The Lost Boys
Autorka: hwimsey
Tłumaczenie: Hela
Beta: Yukihime
Rozdział 1
„Lost Boys”
Niepokoiło mnie to, że przyjechałam tak wcześnie. Po pierwsze, nie chciałam tu być. Po
drugie, miałam cztery prace do oddania. I po trzecie, nie byłam pewna, czy nakarmiłam
szczury.
Dlaczego myśl o laboratoryjnych szczurach utkwiła w mojej głowie, kiedy weszłam do
podziemnego studenckiego baru w piątkowy wieczór? Naprawdę nie miałam pojęcia. Tam
wszyscy wyglądali jak szczury, stłoczeni razem pod anemicznym, przydymionym światłem,
kiedy grzebali w kuble z orzeszkami i preclami. Wystarczy dołączyć do tego butelki po piwie,
stojące pod ścianą, i wszystko będzie na swoim miejscu.
Boże, traciłam rozum. Bycie wolontariuszką w laboratorium psychologii w tym semestrze
zaczynało doprowadzać do pomieszania wszystkich moich zmysłów.
Cóż, prawie wszystkich.
Ja, obiekt numer jeden, Bella Swan, jeden standardowy, brązowy, laboratoryjny szczur.
Brązowe oczy, ładne zęby, nijakie brązowe futro – dobrze, włosy. I aktualnie jestem bardziej
szalona od szczura, umieszczonego w puszce do konserw, jak to zwykła ujmować trafnie
moja matka.
Szaleństwo końca semestru. To musiało być to. To jedyny powód, dla którego zgodziłam
się spotkać z moimi współlokatorkami tutaj, w Skellar, pubie w klimacie punk / jazz / grunge
/ goth / wybierz sobie, co chcesz, w samym sercu Haight. Potrzebowałam rozrywki na kilka
godzin i nigdy nie odmówiłabym porządnej muzyce na żywo.
Najwidoczniej cały kampus czuł się tak samo. Tłum studentów był tutaj, żeby zobaczyć
ten nowy zespół, o którym niedawno pisali w „Rolling Stone” albo innym poważanym
czasopiśmie (z tego, co wywnioskowałam po ciałach napierających na mnie przy drzwiach i
krzyczących do siebie). W środku były tylko miejsca stojące, więc byłam zadowolona, że
udało mi się podkraść jeden z niewielu stolików, nawet jeśli był postawiony w kącie na
tyłach.
Pośrodku wielkiego San Francisco mgła nie wkradła się na małą, kocią łapkę
1
, raczej
wylała się na tłum. A może to był dym? Czy przypadkiem palenie w tym mieście nie było
zabronione? Nagle poczułam nostalgię i zatęskniłam za Londynem, za moim ulubionym
pubem, do którego wymykałam się niemal z czcią podczas mojego ostatniego semestru za
granicą. Powiedzenie, że tęskniłam za tym, byłoby nieporozumieniem. Tęskniłam za
śmiechem, za akcentem, za mową ciała tamtejszych ludzi, za słowami, które prawie
wydzierały się z ich rąk, za wszystkimi różnicami.
Powiedzieć, że za nim tęskniłam, byłoby niedopowiedzeniem, którego nie da się opisać
słowami.
A to coś znaczyło, zważywszy na fakt, że mój główny kierunek studiów, bagno poezji,
literatury i kreatywnego pisania, oferował mi wszechświat, nie składający się z niczego poza
słowami. Słowa, które pochłaniałam, ponieważ myślałam, że czynią ze mnie kogoś, kto brzmi
dowcipnie i inteligentnie, chociaż wiedziałam, że mistrzostwo w operowaniu nimi nigdy nie
opłaci mi emerytury i nie pozwoli na kupno porządnej pary butów. I, z pewnością, zostawi
mnie na zawsze ubraną w moje cygańskie (tanie), stare buty (od Goodwilla), prostacką
spódnicę i kaszmirowy sweter, ukrywający mój, och, jakże pasujący, och, jakże seksowny t-
shirt z Mighty Mouse
2
…
Jednak fakt pozostawał ten sam: tęskniłam za nim.
Jak można tęsknić za kimś, z kim nie zamieniło się ani jednego słowa? Nie robiąc nic,
poza otwieraniem ust, i siedząc na tyłach zatłoczonego pubu jak jakiś zamroczony glonojad,
w stylu: „Próbowałam ubrać się jak Europejka, ale wciąż wyglądam jak głupia Amerykanka,
pomijając ten naprawdę drogi szalik, którego i tak nie potrafiłam właściwie zawiązać”,
dwudziestojednolatka, całkowicie skamieniała.
Tak, było aż tak źle.
Miałam, zawsze tak robiłam, mogłam i mogłabym aspirować do jednej z tych literackich
postaci, która miała, zawsze tak robiła, mogła i mogłaby obserwować każdego z dozą zdrowej
bezstronności. Właśnie dlatego moje współlokatorki mnie kochały. Niech będzie, z tego
powodu i dlatego, że płaciłam swoją część czynszu na czas, gotowałam ohydne warzywa z
curry, a mój drugi kierunek – psychologia – zapewniał wnikliwość i cierpliwość, które
pozwalały mi uporać się z przesytem ich kwestii, związanych z facetami. Z tych powodów,
albo dlatego, że posiadałam zdolność mieszania pieprzu tureckiego z sodą (moja tajna broń,
1
Org. „The fog crept in on the little cat’s feet” – literackie określenie mgieł, nawiedzających San Fransisco;
używali go m.in. Oscar Wilde i Mark Twain.
2
http://www.jmorganmarketing.com/wp-content/uploads/2009/05/mighty-mouse.jpg
która oczyszczała każdego ze wszystkich grzechów, jakie popełnił w ciągu ostatniej doby,
włączając w to grzechy uczynku i zaniedbania – niech cię Bóg błogosławi, Ogdenie Nash
1
).
Tak czy inaczej, tęskniłam za nim.
Jak podsumować mężczyznę, za którym tęskniłam, ale nigdy nie otworzyłam do niego ust
poza stłumionymi jękami? Od czego zacząć? Od linii mięśnia na jego prawym ramieniu, gdy
poruszał strunami gitary. Poruszał strunami? Nie, to nie jest właściwe określenie. Atakował
je? Kontrolował? Te wszystkie cudowne, przejmujące teksty, figlarne oczy i ten głos.
Nieokiełznane brązowe włosy. Każda kobieta w czterech ścianach, w których przebywał on w
każdy sobotni wieczór, popełniłaby czyny zakazane w Alabamie tylko po to, żeby znaleźć się
w jego pobliżu. Wdychać powietrze, którym on oddycha, słuchać, jak mówi.
Być może tylko ja tak reagowałam.
A więc byłam w pubie, wróciłam z Londynu, tęskniąc za mężczyzną, który, z tego co
wiem, nigdy mnie nie spotkał i nigdy mnie nie widział, do momentu, gdy zauważyłam moje
nowoprzybyłe współlokatorki.
Najpierw rozpoznałam Rose. Właściwie Rose była rozpoznawalna wszędzie, gdzie tylko
się udała – jak swego rodzaju grecka bogini – jak Wenus, cóż, bardziej niż Wenus. Albo, w
jej wypadku, Wenus spotęgowana. Jej stopień akademicki z zaawansowanej ułamkowej
matematyki czy fizyki (nie mogłam sobie przypomnieć z czego, może miała obydwa) jeszcze
bardziej mieszał w głowach. Jakikolwiek taniec genetyczny znajdował się w tym ciele, nie
pozostawił miejsca dla żadnych genów recesywnych czy czegokolwiek. Wszystko w tej
dziewczynie było dominujące.
Pamiętam, jak uczęszczałam do jednej z jej klas - jako absolwentka nauczała o pomiarach
trzech wymiarów (trzech? w jednym byłam zagubiona). Stała plecami do tłumu, jej włosy
spływały blond kaskadą i sięgały aż do jej skórzanej spódnicy, jej bluzka minimalnie
podnosiła się do góry i odsłaniała jej opalony brzuch, kiedy zapisywała na tablicy jakieś
greckie bazgroły. Niespodziewanie odwracała się do klasy i ogłaszała: „Pamiętajcie,
matematyka jest królową nauk.” Sala wykładowa była w pełni zahipnotyzowana, zaślinieni
młodzi mężczyźni westchnęli w odpowiedzi, a trzydzieści par nóg skrzyżowało się w tym
samym momencie.
Zza Rose wyłoniła się Alice, podskakująca jak chochlik nie z tej ziemi, którego można
zobaczyć na okładce książki o wróżkach. Jakaś ilustracja Arthura Rackmana
2
oszalała.
Zawsze jak wyjęta z projektu – żyjące świadectwo finansowego sukcesu kogoś, kto studiował
1
Frederic Ogden Nash (19 sierpnia 1902 – 19 maja 1971) - amerykański poeta.
2
Arthur Rackman (19 września 1867 – 6 września 1939) – angielski ilustrator książek
architekturę wnętrz (zdała ostatni semestr i obecnie radziła sobie całkiem nieźle, dziękuję
bardzo) – miała na sobie małą czarną, którą dopełniały olbrzymie, wiszące kolczyki oraz tyle
bransoletek, że przysięgam, że jej delikatne nadgarstki mogły wykręcić się od obciążenia.
Wykrzyczała całą drogę przez salę, żeby zaakcentować swoje istnienie.
- Bellllaaaa! – Prawie jak Stanley Kowalski
1
. Jak na kogoś tak małego, jej płuca musiały
zajmować większą część przestrzeni, którą wypełniały główne organy.
- Bellllllaaaaa! – Jej wymachujące ręce rozpędzały tłum jak maczeta. Wyminęła Rose
niczym bumerang i usiadła przy nas.
W ciągu kilku sekund przy naszym stoliku zmaterializował się kelner, o którego istnieniu
nie miałam wcześniej pojęcia. Jego oczy przykleiły się do Rose, kiedy Alice ściskała mnie na
przywitanie.
Kiedy starałam się nie spaść z krzesła, Rose sięgnęła przez stół, dotknęła ramienia kelnera
i powiedziała cicho:
- Trzy margarity, proszę. Z uszczypnięciem – W tym momencie rzeczywiście lekko
uszczypnęła kelnera, aż biedny chłopak zachwiał się do tyłu. – mam na myśli szczyptę soli. I
proszę - Znowu ręka/uszczypnięcie/potknięcie – spraw, że dotrą. – Sposób, w jaki
uformowały się usta Rose, gdy powiedziała „dotrą”, złamał samokontrolę kelnera i mogłam
fatycznie usłyszeć jego jęk.
- Dzięki! – zaćwierkała Alice, odganiając go jak nieposłusznego teriera, a po chwili
zwróciła swoje oczy na mnie. – Nigdy w to nie uwierzysz. Znalazłyśmy dom.
Cisza.
- Nie wiedziałam, że szukałyśmy domu – powiedziałam, kiedy nachyliłam się, żeby dać
Rosalie szybkiego buziaka w policzek.
- Wytrzyj się, Bello. Naznaczyłam cię „Roll in the Hay
2
”, odcieniem czerwonym – Rose
wykonała ruch dłonią po swoim przepięknym policzku.
Wycierając się, zapytałam jeszcze raz:
- Czy ktoś zamierza mi opowiedzieć o tym domu? Tak poza tym, co jest złego w naszym
mieszkaniu?
Alice wyglądała na nieugiętą. Jej mała twarz wykrzywiła się jak u małej fretki i podniosła
swoje paznokcie, pomalowane różowym #24 Pagoda. Znałam ten odcień tylko dlatego, że
zaatakowała mnie nim w któryś piątek, podczas „nocy malowania paznokci i oglądania
1
Stanley Kowalski – fikcyjna postać ze sztuki pt. „A Streetcar Named Desire”
2
Roll in the hay – ang. pot. stosunek seksualny
filmów”. Przezwisko, o którym pomyślałam, było zbyt makabryczne, żeby wypowiedzieć je
na głos.
- Po pierwsze, dzieciak z mieszkania wyżej biega po korytarzu o drugiej rano. Po drugie,
nałogowi palacze z 2B, którzy jarają o szóstej rano. Po trzecie, drag queen, która robi
paskudne rzeczy o, cóż, sama dopowiedz. Odmawiam mieszkania w miejscu, w którym nie
mogę spać i oddychać.
Spojrzałam na Rose, żeby dostać od niej jakieś racjonalne wyjaśnienie, ale ona
odpowiedziała tylko:
- Nie patrz na mnie.
- No dalej, co jest nie tak z naszym mieszkaniem? Myślałam, że podoba wam się
umiejscowienie, dojazdy, park, szkoła?
- Tak szczerze, to gówno mnie to obchodzi – odpowiedziała w końcu Rose, przeszukując
wzrokiem bar w poszukiwaniu nieposłusznego kelnera. – Chociaż mam zasadniczy problem z
drag queen, która ostatnio staje się bardziej rozwiązła niż ja. Ale opór jest daremny, Bello,
musisz to wiedzieć. Jeżeli ten chochlik już raz się na coś uprze. – Podniosła swoje ręce, jakby
ofiarowała je Bogu.
- Ale co z domem? Gdzie jest? Ile kosztuje? Ledwo wystarcza nam na opłacenie
obecnego mieszkania.
- Jest tańszy niż nasze mieszkanie – powiedziała Alice. – To zadziwiające. I jest
wiktoriański. I to tylko mieszkanie, nie cały dom, więc nie zaprzątaj swojej ślicznej, małej
główki sprzątaniem, bo…
- Och, spodoba ci się ten kawałek – wtrąciła diabelsko Rose, wkładając sobie precla do
ust.
- Bo wymaga trochę dopracowania – zakończyła Alice, grzecznie składając ręce na
kolanach.
Rosalie zamaskowała śmiech kaszlem.
- To brzmi, jakby wymagał botoksu.
- Panie – Spojrzałam krzywo na obie, wygrzebując moją najlepszą wersję Ricky’ego
Ricardo
1
. - Macie mi coś do wyjaśnienia. Dopracowanie? Co rozumiecie poprzez
„dopracowanie”?
- Nic, z czym byśmy sobie nie poradziły – odpowiedziała trochę za szybko Alice. –
Poczekaj, aż go zobaczysz: wykładzina, kominki; jest też mały ogródek, i będziemy dzielić
1
Ricky Ricardo – główny bohater telewizyjnego show „I love Lucy”
konserwatorium na poddaszu. – Zmierzała do orgazmicznych klimatów mody rodem z
„Architectual Digest”, dotyczących starodawnych piecyków z Wedgwood oraz miejsc przy
oknach, ale ja usłyszałam z tego tylko jedno słowo: dzielić.
- Hola, hola, dzielić? Chcesz mi powiedzieć, że będziemy mieszkać w domu, który, Bóg
wie kiedy, może zawalić się na nasze głowy, a na dodatek będziemy żyć razem z innymi
ludźmi?
- Nie będą mieszkać razem z nami, głuptasie. Tam są dwa mieszkania i w żadnym nie
wolno palić. Tylko pomyśl, nigdy więcej lekkoatletyki o północy, nigdy więcej otwierania
okna, żeby móc oddychać. Zgodnie z tym, co mówił agent nieruchomości, właściciel właśnie
wrócił do Stanów i chce uszykować dom, kiedy tu będzie. Nasz wynajem będzie na rok i
dobrą wiadomością jest to, że mieszkania pozostaną na swoim miejscu, więc nie stanie się
tak, że nagle zostaną połączone w jedno. Właśnie dlatego czynsz jest tak tani – zniesiemy
tyciusieńkie niewygody to tu, to tam, i voilá – miejsce naszych marzeń. Uwierz mi, to tylko
kosmetyczne zmiany, które wykonają w mgnieniu oka.
Rozmyślałam się nad słowami Alice, kiedy pojawiły się nasze drinki. To jak zostawienie
diabła, którego znamy, żeby egzystować z diabłami, których nie znałyśmy. Ale musiałam się
zgodzić z myślą o ucieczce od dymu i rzeczy, które hałasowały w nocy. Jak bardzo źle mogło
być? Co mogło być gorszego od słuchania Królowej Marbelity śpiewającej „Sledgehammer”,
kiedy jego/jej łóżko waliło o ścianę? Ostatecznie mogłam go chociaż obejrzeć.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, światła przygasły, a na scenę weszła niezwykle
zakolczykowana kobieta, żeby ogłosić występ wieczoru. Alice lekko wierciła się na swoim
krześle i zaklaskała, używając jedynie czubków palców. Rose posłała jej pytające spojrzenie.
- Mokre paznokcie – wymamrotałam do niej. Rose parsknęła, kiedy wzięła łyk margarity.
Była jedyną kobietą, jaką spotkałam, która potrafiła parsknąć i brzmieć przy tym seksownie.
W moim wypadku brzmiałoby to, cóż, jak świnka.
Obwieszona metalem gotka zeszła ze sceny i skinęła głową na dwóch mężczyzn, którzy
przeszli obok niej i ustawili się przy mikrofonach. Jeden miał przewieszoną przez ramię
gitarę. Ten widok spowodował, że moje gardło ścisnęło się, i sprawił, że walczyłam z
niedorzeczną potrzebą, żeby złapać się za serce.
To nie on. Znów zaczęłam oddychać normalnie. To nie on. Powtarzałam to sobie.
Przestań. To graniczy z – jak to określić – urojeniem. Po pierwsze, on znajduje się tysiące mil
stąd; po drugie, prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczysz. Naucz się z tym żyć. Żyj
dalej.
Ale to mógł być on. Wzrost był podobny. Chociaż młody mężczyzna na scenie miał blond
włosy i był bardziej umięśniony; tyle mogłam powiedzieć, widząc czarny t-shirt i nisko
wycięte dżinsy. Jego ramiona nie były chude i wypełnione energią, jaką pamiętam. Mamrotał
ze swoim południowym akcentem powitanie, kiedy dopasowywał się do mikrofonu.
Wielki mężczyzna dołączył do niego parę stóp dalej, po drugiej stronie sceny. Ciemne,
kręcone włosy wymykały się spod bejsbolówki Giants, cały czas odgarniał je z twarzy.
Jakiś dźwięk wydobył się z Rose, zduszone kaszlnięcie, kiedy ten ogromny facet zagrał
akord, żeby sprawdzić, czy wszystko jest nastrojone. Odwróciłam się, żeby na nią spojrzeć,
ale moje oczy najpierw spoczęły na Alice, która trzymała margaritę, zawieszoną w połowie
drogi do swoich ust, jakby zapomniała mechanizmu picia. Jej szare oczy były szeroko otwarte
i skupione na blondynie, a usta ułożyły się w małe „O”. Była zahipnotyzowana.
- Wybaczcie nam, kochani – ogłosił wstydliwie blondyn. – Jesteśmy nowi w tym mieście,
to nasz pierwszy raz w San Francisco, więc poczuliśmy, że nie będzie źle, jak wspomożemy
się odrobiną trawy?
Tłum eksplodował gwizdami. Blondyn momentalnie zaczerwienił się, jakby przypalano
go żywcem. Dokładnie w tym momencie szklanka Alice uderzyła głucho o stół, pozytywnie
dowodząc, że straciła kontrolę nad swoimi odruchami.
Wielki/monumentalny/facet Michelin parsknął śmiechem, kiedy zwrócił się do swojego
kolegi:
- Um, Jasper myślę, że miałeś na myśli bluegrass
1
, stary. Chociaż, cokolwiek czyni was
szczęśliwymi, jest dla mnie w porządku.
Posłał publiczności tak olśniewający uśmieszek, że wydawało mi się, że usłyszałam, jak
szpilki Rose wielokrotnie stukają o podłogę. Dziwne, Rose zawsze była niezmiernie
wybredna, jeśli chodzi o facetów. Trzeba było wiele, żeby przebić się przez jej pancerz.
- Tak przy okazji, jestem Emmett. A my jesteśmy – ułożył swój palec jak pistolet i
skierował go na wciąż czerwieniącego się Jaspera – czymkolwiek tylko chcecie.
Kobiety przy stoliku obok nas pisnęły i mocno chwyciły się za ręce, żeby nie pospadać z
krzeseł, niczym zaciekłe fanki.
- A tak poważnie – powiedział ochryple Emmett. – jesteśmy Lost Boys i dziękujemy
wam za przybycie.
- Hmmmm – wyszeptała Rose, zanim jej język powędrował po krawędzi szklanki jak u
głodnej lwicy na sawannie. – Spójrz na jego…
1
Bluegrass - amerykański styl muzyki rozrywkowej z lat 50. XX wieku; gra słów: blue (niebieski), grass (trawa)
- Tak – odpowiedziała Alice. – Spójrz na jego…
Stało się tajemnicą, na co patrzyły moje dziewczyny, bo w tym samym momencie mały
klub eksplodował muzyką tak dziką, tak rozpaloną, tak – cóż, nie było na to innego określenia
– kurewsko dobrą, że przy trzeciej piosence nawet najbardziej znudzone, ponure mieszczuchy
wybijały rękami rytm o stoły i czerpały czystą radość ze słuchania tych dwóch.
Pomimo ich wspaniałej muzyki, pomimo ich seksownego porozumienia, pomimo
szaleństwa ich błyskotliwych tekstów, czegoś brakowało.
Nie byli nim. A on, panie i panowie, był lepszy.
Wychyliłam resztkę mojej margarity, zastanawiając się, jak moje „graj niedostępną”
przyjaciółki zamierzają znieść ponaddźwiękową falę testosteronu, która wydobywała się ze
sceny.
Zaśmiałam się. Wiedziałam, że Bóg ma paskudne poczucie humoru. Kilka krótkich
miesięcy temu byłam taka jak one. Zdumiona i oszołomiona, siedziałam na tyłach klubu,
czując, że świat wywrócił się do góry nogami. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie
czułam teraz lekkiego ukłucia zazdrości. Przygryzłam wargę. Nawyk, który sprawiał, że moja
twarz stawała się jeszcze bardziej otwartą księgą.
Wciąż jednak cieszyłam się ich szczęściem. Po tych wszystkich frajerach, przez których
cierpiały, było wspaniale pomyśleć, że tym razem będzie inaczej. Och, i kochałam Dylana.
Ale oficjalnie, panie i panowie, on był lepszy nawet od Bobby’ego.
Może potrzebowałam profesjonalnej pomocy? Nie rozmawiałam z nikim o mojej
„obsesji”, za bardzo bałam się, że nawet moi najbliżsi przyjaciele pomyślą, że na pewno
straciłam rozum. „Jesteś zakochana w facecie, którego śledziłaś przez kilka tygodni?
Widziałaś go tylko przez dwie godziny z tyłów baru? I słyszałaś, jak mówi, tylko w
przerwach między piosenkami? O jasna cholera, dziewczyno, masz też jego plakat na
ścianie?”
Kiedy wróciłam z Londynu, zgodziłam się chodzić na te niezliczone randki, na które
umawiały mnie Rose i Alice, potraktowałam to jako osobistą terapię. Pod koniec przerodziło
się to w niechęć do terapii. „On jest naprawdę słodki”, obiecywała mi Alice, „I ma wrażliwą
duszę, pokochasz go.” Co do Rose… „Weź się za siebie, Bello. Minęło już ile? Rok? Pewne
sprawy mogły się już tam zamknąć. Faceci będą potrzebowali hełmu i maczety, kiedy czas
nadejdzie.”
Pomimo mojego pragnienia trzymania otwartego sklepu i mojego ciała jako sfery wolnej
od maczet, w przeciągu pierwszych minut każdej z tych randek, wiedziałam, że tych facetów
nie można do niego porównać. Widzicie, wolałam spędzić czas z pamięcią o nim niż w
realnej rzeczywistości z nimi.
Tak, było aż tak źle.
W środku następnej piosenki zauważyłam, że Emmett spogląda na bar, a jego uśmiech stał
się jeszcze bardziej radioaktywny niż wcześniej. Mogłam usłyszeć, jak paznokcie Rose
obijają się o stół w rytmie rat-a-tat-tat i modliłam się, żeby ten ktoś, do kogo uśmiechał się
Emmett, posiadał porządne ubezpieczenie na życie. Emmett skinął głową, jakby chciał
powiedzieć „właź”, co było dość dziwne, ale, hej, może pozwalali na uczestnictwo
publiczności. Jeżeli tak było, dziś wieczorem dzikie konie nie zatrzymałyby Rose i Alice na
ich miejscach.
Muzyka przycichła do brzdąkania w tle, a Emmett przemówił do mikrofonu:
- Kocham San Francisco. – Tłum znów się rozweselił, a Emmett zaśmiał się. – Ale wasze
lotnisko jest do kitu, tak samo jak taksówki – Więcej wesołych głosów i kilka pozytywnych
„buu”. – Przepraszam, nie chciałem nikogo wkurzyć, ale wiecie, o czym mówię. Jak wy
gdziekolwiek dojeżdżacie?
Jasper wywrócił oczami i wymamrotał coś pod nosem, w stylu „ruszcie się, panienki”.
Emmett zaśmiał się cicho i wytknął język do Jaspera. Rose mocno wciągnęła powietrze.
- Nie wiem, czy ktoś z was zauważył, ale gramy całą noc w uszczuplonym składzie. –
Dzikie, radosne okrzyki dobiegły od stolików. Spojrzałam na Rose i Alice, które wydawały
się być tak samo zaskoczone tą informacją, jak ja. Cały czas myślałyśmy, że ci dwaj tworzą
całą grupę. – I mogę wam powiedzieć, moje panie, że nie przywykłem do udawania.
Więcej histerycznych gwizdów i klaskania. Chwilę później, w kierunku sceny poleciał
stanik i uderzył Emmetta w ramię. Zaskoczyło go to, ale za moment wybuchnął gromkim
śmiechem, kiedy zorientował się, co trzyma w rękach. Zrobił wielkie show, obwiązując
stanikiem statyw mikrofonu. Jasper prawie histerycznie zwijał się ze śmiechu.
- Hej, stary, to czarna koronka – Emmet posłał uśmieszek Jasperowi. – Moja ulubiona i
cholernie seksowna. – Znów postanowił zwrócić uwagę publiczności – Ale powiedziałem
wam, że nie lubię udawać. – Tu czule owinął sobie koronkę wokół palca.
Ręce Rose złączyły się i zaczęły nerwowo uderzać o stół.
- Tak czy inaczej, graliśmy w uszczuplonym składzie. Ale myślę, że nie byliśmy aż tacy
źli – Alice w uznaniu zagwizdała przez palce, jakby przywoływała taksówkę. – I wiecie co?
On w końcu się zjawił. Koleś, rusz tu swoją kościstą dupę.
Spojrzałam w kierunku baru, na który wskazywał Emmett, ale nie mogłam nikogo
zobaczyć. Cała publika oszalała, krzycząc i klaszcząc coraz głośniej i głośniej.
Światła przygasły jeszcze bardziej, a mężczyzna sprawnie wspiął się na scenę. Jego głowa
nieznacznie przechyliła się, a prawie zawstydzony uśmiech pojawił się na jego twarzy, na
wpół przepraszający, na wpół złośliwy.
W tamtym momencie wszystko zniknęło. Zatłoczone stoliki, dym, muzyka, nawet moje
hiperwentylujące przyjaciółki. Jednak jedna rzecz pozostała. Jego twarz. Jego intensywnie
zielone oczy, figlarne i żywe.
Ustawił się przy mikrofonie, kiedy założył gitarę i podłączył ją do gniazdka. Przemówił z
brytyjskim akcentem. Głosem, który rozpoznałabym wszędzie.
- Cześć wszystkim. Jestem Edward. Edward Cullen. Ogromnie przepraszam za
spóźnienie.
Rozdział 2
„Muza Eddiego”
Utonę.
To wszystko, o czym potrafiłem myśleć, kiedy zbliżaliśmy się do pasa startowego w San
Francisco. Woda poniżej i żadnego śladu lądu.
Utonę, zanim zdążę ją odnaleźć.
Absurdalną naturą tego wszystkiego… Właściwie co nią było? Robota głupiego, urojenie
szaleńca czy… poszukiwanie? Tak.
Absurdalną naturą tego wszystkiego było to, że poszukiwanie podtrzymywało moje siły
życiowe, kiedy biegłem do bramki na lotnisku Heathrow. Poszukiwanie. Przypominające
dzisiejszą wersję Króla Artura.
O ile mnie pamięć nie myli, on upuścił przed nią jakieś drzewko, gdy zaciągano ją do
Camelotu. Tu miał nade mną przewagę, musiałem mu to przyznać.
Właściwie ja też ją miałem.
Znałem ją. Może nie upuszczałem żadnych drzew, ale przynajmniej ją znałem. Ona
jednak, nie miała o tym cholernego pojęcia.
Przeczesałem ręką włosy po raz tysięczny podczas okropnego lotu. Dlaczego, do diabła,
byłem w tym samolocie? Dlaczego miałem nadzieję, że ją odnajdę? Musiałem być szalony.
Jakby wyczuwając moją rozpacz, stewardessa uśmiechnęła się i podeszła do mojego
miejsca.
- Czy San Francisco to pana dzisiejszy cel podróży? – Jej oczy powędrowały do listy
pasażerów, którą trzymała w ręku. – Panie Cullen?
- Proszę?
- Przesiada się pan? Czy San Francisco jest celem?
- Nie jestem pewien, szczerze mówiąc.
Nie chciałem wdawać się w rozmowę o mojej romantyczno-psychotycznej historii, a poza
tym nie do końca obchodził mnie sposób, w jaki właśnie oblizała usta jakby chciała mnie
zaatakować w każdej chwili.
- Robię krótką przerwę w pracy, więc może chcesz, żeby ktoś pokazał ci miasto? Albo
ugotował domowy posiłek?
Najwidoczniej moja spowiedź nie została przyjęta, tak jak planowałem. Jęknąłem w głębi
duszy. Tylko nie to. Czy mogłem wejść w interakcję z osobnikiem przeciwnej płci i nie zostać
wplątanym w to szaleństwo? Czy kobiety już nie chcą być adorowane?
- Przepraszam. Mam występ dziś wieczorem. I właśnie się na niego spóźniam –
odpowiedziałem z nadzieją, że mój rozkojarzony ton będzie uprzejmy, ale jednocześnie
lekceważący. To, że nadal oblizywała usta, powiedziało mi, że poległem na całej linii.
- Och, jesteś muzykiem. Oczywiście, mogłabym to od razu powiedzieć, patrząc na twoje
dłonie. Twoje palce są takie długie i pełne gracji. Musisz grać na fortepianie.
Podeszła krok bliżej, żeby nadal prowadzić dochodzenie i chyba przygotowywała się do
czytania z mojej ręki. Pośpiesznie schowałem nuty, nad którymi pracowałem, do skórzanej
torby na ramię, leżącej u moich stóp. Miałem nadzieję, że usunąłem dłonie z zasięgu jej
wzroku. Ten samozachowawczy odruch został odparowany, kiedy postanowiła sprawdzić,
czy mój zagłówek jest dobrze domknięty, napierając w ten sposób swoim biustem na moją
głowę.
- Proszę, wszystko zabezpieczone. Weź mój numer na wypadek, gdybyś zmienił zdanie.
Moje oczy otworzyły się szeroko, kiedy wyjęła długopis ze swojego dekoltu i zapisała
numer na serwetce, a następnie wsunęła ją do kieszeni mojej skórzanej kurtki i zamknęła
zatrzask.
Czy San Francisco było aż tak ubogie w heteroseksualnych mężczyzn, że byliśmy
atakowani nawet przed dotknięciem ziemi?
- Niedługo lądujemy – wyszeptała ponad ramieniem i mrugnęła na pożegnanie, a potem
odeszła, kołysząc biodrami trochę zbyt zamaszyście jak na tak małą przestrzeń.
Przyjazne niebo. Racja. Zgniotłem serwetkę i wepchnąłem ją w kieszonkę siedzenia obok
mnie.
San Francisco. Mój dom przez następne parę tygodni. Miejmy nadzieję. Jasper i Emmett
zdawali się nie mieć nic przeciwko, kiedy zasugerowałem, by zarzucić tutaj kotwicę na
następne dziesięć dni. Przekonałem ich, że to miasto będzie idealne na spędzenie czasu i jest
jednym z miejsc, w których zawsze chciałem pisać. Teraz musiałem ich tylko przekonać,
żebyśmy zostali dłużej. Rozpaczliwie potrzebowałem czasu.
Jestem pewien, że odczytali moją chęć przyjechania tutaj jako jedno z moich brytyjskich
dziwactw. Dziwactw, które znali i które najczęściej akceptowali.
Szczególnie, jeśli chodziło o moje marzenia senne.
Przez cały okres liceum kręcili głowami i tylko śmiali się, kiedy mówiłem im o jednym,
powtarzającym się marzeniu sennym. O tym, które mnie nawiedzało.
Dziewczyna, kobieta, ściśle mówiąc. O długich, brązowych włosach, zagadkowym
uśmiechu, bezdennych oczach (tutaj Emmett uderzyłby się dłonią po twarzy i nazwałby mnie
porąbanym albo czymś w tym stylu. Jasper znał mnie lepiej i odpuszczał; zbyt wiele
wspaniałych piosenek powstało z powodu tego snu. To był niepodważalny fakt: nie zadzieraj
ze swoją muzą.)
- Wiesz, Eddie – zawsze zaczynał Emmett.
- Edward, ty dupo – Poprawiłem go.
- Kto, do kurwy nędzy, mówi „dupo”? Mówi się „dupku”.
- Okej. Edward, ty dupku.
Jasper niezmiennie w tym momencie zaczynał się śmiać.
- Może i jestem dupą, Eddie, ale czy nie byłoby łatwiej, gdyby twoja muza składała się z
krwi i kości, i nie istniała tylko w twojej głowie?
- Ośmielam się mieć inne zdanie – mówił powoli Jasper. – Osobiście nie mam problemu
z jego muzą, która istnieje tylko w jego głowie, dopóki odwiedza go w snach w każdej chwili.
Chociaż czasami mam ochotę pozbawić go przytomności.
- Daj mi kij bejsbolowy, ustawię się pierwszy w kolejce – zaoferował Emmett. – Edward,
stary, żadna wymyślona kobieta nie może równać się z prawdziwą. Musisz zebrać się i
spróbować. Spójrz na Jaspera i mnie.
Próbowałem. Bóg wie, że próbowałem. Przez całe liceum. I, bądźmy szczerzy, cała nasza
trójka wyglądała całkiem nieźle, byliśmy bystrzejsi od innych i graliśmy w zespole, na litość
boską. Nie musieliśmy próbować. Mogliśmy zejść ze sceny, a tam już czekała na nas
ustawiona kolejka. Nawet kiedy dopiero zaczynaliśmy. To było jak złowienie ryby w beczce
- dziwaczna fraza, której zwykł używać Emmett. Mogłeś sprowadzić chłopca z gór, ale góry
nigdy nie opuściły chłopca. I odkąd zawitaliśmy do Duke, Południe nigdy nie opuściło
Jaspera.
Nie trzeba dodawać, że w naszej beczce nigdy nie brakowało ryb. I przeważnie były one
łowione i wypuszczane. Przypadkowy seks tu i tam, nigdy nic poważnego, nigdy nic stałego,
nieważne, jak bardzo chciała tego druga strona. Nie mogłem wypowiadać się za Jaspera i
Emmetta, ale ja wyrywałem się do tego, żeby skończyć liceum. Byłem niewyspany ponad
miarę. Nawiedzany przez moje sny. I chociaż pomagało to muzyce, na pewno nie było
korzystne dla mojego zdrowia psychicznego.
Zatem przeskakując w czasie o kilka miesięcy: ledwo dwa lata po ukończeniu szkoły,
byliśmy w swojej pierwszej, poważnej trasie koncertowej i właśnie nagraliśmy swój pierwszy
album. W Londynie. W domu.
Wtedy wszystko się zmieniło. Zmieniło… Kogo ja oszukiwałem? Eksplodowało, zapaliło
się, rozbiło atomy?
Po tym, jak skończyliśmy nagrywanie, Emmett i Jasper wyjechali na wakacje, ale przed
tym ustaliliśmy, że niedługo się spotkamy, żeby zaplanować naszą następną trasę. Nie mieli
nic przeciwko temu, żeby mnie zostawić, albo, jak to ujął Jasper, „żebym miał trochę czasu
dla siebie” z moją rodziną.
Tak naprawdę, chciałem przez parę tygodni grać sam. Musiałem poddać egzorcyzmom
demona, który tkwił w moim umyśle, zanim doprowadziłby mnie do szaleństwa. Podjąłem się
drobnej, lokalnej pracy w Londynie, nic wielkiego, kilka pubów i małych klubów.
Wystarczyło, żeby przetestować trochę nowego materiału.
To był sobotni wieczór. Na zewnątrz padało, a w napakowanej sali unosił się zapach
mokrych ciuchów, dymu i ściśniętych, upojonych ciał.
Siedziała sama. To zapamiętałem. Nieruchoma jak statua. W pewien sposób nieziemska.
Tak bardzo, że na początku nie byłem pewien, czy nie mam halucynacji. Za dużo melancholii
i Guiness’a. Po raz pierwszy w życiu zapomniałem tekstu piosenki, zbyt zaskoczony, zbyt
roztrzęsiony, żeby kontynuować. Po prostu powtarzałem w kółko jeden wers. Chciałem
przestać, odłożyć gitarę i podbiec do niej, zapytać, jak ma na imię, usłyszeć jej odpowiedź.
Ale tylko stałem tam skamieniały, a serce podskoczyło mi do gardła. Jedyna piosenka, jaka
chodziła mi po głowie, to ten idiotyczny, akustyczny cover „Birdhouse In Your Soul”.
I zaśpiewałem go.
Dla niej. Śpiewałem powoli i czule do tej zdumiewającej istoty, otulonej w płaszcz,
siedzącej niedaleko toalety, tę kretyńską piosenkę, którą światło świeczek śpiewa małemu
chłopcu
1
.
Kurwa mać.
Skuliłem się na myśl o tym dniu. Ale to mnie nie powstrzymało. Widziałem ją; to było tak
mało, przedstawić się, prawda? Ale, dokładnie jak w brutalnych bajkach, uciekła po mojej
ostatniej piosence. Nigdy więcej jej nie widziałem.
Gdybym był rozsądnym człowiekiem, zostawiłbym to tak, jak było. Ale nie. Wielokrotne
przesłuchiwania barmanów, stałych klientów i odźwiernych, powiedziały mi to: była
1
http://www.lyricsdepot.com/they-might-be-giants/birdhouse-in-your-soul.html
studentką na uniwersytecie Cole i spędzała ten semestr na wymianie zagranicznej. Tylko tyle.
Studentka z San Francisco.
Wyposażony w ten cenny szczegół, spędziłem następne kilka tygodni na gorączkowym
układaniu mojego planu.
Ale teraz, kiedy zerkałem na wodę przez okno samolotu, zastanawiałem się, czy w ogóle
bezpiecznie wyląduję.
Część mnie miała nadzieję, że nie.
***
- Tak, wiem, że jestem spóźniony. Lot był opóźniony. Powinienem tam być za
czterdzieści pięć minut. Chryste, to było moje ucho, Emmett. Nie wiem, po prostu udawaj.
Jesteś w tym dobry. Poczekaj, sprawdzę. – Nachyliłem się do taksówkarza i zapytałem –
Proszę o wybaczenie, nie chcę pana niepokoić, ale czy istnieje jakakolwiek szansa, że mógłby
pan jechać trochę szybciej, um, panie Marley?
Na Boga, na jego plakietce widniał napis „Bob Marley”, chociaż on raczej przypominał
owoc miłości Boba Marleya i Britney Spears. Kołysał się na przednim siedzeniu do
najgorszego reggae, jakie słyszałem w życiu. Choć przyznaję, że blond dredy były całkiem
imponujące.
- Hej, stary, jesteś muzykiem, co? Masz gitarę i w ogóle. Nie czujesz uzdrawiającej aury
muzyki? To na wpół synchronizacja. Nie mogę się spieszyć przy pół synchronizacji. To
wyrównuje sfery astralne twojego umysłu.
Czy czas cofnął się do lat siedemdziesiątych? Kim był ten facet? Sfery Astralne?
Potrafiłem znaleźć tylko jedną analogię: w muzyce, oczywiście.
- Jak Van Morrison?
Paciorki na dredach przestały obijać się o siebie jak w liczydle.
- Huh?
- Van Morrison? Astral Weeks? Jego drugi album. Nagrał go w 1968 roku, zaraz przed
Moondance. „Sweet Things” to wspaniały kawałek. – Zacząłem nucić – „You shall take me in
your arms again, and I shall not remember that I ever felt the pain.”
Mogłem usłyszeć Emmetta, który wrzeszczał ogłuszająco z mojej komórki.
Zignorowałem go.
Taksówkarz spojrzał na mnie oczami jaszczurki. Wiedziałem, że to do niczego mnie nie
zaprowadzi. Najwidoczniej moja encyklopedyczna wiedza w zakresie muzyki tutaj mnie nie
uratuje. Nie, żeby kiedykolwiek ratowała, ale byłem dumny ze swojej obsesji. Jasper i
Emmett podrzucali mi mało znany tekst i sprawdzali, czy wiem, skąd pochodzi. Wiedziałem.
Tak samo jak znałem oryginalne nagrania i covery. To doprowadzało ich do szaleństwa.
- Dobra, mój samolot był opóźniony o trzy godziny i teraz jestem oficjalnie spóźniony na
występ, dlatego byłbym wdzięczny, gdyby istniała możliwość zabrania mnie do, um, chwila,
niech pan poczeka. – Wyciągnąłem kawałek papieru z tylnej kieszeni dżinsów. – Skellar.
Brzmi jak dobra firma, co?
- Stary. Skellar? To świetne miejsce. Czemu nie powiedziałeś od razu? – Wcisnął pedał
gazu, a ja odleciałem do tyłu na pokryte paczulą siedzenie z zielonej skóry.
- Niedługo tam będę – wymamrotałem do Emmetta. – O ile tego dożyję. – W następnym
momencie telefon wyleciał mi z ręki, kiedy gwałtownie skręciliśmy, wymijając ciężarówkę.
Ona jest tego warta. Powtarzałem ciągle w myślach. Ona jest tego warta. Moje palce
znalazły się na rączce do otwierania okna i wziąłem głęboki wdech słonego, mglistego
powietrza.
Uśmiechając się, aczkolwiek kurczowo trzymając się mojego drogiego życia, zacząłem
nucić „Into the Mystic”.
„Dwadzieścia minut terroru i prawie mandat za przekroczenie prędkości” później, Bob
rozładował moje bagaże na krawężnik, naprzeciwko czegoś, co w mojej opinii wyglądało na
miejsce spotkań wampirów.
Po bolesnym wywróceniu się, zbiegałem po schodach jak w krypcie, mrużąc oczy w
nadziei, że przyzwyczają się do otaczających mnie grobowych ciemności. Miałem na sobie
czapkę robioną na drutach po to, żeby: a) spacyfikować moją mamę, która prawdopodobnie
sama skręciła i ufarbowała wełnę, b) torturować Emmetta, który nazywał mnie kujonem za
każdym razem, gdy mnie w niej widział; teraz była naciągnięta na moje uszy i pozwoliła mi
na przemknięcie przez salę bez zwracania na siebie najmniejszej uwagi.
Ale patrząc na to wszystko, mógłbym być bez koszulki i wjechać tam na koniu, i nie
zrobiłoby to żadnej różnicy. Tłum był tak bardzo ekstatyczny, absolutnie świetnie się bawiąc
z Emmettem i Jasperem. Zauważyłem nietkniętą perkusję i keybord na scenie, i
zorientowałem się, że improwizowali (i to całkiem imponująco) podczas mojej nieobecności.
Emmett kiwnął głową i wywrócił oczami, kiedy mnie zobaczył. Uśmiechnąłem się do niego i
przemknąłem obok baru.
Zgromadzenie jawiło się jako typowy, licealny tłum, trochę bardziej wytworny niż w
innych miastach, ale to San Francisco i tego właśnie należało się spodziewać. Zawsze
potrafiłem rozpoznać bogaczy, nawet kiedy próbowali się zakamuflować. „Gdzie drwa rąbią,
tam wióry lecą”, jak mawiała moja babcia. A ja urodziłem się właśnie pośród wiórów. Ale to
już inna historia. Nie taka zła, ale nie o niej myślałem, gdy przeszukiwałem tłum.
Połowa mojego umysłu cieszyła się z tego, że nas znają, a jeżeli nie znali, to z czasem się
to zmieni. Druga połowa szukała. Najbardziej bałem się tego, że się spóźniłem. Mogło jej już
nie być.
Jesteś stuknięty, Cullen. Obłąkany. Wiesz tylko tyle, że jest studentką w mieście liczącym
siedemset tysięcy ludzi.
Zanim zdążyłem wprowadzić się w przygnębiony nastrój, który ogarniał mnie,
kiedykolwiek pomyślałem o moim szalonym planie, Emmett przywołał mnie na scenę.
Wziąłem głęboki oddech, przeszedłem przez salę i wszedłem po schodkach na scenę,
zrzucając z siebie rezerwy i ożywiając się dla ludzi, stojących przede mną. Czułem się
wspaniale, że mogę tam być, razem z dwoma najlepszymi kumplami, robiąc to, co kochamy.
Zatrzymałem to w swoim sercu. Moje oczy jednak wciąż przeszukiwały tłum, ale było zbyt
ciemno, żeby rozpoznać jakiekolwiek twarze.
- Cześć wszystkim. Jestem Edward. Edward Cullen. Ogromnie przepraszam za
spóźnienie.
Dwa szerokie uśmiechy (należące do Emmetta i Jaspera) później, zamknąłem oczy i
zacząłem.
***
- Cóż, to zdecydowanie nie było do kitu – powiedział Emmett, kiedy zamknął ostatni
futerał od naszego sprzętu. Szeroki uśmiech na jego twarzy zdradzał jednak jego nastrój. To
było jego zwyczajowe zdanie po każdym występie. Boże, dopomóż, jeśli kiedykolwiek
powiedział coś pozytywnego; musielibyśmy wziąć go na obserwację.
- Taa, jakby wszystkie inne występy były do kitu – odgryzł się Jasper. – Chociaż nie
bylibyśmy w stanie utrzymać tego dłużej, gdyby nie nadeszły posiłki. Dobrze cię widzieć,
stary. Emmett nie potrafi grać na gitarze, nawet jeśli od tego zależy jego życie.
- No nie wiem – powiedziałem. – Był do kitu w całkiem niezły sposób i nawet dostał
stanik za swoje starania.
Większość drugiej części występu była upstrzona naszymi dociekaniami, jak stanik
znalazł się na statywie mikrofonu. Prawie się popłakałem ze śmiechu, kiedy otrzymałem
najróżniejsze wersje od widowni. Później, nawet nie wiadomo kiedy, para majtek poleciała w
moją stronę od stołu naprzeciwko i idealnie zawiesiła się na gryfie mojej gitary. Odebrałem to
jako znak, żeby przerzucić się na keyboard.
- Muszę to powiedzieć, Eddie – zadumał się Emmett. – Dzisiaj grałeś naprawdę porządny
kawałek muzyki. Kiedy to napisałeś?
Mówił o solo na fortepian, które wykonałem pod koniec koncertu. Znacznie odbiegało od
naszego stylu. Nigdy nie podjąłbym się takiego ryzyka, ale tym razem poczułem taką
potrzebę. Dodatkowo, była tam ogromna ilość fanek, która wydawała się ślinić przy ostatnim
refrenie.
- Och, sklecałem to już od jakiegoś czasu.
Nie chciałem wdawać się w szczegóły. Nabijaliby się ze mnie, a ja byłem zmęczony
zmianą czasu i wyczerpany po występie przed pełną uznania publicznością. Potrzebowałem
snu, i to szybko. Na dodatek pogrążałem się. Nie było jej tutaj dziś wieczorem. Dlaczego
czułem, że tam będzie? Dlaczego czułem, że kiedy śpiewałem, śpiewałem do niej, ukrytej w
ciemnościach?
- Znowu to spojrzenie, koleś. Musimy porzucić sprzęt i zdobyć dla ciebie na powitanie
trochę żarcia z San Francisco – powiedział Emmett z miną, która nie znosiła sprzeciwu. W
opinii Emmetta, nie było problemu, którego jedzenie nie mogło rozwiązać. Był jedynym
człowiekiem, jakiego znałem, który potrafił poddać metabolizmowi dwanaście pączków.
Schowaliśmy sprzęt w magazynie w Skellar i wkrótce potem chodziliśmy po Haight,
szukając pożywienia. Nie jadłem nic od czasu startu lotu, a Emmett, cóż, on nawet z wyglądu
przypominał psa gończego, który potrafił wyczuć kofeinę i tłuszcz. Zadowoliliśmy się
knajpką na rogu i szybko znaleźliśmy miejsce. Wyraźnie wyczerpana kelnerka podeszła do
naszego stolika, ale kiedy jej oczy spoczęły na nas, jej humor się poprawił. Ochoczo strzeliła
z gumy do żucia.
- Co mogę wam podać, panowie? Chcecie posłuchać o daniach specjalnych?
Jej oczy prawie wyskoczyły z orbit, gdy usłyszała zamówienie Emmetta. Jasper i ja
zamówiliśmy kawę, herbatę i kanapki.
Parę minut później, Emmett boczył się na nas za nasze pełne wstrętu spojrzenia, gdy
pochłaniał piramidę składającą się z hamburgerów, frytek i shake’ów.
- Co? Jestem dorastającym chłopcem.
- Pewnie, że jesteś, skarbie – zagruchała kelnerka, zanim zniknęła w kuchni.
- Jak udaje ci się napakować tyle jedzenia w usta za jednym razem? Nie ma jakiejś
reguły, która zakazuje jedzenia czegoś, co jest większe od twojej głowy? – zapytałem ze słabo
zamaskowanym obrzydzeniem.
- On je, żeby wynagrodzić sobie brak seksu – wytłumaczył Jasper, dmuchając na kawę. –
Życie z tym go cholernie boli. Edward, musimy szybko coś zrobić z tym chłopcem, bo inaczej
będziemy musieli go uwiązać na smyczy na podwórku.
- Hotel nie ma podwórka, więc jakie inne opcje rozważasz? – odrzekłem, kiedy starałem
się wytrząsnąć ostatnią kroplę mleka z metalowego pojemnika. Czy nikt w tym kraju nie
dodaje mleka do herbaty?
- Cóż…
Znałem ten ton głosu. Jasper używał go w połączeniu z dużą dawką południowego
akcentu, żeby zahamować nieuchronne wyjawienie złych wiadomości.
- Tak przy okazji, jak bardzo zły jest ten hotel? Sprawdziliście go poprzedniej nocy,
prawda?
Emmett i Jasper wyglądali na nieco skrępowanych. Wizje szczurów wielkości małych
dzieci jawiły się w mojej głowie.
- Właściwie to nie sprawdziliśmy go ostatniej nocy. Widzisz, chodziliśmy po okolicy
tydzień temu… - zaczął Jasper.
- Czekaj, byliście tu przez tydzień?
Spanikowałem. Dlaczego mieliby chcieć tu zostać na kolejne parę tygodni, skoro byli
tutaj już przez tydzień? Mój plan uległ zagładzie.
- Nie, raczej dwa – powiedział Jasper, gryząc kanapkę i najwyraźniej próbując uniknąć
odpowiedzi na inne pytania.
Dwa tygodnie? Moje serce ścisnęło się. W takim wypadku musieli już umierać z chęci
wyjazdu.
- Co robiliście, do cholery, przez dwa tygodnie w San Francisco?! – krzyknąłem,
walcząc, żeby nie dopuścić paniki do mojego głosu.
- Szukaliśmy miejsca do zamieszkania – odpowiedział Jasper, a przynajmniej to
zrozumiałem, bo jego usta były pełne jedzenia.
- Słucham?
Jasper wytarł usta serwetką i powtórzył:
- Szukaliśmy miejsca do zamieszkania.
Nasz stolik pogrążył się w ciszy, kiedy spojrzałem na swoich przyjaciół.
- Dlaczego potrzebujemy miejsca do zamieszkania? Co jest złego w hotelu?
Byłem całkowicie zdezorientowany i w jakiś sposób zły, prawdę mówiąc. Zawsze
podejmowaliśmy decyzje wspólnie. Odkąd zamieszkaliśmy razem jako studenci pierwszego
roku, szanowaliśmy nawzajem swoje zdanie. Zadziwiało mnie to, że po tylu latach nigdy nie
padliśmy ofiarą dramatów, jakie przeżywa większość zespołów. Traktowaliśmy wszystko
zaskakująco przyziemnie, na przekór temu, przez co przeszliśmy. Coś się zmieniło?
Wtedy mnie olśniło. Znalezienie miejsca do zamieszkania? Zamieszkania, nie pozostania.
- Słuchaj, Eddie, wiemy, że chciałeś spędzić tu tylko kilka dni, i my w sumie też nie
mamy problemu z przenoszeniem się z miasta do miasta – wytłumaczył Emmett. –
Znaleźliśmy ten dom, i mimo że musielibyśmy zapłacić za cały miesiąc z góry, i tak wyniesie
nas to taniej niż przyzwoity hotel. Dom potrzebuje drobnych napraw, to wszystko. Jest
przebudowywany, ale agentka nieruchomości powiedziała, że to tylko… Jak ona to określiła,
Jasper?
- Kosmetyczne zmiany. Byłeś zbyt zajęty gapieniem się na jej cycki, żeby cokolwiek
zrozumieć. Mówię, musimy znaleźć ci kobietę, bo zamieniasz się w zapominalską, starszą
panią, od której wieje alkoholem. - Jasper uchylił się przed frytką, lecącą wprost na jego
głowę.
- Hej, myślę, że to jest świetne! - krzyknął Emmett. – Ja wziąłem się za stolarkę, a Jasper
zajął się elektryką. W najgorszym wypadku, możemy pobawić się w majsterkowiczów i sami
wszystko uszykować.
Siedziałem tam i próbowałem zrozumieć, co chcą mi powiedzieć. Chcieli zostać dłużej,
czy po prostu mieli dość obrzydliwych dywanów i mydełek hotelowych? Wtedy przez myśl
przeszedł mi Emmett, rozwalający instalację elektryczną.
- Widzę nagłówek: “Zespół rockowy ginie w przedziwnym pożarze instalacji elektrycznej
i zostaje zmiażdżony przez osmaloną ścianę na wspornikach.
- Tak! Napiszą o nas piosenkę. “The Day the Flatmates Died”
1
– powiedział Jasper, cały
czas się śmiejąc. – Okej, stary, wal.
- Don McLean, album o tej samej nazwie z 1971 roku, wydany w 1972. Za dużo
cholernych coverów, żeby wszystkie wymieniać.
- Wymień jakiś.
- „The Brady Bunch”.
- Jaja sobie robisz?
1
W wolnym tłumaczeniu: „Dzień, w którym współlokatorzy umarli”.
- No dalej, Emmett. Wszyscy wiemy, że zawsze podobała ci się Marsha. Te długie, blond
włosy.
- Lepsze to niż Peter, pedale.
- Wracając do sedna sprawy, panowie – Prawie musiałem powstrzymywać dwójkę dzieci,
z których jedno było uzbrojone w butelkę keczupu, a drugie w garść frytek. Chciałem znać
szczegóły. – Gdzie jest to miejsce?
- Trzy budynki dalej. To stary dom. Wygląda na nawiedzony, ale w środku nie jest taki
zły.
- Jasper? – Odwróciłem się do niego, żeby zasięgnąć opinii. Był byłym studentem
architektury, i modliłem się, żeby wyjawił mi nagą prawdę. Mimo że w mojej duszy
eksplodowały fajerwerki, miałem swoje standardy i nie chciałem mieszkać w absolutnej
nędzy.
- Wiktoriański dom, najprawdopodobniej z 1917 roku. Wymaga porządnego nakładu
pracy, ściany są niezłe, świetny dopływ światła, całkiem czarujący.
- Czy to właśnie nie tak mówią agenci nieruchomości, gdy mieszkanie jest tak małe, że
nie wściubisz nawet igły, a wanna znajduje się pośrodku salonu?
- Tak. Ale w takim razie to miejsce jest “całkiem urocze”, chłopak od hamburgerów,
który tu pracuje, może zaświadczyć. Dwa mieszkania, porządny, wybudowany dziedziniec i
to świetne konserwatorium na poddaszu.
- Ktoś tam teraz mieszka?
- Nie wiem. Ale rozmawiałem z dziewczyną Emmetta o tym, czy będziemy mogli tam
grać, i zdawała się nie mieć nic przeciwko.
- Jezu. Była na tyle stara, że mogłaby być moją babią
- To nie powstrzymało cię przed posyłaniem jej uśmiechów.
- Potrafię rozpoznać wspaniałe miejsce, kiedy je zobaczę. I wiem, kiedy okoliczności
wymagają ode mnie, żebym był czarujący. Tak po prostu jest - Emmett odłożył frytki i usiadł
z powrotem przy stoliku, a jego czoło zmarszczyło się. – Słuchaj, myślę, że potrzebujemy
trochę czasu, żeby wszystko rozsądnie poukładać po ostatnich dwóch latach. Byliśmy cały
czas w trasie. Eddie, szczególnie dotyczy to ciebie, zachowywałeś się jak szaleniec. Pisałeś
całymi nocami, nigdy nie spałeś, zmuszałeś się do tego, żeby wszystko robić perfekcyjnie.
Zamęczałeś się podczas każdego występu. I nie mów mi, że odpocząłeś w domu. Gówno
prawda. Wiem, że tego nie zrobiłeś. Wypalisz się. Chcesz tego? Znowu?
Zamilkł i spojrzał na mnie z pełną powagą. Domyśliłem się, że przypominał sobie część
zeszłego roku, o której wkrótce zapomniałem.
- Jasper i ja chcemy tu zostać przez jakiś czas. I nie tylko na kilka dni. Wyluzować się
chociaż raz, zanim znów wyruszymy w trasę – odkaszlnął i utkwił spojrzenie w swoim
talerzu.
Jasper i ja wymieniliśmy spojrzenia. Nigdy nie słyszeliśmy, żeby Emmett mówił o czymś
w tak emocjonalny sposób. To cholernie mnie zaskoczyło, pomimo że miałem ochotę
krzyknąć: „Tak! To zajebisty pomysł!”
Jednak kilka sekund później, podniósł głowę, a na jego twarzy pojawił się diabelski
uśmieszek, który tak dobrze znaliśmy, i który rozjaśniał rysy jego twarzy.
- Wiesz co, Eddie? – zeskoczył z krzesła, ukląkł i złapał butelkę keczupu, trzymając ją
jak mikrofon. Otworzył szeroko usta i głośno zaśpiewał – „I can’t light now more of your
darkness. All my pictures seem to fade to black and white. I’m growing tired and time stands
still before me…”
Głowy gwałtownie obróciły się w naszą stronę. Kilku stałych klientów, którzy bywali tu o
tej porze, zmieniło swoje miejsca pod wpływem szturmującego wokalu lub uciekło.
Zignorowaliśmy ich i roześmialiśmy się histerycznie, gdy Emmett zaśpiewał:
- „Let’s allow a fraction of your life to wander free!!!”
Jasper wskazał na mnie palcem.
- Elton John – przekrzyczałem tę kocią muzykę. – 1974 rok, Caribou. Znowu masa
coverów, ale Maynard Ferguson zrobił z tego pokręcone, jazzowe wykonanie.
- Przerażasz mnie, Edward, naprawdę. Hej, odwiedzała cię ostatnio twoja muza? Przyszła
cię zobaczyć w Londynie?
Przełknąłem ślinę, gdy usłyszałem żart Jaspera i utkwiłem wzrok w filiżance z herbatą.
- Nie. – To wszystko, co potrafiłem wykrzyczeć w tym hałasie. – Ale pozostaję pełen
nadziei. Mogła tam być dziś wieczorem.
Nie mogłem zdobyć się na to, żeby zdradzić im prawdziwy powód, dla którego siedzieli
tutaj; że tak naprawdę ją widziałem. Uzależniali swoje decyzje od moich korzyści. Boże, jak
mogłem stać się tak samolubny?
Gdzieś w trakcie ostatniego refrenu, kucharka wygramoliła się z kuchni, niosąc w ręku
chochlę. Emmett natychmiast usiadł na swoje miejsce. Wziął kolejną frytkę i wytknął ją w
moją stronę, jakby był nauczycielką.
- Hej, Eddie. Nie bądź taki melancholijny. Może spotkasz ją tutaj. Może ma jakieś gorące
współlokatorki. Różne rzeczy się zdarzają. Kto by pomyślał, że będziemy siedzieć w tej
najmodniejszej, żywieniowej firmie i ucztować, jedząc najsmaczniejsze frytki, kiedy jeszcze
kilka lat temu byliśmy umierającymi z głodu licealistami?
- Mam dla ciebie wiadomość, Emmett, wciąż umieramy z głodu.
- Ach, ale teraz umieramy z głodu i jesteśmy sławni. – Włożył kolejną frytkę do ust.
- Ma rację – przyznał Jasper.
- A dobre czasy niedługo nadejdą – krzyknął Emmett. – Trzeba tylko odnaleźć muzę
Eddiego. Może być tak samo gorąca i wolna, jak jej gorące i wolne współlokatorki!
Chwilę potem wznieśliśmy toast.
- Za muzę Eddiego – wymamrotałem do siebie. – Odnajdę cię.
Rozdział 3
„Mamrotania i bajki”
- O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże.
Intonacja moich słów była echem bicia mojego serca.
- O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże.
To był on. Stał dwadzieścia jardów ode mnie. Był tutaj, w San Francisco. O mój Boże, o
mój Boże, o mój Boże.
Edward. Edward Cullen. Mężczyzna, którego kochałam. Którego zawsze będę kochać.
Mężczyzna, o którym nic nie wiedziałam. Mężczyzna, który nic nie wiedział o mnie.
Co zamierzałam zrobić, do cholery?
Obok mnie Rose i Alice mamrotały do siebie nie do końca religijne komentarze. Szłyśmy
po Haight Street, ramię w ramię, nieświadome dziwacznych mieszkańców, którzy nocami
nawiedzali tę część miasta. Musiałyśmy tworzyć interesujące trio dla kogoś, kto był trzeźwy
lub zdrowy na umyśle na tyle, żeby to zauważyć. Szpilki Alice tworzyły doskonały
akompaniament dla odgłosów, jakie wydawałyśmy.
- O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże.
Klik. Klik.
- Widziałyście? Widziałyście? Widziałyście?
Klik. Klik.
- Zajebiści.
Klik. Klik.
Musiałam przyznać rację Rose. Mistrzyni zwięzłości za każdym razem. To musiało mieć
związek z matematyką.
Moje ręce trzęsły się tak mocno, że musiałam wsadzić je do kieszeni płaszcza. Zapewne
wyglądałam, jakbym dostała nagłego ataku choroby.
- Widziałyście? Widziałyście? Widziałyście? – kontynuowała Alice, ćwierkając obok
mnie jak podekscytowany rudzik.
Spojrzałam na Rose, idącą po mojej lewej stronie. Przechylała swoją głowę w stylu psa
RCA Victor
1
, a jej blond loki kołysały się do przodu i do tyłu.
- Święta Mario, Matko Boska.
Amen, siostro. Fakt, że trzej seksowni muzycy sprawili, że trzy stosunkowo rozsądne
kobiety stały się niemowami, zasługiwał na miano czegoś nadprzyrodzonego.
Restauracja Cha Cha Chas ukazała się przed nami jak Oz. Złapałam je obie za łokcie i
przeprowadziłam przez drzwi. Wszystko spowite było przygaszonym światłem, w
pomarańczach i fioletach, łącznie z roślinami doniczkowymi. Pełno ściśniętych ludzi
przesiadywało tam nawet o tej porze nocy, z powodu tego apetycznego, karaibskiego
jedzenia. Ale nie to skłoniło mnie do przekroczenia tych drzwi. Podawali tu monstrualne
dzbany sangrii, a ja musiałam napić się drinka.
To, co miało miejsce tego wieczoru, nie zostało pominięte w San Francisco. To stało się w
1906 roku, kiedy pół miasta zostało zrównane z ziemią. To stało się w 1989 roku, kiedy
zawalił się Most Bay. I to stało się dziś wieczorem, o 21:37, kiedy Edward Cullen wszedł na
scenę, a ziemia rozstąpiła się i pochłonęła mnie całą.
Być może Alice i Rose przeżywały swoje własne trzęsienia ziemi, ale wciąż tylko
mamrotały, posyłając dziwne spojrzenia wytatuowanemu facetowi, który znalazł nam
miejsce. Położył menu na naszym stoliku i wycofał się powoli. Jego oczy były na wpół
wlepione, na wpół zatroskane, kiedy patrzył na Alice i Rose. Standardowy, brązowy,
laboratoryjny szczur, aka ja, uszedł bez zwracania na siebie uwagi.
Kiedy zdjęłyśmy płaszcze, znowu wstałam.
- Słuchajcie, dziewczyny, zamówcie mi dzbanek sangrii. Muszę siku – ogłosiłam, jakbym
była jakimś nadpobudliwym przedszkolakiem.
Rose oprzytomniała i obdarzyła mnie zaintrygowanym spojrzeniem.
- Chcesz cały dzbanek sangrii dla siebie?
- Och, nie. Nie, nie, nie – wybełkotałam. – Chodziło mi o to, że płacę za pierwszą
kolejkę. I zamówcie też te figi. Zaraz wrócę.
Moje wyjaśnienie brzmiało lipnie nawet dla mnie, ale wiedziałam, że muszę uciec przed
badawczym spojrzeniem Rose. Jej stalowoniebieskie oczy potrafiły wydzierać sekrety z
każdego umysłu. Zawsze mówiła, że to był główny powód, dla którego nigdy nie była w
stałym związku. Poza wpatrywaniem się w ciała mężczyzn, nie było w nich samych nic, co
byłoby warte zatrzymania na dłużej. Mogła to przyznać.
1
http://medlem.spray.se/filmoch78or/nipper.jpg
Pobiegłam do toalety, zamknęłam za sobą drzwi i zacisnęłam swoje drżące dłonie na
umywalce. Wyluzuj, Bello. Wyluzuj. Nie mogłam pozwolić na to, żeby moje współlokatorki
zobaczyły mnie w takim stanie. Nie miały pojęcia o moim europejskim prześladowaniu i, jeśli
napomknę o tym, będą zawiązywać dziwne spiski, które niezmiennie będą zawierać
niewygodne buty i nieistniejącą bieliznę.
Prawda była taka, że nie byłam dumna z mojej niedawnej przeszłości. Właściwie to byłam
nią zażenowana. Ten cały epizod, nieważne jak go wyjaśnić, sprawiał, że czułam się
zdesperowana i co najmniej obłąkana. Alice, oczywiście, prawdopodobnie byłaby cała
rozrzewniona i uważałaby to wszystko za romantyczne, gdyby znała prawdę. A Rose, och,
Boże, Rose zapewne zaciągnęłaby mnie do jakiegoś erotycznego butiku, który specjalizował
się w ciuchach, trzymających się jedynie na koronce i ślinie.
Nie mogłam pozwolić na to, żeby wiedziały, nie mogłam pozwolić nikomu, żeby wiedział
o moich uczuciach. Nigdy. Byłam na tyle dorosła, żeby zaakceptować to, że nie byłam tak
piękna i wspaniała jak moje przyjaciółki, ale miałam swoją dumę. Dużo kosztowało mnie
stanięcie na własnych nogach. Nie byłam typem kobiety, która rzuca wszystko dla
mężczyzny. Moja mama wbijała mi to do głowy od czasu, gdy potrafiłam przytaknąć.
Wolałabym umrzeć niż stać się żałosna. Albo potrzebująca. Albo pozbawiona czegoś.
A dokładnie taka się stawałam w tym momencie.
To wszystko na nic. Jutro wieczorem już go tu nie będzie.
Ale był tutaj teraz, ty idiotko, krzyczało moje serce, a ciało odłączało się od rozumu. W
San Francisco. Gdyby nie ulotka, którą wciąż trzymałam w dłoni, pomyślałabym, że to
wszystko było tylko snem. Przyjrzałam się żarówiastożółtemu papierowi. Będą grać jutro
wieczorem. Jutro wieczorem! Czy to będzie boleć, jeśli zobaczę go jeszcze raz?
Ale, zaraz. Jak zamierzałam namówić Alice i Rose, żeby poszły ze mną na występ, bez
wygadania wszystkiego? Musiałam zrobić to tak, żeby wyglądało to na ich pomysł. Patrząc na
wyraz ich twarzy, kiedy gapiły się na Jaspera i Emmetta, nie wydawało się to być trudnym
zadaniem. Wszystko, czego potrzebowałam, to zachować spokój i nonszalancję.
Taa, jasne.
Przyjrzałam się swojemu odbiciu w lustrze. Nie ma takiej możliwości, na całej zielonej,
boskiej planecie, żebym zachowała spokój. Wyglądałam raczej, jakbym zobaczyła ducha.
Moja cera była jeszcze bardziej blada, a usta prawie do niej pasowały. Jedynie moje oczy były
dzikie i wzburzone.
Zamknęłam je i przypomniałam sobie.
Zawładnął sceną, jakby ją posiadał, jakby była jego częścią, a my byliśmy szczęśliwi, że
możemy po prostu żyć w tamtym momencie, być jego orbitą, słyszeć serce w jego słowach.
Publiczność, która wcześniej była tylko lekko szalona, stała się obłąkańczo zakochana w
momentach, kiedy jego ręka tańczyła na strunach gitary. Gdybym zachowała przytomność
umysłu, zauważyłabym śliniące się dziewczyny dookoła mnie. Jestem pewna, że rwałyby
włosy z głów i wydrapywałyby sobie oczy, ale wszystko, co mogłam zrobić, to chwytać
krawędź stolika, wbijając moje krótkie paznokcie w niezliczone kawałki zużytej gumy do
żucia.
Zagrali jeszcze osiem piosenek. Każda wzmacniała i tak już istniejący poziom decybeli
radości w pubie. Przy czwartym numerze ludzie byli na nogach i tańczyli. Obcy chwytali
siebie nawzajem, jakby nastąpił koniec wojny albo czegoś w tym stylu.
Błogość na jego twarzy, gdy patrzył na publiczność, która stawała się dzika, sprawiała, że
zamykał oczy i pozwalał słowom być gwałtownymi, drwiącymi, szybkimi, romantycznymi i
seksownymi. Chwytałam stolik jeszcze mocniej, tak mocno, że przysięgam - wbijałam sobie
drzazgi.
Walczyłam, żeby oderwać od niego wzrok. Spojrzałam na Alice, żeby zobaczyć jej
reakcję na to wszystko, ale nigdzie jej nie było. Kilka sekund później usłyszałam, jak ktoś
krzyczy moje imię, i zobaczyłam ją i Rose, szalejące po parkiecie razem z tłumem. Alice
pomachała mi. Jej twarz była rozanielona. Wokół Rose kręciła się grupa facetów, ale jej oczy
pozostawały utkwione w Emmecie. Jej wijące się ciało bombardowało estrogenem,
przeciwdziałając drganiom testosteronu, które dobiegały z jego strony.
W tym tempie wszyscy mogliśmy eksplodować w swego rodzaju hormonalnej wojnie.
Piosenka zakończyła się powalającym, perkusyjnym solo. Emmett, najwidoczniej,
naprawdę udawał. Wydawał się czuć nieskończenie komfortowo przy bębnach, a jego
herkulesowe ramiona uderzały je i chłostały. Jasper pozostawał przy swojej gitarze basowej,
która w jakiś sposób pasowała do jego usposobienia, opanowanego i spokojnego, ale silnego
na jego własny sposób.
Kiedy aplauz ucichł, publiczność w końcu usiadła na miejsca. Kelnerki szybko ruszyły się
z miejsc, żeby przyjąć zamówienia na drinki, które były efektem istnej tanecznej orgii, jaka
przed chwilą miała miejsce pomiędzy stolikami, na stolikach, przy ścianach, na barze i
prawdopodobnie w toaletach.
Alice i Rose wróciły do naszego stolika i zaczęły wachlować się serwetkami, kiedy
przysunęły swoje krzesła bliżej mnie.
- To było, to było, to było.
I tak rozpoczęło się mamrotanie.
Edward stał teraz przy mikrofonie i przeszukiwał tłum. Błysk potu na jego brwi, skóra
wciąż romantycznie blada, zaakcentowana jedynie rumieńcami na jego wyraźnych kościach
policzkowych. Jego oczy były czujne i skoncentrowane, jego idealny akcent równał się z jego
„kochałem się z tobą godzinami, a teraz muszę poszukać czegoś do jedzenia w lodówce, żeby
przynieść to z powrotem do łóżka, którego nie musimy opuszczać przez następne dwanaście
godzin” włosami. Miał na sobie czarny t-shirt i dżinsy, które przylegały do jego ciała, jakby
zostały dla niego stworzone. Mięśnie ramion, całkowicie zniewalające, napinały się aż do
jego idealnych dłoni i do długich palców, które ściskały gryf gitary.
Zmrużył oczy, żeby spojrzeć na publiczność, i zacisnął usta. Usta zbyt idealne jak na
mężczyznę, moim zdaniem. Mrużenie złagodniało, ale na jego twarzy zagościł smutny
uśmiech, który był przebłyskiem tęsknoty, jaka zagościła w jego oczach. Po chwili, tak samo
szybko, nawiedziła go melancholia, powodując, że cały pogrążył się niepokojącym smutku.
Stojąc tam, wyglądał jak bohater z dawno zapomnianej powieści. Zagubiony w innym czasie.
O czym myślał? Tęsknił za domem? Tęsknił za kimś, kto był w domu?
Proszę, Boże. Mam nadzieję, że nie.
Mój oddech zatrzymał się, kiedy obserwowałam, jak jego ręka wędruje do włosów, robiąc
bałagan z jego i tak już splątanych, brązowych kosmyków. W ciągu ułamka sekundy, moje
myśli spustoszyły słowa Johna Donne’a: „Pozwól dłoniom, niech błądzą jako dwaj włóczędzy
z tyłu, z przodu, powyżej, poniżej, pomiędzy.
1
” Cóż to za cholernie seksowny, metafizyczny
poeta. Ale w końcu zrozumiałam, co miał na myśli. Chciałam być tymi rękoma. Chciałam
tych rąk. Chciałam tych rąk z tyłu, z przodu, powyżej, poniżej, pomiędzy. Chciałam…
Zamiast zacząć piosenkę albo uczynić kolejną dowcipną uwagę, jak to robił przez cały
wieczór, w ciszy odłożył gitarę na swoje miejsce. Jasper i Emmett spojrzeli na niego
ukradkowo, ponieważ wyglądało na to, że Edward może w każdej chwili zejść ze sceny. On
jednak przeszedł przez scenę i zasiadł za keyboardem. Przysunął do siebie mikrofon tak, żeby
sięgał jego ust. Jego wargi ułożyły się w półuśmieszek.
- To chodziło za mną już od jakiegoś czasu. Głównie w moich snach. Mam nadzieję, że
wam się spodoba – powiedział delikatnie.
Jego palce zawisły nad klawiszami. Mogłam zobaczyć, jak bierze wdech, jakby dotykał
czegoś żywego. Jakby prosił o pozwolenie. Pierwsze akordy były natarczywe, prawie
średniowieczne na swój sposób. Gdybym zastosowała swoją słynną bezstronność do siebie
1
John Donne, Elegia XIX: Na idącą do łóżka, przeł. Stanisław Barańczak
samej, przeszkodziłabym jego selekcji muzyki i powiedziała, że to była ostatnia rzecz, jaką
publiczność chciała w tej chwili usłyszeć.
Myliłam się.
Każdy, każdy mężczyzna, każda kobieta, każdy, kto tam był, odpowiedział. Więcej niż
odpowiedział. To była prawie pierwotna reakcja. Uczucie, jakbyś siedział przy zapalonych
świeczkach w katedrze, w ciemności, albo wąchał spalający się, trzaskający chrust, w
jesienną noc. Ale to nie mogło równać się z rzeczami, które były uzyskane i utracone,
sprawami, którymi nigdy się nie dzielono, ale zatrzymywano je w sercu, z miłością,
cierpieniem, szukaniem.
Łzy napłynęły do oczu, pary chwytały się mocniej za ręce, a ja wiedziałam bez cienia
wątpliwości, że spora część ludzi doświadczy intensywnego seksu dziś wieczorem.
Jego palce pieściły klawisze, a ja poczułam dreszcz, przebiegający po mojej łopatce, kiedy
wyobrażałam sobie, jak te palce i ten oddech mogłyby dotykać mojej skóry.
Czułam, że moje usta się otwierają.
- Edwaaaa… - jęknęłam, niezdolna wymówić “rd”.
- Bella? – głos Alice wkradł się do erotycznych zakamarków mojego umysłu. – Dobrze
się czujesz?
- Huh? – To wszystko, co potrafiłam wydusić po angielsku w tym momencie. Oblizałam
usta, które niespodziewanie stały się suche jak pustynia.
- To brzmiało, jakbyś jęczała.
O cholera. Co ja zrobiłam? Przeszukałam wzrokiem stół, żeby znaleźć sobie jakąś
wymówkę.
- To na pewno przez orzeszki, - Mała miska stała obok moich wykręconych dłoni. –
Reakcja alergiczna – poinformowałam ją.
W normalnych okolicznościach Alice momentalnie zabrałaby mnie do szpitala, ale teraz
jedynie ledwo wybełkotała:
- Okej.
Piosenka skończyła się zdecydowanie za szybko.
Cisza.
Nikt nie klaskał. Edward siedział spokojnie, wciąż przyglądając się klawiszom, jakby
miały dać mu odpowiedź, której szukał. Wtedy jego wypełniona bólem, przystojna twarz
podniosła się. Rozległa się burza głośnych oklasków.
Ogarnęło go zaskoczenie, które równie dobrze mogło być zawstydzeniem. Ludzie klaskali
tak, jakby od tego zależało ich życie. W ciągu kilku sekund złapał swoją gitarę jak zbroję, a
cała trójka zawładnęła sceną w swoim na powrót szalonym stylu.
- Przepraszam, mogę skorzystać z umywalki?
Moje ciało podskoczyło i poczułam, że się rumienię. Grupka rozgadanych kobiet, które
rozpoznałam ze Skellar, weszła do łazienki.
Jak długo fantazjowałam o Edwardzie Cullenie?
Dwie kobiety ustawiły się po obu moich stronach, a każda walczyła o to, żeby zobaczyć
siebie w lustrze, kiedy nakładały ponownie błyszczyki i robiły dużo zamieszania z włosami.
- Widziałyście kiedykolwiek coś takiego? – zapytała nieudana kopia Jennifer Aniston,
która wbiła mi łokcie w żebra, kiedy poprawiała ramiączka od stanika. – Widziałyście
wokalistę? Cholera jasna. Przysięgam, że wrócę tam jutro wieczorem, rozbiję obozowisko i
rzucę się na niego. Wszystko mi jedno. Widziałyście kiedykolwiek taką twarz albo ciało?
- Nie mogę uwierzyć, że rzuciłaś w niego majtkami – zawołała rudowłosa, stojąca obok
mnie i mająca na sobie sukienkę, która była zbyt obcisła. Miała nogi, które mogłyby
konkurować z nogami Rose.
Jezu, kobieto. Gdzie twoja godność? Miałam ochotę na nią wrzasnąć. Tak samo
nienawidziłam pomysłu rzucania majtek w jego pobliżu. Edward Cullen był strefą wolną od
majtek. Ugh, zły dobór słów…
- Widziałaś, jaki był fajny? – Jennifer nie mogła pojąć, co? – Boże, jego akcent.
Chciałabym tylko leżeć w łóżku i słuchać, jak do mnie mówi. Mógłby czytać pieprzoną
książkę telefoniczną. Czytać mi książkę telefoniczną, całkiem nagi i mokry po prysznicu.
Okej. Teraz mogłam dokonać ataku. Już widziałam nagłówki: „Spokojna studentka tłucze
panienkami o lustro w łazience i uśmierca je. Film o jedenastej.”
- Nie, on jest zbyt śliczny – powiedziała rudowłosa. – Podoba mi się ten duży, który gra
na perkusji. To jest coś, w czym mogłabym zatopić zęby. Chodź do mamy. Możecie
wyobrazić sobie rozmiar jego…
Wyszłam.
- Tu jesteś – powiedziała Alice, najwyraźniej wyrywając się ze swojego mamrotania. –
Miałyśmy już wysyłać po ciebie ekipę poszukiwawczą. Zamówiłam twój dzbanek i figi.
Dlaczego tak długo nie wracałaś?
- Była tam chmara fanek, zauroczonych The Lost Boys. Bałam się, że mogę
spontanicznie je uszkodzić, jeśli pozostanę tam zbyt długo.
Musiałam kłamać. Jeśli powiedziałabym im, że chciałam je zabić, przejrzałyby mnie w
mgnieniu oka.
Przerażone spojrzenia Alice i Rose podsunęły mi strategię. Wiedziałam, jak zamierzam
przekonać je do jutrzejszego wieczoru. Wzięłam łyk sangrii, żeby dodać sobie odwagi.
Nienawidziłam manipulowania przyjaciółmi i byłam okropną aktorką. Ale byłam
zdesperowana.
Skubiąc figi, opowiedziałam wszystko, co usłyszałam w toalecie, nie omijając żadnego
morderczego szczegółu.
- Nie ma mowy – ogłosiła Alice. – Nie ma mowy, żeby te maszkary znalazły się w ich
pobliżu. Nie pozwolę na to.
Uniosłam brwi. Dobrze, dobrze. Teraz trzeba ją jeszcze trochę podjudzić.
- Dlaczego miałoby cię to obchodzić?
- Cóż… Wydają się być bardzo miłymi chłopcami i nie zasługują na to, żeby zarazić się
jakąś straszną chorobą.
- Kim ty jesteś? Ich matką? – odparowała Rose.
Uch, och, lepiej wytoczyć ciężką artylerię.
- To one, siedzą tam, przy długim stole. – Wskazałam na stolik stojący niedaleko wielkiej
rośliny w doniczce. – Tej rudej podoba się Emmett. Myślę, że powiedziała coś w stylu, że
chciałaby go pożreć żywcem. Chyba zgadywała, jakiego rozmiaru może być jego, um, ee,
anatomia.
Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem.
- Usiądź, Rose. – Dłoń Alice powędrowała do rękawa krótkiego trenczu Rose. Ta
usłuchała, ale wcześniej posłała zabójcze spojrzenie przez całą restaurację.
Reszta posiłku upłynęła na rozmowie o trzech mężczyznach. Odmówiłam wyrażenia
mojej opinii na temat Edwarda. To było jednak ekstremalnie trudne, jak granie w klasy nad
minami lądowymi.
W końcu, dwie godziny i dwa dzbanki później, Alice ogłosiła:
- To jest plan na jutro. Wrócimy do Skellar i spróbujemy znaleźć tym razem lepsze
miejsca. Wtedy przekonamy ich, żeby postawili nam drinka.
Wysilając mój nieco nietrzeźwy umysł, wyjąkałam:
- Cooo?
- Tak. Ale musimy pójść na zakupy, żeby cię przygotować. – Alice uderzała o stół tak
mocno, że cytryny podskakiwały dookoła sangrii.
- Przygotować na co?
- Idziesz z nami na występ jutro wieczorem. I nie mów „nie”. – Alice wielokrotnie
próbowała uderzyć mnie w ramię, ale najczęściej nie trafiała. – Widziałam jak patrzysz na
tego Edwarda. Jakby był pierwszą edycją książki Virginii Woolf z jej autografem.
Naprawdę byłam aż tak łatwa do przejrzenia? Wciąż jednak udawałam ignorancję.
- Był w porządku, ale ten Jasper, on był…
- Nie zapędzaj się, Bello. On już jest zajęty. Zamierzam poślubić tego mężczyznę. –
Opróżniła swoją szklankę.
Rose wzniosła toast.
- Za Alice. Która wie, czego chce. I żebym nigdy nie musiała nosić żadnej cholernej,
zielonej, oktanowej sukni dla druhny od Kelly’ego.
- Ty mówisz poważnie, prawda?
Nie mogłam uwierzyć w to spojrzenie triumfu, prawie jak u Joanny D’Arc, które
zagościło na twarzy Alice. Jakby wypełniała misję powierzoną od Boga. Uśmiechnęła się do
mnie i przysięgam, że usłyszałam cholernych, niebiańskich wysłanników śpiewających
„Alleluja”.
- Absolutnie. Moja mama zawsze mówiła, że kiedy raz uderzy cię piorun, nigdy już nie
poznasz innego mężczyzny, który sprawi, że twoje palce u stóp znów się podkurczą.
- Czy twoja mama nie dorastała w przyczepie z trzydziestoma siedmioma braćmi i
siostrami? Co za naiwniak mówi takie rzeczy? – Rose uśmiechnęła się, czochrając
nastroszone włosy Alice. Alice tylko mrugnęła i podrapała się po małym nosie.
- Ten Emmett jest naprawdę słodki - zagwizdałam, patrząc na drewniane sklepienie. Nie
byłam pewna, czy Rose była tak samo przekonana, jak Alice. Mimo że zdecydowanie
pociągał ją fizycznie męski perkusista, to Rose ostatnio zachowywała się dziwnie, jeśli chodzi
o mężczyzn.
- Statystycznie, powiedziałabym, że nie ma sobie równych, tak – odpowiedziała Rose,
wlepiając wzrok w swoją pustą szklankę. – A przynajmniej, jeśli chodzi o wygląd. Ale może
też być kompletnym frajerem.
- Prawda. Ale nie sądzę, żeby to powstrzymało pannę „chodź do mamy”. A ty
najwyraźniej czujesz, że on cię pociąga. Czy Newton albo ktoś inny nie powiedział czegoś o
przyciąganiu?
- To był Fleming. A ja rozebrałabym się do naga na jego oczach, gdyby o tym wiedział.
Poważnie, był gorący, przyznaję ci to. Ale jestem tym zmęczona. Chcę inteligencji, i jakoś
wydaje mi się, że tamten facet nie może mieć obu tych rzeczy. To po prostu statystycznie
niemożliwe.
- Co? Spójrz na siebie, Rose. To absurdalne, że tyle piękna i mądrości egzystuje w takim
ciele. Dlaczego nie może być tak samo z chromosomem Y? – zaprotestowała Alice, nie chcąc
stracić szansy na zobaczenie Jaspera.
- W porządku. Pójdę. Ale tylko, jeśli Bella pójdzie.
- Och, proszę, proszę, proszę, Bello. Powiedz, że pójdziesz. Po prostu musisz iść. Umrę
na sto tysięcy sposobów, jeśli tego nie zrobisz. Proszę.
Misja zakończona. To było prawie zbyt łatwe.
- Jasne. Skoro chcecie.
- Świetnie! Od czego powinnyśmy zacząć zakupy? Bello, nie możesz tam pójść, nosząc t-
shirt z Myszką Miki!
Cholera. Nie tak łatwe.
***
Dzięki Bogu, że istnieją sklepy z ubraniami w starym stylu. To pozwoliło pofolgować
mojej fascynacji rzeczami z przeszłości, a także pozwoliło Alice zaszaleć ze szpilkami,
szalikami, broszkami, torebkami i butami z minionych epok, co z rezultacie trzymało ją ode
mnie z daleka.
Pożywiałyśmy się śniadaniem, składającym się z bardzo mocnego espresso i
obwarzanków, w małej kafejce „Lava Java”, po odwiedzeniu miliona butików w Haight.
Alice wybrała małe, klasyczne dżinsy i jedwabną bluzkę ze sklepu „Ambiance
1
”. Razem
kosztowały więcej niż mój samochód. Rose kupiła czerwony, obcisły top i czarną, skórzaną
spódniczkę z, a skąd by indziej, „Villains
2
”. A ja, och, ja byłam w niebie, gdy weszłyśmy do
„Decades of Fashion
3
”, odnalezionego skarbu z wartościowymi przedmiotami.
Para, która prowadziła ten sklep, nigdy nie była zmęczona moimi niekończącymi się
zakupami „przez szybę”. Myślę, że przechowywali niektóre rzeczy dla mnie, wiedząc, że
kiedyś mogę po nie wrócić.
1
http://www.ambiancesf.com/index.html
2
https://www.villainssf.com/
3
http://www.yelp.com/biz_photos/PcHSlJHWx_D8pUEnGD_Gng?select=silLCNjGOQ3w8TEjSK5PbA
A więc kiedy weszłam tam dzisiaj, zostałam przyjęta z otwartymi ramionami. W ciągu
kilku sekund Alice opowiedziała o naszych wieczornych planach i gorączkowo wyjaśniła, że
nie spoczną, dopóki nie znajdą dla mnie idealnego stroju.
- Bello, Bello, Bello, skarbie – zagruchała Lucy, irlandzkie dziecko-kwiat. Prowadziła
sklep razem ze swoim mężem, Cianem. – Mam najpiękniejszy pierścionek, z Londynu, i
przechowuję go właśnie dla ciebie.
Zaprowadziła mnie za ladę i pokazała najwspanialszy pierścionek, jaki kiedykolwiek
widziałam. Georgiański lub z epoki Edwarda VII, poinformowała mnie Alice, skrupulatnie
zwracając uwagę na każdy detal, sposób, w jaki winorośle splatają się w prostą wstążkę.
- Podoba ci się? – zapytała Lucy, a jej oczy rozbłysły.
- Tak, ale te dwie zdecydowały, że przeprowadzamy się, więc nie mam wiele gotówki –
odpowiedziałam z ciężkim sercem. Wciąż nie byłam przekonana do tego całego pomysłu, ale
chciałam utrzymać moje współlokatorki w szczęśliwym nastroju.
- Nieważne. Przechowam go dla ciebie. Jest dla ciebie przeznaczony. Wiedziałam to od
momentu, gdy go zobaczyłam. Nie martw się. Co ma być, to będzie. – Mrugnęła do Ciana. –
Prawda, kochanie?
- Absolutnie, co tylko powiesz, skarbie!
Zaśmiałam się z tej dwójki, tak zakochanej i będącej takimi dobrymi przyjaciółmi. Lucy
zauważyła moje westchnienie.
- Nie przeprowadzasz się daleko, prawda? – Jej blask nieco przygasł na tę myśl.
- Och, nie – zapewniła ją Alice. Rozsunęła kilka wieszaków, bez wątpienia szukając
idealnego stroju. – Będziemy tuż za rogiem. Na Masonic. Jest taki słodki.
- Szczenięta są słodkie, dzieci są słodkie. Domy nie są słodkie, Alice – westchnęła Rose,
przymierzając parę kolczyków do moich uszu.
- Jakkolwiek. Tak czy inaczej, przeprowadzamy się w przyszłym tygodniu. Chodź, Jane
Eyre
1
, trzeba zdobyć dla ciebie jakieś porządne ciuchy.
- Och, kocham Jane Eyre. Edward Rochester i szalona dama na poddaszu! – krzyknęła
Lucy i zaśmiała się równocześnie z Alice.
Lucy i Alice mogłyby być bliźniaczkami z innych matek. W przeciągu minut zgromadziły
kaszmirowy, ozdobiony paciorkami sweter, czarną, aksamitną spódnicę i parę czółenek, które
wyszły z użycia w latach czterdziestych. Ale stara, paryska peleryna, to było to. Lucy zaniosła
1
Bohaterka książki „Dziwne losy Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë
ją do przymierzalni, jakby był to welon ślubny. Peleryna musiała mieć ze sto lat, ale miała
wspaniały krój. Detale na sprzączce i obszywce były nadzwyczajne.
Rose zawiesiła mi ją na ramionach, po czym wydała z siebie “ochy” i “achy”.
Wyglądałam teraz bardziej europejsko niż kiedykolwiek w Londynie. Jak swego rodzaju
wyemancypowana wersja księżniczki z bajki.
Cóż, miałam tylko jedną noc, dlaczego miałabym wyglądać nieodpowiednio do sytuacji?
Chociaż było pewne, że buty mnie zabiją.
- Nie stać mnie na to! – krzyknęłam, w końcu patrząc na metkę.
- Pewnie, że nie – powiedziała Rose, zdejmując pelerynę z moich ramion. – Nigdy nie
kupiłam ci prezentu urodzinowego, ponieważ byłaś w Europie. Nie myśl o pieniądzach.
- Ale, Rose…!
- Żadnego “ale”. Zamknij się, zanim zmienię zdanie. Wciąż nie wiem, jak pozwoliłam
wam dwóm namówić mnie na wrócenie do tej jamy jutro wieczorem.
- Ponieważ nie uprawiałaś seksu od miesięcy – powiedziała Alice z diabelskim
uśmiechem. – A teraz wiesz, że to się zmieni.
- Nie zmieni. To, że jest ponadprzeciętnym okazem…
- To brzmi, jakbyś mówiła o jednym z laboratoryjnych szczurów Belli.
- Wszyscy faceci to szczury. Tylko rozmiary ich ogonów są różne – ucięła Rose.
- Cóż, patrząc na Emmetta, jego ogon musi być naprawdę ogromny.
- Ogon tak duży, że nie może go utrzymać w swojej klatce – wtrąciłam.
- Chciałabyś wiedzieć, co się dzieje, gdy wychodzi z klatki? – zapytała mnie Alice.
- Prawdopodobnie przeraża inne szczury. Albo nie! Wszystkie mu zazdroszczą. Samice
kręcą się na swoich kółkach w gorączce.
- DOSYĆ!!! – krzyknęła Rose, cała czerwona na twarzy. – Kupuję ci tę cholerną pelerynę.
I żadnych rozmów o pierdolonych szczurach.
***
Możliwe, że my też byłyśmy szczurami, pomyślałam, kiedy zajęłyśmy nasze miejsce (tym
razem lepsze, ale i tak zbyt dalekie od sceny). Ciemna sala była wypełniona po brzegi. Rose i
Alice zdjęły swoje płaszcze. Ja zamarzałam i owijałam się ciasno swoją peleryną. Kilka chwil
później, trzech facetów podeszło do naszego stolika, jak ćmy do przysłowiowego światła.
- Hej, nie miałybyście nic przeciwko temu, żebyśmy postawili wam drinka? – zapytał
mnie całkiem przystojny chłopak o przyjaznej aparycji labradora.
- Proszę?
- Wyglądacie na osamotnione, siedząc tutaj tylko w swoim towarzystwie, więc
pomyśleliśmy, że może… Och, przy okazji, jestem Mike.
Byłam ogromnie zaskoczona faktem, że rozmawiał ze mną, a nie z Rose czy Alice. To się
nigdy nie zdarzało. Musiał nie założyć okularów. Zanim zdążyłam go zapytać, gdzie były,
Alice nachyliła się w moją stronę i zaczęła przekrzykiwać hałas.
- Miło cię poznać, Mike. Tak, byłoby miło, gdybyście postawili nam drinki i w ogóle, ale
muszę was ostrzec, że chłopak Rose, – tu odwróciła głowę w stronę Rose, która oglądała
swoje usta w lusterku – Thor, jest byłym graczem hokeja. Szczęśliwie udało mu się uzyskać
zwolnienie warunkowe, więc będzie tu za chwilę. O ile lekcje panowania nad gniewem
wydają się mu pomagać, to wciąż potrafi zachowywać się jak wariat. Pomyślałam, że
wolałbyś wiedzieć.
Większość koloru odpłynęła z jego twarzy, ale był wytrwały. Dlaczego cały czas
spoglądał na mnie, a nie na Alice lub Rose?
- Dobrze, będziemy siedzieć tam, jeśli zechciałybyście, um, wyjść gdzieś z nami po
występie, albo coś w tym stylu. Miło cię poznać… uch…
- Bella. Miło cię poznać, Mike.
- Zrozumiałyśmy. – Alice potrząsnęła jeszcze raz głową. – Jeśli krzesła zaczną latać,
dołączę do was przy barze.
Mike i jego kumple odmaszerowali bez słowa.
- O co chodzi? – zapytałam Alice. – Wydawali się być całkiem mili.
- Nie byli dla ciebie odpowiedni, Bello – poinformowała mnie. – Co za banda frajerów.
Za dziesięć minut mieli wyjść na scenę. Wystukiwałam sekundy. Dostałyśmy wino od
Mike’a i jego przyjaciół, którzy nerwowo pomachali w naszym kierunku.
Tap. Tap. Tap.
Auć. Moje buty sprawiały ból nawet, kiedy siedziałam. Najpiękniejsze rzeczy zawsze
wymagały cierpienia. To, że byłam w stanie dojść tutaj z domu i nie zabić się po drodze, było
cudem.
Właśnie wtedy, ciało wkroczyło na scenę, a moje serce zgubiło rytm. Ktoś testował
dźwięk i światła. Ale moje nerwy były tak napięte, że prawie strzaskałam nóżkę kieliszka do
wina.
Dlaczego byłam taka zdenerwowana? Miałam przed sobą tylko kilka godzin z nim.
Powtarzałam to sobie, gdy pozwalałam Rose i Alice na to, żeby mnie drażniły, czesały,
nakładały na mnie lepkie substancje i malowały moje oczy mascarą. Chociaż raz chciałam
wyglądać pięknie. Kogo ja oszukiwałam? Ładnie, chciałam wyglądać ładnie. Jeśli miałabym
trwać przy tej fantazji, niech będę przeklęta, jeśli miała tu być jakaś inna księżniczka poza
mną.
Rozglądając się dookoła, wiedziałam, że się myliłam. Byłam przeciętna, i tylko moja
cudowna peleryna, wciąż zawieszona na moich ramionach, rzucała na mnie opalizujący,
ciemnoniebieski blask i sprawiała, że czułam się odrobinę bardziej wyjątkowa. Nawet
uśmiechy i westchnienia moich przyjaciółek, gdy postawiły mnie przed lustrem w holu, nie
uspokoiły moich nerwów i nie podniosły poziomu mojej pewności siebie.
Miałam czas do północy. Potem moja fantazja pryśnie. Nie mogłam o tym więcej myśleć.
Ból unosił się w powietrzu i był gotów, żeby przeszyć mnie na wylot. Chciałam tych
wszystkich początków, nadziei i szczęścia. Wiedziałam, że to nie nastąpi, kiedy skończą
ostatnią piosenkę i zapalą się światła.
Alice spojrzała na swój wysadzany diamencikami zegarek i zapiszczała:
- Niedługo, już niedługo wyjdą!
- A jakie są twoje plany po występie? – zapytała Rose. – Zamierzasz ich osaczyć i zdobyć
jego autograf? Zaproponujesz mu, że pojedziesz z nim w trasę?
- Tak, zdobędę jego autograf. A co do reszty, nie mam pojęcia. Po prostu wiem, że
wszystko pójdzie idealnie.
- Zdajesz sobie sprawę, że może okazać się, że nie macie ze sobą nic wspólnego?
Rose nie była w najlepszym nastroju. Być może jej pragnienie odczucia fizycznej
satysfakcji zabijało potrzebę mentalnej stymulacji, a ten konflikt był nie do zniesienia.
Wyglądała na nienaturalnie spiętą.
Nagle światła przygasły. Moje serce przemierzyło drogę przez płuca do gardła. Moje ręce
pociły się i marzły w tym samym czasie.
Obwieszona metalem dziewczyna znów wbiegła na scenę. Powiedziała kilka słów,
których mój wyczerpany mózg nie zarejestrował. Sala była przepełniona. Ciała były
wszędzie. Wydawało się, że wszyscy zbiorowo wstrzymują oddech.
Drzwi otworzyły się i trzech mężczyzn weszło na scenę. Rozbrzmiał aplauz tak głośny, że
gwałtownie sprowadził mnie na ziemię.
Jasper pierwszy zajął miejsce na scenie. Chwycił swoją gitarę i bawił się nią bezmyślnie,
podczas kiedy Emmett podążył za nim, chwycił pałeczki i usiadł wygodnie za barykadą
bębnów. Oboje mieli na sobie t-shirty i nisko opuszczone dżinsy. Na tych ramionach było
więcej mięśni niż zapamiętałam. Uśmiechnęli się szeroko, kiedy tłum wzniósł okrzyki, i
podnieśli ręce na powitanie.
Edward pojawił się na scenie jako ostatni, nie dlatego, że chciał zrobić efektowne wejście,
ale dlatego, że rozmawiał pośpiesznie z dziewczyną, która ich przedstawiała. Wskazał na
publiczność, pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem wskoczył na scenę. Oklaski były
ogłuszające.
Boże. On nawet jeszcze nie otworzył ust.
Fanki powróciły. Wydawał się nieco zakłopotany wrzeszczącymi kobietami, ale tylko
wzruszył ramionami i powitał publiczność.
- Dziękuję. Dziękuję bardzo. To dla mnie przyjemność, powrócić do Skellar dziś
wieczorem. Mieszkacie w czarującym mieście. Powiedziano mi, że tutejsi są całkiem
przyjaźni.
Fanki eksplodowały krzykami. On odwdzięczył się szerokim uśmiechem.
- Pierwsza piosenka, jaką chcielibyśmy zaśpiewać dziś wieczorem, pochodzi z naszego
nadchodzącego albumu. Skończyliśmy go nagrywać pod koniec wakacji. W domu. Mam
nadzieje, że wam się spodoba.
Jasper uśmiechnął się do Edwarda i kiwnął głową, a Emmett zaczął wybijać rytm na
perkusji.
Alice wydała z siebie mały pisk rozkoszy. Rose wierciła się na krześle i poprawiała
spódniczkę.
Tłum był na nogach przy trzeciej piosence.
Na koniec czwartego utworu, Edward odłożył swoją gitarę elektryczną i zamienił ją na
akustyczną. Nastrój w sali zmienił się razem z przygasającymi światłami.
Stał za mikrofonem, cały odurzony po ostatniej piosence, jego serce wciąż biło pod jego
oksfordzką koszulą, jego nogi wciąż poruszały się w jego obdartych dżinsach. Jego martensy
wybijały stały, powolny rytm. Nucił do siebie, kiedy zagrał kilka akordów, strojąc swoją
gitarę.
Sala go kochała. Nie istniało nic, co mógłby zrobić źle.
Może mogłabym stanąć za Alice? Może mogłabym się przedstawić. Może ujrzy we mnie
coś, czego inni nigdy nie dostrzegali? Może, och, może bajki staną się prawdą.
Wydawał się być gotowy. Spojrzał na publiczność tak samo, jak poprzedniej nocy.
Usiadłam prościej na swoim krześle, chcąc, żeby jego szmaragdowozielone, wypełnione
ogniem oczy odnalazły moje. Proszę, zobacz mnie. Samą. Jestem tutaj. Zawsze tutaj byłam.
Dokładnie w tym momencie jego oczy napotkały moje. Jego nieskazitelne brzdąkanie
załamało się. Wyglądał, jakby zobaczył ducha. Natychmiast cofnęłam się w cień, niezdolna
do oddychania, niezdolna do dalszego poruszania się. Wtedy zamrugał i otrząsnął się z
otępienia.
- Wybaczcie mi – powiedział nieco napiętym głosem. Przez chwilę pomyślałem, że tracę
zmysły. Ale na wszelki wypadek, nie jestem szalony, a następny utwór opowiada o
dziewczynie. Zawsze chodzi o dziewczynę, prawda? – westchnął do siebie. – Cóż, ta piosenka
jest i zawsze była o niej.
Zaczął śpiewać.
Kiedy twoje serce pęka, nie wydaje żadnego dźwięku. Istnieje tylko milion nici utraty i
bólu, które oplatają cię ciasno, a potem zostają przecięte. Później nastaje upiorny ból,
porównywalny do bólu z powodu utraty kończyn na polu bitwy. Ból, który pozostaje, ale bez
serca.
Edward Cullen był zakochany. Nie we mnie. Był ktoś inny.
Nie mogłam zostać. Nie mogłam siedzieć tutaj i patrzeć, jak śpiewa o swojej miłości do
innej kobiety. To było piekło. Niespodziewanie zaatakowała mnie klaustrofobia, oślepiająca i
dusząca. Chciałam uciekać. Chciałam biec. Chciałam krzyczeć.
Wstałam po omacku. Moje krzesło przewróciło się z łoskotem na ziemię. Uderzyło w
moją stopę. Żałośnie jęknęłam z bólu.
Nagle gitara ucichła. Jego oczy zwęziły się i przeszukały ciemności. Wymamrotał coś
niezrozumiałego, a jego idealne rysy niespodziewanie stały się surowe.
Zniszczyłam jego występ i był wściekły. Kochał kogoś innego i nienawidził mnie.
W ogromnej panice, owinęłam się peleryną i uciekłam do wyjścia.
Słyszałam, jak Alice i Rose wykrzykują moje imię. Czułam, że wszystkie oczy w
pomieszczeniu śledziły moją ucieczkę, która miała w sobie zapewne coś nawiedzonego, kiedy
wybiegałam w tej najczarniejszej z niebieskich peleryn. Najbardziej czułam jego spojrzenie,
wlepione we mnie, żądające, żebym się odwróciła.
Biegłam. Uciekałam od furii Edwarda Cullena. Biegłam, zanim wszystko zniknęło, zanim
obudziłam się, żeby przypomnieć sobie prawdę. Nie było księżniczki, nie było księcia, a ja
byłam i zawsze będę samotna.
Biegłam po czarnej, zimnej, zamglonej ulicy. Biegłam aż do momentu, gdy nie mogłam
się już więcej ruszać, nie mogłam podnieść stopy. Przebiegłam dziesięć bloków, walcząc ze
szlochem. Biegłam, dopóki nie osłabłam w opuszczonej alejce, mając ogień w płucach. Moje
ciało pochyliło się i dyszało.
I wtedy, we mgle i pod syczącą lampą uliczną, owijając pelerynę wokół moich trzęsących
się ramion, zorientowałam się.
Zgubiłam jeden but.
Osunęłam się po ścianie i rozpłakałam się.
Cholerne, głupie bajki.
Rozdział 4
„Przeprowadzka”
- Jeżeli upuścisz to pudło, zabiję cię, stary – marudził Emmett.
To był wczesny, poniedziałkowy ranek. Byliśmy zajęci ładowaniem ostatnich pudeł, jakie
Emmett i Jasper przywieźli ze Wschodu, do bagażnika furgonetki Jaspera. Słońce schowało
się za Cole Valley. Szybko nauczyłem się, że to tam znajdują się wszechobecne szare
niebiosa. Nasze Starbucks usadowiły się na masce samochodu. O tej straszliwej godzinie
rozbudzał nas tylko aromat kawy.
Zwlokłem się z kanapy, należącej do przyjaciela kumpla Emmetta, na której spałem przez
ostatnie dwie noce. A raczej starałem się spać. Nawet regularnie unoszące się w powietrzu
opary trawki (której zawsze odmawialiśmy, mając przeczucie, że nasze chromosomy były już
i tak zbyt pochrzanione) zupełnie nie wpłynęły na mój nastrój. Nic nie było w stanie mnie
uspokoić po sobotniej nocy. W moim stanie mogłem robić tylko jedną rzecz, jaka mi
pozostała. Grałem. W ciągu tych wszystkich godzin nocnych grałem. Na gitarze, na
keyboardzie, na czymkolwiek. Buzowały we mnie emocje, oszalałe z pragnienia, żeby
wydostać się na zewnątrz. Z tej całej udręki, z roztrzaskanych zakątków mojego umysłu, jak
mozaika uformowała się melodia, która wryła mi się w pamięć.
Gdzieś pomiędzy moimi nocnymi włóczęgami a chrapaniem Jaspera i Emmetta,
cierpliwość tamtego faceta szybko się skończyła. Zważając na fakt, że Jasper i Emmett
nocowali tam od dwóch tygodni, nie było dla nas zaskoczeniem, kiedy nas wykopał.
Staliśmy tam, patrząc, jak nas obserwował, wciąż ubrany w swój t-shirt z Grateful Dead i
bokserki. Trzymał w ręku fajkę do palenia trawki, podrapał się po kroczu, pomachał krótko ze
swojego ganku, ziewnął i zniknął z powrotem w domu.
- Przeprowadzka! Hurra! Hurra! – krzyknął, zanim drzwi zamknęły się za nim.
Przeprowadzka. Przeprowadzka do nowego domu. Domu. A przynajmniej tak definiował
go Jasper, używając niemal pełnych szacunku terminów, jak gdyby naśladował Franka Lloyda
Wright
1
. Wszyscy byliśmy ubrani w podarte t-shirty, które więcej odkrywały niż zasłaniały, i
najbardziej niechlujne dżinsy, jakie posiadaliśmy. Nieogoleni i nieuczesani, zapewne
wyglądaliśmy i śmierdzieliśmy jak banda chuliganów, jak zwykła mawiać moja mama, kiedy
patrzyła na zdjęcia z naszych koncertów. Należało się tego spodziewać: byliśmy
przygotowani na dzień pełen fizycznej pracy i potu. Hurra, hurra, w istocie. Pomimo tego
wszystkiego, Jasper pojawił się nadmiernie podekscytowany i wyglądał, jakby potrzebował
dawki Ritalinu. Ja sam zaczynałem czuć w sobie energię, jak gdyby posuwanie się naprzód
mogło w jakiś sposób odciągnąć mnie od mojego emocjonalnego bagna. A może był to tylko
efekt zapierającego dech w piersiach świeżego powietrza.
- Co jest w środku, Emmett? Waży tyle, co tona cegieł – zapytał Jasper, podczas
dźwigania mnóstwa ciężkich kartonów, które lądowały na furgonetce, dołączając w ten
sposób do swoich niezliczonych kuzynów.
- Rzeczy ze szkoły.
- Dlaczego wciąż je trzymasz? – Jasper wyszczerzył zęby do Emmetta i posłał mi
konspiracyjne spojrzenie, kiedy poklepywał pogięte pudło. – Nie możesz poszukać pornosów
w internecie? Dlaczego zachowałeś stare numery Playboya?
- Jezu, stary. Nie przechowuję Playboyów – Emmett spojrzał spode łba. Jego brązowe,
kręcone włosy prawie wpadały mu do oczu.
- Nie, on je poddaje recyklingowi – zażartowałem i oparłem się o zderzak, przybijając z
Jasperem piątkę.
Emmett z obrzydzeniem wywrócił oczami. Jasper tylko zaśmiał się jeszcze głośniej i
sekundę później jego ręce zaczęły ochoczo zdejmować pokrywkę, żeby znaleźć jakąkolwiek
amunicję, która pozwoli mu upokorzyć Emmetta. To była ich gra. Odkąd zaczęliśmy chodzić
do pierwszej klasy. “Torturujmy się, Emmett/Jasper Show”. Chwyciłem moją Earl Grey i
przygotowałem się na spektakl.
- Tutaj, spójrzmy na to, panie i panowie – Jasper zdjął pokrywkę i wyszukał pierwszą
książkę z brzegu. Po bliższych oględzinach, jego brew uniosła się w zdumieniu. – Cóż, a
niech mnie. Edward, posłuchaj tego. „Wykłady o teorii kwantowej, czasoprzestrzeni i
geometrii. Wprowadzenie do teorii względności.” – Rzucił mi jeszcze jedną książkę.
Złapałem ją w powietrzu i bardzo starannie zbadałem grzbiet.
- Nieźle. “Droga do rzeczywistości. Kompletny przewodnik po prawach rządzących
nieznanym wszechświatem.”
1
Frank Lloyd Wright - amerykański architekt modernistyczny, jeden z najważniejszych projektantów XX wieku.
Obaj gapiliśmy się na Emmetta, jakby prawa rządzące znanym wszechświatem zostały
wywrócone do góry nogami.
- Przestańcie mnie dręczyć, chłopaki. – Chwycił książkę, którą miałem w rękach, i ułożył
ją ostrożnie w pudle, jakby był matką, która owija dziecko w kocyk. – To tylko pewne
zagadnienia, które mnie ciekawią. Wyglądają na interesujące.
- Interesujące – powtórzył Jasper i potarł swój pokryty blond szczeciną policzek, jakby
był nauczycielem. – Zawsze myślałem, że listy do Penthouse’a były jedyną rzeczą, która
wydawała ci się interesująca. Widocznie pomyliłem się.
- Zakładam, że nie zabrał tej książki po to, żeby się z niej uczyć – wypróbowałem mój
najlepszy “obronny” akcent tylko po to, żeby ledwo uniknąć ciosu w ramię, wymierzonego
przez Emmetta.
- Jesteście do kitu. Nie potraficie nawet brzmieć głupio, kiedy próbujecie.
Grzecznie wyjął książkę z wyciągniętej ręki Jaspera i umieścił ją na jej właściwym
miejscu. Bez dalszych kłótni wsiedliśmy do samochodu, wszyscy trzej dość mocno ściśnięci.
- Uważaj na biegi, Jasper – ostrzegł Emmett, rzucając mimowolne spojrzenie na bliską
odległość, jaka dzieliła skrzynię biegów od jego jaj. Siedział ściśnięty między mną i
Jasperem, a droga wiodła pod górę i składała się z samych zakrętów.
Mając nadzieję, że powstrzymam Emmetta przed wierceniem się i sprowadzeniem na nas
wszystkich pewnej śmierci, zaoferowałem mu jego dziwną miksturę mocchi z ubitą pianką, a
Jasperowi podałem zieloną herbatę. Czy nikt nie pijał już zwykłej kawy?
- Mógłbyś nas oświecić, co dokładnie studiowałeś, Emmett? Zawsze przypominałeś mi tę
postać z Animal House. Kim on był, Jasper? – Wychyliłem głowę zza Emmetta i
uśmiechnąłem się szeroko do Jaspera.
- Którego masz na myśli?
- Kolesia ze słabą średnią ocen.
- Edward, nie wszyscy możemy mieć średnią 4.0, jak ty – powiedział Emmett. Miał na
nosie brązową piankę. – Na jak cholernie dużo kierunków się dostałeś?
- Daniel Simpson Day, „D-Day”! – krzyknął Jasper, prawie wylewając na siebie mocchę
Emmetta.
- Hej, uważaj, stary! Nie zadzieraj z moim pienistym, porannym nektarem.
- Ach, tak, „Nieznane przestrzenie” – poważnie przytaknąłem i podałem Emmettowi
serwetkę.
- Pamiętam tylko muzykologię, filozofię i antropologię. Co opuściłem? – Emmett nie
zamierzał odpuścić, tylko po to, żeby mnie wkurzyć.
- Poezję – odpowiedziałem spokojnie i szturchnąłem go w bok łokciem, kiedy
poprawiałem pas. Byłem wrażliwy na tym punkcie, wiedział o tym. Miałem tendencję do
zakochiwania się w słowach. Utrzymywały mnie przy zdrowych zmysłach, kiedy wszystko
inne zawodziło.
- Trudno się dziwić, że założyłeś zespół – zażartował Emmett, szturchając mnie. – Ze
względu na swój fundusz powierniczy. Oby nigdy nie świecił pustkami. – Wziął wielki łyk ze
swojego kubka.
- To chyba nie ma znaczenia po moim ostatnim popisie, prawda? Byłbym zaskoczony,
gdyby ktoś znowu chciał nas nająć. – Mój nastrój pogorszył się na samo wspomnienie.
- Oj, nie pozwól, żeby to cię przytłoczyło, Edward. Jesteś cierpiącym „artystą”;
załamania nerwowe są częścią tego wszystkiego. – Znów mnie szturchnął.
- Emmett – odezwał się karcącym głosem Jasper. Nienawidziłem sposobu, w jaki na mnie
patrzyli w tym momencie, jakbym miał się załamać. Patrzyli tak na mnie tylko raz i wtedy
mieli rację.
Być może byłem gotowy na to, żeby znów się załamać. Być może tym razem miałem
naprawdę oszaleć. Być może widziałem halucynację.
Ale wiedziałem, bez wątpienia, że widziałem ją. Moją muzę. I to był jedyny kawałek
rzeczywistości, który się liczył.
Stała tam, tak piękna, tak nieziemska, tak blisko, że mogłem ją dotknąć. W ubraniu jak z
bajki, z twarzą tak smutną, że pragnąłem jej dosięgnąć. Wyłaniając się z całej mojej tęsknoty,
stała tam. Moja muza. Przybyła. Nagle, tak samo szybko, zniknęła.
Ulotniła się jak dym z ciemnej, zatłoczonej sali. A ja zaniemówiłem, trzymając gitarę i
gapiąc się w pustkę. Jasper i Emmett stali za mną, oniemiali. Musiałem wyglądać
demonicznie, stojąc tam i zwracając na siebie uwagę, kiedy jej ucieczka całkowicie mnie
rozwścieczyła.
W przypływie emocji rzuciłem gitarę na ziemię i pobiegłem za nią. Publiczność
wstrzymała oddech, kiedy przedzierałem się przez nią, gorączkowo pragnąć dotrzeć do
święcącego znaku „wyjście”. By dotrzeć do dziewczyny. Zdesperowany, by ujrzeć choć
kawałek tamtej peleryny.
Słyszałem kobiece głosy, które krzyczały za mną, i Emmetta, który powiedział: „Mała
przerwa, kochani.”, ale nadal biegłem. Bramkarz przy drzwiach rzucił mi zdezorientowane
spojrzenie, ale popchnąłem go, zły na każdą sekundę, która mnie od niej oddalała.
Otworzyłem drzwi na oścież, w twarz natychmiast uderzyły mnie chłód i mgła. Moje oczy
potrzebowały czasu, żeby przystosować się do ciemności; ulica spowita była cieniami ludzi,
którzy znikali w czerni. Pozostały jedynie lampy uliczne, jak spowite całunem echa pośród
nocy.
Nie wiedząc, co robić dalej, poczułem, że mięśnie moich nóg są na wyczerpaniu.
Biegłem. Szybciej i szybciej. Ale dokąd? Dwa budynki naprzód, trzy z powrotem.
Przebiegałem ulice, szukając jej niczym obłąkany. Kilka minut później dopadło mnie
poczucie winy: opuszczona sala, pełna sponsorów, którzy prawdopodobnie szukali mnie teraz
z widłami i latarkami.
Mocno kopnąłem w mokry chodnik i przeczesałem dłonią włosy, cały czas przeklinając.
Przebiegłem całą drogę powrotną, zamęczając się myślą, co mógłbym teraz zrobić. Może ktoś
w klubie ją znał? Może przyszła z przyjaciółmi? Moje serce biło w tempie trzy czwarte.
Połowa radości, połowa agonii. Po koncercie zapytam, zapytam każdego, kogo dostanę w
swoje ręce.
Na szczęście tłum dobrze się bawił, kiedy wróciłem, chociaż nie byłem pewien co do
Jaspera i Emmetta, którzy posłali mi podwójne „Co, do kurwy nędzy?” spojrzenia. Nie
mogłem ich za to winić.
Zamieńcie swoją gwiazdę na szaleńca, chłopaki.
Przez resztę nocy połowa mojej duszy pozostawała w moich rękach, druga połowa
przeszukiwała ciemne ulice, nie mogąc spocząć, dopóki jej nie odnajdzie.
Gdzie jesteś? Jak nadzieja przeciekasz mi przez palce. Gdzie jesteś? Gdzie?
- Jesteśmy na miejscu! – ogłosił Jasper, sprowadzając mnie na ziemię. Mój umysł wciąż
był rozpalony tamtym wspomnieniem. Odpiąłem pas i otrzymałem cios łokciem w żebra,
kiedy Emmett chwycił kartkę z tablicy rozdzielczej.
- Musisz to zobaczyć. Historyczne, wiktoriańskie trzy sypialnie z gabinetem. Elementy
wykończenia: wykładzina, podłogi z twardego drewna, ozdobione mozaiką, wysokie sufity,
przesuwane drzwi, okna wykuszowe, kominek w każdym pokoju. Łazienka z wanną na
stópce. Salon z wysokimi oknami i obszernym kredensem. Kuchnio-jadalnia w starym stylu,
wyeksponowane, murowane palenisko. Ukryty ogród. Do zamieszkania w trakcie renowacji.
Mający potencjał.
- Potencjał – wydyszał Jasper.
Nasze oczy powędrowały od kartki do zrujnowanego domu po drugiej stronie ulicy,
usytuowanego na samym końcu cichej alei; płot z kutego żelaza stał pomiędzy zadbanym
frontowym ogródkiem a chodnikiem. Zacisnęliśmy usta i gapiliśmy się.
- Cofnąć się być może o wiek, wstawić oryginalne okna, porządnie odmalować wszystkie
zakamarki tej starej pani – poinformował nas Jasper. Wysiedliśmy z samochodu i
przebiegliśmy przez ulicę. Koronkowe firanki zwisały z większości frontowych okien. Nasze
mieszkanie znajdowało się na dolnym piętrze. Nie było tam żadnych firanek.
- Mógłbym dobudować miejsce przy oknie po drugiej stronie i postawić regał koło
kominka – wyszeptał do siebie Jasper. Jego palce zadrżały, a ja mogłem go sobie wyobrazić,
ściskającego z uczuciem młotek i gwoździe.
- Przepraszam, ale czy nie wynajęliśmy tego mieszkania i czy umowa nie zawiera uwagi,
przewidującej niewyobrażalną destrukcję? – Mogłem już ujrzeć wszystkie potencjalne
oszczędności, ulatniające się przy remoncie domu. Byłoby lepiej dla Jaspera, gdyby miał swój
własny program w telewizji.
Jednak było coś w tym domu, co mnie przyciągało. Być może to te stare, koronkowe
firanki. Przypominały mi dom, za którym tęskniłem. Straszliwie. Mama nigdy nie była taka
sama po tym, jak ojciec zmarł pięć lat temu. Jako jej jedyne dziecko, chciałem uczynić jej
życie idealnym, w końcu takie było moje zadanie. Przetrwała żałobę całkiem dobrze, ale
smutek wciąż ją prześladował. Był obecny podczas Bożego Narodzenia, pomimo jej radości,
że siedziałem u jej stóp.
Zostawiając za sobą tępy ból, poszedłem ścieżką za moimi przyjaciółmi. Ogromne drzwi,
których nie powstydziłby się sam Jacob Marley
1
, otworzyły się zaskakująco łatwo na swoich
masywnych zawiasach. Foyer było ciche, wypełnione jedynie światłem, przebijającym się
przez szyby w drzwiach. Ktoś położył bukiet kwiatów na stoliku obok miejsca na listy. W
powietrzu unosił się uderzający do głowy zapach lilii. Wszystko dookoła nas jawiło się czyste
i przyjemne; biało-czarna, marmurowa podłoga zatrzeszczała pod naszymi trampkami.
- Wygląda na to, że nasi współlokatorzy z góry już się wprowadzili – powiedział Jasper.
Kolumna pudeł była ustawiona w dole schodów. Emmett wyciągnął szyję, żeby lepiej
widzieć, ale na górze nic się nie poruszyło. Wzruszył ramionami, wyciągnął klucze z kieszeni
i otworzył drzwi z mosiężnym numerem 1.
Jakiekolwiek uczucia spokoju lub porządku, które poczułem we foyer, wyparowały, kiedy
przekroczyłem próg. Zawładnął nimi bałagan, najokropniejsza forma bałaganu, sfera
konstrukcji, kompletna przebudowa. Każdy pokój, jaki mogłem zobaczyć, był w rozbiórce.
Przewody zwisające z sufitu, ściany (te, które pozostały) były pomalowane na nowo w
różnym stopniu, podłogi były pokryte folią, a folia była pokryta trocinami i farbą. Powietrze
śmierdziało terpentyną i czymś, co pachniało jak nadzwyczajnie spalona pizza. Rozglądając
1
Jacob Marley – bohater „Opowieści wigilijnej” Ch. Dickensa.
się dookoła, miałem dobitne wrażenie, że stoję pośrodku niewyobrażalnie wielkiej, z
wysokim sufitem, dobrze oświetlonej kamienicy.
Pracownik w białych ogrodniczkach uprzejmie skinął na mnie głową, jakby był we
własnym domu. Kolejny wyłonił się z czegoś, co, jak przypuszczałem, było jadalnią,
mieszając gips. Inny wyciągał stare pokrętło i przewody instalacji elektrycznej z mnóstwa
dziur w ścianie. Jeszcze inny pił kawę, próbując znaleźć odpowiednią stację radiową. Kiedy
w końcu ją znalazł, posłał mi szeroki uśmiech i zapytał, czy nie chcielibyśmy się napić kawy.
Wyczuwając, że nie zostaliśmy ostrzeżeni o obecnym stanie rzeczy, pracownik-barman
powiedział: „Nie ma problemu” i zniknął w prawdopodobnym kierunku kuchni.
Jasper wyglądał, jakby umarł i trafił do nieba. Emmett tylko gapił się z na pół otwartymi,
wielkimi ustami. Upuściłem moją torbę i zahamowałem potrzebę śmierci na skutek szoku
albo omdlenia ze śmiechu. Uważaj na życzenia, Cullen. Chciałem odrobiny niezmienności i
dostałem odrobinę niezmienności. Jedyną rzeczą, jaka wyglądała tutaj na naprawdę
niezmienna, to biały, gipsowy pył, który wydawał się pokrywać każdą przestrzeń.
- Drobne poprawki – wymamrotałem. – Której części drobnych poprawek nie
zrozumiałem?
Zanim zdążyłem powiedzieć coś jeszcze, wysoki dżentelmen o blond włosach,
prawdopodobnie około czterdziestki, nagle wyszedł spod folii. Jego brew uniosła się
przyjaźnie, kiedy uścisnął rękę Jasperowi i Emmettowi. Najwidoczniej już się poznali. Czy to
on był architektem? Przedsiębiorcą budowlanym? Był ubrany w swobodną koszulę w paski i
sportowe buty. Czuł się nadzwyczaj dobrze w tych szytych na miarę ciuchach, jakby
pochodził ze starej, bogatej rodziny. Obrócił się w moją stronę i uśmiechnął. Zostałem
natychmiast oszołomiony zdumiewającym, żółtobrązowym kolorem jego oczu, które były
otoczone lekkimi zmarszczkami mimicznymi; wydawały się pogłębiać, kiedy przepraszał.
- Jest mi ogromnie przykro. Wiem, jak to musi wyglądać, ale mogę wam obiecać, że to
tymczasowa sytuacja. Jesteśmy teraz w najważniejszym momencie.
Nie wspomniał nic o fakcie, że to nasza wina, że postanowiliśmy wprowadzić się o
tydzień za szybko, co, w mojej opinii, dużo mówiło o jego charakterze. Zamiast tego,
zaklaskał, jakby chciał przywołać grupę na zbiórkę.
- Witajcie w moim starym domu, a teraz już waszym, jak mi się wydaje. Przy okazji,
jestem Carlisle. Carlisle Cullen. Miło mi was poznać.
Stałem zaskoczony. Cullen nie było popularnym nazwiskiem.
- Również. Edward, Edward Cullen – uśmiechnąłem się w odpowiedzi i podałem mu
rękę. Jego uścisk był mocny i silny, a on uśmiechnął się jeszcze szerzej, kiedy potrząsnął
moją dłonią.
- Cullen? Może jesteśmy spokrewnieni? Skąd pochodzisz?
- Z Londynu.
- Ach tak, akcent. Powinienem go rozpoznać. Ja jestem z Oxfordu, ale przebywam w
Stanach z małymi przerwami od kilku lat. San Francisco zawsze do mnie przemawiało. Małe
miasteczko w dużym mieście. Trochę jak w domu, prawda?
Trochę jak w domu. Nie byłem tutaj dość długo, żeby móc to osądzić. Wątpiłem w to, że
pokocham jakiekolwiek miejsce tak, jak kochałem Londyn. Carlisle Cullen. Powtórzyłem
jego imię w swoich myślach. Gdzie słyszałem wcześniej to imię? Kilka sekund później coś
zaczęło mi świtać. Carlisle Cullen reprezentował jeden z moich ulubionych zespołów
ostatnich dziesięciu lat. Gdzie był teraz? Moja pamięć fotograficzna zastosowała zoom.
Przeszedł na emeryturę po tym, jak pomógł w podpisaniu kontraktu na ostatni album The
Fracture i mieszkał… och, gdzie był teraz… mieszkał w… San Francisco.
Nie, to nie było możliwe. Jezu. Najwyraźniej Jasper i Emmett nie wiedzieli, ile to dwa
dodać dwa, albo nie byli ani trochę oszołomieni faktem, że jeden z najgorętszych agentów na
tym świecie stał teraz w naszym salonie. Cóż, technicznie rzecz biorąc, w jego salonie.
Być może to był tylko zbieg okoliczności. Ostatnia rzecz, jakiej chciałem dla nas, to jawić
się w desperacji, a Emmett nigdy nie byłby w stanie kontrolować słów, gdyby znał prawdę.
Gdyby wspierał nas ktoś taki jak Carlisle Cullen, to byłoby coś wielkiego. Chwila. Musiał
przyjść do nas pierwszy. Zasada numer jeden: agenci muszą uwierzyć w swoje zespoły.
Zaufanie było podstawą długoterminowej współpracy. Szczególnie w muzycznym świecie.
Próbowałem pozostać spokojny, najbardziej jak się da, i porozmawiałem jeszcze trochę z
Carlislem, kiedy ominęliśmy prace remontowe. Salon wychodził na ulicę, a Jasper już oglądał
wykuszowe okno i prosił jednego z robotników o taśmę mierniczą. Carlisle uśmiechnął się
szerzej, z uznaniem, i podał mu taśmę, którą wyciągnął z kieszeni spodni.
Pozwól, że cię oprowadzę, Edwardzie, Jasper i Emmett przedzierali się już przez ten
bałagan wcześniej.
Otworzył przesuwane drzwi salonu na całą szerokość, umożliwiając nam przejście przez
jadalnię, a stamtąd do kuchni. Mogłem sobie wyobrazić, jak oczy Emmetta zaświeciły się,
kiedy po raz pierwszy wszedł do tego pomieszczenia. Emmett, Bóg wie gdzie, nauczył się
gotować. Jak szlak, wiodący przez Appalachy, mógł zaszczepić w kimś zamiłowanie do
wysokiej kuchni, pozostawało zagadką. Ale to on nas karmił, kiedy byliśmy w trasie –
prawdopodobnie po to, żeby zaspokoić swój ogromny apetyt. Nasze oczy uniosły się w górę,
żeby zobaczyć wysoki sufit i wysokie okna, dzięki którym pokój był skąpany w świetle.
Ogród znajdował się za naszymi plecami, a hall był po prawej stronie i zapewne miał
prowadzić do pomieszczeń sypialnianych i gabinetów.
- Mieszkałeś kiedyś w tym domu? – zapytałem Carlisle’a, próbując poskładać w całość
poszczególne fragmenty jego życia.
- Tak, przez jakiś czas. Zaraz po śmierci żony. – Jego rysy pozostały niewzruszone, ale w
jego oczach pojawiło się coś na kształt zmęczenia i smutku. Przez moment sam poczułem żal,
kiedy obserwowałem, jak jego ramiona przygarbiły się; jakbym obserwował samego siebie.
- Przykro mi.
- Dziękuję. Ciężko mi było tutaj wrócić. Naprawdę. Wahałem się nad tym, czy w ogóle
znów się tu wprowadzić. Za dużo wspomnień. Ale zawsze kochałem ten dom. Tak właściwie,
to kupiłem jego bliźniaczy odpowiednik po drugiej stronie ulicy. Te dwa domy zostały
zbudowane przez jedną rodzinę na przełomie wieku i nie zostały zniszczone przez trzęsienie
ziemi.
Na jego twarzy znów pojawiło się ożywienie, kiedy opowiadał o historii sąsiedztwa.
Starałem się uważać na to, co mówi. Nagle poczułem dziwną więź z tym człowiekiem, który
najwyraźniej walczył, żeby utrzymać swoją przeszłość w ryzach, tak mocno, jak ja musiałem
to robić.
- Czy nasi współlokatorzy z góry już się wprowadzili? – zapytał Jasper, który właśnie
przechadzał się po ogrodzie.
- Właściwie, są w trakcie – odpowiedział Carlisle. – Sid i chłopcy pomagali im z
niektórymi meblami. – Wskazał na niskiego mężczyznę, jednego z robotników, który teraz
stał na drabinie. – Trzy dziewczyny, bardzo miłe, z tego, co słyszałem. Chciałbym pokazać
panom konserwatorium. To wspólne przejście, które łączy oba piętra. Pozwala też na dostanie
się do ogrodów na dachu. Ale muszę was ostrzec – Jego oczy nagle stały się figlarne. – Jest
nawiedzone.
- Nawiedzone? – zapytałem, mając nadzieję, że się przesłyszałem. – Przez ducha?
- Nie.
Spłynęła po mnie ulga. Wszystko, czego teraz potrzebowaliśmy, to ekscentryczny
właściciel domu. Nieważne, jak dobre posiadał koneksje na rynku muzycznym.
- Przez duchy.
- Super! – krzyknął Emmett, który pojawił się znikąd. – Jak w “Pogromcach duchów”?
Jasper wyglądał na tak samo zaintrygowanego, jak Emmett. Architektura i duchy. Czego
więcej mógł chcieć?
- Och, nie aż tak absurdalnie. Tylko dwa duchy. Kochankowie, opierając się na tym, co
ustaliliśmy. Chociaż najczęściej nie mogą zlokalizować siebie nawzajem. Dziwna sprawa.
Nigdy nie przebywają w tym samym pokoju i w tym samym czasie. Mają więc lekką
tendencję do jęczenia.
- Jak Jęcząca Marta! – zakrzyknął Emmett, jakby był dzieckiem, znajdującym się w
cukierni.
- Jęcząca kto? – zapytałem, co sprawiło tylko, że rozbawiłem go jeszcze bardziej.
- Jezu, nigdy nie czytałeś „Harry’ego Pottera”? To duch tej laski, którą złapano w
toalecie.
- Co? – Poważnie, nie chciałem wiedzieć.
- Nie, obawiam się, że nie są w stylu Jęczącej Marty – powiedział Carlisle. – Są bardziej
jak Romeo i Julia. Nazwaliśmy je Nick i Nora.
- Ach, „W pogoni za cieniem”
1
, to znam.
Oczy Carlisle’a zmrużyły się w rozbawieniu. Przeszliśmy do foyer.
- Chodźmy się rozejrzeć, dobrze? Ogród na dachu wygląda jak pejzaż, obawiam się, że to
jedyna wykończona rzecz w tym budynku.
Zawahałem się z jakiegoś nieznanego sobie powodu.
- Może panowie dadzą mi znać, kiedy już coś zobaczą? Duchy lub coś innego. Ja zacznę
rozładowywać furgonetkę.
Emmett uśmiechnął się szerzej w zadowoleniu. „Mam nadzieję, że najpierw zobaczymy
kobiety, a nie duchy” mogłoby być napisane na jego czole. Twarz Jaspera, która zawsze
sprawiała wrażenie zamkniętej, rozjaśniła się na wspomnienie o ogrodzie na dachu.
Podbiegli do schodów zaraz za Carlislem. Pokręciłem głową i zaśmiałem się. Wciąż coś
mi mówiło, że powinienem pójść z nimi. Zmysł poszukiwania, badanie tajemniczego
poddasza i możliwość spotkania nawet ducha.
Słońce zaczynało właśnie przebijać się przez chmury, kiedy poszedłem do samochodu i
chwyciłem moje wielkie, skórzane torby. Ulica była spokojna i zielona, ukryta, jakby leżała
na wzgórzach. Ptaki ćwierkały na drzewach, które rosły wzdłuż chodnika. Przez moment
obserwowałem zakręcone ulice, które wiły się w dole. Moje myśli powróciły do niej, jak
zawsze, kiedy mogłem się wyciszyć.
1
„W pogoni za cieniem” (reż. W.S. Van Dyke) – film z 1934 roku. Głównymi bohaterami byli Nick i Nora
Charles.
Gdzie jesteś? pomyślałem. Możesz być wszędzie. Proszę, Boże, pozwól mi ją odnaleźć. Ale
gdzie mam zacząć?
Nikt w Skellar jej nie znał. Po koncercie przesłuchałem każdego, kogo mogłem fizycznie
złapać.
„Och, ta laska w pelerynie, która przewróciła krzesło i cię wkurzyła? Nie mam pojęcia,
koleś.” Miałem ochotę rozszarpać gardło akurat temu konkretnemu idiocie, który nazwał ją
„laską”. I czy naprawę wyglądałem na wkurzonego? Chryste. Co ona musiała sobie
pomyśleć?
Nawet jeżeli któraś z kobiet, które na mnie czekały i oplatały mnie swoimi mackami,
wiedziała, nic nie powiedziała. Zaoferowały mi jednakowe spożytkowanie swoich ciał i
mieszkań, a coś jaskrawego zapytało mnie, czy mógłbym poczytać jej książkę telefoniczną,
kiedy będę nagi. Nie chciałem żadnej z nich. Chciałem jej. Nie mogłem się doczekać, żeby
uwolnić się od nich wszystkich.
Coś mi mówiło, że ona byłaby inna. Musiałbym o nią zabiegać; musiałbym ją zdobyć. I
zdobyłbym. Byłem zszokowany moją oszałamiającą potrzebą, żeby to zrobić. W przypływie
odwagi i determinacji, trzasnąłem drzwiami furgonetki i wróciłem do domu.
Małe miasteczko w wielkim mieście, jak powiedział Carlisle. Mogłem ją odnaleźć w
małym miasteczku. Mogłem i zamierzałem to zrobić.
Otworzyłem drzwi i zrzuciłem bagaże, z minuty na minutę czując się coraz bardziej
pewnie. Wylądowały na podłodze pokrytej kafelkami z ogłuszającym łomotem. Głośny
dźwięk musiał przestraszyć kogoś na schodach, bo usłyszałem słaby okrzyk zaskoczenia.
Wtedy pudła zatrzęsły się, zaczęły przewracać i spadać ze schodów. Wszystkiemu
towarzyszyło ostre przekleństwo.
Naprawdę musiałem kogoś przestraszyć, skoro spowodował taką lawinę. Tuziny czegoś,
co okazało się pudełkami na buty, przewróciły się na ziemię. Natychmiast się zawstydziłem i
przepraszająco pochyliłem głowę. Właśnie wtedy, mały obiekt, który kontynuował spadanie,
poturlał się i zatrzymał u moich stóp. Spojrzałem na niego. But, staromodny, kobiecy but
leżał tam, samotny i zapomniany. Zanim zorientowałem się, co robię, schyliłem się i
podniosłem go. Był taki mały. Zastanawiałem się, jak ktoś może mieć tak subtelną stópkę.
Ten zagubiony but był tak uroczy, że zaśmiałem się cicho i z ochotą chciałem oddać go
właścicielce.
Spojrzałem na schody.
Blada, piękna twarz. Oczy błyszczące od resztek łez.
Łez? Dlaczego płakała? Ta piękna istota stała tam bez ruchu, patrząc na but, który
spoczywał w mojej dłoni. Cichy oddech wydobył się z jej ust, a boleść wymalowana na jej
twarzy uderzyła mnie w sam środek serca. Jej usta otworzyły się bezgłośnie. Cała wydawała
się być wypełniona tęsknotą i smutkiem.
To ty, prawie krzyknąłem. To ty. Ty! Moja muza.
Moje palce bolały, tak bardzo chciałem jej dotknąć, żeby uwierzyć, że tym razem nie
zniknie jak duch. Chciałem krzyczeć, upaść na kolana i wrzeszczeć. Ale byłem zbyt
oszołomiony, żeby się poruszyć, żeby powiedzieć chociaż słowo. Ale musiałem to zrobić.
Poczułem, że narasta we mnie histeria, która okradała mnie z mojej pewności siebie. Wziąłem
głęboki oddech i starałem się uspokoić serce. Zacisnąłem mocniej palce wokół malutkiego
buta, i powiedziałem, wydobywając się z siebie nie więcej niż ochrypły szept:
- Ufam, że to należy do ciebie.
Rozdział 5
„Przeprowadzka, Les Femmes
1
”
Przycupnęłam w tej zamglonej, ciemnej alejce i płakałam.
Komórka zawibrowała gdzieś przy moim sercu, w kieszeni peleryny. Wiedząc, kto to
może być, rozważałam, czy nie pozwolić jej na nagranie się na sekretarkę. Wiedziałam
jednak, że wtedy zacznie mnie tropić jak pies gończy, jeżeli już tego nie robiła, więc
odebrałam telefon.
- Hej, Alice – powiedziałam, pociągając nosem.
Musiałam oddalić słuchawkę od ucha, kiedy zaczęła wrzeszczeć. A raczej piszczeć,
gorączkowo piszczeć, jeśli miałam być dokładna. Nawet kiedy zdawało mi się, że moje serce
jest nieobecne, nie mogłam powstrzymać ironicznego uśmiechu, kiedy usłyszałam ten
dźwięk.
- Czekaj, czekaj. Nic mi nie jest. – Zmusiłam swój głos, żeby brzmiał niefrasobliwie i
entuzjastycznie, ale w efekcie okazał się skrzekiem, jakbym była żabą na dopalaczu. – Źle…
cóż, źle zareagowałam na orzeszki, to wszystko. Wiesz, jaka jestem. W jednej minucie
pożeram je, w drugiej moje gardło jest ściśnięte, a ja zaczynam panikować. Musiałam wyjść
na świeże powietrze. Zatrzymałam się pod – wyciągnęłam szyję, żeby zobaczyć nazwę
kafejki po drugiej stronie ulicy. – Zacs, tak, pod Zacs. Na rogu Paige i Asbury.
- To dwanaście bloków stąd!
- Tak, wiem, że to daleko. Cały czas miałam duszności i zanim się zorientowałam…
- Kłamiesz. Zawsze wiem, kiedy kłamiesz. Zaparkuj tam gdzieś swój mały tyłek. Rose i
ja już po ciebie idziemy. Rusz się, a cię zabijemy. Jasne?
Mały pitbull-kometa. Niechętnie ruszyłam w kierunku małej kafejki i zawahałam się przy
drzwiach, zdając sobie sprawę, że miałam na sobie tylko jeden but.
Och, fantastycznie.
1
franc „les femmes” – panie/damy; tak było w oryginale, więc tak też zostawiłam ;)
Przynajmniej peleryna była długa, więc mogłam ukryć pod nią moją brudną i zdrętwiałą
stopę. Powłóczyłam nogami jak Morticia z Rodziny Adamsów.
- Earl Grey, poproszę – powiedziałam do pleców faceta, stojącego za ladą. Jego brwi
prawie wyjechały poza linię czoła, kiedy mnie zobaczył. Spojrzałam na swoje odbicie w
lustrze, które stało za nim. Rzeczywiście, mascara spływała po całej moje twarzy, sprawiając,
że wyglądałam jak skrzyżowanie ożywieńca z obłąkanym szopem. Uśmiechnęłam się do
niego anemicznie i odmaszerowałam za róg, żeby trochę się podremontować , ale przedtem
musiałam wrócić po kawałek cytryny oraz poprosić o śmietankę i cukier. Czy nikt w tym
kraju nie wiedział, jak się pije herbatę?
Pęknięcie w moim nieistniejącym sercu trochę się powiększyło na myśl o Londynie. Czy
mogło być coś gorszego? Najpierw straciłam mężczyznę ze swoich snów, a teraz chorobliwie
tęskniłam za jego domem.
W końcu jednak herbata zdziałała cuda i w ciągu kilku minut ból w sercu przytępił się.
Wciąż tam był, ale już mnie nie paraliżował. Nawet powiedziałam sobie, że to możliwe do
wykonania, kiedy ścierałam z twarzy resztki eyelinera małą, papierową serwetką, którą
wyciągnęłam z metalowego stojaka. Moje spojrzenie powędrowało do okna, przez które
mogłam zobaczyć wiszący, żółty neon.
The Lost Boys w Skellar, 21:00. Wstęp płatny.
„Wokale, które sprawiają, że włosy na karku stają wam dęba, i muzyka z dostateczną
ilością świeżej energii, żeby postawić na nogi mały kraj. Edward Cullen, Jasper Whitlock i
Emmett McCarthy z The Lost Boys są nieziemsko seksownymi muzykami i zachwycają tłumy,
gdziekolwiek występują.” - Uncut Magazine.
Edward Cullen.
Cierpki, metaliczny posmak wypełnił moje usta: posmak upokorzenia.
- Nie jesteś upokorzona, Bello. Jesteś silną, niezależną, inteligentną kobietą –
wymamrotałam, otrzymując mgliste spojrzenie od samotnego, stałego klienta, który nie tylko
wyglądał na pijanego, ale też ledwo był w stanie utrzymać filiżankę kawy.
- „I am a woman, hear me roar
1
” – wybełkotał i pociągnął łyk z flaszki, którą chował pod
warstwami ubrań.
- Za ciebie też, duży facecie – podniosłam filiżankę i upiłam łyk.
1
Fragment piosenki Jessicki Williams. W wolnym tłumaczeniu: „Jestem kobietą, usłysz jak ryczę.”
Cóż, już nigdy nie zobaczę Edwarda Cullena. Jakikolwiek dreszcz wywołał tamten
moment, to była już przeszłość. Będę żyła dalej. Przetrwam. Niech cię Bóg błogosławi,
Glorio Gaynor
1
.
Ale wciąż był ten inny moment, ten drogocenny moment, zanim stracił rozum, kiedy
mogłam przysiąc, że mnie rozpoznał, kiedy chciał, żebym podeszła bliżej. Wyobrażałam
sobie, jak jego ramiona oplatają się wokół mnie, jego twarz w moich włosach, jego uśmiech
przy moim uśmiechu. Jego usta, pragnące dotknąć mojej szyi…
Rose i Alice wdarły się do lokalu jak para gliniarzy, bohaterów obciachowego serialu z lat
siedemdziesiątych.
- Nic ci nie jest? Nie powinnaś być w szpitalu? Gdzie twój inhalator?
Nie miałam serca, żeby powiedzieć Alice, że nie używałam inhalatora od drugiej klasy
liceum, kiedy to aparat ortodontyczny Marka Shriga zahaczył się o mój i połknęłam jego
gumę do żucia.
- Wszystko w porządku. Nie musiałyście wychodzić z koncertu.
- Jakiego koncertu? Nie jestem pewna, czy był tam jakikolwiek koncert po twoim
wielkim wyjściu – poinformowała mnie Rose, zatrzymując się w drodze do lady, żeby złożyć
zamówienie. Widocznie nie kupowała historyjki o alergii na orzeszki.
- Poproszę podwójną mocchę z domieszką orzecha laskowego, bez bitej śmietany, bardzo
gorącą – zaćwierkała Alice, wciąż patrząc na mnie z troską.
- To nie jest pieprzony Starbucks, Alice. Zamawiam ci filiżankę kawy, przeżyjesz.
Na stole wylądowały dwie filiżanki zwykłej kawy, a Rose zajęła swoje miejsce.
Usłyszałam, że Edward Cullen szturmem zszedł ze sceny, najwyraźniej zirytowany moim
małym wyczynem, a Emmett natychmiast ogłosił przerwę.
- Ten facet był wściekły. Po prostu rzucił na ziemię gitarę, jego twarz była tak
zszokowana, jakby nikt nigdy nie zakłócił jego występu. Był szaleńczo opętany tym
zdarzeniem i mamrotał coś do siebie. Dobrze, że szybko stamtąd wyszłaś. Pomyślałam, że
mógłby złapać cię za włosy, pociągnąć na ziemię i zaatakować. – Alice opiekuńczo poklepała
mnie po ramieniu.
- Chociaż może powalenie cię na ziemię i zaatakowanie byłoby właśnie tym, czego
potrzebujesz – skomentowała Rose, dmuchając na swoją kawę.
- Widać nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mu przeszkadza. – Zamyśliłam się nad
moją w połowie pustą filiżanką herbaty.
1
Gloria Gaynor - amerykańska wokalistka ery disco lat 70. Nagrała znany przebój „I will survive”
(„Przetrwam”).
-Jaki był prawdziwy powód twojego wyjścia? – zapytała Rose. Widocznie nie uwierzyła
w żaden z moich wykrętów.
- Ale wiesz co było dziwne? – zapytała Alice, ignorując nas obie. – Mogłabym przysiąc,
że widziałam faceta, który wyglądał zupełnie jak Edward. Biegł przed nami po tym, jak
wyszłyśmy. Dlaczego miałby być tam, a nie w klubie? Może chciał przeprosić? – Jej drobna
szczęka nieco się rozluźniła. – Może było mu przykro?
- Prawie rozbił swoją gitarę, Alice. Mogło mu być przykro tylko dlatego, że nie był w
stanie uderzyć nią Belli. Tak czy inaczej, to nie był on. Alice, to pewnie był jakiś koleś, który
próbował złapać taksówkę. Biegł raz tą, a raz tamtą drogą, jakby był naćpany. Kto, do
cholery, myśli, że złapie pustą taksówkę w sobotnią noc? Prawdopodobieństwo jeden do
dwudziestu musiałoby wymagać chociaż jednej wolnej przestrzeni…
- Och, zamknij się. Dlaczego nie możesz być przepiękna i głupia? Jakie jest
prawdopodobieństwo, że jesteś seksowna i jednocześnie jesteś kujonem?
Rose uśmiechnęła się w odpowiedzi na ripostę Alice.
- Lubię moje dziwactwa, dziękuję. A co z twoim stuprocentowym przekonaniem, że
wyjdziesz za basistę? Chyba zarejestrowałaś fakt, że oni są tam, a my – wykonała ruch ręką –
tutaj. W tej sytuacji może być ciężko z pieprzeniem kogokolwiek.
- Nie martw się, Rose. Wyjdę za basistę, a ty zaznasz nieziemskiego seksu. Wszystko
widzę.
- Proszę, nie mów mi, że widzisz, jak uprawiam seks. Nie sądzę, żeby twoje małe,
delikatne oczy mogły to znieść. A jednak, co za wstyd. On był niesamowicie zjawiskowy.
Widziałaś jak jego ramiona napinały się podczas jednej piosenki? Możesz sobie wyobrazić,
jakie byłoby to uczucie, gdyby te ręce mocno zacisnęły się na twoim tyłku?
- Rachunek proszę! – krzyknęłam do nikogo.
- Posłuchaj, Bello, uwierz mi – powiedziała Alice; pewność pobrzmiewała w jej głosie. –
Jutro jest dzień przeprowadzki, czuję w powietrzu zmiany. Potrzebujesz czegoś, co odwróci
twoje myśli od tego idioty. Rose ma rację, ten Edward to palant, jeden z tych
znerwicowanych artystów. Zadbam o to, żeby Jasper przywołał go do porządku i oddał mu
trochę swojego rozumu, kiedy go o to poproszę. Ale najpierw będzie musiał mi
odpowiedzieć.
- Och, to też widziałaś?
- Bello, ja widzę wszystko.
***
To, czego Alice nie przewidziała, to zdumiewająca ilość pudeł, walizek, kufrów, toreb
podróżnych, klatek, nie wspominając o szczątkach wieloletniej edukacji wyższej, którymi
zostały obdarowane trzy kobiety. Trzy kobiety, które lubiły robić zakupy. Och, i książki, czy
wspominałam o książkach?
- Jimmy Hoffa
1
jest w jednym z tych nagromadzonych pudeł, wiesz o tym –
powiedziałam im, kiedy skakały po całym mieszkaniu, nie mogąc zrobić trzech kroków bez
skręcenia sobie kostek.
Rose położyła ręce na biodra i ogłosiła:
- Wiecie, że to śmietnisko wygląda teraz lepiej niż kiedykolwiek?
- “Na ścianach pozostawił tylko puste haki i kawałki drutu
2
” – zamyśliłam się, patrząc na
dziury po gwoździach i odłamany tynk nad nami.
- Och, uwielbiam Grincha. Pamiętacie tą grę, przy której się piło? Tą, w którą grałyśmy z
twoimi przyjaciółmi, Bello?
- Bella ma przyjaciół? – wtrąciła Rose, rozrywając zębami rolkę taśmy i mrugając do
mnie.
- Przyjaciele, nie mam przyjaciół – zajęczałam, z ręką na sercu, próbując naśladować
najseksowniejszego wampira, jakiego pamiętałam.
- Nie, ci mili ludzie, którzy nosili te dziwne ciuchy. Kim oni byli?
- Wyrzutkami z klubu renesansu – powiedziała Rose z taśmą w zębach. – Przemierzali
kraj, jeżdżąc od jednego festiwalu muzyki dawnej do drugiego. Prawie jak Grateful Dead,
tylko bez narkotyków i seksu. Nic dziwnego, że się upili.
- Koncertowali tylko przez jeden semestr – poprawiłam ją. – Chodziłam z nimi na zajęcia
z poezji najnowszej. Seuss
3
jest dla nich naprawdę ważny. I, tak, potrafili pić. Grinch był
najlepszy: nalewali sobie kieliszek za każdym razem, kiedy padało słowo “kto”.
1
Jimmy Hoffa (wł. James Riddle Hoffa) – ur. 14 lutego 1913, zaginął 30 lipca 1975, oficjalnie uznany za
zmarłego w 1982; członek amerykańskiego związku zawodowego
2
Moje wolne tłumaczenie fragmentu książki „How the Grinch Stole Christmas”, bo nigdzie nie znalazłam
„oficjalnego” polskiego przekładu.
3
Theodor Seuss Geisel znany jako Dr. Seuss to amerykański autor książek dla dzieci, które weszły do kanonu
literatury tego gatunku. (przyp. Stworzył postać Grincha ;])
- Jaka była najgorsza linijka? – zapytała Alice w drodze do kuchni. Rose mogła być
geniuszem, ale to ja miałam pamięć do poezji.
- Cóż, pierwsza linijka zabija. „Każdy, kto mieszkał w Ktosiowie kochał Święta nad
życie. Ale Grinch to ten, kto mieszkał na północy Ktosiowa i nie cierpiał ich skrycie.
1
” Cztery
razy w dwóch zdaniach. Ledwo dajesz radę wychylić shota.
Żartując i przenosząc kartony, wyrobiłyśmy się w całkiem niezłym czasie. Do południa
miałyśmy już wszystko załadowane w ciężarówce. Nie widziałam jeszcze domu. Nasza
przeprowadzka, która miała mieć miejsce na sam koniec miesiąca, nagle odbyła się szybciej,
niż zdawałyśmy sobie z tego sprawę.
Zaparkowałyśmy pod konarami drzewa magnolii około trzeciej. Ciężka praca i trwała
miłość moich najlepszych przyjaciółek potrafiła zahamować moją niechęć. Ale kiedy
wysiadłam z samochodu i wdychałam zapach egzotycznych kwiatów, poczułam, że moje
serce znów do czegoś zatęskniło. Zatęskniło za ciepłem, którego nigdy nie miałam odnaleźć.
Zwróciłam moją twarz w stronę słońca i odetchnęłam głęboko. Życie będzie toczyć się
dalej. Może nigdy nie miałam czuć znów tej namiętności, ale poczułam ją. To jakoś musiało
się liczyć. Będę jak Ilsa w Casablance, będę nosić mój kapelusz aż do śmierci i stać na tym
zamglonym pasie startowym. Skończę studia, zostanę profesorem i spotkam Victora
Laszlowa, człowieka, którego podziwiałam. Nauczymy się kochać siebie nawzajem i któregoś
dnia zamieszkam w domu takim jak ten. Będę pisać książki i mieć gromadkę dzieci, a on
zostanie dziekanem. To byłoby tak bardzo godne szacunku. Tak bardzo pewne.
Tak bardzo nudne.
Otrząsając się z rozmyślań o mojej przyszłości, przeszłam brukowanym chodnikiem,
który prowadził do mojego nowego domu.
Były tam dwa mieszkania, nasze znajdowało się na górze. Zarzuciłam torbę na ramię i
ruszyłam w moją pierwszą podróż po tych czarno-białych stopniach.
Alice pierwsza znalazła się przy drzwiach, prawie taszcząc mnie po stopniach w trakcie
swojego głośnego biegu po klatce schodowej. Opisała mi ten dom w tak drobnych
szczegółach, że wydawało mi się, że wiem, co znajduje się po drugiej stronie. Palce, w
których trzymała klucze, zadrżały. Mogłam sobie wyobrazić jej pęd to tego, żebyśmy
wszystkie już biegały wzdłuż białej, zdobionej tapety w jadalni, spiesząc do ciepłej, ogromnej
kuchni, umierając z pragnienia, żeby zakraść się do ogrodu za domem, ale wtedy
zatrzymałaby się i złapała za serce. Krzyknęłaby do mnie: „Kominek, prawdziwy kominek w
1
To samo, co w przypisie nr 2 na poprzedniej stronie.
kuchni!” Klucze teraz pobrzękiwały szaleńczo. Znałam ten wyraz twarzy. Zakochała się. W
tym domu.
Alice pchnęła drzwi, a te łatwo otworzyły się na swoich zawiasach. Rose i ja
podążyłyśmy za nią. Salon wyglądał dokładnie tak, jak mi go opisano. I musiałam przyznać,
że ogromne miejsce przy oknie było idealne. Popołudniowe promienie słońca przebijały się
przez drzewa, kąpiąc białe ściany w pryzmacie światła. Dębowy kominek znajdował się w
odległym kącie pokoju. Sufit był wysoki, a zabytkowy żyrandol zwisał ze środka zdobionego
gzymsu. Przesuwane drzwi oddzielały salon od małej, ale odświętnej jadalni.
Rzeczywiście, palce Alice przesunęły się po bogato zdobionej tapecie, kiedy szłyśmy
powoli i cicho do kuchni. Wstrzymałam oddech. Nigdy nie opuszczę tego pomieszczenia.
Okna od podłogi do sufitu znajdowały się w tylnej ścianie. Wielka, czarna, marmurowa
wyspa leżała pośrodku. I, tak, był tam kominek. To wszystko, piękno domu, porządne
rzemiosło, subtelne drobiazgi, nic tak mnie nie zaszokowało, jak właśnie to. Dom był
umeblowany. Ogromne fotele ustawiono przy kominku, magazyny porozrzucano po
podłodze. Na stole w jadalni znajdowały się rozłożone gazety, jakby ktoś zostawił je tam do
pracy. Ogień wciąż tlił się w małym sercu kuchni.
Opuściłam pomieszczenie i powędrowałam wzdłuż hallu. Drzwi na samym końcu były
zamknięte. Moja sypialnia. Zamierzałam jej zażądać. Lata dzielenia się łóżkiem z moją matką
albo spania na sofie, na samą myśl kręciło mi się w głowie. Drzwi otworzyły się cicho.
Rumieniec szarości padł na drewnianą podłogę z wielkiego okna, wygiętego w łuk. Jedna
ściana była pokryta od podłogi do sufitu regałami, na których znajdowały się książki. Przy
innej stało biurko, takie, które można znaleźć w sklepie z antykami, z nogami z kutego żelaza
i szufladą z ciemnego drewna. Podeszłam do niego i przesunęłam palcami po blacie.
Zerknęłam do szafy i westchnęłam. Była wielka. Bardzo spokojnie zamknęłam za sobą drzwi.
- Alice! – krzyknęłam. Znalazłam ją, mierzącą promień pomiędzy kuchnią a jadalnią. –
Alice, musisz to zobaczyć… Co? Nie możesz tego zrobić… Czy to nie jest ściana nośna?
Alice rozpromieniła się.
- Zatem podoba ci się ?
- Ja… uwielbiam go! Ale co z umeblowaniem? Wygląda na to, że ktoś tu mieszka.
- Owszem. Właściciel. Powiedział, że zostawi nam kilka rzeczy, żebyśmy poczuły się
swobodnie. Napisał do mnie wczoraj wieczorem… powiedział, że będzie tu, żeby się
przywitać. Strasznie miły gość. Trochę za stary dla mnie, ale imponująco przystojny, coś w
stylu blond Cary’ego Granta.
- Nie żeby za bardzo się w to angażowała – poinformowała mnie Rose, trzymając w
rękach masę książek. – Naprawdę do ciebie napisał?
- Oczywiście, a dlaczego nie? Nie umywa się do Jaspera, jeśli ktoś pyta mnie o zdanie,
ale nie wyrzuciłabym go z mojego łóżka za jedzenie krakersów.
Reszta dnia upłynęła nam na kolanach, na czymś, co Alice nazywała „zagnieżdżaniem
się”, a Rose, celniej, „pracą niewolniczą”. Najpierw posprzątałyśmy kuchnię i łazienkę.
Około dziesiątej zamówiłyśmy pizzę, otworzyłyśmy butelkę Chardonnaya i padłyśmy.
***
Czy kiedykolwiek obudziłeś się w łóżku, które na pewno nie było twoje, w domu, w
którym nigdy wcześniej nie spałeś, z wciąż przewlekle tkwiącym w twoim umyśle marzeniem
sennym o mężczyźnie, którego będziesz kochać na zawsze?
Cóż, witaj w moim świecie.
Było tam pole i dzikie kwiaty, a ja znajdowałam się na nich i pod nim. Z uśmiechem na
twarzy pochylił się, żeby mnie pocałować. Przypadkowo zetknęliśmy się nosami.
Zaśmialiśmy się głośno, przeturlaliśmy, a moje włosy zasłaniały nas, tworząc tarczę przed
oślepiającym słońcem. Nagle, całkowicie poważnie, jakby wiedział, że sen powoli się kończy,
jego usta łapczywie odnalazły moje i pocałował mnie, mówiąc: „Kocham cię, Bello. Kocham
cię. Czekaj na mnie. Zaczekaj.”
Obudziłam się. Moje ręce odnalazły eksplodujące serce, moje ciało napięło się jak drut.
Pomimo chłodu panującego w całym domu, blask potu pokrywał moje ciało, każdy nerw był
ożywiony i tęsknił za czymś. Wciąż czułam nacisk jego bioder na moje, czułam jego głód,
siłę palców, kiedy mnie pieścił. Uch. Nie, nie, tak nie mogło być.
Po wykopaniu się z prześcieradeł, poszłam do łazienki.
Byłam wdzięczna za to, że z wymyślnie zaprojektowanego kranu spływała do zlewu tylko
zimna woda. Pochlapałam nią twarz. To musiało się skończyć. Musiałam iść naprzód. Życie
nie mogło tak wyglądać. Wypalę się.
Wpatrując się w piękne lustro, zadeklamowałam jeden z moich ulubionych cytatów:
“Seks... Przyjemność jest chwilowa, pozycja śmieszna, a koszty mogą człowieka
zrujnować.
1
”
Zdeterminowana, aby zostawić za sobą Edwarda Cullena i jego nagie ciało, ubrałam się w
obcisły top i podarte dżinsy. Byłam wdzięczna za to, że ten dzień będzie obfitował w więcej
noszenia bagaży i pocenia się. Byłam wdzięczna za cokolwiek, co zatrzyma moją frustrację
seksualną, rozpustnie przepływającą przez moje ciało. Spięłam włosy do góry, wiedząc, że
przegram tę bitwę; moje włosy były jak moje ciało: nigdy nie były posłuszne.
Gdzieś w domu ktoś parzył kawę. Wystękałam podziękowania dla Rose, która siedziała
przy wyspie, pochylając się nad papierami. Alice kierowała kimś w drugim pokoju swoim
„czy to nie wspaniałe, że żyjemy” głosem. Nikt nie powinien być tak szczęśliwy o takiej
godzinie.
Dziwny mężczyzna, cały ubrany na biało, pojawił się w wejściu do kuchni.
- Przywitaj się z Sidem, Bello – wymamrotała Rose. Nie oderwała wzroku od kartki, ale
podniosła kubek z kawą.
- Witaj, Sid – powiedziałam. Zostałam obdarzona elektryzującym uśmiechem, który
niestety spoczywał na moim biuście. – Kim jesteś?
- Och, po prostu pomagamy Alice przenieść kilka rzeczy.
- Naprawdę? Cóż… chyba… dziękujemy – posłałam Rose spojrzenie, które miało pytać
“kim jest ten człowiek?”, ale ona tylko przerzuciła kartkę i ziewnęła.
- Nie ma sprawy. Kiedy tylko będziecie potrzebować pomocy, wystarczy krzyknąć.
Jesteśmy na dole przez większość dni, pracujemy nad mieszkaniem. Trzy piękne dziewczyny
nie powinny nosić tak ciężkich rzeczy. Naciągniecie sobie jakieś mięśnie – powiedział ze
szczerym, pożądliwym spojrzeniem. – Zatrzymaj się na dole, kiedy chcesz. – Nie wiedziałam,
czy Sid chciał być moim ojcem, czy chłopakiem. Naprawdę nie byłam zainteresowana żadną
z opcji. Byłam przerażona faktem, że jego wzrok powędrował do moich bioder.
Rozległo się pukanie do drzwi. Co to było? Stacja Grand Central
2
? Podążyłam za Sidem
do salonu, gdzie Alice dziarsko podskakiwała do drzwi w swoich spodniach do jogi i tunice
przewiązanej w pasie. Przystojny mężczyzna stał w wejściu. Przystojny w sposób „ zbyt
wyrobiony w czasie i zbyt elegancki jak na tę porę”. W rękach trzymał kosz.
1
Lord Chesterfield.
2
Największa stacja kolejowa na świecie.
- Witajcie – powiedział. Jego akcent na chwilę wykoleił moje serce. Był Anglikiem i z
tym akcentem wydawał się cholernie wytworny. – Jestem Carlisle Cullen, rozmawialiśmy
przez telefon.
- Och, tak! Wspaniale cię poznać, proszę, wejdź. Bella! Och, tutaj jesteś. Rose, wychodź,
Carlilse tu jest! – ogłosiła, jakby zatrzymywał się tutaj każdego ranka. Uśmiechnął się ciepło
w odpowiedzi na jej entuzjazm.
Wszyscy zostaliśmy sobie przedstawieni, ale mogłam równie dobrze być manekinem.
Cullen… Czy to możliwe? Jak powszechne było to nazwisko? Chciałam zapytać, ale nie
odważyłam się, nie wiedząc, jak do tego nawiązać. Carlisle był właścicielem domu. Nie
potrafiłam powiedzieć, jak mało pozostało do zrobienia w naszym mieszkaniu. Mówił coś o
jakichś ścianach, które musiały zostać otworzone, o czymś w łazience i kuchni, ale tylko
pokręciłam głową. Obiecał, że wpadnie później i podał kosz ze śniadaniem Rose, która
wpatrywała się w niego z czymś, co graniczyło z czcią. Rose uwielbiała śniadania. To był
jedyny posiłek, jaki potrafiła przygotować. Jej logika wyglądała tak, że dziewczyna kupowała
sobie lunch, a mężczyzna stawiał jej kolację.
Jadłyśmy w ciszy nasze świeżo dostarczone śniadanie. Alice wyrywała się do tego, żeby
zacząć dekorować, Rose smakowała jabłkowo-jagodową babeczkę, a ja próbowałam nie
dopuścić do tego, żeby mój nastrój wymknął się spod kontroli. Myślałam, że tak dobrze sobie
radzę. Dlaczego wzmianka o jego nazwisku wywoływała tak absurdalny efekt? Jak jedno
słowo mogło mnie tak wyprowadzać z równowagi?
Odrzuciłam serwetkę, cała sfrustrowana.
- We foyer stoi pełno pudeł, przyniosę je.
Rose i Alice wpatrywały się we mnie zdziwione. Widocznie mój ton zabrzmiał trochę
zbyt natarczywie.
Powlekłam się mozolnie po schodach. Bello, możesz to pokonać, możesz. Przestań o nim
myśleć, nic ci nie będzie. Wzięłam tak dużo pudeł, ile dałam radę pomieścić w rękach, aż po
policzek. Sekundę później zaczęły się przewracać. Chryste.
Uklękłam, żeby poukładać je z powrotem, kiedy go zobaczyłam. Mój jeden but.
Pozostawiony sam sobie. Zapomniany. Z innego czasu. Mały, stylowy, mała poezja, której
nikt nie zobaczy, nigdy więcej.
Mały but łamał moje serce wciąż i wciąż. Noc, obietnica, która przyszła i odeszła. Byłam
tym butem. Tą dziwną, zapomnianą rzeczą. Płacząc, poupychałam pudła w moich ramionach.
Zaczęłam ciężko wchodzić po schodach, szlochając, nienawidząc siebie za to, że jestem taka
słaba. Bum! Przeraził mnie ogłuszający huk. Krzyknęłam. Kartony zachybotały w moich
rękach i wypuściłam je. Cholera! Jeden za drugim wypadały mi z rąk, wszędzie leżały buty.
Cholera, cholera, cholera!
Obróciłam się szybko i spojrzałam w dół schodów.
Nie.
Straciłam rozum. To niemożliwe. Moje ciało zatrzęsło się, próbując zrozumieć to, o czym
krzyczały moje oczy do mojego umysłu. Był tutaj.
Edward Cullen był tutaj. Stał w moim foyer. Moim foyer. Miał na sobie podarty t-shirt i
dżinsy, i wyglądał, jakby wyszedł z okładki „Rolling Stone”. Edward Cullen stał w moim
foyer.
Teraz klęczał. Zanim zdążyłam zapytać siebie, dlaczego, jego oczy odnalazły moje. Były
zachwycająco żywe i zielone jak powiew wiosny. Trzymał mój zagubiony but.
- Ufam, że to należy do ciebie.
Nie wiem, jak długo tam stałam, skamieniała jak Galatea, czekająca na Pigmaliona, który
ma tchnąć w nią życie. Wszystko, co wiem, to tylko to, że jego uśmiech zaczął się rozmywać,
a ostrożność przebiegła przez jego ostre rysy, jakby bał się, że mogę rzucić się na niego albo
zacząć krzyczeć.
- Dz…dz…dz…
Próbowałam mu podziękować, ale angielski wydawał się bezużyteczny. Poza tym resztki
mojego zaćmionego umysłu wiedziały, że niemożliwe jest wydanie z siebie dźwięku „dz”,
kiedy ma się szeroko otwarte usta. Zanim zdążyłam je zamknąć i wyjąkać kolejną sylabę,
Alice zeskoczyła ze schodów, minęła mnie i wyjęła but z jego rąk.
- Wezmę to – wysyczała przez zaciśnięte zęby.
Obserwowałam z całkowitym przerażeniem, jak uderzyła go butem w ramię, nie raz, ale
trzy razy, potem obróciła go, upuściła, złapała mnie za rękę i zawlokła z powrotem na górę.
Ostatnie, co zobaczyłam, zanim drzwi się za mną zatrzasnęły, to na wpół oczarowany, na
wpół przerażony wyraz twarzy Edwarda Cullena, który pocierał swoje ramię, wpatrując się w
mój but.