawda! 

Co pan mówi?!

- Staram się rozumować logicznie - powiedział ze spokojem Downar. - 

Jeżeli jestem w błędzie, to zależy tylko od pani, abym zmienił zdanie w tej 

sprawie. Nie mam zwyczaju upierać się przy błędnych hipotezach.

- Czego pan chce?

- Przede wszystkim proponuję, żeby pani postarała się uspokoić. Proszę 

usiąść, zapalić papierosa. Spróbujmy spokojnie porozmawiać. Może wspólnie 

dojdziemy do jakiegoś porozumienia.

Usiadła i drżącymi palcami sięgnęła po papierosa. Milczała. Downar nie 

przynaglał jej. Czekał cierpliwie, popijając drobnymi łykami kawę. Wiedział z 

doświadczenia, że w takich wypadkach nie należy się śpieszyć.

- Niech pan pyta - powiedziała wreszcie cichym matowym głosem. - Co 

pan chce wiedzieć?

- Przede wszystkim chcę usłyszeć od pani, że pani znała Victora Cottarda.

- Tak. Znałam go.

- Kiedy go pani poznała?

- Parę lat temu. We Francji.

- Co pani robiła we Francji?

- Pojechałam do Paryża na zaproszenie przyjaciół.

- Czy panią łączyły bliższe stosunki z tym człowiekiem?

- Tak. Byłam jego kochanką. Wtedy.

- A teraz?

- Nie. Tamto już dawno się skończyło.

- Cottard szantażował panią. To wynika z tego listu. Co było przedmiotem 

szantażu?

Spuściła głowę i milczała.

Downar czekał dłuższą chwilę. Wreszcie powtórzył pytanie: - Co było 

background image

przedmiotem szantażu?

- Wolałabym nie mówić na ten temat.

-   Albo   będziemy   mówić   na   wszystkie   tematy,   albo   przerwiemy   tę 

rozmowę - powiedział stanowczo Downar. - Nie uznaję takiego połowicznego 

załatwiania sprawy.

- Chodzi o mojego ojca.

- Czy pani ojciec żyje?

- Nie, ale...

- Ale co?

- Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję? - spytała.

- Oczywiście. Ja jestem związany tajemnicą zawodową nieomal tak samo 

ściśle jak spowiednik.

-   Mój   ojciec   nie   był   Polakiem.   Był   Francuzem,   nazywał   się   Lamont. 

Matka wróciła do swojego panieńskiego nazwiska. Nie chciała mieć z nim nic 

wspólnego. On w czasie  wojny współpracował z Niemcami,  z Gestapo...  W 

Paryżu.

- I Cottard dowiedział się o tym - podpowiedział Downar.

- Tak.

- I szantażował panią, grożąc, że ujawni kompromitujące szczegóły?

- Tak.

- Czego żądał w zamian za milczenie?

-   Różnych   rzeczy,   najpierw   zażądał,   żebym   została   jego   kochanką. 

Sterroryzował mnie. Zgodziłam się.

- Ale to było podczas pani pobytu we Francji?

- Tak.

- A teraz czego chciał?

- Teraz chciał, żebym uwiodła jakiegoś Niemca.

- Żeby pani uwiodła jakiegoś Niemca? - zainteresował się żywo Downar.

- Tak. Podobno bardzo mu się spodobałam.

background image

- Ale cóż mogło zależeć Victorowi Cottard na tym, żeby pani uwiodła 

tego faceta?

- Chodziło o jakieś dokumenty. Ja miałam je wykraść.

- I nie zgodziła się pani na tę kombinację?

- Nie. Stanowczo odmówiłam. Zażądałam zwrotu mojej fotografii, którą 

zabrał kiedyś ode mnie.

- Czy Cottard nie mówił pani o jakiego rodzaju dokumenty mu chodziło?

-   Nie.   Zresztą   specjalnie   się   nie   dopytywałam.   Nie   miałam   zamiaru 

wdawać się w to wszystko. Napisałam mu, że jeżeli chce, to może nawet w 

prasie opublikować szczegóły dotyczące mego ojca. Nie mogłam zgodzić się na 

to, żeby do końca życia zależeć od kaprysu takiego łajdaka.

- Miała pani poważne powody po temu, żeby go zgładzić - powiedział 

Downar.

- Ale to nie ja go zabiłam. Mówię prawdę. To nie ja go zabiłam. Może mi 

pan wierzyć albo nie, ale ja nie mam nic wspólnego z tą zbrodnią. - Była już 

zupełnie spokojna.

W głosie jej wyczuwało się bierną rezygnację.

Downar przyjrzał się jej uważnie. Nie śpieszył się, nie przynaglał. Starał 

się   raczej   stworzyć   atmosferę   odprężenia.   Zapalił   papierosa,   pokiwał   ze 

zrozumieniem głową.

Dopiero pochwili znowu się odezwał.

- A jak się pani zdaje, kto mógł zabić Victora Cottarda?

- Nie mam pojęcia. Nie wyobrażam sobie nawet, kto z jego otoczenia 

byłby zdolny do czegoś takiego.

-   Czy   pani   się   orientuje,   z   kim   Cottard   kontaktował   się   na   tutejszym 

terenie?

- Nie. Właściwie nic nie wiem o jego znajomościach.

- A kim był ten Niemiec, którego pani miała uwieść?

- Nie wiem. Ponieważ odmówiłam stanowczo, Victor nie zdradził mi o 

background image

kogo chodzi. Czy pan przypuszcza, że ja kłamię, że wszystko to wymyśliłam 

sobie?

Downar uśmiechnął się.

- Jeżeli mam być szczery, to przyznam się pani, że dotychczas nie mam 

wyrobionego zdania o tej sprawie. Powiedziała mi pani pewne rzeczy, które 

mogą panią obciążyć. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, żebym jej zadał 

jeszcze kilka pytań? Bo jeżeli pani już jest zmęczona, to możemy odłożyć na 

później.

- Nie, nie... Wolę już to skończyć. Proszę, niech pan pyta.

- A więc chciałbym się jeszcze  dowiedzieć, czy  pan Wekert jest pani 

przyjacielem.

- Tak.

- I pani bywa w jego kawalerce?

- Tak.

- I zapewne ma pani klucze od tej kawalerki?

- Tak.

Downar był w coraz lepszym humorze. Przesłuchanie szło łatwiej aniżeli 

się tego spodziewał.

- Chciałbym jeszcze z panią poruszyć następującą sprawę - powiedział 

prawie wesoło. - Jak to było z tą kredką?

- Z jaką kredką?

- No, z tą zieloną.

- Nie bardzo wiem o czym pan mówi.

- Zaraz to pani wyjaśnię.  Otóż w sklepie  spożywczym na Hożej,  tam 

gdzie   pani   się   zaopatruje   w   pieczywo,   masło,   ser,   jajka,   pani   ostatnie 

zamówienie   na   mleko   zostało   napisane   zieloną   kredką,   wszystkie   zaś   inne 

zamówienia kopiowym ołówkiem. Czy pani sobie nie przypomina, jak to było z 

tą kredką?

Skinęła głową.

background image

- Tak. Przypominam sobie. Tej pani w kasie złamał się ołówek i nie miała 

czym zapisać. Ja akurat miałam w torbie zieloną kredkę i dałam ją...

- Czy pani wtedy w sklepie była sama, czy może z panem Wekertem?

- Byłam z Wekertem. Skąd pan wie?

- Czy pani nie dała mu przypadkiem do potrzymania tej kredki?

- Nie pamiętam, ale to możliwe. Kiedy szukałam pieniędzy, mogłam ją 

Pawłowi wcisnąć do ręki, żeby potrzymał.

Nie wiem jednak na pewno. Czy to ważne?

- Możliwe, że ważne. Proszę mi jeszcze powiedzieć jak to było z tym 

młotkiem? Bo hydraulik zostawił młotek u pani w mieszkaniu, a właśnie ten 

młotek posłużył mordercy za narzędzie zbrodni. Niechże się pani zastanowi i 

spróbuje mi dowieść, że to nie pani uderzyła Cottarda tym młotkiem.

- Pan mnie ciągle podejrzewa.

Downar   rozłożył   ręce   i   uśmiechnął   się   łagodnie,   jak   ktoś   kto   pragnie 

przekonać dziecko.

-  Ależ  proszę   pani,  ja  nikogo  nie  chcę  o  nic  podejrzewać,   ale  jestem 

oficerem milicji i prowadzę dochodzenie w sprawie popełnionego morderstwa. 

Jeżeli zaś zamordowano człowieka przy pomocy młotka, a młotek ten znajdował 

się w pani mieszkaniu, jeżeli, prócz tego, denat był szantażystą i w każdej chwili 

mógł pani zaszkodzić, to logiczny wniosek chyba sam się nasuwa.

W oczach Halickiej pojawiła się rozpacz.

- Ależ ja go nie zabiłam. Przysięgam, że go nie zabiłam.

- A młotek...?

Milczała.   Gryzła   wargi   prawie   do   krwi.   Znowu   była   rozdygotana, 

doprowadzona do ostatecznego wyczerpania nerwowego.

- A młotek? - powtórzył Downar.

- Ten młotek był u Pawła - powiedziała tak cicho, że ledwie doszłyszał. - 

Ale   przecież   Pawła   nie   było   tego   dnia   w   Warszawie.   Wyjechał   służbowo. 

Nocował w Sochaczewie - dodała mocniejszym głosem.

background image

Downar chciał powiedzieć, że z Sochaczewa do Warszawy nie jest tak 

daleko i że wozem czy motorem można zrobić wypad i wrócić do hotelu w 

Sochaczewie. Nie zrobił jednak na ten temat żadnej aluzji. Odchrząknął i spytał.

- No dobrze, a skądże się ten młotek wziął u pana Wekerta?

- Namalowałam mu zasłony na okno. Pomagałam je zawieszać. Nie miał 

młotka, więc przyniosłam od siebie.

Nie wiedziałam nawet, że to młotek tego hydraulika.

Downar zamyślił się. Miał już dość tej rozmowy. Postanowił natychmiast 

zobaczyć się z Wekertem.

*

Nie   bardzo   liczył   na   to,   że   zastanie   przyjaciela   pięknej   malarki,   ale 

postanowił  zaryzykować. Miał  szczęście.  Wekert siedział w  swoim pokoju i 

pocił   się   nad   jakimś   kilometrowym   sprawozdaniem.   Z   nietajoną   niechęcią 

spojrzał na intruza.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział na wstępie Downar - że znowu pana 

nachodzę, ale zmuszają mnie do tego okoliczności. Postaram się streszczać.

Wekert westchnął z rezygnacją i cierpliwie wysłuchał historii o zielonej 

kredce. Okazało się, że dosyć dobrze to wszystko pamiętał. Tak, był wtedy z 

Tamarą   w   sklepie,   kiedy   płaciła   za   mleko.   Musiała   dać   mu   tę   kredkę   do 

potrzymania, bo znalazł ją później w kieszeni marynarki, kiedy się wieczorem 

rozbierał. Położył ją gdzieś u siebie w mieszkaniu, na stole czy na oknie. Tego 

sobie nie przypominał.

- A młotek?

- Jaki młotek?

Downar wyjął z teczki narzędzie zbrodni i położył je na biurku.

- Poznaje pan?

Wekert wzruszył ramionami. - No cóż... młotek jak młotek.

- Czy pan coś przybijał tym młotkiem?

Zastanowił się.

background image

- Zaraz, zaraz... Ten nowy trzonek... Zdaje się, że to jest młotek, który 

Tamara przyniosła do mnie, kiedy pomagała mi w zawieszeniu nowych zasłon, 

mat słomianych i takich różnych drobiazgów. W pewnym momencie doszła do 

wniosku, że moje mieszkanie jest bardzo niegustownie urządzone. Wie pan, jak 

to bywa z kobietami, a jeszcze do tego z plastyczkami. Człowiek nie jest pewny 

dnia ani godziny.

- Więc poznaje pan ten młotek? - spytał Downar.

- Mam wrażenie, że to ten. Nie przysiągłbym oczywiście, ale pamiętam, 

że wtedy zwróciłem uwagę na nowy trzonek. Tak tak, to chyba ten sam młotek.

- I po tej akcji dekoracyjnej został u pana w mieszkaniu?

- Chyba tak. Nie przypominam sobie, żeby Tamara zabierała go ze sobą. 

Zadzwoniła wtedy jej matka, prosząc żeby wracała do domu, bo źle się poczuła 

z sercem. Tamara szybko wybiegła i na pewno nie myślała o zabieraniu młotka.

- To pani Halicka wie, że jej córka przyjaźni się z panem?

- Tak. Oczywiście.

Downar w zamyśleniu podrapał się w czubek nosa.

- Czyli młotek został u pana w mieszkaniu, a następnie tymże młotkiem 

zamordowano Victora Cottarda.

Wekert   pośpiesznie   poruszył   grdyką.   -   Chyba   pan   nie   myśli,   panie 

majorze, że ja zabiłem tego Francuza?!

- Za mało znamy się na to, żebym odsłaniał przed panem moje myśli - 

uśmiechnął się Downar. - Do widzenia, panie inspektorze. Na razie.

*

Wróciwszy   do   komendy   Downar   natychmiast   wezwał   do   siebie 

Olszewskiego.

- Co nowego, kolego?

- Nic specjalnego. Kupiłem wam bilet do Olsztyna. Sami jedziecie?

- Chyba tak. Chętnie zabrałbym was ze sobą, ale będziecie potrzebni tutaj 

na miejscu. Jest sporo roboty.

background image

Zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał głos Leśniewskiego: - Jeżeli 

możesz, wpadnij do mnie zaraz.

Leśniewski wyglądał na zmęczonego. Twarz miał szarą, zapadniętą. Robił 

takie wrażenie, jakby całą noc nie spał.

- Co ci jest? - zaniepokoił się Downar. - Źle się czujesz?

-   Nie,   właściwie   nic   mi   nie   jest.   Roboty   mam   do   cholery   i   trochę. 

Przemęczony jestem. Ale o tym potem. Na razie chciałem ci powiedzieć, że 

otrzymaliśmy wiadomość od policji francuskiej.

- No i...?

- Dam ci do przeczytania cały elaborat dotyczący Victora Cottarda. Dużo 

ciekawego materiału. Najciekawsze jednak chyba jest to, że Cottard był dosyć 

bliskim krewnym Waltera Schatza. Bracia cioteczni.

ROZDZIAŁ X

Poczynał   poddawać   się   ogarniającej   go   apatii.   Początkowo   walczył, 

buntował  się,  usiłując  za  wszelką  cenę  udowodnić  swą  niewinność,   podczas 

przesłuchiwań bywał agresywny, nieraz nawet wulgarny. Z czasem jednak tracił 

siły,   tracił   wiarę   w   sprawiedliwość,   w   możliwość   zwycięstwa.   Przestał   się 

awanturować, nie odpowiadał na pytania, ignorował ludzi, którzy usiłowali coś 

z   niego   wydobyć.   Chcieli   prawdy,   a   tę   prawdę,   którą   on   im   dostarczał, 

odrzucali. Więc jakież było wyjście z tej sytuacji? Jaki mógł być koniec tych 

idiotycznych, jałowych rozmów? Dożywotnie więzienie? Kara śmierci?

W chwilach skrajnej depresji pojawiły się nawet myśli o samobójstwie. 

Gdybyż się to wszystko już raz skończyło! Czy warto się dłużej męczyć? Czy 

warto walczyć, jeżeli na swoją obronę nie miał nic, poza słowami, niepopartymi 

żadnym konkretnym argumentem, żadnym dowodem? Czyż w tych warunkach 

można było marzyć o zwycięstwie?

W celi więziennej mrok szybko zapada. Wilgotny chłód wsączył się przez 

background image

zakratowane okienko i pełzał wzdłuż kamiennych ścian.

Roztarł zmarznięte dłonie, wyciągnął się na pryczy i owinął się szczelnie 

kocem.   Nie   zdawał   sobie   sprawy   jak   długo   pozostawał   w   tym   stanie 

apatycznego odrętwienia.

Nie słyszał otwieranych drzwi. Nie chciał słyszeć. Nie chciał mieć nic 

wspólnego z otaczającym go światem.

- Dobry wieczór.

Nie poruszył się. Naciągnął koc na głowę i leżał nieruchomy, obojętny.

-   Jak   się   masz,   Henryku.   Nie   udawaj,   że   śpisz.   Przyszedłem   z   tobą 

pogadać. Mógłbyś się trochę gościnniej zachowywać.

- Zostaw mnie.

Natorski przesunął sobie taboret koło pryczy. - Przestań się zgrywać na 

beznadziejnego  abnegata   - powiedział   energicznie.   - Wcale  ci  z  tym nie  do 

twarzy. To nie w twoim stylu.

Osiecki zerwał się.

- Czego chcesz ode mnie?! - krzyknął. - Czego chcesz?

Czy nie rozumiesz, iż mam już tego wszystkiego dosyć?!

Zostaw mnie w spokoju i idź do diabła! Idź do diabła!

Natorski nie wyglądał na obrażonego tym nieuprzejmym przyjęciem.

- Stawiasz mnie w trudnej sytuacji, drogi Henryku - powiedział spokojnie. 

-   Jestem   adwokatem   i   wykonuję   swój   zawód.   Nie   powinieneś   mi   w   tym 

przeszkadzać. Wziąłem zaliczkę od twojej żony, a wiesz chyba, że nie lubię brać 

pieniędzy za nic. Jeżeli się czegoś podejmuję, to chciałbym to wykonać. Nie 

widzę   powodu   dlaczego   nie   moglibyśmy   spokojnie,   po   przyjacielsku 

porozmawiać.

-   Bo   te   rozmowy   do   niczego   nie   prowadzą   -   żachnął   się   Osiecki.   - 

Przychodzisz już tu do mnie czwarty raz i co z tego? G...

- Chwileczkę - przerwał mu szybko Natorski. - Nie chciałbym, żebyś się 

przyzwyczajał   do   nieparlamentarnych   wyrazów...   Zajmujesz   poważne 

background image

stanowisko, masz dorastające dzieci... Jakiż to przykład?

Osiecki mimo woli uśmiechnął się.

- Przestań się wygłupiać - mruknął na pozór niechętnie, ale widać było, że 

pierwsze lody zostały przełamane.

- A czy wiesz...? - mówił dalej Natorski - Czy wiesz dlaczego nic nie 

wychodzi z naszych rozmów? Dlatego, że nie chcesz być ze mną szczery, nie 

chcesz   powiedzieć   niczego   co   mogłoby   rzucić   jakieś   dodatkowe   światło   na 

naszą sprawę.

Osiecki wzruszył ramionami.

- Cóż, u licha, mogę ci powiedzieć? Nic nie wiem. Z tą przeklętą laską nie 

mam   nic   wspólnego.   Nie   przypuszczasz   chyba,   że   wdałem   się   w   jakąś 

szpiegowską aferę.

- Nie, nie przypuszczam.  Powiem ci więcej: tak naprawdę to nikt nie 

wierzy w twoją winę.

- To dlaczego, do cholery, trzymają mnie w kryminale?

Natorski rozłożył ręce.

-  Dziwisz   się?   Taki  materiał   dowodowy   przeciwko   tobie   i  pytasz   się, 

dlaczego siedzisz? Nie bądź dzieckiem, Heniu.

Nie możesz mieć pretensji do tych ludzi. Mogę cię zapewnić, że robią 

wszystko co w ich mocy, żeby dowieść twojej niewinności. Przecież najprostszą 

rzeczą byłoby wytoczyć ci sprawę i wlepić ci dziesięć czy piętnaście lat. Jeżeli 

tego nie robią to właśnie dlatego, że nie są przekonani o twojej winie, a nie chcą 

brać   na   swoje   sumienie   wyroku   skazującego.   Powinieneś   być   im   za   to 

wdzięczny   i   starać   się   dopomóc   w   prowadzeniu   dochodzenia.   Pozwól   sobie 

powiedzieć,   że   zachowujesz   się   jak   idiota.   Nie   tylko   nie   chcesz   mówić 

wszystkiego,   co   wiesz,   na   przesłuchaniu,   ale   nawet   ze   mną   nie   pogadasz 

szczerze.

Osiecki zerwał się z pryczy i zaczął biegać po celi.

- Czego ty chcesz ode mnie? Co ja ci mam powiedzieć?

background image

- Całą prawdę.

- Ja nie wpakowałem tych mikrofilmów do laski. To jest cała prawda.

- To jest tylko część prawdy.

- Daj mi spokój.

Natorski wyjął papierosy, zapalił i zaciągnął się dymem.

-   Posłuchaj,   Henryku   -   powiedział   spokojnym,   ale   zdecydowanym 

głosem.   -   Wszyscy   chcemy   ci   pomóc.   Wszystkim   zależy   na   tym,   żeby 

wyświetlić wreszcie   tę dziwną  aferę.  Postaraj  się  skupić  i zdradź  mi  pewne 

szczegóły, które mogłyby nam pomóc.

- Ale o co ci chodzi? Co chcesz wiedzieć?

- Czy jesteś skłonny odpowiadać mi szczerze na pytania?

- Postaram się.

- A więc przede wszystkim chciałbym się czegoś dowiedzieć o twojej 

lasce.

- No cóż... Miałem laskę, którą odziedziczyłem jeszcze po ojcu. Leżała 

gdzieś   w   kącie.   Zapomniałem   o   niej.   Dopiero   kiedy   spadłem   z   konia   i 

zwichnąłem nogę...

- Podobno dawałeś tę laskę do reperacji?

- Tak. Gałka była prawie do połowy utrącona, więc kazałem dać nową.

- Kto to zrobił?

- Jeden facet w Olsztynie. Prywatna inicjatywa.

- Jak się nazywa ten facet?

- Joachim Schatz.

- Jak to się dzieje, że tak dobrze pamiętasz to nazwisko?

-   Bo   tam,   w   naszej   okolicy,   mieszka   jego   brat.   Stary   dziwak,   badacz 

Pisma Świętego.

-   Więc   oddałeś   laskę   do   naprawy   temu   Schatzowi   z   Olsztyna.   Długo 

reperował?

- Nie pamiętam dokładnie. Chyba z tydzień, może trochę dłużej.

background image

- Dobrze zrobił?

- Bardzo dobrze. Gałka była taka, jak dawniej.

- Kto odebrał laskę z reperacji?

- Poprosiłem kogoś - odparł wymijająco.

- Ale konkretnie kto odebrał? - nastawał Natorski.

- Jedna znajoma. Jechała do Olsztyna, więc ją poprosiłem.

- Co za znajoma?

- Mniejsza z tym.

- A może Józefina, co?

- Skąd wiesz o Józefinie?

Natorski uśmiechnął się.

- Jeżeli prowadzę twoją sprawę, to muszę coś niecoś wiedzieć. Więc to 

ona odebrała twoją laskę z reperacji?

- Tak.

- Chciałbym, żebyś mi coś więcej powiedział o Józefinie.

Osiecki gniewnie potrząsnął głową.

- Nie mam zamiaru mówić o tej kur...

Natorski dotknął ręki przyjaciela.

- Prosiłem cię, Henryku, żebyś staranniej dobierał słów.

- Daj mi spokój.

- Pomówmy poważnie. Przestań się, obrażać, dąsać, unosić honorem. Czy 

nie rozumiesz do diabła, że tu chodzi o ciebie, o twoją żonę, o dzieci? Chcę ci 

pomóc,   więc   nie   utrudniaj   mi.   Mów   wszystko,   co   wiesz   i   co   może   mieć 

znaczenie dla sprawy. Pamiętaj, że w takiej sytuacji każdy najmniejszy szczegół 

może być ważny.

Osiecki wykonał niecierpliwy ruch ręką.

- Więc pytaj i przestań mnie męczyć.

- Żyłeś z Józefiną?

- Tak.

background image

- Zdradziła cię z tym Niemcem, który jeździł w nocy na Marlenie?

- Tak. Skąd wiesz?

- To nieważne. Teraz ja zadaję pytania. Powiedz mi, czy domyślasz się, 

po co ten facet jeździł w nocy, dokąd?

- Nie mam pojęcia.

- Obsztorcowałeś go wtedy?

- A coś ty myślał? Miałem go może pochwalić? Mało brakowało, a byłby 

po mordzie ode mnie oberwał. W ostatniej chwili powstrzymałem się.

- Ten Niemiec nazywa się Walter Schatz, tak?

- Tak.

- Czy to jest jakiś krewny tego rzemieślnika z Olsztyna, który reperował 

ci laskę?

- Zdaje się, że to jego stryj.

- To znaczy, że ma tu dwóch stryjów, jeden mieszka w Olsztynie, a drugi 

to ten badacz Pisma Świętego.

- No... tak.

- Czy nie sądzisz, że Walter Schatz może mieć coś wspólnego z tą laską, 

którą ci podrzucono?

Osiecki wzruszył ramionami.

- A bo ja wiem?

Natorski zgasił papierosa i wsunął niedopałek do pudełka z zapałkami.

-   Bo   widzisz,   Henryku...   Rozmawiałem   niedawno   z   Markiem,   twoim 

synem... Chłopak jest przekonany, że to wszystko przez tego Niemca. Mówi, że 

Walter Schatz przez zemstę...

- Marek tak myśli - powiedział Osiecki i usiadł na pryczy. - To dziwne...

- A ty...? - spytał Natorski.

- Cóż ja...? Bo ja wiem... To wszystko jest jakieś takie... Trudno mi sobie 

wyobrazić,   żeby   ten   Niemiec   tylko   dlatego,   że   go   obrugałem...   W   końcu 

zasłużył sobie na to.

background image

- Słuchaj, Henryku, a czy ty...? Czy nie zaszło nic takiego, co by zwróciło 

twoją uwagę, coś niezwykłego?

Osiecki potarł czoło w zamyśleniu.

- Był ten anonim, ale to przecież kompletna bzdura.

- Jaki anonim?

- Dostałem chyba przed rokiem taki idiotyczny list pisany na maszynie. 

Bez podpisu.

- Co było w tym liście?

- Treść była mniej więcej taka, żebym trzymał język za zębami i żebym 

nie interesował się tym, co mnie nie dotyczy, jeżeli mi zdrowie i życie mych 

dzieci miłe.

- I co zrobiłeś z tym listem?

- Już nie pamiętam. Chyba wyrzuciłem, a może leży gdzieś w szufladzie 

mojego biurka.

- O co to mogło chodzić? Czym ty się takim interesowałeś?

Osiecki wzruszył ramionami.

- Diabli wiedzą. Pojęcia nie mam.

Natorski sięgnął po nowego papierosa i klepnął przyjaciela po ramieniu.

- Czekaj... czekaj... Nad tym warto by się zastanowić.

Kto wie, czy to nie jest klucz do twojej sprawy.

- Jakim sposobem?

- Nie rozumiesz? Ktoś się ciebie bał. Komuś musiałeś w jakiś sposób 

zagrażać. Właśnie ten ktoś postanowił cię unieszkodliwić.

- Ale kto, u licha? Kto to mógł...?!

- Chwileczkę - przerwał mu Natorski. - Czy ten Niemiec zaraz po tej 

awanturze wyjechał?

- Nie znasz Niemców? - uśmiechnął się Osiecki. - Zapłacił z góry i miałby 

podarować tę forsę? Dosiedział do końca!

- Interesowałeś się jego osobą?

background image

- Prawdę mówiąc, intrygowała mnie ta jego nocna eskapada. Chciałem się 

dowiedzieć, co to było.

- I może mu się wydawało, że go śledzisz?

- To możliwe.

- Czy on odwiedzał swego stryja, tego badacza Pisma Świętego?

- Wiem, że do niego jeździł.

- A ty rozmawiałeś w tym czasie z tym starym dziwakiem?

- Byłem u niego.

- Po co byłeś u niego?

Osiecki zawahał się.

- Hm... No cóż... Prawdę mówiąc, chciałem się czegoś dowiedzieć o tym 

jego zwariowanym bratanku. Przyznam ci się, że trochę to wszystko zaczynało 

mi się wydawać podejrzane. Bałem się, żeby nie wynikła z tego jakaś afera. Bo 

ani przez chwilę nie wierzyłem w to, że młody Schatz jeździł tamtej nocy do 

dziewczyny.

- A jak ci się zdaje? W jakim celu mógł jeździć?

- Ba! To dla mnie zupełna tajemnica. Pojęcia nie mam.

- A od jego stryja dowiedziałeś się czegoś?

- Ale skąd. To zramolały starzec. Ględził coś o końcu świata i o jakichś 

tam proroctwach... Niedługo u niego siedziałem, bo szkoda mi było czasu.

- Ten stary sam mieszka?

- Nie. Z córką i z zięciem.

W tej chwili do celi więziennej zastukał strażnik.

- Panie mecenasie, bardzo przepraszam, ale rozmowa skończona.

ROZDZIAŁ XI

Downar   sam   pojechał   do   Olsztyna.   Początkowo   mieli   się   wybrać   ze 

Stasiakiem, ale po namyśle doszli do wniosku, że będzie bezpieczniej, jeżeli 

background image

Stasiak nie pokaże się na tamtejszym terenie w towarzystwie oficera milicji. 

Chodziło o to, żeby jak najdłużej zachować jego incognito i żeby do końca grał 

rolę   zastępcy   dyrektora.   Nawiasem   mówiąc,   rola   ta   coraz   bardziej   mu 

odpowiadała i coraz bardziej pasjonowała go konna jazda.

-  Psiakość.   Szkoda,   że  w   dzisiejszych   czasach   nie  ma   już   kawalerii   - 

powiedział kiedyś w rozmowie z przyjacielem.

Pułkownik Leśniewski chciał dać wóz do Olsztyna, ale Downar wolał 

pojechać pociągiem. Nie był jeszcze zdecydowany, czy wystąpi oficjalnie, czy 

też   uda   zwykłego   turystę.   Uważał,   że   lepiej   będzie   nie   pokazywać   się   w 

służbowym wozie.

W pociągu prawie cały czas rozmyślał o rozmowie z Natorskim. To był 

bardzo   ciekawy   materiał   i   warto   było   rozważyć   rozmaite   ewentualne   wątki, 

wypływające z tego, co powiedział Osiecki. Nareszcie zaczął mówić. Był już 

najwyższy czas, żeby ten uparty człowiek przerwał milczenie.

Dotychczas   nie   chciał   w   ogóle   rozmawiać   ani   z   Gernerem,   ani   ze 

Stasiakiem, ani z Natorskim. „Idiota - myślał Downar. - Uniósł się honorem, 

obraził   się   i   nie   chciał   z   nikim   gadać.   Nie   mógł   im  wcześniej   wszystkiego 

powiedzieć?...”

Natychmiast   po   spotkaniu   z   Natorskim,   połączył   się   telefonicznie   ze 

Stasiakiem,   przekazując   mu   wiadomość   o   anonimie.   Należało   przeszukać 

mieszkanie Osieckich i za wszelką cenę znaleźć ten tajemniczy list.

Koła   wagonu   wystukiwały   jednostajny   rytm.   Downar   przechylił   w   tył 

głowę i przymknął oczy. Może niepotrzebnie jechał do Olsztyna. Może to tylko 

strata czasu? Czuł jednak intuicyjnie, że czegoś się chyba dowie. Ostatecznie to 

nie koniec świata. Za kilka godzin może być z powrotem w Warszawie, a gdyby 

były jakieś trudności z połączeniem kolejowym, to weźmie wóz z Komendy 

Wojewódzkiej. Chyba mu nie odmówią?

Był   zmęczony   i   miał   ochotę   się   zdrzemnąć,   ale   natrętnie   tłoczące   się 

myśli odpędzały sen. Od paru dni dręczyło go to nerwowe podniecenie, jakiego 

background image

zawsze   doznawał   przed   zakończeniem   skomplikowanej   sprawy.   Wtedy 

przychodziły   najrozmaitsze   wątpliwości,   dotychczasowe   rozumowanie 

wydawało się nielogiczne, bezwartościowe, po prostu bezsensowne. Pojawiał 

się strach, że na finiszu cały ten mozolnie i precyzyjnie budowany gmach runie i 

że nic z tego wszystkiego nie wyjdzie. Wystarczyło przecież przeoczyć jedno 

ogniwo, jeden szczegół, żeby utworzyła się luka, niepozwalająca na związanie i 

zamknięcie całości.

Trzeba było pamiętać  o wszystkim.  Nie wolno było popełnić żadnego 

błędu. Najmniejsze nawet przeoczenie mogło pociągnąć za sobą nieobliczalne 

skutki.

W Olsztynie padał deszcz. Ludzie kichali i podnosili kołnierze płaszczy. 

Flegmatyczny   tramwaj   kołysał   się   melancholijnie   na   szynach.   Chodniki 

błyszczały wilgocią.

Wyszedłszy   z   budynku   stacyjnego,   Downar   powziął   nagłą   decyzję. 

Zrezygnował z wszelkich mistyfikacji. Nie chciało mu się bawić w zabłąkanego 

przypadkowo   turystę.   Śpieszył   się.   Nie   miał   czasu   na   reżyserowanie   i 

odgrywanie komedii. Postanowił działać metodą uderzeniową. Odwiedził więc 

Komendę   Wojewódzką,   przedstawił   się,   powiedział   o   co   chodzi   i   w 

towarzystwie porucznika Barcza i sierżanta Wojteckiego pojechał do warsztatu 

rzemieślniczego.

Joachim   Schatz   mieszkał   niedaleko,   w   starym   domu   na   pierwszym 

piętrze. Był to sześćdziesięcioletni mężczyzna, krzepki jeszcze i pełen życia. 

Twarz   miał   różową,   tryskającą   zdrowiem.   Jasnoniebieskie   oczy   patrzyły   ze 

skupioną   uwagą,   a   głowa   pokryta   była   krótko   przystrzyżonymi,   zupełnie 

białymi włosami.

Kiedy   weszli,   stał   pochylony   nad   warsztatem   i   heblował   starannie 

sosnową deskę. Na widok milicjantów wyprostował się, zdjął okulary i spojrzał 

pytająco. Nie wyglądał ani na zaskoczonego, ani na przestraszonego. Mogło się 

zdawać, że spodziewał się tej wizyty.

background image

- Czego panowie sobie życzą?

-   Dzień   dobry   -   powiedział   Downar,   wyjmując   swoją   legitymację 

służbową. - Chcieliśmy z panem chwilę porozmawiać.

- Proszę. A o co chodzi?

- Czy możemy, usiąść?

- Proszę. Tam jest ławka.

Nie był speszony, ale nie był także uprzejmy. Robił wrażenie człowieka, 

któremu   przeszkodzono   w   pracy   i   który   jak   najprędzej   pragnie   się   pozbyć 

intruzów.

Downar wyjął papierosy i rozejrzał się po warsztacie.

Stare,   stylowe   krzesełka,   kantorek,   serwantka,   osiemnastowieczna 

sekretera, jakieś ramy, zapewne po lustrach.

- Pan odnawia antyki?

- Tak. - Padła krótka, lakoniczna odpowiedź.

- Dawno pan mieszka w Olsztynie?

- Od czterdziestego piątego roku.

- Pan jest pochodzenia niemieckiego?

- Tak.

- Czy ma pan brata?

- Tak. Na wsi. W okolicy Koszalina.

- A Walter Schatz to pański bratanek?

- Tak.

- Ale to nie jest syn tego pańskiego brata, który mieszka na wsi?

- Nie. To jest syn Hansa. Nas było trzech braci. Wilhelm, Joachim i Hans.

- Wszyscy żyją?

- Nie. Hans nie żyje.

- Czy pański bratanek, Walter, odwiedzał pana?

- Tak.

- Dawno?

background image

-   Parę   tygodni   temu.   Przyjechał   w   jakichś   interesach   do   Warszawy. 

Wybrał się do mnie na jeden dzień. To dobry chłopiec. Nie zapomina o starym 

stryju.

- A brata Wilhelma widuje pan?

- Dawno go już nie widziałem. Zestarzał się bardzo, zdziwaczał. Trudno 

się z nim dogadać.

- Dużo starszy od pana?

-   O,   prawie   dwadzieścia   lat   różnicy.   Ja   mam   sześćdziesiąt   dwa,   a   on 

będzie miał chyba osiemdziesiąt. I marnie się trzyma.

- A czy zna pan pana Osieckiego? - spytał Downar. - Pana dyrektora 

Osieckiego?

- Osiecki... Osiecki... - powtórzył w zamyśleniu Schatz. - Jakoś sobie nie 

przypominam. Gdybym twarz zobaczył, to może bym sobie przypomniał, ale do 

nazwisk nie mam pamięci.

- Pan Osiecki jest dyrektorem stada ogierów. Na wiosnę tego roku dawał 

tutaj panu laskę do reperacji. Coś tam było z gałką nie w porządku.

- Taka bambusowa laska?

- Właśnie, bambusowa laska z gałką.

- Teraz sobie przypominam - ucieszył się Schatz. - No oczywiście, pan 

dyrektor Osiecki. Ma śliczną córeczkę. Pamiętam.  Byli tu u mnie. I co z tą 

laską? Chyba dobrze zreperowałem?

- Doskonale. Dorobił pan piękną kościaną gałkę.

- Kościaną? Chyba była z twardego drzewa.

- Możliwe. To nie ma znaczenia. Czy pan sobie przypomina, kto odbierał 

z reperacji tę laskę?

Schatz w zamyśleniu potrząsnął głową.

- Nie pamiętam. Ktoś musiał odebrać, ale kto? Nie pamiętam.

Downar   bacznie   obserwował   starego   stolarza.   Jego   uwadze   nie   uszło 

najmniejsze nawet drgnienie mięśni twarzy.

background image

- A czy pan potrafiłby zrobić taką samą bambusową laskę, identyczną jak 

ta, którą ma dyrektor Osiecki?

Schatz odwrócił się i zaczął układać narzędzia. Mogło się zdawać, że 

pragnie ukryć zmieszanie.

- Nie wiem. Musiałbym spróbować. Nigdy nie robiłem lasek. Myślę, że to 

nic takiego trudnego. Trzeba tylko mieć bambus.

Downar wstał i przeszedł się po pokoju. Oglądał wszystko z ogromnym 

zainteresowaniem.   Na   starym,   zakurzonym   kredensie   zauważył   płaskie, 

metalowe pudełko. Na barwnym tle napis: „Tradition Aquarell” Staedtler.

- Czy pan jest także malarzem? - spytał.

- Skądże znowu? A bo co?

- Bo widzę tutaj akwarelowe kredki. O ile się orientuję, takich kredek 

używają tylko malarze.

Schatz uśmiechnął się.

- E, nie, ja nie jestem malarzem. To ta malarka zostawiła.

- Jaka malarka?

- Była tu kiedyś taka jedna z Warszawy. Dawno.

- Czego chciała od pana?

- Właściwie nie wiem czego chciała. Powiedziała, że jest przejazdem w 

Olsztynie,   że   interesuje   się   starymi   meblami   i   że   jej   w   Radzie   Narodowej 

podano mój adres. Pogadała, porobiła trochę fotografii, nawet tę laskę dyrektora 

Osieckiego sfotografowała. Potem napisała coś tam na maszynie i poszła. Taka 

roztargniona, że zapomniała tych kredek i zdjęcia zostawiła.

- Jakie zdjęcia?

-   Swoje   własne.   Musiała   odebrać   od   fotografa,   bo   były   w   kopercie. 

Położyła je na tych kredkach...

- I co się z nimi stało?

- Schowałem. Bałem się, że się zniszczą jak tak będą leżeć na wierzchu. 

Myślałem, że ta pani się zgłosi. Ale jak dotychczas nie widać jej. Widocznie 

background image

zapomniała i o kredkach i o fotografiach.

- Czy mógłby mi pan pokazać te zdjęcia?

- Oczywiście. Bardzo proszę. - Schatz wyjął z kieszeni kamizelki kluczyk 

i otworzył nim starą szafkę, stojącą pod oknem. Wyjął przyżółconą już trochę 

kopertę i podał ją Downarowi. - Proszę. Myślę, że się panu spodoba. Ładna 

kobieta.

Tamara Halicka. Nie mogło być wątpliwości. To samo zdjęcie. Downar 

najmniejszym gestem nie dał poznać po sobie, jakie to odkrycie zrobiło na nim 

wrażenie.

-  Niech  pan  sobie   wyobrazi,  że  znam tę   panią.  Jeżeli   pan  pozwoli  to 

zabiorę tę fotografię i kredki i oddam jej w Warszawie.

Schatz skinął głową.

- Proszę. Jak pan uważa. Leży to u mnie tak długo, że chyba zapomniała.

Downar rozejrzał się po pokoju.

- Wspomniał pan coś o maszynie do pisania. Podobno ta pani pisała u 

pana na maszynie. Nie bardzo zrozumiałem.

- No cóż... Po prostu spytała, czy może coś sobie napisać na maszynie, 

jakieś podanie. Zgodziłem się. Dlaczegóż miałem się nie zgodzić?

- Oczywiście. Czy mógłbym zobaczyć tę pańską maszynę?

- Proszę bardzo. Stoi ten grat w tamtym pokoju.

Za warsztatem był niewielki pokoik. Tapczan, stoliczek, szafa na rzeczy. 

Najwidoczniej stary stolarz tu mieszkał.

Downar zdjął z maszyny ceratowy pokrowiec i przez chwilę przyglądał 

się   wysłużonemu   „Underwoodowi”,   który   chyba   pamiętał   czasy   pierwszej 

wojny światowej.

Następnie   wyrwał   z   notesu   dwie   kartki   i   napisał   na   nich   kilka   zdań, 

mocno uderzając palcami w klawisze.

ROZDZIAŁ XII

background image

Po powrocie z Olsztyna Downar zastał w komendzie anonim, o którym 

wspomniał Natorskiemu Osiecki. Pani Elżbieta pomogła Stasiakowi odnaleźć go 

wśród stosów najrozmaitszych papierów, listów i starych czasopism.

Natychmiastowa ekspertyza wykazała, że zarówno anonim adresowany 

do   Osieckiego,   jak   i   anonim,   który   otrzymał   Gerner   w   sprawie   zawartości 

bambusowej laski, były pisane na maszynie starego stolarza z Olsztyna.

Downar energicznie zabrał się do roboty. Starannie przejrzał cały materiał 

daktyloskopijny,   posegregował   protokoły   poszczególnych   przesłuchań, 

sporządził   chronologiczny   wykaz   faktów,   słowem   przygotowywał   się   do 

ostatecznej rozgrywki. Napięcie nerwowe rosło.

*

Leśniewski uważnie przeczytał raport, zakreślił coś czerwonym ołówkiem 

i rzucił maszynopis na biurko. Nie wyglądał na zachwyconego.

- Więc jednak uparcie łączysz sprawę Osieckiego z zamordowaniem tego 

Francuza?

Downar energicznie skinął głową.

- Oczywiście, przecież jasno ci to chyba napisałem.

- Dla mnie to nie jest takie zupełnie jasne.

- Masz jakieś zastrzeżenia?

- Mam wątpliwości. W twoim rozumowaniu ciągle jeszcze widzę sporo 

luk. Być może, że to wszystko trafnie sobie wydedukowałeś, a być może, że 

trochę ponosi cię fantazja.

- Opieram się na faktach - żachnął się Downar. - A chyba rozumiesz, że 

przed ostatecznym zakończeniem sprawy  nie mogę  ci wszystkiego wyjaśnić. 

Brakuje mi pewnych ogniw, które jeszcze ciągle muszę traktować hipotetycznie. 

Stuprocentową pewność będę mógł mieć dopiero po definitywnym zakończeniu 

dochodzenia. Mam wrażenie, że tok mojego rozumowania jest prawidłowy.

- Tak - zgodził się Leśniewski. - Pod warunkiem, że twoje aprioryczne 

background image

założenia pokryją się z rzeczywistością.

- Powiedz wreszcie, co masz na wątrobie? - zdenerwował się Downar. - 

Co ci się nie podoba?

Leśniewski uśmiechnął się.

- Nie ciskaj się, Stefanku. Wszystko to sobie bardzo ładnie wydumałeś. 

Masz sporo materiału, który od biedy może potwierdzić twoje przypuszczenia, 

ale... Obawiam się jednej rzeczy. Czy nie zawęziłeś zbytnio dochodzenia?

Zupełnie,   na   przykład,   zaniedbałeś   waluciarzy.   Kto   wie,   jakie   Cottard 

miał powiązania z tymi ludźmi. Nie mamy również pewności, czy ten Francuz 

nie prowadził jakichś szmuglerskich kombinacji. Sam przecież twierdzisz, że 

nie przyjechał tutaj na konną jazdę, a pobyt w stadninie był tylko pretekstem 

maskującym inne jego plany. Poza tym pominąłeś osobę Kamińskiego, który 

odnalazł zwłoki w windzie. Nie mówię już o tym, że sprawa tego garnituru, 

który Cottard w chwili śmierci  miał na sobie, jest dla mnie  ciągle zagadką. 

Stworzyłeś   sobie   teoretyczną   wizję   tej   historii   i   do   niej   naginasz   materiał 

dowodowy, który nie jest zbyt przekonywający. Jeżeli chciałoby mi się bawić w 

czysto   teoretyczne   rozważania,   to   podejmuję   się   stworzyć   zupełnie   nową 

hipotezę, do której także będą pasować twoje dowody.

Downar   milczał.   Nie   znajdował   zbyt   przekonywających 

kontrargumentów. Wiedział, że w tym, co mówił Leśniewski było dużo prawdy.

-   No,   cóż...   -   powiedział   po   chwili.   -   Zobaczymy.   Teraz   już   muszę 

doprowadzić wszystko do końca. Jeżeli okaże się, że spudłowałem, to przenoszę 

się do MHD. Będę sprzedawał ogórki. Spokojniejsza praca.

Pożegnał Leśniewskiego i, w nie najlepszym nastroju, wrócił do swoiego 

pokoju.

*

Weszła,   jak   zwykle,   energicznym,   pewnym   siebie   krokiem.   Była 

pogodnie uśmiechnięta. Wyglądała młodo i ładnie. Świetnie skrojony kostium z 

ciemnostalowej elany podkreślał jej zgrabną, wysportowaną sylwetkę.

background image

Downar przywitał się i wskazał fotel.

- Proszę, niech pani siada.

- A da mi pan papierosa?

-   Oczywiście.   -   Podbiegł   do   biurka   i   pośpiesznie   wyjął   z   szuflady 

reprezentacyjne   papierosy,   które   rezerwował   dla   specjalnych   gości.   Potem   z 

kasy ogniotrwałej wyjął butelkę koniaku rosyjskiego i dwa kieliszki.

- Cóż to, zanosi się na pijaństwo w lokalu urzędowym?

- zaśmiała się.

- Otrzymałem dzisiaj specjalną dyspensę od mojego szefa - powiedział 

wesoło Downar. - Przecież po to panią tutaj do siebie zaprosiłem, żeby oblać 

nasz wspólny sukces.

- Wspólny sukces?

-   No   tak.   Dzięki   pomocy   pani   udało   mi   się   rozszyfrować   zagadkę 

zabójstwa Victora Cottarda.

- Czy naprawdę to, co panu wtedy przyniosłam, miało aż takie znaczenie?

-   Kolosalne.   Nie   zdaje   sobie   pani   sprawy   z   tego,   jak   dużo   pani 

zawdzięczam.

- Jestem szczęśliwa, że mogłam się chociaż w drobnej mierze przyczynić 

do zdemaskowania mordercy. Więc jednak Halicka?

- Niestety, tak. Dodatkowe dochodzenie wykazało, że to ona razem ze 

swym kochankiem zamordowała Victora Cottarda.

- Aresztowani?

-   Jeszcze   nie.   Właśnie   dziś   rano   otrzymałem   nakaz   aresztowania 

podpisany przez prokuratora. - Podniósł kieliszek. - Piję pani zdrowie.

Józefina umaczała wargi w koniaku.

- Nie spodziewałam się takiego uroczystego przyjęcia.

Gdybym wiedziała, przywdziałabym jakiś odpowiedni strój.

- Strój jest pełen uroku - powiedział z galanterią Downar - Nie zgrzeszę 

przesadą, jeśli stwierdzę, że jest pani najelegantszą kobietą w Warszawie.

background image

- A pan jest chyba najuprzejmiejszym milicjantem w Polsce - odparowała.

Roześmiali się.

- Czy pani już wyekspediowała tych swoich Francuzów? - spytał Downar.

Odetchnęła z widoczną ulgą.

-   Nareszcie.   Muszę   się   panu   przyznać,   że   trochę   mnie   zmęczyła   rola 

dobrej   niani.   Tak,   wczoraj   odprowadziłam   na   dworzec   moją   nadsekwańską 

dziatwę. Wydaje mi się, że mieli już dosyć Polski i konnej jazdy.

- Tak sobie dali w kość?

-   Nie   wie   pan...   Oni   tam   w   Paryżu   jeżdżą   na   takich   zdychających 

szkapach, chodzących w maneżu cały boży dzień. Jak siadają tu na prawdziwe 

konie, to w ogóle nie wiedzą, co się z nimi dzieje. Spadają jak ulęgałki i tak się 

dokładnie obtłukują, że ledwie łażą. Myślę, że przez miesiąc nie dojdą do siebie 

w domowych pieleszach.

Zastukano do drzwi. Wszedł porucznik Olszewski.

- O, przepraszam - powiedział i chciał się cofnąć, ale Downar przywołał 

go ruchem ręki.

- Chodźcie, chodźcie, kolego. Czekam na was. Chciałem, żebyście zaraz 

pojechali do PZU i na Kruczą. - Sięgnął do kieszeni, wyjął dużą, urzędową 

kopertę.   -   To   jest   nakaz   aresztowania.   Weźcie   dwóch   ludzi   i   jedźcie.   Mam 

nadzieję,   że   ani   Wekert,   ani   Halicka   nie   będą   stawiać   oporu.   Na   wszelki 

wypadek zabierzcie kajdanki.

- Przywieźć ich do komendy?

- Tak. Czekam na was.

Olszewski wyszedł. Z twarzy Józefiny zniknął beztroski uśmiech.

- Nie chciałabym być teraz w skórze tych ludzi - powiedziała cicho.

Downar pokiwał głową.

- Tak. To są bardzo przykre sprawy.

- Czy sądzi pan, że dostaną duży wyrok?

- Myślę, że duży. Piętnaście lat, a może karę śmierci.

background image

- Karę śmierci?

- No cóż... Morderstwo z premedytacją. Dużo będzie zależało od składu 

sądu i od talentów obrońcy.

Józefina już nie odzyskała dobrego humoru. Zmieniła temat rozmowy. 

Opowiadała jeszcze o koniach i o Francuzach, ale widać było, że robi to tylko 

przez uprzejmość.

Niebawem spojrzała na zegarek, stwierdziła, że jest już bardzo późno, 

wstała i wyciągnęła rękę na pożegnanie.

Downar   nie   zatrzymywał   jej.   Raz   jeszcze   podziękował   za   pomoc   i 

odprowadził ją do drzwi.

Obdarzyła go jednym ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów.

- Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.

Downar skłonił się.

- To bardzo prawdopodobne - powiedział uprzejmie i zaraz dodał: - Może 

pani   zechce   kiedyś   zadzwonić   do   mnie.   Umówimy   się   gdzieś   na   kawę. 

Przyrzekam, że nie będę wtedy mówił o sprawach urzędowych.

ROZDZIAŁ XIII

Noc   była   ciemna.   Sierp   księżyca   zniknął,   a   gwiazdy   zgasły   jedna   po 

drugiej. Znad lasu wiatr gnał ciężkie, gęste chmury, które całkowicie zasnuły 

niebo.   Od   jeziora   szedł   wilgotny   powiew   zmieszany   z   zapachem   mułu   i 

gnijących wodorostów.

- A jeżeli znowu nie przyjdą?

- To będziemy czekać jutro - mruknął Stasiak. - Coś ty taki niecierpliwy?

Downar poruszył się.

- Mam już tego dosyć, do cholery. W kolanach mi strzyka. Jak tak dalej 

pójdzie, to będę musiał pojechać do Buska czy Ciechocinka na kurację.

- Mówiłem ci, żebyś włożył ciepłe kalesony.

background image

- Włożyłem i co z tego? Ta pierońska wilgoć przejdzie nawet przez skórę 

niedźwiedzią.

Umilkli. Wiatr potrząsał nadbrzeżnymi krzakami, jakby czegoś szukał w 

gęstwinie. Chmury zniżyły się jeszcze bardziej i wisiały groźne, ponure. Było 

cicho.

- Żeby tylko deszcz nie lunął - odezwał się znowu Downar.

- Nic ci nie będzie. Nie roztopisz się.

- Dobrze ci mówić, jak masz na sobie taką plandekę, że można by w nią 

ciężarówkę zapakować. Buty także masz gumowe.

- Radziłem ci przecież, żebyś się odpowiednio ubrał.

- Skąd mogłem wiedzieć, że będzie taki cholerny ziąb.

Nie jestem przyzwyczajony do tych wiejskich „rozkoszy”.

- Dobrze ci zrobi, jak się trochę zahartujesz.

- Diabła tam. Grypy dostanę.

W tej chwili przysunął się do nich sierżant Pakuła.

-   Towarzyszu   majorze   -   powiedział   ledwie   dosłyszalnym   szeptem.   - 

Towarzyszu majorze, zdaje się, że jadą.

- Gdzie?

- Tam. Po tamtej stronie jeziora. Chyba to nie robaczki świętojańskie.

Spojrzeli   we   wskazanym   kierunku.   Rzeczywiście,   w   oddali   błyskały 

wśród zarośli reflektory, przesłaniane co chwila przez gałęzie.

- A mówiłem, że dzisiaj przyjadą - ucieszył się Stasiak.

- Nie wiadomo, czy to akurat oni - mruknął pesymistycznie Downar.

- Zwariowałeś? A któżby się tłukł w nocy po tych dziurach? Na pewno 

oni.

- Co robimy? - spytał Pakuła. - Płyniemy na drugą stronę?

- Ale skąd. Mamy tu doskonały punkt obserwacyjny, a po drugiej stronie 

pilnuje przecież Olszewski ze swoimi ludźmi. Na pewno już ich spostrzegli.

-   Żeby   tylko   potem   nie   dopadli   wozu   -   zaniepokoił   się   Pakuła.   -   Na 

background image

naszych gratach nie dogonilibyśmy ich.

- Nie ma obawy. Będziemy ich mieli.

Stasiak energicznym ruchem rozgarnął gałęzie i wszyscy trzej wpatrzyli 

się w ciemność.

Samochód jechał wolno, ostrożnie, ale ciągle się przybliżał. Białe smugi 

reflektorów stawały się coraz wyraźniejsze.

- Broń gotowa? - spytał Downar.

- Gotowa, towarzyszu majorze. Pół dnia czyściłem automat.

Stasiak odwrócił głowę.

- Myślisz, że dojdzie do strzelaniny?

-   Kto   ich   wie?   Wszystko   możliwe.   Nie   zapominaj,   że   chodzi   o   dużą 

stawkę.

Teraz  słyszeli   już   wyraźnie   warkot  motoru.   Jeszcze   chwila  i   mogli   w 

odblasku świateł dojrzeć ciemne kontury wozu.

- Zatrzymują się - szepnął Pakuła.

- Zatrzymują się - powtórzył Stasiak, przykładając do oczu polową lunetę. 

- Teraz wysiadają.

Ze   stojącego   pod   pochylonym   drzewem   samochodu   wysiadło   dwoje 

ludzi, mężczyzna i kobieta. Rozejrzeli się badawczo dokoła, a potem szybko 

wyjęli z wozu duży pakunek. Mężczyzna zaczął wkładać na siebie ekwipunek 

płetwonurka. Kobieta pomagała mu.

- Co robimy? - spytał Pakuła.

- Na razie nic - odparł spokojnie Stasiak. - Niech się trochę pobawią.

Mężczyzna  wszedł  do jeziora  i zaczął  się  zagłębiać. Kobieta  trzymała 

linę,   nawiniętą   na   kołowrotku,   umieszczoną   na   żelaznym  stojaku   wbitym  w 

ziemię.

- Jak on tam trafi po ciemku? - zaniepokoił się Pakuła.

Downar uśmiechnął się.

- Ma przecież latarkę.

background image

- Może się ruszymy? - zaproponował Stasiak.

Pakuła zepchnął na wodę łódź, wskoczył do niej i chwycił za wiosła.

- Gotowe, towarzyszu majorze.

Płynęli   ostrożnie.   Pakuła   bezszelestnie   rozgarniał   wodę   wiosłami.   Nie 

mówili nic. Na drugim brzegu natknęli się na Olszewskiego.

- Nasi ludzie podeszli bliżej - szepnął porucznik. - Chodźmy.

Posuwali się bardzo wolno, żeby nie robić hałasu. Trzeba było najpierw 

zbadać grunt, zanim się postawiło nogę.

Wreszcie zbliżyli się na wystarczającą odległość i zajęli stanowiska.

Żaden z nich nie potrafił określić jak długo czekali. Wydawało im się, że 

bardzo długo. Wreszcie powierzchnia wody poruszyła się, zafalowała i z jeziora 

wynurzyła się głowa nurka. Z wysiłkiem ciągnął za sobą dosyć dużą żelazną 

skrzynkę, a raczej mocno okutą szkatułę.

Doholował swą zdobycz do brzegu, powiedział coś i znowu zniknął pod 

wodą.

Teraz Downar dał znak.

To nie było trudne. Podeszli do niej z tyłu, obezwładnili ją, związali, 

zakneblowali usta i zanieśli do wozu. Stasiak zajął jej miejsce przy linie.

Czekali.   Ale już  teraz  wszyscy  byli  spokojniejsi.  Nerwowe  napięcie  z 

wolna   ustępowało.   Można   się   było   nie   spodziewać   żadnych   przykrych 

niespodzianek.

Nurek znowu się wynurzył. Tym razem holował mniejszą szkatułkę, ale w 

kształcie podobną do pierwszej.

Podłużna,   z   kopulastym   wiekiem,   wzmocniona   grubymi   żelaznymi 

okuciami.

Tak był zajęty wyciąganiem z wody bagażu, że w pierwszej chwili nie 

zauważył,   co   zaszło   na   brzegu   jeziora.   Dopiero   kiedy   Stasiak   zaczął   mu 

pomagać   zdejmować   ekwipunek,   szarpnął   się   gwałtownie   i   skoczył   w   bok. 

Downar chwycił go mocno za ramiona.

background image

- Guten Abend, Herr Schatz - powiedział Stasiak.

*

Downar   otworzył   teczki   z   aktami   sprawy,   wyjął   z   szuflady   biurka 

papierosy, długopis, wieczne pióro, wyrzucił z popielniczki do kosza niedopałki 

i dopiero wtedy spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę.

Walter Schatz nie robił wrażenia człowieka zdenerwowanego czy nawet 

speszonego sytuacją, w jakiej się znalazł. Spokojnie palił papierosa i uśmiechał 

się ironicznie.

- No więc jak? spytał Downar. Czy przyznaje się pan do zamordowania 

Victora Cottarda?

Schatz wzruszył ramionami.

-   Nie   rozumiem   dlaczego   chcecie   mnie   zmusić   do   tego,   żebym   się 

przyznał do nie popełnionych czynów. To jakaś niepojęta dla mnie gra. Nie, ja 

nie zamordowałem Victora Cottarda. Nic nie wiem o tej sprawie.

- Czy Victor Cottard był pańskim bratem ciotecznym?

- Tak. Z tego jednak nie wynika, żebym miał go zamordować.

Downar nie zwrócił uwagi na ironię. Aż nazbyt dobrze znał tego rodzaju 

taktykę. Zorientował się już dość dokładnie z kim ma do czynienia i wiedział jak 

ma rozegrać tę partię.

-   Czy   pan   przyjechał   do   Polski   specjalnie,   aby   wydobyć   z   jeziora   te 

kosztowności?

-   Nie.   Przyjechałem   w   sprawach   handlowych,   a   przy   okazji   chciałem 

odzyskać moje pamiątki rodzinne.

Stasiak,   który   dotychczas   rysował   na   kawałku   papieru   jakieś   figury 

geometryczne, parsknął śmiechem.

- A to kapitalne! Pamiątki rodzinne wartości miliona dolarów. Wspaniale!

- Różne bywają pamiątki rodzinne - powiedział z obrażoną miną Schatz.

- Czy ta pańska zeszłoroczna nocna wyprawa na klaczy Marlenie miała 

związek z pamiątkami rodzinnymi? - spytał Downar.

background image

Schatz zawahał się chwilę.

- Tak - powiedział niechętnie.

- Ale wtedy nie znalazł pan tego, czego pan szukał?

- Nie.

- Dlaczego?

-   Bo   nie   miałem   jeszcze   wtedy   dokładnych   informacji   dotyczących 

lokalizacji   tych   przedmiotów.   Nie   mogłem   przecież   przekopać   dna   całego 

jeziora.

- Tak, to byłoby raczej uciążliwe - przyznał Downar - Ale jak to się stało, 

że teraz zdobył pan potrzebne informacje i że trafił pan bez trudu do miejsca, 

gdzie zostały zakopane te kuferki?

- Znalazłem dodatkowe notatki mojego ojca.

- Ach tak. - Downar wyjął z teczki dwa kawałki grubego pergaminu, na 

których   czerwonym   tuszem   narysowany   był   plan   sytuacyjny   jeziora   z 

oznaczeniem punktu, w którym ukryte były szkatuły ze skarbami. Rysunek tak 

był pomyślany, że trafić na to miejsce można było tylko mając w ręku obydwie 

części.

- Czy zna pan ten plan? - spytał Downar, podnosząc do góry arkusze.

- Tak.

- Czy otrzymał pan to w spadku po ojcu?

- Tak.

- A dlaczego plan został przecięty na dwoje?

- Nie wiem.

Downar uśmiechnął się.

-   To   ja   panu   to   wyjaśnię.   Opowiem   panu   pewną   bardzo   interesującą, 

sensacyjną   historię.   W   roku   1945   armia   niemiecka,   jak   to   zapewne   panu 

wiadomo,   cofała   się   pod   naporem   armii   radzieckiej.   Dowództwo   jednej   z 

dywizji pancernych znajdowało się w posiadaniu dużej ilości złota i drogich 

kamieni,   zrabowanych   zapewne   na   terenie   Związku   Radzieckiego   i   Polski. 

background image

Uciekać z takim skarbem było rzeczą ryzykowną. Postanowiono więc ukryć 

drogocenne przedmioty. W tym celu wybrano to właśnie  jezioro. Dlaczego? 

Trudno zgadnąć. Może dlatego, że w pobliżu mieszkał pański stryj, Wilhelm, a 

pański   ojciec   i   drugi   pański   stryj,   Joachim,   służyli   w   tej   dywizji   pancernej. 

Jednym słowem spuszczono nurków na dno jeziora i zakopano skarb.

Potem pułkownik Hans Schatz, pański ojciec otrzymał jedną część planu, 

a któryś z oficerów drugą. Chodziło o to, żeby nie oddawać tak olbrzymiej 

fortuny w jedne ręce, żeby obydwaj musieli wrócić na to miejsce.

- Opowiada mi pan jakieś bezsensowne bzdury - mruknął Schatz.

- Dowiedziałem się tego wszystkiego od pańskiego stryja - powiedział 

spokojnie   Downar.   -   W   każdej   chwili   możemy   go   tu   zaprosić   celem 

przeprowadzenia konfrontacji.

-   Ale   to   potem.   Najpierw   chciałbym   dokończyć   tej   interesującej 

opowieści. Otóż pan otrzymał w spadku od ojca połowę planu. Przyjechał pan 

do Polski pod pretekstem jazdy konnej, rozkochał pan w sobie Józefinę Vaudrin 

i próbował pan odnaleźć skarb. Niestety, bez drugiej połowy planu okazało się 

to niemożliwe, a ta druga połowa wpadła w ręce pańskiego ciotecznego brata, 

Victora Cottarda. Pańska ciotka wyszła za mąż za Francuza, a Cottard był w 

jakiś   sposób   spowinowacony   z   tym   oficerem   z   dywizji   pancernej,   który 

otrzymał   drugą   część   planu.   -   Tego   się   znowu   dowiedziałem   od   pańskiego 

drugiego stryja, Wilhelma.

Schatz wzruszył ramionami.

- To stary dziwak. Niespełna rozumu. Nie można brać poważnie tego, co 

on mówi.

- Jego słowa najzupełniej pokrywają się z rzeczywistością - wtrącił się do 

rozmowy Stasiak. - Widziałem się z nim niedawno. Gawędził ze mną zupełnie 

przytomnie.

Owszem,   ma   swoje   starcze   dziwactwa,   ale   nie   można   go   nazywać 

nienormalnym.

background image

- Czy pan przyznaje się do zamordowania Victora Cottarda? - spytał nagle 

Downar.

- Mówiłem przecież, że nie mam z tą zbrodnią nic wspólnego - żachnął 

się niecierpliwie Schatz. - Nie pozwolę nic sobie zasugerować. Znam te wasze 

metody.

-   Czy   był   pan   kiedyś   w   mieszkaniu   Pawła   Wekerta   na   Kruczej,   na 

szóstym piętrze?

- Nie. Nigdy nie byłem w żadnym mieszkaniu na Kruczej.

- A czy pan odwiedzał Victora Cottarda w jego pokoju hotelowym, w 

„Bristolu”?

- Nie. Z Victorem nie łączyły mnie dobre stosunki.

Właściwie nie kontaktowaliśmy się.

- No cóż, różnie w rodzinie bywa - powiedział Downar, robiąc zatroskaną, 

pełną   zrozumienia   minę.   -   Jedno   mnie   bardzo   martwi,   panie   Schatz,   a 

mianowicie to, że nie mówi pan prawdy.

- Ja zawsze mówię prawdę.

- Wobec tego przykro mi, że w tym konkretnym przypadku zmienił pan 

swoje   zasady.   Zaraz   spróbuję   to   panu   udowodnić.   Otóż,   podczas   naszej 

rozmowy   w   hotelu   „Europejskim”,   poczęstował   mnie   pan   papierosami. 

Odpakowując   paczkę,   upuścił   pan   na   podłogę   celofanowe   opakowanie,   na 

którym pozostawił pan dokładne odciski swoich palców. I cóż się okazało? Ano 

okazało się, że odwiedzał pan w „Bristolu” swego kuzyna Victora, bo w pokoju 

hotelowym w koszu na śmieci znalazłem pudełko po „Playersach”, a na nim 

odciski pańskich palców. Poza tym był pan w kawalerce Wekerta na Kruczej. 

Zostawił pan tam płaszcz, a w kieszeni płaszcza paczkę „Playersów” wraz z 

pańskimi liniami papilarnymi. Co więcej, badania daktyloskopijne wykazały, że 

dotykał pan wnętrza windy, w której znaleziono trupa Cottarda. Czy chciałby 

pan coś powiedzieć na ten temat?

Schatz milczał. Z jego twarzy zniknął ironiczny uśmiech. Zrobił się nagle 

background image

bardzo poważny.

- No to ja panu jeszcze powiem - ciągnął dalej Downar. - Był pan u 

Victora w hotelu, ażeby uzgodnić z nim wspólny plan działania oraz omówić 

podział zysków. On przecież miał drugą część planu. Nie doszliście wtedy do 

porozumienia. Za pośrednictwem Józefiny wynajął pan kawalerkę Wekerta, do 

której zwabił pan swojego kuzyna, żeby go zamordować.

Schatz zerwał się. Twarz nabiegła mu krwią.

- To on chciał mnie zabić! - krzyknął. - To on mnie wciągnął w zasadzkę! 

To on urządził komedię z tym ubraniem! To on!

- Chwileczkę - przerwał mu Downar. - Nie rozumiem.

Cottard chciał pana zabić?

-   Tak.   Wyjął   pistolet.   Chciał   mnie   zastrzelić   i   zabrać   obydwie   części 

planu.  Ale  byłem szybszy   od niego.  Wyrwałem mu   broń  z  ręki,  chwyciłem 

młotek   leżący   na   oknie   i   uderzyłem.   Nie   chciałem   go   zabić.   Uderzyłem   za 

mocno.

Byłem bardzo podniecony.

- A potem jeszcze zadzierzgnął mu pan pasek na szyi - dorzucił Downar.

- Nie wiedziałem, co robię. Byłem nieprzytomny z wściekłości. Broniłem 

się. Działałem w obronie własnej.

Miałem prawo się bronić. Każdy, ma prawo się bronić!

-   Naturalnie   -   przytaknął   Downar.   -   Każdy   ma   prawo   się   bronić. 

Wszystko zależy od sytuacji. Może mi pan jeszcze powie, jak to było z tym 

garniturem?

- Victor przyszedł na to spotkanie w nowym ubraniu.

Mówił, że rękawy trochę za krótkie. Chciał mi odsprzedać to ubranie. 

Koniecznie mnie namawiał, żebym przymierzył. Ja nie chciałem, bo mi kolor się 

nie podobał. Wtedy on chwycił ze stołu ołówek i zaczął rysować plan jeziora.

- Czy to była zielona kredka?

- Chyba tak. Dokładnie nie pamiętam, ale to była kredka. Tak, tak, zielona 

background image

kredka. Teraz sobie przypominam bo ją złamał i temperował.

- A dlaczego właściwie zgodził się pan przyjść do mieszkania Wekerta? 

Przecież mogliście te sprawy omawiać w hotelu.

- Chodzi o kobietę.

- O kobietę? - zdziwił się Downar.

- Tak. Mnie się bardzo podobała ta malarka, pani Halicka. Victor obiecał 

mi, że mnie z nią zapozna, ale że musimy się spotkać na jakimś neutralnym 

gruncie,   bo   ona   do   hotelu   nie   przyjdzie.   Miało   to   być   takie   małe   zebranie 

towarzyskie, a potem ewentualnie...

- Ale pani Halickiej nie było?

- Nie. Przyszedł tylko Cottard. Od razu wydało mi się to podejrzane.

-   Czy   domyśla   się   pan,   dlaczego   Cottard   chciał   pana   namówić   do 

włożenia tego ubrania?

- Oczywiście. Chodziło mu o to, żebym nie miał na sobie zagranicznego 

garnituru.   W   danym   wypadku   polskie   ubranie   utrudniało   zidentyfikowanie 

zwłok.

- Ja też tak myślę - przytaknął Downar. - A teraz może porozmawiamy 

sobie   na   temat   laski   dyrektora   Osieckiego.   Ale   w   tej   sprawie   głos   oddaję 

koledze.

Stasiak podniósł głowę znad zabazgranej kartki papieru i ostro spojrzał na 

młodego   Niemca.   Przesadnie,   jak   mu   się   zdawało,   uprzejmy   ton,   w   jakim 

Downar prowadził przesłuchanie, zaczynał go drażnić.

- Proszę nam powiedzieć. Jak to było z tą laską?

- Z jaką laską? - udał zdziwienie Schatz.

- Niech pan się nie zgrywa. Wie pan doskonale, że chodzi o bambusową 

laskę dyrektora Osieckiego. Jesteśmy dobrze zorientowani w tej całej aferze i w 

tej chwili to tylko czysta formalność. Czekamy na pańskie potwierdzenie.

- Nie wiem, o czym pan mówi - upierał się Schatz.

Stasiak z trudem opanował ogarniający go gniew. Miał ogromną ochotę 

background image

trzasnąć tego bezczelnego faceta w pysk.

-   Rozmawialiśmy   na   ten   temat   z   obydwoma   pańskimi   stryjami   - 

powiedział siląc się na spokój - z Wilhelmem i z Joachimem Schatzem.

- No to co z tego?

- Z tych rozmów dowiedzieliśmy się, że pan, przy współudziale Józefiny 

Vaudrin, zmontował całą tę intrygę, aby unieszkodliwić dyrektora Osieckiego.

Schatz wzruszył ramionami.

- Dlaczego miałbym go unieszkodliwiać? Nie rozumiem.

- Dlatego, iż pan przypuszczał, że Osiecki jest wtajemniczony w sprawę 

skarbu, zakopanego na dnie jeziora i że będzie panu przeszkadzał.

- Skąd to przypuszczenie?

- To nie przypuszczenie, to pewność. Po pańskiej nocnej eskapadzie na 

klaczy   Marlenie,   Osiecki   odwiedził   Wilhelma   Schatza,   chcąc   się   czegoś 

dowiedzieć. Pański stryj, który pozostaje pod ogromnym wpływem proroctw 

zawartych w Piśmie Świętym, doszedł do wniosku, że bogactwa ukryte na dnie 

jeziora są przeklęte i że przyniosą nieszczęście.  Postanowił za wszelką cenę 

odwieść pana od zamiaru wydobycia tego złota i drogich kamieni z jeziora. W 

tym celu powiedział panu, że poinformował o tej sprawie dyrektora Osieckiego, 

który nie pozwoli na żadne poszukiwania i, w razie gdyby pan nie zrezygnował, 

zawiadomi odpowiednie władze. Wtedy pan, za namową Józefiny, zmontował 

intrygę.   Joachim   Schatz   wykonał   identyczną   laskę   wydrążoną   w   środku.   W 

Berlinie   Zachodnim   ma   pan   kontakty   z   tamtejszym   wywiadem.   Od   nich 

otrzymał pan stare materiały szpiegowskie. Te mikrofilmy wsunął pan do laski, 

którą na lotnisku Józefina podrzuciła dyrektorowi Osieckiemu. Niech pan nie 

zaprzecza, bo tę znowu wiadomość mam od samej Józefiny Vaudrin. Liczyliście 

na   to,   że   Osiecki   na   dłuższy   czas   pójdzie   do   więzienia,   a   wy   tymczasem 

zdążycie wydobyć z jeziora drogocenny ładunek.

Pańska wspólniczka załamała się po ostatnich wypadkach i powiedziała 

prawdę.

background image

- Nigdy nie należy mieć do czynienia z kobietami - mruknął Schatz.

-   Wszystko   było   zasadniczo   nieźle   pomyślane,   z   pewnymi 

niedociągnięciami oczywiście. Ten anonim wysłany do naszego ministerstwa to 

było pierwsze wasze potknięcie.

Za   grubymi   nićmi   szyte.   To   od   razu   musiało   wzbudzić   wątpliwości. 

Następny błąd to były te stare mikrofilmy.

Wiele   zdjęć   zupełnie   zdezaktualizowanych.   Prymitywna   robota,   panie 

Schatz, bardzo prymitywna. Rozumiem, że chodziło wam o to, aby zyskać na 

czasie.   I   kto   wie,   czy   by   się   nie   udało,   gdyby   nie   zamordowanie   Victora 

Cottarda.

- Nie chciałem go zabić. To przypadek - powiedział ponuro Schatz. - 

Działałem w obronie własnej.

Stasiak skinął głową.

- Tak, tak. To już słyszałem. Może pan podpisze nam teraz protokóły 

zeznań i chyba na dzisiaj skończymy tę rozmowę. - Spojrzał na Downara. - Czy 

masz jeszcze jakieś pytania?

- Na razie nie. Szczegóły omówimy jeszcze za parę dni.

Mamy dużo czasu, panie Schatz.

ROZDZIAŁ XIV

Siedzieli w gabinecie Leśniewskiego. Przyjechał także Gerner. Downar i 

Stasiak   skończyli   właśnie   czytać   swoje   sprawozdania.   Sięgnęli   po   kieliszki, 

żeby sobie trochę odświeżyć gardła.

- Niezły koniak, towarzyszu pułkowniku - powiedział z uznaniem Stasiak. 

- My takiego na Rakowieckiej nie pijamy.

- Czego chcesz od mojego koniaku? - obruszył się Gerner. - Ale niech 

tam. Za tę laskę Osieckiego gotów jestem zafundować ci butelkę „Courvoisier” 

na wyłącznie prywatny użytek.

background image

- Cała zasługa po stronie Stefana Downara - powiedział skromnie Stasiak. 

- A jedna butelka „Courvoisier” na dwóch, to trochę mało.

-   Racja   -   zgodził   się   Gerner.   -   Ale   Downarowi   to   już   niech   stawia 

Leśniewski. Musi przecież mieć jakieś fundusze specjalne na takie okazje.

Roześmiali się.

-   Przyjemnie   sobie   pożartować   jak   już   po   wszystkim   -   powiedział 

Leśniewski. - Przyznam się wam, moi kochani, że w pewnym momencie byłem 

w porządnym strachu.

- Nie dowierzałeś mojej intuicji - uśmiechnął się Downar.

- Prawdę mówiąc, te twoje teorie wydawały mi się trochę fantastyczne. Za 

dużo było elementów zawieszonych w próżni, a ja nie bardzo lubię wierzyć na 

słowo honoru.

Lubię mieć konkrety.

-   Masz   rację!   -   przytaknął   Downar.   -   Ja   także   lubię   konkrety,   ale   w 

pewnych wypadkach trzeba działać na przeczucie. Ileż to razy byliśmy już w 

takiej sytuacji, że do końca nic właściwie nie było wiadomo, tylko jakieś mgliste 

domysły.

Leśniewski sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki.

- Trzeba przyznać, że masz nosa, a oprócz tego trochę szczęścia.

- Najbardziej jestem cięty na tych bandziorów za Halicką - powiedział 

Downar.   -   Nie   dość,   że   spiętrzono   poszlaki   przeciwko   niej   w   sprawie   o 

zabójstwo, ale jeszcze usiłowano zrobić z niej autorkę anonimów.

- Tak - powiedział Leśniewski. - Starali się za wszelką cenę wprowadzić 

nas na fałszywy ślad. Działali szybko, nerwowo i stąd wszystkie ich potknięcia. 

Przyznam ci się, że nie przypuszczałem, że Józefina da się nabrać na ten numer 

z aresztowaniem Halickiej i Wekerta.

- A dla kogo Józefina  wynajmowała  kawalerkę w dniu morderstwa?  - 

spytał Stasiak.

- Dla Cottarda, oczywiście.

background image

- No to z kim w końcu kombinowała, z Schatzem czy z Cottardem?

- Najprawdopodobniej z obydwoma. Czekała na rozwój wypadków, żeby 

w ostatnim momencie doszlusować do tego, który wykopie z jeziora hitlerowski 

skarb. Nie wiedziała, kto będzie górą w tej rozgrywce i wolała się zabezpieczyć 

na dwa fronty. Stawka w tej rozgrywce była poważna.

- Tak, to olbrzymia forsa - powiedział w zamyśleniu Gerner. - Było koło 

czego pochodzić.

*

Wyszli z komendy. Stasiak wziął przyjaciela pod rękę i powiedział:

- Wiesz co? Ten koniak zaostrzył mi apetyt. Jak byś się zapatrywał na to, 

żebyśmy poszli coś zjeść?

- Bardzo chętnie - zgodził się Downar - ale gdzie?

- Może do „Grand Hotelu”?

- O, nie, nie. Mam dosyć Kruczej. To już wolę do „Kameralnej”.

- Niech będzie „Kameralna”.

Kiedy usiedli przy stoliku i zamówili obiad. Stasiak uśmiechnął się.

- Z czego się śmiejesz? - spytał Downar.

- Bo sobie przypomniałem, jak nabijałeś się ze mnie, że za dużo czytam 

Karola May’a.

- A jednak to był skarb w srebrnym jeziorze.

Downar roześmiał się.

- Masz rację. Proponuję, żebyśmy nazwali tak tę sprawę: „SKARB W 

SREBRNYM JEZIORZE” - to dobrze brzmi.


Document Outline