Barker Clive Zagubione dusze

background image

Clive Barker

ZAGUBIONE DUSZE

Wszystko, co przepowiedziała Harry'emu niewidoma kobieta, okazało si

ę

niezbit

ą

prawd

ą

. Jakiekolwiek wewn

ę

trzne oko posiadała Norma Paine - ow

ą

niezwykł

ą

zdolno

ść

pozwalaj

ą

c

ą

jej, bez ruszania si

ę

z male

ń

kiego pokoiku przy

Siedemdziesi

ą

tej Pi

ą

tej, obserwowa

ć

cala wysp

ę

Manhattan, od mostu Broadway

po Battery Park - oko to było równie ostre jak ka

ż

dy z no

ż

y cyrkowego

ż

onglera. Na

Ridge Street rzeczywi

ś

cie stał opuszczony dom, którego ceglane

ś

ciany szpeciły

smugi sadzy. Na ulicy rzeczywi

ś

cie le

ż

ał martwy pies, który, mimo brakuj

ą

cej

połowy łba, sprawiał wra

ż

enie,

ż

e tylko

ś

pi. I tam te

ż

, je

ś

li wierzy

ć

jej słowom,

przebywa

ć

miał demon, którego szukał Harry płochliwy i wyj

ą

tkowo zło

ś

liwy

Cha'Chat.

Zdaniem Harry'ego jednak, dom ten nie byt miejscem, które zdesperowany,

wyniesiony Cha'Chat wybrałby na swoj

ą

rezydencj

ę

. Ostatecznie, cho

ć

piekielne

bractwo potrafiło by

ć

wyj

ą

tkowo nieokrzesane, jego wizerunek jako mieszka

ń

ców

siedliska wypełnionego ekskrementami i lodem był tylko chrze

ś

cija

ń

skim wymysłem.

Bardziej prawdopodobne było to,

ż

e zbiegły demon wyl

ą

dował na wódce w Waldorf-

Astorii, a nie w tak nikczemnej kryjówce.

Zdesperowany Harry, nie mog

ą

c zlokalizowa

ć

Cha'Chata konwencjonalnymi

metodami dost

ę

pnymi prywatnemu detektywowi, udał si

ę

w ko

ń

cu do

ś

lepej kobiety

jasnowidza. Wyznał jej,

ż

e to on wła

ś

nie jest winien temu,

ż

e demon wyrwał si

ę

na

wolno

ść

. Najwidoczniej niewiele wyniósł ze swych a

ż

nazbyt cz

ę

stych kontaktów z

Otchłani

ą

i jej potomstwem oraz nie przyswoił sobie w dostatecznym stopniu

wiedzy, jak wielkim geniuszem w dziedzinie oszuka

ń

stwa jest Piekło. Gdyby było

inaczej, czy

ż

pozwoliłby zmami

ć

si

ę

dziecku, które stan

ę

ło przed nim w chwili, gdy

celował ju

ż

z pistoletu w Cha'Chata. Kiedy jednak demon ju

ż

czmychn

ą

ł i

mistyfikacja stała si

ę

niepotrzebna, dziecko, naturalnie, zamieniło si

ę

w cuchn

ą

c

ą

chmur

ę

i wyparowało bez

ś

ladu.

Teraz, gdy Harry miał ju

ż

za sob

ą

blisko trzy tygodnie daremnych

poszukiwa

ń

, w Nowym Jorku było prawie Bo

ż

e Narodzenie; pora wzajemnej ludzkiej

ż

yczliwo

ś

ci, oraz licznych samobójstw. Zatłoczone ulice; powietrze niczym sól w

ranie; Mamona prze

ż

ywaj

ą

ca chwile glorii. Trudno wprost wyobrazi

ć

sobie lepsze

pole do działania dla Cha'Chata. Harry musiał odnale

źć

go jak najszybciej, zanim

jeszcze demon nie wyrz

ą

dzi naprawd

ę

wielkich szkód; odnale

źć

go i ponownie

wepchn

ąć

do nory, z której uciekł. W ostateczno

ś

ci detektyw gotów był nawet u

ż

y

ć

background image

neutralizuj

ą

cych demona sylab, inkantacji, które zmarły ojciec Hesse raczył łaskawie

go nauczy

ć

. Słowa te jednak kapłan opatrzył tak straszliwym ostrze

ż

eniem,

ż

e Harry

nie odwa

ż

ył si

ę

ich nawet zapisa

ć

. Za to dobrze je zapami

ę

tał. Musiał uczyni

ć

wszystko, by Cha'Chat, po tej strome Schizmy, nie ujrzał pierwszego dnia

ś

wi

ą

t

Bo

ż

ego Narodzenia.

Wewn

ą

trz budynku przy Ridge Street było jeszcze zimniej ni

ż

na dworze.

Harry czuł, i

ż

okrutny zi

ą

b przenika mu przez obie pary skarpetek i zaczyna mrozi

ć

stopy. Dotarł wła

ś

nie po schodach na pierwsze pi

ę

tro, gdy usłyszał westchni

ę

cie.

Odwrócił si

ę

przygotowany na to,

ż

e ujrzy Cha'Chata, który ze zje

ż

on

ą

, plugaw

ą

sier

ś

ci

ą

, ki

ś

ci

ą

swych oczu spogl

ą

da

ć

b

ę

dzie w kilkana

ś

cie stron jednocze

ś

nie. Ale

nie. W ko

ń

cu korytarza stała młoda kobieta. Jej chuda posta

ć

i wymizerowana twarz

wyra

ź

nie wskazywały na pochodzenie portoryka

ń

skie. Zanim dziewczyna spiesznie

zbiegła po schodach, Harry zd

ąż

ył jeszcze zauwa

ż

y

ć

,

ż

e była w zaawansowanej

ci

ąż

y.

Nasłuchuj

ą

c jej oddalaj

ą

cych si

ę

kroków, detektyw doszedł do przekonania,

ż

e Norma pomyliła si

ę

. Gdyby w tym domu rzeczywi

ś

cie przebywał Cha'Chat, nie

pozwoliłby wymkn

ąć

si

ę

z nietkni

ę

tymi oczyma w głowie tak wspaniałej zdobyczy.

Na Ridge Street demona z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

nie było.

A zatem pozostał do przeszukania cały Manhattan.

Poprzedniego wieczoru Eddiemu Axelowi przytrafiła si

ę

bardzo osobliwa

przygoda. Zataczaj

ą

c si

ę

, wracał wła

ś

nie do domu z ulubionego baru poło

ż

onego w

odległo

ś

ci sze

ś

ciu przecznic od jego delikatesów przy Trzeciej Alei. Eddie był

pijany; był radosny; i miał ku temu wszelkie powody. Tego dnia uko

ń

czył

pi

ęć

dziesi

ą

t pi

ęć

lat. W tym czasie b

ę

kartów; oraz - co najwa

ż

niejsze - zało

ż

przynosz

ą

cy ogromne dochody sklep, Axel's Superette.

Ś

wiat toczył si

ę

normalnym

torem.

Jezu Chryste, ale zi

ą

b! W tak

ą

noc, zagra

ż

aj

ą

c

ą

now

ą

epok

ą

lodowcow

ą

,

nie było nawet co my

ś

le

ć

o złapaniu taksówki. Do domu musiał doj

ść

na piechot

ę

.

Przebył mniej wi

ę

cej połow

ę

drogi do najbli

ż

szej przecznicy, kiedy - cud nad

cudy - na ulicy pojawiła si

ę

taksówka. Zatrzymał j

ą

, usadowił si

ę

w jej przytulnym

wn

ę

trzu i wtedy wła

ś

nie zacz

ę

ły si

ę

dziwy.

Po pierwsze, szofer znał jego imi

ę

i nazwisko.

- Do domu, panie Axel? - zapytał.

- Tak - odparł Eddie, nie kwestionuj

ą

c daru niebios, jak

ą

okazała si

ę

wolna

taksówka.

Pomy

ś

lał zreszt

ą

,

ż

e stanowi ona urodzinowy prezent którego

ś

ze stałych

bywalców baru.

background image

Zapewne na chwil

ę

zamkn

ą

ł powieki; mo

ż

e nawet przysn

ą

ł. Jak było, tak

było; nast

ę

pn

ą

rzecz

ą

, jak

ą

spostrzegł, to to,

ż

e taksówka ze znaczn

ą

szybko

ś

ci

ą

pomykała nie znanymi mu ulicami. Natychmiast otrz

ą

sn

ą

ł si

ę

z odr

ę

twienia. Z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

znajdowali si

ę

w Village; na terenach, od których zawsze trzymał si

ę

z

daleka. Jego sklep i mieszkanie znajdowały si

ę

w s

ą

siedztwie wysokiego Nineties.

Nie interesowała go dekadencka Village, gdzie szyld na sklepie głosił:

„Przekłuwania uszu; ze znieczuleniem lub bez", a przed drzwiami snuli si

ę

młodzi

m

ęż

czy

ź

ni o podejrzanie wygl

ą

daj

ą

cych biodrach.

- Jedziemy w złym kierunku - stwierdził, stukaj

ą

c w plastikow

ą

szyb

ę

oddzielaj

ą

c

ą

go od kierowcy, który jednak nie raczył nawet obejrze

ć

si

ę

i przeprosi

ć

lub cokolwiek wyja

ś

ni

ć

.

Taksówka nieoczekiwanie skr

ę

ciła w stron

ę

rzeki, wjechała w uliczk

ę

, wzdłu

ż

której ci

ą

gn

ę

ły si

ę

magazyny i tam przystan

ę

ła.

- Tu jest pana przystanek - o

ś

wiadczył szofer.

Eddie nie potrzebował wyra

ź

niejszej zach

ę

ty do tego, by wysi

ąść

.

Gdy wygrzebał si

ę

z auta, taksiarz wskazał mroczn

ą

przestrze

ń

mi

ę

dzy

- Ona ju

ż

na pana czeka - oznajmił i odjechał.

Eddie został na chodniku sam.

Zdrowy rozs

ą

dek nakazywał mu natychmiastowy odwrót, lecz gdy spojrzał

przed siebie, znieruchomiał jak słup soli. Ujrzał j

ą

- t

ę

, o której mówił taksiarz. Było

to najbardziej otyłe stworzenie, jakie Eddie spotkał w

ż

yciu. Kobieta miała wi

ę

cej

podbródków ni

ż

palców, a z ka

ż

dego wyci

ę

cia jej letniej, przewiewnej sukienki

wylewało si

ę

l

ś

ni

ą

ce od oliwy lub potu ciało.

- Eddie - odezwała si

ę

.

Najwyra

ź

niej tego wieczoru wszyscy znali jego imi

ę

. Gdy ruszyła w jego

stron

ę

, pokłady tłuszczu na jej korpusie i ko

ń

czynach zacz

ę

ły marszczy

ć

si

ę

i

falowa

ć

.

„Kim pani jest?" - chciał zapyta

ć

Eddie, lecz gdy ujrzał,

ż

e zwały tłuszczu nie

dotykaj

ą

ziemi, słowa uwi

ę

zły mu w gardle. Kobieta unosiła si

ę

w powietrzu.

Gdyby Eddie był trze

ź

wy, w lot wszystko by poj

ą

ł i czmychn

ą

ł gdzie pieprz

ro

ś

nie. Ale buzuj

ą

cy mu w

ż

yłach alkohol stłumił strach i wła

ś

ciciel delikatesów

odwa

ż

nie podj

ą

ł wyzwanie.

- Eddie - odezwała si

ę

znów kobieta. - Drogi Eddie. Mam dla ciebie dobr

ą

i

ą

wiadomo

ść

. Któr

ą

chcesz usłysze

ć

najpierw? Eddie chwil

ę

si

ę

zastanawiał.

- Dobr

ą

.

- Jutro umrzesz - padła odpowied

ź

; której towarzyszył leciutki u

ś

miech.

- I to ma by

ć

dobra wiadomo

ść

?

background image

- Na twoj

ą

nie

ś

mierteln

ą

dusz

ę

czeka raj - mrukn

ę

ła grubaska. -Czy

ż

nie jest

to dobra wie

ść

?

- A wi

ę

c, jaka jest ta zła?

Wsun

ę

ła mi

ę

dzy swe l

ś

ni

ą

ce cyce dło

ń

o serdelkowatych palcach. Rozległ

si

ę

cichy pisk wyra

ż

aj

ą

cy ogromn

ą

skarg

ę

i kobieta wyci

ą

gn

ę

ła co

ś

, co tak skrz

ę

tnie

ukrywała mi

ę

dzy piersiami. Było to skrzy

ż

owanie małego gekona ze sparszywiałym

szczurem, stworzonko ł

ą

cz

ą

ce cechy obu tych gatunków. Kiedy kobieta podsuwała

je Eddiemu pod nos, stworek wymachiwał

ż

ało

ś

nie w powietrzu łapkami.

- To jest ta twoja nie

ś

miertelna dusza - wyja

ś

niła.

Ma racj

ę

, pomy

ś

lał Eddie. Nie jest to pomy

ś

lna wiadomo

ść

.

- Do

ść

ż

ałosny widok, prawda? - powiedziała. Dusza

ś

lini

ą

c si

ę

wiła w jej

dłoni, a ona ci

ą

gn

ę

ła: - Jest wygłodzona. Jest tak wygłodzona,

ż

e prawie zdycha. A

dlaczego? - Nie dała Eddiemu czasu na odpowied

ź

. - Brak dobrych uczynków...

Eddie zacz

ą

ł szcz

ę

ka

ć

z

ę

bami.

- Wi

ę

c co mam z tym zrobi

ć

? - zapytał.

- Pozostało ci jeszcze troch

ę

tchu. Musisz skompensowa

ć

swe

ż

ycie

po

ś

wi

ę

cone rozpasanym zyskom...

- Nie rozumiem.

- Jutro zamie

ń

Axel's Superette w

Ś

wi

ą

tyni

ę

Miłosierdzia. W ten sposób dasz

troch

ę

mi

ę

sa ko

ś

ciom swej duszy.

Eddie spostrzegł,

ż

e babsztyl zaczyna wznosi

ć

si

ę

w powietrze. Z ciemnego

nieba popłyn

ę

ły tony rzewnej, bardzo rzewnej muzyki. D

ź

wi

ę

ki otoczyły monstrualn

ą

posta

ć

minorowymi akordami i niebawem grub

ą

kobiet

ę

pochłon

ą

ł mrok.

Zanim Harry zbiegi po schodach i wyszedł na ulic

ę

, dziewczyna znikn

ę

ła. Nie

było te

ż

martwego psa. Nie maj

ą

c nic lepszego do roboty, zgn

ę

biony Harry powlókł

si

ę

ci

ęż

kim krokiem do mieszkania Normy. Uczynił to bardziej z potrzeby czyjego

ś

towarzystwa ni

ż

z ch

ę

ci w

ą

tpliwej satysfakcji powiadomienia niewidomej, i

ż

popełniła omyłk

ę

.

- Nigdy si

ę

nie myl

ę

- o

ś

wiadczyła Norma, przekrzykuj

ą

c harmider robiony

przez pi

ęć

ą

czonych telewizorów i liczne radioodbiorniki, które grały w jej domu na

okr

ą

gło.

Utrzymywała,

ż

e kakofonia taka stanowi jedyny skuteczny sposób

powstrzymania

ś

wiata duchów od ustawicznego zakłócania jej prywatno

ś

ci; bełkot

doprowadzał je do szale

ń

stwa.

- A jednak widziałam na Ridge Street moc - o

ś

wiadczyła z uporem.

Harry zamierzał wszcz

ąć

na ten temat spór, ale jego wzrok przyci

ą

gn

ą

ł

obraz na jednym z ekranów telewizyjnych. Reporter stał na chodniku. Po drugiej

background image

stronie ulicy ze sklepu (na szyldzie widniał napis „Axel's Superette”) wynoszono

ciała.

- O co chodzi? - zainteresowała si

ę

Norma.

- Wygl

ą

da na to,

ż

e kto

ś

podło

ż

ył bomb

ę

- wyja

ś

nił Harry, próbuj

ą

c wyłuska

ć

spo

ś

ród hałasu graj

ą

cych telewizorów i radioodbiorników głos reportera.

- Zrób gło

ś

niej - poleciła Norma. - Uwielbiam takie nieszcz

ęś

cia. Okazało si

ę

,

ż

e ze sklepu wynoszono ofiary nie bomby, lecz zamieszek. Pó

ź

nym rankiem w

zatłoczonych delikatesach wybuchła bójka; nikt dokładnie nie znał jej przyczyny.

Bijatyka szybko zamieniła si

ę

w krwaw

ą

jatk

ę

. Wst

ę

pne szacunki mówiły o

trzydziestu zabitych i dwukrotnie wi

ę

kszej liczbie rannych. Tak spontaniczny wybuch

agresji natychmiast wzbudził podejrzenia Harry'ego.

- Cha'Chat... - mrukn

ą

ł.

Mimo panuj

ą

cego w pokoju zgiełku, Norma dosłyszała jego uwag

ę

.

- Sk

ą

d masz t

ę

pewno

ść

? - zapytała.

Harry nie odpowiedział. W nadziei,

ż

e podany zostanie dokładny adres

sklepu Axel's Superette, uwa

ż

nie słuchał podsumowuj

ą

cego sw

ą

relacj

ą

reportera.

Tak. W ko

ń

cu ten adres padł. Trzecia Aleja, mi

ę

dzy ulicami Dziewi

ęć

dziesi

ą

t

ą

Czwart

ą

a Dziewi

ęć

dziesi

ą

t

ą

Pi

ą

t

ą

.

- U

ś

miechnij si

ę

- mrukn

ą

ł do Normy i zostawił j

ą

w towarzystwie butelki

brandy i plotkuj

ą

cego w łazience zmarłego.

Dom przy Ridge Street stanowił dla Lindy ostatni

ą

desk

ę

ratunku. Wbrew

wszelkim nadziejom miała jednak nadziej

ę

,

ż

e spotka w nim Bol

ą

. Wyliczyła sobie,

ż

e najprawdopodobniej on wła

ś

nie jest ojcem dziecka, które nosiła pod sercem. W

budynku jednak zastała tylko najdziwniejszego m

ęż

czyzn

ę

, jakiego widziała w

ż

yciu;

m

ęż

czyzn

ę

z oczyma o przedziwnym złocistym blasku; m

ęż

czyzn

ę

, który

nieoczekiwanie przesłał jej pozbawiony rado

ś

ci u

ś

miech. Tak czy owak

Ś

mier

ć

,

która nie b

ę

dzie ani godna, ani nie zapewni jej nadziei na Przyszłe

Ż

ycie;

ś

mier

ć

,

któr

ą

przyniesie m

ęż

czyzna w szarym garniturze, a którego twarz czasami

przypominała jej znanego mgli

ś

cie

ś

wi

ę

tego, a czasami

ś

cian

ę

pokryt

ą

gnij

ą

cym

gipsem.

Ż

ebrz

ą

c, ruszyła w gór

ę

miasta, w stron

ę

Times Square. W

ś

ród tłumu

przechodniów czuła si

ę

chwilowo bezpieczna. Obliczywszy,

ż

e u

ż

ebrana kwota

starczy jej na uregulowanie rachunku, w niewielkim barze zamówiła jajka i kaw

ę

.

Zapach jedzenia sprawił,

ż

e dziecko niespokojnie poruszyło si

ę

przez sen, prawie

si

ę

obudziło. Błysn

ę

ła jej w głowie my

ś

l,

ż

e powinna jeszcze troch

ę

powalczy

ć

. Je

ś

li

ju

ż

nie ze wzgl

ę

du na siebie, to przynajmniej przez wzgl

ą

d na dobro dziecka.

Długo siedziała przy stoliku, rozwa

ż

aj

ą

c ten problem, i dopiero gniewne

background image

mamrotanie niezadowolonego wła

ś

ciciela wygoniło j

ą

znów na ulic

ę

.

Było pó

ź

ne popołudnie, a pogoda wyra

ź

nie zmieniała si

ę

na gorsze. Na

pobliskim rogu jaka

ś

kobieta

ś

piewała po włosku tragiczn

ą

ari

ę

. Bliska łez Linda

odwróciła si

ę

od smutku, jaki niosła pie

śń

, i ruszyła przed siebie bez celu.

Gdy pochłon

ą

ł ju

ż

j

ą

dum, m

ęż

czyzna w szarym garniturze wy

ś

lizgn

ą

ł si

ę

z

niewielkiej grupy słuchaczy otaczaj

ą

cych uliczn

ą

ś

piewaczk

ę

. Towarzysz

ą

cego mu

miedziaka posłał przodem, by mie

ć

pewno

ść

,

ż

e ofiara im si

ę

nie wymknie.

Marchetti

ż

ałował,

ż

e traci takie widowisko.

Ś

piewaczka

ś

mieszyła go.

Ś

piewaj

ą

c zatopionym ju

ż

dawno w alkoholu głosem, nieustannie myliła tonacje i

fałszowała - có

ż

za wspaniały testament dla niedoskonało

ś

ci - sprawiaj

ą

c, i

ż

wzniosła sztuka Verdiego stawała si

ę

ś

miechu warta. Mógł jednak wróci

ć

na ten róg

gdy bestia zostanie ju

ż

wyprawiona na tamten

ś

wiat. Słuchanie tej szpetnej ekstazy

doprowadzało go do łez. Nie czul si

ę

tak ju

ż

od miesi

ę

cy. Chciało mu si

ę

płaka

ć

.

Harry stał na Trzeciej Alei naprzeciwko delikatesów Axel's Supcrette i

obserwował gapiów. W chłodzie zapadaj

ą

cego wieczoru zebrały si

ę

ich setki i teraz

ogl

ą

dali wszystko, co było do ogl

ą

dania; widok nie sprawił im zawodu. Ciała

wynoszono nieustannie; w workach, w tobołkach, nawet w wiadrach.

- Czy kto

ś

wie, co tu si

ę

dokładnie wydarzyło? - zapytał jednego z gapiów.

M

ęż

czyzna odwrócił do niego poczerwieniał

ą

z zimna twarz.

- Wła

ś

ciciel sklepu postanowił rozda

ć

za darmo cały towar - wyja

ś

nił,

ś

miej

ą

c

si

ę

z takiej głupoty sklepikarza. - Delikatesy zalał dosłownie tłum ch

ę

tnych. W

ś

cisku

kogo

ś

zabito...

- Słyszałem,

ż

e wszystko zacz

ę

ło si

ę

od puszki z mi

ę

sem - wtr

ą

cił kto

ś

z

tłumu. - Zatłuczono ni

ą

człowieka na

ś

mier

ć

.

Do rozmowy wł

ą

czali si

ę

kolejni gapie; ka

ż

dy podawał inn

ą

wersj

ę

wydarze

ń

.

Harry zamierzał wła

ś

nie oddzieli

ć

fakty od fikcji, kiedy jego uwag

ę

odwróciła

wymiana zda

ń

.

Chłopak w wieku dziewi

ę

ciu, dziesi

ę

ciu lat chwycił swego koleg

ę

za guzik.

- Czułe

ś

jej zapach? - chciał wiedzie

ć

. Drugi dzieciak skwapliwie pokiwał

głow

ą

.

- Obrzydliwy, co? - dopytywał si

ę

ten pierwszy.

- Cuchn

ę

ła gorzej ni

ż

gówno.

Obaj malcy wybuchn

ę

li konspiracyjnym

ś

miechem.

Harry popatrzył na drug

ą

stron

ę

ulicy, na obiekt ich zainteresowania. Ujrzał

kobiet

ę

. Miała potworn

ą

tusz

ę

, była stanowczo zbyt lekko ubrana jak na t

ę

por

ę

roku i spogl

ą

dała na rozgrywaj

ą

ce si

ę

wypadki małymi, błyszcz

ą

cymi oczkami.

Harry w jednej chwili zapomniał o pytaniach, jakie zamierzał zada

ć

Był to

background image

Cha'Chat, co do tego nie było najmniejszych w

ą

tpliwo

ś

ci. Zupełnie jakby na

potwierdzenie tego faktu, demon rzucił si

ę

do panicznej ucieczki. Przy ka

ż

dym

kroku jego ko

ń

czyny i potwornych rozmiarów po

ś

ladki ta

ń

czyły fandango. Zanim

Harry zdołał przepchn

ąć

si

ę

przez tłum, Cha'Chat znikał ju

ż

za rogiem

Dziewi

ęć

dziesi

ą

tej Pi

ą

tej. Ale skradzione ciało nie było stworzone do biegania i

Harry błyskawicznie zmniejszał dziel

ą

cy ich dystans. Kilka kolejnych ulicznych lamp

miało poprzepalane

ż

arówki, wi

ę

c gdy Harry w ko

ń

cu złapał demona za kark i

usłyszał d

ź

wi

ę

k prutego materiału, mrok sprawił,

ż

e odra

ż

aj

ą

ca prawda dotarła do

niego dopiero po dobrych pi

ę

ciu sekundach. Cha’ Chat, w sobie tylko znany

sposób, pozbył si

ę

obcego ciała i Harry trzymał w r

ę

ku jedynie wielk

ą

, ci

ęż

k

ą

opo

ń

cz

ę

utkan

ą

z ektoplazmy. Odra

ż

aj

ą

ca peleryna roztapiała mu si

ę

w r

ę

ku

niczym przejrzały ser. Pozbawiony balastu demon był ju

ż

daleko; w

ą

tlutki jak

nadzieja, delikatny, zwinny i gibki. Harry odrzucił obrzydliw

ą

płacht

ę

i wypowiadaj

ą

c

sylaby Hessego, rzucił si

ę

w dalsz

ą

pogo

ń

.

Ku jego zdumieniu demon zatrzymał si

ę

w pół kroku i odwrócił w stron

ę

nadbiegaj

ą

cego detektywa. Strzelał oczyma w prawo i w lewo; unikał jedynie

spojrze

ń

w same Niebiosa. Z rozwartych ust dobywał mu si

ę

rechot. Brzmiał tak,

jakby kto

ś

wymiotował do szybu windy.

- Słowa, D'Amour? - odezwał si

ę

, szydz

ą

c z sylab Hessego. -S

ą

dzisz,

ż

e

zatrzymasz mnie słowami?

- Nie - odparł Harry i zanim demon bezlikiem swych oczu zd

ąż

ył spostrzec w

jego r

ę

ku pistolet, jednym strzałem zrobił w brzuchu Cha’ Chata wielk

ą

dziur

ę

- Ty skurwysynu! - zawył demon. - Ty cwelu!

Upadł na ziemi

ę

, z rany wypływała mu krew koloru szczyn, Harry wolnym

krokiem podszedł do powalonego przeciwnika. Było wr

ę

cz niemo

ż

liwe zabi

ć

Cha'Chata zwykłym pociskiem, ale w poj

ę

ciu jego klanu, nawet rana zadana r

ę

k

ą

człowieka sprowadzała na

ń

ha

ń

b

ę

. Dwie rany były obelg

ą

wprost nie do zniesienia.

- Nie! - zacz

ą

ł błaga

ć

demon, kiedy Harry wycelował bro

ń

w jego głow

ę

. -

Tylko nie w twarz!

- Daj mi wi

ę

c cho

ć

jeden powód, abym tego nie zrobił.

- B

ę

dziesz potrzebował kul - padła odpowied

ź

. Harry, który spodziewał si

ę

targów i gró

ź

b, słysz

ą

c takie słowa, zamilkł.

- D'Amour, dzisiejszej nocy znów co

ś

wyrwie si

ę

na wolno

ść

-powiedział

Cha'Chat. Kału

ż

a krwi, w której le

ż

ał zaczynała krzepn

ąć

przybieraj

ą

c mleczn

ą

barw

ę

roztopionego wosku. - Co

ś

du

ż

o dzikszego ni

ż

ja.

- Co dokładnie? Demon roze

ś

miał si

ę

.

- A któ

ż

to mo

ż

e wiedzie

ć

? To dziwna pora roku, prawda? Długie noce.

background image

Czyste niebo. Czy

ż

by

ś

jeszcze nie wiedział,

ż

e w takie wła

ś

nie noce rodz

ą

si

ę

najprzedziwniejsze stwory.

- Gdzie? - zapytał z kolei Harry, przyciskaj

ą

c mocniej do nosa Cha'Chata luf

ę

pistoletu.

- Jeste

ś

tchórzem zn

ę

caj

ą

cym si

ę

nad słabszymi, D'Amour - odparł z nagan

ą

w głosie demon. - Wiesz o tym?

- Odpowiedz...

Oczy stwora pociemniały, jego twarz zacz

ę

ła si

ę

jakby rozmywa

ć

.

- Powiedziałbym,

ż

e na południe st

ą

d... - odparł po krótkim zastanowieniu. -

Hotel... - Ton jego głosu lekko si

ę

zmienił, a rysy twarzy jakby straciły troch

ę

na

materialno

ś

ci. Harry'ego

ś

wierzbił trzymany na spu

ś

cie palec. Ze wszystkich sił

powstrzymywał si

ę

, by nie zada

ć

przekl

ę

temu stworowi takiej rany,

ż

e na zawsze

zniech

ę

ci go

do spogl

ą

dania w lustro. Ale Cha'Chat gadał, a on nie mógł pozwoli

ć

sobie

na przerywanie mu. - ...Na Czterdziestej Czwartej. Mi

ę

dzy Szóst

ą

... Szóst

ą

a

Broadwayem. - Teraz ju

ż

demon mówił kobiecym głosem. -Niebieskie zasłony —

mrukn

ą

ł. — Widz

ę

niebieskie zasłony.

Kiedy to powiedział, znikn

ę

ły resztki jego prawdziwej fizjonomii i na

chodniku, u stóp Harry'ego, le

ż

ała brocz

ą

ca krwi

ą

Norma.

- Chyba nie zastrzelisz staruszki, prawda? - pisn

ę

ła. Na widok takiego triku

Harry zawahał si

ę

tylko kilka sekund. Ale to Cha'Chatowi w zupełno

ś

ci wystarczyło.

Zło

ż

ył si

ę

mi

ę

dzy jednym planem a drugim i znikn

ą

ł. Harry stracił to stworzenie po

raz drugi w tym miesi

ą

cu.

A na domiar wszystkich jego strapie

ń

, zacz

ą

ł jeszcze pada

ć

ś

nieg.

Opisany przez demona niewielki hotel znał lepsze czasy; nawet

ś

wiatła w

holu wej

ś

ciowym migały, jakby lada chwila miały zgasn

ąć

na dobre. Krzesło za lad

ą

recepcyjn

ą

było puste, lecz w chwili gdy Harry zamierzał ruszy

ć

schodami na pi

ę

tro,

z mroku wynurzył si

ę

młody człowiek z wygolon

ą

na łyso i przypominaj

ą

c

ą

jajo

czaszk

ą

, z której zwieszał si

ę

tylko długi kosmyk włosów.

- Nikogo tu nie ma - burkn

ą

ł.

W innych okoliczno

ś

ciach Harry po prostu roztrzaskałby to jajko goł

ą

pi

ęś

ci

ą

,

co sprawiłoby mu ogromn

ą

rado

ść

. Tego wieczoru jednak miał ju

ż

wszystkiego

serdecznie do

ść

, wi

ę

c tylko powiedział:

- Có

ż

, musz

ę

chyba poszuka

ć

innego hotelu, prawda? Jego spolegliwo

ść

najwyra

ź

niej udobruchała Kosmyka; u

ś

cisk na ramieniu Harry'ego zel

ż

ał. W

nast

ę

pnej sekundzie jednak lufa pistoletu detektywa odnalazła podbródek chłopaka,

na którego twarzy odmalował si

ę

bezmiar niedowierzania. Kosmyk z impetem

background image

wyr

ż

n

ą

ł plecami o

ś

cian

ę

i zacz

ą

ł plu

ć

krwi

ą

.

Gdy Harry wbiegał po schodach, z dołu dobiegi go wrzask miedziaka:

-Darrieux!

Ani krzyk, ani odgłosy szamotaniny nie wywołały odzewu w

ż

adnym z pokoi.

Hotel był pusty, a Harry'emu błysn

ę

ła my

ś

l,

ż

e miejsce to wybrano nie dlatego,

ż

e

mie

ś

cił si

ę

w nim hotel, lecz z jakiego

ś

innego powodu.

Kiedy znalazł si

ę

na pierwszym pi

ę

trze, rozległ si

ę

krzyk kobiety, który trwał,

trwał i nie chciał ucichn

ąć

. Harry stan

ą

ł jak wryty. Za plecami miał schody, po

których po dwa, trzy stopnie wbiegał Kosmyk, a przed sob

ą

umieraj

ą

cego

człowieka. Zacz

ą

ł powa

ż

nie podejrzewa

ć

,

ż

e dobrze si

ę

to nie sko

ń

czy.

Gdy na ko

ń

cu korytarza otworzyły si

ę

drzwi, sprawdziły si

ę

jego najgorsze

obawy. W progu,

ś

ci

ą

gaj

ą

c z dłoni zakrwawione chirurgiczne r

ę

kawiczki, pojawił si

ę

m

ęż

czyzna w szarym garniturze. Harry natychmiast go poznał; tak naprawd

ę

,

przera

ż

aj

ą

cej prawdy domy

ś

lił si

ę

w chwili, gdy usłyszał, jak Kosmyk zawołał do

swego pracodawcy po imieniu. Był to Darrieux Marchetti; znany te

ż

jako Naro

ś

lak;

członek tajnej reguły teologicznych zabójców odbieraj

ą

cych rozkazy z Rzymu lub z

Piekła. Albo i st

ą

d, i st

ą

d.

- D'Amour!

Harry'ego kosztowało sporo wysiłku, by ukry

ć

dum

ę

z tego,

ż

e Marchetti go

zapami

ę

tał.

- Co tu si

ę

wydarzyło? - zapytał, daj

ą

c krok w stron

ę

drzwi.

- Sprawa prywatna — odrzekł Naro

ś

lak. - Prosz

ę

, nie podchod

ź

bli

ż

ej. W

niewielkim pokoju płon

ę

ły

ś

wiece. W ich jasnym blasku Harry ujrzał le

żą

ce na

pozbawionym materaca łó

ż

ku ciała: kobiety, któr

ą

spotkał w domu przy Ridge

Street, oraz jej dziecka. Oboje zostali zaszlachtowani z rzymsk

ą

dokładno

ś

ci

ą

.

- Protestowała - wyja

ś

nił Marchetti, najwyra

ź

niej nie przejmuj

ą

c si

ę

tym,

ż

e

Harry ogl

ą

da wynik jego pracy. - Ale mnie chodziło tylko o dziecko.

- Kim było? - zapytał Harry. - Demonem? Marchetti wzruszył ramionami.

- Tego ju

ż

nigdy si

ę

nie dowiemy - odrzekł Marchetti. - Ale o tej porze roku

zawsze co

ś

próbuje przedosta

ć

si

ę

przez dziur

ę

w płocie. Wolimy zatem wcze

ś

niej

si

ę

zabezpieczy

ć

, by pó

ź

niej nie

ż

ałowa

ć

. Poza tym istniej

ą

tacy, i ja si

ę

do nich

równie

ż

zaliczam, którzy wierz

ą

w istnienie nadmiaru Mesjaszy...

- Mesjaszy? - zapytał Harry i znów popatrzył na male

ń

kie ciałko.

- S

ą

dz

ę

,

ż

e kryła si

ę

w nim moc - odezwał si

ę

Marchetti. - Ale teraz ju

ż

i tak

odszedł. B

ą

d

ź

wdzi

ę

czny, D'Amour. Twój

ś

wiat nie jest jeszcze gotów na

objawienie. - Popatrzył przez rami

ę

Harry'ego na miedziaka, który dotarł wła

ś

nie na

pi

ę

tro. - Patrice, b

ą

d

ź

aniołem i podstaw mi samochód. I tak ju

ż

jestem spó

ź

niony

background image

na Msz

ę

.

Rzucił r

ę

kawiczki na łó

ż

ko.

- Nie stoisz ponad prawem - odezwał si

ę

Harry.

- Och, prosz

ę

- j

ę

kn

ą

ł Naro

ś

lak. - Nie opowiadaj bzdur. Nie o tak pó

ź

nej

porze.

Harry poczuł ostry ból w podstawie czaszki, poczuł gor

ą

cy strumyk

spływaj

ą

cej po plecach krwi.

- Patrice uwa

ż

a,

ż

e pora by

ś

poszedł ju

ż

sobie do domu, D'Amour. Ja te

ż

tak

s

ą

dz

ę

.

ż

zanurzył si

ę

w ciało odrobin

ę

ę

biej.

- Tak? - zapytał Marchetti.

- Tak - powiedział Harry.

- On tu był - oznajmiła Norma, gdy w jej mieszkaniu znów pojawił si

ę

Harry.

- Kto?

- Eddie Axel, wła

ś

ciciel Axel's Superette. Przenikn

ą

ł do mieszkania z

łatwo

ś

ci

ą

słonecznego

ś

wiatła.

- Martwy?

- Oczywi

ś

cie,

ż

e martwy. Popełnił w celi samobójstwo. Pytał, czy widziałam

jego dusz

ę

.

- I co mu odpowiedziała

ś

?

- Harry, jestem telefonistk

ą

. Ja tylko ł

ą

cz

ę

. Nie udaj

ę

,

ż

e znam si

ę

na

metafizyce. - Si

ę

gn

ę

ła po butelk

ę

brandy, któr

ą

Harry postawił przed ni

ą

na stole. -

To milo z twojej strony - powiedziała. -Napijesz si

ę

?

- Innym razem. Normo. Gdy nie b

ę

d

ę

a

ż

tak zm

ę

czony. - Podszedł do drzwi.

- Swoj

ą

drog

ą

miała

ś

racj

ę

. Na Ridge Street co

ś

było...

- A gdzie jest to teraz?

- Odeszło... do domu. A Cha'Chat?

- Wci

ąż

gdzie

ś

tu si

ę

włóczy. Jest w fatalnym nastroju...

- Harry, Manhattan widział ju

ż

gorsze rzeczy.

Była to słaba pociecha, lecz Harry mrukni

ę

ciem przyznał jej racj

ę

i zamkn

ą

ł

za sob

ą

drzwi,

Ś

nieg padał coraz g

ę

stszy.

Harry zatrzymał si

ę

na stopniu schodków i obserwował wiruj

ą

ce wokół

ulicznej latarni białe płatki. Gdzie

ś

kiedy

ś

przeczytał,

ż

e nie istniej

ą

dwa takie same.

Skoro wi

ę

c zwykłe, skromne

ś

nie

ż

ynki miały tyle kształtów, jak mógł dziwi

ć

si

ę

,

ż

e

zdarzenia przybieraj

ą

tak ró

ż

norodne i nieprzewidywalne oblicza?

Ka

ż

da chwila rz

ą

dzi si

ę

swoimi prawami, dumał, wsuwaj

ą

c głow

ę

w paszcz

ę

background image

ś

nie

ż

ycy. Musiał jedynie czerpa

ć

w

ą

ą

pociech

ą

z tego, i

ż

mi

ę

dzy t

ą

mro

ź

n

ą

godzin

ą

a

ś

witem nast

ą

pi jeszcze niesko

ń

czona ilo

ść

takich chwil - zapewne

ś

lepych, dzikich i wygłodniałych - lecz przynajmniej o

ż

ywionych gor

ą

cym

pragnieniem, by si

ę

narodzi

ć

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barker Clive Zagubione dusze
Barker Clive Zagubione dusze
Barker Clive Umęczone dusze Legenda Primordium
Barker Clive Umeczone Dusze Legenda Primordium
Clive Barker Zagubione dusze
Clive Barker Zagubione Dusze
Barker Clive Sakrament (PERN)
Barker Clive Madonna
Barker Clive Wybrzeze Amen
Barker Clive Ksiega Krwi V
Barker Clive Imajica Pojednanie GTW
Barker Clive Wielkie sekretne widowisko (popr61)
Barker Clive Ksiega Krwi I

więcej podobnych podstron