CZĘŚĆ I
- Doprawdy, nie wiem, co pani odpowiedzieć...
Stary, siwy onkolog spojrzał zza okularów na bezładnie rozrzucone
dokumenty i zamilkł. Jeszcze raz przez jego usta, przyzwyczajone do
układania się w eleganckie kłamstwa, muszą przetoczyć się słowa oznaj
miające klęskę. Zawsze tak samo ciężkie i nieodwracalne.
Przeniósł wzrok na swe piękne palce. Wciąż nie zdradzały oznak
starości. Spojrzał wreszcie na Martę.
- Musimy być dobrej myśli... Przecież pani wie - próbował zażarto
wać - jak bardzo lubię jej książki.
Stała odwrócona plecami. Ostatni guzik dżinsowej koszuli opierał
się zbyt małej dziurce. A może to jej ręce, nagle obce, skłócone ze swą
właścicielką, znienawidziły ów guzik i przekornie ześlizgiwały się z me
talowej powierzchni. Błądziły po tkaninie zrozpaczonymi ruchami.
Inaczej wyobrażała sobie przebieg wizyty. Nawet gdy tu szła, myśla
ła o telefonie z kliniki, jak o telefonie od d o m o w e g o lekarza, o zapro
szeniu na kontrolną wizytę. I jeszcze przed chwilą, w poczekalni, współ
czuła tym szepcącym suchym kobietom, ich tragicznym historiom
i przewidywalnym finałom. Sama też się trochę bała. Tak. Bez wątpie
nia. Ale bała się jakby innym straciłem, bo była inna. Wciąż jeszcze zdro
wa, panowała nad sprawnym ciałem. Zaledwie nieco zmartwiona tym,
że ją zawiodło, że od kilku miesięcy zmuszało do przychodzenia tutaj.
Szybko jednak zaakceptowała ten adres, to miejsce, rodzące całe strony
pomysłów na scenariusz lub opowiadanie. Pozornie obojętna na ota-
6
czający ją szmer cierpienia, siedziała tu i czekając na swoją kolejkę, ukła
dała dramatyczne dialogi, pełne grozy sceny, przypatrując się głównym
bohaterkom ról. A o n e o tym nie wiedziały. Uśmiechała się do nich po
rozumiewawczo, jakby była jedną z nich. I one, te kobiety, zapewne tak
myślały, że Marta jest jeszcze jedną ofiarą jakiegoś niedoskonałego ge
nu, że przyszła tu, aby dzielić z nimi swój upiorny los, choć przecież też
czuły tę subtelną różnicę między sobą a nią. Musiały ją odczuwać, bo
w tym niemym filmie, który trwał w poczekalni, Marta dopiero wcho
dziła na scenę, aby walczyć i wygrać, a dla innych, tak przynajmniej są
dziła, pozostały tylko końcowe napisy.
Teraz niezdarnie mocowała się z guzikiem i płakała. Reguła wyjąt
kowości przestała obowiązywać, a ostentacja opadła z niej jak karnawa
łowa maska po wielkim balu. Bo nagle Marta zrozumiała, że jest tylko
przeszłość. Nic więcej.
Nie patrzyła na profesora. Nie miała żadnych pytań. Może tylko to
jedno. O czas. Ile go jeszcze zostało? Czy zdąży dokończyć powstającą
„Kobietę grzechu" - powieść życia, jak zapowiadała niecierpliwym zna
jomym. Na tę jej powieść życia czekało już wydawnictwo, krytycy, wro
gowie i wierne czytelniczki: te inteligentne, czytające ją po kryjomu z ta
ką samą przyjemnością jak życzliwe gospodynie domowe, które
decydowały o sławie i tantiemach, wykupując w księgarniach całe na
kłady kolejnego romansu. Co teraz? Trzeba mieć pecha, i to cholernego,
żeby powieść życia stała się zwykłą ironią losu.
- Przepraszam, nie usłyszałem. - Profesor delikatnie wychylił się
z fotela, wręczając jej szklankę wody.
- Mówię, że trzeba mieć cholernego pecha, panie profesorze. - Uni
kała szarych, zatroskanych oczu profesora. - Nie wiem, co mam zrobić,
jak stąd wyjdę, bogatsza o tych kilka papierków z moim nazwiskiem i...
wyrokiem śmierci - wykrztusiła. Bezradna, dziecinna, nagle pomniej
szona jak odbitka dawnej fotografii, siedziała nieruchomo na krześle,
nie dbając o bezkarnie płynące po twarzy łzy.
- Niech pan mi tylko powie: co teraz? Czy mam umrzeć jak w kiep
skim gniocie, w otoczeniu cierpiącej rodziny, dzielna i pocieszająca
wszystkich, że tam na górze też odnajdę szczęście? - Płakała już głośno,
nerwowo trąc kciukiem blat biurka. Obok szklanki pojawiła się tabletka.
- Pani Marto, spokojnie. Proszę to zażyć. Zaraz poczujemy się lepiej.
Bardzo panią proszę...
- Poczujemy się?-Stanowczym gestem odsunęła tabletkę. - P a n wy
baczy, profesorze, ale ta liczba mnoga... - Zaczęła się śmiać. Nerwowo
i cicho. - Ta liczba mnoga już nie obowiązuje. To beznadziejne i głupie,
ale zostałam sama. Teraz już mogę, prawda? Znowu mogę robić sobie
na złość. - Wprawnym ruchem otworzyła paczkę marlboro. Zachłannie
zaciągając się dymem, patrzyła przed siebie, nagle nieobecna. - Teraz
chyba wszystko już mogę?
Lekarz milczał. Stary wyga. Przebiegły znawca umierających kobiet.
Wiedział, że nie jego pytała. Wiedział też, że nie może ofiarować jej na
wet cienia nadziei, i wiedział, że ona właśnie za to nienawidzi go w tej
chwili najbardziej.
- Wkrótce ponowimy badania. W medycynie, pani Marto, jeden Bóg
pozostaje wciąż niekwestionowanym autorytetem. Nigdy nie można
przewidzieć, co nam jest pisane...
- Bóg, profesorze? - Marta próbowała powstrzymać drżenie głosu.
- Dla mnie nie będzie sędzią sprawiedliwym. Rozstaliśmy się po jakiejś
lekcji religii w małej kaszubskiej szkółce. Zupełnie go zaniedbałam.
Podobnie jak pierś. - Uśmiechnęła się do swego skojarzenia. - Czyli po
za Bogiem nie ma żadnej nadziei?
- Ależ to nie tak - profesor powrócił do rzeczowego tonu racjonali
sty. - Zakładam, że pomoże mi pani. Będziemy oczywiście walczyć. Pa
ni przecież wie, że najlepszym lekarzem jest nasza...
- Psychika - dokończyła z uśmiechem. - Tyle że moja przypomina
bardziej sito niż lekarza. Zużyte sito, panie profesorze - dodała - prze
puszczające wszystkie fusy, mętne o d p a d y wyobrażeń, chore urojenia.
8
Wie pan, to, co nie pozwala poczuć się wystarczająco zmęczonym, by
normalnie zasnąć. Zanudzam pana?
- Pani Marto, przeciwnie, choć przyznaję, nie jest pani łatwą pacjent
ką, i wiem, że już od tej chwili zawsze tak będzie. Ale i tak będziemy wal
czyć. Pani z moim sceptycyzmem i z własną niewiarą, a ja z pani charak
terkiem przekornej kobiety. Obym wygrał - westchnął. Bardziej chyba
do siebie niż do Marty, manipulującej przy suwaku torby.
Wstała lekko. Pewnym ruchem zgarnęła rozsypany popiół na talerzyk.
- Zacznę przynosić z sobą popielniczkę - szepnęła konspiracyjnie.
Uświadomiła sobie nagle, że od dłuższego czasu marzy tylko o tym,
aby jak najprędzej opuścić zimny pokój, zbiec stromymi schodami, wy
dostać się z tego miejsca, które nagle przywiodło jej na myśl prosektorium
albo jego przedsionek. Gdy znalazła się w opustoszałym holu, zapragnę
ła, aby wśród tej garstki czekających jeszcze osób zobaczyć Adama.
Niechby siedział teraz na jednym z niewygodnych krzeseł ze swoją dyżur
ną gazetą, ten jej gładki, przyjemny mąż, trochę stropiony, zawstydzony
i zawsze niezwykle grzeczny. Z zafrasowaną miną opiekuńczego męża.
„Męża swojej żony" - jak ironicznie mawiali o nim ich wspólni znajomi,
wkładając w to jedno zdanie kilogramy męskiego współczucia i odrobi
nę nieskrywanej sympatii do niego. To dziwne, że w ogóle o nim pomy
ślała właśnie teraz. O najbliższym, ale i najmniej ważnym mężczyźnie jej
życia. O mężczyźnie, do którego przyzwyczaiła się jak do wygodnego
swetra, ciepłego, odpowiedniego na każdą porę roku. Był nudny z tą mi
łością, ale zarazem potrzebny. Biedny Adam... Wiedział o niej mniej niż
jej własna sekretarka. A jeżeli i ona, Marta, znała go mniej niż inni? Bzdu
ra. Słynęła z umiejętności czytania w duszach ludzkich. Adam nigdy nie
interesował jej jako obiekt godny wnikliwej, psychologicznej obserwacji.
Wiedziała o nim wszystko po kilku miesiącach znajomości. Tak nieskom
plikowany, tak nieprzyzwoicie czysty - nie był wdzięczną lekturą. Tylko
dwa razy potrafił sprzeciwić się jej decyzji. Raz w sprawie dziecka, no
i znacznie później, gdy żądała rozwodu. W obu wypadkach uratował jej
9
życie... i godność. Nie lubiła o tym myśleć. Minęło dużo czasu, zanim do
ceniła upór, w jakim trwał. Ale gdzie jest teraz?
Jestem niesprawiedliwa - myślała. Pochłonięta chowaniem wyników
i recept, szukaniem kluczyków, nie zauważyła, że przemierza zielony
trawnik, tonący w wiosennym słońcu, mokry jeszcze od rosy, zakwitają
cy pączkami pierwszych stokrotek. - Niesprawiedliwa - powtarzała
w myślach. - Mówię Adamowi cząstki prawdy, które złożone razem są
zwykłym wyrafinowanym kłamstwem. Po raz kolejny wyznaczam mu
granicę wiedzy na swój temat. Tylko dotąd. Dalej jestem własna i zam
knięta jak kufer z kompromitującą rodzinną tajemnicą. Musi mieć spe
cjalne zaproszenie, aby się znaleźć wśród moich problemów i radości.
Jak ubogi krewny. A gdy spóźnia się na wielki finał, o którym nic nie wie,
nienawidzę go za tę cholerną delikatność, za to bezpodstawne zaufanie
i za to, że o nic nie pyta, gdy dzwonią do mnie obcy mężczyźni.
Stanęła. Niespokojnie rozejrzała się wokół. Gonił ją pełen dezapro
baty wzrok starca, obserwującego z pobliskiej ścieżki jej bezkarną rejte
radę szlakiem trawnika. No tak. Szanuj zieleń. Co za fatalny dzień. Przy
szło jej teraz do głowy, że za tą całą kurtuazją Adama może się kryć
zwyczajna obojętność, a on sam prowadzi rodzaj skomplikowanej, ale
rozsądnej gry, dzięki której spotykają się codziennie rano i wieczorem
w łazience, przy wspólnym myciu zębów, obdarzając się miłym słowem
i wykazując życzliwość dla siebie i świata. I dla niej, Marty, jest farsa
sztucznej miłości, a dla innych - trochę zmęczony, ale prawdziwy Adam.
Może samotny, zraniony, ale zawsze prawdziwy? Nie, to niemożliwe.
Rozzłościły ją te podejrzenia. Adam nie może być inny, niż jest. I nie mo
że jej nie kochać, bo... Stanęła ponownie. Bo co? Że niby jest sławna?
Podziwiana? Że pisuje w renomowanym miesięczniku, którego on nig
dy nie czyta? Zaraz, zaraz... Spokojnie... Kiedy ostatnio rozmawiali o so
bie? Przy wigilijnym opłatku? Trudno to nazwać rozmową. Zimą, po ba
lu dziennikarzy? Za dużo wówczas wypiła i rozmawiali o niej. To był
karnawał. Teraz jest maj. A ona myślała o powieści i o chemii, przenika-
10
jącej jak zakonspirowany wróg ścieżkami żył do każdego zakamarka jej
ciała. Po każdym powrocie z zabiegu snuli plany, ale to były jej plany.
Adam mieścił się w nich w jakimś niesprecyzowanym zarysie i tylko dla
tego, że należał do niej. Do wyposażenia jej drogiego mieszkania, do ad
resu, do wczasów z Olgą, na które ona dojeżdżała tylko, aby ponarze
kać na zmęczenie i naglące terminy...
Wyjechała z parkingu. Napięcie wyniesione z gabinetu gdzieś się
ulotniło. Pozostał tylko żal do Adama. Wprawdzie niezupełnie racjonal
ny, ale żal. Zalęga się zdradliwie w duszy i rośnie, jeśli nie potrafi się za
mienić go w słowa.
Marta potrafiła sprawić, że mężczyźni niechętnie odrywali się od
niej, by wracać do nudnych żon. Bo przy Marcie zapominało się o wszy
stkim: o nadmiarze cholesterolu czy wizycie z dzieckiem u ortodonty.
O worku psiego pokarmu, bo winda nigdy nie działa wtedy, gdy trzeba
go wnieść na trzecie piętro. Dlatego ci wszyscy mężczyźni, z różnych
biur, redakcji, zarządów, trzymali się kurczowo każdej minuty z Martą,
jakby potem nie było już nic.
Jestem jak dziwka. Oferuję chwile zapomnień, a zamiast pieniędzy bio
rę grosze męskiego pożądania. - To porównanie sprawiło Marcie przy
krość i miała żal do swej błyskotliwej inteligencji o tę przekorną analogię.
Skręciła w Jesionową. Bez trudu znalazła miejsce na opustoszałym
o tej porze placu. Wyłączyła silnik. Puste mieszkanie. Przez moment za
stanawiała się, czy chce do niego wracać. Do beznadziejnej ciszy,
o którą zajadle walczyła z Adamem, aż wreszcie kupiła mu ekskluzyw
ne słuchawki. Nie znosił ich. Twierdził, że czuje się jak niemowlę z pie
luchą na uszach. Westchnęła tylko. Dzisiaj wolałaby wrócić do pokoju
rozsadzanego okrzykami piłkarzy. Zniosłaby całą reprezentację siedzą
cą w fotelach, klnącą w głos i wypijającą ich ostatnią butelkę whisky.
Wszystko, tylko nie ciszę.
Sięgnęła do torebki po telefon. Chwila zastanowienia nad kolejno
ścią cyfr. Sygnał. Adam był wyraźnie zaniepokojony.
1 1
- Nie rozumiem, kochanie, co się stało? Ostatnim razem prosiłaś, że
bym przyjechał, gdy byłaś w ciąży! - Nagle spoważniał. - Jeżeli to waż
ne, natychmiast jestem. Jak to nieważne? Przecież nie dzwonisz bez po
wodu... Jesteś tam? Marta! Czekaj na mnie w domu, dobrze? Marta,
Martusiu... - Głos Adama zamarł. Ze złością odrzuciła telefon, oskarża
jąc małą słuchawkę o prowokację.
Umawiam się na spotkanie, na które nie jestem gotowa. I co mu te
raz powiem? Bo przecież nie prawdę. Bała się wszelkich uzależnień,
a przyznanie się do śmierci oznaczało absolutny koniec jej samodziel
ności. Poza tym pozostawał problem Adama. Jak to przyjmie, pozbawio
ny zdolności rozumienia spraw przekraczających rutynową sztukę ży
cia? A może tu nie potrzeba żadnych zdolności - zastanawiała się - może
wystarczy odwaga? Zła na siebie, sprawdziła zawartość skrzynki na li
sty. Za drzwiami szalała Plama. Stara, kochana wyżlica - baba, ale z bro
dą, jak mawiał Adam, skazany na same kobiety. Co to jest odwaga? - my
ślała, przymierzając do zamka kolejny nie pasujący klucz. - Milczenie
czy rozmowa? Nie dokończyła tej myśli, bo jak definiować odwagę, gdy
w każdym słowie czai się strach. Muszę to zmienić - obiecywała sobie,
patrząc z rozrzewnieniem na szalony taniec suczki, próbującej uwolnić
się z fałd szerokiej spódnicy. Wreszcie pies obwąchał rzuconą torbę, za
piszczał cichutko i sapiąc, usadowił się obok, na podłodze przestronne
go korytarza.
Kiedyś już przeżyłam podobną sytuację. Skąd ją znam? Z własnej
książki? Jakże męczące było oddzielanie fikcji od zdarzeń sprzed lat. Nig
dy nie wiedziała, co jest jej prywatnym przeżyciem, a co tworem literac
kiego wysiłku. Papierowo żyję - myślała w takich chwilach, bogatsza od
innych o wrażenia, ale biedniejsza o tożsamość. Znalazła wreszcie w pa
mięci podobny epizod. Ten pies leżący teraz u jej nóg w pustych ścianach
mieszkania to przecież jakby przeniesiony w czasie Ciapek. Jeszcze jeden
kundel, którego matka przyniosła w mroźną zimę do ich pełnego zwie
rząt domu. Skomlący z głodu prezent na siódme urodziny Marty. Pierw-
12
sza własność i poczucie wspólnoty. Tak. Ten sam Ciapek w dziesięć lat
potem. W ciasnej poczekalni lecznicy. Wtedy też tak na nią patrzył ogrom
nymi brązowymi oczami, a ona zapewniała go, że wszystko będzie w po
rządku, że mu pomoże, że za chwilę wrócą razem i będą szaleć po starym
podzamczu, po bagnistych łąkach, a zimą po stawie Mazura, gdzie łapy
Ciapka śmiesznie rozjeżdżały się w cztery strony, gdy próbował biec lo
dową dróżką za łyżwiarzami. Te jego wielkie brązowe oczy... Zgasły, za
nim weterynarz znalazł ich, przytulonych do siebie, znieruchomiałych. Ta
bezradność wobec sztywnego psiego ciała, jeszcze ciepłego, ta świado
mość, że na zawsze opustoszał róg kanapy, ta dziecinna niezgoda na wy
roki, kłótnia z matką, głośny płacz, wykrzywiona z bólu buzia... O Boże!
- pomyślała - przecież ja potem nie potrafiłam z taką rozpaczą żegnać lu
dzi. To był ich los. Ich problem, przypieczętowany wiekiem trumny.
A Ciapek - to co innego. On odchodził tylko ode mnie.
- Teraz już rozumiesz? - szepnęła do Plamy. - Rozumiesz, jaki ma
my problem? Trzeba nam będzie rozstać się z godnością i to tak, aby tej,
która zostaje, nie było potem ciężej, niż tej, która odchodzi.
- Wytłumacz mi wszystko... Płakałaś? - Adam potrząsał jej smukły
mi ramionami, wyraźnie zdenerwowany, przerażony na zapas tym, cze
go się domyślał, co przeczuwał jakimś tajemniczym zmysłem zdrowego
człowieka. - Mów... albo nie - rozmyślił się nagle - Poczekaj. Zrobię her
batę. Wypijemy coś ciepłego.
- Zrób kawę. Taką jak dawniej. Trzy łyżeczki. Trzy i pół. - Pozwoli
ła podnieść się z podłogi. Usadowił ją w fotelu. Jak porcelanową lalkę.
Delikatnie, ale stanowczo ujął za brodę i spojrzał w oczy. Przeraził się
tej prawdy.
Milczała.
Kiedyś już była wobec niego taka bezbronna i uległa, gdy rozgrywa
ła wielką partię o swój sukces, o przedłużenie wolności. W dwa lata po
ślubie. Dostrzeżona, krytykowana, uwielbiana. Literacka gwiazda. To,
13
do czego dążyła przez wszystkie lata, co obiecywała sobie, gdy zmarz
nięta i głodna stukała ćwierć wieku temu do drzwi stolicy, przyszło do
niej wreszcie w formie zachwytu, pieniędzy i sławy. Nie wiedziała, co cie
szy bardziej, co z tego jest dla niej najważniejsze, ale z żadnej z tych rze
czy nie umiałaby zrezygnować. I jak na złość właśnie wtedy ginekolog -
do dziś pamięta jego zachwyconą dobrą nowiną twarz - po raz trzeci po
twierdził swe podejrzenia. 1 Marcie te podejrzenia wydały się najgorsze.
Tak beznadziejne, że wróciła zapłakana i nieszczęśliwa. Jak dzisiaj.
- Wszystko, tylko nie dziecko, nie teraz! - krzyczała do Adama. - Ty
draniu, dlaczego mi to zrobiłeś, nie chcę, nieee... - Po raz pierwszy ba
ła się go. Bała się spojrzeć mu w oczy.
Milczał. Spoglądał jak jakiś cholerny sędzia od niebiańskiej spra
wiedliwości.
- Jasne - szydziła. - Nie o twoją karierę tu chodzi. Nie ty będziesz
zrywał się po nocach i szamotał z gównem!
A jednak zrywał się i szamotał - przypomniała sobie niechętnie, z za
wstydzeniem, choć od tamtej chwili minęło osiemnaście lat. Przedtem
nie powiedział prawie nic. Powiedział tylko:
- Usuń, jeśli tego chcesz, ale zniszczysz wszystko: najpierw dziecko,
potem nas, a na końcu siebie. Są rzeczy, których robić nie wolno. Po
wiedz mi - targnął ją wtedy boleśnie - jak będziesz pisać te swoje zasra
ne książki o miłości, jeżeli nie masz o niej pojęcia?
Wybiegł wzburzony. Nie wrócił do domu następnego dnia i następ
nego. A gdy przyszedł, śmierdział jeszcze wódką, imponująco męski,
choć w wygniecionym prochowcu. Stał w kuchni nad jej pochylonymi
plecami i drwiąco szydził:
- Moja malutka Marteczka... Czy mam jeszcze powody, żeby cię ko
chać?
A ona wiedziała, że ma, ale milczała i znęcała się w ciszy nad jego za
chwianym poczuciem ojcostwa, nienawidząc go za okazaną mu uległość
i pokorę. Bo to Adam zadecydował, że któregoś dnia została matką. Nie ona.
14
- Czy masz jeszcze powody, żeby mnie kochać? - zapytała, gdy ka
wa stanęła na odległość ręki.
- Znalazłbym kilka - uśmiechnął się. - Nie ukrywam, że ich poszu
kiwanie to prawdziwa archeologia, ale czegóż nie robi się dla pięknych
kobiet. - Zamyślił się. - Wiesz, kiedyś potrafiłem poradzić sobie z two
im beczeniem. Kupowałem najdroższe pióro i najtańsze wino. Teraz
musiałbym taszczyć twarde dyski albo rozglądać się za szampanem
z Lombardii rocznik dwudziesty pierwszy. Coraz trudniej być mężem
własnej żony - westchnął.
Spojrzała na niego z niepokojem.
- Sądziłaś, że nie wiem, co szepcą po kątach twoi półinteligenci od
dobrej literatury w skarpetkach od Cardina? - Adam mocował się nie
zdarnie ze słodzikiem, próbując wydostać z pudełka małe tabletki. -
Marteczko - usiadł koło niej i czule objął ją ramieniem. - Wiem o tym od
czasu, kiedy pierwszy dupek próbował ci wmówić, że jego polonez jest
szybszy od BMW i że on doskonale rozumie twoją małżeńską samotnię.
Miał trochę racji.
Marta niepewnie spoglądała na Adama. Kpił?
- Miał rację mówiąc o twojej samotności - pośpieszył z wyjaśnie
niem. - Nie wiedział tylko, że jej korzenie sięgają pewnego kaszubskie
go miasteczka, które w chwili młodzieńczego buntu moja żona porzu
ciła jak zraniona kochanka, która wie, że nigdy nie wyleczy się z tej
miłości, ale jak zostanie, to przegra. Odrzucona, niedoceniona i nie
chciana. Czy tak?
Marta milczała. Dlaczego dzisiaj Adam powiedział jej więcej o sobie,
o nich dwojgu, niż przez ponad dwadzieścia lat małżeństwa? Czy cier
pliwie czekał na tę chwilę słabości Marty? Bo dzisiaj Marta była podob
na do małej Marty, grającej w klasy i podtrzymującej opadające beżowe
rajstopy po starszej siostrze. Na ulicy, gdzie nigdy nie świeciło słońce,
wśród kurników i pajęczyny schnących prześcieradeł. Pamięta aż na
zbyt dobrze wrośnięty w pierwsze wspomnienie pejzaż powojennych
15
gruzów, uzbrojony w rozbieganą armię maszerującego donikąd drobiu.
Tą armią, nieposłuszną i bezkarną, rządziły chude, płochliwe dzieci, co
znały najwięcej brzydkich wyrazów w miasteczku i kradły po ogrodach.
A Marta... Marta była wśród nich. Cienka, wysoka, z mysim warkoczy
kiem. Była tam z nimi, osadzona w tej samej nędzy, choć nie wiedziała
jeszcze, że jest coś niestosownego w mdłym zapachu karmy dla kur,
w skwierczącej na patelni cebuli, w przerośniętych kawałkach słoniny,
ukrytych sprytnie w gąszczu kartofli. Skąd mogła wtedy wiedzieć, że
w jej zaledwie kilkuletnim życiu jest coś niestosownego?
A teraz siedziała przed Adamem, tak bezradna w ocenie świata jak
niegdyś. Zakłopotana, bo przeczuwała zmęczoną wrażliwością, że
w umieraniu zawiera się nieokreślony element dawnej nędzy i że jej,
zwłaszcza jej, Marcie, nie przystoi tak po prostu umierać.
- Byłaś u profesora, prawda? - Adam nie spuszczał z niej oczu.
Uciekła spłoszonym wzrokiem w błękitny wzór pledu. Szczelniej
otuliła nogi.
- Przestraszył cię. Powiedział coś niepocieszającego, coś... okrutne
go, czy tak?
Szlochała. Najpierw cicho, ukryta pod grzywką czarnych prostych
włosów. Wreszcie głośno, niczym złapane w sidła małe, ale pełne god
ności zwierzątko, czujące jeszcze smak wolności.
Przytulił ją jeszcze mocniej.
- Posłuchaj... - Czuła jego szept na mokrym policzku. Powoli uspa
kajała się, jakby ciekawa, co może powiedzieć zdrowy mężczyzna
śmiertelnie zranionej kobiecie. - Posłuchaj - powtórzył. - Przecież roz
mawialiśmy o najgorszym, pamiętasz? I doszliśmy do wniosku, że trze
ba walczyć o każdą stronę twojej nowej książki i każdy kolejny rozdział
naszego życia. Masz lepszy pomysł i silniejszą motywację, żeby walczyć?
Zresztą, to śmieszne, kochanie. - Odstawił pustą szklankę. - To śmie
szne, że oto mały, d o m o w y mysikrólik prosi lwicę, aby stanęła do boju.
Nawet Kipling setnie by się ubawił całą tą sytuacją.
16
On ma rację - pomyślała w przypływie jakiejś nagiej, dziwnej rado
ści. - J e s z c z e nic się nie stało. Koniec leczenia nie oznacza końca życia,
a koniec życia nie oznacza końca świata.
Minęło kilka dni.
Powiedzieć koszmarnych to za mało" - zapisała w swoim kom
puterowym pamiętniku. Plik, który niegdyś wypełniała tysiącem waż
nych spraw, teraz niezwykle oszczędnie notował jej myśli. Przerywała
w pół zdania. Nie mogła ująć żadnego z tematów z typową dla jej stylu
gracją i lekkością słów. Stać ją było tylko na suche, pozbawione głębszej
treści codzienne notatki, które dowodziły kronikarskich skłonności
i troski o własne zdrowie. Niczego więcej.
To minie - pocieszała się, przeglądając z niechęcią ostatnie strony
dziennika. - Typowy brak weny. Cóż... Przytrafiał się i przedtem, gdy by
ła jeszcze zdrowa. Zniechęcona, wyłączała komputer. Jedynym miej
scem, gdzie czuła się bezpieczna i spokojna, pozostawał materac. Rano
zrywała się z niego, ale gdy tylko milkły kroki ostatniego domownika,
szybko wracała pod ciepły patchwork i nakryta aż pod brodę, zmuszała
wyobraźnię do pracy nad nowymi scenami, nad postaciami, które miały
towarzyszyć „kobiecie grzechu" w jej wędrówce po duszy czytelnika.
W dni, gdy przychodziła Maryjka, Marta zdobywała się na p e w n e
ograniczenia. Zabierała na materac kilka przypadkowych książek, notat
nik i pióro, udając, że pracuje. Maryjka taktownie omijała jej pokój. Za
mykała masywne drzwi, żeby „pomysły po chałupie nie rozbiegli się",
umożliwiając Marcie w ten sposób bezpieczny powrót do bezczynności.
Ale i ta bezczynność, odmierzana prawie nieruchomymi wskazów
kami zegarka, rozciągającego minuty w wiek, zaczynała doskwierać.
Coraz częściej myślała też o ostatniej, niedokończonej rozmowie z Ada
mem. Zabrakło im wówczas odwagi. Nie, nie „im". To Marcie zabrakło
odwagi, aby skłonić Adama do szczerości. Bo ta szczerość mogła przy
nieść nowy ból i Marta intuicyjnie unikała trudnych pytań, zręcznie ma-
17
newrowała uczuciami męża, aby znowu wziąć z nich tylko należną jej
pulę z miłością. Wzięła, ale przecież nie odzyskała beznadziejnie utra
conego poczucia bezpieczeństwa. Adam mógłby jej pomóc. Pomoże jej
z pewnością, jeśli tylko Marta upora się z murem milczenia, z parawa
n e m fałszywej ciszy, jaki sama rozstawiła między nimi z rozmysłem pro
jektanta meblującego dobrze znane wnętrze.
- Adam... - Przytuliła się do męża pewnego popołudnia, gdy jeszcze
rysowała się szansa samotności we dwoje przed powrotem Olgi z angiel
skiego. - Adam - powtórzyła, siadając tak, aby widzieć twarz męża. - Mu
simy porozmawiać... Powinieneś wiedzieć, co powiedział profesor, gdy
byłam u niego ostatnio. On... -Marta z trudem panowała nad rzeczowym
tonem - on mi powiedział, że nie mam szans... Sytuacja jest beznadziej
na i już nic nie można zrobić... Rozumiesz, co mam na myśli? Nie będzie
operacji, ponownej terapii, dalszej chemii. I złudzeń - dokończyła z de
terminacją. - Czy mam wymieniać, czego jeszcze nie będzie?
Adam zapanował nad wyrazem twarzy, po której błądziły nerwowo
przerażone oczy Marty. Skupił się w bolesnym namyśle, ale odpowie
dział żonie jasnym spojrzeniem i spokojnie, jakby chodziło o kupno no
wej filiżanki do kawy.
- Nie, nie wymieniaj. Zauważ, że ja też mógłbym sporządzić ogrom
ną listę spraw, uczynków, zdarzeń, których nigdy już nie będzie, które
d a w n o usunąłem do archiwum marzeń. Jesteś zdziwiona? Sądziłaś, że
tylko ty gonisz czas? Że tylko tobie jakiś cholerny pech przeszkadza wy
grać ten maraton? Ty, bardziej niż ktokolwiek inny, dawno go wygrałaś.
Zdążyłaś ze wszystkim, z popularnością, z urodą, z realizacją siebie...
Wyprzedziłaś tych z pierwszego szeregu jeszcze na długo przed metą.
Usiądź na murawie. Odpocznij. Przestań walczyć z sobą. Wygraj z cza
sem. A wiesz jak? - Spojrzał przenikliwie na żonę. - Przechytrz go, za-
markuj, że ciebie nie ma. Sprawdź, co słychać u tych, którzy cię kocha
li, którzy całe życie krzyczeli na twoim stadionie: Mar-ta, Mar-ta! Może
18
trzeba by im podziękować, podzielić się sobą, zamiast biec po następ
ne trofeum. Bo widzisz, kochanie...-Adam spoważniał jeszcze bardziej.
Był w tym trochę wzniosły, ale nie śmieszny. - Bo widzisz, myślę czasa
mi, że bardziej boli cię cena twojego sukcesu niż świadomość choroby...
- Odchrząknął. Usiadł, trochę przerażony własną odwagą, ale gotowy
w każdej chwili podjąć temat, dorzucić coś jeszcze do słów, które rosły
między nimi niczym stos.
Milczała. Trochę zdumiona śmiałością Adama, ale też wdzięczna, że
potraktował ją tak surowo, tak normalnie, bez taryfy ulgowej, jaką się
zwykle ma dla słabych i skazanych. No i miał rację. Przecież jej bieg po
laury był od początku o w o c e m zemsty i nienawiści. Pragnęła sukcesu,
tak jak inne kobiety pragną dziecka, mężczyzny, miłości. Pragnęła go
nie dla siebie i nie dla tych, których kochała, których należało kochać.
Chciała go dla tamtych, pozostawionych na wrogim terytorium małego
miasteczka, dla tych, którzy śmiali się z jej rosyjskiego akcentu, z majtek
z klapą, noszonych po starszej siostrze, z jej wiecznie pijanego ojca wy
rzucanego z baru. Pamięta do dziś, jak co drugi dzień znajdowała go
obok dębowych drzwi, jak idąc po niego, brodziła w kałużach męskie
go moczu i w smrodzie piwa.
„Panie Jasieńku, córeczka przyszła" - mawiał zawsze trzeźwiejszy
od ojca szewc Kopejko, a stary Wera, tapicer, wychylał się z długiego
stoika, przecierał wierzchem dłoni czerwone wargi i próbował usidlić ją,
łapiąc za kraciastą spódniczkę. Ojciec, beznadziejnie pijany, odstawiał
w takich razach kufel, nawet pełen piwa, z godnością mówił: „Żegnam"
i pozwalał ująć się za rękę. Takie były jej pierwsze triumfy.
- Masz rację - zgodziła się cicho Marta. Wprawdzie nie bardzo wie
działa, z czym się zgadza. Czy przyznaje teraz rację zatroskanemu Ada
mowi, czy jeszcze śledzi w myślach chwiejne kroki ojca, wspierającego
się na jej wątłym ramieniu. - Masz rację - powtórzyła i wyznała cicho,
z poczuciem winy: - Musiałam zachorować, żeby wyzdrowieć...
- Nie rozumiem.
19
- Kiedyś uciekłam. Zostawiłam za sobą spalone miasto. Spaliłam je
tak, jak inni palą mosty, aby tam nigdy nie wrócić. W żadnej mojej książ
ce nie ma okruszyny autobiografii. A wiesz dlaczego? Bo ja jej nie mam.
Mam za to na swoim koncie kilka niezłych świństw, morze łez i rzeki
nienawiści. One płyną przeze mnie, żebym nie zapomniała. Mam pa
mięć i boję się. Najbardziej się boję, że umrę, a pamięć zostanie...
Jej szept Był prawie niedosłyszalny. Otulona wełnianą szarością pu
lowera, siedziała nieruchomo i patrzyła na niego wielkimi przerażony
mi oczami małego dziecka. Nagle odwróciła się, może zawstydzona
własnymi słowami albo strachem, czającym się jeszcze w kącikach oczu,
i Adam zrozumiał, że znowu próbuje uciec do swych obaw i niepoko
jów. Że zostawia go tu samego, z wygniecioną płachtą gazety i jak ona
niepotrzebnego w dalszej wyprawie w przeszłość.
Znał to jej spojrzenie. Myślał o nim jeszcze następnego dnia, gdy po
chylony nad projektem prawie zgubił myśl przewodnią, wpisaną przez
zespół w plany nowego osiedla. Aż Jolka, która wspiąwszy się na palce,
zerknęła nad jego ramieniem w papiery i zdumiona tym, co wyprawia,
krzyknęła: „Ależ ty wszystko knocisz!"
Wyszedł na papierosa. Tak. To było to samo spojrzenie, które trak
tował jak swego sojusznika. Od zawsze nazywał je przyjacielem. Kie
dyś, gdy leżeli obok siebie w małym akademickim pokoju, przychodzi
ło do niego nocami, z niemą prośbą, aby wziął ją, Martę, m o c n o
w ramiona. Skwapliwie odpowiadał na tę smutną prośbę, a Marta w ta
kich chwilach należała tylko do niego. Wiedział, czego pragnie, i potra
fił oddać jej ten utracony na moment stan pewności siebie, ofiarowując
wszystko, co miał: chłopięcą delikatność i męską stanowczość, pełną
namiętności, o jaką sam nigdy siebie nie posądzał. Przyjmowała go ła
komie i chciwie.
„Ty wariatko - mawiał w tamtych chwilach, w tamtych obskurnych
ścianach, oklejonych tanimi plakatami - ty szalona kotko"...
20
Uspokajała się. Stracił odchodził i mogli już w intymnej samotności
dziękować sobie za siebie, nocy za ciemność i koledze za to, że wyniósł
się do swojej dziewczyny.
Kiedy jeszcze tak na niego patrzyła? W szpitalu. Tym samym wzro
kiem, w którym kryła się jedyna chyba prawdziwa cząstka jej natury.
Przybiegł natychmiast. Nie słuchał lekarza. Gdy tylko ją zobaczył, skrę
coną na łóżku, sparaliżowaną strachem, rzucił się jak idiota do metalo
wych prętów. Klęczał przy łóżku, przytulał ją i płakał, póki gruba pielę
gniarka z pomocą oddziałowej nie wyrzuciła go z sali. Nie pamięta już
faceta, który leżał obok, w białych prześcieradłach, na wznak, z upięty
mi wokół głowy kroplówkami. To z nim jechała, gdy zdarzył się wypa
dek. Dopiero po pogrzebie tego anonimowego, nieruchomego sąsiada
Marty ze szpitalnej sali zrozumiał, czego Marta bała się najbardziej leżąc
na tym zimnym, metalowym łóżku i o co prosiły wtedy jej oczy. Już nie
o miłość, a o wybaczenie.
Wybaczył, tak jak wybacza się wszystko rozkapryszonemu dziecku.
Nigdy potem nie wracali do sprawy wypadku. Tylko po pogrzebie oczy
Marty zdradziły, że cierpi. Ale nie cierpiała z powodu tego, którego przy
szła pożegnać, i nie z powodu tego, który był obok, śmiesznie zdradzo
ny i oszukany. Cierpiała, bo w jej scenariuszu pojawiła się nowa postać.
Ta drobniutka blondynka w czerni, podążająca za trumną, trzymająca
rączkę innej malutkiej blondynki, w marynarskim ubranku - dziecka tak
przejmująco smutnego, jakby rozumiało, co zaszło w dorosłym świecie
jej matki i ojca. Marta płakała i Adam był pewny, że płakała szczerze. Ale
i ten płacz nie wyszedł nigdy poza sekretne myśli Marty i nie trafił do
żadnej z jej powieści.
Adam starał się wracać wcześniej. Przynosił prasę, wychodził
z psem na spacer. Czasami przesiadywał w pokoju Olgi, pomagając jej
w angielskim. Wieczory rezerwował dla Marty. Siadała przy nim. Sta
wiała na stole kieliszek na cienkiej nóżce wypełniony pachnącym wi
nem. Obserwował ją, jak podejrzliwy lekarz spogląda na własne dziec-
21
ko, tropiąc w nim ślady najmniej prawdopodobnych zagrożeń choro
bami występującymi tylko w medycznych podręcznikach i nabrał pew
ności, że Marta coraz częściej w tajemnicy przed nim emigruje w rejo
ny dawnych, obcych mu czasów i zdarzeń. To bardzo komplikowało
jego prawdziwy stosunek do Marty. Wiedział o tym, ale czul się bezrad
ny w o b e c osaczającej go znowu zazdrości o tę dawną, zdrową jeszcze
i nigdy do końca nieujarzmioną dziewczynę. Zupełnie inną od dzisiej
szej Marty: bladej, jakiejś obcej, uwięzionej od tygodni w starym domo
wym dresie. Unikającej go, ale też łaszącej się nagle z niezwykłą ener
gią; jak głodna kotka, której d u m ę łamie tylko przemożny apetyt.
- O czym myślisz? - Marta jak cień wsunęła się do pokoju i spoglą
dała z oskarżeniem, jakby myślenie o niej p o d jej nieobecność było wy
kroczeniem i p o w o d e m do obrazy.
- O tobie, kochanie. O tym, że musimy żyć, jakby się nic nie stało.
A chyba nie bardzo się nam to udaje, nie sądzisz? - Spojrzał na nią smut
no. - A właściwie - powiedział niespodziewanie dla samego siebie -
właściwie powiem ci, o czym tak naprawdę myślę. Kilka dni temu
uświadomiłem sobie, że najbardziej lubię, gdy się boisz. Boisz się całą
sobą. Trzeba być mężczyzną, żeby wiedzieć, jakie to rozbrajające... -
Uśmiechnął się znacząco.
- I oto nadeszła chwila, gdy będziesz mnie zawsze lubił najbardziej
- westchnęła pompatycznie. - Już nigdy nie przestanę się bać...
Stara popielniczka w ich salonie z trudem dźwigała ciężar petów.
- Spójrz, znowu pobojowisko. Zaraz wróci Olga i wiesz, co nam po
wie?
- Chyba wiem. - Marta zaśmiała się bez przymusu, ale myśl o córce
nagle ją zaniepokoiła. - Adam, przez cały czas zastanawiam się... Cho
dzi o Olgę... Czy myślałeś, jak powinnam to załatwić?
- Co załatwić? - próbował nadać lekki ton swojemu głosowi. - No,
chyba że zamierzasz spakować walizki i porzucić nas dla jakiegoś pol
skiego Dalajlamy od literatury...
22
- Pytam poważnie. Co mam z tym zrobić?
- Zawierzyć własnej intuicji. - Próbował uśmiechem pokryć lekkie
zmieszanie. Wiedział, z jakim trudem Marta uczyła się macierzyństwa
i wiedział, że w tej sprawie nie może jej pomóc. Musiały przecież roz
mawiać bez tłumacza. Musiały się poznać i zapragnąć. Nawet teraz, po
osiemnastu latach, wierzył, że to możliwe.
- Wiesz, jaka śmierć nam grozi? Głodowa. Dla pani pizza, dla pa
nienki pizza, dla pana pizza i piwo, a dla psa kiełbasa - zażartował.
Przed wyjściem cmoknął żonę w policzek. - Spróbuj się zdrzemnąć -
powiedział jeszcze.
Suka radośnie skowycząc, pobiegła za nim do drzwi. Zgrzyt zamka.
Została sama.
Zasnąć? Roześmiała się w głos. Sen nieuchronnie się zbliża. Bezna
dziejnie długi. Odbierze jej wszystko. Najpierw efektowne odbicie w lu
strze, potem Adama, uosobienie dobroci i szlachetności. Bohaterowie jej
książek nigdy nie są do niego podobni. Cieszył się, bo twierdził, że i tak
sąsiadki przyglądają mu się podejrzliwie, a koledzy z pracy pytają przy
każdej kolejnej powieści, czy robi za pierwowzór tych wszystkich sam-
ców-supermanów obsadzanych w akcji... No i Olgę.... Tę szczupłą, pło
chą i nieco zakompleksioną Olgę. Cichą i beznadziejnie przeciętną, jak
jej się zawsze zdawało. Sądziła nawet, że przeciętność Olgi to jej wina.
Że nie chciała tego dziecka i nie potrafiła podzielić się z nim żadnym ze
swych rozlicznych atrybutów. W efekcie urodziła się dziedziczka jej płci,
ale pozbawiona i energii, i żądzy życia, z której słynęła matka, za to spad
kobierczyni zadartego nosa Adama i jego skłonności do kompromisów.
A przecież ostatnio jakby nie poznawała córki. Łagodność i wstydliwość
Olgi osiągnęły wraz z nią pełnoletność. To już z całą pewnością nie były
wady. Dawniej zastraszona, unikająca matki, odpowiadająca monosyla
bami, co najbardziej Martę irytowało, stała się teraz pociągającym zjawi
skiem. Świadoma swej wartości, zawsze wiedziała, jak się zachować.
W tym, co mówiła, robiła, a nawet jak się uśmiechała, miała klasę i Mar-
23
ta zaczęła to zauważać już od ponad roku, od momentu, gdy skazane na
siebie, spędziły wspólnie tydzień wakacji nad jeziorem. Zdolności orga
nizacyjne Olgi, zawsze gotowej do załatwienia tysiąca nużących co
dziennych obowiązków, doceniła dopiero wtedy, gdy z wysokości ha
maka mogła wodzić oczami za córką nadskakującą jej z wdziękiem
szlachetnej pielęgniarki. Pełna wyrzutów sumienia, zła w końcu na swo
je lenistwo, pytała: „Czy ty nie lubisz bezruchu, Olgo, wiesz, tego bezna
dziejnego tkwienia w jednym miejscu, lenistwa, które wypełnia człowie
ka jak powietrze dmuchany materac? Takiego stanu totalnej
skamieniałości, gdy wokół brzęczą pszczoły, a na ciebie lecą niedojrza
łe szyszki z nieba..."
Olga zamyśliła się wtedy. Siedziała obok hamaka z miną małej od
powiedzialnej opiekunki, poprawiając co chwilę koc wysuwający się
przez kraty ze sznura.
- Pytasz, czy lubię się nudzić? Czasami tak. Jak każdy. - Uśmiechnę
ła się nieśmiało, jakby wyznała wielką tajemnicę. - Ale nie jak jestem
z tobą - dodała ciszej.
- A co to zmienia? - zdziwiła się Marta. - Dlaczego obie nie możemy
bezczelnie poleniuchować?
- Bo po pierwsze: w towarzystwie nie można się nudzić, a po dru
gie... - Olga mrugnęła do matki porozumiewawczo - po drugie: wolę
patrzeć, jak ty odpoczywasz, i uwielbiam to przekonanie, że jestem ci
potrzebna.
- Ależ to ja powinnam czuć się potrzebna tobie!
- W normalnych rodzinach to zrozumiałe, ale ty nie jesteś typową
matką. To znaczy... - Olga niespokojnie podciągnęła nogi pod brodę. -
Chcę przez to powiedzieć, że z naszej trójki ty jedna masz dar wzrusza
nia ludzi, dostarczania im pięknych przeżyć, sprawiania radości, a sko
ro tak jest, należy ci się więcej od najbliższych. To chyba jasne?
- Chcesz powiedzieć - badała dalej Marta - że przysługują mi jakieś
specjalne prawa? A kto w takim razie jest matką w naszej rodzinie?
24
- Ojciec - wyszeptała Olga z największym truciem, ale zaraz podnio
sła głowę i śmiało spojrzała jej w oczy. - Nie zrozum mnie źle - popro
siła łagodnie. - To nie ma nic wspólnego z miłością do ciebie. Chodzi
wyłącznie o podział ról w naszym domu.
Tkwiły potem długo w ciszy, obie pogrążone w tajemnicach swych
myśli. Marta pamięta, że wyznanie córki wcale nie było wyzwaniem,
a przecież mogło nim być. Wywiadówki w szkołach znała tylko z pognie
cionych kartek z ocenami, przynoszonych przez Adama. Do przyjaciół
ki Olgi, która bywała w ich domu częściej niż ona sama, zwracała się
wszystkimi imionami z kalendarza i choć dziewczynki regularnie ją po
prawiały, nie zadała sobie trudu, aby zapamiętać to jedno, tak ważne dla
Olgi imię. Niby drobiazg, ale tych drobiazgów tam, na hamaku, pod da
chem srebrnych sosen, przypominała sobie coraz więcej. Mogłaby mnie
znienawidzić. -Marta leżała z zamkniętymi mocno oczami. - Gdyby mia
ła mój charakter, zrobiłaby to, co ja kiedyś. Po prostu uciekłaby z domu.
A może już uciekła? Oddaliła się tak, że Marta nie potrafi jej zatrzymać,
skłonić do uczuciowego powrotu. Siedzi tu, koło niej, pełna oddania
i dobrej woli, mała dojrzała kobietka, a ona, matka, prawie jej nie zna.
Straszne.
- Olgo? - Trochę bała się tego, co zamierzała jej powiedzieć. Zeszła
z hamaka i objęła dziewczynę w prostym, serdecznym geście. - Trochę
się mylisz - mówiła bardziej do siebie niż do córki. - To nie jest tak, że
cokolwiek nas zwalnia z odpowiedzialności za najbliższych. Im więcej
jest nam dane, tym bardziej powinniśmy być doskonali.
- Szlachectwo zobowiązuje? - Uśmiechnęła się wtedy do matki.
- Tak. Zobowiązuje. Wiesz, ja lubiłam udawać, że wszystko jest
w porządku. Między nami - dodała. - Lubiłam myśleć, że się przyjaźni
my. Zawsze bardzo cię kochałam. To zrozumiałe, ale był czas, że bar
dziej zależało mi na sukcesach niż na tobie. Tak było, choć usprawiedli
wiałam się, że to, co robię, robię dla ciebie. Ale to o mnie pisano, ze mną
przeprowadzano wywiady...
25
- ... ciebie chwalono i uwielbiano - dokończyła Olga. - Nie to mia
łam ludziom i tobie za złe. Ja też cię uwielbiałam i kochałam. Ale... Bę
dę szczera - zdecydowała nagle - ale nie mogłam ci wybaczyć, że po
zwalasz, aby obcy tak nas okradali z najcenniejszego...
- A co jest najcenniejsze?
- Czas. Czas, mamo... Ten, którego nikt nam nie zwróci. Gdybyś
choć jeden raz poszła ze mną na ślizgawkę albo na basen, na szkolną
zabawę. Gdziekolwiek, byleby nas zobaczono razem. Wiesz, o czym
rozmawiały koleżanki za moimi plecami, gdy jadłam śniadania kupowa
ne w szkolnym sklepiku? Mówiły, że chrzanią znane nazwiska. Wolą
swoje i kanapki zrobione przez matkę. Broniłam cię wtedy. - Olga za
śmiała się cicho. - Krzyczałam, że mi zazdroszczą, że ciebie nie znają
i nie wiedzą, jaka jesteś fantastyczna. „No właśnie, nie znamy" - odpo
wiadały ironicznie i uśmiechały się znacząco.
Marta z sympatią spojrzała na córkę.
- O Boże! - westchnęła. - Przecież ty już dość dawno przestałaś być
taką smarkulą, a ja to odkrywam dopiero tutaj, na tym pustkowiu, na ty
lu hektarach przestrzeni, a nie dostrzegłam tego na stu metrach kwadra
towych. Jak można pisać, nie będąc dobrym obserwatorem?
- Ależ jesteś świetnym obserwatorem, mamo, nawet nie wiesz, jak
cieszy mnie twoje dzisiejsze odkrycie! - Olga mocno przytuliła się do
niej i tak już pozostały na długie chwile, przerywane szelestem wiatru.
Podeszła do okna. Ileż zmieniło się od tego czasu. Teraz, gdy zaczy
nała już rozumieć, co jest naprawdę ważne, o co trzeba walczyć, co
zmienić, ktoś inny zadecydował za nią, że to niemożliwe, że za późno.
Nie po raz pierwszy musiała odnaleźć w sobie pokorę, której tak niena
widziła. Przywoływała ją i kiedyś. Ale przedtem pokora była maską skry
wającą jej instynkt życia, jej pożądanie zwycięstwa i agresję, z jaką o nie
walczyła. A teraz? Czym teraz była pokora? Klęską, przyznaniem się do
słabości, tkwiącej w jej piersi jak zatruta strzała, wielką przegraną. Być
może z samym Bogiem, w którego istnienie dawno przestała wierzyć.
26
Szybkim krokiem przeszła do gabinetu. Przelotnie spojrzała w lustro.
Niedobrze - stropiła się, oceniając bladość twarzy, podkreśloną kontra
stem czarnych włosów. Postanowiła uciec od wspomnień. Czuję się tak,
jakby od wieków spadał na mnie grad złych myśli i jakby z zakątków pa
mięci powracały armią stare upiory, nawet te, które powaliłam, zmaga
jąc się z własną wyobraźnią - myślała opadając na swój ulubiony fotel. -
Czy nie stworzyłam nigdy w życiu nic dobrego poza kawałkiem literatu
ry? Wygląda na to, że urodziłam tylko fikcję, w której tkwi ziarno dobro
ci, a przez rzeczywistość przemykam czarnymi myślami i jak duży ludz
ki kret podkopuję uparcie korzonki. Miałam osiągnąć szczyty, a plądruję
podziemia. Chciałam bujać w obłokach, a nie widzę nieba.
- O l g a ?
W drzwiach gabinetu stała jej córka, lekko uśmiechała się do Marty,
zasapana jeszcze, zmęczona rowerowymi ewolucjami.
- A to co za zwyczaje, mamo? Komputer wyłączony, makijaż rozma
zany, wyglądasz jak strajkujący anestezjolog. - Spoważniała nagle. -Ma
mo, coś się stało?
- A stało - Marta z trudem odtworzyła tajemniczy uśmiech i przecią
gle demonstrowała go córce, szukając w popłochu rozsądnej, wiarygod
nej odpowiedzi. I nagle zrozumiała, że jest taka odpowiedź. Wiarygod
na i rozsądna, a jednocześnie jedyna i prawdziwa.
- Stało się to, że prawdopodobnie wyjadę na parę dni.
- Eeee, nic nowego - skrzywiła się Olga. - To jakiś objazd po gmin
nych bibliotekach czy inne spotkanie z pisarzem?
- Prawie zgadłaś. Będzie gminna biblioteka i spotkanie, ale tym ra
zem: pisarza z rodziną.
- Co? - Olga z niedowierzaniem przyglądała się matce. - To żart,
prawda?
Zamiast odpowiedzi spotkała poważne oczy Marty i przeczący ruch
głową.
27
- Nie, mówię serio. Chcę tam pojechać. Muszę to kiedyś zrobić,
a dzisiaj zrozumiałam, że im prędzej, tym lepiej. Och, źle się wyraziłam,
Olgo. - Poklepała córkę po policzku. - Powinnam ci powiedzieć, że mu
szę tam pojechać jak najprędzej, bo już i tak jest o wiele za późno. Za
p ó ź n o o całe lata...
- Ale dlaczego chcesz to zrobić teraz? Czy coś się zmieniło?
- Oczywiście, córeczko. To ,.coś" to ja. I to nie stało się wczoraj, doj
rzewało od czasu, kiedy, jeszcze sepleniąc, prosiłaś, żebyśmy pojechali
do „kaszubskich dziadków". No i widzisz - Marta zamyśliła się boleśnie
- nigdy cię nie poznali ci twoi dziadkowie z Borowa... Nie wybaczyła
byś mi, gdyby tak miało pozostać. Rozumiesz, o co mi chodzi? Gdyby
zabrakło mi odwagi na ten powrót. Jakikolwiek by był. Z tarczą czy na
tarczy...
- To znaczy... - Olga skubała w zamyśleniu koniec warkoczyka - to
znaczy, że po tylu latach wmawiania mi, że są miasta, do których nie wra
ca się nawet pamięcią, chcesz teraz powiedzieć, że takich miast nie ma?
- Tego dowodzi moje życie - zgodziła się poważnie. - A przynaj
mniej nie powinno ich być - sprecyzowała po chwili.
- Spodziewałem się takiego obrazka! - Adam walczył z suką o pierw
szeństwo wejścia do pokoju. - Dwie baby rajcują, a ty, idioto, uganiaj się
za żarciem. Cześć mała! - Machnął w stronę córki dwiema reklamówka
mi. - Co w szkole?
- Nie zgadniesz, co usłyszałam - wyraźnie ożywiona Olga poderwa
ła się, biorąc jedną z siatek. - Mówiłaś już tacie? - zwróciła się z niepo
kojem do matki.
- Tobie pierwszej - Marta lekko wykonała gest harcerskiej przysię
gi - i nikomu więcej.
Tę rewelację przekazywała Olga ojcu, gdy z różnym powodzeniem
próbował odgrzać przygotowanego przez Maryjkę kurczaka. Manewru
jąc przy piekarniku, wyzywając drób od zarazy zesłanej za grzechy, bez
myślnie kręcił kurkami rożna. Ale wreszcie odwrócił się w stronę Many
28
i ona wiedziała, co czul. Pamiętała ten wyraz oczu Adama z ich rozko
chanych spacerów po Łazienkach, z mrocznych korytarzy i klatek scho
dowych, gdzie chowali się przed deszczem, mokrzy, głodni i spragnie
ni siebie. Tak na nią patrzył, gdy oboje jeszcze wierzyli, że w gwarze
wielkiego miasta są tylko oni, samotni jak Adam z Ewą, szczęśliwi, bo
nieświadomi, co ich czeka. Teraz też tak na nią spoglądał. Z jakąś szcze
niacką satysfakcją, jakby dostał prezent, o którym śnił całe życie.
- J a k i e ś świństwa latające po piekarniku wpadły mi do oka - tłuma
czył nerwowo, manipulując przy brwiach.
- Do obu? - Zaśmiała się Marta i zarzuciła mu ręce na szyję.
Przeglądając stronę kalendarza z terminami badań, Marta z przera
żeniem stwierdziła, że zbliża się dwudziesty. W torebce gorączkowo od
szukała zwolnienie.
- O cholera jasna - przysiadła z impetem na kuchennym stole - waż
ne tylko do jutra. Profesor wspominał, że załatwienie renty nie przedsta
wia w jej sytuacji żadnego problemu, ale widząc gwałtowne oburzenie
Marty, dodał natychmiast, że takie osoby, jak ona, pełne energii i sił, po
winny oczywiście pracować. I będzie pracowała. Gdy tylko minie kry
zys. Wówczas zabierze się za powieść albo uporządkuje dziennikarskie
zaległości: korespondencję, wywiad z księdzem-filozofem i artykuł
o Umberto Eco. Teraz jednak potrzebuje miesięcznego urlopu. Czterech
tygodni wyłącznie dla siebie. Zdecydowanie ujęła słuchawkę telefonu.
- Nie rozumiem, pani Marto, czy zechciałaby pani choć trochę się
wytłumaczyć? Przecież pani wie, co tu się teraz dzieje... Jak zawsze
w maju... Zdrojewska rodzi, Gawronek też rodzi, z żoną ma się rozu
mieć, bo to teraz taki zwyczaj, a pani mi tu wyjeżdża z wyjazdem. - Na
czelny zamilkł na chwilę, zmieszany nieco tym redaktorskim lapsusem.
- To tylko miesiąc, panie Bronisławie, cztery krótkie tygodnie. Wrócę
z ciekawym materiałem, obiecuję panu... Poza tym, tak się ostatnio roz
mnażamy, że lekkich piór nie zabraknie przez następnych dwadzieścia lat.
29
- Czy pani sugeruje, no, że pani też... - chrząknął znacząco. - Bo
mam nadzieję, że te ciąże to nie jakaś epidemia i...
- Ja też mam taką nadzieję - westchnęła współczująco. - Ale na
wszelki wypadek radziłabym spytać żonę...
- O c h ! - żachnął się z drugiej strony szef. - Niech pani trochę od
pocznie, ale proszę wracać do nas jak najprędzej - padło ostatnie zda
nie, przesycone łagodną prośbą.
Jak już Gawronek rodzi, to widać każdy może - myślała z rozbawie
niem, zaglądając do notesu. Zastanawiała się dłuższą chwilę, nim po
nownie wykręciła numer. Długi sygnał trwał w nieskończoność. Gdy
zdecydowała się odłożyć słuchawkę, zabrzmiało w niej krótkie „halo".
- Cześć. Tu Marta.
- Nie wierzę - odpowiedział jej znajomy męski głos. - To tak, jak
bym usłyszał: Tu Demi Moore. A słychać cię tak kiepsko, jakbyś dzwo
niła z Hollywood - odciął się natychmiast. - Szczerze mówiąc, toby mnie
wcale nie zdziwiło. Nie przychodziłaś, więc sądziłem, że albo cię nie ma,
albo, co gorsze, mój czar przestał działać i na to konto od tygodnia piję
lodową wódkę w lodowatej pracowni...
- Z gorącym kociakiem U boku, przekonanym, że przejdzie dzięki
tobie do historii sztuki?
- Mniej więcej. W każdym razie rozbiera się szybciej, niż to w tej zi-
mnicy jest możliwe. A jak już się rozbierze, nie wiem, co z nim robić.
- J a k to co? Rzeźbić! Jesteś w tym doskonały!
Bawili się słowami jak para wyśmienitych graczy tenisową piłeczką.
Pojedynek trwałby w nieskończoność, gdyby nie Marta, która pierwsza
wróciła do poważnej rozmowy.
- O siedemnastej. U ciebie. Mam w tym czasie wolną chwilę. Bę
dziesz?
- Królowo! Czekam, choćby w formie zwłok z dłutem w sercu. Spre
cyzuj tylko tę chwilę. Przychodzisz nakarmić moje papugi czy pożywić
mnie miłością?
30
- Nakarmić papugi. Nie musisz się golić, smarować Fahrenheitem
ani zmieniać skarpetek.
Słuchawka wylądowała na widełkach i w tym samym momencie
odezwał się przeciągły sygnał.
- Do męża też mogłabyś zadzwonić - uskarżał się Adam. - Jest pro
blem, kochanie. Miałem być dzisiaj na cmentarzu. Umówiłem się z ka
mieniarzem. Chodzi o grób rodziców. Wiesz, rozmawialiśmy już na te
mat tych zniszczonych napisów...
- Tak, tak, pamiętam - skłamała szybko.
- No więc dzisiaj ten facet ma odebrać zaliczkę i projekt. Włożyłem
go do czarnej teczki z dokumentami... A tu jak na złość przyjechała do
firmy jakaś norweska delegacja. Mówią po angielsku, więc stary mnie
poprosił... - plątał się Adam.
Słuchała go z przyjemnością. Nigdy nie potrafił się chwalić, a nawet, gdy
musiał przypisać sobie odpowiedzialną rolę, nie bardzo wiedział, jak wytłu
maczyć się ze swych umiejętności. Jakiż ona pod tym względem była inna.
- Adam, godzina... - rzuciła do słuchawki.
- Nie rozumiem - stwierdził zdezorientowany.
- Godzina - powtórzyła. - O której godzinie umówiłeś się z tym go
ściem?
- Aaa, tak, o osiemnastej. Na głównej alei, zaraz za kaplicą.
- Doskonale. Przećwicz rozmówki. Będę tam na pewno. Na cmen
tarzu - ubiegła pytanie Adama.
Przez moment zastanawiała się, czy to właściwe, że Adam wysyła ją
na cmentarz. Uznała, że bardziej niż właściwe, bo naturalne. Bez pod
tekstów, w których wyspecjalizowała się ostatnio jej wrażliwość. Chcia
ła tam pójść. Czuła się trochę jak debiutant, który boi się pierwszego wy
stępu, ale marzy o tym, aby pokonać tremę. Zamknęła z trzaskiem notes.
Żadnych telefonów więcej.
Zaczynam chyba cierpieć na domowe zniewolenie - pomyślała zdu
miona zmianą swych upodobań. - Porzuciłam kocie ścieżki, a jeśli na nie
31
wracam, to po to, by się pożegnać. Przemożna siła, wpychająca ją w śro
dek domowego ogniska ujawniała nieznane dotąd instynkty. Potrzebę
ocierania się o domowe zwyczaje, sprzęty. Poczuła też Zapach domu. Moc
ną woń zakurzonych książek, starych kwiatów, a może bigosu, niezwykle
tłustego, po którym zawsze zostają skwarki, sumiennie odkładane na brze
gu talerza. I zapragnęła, aby tak już zostało. Żeby zawsze tak mogło być.
Gdyby ktoś pół roku temu, przed całym tym horrorem, powiedział
jej, że poczuje smak szczęścia w cichym porozumieniu z rodziną, śmia
łaby się do łez. Jeszcze wczoraj nie wierzyłaby też w zbawienną moc do
mowej sielanki. A teraz siedzi w swoim pokoju i najchętniej zostałaby
w nim na zawsze. Załatwi to, co załatwić musi, i wróci tutaj...
W jej myślach, nieuporządkowanych jak szuflada z notatkami, znów
zagościł niepokój. Wróci, żeby umrzeć? Czy o tym przed chwilą pomy
ślała? Czy taki ma być finisz wielkiej gwiazdy?
Wzdrygnęła się, otuliła mocniej szlafrokiem.
- Martusiu, toż to trzeba ściszyć, bo obie ogłuchniemy. - Dziarska star-
szka o poczciwej twarzy, na której jaśniało teraz święte oburzenie, znalazła
się niebezpiecznie blisko odtwarzacza. - Która to gałka? Bożesz Ty mój, ja tu
zaraz coś zepsuję. - Manipulowała przy sprzęcie, błądząc po srebrnych gu
zikach. - Żeby to Oleńka nasza wyjca tego słuchała, to rozumiem - pochwa
liła się swoją tolerancją - ale kto to widział dojrzału kobietu, jak dyskoteku
w południe robi. Toż pies już nasłuchał się, na korytarzu uszy wylizuje.
Wizja Plamy wylizującej uszy zrobiła swoje. Marta, już roześmiana,
już zadowolona z głośnego wtargnięcia Maryjki, posłusznie wyłączyła
płytę i zapytała:
- Dzisiaj jest wtorek?
- A jakżeż, i to nie byle wtorek, a jeden z majowych. Wtorek jakich
mało - usłyszała w odpowiedzi. - Placuszki dziś piec będę i posprzątam
trochę - planowała Maryjka gadatliwie - bo widzę, że jak tu mojej szma
ty trzy dni nie ma, to istna grengolada się robi.
32
- Co się robi? - Marta z trudem powstrzymywała nagły przypływ we
sołości.
- No jakżeż co, grengolada jakich mało - dodała Maria, ściągając let
ni płaszczyk. - Zaraz też dziecina głodna ze szkoły przyleci na tym dia
belskim rowerze. Żeby dwa auta w d o m u byli, a dziecko pedałować mu
siało, to już wstyd na całą okolicę - skarciła głośno i narzekając na
zwyczaje pracodawców, podreptała do kuchni.
Marta wróciła do leniwej pozy i wspomnień. Tyle lat, ile ma Olga,
a nawet o rok więcej, Maryjka dreptała po ich kuchni. Najpierw była to
niepokaźna kuchenka w mieszkaniu rodziców Adama, oddanym im
w ślubnym prezencie. O takim prezencie marzyły wszystkie pary lat sie
demdziesiątych. I pewnie marzą do dziś.
Własne mieszkanie... Już tego nie mogli zrozumieć ich przyjaciele
ze studiów, a do tego służąca. No, może nie służąca, bo nie tak trakto
wali panią Marię, ale „kobieta do dziecka" w d o m u świeżo upieczo
nych magistrów. Tak. To już był komfort, którego należało się wsty
dzić. Więc trochę się wstydzili, przedstawiając znajomym Maryjkę to
jako babcię, to ciocię, to krewną z prowincji, która przemieszkuje
u nich, lecząc się w stolicy. Zazdrość bladła, bo mieć własne mieszka
nie i rodzinę na karku było gorsze niż nie mieć nic. Maryjka też szyb
ko przywiązała się do nich. Sama zapominała, jaką rolę wyznaczyło jej
życie. Grała własną, prawdziwą, wspartą potężnym filarem rzetelnego
przywiązania i szczerej miłości. Pokochała ich wszystkich. Każdego
z nich inaczej. Kierując się instynktem poczciwego serca, wiedziała,
jak obdzielić ich tym, czego potrzebują. Dla Marty miała szczególny
sentyment. To zresztą Marta uparła się, aby wybrać Maryjkę, aby to ona
ze swoją białoruską energią zarządzała ich życiem, pełnym intymnych
sekretów i ukrywanych, bolesnych ran. Adam szybko docenił ten wy
bór. Uśmiechał się jednak, gdy Marta próbowała wmówić mu, że cho
dzi tylko o spryt i zaradność starszej pani. Chodziło Marcie o coś wię
cej i on dobrze o tym wiedział.
2 — Głodna kotka
33
- Świetnie się dogadujecie - stwierdził kiedyś, jeszcze w próbnym
okresie Maryjkowego panowania. - Powiedz, Marto, potrafisz jeszcze
tak zaciągać, jak Maria? Tak trochę z wileńska, zza Buga... - wyśpiewał
przeciągle ostatnie zdanie. Gdy spojrzał na żonę, zrozumiał błąd. - Żar
towałem tylko - natychmiast przeszedł na o b r o n n e pozycje. - Przecież
wiesz, że nie mam nic przeciw temu, ja... Ja lubię ten akcent, tę kresową
śpiewność - brnął zaskoczony reakcją Marty.
Płakała. Patrzyła na niego, a łzy toczyły się po śniadych policzkach w ja
kimś zaplanowanym porządku, jak żołnierze opuszczający plac boju.
Podbiegł do Marty. Próbował ją przytulić. Wyśliznęła się z jego rąk, zdecy
dowanie, jakby chciała uciec mu na zawsze, i powiedziała cichym, pełnym
nienawiści szeptem: „Nigdy więcej tak nie mów". I była w tym szepcie po
gróżka, bo Marta nie umiała Adama o nic prosić. Umiała żądać. Wiedziała,
że jest to niepisany przywilej, jedno z przysługujących jej praw, zupełnie nie
racjonalnych, a przecież tyle razy ratujących ich związek przed zagładą. Ta
słabość Adama do niej... Ileż to razy przez wspólne lata żądała od niego rze
czy niemożliwych. A najdziwniejsze było to, że każda kolejna zdrada Marty
stawała się coraz bardziej jawna. Tak jakby Marta celowo nie zabiegała
o szczególną dyskrecję. W chwilach fascynacji innym mężczyzną zbliżała się
do Adama. Może chciała podświadomie wynagrodzić mu ten przelotny brak
wierności? A więc każda z tych zdrad, każde, choćby najkrótsze utonięcie
w oceanach nowych uczuć, Adam rozpoznawał bolesnym, samozacho
wawczym instynktem cierpiącego mężczyzny. Czekał wtedy na swoim brze
gu marzeń, aż ona do niego wróci. Wracała zawsze. I zawsze tak samo zra
niona i oszukana. Jego ramiona zamykały się ciasno i gorliwie wokół tej
nieszczęśliwej kobiety. Wracała, aby powiedzieć mu - zbyt banalnie, jak na
uznaną pisarkę - że tylko on jest mężczyzną jej życia.
Bywało też, że sama porzucała swe łatwe zdobycze. Eleganckich,
bezbarwnych facetów, zafascynowanych jej elokwencją czy „głębią",
jak mawiali, miętosząc jej dłonie przy każdej nadarzającej się okazji:
w półcieniu dansingowych sal, w drogich samochodach, w pustych biu-
3- I
rach i pokojach hotelowych. Marta dobrze rozpoznawała męską próż
ność. Doskonale wiedziała, jak wydobyć z nich skarb całkowitego od
dania. Często tylko dla zabawy, dla chwili babskiej satysfakcji prowadzi
ła brudną grę, ciesząc się jak dziecko, że oto kolejny, odpowiedzialny
i przez opinię publiczną szanowany pan oświadcza niespodziewanie,
że pozostawienie żony z trojgiem dzieci jest zwykłą, czczą formalnością,
problemem dla adwokata może, ale nie dla niego. Trafiony, zatopiony,
podsumowywała Marta.
Taaak... Zwiesiła głowę, zmęczona falą napływających wspomnień.
1 gdzie też podziała się cała ta radość z powodzenia, z nieustannego za
interesowania, jakie budziła wśród mężczyzn? Ogarnął ją wstyd. Wstyd
i niepewność samej siebie. Spokojnie - myślała, mechanicznie przerzu
cając w biurku stare papierzyska. - Spokojnie... Przecież nigdy nie zro
biłam nic ostatecznego. Zimny seks zaledwie kilka razy stał się ważniej
szy, niż powinien. I to także w końcu okazało się pomyłką. Tylko Adam
liczył się naprawdę.
Zaśmiała się w głos. Zaśmiała się do swych spekulacyjnych nadużyć
moralnych. Jakże często ostatnio łapała się na próbach oszukania samej
siebie, swojego przebiegłego sumienia. Na przykład to stwierdzenie
sprzed chwili, że niby nie zrobiła nic ostatecznego... Owszem, zrobiła.
Należała do innych i to już była jakaś ostateczność. Rzecz, której nie
można cofnąć, coś o czym nie sposób zapomnieć. I w dodatku zdarzy
ło się to nie raz. Natomiast Adam... To on nie zrobił nic ostatecznego,
choć mógł. W chwili upokorzenia - a niejedną taką przeżył - mógł po
łożyć kres jej bezkarnym gwałtom, zadawanym ich małżeństwu. Mógł
przerwać ten zaklęty krąg narosłego bólu jednym krótkim słowem: od
chodzę. Ale odchodził tylko w swoją ciszę, w bezpieczne kąty świętego
spokoju. Aby nie wtargnęła tam prawda. Ona, Marta, i jej zła prawda nie
miały dostępu do samotności Adama. Tylko tego nie pozwolił sobie
odebrać. Jakby chodziło mu o zachowanie autonomii potężnej twier
dzy. A chodziło przecież, tak naprawdę, tylko o zachowanie pozorów.
35
Szum odkurzacza nieuchronnie zbliżał się do gabinetu. Marta lekko
zatrzasnęła szufladę. Przecież nie będzie pracować. Siedzi tu i udaje przed
sobą, że za chwilę wykona kilka ważnych notatek. Dokładniej zaplanuje
akcję „Kobiety grzechu", obdzieli imionami dwie główne bohaterki. Czu
ła się za nie odpowiedzialna. Była dla tych kobiet, w zależności od fabu
larnych potrzeb, albo dobrą matką, albo przyjaciółką. Podszeptywała, co
mają zrobić, jak postąpić. Bywało, że wyciągała je z opresji, aby już w na
stępnym rozdziale znowu wyznaczyć im zadania, którym z trudem sama
potrafiłaby sprostać. One potrafiły, i każdy fikcyjny bój, prowadzony rę
ką Marty, natychmiast stawał się także sukcesem autorki, bezpiecznie pro
wadzącej bohaterki po ścieżkach intryg, zasadzek i knowań. W trudnych
wypadkach można też było wyciąć po prostu z życia fikcyjnych kobiet kil
ka stron, wrzucając je lekką ręką do komputerowego kosza.
W konfrontacji z prawdziwym życiem pisanie wydawało się Marcie
czynnością banalną i łatwą. Może wkrótce pojawi się jakiś wirtualny
specjalista od losu, potrafiący usuwać kilka ostatnich stron istnienia
i zmieniać epilogi. Tyle że Marta nie miała już czasu, aby na niego cze
kać. Nie miała czasu i nadziei. Dlatego wstydliwie, w rozbudzonej stra
chem wyobraźni sama dopisywała n o w e kwestie i zmieniała bieg wy
darzeń.
Wyobrażała sobie na przykład profesora, jak wybiega na jej widok
radośnie uśmiechnięty, z szeroko otwartymi ramionami.
„Marto, jest pani ulubienicą bogów! Wróg pokonany, a zwycięstwo
w naszych rękach!" - krzyczy. Albo jeszcze inaczej. Ona wchodzi, profe
sor stoi zapatrzony w okno, więc nie widzi jego twarzy. Milczenie. Napię
cie narasta. Wreszcie ona, Matta, nie wytrzymuje i drżącym głosem przy
pomina o swej obecności. On odwraca się jak na zwolnionym obrazie. Ma
minę surowego, ale dobrego Boga. Długo patrzy jej w oczy i gdy ona już
traci nadzieję na szczęśliwe życie, oświadcza krótko: Jest pani uratowana".
Ta powieść o kobiecie grzechu, najlepszy pomysł, jaki kiedykolwiek
przyszedł jej do głowy, nie miała jej dotyczyć. A teraz każda myśl o książ-
36
ce to myśl o niej samej, beznadziejnie chorej, skazanej w jeden z proza
icznych ranków, w środku tętniącej Europy, u schyłku wieku na śmierć.
Na śmierć tak pospolitą, tak odartą z dostojeństwa, z choćby iskry hero
izmu, że tylko chce się rzygać.
Sugestia była zawsze dobrą stroną Marty. Wybiegła do łazienki. Za
nim szarpnęła klamkę i uwolniła uwięzioną w sznurze odkurzacza sto
pę, stało się najgorsze. Na oczach przerażonej Maryjki chlusnęła z jej ust
żółto-szara lawina wymiotów.
- Zostawże to, dziecko kochane! - Maria nie pozwoliła jej sprzątnąć.
Macierzyńskim gestem odsunęła z jej oczu grzywkę i badawczo wpa
trzyła się w kredową twarz. - Z dziecka to nie wzięło się - zawyrokowa
ła - znaczy się z ciąży, Panie ty mój. A jak nie z dziecka, to z nieszczę
ścia jakiegoś, co mi Martusia powiedzieć nie chce. Na nic to ja nie
zasłużyła, tyle lat uganiając się za zdrowiem Martusi? To już starej nic się
nie należy? Żadnego zadufania, jak to mówią, Bożeż ty mój? Niech tylko
nie opowiada, że kiszki nie strawili albo inne sensacje żołądkowe przy
trafili się, bo niejedno ja w okupację widziała, nie mniej niż felczer, co
kurze spod ogona na świat boży wypadł...
Marta pozwalała starej narzekać. Zbierała myśli. Porządkowała je
gorączkowo, zaskoczona tą manifestacją wroga, który w niej mie
szkał i od p e w n e g o czasu wygrywał. Nie od wczoraj przecież, od
miesiąca już ujawniał swą siłę, zawsze przygotowany do tego, aby ją
upokorzyć.
- Należy się mojej kochanej Marii wszystko - szepnęła w końcu zre
zygnowana - i zaufanie, i prawda. Nie mówiłam, bo myślałam, że sobie
poradzę...
- We dwie szybciej radzić będziemy, co się należy. Nie wolno ukry
wać kłopotu, toż ten kto kocha i tak swoje wie. Martusia myślała, że ja
wobec tych leków, co w łazienkowej półce leżą, tyłem chodziła? Niejed
na łza mnie tam spadła, na tę półku cholernu. Od razu ja czuła, że nie
szczęście zakradło się do nas.
37
- A zakradło się, zakradło. - Marta odchyliła kołnierz szlafroka. Od je
go czerni odcinała się piękna dojrzała pierś, wyraźnie zdeformowana
krzywą wypukłością, w którą z przerażeniem wpatrywała się teraz Maria.
- Martusiu, dziecko ty moje, nie takie o n e teraz sztuki medyczne ro
bią, żebyś ty miała się martwić...
- Nic już nie zrobią. Za późno. - Uśmiechnęła się smętnie, starannie
poprawiając szlafrok. - Za późno się zgłosiłam - dodała, widząc całko
wity brak zrozumienia.
- Toż nigdy nie jest za późno...
- Też tak myślałam. - Marta powstrzymywała płaczliwy wybuch. -
Dlatego odkładałam wizytę aż do... śmierci - wykrztusiła, sama przera
żona śmiałością tego wyznania.
- Ani słuchać o tych bajaniach bezdurnych nie będę. - Maryjka wy
prostowała się z godnością. Nos utopiła w wielkiej chustce i wytarła go
głośno. Mogła już ratować swą ulubienicę, tysiącem magicznych sposo
bów: wodami z Lourdes, rękoma znanego uzdrowiciela, płatkami dzi
kiej róży, które trzymała na czarną godzinę i tym ogromem miłości, wy
lewającym się z jej zdrowych obfitych piersi, do których teraz tuliła
Martę, kołysząc jej uległym ciałem.
- J a k dobrze. - Marta zamknęła oczy. Poczuła zapach matki, troskli
wie nachylonej nad jej łóżkiem, wyrzuconym na złom wraz z innymi
wspomnieniami z dzieciństwa. - Chcę tam wrócić - powiedziała głośno.
- Dokądże chcesz ty wracać, dziecko moje, toż ty u siebie!
- Do domu. Chcę tam pojechać. Może na kilka dni? Tylko nie wiem
jeszcze kiedy...
Stara milczała. Skupiła się i potaknęła siwą głową.
- A i chwała Bogu, że ty takiego zamiaru dostała...
- No to postanowione. - Marta nachyliła się nad staruszką. Przytuli
ła się do niej mocno, pocałowała serdecznie.
38
Trzeba się ubrać jakoś stosownie, żeby potem nie wyglądać idiotycz
nie na cmentarzu. Oczy Marty z rozmysłem penetrowały wnętrze garde
roby, prześlizgując się po ulubionych popielach, oliwkach i granatach
uwięzionych na wieszakach.
Nie potrafiła przywiązywać się do kobiet, ale sukienki to co innego.
Były jej drugą skórą. No i wiele im zawdzięczała. Na przykład te balo
we, watowane, bezczelnie rozpychające ramiona. Towarzyszyły jej pod
czas najbardziej upojnych nocy. Teraz wiszą tu, nieświadome, że ich
czas dawno minął. Albo koktajlowe, lekkie, zaczepne, gotowe podkre
ślić to, co w Marcie szlachetne, i ukryć defekty, które nigdy nie uchodzi
ły jej bystremu krytycyzmowi. No i garsonki, trochę napuszone, dotyka
ne nie przez byle kogo. Zjeździły z nią niemal całą Europę.
Po lewej stronie wisiały pamiątki z Paryża, Londynu, a pod nimi w non
szalanckiej pozie nudziły się hiszpańskie, włoskie pantofle... Marzenie
większości kobiet, a ona mija je z obojętną miną, jakby się obraziła na te
fasony, wzory, na delikatne tiule, wyrafinowane aksamity, miękkie wełny.
Nie ma tu żadnej stosownej na okoliczność nowej sytuacji - pomy
ślała, ciesząc się, że otula ją stary dres. Wolno, jakby działała na przekór
sobie, zbliżyła się do kosztownej, klasycznej sukni. - Oto moje teraz.
Trumienna mała czarna... - Dotyk zimnego materiału przejął ją dre
szczem. - Nie. Tak nie można. To po prostu głupie. Tanie i melodrama-
tyczne - skarciła się w myśli. Sięgnęła zdecydowanie po dżinsy. Chwy
ciła spodnie, flanelową koszulę. Jakiś sweter. Sweter po namyśle
zamieniła na skórzaną marynarkę. Była gotowa do wyjścia. Jeszcze czar
na teczka z projektem, słoneczne okulary. W maju można się za nimi
ukryć... Kluczyki.
Olgę spotkała na dole. Stała obok roweru i podekscytowana dysku
towała głośno z jakimś pryszczatym wyrostkiem. Dopiero w ostatniej
chwili spostrzegła matkę i podbiegła do niej.
- To ktoś ważny? - spytała Marta cicho i wykonała porozumiewaw
czy nich głową.
39
- Najważniejszy - odpowiedziała Olga tym samym tonem. - Najlep
szy matematyk.
- Matematycy są najważniejsi? - kontynuowała Marta dialog szeptem.
- Są - usłyszała cichą odpowiedź - na maturze.
- Na jakiej maturze?
- Na mojej, mamusiu.
- Cholera, zapomniałam! - wyrwało się Marcie szczerzej, niż zamie
rzała. Ale Olga stała radośnie uśmiechnięta i nic nie wskazywało na to,
że zamierza to drobne przeoczenie matki wykorzystać przeciwko niej.
- Nie przejmuj się. Sama o tym zapominam, choć już maj, a jeśli cho
dzi o Plamę, zaraz pójdziemy zrobić siku.
Dom, w którym mieściła się pracownia Jacka, stał na uboczu. Scho
w a n y za kępą wybujałych grabów i bzu, omszałą dachówką zdradzał
swoją obecność połyskującą w rozedrganym, ciepłym powietrzu. Wy
służony ganek, obrośnięty konarami wyschłych winorośli, uginał się
krzywo, jakby obecność starej gruszy zaczynała mu doskwierać po tylu
latach nazbyt bliskiego sąsiedztwa.
- Ależ to wszystko zaniedbał - westchnęła Marta, idąc ogrodową
ścieżką, prowadzącą do tarasowych drzwi. Dawny salon, umieszczony
po południowej stronie, gromadził najwięcej dziennego światła. Dlatego
w nim powstawały niemal wszystkie rzeźby. Latem, gdy było upalnie,
wystawiał je w ogrodzie. Marta nieraz przemierzała z lękiem ten kawa
łek przestrzeni. Miała wrażenie, że znalazła się w jakimś urojonym świe
cie Leśmianowskiego bezczasu, w miejscu, gdzie Bóg spędza popołud-
dnia, wycinając w mokrym gipsie całe serie Dusiołków, wołków i Bajdał.
- A gdzie zapach Channel, subtelny tren powiewnej sukni i butelka
szampana z toczącą się pianą? Taka duża dziewczynka i nie wie, z czym
przychodzi się do artysty? - przywitał ją Jacek z wysokości drabiny.
Schodził wolno, powalany odpryskami gipsu. Zanim podszedł do Mar
ty, starannie wytarł ręce w szary, trochę za duży fartuch.
40
- Do artysty przychodzi się z duszą. Do ciebie trzeba z duszą i z cia
łem - wyrecytowała, jak dobrze opanowaną lekcję, gdy przytulił ją przy
jacielsko, najwyraźniej szczęśliwy, że przyszła.
Usadowiła się w swoim ulubionym kącie, obok Amazonki, której
popiersie było nieustannie obwieszone brudnymi fartuchami. Z przy
jemnością zaciągnęła się papierosem.
- Dlaczego nie przychodziłaś? - spytał pogodnie, ale w pytaniu kry
ła się wyraźna, choć cicha nuta pretensji, może żalu.
Schlebiało jej to. Ten piękny, pięćdziesięcioletni mężczyzna, otoczony
na wernisażach wiankiem wielbicielek, wielki cynik i samotnik, tęsknił wła
śnie za nią, starzejącą się już i farbującą włosy pięknością z minionej epoki.
- Nie przychodziłam, bo się bałam - wyznała krótko i szczerze.
- Bałaś się? - Stanął przed nią zdumiony. - Czego się bałaś? A, tak! -
krzyknął domyślnie. - Wiem! Bałaś się, że oto nadeszło apogeum uczu
cia do mnie i już sam zapach gipsu sprawi, że zostaniesz tu na zawsze.
Szlag trafi najpierw twoją reputację, a potem męża... - śmiał się pewnie.
Wtórowała mu, ale nieszczerze. To, z czym przyszła, wywołało
sztuczną nutę, którą usłyszeli oboje, jak fałsz na partyturze wspólnie
tworzonej przez wszystkie lata życia.
- No dobra - spoważniał Jacek. - A teraz powiedz... Najpierw po
wiedz, co wypijesz.
- Wódkę - pokazała palcem na opróżnioną prawie butelkę.
- Co się z wami dzieje, kobiety? - udawał pełnego niesmaku dżen
telmena. - J a , stary pijus, pociągam subtelne Martini, a damy nawalają
się gorzałką. Z sokiem?
- B e z .
- Bzu narwij sobie sama...
Marta z przyjemnością uległa urokowi absurdalnych skojarzeń Jacka.
Dawniej to przechodzenie z nastroju w nastrój, celne riposty, które na
przemian cieszyły ją i gniewały, słówka-klucze i najbardziej wyrafinowa
ne komplementy były afrodyzjakami. Teraz mogła zaledwie cieszyć się je-
41
go absurdalnym humorem, skwapliwie zbierając uciekające w popłochu,
trudne słowa, które prędzej czy później musi przecież z siebie wydusić.
Nigdy nie zastanawiała się nad tym, co najbardziej przykuło ją do sta
romodnej kanapy, pozostawionej wraz z domem i talentem jedynemu
synowi przez państwa Modelskich. Ich spadek był imponujący, a mimo
to Jacek zrobił prawie wszystko, żeby przewracali się w grobie. Tylko
talent rozwinął bardziej jeszcze, niż życzyłby sobie ojciec, który prócz
domu, talentu i kanapy zostawił synowi prawnicze, dobrze prosperują
ce biuro adwokackie i cieple miejsce w Palestrze.
Jacek usiadł naprzeciw Marty.
- Schudłaś - zawyrokował, mierząc ją okiem znawcy. - Niepotrzeb
nie. Przez to wyglądasz na chorą lub zmęczoną.
Jego szczerość jak zwykle ułatwiała rozmowę.
- Bo jestem chora i zmęczona - odpowiedziała po prostu.
- Czy ty, kochanie, wiesz, że po tylu latach po raz pierwszy jesteś
chora? Pomijając oczywiście tego potężnego kaca po mojej wystawie,
z którego leczyłaś się koniakiem. Rozumiem, że rodzaj choroby się nie
zmienił, tylko jej rozmiar...
- Rodzaj też - nie siliła się na oryginalną odpowiedź. - No chyba że
istnieje jakaś analogia pomiędzy kacem i nowotworem.
Zapadła cisza.
- Rakiem piersi - dodała, ale wyraz twarzy Jacka zdradzał, że to wy
jaśnienie nie było mu potrzebne. - Po raz pierwszy nie bardzo wiesz, co
powiedzieć? - Uśmiechnęła się, bo zdała sobie sprawę, w jak żałosnej
sytuacji osiągnęła tę konwersacyjną przewagę.
- Chcę się dowiedzieć, jakie są prognozy... Co się da zrobić, ile to
będzie kosztowało i ile potrzebujesz forsy? - Spojrzał na nią tak, jakby
mieli przystąpić do otwierania wspólnego interesu.
- Mówiąc w telegraficznym skrócie: nic się nie da zrobić, koszty po
grzebu poniesie mój mąż, a od ciebie oczekuję nagrobka. Ta moja Ama
zonka się nada, nie sądzisz?
42
Żartowała, ale po jej policzkach płynęły łzy. Tu, w pracowni Jacka,
jeszcze mocniej zaczynała rozumieć całą beznadziejność swojej sytua
cji. Siedziała koło mężczyzny, który szczerze ją kochał. Od lat niezmien
nie trwali w niepisanym układzie brudnej miłości i czystej przyjaźni.
Spotykali się rzadko.
J e s t e m jak dziwka na telefon" - skarżył się i jak dziwka, czekał na
u m ó w i o n e spotkanie. A gdy przychodziła, zaglądał w głąb jej sarnich
oczu, bezbłędnie w nich odczytując, czego potrzebuje. Potrafili go
dzinami rozmawiać, obojętni przez wiele wieczorów na wzajemną
atrakcyjność. Kanapę ustawili w swoim dziwnym związku jakby na
drugim, mniej ważnym planie, ale gdy już się na niej znaleźli, odkry
wali zawsze tę samą tęsknotę za swymi ciałami, podsycaną smakiem
występku i poczuciem bezpieczeństwa, zawsze łączącym wielkich sa
motników.
- Przyszłam się z tobą pożegnać. Myślałam, że już potrafię, ale...
- Pożegnać? Nie rozumiem. - Wstał i kopnął metalową puszkę z za
prawą. Potoczyła się hałaśliwie w głąb salonu. - Jak to sobie wyobra
żasz? Przychodzisz tu i mówisz: żegnaj, spotkamy się po reinkarnacji.
Będę podobna do konika i poznasz mnie po biało-czarnych paskach.
Kochanie... - Z bliska jeszcze mocniej zabolała go jej kruchość. - Nie bę
dziemy się żegnać. Masz problem. Rozumiem. Nie jest błahy i nie zamie
rzam go banalizować, co nie oznacza, że ten problem upoważnia cię do
odchodzenia z życia na własną prośbę. Śmierć to nie urlop, do cholery,
na który planowo wyjeżdżasz, w ciemnych okularach i z lekką walizką
grzechów, bo przedtem wysypiesz je do ucha jakiemuś uprzejmemu
księdzu. Tak się nie umiera, rozumiesz?...
- A jak? - zapytała cicho.
- Nie wiem - odpowiedział bezradnie. - Nie wiem...
Stary profesor zbierał się już do wyjścia, gdy Adam uchylił drzwi ga
binetu.
43
- Aaaa - ucieszył się dobrodusznie na jego widok. - Zdążył pan, bo
już myślałem, że sobie dzisiaj nie porozmawiamy. - Serdecznie ściskając
dłoń przybyłemu, wskazał krzesło. - Wiem, z czym pan przychodzi.
I pewnie niełatwo panu zadać mi jakiekolwiek pytanie, choć ma ich pan
tysiące. Doskonale pana rozumiem. Nie będę ukrywał - profesor prze
szedł do konkretów i Adam natychmiast zatęsknił za jego jowialnym, cie
płym gadulstwem - stan pana żony nie rokuje zbyt dużo nadziei...
- Ale jakieś są? - wyrwało się Adamowi, choć już w następnej sekun
dzie pożałował tego pytania. Stary lekarz pozostawił go bez złudzeń.
- Według mnie, nie. Mówiąc „zbyt dużo", miałem na myśli kwestie
zupełnie niezwiązane z naszą wiedzą medyczną. Widzi pan, medycy
przepowiadają zgony i żyją krócej od swych pacjentów. Nikt tego nie
potrafi wyjaśnić, ponieważ nie mieści się to w kryteriach naszych moż
liwości naukowego rozstrzygania tego typu przypadków. A i pan za
p e w n e nieraz słyszał o cudownych uzdrowieniach, o błędnych rozpo
znaniach przy diagnozowaniu czy o niewytłumaczalnych zjawiskach
odzyskiwania zdrowia przez osoby skazane na śmierć z p o w o d u niewy-
leczalnych chorób. To też są, proszę pana, fakty, ale o n e nie mają żad
nego racjonalnego podłoża. A ja... ja jestem lekarzem, nie szarlatanem.
- Wobec tego jaka jest pańska diagnoza? - Adam, widząc cichą zgo
dę w oczach profesora, nerwowo zapalił papierosa.
Profesor postawił przed nim talerzyk i położył trzy rentgenowskie
zdjęcia.
- J e ś l i pan chce obejrzeć, podświetlimy, ale mogę panu powiedzieć,
co na nich jest. To duże pokazuje wielkość guza w momencie, gdy pa
ni Marta zgłosiła się do nas po raz pierwszy. Na podstawie szczegóło
wych badań wykluczyliśmy możliwość przeprowadzenia na jej piersi
operacji. Tłumaczyłem to już kiedyś panu, prawda? A to jest drugie zdję
cie, zrobione po kuracji lekką chemią. Guz nie tylko nie zmalał, ale roz
lał się niebezpiecznie. Mówiąc najprościej, w naszym zespole nie zna
lazłby pan operatora, który zaryzykowałby zabieg. Na tym ostatnim
44
zdjęciu, po silnej kuracji chemicznej, przerwanej, bo wyniki krwi pana
żony wykluczyły jego kontynuację, widać wyraźnie, w jakim kierunku
idą zmiany. Tu już nowotwór zaczyna szaleć. Zajmuje nie tylko po
wierzchnię ośmiu centymetrów. Rozpanoszył się w organizmie, jakby
chemia, zamiast go wstrzymać, pobudzała rozwój choroby. Powiem pa
nu szczerze. W mojej wieloletniej praktyce, przy takich rokowaniach,
nie spotkałem się z przypadkiem optymistycznego zakończeniem wal
ki z chorobą. Nie mam prawa... moralnego prawa osładzać tej rozmo
wy, szukać pocieszających argumentów, osłabiać pański niepokój. Mu
si pan zrozumieć moją sytuację... Jestem tylko lekarzem.
Zapadło milczenie. Ciężkie, przesycone ponurą, atmosferą, jak
w czasie pogrzebu, kiedy się nie płacze, bo żałobnikom zaczyna brako
wać łez, a ich zmęczenie staje się tak wielkie, tak bolesne, że powoli
przerasta tę trochę już oswojoną śmierć.
- Wyobrażam sobie, co pan czuje - profesor uznał, że tak czy ina
czej trzeba skończyć to bolesne spotkanie. - Zastanówmy się wspólnie,
jak najlepiej byłoby pomóc pana żonie. Co jeszcze możemy obaj dla niej
zrobić... A zapewniam pana: możemy niejedno - dodał, poklepując
Adama po ramieniu. - Czy jest pan gotów do takiej rozmowy?
- J e s t e m gotów - usłyszał cichą odpowiedź i Adam po raz pierwszy
od dłuższego czasu utkwił w nim bolesne, pełne cichej prośby spojrzenie.
Przed bramą miejskiego cmentarza stało więcej samochodów, niż
kręciło się ich na ruchliwej ulicy. Majowe porządki - pomyślała Marta,
Z trudem parkując auto. Po chwili wchodziła już w chłodną aleję
drzew, chroniących skutecznie dróżki przed ostatnimi promieniami
zachodzącego słońca. Znicze kupione w pobliskim sklepiku brzęcza
ły wesoło kolorowym szkłem. Niosła je ostrożnie w koszu, drugą rękę
rezerwując na bukiet róż i czarną teczkę z projektem. Kamieniarza wy
typowała natychmiast, przyglądając się grupie rozmawiających przy
kaplicy ludzi.
45
- Się zrobi - odpowiedział, gdy wyjaśniła, z czym przychodzi. Skwa
pliwie wziął pokaźną zaliczkę i już zamierzał odejść, gdy zawołała:
- Proszę pana, a projekt?
Wrócił trochę niezadowolony, jakby nie rozumiejąc, dlaczego je
szcze zawraca mu głowę.
- Się weźmie - odpowiedział lakonicznie i po krótkim namyśle do
dał: - Ale pani wie, ja i tak zrobię po swojemu, no, to znaczy, tak jak
umiem. Żebyście potem się mnie nie czepiali - spoufalił się nagle - bo
ja tam nie jestem od żadnych projektów. Litera to litera. Trza wyciąć dla
nieboszczyków jak najładniej i wszystko.
Marta wolno przemierzała ukwiecone alejki. Zawsze bała się, że za
błądzi w tej gęstwinie krzyży i nie znajdzie grobu teściów. Sama nie
przychodziła tu prawie nigdy, choć przecież lubiła starych Koszyckich.
Oni też ją akceptowali. Byli tak niekłopotliwi ze swoją starością, że Mar
ta z niedowierzaniem słuchała historii o tym, jak inni staruszkowie za
mieniali życie własnych dzieci w piekło.
Początkowo prośba Adama, aby tu przyszła, trochę ją przeraziła. Ale
już po chwili odkryła ze zdumieniem nowy, bardzo jej teraz potrzebny
rodzaj przewagi nad spoczywającymi tu ludźmi, nad ich wiecznym, do
końca dopowiedzianym losem. Po raz pierwszy od dawna poczuła pew
ność siebie. Pewność osoby żyjącej, która idzie z pękiem pięknych róż,
uśmiechnięta, bo na dobrą sprawę nie zdarzyło się nic złego. Nic, co zmu
sza do poddania się ostatecznej woli natury albo Boga, albo innej siły.
Pomnik ustawiony na grobie Koszyckich nie wyróżniał się niczym
szczególnym: ani bogactwem, ani skromnością. Był bez wątpienia bar
dzo zadbany. Usiadła na ławeczce stojącej nieopodal grobu teściów. Za
paliła papierosa.
- Dzień dobry. Proszę siedzieć. - Starsza, starannie ubrana pani
uśmiechała się do niej zapraszająco. - Zmieścimy się na niej obie. - Tor
bę z narzędziami i kilka sadzonek ulokowała na obrzeżach najbliższe
go pomnika i jeszcze raz się uśmiechnęła.
46
- To pewnie mąż? - Marta ufała, że nie zawiodła jej dziennikarska
przenikliwość. Nagrobkowe daty sugerowały, że był to najbardziej
prawdopodobny stopień pokrewieństwa, jaki mógł łączyć jej rozmów
czynię ze spoczywającym tu sześćdziesięcioletnim mężczyzną.
- Mąż? Ależ nie... - Starsza pani pogodnie się uśmiechnęła. - Ja mam
proszę pani siedemdziesiąt sześć lat. On mógłby być... moim bratem -
odrzekła spokojnie.
- Mógłby być? A nie jest?
Kobieta pokręciła przecząco głową.
Marta zamilkła trochę zdumiona doskonałą prezencją staruszki, dla
której czas okazał się łaskawy. Wyglądała na krzepką, pięćdziesięciolet
nią kobietę i Marta nie dodałaby jej ani jednego dnia więcej. Poza tym
zaczynał ją intrygować nieodgadniony związek uczuciowy, jaki musiał
niegdyś istnieć między tą zadbaną panią a człowiekiem, dla którego
przyszła na cmentarz.
Może kochanek? - przemknęło Marcie przez głowę i już czuła, że nie
uwolni się od tego przypuszczenia. Świetny temat - pomyślała jeszcze
- ponura tajemnica grobowca. Romans na cenzurowanym, rozgrywają
cy się w przedwojennym, purytańskim domu pod osłoną nocy. Potem
okupacja. Walczą razem w powstaniu. On cudem unika śmierci. Wraca
do żony. Ona... - Kreślenie dalszego scenariusza przerwało rewanżowe
pytanie nieznajomej.
- A pani? Pani odwiedza grób Koszyckich? Widzę, że tam znicze
płoną, to się domyśliłam - dodała, widząc zaskoczenie w oczach
Marty. - Pewnie ten uroczy młody człowiek, z którym sobie tutaj flir
tujemy - zaśmiała się wstydliwie - to pani mąż, a panienka to córecz
ka? Często ich spotykam. Przemiłą ma pani rodzinę - dodała szcze
rze, z jakimś n a b o ż n y m uznaniem. - Dzisiaj to wszystkim tylko
kariera w głowie, a pani mąż taki dobry syn. Przyjdzie tu, zadba, po
sprząta. Mnie też p o m o ż e : to w o d ę przyniesie, to śmieci wrzuci do
pojemnika.
47
Marta spojrzała na nią z sympatią. Ta dziwna staruszka wcale jej nie
przeszkadzała. Nie dość tego, Martę cieszyło, że siedzą tu obie, każda ze
swoją tajemnicą.
- A wie pani... - Kobieta splotła dłonie, zapatrzona w wypolerowa
ną powierzchnię pomnika. - Wie pani... Ja go nigdy nie widziałam...
- Kogo? - zainteresowała się Marta, trochę zawstydzona, że umknął
jej jakiś ważny wątek rozmowy.
- No, tego mojego Mieczysława, do którego tu przychodzę.
- Więc to nie był nikt bliski?
- Kiedyś nie, bo mówię pani, ja go wcale nie znałam, ale teraz stał
się jakby mój. Nigdy nikt tu nie przyszedł i pomyślałam sobie, że on po
za mną nikogo nie ma. - W uśmiechu pokazała Marcie doskonale wy
konany garnitur zębów.
Marta nadal milczała, przeczuwając, że jest to najskuteczniejszy spo
sób, aby poznać skomplikowaną historię tej kobiety i tego miejsca. Hi
storię tak doskonałą na reportaż... Natychmiast jednak skarciła się w my
śli za ten nietakt wobec staruszki, która najwyraźniej postanowiła jej
zaufać.
- Nie uwierzy pani, ale było nas w domu ośmioro. I wszyscy urodzi
liśmy się jeszcze tam, na Wileńszczyźnie. Potem przyszła wojna. Matka
umarła. Pewnie ze zmartwienia i zgryzoty, bo moi bracia, a czterech ich
było, nigdy nie wrócili z lasu. Wszyscy zginęli. Moje siostry... - Opo
wieść przychodziła nieznajomej bez trudu, jakby wszystkie minione la
ta poświęciła na oswajanie się z mroczną przeszłością. - Moje małe sio
stry umierały, że tak powiem, głupio i jakby chętnie. Na szkarlatynę.
Jedna po drugiej. Na moich rękach. Najstarszą wywieźli Rosjanie. No
i tylko ja zostałam, samiutka jak palec... Ależ się rozgadałam, zanudzam
pewnie panią, bo cóż młodym do tych losów wojennych, tak pogma
twanych, że sam Bóg musiał się w nich pogubić.
- Nie, nie, proszę mówić - zachęcająco ponagliła ją Marta. - Lubię
wojenne opowieści.
48
- Wojna się skończyła, a zmartwienia nie. Mój narzeczony pojechał
na Mazury. Tylko na trzy dni. Utonął i nigdy go nie znaleziono. Człowiek
jak mrówka, jak się zapłacze w naturze, to nikt go nie dojrzy. Prawda,
że to aż dziwne, ile czasami nieszczęść przypada na jednego człowieka.
- Pokiwała smutno głową i widząc szczere współczucie w oczach Mar
ty, znowu zagłębiła się w minione, zagmatwane dzieje. - No, ale nie
można być samotnym. Żebym miała tu chociaż jeden grób - myślałam
sobie, gdy zapalałam pod krzyżem świece za swoich. I Bóg mnie wysłu
chał. Znalazłam ten. To już dwadzieścia pięć lat mija, jak tu jestem. No
i teraz ani on, ani ja nie możemy czuć się niepotrzebni.
Ostatnie zdanie powiedziała prawie z dumą, z radością kogoś, kto
po długich beznadziejnych latach zgryzot odnalazł przyjazną, bliską so
bie duszę.
- Cóż to jest śmierć? Bardziej milcząca i mniej wymagająca od życia.
Wszyscy do niej zmierzamy. Tak czy inaczej. Po co więc robić jakieś róż
nice między tymi, co tu leżą, a nami?
- Trzeba być bardzo samotnym, żeby tak pomyśleć. - Marta badaw
czo patrzyła na kobietę, która zabrała się już do porządkowania przy
niesionych roślinek.
- Może i tak. - Starsza pani wyprostowała się. - Może pani ma ra
cję... Ale ja od dawna dzięki temu człowiekowi nie jestem samotna...
a wciąż tak samo myślę - dokończyła, gorliwie chwytając za przyniesio
ne narzędzia.
- No, nie bądźże dzieckiem, stary! - Szymon, wyraźnie zły, krążył
nerwowo po pracowni. - Trzeci raz zapraszam was na imprezę, a ty mi
tu pierdoły opowiadasz jak dziewica na spowiedzi. Majka kupiła furę
żarcia, ja wódę i fragmenty barana... Upieczemy, popijemy... Nie byłeś
uprzejmy nawet zobaczyć mojego domku, a miejsce, kochany... wy-ma-
rzo-ne - zaakcentował głośno. - Architekt ci to mówi! - dodał. - Słuchaj!
- Chwycił poręcz krzesła i przysiadł się do pochylonego nad planami
49
Adama. - Jeśli chcesz, sam pogadam z Martą. Jestem pewien, że litera
tura się nie zawali, jak odłoży pióro na dwa dni.
- Dzwoń - krótko odrzekł Adam. - Marta powinna być teraz w do
mu. Sam się przekonaj.
- Daj spokój, Szymon. Nie chce być z nami, to nie - Jolka szkicowa
ła zawzięcie północny odcinek osiedla.
- Cicho! - uspokajał ich Szymon, trzymając już słuchawkę telefonu.
- Marta? - odezwał się po dłuższej chwili. - Dobrze, że cię zastałem. Słu
chaj, cała pracownia robi zakłady, czy dasz się porwać w plener, tak...
na dwa dni. Adam zastawił samochód... uważa, że żadna siła... Ja wie
działem, kochanie... - Uśmiech na twarzy Szymona nie pozostawiał wąt-
pliwości co do wyniku pertraktacji.
Stary Wachowicz podniósł na chwilę głowę z koronkowej podu
szki, ale charakterystyczny zgrzyt klucza w drzwiach sprawił, że poło
żył ją z powrotem. Jego palce poprawiły siwe, niesforne kosmyki i już
spokojny czekał na córkę. Cieszył się, że za chwilę rozniesie się w po
koju aromat świeżo zaparzonej herbaty, a w kącie p o d o k n e m przyja
cielsko zamruga włączone radio, aby utwierdzić go w przekonaniu, że
jego łóżko jest jednym z niewielu bezpiecznych miejsc na ziemskim
globie.
- Joleńka? - jego piskliwy głos wypełnił pokój. To już od dawna nie
był ten głos, który zarządzał renowacją starówki w powojennej Warsza
wie i Wachowicz nawet trochę się wstydził mówić zbyt głośno.
Jolka milczała. Coraz częściej po przekroczeniu progu mieszkania mil
czała - agresywnie i z uporem, doskonale świadoma, że ojciec będzie cier
pliwie czekał na potwierdzenie jej powrotu, że nie upewni się ponownym
pytaniem: Joleńko, to ty?", ponieważ ma swoją dumę. W lustrze korytarza
odbijała się jej twarz. Jeszcze młoda, ale krzycząca jakąś beznadziejnością
losu, który przetoczył się po niej przez dziesięć ostatnich lat. Zdjęła lekki
płaszcz, i, podobnie jak ojciec, zmierzwiła opadającą na oczy grzywkę.
50
Przecież to nie jego wina, że jest jak jest - upomniała siebie nie wia
d o m o który już raz i uzbrojona w cierpliwość, z udawaną niefrasobliwo
ścią odkrzyknęła w stronę zamkniętego pokoju:
- Hej, tato, wróciłam!
Ruszyła do kuchni. Czajnik, kilka naprędce przygotowanych kana
pek, dla ojca kasza manna. Mieszała dymiącą papkę i automatycznie
wypełniała szklany kieliszek kolorowymi tabletkami. Jeszcze relanium.
Na wszelki wypadek schowane przed ojcem w puszce po landrynkach.
Gorąca herbata i biszkopty. Gotowe. Piętnaście minut i jest wszystko,
czego staruszkowi potrzeba. Czy aby na p e w n o wszystko? - J o l k a zno
wu złapała się na tym samym cichutkim kłamstewku. Aby uspokoić su
mienie, postanowiła zagrać z ojcem w remika. Wspomni też o wypa
dzie nad jezioro. Ojciec będzie jak zwykle udawał, że się cieszy, ale
oczy mu posmutnieją i nic już nie uratuje tej krótkiej chwili radości z jej
powrotu, na którą czekał cierpliwie cały dzień.
- Za dużo pracujesz - mówił z pełnymi ustami, kiwając srebrną gło
wą. - Powinnaś pomyśleć o sobie, no i o mnie - dodał, skarżąc się jak
małe dziecko.
- Nie narzekaj. - Jolka usiadła w kręgu pomarańczowego światła.
Stary abażur rzucał jasne refleksy na jej rude włosy i bladą twarz. - Sam
zasuwałeś całe życie. Nawet nie zauważyłeś, kiedy wyrosłam... Po kimś
widać odziedziczyłam ten zapał.
- Och, to były inne czasy - bronił się stary Wachowicz. Nieporadną
ręką usunął kropelkę kaszy z brody. - My budowaliśmy Warszawę. Od
podstaw. Cegła po cegle. Żeby moje wnuki miały gdzie mieszkać.
- No widzisz. Niepotrzebnie. Wnuków nie ma, a tobie został reuma
tyzm i problemy z dyskiem.
- Wnuki jeszcze będą. - Miska z resztką kaszy stanęła na nocnym
stoliku. - Ale same nie przyjdą, córeczko. Tylko że ty zamiast swoje ży
cie układać, to starym musisz się zajmować, pielęgnować, podawać...
Ale kto wie, kto wie... - Starcze usta rozchyliły się w uśmiechu.
51
Jolka wstała, podeszła do radia i nastawiając ulubiony program sta
rego, wzięła z półki talie kart.
- Remiczka, staruszku? - zaproponowała z uśmiechem.
- Och, jakbyśmy mieli Wigilie - ucieszył się Wachowicz. - Ale dla
czego nie. Tylko pamiętaj, byłem najlepszy z chłopaków, jak po pracy
na kocach przy budowie wyciągało się karty i grało.
Gdy potem leżała w swoim łóżku, cieszyła się, że jeszcze czasami
stać ją na okupienie łask starego ojca. Zupełnie dobrze przyjął wiado
mość o wyjeździe. Puścił do niej perskie oko, jakby chciał powie
dzieć: J u ż ja, kochana, wiem, po co się jeździ na majówki nad jezio
ro". Ale nie wiedział. Skąd zresztą mógł wiedzieć, że jedzie, aby
utwierdzić się w przekonaniu, że samotność jest jej dana jak garb gar
busowi, co to będzie go taszczył całe życie z dumą, a płakał nocą,
przed lustrem, w opustoszałej łazience. Gdy zasypiała, nie wiadomo
dlaczego zawirował przed jej oczami szkolny parkiet, biała sukienka
z tafty, jej ciężki warkocz kręcący młynka i tańczące wokół zachwyco
ne spojrzenia kolegów, a nad tym obrazem unosił się cichy, melodyj
ny głos matematyka: „Świat należy do ciebie, Jolu, zobacz, wszyscy
cię kochają.,.ają...ają..."
Długo przeciskała się przez zatłoczone ulice, aby jeszcze przed po
łudniem dotrzeć do redakcji. Na korytarzu dopadła ją Teresa.
- Słyszałaś już? - zapytała konspiracyjnie, odciągając Martę na bok.
- Słyszałaś, że stary odchodzi?
- To jakaś bzdura - lekceważąco odparła Marta, ale Teresa nie wy
glądała w tej chwili na sensatkę.
- Wszystko przez Zielińskiego - mówiła półszeptem. - Ma kogoś
w ministerstwie. Postraszył starego niewydolnością, resortem, spad
kiem czytelniczym... Stary wygląda jak po zawale. Nic nie mówi, ręce
mu się trzęsą, a ta szuja, Zieliński, chodzi za nim krok w krok i udupia...
Wiesz, Zieliński ma swojego człowieka. Był tu zresztą. Co za dupek! -
52
Ładne usta Teresy wykrzywił grymas pogardy. - Od razu widać, że
skończony gnój. Nikt z nim nie będzie pracował. Tego jestem pewna.
- No więc właśnie - Marta intensywnie zastanawiała się nad czymś.
- Czy on już o tym wie?
- Kto? - spytała zaskoczona Teresa. - Ten dupek?
- Nie dupek. Zieliński! Czy Zieliński wie, że z dupkiem nikt nie chce
zasuwać...
- Zwariowałaś? - Teraz koleżanka patrzyła na Martę z nieukrywa
nym zdumieniem. - Nikt mu tego nie powie. Ktoś taki się jeszcze nie
urodził. - Teresa sceptycznie pokiwała głową.
- Ktoś taki właśnie przyjechał - powiedziała Marta, i ruszyła lekko
przed siebie, jakby wybierała się na kieliszek wytrawnego wina do ja
skini lwa.
Plotka o jej akcie odwagi błyskawicznie obiegła cale piętro budyn
ku. Na korytarzu, przed gabinetem Zielińskiego, do którego pół godzi
ny wcześniej wkroczyła Marta, zebrał się imponujący tłum palaczy. By
li wśród nich również bezwzględni przeciwnicy tego nałogu. Wszyscy
stali w wyczekującej pozie.
Za drzwiami gabinetu siedziała Marta. Niedbale, z nogą na nodze,
z papierosem dymiącym prosto w twarz krzywiącego się Zielińskiego
i niezrażona jego niechęcią, mówiła cicho, ale stanowczym tonem:
- ... i nie wyobrażaj sobie, cwaniaku, że ci się to uda. Stary przyjął
cię do tej roboty, choć od początku nam śmierdziałeś. Nikt w tym bu
dynku nie stanie bliżej ciebie, niż muszli klozetowej, bądź tego pewien.
Teraz mówię ja! - syknęła przez zaciśnięte usta, słusznie przewidując
atak ze strony wroga. - Nie powiedziałam najważniejszego. Jest w mini
sterstwie, sejmie, senacie, w sądzie najwyższym i w urzędzie miasta po
kilku miłych panów, z którymi koneksje towarzyskie oceniam dobrze
i wysoko. Mówiąc krótko, łączy nas coś więcej niż brydż. Ty masz do
stracenia wszystko. Ja nic. Tak się składa, że długo nie pożyję. Mam ra
ka... -wyjaśniła łaskawie, uznając, że nadeszła właściwa chwila, aby się-
53
gnąc po tę najcięższą i tajemnie skrywaną broń. - Sam rozumiesz, że ko
bieta, która nie ma nic do stracenia, a nadarza się jeszcze możliwość ja
kiejś walki, wykorzysta bez skrupułów każdy sposób, żeby wygrać.
Zrób powtórkę z Makbeta - poleciła mu ironicznie, gdy dalej trwał
w osłupieniu.
Milczeli oboje, oceniając siły wroga. Marta zmieniła układ nóg.
- Starego prawie załatwiłeś. Spróbuj mnie... Już widzę te sążniste ar
tykuły z sensacyjnymi tytułami: „Winien śmierci znanej pisarki" albo:
„Zieliński - morderca polskiej literatury kobiecej". Zadbam, żeby tak by
ło, jeśli natychmiast nie pójdziesz do starego, aby odwołać to całe nie
porozumienie...
Uderzyła celnie. Zieliński mrugał swymi oczami albinosa, nerwowo
szukając chustki. Znalazł ją. Wytarł lekko zroszone czoło i dopiero wtedy
spojrzał na Martę wzrokiem pełnym nienawiści. Wytrzymała to spojrze
nie. Była tu kimś i wiedziała o tym. Domyśliła się też, że w planach Zieliń
skiego jej nagły urlop niezwykle sprzyjał misternie zaplanowanej intry
dze. Wstała. Przechadzając się z nonszalancją po pokoju dodała jeszcze:
- Nie zapomnij, że wydrukują mnie wszędzie, w każdej prasie, a z te
go, co wiem, twój monopol na sukces ogranicza się tylko do naszej redak
cji. Urodziłeś się w złych czasach, przyjacielu - uśmiechnęła się złośliwie
- ale za to ciekawych. Dość tej farsy. Decyduj: odwołujesz wszystko?
- Dzisiaj odwołam... - syknął złowieszczo. - Ale to dopiero począ
tek. Będziesz tego żałowała. Miałem dla ciebie świetną propozycję.
- Mam gdzieś twoje propozycje - odpowiedziała Marta w niewyszu
kany sposób. - A co do naszego pojedynku, niech trwa, jeżeli walka
z chorą kobietą daje ci satysfakcję.
Otworzyła drzwi i spojrzała na ponury tłum, poważny, uroczysty, jak
za dawnych walecznych lat.
- O! - ucieszyła się, trochę zaskoczona. - Dobrze, że wpadliście na
chwilę. Kolega Zieliński zamierzał właśnie zorganizować redakcyjne
spotkanie.
Zieliński zmiażdżył Martę spojrzeniem i zwrócił się krótko do zebra
nych:
- Przepraszam państwa za to nieporozumienie. Myślę, że jest zbyt
wcześnie na realizację planowanych zmian personalnych. Rezygnuję
z mojego pomysłu.
Marta spostrzegła ze zdumieniem, że zamiast oczekiwanego entu
zjazmu, przywitała ją cisza, ale zanim to sobie uświadomiła, rozległy się
oklaski. Słuchała ich jak urzeczona. Często jej klaskano, ale nie tak. I nie
za przyjaźń.
- Maj to jednak piękny miesiąc - szepnęła do obejmującej ją, zapła
kanej Teresy.
- Pamiętałeś o wszystkim? - Marta z trudem dopinała plecak wypeł
niony po brzegi wałówką.
- J a s n e , popatrz, o czym jeszcze pamiętałem! - Adam z dumą wycią
gnął zza pleców worek cukierków anyżowych, które w ich domu jadła
tylko Marta.
- To miło - ucieszyła się szczerze.
Patrzył na nią spod przymrużonych powiek z wielką przyjemnością.
Moja mała nowoczesna żonka - myślał, zadowolony, że nareszcie przepro
siła się z topornymi martensami, starą dżinsową bluzą i prostym trykotem.
- Czy przypadkowo nie zapomnieliście o dziecku? - Olga wsunęła
głowę pod ramię ojca. - Tyle chcecie zjeść? - z niedowierzaniem oceni
ła zawartość plecaka. - Tak wyjeżdżają emeryci na pielgrzymkę do Zie
mi Świętej, a nie ludzie w waszym wieku na dwudniowe pijaństwo!
- Oczywiście - przekomarzał się Adam - Ludzie w naszym wieku
biorą tomik Stachury, gitarę, „maryśkę", kostkę smalcu. Podkradają cór
ce kieszonkowe i z sucharami w kieszeni pędzą na odkrycie nowego.
Najlepiej autostopem.
Zaśmiali się wszyscy, a podekscytowana suka, wietrząca atmosferę
sensacji, biegała wokół paczki z kabanosami.
55
- Olgo... - Marta spoważniała.
- Niech zgadnę. - Olga wyszczerzyła zęby i wyrecytowała z pamię
ci: - „Zamykaj drzwi, nie wpuszczaj nikogo obcego, nie baw się zapał
kami, gazem, prądem..."
- Ale przede wszystkim, dzwoń, gdybyś nas potrzebowała.
- Myślę, że pierwszy telefon wykonam na waszym trzecim kilome
trze. Zapytam, jak się robi galaretkę z aronii.
- Nie zadzwonisz - przebiegle uśmiechnął się Adam. - Będziesz się
bala, że usłyszymy tenory i basy tych facetów z niemowlęcym zarostem,
co się zatrzymali na półmetku matury.
- Słusznie! - przytaknęła Marta. - Jedyna twoja nadzieja, że któryś
z nich będzie wiedział, jak się robi taką galaretkę.
- Kto wie? Jeśli na opakowaniu będzie przepis? - kpił Adam.
- Ale któryś z nich musiałby umieć czytać! - uzupełniła Marta z uda
ną powagą.
- Dobra - skapitulowała Olga. - Tym razem w a m wybaczam. Ale to
tylko dlatego, że mam szacunek dla tradycji.
- A co tradycja ma wspólnego z analfabetyzmem? - zdumiał się Adam.
- A to - wpadła mu w słowo córka - że muszę przyśpieszyć pe
wien doniosły fakt i nie wypada mi kłócić się o marchewkę. Zwła
szcza z mamą.
- O Boże. Ona wychodzi za mąż! - błaznował Adam, ale Marta pa
trzyła z niedowierzaniem na wyciągniętą w jej stronę rękę córki.
- To... dla mnie? - upewniła się jeszcze.
- Nie będzie cię w Dniu Matki, więc... prezent dostaniesz już dzisiaj.
Marta delikatnie wyjęła z rąk córki piękną, granitową figurkę. Wciąż
milczała, zaskoczona niespodzianką.
- Czarna kotka... - wyszeptała po chwili i wolną ręką przyciągnęła
córkę do siebie.
- J e s t e ś c i e smutniejsze od zakończenia „Casablanki" - próbował żar
tować Adam, który, choć był twardym mężczyzną, poczuł się trochę nie-
56
swojo, odgadując intuicyjnie, że w tej splątanej grupie Laokoona nie ma
dla niego miejsca.
- Ona jest z granitu. Tak jak ty, mamo.
Marta skurczyła się jeszcze bardziej. Chciała coś powiedzieć, jedno
jakieś ważne słowo, może „przepraszam", ale Olgi już przy niej nie by
ło. Spojrzała pytająco na Adama. Powstrzymał ją delikatnie.
- Zostaw ją - powiedział. - Długo czekała na takie wyznanie. Po
zwól jej cieszyć się nim w samotności.
Nikt nie zauważył wtargnięcia Maryjki, która sapiąc z oburzenia,
wsunęła swą siwą głowę przez uchylone drzwi.
- A Maryjce najlepiej nic nie mówić... Niebożątko nasze na łaskę pu
stej lodówki zostawić, butli nabrać i zapomnieć, że dziecko spłodzili. Ot,
czego nasza Olieńka doczekała.
Maryjka niezgrabnie przechodziła przez paczki porozrzucane na
podłodze, usuwając je spod nóg końcem parasola.
- O, nasza Perełka - ucieszył się Adam. - Co to deszcz pada? - Prze
straszył się widokiem Maryjkowego parasola.
- J a k i ż tam deszcz - ofuknęła go łagodniej, ujęta „Perełką". - Toż po
goda piękna, jakich mało!
- A Maryjka z parasolem!
- A bo toż można wiedzieć, co nasz Pan najsłodszy na to grzeszne mia
sto ześle, a wiele to dla Niego potopem dziwkarstwo i pijaństwo pokarać
albo miłości brak do rodzonego dzieciątka? - No, ale na szczęście niebo-
żątku nic się nie stanie, póki stara niania rękę na plusie zatrzymała.
- Gdzie Maryjka zatrzymała rękę? - chciał ustalić Adam, z przebiegle
poważną miną.
- No, jakże gdzie? Na tętnieniu znaczy się, jakich mało - z godnością
wybrnęła Maryjka i obrażona ruszyła do kuchni.
- Adam, nie tak szybko! - strofowała go Marta, pociągając delikatnie za
rękaw trykotowej koszulki. - Jedziesz jak wariat, nawet suka spuściła uszy.
57
- Nie widziałem wyżła z podniesionymi uszami. Pomyliłaś z Kubu-
siem Puchatkiem - odparował, zadowolony, że przyszedł mu do głowy
taki literacki argument. Ale już zwalniał, delikatnie biorąc kolejny zakręt.
- Mógłbyś przynajmniej w przybliżeniu powiedzieć mi, jaka jest idea
tego spotkania i kto został zaproszony.
- Cel - precyzował wesoło Adam - integracja zespołu architekto
nicznego pod przewodnictwem Szymona Kordeja; skład: wspomniany
zespół architektoniczny, Majka, konkubina Kordeja, żona Balickiego,
znasz ją, moja żona i moja suka. Koniec kropka.
- Konkubina, mówisz? - Marta przypomniała sobie cichą, delikatną
blondynkę. Miła, uczynna. - Już wiem - ucieszyła się - pamiętam ją
z imienin Szymona. Taka spokojna i nie wadzi nikomu...
- Nie znasz jeszcze Grażki - kontynuował Adam. - Pracuje u nas od
niedawna. Myślę, że ją polubisz. Jest sympatyczna. Przyjedzie też pew
nie Węgrowski, kumpel Szymona. O tej ich niby przyjaźni mogłabyś na
pisać książkę. Nie znam bardziej przykrego typa. Od lat zastanawiam
się, co ich obu łączy.
Adam zamilkł, zajęty wyprzedzaniem okazałej furgonetki. Marta za
mknęła oczy.
Ludzie Adama... - myślała, poddając się łagodnemu kołysaniu -
właściwie ich nie znam i nigdy dotąd mnie nie interesowali. Ich klęski,
sukcesy, wygrane czy przegrane przetargi, wywiady w telewizji, arty
kuły ganiące czy chwalące, te tony projektów robionych po nocach za
psie pieniądze. Jakaś nieśmiała firma, sztywno trzymająca się starych
zasad rozliczeniowych. Przeciwnicy nowoczesnego biznesu i prywa
tyzacji. Tytani pracy... Tyle o nich na dobrą sprawę wiedziała. A prze
cież Adam czasami przez tydzień nie wychodził z pracowni. Brał do
biura szczoteczkę do zębów, ręcznik i pled. Jak na strajk okupacyjny.
Dzwoniła, gdy był jej potrzebny. Ale nigdy nie nalegała, aby wcześniej
wrócił, zostawił w cholerę jakieś projekty, bo tak naprawdę potrzeb
ny jej nie był...
58
- Spójrz na mapę. Gdzieś tu musimy skręcić w lewo. Znajdź czerwo
ną kreskę. Zrobiłem ją flamastrem - poprosił, zwalniając.
Marta z uwagą śledziła mapę.
- J e z i o r k o . . . to chyba tu - ucieszyła się. - A jesteśmy... tu. - Postawiła
kształtny palec na mapce. - Druga w prawo - oświadczyła tonem pilota.
Stali na cienistej drodze otoczonej niedojrzałymi krzakami jeżyn.
- Bądź pewna, że na Safari z tobą nie pojadę. I daj tu babie mapę -
udawał zdenerwowanego, ciesząc się z zakłopotanej miny Marty.
- Skoro wyprowadziłam cię na manowce, muszę to naprawić. Co
powiesz o kanapkach Maryjki i kawie z termosu?
- No proszę, moja sławna żona zarządziła piknik. Małe „sam na
sam". Pamiętasz, kiedy ostatni raz jedliśmy pasztet pod gołym niebem?
- Na koncercie Omegi albo... na meczu. Zaraz... Co to był za mecz...
- Marta... - Spojrzał na nią z niemym u p o m n i e n i e m . - Pytałem:
„sami", a ty, że na meczu. To ostatnie miejsce, gdzie człowiek jest
sam.
- A nie zastanawia cię - Marta popijała aromatyczną kawę - co mo
gła robić na meczu chluba filologii polskiej? Nie sądzisz chyba, że po
szłam tam dla dwunastu zadziornych frajerów, taplających się bez sen
su w biocie. Nie przymierzając, jak nasza suka.
- Jedenastu - poprawił Adam, ale oświadczenie żony zrobiło mu
wyraźną przyjemność.
- W jednym się nie mylisz - podjęła Marta. - To było w jakiejś minio
nej epoce. - Westchnęła Marta, wypatrując z utęsknieniem bardziej cie
nistego miejsca. - Teraz trochę boję się lata. Upał mnie męczy. A pamię
tasz?... Zawsze lubiłam taką pogodę.
- Spójrz na mnie - Adam pokazał palcem lekko zroszone czoło. -
Też już nie wytrzymuję wysokich temperatur. Musimy pogrzebać
w swoich metrykach, staruszko, i przestać się dziwić oznakom... dojrza
łości! - znalazł właściwe słowo. Ale gdzieś w sobie skulił się i przeraził.
Wiedział, że zaczyna kłamać.
59
Z uśmiechem szperał w piknikowym koszu, ale wystarczyło jedno
spojrzenie na Martę, aby zauważyć, jak bardzo ostatnio zmizerniała. Sie
działa zamyślona, gryząc źdźbło trawy. Jej zwykle śniada, łaskawie
przyjmująca opaleniznę skóra nabrała matowego odcienia. Wąskie ra
miona ginęły w szerokiej przepaści bluzy, jakby nagle za dużej o kilka
numerów. Jednak najbardziej niepokojąca była twarz Marty. Te oczy,
większe niż zwykle, wpadające w pułapkę lekko wystających kości za
różowionych policzków...
- Coś nie tak? - spytała, zaniepokojona.
Zamiast odpowiedzi zobaczyła wycelowany w siebie obiektyw. Na
sprzeciwy było za późno.
- No nie... Wiesz, że nie lubię - westchnęła cicho. Nie chciała burzyć
swym niezadowoleniem panującej między nimi harmonii.
- J e s t e m fotografikiem artystą. Gdybyś była na moim miejscu, też by
cię podkusiło.
Ze śmiechem wyrwała mu aparat i utrwaliła zdziwioną twarz męża.
- Wyglądasz jak idiota - cieszyła się. - Będę obnosić się z tym zdję
ciem na dowód, że nie wszystko mi się w życiu udało.
Wolno, niechętnie, jakby z obawą, że najmilsze chwile mają za so
bą, ruszyli do porzuconego w cieniu samochodu.
Przed d o m Kordeja wysypał się tłumek wcześniej przybyłych gości.
Witani serdecznymi okrzykami, nie musieli martwić się o plecaki i tor
bę. Usłużne ręce chwytały ich bagaże, a miły harmider zwalniał z obo
wiązku oficjalnych powitań.
- Marta, chodź tu, Grażka chce cię poznać - Adam radośnie przed
stawiał jej koleżankę, a sam ruszył ze słowami powitania w stronę Majki.
Marta z Grażką szły obok siebie kamienistą ścieżką.
- J e s t e ś taka znana... i ładna - odezwała się onieśmielona Grażka.
60
Martę ujęły te słowa. Były proste i szczere.
- Dziękuję, ale jak mi się dobrze przyjrzysz, okaże się, że tylko tro
chę znana. Zresztą, w ten dziwny anonimowy sposób. Ludzie bardziej
niż mnie znają z okładek nazwisko Adama. - Uśmiechnęła się do idącej
obok dziewczyny.
- Zawsze chciałam cię poznać - Grażka była zafascynowana żoną
kolegi. Nie wiedziała, na czym polegał urok Marty, bo Koszycka nie na
leżała do klasycznych piękności i nie zewnętrzne walory sprawiały, że
mogła się podobać. Wcześniejsze, zdawkowe uwagi Jolki o Marcie nie
nastrajały przyjaźnie, ale budziły ciekawość. Teraz jej opinia wydawała
się Grażce obraźliwa. Było w Marcie coś ważnego, coś, co trzeba uznać,
przyjąć do wiadomości. To wystarczało, aby teraz iść obok niej i cieszyć
się łatwą, dobrą rozmową, nie mającą nic wspólnego Z jakimś skompli
kowanym światem intelektu, w którym, jak się Grażce przedtem wyda
wało, Marta musiała ugrzęznąć na wieki.
Marta mówiła z prostotą i wdziękiem o jedynaczce.
- Obiecaliśmy sobie z Adamem, że imię „Olga" wykreślamy na dwa
dni ze słownika. Ale sama widzisz - śmiała się - jak tylko znalazłam w to
bie cierpliwego słuchacza i wiem, że Adam nie słyszy, zamieniam się
błyskawicznie w histeryczną mamuśkę.
- Nie jestem matką, ale nie sądzę, żebym była inna - Grażka odnio
sła się ze zrozumieniem do tematu.
- Ale wiesz, Grażko, ja cieszę się z tej histerii. To w pewnym sensie
nowość w moim życiu. - A gdy spostrzegła brak zrozumienia w oczach
dziewczyny, dodała: - Zdaje się, że dopiero teraz dorosłam do roli mat
ki. Kiedyś byłam uboższa, niepełna. Albo po prostu: nazbyt zajęta sobą
- dokończyła szczerze.
To wyznanie sprawiło, że Grażka jeszcze serdeczniej spojrzała na
Martę, jakby chciała ją zapewnić, że docenia tę samokrytykę, to zbliże
nie, które pozwala osiągnąć stopień tajemniczego porozumienia
w skomplikowanym języku kobiecych natur.
61
- Zobacz, kto przyjechał - wykrzyknęła Grażka do stojącej na
ganku Jolki. Marta wypuściła z ręki smycz, aby Plama, piszcząca
z uciechy, mogła przywitać się ze starą znajomą. Suka nieporadnie
pokonywała schody, obwieszczając swą radość niezwykle krótkim
ogonem. Jolka, o b e z w ł a d n i o n a d o w o d a m i psiej miłości, patrzyła
w kierunku nadchodzących. Z uśmiechem podeszła do Marty, wyj
mując kosz z jej ręki.
- A gdzie maszyna do pisania? - spytała, tak pół żartem, pół serio,
wpatrując się w trochę zmęczoną twarz Marty.
- J e s z c z e w bagażniku. Razem z natchnieniem. Co u ciebie? Chyba
ostatnio widziałyśmy się rok temu. Poczekaj, co to było...
- Adama imieniny, przełożone na po świętach - przypomniała Jol
ka uprzejmie. - Ale rok temu nie pytałaś mnie, co słychać, tylko wszy
scy ciebie o to pytali.
- Czy przynajmniej wymyśliłam jakąś inteligentną odpowiedź?
- J a k zawsze - odrzekła Jolka.
- To teraz twoja kolej...
Usiadły na schodach. Jolka wspomniała w kilku zdaniach o chorobie
ojca, o służbowym wyjeździe do Norwegii, który zawdzięczała Adamowi.
- Zrezygnował ze względu na ciebie - wyjaśniła, przyglądając się
Marcie.
- Ze względu na mnie? A niby dlaczego? Nawet nie wiedziałam, że
miał taką propozycję...
Zapadła chwila ciszy, którą szczęśliwie przerwał tubalny głos Szy
mona:
- Baby, marsz do kuchni z tym miechem! Jeszcze nikt nie ugotował
kiełbasy na słońcu nawet w tak sprzyjających warunkach. No nie... -
udawał zrozpaczonego. - Zobacz, Adam, wódkę też grzeją!
Obiecany małżeński pokój był już prawie umeblowany. Marta na
tychmiast poczuła się w nim dobrze. Zsunęła buty i lamparcim skokiem
rzuciła się na materac. Adam ze znawstwem przyglądał się wnętrzu.
62
- Pionierska prostota, wdzięk delikatnej zgrzebności, klimat przytul-
ności i maksymalne wykorzystanie powierzchni - pochwalił. - Trzeba
przyznać, że Szymon zrobił to z głową, no i w zupełnie przyzwoitym ter
minie - dodał, obliczając, ile mniej więcej trwa budowa.
- Półtora roku, słyszysz, Marta? Półtora roku od pierwszej cegły.
No, ale miał ziemię. Część sprzedał, kupił za to materiały. Teraz taka
działeczka pod Warszawą to gratka... - Wciąż coś kalkulował, doda
wał i mnożył w pamięci. - Nie chciałabyś być jeszcze raz przenoszo
na przez próg? - spytał po dłuższej chwili milczenia. Położył się obok
materaca, na prostej sosnowej podłodze, podparł łokciem i spoglądał
na żonę.
- Owszem, ale dla urozmaicenia przez innego faceta. - Marta z roz
bawieniem spojrzała na męża. - Nie myślisz chyba...
- A właśnie, że pomyślałem. Zastanów się... Maleńka chatka, my oboje...
- Chatka Puchatka - przerwała mu - babci i dziadka. Ty pierwszy
wspomniałeś o naszych metrykach - dodała i pokręciła przecząco gło
wą. - Nie, Adaśku, nie w tym życiu. Cieszmy się z każdego dnia. Ale już
nie budujmy nowych murów. Raczej... - rozmarzyła się - pojedźmy
gdzieś razem. Może trochę dalej niż zwykle, ale nie za daleko, i bliżej niż
dotąd. Bliżej siebie...
- J e s t e ś kochana - szepnął jej Adam. - Nie zniósłbym myśli, że mam
pazerną i łapczywą żonę, która mnie zmusza do budowania kolejnego
gniazdka.
Zaśmiali się cicho.
- Mile panie, program jest taki... - Szymon przechadzał się dostojnie
po kuchni, instalując kręcące się po niej koleżanki. - Zaraz, a gdzie Maj
ka? - przerwał oburzony nieobecnością gospodyni.
- Zajmuje się baranem i czyści ryby. - Jolka odgarnęła włosy
z czoła. - Powiedz nam raczej, gdzie się ukryło pierwsze pióro War
szawy?
63
- J o l k a - szepnął błagalnie - nie bądź złośliwa, proszę! Ona tu jest
pierwszy raz. Na p e w n o się nie wyłamie. Nie lubisz Marty, twoja spra
wa. Ja znam ją dłużej i...
- Uwielbiam to spojrzenie ranionej łani - dokończyła Jolka, mi
zdrząc się w stronę kolegi.
- Nawet nie miałaby co tu robić - Grażka postanowiła bronić nie
obecnej. Rozejrzała się po kuchni, jakby szukając argumentów na obro
nę Marty. Zamiast nich dostrzegła w drzwiach uśmiechniętą Koszycką.
- Musiałam doprowadzić się do stanu jakiejś używalności. Ale już je
stem i pomagam. - Była spokojna, zadowolona i nic nie wskazywało na
to, że słyszała, o czym mówiono tu przed chwilą. Sięgnęła po chleb,
przygotowany do krojenia. - Mam się nim zając?
Grażka gorliwie pokiwała głową, a Marta, patrząc znacząco na Szy
mona, mówiła z dozą powagi:
- Tak, szczerze mówiąc, trzeba też zająć się Adamem. Kipi z zazdrości.
Masz w nim, Szymon, wiecznego wroga. Powiedział, że jesteś obmierzły
nuworysz i karierowicz. A dom spieprzyłeś całkowicie. Od piwnicy po
strych. Leży teraz na górze i płacze. Musisz chyba uspokoić go drinkiem.
- To cudownie! - Szymon, zachwycony pomysłem, znikł.
- No i proszę, program imprezy uległ zmianie. Przyszedł z dyrekty
wami, a wypadł z butelką. - Jolka kroiła mięso na szaszłyki z determi
nacją godną prawdziwego rzeźnika.
- Czy ktoś jeszcze przyjedzie? - Miękki chleb z trudnością poddawał
się dzieleniu, ale Marta radziła sobie dzielnie, dbając, by kromki nie by
ły za grube.
- Na p e w n o Balicki. Znasz go, ten od urbanizacji. Ma żonę Kryśkę,
która prowadzi jakąś galerię, chyba na Powiślu.
- A Węgrowski? - Grażka oderwała się od przecierania talerzy. - Czy
Węgrowski też będzie? P o d o b n o nie opuści żadnej okazji, żeby się na
chlać za darmo i jeszcze nawrzucać fundatorowi. Jak znam życie, przy
jedzie szybciej od Balickiego.
64
- Wystarczyłaby jedna setna Węgrowskiego, żeby stworzyć imponu
jący schwarzcharakter i obdzielić nim rodową sagę - dodała Jolka.
- O mnie plotkujecie? - Adam cicho zakradł się do kuchni i Jolka po
raz pierwszy szczerze się roześmiała.
- Też nam temat - odburknęła ożywiona. - Są ciekawsi faceci!
- Z ekscentryczną osobowością - dodała Marta.
- I z bardziej intrygującym charakterem - nieśmiało dołożyła Grażka.
Wszystkie trzy, na pozór poważne i skupione, spojrzały na siebie
znacząco.
- Joleńko - Adam udał zdruzgotanego. - To zwierzątko płacze pod
twoimi paluszkami! Jak taka wrażliwa kobieta może tak bestialsko ob
chodzić się ze świnką? Martusiu, a ten chlebek, to dla łabędzi? - Ze stosu
przygotowanych kromek wyjął najokazalszą i prezentował ją z komicz
nym wyrazem oburzenia. - Majkaa! - zawołał. - Pomocy! Te trucicielki
nie mają pojęcia o kuchni! - Przegoniony celnym uderzeniem ścierki,
z kawałkiem ukradzionej kiełbasy, pobiegł na dalsze oględziny domu.
- Wariat - ciepło powiedziała Jolka. Myła ręce wysmarowane przy
prawami, z ukosa spoglądając na Martę. - Wiesz - odezwała się do niej.
- J e ś l i czegoś ci zazdroszczę, to właśnie życia z Adamem.
- Bo też niczego więcej zazdrościć mi nie ma sensu. - Marta kończy
ła już krojenie. - Poza tą przyjemnością pozostaje świat zwykłych bab
skich problemów: choroby, kompleksy i stresy.
- Kiedyś miałam wrażenie... ee, nie ma o czym mówić - rozmyśliła się
Jolka, ale Marta patrzyła na nią wyczekująco, więc dokończyła niechętnie.
- Sądziłam, mówiąc szczerze, że Adam mieścił się raczej na półce z twoi
mi problemami. To znaczy - zaplątała się - mogę się oczywiście mylić...
- Chcesz mi koniecznie powiedzieć, że jestem złą, nie doceniającą
swego szczęścia żoną - pomogła jej Marta. - I kto wie - zamyśliła się po-
ważnie-czy nie ma w tym racji... Z pewnością taka byłam... Może nie raz...
Może nazbyt często... - To niespodziewane zwierzenie sprawiało Marcie
wyraźną trudność, ale dzielnie brnęła dalej. - ... każde małżeństwo zaczy-
3 — Głodna kotka
65
na się bajkowo. Potem fabułę pisze życie, obce, bezwzględne i prześmiew
cze. Rzecz w tym, żeby w odpowiednim momencie przejąć inicjatywę nad
głównymi wątkami. Wiesz, o co mi chodzi? Nie pozwolić bezwiednie, aby
kontrolę nad twoim scenariuszem przejął zbieg okoliczności, kaprysy,
mrzonki, cokolwiek, co w istocie jest niszczące i poza tobą.
Usiadła na wysokim taborecie. Spuściła głowę.
- Nam, jak i innym, przydarzyła się taka utrata kontroli w szaleńczej
pogoni za szczęściem, no i było kilka kraks. Nie tak groźnych, ale z mo
jej winy - dokończyła odważnie. - Teraz liżę rany, naprawiam szkody...
Może jeszcze zdążę dopisać: „Żyli długo i szczęśliwie", a ty dodasz: „I ja
tam byłam, miód i wino piłam".
Podniosła głowę, sprawdzając, czy została zrozumiana. Jolka milcza
ła i Marcie wydawało się, że trochę złagodniał wypisany na jej twarzy nie
przejednany wyraz zaciętości, ale jego cień wciąż się błąkał w kącikach
ust, trwających w niemym uporze. Jolka wyraźnie wolała pozostać przy
swoim zdaniu.
- Widzę, że nic z tego... - zrezygnowała Marta. - Trudno. Reszta
niech będzie milczeniem, a my spróbujmy odpocząć od niemiłych te
matów, bo Szymon przy całej swojej tolerancji nie wybaczy nam żad
nych epistemologicznych rozważań.
- Czy wszyscy już zeszli? - Szymon niecierpliwie stukał łyżeczką
w szklankę z drinkiem. Uspokójcie się! - przekrzykiwał głośne rozmo
wy. - Kierownik do was mówi! - Ogromny stół w kominkowym salonie
tętnił własnym życiem. Nikt, poza Majką, miłośnie wpatrzoną w Szymo
na, nie zauważał potężnego pana domu, dopraszającego się o uwagę.
- ...Jakbym go widziała! - J o l k a pokładała się ze śmiechu, gdy Adam
sugestywnie naśladował wpływowego inwestora. Relacjonował spotka
nie, od którego zależało n o w e zlecenie dla firmy.
- Najlepszy był, gdy zostaliśmy sami. Zaczął uprawiać partyzantkę.
Mówił mi na ucho: „I miejsce na bideciki, kochaniutki inżynierku, mu-
66
szą być bideciki. Jak to gdzie? Gdzie pan uważa, kochaniutki. Pan robi
bideciki, ja płacę".
W drugim końcu stołu Balicka skarżyła się Marcie na klientów galerii.
- To już nie są znawcy, jak dawniej. Wiesz, w jaki sposób kupują? Przy
chodzą i pytają: „Który z tych obrazków jest najdroższy?" Tłumaczę na przy
kład, że w tej ekspozycji "Struktura ciszy« Osińskiego, świetna rzecz, nawia
sem mówiąc, i pytam, gdzie ma wisieć, kto będzie oglądał, jaką kolekcję chcą,
a taki facet do mnie: „To już moja sprawa, pani niech pakuje. Tu jest czek, tu
adres, proszę przesłać..." Marta, uwierz, rzygać się chce... Cały problem
w tym, że jak ktoś wie, po co przyjść i o co zapytać, to nie śmierdzi złotówką.
Marta słuchała z uśmiechem. Sugestywna opowieść Balickiej po
zwoliła jej przenieść się do ciasnej galerii, pełnej niewybrednej kliente
li, której obecność urzeczywistniała się w znakomitej charakterystyce
nawet tu, przy dębowym, grubym stole.
- Mów, mów! - Adam zachęcał Szymona, przekrzykując gwar. -
Przecież wszyscy słuchamy!
- I nie wyobrażajcie sobie - Szymon nareszcie doszedł do głosu - że
uchlejecie się tu bez zadania sobie trudu podpalenia ognia. Strzemien-
nego za spotkanie i do roboty! Ubrać się ciepło, brać michy z żarciem
i wynocha na dwór!
Marta usadowiła się blisko ognia.
Prawie jak na urodzinach cioci Zuli - uśmiechnęła się do siebie -
i nawet nie trzeba grać w brydża. - Było jej tu dobrze. Wśród przyja
znych, zaczerwienionych ogniem i alkoholem twarzy. Nikt nie walczył
o dominację, nikt od niej nie wymagał konwersacyjnego trudu i pełnej
gotowości do intelektualnych przepychanek. Błogie, słodkie, spokoj
ne lenistwo - pomyślała, uświadamiając sobie, że wśród tych ludzi
czuje się prawie tak dobrze, jak p o d d o m o w y m patchworkiem.
- I proszę bardzo, kogóż tu widzimy... - obudził czujność Marty
dźwięczny silny głos. Należał do wysokiego mężczyzny idącego raźnym
krokiem w stronę ogniska. Nieco za nim podążała niewidoczna w półcieniu
67
światła smukła postać, bez wątpienia dziewczyna, choć gdyby nie długie,
opadające na ramiona włosy mogłaby uchodzić za chłopca; Stanęli blisko
ognia, witani przez zebranych gromkim śmieciłem i krótkimi okrzykami.
Węgrowski - pomyślała Marta. Oto i on. Bohater naszych czasów.
Tymczasem bohater poklepywał Szymona, nie szczędząc mu kąśli
wych uwag o nowych formach zawodowej integracji.
- Przypatrz się, mała - mówił ironicznie do swojej towarzyszki. - Z ta
kim harcerskim zapałem może się bawić tylko pracownia ostatnich
w Polsce państwowych architektów. A ci ludzie - wodził ręką po całym
towarzystwie - to beznadziejne przedłużenie gatunku stachanowców,
którzy niegdyś śpiewali: „Zbudujemy nowy dom"... Witajcie ideowcy!
Milcząca dziewczyna kiwnęła tylko głową. Usiadła, jakby obecność
Węgrowskiego zwalniała ją z wszelkich funkcji życia, poza oddycha
niem. Nikt, z wyjątkiem Szymona, nie kwapił się do rozmowy z nowo
przybyłym, który nie zwracał na to najmniejszej uwagi.
- A my się chyba nie znamy? - Rzucił w stronę Marty zainteresowa
ne spojrzenie.
- Koszycka - oświadczyła niezbyt głośno, ale w tym momencie roz
mowy przycichły i głos Marty zabrzmiał wyraźnie, trochę jak wyzwanie.
- Czy tak mam do ciebie mówić? - próbował zażartować Węgrowski.
- Możesz - odparła obojętnie.
- Ja jestem Węgrowski. Dla ciebie Michał. Gdybym wcześniej przy
puszczał, że pisarki mogą być tak ładne, czytałbym nawet Harlekiny.
Powrócono do przerwanej rozmowy. Ognisko dogasało, ale nikt już
nie dorzucał drewna. Robiło się ciemno i zimno, dlatego gdy Szymon za
rządził odwrót, jego pomysł przyjęto z głośnym aplauzem. Marta cicho
zagwizdała na Plamę. Przekazała Adamowi swój pled i ruszyła w stronę
jeziora na krótki spacer z psem.
- Moje dziewczynki! - wykrzyknął Adam czule na widok Marty
z psem. Trochę zaczerwieniony, radosny, odebrał od żony kurtkę,
sprawdzając, w jakim wróciła nastroju.
68
- Ty pijusie - żachnęła się wesoło, gdy próbował pocałować jej
zmarznięty policzek. - Możesz pić, ale wara od seksu!
Weszła w środek ogólnej wesołości, natychmiast dostrzeżona przez
Węgrowskiego.
- Marto - zwrócił się do niej szarmancko - tylko ja czekałem, aby
wypić z tobą maleńkiego szczeniaczka - wyciągnął rękę z kieliszkiem.
Z obojętnością osoby przywykłej do wódki wzięła kieliszek i prze
chyliła prawie do dna.
- Cudowna! - Węgrowski nie spuszczał z niej oczu... - Jeszcze? -
Podbiegł usłużnie z butelką.
- Nie - odparła kategorycznie. - Po następnym mógłbyś mi się też
spodobać, a po co mamy oboje przeżywać na trzeźwo rozczarowanie?
- J a k zwykle w centrum uwagi? - Przy niej chwiała się Jolka. - Nie chcesz
ze mną rozmawiać? Masz rację. Zawsze masz rację i wszystko, co chcesz.
Ona mnie wyjątkowo nie lubi - przemknęło Marcie przez myśl. -
Ciekawe, dlaczego? I chociaż rozmowa z Jolką była w tej chwili ostatnią
rzeczą, która Marcie mogła zrobić przyjemność, powiedziała:
- Chcę z tobą pogadać. Wezmę kawałek ryby i zastanowimy się nad
tym, co cię trapi.
Przesuwały się w głąb salonu, a za nimi podążało jak cień niespokojne
spojrzenie Adama. Znał Jolkę i nie wróżył żonie miłych chwil w jej towarzy
stwie. Ale też nie wstał, nie pobiegł w ich stronę, aby pod byle pretekstem
zakłócić bliskość obu kobiet. Sięgnął po butelkę i spokojnie zapytał:
- Szymon, a za strych już piliśmy?
- Zniszczyłaś go - padło oskarżenie. - Zobacz, jak wygląda... Zesta
rzał się, przestał się śmiać. Kiedyś był najbardziej pogodnym facetem, ja
kiego znałam... - Wymierzony w Martę palec Jolki niepewnie się kiwał,
wtórując każdemu jej zdaniu.
Spojrzała na męża. Zaśmiewał się właśnie do łez. Lekko przerzedzo
na, ale wciąż okazała czupryna, wieńcząca sportową sylwetkę Adama
69
sprawiała, że wyróżniał się z grona mężczyzn nieuchwytnym chłopię
cym wdziękiem.
- Spójrz - powiedziała, przenosząc jej uwagę na męża. - Przyjrzyj
mu się... Czy tak wygląda nieszczęśliwy, zaniedbany facet? Nie proszę
cię o miłość, ale bądź sprawiedliwa. Doceń moje starania. Trudno ci
uwierzyć, że go kocham, w tym problem, prawda?
- Trudno mi uwierzyć, że kochasz kogoś poza sobą. - Ośmielona al
koholem Jolka natychmiast pożałowała tej szczerości.
Niezrażona tym Marta dokończyła:
- ... A jednak tak jest. Niezależnie od twoich spekulacji na mój temat.
Nie rozumiem, dlaczego wobec mnie jesteś taka agresywna. Ja ci prze
cież nigdy nie dokuczyłam?
Posmutniała i zamilkła. Jolce zrobiło się przykro. Trzeźwiej spojrza
ła na Martę, ale w jej oczach, przed chwilą chorobliwie ożywionych, był
już tylko dawny spokój. Jolce wydało się, że to nie Koszycka siedzi
obok, że to jakiś cień Marty kładzie jej rękę na dłoni, że tu, przy kamien
nym piecu wygrzewa się jakaś koszmarna prawda, i nagle pożałowała
i siebie, i tej cichej Marty.
- J e d y n ą trzeźwą istotą jest mój pies. - Marta nie odrywała czujnych
oczu od dogorywającego zespołu renomowanych architektów. Adam
trzymał się świetnie, zważywszy, że pod specjalnym nadzorem Szymo
na walczył z napływającymi wciąż butelkami wódki. Przy stole pusto
szało. Ktoś się śmiał, ktoś inny był internowany, jeszcze inni wrócili do
czasów licealnych i przeżywali na n o w o „numery", które z każdym ro
kiem traciły na komicznej atrakcyjności, aby stać się w końcu męczący
mi rekwizytami z nieistniejącego teatru.
To jest właśnie starość - uznała Marta, próbując wyobrazić sobie Zieliń
skiego w pierwszej ławce, jak wkłada koleżance prezerwatywę do kalosza.
- A gdyby usłyszeli - myślała - ciche, podstępne pulsowanie zgrubienia
pod moją pachą, wiedzieliby, jak wygląda śmierć. Śmierć z Marty imieniem,
70
z jej palcami, z których wczoraj zsunęła się obrączka, z jej pokłutymi grubą
igłą żyłami. No i twarz. Ona też już należy do śmierci. A przecież nie jest ani
młoda, ani stara. Zwyczajna twarz z pierwszą zmarszczką i uśmiechem na
stolatki. Któregoś dnia ta zwyczajna twarz, teraz zawieszona na targowisku
życia, zastygnie z utrwalonym grymasem nadziei albo żalu.
Może to zdarzy się jesienią, gdy dojrzałe kasztany będą wystukiwa
ły na chodniku jej ulubiony rytm. A może zimą, w kostniejącym mrozie,
w kręgu białych śnieżynek wirujących wokół dziecinnych czerwonych
policzków.
Marta energicznie wstała. Zdecydowanym ruchem podeszła do Ada
ma i nadstawiła swój pusty kieliszek.
- Nie, nie włączaj światła. Tak jest dobrze.
Leżeli ogarnięci atramentem nocy. W kącie pokoju z małego radia
dobiegał głos Raya Charlesa, tłumiony krokami ostatnich niedobitków,
opuszczających wyspę rozpusty.
- Zmęczona? - Adam bawił się małą dłonią Marty, wdzięczny, że
przyjechała tu z nim, że teraz leży obok i nic jej nie denerwuje.
- Nieco. Nie bardziej, niż po obronie twojej pracy - dodała i oboje
uśmiechnęli się na wspomnienie pamiętnego pijaństwa w ich pierw
szym małym mieszkaniu.
- Trochę boli mnie głowa, ale i tak dzielnie oszukiwałem - pochwa
lił się jak mały chłopczyk oczekujący uznania.
- Gdybyś nie oszukiwał, to byś nie żył - stwierdziła rzeczowo.
- Zwłoki Węgrowskiego zawisły na umywalce. Jolka uwaliła się na
niedźwiedziej skórze i zasnęła obok naszego psa, nawet Balicka... -
Marta zachichotała. - Balicka wystąpiła z inicjatywą kąpieli, ale skończy
ło się na prezentacji bikini...
Było im dobrze i sennie. Ray Charles śpiewał już drugą piosenkę,
a na błyszczącej tarczy zegarka Adama duża wskazówka dawno prze
kroczyła przyzwoitą porę snu.
71
- Słyszałaś, co nawrzucał Węgrowski Kordejowi? Śmiał się, że gdy
by nie ksiądz i nauczyciel, Szymon przesiedziałby młodość na zapiecku,
bo jego rodzice mieli przedwojenne wyobrażenie o szkolnictwie. Były
jeszcze opowieści o całej nędzy Kordejowej chałupy, pustych garach,
brzuchach i kurze...
- O kurze?
- Tak, p o n o ć całe Kordejowe gospodarstwo to ten jeden ptak i jego
jajka... Inna sprawa - dodał ciszej Adam - że dzięki tym rewelacjom spoj
rzałem na Kordeja inaczej. Zobacz, jaką drogę przebył od swojego za
piecka...
- Szkoda tylko, że z nieodłącznym Węgrowskim. Mógłby znaleźć ja
kiegoś subtelniejszego biografa - odpowiedziała Marta i spostrzegła ze
zdumieniem, że w tym samym momencie oddech Adama stał się na tyle
wyraźny, że bez obrazy można go było określić męskim pochrapywaniem.
Marta pozazdrościła mu tej łatwości, z jaką zasnął. Poza tym czuła się
źle. To cena za udawanie, za kilka gramów wypitej wódki, za usilną wal
kę o przynależność do świata zdrowych - pomyślała.
Łazienka... Gdzie ja ją teraz po nocy znajdę? - zastanawiała się, nie
chętnie opuszczając ciepły śpiwór. Drzwi lekko skrzypnęły i wysunęła
się cicho na korytarz. Zatrzymała się przy schodach prowadzących na dół
i trzeźwym spojrzeniem ogarnęła roztaczające się u jej stóp pobojowisko.
Cholera, co ja tu robię - pomyślała rozbawiona. - Przydałby się ra
czej współczesny Wyspiański: mieszczanie i chłopi w jednej pigułce, na
ród uśpiony jak po LSD, jest i chochoł... - Spojrzała w owalne lustro i za
śmiała się do siebie. Ruszyła w głąb salonu, a następnie wśliznęła się do
łazienki. Przekręciwszy kontakt, zamarła. Z głębi wnętrza, jak w mister
nym horrorze, patrzyły na nią dwie pary oczu. Stała obezwładniona sce
ną, która nabierała sensu dopiero teraz, w świetle ostrej jarzeniówki, bi
jącej po twarzy... Pierwsze oczy, oczy Węgrowskiego, były już spokojne
i cyniczne, zblazowane, trochę zmęczone, ale obojętne. Jak patrzyły
przed chwilą, tego Marta nie pamiętała. Ale zapamiętała te drugie, roze-
72
brane z fałszu, zupełnie nagie oczy. Obnażone tak samo dosadnie jak
piękne piersi, na których w tej chwili spoczywała dłoń Węgrowskiego.
To były oczy Majki: błagające, ale też wyzywające, oczy... głodnej kotki,
w których widać było przerażenie. Światło zgasło.
Marta myła zęby z taką energią, jakby ostatnio robiła to rok temu. Pa
trząc w lustrzane odbicie, myślała o tym, że profesor położyłby ją dzisiaj
na intensywnej terapii i powiedział: „Droga pani Marto, niestety, tego się
spodziewałem. Pani właśnie nas opuszcza..."
Makijaż robiła długo i starannie. Nie jestem w najgorszej sytuacji -
pocieszała się przed lustrem - Inni muszą więcej maskować i bardziej
udawać.
- Nieźle sobie wczoraj d a ł a ś - J o l k a patrzyła na Martę krytycznie, ale
z rzadkim u niej uśmiechem sympatii.
- A dałam - zgodziła się ochoczo Marta, sięgając po szklankę soku.
Postanowiła za wszelką cenę uratować ten dzień. W drzwiach prawie
zderzyła się z Majką. Nie mogła uciec przed jej niemym spojrzeniem.
Prośbą? Krzykiem? Zapytała ją o papierosa, żeby cokolwiek powiedzieć.
Szymon już wyciągał paczkę w jej stronę.
- Majka nie pali - wyjaśnił. - Zabroniłem. 1 dziwię się Adamowi, że
znosi w domu takiego kopciucha.
Majka otarła się o Kordeja przymilnym spojrzeniem, a gdy odeszła,
pozostał po niej odcień łagodności na dobrodusznym obliczu Szymona.
1 Marcie zrobiło się przykro. Przykro i wstyd. Za nich wszystkich, ale nie
tylko za nich. Było jej wstyd za siebie, za tamtą noc, gdy Adam wszedł do
ogrodowej altany. A ona, w tamtą noc, była z mężczyzną, który na imię
miał Robert... chyba Robert. Więc gdy Adam wszedł, Marta wiedziała, że
wie. W dodatku wiedział o niej to najgorsze. Musiał dostrzec jej zwierzę
ce pragnienie, bo pragnęła tego, jak tylko można pragnąć najbardziej.
Kiedy miałam wszystko, nie miałam nic. Teraz, gdy nie jest mi dane
mieć, wiem, co znaczy wszystko - myślała gorzko, zapatrzona w rozmy-
73
ty brzeg jeziora. Parada życiowych głupców. Nieświadomi swych kro
ków, niepewnie balansują na twardym gruncie. Wieczna zabawa w ,.pie-
kło-niebo", ciuciubabka na wierzchołku góry lodowej. Dzieci grzechu...
A ja... - poszukała właściwych słów - ja im tego zazdroszczę, bo sama
nie mam już czasu. Ani nawet szansy, żeby wdrapać się na tę górę
i krzyknąć: „W tym szaleństwie jest metoda!" I spaść, choćby na d n o sza
leństwa i choćby po to, żeby móc się jeszcze raz pozbierać.
W czasie gdy Adam pakował śpiwory i doprowadzał do ładu pokój,
Marta podążała obok Szymona wąską zieleniejącą ścieżką, ciągnącą się ka
pryśnie między lasem a jeziorem. Szli wolno, nie męcząc się rozmową
i wzajemną obecnością. Usiedli na pniu zwalonego drzewa, którego stary
konar przytłaczał rachityczne suche zarośla leśnej dróżki, a nie istniejąca
korona, niegdyś okazała i bujna, spoczywała w wodnej, mętnej mogile.
- Zobacz, jak głupio umarło. - Marta poklepała zdrową jeszcze ko
rę pnia. - J a k b y nie mogło się zdecydować, po której zostać stronie: zie
mi czy wody, któremu z żywiołów oddać się w pośmiertne władanie...
- Ładnie to powiedziałaś - pochwalił Szymon. - Nawet głupi archi
tekt od razu wie, że jest na spacerze z pisarką.
- Skoro tak, dodam: z głupią pisarką. Z taką, która, jak większość
twoich znajomych, nie może pojąć fenomenu cierpliwości, z jaką zno
sisz towarzystwo Węgrowskiego, jego uszczypliwość.
- I znowu ładnie rzecz całą nazwałaś - zaśmiał się cicho Kordej. -
Powiedziałaś „uszczypliwość", myśląc: „chamstwo". - Zaśmiał się z sa
tysfakcją i jasnym wzrokiem objął poważną twarz Marty. - Masz rację.
Moja odporność na Michała może dziwić, bulwersować, ale tylko dlate
go, że nikt nie wie, w jakich okolicznościach poznałem Węgrowskiego,
bo nikomu o tym nie mówię. On zresztą też nie. Widzisz ten cypel wbi
jający się w jezioro? Tam dalej, za kępą tych starych lip? - Szymon mach
nął ręką w kierunku odległego, prawego brzegu. - Tam zawsze kąpali
śmy się latem, bo piasek był najbardziej żółty i ze starego pomostu
74
można było skakać na główkę. A zimą... - Szymon nie patrzył na Martę.
Mówił do siebie, szukał w sobie tego wspomnienia przesiąkniętego
chłopięcym czarem jeszcze teraz, po tylu latach. - ... Zimą przychodzi
liśmy na łyżwy. Przykręcało się je do butów, kaloszy, co tam kto na no
gach miał, specjalnymi śrubami, które starsi chłopcy robili u kowala
Świerka. No i po lodzie ślizgaliśmy się z tym samym szaleństwem, póki
czerwone od mrozu łapy wytrzymywały w parcianych kieszeniach,
a zimno nie zaczęło palić do bólu... Ojciec węgrowskiego bardzo o mnie
dbał. Pomagałem najpierw na ich gospodarstwie. To nie było takie zwy
czajne wiejskie gospodarstwo. Mieli duże stajnie, pełno koni, które sta
ry sprzedawał i na których się znał. Lubiłem te konie. Pomagałem za dar
mo, ale zawsze coś się od Węgrowskich przyniosło do domu. Szkoła
była jedna. Choć p ó ź n o mnie zapisali, tak się zaparłem do nauki, że mu
sieli mnie przenieść do wyższej klasy. Michał był zdolny, ale leniwy.
Matmy nie umiał, więc mu tłumaczyłem. No i znowu Węgrowski jakoś
tam o mnie dbał. To był dobry, spokojny człowiek. Ale Michała wycho
wywała matka... Gdybyś ją widziała! - Zaśmiał się na myśl o czymś, co
wyłoniło się w jego pamięci, a dla Marty pozostało niedostępne. - Ona
była jak z portretu. Tu wieś, konie, smród łajna, a Węgrowska w pięknej
sukni, śmiertelnie blada wyłaniała się zza obór jak zraniona heroina, nie
spokojna zawsze i podekscytowana. Ładna to była kobieta, ale nosiła
w sobie jakiś smutek. W ogóle nie było w niej życia. Zamiast zawołać sy
na, mówiła tylko zdumiona faktem, że go ma: „Michale? Michale"? Do
piero kiedyś, już po wielu latach dowiedziałem się, że była morfinistką,
że kosztowała Węgrowskiego majątek, ale to już inna historia. - Zamilkł.
Marta patrzyła na jego otwartą, milą twarz z wielką sympatią.
- Kiedyś, zimą, poszliśmy na ryby. Cypel był zmrożony jak kamień,
a na lodzie więcej przerębli, niż płotek w jeziorze. Do dzisiaj nie wiem,
jak to się stało. Byłem silny, więc to ja powiększałem otwór, przy którym
najlepiej brało. I nagle cisza. Widziałem tylko nogi. Nogi uciekających
chłopaków i wydawało mi się, że całe jezioro gdzieś się zapada, a jak
75
otworzyłem oczy, nie było już tego nieba, co przed chwilą tkwiło nade
mną i tego dnia, który zapowiadał dobry polów. Tylko Michał został. Nie
bał się. Wrzeszczał i ciągnął mnie za rękę, którą uchwycił w tym jednym
jedynym momencie nadziei. Nabrałem wtedy powietrza. Do dzisiaj nie
wiem, jak wydostaliśmy się na brzeg. Leżeliśmy tam zasapani, zmęcze
ni. Jak dwaj polarni badacze, którzy odkryli nową prawdę o sobie i o ży
ciu. On nigdy o tym nie mówił. Nie powiedział ani słowa, jakby to była
tylko nasza sprawa. I tak już zostało. Od tamtej pory zawsze myślałem
i myślę o nim jak o przyjacielu. 1 to wszystko. Teraz ja mu pomagam. Wy
ciągam go co chwila z życiowych lodów i topieli. Dobrze mi z tym. Nie
chciałbym, żeby cierpiał. W takiej jednej sekundzie lęku, kiedy tracisz
życie, nabierasz o nim dostatecznej wiedzy. Wiedzy, której nie mają ci,
co nigdy nie leżeli pod lodem. I już wiesz, jak daleko może sięgać
wdzięczność, ale żeby to pojąć, trzeba tam być, bliżej dna niż... - Szy
m o n rozejrzał się wokół i nie dokończył.
- Niestety, świetnie to rozumiem. - Marta zapatrzyła się na niknące
słońce. - Ja też teraz leżę pod lodem, Szymon... - odpowiedziała cicho,
ale wyraźnie na jego zdziwione spojrzenie. - Już od roku. A od miesią
ca wiem, że lód będzie grubiał i że nie znajdzie się żaden Węgrowski,
który wyciągnie rękę...
- O czym ty mówisz, Marta?
- O nowotworze. O tym, że za p ó ź n o rozpoczęłam z nim walkę i że
przegrywam na własną prośbę. Przypuszczam, że postawiłam cię tym
zwierzeniem w kłopotliwej sytuacji, ale to jest cena przyjaźni, o czym
starałeś się mnie przekonać.
Szymon przytulił ją mocno i milczał.
- Czy powinienem coś powiedzieć, o coś zapytać? - wyszeptał za
troskany.
- Nie. - Marta objęła go lekko i uścisnęła wielką, niezgrabną rękę. -
Nie, Szymon. Tak jest dobrze.
76
Warszawa przywitała ich paradą świateł. W powietrzu unosił się
oziębiony nadchodzącą nocą skwar ciasnych ulic, wciąż jeszcze prze
pełnionych tłumem niedzielnych spacerowiczów.
- Co powiesz o dobrym piwie? Może wyrwiemy się gdzieś na parę
minut? Taka ładna niedziela...
Adam jechał wolno, poddając się atmosferze letniego wieczoru. Jak
by prowokował go uliczny ruch i przyciągały obiecujące półmroki,
w których skrywały się parasole małych, ogrodowych knajpek.
- Spałeś cale popołudnie i wyglądasz jak młody bóg, a ja? - W gło
sie Marty zaczaiła się jakaś cicha pretensja. - Nie patrzę w lusterko, bo
wiem, kogo w nim zobaczę, starą, zmęczoną kobietę albo jak wolisz: ko
bietę bez jutra. Nie wymagaj ode mnie poświęceń ponad siły. Nie chcę
już dzisiaj udawać...
- Udawać? - zdziwił się.
- A sądziłeś, że tego nie robię? Widać rola energicznej żony, upojo
nej drugą młodością, leży w mojej dramatycznej naturze... Ale każdy
spektakl kiedyś musi się skończyć. Ukłony i owacje już były. Teraz chcę
jak najprędzej znaleźć się w łóżku.
Romantyzm letniego wieczoru rozmył się nagle w świetle reflekto
rów. Adam też poczuł się zmęczony. Zawstydził się. Zauważył, że od
czasu choroby Marty wzrosła przerażająco jego witalność. Jakby jej sła
bość pobudzała jego uśpione potrzeby. Czul się nieprzyzwoicie silny,
dominujący. Momentami zdawało mu się, że dopiero teraz budzi się
w nim mężczyzna. Bronił się przed tym zagrożeniem dla nich obojga.
Wyciszał swoje fantazje, ale nie mógł im zaprzeczyć. Nie mógł uwolnić
się od myśli, że gdy Marta gaśnie i chowa się pod kloszem domowej ci
szy, w nim zaczyna płonąć światło. Budzi się potrzeba życia, nocy, ko
biet... I jeszcze coś. Ta nieprzyzwoita ciekawość, zanurzająca się jak pe
ryskop w głąb ludzkiej bezwstydności, którą przecież dotąd się brzydził.
Tak - myślał, lawirując bezpiecznie między pędzącymi samochoda
mi. - Nadszedł moment rozliczeń. Ona udaje ciepłe, czułe kociątko. Ja -
77
porządnego faceta. Ona jest kocicą. Ja - tygrysem, o którego istnieniu nikt
nie wie. Szkoda, że nie chce znać prawdy... Nigdy zresztą nie chciała. Wo
lała szukać bestii w obcych lasach, a we mnie widzieć tylko kupę oswo
jonego mięsa, miłośnie zapatrzonego w swą panią. Zwykłego burego ko
ta, mruczącego idiotyczne kołysanki o szczęściu. Dobrze, że przynajmniej
w myślach jestem taki waleczny. - Uśmiechnął się do swej małżeńskiej
odwagi i spojrzał na Martę. Wyglądała fatalnie i poczuł się jak zdrajca.
- Co powiedziałabyś na kolację do łóżka?
Postanowił wrócić na jej kolana jak oswojony kocur.
- Czasami masz dobre pomysły - odrzekła, walcząc z ziewaniem. -
Ten jest prawie tak dobry, jak wybór żony.
Przymrużyła dziecinnie oczy i pomyślała z ulgą, że przynajmniej te
go faktu nigdy nie zmieni żadna diagnoza. Na zawsze już pozostanie żo
ną Adama. I gdyby bardzo chciał, mogłaby także przynosić mu kolacje
do łóżka. Zdziwiła się tylko, że nigdy przedtem o tym nie pomyślała.
- Będziesz jeszcze czytała? - Adam sięgnął po nowy album Gdańska,
podciągając kołdrę tak wysoko, że palce jego stóp wyłoniły się z ciepłe
go okrycia i Marta pomyślała o nich z czułością, że musi im być zimno.
- Nie. Poleżę sobie.
Zwinęła się w kłębek. Dotknęła palcami chorej piersi, ale skarciła się
za ten gest. Ułożyła się tak, aby widzieć profil czytającego męża. Obser
wowała go spod przymrużonych powiek i próbowała ocenić, czy to
właściwy moment na uporządkowanie swej wiedzy o Adamie.
Sam pomysł dowodził n o w e g o rodzaju słabości. Bo czy kiedykol
wiek przedtem Adam zasługiwał na tyle zainteresowania? Zazdrość w ich
małżeństwie była jednokierunkowa. Troska też. Gdyby Marta próbowa
ła wnikać w te uporządkowane zasady ruchu małżeńskiego, bez wątpie
nia doszłoby do kolizji. Ale dzisiaj... Dzisiaj wiedziała, że ma tylko jego.
No, może niezupełnie tak. Dojrzała do przekonania, że najlepiej mieć
właśnie Adama, i w tym wyrażała się zasadnicza różnica pomiędzy „kie-
78
dyś" a „dziś" ich małżeństwa. Najlepiej byłoby do tego „kiedyś" w ogóle
nie wracać. Tym bardziej że powroty prowadziły przez las grzechów
głównych Marty, a spacer po takim lesie, każda zjawa czy upiór z prze
szłości osaczały ją bolesnym poczuciem winy. Ale była kobietą. Skłonną
cierpieć, rozdrapywać własne rany, przeżyć upokorzenie. I wiedzieć.
Potrzeba tej złej, nikomu niepotrzebnej wiedzy nurtowała ją ze
szczególnym niepokojem od wczoraj. Bo dopiero w łazience Kordeja
uświadomiła sobie, z jaką łatwością i ochotą ludzie są skłonni ryzyko
wać wszystko. A potem, na spacerze, doszła do wniosku, że całe życie
jest jak zamarznięte jezioro, po którym tańczy się w szalonym zapomnie
niu. Ten cienki lód wyzwala wielkie poświęcenia i wielkie świństwa.
Heroizm i upadek. Ale zawsze coś, co ma posmak niebezpiecznej przy
gody. Z Adamem mogło być podobnie.
Patrzyła teraz na niego badawczo, próbując odgadnąć, co przed nią
ukrywa. A może nie ukrywa, tylko milczy, bo nikt nie pyta?
- Adam, czy ty mnie zdradziłeś?
Milczał. Zamknął tylko oczy.
- Pytasz o prawdziwą zdradę?
Poczuła się nagle niezdolna do prowadzenia dalszej rozmowy.
- Chodzi o zdradę. Klasyczną. Ty i ona. Nie ma chyba nieprawdzi
wych zdrad...
Znowu zapadła cisza i Marta zrozumiała, co czuł Adam, ilekroć sama
przynosiła taką ciszę. Ciekawe, czy dla Adama ta cisza też oznaczała jakieś
zapachy, dotyki, jakiś szept... Namiętność wzbierającą poczuciem nieza
spokojonego głodu, potrzebą brnięcia w cudze ciało aż do bólu, do niepo
trzebnych słów o miłości, które same wymykały się wilgotnym ustom...
Tak. Dla Adama ta cisza oznaczała to samo.
- Spotykałem się z pewną... dziewczyną - odpowiedział cicho. - Za
drugim razem poszliśmy do łóżka.
- I jak było? - Tylko Marcie wydawało się, że pytanie zadała niefra
sobliwie, jak przystało na nowoczesną żonę. Adam przyjął milczeniem
79
ten najkrótszy manifest bólu. Bezbronny wobec niego i zły, że korzysta
z okazji, by zrzucić dręczący go ciężar właśnie teraz, gdy Marta przesta
ła być jego przeciwnikiem.
Zapatrzył się w tamte wieczory. Nie szukał w nich usprawiedliwie
nia. Nie musiał. Szukał wspomnienia delikatnej, inteligentnej kobiety,
od której z trudem odrywał się nad ranem.
- Nie było źle - odrzekł bezdźwięcznie, trochę złamanym głosem.
W milczeniu bezradnie wzruszył ramionami.
- Opowiedz o niej - zażądała.
Przez moment poczuł się nieswojo. Jakby rozmawiał z cieniem Mar
ty. Dlaczego o to wszystko nie zapytała go wtedy, gdy oszalała na punk
cie trochę brudnego, bezczelnego studenta. Dlaczego rozlicza go dzisiaj
z tych kilku chwil, dzięki którym przetrwał pobyt w piekle?
- J a k a była? - Zamyślił się. - Inteligentna, delikatna... Dobra - dodał
niechętnie.
- Kochałeś ją?
- Nie. Nie potrafiłem. I dlatego cierpiałem.
- A gdybyś potrafił? - Szept Marty ciął jak sztylet stare rany.
- Chciałem - przyznał. - Ale kochałem ciebie. - Po chwili odezwał
się nieswoim głosem, spoglądając na Martę z obcym, dziwnym smut
kiem w oczach. - Nędzne to pocieszenie, prawda? - Delikatnie dotknął
jej twarzy. - Szukałem zemsty, męskiej satysfakcji, kogoś bliskiego,
wszystkiego jednocześnie. Znalazłem nad ranem rozczarowaną kobie
tę, która z przyjaznym uśmiechem poradziła mi psychoanalityka i seler.
Nie wiem, dlaczego seler. Może seler pobudza do uczuć? Zawstydziłem
się i... uciekłem... Ale, przyznaję, tęskniłem do niej.
- Znam ją?
- Nie. Jest konserwatorem zabytków. Byliśmy razem na sympozjum.
Kiedyś przypadkowo spotkałem ją w miejscu pozbawionym choćby cie
nia romantyzmu. To był warsztat samochodowy.
- A ja? Gdzie ja wówczas byłam? W Paryżu?
80
- Nie. Nie w Paryżu i nie ze mną. Po prostu ciebie nie było. Przez ty
dzień, miesiąc, potem dwa. Chciałaś ode mnie odejść, pamiętasz? Przycho
dziłaś do domu tylko po notatki. I ciuchy. Patrzyłaś na mnie, jak patrzy się
na ścianę, którą trzeba wybić do ostatniej cegły, żeby powiększyć komfort.
Zapytał, czy to pamięta... Ileż by dała, żeby zapomnieć... Żadna ko
bieta nie zapomni podobnego błędu. Raz w życiu zwariowała. Pozwoliła
zasnąć kociemu instynktowi i o mały włos nie przypłaciła tego całą przy
szłością, utratą resztki godności, rodziny i honoru. Dla zwykłego dupka...
To był jeszcze student. Wprawdzie kończył dziennikarstwo, ale był
gówniarzem i tego faktu nigdy nie da się usunąć z rodzinnej kroniki. My
ślała, że tak wygląda prawdziwe uczucie. Nie potrafiła bez niego żyć. Bła
gała. Błagała? Żebrała wtedy o miłość w obskurnej, wynajętej kawalerce.
Próbowała mu gotować. Czekała pod uniwersytetem, gdy kończył zaję
cia i śledziła go, robiąc potem awantury o rude i czarne dziewczyny, które
wysypywały się za nim z uczelni. Nie chciała wierzyć, że to koleżanki.
I o długonogie blondynki, poklepywane poufale przy pożegnaniu.
Stała za murem, za drzewem. Spięta i czujna. Gotowa do skoku. Kto
wie, jaki byłby koniec tej sprawy, gdyby po kolejnej scenie zazdrości,
po łzach i gorących słowach przeprosin, nie uderzył jej w twarz. Nad ra
nem. Raz, a potem drugi. I jeszcze raz.
Tamtego dnia wróciła i lizała swoje rany, zamknięta przed światem,
a Adam przynosił jej mleko. Jak kotce, c u d e m odnalezionej w minach
piramidy, po której nie przetrwał nawet fundament.
- To boli, prawda? Bardzo boli. - Adam patrzył na nią spod przy
mkniętych powiek. - Chyba coś o tym wiem - westchnął z goryczą. -
Poszedłem wtedy z tą kobietą, żeby... umieć wybaczyć tobie. Bo ilekroć
cierpiałem, przypominałem sobie mój grzech. To nauczyło mnie poko
ry i nie tylko... Prędzej od ciebie dowiedziałem się, kogo kocham. Przy
znaję, żałowałem, że właśnie ciebie. Potem nie musiałem już tego
sprawdzać. - Zamilkł i głośno przełknął ślinę.
A wtedy ujrzał nad sobą Martę, jej twarz. Zapłakaną i uśmiechniętą.
4 — Głodna kotka
81
- Boli jak diabli - wyszeptała - ale już nigdy nie będzie bolało. Ani
ciebie, ani mnie.
- Dziękuję - odszepnął uszczęśliwiony, że ona stara się ratować
tę noc, odnaleźć to, co razem z jego słowami uciekło otwartym
oknem. - Wiesz, o czym pomyślałem? Pomyślałem, że warto było iść
z tą kobietą. Choćby dlatego, żeby teraz przeżyć radość twojego
przebaczenia. Bo to jest, Marto, szczególna radość. Tak jak przeba
czenie jest samo w sobie wyjątkowym uczuciem. Najbardziej wysu
blimowanym odcieniem miłości. Mógłbym się za to zakochać dzisiaj
w tobie od nowa.
Przytulił ją, delikatnie.
Tydzień wydawał się Marcie za krótki. Jakby go nie było. Nie zrobi
ła nic z zaplanowanych rzeczy. Poszła jedynie na badania, ale wróciła
po nich przygnębiona i zła. Od dłuższego czasu spała fatalnie i nie mo
gła usunąć ciemnych sińców pod oczami. Poza tym - schudła.
Wchodziła na wagę co drugi dzień. Ubrana. Bez tego drobnego
oszustwa nie ośmieliłaby się śledzić złośliwej strzałki. Coraz bardziej za
wiedziona spadkiem wagi, wpadała do kuchni z silnym postanowie
niem walki o odzyskanie bolesnych strat. Wyciągała najbardziej ape
tyczne kąski, ale po chwili pozostawiała je na stole, zaledwie
nadgryzione, i zniechęcona wracała na swoje stanowisko pod oknem al
bo na materac. Nie mogła nic przełknąć. Nie mogła myśleć o jedzeniu
bez wstrętu i smutniała na wspomnienie czasów, gdy wszyscy z zazdro
ścią konfrontowali jej apetyt z nieskazitelną figurą.
Granitowa kotka stała obok komputera. Marta siadała przy nim, ale
nie miała odwagi spojrzeć na pusty ekran. Patrzyła na kotkę. Milczącą
i wyniosłą, która zastygła na zawsze w kamiennej dumie.
Nie odbierała telefonów. Do Adama dzwoniła sama, a Olga nie mia
ła zwyczaju wydzwaniać do domu.
Któregoś dnia Adam wniósł paczkę.
82
- Wracani z poczty! - krzyczał od progu. - Tu jest coś dla ciebie, ja
kaś przesyłka!
Z zainteresowaniem oglądała karton. Nigdy nie dostawała paczek.
Zwłaszcza z Warszawy. Ta miała wyraźną pieczątkę stołecznego urzędu
pocztowego. Nie była ani lekka, ani ciężka i informowała krzykliwym
napisem, że trzeba obchodzić się z nią ostrożnie.
Zostawiła paczkę. Nie chciała tak szybko rozstać się z czymś, co po
zwoliło jej oderwać się od codzienności.
- Będziemy zgadywać, co jest w środku, a wieczorem sprawdzimy,
kto miał rację - zadecydowała wesoło.
- Albo nie sprawdzimy, jeżeli to wybuchnie. Przypuszczam, że do
stałaś bombkę od koła różańcowego za scenę miłosną w „Kochanku pa
ni M." - śmiał się Adam, zdziwiony tym nagłym powrotem dobrego hu
moru Marty. Dawno jej nie widział tak ożywionej. Od pewnego czasu
Marta przestała nawet wyglądać oknem. Tak jakby twierdza, której
w dzień strzegła zatroskana Maryjka, a nocą patentowy zamek z najlep
szymi referencjami, miała pozostać jedynym miejscem w jej nowym, peł
nym niepokoju życiu.
I nagle ten szary, pakunkowy papier zwiastujący istnienie zewnętrz
nego świata ucieszył jego żonę, a nawet obudził pierwsze od dawna pra
gnienie, aby zajrzeć i sprawdzić, co oferuje jej anonimowy dobroczyńca
lub wróg, bo Marta stała się nagle ciekawa, nieufna i niecierpliwa, czyli
taka, jaką w istocie była, jaką poznał na krótkiej prywatce, która dla oboj
ga trwała dłużej, niż żywot tanich płyt z rockandrollowymi kawałkami.
Paczka pozostała w korytarzu.
Marta przechodziła obok niej pod byle pretekstem i zanurzała w nią
oczy, jakby chciała prześwietlić nimi zawartość szarego kartonu.
Wreszcie Adam znalazł nożyczki. Położył je na stole ze znaczącym
uśmiechem.
- Będzie rozsądniej, jak rozpakujesz to w gabinecie. Na wypadek,
gdyby ten czarujący blondyn z „Życia" wysłał ci nową kolekcję miłosnej
83
bielizny... Mogłaby mi się nie podobać - wyjaśnił żartobliwie i powrócił
do gazety.
Zręcznie przekroiła sznurki. Mocowała się ze sztywnym opakowa
niem. W końcu zajrzała do środka. Jeszcze nie wszystko było jasne.
Dopiero gdy delikatnie wyjęła niewielkie popiersie, miniaturę dobrze
jej znanej amazonki, podniosła głowę znad paczki i zawołała Adama.
- Dostałam piękny prezent. Zobacz. To amazonka.
- J a k a a m a z o n k a ? - A d a m z podziwem wpatrywał się w rzeźbiarskie
arcydzieło. - Amazonki mają jedną pierś.
Marta jeszcze raz przyjrzała się popiersiu.
Miał rację. Rzeźbie nie brakowało żadnego anatomicznego szczegółu.
Pomniejszona do rozmiaru pokojowej ozdoby, figurka zachowała zapa
miętaną twarz oryginału, którą Marta tak lubiła za biel i smutek. Ale artysta-
-magik, zapewne z żalu i współczucia, a może kierowany miłością, przy
wrócił jej utraconą kobiecość. Jakby chciał powiedzieć Marcie, że wszystko
jest możliwe, że nic nie dzieje się w ostateczności, jeżeli dzieje się tu i teraz...
Zamknęła oczy i zobaczyła twarz Jacka, zadowoloną z pięknego podstępu,
z tego wdarcia się do jej twierdzy rozpaczy i beznadziei. Roześmiała się gło
śno i Adam wyłowił z tego śmiechu dźwięczne nutki szczęścia.
- No, no - powiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Nigdy nie
sądziłem, że kawałek pięknego gipsu, w postaci niezłej kobietki stano
wi równowartość brylantowej kolii! - Zaraz, zaraz, Marta... - odkrył na
gle ze zdziwieniem - Zobacz! Ona jest p o d o b n a do ciebie!
Marta śmiała się jeszcze, ale już ciszej i przez ten śmiech, szczery
i prosty, Adam usłyszał zapewnienie, że nie ona była modelką, czego
bardzo, bardzo żałuje.
W gabinecie kosmetycznym na ceratowym łóżku, silnie nagrzewa
nym lampami, leżało się Marcie niewygodnie. Paliła ją twarz, szczelnie
teraz zasłonięta białą strukturą maseczki i rozgrzewana do temperatur,
które źle wpływały na jej samopoczucie. Marta odliczała więc do stu,
84
obiecując sobie, że przy kolejnym przekroczeniu tej granicy pojawi się
pani Anna i uwolni ją od dobrowolnego cierpienia. O pani Annie myśla
ła tak, jak się myśli o aniele z nakrochmalonymi skrzydłami. Dużym, do
brotliwym, przelatującym nad przepaścią z gromadą dzieci uwięzionych
pod obiema pachami. Pani Anna jednak nie nadchodziła, a Marta miała
wrażenie, że jej twarz, kawałek po kawałku, rozpuszcza się pod masecz
ką. Że skóra mięknie i rozpływa się wolno, niczym pergamin na rozża
rzonych węglach albo jak słonina, potrząsana ręką matki na starej wypa
lonej patelni.
Potem zobaczyła przyjazny uśmiech. Pojawił się pod powiekami
ukrytymi ciasno za warstwą m o c n o przylegających płatków ligniny.
1 Marcie przypomniał się stary dentysta, mieszkający obok ulicy jej dzie
ciństwa, w poniemieckiej willi po doktorze Mullerze, tym samym,
o którym było głośno w miasteczku, bo ponoć zabili go Rosjanie.
Marta lubiła dentystę i myśl o nim kojąco wpływała na obolałą gło
wę, unieruchomioną warstwą aloesów.
Dentysta przyjechał z Bydgoszczy. Nikt nie wiedział, gdzie przedtem
leczył zęby i komu pomagał pozbyć się spróchniałych szkieletów korzeni.
Przyjmował w starym ośrodku zdrowia. Pojawiał się w nim rano. Zawsze
z psem. Nosił melonik. Rudego spaniela odziedziczył po narzeczonej,
która, jak się później okazało, uciekając z jakimś wojskowym, zapomniała
lub nie chciała zabrać zwierzęcia. Zostawiła go, podobnie jak dentystę,
w dwupokojowym mieszkaniu w Bydgoszczy. Marta znała te szczegóły od
matki. Ta z kolei od pani Aurelki, sprzątającej w gabinecie doktora.
Gdy Marta wychodziła z d o m u do szkoły, często już spóźniona, do
strzegała czarną, niską sylwetkę zatrzymującą się, ilekroć wymagała te
go psia potrzeba. Biegła zwykle szybko i gdy znalazła się na linii melo
nika, stary dentysta odwracał głowę w jej stronę i spoglądał na nią
przyjaźnie. Ona dygała, mówiąc niewyraźnie „eń dobry", a on dotykał
palcami swego melonika, jakby chciał go uchylić przed prawdziwą da
mą. 1 wówczas się uśmiechał. Tym jedynym w swoim rodzaju, dziwnym
85
uśmiechem, pełnym dobroci dla całego świata, a po chwili odpowiadał:
„Witam uroczą sąsiadeczkę. Życzę miłego dnia".
Marta biegła dalej, ale po tym spotkaniu wypełniała ją nieodmiennie
ta sama dziecinna nienawiść do narzeczonej z Bydgoszczy i ciepła sym
patia dla doktora, obejmująca również siusiającego z rozmysłem spanie
la. Nigdy przedtem, a może i potem, nikt tak się do niej nie uśmiechał
i nie witał jej tak pięknie. Zastanawiała się nawet, jak stary dentysta usu
wa zęby. Wydawało jej się, że zadawanie ludziom bólu leżało poza gra
nicą jego psychicznych możliwości i pozostawało w sprzeczności z po
godną naturą dentysty. Pamiętała też pogrzeb. Któregoś zimowego dnia
miasteczko obiegła sensacyjna wiadomość, że się powiesił. Okazało się
to nieprawdą. Jeszcze jedną krzywdą, jaką ludzie wyrządzili dentyście,
bo powiesić się w małym miasteczku było grzechem szczególnie długo
pielęgnowanym w pamięci potomnych.
Pani Aurelka opowiadała ze szczegółami, jak księgowa z ośrodka
zdrowia znalazła martwego dentystę. Leżał obok roztrzaskanych skrzy
piec na podłodze willi Mullera, a obok niego warował pies. Ten pies nie
pozwalał nikomu podejść do dentysty. A w oczach ponoć też miał
śmierć. Musiał ją mieć, bo nawet nie trzeba było go usypiać.
Marta szła na końcu krótkiego konduktu i niosła ogrodowe róże. Że
gnała pierwszego mężczyznę, który obudził w niej damę. Żegnała sta
rego przyjaciela, któremu nie zdążyła powiedzieć, jak bardzo był jej bli
ski i jak często zakradała się pod okna jego willi, aby posłuchać
rzewnych melodii, płynących z jego skrzypiec. Z tych melodii uwalnia
ły się tęsknota i smutek. Wypadały z balkonowego okna willi w parko
we krzaki i odnajdywały ukrytą tam Martę.
Dobry i miły człowiek. Wrażliwy i delikatny. Piękny człowiek... -
tak o nim pisała w swoim pamiętniku przez następne lata, gdy leżąc
już w łóżku słyszała postękiwania pijanego ojca, jego bełkot, spluwa
nie do zlewu, aż wreszcie rzężenie, świadczące o tym, że właśnie za
snął.
86
Głos pani Anny sfrunął z oddali gorącym oddechem na obnażone
ramię Marty.
- I już po cierpieniach - cieszyła się głośno, przesuwając parawan,
aby ocenić rozmiar kosmetycznej egzekucji, bez skrupułów wykonanej
na Marcie. - Bardzo ładnie, dobrze, prześlicznie - chwaliła swe osią
gnięcia, wolno uwalniając kolejne partie twarzy spod maseczki.
Biała kawa już czekała na Martę, przynaglając aromatem, ulatniają
cym się z białej filiżanki. Spojrzała w lustro.
- Dobrze - oceniła z zadowoleniem i gotowa na kolejne tortury, tym
razem lżejsze, położyła dłoń na alabastrowym stoliku.
- Zdradziłaby pani starej znajomej swoją dietę. Tak pani schudła.
Może nawet za bardzo, bo nigdy nie było pani zbyt dużo...
- Nie ma żadnej diety, pani Anno - odpowiedziała Marta spokojnym,
zrównoważonym tonem. - Tylko literackie zaległości. Pracuję w takim
stresie, że nie sposób tyć...
- Och, jak pani zazdroszczę! - Kosmetyczka z zacięciem manewro
wała pilnikiem. - Bo ja, kochana pani Marto, nawet gdybym nie spała
przez tydzień...
Skarżący się na tuszę głos dominowa! w ciszy gabinetu, zagłuszał
szlochającą w radiu Whitney Houston i przemykał gdzieś obok Marty.
Brzmiał jednostajną, niestrudzoną skargą, w którą Marta nie miała ocho
ty się zagłębiać. Grzecznie uśmiechnięta obserwowała z zadowoleniem
przeobrażenia, jakim ulegały jej paznokcie.
Na ulicy cieplej niż pod lampą - pomyślała, szybko zmierzając
w stronę centrum. Żegnana anielskim machaniem ramion pani Anny,
wycofywała się z salonu, jak uratowane dusze opuszczają piekło. W po
śpiechu i z ulgą.
Co dalej? - zastanowiła się, przystając na ruchliwym chodniku. - Kil
ka nowych, niezłych łaszków, jakieś kosmetyki i prezenty. Najważniej
sze są prezenty, bo nie może tam pojechać z niczym. Niech to będą dro
biazgi, ale ładne, przemyślane.
87
Dla siostry i szwagra... Nic o nich nie wiedziała. Nie miała pojęcia,
jak mieszkają, co lubią, w czym gustują. Trudno. Kupi to, z czego ucie
szyłaby się sama. Z ich dziećmi sprawa jest prostsza... Chociaż nieko
niecznie. Zabawki? Ciuchy? Książki? Najbezpieczniej byłoby kupić sło
dycze, ale czy się ucieszą? Pozycja dobrze sytuowanej ciotki, która
łaskawie zechciała po tylu latach być ciotką, do czegoś zobowiązuje.
Poza tym coś dla Krzysztofa. Zawsze pragnął tylko jej, a tego ofiarować
nigdy mu nie mogła. Zdaje się, że ma żonę. Od niedawna, od dwóch
czy trzech lat. Więc także prezent dla żony. Koniecznie coś atrakcyjne
go dla pani Krajniakowej. Da jej swoje książki, ale to za mało...
Spojrzała na zegarek. Dzisiaj przypomniał jej o tym, że jest ważny i to
był kolejny przyjemny akcent dnia. Ostatnio nie potrzebowała zegarka.
Ciążył jej nawet jako przedmiot zbyt praktyczny i przypominający, że jej
czas mierzony jest inaczej.
Do spotkania z Adamem, na które umówili się w pobliskiej restau
racji, pozostawało jeszcze dużo czasu. Zanim zjedzą wspólny obiad, ona
zdąży rozejrzeć się po sklepach. Kupi, co uzna za niezbędne, a wątpli
wości rozstrzygnie Adam. W sprawach zakupów mogła zawsze liczyć na
jego cierpliwość. Poza tym dysponował dwiema cechami, które dla niej
pozostały niedostępne: zdecydowaniem i praktycznością.
Dlaczego teraz, gdy wszystko wydaje się takie łatwe i proste, gdy jest
czerwiec i wkrótce zaczną się wakacje, ona słabnie i traci siły? Nosi przy
sobie tabletki i kartkę z grupą krwi. Właśnie teraz, gdy nareszcie przy
stanęła i odpoczywa, jak radził Adam, gdy z każdym podzieliłaby się
sukcesem i oddała wszystko... Na tę niesprawiedliwość Marta nie mogła
znaleźć odpowiednich słów.
Nie znam ich - myślała z bólem - choć jestem pisarką...
- Niech pani przechodzi, zielone! - krzyknął jakiś dzieciak, który jej
niepewność wziął za niezdecydowanie, a strach za o b a w ę przed auta
mi nacierającymi na pasy z piskiem zdzieranych o p o n .
88
Robienie zakupów sprawiało Marcie przyjemność. A jednak po godzi
nie bolały ją nogi. Po dwóch - również ręce, obciążone sporymi pakunka
mi. W małej knajpce zamówiła sok pomarańczowy i sięgnęła do kupionej
przed chwilą książki Olbartowskiej. Znała i ceniła Olbartowską, kobietę
odważną w poglądach, niezwykle pracowitą, łączącą w swych utworach ta
lent z niespotykaną erudycją. Być może z powodu tylu zalet nigdy nie mo
gła polubić tego płodnego „babochłopa", jak zgryźliwie o niej myślała. Prze
czytała wycinki recenzji na obwolucie. Zgromadzone tam pochwały ukłuły
ją trochę i Marta musiała przyznać się przed sobą do zawodowej zazdrości.
Spojrzała na tekst. Pierwsze zdanie zabrzmiało dobrze. Drugie jeszcze le
piej. Z roztargnieniem odrzuciła książkę, ale wróciła do niej niemal natych
miast, kontrolując spis treści. Zamyśliła się. Wystarczył rzut oka na ten ka
wałek dobrej literackiej roboty, aby w domu uśmiercić „Kobietę grzechu".
Nie mogę uśmiercić tego, czego nie ma - pomyślała rozgoryczona.
- Dobrze, że nie włożyłam w tę powieść zbyt wiele pracy. Trzeba jeszcze
raz rozważyć wszystko. Olbartowską zawsze czytało się dobrze, ale mnie
też. - Wsunęła książkę do skórzanej torby. - Ją czytają mądrzy, ja jestem dla
wszystkich. Tak kiedyś wybrałam... Albo musiałam wybrać - uzupełniła
uczciwie w myślach. Bo tylko w myślach Marta uznawała przewagę innych.
Postanowiła za wszelką cenę odzyskać humor. Zostawiła torby
w szatni i weszła pewnym krokiem do najdroższego w tej okolicy buti
ku. Właściciel z obsługą ukłonili jej się nisko i przyjaznym gestem zapro
sili do wnętrza.
- Nie pamiętam nawet, jak ich dzieci mają na imię, a ty wymagasz,
żebym orientowała się w ich wieku.
Wolno kończyli posiłek.
- Mają przecież dwie córki i syna - wyliczał Adam. - Ewa już pracu
je. Skończyła dwa lata temu technikum. Bartek jest mniej więcej w wie
ku naszej Olgi, a Natalia, najmłodsza, chodzi do siódmej klasy. Chyba
do siódmej - dodał prędko. Marta patrzyła z niedowierzaniem.
89
- Skąd to wszystko wiesz? - spytała cicho.
- Skąd? Nie wiem skąd. Z obliczeń, w których nigdy nie byłaś dobra
- tłumaczył się niepewnie i pamiętając, że najlepszą formą obrony jest
atak, odparował: - Policzyłem pi razy drzwi, żebyś się nie wygłupiła
z cukierkami.
Nagle roześmiał się głośno. Tak donośnie, że przyciągnął zacieka
wione spojrzenia od sąsiedniego stolika.
- I czego ryczysz? - strofowała go Marta, dziwnie zadowolona z tej
wiedzy Adama o swojej rodzinie. - Przestań. Nie widzę w tym nic śmie
sznego.
- Jak to nie? - upierał się Adam. - Wyobraziłem sobie właśnie, jak
wręczasz Ewie torebkę cukierków, a ona w ciąży, dostojna i wyższa od
ciebie, dyga i mówi: „Dziękuję cioci".
- To wcale nie jest śmieszne - odpowiedziała poważnie Marta, aby
w tej samej chwili ulec zaraźliwej wesołości Adama, która zelektryzowa
ła najbliższy stolik, a potem następne, wywołując na twarzach siedzą
cych wokół ludzi uśmiech pełen zrozumienia.
Trzymali się za ręce, wolno mijając kolejne stoiska. Kiedyś często
chodzili po sklepach, po bazarach i targowych halach, szukając cieka
wych drobiazgów, które sprawiały, że ich mieszkanie miało swój niepo
wtarzalny styl. Podobnie było z małżeństwem. Na początku wymagało
bezustannych korekt i poprawek i nagle stało się p o d o b n e do mieszka
nia: umeblowane, gotowe. Zniechęcające do dekoratorskich zabiegów,
bo porządne aż do mdłości. I wspólne wypady do miasta, spacery, za
kupy nagle straciły sens. Dopiero teraz obudził się w Marcie żal za uro
kiem d a w n o minionych, pierwszych miesięcy małżeństwa. Z jaką rado
ścią potrafili wtedy cieszyć się ze zdobytej cudem książki czy
reprodukcji. Świętowali takie wydarzenia w przytulnych ciastkarniach.
Zjadali w nich tony napoleonek i serników wiedeńskich. A Marta za
wsze jeszcze zamawiała rurkę z kremem. Taką samą, jaką w dzieciń-
90
stwie kupowała za dwa złote u Miodka. Pan Miodek był właścicielem
piekarni. Latem sprzedawał też lody w wafelkach. Ale Marta myśląc
„u Miodka", widziała zawsze senną sprzedawczynię w białym czepku
i brzuchy dobrze wypieczonego chleba. Nikt nie kojarzył nazwiska pie
karza z nim samym. Określenie „u Miodka" odnosiło się bowiem wy
łącznie do drewnianych półek pachnącymi pieczywem nawet wtedy,
gdy świeciły pustką.
- Dla Wandy wybrałbym sweter. Tego nigdy nie jest za wiele - mówił
Adam, który w przeciwieństwie do żony nie spuszczał oka ze sklepo
wych witryn. - Zobacz. Ten popielaty z warkoczami. Może być za ob
szerny, w końcu to sweter.
Gdy Marta posłusznie pakowała do parcianej torby piękny pulower,
Adam przechadzał się już po stoisku ze sprzętem technicznym.
- J e d z i e s z tam na dobrą sprawę po raz pierwszy. Kup Józkowi apa
rat fotograficzny. Spójrz, tamta Practika z zoomem jest niezła. Sam
chciałbym ją dostać. Co o tym myślisz, kochanie?
- No, nie wiem... Trochę droga. Nadwerężę nasz budżet, a to tylko
moja rodzina.
- Nie tylko. Również moja - uciął Adam i poprosił o aparat. Oglądał
go długo, starannie, jakby kupował dla siebie.
Wracali o zmierzchu. Marta wtuliła się w wygodny fotel i z przyjem
nością myślała o minionym dniu. Była szczęśliwa i podniecona tym nie
codziennym wypadem. Wiozła w bagażniku piękne przeprosiny dla
tych, których zawiodła. Odkryła w sobie nową niecierpliwość. Ach, gdy
by mogła natychmiast podzielić te prezenty. Rozdać je wraz ze słowami
skruchy, przeprosin, prośby o wybaczenie. I gdyby ci wszyscy,
o których dzisiaj myślała, przyjęli ją bez potępienia i gniewu. Bez oczu
zaokrąglonych zdumieniem i bez pytań. Najbardziej bała się pytań, bo
prawdziwe odpowiedzi musiały boleć albo budzić złe wspomnienia.
Jak dobrze, że mam Adama... - przemknęło jej przez głowę. -
W końcu to dzięki niemu nie obróciłam mojego miasta w popiół.
91
Do starannie zaplanowanego wyjazdu zostały dwa dni. Życie Marty
nabrało nowych znaczeń. Kręciła się po domu, najczęściej przemierza
jąc odległość między łazienką a garderobą. Tę odległość wypełniał mdły
zapach delikatnych perfum, a może mydła, i znaczyły w pośpiechu roz
rzucone ubrania lub puste wieszaki.
Nigdy tak nie wyjeżdżałam - dziwiła się sama swoim kapryśnym de
cyzjom w sprawie degradacji bądź nobilitacji kolejnych strojów.
Uśmiechnęła się pod nosem na myśl, że dwutygodniowy pobyt w Pary
żu nie był dla niej takim wyzwaniem, jak podróż do małego Borowa. -
Usiadła krzyżując nogi. „Cztery ulice na krzyż i cmentarz tyż" - mawiał
o miasteczku Adam, a ona, chociaż śmiała się z tego ironicznego planu
miasta, z trudem powstrzymała falę niechęci do męża, a przy okazji do
wszystkich innych warszawiaków, w których raziła ją zbytnia pewność
siebie, wynikająca z idiotycznego faktu, że urodzono ich w Warszawie.
Zaczęła chorować na Borów, gdy skończyła piętnaście lat. W tej cho
robie wyrażała się nienawiść nie do Borowa, tylko do ludzi, którzy przy
jeżdżali tu z daleka i mieli w oczach ten specyficzny blask wielkiej aglome
racji, jego śmiałość, dumę, język. Bo Marta bezbłędnie, po kilku zdaniach
odczytywała wielkomiejskość obcych przybyszów. Nawet pochwała z ich
ust, takie rzucone lekkim tonem: „Ładnie tu u was", było upokarzające.
Bo co to znaczy „u was" - analizowała, nie zgadzając się na wyklu
czenie również jej z tej innej rodzinnej przestrzeni. Zabudowanej beto
nowymi kolosami, szumiącej kilometrami aut, zgrzytającej sznurem
tramwajów. Tramwaje były dla Marty szczególnie ważne i z dumą nosi
ła przy sobie, o ile to było możliwe, skasowany na jakiejś wycieczce bi
let. Ten bilet oznaczał, że ona, Marta, też ma tramwaje i że o n e jeżdżą
również dla niej. A gdyby wtedy ktokolwiek chciał być z nią w takim
tramwaju, usłyszałby zachwycony głos przyklejonej do szyby Marty. Po
wiedziałaby na p e w n o : „Łacinie tu u nas" i to byłoby w porządku.
Wokół przynależności do Borowa narosło w dziecinnym życiu Marty
wiele nieporozumień. Do pewnego czasu wszystko było proste i oczywi-
92
ste. Marta, odkąd pamięta, mieszkała na ciemnej, pełnej kurników ulicy,
którą ktoś nie wiedzieć czemu nazwał Słoneczną. Ta nazwa rekompenso
wała podstawowy, astronomiczny niedosyt biegających po kocich łbach
dzieci. Marta biegała najszybciej i zdaje się była wtedy zupełnie szczęśli
wa. Wspinała się na drzewa, jadła zielone jabłka wykradane z sadu apte
karza i nic, ale to nic nie zapowiadało jej późniejszych niepokojów.
Aż któregoś dnia wróciła zapłakana, urażona śmiertelnie i nieodwra
calnie.
- Mówią na mnie Ruska - wyjaśniła zmartwionej matce i zalała się
łzami.
- J a k a ż ty Ruska! - pośpieszyła z pocieszeniem matka, wycierając jej
umorusany policzek. - My większe Polaki od nich razem wziętych. Ale
stamtąd przyjechali, gdzie ojczyzna dla nas się skończyła. Tęsknota tyl
ko została i za kościółkiem naszym, i za Najświętszą Panienką z Ostrej
Bramy. Toż wszystko tam polskie było, każdy pies i każde drzewo.
- Ale po rusku mówimy i śmieją się! - nie ustępowała zrozpaczona
Marta.
- Mówimy jak umiemy, a czujemy... po polsku - podsumowała mat
ka i posmutniała. - Wojna winna tej ludzkiej biedzie - narzekała, mie
szając kapustę, jakby problem Marty, który okazał się nagle problemem
całej Europy, a może i świata, pomniejszył się niespodziewanie do wiel
kości garnka z kapustą. - Wojna to zrobiła, że ludzie ze swych gniazd
jak ptaki bezdomne odfrunęli. Gniazda własne potracili, ale nowe zbu
dowali. We własnym kraju, nie na obczyźnie. Ot, co. - I jakby się coś sta
rej matce przypomniało, dodała: - A ty głupia! Cudzym bachorom wie
rzysz. My tu musieli przyjechać, a Niemcy stąd w pośpiechu pakowali
mienie swoje. Im też wojna wycieczku zrobiła, że pożal się Boże. Wsty
dzić się nie ma i czego - dokończyła. - Twój ojciec porządny, choć pro
sty człowiek, na niemieckich łzach on dorabiać się nie chciał. Szacunek
dla tych biedaków miał i nic my od Niemca nie kupowali, szachrajstw
nie robili, jak inne.
93
Marta przez kilka dni nie wychodziła na podwórko. Miała czas, więc
zaczęła czytać książki, zdziwiona, że choć były dla dzieci, ktoś je napi
sał takim dostojnym, pięknym językiem.
Przed powrotem Adama zdążyła uporać się z bałaganem. Pakowa
nie odłożyła na następny dzień. Zobojętniała wobec zawartości do po
łowy wypełnionej torby, z ulgą wynosząc ją do garderoby.
- Telefon! - krzyczał od progu Adam.
Marta już wcześniej usłyszała wibrujący sygnał, cierpliwie dobiega
jący z gabinetu.
- Koszycka - powiedziała do słuchawki, obwieszczając na migi ra
dość z powrotu męża. - Jolka? - ucieszyła się i spoważniała niemal w tej
samej chwili. - Oj, tak mi przykro... Kiedy to się stało?
Adam już był obok i pytająco spoglądał na Martę.
- Tak, oczywiście. Załatwimy to natychmiast... Mam taką nadzieję...
Powiedz tylko, o który szpital chodzi. Dobrze. Czekaj na telefon i nie
martw się, nie jesteś sama.
- J o l k a ? Nie było jej dziś w pracy. - Adam pocałował Martę w poli
czek.
- T a k . Ma problem. Nie chcą przyjąć jej ojca do szpitala. - Marta prze
rzucała kartki terminarza. - Zaraz... gdzie ja upchnęłam ten numer do
Kwiecińskiego...
- Kto to jest Kwieciński?
- Ciesz się, że nie wiesz. Sława od zawałów. O, zobacz... Tu zapisa
łam. Do pracy i do domu..
- Miałaś jakieś kłopoty z sercem?
- Nie kpij, bo ci powiem, że każda baba na sam jego widok może
mieć takie kłopoty. Ja ich uniknęłam. Ale to doprawdy graniczyło z cu
dem! - dodała przekornie.
- Co się właściwie stało?
94
- Ojciec Jolki jest po zawale. Znalazła go rano nieprzytomnego.
W łóżku czy obok łóżka. Sama chyba nie wie. W jej głosie słychać tylko
przerażenie i strach.
Nie przeszkadzał żonie. Poczuł do Marty wdzięczność za to, że ener
gicznie i bez komentarzy rozwiązywała teraz problem Jolki. Robiła to
z troską i zaangażowaniem, jakby stary Wachowicz był dla niej kimś
ważnym, a przecież nie widziała go nigdy na oczy. Patrzył na uśmiech
niętą Martę, wyobrażając sobie, że walczy o niego. I to też było miłe.
- Jolka? - Marta rzeczowo, bez cienia wyższości, tłumaczyła dość
skomplikowaną procedurę umieszczenia emeryta na szpitalnym łóżku.
- Zajmie ci to... - spojrzała na zegarek - no, może cztery godziny, czyli
około dwudziestej nastawiam wodę na kawę i czekamy. Wpadnij... Od
poczniesz trochę.
- J a k pomyślę o konkurencji, odechciewa mi się wszystkiego - wy
znał Kuba, wpatrując się w warkoczyk, okalający jasną twarz Olgi. - Kie
dyś chciałem być lekarzem. To fakt - mówił zamyślony. - W dzieciń
stwie chorowałem na przewlekłe anginy i wiecznie dostawałem
zastrzyki. Obiecałem sobie, że w przyszłości będę się mścił na całym na
stępnym pokoleniu bachorów chorych na anginę.
- Dosyć specyficzne podejście do idei zawodu, panie doktorze - za
śmiała się Olga.
- No właśnie. - Poklepał znoszone dżinsy. - Potem był okres wiel
kiego altruizmu: chorzy na AIDS, narkomani, a po nim marzenie o nie
śmiertelności. Mojej nieśmiertelności! - wskazał na siebie ręką i przyjął
dumną postawę. - Jakaś szczepionka, lek na raka, a w najgorszym wy
padku: zwycięstwo nad beznadziejnym przypadkiem cholery albo innej
dżumy... A gdy już zwyczajnie, tak dorośle myślałem o medycynie, mia
łem wrażenie, że to matka o niej myśli i że jej bardziej zależy na białym
kitlu, niż mnie. To potworne, jak odkrywasz, że ktoś decyduje za ciebie
i steruje twoimi marzeniami...
95
- To nie tak, Kuba... Twoja mama po prostu wie, o czym marzysz.
Uznała medycynę za słuszny wybór, więc go akceptuje. Podobnie jak
nasza biologica. Ona tobie jednemu w całej klasie wróży sukces na eg
zaminach, odsyłając pozostałych na pedagogikę albo... do diabła.
Zdasz! To nie ulega wątpliwości. Gdybym w polowie była tak dobra jak
ty... - dodała smutno.
- J e s t e ś lepsza, niż myślisz! Powtórzymy dziś anatomię. Genetykę
zostawimy na jutro...
Olgę ucieszyło to ożywienie kolegi. Ostatnio często ulegał nastrojom,
które nie zachęcały ich do pracy. Włączali głośniej magnetofon, popijali
czarną kawę, zjadali tony kanapek, a rozłożone skwapliwie notatki cierpli
wie czekały. Oldze trudno było się skupić w surowym, prawie ascetycz
nym wnętrzu, zdradzającym upodobanie kolegi do ładu i prostoty. Myśla
ła częściej o Kubie niż o zawiłościach rozwoju komórki. Kuba na szczęście
nie zauważał momentów, gdy jej uwaga przenosiła się z podręcznika
w niebezpieczne rejony delikatnych dziewczęcych wyobrażeń.
- Myślałam, że jest inaczej, że jak przez tyle lat mieszkasz pod jed
nym dachem z chorobą i samotnością, to już wszystko o nich wiesz... - Jol
ka prawie mechanicznie wypiła koniak. - Czasami, jak wracałam zmęczo
na albo zła, modliłam się, żeby milczał... Żeby obraził się na mnie i zamilkł...
A wczoraj rano, jak się nie odzywał i wiedziałam już, że stało się coś niedo
brego... Przeraziłam się. On milczał, a już mi go brakowało. Leżał zwinięty
z bólu w tej swojej pościeli, a ja poczułam, że już go tam nie ma. Okropne...
- wzdrygnęła się, a Marta szybkim ruchem napełniła pusty kieliszek.
- Myślę, że to rozumiem - powiedziała. - Ze mną też tak było. Z mo
im ojcem...
Spojrzenie Jolki wyrażało zdumienie, zdradzające, że Jolka nigdy nie
myślała, że jest lub był ktoś taki, jak ojciec Marty. Bo dla Jolki Marta wzię
ła się z doskonałości, z której wywodzą się kobiety, mające wszystko, co
najlepsze.
96
- Mój ojciec... - Marta zamknęła oczy, aby wywołać z zamierzchłych
wspomnień obraz siwego, zgarbionego starca, pochylonego nad szero
kim stołem z centymetrem wijącym się wokół chudej szyi. - Był kraw
cem, a pił jak szewc! - Zaśmiała się z przymusem. - Baliśmy się jego po
wrotów z bani. Chodził tam codziennie. Nie był wprawdzie
awanturnikiem i nigdy nie zrobił nam krzywdy, ale matka tak rozpacza
ła, gdy pijany stawał w drzwiach, że do dziś problem alkoholowy koja
rzy mi się z trzeźwą, wrzeszczącą w niebogłosy kobietą.
- Nie wiedziałam - wymamrotała zawstydzona Jolka. Poczuła się
winna, jak uczennica, złapana na słodkiej niewiedzy.
- Nikt tego nie wie. - Marta przyglądała się Jolce z sympatią. - Bo to
jest temat na książkę, ale nie do zwierzeń. Książkom wystarczy wy
obraźnia, a zwierzenia wymagają odwagi - westchnęła i opowiadała da
lej tym samym, pozbawionym ekspresji głosem. - Mój ojciec umierał
głupio, prawie w rynsztoku. Przynieśli go do domu kumple. Targali
przez pól miasta, zamiast zaprowadzić od razu na pogotowie. Do szpi
tala trafił za późno, ale on już miał takiego pecha. W jego życiu zawsze
na wszystko było za późno. Wiesz, on na przykład świetnie grał. Mógł
by zostać pianistą, ale spóźnił się o całą wojnę, a może nawet o cały
wiek? Jak się rodziliśmy, był już schorowanym, przegranym starcem. Oj
cem też został za późno, bo nie zdążył z miłością. Jego pierwsza narze
czona miała nieszczęście urodzić się Żydówką. Grali ponoć piękne du
ety. Bluma Perelmann na skrzypcach, on na pianinie. Potem ojciec żył
bardziej pamięcią o tych duetach niż z moją matką. Dobrą z gruntu ko
bietą, ale nie pasującą do niego. Jak toporny bucik na słoninie nie pasu
je do delikatnego, męskiego lakierka. Kochałam go i nienawidziłam. Ale
jak go zabrakło, zrozumiałam, że nikt taki już się w moim życiu nie po
wtórzy...
- I dlatego traktuje się mnie w tym d o m u jak nędzną replikę teścia!
- Adam wniósł dymiące miseczki z żurkiem i rozstawiał je na stole, a Jol
ka poczuła się jak u siebie. Doszła do wniosku, że po raz pierwszy jest
6 — Głodna kotka
97
U
obojga Koszyckich jednocześnie, a może nawet trochę bardziej u Mar
ty, która teraz skupiła cale swe zainteresowanie na niestarannie pokro
jonym pieczywie. Jakby to o n o było tym szczególnym problemem,
z którym zmierzyć się muszą szczęśliwi na ogół ludzie.
Jolka bezradnie i z trwogą rozglądała się po szpitalnej sali. Rząd iden
tycznych łóżek, cicho postękujących, szeleszczących białymi okryciami,
trwał w logicznym porządku, jakby to nie były łóżka, a zdyscyplinowani
żołnierze, śledzący nieufnie czającego się, niewidzialnego wroga.
- J o l e ń k a ? - dobiegł ją spod ściany cichy piskliwy głos. - J o l e ń k o , to ty?
- Hej, tato - szepnęła, tarmosząc dziecinnie suche ramię, ukryte
w ciepłej flaneli. - Pewnie myślałeś, że o tobie zapomniałam, a ja błądzę
po tym molochu już godzinę i klnę na wszystkich budowlańców świa
ta. Tylko mi nie mów, że sam budowałeś to szkaradztwo! - Rozejrzała
się po wnętrzu i już z uśmiechem spojrzała na ojca. - Przyniosłam tylko
to, co lubisz - zastrzegła się, wyciągając z torby o w o c e i sok.
Zrezygnował z protestów, osłabiony jeszcze i zniewolony ciężarem
nowego kłopotu. Patrzył na nią z miłością i dumą. Z niedowierzaniem,
że w tym całym zamieszaniu, jakiego ostatnio był autorem, spełniło się
jego największe marzenie i oto teraz córka, jedyna radość w nadwerężo
nym pracą życiu, siedzi o b o k i obiera mandarynkę. Poczuł się tak dobrze,
że próbował usiąść, ale Jolka nie chciała nawet o tym słyszeć, widząc to,
czego on nie mógł zobaczyć: zmizerowaną, wymęczoną przeżyciami
twarz, zbyt kruche i bezwładne jeszcze ciało, niezdrowe rumieńce. Sła
bość i bezbronność wyzierała z całej postaci Wachowicza i stanowiła wy
starczający powód, aby tu leżał, pod czujnym okiem czarnej, ruchliwej
pielęgniarki, która teraz kręciła się przy sąsiednim łóżku i sprawnie zmie
niała kroplówkę. A przecież było jeszcze serce... To ono, zbuntowane
i nieposłuszne, upomniało się o Jolki miłość. Bo przedtem Jolka nie my
ślała o ojcu w kategoriach miłości. Był oczywistym podmiotem jej samot
ności, do którego się wraca po całym dniu, z którym spędza się urlop al-
98
bo niedzielne popołudnia, je posiłki. W tych wszystkich dokonaniach
miłość nie stanowiła niezbędnego uzupełnienia. Dopiero teraz, gdy zo
stała poddana bolesnej próbie, objawiła się jako coś oczywistego.
Przyjaznym gestem przywołała zwinną pielęgniarkę.
- No, teraz już wiemy, co panu leży na serduszku. Piękne dziewczy
ny... Nic dziwnego, że nie wytrzymało - uśmiechnęła się porozumie
wawczo do Jolki.
- To moja córka - tłumaczył się piskliwie Wachowicz. W jego głosie za
brzmiała duma, która dla Jolki zawsze była krępująca. Dzisiaj jednak nie.
- Sama chciałabym być pańską córką. Ojciec pani to nasz pupil - wy
jaśniła Jolce, poprawiając pościel. - T y l e w panu Wachowiczu ciepła, że
przychodzimy się ogrzać! No i nie wypuścimy pana tak prędko. Jak już
będzie narzekał i grymasił, wróci do domu, ale nie prędzej.
- Oj, to nigdy nie wróci. Nie umie narzekać! - J o l k a udawała bardzo
zmartwioną.
- J a k to nie umiem? - Wachowicz wyraźnie przejął się swym losem.
- Ty, Joleńko, przecież najlepiej wiesz, jaki bywam nieznośny...
- Nie chcę w a m przeszkadzać. - Matka Kuby stała w uchylonych
drzwiach. - Ale zabrakło mi w mieście pieniędzy i nie kupiłam wszyst
kiego. Załatw to, Kuba, szybciutko.
Olga drugi już raz towarzyszyła pani Madeckiej w kuchni. Lubiła tę
spokojną, zrównoważoną kobietę, która pasowała do jej wyobrażeń
o idealnej matce. Była ciepła, łagodna, wyrozumiała i odczuwało się, że
nie oszukuje, że po prostu taka jest. Z trudem radziła sobie z drożyzną
i dlatego Kuba każdego lata pracował. Oddawał jej większość zaoszczę
dzonych pieniędzy, tylko część przeznaczając na jakiś luksusowy ciuch
lub sprzęt, o którym marzył. Potem zwierzał się Oldze ze swych wątpli
wości, bo je miał i często przysłaniały mu radość ze zdobytych w takim
trudzie rzeczy. Tylko Olga znała wstydliwe tajemnice Kuby. Schlebiała
jej ta szczerość, wpisana w ich szkolne, koleżeńskie porozumienie.
99
Dogadujemy się, bo oboje jesteśmy odmieńcami. Implantami samot
ności na tym szkolnym podwórku - myślała, oceniając zgodność poglą
dów swoich i Kuby we wszystkich niemal spornych kwestiach, jakie nie
sie licealne doświadczenie. Ta zgodność jeszcze bardziej oddzielała ich
od reszty klasy i oboje zdawali sobie z tego sprawę.
- Lubisz kuchnię, Olgo? - Madecka życzliwie przyglądała się tej cichej
i poważnej koleżance syna. Przypominała trochę ją samą z czasów matu
ry. Myśl o tych szczęśliwych czasach od dawna nie odwiedzała małego
mieszkania Madeckich. Nie było w nim miejsca na szczęście, które trwało
zbyt krótko... Madecka uczyła matematyki i znała współczesne dziewczy
ny. Najstarsze z jej uczennic miały zaledwie po piętnaście lat, ale większość
z nich zdążyła już skutecznie zamaskować swą niepełnoletniość. Madec-
kiej jakoś specjalnie to nie przeszkadzało. Toteż przymykała oko na wy
skubane brwi, farbowane włosy i krzykliwe paznokcie. Wymagała jednak
bieglej orientacji w prawach rządzących rzeczywistością liczb. W tym jed
nym nie przejawiała żadnych oznak tolerancji i kierowała się żelazną kon
sekwencją.
Mogłyby brać przykład z Olgi - myślała teraz, pełna podziwu dla jej
dziewczęcej urody, jeszcze nienaruszonej żadnym szaleństwem. Zau
ważyła z przyjemnością, że również w ubiorze Olga nie przejawia skłon
ności do ekstrawagancji, konsekwentnie prezentując za obszerne o dwa
numery flanelowe koszule albo trykotowe koszulki.
- Z tą kuchnią jest różnie - mówiła Olga, płucząc ręce. - Bywają dni,
że z niej nie wychodzę, bo to frajda przygotować jakąś niespodziankę.
Mama prawie w ogóle nie gotuje, ale jest wielkim łakomczuchem i mu
szę przyznać, że dobrze reaguje na to moje dożywianie. Ale zdarzają się
cale tygodnie strajku. Wówczas nie wchodzę do kuchni. Nawet, gdyby
śmy wszyscy musieli to przypłacić śmiercią głodową.
- I w jaki sposób jej unikacie? - grzecznie zainteresowała się Madecka.
- Ojciec przynosi pizzę. Gdy ją zjadamy, jest święcie przekonany, że
sam ją upiekł.
100
- Powiedz mi... - Madecka zamilkła, ale zachęcona spojrzeniem
dziewczyny, podjęła rozmowę. - Powiedz, czy nie odnosisz wrażenia,
że Kuba jest ostatnio wiecznie zdenerwowany, taki rozdrażniony, a na
wet... niemiły? - zakończyła z ulgą, jakby pytała o coś bardzo nieprzy
zwoitego i wstydziła się swej ciekawości.
Olga nie od razu odpowiedziała.
- Tak... - odrzekła w końcu. - T e ż odnoszę takie wrażenie. Wprawdzie
wobec mnie Kuba nigdy nie był niemiły... Jesteśmy tylko znajomymi i spo
tykamy się niezbyt często, ale zgadzam się z panią. On się trochę zmienił.
Myślę, a nawet jestem pewna, że przeżywa stres przed egzaminami. Wie,
że powinien je zdać. Jest świetny i samodzielny. A jednak pozostaje nie
pewność, obawa, że będą lepsi. On się boi... Boi się panią zawieść...
- Wobec tego myślimy podobnie - szepnęła Madecka. - On się istot
nie boi. Boi się zawieść nas obie...
Olga znieruchomiała, a w jej oczach zapłonęła maleńka iskierka
szczęścia. Zgasła jednak natychmiast, gdy gwałtownie trzasnęły wej
ściowe drzwi, a z korytarza dobiegł głos Kuby z wyraźną pogróżką:
- Mam nadzieję, że kawa już dymi! - krzyczał od progu. - Bo jeśli
nie, to ostatni raz w życiu dałem się wykiwać!
Uśmiechnęły się do siebie, jak dwie licealistki, które dozgonnie po
łączyła wspólna tajemnica.
- Lubię twoją mamę. - Olga włączała płytę z przebojami muzyki kla
sycznej, jedyną w zbiorach Kuby, umożliwiającą naukowe skupienie.
- Ona też ciebie lubi - odrzekł poważnie Kuba. - A nawet myśli...
No... Wiesz...
- Nie wiem - odpowiedziała bezwzględnie i wlepiła w Kubę migda
łowe spojrzenie.
Zmieszał się, zawstydził.
- Myśli, że ja ciebie też, no i że ty... - spojrzał błagalnie na Olgę.
- Ale to oczywiście nieprawda? - Jej oczy śmiały się prawie głośno.
101
- J a s n e , że nieprawda! - przytaknął skwapliwie i zaczaj w pośpiechu
przerzucać porządnie ułożone notatki.
- Późno dziś wróciłaś, a ja jutro wyjeżdżam - poskarżyła się Marta,
patrząc z wymówką na córkę. - Nie zdążyłyśmy nawet wypić wspólnie
herbaty...
Dalsze pretensje utknęły gdzieś w drodze, bo Olga jednym susem
znalazła się przy matce i roześmiana, uściskała ją mocno. Marta instynk
townie wyczuła, że ten nagły przypływ czułości ma niewiele wspólne
go z nią samą.
- Wygląda na to, że jesteś szczęśliwa - zdecydowała poważnie,
a rzut oka na roześmianą twarz Olgi potwierdzał w pełni tę uwagę. Za
ufała macierzyńskim przeczuciom i dodała: - Wygląda na to, że jesteś
zakochana. I byłabym głupia, nie domyślając się, że z wzajemnością.
Czy tak?
- Tak mamo, tak... - Olga nie przestawała się uśmiechać. - Cieszę
się, że właśnie dzisiaj Kuba coś wspomniał... no... zasugerował...
- Zasugerował, że się w tobie buchnął? - pomogła jej domyślnie Marta.
- Mniej więcej - oceniła lapidarnie Olga.
- Co mniej, a co więcej? Znowu mnie wkurzasz. Tak długo cię nie
było, że mogłaś z nim ustalić, czy kocha mniej, czy więcej. To wbrew po
zorom istotne!
Śmiały się obie. W końcu Olga stwierdziła radośnie:
- No to ci powiem, że więcej, a na herbatę nigdy nie jest za późno.
Powtarzasz to prawie codziennie, a czasami nawet o czwartej nad ranem.
Ruszyły obie do kuchni. Cicho, aby nie obudzić Adama, który stra
cił kontrolę nad ilością goli w transmitowanym meczu, a biegający po
ekranie piłkarze, mimo prezentowanej pracowicie wysokiej formy,
d a w n o przestali go interesować.
CZĘŚĆ II
- Czy coś się stało?
Agnieszka z niepokojem podeszła do męża. Trzymał jeszcze przy
uchu słuchawkę telefonu, ale milczał i widać było, że rozmowa już się
skończyła. - Kto dzwonił? - pytała podenerwowana. - Proszę, uspokój
mnie. Przecież widzę, że coś się stało...
- Nic się, Agnieszko, nie stało. Dzwonią duchy przeszłości - odpo
wiedział i uśmiechnął się tajemniczo.
Wzruszyła ramionami. Nie zawsze umiała rozmawiać ze swoim dziw
nym mężem. Trochę marzycielem, trochę filozofem. Sama, choć była po
lonistką i miała wszelkie predyspozycje, żeby błądzić po światach urojo
nych, nigdy nie pozwalała sobie na takie wędrówki. Lubiła jasne
sytuacje, proste jedzenie i klarowną rzeczywistość. Była jeszcze młoda,
znacznie młodsza od Krzysztofa i myślała czasami, że żyją na dwóch tro
chę różnych planetach. Podczas gdy ona przyjmowała go na swojej, ob
jaśniając każdy szczegół specyfiki życia na tym terytorium, on skwapli
wie strzegł pewnych niewidzialnych granic, jakimi otoczył swój mały,
wewnętrzny świat, i Agnieszce rzadko udawało się do niego dostać. A na
wet, jak się w nim znalazła, czuła się trochę intruzem, a trochę znudzo
nym pielgrzymem błądzącym po zawiłych, irytujących ścieżkach.
Teraz też tak się poczuła. Wróciła do kuchni po kubek z mlekiem i po
chwili minęła Krzysztofa, wnosząc po schodach, razem z mlekiem, do
brze zagraną obojętność.
- Agnieszko! - Głos Krzysztofa był spokojny. - Aguniu - dodał mięk
ko. - Musimy porozmawiać.
103
- Dobrze, ale teraz ty poczekaj. Mleko dla Pawia prawie wystygło.
Porzuciła go jak zwykle bez skrupułów. I jak zwykle dla Pawła, dzię
ki któremu trzy lata temu Krzysztof odkrył jeszcze jeden ważny rodzaj
miłości, która w jego przypadku przychodziła albo za wcześnie, albo za
późno, zawsze pozostawiając wyłom w duszy i zdziwienie, że miłość
może z jednakową silą cieszyć i unieszczęśliwiać.
Dochodziła dwudziesta druga. Zapowiadała się kolejna ciepła
noc. Ogród nie spał. Trwały w nim uporczywe próby orkiestry świer
szczy, lub przerywane odgłosami niewidzialnego życia, rodzącego
się w ciemnościach starego, zarośniętego sadu. Wytrawne u c h o Krzy
sztofa doskonale odczytywało te dźwięki, szepty i szmery owadzich
skrzydeł. Zatęsknił do skrzydlatych muzykantów, którym poświęcił
się z pasją i oddaniem... Agnieszka domyśli się, że jest w ogrodzie.
Wziął fajkę, ciepły sweter i otworzył na oścież drzwi przestronnej we
randy.
Wiklinowy fotel skrzypnął przyjaźnie na powitanie. Niby nic takie
go się nie zdarzyło. Nie miało prawa się zdarzyć. A jednak teraz, w pół
mroku czerwcowej nocy i w samotności, Krzysztof musiał przyznać, że
się wydarzyło. Że gdy upewniał się, z kim rozmawia, coś niebezpiecz
nie w nim drgnęło.
Marta. Jego Marta. Wielka namiętność od zawsze. Od chwili, gdy zo
baczył ją na rowerze, jak ścigała się ze starszymi chłopakami. I jak spa
dla, tłukąc boleśnie kolana. Chciał jej pomóc, ale nie pozwoliła. Odrzu
ciła buńczucznie czarny warkocz, spojrzała na niego z pogardą. Wytarła
ręką krew i zdaje się, że nawet pokazała mu język.
Chodzili wtedy do różnych szkól. Spotykali się jednak na jakichś
konkursach, wieczornicach. Unikał wówczas jej wzroku. Bał się, że zno
wu zobaczy wymierzoną w siebie pogardę.
A jednak nic takiego się później nie zdarzyło. Gdy mieli po piętna
ście lat, spotykali się często w bibliotece. Szybko okazało się, że czytają
to samo i w takich samych ilościach, wzbudzając nieufność bibliotekar-
104
ki. Próbowała sprawdzać, czy znają treść książek. Uwielbiali wtedy po
pisywać się przed nią, a może przed sobą, zapamiętanymi fragmentami
tekstu. I wracali razem. Odprowadzał ją do sąsiedniej ulicy. Nigdy nie
pozwalała mu podejść pod dom, w którym mieszkała. Wstydziła się. Te
go był pewien. A im mocniej czegoś się wstydziła, tym bardziej stawała
się obca i nieufna. Nawet wobec niego, Krzysztofa, choć przecież szyb
ko się okazało, że zostali dla siebie stworzeni.
- Tu uciekłeś przede mną? Nie jest ci zimno?
- Tu na ciebie czekam, ciesząc się, że mamy tylko jednego synka -
uściślił.
- Dowiem się, kto dzwonił?
Agnieszka także zaopatrzyła się w sweter. Znała zwyczaje męża i nie
zdziwiłaby ją żadna godzina powrotu do domu. W tym starym ogrodzie Pan
Bóg wyłączał wszystkie zegarki i każdą upływającą sekundę czynił stosow
ną porą na długie, leniwe wsłuchiwanie się w kroki nadchodzącego lata.
- Dzwoniła do nas Marta. Marta Koszycka z Warszawy.
Mógł nie wymawiać przynajmniej tego nazwiska. Agnieszka ze
sztywniała i już buntowała się przeciwko wszystkiemu, co mogła usły
szeć od Krzysztofa. Bo nie mogła usłyszeć nic kojącego i dobrego dla
siebie. To było pewne.
- Co sprawiło, że przypomniała sobie o Borowie? - Celowo powie
działa „o Borowie", nie „o tobie"; nie zniosłaby myśli, że ta kobieta,
wciąż w jakiś niezrozumiały sposób plącząca się po ich małżeństwie, za
dzwoniła ze względu na Krzysztofa. Zresztą, zdaniem Agnieszki, nie
miała prawa tu dzwonić.
Krzysztof wypuszczał w mrok kłęby pachnącego dymu. Milczał.
- Nie wiem, co się stało - odezwał się wreszcie do żony. - Nie rozu
miem tego telefonu. Ona... jutro tu przyjeżdża. Zapytała, czy znajdziemy
dla niej czas.
- Domyślam się, że znajdziemy? - Agnieszka w napięciu czekała na
odpowiedź.
6 — Głodna kotka
105
- Do jutra zdążysz podjąć decyzję w tej sprawie. Uważam, że ty po
winnaś to zrobić. Jesteś moją żoną i nie chciałbym w żaden sposób cię
dotknąć. Wiemy oboje, kim Marta dla mnie kiedyś była i tego nie da się
zmienić, tak jak nic nie zmieni faktu, że jestem z tobą szczęśliwy, że przy
tobie wyzdrowiałem. Uwierzyłem jeszcze raz w miłość.
Krzysztof zawstydził się trochę tych spóźnionych wyznań. Nie miał
zwyczaju analizować uczuć głośno. Czuł się w takich sytuacjach zakło
potany. Powiedziałem jej więcej niż przez wszystkie lata małżeństwa -
zaniepokoił się, a głośno dokończył: - Ufam twojemu instynktowi. Dla
tego proszę cię o decyzję w tej niełatwej dla ciebie sprawie. Jak posta
nowisz, tak będzie.
Agnieszka pomyślała ciepło o mężu. Chyba po raz pierwszy potrak
tował ją dojrzale, nie jak jedną ze swych uczennic, nie odróżniających
trzmiela od szerszenia, więc nie zasługujących na zaufanie. Tym razem
dostrzegł w niej partnera, a skoro tak - ona nie może go zawieść. Postą
pić lekkomyślnie. Głupio i dziecinnie. Im lepiej zda ten niespodziewa
ny sprawdzian dorosłości, tym łatwiejsze będzie jej życie z tajemnicami
Krzysztofa. A może nawet je zwycięży. Te nagłe zmiany nastrojów, apa
tii, długie dni wypełnione chmurnym milczeniem... Westchnęła pod
przygnębiającym ciężarem myśli.
- Kocham cię, Krzysztof. W końcu to ja latałam za tobą, gdy ty ugania
łeś się wyłącznie za motylkami. Jesteś jedynym interesującym mnie doj
rzałym osobnikiem, jak sam byś to zdefiniował. Przez chwilę wydawało
mi się, że los zadrwił ze mnie tym telefonem. Pięć lat walczę z kobietą,
którą znam tylko z okładek książek. To nie jest łatwe i mnie też nie jest ła
two. A teraz przyjeżdża przyczyna całego zła. Może nie zła. Może w każ
dym małżeństwie jest jakiś próg nie do przekroczenia. Nie wiem. Pomy
ślałam tylko, że jej przyjazd nie uczyni nam większej krzywdy, niż
długoletnia nieobecność. Bo tak naprawdę, to o n a tu z nami mieszka.
Uwięziona na wieki w twoim sercu, od lat cynicznie spoglądająca na nasz
związek.
106
- Agnieszko! - Zdumiał i przeraził go ten wybuch gniewu.
- Tak to widzę od dawna. Ma przewagę. Ja jestem tylko polonistką
i niedługo być może zacznę podziwiać jej złożoną osobowość twórczą
i mówić cytatami z jej książek. Przyznasz... nierówna to walka. Zwła
szcza, że Goliat posiadł spryt Dawida i dla mnie nic nie zostało. Tylko to
jedno. Wiara, że nic nie trwa wiecznie...
Oboje byli już zmęczeni. Każde z nich inaczej i na własny dramatycz
ny sposób. Agnieszka wstała.
- J e ś l i chce, może u nas nawet zamieszkać. Nie musisz się obawiać
niegrzeczności z mojej strony. Kto wie... - Trzęsła się z zimna, choć wo
kół dyszało parne powietrze. - Może ona tym przyjazdem zwróci nam
wolność?... Tobie wolność - sprostowała. - A mnie to, co powinnam
otrzymać od ciebie w ślubnym prezencie: pewność, że jest się bezgranicz
nie kochaną i jedyną.- Otuliła się swetrem i odeszła w stronę światła.
W ręce Krzysztofa już dawno zastygła wypalona fajka. Siedział prze
rażony wyznaniem Agnieszki. Nigdy nie sądził, że on też potrafi tak bo
leśnie krzywdzić. Tak samo bezwzględnie i głęboko jak... Marta.
Górscy nie patrzyli na siebie. Ona nerwowo wykręcała róg sfatygo
wanej ścierki, którą przed chwilą bez powodu wycierała lśniący stół. On
podparł głowę łokciem, a złe spojrzenie utopił w resztkach osiadające
go piwa. Między nimi leżał niemy p o w ó d nieporozumienia. Niestaran
nie rozdarta koperta i list.
- Nie ma co! Zakpiła sobie z nas wszystkich ta twoja sławna siostrzycz
ka - warknął Górski. - Na twoim miejscu zamknąłbym jej drzwi przed no
sem. Do dawnego gacha przyjeżdża, nie do ciebie... Bo jak to jest! - mówił
już głośniej, poirytowany własnymi słowami. - Zjawić się po tylu latach
w Borowie, gdzie mieszka rodzina, i zatrzymać się u obcych? Ty wiesz, co
powiedzą Mańkowicze albo ta twoja głupia Helka? Do końca życia się nie
pozbierasz z plotami... Zapomniała, że ma siostrę, a jak sobie przypo
mniała, to przyjdzie na audiencję. Pieprzona hrabina z...
107
- A g ó w n o to Mańkowiczów obchodzi, kto u mnie śpi, a kto nie. Ty
tylko na ludzi patrzysz, jakbyś nie wiedział, że zawsze gadają. To moja
siostra, rozumiesz? Możesz z nią nie rozmawiać, jak ci się nie podoba,
ale krzywdy ci żadnej nie zrobiła, a opowiadasz o niej takie bzdury, że
w ogóle nie powinna była tu przyjeżdżać... Czego ty właściwie od niej
chcesz? - Wanda spojrzała na męża z pretensją. - A twój brat... - sięgnę
ła po koronny argument. - Czy on się tu zjawia, jak na zawołanie? Sam
też tyłka nie ruszyłeś od piętnastu lat. Nie pamiętam, żebyś z tęsknoty
latał na Śląsk po braterskie pocałunki.
- Śląsk jest daleko. - Górski żul zapałkę i oglądał paznokieć u małe
go palca. Brudny i długi. - A z moim bratem to inna sprawa - uciął.
- Inna sprawa! - prychnęła Górska. - Po prostu z nikim nie możesz
żyć w zgodzie. Taka to inna sprawa!
- Nie kłóćcie się - zabrzmiał błagalny głosik Natalii, stojącej dotąd
cicho w kuchennych drzwiach.
Zmieszali się oboje, trochę zawstydzeni obecnością tej najmłodszej,
wrażliwej i chorowitej córki.
- Nikt tu się nie kłóci, Nataluś. Tak tylko głośno rozmawiamy z tatu-
siem - uspokoiła dziewczynkę Górska, znacząco patrząc na męża.
- Przyjeżdża ciocia Marta?
- Przyjeżdża, przyjeżdża, tyle że nie do ciebie. - Górski wstał, uzna
jąc dyskusję za skończoną.
- A nieprawda! Bo i do ciebie. Tylko ciocia pisze, że u nas ciasno,
więc żeby nie przeszkadzać, będzie spala gdzie indziej. Masz list. - Po
dała go dziecku. - Sama przeczytaj.
Natalia chwyciła kopertę niczym cenną zdobycz i wybiegła z kuchni.
- Czy ty nie widzisz, jak ona się cieszy? Dlaczego psujesz każdą ra
dość? Zawsze szukasz dziury w całym. Dobrze o nikim nie powiesz. Ty
le lat z tobą przeżyłam... - Usiadła na taborecie i z łatwością zapłakała.
- Tyle lat... I wciąż tylko pretensje twoje słyszę, wieczne niezadowole
nie. Kiedy ty się nauczysz choć trochę lubić ludzi?
108
Górskiemu zrobiło się przykro. Zamiast wyjść, podszedł do żony
i delikatnie poklepał ją po ręce.
- J u ż nic ci powiedzieć nie można... A niech przyjeżdża, byle by ci
z tym dobrze było. Bo jak na razie, to jeszcze jej nie ma, a ty już płaczesz.
Co z niej za pożytek? - dodał filozoficznie. I nie czekając na odpowiedź,
otworzył nową butelkę piwa.
Natalia lubiła drzwi do dziecinnego pokoju. Były grube, z litego
drewna, pomalowane ociekającą białą farbą i z łatwością odgradzały ją
od krzykliwego świata rodziców. Zamknęła je za sobą szybko, może na
wet za szybko, bo pęd powietrza targnął zasłoną i zatrząsł delikatną pa
procią wiszącą przy oknie.
Ten pokój, do niedawna z trudem mieszczący całą trójkę rodzeń
stwa, teraz należał prawie wyłącznie do niej. Ewa pracowała w pobli
skim Dembowie, w nowoczesnym zajeździe, i zaocznie uczyła się w stu
dium hotelarskim. Planowała, że będzie jeszcze studiować, chociaż
ojciec gorąco krytykował ten projekt. Zawsze coś krytykował, więc ni
kogo to specjalnie nie dziwiło. Tylko matka niepotrzebnie dawała się
prowokować i w ten sposób rodzice, choć rozstali się z Ewką, codzien
nie przywoływali ją w niekończących się sporach.
Ewa, nieświadoma wojny, jaką wywołała, najspokojniej zamieszki
wała z koleżanką na stryszku zajazdu. Ten niewielki pokoik był ładnie
urządzony, a co ważniejsze - panowała w nim atmosfera zgody i spo
koju. Natalia bywała tam częstym gościem, zazdroszcząc siostrze wy
łącznie ciszy i widoku na pobliski, stary las.
Bartek też coraz rzadziej wracał do Borowa. Mieszkał w Słupsku,
w internacie, i przyjeżdżał dwa razy w miesiącu. Wówczas pokój wypeł
niał się światłem dużego miasta, pełnego ciekawych spraw, o których
Natalii opowiadał, gdy już leżeli w łóżkach. Chętnie dzieliła się z bratem
skromnym metrażem, bo Bartek otwierał jej drzwi do innego świata.
I chronił Natalię przed krzykami dochodzącymi wieczorem ze stołowe-
109
go. Przy nim odpoczywała od atmosfery domowych spięć, coraz częst
szych między wiecznie niezadowolonym ojcem i zmęczoną matką.
O liście wiedziała pierwsza. To o n a znalazła go w skrzynce i poło
żyła na stole rodziców tak, żeby go szybko zauważyli.
Natalia kochała ciotkę. Kochała ją tak, jak dziewczynki w jej wieku
kochają twarze z ekranu i głosy z płyty. Miłość Natalii miała jednak pew
ną przewagę nad innymi rodzajami uwielbienia, bo ciotka w pewnym
sensie do niej należała. Nie aż tak, jakby Natalia sobie tego życzyła, bo
pamiętała ją mgliście - piękną kobietę, otuloną futrem, trzymającą się na
uboczu skromnego konduktu pogrzebowego. Żegnali wtedy babcię
Nastkę i wszyscy między sobą szeptali, że ciotka pojawiła się za późno.
A Natalia była zachwycona, że w ogóle się pojawiła. Tam, na cmentarzu
i w jej dziecięcym życiu. W swoim dzienniczku na smutki zapisała: „Chcę
być, ciociu, taka jak ty". I była. Z roku na rok coraz bardziej przypomi
nała małą Martę. W kilka lat później to nieprawdopodobne podobień
stwo dostrzegali wszyscy starzy borowianie. No i matka. Czasami wpa
trywała się w córkę długo, z jakimś rozrzewnieniem w oczach, a potem
cicho, żeby nie usłyszał ojciec, szeptała do ucha Natalii: „Nasza Martu-
sia z ciebie wyrasta. Jakbyś ty, córuś, jej dzieckiem była, nie moim..."
- I kręciła z niedowierzaniem głową.
A więc przyjedzie tu... - Natalia wpatrywała się radośnie w sufit, wy
obrażając sobie powitanie z ciocią. Czekała na nie tak długo. Z wiarą
i cierpliwością, jakie mają w sobie tylko małe dziewczynki, dla których
odległość dzieląca ziemię od gwiazd bywa mniejsza niż droga do skle
piku ze świeżym pieczywem.
Ford dobrze trzymał się drogi. Bywały chwile, że Marta przystawa
ła, osaczona zewsząd samochodami zmuszonymi do pokornego czeka
nia. Uśmiechnęła się, myśląc, że doczekała czasów, w których zmienił
się nawet charakter polskich kolejek. Jeszcze tak niedawno ci sami ro
dacy, uwięzieni teraz w peugeotach, oplach, fiatach i mazdach, przysta
n o
wali cierpliwie przed witrynami rzeźnika. Stali w kilometrowym ogon
ku, często w szarych jesionkach i zeszłorocznych szalikach. W tych ko
lejkach, niemal patriotycznych, żył duch narodu - pomyślała Marta. -
Ludzie mieli sobie tyle do powiedzenia. Dobrego i złego. Ale mówili.
Nie oddzielały ich pancerne szyby ekskluzywnych samochodów, słu
chawki telefonów komórkowych czy nawet fasony garniturów.
Jechała już godzinę i wciąż była w pobliżu Warszawy. Borów leżał
na końcu świata, choć Adam bez trudu przyłączył go czerwonym maza
kiem do stolicy.
- Pojedziesz tak - tłumaczył Marcie wieczorem. - Na Toruń, potem Świe
cie, mijasz Tucholę i Chojnice... - Jeszcze jedna czerwona kreska na mapie
i Marta ujrzała z uporem przez lata wyrzucaną z pamięci krainę jezior.
Tu, gdzie pieśni kaszubskie mieszały się z dumkami, niespełna pół
wieku temu ona, Marta, przyszła na świat jako trzecie dziecko Budziszów.
Dziecko zdrowe, z początku tłuste, żyło przez dziesięć pierwszych lat
w bezkarnej naiwności, że tylko w Borowie świat się kończy i zaczyna.
Duży udział w rozpowszechnianiu tego poglądu miała matka Mar
ty. Była w niej krewkość i energia, zdradzająca naturę kresów, wschod
nią serdeczność, ale i temperament niezwykle pomocny w negocjacjach
o przetrwanie. Dlatego podwórko, na którym wychowała się Marta, czę
sto przemierzał ostry, kłótliwy głos Budziszowej, na dźwięk którego
z hukiem zamykały się okna sąsiadów. Zmienne bywały sąsiedzkie
przyjaźnie. Czasami matka piekła specjalnie ciasto, aby przyjąć starą Wa-
trachową, salową ze szpitala i jednocześnie praczkę. Jeśli obie panie nie
rozwiązały przy tym cieście tak spornej kwestii jak kolejność korzysta
nia ze sznura na bieliznę, między domami zapadała długotrwała cisza,
podtrzymywana drobnymi, codziennymi złośliwościami, wpływający
mi ożywczo na codzienną nudę.
Marta lubiła matkę za jej miłość do zwierząt. Budziszowa pamiętała
nawet o cudzych kotach i psach. W mroźne zimy wygrzewał się przy ich
piecu cały sztab bezdomnych stworzeń, które tylko sobie znanym spo-
111
sobem odkrywały kaflowy azyl i miskę ze skromnym posiłkiem. Ojciec
czasami wpadał w gniew. Mówił, że nie może szyć, bo czuć w chałupie
kotem i że niedługo, jak za okupacji, wszyscy będą zapchleni, ale jego
żona wyniośle milczała, ufając w skuteczność strategii ignorowania jego
jaśniepańskich kaprysów. I ojciec powracał do szycia, godząc się z pchła
mi, a nawet z kocim smrodem, bo naglące terminy nie pozwalały mu na
zajmowanie się duperelami. Duperelami nazywał sprawy nie mające nic
wspólnego ze sztuką kroju, szycia i gry na pianinie. Te trzy wąskie spe
cjalizacje, uzupełniane wiedzą, która co wieczór płynęła z Londynu
przez stary, skrzypiący głośnik, uznawał ojciec za jedyne ważne dziedzi
ny życia. I czy jego stary singer stał w Borowie, czy jakimś cudem zna
lazłby się wraz z ojcem w eleganckim salonie krawieckim stolicy, upodo
bania Budzisza nie uległyby w najmniejszym stopniu zmianie.
Marta zwolniła. Wspomnienia, choć miłe, utrudniały koncentrację,
a samochodów wciąż przybywało, jakby cała Polska kierowała się
w stronę Borowa.
Letnie miasteczko ten mój Borów - pomyślała, przypominając sobie,
jak senne, wąskie uliczki, po których biegało się przez dziesięć miesię
cy bez obaw, nagle przed lipcem zapełniały się ludźmi, a nawet samo
chodami. Jak gęstniało od gwaru i kolorów, namiotów, plecaków i ich
właścicieli w śmiałych, za krótkich spodenkach. Najbardziej zmieniał się
stromy brzeg jeziora, obrośnięty wysokimi trawami, który widać było
z rogatek miasta. Jeśli ktoś nawet zapomniał, że to lato, wystarczało, aby
poszedł na te rogatki i policzył rozkwitłe nocą brezentowe budki. Wy
rastały jak grzyby po deszczu, poutykane w zieleni i wabiące odgłosem
starych, fałszujących gitar.
Mali borowianie, wśród nich i Marta, na widok obcych namiotów na
tychmiast jednoczyli się w lokalną niezależną armię. Podchodzili nad brzeg
całą gromadą, siadając nieufnie i z dala od wczasowiczów. A potem godzi
nami gapili się na nich. Milcząc i żując trawę. Marta pamięta, że też milcza
ła, żuła trawę i z innymi zastanawiała się, dlaczego ci ludzie, wyglądający
112
całkiem inaczej niż oni z Borowa, rozgadani i weseli, wybrali sobie właśnie
to jezioro. Najzwyklejsze przecież i wcale nie takie czyste jak za Niemca.
Wówczas nie rozwiązała tego problemu. Musiało minąć dobrych dziesięć,
piętnaście lat, gdy po debiucie poetyckim udzielała wywiadu dla jakiegoś
harcerskiego dwutygodnika. Zapytana wtedy, czy jej nie tęskno do wielkie
go świata, odpowiedziała szczerze: „Tylko trochę. Wielki świat przyjeżdża
do mnie na wakacje. 1 ja nie muszę go szukać, bo on znajduje mnie".
Postanowiła wypić kawę i odpocząć. Jechała wolno, wypatrując
przyzwoitego zajazdu albo motelu, obiecującego swym wyglądem przy
najmniej mydło i papierowy ręcznik.
Krzysztof był pewien, że spóźni się do szkoły. Jeśli intuicja go nie za
wiedzie i tak się rzeczywiście stanie, spóźni się do niej po raz drugi na
przestrzeni dwudziestu lat.
Poranek zaczął się koszmarnie i zapowiadał same nieszczęścia. Pa
weł, rozpłakany, kapryśny, wyglądał niezdrowo i Agnieszka orzekła, że
są to oznaki kolejnej zakaźnej choroby wieku dziecięcego. Trudno tyl
ko było domyślić się jakiej, bo chorował już na wszystko, co przewidy
wał dla jego wieku domowy poradnik zdrowia.
Poza tym Krzysztof nie usłyszał od Agnieszki ani słowa. Zachowy
wała się tak, jakby jej milczenie usprawiedliwiała wczorajsza rozmowa.
Ubrała Pawła i nie zważając na Krzysztofa, miotającego się jeszcze
w szlafroku, sama gotowa do wyjścia, przypomniała mu o przedszkolu.
- Musisz dziś sam odwieźć Pawła, idę z maturzystami do biblioteki.
Czekają tam na mnie od pięciu minut. Do zobaczenia w szkole.
Świetny moment na zazdrość i złośliwość - myślał chmurnie, szuka
jąc skarpetek. Paweł nie ułatwiał porannych przygotowań. Kleił się do
ojca, ziewał i piskliwie dopominał się o jakieś zabawki.
- Uspokój się, chłopie - strofował go Krzysztof. - Zachowujesz się
jak rozmamłana baba. Wczoraj byłeś normalnym facetem, a dzisiaj ro
bisz wszystko, żebym poczuł się za stary na ojca.
113
Gdy zatrzymał samochód przed przedszkolem, dochodziła ósma.
Sięgnął po ostatni argument:
- Przyjadę po ciebie szybciutko. Kupimy autko, a potem obejrzymy
motylki, dobra?
Nawet przekupstwo nie przyniosło tego ranka oczekiwanych rezulta
tów. Mały patrzył na Krzysztofa nieufnie. Pozwolił ojcu odprowadzić się
do bramy przedszkola i samodzielnie, z rezygnacją przekroczył jego próg.
- Przepraszam was bardzo! - Krzysztof z trudnością zgarniał rozpro
szoną po holu klasę. - Wchodźcie do biologicznego. Zaraz tam będę.
Dwie pierwsze lekcje ciągnęły się w nieskończoność. Nie mógł zna
leźć potrzebnych plansz albo preparatów. Denerwowały go głupie py
tania, sympatyczne teksty co śmielszych uczniów, próbujących skłonić
go do pracy w szkolnym ogrodzie doświadczalnym, przyjmował z gro
bową miną. Pozostawał nieczuły na prośby i niemiłosiernie rozwodził
się nad przewodem pokarmowym ptaków.
Natomiast Agnieszka promieniała. Jej ożywienie i głośny swobodny
śmiech spotykały się z aprobatą stałych bywalców pokoju nauczyciel
skiego. Wszyscy byli już zmęczeni ostatnimi upałami i żyli wyłącznie
perspektywą zbliżającego się urlopu.
Jedna setna tego jej entuzjazmu dzisiaj rano ocaliłaby mi życie - po
myślał Krzysztof zgryźliwie.
W szkole rzadko ze sobą rozmawiali, uznając, że wspólne miejsce
pracy wymaga pewnych ograniczeń. Otwartą i bezpośrednią Agnieszkę
grono darzyło większą sympatią niż jej trochę ponurego i zamkniętego
w sobie męża. Ale uczniowie uwielbiali Krzysztofa. Choć nie zabiegał
o ich względy i na ogól nie pobłażał wychowankom, nie dawali mu spo
koju nawet na przerwach. Spotkania kola miłośników przyrody kończy
ły się w prywatnym gabinecie profesora przy słynnej w szkole herbatce
z dzikiej róży, a lekarze, studenci medycyny i przyrodnicy wywodzący
się z borowskiego liceum przynajmniej raz w roku odwiedzali swego
mistrza, nieodmiennie w nim zakochani.
114
- Co się stało, Krzysiu? Chodzisz od rana zdenerwowany...
Hanka znała go świetnie. Złośliwi twierdzili, że latami rozmrażała je
go serce, mając nadzieję na późne zamążpójście, a los złośliwie zesłał rę
kami kuratora młodą i energiczną Agnieszkę. Dla Krzysztofa Hanka by
ła nie kobietą, a człowiekiem, sprawdzonym mądrym przyjacielem.
Szanował Hankę i nikomu, nawet Agnieszce, nie pozwolił żartować na
jej temat.
- Mam zły dzień, ale niezłą nowinę. Wiesz, kto przyjeżdża? - zagad
nął, zadowolony, że z Hanką może podzielić się ostatnią wiadomością
bez obaw, że przeobrazi się w sensację. - Budziszówna vel Koszycka.
Pamiętasz ją?
- Oczywiście! - Hanka zaśmiała się trochę nienaturalnie. - Wszyscy
ją znają. Nasza miss Wysokiego Brzegu... Była o d e mnie młodsza o...
cztery lata. Ale tak wyjątkowa, że pamiętają ją wszystkie roczniki. No
i ciebie. Przy niej... Choć ty nazywasz się Król, to ona była królową. -
Spojrzała przenikliwie na kolegę. - A co na to Agnieszka? Zdaje się, że
tu tkwi przyczyna twoich kłopotów - pokiwała domyślnie głową.
-Tak, ale to nie wina Agnieszki. Ona ma wiele racji. Sam jestem przy
czyną kłopotów: swoich, jej...
- I nie tylko... - westchnęła Hanka, wędrując wzrokiem za szybę.
W hurtowni ruch był dziś niewielki i Wanda mogła pozwolić sobie na
rzadki luksus wypicia gorącej kawy. Jej codzienne obowiązki nie ograni
czały się do papierkowej roboty. Wypisywała faktury, rachunki, kwity,
ale też, gdy magazyn przeżywał oblężenie i klienci denerwowali się
w długiej kolejce, ochoczo sortowała z koleżanką towary, przygotowy
wała palety do transportu, a nawet pomagała je nosić, zwłaszcza gdy za
kupów dokonywały samotne kobiety. Lubiła te kobiety, samodzielne,
uśmiechnięte, choć wcale nie było im łatwo. Stali bywalcy hurtowni tak
że Wandę lubili i rozpieszczali ją zawsze jakimś miłym słowem albo
uśmiechem. Czasami paczką kawy, na którą zasługiwała jej życzliwość.
115
Z lubością przetykała teraz wrzątek, delektując się bezruchem zwy
kle gwarnego pomieszczenia.
- Ale mamy dziś spokój. - Z magazynu wyłoniła się Irena. Młoda, za
wsze pogodna dziewczyna. Pracowita i koleżeńska. Tylko spódniczki,
zdaniem Wandy, nosiła trochę za krótkie.
- Twoja kawa stygnie. Zrobiłam wczoraj ciasto. Spróbuj. - Wanda
umieściła potężny kawałek jabłecznika na małym talerzu i uśmiechnęła
się zachęcająco.
- Mmhm... Pycha! - Irena jadła łapczywie i głośno. - Ależ ty pieczesz!
Tylko dlaczego tak rzadko?
- Bo nie zawsze przyjeżdża do mnie siostra. - Wanda zapatrzyła się
w okno.
- Siostra? - Jabłecznik niebezpiecznie zatrząsł się na talerzyku. - Ta
znana, co pisze książki?
- Mam tylko jedną siostrę - spokojnie, z odrobiną dumy, wyjaśniła
Wanda. - Młodszą i... bardzo ładną.
- Wiem... Dużo się o niej w mieście mówi...
Dotąd Irena bezskutecznie pytała Wandę o tę jej popularną siostrę,
którą widziała kilkakrotnie w telewizji. Wanda zbywała ją niechętnymi
wzmiankami albo wręcz obruszała się na jej ciekawość i cały dzień cho
dziła po magazynie chmurna i milcząca. Toteż Irena skapitulowała.
Przestała dociekać interesujących ją faktów i śledziła karierę Marty, po
legając na rzetelności prasy, radia i telewizyjnych programów.
- Przyjedzie na parę dni - Wanda mówiła niepytana, uśmiechając się
zadowolona. - Szkoda tylko, że u nas nie zamieszka, mamy małe mie
szkanie i nie chce, jak pisze, zawracać nam głowy...
- Napisała?
- Ten jej list to tylko w ramki wstawić - zaśmiała się Górska. - Nic
dziwnego, że książki drukuje, a ludzie je czytają. Napisała jakoś tak: „Do
piero teraz wiem, jak może boleć tęsknota, a moje zaganiane serce mówi
mi, że ty, Wandeczko, na tę tęsknotę znasz lek". I potem pisała o latach...
116
Jak to było? - Wanda zamknęła oczy i nie otwierając ich, mówiła cichym
głosem. - „...Te wszystkie lata z daleka od Was nie mogły być dla mnie
dobre, bo cóż to za szczęście, jak człowiek żyje wyłącznie dla siebie..."
Ach, dużo było w tym liście takich czułych miejsc. - Zarumieniła się na
samo ich wspomnienie. - Aż się popłakałam...
Irena łowiła każde słowo Wandy. Wreszcie zapytała wprost o spra
wę najbardziej ją nurtującą.
- A l e powiedz, Wanda. Twoja siostra jest taka znana i... bogata, a ty
pracujesz w hurtowni. Ja to co innego! - zastrzegła się natychmiast. -
U nas tylko Heniek skończył średnią szkołę... No więc tak sobie pomy
ślałam, czy ona nie mogłaby ci załatwić jakiejś lepszej pracy... Albo two
jemu Józkowi. Już tak długo jest w interwencyjnych...
Pytanie zagniewało Wandę, ale wystarczyło spojrzeć na Irenę, że
by wiedzieć, że podyktowała je zwykła ludzka życzliwość i troska
o Wandę, pracującą ciężko, za dwoje, i nie rozpieszczaną przez męża.
- To nie tak. Gdybym sobie nie radziła, na p e w n o by mi pomogła.
A ja pracę mam, zdrowie też. Zarabiam tyle, że jakoś starcza. Mój szwa
gier, Adam, ten co tu czasami latem nas odwiedza z Oleńką, chciał dwa
lata temu Józka do Warszawy zabrać. To się nie zgodziłam. Gdybym mia
ła porządnego męża... proszę bardzo, niech jedzie, pomoże. Adam jest
architektem, więc na budowie by go zaraz urządził. Ale trzeba znać Józ
ka! Wiecznie mu źle. Wszyscy go oszukują. Po co mam szwagrowi kło
pot robić. A praca przecież jest, tylko sama do Józka nie idzie... A nawet
jakby przyszła, to wiesz, co by zrobił? Zamknąłby jej drzwi przed nosem
i powiedział: „Przyjdź kochana jutro!"
Roześmiały się obie z tej wizji. Weszli ostatni klienci, więc zerwały
się z krzeseł i jeszcze się śmiejąc, ruszyły lekko między regały, pogania
ne wesołymi męskimi okrzykami.
Miejsce, które wybrała na odpoczynek, nie nastrajało do wspo
mnień. Oczy Marty musiały czujnie śledzić sytuację, kontrolować niepo-
117
kojącą, bladą i nachalną twarz, która wychylała się ku niej od sąsiednie
go stolika Od początku żałowała, że zamówiła tu kawę. Znowu dała się
zwieść pozorom. Sala była niechlujna, obsługa męska i natarczywa. Nie
znalazła też mydła w toalecie, co dopełniło kielicha goryczy. Teraz spi
jała tę gorycz z niedomytej szklanki, tęskniąc za ruchliwą drogą i samot
nością. Poza tym bolała ją pierś.
Postanowiła szybko zapłacić i wyjść.
Mężczyzna chyba zorientował się, jakie ma zamiary. Wstał i zdecy
dowanym krokiem podszedł do stolika. Spojrzała z odcieniem oburze
nia i niechęci, ale w jej oczach coś nagle zmiękło, złagodniało...
- Marta?... - szepnął nieznajomy i wyczekująco wpatrywał się w jej
twarz.
- Tak... Oczywiście... Proszę mi pomóc... - zastanawiała się gorącz
kowo, prawie pewna, że już wie, z kim rozmawia.
- Wiktor. Na imię m a m Wiktor. - Niepewny uśmiech zdradzał zde
nerwowanie.
- Przyjaciel Adama! Z liceum! Studiowałeś... prawo?... Nie, historię!
- wykrzyknęła uradowana niezawodnością pamięci, tym razem ściąga
jąc na siebie jawne zainteresowanie męskiej załogi baru. Znalazł się na
wet poszukiwany dotąd bezskutecznie kelner.
- Wypijemy coś? - spytała Wiktora, już rozpromieniona, już ciekawa
jego losów i gotowa tropić minione lata, w których pojawił się ktoś taki
jak Wiktor, odwiedzający z nią i Adamem kina, tanie knajpy, antykwa
riaty, włóczący się po festiwalach, pchlich targach i dyskotekach. Nare
szcie sobie przypomniała, że ktoś taki w ogóle istniał, sypiał w ich na
miocie, robił doskonałe omlety i opowiadał całymi godzinami
o marszałku Piłsudskim.
- Może kawę? - Wiktor zwrócił się do cierpliwego kelnera. - Wpraw
dzie jedną już piłem, ale przez ciebie zrobiłem to zupełnie bezwiednie.
- Dwie kawy - zadysponowała Marta i kelner odszedł. - Zaraz ci wy
nagrodzę tę stratę, choć podają tu paskudną lurę.
118
Uśmiechnął się znowu. Teraz wydał się Marcie tym samym inteli
gentnym, trochę wstydliwym Wiktorem.
Zawsze był obok, aż któregoś dnia zniknął. Adam bardziej intereso
wał się jego nieobecnością. Martę ta nieobecność początkowo dziwiła,
może nawet irytowała, ale skład jej przybocznego orszaku rósł z miesią
ca na miesiąc i po pewnym czasie nawet Adam nie odczuwał braku Wik
tora, który przedtem nie odstępował ich na krok.
- Zmieniłem się prawda? Nie do poznania... - Wyciągnął ze zgnie
cionej paczki papierosa. Przytknął do niego ogień i zaciągnął się moc
no, zachłannie, zapominając na moment o swej towarzyszce.
- Ja też się zmieniłam... - Marta westchnęła i szybko dodała: - Nie
protestuj! Ileż to lat minęło? Ponad dwadzieścia. Może więcej. Mam już
dorosłą córkę. Pewnie ona wydałaby ci się bardziej znajoma niż ja.
- Podobna do ciebie?
- Trochę. - Marta zrobiła nieokreślony ruch ręką. - Może oczy? Fi
gura?... Jest nieco wyższa... Dostrzegłbyś w niej dużo z Adama. Taka
mieszanka firmowa.
- J e ś l i złożona z tego, co w was najlepsze, macie doskonałe dziec
ko. - Wiktor zaśmiał się i spoważniał. Papieros sprawiał mu wielką przy
jemność. - Piszesz, prawda?
- Piszę - przytaknęła poważnie. - Pracuję w redakcji. Adam pozo
stał w państwowej firmie. Wciąż ideowo buduje Warszawę. Mieszkamy
na Jesionowej. Właściwie niewiele się zmieniło od czasu twojej dezer
cji. Może tylko my... Teraz twoja kolej...
Słuchał Marty uważnie albo sprawiał tylko takie wrażenie. Błądził
oczami po jej twarzy tak intensywnie, że drgnęła zaniepokojona. Na
tychmiast zareagował.
- Moja kolej, Marto? Cóż... Z tych wszystkich lat spędzonych poza
Warszawą można by zebrać imponujący materiał na tuzin romansów
i kilka doktoratów. O walce z uzależnieniami - dodał i ponownie zato
pił wzrok w oczach Marty.
119
Nie znalazł w nich jednak potępienia, którego być może wypatry
wał. Zachowała się tak, jakby to wyznanie dotyczyło ulubionego hobby
Wiktora, któremu się poświęcił.
- W y j e c h a ł e m głupio. Po prostu uciekłem. Ty byłaś dziewczyną mo
jego przyjaciela. Ciebie kochałem. Jego kochałem. Nie miałem wyboru.
Rzuciłem studia i...
- A l e ż , Wiktor...
- Nie przerywaj. Mogłem oczywiście powiedzieć wam o swoim nie
szczęściu, ale po co? Tylko idiota pozwala sobie na komplikowanie wła
snego i cudzego życia. Nie byłaś niczemu winna, chociaż wtedy myśla
łem inaczej. Musiałem po prostu obarczyć kogoś odpowiedzialnością za
tę szczeniacką miłość. W takich wypadkach winny jest obiekt uczuć.
Ależ ja cię wtedy nienawidziłem...
Przerwał, a w grymasie zaciśniętych ust Marta dostrzegła cień tam
tego niedobrego uczucia.
Wydawała się przerażona. Dotykała palcami szklanki z zimną już ka
wą. Milczała.
- Nienawidziłem cię jednak krótko. Znacznie uczciwiej było nie
nawidzić siebie. Miałem ku temu coraz więcej p o w o d ó w . Początkowo
nic nie zapowiadało tragedii. Zaczepiłem się na historii w Gdańsku.
Przestudiowałem ze trzy semestry. Zacząłem też dorabiać w stoczni
i okazało się, że jestem dzieckiem biznesu. Takie to były czasy... Do
brobyt nie sprzyja nauce. Wyleciałem z uczelni z wielkim hukiem.
Zwłaszcza że moja prywatna wizyta u rektora przeszła do wstydliwej
historii uniwersytetu. Czułem się wówczas bezkarny. Miałem pienią
dze i wszystko gdzieś. Takim facetom zwykle się szczęści. Kobiety...
poker... małe handelki i wielkie pijaństwa. Dalej uważałem, że jestem
panem świata. Czasami nawet żałowałem, że nie widzisz, jak ludzkość
mnie kocha...
- Ludzkość kochała cię zawsze. W Warszawie też. I widziałam to na
własne oczy.
120
- Och, nie tak jak w Gdańsku. I nie za to samo... - Zachmurzył się. -
W Gdańsku byłem innym człowiekiem... - ciągnął swą opowieść, ner
w o w o bawiąc się zapalniczką. - Pieniądze topniały, kobiety odchodzi
ły. Nic to jednak dla mnie nie znaczyło. Aż kiedyś obudziłem się w ja
kiejś spelunie, gdzie wylądowałem po kolejnym nieudanym interesie.
I w tej spelunie nie było wódki. Rozumiesz?... Nie, na szczęście nie ro
zumiesz, co to znaczy, gdy nad ranem brakuje wódki. - Splótł ręce i ner
w o w o poruszał uwięzionymi palcami. Zaczął mówić o ton ciszej, a Mar
cie wydawało się, że słyszą ich wszyscy na sali. - Trudno opowiedzieć,
co czuje taki gość, który musi wypić, żeby ręce przestały mu drżeć, że
by obudzić się do życia. To był koszmar. Trwałem w nim kilka lat. Pew
na altruistka, też po przeżyciach, ale mocno już wyleczona, próbowała
mi pomóc. Zrobiłem jej dziecko i piłem dalej... Sama widzisz, jak nie
wielki był twój udział w tym koszmarze. Mógłbym oskarżyć cię tylko
o nadmierne roztaczanie wdzięków w tamtych niespokojnych czasach.
- Pokiwał głową i wyjął kolejnego papierosa.
- Nie myślałam... - Marta próbowała powiedzieć coś na swoje uspra
wiedliwienie - ... nie sądziłam, że mieliśmy cokolwiek wspólnego
z twoim zniknięciem!
- Nie przejmuj się. Widocznie musiałem tak żyć, aby znaleźć w koń
cu swoje miejsce. Przypuszczam, że nawet ty nie miałabyś wpływu na
tamte wybory.
- A jakie jest, Wiktor, twoje miejsce, gdzie je znalazłeś?
- Tu, niedaleko, w Kozidrach. Małe miasto z trzynastowiecznym
zamkiem krzyżackim. Jestem tam kustoszem. Skończyłem historię. Już
zaocznie. Najpierw byłem prymusem w poradni odwykowej, potem ter
minowałem w ośrodku uzależnień. Edukacja głęboka i wszechstronna:
od psychoanalizy po filozofię marginesu. Dostałem cenzurkę, terminy
spotkań klubowiczów AA i zacząłem wszystko od nowa. To się tylko tak
mówi, bo sama chyba wiesz, że nie można żyć od nowa jak się ma pra
wie pięćdziesiąt lat.
7 — Głodna kotka
121
W oczach Marty dostrzegł smutek i zrozumienie.
- Wiem, Wiktor, wiem... Też o tym myślę od pewnego czasu. Uwa
żam jednak, że ty w jakimś u m o w n y m sensie żyjesz od nowa. 1 spróbu
ję cię o tym przekonać. Tak się składa, że mam kilka bolesnych atutów...
Teraz on wpatrywał się w Martę z przerażeniem. Mówiła cicho. Nie
spuszczała z niego oczu. Uśmiechała się nawet i w tych chwilach jej
twarz nabierała dawnego blasku i urody. Długo jeszcze siedzieli przy
krzywym, plastikowym stoliku, wspartym złożoną gazetą i mocno po
plamionym przez poprzedniego konsumenta. Nie pili już zimnej kawy
i nie zamawiali nic więcej.
Rudy kelner, wyrostek z ołówkiem za uchem i sprytnymi oczkami
małego liska, szturchnął swego starszego kolegę, obsługującego bar.
- Spójrz, Lechu, na tych w kącie. Trzy minuty się na nią gapił i już ją
ma. Myślałem, że to nie jest jakaś samochodowa, bo za stara... Jak to się
można pomylić, co nie?
Do Borowa pozostało jeszcze około dwustu kilometrów. Cóż to zna
czyło w o b e c spotkania sprzed chwili.
Przez dwie godziny rozmowy przebyli z Wiktorem wielką podróż
po tylu latach, że czuła się zmęczona. Marta kiedyś była próżna, ale nig
dy aż tak, aby w zawadiackim zachowaniu Wiktora, uchodzącego
wśród przyjaciół za prześmiewcę i kpiarza, dostrzec cokolwiek więcej,
niż dobrotliwą ironię, z jaką odnosił się do jej pomysłów, kaprysów czy
żądań. To raczej ona stawała się czasami zazdrosna o Adama, który
przepadał za Wiktorem. Znali się od najmłodszych lat, ze ślizgawki czy
z boiska. Mali chłopcy stworzeni do wielkich spraw, do przeprowadze
nia staruszki przez ulicę, do nadstawiania wątłych piersi przeciwko
dręczycielom małych dziewczynek i bezdomnych psów. A potem wiel
cy chłopcy do małych spraw, gdy marzyło im się walczyć z reżimem
i konspirować.
122
Marta, która politykę wewnętrzną kraju traktowała w tamtych czasach
jak zamknięty rozdział historii, nie była całkowicie obojętna ale odnosiła
się do tych spraw powściągliwie, co denerwowało i Adama, i Wiktora,
choć obaj szanowali ten jej dystans i starali się nie widzieć błysku rozba
wienia w jej oczach, gdy przy winie prowadzili płomienne dyskusje, do
których tematów dostarczały wszystkie niemal walki narodowowyzwo
leńcze. Nad ranem, umęczeni stoczonymi bitwami i pełni nowego patrio
tycznego zapału, spoglądali na Martę. A ona tylko przysłuchiwała się mo
w o m współczesnych Demokrytów i z miną starego Sokratesa dolewała
im wina...
Nareszcie lasy. Widok grubych, drzew, wykrzywionych reumaty
zmem czasu, przypomniał jej o ważnym spotkaniu, na które nie może
się spóźnić.
Nie tym razem - pomyślała i na wszelki wypadek mocniej nacisnę
ła pedał gazu.
- I co powiedział pan doktor? - Krzysztof wziął syna na kolana i wy
jął z kieszeni obiecane autko.
- „Na razie nie ma powodu do niepokoju. Lekko podwyższona tem
peratura może być objawem równie lekkiego przeziębienia. Poza tym nic
tu nie widzę", tak powiedział. Wypijesz kawę? - Agnieszka dopiero teraz
spojrzała na męża, ale bez uśmiechu. Jakoś od wczoraj nie mogła pozbyć
się wrażenia, że on czeka. Tylko czeka i denerwuje się tym przyjazdem
Koszyckiej bardziej, niż powinien. Z drugiej strony współczuła Krzyszto
fowi. Nie umiała mu pomóc. Nie wiedziała, jak się zachować, by ukryć
własne rozdrażnienie i utwierdzić męża w przekonaniu, że w każdym ra
zie dla niej wszystko jest po staremu. To krótkie „wypijesz kawę" miało
być właśnie dowodem pokojowego nastawienia do problemu.
- Obaj wypijemy! - radośnie krzyknął Krzysztof, potrząsając Paw
łem, siedzącym sennie na kolanach ojca. - Prosimy o jedną kawę bez
mleka i o jedno mleko bez kawy.
123
Usiedli na werandzie. Stara leśniczówka Królów wciąż prezentowała
się znakomicie. Był to swego czasu najpiękniejszy dom w Borowie, kryty
i ozdobiony gontami, położony z dala od innych zabudowań i strzegący
wzgórza, na którym pięły się zawsze zielone jałowce, jaśniały skamieliny,
obmywane wodami małego strumyka. Za połacią białych ścian ceglano-
-drewnianego dworku rozciągał się ogród i sad - duma starego Króla, pa
sjonującego się ogrodnictwem, samodzielnie szczepiącego drzewa i hodu
jącego oryginalne odmiany owoców. Sąsiedzi mawiali często, że
leśniczówka to prawdziwie „królewska siedziba" i dom Królów pokazywa
no w Borowie jako jedną z nielicznych ciekawostek architektonicznych.
Po śmierci ojca Krzysztof nie wprowadzał tu wielkich zmian. Korzy
stał tylko z pomieszczeń na dole i z pokoju swego dzieciństwa, w którym
chętnie spał. Leśniczówka zmieniła się dopiero, gdy zamieszkała z nim
Agnieszka. To ona konsekwentnie i metodycznie zmuszała męża do nie
zbędnych udoskonaleń i dzięki temu d o m stopniowo odzyskiwał utra
coną urodę. Piękniał z każdym rokiem.
- J a k sądzisz, kiedy ona tu się zjawi? - Agnieszka wyłożyła biszkop
ty i gorliwie mieszała cukier.
- Nie mam pojęcia. Może wieczorem? O nic jej nie zapytałem, a po
winienem. Nie wiem, czy chce się zatrzymać u nas, czy u rodziny. Nic
nie wiem.
Przypominał dużego, zakłopotanego chłopca i Agnieszka mimo
wolnie roześmiała się w głos.
- Nie panikuj. Kupiliśmy z Pawłem coś na dobrą kolację. Z obiada
mi też nie będzie problemu. Pościel w gościnnym pokoju aż piszczy z tę
sknoty, więc nie ma się czym martwić...
I znowu Krzysztof spojrzał na Agnieszkę z nieprzebraną czułością.
- J e s t e ś taka... kochana - wyszeptał tylko. A że szeptał na ten temat
niezwykle rzadko i niechętnie, żona przestała nerwowo bawić się ły
żeczką. Najpierw lekko pochyliła głowę, a potem pokraśniala z radości.
124
Wanda nie wypuszczała jej z objęć.
- Ach, Marta, Marta... - powtarzała tylko. - Tyle lat... No, ale jesteś...
Odsuwała siostrę na długość swych silnych ramion, przypatrywała
się jej ze Izami wzruszenia i macierzyńskim gestem znów przyciągała do
siebie.
Górski przyglądał się siostrom z badawczym, chłodnym zaintereso
waniem. Może miał nadzieję, że ta nielubiana, nieznana szwagierka po
wie coś, co ostudzi ten wybuch miłości jego skrytej żony. Bo Górski miał
żonie za złe, że zapomniała o krzywdzie, jaką wyrządziła jej Marta.
Jaka to krzywda, tego do końca nie wiedział. Przyzwyczaił się przez
tyle lat do myśli, że Marta po trosze winna była wszystkim nieszczęściom
Budziszów, a potem Górskich. Chętnie obarczał ją winą za śmierć te
ściowej, której tak naprawdę nigdy nie lubił. Dopóki stara Budziszowa
zajmowała się kolejnymi potomkami starszej córki, jej obecność w mie
szkaniu na Słonecznej nie wydawała się taka uciążliwa, jak potem, gdy
już schorowana i niedołężna, sama wymagała opieki. Wanda poświęca
ła wówczas matce każdą wolną chwilę. Pracowała jeszcze wtedy w ma
łej, przyszpitalnej stróżówce. Schodziła z nocnej zmiany i obejmowała
dyżur przy chorej. Górski nie robił nic. Wiecznie tracił pracę lub jej po
szukiwał, a swoje niezadowolenie sprawiedliwie rozdzielał między
wszystkich członków rodziny. W tym czasie otrzymali mieszkanie. Cie
plejsze i nowsze, ale z trudem mieszczące tyle osób. Górski niechętnie
przesiadywał w domu, a jego powroty obfitowały w wieczne awantury.
Wystarczyły dwa piwa, aby dyskusjom o wywiezieniu matki do Warsza
wy nie było końca. Pod koniec życia Budziszowa słyszała od zięcia tyl
ko złe słowa i oglądała łzy Wandy. Pozostało jej godnie odejść z tego
krzykliwego świata, a, nie wiedzieć czemu, wciąż cicho i nierówno od
dychała pod przepoconą pierzyną. Aż kiedyś zamilkła. Wanda jeszcze
bardziej zawzięła się w sobie i jeśli Górski widział jej uśmiech, to wywo
ływało go wspomnienie o matce albo dzieci. Do niego, Józka, nie uśmie
chała się nigdy. Nie podzielała też mężowskich poglądów i gdy skarżył
125
się na osobiste krzywdy, jakich codziennie niesłusznie doświadczał
w Borowie, patrzyła na niego zmęczonymi i surowymi oczami. A potem
kwitowała wszystko jednym zdaniem: „Obrałbyś przynajmniej kartofle".
Od tamtych czasów upłynęło wiele lat. A teraz w progu zjawiła się przy
czyna wszystkich nieszczęść. Ta bogata, rozpieszczona Marta, która nie
chciała nawet poznać Górskiego, choć mogła rozwiązać jego kłopoty,
a nawet go uszczęśliwić. Bo cóż to dla niej znaczyło załatwić mu dobrą pra
cę. Na przykład w stolicy. Albo chociaż dać Górskim jakieś pieniądze.
„Mogłaby przynajmniej zapłacić za matkę" - mawiał Górski, ilekroć
powracał do swego ulubionego tematu. A Wanda, w końcu jego własna
żona, odpowiadała wówczas dokuczliwie: „Najpierw zapłać za siebie".
I spokój na długo opuszczał ich dom.
- W i t a j Józku.
Podeszła do niego, jakby się nic nie stało. Pocałowała w policzek.
Józek dostrzegł, że ma wilgotne oczy. Widać rodzinne mają to beczenie
bez p o w o d u - pomyślał, odpowiadając z przekąsem:
- Witamy, witamy w skromnych progach. Co też sprowadza szwa-
gierkę po tylu latach? Bo przecież pogrzebu żadnego tu nie ma?
Marta roześmiała się tylko.
- Masz rację - stwierdziła pogodnie. - Zasłużyłam na surowe powita
nie. Ale spróbuj mi wybaczyć. Przyjechałam, aby i ciebie przeprosić. Źle
załatwiałam moje sprawy - westchnęła - obraziłam się na Borów, a krzyw
dziłam bliskich. I siebie też - powiedziała ze smutkiem. - Siebie, Józku, też.
Mocno potrząsnęła ręką Górskiego, który zdziwiony aktem samo-
oskarżenia, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Zwłaszcza że w ra
mionach Marty nagle znalazła się Natalka. Uszczęśliwiona i roześmiana.
Tuliła się do niej tak, że oboje rodzice ze zdumieniem obserwowali to
dziwne zachowanie wstydliwego na ogół dziecka.
- J a k a ty jesteś śliczna, Natalko! - Marta szczerze zachwycała się cy
gańską urodą drobnej, wtulonej w nią dziewczynki.
126
- Podobna do cioci. Co by nie mówił... - dostrzegł Józek i ku zdu
mieniu Wandy, dodał cicho: - To sobie porozmawiajcie, a ja nastawię
wodę na kawę albo herbatę, bo pewnie coś by wypiła ciepłego.
Marta nie była głodna, ale jabłecznik Wandy pochłaniała łakomie,
rozsypując wokół okruszki ciasta.
Jak kiedyś - myślała Wanda, przyglądając się siostrze z rozrzewnie
niem. - Jest taka jak kiedyś. Robiła wszystko, jakby miała jakiś inny niż
wszyscy apetyt na życie. Zawsze tak jadła, czytała, pisała... Zachłannie,
całą sobą. Przestraszona, że nie zdąży albo że ktoś ją wyprzedzi. Dzika
jak kociaki matki, ukryte pod piecem.
- Chcę tu zostać parę dni, dlatego nie mogę narażać was na ciasno
tę i niewygodę. Dosyć się namęczyliście, mieszkając na sobie piętrami.
Hotel niedaleko, więc po co komplikować życie.
- Myśleliśmy, że przyjeżdżasz do Królów. A nas... tak tylko odwie
dzisz, no... z przypadku - Wanda nieśmiało przyznawała się do podej
rzeń, które i ją trochę bolały. Uwierały siostrzaną zazdrością.
- Przyjechałam przede wszystkim do was. Nie pomyślałam nawet,
że Krzysztof i jego żona mogą zatrzymać mnie na noc. Nie obawiaj się,
Wandziu. - Już tuliła się do szczęśliwej siostry. - Wrócę grzecznie do
hotelu i tak będzie dobrze.
Józek wniósł herbatę.
- A co to za gadanie? Jak mówi, że do nas przyjechała, to chyba starczy.
Gdybyśmy mieli taki dom jak Król, to też nie poszłaby do hotelu. Jak zapro
szą, trzeba zostać. Nam się przez to żadna krzywda nie stanie. Chyba że Mar
ta już tu nie wróci, tylko prosto od obcych do Warszawy wyfrunie...
Marta roześmiała się głośno i powtórzyła:
- Do was, kochani, przyjechałam... No i do tych, do których się
spóźniłam, co już na cmentarzu... Wreszcie, żeby odwiedzić przyjaciół:
las, jezioro, ulicę Słoneczną... - wymieniała ze wzruszeniem ważne dla
niej miejsca. Siedziała przy stole Górskich, ale już niecierpliwie zagląda
ła do wszystkich kątów dzieciństwa.
127
Ocknęła się z zamyślenia tak samo nagle, jak w nie popadła.
- Nie wiem, dlaczego opuściłam jedyny kawałek świata, gdzie moż
na postawić tabliczkę „teren prywatny." I tęskniłam za nim.
Wanda dyskretnie wycierała oczy i patrzyła na nią z rozrzewnie
niem. Na tę swoją małą Martusię, zawsze taką upartą i pewną siebie. A te
raz ciepłą, serdeczną, bardziej bliską niż w chwilach trudnego dla obu
sióstr dzieciństwa.
- Gdyby Adam wiedział, że Natalia jeszcze nie dostała prezentu, a ja
tu już siedzę dwie godziny, nie miałabym drogi odwrotu. - Marta zerwa
ła się z uśmiechem i ruszyła do samochodu.
Po pewnym czasie trochę o niej zapomniano. Stos prezentów piętrzył
się przed nowymi właścicielami, oniemiałymi z hojności Marty, szczęśliwy
mi jak dzieci. Wanda nie wiedziała, czy najpierw wypróbować nowe ko
smetyki, czy mierzyć sweter, o którym marzyła od lat. Dotykała rzeczy, jak
by obawiała się, że zaraz znikną. Podobne przeczucie ogarniało ją na widok
Many. Wszystko mogło być przecież złośliwym snem, po którym szybko
ulatnia się ciepło z serca i pozostaje niedosyt. Józek z niedowierzaniem krę
cił głową. Oglądał aparat z każdej strony i pytająco spoglądał na Martę.
- Teraz będziesz mógł założyć prawdziwy rodzinny album! - śmia
ła się Marta. Nie sądziła, że aż tak się ucieszą. W ogólnym zamieszaniu
gdzieś przepadła Natalia. Uciekła do swego pokoju. Dopiero tam pa
trzyła przez łzy na swe skarby: p i ę k n e pióro, papeterię, gruby zeszyt
z napisem „Mój dziennik" i książki. W jej paczce były również specjal
ne upominki od wujka Adama i Olgi. No i książki cioci Marty Z dedy
kacją i podpisem. Gdy wróciła do pokoju rodziców z czerwonymi
oczami, ciocia Marta śmiała się z niej głośno i powiedziała, że to je
szcze nie koniec, że teraz musi zapragnąć czegoś dla ciała, a czy to bę
dą dżinsy, buty, dres lub kurtka, to już tylko zależy od Natalii. I Nata
lia musiała wziąć także pieniądze, bo wszelkie protesty, które trójka
Górskich po raz pierwszy solidarnie zgłaszała, przerwał silny i roze
śmiany głos Marty:
128
- Chcę się tylko dowiedzieć, czy w tym domu został choć jeden, ma
ły kawałek jabłecznika?..
- J e s t e m pewna, że to ona. - Agnieszka stała przy firanie, obserwu
jąc gasnące światła samochodu. - Wyjdź. A przynajmniej włącz lampę
na ganku. Jest już ciemno.
Włączył lampę, ale wrócił do pokoju. Po chwili odezwał się radosny
gong.
- Brzmi jak weselny dzwon! - zaśmiała się Agnieszka, świadoma, że
to szansa na ostatnią złośliwość pod adresem męża.
Patrzyła na nich, ukryta w ciemności korytarza.
- Nie mów tylko do mnie „ty głupia babo"! - dobiegi z holu dźwięcz
ny, spokojny glos.
- A ty nie wyzywaj mnie od frajerów! - usłyszała odpowiedź Krzy
sztofa. Potem był śmiech: długi, serdeczny, w którym uczestniczyli obo
je z jakąś szczenięcą satysfakcją.
Przeszli do pokoju i Agnieszka zauważyła tylko, że Marta jest bardzo
zmęczona. Głębokie, sarnie oczy uśmiechały się jakby ostatkiem sił,
a bladość twarzy nadawała jej chorobliwy wygląd. Poza tym Marta by
ła... stara. To spostrzeżenie wydało się jednak Agnieszce nieeleganckie.
Natychmiast więc z aprobatą pomyślała o sportowym, niewyszukanym
ubiorze Marty, noszonym przez nią z jawną, fascynującą nonszalancją.
- A to twoja śliczna żona... - Marta podeszła do Agnieszki, wyciąga
jąc w jej stronę obie ręce. - Witaj, Agnieszko! - Uścisnęły się serdecznie
i Marta ponownie zagłębiła w żonie przyjaciela spojrzenie pełne podzi
wu i sympatii. - Gdzie ty znalazłeś taką dziewczynę? - zwróciła się ze
śmiechem do Krzysztofa. - Przyznaj się, wpadła którejś wiosny do twej
siatki na motyle...
Stal zadowolony z jej uznania i uśmiechał się do obu pań.
- Twój mąż - kontynuowała Marta - słynął kiedyś z tego, że gdy chłop
cy z klasy gwizdem wyrażali aplauz dla jakiejś nastoletniej piękności, on też
129
odwracał głowę, ale za krążącym nad nią chrząszczem i mówił: "Cudowne
zjawisko! Melolontha z rodziny Scarabaeidae. Jakie piękne skrzydła!"
Zaśmiały się obie. Agnieszka nie chciała być dłużna:
- Wiem, że w tamtych czasach w kolekcji Krzysztofa był pewien nie
zwykle rzadki i bezcenny okaz, na którym bardzo mu zależało. Teraz wca
le się nie dziwię, że nie oglądał się za innymi... motylami! - dokończyła.
To była mila rozmowa. Tak naturalna i niekrępująca, że Agnieszka
z żalem ruszyła do kuchni, aby przygotować kolację.
- Mieszka tu jeszcze z nami pewien mały królewicz, Paweł I - wyja
śniła Marcie, idąc w stronę kuchni. - Ale o tej porze Jego Królewska
Mość śpi, więc prezentacji dokonamy jutro.
Krzysztof wiedział już, że od tej chwili Marta zyskała nową sojusznicz
kę w osobie jego przekornej żony. I to w końcu jego oskarży Agnieszka,
skłonna teraz widzieć w Marcie ofiarę miłosnych uniesień licealisty, o kło
poty w budowaniu trwałych związków. A swoje pretensje gotowa będzie
wesprzeć wszechstronną analizą własnych małżeńskich doświadczeń.
Tymczasem Marta, nieświadoma zamieszania, jakie wywołała w życiu
mieszkańców leśniczówki, wystukiwała długi numer domowego telefonu.
Adam i Olga jednocześnie złapali za słuchawkę. Każdy sygnał mógł
oznaczać jakieś kłopoty. Poza tym, choć minęło zaledwie kilka godzin
od wyjazdu Marty, jej nieobecność w zupełnie inny niż dotąd sposób za
ciążyła nad domownikami. Adam okazał się sprytniejszy.
- Marta?
Usłyszał jej daleki śmiech, wypływający z głębi borowskiej głuszy.
Odetchnął i spojrzeniem uspokoił córkę.
- Denerwowałem się - mówi! nieskładnie. - Hotel zarezerwowany,
Marta... słyszysz mnie?
Słyszała doskonale. Pod wpływem monologu Adama jej twarz zmie
niała się, aż zagościł na niej wyraz zakłopotania. Zakłopotanie łagodnia
ło. Wreszcie znów pojawił się uśmiech. Tkliwy i ciepły.
130
- Zrozumiałam. Wszystko zrozumiałam. Tak. To miło, że sobie o tym
przypomniałeś. Masz rację. Lepiej późno niż wcale... To chyba... - zasta
nowiła się. - To sprawiło mi przyjemność. Tak, możesz być pewny...
Olgo? Nie tłumacz się, ty przebrzydły wspólniku... Wybaczam, wyba
czam. Dobrze... Jutro zadzwonię.
- Konferencja skończona. - Odłożyła słuchawkę i chwilę milczała.
Wreszcie przeniosła zdumione spojrzenie na Krzysztofa.
- Kolejna sensacja W moim barwnym życiu. Czy wiesz, że oni tu
przyjeżdżali przez te wszystkie lata, Adam i Olga? A ja nie miałam
o tym pojęcia... Przyznali się dopiero teraz, gdy są nieosiągalni i nie
mogę nic zrobić: ani się oburzyć, ani zachwycić ich związkami z Bo
rowem.
Krzysztof w milczeniu obserwował Martę.
- A co byś zrobiła?
- Wybrałabym to drugie - odparła bez wahania.
- Znam twojego męża i córkę. Byli kiedyś w szkole. W lipcu albo
sierpniu. Poznałem ich, gdy szukali twego zdjęcia na pamiątkowych ta
blicach. Służyłem za przewodnika. Widywałem też Adama z Wandą
w mieście na zakupach. Targał jej siatki i wyglądali jak para przyjaciół.
Sądziłem, że przyjeżdżasz z nimi.
- Skąd! Dzisiaj jest moja wielka premiera, jeśli nie liczyć pogrzebu,
na który zresztą też się spóźniłam.
Podczas kolacji upływającej w atmosferze miłych wspomnień, krzy
żujących się nad stołem pytań i odpowiedzi, Marta jeszcze raz wróciła
do ostatniej nowiny, szczegółowo wtajemniczając Agnieszkę w sprawę
spisku Adama i Olgi.
- A najzabawniejsze jest to, że gdy zastanawiałam się nad wiekiem
dzieci Wandy, Adam zachowywał się jak położna, pamiętająca godziny
i daty kolejnych porodów. 1 choć podejrzanie dużo wiedział o Górskich,
do głowy mi nie przyszło, że regularnie bywa w Borowie... Ze ich
odwiedza... - dodała z radosnym ożywieniem. - Teraz rozumiem poro-
131
zumiewawcze spojrzenia, jakie przelatywały za moimi plecami, ilekroć
tatuś z córeczka startowali na Kaszuby.
- To musi być miłe uczucie, dowiedzieć się, że bliski ci człowiek po
kochał też twoją małą ojczyznę i tych, których w niej zostawiłaś. - Agnie
szka z wyrzutem spojrzała na męża. Od dawna bezskutecznie toczyła
z Krzysztofem wojnę o rodzinne zbliżenia.
- W moim przypadku towarzyszy temu wstyd. Adam jeszcze raz
okazał się mądrzejszy - westchnęła z rezygnacją. - Zawsze miał pecha...
Musiał w naszym życiu być dobry za nas oboje. Tego wstydzę się chyba
najbardziej.
Oczy Marty błysnęły smutnym blaskiem pokory, a może bólu.
W milczeniu pila herbatę.
Agnieszka nie chciała słyszeć o żadnym hotelu. Gdy przygotowywa
ła Marcie pokój na górze, z uznaniem myślała o doskonałych perfu
mach, których kropla na przegubie dłoni wprawiała teraz Agnieszkę
w eteryczne ożywienie. Perfumy były francuskie i ich tajemnicza nazwa
z pewnością nie dotarła jeszcze do snobistycznych u p o d o b a ń borow
skich elegantek. Tak, lepszego prezentu nie wymyśliłaby nawet przyja
ciółka Agnieszki. I ta apaszka. Dla kobiety „stąd" mógł to być zwykły ka
wałek Milanówka. Ale Agnieszka nie była „stąd" i gdy przymierzała
apaszkę, natychmiast przypomniała sobie niedaleką przeszłość, chętnie
spędzaną w ciasnych, przytulnych butikach Wrocławia. I te wszystkie
apaszki, niedbale oplatające szyje dumnych manekinów, których cena
przekraczała wartość jej studenckich sukienek. Prezent od Marty nale
żał bez wątpienia do rodziny tych arystokratycznych dodatków, a prze
cież, gdy Marta wręczała go Agnieszce wraz z perfumami, powiedziała
lekko: „To tylko drobiazgi. Mało praktyczne. Ale gdy mieszkałam w Bo
rowie, właśnie do nich najbardziej tęskniłam".
Na dole Krzysztof ze skupieniem przyglądał się swej nowej fajce.
- Skąd wiedziałaś, że jest bardzo dobra?
132
- Mam doświadczenie.
Uśmiechnął się, gdy wyjaśniła, że jakiś poeta w Paryżu częstował ją
wytrawnym tytoniem.
- To jest fajka pokoju, Krzysztofie - dodała.
- Pod warunkiem, że wypalę ją sam - droczył się Krzysztof. - Cóż,
jestem biologiem, a nie francuskim poetą.
- Pięknie urządziłaś swój dom, Agnieszko. - Marta ze znawstwem
rozglądała się po zapamiętanym wnętrzu, urządzonym z widocznym
gustem i pomysłowością. Mimo licznych przeobrażeń i niezbędnych
udoskonaleń, ocalała dawna powaga domostwa. Każdy element, świad
czący o historii leśniczówki, powleczony patyną niepowtarzalności, do
czekał się fachowej opieki. Został wyeksponowany i podkreślony.
Agnieszka nie uległa urokowi nowoczesnych mebli. Widać było, że bar
dziej interesuje ją renowacja starych, które odwdzięczały się teraz nowej
właścicielce politurowanym dostojeństwem, budząc zachwyt Marty.
- J e s t tu jeszcze wiele do zrobienia. Na początku nie wiedziałam, od
czego zacząć. Krzysztof najchętniej nie zmieniałby niczego. Łącznie ze
stanem cywilnym - dodała ze znaczącym uśmiechem.
- Byłby idiotą, gdyby od tego nie zaczął remontu w swoim życiu.
Zwłaszcza że cierpliwość została mu sowicie wynagrodzona. Jesteś nie
tylko ozdobą męża, także tego miejsca, które musiało zmierzać ku rui
nie. Podobnie jak życie naszego samotnika z wyboru.
Agnieszka oparła się o framugę drzwi i poważnie spojrzała na Martę.
- J e s t e m szczęśliwa. I to dlatego, Marto, że zjawiłaś się w Borowie tak
późno. On czekał na ciebie przez te wszystkie lata. Z kolei na jego „tak"
czekała Hanka, matematyczka z naszej szkoły. Nigdy się o tym oficjalnie
nie mówiło. Po prostu wszyscy poza Krzysiem znali jej sekret. No i zjawi
łam się ja. Hania ma mi to za złe, że zdobyłam ostatni okaz dżentelmena
w borowskim szkolnictwie. Rozumiem ją świetnie. Ja stanęłam na jej dro
dze do szczęścia, ty na mojej. - Wciąż opierała się o drzwi. Milczała chwi
lę i ponownie zaglądając w oczy Marty, dokończyła: - J e g o życie nie zmie-
133
rzało do ruiny. Stal się minimalistą z wyboru i było mu z tym dobrze. Ale
jeśli chodzi o leśniczówkę, masz rację. Uratowałam ją przed niechybnym
unicestwieniem. Zawsze, gdy omawiam Kasprowiczowski sonet „Z cha
łupy", nie mogę oprzeć się pewnym analogiom między wizją poety a re
alizmem tego miejsca, gdy wprosiłam się do Krzysztofa na herbatę z róży.
Marta zaśmiała się szczerze, a potem pokręciła przecząco głową, jak
by chciała oddalić podejrzenia Agnieszki o trwałość sentymentów mło
dości w pamięci jej męża.
- Przypisujesz mi za duży udział w uczuciowym życiu Krzysztofa. To
nie miłość kazała mu tak dobrze zapamiętać naszą przyjaźń. To zranio
na duma i... nienawiść, a może bezradność wobec niesprawiedliwości,
jaka go spotkała. Byłam ważna, jak ważne są niezrealizowane marzenia.
Pamiętam przecież doskonale, że nasze szkolne zauroczenie weszło
wówczas w fazę kryzysu. Krzyś myślał, że to miłość, ja też, ale tę nasza
niby miłość podtrzymywaliśmy sztucznie przy życiu, przyozdabiając ją
poezją, łzami, listami pełnymi namiętności. Ona była jak...
Marta z błyszczącymi oczami szukała właściwego skojarzenia. Bły
szczały też oczy Agnieszki, z nadzieją wpatrzone w zamyśloną Martę.
- ... Jak grób! - triumfalnie wykrzyknęła Marta. - Jak mogiła pamię
ci, w której złożyliśmy szczątki naszych wspólnych wyobrażeń o sile
prawdziwego uczucia.
- Co było jak grób?
Krzysztof z niepewnym uśmiechem stanął w progu kuchni i pytają
co spojrzał na Martę.
- Nasza miłość - pośpieszyła z wyjaśnieniem. - Osiągnęliśmy w niej
etap obustronnych zapewnień, które spoczywały już nie w naszych ser
cach, a we wspólnej mogile. Trafiły do niej ze starości, z. przyzwyczajenia...
- Coś w tym jest - zgodził się niechętnie. - Ale żeby od razu pierw
sze poważne uczucie złożyć do trumny? Chyba przesadzasz...
- Skąd! Każdy temat, z założenia nowy, kończył się kąśliwą uwagą:
„Wiem, wiem... mówiliśmy o tym niedawno".
134
- Kwestia jest sporna i na p e w n o zdołacie ją rozważyć, ale na razie
znajdujecie się na moim terenie i nie życzę sobie w kuchni żadnych
awantur. - Agnieszka była w doskonałym nastroju. Śmiała się szczerze
i głośno.
Pili drinka prawie w milczeniu. Agnieszka taktownie zniknęła za
drzwiami dziecięcego pokoju. W starym salonie, rozświetlonym jedną
delikatną lampą, panował miły półmrok. Było już późno.
- Nie mam prawa męczyć cię dzisiaj wspomnieniami. Jesteś na pew
no zmęczona.
- Tak - zgodziła się szczerze. - W każdym razie nazbyt zmęczona,
aby kontynuować jakikolwiek spór. Ty z kolei jutro masz zajęcia. Nie
mogę pozwolić, abyś z mojego powodu pomylił muchę z pantofelkiem.
Teraz dzieci są bardziej spostrzegawcze niż my kiedyś.
- Zupełnie inne! - ożywił się Krzysztof.- Są impertynenckie, inteligent
ne, przebiegłe i odważne. Za wszystko je kocham. Nawet bezczelność tych
smarkaczy dowodzi nie tyle braku dobrego tonu, co potrzeby szczerości.
- Wyobrażasz sobie naszą potrzebę szczerości, zaprawioną choćby
kroplą bezczelności na lekcji geografii?
Roześmieli się cicho na samą myśl o reakcji geografa, majora w sta
nie spoczynku, który opuścił szeregi armii, aby przejąć dowództwo nad
światem map. Stary Globus. Łysy, czerwony, z twarzą na baczność...
Przez godzinę w jego towarzystwie klasa czuła się jak na froncie. Był to
front wschodni, okrutny, pełen niezrozumiałych komend i rozkazów.
- Stary major... Wiesz, jak umarł? Pewnego dnia nie przyszedł do szko
ły. Znaleźli go sąsiedzi. Wisiał na żołnierskim pasku. Miał na sobie galo
wy mundur. Był też jakiś list. Prosił w nim, aby ktoś zajął się jego kotem.
Nie podejrzewałem nigdy, że trzyma u siebie kota. Na pogrzebie zjawiła
się starsza dostojna pani. Agnieszka zaprosiła ją na kolację. Wyglądała jak
przywiędła gwiazda niemego filmu. Okazało się, że była narzeczoną Glo
busa. Chciała ślubu kościelnego. On do końca nie. Oboje pozostali samot-
135
ni. Odwiedzali się raz do roku i zapewniali o swej konsekwencji. Zarów
no w sferze uczuć, jak i obrządku ślubnego. Wyjechała stąd z jego kotem.
Powiedziała nam ze łzami w oczach, że od kilkunastu lat stara się o jej rę
kę pewien solidny, emerytowany lekarz. Dopiero teraz będzie mogła spo
kojnie połączyć się z nim węzłem małżeńskim.
- Dlaczego dopiero teraz? Chodziło o d a n e w przeszłości słowo?
- Nie. Chodziło o miłość. Kochała tylko Globusa. Czy ty możesz to
sobie wyobrazić?
Leżąc już w ciemnym pokoju, należącym niegdyś do starego leśni
czego, Marta próbowała to sobie wyobrazić. Wyobrażała sobie Globu
sa, jego narzeczoną i ich miłość. Ale zamiast tego widziała pod zmęczo
nymi powiekami wielkie pole bitwy i nacierające na siebie pułki
ołowianych żołnierzyków. Zasnęła dopiero nad ranem.
Marta z uwagą przeglądała się w starym lustrze. Pomyślała, że po raz
pierwszy wygląda na osobę starszą, niż jest nią w rzeczywistości. Na
twarzy odnalazła ślady źle przespanej nocy i oznaki choroby, które
przerażały ją każdego ranka, zanim zdołała je ukryć skutecznie pod war
stwą dobrych kosmetyków.
Od pewnego czasu poranny makijaż stał się przykrym obowiązkiem.
Oznaczał spojrzenie prawdzie w oczy i Marta coraz rzadziej opuszczała ła
zienkę z uczuciem zadowolenia. Dzisiaj było podobnie. Cieszyła się tylko
myślą, że jest sama w tym dużym domu i zdąży przed powrotem mieszkań
ców przygotować się do roli pewnej siebie, wciąż atrakcyjnej kobiety.
Gdy wchodziła do kuchni, była już zupełnie kimś innym. Marta je
szcze raz uwierzyła, że wszystko może skończyć się dobrze. Ta cała jej
tragedia, którą udawało się zażegnać kilkoma ruchami wprawnej ręki
i chwilą cierpliwego retuszu.
Wypiła pól szklanki mleka, a gdy przyjaźnie zagwizdał czajnik, zro
biła sobie mocną poranną kawę. Z kawą i telefonem ulokowała się na
werandzie.
136
Z Adamem rozmawiała krótko, zapewniając go o doskonałym samo
poczuciu. Zmartwiona przeziębieniem Olgi i rozczulona tęsknotą mę
ża, niechętnie zakończyła rozmowę. Potem, na prośbę Adama, skontak
towała się z wydawcą, próbującym bezskutecznie dodzwonić się pod jej
warszawski numer.
- Ależ oczywiście, panie Marku, że nic się nie zmieniło. Poza wciąż
rosnącą objętością książki - uspokajała go wesoło. - Nie rozumiem tyl
ko pana zdenerwowania. Umawialiśmy się przecież na wrzesień, a nig
dy dotąd... Ach, więc o to c h o d z i ? - rzuciła nerwowo do słuchawki. - In
teresujące... A kto, jeśli mogę wiedzieć, tak bardzo przejął się moim
zdrowiem? Ależ nie, skądże nerwy! Uwielbiam być tematem stołecznych
konwersacji. Plotki dowodzą tylko mojej wysokiej literackiej pozycji.
Dlaczego powinnam się przejmować? Nikt z nas nie powinien! Zwła
szcza pan! Im szybciej Warszawa złoży mnie w grobie, tym większy suk
ces „Kobiety grzechu"... Nie, nie, proszę się nie martwić, proszę mi ra
czej życzyć więcej odporności na ludzką złośliwość... Rozumiemy się
świetnie. Tak. Cena sławy... Słusznie... Pozdrawiam serdecznie.
Marta przełknęła kilka łyków kawy. Ale już nie czuła jej aromatycz
nego zapachu. Nie dostrzegała także niedawnej świeżości poranka,
który przywiódł ją tutaj, na werandę. Tak cieszyła się z drżenia listków
brzozy, tańczących rozbieganymi witkami nad jej głową. I z powietrza.
A teraz wszystko jej zabrano. Kilkoma zdaniami, w których wyrażała
się cała filozofia ludzkiej ciekawości, strachu, raniącej dociekliwości.
Słowem, tego wszystkiego, przed czym uciekła i co d o p a d ł o ją na
oszklonej werandzie. Wiadomości o jej chorobie mógł roznosić po re
dakcjach i wydawnictwach tylko ktoś taki, jak Zieliński. Cóż... Mogła
o tym pomyśleć, zanim sięgnęła po osobistą broń w ich ostatniej roz
mowie.
Nagle uświadomiła sobie, jak niewiele obchodzi ją Zieliński, wy
dawnictwo, „Kobieta grzechu", terminy i złe szepty przy kawiarnianych
stolikach. Zatęskniła za czasem, gdy wspinała się po wysuszonych ko-
137
narach drzew, aby na moment utonąć w cieniu starych gałęzi. I natych
miast przypomniała sobie kasztan.
Kasztan był drzewem granicznym. Stał na straży małego podwórka
między ulicą Słoneczną a Górną. Mali mieszkańcy z obu ulic rościli so
bie prawo do kasztana. Zwłaszcza jesienią, gdy nabrzmiewał rudymi
owocami. Tak się szczęśliwie składało, że pień kasztana przylegał do
płotu grodzącego dom Budziszów. Marcie to wystarczało, aby trakto
wać drzewo jako rodzinną własność, niemal tak prywatną, jak maszyna
ojca czy kufer matki, o którym zwykła mawiać „mój sunduk".
Gdy wybuchały podwórkowe kłótnie o użytkowanie kasztana,
wchodzenie nań lub rzucanie kijami w kolczaste kule, matka przywoły
wała Martę z podwórka i łajała ją, wiecznie upominając:
- Głupia ty, toż my kasztana nie przywozili ze Wschodu. On wszy
stkich, to i twój! A że do nas przykleił się? Ot, widać taka jego wola by
ła. Bezdomny to i przykleił się. Tyle co u niego liści, tyle i właścicieli mieć
może. Tak widzisz. Twój on i nie twój. Bo i psy p o d nim łapę podniosą
i ludzie wypoczną. Skąd to, Marta, u ciebie egoizm taki?
Oczy małej Marty robiły się wąziutkie. Kręciła nogą, milczała, a gdy tylko
znalazła się na ulicy, przytulała policzek do mokrej kory i szeptała zawzięcie:
- Mój ty, mój. Tylko nikomu o tym nie mów...
Na kasztanie miała swój domek. Tak nazwała cztery deski, zbite
przez poczciwego Watracha. Gdy wytłumaczyła mu, o co chodzi, poki
wał ze zrozumieniem głową i już następnego dnia wszedł na rozłożyste
drzewo z tym prowizorycznym siedziskiem, zamocował je tak, aby by
ło bezpieczne i nawet splótł drabinkę ze starego sznura po bieliźnie.
Od tego dnia Marta legalnie zamieszkała na kasztanie. W upalne dni
wnosiła tam swoje książki, a gdy p a d a ł deszcz, przykrywała się starą,
brezentową kapotą i kasztan zamieniał się w wielką łódź, zalewaną
oceanem szarego powietrza. Marzyła, że płynie w strugach deszczu
i w burzy, rozrywającej zielony żagiel kasztana. A obok niej siedzi
uśmiechnięty dentysta, chroniąc przed deszczem swoje skrzypce, i sta-
138
ry Watrach, milczący, z dobrymi, smutnymi oczami. 1 jej pies, Ciapek,
utnie wpatrzony w swoją panią.
Pójdzie tam wkrótce. Myśl, że z całej załogi pozostało tylko drzewo,
była przykra. Na szczęście zadzwonił telefon i Marta niechętnie, w za
stępstwie domowników ruszyła w głąb domu.
- Cześć Marto! - krzyknęła Agnieszka, z impetem otwierając wejścio
we drzwi. - O d p o c z ę ł a ś w naszych piernatach czy zatęskniłaś za domem?
- Agnieszka! - ucieszyła się Marta szczerze. - Nie spałam jak suseł,
przyznaję, ale to z nadmiaru wrażeń. Przygotowałaś mi śniadanie, a te
go w umowie nie było! - Pogroziła jej palcem. - Wiesz, tu jest jakaś in
na gościnność niż w tej mojej Warszawie... Chodzi mi o to, że w Boro
wie gość wciąż jest ważniejszy od pracy i własnych spraw... Pomyślałam
z zawstydzeniem, że na twoim miejscu nie wykazałabym takiej troski
o nowego domownika.
Agnieszka zaśmiała się, zadowolona z uznania.
- Nie wierzę, Marto, że więziłabyś mnie o głodzie i chłodzie. Ty po
prostu zauważasz więcej niż inni. Jesteś wrażliwsza i dostrzegasz nie
zwykłość nawet w zwykłych gestach.
- Przyjedziesz do mnie, to sprawdzimy tę moją wrażliwość. Chociaż
teraz być może czegoś się od ciebie nauczyłam... Mów, co w szkole?
- Sensacja! - Agnieszka podtrzymywała żartobliwy ton dialogu. - Do
Borowa przyjechała znana pisarka i wszyscy chcą robić z nią spotkania,
wywiady, wspólne zdjęcia... Co ty na to?
- Koszmar. Tylko współczuć znanej pisarce. Zwłaszcza że wiem nie
jedno na temat znanych pisarek. One tak naprawdę są nudne. Uwielbia
ją mówić o sobie, co wynika z wiary we własną nieprzeciętność.
- I wszystkie są takie?
- Tego nie wiem. Tak naprawdę znam tylko jedną...
- To może mi uprzejmie powiesz, co znane pisarki jadają na obiad?
Masz do wyboru...
139
Marta pokręciła nieśmiało głową.
- J e ż e l i pozwolisz, dzisiaj wrócę wieczorem. Chciałabym spotkać się
z siostrą. - Westchnęła głośno i posmutniała. - Dzwoniłam dzisiaj do
swego wydawcy. To nie był miły telefon. Prawdopodobnie będę musia
ła skrócić pielgrzymkę po rodzinnej ziemi.
- A może niepotrzebnie dzwoniłaś? Kiedyś trzeba odpocząć. Trafi
łaś na dobrą pogodę... Młodzież już od tygodnia nie wychodzi z jeziora.
Zachowują się tak, jakby były wakacje. Spróbuj wziąć z nich przykład!
Roześmiały się obie. Agnieszka zapatrzyła się w otwarte okno.
- Powinnam ci powiedzieć... że bałam się twojego przyjazdu. Ze
względu na Krzysztofa. Często myślałam o tobie jak o kimś, kto przewija
się przez życie innych falą niszczącego huraganu. Dla Krzysia byłaś po
wietrzną trąbą. Do dzisiaj mówią w Borowie o jego cierpieniach. Przerósł
w nich Wertera, Gustawa, Kordianów... Kogo tylko chcesz. I do dzisiaj jest
samotny. Wiem... Zabrzmiało paradoksalnie, ale to prawda. Wciąż odgry
wa misterium własnych smutków. Widz i aktor w jednej osobie. Ja ze swo
im realizmem nie mam prawa uczestniczyć w tych spektaklach. Na szczę
ście pojawił się Paweł i nie było czasu na te prywatne premiery. Ale gdyby
nie dziecko... Nasz związek miałby małą szansę przetrwania...
Marta słuchała z uwagą. Nie pytała i nie przerywała. Dopiero gdy
Agnieszka zamilkła, powiedziała cicho:
- Przykro mi to słyszeć, ale może spójrz na problem inaczej. Gdy po
znałaś Krzysztofa, łatwo było jego dziwne usposobienie tłumaczyć prze
żytym miłosnym zawodem. Doszły inne zmartwienia: śmierć ojca, koniec
marzeń o medycynie, poczucie osamotnienia.. Zastanawiam się, czy
Krzyś nie uprościł swego problemu, obciążając mnie jednoznacznie winą
za całokształt młodzieńczych rozczarowań. Ta jego miłość... Próbowałam
już o tym mówić. Płomienne uniesienia nie przetrwały nawet do matury.
Przyjaźniliśmy się, rozumieliśmy, ale gdyby wówczas zjechała do Borowa
ekipa urodziwych studentek medycyny, Krzyś wycierałby im plecy na po
moście, zamiast studiować z uwagą moje poetyckie wizje świata. Problem
140
w rym, że studentek nie było, a na pomoście siedziałam ja ze swoim se
kretnym zeszytem, pełnym nieudolnych rymów o miłości. Być może nie
doceniłam uczuć Krzysztofa, ale istnieje też prawdopodobieństwo, że on
je przecenił, i to w dniu, gdy rozżalona, obwiniająca siebie i cały świat za
śmierć brata, odeszłam stąd, mając w kieszeni szkolną legitymację,
a w sercu żal.
Marta uśmiechnęła się do zasłuchanej Agnieszki. Spojrzała na zegarek.
- J a k myślisz, Agnieszko, a gdybym tak odwiedziła moją Wandę w jej
hurtowni? Ostatecznie dlaczego ma dreptać dwa kilometry, jeżeli i tak
się do niej wybieram?
- Dzisiaj już zamykamy, przepraszam, już za późno... Ale... czy pa
ni po towar? - Irena nachalnie wpatrywała się w błękitny dżinsowy kom
binezon i misternie spleciony warkoczyk.
- Po towar - odpowiedziała pogodnie nieznajoma. - Ten najlepsze
go gatunku. O, proszę, towar sam do mnie leci!
Wanda już biegła do siostry, zdumiona nie mniej od Ireny.
- Martusia! - cieszyła się. - Jak mnie tu znalazłaś? Poznaj Irenkę, mo
ją koleżankę...
- To ja zrobię kawę - zaofiarowała się Irena po wstępnej prezenta
cji, pochłaniając Martę po kawałeczku zachłannymi oczami.
- A zrób, Irenko, to razem wypijemy. A może, Martusiu, jeszcze
książkę jaką o naszej hurtowni napiszesz?
- Najlepiej o Dąbku! - podsunęła Irena i obie z Wandą zaśmiały się
szczerze.
- A kto to jest Dąbek? Muszę koniecznie dowiedzieć się wszystkie
go. Jak mam pisać książkę, to niech już będzie prawdziwa...
Po magazynie, szczelnie wypełnionym artykułami spożywczymi,
oprowadzały Martę z miną właścicielek, dumne, jak skrzętne gospody
nie, których zasługą są uginające się półki spiżarni.
- Wszystko tu mamy, Martusiu.
141
-Tylko czasu brak, żeby to jeść - zaśmiała się Irena, wciąż onieśmie
lona.
- Czy wozicie te zgrzewki jakimś wózkiem? - zainteresowała się
Marta, w której natychmiast ożył reporterski duch;
- To zależy od zamówienia. Czasami, jak klient się śpieszy, chwyta
my w ręce i szybko pod samochód.
- Wózek co chwilę się psuje. 1 jakiś wywrotny. Parę razy musiałyśmy
towar zbierać z podłogi - tłumaczyła siostrze Wanda.
- I jesteście tu same? Nie ma żadnego pomagiera? - Marta z niedo
wierzaniem patrzyła na te uśmiechnięte córy Syzyfa. W ich pracy widzia
ła niedorzeczność. Zmęczenie i ból.
- Był tu Bolek. Poszedł do wojska. Ale on taki jak nasz Bohdanek,
wydelikacony. Powinien raczej wiklinę wyplatać, niż targać towar.
- Raz musiałyśmy odkopywać Bolka. Z cukru. Cale worki na siebie
wysypał.
Wspomnienie wywołało ogólną wesołość. Nawet Marta, przejęta co
dziennymi obowiązkami Wandy, uznała ten wypadek przy pracy za
godny literackiego odnotowania.
W biurze dymiła już kawa. Sama myśl o kolejnej porcji kofeiny prze
rażała Martę, ale z pomocą śmietanki napój złagodniał i piła go teraz,
przyjaźnie rozmawiając o klientach i ruchu w hurtowni. Nareszcie mia
ła swój temat na artykuł: kobiety dźwigające ciężary życia. I to nie tylko
w przenośni.
- Lubisz, Wando, tę pracę? - Spojrzała na siostrę wnikliwie, ale twarz
Wandy nie chciała niczego udawać.
- Czy lubię? - Zamyśliła się krótko. - Może nie uwierzysz, bo się
do takiej roboty nie nadajesz, ale ja tutaj czuję się bardziej kobietą niż
w d o m u . Klient przyjedzie. Grzecznie o wszystko zapyta, poprosi. Po
wie miłe słowo. I pożartować można. A pożartuj przy Józku! Natych
miast awantura. Tu mi mówią: „Pani Wandeczko, jak dobrze pani
w niebieskim...". Albo, gdy widzą, że człowiek nie w sosie, pytają: „Co
142
to się stało naszej królowej, zdrówko szwankuje?" A ja lubię się z ludź
mi spotkać, pogadać, pomóc. Więcej od swoich zaznasz krzywdy, niż
od obcego.
- A pani Irenka? Taka jeszcze młoda. A tu zamknięta przed światem,
ukryta za kartonami i puszkami z fasolką. Nie chciałaby pani wyjść z te
go magazynu? Młodość przecież nie lubi piwnic...
- Czasami tak myślę, że może bym i chciała. Ale, czy ja wiem?
- A kto by klientów przyciągał! - Wanda udała oburzenie. - Irenka
jest pracowita. Jeszcze się tu doczekamy jakiegoś ślubu. Taki jeden
ostatnio coś często przyjeżdża i wcale nie dlatego, że szybko sprzedaje.
Tylko Irenka nie chce go i koniec.
- Dlaczego? Za stary? - zainteresowała się Marta.
- Stary nie jest. - Irena wbiła oczy w podłogę. - Ale inny podejdzie,
pomoże, kulturalnie podziękuje. A ten, jakby laskę robił, że stoi. Patrzy
jak targam soki i ani drgnie.
- Bo ma twoje nogi w oczach. Zawsze ci to mówię.
W torbie Marty odezwał się przeciągły sygnał telefonu. Odeszła
w głąb biura.
- Nareszcie cię dopadłam, ty uciekinierko...
- J o l k a ! Jak dobrze, że dzwonisz. Nie spytałam Adama, jak się czuje
twój ojciec i miałam wyrzuty sumienia.
- A może tak zapytasz, jak ja się c z u j ę ? - J o l k a radośnie śmiała się do
słuchawki. - Dzwonię, bo ci się to należy. Ojciec ma się świetnie. Go
rzej ze mną. Mam kłopoty. - Głos Jolki, wciąż wesoły, zupełnie nie pa
sował do tego oświadczenia. - I to są również, moja droga, kłopoty ser
cowe!
- Cudownie! Jak to się stało?
- Masz w tym swój udział. Pewien doktor nazbyt intensywnie opie
kował się ojcem. Podejrzewam, że brał dodatkowe dyżury, bo ilekroć
tam byłam, siedział przy nim i trzymał go za rękę. I od kilku dni mnie też
próbuje trzymać za rękę. Uznał, że mam przyśpieszone tętno. W ramach
143
obserwacji klinicznej poszłam z nim do kina. To, że randka nie skończy
ła się zawałem, dobrze świadczy o moim sercu...
- J o l k a . . . Ale to nie jest, mam nadzieję, Kwieciński...
- Nie, nie... Żadnych romansów w moim wieku. Kardiolog ma z ko
biet tylko matkę i papugę. Falistą. Na tym koniec.
- Uff... - odetchnęła Marta do słuchawki. - To najważniejsze. Słuchaj
- dodała. - Nie wiem jak kardiolog, ale znam faceta z papugą... Nieważ
ne. Opowiem po powrocie. W każdym razie papuga - to niezwykle
obiecujący szczegół...
Jechały wolno. Wanda była dumna z Marty. Nawet z tego jej piszczą
cego telefonu. Wszystko, co robiła Marta, wydawało się Wandzie ele
ganckie. A teraz, gdy rozsiadła się wygodnie na przednim siedzeniu for
da, miała wrażenie, że też uczestniczy w tej elegancji i nie jest Wandą
Górską, tylko siostrą Marty Koszyckiej, chociaż ma na nogach ubiegło
roczne buty, a w pasie spódnicę z poszerzonym klinem. Wanda zamknę
ła na moment zmęczone oczy. Było jej dobrze i sennie. Jakby zmęczyła
się od nadmiaru miłych wrażeń.
Marta zerknęła na siostrę i uśmiechnęła się do siebie. Kochana, do
bra, duża Wanda... Ona pierwsza musiała pomóc rodzicom. Finanso
we sprawy Budziszów nigdy nie układały się dobrze. Przyczyną wie
lu problemów była materialna bezradność matki i ojca. Nie potrafili
zabiegać o należne im pieniądze. Matka pozostała na skromnej zapo
modze. Ojciec ze swoją przedwojenną uczciwością zarabiał n ę d z n e
grosze, które już nie wystarczały, gdy zaczęły rodzić się dzieci. Wanda
uczyła się dobrze, ale niechętnie. Za to w domu była nieoceniona. Wy
chowywała najpierw niewiele młodszego Bohdanka, potem Martę.
Miała co robić. Matka całymi dniami kręciła się po domu, ale z tego jej
dreptania niewiele wynikało. W jakiś niezrozumiały sposób tam, gdzie
się pojawiała, powstawał bałagan. Sprzątała, gotowała, męczyła się,
144
a dom Budziszów wciąż przypominał zaniedbaną i pozbawioną reki
gospodyni ruinę.
"Wygląda tu jak na twojej ojcowiźnie"... - mawiał ojciec z niesma
kiem, ale zaraz łagodniał, widząc, jaką przykrość sprawiały jego słowa
wiecznie zapracowanej żonie.
- Wiesz, o czym myślę?
Wanda niechętnie zareagowała na pytanie siostry, wolno otwierając
oczy. Tak jej było dobrze jechać w nieznane.
- Przypomniałam sobie, jak codziennie kąpałaś Bohdanka
i mnie...
- Nie tyle kąpałam, co pilnowałam, żeby twoje nogi po lataniu na
bosaka nie trafiły na białe prześcieradła.
- No, ale grzałaś w o d ę w tym wielkim saganie, pamiętasz?
- Pamiętam, bo był ciężki jak diabli, i raz o mało co nie wylałam na
siebie wrzątku.
- Tego sagana zazdrościliśmy ci z Bohdankiem najbardziej. I jeszcze
rozpalania pod kuchnią.
- Ja też w a m zazdrościłam, jak już spaliście sobie smacznie, a przede
mną rosły te wszystkie stare gary, misy, po nas, po psach i kotach. A na
końcu musiałam wyszorować podłogę w kuchni. Czego tam nie było,
na tej podłodze. Wreszcie ją sama pomalowałam...
- A ja? - Głos Marty zabrzmiał dziecinnie. - Powiedz, bardzo ci do
kuczałam?
- Bohdanek przy tobie to był anioł. Pewnie, że dokuczałaś. Kiedyś
nie pozwoliłam ci pójść na podwórko. Za karę. Po tym jak Bohdankowi
zniszczyłaś znaczki. Wstałaś wtedy w nocy. Pamiętasz?
- Oczywiście! - Marta zaśmiewała się przy kierownicy. - Wyniosłam
na kasztan twoje ubranie. Łącznie z butami...
- A jak ojcu pocięłaś angielską wełnę na garnitur?
- Tak! Było coś takiego... Czekaj... Dlaczego właściwie pocięłam mu
ten materiał?
145
- Podobał ci się i chciałaś uszyć z niego obrożę dla Ciapka. Odcię
łaś malutki kawałeczek, ale krzywo. Zaczęłaś wyrównywać i nie zosta
ło nawet na kamizelkę. Ojciec cię wtedy prał i płakał.
- Aha... On nie umiał nas karać.
Cmentarz leżał w tej części miasta, którą rozbudowano dopiero po
wojnie. Zdobiła go duża brama wjazdowa z półokrągłym napisem
„Cmentarz komunalny". Marta przechodziła obok tej bramy idąc do
szkoły. Przymiotnik „komunalny" rozumiała wtedy jako „tylko dla ko
munistów". Gdy zwierzyła się ojcu ze swych przypuszczeń, śmiał się
z niej głośno, a na końcu powiedział: „Lepiej by pewnie było w naszej
Polsce, gdyby oni wszyscy tam sobie spokojnie leżeli, ale śmierci nawet
wrogom życzyć nie wolno".
Samochód wtoczył się na bruk i widać już było pierwsze płyty beto
n o w e g o płotu, a nad nimi stare potężne buki, lipy i klony, pamiętające
jeszcze czasy, gdy zamiast dzisiejszych alejek, rozdzielających groby,
wiodły tu spacerowe ścieżki, stały ogrodowe, wesołe altany. Co niedzie
lę w bukowym parku spotykali się mieszkańcy miasta i okolic. Na festy
nach, koncertach, uroczystościach czy odpustach. Ale też w zwykłe dni
dróżki zapełniały się wózkami spacerowymi, rowerkami malców, eme
rytami. Niedaleko parku rozkwitał raz w roku przejezdny cyrk. Wielki
namiot gromadził wszystkie borowskie dzieci oprócz Marty. Nie lubiła
przedstawień. Za to godzinami kręciła się wokół klatek ze zwierzętami
i patrzyła na nie smutnymi oczami. Albo wesołe miasteczko. Też zatrzy
mywało się właśnie tutaj. Kusiło karuzelami i cukrową watą na patyku.
- D a w n o tu nie byłam... - westchnęła Wanda i nagle przypomniała
sobie o najważniejszym. - Kwiaty! - wykrzyknęła zawstydzona tym
przeoczeniem. - Nie mamy kwiatów...
- Wszystko mamy, Wandeczko. Przynajmniej raz ja pomyślałam
o kwiatach.
Ustawiły kwiaty i zapaliły znicze.
146
Potem Wanda została przy grobie rodziców, a Marta wyruszyła
ze storczykiem w p o d r ó ż na drugi koniec cmentarza. Zdawało się
jej, że między drzewami mignęła ciemna sylwetka dentysty i rudy
o g o n spaniela. Wyszczerbioną płytę, obrosłą m c h e m , bardziej już
zieloną niż białą, widać było z daleka. Stanęła nad nią ze smutnym
uśmiechem.
- Eń dobry, panie doktorze. Mój wielki przyjacielu - wyszeptała. -
Czy pozwoli pan, że chwilę tu postoję i podumam? Dzisiaj mam czas.
Nie spóźnię się do szkoły. - Stała długą chwilę, pochylona nad mogiłą.
Zrobiło się już chłodniej, ale żadna z sióstr tego nie zauważyła. Sie
działy na ławce stojącej obok grobu Bohdanka. Ten ich jedyny brat,
który za wcześnie włożył ostatni garnitur, był obok. Jak kiedyś, gdy
w trójkę leżeli cicho na starych łóżkach i porwanych materacach.
- Bohdanek tak mało o sobie mówił, że prawie go nie znałam. - Mar
ta zapatrzyła się w krzywe, niestarannie pozłacane litery imienia.
- Bo ty byłaś gaduła za nas wszystkich - czule uśmiechnęła się Wan
da. - A on cię bardzo kochał.
- Kochał? - Marta zdziwiła się, bo to słowo jakoś nie pasowało do
ich rodzinnej skali miłości. W domu na ogół nie mówiło się wiele na te
mat wzajemnych uczuć, więc nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, że
Bohdanek którąkolwiek z nich kochał.
- Kochał, kochał... Pamiętasz tę swoją wycieczkę do ZOO? O mało
na nią nie pojechałaś, bo nie było pieniędzy...
- Pamiętam... - Marta kojarzyła ten wyjazd z wielkimi łzami. Do koń
ca nie wiedziała, czy rodzice pozwolą jej pojechać. Płakała tak skutecz
nie, że wreszcie łzy okazały się najtrwalszym wspomnieniem. I może je
szcze małpy, które pierwszy raz zobaczyła z bliska. Ale Bohdanek?
Nigdy nie przyszło jej do głowy, że miał coś wspólnego z jej wycieczką.
- No więc właśnie Bohdanek nazbierał ci tych pieniędzy - oświad
czyła Wanda.
- Żartujesz! - Marta wydawała się poruszona.
147
- Żartuję? A kto kopal ogród aptekarza, a potem sprzątał w sadzie
u Siwińskiej? Przez trzy dni harował, żebyś te swoje małpki mogła obej
rzeć.. Tak, tak, Martusiu, czasami człowiek nie wie, jakie ma długi do
spłacenia. Też mu wiele zawdzięczam. Jak czasami nie mogłam już ustać
na nogach, przychodził do kuchni i mówił: „Siadaj koło ognia, teraz ja
pozmywam". Niby nic wielkiego, a życie od razu wydawało się lepsze.
- A ja? Pomogłam ci choć raz?
- Ty byłaś inna, zdolna, taka mała mądralka. Kto by tam ciebie do
roboty pędził... Ale jak napisałaś kiedyś Bohdankowi wiersz, on go przy
sobie nosił. Wiem, bo prałam jego rzeczy.
- Coś mi się wydaje, że rosłam na potwora...
- Charakterek miałaś, to się zgadza. Ale na przykład... jak przeczy
tałaś wiersz, to tak rzewnie, tak pięknie, jakby te słowa przez ciebie pły
nęły. My z Bohdankiem wzruszaliśmy się, że aż tu... - pokazała na ser
ce - tu kłuło i przejmowało dreszczem. Taka była z ciebie czarodziejka.
A widziałaś kiedyś czarodziejkę przy naczyniach?
Było im dobrze tu, wśród najbliższych. Siedziały wtulone w siebie.
Powiązane supłami czasów i zdarzeń mocniej, niż odczuwały to każde
go innego dnia. Zapuszczały się w swoje dzieciństwo i młodość ostroż
nie, z ciekawością dziecka, niepewnie stawiającego pierwsze kroki. Bo
też ich podróż na Słoneczną miała wiele wspólnego ze światem dzie
cięcych obaw, zmartwień, lęków. Ze światem niewytłumaczalnych
snów, tajemniczych gestów i zachowań. Z magią, którą upływający
czas oswajał i kompromitował. Aż p e w n e g o dnia, a dla każdej z nich
był to inny dzień, okazywało się, że nie ma żadnej tajemnicy w ciężkich
kłódkach, wiszących na drzwiach do przeszłości, żadnych szeptów,
przeciskających się przez nieszczelne ramy okien. Nie ma duchów,
uwięzionych w starej lakierni czy sekretnych przejść między piwnica
mi podmokłych domów. Jedyne, co pozostało z tamtych lat, to nama
calne i widziane z bliska prawa życia, tak surowe i bezwzględne, że aż
nierzeczywiste.
148
Bo czy rzeczywista była woskowa twarz Bohdanka i jego sztywna rę
ka, wymykająca się z trumny? - myślała Marta, gdy wracały kamienną
ścieżką. - Albo ciało jej Ciapka, drżące jeszcze oddechem, a już nierucho
me? Świat magii odpływał wolno, jak wiara w duszki zamieszkujące ka
sztan. A zniknął całkowicie z powodu Drogi Słońca. Drogą Słońca nazy
wała Marta brzozową aleję, którą codziennie przeciskały się wesołe
wozy, załadowane krowami, świniami i baranami, wozy pełne niecier
pliwego ruchu i porykiwań. Marta witała i żegnała przejeżdżające zwie
rzęta w ich języku. Ryczała, kwiczała, beczała, w zależności od towarzy
stwa wędrującego słonecznym traktem. Lubiła wycieczki tych dziwnych
podróżników. Często przyklejała się do tyłów wozów i przejeżdżała ka
wałek piaszczystej drogi, dopóki nie sięgnął jej bat furmana.
Kiedyś zapytała ojca, co jest na końcu jej ulubionej drogi.
- Rzeźnia - odparł zdumiony, że jego córce nigdy nie przyszło to do
głowy. - Przecież widzisz, że codziennie wożą tam zwierzęta.
- Kiedyś myślałam, że świat jest pełen niezwykłych rzeczy, wypeł
niony niesamowitościami jak nasze koszyki czarną jagodą. - Marta spoj
rzała na idącą obok, zamyśloną Wandę.
- A nie jest?
- Chyba nie. Świat staje się niezwykły, gdy wymaga od nas akcepta
cji śmierci. Tego, żebyśmy ją spokojnie przyjęli. Tak jak życie - wyjaśni
ła szybko swą myśl. - A to przecież szczególne rozstanie. Wszystko in
ne, poza śmiercią, może być dobrą albo złą zabawą.
- J a k to w życiu - westchnęła Wanda.
- J a k to w życiu - zgodziła się Marta.
Kolejne dni, wypełnione licznymi obowiązkami towarzyskimi, mija
ły za szybko. Marta zaledwie raz zdołała zasiąść do planowanego artyku
łu o królewnach z hurtowni. Zrobiła nawet przyzwoity szkic, uwzględ
niający realia. Niewiele więcej zdołała napisać, wciągana codziennie
w wir spotkań, kończących się czasami nad ranem. Nie przyznawała się
149
do zmęczenia. Tylko w rozmowach Z Adamem zwierzała się ze swych
obaw. Bywała coraz częściej osłabiona i w takich momentach tęskniła do
warszawskiego domu.
Lubiła wieczory w leśniczówce Królów, gdy nie mieli gości. Agnie
szka z zainteresowaniem przysłuchiwała się wspomnieniom Marty i mę
ża, zawsze jednak pozwalała kończyć im wieczór we dwójkę.
- Mam dziwne przeczucie, że gdy kładę się spać, Krzysztof przypo
mina sobie o wiele więcej intymnych szczegółów - mówiła, zbierając się
do wyjścia. Przygotowywała im jeszcze ciepłe napoje, niczym troskliwa
pani domu, nie grająca w pokera, ale akceptująca hazard w czterech
ścianach salonu. - Możecie ruszać z tą ruletką wspomnień - dodawała
na pożegnanie, odchodząc chętnie do świata rodzinnych sag i roman
sów, wstydliwie ukrytych p o d poduszką.
- Jak to właściwie było z tym nagłym wyjazdem w nieznane? Po mia
steczku krążyły legendy, że twoja misja ma związek z najstarszym zawo
d e m świata - zaśmiał się Krzysztof. - Teraz brzmi to jak dowcip, ale wte
dy miałem ochotę strzelać do każdego, kto wymawiał twoje imię...
- W obronie mojego honoru? - zapytała niewinnie Marta.
- Nie. Własnego. W końcu byłaś moją dziewczyną...
Roześmieli się, a Marta przywołała tamtą niemiłą chwilę.
- Chciałam studiować. A tymczasem matka bez mojej wiedzy pole
ciła mnie Korzeniowskiemu. Pamiętasz go? Miał sztuczną rękę, dorobił
się na Niemcach i wszystkie okoliczne interesy m o c n o trzymał w tej dru
giej, lubieżnej łapie. Bardzo nieprzyjemny typ. Obraziłam się wtedy na
cały świat. Spakowałam dokumenty, parę ciuchów. Wanda płakała, ale
w największej tajemnicy dała mi parę złotych i wylądowałam w Gdań
sku. U dalekiego wujostwa.
- Faktycznie - przypomniał sobie Krzysztof. - Masz tam ciotkę le
karkę, bo gdy mówiliśmy o medycynie...
- Miałam - przerwała mu i spojrzała jakoś boleśnie. - Już odeszła. To
była moja jedyna przyjaciółka i jej zawdzięczam aż nazbyt wiele. Gdy
150
zjawiłam się na progu ich gdańskiej willi, ciotka była pewna, że jestem
pacjentką. W gabinecie rozebrałam się prawie do polowy, zanim prze
zwyciężyłam nieśmiałość. Stałam bez swetra, kurczowo trzymałam
bluzkę i nieskładnie wyjaśniałam, kim naprawdę jestem. Jeszcze tego
wieczora dostałam własny pokój, dobrą kolację, parę kuksańców od
stukniętego kuzyna i tabletkę na sen. A ciotka do późna w nocy pisała
list w mojej sprawie, tłumacząc, że jeśli nie powiedzie mi się na egzami
nach, na p e w n o wrócę do domu. Opiekowała się mną przez cały pierw
szy rok studiów. Wujek też. Małomówny, inteligentny. Nie żałował mi
słów krytyki, ale dzięki tej szczerości robiłam szybkie postępy. To u nich
urodziłam się po raz drugi.
- A Warszawa? - Krzysztof starannie nabijał fajkę, słuchając Marty z uwagą.
- Warszawa... To był pomysł chorej ambicji. Chciałam się usamodziel
nić, a nadopiekuńczość cioci wcale temu nie sprzyjała. Był jeszcze jeden
powód... - dodała, ale już ciszej. - Borów wciąż leżał za blisko. Na stu
diach nauczyłam się kłamać. Stworzyłam na własny użytek interesującą
biografię, która mogła runąć w każdej chwili. Napracowałam się nad no
wą wersją życia. Możesz mi wierzyć. Wyrzuciłam z niej wszystko, czego
wstydziłam się przez całe dzieciństwo. W ten sposób przestała istnieć
w mojej świadomości ulica Słoneczna. Byłam wolna i szczęśliwa. Tak
przynajmniej sądziłam. A teraz siedzę i rekonstruuję ten prawdziwy pej
zaż życia. Piękny nawet w brzydocie. I nie wiem, czy zdążę...
- Przed następną ucieczką w fikcję? - W oczach Krzysztofa błysnęła
iskierka drwiny.
- Przed ostatnią ucieczką, której nie chcę i której się boję. Jestem
chora, Krzysztof...
Przeraził się. Nerwowo wypuścił z fajki szare kłęby dymu.
- To jeszcze nie tragedia. Nie znam człowieka...
- To już tragedia. Przecież nie rozmawiamy o hemoroidach...
Gdy kończyła swe bolesne zwierzenie, patrzył na nią jak zaszczute,
bezradne zwierzę, uwięzione w klatce milczenia. Dopiero potem, gdy
151
wzięła jego dłonie w swoje palce i delikatnie poklepywała je pełnym
czułości gestem, potrafił odnaleźć jej oczy.
- Ty zawsze musisz wywinąć jakiś podły n u m e r - mówił cicho,
nie wstydząc się drżenia w glosie. - Musisz zawsze zrobić coś, co
cholernie zaboli. Nie oczekujesz o d e mnie, m a m nadzieję, zgody na
ten wyrok?
- Nie, oczywiście że nie... Nigdy nie godziłeś się na moje ekstrawa
gancje - przypomniała mu półgłosem.
- Więc teraz tym bardziej ich sobie nie życzę. Nie będę ci wierzył,
bo... bo nie umiałbym żyć z taką myślą...
A po chwili milczenia, dodał:
- Przecież dopiero wróciłaś. Nie można drwić sobie z ludzi.
- Masz rację. Obiecuję ci, że duchowo nigdy już stąd nie ucieknę. Aż
do końca - dodała. I położyła zmęczoną głowę na ramieniu przyjaciela.
Agnieszka jeszcze nie spała.
- Coś się stało? - przywitała męża, odkładając jeden z ulubionych to
m ó w sagi o rodzinie Whiteoaków.
- Agnisiu... - Głos Krzysztofa przynosił coś niedobrego i Agnieszka
z niepokojem usiadła w pościeli. - Agnisiu... Ona jest chora... Marta.
Jest... beznadziejnie chora, ale nie muszę w to wierzyć, prawda? - Usiadł
obok żony, a ona przytuliła go mocno i delikatnie kołysząc, płakała ra
zem z nim. Przerażona nie mniej od Krzysztofa. Za siebie i za niego.
- Nie, nie będziemy w to wierzyć. Powiemy jej jutro, żeby się wypchała
z tym straszeniem. Nie zrobi tego Pawłowi... Zauważyłeś, jak za nią przepada?
Mówiła monotonnie i dużo, jakby słowa mogły cokolwiek zmienić.
Krzysztof wciąż nie odrywał się od Agnieszki. Uśmiechnęła się przez łzy.
A jednak myliłaś się, Marto. Bardzo myliłaś w sprawie tej waszej miłości
- myślała, bez zawiści, serdecznie i uczciwie. - On zrobiłby dla ciebie
wszystko, tylko nie dorósł do twych potrzeb. Zatrzymał się, jak my wszy
scy tu, w Borowie. A ty poszybowałaś do gwiazd.
152
- Paweł zostaje dziś ze mną - zapowiedziała Marta, gdy tylko Agnie
szka, wyjątkowo spóźniona, znalazła się w kuchni. - Och, ta papla! -
wykrzyknęła pod adresem Krzysztofa. - Wyklepał wszystko jak wie
czorny pacierz i ty się przeze mnie nie wyspałaś!
Podkrążone oczy Agnieszki patrzyły na Martę z miłością.
- Wyklepał, ale nie przyjmujemy tego do wiadomości... - Chciała je
szcze coś dodać, ale wykrztusiła tylko: - „Nie mogę..." - I ciężko opadła
na krzesło. Kilka łez przetoczyło się szybko po jej policzku.
Paweł nie rozumiał, dlaczego, gdy on zostaje z ciotką „Matusią",
wszyscy wokół płaczą. Pomyślał, że to z zazdrości, że też chcieliby ru
szyć nad jezioro czerwonym autkiem, zamiast iść do tego ponurego
gmachu, który nazywają szkołą.
Fotelik na tylnym siedzeniu kiwał się wesoło i małe rączki klaskały
w rytm wesołej melodii, gdy przemierzali wspólnie rozgrzane słońcem
ulice.
- Teraz jedziemy do cioci Wandy. P o t e m n a d jeziorko... A p o
tem?
- A potem na lody - usłyszała męską decyzję, powziętą prawdopo
dobnie znacznie wcześniej.
- Tak jest, szefie, potem będą lody.
W hurtowni było gwarno. Marta dokonała szybkiej prezentacji mło
dego „królewicza" i obiecała wpaść po Wandę o szesnastej.
- Następnym razem przyprowadzę starszego kawalera! - Wycho
dząc, uśmiechnęła się do rozkochanej w niej Irenki.
- Ja nie chcę być kawalerem. Powiedziałem Darii, że będę żołnie
rzem - wyjaśnił skwapliwie Paweł, sadowiąc się w swoim foteliku.
Nad jeziorem aż roiło się od amatorów kąpieli.
- Patrz, Pawełku, tu jest więcej młodzieży niż w szkole. Ciekawe, ko
go mama i tatuś dziś uczą.
Rozlokowali się na dzikiej plaży. Marta uwolniła Pawła z ubrania,
a on z wdzięczności, że może biegać boso po ciepłym piasku, całkowi-
8 — Głodna kotka
153
cie się usamodzielnił. Budował zamek i obiecał zgłosić się dopiero po
ukończeniu podstawowych prac.
Jezioro szumiało przyjaźnie. Była tu wczoraj i poprzedniego dnia,
gnana niewytłumaczalną tęsknotą do stromego brzegu, fali, martwych
wodorostów wyrzuconych przez wodę na piaszczystą plażę. Pływała do
brze. Od dziecka. Gdy była mała, kręciła się na płyciźnie jak kijanka i po
trafiła całymi godzinami nie wychodzić na ląd. Potem, świadoma szybko
ści, jaką osiągała w wodzie, brała nawet udział w pływackich zawodach
organizowanych nad jeziorem. Jej umiejętności spotykały się z uznaniem,
poświadczonym kilkoma dyplomami za zajęcie czołowych miejsc.
I nagle na studiach, gdy zapisała się do sekcji pływackiej, trener de
likatnie zasugerował, że Marta nie pływa żadnym stylem.
- J a k to: żadnym? - denerwowała się, pamiętając o borowskich suk
cesach. Nie chciał z nią dyskutować. Stwierdził tylko, że przypomina
w wodzie ranną syrenę. Więc albo niech jeszcze nauczy się śpiewać, al
bo zapomni o przeszłości i uczciwie popracuje nad krytą żabką. Ta su
rowa krytyka przyniosła natychmiastowe efekty. Jeszcze przed końcem
semestru Marta wygrała w doskonałym stylu jakiś ważny międzyuczel
niany konkurs. Zaskoczonego trenera pozostawiła z lśniącym pucha
rem i wstąpiła do klubu płetwonurków.
Teraz, zapatrzona w wodę połyskującą modrymi cekinami, myślała
o swoich porażkach. Przyjmowała je zawsze jak wyzwanie. Jeśli potrafiła
sprostać temu wyzwaniu, długo rozpamiętywała z trudem odniesione
zwycięstwo, upajała się tym kolejnym krokiem w stronę doskonałości.
A jeśli porażka stawała się faktem i nic już tego faktu nie mogło zmienić,
Marta zamykała się w sobie. I żyła tak, by stać się przyczyną porażek in
nych ludzi.
Co za wyrafinowanie - myślała. Od pewnego czasu próbowała pa
trzeć na siebie z zupełnie niezależnej pozycji. Dociekliwymi i szczerymi
oczami dostrzegała świat otoczony największą tajemnicą, skazany na
zapomnienie, na całkowitą izolację. Nic dziwnego. Przecież by! to świat
154
Znaczony cudzymi lizami, cierpieniem. A Marta rozdawała je ludziom,
jak rozdaje się małym dzieciom cukierki z narkotykiem.
Jednak jest chyba jakaś granica. Nie jestem do końca zła... - uznała,
gdy ciepłe rączki Pawła głaskały ją po twarzy, a poważny dziecięcy gło
sik szeptał jej czule do ucha:
- Ciociu Matusiu, ty się nie smuć, bo już zbudowałem ci dom... - Wi
dząc, że uśmiech Marty jeszcze niezupełnie wyraża radość, po głębokim
namyśle i z pewną rezygnacją w głosie Paweł mężnie dodał: - No do
brze, to już nie będę żołnierzem, tylko się z tobą ożenię...
Martę przerażało tempo życia, jakiemu musiała się poddać w Borowie.
Co za idiota wymyślił, że w małych miasteczkach nic się nie dzieje,
a czas płynie wolniej! - mówiła do siebie, wciąż zmuszona kontrolować
zegarek, wciąż zaganiana i spóźniająca się z wdziękiem na umówione
spotkania.
Teraz też musiała zrezygnować z relaksowej przejażdżki po mieście
i karkołomnymi manewrami wymuszała pierwszeństwo, śpiesząc się do
hurtowni. Kierowcy miękli, gdy przyjaźnie usprawiedliwiała swą winę
machnięciem ręki i dziękowała im uśmiechem, aż wreszcie samochód
z piskiem opon zajechał na pusty już plac i miękko zatrzymał się przed
czekającą Wandą.
- J e ź d z i s z jak wariatka! - ganiła młodszą siostrę, radośnie zajmując
miejsce obok niej.
- Są randki, na które nie lubię się spóźniać. - Marta z uśmiechem po
mogła Wandzie zapiąć pasy. - Panie po pięćdziesiątce bywają nerwowe
- dokończyła.
- J a c i dam randkę!
- A nie obraża cię ta pięćdziesiątka? - zdumiała się Marta.
- Cóż znowu! Piękny wiek. Doczekałam się wreszcie świętego spo
koju - odpowiedziała na zdumione spojrzenie Marty. - Bo przedtem za
wsze było czekanie i niepewność.
155
- J a k i e czekanie, Wandeczko?
- Na to, że się coś wydarzy. Jak w filmie. Że albo obcy mi serce zia
rnie, a ja rzucę to wszystko i z nim ucieknę... Albo że znowu w ciąży, no
to trzeba rodzić, dzień z nocą mylić i myśleć, jak tu dzieciakowi coś na
życie dać... Albo znowuż, że Józek zwariuje i pójdzie za jakąś zdzirą...
A mało to takich przypadków po ludziach chodzi? Jak długo byłam mło
da, tak długo się bałam... A teraz... - Uśmiechnęła się szeroko, radośnie,
jakby posiadła jakąś tajemnicę, jakiś przepis na mądrość istnienia.
- No to mi wreszcie powiedz, jak jest teraz - zniecierpliwiła się Marta.
- Teraz, gołąbeczko, to ja mam wszystko w dupie! Dzieci już nie bę
dzie - ciągnęła niezrażona swą śmiałością. - Chłop, gdyby do innej po
leciał, to i chwała Bogu, bo dość się z nim namęczyłam... Pracy już też
nie stracę, a zdrowie zawsze miałam, więc jak mi go zabraknie, to też
się nie obrażę... Swoje przeżyłam. Dzieciaki wychowałam, a mieć wię
cej nie chcę, bo kto ma za dużo, to i d u ż o musi stracić. Zobacz, Martu
siu, bo rano nawet nie zauważyłaś ... - Wanda wypięła pierś w nowym
swetrze i zakręciła tułowiem, demonstrując z zadowoleniem austriac
ką wełnę.
Marta z trudem uchwyciła zmianę tematu. Tak bardzo rozważania
natury egzystencjalnej splotły się z radością posiadania swetra.
Chyba w tym właśnie tkwi fenomen niepojętego optymizmu Wandy
- myślała Marta, z czułością przyglądając się pięćdziesięcioletniej sio
strze, będącej już po tej stronie granicy, gdzie nie ma niepewności i stra
chu, o b a w i niepotrzebnych łez. A przecież wciąż jest życie. Jakże czę
sto niewygodne i bolesne, uwierające niczym za ciasny but.
- O czym ty właściwie myślisz? - Wanda nagle zrobiła się podejrzliwa.
- Myślę, że świetnie wyglądasz w tym swetrze. Lepiej, niż sądziłam.
Tylko... czy nie jest ci w nim za ciepło?
- A pamiętasz - natychmiast odparowała Wanda - jak dostałaś białe
długie kalosze pod choinkę? Powiedziałaś, że są piękne jak kozaki. Ca
łą zimę w kaloszach chodziłaś, bo moda była na białe buty.
156
Obie wybuchnęły gromkim śmiechem na to wspomnienie, tak prawdzi
we, że Marta poczuta tamto zimno ogarniające palce, a potem cale stopy.
- A wiesz, dlaczego jeszcze nosiłam te kalosze? - odezwała się kon
spiracyjnie. - Bo podkochiwałam się w Pac-Pomarynackim. Facet uczył
nas biologii. I kiedyś na dużej przerwie po raz pierwszy odezwał się do
mnie prywatnie.,"- Budziszówna - powiedział - ty masz nogi jak antylo
pa". Byłam wtedy w tych cholernie zimnych kaloszach. Pamiętam jak dziś.
Natalia usłyszała głos Marty już na korytarzu. Wyskoczyła ze swego
pokoju, gotowa na największe poświęcenia. Po chwili przygotowywa
ła herbatę, również dla siebie, bo Marta powiedziała wyraźnie, że wypi
ją sobie w trójkę, skoro tatuś śpi.
Usiadły w kuchni. Na talerzyku pojawiły się łakocie, a Marta zsunę
ła lekkie obuwie i wyciągnęła się na krześle w domowej luźnej pozie.
Gdyby tak z nami została - marzyła Natalia, manipulując przy im
bryczku. - Na dłużej, nawet na zawsze. Ona, Natalia, mogłaby jej doga
dzać. Nosić jedzenie, robić zakupy. Tak, żeby cioci nie zabrakło czasu
na pisanie pięknych książek
Marta, nieświadoma poświęceń, do jakich była gotowa jej siostrzenica,
obserwowała Natalię z przyjaznym uśmiechem. Widziała w niej siebie i to
nadzwyczajne podobieństwo sprawiało jej jakąś szczególną przyjemność.
- J e s t taka jak ty kiedyś - odezwała się cicho Wanda, odgadując my
śli siostry. - Też do nas nie pasuje... Do mnie i do Józka.
Brązowe oczy Natalii badawczo wpatrywały się w matkę.
- Dlaczego nie pasuję? - zapytała wprost, stawiając zaparzoną her
batę na stole.
- Uczysz się pięknie, masz piątki, ładne wierszyki piszesz... A my
z tatusiem żadnych szkół porządnie nie skończyliśmy... - Wanda żało
wała, że tak nieopatrznie poruszyła niewłaściwy temat.
- No to co? Dziadkowie też nie skończyli, bo nie mogli, a przecież
ciocia jest znaną pisarką...
157
- Ale tak samo nie pasowała do swojej rodziny... Inna była, rozu
miesz? Jakby lepiej urodzona...
- Ja nie mogę być lepiej urodzona, niż mnie urodziłaś...
Marta zaśmiewała się z tej niespodziewanej konfrontacji postaw. Za
chwycona lojalnością dziewczynki, spytała tylko:
- A jeśli kiedyś będziesz sławna? Można wtedy łatwo zapomnieć
o bliskich.
- Nie można - odrzekła kategorycznie Natalia. - Chyba że się bar
dzo chce.
Gdy Natalia na prośbę cioci poszła po zeszyt z wierszami, Marta
szepnęła Wandzie coś bardzo ważnego. To jedno czy dwa zdania mu
siały Wandę wzruszyć, bo zanim jeszcze dziewczynka znalazła swój
wierszyk o głodnych ptakach, jej matka końcem nieśmiertelnej kuchen
nej szmatki ocierała kąciki oczu.
- Ciociu, czy ty wiesz, jaka to jest szmatka? - Wskazała Natalia na
ścierkę w rękach Wandy. - Magiczna. I nigdy nie trzeba jej prać, bo ma
ma w nią zbiera swoje Izy. O tym też napisałam wierszyk. - I rezygnu
jąc z rymowanki o losie głodnych ptaków, zaczęła wertować kartki.
- O, jest! - ucieszyła się. - Wiersz o słonej szmatce - przeczytała pół
głosem.
Walentyna Krajniakowa, jak zawsze o tej porze, siedziała przy sta
rym odbiorniku. Z trzeszczącego radia płynęły dźwięki Szopenowskiej
sonaty i choć jakość nie była dziś najlepsza, na twarzy starszej pani go
ścił wyraz pełnego szczęścia. Stary aksamitny fotel wygodnie obejmo
wał ją swymi szerokimi oparciami, a przez uchylone okno wpadał do
pokoju mocny zapach maciejki. Miała wszystko, czego zapragnąć może
ktoś tak stary i tak samotny jak ona. Myślała o tym zawsze, wdzięczna
losowi, że zaoszczędził jej kłopotów i trosk, które inni ludzie nosili
w swych sercach, którymi mieli wypchane myśli i sumienia, jak nie
grzeczni chłopcy kieszenie kamykami. Jej życie dopełniało się w dźwię-
158
kach ukochanych koncertów, w rymach znanych na pamięć wierszy
i w ojczyźnianym pejzażu, który przez wszystkie młode lata badała ni
czym malarz. Ale za to teraz, gdy nie opuszczała już domu, wystarczyło
zamknąć oczy, a drzewa, łąki, lasy, nawet całe wsie, przychodziły do
niej w swym wyszukanym kolorycie. Jak żywe.
Dla Walentyny Krajniakowej pieniądze mogły nie istnieć. Od kiedy
kupiła sobie rower, a było to zaraz po wojnie, nawet nie miałaby czasu ich
wydać. Tym rowerem zjeździła niemal całą Polskę. Kiedyś, gdy studiowa
ła na Uniwersytecie Jagiellońskim, jej rodzina była pewna, że pozostanie
na uczelni. Odnosiła sukcesy naukowe i profesorowie byli zainteresowa
ni jej pracą nad monografią Krasickiego. Rewelacyjną na tamte czasy.
I być może skończyłaby tę monografię, wyszła za mąż za przystoj
nego doktora Weissmonda, zajmującego się wówczas falami elektrosta
tycznymi. Z pewnością tak by się stało... Urodziłaby mu kilkoro dzieci,
wychowała kilka pokoleń filologów, gdyby pewnej soboty nie zachoro
wała na grypę.
- To zwykła grypa - tłumaczyła doktorowi Ertelowi, który leczył
państwa Krajniaków.
- Bez wątpienia, bez wątpienia - powtarzał i skierował ją na szcze
gółowe badania.
- Białaczka - tak orzekło całe konsylium.
Walentyna Krajniakowa nawet nie poinformowała doktora Weiss
monda o swym kłopocie. Nie było na to czasu. Od razu ruszyła w Pol
skę, przekonana, że nie zdąży jej poznać i umrze, mając tylko w pamię
ci gmach uniwersytetu i Sukiennice.
Potem wybuchła wojna. Wokół wszyscy umierali, tylko nie ona.
To jakaś ironia losu - myślała, wożąc do lasu prowiant dla partyzan
tów. I chociaż codziennie wkładała głowę w paszczę lwa, wyciągając
z niej ofiary tych dramatycznych czasów, chociaż ukrywała Żydów, do
karmiała uciekinierów z obozu i aż prosiła się o śmierć - ta jakby zupeł
nie o niej zapomniała.
159
Doktor Weissmond nie doczekał się potomków, kontynuujących je
go pracę nad elektrostatyką. Doktor Ertel zginął w Oświęcimiu. Co tu
d u ż o mówić. Wojna skończyła się dla niej tak, jak się zaczęła - komuni
katem w radiu. Kupiła wtedy swój rower. Od jakiegoś pijanego Rosjani
na i jeszcze raz wyruszyła w Polskę.
Pracowała tylko w małych miasteczkach. Na ogół krótko. Rok. Dwa la
ta. Nie chciała nikogo przyzwyczajać do siebie i sama także bała się przywią
zania do ludzi czy miejsc. Była przecież chora. A nawet umierająca. Zwykle
pojawiała się i znikała nagle. Pracy nie brakowało. Szczególnie w małych
miejscowościach, tak nieatrakcyjnych dla wykształconych ludzi. Docierała
do szkół, gdzie trzeba było w dzień uczyć dzieci, a wieczorem nauczycieli.
Gdy po raz pierwszy dotarła do lasu smolarskiego i nad stromy
brzeg, wiedziała już, że tu pozostanie do końca. Coraz częściej podej
rzewała siebie o nieśmiertelność, ale niezależnie od pisanych jej wyro
ków, chciała pozostać w Borowie. 1 została...
Usłyszała pukanie do drzwi, najpierw nieśmiałe, potem mocniejsze,
zdradzające stanowczość i siłę charakteru. Podniosła się z wygodnego
fotela. Drobnymi kroczkami, wspomagając stare nogi wykwintną laską,
dotarła na korytarz. Rozświetliła ganek i śmiałym ruchem, dość moc
nym, pchnęła wejściowe drzwi.
Długo wpatrywała się w kobietę, przesłoniętą bukietem rumian
ków, stojącą bez słowa w progu. Stare usta Walentyny Krajniakowej naj
pierw poruszyły się bezgłośnie. Potem zadrgała ręka, trzymająca laskę.
- Marta - szepnęły wargi, a Marta już przypadła do staruszki, obsy
pując ją niezdarnie rumiankami i ciepłą pieszczotą pocałunku. - Tyle lat
na ciebie czekałam. Bałam się, że nie zdążysz.
Siedziały przy okrągłym stoliku. Marta czuła w pokoju zapach jesien
nych liści, jaśminu albo lawendy. Na porcelanowym talerzyku leżały
herbatniki. Leżały tu i kiedyś. Marta wówczas zawsze częstowała się tyl
ko jednym, choć przecież była głodna. W domu ze zdumieniem odkry
wała pozostałe, wsunięte, nie w i a d o m o kiedy, do kieszeni kurtki.
160
- Nie mogłabym nie zdążyć. Nie do pani.
- Zawsze martwiłam się o ciebie. Masz szczęście, że regularnie pisa
łaś... I dziękuję ci za paczki - powiedziała ciszej, z jakimś zakłopota
niem, spuszczając oczy.
- Za jakie paczki? - Marta sięgnęła po herbatnika. - Nic nie wiem
o żadnych paczkach. - Udała zdumienie.
- A zatem nie ma o czym mówić. Tylko powiedz mi, Marto, kto je
szcze oprócz ciebie posiadł moją wielką tajemnicę i wiedział, jak bardzo
lubiłam przed wojną ostrygi i kawior?
- Zawsze podejrzewałam, że jest ktoś taki. Przystojny, szpakowaty
i że panią nieprzytomnie kocha.
Śmiały się.
- Muszę ci coś pokazać. - Walentyna Krajniakowa zrobiła uroczystą
minę i niezdarnie podniosła się z fotela. Po chwili wróciła, niosąc duży
zeszyt. - Na starość zrobiłam się nieprzyzwoicie sentymentalna - wytłu
maczyła szybko swój pomysł.
Marta przewracała wolno kartkę po kartce. Na początku były zdję
cia ze wspólnych wycieczek. Pieszych i rowerowych. Przedstawiały
Martę. Nigdy przedtem nie widziała tych zdjęć, a także tych z okresu li
cealnego, poukładanych chronologicznie i starannie. Na kartce z napi
sem „Rozstanie" widniała jedna tylko fotografia. Marta odjeżdżająca na
swym rowerze w stronę lasu. Tutaj album zatracał swą prywatność. Da
lej, zamiast zdjęć i krótkich komentarzy opisujących wspólne wyprawy,
pojawiły się wycinki prasowe. Najpierw małe, krótkie recenzje, z cza
sem coraz dłuższe, wreszcie całe artykuły, a nawet złożone w kopertę
plakaty ze spotkań pisarskich. W kolumnie „Nagrody" cierpliwa ręka
odnotowała każde wyróżnienie, każdy literacki sukces. Kolumna była
długa i Marta pierwszy raz to sobie uświadomiła. Na końcu leżały nie-
wklejone jeszcze zdjęcia rodzinne, które czasami wkładała do listów.
Adam z Olgą. Ona, trzymająca kijki nart na tle Kasprowego. Jakaś plaża
na Costa Brava i czarujący Hiszpan u jej boku.
161
Staruszka z satysfakcją obserwowała zdumienie Marty, jej wypełnio
ne wzruszeniem oczy, prześlizgujące się po tym prostym, solidnym re
jestrze życia.
- Niesamowite... - przerwała milczenie Marta. - Zrobiła pani to, co
ja zawsze chciałam zrobić. Od czasu, gdy panią poznałam, a to znaczy
„od zawsze". Miałam taki pomysł, żeby napisać pani biografię. To doj
rzewało i dojrzewało. Bałam się, że nie podołam takiemu wyzwaniu, że
nie uchwycę tych subtelnych odcieni wielkomiejskiego, burzliwego
życia, bo w moim życiu ich nigdy nie było. Ale mimo to chciałam o pa
ni pisać. Pamiętam, jak w dniu ucieczki stałam na dworcu. Jeszcze by
łam w Borowie, tak niedaleko pani domu, że czułam zapach maciejki
i smak herbatników. A już tęskniłam za panią. I wiedziałam, że tę nie-
napisaną książkę odtąd b ę d ę nosić w sobie. 1 nikt poza mną nigdy jej
nie przeczyta.
- Nie można o mnie pisać, dziecko drogie... Nie można. To by była fan
tastyka. Fantazja na granicy grozy i absurdu. Jakże niewiele opowiadałam
ci kiedyś o sobie. Cóż... Byłaś taka młodziutka... A potem, gdy się nawet
chciało powspominać, zabrało mi ciebie wielkie miasto, zagarnęła sława.
Jakby to była cena za to, że kiedyś ja uciekłam swemu przeznaczeniu.
Z Krakowa, z uniwersytetu, zeszłam z drogi kariery na trakt, po którym
wlokły się furmanki, łachmany i ludzka bieda. Tak to już w życiu jest.
Za oknem robił się głęboki wieczór. Pozbawiony księżycowej pełni
i jaśniejący nielicznymi, leniwymi gwiazdami. Z talerzyka znikły wszy
stkie herbatniki. Rumianki, melancholijnie wychylające się z półmroku,
świeciły żółtym zmęczonym okiem. Radio dawno przestało nadawać.
A w pokoju Walentyny Krajniakowej, w tym samym, w którym przed la
ty rozbrzmiewał nieskrępowany śmiech Marty, wciąż siedziały dwie bli
skie sobie kobiety. I spokojnie rozmawiały o śmierci.
- Chyba mam tremę, Agnieszko... A może... Odłóżmy to spotkanie?
- Marta patrzyła błagalnie na Agnieszkę, która teraz taksowała ją wnikli-
162
wym spojrzeniem. Gdy oględziny dobiegły końca, spojrzała na Martę
z wyrazem najwyższego uznania i powiedziała krótko:
- W y g l ą d a s z doskonale. Wszyscy zgłupieją. Ty nawet nie wiesz, jak
oni na ciebie czekają. I młodzież, i pokój nauczycielski. Miałam ci tego
nie mówić, ale niech tam! - Machnęła lekceważąco ręką. - Upiekli dla
ciebie tort. Taaaki!
Wysokość tortu była imponująca i Marta wiedziała, że to czubek góry
lodowej, którą należy dziś zdobyć inteligentnie, miło i z uśmiechem.
- Dziwna sprawa, Agnieszko... Wiesz, o czym pomyślałam? Było już
tyle spotkań, były kamery i flesze, ale nigdy dotąd nie zależało mi spe
cjalnie na słuchaczach i na ich opinii. Wytłumacz mi, dlaczego jestem
przerażona, gdy idę, jak kiedyś, do własnej szkoły i dlaczego tak bardzo
zależy mi na powodzeniu?
Podczas jazdy Agnieszka tłumaczyła Marcie:
- Bo z własną szkołą jest zupełnie inaczej. To jak z pięściarzem, który
pierze każdego i nie uznaje żadnych autorytetów. Ale jego mała matuleń-
ka może mu przywalać do oporu. Będzie stał, patrzył, kornie przyjmo
wał ciosy, a na końcu podziękuje. Szkoła nie pozwala ci być dzisiejszą
Martą. Jedziesz tam i nieświadomie wkładasz ten sam szkolny fartuszek,
który kiedyś ze złości spaliłaś. Nie możesz po prostu od niej uciec. Jakoś
zafałszować siebie, udawać, że nie masz z nią, z tą szkołą, nic wspólne
go. Mówiąc krótko: wracasz nie jako pisarka Koszycka, a jako Marta, ta,
co miała problemy z przewrotem w przód i paliła papierosy na dużej
przerwie...
- O przepraszam - stanowczo zaoponowała Marta - w przewrotach
byłam najlepsza w klasie.
Zaśmiały się, ale Marta szybko spoważniała.
- Co ja im powiem, na Boga? - przeraziła się znowu.
- Właśnie to - odparła spokojnie Agnieszka. - No to, że robiłaś
w klasie najlepsze fikołki - dokończyła, widząc, że Marta zupełnie za
traciła się w nieudawanej tremie.
163
Weszły do holu i Marta natychmiast przystanęła zdumiona. Młodzież
stała w rzędach, jak niegdyś, gdy pojawiał się ktoś naprawdę ważny.
Białe kołnierzyki, młodziutkie, uśmiechnięte twarze. Stali i bili brawo.
Uśmiechnęła się nieśmiało, opuściła lekko głowę, ale już po chwili
odzyskała odrobinę utraconej pewności siebie i śmiało powiodła ocza
mi po dobrze znanym holu.
Na środku stał stół. Wciąż przykrywany czerwonym aksamitem. Za
pewne tym samym, na który kładła swą maturalną pracę, pełną niepoko
ju o losy świata i Polski Ludowej. W pierwszym szeregu nauczyciele. Ale
już nie ci sami. Nowe twarze. Niektóre poważne, jakby była co najmniej
ministrem oświaty. Inne ciekawskie, pragnące wiedzieć jak najszybciej
i jak najwięcej. Jeszcze inne prawie obojętne. Te z pewnością były mało
sympatyczne i mogła zadowolić ich właścicieli jedynie jakąś pikantną hi
storią ze swego życia. Obustronną lustrację zakończyła cisza. Młodzież
usiadła, a Agnieszka, gospodyni spotkania, zaprosiła Martę do stołu.
Przedstawiła krótko jej biografię. Wymieniła sukcesy i szybko za
kończyła powitanie, świadoma, że nie jej chcą słuchać i nie ją pytać
o drogę do kariery.
- J e s t e m zakłopotana. Wzruszona, zakłopotana i mam tremę - wy
znała Marta w pierwszym zdaniu.
To oświadczenie zjednało jej błyskawicznie przychylność całego au
dytorium. Powoli, z każdą chwilą, atmosfera napięcia ustępowała nie
skrępowanej żywiołowej dyskusji. Dopiero teraz Marta zrozumiała,
o czym myślał Krzysztof, gdy mówił o szczerości, bezczelności i śmiało
ści wychowanków.
Niektóre z pytań najchętniej pozostawiłaby bez odpowiedzi. Ale nie
zrobiła tego ani razu.
- Nie chcę pani urazić. Ale będę szczera... - Wysoka okularnica,
z mocnym głosem i świetną dykcją stukała palcem w okładkę jednej
z książek Marty. - Pisze tu pani o kobiecie, która z absolutnej nędzy do
chodzi do sukcesu, drogą, że się tak wyrażę, co najmniej nieprzyzwoi-
164
tą. Otóż ta kobieta, gdy już osiąga swój cel, przeobraża się w anioła do
broci. Pani to przeobrażenie oczywiście akceptuje. Do tego stopnia, że
uśmierca ją pani w najbardziej sakralny sposób. Brakuje tylko aniołów
i towarzystwa równie szlachetnego hrabiego Rolanda. Czytelnik dowia
duje się, że umarła najszlachetniejsza bodaj postać w polskiej literaturze.
Jak pani to wytłumaczy?
Marta tłumaczyła. Cierpliwie i łagodnie. Mówiła o czytelniczkach spra
gnionych wciąż ideałów. Próbowała nakreślić miejsce literatury popularnej
w życiu przeciętnego Polaka. Przypomniała, że Mickiewicza się kocha, a Ro-
dziewiczównę przeżywa. Wreszcie pogratulowała trafności zarzutu i prze
powiedziała okularnicy wielką przyszłość w dziedzinie krytyki literackiej.
- Pytacie o moje wpadki.. Też bym was o nie chętnie zapytała. Tak pu
blicznie. - Sala zaśmiała się życzliwie. - Z życiowych wpadek na uwagę
zasługuje dwója z matematyki. W moich czasach ta ocena nie miała żad
nej konkurencji i była tym, czym dzisiejsza jedynka. Zdarzyło się też kie
dyś, że na spotkaniu sławnych literatów witałam pewnego Amerykanina,
który był jednym z ważniejszych gości. Nie znałam jego książek, bo też
ich w Polsce nie drukowano, a panu wciąż było daleko do popularności
Hemingwaya. Przez piętnaście minut łamaną angielszczyzną zapewnia
łam go o naszej radości z jego przyjazdu do kraju, którego nie zna. Przez
te piętnaście minut pan patrzył na mnie podejrzliwie, aż wreszcie, gdy
skończyłam w mękach swój monolog, odezwał się najbardziej poprawną
polszczyzną: „Pani wybaczy, ale nie rozumiem pani angielskiego. Czy by
łaby pani uprzejma powtórzyć wszystko w języku Słowackiego?" Okaza
ło się potem, że pan miał matkę Polkę. Angielski niestety znał również.
- Polityka... No cóż. Stawiam na szczerość. - Marta była już zmęczo
na, ale dzielnie to ukrywała. Częściej tylko sięgała po szklankę wody. -
Próbowałam zawsze stać obok wielkich dyskusji. Takiego dokonałam
wyboru, gdy po pewnym czasie, niezależnie od moich poglądów, lu
dzie, którzy zaczynali mną rządzić, przestawali mi się podobać. Nawet,
jeśli reprezentowali tę samą opcję...
165
- Bóg? Nie macie prawa! - broniła się wesoło, choć tego pytania ba
ła się najbardziej. - Powiem może tak. Uczę się rozumieć i poznawać
Boga. Przypominam sobie to, co stworzył. Odnajduję go czasem w mo
ich przyjaciołach i w kwiatach, nawet tych doniczkowych, zwisających
z warszawskich balkonów. Ale najwięcej, uwierzcie mi, jest Go tutaj. Je
żeli On naprawdę jest. O to ostatnie zapytajcie samych siebie.
Dopiero brawa, bukiety róż i p o d s u w a n e z prośbą o autograf książ
ki uświadomiły Marcie, że jest już wolna. Z uśmiechem rozdawała
podpisy.
- I co o tym powiesz? - Krzysztof bacznie obserwował Hankę, ba
wiącą się bezwiednie długopisem. Zamyśloną.
- To naprawdę królowa... Była... - Hanka szukała właściwego sło
wa. - Była po prostu doskonała. I prawdziwa.
W pokoju nauczycielskim stoły nakryto białymi obrusami. Agnie
szka nie przesadziła w określeniu parametrów tortu. Był też szampan,
stosy małych kanapek, kawa i herbata.
Marta poczuła się tu dobrze, swobodnie. Rozmawiała z każdym, kto
do niej podszedł. Z Hanką urządziły prawdziwą godzinę wspomnień.
Padały imiona koleżanek i następowała rekonstrukcja ich losów. Wre
szcie, gdy sięgnęła po zasłużoną kanapkę, zbliżył się do niej młody,
sympatycznie wyglądający człowiek.
- Czego pan może uczyć w tej szkole, skoro tu nie ma filozofii? -
Uśmiechnęła się, podając mu rękę. - Pan musi być filozofem i nie zga
dzam się na żadne kompromisy.
- Słusznie - odparł z uśmiechem. - Życzenie kobiety jest świętością,
a ja filozofem. Wprawdzie teologii, ale to już nie jest takie istotne.
- Przepraszam księdza - Marta wyraźnie się zawstydziła. - Nie sądzi
łam... Zapomniałam, że przecież...
- Ależ nie - bronił się wesoło. - Rozszyfrowała mnie pani doskona
le. A tak szczerze mówiąc, po czym poznaje się filozofów? - spytał z bły
skiem w oczach.
166
- Po skupieniu, sceptycyzmie, wypisanym starannie na twarzy księ
dza, po stoickim spokoju i... boskiej powadze! - dokończyła ze śmie
chem. Zawtórował jej.
- A dobre pisarki... po dobrych odpowiedziach - odwdzięczył się
szarmancko. - Po dzisiejszym spotkaniu obiecałem sobie, że przeczy
tam kilka pani książek...
- Och, nie! - zaprotestowała Marta. - Proszę tego nie robić, bo się
wyda, jak miernie w istocie poczynam sobie z literaturą. Jedno jest pew
ne i pouczające. Nie piszę już dla tych młodych ludzi. A tak się dziwi
łam, że córka nie czyta moich książek. Zazdroszczę pisarzom tworzą
cym dla wszystkich roczników. Czy to grzech? - zainteresowała się
natychmiast.
- Taki malutki... Mówiła pani o Bogu.. Słuchałem uważnie... Mówi
ła pani tak, jak ktoś, kto pragnąłby dowiedzieć się o Nim czegoś więcej.
Ale odniosłem wrażenie, że pani... Że On jest dla pani wciąż nieosiągal
ny. Że pani wyciąga do niego rękę i równie szybko chowa ją za plecy.
To zaledwie domysły...
- Ależ nie. Świetna uwaga. Proszę mi wierzyć. Nie sądziłam, że... że
jestem taka czytelna...
- Och. Nie dla każdego. Gdyby zechciała jeszcze pani wrócić do te
go tematu, serdecznie zapraszam. Pamięta pani starą plebanię?
- Tak, naturalnie...
- Tam zawsze mnie pani znajdzie. Proszę pytać o księdza Jana.
- Dziękuję, będę pamiętała...
Wracali w trójkę. Agnieszka siedziała obok Marty, na przednim sie
dzeniu. Tak wesołej Krzysztof dawno jej nie widział.
- To było fantastyczne. Nie pamiętam ciekawszego spotkania. Na
długo wyprzesz, Marto, dyżurny temat, jakim jest reforma oświaty! - cie
szyła się szczerze. - Podobałaś się, nie ma co - zawyrokowała i wyzy
wająco spojrzała na męża. - A ty co tak podejrzanie milczysz, jakbyś szy
kował się do kolejnego ataku na Martę?
167
- Do ataku? - Krzysztof wykonał obronny gest obiema rękami. - Nigdy!
To groziłoby linczem, samosądem, ukamienowaniem, a w najlepszym razie
wyrzucono by mnie z miasta... A milczę, bo czuję się jak idiota, którego dwie
wyzwolone kobiety wrzuciły do bagażnika niczym komplet kijów do golfa.
- Ile nam zostało czasu do uwolnienia Pawia? - spytała Marta, zwal
niając. - Godzina? Dwie?
- Dwie, a nawet dwie i pól - sprawdziła na zegarku Agnieszka.
- Dzięki tobie mamy wagary.
- A ja dzięki wam przeżyłam najtrudniejszą lekcję w szkole. Sami ro
zumiecie, że trzeba to uczcić. Jedziemy na obiad.
- Miałeś rację, Krzysztofie. Są zupełnie inni, niż my. Pewni siebie,
odważni... - mówiła o licealistach Marta, gdy czekali na kelnera. - Ty,
Agnieszko, masz prawo nie widzieć tych różnic, bo jesteś łącznikiem po
koleń. Inne czasy, inna kindersztuba. Słowem: byliśmy chyba śmieszni,
Krzysztof, z tym swoim ugłaskaniem i szacunkiem...
- Nie do końca - zaoponowała Agnieszka. - To przecież wy, wasze
pokolenie, święciło dziś swój wielki, artystyczny benefis. A odrobina
kindersztuby przyniosłaby tylko korzyść dzisiejszym dyletantom
w dziedzinie dobrych manier...
Obiad był naprawdę uroczysty. Marta cieszyła się z bliskości obojga
Królów. Od czasu, gdy podzieliła się z nimi swoim problemem, stali się
jej bliżsi i, co odnotowała z przyjemnością, w ich zachowaniu nic się nie
zmieniło. Traktowali ją bez tej kłopotliwej taryfy ulgowej, jaką z niezro
zumiałych dla Marty p o w o d ó w ustanowili zdrowi wobec chorych. Ich
serdeczność trzymała się dawnych reguł i nie zdarzyło się, aby zastąpi
ło ją niekontrolowane, litościwe spojrzenie.
- Muszę powiedzieć w a m o czymś ważnym. - Marta uśmiechała się
teraz do miłej myśli, dalekiej chyba, bo jej nieobecne oczy utknęły nie
ruchomo na zwitku stołowych serwetek.
Ocknęła się nagle i uśmiechnęła przepraszająco za chwilę duchowej
nieobecności.
168
- Rozmawiałyśmy dzisiaj z Hanką. Ona mieszkała w internacie z mo
ją najbliższą koleżanką. Nigdy nie miałam koleżanek. Tylko tę jedną...
- Pamiętam ją - ożywił się Krzysztof. - Nazywała się tak śmiesznie.
Mączka... Krystyna Mączka! - dodał triumfalnie. - Chyba starsza od nas?
- Tak. Zaledwie o rok.
- Nigdy nie zauważyłem w niej nic szczególnego. - Krzysztof spoj
rzał na Martę pytająco.
- A ja wszystko... - odrzekła z widocznym rozrzewnieniem.
- Szczerze mówiąc - nie ustępował - miałem wrażenie, że ją kreo
wałaś, stwarzałaś na swój własny użytek, jakby urzekła cię lektura „Pig-
maliona". W tym stwarzaniu wyrażała się cała twoja pycha. A ja współ
czułem gorąco owej Krysi Mączce, która, jak mniemam, pozostała Krysią
Mączką gdzieś na zadupiu.
- Jak możesz, Krzysztof! - Agnieszka z oburzeniem zaatakowała
męża. - Skąd się bierze w tobie tyle niechęci? Odnoszę wrażenie, że je
szcze dzisiaj zazdrościsz Krysi Mączce zainteresowania, jakie potrafiła
wzbudzić w Marcie.
- Spokojnie, Agnieszko. - Marta przesłała jej znad stolika sojuszni
czy uśmiech. - Krystyna wybroniła się sama. Znasz jej dalsze losy? -
zwróciła się z pytaniem do Krzysztofa.
Nie znał. Wzruszył ramionami, ale nadal siedział z miną, która ozna
czała, że jakiekolwiek by były, on swego zdania i tak nie zmieni.
- Szukałam Krystyny. W kilka lat po maturze - opowiadała cicho
Marta, nie patrząc na swych przyjaciół. - Przyjechałam do jej wsi, tam,
gdzie spędzałyśmy razem najwięcej czasu, gdzie bywałam w soboty
i niedziele, aby móc z nią rozmawiać do samego rana w wielkim łożu,
usłanym pierzynami sięgającymi powały. Nie było jej. Kilka lat przed
moim powrotem wyjechała do brata. Najstarszego. Choć miała ich chy
ba ze czterech, opowiadała zawsze o Romku, tym nieobecnym, który
został w kopalni i nie chciał z matką przenieść się na Kaszuby. Założył
tam rodzinę. Miał potem niezłe domowe przedszkole, ale mimo to przy-
169
syłał Krystynie parę groszy co kilka miesięcy. Dzięki niemu mogła ku
pić sobie buty, czasami jakiś sweter czy książkę.
- Zgadza się - przytaknął Krzysztof. - Zawsze wyglądała biedniej
od biednych.
- Nawet się nie zdziwiłam, że wyruszyła w świat z tych swoich Kar-
win. Sądziłam, że brat chce jej pomóc w życiowym starcie. W Karwinach
mogła pracować wyłącznie jako magazynierka w PGR-ach albo przystą
pić do spółki w domowej produkcji bimbru. Więc gdy wyraziłam zrozu
mienie dla tego jej wyjazdu, stara Mączkowa spojrzała na mnie krzywo
i machnęła ręką.
- Co też Marta wygaduje - denerwowała się. - A źle jej tu było? Syn
żonę stracił. Sam został z dzieciakami, to zaraz do niej list pisał, żeby się
wszystkim zajęła. Pięcioro drobiazgu żona mu w spadku zostawiła. A ta
głupia nawet o sobie nie pomyślała, tylko szybko na południe. Samą
mnie tu zostawiła, z kupą tych nierobów. Zobaczy jeszcze, że jej życie
na wiecznych pretensjach minie i na koniec tu przyjedzie goła i wesoła,
jak wtedy, gdy się stąd zabrała...
Marta zamilkła, ale panująca cisza sprawiła, że podjęła swą opo
wieść.
- Dom Krystyny był najbardziej ponurym domem, jaki znałam. Jej
matka pielęgnowała niechęć do najstarszego syna bez szczególnych po
wodów. Krysi też specjalnie nie lubiła. Najmłodszych bliźniaków: Piotra
i Pawia, prawie nie zauważała. Piła dużo. I dopiero przy szklance samo
gonu wylewała swe wszystkie żale. Tylko o swym mężu, alkoholiku,
którego zostawiła na południu, mówiła dobrze. Rzuciła go, ale nigdy nie
przestała za nim tęsknić. 1 kochać. Gdy już była na dobre pijana, dzieci
dowiadywały się, że to z ich winy pan Mączka, najprzystojniejszy niegdyś
bywalec baru „wesoły Froncek", rozpił się jak świnia, co położyło kres
małżeństwu, a także rodzinnemu szczęściu. Krystyna żyła jednak bez po
czucia jakiejkolwiek winy za swe przyjście na świat. Była to dość niezwy
kła umiejętność, zważywszy że miała wówczas dopiero siedemnaście lat
170
i jak każda z nas chciała być kochana. Przynajmniej przez matkę. Po
dwóch latach dokonała wyboru, świadczącego o jej pełnej dojrzałości.
- Przyznaję. Nie znalem jej wcale - poddał się Krzysztof. - Ale wła
ściwie dlaczego o niej rozmawiamy?
- Bo wróciła - Marta uśmiechnęła się promiennie. - I mieszka nie
daleko. Hanka spotkała ją kilka razy w Borowie. Poplotkowały sobie na
ulicy. Jak to koleżanki z jednego pokoju...
- Dzwonisz tak rzadko - skarżył się do słuchawki. - Przez ciebie nie
mogę pracować, jak należy, i Szymon chce mnie wysłać na roboty. Tak!
Z inwestycji do kielni... Znalazłaś ją? Tę swoją Krystynę? Jak to się stało?
- W głosie Adama zabrzmiało ożywienie. - W czepku się urodziłaś. Wie
działem o tym od czasu, jak mnie poznałaś! Oczywiście, że powinnaś ją
odwiedzić - mówił już poważnie. - Tylko p o d warunkiem, że to będą
dwa ostatnie dni i wracasz... Ja ciebie też - szepnął jeszcze, niemal bez
głośnie, do słuchawki i odłożył ją na widełki.
Jechała przez dobrze znane lasy. Droga do Postomowa, w którym
zamierzała odnaleźć Krystynę, wiodła dobrze jej znaną trasą. Postomo-
wo leżało zresztą niedaleko Karwiny. A Karwinę Marta znalazłaby na
każdej mapie, nawet bez podpowiedzi Globusa.
Krystyna była drobna i miała sympatyczną twarz. Inni twierdzili, że
jest przeciętna i poza Martą być może nikt nie zauważył jej inteligent
nych oczu, ukrytych za grubymi szkłami okularów. Okulary szpeciły
Krystynę. Były toporne, bo przecież kiedyś nie wybierało się oprawek.
A już z całą pewnością nie w Borowie, gdzie obowiązywały trzy fasony,
uwzględniające wiek i pleć. Dlatego okulary Krystyny były takie same
jak okulary odchodzącej na emeryturę rusycystki. Rogowe, z chropowa
tej masy, miały tę zaletę, że m o c n o trzymały się na nosie. Ta wątpliwa
ozdoba sprawiała, że Krystyna wyglądała poważniej od innych i nikt nie
podejrzewał jej o poczucie humoru. A przecież właśnie w nim przeja-
171
wiała się cała złożoność natury Krystyny. Marta nigdy potem nie spotka
ła nikogo tak doskonale wyczulonego na każdy przejaw śmieszności.
Nie dorównywała też koleżance w odkrywaniu groteskowości świata.
Mistrzowskie osiągnięcia w karykaturze były, jak twierdziła Krystyna,
smutnym doświadczeniem obcowania z nią na co dzień.
„Urodziłam się w takim domu - mawiała - że nie miałam wyboru.
Mogłam albo wyrosnąć na przedmiot kpin, albo stworzyć własny klimat
dorastania w tej atmosferze wiecznego absurdu".
Wieś nie akceptowała żadnej z nich. Były inne. Stworzone jakby wy
łącznie dla siebie.
Kiedyś Krystyna pokazała Marcie z daleka d o m Nędznika. Tak nazy
wali go we wsi niemal wszyscy. Może z wyjątkiem księdza, który jako
jedyny pamiętał jego nazwisko. Krystyna też je pamiętała. Nędznik żył
ze zbierania czarnych jagód i grzybów. Zarobione w lesie pieniądze i za
siłek przeznaczał na swoje skromne potrzeby.
- Lubię go. Czasami podrzucę mu kankę jagód, ale on czeka na
książki.
- Na książki? - zdumiała się wtedy Marta. - Na jakie książki?
- O morzu. Był marynarzem. Cudem uratował się z tonącego statku.
Przeżył szok i jakoś nieporadnie go leczyli, bo uraz przekształcił się
w oceaniczną manię. Rodzina ze Słupska kupiła ten domek. Pewnie wy
tłumaczyli mu, że jest na Wyspach Kanaryjskich. No i został na tych wy
spach, sam jak palec. Marynarzowa pomachała mu etolą, otarła łzę i ty
le ją zobaczył. Ma dzieci, ale też nie przyjeżdżają.
- Świństwo - oceniła Marta krótko. - Czy on wie, że ma jakieś prawa?
- Może wie, a może nie. Jest chory, ale niegroźny. Nikomu nie zrobił
krzywdy. Ożywia się wiosną i jesienią. Chodzi wtedy po chałupach i py
ta o książki... Każda wieś ma swego dziwaka, a nasz, karwiński, jest lepiej
wykształcony od dyrektora PGR-u. No powiedz, Marta, czy to nie ironia?
Nędznik szybko stał się ich ulubieńcem. W białym blaszanym dzba
nie nosiły do niego gorącą herbatę. Zwykle biegły szybko, aby nie wy-
172
stygła i dzban po tym biegu nie zawsze był pełen. Przyjmował je w ma
łym pokoiku, pełnym morskich map. Tak starych, że wyglądały jak speł
zające ze ściany tapety. Wśród tych niebiesko-brudnych ścian czuły się
dobrze. Bezpiecznie zapalały papierosa. Zaciągały się dymem, a Nędz
nik popijał herbatę i uśmiechał się do nich dobrotliwie. Gdy przynosiły
mu gazetę z jakimś marynistycznym tekstem, natychmiast zapominał
o ich obecności. Odwracał się do okna i spragnionymi oczami pochła
niał każde zdanie. Potem już spokojniej czytał jeszcze raz i jeszcze... Aż
robiło się ciemno i litery przestawały być widoczne.
- Pani Krystyna, niewysoka, w okularach... Nie znam jej nazwiska.
Z domu nazywała się Mączka... - Marta stała w drzwiach pierwszego do
mu w Postomowie, naprzeciw mile uśmiechniętej kobiety w fartuchu.
- No to może żona pana leśniczego Karasia? - zastanawiała się gło
śno kobieta, bez skrępowania oglądając Martę. Potem swe zaintereso
wanie przerzuciła na samochód. - Tak, tak... - kiwała głową, oglądając
auto. - To na pewno o nią się rozchodzi.
Dom państwa Karasiów stał na końcu zabudowań. Samotnie. Dlate
go Marta nie obawiała się pomyłki. Gdy zamaszyście wjechała na
podwórko, nie otworzyły się okna, nie skrzypnęły drzwi. Stała na gan
ku spięta, obawiając się trochę, że nikogo nie zastała i drzwi nigdy nie
wpuszczą jej do środka. Uchyliły się jednak i Marta zobaczyła malutką
Krystynę Mączkę, przyglądającą się jej z uwagą.
- Cześć - powiedziała radośnie do małej. - Przyjechałam do twojej
mamy...
Witały się długo i serdecznie. Obie zaskoczone tą łatwością spotka
nia i łatwością rozmowy.
- Zamknij oczy i pomyśl: jedziemy autobusem. Mamy jeden bilet...
- Za drugi kupiłyśmy fajki.
- I „Lorda Jima" dla Nędznika.
- I syrop dla twojej babci...
173
Stały obie z zamkniętymi oczami. Trzymały się za ręce. Malutka Kry
sia Mączka, wystraszona dziwnym zachowaniem, schowała się za mat
kę i pociągała jej swetrem, a gdy usłyszała głośny śmiech obu kobiet, bli
ska łez, przysiadła na kuchennym taborecie.
Mąż Krystyny wrócił po południu, gdy zdążyły już odbyć swą
podróż do panieńskich wspomnień. Marta ucieszyła się, że jest taki, ja
ki powinien być mężczyzna, który poślubił Krystynę. Serdeczny, szcze
ry i unikający wszelkich pozorów.
Nie narzucał się, doskonale rozumiejąc, że te dwie kobiety i tak nie
zdążą zadać sobie wszystkich pytań, a cóż dopiero na nie odpowie
dzieć. Jeszcze bardziej doceniła jego delikatność, gdy mimo zmęczenia,
wziął córeczkę na spacer.
Krystyna niechętnie opowiadała o przeszłości. Jakby przed pozna
niem Karasia w jej życiu nie zdarzyło się nic ważnego. Z trudem przy
znawała się do ciężkiego, pełnego wyrzeczeń życia w rodzinie brata.
- I z a p e w n e do dziś wychowywałabym dzieciaki, gdyby któregoś
dnia nie zjawił się z nową narzeczoną. Ona, też już nie pierwszej mło
dości, przyprowadziła dwoje swoich dzieci i w ten sposób przypadał
na mnie niepełny metr kwadratowy powierzchni. Wyjechałam stamtąd
zadowolona. Tęskniłam tylko za dziećmi. Zatrzymałam się w Koszali
nie i pracowałam w nadleśnictwie. Wciąż jeszcze miałam nadzieję, że
może jakieś studia... Zamiast studiów, wyłowiłam największego Kara
sia. Przyjechał kupować sadzonki świerka. Szef poprosił, abym się nim
zaopiekowała, więc robię to, jak widzisz z niebywałą konsekwencją.
Tak skutecznie, że już mamy narybek - uśmiechnęła się na myśl
o córeczce. - I to wszystko, co wydarzyło się od czasu, gdy wsiadały
śmy już samotnie do naszych autobusów. Opowiedz, dokąd twój cię
zawiózł...
Marta opowiadała. To, co najważniejsze, a o czym nigdy wcześniej
nie zdołały porozmawiać. Nie chciała mówić o niczym. To nie pasowało
do tego dnia. Wolała jak dawniej pomilczeć, świadoma, że Krystyna usły-
174
szy tę ciszę. I będzie wiedziała dużo więcej niż inni ludzie. Milczała więc,
wsłuchana w powrót, jak w odzyskaną wiarę, że wśród tysiąca niepraw
dopodobnych rzeczy, jakie się ludziom zdarzają, i jej może przytrafić się
to, co Krystyna nazywała cudownością, nigdy jej nie definiując.
Gdy się rozstawały, Krystyna trzymała okulary w ręce. Patrzyła na
Martę długo. W końcu pokonana jej uśmiechem, uśmiechnęła się rów
nież, ale z ociąganiem. Jakby została zmuszona do kłamstwa.
- Nie wszystko sobie powiedziałyśmy, Marto... Nie brak nam bole
snych tajemnic, o które można się skaleczyć... Ale właśnie na tym za
wsze polegała nasza przyjaźń. Na dialogu, który potrafimy zawiesić do
jutra. I czekać. A jutro może oznaczać nigdy... Obiecaj, że następnym ra
zem skończymy tę rozmowę. I obiecaj, że będzie następny raz.
- Będzie. Jeżeli ja będę.
Krystyna zrobiła się jeszcze drobniejsza, szybko wsunęła okulary
i przytrzymując rękę Marty, wstydliwie wyznała:
- Dla mnie zawsze będziesz. Odnajdę cię nawet w ciszy, która po to
bie zostanie. Zawsze po tobie zostawała cisza, a ja musiałam nauczyć się
z nią żyć...
W Borowie zdecydowała, że najpierw pożegna się z Wandą.
Górski otworzył drzwi i szczerze ucieszył się z gościa.
- Zobaczcie, kto przyszedł! - krzyknął w stronę gościnnego pokoju.
- J u t r o muszę wracać. - Marta całowała Wandę i wesoło witała się
z Natalią. - Przyszłam umówić się z wami na następne spotkanie, ale...
w Warszawie.
- Jak to w Warszawie? - Trójka Górskich patrzyła na nią ze zdziwie
niem. - Kiedy?
- Zaraz to ustalimy, ale co to, chcecie mnie spławić tak bez kawy?
Zaśmiali się, uradowani jej bezceremonialnością.
- To rozumiem. Teraz mówisz jak w rodzinie - pochwalił Górski.
Siedzieli przy dużym stole. Marta wesoło kreśliła projekt rewizyty.
175
- Natalka musi zobaczyć stolice. Ja... mam dość długi urlop, nie bę
dzie więc problemu, aby wyrwać się z wami do miasta. Adam też na
p e w n o znajdzie czas. Połazimy sobie, pogadamy...
- No, ale kiedy, bo teraz do dziesiątego lipca to nikt mnie w pracy
nie zastąpi. Musiałabym wcześniej... - myślała głośno Wanda.
- Zdążysz się zwolnić. A lipiec to dobry miesiąc. Olga też już będzie
po egzaminach... To co? Umowa stoi?
Serdeczność Marty sprawiła, że Górscy zaniemówili.
- Szczegóły omówimy potem. Potrzebny jest wam tydzień lipca. Nic
więcej. O pieniądze się nie martwcie. Przywiozłam parę groszy na no
wy pomnik dla Bohdanka. Ale niepotrzebnie. Dbacie o jego grób, więc
pieniądze są wasze. Wystarczy i na wyjazd. - Uśmiechnęła się do zdu
mionej siostry.
- Co to, to nie! - Wanda zaprotestowała, odsuwając białą kopertę. -
Pomnik niepotrzebny, więc i pieniądze niepotrzebne. Jak będziemy
chcieli pojechać, to się wyskrobie...
- Nie chcę nawet tego słuchać - Marta przerwała Wandzie głosem
nie znoszącym sprzeciwu. - T o mój dług, Wandeczko. Ciężki i palący su
mienie. Zrób mi tę przyjemność i weź. Przyda się wam parę groszy, a ja
będę mogła spokojniej wrócić. Bo ciężko się wraca, jeśli nie potrafimy
załatwić swoich ważnych spraw.
Było w Marcie coś takiego, że Wanda z westchnieniem podniosła
grubą kopertę i odłożyła ją na telewizor.
A potem rozmawiali. Długo w noc. I nawet jeszcze dłużej, jak już
d a w n o umilkł za oknami samochód, którym Marta odjechała.
- J a k to są dla niej grosze - mówił do Wandy Górski, przeliczając za
wartość koperty - to ja za takie grosze mógłbym Tatry przenosić.
Ale Wanda go nie słuchała. Na jej twarzy widać było zadumę. I pew
nie teraz przesuwał się przed jej oczami ten sam, co zawsze, gdy tęskni
ła za Martą, zamknięty już rozdział życia. Gdy targała za rękaw szarej su
kienki swą małą siostrę i tłumaczyła: „Nie płacz. Ciapuś był już taki stary.
176
Kupimy ci nowego pieska". A ona, Marta, spojrzała wtedy na Wandę i ra
zem ze łzami wyrzuciła to bolesne pytanie:
- A jak ja umrę, to co? To kupisz sobie nową siostrę?
Agnieszka wybiegła jej na spotkanie.
- Przepraszam, że tak późno. Musiałam pożegnać Górskich.
Marta już dawno nie czuła się tak zmęczona.
- Musisz natychmiast się położyć. Przygotowałam ci mleko i kanap
kę z miodem. Ale wygląda na to, że bardziej potrzebne ci łóżko.
Po raz pierwszy Agnieszce nie udało ukryć się zaniepokojenia fatal
nym wyglądem przyjaciółki. Ale Marta była jej za to wdzięczna. Marzy
ła tylko o śnie. Dobrym, mocnym. Po którym powraca apetyt na białą
kawę i gotowość do dalszej walki.
O jakiej walce myślę? - strofowała się, gdy już leżała w ciemnym
pokoju, pozostawiona tu na kilka samotnych godzin samej sobie. - J a
ka to może być walka? Połknięcie kilku tabletek? Seria lamp po po
wrocie?
Jeżeli dotychczas udawało się Marcie bagatelizować niedobre obja
wy, coraz natarczywiej przypominające o chorobie, to teraz, z każdą
chwilą udawanie stawało się trudniejsze
Przerażało ją jedno. Zauważyła już dawniej, że gdy tylko wstrzy
mywała o d d e c h i zamykała oczy, aby przybliżyć się do nieistnienia,
natychmiast, śmiertelnie przerażona, rezygnowała z tego dziecinne
go eksperymentu. W jej nieistnieniu nie było nic. Pustka. A pustki
znieść nie mogła. I nie mogła tak nagle, ze zwykłego strachu zapełnić
tej pustki Bogiem. Bóg nie jest do zapełniania pustki - myślała, wpa
trując się w zarysy sufitu. - Jeżeli jest, musi pogardzać tymi, którzy
chwytają jego szaty w ostatniej chwili. A jakie jest miejsce tych, co nie
śmiało pytają o drogę, którą ominąć można pustkę? Więc jak to jest? -
Pytały senne oczy Marty i zamykały się, coraz mniej przerażone pust
ką. A może zaczynały dostrzegać w tej pustce jakiś cień wolności lub
177
e c h o wyzwolenia? Choćby od bólu, który coraz dotkliwiej przywierał
do piersi.
- Na p e w n o się z tobą ożenię, Pawełku. - Marta przytulała ciepły po
liczek chłopca do swojej twarzy i delikatnie przeczesywała ręką jasną
czuprynkę.
- Nie bądź naiwny, synu. Mnie też to obiecywała - stwierdził sceptycz
nie Krzysztof, a Marta z Agnieszką odpowiedziały mu szczerym śmiechem.
Paweł zlekceważył ojcowskie ostrzeżenie. Miał widać powody, aby
w kwestii małżeństwa bezgranicznie Marcie zaufać.
- A kiedy przyjedziesz? - podjął interesujący go temat.
- Mhm.. Myślę, że niedługo. Musisz tylko trochę urosnąć, a więc sta
raj się dużo jeść, bo co z nas będzie za para?
- Będziemy tatą i mamą - wyjaśnił Marcie, zniecierpliwiony, że nie
rozumie tak prostych praw rządzących mężem i żoną.
Marta nie lubiła pożegnań.
- Wrócę - mówiła. I żeby pozostać w zgodzie z sobą, dodała ciszej,
niepewnie: - Jeżeli to tylko będzie możliwe.
Można było nie usłyszeć tego, co chciała przekazać im Marta. Co
ukryło się w kilku p o z o r n i e obojętnych słowach. Ludzie żegnając się,
mówią sobie różne rzeczy. Często niepotrzebne. Odwrócić się od
tych słów, a najlepiej - uwierzyć, że nie padły. Patrzyli więc na sie
bie, nie burząc tego, co zostało powiedziane. Wiedzieli, że wystarczy
jedno pytanie, zaprzeczenie, jeden fałszywy gest, aby pękło i rozsy
p a ł o się, aby rozbiło się o ciszę to, co próbowali ukryć nawet przed
sobą.
Jeżeli Marta wciąż lubiła ucieczki, to właśnie dlatego, że nie łamały
gałęzi, na których znajdowała wciąż wygodne schronienie, jak kiedyś
na swoim kasztanie.
178
Ulica Słoneczna. Ciągnęła się jak dawniej, tym samym ukosem brud
nych domków, kamienic i małych ogródków. Było jeszcze wcześnie.
Cieszyła ją myśl o tym ostatnim spacerze.
Najpierw mieszkanie Budziszów. Bez trudu znalazła pochylony do
mek. Odnowiony, ale wciąż jeszcze najbrzydszy na ulicy. Spojrzała na
ogródek, a właściwie na miejsce, które po nim zostało. Teraz leżały tu
równo ułożone deski, jakieś faliste blachy i smoliste kawałki papy, okry
wające ten prowizoryczny skład. Z dawnych lat pozostała tylko jabłoń.
Skurczona, obsypana dzikimi liśćmi, powiewała jak samotna flaga, za
tknięta rękami zwycięzców, których na tym kawałku zapomnianej zie
mi dawno już nie było.
Marta zadarła głowę. Kasztan przywitał ją cichym szelestem. Stał
dumny, zupełnie obojętnie przyjmując jej obecność i rękę na chropowa
tej korze.
Dalej stał dom ciotki Gizeli.
Ciotka Gizela nie była prawdziwą ciotką, ale wszystkie dzieci, jak
by się umówiły, nazywały ją tylko w ten sposób. Marta lubiła słuchać
o skomplikowanych losach ciotki. Ze wszystkich tych opowieści Mar
ta złożyła najbardziej wiarygodną wersję, według której ciotka Gize
la była pół-Polką, a pól-Niemką, chociaż do poczęcia Gizeli przyczy
niło się wyłącznie małżeństwo niemieckich ogrodników. Po wojnie
ciotka Gizela znalazła się w sierocińcu w Borowie i nie można było
odnaleźć jej rodziców. W tym sierocińcu pracowała pani Gułakowa.
Poczciwa wychowawczyni przedszkolna i matka Bernatki, dziew
czynki w wieku ciotki Gizeli. Nikt nie rozumiał, dlaczego pani Guła
kowa, mając Bernatkę, zabrała do siebie ciotkę Gizelę. Obie panien
ki wychowywały się razem i były najlepszymi siostrami w Borowie.
Potem Gułakowie umarli, a Gizelę odnalazła jej matka. Ludzie mówi
li, że bardzo bogata. Robiła wszystko, żeby Gizelkę zabrać do Nie
miec. Ciotka Gizela nawet tam była. Z Bernatką, z którą nie rozstawa
ła się nawet na krok. Ale obie wróciły z powrotem. Żyły potem
179
skromnie, choć mówiło się głośno o ich fortunie. Musiały mieć pie
niądze, bo utrzymywały sierociniec. A gdy w Borowie z b u d o w a n o
drugi kościół, ojciec śmiał się, że to ciotka Gizela z Bernatką, we dwie,
postawiły mury i ołtarz.
Stanęła przed kościołem. Wolno, ale zdecydowanie weszła do środ
ka. Poczuła się tu jak w pracowni Jacka. Nie wiedziała, co może łączyć
jego pracownię z kościołem. Mogły to być zarówno nieruchome świę
te figury, jak i pewien rodzaj atmosfery, wypełniającej wnętrze. Odna
lazła wszystko, co w jej dziecięcej wyobraźni przemawiało za potęgą
Boga: strzeliste filary, migotliwe witraże, ciężki lichtarz z grubą gromni
cą. Tak. Bez wątpienia kościół był ten sam. Przetrwały w nim przedmio
ty, zapachy. Nawet powietrze wiszące nad organami wydawało się tym
samym dusznym powietrzem, łapanym przez szeroko otwarte usta
chórzystów.
Również kamienna misa ze święconą wodą, strzegąca wejścia, po
została ta sama. Gdy jeszcze nie mogła do niej sięgnąć, ojciec podnosił
ją lekko, aby zamoczyła końce palców. Potem, stojąc w gęstwinie nóg,
ukryta przed wzrokiem dorosłych, podnosiła rękę do ust i oblizywała
palce. I zdawało jej się, że wyczuwa tę subtelną różnicę pomiędzy wo
dą z misy a tą zwykłą, z kranu.
Usiadła w ławce. Nagle zmęczona ogromem wspomnień.
- To miło, że znalazła pani czas.
Podniosła głowę. Ksiądz Jan uśmiechnął się do niej jak do dobrej
znajomej i usiadł obok.
- Dzisiaj wyjeżdżam, więc... - Nie wiedziała, jak wytłumaczyć swą
obecność w kościele, aby go nie oszukać.
- Rozumiem. Trudno byłoby wyjechać bez wizyty u starych znajo
mych. Czy ich lubiliśmy, czy nie, należą do naszego świata.
- Ze wszystkich starych znajomych Boga z a n i e d b a ł a m najbar
dziej - powiedziała po chwili i sprawdziła, jak to przyjął jej roz
m ó w c a .
180
Zdziwiła się. Ksiądz Jan wyraźnie się ożywił. Wyszli razem. Martę
przeraziło światło i zmrużyła oczy.
- J a k łatwo przyzwyczajamy się do mroku. Czyżby ciemność była
nam bliższa?
- Na ogół obcujemy z nią dłużej niż z jasnością - odparł filozo
ficznie. - A ja wiedziałem... Wiedziałem, jak spotkaliśmy się pierw
szym razem, że pani szuka... Szukanie to d o b r e słowo, prawda? Nie
narzuca wyłącznie religijnych skojarzeń, nie jest obciążone jedno
znacznością.
- Nie myli się ksiądz. Rzeczywiście szukam. A przynajmniej myślę
o szukaniu. Tylko wciąż nie wiem, czy szukam tego, co utraciłam, czy
czegoś zupełnie nieznanego. Mam wrażenie, że nawet w okresie dzie
cięcej pobożności moja wiara nie należała do mnie. Była to raczej wia
ra rodziców i innych dziewczynek, stojących przed ołtarzem w białych
sukienkach. Był to również strach... Czy ksiądz wie, co czułam kiedyś
na kazaniu, gdy słuchałam o grzeszniku, który przyjął komunię bez spo
wiedzi i wracając od ołtarza padł martwy? Miałam wtedy dziesięć lat
i każdej niedzieli umierałam z komunią w ustach, przekonana, że jest ja
kiś grzech, którego zapomniałam wyznać.
- Rozumiem. Wokół naszej religijności narasta tyle skomplikowa
nych zdarzeń, pytań... Tyle zachowań, które musimy wiecznie konfron
tować z dekalogiem i rzeczywistością... Nic dziwnego, że pozostają
w nas koszmary, uprzedzenia. I jesteśmy jak ogród pełen chwastów. Ale
wystarczy zrobić w nim porządek. Powyrywać złe ziele. I nagłe okaże
się, że baliśmy się dobra, przyjaźni, miłości.
- Proszę mi powiedzieć, co ksiądz myśli o takich ogrodnikach,
którzy plewią złe ziele na chwilę przed końcem życia... Ta gorliwość wy
nika przecież nie z potrzeby zbliżenia się do Boga, tylko ze strachu. Bo
jeśli Bóg istnieje...?
- Myślę, że nigdy nie jest za późno na porządkowanie duszy. I nie
tylko ja tak myślę. On też.
181
W mądrych oczach księdza Jana Marta dostrzegła jakąś szansę dla
siebie. Może nie była to obietnica Królestwa Niebieskiego, tylko jakiś
cień dobroci, ale za tym cieniem nie kryla się już pustka.
Za tym cieniem rozciągały się kwitnące pola i łąki. Linia nieba, którą
teraz, z okna samochodu, Marta widziała wyraźniej. Niczym kolorowy
rysunek z Biblii dla dzieci - pomyślała. I przyśpieszyła, jakby chciała
sprawdzić, co jest dalej, za linią łączącą dwa światy.
- Manowce i polany zostawiam poetom - powiedziała głośno. -
A dla nas, głodnych kotek, niech będzie droga. My, kobiety, zawsze doj
dziemy nią do domu. Czy będzie to dom niebieski, z chmury i mgły, czy
zwykły, z przeciekającym dachem. W końcu ważne jest tylko to, żeby
mieć swój parapet. Któregoś dnia pojawimy się na nim. Nieruchome jak
figurki z granitu.
EPILOG
Szczęśliwe nowiny na temat egzaminów wstępnych Olgi zbiegły się
z pogrzebem starego profesora. Tak to już w życiu bywa - myślała Mar
ta, idąc wolno cmentarną aleją w milczącej grupie przyjaciół onkologa.
- Śmierć i radość maszerują w jednym orszaku.
Nie miała czasu myśleć o pogrzebie. W domu czekały dobre nowi
ny i szampan. Adam rozlewał go z dumą do czterech lampek.
- Zdrowie pani psycholog i pana doktora - śmiał się, a Olga i Kuba
z największą powagą przyjmowali toast i gratulacje. Również prezent.
Marta kupiła im dwie drewniane papużki-nierozłączki i Kubę tak za
chwycił ten pomysł, że z rozmachem pocałował ją w policzek.
- Dziękuję pani - szepnął wzruszony.
- J e s t zupełnie przystojny - uznała, gdy już samotnie opróżniali z bu
telki resztki szampana.
- A ja? - zazdrośnie przypomniał się Adam.
- Prawie tak przystojny, jak ty.
Pod koniec września Jolka brała ślub. Marta nie przyszła. Cieszyła się
ich radością następnego dnia, gdy zjawili się u niej, aby odegrać jeszcze
raz rolę poślubianego męża i żony.
- Bez ciebie nie byłoby ważne - mówił Eugeniusz, a ona śmiała się
do łez. Uwielbiała tego poczciwego i oddanego jej lekarza. Ostatnio Eu
geniusz spędzał z Martą dużo czasu. Ten czas był Marcie bardzo potrzeb
ny i wszyscy o tym wiedzieli.
Telegram o śmierci pani Krajniakowej nadszedł w połowie listopa
da. Adam długo zastanawiał się, czy powiedzieć o tym żonie. 1 nie po
wiedział.
183
Grudzień zasypał Warszawę śniegiem.
Adam brnął do szpitala po zlodowaciałej jezdni. Był ostatnio tak
zmęczony, że Szymon zaproponował mu kilka dni urlopu. Nie zgodził
się. Nie mógłby siedzieć w domu i patrzeć na Maryjkę. Nie mógł zresztą
nigdzie siedzieć. Tylko przy szpitalnym łóżku odzyskiwał utracony spo
kój i zdarzało się, że uśmiech wygładzał jego zmęczoną twarz.
Dzisiaj zawoził Marcie korespondencję i wiedział, że ją ucieszy.
Wśród listów była koperta z podpisem „ksiądz Jan". Zawsze, gdy pisał
do niej ksiądz Jan, najpierw czytała jego list.
Styczeń był mroźny. Tak mroźny, że słyszało się co chwilę o ludz
kich tragediach. Ktoś zamarzł w mieszkaniu, ktoś inny na dworcowej
ławce. Strach pomyśleć, ile bezpańskich psów, spóźnionych ptaków
i bezdomnych kotek pochłonęła zima.
Tylko że o tych sprawach mówiło się szeptem albo nie mówiło wcale.