background image

ANNE RICE

WAMPIR VITTORIO

Tłumaczył Lesław Haliński 

background image

ROZDZIAŁ 1

Kim jestem, dlaczego piszę, co się wydarzy

Gdym   był   jeszcze   małym   chłopcem,   przyśniło   mi   się   coś   strasznego.   W   owym   śnie 

dzierżyłem w ramionach odcięte głowy mojego młodszego brata i siostry. Ich nieme oblicza ciągle 

były   żywe:   na   dużych   oczach   trzepotały   powieki,   policzki   zaś   czerwieniły   się   rumieńcami. 
Niewysłowiona groza mnie również odebrała zdolność mowy.

Sen okazał się proroczy.
Nikt wszakże nie raczy uronić łezki - ani nade mną, ani nad nimi. Pochowano ich potem 

bezimiennie, grzebiąc pod pięćset - letnią pokrywą czasu.

Jestem   wampirem;   imię   me   Vittorio.   Piszę   te   słowa   w  najwyższej   wieży   podupadłego 

zamczyska,  wzniesionego na jednym z górskich szczytów Toskanii - tej arcypięknej krainy w 
samym sercu Włoch. To właśnie tutaj przyszedłem na świat.

Jakkolwiek na to patrzeć, jestem wampirem nietuzinkowym. Żyję już od pięciu stuleci, 

czyli od czasów Cosima Mediciego, i dysponuję ogromną siłą. Za świadków niechaj posłużą mi 

aniołowie, jeśli uda się wam skłonić ich do rozmowy. Miejcie się więc na baczności.

Nie mam jednakże nic wspólnego z bohaterami „Kronik wampirów”. Mam na myśli ową 

gromadę   osobliwych   romantyków,   wywodzącą   się   z   położonego   na   południowych   krańcach 
Nowego Świata miasta Nowy Orlean bądź w dalszym ciągu tam za mieszkała. Znacie ich już 

zapewne z wielu pociesznych ksiąg i opowieści.

Nic mi nie wiadomo o tych przerażająco prawdziwych postaciach, które paradują przed 

wami   pod   osłoną   fikcji   literackiej.   Nie   są   mi   znane   ich   niebiańsko   ponętne   grzęzawiska   w 
Luizjanie, dlatego też, począwszy od tego zdania, żadnej wzmianki na ich temat w niniejszym 

tomie już nie uświadczycie.

A jednak to właśnie one skłoniły mnie do przelania na papier opowieści o mych młodych 

latach,   do   snucia  gawęd   o   własnej   przeszłości.   W   ten   sposób   okruchy   mego  żywota   zostaną 
uwiecznione w księdze, która - by tak rzec - krążąc po świecie szerokim, zetknie się kiedyś za 

sprawą przypadku bądź przeznaczenia z dziełami tamtych wampirów dotyczącymi.

Przez   całe   stulecia   mej   wampirzej   egzystencji   błąkałem   się   po   świecie,   obserwując   go 

bacznie i przenikliwie. Ani jeden z mych pobratymców nigdy niczym mi nie zagroził, ponieważ 
udało mi się uniknąć ich podejrzeń i pozostać dlań zupełnie nie rozpoznanym.

Nie pragnę tu jednak zdawać relacji z mych perypetii. Jako się rzekło: opowiem o swoich 

początkach. Wierzę bowiem głęboko, iż mam wam do przekazania wieści zgoła niezwykłe. Kto 

wie, czy po ukończeniu tej księgi nie stanę się z własnej woli jedną z postaci w przeogromnym 

background image

cyklu powieściowym, zaludnionym przez wampiry z Nowego Orleanu i San Francisco. Na razie 

nie silę się na odpowiedź, bo i ta sprawa nie zaprząta mojej uwagi.

To tutaj spędzam swoje spokojne noce - wśród zarośniętych liśćmi kamieni, w miejscu, 

gdziem   jako   dziecko   zaznał   tyle   szczęścia.   Zdeformowane   i   popękane   ściany   pokryły   się   już 
ciernistymi krzewami porzeczek, a pachnące dęby i kasztany utworzyły dokoła niewielki lasek. 

Wszystko to usposabia do spisania wydarzeń, które przypadły mi w udziale, albowiem los mój 
wydaje się niepodobny do życia innych wampirów.

Bynajmniej nie zawsze przebywam tu właśnie.
Przeciwnie   -   najczęściej   bytuję   w   owym   mieście,   które   jawi   mi   się   królową   miast 

wszystkich. We Florencji zakochałem się w chwili, gdym dzieckiem będąc, zobaczył ją po raz 
pierwszy.

Cosimo   Starszy   prowadził   naonczas   swój   potężny   Banco   Medici,   troszcząc   się   oń 

osobiście, choć był najmajętniejszym człowiekiem w Europie.

W domostwie Cosima Mediciego rezydował wielki rzeźbiarz Donatello, wykuwający swe 

dzieła z marmuru i brązu. Mieszkali tam nadto rozliczni malarze i poeci tudzież badacze magii 

wraz z adeptami sztuki muzycznej. Prześwietny Brunelleschi - twórca kopuły w największej z 
florenckich   świątyń   -   wznosił   podówczas   kolejną   katedrę,   ponownie   na   zlecenie   Cosima. 

Michelozzo zaś trudził się nad przebudową klasztoru św. Marka, przystępując zarazem do pracy 
nad pałacem dla Cosima, rozsławionym później jako Palazzo Vecchio. Dla najsłynniejszego z 

Medyceuszy przeczesywano też zakurzone biblioteki całej Europy w poszukiwaniu klasycznych 
ksiąg   Greków   i   Rzymian,   by   przekładać   je   potem   na   nasz   włoski   język   ojczysty,   odważnie 

wybrany przez Dantego na tworzywo jego Boskiej komedii.

Pod dachem Cosima dane mi było - mnie, młodziutkiemu śmiertelnikowi, co go fortuna i 

fatum pospołu sobie wybrały - tak, na własne oczy ujrzeć dostojnych gości soboru we Florencji: 
papieża Eugeniusza IV i przybyłego z Bizancjum samego cesarza i patriarchę Konstantynopola, 

Jana VIII Paleologa. Zawitali tam oni w celu zasypania przepaści między Kościołem wschodnim i 
zachodnim, a jam jeno patrzył, jak w pełni swego majestatu wjeżdżają do targanego srogą burzą 

miasta i pożywiają się przy Cosimowym stole.

Dość   już   tego,   powiecie.   Ja   zaś   się   z   wami   zgodzę.   Nie   jest   to   wszak   historia   rodu 

Medyceuszy. Pozwólcie mi atoli nadmienić, iż człek, który nazwie ich przy was niegodziwcami, 
sam jest niespełna rozumu. W końcu nikt inny jak właśnie potomkowie Cosima otoczyli opieką 

Leonarda  da  Vinci,   Michała  Anioła   i całe  legiony  innych artystów.   A  wszystko  to za   sprawą 
bankiera   (bądź   też   lichwiarza   -   jak   zwał,   tak   zwał),   co   zechciał   dodać   Florencji   piękna   i 

splendoru, albowiem uznał to za chwalebne i pożądane.

background image

Do Cosima powrócę w stosownej chwili, zresztą jedynie w kilku krótkich słowach. Choć 

przyznać się muszę, że zwięzłość nie należy do moich przymiotów, tutaj powiem wam tylko, że 
człowiek ten ciągle jest wśród żywych.

Ja zaś od roku 1450 sypiam w towarzystwie umarłych.
Zanim poznacie moje początki, niech będzie mi wolno uzupełnić niniejszą przedmowę 

jednym jeszcze ustępem.

Nie   myślcie,   błagam,   iż   napotkacie   tu   starodawny   styl.   Nie   liczcie   zatem   na   drętwą, 

afektowaną angielszczyznę, która przywoływałaby wizje zamkowych murów przez górnolotne, 
acz skromne w istocie rzeczy słownictwo.

Swoją historię opowiem w sposób naturalny i kunsztowny zarazem, delektując się przy 

tym słowami, bom jest ich wielkim miłośnikiem. Jako istota nie podległa śmierci, wchłonąłem w 

siebie   angielszczyznę   czterech   minionych   stuleci   -   od   sztuk   Christophera   Marlowe’a   i   Bena 
Jonsona aż po urywany, chropowaty, lecz sugestywny język filmów z Sylvestrem Stallone'em.

Znajdziecie mnie wszechstronnym, śmiałym, ba, bez mała szokującym. Dlaczego bowiem 

nie miałbym czerpać z pełnego arsenału  mego epickiego talentu?  Czyliż angielska  mowa nie 

wyszła już była poza obręb jednej tylko krainy, a potem dwóch, trzech, czterech lądów? Stała się 
oto językiem całej planety - zarówno odludnych zakątków Tennessee, jak i najodleglejszych wysp 

celtyckich, a także rojnych miast Australii i Nowej Zelandii.

Jestem dzieckiem renesansu, przeto param się wszystkim i bez żenady mieszam ze sobą 

przeróżne rzeczy. Czynię to w głębokim przekonaniu, iż służę w ten sposób jakowymś wyższym 
celom.

Co tyczy  się mej rodzimej włoszczyzny,  niechaj  czytane  na głos imię Vittorio brzmi w 

waszych uszach bardzo miękko, a inne italskie imiona z tej książki obdarzcie tchnieniem pełnym 

i wonnym. Jest to w istocie język tak słodki, że angielskie słowo stone (kamień) rozrasta się w 
nim do rozmiarów trzech sylab: pi - ea - tra. Nic też nie równa się z nim elegancją. Dlatego 

każdym   innym   językiem   mówię   z   takim   włoskim   akcentem,   jaki   spotkacie   we   współczesnej 
Florencji.

Raduję   się   więc   niepomiernie,   iż   moje   anglojęzyczne   ofiary   mogą   upajać   się   mymi 

jedwabiście wymówionymi pochlebstwami, mym połyskliwie włoskim akcentem.

Nie jestem wszakże szczęśliwy. Nie wolno wam tak myśleć.
Nie napisałbym tego tomiszcza, aby ukazać los szczęśliwego wampira.

Mam   mózg   oraz   serce.   Otacza   mnie   również   eteryczna   podobizna   siebie   samego, 

stworzona najpewniej przez jakieś Wyższe Moce. Wewnątrz tej nienamacalnie zwiewnej powłoki 

tkwi to, co człowiek nazywa duszą. Takoż i ja duszę posiadam. Hektolitry krwi nie zatopią jej we 

background image

mnie - nie przedzierzgnę się w beztroskiego upiora.

Okej, okej, okej. Podobno słowo to znane jest wszystkim mieszkańcom naszego globu. 

Jesteśmy gotowi, możemy zaczynać.

Jednokowoż   pragnę   wam   jeszcze   zacytować   pewnego   zapoznanego,   lecz   wybornego 

pisarza nazwiskiem Sheridan Le Fanu. Będą to słowa wypowiedziane w wielkiej udręce przez 

opętanego bohatera jednego z doskonale napisanych opowiadań tegoż właśnie autora. Pisarz ów, 
wywodzący się z Dublinu, zmarł wprawdzie w roku 1873, zważcie wszelako na świeżość jego 

języka i zatrważającą ekspresyjność, jakiej udzielił on postaci kapitana Bartona w opowiadaniu 
The Familiar.

„Jakichkolwiek wątpliwości nie budziłaby we mnie autentyczność tego, co podaje się nam 

za prawdy objawione, grozą przepaja mnie jeden niezbity fakt: poza tym światem istnieje inna, 

duchowa rzeczywistość, której mechanizm łaskawie się przed nami ukrywa. Niekiedy wszakże - 
ku naszemu przerażeniu - system ów po części uchyla rąbka swej tajemnicy. Pewien jestem - ba! - 

nawet   wiem   (...),   że   istnieje   jakowyś   Bóg,   straszny   Bóg,   i   że   wina   pociąga   za   sobą   karę, 
wymierzoną   w   tajemniczy   i   zdumiewający   sposób   przez   siły   dla   nas   niepojęte   i   budzące 

bezbrzeżną trwogę. Wielki Boże, jakżem ja przekonany o istnieniu owego duchowego wymiaru, 
który złowrogi jest, nieprzejednany i wszechmocny. Pod jego to jarzmem uginałem się i uginam, 

doznając mąk właściwych wszystkim wiekuiście potępionym istotom!”

I cóż wy na to?

Mnie samego ten fragment śmiertelnie bez mała ugodził. Raczej nie nazwę naszego Boga 

„strasznym”, naszego wymiaru zaś „złowrogim”, choć w słowach tych zda się tkwić nie dające się 

nijak podważyć jądro prawdy. Aczkolwiek jest to fikcja literacka, nie brak w niej chyba szczerych 
emocji.

Powyższy wyimek oceniam wysoko, gdyż ciąży nade mną potworna klątwa, której ja wśród 

wampirów jestem jedyną ofiarą. Mniemam, iż inni są od niej wolni. Wedle mnie każdy z nas - 

ludzie i wampiry, słowem: wszystkie istoty zdolne do uczuć i płaczu - cierpi wskutek pewnego 
przekleństwa. Otóż i one: dysponujemy wiedzą, której ciężar nas przerasta, i nie możemy uczynić 

nic, absolutnie nic, aby oprzeć się jej sile i związanym z nią pokusom.

Pod koniec mej opowieści podejmę ten temat ponownie. Przekonam się, jak też pojęliście 

niniejszą historię.

Zapadł już wczesny wieczór. Monumentalne ruiny najwyższej wieży mego ojca w dalszym 

ciągu wznoszą się dumnie na tle mieniącego się gwiazdami nieboskłonu. Przez okno widzę też 
rozświetlone  księżycem  wzgórza  i  doliny  Toskanii,   a  nawet wody  morza,  pobłyskujące  spoza 

kamieniołomów Carrary. Czuję zapachy kwietnych łąk na dziewiczych jeszcze zboczach, gdzie 

background image

toskańskie irysy w dalszym ciągu kwitną za dnia na czerwono i biało, abym ja znajdował je potem 

pod aksamitną osłoną otulającej mnie nocy.

Przelewam teraz na papier te słowa, czekając, aż księżyc w swej jak zwykle przyćmionej 

pełni   ukryje   się   za   chmurami.   Zapalę   wtedy   sześć   świec,   wetkniętych   w   nierówno   wykute 
kandelabry, stojące onegdaj na biurku ojca. Rodzic mój był wówczas feudalnym panem tej góry 

wraz ze wszystkimi na niej wioskami. Sprawował on również nieoficjalną władzę nad Florencją, 
którą wspomagał w czasie wojny i pokoju jako jej trwale lojalny sojusznik. Byliśmy wtedy bogaci, 

mężni, ciekawi świata i niewymownie wręcz szczęśliwi.

Pora już, bym opisał wam to, co przepadło.

background image

ROZDZIAŁ 2

Mój krótki żywot człowieka śmiertelnego,
piękno Florencji,

świetność naszego małego dworu
- to, co przepadło

Umarłem w wieku lat szesnastu. Jestem raczej słusznego wzrostu, moje gęste brązowe 

włosy opadają  mi na ramiona, no a żałosne spojrzenie piwnych oczu bywa  zaiste  trudne do 
wytrzymania. To ostatnie nadaje mi w pewnym sensie wygląd nieledwie androginiczny. Mam 

również powabny, wąski nos, którego nozdrza niezbyt się jednak wyróżniają. Usta me natomiast 
są dość akuratnych rozmiarów - ani za wąskie,  ani nadmiernie zmysłowe. Jak na owe czasy 

byłem zaprawdę pięknym chłopcem. W przeciwnym bowiem razie nie należałbym już teraz do 
grona żywych.

Tak   to   się   dzieje   z   większością   wampirów,   choćby   mówiono   wam   co   innego.   Uroda 

sprowadza na nas nieszczęście. Wyrażając się zaś dokładniej: nieśmiertelność dają nam ci, co nie 

potrafią oprzeć się roztaczanym przez nas powabom.

Oblicze me nie jest dziecinne, lecz bez mała anielskie. Brwi mam gęste, ciemne i na tyle 

wysoko umieszczone, że oczy błyszczą mi stanowczo zbyt mocno. Z kolei czoło byłoby odrobinę 
za wysokie, gdyby z drugiej strony nie było tak płaskie i gdyby gęste, brązowe włosy nie okalały 

mej twarzy falą loków. Odznaczam się mocnym podbródkiem, którego kwadratowy zarys nie 
przystaje do reszty mego oblicza. Zdobi go jednak mały dołek.

Moje ciało jest silne i nadmiernie wręcz muskularne. Mam szeroką klatkę piersiową oraz 

pokaźne   ramiona,   nadające   mi   wygląd   krzepkiego   męża.   Dzięki   temu   umyka   uwadze   ma 

nieforemna szczęka i - przynajmniej z pewnej odległości - mogę uchodzić za mężczyznę co się 
zowie.

Owo   solidnie   zbudowane   ciało   zawdzięczam   ćwiczeniom   z   użyciem   ciężkiego   miecza, 

którym oddawałem się intensywnie w ostatnich latach mego żywota. Przysłużyły mi się również 

szaleńcze   polowania  w górach,  gdy  wspomagany   przez  sokoły  ganiałem  wszędy  na  własnych 
nogach   (choć  posiadałem  już  wówczas  cztery   rumaki,  a  pośród  nich konia  królewskiej   krwi, 

zdatnego do uniesienia mnie w pełnym rynsztunku bojowym).

Tamta   zbroja   ciągle   spoczywa   pod   moją   wieżą.   Nigdy   nie   użyłem   jej  w   trakcie   walki. 

Wprawdzie  Italia za moich czasów ogarnięta  była wojenną pożogą, to jednak Florentyńczycy 
zawsze wysługiwali się w bitwach najemnikami.

Ojciec mój musiał jedynie zadeklarować swą absolutną lojalność względem Cosima i nie 

background image

dopuścić,   by   jakikolwiek   stronnik   Świętego   Cesarstwa   Rzymskiego,   księcia   Mediolanu   lub 

rzymskiego   papieża   przemieszczał   swe   wojska   przez   nasze   przełęcze   lub   zatrzymywał   się   w 
naszych wioskach.

Tak się szczęśliwie złożyło, iż posiadłości nasze nie leżały na żadnym z głównych traktów. 

Przemyślni antenaci wznieśli to zamczysko trzy setki lat przed mymi narodzinami. Ród nasz ma 

swój początek w czasach Longobardów, czyli przybyłych z Północy barbarzyńców, którzy - jak 
mniemam   -  zostawili   nam   w  schedzie   nieco  swojej   krwi.   Któż   to  może  wiedzieć?   Wszak   od 

upadku starożytnego Rzymu niejedno obce plemię wtargnęło do Italii.

Zewsząd otaczały nas frapujące pozostałości okresu pogańskiego. Na okolicznych polach 

napotykaliśmy raz po raz osobliwe nagrobki nie pierwszej już młodości, jak również cudaczne 
boginie z kamienia, otaczane jeszcze czcią przez miejscowe chłopstwo, o ileśmy wcześniej owych 

posągów nie poddali konfiskacie. Pod naszymi wieżami znajdowały się podziemia, które - jak 
czasem mówiono - pochodziły sprzed narodzin Chrystusa. Obecnie wiem, że w istocie tak było i 

że miejsca te należały do znanego nam już z historii ludu Etrusków.

W domu naszym panowały stare obyczaje feudalne, z pogardą odnoszono się do zajęć 

handlowych,   od   męskich   jego   mieszkańców   zaś   wymagano   odwagi   i   waleczności. 
Zgromadzonych podczas rozlicznych wojen skarbów był ci u nas prawdziwy  dostatek: złote i 

srebrne   kandelabry   oraz   kinkiety,   masywne   szafy   z   bizantyjskimi   wzorkami,   flamandzkie 
gobeliny, całe tony koronek tudzież ręcznie zdobione złotem i klejnotami baldachimy, a wszystko 

to z najwspanialszej przetworzone materii.

Jako   że   ojciec   mój   wielce   Medyceuszy   podziwiał,   we   wszelkie   zbytkowne   przedmioty 

zaopatrywał   się   podczas   swych   wizyt   we   Florencji.   W   każdym   z   ważniejszych   pomieszczeń 
naszego domostwa ściany nie miały prawa świecić kamiennymi pustkami: pokrywały je kwieciste 

arrasy, wszystkie zaś korytarze i alkowy zapełnione były rdzewiejącymi zbrojami rycerzy, których 
imiona dawno już poszły w zapomnienie.

Cieszyliśmy   się   niepomiernym   bogactwem.   Słuchy   na   ten   temat   doszły   mnie   już   w 

dzieciństwie, kiedy mówiło się niezbyt jasno zarówno o heroicznie zdobytych łupach wojennych, 

jak i o tajemniczych skarbach z czasów pogańskich.

Bywały, rzecz jasna, takie stulecia, kiedy to nasza rodzina wadziła się zbrojnie z innymi 

górskimi miastami i fortami. Jeden zamek napadał na drugi i w mgnieniu oka burzono dopiero 
co   wniesione   obwarowania.   W   tym   samym   okresie   Florencja   stanowiła   bazę   niezmiennie 

swarliwych i żądnych krwi Gwelfów i Gibelinów.

Ówczesna komuna florencka posyłała swoje wojska, by równać z ziemią podobne naszemu 

zamki i unicestwiać każdego z zagrażających jej magnatów.

background image

Tamten okres należał już jednak do przeszłości.

Przetrwaliśmy dzięki zmyślności i trafnym decyzjom. Byliśmy zresztą zdani na własne siły 

- w tej skalistej, nieprzyjaznej człowiekowi krainie, którą wieńczył jeden z górskich szczytów (to 

tam bowiem Alpy zstępują do Toskanii), i gdzie najbliższe naszemu zamczyska przeistoczyły się 
już w opuszczone ruiny.

Nasz   najbliższy   sąsiad   sprawował   władzę   nad   własną   enklawą   wiosek,   zachowując 

lojalność   wobec   księcia   Mediolanu.   Nie   kłopotał   się   wszakże   naszą   obecnością,   a   i   my   nie 

poświęcaliśmy mu uwagi. Nasza polityka jego domeny nie dotyczyła.

Mury nasze liczyły dziesięć metrów wysokości, były niezwykle grube, starsze niźli sam 

zamek, ba, starsze nawet niż snute o nich gawędy. Bez ustanku je pogrubiano i uzupełniano 
wszelakie ubytki. W obrębie naszej zamkowej osady mieściły się też trzy wioseczki, obrośnięte 

smakowitą   winoroślą,   z   której   owoców   wyrabiano   czerwone   wino   najwyższego   gatunku. 
Znajdowały się tam ponadto miodne ule, krzaki jeżyn, pola pszenicy i inne uprawy. Na owym 

terenie hodowano również mnogość kur i krów, a w przeogromnych stajniach trzymano należące 
do nas rumaki.

Nigdy nie wiedziałem, ile osób trudzi się pracą w naszym małym światku. Dom pełen był 

administratorów,  którzy odpowiadali za takie sprawy. Ojciec mój nieczęsto więc podejmował 

decyzje osobiście i równie rzadko odwoływał się do władz sądowych Florencji.

Nasz kościół przypisano do całego dystryktu, toteż osadnicy zamieszkali w licznych siołach 

u podnóża góry przybywali do nas na chrzty, śluby i inne uroczystości. Poza tym przez drugi czas 
rezydował w naszych murach pewien dominikanin, który każdego ranka odprawiał dla nas mszę 

świętą.

W czasach dawniejszych wycięto w okolicach pokaźne połacie lasu, aby żaden najeźdźca 

nie mógł niepostrzeżenie przemieszczać się po zboczach naszej góry. Wszelako gdym ja pojawił 
się na świecie, środki takowe nie były już nieodzowne.

Poniektóre   wąwozy   i   stare   ścieżki   zdążyły   już   pokryć   się   bujnymi   i   równie   jak   teraz 

niedostępnymi lasami, które podchodziły prawie pod same mury zamku. Z wież naszych widać 

było jakiś tuzin niewielkich osad, ciągnących się ku terenom dolinnym i otoczonych uprawnymi 
polami, sadami tudzież winnicami. Wszystkie one podlegały naszemu władaniu i były względem 

nas lojalne. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego mieszkańcy owych osiedli co tchu pognaliby 
pod nasze bramy, podobnie jak wcześniej - z pełną racją - czynili to ich przodkowie.

Urządzano naówczas dni targowe, celebrowano wiejskie święta, obchodzono dni świętych 

patronów, niekiedy zaś praktykowano nawet alchemię i czary. Nasz kraj był zaiste wspaniały.

Zamiejscowi duchowni zawsze zatrzymywali się u nas na dłużej. Zdarzało się, iż w wieżach 

background image

naszego zamku lub w niższych, niedawno wzniesionych budynkach kamiennych zamieszkiwało 

dwóch bądź trzech odwiedzających nas księży.

Jako małe jeszcze dziecię posłano mnie na edukację do Florencji, gdzie pomieszkiwałem w 

luksusem   i   życiem   tętniącym   palazzo,   należącym   do   wuja   mojej   matki.   Gdym   miał   lat 
czternaście, krewniak ów zmarł, dom jego zamknął podwoje, mnie zaś wraz z dwiema starszymi 

ciotkami przywieziono na powrót do rodzimego zamczyska. Odtąd jedynie z rzadka zdarzało mi 
się nawiedzić Florencję.

Ojciec mój ciągle był w głębi serca arystokratą starej daty. Chociaż z instynktu waleczny 

był i niezłomny, trzymał się z dala od intryg na stołecznym dworze. Żył zatem w staroświeckim 

stylu na swoich włościach, a gdy do Florencji zagnały go interesa, Cosimo gościł go tam osobiście.

Jeśli zaś szło o syna, ojciec pragnął wychować mnie na księcia, na rycerza, na padrone. 

Musiałem więc posiąść wszelkie umiejętności i cechy dla rycerza typowe. W wieku lat szesnastu 
dosiadałem już konia, aby w pełnej zbroi i z opuszczoną przyłbicą pędzić ku słomianemu celowi i 

przeszyć go swoją  kopią.  Czyniłem to z  równą  łatwością  i  uciechą,  jaką  dawały  mi wyprawy 
łowieckie,   pływanie   w   górskich   potokach   bądź   konne   wyścigi   u   boku   mych   wiejskich 

rówieśników. Polubiłem to wszystko bez najmniejszego protestu.

Byłem   jednakowoż   istotą   wewnętrznie   rozdartą.   Umysł   mój   bowiem   pożywiał   się 

wcześniej przekazywaną mu przez wyśmienitych florenckich nauczycieli łaciną, greką, filozofią i 
teologią.   Brałem   też   udział   w   dziecięcych   widowiskach   i   sztukach   teatralnych,   nierzadko 

odgrywając   główną   rolę   w   spektaklach,   które   w   wujowskim   domu   prezentowała   moja 
konfraternia. Z jednej strony umiałem wcielić się uroczyście w biblijnego Izaaka, składanego w 

ofierze   przez   posłusznego   Abrahama;   z   drugiej   zaś   byłem   czarującym   Aniołem   Gabrielem, 
którego podejrzliwy święty Józef zastaje przy Najświętszej Maryi Pannie.

Ckniło   mi   się   teraz   za   tym   wszystkim:   za   księgami,   za   czytaniami   w   katedrze,   które 

chłonąłem z niezwykłą u dziecka uwagą, i za cudnymi nocami we florenckim domostwie mojego 

wuja. Zwykłem w tym czasie zasypiać przy dźwiękach efektownych widowisk operowych, a umysł 
mój   pełen   był   fantastycznych   postaci,   które   zsuwały   się   po   linach   przy   wtórze   rozszalałych 

bębnów, lutni i śpiewających unisono głosów tudzież wykonujących małe akrobacje tancerzy.

Moje dzieciństwo nie było więc trudne. W chłopięcej konfraterni poznawałem też uboższą 

dziatwę z Florencji - kupieckich synów, sieroty, jak również chłopców ze szkół przyklasztornych - 
tak   bowiem   wychowywano   naonczas   przyszłego   możnowładcę.   Musiałem   zaznajomić   się   z 

pospólstwem.

Odnoszę wrażenie, iż w tych szczenięcych latach często wymykałem się z tego domu, i to z 

równą łatwością, jak później, kiedy robiłem wypady poza rodzinny zamek. Pamięć ma zachowała 

background image

wiele florenckich zabaw, uroczystości, świąt i procesji - zbyt wiele jak na dziecko przyuczane do 

dyscypliny.   I   nazbyt   często   patrzyłem   z   tłumu   na   okazale   przyozdobione   platformy   sunące 
ulicami ku czci świętych; nazbyt często zadziwiały mnie także milczące szeregi paradujących ze 

świecami ludzi, których powolny chód kojarzył mi się z religijnym jakowymś transem.

Owszem,  byłem zapewne  nicponiem. Bynajmniej się tego nie wypieram.  Wychodziłem 

przez   kuchnię,   przekupiwszy   wcześniej   służących.   Poza   tym   zbyt   wielu   moich   przyjaciół 
rekrutowało się spośród grandziarzy i zwykłych łobuzów. Wdawałem się w jakąś rozróbę, po 

czym co tchu pędziłem do domu. Grywaliśmy w piłkę i toczyliśmy bitwy na miejskich placach, 
skąd księża przeganiali nas rózgami i pogróżkami. Zachowywałem się grzecznie i niegrzecznie, 

choć nigdy nie byłem złym chłopcem.

W wieku lat szesnastu umarłem dla tego świata i nigdy już potem nie ujrzałem florenckich 

- czy jakichkolwiek innych - ulic w rozświetlony słońcem dzień. Mogę tylko zapewnić was, że 
widziałem   to,   co   najlepsze.   Potrafię   bez   trudu   przywołać   obraz   uroczystości   świętojańskich: 

przed sklepami i sklepikami wystawiano najokazalsze towary, a idący do katedry mnisi śpiewali 
swe arcypiękne hymny w podzięce za powodzenie, jakim Bóg obdarzył to miasto.

Mógłbym tak jeszcze bardzo długo. Zachwyty nad ówczesną Florencją nie powinny zaiste 

mieć końca.  W mieście tym żyli handlarze  i wybitni artyści; przebiegli politycy i nawiedzeni 

święci; natchnieni poeci i zuchwali szubrawcy. Myślę, że znano tam wtedy wiele rzeczy, które do 
Anglii i Francji miały dotrzeć znacznie później, a które w pewnych krajach nie są znane nawet 

obecnie.   Dwie   sprawy   nie   ulegają   tu   najmniejszej   nawet   wątpliwości:   Cosimo   był 
najpotężniejszym człowiekiem na świecie, Florencją zaś rządził lud, tylko lud.

Wróćmy jednak do mego ojczystego zamczyska. Kontynuowałem w nim swoją naukę i w 

mgnieniu oka potrafiłem przedzierzgnąć się z rycerza w młodego uczonego. Cień na me ówczesne 

życie rzucił jeden fakt: gdym miał lat szesnaście, mogłem już rozpocząć studia na uniwersytecie. 
Wiedziałem o tym i w pewnym sensie tego pragnąłem; aliści zajmowała mnie wtedy hodowla 

sokołów,   które   poddawałem   odpowiedniej   tresurze,   aby   następnie   zabierać   je   na   polowania. 
Zaprawdę pokusa ta była nie do odparcia.

Starsi krewniacy, zwłaszcza zaś zasiadający co dzień do wieczerzy wujowie mojego ojca, 

widzieli we mnie mola książkowego. Ludzie ci należeli do czasów już minionych, do okresu, „gdy 

światem nie władali jeszcze bankierzy”. Opowiadali oni bajeczne historie o odbytych za młodu 
krucjatach, o krwawej bitwie pod Akką, o walkach na Cyprze i Rodos, o życiu na morzu tudzież o 

wielu   egzotycznych   portach,   gdzie   stanowili   oni   postrach   okolicznych   tawern   i   miejscowych 
kobiet.

Matka   moja   była   piękna   i   pełna   życia;   miała   brązowe   włosy   i   bardzo   zielone   oczy. 

background image

Uwielbiała swój wiejski żywot, chociaż Florencję poznała tylko od strony żeńskiego klasztoru. 

Głęboki niepokój budziła  w niej moja chęć czytania  Dantego oraz czas,  jaki  poświęcałem na 
pisanie.

Życie mej matki ograniczało się do przyjmowania gości w wielce wytwornym stylu. Dzięki 

niej na posadzkach słały się listki lawendy i zioła o słodkim zapachu, a wina miały odpowiedni 

aromat. Sama też rozpoczynała tańce, w czym partnerował jej brat mego dziadka, jako że ojciec 
do tańczenia skory nie był.

W porównaniu z Florencją wszystko to odznaczało się raczej wolnym tempem i brakiem 

większego ożywienia, którego dostarczały mi jedynie opowieści o prawdziwych wojnach.

Wychodząc   za   mego   ojca,   matka   musiała   być   bardzo   młoda,   albowiem   w   noc   swojej 

śmierci  obarczona  była  brzemieniem   kolejnego  potomka.  Dziecko  to  zmarło   wraz   z  nią.   Już 

niebawem wam o tym opowiem - jak tylko nadarzy się okazja. No cóż, szybkość nie należy do 
mych przymiotów.

Brat mój Matteo był cztery lata ode mnie młodszy; uczył się znakomicie, choć z domu 

nigdzie go nie posyłano (a szkoda). Moja siostra zaś o imieniu Bartola urodziła się w niecały rok 

po moim na ten świat przyjściu, tak szybko, że ojca napawało to chyba wstydem.

Matteo i Bartola byli dla mnie najwspanialszymi i najciekawszymi ludźmi na tym świecie. 

Cieszyliśmy się wiejską swobodą, biegaliśmy po lasach, zbieraliśmy jeżyny i słuchaliśmy razem 
opowieści cygańskich gawędziarzy, zanim ich jeszcze nie pojmano, a potem usunięto z naszych 

terenów.   Darzyliśmy   się   wzajemną   miłością.   Matteo   uwielbiał   mnie   aż   za   bardzo,   albowiem 
darem wymowy górowałem nad naszym ojcem. Brat mój nie dostrzegał  wszakże  ukrytej siły 

naszego rodziciela ani też jego wytwornych manier. Myślę, że to ja właśnie wszystkiego Mattea 
uczyłem.   Bartola   natomiast   przyprawiała   o   wieczną   zgryzotę   naszą   matkę,   która   nie   mogła 

przejść do porządku nad stanem jej włosów: pełnych gałązek, płatków, liści i ziemi, czyli śladów 
po naszych leśnych zabawach.

Bartola   musiała   również   uczyć   się   wyszywania,   śpiewu,   poezji   i   modlitwy.   Z   drugiej 

wszakże strony urok osobisty i posiadany majątek pozwalały mojej siostrze na uchylanie się od 

niemiłych jej obowiązków. Ojciec ubóstwiał swą córkę i raz po raz napominał mnie dyskretnie, 
abym nie spuszczał jej z oczu podczas naszych peregrynacji po lesie. Tak też czyniłem. Byłem 

gotów pozbawić życia każdego, kto bodaj śmiałby ją dotknąć!

Ach... To już dla mnie zbyt wiele! Nie wiedziałem naonczas, że czeka mnie aż tyle boleści. 

Zabić   każdego,   kto   śmiałby   ją   dotknąć!   Teraz   zaś   nachodzą   mnie   koszmary,   które   niczym 
skrzydlate monstra grożą mi wiekuistym oddzieleniem od bezgłośnych światełek niebiańskich 

przestworzy.

background image

Pozwólcie aliści, bym wrócił do przerwanego na moment wątku.

Matki   mej   nigdym   nie   rozumiał,   i   oceniałem   ją   zapewne   w   sposób   błędny   i 

niesprawiedliwy. Dla niej bowiem wszystko sprowadzało się do przybrania odpowiedniego stylu i 

nabrania stosownych manier, podczas gdy ojciec przejawiał bezgraniczną autoironię i zawsze 
umiał mnie rozbawić.

Jego   żarty   i   zgryźliwe   opowieści   sprawiały   wrażenie   cynicznych,   choć   odznaczały   się 

zarazem pewną dobrodusznością. Swymi słowami ojciec nicował na wylot wszelką sztuczność i 

pompę, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Za beznadziejny uważał człowieczy los na tej 
ziemi, a wojna sprowadzała się dlań do komedii, pozbawionej bohaterów i granej przez głupców. 

W samym środku perory mojego wuja ojciec wybuchał gromkim śmiechem, podobnie zresztą 
kwitując moje nierzadko przydługie poema. Na domiar złego rodzic mój chyba nigdy nie zwrócił 

się do matki choćby jednym uprzejmym słowem.

Był on człekiem okazałej postury, gładko ogolony, o długich włosach i pięknych, wąskich 

palcach.   Te   ostatnie   kontrastowały   z   jego   pokaźną   sylwetką,   tym   bardziej   że   ręce   naszych 
przodków bywały dość mięsiste. Dlatego wszystkie noszone przez ojca pierścienie, wyjątkowej 

zaprawdę   urody,   należały   wcześniej   do   jego   matki.   Na   marginesie   dodam,   że   mnie   również 
natura obdarzyła takimi dłońmi.

W swoim zamku ojciec mój ubierał się bardziej efektownie niż we Florencji, gdzie nie 

odważyłby się pokazywać w tak drogich strojach. Nosił otóż królewski aksamit z naszytymi nań 

perłami oraz wielgachne płaszcze oblamowane gronostajami. Rękawice miał obite lisią skórką, 
jego   duże   oczy   zaś,   osadzone   głębiej   niż   moje,   spoglądały   dokoła   krytycznie   i   nieufnie,   nie 

szczędząc otoczeniu ironii, sarkazmu i drwiny.

Ojciec mój jednakowoż nigdy nie zachowywał się podle, a jego jedyna dziwaczna maniera 

polegała  na piciu wina  z  kielichów szklanych,  nie zaś z drewnianych,  srebrnych  czy złotych. 
Wieczerzę jadaliśmy wobec tego przy stole zastawionym błyszczącymi naczyniami ze szkła.

Matka moja uśmiechała się zawsze, zwracając się do małżonka tymi słowy: „Panie mój, czy 

byłbyś łaskaw zdjąć swoje nogi ze stołu” lub: „Byłabym wdzięczna, gdybyś dotykał mej osoby, 

umywszy wcześniej swe tłuste dłonie”, lub: „Zali chcesz wejść do domu w takim stanie?” Pomimo 
jednak zewnętrznej urokliwości, sądzę, iż matka ojca nienawidziła.

Raz tylko posłyszałem jej podniesiony na ojca głos, gdy w niedwuznaczny zgoła sposób 

oświadczyła, iż połowa dzieci w naszych wioskach została spłodzona właśnie przez ojca, ona sama 

zaś pochowała ośmioro niemowląt, którym nie dane było przyjść na ten świat. Zarzuciła wtedy 
mężowi brak opanowania, typowy dla nieokiełznanego ogiera.

Zaskoczony tym nagłym wybuchem ojciec wyłonił się z małżeńskiej alkowy  i drżąc na 

background image

całym ciele, zwrócił się do mnie z pobladłą twarzą: „Wiesz, Vittorio, twoja matka wcale nie jest 

tak nierozumna, jakom wcześniej o niej zwykł myśleć. Nie, bynajmniej. W istocie rzeczy jest ona 
po prostu nudna”.

W   zwykłych   okolicznościach   ojciec   nie   powiedziałby   o   żonie   nic   równie   obcesowego. 

Tymczasem matka, kiedym wszedł do rodzicielskiej sypialni, rzuciła mi się w ramiona, by przez 

kolejny   kwadrans   wylewać   z   siebie   gorzkie   łzy.   Siedzieliśmy   bez   słowa   w   tej   niewielkiej 
kamiennej   sali,   znajdującej   się   dość   wysoko   w   najstarszej   wieży   naszego   domostwa   i 

wyposażonej w pozłacane meble. W pewnym momencie matka wytarła oczy i powiedziała:

- Wiesz... On troszczy się o wszystkich. Dba o moje ciotki i wujów, którzy bez niego by 

sobie nie poradzili.  Mnie również nigdy niczego  nie odmówił.  - I ciągnęła  swoim łagodnym, 
ukształtowanym w klasztorze głosem: - Spójrz na ten dom. Jest w nim pełno ludzi starszych, 

których mądrość tak bardzo się wam, dzieci, przysłużyła. A wszystko to dzięki waszemu ojcu, 
bogatemu na tyle, by wszędzie bywać i wszędzie dotrzeć. Jest on doprawdy nad wyraz szczodry. 

Tylko... Vittorio! Vittorio, nie... To znaczy... Te wiejskie dziewuchy...

Mało brakowało, a powodowany chęcią pocieszenia matki, powiedziałbym, iż wedle mej 

wiedzy ja sam spłodziłem tylko jednego bękarta, który jak dotąd chowa się należycie. W samą 
porę   zorientowałem   się   jednak,   że   skutki   takiego   wyznania   byłyby   ani   chybi   katastrofalne,   i 

żadne słowo z mych ust nie padło.

Spotkanie to mogło okazać się jedyną rozmową, którą odbyłem z własną matką, wszelako 

trudno je tak określić, bom przecież nic wtedy nie powiedział.

Tak czy inaczej, matka miała rację. Trzy jej ciotki i dwóch jej wujów mieszkało w murach 

naszego  zamczyska,   i   żyło  im   się  dobrze:  ubierali   się  w  drogie   stroje  z   najnowszych   tkanin, 
sprowadzone prosto z Florencji, zaznając też wszystkich innych uciech i przywilejów egzystencji 

na magnackim dworze. Ja oczywiście sporo zyskałem, przysłuchując się słowom tych starych już 
ludzi, którzy o świecie szerokim naprawdę niemało wiedzieli.

Podobnie było z wujami mego ojca. Aliści tereny te należały właśnie do nich, a raczej do tej 

gałęzi rodziny, toteż sądzili oni, . iż większy mają do nich tytuł, chyba również dlatego, iż swego 

czasu wsławili się swym orężem na Ziemi Świętej bądź też za takich pragnęli uchodzić. Poza tym 
spierali   się   z   moim   ojcem   o   wszystko:   począwszy   od   smaku   pasztecików   z   mięsem   aż   po 

niepokojąco nowoczesny styl sprowadzanych z Florencji malarzy, którzy swymi dziełami mieli 
ozdobić naszą małą kapliczkę. Oprócz upodobania do przedmiotów ze szkła owo nowoczesne 

naonczas malarstwo było jedyną nowinką cieszącą się przychylnością mojego ojca.

Nasza   kapliczka   przez   kilka   stuleci   świeciła   nagimi   ścianami.   Podobnie   jak   cztery 

zamkowe wieże i wszystkie otaczające nas mury, zbudowano ją z białego kamienia, który często 

background image

spotyka się w północnej Toskanii. Różni się on wydatnie od typowych dla Florencji materiałów 

ciemniejszych - szarych i wyglądających na nie doczyszczone. Nasz północny budulec kojarzy się 
zaś swoją barwą z pastelową tonacją różowych różyczek.

Gdym   był   jeszcze   bardzo   młody,   ojciec   sprowadził   z   Florencji   wyśmienitych   malarzy, 

terminujących wcześniej u Piero della Franceski i innych mistrzów. Zlecił im pokrycie kapliczki 

malowidłami,   których   osnowę   stanowić   miały   cudowne   opowieści   o   świętych   i   pozostałych 
postaciach biblijnych, zaczerpnięte z księgi Złota legenda.

Jako   że   ojciec   mój   nie   grzeszył   nadmiarem   wyobraźni,   nakazał   malarzom   powielanie 

schematów, z którymi wcześniej zapoznał się we Florencji. Wskutek tego podczas ostatnich lat 

mego   ziemskiego   bytowania   zamkowa   kapliczka   pokryła   się   podobiznami   Jana   Chrzciciela   - 
patrona miasta i kuzyna Pana naszego - a także św. Elżbiety, św. Jana, św. Anny, Matki Boskiej, 

Zachariasza i mnóstwa aniołów. Warto dodać, iż każdą z tych postaci przyodziano zgodnie z 
obowiązującą wtedy najnowszą florencką modą.

To właśnie przeciwko tej „nowomodności”, tak bardzo różniącej się od dzieł Giotta lub 

Cimabuego, protestowali moi podstarzali wujowie i ciotki. Nasi wiejscy sąsiedzi chyba też nie do 

końca te obrazy rozumieli; ich zresztą przerażała sama kaplica, gdy przy okazji jakiegoś ślubu czy 
chrztu zdarzało im się ją nawiedzić.

Ja   natomiast   nie   posiadałem   się   z   radości,   widząc,   jak   powstają   rzeczone   malunki.   Z 

przyjemnością przebywałem wtedy w obecności tych artystów, którzy jednak opuścili nas jeszcze 

przed demoniczną rzezią kładącą kres mojemu życiu.

We   Florencji   dane   mi   było   obejrzeć   wiele   prześwietnych   obrazów.   Patrzyłem   na   nie 

niespiesznie, delektując się wspaniałymi wizjami aniołów i świętych, umieszczonymi w bocznych 
kapliczkach katedr. Raz nawet - podczas wspólnej z ojcem do Florencji wyprawy - zobaczyłem w 

domu Cosima nadzwyczaj pobudliwego malarza, Filippa Lippiego, którego musiano naonczas 
trzymać pod kluczem, żeby ukończył wreszcie jeden ze swoich obrazów.

Ujął mnie ten artysta swą prostoduszną, acz silną osobowością i nierzadko gwałtownymi 

sposobami,  do  jakich   zwykł  się  uciekać,  by  pozwolono  mu  wyjść  z  pałacu.   Poważny   Cosimo 

uśmiechał   się   doń   tylko   i   swoim   niskim   głosem   próbował   okiełznać   histerię   malarza; 
przekonywał go, iż ten odzyska niezmącony spokój ducha, jak tylko jego praca znajdzie wreszcie 

swój finisz.

Filippo   Lippi   był   wprawdzie   zakonnikiem,   lecz   szalał   za   płcią   piękną,   o   czym   zresztą 

wszyscy wiedzieli. Rzec nawet można, iż był dla florentczyków ulubionym szwarccharakterem. To 
właśnie pociąg do kobiet nie pozwalał mu spokojnie pracować w pałacu. Podczas wieczerzy, którą 

nas wtedy tam podjęto, padła sugestia, iż Cosimo winien zamknąć Filippa z kilkoma niewiastami, 

background image

co - być może - zdołałoby tego artystę uszczęśliwić. Cosimo najpewniej nie skorzystał z tej rady; 

w przeciwnym bowiem razie jego wrogowie rozgłosiliby tę wieść w całym mieście.

W   tym   miejscu   pragnę   wszakże   podkreślić   rzecz   ważną:   nigdym   nie   zapomniał   tego 

krótkiego spojrzenia na genialnego Filippa, bo - w istocie - geniuszem on był i w dalszym ciągu za 
takiego go poczytuję.

- A cóż ci się tak w nim spodobało? - pytał mnie ojciec.
- On jest i dobry, i zły - odrzekłem. - A nie tylko zły bądź dobry. Dostrzegam toczącą się w 

nim walkę. Ponadto widziałem, jak pracuje z Fra Giovannim... - tak to nazywano wtedy człowieka 
rozsławionego jako Fra Angelico - .. .i zaprawdę powiedzieć muszę, iż jest on niezwykle zdolny. 

Gdyby było inaczej, Cosimo z pewnością nie godziłby się na takie sceny. Słyszałeś go, papo?

- Czy Fra Giovanni jest świętym? - zapytał ojciec.

-   Hm...   Owszem.   Tak...   Ale   czyś   widział   cierpienie   Fra   Filippa?   Hm,   byłem   pod 

wrażeniem.

Ojciec uniósł brwi.
Podczas   naszej   kolejnej   i   ostatniej   zarazem   wyprawy   do   Florencji   ojciec   postanowił 

pokazać   mi   wszystkie   obrazy   Filippa.   Zdumiał   mnie   tym,   iż   pamiętał   o   mej   fascynacji   tym 
malarzem. Odwiedziliśmy zatem wiele domów, w których wisiały najpiękniejsze jego obrazy, po 

czym   wybraliśmy   się   do   pracowni   samego   mistrza.   Tam   zaś   na   zamówienie   Francesca 
Maringhiego powstawał obraz, który miał przyozdobić ołtarz jednego z florenckich kościołów. 

Kiedy   ujrzałem   nie   wykończoną   jeszcze   Koronację   Najświętszej   Maryi   Panny,   omalże   nie 
zemdlałem z zachwytu, w jaki dzieło to mnie wprawiło.

Zaiste   trudno   mi   było   stamtąd   wyjść.   Westchnieniom   i   łzom   nie   było   końca.   Nigdy 

wcześniej   nie   widziałem   nic   równie   pięknego   -   był   to   nieprzebrany   tłum   poważnie 

spoglądających   ludzkich   twarzy   wraz   z   cudownymi   aniołami   i   świętymi;   przedstawione   tam 
kobiety odznaczały się niezwykłą gracją, mężczyźni zaś niebiańską wręcz doskonałością sylwetek. 

Po prostu szalałem z zachwytu.

Ojciec pokazał mi jeszcze dwie inne prace Filippa, obrazujące Zwiastowanie.

Wspominałem   już,   że   jako   dziecko   grałem   rolę   Anioła   Gabriela,   który   przychodzi   do 

Najświętszej Panienki, aby oświadczyć o poczęciu w jej łonie Chrystusa. W naszej interpretacji 

był to anioł ujmujący swym męskim, ba, samczym wdziękiem, a jego obecność przy Maryi miała 
wprawić Józefa w osłupienie.

Jako gromadka chłopców, nie stroniących od uciech tego świata, postanowiliśmy okrasić 

ten spektakl szczyptą pikanterii. To znaczy, dodaliśmy parę rzeczy od siebie, bo w Piśmie nie ma 

chyba ani słowa na temat św. Józefa, który odkrywa potajemną schadzkę swej małżonki.

background image

Była to zatem ma ulubiona rola, stąd też szczególnie upodobałem sobie później obrazy 

ukazujące Zwiastowanie. Ostatnie zaś malowidło o takim charakterze, które widziałem wtedy we 
Florencji, wyszło właśnie spod pędzla Filippa w latach czterdziestych piętnastego wieku i swą 

wspaniałością przyćmiło wszystko, com do tej pory oglądał.

Anioł   na   tym   obrazie   był   z   jednej   strony   postacią   niematerialną,   z   drugiej   natomiast 

odznaczał się cielesną doskonałością, a jego skrzydła składały się z pawich piór.

Ogranęła   mnie  nieprzeparta  chęć  posiadania   tego dzieła  na  własność.   Zapragnąłem  je 

zakupić i zawieźć do naszego zamczyska. Nie było to jednak możliwe, albowiem prace Filippa nie 
znajdowały się w normalnym obiegu rynkowym. Ojciec musiał mnie więc odciągnąć od obrazu 

mistrza i bodaj nazajutrz znowu byliśmy w domu.

Dopiero później zdałem sobie sprawę z jego milczenia, gdym bez ustanku perorował przy 

nim o Fra Filippie:

-   Ten   obraz   jest  subtelny   i   oryginalny   -  mówiłem   -   a   zarazem   zgodny   z   powszechnie 

przyjętymi zasadami malowania. Na tym właśnie polega geniusz: wprowadzać zmiany, lecz z 
pewnym umiarem; być nieszablonowym, lecz zrozumiałym dla innych. I to mu się właśnie udało, 

ojcze. - Wylewał się ze mnie nieprzerwany potok słów. - Takie jest moje o nim zdanie. Jego 
cielesność, namiętność do kobiet, nieomal szatańskie łamanie złożonych ślubów zakonnych; a z 

drugiej   strony   on   przecież   ciągle   jest   osobą   duchowną,   nosi   habit,   jest   Fra   Filippo.   Z   tego 
wewnętrznego konfliktu wyłaniają się twarze, które na jego obrazach przybierają wyraz zupełnej 

bezwolności.   -   Ojciec   dalej   mnie   słuchał.   -   Otóż   to   -   kontynuowałem.   -   Te   postacie 
odzwierciedlają   nieustanne   kompromisy  przeciwstawnych   sobie  impulsów,   toteż   są   smutne   i 

mądre, nigdy nie są niewinne, a ich miękkie rysy stanowią odbicie trapiącej ich niemej udręki.

Gdy wracaliśmy do domu stromą leśną drogą, ojciec zapytał mnie raptem, czy malarze 

pracujący wcześniej w naszej zamkowej kapliczce byli moim zdaniem cokolwiek warci.

- Raczysz żartować, papo - odparłem. - Byli znakomici.

Ojciec uśmiechnął się.
- No cóż, nie wiedziałem. - Wzruszył ramionami. - Chciałem nająć jak najlepszych.

Na mojej twarzy również pojawił się uśmiech.
Ojciec roześmiał się dobrodusznie. Nigdy nie pytałem go, kiedy i czy w ogóle będę mógł 

opuścić rodzinny dom, aby znowu oddać się studiom. Uważałem chyba, że potrafiłbym swoim 
postępowaniem ukontentować zarówno jego, jak i siebie.

W   drodze   powrotnej   z   Florencji   zrobiliśmy   ponad   dwa   tuziny   postojów.   Zakrapiane 

winem wieczerze spożywaliśmy w mijanych przez nas zamkach i przechadzaliśmy się po jasnych, 

wykwintnie  urządzonych rezydencjach oraz przylegających do nich ogrodach. Do niczego nie 

background image

przywiązywałem   naonczas   szczególnej   wagi,   albowiem   każde   z   tych   zjawisk   stanowiło   część 

składową mojego życia: altanki pokryte fioletową wistarią, winnice na zieleniących się zboczach 
czy gładkolice dziewczęta kiwające do mnie ze swych lodżii.

W owym okresie Florencja wdała się w konflikt wojenny. Sprzymierzyła się z arcysławnym 

Francesco Sforza, aby przejąć kontrolę nad Mediolanem. Po stronie tego ostatniego opowiedziały 

się z kolei Neapol i Wenecja. Ta straszna wojna nie dotknęła jednak naszej rodziny. Walki toczyły 
się między najemnikami, a wszelkie odgłosy i echa tych potyczek dało się słyszeć na miejskich 

ulicach, nie zaś na naszej górze.

Wojna ta kojarzy mi się do dzisiaj z dwiema wybitnymi postaciami. Pierwsza z nich to 

książę Mediolanu Filippo Maria Visconti - człowiek, który niezależnie od naszego doń stosunku 
musiał okazać się naszym nieprzyjacielem; był bowiem wrogiem Florencji.

Posłuchajcie najpierw opisu tej osobistości: odrażająca tusza, przyrodzony niejako brud 

na ciele oraz zwyczaj rozbierania się do naga, by tarzać się w błocku własnego ogrodu! Przerażał 

go sam widok szabli i wył, gdy wyjęto ją z pochwy. Drżał na myśl, iż ktoś mógłby sportretować go 
na płótnie, ponieważ uważał się za niebywale brzydkiego, co swoją drogą nie mijało się z prawdą. 

Mało tego - nie był on zdolny ustać na swoich małych i słabych nogach, toteż paziowie musieli 
wszędzie go nosić. Miał wszakże poczucie humoru. Chcąc kogoś wystraszyć, ze swego rękawa 

wypuszczał węża! Urocze, nieprawdaż?

A   jednak   człowiek   ten   przez   trzydzieści   pięć   lat   sprawował   władzę   nad   Księstwem 

Mediolanu, przeciwko któremu wystąpił teraz jego własny najemnik - Francesco Sforza.

Nad tym ostatnim nie będę się zbyt długo rozwodził, jako że był on postacią barwną, acz w 

inny sposób. Ten silny, mężny i przystojny syn wieśniaka - wieśniaka, który uprowadzony jako 
dziecko zdołał stać się przywódcą swych własnych ciemiężycieli - człowiek ten otóż (Francesco) 

stanął na czele tego właśnie oddziału z chwilą, gdy jego ojciec utonął w potoku, próbując ocalić 
życie pewnego pazia.  Obydwaj  zatem odznaczali się ogromnym męstwem, czystością ducha i 

talentem przywódczym.

Francesco Sforze na własne oczy ujrzałem dopiero po mojej śmierci dla tego świata, gdym 

już   należał   do   wędrownych   wampirów.   Rzeczywistość   okazała   się   zgodna   z   posłyszanymi 
wcześniej   opisami:   był   on   człowiekiem   o   powierzchowności   i   wnętrzu   wielkiego   bohatera. 

Chociaż niełatwo w to uwierzyć, to właśnie temu nieprawemu synowi wieśniaka o mentalności 
urodzonego żołnierza słabonogi i zwariowany książę Mediolanu postanowił oddać za żonę swą 

córkę. Ta ostatnia nie zrodziła się bynajmniej z lędźwi książęcej małżonki, trzymanej zresztą w 
ścisłym odosobnieniu, lecz była córką jego nałożnicy.

Właśnie   ów związek  stanowił  zarzewie  rzeczonej   wojny.  Z początku   Francesco  walczył 

background image

dzielnie za księcia Filippa Marię, kiedy zaś ten dziwaczny i nieobliczalny książę w końcu wyzionął 

ducha,   jego   zięć   -   nasz   przystojny   Francesco,   pod   urokiem   którego   znajdowały   się   już   całe 
Włochy, od papieża po Cosimę - sam zapragnął przyjąć tytuł księcia Mediolanu!

Wszystko to szczerą jest prawdą. Zali nie ciekawi was ciąg dalszy? Poszperajcie zatem w 

encyklopediach.   Nie   nadmieniłem   tu   bowiem   (na   przykład),   iż   książę   Filippo   Maria   bał   się 

również piorunów, co skłoniło go do wybudowania w swoim pałacu specjalnej dźwiękoszczelnej 
komnaty.

Takich   faktów   jest   znacznie   więcej.   Sforza   zmuszony   był   ochronić   Mediolan   przed 

grożącymi mu wojskami, natomiast Gosimo musiał go w tych wysiłkach wspierać. W przeciwnym 

razie Francja ani chybi dokonałaby agresji na naszą krainę, a i to nie byłoby jeszcze najgorsze.

Wszystko   to   dostarczało   mi   niezgorszej   rozrywki.   Jak   napomknąłem   wcześniej,   już   w 

młodym wieku byłem gotów w razie potrzeby brać udział w wojnie lub znaleźć się na książęcym 
dworze. Mimo to te dwie postacie były dla mnie jedynie tematem wieczornych rozmów przy 

stole. Kiedy zaś mowa była o szalonym Filippo Marii i wypuszczanym przezeń z rękawa wężu, 
ojciec mój mrugał do mnie i szeptał mi do ucha:

- Nie majak czysta krew książęca, synu - po czym wybuchał śmiechem.
Co się tyczy romantycznego i mężnego Francesco Sforzy, ojciec roztropnie nic o nim nie 

mówił, dopóki człowiek ten walczył po stronie wrogiego nam księcia; gdy jednak wszyscyśmy 
zwrócili   się   przeciw   Mediolanowi,   papa   zachwalał   tego   śmiałego   samouka,   jak   również   jego 

dzielnego ojca - wieśniaka.

Po ówczesnej Italii krążył też inny znamienity wariat - rozbójnik i zawadiaka znany jako 

sir John Hawkwood,   który  swoich  najemnych  wojaków gotów  był  przeciwstawić  każdemu,   z 
florentczykami   włącznie.   Aliści   skończył   on   jako   sojusznik   Florencji,   ba,   stał   się   nawet   jej 

obywatelem, a kiedy opuścił ten świat, jego postać uwieczniono na fresku w katedrze! Tak, takie 
to były czasy!

Myślę,   że   los   żołnierza   nie   był   wtedy   najgorszy,   albowiem   człowiek   poniekąd   sam 

decydował,   gdzie   będzie   toczyć   swe   boje,   i   mógł   tym   samym   bez   reszty   się   w   taką   walkę 

zaangażować.

Był to również dobry czas na czytanie poezji, kontemplację obrazów albo arcywygodne 

życie pod bezpieczną osłoną starych murów. Można też było po prostu włóczyć się po tętniących 
życiem ulicach bogatych miast - jeśli ktoś dysponował jakimkolwiek wykształceniem, jego wybór 

był zaiste nieograniczony.

Z drugiej strony nie wadziło naonczas zachować pewną ostrożność. Magnatom w rodzaju 

mojego   ojca   groziła   w   takich   wojnach   totalna   zagłada.   Regiony   górskie,   dotychczas   wolne   i 

background image

bezpieczne, stały się polem niszczycielskich inwazji. Raz po raz zdarzało się, iż ludzie wcześniej 

stojący   z   boku   nastawiali   się   raptem   przeciwko   Florencji   i   posyłali   tam   najemników   w 
brzęczących orężach, aby wszystko po drodze zrównać z ziemią.

Powiem tu jeszcze, że Sforza wygrał w końcu swą wojnę z Mediolanem, w czym wydatnie 

pomogła mu udzielona przez Cosimę pożyczka pieniężna. Późniejsze wypadki to absolutna już 

hekatomba.

No cóż - mą cudowną Toskanię mógłbym tak opisywać bez końca.

Ze smutkiem ogromnym i żałością myślę o tym, jak żyłaby moja rodzina, gdyby naonczas 

nie nawiedziło nas zło. Nie potrafię wyobrazić sobie ojca jako staruszka ani siebie samego w 

zmaganiach z podeszłym wiekiem. W imaginacji nie widzę też siostry mej jako żony miejskiego 
arystokraty (na co bardzo liczyłem, przedkładając to nad związek z jakimś wiejskim baronem).

Cieszę się i zarazem ogarnia mnie zgroza na myśl o istnieniu w tych górach ciągle tych 

samych wiosek i osad, które oparły się działaniu najstraszniej szych nawet wojen i w których 

dalej na brukowanych uliczkach widać stojące w oknach doniczki z pelargoniami. Przetrwały 
również niektóre zamczyska, przywracane życiu przez kolejne pokolenia ich mieszkańców.

A otóż i ciemność.
Otóż i Vittorio piszący przy świetle gwiazd.

W położonej niżej kapliczce rozgościły się już jeżyny i inne kolczaste krzewy; malunków 

nie   ogląda   już   nikt,   a   święte   relikwie   kamiennego   ołtarza   pokryły   się   grubą   warstwą   kurzu. 

Cierpię te atoli  chronią  pozostałości  po moim domu. Pozwoliłem  im rosnąć.  Pozwoliłem,  by 
zatarły się leśne drogi, bądź sam przyczyniłem się do ich destrukcji. Muszę zachować choć trochę 

dla Siebie! Muszę!

Ale znowu ściągam na siebie oskarżenia o rozwlekłość - zupełnie zasadne, przyznaję.

Czas już zakończyć ten rozdział.
Niniejszy wstęp ma swoje źródło w spektaklach, które widziałem w domostwie mojego 

wuja   bądź   przed   katedrą   w   Cosiinowej   Florencji.   Trzeba   najpierw   odmalować   drugi   plan, 
sporządzić rekwizyty, przygotować liny, po których można salwować się ucieczką, a także uszyć 

stosowne kostiumy. Dopiero potem na scenę wkraczają aktorzy występujący w historii pierwocin 
mojego życia.

Tak   po   prostu   być   musiało.   Pozwólcie   mi   więc   zakończyć   ten   esej   o   cudach 

piętnastowiecznej Florencji słowami wielkiego alchemika Ficino: Był to „wiek złoty”.

Teraz zaś rozpoczyna się tragedia.

background image

ROZDZIAŁ 3

W którym spada na nas nieszczęście

Początek   końca   nadszedł   kolejnej   wiosny,   niedługo   po   moich   szesnastych   urodzinach, 

które przypadły tamtego roku na ostatni wtorek przed wielkim postem. Zamek i okoliczne wsie 

cieszyły się wtedy ostatnimi chwilami karnawału.  Było wprawdzie  nieco chłodno, ale zabawa 
toczyła się w najlepsze.

To właśnie owej nocy poprzedzającej środę popielcową przyśnił mi się koszmar, w którym 

ujrzałem   siebie   samego   z   głowami   brata   i   siostry   w   dłoniach.   Zbudziłem   się   zlany   potem, 

przerażony   tym   strasznym   snem.   Spisałem   jego   treść   w   moim   dzienniczku   snów,   po   czym 
właściwie o nim zapomniałem. Było to dla mnie zupełnie normalne, tyle że takiej zmory jeszczem 

nie doświadczył.  Gdy jednak relacjonowałem me nieczęste  przecież koszmary rodzicom bądź 
innym ludziom, w odpowiedzi słyszałem zawsze to samo:

- Vittorio, to dlatego, że czytujesz te swoje książki. Sam jesteś sobie winien.
Zaznaczam raz jeszcze: o tym śnie zapomniałem.

Na Wielkanoc nasza kraina  pokryła się kwiatami, a pierwsze - nie rozpoznane jeszcze 

przeze mnie - ostrzeżenie pojawiło się z chwilą, gdy położone w niższych partiach naszej góry 

wioski zupełnie nagle opustoszały.

Ja, ojciec, dwóch łowczych, gajowy i pewien żołnierz pojechaliśmy przekonać się naocznie, 

czy rzeczywiście tamtejsze chłopstwo opuściło swoje sioła wraz z całym żywym inwentarzem. 
Poczułem się osobliwie, widząc te porzucone osady, choć małe były i pozbawione większego dla 

nas znaczenia.

Wracaliśmy otuleni przez ciepły zmierzch i po drodze mijaliśmy kolejne wiejskie domki - 

wszystkie   zamknięte   na   cztery   spusty.   W   zatrzaśniętych   okiennicach   nie   widać   było 
najmniejszego   promyka   światła,   z   kominów  zaś   nie   dobywała   się   najcieńsza   choćby   smużka 

rumianego dymu.

Po powrocie stary ochmistrz mojego ojca oświadczył kategorycznie, że tych wszystkich 

wasali należy odnaleźć, stłuc i ponownie zagonić do pracy na roli.

Ojciec - jak zwykle dobroduszny i spokojny - usiadł przy rozjaśnionym świecą biurku, 

podparł się na łokciu i rzekł, iż wieśniacy owi nie byli jego poddanymi i jako ludzie wolni mieli 
prawo tę górę opuścić.  Takie to bowiem zasady  panują we współczesnym świecie,  ojciec zaś 

pragnąłby jeno wiedzieć, co się w naszej krainie dzieje.

W pewnej chwili rodzic mój zauważył, że stoję tuż obok i bacznie nań patrzę, po czym 

natychmiast przerwał naradę, jakby nie warto już było tej kwestii roztrząsać.

background image

Sprawa ta wielce mnie wtedy nie zajmowała.

Kilka dni później mieszkańcy wsi u podnóża góry poczęli nas prosić, abyśmy pozwolili im 

schronić się w obrębie zamkowych murów. W komnatach ojca odbywały się narady. Słyszałem 

toczące się za zamkniętymi drzwiami spory. Pewnego wieczoru przy kolacji cała nasza rodzina 
siedziała  w bardzo ponurym jak  na nią  nastroju; w końcu  ojciec mój podniósł  się ze  swego 

masywnego   krzesła,   ustawionego   przy   środkowej   części   stołu,   i   tonem   człowieka,   którego 
bezgłośnie obarcza się poczuciem winy, oświadczył, co następuje:

- Nie będę prześladował jakichś staruszek tylko dlatego, że przebijają szpilkami woskowe 

lalki,   palą   kadzidło   i   odczytują   głupie   i   bezsensowne   zaklęcia.   Przecież   te   stare   wiedźmy 

mieszkają na naszej górze od zawsze.

Matka   zdradzała   oznaki   wielkiego   niepokoju.   Kazała   nam   wstać   od   stołu,   po   czym 

wyprowadziła z jadalni Bartolę, Mattea i moją niechętną jej życzeniu osobę, mówiąc nam, iż 
winniśmy wcześniej niż zwykle pójść spać.

- Nie czytaj już dzisiaj, Vittorio - zwróciła się do mnie.
- Ale co miał na myśli papa? - spytała Bartola.

- Och, chodzi mu o te stare czarownice  ze wsi - odparłem, używając włoskiego słowa 

strega. - Co pewien czas któraś z nich posuwa się za daleko i wybucha bijatyka, ale najczęściej to 

wszystko sprowadza się do uzdrawiających talizmanów i innych tego typu historii.

Myślałem,   że   matka   zgani   mnie   za   te   słowa,   lecz   ona   stała   nieruchomo   na   wąskich 

schodkach naszej wieży, patrząc na mnie z wyrazem ulgi na twarzy.

- Tak, tak, Vittorio - powiedziała. - Nie mylisz się. Florentczycy śmieją się z tych staruszek. 

Sami znacie zresztą Gattenę, która prócz sprzedawania dziewczętom miłosnych wywarów niczym 
innym się wszak nie zajmowała.

- A z tego powodu nie wytoczymy jej przecież procesu! - zauważyłem, kontent, iż matka 

poświęca mi aż tyle uwagi.

Bartola i Matteo wykrzyknęli nagle jak jeden mąż:
- Nie, nie, nie Gattena. Na pewno nie ona. Gattena zniknęła. Uciekła.

- Gattena? - zapytałem. A kiedy matka odwróciła się bez słowa, rozkazując mi wymownym 

gestem odprowadzić rodzeństwo do sypialni, pojąłem powagę całej tej sytuacji.

Gattena była najstraszniejszą i najśmieszniejszą zarazem ze wszystkich czarownic. Jeżeli 

uciekła, jeśli czegoś się bała, to owszem - wieść ta była zaiste interesująca. Bo to właśnie jej, jak 

mniemała, inni bać się powinni.

Kolejne dni Bartola, Matteo i ja spędziliśmy w nastroju spokojnym i błogim, gdy jednak 

potem wracałem myślami do tamtych czasów, przypominałem sobie natłok doprawdy istotnych 

background image

wydarzeń.

Pewnego   popołudnia   podszedłem   do   najwyższego   okna   naszej   wieży,   gdzie   zastałem 

zasypiającego   z   wolna   strażnika   imieniem   Tori.   Powiodłem   spojrzeniem   po   naszej   krainie, 

starając się objąć wzrokiem jak największą jej połać.

- Nie znajdziesz - rzekł Tori.

- Niby czego? - zapytałem.
- Dymu z choćby jednego paleniska. Już nie znajdziesz. - Strażnik ziewnął i oparł się o 

ścianę, uginając pod ciężarem szabli i skórzanego kaftana. - Niech i tak będzie - dodał i znowu 
ziewnął. - Widać podoba im się miejskie życie albo chcą sobie powalczyć po stronie Francesco 

Sforzy w jego zmaganiach o Księstwo Mediolanu. Niech sobie idą. Potem docenią to, co mieli.

Odwróciłem się od strażnika i znowu spojrzałem na lasy, doliny i nieco zamglone niebo. 

Miał rację: wioski sprawiały wrażenie wymarłych, ale czy tak było naprawdę? Widoczność nie 
była wszakże najlepsza, a w zamku wszystko było w najlepszym porządku.

Ojciec sprowadzał z tych wiosek oliwę z oliwek, warzywa, mleko, masło i wiele innych 

rzeczy, które wcale nie były mu potrzebne. Jeśli osadom tym pisany był rychły kres - cóż robić? 

Niech tak się stanie.

Dwa   dni   później   nie   miałem   już   przy   wieczerzy   najmniejszych   wątpliwości:   wszyscy 

siedzieli w bezgłośnym napięciu, a matka była czymś poruszona na tyle, że nie umiała oddawać 
się normalnej dlań przy kolacji paplaninie. Wydawało się, iż jakakolwiek rozmowa nie jest w tej 

sytuacji możliwa.

A jednak - oprócz ludzi niespokojnych i tajmniczo milczących, w jadalni byli też inni, 

jakby odporni na działanie  złowieszczej  atmosfery. Paziowie  obsługiwali  ich zatem wesoło, a 
niewielki   zespół   muzyczny,   przybyły   do   zamku   dzień   wcześniej,   uraczył   nas   prześlicznym 

zestawem pieśni na wiolę i lutnię.

Matki atoli nie zdołano namówić do wykonania któregoś z jej ulubionych wolnych tańców.

O bardzo późnej już porze obwieszczono przybycie gościa. Wszyscy znajdowali się jeszcze 

w głównej sali zamku - oprócz Bartoli i Mattea, których odprowadziłem wcześniej do sypialni i 

przekazałem w ręce naszej piastunki Simonetty.

Na   sali   pojawił   się   kapitan   gwardzistów   mojego   ojca,   który   stuknąwszy   obcasami   i 

skłoniwszy się przed ojcem, odezwał się tymi słowy:

- Panie mój, pewien człowiek wysoki rangą przybył właśnie w twoje progi, lecz nie chce, 

byś podejmował go, jak to określił, w świetle. Żąda zatem, byś sam wyszedł mu na spotkanie.

Wszyscy obecni przy stole natychmiast nadstawili uszu, a moja matka pobladła ze złości i 

poczucia urazy. Jeszcze nikt nigdy niczego od mego ojca nie „żądał”.

background image

Nie miałem też wątpliwości, iż kapitan gwardzistów - ujmujący swą powierzchownością 

stary wojak, który w zastępach wędrownych najemników widział już niejedną wojnę - jest nieco 
poruszony i nadmiernie wręcz czujny.

Ojciec wstał, nic jednak nie mówiąc.
- Czy przystaniesz na to, panie, czy też mam odprawić tego signore z naszego zamku? - 

zapytał kapitan.

- Przekaż mu, że jest w tym domu miłe widziany jako mój gość - odparł ojciec - i że w imię 

Pana naszego Jezusa Chrystusa nasza gościnność również jego obejmuje.

Już sam głos mego rodzica uspokoił zgromadzonych przy stole ludzi, choć moja matka w 

dalszym ciągu wyglądała na zdezorientowaną.

Kapitan rzucił ojcu porozumiewawcze spojrzenie, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że 

wykonanie jego rozkazu  na nic się tutaj  nie zda,  lecz mimo to odszedł, aby zakomunikować 
przybyszowi treść zaproszenia.

Ojciec nie usiadł ponownie. Stał dalej, patrząc w przestrzeń, po czym przechylił głowę, 

jakby próbował coś usłyszeć. Odwrócił się i strzelił palcami, przywołując w ten sposób dwóch 

drzemiących pod ścianą strażników.

- Zróbcie obchód całego domu - powiedział miękkim głosem. - Wydaje mi się, że do środka 

wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi otworem.

Strażnicy odeszli, zastąpieni przez dwóch innych ludzi. Nie było w tym nic niezwyczajnego 

- tego wieczora służbę pełniło wiele osób.

Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie.

- Panie mój, jegomość ten rzecze, iż nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle, ty zaś masz 

sam przyjść do niego, albowiem on z braku czasu długo na ciebie czekać nie może. Wtedy to po 

raz pierwszy zobaczyłem, jak wygląda gniew mego ojca. Nawet wtedy gdy wcześniej dawał mi 
lanie bądź okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od niechcenia. W tej chwili regularne 

i spokojne z natury rysy jego twarzy wyrażały bezgraniczną irytację i rozgniewanie.

-  Jak   on  śmie?  -  wyszeptał   ojciec,   po  czym  obszedł  stół   i  odmaszerował   z  kapitanem 

gwardzistów.

Natychmiast zerwałem się ze swojego krzesła i popędziłem za ojcem. Posłyszałem jeszcze 

stłumiony krzyk mojej matki:

- Wracaj, Vittorio.

Mknąłem już atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój 

odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi.

- Zostań tutaj, mój synu - powiedział swym, jak dawniej, ciepłym głosem. - Sam się tym 

background image

zajmę.

Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuż przy wejściu do wieży. Dojrzałem stamtąd tego 

dziwnego signore, stojącego w świetle pochodni przy bramie po drugiej stronie dziedzińca.

Ogromne   hakowate   wrota   naszego   domostwa   zamykano   nocą   na   klucz   i   ryglowano. 

Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąż, oświetlony z obydwu stron 

przez trzaskający ogień pochodni, które w moim mniemaniu przydawały splendoru jego ubraniu 
z ciemnoczerwonego aksamitu.

Od stóp do głów odziany był na czerwono, co raczej kłóciło się z obowiązującą naonczas 

modą. Aliści każdy detal jego stroju - od przybranego klejnotami kubraka aż po szeroką koszulę z 

atłasu   z   naszytymi   nań   aksamitnymi   paskami   -   był   tej   samej   barwy,   jakby   za   farbowanie 
odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji.

Nawet klejnoty, wszyte w kołnierz i zwisające na szyi ze złotego łańcucha, miały kolor 

ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry.

Jego czarne, gęste włosy opadały łagodnie na ramiona. Nie widziałem wszakże twarzy; 

zaprawdę było to niemożliwe, ponieważ przysłaniał ją aksamitny kapelusz. Dostrzegłem tylko 

fragment niezwykle białej skóry, zarys szczęki i kawałek szyi - reszta pozostawała niewidoczna. 
Miał   przy   sobie   ogromny   pałasz   wetknięty   w   staromodną   pochwę,   a   przez   ramię   przewiesił 

opończę, również z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi się z daleka zdawało) rzędem 
złocących się ornamentów.

Wytężyłem wzrok, usiłując dojrzeć owe symbole na obszyciu płaszcza. Miałem wrażenie, 

że widzę tam gwiazdę i półksiężyc, okolone przez wymyślne wzorki, lecz doprawdy znajdowałem 

się zbyt daleko.

Dodam, że człek ten wyróżniał się nad wyraz imponującym wzrostem.

Ojciec   przystanął   dość   daleko   od   niego,   lecz   mówił   na   tyle   cicho,   że   nie   mogłem   go 

dosłyszeć.   Z   uśmiechniętych   zaś   ust   zagadkowego   mężczyzny,   spomiędzy   widzialnych   teraz 

białych  zębów dobyły  się jakieś miękkie  słowa,  z których  biła  zarówno pewność siebie, jak i 
nieodparty urok osobisty ich autora.

- W imię Boga i Zbawiciela naszego zaklinam cię, opuść mój dom! - wykrzyknął nagle mój 

ojciec, po czym postąpił do przodu i jednym gwałtownym ruchem wypchnął tę prześwietną figurę 

przez drzwi naszego zamczyska.

Byłem zdumiony.

Z ziejącej ciemnością bramy dał się słyszeć przytłumiony, kpiący śmiech, któremu - jak się 

zdawało - zawtórowały inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt, jak gdyby kilku 

jeźdźców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal.

background image

Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeżegnał i złożył dłonie do modlitwy.

- Panie nasz, Boże, jak oni śmieli! - powiedział, unosząc wzrok.
Dopiero   teraz,   gdy   ojciec   ruszył   w   moją   stronę,   zauważyłem,   iż   kapitan   gwardzistów 

znieruchomiał z przerażenia.

Kiedy  ojciec  znalazł  się w zasięgu  płynącego  z wieży  światła,  jego wzrok  zetknął  się z 

moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie.

- Zabij deskami cały dom! - krzyknął. - I przeszukaj go dokładnie. Sprowadź wszystkich 

żołnierzy. I zapal wszystkie pochodnie, rozumiesz? We wszystkich wieżach, na każdym murze 
mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić.

Dochodziliśmy  właśnie  do  sali   jadalnej,  gdy  zbliżył   się do  nas  pomieszkujący   tu  stary 

uczony   dominikanin   o   imieniu   Fra   Diamonte.   Jego   siwe   włosy   były   zupełnie   potargane,   a 

sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik.

- Panie mój, cóż się stało? - zapytał. - Na miłość boską, co się tu dzieje?

- Zaufaj Bogu, ojcze, i pomódl się ze mną w kaplicy - zwrócił się doń mój rodzic. A potem 

krzyknął do zbliżającego się ku nam szybkim krokiem strażnika: - Zapal tam wszystkie świece! 

Chcę  się  pomodlić.   I niech   muzykanci  zagrają  dla   mnie  jakieś  sakralne  utwory.  Postaraj   się 
wykonać to wszystko bez zwłoki.

Potem wziął za rękę mnie i księdza.
-   Nic   się   doprawdy   nie   wydarzyło.   Obaj   winniście   o   tym   wiedzieć.   To   tylko   głupia 

przesądność, ale każdy pretekst jest dobry, jeśli człowieka tak związanego z tym światem jak ja 
przywodzi do Boga i do modlitwy. Pójdź, Vittorio. Pomodlimy się z Fra Diamontem, ale przez 

wzgląd na twoją matkę staraj się niczego po sobie nie okazywać.

Byłem   już   znacznie   spokojniejszy,   lecz   perspektywa   spędzenia   całej   nocy   w   jasnej 

kapliczce z jednej strony mnie nęciła, z drugiej przyprawiała o lęk.

Poszedłem po swój modlitewnik, mszał i inne nabożne książeczki, wykonane we Florencji 

z prześwietnego papieru welinowego, ze złoconym drukiem i pięknymi ilustracjami.

Wychodziłem właśnie ze swojej komnaty, gdy ujrzałem rodziców. Ojciec zwracał się do 

matki tymi słowy:

- I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci samych. Poza tym dojdź wreszcie do siebie, bo dłużej 

już tego strapienia nie zniosę.

Matka położyła dłoń na brzuchu.

Pojąłem, że znowu jest przy nadziei.  Uzmysłowiłem też sobie, iż ojciec mój naprawdę 

bardzo się czymś niepokoi. Co mogły znaczyć te słowa: „I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci 

samych”? Cóż to mogło oznaczać? Kaplica urządzona była wygodnie. Ojciec już w dawniejszych 

background image

czasach  wyposażył ją w wykonane z dobrego drewna i wyściełane  aksamitem klęczniki,  choć 

podczas większych uroczystości wszyscy modlili się na stojąco. Ławek w tych czasach jeszcze nie 
znano.

Tej nocy papa zaprowadził mnie też do krypty, którą otwierało się okrągłym uchwytem, 

doskonale wkomponowanym w liczne ornamenty na marmurowej posadzce kaplicy.

Wiedziałem   o   istnieniu   tych   podziemi,   lecz   skarcono   mnie   boleśnie,   gdym   dzieckiem 

będąc, zakradł się tam potajemnie. Ojciec powiedział mi wtedy, że rozczarował się mną, jako że 

nie umiałem dochować rodzinnego sekretu.

Ta przygana zabolała mnie bardziej niż chłosta. Nigdy go potem nie prosiłem o pozwolenie 

udania się wraz z nim do krypty, choć miałem świadomość, iż ojciec raz po raz tam zachodzi. 
Myślałem, że znajdują się tam jakoweś skarby i tajemnicze przedmioty z czasów pogańskich.

Teraz   zaś   ujrzałem   przed   sobą   przepastną   komnatę   -   wysoką,   głęboką,   wyłożoną 

kamieniem i wypełnioną rozmaitymi skarbami. Zobaczyłem stare skrzynie, stosy starych książek 

oraz dwoje zaryglowanych drzwi.

- To są drogi do grobowców z zamierzchłych czasów - powiedział ojciec. - Nie ma potrzeby, 

byś   je   teraz   oglądał,   ale   z  pewnością   warto   ci   wiedzieć   o   ich   istnieniu.   Zachowaj   to   w  swej 
pamięci.

Kiedy wróciliśmy do kaplicy, ojciec zamknął klapę w posadzce i opuścił okrągły uchwyt w 

taki sposób, że znowu nie dało się go odróżnić od reszty ornamentów z marmuru.

Fra Diamonte udawał, że nic nie widzi. Matka już spała, takoż i moje rodzeństwo.
Przed nastaniem świtu, nie wychodząc z kaplicy, wszyscy troje zapadliśmy w sen.

O   brzasku,   obwieszczonym   przez   piejące   po   wsiach   koguty,   ojciec   mój   wyszedł   na 

dziedziniec, przeciągnął się, popatrzył na niebo i wzruszył ramionami.

Podbiegło do niego dwóch moich wujów, pytając go, kto zacz ten signore, skąd się wziął i 

jak on śmie grozić nam oblężeniem. Chcieli też wiedzieć, kiedy odbędzie się bitwa.

- Nie, nie, nie, wszystkoście pomylili - odparł ojciec. - Nie idziemy na wojnę. Wracajcie do 

łóżek.

Aliści gdy tylko wymówił to zdanie, rozległ się nagle rozdzierający krzyk i przez otwartą 

bramę weszła na nasz dziedziniec jedna ze znanych i lubianych wiejskich dziewuch, aby wyrzucić 

z siebie te straszne słowa:

- Nie ma go. Nie ma dziecka. Zabrali chłopca.

Przez resztę dnia cierpliwie tego malca szukano. Bez skutku. Niebawem okazało się, iż 

zaginęło też inne dziecko. Chodziło o nieszkodliwego i raczej sympatycznego przygłupa, któremu 

upośledzenie mózgu utrudniało przemieszczanie się na własnych nogach. Wszyscy musieli teraz 

background image

przyznać ze wstydem, że nie mają pojęcia, od jak dawna tego chłopca u nas już nie ma.

O   zmierzchu   byłem   bliski   szaleństwa   -   musiałem   rozmówić   się   z   ojcem   sam   na   sam. 

Miałem   ochotę   wedrzeć  się  do  zamkniętej  na   klucz  komnaty,   w której   toczył   on  z  wujami  i 

księdzem gorączkowe debaty i spory. Waliłem w drzwi na tyle głośno - zarówno pięściami, jak i 
stopami - że w końcu ojciec wpuścił mnie do środka.

Narada miała się już ku końcowi. Papa przyciągnął mnie do siebie i z ogniem w oczach 

wypowiedział do mnie te słowa:

- Widzisz, co oni mi uczynili? Sami wzięli sobie haracz, którego ode mnie wcześniej żądali. 

Sami go sobie zabrali! Ja odmówiłem, a oni po prostu wzięli.

Patrzył   na   mnie   jak   furiat.   Potarł   swą   nie   ogoloną   twarz,   rąbnął   pięścią   w   stół, 

przewracając tym samym wszystkie przybory do pisania.

- Za kogo oni się mają? Nachodzą mnie nocą i wymagają, bym oddał im te niepotrzebne 

nikomu dzieci.

- O co tu chodzi, ojcze? Musisz mi to powiedzieć.
- Vittorio,  jutro skoro świt udasz  się do Florencji  i zawieziesz  tam listy,  które  ja dziś 

wieczorem napiszę. Nic mi tutaj po wiejskich klechach. Oni tu nic nie wskórają. A teraz szykuj się 
do podróży. Raptem ojciec uniósł wzrok. Miałem wrażenie, że nasłuchuje i rozgląda się dokoła. Z 

okien zniknęły światła i wyglądaliśmy teraz jak własne cienie, tym bardziej, że ojciec przewrócił 
kandelabry.

Patrzyłem   na   niego   kątem   oka,   zapalając   świecę   od   znajdującej   się   przy   drzwiach 

pochodni. Przyniosłem ją do stołu i zapaliłem resztę świeczek.

Ojciec   dalej   nasłuchiwał,   znieruchomiały   i   czujny,   a   potem  podniósł  się   bezszelestnie, 

opierając zaciśnięte pięści o stół. Najwyraźniej nie był świadom tego, iż świece rozjaśniały w tej 

chwili jego udręczoną i przerażoną twarz.

- Co słyszysz, mój panie? - zapytałem, stosując bezwiednie tę oficjalną formułkę.

- Zło - wyszeptał.  - Czarcie  zjawiska,  którym  Bóg pozwala  istnieć jedynie przez naszą 

grzeszność. Weź ze sobą broń, a potem przyprowadź do kaplicy matkę, brata i siostrę. Nie trać 

ani chwili. Żołnierzom wydałem już stosowne rozkazy.

- Czy zanieść tam także jakieś posiłki? Może tylko chleb i piwo? - zapytałem.

Kiwnął głową, jakby ta sprawa nie zaprzątała jego uwagi.
Przed upływem godziny wszyscy zgromadziliśmy się w kapliczce; oprócz nas było tam 

pięciu wujów, cztery ciotki, dwie niańki i Fra Diamonte.

Niewielki   ołtarz   przystrojony   był   jak   do   mszy:   ze   wspaniale   haftowanym   obrusem   i 

masywnymi kandelabrami, w których paliły się świece. Na starej płaskorzeźbie z odbarwionego 

background image

już drewna widniał Pan Nasz Ukrzyżowany. Podobizna ta wisiała na ścianie kaplicy od czasu, gdy 

dwieście lat wcześniej nasz zamek odwiedził sam św. Franciszek.

Był to wizerunek nagiego Chrystusa - scena Jego męki na krzyżu, przedstawiona z typową 

dla tamtej epoki nie tłumioną zmysłowością. Krucyfiks ten wyraźnie kontrastował z całą paradą 
sportretowanych niedawno na tych ścianach świętych, przyodzianych w finezyjne stroje barwy 

szkarłatnej i złotej.

Siedzieliśmy   w   milczeniu   na   specjalnie   wniesionych   dla   nas   brązowych   ławkach.   Fra 

Diamonte odprawił tego ranka mszę świętą i złożył w tabernakulum Ciało i Krew Pana naszego 
pod   postacią   konsekrowanej   hostii.   Nasza   kaplica   zamieniła   się   zatem   w   Dom   Boży   w 

najpełniejszym tych słów znaczeniu.

Wprawdzie   siedząc   przy   drzwiach,   jedliśmy   chleb   i   piliśmy   piwo,   lecz   cały   czas 

zachowywaliśmy ciszę.

Ojciec   mój   jednak   raz   po   raz   zdobywał   się   na   odwagę   i   wychodził   na   rozświetlony 

pochodniami   dziedziniec.   Kontrolował   okrzykami   rozmieszczonych   na   wieżach   i   murach 
żołnierzy, a czasem nawet sprawdzał osobiście, aby przekonać się, czy nad wszystkim sprawuje 

wystarczającą pieczę.

Wujowie byli bardzo niespokojni, ciotki zaś gorliwie odmawiały różaniec za różańcem. Fra 

Diamonte nie wiedział, co ze sobą począć, a moja matka śmiertelnie pobladła i - pewnie przez 
dziecko w jej łonie - ogarnęły ją mdłości. Przez cały czas kurczowo trzymała się mojego brata i 

siostry, którzy również nie ukrywali już swego lęku.

Wyglądało na to, iż noc tę spędzimy bez żadnych perturbacji.

Mniej więcej dwie godziny przed świtem z lekkiej drzemki obudził mnie jakiś przeraźliwy 

krzyk.

Ojciec od razu zerwał się na równe nogi. Takoż postąpili moi wujowie, aby swoimi nie 

najmłodszymi już dłońmi wyciągnąć z pochew szable.

Dokoła nas rozlegały się krzyki i wrzaski, żołnierze wszczęli alarm, a na każdej wieży biły 

dzwony.

Ojciec chwycił mnie za ramię.
- Chodź, Vittorio - powiedział. Pociągnął za uchwyt klapy otwierającej drogę do krypty pod 

kaplicą. - Zaprowadź tam matkę, ciotki, siostrę i brata. I nie wychodźcie, choćbyście nie wiem co 
usłyszeli! Nie wychodźcie. Zamknijcie się od wewnątrz i ostańcie tam! Taka jest moja wola.

Natychmiast   wykonałem   jego   polecenie.   Chwyciłem   Mattea   i   Bartolę,   po   czym 

wepchnąłem ich na kamienne schody wiodące do podziemi.

Wujowie   wbiegli   do   środka   prosto   z   dziedzińca,   wydając   z   siebie   jakieś   stare   okrzyki 

background image

wojenne, a ciotki potykały się, słabły i kurczowo trzymały się ołtarza, od którego nie można ich 

było odciągnąć. Matka zaś przylgnęła do ojca.

Ten ostatni wpadł w krańcowe wręcz przerażenie. Kiedy wróciłem po najstarszą ciotkę, 

która leżała  bezwładnie przy ołtarzu,  ojciec zgromił mnie spojrzeniem, wepchnął do krypty i 
zatrzasnął klapę.

Nie miałem wyboru - musiałem zgodnie z jego rozkazem zamknąć wejście na zasuwę. 

Odwróciłem się i świeca w mej dłoni rozświetliła przerażone oblicza Bartoli i Mattea.

- Zejdźcie na dół! - krzyknąłem. - Na dół, do końca.
Mało   brakowało,   a   oboje   upadliby,   próbując   schodzić   po   tych   wąskich   i   zdradliwych 

stopniach tyłem, twarze ich bowiem ciągle zwrócone były w moją stronę.

- Co się dzieje, Vittorio? Dlaczego ktoś usiłuje nas skrzywdzić? - zapytała Bartola.

- Ja chcę z nimi walczyć - rzekł Matteo. - Vittorio, daj mi swój sztylet. Masz przecież 

szablę. To niesprawiedliwe.

- Ćśśś... Uciszcie się i wykonajcie rozkazy ojca. Myślicie, że wolę być tutaj zamiast na górze 

z resztą mężczyzn? Cicho!

Zdusiłem w sobie płacz. Na górze była też moja matka! I ciotki!
Powietrze było wilgotne i zimne, ale zarazem przyjemne. Byłem spocony, a ręka bolała 

mnie od trzymania wielkiego kandelabru ze złota. W końcu stanęliśmy blisko siebie w tylnej 
części krypty. Czując chłód kamiennych ścian, doznałem wreszcie pewnej ulgi.

Ciszę   mąciły   jednak   dobiegające   z   góry   paniczne   okrzyki,   jęki   przerażenia   i   odgłosy 

pospiesznych kroków. Słyszałem nawet niespokojnie rżące konie, które mogły wszak wbiec do 

naszej kaplicy, choć nie byłem tego pewien.

Wstałem i podszedłem do dwojga drzwi, które miały prowadzić do grobowców i Bóg wie 

czego jeszcze. Odsunąłem zasuwę i ujrzałem niewielki korytarz, niższy ode mnie i tak wąski, że 
ledwo się w nim mieściłem.

Odwróciłem się i w blasku trzymanych przez siebie świec zobaczyłem swoje rodzeństwo, 

które struchlałe z przerażenia wpatrywało się w sklepienie krypty. Z góry ciągle dobiegały nas 

złowieszcze okrzyki.

- Czuję ogień - szepnęła Bartola, a jej twarz nagle zalała się łzami. - Też czujesz, Vittorio? 

Ja nawet słyszę.

To prawda: czułem i słyszałem.

- Przeżegnajcie się i odmówcie modlitwy - powiedziałem.
- Musicie mi ufać. Na pewno się stąd wydostaniemy.

Zgiełk bitwy trwał jednak dalej, krzyki nie ustawały, a potem zupełnie nagle - i to tak 

background image

nagle, żeśmy się jeszcze bardziej przerazili - zapadła głucha cisza.

Cisza ta była tak idealna, że raczej nie mogła oznaczać zwycięstwa.
Bartola i Matteo przylgnęli do mnie, każde z innej strony.

Wtem usłyszeliśmy nad sobą niewyraźne brzęki. Ktoś otworzył drzwi do kaplicy, następnie 

odchylono klapę w posadzce i w świetle pełgających w górze płomyków ujrzałem jakąś szczupłą, 

długowłosą sylwetkę.

Podmuch wiatru zgasił mi świecę.

Nie licząc infernalnego pobłysku nad nami, dokoła zaległa nieprzenikniona ciemność.
Raz   jeszcze   bardzo   wyraźnie   dostrzegłem   kontury   owej   postaci,   która   bezszelestnie 

schodziła ku nam po schodach. Była to wysoka, postawna kobieta z wielkimi lokami i talią tak 
wąską, że mógłbym ją opasać dłońmi.

Skądże, na litość Niebios, owa niewiasta się tutaj wzięła?
Zanim zdążyłem wyciągnąć szablę, aby obronić się przed tą napastniczką, poczułem na 

piersi jej miękki biust i chłodną skórę; miałem wrażenie, że jestem obejmowany.

Na moment ogarnęła mnie przedziwnie zmysłowa dezorientacja; zapach włosów i sukni 

tej   kobiety   wypełnił   me   nozdrza;   wydawało   mi   się   poza   tym,   iż   dostrzegam   białe   błyski   jej 
wpatrzonych we mnie oczu.

Usłyszałem krzyk Bartoli, której po chwili zawtórował Matteo.
Przewrócono mnie na podłogę.

W górze błyskały płomienie.
Kobieta trzymała te biedne dzieci, usiłujące wyrwać się z jej tylko na pozór słabej ręki. 

Zatrzymała się, by na mnie popatrzeć, i z uniesioną w drugiej dłoni szablą pobiegła po schodach 
w stronę światła.

Wyciągnąłem oburącz swoją szablę, popędziłem za porywaczką do kaplicy, gdzie okazało 

się,   że   za   sprawą   jakichś   mocy   piekielnych   zdołała   ona   dotrzeć   do   drzwi   prowadzących   na 

dziedziniec. Jej małe ofiary płakały, wykrzykując do mnie: „Vittorio, Vittorio!”

Wszystkie wyższe okienka kaplicy stały w płomieniach, podobnie jak rozetowe okienko 

nad krucyfiksem.

Nie wierzyłem własnym oczom - ta młoda kobieta uprowadzała właśnie mojego brata i 

siostrę.

- Zatrzymaj się, w imię Boże! - krzyknąłem w jej stronę. - Tchórz! Pokątna złodziejka!

Pobiegłem  za  nią,  lecz  ku  memu najgłębszemu   osłupieniu  kobieta  zatrzymała  się,  aby 

ponownie na mnie spojrzeć. Tym razem mogłem w pełni docenić jej urodę. Miała nieskazitelnie 

owalną   twarz,   szare   łagodne   oczy   i   skórę   białą   niczym   najlepsza   chińska   porcelana.   Tak 

background image

doskonale   czerwonych   ust   nie   sportretowałby   żaden   malarz,   a   jej   długie   jasnoblond   włosy 

opadały swobodnie na plecy i w świetle pochodni robiły się szare, upodabniając się swą barwą do 
koloru oczu. Suknia, poplamiona w tej chwili krwią, była tak samo ciemnoczerwona, jak strój 

złowieszczego gościa, który nawiedził nas poprzedniego wieczora.

Wpatrywała się teraz we mnie z ciekawością, którą po chwili zastąpił smutek. W prawej 

dłoni trzymała uniesioną szablę, nie wykonując jednak żadnego ruchu. Następnie spod swego 
silnego lewego ramienia wypuściła mojego brata i siostrę.

Oboje upadli na podłogę, zanosząc się płaczem.
- To demon. To strega! - ryknąłem i przeskoczyłem nad nimi w jej stronę, wymachując 

swoją szablą.

Kobieta zrobiła szybki i prawie niedostrzegalny unik. Znajdowała się teraz niewiarygodnie 

daleko - stała z opuszczoną szablą, wpatrując się bez ruchu we mnie i w płaczące dzieci.

Nagle  odwróciła  głowę. Posłyszałem  jakiś  gwizd,  potem kolejny,  i jeszcze  jeden.  Przez 

drzwi weszła do kaplicy następna piekielna postać - odziana na ciemnoczerwono, w aksamitnym 
kapturze   i   obszytych   złotą   nitką   butach.   Kiedym   wymierzył   weń   swoją   szablę,   człowiek   ten 

odepchnął mnie na bok i w jednej chwili odciął głowę Bartoli i krzyczącemu ciągle Matteo.

Wpadłem   w   szał.   Zacząłem   wyć.   Mężczyzna   odwrócił   się   do   mnie,   ale   kobieta 

niespodziewanie wyraziła swój sprzeciw.

- Zostaw go! - krzyknęła słodkim i przejrzystym głosem.

Mężczyzna,   a   raczej   morderca   -   zakapturzony   demon   w   złocących   się   butach   - 

odpowiedział swej towarzyszce tak oto:

- Pójdźmy już teraz, Urszulo. Czyżbyś postradała zmysły? Popatrz na niebo. Chodź.
Kobieta stała dalej nieruchomo, bez przerwy na mnie patrząc.

Płacząc dalej, zakląłem z wściekłości i chwyciwszy za szablę, znowu rzuciłem się na ową 

piękność, ale tym razem ostrze me pozbawiło ją prawej ręki, którą odciąłem nieco poniżej łokcia. 

Odrąbana w ten sposób kończyna - drobna i słaba z pozoru, jak zresztą całe jej ciało - upadła na 
posadzkę wraz z tkwiącą w niej ciężką szablą. Trysnęła krew.

Kobieta  tylko spojrzała  pod nogi, a potem na mnie - tym samym smutnym wzrokiem 

malującym się na jej znękanej, ba, przygnębionej wręcz twarzy.

Ponownie uniosłem swą szablę.
-   Strega!   -   krzyknąłem,   zaciskając   zęby   i   patrząc   na   nią   zasnutym   łzami   wzrokiem.   - 

Strega!

Wtedy uciekła się do kolejnej diablej sztuczki. Wspomagana zapewne przez niewidzialne 

moce, cofnęła się dość daleko ode mnie. W lewej dłoni trzymała teraz swą rękę prawą, która 

background image

ciągle   ściskała   szablę,   jakby   wcześniej   nic   się   nie   stało.   Widziałem,   jak   przykłada   do   kikuta 

odciętą przeze mnie rękę, widziałem, jak obraca i nastawia ją tak, by pasowała do reszty ciała, po 
czym moje zdumione oczy ujrzały całkowite zagojenie się rany na jej białej skórze.

Tuż  potem luźny,  szeroki  rękaw  jej strojnej  sukni z  aksamitu   opadł  aż  po nadgarstek 

odzyskanej ręki.

W mgnieniu oka znalazła się poza kaplicą, ja zaś widziałem tylko jej sylwetkę na tle ogni 

płonących w oknach zamkowych wież. Posłyszałem jej szept:

- Vittorio.
I natychmiast zniknęła.

Wiedziałem, że pościg za nią nie przyniesie mi żadnego pożytku. Pobiegłem jednak, szablą 

zataczając koła w powietrzu. Wykrzykiwałem przy tym cierpkie i szaleńczo mściwe słowa pod 

adresem całego świata. Oczy znowu zaszły mi łzami, a ścisk w gardle niemal mnie dusił.

Wszystko  znieruchomiało.   Wszyscy  byli  martwi.  Martwi.   Wiedziałem  o tym,  gdyż  cały 

dziedziniec pokryty był trupami.

Pobiegłem z powrotem do kaplicy. Chwyciłem głowy Bartoli i Mattea, usiadłem, złożyłem 

je na kolanach i zapłakałem.

Te odcięte głowy wyglądały jak żywe - oczy ciągle błyszczały, a usta poruszały się, jakby 

bez skutku próbowały coś powiedzieć. O Boże! Przekraczało to granice ludzkiej wytrzymałości. 
Płakałem.

I przeklinałem.
Położyłem je obok siebie i głaskałem po włosach i policzkach, szepcząc jakieś pocieszające 

słowa: że Bóg jest tuż obok, że Bóg jest z nami, że Bóg ma nas w swojej opiece, że jesteśmy w 
niebie. „O Boże, błagam Cię - modliłem się w głębi duszy - nie pozwól im zachować tych uczuć i 

tej świadomości, która ciągle w nich się tli. O nie, nie pozwól. Nie zniosę tego. Nie zniosę. Nie. 
Proszę”.

O   świcie,   gdy   światło   słoneczne   wsączyło   się   nagle   przez   drzwi   kaplicy,   kiedy   ognie 

przygasły, gdy ptaki rozśpiewały się, jakby nic zgoła się nie wydarzyło, niewinne główki Bartoli i 

Mattea wyzionęły ducha. Umknęło z nich wszelkie życie, a wraz z nim nieśmiertelne dusze tych 
dzieci - jeśli nie stało się to w chwili, gdy szabla odcięła te głowy od ciała.

Moja   matka   leżała   martwa   na   dziedzińcu,   ojciec   zaś,   również   nieżywy,   spoczywał   na 

schodach   wieży.   Na   jego   rękach   widniały   niezliczone   rany   -   jakby   przed   śmiercią   próbował 

pochwycić nacierające nań klingi.

Najwyraźniej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Widziałem poderżnięte gardła i tylko 

gdzieniegdzie, jak w przypadku mojego ojca, dawało się dostrzec ślady po walce.

background image

Niczego nie ukradziono. Moje ciotki - dwie w tylnej części kaplicy i dwie następne na 

dziedzińcu   -   leżały   wprawdzie   bez   ducha,   lecz   ciągle   przyozdobione   swoimi   pierścieniami, 
naszyjnikami i diademami we włosach.

Nie urwano też ani jednego wysadzanego klejnotami guzika.
Tak samo przedstawiała się sytuacja wszędzie w obrębie naszych murów.

Konie poznikały,  bydło wywędrowało do lasów,  ptaki odleciały.  Otworzyłem chatkę,  w 

której trzymałem swoje jastrzębie, zdjąłem z nich kaptury i wypuściłem na wolność.

Nie było tam nikogo, kto pomógłby mi w grzebaniu umarłych.
Jeszcze przed południem udało mi się przeciągnąć ciała moich krewnych do krypty, dokąd 

zrzucałem je bezceremonialnie jedno po drugim, tak że toczyły się po schodach w dół. Ułożyłem 
je potem starannie obok siebie.

Praca ta okazała się nader wyczerpująca. Poprawiając ułożenie ciał moich bliskich, byłem 

wielokroć bliski omdlenia, zwłaszcza wtedy, gdy przyszła kolej na ojca.

Miałem   świadomość,   że   wszystkich   pochować   nie   zdołam.   Było   to   po   prostu 

niewykonalne.   Poza   tym   napastnicy   mogli   tu   przybyć   ponownie   -   przecież   wiedzieli,   że   ja 

przeżyłem - a za świadka mógł posłużyć im zakapturzony morderca, ów demon pod postacią 
człowieka, który tak bestialsko pozbawił życia mojego brata i siostrę.

Zastanawiałem się też, jaką rolę odgrywał ten anioł śmierci, ta wytworna Urszula o niemal 

zupełnie białym licu, długiej szyi i pochyłych ramionach. Być może ona sama powróci tu, aby 

pomścić zadaną jej przeze mnie zniewagę.

Musiałem opuścić nasze górskie zamczysko. Instynkt podpowiadał mi, że owych postaci 

już w pobliżu nie było. Świadczyła o tym tchnąca zdrowiem aura serdecznie i ciepło świecącego 
słońca, a z drugiej strony - widziałem przecież, jak oboje uciekają, no i słyszałem, jak pogwizdują 

do   siebie   porozumiewawczo.   Poza   tym   dotarły   też   do   mnie   złowieszcze   słowa   owego 
demonicznego mężczyzny, nakazujące Urszuli większy pośpiech.

Nie - to wszystko działo się wyłącznie pod osłoną nocy. Miałem więc dość czasu, żeby 

wejść na najwyższą wieżę i rozejrzeć się nieco po okolicy.

Co też uczyniłem. Upewniłem się tym samym, że w pobliżu nie ma żywej duszy, a zatem 

nikt nie widział dymu z płonących u nas drewnianych podłóg i mebli. Jakom już wspomniał, 

najbliższy zamek stanowił ruinę, położone zaś niżej wioski dawno już opustoszały.

Najbliższa osada oddalona była o cały dzień pieszej wędrówki, toteż nie mogłem już za 

bardzo zwlekać, chcąc przed nastaniem zmroku znaleźć dla siebie jakieś schronienie.

Dręczyły mnie setki myśli. Zbyt wiele wiedziałem. Byłem zaledwie chłopcem - nie mogłem 

jeszcze uchodzić za  mężczyznę! Dysponowałem  wprawdzie  złożonym we florenckich  bankach 

background image

majątkiem, lecz konna podróż do tego miasta zajęłaby mi cały tydzień! Osaczały mnie demony, 

którym wolno było jednakże przekroczyć próg kościoła. Zabito Fra Diamonte. W końcu ostała się 
we mnie tylko jedna myśl. Wendeta. Postanowiłem się pomścić - odnaleźć ich i dokonać zemsty. 

A jeśli stworom tym nie wolno wystawiać się na działanie światła słonecznego, to spożytkuję ten 
fakt w sposób korzystny dla mnie! Tak właśnie uczynię. Zrobię to dla Bartoli, dla Mattea, dla 

mojej matki i ojca; a nawet dla najmniej znaczącego dziecka, które uprowadzono z mojej góry.

Otóż   to   -   zabrali   dzieci.   Sprawdziłem   to   tuż   przed   opuszczeniem   rodzinnych   murów, 

albowiem myśl ta pośród wszystkich mych trosk pojawiła się we mnie dość późno. No i proszę - 
ani trochę się nie omyliłem. Nie znalazłem mianowicie ani jednego martwego dziecka, jedynie 

ciała chłopców w moim wieku. Wszyscy zatem ode mnie młodsi zostali stąd uprowadzeni.

W jakim celu? Co miało ich spotkać? Na samą myśl o tym wpadałem w furię.

Stałbym tak dalej w oknie tej wieży, zaciskając pięści ze złości, przysięgając nieuchronną 

wendetę,   gdyby   uwagi   mej   nie   odwrócił   widok   nad   wyraz   pożądany.   Po   najbliższej   z   dolin 

chodziły otóż trzy należące do mnie konie, jakby czekały, aż przyzwę je ku sobie.

Miałem zatem dorodnego wierzchowca, który jeszcze przed nastaniem zmroku zdoła mnie 

zawieźć do ludzkiej osady. Nie znałem górzystych terenów leżących na północ od zamku, gdzie 
znajdowało się ponoć małe miasteczko. To tam musiałem szukać schronienia; to tam musiałem 

dotrzeć do jakiegoś rozumnego księdza, który wiedział co nieco o demonach.

Ostatnie moje zadanie haniebne było odrażające, lecz tak czy owak musiałem je wykonać. 

Zebrałem mianowicie wszystkie kosztowności, jakie zdołałem ze sobą unieść.

Najpierw poszedłem do swojej komnaty i - jakby nic się tego dnia nie wydarzyło - ubrałem 

się   w  strój   myśliwski   z   zielonego   jedwabiu   i   aksamitu,   włożyłem   wysokie   buty   i   rękawiczki. 
Wziąłem następnie skórzane torby, które mogłem przytroczyć do siodła, i udałem się do krypty. 

Tam zaś ze swoich rodziców, cioć i wujów pozdejmowałem drogocenne pierścienie, naszyjniki, 
broszki oraz klamry ze złota i srebra, które przywieziono tu z Ziemi Świętej. Dopomóż mi, Boże.

Sakiewkę wypełniłem wszystkimi złotymi dukatami i florenami, jakie udało mi się znaleźć 

w kufrach ojca. Czułem się jak złodziej okradający umarłych. Uniosłem z trudem pękate torby i 

poszedłem   osiodłać   swojego   wierzchowca,   aby   -   już   uzbrojony,   odziany   w   obszytą   norkami 
pelerynę i z zieloną, aksamitną czapką na głowie - zniknąć wraz z nimi w leśnych ostępach.

background image

ROZDZIAŁ 4

Poznaję kolejne tajemnice,
zostaję uwiedziony i skazuję swą duszę

na gorycz odwagi

Zrozumiecie   chyba   bez   trudu,   iż   byłem   nazbyt   jeszcze   wzburzony,   aby   myśleć   jasno   i 

logicznie. Nie postąpiłem zatem mądrze, przemierzając samotnie toskańskie lasy w tak bogatym 

stroju, bo przecież także we włoskich lasach mogli kryć się rozbójnicy.

Z drugiej strony odgrywanie ubogiego scholara również nie na wiele by się zdało.

Nie   twierdzę   też,   że   podjąłem   suwerenną   decyzję.   Pragnienie   zemszczenia   się   na 

demonach, które zabiły moją rodzinę, ogarnęło mnie bez reszty, stanowiąc jedyną pasję mojego 

życia.

Tak więc tego wczesnego popołudnia oddalałem się od swego zamczyska, którego wieże z 

wolna znikały  z mojego pola widzenia.  Próbowałem nie płakać już jak  dziecko i trzymać się 
dolinnych traktów, chociaż coś ciągle znosiło mnie w stronę gór.

Kręciło mi się w głowie. Poza tym otaczający mnie krajobraz nie pozwalał mi zebrać myśli.
Wszystko tchnęło atmosferą kompletnego opuszczenia.

Niedługo po wyjeździe ujrzałem ruiny dwóch ogromnych zamków, których obwarowania 

zarósł   już   las.   Przypomniałem   sobie,   że   były   to   ongiś   fortece   tych   możnowładców,   którzy 

nieopatrznie   przeciwstawili   się   potędze   Florencji   bądź   Mediolanu.   Już   to   wystarczyło,   bym 
zwątpił we własne zdrowie psychiczne i zaczął myśleć, że to nie demony, lecz wrodzy nam ludzie 

dokonali napaści na naszą rodzinę.

Smutkiem   ogromnym   napawał   mnie   widok   tych   zniszczonych   blanków,   jawiących   się 

moim   oczom   na   tle   pogodnego   skądinąd   i   przejrzystego   nieba.   Przygnębiały   mnie   również 
zarośnięte  zielenią  pozostałości  po wioskach  - rozsypujące  się chatki  i  zapuszczone  kapliczki 

przydrożne, w których kamienna Dziewica lub święci tonęli w pajęczynach i cieniach.

Kiedym dostrzegł w oddali solidne fortyfikacje jakiegoś miasta, z miejsca zorientowałem 

się, że należy ono do Mediolanu i że jechać tam nie powinienem. Po prostu zabłądziłem!

Jeśli zaś chodzi o rozbójników, natknąłem się na jedną tylko szajkę, którą udało mi się 

szybko rozbroić potokiem żywej paplaniny.

Dzięki   tej   bandzie   idiotów   doznałem   jednak   pewnej   rozrywki.   Szybkie   krążenie   krwi 

dostarczyło energii trajkoczącemu językowi:

- Jadę na przedzie oddziału liczącego stu ludzi - oświadczyłem. - Poszukujemy grupki 

banitów,   którzy   walczą   rzekomo   po   stronie   Sforzy,   ale   w   istocie   parają   się   tylko   gwałtem   i 

background image

rozbojem. Zaliście ich gdzieś widzieli? Każdy z was otrzyma florena, jeżeli czegoś się od was 

dowiem. Zamierzamy wyciąć ich wszystkich w pień. Zaprawdę, jestem półżywy ze zmęczenia i 
dość już mam tej pogoni.

Rzuciłem  im kilka  monet. Aliści zanim odjechali  w swoją stronę, powiedzieli mi kilka 

słów, z których wynikało, iż najbliższym miastem florenckim jest Santa Maddalana, oddalona od 

nas o dwie godziny drogi. Jeśli nie dotrę tam przed nastaniem zmroku, kiedy to miasto zamyka 
swe podwoje, żadnymi słowami nie zdołam przekonać strażników, by mnie wpuścili.

Udawałem, że wszystko to jest mi świetnie znane i że jadę do słynnego klasztoru, leżącego 

nieco dalej na północ, zbyt daleko, bym zdołał doń dzisiaj dotrzeć. Odjeżdżając, cisnąłem im 

przez ramię kolejną garść monet. Krzyknąłem jeszcze, iż podążając tą samą drogą, napotkają mój 
oddział, który również sowicie ich wynagrodzi.

Wiem, że przez cały  czas  rozważali,  czy mnie zabić i ograbić,  czy może puścić wolno. 

Wszystko zależało od właściwych spojrzeń, paru blefów, szybkiego mówienia i pewności siebie. 

Byli to wszak zwykli bandyci, ale udało mi się wymknąć.

Popędziłem   konia   co   tchu,   zjechałem   z   głównego   traktu   i   znalazłem   się   na   zboczu,   z 

którego widać było rysujące się niewyraźnie w oddali miasto Santa Maddalana. A nie było to 
bynajmniej miasto małe. Przy bramie wznosiły się cztery ogromne wieże, a w tle widać było kilka 

strzelistych kościołów.

Wcześniej sądziłem, iż napotkam po drodze jakąś mniejszą osadę, nie zaś taki warowny 

gród.   Jednakże   nie   mogłem   przywołać   na   pamięć   żadnych   nazw,   do   tego   zmęczenie   nie 
pozwalało mi szukać dalej.

Popołudniowe słońce świeciło jasno, lecz chyliło się już ku zachodowi. Musiałem jechać do 

Santa Maddalany.

Kiedy  dotarłem  do góry,  na  której  wznosiło  się miasto,  skierowałem  konia  na  stromą 

ścieżkę dla pasterzy.

Robiło się coraz ciemniej. Gęsty las w pobliżu warownego miasta nie mógł udzielić mi 

bezpiecznego schronienia, choć w pewnym stopniu mnie jednak osłaniał.

Zapadający mrok sprawiał, że chwilami dotarcie na szczyt góry wydawało mi się czymś 

zgoła niemożliwym. Gwiazdy rozświetliły już szafirowe niebo, co odniosło wszakże taki skutek, iż 

majestatyczna Santa Maddalana sprawiała wrażenie tym bardziej niedostępnej.

Ciemna noc zagościła w końcu pośród tych grubych drzew, ja zaś w wyborze dalszego 

kierunku jazdy zdałem się na instynkt mego rumaka, nie ufając już świadectwu własnych oczu. 
Blady półksiężyc zakochał się chyba w chmurach; zresztą przez gęstą zasłonę z liści widziałem 

jedynie strzępy nieba.

background image

Zacząłem modlić się do ojca, jakby towarzyszył mi on wraz z aniołami stróżami. Myślę 

nawet,   że   byłem   bardziej   przeświadczony   o   jego   tu   obecności   niż   o   istnieniu   jakichkolwiek 
aniołów. Oto me słowa:

- Pomóż mi, ojcze, dotrzeć do tego miasta. Pomóż mi znaleźć bezpieczne schronienie. Nie 

pozwól, proszę, by demony udaremniły planowaną przeze mnie zemstę.

Chwyciłem   mocno   rękojeść   szabli.   Przypomniałem   sobie   również   o   sztyletach,   które 

nosiłem w rękawie, za pasem i w butach. Wytężałem wzrok, aby coś dojrzeć, lecz w dalszym ciągu 

musiałem ufać memu rumakowi - to on wybierał za mnie drogę.

Raz   po   raz   robiłem   krótkie   postoje.   Nasłuchiwałem,   lecz   nie   dobiegały   mnie   żadne 

podejrzane   dźwięki.   Jakiż   bowiem   inny   głupiec   błąkałby   się   w   nocy   po   lesie?   W   pewnym 
momencie odnalazłem główny trakt. Las wyraźnie się przerzedził i chwilę później otaczały mnie 

już pola i łąki. Mój koń mógł pozwolić sobie na urywany galop.

W końcu prawie  dosłownie wyrosło przede mną samo miasto - jak się to zdarza,  gdy 

brama pojawia się tuż za ostatnim zakrętem; wydaje się wtedy, że znaleźliśmy się nagle u stóp 
jakiejś magicznej fortecy. Westchnąłem z ulgą, choć wrota były szczelnie zamknięte, jakby w 

pobliżu obozowała wroga armia.

Tutaj musiałem znaleźć schronienie.

Zaspany strażnik, głośno krzycząc z góry, zapytał mnie, kim jestem i co tutaj robię.
I   znowu   konieczność   zmyślenia   jakiejś   historyjki   odciągnęła   mnie   od   chaotycznych   i 

natrętnych wizji demonicznej Urszuli, jej odciętej ręki oraz pozbawionych głów ciałek mojego 
rodzeństwa, leżących na posadzce naszej kaplicy.

Odkrzyknąłem - uniżonym tonem, lecz wykwintnymi słowy - iż jestem scholarem, który z 

polecenia Cosima Mediciego przybywa do Santa Maddalany w poszukiwaniu cennych książek. 

Nade   wszystko   pragnąłem   tu   znaleźć   stare   modlitewniki,   w   których   odmalowano   żywoty 
świętych i przypadki objawienia się w tych okolicach samej Maryi Dziewicy.

Zupełny absurd.
Przybyłem zatem tutaj, ciągnąłem, chcąc nawiedzić stare kościoły, szkoły oraz żyjących w 

tych   murach   nauczycieli.   Zamierzałem   też   dobrą   florencką   monetą   zapłacić   za   wszystko,   co 
pragnąłby posiąść pan mój we Florencji.

- Tak, tak. Ale podaj swe imię! - nalegał strażnik, uchylając odrobinę niewielkie drzwi w 

bramie i oświetlając mnie uniesioną w ręce lampką. Wiedziałem, że na swym koniu prezentuję 

się całkiem przyzwoicie.

- De' Bardi - oświadczyłem. - Antonio De' Bardi, krewniak Cosima - dodałem z pewnym 

naciskiem w głosie, wykorzystując panieńskie nazwisko żony Cosima, ponieważ żadne inne nie 

background image

przychodziło mi do głowy. - Posłuchaj mnie, dobry człowieku. Przyjmij ode mnie tę zapłatę i 

zjedz z małżonką dobrą wieczerzę, proszę. Wiem, że już późno, a ja jestem niebywale zmęczony.

Strażnik otworzył bramę. Musiałem zeskoczyć ze swego wierzchowca, żeby wprowadzić go 

z opuszczonym łbem na przestronny plac miejski.

- A cóż, na miłość boską - dopytywał się strażnik - poczynałeś sam jeden w tym ciemnym 

lesie? Zali nie znasz czyhających tam zagrożeń? Do tego takiś jeszcze młody. I co takiego dzieje 
się w tych czasach z Bardimi, że pozwalają swym sekretarzom na wojaże bez eskorty? - Schował 

do kieszeni otrzymane ode mnie pieniądze. - Patrzcie tylko, taki młodzik! Ktoś mógłby zabić cię 
tylko dla tych guzików. Co ci się przytrafiło?

Z tego ogromnego placu wychodziła więcej niż jedna ulica - miałem więc szczęście. A jeśli 

demony gnieżdżą się również tutaj? Nie znałem przecież zwyczajów i kryjówek tych stworzeń. 

Mimo wszystko dalej wylewały się ze mnie słowa:

- To moja wina. Zabłądziłem. Jeśli mnie wydasz, popadnę w tarapaty. Wskaż mi drogę do 

jakiejś   gospody.   Doprawdy   wielcem   zmęczony.   Weź,   proszę,   jeszcze   to.   Ależ,   nalegam.   - 
Dorzuciłem   parę   monet.   -   Zabłądziłem.   Nie   usłuchałem   porady.   Słaniam   się   z   wyczerpania. 

Potrzebne mi wino, wieczerza i łoże. Proszę, dobry człowieku. Nie, nie, nie. Weź więcej, nalegam. 
Rodzina Bardi nie skąpi grosza.

Pieniądze nie mieściły się już w kieszeniach strażnika, toteż wetknął je za pazuchę, po 

czym oświetlając drogę pochodnią, zawiódł mnie do gospody. Załomotał w drzwi, które po chwili 

otwarła   jakaś   miła   staruszka.   Kiedym   wcisnął   jej   w   dłoń   kilka   monet,   z   nieukrywaną 
przyjemnością zaprowadziła mnie do wolnego pokoju.

- Wysoko, z widokiem na dolinę - poprosiłem tuż po wejściu. - I może coś na ząb, jeśli 

łaska. Jedzenie może być zimne jak lód.

- W tym mieście nie znajdziesz żadnych ksiąg - rzekł strażnik, gdym wszedł za kobietą na 

schody. - Cała młódź stąd wybywa. To jest spokojna, kupiecka osada. Młodzież w tych czasach 

woli uniwersytety. Ale mieszka się tutaj rozkosznie, doprawdy rozkosznie.

-   A   ile   tu   macie   kościołów?   -   zwróciłem   się   do   staruszki,   kiedy   doszliśmy   już   do 

wyznaczonego przez nią pokoju. Dodałem, że przez całą noc musi się u mnie palić świeca.

- Dwa dominikańskie, jeden karmelicki - powiedział strażnik, pochylając się, aby przejść 

przez małe drzwi. - No i piękny kościół Franciszkanów, do którego ja chodzę. Wierzaj mi, tutaj 
niewiele się dzieje.

Staruszka pokręciła głową i powiedziała strażnikowi, żeby się już nie odzywał. Postawiła 

świecę i gestem dała mi do zrozumienia, że może ona tu zostać.

Usiadłem na łóżku i wlepiłem wzrok w jakiś punkt w przestrzeni. Strażnik dalej trajkotał, 

background image

kobieta zaś przyniosła talerz z zimną baraniną, chleb i dzbanek wina.

- W naszych szkołach panuje rygor - gadał strażnik.
Staruszka ponownie próbowała go uciszyć.

- Nikt tu nie szuka guza ni zwady - dorzucił strażnik, poczym wraz z gospodynią opuścił 

mój pokój.

Jak dziki zwierz rzuciłem się na jedzenie. Potrzebowałem dopływu świeżej energii. Smutek 

mój   nie   pozwalał   mi   nawet   myśleć   o   jakiejkolwiek   przyjemności.   Spojrzałem   na   skrawek 

rozgwieżdżonego nieba, modląc się rozpaczliwie do wszystkich znanych mi aniołów i świętych, 
prosząc ich wszystkich o pomoc. Następnie zamknąłem okno i zaryglowałem drzwi.

Sprawdziłem jeszcze, czy świeca stoi bezpiecznie w rogu pokoju i czy wystarczy jej do 

świtu, po czym rzuciłem się na małe i niewygodne łóżko, zbyt zmęczony, by zdjąć z siebie buty, 

odstawić szablę, sztylety i całą resztę. Myślałem, że zapadnę w głęboki sen, lecz leżałem tylko 
sztywno, pełen nienawiści, ze zranioną i złamaną duszą, wpatrując się w ciemność, czując w 

ustach smak śmierci.

Na dole ktoś oporządzał mojego rumaka. Posłyszałem też jakieś samotne kroki na pustej o 

tej porze, brukowanej ulicy. Byłem bezpieczny, tyle wiedziałem na pewno.

W   końcu   udało   mi   się   zasnąć.   Sen   zawitał   zupełnie   nagle   -   widać   nerwy,   które 

utrzymywały mnie w gorączkowym napięciu, zlitowały się nade mną i pozwoliły zatopić się w 
pozbawionej marzeń sennych ciemności.

Znałem dobrze ten cudowny moment, kiedy przez chwilę nie liczy się nic oprócz zaśnięcia 

- gdy człowiek nie boi się snów - a potem już tylko słodka pustka.

Obudził mnie jakiś hałas. Świeca zgasła i jeszcze zanim otwarłem oczy, moja dłoń już 

ściskała  szablę.  Spoczywałem  na  tym wąskim  łóżku, plecami  do ściany,  a twarzą  do pokoju, 

oświetlony   przez   słabe   światło,   którego   źródło   nie   było   mi   znane.   Z   trudem   dostrzegałem 
zaryglowane drzwi, lecz aby zobaczyć okno, musiałbym zwrócić głowę w górę. Wiedziałem, ba, 

miałem   zupełną   pewność,   że   to   solidnie   okratowane   okno   zostało   przed   chwilą   gwałtownie 
otwarte.   Niewyraźne   światełko,   padające   obecnie   na   ścianę,   pochodziło   bowiem   z 

rozgwieżdżonego   nieba.   Było   doprawdy   słabe   -   odbijało   się   od   miejskich   murów,   nadając 
mojemu pokojowi atmosferę więziennej celi.

Na   szyi   i   policzku   poczułem   powiew   świeżego   powietrza.   Jeszcze   mocniej   ścisnąłem 

szablę,   nasłuchując,   czekając.   Dobiegło   mnie   jakieś   ciche   skrzypienie.   Łóżko   nieznacznie   się 

poruszyło, jakby ktoś próbował je przesunąć.

W pewnej chwili zrobiło się tak ciemno, że nic już zgoła nie widziałem. Z owego mroku 

wyłonił   się   nagle   zarys   kobiety,   której   włosy   opadły   na   mnie,   gdy   pochyliła   się   nade   mną   i 

background image

spojrzała mi prosto w oczy.

Była to Urszula.
Jej twarz znajdowała się ledwie cal od mojej. Chłodną i gładką dłonią chwyciła mnie za 

rękę, którą trzymałem kurczowo na rękojeści szabli. Jej powieki musnęły mnie w policzek, a usta 
pocałowały w czoło.

Pomimo całego wewnętrznego oporu ogarnęło mnie uczucie słodyczy. Towarzyszyła temu 

fala emocji złych i mściwych.

- Strega! - przekląłem ją.
- Nie zabiłam ich, Vittorio.

Powiedziała to tonem błagalnym, ale zarazem pełnym godności, przy tym zaskakująco 

głośno. Był to głos bardzo młodej kobiety.

- To ty ich zabrałaś - stwierdziłem.
Próbowałem wyswobodzić się z uścisku, lecz jej dłoń dalej mnie mocno przytrzymywała. 

Kiedy  zaś   chciałem  wyciągnąć   spod  siebie  lewą  rękę,   Urszula   złapała   mnie  za   nadgarstek,   a 
następnie pocałowała.

Poczułem upajający zapach perfum, którego już wcześniej dane mi było zaznać, a dotyk jej 

włosów na mojej twarzy i szyi przeszywał me ciało bezwstydnymi dreszczami.

Próbowałem odwrócić głowę, ona zaś łagodnie, niemal z szacunkiem przytknęła usta do 

mego policzka.

Całe   jej   ciało   przylgnęło   teraz   do   mojego.   Poczułem   jej   pełne   piersi   pod   kosztowną 

tkaniną, jej gładkie udo i dotyk języka, który zaczął lizać moje usta.

Obezwładniły   mnie   poniżające   dreszcze   -   dowód   rozpalającej   się   w   mym   ciele 

namiętności.

- Odejdź, strego - wyszeptałem.
Byłem nieopisanie wręcz oburzony, lecz pieczenie w okolicach pachwin bynajmniej nie 

traciło na natężeniu. Nie umiałem też zatrzymać ekstatycznych dreszczy, które przepływały przez 
moje ramiona, plecy i nogi.

Oczy tej kobiety pobłyskiwały nade mną - wyczuwałem to całym ciałem, nie tylko zmysłem 

wzroku. Jej usta ponownie przywarły do moich, przyssały się wręcz, aby mnie pieścić. Urszula 

cofnęła głowę i przyłożyła swój policzek do mojego.

Jej   skóra,   która   wyglądem   kojarzyła   się  z   porcelaną,   była   o  wiele   bardziej   miękka   od 

puchu w pierzynie. Mało tego - cała ta istota zdawała mi się miękką lalką, wykonaną z jakiejś 
przepysznej i soczystej materii, bardziej gibkiej od ludzkiego ciała, lecz posiadającej wszystkie 

jego   zalety.   Biła   z   niej   bowiem   żarliwość,   która   ujawniała   się   pod   postacią   rytmicznego 

background image

pulsowania - czułem, jak ów rytm przenosi się z jej chłodnych palców na moje nadgarstki i z jej 

języka   na   moje   usta.   Wszystko   to   działo   się   wbrew   mojej   woli   -   z   wilgotną,   rozkoszną   i 
nieokiełznaną mocą, której nie potrafiłem się przeciwstawić.

W mym oszalałym umyśle zalęgło się podejrzenie, iż owa kobieta wykorzystuje me żądze, 

aby uczynić mnie bezradnym - że pod wpływem silnych impulsów fizycznych stałem się jedynie 

ciałem, złożonym z metalowych drucików, które muszą przewodzić wlewany przez usta żar.

Urszula   cofnęła   język   i   znowu   zaczęła   mnie   ssać   ustami.   Czułem   mrowienie   na   całej 

twarzy. Wszystkie me członki próbowały wyrwać się z jej uścisku, a z drugiej strony pragnęły ją 
dotykać... Tak... Objąć ją i odepchnąć jednocześnie.

Przywarła teraz do najbardziej oczywistego dowodu mojego pożądania. Jakże ja jej wtedy 

nienawidziłem!

- Dlaczego? Za co? - spytałem, oswobadzając usta. Kiedy uniosła głowę, jej włosy opadły 

na moją twarz. Dech w piersiach zaparła mi nieziemska wręcz rozkosz.

- Zejdź ze mnie - powiedziałem - i wracaj do piekła. Po cóż wyświadczasz mi tę łaskę? 

Dlaczego mi to czynisz?

- Nie wiem - odparła swym czystym, nieco drżącym głosem. - Może po prostu nie chcę, byś 

umarł. - Gdy to mówiła, czułem jej oddech na piersi. Słowa jej pulsowały gorączkowo. - Wyjedź 

stąd, udaj się na południe, do Florencji. Wyjedź i zapomnij o tym wszystkim, tak jakbyś miał 
tylko straszny sen albo doświadczył krótko rzuconego przez wiedźmę uroku. Jakby nigdy nic się 

nie wydarzyło. Wyjedź z tego miasta, wyjedź. Koniecznie.

-   Dość   już   tych   podłych   kłamstw   -   wyrzuciłem   z   siebie   raptownie.   -   Zali   myślisz,   że 

naprawdę tak zrobię? Wymordowałaś mi rodzinę, ty i twoi... Kimkolwiek jesteście.

Opuściła głowę, ponownie zalewając mnie swoimi włosami. Bezskutecznie próbowałem się 

oswobodzić. Nie miałem szans. Jej uścisk zupełnie mnie unieruchomił.

Otaczała   mnie   absolutna   czerń;   otulała   mnie   nieopisana   miękkość.   Nagle   coś   jak 

szpileczka delikatnie ukłuło mnie w gardło, a umysł mój pogrążył się w bezgranicznie błogim 
szczęściu.

Wydawało mi się, że spadam na zalaną kwiatami łąkę - daleko od tej krainy i wszystkich 

związanych z nią nieszczęść. Obok mnie spoczywała Urszula, przygniatając swym ciałem łodygi 

irysów. Miała rozpuszczone włosy i uśmiechała się - ujmująco, namiętnie - jakbyśmy zaznawali 
tu razem wzajemnego oddania zarówno ciałem, jak i duszą. Wśliznęła się na moją pierś, jakby 

chciała  mnie  dosiąść,  i  spoglądała   na  mnie  z  czarującym   uśmiechem  na   swych  niebiańskich 
ustach. Następnie łagodnym ruchem rozchyliła nogi, abym mógł się w nią wsunąć.

Miałem wrażenie, że doszło do upojnego zespolenia składających się na nią elementów - 

background image

wilgotnej, kurczliwej, tajemniczej kieszonki między jej nogami oraz natłoku milczącej elokwencji, 

która wylewała się z oczu Urszuli, gdy tak z miłością spoglądała na me ciało.

Naraz   wszystko  to   się  skończyło,   a   ja  doznałem   zawrotów   głowy.   Tymczasem   jej  usta 

przykleiły się do mej szyi.

Wytężyłem wszystkie siły, chcąc ją z siebie zepchnąć.

- Zniszczę cię - wyszeptałem. - Na pewno. Przysięgam. Nawet gdybym miał dopaść cię u 

samych wrót piekła.

Próba wyrwania się z jej uścisku sprawiła, że ciało me jeszcze bardziej się rozgrzało. Ona 

jednak   nie   chciała   ustąpić.   Postanowiłem   oczyścić   umysł,   pozbywając   się   zeń   wszelkiego 

rozmarzenia.

- Idź precz, czarownico.

- Ćśśś... Ucisz się - powiedziała ze smutkiem w głosie.
- Jesteś młody, uparty... i dzielny. Ja również byłam ongiś młoda. O tak, i nie brakło mi 

ani determinacji, ani odwagi.

- Nie kalaj mnie swymi brudami - odparłem.

- Cicho - powtórzyła. - Bo wszystkich pobudzisz. A do czego to nam potrzebne? - Jakże 

boleśnie, poważnie i kusząco zabrzmiały jej słowa! Sam tylko jej głos mógłby wywabić mnie z 

wszelkiego ukrycia. - Nie mogę na zawsze zapewnić ci bezpieczeństwa - dodała - nawet na bardzo 
długo. Idź, Vittorio, uciekaj stąd.

Odsunęła się nieco, bym jeszcze wyraźniej mógł widzieć jej tchnące szczerym oddaniem 

spojrzenie.   Widziałem   istotę   wręcz   idealną.   Takie   zaś   piękno,   ten   doskonały   demon,   który 

objawił mi się w rodzinnej kaplicy, nie potrzebował magicznych wywarów i zaklęć, aby przekonać 
mnie do swej sprawy. Urszula była stworzeniem bez skazy - arcydziełem urody i dostojeństwa.

- O tak - powiedziała, patrząc uważnie na moją twarz - i ja odnajduję w tobie piękno, które 

rani mi serce. To niesprawiedliwe, niezasłużone. Dlaczego prócz całej reszty mam jeszcze znosić 

to właśnie?

Dalej próbowałem się oswobodzić i nic już nie mówiłem. Nie miałem zamiaru podsycać 

tego tajemniczego żaru z piekła rodem.

- Uciekaj stąd, Vittorio - powiedziała, obniżając złowieszczo ton głosu. - Zostało ci ledwie 

kilka   nocy,   może   nawet   mniej.   Jeśli   znowu   do   ciebie   przyjdę,   mogę   ich   na   ciebie   ściągnąć. 
Vittorio... Nie rozpowiadaj o tym we Florencji. Wyśmieją cię.

Zniknęła.
Łóżko zakołysało się i skrzypnęło. Leżałem na plecach, a w nadgarstkach czułem jeszcze 

ból od nacisku jej dłoni. Znajdujące się nade mną okno ukazywało fragment szarej, nijakiej nocy, 

background image

a biegnący przy gospodzie mur wznosił się ku niebu, którego z mojego łóżka niestety widzieć nie 

mogłem.

Zostałem sam. Jej tu nie było.

Nagle   postanowiłem   zmusić   się   do   działania,   lecz   zanim   zdołałem   się   poruszyć,   ona 

pojawiła się tu znowu: tym razem w oknie. Widziałem jej postać od pasa po schyloną głowę; 

wpatrując się we mnie, oderwała kawałek koronki ze swej sukni i obnażyła przede mną białe 
piersi   -   drobne,   okrągłe,   położone   bardzo   blisko   siebie   i   zwieńczone   ciemnymi,   sterczącymi 

sutkami. Prawą dłonią podrapała lewą pierś, tuż nad brodawką, z której natychmiast popłynęła 
krew.

- Wiedźma!
Podniosłem   się,   żeby   ją   chwycić,   żeby   ją   zabić.   W   tym   jednakże   momencie   Urszula 

przytrzymała dłonią moją głowę, a na ustach poczułem nacisk jej drobnej, lecz jędrnej piersi. 
Rzeczywistość ponownie rozpłynęła się jak dym na niebie i oboje znaleźliśmy się na tej samej 

łące, na naszej łące, w swoich namiętnych i wiecznotrwałych objęciach. Ssałem z niej mleko - jak 
gdyby była moją matką  i mamką,  dziewicą  i królową,  a swymi pchnięciami  zrywałem  z niej 

ostatnie płatki kwiatu dziewictwa, jakie się jeszcze w niej ostały.

Zwolniła  uścisk. Upadłem. Byłem zbyt słaby i oszołomiony, aby powstrzymać ją przed 

odlotem. Upadłem zatem na łóżko; miałem mokrą twarz, a ręce i nogi mi drżały.

Nie  byłem  w stanie  usiąść.  Opadła  mnie totalna  bezwolność.  Przed  oczami  wyobraźni 

błyskała mi raz po raz nasza łąka z białymi i czerwonymi irysami - najpiękniejszym kwieciem 
Toskanii. Te dziko rosnące irysy kołysały się na soczyście zielonej trawie, podczas gdy ona biegła, 

uciekała ode mnie. Obraz ten był wszakże przezroczysty, nieco matowy, i nie mógł przesłonić 
widoku mego pokoju w gospodzie - unosił się tylko niczym woalka nad moją twarzą i torturował 

mnie swą jedwabistą bezcielesnością.

- Czary! - szepnąłem. - Boże mój, jeżeli powierzyłeś mnie opiece aniołów, czy rozkażesz im 

teraz przykryć mnie swymi skrzydłami? - Westchnąłem. - Bardzo ich potrzebuję.

W końcu udało mi się usiąść. Trząsłem się i miałem zamglony wzrok. Potarłem szyję. 

Ciarki przechodziły mi po ramionach i plecach, a całe ciało tętniło od pożądania.

Zacisnąłem powieki. Nie chciałem myśleć o Urszuli. Aliści trzeba mi było jakiejś podniety, 

która by moją żądzę uśmierzyła.

Położyłem się i odczekałem, aż z mego ciała uleci wreszcie ten cały szał.

Znowu stałem się człowiekiem, albowiem przez kilka chwil zapewne nim nie byłem.
Wstałem. Byłem bliski płaczu. Wziąłem świecę i zszedłem ostrożnie do głównej izby w 

gospodzie, pilnując, by kręte schody ani razu pode mną nie zaskrzypiały. Przyłożyłem knot do 

background image

świecy umieszczonej na wbitym w ścianę haku i wróciłem do swego pokoju. Ten mały płomyczek 

dodawał mi otuchy. Idąc po schodach, osłaniałem go dłonią i cały czas się modliłem. Wyjrzałem 
przez okno, lecz widniała pod nim jedynie ściana, po której kobieta z krwi i kości w żaden sposób 

wspiąć   by   się   nie   mogła.   Wyżej   zaś   rozciągało   się   nieme   i   bezwładne   niebo,   usiane 
zachmurzonymi   z   lekka   gwiazdami,   jakby   ignorowało   moje   modlitwy,   me   dramatyczne 

położenie.

Byłem pewien, że czeka mnie niechybna śmierć. Padnę ofiarą tych wszystkich demonów. 

Urszula miała rację. Jakże bowiem miałbym dokonać zemsty, na którą stworzenia owe zasłużyły? 
Jakże, u diabła, miałem to zrobić? A jednak - pokładałem wiarę w swej misji. Wierzyłem w swą 

pomstę równie głęboko, jak wierzyłem w istnienie Urszuli, tej czarownicy, której dotykały me 
dłonie,   która   śmiała   rozedrzeć   mi   duszę,   która   naszła   mnie   w   towarzystwie   swych   nocnych 

kamratów, by wymordować moją rodzinę.

Nie   mogłem   przemóc   w   sobie   obrazów   minionej   nocy,   widoku   tej   kobiety   stojącej   w 

drzwiach   naszej   kapliczki.   Nie   umiałem   pozbyć   się   z   ust   jej   smaku.   Wystarczyło   tylko,   żem 
pomyślał o jej piersiach, a ciało me słabło, jakby swym sutkiem Urszula syciła me żądze.

„Niech to wreszcie ustąpi” - błagałem w modlitwie. Nie mogę wszak uciec. Nie mogę udać 

się do Florencji, nie mogę aż po kres żywota rozpamiętywać tamtą masakrę. To niemożliwe, tak 

nie da się żyć. To niemożliwe.

Rozpłakałem się na myśl, że to Urszula uchroniła mnie przed śmiercią.

To   właśnie   ona   -   ta   jasnowłosa   kobieta,   którą   przeklinałem   każdym   tchnieniem   - 

powstrzymała swego zakapturzonego kompana przed pozbawieniem mnie życia. W przeciwnym 

razie zwycięstwo demonów byłoby całkowite.

Poczułem, jak ogarnia mnie spokój. Jeśli pisana mi była śmierć, zaiste - nie miałem nad 

czym rozmyślać. To ja muszę dopaść ich jako pierwszy. I musi mi się to powieść!

Wstałem  wraz ze wschodem słońca  i przeszedłem się po mieście,  przewiesiwszy  przez 

ramię skórzane torby z wyniesionymi z zamku kosztownościami. Obejrzałem sporą część Santa 
Maddalany, której bezdrzewne ulice wyłożono setki lat wcześniej rozdrobnionymi kamieniami, a 

niektóre fragmenty bruku pochodziły zapewne z czasów rzymskich.

Było to miasto cudownie spokojne i raczej bogate.

Kowale,   stolarze   i   rymarze   pracowali   już   o   tej   porze.   Widziałem   też   szewców,   którzy 

wyrabiali zarówno wyborne pantofle, jak i buty robocze. Oglądałem również wytwory jubilerów, 

snycerzy, kuśnierzy i ślusarzy.

Minąłem   niezliczoną   ilość   pięknych   sklepów.   Można   w   nich   było   zakupić   wspaniałe 

tkaniny, które najpewniej sprowadzano tu z Florencji, a także koronki i orientalne przyprawy. 

background image

Rzeźnicy tymczasem prezentowali sute zapasy świeżego mięsa. Mieściły się tu również winiarnie, 

notariaty i punkty obsługi epistolarnej. Widziałem poza tym kilku medyków bądź, mówiąc ściśle, 
aptekarzy.

Przez   główną   bramę   wjeżdżał   wóz   za   wozem;   zdarzały   się   nawet   małe   kraksy,   które 

mijałem o tej wczesnej porze, gdy słońce nie rozświetliło jeszcze na dobre pokrytych dachówkami 

domów i wyłożonej brukiem ulicy.

W kościołach zadzwoniono na mszę i obok mnie przemknęła chmara czystych i schludnie 

ubranych dzieci. Potem przeszły dwie grupki ludzi, którzy wraz z paroma zakonnikami zmierzali 
w stronę kościołów. Te ostatnie pochodziły z dawnych czasów, a na ich frontonach brak było 

jakichkolwiek ornamentów. Jedynie w paru niszach dojrzałem figurki świętych o pozbawionych 
wyrazu obliczach. Najwyraźniej połatane w wielu miejscach fasady tych świątyń musiały stawić 

czoło częstym w tym regionie trzęsieniom ziemi.

Natknąłem się również na dwie nie wyróżniające się niczym księgarnie, w których - jakom 

i   wcześniej   mniemał   -   oprócz   (dość   drogich)   modlitewników   nic   ciekawego   nie   znalazłem. 
Widziałem też dwóch kupców oferujących przednie towary ze wschodu. Byli tu także sprzedawcy 

dywanów - zarówno krajowych, jak i sprowadzanych prosto z Bizancjum.

Handel kwitł w najlepsze. Dokoła mnie wytwornie ubrani ludzie afiszowali się swoimi 

drogimi   strojami.   Santa   Maddalana   sprawiała   wrażenie   osady   samowystarczalnej,   chociaż   w 
obrębie   miejskich   murów   ciągle   słyszało   się   echo   końskich   kopyt   -   przybysze   skądinąd   to 

wjeżdżali,  to wyjeżdżali.  Natrafiłem  również  na pewien  zaniedbany  i solidnie ufortyfikowany 
klasztor.

Minąłem jeszcze dwie gospody. Przeciskając się tłocznymi uliczkami, stwierdziłem, że w 

mieście tym są trzy główne ulice, biegnące równolegle w górę i w dół wzgórza.

Na jednym z krańców Santa Maddalany znajdowała się brama, przez którą wszedłem do 

miasta ubiegłego wieczora, oraz plac, gdzie handlowano w tej chwili żywnością.

Inną partię municypalnych murów wieńczyły ruiny zamku, w którym mieszkał niegdyś 

władca tej osady. Z ulicy widziałem jedynie fragment bezkształtnej masy kamieni, pod którą 

jednak - na niższych kondygnacjach - mieściła się teraz siedziba rządców miasta.

Odnotowałem tam również parę niewielkich grot, kilka placyków i stare, rozpadające się 

fontanny,   w   których   mimo   to   ciągle   bulgotała   woda.   Dokoła   krzątały   się   stare   kobiety   z 
koszykami, opatulone w chusty, chociaż powietrze było ciepłe. Widziałem też młode i piękne 

dziewczęta, które zalotnie do mnie mrugały.

Myśl o jakimkolwiek kontakcie z nimi była mi jednak nad wyraz obca.

Po zakończeniu mszy i rozpoczęciu zajęć w szkołach, poszedłem do kościoła Dominikanów 

background image

-   największej   i   najwspanialszej   ze   znajdujących   się   w   pobliżu   świątyni   -   -   i   udawszy   się   na 

plebanię,   zapytałem,   czy   znajdę   tu   teraz   jakiegoś   kapłana.   Musiałem   bowiem   przystąpić   do 
spowiedzi.

Po chwili ukazał się mym oczom młody ksiądz; miał na sobie czysty, czarno - biały habit, 

był   przystojny,   dobrze   zbudowany,   o   zdrowej   cerze   i   pobożnym   sposobie   bycia.   Ogarnął 

wzrokiem moje odzienie, moją szablę. Jego spojrzenie wyrażało szacunek, a zatem ksiądz ów 
uważał  mnie prawdopodobnie za jakąś  ważną  personę. Zaprosił mnie do niewielkiej izdebki, 

gdzie miała odbyć się spowiedź.

Zachowywał się uprzejmie, bynajmniej nie uniżenie. Głowę jego okalała niewielka korona 

złocistych włosów, przyciętych bardzo krótko na samym szczycie łysej poza tym czaszki; oczy zaś 
miał duże i nieco wystraszone.

Gdy usiadł, ja uklęknąłem przy nim na chłodnej posadzce i wyrzuciłem z siebie całą swą 

makabryczną historię.

Opowiadałem szybko i bez przerwy, relacjonując z pochyloną głową jedno wydarzenie za 

drugim:   pierwsze   niepokojące   wypadki,   które   zaciekawiły   mnie   i   wprawiły   w   zalęknienie; 

tajemnicze,   urywane   słowa   mojego   ojca;   wreszcie   sam   atak   na   nasz   zamek   i   śmierć   prawie 
wszystkich znajdujących się w nim ludzi. Gdym opowiadał o mym bracie i siostrze, zacząłem 

gestykulować jak opętany, kreśląc w powietrzu kształt głowy mojego braciszka, dysząc, jakbym 
nie mógł złapać powietrza.

Dopiero po wyrzeknięciu ostatnich słów uniosłem wzrok i zobaczyłem, że młody ksiądz 

posyła mi z góry spojrzenie pełne osłupienia i najczystszej zgrozy.

Nie  wiedziałem,  jak  mam to rozumieć.  Takiż  sam bowiem  wyraz  twarzy  mógłby  mieć 

człowiek bojący się tego czy innego owada lub przerażony nadciągającym ku niemu batalionem 

okrutnych morderców.

A czegóż, na miłość boską, się spodziewałem?

-   Posłuchaj   mnie,   ojcze   -   rzekłem.   -   Wystarczy   tylko,   że   poślesz   kogoś   na   tę   górę,   a 

przekonasz   się   o   prawdziwości   mych   słów.   -   Wzruszyłem   ramionami   i   rozłożyłem   ręce   w 

błagalnym geście. - To wszystko. Poślij tam kogoś. Niczego stamtąd nie ukradziono, niczego nie 
wywieziono,   jedynie   ja   zabrałem   kilka   rzeczy.   Udaj   się   tam,   zaklinam.   Ręczę,   że   wszystko 

znajduje się tam w nie zmienionym stanie, chyba że kruki i myszołowy zebrały się na odwagę, 
aby poczynić tam własne porządki.

Ksiądz milczał. Na jego młodym obliczu pulsowała krew, usta miał rozchylone, a z oczu bił 

wyraz zdumienia i rozpaczy.

Było to dlań zaprawdę aż nazbyt fantastyczne. Ten młodzik najpewniej dopiero co opuścił 

background image

seminarium   i   słyszał   jak   dotąd   jedynie   wyznania   zakonnic   spowiadających   się   z   nieczystych 

myśli. Może też raz do roku przychodzili do niego mężczyźni, aby poskarżyć się na grzeszność 
ciała, albowiem własne żony przymusiły ich właśnie do wypełnienia małżeńskich obowiązków.

Ogarnął mnie gniew.
- Obowiązuje cię tajemnica spowiedzi - powiedziałem, starając się zachować cierpliwość. 

Pilnowałem się także, by nie przybierać nadmiernie pańskiego tonu, gdyż księża nader często 
skłaniali mnie do takiej postawy. Ich głupota potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi. - Udzielę 

ci jednak pozwolenia, byś nadal tej tajemnicy dochowując, wyekspediował posłańca na opisaną 
przeze mnie górę...

-   Synu,   zali   sam   nie   pojmujesz?   -   W   jego   niskim   głosie   słyszało   się   zaskakującą 

stanowczość i pewność siebie. - Tych zbójców mogli wszak nasłać tam sami Medyceusze.

- Nie, nie, nie, ojcze - oponowałem, kręcąc głową. - Widziałem, jak tej kobiecie odpadła 

ręka. Sam zresztą tę rękę odciąłem. Powiadam: widziałem, jak ta kończyna na powrót zrasta się z 

ciałem. To były demony. Wierz mi, proszę. Te stwory to wiedźmy z piekła rodem, i nazbyt są 
liczne, bym mógł z nimi walczyć sam. Potrzebna mi pomoc. Brak nam czasu na wątpliwości. Nie 

mamy czasu na racjonalne skrupuły. Tu trzeba dominikanów!

Potrząsnął głową bez najmniejszego wahania.

- Odchodzisz od zmysłów, synu - powiedział. - Jestem pewien, że przytrafiło ci się coś 

strasznego i ty w to wszystko głęboko wierzysz. Ale w rzeczywistości to się nie zdarzyło. Poniosła 

cię wyobraźnia.  Wiesz dobrze,  iż jest wśród nas wiele staruszek,  umiejących  podobno rzucić 
urok...

-   Wiem   -   przerwałem.   -   Umiem   natychmiast   rozpoznać   normalnego   alchemika   albo 

zwyczajną  czarownicę.  Tutaj  nie chodzi o uliczną  magię,  ojcze.  Powiadam  ci:  tamte  demony 

pozabijały wszystkich mieszkańców zaniku i okolicznych wsi. Nie umiesz tego zrozumieć?

I znowu zasypałem go garścią makabrycznych szczegółów. Opowiedziałem, jak Urszula 

weszła   przez   okno   do   pokoju   w   gospodzie,   lecz   mówiąc   to,   zrozumiałem   nagle,   że   tylko 
pogarszam sprawę.

No cóż - ten młody księżulo mógł sobie pomyśleć, że w sennym koszmarze po prostu 

nawiedził mnie sukub. Cały mój wysiłek pozbawiony był zatem jakiegokolwiek sensu.

Serce kłuło mnie w piersi, a całe ciało oblewał pot. Traciłem czas.
- Udziel mi rozgrzeszenia, ojcze - powiedziałem.

- Mam do ciebie prośbę - rzekł ksiądz i dotknął mojej ręki. Jego dłoń drżała, a cały wygląd 

zdradzał   jeszcze   większą   konfuzję   niż   wcześniej.   Sprawiał   przy   tym   wrażenie   szczerze 

zatroskanego o stan mojej duszy.

background image

- O co chodzi? - spytałem chłodno. Chciałem natychmiast stąd wybiec. Musiałem znaleźć 

jakiś klasztor! Albo przynajmniej któregoś z żyjących w tym mieście alchemików. Z pewnością 
mogłem odszukać tu człeka obeznanego z pracami na temat Hermesa Trismegistosa, z dziełami 

Laktancjusza bądź świętego Augustyna; jednym słowem - kogoś, kto dysponował jakąś wiedzą o 
demonach.

-   Czytałeś   świętego   Tomasza   z   Akwinu?   -   zapytałem   o   pierwszego   demonologa,   jaki 

przyszedł mi do głowy. - Ojcze, on nieustannie rozprawia o demonach. Czy myślisz, że rok temu 

ja sam bym w to wszystko uwierzył? Mniemałem wtedy, że czary to domena pokątnych oszustów. 
A ja naprawdę widziałem demony! - Nie mogłem się powstrzymać. Gadałem dalej: - Ojcze, w 

Summie teologii, w księdze pierwszej, święty Tomasz mówi nam o upadłych aniołach. Niektórym 
z nich pozwolono znaleźć się tu, na ziemi, aby i one mogły stanowić część naturalnego porządku 

rzeczy. One są tutaj, ojcze, wolno im działać i kusić człowieka, roznosząc dokoła piekielne ognie! 
To wszystko jest u świętego Tomasza. One tu są. I posiadają... posiadają... powłokę zupełnie dla 

nas   niepojętą.   Tako   rzecze   Summa.   Księga   ta   mówi   również,   że   aniołowie   mają   ciała 
przekraczające zdolności naszego rozumienia! I w coś takiego obleczona jest właśnie ta kobieta! - 

Próbowałem przypomnieć sobie tok wywodu Akwinaty. Przytaczałem jego słowa po łacinie. - To 
stworzenie taką właśnie posiada istotę! To tylko forma, ograniczona forma, której wprawdzie nie 

umiem ogarnąć, ale naprawdę ją widziałem. Wiem, że tak jest, bo świadczą o tym również jej 
czyny.

Uniósł dłoń, aby ostudzić moją gorączkę.
-   Synu,   proszę   -   powiedział.   -   Pozwól,   że   twoimi   wyznaniami   podzielę   się   teraz   z 

proboszczem. Rozumiesz chyba, że jeśli to uczynię, będzie on również zobowiązany dochować 
tajemnicy spowiedzi. Pozwól zatem, że go tutaj sprowadzę i powtórzę mu twoje słowa. Wtedy 

poproszę   go,   by   sam   z   tobą   porozmawiał.   Rozumiesz   przecie,   iż   nie   uczynię   tego   bez   twej 
uprzedniej zgody.

- Tak, wiem - odrzekłem. - A na cóż się to zda? Niechaj więc ujrzę owego proboszcza.
Zachowywałem się zbyt wyniośle, by nie rzec: arogancko. Byłem wyczerpany. Z typową dla 

włoskich arystokratów manierą traktowałem tego prowincjonalnego księdza jak służącego. A był 
to wszak sługa boży, któremu winienem okazać choć trochę szacunku. Miałem nadzieję, że jego 

zwierzchnik posiadał większą odeń wiedzę i erudycję. Jak atoli rozumieć ma ten, kto żadnej z 
tych rzeczy nie widział?

Na   krótką   chwilę   powrócił   do   mnie   wyraźny   obraz   zafrasowanej   twarzy   ojca   w   nocy 

poprzedzającej atak demonów. Ogarnął mnie niewysłowiony ból.

- Przepraszam, ojcze - zwróciłem się do młodego księdza.

background image

Wzdrygnąłem   się,   próbując   zdusić   w   sobie   to   wspomnienie,   które   wpędzało   mnie   na 

powrót  w poczucie   rozpaczy   i  beznadziei.  Opadły  mnie  myśli,  dlaczego  przyszło  nam  pędzić 
żywot na tym świecie i jakiemu celowi nasze życie ma służyć.

Następnie dotarły do mnie słowa mej eleganckiej dręczycielki, jej znękany głos, którym 

ubiegłej nocy powiedziała mi, że też była ongiś młoda, że była odważna  i zdecydowana.  Cóż 

mogła mieć na myśli, mówiąc o sobie takim smutnym tonem?

Ponownie   zagłębiłem   się   w   rozważania   świętego   Tomasza.   Zali   nie   orzeczono   tam,   iż 

demony trwają  niezmiennie  w nienawiści   do  wszystkich   ludzi?  Zali   nigdy nie  porzucają  one 
pychy, która przywiodła je do grzechu?

Opis   ten   nie   przystawał   do   zmysłowej   i   ponętnej   istoty,   z   którą   miałem   obecnie   do 

czynienia. „Ależ to jest szaleństwo - pomyślałem. - Zaczynam jej współczuć, a ona tego właśnie 

pragnie”.   Musiałem   w   ciągu   pozostałych   mi   jeszcze   godzin   dziennych   powziąć   plan   jej 
ostatecznego unicestwienia.

- Tak, ojcze, jeśli taka jest twoja wola - powiedziałem. - Ale najpierw mnie pobłogosław.
Moje słowa wyrwały go z pełnego troski zamyślenia. Wyglądał na wystraszonego.

Bez zwłoki udzielił mi błogosławieństwa i rozgrzeszenia.
- Uczyń to, co uważasz za słuszne - rzekłem. - Tak, poproś proboszcza, aby zechciał się ze 

mną zobaczyć. A to... Na kościół. - Podałem mu kilka dukatów.

Ksiądz wpatrywał się w pieniądze, nie biorąc ich jednak do ręki. Patrzył na te monety jak 

na żarzący się węgiel.

- Weź to, ojcze. To wcale niemała sumka. Weź to.

- Nie, poczekaj tu... Albo nie... Wyjdź do ogrodu.
Ogród był prześliczny. Znajdowała  się tam niewielka grota, z której po prawej stronie 

rozciągał się widok na wznoszące się ku zamkowi miasto, dalej zaś, ponad murami, widniało 
długie pasmo gór. Zauważyłem tam ponadto stary posąg świętego Dominika, fontannę, ławkę 

oraz kamień z wyrytą na nim inskrypcją tyczącą się jakiegoś cudu.

Usiadłem   na   ławce.   Powiodłem   wzrokiem   po   ożywczym   błękicie   nieba   pokrytego 

gdzieniegdzie dziewiczo białymi chmurami. Starałem się odzyskać równowagę ducha. „Czyżbym 
popadł w obłęd? - myślałem. - Wszak to żałosne”.

Proboszcz wystraszył mnie, wyłaniając się nagle z niskich, łukowato sklepionych drzwi 

plebanii.   Był   to   podstarzały   już   człowiek,   prawie   zupełnie   łysy,   z   małym,   szerokim   nosem   i 

dużymi ognistymi oczami. Tuż za nim wbiegł młodszy ksiądz.

- Wyjedź stąd - zwrócił się do mnie szeptem proboszcz. - Opuść nasze miasto i żadnemu z 

jego mieszkańców nie opowiadaj takich rzeczy, rozumiesz?

background image

- Co takiego? - zapytałem. - To taką pociechę mi niesiesz?

Proboszcz dyszał z wściekłości i patrzył na mnie ponurym wzrokiem.
- Ostrzegam cię.

-   Przed   czym?   -   spytałem,   nawet   nie   wstając   z   ławki.   -   Obowiązuje   was   tajemnica 

spowiedzi. Co mi zrobicie, jeśli zostanę?

- Nie muszę niczego robić! - powiedział proboszcz. - Odejdź stąd wraz ze swoją niedolą... - 

urwał,   jakby   wpadł   w   zakłopotanie,   jak   gdyby   zaczął   żałować   własnych   słów.   Zacisnął   zęby, 

odwrócił wzrok, po czym znowu na mnie spojrzał.

-   Wyjedź,   choćby   przez   wzgląd   na   siebie   samego   -   wyszeptał.   Popatrzył   na   młodego 

księdza. - Wyjdź stąd - powiedział do niego. - Sam z nim porozmawiam.

Młody ksiądz był przerażony. Natychmiast wyszedł z ogrodu. Spojrzałem na proboszcza.

- Wyjedź stąd - wyrzekł swoim niskim, złowrogim głosem; dolna warga cofnęła mu się 

nieznacznie, odsłaniając jego zęby. - Wyjedź z naszego miasta. Wyjedź z Santa Maddalany.

Spojrzałem na niego z chłodną pogardą.
- Ksiądz wie o ich istnieniu, prawda? - spytałem cicho.

- Oszalałeś. Ty oszalałeś! - powiedział. - Jeżeli opowiesz o demonach ludziom z naszego 

miasta, spalą cię tu na stosie jako czarownika. Myślisz, że tak się nie stanie?

W jego oczach czaiła się nienawiść, bezwstydna nienawiść.
- Och, kapłanie potępionych - odrzekłem. - Jesteś w komitywie z szatanem.

- Odejdź! - warknął.
Podniosłem się z ławki i popatrzyłem na jego nabrzmiałe oczy, na jego wydęte, zmęczone 

usta.

- Nie waż się, ojcze, złamać tajemnicy spowiedzi - powiedziałem. - Bo inaczej cię zabiję.

Stał nieruchomo, wpatrując się we mnie. Posłałem mu chłodny uśmiech i wszedłem do 

refektarza. Proboszcz rzucił się za mną; bulgotał jak kipiąca w garnku woda:

-   Ty   nic   nie   rozumiesz.   Oszalałeś.   Masz   przywidzenia.   Ja   tylko   próbuję   oszczędzić   ci 

prześladowań.

Kiedym doszedł do drzwi kościoła, odwróciłem się i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się 

w niego milcząco.

- Rzekłeś, co rzec mi chciałeś - powiedziałem. - Jesteś okrutny. Pamiętaj wszakże o moich 

słowach. Jeżeli złamiesz tajemnicę spowiedzi, ja ani chybi cię zabiję.

Był teraz równie wystraszony jak wcześniej młody ksiądz.
Przez   długą   chwilę   patrzyłem   na   ołtarz,   ignorując   proboszcza,   zapominając   o   jego   tu 

obecności. Umysł mój udawał sam przed sobą, że zalęgły się w nim jakieś myśli, że snuje jakieś 

background image

plany,   podczas   gdy   próbowałem   jedynie   przeczekać   tę   chwilę.   Następnie   przeżegnałem   się   i 

wyszedłem z kościoła.

Ogarnęła mnie rozpacz.

Chodziłem potem po mieście, które zdawało mi się teraz najpiękniejszym zakątkiem na 

świecie:   wszyscy   radośnie   pracowali,   ulice   były   czyste,   pod   każdym   oknem   znajdowały   się 

gustowne korytka z kwiatami, a pięknie odziani ludzie zajmowali się swoimi sprawami.

Santa Maddalana jawiła mi się jako najczystsza osada na świecie, a jej mieszkańcy jako 

najszczęśliwszy lud na ziemi. Kupcy gorliwie oferowali mi swoje towary,  lecz nie byli w tym 
natrętni. Mimo to życie w tym mieście musiało być poniekąd nudne. Nie dostrzegłem tam, na 

przykład, nikogo w moim wieku. W ogóle dzieci było tam bardzo mało.

Cóż miałem począć? Dokąd się udać? Czego szukać?

Nie znałem odpowiedzi na te pytania.
Rozglądałem   się   czujnie   dokoła,   poszukując   dowodów   na   obecność   demonów.   Skoro 

Urszula mnie tu nie znalazła, to może ja znajdę ją tutaj.

Na samą myśl o tej kobiecie całe me ciało przenikał chłód, któremu towarzyszył napad 

pożądania.   Oglądałem   jej   piersi,   czułem   jej   smak   i   przez   ułamek   sekundy   znowu   widziałem 
pokrytą kwiatami łąkę. Nie!

Pomyśl. Poczyń jakieś plany. Jeśli zaś chodzi o Santa Maddalanę, to niezależnie od wiedzy 

bądź   niewiedzy   proboszcza,   w   tym   tchnącym   zdrowiem   mieście   nie   mogło   być   żadnych 

demonów.

background image

ROZDZIAŁ 5

Cena pokoju i cena zemsty

Kiedy   upał   osiągnął   tego   dnia   swe   apogeum,   poszedłem   do   gospody,   aby   solidnie   się 

posilić.   Usiadłem   samotnie   na   okratowanej   werandzie,   upiększonej   przez   cudnie   kwitnącą 

wistarię. Gospoda leżała po tej samej stronie miasta co kościół Dominikanów i z niej również 
rozciągał się piękny widok na miasto i góry.

Zamknąłem oczy, oparłem łokcie o blat stołu, złożyłem dłonie i począłem się modlić.
- Powiedz mi, Boże, co mam czynić. Ukaż mi, co czynić należy.

W moim sercu zapanował spokój. Czekałem, rozmyślałem.
Jakie miałem opcje?

Zanieść swą historię do Florencji? A któż w to uwierzy? Zwrócić się z tym do samego 

Cosima? Choć wielce podziwiałem Medyceuszy i darzyłem ich wielkim szacunkiem, musiałem 

wziąć pod uwagę jeden fakt: z mojej rodziny przeżyłem tylko ja; i tylko ja mogłem rościć sobie 
prawa do majątku złożonego w Banco Medici. Cosimo nie podważyłby raczej mej tożsamości - 

mego   podpisu,   mojej   twarzy.   Wydałby   mi   wszystkie   skarby   rodzinne,   lecz   czy   uwierzyłby   w 
opowieści o demonach? Zamknięto by mnie na cztery spusty.

Albo   spalono   by   mnie   na   stosie   jako   czarownika.   Było   to   całkiem   możliwe;   mało 

prawdopodobne,   ale   możliwe.   W   takim   mieście   rozogniona   tłuszcza,   podjudzona   przez 

miejscowego klechę, mogłaby szybko zgotować mi taki los. I nie byłby to bynajmniej przypadek 
odosobniony. Gdym o tym rozmyślał, wniesiono mój posiłek, składający się ze świeżych owoców 

oraz gotowanej baraniny z sosem pieczeniowym. Zamoczyłem właśnie kawałek chleba i zacząłem 
jeść, gdy podeszło do mnie dwóch mężczyzn. Zapytali, czy mogą się przysiąść i zafundować mi 

czarę wina.

Jeden z nich był franciszkaninem. Wyglądał na człowieka o łagodnym usposobieniu i - co 

zdawało mi się logiczne - sprawiał wrażenie biedniejszego od dominikanów. Towarzyszył mu 
podstarzały jegomość o małych błyszczących oczkach i długich białych brwiach, sztywnych jakby 

wzmocniono je klejem; prezentował się jak przebrany za elfa aktor, mający rozbawić dzieci.

- Widzieliśmy, jak wchodzisz do kościoła Dominikanów - powiedział uprzejmie i cicho 

franciszkanin, uśmiechając się w moją stronę. - Wychodząc, nie wyglądałeś na wniebowziętego. - 
Zamrugał. - Spróbuj może zwrócić się do nas. - Roześmiał się, jakby żartował tylko dobrotliwie, 

nawiązując do zadawnionego sporu między tymi dwoma zakonami. - Wyglądasz na młodzieńca o 
przyzwoitym pochodzeniu. Pochodzisz z Florencji? - zapytał.

-   Tak,   ojcze,   jestem   w   podróży   -   odparłem   -   nie   wiem   wszakże,   dokąd   zmierzam. 

background image

Zatrzymałem się tu na pewien czas.

-  Mówiłem   z  pełnymi  ustami,  lecz  głód  nie  pozwalał   mi  na  przerwanie  konsumpcji.   - 

Siądźcie, proszę. - Chciałem wstać, ale oni szybko usiedli obok.

Kupiłem kolejny dzban czerwonego wina.
- Cóż, trudno by znaleźć piękniejszy zakątek - odezwał się niski staruszek, który sprawiał 

wrażenie bardzo czujnego. - i dlatego też jestem tak bardzo kontent, iż Bóg zechciał powołać 
mego syna, by służył w tutejszym kościele. Dzięki temu resztę swych dni może spędzić na łonie 

rodziny.

- Rozumiem. Jesteście ojcem i synem.

- Owszem - odparł ojciec. - Nigdym nawet nie marzył, że dla naszego miasta nastaną aż 

tak dobre czasy. To niemal cud.

- To cud, to boże błogosławieństwo - potwierdził ksiądz niewinnym i szczerym głosem. - 

To istny cud.

- Doprawdy? Wyjaśnijcie mi zatem, na czym on niby polega. - Przesunąłem w ich stronę 

talerz z owocami, lecz oni powiedzieli, że są już po obiedzie.

- Za moich czasów - rzekł ojciec - mieliśmy się chyba czym trapić, lecz teraz? W Santa 

Maddalanie panuje absolutne wręcz szczęście. Tu nigdy nie dzieje się nic złego.

- To prawda - przytaknął ksiądz. - Wiesz waść... Pamiętam trędowatych, którzy mieszkali 

kiedyś pod miejskimi murami. Już ich tu nie ma. Poza tym trafiali się też niesforni młodzieńcy, 

przysparzający nam sporo kłopotów. Byli plagą prawie każdego miasta. Ale teraz? W całej Santa 
Maddalanie ani w żadnej z okolicznych wiosek nie napotkasz ni jednego złoczyńcy. Tak jakby 

ludzie z całego serca ponownie oddali się Bogu.

- Tak - powiedział osobliwie wyglądający staruszek; pokręcił głową. - Poza tym Bóg był dla 

nas litościwy również w wielu innych sferach.

Znowu - jak wcześniej, w obecności Urszuli - poczułem ciarki na plecach, lecz tym razem 

nie były one przyjemne.

- W jakich sferach, jeśli można? - zapytałem.

- No, rozejrzyj się waść dokoła - odrzekł staruszek. - Widziałeś tu ludzi kalekich? Albo 

upośledzonych na umyśle? Kiedy ja byłem dzieckiem, ba, kiedy dzieckiem byłeś ty, mój synu - 

zwrócił się do księdza - błąkały się tutaj nieszczęsne dusze, zniekształcone już w łonie matki albo 
ze schorzałym od urodzenia umysłem. Trzeba było na nie uważać. Pamiętam czasy, gdy u bram 

naszego miasta zawsze byli jacyś żebracy. Teraz zaś ich tutaj nie ma, i to od wielu już lat.

- Zadziwiające - powiedziałem.

-   I   prawdziwe   -   przytaknął   zamyślony   ksiądz.   -   Wszyscy   cieszą   się   u   nas   dobrym 

background image

zdrowiem. To dlatego już dawno wyjechały stąd zakonnice. Widziałeś ten nieczynny szpital? I 

podmiejski klasztor, również od lat opustoszały? Myślę, że pomieszkują tam teraz owce naszych 
rolników.

- Nikt nigdy nie choruje? - spytałem.
- Ludzie chorują - rzekł ksiądz, sącząc swe wino wolno i wstrzemięźliwie - ale nie cierpią. 

Nie tak jak dawniej. Jeśli ktoś ma opuścić ten świat, robi to raczej szybko.

- Tak, to prawda. Bogu niech będą dzięki - potwierdził staruszek.

- A kobiety - ciągnął ksiądz - miewają tu szczęśliwe połogi. I nie uginają się pod jarzmem 

zbyt wielu dzieci. Och, rodzi się tu wiele takich, które Bóg wzywa do siebie już w pierwszych 

tygodniach życia. Cóż, taka jest dola każdej matki. Szczęściem na ogół nasze rodziny są dość 
niewielkie. - Spojrzał na ojca. - Moja biedna matka miała nas w sumie dwadzieścioro. Teraz to się 

przecie nie zdarza, prawda?

Mały staruszek wypiął pierś i uśmiechnął się z poczuciem dumy.

- Tak, sam żem wychował całą dwudziestkę. Wielu z nich poszło już w swoją stronę i nie 

wiem nawet, co stało się z... nieważne. Tak, rodziny są tu obecnie dość małe.

Ksiądz popadł w lekkie zakłopotanie.
- Może Bóg raczy udzielić mi kiedyś wiedzy na temat losu moich braci.

- Och, zapomnij o nich - powiedział staruszek.
-   Rozniosło   ich   po   świecie,   jeśli   można   zapytać?   -   rzekłem   półgłosem,   spoglądając 

niewinnie na ojca i syna.

- Byli nieudani - mruknął ksiądz, kręcąc głową. - Ale na tym polega nasze szczęście: ludzie 

nieudani nas opuszczają.

- Doprawdy? - spytałem.

Mały staruszek podrapał się po różowej czaszce. Miał długie, rzadkie, siwe włosy, sterczące 

na wszystkie strony świata. Pasowały do jego brwi.

- Wiesz, synu, próbuję sobie przypomnieć - powiedział  - co się stało z tymi biednymi 

kalekami... pamiętasz... z braćmi, co urodzili się z takimi marnymi nogami...

- Tomasso i Felix - podpowiedział ksiądz.
- Tak.

- Zabrano ich na leczenie do Bolonii. Takoż zrobiono z biednym chłopcem Bettiny, który 

urodził się bez rąk, pamiętasz?

- Tak, tak, oczywista. Mamy kilku medyków.
- Czyżby? A na czym polega ich zadanie? - dopytywałem się półgłosem. - A rada miejska, 

gonfalonier? - „Gonfalonierem” nazywano gubernatora Florencji, człowieka, który przynajmniej 

background image

nominalnie odpowiedzialny był za rządzenie.

- Mamy specjalny koszyczek - odparł ksiądz - i wyciągamy z niego co pewien czas sześć lub 

osiem nazwisk. Ale tutaj naprawdę niewiele się dzieje. Nikt się nie kłóci. Podatkami zajmują się 

kupcy. Wszystko idzie jak po maśle.

Staruszek o wyglądzie elfa roześmiał się nagle.

- Och, my nie mamy tu żadnych podatków! - oświadczył.
Ksiądz spojrzał na ojca, jakby ten powiedział coś, czego mówić nie należy. Znowu popadł 

w zakłopotanie.

- No nie, papo - zwrócił się do staruszka - mamy podatki, ale... niskie.

-   W   istocie,   szczęśliwi   z   was   ludzie   -   przyznałem   zgodnie,   udając,   że   przyjmuję   do 

wiadomości ten mało wiarygodny obraz życia w Santa Maddalanie.

- A ten okropny Oviso, pamiętasz go? - zapytał ksiądz swego ojca, a potem popatrzył na 

mnie.   -   On  to   naprawdę   nie   domagał   na   umyśle.   O   mało   nie  zabił   swojego  syna.   Postradał 

zmysły, ryczał jak byk. Przejeżdżał tędy wędrowny medyk, który miał zabrać go do Padwy. A 
może chodziło o Asyż?

- Rad jestem, że tu nie wrócił  - odrzekł staruszek. - Doprowadzał do szału całe  nasze 

miasto.

Przyglądałem się bacznie obydwu mężczyznom. Czyżby mówili to wszystko poważnie? A 

może ich słowa kryły jakąś tajemnicę? Wydawało mi się, że raczej niczego przeciwko mnie nie 

knują. Tymczasem księdza ogarniała coraz większa melancholia.

- Osobliwe są ścieżki Pańskie - stwierdził. - Tak, wiem, że to powiedzenie brzmi inaczej.

- Nie prowokuj Wszechmogącego! - skarcił go ojciec, dopijając wino.
Czym prędzej dolałem wina swoim rozmówcom.

- Ten mały niemowa? - odezwał się jakiś głos.
Uniosłem   wzrok.   Był   to   właściciel   gospody.   Stał   z   dłońmi   na   biodrach,   w   fartuchu 

naciągniętym na wypukły brzuch, a w ręce trzymał tacę.

- Zakonnice zabrały go ze sobą, prawda? - zapytał.

-  Wróciły  po  niego, tak   myślę  -  odrzekł   ksiądz.  Był  już  bardzo  zaniepokojony;  coś go 

najwyraźniej martwiło.

Karczmarz zabrał opróżniony przeze mnie talerz.
- Najbardziej wystraszyła nas dżuma - szepnął mi do ucha. - Minęła już, wierz mi, waść, 

proszę, bo inaczej nie wymówiłbym tego wyrazu. Na jego dźwięk ludziska kiedyś zmykali stąd w 
te pędy.

- Nie, te wszystkie rodziny, które wybyły z naszego miasta dzięki doktorom i wędrownym 

background image

zakonnikom. Wszystkich zabrano do szpitala we Florencji.

-   Ofiary   dżumy?   Do   Florencji?   -   zapytałem   z   niedowierzaniem.   -   Kto   w   takim   razie 

pilnował tu miejskich bram i którędy oni się tu dostali?

Franciszkanin wpatrywał się we mnie przez chwilę, jak gdyby doznał właśnie głębokiego 

wstrząsu. Karczmarz ścisnął ramię księdza.

- Żyjemy w szczęśliwych czasach - powiedział. - Tęsknię tylko za procesjami do klasztoru... 

One też się nie odbywają... To jasne... Ale nigdy nie było nam lepiej niż teraz.

Mój wzrok przeniósł się z karczmarza na księdza, który znowu się we mnie wpatrywał. 

Wydawało mi się, że drżą mu kąciki ust. Był niedokładnie ogolony, miał wąską szczękę, a jego 

poorana bruzdami twarz ponownie zrobiła się smutna.

Staruszek   powiedział   nagle,   że   niedawnymi   czasy   zapadła   na   dżumę   pewna   wiejska 

rodzina, lecz zawieziono ją do Lukki.

- Stało się tak dzięki szczodrobliwości... Któż to był, synu, nie pomnę...

- A czy to ma znaczenie? - powiedział karczmarz. - Signore - zwrócił się do mnie. - Może 

wina?

- Dla moich gości. - Wskazałem ręką ojca i syna. - Na mnie już najwyższy czas. Muszę 

zapoznać się z ofertą tutejszych księgarzy.

- Mógłbyś, waść, tutaj zostać - oświadczył nagle ksiądz miękkim, acz pełnym przekonania 

głosem, wpatrując się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. - To zaiste dobre dla ciebie miasto, a 

nam przydałby się kolejny uczony, lecz...

- Cóż, jestem człowiekiem dość młodym - powiedziałem i przełożyłem nogę przez ławkę, 

gotując się do wyjścia. - Nie ma tu ludzi w moim wieku, prawda?

- No, oni stąd wyjeżdżają - odrzekł staruszek. - Kilku by się pewnie znalazło, lecz oni 

pracują u swoich ojców. Nie, nie mamy tutaj żadnych nicponi. Nie, młody człowieku, tutaj ich nie 
uświadczysz.

Ksiądz przypatrywał mi się, jak gdyby nie słyszał wcale słów ojca.
- Tak, a tyś jest człek młody i kształcony - powiedział z nie ukrywanym niepokojem. - 

Widzę to i słyszę w twoim głosie. Wszystko w tobie jest pełne wiedzy i uczoności... - urwał. - 
Tuszę, iż wkrótce nas opuścisz, nieprawdaż?

- A powinienem? - zapytałem.  - Czy może winienem tu zostać?  - Starałem  się mówić 

łagodnie, nie popadać w grubiański ton.

Ksiądz uraczył mnie półuśmiechem.
- Nie wiem - odrzekł, po czym znowu oblicze jego przybrało  wyraz  ponury, ba, wręcz 

tragiczny. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece - wyszeptał.

background image

Pochyliłem się ku niemu. Widząc to, karczmarz odwrócił się dyskretnie i zajął się swoimi 

sprawami. Stary elf mamrotał coś do swojego wina.

- Co ci się, księże, stało? - spytałem szeptem. - Czy temu miastu powodzi się aż za dobrze?

- Ruszaj w drogę, synu - rzekł ze smutkiem w głosie.
- Ja również bym stąd wyjechał, ale złożyłem przysięgę posłuszeństwa, no i tutaj w końcu 

jest mój dom, tutaj siedzi mój ojciec, a resztę pochłonął szeroki świat. - Ton księdza stał się nagle 
surowy. - Tak mi się przynajmniej wydaje. Na twoim miejscu nie zostawałbym tutaj.

Kiwnąłem głową.
- Osobliwie wyglądasz, synu - szepnął. Nasze głowy w dalszym ciągu niemal stykały się ze 

sobą. - Za bardzo się wyróżniasz. Jesteś przystojny, odziany w aksamity, poza tym twój wiek... 
Nie jesteś już przecież dzieckiem...

- Tak, rozumiem. W tym mieście nie ma zbyt wielu młodych ludzi, przynajmniej takich, co 

zadają pytania. Jedynie staruszkowie, konformiści i tacy, którzy po prostu nie chcą widzieć pełni 

obrazu.

Nie odpowiedział na ten popis retoryki z mojej strony, a ja zacząłem żałować swoich słów. 

W tej krótkiej mowie przedarł się na powierzchnię mój ból i gniew. Odrażające! Byłem sam na 
siebie zły.

Ksiądz zagryzł wargę, zaniepokojony moim stanem, własnymi frasunkami lub problemami 

nas obu.

- Dlaczegoś tu przybył? - zapytał szczerze, a nawet z pewną troską w głosie. - Którędy 

jechałeś? Podobno zjawiłeś się u nas nocą. Ale nocą z tego miasta nie wyjeżdżaj. - Jego szept był 

już prawie niedosłyszalny.

-   Nie   martw   się   o   mnie,   księże   -   odrzekłem.   -   Proszę   tylko   o   modlitwę.   To   powinno 

wystarczyć.

Zauważyłem w nim ten sam rodzaj strachu, który objawiał młody dominikanin. Wiek jego 

atoli, zmarszczki i wilgotne od wina usta sprawiały, że przerażenie tego księdza tchnęło swoistą 
niewinnością.   Wyglądał   na   zmęczonego  istnieniem   rzeczy,   których   nie   jest w  stanie   ogarnąć 

umysłem.

Wstałem i chciałem już odejść, lecz ksiądz chwycił mnie za rękę, a ja nachyliłem ucho do 

jego ust.

- Mój chłopcze - powiedział. - Jest coś... Coś...

- Wiem, proszę księdza - odrzekłem. Poklepałem go po dłoni.
- Nie, nie wiesz. Posłuchaj. Jedź głównym traktem wiodącym na południe, nawet jeśli nie 

jest ci to po drodze. Nie kieruj się na północ. Nie jedź wąską drogą na północ.

background image

- Dlaczego? - spytałem.

Ksiądz nagle zwolnił uścisk. Wyglądał na porażonego jakąś ponurą myślą.
- Dlaczego? - szepnąłem mu prosto do ucha.

- Bandyci - powiedział, nie patrząc już na mnie. - Rozbójnicy, którzy mają ten trakt w 

swoim władaniu. Każą ci płacić za przejazd. Jedź na południe.

Odwrócił się ode mnie i podjął rozmowę ze swoim ojcem, wytykając mu coś łagodnym 

tonem, jakby zapomniał o mojej obecności.

Wychodząc   z   gospody   na   pustą   ulicę,   zastanawiałem   się   nad   zdumiewającym 

ostrzeżeniem księdza. „Jacy bandyci?” - myślałem.

Wiele sklepów zamknęło swoje podwoje - tak tu widocznie czyniono zawsze poobiednią 

porą.

Wisząca u pasa szabla ważyła chyba tonę; wino wprawiło mnie w lekką gorączkę, a w 

głowie szumiało mu od usłyszanych tego dnia słów.

„Dobrze - myślałem. - W tym mieście nie ma chłopców w moim wieku, jak również kalek, 

ludzi upośledzonych umysłowo, osób chorych czy niechcianych  dzieci! A droga na północ to 

rewir niebezpiecznych bandytów”.

Szybkim krokiem przemierzyłem miasto i wyszedłem przez szeroko otwartą bramę. Od 

razu poczułem jak najbardziej upragniony powiew świeżego wiatru.

Dokoła   mnie   ciągnęły   się   bujne,   zadbane   pola   uprawne,   jak   również   winnice,   sady   i 

skupiska chłopskich domostw. Tych pięknych widoków nie mogłem uświadczyć, gdym ciemną 
nocą do tego miasta przybywał. Co się zaś tyczy drogi na północ, nie widziałem jej ze względu na 

zasłaniające ją ogromne fortyfikacje na północnych krańcach Santa Maddalany.

Na jednym z górskich stoków znajdowały się ruiny klasztoru żeńskiego, a nieco niżej - w 

kierunku   zachodnim   -   widać   było   pozostałości   po   klasztorze   męskim.   Tak   przynajmniej 
suponowałem.

W ciągu godziny dotarłem do jednej ze wsi, gdzie chłopi uraczyli mnie kubkiem chłodnej 

wody.

W   rzeczy   samej   był   to   istny   raj.   Żadnych   odmieńców,   żadnych   opryszków   - 

najspokojniejszy zakątek tego świata, gdzie wszystkie dzieci są zdrowe i szczęśliwe.

Rozbójnicy wynieśli się z okolicznych lasów wiele lat temu. Rzecz jasna, należało zachować 

ostrożność, lecz miasto dysponowało wystarczającą siłą, aby utrzymać tu spokój i porządek.

- A co z drogą wiodącą na północ? - zapytałem.
Żaden z rolników nic na ten temat nie wiedział.

Gdym dopytywał się o los ludzi chorych, kalekich i rannych, niezmiennie otrzymywałem tę 

background image

samą odpowiedź. Ten czy inny lekarz lub ksiądz (albo też zakonnicy bądź mniszki) zabrali ich do 

większego miasta. Szczegółów chłopi nie pamiętali.

Do Santa Maddalany wróciłem grubo przed zmierzchem. Zrobiłem dość systematyczny 

obchód   po   sklepach,   przyglądając   się   wszystkiemu   uważnie,   tak,   by   nie   wzbudzić   niczyich 
podejrzeń.

Oczywiście nie byłem w stanie spenetrować w całości choćby jednej ulicy tego miasta, lecz 

postanowiłem wykorzystać ten czas jak najlepiej.

W księgarniach przeglądałem stare wydania Ars Grammatica i Ars Minor oraz wielkie i 

piękne edycje Biblii, które pozwolono mi wziąć do ręki dopiero, gdym poprosił o wyjęcie ich z 

zamkniętych regałów.

- Jak mógłbym udać się stąd na północ? - zapytałem znudzonego księgarza, który siedział 

oparty na łokciu i przyglądał mi się sennym wzrokiem.

- Na pomoc? Tam nikt nie jeździ - odparł, ziewając mi prosto w twarz. Miał na sobie 

eleganckie ubranie, ani razu nie cerowane, i nowe buty z najprzedniejszej skóry. - Słuchaj, waść, 
mam tu wiele lepszych tytułów - dodał, zmieniając temat.

Udawałem, że mnie to interesuje, po czym wyjaśniłem mu uprzejmym tonem, iż wszystkie 

te książki albo już mam, albo nie sami one potrzebne. Tak czy inaczej, podziękowałem za pomoc.

Następnie skierowałem swe kroki do tawerny, w której toczyła się właśnie hałaśliwa gra w 

kości.   Potem   przeszedłem   przez   dzielnicę   piekarzy,   gdzie   moje   nozdrza   delektowały   się 

smakowitym zapachem chleba.

Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo samotny, jak właśnie wtedy - pośród wesołego 

rozgwaru   mieszkańców   Santa   Maddalany,   gdym   ciągle   słyszał   tę   samą   opowieść:   tu   jest 
bezpiecznie, szczęśliwie i błogo.

Krew tężała mi w żyłach na myśl o nadciągającym zmroku. Zastanawiałem się, w czym 

tkwi tajemniczość prowadzącej na północ drogi. Wyjąwszy księdza, nikt nawet nie uniósł brwi, 

gdy dopytywałem się o ten właśnie kierunek.

Mniej więcej na godzinę przed zapadnięciem zmierzchu wszedłem do sklepu z florenckim 

jedwabiem i koronkami. W przeciwieństwie do pozostałych kupców właścicielka tego przybytku 
zniecierpliwiła się moją jałową dlań w nim obecnością, bo nie należałem przecie do osób bez 

grosza.

-   Dlaczego   zadajesz,   waść,   tyle   pytań?   -   zwróciła   się   do   mnie   zmęczonym   głosem.   - 

Myślisz, że łatwo jest opiekować się chorym dzieckiem? Rzuć no tylko okiem tutaj.

Patrzyłem na nią jak na pomyloną. Po chwili jednak dotarło do mnie znaczenie jej słów. 

Wsunąłem głowę między zasłonę na drzwiach i ujrzałem złożonego gorączką malca, który spał w 

background image

małym brudnym łóżeczku.

- Myślisz, że to łatwe? Rok za rokiem przemija, a ona wcale nie dobrzeje.
- Przykro mi - odparłem. - Ale jak można temu zaradzić?

Kobieta rzuciła swoją robótkę i odłożyła igłę. Najpewniej straciła już ostatki cierpliwości.
- Jak można zaradzić? To ty, waść, niby tego nie wiesz? - wyszeptała. - Ty, taki bystry 

młodzieniec! - Zagryzła wargę. - Ale mój mąż powtarza: „Nie, jeszcze nie”, i tak to się ciągnie 
dalej.

Wróciła   do   swoich   zajęć,   coś   tam   do   siebie   mamrocząc.   Ja   zaś   próbując   ukryć   swe 

przerażenie, czym prędzej wyszedłem z jej sklepu. Odwiedziłem jeszcze dwóch innych kupców, 

lecz   nic   szczególnego   mnie   nie   spotkało.   W   trzecim   ze   sklepów   zastałem   z   kolei   pewnego 
zwariowanego staruszka oraz dwie jego córki, które usiłowały powstrzymać go przed zdarciem z 

siebie odzienia.

- Pomogę wam - powiedziałem.

Wspólnymi siłami usadziliśmy starego na krześle i nałożyliśmy mu przez głowę koszulę. W 

końcu przestał wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki, choć ślina dalej leciała mu z ust.

- Dzięki Bogu to już nie potrwa długo - rzekła jedna z córek, ocierając czoło. - Pan zlituje 

się nad nami.

- Dlaczego nie potrwa długo? - zapytałem.
Spojrzała na mnie, odwróciła wzrok i znowu na mnie spojrzała.

- Och,  jesteś, signore,  nietutejszy,  wybacz  mi, proszę.  I taki  młody. Kiedyś  tu wszedł, 

pomyślałam, że jesteś jeszcze chłopcem. A tu... Bóg się zlituje. On jest już bardzo stary.

- Hm... Rozumiem - odparłem.
Patrzyła na mnie chłodnym, przenikliwym wzrokiem, jakby jej oczy wykonano z metalu.

Ukłoniłem się i wyszedłem. Staruszek znowu zaczął zrywać z siebie koszulę, a druga z 

sióstr, dotychczas milcząca, wymierzyła mu policzek.

Wzdrygnąłem się, lecz nie zawróciłem. Chciałem zobaczyć jak najwięcej w czasie, który 

pozostał mi przed zmierzchem.

Minąwszy  spokojną  dzielnicę   krawców,   znalazłem   się w sektorze  handlarzy  porcelaną, 

gdzie dwóch mężczyzn toczyło głośny spór o ozdobne tace urodzinowe.

Na owych tacach kładziono ongiś noworodki tuż po wyjęciu ich z łona matki. W moich 

atoli czasach przedmioty te dawano w prezencie rodzicom już po tym, jak dziecko przyszło na 

świat.  Były  to duże półmiski, przyozdobione wymyślnymi malunkami o tematyce  rodzinnej i 
domowej, w tym zaś sklepie oferowano duży ich wybór.

Posłyszałem odgłosy tej kłótni, zanim mężczyźni mogli mnie zobaczyć.

background image

Jeden z nich chciał kupić tę „przeklętą tacę”, podczas gdy drugi utrzymywał, iż podarunek 

taki jest przedwczesny, gdyż dziecko na pewno nie przeżyje. Dołączył do nich trzeci mężczyzna, 
twierdzący, iż „ona” i tak z radością przyjmie tak pięknie wykonany podarek.

Urwali, gdy wszedłem do sklepu i zacząłem przyglądać się wystawionym w nim towarom. 

Kiedym jednak się odwrócił, jeden z mężczyzn wymruczał pod nosem: - Jeśli ona ma głowę na 

karku, to niewątpliwie tak uczyni.

Słowa te zaskoczyły mnie tak bardzo, że próbując ukryć zmieszanie, chwyciłem z półki 

jakiś ładny talerzyk i przyjrzałem mu się z udawanym zachwytem.

- Przepiękny - powiedziałem, jakbym nic nie usłyszał.

Właściciel   wstał   i   zaczął   wychwalać   swój   asortyment.   Pozostali   mężczyźni   wyszli   na 

zewnątrz, gdzie już z wolna zapadał zmierzch. Wlepiłem wzrok w mojego rozmówcę.

- Czy ten maluch jest chory? - zapytałem najbardziej dziecinnym głosem, jaki mogłem z 

siebie wydobyć.

- O nie, ależ skąd, przynajmniej tak mi się wydaje. Ale wiesz, waść, jak to jest - odparł 

kupiec. - Urodziło się takie małe.

- Osłabione?
- Tak, osłabione - odrzekł niepewnym głosem. Zmusił się do uśmiechu, który uznał pewnie 

za nad wyraz udany.

Następnie   wróciliśmy   do   przeglądania   jego   towarów.   Kupiłem   cudnie   pomalowaną 

filiżankę z porcelany, która - jak twierdził sprzedawca - została tu przywieziona przez pewnego 
wenecjanina.

Dobrze wiedziałem, iż powinienem wyjść stamtąd bez słowa, lecz wręczając mu pieniądze, 

nie wytrzymałem i rzuciłem pytanie:

- Myślisz, waść, że to osłabione dziecię przeżyje?
Przyjmując ode mnie zapłatę, kupiec roześmiał się głębokim i szorstkim śmiechem.

- Nie - odpowiedział i popatrzył na mnie w zamyśleniu.
- Nie frasuj się, signore - uśmiechnął się lekko. - Zali pragniesz tu osiąść na stałe?

- Nie. Jestem przejazdem, zmierzam na pomoc - odparłem.
-   Na   północ?   -   -   powtórzył   za   mną   nieco   wystraszonym,   lecz   zarazem   sarkastycznym 

tonem. Zatrzasnął szkatułę z pieniędzmi i przekręcił w niej kluczyk. Kręcąc głową, schował swój 
skarbczyk do szafy, którą również zamknął na klucz. - Na północ, tak? No to życzę ci szczęścia, 

mój chłopcze - zaśmiał się kwaśno. - To stara droga. Najlepiej wyruszyć o świcie i szybko ją 
przebyć. Podziękowałem i wyszedłem.

Zapadała już noc.

background image

Wbiegłem na boczną uliczkę i zatrzymałem się zadyszany, przywierając plecami do ściany 

budynku, jak gdyby ktoś mnie gonił. Upuściłem kupioną przed chwilą filiżankę, która stłukła się 
głośno, a dźwięk ten rozniósł się echem po całej okolicy.

Byłem bliski utraty zmysłów.
Raptem,   zupełnie   świadom   mojej   obecnej   sytuacji   i   wszystkich   poznanych   ostatnio 

potworności, powziąłem jednoznaczną i nieodwołalną decyzję.

W gospodzie i tak nie byłem bezpieczny, więc jakież to miało znaczenie? Postanowiłem 

zadziałać po swojemu i samemu przekonać się o prawdziwym stanie rzeczy.

I to właśnie uczyniłem.

Zamiast powrócić na noc do gospody bądź oficjalnie się z niej wymeldować, ruszyłem w 

górę wąską uliczką, wiodącą prosto do ruin zamku.

Przez cały dzień patrzyłem na to imponujące skupisko rozpadających się kamieni i miałem 

obecnie pewność, iż w rzeczy samej zamek ten obrócił się już w ruinę i że gnieżdżą się w nim 

najwyżej  ptaki.  Nie mówię tutaj  o wspomnianych  już niższych  kondygnacjach  owej budowli, 
gdzie prawdopodobnie urzędowali miejscy oficjele.

Pośród ruin ostały się dwie wieże: jedna zwrócona frontem do miasta i druga, bardziej już 

podupadła, wzniesiona na odległym występie skalnym (o czym dowiedziałem się podczas mojej 

wyprawy za miasto).

Kroki swe skierowałem ku bliższej z dwóch wież.

Urzędy były już, rzecz jasna, nieczynne, a nocni strażnicy gotowali się do odbycia służby. 

Słyszałem   hałasy   z   kilku   tawern,   które   rozporządzenie   o   ciszy   nocnej   najpewniej   sobie 

lekceważyły.

Na placu przed zamkiem nie zastałem żywej duszy, a ponieważ wszystkie trzy ulice w tym 

mieście zakręcały tu i ówdzie, widziałem jedynie kilka niewyraźnych pochodni. Jednakże niebo 
było tej nocy cudownie jasne, pokryte paroma doskonale okrągłymi chmurkami, które odcinały 

się   wyraziście   od   granatu   nocnych   przestworzy.   Poza   tym   firmament   usiany   był   niezliczoną 
liczbą gwiazd.

Znalazłem stare, kręte schody, niemal za wąskie dla człowieka normalnych rozmiarów. 

Wznosiły się one dokoła czynnych ciągle partii zamczyska i wiodły na kamienną platformę, gdzie 

znajdowało się wejście do wieży.

Taka konstrukcja architektoniczna nie stanowiła dla mnie żadnego novum. Kamienie były 

tu wprawdzie bardziej chropowate i nieco ciemniejsze niż w moim rodzimym zamku, lecz sama 
wieża - podobnie jak w ojcowskim domu - była kwadratowa, szeroka i ponadczasowo solidna.

Domyślałem się, że kamienne schody tej naprawdę starej budowli zawiodą mnie bardzo 

background image

wysoko, i tak też się stało. Moja krótka wspinaczka znalazła swój kres w wysokiej komnacie, z 

której rozciągał się widok na całą Santa Maddalanę.

Znajdowały się tutaj również wyższe pomieszczenia, do których wchodziło się wszakże po 

drewnianych   drabinach,   wciąganych   na   górę   w   razie   ataku   wroga.   Tam   niestety   wejść   nie 
mogłem. Słyszałem tylko dobiegające mnie stamtąd odgłosy zaniepokojonych moją obecnością 

ptaków i delikatne poszumy wiatru.

Wysokość, na której się w tej chwili znajdowałem, musiała mi zatem wystarczyć.

Z czterech wąskich okien miałem widok na wszystkie strony świata i - co najważniejsze - 

widziałem całe miasto, którego owalny kształt kojarzył mi się z ogromnym okiem. W dole jaśniały 

tu i ówdzie pochodnie, a w nielicznych oknach migotały światła. Po jednej z ulic przesuwała się 
też niesiona przez kogoś latarnia, która - gdym tylko ją dostrzegł, natychmiast zniknęła z pola 

widzenia. Miałem wrażenie, że ulice zupełnie już o tej porze opustoszały.

Potem   ciemno   zrobiło   się   również   w   oknach,   a   i   liczba   pochodni   zmalała   do   bodaj 

czterech.

Ta   ciemność   mnie   uspokoiła.   Tereny   poza   miastem   tonęły   w   granatowej   powłoce 

zwieńczonej perlistym niebem. Widziałem stykające się z polami uprawnymi lasy, raz wyższe, to 
znów niższe, w zależności od układu nachodzących na siebie wzgórz, które spływały miejscami w 

czarne jak smoła doliny.

Pustka w wieży stała się wręcz słyszalna.

Nic   się   tutaj   nie   poruszało,   nawet   ptaki   znieruchomiały.   Byłem   zupełnie   sam. 

Posłyszałbym każdy najcichszy krok, gdyby ktoś wszedł na schody w dolnej partii wieży. Nikt nie 

wiedział, że tu jestem. Wszystkich zmorzył już sen. Byłem bezpieczny.

Rozliczne troski nie pozwalały mi na luksus strachu. Mniemałem, iż w tym oto miejscu 

jestem gotów stawić czoło Urszuli, że tutaj poszczęści mi się bardziej niż w gospodzie. Nie bałem 
się więc i odmawiałem modlitwy, jak zwykle trzymając dłoń na szabli.

„A cóż to chciałem wyszpiegować w tym śpiącym mieście?” - spytacie. Już odpowiadam: 

Cokolwiek, jeśli tam w ogóle coś się wydarzy.

Czy miałem jakieś podejrzenia? Nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie. Chodząc atoli 

po tej komnacie i wyglądając z okien na rozrzucone po mieście nieliczne światełka i warowne 

mury pod rozgwieżdżonym niebem, czułem, że całe to terytorium jest w jakiś sposób odrażające, 
podstępne, zaprzedane czarom i szatanowi.

- Myślicie, że nie wiem, dokąd trafiają te wszystkie nie chciane dzieci? - mruczałem pod 

nosem ze  wściekłością.  - Myślicie,  że  ludzi  dotkniętych   dżumą sąsiednie  miasta   przyjmują  z 

otwartymi rękami?

background image

Wystraszyły mnie własne słowa, niosące się echem po zimnych ścianach zamku.

- Ale co wy z nimi potem czynicie, Urszulo? Co chcieliście zrobić memu bratu i siostrze?
Takie rozważania były pewnie szalone bądź też takimi się mogły wydawać. Nauczyłem się 

wszakże jednego: myśl o zemście łagodzi ból. Zemsta stanowi potężną pokusę, choćby człowiek 
nie miał nadziei na jej urzeczywistnienie.

„Jednym cięciem tej szabli mogę skrócić Urszulę o głowę - myślałem - i wyrzucić jej czerep 

przez okno. Wtedy ta kobieta - demon utraci wszelką władzę na ziemi”.

Od czasu do czasu wysuwałem z pochwy mą szablę, po czym wkładałem ją z powrotem. 

Wyciągnąłem najdłuższy ze swoich sztyletów i uderzałem nim o lewą dłoń, bez przerwy krążąc po 

wieżowej komnacie.

W pewnej chwili, gdym powtarzał którąś z mych nużących modlitw, dostrzegłem coś na 

jednej z odległych gór - nie wiedziałem, jaka to strona świata, choć nie był to bez wątpienia 
kierunek,   z   którego   tutaj   przybyłem.  Zauważyłem   jakieś   silne   światło,   jarzące   się   za   zasłoną 

mrocznych lasów.

Z   początku   myślałem,   że   widzę   pożar,   lecz   kiedym   zmrużył   oczy   i   odpowiednio   się 

skoncentrował, stwierdziłem, iż na pewno tak nie jest.

W   przeciwnym   razie   nieliczne   chmury   na   niebie   rozjaśniłyby   się   od   blasku   pożogi, 

postrzeżona zaś przeze mnie iluminacja była wprawdzie rozległa, lecz utrzymywała się przy tym 
w pewnych granicach, jak gdyby wielu ludzi skupiło się tam z niezliczoną liczbą świeczek. To 

jednostajne pulsowanie ostrego światła po prostu zapierało dech w piersiach!

Dotkliwy   ziąb   przeniknął   mnie  do  szpiku   kości,   gdym  tak   patrzył   na   owo  intensywne 

światło.   To   była   osada!   Wychyliłem   się   przez   okno.   Widziałem   teraz   nieregularne   kontury 
imponująco rozświetlonego zamczyska, które wyraźnie odcinało się w tej chwili od wszystkich 

okolicznych terenów. W tej otulonej zewsząd lasami budowli celebrowano jakąś uroczystość, i to 
dlatego płonęło tam mnóstwo świec i pochodni, a w każdym oknie i na zamkowych  murach 

zawieszono jaśniejące latarnie.

Tak - to był kierunek północny, albowiem Santa Maddalana leżała za moimi plecami. Ten 

zamek znajdował się na północ od miasta i to przed wyprawą w tamte strony wcześniej mnie 
ostrzegano. Wszyscy moi rozmówcy musieli wiedzieć o istnieniu tej budowli, lecz żaden z nich 

(prócz szepczącego z przerażeniem franciszkanina) ani słowem o niej nie wspomniał.

Na cóż ja jednak patrzyłem? Co widziałem? Zamek otoczony był przez gęsty i wysoki las, 

rosnący przy samych jego murach, a spoza drzew przenikały pulsujące groźnie błyski. Czymże 
była  jednak  ta   niespokojna  i ledwie  dostrzegalna  fala,   która  staczała  się  w  ciemności  z  tego 

tajemniczego wzniesienia?

background image

Czy pod osłoną nocy przemieszczały się tam jakieś stworzenia, aby przedostać się z tego 

odległego   zamczyska   do   Santa   Maddalany?   Były   bezkształtne   i   czarne,   przywodząc   na   myśl 
wielkie ptaszyska, które posuwają się wprawdzie po ziemi, lecz nie podlegają prawu ciążenia. Czy 

te stwory zmierzały w moją stronę? Czy mnie zaczarowano?

Nie - to nie było przywidzenie. Z drugiej strony... Widziałem całe ich tuziny.

Podchodziły coraz bliżej.
Wcale nie były duże. Wcześniej myślałem inaczej, gdyż przesuwały się małymi grupkami. 

Teraz zaś, zbliżywszy się do miasta, stwory te rozpierzchły się, wskakując na miejskie mury, by 
przylgnąć do nich jak gigantyczne ćmy.

Odwróciłem się i podbiegłem do przeciwległego okna.
Obsiadły miasto niczym rój owadów! Widziałem, jak zeskakują i nikną w ciemności. Na 

znajdującym się pode mną placu pojawiły się dwa czarne kształty - mężczyźni w rozwianych 
pelerynach,   którzy   wbiegając,   a   raczej   wskakując   w   wyloty   uliczek,   wybuchali   głośnym   i 

zuchwałym śmiechem.

Słyszałem płacz, słyszałem łkania.

Słyszałem zawodzenie i stłumione jęki.
W całym mieście nie zapłonęło ani jedno światło.

Następnie   z   ciemności   wyłoniły   się   znów   te   złe   stwory   -   biegły   teraz   po   krawędziach 

murów, a potem z nich zeskakiwały.

- Dobry Boże, widzę was! I przeklinam! - szepnąłem.
Nagle w uszach  zagrzmiał mi przeraźliwy hałas. Poczułem, jak ociera się o mnie jakiś 

miękki materiał, i ujrzałem przed sobą zarys męskiego ciała.

- Widzisz nas, mój chłopcze? - Usłyszałem młody, wesoły i energiczny głos. - Mój mały, 

ciekawski chłopczyku?

Stał tak blisko, że nie mogłem wyciągnąć szabli. Widziałem tylko jego ubranie.

Zebrałem w sobie wszystkie siły i uderzyłem go łokciem w pachwinę.
Jego śmiech poniósł się echem po całej wieży.

- W ten sposób nie zranisz mnie, dziecko. A skoro jesteś taki ciekawski, zabierzemy cię ze 

sobą. Zobaczysz wreszcie to, coś tak bardzo chciał ujrzeć.

I wtedy owinął mnie jednym ruchem jakąś miękką tkaniną. Poczułem, jak uwięziony w 

tym worku unoszę się nad podłogą, i po chwili wiedziałem, że obydwaj opuściliśmy wieżę.

Jako że głowę miałem na dole, ogarnęły mnie nudności. Miałem wrażenie,  że lecę  na 

plecach tego mężczyzny, którego śmiech dobiegał do mnie ciągle, nieco stłumiony przez wiatr. 

Byłem unieruchomiony - czułem przy sobie swoją szablę, ale nie mogłem dosięgnąć jej rękojeści.

background image

Zupełnie już zdesperowany sięgnąłem po sztylet - nie ten wszakże, który zapewne wypadł 

mi z ręki w trakcie krótkiej szamotaniny, lecz ten, który tkwił w jednym z butów. Dobywszy go 
wreszcie,   przekręciłem   się   frontem   do   pleców   napastnika   i   jęcząc   z   wysiłku,   kilkakrotnie 

zatopiłem ostrze w miękkim materiale.

Zawył jak opętany, a ja zadałem kolejny cios.

Całe me ciało w rozdętym obecnie worku miotało się w powietrzu, oddalając się od pleców 

mężczyzny.

- Ty mały potworze! - krzyknął. - Ty nędzny, zuchwały dzieciaku.
Zlecieliśmy gwałtownie na dół. Poczułem uderzenie o kamienisty, pokryty trawą grunt i 

przewróciłem się, próbując rozciąć sztyletem płótno worka.

- Ty mały bękarcie - przeklinał mnie mężczyzna.

- Krwawisz, plugawy demonie?! - krzyknąłem. - Krwawisz, prawda? - Rozdarłem w końcu 

więżący mnie worek i dotknąłem dłonią mokrej trawy.

Ujrzałem gwiazdy.
Następnie moje zaplątane w płótnie kończyny oswobodzono w końcu jednym gwałtownym 

szarpnięciem.

Przez moment leżałem pod stopami porywacza.

background image

ROZDZIAŁ 6

Dwór Rubinowego Graala

Żadna siła nie wyrwałaby mi tego sztyletu z ręki. Zatopiłem go w nodze mężczyzny, który 

ponownie zawył z bólu. Uniósł mnie, podrzucił w górę i upuścił na pokrytą rosą ziemię.

Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem jego niewyraźną jeszcze i zamazaną postać. Otaczała 

go aura intensywnie czerwonego światła; miał na sobie płaszcz z kapturem, długą staromodną 

koszulę   i   błyszczącą   kolczugę.   Poruszył   tułowiem   i   złote   włosy   spłynęły   mu   na   twarz. 
Najwyraźniej odczuwał ból w zadanych mu przeze mnie ranach. Tupnął skaleczoną nożem nogą.

Nie   wypuszczając   z   ręki   sztyletu,   przeturlałem   się   dwa   razy   po   ziemi,   dzięki   czemu 

mogłem już teraz  wyciągnąć szablę  z pochwy.  Zanim mężczyzna  zdążył  wykonać jakikolwiek 

ruch,   stanąłem   przed   nim   i   z   całej   siły   dźgnąłem   go   szablą.   Usłyszałem   odrażający   odgłos 
tryskającej zeń krwi, która w jasnym świetle wyglądała tym bardziej przerażająco.

Zawył ponownie, jeszcze straszniej niż poprzednim razem. Osunął się na kolana.
- Pomóżcie mi, imbecyle. To diabeł! - krzyknął. Kaptur zsunął mu się z głowy.

Przyglądałem   się   ogromnym   fortyfikacjom,   wznoszącym   się   po   mojej   prawej   stronie. 

Widziałem teraz dokładnie oglądane wcześniej z daleka wysokie wieże z krenelażami, na których 

powiewały oświetlone jasno flagi. Był to zaiste zamek jak z baśni: spiczaste dachy, ścięte u góry 
łukowate   okna   oraz   wysokie   umocnienia,   na   których   poruszały   się  wpatrzone   w  nas  ciemne 

postacie.

Po wilgotnej trawie podbiegła do nas Urszula - bez płaszcza, w czerwonej sukni, z włosami 

zaplecionymi w warkocze i przewiązanymi czerwoną wstążką.

- Zabraniam ci go krzywdzić! - krzyknęła. - Nie próbuj go dotknąć.

Dołączyła do niej grupka mężczyzn, ubranych w znane mi już staromodne koszule, długie 

aż do kolan. Każdy z nich miał na głowie hełm stożkowy, nosił brodę i odznaczał się przeraźliwie 

białą skórą.

Mój adwersarz rzucił się na trawę, tryskając krwią niczym jakaś potworna fontanna.

- Obacz, co on mi zrobił! - wrzasnął.
Zatknąłem   za   pas   swój   sztylet,   chwyciłem   oburącz   szablę   i   z   niepowstrzymanym 

okrzykiem odciąłem mu głowę. Ta potoczyła się na dół po pochyłości trawiastego wzgórza.

- Tak! Teraz nie żyjesz, jesteś trupem! - ryknąłem. - Ty morderco, ty czarcie. Weź no tę 

swoją głowę. Włóż ją z powrotem na kark.

Urszula zarzuciła mi ramiona na szyję, a jej piersi przywarły do moich pleców. Jej dłoń 

zacisnęła się na mojej, przez co ostrze szabli po chwili przegięło się ku ziemi.

background image

- Nie dotykaj go! - krzyknęła ponownie; w jej głosie dało się słyszeć groźbę. - Zabraniam ci 

tu podchodzić.

Jakiś mężczyzna z grupki podniósł głowę mojego wroga i trzymał ją w górze, podczas gdy 

pozostali przyglądali się ogarniętemu drgawkami ciału.

- O nie, już za późno - rzekł jeden z nich.

- Nie, włóż ją na miejsce, wsadź mu ją z powrotem na szyję! - krzyknął inny.
- Pozwól mi odejść, Urszulo - powiedziałem. - Niech umrę jak człowiek honoru. Uczyń mi 

tę uprzejmość, proszę - błagałem. - Uwolnij mnie, chcę umrzeć po swojemu. Zrobisz to dla mnie?

- Nie. - Poczułem w uchu jej ciepły oddech. - Nie zrobię.

Obezwładniała mnie swoją siłą, niezależną od jedwabistej poduszki jej piersi i chłodu jej 

miękkich palców. Miała nade mną pełną władzę.

- Idź do Godrica! - krzyknął jeden z mężczyzn.
Dwaj pozostali podnieśli wijące się i wierzgające ciało bezgłowego mężczyzny.

- Zanieście go do Godrica - powiedział ten, który trzymał głowę. - Jedynie Godric może 

wyrokować w takiej sprawie.

- Godric! - Urszula wydała z siebie żałosny jęk, kojarzący się ze skowytem dzikiego zwierza 

lub wyciem wiatru - tak bardzo był przenikliwy, odbijając się echem od murów zamku.

Wyżej od nas, na tle rozwartej szeroko łukowatej bramy zamku, a tym samym plecami do 

światła, stał jakiś szczupły mężczyzna z powykręcanymi ze starości kończynami.

- Przyprowadzić ich tu! - krzyknął.  - Urszulo, uspokój się, bo inaczej  wszystkich  tutaj 

wystraszysz.

Nagłym ruchem spróbowałem się oswobodzić, lecz Urszula tylko wzmocniła uścisk. Na 

szyi poczułem ukłucie jej zębów.

- Urszulo, nie. Chcę być świadkiem tego, co się teraz wydarzy - szepnąłem. Czułem atoli, iż 

otaczają mnie ciemne chmury, jak gdyby powietrze zrobiło się gęstsze i otulało mnie zmysłowo 

dźwiękami i zapachami.

Och, kocham cię, pragnę cię, tak, nie przeczę. Czułem, jak obejmuję jej ciało, leżące pode 

mną na wilgotnej  trawie.  Ale to przecie był  sen i nie istniały  dzikie czerwone kwiaty,  a ona 
przenosiła mnie w inne miejsce i tylko wsączyła we mnie słabość, swoim uczuciem wyrwała ze 

mnie serce.

Próbowałem   ją   przekląć.   Otaczały   nas   kwietne   łąki.   Powiedziała:   „Uciekaj”,   ale   nie 

mogłem, bo nie był to wszak  świat prawdziwy,  jedynie fantazja,  gdym tkwił  w jej wężowym 
uścisku, a ona ssała ustami me ciało.

Francuski zamek. Chyba przeniesiono mnie na północ.

background image

Otwarłem oczy.

Wszystkie atrybuty francuskiego dworu.
Nawet ta przytłumiona, spokojna muzyka przywodziła mi na myśl stare francuskie pieśni 

śpiewane przy wieczerzy w zamierzchłym dzieciństwie.

Zbudziłem się. Siedziałem po turecku na dywanie, pochylony do przodu. Potarłem szyję, 

aby   dojść   do   siebie.   Macałem   dokoła   dłońmi,   chcąc   znaleźć   odebraną   mi   broń.   O   mało   nie 
straciłem równowagi i przewróciłem się do tyłu.

Dobiegająca z dołu muzyka nużyła swoją rytmiczną powtarzalnością; zbyt wiele w tym 

było dudniących bębnów i ostrego, nosowego zawodzenia instrumentów dętych. Nie słyszałem 

żadnej melodii.

Uniosłem wzrok. Tak... Wszystko francuskie. Wąski, wysoki łuk drzwi wiodących na długi 

balkon,   pod   którym   świętowano   hałaśliwie   to   czy   owo.   Ten   francuski   wykwint   -   gobeliny 
przedstawiające damy w wysokich stożkowatych kapeluszach i śnieżnobiałe jednorożce.

Karykaturalny niemal obrazek z dawnych czasów, niczym ilustracje w modlitewnikach, na 

których poeci recytowali na siedząco nudną i męczącą Powieść o róży lub Powieść o Lisie.

Na oknie wisiały zasłony z niebieskiego atłasu, przyozdobione liliami burbońskimi, czyli 

najstarszymi   symbolami   Francji.   Nad   drzwiami   i   oknem   znajdowały   się   kruszące   się   już 

filigranowe ornamenty. Poza tym wszystkie  próchniejące tu szafy mieniły się złotą  barwą  na 
typowo francuską modłę.

Odwróciłem się.
Stało   przede   mną   dwóch   brodatych   mężczyzn   w   zakrwawionych   koszulach   i   grubych 

rękawach od kolczugi. Zdjęli swoje stożkowe hełmy i wpatrywali się we mnie lodowato bladym 
wzrokiem. Światło pobłyskiwało na ich stwardniałej białej skórze.

A obok stała patrząca na mnie Urszula - klejnot srebrzący się na tle cieni. Odziana była w 

luźną suknię o wysokiej talii, równie staromodną jak stroje tamtych mężczyzn, jak gdyby ona 

także przybyła tu z jakogoś nie istniejącego już francuskiego królestwa. Jej śnieżnobiałe piersi 
obnażone były prawie do samych sutków, a niżej miała niewielki gorset z czerwono - złotego 

aksamitu, ozdobiony kwiecistymi wzorkami.

Na   krześle   przy   biurku   siedział   Pan   Starszy,   którego   wiek   odpowiadał   sylwetce 

dostrzeżonej wcześniej przeze mnie u wrót zamczyska. Podobnie jak inni, był blady i odznaczał 
się przeraźliwie białą cerą - piękną i straszną zarazem.

W całej komnacie wisiały na łańcuchach tureckie lampy, których płomyczki boleśnie raziły 

moje zmęczone oczy, a dokoła roznosił się zapach róż i letnich łąk.

Pan Starszy głowę miał łysą i równie brzydką jak cebulka irysa, gdy ją odwrócić i ogołocić 

background image

ze wszystkich korzeni. W owej szkaradnej główce tkwiła para szarych błyszczących oczu oraz 

długie, wąskie, poważne i bezwzględne usta.

- A zatem - zwrócił się do mnie miękkim głosem, unosząc jedną brew, a raczej zastępującą 

ją wypukłą zmarszczkę na nieskazitelnie białym czole. Jego policzki porysowane były ukośnymi 
bruzdami. - Zali wiesz, żeś zabił jednego z naszych?

-   Mam   nadzieję   -   odparłem.   Podnosząc   się   z   posadzki,   niemal   straciłem   równowagę. 

Urszula chciała mi pomóc, lecz szybko się cofnęła, jak gdyby swoim dla mnie wsparciem mogła 

złamać panujące tu zasady.

Wyprostowałem się. Posłałem jej niechętne spojrzenie, po czym przeniosłem wzrok na 

Pana Starszego, który wpatrywał się we mnie z niezmąconym spokojem.

- Pragniesz ujrzeć swoje dzieło? - zapytał.

- W jakim to niby celu? - odpowiedziałem pytaniem.
A jednak przyszło mi owo „dzieło” oglądać.

Po mojej lewej stronie stał wielki stół na kozłach,  na nim zaś spoczywał mój nieżywy 

przeciwnik,   który   przyniósł   mnie   tutaj   w   swoim   ogromnym   worku.   Tak...   Rachunki   zostały 

wyrównane.

Leżał bez ducha, odrażająco skurczony - jakby członki jego ciała zapadły się w siebie. Do 

jego poszarpanej szyi przytknięto bezkrwistą głowę, w której pod otwartymi powiekami widać 
było zakrzepłe na ciemno oczy. Zaiste, rozkoszny widok. Wlepiłem wzrok w jego białą kościstą 

rękę, która zwisała ze stołu, przypominając jakieś wyschnięte żyjątko morskie, wyrzucone na 
plażę i poddane działaniu bezlitosnego słońca.

- Cudownie - powiedziałem. - Doprawdy cieszę się, widząc nieżywym tego, co śmiał mnie 

porwać i przynieść tu wbrew mojej woli. Stokrotnie dziękuję za ten widok. - Spojrzałem na Pana 

Starszego. - Mój honor nie zniósłby mniejszej odpłaty. Bo mówimy tu o sprawach honorowych, 
nieprawdaż? Kogo jeszcze uprowadziliście z Santa Maddalany? Tego wariata, który zdzierał z 

siebie koszulę? Tego słabego noworodka? Wszystkich słabych, nie w pełni sprawnych, chorych? 
Cóż oni wam dają i czym wy się im odwdzięczacie?

- Zamilknij, młodzieńcze - rzekł uroczyście Pan Starszy.
- Twoja odwaga przerasta wymagania kodeksu honorowego, że nie wspomnę o zdrowym 

rozsądku. Widzę to aż nazbyt wyraźnie.

- Bynajmniej tak nie jest. To, coście mi uczynili, wymaga ode mnie walki aż do utraty tchu, 

walki   z   wami   wszystkimi.   -   Odwróciłem   się   i   wskazałem   otwarte   drzwi.   Dudniąca   muzyka 
osłabiała   moje   i   tak   bardzo   już   nadwątlone   siły.   -   A   te   hałasy   z   dołu?   Czymże   jesteście? 

Urządzacie tu krwawe samosądy?

background image

- Prawie zgadłeś - powiedział głębokim basem jeden z brodatych mężczyzn. - Stanowimy 

Dwór Rubinowego Graala.  Tak  właśnie  się określamy,  chociaż  wolimy łaciński  lub  francuski 
odpowiednik tej nazwy.

- Dwór Rubinowego Graala! - powtórzyłem za nim. - Pijawki, pasożyty, smakosze krwi. 

Tym oto jesteście. A czym jest ów Rubinowy Graal? Krwią właśnie?

Usiłowałem przypomnieć sobie, co czułem, kiedy Urszula ukłuła mnie zębami w szyję, nie 

ulegając   zarazem   działaniu   towarzyszącego   temu   doznaniu   czaru.   Ten   jednak   ponownie   się 

pojawił - owo falujące i wonne wspomnienie łąk i miękkich piersi tej kobiety. Starałem się z niego 
otrząsnąć.

- Pijecie ludzką krew! Rubinowy Graal! Uprowadzacie ludzi i to właśnie z nimi robicie? 

Pijecie ich krew?

Pan Starszy spojrzał wymownie na Urszulę.
- O co ty mnie prosisz, Urszulo? - zapytał. - Jakże mógłbym podjąć taką decyzję?

- Ależ Godricu. On jest odważny i silny - rzekła Urszula.
-   Godricu,   jeżeli   ty   wyrazisz   zgodę,   nikt  już   się   temu   nie   przeciwstawi.   Nikt   tego   nie 

zakwestionuje. Proszę cię, błagam, Godricu. Czy kiedykolwiek prosiłam cię...

- O co? - zapytałem, przenosząc wzrok z jej umęczonej twarzy na oblicze Pana Starszego. - 

O moje życie? O to go prosisz? Wolę już umrzeć.

Staruszek świetnie o tym wiedział. Nie musiałem mu nic mówić. Prawo łaski zadziałać w 

tym momencie nie mogło, mnie zaś pozostawało rzucić się desperacko na tego czy owego, aby 
dalej toczyć tę nierówną walkę.

Pan Starszy wpadł w złość. Podniósł się nagle z zadziwiającą sprawnością ruchów, chwycił 

mnie za kołnierz i szeleszcząc swymi czerwonymi szatami, pociągnął za sobą przez łukowe drzwi 

aż do kamiennej balustrady.

- Popatrz na dwór - powiedział.

Pod nami znajdowała się ogromna komnata, którą widzieliśmy z okalającego ją w całości 

balkonu. Nie dostrzegłem bodaj jednego kamienia, gdyż wszystkie ściany pokryte były złotymi i 

ciemnoczerwonymi   draperiami.   Przy   długim   stole   siedziało   dostojne   grono   pań   i   panów, 
odzianych   w   ciemnoczerwone   ubrania   -   był   to   kolor   krwi,   nie   zaś   wina,   jakom   mniemał 

wcześniej.  Na   drewnianym  stole   brak   było  choćby  jednego  talerza  ze  strawą  bądź   kielicha  z 
winem. Wszyscy patrzyli wesołym wzrokiem na tancerzy, którzy pląsali na kryjących posadzkę 

grubych dywanach, jak gdyby rozkoszując się tą miękkością pod stopami.

Liczne kręgi tańczących w rytm muzyki postaci układały się w ciągi arabesek. Widać tam 

było przeróżne kostiumy - od stuprocentowo francuskich aż po ówczesny styl florencki. Wszędzie 

background image

wirowały wesołe kółeczka z czerwonego jedwabiu lub czerwieni pokrytej kwiatami bądź innymi 

wzorkami, które wyglądały z daleka na gwiazdy albo półksiężyce.

Ponury   ten   obraz   hipnotyzował   wszakże   swą   soczystą   czerwienią,   oscylującą   między 

demonicznością krwi a imponującym majestatem szkarłatu.

Zwróciłem też uwagę na rozliczne świeczniki, kandelabry i pochodnie. Jakże łatwo byłoby 

podpalić te wszystkie gobeliny... Byłem ciekaw, czy mieszkańcy tego zamczyska również mogą 
zająć się ogniem - tak jak inne wiedźmy i heretycy.

Posłyszałem urywany oddech Urszuli. - Vittorio, bądź rozsądny - szepnęła.
Na dźwięk tego szeptu spojrzał na mnie mężczyzna, który siedział na wysokim krześle w 

centralnej części stołu, czyli tam, gdzie w naszym zamku siadywał mój ojciec. Podobnie jak mój 
martwy   już   nieprzyjaciel,   osobnik   ten   miał   blond   włosy,   które   opadały   miękko   swobodnymi 

lokami prosto na szerokie ramiona. Twarz jego była młodzieńcza, młodsza od oblicza mego ojca, 
choć znacznie  starsza  od mojej, za to równie blada,  jak  twarze  pozostałych  rezydentów tego 

zamczyska. Mężczyzna ten wlepił we mnie swoje niebieskie, przenikliwe oczy, a następnie skupił 
się znowu na tancerzach.

Całe to widowisko zdawało się drgać w rytm nadawany przez płomienie. Oczy zaczęły mi 

łzawić i raptem uzmysłowiłem sobie, iż postacie na gobelinach w tej sali to bynajmniej nie damy i 

jednorożce, które widziałem w poprzedniej komnacie, tylko tańczące w piekle diabły. Pod galerią, 
na   której   stałem,   rozmieszczono   odrażające   gargulce,   a   na   kapitelach   podpierających   sufit 

kolumn wykuto inne demoniczne stwory, tym razem ze skrzydłami.

Złe twarze wykrzywiały swe usta na wszystkich ścianach zarówno przede mną, jak i za 

moimi   plecami.   Na   jednym   z   wiszących   niżej   gobelinów   nachodziły   na   siebie   kolejne   kręgi 
dantejskiego piekła.

Spojrzałem   teraz   na   połyskujący   stół.   Poczułem,   jak   kręci   mi   się   w   głowie.   Miałem 

wrażenie, że stracę przytomność.

-   Ona   chce   przyjąć   cię   na   nasz   dwór   -   powiedział   Pan   Starszy,   przypierając   mnie   do 

balustrady w taki sposób, bym nie mógł się odwrócić. Mówił powoli, niskim głosem, jakby nie 

miał w tej sprawie własnego zdania. - Ona chce, byśmy przyjęli cię w poczet członków Dworu 
Rubinowego Graala w ramach nagrody za zabicie jednego z naszych. Otóż i jej logika.

Patrzył na mnie chłodnym i zamyślonym wzrokiem. Jego dłoń ściskała mój kołnierz ot tak, 

ani brutalnie, ani niedbale.

Na usta cisnął mi się już potok przekleństw, lecz nagle zrozumiałem, że spadam.
Trzymany ciągle przez Pana Starszego w mgnieniu oka zleciałem na gruby dywan, tam zaś 

gwałtownym szarpnięciem postawiono mnie na nogi, a tancerze rozstąpili się przed nami.

background image

Stanęliśmy   przed   siedzącym   na   wysokim   krześle   lordem.   Tron   jego,   jak   mogłem   się 

wcześniej domyślić, był również na wskroś diaboliczny.

Wszystko wykonano tu z wypolerowanego na czarno drzewa, którego zapach cudownie 

mieszał się z wonią lamp. Obrazu dopełniał miękki trzask płomieni na pochodniach.

Niewidoczni dla mnie muzycy przestali grać. Po chwili jednak ujrzałem ich w małej loży i 

stwierdziłem, że oni również odznaczają się porcelanowo białą skórą i trupio kocimi oczami. 
Wszyscy   ci   szczupli,   skromnie   odziani   mężczyźni   patrzyli   teraz   na   mnie   pełnym   niepokoju 

wzrokiem.

Ja zaś spoglądałem na lorda, który siedział dalej nieruchomo i milcząco. Stanowił okaz 

pięknego, dostojnego mężczyzny; miał jasne, gęste, ufryzowane w loki włosy, starannie zaczesane 
do tyłu i opadające mu na ramiona.

Również jego strój nie pochodził z czasów współczesnych. Była to duża, luźna, aksamitna 

koszula,   bynajmniej   nie   rycerska.   Miała   obszycie   z   farbowanego   futra,   którego   barwę 

dopasowano do makabrycznego koloru samej koszuli. Piękne rękawy wzdymały się na łokciach, 
po czym zwężały się na przedramionach i nadgarstkach. Na jego szyi wisiał ogromny łańcuch z 

medalionami, misternie wykutymi ze złota, z pięknie oszlifowanym rubinem na środku. Kamień 
ten zaś był równie czerwony, jak całe jego ubranie.

Położył na stole zaciśniętą  pięść, która  przypominała  dłoń ascetycznego  scholara,  była 

czysta i pełna gracji; drugiej ręki nie widziałem wcale. Wpatrywał się we mnie swymi niebieskimi 

oczami.

Szybkim krokiem po grubym dywanie podeszła do nas Urszula, podtrzymując spódnicę 

swymi przecudnie delikatnymi dłońmi.

-   Florianie   -   powiedziała,   kłaniając   się   lordowi   za   stołem.   -   Florianie,   błagam   cię   o 

zmiłowanie dla niego. Zważ na jego charakter i siłę. Uczyń to dla mnie, uszanuj moje uczucia i 
przyjmij go na nasz dwór. O to jedynie cię proszę. Mówiła drżącym głosem, choć słowa dobierała 

nader starannie.

-  Przyjąć   mnie  na   dwór?  Na   ten  dwór?   - zapytałem.  Poczułem,   jak   twarz  robi  mi  się 

gorąca. Patrzyłem to w lewo, to w prawo. Patrzyłem na ich blade policzki i ciemne usta, które swą 
barwą przypominały świeże rany. Patrzyłem na nijakie i bezbarwne rysy ich twarzy, na oczy, w 

których gorzał demoniczny ogień, oczy pozbawione cech ludzkich.

Gdy opuściłem wzrok,  ujrzałem swe własne  zaciśnięte  pięści,  rumiane i bez wątpienia 

ludzkie. Nagle poczułem własny zapach, woń mego potu i kurz z drogi, który osiadł na mojej 
skórze - wszystko to odebrałem jako po prostu ludzkie.

- Tak, stanowisz dla nas niezgorszy kąsek - odezwał się lord zza swego stołu. - To prawda, 

background image

cała sala wypełniona jest twym zapachem. Na ucztowanie jest jednak za wcześnie. Posilamy się, 

gdy dzwony zabiją dwanaście razy. Tak to mamy w zwyczaju.

Głos miał zaprawdę piękny - czysty, pełen swoistego uroku, z nieco francuskim akcentem, 

co   już   samo   w   sobie   mogło   zachwycić.   W   jego   sposobie   wyrażania   się   była   iście   francuska 
powściągliwość i dostojność.

Uśmiechnął   się   do   mnie   łagodnie,   tak   jak   Urszula,   bez   cienia   litości,   złośliwości   czy 

sarkazmu.

Nie widziałem już otaczających go z lewa i z prawa twarzy. Wiedziałem tylko, że jest ich 

wiele, że byli to zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i że te ostatnie miały na głowach francuskie 

koafiury z dawnych czasów. Kątem oka dostrzegłem również kogoś ubranego jak błazen.

- Urszulo - rzekł lord. - Ta sprawa wymaga długiego namysłu.

- Czyżby? - krzyknąłem. - Chcecie uczynić mnie członkiem dworu? To wcale nie wymaga 

namysłu.

- Przestań, mój chłopcze - powiedział Lord swym miękkim, kojącym głosem. - My tu nie 

podlegamy śmierci, rozkładowi czy chorobom. Wijesz się, złapany na haczyk, wyłowiony prosto z 

morza, i nie wiesz nawet, że opuściłeś już bezpieczne wody.

- Panie - odrzekłem. - Nie pragnę stać się członkiem twego dworu. Oszczędź mi zatem 

swych   uprzejmych  porad.   -  Rozejrzałem   się  dokoła.   -   I  nie  rozprawiaj   przy   mnie   o  waszym 
ucztowaniu.

Wszyscy   obecni   milczeli   jak   zaklęci,   przypatrując   się   nam   z   nienaturalną,   a   zarazem 

budzącą grozę uwagą. Poczułem w sobie przypływ odrazy. A może była to panika? Panika, której 

nie   chciałem   do   siebie   dopuścić,   choćby   położenie   me   było   beznadziejne,   choćbym   był   tu 
zupełnie osamotniony.

Siedzące przy stole postacie były tak sztywne, jakby wykonano je z porcelany. W istocie 

rzeczy - ich nieruchomość stanowiła bodaj warunek podtrzymania bacznej uwagi, z jaką się nam 

przypatrywali.

-   Gdybym   tylko   miał   tu   krucyfiks   -   rzekłem   łagodnym   głosem,   nie   myśląc   o   treści 

wypowiedzianych słów.

- Nie miałoby to dla nas żadnego znaczenia - odparł rzeczowym tonem lord.

- O tym wiem aż za dobrze. Obecna tu dama wtargnęła do mojej kaplicy, aby uwięzić mego 

brata i siostrę. Nie, krzyż nic dla was nie znaczy. Dla mnie wszakże miałby w tej chwili znaczenie. 

Powiedzcie, czy chronią mnie aniołowie? Czy zawsze jesteście widzialni? A może co pewien czas 
wnikacie w ciemność nocy? Jeżeli zaś tak właśnie jest, czy widzicie chroniące mnie anioły?

Lord uśmiechnął się.

background image

Pan Starszy, który wreszcie puścił mój kołnierz, roześmiał się cicho pod nosem. Nikt inny 

nie okazywał wszak jakiegokolwiek rozbawienia.

Spojrzałem na Urszulę. W swej stoickiej desperacji wyglądała zaiste przecudnie. Patrzyła 

to na mnie, to na lorda, którego nazywała Florianem. Aliści nie była ona bardziej ludzka niż 
pozostali   obecni   na   sali;   stanowiła   śmiertelną   podobiznę   młodej   kobiety   -   arcyślicznej   i 

nieskończenie powabnej, lecz - by tak rzec - od dawna już wygnanej z kręgu żywych.

- Posłuchaj go, panie, nie bacząc na treść tych ostatnich słów - błagała. - Długi już czas 

minął, odkąd rozbrzmiewał w tych murach nowy głos, głos, który mógłby tutaj pozostać, który 
mógłby stać się jednym z nas.

-   Tak...   On   chyba   wierzy   w  te   swoje  anioły,   a   ty   dalej   uważasz   go   za   cud   bystrości   - 

powiedział lord wyrozumiałym tonem. - Młody Vittorio, zapewniam cię, że nie unosi się nad tobą 

żaden   niewidzialny   anioł.   My   zaś,   jak   wiesz,   jesteśmy   zawsze   widzialni,   sam   bowiem 
obserwowałeś nas w najlepszych i najgorszych chwilach. Zresztą nie, w najlepszych momentach 

jeszcześ nas nie widział.

-   Och   -   odparłem   -   doprawdy   nie   mogę   się   tego   doczekać,   panie,   bom   głęboko   was 

wszystkich   pokochał,   was   i   wasze   stylowe   morderstwa.   Ciekawi   mnie   tylko,   jak   żeście 
zdeprawowali Santa Maddalanę i jak przejęliście dusze tamtejszych księży.

-   Zamilknij,   bo   wpadniesz   w   śmiertelną   gorączkę   -   rzekł   lord.   -   Twój   zapach   wręcz 

przepełnia me nozdrza. Mógłbym cię połknąć, moje dziecko, pociąć cię na pulsujące kawałki i 

rozdawać je obecnym tu, przy tym stole, aby wyssali je do sucha, póki twa krew jest gorąca i masz 
władzę nad powiekami...

Na dźwięk tych słów przestraszyłem się, że za chwilę wpadnę w obłęd. Myślałem o moim 

bracie   i   siostrze.   Myślałem   o   ich   przerażających   obliczach,   głowach   brutalnie   odciętych   od 

tułowia.   Nie   mogłem   już   tego   znieść.   Zacisnąłem   powieki,   usiłując   jakimś   innym   obrazem 
wypchnąć tamten koszmar z umysłu. Przywołałem z pamięci wizję z obrazu Fra Filippa: Anioła 

Gabriela,   który   klęczy   przed   Najświętszą   Panienką...   Tak.   Aniołowie,   otulcie   mnie   swoimi 
skrzydłami! Boże, przyślij tu swych aniołów!

- Przeklinam twój szatański dwór, ty diable o gibkim języku! - krzyknąłem. - Jak to się 

stało, iż się tutaj znalazłeś? Jak do tego doszło? - Otwarłem oczy, ale widziałem jedynie aniołów 

Fra Filippa, którzy zlewali się ze sobą w kalejdoskopie zapamiętanych przeze mnie obrazów. 
Każde z tych promiennie jasnych stworzeń ogrzewało mnie ciepłym, bardzo cielesnym oddechem 

ziemi   i   niebios   zarazem.  -   Czy   on   poszedł   do   piekła?!   -   wrzasnąłem  jeszcze   głośniej.  -   Ten, 
którego skróciłem o głowę? Czy on smaży się w piekle?

Jeżeli cisza może nabrzemiewać, a nawet zapadać się w siebie, to właśnie w tej chwili owa 

background image

wielka sala takową ciszą się wypełniła. Słyszałem tylko swój niespokojny oddech. Lord wszakże 

pozostawał niewzruszony.

- Urszulo - powiedział. - Można to wziąć pod rozwagę.

- Nie! - krzyknąłem. - Nigdy! Ja z wami? Jako jeden z was?
Palce Pana Starszego ściskały się ciągle na mojej szyi, pozbawiając mnie swobody ruchu. 

Gdybym   próbował   się   wyrwać,   niechybnie   bym   się   ośmieszył,   natomiast   wzmocnienie   tego 
uścisku oznaczałoby dla mnie śmierć. A to byłoby bodaj najlepsze. Musiałem wszakże dorzucić 

jeszcze kilka słów:

- Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy. Jak śmiecie uważać, że oddam wam swoją duszę za 

darmo?

- Twoją duszę? - zapytał lord. - A czymże jest twoja dusza, skoro nie pragnie podgwiezdnej 

podróży poprzez stulecia zamiast tych krótkich lat żywota? Czymże jest twoja dusza, skoro nie 
pragnie szukać prawdy przez wieczność zamiast przez ten marny czas zwykłego życia?

Podniósł się, szeleszcząc swym odzieniem, i wtedy po raz pierwszy ujrzałem jego długą 

opończę, która ciągnęła się za nim jak krwistoczerwony cień. Kiedy przechylił głowę, światło 

nadało jego włosom złocisty pobłysk, a jego niebieskie oczy złagodniały.

- Byliśmy tutaj jeszcze przed tobą, przed twą rodziną - powiedział swoim niezmiennie 

dostojnym i kulturalnym głosem. - Byliśmy tu setki lat przed waszym przybyciem w te góry. 
Byliśmy   tutaj,   gdy   wszystkie   te   góry   do   nas   właśnie   należały.   To   właśnie   wy   jesteście 

najeźdźcami... - urwał na moment. - To właśnie twoje plemię zdobywa kolejne wsie, fortece i 
zamki,   wkraczając   na   nasze   terytorium,   do   naszych   lasów,   przez   co   musimy   uciekać   się   do 

podstępów i być widocznym, podczas gdy lepiej byłoby przemykać się cichaczem i nocą,  jak 
złodziej.

- Dlaczego zabiliście mego ojca, całą moją rodzinę? - zapytałem. Nie mogłem już dłużej 

milczeć, a jego miękkie słowa i czarująca elokwencja nie urzekały mnie ani trochę.

- Twój ojciec, dziadek oraz ojciec twojego dziadka - rzekł lord - wycięli otaczające wasz 

zamek drzewa. Dlatego ja też muszę niekiedy przetrzebić kawałek ludzkiego lasu. Czyniłem to i 

czynię w dalszym ciągu. Ojciec twój mógł był zawrzeć z nami pakt i żyć dalej po staremu. Mógł 
złożyć tajemną przysięgę, w której nie obiecałby nam nic prawie.

- Nie wierzysz chyba, iż ojciec przekazywałby wam nasze dzieci, żebyście... Właśnie. Co z 

nimi poczynacie? Pijecie ich krew czy składacie je w ofierze szatanowi?

- Już wkrótce  sam to zobaczysz  - odparł  lord. - Albo wiem ciebie  również złożymy w 

ofierze.

- Nie, Florianie. - Urszula wstrzymała oddech. - Błagam cię.

background image

-   Pozwól,   o   panie,   że   o   coś   cię   zapytam   -   powiedziałem   -   skoro   już   historyczna 

sprawiedliwość jest dla ciebie tak bardzo istotna. Jeżeli jest to prawdziwy dwór, to dworskość 
wymaga, by przydzielono mi obrońcę.

Moje pytanie chyba go nieco skonfundowało. Po chwili milczenia powiedział:
-   My   stanowimy   dwór,   mój   chłopcze,   a   tyś   jest   niczym,   i   świetnie   o   tym   wiesz. 

Oszczędzilibyśmy twojego ojca, tak jak dajemy przeżyć jeleniowi, który może zapłodnić łanię. To 
wszystko.

- Czy tutaj w ogóle są jacyś ludzie?
- I tak by ci nie pomogli - odrzekł lord.

- Nawet w dzień nie pełnią tu straży zwykli ludzie? - pytałem dalej.
- W dzień nie mamy żadnych strażników - odparł i po raz pierwszy uśmiechnął się z lekką 

dumą. - Sądzisz, że są nam potrzebni? Myślisz, że w dzień nie możemy czuć się bezpiecznie? 
Uważasz, że są nam potrzebni ludzie?

-   Oczywiście.   Tak   uważam.   Jesteś   zresztą   niespełna   rozumu,   jeżeli   myślisz,   że 

kiedykolwiek przyłączę się do twojego dworu. Za dnia nie są wam potrzebni strażnicy? Jak to 

możliwe, skoro opodal znajduje się miasto, którego mieszkańcy wiedzą, kim jesteście, i mają 
świadomość, że w dzień nie możecie nikomu zagrozić?

Jego uśmiech wyrażał ogromną cierpliwość.
-   To   tylko   mierzwa   -   odrzekł   cichym   głosem.   -   Tracimy   czas,   rozmawiając   o   tłuszczy 

niewartej nawet pogardy.

- Hmm... Nie oddajesz sprawiedliwości swoim uczuciom, oceniając ich tak surowo. Myślę, 

że darzysz ich jednak pewną miłością...

Pan Starszy wybuchnął śmiechem.

- Może miłuje ich krew - mruknął pod nosem.
W odległym zakątku sali ktoś zaśmiał się nerwowo, ale natychmiast umilkł.

Lord odezwał się teraz w te słowa:
- Urszulo, wezmę to pod rozwagę, lecz nie...

-   Nie,   nie   wyrażam   zgody!   -   powiedziałem   stanowczo.   -   Choćby   groziło   mi   wieczne 

potępienie, z pewnością do was nie przystanę.

- Zamilknij - ostrzegł lord spokojnym głosem.
- Postradaliście zmysły, jeśli sądzicie, że ludzie z Santa Maddalany nie wedrą się w dzień 

do tej cytadeli. Bez trudu znajdą wasze kryjówki.

W całej sali dał się słyszeć półgłośny szmer. Nie słyszałem wprawdzie żadnych słów, lecz 

miałem wrażenie, iż te bladolice potwory porozumiewają się ze sobą za pośrednictwem myśli 

background image

bądź spojrzeń, które wprawiają w szelest ich piękne szaty.

- Nieszczęśni z was głupcy! - orzekłem. - Pozwalacie, by o waszym istnieniu wiedział cały 

człowieczy świat, myśląc przy tym, iż Dwór Rubinowego Graala będzie trwał po wsze czasy?

- Obrażasz mnie - odparł lord. Na jego obliczu pojawił się królewsko piękny rumieniec. - 

Proszę cię bardzo uprzejmie: zamilknij.

- Obrażam cię, lordzie? Udzielę ci zatem pewnej rady. Zadnia nie posiadacie żadnej mocy. 

Wiem,  że   tak   jest.   Do   ataku   przystępujecie   nocą,   wyłącznie   nocą.   Wszystko   na   to  wskazuje. 

Pamiętam,  jak  wasze  hordy zmykały  z  domu mojego ojca.  Pamiętam  te ostrzegawcze  słowa: 
„Popatrz na niebo”. Zbyt długo, panie, żyłeś w swym lesie. Powinieneś był pójść za przykładem 

mojego ojca i wysłać kilkoro uczniów do florenckich filozofów i księży.

- Zaprzestań tych kpin, Vittorio - poprosił lord tym samym chłodnym, acz uprzejmym 

tonem. - Budzisz we mnie gniew, na który nie mogę sobie pozwolić.

- Twój czas dobiega końca, demonie - odparłem. - Zabaw się zatem w tym starym zamku, 

póki jest to jeszcze możliwe.

Urszula wydała z siebie cichy okrzyk, ale mnie nie można już było powstrzymać.

-   Może   i   przekupiliście   tych   zidiociałych   starców,   którzy   obecnie   rządzą   miastem   - 

mówiłem - lecz jeśli myślicie, że ze strony potężnej Florencji, Wenecji i Mediolanu nic wam nie 

grozi,   jesteście   w   wielkim   błędzie.   To   nie   ludzie   pokroju   mego   ojca   zagrażają   wam,   panie. 
Niebezpieczni   są   dla   was   uczeni   ze   swymi   księgami,   a   także   astrolodzy   z   uniwersytetów   i 

alchemicy. Zagraża wam nowoczesność, o której nic nie wiecie i która dopadnie was w końcu jak 
potwora ze starych legend. To ona wywlecze was z legowiska prosto na słońce i wszystkich was 

skróci o głowę...

- Zabić go! - krzyknęła któraś z obecnych kobiet.

- Unicestwić go już teraz! - wtórował jej głos jakiegoś mężczyzny.
- On nie jest zdatny być jednym z nas! - wrzeszczał ktoś inny.

- Jego nawet nie warto składać w ofierze!
Cała sala rozbrzmiała chóralnie wyrażonym pragnieniem mej śmierci.

- Nie! - krzyknęła Urszula, rzucając się na lorda. - Florianie, zaklinam cię.
- Tortury, tortury, tortury - skandowały najpierw dwa, potem trzy, potem cztery głosy.

- Panie - odezwał się prawie niedosłyszalnie Pan Starszy. - To tylko chłopiec. Połączmy go 

z resztą naszego stadka w zagrodzie. Za noc lub dwie nie będzie pamiętał, jak się nazywa. Będzie 

cichy i pokorny jak reszta.

- Zabić go teraz! - krzyczeli jedni.

- Skończyć z nim! - wrzeszczeli inni. Robiło się coraz głośniej.

background image

Nagle ktoś podał nową myśl:

- Kołem go łamać, kołem. Nuże...
- Tak, tak, tak!

Brzmiało to wszystko jak bicie w wojenny bęben...

background image

ROZDZIAŁ 7

Zagroda

Osobnik, którego nazwałem Panem Starszym, a który w rzeczywistości nosił imię Godric, 

uciszył wszystkich głośnym okrzykiem - i to dokładnie w chwili, gdy wiele lodowato zimnych 

dłoni zacisnęło się na moich ramionach.

Widziałem już ongiś we Florencji, jak tłum rozszarpuje człowieka na strzępy. Zanadto - jak 

na moją ciekawość - zbliżyłem się do tego ponurego spektaklu, który mógł się zresztą zakończyć 
stratowaniem mnie przez innych niechętnych owemu linczowi ludzi.

Nie   roiłem   więc   sobie   Bóg   wie   czego,   myśląc,   że   mnie   również   czeka   podobny   los. 

Pogodziłem się z nim, podobnie jak z każdą inną formą śmierci, albowiem - jak sądzę - wierzyłem 

w słuszność swego zagniewania równie mocno, jak w pewność zbliżającego się już kresu mego 
żywota na ziemi.

Godric powstrzymał jednak te żądne krwi monstra i całe to bladolice towarzystwo cofnęło 

się afektowanie dostojnym krokiem - z pochylonymi bądź odwróconymi na bok głowami, jakby 

jeszcze przed krótką chwilą wcale nie chciało splamić się krwawym samosądem.

Utkwiłem   wzrok   w   lordzie,   którego   oblicze   tak   bardzo   się   rozgrzało,   że   wydawało   się 

niemal ludzkie; na jego chudych policzkach pulsowała krew, a kształtne usta pociemniały jak 
pokryta strupem rana. Jego złociste włosy pobrązowiały, w błękitnych zaś oczach pojawił się 

wyraz głębokiego zamyślenia.

- Powiadam: umieśćmy go razem z resztą - rzekł Godric, czyli łysy Pan Starszy.

W tej chwili Urszula nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Spojrzałem na nią - miała 

pochyloną głowę i próbowała zakryć twarz dłońmi, przez palce zaś przeciekały jej kropelki krwi, 

jakby jej łzy krwią właśnie były.

- Nie płacz - powiedziałem, nie myśląc o tym, co mówię. - Urszulo, zrobiłaś wszystko, co w 

twojej mocy. Wiem... Jestem niemożliwy.

Godric odwrócił  się i spojrzał na mnie, unosząc brew nad jednym okiem. Tym razem 

widziałem  go z bliska,  dzięki czemu  przekonałem  się, iż na  jego łysawej  głowie znajdują  się 
jednak siwe włoski, a białe brwi swą brzydotą kojarzą się ze spróchniałymi drzazgami.

Z   zakładki   w   swojej   francuskiej   sukni   z   podwyższoną   talią   Urszula   wyciągnęła 

bladoróżową chusteczkę, obszytą na krawędziach wzorkami z zielonych liści i różowych kwiatów. 

Otarła nią swe cudownie czerwone łzy i spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakby usychała z 
tęsknoty...

- Z mojego położenia nie ma żadnego wyjścia - zwróciłem się do niej. - Uczyniłaś już 

background image

wszystko, żeby mnie uratować. Gdybym mógł, objąłbym cię ramieniem, aby uchronić przed tym 

bólem, ale to monstrum trzyma mnie w swoich kleszczach.

Spomiędzy   nieruchomych   w   tej   chwili   więźniów   zagrody   dobiegły   mnie   jakieś 

westchnienia   i   szepty,   świadczące   o   dużym   wzburzeniu.   Przemknąłem   wzrokiem   po 
wychudzonych,   trupiobladych   twarzach,   których   rząd   unosił   się   nad   długim   stołem   po   obu 

stronach   lorda.   Spojrzałem   również   na   uczesane   z   francuska   damy,   które   z   jednej   strony 
wyglądały wytwornie, z drugiej zaś groteskowo. Bez wątpienia wszystkie one były - jak reszta - 

demonami.

Godric zachichotał.

- Demony - powiedziałem - niezgorsza kolekcja!
- Do zagrody z nim, panie - zwrócił się Godric do lorda. - Zaprowadźcie go do nich, a 

wtedy będę mógł w naszym szczupłym gronie przedstawić swoje sugestie. Zostaniesz tylko ty, 
panie, i Urszula, która wpadła w doprawdy przesadny smutek.

- Bom jest zasmucona! - krzyknęła Urszula. - Błagam cię, Florianie, choćby tylko dlatego, 

że nigdy cię o nic nie prosiłam, i dobrze o tym wiesz...

- To prawda, Urszulo - rzekł lord najłagodniejszym tonem, jaki dotychczas dobył się z jego 

ust. - Wiem o tym, mój cudny kwiatuszku. Jednakże ten chłopiec jest krnąbrny, a jego rodzina w 

okresie gdy  miała  przewagę   nad  tymi z  nas,  którzy  zapuszczali   się w tamte   strony na  łowy, 
niszczyła członków naszego plemienia. Miało to miejsce nie raz i nie dwa.

- Wspaniale! - krzyknąłem. - Jakież to chwalebne, jakież niezwykłe! Zaiste, wyborna to dla 

mnie przysługa.

Lord zdziwił się i zirytował moją reakcją na jego słowa.
Urszula podeszła szybko w stronę stołu, szeleszcząc swą aksamitną suknią, i oparła się o 

blat.   Widziałem   jej   włosy,   zaplecione   w   drugie   grube   warkocze   i   przewiązane   czerwonymi 
wstążkami, oraz prześliczne ramiona - szczupłe i pełne zarazem. Wszystko to wbrew mej woli 

ponownie mnie oczarowało.

- Do zagrody, zaklinam cię, panie - błagała. - I pozwól mi mieć go dla siebie przez tyle 

nocy,  ilu potrzeba,  by moje serce się z tym pogodziło. Niech weźmie dziś udział  we Mszy o 
Północy, niech podda się jej działaniu.

Nic nie powiedziałem. Zapamiętałem tylko jej słowa.
Nagle   pojawiło   się   przy   mnie   dwóch   gładko   ogolonych   mężczyzn,   którzy   mieli   -   jak 

sądziłem - pomóc Godricowi w wyprowadzeniu mnie z tej sali.

Zanim   jeszcze   zorientowałem   się,   co   mnie   czeka,   zasłonięto   mi   oczy   jakąś   miękką 

przepaską.

background image

- Nie, ja chcę widzieć! - krzyknąłem.

- Do zagrody z nim. Dobrze... Tak będzie dobrze - usłyszałem głos lorda i poczułem, jak 

wyprowadzają mnie z sali tak szybkim krokiem, jakby moi strażnicy wręcz płynęli w powietrzu.

Muzyka  znowu  zadudniła  rytmicznie,  ale  mnie już litościwie  od niej izolowano.  Kiedy 

niesiono mnie po schodach, stopy me ocierały się raz po raz o szorstkie stopnie, a trzymające 

mnie niedbale dłonie strażników sprawiały mi niemały ból.

-   Uspokój   się,   proszę,   Vittorio.   Nie   wyrywaj   się   już.   Bądź   mym   dzielnym   Vittoriem, 

zamilknij.

-  Ale  dlaczego,   najdroższa?   - spytałem.  -  Dlaczego  to  mnie  obdarzyłaś   uczuciem?   Czy 

całując, musisz zawsze kłuć mnie swymi zębami?

- Tak, tak, tak - powiedziała mi prosto do ucha.

Ciągnięto   mnie   przez   jakiś   korytarz.   Słyszałem   chór   zlewających   się   ze   sobą   i   raczej 

donośnych głosów, a także wiejący na zewnątrz wiatr i zupełnie nowy rodzaj muzyki.

- Co się dzieje? Dokąd idziemy? - spytałem.
Usłyszałem, jak zamykają się za mną drzwi, po czym zerwano mi z oczu przepaskę.

- Otóż i zagroda, Vittorio - rzekła mi szeptem do ucha Urszula, przyciskając swe ramię do 

mojego. - To tutaj trzymamy nasze ofiary do czasu, gdy będą nam potrzebne.

Staliśmy na kamiennym półpiętrze, z którego kręte schody prowadziły w dół prosto na 

ogromny dziedziniec. Działo się tam tak dużo, że trudno mi było ogarnąć to jednym spojrzeniem.

Wiedziałem,   że   znajdujemy   się   wysoko   w   murach   zamczyska.   Kiedy   uniosłem   wzrok, 

stwierdziłem, że otaczające dziedziniec ściany wyłożone są białym marmurem i że widnieją w 

nich wąskie, spiczasto zakończone okna w starym francuskim stylu. Niebo nade mną pulsowało 
jasną poświatą, wzmaganą zapewne przez liczne pochodnie na dachach i obwarowaniach zamku.

Nie wynikało z tego nic zgoła, może poza tym, że ucieczka była niemożliwa, albowiem 

okna znajdowały się za wysoko, a marmur był zbyt gładki, aby próbować się po nim wspiąć.

Wyżej   dostrzegłem   kilka   niewielkich   balkoników,   umieszczonych   jednak   również 

stanowczo za wysoko. Widziałem, jak blade, odziane w czerwień demony spoglądają na mnie z 

tych   balkonów,   jak   gdyby   moje   tu   wejście   okazało   się   dla   nich   wizualną   atrakcją.   Okrutne 
spojrzenia posyłały mi także monstra stojące na obiegającym dziedziniec krużganku.

„Niech ich piekło pochłonie” - pomyślałem.
Najbardziej   zdumiała   mnie   i   zauroczyła   jednocześnie   mnogość   tłoczących   się   na 

dziedzińcu istot ludzkich.

Miejsce to było o wiele jaśniej oświetlone niż upiorny dwór, na którym właśnie wydano na 

mnie wyrok. Co więcej, ten prostokątny dziedziniec okazał się bez mała innym, autonomicznym 

background image

światem,   obsadzonym   kwitnącymi   drzewami   oliwnymi,   pomarańczami   i   cytrynowcami,   na 

których porozwieszano latarnie.

Kłębili się tam bez ładu i składu pijani chyba ludzie - niektórzy półnadzy, inni odziani, 

czasem nawet w drogie stroje. Wszyscy oni chodzili tu i tam ciężkim krokiem, potykając się 
niekiedy, albo leżeli bezwładnie na ziemi, a każdy z nich był brudny, zaniedbany, wręcz spodlony.

Wszędzie tam stały chatki, kojarzące się ze słomianymi domkami chłopskimi, drewniane 

szałasy, kamienne nisze i okolone treliażem ogrody. Cały ten teren poprzecinany był dziesiątkami 

krętych ścieżek i tworzył rozrastający się dziko chaotyczny labirynt.

Drzewa rosły w gęstych skupiskach, pomiędzy którymi - na pokrytej trawą ziemi - leżeli 

wpatrzeni w gwiazdy ludzie. Miałem wrażenie, że śpią, choć oczy mieli otwarte.

Na   treliażach   pięła   się   winorośl,   tworząc   wysepki   intymności   w   tych   odgrodzonych 

drewnianą kratą miejscach. Dostrzegłem tam również wielkie klatki z grubymi ptakami (tak, tak 
- ptakami właśnie) oraz duże kotły podgrzewane na rozżarzonym węglu. Z kotłów tych dobywał 

się bardzo ostry zapach, kojarzący się z pikantnymi przyprawami. Kotły! Tak! Kotły z rosołem!

Zauważyłem, że krążą tu cztery demony (choć mogło być ich więcej) - chude i blade jak ich 

przełożeni i również na krwistoczerwono odziane, lecz nie w drogie stroje, tylko w łachmany. 
Dwóch z nich doglądało kotła  z rosołem czy jakąś inną zupą, trzeci  zamiatał starą miotłą,  a 

czwarty   niósł   przy   biodrze   małe   zapłakane   dziecko,   którego   główka   chwiała   się   boleśnie   na 
drobnej szyi.

Widok był to zaiste groteskowy i wprawił mnie w jeszcze większy niepokój niż oglądany 

wcześniej dwór z tymi wszystkimi truposzami o arystokratycznych pretensjach i manierach.

- To szczypie mnie w oczy - powiedziałem. - Ten dym znad kotłów.
Czułem   gorzką,   ostrą   i   wspaniałą   zarazem   mieszankę   soczystych   aromatów,   na   którą 

składały się zapachy baraniny i wołowiny, wzbogacone o szereg egzotycznych dodatków.

Wszystkie   obecne   tu   ludzkie   istoty   tkwiły   w   tym   beznadziejnym   stanie.   Dzieci,   stare 

kobiety,   kalecy,   o   których   słyszałem   w   Santa   Maddalanie,   garbaci,   karły,   a   także   zwaliści 
mężczyźni z brodami i o rumianych obliczach. Byli tu także chłopcy w moim wieku lub starsi, a 

wszyscy oni człapali tam i z powrotem lub spoczywali na ziemi. Spoglądali na nas niekiedy tępym 
wzrokiem i mrugali, jak gdyby nasza w tym miejscu obecność miała coś dla niech znaczyć, lecz 

nie umieli stwierdzić co.

Zachwiałem się, lecz Urszula chwyciła mnie za ramię. Kiedy dym ponownie zaatakował me 

nozdrza, poczułem przypływ silnego głodu, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Chociaż 
nie - było to pragnienie: chciałem wypić tę zupę, jakby przestało istnieć dla mnie pożywienie w 

formie innej niż płynna.

background image

Raptem obydwaj chudzi lordowie, którzy nałożyli mi na oczy przepaskę i zaciągnęli mnie 

w to miejsce, odwrócili się i zeszli po schodach, głośno stukając obcasami o stopnie.

Spomiędzy   zbitej   ciżby   na   dziedzińcu   rozległo   się   kilka   gromkich   okrzyków.   Ludzie 

odwracali głowy i próbowali wydobyć swe ospałe ciała ze stanu letargicznego odrętwienia.

Odziani   w   powłóczystą   czerwień   lordowie   podeszli   ramię   w   ramię   do   najbliższego   z 

widocznych   kotłów,   a   wtedy   otumanieni   śmiertelnicy   zaczęli   wlec   się   w   ich   stronę.   Obydwa 
demony zachowywały  się przy tym w taki  sposób, jakby  delektowały  się wzbudzonym w ten 

sposób zainteresowaniem.

- Co oni wyprawiają? Co też oni chcą zrobić? - pytałem omdlewającym głosem. Czułem, że 

za chwilę upadnę. A mimo to... Jakże słodko pachniała ta zupa! Jak bardzo pragnąłem ją wypić... 
- Urszulo - rzekłem, lecz nie wiedziałem jakimi słowy mam uzupełnić tę modlitwę do jej imienia.

- Trzymam cię, mój najdroższy. To jest właśnie zagroda. Spójrz tylko, widzisz?
Jak   przez   mgłę   widziałem   teraz   lordów,   którzy   przeszli   pod   ciernistymi   gałęziami 

kwitnących i obwieszonych owocami drzew. Najwyraźniej żadnej z tych pogrążonych w letargu 
dusz nie potrzebna była świeża pomarańcza.

Lordowie stanęli po dwóch stronach kotła i każdy z nich wyciągnął przed siebie prawą 

rękę, po czym przeciął sobie nadgarstek trzymanym w lewej dłoni nożem. Krew zaczęła spływać 

obficie do kotła.

Gromadzący się tam ludzie wydali z siebie słaby okrzyk radości.

- Och, przeklęci. To na pewno jest krew - wyszeptałem.
Upadłbym, gdyby Urszula znowu mnie nie przytrzymała. - Tę zupę przyprawiono krwią.

Jeden z lordów odwrócił się, jak gdyby dym i opary znad kotła przyprawiły go o mdłości. 

Nie   cofnął   jednak   ręki,   z   której   dalej   sączyła   się   krew.   Następnie   gwałtownym,   nieco 

zniecierpliwionym   ruchem   chwycił   za   ramię   jednego   z   chudych,   bladych   i   wycieńczonych 
demonów w łachmanach.

Zaciągnął   do   kotła   tego   biednego   chudzielca,   który   pojękując   żałośnie,   błagał   swego 

oprawcę o litość. Po chwili przecięto mu obydwa nadgarstki i do kotła wpłynęła kolejna struga 

krwi, on zaś odwrócił od tego widowiska swoją kościstą twarz.

- Tak... Jesteście lepsi niż piekielne kręgi Dantego - powiedziałem. Zabolało mnie jednak, 

że zwracam się do Urszuli takim tonem. Ona wszakże przyznała mi rację:

- Owszem, to chłopi, którzy pragną zostać lordami. A jeśli będą posłuszni, może i dopną 

swego.

Przypomniałem sobie, że demony o randze zwykłych żołnierzy, które sprowadziły mnie do 

tego zamczyska, odznaczały się manierami ordynarnych myśliwych. Tworzyła się z tego logiczna 

background image

układanka, ale... Czy moja wątła ukochana, o miękkich ramionach i połyskującej łzami twarzy... 

Czy ona była pełnoprawną damą?

- Vittorio. Tak bardzo pragnę ocalić ci życie.

-   Och,   najdroższa...   -   odparłem.   Obejmowałem   ją,   bo   inaczej   niechybnie   bym   upadł. 

Traciłem ostrość widzenia.

Z głową wspartą na ramieniu Urszuli patrzyłem teraz na ludzi, którzy zbliżali się do kotłów 

i zanurzali w nich kubki, po czym dmuchali na parujący płyn, aby ochłodzić go przed wypiciem.

Na dziedzińcu rozległ się półgłośny, choć przerażający śmiech. Dobiegał chyba od strony 

balkonów, na których znajdowali się widzowie tego niezwykłego spektaklu.

Nagle w powietrzu zawirowała czerwień, jak gdyby ktoś spuścił z góry wielką czerwoną 

flagę. Okazało się, że była to dama, która opadła na ziemię z dalekich wyżyn, lądując pośród 

bałwochwalczo wobec niej usposobionych więźniów zagrody.

Pokłonili się przed nią uniżenie, cofnęli się nieco i zaczęli wydawać z siebie pełne grozy 

jęki;   albowiem   ona   także   zbliżyła   się   do   kotła   i   -   śmiejąc   się   przekornie   -   przecięła   sobie 
nadgarstek, aby również jej krew spłynęła do wrzącego płynu.

- Tak, moi drodzy, moje kochane ptaszki - powiedziała i spojrzała na nas. - Przyjdź tu, 

Urszulo, okaż litość naszemu wygłodzonemu światu. Bądź dziś wspaniałomyślna. Jeżeli zaś nic 

dawać z siebie tej nocy nie musisz, uczyń to jednak przez wzgląd na nasz nowy nabytek.

Urszula wyglądała na zażenowaną tym widowiskiem i trzymała mnie dalej łagodnie swymi 

długimi palcami. Spojrzałem jej prosto w oczy.

- Jestem pijany. Odurzony samym tylko zapachem.

- Moją krew przeznaczam wyłącznie dla ciebie - szepnęła.
- Daj mi ją zatem, ja pragnę twej krwi. Mam coraz mniej siły, umieram - mówiłem. - 

Boże... To ty mnie do tego przywiodłaś. Nie, nie. Ja sam ponoszę za to winę.

- Ćśśś... Kochanku mój najdroższy...

Objęła mnie w pasie. Tuż pod uchem poczułem ssanie jej czułych ust - tak jakby chciała 

zebrać w nich fragment mej skóry i ogrzać go językiem, aby następnie zatopić tam swe zęby.

Czułem, że znowu zagłębiam się w świat fantazji i wyciągam ręce ku tej kobiecie, i biegnę z 

nią po łące, która tylko do nas należy, na którą nikt inny nie ma wstępu.

- Och,  niewinna  miłości - mówiła  Urszula,  pijąc mą krew.  - Och,  niewinna,  niewinna 

miłości.

W tym momencie wdarł się do mojej szyi lodowato gorący ogień, który poruszał się w 

moim wnętrzu niczym owad z delikatnymi czułkami.

Przed nami ciągnęła się chłodna i rozległa łąka, gęsto usiana liliami. Czy ona była tam ze 

background image

mną? Przez chwilę miałem wrażenie, iż stoję tam sam i słyszę za plecami jej krzyk.

W tym ekstatycznym śnie, w tej orzeźwiająco chłodnej wizji błękitnego nieba i kruchych 

kwiatów chciałem odwrócić się i do niej podejść. Aliści kątem oka dostrzegłem coś tak cudnego, 

iż całym duchem zapragnąłem pobiec w tamtą właśnie stronę.

- Patrz! Tak, teraz widzisz!

Głowa opadła mi do tyłu. Sen minął. Moim obolałym oczom ukazały się raz jeszcze białe 

marmury zamkowych ścian. Urszula ciągle mnie trzymała, wpatrując się we mnie oszołomiona, z 

zakrwawionymi ustami.

Podniosła mnie. Czułem się bezradny jak dziecko. Kiedy znosiła mnie po schodach, nie 

mogłem nawet poruszyć ręką.

Świat nad nami składał się teraz z drobnych postaci, które stojąc na balkonach i murach, 

śmiały się i wskazywały na nas swymi chudymi dłońmi. Światło  ze znajdujących  się za nimi 
pochodni sprawiało, iż widziałem tylko ich ciemne kontury.

Krwista czerwień, czerwona krew. Czuję ją, czuję.
- Co to było? Widziałaś to tam na łące? - spytałem.

- Nie! - krzyknęła wystraszona.
Leżałem teraz na zastępującym mi łóżko stogu siana, a wygłodzone demony o wyglądzie 

wiejskich parobków wpatrywały się we mnie tępym wzrokiem; ich oczy nabiegły krwią. Urszula 
zaś płakała, zakrywając twarz dłońmi.

- Nie mogę go tu zostawić - powiedziała.
Była daleko, bardzo daleko. Słyszałem płacz. Czyżby ci otumanieni potępieńcy w końcu się 

zbuntowali? To był szloch ludzkich istot.

- Ale jednak go zostawisz, podejdziesz do kotła i oddasz swoją krew.

Kto to mówił? Nie wiedziałem.
- Czas na mszę.

- Nie weźmiecie go dzisiaj.
- Dlaczego oni płaczą? - spytałem. - Posłuchaj, Urszulo, oni wszyscy płaczą.

Jeden z wychudzonych chłopców utkwił we mnie wzrok. Trzymał rękę na moim karku, a 

drugą dłonią przyciskał mi do ust kubek z krwistym wywarem. Nie chciałem uronić ani kropli. 

Piłem łapczywie, wypełniając całe usta tym płynem.

- Nie dzisiaj - powiedziała Urszula. Poczułem pocałunki na czole i szyi. Ktoś próbował nas 

rozdzielić. Przez chwilę nie puszczała mojej ręki, ale potem ją ode mnie odciągnięto.

- Spokojnie, Urszulo, zostaw go.

- Śpij, najdroższy! - krzyknęła mi prosto do ucha. Poczułem, jak ociera się o mnie jej 

background image

suknia. - Śpij, Vittorio, śpij.

Nagle   kubek   upadł   na   ziemię.   Byłem   zupełnie   otumaniony,   otępiały   upojeniem. 

Widziałem, jak płyn rozlewa się na zbitym sianie. Urszula uklękła przede mną. Miała otwarte 

usta - czułe, zmysłowe, czerwone.

Ujęła mą twarz w swe chłodne dłonie, a z jej ust do moich zaczęła płynąć krew.

- Och, najukochańsza - powiedziałem. Pragnąłem ujrzeć tamtą łąkę, daremnie. - Ja chcę 

na łąkę! Pozwól mi znowu zobaczyć łąkę!

Miast łąki ujrzałem ponownie jej twarz, a potem jakieś przygasające światło. Znalazłem się 

w otulinie z ciemności i dźwięków. Nie mogłem już dłużej walczyć. Nie mogłem wyrzec ani słowa. 

Nic już nie pamiętałem... Jednakże tamte słowa...

No i ten płacz. Pełen żałości. Taki smutny, taki bezsilny.

Kiedy   znowu   otwarłem   oczy,   był   już   poranek.   Słońce   raziło   mnie   w   oczy,   a   w   głowie 

czułem nieznośny ból.

Jakiś mężczyzna próbował zedrzeć ze mnie ubranie. Pijany błazen. Przewróciłem się na 

bok,   poczułem   nudności,   ale   zrzuciłem   go   z   siebie   na   tyle   gwałtownie,   że   to   on   stracił 

przytomność.

Próbowałem się podnieść - bez skutku. Mdłości stawały się nie do zniesienia. Wszyscy 

dokoła mnie spali. Słońce w dalszym ciągu raziło w oczy i parzyło skórę. Zwinąłem się w kłębek, 
próbując   ukryć   w   sianie.   Miałem   rozgrzaną   głowę,   a   kiedy   przeczesałem   palcami   włosy, 

poczułem, że są gorące. Ból pulsował mi również w uszach.

- Schroń się tutaj - odezwał się głos należący do jakiejś staruchy, która dawała mi znaki 

spod pokrytego strzechą dachu. - Tutaj jest chłodniej.

- Do diabła z wami wszystkimi - odrzekłem. I zasnąłem.

Odpłynąłem.
Dopiero późnym popołudniem odzyskałem przytomność umysłu.

Klęczałem   przy   jednym   z   kotłów   i   chłeptałem   łapczywie   wywar   z   podanej   mi   przez 

staruchę miseczki.

- Demony - powiedziałem. - Teraz śpią. Możemy... Możemy... - I znowu ogarnęło mnie 

poczucie bezsilności. Chciałem odrzucić od siebie miskę, lecz dalej sączyłem gorący wywar.

- To nie tylko krew. To wino, dobre wino - rzekła staruszka. - Pij, chłopcze, ból minie. Oni 

już wkrótce cię zabiją. To nie jest takie straszne.

Kiedy znowu zapadł zmierzch, wiedziałem, że tak się stanie.
Przewróciłem się na drugi bok.

Otworzyłem szeroko oczy, które nie bolały już tak mocno jak za dnia.

background image

Miałem świadomość, że będąc w tym katastrofalnie letargicznym stanie, straciłem cały 

słoneczny dzień. Było to zgodne z ich planem. Leżałem jak nieżywy, podczas gdy trzeba było 
podburzyć do buntu otaczających mnie ludzi. Dobry Boże, jak ja mogłem na to pozwolić... Ten 

smutek, ten majaczący w oddali mroczny smutek. .. I ta słodka drzemka.

- Zbudź się, chłopcze.

Głos demona.
- Oni chcą cię dziś mieć.

-   A   któż   tego   chce   i   w   jakim   celu?   -   zapytałem.   Uniosłem   wzrok.   Pochodnie   płonęły 

migotliwym   światłem,   a   z   góry   dobiegał   mnie   miękki   szelest   liści.   Poczułem   ostry   zapach 

pomarańczy.   Świat   cały   składał   się   teraz   z   tańczących   nade   mną   płomieni   i   hipnotycznych 
wzorków czarnych liści. Cały świat zamykał się w głodzie i pragnieniu.

Woń   bulgoczącego   wywaru   wyparła   wszystkie   pozostałe   zapachy.   Otworzyłem   usta, 

czekając, aż ktoś uraczy mnie tym płynem, lecz tak się nie stało.

-   Dostaniesz   ode   mnie   -   rzekł   głos   demona.   -   Ale   najpierw   usiądź.   Chcę   cię   trochę 

wyczyścić. Musisz dziś dobrze wyglądać.

- Dlaczego? - spytałem. - Przecież oni wszyscy nie żyją.
- Kto?

- Moja rodzina.
- Tutaj nie ma żadnej rodziny. To jest Dwór Rubinowego Graala, a ty stanowisz własność 

samego lorda, władcy naszego dworu. A teraz muszę cię przygotować.

- Do czego?

- Do mszy. Wstań - rzekł demon. Stał nade mną, oparty o miotłę. Błyszczące włosy okalały 

łagodnie jego twarz. - Wstań, chłopcze. Oni cię chcą. Już prawie północ.

- Nie, nie. Północ? Nie! - krzyknąłem. - Nie!
- Nie bój się - odrzekł chłodnym i zmęczonym głosem. - To nic nie da.

- Nic nie rozumiesz. Straciłem czas, leżałem bez zmysłów, straciłem tyle godzin. Moje 

serce biło, lecz mózg spał. Nie boję się, ty żałosny demonie!

Przytrzymując mnie, obmył mi twarz.
- Dobrze już, dobrze. Jesteś przystojnym młodzieńcem. Takich jak ty składają tutaj w 

ofierze bezzwłocznie. Jesteś zbyt silny, masz piękne ciało, piękną twarz. Wystarczy tylko spojrzeć 
na ciebie i na zapłakaną lady Urszulę, której ciągle się śnisz. Zabrali ją...

- Przecie ja też miałem sen...
Czyżbym rozmawiał z tym podrzędnym demonem jak z przyjacielem? I gdzie się podziała 

owa przecudna pajęczyna mych fantastycznych snów - ich rozmach i świetność?

background image

- Dlaczego nie miałbyś ze mną rozmawiać? - rzucił demon. - Umrzesz w stanie ekstazy, 

mój przystojny paniczu. Zobaczysz rozświetlony jasno kościół i mszę, na której to ty będziesz 
stanowił ofiarę.

- Nie, mnie śniła się łąka. - Mówiłem bardziej do siebie niż do niego, a raczej do mego 

zamroczonego umysłu, próbując go wreszcie rozbudzić. - I coś na tej łące widziałem. Nie, to nie 

była Urszula. Na tej łące był ktoś... Ktoś tak bardzo... Nie mogę...

-   Zadajesz   sobie   niepotrzebne   cierpienie   -   powiedział   kojącym   głosem   demon.   -   No, 

uporałem się wreszcie z twoimi guzikami i sprzączkami. Musiał być z ciebie przepiękny panicz. 
Musiał być, musiał być, musiał być...

- Słyszysz? - zapytał demon.
- Nic nie słyszę.

- To zegar. Za kwadrans będzie już północ. Zbliża się czas mszy. Nie zważaj na te wszystkie 

hałasy. To innych składają dziś w ofierze. Nie bój się. To tylko zwykły płacz.

background image

ROZDZIAŁ 8

Rekwiem, czyli msza święta ofiarna, jakiej nigdym wcześniej nie widział

Czy istniała gdziekolwiek piękniejsza kaplica? Czy kiedykolwiek biały marmur został użyty 

lepiej niż tutaj? I jakież to źródło wiecznego złota zrodziło te piękne arabeski i te wysokie okna, 

oświetlone   od   zewnątrz   przez   ogień,  który   nadawał   kolorowemu  szkłu   wygląd   drogocennych 
klejnotów - na podobieństwo świętych obrazków w witrażach.

Obrazki te jednak nie były święte.
Stałem na galerii dla chóru, znajdującej się wysoko nad przedsionkiem kaplicy. Widziałem 

przed sobą wielką nawę główną, zwieńczoną ołtarzem. Za ramiona trzymali mnie znowu dostojni 
lordowie, wykonując swój obowiązek z większym niż wcześniej przekonaniem.

Umysł mój rozjaśnił się nieco. Do oczu i czoła ponownie przytknięto mi jakiś wilgotny 

materiał, który wcześniej zanurzono chyba w wodzie pochodzącej z lodowato zimnego strumienia 

górskiego.

Pomimo mego osłabienia, pomimo gorączki widziałem wszystko.

Widziałem   czerwono   -   złoto   -   niebieskie   wizerunki   demonów,   wkomponowane   w 

błyszczące  witraże  jak   podobizny  aniołów  bądź  świętych.  Widziałem  ich  drwiące  oblicza,  ich 

kojarzące się z pajęczyną skrzydła, ich szponiaste dłonie.

Całą szeroką nawę główną zajmowali odziani w swe rubinowe szaty członkowie dworu, 

zwróceni frontem do balasków, za którymi widać było wysoki ołtarz.

Zamykająca prezbiterium absyda pokryta była malowidłami. Demony tańczące w piekle, 

kąpiące   się   radośnie   w   upragnionych   płomieniach...   A   nad   nimi:   rozpostarte   proporce,   na 
których złotymi literami wypisano tak dobrze mi znane słowa świętego Augustyna o płomieniach 

nie   będących   prawdziwym   ogniem,   lecz   znamieniem   oddzielenia   od   Boga.   Tyle   że   wyraz 
„oddzielenie” zastąpiono tu łacińskim słowem „wolność”.

Łacińską formę wyrazu „wolność” wypisano wielokrotnie na fryzie, który ciągnął się pod 

balkonami   na   obydwu   wysokich   marmurowych   ścianach   kaplicy.   Na   mniej   więcej   tej   samej 

wysokości   znajdował   się   mój   balkon,   z   którego   -   podobnie   jak   z   pozostałych   -   obserwowali 
uroczystość inni członkowie dworu.

Światło zalało wysokie sklepienie kaplicy, w której odbywało się... Właśnie - co?
Wysoki   ołtarz   udrapowany   był   karmazynowym   materiałem,   obszytym   złotą   lamówką. 

Spoza tych licznych zasłon wyzierała jednakże scenka, na której jakieś białe postacie pląsały w 
infernalnych płomieniach. Wzrok mógł mnie wszakże mylić, stąd słowo „pląsały” niekoniecznie 

oddaje charakter tej sceny.

background image

Dokładnie za to widziałem masywne lichtarze, umieszczone przed zastępującą krucyfiks 

ogromną kamienną figurą upadłego anioła Lucyfera. Cała ta zastygła w marmurze postać stała w 
piekielnych płomieniach - paliły się zarówno długie loki szatana, jak i wszystkie jego szaty. W 

uniesionych w górę rękach trzymał on symbole śmierci: w prawej miał kosę, a w lewej katowski 
miecz.

Na widok tej figury wydałem z siebie bezgłośny okrzyk, albowiem była ona usytuowana w 

tym samym miejscu, w którym spodziewałem się ujrzeć ukrzyżowanego Chrystusa. Mimo to na 

chwilę - osłupiały i zamroczony - moje usta złożyły się w uśmiech i usłyszałem, jak umysł mówi 
mi, że widok Boga na krzyżu w tym miejscu byłby wcale nie mniej groteskowy.

Strażnicy wzmocnili swoje uściski. Czyżbym się zachwiał?
Spośród otaczającego mnie zbiorowiska dobył się przytłumiony dźwięk bębnów - powolny 

i złowieszczy, arcysmutny i piękny zarazem w swej powściągliwej prostocie. Zawtórowały mu 
głośno instrumenty dęte, grając przepiękną, swobodną melodię, nie zaś powtarzające  się bez 

końca akordy, które słyszałem ubiegłej nocy. Była to posępnie modlitewna polifonia głosów tak 
głęboko melancholijnych, iż serce moje przepełniło się bezdenną żałością, a do oczu napłynęły 

łzy.

Ach, cóż to jest? Czym jest ta soczysta muzyka, która otacza mnie i zalewa całą nawę, 

niosąc się echem po atłasowych marmurach, aby powrócić w jeszcze doskonalszej formie tam, 
gdzie stoję - wpatrzony w odległą podobiznę Lucyfera.

Wszystkie kwiaty umieszczone w złotych i srebrnych wazach u stóp tej figury były barwy 

czerwonej. Czerwone róże i goździki, czerwone irysy i inne czerwone kwiaty, których nazw nie 

umiałbym podać. Cały ołtarz czerwienił się na różne sposoby, albowiem był to jedyny pozostały 
Lucyferowi kolor, który mógł wyłonić się z jego potępieńczej ciemności.

Posłyszałem niewyraźną, chociaż donośną melodię, graną na oboju, organach i dulcianie 

oraz brzęczącym ponad miarę puzonie. Towarzyszył  temu - jak mniemam - delikatny odgłos 

pałeczek uderzających w napięte struny cymbałów.

Już sama tylko muzyka mogła mnie bez reszty pochłonąć, wypełnić całą mą duszę - te 

wszystkie wątki melodyczne splatające się ze sobą, nachodzące na siebie, zlewające się w jedno, a 
potem oddalające się każdy w swoją stronę. Nie mogłem wymówić ani słowa, nie mogłem skupić 

się na tym, co widzę. A jednak widziałem - widziałem rząd demonicznych posągów, ciągnących 
się na prawo i lewo od majestatycznej figury władcy piekieł.

Czy oni wszyscy pili krew? Wszyscy ci odrażająco chudzi święci piekielni, wyrzeźbieni z 

lśniącego czerwono jak mahoń drewna, w swoich stylowych szatach, z półprzymkniętymi oczami 

i   otwartymi   ustami,   w   których   jaśniały   dwa   białe   kły.   Te   ostatnie   wykonano   chyba   z   kości 

background image

słoniowej,   aby   podkreślić   ich   przeznaczenie.   Och,   była   to   istna   katedra   grozy!   Próbowałem 

odwrócić   głowę   i   zamknąć   oczy,   aliści   potworność  tych   widoków  wprawiała   mnie   w  swoiste 
oczarowanie. W moim umyśle kiełkowały żałośnie bezkształtne myśli, które nie mogły przedostać 

się do ust.

Instrumenty dęte z wolna cichły, aż w końcu zupełnie przestały grać. Och, nie opuszczaj 

mnie, najsłodsza muzyko. Nie pozostawiaj mnie tu samego.

W tej chwili zabrzmiał jednak chór arcysłodkich tenorów. Śpiewali jakiś łaciński tekst, 

którego nie mogłem do końca zrozumieć - hymn ku czci umarłych, pean na cześć zmienności 
wszechrzeczy... Po chwili dołączył do nich mieszany chór sopranów, basów i barytonów, które 

swym polifonicznym śpiewem odpowiadały barytonom w te słowa:

- Idę teraz do Pana, albowiem pozwolił On tym Tworom Ciemności odpowiedzieć na moje 

błagania... Skąd się wzięły te straszne słowa?

I znowu rozbrzmiał gęsty chór mieszany, wtórujący śpiewowi tenorów:

- Narzędzia śmierci czekają na mnie z ciepłem swych szczodrych pocałunków. Z pomocą 

bożą krew moja wleje się do ich ciał. Zaznam najwyższej radości, a moja dusza wzniesie się 

poprzez ich dusze tam, gdzie niebo i piekło oddają cześć słudze wiecznego mroku.

Organy   w   dalszym   ciągu   grały   swą   uroczystą   melodię,   a   śpiew   chóru   zyskał   jeszcze 

silniejszą wymowę, brzmiał jeszcze piękniej i uroczyściej.

Przez kaplicę szły teraz dostojnym krokiem liczne postacie, które pełniły tu pewnie funkcję 

kapłanów.

Widziałem lorda Floriana w prześwietnym czerwonym ornacie, jakby to on był w istocie 

biskupem   Florencji.   Ale...   Na   jego   szatach   krzyż   odwrócony   był   do   góry   nogami   -   na   cześć 
Władcy Potępionych - a na jego blond włosach złociła się wysadzana  klejnotami korona, jak 

gdyby Florian był zarówno francuskim monarchą, jak i sługą Pana Ciemności.

Rozbrzmiewającą ciągle muzykę zdominowały przenikliwe dźwięki instrumentów dętych, 

a cała procesja odbywała się w rytm tętniących gdzieś w dole przytłumionych nieco bębnów.

Florian zajął miejsce przed ołtarzem, zwracając się twarzą do zgromadzonych. Obok niego 

stała moja delikatna Urszula z rozpuszczonymi włosami, przyodziana niczym Maria Magdalena 
w szkarłatny welon, który sięgał samej krawędzi jej zwężającej się ku dołowi sukni.

Twarzą   zwrócona   była   do   mnie.   Nawet   z   tak   dużej   odległości   widziałem,   jak   drżą 

zaciśnięte palce jej dłoni.

Po drugiej stronie celebransa Floriana stał łysy Pan Starszy. On również miał na sobie 

ornat, spod którego wystawały koronkowe rękawy.

Z   obydwu   stron   zaczęli   schodzić   się   akolici   -   młode,   wysokie   demony   o   twarzach 

background image

kojarzących się z rzeźbioną kością słoniową. Ubrani byli w zwykłe komże kapłanów, którzy mają 

tylko pomagać przy odprawianiu mszy. Ustawili się teraz wzdłuż marmurowych balasków.

Ponownie rozległ się chór cudownych głosów, w którym falsety mieszały się z sopranami i 

tętniącymi   basami.   Instrumenty   blaszane   grały   obok   drewnianych,   a   te   ostatnie   naprawdę 
pachniały lasem.

Jaki był cel tej uroczystości? Cóż to za hymn odśpiewywały  właśnie  tenory i co miała 

znaczyć odpowiedź znajdujących się bliżej mnie głosów, czyli te niewyraźnie brzmiące łacińskie 

słowa:

- Panie, przybyłem do Doliny Śmierci. Panie, dotarłem do kresu swego smutku. Panie, 

dzięki   Tobie   oddaję   życie   tym,   którzy   na   próżno   bytowaliby   w   piekle,   gdyby   nie   Twoje 
przenajświętsze plany.

W duszy mej zawrzało. Z jednej strony rwałem się do buntu, z drugiej wszakże nie mogłem 

oderwać wzroku od toczącej się na dole uroczystości. W tej chwili dostrzegłem po raz pierwszy 

posążki demonów z wystającymi  kłami, które stały na postumentach wzniesionych pomiędzy 
wąskimi oknami. Sponad świeczek unosił się złotawy dym.

Muzyka znowu ustała, tenory zaś wyrzuciły z siebie słowa:
-  Niechaj  wniosą  tutaj   chrzcielnicę,  aby  obmyci  zostali  ci,   których  składamy   dzisiaj  w 

ofierze.

Tak też się stało.

Młode  demony  przebrane   za  akolitów  wystąpiły,  dzierżąc  w swoich  nadludzko  silnych 

dłoniach   wspaniałe   baptysterium,   wykute   z   pochodzącego   z   Carrary   różowego   marmuru. 

Ustawili je mniej więcej trzy metry przed balaskami.

- To okropne, ale tak piękne - szepnąłem.

- Zamilknij, chłopcze - rzekł mój strażnik. - Patrz uważnie, albowiem tego, co tu teraz 

oglądasz, nie ujrzysz już nigdy, ani w niebie, ani na ziemi. A jeśli udasz się do Boga bez ostatniej 

spowiedzi, zawsze już będziesz płonął w wiekuistej ciemności.

Jego słowa brzmiały tak, jakby mój demon naprawdę w nie wierzył.

- Nie możecie potępić mej duszy - wyszeptałem, próbując przetrzeć oczy, aby nie oddawać 

się już z taką lubością osłabieniu, które nie pozwalało mi wyrwać się z uścisku ich dłoni.

- Żegnaj, Urszulo - szepnąłem, składając usta do pocałunku.
W tej cudownej chwili zetknięcia się naszych spojrzeń, najwyraźniej nie dostrzeżonej przez 

resztę zgromadzonych, Urszula pokręciła głową, zaprzeczając dyskretnie mojemu gestowi.

Nikt   nas  nie   zauważył,   gdyż   wszystkie  oczy   zwrócone  były   na  inny   spektakl,   znacznie 

bardziej tragiczny od naszych powściągliwych rytuałów we dwoje.

background image

W nawie bocznej pojawili się akolici w czerwonych koszulach z koronkowymi rękawami 

wykończonymi   czerwono   -   złotą   lamówką.   Eskortowali   oni   nieszczęsnych   ludzi   z   zagrody: 
powłóczące nogami staruszki, pijanych mężczyzn, nastoletnich chłopców, małe dzieci... Wszyscy 

oni trzymali się kurczowo demonów, którzy wiedli ich przecie na pewną śmierć. Wyglądali jak 
żałosne   ofiary   jakiegoś   procesu   z   dawnych   czasów,   kiedy   to   potomstwo   skazańców   musiało 

przypatrywać się egzekucji.

- Przeklinam was wszystkich. Boże, niech zapanują tu Twe sprawiedliwe sądy - szeptałem. 

- Boże, zapłacz nad nami. Chryste, uroń łzy nad naszym losem.

Kręciło mi się w głowie. Miałem wrażenie, że znowu zapadam w sen. Moim oczom ukazała 

się jasnozielona, bezkresna łąka i raz jeszcze ujrzałem odbiegającą ode mnie po trawie i liliach 
młodą i żywą Urszulę, i raz jeszcze zjawiła się inna znana mi postać...

- Tak, widzę cię! - krzyknąłem do niej w znikającym już śnie.
Ledwiem jednak zdążył ją dostrzec, przylgnąć doń wzrokiem, jej już nie było. Rozpłynęła 

się   wraz   z   samym   jej   postrzeżeniem,   a   z   pamięci   zniknęła   jej   cudowna   twarz,   jej   figura   i 
przesłanie, jakie mi niosła - czyste i wyraziste przesłanie.

Zauważyłem, że lord Florian patrzy na mnie z dołu, zagniewany i milczący. Trzymające 

mnie dłonie jeszcze głębiej wbiły się w moje ciało.

- Zamilknij - rzekli niemal jednocześnie obydwaj strażnicy.
Przecudna muzyka przechodziła w coraz to wyższe rejestry, jak gdyby pnące się w górę 

soprany i pulsujące podmuchy instrumentów dętych pragnęły mnie uspokoić, koncentrując się 
zarazem na obrządku tego nie świętego bynajmniej chrztu, który właśnie się rozpoczynał.

Pierwszą ofiarą okazała się przygarbiona i koścista staruszka. Rozdziano ją z nędznych 

łachmanów, obmyto wodą z chrzcielnicy i podprowadzono pod balaski. Jakże żałosne sprawiała 

wrażenie - taka krucha, pozbawiona opieki krewnych, opuszczona przez strzegące ją anioły!

Ach, i te rozebrane dzieci! Ich drobne nóżki i pośladki, ich kościste ramiona i łopatki, z 

których   -   jak   teraz   myślałem   -   mogły   kiedyś   wyrosnąć   anielskie   skrzydełka.   Obmyto   je   i 
ustawiono przed marmurową balustradą, gdzie trzęsły się z zimna i strachu.

Wszystko to stało się bardzo szybko.
-   Przeklęte   zwierzęta!   Bo   nimi   właśnie   jesteście,   nie   zaś   bezcielesnymi   demonami!   - 

mamrotałem, wyrywając się z uścisku moich obmierzłych strażników, tych marnych pachołków. - 
Tak, i jesteście tylko tchórzliwymi pachołkami, które jedynie pełnią i posługi na tym festiwalu 

zła. Muzyka zagłuszała moją modlitwę, którą odmawiałem jednak w najtajniejszej głębi swojego 
serca:

- Boże mój, ześlij tu swoje anioły. Przyślij swe gniewne anioły i daj im ognisty miecz. Boże, 

background image

nie pozwól na to, nie pozwól.

Przy balaskach stał już cały rząd nagich i drżących ofiar, które odcinały się swą ciemną, 

ludzką karnacją od błyszczącego marmuru i bladych kapłanów.

Migotliwy blask świec padał na ogromny posąg Lucyfera z pajęczynowatymi skrzydłami. 

To on przewodniczył tej ceremonii.

Lord Florian ujął w dłonie pierwszą z ofiar i pochyliwszy się, zaczął pić krew.
Bębny dudniły jak oszalałe, a głosy ludzkie zlewały się ze sobą i wznosiły ku niebu. Pod 

tymi białymi kolumnami i wysokim sklepieniem nie było jednak żadnego nieba. Tutaj istniała 
tylko śmierć.

Członkowie   dworu   uformowali   dwie   kolejki,   które   z   wolna   przesuwały   się   w   stronę 

prezbiterium, gdzie każdy mógł uraczyć się jedną z bezradnie stojących tam ofiar. Lord Florian 

lub   któraś   z   dam   wybierali   tego   czy   owego   człowieka,   który   przechodził   potem   przez   ręce 
kolejnych demonów. Był to zaiste obrządek barbarzyński, haniebny i odrażający.

Jedynie Urszula stała nieruchomo.
Złożeni w ofierze umierali; paru z nich już wyzionęło ducha. Żaden z nich wszakże nie 

upadł na posadzkę kaplicy, albowiem niższe rangą demony natychmiast chwytały te wycieńczone 
ciała, które zaraz potem usuwano z miejsca ich kaźni.

Inne ofiary ciągle obmywano, jeszcze inne podprowadzano pod balaski - i tak toczył się 

ten okropny spektakl.

Lord Florian napił się krwi kolejnego z położonych przed nim dzieci. Czyniąc to, ujmował 

swymi chudymi palcami  małą  szyjkę,  po czym przykładał  ją  do ust.  Wymawiał  przy tym  po 

łacinie jakieś niedosłyszalne dla mnie słowa.

Nasyceni   już  członkowie   dworu   opuszczali   z   wolna   to   makabryczne   prezbiterium,   aby 

przejść nawą boczną tam, gdzie stali poprzednio.

Ich blade wcześniej twarze zaczerwieniły się od krwi, a mój przytępiony zmysł wzroku i 

zauroczenie przecudną muzyką sprawiły, że dostrzegałem w nich teraz coś ludzkiego, jakby na 
moment przedzierzgnęli się w zwyczajną ludzką postać.

- Tak, mój mały książę - rzekł Florian, którego stanowczy głos przeleciał łukiem do moich 

uszu, pokonując całą  dzielącą  nas odległość. - Na moment stajemy się prawdziwymi  ludźmi. 

Posileni krwią żywych istot, ponownie wcielamy się w ludzi. Dobrześ to pojął.

- Ależ lordzie - wyszeptałem półżywy z wyczerpania. - Ja nigdy wam tego nie wybaczę.

Przez chwilę panowała głucha cisza. A potem znowu zagrzmiały tenory:
- Czas już, czas. A północ jeszcze nam nie wybiła.

Trzymające mocno dłonie przepchnęły mnie gdzieś w bok.

background image

Z galerii dla chóru zostałem zniesiony błyskawicznie po krętych marmurowych schodach.

Kiedy doszedłem do siebie, ciągle podtrzymywany przez moich strażników, stwierdziłem, 

że stoję w nawie głównej i widzę baptysterium, przy którym nie ma jednak żadnych ofiar.

Zauważyłem,   że  w kaplicy  pojawił  się  wielki  krzyż,   umieszczony   obok   ołtarza  do  góry 

nogami i przechylony w stronę ba - lasków.

Lord Florian podniósł rękę, w której trzymał pięć ogromnych gwoździ, i ruchem głowy 

nakazał, abym do niego podszedł.

Krzyż   był   przymocowany   do   posadzki   kaplicy   w   taki   sposób,   jakby   często   go   tutaj 

umieszczano. Wykonano go z twardego, masywnego, gładko wypolerowanego drewna, na którym 

widniały wszakże ślady po gwoździach i plamy po krwi.

Podstawę   krzyża   przymocowano   do   marmurowych   balasków,   przez   co   przyszły 

ukrzyżowany znalazłby się mniej więcej metr nad podsadzką i widzieliby go wszyscy wierni.

- Też mi wierni! Swołocz  i plugastwo! - roześmiałem się głośno. Dziękowałem  Bogu i 

wszystkim Jego aniołom za to, że moi rodzice przebywali już w niebiesiech i oszczędzony im był 
widok tej ordynarnej profanacji.

Obok mnie stał teraz Godric, który w wyciągniętych przed siebie dłoniach trzymał dwa 

złote kielichy.

Znałem ich przeznaczenie. Spłynie do nich moja krew, gdy zacznie się sączyć z zadanych 

przez gwoździe ran.

Godric skłonił głowę.
Zaciągnięto mnie w stronę ołtarza. Za quasi - biskupią sylwetką Floriana wznosił się posąg 

Lucyfera. Otaczający mnie członkowie dworu odwracali się, gdym tak przemieszczał się w stronę 
prezbiterium, lecz ani na moment nie odrywali oczu od swego pana.

Przy chrzcielnicy obmyto mi twarz, choć wykręcałem głowę, aby opryskać wodą myjących 

mnie akolitów. Oni zaś najwyraźniej się mnie bali. Gdy z pewnym wahaniem sięgnęli po mój 

pasek, rozległ się głos samego lorda:

- Rozebrać go.

Florian ponownie uniósł gwoździe.
- Dobrze je widzę, tchórzliwy lordzie - powiedziałem. - Ukrzyżować takiego chłopca to 

pestka. Zbaw swą duszę, zaklinam cię, uczyń to, a cały twój dwór wpadnie w osłupienie.

Muzyka   znowu   przybrała   na   sile.   I   raz   jeszcze   przypomniał   o   sobie   chór,   wtórujący 

hymnowi tenorów.

Nie mogłem już z siebie dobyć ani słowa. Pozostały jedynie błyski świec i świadomość, że 

za moment zostanę rozebrany i że rozegra się tutaj istny horror. Ukrzyżowanie na odwróconym 

background image

krzyżu - akt, którego doświadczył święty Piotr, lecz który nie przestał tym samym symbolizować 

szatana.

Zupełnie nagle drżące dłonie akolitów cofnęły się z mego ciała.

Instrumenty dęte gdzieś w górze grały swą najpiękniejszą i jakże smutną melodię.
Tymczasem tenory nieskazitelnie czystym głosem wyśpiewały następujące pytanie:

- Zali nie można go ocalić? Zali nie można go oswobodzić?
Po chwili odezwał się unisono chór:

- Zali nie można wyzwolić go z władzy szatana?
Urszula zrobiła kilka kroków do przodu. Zdjęła z głowy swój sięgający ziemi czerwony 

welon i odrzuciła go w taki sposób, że opadł na posadzkę jak chmurka czerwonego dymu. Obok 
niej pojawił się jeden z akolitów, który dzierżył w dłoniach moją szablę i sztylety.

Po raz kolejny zabrzmiała modlitwa tenorów:
-   Oszalała   dusza   uzyskuje   swobodę,   aby   świadczyć   o   potędze   szatana   jedynie   tym,   co 

najbardziej są wytrwali.

Chór wręcz wybuchnął nową melodią, która miała zapewne potwierdzić te słowa.

- Cóż to? Nie mam umrzeć? - spytałem. Próbowałem dojrzeć oblicze lorda, w którego 

dłoniach spoczywał mój los. Zasłonił mi go jednak Godric, który otworzył kolanem drzwiczki w 

marmurowych   balaskach   i   zbliżywszy   się   do   mnie,   przytknął   mi   do   ust   jeden   ze   złotych 
kielichów.

- Pij i zapomnij, Vittorio. W przeciwnym razie postradamy jej serce, jej duszę.
- Wobec tego postradać ją musicie!

- Nie! - krzyknęła Urszula. - Nie.
Wyrwała trzy gwoździe z lewej dłoni Floriana i rzuciła je na posadzkę. Śpiew wznosił się 

coraz  wyżej,  jakby  próbował  przebić się przez sklepienie.  Nie słyszałem  nawet,  jak  gwoździe 
uderzają w marmur.

Chór śpiewał teraz radośnie, wręcz triumfalnie. Żałobne tony ucichły.
- Nie! Jeśli tak mam ocalić jej duszę, to ukrzyżujcie mnie, ukrzyżujcie!

Do  ust  ponownie   przyciśnięto   mi  złoty   kielich.   Urszula   rozwarła   dłonią   me  zaciśnięte 

szczęki i zawartość kielicha zaczęła sączyć się do mojego gardła. Ujrzałem swą własną szablę, 

która mym zamykającym się oczom jawiła się jako krzyż.

W   kaplicy   rozległ   się   drwiący   śmiech,   który   zlał   się   po   chwili   z   magicznym   pięknem 

chóralnego śpiewu.

Wokół mnie zawirował czerwony welon Urszuli. Widziałem, jak wznosi się przede mną i 

opada, otulając mnie niczym jakiś czarodziejski deszcz, miękki i pachnący jak ona...

background image

- Chodź ze mną, Urszulo - szepnąłem. Były to moje ostatnie słowa.

- Wygnać go, wygnać... - śpiewał coraz donośniej chór. - Wygnać... - zawtórowała mu 

reszta dworu. - Wygnać...

Oczy moje zamknęły się w chwili, gdy czerwona woalka zakryła mi twarz.
Wydany werdykt ponownie potwierdził wspierany przez instrumenty chór:

- Wybaczono mu! Wygnać go!
- Wygnany i skazany na szaleństwo przez wszystkie twe dni - szepnął mi do ucha Godric. - 

A przecież mogłeś być jednym z nas.

- Tak, jednym z nas - dopowiedział spokojnym szeptem Florian.

- Ty głupcze - rzekł Godric. - Mogłeś być nieśmiertelny.
- Jednym z nas już na zawsze, nieśmiertelnym, niezniszczalnym, władającym stąd w pełni 

chwały.

- Nieśmiertelność lub śmierć - mówił Goric. - Iście królewski wybór, a tak będziesz błąkać 

się jak głupiec po świecie, który okaże ci tylko pogardę.

- Tak. Głupi i pogardzany - jakiś dziecięcy głosik szepnął mi przy samym uchu. A potem 

kolejny: - Głupi i pogardzany.

- Głupi i pogardzany - powiedział też Florian.

Aliści chór dalej wznosił swe pienia, pozbawiając te słowa zawartego w nich jadu. Ten 

ekstatyczny hymn zalewał swą siłą mój pogrążony w półdrzemce umysł.

- Głupiec, który błąka się po świecie, przez świat ten wzgardzony - rzekł Godric.
Niewidzący, z miękkim materiałem woalki na oczach, odurzony przez wlany mi do gardła 

płyn - jakże miałem im odpowiedzieć? Chyba uśmiechnąłem się tylko. Słowa ich zbyt dokładnie 
zlewały się z harmonijnym śpiewem chóru, lecz głupcy ci o tym nie wiedzieli.

-   A   mogłeś   zostać   naszym   młodym   księciem.   -   Czy   był   to   głos   Floriana?   Chłodnego, 

beznamiętnego Floriana? - Mogliśmy pokochać cię równie mocno, jak pokochała cię Urszula.

- Mogłeś zostać młodym księciem - dopowiedział Godric - który po wsze czasy rządziłby 

tutaj wraz z nami.

- A tak staniesz się błaznem dla alchemików i zgrzybiałych starowinek - rzekł smutnym i 

uroczystym głosem Florian.

- Tak - dodał dziecięcy głosik. - Tylko głupiec może się z nami rozstać.
A ja słyszałem, jak cudne hymny nadają tym słowom słodycz ciepłego kontrapunktu.

Przez jedwab welonu poczułem na sobie pocałunek Urszuli. Chyba go poczułem. Teraz tak 

mniemam. Pamiętam również - choć mogę się mylić - iż rzekła do mnie najczulszym kobiecym 

szeptem:   „Kochany”.   Słowem   tym   żegnała   się   ze   mną,   choć   czułem   także   satysfakcję   z 

background image

odniesionego zwycięstwa.

Zapadałem w najmocniejszy, najlitościwszy ze snów, jakie tylko możemy dostać od Boga. 

Tonąłem. Jedynie muzyka podtrzymywała resztki czucia w mym ciele; to dzięki niej mogłem 

jeszcze oddychać, albowiem pozostałe zmysły przestały już funkcjonować.

background image

ROZDZIAŁ 9

Aniele Boży, Stróżu mój...

Padał ulewny deszcz. Nie, ten deszcz ustał. Jednakże otaczający mnie mężczyźni ciągle 

mnie nie rozumieli.

Znajdowaliśmy się w pobliżu pracowni Fra Filippa. Znałem tę ulicę. Rok temu byłem tutaj 

z ojcem.

- Mów wolniej. Twoje słowa nie mają sensu.
- Posłuchaj - rzekł inny. - Pragniemy ci pomóc. Jak nazywa się twój ojciec? Wymów jego 

nazwisko powoli.

Kręcili   głowami.   Miałem   wrażenie,   że   wypowiadam   się   zrozumiale,   wszak   sam   to 

słyszałem:   Lorenzo   di   Raniari,   a   jam   jest   syn   jego,   Vittorio   di   Raniari.   Dlaczego   oni   nie 
rozumieli? Czułem jednak, iż usta moje nabrzmiały. Wiedziałem też, że kleję się od brudu.

- Zabierzcie mnie do pracowni Fra Filippa. Tam mnie znają - powiedziałem.
Mój ukochany malarz, mój wielki, targany pasjami malarz... On sam mnie nie rozpozna, 

lecz mogę chyba liczyć na jego pomocników, którzy widzieli mój płacz, kiedym onegdaj oglądał 
jego obrazy. Ludzie ci bez wątpienia zaprowadzą mnie potem na Via del Largo, do domu Cosima.

- Fi...? Fi...? - przedrzeźniali bez złośliwości moje nieporadne próby mówienia.
Poszliśmy w stronę warsztatu Filippa. Zachwiałem się i omal nie upadłem. Na prawym 

ramieniu   miałem   ciężkie   torby,   a   przy   pasie   brzęczała   ma   szabla.   Wysokie   mury   Florencji 
zwierały się wokół mnie i z trudem utrzymywałem równowagę.

- Cosimo! - krzyknąłem najgłośniej, jak tylko mogłem.
- Nie możemy zaprowadzić cię do Cosima w takim stanie. Cosimo cię nie przyjmie.

- Och, rozumiecie. Usłyszeliście wreszcie moje słowa.
Człowiek ten jednak ponownie nadstawił ucha - widać znowu mnie nie rozumiał. Był to 

poczciwy kupiec, którego zielone ubranie przemokło do suchej nitki, bez wątpienia przeze mnie 
właśnie.  To prawda: nie mogłem wejść do pałacu  Cosima mokry od deszczu.  A przecież  oni 

znaleźli mnie, gdy leżałem na środku Piazza delia Signoria pośród lejącej się z nieba wody.

- Rozjaśnia się. Wraca słońce.

Ujrzałem przed sobą wejście do warsztatu Fra Filippa. Otwierano tam właśnie okiennice, 

które  zamknięto  na  czas  ulewy.  Kamienne   ulice   powoli   już  wysychały,   a  ludzie   wychodzili  z 

domów.

- Ci ludzie, tam daleko! - krzyknąłem.

- Co? Co powiedziałeś?

background image

Wzruszyli ramionami, lecz w dalszym ciągu mi pomagali. Jakiś staruszek chwycił mnie za 

łokieć.

- Powinniśmy zabrać go do klasztoru św. Marka. Niech zajmą się nim zakonnicy.

- Nie, nie, nie. Muszę rozmawiać z Cosimem! - krzyknąłem.
Znowu wzruszyli ramionami. Zauważyłem kręcenie głową.

Zatrzymałem się raptownie, zachwiałem, lecz odzyskałem równowagę, chwytając się ręki 

któregoś z młodszych mężczyzn.

Utkwiłem wzrok w majaczącym przede mną w oddali warsztacie mistrza.
Ulica   była   w   tym   miejscu   raczej   wąska,   lecz   na   tyle   szeroka,   że   konie   nie   tratowały 

przechodniów, a kamienne fasady prawie zupełnie zasłaniały szare w tej chwili niebo. Miałem 
wrażenie, że kobieta z jednego z otwartych okien może po prostu wyciągnąć rękę i dotknąć ściany 

przeciwległego budynku.

Ale przed samym warsztatem...

Znowu ich zobaczyłem. Byli tam obydwaj.
- Patrzcie - powtórzyłem. - Widzicie ich?

Moi towarzysze nic jednak nie widzieli. Boże... Przecież te dwie postacie przed warsztatem 

były tak wyraźne, jak gdyby podświetlono od wewnątrz ich błyszczącą skórę i luźno przewiązane 

szaty.

Przełożyłem torby na lewe ramię i dotknąłem dłonią szabli. Stałem prosto, lecz moje oczy 

otwarły się szeroko, ślepo wpatrzone w ten niezwykły widok. Widziałem otóż dwóch spierających 
się ze sobą aniołów, których skrzydła poruszały się delikatnie w rytm wypowiadanych słów i 

zgodnie z dynamiką gestów.

Aniołowie nie zwracali najmniejszej uwagi na mijających ich ludzi, ci zaś po prostu ich nie 

widzieli.   Kłócili   się   zatem   -   dwaj   aniołowie   o   jasnych   włosach;   aniołowie,   których   znałem; 
których znałem z obrazów Fra Filippa. Słyszałem teraz ich głosy.

Jeden   z   nich   miał   lokowate   włosy   i   głowę   przyozdobioną   wianuszkiem   z   drobnych 

kwiatów. Pod jego karmazynową opończą widać było jasnobłękitną tunikę, obszytą złotą nitką.

Drugi z aniołów - równie dobrze mi znany jak pierwszy - miał odkrytą głowę i krótsze 

włosy. Pamiętałem dobrze jego złocący się kołnierz, wzorki na opończy i ozdoby na nadgarstkach.

Przede wszystkim znałem jednak te twarze, te niewinne, zaróżowione twarze, te pogodne, 

zwężone nieco oczy.

Światło stawało się coraz słabsze w tej ciągle ponurej i burzowej aurze, choć gdzieś za 

szarym niebem wyczuwało się jasno płonące słońce. Oczy zaczęły mi łzawić.

- Spójrzcie na ich skrzydła - szepnąłem.

background image

Nikt poza mną ich nie widział.

- Poznaję te skrzydła. Znam każdego z tych aniołów. Patrzcie. Ten z jasnymi włosami, z 

lokami,   które   spływają   mu   z   głowy...   On   jest   ze   Zwiastowania.   A   te   skrzydła,   jak   u   pawia, 

cudownie niebieskie... A pióra tego drugiego złocą się na koniuszkach...

Anioł   z   wiankiem   kwiatów   na   głowie   gestykulował   energicznie,   zwrócony   do   swego 

rozmówcy. U istoty śmiertelnej owe gesty, jak i cała postura oznaczałyby wzburzenie, lecz anioł 
ten chciał tylko przejrzyściej wyłożyć swe racje.

Ruszyłem   powoli   przed   siebie,   oswobadzając   się   z   uścisku   moich   jakże   pomocnych 

towarzyszy. Oni wszak nie widzieli tego co ja. A cóż oni mogli myśleć na temat przedmiotu moich 

postrzeżeń? Widzieli jedynie warsztat Fra Filippa, a w nim cieniste kontury pomocników mistrza 
i kiepsko widoczne fragmenty płócien.

Drugi z aniołów pokręcił głową, zasmucony.
- Ja na to nie pójdę - powiedział pięknym, melodyjnym głosem. - Tak daleko posunąć się 

nie możemy. Myślisz, że nie przyprawia mnie to o płacz?

- Co takiego?! - krzyknąłem. - A cóż przyprawia cię o płacz?

Aniołowie odwrócili się i utkwili we mnie spojrzenia. Równocześnie stulili swoje ciemne, 

wielobarwne skrzydła, jakby chcieli w ten sposób zniknąć, lecz ja dalej wyraźnie ich widziałem, 

rozpoznawałem.   Patrzyli   na   mnie   zdziwionym   wzrokiem.   Czyżby   zdumiała   ich   moja   tutaj 
obecność?

-   Gabriel!   -   krzyknąłem   i   wskazałem   na   nich   palcem.   -   Znam   was.   Znam   was   ze 

Zwiastowania.   Obydwaj   jesteście   Gabrielami.   Znam   te   obrazy,   widziałem   was.   Gabrielu   i 

Gabrielu, jak to jest możliwe?

- On nas widzi - odezwał się anioł, który wcześniej mocno gestykulował. Mówił głosem 

słabym i przytłumionym, lecz doskonale dla mnie słyszalnym. - On nas słyszy - dodał, a wyraz 
zdumienia na jego obliczu jedynie przybrał na sile. Sprawiał wrażenie istoty nieskończenie wręcz 

niewinnej i cierpliwej, choć nieco zatroskanej zarazem.

- A cóż ty, chłopcze, na litość boską, wygadujesz? - zapytał stojący przy mnie staruszek. - 

Nuże,  weź  się  w garść.   Masz  w  tych   torbach   niemałą   fortunę.  Na   twych  dłoniach   jest  wiele 
pierścieni. Mówże rozsądnie. Zaprowadzę cię do twojej rodziny, ale wpierw powiedz mi, gdzie jej 

szukać.

Uśmiechnąłem   się.   Kiwnąłem   głową,   lecz   przez   cały   czas   patrzyłem   na   nieco 

wystraszonych i zdumionych aniołów. Mieli niemal półprzeźroczyste szaty, jak gdyby materiał, z 
którego   je   wykonano,   nie   pochodził   z   naturalnego   źródła,   podobnie   zresztą   jak   ich   skóra. 

Wyglądali na stworzenia eteryczne, ulotne, utkane z samego światła.

background image

Istoty powietrzem będące, co składają się z obecności swej i swych czynów - czyż nie tymi 

słowami opisywał je św. Tomasz w Summie teologii, czyli w dziele, na którym uczyłem się łaciny?

Och, jakże pięknie aniołowie ci wyglądali, jak bardzo odróżniali się od otoczenia. Stali 

nieruchomo na ulicy, milczący, zamyśleni i wpatrzeni we mnie z ciekawością i troską swymi 
szeroko otwartymi oczami.

W tej chwili anioł z wiankiem kwiatów na głowie, w błękitnej tunice - ten, który tak bardzo 

mnie zachwycił, gdyśmy wraz z ojcem ujrzeli go na Zwiastowaniu - w tej oto chwili anioł ten 

ruszył w moją stronę.

Zbliżając się, rósł w moich oczach, robił się wyższy i nieco większy niż zwykli ludzie. W 

swoich bezgłośnie szeleszczących eleganckich szatach wyglądał na absolutną emanację miłości, 
na niematerialną i wcieloną zarazem ekspresję boskiej woli tworzenia.

Pokręcił głową i uśmiechnął się.
- Nie, to tyś jest najdoskonalszym z boskich stworzeń - powiedział niskim głosem, który 

przebił się dyskretnie przez do chodzące do mnie odgłosy rozmów.

Szedł krokiem typowym dla śmiertelników, stawiając swe czyste, bose stopy na brudnej i 

mokrej nawierzchni tej florenckiej ulicy. Nie zważając na towarzyszących mi ludzi, którzy zresztą 
go  nie  widzieli,   zatrzymał   się   przy   mnie,   rozpostarł   skrzydła   i   znowu   je   złożył.   Dostrzegłem 

jedynie fragment upierzone - go kośćca tych skrzydeł nad jego plecami, przygarbionymi jak u 
młodego chłopaka.

Miał   czystą,   błyszczącą   twarz,   mieniącą   się   wszystkimi   barwami,   jakie   nadał   mu   Fra 

Filippo.   A   kiedy   się   uśmiechnął,   ciało   me   gwałtownie   zadrżało   od   przypływu   niczym   nie 

zmąconej radości.

- Czy to jest właśnie szaleństwo, archaniele? - zapytałem.

- Czy w ten sposób spełnia się ich klątwa? Jąkam się, mam przywidzenia i ściągnę na 

siebie pogardę kształconych mężów? - mówiąc to, roześmiałem się głośno.

Wystraszyłem   tym   jegomościów,   którzy   próbowali   mi   pomóc.   Byli   zupełnie 

skonfundowani. - Co takiego? Możesz powtórzyć?

W tej wszakże chwili naszło mnie pewne wspomnienie, rozjaśniając mą duszę, serce i 

umysł przenikliwie jasnym promieniem, jak gdyby słońce wdarło się nagle do ponurej i mrocznej 

celi.

- To ciebie właśnie widziałem na tamtej łące; to ciebie widziałem, gdy ona piła mą krew.

Spokojny ten anioł spojrzał mi prosto w oczy. Widziałem jego idealne blond loki, jego 

gładkie, nieruchome policzki.

- Gabrielu, archaniele - powiedziałem pełnym szacunku głosem. Do moich oczu napłynęły 

background image

łzy, choć płacząc, czułem się tak, jakbym śpiewał.

- Mój chłopcze, mój biedny chłopcze - powiedział stary kupiec. - Nie stoi przed tobą żaden 

anioł. Posłuchaj nas, proszę.

- Nie widzą  nas - powiedział  anioł i znowu uśmiechnął się z uroczą swobodą. W jego 

wpatrzonych we mnie oczach dostrzegłem odbicie jaśniejącego już nieba. Miałem wrażenie, że z 

każdą chwilą jego spojrzenie coraz silniej przenika w głąb mnie.

- Wiem - odrzekłem. - Oni nie wiedzą.

- Aleja nie jestem Gabrielem. Nie wolno ci zwracać się do mnie w ten sposób - powiedział 

uprzejmym i kojącym tonem. - Drogi młodzieńcze, daleko mi do archanioła Gabriela. Jestem 

Seteus, anioł stróż, nic więcej.

Okazywał mi taką wielką cierpliwość, mnie, moim łzom oraz stojącym przy nas ślepym i 

zatroskanym śmiertelnikom.

Był tak blisko, że mógłbym go dotknąć, lecz nie śmiałem tego uczynić.

- Jesteś moim aniołem stróżem? - spytałem.
- Nie - odparł anioł. - Nie jestem jednym ze strzegących cię aniołów. Sam musisz ich 

odnaleźć. Ujrzałeś właśnie aniołów opiekujących  się innym człowiekiem,  ale dlaczego  tak się 
stało, doprawdy nie wiem.

- Nie módl się teraz - powiedział staruszek zirytowanym głosem. - Kim jesteś, chłopcze? 

Podałeś wcześniej jakieś imię, imię twojego ojca. Powtórz je. Drugi z aniołów, który najpewniej 

znieruchomiał   ze   zdumienia,   przełamał   nagle   swoje   opory   i   podszedł   do   mnie   w   ten   sam 
bezszelestny sposób, jak gdyby twarde, mokre i brudne kamienie nie mogły zranić ani pobrudzić 

jego bosych stóp.

-   Po   coś   tu   przyszedł,   Seteusie?   -   zapytał.   Patrzył   na   mnie   jednak   swymi   jasnymi, 

opalizującymi oczami z taką samą życzliwą uwagą, z taką samą troską i wyrozumiałością.

-   A   ty   jesteś   z   tego   drugiego   obrazu.   Ciebie   też   znam   i   kocham   z   całego   serca   - 

powiedziałem.

- Synu, do kogo to mówisz? - zapytał młodszy z mężczyzn. - Kogóż to kochasz z całego 

serca?

- Och, a jednak mnie słyszycie - zwróciłem się do niego. - I rozumiecie moje słowa.

- Tak. Powiedz nam teraz, jak się nazywasz.
-  Vittorio   di  Raniari  -  odparłem.  -  Przyjaciel  i  sojusznik  Medyceuszy.  Syn  Lorenzo  di 

Raniariego,   z   Castello   Raniari   w   północnej   Toskanii.   Mój   ojciec   nie   żyje,   on   i   reszta   mojej 
rodziny. Ale...

Obydwaj   aniołowie   stali   tuż   przede   mną,   przechylając   ku   sobie   głowy.   Wydawało   się 

background image

wręcz,  że   śmiertelnicy   -   pomimo   swojej   ślepoty   -   nie   byli   w   stanie   zasłonić  mnie   przed   ich 

wzrokiem. Gdyby tylko starczyło mi odwagi, z pewnością bym ich dotknął.

Skrzydła anioła, który rozmawiał ze mną pierwszy, uniosły się nieco i odniosłem wrażenie, 

iż   z   budzących   się   znowu   do   życia   piór   opadła   chmurka   złotego   pyłu.   Pióra   te   drżały   i 
pobłyskiwały, lecz nic zgoła nie mogło się równać z tym anielskim obliczem, na którym malował 

się wyraz zdumienia i zamyślenia.

- Niech zaprowadzą cię do klasztoru św. Marka - powiedział Seteus. - Ci ludzie mają dobre 

intencje. Zostaniesz umieszczony w mnisiej celi, gdzie zaopiekują się tobą zakonnicy. Trudno o 
lepsze schronienie, ponieważ patronat nad tym przybytkiem sprawuje sam Cosimo, a celę, o 

której mowa, zaprojektował Fra Giovanni.

- Ależ Seteusie, on świetnie o tym wie - odezwał się drugi z aniołów.

-   Owszem,   ale   chciałem   go   jeszcze   upewnić   -   odrzekł   pierwszy   anioł,   wzruszając 

ramionami. Spojrzał z lekkim zainteresowaniem na swego towarzysza. Nic chyba nie było dla ich 

twarzy bardziej typowe aniżeli właśnie ów wyraz tłumionej ciekawości.

- Ale ty, Seteusie - powiedziałem - jeśli mogę cię tak nazywać... Czy zatem pozwolisz im, by 

oni   mnie   stąd   zabrali?   Nie   możesz   tego   uczynić.   Nie   zostawiaj   mnie,   proszę.   Zaklinam   cię, 
błagam. Nie opuszczaj mnie.

- Musimy się z tobą rozstać - odparł drugi z aniołów. - Nie jesteśmy twoimi stróżami. 

Dlaczego nie widzisz własnych aniołów?

- Poczekaj. Znam twoje imię. Ja je słyszę.
-   Nie   -   rzekł   stanowczym   głosem,   kiwając   na   mnie   palcem,   jakby   miał   przed   sobą 

niesforne dziecko.

Ale nie mógł mnie już powstrzymać.

- Znam twoje imię. Słyszałem je, gdyście się o coś spierali, a teraz słyszę je, patrząc na 

twoją twarz. Ramiel, tak cię zwą.

Obydwaj strzeżecie Fra Filippa.
- To katastrofa - szepnął Ramiel. Wyglądał na szczerze zatroskanego. - Jak mogło do tego 

dojść?

Seteus jedynie pokręcił głową i znowu uśmiechnął się pogodnie.

- To musi służyć czemuś dobremu. Musimy mu towarzyszyć. Po prostu musimy.
- W tej chwili? Teraz mamy z nim iść? - zapytał Ramiel.

W   jego   stanowczym   głosie   nie   było   wszakże   cienia   gniewu.   Jego   myśli   wydawały   się 

oczyszczone ze wszelkich niższych emocji, tak zresztą być musiało i tak w istocie było.

Seteus pochylił się nad staruszkiem, który - rzecz jasna - widzieć ni słyszeć go nie mógł, i 

background image

powiedział mu do ucha:

- Zaprowadź tego chłopca do klasztoru św. Marka. Niechaj umieszczą go w przyzwoitej 

celi. Stać go na to, ma pieniądze. I niech się nim zajmą, aby wrócił do zdrowia.

Następnie anioł spojrzał na mnie.
- Pójdziemy z tobą. - Nie możemy - zaprotestował Ramiel. - Nie wolno nam opuszczać 

posterunku. Musielibyśmy mieć pozwolenie.

- Ale my już je mamy. Wiem, że tak jest - powiedział Seteus. - Czyżbyś nie widział, co się tu 

wydarzyło? On nas zobaczył, usłyszał, zna twoje imię, a moje i tak by jakoś poznał, nawet gdybym 
go nie wyjawił. Biedny Vittorio, jesteśmy z tobą.

Kiwnąłem głową. Omalże nie rozpłakałem się, słysząc te słowa. Cała ulica zrobiła się cicha, 

ponura, bez wyrazu. Tym ostrzej odcinały się od otoczenia świetliste postacie aniołów. Otaczał 

ich delikatny blask, jak gdyby niebiański materiał ich szat poddawał się działaniu niewidzialnych 
prądów powietrza, których śmiertelnik poczuć nie mógł.

- To nie są nasze prawdziwe  imiona - rzekł do mnie Ramiel karcącym, acz łagodnym 

głosem, jakim strofuje się małe dziecko.

Seteus uśmiechnął się.
- Ale możesz nas tak nazywać, Vittorio - powiedział.

- Tak, zabierzmy go do Św. Marka - odezwał się stojący przy mnie mężczyzna. - W drogę. 

Niech zajmą się tym zakonnicy.

Popchnięto mnie w stronę wylotu ulicy.
- W klasztorze św. Marka dobrze się tobą zaopiekują - rzekł Ramiel w taki sposób, jakby 

się ze mną żegnał. Mimo to obydwaj aniołowie szli kilka kroków za nami.

- Niech żaden z was mnie nie opuszcza. Nie wolno wam! - powiedziałem do aniołów.

Sprawiali  wrażenie   zakłopotanych.  Na  ich  cienkich   jak  pajęczyna   szatach  nie było  ani 

kropli deszczu; brzegi tunik były czyste i błyszczące, jakby w ogóle nie zetknęły się z nawierzchnią 

ulicy, a ich bose stopy wyglądały na arystokratycznie wręcz gładkie i miękkie.

- Dobrze - powiedział Seteus. - Nie frasuj się, Vittorio. Idziemy za tobą.

-   Nie   możemy   opuścić   naszego   podopiecznego   i   zająć   się   innym   człowiekiem.   To   nie 

uchodzi - kontynuował swoje protesty Ramiel.

- Taka jest wola boża. Czy może być inaczej?
- A Mastema? Nie musimy zapytać Mastemy?

- Dlaczego niby mielibyśmy go pytać? Po co obciążać go tym problemem? Mastema i tak 

się o tym dowie.

Tak  to  kłócili   się za  moimi  plecami,  gdym  wraz  ze   swoją  obstawą  szedł   szybko  przez 

background image

florencką ulicę.

Stalowe niebo zabłyszczało, następnie pobladło, a kiedy wchodziliśmy na otwarty plac, 

rozlało się błękitem. Widok słońca zaskoczył mnie i przyprawił o mdłości. Aliści pragnąłem go, 

jakże ja za nim tęskniłem... A ono odepchnęło mnie od siebie i - by tak rzec - złoiło mnie biczem 
swoich promieni.

Znajdowaliśmy   się   już   opodal   klasztoru   św.   Marka.   Nogi   powoli   odmawiały   mi 

posłuszeństwa. Co jakiś czas oglądałem się przez ramię.

Dwie jaśniejące złotem postaci w dalszym ciągu szły za nami w milczeniu. Seteus dał mi 

znak, bym się nie zatrzymywał.

- Jesteśmy tu z tobą - powiedział.
- Sam już nie wiem, sam nie wiem - rzekł Ramiel. - Filippo nigdy nie miał takich kłopotów, 

nigdy wcześniej nie poddano go takiej pokusie, takiemu upokorzeniu...

- I właśnie dlatego nas od niego odciągnięto: żebyśmy nie wtrącali się w to, co i tak z 

Filippem stać się musi. Wiemywszak, iż ostatnie poczynania Filippa sprawiłyby nam niemały 
problem. Och, Filippo... Widzę... Widzę ten misterny plan.

- O czym oni ze sobą rozmawiają? - zwróciłem się do towarzyszących mi ludzi. - Mówią coś 

o Fra Filippie.

- A niby kto ze sobą rozmawia, jeśli można zapytać? - powiedział staruszek, kręcąc głową. 

Niewątpliwie byłem dla niego młodym szaleńcem z brzęczącą szablą.

- Zamilknij już, chłopcze - rzekł drugi z podpierających mnie ludzi, ten zresztą wkładał w 

to   więcej   wysiłku.   -   Teraz   i   cię   rozumiemy,   ale   mówisz   jeszcze   bardziej   niedorzecznie   niż 

wcześniej. Zwracasz się ciągle do ludzi, których ani tutaj nie widać, ani nawet nie słychać.

- Fra Filippo, ten malarz. Co się z nim dzieje? - spytałem. - Ma jakieś kłopoty. - Och, to jest 

nie   do   zniesienia   -   odezwał   się   za   moimi   plecami   anioł   Ramiel.   -   To   jest   po   prostu   nie   do 
pomyślenia. A jeśli ktoś mnie zechce zapytać, w co zresztą ani trochę nie wierzę, to powiem, że 

gdyby Florencja nie toczyła wojny z Wenecją, Cosimo di Medici uchroniłby Filippa przed tym 
losem.

- Przed jakim losem? - spytałem. Spojrzałem w oczy staruszka.
- Słuchaj, synu, tego, co mówię - powiedział. - Idź prosto i przestań obijać mnie swoją 

szablą. Widzę przecie, iż jesteś wielkim signore, a nazwisko Raniari brzęczy donośnie w moich 
uszach, dobiegając z odległych gór Toskanii. Złoto, które masz na swojej prawicy, waży więcej niż 

cały posag moich dwóch córek, że nie wspomnę już o klejnotach... Ale nie krzycz mi więcej w 
twarz.

-   Przepraszam.   Nie   było   to   moją   intencją.   Chodzi   o   to...   że   ci   aniołowie   nie   mówią 

background image

wszystkiego.

Drugi z tych poczciwców, który pomagał mi nieść torby z moimi skarbami i nie próbował 

nawet niczego z nich wykraść, powiedział teraz:

- Jeżeli pytasz o Fra Filippa, to znowu popadł on w tarapaty. Zostanie poddany torturom. 

Będą go łamać kołem.

- Nie, to niemożliwe. To nie może spotkać Fra Filippa! - krzyczałem, przystanąwszy w pół 

kroku. - Któż uczyniłby coś takiego temu wielkiemu malarzowi?

Odwróciłem się. Obydwaj aniołowie zakryli dłońmi twarze - równie łagodnie, jak robiła to 

Urszula   -   i   patrząc   na   mnie   bez   słowa,   płakali   krystalicznie   czystymi   łzami.   Ach,   Urszula... 

Myślałem z uczuciem przenikliwego bólu o niezwykłej urodzie tych istot. W jakimż to grobie pod 
Dworem Rubinowego Graala śpisz teraz, moja Urszulo? I dlaczego nie widzisz tych stworzeń, jak 

suną cicho przez ulice Florencji?

- To prawda - powiedział Ramiel. - Taka jest okrutna prawda. Kiepskie z nas anioły stróże, 

skoro Filippo wdał się w taką kabałę, skoro stał się tak bardzo kłótliwy i nieuczciwy... Dlaczego 
jesteśmy tacy bezradni?

- Jesteśmy tylko aniołami - rzekł Seteus. - Ramielu, nie musimy oskarżać Filippa. Nie 

jesteśmy   oskarżycielami,   tylko   stróżami,   i   choćby   przez   wzgląd   na   tego   tu   chłopca,   nie 

powinieneś mówić takich rzeczy.

- Oni nie mogą torturować Fra Filippa Lippiego! - krzyknąłem na cały głos. - Wobec kogo 

był nieuczciwy?

- Wobec samego siebie - odrzekł staruszek. - Tym razem chodzi o oszustwo. Odsprzedał 

któreś   ze   swoich   zleceń.   Poza   tym   wszyscy   wiedzą,   że   przy   wielu   obrazach   aż   nazbyt   dużo 
asystował mu jeden z jego pomocników. Łamali go kołem, ale nie odniósł poważnych ran.

- Nie odniósł poważnych ran? Przecież on jest wspaniały! - protestowałem. - Mówicie, że 

go torturowano. Ale dlaczego? Jak można uzasadnić taką niedorzeczność, taką zniewagę? To 

obraza dla rodu Medyceuszy.

- Ciszej,  chłopcze.  On sam się przyznał  - odparł  młodszy ze śmiertelników.  - Jest już 

prawie po wszystkim. Osobliwy z niego mniszek, przyznaję... Albo ugania się za kobietami, albo 
wdaje się w jakieś bójki.

Dotarliśmy wreszcie na plac św. Marka i stanęliśmy tuż przed furtą klasztoru, znajdującą 

się - podobnie jak wiele innych florenckich budynków - na tym samym poziomie co ulica, i to 

pomimo faktu, iż rzeka Arno przelewała się niekiedy przez wały. Jakżem ucieszył się, widząc w 
końcu to upragnione schronienie.

Umysł mój wpadł w gorączkową aktywność. Wszystkie wspomnienia o demonach i rzezi 

background image

mojej rodziny zostały wyparte przez przerażającą świadomość, iż mój ukochany artysta łamany 

jest kołem jak pospolity rzezimieszek.

-   On   czasami...   No   cóż...   -   rzekł   Ramiel.   -   On   czasem   zachowuje   się   jak   pospolity 

rzezimieszek.

- Wypuszczą  go, zapłaci  grzywnę - odezwał  się staruszek.  Pociągnął  za dzwonek, żeby 

przyzwać   zakonników.   Poklepał   mnie   swoją   długą,   zmęczoną,   wysuszoną   dłonią.   -   A   teraz 
przestań już płakać. Filippo to nieustanne źródło wszelkich utrapień. Wszyscy to wiedzą. Gdyby 

było w nim choć trochę świętości Fra Giovanniego, choć trochę... Fra Giovanni. Tak, chodziło im, 
oczywiście, o Fra Angelico, czyli o malarza, który w nadchodzących stuleciach miał zachwycać 

ludzi swoimi dziełami, a który mieszkał i pracował w tym oto klasztorze. To tutaj zresztą na 
zlecenie Cosima rozwijał swój talent, ozdabiając zajmowane przez mnichów cele. Cóż mogłem 

odrzec na takie słowa?

- Tak, tak, Fra Giovanni... Aleja nie... Ja go nie... kocham. Choć oczywiście go kochałem. 

Szanowałem go wraz z jego dziełami, ale nie kochałem go tak jak Filippa, którego widziałem 
przecie raz tylko... Jakże miałbym im to wyjaśnić?

Opadła   mnie   nagle   fala   mdłości.   Odsunąłem   się   od   mych   uprzejmych   pomocników   i 

wylałem na tę kamienną ulicę zawartość swojego żołądka. Był to krwawy strumień przeróżnych 

nieczystości, którymi nakarmiły mnie wcześniej demony. Ta nie przetrawiona jeszcze mieszanka 
krwi i wina spływała teraz po ulicy, wlewając się w szpary między kamieniami i wypełniając 

powietrze odrażającym zapachem.

Cały ten horror, którego doświadczyłem na Dworze Rubinowego Graala, objawił mi się 

ponownie. Ogarnęło mnie poczucie bezradności. I znowu usłyszałem szept demonów: „Głupi i 
pogardzany”. Zacząłem wątpić w to, co widziałem, w to, czym się stałem, w to, co działo się przez 

kilka minionych chwil. Znalazłem się nagle w widmowym lesie: ja i ojciec jechaliśmy konno, 
rozmawiając o obrazach Filippa. Raz jeszcze byłem uczniakiem, młodym paniczem, który ma 

przed sobą cały świat. Silny zapach naszych koni mieszał się w moich nozdrzach z wonią lasu.

„Głupi i pogardzany”. „Skazany na szaleństwo...” „Mogłeś być nieśmiertelny”.

Wstałem   i   oparłem   się   o   klasztorny   mur.   Padające   z   błękitnego   nieba   światło   mogło 

zamknąć   mi   powieki,   ale   wolałem   pławić   się   w   jego   cieple.   Żołądek   mój   uspokajał   się. 

Próbowałem z wolna odzyskać ostrość widzenia i zwalczyć wywołany przez światło ból, a nawet 
pokochać go i mu zaufać.

W   moim  polu  widzenia   znajdowała   się  twarz   anioła   Seteusa,   który   patrzył  na   mnie  z 

ogromną troską.

- Dobry Boże. A więc naprawdę tu jesteście - szepnąłem.

background image

- Tak - odrzekł. - Zgodnie z obietnicą.

- Nie opuścicie mnie, prawda?
- Nie.

Ramiel patrzył na mnie przez ramię, jak gdyby po raz pierwszy miał czas uważnie mi się 

przyjrzeć. Krótsze niż u Seteusa włosy sprawiały, iż wyglądał młodziej niż jego towarzysz, choć 

kategorie wiekowe nie mogły mieć tu przecież żadnego znaczenia.

- Żadnego zgoła - przyznał szeptem Ramiel i pierwszy raz się do mnie uśmiechnął. - Kieruj 

się radą tych dobrych ludzi. Niechaj wprowadzą cię do środka, a gdy się prześpisz, my znowu 
będziemy przy tobie.

- Ależ to jest przerażające, te wszystkie wypadki... - wyszeptałem. - Filippo nie malował 

nigdy takich koszmarów.

- Nie jesteśmy postaciami z obrazów - odparł Seteus. - Przeznaczony nam przez Boga los 

odkryjemy  wspólnie,  ty,  Ramiel i ja.  A teraz  musisz  wejść do środka.  Przekazujemy  cię pod 

opiekę zakonników, a gdy się zbudzisz, będziemy przy tobie.

- Mam to jak w banku? - spytałem szeptem.

- Tak, tak się stanie - odrzekł Ramiel. Gdy uniósł rękę, ujrzałem cień jego pięciu palców, 

które po chwili swym jedwabistym dotykiem zamknęły mi oczy.

background image

ROZDZIAŁ 10

W którym rozmawiam z bezgrzesznymi i potężnymi synami Boga

Spać miałem wprawdzie głęboko, lecz dopiero znacznie później. Obecnie otaczała mnie 

czarowna   mgiełka   kojących   obrazów.   Jakiś   solidnie   zbudowany   mnich   oraz   jego   pomocnicy 

wnosili mnie do klasztoru św. Marka.

Wyjąwszy pałac samego Cosima, ów dominikański klasztor św. Marka stanowił dla mnie 

najlepsze ze wszystkich miejsc we Florencji.

W   całym   tym   mieście   znałem   wiele   prześwietnych   budynków,   lecz   jako   chłopiec   nie 

potrafiłem ogarnąć umysłem znajdujących się w nich skarbów. O klasztorze św. Marka mogę 
wszakże powiedzieć, iż było to miejsce tchnące najwyższym spokojem, odnowione zresztą nieco 

wcześniej na zlecenie  Cosima Starszego  przez arcyzacnego  Michelozzo.  Klasztor  ten, całkiem 
niedawno przekazany dominikanom, miał długą i chwalebną historią, przy czym odznaczał się 

pewnymi cudownymi atrybutami, których innym klasztorom poskąpiono.

Jak wiadomo w całej Florencji, Cosimo nad wyraz hojnie łożył na klasztor św. Marka. Być 

może   pragnął   w   ten   sposób   zyskać   odkupienie   swych   win,   albowiem   jako   bankier   pożyczał 
pieniądze na procent, przeto parał się lichwą. Ale tym samym winę ponosili wszyscy,  którzy 

wpłacali mu swoje oszczędności.

Tak   czy   inaczej,   Cosimo   -   nasz   capo,   nasz   przywódca   -   uwielbiał   ten   klasztor   i 

obdarowywał   go  rozlicznymi  skarbami,  a  przede  wszystkim  wyłożył  fundusze  na  wzniesienie 
nowych, cudownie zaprojektowanych budynków.

Jego krytycy, ci wszyscy malkontenci, którzy nigdy niczego wielkiego nie osiągają i wszędy 

doszukują się oznak trwałego rozkładu, oni to właśnie mówili o Cosimie, że „musi umieścić swój 

herb nawet w mnisich wychodkach”.

Na herbie jego widniała zaś tarcza z pięcioma wypukłymi kulami. Przeróżnie wykładano 

sens ich tam obecności, a wrogowie Cosima powiadali złośliwie, iż służą one do trafiania w płot.

A przecież ludzie ci mogli byli spostrzec, iż Cosimo całymi dniami modlił się i rozmyślał w 

tym   klasztorze.   I   mogli   też   zauważyć,   że   były   przeor   tej   instytucji   -   Cosimowy   przyjaciel   i 
doradca, Fra Antonino - sprawował obecnie urząd arcybiskupa Florencji.

Powyższy   wstęp   dedykuję   tym   wszystkim   ignorantom,   którzy   nawet   pięćset   lat   po 

ówczesnych wydarzeniach rozpowszechniają na temat Cosima niecne kłamstwa.

Przechodząc przez bramę, pomyślałem: „Cóż ja, na rany Chrystusa, powiem tym sługom 

świątyni bożej?”

Jak tylko myśl ta wyskoczyła z mej sennej głowy, a tym samym - jak mniemam - z mych 

background image

równie sennych ust, usłyszałem przy uchu śmiech Ramiela.

Chciałem   poszukać   go  wzrokiem,   lecz   znowu   ogarnęły   mnie   mdłości   i   zawroty   głowy. 

Stwierdziłem jedynie, że znaleźliśmy się teraz na kojąco spokojnym krużganku klasztoru.

Słońce tak mocno raziło mnie w oczy, iż nie mogłem jeszcze podziękować Bogu za urodę, 

jaką obdarzył On umieszczony na środku przyklasztornego placyku kwadratowy, zielony ogród. 

Widziałem jednak bardzo wyraźnie zbudowane przez Michelozza niskie łuki, które układały się 
nad moją głową w proste, szare sklepienie.

Moje   poczucie   błogości   i   bezpieczeństwa   wzmagały   poza   tym   eleganckie   kolumny, 

zwieńczone małymi jońskimi kapitelami. Zmysł proporcji był zawsze silną stroną Michelozza. 

Wszystko, co budował, wywoływało wrażenie przestronności i otwartości; tak też było z tymi - 
jakże typowymi dlań - krużgankami.

Nic wszakże nie było w stanie wyprzeć z mojej pamięci ostrych gotyckich łuków owego 

francuskiego   zamczyska   na   Północy   albo   widzianych   tam   filigranowych   ornamentów, 

stanowiących obrazę dla Boga Wszechmogącego. Z jednej strony wiedziałem, iż mylnie oceniam 
intencje architektów, albowiem przed Florianem i jego dworem rezydowali tam przecie Francuzi 

i   Germanie;   z   drugiej   jednak   nie   mogłem   pozbyć   się   dręczących   mój   umysł   i   tak   bardzo 
nienawistnych mi obrazów.

Robiłem, co tylko się dało, aby powstrzymać grożące mi znowu torsje. Rozluźniłem się 

nieco i rozejrzałem dokoła.

Przez   krużganek   i   rozgrzany   ogród   ciągnął   mnie   barczysty,   wręcz   niedźwiedziowaty 

zakonnik,   który   -   jak   to   pewnie   miał   w   zwyczaju   -   promiennie   się   do   mnie   uśmiechał. 

Towarzyszyły nam inne spowite w czarno - białe szaty postacie o wychudzonych, lecz pogodnych 
obliczach.   Choć   nie   widziałem   żadnych   aniołów,   ludzie   ci   przypominali   ich   bardziej   niż 

ktokolwiek inny na świecie.

Po chwili zrozumiałem - jako kilkukrotny już wcześniej gość tego klasztoru - że zakonnicy 

nie   wiodą   mnie   do   hospicjum,   w  którym   aplikowano   leki   chorym,   ani   do   pomieszczenia,   w 
którym modlili się przybyli tutaj pielgrzymi, lecz na górę, po schodach, na korytarz prowadzący 

do zamieszkałych przez mnichów cel.

W   kolejnym   przypływie   mdłości   doznałem   zarazem   porażenia   pięknem,   albowiem   na 

ścianie u szczytu schodów ujrzałem fresk Fra Giovanniego Zwiastowanie.

Było to „moje” Zwiastowanie, czyli najukochańszy ze wszystkich hołubionych przeze mnie 

motywów biblijnych.

Nie, nie był to płód mojego kłopotliwego geniusza, Filippa Lippiego, bynajmniej. Ale - 

powtórzę - było to „moje” Zwiastowanie, czyli wymowny znak, iż żaden demon nie może skazać 

background image

na potępienie duszy, pojąc ją krwawą trucizną.

„A   może   wlano   ci   również   do   ust   krew   Urszuli?”   Przeraziłem   się   tą   myślą.   Spróbuj, 

głupcze,   zapomnieć,  jak  odrywają  od  ciebie   jej  miękkie  palce.  Spróbuj,  otumaniony  głupcze, 

zapomnieć ojej ustach i gęstym strumyku krwi, który sączył się do twych ust.

- Spójrzcie tylko! - krzyknąłem. Wskazałem rzeczony fresk zwiotczałą ręką.

- Tak, tak. Mamy ich tutaj sporo - odrzekł z uśmiechem niedźwiedziowaty zakonnik.
Autorem   tego   dzieła   był,   rzecz   jasna,   Fra   Giovanni,   czyli   późniejszy   Fra   Angelico. 

Widoczne to było na pierwszy rzut oka. Ja zresztą fresk ten już znałem. Artysta ów namalował 
anioła i Najświętszą  Panienkę w sposób prosty i surowy, choć czuły  i tkliwy zarazem.  Scena 

zwiastowania pozbawiona tu była jakichkolwiek ornamentów, a odbywała się pośród niskich, 
zaokrąglonych   sklepień   łukowych   -   takich,   jakie   widziałem   chwilę   wcześniej   na   klasztornym 

krużganku.

Kiedy   mój   zwalisty   zakonnik   skierował   mnie   do   przestronnego,   błyszczącego   i 

arcypięknego  w swojej prostocie  korytarza,  podjąłem  próbę ujęcia  w słowa  zachwytu,  w jaki 
wprawił mnie widok anioła z fresku Fra Giovanniego.

Chciałem   powiedzieć   Ramielowi   i   Seteusowi   (jeśli   ciągle   mi   towarzyszyli):   „Spójrzcie. 

Skrzydła Gabriela mają taką piękną barwę. No i popatrzcie, jak symetrycznie spoczywają na nim 

te szaty”. Wszystko to ogarniałem myślą, tak jak uprzednio zachwycał mnie nieziemski wygląd 
Ramiela i Seteusa... Ale znowu mamrotałem jakieś nonsensy.

-   Aureole   -   powiedziałem.   -   Aniołowie,   gdzież   wy   jesteście?   Aureole   unoszą   się   nad 

waszymi głowami. Sam je widziałem. Widziałem je zarówno na ulicy, jak na obrazach, lecz na 

obrazach Fra Giovanniego te aureole są płaskie i otaczają głowę anioła niczym przyklejony do 
obrazu krążek z twardego złota.

Zakonnicy wybuchnęli śmiechem.
-   Do   kogóż   się   zwracasz,   młody   signore   Vittorio   di   Raniari?   -   spytał   mnie   jeden   z 

mnichów.

-   Zamilknij,   chłopcze   -   powiedział   niedźwiedziowaty   zakonnik,   przeszywając   mnie   na 

wskroś  swoim   basowym   głosem.   -  Znajdujesz   się   pod  naszą   opieką.   A teraz   bądź  już   cicho. 
Popatrz, to jest biblioteka. Widzisz, jak nasi mnisi tam pracują?

Musieli być z tego dumni. Choć w każdej chwili mogłem zbrukać wymiotami nieskazitelnie 

czystą posadzkę, opiekun mój pozwolił mi zajrzeć do długiej sali, w której mnisi ślęczeli nad 

księgami. Prócz tego zauważyłem wszakże zbudowane przez Michelozza sklepienie, wygięte w 
łagodne łuki, przez co powietrze i światło swobodnie mogło przepływać.

Chyba doznałem omamów wzrokowych. Widziałem bowiem potrójne postacie tam, gdzie 

background image

winienem ujrzeć jedną. Co więcej,  mgiełka skłębionych anielskich skrzydeł wymieszała  się w 

mojej   głowie   ze   zwróconymi   ku   mnie   owalnymi   twarzami,   które   spozierały   na   mnie   z 
nadprzyrodzoną wręcz tajemniczością.

- Zali widzicie? - nic innego powiedzieć nie umiałem.
Musiałem dostać się do biblioteki, musiałem tam znaleźć teksty

dotyczące demonów. A tak! Jeszczem się nie poddał! I nie - nie przekształciłem się w 

bełkoczącego idiotę! Po swojej stronie mam aniołów! Zaprowadzę tam Ramiela i Seteusa, pokażę 

im te teksty. „Wiemy o tym, Vittorio. Wymaż te obrazy ze swoich myśli, bo my też je widzimy”.

- Gdzie jesteście?! - krzyknąłem.

- Ciszej - strofowali mnie zakonnicy.
- Ale czy pomożecie mi tam powrócić, abym ich wszystkich zabił?

- Majaczysz - odrzekli mnisi.
Patronem tej biblioteki był sam Cosimo. Gdy zmarł stary Nicollo de' Niccoli - wspaniały 

kolekcjoner książek,  z którym wielokrotnie  rozprawiałem w księgarni „Vaspasiano” - Cosimo 
przekazał wszystkie należące doń książki o tematyce religijnej na rzecz tego właśnie klasztoru. A 

ja pragnąłem obecnie odnaleźć te woluminy, w których św. Augustyn i Akwinata poświadczą 
istnienie wrogich mi demonów.

Nie. Nie postradałem zmysłów. Nie poddałem się bynajmniej. Nie stałem się bełkoczącym 

niezrozumiale idiotą. Marzyło mi się jedynie, aby promienie słoneczne, wdzierające się przez 

wysokie okna do tych chłodnych wnętrz, przestały wreszcie przypiekać mi oczy i dłonie.

- Ciszej, ciszej - powiedział niedźwiedziowaty zakonnik, który w dalszym ciągu się do mnie 

uśmiechał. - Wydajesz z siebie odgłosy typowe dla noworodka. Gurgliburgli. Czyżbyś sam tego 
nie słyszał? W bibliotece wszyscy teraz pracują, dzisiaj otwarta jest dla ludzi z zewnątrz. Wszyscy 

są tutaj bardzo zajęci. Kilka kroków za biblioteką zakonnik wskazał mi przeznaczoną dla mnie 
celę.

- To tutaj - powiedział tonem osoby strofującej niegrzeczne dziecko. - Parę metrów dalej 

znajduje się cela przeora. Nie zgadniesz, kto tam w tej chwili jest... Sam arcybiskup.

- Antonino - wyszeptałem.
- Tak, tak, właśnie on. Kiedyś to był nasz Antonino. A wiesz, dlaczego tam przyszedł?

Byłem nazbyt otumaniony, żeby zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź. Pozostali mnisi 

stłoczyli się wokół mnie, otarli chłodnymi szmatkami i wygładzili mi włosy.

Była to duża i czysta cela. Ach, gdyby tylko przestało prażyć mnie słońce! Cóż uczyniły ze 

mną te diabły - przekształciły mnie w półdemona? Czy mam poprosić o zwierciadło?

Kiedy   usiadłem   na   miękkim   łóżku   w   tej   ciepłej   celi,   ponownie   straciłem   władzę   nad 

background image

członkami mego ciała. I znowu ogarnęły mnie mdłości.

Zakonnicy przynieśli mi srebrną miskę. Słońce jasno oświetlało jakiś fresk, lecz ja nie 

byłem w stanie patrzeć na przedstawione tam postacie, albowiem bijący od nich blask raził mnie 

w oczy. Miałem wrażenie, że w mojej celi są jeszcze inne postacie. Zali były to anioły? Widziałem 
przezroczyste istoty, które przemieszczały się, pływały w powietrzu, lecz nie umiałem wyodrębnić 

ich z otoczenia. Jedynie jarzący się na ścianie fresk wyglądał na rzeczywisty, trwały, prawdziwy.

- Czy oni już na zawsze uszkodzili mój wzrok? - spytałem.

Wydawało mi się, że w drzwiach celi mignął mi jakiś anioł, lecz nie był to ani Seteus, ani 

Ramiel. Czy owa istota miała pajęczynowate skrzydła? Skrzydła demona? Wzdrygnąłem się ze 

strachu.

Postać owa zniknęła. Posłyszałem jeszcze delikatne szelesty i wyszeptane słowo: „Wiemy”.

- Gdzie są moi aniołowie? - pytałem. Krzyczałem. Wymieniłem nazwisko swojego ojca i 

dziadka oraz wszystkich di Raniarich, których mogłem przywołać na pamięć.

- Ćśśś... - uciszył mnie młody zakonnik. - Cosimo już wie, że tu jesteś. Ale to jest naprawdę 

okropny dzień. Pamiętamy twojego ojca. A teraz zdejmij to brudne odzienie.

Głowa moja rozpływała się, kołysała. Pokój zniknął.
I znowu ten narkotyczny sen, w którym widzę moją wybawicielkę, Urszulę. Biegnie przez 

falującą łąkę. Ktoś ją goni, wypędza spośród rozsnutych dokoła kwiatów.  Wszędzie fioletowe 
irysy, gnące się pod jej stopami. Odwraca się. Nie! Nie odwracaj się, Urszulo! Zali nie widzisz tej 

rozpalonej szabli?

Zbudziłem się w ciepłej kąpieli. Czyżbym znajdował się w tym przeklętym baptysterium? 

Nie. Widziałem niewyraźnie fresk, święte postacie oraz jak najbardziej prawdziwych zakonników, 
którzy klęczeli przy mnie na kamiennej posadzce. Mieli zakasane rękawy i obmywali mnie ciepłą, 

pachnącą wodą.

- Ach, ten Francesco Sforza... - rzekł po łacinie jeden z mnichów do swego towarzysza. - 

Najechać na Mediolan i objąć władzę nad księstwem! Jakby Cosimo miał mało kłopotów...

- Naprawdę tego dokonał? Przejął władzę nad Mediolanem? - spytałem.

-   Co   powiedziałeś?   Tak,   synu,   tak   się   stało.   Naruszył   panujący   dotąd   pokój.   A   twoja 

rodzina, cała twoja biedna rodzina zginęła z rąk rozbójników. Nie myśl atoli, że ominie ich kara, 

że ci przeklęci wenecjanie będą dalej plądrować ten kraj...

- Nie, nie powinniście... Niech dowie się o tym Cosimo... To nie działania wojenne miały 

wpływ na losy mojej rodziny... Nie zrobili tego ludzie...

- Ciszej, chłopcze.

Cnotliwe  dłonie mnichów oblały wodą moje ramiona,  gdym tak siedział  przygarbiony, 

background image

opierając się o ciepły metal wanny.

- ...di Raniari był zawsze lojalny - mówił do mnie jeden z zakonników. - A brat twój Matteo 

miał pobierać tutaj nauki...

Wydałem z siebie przeraźliwy jęk, lecz miękka dłoń natychmiast zasłoniła mi usta.
- Sforza ukarze ich osobiście. On oczyści cały kraj.

Krzyczałem i jęczałem. Nikt mnie nie rozumiał. Nie chcieli mnie nawet słuchać.
Mnisi postawili mnie na nogi. Ubrano mnie w długie, miękkie, wygodne płócienne szaty. 

Pomyślałem, że przygotowują mnie do egzekucji. Ale tamto już przecie minęło.

- Nie jestem szaleńcem! - powiedziałem wyraźnie.

- Nie, bynajmniej. Trapi cię jedynie smutek.
- Zrozumieliście mnie!

- Jesteś wyczerpany.
- To miękkie łóżko przyniesiono tu specjalnie dla ciebie. Ciszej. Nie krzycz już jak opętany.

- To wina demonów - szepnąłem. - To nie byli żadni wojacy.
- Wiem, synu, wiem o tym. Wojna to rzecz straszna. Wojna to sprawka samego diabła. 

Nie. To nie wojna. Posłuchacie mnie wreszcie?

„Zamilknij. Słyszysz w tej chwili głos Ramiela. Czyżbym nie mówił ci, że masz spać? A 

może ty posłuchasz nas? Dotarły do nas twoje słowa, ba, nawet twoje myśli!”

Położyłem się na brzuchu. Zakonnicy uczesali moje długie włosy. Długie, rozczochrane 

włosy młodego panicza spoza Florencji. Ta kąpiel, to mycie przyniosły mi wielką ulgę.

- Czy to są świece? - spytałem. - Słońce już zaszło?

- Tak - odrzekł stojący najbliżej mnich. - Spałeś.
- Czy mógłbym dostać więcej świec?

- Tak, przyniosę więcej.
Leżałem w ciemności. Mrugając, usiłowałem odmówić Zdrowaś Maryjo.

W   drzwiach   pojawiło   się   sześć   lub   siedem   kształtnych   płomyczków,   które   zamigotały, 

kiedym posłyszał miękki odgłos stóp zbliżającego się do mnie zakonnika. Widziałem wyraźnie, 

jak klęka, aby postawić świecznik obok mojego łóżka.

Był to chudy i wysoki młodzieniec, odziany w przewiewne, powłóczyste szaty. Miał nad 

wyraz czyste dłonie.

-   Znajdujesz   się   w   bardzo   szczególnej   celi.   Cosimo   wydał   swoim   ludziom   rozkazy,   by 

pochowali twoją rodzinę.

- Bogu niech będą dzięki - odparłem.

- Tak.

background image

A zatem mogłem już normalnie mówić!

- Na dole toczy się jeszcze rozmowa - rzekł mnich. - Cosimo jest zaniepokojony. Spędzi tu 

noc. Całe miasto pełne jest weneckich podżegaczy, którzy podburzają przeciwko niemu ludność 

Florencji.

- Ciszej już - powiedział inny zakonnik, który zjawił się nagle w mej celi. Pochyliwszy się 

nieco, uniósł moją głowę, aby wsunąć pod nią kolejną grubą poduszkę.

Poczułem się błogo, lecz po chwili myśl moja skierowała się ku więźniom zagrody.

- To straszne, okropne! - powiedziałem. - Jest noc i oni szykują się właśnie do swojej 

potwornej ceremonii.

- Kto, chłopcze? Jakiej ceremonii?
Ponownie ujrzałem jakieś postacie, które snując się przez moją komnatę, rozpływały się w 

cieniach. One również błyskawicznie zniknęły.

Zwymiotowałem   do   miski.   Zakonnicy   przytrzymywali   mnie   za   włosy.   Czy   przy   tych 

świecach widzieli lejącą się ze mnie krew? Czy czuli bijący odeń fetor zgnilizny?

- Jak można przeżyć taką dawkę trucizny? - szepnął po łacinie jeden z mnichów do swego 

towarzysza. - Może damy mu coś na przeczyszczenie?

- Wystraszymy go tylko. Nic już nie mów. On nie ma go rączki.

- Jesteście w błędzie, jeżeli myślicie, żem niespełna rozumu! - wykrzyczałem te słowa do 

Floriana i Godrica, do całej reszty.

Zakonnicy patrzyli na mnie w zdumieniu. Roześmiałem się.
-   Mówiłem   do   tych,   co   próbowali   mnie   zranić   -   rzekłem,   starając   się   nadać   wyraźne 

brzmienie każdemu z wypowiadanych wyrazów.

Chudy zakonnik z wypielęgnowanymi dłońmi uklęknął obok łóżka i pogłaskał mnie po 

czole.

- A twoja piękna siostrzyczka? Ta, która miała wyjść za mąż... Czy ona również...?

- Bartola! Ona miała wyjść za mąż? Nie wiedziałem. Za cały posag posłuży jej teraz głowa... 

- jęczałem. - Robaki zabrały się już do dzieła. A na wzgórzu tańcują demony. A miasto nie robi 

nic.

- Jakie miasto?

- Znowu majaczysz - rzekł zakonnik stojący przy świecach. Widziałem go wyraźnie, choć 

znajdował się poza zasięgiem światła. Był to człowiek o okrągłych plecach, haczykowa tym nosie i 

ciężkich powiekach.

- Nie majacz już, biedne dziecię.

Chciałem   zaprotestować,   ale   nagle   przykryło   mnie   ogromne   skrzydło   ze   złocącymi   się 

background image

piórami, które łaskotały mnie miękko po całym ciele. Ramiel powiedział:

„Cóż mamy zrobić, abyś wreszcie zamilknął? Jesteśmy teraz potrzebni Filippowi. Czy dasz 

nam   choć   trochę   spokoju,   żebyśmy   mogli   się   nim   zająć?   Po   to   Bóg   nas   tutaj   przysłał.   Nie 

odpowiadaj mi, tylko wypełnij moje polecenie”.

Skrzydło anioła wymazało z mych myśli wszystkie dręczące mnie wizje.

Ponownie ogarnął mnie mrok. Cienie. I świece, wysoko gdzieś za mną.
Zbudziłem się i podparłem na łokciach. Umysł mój jasny był i przejrzysty. Cela drgała 

nieznacznie przed mymi oczami, oświetlona pięknie i równomiernie. Z wysokiego okna spozierał 
księżyc, który rozjaśniał ścienny fresk. Autorem tej pracy był niewątpliwie Fra Giovanni. Wzrok 

mój stał się nagle zdumiewająco wręcz sprawny. Czyżby przyczyną była moja diabelska krew?

Naszła   mnie   osobliwa   myśl,   która   dźwięczała   w   mej   świadomości   jak   bicie   złotego 

dzwonu.   Nie   mam   już   aniołów   stróżów!   Opuścili   mnie,   albowiem   duszę   mą   skazano   na 
potępienie.

Nie miałem własnych aniołów. A opiekunów Filippa widziałem za sprawą udzielonej mi 

przez demony mocy, i może dzięki innym jeszcze wypadkom. Aniołowie Filippa tak często się ze 

sobą spierali! Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Przypomniały mi się pewne słowa. Nie 
byłem pewien, czy zapamiętałem je z pism Akwinaty czy z dzieł św. Augustyna. Czytałem ich obu, 

gdym   uczył   się   łaciny,   a   ich   długie   wywody   sprawiały   mi   rozkosz.   Demony   są   pełne   pasji. 
Demony - lecz nie aniołowie!

A stróże Filippa wykazywały taki temperament...
Zrzuciłem przykrycie i postawiłem bose stopy na przyjemnie chłodnej posadzce. W celi, 

która   za   dnia   nasiąkła   słonecznym   światłem,   ciągle   było   ciepło.   Żadnego   wiatru,   żadnych 
przeciągów.

Stanąłem przed freskiem. Nie męczyły mnie już zawroty głowy, nie miałem mdłości ani 

kłopotów z równowagą. Znowu byłem sobą.

Fra Giovanni musiał być człowiekiem nad wyraz  niewinnym i spokojnym. W żadnej z 

malowanych przezeń postaci nie było choćby najmniejszego śladu zła, występku, okrucieństwa. 

Widziałem Chrystusa w złotej aureoli z wkomponowanym w nią krzyżem. Siedział przed jakąś 
górą, a obok Niego stało dwóch aniołów. Jeden podawał Mu chleb, a drugi - którego postać 

częściowo ucięły drzwi w ścianie, przez co ledwo widać było końcówki jego skrzydeł - trzymał w 
swych dłoniach mięso i wino.

W wyższej partii tego fresku, na owej górze, również znajdował się Chrystus. Dzieło to 

przedstawiało bowiem kilka wydarzeń jednocześnie, a w górnej jego części Chrystus stał w tych 

samych wprawdzie szatach, lecz był tam wzburzony - na tyle, na ile Fra Giovanni mógł był Go 

background image

takim odmalować. Tam też Chrystus unosił swoją lewicę, jak gdyby chciał wyrazić swój gniew.

Postacią   zaś,   która   przed   Nim   uciekała,   był   diabeł!   Był   to   odrażający   stwór   z 

pajęczynowatymi skrzydłami, które - jak mniemam - gdzieś już wcześniej widziałem... Miał też 

szponiaste stopy, złowrogie oblicze i brudnoszarą sukmanę. Uciekał przed Chrystusem, który stał 
niewzruszenie   na   pustyni,   nie   ulegając   szatańskiemu   kuszeniu.   Dopiero   potem   następowała 

scena na dole, gdzie zwycięski w tej konfrontacji Chrystus siedział w towarzystwie aniołów ze 
złożonymi jak do modlitwy dłońmi.

Widok tego ohydnego demona zaparł mi dech w piersiach. Potem jednak przeszła przeze 

mnie   kojąca   fala   ulgi:   poczułem   przyjemne   mrowienie   we   włosach   i   miłe   łaskotki   pod 

stykającymi   się   z   lśniącą   posadzką   stopami.   Pokonałem   demony,   odrzuciłem   oferowaną   mi 
nieśmiertelność. Odrzuciłem ją, choć groziło mi ukrzyżowanie!

Znowu   zacząłem   wymiotować.   Czułem   się   tak,   jakby   ktoś   kopnął   mnie   w   brzuch. 

Odwróciłem się. Czysta, połyskująca miska dalej stała na podłodze. Upadłem na kolana i wylałem 

z siebie kolejną porcję plugawej mazi. Czy jest tu gdzieś woda?

Rozejrzałem   się   dokoła.   Zauważyłem   dzbanek   i   kubek.   Kubek   był   pełen   po   brzegi. 

Przytknąłem   go   do   ust.   Rozlałem   trochę   płynu,   którego   smak   był   wstrętny,   odrażający. 
Odrzuciłem kubek.

-   Wsączyliście   we   mnie   truciznę,   która   nie   pozwala   mi   teraz   przyjmować   naturalnej 

żywności i napojów. Nie, nie wygracie!

Dłonie me drżały. Podniosłem kubek, napełniłem go i spróbowałem raz jeszcze się napić. 

Smak tego płynu był wszakże nienaturalny. Z czym mógłbym go porównać? Nie smakował jak 

uryna, już raczej jak woda skażona jakimiś minerałami i metalami - woda, przez którą człowiek 
nagle blednie i traci dech w piersiach.

Odstawiłem   kubek.   No   dobrze.   Najwyższy   czas   zabrać   stąd   świece   i   przestudiować 

stosowne teksty.

Wyszedłem. Korytarz był pusty, rozjaśniony nieznacznie przez blade światło wpadające 

tam z okienek nad nisko sklepionymi celami.

Skręciłem w prawo i podszedłem do drzwi biblioteki. Nikt ich nie zakluczył.
Wszedłem   do   środka   ze   swoim   świecznikiem.   I   raz   jeszcze   architektoniczny   projekt 

Michelozza   napełnił   mnie   ciepłem,   wiarą   i   ufnością.   Dwa   rzędy   spojonych   łukami   jońskich 
kolumn tworzyły między sobą szeroką nawę, zakończoną widniejącymi w oddali drzwiami. Po 

obu   stronach   znajdowały   się   stoły,   a   pod   ścianami   rozstawiono   regały   z   rękopiśmiennymi 
tomami i zwojami pergaminu.

Idąc boso po ułożonych w jodełkę kamieniach posadzki, uniosłem świecznik nieco wyżej, 

background image

aby oświetlić sklepienie sufitu. Cieszyłem się, że jestem tu sam.

Okna po obydwu stronach wpuszczały do środka blade światło, które przenikało przez 

zapełnione książkami regały. Jakże niebiańsko spokojny był ten wysoki sufit! I jak odważnie 

Michelozzo to wszystko zaprojektował, czyniąc z tej sali małą bazylikę!

I skąd miałem wtedy - jako dziecko jeszcze - wiedzieć, że styl ten będzie potem imitowany 

w mojej umiłowanej Italii? W tamtej epoce istniało tak wiele cudownych rzeczy, które miały 
przetrwać po wsze czasy.

A ja? Kim jestem ja? Czy żyję? A może jestem chodzącym trupem, który zakochał się w 

upływie czasu?

Zatrzymałem się. Jakże oczy me kochały ten księżycowy blask! Jakże pragnąłem stać tam 

już  zawsze   w  tym   rozmarzeniu,   tak   blisko   przedmiotów  związanych   z   umysłem   i  z   duszą,   a 

jednocześnie   tak   daleko   od   tamtego   zniewolonego   miasteczka   na   przeklętej   górze   wraz   z 
pobliskim zamczyskiem, nad którym unosiła się pewnie w tej chwili owa odrażająca, upiorna 

poświata.

Czy będę w stanie nie zgubić się wśród takiej obfitości tytułów, które skatalogował swego 

czasu odpowiedzialny za to zakonnik, czyli obecny papież Mikołaj V.

Przemieszczałem się wzdłuż regałów po prawej stronie, trzymając wysoko swój świecznik. 

Czy tomy ustawiono tu w porządku alfabetycznym? Pomyślałem o Akwinacie, którego znałem 
raczej słabo, ale znalazłem dzieła św. Augustyna. Zawsze go uwielbiałem, kochałem jego barwny 

styl, wszystkie typowe dlań osobliwości i dramatyczny sposób pisania.

- Och, tyś napisał o demonach więcej, wolę ciebie! - powiedziałem.

Miasto   Boże!   Kopia   za   kopią.   Znalazłem   chyba   ze   dwadzieścia   przepisanych   ręcznie 

egzemplarzy   tego   arcydzieła,   a   ponadto   inną   wspaniałą   księgę   tego  wielkiego   świętego,   czyli 

Wyznania, które wywarły na mnie większe jeszcze wrażenie niż rzymski dramat. Niektóre z tych 
woluminów były już bardzo stare, a gruby pergamin, z którego je wykonano, ulegał powolnemu 

rozkładowi.   Inne   z   kolei   miały   okazałą   oprawę,   a   jeszcze   inne,   nowsze,   oprawiono   prosto   i 
surowo.

Musiałem   kierować   się   rozwagą   i   szacunkiem   dla   tych   dzieł,   a   zatem   wybrać 

najsolidniejszy z egzemplarzy, świadom tego, że pomimo staranności przepisujących ten tekst 

mnichów   mogą   się   w   nim   znajdować   błędy.   Wiedziałem,   który   tom   jest   mi   potrzebny. 
Pamiętałem tom traktujący o demonach, gdyż onegdaj zafascynował mnie on jako tekst zabawny 

i nonsensowny. Och, jakim ja byłem głupcem!

Wyjąłem   z   regału   opasły   tom   dziewiąty,   wsunąłem   go   pod   pachę   i   podszedłem   do 

najbliższego stołu. Następnie ustawiłem świecznik w taki sposób, by cienie mych rąk nie padały 

background image

na tekst, po czym otwarłem książkę.

- Tutaj jest wszystko! - wyszeptałem. - Powiedz mi, święty Augustynie, czym były owe 

stwory. Pragnę bowiem przekonać Ramiela i Seteusa, aby przyszli mi z pomocą. Albo daj mi 

możliwość, abym przekonał florentczyków, którzy zajęci są obecnie tylko wojną z najemnikami 
spokojnej Republiki Weneckiej. Pomóż mi, o święty. Proszę cię.

Tak, rozdział dziesiąty tomu dziewiątego. Wiedziałem... Augustyn cytował tam Plotyna lub 

streszczał jego poglądy:

„A więc to, że ludzie mają śmiertelne ciała, uważał za wynik miłosierdzia Boga Ojca, który 

nie chciał, aby to nędzne życie trwało wiecznie. Za nie zasługujące na takie miłosierdzie uznane 

zostały niegodziwe demony, które obok nędznej, ulegającej namiętnościom duszy otrzymały nie 
ciało śmiertelne, jak ludzie, lecz ciało wieczne” .

- No tak! - powiedziałem sam do siebie. - Właśnie to oferował mi Florian, chwaląc się, że 

ich ciała nie ulegają procesom starzenia się czy rozkładu i że nie imają się ich choroby. Mówił, że 

mógłbym żyć z nimi przez całą wieczność. Zło, wcielone zło. Otóż i dowód. Mam go tutaj i mogę 
pokazać mnichom!

Czytałem dalej. Przeglądałem tekst w poszukiwaniu najbardziej treściwych fragmentów - 

takich, które będę mógł wykorzystać jako argument. Rozdział jedenasty:

„Powiada Apulejusz, że również dusze ludzkie są demonami; że przekształcają się w lary, 

jeśli się ludzie dobrze zasłużyli, w lemury, czyli larwy, jeśli źle...”

- Tak, lemury. Znam to słowo. Lemury albo larwy. A Urszula mówiła mi, że była kiedyś 

młoda, równie młoda jak ja teraz. Wszyscy oni byli kiedyś ludźmi, a teraz są lemurami.

„Jako że podług Apulejusza wywodzące się z ludzi szkodliwe demony są larwami”.
Ogarnęła mnie fala ekscytacji. Potrzebowałem pergaminu i pióra. Musiałem skopiować 

ten ustęp. Musiałem utrwalić dla siebie to odkrycie i szukać dalej. Powinienem wszak przekonać 
Ramiela i Seteusa, że przytrafiła im się największa...

Ciąg   moich   myśli   został   gwałtownie   przerwany   przez   ciężkie,   acz   stłumione   zarazem 

odgłosy kroków. Ktoś wszedł do biblioteki. Za moimi plecami zrobiło się nagle ciemno, jak gdyby 

wpadające do środka wątłe promienie księżyca zostały przez kogoś zasłonięte.

Odwróciłem się wolno i spojrzałem przez ramię.

- Dlaczegóż to wybrałeś lewą stronę?
Wyrósł   przede   mną,   ogromny,   uskrzydlony.   Patrzył   na   mnie   z   góry.   Twarz   jego 

połyskiwała w migotliwym blasku świec. Miał lekko uniesione brwi, które wszakże nie wygięły się 
w łuk i znamionowały jedynie surową dezaprobatę. Jego złote włosy, wyjęte żywcem z obrazów 

Fra   Filippa,   układały   się   w   pukle   pod   ogromną   czerwoną   przyłbicą,   a   wyrastające   z   pleców 

background image

skrzydła powleczone były grubą warstwą złota.

Miał na sobie zbroję z ozdobnym napierśnikiem i dużymi naramiennikami. Przepasany 

był niebieską szarfą z jedwabiu, miał schowaną do pochwy szablę, a na jednym z jego ramion 

widniała tarcza z czerwonym krzyżem.

Nigdy wcześniej niczego podobnego oczy moje nie oglądały.

-   Potrzebuję   cię!   -   rzekłem.   Podnosząc   się,   przewróciłem   ławkę,   na   której   dotąd 

siedziałem, ale udało mi się ją przytrzymać, by nie upadła z hukiem na podłogę. Stałem teraz 

naprzeciwniego.

-   Ty   mnie   potrzebujesz!   -   powiedział   z   wyraźnie   tłumionym   gniewem   w   głosie.   - 

Potrzebujesz mnie? Ty, który odwiodłeś Ramiela i Seteusa od Fra Filippo Lippiego. Zatem mnie 
potrzebujesz? Wiesz, kim jestem?

Głos miał wspaniały, soczysty, miękki, silny i przenikliwy zarazem.
- Masz szablę - rzekłem.

- Tak? I na cóż mi ona?
- Żeby ich zabić, zabić ich wszystkich! - odparłem. - Żeby udać się ze mną do tamtego 

zamku. Wiesz, o czym mówię?

Kiwnął głową.

- Wiem, co ci się śniło, co bełkotałeś i co Ramiel oraz Seteus wywnioskowali z twoich 

gorączkowych   myśli.   Oczywiście   wiem   to   wszystko.   Powiadasz,   że   mnie   potrzebujesz,   a   Fra 

Filippo  Lippi  leży   w tej  chwili   w łóżku   z  jakąś   ladacznicą,  która  liże   jego  obolałe   członki,  a 
zwłaszcza jeden z nich się ku niej wyrywa.

- Takie słowa w ustach anioła! - zauważyłem.
- Nie kpij ze mnie, bo cię uderzę.

Jego skrzydła wznosiły się i opadały, jakby sygnalizując zniecierpliwione westchnienia.
-   Uczyń   to   zatem!   -   powiedziałem.   Oczy   moje   napawały   się   jego   urodą.   Patrzyłem   z 

zachwytem na pelerynę z czerwonego jedwabiu i na jego gładkie policzki. - Ale udaj się również 
ze mną w góry i pozabijaj ich wszystkich! - błagałem.

- Dlaczego sam tego nie zrobisz?
- Myślisz, że mogę?

Na   twarzy   jego   panował   niewzruszony   spokój.   Dolna   warga   wysunęła   się   nieco   w 

zamyśleniu.   Jego   szczęki   i   szyja   sprawiały   wrażenie   bardzo   silnych   -   był   zapewne   znacznie 

silniejszy od Ramiela czy Seteusa, którzy mogli być jego młodszymi braćmi.

- Nie jesteś chyba upadłym aniołem? - spytałem.

- Jak śmiesz! - wyszeptał, budząc się z zadumy. Spoglądając na mnie, groźnie zmarszczył 

background image

brwi.

- A więc to ty jesteś Mastema. Oni zdradzili mi twoje imię. Mastema.
Skinął głową i uśmiechnął się pogardliwie.

- Dlaczegóżby mieli tego nie zrobić?
- A co z tego wynika, o wielki aniele? Że mogę cię do siebie przyzywać? Że mogę wydawać 

ci rozkazy? - Odwróciłem się i sięgnąłem po dzieło świętego Augustyna.

- Odłóż tę księgę! - powiedział spokojnie, acz z pewnym zniecierpliwieniem w głosie. - Stoi 

przed tobą anioł, chłopcze. Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię!

- Mówisz zupełnie jak Florian, demon z tamtego zamku. Masz taki sam sposób mówienia. 

Czego ode mnie chcesz, aniele? Po coś tu przyszedł?

Milczał, jak gdyby nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Po chwili zapytał mnie:

- A jak myślisz?
- Dlatego że się modliłem?

- Tak - odparł chłodno. - Tak! I dlatego że oni zwrócili się do mnie z twoją sprawą.
Moje oczy otwarły się nagle szeroko. Poczułem, że wypełnia je jakieś światło, które jednak 

tym razem nie sprawia mi bólu. W uszach zabrzmiały rozkoszne dźwięki.

Po obu stronach mojego rozmówcy pojawili się Ramiel i Seteus, zwracając do mnie swe 

łagodne oblicza.

Mastema ponownie uniósł brwi.

-   Fra   Filippo  Lippi   jest pijany   -  powiedział.   -   Po   przebudzeniu   znowu  się   upije,   żeby 

uśmierzyć nękający go ból.

- Łamać kołem wielkiego malarza... Toż to głupota - powiedziałem. - Ale i tak znacie moje 

myśli dotyczące tej sprawy.

- Znamy też myśli wszystkich florenckich kobiet - odrzekł Mastema. - I myśli wielmożów, 

którzy płacą za jego obrazy. O ile akurat nie myślą o wojnie.

-   Tak   -   potwierdził   Ramiel,   patrząc   błagalnym   wzrokiem   na   równego   mu   wzrostem 

Mastemę. Ten jednak nawet na niego nie spojrzał. Ramiel wysunął się nieco do przodu, jakby 

chciał zwrócić na siebie uwagę. - Myśleliby, gdyby tak bardzo nie pochłaniała ich wojna.

- Wojna to świat - powiedział Mastema. - Powtórzę swoje pytanie, Vittorio di Raniari. Czy 

wiesz, kim jestem?

Wzdrygnąłem się. Nie chodziło o jego pytanie, lecz o to, że troje aniołów stało teraz razem, 

a ja przed nimi jako jedyny tutaj śmiertelnik, podczas gdy reszta świata zdawała się pogrążona 
we śnie.

Dlaczego do tej biblioteki nie przyszedł żaden zaciekawiony naszymi szeptami zakonnik? 

background image

Dlaczego blask świec nie przyciągnął uwagi jakiegoś nocnego strażnika? Dlaczego ludzie mieli 

trudności ze zrozumieniem moich słów?

Czyżbym oszalał?

Na   moment   zawładnęła   mną   pewna   zabawna   myśl:   gdybym   udzielił   Mastemie 

prawidłowej odpowiedzi, odzyskałbym zdrowe zmysły.

Roześmiał się krótko, albowiem usłyszał tę myśl.
Seteus patrzył na mnie ze współczuciem. Ramiel również milczał, lecz znowu spoglądał na 

Mastemę.

-   Jesteś   aniołem,   któremu   Bóg   pozwolił   dzierżyć   tę   szablę   -   powiedziałem.   Nie 

odpowiedział. - Jesteś aniołem, który zabijał pierworodne dzieci Egiptu. - Mastema dalej milczał. 
- Jesteś aniołem zemsty.

Aby potwierdzić mą supozycję, powoli zamknął i otworzył oczy.
Seteus zbliżył się do Mastemy i powiedział mu prosto do ucha:

- Pomóż mu. Pomóżmy mu wszyscy. Filippowi na nic się teraz nie zdamy.
- Niby dlaczego? - zapytał Mastema. Spojrzał na mnie.

- Bóg nie udzielił mi pozwolenia, bym karał te twoje demony. Pan nie powiedział mi: 

„Zabijaj wampiry, Mastemo. Zniszcz wszystkie lemury, larwy, wszystkie stwory pojące się krwią”. 

Bóg nigdy nie mówił mi: „Unieś swoją potężną szablę i oczyść świat z tych istot”. - Błagam cię - 
odrzekłem. - Ja, młody śmiertelnik, zaklinam cię: zabij te demony, wymieć je swoją szablą z ich 

siedliska.

- Nie mogę tego uczynić.

- Ależ możesz, Mastemo! - zaprotestował Seteus.
- Jeżeli mówi, że nie może, to znaczy, że tak jest! - odezwał się Ramiel. - Dlaczego ty go 

nigdy nie słuchasz?

- Bo wiem, że może zmienić zdanie - odparł bez wahania Seteus. - Zarówno on, jak i sam 

Bóg.

Seteus zrobił krok do przodu.

- Weź tę księgę, Vittorio - powiedział. Ciężkie welinowe karty księgi zatrzepotały, gdy anioł 

podawał mija, wskazując swym bladym palcem gęsto zapisany czarnym atramentem fragment 

tekstu.

Przeczytałem na głos:

„Oto dlaczego Bóg, który jako widzialne stworzył niebo i ziemię, nie gardzi czynieniem 

widzialnych cudów na niebie lub na ziemi; chce On duszę, lgnącą jeszcze do rzeczy widzialnych, 

pobudzić do oddawania czci sobie jako niewidzialnemu”.

background image

Palec anioła przesuwał się po tekście, a ja śledziłem wzrokiem jego ruch. Czytałem teraz o 

Bogu:

„Jednako zna to, co ma się stać, jak i to, co już się stało, a tym, którzy Go wzywają okazuje 

posłuch nie inaczej, jak widzi tych, którzy Go wzywać mają. Również wtedy, gdy wzywających 
wysłuchują Jego aniołowie...”

Urwałem.   Byłem   bliski   płaczu.   Seteus   zabrał   mi   księgę,   abym   nie   zmoczył   jej   swoimi 

łzami.

Nagle posłyszeliśmy jakieś obce odgłosy. Byli to mnisi, którzy szeptali coś na korytarzu, a 

potem otwarli drzwi biblioteki i weszli do środka.

Gdym uniósł załzawione oczy, patrzyło już na mnie dwóch nie znanych mi zakonników.
- Co się stało, młody człowieku? Dlaczego tu jesteś? Czemu płaczesz? - zapytał mnie jeden 

z nich.

- Zaprowadzimy cię do łóżka i damy ci coś do jedzenia.

- Nie. Ja nie mogę tego jeść - powiedziałem.
- Nie, on nie może - zwrócił się pierwszy zakonnik do drugiego. - Ciągle ma mdłości. Ale 

może przecież odpocząć. - Spojrzał na mnie.

Odwróciłem się. Trzej aniołowie stali w milczeniu, patrząc na zakonników, którzy ich nie 

widzieli - którym nawet do głowy nie przyszło, że mogą w tym miejscu przebywać aniołowie!

- Dobry Boże w niebiesiech, powiedz mi, proszę - mówiłem. - Czyżbym postradał zmysły? 

Czy demony wygrały? Czy tak skutecznie zatruły mnie swoimi krwistymi napojami, że cierpię 
teraz   na   przywidzenia?   A   może   jestem   jako   Maryja,   która   doszedłszy   do   Grobu   Pańskiego, 

zobaczyła tam anioła?

- Chodź do łóżka - nalegali zakonnicy.

- Nie - odezwał się Mastema, zwracając się cicho do jednego z mnichów, którzy ani go nie 

widzieli, ani nie słyszeli. - Niech tu zostanie. Niech czytaniem uspokoi swą duszę. To bardzo 

uczony chłopiec.

- Nie, nie - rzekł mnich, kręcąc głową. Spojrzał na swego towarzysza. - Pozwólmy mu tutaj 

zostać. To bardzo uczony chłopiec. Może sobie po cichu poczytać. Cosimo chce, byśmy dawali mu 
wszystko, czego zapragnie.

- Idźcie już i zostawcie go tutaj - powiedział miękkim głosem Seteus.
- Cicho - rzekł Ramiel. - Niech powie mu to Mastema.

Milczałem. Mieszały się we mnie uczucia szczęścia i smutku zarazem. Zakryłem dłońmi 

twarz   i   pomyślałem   o   Urszuli,   uwięzionej   po   wsze   czasy   na   Dworze   Rubinowego   Graala. 

Przypomniało mi się, jak płakała nad moim losem.

background image

- Jak to wszystko mogło się wydarzyć? - wyszeptałem do własnych palców.

- Wydarzyło się, bo ona również była kiedyś człowiekiem i ma w sobie ludzkie serce - 

odpowiedział mi Mastema.

Mnisi już wychodzili. Przez moment cała trójka aniołów stała się zupełnie przezroczysta, 

dzięki czemu widziałem, jak obydwaj zakonnicy podchodzą do drzwi i zamykają je za sobą.

Mastema posłał mi swoje niewzruszenie potężne spojrzenie.
- Twoja twarz mogłaby wyrażać wszystko - powiedziałem.

- To typowe dla prawie każdego anioła - odparł.
- Zaklinam cię - błagałem. - Chodź tam ze mną. Pomóż mi. Poprowadź mnie. Uczyń ze 

mną to, coś właśnie zrobił z tymi mnichami! Tyle chyba możesz uczynić?

Kiwnął głową.

- Ale nic więcej nam nie wolno - powiedział Seteus.
- Niech Mastema powie, co myśli - rzekł Ramiel.

- Wracaj do nieba! - odparł Seteus.
- Uspokójcie się już, proszę - powiedział Mastema. - Nie mogę ich zabić, Vittorio. Nie mam 

na to pozwolenia. Ale możesz uczynić to ty swoją szablą.

- Ale będziesz mi towarzyszyć?

- Zabiorę cię tam - odparł. - Po wschodzie słońca, gdy oni już będą pogrążeni we śnie. Ale 

to ty musisz ich zabić, wystawiając ich na działanie światła dziennego. I to ty musisz uwolnić 

uwięzionych tam nędzników. Musisz również stawić czoło mieszkańcom Santa Maddalany albo 
po prostu wypuścić tych wszystkich nieszczęśników, a samemu czym prędzej stąd uciec.

- Rozumiem.
- Przecież możemy odsunąć te kamienne płyty, pod który mi oni śpią, prawda? - zapytał 

Seteus. Uniósł rękę, aby uciszyć Ramiela, albowiem ten już chciał zaprotestować. - Będziemy 
musieli to zrobić.

- Owszem, jest to możliwe - odparł Mastema. - Tak jak możemy powstrzymać belkę, która 

spada na głowę Filippa. Ale nie jesteśmy w stanie ich zabić. I nie możemy też pomóc w tym tobie, 

jeśli zabraknie ci determinacji bądź silnej woli.

- A może już sam cud waszego się tam zjawienia doda mi sił do walki?

- Tak myślisz? - spytał Mastema.
- To ją miałeś na myśli, nieprawdaż?

- Czyżby?
- Poradzę sobie sam, ale musicie mi powiedzieć...

- Co takiego?

background image

- Czyjej dusza... pójdzie do piekła?

- Tego powiedzieć ci nie mogę - odrzekł Mastema.
- Musisz.

-   Nie.   Nie   muszę   robić   nic   oprócz   tego,   do   czego   stworzył   mnie   Pan.   I   na   tym   się 

koncentruję. Ale nie muszę, ba, nie powinienem nawet rozwiązywać tajemnic, nad którymi przez 

całe życie dumał św. Augustyn.

Mastema podniósł księgę.

Stronice ponownie zatrzepotały. Poczułem nawet lekki powiew.
Mastema czytał:

„Taka to nauka płynie z natchnionych słów Pisma Świętego”.
- Nie czytaj mi tych słów. One bynajmniej mi nie pomogą! - powiedziałem. - Czy można ją 

uratować? Czy ona może zbawić swą duszę? Czy ona jeszcze ją posiada? Czy jest również potężna 
jak wy? Czy wam też może grozić upadek? Czy diabeł może wrócić do Boga?

Mastema odłożył księgę ruchem tak szybkim, że ledwie go zauważyłem.
- Czy jesteś gotowy do tego starcia? - zapytał.

- W ciągu dnia leżą tylko bezradnie - powiedział Seteus.
- Ona zresztą też tak leży. Musisz odsunąć kamienie, pod którymi oni spoczywają za dnia, 

a co zrobić potem, już dobrze wiesz.

Mastema   pokręcił   głową.   Odwrócił   się   i   wymownym   gestem   odrzucił   sugestie   swoich 

podwładnych.

- Nie. Proszę.  Błagam  cię! - powiedział  Ramiel. - Zrób to dla niego. Zrób to, błagam. 

Filippowi i tak pomóc teraz nie możemy.

- Tego nigdy nie wiadomo - odrzekł Mastema.

- A może dotrzymają mu towarzystwa moi aniołowie? - zasugerowałem. - Czyżbym nie 

miał własnych aniołów? Ledwiem wymówił te słowa, zauważyłem, iż pojawiły się przy mnie dwie 

kolejne   istoty   -   jedna   po   mojej   prawej,   druga   po   lewej   stronie.   One   wszakże   były   blade, 
niewyraźne, w jakiś sposób mi dalekie. Nie miały w sobie żywotności aniołów Filippa, były na 

wpół tylko widzialne, choć bez wątpienia tam stały.

Przez dłuższą chwilę patrzyłem to na jedną, to na drugą z tych istot, i zastanawiałem się, 

jakimi słowy można by je opisać. Milczące ich oblicza pozbawione były wyrazu, znamionowały 
spokój i cierpliwość. Posiadały wprawdzie skrzydła, odznaczały się dużym wzrostem, lecz więcej 

powiedzieć o nich bym nie mógł. A to dlatego, że brakowało im jakiegoś indywidualnego rysu czy 
własnego, odrębnego kolorytu, swoistości stroju czy ruchów. Wszystko to nie budziło we mnie 

żadnych ciepłych uczuć.

background image

- Kim oni są? Dlaczego nic nie mówią? Dlaczego patrzą na mnie w taki sposób?

- Oni cię znają - odrzekł Ramiel.
- Żyjesz pragnieniem pomsty. I wypełnia cię pożądanie - powiedział Seteus. - Oni o tym 

wiedzą. Byli i są przy tobie. Poznali twój ból i twój gniew.

- Dobry Boże... Wszak te demony wybiły całą moją rodzinę! - odrzekłem. - Czy któryś z 

was zna przyszłość mojej duszy?

- Oczywiście, że nie - poinformował mnie Mastema. - W przeciwnym razie nie byłoby nas 

tutaj. Po co mielibyśmy się tu pojawiać, gdyby wszystko było już wcześniej ustalone?

- Czy one wiedzą, że wolałem śmierć od wypicia podawanej mi przez demony krwi? Czyż w 

myśl prawdziwej wendety nie powinienem był wypić tej krwi, a potem zniszczyć mych wrogów, 
posiadając już moc taką jak oni?

Moi aniołowie zbliżyli się do mnie.
- Gdzie żeście byli, kiedy groziła mi śmierć? - spytałem.

- Nie drażnij ich. Wszak nigdyś nie wierzył w ich istnienie - odezwał się Ramiel. - Kochałeś 

jedynie nasze podobizny, a swoją prawdziwą miłość odkryłeś dopiero wtedy, gdyś napił się już 

demonicznej krwi. Na tym właśnie polega problem. Czy możesz zabić to, co kochasz?

- Zniszczę ich wszystkich - odparłem. - W ten czy inny sposób. Przysięgam na własną 

duszę. - Spojrzałem na swoich bladych i obojętnych stróżów, a potem na pozostałe anioły, które 
odcinały   się   swą   jasną   poświatą   od   panującego   w   bibliotece   półmroku   i   od   stojących   tam 

ciemnych regałów z równie ciemnymi książkami. - Zniszczę ich wszystkich.

To powiedziawszy, zamknąłem oczy i zobaczyłem Urszulę w swej wyobraźni. Był dzień, a 

ona leżała bezradna i bezbronna. Ujrzałem siebie samego, jak pochylam się nad nią i całuję ją w 
chłodne   białe   czoło.   Dławiły   mnie   bezgłośne   łkania,   wszystkie   me   członki   drżały.   Kilka   razy 

kiwnąłem głową: zrobię to, tak, zrobię to, zrobię.

-   O   świcie   -   powiedział   Mastema   -   mnisi   przyniosą   ci   nowe   odzienie   z   czerwonego 

aksamitu oraz twój odświeżony rynsztunek i wyczyszczone buty. Nie próbuj nic jeść. Jest jeszcze 
za wcześnie, bo ciągle kotłuje się w tobie diabelska krew. Jak będziesz gotowy, zabierzemy cię na 

północ, a tam za dnia zrobisz to, co zrobione być musi.

background image

ROZDZIAŁ 11

A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.

Ewangelia według św. Jana 1,5
Życie w klasztorze zaczyna się bardzo wcześnie, o ile w ogóle na noc ustaje.

Oczy me otwarły się nagle i dopiero gdym ujrzał rozjaśniony słońcem fresk, pozbawiony - 

by tak rzec - zasłony, w którą spowiła go nocna ciemność, otóż dopiero wtedy uświadomiłem 

sobie, jak głęboki był mój sen.

Po mojej celi poruszali się zakonnicy. Przynieśli mi odzienie z czerwonego aksamitu, które 

wcześniej opisywał mi Mastema. Prócz tego miałem jeszcze wełniane spodnie i dwie jedwabne 
koszule   oraz   gruby   pasek.   Zgodnie   z   zapowiedzią   broń   moja   została   wyczyszczona:   ciężka, 

wysadzana klejnotami szabla lśniła jak wtedy, gdy ojciec mój zajmował się nią całymi wieczorami 
przy swoim kominku. Sztylety również były gotowe.

Wyszedłem z łóżka i ukląkłem, aby się pomodlić. Przeżegnałem się i zacząłem szeptać po 

łacinie:

- Boże. Daj mi siły, bym mógł posłać w Twe dłonie tych, co żerują na śmierci.
Jeden z mnichów położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się. Czyżby wielkie milczenie 

jeszcze się nie skończyło? Wskazał mi stół, gdzie leżał przygotowany chleb i mleko z delikatną 
pianką na wierzchu.

Kiwnąłem   głową   i   uśmiechnąłem   się   do  niego.   Zakonnik   oraz   drugi   towarzyszący   mu 

mnich ukłonili się i wyszli. Rozejrzałem się po pokoju.

- Jesteście tu wszyscy, wiem o tym - powiedziałem, ale nie zaprzątałem już sobie uwagi tą 

myślą.  Jeżeli  nie  pojawią  się  tutaj  ponownie,   to  znaczy,   że  wróciłem   do  zdrowych  zmysłów. 

Supozycja ta była jednak w takim samym stopniu zgodna z prawdą, jak to, że nadal żył mój 
ojciec.

Na stole obok przyniesionego mi pożywienia leżały przyciśnięte świecznikiem dokumenty, 

dopiero co sporządzone i sygnowane czyimś zamaszystym podpisem.

Przy czytałem je szybko. Były to kwity na wszystkie pieniądze i klejnoty, które miałem w 

swych torbach, gdym przybył do tego klasztoru. Na każdym z tych dokumentów widniała pieczęć 

Medyceuszy.

Prócz tego na stole leżała sakwa, którą miałem przywiązać do pasa. Znajdowały się w niej 

wszystkie moje pierścienie, oczyszczone już i wypolerowane, przez co osadzone w nich rubiny 
zachwycały swym blaskiem, a szmaragdy imponowały nieskazitelną głębią. Złoto zaś nie lśniło 

tak pięknie od wielu długich miesięcy, rzecz jasna wskutek mojej gnuśności.

background image

Rozczesałem opadające mi na ramiona włosy. Irytowała mnie ich gęstość i długość, lecz 

nie miałem w tej chwili czasu na sprowadzenie tu cyrulika. Przynajmniej nie opadały mi na czoło. 
Cieszyłem się ponadto, że są wreszcie czyste.

Szybko przywdziałem przygotowany dla mnie strój. Buty okazały się trochę za ciasne, gdyż 

osuszono   je   przy   ogniu,   ale   nie   czułem   się   w   nich   źle.   Pozapinałem   wszystkie   klamry   i 

przyczepiłem do pasa mą szablę.

Szata z czerwonego aksamitu obszyta była na krawędziach srebrno - złotą lamówką, a z 

przodu przyozdobiono ją srebrną lilią burbońską. Po zaciśnięciu pasa wierzchnia szata sięgała mi 
do połowy uda. Widać przeznaczono ją dla człowieka o zgrabnych nogach.

Cały  ten strój był zbyt okazały  jak  na bitwę,  którą  miałem niebawem  stoczyć.  Zresztą 

bardziej odpowiednim słowem byłaby tu „masakra”, a nie „bitwa”. Nałożyłem przyniesioną mi 

krótką pelerynę i zapiąłem ją na złotą sprzączkę. Wiedziałem, że w mieście będzie mi w niej za 
ciepło, albowiem podbito ją miękkim, ciemnobrązowym futrem z wiewiórek.

Pominąłem leżący obok kapelusz i otwarłem sakwę. Wsunąłem na palce wszystkie moje 

pierścienie,   które   z   uwagi   na   swój   ciężar   stanowiły   poważną   broń,   a   potem   przykryłem   je 

miękkimi   rękawiczkami.   Dopiero   teraz   spostrzegłem   różaniec   z   bursztynowymi   koralikami, 
zakończony złotym krzyżykiem. Pocałowałem go i włożyłem do kieszeni.

W tej chwili uzmysłowiłem sobie, iż patrzę na podłogę. Dojrzałem kilka par bosych stóp. 

Powoli uniosłem wzrok.

Moi   aniołowie   stróże   stali   przede   mną   w   długich   powiewnych   szatach   z 

ciemnoniebieskiego materiału,  który lżejszy był od jedwabiu,  choć również odeń gęstszy. Ich 

lekko połyskujące oblicza były białe na podobieństwo kości słoniowej, oczy mieli duże i krągłe jak 
opale, a włosy ich były czarne, jakby upleciono je z cieni.

Stali   naprzeciw   mnie   z   przechylonymi   ku   sobie   głowami.   Odniosłem   wrażenie,   że 

porozumiewają się ze sobą w ten sposób.

Przerazili   mnie   tą   swoistą   poufałością   -   widziałem   ich   wyraźnie,   stali   bardzo   blisko   i 

miałem świadomość, że są ze mną od zawsze. Byli nieco większych rozmiarów niż zwykli ludzie, 

podobnie   jak   inne   widziane   przeze   mnie   anioły.   Twarze   ich   nie   wyrażały   jednak   słodyczy   i 
łagodności; były gładkie i szerokie, o pięknie ukształtowanych ustach.

- Ciągle nie wierzysz w nasze istnienie? - zapytał szeptem jeden z aniołów.
- Zdradzicie mi swoje imiona? - spytałem.

Zaprzeczyli, kręcąc głowami.
- Kochacie mnie? - pytałem dalej.

- A gdzież to jest napisane, że powinniśmy cię kochać? - odrzekł ten, który wcześniej nic 

background image

nie mówił. Jego głos był miękki jak szept, bardziej atoli od szeptu wyraźny.

- A ty nas kochasz? - zapytał jego towarzysz.
- Dlaczego mnie chronicie? - pytałem dalej.

- Ponieważ w tym celu nas tu posłano. I będziemy przy tobie aż do dnia twojej śmierci.
- Nie kochając mnie wcale?

Znowu pokręcili głowami.
W mojej celi zrobiło się jaśniej. Nagłym ruchem odwróciłem się w stronę okna. Myślałem, 

że źródłem światła jest słońce, które przecież nie mogło sprawić mi bólu.

Nie było to jednak słońce, tylko Mastema, który wyrósł przede mną niczym złota chmura. 

Otaczali go adwokaci mojej sprawy: Ramiel i Seteus.

W celi zamigotało i dały się poczuć bezgłośne wibracje. Moi aniołowie połyskiwali na biało 

i niebiesko w swoich błyszczących szatach.

Wszyscy patrzyli na Mastemę.

Całe pomieszczenie wypełniło się delikatnymi dźwiękami, jakimś melodyjnym poszumem. 

Dźwięki te przywodziły na myśl stado śpiewających ptaków, które wzbiły się nagle w powietrze, 

opuszczając gałęzie skąpanych w słońcu drzew.

Zamknąłem oczy; zachwiałem się. Powietrze zrobiło się chłodniejsze, a wzrok mój zasnuła 

chmura drobnych pyłków.

Pokręciłem głową i rozejrzałem się dokoła.

Byliśmy w zamku.
Ciemność i wilgoć.  Słabe światełko  wnikało do środka poprzez szczeliny  w ogromnym 

moście   zwodzonym,   w   tej   chwili   rzecz   jasna   podniesionym   i   przyczepionym   zasuwami   do 
kamiennych  ścian  zamczyska.  Na  tych  ostatnich   wisiały   wielkie   zardzewiałe   haki  i łańcuchy, 

których nie używano od wielu już lat.

Odwróciłem się i wszedłem na mroczny dziedziniec. Dech w piersiach zaparła mi nagle 

wysokość otaczających mnie murów, które zdawały się piąć prawie do samego nieba.

Był to jednak dopiero pierwszy dziedziniec, albowiem przed nami widniała kolejna brama, 

tak duża, że mogłaby się w niej zmieścić największa nawet ze współczesnych machin wojennych.

Po obu stronach znajdowały się rzędy łukowatych okien z kratami w środku.

- Potrzebuję cię teraz, Mastemo - powiedziałem.
Przeżegnałem się, wyjąłem różaniec i ucałowałem krzyżyk, spoglądając przez chwilę na 

drobną podobiznę naszego Umęczonego Zbawiciela.

Ogromne wrota otwarły się. Coś skrzypnęło, rozległy się trzaski metalowych rygli i drzwi 

obróciły   się   na   zawiasach,   ukazując   mi   większy   od   poprzedniego,   rozświetlony   słońcem 

background image

dziedziniec.   Mury,   pomiędzy   którymi   szliśmy,   miały   jakieś   dziesięć   do   dwunastu   metrów 

grubości. Po obu stronach widzieliśmy hakowate drzwi, zdradzające - pierwsze w tym miejscu - 
oznaki pewnej dbałości o ich wygląd.

- Te istoty nie wchodzą i nie wychodzą jak normalni ludzie - powiedziałem.
Przyspieszyłem   kroku,   zmierzając   w   stronę   jaśniejącego   słońcem   dziedzińca.   W   tym 

cuchnącym   stęchlizną   przejściu   wilgotne   powietrze   górskie   wydawało   mi   się   stanowczo   za 
chłodne.

No   i   ujrzałem   wreszcie   tak   dobrze   zapamiętane   przeze   mnie   okna   -   z   flagami   i   nie 

rozpalonymi w tej chwili pochodniami. Widziałem też przewieszone przez parapet gobeliny, jak 

gdyby deszcz ani trochę nie mógł im zaszkodzić. Najwyżej zaś zobaczyłem postrzępione blanki 
murów, zwieńczone pokrywą z białego marmuru.

Nie był to jednak ten największy dziedziniec, on bowiem znajdował się jeszcze dalej. Mury 

były tu zbyt surowe, a kamienna nawierzchnia zabrudzona ziemią; najwidoczniej od wielu już lat 

nikt   po   niej   nie   stąpał.   Tu   i   ówdzie   natykałem   się   na   kałuże,   a   w   szczelinach   pomiędzy 
kamieniami   rosły   chwasty   oraz...   och...   cudowne   kwiaty.   Zadziwiła   mnie   ich   obecność   - 

dotykałem ich łagodnie z uczuciem niekłamanego zachwytu.

Przed   nami   znajdowały   się   kolejne   bramy.   Wielkie   drewniane   wrota,   okute   żelazem   i 

zwieńczone marmurowym łukiem, otwarły się przed nami i ujrzeliśmy przecudowny ogród.

Po   przejściu   w   ciemności   kolejnych   kilkunastu   metrów   zobaczyłem   pokaźne   skupiska 

drzew   pomarańczowych   i   posłyszałem   śpiew   ptaków.   Byłem   ciekaw,   czy   ptaki   te   są   tutaj 
uwięzione, czy też mogą wzbić się w powietrze i uciec z tego zamczyska.

Tak,   mogły  stąd   uciec.  Po  chwili  ujrzałem  pamiętną  fasadę   z  białego   marmuru,  która 

wznosiła się hen wysoko w górę...

Wszedłem do tego ogrodu, stąpając po wyłożonej marmurowymi płytkami ścieżce, która 

przecinała grządki fiołków i róż.

Od razu zobaczyłem ptaki, krążące pomiędzy majestatycznymi wieżami zamku.
Otaczał mnie dławiący wręcz zapach kwiatów. Widziałem klomby irysów i lilii, a także 

zwisające z drzew dojrzałe już i prawie czerwone pomarańcze, cytryny zaś ciągle twarde i jeszcze 
nieco zielone.

Ściany obrośnięte były krzakami i pnączami winorośli.
Aniołowie stłoczyli się wokół mnie. Uzmysłowiłem sobie w tej chwili, że to ja ich tutaj 

wprowadziłem, to ja byłem tu przewodnikiem, to na mnie teraz milcząco czekali, gdym schylił w 
skupieniu głowę.

- Nadstawiam uszu, by usłyszeć więźniów - powiedziałem. - Ale ich nie słyszę.

background image

Ponownie   powiodłem   wzrokiem   po   wykwintnie   przyozdobionych   oknach   i   balkonach, 

łukowych sklepieniach oraz długich krużgankach z filigranowymi ornamentami.

Widziałem   też   powiewające   flagi   -   wszystkie   krwistoczerwonej   barwy,   naznaczone 

śmiercią i umieraniem. Po raz pierwszy spojrzałem też na swój karmazynowy strój.

- Jak świeża krew? - spytałem szeptem.

- Czyń to, co czynić powinieneś - odrzekł  Mastema.  - Gdy udasz się na poszukiwanie 

więźniów, może być już ciemno. Ale najistotniejsze łowy czekają cię teraz.

- Gdzie oni są? Powiesz mi, gdzie ich znajdę?
- Jak przystało na świętokradców, spoczywają pod kamienną posadzką kaplicy.

Mastema nagłym ruchem wyciągnął z pochwy swą szablę i wskazał jedno z wejść. Jego 

czerwony hełm połyskiwał słonecznym światłem, odbitym od marmurowych ścian zamku.

-   To   te   drzwi.   Za   nimi   znajdują   się   schody.   Kaplica   jest  na   trzecim   piętrze,   po  lewej 

stronie.

Natychmiast ruszyłem w stronę drzwi. Biegłem, stukając butami, po krętych schodach. 

Nie sprawdzałem nawet,  czy idą za mną aniołowie. Wystarczała  mi świadomość, że są tutaj. 

Miałem wrażenie, iż czuję na sobie ich oddech, chociaż w istocie tak nie było.

Weszliśmy w końcu w szeroki korytarz, który wychodził po prawej stronie na opuszczony 

przez   nas   dziedziniec.   Przed   nami   ciągnął   się   piękny   dywan,   zdobiony   perskimi   kwiatami 
umieszczonymi na ciemnoniebieskim tle. Ani trochę nie wytarty, jakby nikt nigdy po nim nie 

stąpał. Ciągnął się prawie bez końca, aż w pewnym momencie skręcał gdzieś w bok. Korytarz zaś 
zwieńczony był oknem, przez które widzieliśmy niebo i fragment zielonego wzgórza w oddali.

- Dlaczego się zatrzymałeś? - zapytał Mastema.
Aniołowie wyłonili się przy mnie niespodziewanie w swych zwiewnych szatach, z drżącymi 

nieznacznie skrzydłami.

- Otóż i drzwi do kaplicy. Wszak dobrze o tym wiesz.

- Chciałem tylko spojrzeć na niebo - odparłem. - Spojrzeć raz jeszcze na błękit nieba.
- I o czym pomyślałeś? - zapytał jeden z mych stróżów swoim bezbarwnym, acz wyraźnym 

szeptem. Chwycił mnie nagle i zobaczyłem na ramieniu jego palce - lekkie jak piórko i białe jak 
pergamin. - Myślisz o łące, która nigdy nie istniała, i o kobiecie, która nie żyje?

- Czyżbyś nie miał nade mną litości? - zapytałem i przysunąłem się do niego tak blisko, że 

dotknąłem   go   swoim   czołem.   Zdumiało   mnie   niezwykle   przenikliwe   spojrzenie   jego 

opalizujących oczu.

- Nie. Nie jestem bezlitosny. Ja jestem od tego, aby ci nieustannie przypominać o pewnych 

faktach.

background image

Odwróciłem się w stronę drzwi do kaplicy. Pociągnąłem za dwa wielkie haki i zatrzask 

ustąpił.   Otwarłem   najpierw   jedno   skrzydło   drzwi,   potem   drugie,   choć   nie   wiem,   do   czego 
potrzebne mi było tak szerokie przejście. Może liczyłem na przybycie posiłków...

Przede   mną   rozciągała   się   wielka   pusta   nawa,   w   której   niewątpliwie   poprzedniego 

wieczoru tłoczył się cały krwawy dwór. Nad głową zaś miałem galerię dla chóru, z której - jak 

ongiś - rozlegał się ubiegłej nocy eteryczny śpiew wampirów.

Słońce przenikało swoimi promieniami przez demoniczne okna...

Niemal krzyknąłem na widok pajęczynowatych stworów, które wyzierały z witrażowych 

szyb   kaplicy.   Jakże   grube   było   to   połyskujące   szkło   i   jak   nierówno   oszlifowane!   I   jakże 

złowieszczo prezentowały się oblicza skrzydlatych potworów, które spoglądały na nas szyderczo, 
jak gdyby mogły nagle ożyć - również za dnia - i udaremnić nasze zamiary.

Mogłem jedynie oderwać od nich oczy i wlepić wzrok w marmurową posadzkę. Ujrzałem 

wkomponowany w nią okrągły uchwyt, który przypomniał mi wejście do krypty w kaplicy mojego 

ojca. Uchwyt ten, wykonany ze starannie wygładzonego i błyszczącego złota, przylegał równo do 
podłogi, przez co nie można było zahaczyć oń nogą. Wskazywał niedwuznacznie jedyne wejście 

do  podziemi,  którym  był   tu  wąski  prostokąt   z  marmuru,  położony  w  samym  centrum   nawy 
głównej.

Kiedym podchodził do tej płyty, moje kroki odbiły się echem w tej pustej kaplicy. Już 

chciałem   pociągnąć  za  uchwyt,   ale  coś mnie  powstrzymało.  Otóż  w tej  chwili   spojrzałem  na 

ołtarz. Promienie słońca zetknęły się właśnie z posągiem Lucyfera - tego ogromnego czerwonego 
anioła, otoczonego niezliczonymi czerwonymi kwiatami, nawet teraz równie świeżych jak wtedy, 

gdy po raz pierwszy się tutaj znalazłem.

Ujrzałem   zatem   Lucyfera   i   jego   żółte,   rozpalone   szaleńczo   oczy,   które   wykonano   z 

drogocennych   kamieni,   osadzonych   w   czerwonym   marmurze.   Zobaczyłem   też   wyrzeźbione   z 
kości   słoniowej   kły,   które   wystawały   spod   jego   górnej   wargi.   Widziałem   również   wszystkie 

demony   po   jego   lewej   i   prawej   stronie;   pożerały   mnie   swoimi   lśniącymi   oczami,   głodne   i 
wyniosłe zarazem.

- Krypta - przypomniał mi Mastema.
Z całej siły pociągnąłem za uchwyt, lecz marmurowa płyta nawet nie drgnęła. Nie uniósłby 

jej żaden człowiek; do tego trzeba było kilku koni. Zacisnąłem dłonie na uchwycie, pociągnąłem 
jeszcze mocniej, ale nic się nie poruszyło. Równie dobrze mógłbym przesuwać ściany.

- Pomóżmy mu, Mastemo! - nalegał Ramiel. - Nam się uda. Dla nas to jest łatwe jak 

otwieranie innych bram.

Mastema  łagodnym  ruchem   ręki  odsunął  mnie  na  bok.  Zachwiałem   się,  ale   po  chwili 

background image

stałem już prosto. Długa  i wąska  płyta  podniosła się powoli.  Zdumiał mnie jej ciężar.  Miała 

ponad pół metra grubości, a tylko z zewnątrz pokryta była warstwą marmuru; resztę wykuto ze 
skały cięższej, gęstszej i ciemniejszej. Nie, żaden człowiek nie byłby w stanie jej podnieść.

Z ziejącego ciemnością otworu wyskoczyła nagle włócznia, jakby przymocowano ją tam na 

sprężynie.

Mastema   puścił   płytę,   która   swą   wierzchnią   stroną   opadła   na   posadzkę   kaplicy. 

Przytrzymujące ją zawiasy natychmiast popękały. Z otworu biło jasne światło. Czekało tam na 

mnie w tej chwili wiele połyskujących na słońcu włóczni, ustawionych równolegle i nachylonych 
pod kątem, który odpowiadał zapewne pochyłości wiodących do krypty schodów.

Mastema zrobił krok w stronę włóczni.
- Spróbuj je odsunąć, Vittorio - powiedział.

- Nie uda mu się. A jeśli potknie się i upadnie, to wyląduje prosto na nich - rzekł Ramiel. - 

To ty je odsuń, Mastemo.

- Ja to zrobię - oświadczył Seteus.
Wyciągnąłem szablę i uderzyłem nią w najbliższą z włóczni, odcinając w ten sposób jej 

metalowy grot. Pozostały jednak postrzępione drzewce.

Gdy wszedłem na schody, poczułem, jak moje nogi owiewa chłód. Ponownie uderzyłem w 

drzewce,   odłupując   więcej   drewna.   Kiedym   zrobił   kolejny   krok,   wymacałem   lewą   ręką   dwie 
włócznie, czyhające na mnie w nieregularnym świetle tego złowieszczego korytarza. Raz jeszcze 

uniosłem szablę, której ciężar coraz bardziej stawał się uciążliwy.

Błyskawicznie ogołociłem obydwie włócznie z grotów, które poleciały ze szczękiem w głąb 

przejścia.

Schodziłem   zatem   dalej,   zaciskając   prawą   dłoń   na   drzewcu   włóczni,   albowiem   nie 

chciałem się pośliznąć. Nagle straciłem grunt pod nogami i zawisłem w powietrzu, trzymając się 
wyszczerbionego drzewca. Szabla upadła i posłyszałem tylko jej brzęk gdzieś w dole. Uniosłem 

wzrok i ujrzałem aniołów, którzy stali przy wejściu do krypty.

- Dość już tego, Mastemo - powiedział Seteus. - Z tym nie poradzi sobie żaden człowiek.

Gdybym upadł, czekałaby mnie niechybna śmierć, ponieważ dno krypty było ode mnie 

bardzo daleko. A gdybym przeżył, nigdy już bym się stamtąd nie wydostał.

Czekałem w milczeniu, choć moje ramiona przeszywał nieznośny ból.
Nagle posłyszałem szelest jedwabiu i skrzydeł. Aniołowie otoczyli mnie, chwycili i w jednej 

chwili znieśli na dół, na samo dno krypty.

Kiedy mnie puścili, odszukałem po omacku swoją szablę i ściskając ją mocno, stanąłem 

prosto, zadyszany od wysiłku. Popatrzyłem na jaśniejący w górze prostokąt. Zacisnąłem powieki, 

background image

schyliłem głowę i powoli otwarłem  oczy, aby stopniowo przyzwyczaić je do panującego  tutaj 

wilgotnego mroku.

W   tym   miejscu   zamek   bez   wątpienia   kolidował   z   położoną   pod   nim   górą,   albowiem 

pomieszczenie, w którym się obecnie znaleźliśmy, choć obszerne, to z każdej strony uformowane 
było   z   ubitej   ziemi.   Tyle   przynajmniej   stwierdziłem,   patrząc   przed   siebie.   Kiedym   zaś   się 

odwrócił, ujrzałem przedmiot mych „łowów”, jak to wcześniej określił Mastema.

Leżały tam bowiem w rządkach wampiry, larwy. Nie spały jednakże w trumnach, tylko 

spowite w cienkie całuny, które utkano ze złotej nitki. Każdy z tych rządków spoczywał pod jedną 
ze ścian krypty. Wysoko w powietrzu wisiały urywające się nagle schody.

Zamrugałem i zmrużyłem oczy. Odniosłem wrażenie, że teraz wyraźniej widzę ciała mych 

wrogów. Zbliżyłem się do pierwszej z leżących postaci; miała na sobie ciemnoczerwone pantofle i 

brunatne spodnie, a przykryta była gęstą pajęczyną, jak gdyby co noc jedwabniki tkały dla tej 
istoty delikatny całun. Owo przykrycie nie było wszakże wytworem magii - powstało na krosnach 

śmiertelnych ludzi; było nawet obszyte subtelną lamówką.

Ściągnąłem   ów   całun   z   ciała   demona,   który   spał   ze   złożonymi   na   piersi   ramionami. 

Kiedym się zbliżył, stwierdziłem ze zgrozą, że jego twarz nagle się ożywiła, oczy się otwarły, a 
jedna ręka wysunęła się gwałtownym ruchem w moją stronę.

W samą porę ktoś chwycił mnie od tyłu i odciągnął od tego stwora. Odwróciłem się i 

ujrzałem trzymającego mnie Ramiela, który po chwili zamknął oczy, pochylił głowę i przycisnął 

czoło do mego ramienia.

- Teraz już znasz ichnie sztuczki. Uważaj. Popatrz... W tej chwili ta istota znowu składa 

swoje ramiona. Myśli, że jest już bezpieczna. Zamyka oczy.

- Cóż zatem mam czynić? Tak, muszę go zabić! - powiedziałem.

Lewą dłonią uchyliłem skrywającą potwora zasłonę, prawą zaś uniosłem swą szablę. Kiedy 

demon ponownie wyciągnął rękę, oplotłem ją całunem, prawica zaś moja wykonała pracę typową 

dla wprawnego kata.

Głowa potoczyła się na ziemię. Rozległ się ohydny odgłos, bardziej chyba z szyi mojej 

ofiary niźli z jej gardła. Ramię zatrzepotało w powietrzu. W ciągu dnia nie mogło zagrozić mi tak 
jak   pamiętnej   nocy,   gdym   podczas   pierwszej   w   tym   zamku   bytności   zdekapitował   był   mego 

ówczesnego napastnika. Ufff... Wygrałem.

Chwyciłem głowę; z ust sączyła się krew. Oczy były teraz zamknięte. Cisnąłem ten czerep 

na środek komnaty - tam gdzie padało najwięcej światła. Łeb potwora natychmiast zaskwierczał, 
wystawiony na działanie promieni słonecznych.

- Spójrzcie tylko. Ta głowa płonie! - powiedziałem.

background image

Podszedłem do kolejnego demona i ściągnąłem zeń przezroczystą zasłonę. Tym razem była 

to kobieta  z długimi warkoczami;  najwyraźniej  na ten osobliwy  rodzaj  śmierci  skazano ją  w 
kwiecie  wieku.  Ponownie spętałem  całunem  jej unoszącą  się już  rękę i gwałtownym  ruchem 

pozbawiłem   ją   głowy,   którą   chwyciłem   za   jeden   z   warkoczy   i   cisnąłem   tam,   gdzie   leżał   jej 
niegdysiejszy towarzysz.

Druga głowa kurczyła się szybko i czerniała. Tak oto działało na nią światło padające z 

położonego wysoko nad nią otworu.

- Zali widzisz to, Lucyferze?! - wrzasnąłem. Echo przedrzeźniało moje słowa: - ...ferze... 

ferze... Podbiegłem do kolejnego demona.

- Florian! - krzyknąłem, ściągając całun.
Popełniłem w ten sposób straszny błąd.

Na dźwięk swojego imienia oczy jego otwarły się i podniósłby się niczym pajac na sznurku, 

gdybym swą szablą nie rozpłatał mu piersi. Natychmiast opadł na plecy, a ja zaciąłem ostrzem 

jego elegancką szyję. Blond włosy Floriana kleiły się teraz od krwi, a jego puste, półprzymknięte 
oczy zgasły.

Chwyciłem jego czerep za długie włosy i po chwili głowa tego elokwentnego przywódcy 

demonów wylądowała na dymiącym i cuchnącym stosiku.

Kontynuowałem   swoją   masakrę,   przesuwając   się   z   prawej   strony   komnaty   na   lewą. 

Dlaczego obrałem taki kierunek - dalibóg nie wiem. Za każdym razem, gdym zrywał zasłonę z 

kolejnego potwora,  oplatałem   nią  czym  prędzej  jego wyrywającą  się ku  mnie rękę.  Niekiedy 
byłem tak szybki, że ręka demona nie zdążyła mnie jeszcze zaatakować, a głowa jego już była 

odrąbana. Poczynałem sobie coraz bardziej niedbale: trafiałem w szczęki lub obojczyki swych 
wrogów, ale tak czy inaczej z powodzeniem ich zabijałem.

Zabijałem.
Odcinałem te diabelskie głowy i rzucałem je na dymiący stosik, który wyglądał teraz jak 

gorzejąca   sterta   jesiennych   liści.   Nad   tym   osobliwym   ogniskiem   unosił   się   popiół,   lecz 
czerniejące i lepkie głowy nie rozpadały się, a popiołu wcale nie było tak dużo...

Czy oni cierpieli? Czy wiedzieli, co się z nimi dzieje? Gdzież to pomknęły teraz ich dusze? 

W   tych   oto   bowiem   strasznych   dlań   chwilach   Dwór   Rubinowego   Graala   ulegał   ostatecznej 

dezintegracji;   ja   zaś   ryczałem   jak   oszalały,   niecierpliwie   przebierałem   nogami   i   krzyczałem 
wniebogłosy, zalewając się łzami.

Zabiłem   około   dwudziestu   potworów,   przez   co   szabla   moja   lepiła   się   od   krwi,   toteż 

przechodząc na drugą stronę krypty, wycierałem ją o bezgłowe już ciała. Zauważyłem, że ich 

złożone na piersi białe ręce skurczyły się i powysychały, a z poszarpanych szyj z wolna sączyła się 

background image

krew.

- Martwi! Wszyscyście martwi! Ale gdzież teraz podziały się wasze dusze?
Robiło się coraz ciemniej. Zmęczony i zadyszany zatrzymałem się obok Mastemy.

- Słońce jest jeszcze wysoko na niebie - powiedział łagodnym głosem. Choć przez cały czas 

stał bardzo blisko palących się głów, strój jego pozostał nienaruszony.

Odniosłem wrażenie,  iż dym dobywa  się z diablich  oczu, nie zaś z jakiejkolwiek  innej 

części tych głów.

- W kaplicy jest wprawdzie ciemno, lecz mamy dopiero południe. Ale nie zwlekaj. Została 

ci jeszcze dwudziestka z tej strony. Do dzieła.

Ramiel i Seteus stali obok siebie nieruchomo w swych wykwintnych szatach. Patrząc na 

mnie wzrokiem pełnym napięcia, wyglądali prostodusznie i poważnie zarazem. Seteus powiódł 

wzrokiem po tlących się głowach, po czym znowu spojrzał na mnie i szepnął:

- Tak, nie zwlekaj, biedny Vittorio. Spiesz się.

- A czy ty mógłbyś to zrobić? - spytałem.
- Nie.

- Wiem, że ci nie wolno - odparłem. Czułem ból w piersi od tego całego wysiłku; mówienie 

jeszcze bardziej ten ból wzmagało. - Ale czy mógłbyś to zrobić? Czy w ogóle mógłbyś się na to 

zdobyć?

- Nie jestem stworzeniem z krwi i kości, Vittorio - odparł bezradnie Seteus. - Ale mógłbym 

uczynić to, co rozkazałby mi Bóg.

Poszedłem dalej. Spojrzałem raz jeszcze na tych majestatycznie promiennych aniołów i na 

ich przywódcę Mastemę, którego zbroja i szabla połyskiwały w słabnącym świetle.

Mastema milczał.

Odwróciłem się i zerwałem pierwszy całun. Była tam Urszula.
- Nie. - Zrobiłem krok do tyłu i opuściłem zasłonę.

Chyba się nie obudziła; leżała dalej bez ruchu. Jej cudne ramiona złożone były w taki sam 

sposób, jak u reszty tej demonicznej braci. U niej wszakże pozycja ta miała w sobie coś ujmująco 

słodkiego, jak gdyby w okresie niewinnego jeszcze dzieciństwa spadł na nią jakiś złowrogi czar, 
który nie naruszył jednak ani trochę jej drugich falujących włosów. Spowijały one teraz jej głowę i 

ramiona na podobieństwo utkanego ze złotej nici gniazda.

Słyszałem własny oddech. Koniuszek mej szabli postukiwał o tworzące podłogę kamienie. 

Oblizałem wyschnięte usta. Nie miałem odwagi na nich spojrzeć, choć wiedziałem, że są ledwie 
kilka metrów dalej i że się we mnie wpatrują. Tę gęstniejącą ciszę zakłócało w tej chwili jedynie 

skwierczenie tlących się jeszcze diablich głów.

background image

Wsunąłem dłoń do kieszeni i wyciągnąłem różaniec z bursztynowych koralików. Wstyd się 

przyznać, lecz ręka zadrżała mi, gdym uniósł go i cisnął w Urszulę, trafiając krzyżykiem prosto w 
jej białe, na wpół odsłonięte piersi. Różaniec spoczął więc na bladej skórze tej kobiety, która tylko 

nieznacznie się poruszyła.

Promienie światła przylgnęły do jej powiek niczym drobinki kurzu bądź popiołu.

Nic nie mówiąc, przeszedłem do swej następnej ofiary. Z głośnym okrzykiem na ustach 

zerwałem   z   niej   całun   i   odciąłem   głowę,   którą   chwyciłem   następnie   za   gęste   brązowe   loki   i 

rzuciłem na stosik u stóp aniołów.

Kolejnym demonem okazał się Godric. Boże, ależ to będzie rozkoszne!

Dojrzałem jego łysinę jeszcze przed ściągnięciem zeń zasłony, którą po chwili rozerwałem 

niedbale i odczekałem, aż Godric unosząc się lekko, otworzy zdumione oczy.

- Poznajesz mnie, potworze? Poznajesz?! - krzyczałem. Zatopiłem szablę w jego gardle, a 

gdy biała głowa upadła na ziemię, przeszyłem ostrzem poszarpany kikut szyi. - Poznajesz mnie, 

potworze?  - powtórzyłem, patrząc na trzepoczące  powieki  mojej ofiary i na szeroko otwarte, 
toczące czerwoną ślinę usta. - Poznajesz?

Zaniosłem jego czerep do stosiku pozostałych głów i położyłem go na samej górze.
-   Poznajesz   mnie?!   -   wrzasnąłem   ponownie   i   w   kolejnym   napływie   furii   wróciłem   do 

przerwanej pracy.

Najpierw   dwie   głowy,   potem   trzy,   potem   pięć,   potem   siedem.   A   potem   dziewięć. 

Następnie jeszcze sześć głów i dwór przestał istnieć. Wszyscy lordowie i damy byli nareszcie 
martwi.

Przeszedłem na drugą stronę i szybko uporałem się z wiejskimi parobkami, których ciała 

nie były okryte żadnymi całunami. Ich osłabione ręce z trudem próbowały bronić się przed moim 

atakiem.

- Gdzie są łowcy?

- Na samym końcu. Już prawie zmierzcha. Bądź ostrożny.
- Widzę ich - powiedziałem. Wyprostowałem się i wstrzymałem oddech. Leżeli głowami do 

ściany w rządkach liczących po sześć ciał, lecz znajdowali się niebezpiecznie blisko siebie. Trudno 
mi będzie się z nimi rozprawić.

Raptem wybuchnąłem gromkim śmiechem. Zrozumiałem, że będzie to proste. Zerwałem 

pierwszą zasłonę i uderzyłem szablą w stopy śpiącego. Trup podniósł się, przez co z łatwością 

dostrzegłem miejsce, w które należało zadać kolejny cios. Zresztą krew już się lała.

Drugie truchło załatwiłem w ten oto sposób: ciachnąłem w stopy, przeciąłem brzuch i w 

chwili gdy dłoń potwora wyciągnęła się po mą szablę, ta ostatnia odrąbała mu głowę. Dzieła 

background image

swego dopełniłem, gdym odcinając wampirzą rękę, wyrzekł niniejsze słowa:

-  Giń,  nędzniku,  bo  właśnie  ty  ze   swoim  kamratem  przyniosłeś  mnie  do  tego  zamku. 

Pamiętam cię dobrze.

Zostało mi jeszcze jedno monstrum, którego brodatą głowę trzymałem po chwili w swej 

dłoni.

Wróciłem   z   tą   głową   na   środek   komnaty,   kopiąc   po   drodze   pozostałe   głowy,   których 

wcześniej nie miałem siły rzucić na stosik. Kopałem je niczym śmieci, aż w końcu na każdą z nich 

padało dobiegające z góry światło.

Popołudniowe słońce rozjaśniało teraz zachodnią część kaplicy, z której wciskało się do 

krypty przeraźliwie gorące powietrze.

Otarłem twarz lewą dłonią, odłożyłem szablę, wyjąłem z kieszeni otrzymane od mnichów 

chustki, aby wyczyścić nimi dłonie i twarz.

Następnie   podniosłem   szablę   i   zbliżyłem   się   do   miejsca,   w   którym   leżała   Urszula. 

Wyglądała tak samo jak wcześniej. Spoczywała daleko od światła, przez co na swym kamiennym 
łożu   w   dalszym   ciągu   była   bezpieczna;   jej   prawa   dłoń   przykrywała   dłoń   lewą,   a   na   białych 

piersiach   leżał   złoty   krucyfiks.   Włosy   jej   poruszały   się   nieznacznie   wskutek   słabiutkiego 
przeciągu,   którego   źródło   mieściło   się   w   wąskim   wejściu   do   podziemi.   Ta   aureola   lekkich 

kosmyków otaczała jednak zupełnie martwą twarz.

Pozbawione   obecnie   wstążek   czy   pereł   włosy   opadały   swobodnie   na   wąskie   kamienne 

mary, przysłonięte przez długą, obszytą złotą nicią suknię Urszuli. Aliści nie była to owa suknia, 
w której onegdaj ją widziałem.  Nowy jej strój był wprawdzie tej samej czerwonej barwy,  ale 

kojarzył się z odzieniem iście królewskim, jak gdyby Urszula była księżniczką, zawsze gotową na 
pocałunek swego księcia.

- Czyż piekło przyjęłoby ją do siebie? - szepnąłem.
Zbliżyłem się do niej na bezpieczną odległość. Nie mogłem znieść myśli, że ona również 

otwarłaby nagle oczy i mechanicznym ruchem wyciągnęła ku mnie swą rękę. Takiej myśli zaiste 
znieść nie mogłem.

Spod  krawędzi   sukni   wystawały   drobne  koniuszki   jej   pantofli.   Z   jakimż   to  wdziękiem 

musiała o świcie kłaść się tu na dzienny spoczynek! I któż zatrzasnął płytę zamykającą wejście do 

podziemi? Kto ustawił te włócznie, których działania ani jeszcze nie zbadałem, ani nawet nie 
ogarniałem myślami?

Po raz pierwszy w półmroku krypty dojrzałem na jej głowie niewielkie kółko ze złota, 

przyczepione do włosów malutkimi wsuwkami. Zobaczyłem też nad wyraz drobną perłę, która 

zdobiła czoło śpiącej.

background image

Czyjej dusza była równie drobna? Czy pochłonie ją piekło, tak jak ogień strawiłby każdą z 

delikatnych części jej ciała, a słońce spopieliłoby bez litości tę nieskazitelnie piękną twarz?

Wszak ta kobieta spoczywała kiedyś w łonie swej matki i trzymał ją na rękach jej ojciec.

Jak   wyglądało   owo   tragiczne   wydarzenie,   które   przywiodło   ją   do   tego   cuchnącego 

grobowca? Przecież obok leżały dziesiątki głów, spalających się z wolna w promieniach obojętnie, 

acz cierpliwie świecącego nań słońca!

Odwróciłem się. Opuściłem szablę.

- Tylko ona. Niech tylko jedno z nich zostanie przy życiu. Tylko ona.
Ramiel zakrył twarz i odwrócił się do mnie plecami. Seteus dalej na mnie patrzył, ale 

pokręcił głową. Moi aniołowie stróże spoglądali na mnie jak zwykle swymi zimnymi oczyma, a 
wzrok  Mastemy  ukrywał  wszelkie  myśli,  jakie  musiały  się  gnieździć za   spokojną maską   jego 

twarzy.

-   Nie,   Vittorio   -   powiedział.   -   Myślisz,   że   cały   zastęp   aniołów   pomógł   ci   pokonać   te 

wszystkie przeszkody, abyś ty teraz pozwolił jej przeżyć?

- Ona mnie kochała, Mastemo. A ja kocham ją. Mastemo, ona ocaliła mi życie. Mastemo, 

zaklinam cię w imię miłości. Błagam cię w imię miłości. Cała reszta wydarzyła się tutaj słusznie i 
sprawiedliwie. Cóż jednak powiem Bogu, jeżeli zabiję tę, którą kochałem i która dała mi swą 

miłość?

Oblicze Mastemy ani drgnęło. Dalej patrzył na mnie z niezachwianym spokojem. Nagle 

dobiegł jakiś zatrważający dźwięk. Był to płacz Ramiela i Seteusa. Moi stróże odwrócili się, by na 
nich spojrzeć, jakby ten fakt ich zaskoczył, po czym znowu utkwili we mnie swój obojętny wzrok.

-   Aniołowie,   którzy   nie   znają   litości   -   powiedziałem.   -   Och,   wiem,   że  te   słowa   nie   są 

sprawiedliwe, że są fałszywe, że mijam się z prawdą. Wybaczcie mi zatem.

- Wybaczamy - odrzekł Mastema. - Ale musisz obecnie uczynić to, coś wcześniej sam mi 

obiecał.

- Mastemo... Czy można ją ocalić? Jeżeli ona wyrzeknie się... Czy ona może... Czy ona 

ciągle ma ludzką duszę?

Nie odpowiedział.
- Powiedz mi, proszę, Mastemo. Czyżbyś sam tego nie wiedział? Jeżeli można ją ocalić, ja z 

nią tutaj zostanę, wyplenię z niej to zło. Wiem, że sobie poradzę, albowiem ona ma dobre, młode 
i pełne dobroci serce. Powiedz mi, Mastemo. Czy kogoś takiego jak ona w ogóle można jeszcze 

ocalić?

Mastema milczał. Tymczasem Ramiel złożył głowę na ramieniu Seteusa.

- Och, proszę cię, Seteusie - mówiłem dalej. - Powiedz mi, czy można ją ocalić. Czy ona 

background image

musi zginąć z mojej ręki? A jeśli tu zostanę, wymuszę na niej wyznanie, skłonię ją, by wyrzekła 

się wszystkiego, co dotąd czyniła? Czy nie ma na świecie księdza, który by ją z tego rozgrzeszył? O 
Boże...

- Vittorio - szepnął Ramiel. - Czyżbyś miał uszy zatkane woskiem? Czy nie słyszysz krzyku 

tych wygłodniałych więźniów? Jeszcześ ich nie uwolnił. Zali pragniesz zrobić to nocą?

- Uwolnię ich, umiem tego dokonać. Ale czy mogę z nią tutaj zostać, być z nią, gdy budząc 

się, stwierdzi, że jest zupełnie sama, że wszyscy inni zniknęli, a Florian i Godric nie dotrzymali 

obietnicy? Czy ona nie może już oddać duszy Bogu?

Mastema   odwrócił   się,   ani   na   jotę   nie   zmieniając   swego   łagodnie   chłodnego   wyrazu 

twarzy.

-   Nie!   Nie   czyń   tego!   Nie   odwracaj   się!   -   krzyknąłem   i   chwyciłem   go   za   ramię.   Pod 

okrywającą go osobliwą szatą z jedwabiu wyczuwałem ogromną siłę tego anioła, który odwrócił 
się i popatrzył na mnie z góry.

- Powiedz mi!
- Na miłość boską, Vittorio! - krzyknął Mastema; jego huczący głos wypełnił całą kryptę. - 

Czyżbyś sam tego nie widział? My po prostu nie wiemy!

Uwolnił ramię z mojego uścisku i zmarszczył brwi, posyłając mi kolejne groźne spojrzenie. 

Zacisnął dłoń na rękojeści swej szabli.

- Nie jesteśmy z tych, którzy wiedzą, czym jest przebaczenie! - krzyknął. - Nie jesteśmy 

stworzeniami z krwi i kości, a zjawiska w naszej sferze istnienia dzielą się na światło i ciemność. 
Tyle tylko jest nam wiadome!

Odwrócił się i podszedł do Urszuli. Popędziłem za nim. Usiłowałem go zatrzymać, lecz nie 

byłem w stanie odwieść go od jego zamiarów.

Wyciągnął   rękę   i   chwycił   nią   drobną   szyję   Urszuli.   Oczy   jej   spojrzały   na   niego 

przeraźliwym, nic nie widzącym wzrokiem.

- Ona ma w sobie ludzką duszę - szepnął Mastema, poczym cofnął się, jakby nie mógł już 

znieść kontaktu z jej ciałem. Mnie również od niej odciągnął.

Zacząłem płakać. Słońce zmieniło pozycję na nieboskłonie, a zatem cienie w podziemiach 

nieco się wydłużyły. Padające z góry pasemko światła złociło się wprawdzie na środku krypty, ale 

robiło się coraz to bledsze.

Aniołowie stali dalej nieruchomo, obserwując mnie, czekając.

- Zostanę z nią tutaj - powiedziałem. - Ona już wkrótce się obudzi. A ja przekonam ją, aby 

modliła się o boskie zmiłowanie.

Poznałem   swoje   zamiary,   dopiero   gdym   głośno   je   wypowiedział.   Pojąłem   je   zaś,   gdy 

background image

dodałem te oto słowa:

- Zostanę z nią. Jeżeli z miłości do Boga wyrazi skruchę za swoje grzechy, będzie mogła ze 

mną pozostać. A gdy nadejdzie czas śmierci, Bóg przyjmie nas oboje.

- Sądzisz, że starczy ci sił, by tego dokonać? - zapytał Mastema. - Myślisz, że ona cię nie 

zawiedzie?

-   Jestem   jej   to   winien   -   odparłem.   -   To   mój   obowiązek.   Nigdy   żadnego   z   was   nie 

okłamałem. Nigdym nie okłamał sam siebie. Ona zabiła mi brata i siostrę. Widziałem ją przy 

tym. I bez wątpienia to ona właśnie uśmierciła innych członków mojej rodziny. Ale ocaliła mnie. 
I to dwukrotnie. Zabijanie jest rzeczą łatwą, ale ratować życie jest bardzo trudno!

- To prawda - powiedział Mastema, jak gdyby nagle zrozumiał moje słowa.
- Dlatego zostanę. Niczego już od was nie oczekuję. Wiem, że nie będę mógł się stąd 

wydostać. I kto wie, czy również ona nie będzie mogła stąd wyjść.

- Ależ skąd! Ona stąd wyjdzie! - odrzekł Mastema.

- Nie zostawiajmy go tutaj - odezwał się Seteus. - Zabierzmy go wbrew jego woli.
- Wiesz, że tego nam czynić nie wolno - odparł Mastema.

- Wyprowadźmy go tylko z tej krypty - błagał Ramiel. - Jakby po prostu się tutaj zabłąkał...
- Tak jednak nie jest. I nie wolno nam...

- A zatem zostańmy z nim tutaj - powiedział Ramiel.
- Tak, zostańmy - przytaknęli moi aniołowie stróże mniej więcej równocześnie i prawie 

tym samym ledwie słyszalnym głosem.

- Niech ona nas zobaczy.

- A skąd mamy wiedzieć, czy jest to możliwe? - zapytał Mastema. - I jak przekonamy się, 

że to naprawdę nastąpi? Jak często się zdarza, że widzi nas człowiek?

Po raz pierwszy widziałem go zagniewanego. Popatrzył na mnie i rzekł:
- Bóg postawił cię przed ciężką próbą, dając ci takich wrogów i takich sojuszników.

-   Tak,   wiem...   I   będę   błagał   Go   ze   wszystkich   sił   swoich   i   złożę   na   szali   całe   moje 

cierpienie, aby On tylko zbawił jej duszę.

Nie chciałem zamykać oczu. Wiem, że wcale tego nie chciałem.

background image

ROZDZIAŁ 12

I nie wódź mnie na pokuszenie

Pomimo mojego młodego naonczas wieku ciało me nie było nazbyt wytrzymałe. Jakże 

jednak mogłem czekać w tej krypcie na ocknięcie się Urszuli, nie obmyślając tej czy innej formy 

ucieczki?

Ani przez chwilę nie zastanawiałem się nad odejściem moich aniołów. Zasłużyłem na takie 

potraktowanie,   lecz   byłem   zarazem   przekonany,   iż   postąpiłem   słusznie,   dając   jej   szansę,   by 
pojednała   się   z   Bogiem.   Od   razu   po   opuszczeniu   podziemi   mieliśmy   znaleźć   księdza,   który 

odpuściłby   wszystkie   popełnione   przez   nią   grzechy.   Sądziłem   bowiem,   że   jeśli   boskie 
miłosierdzie nie zadziała tu samoistnie, duszę Urszuli zbawi oficjalne rozgrzeszenie.

Rozglądałem się po krypcie, chodząc między trupami. Ostatki słabego światła padały teraz 

na zaschnięte strużki krwi, która wcześniej spłynęła po kamiennych łożach demonów.

W końcu znalazłem to, czegom szukał: wielką drabinę, którą można było podstawić pod 

sam sufit komnaty. Jakże jednak miałem ją unieść?

Przeciągnąłem ją na środek krypty, usuwając stamtąd kopniakiem rozpadające się głowy 

mych wrogów. Położyłem drabinę na ziemi i stanąwszy między dwoma szczeblami, spróbowałem 

ją postawić.

Bez skutku. Zabrakło mi sił. Drabina okazała się za długa, a przez to stanowczo dla mnie 

za ciężka. Chcąc ustawić ją tak, by najwyższe szczeble zetknęły się z połamanymi włóczniami na 
górze, musiałbym mieć dwóch lub trzech silnych pomocników. Sam wszakże nie miałem żadnych 

szans.

Istniała   atoli   inna   możliwość:   mógłbym   otóż   znaleźć   łańcuch   lub   linę   i   zaczepić   ją   o 

sterczące w górze włócznie. Przeszukałem coraz bardziej mroczną komnatę, ale nic podobnego w 
niej nie znalazłem.

Czyżby nie było tu żadnych łańcuchów? Ani jednej liny?
Czy nawet młode larwy były w stanie po prostu wskoczyć na wiszące nade mną schody?

Przeszedłem   wzdłuż   wszystkich   ścian   w   poszukiwaniu   jakiejś   wnęki,   zagłębienia   lub 

wypukłości, która kryłaby taki czy inny magazyn bądź - broń mnie, Panie Boże - kolejną kryptę z 

zastępem tych monstrów.

Nic nie znalazłem.

Wróciłem   chwiejnym   krokiem   na   środek   komnaty.   Zebrałem   wszystkie  głowy   -  nawet 

odrażający swą łysiną czerep Godrica, sczerniały już i z pożółkłymi oczodołami - a następnie 

złożyłem je w miejscu ciągle jeszcze wystawionym na działanie światła.

background image

Potem potknąłem się o drabinę i upadłem prosto przy stopach Urszuli.

Nie podnosiłem się. Pragnąłem snu. Może nie snu, lecz odpoczynku.
Stwierdziłem jednak z obawą, że członki mego ciała mimowolnie się rozluźniają, a oczy 

zamykają się do snu.

Myślałem, że zbudzi mnie krzyk Urszuli, że zerwie się nagle niczym wystraszone dziecko, 

aby zobaczyć w otaczającym ją mroku, iż jest tu sama, a wszyscy inni nie żyją.

Myślałem, że przerazi ją widok złożonych na stosie głów.

Nic takiego się jednak nie stało.
Gdzieś wysoko zamajaczył  fioletowy  zmierzch,  kojarzący  się swą barwą  z kwiatami  na 

naszej wspólnej łące, i proszę: oto stała nade mną z różańcem na szyi, który wyglądał na niej jak 
przepiękna ozdoba, a krucyfiks obracał się i posyłał ku mnie złotawe błyski, idealnie zestrojone z 

iskierkami w jej oczach.

Uśmiechała się do mnie.

- Przyjdź tu, mój dzielny młodzieńcze, mój bohaterze. Ucieknijmy z tego siedliska śmierci. 

Udało ci się, pomściłeś swych krewnych.

- Poruszyłaś ustami?
- Czyżbym musiała czynić to przy tobie?

Gdy stawiała mnie na nogach, przeszyła mnie fala dreszczy. Patrzyła mi prosto w oczy, 

ściskając mocno moje ramiona.

- Kochany Vittorio - powiedziała, po czym objęła mnie w pasie i wraz ze mną uniosła się w 

górę.   Minęliśmy   połamane   włócznie,   ocierając   się   lekko   o   ich   postrzępione   końcówki,   i 

znaleźliśmy się w mrocznej kaplicy. Okna były już ciemne, a wokół odległego od nas ołtarza igrały 
radośnie jakieś cienie.

- Och, najdroższa, najukochańsza - mówiłem. - Czy wiesz, co zrobili aniołowie? Czy wiesz, 

co oni mi powiedzieli?

- Chodź, uwolnimy teraz więźniów - odparła.
Czułem   się   jak   nowo   narodzony,   pełen   sił   i   energii,   tak   jakbym   nie   miał   za   sobą   tej 

wyczerpującej pracy, wielu dni zmagań, tej całej wojny.

Biegłem   z   nią   przez   zamek.   Otwieraliśmy   po   kolei   drzwi,   za   którymi   uwięzieni   byli 

nieszczęśnicy z zagrody. Urszula pędziła na swoich lekkich kocich stopach po ścieżkach między 
pomarańczami   i   ptaszarniami,   przewracając   kotły   z   krwawym   wywarem   i   krzycząc   do   tych 

nędzarzy i kalek, że są wreszcie wolni, że mogą wyjść na wolność.

Po   chwili,   gdy   znaleźliśmy   się   na   jednym   z   balkonów,   oglądałem   z   wysoka   smutną 

procesję tych biedaków, którzy schodzili wolno z zamkowej góry pod osłoną fioletowego nieba i 

background image

pierwszych tego wieczoru gwiazd. Słabi pomagali silnym; starcy nieśli młodych.

- Dokąd oni teraz pójdą? Wrócą do tego diabelskiego miasta, do tych potworów, którzy 

złożyli ich w ofierze demonom? - dyszałem z wściekłości. - Tamtym należy się tylko surowa kara.

- W swoim czasie, Vittorio, wszystko ma swój czas. Twoi biedacy są już wolni. A chwila 

obecna należy do nas, do ciebie i do mnie. Chodź.

Suknia jej zatańczyła, zataczając w ciemności wielkie kręgi, gdyśmy spadali, lecieli - w dół, 

obok okien, obok murów - aż w końcu poczułem pod stopami miękki grunt.

- O Boże... To ta łąka. Spójrz, to ta łąka - powiedziałem. - Teraz, w świetle księżyca widzę 

ją równie wyraźnie jak wcześniej, gdym oglądał ją w swoich snach.

Wypełniła   mnie   bezgraniczna   miękkość.   Objąłem   Urszulę   i   zatopiłem   palce   w   jej 

falujących włosach. Świat cały zdawał się wirować, ja wszakże trwałem przy niej w naszym tańcu, 

któremu wtórował łagodny śpiew drzew.

- Nic nas już nigdy nie rozdzieli - powiedziała. Wyrwała się z mojego uścisku i pomknęła 

hen przed siebie.

- Nie. Poczekaj, Urszulo, poczekaj! - krzyczałem.

Biegłem za nią, ale trawa i irysy były tu gęste i wysokie.
A zatem inaczej niż we śnie, choć przecież tak samo, albowiem wszystko to żyło, pachniało 

zielenią, a okoliczne drzewa poruszały swymi gałęziami, kołysane wonnym wiatrem.

Poczułem zmęczenie i zatonąłem w gąszczu irysów, które wpatrzyły się w moją zwróconą 

ku niebu twarz.

Urszula uklękła przy mnie.

- On mi wybaczy, Vittorio - powiedziała. - Wybaczy mi, bo jest bezgranicznie miłosierny.
- O tak, najdroższa, ukochana, cudowna zbawicielko. On ci wybaczy.

Drobny krucyfiks z wiszącego na niej różańca ocierał się o moją szyję.
- Ale ty musisz to dla mnie zrobić, ty, który pozwoliłeś mi tam przeżyć, któryś oszczędził 

mnie w tamtej krypcie, któryś zasnął ufnie przy moim grobie... Musisz to zrobić...

- Co, ukochana? - spytałem. - Rzeknij słowo, a to uczynię.

- Najpierw proś Boga, by dał ci siłę. A potem twoje zdrowe, ludzkie, ochrzczone ciało musi 

przyjąć ode mnie jak najwięcej diabelskiej krwi. Musisz tę krew ze mnie odciągnąć, przez co 

zdejmiesz   ze   mnie   ten   straszny   czar.   Zwymiotujesz   to   potem   jak   napoje,   które   w   ciebie 
wsączyliśmy, to na pewno nie wyrządzi ci krzywdy. Zrobisz to dla mnie? Uwolnisz mnie od tej 

trucizny? Przypomniałem sobie mdłości, które napadły mnie w klasztorze. Przypomniałem sobie 
swój bełkot i szaleństwo.

- Uczyń to dla mnie - powiedziała.

background image

Położyła się na mnie. Poczułem bicie jej serca, poczułem swe własne serce i zdawało mi 

się, że jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiej błogiej senności. Palce moje skuliły się i przez 
moment myślałem, że spoczęły na jakichś szorstkich kamykach, ale znowu poczułem połamane 

łodyżki fioletowych, czerwonych i białych irysów.

Urszula uniosła głowę.

- W imię boże - powiedziałem - aby cię zbawić, wysączę z ciebie każdą truciznę. Odciągnę 

tę krew jak ropę z rany, daj mi ją, daj mi tę krew.

Twarz jej tkwiła nade mną nieruchomo - taka drobna, taka delikatna, taka biała.
-   Bądź   dzielny,   mój   najdroższy,   bądź   dzielny.   Najpierw   muszę   przygotować   w   tobie 

miejsce na moją krew.

Wtuliła twarz w moją szyję i zatopiła w nią swoje zęby.

- Bądź dzielny, jeszcze trochę miejsca na krew.
- Jeszcze więcej? - szepnąłem. - Jeszcze trochę. Och, Urszulo, popatrz na niebo, spójrz na 

niebo i piekło tam wysoko. Gwiazdy to ogniste kule, zawieszone tam przez aniołów. - Słowa te 
brzmiały dziwnie i niedorzecznie; do moich uszu dotarło ich echo.

Otaczała mnie zasłona ciemności, a gdy uniosłem rękę, zdawało mi się, że opadła na nią 

jakaś złocista siatka i moje palce odpływały ode mnie, daleko, coraz dalej...

W   jednej   chwili   naszą   łąkę   zalały   promienie   słońca.   Chciałem   usiąść,   powiedzieć   jej: 

„Spójrz, wzeszło słońce, a tobie nic się nie stało, moja najdroższa i jedyna”. Ale ciągle przeszywały 

mnie fale niebiańskich rozkoszy, promieniując ze mnie, z mych lędźwi, ta arcysłodka i nieodparta 
przyjemność.

Kiedy jej zęby wysunęły się z mojej szyi, poczułem się, jakby Urszula całą swą duszą objęła 

organy mego ciała, wszystkie te części, które były we mnie zarówno mężczyzną, jak i małym 

dzieckiem, wszystko, co było we mnie człowiekiem.

- Och, ukochana, najmilsza, nie przerywaj.

Promienie słońca tańczyły jak oszalałe na gałęziach pobliskich kasztanowców.
Urszula otwarła usta, z których w mrocznym pocałunku popłynął strumień ciemnej krwi.

- Przyjmij ją, mój Vittorio.
- Biorę na siebie wszystkie twe grzechy, moje niebiańskie dziecię - powiedziałem. - Pomóż 

mi, Boże. Panie, miej litość nade mną. Mastemo...

Urwałem jednak, ponieważ usta me wypełniły się krwią. Nie był to znany mi cuchnący 

wywar,   lecz   zniewalająca   słodycz,   którą   Urszula   poiła   mnie   w   trakcie   naszych   pierwszych, 
niepewnych   jeszcze   pocałunków.   Aliści   tym   razem   owa   słodycz   obezwładniła   mnie   znacznie 

silniejszym strumieniem.

background image

Wsunęła pode mnie swoje ramiona i uniosła mnie w górę. Miałem wrażenie, że jej krew 

nie wpływa do moich żył, lecz wypełnia całe me ciało, przelewa się przez ramiona i tułów, zatapia 
i ożywia moje serce. Poprzez opadającą na moje oczy zasłonę jej miękkich włosów widziałem 

roztańczone promienie słońca. Wydawałem z siebie urywane westchnienia.

Krew przelała się teraz do moich nóg i wypełniła je aż po palce w stopach. Ciało moje 

wzbierało siłą i energią. Czułem, jak moje serce pompuje krew tuż przy sercu Urszuli i znowu ten 
delikatny koci nacisk, objęcie tych szczupłych ramion, które trzymały mnie jak więźnia; i te usta 

przyssane do moich.

Źrenice mych oczu rozszerzyły się nagle, wchłonęły w siebie światło słońca, po czym na 

powrót się zwęziły. Wzdychałem coraz mocniej, serce biło we mnie jak echo, jakbyśmy wcale nie 
byli na dzikiej łące.  Z mego wzbierającego siłą ciała,  z mego odmienionego już ciała, z ciała 

wypełnionego jej krwią dobywały się dźwięki, które odbijały się echem... od kamiennych murów!

Łąka   zniknęła   albo   też   nigdy   jej   nie   było.   Półświatło   zmierzchu   wpływało   przez 

prostokątny otwór na górze. A ja leżałem w krypcie.

Podniosłem się, zrzucając z siebie Urszulę, która aż krzyknęła z bólu. Skoczyłem na równe 

nogi i utkwiłem wzrok w wyciągniętych przed siebie dłoniach.

Zaatakował   mnie   przypływ   strasznego   głodu,   poczułem   w   sobie   nieokiełznaną   siłę, 

zawyłem jak opętany!

Patrzyłem na ciemnofioletowe światełko na górze i wyłem.

- Tyś to ze mną zrobiła! Zamieniłaś mnie w jednego z was!
Urszula   płakała.   Odwróciłem   się   do   niej.   Cofnęła   się   i   skuliła;   zasłoniła   usta   dłonią. 

Uciekała przede mną, a ja za nią biegłem. Miotała się po całej krypcie jak szczur. Krzyczała, 
wrzeszczała.

- Vittorio, nie, Vittorio, nie, Vittorio, nie, nie rób mi krzywdy! Vittorio, zrobiłam to dla nas, 

Vittorio! Jesteśmy wolni. Och, pomóż mi, Boże.

A potem wzleciała w górę - w chwili, gdym już miał ją pochwycić. Uciekła do kaplicy.
- Ty czarownico, potworze, larwo. Oszukałaś mnie swoimi sztuczkami, swoimi wizjami. 

Uczyniłaś mnie jednym z was. Jednym z was!

Moje okrzyki rozlegały się wielokrotnym echem, a ja tymczasem szukałem szabli. Kiedym 

ją znalazł, cofnąłem się nieco, by nabrać rozpędu, i podobnie jak Urszula skoczyłem w górę, 
przeleciałem obok włóczni i wylądowałem na posadzce kaplicy. Tam zaś ujrzałem ją wznoszącą 

się nad ołtarzem. W oczach Urszuli błyszczały łzy.

Za tło miała  czerwone  kwiaty,  które z trudnością  dostrzegało się w słabiutkim  świetle 

gwiazd, wpadającym przez zaciemnione okna.

background image

-   Nie,   Vittorio.   Nie   zabijaj   mnie,   nie   czyń   tego,   nie!   -   mówiła   do   mnie,   zanosząc   się 

płaczem. - Jestem takim samym dzieckiem jak ty. Nie zabijaj mnie, błagam.

Rzuciłem się w jej stronę, a ona pomknęła na sam kraniec kaplicy. W przystępie złości 

rzuciłem w posąg Lucyfera swą szablą, która zakołysała się w powietrzu i upadła ze szczękiem na 
posadzkę.

Urszula unosiła się gdzieś na samym końcu prezbiterium. Po chwili wylądowała na dole, 

uklękła i wyciągnąwszy przed siebie ręce, kręciła głową, kołysząc swoimi pięknymi włosami.

- Nie zabijaj mnie, nie zabijaj mnie, nie zabijaj. Jeśli to zrobisz, trafię do piekła. Nie czyń 

tego.

- O nikczemna! - jęczałem. - O ty nędznico! - Z moich oczu również lały się łzy. - Łaknę, o 

nikczemna. Łaknę i czuję ich, wyczuwam więźniów z zagrody. Czuję ich, czuję ich krew. Bądź 

przeklęta!

Ja też w tej chwili klęczałem. Położyłem się na marmurowej podłodze i odepchnąłem od 

siebie odłamane kawałki  ohydnego posągu. Zaczepiłem  ostrzem szabli  o koronkowe obszycie 
ołtarzowego obrusa i ściągnąłem go na dół wraz ze wszystkimi znajdującymi się nań kwiatami, po 

czym wtuliłem twarz w ich czerwieniącą się miękkość.

Zapadła przerażająca cisza, którą mącił jedynie mój płacz. Czułem, że jestem silny, czułem 

swą  siłę nawet we  własnym  głosie,  w ręce,  którą  bez wysiłku  trzymałem  swą  szablę,  oraz  w 
kojącym spokoju, gdym tak leżał na kościelnej posadzce, która powinna być zimna, lecz która dla 

mnie zimna nie była.

Tak. Urszula udzieliła mi siły, dała mi potęgę i moc.

Poczułem jakiś bardzo silny zapach. Uniosłem wzrok. Urszula stała nade mną - czuła i 

kochająca - a w jej spokojnych, nic nie mówiących oczach pobłyskiwało światło gwiazd. Na jej 

rękach spoczywał upośledzony umysłowo chłopiec, który nie zdawał sobie sprawy z grożącego 
mu niebezpieczeństwa.

Był   taki   różowiutki,   taki   soczysty...   Zupełnie   jak   prosiaczek,   którego   właśnie   zdjęto   z 

rożna, tętniący  krwią istoty śmiertelnej, upieczony specjalnie dla mnie... Urszula położyła  go 

przede mną.

Był nagi. Miał podkulone nogi i drżący, różowy tors. Jego niewinną twarz okalały długie, 

czarne,   miękkie   włosy.   Odniosłem   wrażenie,   że   śpi   albo   szuka   czegoś   w   otaczającej   nas 
ciemności. Może szukał aniołów?

- Pij, ukochany, pij jego krew - powiedziała Urszula. - Dzięki temu nabierzesz siły, byśmy 

oboje mogli udać się na spowiedź do Ojca w niebiesiech.

Uśmiechnąłem się. Przemożny głód, który poczułem na widok tego chłopczyka, postawił 

background image

mnie   przed   ciężką   próbą.   Skala   mojej   wytrzymałości   zmieniła   się   wszakże   po   ostatnich 

wydarzeniach, toteż podniosłem się wolno, opierając się na łokciu, i popatrzyłem na Urszulę.

- Do Ojca w niebiesiech? Myślisz, że do Niego się właśnie udamy? Teraz, od razu? Tak po 

prostu? Ty i ja?

Urszula znowu się rozpłakała.

- Nie od razu, nie, jeszcze nie teraz! - krzyczała, kręcąc głową, jakbym ją sponiewierał.
Chwyciłem chłopca i przetrąciwszy mu kark, wysączyłem zeń całą krew. Nie wydał z siebie 

żadnego dźwięku; nie zdążył nawet odczuć bólu czy strachu.

Czy można zapomnieć pierwsze morderstwo? Czy to w ogóle jest możliwe?

Przez całą tę noc grasowałem pośród mieszkańców zagrody. Ależ to była uczta! Wpijałem 

się w ich gardła, brałem, czegom tylko zapragnął, posyłając każdą z mych ofiar do nieba bądź 

piekła, sam nie wiedziałem już, dokąd. Ja zaś byłem przykuty do ziemi wraz z moją Urszulą, 
która towarzyszyła mi teraz w tej uczcie. Kiedym krzyczał jak oszalały i zanosił się szlochem, ona 

dotykała mnie i całowała, również zalewając się łzami.

- Wyjdźmy stąd już - powiedziałem.

Świt był coraz bliżej. Oświadczyłem Urszuli, że nie zamierzam spędzić ani jednego dnia 

pośród tych strzelistych wieżyc, w tym siedlisku grozy, w tym mateczniku zła i plugastwa.

- Znam pewną jaskinię - odparła. - Daleko, za pasmem tych gór, za polami tutejszych 

chłopów.

- W pobliżu prawdziwej łąki?
- Na tych cudnych terenach jest wiele łąk, najdroższy - odrzekła. - A w świetle księżyca 

rosnące tam kwiaty będą lśnić dla naszych magicznych oczu równie pięknie, jak za dnia dla istot 
śmiertelnych. Pamiętaj, że księżyc do nas właśnie należy.

- A jutro wieczorem... Zanim pomyślisz o księdzu... Musisz wszak udać się do księdza...
- Nie rozśmieszaj mnie znowu. Pokaż mi lepiej, jak latasz. Obejmij mnie w pasie i dowiedź, 

że umiesz spaść z tych wysokich murów, nie połamawszy się na ziemi jak zwykły człowiek. I nie 
mów   już   więcej   o   księżach.   Nie   kpij   ze   mnie   w   ten   sposób.   Zanim   pomyślisz   o   księdzu,   o 

spowiedzi - przedrzeźniała moje słowa swym delikatnym, słodkim głosikiem - wrócimy do Santa 
Maddalany, póki mieszkańcy jeszcze śpią, i spalimy tam wszystko dokoła.

Wypowiadając te słowa, Urszula płakała. Były to łzy miłości.

background image

ROZDZIAŁ 13

Oblubienica

Nie podpaliliśmy Santa Maddalany. Grasowanie po mieście sprawiało nam bowiem aż 

nazbyt wielką przyjemność.

Trzeciej nocy o świcie przestałem wreszcie płakać, gdyśmy spleceni w uścisku wrócili do 

naszej niedostępnej dla ludzi jaskini.

Również trzeciej nocy mieszkańcy miasta zrozumieli, jakie nieszczęście na nich spadło - 

jak ich konszachty z szatanem zemściły się na nich samych. Wpadli w panikę, a my bawiliśmy się 

w najlepsze, kryjąc się w gąszczu cieni na tych krętych uliczkach, aby otwierać tam najbardziej 
nawet skomplikowane zamki.

Nad ranem, kiedy nikt już nie wychylał nosa z domu, pewien franciszkanin odmawiał na 

klęczkach różaniec w swej celi. Był to ten sam zakonnik, którego poznałem w gospodzie i który 

udzielił mi kilku życzliwych ostrzeżeń. Wtedy to właśnie wkradłem się do kościoła Franciszkanów 
i również oddałem się modlitwie.

Każdej nocy powtarzałem sobie jednakże to, co mężczyzna mówi do siebie pod nosem, gdy 

spędza   kolejną   noc   z   występną   ladacznicą:   „Jeszcze   tylko   ta   noc,   Boże   mój,   a   potem   się 

wyspowiadam. Jeszcze jednak noc rozkoszy i wrócę do domu, do żony”.

Mieszkańcy Santa Maddalany nie mieli z nami żadnych szans. Dzięki cierpliwości mojej 

kochanej Urszuli pozyskiwałem umiejętności, których nie posiadłem w sposób naturalny bądź 
drogą   prób   i   błędów.   Umiałem   prześwietlić   umysł   danego   człowieka,   znaleźć   w   nim   jakiś 

grzeszek, by zlizać go szybko językiem. Wysączyłem na przykład krew z gnuśnego i kłamliwego 
kupca, który przekazał swe małe dzieci tajemniczemu lordowi Florianowi.

Pewnej nocy stwierdziliśmy, że mieszkańcy Santa Maddalany wybrali się do opustoszałego 

już   zamku.   Znaleźliśmy   tam   ślady   ich   pospiesznych   kroków,   choć   prawie   nic   stamtąd   nie 

wyniesiono i niczego nie zdemolowano.  Przerazili  się pewnie  nie na żarty,  widząc w kaplicy 
legion odrażających świętych, którzy stali przy górującym na swym piedestale posągu Lucyfera. 

Nie zabrali ze sobą złotych lichtarzy ani złotego tabernakulum, w którym wymacałem potem 
wyschnięte i odkształcone serce ludzkie.

Podczas   naszej   ostatniej   wizyty   na   Dworze   Rubinowego   Graala   wyniosłem   z   krypty 

spalone głowy wampirów i wyrzuciłem je jedna po drugiej przez witrażowe okna kaplicy, niszcząc 

tym samym te olśniewająco pomalowane szyby.

Błąkaliśmy   się   później   oboje   po   nie   znanych   mi   jeszcze   sypialniach   tego   zamczyska. 

Urszula pokazała mi też komnaty, w których członkowie dworu grywali w szachy i w kości albo 

background image

słuchali muzyki. Tu i ówdzie natykaliśmy się na dowód dokonanej kradzieży: jakaś ściągnięta z 

łoża narzuta bądź poduszka, którą zrzucono na podłogę.

Najwyraźniej jednak ludzie z miasta za bardzo się bali, aby dać upust chciwości, i stąd 

ubytki w wyposażeniu diablego zamczyska były raczej niewielkie.

Gdym tak nękał z Urszulą mieszkańców Santa  Maddalany,  pokonując ich różnorakimi 

fortelami,   zaczęli   oni   opuszczać   swe   miasto.   Przybywając   o   pomocy   na   wyludnione   ulice, 
zastawaliśmy tam pootwierane sklepy, nie zaryglowane okna, puste łóżka. Kościół Dominikanów 

został sprofanowany i usunięto zeń kamienny ołtarz. Tchórzliwi księża, którym nie udzieliłem 
łaski szybkiej śmierci, porzucili swą trzodę.

Cała ta rozgrywka przydawała mi coraz więcej sił i wigoru. Pozostali w mieście ludzie byli 

kłótliwi, chciwi i nie chcieli poddać się nam bez walki. Bez trudu udawało mi się oddzielić osoby 

niewinne, które wierzyły w potęgę modlitwy i w opiekę świętych, od tych, którzy mieli konszachty 
z szatanem i czuwali teraz niespokojnie, wypatrując nas z szablą w dłoni.

Lubiłem z nimi rozmawiać, toczyć boje na słowa, w chwili gdym pozbawiał ich życia.
-   Myśleliście   zatem,   że   ta   rozgrywka   będzie   trwać   wiecznie?   Sądziliście,   że   wasi 

mocodawcy nigdy się przeciw wam nie obrócą?

Co się tyczy mojej Urszuli, nie wdawała się ona w takie zabawy. Nie mogła znieść widoku 

cierpienia. Sakrament Krwi w zamku demonów wytrzymywała jedynie dzięki muzyce, zapachowi 
kadzidła oraz wszechwładnym osobowościom Floriana i Godrica.

Noc za nocą miasto z wolna pustoszało, chłopi opuszczali swe gospodarstwa, a cała Santa 

Maddalana  popadała  w ruinę.  Urszula  tymczasem zaczęła  bawić się z osieroconymi dziećmi. 

Siadywała raz po raz na schodkach kościoła, brała na kolana jakiegoś malca i opowiadała mu po 
francusku taką czy inną bajkę.

Śpiewała też po łacinie stare pieśni, które poznała na dawnych dworach dwieście lat temu, 

i snuła gawędy o toczonych naonczas we Francji i Niemczech bitwach. Słyszałem to wszystko po 

raz pierwszy.

- Nie baw się z dziećmi - mówiłem. - One to wszystko zapamiętają. One na pewno nas nie 

zapomną.

Po upływie dwóch tygodni wspólnota miejska na dobre przestała istnieć. Ostały się tylko 

sieroty,   kilku   starców   oraz   mój   znajomy   franciszkanin   wraz   ze   swym   ojcem   -   małym 
człowieczkiem   o   aparycji   elfa,   który   spędzał   noce   na   samotnej   grze   w   karty,   jak   gdyby   nie 

wiedział, co się dokoła niego dzieje.

Kiedy przybyliśmy do miasta bodaj piętnastej nocy naszych łowów, zorientowaliśmy się 

natychmiast,   że   pozostały   przy   życiu   jedynie   dwie   osoby.   Usłyszeliśmy,   jak   mały   staruszek 

background image

podśpiewuje   sobie   w   pustej   gospodzie.   Był   bardzo   pijany,   a   jego   wilgotna   różowawa   głowa 

połyskiwała   w   świetle   świec.   Stawiał   sobie   pasjansa,   układając   karty   w   kółeczko,   zwane 
„zegarem”.

Obok   niego   siedział   franciszkanin.   Kiedy   wchodziliśmy   do   gospody,   popatrzył   na   nas 

spokojnym wzrokiem, bez śladu lęku na twarzy.

Ogarnął mnie przerażający głód. Łaknąłem krwi tych ludzi.
- Nigdy nie zdradziłem ci swego imienia, prawda? - zapytał mnie ksiądz.

- Nie, nie zdradził ksiądz - odparłem.
- Jozue - powiedział. - Oto me imię. Jestem Fra Jozue. Pozostali franciszkanie wrócili do 

Asyżu. Zabrali ze sobą ostatnie dzieci. To daleko stąd, na południu.

-   Wiem   -   odrzekłem.   -   Byłem   w   Asyżu.   Modliłem   się   w   sanktuarium   św.   Franciszka. 

Powiedz mi, ojcze, czy patrząc na mnie, widzisz przy mnie anioły?

- A powinienem? - zapytał cichym głosem. Przeniósł wzrok na Urszulę. - Widzę piękno, 

widzę   młodość,   która   jaśnieje   niczym   kość   słoniowa.   Ale   nie   widzę   aniołów.   Nigdy   ich   nie 
widziałem.

- Mnie się to kiedyś zdarzyło - odrzekłem. - Czy mogę usiąść?
- Jak sobie życzysz.

Nie spuszczając z nas wzroku, wyprostował się na swoim drewnianym krześle. Usiadłem 

naprzeciw niego w taki sam sposób, jak uczyniłem to onegdaj na werandzie przed gospodą. Tyle 

że teraz byliśmy wewnątrz, a zamiast słońca oświetlała nas ciepła świeca.

Urszula posłała mi niepewne spojrzenie. Nie znała moich zamiarów. Nigdy nie widziałem 

jej podczas rozmowy z jakąkolwiek istotą ludzką, wyjąwszy mnie samego oraz zabawiane przez 
nią dzieci, czyli osoby, które darzyła serdecznym uczuciem i których nie chciała pozbawić życia.

Nie   miałem   zatem   pojęcia,   co   moja   ukochana   myśli   o   tym   małym   staruszku   i   jego 

odzianym we franciszkański habit synu.

Staruszkowi udało się właśnie ułożyć pasjans.
- No i proszę. Patrzcie. Miałem rację. Poszczęściło mi się! - krzyknął. Zgarnął ze stołu 

zatłuszczone karty, aby ponownie je potasować i rozpocząć grę od nowa.

Franciszkanin spojrzał  na niego szklistym wzrokiem. Brak  mu chyba było pomysłu na 

utwierdzenie ojca w jego nieomylności. Następnie popatrzył na mnie.

- Ja we Florencji widziałem anioły - rzekłem - ale zawiodłem ich oczekiwania. Złamałem 

złożone im przyrzeczenie i w ten sposób zgubiłem swoją duszę.

- Dlaczego odwlekasz nieuchronny finał? - zapytał. - Nie skrzywdzę was. Ani ja, ani moja 

towarzyszka.

background image

Westchnąłem. Miałem ochotę sięgnąć po kielich lub kufel; chciałem się napić. Głód stawał 

się coraz dotkliwszy. Byłem ciekaw, czy Urszulę również dręczą podobne doznania. Wlepiłem 
wzrok w stojącą przed księdzem czarkę wina, która obecnie nic dla mnie nie znaczyła; nic zgoła, 

zupełnie   nic.   Przyjrzałem   się   jego   twarzy,   potniejącej   przy   ciepłym   płomieniu   świecy,   i 
powiedziałem:

- Dowiedz się zatem, że ja ich widziałem, że ja rozmawiałem z aniołami. Próbowali mi 

pomóc   w   zniszczeniu   monstrów,   które   władały   tym   miastem   i   duszami   tutejszych   ludzi. 

Powinieneś o tym wiedzieć, ojcze Jozue.

- Dlaczego, synu? Dlaczego mi to mówisz?

- Dlatego, że aniołowie ci byli piękni i równie prawdziwi jak my w tej chwili, a nas przecież 

widzisz.   Widziałeś   wiele   potwornych   rzeczy;   widziałeś   gnuśność   i   zdradę,   tchórzostwo   i 

nieuczciwość. A teraz widzisz diabły, wampiry. Ale chciałbym, żebyś wiedział, iż ja widziałem 
anioły, prawdziwe anioły, cudowne anioły. Ich piękna nie umiałbym oddać słowami.

Patrzył  na mnie przez chwilę  w zamyśleniu.  Potem przeniósł wzrok na Urszulę, która 

spoglądała na mnie niespokojnie, jak gdyby bała się, że gotuję sobie niepotrzebne cierpienie.

- Dlaczego ich zawiodłeś? - spytał ksiądz. - Dlaczego w ogóle tu z tobą przybyli? A jeśli 

cieszyłeś się wsparciem aniołów, dlaczego sprawiłeś im zawód?

Wzruszyłem ramionami. Uśmiechnąłem się.
- Przyczyną jest miłość.

Nie odpowiedział.
Urszula złożyła głowę na moim ramieniu. Poczułem na plecach dotyk jej włosów.

- Przyczyną jest miłość! - powtórzył za mną ksiądz.
- Tak. I honor.

- Honor.
- Tego nikt nigdy nie pojmie, a Bóg odrzuci to wyjaśnienie. Ale taka jest prawda. Powiedz 

mi tylko, ojcze, co nas w tej chwili dzieli? Co dzieli ciebie ode mnie i tej kobiety, która siedzi tu ze 
mną? Co stoi między nami: między uczciwym księdzem i parą demonów?

Mały staruszek nagle zachichotał. Kończył układać kolejnego udanego pasjansa.
-   Spójrzcie   na   to!   -   powiedział   i   unosząc   wzrok,   popatrzył   na   mnie   swoimi   bystrymi 

oczkami.  - Och,  przepraszam  najmocniej.  Zapomniałem,  waść,  o twoim  pytaniu.  A znam od 
powiedź.

- Znasz? - zapytał ksiądz, odwracając się do swojego ojca. - Znasz odpowiedź?
- Oczywiście, że tak - odrzekł staruszek i położył na stole jakąś kartę. - Tym, co dzieli ich 

teraz od uczciwej spowiedzi, jest jeno słabość i strach przed piekłem, jeśli będą musieli wyrzec się 

background image

życia.

Ksiądz patrzył na swego ojca pełnym zdumienia wzrokiem.
Ja zresztą też.

Nic nie mówiąc, Urszula pocałowała mnie w policzek.
- Zostawmy ich już - wyszeptała. - Santa Maddalana nie istnieje. Czas stąd odejść.

Rozejrzałem się po ciemnym wnętrzu gospody. Powiodłem wzrokiem po starych beczkach, 

po tych   wszystkich   przedmiotach   przeznaczonych   dla  człowieka.   Widok ten  wprawił  mnie w 

przerażający smutek i zakłopotanie. Popatrzyłem też na ciężkie dłonie księdza, leżące na stole tuż 
przede mną, po czym spojrzałem na jego mięsiste usta i duże, smutne, wodniste oczy.

- Czy uwierzysz w to, com ci właśnie powiedział? - wyszeptałem. - W to, że widziałem 

aniołów? Widzisz wszak, czym się stałem, przeto masz chyba świadomość, iż wiem, co mówię. 

Widziałem ich skrzydła, ich aureole, ich białe twarze i szablę potężnego Mastemy. To oni pomogli 
mi   dostać   się   do   zamku   i   unicestwić   wszystkie   demony   oprócz   tej   jednej   kobiety,   mojej 

oblubienicy.

-   Oblubienica   -   szepnęła   Urszula   z   niekłamaną   przyjemnością.   Spojrzała   na   mnie   w 

zamyśleniu i zanuciła jakąś melodię z zamierzchłych czasów.

Potem ścisnęła moje ramię i wyszeptała pospiesznie:

- Chodź, Vittorio. Zostawmy w spokoju tych ludzi. Chodź ze mną, a ja opowiem ci, jak to 

kiedyś istotnie byłam oblubienicą. - Popatrzyła na księdza żywszym nieco wzrokiem. - Albowiem 

byłam nią onegdaj. Oni przyszli do zamku mojego ojca i po prostu mnie odeń kupili. Powiedzieli, 
że muszę być dziewicą, i sprowadzono akuszerki, które przybyły z miską ciepłej wody, po czym 

zbadano mnie i stwierdzono, że naprawdę jestem dziewicą. Dopiero wtedy Florian wziął mnie ze 
sobą. To jego oblubienicą być miałam.

Ksiądz wpatrywał się w nią znieruchomiały, staruszek zaś co kilka chwil unosił oczy i kiwał 

wesoło głową, dalej stawiając swój pasjans.

-   Wyobraźcie   sobie,   com   wtedy   przeżyła   -   powiedziała   Urszula.   Spojrzała   na   mnie, 

odrzucając na ramiona rozpuszczone teraz włosy. - Czy potraficie wyobrazić sobie, co poczułam, 

gdym na łożu małżeńskim ujrzała pana młodego, tego białego stwora, tego trupa, kogoś, kim my 
w tej chwili jesteśmy dla was?

Ksiądz milczał. Jego oczy powoli napełniały się łzami. Łzami!
Jakiż  to był piękny widok: krystaliczne  łzy, takie ludzkie,  pozbawione domieszki krwi. 

Ozdabiały one jego starą miękką twarz, jego policzki i mięsiste usta.

- Potem zabrano mnie do tej zapuszczonej kaplicy - ciągnęła Urszula - do kaplicy pełnej 

pająków i innego robactwa, rozebrano mnie i położono na świętokradczym ołtarzu, a wtedy on 

background image

mnie posiadł i uczynił swoją żoną. - Zwolniła uścisk na moim ramieniu i ułożyła ręce w taki 

sposób, jakby kogoś obejmowała.

- Och, miałam welon, wspaniały, długi welon. Miałam też suknię z kwiecistego jedwabiu. 

Florian to wszystko ze mnie zdarł i posiadł mnie swym pozbawionym życia i nasienia, twardym 
jak kamień organem. Potem zatopił we mnie swoje kły, takie jak te, które u mnie teraz widzicie. 

Och, taki ślub... Ojciec mój wydał mnie za taką istotę...

Po twarzy księdza płynęły łzy.

Patrzyłem na nią, zdjęty smutkiem i pełen złości. Znowu ogarnął mnie gniew na demona, 

któregom już zamordował. Pragnąłem, by ów gniew przeniknął przez żarzące się węgielki piekieł 

i zacisnął się na nim jak rozgrzane do białości obcęgi.

Milczałem.

Urszula uniosła brwi i przychyliła głowę na bok.
-   Zmęczył   się   mną   -   powiedziała.   -   Ale   nigdy   nie   przestał   mnie   kochać.   Na   Dworze 

Rubinowego Graala był naonczas kimś nowym: młodym lordem, który na każdym kroku chce 
zwiększyć swą moc. Później, kiedy prosiłam o ocalenie Vittoria, nie odmówił mi tylko ze względu 

na przysięgę małżeńską, którą złożyliśmy sobie na tamtym kamiennym ołtarzu. Po oswobodzeniu 
Vittoria, po porzuceniu go we Florencji, gdzie miał być skazany na szaleństwo i zagładę, Florian 

śpiewał  mi stare poema przeznaczone  dla wybranki  serca,  jak gdyby miłość nasza mogła się 
jeszcze odrodzić.

Prawą dłonią przykryłem oczy, z których płynęły krwistoczerwone łzy. Nie mogłem znieść 

widoku   opisywanych   przez  Urszulę   scen,   jawiących   się   teraz   przede   mną   jak   żywe   -  niczym 

namalowane przez Fra Filippa.

- Jesteście dziećmi - powiedział ksiądz drżącymi ustami. - Tylko dziećmi.

-   Tak   -   potwierdziła   Urszula   swym   cudnym   głosem   i   uśmiechnęła   się   nieznacznie. 

Chwyciła moją lewą dłoń i pogłaskała ją czule. - Na zawsze już dziećmi. Ale on, Florian, też był 

tylko młodym mężczyzną, on też był bardzo młody.

- Widziałem go kiedyś - rzekł ksiądz łamiącym się od płaczu głosem. - Tylko raz.

- Wiedziałeś zatem? - spytałem.
-   Wiedziałem,   że   jestem   bezsilny,   że   wierzę   jedynie   z   poczucia   rozpaczy,   i   że   jestem 

spętany więzami, z których nie sposób się oswobodzić.

- Chodźmy już, Vittorio. Oszczędźmy mu tych łez - powiedziała Urszula. - Chodź, Vittorio. 

Czas na nas. Nie trzeba nam dzisiaj ludzkiej krwi, a na samą myśl o skrzywdzeniu tych tutaj...

- Nie, najdroższa, nigdy - odparłem. - Przyjmij jednak ode mnie ten podarunek, ojcze 

Józue. Proszę cię. To jedyna nie zbrukana rzecz, jaką mogę ci dać. Moje świadectwo, iż widziałem 

background image

aniołów, którzy wsparli mnie w chwili słabości.

- Zali nie przyjmiesz mojego rozgrzeszenia, Vittorio? - powiedział uniesionym głosem i 

lekko wypiął pierś. - Vittorio i Urszulo, przyjmijcie ode mnie rozgrzeszenie.

- Nie, ojcze - odparłem. - Nie możemy tego uczynić. My wcale tego nie chcemy.
- Dlaczego?

- Dlatego, ojcze - rzekła łagodnie Urszula - że zamierzamy dalej grzeszyć, jak tylko nadarzy 

się okazja.

background image

ROZDZIAŁ 14

Zanim ujrzymy twarzą w twarz

Nie okłamała mnie.
Jeszcze tej nocy znaleźliśmy się w zamku mojego ojca. Podróż nie zajęła nam wiele czasu, 

znacznie mniej niż śmiertelnikom. Do tych porzuconych przez ludzi okolic nie dotarły jeszcze 
wieści o zagładzie wampirów Floriana. Jest też całkiem możliwe, iż mieszkańcy nie wrócili do 

swoich domostw, przerażeni opowieściami, które słyszeli od uciekinierów z Santa Maddalany.

Już wkrótce jednak zorientowałem się, iż w wielkim zamku mojej rodziny są jacyś ludzie. 

Byli to - jak się okazało - żołnierze i urzędnicy.

Kiedyśmy   po   północy   przeskoczyli   przez   zamkowe   mury,   stwierdziliśmy,   iż   wszyscy 

członkowie   mojej   rodziny   zostali   pochowani   bądź   umieszczeni   w   kamiennych   trumnach   w 
krypcie pod kaplicą. Zniknęły za to prawie wszystkie dobra rodzinne, całe nasze bogactwo. Stało 

tam   jeszcze   kilka   wozów   -   ostatnia   część   karawany,   która   najpewniej   kierowała   się   już   na 
południe.

W biurach nadwornego ekonoma mojego ojca znalazłem rachmistrzów z Banco Medici. 

Minąłem   ich   ostrożnie,   aby   w   słabym   świetle   rozgwieżdżonego   nieba   przyjrzeć   się   kilku 

schnącym na stołach dokumentom.

Cały dobytek Vittorio di Raniariego został spisany i skatalogowany. Obecnie przewożono 

te skarby do Florencji, aby pieczę nad nimi objął Cosimo i przechowywał je do czasu, gdy Vittorio 
di Raniari ukończy dwadzieścia cztery lata, uzyskując tym samym pełnię praw obywatelskich.

W zamkowych koszarach spało kilku żołnierzy, a w stajniach stało kilka koni.
Najwyraźniej   ten   wielki   zamek   nie   posiadał   znaczenia   strategicznego   dla   Mediolanu, 

Niemców, Francuzów, papieża bądź Florencji. Dlatego też postanowiono go nie odbudowywać, 
tylko zamknąć na cztery spusty.

Opuściliśmy   mój   rodzinny   zamek   długi   czas   przed   nastaniem   świtu,   ale   wcześniej 

pożegnałem się jeszcze z ojcem, nawiedzając jego grób.

Wiedziałem,  że tam powrócę. Wiedziałem, że już niebawem drzewa zasłonią zamkowe 

mury. Wiedziałem, że ze szczelin między kamieniami zacznie wyrastać trawa. Wiedziałem, że 

całe to miejsce postrada żywą, ludzką aurę - tak jak traciły ją wszystkie ruiny w tych okolicach.

Wiedziałem, że wrócę. Wiedziałem, że zjawię się tam ponownie.

Pozostałą część tej nocy spędziłem z Urszulą na polowaniu. Naszą zwierzyną byli leśni 

rozbójnicy, którzy śmiali się radośnie, gdyśmy ściągali ich z koni, aby oddać się szalonej uczcie.

- A teraz dokąd, mój panie? - spytała mnie nad ranem moja oblubienica.

background image

Za   schronienie   znowu   posłużyła   nam   ustronna   jaskinia,   ukryta   za   ciernistymi 

winoroślami, które lekko tylko zadrapały naszą odporną skórę. Tam to, za dodatkową zasłoną z 
dzikich borówek, kryliśmy się zarówno przed ludźmi, jak i przed blaskiem wschodzącego już 

słońca.

- Do Florencji, najdroższa. Muszę się udać do tego miasta. Na florenckich ulicach nie grozi 

nam głód i nikt nas tam nie zdemaskuje. A tylko tam jest coś, co muszę obejrzeć na własne oczy.

- O czym mówisz Vittorio?

- O obrazach, ukochana, mówię o obrazach. Muszę zobaczyć obrazy aniołów. Chcę, że tak 

powiem, ujrzeć je twarzą w twarz.

Ucieszyła się, albowiem nigdy jeszcze nie była w tym prześwietnym mieście. Jak dotąd, 

zamknięta w górskim więzieniu, poznała tylko monotonne rytuały i dworską etykietę. Teraz zaś 

leżała   przy   mnie,   oddając   się   marzeniom   o   wielobarwnej   swobodzie,   która   tak   bardzo 
kontrastowała z ciemną czerwienią jej stroju. Leżała zatem tuż obok, pełna miłości i zaufania.

Ja   jednak   nie   wierzyłem   już   w   nic.   Zlizywałem   z   ust   ludzką   krew,   ciekaw,   jak   długo 

przetrwam na tym padole i kiedy szybkie cięcie czyjejś szabli uczyni mnie krótszym o głowę.

background image

ROZDZIAŁ 15

Niepokalane poczęcie

W całej Florencji wrzało.
- Co się tu dzieje? - pytałem.

Panowała już cisza nocna, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. W katedrze Santa Maria del 

Fiore zgromadził  się pokaźny  tłum studentów.  Wsłuchiwali  się oni w przemówienie  jakiegoś 

humanisty, który twierdził, że Fra Filippo Lippi nie jest bynajmniej tak wielkim lubieżnikiem.

Prawie  nikt nas nie zauważał.  Głód zaspokoiliśmy już wcześniej,  przed przybyciem do 

miasta, i kryliśmy się pod dużymi pelerynami, toteż widoczne były jedynie fragmenty naszego 
bladego ciała.

Wszedłem do wypełnionego prawie po same drzwi kościoła.
- Co się tu dzieje? Co się stało temu słynnemu malarzowi?

-   Och,   tym   razem   to   naprawdę   przesadził   -   odpowiedział   jakiś   mężczyzna,   który   nie 

odwrócił się nawet, aby spojrzeć na mnie i na szczupłą sylwetkę wtulonej we mnie Urszuli. Był 

zbyt zaabsorbowany słowami stojącego daleko z przodu mówcy, którego głos niósł się echem 
przez całą wielką nawę.

- W czym przesadził? - spytałem.
Nie   otrzymawszy   odpowiedzi,   wepchnąłem   się   głębiej   w   gęsty,   cuchnący   tłum   ludzi, 

ciągnąc za sobą Urszulę. To ogromne miasto w dalszym ciągu ją trochę onieśmielało, a katedrę 
takich rozmiarów widziała po raz pierwszy od ponad dwustu lat.

To samo pytanie zadałem po chwili dwóm studentom, którzy natychmiast odwrócili się, 

aby   udzielić   mi   odpowiedzi.   Byli   to   modnie   ubrani   osiemnastoletni   młodzieńcy,   określani 

wówczas słówkiem giovani i należący do najtrudniejszej grupy wiekowej: wyrośli już z okresu 
chłopięcego (który ciągle był moim udziałem), ale nie stali się jeszcze mężczyznami.

- No cóż... Fra Filippo zażądał, by do obrazu Najświętszej Panienki, który ma wisieć nad 

ołtarzem, pozowała mu najpiękniejsza z zakonnic - odrzekł czarnowłosy student o przenikliwym 

spojrzeniu, spoglądając na mnie z chytrym uśmieszkiem.

-   Miała   być   jego   modelką.   Chciał,   żeby   wyboru   dokonały   same   mniszki.   Zakładał,   że 

powstanie najdoskonalszy wizerunek Maryi Dziewicy, a potem...

Opowieść podjął drugi student:

- ...on po prostu z nią uciekł! Wykradł ją z klasztoru! Zbiegł nie tylko z nią, ale również z 

jej rodzoną siostrą! A potem ukryli się w lokum tuż nad jego pracownią: on, jego mniszka i jej 

siostra, czyli zakonnik i dwie zakonnice. I dalej mieszka tam z tą Lucrezią Buti, i dalej maluje ten 

background image

swój obraz, nie zważając na opinię innych ludzi.

W skupisku stojących dokoła ludzi dało się odczuć pewne poruszenie. Kilku mężczyzn 

próbowało nas uciszyć, toteż studenci usiłowali stłumić swój śmiech.

-   Gdyby   nie   protekcja   Cosima   -   powiedział   pierwszy   ze   studentów,   ściszając   głos   do 

ironicznego szeptu - niechybnie by go powiesili, a przynajmniej żądałaby tego rodzina Butich lub 

przełożone karmelitanek albo i całe miasto.

Drugi student pokręcił głową i zakrył usta, aby nie roześmiać się w głos.

Oddalony od nas mówca nakazał wszystkim zachowanie spokoju. Rzeczonym skandalem 

miały zająć się odpowiednie instancje, albowiem było prawdą powszechnie znaną, iż we Florencji 

lepszego   malarza   uświadczyć   nie   można,   a   we   właściwym   czasie   Cosimo   i   tak   dopilnuje 
stosownego załatwienia tej sprawy.

- On zawsze się męczył - powiedział student o czarnych włosach.
- Męczył się - szepnąłem. - On się męczył. - Oczyma wyobraźni ponownie zobaczyłem jego 

twarz,   którą   wcześniej   widziałem   wszak   tylko   przez   chwilę   w  domu  Cosima   przy   Via   Larga. 
Człowiek ten tak bardzo chciał wyjść wtedy na wolność, tak bardzo pragnął spędzić choć chwilę z 

pewną kobietą... Poczułem w sobie osobliwy konflikt wewnętrzny, ogarnął mnie dziwny niepokój. 
- Oby tylko oni go znowu nie skrzywdzili - powiedziałem.

- Ciekawe, bardzo ciekawe... - odezwał się w moim uchu jakiś miękki głos. Odwróciłem się, 

ale nie było tam nikogo, kto mógłby wypowiedzieć te słowa. Urszula również rozejrzała się wokół 

siebie.

- Co się stało, Vittorio?

Ja jednak rozpoznałem ten bezcielesny szept, który rozległ się przy mnie ponownie:
- Ciekawe, gdzież to byli aniołowie stróże Fra Filippa, kiedy popełnił on ten szalony czyn?

Kręciłem się w kółko jak obłąkany, szukając wzrokiem źródła tego głosu. Zgromadzeni 

cofali się przede mną, okazując wymownymi gestami swoje zniecierpliwienie. Chwyciłem Urszulę 

za rękę i ruszyłem w stronę wyjścia.

Dopiero   gdym   znalazł   się   na   zewnątrz,   moje   serce   przestało   walić   młotem.   Nie 

wiedziałem, że nawet jako posiadacz nowej krwi mogę czuć taki niepokój, smutek i strach.

-   On   uciekł  z   zakonnicą,   by   namalować   obraz   Najświętszej   Panienki!   -  wykrzyknąłem 

półgłosem.

- Nie krzycz, Vittorio - rzekła Urszula.

- Nie zwracaj się do mnie tonem starszej siostry! - powiedziałem i od razu ogarnął mnie 

wstyd.   Moje   słowa   bardzo   ją   zabolały,   jakbym   wymierzył   jej   policzek.   Okryłem   jej   dłonie 

pocałunkami. - Przepraszam, Urszulo. Wybacz mi.

background image

Ciągnąłem ją dalej obok siebie.

- Ależ dokąd my teraz idziemy?
- Do domu Fra Filippa, do jego pracowni. I nie zadawaj już żadnych pytań.

Już   po   chwili   znaleźliśmy   właściwą   drogę   i   krocząc   wąską   uliczką,   podeszliśmy   pod 

zatrzaśnięte   i   ciemne   wrota   pracowni   Filippa.   Światło   paliło   się   tylko   w   oknach   na   trzecim 

piętrze, jak gdyby malarz musiał uciec aż tak wysoko, żeby czuć się ze swoją lubą bezpiecznie.

Pod domem mistrza nie było żadnego zbiegowiska.

Nagle   jednak   ktoś   cisnął   w   stronę   drzwi   garść   ziemi,   potem   kolejną,   a   następnie   z 

ciemności wyleciała pokaźna salwa kamieni. Cofnąłem się, osłaniając Urszulę, i patrzyłem, jak 

jeden przechodzień za drugim rzuca tym czy owym w warsztat Fra Filippa.

Przywarłem  plecami  do ściany przeciwległego budynku. Po chwili  usłyszałem  donośne 

bicie dzwonów. Minęła jedenasta, co oznaczało, iż ulice Florencji powinny się na noc całkowicie 
wyludnić.

Urszula   czekała   na   mnie   w   milczeniu.   Kiedy   w   domu   Filippa   zgasły   ostatnie   światła, 

powiedziałem do niej:

-   To   moja   wina.   Pozbawiłem   go   aniołów   stróżów,   przez   co   on   mógł   oddać   się   swym 

fanaberiom.   A   uczyniłem   to   dlatego,   że   chciałem   być   z   tobą,   tak   jak   on   jest   teraz   ze   swoją 

zakonnicą.

- Nie wiem, o czym ty mówisz, Vittorio - odrzekła. - Czym są dla mnie księża i zakonnice? 

Nigdym nie powiedziała nic, co mogłoby cię zranić, ale powiem to właśnie teraz. Nie stój tu, 
opłakując śmiertelników, których niegdyś kochałeś. Jesteśmy już małżeństwem i nas nie wiążą 

żadne śluby zakonne. Chodźmy stąd. A jeśli pragniesz pokazać mi przy świetle lampy cudowne 
obrazy tego malarza, zaprowadź mnie tam, gdzie sportretował on anioły swoim pędzlem i farbą.

Stanowczość Urszuli nieco mnie otrzeźwiła. Znowu ucałowałem jej dłonie, położyłem je na 

moim sercu i raz jeszcze ją przeprosiłem.

Jak długo staliśmy tam razem - nie wiem zaprawdę. Chwila za chwilą mijały... Słyszałem 

plusk płynącej gdzieś wody i jakieś odległe kroki, ale wszystko to nie miało znaczenia pośród tej 

gęstej florenckiej nocy, w pobliżu cztero - i pięciopiętrowych pałaców, starych wież i kościołów; i 
wśród tysięcy śpiących dusz ludzkich...

Przestraszyło   mnie   światło,   które   opadło   nagle   jasnożółtymi   promieniami.   Jedna   ze 

strużek   światła   przecięła   na   pół   postać   Urszuli,   a   gdy   kolejne   rozjaśniły   uliczkę   za   naszymi 

plecami, zrozumiałem, że zapalano świece w warsztacie Fra Filippa.

Odwróciłem się w chwili, gdy w drzwiach zazgrzytał przesuwany rygiel. Odgłos ten odbił 

się echem od ścian okolicznych budynków. W zakratowanych oknach górnych pięter nadal było 

background image

ciemno.

Nagle drzwi się otwarły, uderzając niemal bezgłośnie o ścianę. W prostokątnym otworze 

ujrzałem szerokie, choć płytkie pomieszczenie, wypełnione przepięknymi płótnami, pod którymi 

jaśniały ogniki licznych świec.

Widok ten zaparł mi dech w piersiach. Zacisnąłem dłoń na głowie Urszuli, a drugą ręką 

wskazałem przed siebie.

- Otóż i oni, obydwaj. To Zwiastowanie. - wyszeptałem. - Widzisz tych aniołów, tam, na 

klęczkach? Tam. I tam. Aniołowie klęczący przed Najświętszą Panienką.

-   Widzę   -   odparła.   Czułem,   że   jest   zachwycona.   -   Są   jeszcze   wspanialsi,   niż 

przypuszczałam. - Chwyciła mnie za ramię. - Nie płacz, Vittorio, chyba że są to łzy zachwytu.

- Czy to rozkaz,  Urszulo? - spytałem.  Oczy  zaszły mi mgłą,  toteż ledwie  dostrzegałem 

klęczące postacie Ramiela i Seteusa.

Gdym   tak   próbował   rozjaśnić   swój   wzrok...   Kiedym   próbował   uporządkować   myśli   i 

pozbyć się bolesnej guli w gardle, zdarzył się cud, którego obawiałem się jak niczego na tym 
świecie, którego wszakże pragnąłem, o którym marzyłem...

Z płótna wyłonili się oto jednocześnie moi jasnowłosi aniołowie, przystrojeni w jedwabie, 

zwieńczeni aureolami. Odwrócili się, spojrzeli na mnie i zaczęli się ruszać, przez co z płaskich 

figur zamienili się w pełnowymiarowe postacie.

Gdy stanęli na kamiennej posadzce pracowni Filippa, po uścisku Urszuli zorientowałem 

się, że ona również widzi te same cudowne poruszenia. Zakryła usta dłonią.

Oblicza ich nie wyrażały gniewu czy smutku. Patrzyli na mnie tylko, a w tych łagodnych 

spojrzeniach kryło się potępienie aż nadto dla mnie zrozumiałe.

- Ukarzcie mnie - szepnąłem. - Ukarzcie mnie. Pozbawcie mnie oczu, bym nigdy już nie 

mógł oglądać waszego piękna.

Ramiel powoli pokręcił głową. W ten sam sposób odmówił mi stojący obok niego Seteus. 

Obydwaj mieli - jak zwykle - bose stopy i wielowarstwowy strój z lekkich materiałów. Nadal 
wpatrywali się we mnie uporczywie.

- A zatem, na jaką karę zasługuję? - spytałem. - I jak to się dzieje, że ciągle mogę was 

widzieć? - Znowu zalewałem się łzami jak dziecko, i to pomimo milczącej przygany Urszuli, która 

swoim spojrzeniem chciała mnie znowu uczynić mężczyzną.

Ja zaś płakałem dalej. - Jak mnie ukarzecie? I dlaczego mogę was widzieć?

- Zawsze będziesz nas widzieć - odrzekł cichym i łagodnym głosem Ramiel.
-   Za   każdym   razem,   gdy   spojrzysz   na   któryś   z   obrazów   Filippa   -   powiedział   Seteus   - 

zobaczysz również nas. Albo inne anioły.

background image

Nie było w tych słowach cienia osądu. Wyczułem jedynie tę samą cudowną pogodę ducha i 

uprzejmość, którą zawsze mnie raczyli.

Na tym jednak się nie skończyło. Za ich plecami ujrzałem bowiem ciemne kształty moich 

własnych aniołów stróżów - tego poważnego duetu, który tonął teraz w swych ciemnoniebieskich 
szatach.

Jakże wymowne były ich spojrzenia: twarde, pogardliwe, lodowate i pełne dystansu...
Z   moich   otwartych   ust   dobył   się   krzyk,   przerażający   krzyk.   Mimowolnie   budziłem 

otaczającą   mnie   noc,   tę   bezkresną   noc,   która   sunęła   nad   tysiącami   spadzistych   czerwonych 
dachów, ponad wsiami i górami, pod rozgwieżdżonym niebem.

Nagle cały budynek zaczął się chwiać, a jaśniejące w świetle płomyków płótna mistrza 

zamigotały, jak gdyby poruszyło nimi najprawdziwsze trzęsienie ziemi.

Zobaczyłem przed sobą Mastemę, a cała pracownia cofnęła się nagle, zrobiła się szersza i 

głębsza.   Pomniejsze   anioły   odskoczyły   od   swego   przywódcy   niczym   poniesione   bezgłośnym 

wiatrem.

Ocean   światła   rozpalił   złote   skrzydła   Mastemy,   który   rozpostarł   je   na   całą   szerokość 

pomieszczenia. Jego czerwony hełm błyszczał oślepiająco, jakby za chwilę miał się roztopić.

Cofnąłem się, gdy anioł wyciągnął z pochwy swą szablę. Pociągnąłem za sobą Urszulę i 

przyparłem ją plecami i wyciągniętymi w tył ramionami do chłodnej, wilgotnej ściany. W żadnym 
więzieniu na świecie nie mogłaby czuć się bezpieczniej.

- Oho! - rzekł Mastema, kiwając głową z uśmiechem. Ciągle trzymał w górze swą szablę. - 

A więc nawet teraz wolałbyś pójść do piekła niźli dopuścić do jej śmierci!

- To prawda! - krzyknąłem. - Nie mam wyboru.
- Przeciwnie. Możesz jeszcze wybierać.

- Nie. Nie ona. Nie zabijaj jej. Zabij mnie i poślij mnie do piekła, ale daj jej jeszcze jedną 

szansę...

Urszula płakała z głową na moim ramieniu. Jej ręce wpiły się w moje włosy, trzymały się 

ich kurczowo, jak gdyby dzięki temu mogła być bezpieczna.

- Poślij mnie tam już teraz - powiedziałem. - No dalej. Odetnij mi głowę i poślij mnie na 

Sąd Ostateczny, aby tam mógł prosić Boga o łaskę dla Urszuli! Zaklinam cię, Mastemo, uczyń to, 

ale nie pozbawiaj jej życia. Ona nie umie nawet prosić o przebaczenie...

Nie opuszczając szabli, Mastema chwycił mnie drugą ręką za kołnierz i przyciągnął do 

siebie. Poczułem tylko, jak za moimi plecami Urszula osuwa się na ziemię. Trzymając mnie, anioł 
patrzył z góry swym pobłyskującym groźnie wzrokiem.

- A kiedy się ona tego nauczy? I kiedy nauczysz się tego ty?

background image

Cóż mogłem odrzec? Co mogłem zrobić?

-   Ja   cię   nauczę,   Vittorio   -   szepnął   zirytowany   Mastema.   -   Nauczę   cię,   jak   błagać   o 

przebaczenie każdej nocy twojego żywota. Ja cię tego nauczę.

W tej chwili coś uniosło mnie w górę, a moje ubranie rozwiało się na wietrze. Poczułem na 

sobie drobne dłonie Urszuli; jej głowa przywarła do moich pleców.

Ciągnięto   nas   ulicami,   aż   w   końcu   ujrzeliśmy   tłum   pijanych   śmiertelników,   którzy 

wychodzili z winiarni, zanosząc się śmiechem. Była to bezładna plątanina nabrzmiałych twarzy i 

ciemnych, rozwianych ubrań.

- Widzisz ich, Vittorio? Widzisz tych, którymi się żywisz? - zapytał Mastema.

-   Widzę,   Mastemo   -   odparłem.   Szukałem   ręki   Urszuli,  pragnąłem   mieć  ją   przy   sobie, 

chciałem ją osłonić. - Widzę ich. Widzę.

- W każdym z tych ludzi znajduje się to, co dostrzegam w tobie i w niej: ludzka dusza. 

Wiesz, co to znaczy, Vittorio? Starcza ci wyobraźni?

Zabrakło mi odwagi. Milczałem.
Tłum rozlał się po tonącym w świetle księżyca placu i rozpraszając się nieco, zarazem się 

do nas zbliżał.

- Cząstka  siły, która stworzyła  nas wszystkich,  tkwi  również  w każdym  z tych  ludzi! - 

wrzeszczał do mnie Mastema. - Cząstka sił niewidzialnych, ulotnych, świętych; cząstka tego, co 
stworzyło cały ten świat!

- O Boże! - krzyknąłem. - Spójrz na nich, Urszulo, spójrz!
W tej bowiem chwili każdy z tych ludzi - mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi - otoczony był 

mgiełką złocącej się aury. Z każdej osoby biło światło,  które układało się w kształt zgodny z 
sylwetką emitującego je człowieka. Cały plac mienił się teraz tym złotym światłem.

Popatrzyłem na swoje ręce, które również otoczone były przez tę lekką, eteryczną powłokę; 

przez tę lśniącą, duchową istność; przez ten drogocenny i nieugaszony ogień.

Okręciłem się na pięcie, wprawiając w wir moje szaty, i zobaczyłem, jak ów ogień otula mą 

ukochaną.   A   kiedy   odwróciłem   się   do   tłumu,   stwierdziłem,   iż   każdy   z   tych   ludzi   również 

zamknięty jest w tej ognistej otoczce. Wtedy to zrozumiałem z przerażającą jasnością, że zawsze 
już będę ten ogień widzieć. Nigdy nie ujrzę już żadnej istoty ludzkiej - dobrej czy też potwornej - 

bez oślepiających płomieni jej duszy.

- Owszem  - szepnął  Mastema  prosto do mego ucha.  - Tak  będzie już zawsze.  I kiedy 

będziesz się pożywiać, kiedy przyłożysz czyjeś miękkie gardło do swych przeklętych kłów, kiedy 
będziesz wysysać z ludzi krew, będziesz zawsze widział taką ognistą aurę. Zniknie ona dopiero 

wtedy, kiedy przestanie bić serce twojej ofiary.

background image

Wyrwałem się z jego uścisku. Nie przytrzymywał mnie.

Biegłem, czując w dłoni jej rękę. Biegłem i biegłem ku rzece Arno, w stronę mostu, w 

stronę   tawern,   które   mogły   być   jeszcze   otwarte   o   tej   porze.   Zanim   jednak   ujrzałem   w   tych 

przybytkach gorejące jasno dusze, widziałem blask innych dusz bijący z setek okien, widziałem 
emitowane przez ludzkie dusze światło, które przenikało spod zaryglowanych wrót domów...

Widząc to wszystko, przekonałem się, że Mastema mówił prawdę. Nigdy już przed tym nie 

ucieknę.   Będę   widzieć   iskierkę   Stworzyciela   w   każdym   napotkanym   człowieku,   w   każdym 

zabitym przeze mnie ludzkim ciele.

Kiedy dobiegłem do rzeki, oparłem się o kamienną balustradę na moście. Krzyczałem, 

krzyczałem, a mój głos niósł się echem po wodzie i ścianach okolicznych budynków. Szalałem z 
rozpaczy  i wtedy podeszło do mnie jakieś dziecko. Był to mały żebrak,  który nauczył  się już 

błagać o chleb, pieniądze lub każdą inną oznakę litości. Jak pozostali, błyszczał on przede mną, i 
jaśniał, i mienił się olśniewającym światłem.

background image

ROZDZIAŁ 16

I ciemność jej nie ogarnęła

Przez wszystkie te lata, kiedykolwiek widziałem któryś z cudownych obrazów Fra Filippa, 

aniołowie stawali przede mną jak żywi. Trwało to tylko krótką chwilę, tyle, ile trzeba, by przekłuć 

serce i odsączyć zeń krew.

Mastema pojawił się w dziełach Filippa dopiero znacznie później - kiedy ten wielki malarz, 

jak zwykle nękany wywołanymi przez siebie samego kłopotami, pracował już dla Piera, czyli syna 
zmarłego Cosima.

Fra Filippo nigdy nie wyrzekł się swojej ukochanej zakonnicy, Lucrezii Buti. Mówiło się 

nawet,   że   każdy   malowany   przezeń   wizerunek   Najświętszej   Panienki   posiadał   piękną   twarz 

Lucrezii. Mniszka ta dała mu syna, który zwał się Filippino i który także został malarzem. On 
również tworzył wspaniałe dzieła, rojące się od aniołów, których widywałem podczas wizyt w 

tamtej pracowni, gdym smutny, załamany, pełen miłości i obawy kontemplował z zachwytem 
każdy z tych obrazów.

W roku 1469 Filippo zmarł w miasteczku Spoleto i w ten sposób dobiegło końca życie 

jednego z największych malarzy, jakich znał świat. Człowieka tego łamano kołem za popełnione 

oszustwa;   człowiek   ten   splugawił   klasztor;   człowiek   ten   wreszcie   sportretował   Maryję   jako 
przestraszoną Panienkę, jako Madonnę z Dzieciątkiem,  jako Królową Niebios i jako Królową 

Wszystkich Świętych.

Ja zaś przez pięć kolejnych stuleci nie oddalałem się zbytnio od tego miasta, które zrodziło 

zarówno Filippa, jak i okres zwany Złotym Wiekiem.

Złoto. To właśnie widzę, gdy na was spoglądam.

To właśnie widzę, gdy patrzę na każdego mężczyznę, kobietę czy dziecko.
Widzę złocące się niebiańsko płomienie, które odkrył przede mną Mastema. Widzę, jak 

one was  otaczają,  jak was  okalają  i wam towarzyszą,  choć sami możecie  ich  bynajmniej nie 
dostrzegać.

Z tej stojącej w Toskanii wieży spoglądam dziś na pobliską krainę i sięgam też wzrokiem 

dalej, tam bowiem - w położonych niżej dolinach - jaśnieją złocistą aurą żywe ludzkie dusze.

Tak więc wygląda moja opowieść.
Co wy na to?

Czyż ta historia nie jawi się wam jako pełna osobliwych sprzeczności?
Ujmę to w ten oto sposób.

Przypomnijcie sobie, jakem wam prawił o wspólnej z ojcem podróży przez las, gdyśmy 

background image

mówili   o   Fra   Filippie.   Ojciec   zapytał   mnie   wtedy,   cóż   to   podoba   mi   się   w   jego   obrazach. 

Odrzekłem, iż do tych dzieł przyciąga mnie wewnętrzne rozdarcie ich twórcy. Dodałem, że z tego 
wewnętrznego konfliktu bierze się udręka widoczna w rysach portretowanych przezeń postaci. 

Przez tego artystę przetacza się bowiem nieustannie burza silnych emocji. Tak samo jest ze mną.

Ojciec mój, człowiek spokojny i o prostszej umysłowości, skwitował te słowa uśmiechem.

Zapytacie teraz, jakiż to związek ma ten epizod z resztą mej opowieści?
Owszem.   Jestem   wampirem.   Sam   wam   to   powiedziałem.   Trwam   dzięki   życiu   istot 

śmiertelnych.   Pomieszkuję   sobie   spokojnie   w   moich   ojczystych   stronach,   w   cieniu   mego 
rodzinnego zamczyska. Nieustannie towarzyszy mi Urszula, albowiem pięćset lat niczym jest dla 

miłości, jaka stała się naszym udziałem.

Jesteśmy   demonami   skazanymi   na   wiekuiste   potępienie.   Czyż   to,   cośmy   widzieli, 

zrozumieli i com ja tutaj opisał, jest dla was zupełnie bezwartościowe? Czyż nie udało mi się 
odmalować   tu   konfliktów   wewnętrznych   i   niemej   udręki,   które   są   ciekawe   i   barwne   niczym 

obrazy Fra Filippa? Czyliż nie utkałem tej opowieści z własnej krwi?

Przyjrzyjcie się tej historii i powiedzcie mi, że nic zgoła wam ona nie dała, a na pewno 

wam nie uwierzę.

Kiedy   wracam   myślami   do   Filippa   i   gwałtu,   którego   dokonał   on   na   Lucrezii,   gdy 

przypominam   sobie   jego   pozostałe   grzechy,   nie   umiem   oddzielić   ich   od   doskonałości   jego 
obrazów.   Jakże   miałbym   oddzielić   złamanie   przezeń   ślubów   zakonnych,   jego   oszustwa   i 

sprzeczki z innymi od wspaniałości dzieł, którymi obdarował on świat?

Nie twierdzę bynajmniej, że jestem wielkim malarzem. Nie poczytujcie mnie za głupca. 

Utrzymuję wszelako, iż z moich boleści, z moich szaleństw, z mej namiętności wyłania się oto 
pewna wizja - wizja, którą zawsze w sobie noszę i którą niniejszym wam oferuję.

Jest to  wizja  tycząca   się każdego  człowieka   na ziemi;  wizja  buchająca  ogniem i  pełna 

tajemnic; wizja, której nie mogę się wyprzeć, której nie mogę wymazać, od której nie mogę się 

odwrócić, przed którą nie sposób uciec.

Inni piszą o wahaniach i o ciemności.

Jeszcze inni piszą o bezsensie życia i stoickim spokoju.
Ja zaś opisuję wymykającą się słowom złocistą jasność, która nigdy nie zagaśnie.

Piszę o głodzie krwi, którego nigdy nie można uśmierzyć. Piszę o wiedzy i o cenie, jaką 

trzeba uiścić za jej zdobycie.

Powiadam wam: to światło pali się również w was. Widzę je. Widzę je w każdym z nas i 

zawsze będę je widzieć. Widzę je, kiedy łaknę, kiedy walczę i gdy zabijam. Widzę, jak to światło 

migocze i gaśnie w moich ramionach, kiedy przychodzi mi wypić krew.

background image

Zali wyobrażacie już sobie, jak bym się czuł, pozbawiając was życia?

Módlcie się, żeby to nie gwałt czy morderstwo pozwoliło wam ujrzeć to światło u waszych 

bliźnich. Oby Bóg nie zażądał aż takiej ceny. Ja jednakowoż taką cenę za was zapłacę.

background image

WYBRANA BIBLIOGRAFIA

Rękopis tej książki odebrałam z rąk samego Vittoria di Raniari podczas mojej czwartej 

bytności we Florencji. To właśnie wtedy postanowiliśmy wspólnie z Vittoriem sporządzić wykaz 

książek przydatnych dla tych Czytelników, którzy pragną dowiedzieć się więcej zarówno o złotym 
wieku we Florencji, jak i o samym tym mieście.

Nade   wszystko   chciałabym   Wam   polecić   niezwykle   błyskotliwe   dzieło   Public   Life   In 

Renaissance   Florence   (Życie   publiczne   w   renesansowej   Florencji).   Książka   ta   ukazała   się 

niedawno nakładem Cornell University Press, a napisał ją Richard C. Trexler, będący również 
autorem wielu innych cudownych książek na temat Italii. „Florenckie” analizy profesora Trexlera 

pomogły   mi   także   lepiej   zrozumieć   rodzinny   Nowy   Orlean   i   okazały   się   pod   tym   względem 
bardziej przydatne niż jakiekolwiek opracowanie poświęcone mojemu miastu.

Nowy   Orlean   jest   bowiem   -   podobnie   jak   Florencja   -   miastem   wielkich   spektakli, 

ceremonii,   publicznych   rytuałów   i  wspólnotowego  świętowania.   Nie   sposób  obrazowo   opisać 

nowoorleańskie zapusty, dzień św. Patryka i doroczny festiwal Jazz Fest. Tymczasem książka 
profesora   Trexlera   pozwoliła   mi   zebrać   myśli   i   uporządkować   obserwacje   tyczące   się   mych 

najukochańszych świąt.

Autor ten napisał również odkrytą przeze mnie niedawno książkę Journey of the Magi: 

Meanings in History ofa Christian Story (Podróż trzech króli: sensy w dziejach chrześcijańskiej 
narracji).

Wzmiankuję ten tytuł, gdyż posiada on pewien związek ze znanym z moich wcześniejszych 

książek intensywnym i bluźnierczo wręcz namiętnym stosunkiem wampira Armanda do obrazu 

Pochód trzech króli. To przewyborne dzieło namalował Benozzo Gozzoli dla Piotra Medyceusza i 
po dziś dzień można podziwiać je we Florencji.

Zainteresowanych postacią wybitnego malarza Fra Filippo Lippiego odsyłam z kolei do 

biografii   pióra   innego   artysty,   Giorgia   Vasariego.   Rzecz   to   doprawdy   znakomita,   pełna 

intrygujących, acz nie potwierdzonych faktów. We Włoszech można też nabyć jedno z licznych 
tłumaczeń pierwszorzędnej księgi Filippo Lippi, opatrzonej tekstem Glorii Fossi, opublikowanej 

zaś przez wydawnictwo Scala. Prócz tych pozycji znany mi jest jeszcze opasły tom Jeffreya Rudy 
Fra Filippo Lippi: Life and Work, with a Complete Catalogue (Fra Filippo Lippi: życie i twórczość 

oraz pełny katalog jego dzieł). Tytuł ten ukazał się nakładem angielskiej firmy Phaidon Press, a 
jego amerykańskim dystrybutorem jest Harry N. Abrams.

Wedle   mej   wiedzy   najprzystępniejsze   dla   zwykłego   czytelnika   opracowania   na   temat 

Florencji   i  Medyceuszy   wyszły   spod   pióra   Christophera   Hibberta.   Są   to   m.in.   Florence:  The 

Biography ofa City (Florencja: biografia pewnego miasta) oraz The House of Medici: Its Rise and 

background image

Fali (Dom Medyceuszy: jego rozwój i upadek). Wydawcą pierwszej z nich jest Norton, drugiej zaś 

Morrow.

Warto też zwrócić uwagę na wydaną przez Becocci Editore książkę Emmy Micheletti The 

Medici   of   Florence:   A   Family   Portrait   (Medyceusze   florenccy:   portret   rodziny)   oraz   na 
opublikowaną w roku 1975 przez Barnes & Noble The Medici (Medyceusze) Jamesa Cleugha.

Na temat Florencji i Toskanii napisano również wiele książek popularyzatorskich, takich 

jak dzienniki czy wspomnienia z podróży. W każdej bibliotece i księgarni można też znaleźć tomy 

listów, pamiętników i kronik powstałych we Florencji doby renesansu.

Aby   poprawnie   zredagować   Yittoriowe   cytaty   ze   świętego   Tomasza,   posługiwałam   się 

tłumaczeniem Summy teologicznej, firmowanym przez Angielską Prowincję Dominikanów. W 
przypadku   świętego   Augustyna   pomocny   okazał   się   przekład   O   Państwie   Bożym   autorstwa 

Henry'ego Bettensona, wydany przez Penguin Books.

Ostrzegam Czytelników przed sięganiem po skrócone wersje dzieł Augustyna. Święty ten 

żył  bowiem  w  czasach   pogańskich,  kiedy   to  najsumienniejsi  teologowie  chrześcijańscy  ciągle 
wierzyli   w   demoniczne   istnienie   upadłych   bogów   minionego   świata.   Pragnąc   zrozumieć 

piętnastowieczną Florencję - wraz z jej swobodami, radością i klasycznym dziedzictwem - należy 
czytać Augustyna i Akwinatę w możliwie najpełniejszym kontekście.

Osoby zainteresowane cudownym Muzeum św. Marka odsyłam do niezliczonych prac na 

temat   najsłynniejszego   malarza   tego   klasztoru,   Fra   Angelico   -   znajdziecie   w   nich   bowiem 

szczegółowe opisy miejsc, w których zwykł on pracować. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć o 
dziesiątkach   opracowań   poświęconych   architekturze   całej   Florencji.   Niech   będzie   mi   wolno 

wyrazić   tutaj   swą   wdzięczność   administracji   Muzeum   św.   Marka   za   konserwowanie 
architektonicznych   osiągnięć   wychwalanego   w   tej   książce   Michelozza   oraz   za   publikacje 

dotyczące klasztoru, dostępne w mieszczącym się opodal sklepiku.

I jeszcze  jedno.  Gdyby  Vittorio miał  podać tytuł  kompozycji  oddającej  klimat Mszy O 

Północy, której był świadkiem na Dworze Rubinowego Graala, byłby to utwór Ali Souls' Vespers, 
czyli muzyka żałobna z katedry w Kordobie w wykonaniu Orkiestry Renesansowej pod batutą 

Richarda Cheethama. Przyznać muszę wszelako, iż dzieło to datowane jest na rok 1570, powstało 
więc kilka lat po wypadkach opowiedzianych w tym tomie. Rzecz dostępna jest na płycie wydanej 

przez wytwórnię Veritas (związaną z Virgin Classics London and New York).

Na   koniec   pozwolę   sobie   raz   jeszcze   zacytować   traktat   O   Państwie   Bożym   świętego 

Augustyna:

„Bóg   bowiem   nie   stwarzałby,   nie   powiem   już,   żadnego   anioła,   lecz   nawet   żadnego 

człowieka,  o którym z góry wiedziałby,  że będzie zły, gdyby równie dobrze nie zdawał  sobie 

background image

sprawy, jak wykorzysta go ku pożytkowi istot dobrych i w ten sposób przyozdobi pasmo wieków 

pewnego rodzaju antytezami, jak się to czyni ze wspaniałym poematem” .

Przyznaję, że brak mi pewności, czy Augustyn ma tutaj rację. Wierzę jednak głęboko, że 

warto pokusić się o stworzenie obrazu, powieści... lub wiersza.

Anne Rice

Św. Augustyn, O Państwie Bożym, przeł. W. Kornatowski, Warszawa 1977.
Św. Augustyn, op. cit.