Clive Barker
ZAGUBIONE DUSZE
Wszystko, co przepowiedziała Harry'emu niewidoma kobieta, okazało si
ę
niezbit
ą
prawd
ą
. Jakiekolwiek wewn
ę
trzne oko posiadała Norma Paine - ow
ą
niezwykł
ą
zdolno
ść
pozwalaj
ą
c
ą
jej, bez ruszania si
ę
z male
ń
kiego pokoiku przy
Siedemdziesi
ą
tej Pi
ą
tej, obserwowa
ć
cala wysp
ę
Manhattan, od mostu Broadway
po Battery Park - oko to było równie ostre jak ka
ż
dy z no
ż
y cyrkowego
ż
onglera. Na
Ridge Street rzeczywi
ś
cie stał opuszczony dom, którego ceglane
ś
ciany szpeciły
smugi sadzy. Na ulicy rzeczywi
ś
cie le
ż
ał martwy pies, który, mimo brakuj
ą
cej
połowy łba, sprawiał wra
ż
enie,
ż
e tylko
ś
pi. I tam te
ż
, je
ś
li wierzy
ć
jej słowom,
przebywa
ć
miał demon, którego szukał Harry płochliwy i wyj
ą
tkowo zło
ś
liwy
Cha'Chat.
Zdaniem Harry'ego jednak, dom ten nie byt miejscem, które zdesperowany,
wyniesiony Cha'Chat wybrałby na swoj
ą
rezydencj
ę
. Ostatecznie, cho
ć
piekielne
bractwo potrafiło by
ć
wyj
ą
tkowo nieokrzesane, jego wizerunek jako mieszka
ń
ców
siedliska wypełnionego ekskrementami i lodem był tylko chrze
ś
cija
ń
skim wymysłem.
Bardziej prawdopodobne było to,
ż
e zbiegły demon wyl
ą
dował na wódce w Waldorf-
Astorii, a nie w tak nikczemnej kryjówce.
Zdesperowany Harry, nie mog
ą
c zlokalizowa
ć
Cha'Chata konwencjonalnymi
metodami dost
ę
pnymi prywatnemu detektywowi, udał si
ę
w ko
ń
cu do
ś
lepej kobiety
jasnowidza. Wyznał jej,
ż
e to on wła
ś
nie jest winien temu,
ż
e demon wyrwał si
ę
na
wolno
ść
. Najwidoczniej niewiele wyniósł ze swych a
ż
nazbyt cz
ę
stych kontaktów z
Otchłani
ą
i jej potomstwem oraz nie przyswoił sobie w dostatecznym stopniu
wiedzy, jak wielkim geniuszem w dziedzinie oszuka
ń
stwa jest Piekło. Gdyby było
inaczej, czy
ż
pozwoliłby zmami
ć
si
ę
dziecku, które stan
ę
ło przed nim w chwili, gdy
celował ju
ż
z pistoletu w Cha'Chata. Kiedy jednak demon ju
ż
czmychn
ą
ł i
mistyfikacja stała si
ę
niepotrzebna, dziecko, naturalnie, zamieniło si
ę
w cuchn
ą
c
ą
chmur
ę
i wyparowało bez
ś
ladu.
Teraz, gdy Harry miał ju
ż
za sob
ą
blisko trzy tygodnie daremnych
poszukiwa
ń
, w Nowym Jorku było prawie Bo
ż
e Narodzenie; pora wzajemnej ludzkiej
ż
yczliwo
ś
ci, oraz licznych samobójstw. Zatłoczone ulice; powietrze niczym sól w
ranie; Mamona prze
ż
ywaj
ą
ca chwile glorii. Trudno wprost wyobrazi
ć
sobie lepsze
pole do działania dla Cha'Chata. Harry musiał odnale
źć
go jak najszybciej, zanim
jeszcze demon nie wyrz
ą
dzi naprawd
ę
wielkich szkód; odnale
źć
go i ponownie
wepchn
ąć
do nory, z której uciekł. W ostateczno
ś
ci detektyw gotów był nawet u
ż
y
ć
neutralizuj
ą
cych demona sylab, inkantacji, które zmarły ojciec Hesse raczył łaskawie
go nauczy
ć
. Słowa te jednak kapłan opatrzył tak straszliwym ostrze
ż
eniem,
ż
e Harry
nie odwa
ż
ył si
ę
ich nawet zapisa
ć
. Za to dobrze je zapami
ę
tał. Musiał uczyni
ć
wszystko, by Cha'Chat, po tej strome Schizmy, nie ujrzał pierwszego dnia
ś
wi
ą
t
Bo
ż
ego Narodzenia.
Wewn
ą
trz budynku przy Ridge Street było jeszcze zimniej ni
ż
na dworze.
Harry czuł, i
ż
okrutny zi
ą
b przenika mu przez obie pary skarpetek i zaczyna mrozi
ć
stopy. Dotarł wła
ś
nie po schodach na pierwsze pi
ę
tro, gdy usłyszał westchni
ę
cie.
Odwrócił si
ę
przygotowany na to,
ż
e ujrzy Cha'Chata, który ze zje
ż
on
ą
, plugaw
ą
sier
ś
ci
ą
, ki
ś
ci
ą
swych oczu spogl
ą
da
ć
b
ę
dzie w kilkana
ś
cie stron jednocze
ś
nie. Ale
nie. W ko
ń
cu korytarza stała młoda kobieta. Jej chuda posta
ć
i wymizerowana twarz
wyra
ź
nie wskazywały na pochodzenie portoryka
ń
skie. Zanim dziewczyna spiesznie
zbiegła po schodach, Harry zd
ąż
ył jeszcze zauwa
ż
y
ć
,
ż
e była w zaawansowanej
ci
ąż
y.
Nasłuchuj
ą
c jej oddalaj
ą
cych si
ę
kroków, detektyw doszedł do przekonania,
ż
e Norma pomyliła si
ę
. Gdyby w tym domu rzeczywi
ś
cie przebywał Cha'Chat, nie
pozwoliłby wymkn
ąć
si
ę
z nietkni
ę
tymi oczyma w głowie tak wspaniałej zdobyczy.
Na Ridge Street demona z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
nie było.
A zatem pozostał do przeszukania cały Manhattan.
Poprzedniego wieczoru Eddiemu Axelowi przytrafiła si
ę
bardzo osobliwa
przygoda. Zataczaj
ą
c si
ę
, wracał wła
ś
nie do domu z ulubionego baru poło
ż
onego w
odległo
ś
ci sze
ś
ciu przecznic od jego delikatesów przy Trzeciej Alei. Eddie był
pijany; był radosny; i miał ku temu wszelkie powody. Tego dnia uko
ń
czył
pi
ęć
dziesi
ą
t pi
ęć
lat. W tym czasie b
ę
kartów; oraz - co najwa
ż
niejsze - zało
ż
ył
przynosz
ą
cy ogromne dochody sklep, Axel's Superette.
Ś
wiat toczył si
ę
normalnym
torem.
Jezu Chryste, ale zi
ą
b! W tak
ą
noc, zagra
ż
aj
ą
c
ą
now
ą
epok
ą
lodowcow
ą
,
nie było nawet co my
ś
le
ć
o złapaniu taksówki. Do domu musiał doj
ść
na piechot
ę
.
Przebył mniej wi
ę
cej połow
ę
drogi do najbli
ż
szej przecznicy, kiedy - cud nad
cudy - na ulicy pojawiła si
ę
taksówka. Zatrzymał j
ą
, usadowił si
ę
w jej przytulnym
wn
ę
trzu i wtedy wła
ś
nie zacz
ę
ły si
ę
dziwy.
Po pierwsze, szofer znał jego imi
ę
i nazwisko.
- Do domu, panie Axel? - zapytał.
- Tak - odparł Eddie, nie kwestionuj
ą
c daru niebios, jak
ą
okazała si
ę
wolna
taksówka.
Pomy
ś
lał zreszt
ą
,
ż
e stanowi ona urodzinowy prezent którego
ś
ze stałych
bywalców baru.
Zapewne na chwil
ę
zamkn
ą
ł powieki; mo
ż
e nawet przysn
ą
ł. Jak było, tak
było; nast
ę
pn
ą
rzecz
ą
, jak
ą
spostrzegł, to to,
ż
e taksówka ze znaczn
ą
szybko
ś
ci
ą
pomykała nie znanymi mu ulicami. Natychmiast otrz
ą
sn
ą
ł si
ę
z odr
ę
twienia. Z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
znajdowali si
ę
w Village; na terenach, od których zawsze trzymał si
ę
z
daleka. Jego sklep i mieszkanie znajdowały si
ę
w s
ą
siedztwie wysokiego Nineties.
Nie interesowała go dekadencka Village, gdzie szyld na sklepie głosił:
„Przekłuwania uszu; ze znieczuleniem lub bez", a przed drzwiami snuli si
ę
młodzi
m
ęż
czy
ź
ni o podejrzanie wygl
ą
daj
ą
cych biodrach.
- Jedziemy w złym kierunku - stwierdził, stukaj
ą
c w plastikow
ą
szyb
ę
oddzielaj
ą
c
ą
go od kierowcy, który jednak nie raczył nawet obejrze
ć
si
ę
i przeprosi
ć
lub cokolwiek wyja
ś
ni
ć
.
Taksówka nieoczekiwanie skr
ę
ciła w stron
ę
rzeki, wjechała w uliczk
ę
, wzdłu
ż
której ci
ą
gn
ę
ły si
ę
magazyny i tam przystan
ę
ła.
- Tu jest pana przystanek - o
ś
wiadczył szofer.
Eddie nie potrzebował wyra
ź
niejszej zach
ę
ty do tego, by wysi
ąść
.
Gdy wygrzebał si
ę
z auta, taksiarz wskazał mroczn
ą
przestrze
ń
mi
ę
dzy
- Ona ju
ż
na pana czeka - oznajmił i odjechał.
Eddie został na chodniku sam.
Zdrowy rozs
ą
dek nakazywał mu natychmiastowy odwrót, lecz gdy spojrzał
przed siebie, znieruchomiał jak słup soli. Ujrzał j
ą
- t
ę
, o której mówił taksiarz. Było
to najbardziej otyłe stworzenie, jakie Eddie spotkał w
ż
yciu. Kobieta miała wi
ę
cej
podbródków ni
ż
palców, a z ka
ż
dego wyci
ę
cia jej letniej, przewiewnej sukienki
wylewało si
ę
l
ś
ni
ą
ce od oliwy lub potu ciało.
- Eddie - odezwała si
ę
.
Najwyra
ź
niej tego wieczoru wszyscy znali jego imi
ę
. Gdy ruszyła w jego
stron
ę
, pokłady tłuszczu na jej korpusie i ko
ń
czynach zacz
ę
ły marszczy
ć
si
ę
i
falowa
ć
.
„Kim pani jest?" - chciał zapyta
ć
Eddie, lecz gdy ujrzał,
ż
e zwały tłuszczu nie
dotykaj
ą
ziemi, słowa uwi
ę
zły mu w gardle. Kobieta unosiła si
ę
w powietrzu.
Gdyby Eddie był trze
ź
wy, w lot wszystko by poj
ą
ł i czmychn
ą
ł gdzie pieprz
ro
ś
nie. Ale buzuj
ą
cy mu w
ż
yłach alkohol stłumił strach i wła
ś
ciciel delikatesów
odwa
ż
nie podj
ą
ł wyzwanie.
- Eddie - odezwała si
ę
znów kobieta. - Drogi Eddie. Mam dla ciebie dobr
ą
i
zł
ą
wiadomo
ść
. Któr
ą
chcesz usłysze
ć
najpierw? Eddie chwil
ę
si
ę
zastanawiał.
- Dobr
ą
.
- Jutro umrzesz - padła odpowied
ź
; której towarzyszył leciutki u
ś
miech.
- I to ma by
ć
dobra wiadomo
ść
?
- Na twoj
ą
nie
ś
mierteln
ą
dusz
ę
czeka raj - mrukn
ę
ła grubaska. -Czy
ż
nie jest
to dobra wie
ść
?
- A wi
ę
c, jaka jest ta zła?
Wsun
ę
ła mi
ę
dzy swe l
ś
ni
ą
ce cyce dło
ń
o serdelkowatych palcach. Rozległ
si
ę
cichy pisk wyra
ż
aj
ą
cy ogromn
ą
skarg
ę
i kobieta wyci
ą
gn
ę
ła co
ś
, co tak skrz
ę
tnie
ukrywała mi
ę
dzy piersiami. Było to skrzy
ż
owanie małego gekona ze sparszywiałym
szczurem, stworzonko ł
ą
cz
ą
ce cechy obu tych gatunków. Kiedy kobieta podsuwała
je Eddiemu pod nos, stworek wymachiwał
ż
ało
ś
nie w powietrzu łapkami.
- To jest ta twoja nie
ś
miertelna dusza - wyja
ś
niła.
Ma racj
ę
, pomy
ś
lał Eddie. Nie jest to pomy
ś
lna wiadomo
ść
.
- Do
ść
ż
ałosny widok, prawda? - powiedziała. Dusza
ś
lini
ą
c si
ę
wiła w jej
dłoni, a ona ci
ą
gn
ę
ła: - Jest wygłodzona. Jest tak wygłodzona,
ż
e prawie zdycha. A
dlaczego? - Nie dała Eddiemu czasu na odpowied
ź
. - Brak dobrych uczynków...
Eddie zacz
ą
ł szcz
ę
ka
ć
z
ę
bami.
- Wi
ę
c co mam z tym zrobi
ć
? - zapytał.
- Pozostało ci jeszcze troch
ę
tchu. Musisz skompensowa
ć
swe
ż
ycie
po
ś
wi
ę
cone rozpasanym zyskom...
- Nie rozumiem.
- Jutro zamie
ń
Axel's Superette w
Ś
wi
ą
tyni
ę
Miłosierdzia. W ten sposób dasz
troch
ę
mi
ę
sa ko
ś
ciom swej duszy.
Eddie spostrzegł,
ż
e babsztyl zaczyna wznosi
ć
si
ę
w powietrze. Z ciemnego
nieba popłyn
ę
ły tony rzewnej, bardzo rzewnej muzyki. D
ź
wi
ę
ki otoczyły monstrualn
ą
posta
ć
minorowymi akordami i niebawem grub
ą
kobiet
ę
pochłon
ą
ł mrok.
Zanim Harry zbiegi po schodach i wyszedł na ulic
ę
, dziewczyna znikn
ę
ła. Nie
było te
ż
martwego psa. Nie maj
ą
c nic lepszego do roboty, zgn
ę
biony Harry powlókł
si
ę
ci
ęż
kim krokiem do mieszkania Normy. Uczynił to bardziej z potrzeby czyjego
ś
towarzystwa ni
ż
z ch
ę
ci w
ą
tpliwej satysfakcji powiadomienia niewidomej, i
ż
popełniła omyłk
ę
.
- Nigdy si
ę
nie myl
ę
- o
ś
wiadczyła Norma, przekrzykuj
ą
c harmider robiony
przez pi
ęć
wł
ą
czonych telewizorów i liczne radioodbiorniki, które grały w jej domu na
okr
ą
gło.
Utrzymywała,
ż
e kakofonia taka stanowi jedyny skuteczny sposób
powstrzymania
ś
wiata duchów od ustawicznego zakłócania jej prywatno
ś
ci; bełkot
doprowadzał je do szale
ń
stwa.
- A jednak widziałam na Ridge Street moc - o
ś
wiadczyła z uporem.
Harry zamierzał wszcz
ąć
na ten temat spór, ale jego wzrok przyci
ą
gn
ą
ł
obraz na jednym z ekranów telewizyjnych. Reporter stał na chodniku. Po drugiej
stronie ulicy ze sklepu (na szyldzie widniał napis „Axel's Superette”) wynoszono
ciała.
- O co chodzi? - zainteresowała si
ę
Norma.
- Wygl
ą
da na to,
ż
e kto
ś
podło
ż
ył bomb
ę
- wyja
ś
nił Harry, próbuj
ą
c wyłuska
ć
spo
ś
ród hałasu graj
ą
cych telewizorów i radioodbiorników głos reportera.
- Zrób gło
ś
niej - poleciła Norma. - Uwielbiam takie nieszcz
ęś
cia. Okazało si
ę
,
ż
e ze sklepu wynoszono ofiary nie bomby, lecz zamieszek. Pó
ź
nym rankiem w
zatłoczonych delikatesach wybuchła bójka; nikt dokładnie nie znał jej przyczyny.
Bijatyka szybko zamieniła si
ę
w krwaw
ą
jatk
ę
. Wst
ę
pne szacunki mówiły o
trzydziestu zabitych i dwukrotnie wi
ę
kszej liczbie rannych. Tak spontaniczny wybuch
agresji natychmiast wzbudził podejrzenia Harry'ego.
- Cha'Chat... - mrukn
ą
ł.
Mimo panuj
ą
cego w pokoju zgiełku, Norma dosłyszała jego uwag
ę
.
- Sk
ą
d masz t
ę
pewno
ść
? - zapytała.
Harry nie odpowiedział. W nadziei,
ż
e podany zostanie dokładny adres
sklepu Axel's Superette, uwa
ż
nie słuchał podsumowuj
ą
cego sw
ą
relacj
ą
reportera.
Tak. W ko
ń
cu ten adres padł. Trzecia Aleja, mi
ę
dzy ulicami Dziewi
ęć
dziesi
ą
t
ą
Czwart
ą
a Dziewi
ęć
dziesi
ą
t
ą
Pi
ą
t
ą
.
- U
ś
miechnij si
ę
- mrukn
ą
ł do Normy i zostawił j
ą
w towarzystwie butelki
brandy i plotkuj
ą
cego w łazience zmarłego.
Dom przy Ridge Street stanowił dla Lindy ostatni
ą
desk
ę
ratunku. Wbrew
wszelkim nadziejom miała jednak nadziej
ę
,
ż
e spotka w nim Bol
ą
. Wyliczyła sobie,
ż
e najprawdopodobniej on wła
ś
nie jest ojcem dziecka, które nosiła pod sercem. W
budynku jednak zastała tylko najdziwniejszego m
ęż
czyzn
ę
, jakiego widziała w
ż
yciu;
m
ęż
czyzn
ę
z oczyma o przedziwnym złocistym blasku; m
ęż
czyzn
ę
, który
nieoczekiwanie przesłał jej pozbawiony rado
ś
ci u
ś
miech. Tak czy owak
Ś
mier
ć
,
która nie b
ę
dzie ani godna, ani nie zapewni jej nadziei na Przyszłe
Ż
ycie;
ś
mier
ć
,
któr
ą
przyniesie m
ęż
czyzna w szarym garniturze, a którego twarz czasami
przypominała jej znanego mgli
ś
cie
ś
wi
ę
tego, a czasami
ś
cian
ę
pokryt
ą
gnij
ą
cym
gipsem.
Ż
ebrz
ą
c, ruszyła w gór
ę
miasta, w stron
ę
Times Square. W
ś
ród tłumu
przechodniów czuła si
ę
chwilowo bezpieczna. Obliczywszy,
ż
e u
ż
ebrana kwota
starczy jej na uregulowanie rachunku, w niewielkim barze zamówiła jajka i kaw
ę
.
Zapach jedzenia sprawił,
ż
e dziecko niespokojnie poruszyło si
ę
przez sen, prawie
si
ę
obudziło. Błysn
ę
ła jej w głowie my
ś
l,
ż
e powinna jeszcze troch
ę
powalczy
ć
. Je
ś
li
ju
ż
nie ze wzgl
ę
du na siebie, to przynajmniej przez wzgl
ą
d na dobro dziecka.
Długo siedziała przy stoliku, rozwa
ż
aj
ą
c ten problem, i dopiero gniewne
mamrotanie niezadowolonego wła
ś
ciciela wygoniło j
ą
znów na ulic
ę
.
Było pó
ź
ne popołudnie, a pogoda wyra
ź
nie zmieniała si
ę
na gorsze. Na
pobliskim rogu jaka
ś
kobieta
ś
piewała po włosku tragiczn
ą
ari
ę
. Bliska łez Linda
odwróciła si
ę
od smutku, jaki niosła pie
śń
, i ruszyła przed siebie bez celu.
Gdy pochłon
ą
ł ju
ż
j
ą
dum, m
ęż
czyzna w szarym garniturze wy
ś
lizgn
ą
ł si
ę
z
niewielkiej grupy słuchaczy otaczaj
ą
cych uliczn
ą
ś
piewaczk
ę
. Towarzysz
ą
cego mu
miedziaka posłał przodem, by mie
ć
pewno
ść
,
ż
e ofiara im si
ę
nie wymknie.
Marchetti
ż
ałował,
ż
e traci takie widowisko.
Ś
piewaczka
ś
mieszyła go.
Ś
piewaj
ą
c zatopionym ju
ż
dawno w alkoholu głosem, nieustannie myliła tonacje i
fałszowała - có
ż
za wspaniały testament dla niedoskonało
ś
ci - sprawiaj
ą
c, i
ż
wzniosła sztuka Verdiego stawała si
ę
ś
miechu warta. Mógł jednak wróci
ć
na ten róg
gdy bestia zostanie ju
ż
wyprawiona na tamten
ś
wiat. Słuchanie tej szpetnej ekstazy
doprowadzało go do łez. Nie czul si
ę
tak ju
ż
od miesi
ę
cy. Chciało mu si
ę
płaka
ć
.
Harry stał na Trzeciej Alei naprzeciwko delikatesów Axel's Supcrette i
obserwował gapiów. W chłodzie zapadaj
ą
cego wieczoru zebrały si
ę
ich setki i teraz
ogl
ą
dali wszystko, co było do ogl
ą
dania; widok nie sprawił im zawodu. Ciała
wynoszono nieustannie; w workach, w tobołkach, nawet w wiadrach.
- Czy kto
ś
wie, co tu si
ę
dokładnie wydarzyło? - zapytał jednego z gapiów.
M
ęż
czyzna odwrócił do niego poczerwieniał
ą
z zimna twarz.
- Wła
ś
ciciel sklepu postanowił rozda
ć
za darmo cały towar - wyja
ś
nił,
ś
miej
ą
c
si
ę
z takiej głupoty sklepikarza. - Delikatesy zalał dosłownie tłum ch
ę
tnych. W
ś
cisku
kogo
ś
zabito...
- Słyszałem,
ż
e wszystko zacz
ę
ło si
ę
od puszki z mi
ę
sem - wtr
ą
cił kto
ś
z
tłumu. - Zatłuczono ni
ą
człowieka na
ś
mier
ć
.
Do rozmowy wł
ą
czali si
ę
kolejni gapie; ka
ż
dy podawał inn
ą
wersj
ę
wydarze
ń
.
Harry zamierzał wła
ś
nie oddzieli
ć
fakty od fikcji, kiedy jego uwag
ę
odwróciła
wymiana zda
ń
.
Chłopak w wieku dziewi
ę
ciu, dziesi
ę
ciu lat chwycił swego koleg
ę
za guzik.
- Czułe
ś
jej zapach? - chciał wiedzie
ć
. Drugi dzieciak skwapliwie pokiwał
głow
ą
.
- Obrzydliwy, co? - dopytywał si
ę
ten pierwszy.
- Cuchn
ę
ła gorzej ni
ż
gówno.
Obaj malcy wybuchn
ę
li konspiracyjnym
ś
miechem.
Harry popatrzył na drug
ą
stron
ę
ulicy, na obiekt ich zainteresowania. Ujrzał
kobiet
ę
. Miała potworn
ą
tusz
ę
, była stanowczo zbyt lekko ubrana jak na t
ę
por
ę
roku i spogl
ą
dała na rozgrywaj
ą
ce si
ę
wypadki małymi, błyszcz
ą
cymi oczkami.
Harry w jednej chwili zapomniał o pytaniach, jakie zamierzał zada
ć
Był to
Cha'Chat, co do tego nie było najmniejszych w
ą
tpliwo
ś
ci. Zupełnie jakby na
potwierdzenie tego faktu, demon rzucił si
ę
do panicznej ucieczki. Przy ka
ż
dym
kroku jego ko
ń
czyny i potwornych rozmiarów po
ś
ladki ta
ń
czyły fandango. Zanim
Harry zdołał przepchn
ąć
si
ę
przez tłum, Cha'Chat znikał ju
ż
za rogiem
Dziewi
ęć
dziesi
ą
tej Pi
ą
tej. Ale skradzione ciało nie było stworzone do biegania i
Harry błyskawicznie zmniejszał dziel
ą
cy ich dystans. Kilka kolejnych ulicznych lamp
miało poprzepalane
ż
arówki, wi
ę
c gdy Harry w ko
ń
cu złapał demona za kark i
usłyszał d
ź
wi
ę
k prutego materiału, mrok sprawił,
ż
e odra
ż
aj
ą
ca prawda dotarła do
niego dopiero po dobrych pi
ę
ciu sekundach. Cha’ Chat, w sobie tylko znany
sposób, pozbył si
ę
obcego ciała i Harry trzymał w r
ę
ku jedynie wielk
ą
, ci
ęż
k
ą
opo
ń
cz
ę
utkan
ą
z ektoplazmy. Odra
ż
aj
ą
ca peleryna roztapiała mu si
ę
w r
ę
ku
niczym przejrzały ser. Pozbawiony balastu demon był ju
ż
daleko; w
ą
tlutki jak
nadzieja, delikatny, zwinny i gibki. Harry odrzucił obrzydliw
ą
płacht
ę
i wypowiadaj
ą
c
sylaby Hessego, rzucił si
ę
w dalsz
ą
pogo
ń
.
Ku jego zdumieniu demon zatrzymał si
ę
w pół kroku i odwrócił w stron
ę
nadbiegaj
ą
cego detektywa. Strzelał oczyma w prawo i w lewo; unikał jedynie
spojrze
ń
w same Niebiosa. Z rozwartych ust dobywał mu si
ę
rechot. Brzmiał tak,
jakby kto
ś
wymiotował do szybu windy.
- Słowa, D'Amour? - odezwał si
ę
, szydz
ą
c z sylab Hessego. -S
ą
dzisz,
ż
e
zatrzymasz mnie słowami?
- Nie - odparł Harry i zanim demon bezlikiem swych oczu zd
ąż
ył spostrzec w
jego r
ę
ku pistolet, jednym strzałem zrobił w brzuchu Cha’ Chata wielk
ą
dziur
ę
- Ty skurwysynu! - zawył demon. - Ty cwelu!
Upadł na ziemi
ę
, z rany wypływała mu krew koloru szczyn, Harry wolnym
krokiem podszedł do powalonego przeciwnika. Było wr
ę
cz niemo
ż
liwe zabi
ć
Cha'Chata zwykłym pociskiem, ale w poj
ę
ciu jego klanu, nawet rana zadana r
ę
k
ą
człowieka sprowadzała na
ń
ha
ń
b
ę
. Dwie rany były obelg
ą
wprost nie do zniesienia.
- Nie! - zacz
ą
ł błaga
ć
demon, kiedy Harry wycelował bro
ń
w jego głow
ę
. -
Tylko nie w twarz!
- Daj mi wi
ę
c cho
ć
jeden powód, abym tego nie zrobił.
- B
ę
dziesz potrzebował kul - padła odpowied
ź
. Harry, który spodziewał si
ę
targów i gró
ź
b, słysz
ą
c takie słowa, zamilkł.
- D'Amour, dzisiejszej nocy znów co
ś
wyrwie si
ę
na wolno
ść
-powiedział
Cha'Chat. Kału
ż
a krwi, w której le
ż
ał zaczynała krzepn
ąć
przybieraj
ą
c mleczn
ą
barw
ę
roztopionego wosku. - Co
ś
du
ż
o dzikszego ni
ż
ja.
- Co dokładnie? Demon roze
ś
miał si
ę
.
- A któ
ż
to mo
ż
e wiedzie
ć
? To dziwna pora roku, prawda? Długie noce.
Czyste niebo. Czy
ż
by
ś
jeszcze nie wiedział,
ż
e w takie wła
ś
nie noce rodz
ą
si
ę
najprzedziwniejsze stwory.
- Gdzie? - zapytał z kolei Harry, przyciskaj
ą
c mocniej do nosa Cha'Chata luf
ę
pistoletu.
- Jeste
ś
tchórzem zn
ę
caj
ą
cym si
ę
nad słabszymi, D'Amour - odparł z nagan
ą
w głosie demon. - Wiesz o tym?
- Odpowiedz...
Oczy stwora pociemniały, jego twarz zacz
ę
ła si
ę
jakby rozmywa
ć
.
- Powiedziałbym,
ż
e na południe st
ą
d... - odparł po krótkim zastanowieniu. -
Hotel... - Ton jego głosu lekko si
ę
zmienił, a rysy twarzy jakby straciły troch
ę
na
materialno
ś
ci. Harry'ego
ś
wierzbił trzymany na spu
ś
cie palec. Ze wszystkich sił
powstrzymywał si
ę
, by nie zada
ć
przekl
ę
temu stworowi takiej rany,
ż
e na zawsze
zniech
ę
ci go
do spogl
ą
dania w lustro. Ale Cha'Chat gadał, a on nie mógł pozwoli
ć
sobie
na przerywanie mu. - ...Na Czterdziestej Czwartej. Mi
ę
dzy Szóst
ą
... Szóst
ą
a
Broadwayem. - Teraz ju
ż
demon mówił kobiecym głosem. -Niebieskie zasłony —
mrukn
ą
ł. — Widz
ę
niebieskie zasłony.
Kiedy to powiedział, znikn
ę
ły resztki jego prawdziwej fizjonomii i na
chodniku, u stóp Harry'ego, le
ż
ała brocz
ą
ca krwi
ą
Norma.
- Chyba nie zastrzelisz staruszki, prawda? - pisn
ę
ła. Na widok takiego triku
Harry zawahał si
ę
tylko kilka sekund. Ale to Cha'Chatowi w zupełno
ś
ci wystarczyło.
Zło
ż
ył si
ę
mi
ę
dzy jednym planem a drugim i znikn
ą
ł. Harry stracił to stworzenie po
raz drugi w tym miesi
ą
cu.
A na domiar wszystkich jego strapie
ń
, zacz
ą
ł jeszcze pada
ć
ś
nieg.
Opisany przez demona niewielki hotel znał lepsze czasy; nawet
ś
wiatła w
holu wej
ś
ciowym migały, jakby lada chwila miały zgasn
ąć
na dobre. Krzesło za lad
ą
recepcyjn
ą
było puste, lecz w chwili gdy Harry zamierzał ruszy
ć
schodami na pi
ę
tro,
z mroku wynurzył si
ę
młody człowiek z wygolon
ą
na łyso i przypominaj
ą
c
ą
jajo
czaszk
ą
, z której zwieszał si
ę
tylko długi kosmyk włosów.
- Nikogo tu nie ma - burkn
ą
ł.
W innych okoliczno
ś
ciach Harry po prostu roztrzaskałby to jajko goł
ą
pi
ęś
ci
ą
,
co sprawiłoby mu ogromn
ą
rado
ść
. Tego wieczoru jednak miał ju
ż
wszystkiego
serdecznie do
ść
, wi
ę
c tylko powiedział:
- Có
ż
, musz
ę
chyba poszuka
ć
innego hotelu, prawda? Jego spolegliwo
ść
najwyra
ź
niej udobruchała Kosmyka; u
ś
cisk na ramieniu Harry'ego zel
ż
ał. W
nast
ę
pnej sekundzie jednak lufa pistoletu detektywa odnalazła podbródek chłopaka,
na którego twarzy odmalował si
ę
bezmiar niedowierzania. Kosmyk z impetem
wyr
ż
n
ą
ł plecami o
ś
cian
ę
i zacz
ą
ł plu
ć
krwi
ą
.
Gdy Harry wbiegał po schodach, z dołu dobiegi go wrzask miedziaka:
-Darrieux!
Ani krzyk, ani odgłosy szamotaniny nie wywołały odzewu w
ż
adnym z pokoi.
Hotel był pusty, a Harry'emu błysn
ę
ła my
ś
l,
ż
e miejsce to wybrano nie dlatego,
ż
e
mie
ś
cił si
ę
w nim hotel, lecz z jakiego
ś
innego powodu.
Kiedy znalazł si
ę
na pierwszym pi
ę
trze, rozległ si
ę
krzyk kobiety, który trwał,
trwał i nie chciał ucichn
ąć
. Harry stan
ą
ł jak wryty. Za plecami miał schody, po
których po dwa, trzy stopnie wbiegał Kosmyk, a przed sob
ą
umieraj
ą
cego
człowieka. Zacz
ą
ł powa
ż
nie podejrzewa
ć
,
ż
e dobrze si
ę
to nie sko
ń
czy.
Gdy na ko
ń
cu korytarza otworzyły si
ę
drzwi, sprawdziły si
ę
jego najgorsze
obawy. W progu,
ś
ci
ą
gaj
ą
c z dłoni zakrwawione chirurgiczne r
ę
kawiczki, pojawił si
ę
m
ęż
czyzna w szarym garniturze. Harry natychmiast go poznał; tak naprawd
ę
,
przera
ż
aj
ą
cej prawdy domy
ś
lił si
ę
w chwili, gdy usłyszał, jak Kosmyk zawołał do
swego pracodawcy po imieniu. Był to Darrieux Marchetti; znany te
ż
jako Naro
ś
lak;
członek tajnej reguły teologicznych zabójców odbieraj
ą
cych rozkazy z Rzymu lub z
Piekła. Albo i st
ą
d, i st
ą
d.
- D'Amour!
Harry'ego kosztowało sporo wysiłku, by ukry
ć
dum
ę
z tego,
ż
e Marchetti go
zapami
ę
tał.
- Co tu si
ę
wydarzyło? - zapytał, daj
ą
c krok w stron
ę
drzwi.
- Sprawa prywatna — odrzekł Naro
ś
lak. - Prosz
ę
, nie podchod
ź
bli
ż
ej. W
niewielkim pokoju płon
ę
ły
ś
wiece. W ich jasnym blasku Harry ujrzał le
żą
ce na
pozbawionym materaca łó
ż
ku ciała: kobiety, któr
ą
spotkał w domu przy Ridge
Street, oraz jej dziecka. Oboje zostali zaszlachtowani z rzymsk
ą
dokładno
ś
ci
ą
.
- Protestowała - wyja
ś
nił Marchetti, najwyra
ź
niej nie przejmuj
ą
c si
ę
tym,
ż
e
Harry ogl
ą
da wynik jego pracy. - Ale mnie chodziło tylko o dziecko.
- Kim było? - zapytał Harry. - Demonem? Marchetti wzruszył ramionami.
- Tego ju
ż
nigdy si
ę
nie dowiemy - odrzekł Marchetti. - Ale o tej porze roku
zawsze co
ś
próbuje przedosta
ć
si
ę
przez dziur
ę
w płocie. Wolimy zatem wcze
ś
niej
si
ę
zabezpieczy
ć
, by pó
ź
niej nie
ż
ałowa
ć
. Poza tym istniej
ą
tacy, i ja si
ę
do nich
równie
ż
zaliczam, którzy wierz
ą
w istnienie nadmiaru Mesjaszy...
- Mesjaszy? - zapytał Harry i znów popatrzył na male
ń
kie ciałko.
- S
ą
dz
ę
,
ż
e kryła si
ę
w nim moc - odezwał si
ę
Marchetti. - Ale teraz ju
ż
i tak
odszedł. B
ą
d
ź
wdzi
ę
czny, D'Amour. Twój
ś
wiat nie jest jeszcze gotów na
objawienie. - Popatrzył przez rami
ę
Harry'ego na miedziaka, który dotarł wła
ś
nie na
pi
ę
tro. - Patrice, b
ą
d
ź
aniołem i podstaw mi samochód. I tak ju
ż
jestem spó
ź
niony
na Msz
ę
.
Rzucił r
ę
kawiczki na łó
ż
ko.
- Nie stoisz ponad prawem - odezwał si
ę
Harry.
- Och, prosz
ę
- j
ę
kn
ą
ł Naro
ś
lak. - Nie opowiadaj bzdur. Nie o tak pó
ź
nej
porze.
Harry poczuł ostry ból w podstawie czaszki, poczuł gor
ą
cy strumyk
spływaj
ą
cej po plecach krwi.
- Patrice uwa
ż
a,
ż
e pora by
ś
poszedł ju
ż
sobie do domu, D'Amour. Ja te
ż
tak
s
ą
dz
ę
.
Nó
ż
zanurzył si
ę
w ciało odrobin
ę
gł
ę
biej.
- Tak? - zapytał Marchetti.
- Tak - powiedział Harry.
- On tu był - oznajmiła Norma, gdy w jej mieszkaniu znów pojawił si
ę
Harry.
- Kto?
- Eddie Axel, wła
ś
ciciel Axel's Superette. Przenikn
ą
ł do mieszkania z
łatwo
ś
ci
ą
słonecznego
ś
wiatła.
- Martwy?
- Oczywi
ś
cie,
ż
e martwy. Popełnił w celi samobójstwo. Pytał, czy widziałam
jego dusz
ę
.
- I co mu odpowiedziała
ś
?
- Harry, jestem telefonistk
ą
. Ja tylko ł
ą
cz
ę
. Nie udaj
ę
,
ż
e znam si
ę
na
metafizyce. - Si
ę
gn
ę
ła po butelk
ę
brandy, któr
ą
Harry postawił przed ni
ą
na stole. -
To milo z twojej strony - powiedziała. -Napijesz si
ę
?
- Innym razem. Normo. Gdy nie b
ę
d
ę
a
ż
tak zm
ę
czony. - Podszedł do drzwi.
- Swoj
ą
drog
ą
miała
ś
racj
ę
. Na Ridge Street co
ś
było...
- A gdzie jest to teraz?
- Odeszło... do domu. A Cha'Chat?
- Wci
ąż
gdzie
ś
tu si
ę
włóczy. Jest w fatalnym nastroju...
- Harry, Manhattan widział ju
ż
gorsze rzeczy.
Była to słaba pociecha, lecz Harry mrukni
ę
ciem przyznał jej racj
ę
i zamkn
ą
ł
za sob
ą
drzwi,
Ś
nieg padał coraz g
ę
stszy.
Harry zatrzymał si
ę
na stopniu schodków i obserwował wiruj
ą
ce wokół
ulicznej latarni białe płatki. Gdzie
ś
kiedy
ś
przeczytał,
ż
e nie istniej
ą
dwa takie same.
Skoro wi
ę
c zwykłe, skromne
ś
nie
ż
ynki miały tyle kształtów, jak mógł dziwi
ć
si
ę
,
ż
e
zdarzenia przybieraj
ą
tak ró
ż
norodne i nieprzewidywalne oblicza?
Ka
ż
da chwila rz
ą
dzi si
ę
swoimi prawami, dumał, wsuwaj
ą
c głow
ę
w paszcz
ę
ś
nie
ż
ycy. Musiał jedynie czerpa
ć
w
ą
tł
ą
pociech
ą
z tego, i
ż
mi
ę
dzy t
ą
mro
ź
n
ą
godzin
ą
a
ś
witem nast
ą
pi jeszcze niesko
ń
czona ilo
ść
takich chwil - zapewne
ś
lepych, dzikich i wygłodniałych - lecz przynajmniej o
ż
ywionych gor
ą
cym
pragnieniem, by si
ę
narodzi
ć
.