149 Broadrick Anette Bracia z Teksasu 03 Ślub po teksasku

background image
background image

PROLOG

Cody Callaway ostrożnie wślizgnął się do wnętrza

kościoła. W środku było pełno ludzi. To go nie

zdziwiło. Szybkim spojrzeniem obrzucił zgromadzo­

nych i oparł się o ścianę. Młoda para już stała przy

ołtarzu. Ceremonia właśnie się zaczęła.

Cody odetchnął z ulgą. Zdążył naprawdę w ostat­

niej chwili. Z roztargnieniem uniósł dłoń i poprawił

krawat. Czuł się trochę nieswojo. Nie przywykł do

ubierania się w ten sposób. Okazje, kiedy zdarzyło mu

się występować w garniturze, mógłby chyba policzyć

na palcach jednej ręki. Nie spuszczał wzroku z nowo­

żeńców.

Śluby i pogrzeby. Sytuacje, które obligują do takie­

go stroju. Niestety, majuż za sobą parę pogrzebów. Na

szczęście tym razem ubrał się tak z powodu ślubu.

Popatrzył po twarzach. Większość z nich była mu

znana. Tuż za panem młodym stał Cole, ich najstarszy

brat. Był drużbą Camerona. Nie opodal stała Allison,

żona Cole'a.

W jednym z pierwszych rzędów dostrzegł wyraźnie

wzruszoną ciotkę Letty. Oczy jej podejrzanie błysz­

czały. Czy to możliwe, że ta szorstka kobieta naprawdę

była zdolna do takiego okazywania uczuć? Przesunął

wzrokiem po pozostałych osobach i zatrzymał się na

postaci wysokiego młodego człowieka. Jego bratanek

Tony. W wieku dwudziestu jeden lat był już prawie

background image

6 . SLUB PO TEKSASKL'

wzrostu ojca. Na Boga, czy ten dzieciak kiedyś prze­

stanie rosnąć?

Panowała cisza, którą przerywał jedynie donośny

głos kapłana. Rodzina, zamyślił się Cody. Tak niewiele

brakowało, a nie uczestniczyłby w tej uroczystości.

Zawsze z obrzydzeniem myślał o wścibskich repor­

terach, którzy ani na moment nie dawali im spokoju,

ale teraz powinien im podziękować. To cud, że dowie­

dział się o ślubie Camerona. Przypadkowo przeczytał

o tym dziś rano w gazecie, kiedy po przekroczeniu

granicy z Meksykiem zatrzymał się na kawę.

I tak przyjechał w ostatniej chwili. Wycisnął ile

mógł z samochodu, ale kiedy wreszcie dotarł na

rodzinne ranczo, okazało się, że wszyscy już byli

w drodze do kościoła. Pędem odszukał swój garnitur.

Ostatni raz miał go na sobie chyba w dniu ślubu

Cole'a... zaraz, kiedy to było? Chyba jakieś pięć lat

temu... a może sześć?

Przez ostatnie lata niemal nie widywał się z braćmi.

Z pewności ą minęło już pół roku od ich poprzedniego

spotkania. Niewątpliwie wypomną mu to. Uśmiechnął

się do siebie. Właściwie to było przyjemne, że potrafił

przewidzieć ich reakcje. Znów poczuje, że wrócił do

domu, gdy zaczną wyrzucać mu to jego znikanie bez

słowa i pojawianie się dopiero po paru miesiącach.

Przyglądał się, jak Cameron wsuwa obrączkę na

palec nowo poślubionej żony. Janinę promieniała

szczęściem. Poznał ją w czasie tego samego weekendu

co Cameron. Już wtedy miał wrażenie, że między nimi

coś się zaczyna. Można było przewidzieć, że tak się

skończy.

Jego uwagę przykuło jakieś poruszenie obok panny

młodej. To sześcioletnia córeczka Camerona z przeję­

ciem poprawiała swoją strojną suknię. Jak to dobrze,

że w końcu dziewczynka będzie mieć kogoś, kto

ŚLUB PO TEKSASKL'

7

zastąpi jej matkę. Wystarczyło tylko spojrzeć na jej

rozanieloną buzię i zakochane spojrzenie, kiedy pa­

trzyła na Janinę, swoją byłą nauczycielkę.

To wspaniale, że Cameron znalazł kogoś, kogo na

nowo obdarzył miłością. Obaj z Cole'em tak bardzo się

bali, że nie otrząśnie się z bólu i rozpaczy po wypadku,

w którym stracił żonę Andreę i sam ledwie uszedł

z życiem. Chociaż do końca nie wiadomo, .czy to

naprawdę był wypadek. W każdym razie Cody nigdy

nie pozbył się wątpliwości. Przed laty coś podobnego

spotkało ich rodziców, zginęli obydwoje na miejscu.

A on nie wierzył w przypadek.

Przez ostatnie lata próbował znaleźć dowody na

potwierdzenie swoich podejrzeń. Wiele czasu spędził

po południowej stronie granicy Teksasu z Meksykiem.

Chciał przedyskutować pewne fakty i podzielić się

informacjami z Cole'em. To dlatego wybrał się do

Stanów. Nie miał pojęcia o ślubie. Dzięki Bogu, że nie

przełożył na później swojego przyjazdu.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podświadomie

ciągle tęsknił za swoimi bliskimi. To odkrycie za­

skoczyło go. Kiedy w wieku dziesięciu lat został

sierotą, życie zmusiło go do samodzielności i liczenia

tylko na siebie. Od tej pory minęło już prawie dwadzie­

ścia lat. Dwadzieścia lat życia na własny rachunek

i według własnej woli. Wprawdzie miał starszych braci

i zamęczającą go ciotkę, ale upoił go wcześnie zakosz­

towany smak wolności i niezależności. Prawdę mó­

wiąc, w pewnym sensie zawdzięczał to może nad­

opiekuńcza, wtrącającej się do wszystkiego Letty.

W każdym razie niezależność stała się dla niego

największą wartością i sposobem na życie.

Cameron objął żonę i pochylił się lekko, by ją

pocałować. W tym geście było tyle czułości, że Cody

z trudem zapanował nad wzruszeniem. A więc obaj

background image

° ŚLUB PO TEKSASKU

bracia odnaleźli swoje szczęście. Niemal im tego

zazdrościł, lecz w głębi duszy przeczuwał, że sam

potrzebował czego innego. Obawiał się, że w takim

v

związku brakowałoby mu powietrza.

Za bardzo cenił swoją wolność. Ale cieszy się ich

szczęściem i tym, że może je z nimi dzielić.

Donośne radosne dźwięki marsza weselnego odbiły

się od sklepienia i wypełniły kościół. Zgromadzeni

podnieśli się z miejsc, wyciągali szyje w stronę uśmiech­

niętej, promieniejącej szczęściem młodej pary odcho­

dzącej od ołtarza. Nieoczekiwanie wzrok Camerona

przesunął się w kierunku opartego o ścianę Cody'ego.

Dostrzegł go i twarz natychmiast rozjaśniła mu się

w uśmiechu. Na ten widok Cody poczuł ucisk w gardle.

Co jest w tych ślubach, że wyzwalają w ludziach takie

emocje? Znacząco uniósł do góry kciuk i uśmiechnął

się do brata z uznaniem.

Powoli kościół opustoszał. Zaczęto składać życze­

nia młodej parze. Zauważono obecność Cody'ego.

- Wujek Cody! Wujek Cody! Przyjechałeś! -Trisha

z radosnym piskiem rzuciła się w jego stronę.

Chwycił ją na ręce i podniósł wysoko. Objęła go tak

mocno za szyję, że omal go nie udusiła.

- Wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, rybko

- powiedział, kiedy wreszcie rozluźniła uścisk.

- Wiem - odrzekła z dumą i lekko obciągnęła

spódniczkę.

Cody, słysząc to, wybuchnął gromkim śmiechem.

- Cieszę się, że udało ci się dojechać. - Tuż za nimi

rozległ się głęboki męski głos.

Cole wyciągnął do brata rękę, ale Cody nie uścisnął

jej, tylko otoczył go wolnym ramieniem.

- Dobrze znów cię widzieć, Cole. Ja też bardzo się

cieszę.

Cole zmieszał się lekko pod jego spojrzeniem.

ŚLUB PO TEKSASKU

9

Okazywanie uczuć zwykle przychodziło mu z trudem.

Wokół strzelały flesze. Cody uśmiechnął się do siebie,

zastanawiając się nad komentarzami, jakie zapewne

będą towarzyszyć tym zdjęciom.

- Zrobiłem co tylko mogłem, żeby cię zawiadomić

i ściągnąć tutaj - dodał Cole - ale wszystko daremnie.

Potrafisz przepaść jak kamień w wodę.

- Nie przypuszczałem, że to tak długo potrwa

- odrzekł Cody. - Te ostatnie pół roku było wprost

obłędne. W każdym razie udało mi się zdobyć parę

informacji, którymi chciałbym się z tobą podzielić na

osobności. - Podrzucił Trishę wyżej i rozejrzał się

wokół. - Allison wygląda wspaniale. Czy przypad­

kiem, kiedy się widzieliśmy ostatnim razem, nie mówi­

łeś, że spodziewa się bliźniąt?

Trisha aż klasnęła w dłonie.

- Ależ tak, wujku! Katie ma dwóch braciszków,

Clinta i Cade'a. Jeszcze są mali. Robią zabawne miny

i tak śmiesznie gulgoczą. Ja już raz trzymałam Clinta!

- Chłopcy zostali z opiekunką w Austin - wyjaśnił

Cole, uśmiechając się z dumą. - Allison wystarczy na

dzisiaj doglądanie Katie. - Obaj popatrzyli na uczepio­

ną jej boku, niezmordowanie podskakującą dziew­

czynkę.

- W jakim teraz są wieku?

- Mają już prawie trzy miesiące. Urodzili się nieco

przed czasem, ale dzięki Bogu, wszystko jest w porząd­

ku. -Popatrzył na brata. -Będzieszmógł zostać, żeby

ich poznać?

Cody spojrzał mu prosto w oczy.

- Obawiam się, że tym razem nie dam rady.

Wyjechałem tylko na parę godzin. - Zerknął w stronę

młodej pary. - Tak się cieszę, że zdążyłem. Cameron

jest naprawdę szczęśliwy. Warto było pędzić na łeb na

szyję, żeby to zobaczyć.

background image

10

SttJB PO TEKSASKU

- Jak dowiedziałeś się o ślubie?

- Czy w tym stanie któryś z Callawayów może

zrobić cokolwiek, o czym nie napisałyby gazety?

- uśmiechnął się Cody. - Zatrzymałem się na kawę

i przypadkiem przeczytałem o tym.

- W takim razie nie dostałeś odemnie wiadomości?

Cody przecząco potrząsnął głową.

- Cody, tak dalej być niemoże. Nie chcę się wtrącać

w twoje sprawy, ale trzeba to zmienić. Musimy mieć

z tobą jakiś kontakt, przecież nigdy nic nie wiadomo.

Chyba się z tym zgadzasz?

- Wstydź się, wujku - dodała Trisha.

- Już dobrze. - Cody uśmiechnął się błazeńsko.

- Przepraszam, panno Callaway.

- No, w porządku, ale żeby to się już więcej nie

powtórzyło - pouczyła go poważnie, do złudzenia

naśladując ciotkę Letty.

Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, słysząc jej

ton.

- Cody! - Allison spostrzegła go dopiero teraz

i rzuciła się w jego stronę. Wszystkie głowy zwróciły się

ku niemu. Przyzwyczaił się do podobnych sytuacji

i rzadko kiedy się peszył. Już dawno nauczył się

zachowywać kamienną twarz. Opuścił Trishę na zie­

mię i chwycił w ramiona Allison. - Och, Cody, tak się

o ciebie martwiliśmy! - W jej oczach zalśniły łzy. - Jak

to dobrze, że udało ci się przyjechać! Musimy cię

przedstawić Janinę!

- Znam ją od wiosny. Poznaliśmy ją z Cameronem

w czasie tego samego weekendu. Cieszę się, że to się tak

zakończyło. Przyjemnie zobaczyć, że Cam znów się

śmieje.

- No, to teraz z całej rodziny zostałeś tylko ty!

- wykrzyknęła Allison. - Musimy poszukać ci żony!

Cody tylko potrząsnął głową.

SLUB PO TEKSASKU U

- Nie ma mowy, Allison. Cieszę się, że Cole

i Cameron się ożenili. W dodatku wygląda na to, że

Cole wziął sobie za punkt honoru zaludnienie tych

stron Callawayami. - Uśmiechnął się, widząc jej

rumieniec. - Aleja nie jestem z tych, których pociąga

małżeństwo. To nie dla mnie.

- Prawdę mówiąc - odcięła się Allison - trudno

znaleźć żonę, która lubiłaby widywać się z mężem raz

czy dwa razy do roku.

Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy dobiegło go mam­

rotanie Cole'a:

- Trzymaj się, bracie. Nadciąga ciotka Letty.

Wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia.

Cody westchnął cicho. Wolałby raczej mieć do

czynienia z bandą meksykańskich gangsterów niż

z osobą, która przez tyle lat nadzorowała jego życie.

Rodzina. To właśnie to. Kochasz ją, zwalczasz,

zostawiasz, kiedy nadchodzi pora, i z boku obser­

wujesz zachodzące zmiany. Ale mimo to zawsze bę­

dziesz po jej stronie. Cole nie raz mu dopiekł, ale

zawsze stanie w jego obronie. I inni postąpią tak samo.

Rodzina. Cóż zrobiłby bez niej?

Kilka godzin później udało im się wymknąć z wesela

i wrócić na ranczo. Zamknęli się w gabinecie. Zdjęli

marynarki i krawaty, zapalili kosztowne cygara. Na

biurku pojawiła się kryształowa karafka z burbonem.

- Więc czego się dowiedziałeś? - zaczął w końcu

Cole.

Cody zapatrzył się na spopielały koniec cygara.

- Czy mówi ci coś nazwisko Enrique Rodriguez?

- zapytał po dłuższym milczeniu.

- W tych stronach to dosyć pospolite nazwisko,

przecież wiesz.

- Tak, wiem. Cofnijmy się nieco w przeszłość.

background image

12 ŚLUB PO TEK5A5KU

Kiedy nasz przodek, Caleb Callaway, przyjechał do

Teksasu, udało mu się wejść w posiadanie tego rancza.

Poprzednio należało ono do hiszpańskiego dona. Jego

rodzina zamieszkiwała tu od kilku pokoleń.

Cole rzucił mu ostre spojrzenie.

- Rodzina Rodriąuezów.

- Tak.

- I sądzisz, że istnieje jakiś związek między tymi

wszystkimi wydarzeniami: kradzieżami, nieszczęśliwy­

mi wypadkami i anonimowymi groźbami, których

tylekroć doświadczyliśmy, a historią sprzed tylu lat?

- Obawiam się, że to jest bardzo prawdopodobne.

Przez ostatnie kilka lat rozmawiałem z wieloma lu­

dźmi. Ciągle próbuję znaleźć jakieś powiąż anią między

tymi nie wyjaśnionymi przypadkami, znaleźć coś wię­

cej na ten temat. Z tych poszukiwań zaczyna wyłaniać

się portret kogoś przepełnionego nienawiścią i gory­

czą, wrogo nastawionego do wszystkiego, co wiąże się

z Callawayami. Jakieś pół roku temu usłyszałem

o Rodriguezie. Wpadłem na jego trop, dowiedziałem

się nieco więcej na jego temat. Okazuje się, że w linii

prostej jest spadkobiercą rodziny, która pierwotnie

zamieszkiwała ranczo.

- Na Boga, Cody! Przecież Callawayowie mają tę

ziemię w posiadaniu od prawie stu lat! Czy ktoś

mógłby do tej pory chować urazę?

- Enrique, albo, jak nazywają go znajomi, Kiki,

jest przeświadczony, że to Callawayowie są winni

wszystkim niepowodzeniom, jakie spotkały go od

przyjścia na świat. Z mlekiem matki wyssał niechęć

i uprzedzenie do naszej rodziny. Każda wzmianka

w gazetach na nasz temat tylko dolewa oliwy do ognia,

bo przez lata jego rodzina znacznie podupadła.

- Ale czyż dziadek Caleb nie wygrał tego rancza

w karty?

ŚLUB PO TEKSASKU 13

- Tak nam zawsze opowiadano.

- Czy Enrique oskarża Callawayów o kradzież

ziemi?

- Tak daleko chyba się jeszcze nie posunął, ale

można się tego po nim spodziewać.

- W jakim on jest wieku?

- Po czterdziestce. - Cody pochylił się, oparł łokcie

na kolanach. - Wydaje mi się, że ten wypadek,

w którym pięć lat temu zginęła Andrea, a Cameron

ledwie uszedł z życiem, to może być jego robota.

Cole powoli odstawił swoją szklankę.

-

Wypadek, co do którego ciągle mieliśmy wątp­

liwości... - wymamrotał. -W takim razie nasze pode­

jrzenia się potwierdzają.

- Z tego, co udało mi się zdobyć na temat Enrique'a

od moich agentów, wiem, że jest do tego zdolny.

Wdodatku w tym czasie widziano go w tych okolicach.

Cole od razu zwrócił uwagę na słowa, które wy­

rwały się bratu.

- Twoi agenci? - zapytał niby obojętnie, ale jego

ton nie zwiódł Cody'ego.

Westchnął ciężko. Wprawdzie miał zezwolenie swe­

go zwierzchnika, ale do tej pory nie wtajemniczył

Cole'a w sprawy, którymi zajmował się od czterech lat.

- Wiesz, jak to jest - zaryzykował. Może Cole się

nie zorientuje. - Jeżdżę po kraju, spotykam różnych

ludzi, rozmawiam z nimi...

- Mówisz o swoim sposobie życia, tak? Najmłod­

szy, postrzelony syn znanej rodziny, najszybsze auta,

najpiękniejsze kobiety...

Jak nigdy dotąd odczuł dzielące ich dziesięć lat

różnicy. Teraz, kiedy sam był dorosłym człowiekiem,

lepiej to rozumiał i czuł się winny. Zresztą to nie wiek

był najważniejszy, mieli inne doświadczenia życiowe.

W wieku dwudziestu lat Cole z dnia na dzień musiał

background image

14 SLU8 PO TEKSASKU

stać się głową rodziny i wziąć na siebie całą od­

powiedzialność. Nie zdążył nacieszyć się życiem. Tylko

sile charakteru zawdzięczał fakt, że się nie załamał.

- Czy chcesz wygłosić kazanie i ostrzec mnie, że

marnuję sobie życie? - uśmiechnął się Cody.

Cole upił łyk whisky.

- Może bym to zrobił, gdybym wierzył, że to

odniesie jakiś skutek.

Cody wyprostował się i popatrzył na brata.

- Jak mam to rozumieć?

- Słuchaj, Cody. Nie mam pojęcia, czym się za­

jmujesz. Jakoś trudno mi zrozumieć, o co ci chodzi

w życiu. Za dobrze cię znam. Dzieje się z tobą coś,

czego nie potrafię sobie wytłumaczyć. Opinia playbo­

ya jakoś nie pasuje do tego znikania na całe miesiące.

Może jednak zechciałbyś mnie oświecić?

Cody poczuł się jak uczniak, przyłapany przez

nauczyciela na krętactwie. Całe szczęście, że miał

pozwolenie od szefa na wyjawienie prawdy.

- Ta opinia jest mi potrzebna. Jest przykrywką dla

mojej działalności po drugiej stronie granicy,

- Co to za działalność?

- Walka z narkotykami.

Cole zesztywniał, zmrużył oczy.

- O, do diabła. Od kiedy?

- Prawie od czterech lat.

- Cztery lata! Czy to znaczy, że te wszystkie

hulanki i... To była tylko mistyfikacja? Czy... -zabrak­

ło mu słów.

Cody nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział brata

w takim stanie. Wprawdzie właśnie okazało się, że

Cole miał pewne podejrzenia i nie wierzył bezkrytycz­

nie we wszystko, co mówiono o Codym, jednak daleko

mu było do odgadnięcia prawdy. Cody rozkoszował

się tą chwilą. W pewnym sensie sprawiło mu satysfak-

SLUB PO TEKSASKL 15

qę, że nawet Cole może zostać czymś zaskoczony.

Dziwne, ale przez to wydał mu się jakiś bliższy,

bardziej ludzki.

- Poddano mi pod rozwagę myśl, by wykorzystać

moją opinię playboya. To się udało. A moje nazwisko

otwierało drzwi, które dla innych agentów były nie do

przebycia.

- Teraz już się nie dziwię, że nie mogłem cię

odszukać - wymamrotał pod nosem Cole po dłuższym

milczeniu.

- Ale zgadzam się z tobą, że musisz mieć ze mną

kontakt. Na wszelki wypadek. Dam ci telefon.

- Więc pracujesz w Meksyku.

- Głównie tam. Jest nas cała grupa. Część pracuje

dla naszego rządu, część dla Meksyku. Robimy wszys­

tko, by zahamować przerzut narkotyków przez grani­

cę.

- Czy ten Enrique też jest w to zamieszany?

- Na razie trudno cokolwiek powiedzieć. Jego

sprawą właściwie zajmuję się w wolnych chwilach.

Całe szczęście, że widziano go w okolicy, w której

pracuję. To już dużo.

- I jakie masz teraz plany?

- Muszę wracać, mam kilka umówionych spo­

tkań. Możliwe, że wkrótce zakończy się sprawa, którą

zajmujemy się od kilku lat. Tak czy inaczej, chciałem

powiedzieć ci o tym Rodriguezie. Gdyby mi się coś

przytrafiło, mam nadzieję, że poprowadzisz to dalej.

- Robi się gorąco?

- Dosyć.

- Czy to, co robisz, jest warte, by ryzykować

życie?

- Tak uważam.

Cole powoli podniósł się i wyciągnął rękę. Cody też

wstał, mocno uścisnął dłoń brata.

background image

16 ŚLUB PO TEX5ASKU

- Daj mi znać, gdybym mógł pomóc - poprosił

cicho Cole.

- Już to zrobiłeś. Wysłuchałeś mnie. Dostałem

pozwolenie, by zdradzić ci, czym się zajmuję. Jeden

z głównych bossów w Waszyngtonie chodził z tobą do

szkoły i uważa, że można ci zaufać.

- Miło mi to słyszeć -mruknął Cole. Klepnął brata

po plecach. - Bądź ze mną w kontakcie, kiedy tylko

będziesz mógł, dobrze?

- Postaram się.

Cody skierował się do wyjścia. Otworzył masywne

drzwi wejściowe i wsiadł do samochodu, nie oglądając

się. Zostawiał za sobą jedyny dom, jaki kiedykolwiek

miał.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdyby spał, z pewnością by niczego nie usłyszał.

Ktoś niemal bezgłośnie nacisnął klamkę. Na szczęście

dobiegające zmieszczącego się na parterze baru hałasy

i ochrypłe dźwięki meksykańskiej muzyki nie dawały

zmrużyć oka. Było duszno.

Leżał wpatrując się w grę świateł i cieni, przemyka­

jących po suficie w rytm migoczącego jaskrawo neonu,

umieszczonego tuż za jego oknem. Wydawało mu się,

że upłynęło już wiele godzin, od kiedy położył się do

łóżka. Wrócił myślą do niedawnego spotkania z rodzi­

ną. Co mu strzeliło do głowy, żeby żyć w ten sposób!

Przecież zamiast przewracać się na tym niewygodnym

materacu, mógłby teraz spokojnie spać we własnym

łóżku.

W pierwszej chwili, kiedy zorientował się, że drzwi

pokoju nie mają zamka, miał zamiar zastawić je

jedynym znajdującym się w pokoju krzesłem, ale po

namyśle zrezygnował z tego. Nie przypuszczał, że ktoś

okazałby się tak nierozsądny, by próbować tutaj go

niepokoić.

Najwyraźniej się przeliczył.

Prawdopodobnie ktoś po prostu pomylił pokój. Była

jeszcze inna możliwość-jakiś złodziej uznał go za łatwą

okazję. Dla tubylców był naiwnym Amerykaninem.

Wsunął rękę pod poduszkę, namacał ciężki pistolet.

Bezszelestnie podniósł się z łóżka i w kilku krokach był

przy drzwiach.

background image

18 ŚLUB PO TEKSASKU

Uchyliły się lekko, wąska smuga dochodzącego

z korytarza ostrego światła odbiła się od drewnianej

podłogi, powoli zaczęła się poszerzać. Nagle zniknęła.

Ktoś bezgłośnie wślizgnął się do pokoju.

W rozjaśnionym na mgnienie półmroku, zanim

drzwi na nowo się zamknęły, zamajaczył mu ledwie

widoczny profil długowłosej kobiety.

- Kochanie, nie jestem zainteresowany - powie­

dział cicho Cody, zwracając się do nieznajomej. -Te­

raz stąd wyjdź.

Odetchnęła głęboko, odwróciła się ku niemu.

- Cody? - wyszeptała z napięciem.

W rozedrganym świetle neonu zobaczył jej twarz.

Nie było mu to potrzebne - od razu ją poznał,

wystarczyło usłyszeć jej głos. Tylko Carina Ramirez

w ten sposób wymawiała jego imię, delikatnie akcen­

tując ostatnią sylabę.

Przeraził się. Co ona robi w jego pokoju? Wszystko

przemawiało przeciwko jej obecności tutaj. Przecież ta

dziewczyna pod żadnym pozorem nie powinna o tej

porze wchodzić do sypialni mężczyzny -zresztą o żad­

nej porze.

Zaklął pod nosem. I co teraz z nią począć?

Znienacka uświadomił sobie, że stoi przed nią

zupełnie nagi. Jeszcze chwila, a jej oczy przyzwyczają

się do ciemności. Przeżyłaby prawdziwy szok. A jego

przyjaciel Alfonso z taką niesłychaną starannością

chronił swoją młodszą siostrę.

Zmieszany i wściekły sięgnął po dżinsy. Nie znosił

takich sytuacji. W dodatku nie miał na nią absolutnie

żadnego wpływu.

- Carina, do diabła, co ty tu robisz? - warknął

stłumionym głosem, choć dochodzące z dołu hałasy

skutecznie zakłócały wszystkie inne dźwięki.

Odwrócony do niej tyłem, naciągnął wąskie spodnie.

ŚLUB PO TEKSASKU

19

- Cody, musiałam tu przyjść - odrzekła drżącym

głosem. - Musiałam cię... ostrzec - dodała ledwie

słyszalnie.

Popatrzył na nią przez ramię. Zapiął suwak i od­

wrócił się.

- Ostrzec mnie? Przed czym?

Odblask światła padł na jej twarz. Czarne oczy

wpatrywały się w niego z napięciem, błagalnie.

- Jacyś ludzie mają tu przyjść. Chcą cię zabić.

Wystarczyło na nią spojrzeć, by zrozumieć, że

święcie w to wierzy. Usta jej drżały, była spięta.

Delikatnie otoczył ją ramieniem i poprowadził

w stronę łóżka. Pociągnął ją w dół, by usiadła obok

niego. Ujął jej dłoń, próbując dodać jej otuchy.

W końcu była jeszcze dzieckiem. Bez względu na to, co

ją skłoniło, by wyrwać się z domu i narazić na szwank

swoją opinię, powinien, mimo swojego sceptycyzmu,

potraktować ją poważnie. Prawdopodobnie usłyszała

coś, czego nie zrozumiała. Poza tym kto planowałby

zamach na niego w jej obecności?

Carina mieszkała z bratem, bogatym właścicielem

ziemskim, w hacjendzie położonej u stóp Sierra Mąd­

re, jakąś godzinę jazdy od Monterrey. Cody znał

Alfonso od czterech lat, właściwie od chwili, kiedy

zaczął pracować po tej stronie granicy. Przyjaźnili się.

Nikt z mieszkańców hacjendy z pewnością nie dybał

na jego życie,

Pochylił się i odgarnął pasmo włosów z twarzy

dziewczyny. Doskonale rozumiał Alfonso, który tak

troszczył się o siostrę. Była prawdziwą pięknością.

Kruczoczarne włosy kaskadą spływały na ramiona;

zdawało się, że jej lekko skośne, przepastnie czarne

oczy kryją w sobie jakąś tajemnicę. Porcelanowa cera

jaśniała nawet w tym słabym świetle.

Alfonso miał powody, by być z niej dumny. Czujnie

background image

20

SLOB PO TEXSASKU

strzegł jej przed wszystkimi odwiedzającymi posiad­

łość mężczyznami.

Przez te cztery lata, od kiedy się znali, ani razu nie

zdarzyło się, by został z nią sam na sam. Przez ten czas

wyrosła na prawdziwą egzotyczną piękność. Ale nie­

winne spojrzenie jej błyszczących oczu świadczyło, że

otaczający ją świat ciągle był czymś tajemniczym

i nieznanym.

Ujął jej drobną rączkę w swoje dłonie.

- Opowiedz mi o tych ludziach, kotku - odezwał się

łagodnie. - Znasz ich? Czy widziałaś ich wcześniej?

W dochodzącym z ulicy świetle dostrzegł rumieniec

na jej policzkach, ale nie odwróciła wzroku.

- Byłam w swoim pokoju. Zostawiłam otwarte

drzwi na balkon, bo było duszno. Jeszcze nie zasnęłam,

kiedy usłyszałam jakieś głosy z dołu. Byłam ciekawa,

kto tam jest. Po cichutku podeszłam na palcach do

balustrady i wyjrzałam. Stali tuż pod balkonem, więc

nie mogłam ich zobaczyć, ale słyszałam rozmowę.

W pokoju było ciemno, nikt nie wiedział, że jestem na

balkonie - ciągnęła łamiącym się głosem.

Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, żeby ją

uspokoić.

- Już dobrze, maleńka, nie bój się. Odetchnij

głęboko... tak. Odszukałaś mnie, udało ci się. Teraz już

nikt nam nic nie zrobi - zapewniał, gładząc ją po

plecach i przytulając do siebie. - Powiesz mi, o czym ci

ludzie rozmawiali?

Odsunęła się lekko i popatrzyła na niego z napię­

ciem.

- Cody, musimy się pospieszyć! Przecież oni mogą

tu zaraz być. Mówili, że przyjdą dzisiaj.

Z niepokojem rozejrzał się wokół. Poradzi sobie

z kilkoma facetami, ale jak to zrobić, kiedy ma jeszcze

na głowie siostrę Alfonso? W pierwszej kolejności

ŚLUB PO TEKSASKU 21

trzeba ją stąd wyekspediować. Ale najpierw musi

wyciągnąć od niej jeszcze parę informacji. I to jak

najszybciej.

- Carino - powiedział kładąc jej dłoń na ramieniu.

- Posłuchaj mnie. Muszę koniecznie wiedzieć, co

jeszcze usłyszałaś. Powiedz mi.

Zanim odpowiedziała, wzięła głęboki oddech, za-

szlochała.

- Nie poznałam ich głosów. Było ich dwóch. Jeden

miał schrypnięty głos. Nie słyszałam wszystkiego, co

mówili, ale zaczęłam słuchać, kiedy wspomnieli o to­

bie. Mówili, że stajesz im na drodze i że nadszedł czas,

by się ciebie pozbyć.

Przebiegł go dreszcz. Więc może w końcu jego praca

zaczyna przynosić efekty. Najwyraźniej jest już blisko

źródeł przerzutu narkotyków i zaczyna im zagrażać.

Ale ani przez moment nie przypuszczał, że dom

Alfonso może mieć z tym coś wspólnego.

- Czy powiedzieli, dlaczego muszą się mnie po­

zbyć?

- Mówili tylko, że nie mają do ciebie zaufania. Że

chyba pracujesz dla rządu - dodała niepewnie.

Co takiego zrobił, że wzbudził podejrzenia? Chyba

nic. Po tej stronie granicy handlarze narkotyków

podejrzliwie patrzyli na każdego Amerykanina. Nie

miał powodów sądzić, że został zdemaskowany.

Poza tym mogło być jeszcze jakieś inne wytłumacze­

nie zasłyszanej przez Carinę rozmowy.

- Czy wymienili jeszcze jakieś inne nazwiska?

Przez chwilę dziewczyna milczała. Nie poganiał jej,

myśląc, że próbuje je sobie przypomnieć, ale kiedy

podniosła oczy, zdumiał się, widząc ich wyraz. Były

pełne rozpaczy.

- Tylko jedno. Mówili o Alfonso.

- Alfonso! Czy ostrzegłaś go?

background image

22 ŚLUB PO TEKSASKU

Łzy popłynęły jej po policzkach, potrząsnęła głową.

- Nie - wyszeptała ledwie słyszalnym głosem. - Bo

to chyba Alfonso kazał im pozbyć się ciebie.

Cody aż zesztywniał. Tego nigdy by się nie spodzie­

wał. Wprawdzie ani razu nie rozmawiał z Alfonso na

temat powodów, dla których spędza w Meksyku tyle

czasu, ale uważał go za przyjaciela. Łączyło ich wiele

rzeczy. Na początku znajomości sprawdził, że Alfonso

jest solidnym biznesmenem, któremu niczego nie moż­

na było zarzucić. Przez kolejne lata ufał mu coraz

bardziej.

Jak mógł aż tak się pomylić? Czyżby Alfonso

uważał go za naiwnego i potajemnie wyśmiewał się

z niego? Czyżby to on kierował organizacją, którą

próbował rozpracować Cody?

I co teraz zrobić z jego siostrą, która przyszła go

ostrzec? zainteresował się.

- Jak się tutaj dostałaś, kotku?

Z hacjendy do osiedla było prawie dwadzieścia

kilometrów, nie mogła przyjść na piechotę. Gdyby

zabrała samochód, natychmiast by to zauważono.

- Jak tylko ci mężczyźni odeszli, wyślizgnęłam się

z domu. Wiedziałam, że muszę cię ostrzec, ale nie

miałam pojęcia, jak to zrobić. Dziś na kolacji wspo­

mniałeś, że zatrzymałeś się w miasteczku. Nie chcia­

łam, żeby ktoś w domu się zorientował. Pobiegłam do

Berto, to brat mojej przyjaciółki. Powiedziałam mu, że

muszę się z tobą zobaczyć. Zgodził się zawieźć mnie do

miasteczka. Mogłeś zatrzymać się tylko tutaj, to

jedyne miejsce. Weszłam na górę i po kolei zaglądałam

do pokoi. Nikogo nie było. — Uśmiechnęła się z ulgą.

- Ale w końcu cię znalazłam.

Aż się wzdrygnął na myśl, co by mogło się stać,

gdyby te inne pokoje nie były puste. Naraziła się na

takie niebezpieczeństwo!

ŚLUB PO TEKSASIE U 23

- Na litość boską, Carino! - wybuchnął, nie panu­

jąc już dłużej nad sobą. -Dlaczego nie zawiadomiłaś

mnie w inny sposób? Nie pomyślałaś, ile ryzykujesz?

Mogło ci się przydarzyć tyle rzeczy, o których nawet

nie chcę wspominać!

Na samą myśl aż zadrżał,

Zaległa cisza, przerywana tylko brzękiem tłuczo­

nego szkła i donośnym śmiechem z baru na dole:

Muzyka ciągle grała. Popatrzyli na siebie.

Carina lekko skinęła głową.

- Berto proponował, że przekaże ci wiadomość

- odrzekła z godnością - ale nie chciałam mówić mu

o tym. On myśli, że się w tobie podkochuję - zarumie­

niła się. - Nie wyprowadzałam go z błędu. Poza tym

bałam się, że mu nie uwierzysz, przecież go nie znasz.

Wiedziałam, że muszę to zrobić sama.

Nie mógł już dłużej usiedzieć. Wstał i zaczął krążyć

po pokoju.

- W porządku-mruknął, przeciągając palcami po

włosach. - Dobrze. - Doszedł do końca, odwrócił się

i ruszył w jej stronę. - Przyjmuję twoje racje, chociaż

przeraża mnie myśl, na co się naraziłaś. - Usiadł obok

niej i sięgnął po kowbojskie buty. Zaczął je nakładać.

- Doceniam, co dla mnie zrobiłaś - odezwał się,

naciągając na siebie koszulę. -Ale teraz przyszła pora

na mnie. Sam muszę sobie z tym poradzić. Ty biegnij

na dół i poproś Berto, niech cię odwiezie do domu.

Miejmy nadzieję, że nikt jeszcze nie zauważył twojej

nieobecności. - Wyciągnął rękę i pomógł jej wstać.

Odwrócił się i ruszył do drzwi. Położył rękę na

klamce.

- Powiedziałam Berto, żeby nie czekał na mnie. Że

dopilnujesz, żebym bezpiecznie wróciła.

Zamurowało go. To niemożliwe. I co on teraz z nią

zrobi? Jak ona to sobie wyobrażała? Przyszła go

background image

24 ŚLUB PO TEKSASKU

ostrzec i jednocześnie oczekuje, że on zapewni jej

bezpieczny powrót. Odwróci! się powoli. Szukał słów,

by oznajmić, co o tym sądzi, ale ubiegła go.

- Daj spokój -powiedziała cicho.-To do niczego

nie doprowadzi. Grozi nam niebezpieczeństwo.

Najwyraźniej postanowiła, że pozostanie z nim. Nie

zamierzał się na to zgodzić. Uważnie rozejrzał się po

pokoju. Dwa okna wychodziły na ulicę. Poza nimi był

tylko niewielki, zasłonięty kratą otwór wentylacyjny.

Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz. Mimo późnej

pory na ulicy nadal panował ożywiony ruch. Nie ma

mowy, by mogli wymknąć się tędy, nie zwracając na

siebie uwagi.

Popatrzył na Carinę, dodatkowo rozdrażniony jej

nagłym spokojem.

- Czymożemasz jakiś pomysł?-zapytał ze złością.

Wskazała na otwór wentylacyjny.

Z tej strony budynku ciągnął się wąwóz, do ziemi

było przynajmniej siedem metrów.

- Nawet o tym nie myśl, Z pewnością skręcilibyśmy

sobie kark.

-

j

Cody, posłuchaj! Rozmawiałam o tym z Berto.

Znaleźliśmy drabinę, jest przystawiona do ściany. Całe

szczęście, że masz pokój z tej strony. Musielibyśmy

wymyślić coś innego.

- A jak wytłumaczyłaś Berto, że jest ci potrzebna

drabina? Czy przedstawiłaś to jako porwanie ukocha­

nej? - zapytał Cody przez zaciśnięte zęby.

- Nie. Powiedziałam mu, że to na wszelki wypadek,

że nie chcę, żeby ktoś zastał mnie w twoim pokoju.

Cody westchnął ciężko. Boże, chroń przed dzie­

ćmi obdarzonymi wybujałą wyobraźnią. Nie da się

zwariować. Przecież nie musi uciekać. Poczeka tu na

nich,

Sięgnął do kieszeni spodni, wyjął kluczyki.

SLUB PO TEKSASKU

25

- Zostanę tutaj, kotku. Skoro ktoś mnie szuka,

spotkam się z nim. Muszę się dowiedzieć, kto to jest

i czego chce.

Podszedł do niej, ujął jej dłoń i wcisnął kluczyki.

- Weź mój samochód i wracaj do domu. Zostaw go

gdzieś w ukryciu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Może

jeszcze uda się uratować twoją opinię. Może nawet tak

będzie lepiej. Nie warto ryzykować więcej, niż to jest

konieczne.

- Cody, musisz uciekać. Nie chcę, żeby ci się coś

stało. Jeśli nie idziesz, to ja też zostaję. We dwójkę...

- Do cholery, Carino! Nie bądź śmieszna. Co ty

sobie...

Urwał gwałtownie, zasłuchał się. Hałasy z baru

zakłócały inne dźwięki, ale bez wątpienia za drzwiami

rozległo się skrzypnięcie podłogi. Ktoś tam był.

Nie było na co czekać. Jeśli nie chce, by zginęli tu

razem, muszą oboje uciekać.

Szybko schwycił krzesło, podsunął je pod drzwi

i oparciem zablokował klamkę. Złapał dziewczynę za

rękę i pociągnął do ściany. Podniósł ją w górę.

Odsunęła kratę i zniknęła w otworze. Cody przesunął

ręką po pistolecie, upewniając się, czy jest na miejscu,

i podciągnął się w górę. Z trudem przecisnął się przez

wąski otwór.

Odetchnął z ulgą, kiedy pod stopami poczuł drabi­

nę. Zaczął schodzić. Usłyszał jeszcze szczęknięcie

klamki. Zsunął się na ziemię. Drobna dłoń pochwyciła

jego rękę i pociągnęła w ciemność.

Porastająca wąwóz bujna roślinność była doskona­

łym schronieniem. W ciszy przedzierali się przez gęste

zarośla, byle dalej od zgiełkliwego baru. Kolczaste

gałęzie zahaczały o ubranie, ale nie ustawali. Cody

ciągle parł do przodu. Teraz przede wszystkim musi

pomyśleć o Carinie, wyprowadzić ją stąd. Kiedy tylko

background image

26

SLLB PO TEKSASKU

dotrą do samochodu, który przezornie ukrył na gra­

nicy miasteczka, odwiezie ją do domu.

Po ciemku poruszali się bardzo wolno. Carina miała

na sobie czarny sweter i czarne spodnie. W ciemności

jaśniała tylko jej twarz.

Od momentu kiedy opuścili pokój, nie odezwała się

ani słowem. Zaskoczyła go swoją odwagą. Wypadki

potoczyły się tak szybko. Cały czas nie przestawał

rozmyślać nad tym, co tak nieoczekiwanie się stało. Już

się nie dziwił, że zasłyszana rozmowa tak przeraziła

dziewczynę, że nie oglądając się na nic, postanowiła go

ostrzec.

Najbardziej żałował, że nie widziała żadnego z tych

mężczyzn. Nie rozpoznała ich po głosie. To mogło

świadczyć, że nie należeli do osób, które były dzisiaj na

kolacji u Alfonsa.

Ciągle nie chciał pogodzić się z myślą, że Alfonso

mógł maczać w tym palce. Czyżby tak bardzo pomylił

się w jego ocenie? Przez te kilka ostatnich lat udało mu

się skutecznie rozpracować i zlikwidować kilka kana­

łów przerzutu narkotyków. Miał poczucie, że jego

praca ma sens.

Dom Alfonso Ramireza był dla niego bezpieczną

przystanią, gdzie mógł odpocząć po trudach dnia

powszedniego. Alfonso i dzisiaj nalegał, by został na

noc. Odmówił, bo planował wczesny wyjazd do Mon­

terrey i nie chciał wprowadzać rankiem niepotrzeb­

nego zamieszania.

Czy to dlatego Alfonso postanowił zmienić plany?

Czy to jego zausznicy zamierzali go zabić? Zrobiło mu

się nieswojo. Nie zastanawiałby się nad tym, gdyby nie

fakt, że to Carina była przekonana, że grozi mu

niebezpieczeństwo i prawdopodobnie stoi za tym jej

brat.

Ale co jej się stało? Dlaczego tak się zachowała? Nie

ŚLUB PO TEKSA5KU

27

mógł tego pojąć. Wprawdzie widywał ją przez te

wszystkie lata, ale traktował ją, jakby była kimś

z rodziny, zachowywał się jak wujek w stosunku do

dorastającej panienki. Nie przypominał sobie niczego,

co w obliczu zagrożenia mogłoby ją skłonić do wy­

stąpienia przeciwko bratu.

Postąpiła naprawdę niesłychanie.

Wiedział teraz jedno -jak najszybciej, póki ktoś się

nie zorientuje, musi odwieźć ją do hacjendy. Bez

względu na wszystko musi chronić ją przed skutkami

jej impulsywnego postępku.

Zatrzymali się, by zaczerpnąć powietrza. Kilka

metrów przed nimi ciągnęła się zakurzona droga.

Trzymając dziewczynę mocno za rękę, pociągnął ją

przez zarośla w tę stronę.

W tym momencie wiatr przewiał chmury i światło

księżyca srebrnym blaskiem rozświetliło otaczające ich

ciemności. Cody odetchnął z ulgą. Chyba im się udało.

Teraz, kiedy doszli do drogi i świeci księżyc, powinni

bez trudu odnaleźć samochód.

Odwrócił się do dziewczyny. W tej samej chwili

dostrzegł jakiś cień odrywający się od pobliskich drzew

i biegnący w stronę Cariny.

- Co to...?-zacząłi nagle poczuł przeszywający ból

z tyłu głowy.

Niknące światło księżyca było ostatnią rzeczą, jaką

zapamiętał.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Czyjeś ramię chwyciło ją z tyłu za gardło. W tej

samej chwili dostrzegła jeszcze, że ktoś, kogo w mroku

nie potrafiła rozpoznać, uderza Cody'ego w tył głowy.

Z przerażeniem patrzyła, jak mężczyzna osuwa się na

ziemię i pada u jej stóp. Nie zastanawiając się nad tym,

co czyni, rzuciła się ku niemu.

Trzymający ją napastnik starał się ją powstrzymać,

ale daremnie. Kopała go, gryzła i drapała, rozpaczliwie

próbując się uwolnić. W końcu jej uległ. Z jękiem

wściekłości, klnąc pod nosem, zwolnił uchwyt. Nie

zważając na nic podbiegła do leżącego Cody'ego,

uklękła przy nim.

- Cody? Jak się czujesz? Cody? - szeptała, dotyka­

jąc palcami rosnącego guza na jego głowie. Pochyliła

się jeszcze niżej, musnęła policzkiem jego twarz. Był

ciepły, oddychał. Odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy.

Któryś z napastników chwycił ją za ramię i szarpnął

w górę. Zacisnęła zęby, by stłumić ból. Spojrzała na

wysokiego, ledwie widocznego w ciemności mężczyz­

nę. To on uderzył Cody'ego.

Starała się zrozumieć coś z prowadzonej przez nich

po hiszpańsku rozmowy, Z ich słów wywnioskowała,

że polecono im czuwać tutaj, w razie gdyby Cody

próbował ucieczki przez zarośla. Było to mało praw­

dopodobne, tym bardziej byli zaskoczeni. W dodatku

żaden z nich nie spodziewał się, że może mu towarzy­

szyć kobieta.

ŚLUB PO TEKSASXU 29

Kłócili się, co z nią począć. Z tego, co mówili,

wynikało, że w razie zatrzymania kazano im obchodzić

się z Codym delikatnie. Było to dość pocieszające.

Choć z drugiej strony tak go potraktowali, że nadal

leżał nieprzytomny.

Bala się. Serce jak oszalałe waliło jej w piersi. Nie

pamiętała, czy kiedykolwiek była tak przerażona.

A wiec wcale nie przesadziła z grożącym mu niebez­

pieczeństwem, choć jej ostrzeżenie nie na wiele się

zdało.

Czy ci mężczyźni należeli do tej samej grupy, która

szykowała na niego zamach? Czy może byli jeszcze

inni, którym się naraził?

Od chwili kiedy usłyszała wymienione przez spis­

kujących imię swojego brata, ciągle dręczyło ją pyta­

nie, czy Alfonso mógł mieć z tym coś wspólnego. Czy

to możliwe, że chciał się pozbyć Cody'ego? Był przecież

jego przyjacielem. Przez te lata stał się przyjacielem

domu. Kiedy przyjechał do nich po raz pierwszy, była

jeszcze dzieckiem, ledwie skończyła szesnaście lat.

Wyglądała jeszcze młodziej, może na dwanaście. Ale

mimo to Cody zawsze traktował ją poważnie, tak

jakby była dorosłą osobą. Zwracał się do niej z żartob­

liwym szacunkiem i ujmującą grzecznością. To ją

zachwycało i pochlebiało jej. Z utęsknieniem wy­

glądała kolejnych wizyt przystojnego wysokiego Tek-

sańczyka.

Gdy tylko uświadomiła sobie znaczenie zasłyszanej

wieczorem rozmowy, od razu wiedziała, że musi

ostrzec go przed grożącym mu niebezpieczeństwem.

W dodatku, skoro jej brat prawdopodobnie był uwik­

łany w spisek, mogła liczyć tylko na siebie.

Teraz sama się wplątała, a jej ostrzeżenia na nic się

nie zdały.

Mężczyźni wreszcie przestali się sprzeczać. Z porno-

background image

30

ŚLUB PO TEXSASKU

cą czegoś, co wyglądało na chustkę do nosa, skrępowa­

li jej ręce i stopy. Zagrozili, że ogłuszą ją, jeśli się nie

podporządkuje. Carinę krzepiła tylko myśl, że Cody

żyje. Teraz pozostało tylko czekać na pierwszą sposob­

ność, by mu jakoś pomóc.

Zaprotestowała krzykiem, kiedy niespodziewanie

zawiązali jej czymś oczy. Poczuła mocne uderzenie

w twarz, z rozciętej wargi pociekła krew. Bezradnie

dotknęła językiem puchnącego miejsca. Podniesiono

ją i przełożono gdzie indziej. Miała teraz wrażenie, że

znajduje się na podłodze otwartej furgonetki. Po chwili

przyniesiono Cody'ego. Usłyszała warkot włączanego

silnika, pod policzkiem poczuła drżenie podłogi. Ru­

szyli. Trzęsło niemiłosiernie. Nie miała pojęcia, w ja­

kim kierunku jadą.

Postanowiła na razie nie myśleć o tym, co ich czeka.

By odwrócić uwagę, zaczęła rozmyślać o Codym.

Na zawsze utkwiła jej w pamięci chwila, gdy ujrzała

go po raz pierwszy. Siedziała razem z mamą na patio,

kiedy w drzwiach stanął jej brat i jakiś wysoki,

przystojny mężczyzna o jasnych włosach. Miał nie­

odparty, zniewalający uśmiech.

- Wiesz, Alfonso, wprost nie wierzę własnym

oczom - odezwał się zdumiony. -Ten dom jest niemal

identyczny jak nasz. Oczywiście, przez lata wprowa­

dziliśmy nieco zmian, ale i tak, gdybym nie był

wcześniej uprzedzony, pomyślałbym, że jestem u sie­

bie. Nawet rośliny i kwiaty są podobne.

- Poznaj moją mamę i siostrę Carinę. - Alfonso

gestem zachęcił go do wejścia.

Nieznajomy wyglądał wspaniale, zupełnie jak jakiś

słoneczny bóg. Złote włosy jaśniały spłowiałymi pa­

semkami, kontrastowały z opaloną skórą.

- Miło mi panią poznać, panno Ramirez. — Uśmie­

chnął się, ujmując jej dłoń. Odwrócił wzrok na Alfon-

SLUB PO TEKSASKLI 31

so. - Zazdroszczę ci, że masz siostrę. Zawsze mi tego

brakowało.

Zajął się rozmową z matką, ale Carina nie słyszała

słów. Jak urzeczona wsłuchiwała się w brzmienie

męskiego głosu, zafascynowana obserwowała uśmiech

gościa.

Kilka lat wcześniej przeczytała w jakimś piśmie

artykuł na temat Callawayów. Było tam też kilka zdjęć

trojga braci. Już wtedy jej uwagę przyciągnął ten

jasnowłosy o zdobywczym uśmiechu. Razem z Angeli­

ną, jej najlepszą koleżanką, zaśmiewały się nad tymi

zdjęciami, wybierały najprzystojniejszego. Nigdy na­

wet przez myśl jej nie przeszło, że kiedykolwiek pozna

któregoś z nich. W rzeczywistości Cody Callaway

wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciu. Był równie

czarujący, ale dopiero teraz czuło się promieniującą

siłę jego osobowości.

- Zostań z nami na kolacji, Cody - nalegał Alfon­

so, a Carina w duchu błagała, by nie odmówił.

- Jeśli nie sprawię kłopotu, to z przyjemnością

- zaczął Cody, a Alfonso wybuchnął śmiechem.

- Mamy tu tyle wszystkiego, że wystarczy i dla

ciebie.

Przy kolacji siedziała na wprost niego. Zaśmiewała

się, słuchając opowiadanych przez niego historyjek,

onieśmielona, ale jednocześnie wniebowzięta, że za­

uważa jej obecność i od czasu do czasu przekomarza

się z nią. W ciągu kolejnych lat jego przyjazdy

wprowadzały ożywienie w jej monotonne, upływające

miedzy szkołą i domem życie. Nawet kiedy skończyła

naukę i wróciła na stałe do hacjendy, nie mogła

doczekać się kolejnych wizyt Cody'ego, nowych opo­

wiadań i tego elektryzującego poczucia wolności,

którym emanował, a jakiej sama nigdy nie zaznała.

Teraz, kiedy zastanawiała się nad tym, lepiej rozu-

background image

32

Ś L U B P O TEXSASKU

miała swoje zauroczenie Callawayem - nie chodziło

tylko o niego, ale o wszystko, co uosabiał. Był

całkowicie inny niż ci, których znała. Fascynował ją.

Cody trzymał się wyznaczonej roli. Był przyjacielem

domu, nikim więcej. W końcu jej zapatrzenie przero­

dziło się w bezinteresowną przyjaźń.

Dojrzała i wyrosła z dziecinnych marzeń. Już wie­

działa, czego oczekuje od życia. Pragnęła wolności,

której przeczucie kiedyś tak urzekło ją w Codym, To

dzięki niemu inaczej spojrzała na życie.

Przecież nie mogła puścić mimo uszu tego, co

przypadkiem podsłuchała dziś wieczorem. Musiała go

ostrzec, jeśli nie chciała przyłożyć ręki do jego śmierci.

Po raz drugi zrobiłaby tak samo. Żałowała jedynie

tego, że ostrzeżenie nadeszło zbyt późno, by go ocalić.

Powoli, z trudem uniósł powieki. Czarne oczy

wpatrywały się w niego z napięciem. Zamrugał i jęknął,

kiedy z tyłu głowy odezwał się przeszywający ból.

- Cody, dobrze się czujesz?

Ponownie opuścił powieki. Ten głos. Wydawało mu

się, że to był tylko sen. Czy ona naprawdę przyszła do

jego pokoju? Co, do diabła, ona tu robi? Tak fatalnie

się czuje. Czy spodziewa się, że będzie ją teraz zaba­

wiać? Zaraz, coś tu jest nie tak. Skąd ten kac? Przecież

niczego nie pił. Razem z Carina...

Otworzył oczy, próbując zorientować się, gdzie się

znajduje. Leżał na plecach. W nagłym przebłysku

sięgnął do pasa, ale jeszcze zanim go dotknął, wiedział,

że daremnie szuka pistoletu.

- Gdzie my jesteśmy? - wymamrotał i uniósł się na

łokciu, spuszczając nogi na podłogę.

- Cody, nie ruszaj się. Może masz wstrząs mózgu.

Powinieneś leżeć nieruchomo. - Carina próbowała

powstrzymać go, kładąc mu ręce na barkach.

ŚLUB PO TEKSASKU 33

Nie zwracając na nią uwagi usiadł i rozejrzał się

wokół.

- Na razie moja głowa jest nieważna. Muszę zoba­

czyć, gdzie jesteśmy.

Znajdowali się w niewielkiej podniszczonej chatce.

Ciężkie krople deszczu z łoskotem uderzały o blaszany

dach. Cody popatrzył w górę. Całe szczęście, że dach

nie przeciekał.

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był świecący księ­

życ. Właśnie pomyślał, że, najgorsze mieli za sobą.

Wtedy jakaś sylwetka oderwała się od drzewa i...

Popatrzył na przyglądającą mu się z niepokojem

dziewczynę.

- Nic ci nie jest?

Pokręciła głową.

- Czy wiesz, jak się tu dostaliśmy?

- Jacyś dwaj mężczyźni przywieźli nas tutaj. Zwią­

zali mnie i zakryli oczy. Nie mam pojęcia, co to za

miejsce. Wydawało mi się, że wieźli nas tu parę godzin.

- Też popatrzyła na sufit. - Mieliśmy szczęście, że

zdążyliśmy przed deszczem. Przywieźli nas odkrytą

furgonetką.

Cody wstał i ostrożnie podszedł do przysłoniętego

okiennicą okna.

- Mam przeczucie, że nie jesteśmy sami. Gdzie są ci

faceci, którzy nas tu przywieźli?

- Nie widziałam ich. Kiedy zaczęło padać, powie­

dzieli coś, że pora się zwijać. Myślę, że jesteśmy gdzieś

w górach, w jakimś odludnym rejonie. Próbowałam

wyjrzeć na zewnątrz, ale po ciemku niczego nie widać.

Cody ostrożnie dotknął guza na głowie. Zaklął pod

nosem. Otworzył okiennicę, ale za oknem była tylko

ciemność i deszcz bijący o szybę.

- Dlaczego mnie nie zabili? - Cody odwrócił się.

- Przecież mieli świetną okazję.

background image

34

ŚLUB PO TEKSASKL

- Nie wiem. Słyszałam, jak mówili, że mieli tylko

pilnować, czy nie zechcesz uciec przez zarośla.

- Do diabła, chciałbym wiedzieć, o co w tym

wszystkim chodzi... I kto za tym stoi.

- Może powinniśmy stąd uciec, zanim po nas

wrócą?

Też o tym myślał. Gdyby był sam, nawet by się nad

tym nie zastanawiał, Ale przecież nie zostawi jej tutaj

ani nie zaryzykuje wspólnej ucieczki, skoro nie ma

pojęcia, kiedy mogą liczyć na jakąś pomoc.

- Poczekajmy do rana. Może do tej pory pogoda

się trochę poprawi.

Rozejrzał się po chacie. Na wiekowym piecu na

drzewo stał parujący czajnik. Niewielki ogień tańczył

na kominku. Podszedł do zlewozmywaka, kilkoma

ruchami napompował wody. Na półce nad zlewem

dostrzegł pudełka z konserwami.

- Przynajmniej nie umrzemy z głodu - mruknął.

- Jesteś głodny?

Nalał wody do szklanki, wypił duszkiem.

- Nie, chciało mi się pić.

Odwrócił się i popatrzył na Carinę, stojącą obok

jedynego łóżka.

- Spałaś trochę?

- Nie mogłam - odrzekła, zaprzeczając ruchem

głowy. - Bałam się, że może będziesz czegoś po­

trzebować, a ja nie usłyszę.

- Spróbuj teraz trochę odpocząć. Może ruszymy

w drogę, kiedy się rozwidni.

Skinęła głową, jakby jego argument trafił jej do

przekonania. Wyciągnęła się na łóżku, z cichym wes­

tchnieniem zamknęła oczy. Była wyczerpana. Cody

podszedł bliżej, wziął leżący w nogach koc, rozłożył go

i okrył dziewczynę.

- W porządku, Callaway - mruknął do siebie,

ŚLUB PO TEKSASKU 35

kiedy odszedł od łóżka. - Zawsze umiałeś wymykać się

jak piskorz. Taki byłeś w tym dobry. Teraz pokaż, co

potrafisz.

Gdyby jeszcze wiedział, gdzie są. Jak długo był

nieprzytomny? Znów dotknął głowy. Ten, który go

uderzył, znał się na rzeczy. Nawet nie przeciął skóry.

Krążył po niewielkim pomieszczeniu, od kominka

do okna, wypatrując śladu nadchodzącego świtu,

wbijając wzrok w ciemność, w nadziei że może do­

strzeże jeszcze jakieś światełko. Co pewien czas zerkał

na śpiącą dziewczynę. Gdyby nie ona, wiedziałby, co

robić. Teraz mógł sobie wybić z głowy pomysł, by

ukryć się gdzieś w pobliżu i poczekać na tych, którzy

po nich przyjdą. Jeśli pogoda trochę się poprawi,

chyba zaryzykują i opuszczą chatę, to będzie lepsze

wyjście niż siedzenie tutaj i czekanie na oprawców.

Krople deszczu monotonnie uderzały o dach. Po­

woli niebo lekko pojaśniało, ciemność przeszła w oło­

wianą szarość, ale deszcz i mgła niemal całkowicie

przesłaniały widok.

Nieco później zerwał się wiatr. W jego porywach

sfatygowany domek trzeszczał w szwach.

Kiedy zrobiło się jaśniej, Cody wyszedł na zewnątrz

i dokładnie rozejrzał się po okolicy. Tuż za chatą

stroma skalna ściana wznosiła się prosto w niebo.

Znajdowali się na dnie kanionu. Dróżka ze śladami kół

wskazywała kierunek, z którego nadjechali. Nie było

żadnych znaków życia, świadczących o czyjejś niedaw­

nej obecności.

Trudno było liczyć, że ktoś ich tu odnajdzie. Chata

wtapiała się w tło wznoszącej się za nią ściany.

Wystarczyło odejść na kilkaset metrów i zupełnie

niknęła z oczu. Nawet dym unoszący się z komina

zlewał się z szarością skał.

Rozczarowany i przemoknięty do suchej nitki,

background image

36 ŚLUB PO TEKSASKU

Cody wrócił do domku. Klnąc pod nosem zatrzasnął
za sobą drzwi.

Carina bez słowa podała mu dymiący kubek z ka­

wą.

- Dziękuję - odrzekł szorstko, przyjmując go od

niej.

- Cody, musisz zdjąć z siebie te mokre rzeczy

- powiedziała cicho, wyciągając w jego stronę podnisz­

czony, ale czysty ręcznik. Zdjęła kołdrę z łóżka, podała

mu, a sama stanęła przy kuchni i odwróciła się.

Miała rację. Był wściekły, ale nie miał wyboru.

Zaklął cicho, usiadł i szybko ściągnął przemoczone

ciuchy. Pospiesznie wytarł zziębnięte ciało i owinął się

w kołdrę. Usiadł przed kominkiem.

- Domyślasz się może, gdzie jesteśmy? - zapytała

Carina, podając mu talerz z parującym jedzeniem.

- Nie mam zielonego pojęcia - wymruczał Cody.

Odstawił kubek z kawą na stół i zabrał się do jedzenia.

Kiedy skończył, popatrzył na dziewczynę. - Ty nie

będziesz jeść?

- Już zjadłam, kiedy byłeś na dworze - odrzekła

i podeszła do okna. - Jak myślisz, czy powinniśmy

spróbować jakoś się stąd wydostać?

- Nie przy takiej pogodzie. Jesteśmy gdzieś w gó­

rach. Przy takim deszczu zawsze jest ryzyko powodzi.

Poza tym woda może niespodziewanie rozmyć ścieżki.

Odwróciła się i po raz pierwszy, odkąd się obudziła,

popatrzyła mu prosto w oczy.

- Tylko niepotrzebnie wszystko skomplikowałam,

prawda?

Cody oderwał wzrok od tańczącego w kominku

ognia.

- W jaki sposób?

- Ci ludzie nic by ci nie zrobili. Usłyszałbyś ich tak

jak mnie. Zdążyłbyś się przygotować. To ja, zamiast ci

ŚLUB PO TEKSASKU 37

pomóc, naraziłam cię na jeszcze większe niebezpie­

czeństwo.

- Zrobiłaś to, co czułaś, że powinnaś zrobić, kotku.

Wiem, że miałaś dobre intencje, ale małe dziewczynki,

takie jak ty, nie powinny być narażone na takie

warunki. - Wskazał na ich otoczenie.

Po raz pierwszy, odkąd z nim była, w jej oczach

dostrzegł iskierki rozbawienia.

- Wiesz, dwadzieścia lat to chyba nie jest tak mało.

Może kiedy ty...

- Dwadzieścia! - Cody postawił kubek i poderwał

się, - Co ty opowiadasz? Przecież to niemożliwe, nie

możesz mieć tyle!

Carina uniosła jedną rękę i szybko przeżegnała się

drugą.

- Przysięgam, że to prawda. A ty myślałeś, że ile?

Cody wzruszył ramionami, odwrócił się zmieszany.

- Nie wiem. Czternaście, może piętnaście. Nie

więcej.

Carina zaniosła się dźwięcznym, zaraźliwym śmie­

chem.

- No wiesz, Cody, jestem młoda, ale żeby aż tak!

Zmusił się, by spojrzeć na nią. Tym razem patrzył

jakby po raz pierwszy, próbując zobaczyć ją na nowo.

Niespodziewanie poczuł się naraz starszy, dużo starszy

niż wynikałoby to zdzielących ichdziesięau lat. Carina

była tak niewinna, tak niewiele wiedziała o życiu.

Skrzywił się, przypominając coś sobie.

- Co się stało?

- Pomyślałem o twoim bracie. Pewnie już stęsknił

się za tobą.

- Och! Chyba tak. Może zacznie mnie szukać

- ożywiła się i nagle zgasła. - A jeśli to jego sprawka?

- Też o tym myślałem. Jak sądzisz, czy jesteśmy na

jego terenie?

background image

38

SLUB PO TEK5A5EU

- Nie wiem. Trudno coś powiedzieć, wyglądałam

tylko przez okno i niewiele widziałam. Ale jestem

pewna, że nigdy wcześniej tu nie byłam.

Cody poprawił schnące przed kominkiem ubra­

nie. Dzięki Bogu, było już prawie suche. Wolałby

już mieć je na sobie, zwłaszcza gdyby mieli po nich

wrócić.

Owinął się szczelniej i usiadł. Wskazał dziewczynie

krzesło.

- Usiądź i opowiedz mi coś o sobie. Wygląda na to,

że dorosłaś, a ja wcale tego nie zauważyłem.

Carina usiadła, złożyła ręce.

- Co chcesz wiedzieć?

- Do tej pory byłem przekonany, że chodzisz do

szkoły. Od tego zacznijmy.

Przechyliła lekko głowę, jakby zbierając myśli.

- Chodziłam do szkoły parafialnej z internatem

w Monterrey. Skończyłam ją trzy lata temu. Potem

przez dwa lata studiowałam na uniwersytecie w stolicy.

Teraz jeszcze sama nie wiem, co ze mną będzie.

Zaproponowano mi naukę na uniwersytecie w Sta­

nach, ale Alfonso upiera się, żebym została tutaj

i wyszła za mąż.

- Za mąż? - wykrzyknął z niedowierzaniem. Do­

piero po chwili ugryzł się w język. Właściwie w wieku

dwudziestu lat miała prawo myśleć o takich rzeczach.

— Tego właśnie chcesz?

Carina żarliwie potrząsnęła głową.

- Ależ skąd! Oczywiście, że nie. Zaczęłam praco­

wać z dziećmi, które mają problemy z mówieniem. To

mnie pociąga, chciałabym się tym zajmować. Ale

Alfonso jest taki staroświecki. Chce mnie zabezpie­

czyć. - Wykrzywiła się. - Już ma dla mnie męża. Tak!

Oczywiście kogoś, kto jemu się podoba!

- Znasz tego mężczyznę?

SLUB PO TEKSASKU

39

- Tak. Znam go od lat, ale nie mam ochoty wyjść za

niego! Przede wszystkim jest za stary.

Wolał nie pytać, od kiedy według niej jest się

starym. Może okaże się, że on powinien już iść na

emeryturę.

- No tak - powiedział tylko.

- Najgorsze jest to, że Alfonso za bardzo się mną

przejmuje. Zawsze taki był. Ciągle traktuje mnie jak

dziecko. Nie ma zaufania do moich sądów,

- Ciekawe dlaczego - mruknął Cody.

- Sarn widzisz. Myślisz, że nie powinnam była

próbować cię ostrzec?

- Teraz to już nie ma znaczenia. Zastanawiam się,

co on zrobi, kiedy cię odnajdzie. Jeśli maczał palce

w całej sprawie, to zapewne twoje starania, by prze­

strzec mnie przed niebezpieczeństwem, przyjmie za

zdradę. Jeśli tak nie jest, uzna, że twoja reputacja

została nadszarpnięta. Tak czy inaczej, nie będzie

zachwycony.

- Jak możesz tak sobie żartować, kiedy twoje życie

może wisi na włosku?

- Nie żartuję, kotku. I nie chodzi tylko o moje

życie, o twoje również. Czy sądzisz, że pozwolą ci stąd

odejść tylko dlatego, że jesteś kobietą?

- Chyba nie. Wiesz, cały czas myślałam, że Al­

fonso ma z tym coś wspólnego. Pewnie dlatego czu­

łam się bezpieczna. On nie zrobi mi krzywdy, wiem

o tym.

- Mnie też wydawało się, że znam dobrze twojego

brata, kochanie, ale teraz już niczego nie jestem

pewien. Myślę, że najlepszą rzeczą, jaka może nas

spotkać...

Nie zdążył dokończyć. Drzwi otworzyły się z hu­

kiem i trzech mężczyzn z wymierzoną bronią wpadło

do środka. Cody wstał powoli, odwrócił się, zasłania-

background image

40 ŚLUB PO TEK5A5KU

jąc sobą Carinę. Okrywająca go kołdra zsunęła mu się

z ramion, zatrzymała w talii.

Cholera. Znów przyłapano go bez portek. Jeszcze

trochę i wejdzie mu to w zwyczaj, jeżeli nie zacznie

uważać.

- Ręce do góry, Callaway - odezwał się stojący

najbliżej mężczyzna. -1 nie ruszaj się.

Uniósł ręce. Jeszcze chwila i kołdra opadła na

podłogę. Stał niewzruszony, ubrany jedynie w slipki.

ROZDZIAŁ TRZECI

- A więc to jest ten słynny Cody Callaway - wyce­

dził stojący przed nim mężczyzna, podczas gdy dwóch

pozostałych zatrzasnęło drzwi i z krzywym uśmiechem

usunęło się pod ścianę.

- Masz nade mną przewagę - niedbałym tonem

odezwał się Cody. - Raczej wątpię, byśmy się skądś

znali.

- Uhm. Też myślę, że mam nad tobą przewagę.

- Gestem wskazał na Carinę. - Kim jest ta kobieta?

Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się zastać z tobą

kogoś.

Cody tylko wzruszył ramionami.

- Jeśli chodzi o mnie, przypuszczam, że moje

nazwisko ci nic nie powie. Nazywani się Enrique

Rodriguez. Dla przyjaciół Kiki.

Cody starał się zachować kamienną twarz, ale nagle

poczuł się tak, jakby ktoś znienacka uderzył go

w dołek. A więc w końcu stał przed nim człowiek,

którego tak długo bezskutecznie poszukiwał. Prawdę

mówiąc, wolałby spotkać się z nim w nieco innych

okolicznościach.

- Czy to tobie zawdzięczamy nasz pobyt na tym

odludziu?

Kiki z uśmiechem pokiwał głową.

- Jak się pewnie domyślasz, mój plan był nieco

inny, ale moi chłopcy dobrze się sprawili. Przywieźli cię

tutaj i teraz sam się z tobą policzę. Długo czekałem na

background image

42 ŚŁL-B PO TEKSASKU

sposobność, by spotkać się twarzą w twarz z którymś

z synów Granta Callawaya.

- Znałeś mojego ojca? - zapytał Cody, próbując

zyskać na czasie.

Wykonał nieznaczny ruch, przesuwając się w bok

tak, by znaleźć się za osłoną stołu. Jeśli uda mu się

zaabsorbować Kikiego i skłonić go do dalszych wynu­

rzeń, może zdoła jeszcze bardziej zasłonić sobą Carinę.

Może to ją uratuje.

Od momentu kiedy usłyszą! imię Enrique, zdawał

sobie sprawę, że jego chwile są policzone. Wszystko,

co do tej pory zdoła! wyszperać na jego temat,

świadczyło, że miał do czynienia z człowiekiem

absolutnie zdeterminowanym, kierującym się jedynie

rozgoryczeniem i żądzą zemsty za wyimaginowane

krzywdy. Nawet nie warto było próbować odwoły­

wać się do jego rozsądku.

- Ależ tak! Miałem ten zaszczyt. Poznałem wiel­

kiego Granta Callawaya. Wiele lat temu zapropono­

wałem mu interes. Uświadomiłem mu, ile jest winny

mnie i mojej rodzinie. Gdyby mi wtedy zapłacił,

mógłbym odbić się od dna, ale wyśmiał mnie. - Kiki

otarł usta wierzchem dłoni. - Ale nie uszło mu to

płazem - parskną! z satysfakcją. - Dopatrzyłem tego.

I zarzekłem się, że każdy Callaway odpłaci mi za to.

Wszyscy jesteście zakałą ludzkości.

A więc jego podejrzenia były słuszne. Ten facet był

winny śmierci rodziców. Wreszcie odkrył prawdę, ale

nie ma jak powiadomić o tym braci... chyba że

przekona Rodrigueza, by puścił wolno Carinę.

Nie spuszczając go z oczu, Cody niedbałym gestem

wzruszył ramionami.

- I co teraz? W każdym razie nie ma powodu, by

mieszać do tego dziewczynę. Ona nie ma z tym nic

wspólnego.

ŚLUB PO TEKSASKU 43

Kiki tylko splunął.

- To szmata. Inaczej nie chciałaby zadawać się

z taką kanalią jak ty.

Naraz kątem oka Cody dostrzegł za oknem jakieś

nieznaczne poruszenie, świadczące o czyjejś obecno­

ści. Kto to mógł być? Jakie miał zamiary? Na razie

to nie ma znaczenia. Przede wszystkim sam musi coś

zrobić. Naparł biodrem na stół, który z hałasem

przewrócił się na bok, a sam chwycił dziewczynę

i pociągnął ją w dół. Ukryta za stołem, chwilowo

była bezpieczna. Pokój wypełnił huk wystrzału, ale

Cody nie zważał na to. Z impetem rzucił się w stronę

Kikiego, zbił go z nóg, jednocześnie wytrącając mu

pistolet z ręki.

Wyprostował się i z całej siły uderzył go pięścią

w twarz.

Rodriguez zachwiał się i runął na ziemię. Cody jak

przez mgłę usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Silnie

pchnięte drzwi otworzyły się z łoskotem. Cody od­

kręcił się gwałtownie. Obaj mężczyźni pod ścianą stali

z wysoko uniesionymi rękami. Nowo przybyli trzymali

ich na muszce.

Cody uśmiechną! się z ulgą na ten widok.

- Cześć, Freddie! Tak się cieszę, że cię widzę!

Do środka weszło jeszcze trzech ludzi, jeden z nich

w mundurze.

- Wygląda na to, że miałeś jakieś kłopoty, co?

Cody skinął głową.

•- Prawdę mówiąc, mam podstawy sądzić, że ten

człowiek - ruchem głowy wskazał na leżącego na

podłodze nieprzytomnego Rodrigueza -przez całe lata

prześladował moją rodzinę i prawdopodobnie jest

odpowiedzialny za śmierć moich rodziców. Poświęci­

łem wiele czasu, żeby zgromadzić dowody przeciwko

niemu i odnaleźć go. Ale to on znalazł mnie pierwszy

background image

44 ŚLUB PO TEKSASKO

-dokończył, rozcierając obolałe palce. Ze zdziwieniem

stwierdził, ze krwawią i zaczęły puchnąć.

- Zamierzasz wnieść oskarżenie przeciwko niemu?

- Zgadłeś. O porwanie i usiłowanie zabójstwa. Jeśli

Carina... Carina! - Odwrócił się gwałtownie. Ukryta

pod stołem dziewczyna schowała twarz w dłoniach.

Wstrząsało nią łkanie. Cody przykląkł przy niej. - Nic

ci nie jest?

Podniosła głowę i popatrzyła na niego. Na jej

twarzy pojawiła się pełna niedowierzania ulga. Za­

rzuciła mu ręce na szyję.

- Och, Cody! Już myślałam, że cię zabili. Te

strzały... Widziałam jeszcze, jak rzuciłeś się na

niego i... - Zadrżała i ukryła twarz na jego ra­

mieniu.

Cody z zakłopotaniem poklepał ją lekko po ple­

cach.

- Już wszystko dobrze, dziecinko. Pomoc nadeszła

w samą porę.

Nie odchodził od niej. Wyprowadzono na zewnątrz

ludzi Enrique'a. Cody wziął Carinę na ręce i zaniósł ją

na łóżko. Ze szlochem przywarła do niego, kiedy chciał

ją położyć. Nie wypuszczając jej z objęć, usiadł na

łóżku. Przemawiał do niej uspokajająco, delikatnie

gładził jej włosy.

Kiedy później wrócił myślą do tej sceny, lepiej

rozumiał reakcję. Alfonso, który wszedł do środka

właśnie w tym momencie.

Na jego widok Cody uśmiechnął się z ulgą.

- Przybyłeś naprawdę w samą porę!

Alfonso podszedł bliżej. Miał zaciśnięte zęby i mor-

deczy wyraz twarzy.

- Włóż coś na siebie, ty skur... -urwał, starając się

opanować. - Później porozmawiamy.

Dopiero teraz Cody zdał sobie sprawę, że był niemal

ŚLUB PO TEKSASKU 45

nagi. Popatrzył na dziewczynę przytuloną do jego gołej

piersi .

- Uff, Alfonso - zaczął, pospiesznie zdejmując

z siebie obejmujące go ręce Cariny. - Wiem, co sobie

wyobrażasz, ale zaraz ci wszystko wytłumaczę...

- Chętnie wysłucham waszych wyjaśnień - odezwał

się ze śmiertelną powagą Alfonso - ale w tym momen­

cie życzę sobie, żebyś odsunął się od mojej siostry.

Cody bezradnie rozłożył ramiona. To nie była pora

na dyskusję. Jeszcze nigdy nie widział Alfonso w takim

stanie.

- Carino, kochanie - wyszeptał. - Puść mnie,

muszę się ubrać.

To chyba jeszcze pogorszyło sprawę, bo oczy Alfon­

so jeszcze bardziej pociemniały. Carina uniosła głowę,

popatrzyła na brata czerwonymi od płaczu oczami.

- Alfonso - wyszeptała z przerażeniem. - Alfonso,

proszę cię, nie zrób mu krzywdy. Nie przeżyję, jeśli coś

mu się stanie.

Dopiero teraz Cody domyślił się, że dziewczyna nie

wiedziała, że to ludzie brata przyszli im na ratunek.

Zapewne nadal była przekonana, że porwanie było

jego zasługą.

Chcąc wyprowadzić ją z błędu i zapewnić, że

Alfonso nie miał nic wspólnego z planowanym zama­

chem, pochylił się kuniej.

- Carino...

- Zamknij się, Cody - przerwał mu Alfonso. - Po

prostu zamknij się - dodał stłumionym z gniewu

głosem i ruchem głowy wskazał na suszące się przy

kominku ubrania.

Cody zdjął z kolan dziewczynę, posadził ją na łóżku,

a sam zaczął się ubierać. Wszyscy mężczyźni wyszli na

zewnątrz, w chacie zostali tylko oni troje.

Cody pospiesznie naciągnął na siebie ubranie. Na

background image

46 SUJB PO TKKSASKU

szczęście zdążyło wyschnąć. Nałożył buty i popatrzył

przed siebie. Alfonso cichym głosem przemawiał do

siostry. Cody nie mógł niczego dosłyszeć. Pewnie

tłumaczył jej swoją rolę w całej sprawie.

- Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? - To pytanie

nie dawało mu spokoju.

Alfonso z ociąganiem odwrócił się od siostry i popa­

trzył na niego.

- Gdy tylko okazało się, że Cariny nie ma w domu,

wysłałem ludzi na poszukiwania. Na szczęście przepy­

taliśmy Roberto Escobedo, brata przyjaciółki Cariny.

Od niego dowiedzieliśmy się, że pomógł jej dostać się

do ciebie. Podwoiłem siły, żeby cię odnaleźć.

- Przypuszczam, że on nie do końca wiedział...

- zaczął Cody, ale Alfonso uciszył go machnięciem

ręki.

- Właściciel baru powiedział nam, że poszukiwali

cię jacyś faceci. Wkrótce jeden z moich ludzi znalazł

tych dwóch, którzy was tu przywieźli. Bez oporu

wskazali nam drogę.

- W takim razie sam wiesz, że zostaliśmy zmuszeni

do przyjazdu tutaj, nie mieliśmy wyboru - dobitnie

stwierdził Cody.

- Ależ tak. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że

Carina miała być z powrotem w domu, nim ktokol­

wiek spostrzeże jej nieobecność.

- Carina niechcący usłyszała rozmowę...

- Przestań - przerwał mu Alfonso. - Wygaśmy

ogień i jedzmy stąd. - Musnął dłonią policzek dziew­

czyny. - Muszę ją zabrać do domu.

W jego głosie drżała skrywana wściekłość. Cody

postanowił poczekać z wyjaśnieniami, aż Alfonso

nieco ochłonie. Wtedy łatwiej przyjmie jego tłumacze­

nie. '

W każdym razie taką miał nadzieję.

ŚLUB PO TEKSASKL' 47

- Posłuchaj, Alfonso - odezwał się Cody, kiedy

parę godzin później zasiadł na wprost Ramireza w jego

gabinecie. - Zdaję sobie sprawę, że jesteś na mnie

wściekły. Domyślam się, co sobie wyobrażasz, ale jeśli

dasz mi się wytłumaczyć...

- Gdybym mógł wybierać, to wolałbym od razu cię

zabić, niż prowadzić tę rozmowę. Ale to by w żaden

sposób nie naprawiło krzywdy wyrządzonej mojej

siostrze. Ucierpiała jej niewinność i jej reputacja.

Tylko dlatego odrzuciłem ten zamysł.

- Do cholery, Alfonso! Ani jej reputacja, ani

niewinność nie zostały narażone na szwank... właśnie

próbuję ci to uzmysłowić...

- Być może w Teksasie panują inne zwyczaje, może

jest przyjęte, że młoda kobieta potajemnie, bez wiedzy

rodziny, spotyka się z mężczyzną. Ale w Meksyku jest

inaczej! - Alfonso zerwał się z fotela. - Najbardziej nie.

mogę pogodzić się z tym, że tak mnie zawiodłeś.

Ufałem ci. Byłeś dla mnie przyjacielem. Jak tylko

mogłem, starałem się pomóc ci w odnalezieniu tego

Rodrigueza. I jak mi za to odpłaciłeś? - zapytał,

uderzając dłonią w blat biurka. - Uwodząc moją

siostrę!

Cody poderwał się na równe nogi.

- Nie uwiodłem twojej siostry! - wykrzyknął, opie­

rając obie ręce o biurko i z napięciem wpatrując się

w Alfonso. - Ile razy mam ci to powtarzać! Carina

niechcący usłyszała, jak jacyś ludzie planowali zamach

na moje życie, i przyszła mnie ostrzec.

- Nie bądź śmieszny! -Alfonso skrzywił się wzgar­

dliwie. - Jak mogłaby usłyszeć coś podobnego w moim

domu?

- Nie wiem. Ale tak było.

- Jeśli rzeczywiście usłyszała coś takiego, powinna

natychmiast przyjść z tym do mnie.

background image

50 ŚLUB PO TEKSASKU

z tobą spotkać. Tym razem tak się przypadkiem

złożyło, że zostaliście przyłapani, zanim zdążyła wró­

cić do domu.

- Alfonso! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nie

uwiodłem twojej siostry. I do tej pory nigdy nie

spotkałem się z nią na osobności, rozumiesz?

Alfonso splótł ręce za plecami, pokiwał się na

piętach.

- Aż do wczorajszej nocy, kiedy ni stąd, ni zowąd

Carina odrzuciła wszystko, co kładliśmy jej do głowy

przez dwadzieścia lat, zapomniała o dobrych obycza­

jach i swojej panieńskiej cnocie, i zdecydowała się

odwiedzić cię po północy w twojej sypialni. I myślisz,

że ja w to uwierzę?

Cody z westchnieniem przeciągnął palcami po

włosach.

- Przecież powiedziałem ci, dlaczego przyszła.

- Wiem, co mi powiedziałeś. Wykorzystałeś fakt,

że zostaliście porwani, by przerzucić odpowiedzial­

ność na Rodrigueza. Teraz chcesz mi wmówić, że

ktoś z moich ludzi jednocześnie pracuje dla niego.

Przekonać, że moja siostra, która mnie kocha i wie,

jak ją ubóstwiam, podejrzewa, że szykuję zamach

na życie przyjaciela. Czy ty naprawdę sądzisz, że

jestem takim kretynem, aby uwierzyć w te twoje

bzdury? Nie prowokuj mnie i nie obrażaj mojej

inteligencji. Nawet moja cierpliwość ma swoje grani­

ce.

Cody bezradnie rozłożył ręce.

- Poddaję się. Myśl sobie, co chcesz. Widzę, że

w żaden sposób nie zdołam cię przekonać. - Odwrócił

się i ruszył do wyjścia.

- Dokąd się wybierasz?

Cody był w takim stanie, że z trudem się hamował.

Jeszcze chwila, a nie wytrzyma i wybuchnie. Tylko

ŚLUB PO TEKSASKU 5 1

tego jeszcze brakowało. Odwrócił się i popatrzył

Alfonso prosto w oczy.

- Tracę tu tylko czas. Jadę dowiedzieć się, co

zamierzają zrobić z tym Rodriguezem. Potem zadzwo­

nię do brata i zdam mu relację z tego, co zaszło.

- Masz zamiar skontaktować się z rodziną?

Nie miał pojęcia, co mógł oznaczać sarkazm w gło­

sie Alfonsa.

- Tak. Masz coś przeciwko temu?

Alfonso uśmiechnął się jakoś dziwnie.

- Absolutnie. Proponuję ci zaprosić ich na twój

ślub. Rozgłosimy tę wiadomość jak najszybciej. Nie

ma na co czekać. Nie chcę, żeby Carina ucierpiała

jeszcze więcej. Już i tak to się na niej odbiło.

Cody potrząsnął głową. Chyba się przesłyszał.

- Coś ty powiedział? - zapytał, wbijając w niego

wzrok pełen niedowierzania.

- Chyba dobrze usłyszałeś. Od kilku tygodni pla­

nuję duże przyjęcie, które odbędzie się w nadchodzący

piątek. Możemy wykorzystać tę okazję i uroczyście

ogłosić wasze zaręczyny. Jeśli chcesz, możesz zaprosić

rodzinę. W końcu tygodnia ustalimy datę ślubu.

Do tej pory uważał się za rozsądnego człowieka.

Rzadko kiedy tracił panowanie nad sobą, ale w tym

momencie poczuł się tak, że wolał przez chwilę nie

otwierać ust. Małżeństwo? Ależ to niemożliwe! To była

ostatnia rzecz, jakiej chciałby zakosztować. Chyba

wszyscy, którzy choć trochę go znali, świetnie o tym

wiedzieli.

- Poczekaj no. - Zrobił kilka kroków w stronę

stojącego z zaplecionymi dłońmi Alfonso. - Przykro

mi, że Carina została wplątana w tę sprawę z Rod­

riguezem. Nie miałem takich zamiarów. Nie mam nic

przeciwko twojej siostrze, Alfonso, To naprawdę miła

dziewczyna, ale sam wiesz, że nigdy nie chciałem się

background image

52

ŚLUB PO TEKSAS*!.'

żenić. Nie ciągnie mnie do małżeństwa. Chcę być

wolny i niezależny. Carina byłaby nieszczęśliwa, gdyby

wyszła za kogoś takiego jak ja. Sam o tym wiesz. Nie

możesz decydować za innych, nie możesz komuś

ustawiać życia. Małżeństwo to poważna sprawa. Nie

można podchodzić do niego tak lekko, Alfonso.

W pokoju zaległa cisza. Alfonso patrzył na Co-

dy'ego ze wstrętem. Odezwał się dopiero po dłuższej

chwili.

- Carina jest moją jedyną radością. Pamiętam

dzień, kiedy się urodziła. Nasz ojciec zmarł na atak

serca, kiedy mama była w ciąży. Kiedy po raz pierwszy

wziąłem ją na ręce, obiecałem, że będę się nią opieko­

wać, że zastąpię jej ojca. Zrobiłem, co tylko mogłem,

żeby dotrzymać danego słowa.

Odwrócił się iusiadł za biurkiem. Sięgnął po cygaro,

potarł je palcami, zapalił i zaciągnął się. Nie poczęs­

tował gościa. Cody odebrał to jako zniewagę. Alfonso

palił w milczeniu.

- Jest tylko jeden powód, dla którego moja siostra

zdecydowała się na takie ryzyko. - Alfonso znów

popatrzył na Cody'ego. -Musi być w tobie bez pamięci

zakochana. Nie wiem, w jaki sposób zdołałeś tak

zawrócić jej w głowie, ale fakty mówią same za siebie.

Mogłem mieć jeszcze jakieś wątpliwości, ale wystar­

czyło mi tylko spojrzeć na was, kiedy wszedłem do

chaty. Pozbyłem się wszystkich złudzeń. A dałbym

sobie głowę uciąć, że moja siostra nigdy nie była sam

na sam z mężczyzną. Widzisz, musiałbym pożegnać się

z życiem. - Westchnął. - Oczarowałeś ją sobą i uwiod­

łeś. Wszystko świadczy przeciwko tobie. Jeśli jesteś

mężczyzną, musisz postąpić tak, jak dyktuje honor.

- Ale...-zaczaj Cody, pospiesznie zbierając myśli.

Sam nie wiedział, co powinien powiedzieć. - Przecież

Carina naprawdę... - Urwał, zdając sobie sprawę, że

ŚLUB PO TEKSASKU 53

wszystko co powie, na nic się nie zda. Nadszedł czas

próby. Zawsze uważał siebie za uczciwego i prawego

człowieka. Teraz musiał dokonać wyboru. Nie chciał

skrzywdzić Cariny. To dla niego ryzykowała, a fakt, że

jej impulsywny postępek tylko pogorszył sprawę, nie

miał teraz znaczenia. Nie ma mowy, by to, co się

wczoraj wydarzyło, przeszło bez echa. Ale co on ma

robić?

Jaka szkoda, że nie może porozmawiać z Cole'em

i Cameronem. Tak bardzo potrzebował teraz ich rady.

Nie chciałby pochopnie podejmować decyzji, które

będą mieć wpływ na jego dalsze życie i życie innych.

- Alfonso - zaczął powoli Cody. - Chyba obydwaj

jesteśmy zbyt zdenerwowani, by w tej chwili na coś się

decydować. Zostawmy to na razie. Potrzeba trochę

czasu, żeby ochłonąć i w spokoju przemyśleć całą

sprawę. Łatwiej wtedy znajdziemy jakieś wyjście, które

wszystkich zadowoli. Carina wspominała, że chciałaby

dalej się uczyć. Może poczekamy, aż...

- To wykluczone. Czy przypuszczasz, iż zgodzę

się na ryzyko, że zostanie matką nieślubnego dzie­

cka,, ,

- O czym ty opowiadasz! Uspokój się. Ile razy mam

ci w kółko to samo powtarzać? Nie tknąłem jej. Niema

możliwości, by zaszła w ciążę!

- Zapomniałeś już, że widziałem was na własne

oczy. Ona przytulona do ciebie, a ty niemal nagi. Nie

opowiadaj mi teraz, że jej nawet nie tknąłeś! I tak

wiem!

- Na pewno nie zajdzie w ciążę tylko dlatego, że ją

objąłem!

- Nie musisz mi tego mówić. Mieliście kilka godzin.

Przez ten czas wiele mogło się zdarzyć.

Cody miał wrażenie, że to jakiś koszmarny sen.

Wszystkie racjonalne argumenty obracały się przeciw-

background image

54 ŚLUB PO TEKSASKL

1

ko niemu. Czul się jak ktoś, kogo uznano winnym,

zanim mógł dowieść swej niewinności.

- Dlaczego nie zapytasz o to Cariny? Powie ci, że

między nami nic nie było.

- Jestem pewien, że powie tylko to, co jej kazałeś.

Chce ciebie osłaniać.

- Czy to znaczy, źe uważasz nas za kłamców?

- Myślę, że ona cię kocha. Dlatego nie cofnie się

przed niczym, byle tylko cię bronić. A co się tyczy

ciebie, to chyba już dostatecznie jasno się wyraziłem.

- Tak. - Cody był tak oszołomiony biegiem wypad­

ków, że nie mógł znaleźć słów. - W takim razie nie

mogę tylko pojąć, źe chcesz, by ktoś taki jak ja ożenił

się z twoją drogocenną siostrą.

- Chcę, żeby była szczęśliwa. Sama wybrała. Muszę

się z tym pogodzić, bez względu na to, czy mi się to

podoba, czy nie.

- Ale mnie nie zostawiasz wyboru.

Alfonso wyjął cygaro i ściągnął usta.

- Ty już wybrałeś, kiedy zdecydowałeś się spędzić

noc z moją siostrą. Teraz musisz ponieść konsekwen­

cje. Jeśli jesteś mężczyzną.

Ostatnie dwadzieścia cztery godziny, jakie Cody

miał za sobą, dobrze dały mu w kość. Robił, co mógł,

żeby z honorem wyjść z tej nieprawdopodobnej sytua­

cji, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł. Do tej pory

trzymał nerwy na wodzy, ale dłużej nie mógł tego

zdzierżyć.

- W porządku, Alfonso. Skoro tak cholernie zależy

ci na tym, żeby wydać zamąź swoją siostrę, to niech tak

będzie. - Ruszył do drzwi, na moment zwolnił i obe­

jrzał się przez ramię. - Możesz liczyć na przybycie

mojej rodziny na to piątkowe przyjęcie. Niech będą

przy tym, gdy okaże się, że twoje zaręczynowe plany

wzięły w łeb.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Gdy tylko otworzyła oczy, przypomniała sobie, że

właśnie nadszedł ten uroczysty dzień. To dzisiaj Alfon­

so wydaje swoje przyjęcie. Przez parę minut leżała

nieruchomo, rozkoszując się panującą wokół ciszą.

Dobrze wiedziała, że jeszcze chwila, a dom zatętni

ożywionym gwarem i przygotowaniami do przyjęcia

gości. Pierwszych przybyszów z daleka spodziewano

się już koło południa.

Od wielu tygodni planowano dzisiejszy wieczór.

Carina i matka nalegały, by w ten uroczysty sposób

uczcić czterdzieste urodziny Alfonso. Ten początkowo

wzdragał się przed tym, dopiero po długich namowach

przestał się opierać i ostatecznie wyraził zgodę.

Przez ostatni tydzień niemal nie widywała się z bra­

tem. Kilka razy próbowała porozmawiać z nim o wy­

darzeniach tamtej nocy, ale zbywał ją. Dowiedziała się

jedynie tego, że porywacze zostali aresztowani i osa­

dzeni w więzieniu, z którego zapewne szybko nie

wyjdą. Teraz, kiedy okazało się, że Alfonso nie miał nic

wspólnego z planowanym zamachem na Cody'ego,

szczerze żałowała swoich podejrzeń,

Alfonso potwierdził informację, że Cody przybę­

dzie na dzisiejsze przyjęcie. Carina nie posiadała się

z radości. Od tamtej nocy, kiedy w ostatniej chwili

zostali uratowani, nie miała okazji, by zamienić z nim

choćby słowo.

Przez kilka pierwszych nocy po tamtych przeży-

background image

56 SLUB PO TEXSASKU

ciach nie mogła zmrużyć oka. Dręczyły ją koszmary

- jacyś ludzie szarpali ją, wokół rozlegał się huk

wystrzałów. Budziła się przerażona i bała się ponownie

zapaść w sen. Chciała porozmawiać o tym z bratem

albo z Codym, ale okazało się to niemożliwe. Powoli

otrząsnęła się z tych przykrych wspomnień, a dni, po

brzegi wypełnione różnorodnymi zajęciami, wyciszyły

i uspokoiły jej sny.

Wszystko zostało przygotowane - do połysku wy­

pucowano gościnne sypialnie, ozdobiono je świeżo

ściętymi kwiatami. Wyczyszczono nawet zabudowa­

nia otaczające hacjendę. Wczoraj ze zdziwieniem spo­

strzegła grupę robotników, zajętych pracami przy

starej kapliczce. Przypuszczała, że gości zainteresuje

historia ich posiadłości i chętnie ją obejrzą, ale zdumie­

wało ją, że Alfonso aż tak bardzo się tym przejął.

Kiedy zajrzała do środka, zobaczyła kobiety myjące

kamienną podłogę i polerujące ołtarz. Robotnicy

czyścili witraże i malowali drewniane ławki.

Możliwe, że Alfonso zaplanował uroczystą mszę

z okazji swoich urodzin.

Zresztą wszystkiego się dowie. Teraz pora wstawać.

Zostało jeszcze trochę przygotowań, odłożonych na

ostatnią chwilę.

Była ledwie żywa, kiedy po południu wreszcie

wróciła do siebie, żeby przygotować się do uroczystej

kolacji. Udzieliło się jej panujące wśród domowników

napięcie i podniecenie. Przybywało coraz więcej osób.

Alfonso razem z matką uroczyście witał ich na progu

i prowadził do przygotowanych dla nich pokoi. Carina

wymknęła się do siebie.

W głębi duszy czuła się rozczarowana, że Cody

jeszcze się nie pojawił. Niewiele brakowało, by zapyta­

ła brata, czy nie wie, co się z nim dzieje. Powstrzymała

się w ostatniej chwili. Instynktownie czuła, że jest coś,

ŚLUB PO TEXSASKU 57

co Alfonso przed nią ukrywa i co ma związek z Te-

ksańczykiem. Za każdym razem, kiedy wspominała

jego imię, brat stawał się rozdrażniony i pospiesznie

zmieniał temat. Widocznie posprzeczali się, ale na­

wet jeśli tak było, Alfonso nie zamierzał jej o tym

opowiadać.

Mogła tylko mieć nadzieję, że Cody się nie rozmyślił

i jeszcze przyjedzie. Właściwie nawet mu nie po­

dziękowała, że tak się nią zajął w tamtą straszną noc.

Weszła do pokoju, zrzuciła ubranie i pospieszyła do

łazienki. Wślizgnęła się do wanny wypełnionej gorącą

wodą. Z rozkoszą zanurzyła się w pachnącej pianie.

Stopniowo ustępowało napięcie i zmęczenie.

Przymknęła oczy. Myślą wróciła do sukni, nieocze­

kiwanie ofiarowanej jej przez brata na dzisiejszy

wieczór.

Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak pięknej sukni.

Żadna z tych, jakie do tej pory miała, nie mogła się

z nią równać. Była uszyta z atłasu w kolorze kości

słoniowej i ozdobiona kremową koronką. Pod szyją

miała delikatne wycięcie w kształcie litery V, a dekolt

schodził aż do ramion. Mocno dopasowana w talii,

spadała w dół kaskadą zwiewnego, wykończonego

koronką jedwabiu. Towarzyszyło jej kilka nakroch­

malonych halek, w tym jedna ż usztywnionym dołem.

Już wcześniej mama stwierdziła, że trudno jej będzie

samej to wszystko nałożyć i obiecała swoją pomoc.

Carina zamknęła oczy, oparła głowę o brzeg wanny.

Przez ostatni tydzień jej myśli bezustannie zaprzątał

Cody. Miała w pamięci jego obraz, kiedy prawie nagi

przytulał ją do siebie, przypominała sobie dotyk

ciepłego ciała, delikatny zapach, znów niemal czuła

gładkość jego skóry na muskularnej piersi. Peszyły ją

te wspomnienia, krępowały. Nigdy przedtem nie była

w podobnej sytuacji. Uświadamiała sobie, że nie

background image

58 ŚLUB PO TEKSASKU

powinna dłużej tego roztrząsać, ale nie mogła się

powstrzymać.

Zastanawiała się, jak to by było, gdyby ją pocało­

wał. Uśmiechnęła się do siebie, oddając się marzeniom.

- Carina? Gdzie jesteś?

Wołanie gwałtownie przywróciło ją do rzeczywisto­

ści. Dopiero teraz poczuła, że woda już całkiem

wystygła.

- Tu jestem, mamo! - odkrzyknęła pospiesznie,

wychodząc z wanny.

Sięgała po ręcznik, kiedy jej wzrok nieoczekiwanie

padł na odbicie w lustrze. Znieruchomiała. Powoli, nie

odrywając oczu od znajomego widoku, otuliła się

ręcznikiem.

Spinki, przytrzymujące jej gęste włosy, rozluźniły

się i masa skręconych loków opadła na ramiona. Jeden

falujący pukiel kołysał się na jej piersi.

Och, gdybym tylko była choć odrobinkę wyższa,

westchnęła w duchu, przyglądając się sobie rozszerzo­

nymi oczami. Ciągle wyglądała bardziej na dziecko niż

kobietę, A tak bardzo pragnęła być uwodzicielską

i zmysłową istotą, którą by dostrzegł ktoś tak wyrafi­

nowany jak Cody Callaway.

Ale zamiast wampa w lustrze widziała szczupłą,

nieśmiałą i niedoświadczoną dziewczynę.

- Carino, pospiesz się. Inaczej obie się spóźnimy.

- Dobrze, mamo - odrzekła wycierając się szybciej.

Kiedy weszła do sypialni, bielizna i halki już leżały

przygotowane na łóżku. Włożyła je w jednej chwili,

następnie podniosła ręce, mama podała jej suknię,

a ona wciągnęła ją przez głowę. Matka pozapinała

guziczki na plecach, poprawiła halki. Carina spojrzała

w lustro i dech jej zaparło. Kolor sukni doskonale

harmonizował z odcieniem jej skóry. Oniemiała z wra­

żenia, delikatnie przeciągnęła koniuszkami palców po

ŚLUB PO TEK5ASKU

59

odkrytym dekolcie. Wydawało się jej, że to jakieś

czary, że dobra wróżka jednym skinieniem przemieniła

ją w prawdziwą księżniczkę.

- Och, Carino - z przejęciem szepnęła mama.

- Jeszcze nigdy nie byłaś tak piękna.

Carina uścisnęła jej rękę.

- Jak zdołam odwdzięczyć się bratu za tę suknię?

Nie wiem, jak mu dziękować. Aż nie wierzę własnym

oczom.

- Pospieszmy się. Musimy jeszcze zrobić coś z twoi­

mi włosami - rozsądnie stwierdziła matka. - Lada

chwila Alfonso przyśle kogoś po nas.

Carina usiadła przy toaletce. Matka upięła jej włosy

do góry, skąd masą loków opadały na ramiona

dziewczyny.

Już miały schodzić, kiedy rozległ się dzwonek

zapowiadający początek kolacji. Carina wsunęła za

ucho kwiat gardenii, matka szybko założyła jej na szyję

podwójny sznur pereł. Carinie wydawało się, że to

wszystko jest tylko baśniowym snem, czuła się jak

kopciuszek, który przybył na wielki bal.

- Carino! -Alfonso czekał na nie na dole schodów.

W świetle rozjarzonego żyrandola zalśniły jego zwil­

gotniałe oczy. - Wyglądasz zachwycająco, kochanie.

Wprost cudownie. - Ujął jej dłoń i ucałował ją. Po

chwili podniósł głowę, popatrzył gdzieś w bok. - Zga­

dzasz się ze mną, Cody?

Do tej pory nie zauważyła go. Stał w cieniu

rzucanym przez drzwi prowadzące do gabinetu. Po­

stąpił parę kroków do przodu. Carinamocniej chwyci­

ła się poręczy i z bijącym sercem spojrzała na niego.

A wiec przyjechał!

Miał na sobie smoking o hiszpańskim kroju. Czer­

wony pas podkreślał jego wąską talię. W tym stroju

wydawał się jeszcze szerszy w barach. Spodnie uwydat-

background image

60 ŚLUB PO TEKSASKi;

niały muskularne nogi. Z jego twarzy nie można było

niczego wyczytać. Patrzył na nią tak, jakby widział ją

po raz pierwszy.

Zmusiła się, by przebyć ostatnie parę stopni. Nie

odrywała od niego oczu. Dlaczego nawet się do niej nie

uśmiechnął? Dlaczego tak dziwnie patrzył?

- Chodźmy, mamo - odezwał się Alfonso, podając

matce ramię. - Pora zaczynać. Już wszyscy goście są na

miejscu - dodał, odwracając się i spoglądając na

Cody'ego.

Cody w milczeniu podszedł do Cariny.

Ujęła go pod ramię. Pod miękką tkaniną czuła

napięcie mięśni.

- Cześć, Cody - odezwała się, besztając siebie

w duchu, że jej glos zabrzmiał tak słabo. - Nie byłam

pewna, czy zechcesz do nas przyjechać.

- Doprawdy?

Nie powiedział niczego więcej. Sunęli za Alfonso.

Carina lekko uniosła suknię. Nie odzywała się. Ze­

rknęła na Cody*ego i szybko odwróciła wzrok, Miał

zaciśnięte usta. Patrzył prosto przed siebie.

- Szukałam cię, kiedy tamtej nocy przyjechaliśmy

tutaj, ale Alfonso powiedział, że miałeś ważne sprawy

i musiałeś wyjechać.

- Tak.

- Czy to miało jakiś związek z tym okropnym

człowiekiem, który nas porwał?

- Poniekąd, Musiałem też spotkać się z moimi

braćmi w Teksasie.

- Ach, tak.

Przestąpili próg jadalni. Alfonso właśnie usadzał

matkę u szczytu stołu. Cody odsunął krzesło w drugim

końcu, zaraz koło Alfonso. Kiedy Carina zajęła je,

usiadł obok niej.

- Carino, poznaj mojego brata Cole'a i jego żonę

SLUB PO TEKSASKU 61

Allison. - Wskazał na siedzącą naprzeciw nich parę.

- A to mój drugi brat, Cameron, i jego żona Janinę.

- Och, Cody! To wspaniale, że ich przywiozłeś!

Nie miałam pojęcia, że dzisiaj będzie też twoja ro­

dzina. - Uśmiechnęła się do nich. - Bardzo się

cieszę, że mogę was poznać. To cudowna niespo­

dzianka.

Obaj mężczyźni skinęli głowami. Żaden z nich nie

odezwał się słowem ani nawet się nie uśmiechnął. Byli

w podobnym nastroju, co Cody. Tylko kobiety ob­

darzyły ją uśmiechami.

- Carino, masz wspaniałą suknię - odezwała się

ciemnowłosa Allison, a Janinę dodała:

- Też tak uważam. Wyglądasz w niej promiennie.

Carina poczuła, że się rumieni.

- Dziękuję - wyszeptała tylko.

W tej samej chwili Alfonso zajął swoje miejsce i dał

sygnał do rozpoczęcia przyjęcia.

- Czy poznałaś już Callawayów? - zwrócił się

z pytaniem do siostry.

- Tak, Cody właśnie mi ich przedstawił. Dlaczego

nic mi nie powiedziałeś, że zostali zaproszeni?

Alfonso nie zdążył odpowiedzieć.

- Czy to znaczy, że nie wiedziałaś o tym? - zapytał

Cody.

- Wiedziałam tylko, że przygotowano dodatkowo

jeszcze dwie sypialnie dla osób, które zostają na noc,

ale nie miałam pojęcia dla kogo. - Uśmiechnęła się do

Callawayów. - Aż trudno mi wyrazić, jak bardzo się

cieszę, że mogłam was poznać. Wiem, że jesteście

okropnie zajęci. Tym bardziej doceniam, że znaleźli­

ście dla nas czas.

- Och, za nic w świecie nie przepuścilibyśmy tego

przyjęcia - wycedził Cole. - Prawda, Cameron?

- zwrócił się do brata, unosząc kieliszek w jego stronę.

background image

62 ŚLUB PO TEKSASKU

- Wykluczone - zapewnił Cameron, odpowiadając

mu podobnym gestem i upijając tyk wina.

- Bardzo zabawne - wymruczał przez zęby Cody.

Jeszcze zanim kolacja dobiegła końca i goście

przemieszali się z przybyłymi na tańce, Carina nie

mogła oprzeć się wrażeniu, że dzieje się coś dziwnego,

coś, o czym nie ma najmniejszego pojęcia. Wydawało

się jej, że prowadzone przez Callawayów rozmowy

mają jeszcze jakiś inny, podskórny rytm, że pod

okrągłymi, uprzejmymi zdaniami kryje się jakieś trud­

ne do odgadnięcia znaczenie.

Po kolacji przeprosiła grzecznie i odeszła od stołu.

Musiała wziąć coś na budzący się ból głowy. Skierowa­

ła się do dużej sali, teraz całkowicie opróżnionej

z mebli i przygotowanej do tańca. Czteroosobowy

zespół już szykował instrumenty. Gwar rozmów

i śmiech zgromadzonych osób podnosił jeszcze atmo­

sferę radosnego oczekiwania. Goście skupili się pxzy

służącym za bar stole, niewielkie grupki rozmawiały

z ożywieniem.

Carina zatrzymała się na progu. Wszystko szło

świetnie. Goście z uznaniem witali kolejne tace wypeł­

nione apetycznymi kanapeczkami.

- Niezłe przyjęcie.

Carina wzdrygnęła się. Dopiero teraz spostrzegła

wysokiego, postawnego mężczyznę, który stanął tuż

przy niej.

- Och, to ty! Jesteś Cole, prawda?

- Tak. - Uśmiechnął się do niej. - Masz dobrą

pamięć.

- Nie, to nie dlatego. Po prostu bardzo dużo o was

słyszałam... o tobie i o Cameronie. To dlatego tak

łatwo was poznałam.

- Nie wiedziałem, że z Cody'ego jest taka pleciuga.

Carina zachichotała, rozbawiona jego tonem.

ŚLUB PO TEKSASKU 63

- Nie zapominaj, że znamy się od lat. Zawsze

wypytywałam go o rodzinę, o ranczo. Miał do mnie

cierpliwość i bez mrugnięcia okiem odpowiadał mi na

wszystkie pytanie.

Cole przyglądał się jej badawczo. Był bardzo po­

ważny, ale pokrywał to niedbałym uśmiechem.

- Masz ochotę zatańczyć? - zapytał nieoczekiwa­

nie.

Carina zerknęła na tańczące pary, uśmiechnęła się.

- Bardzo chętnie.

Cole zdecydowanie poprowadził ją na środek.

- Miałem przyjemność poznać twoje siostry i braci

- powiedział, lekkim skinieniem głowy pozdrawiając

tańczącego obok brata i jego żonę. - Prawdę mówiąc,

byłem zaskoczony. Nie wiem dlaczego sądziłem, ze

masz tylko Alfonso,

- Ależ skąd, jest nas sześcioro. Alfonso jest naj­

starszy, ja najmłodsza. Tylko my zostaliśmy w do­

mu.

- Teraz już rozumiem. Reszta rodzeństwa już ma

swoje rodziny, tak?

- Tak - westchnęła Carina. - To jest najważniejszy

argument Alfonso, kiedy zaczynam mówić o dalszej

nauce. On ciągle uważa, że w zupełności wystarczy mi

mąż i dzieci, tak, jak moim siostrom.

- A nie jest tak? - zapytał Cole unosząc brwi.

- Oczywiście.żemamnadziejękiedyśwyjśćzamąż.

Ale jeszcze nie teraz. Jest tyle rzeczy, które chciałabym

zrobić. - Uśmiechnęła się do niego. - Ale nie mówmy

już o mnie i moich zachciankach, jak nazywa je

Alfonso. Teraz powinniśmy się bawić i cieszyć życiem.

- Czy może być inaczej, kiedy mam zaszczyt tań­

czyć z taką piękną kobietą? - zapytał Cole.

Wiedziała, że to tylko grzeczność z jego strony, ale

nie mogła powstrzymać rumieńca, który oblał jej

background image

64 ŚLUB PO TEKSASU!

policzki. Komplementy zawsze wprawiały ją w za­

kłopotanie.

- Pozwolisz, że odbiję, braciszku?

PrzebiegJ ją dreszcz na dźwięk głosu Cody'ego. Cole

popatrzył na nią.

- Skoro nalegasz, zgoda - powiedział z ociąganiem

- ale przecież jest tu mnóstwo innych pięknych dziew­

cząt.

- Więc tym mniejszy problem dla ciebie - skwito­

wał Cody i zaborczym gestem przyciągnął Carinę ku

sobie.

Cole zachichotał. Nie zwracając na niego uwagi,

Cody zachęcił ją do tańca.

Z trudem łapała oddech, kiedy w końcu muzyka

ucichła. Tańczyli jak szaleni. Dopiero po jakimś czasie

odzyskała równowagę. Rozejrzała się wokół. Znaj­

dowali się na patio. Oprócz nich było tu jeszcze kilka

par, ale w słabym świetle zdawało się, że są sami.

- Jak rozmawiało ci się z Cole'em? - spytał Cody,

patrząc na nią zmrużonymi oczami.

- Podoba mi się twój brat. Jest bardzo miły.

- Cole? Coś takiego. Jest taki miły i przyjacielski

jak barrakuda. Przynajmniej zwykle jest taki. Wydaje

mi się tylko, że zawsze miał słabość do pięknych

kobiet.

- Cody?

- Co takiego?

- Czy coś się stało? Przez cały wieczór jesteś jakiś

dziwny. Twój brat był po prostu uprzejmy. Czy to

dlatego jesteś zły?

- Nie. Cieszę się, że go poznałaś - powiedział,

w roztargnieniu przesuwając ręką po jej plecach.

- Jesteś namnie zły? - Niespokojnie zajrzała w jego

chmurne oczy,

- A dlaczego miałbym być? - wycedził ponuro.

SLUH PO TEKSASKU

65

Przez chwilę milczała, jakby coś rozważając.

- Nie wiem na pewno. Może nadal jesteś zły, że

tamtej nocy przyszłam cię ostrzec.

- Wydaje mi się, że już za późno, żeby do tego

wracać.

- A więc o to chodzi. Zastanawiam się, czy to

dlatego odjechałeś bez słowa.

- Nie miałem nastroju do rozmów, kiedy stąd

wyjeżdżałem.

- Nie cieszyłeś się, że aresztowano tego człowieka?

- Bardzo się cieszyłem.

- Czyli w ostatecznym rachunku wszystko dobrze

się zakończyło, prawda?

Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej wnikliwie.

- Tak uważasz?

Popatrzyła na niego, zaskoczona jego zachowaniem

- A ty nie?

Bez słowa objął ją i ruszył do tańca. Przyciągnął ją

tak blisko, że musiała położyć ręce na jego piersi.

- Cody! Nie trzymaj mnie tak. Alfonso będzie zły,

jeśli to zobaczy.

Niewyraźnie mruknął coś pod nosem. Nie zro­

zumiała.

Cody lekko dotknął policzkiem jej głowy.

- Carino, co Alfonso powiedział ci o dzisiejszym

przyjęciu?

Z trudem zbierała myśli. Był tak blisko niej. Dopie­

ro teraz, kiedy znów ją objął, zdała sobie sprawę, jak

bardzo jej go brakowało. Pod palcami czuła przy­

spieszone bicie jego serca, wdychała zapach wody po

goleniu, wsłuchiwała się w jego oddech. O co on ia

pytał?

Odchyliła się lekko i spojrzała mu prosto w oczy.

- Dzisiejszy wieczór? Wie o tym tylko najbliższa

rodzina. Obchodzimy urodziny Alfonso.

background image

66 ŚLUB PO TEKSASKU

- Tylko to?

- A co jeszcze mogłoby być? - zdziwiła się.

Znów bezgłośnie mruknął coś pod nosem.

- Zapewnił mnie, że sam to załatwi, a ja, jak idiota,

uwierzyłem mu.

- Co miał załatwić? Czy to ma jakiś związek

z tamtą nocą?

- Tak - rzucił szorstko.

- Przez ten tydzień prawie go nie widziałam. Pró­

bowałam porozmawiać z nim, wyjaśnić, dlaczego

byłam z tobą, ale nie chciał słuchać. Myślałam, że już

wszystko wie od ciebie i nie chce więcej do tego wracać.

Taniec się skończył. Muzyka umilkła. Nagle rozległ

się uroczysty werbel. Po chwili dołączyły do niego

trąbki. Wszyscy zwrócili się w stronę orkiestry.

Cody odwrócił się. Teraz oboje patrzyli na drugi

koniec sali. Alfonso staną! na podwyższeniu, ujął

mikrofon.

- Mam nadzieję, że się dobrze bawicie - zaczął

z uśmiechem. Wybuchnęła burza oklasków. Alfonso

uciszył je ruchem ręki. - Chcielibyśmy ogłosić dzisiaj

radosną wiadomość - zaczął, kiedy zaległa zupełna

cisza. -Jest to niespodzianka, która, jak sądzę, ucieszy

wszystkich. Zawsze radujemy się, kiedy możemy świę­

tować takie wydarzenia w otoczeniu rodziny i przyja­

ciół. Postanowiliśmy podzielić się nią z wami.

Uważnie rozejrzał się po zgromadzonych, oczami

odszukał Carinę.

- Carino, mogłabyś tu podejść?

Zastygła w miejscu. Co mu przyszło do głowy?

Może jednak postanowił powiedzieć o swoich urodzi­

nach. Ale po co ją tam zaprasza?

Ludzie rozstąpili się, robiąc jej przejście. Spojrzała

na Cody'ego, ale pozostał niewzruszony. Starając się

poruszać z wdziękiem, podeszła do brata.

ŚLUB PO TEKSASKl' 67

Alfonso ujął ją za rękę, obrócił twarzą do zgroma­

dzonych.

- Tak już jest, że nadchodzi czas, gdy brat, choć nie

chce, jednak musi pogodzić się z faktem, że jego siostra

dorosła. - Carina z całych sił próbowała zachować

spokój. — Jak większość z was wie, Carina właśnie

zakończyła studia na uniwersytecie w stolicy.

Ach, więc to o to chodzi! Jednak zmienił zdanie!

Pozwoli jej dalej się uczyć! Postanowił ją zaskoczyć

i oznajmić to w tak uroczysty sposób. Chciała uścisnąć

go z radości, kiedy dotarły do niej ostatnie słowa:

- Teraz może rozpocząć nowy etap życia.

Z trudem powstrzymywała się, by nie podskoczyć

z radosnego podniecenia. To dlatego podarował jej tę

śliczną suknię. Uszanował jej pragnienia i dał jej wolny

wybór.

- Z ogromną przyjemnością i niezmierną dumą

zapraszam wszystkich zgromadzonych do udziału

w ceremonii zaślubin mojej ukochanej siostry z Codym

Callawayem.

Oklaski i pełne radosnego zdumienia okrzyki wy­

pełniły salę, ale do niej to nie dochodziło. Z przeraże­

niem wpatrywała się w stojącego przy fontannie

mężczyznę, który nieruchomo przyglądał się całej

scenie.

Dostrzegła jeszcze, jak obaj bracia spieszą ku

niemu, jakby chcieli stanąć w jego obronie.

Alfonso jeszcze raz uciszył zgiełk.

- Czy mogę prosić do siebie pana młodego, Co­

dy'ego Callawaya? - zwróci! się przez mikrofon.

Kolana się pod nią ugięły. Gdyby nie Alfonso,

który ją podtrzyma!, z pewnością osunęłaby się na

podłogę. Cody przechodził przez zbity tłum. Tuż za

nim szli jego bracia.

Carina zebrała się w sobie i popatrzyła mu prosto

background image

68 ŚLUB PO TEKSASKC

w twarz. Zdawało się, że iskry sypią się z jego

oczu. Zwinnie wstąpił na podwyższenie, objął ją

w talii i odciągnął od nadal podtrzymującego ją

brata.

- Dobrze się czujesz? - zapytał cicho.

- Dobrze? Ależ skąd. Jak ja... - Odwróciła się

i popatrzyła na Alfonso. - Jak on mógł...

Zgromadzeni wybuchem radości nagrodzili zabor­

czy gest Cody'ego,

- Teraz zapraszam wszystkich do naszej kaplicy,

gdzie odbędzie się ceremonia-dokonczyłprzezmikro-

fon Alfonso.

Ludzie powoli zaczęli wychodzić. Zostali oni troje

i stojący obok Cole i Cameron.

- Nasza umowa była zupełnie inna - odezwał się

Cody.

- Czy masz zamiar wytłumaczyć nam, co tu się

dzieje? - wycedził Cole.

Alfonso odwrócił się w stronę Cody'ego, obrzucił

znaczącym spojrzeniem jego obejmujące dziewczynę

ramię.

- Chyba to jasne. Szykujemy się do ślubu.

- Ależ Alfonso - wtrąciła się Carina. - Co ty

robisz? Przecież to niemożliwe. Przecież Cody i ja nie...

- popatrzyła na zaciętą twarz Cody*ego i zadrżała.

- Nie możemy tego zrobić. Dlaczego ty...

- Dlatego, bo ma nad nami przewagę i chce to

wykorzystać - odezwał się Cody. Popatrzył na braci.

- Powinienem przewidzieć, że coś takiego może się

wydarzyć, ale miałem nadzieję, że po upływie paru dni

ochłonął i przemyślał wszystko na nowo. - Zszedł na

dół, odwrócił się i zdjął Carinę na podłogę.

- Wiedziałeś, źe on coś takiego zamierza?—zapyta­

ła, nie posiadając się ze zdumienia.

- Niezupełnie. Zgodziłem się na ogłoszenie dzisiaj

ŚLUB PO TEKSASKU 69

naszych zaręczyn. To on posunął się tak daleko, że

zrobił z tego farsę.

- Zaręczyny? Ależ Cody, jak mogłeś zgodzić się na

coś podobnego! Nie jesteśmy zaręczeni. Nigdy nawet

o tym nie mówiliśmy. Jak...

- Wystarczy! - przerwał Alfonso. - Nieważne, czy

rozmawialiście o tym, czy nie. W każdym razie powin­

niście to zrobić, zanim zdecydowałaś się odwiedzać go

po nocy. Słabo mi się robi, kiedy pomyślę, że moja

siostra jest zdolna do czegoś takiego,

- Alfonso! O czym ty mówisz? Miedzy nami ni­

czego nie było. Niczego! Jak możesz tak postępować?

Myślałam, że mnie kochasz. Miałam nadzieję, że

zgodzisz się na moją naukę. Dlaczego...

- Dosyć tego! Tracimy czas. Nasi goście już czekają

w kaplicy.

- Nic mnie to nie obchodzi! Nie mogę...

- Carino - odezwał się cicho Cody. - Cieszę się,

że masz takie samo zdanie na ten temat jak ja, ale

szkoda twojego zdrowia. Twojemu bratu nie chodzi

o poznanie prawdy. Wyszukał ci bogatego męża i nie

dopuści, by jego plan się nie powiódł, - Z bladym

uśmiechem popatrzył na Cole'a. - Przypomina terie­

ra, który dopadł czegoś i za nic nie chce wypuścić

zdobyczy, co?

Cole nie odwzajemnił uśmiechu.

- Cody, czy masz zamiar dać się w to wciągnąć? On

nie ma do tego prawa, wiesz o tym.

Cody przez długą chwilę w milczeniu przyglądał się

Carinie. Wreszcie odwrócił się do brata.

- Wiesz, wydaje mi się, że przy mnie będzie jej

o niebo lepiej niż z nim. Ja przynajmniej jej wysłu­

cham. Po nim nawet tego nie może się spodziewać.

- Nie! - powiedziała Carina. - Nie pozwolę ci tego

zrobić, Cody. Przecież nie chcesz się żenić.

background image

70 ŚLUB PO TEKSASKU

Cody zmierzył spojrzeniem Alfonso. Ten nawet nie

mrugnął.

- W porządku, powiedzmy, że jeszcze bardziej nie

lubię takich sytuacji. - Popatrzył na braci. - Wyglą­

da na to, że już mam drużbów. Skończmy już ten

cyrk. Chodźmy do kaplicy i doprowadźmy to do

końca.

Nie oglądając się, trzej Callawayowie ruszyli przed

siebie. W sali została tylko Carina i Alfonso. Powoli

odwróciła się do niego i spojrzała mu prosto w oczy.

-Alfonso, całe życie tak bardzo cię kochałam. Byłeś

dla mnie ojcem, którego nie miałam, moim przyjacie­

lem i powiernikiem. Ale jeśli zmusisz mnie do po­

ślubienia Callawaya, nigdy ci tego nie wybaczę, rozu­

miesz?

- Carino, posłuchaj...

- Nie, to ty mnie wysłuchaj. Rozmawiałeś na ten

temat z Codym. Minęło tyle czasu, a ty nawet nie

zapytałeś mnie, co ja o tym sądzę, czego chcę. Za­

planowałeś sobie wszystko, nie zastanawiając się, co

czuję.

- Przypuszczałem, że będziesz mnie okłamywać,

żeby go osłaniać.

- Nie potrzebowałam kłamstw. Cody Callaway ani

przez moment nie przestał być dżentelmenem.

W obrzydliwy sposób wykorzystałeś mój postępek,

choć zrobiłam to bez jego zgody i bez jego wiedzy. Jeśli

w stosunku do mnie żywisz jeszcze jakieś uczucia,

proszę, odwołaj to wszystko, powiedz, że zaszło niepo­

rozumienie i nie będzie żadnego ślubu.

Zamarła, czekając na odpowiedź. Teraz ważyły się

jej losy.

- Nie mogę tego zrobić, Carino. Chyba sama

zdajesz sobie z tego sprawę. Już za późno.

- Nie jest za późno. Ucierpi tylko twoja duma,

ŚLUB PO TEKSASKU

71

Alfonso, Ale jeśli zmusisz mnie do tego, zmarnujesz nie

tylko moje życie, ale i życie Cody'ego.

- Bzdura. Za bardzo dramatyzujesz, kochanie. To

cię zaskoczyło, dlatego jesteś taka zła. Ale czuję, że

potem ułoży się lepiej. No, chodźmy. Nie każmy im

dłużej czekać.

Wydało się jej, że nagle do środka wpadł poryw

lodowatego wiatru. Przepełniła ją rozpacz i poczucie,

że znalazła się w sytuacji bez wyjścia.

W kaplicy czekał Cody, żeby ją poślubić. Tylko

dlatego, że jej brat go do tego zmusił. Jak z tą

świadomością będzie mogła spojrzeć w twarz temu,

kogo kocha?

Alfonso ujął ją za ramię i przez ogród popro­

wadził do kaplicy. Cody czekał na nią przed oł­

tarzem.

Nie miała gdzie uciekać, nie mogła liczyć na niczyją

pomoc. Znów- przepełniło ją poczucie przerażającej

bezsilności, absolutnego braku wpływu na to, co się

dzieje, podobne do tego, jakiego już nie raz doświad­

czyła, kiedy Alfonso nie zgadzał się na jej zamierzenia.

Jak przez mgłę dostrzegła płonące świece i naręcza

kwiatów, które zdobiły kapliczkę. Widziała tylko

Cody'ego, jego utkwione w nią oczy.

Poczuła jeszcze, jak wraz z pierwszymi akordami

organów sypią się w gruzy jej piany i marzenia

o przyszłości.

Nie tak wyobrażała sobie dzień swojego ślubu. Czy

mogłoby jej kiedyś przyjść do głowy, że wyjdzie za mąż

pod przymusem, prowadzona do ołtarza przez brata,

który tak ją zdradził. W dodatku za kogoś, kto wcale

o to nie zabiegał.

Wewnętrzne drżenie ogarnęło całe jej ciało. Tylko

mocny uścisk Alfonso nie pozwolił jej upaść. Ogarnęło

ją jakieś poczucie nierzeczywistosd, zdawało się jej, że

background image

72 ŚLUB PO TCKSASKiJ

to wszystko nie dzieje się naprawdę, że to jakiś

koszmarny sen. Byli już przy ołtarzu.

Popatrzyła na Cody'ego. W miękkim blasku świec

jego twarz złagodniała. Uśmiechał się nieznacznie,

jakby drwiąc z samego siebie. To ją rozbroiło.

Ujął ją za rękę, stanęli przed ołtarzem. Czuła ciepło

jego dłoni, ogrzewającej jej lodowatą rękę. Uścisnął ją

lekko, jakby dodając otuchy. Po raz pierwszy, odkąd

usłyszała zapowiedź ślubu, odetchnęła głębiej.

Przecież to Cody. Bez względu na to, co przyniesie

przyszłość, może mu ufać. W tym momencie ta wiara

była jedyną pewną rzeczą, jakiej mogła się uchwycić.

Za chwilę zostanie jego żoną.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Dźwięk słyszanych już tyle razy słów podziałał na

niego kojąco. W swojej dłoni czuł drobną dłoń Cari-

ny.

Pomagała mu świadomość, że w pierwszym rzędzie,

przeznaczonym dla najbliższej rodziny, zasiadają jego

bracia. Był im wdzięczny za ich obecność.

W dągu ostatniego tygodnia przegadali wiele czasu,

zastanawiając się nad najlepszym wyjściem z tej nie­

zręcznej sytuacji, w jaką się wplątał. Żadnemu z braci

nawet przez myśl nie przeszło, że dojdzie do tych

wymuszonych zaręczyn. Za dobrze znali Cody'ego, by

przypuścić, że pozwoli sobą manipulować.

W każdej innej sytuacji przyznałby im rację, ale tym

razem sprawa nie była taka prosta. Żaden z nich nie

znał Cariny. W głębi duszy do ostatniej chwili był

przeświadczony, że kiedy Alfonso ochłonie, wrócą do

poprzedniej rozmowy i wszystko się wyjaśni. Miał

szczerą nadzieję na porozumienie, myślał, że po kilku

tygodniach Carina zerwie zaręczyny. W ten sposób

wszyscy wyjdą z tej sprawy z honorem.

Zaprosił braci na dzisiejszy wieczór, by wsparli go

swoją obecnością. Nie przypuszczał, że będą świad­

kami jego ślubu.

W drodze do kaplicy Cole i Cameron zgodnie

twierdzili, że bez względu na konsekwencje Cody

powinien przeciwstawić się bratu Cariny. Rozumiał

ich zdanie, ale nie mógł zapomnieć przerażenia, jakie

background image

74 ŚLUB PO TEXSASKU

odmalowało się na twarzy dziewczyny, kiedy uświado­

miła sobie zamiary Alfonso.

Nie uważał siebie za bohatera, ale miał niezbitą

pewność, że musi coś zrobić. Przecież nie odejdzie i nie

zostawi jej w obliczu zgromadzonych ludzi w roli

porzuconej narzeczonej.

Spojrzał na stojącą u jego boku dziewczynę. Matka

i siostry czekały na nią przed wejściem do kaplicy.

Włożyły jej delikatny welon, spod którego nie mógł

dostrzec wyrazu jej twarzy, kiedy podeszła do niego.

Ale kiedy stanęła tuż obok i ich spojrzenia się

spotkały, serce mu się ścisnęło na widok cierpienia,

jakie malowało się w jej oczach. Nie potrzebował jej

zapewnień, że nie chciała do tego doprowadzić. W jaki

sposób mogła przewidzieć, że to jedno spontanicznie

przedsięwzięte posunięcie będzie miało takie konsek­

wencje?

Muszą to jakoś przeżyć. Kiedy zostanie jej mężem,

będzie mógł wyrwać ją spod wpływu brata. Zabierze ją

do siebie na ranczo, potem zastanowią się, co dalej. Nie

oni pierwsi zawierają takie małżeństwo. Może jakoś im

się uda,

Ceremonia zakończyła się. Teraz powinien poca­

łować świeżo poślubioną żonę. Ostrożnie uniósł we­

lon, odsłonił jej twarz. Carina zarumieniła się gwał­

townie, kiedy pochylił się ku niej. Ucieszył się. Do

tej pory była tak blada, że obawiał się, że lada

moment zemdleje.

Z lekkim uśmiechem objął ją i przybliżył do niej

usta. Pocałował ją. Jej miękkie wargi drżały.

Przebiegł go dreszcz. Uniósł głowę i popatrzył jej

prosto w oczy.

- Carino, zawsze będę przy tobie - powiedział

bardzo cicho. - Zawsze możesz na mnie liczyć, bez

względu na to, co się wydarzy.

ŚLUB PO TEKSASKU 75

Popatrzyła na niego niespokojnie, po chwili rozjaś­

niła się w uśmiechu.

- Dziękuję, Cody. Cieszę się.

Zabrzmiały organy. Ruszyli do wyjścia, potem

przez ogród wrócili do sali balowej. Otoczył ich

roześmiany tłum ludzi składających im życzenia. Cody

przez cały czas mocno przytrzymywał drżącą Carinę.

Gdy zabrzmiała muzyka, poprowadził ją do tańca.

Zgromadzeni przyglądali się tańczącej młodej parze.

- Dobrze się czujesz? - zaniepokoił się jej mil­

czeniem.

- Sama nie wiem - wyszeptała, wlepiając w niego

rozszerzone oczy. - Czy to wszystko dzieje się napraw­

dę?

- Nie może być bardziej prawdziwe, kochanie.

- Uśmiechnął się do niej.

- Wiesz, już chyba dłużej nie wytrzymam, jak

wszyscy tak na mnie patrzą.

- Nie musisz. Zaraz coś na to poradzę.

Ledwie skończył się taniec, Cody przeprowadził ją

przez tłum w stronę schodów. Zdawał się nie słyszeć

rzucanych zewsząd pikantnych uwag. Zatrzymał się

tylko na chwilę, by zamienić kilka słów z bratem. Cole

skinął głową i poklepał go po plecach.

Weszli na piętro. Carina ruszyła w stronę swojego

pokoju. Naraz stanęła zdezorientowana.

- Gdzie ty będziesz spał? - zapytała niespokojnie.

- Znając Alfonso, domyślam się, że moje rzeczy

zostały przeniesione do ciebie. Chcesz się założyć?

- On na pewno nie... - zaczęła dziewczyna i ot­

worzyła drzwi pokoju.

Cody zatrzymał się na progu i oparł o futrynę,

Uśmiechnął się lekko, kiedy z pokoju doszedł go

zduszony jęk Cariny,

Wyszła do niego z zafrasowaną twarzą. Cody

background image

76

ŚLUB PO TEKSASKU

wszedł do środka. Nie oglądając się za siebie, zamknął

drzwi.

- Nie martw się, kotku. Przecież mówiłem ci, że nie

powinnaś się mnie obawiać, pamiętasz?

Podeszła do niego.

- Nigdy mu tego nie przebaczę. Nigdy.

- Chyba mamy podobne zdanie na ten temat, co?

- Podszedł do drzwi prowadzących na balkon i ot­

worzył je szeroko. Pokój wypełniły dochodzące z dołu

śmiechy i odgłosy muzyki. - Czy to tu usłyszałaś tamtą

rozmowę? - zapytał, choć w gruncie rzeczy teraz było

mu to obojętne. Chciał tylko przynajmniej na chwilę

oderwać się od teraźniejszości.

- Tak - odrzekła z wahaniem, podchodząc do

niego,

- Alfonso zapewniał, że nikogo tu nie było. Powie­

dział ci to?

- Nikogo nie było? - zdumiała się. - Ależ to

niemożliwe. Przecież ich słyszałam. Po co ryzykowała­

bym pójście do ciebie?

Cody milczał.

Patrzyła na niego zdziwiona. Powoli zaczęło do niej

docierać.

- Och, nie! Nie obmyśliłby sobie tego! Nie mógł

przypuścić, że... Och, Cody, teraz już rozumiem. To

dlatego to wszystko... - Ruchem ręki wskazała na

suknię i wiszące na wieszaku ubrania.

- Sama widzisz.

- Ale to jest straszne! Jak mógł to zrobić? Jak mógł

powiedzieć, że mi nie wierzy, kiedy próbowałam mu

wszystko wytłumaczyć?

- Zrobił to dlatego, bo nie poszłaś od razu do

niego ze swoimi podejrzeniami. Nie przyjmuje do

wiadomości, że mogłaś pomyśleć, że on jest w to

wplątany.

ŚLUB PO TEKSASKU

77

Carina zakręciła się na pięcie, zaczęła krążyć po

pokoju.

- Tak! Jaka ja byłam głupia! Ale to dlatego, że tak

się przeraziłam... - Okręciła się w miejscu, jej suknia

zawirowała. -I zobacz tylko, co z tego wynikło! Przez

to moje bezmyślne zachowanie zostałeś zmuszony,

żeby się ze mną ożenić.

- To może za dużo powiedziane. W końcu nikt nie

przyłożył mi do głowy pistoletu. Raczej zostało mi to

zasugerowane. Na takie określenie prędzej się zgodzę.

- Ale przecież ty tego wcale nie chciałeś!

- Ty chyba też nie.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. A wiec

oboje stali po tej samej strome barykady.

W końcu Cody wyciągnął do niej rękę.

- Chyba potrzebujesz kogoś, kto by pomógł ci

zdjąć tę suknię. Przypuszczam, że wolałabyś, żeby

mnie przy tym nie było. Czy poprosić tu twoją mamę?

- Nie! - Bezradnie rozejrzała się wokół siebie,

przypominając sobie niedawne chwile, kiedy się w nią

ubierała. - Moja mama musiała wiedzieć o tym, co

wymyślił Alfonso. Ani słowem się nie zdradziła. Jak

mogła mi to zrobić?

- Przecież nie wiesz tego na pewno. Mam prze­

czucie, że Alfonso zaplanował to bardzo starannie i do

ostatniej chwili trzymał wszystko w tajemnicy, bojąc

się ewentualnych zastrzeżeń.

- Ale mama i siostry miały dla mnie welon...

- Twoja mama znalazła go w chwili, kiedy wszed­

łem do kaplicy. Przypuszczam, że cała twoja rodzina,

z wyjątkiem Alfonso oczywiście, uważa, że to małżeń­

stwo z miłości. Pewnie są przekonani, że od dawna

potajemnie się spotykaliśmy, a ja błagałem Alfonso, by

oddał mi twoją rękę. Twoja mama powiedziała mi, że

jest szczęśliwa, że zostaniesz moją żoną. Z jakichś

background image

78 ŚLUB PO TKKSASKU

niejasnych powodów sądzi, że ty również. - Uśmiech­

nął się przekornie, ale Carina była tak przejęta, że

wcale tego nie zauważyła.

Sięgnęła na plecy do zapięcia sukni i jęknęła.

- Moja mama nie może pojąć, dlaczego tak bardzo

zależy mi na nauce. Wydaje się jej, że małżeństwo

całkowicie mi wystarczy. - Podeszła do niego i od­

wróciła się tyłem. - O wiele bardziej wolę skorzystać

z twojej pomocy, niż rozmawiać w tym momencie

z kimkolwiek.

Nie skomentował tego. Ostrożnie zaczął rozpinać

guziczki na plecach.

- Myślę, że z samego rana moglibyśmy wyruszyć

stąd i pojechać na ranczo. Wprawdzie rzadko tam

bywam, ale to jest mój dom. Teraz, kiedy mam żonę,

muszę zastanowić się nad wieloma istotnymi sprawa­

mi.

- Jakimi sprawami? - zapytała, spoglądając na

niego przez ramię.

- Nad moją pracą. To, co robię, nie za bardzo

pasuje do rodzinnego życia. Może nadszedł czas, by

zrezygnować z tego i na stałe osiąść na ranczu.

- Tym chciałbyś się zająć? Prowadzeniem rancza?

Suknia zaczęła się zsuwać z jej ramion. Pospiesznie

podciągnęła ją w górę i pobiegła się przebrać.

Cody usiadł wygodnie, ściągnął lakierki i z ulgą

poruszał palcami. Przywykł do chodzenia w kowbojs­

kich butach.

- Większość spraw jest na głowie zarządcy - od­

rzekł, lekko podnosząc głos, by go lepiej słyszała.

- Właściwie zawsze myślałem, że pewnego dnia zajmę

się hodowlą koni. - Przeciągnął palcami po włosach.

- Kto wie? Może powinienem się nad tym zastanowić.

Carina weszła do sypialni, zawiązując po drodze

szlafrok. Nie patrząc na niego usiadła przy toaletce,

ŚLUB PO TEKSASKU 79

zdjęła znad ucha kwiat gardenii, wyjęła spinki i zaczęła

szczotkować włosy.

- Cody?

- Uhm?

Nadal nie patrzyła na niego.

- Masz zamiar spać tutaj ze mną, tak?

Nie ukrywał rozbawienia, jakie wzbudził w nim ton

jej głosu. Muszę uważać, inaczej będzie zemną krucho,

pomyślał.

- Właściwie, chyba tak.

- Czułbyś się niezręcznie, gdybyś miał poszukać

sobie jakiegoś innego miejsca do spania, prawda?

Odchylił się do tyłu i uważnie przyjrzał się jej

odbiciu w lustrze. Nie chciała spojrzeć na niego.

- Jakoś to przeżyję. Chciałabyś, żebym tak zrobił?

- zapytał zastanawiając się, jak dalece będzie z nim

szczera.

Carina ostrożnie odłożyła szczotkę, zapatrzyła się

na swoje dłonie.

- Nie chciałabym niczego, co mogłoby znów przy­

nieść ci jakieś kłopoty.

Cody podniósł się i powoli podszedł do dziewczyny.

Położył ręce na jej ramionach i poczekał, aż spojrzała

na jego odbicie w lustrze.

- Carino, domyślam się, że niewiele wiesz na temat

mężczyzn. Przypuszczam też, że twoja mama nie

rozmawiała z tobą o tych sprawach. Ale stopniowo

przyzwyczaisz się do innego życia, oswoisz z moją

obecnością. Wiem, że to nie jest to, czego pragnęłaś. Ze

mną jest podobnie. Powoli to się zmieni i prędzej czy

później połączy nas coś więcej.

Poczuł, jak zadrżała, słysząc te słowa.

- Z niczym nie musimy się spieszyć - mówił dalej

uspokajającym tonem. - Dzisiaj oboje jesteśmy zmę­

czeni. Wszystko potoczyło się tak szybko, że jeszcze nie

background image

80 SŁUB PO TEŁSASk-U

zdołaliśmy się opamiętać. Najlepiej będzie, jeśli pó­

jdziesz teraz do łóżka i spróbujesz zasnąć. Zapewniam

cię, że rano popatrzysz na to, co się stało, innymi

oczami. Już trochę się oswoisz z nową sytuacją.

- Ale gdzie ty będziesz spać?

- Najpierw wezmę długi gorący prysznic, a potem

może położę się z boku. To łóżko jest takie szerokie, że

mogłoby się na nim zmieścić parę osób. Nawet nie

poczujesz, że tu jestem.

Patrzył jej prosto w oczy, próbując upewnić ją, że

pod żadnym pozorem nie wykorzysta tej sytuacji.

Jej naprężone ramiona nagle złagodniały. Teraz,

kiedy się uspokoiła, nagle opuściły ją siły. Cody wziął

ją na ręce i zaniósł do łóżka.

Ułożył ją, zsunął kapcie z jej nóg, jednym ruchem

rozwiązał szlafrok. Zdjął go i nakrył ją aż pod brodę.

- Śpij, kochanie. Jutro jeszcze porozmawiamy.

Odwrócił się i ruszył do łazienki. Nie uszedł daleko,

kiedy zawołała go.

Odwrócił się, starając się przybrać obojętny wyraz

twarzy.

- Co takiego?

- Dziękuję ci - wyszeptała.

Uśmiechnął się i uniósł w górę kciuk. Po chwili

wszedł do łazienki.

Z zamkniętymi oczami oparł się o drzwi. Po raz

pierwszy od kilku godzin nareszcie był sam. Kiedy

w końcu podniósł powieki, beznamiętnie popatrzył

w lustro. Wreszcie nie musiał udawać. Przestał się

uśmiechać.

- Nawet niezłe ci idzie, stary - zwrócił się do

swojego odbicia. -Potrafisz być przekonujący. Niemal

mnie nabrałeś. Dobrze wiem, co teraz czujesz. A więc

dziewczynka jest bezpieczna, tak? Masz zamiar trak­

tować ją jak siostrę. Wcale cię nie ruszyło, kiedy

ŚLUB PO TEKSASKU 81

ujrzałeś ją w tej przezroczystej koszulce i szlafroczku,

Naprawdę nie miałeś ochoty zanurzyć twarzy w jej

lokach, kiedy rozczesywała włosy? Prawdziwy z ciebie

dżentelmen.

Odkręcił wodę. Tylko zimną. Rozwiązał krawat

i odłożył go na marmurowy blat, zrzucił marynarkę.

Szybko zdjął resztę rzeczy. Nie przestawał myśleć

o śpiącej obok dziewczynie.

Nawet nie spojrzy na nią. Odwróci się na bok

i uśnie. Zupełnie jakby na wyciągnięcie ręki nie spała

jego żona. Jego żona. Aż wzdrygnął się na tę myśl.

Rozdrażniony wszedł pod strumień lodowatej wo­

dy. Musi przestać o tym myśleć. Przede wszystkim

wyjechać stąd, uwolnić się od Alfonso. Ten facet

dostatecznie skomplikował mu życie.

Kiedy znajdą się na ranczu, zadzwoni do swojego

szefa i przedyskutuje z nim nową sytuację. Na razie nie

ma mowy o tym, by zostawił Carinę z ciotką Letty,

a sam wrócił do pracy.

Odkręcił gorącą wodę. Powoli rozluźniał się. I tak

dzisiaj nie znajdzie odpowiedzi na te pytania. Może

w ogóle ich nie było. Mimo swoich lat Carina w wielu

sprawach była jeszcze dzieckiem. Musi dać jej czas,

poczekać, aż nadejdzie właściwy moment.

Jeszcze nigdy nie miał przed sobą tak trudnego

wyzwania.

Carina leżała, wsłuchując się w dochodzący z ła­

zienki szum wody. Starała się odepchnąć od siebie

pokusę, by wyobrazić go sobie stojącego pod prysz­

nicem. Ciało jej płonęło. Przewracała się na łóżku,

daremnie próbując usnąć.

Cody wyglądał tak wspaniale i zachwycająco, kiedy

stojąc w kaplicy tuż obok niej powtarzał słowa przysię­

gi. Nic nie mąciło jego powagi i skupienia.

background image

82 ŚLUB PO TEKSASKU

Niemal zazdrościła mu tej umiejętności mierzenia

się z życiem z podniesioną głową. Przekręciła się,

uniosła lekko i spojrzała w kierunku balkonu. Z ze­

wnątrz dochodziły stłumione śmiechy i gwar rozmów.

Wszyscy świetnie się bawili.

A może obudzi się rano i okaże się, że to był tylko

sen? Może przyjęcie odbędzie się dopiero jutro? Czy

jest możliwe, że to małżeństwo podsunęła jej wyobraź­

nia?

Ale nawet w wyobraźni nie mogłoby się zdarzyć coś

podobnego.

Drzwi od łazienki otworzyły się. Uświadomiła

sobie, że już od jakiegoś czasu nie było słychać szumu

wody. Nie poruszając głową, ostrożnie wyjrzała spod

kołdry. W otwartych drzwiach ujrzała jego sylwetkę.

Zgasił światło. Ciemność rozjaśniała jedynie srebrna

poświata wznoszącego się nad balkonem księżyca.

Cody bezgłośnie podszedł do okna. Carina patrzyła

na niego. Serce biło jej jak oszalałe. Stał w drzwiach

balkonu, przepasany niewielkim ręcznikiem. Zapa­

trzył się w noc, po chwili westchnął ledwie słyszalnie

i cicho zamknął drzwi.

Starając się równo oddychać, patrzyła, jak pod­

chodzi do łóżka. Zacisnęła gwałtownie powieki, kiedy

Cody niedbałym gestem odrzucił ręcznik na podłogę,

Wślizgnął się pod kołdrę.

Leżeli daleko od siebie, łóżko było naprawdę szero­

kie. Myślała tylko o jednym - on nic na sobie nie ma.

Z trudem przełknęła ślinę. Bała się choćby drgnąć.

Ale przecież obiecał, że jej nie tknie. Od kiedy go znała,

zawsze dotrzymywał słowa.

Materac zakołysał się, Cody musiał się poruszyć.

Zamarła. Znów zapadła cisza. Ostrożnie poruszyła

głową, popatrzyła w jego stronę. W dochodzącym

z balkonu świetle widziała go całkiem wyraźnie.

ŚLUB PO TEKSASKU 83

Cody leżał na brzuchu, głowę ukrył pod poduszką.

Zsunięta do pasa kołdra odsłaniała szerokie bary

i wąską talię. Biała tkanina kontrastowała z jego

opalenizną. Przyglądała mu się oczarowana. Znała go

od tylu lat, ale właściwie nic o nim nie wiedziała. Jej

mąż. Ma prawo być tu razem z nią. Teraz nosi jego

nazwisko, tak samo jak obrączkę, którą nałożył jej na

palec w czasie ślubu.

Podniosła rękę. Uważnie przyjrzała się obrączce

pobłyskującej na palcu. Choć szeroka, była nadzwy­

czaj delikatna, miała taki subtelny wzór. Jeszcze nigdy

nie widziała czegoś równie pięknego. Skąd miał ją przy

sobie? Czyżby wiedział, że dziś wieczorem ją poślubi?

Z westchnieniem zamknęła oczy, rozluźniła się.

Obok słyszała jego cichy oddech. Nieoczekiwanie to ją

uspokoiło. Wkrótce usnęła.

Powoli uniosła powieki. Naraz oczy się jej roz­

szerzyły. Słabe światło poranka rozjaśniało pokój. Tuż

obok niej, wsparty na łokciu, leżał Cody i przyglądał

się jej uważnie. Wczoraj te jego niebieskie oczy prze­

śladowały ją we śnie. Teraz patrzyły na nią jakoś

dziwnie, inaczej niż dotychczas.

- Dzień dobry - wyszeptał, powoli unosząc rękę

i odgarniając pasmo włosów z jej twarzy. - Dobrze

spałaś?

Carina zamrugała oczami. W jego głosie zabrzmiał

jakiś nowy ton. Sama nie wiedziała, dlaczego zadrżała.

Skinęła tylko głową. Nie mogła wydobyć z siebie

głosu.

Cody wsunął palce w jej włosy, bawił się nimi.

- Ja raczej nie mogę powiedzieć tego samego

o sobie - powiedział cicho, z ledwie wyczuwalną

autoironią. - Budziłem się co chwila. W dodatku

okazywało się, że obok mnie śpi piękna kobieta. Mimo

background image

84

Ś L U B P O TEXSASXU

tych plotek na mój temat nie jestem do tego przy­

zwyczajony. Nieźle się umęczyłem.

- Ja też czułam się trochę nieswojo - przyznała

Carina.

Cody delikatnie pogładził ją po policzku, przesunął

rękę na jej szyję i zatrzymał przy wycięciu koszuli.

Carina siedziała jak urzeczona, niezdolna do najmniej­

szego ruchu. Jakby tym ośmielony, Cody powoli

pochylił się ku niej i dotknął jej ust.

Nie opierała się. To wszystko było tak nieoczekiwa­

ne, tak nowe. Przepełniło ją nie znane wcześniej

uniesienie, cała drżała. Cody uniósł się lekko, wziął ją

w ramiona. Topniała w jego objęciach.

Pocałunek zupełnie ją oszołomił. Nieśmiało za­

rzuciła ręce na szyję Cody'ego, zanurzyła palce w jego

jedwabistych włosach.

Widocznie sprawiła mu tym przyjemność, bo wes­

tchnął uszczęśliwiony. To ją ośmieliło. Ostrożnie po­

gładziła go po plecach, przeniosła dłonie na jego tors,

rozkoszując się dotykiem skóry. Gwałtowne drżenie

wstrząsnęło ciałem Cody'ego.

Sięgnął do tasiemki przy szyi, rozwiązał ją i zsunął

koszulkę z jej ramion.

Poczuła, że oblewa się płonącym rumieńcem. Jak

mógł to zrobić? Jeszcze nikt jej tak nie widział.

Cody pochylił się, musnął ustami jej szyję, ob­

sypywał delikatnymi pocałunkami.

Carina aż wstrzymała oddech. Do tej pory nie znała

własnego ciała, o niczym nie miała pojęcia. Dopiero

teraz je odkrywała, a ta nowa wiedza oszałamiała ją

i zachwycała. Z trudem łapała powietrze. Z niewinnym

zdumieniem wodziła palcem po jego piersi.

- Och, Carino - wyszeptał Cody, delikatnie ściąga­

jąc z niej zwiewną koszulkę -jesteś taka piękna. Jak

mogłem uważać cię za dziecko? Jesteś cudowna...

SLUB PO TEKSASEU

85

doskonała... zachwycająca... Jesteś wspaniałą kobie­

tą,, . - powtarzał urywanym szeptem, na mgnienie

tylko odrywając od niej usta.

Całe ciało paliło ją od tych pocałunków.

Spłoszona, zesztywniała nagle. Uspokoił ją łagod­

nym szeptem, miękkimi pieszczotami. Westchnęła

omdlewająco, rozluźniła się. Cody znów odnalazł jej

usta. Całował ją coraz bardziej szaleńczo, coraz bar­

dziej namiętnie. Carina nie wiedziała, co się z nią

dzieje; zdawało się jej, że leci gdzieś głową w dół,

zapada w przepaść, rzeczywistość istnieje gdzieś poza

nią, zatracają się granice... Z nieświadomą niewinno­

ścią oddała mu pocałunek.

Cody nie przestawał jej pieścić. Pod jego dotykiem

burzyła się krew, złaknione ciało domagało się czegoś

więcej, pragnęło czegoś, co było niepojęte... Cody

jakby czytał w jej myślach... Jęknęła cicho, świat

zawirował gwałtownie. Ciągle ją całował, dotyk jego

gorącej dłoni palił. Przywarła do niego jeszcze mocniej,

z całych sił zacisnęła ręce na jego szyi. Nagle z jej piersi

wyrwało się zdumione westchnienie i osunęła się

bezwładnie.

Cody nie wypuszczał jej z objęć, łagodnie gładził

włosy, szeptał coś do niej. Dopiero po jakimś czasie

dotarło do niej, że ją przeprasza.

Odsunęła się i popatrzyła mu prosto w oczy.

- Dlaczego mnie przepraszasz?

- Posunąłem się za daleko. Nie chciałem tego. Po

prostu... - Zawahał się, oczy mu nadal płonęły. - Po

raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji. Wydawało

mi się, że potrafię nad sobą panować, ale...

- Chcesz powiedzieć, że nie powinniśmy tego ro­

bić? Że to coś złego?

- Nie, to nie jest nic złego. Ale biorąc pod uwagę

okoliczności...

background image

86 ŚLUB PO TEKSASKU

- Przecież jesteśmy małżeństwem, Cody. Czy zro­

biłeś coś, do czego mąż nie ma prawa?

- Nie, oczywiście że nie. Chodzi mi tylko o to, że

jestem dużo starszy, bardziej doświadczony. Powinie­

nem wiedzieć, do czego to może doprowadzić. Jeste­

śmy małżeństwem, ale przecież wbrew naszej woli.

Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego uważnie.

- Ty mnie nie chcesz - powiedziała wreszcie bardzo

cicho.

Cody zaśmiał się, ale jego śmiech daleki był od

wesołości.

- Kochanie, gdyby to była prawda, nie byłoby mi

teraz tak przykro. Nie w tym rzecz. Prawie się nie

znamy. Ty tak mało wiesz o życiu, ja zbyt wiele. Jesteś

niewinna, nie chciałbym ci tego odbierać. - Przekręcił

się, usiadł i sięgnął po dżinsy. - Ale posunąłem się za

daleko i nie mogę sobie tego darować - dodał i od­

wrócił się od niej.

- To co teraz powinniśmy zrobić?

- Sam chciałbym to wiedzieć - wymamrotał po

chwili milczenia, po czym wszedł do łazienki, zatrzas­

kując za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Carino - Cody opiekuńczym gestem otoczył żonę

ramieniem. - Chciałbym przedstawić ci Letitię Cal­

laway, w rodzinie zwaną ciocią Letty.

Znajdowali się w wychodzącym na patio, przeszklo­

nym pokoju. Rzeczywiście trudno byłoby nie dostrzec

podobieństwa, łączącego dom na ranczu Callawayów

z hacjendą, na której Carina się wychowała. Uśmiech­

nęła się do zajętej podlewaniem kwiatów starszej

kobiety, Letty odwróciła się zaskoczona. Zdumienie

na jej twarzy jeszcze się pogłębiło, kiedy usłyszała

słowa Cody'ego.

- Letty, kochanie, to Carina Ramirez Callaway...

moja żona.

- Twoja...? Cody! Co ty opowiadasz? - wykrzyk­

nęła, unosząc brwi i podchodząc do nich.

Cody uśmiechnął się tym swoim niefrasobliwym

uśmiechem. Jego oczy jednak nadal były poważne,

kiedy Carina obrzuciła go szybkim spojrzeniem.

- Tak, Letty, wiem. Byłabyś przy tym, gdybym

przypuszczał, że to się tak zakończy. Cóż mogę ci

powiedzieć? Oboje zostaliśmy zaskoczeni, prawda,

kotku? - Lekko uścisnął ramię Cariny,

- Miło mi panią poznać - uprzejmie odezwała się

Carina. - Cody bardzo dużo mi o pani opowiadał.

- Domyślam się! -parsknęła Letty. -Same najgor­

sze rzeczy, dałabym głowę. - Popatrzyła uważnie na

Cody'ego, potrząsnęła głową, -Żonaty! Kto by pomy-

background image

88 ŚLUB PO TEKSASKU

ślał! Jesteś ostatnią osobą, którą bym o to pode­

jrzewała!'

Cody wybuchnął śmiechem. Chyba się trochę roz­

luźnił. Ta myśl dodała dziewczynie otuchy.

- To piękny pokój, proszę pani...

- Mów do mnie Letty. - Popatrzyła badawczo na

Carinę, przeniosła wzrok na Cody'ego. - Przecież to

jeszcze dziecko - powiedziała, kręcąc markotnie gło­

wą.

- Jest starsza, niż na to wygląda, ciociu. Ja też

myślałem, że ma jakieś szesnaście lat, a okazało się, że

dwadzieścia,

- Dobrze wiesz, że nie chodzi mi o wiek - odrzekła

Letty, ujmując dziewczynę za rękę. - Założę się, że

jeszcze się uczysz, co? Chodzisz pewnie do jakiejś

prywatnej szkoły?

- Chodziłam wcześniej. Teraz właśnie skończyłam

studia na uniwersytecie w Meksyku.

Letty popatrzyła na nią z niedowierzaniem.

- I rodzina pozwoliła ci zamieszkać tam samej?

Carina oblała się rumieńcem.

- Ależ skąd. Alfonso wynajął mieszkanie dla mnie

i mojej mamy, a jeden z zatrudnionych przez niego

pracowników mieszkał z nami i woził mnie na zajęcia.

- To niemal jak współczesny klasztor. - Letty

znacząco popatrzyła na Cody'ego. - Powinieneś się

wstydzić.

- Do cholery, Letty. Nie zrobiłem nic złego. Usiło­

wałem wyjaśnić to jej bratu, ale on... - urwał i niecierp­

liwie przeciągnął dłonią po włosach. - Och, do diabła

z tym. Po co ja w ogóle się tłumaczę. I tak już jest za

późno.

- Zwracam ci uwagę, że to nie jest odpowiedni

sposób wyrażania się w obecności kobiet. - Letty

odwróciła się do Cariny. - Chodź, kochanie, oprowa-

SLUB PO TEKSASKU 89

dzę cię po domu. Jestem pewna, że ci się spodoba,

- Pociągnęła ją za sobą.

Cody stał nieruchomo t zamyślony patrzył na

odchodzące kobiety. Jak ona to robi, że zawsze

sprowadza go do roli uczniaka, któremu trzeba

umyć buzię? Tyle razy stawał twarzą w twarz z nie­

bezpieczeństwem, radził sobie z uzbrojonymi ban­

dziorami, a ta kobieta nieodmiennie potrafiła go

wytrącić z równowagi.

Zresztą to nie ma znaczenia. Jest w domu. Letty

była jego częścią i trzeba się z tym pogodzić. Carina też

będzie musiała się do niej przyzwyczaić, więc może

zacząć już teraz. W tym czasie on przyniesie bagaże.

Na hacjendzie zostali tylko tyle czasu, ile Carinie

zajęło podjęcie decyzji, które rzeczy mają być przesłane

na ranczo. Do ostatniej chwili nie schodzili na dół, nie

chcąc się spotkać z Alfonso, Ucieszyli się, kiedy się

okazało, że nigdzie go nie ma. Przez tyle czasu Cody

uważał go za przyjaciela. A on tak się zachował, tak

potraktował własną siostrę...

Cody znieruchomiał nagle. Dotarło do niego, że był

wściekły nie dlatego, że to jemu nie dano wyboru. To

Carina została zmuszona do ślubu wbrew własnej woli.

Zaprzątnięty swoimi myślami wyjął z bagażnika rze­

czy, wszedł do domu i zaczął wchodzić po schodach.

To Carina została potraktowana niegodziwie, bez

liczenia się z jej uczuciami. Żadna ze znanych mu

kobiet, wliczając ciotkę i bratowe, nie pozwoliłaby na

coś takiego. Carina była rozżalona, ale każdy by był na

jej miejscu.

W dodatku, jakby tego było mało, godziła się, by on

w żaden sposób nie zmieniał swego dotychczasowego

życia, choć jej plany i marzenia o dalszej nauce

rozwiały się jak dym.

Był w połowie korytarza, kiedy dobiegł go glos

background image

90 ŚLUB PO TEKSASKU

Letty, dochodzący ze skrzydła, w którym mieściły się

jego pokoje. O Boże, musi jej zaraz powiedzieć...

Ze złością zaklął pod nosem.

Zatrzymał się przy wejściu do pokoju, oparł o fra­

mugę.

- To jest część domu, którą zajmuje Cody - Letty

objaśniała Carinę. - Tutaj jest garderoba. - Przez

uchylone drzwi widział, jak zniknęły w drugim pokoju.

-Poczekaj, zaraz pokażę ci łazienkę. To dopiero coś!

Parę lat temu Cole kazał wszystko przerobić, sprowa­

dził różne wymyślne rzeczy. W wannach zainstalowa­

no urządzenia do masażu. Kosztowało to masę pienię­

dzy, ale muszę przyznać, że po kilku godzinach pracy

w ogrodzie taki podwodny masaż naprawdę świetnie

człowiekowi robi.

Cody aż potrząsnął głową. Nie wierzył własnym

uszom. Nigdy jeszcze nawet słowem nie pochwaliła

wprowadzonych nowości. Ale z niej łotrzyca!

Carina pierwsza go dostrzegła, kiedy wróciły do

pokoju. Popatrzyła na niego niepewnie.

- Jesteś! - wykrzyknęła Letty. - Dużo czasu ci to

zabrało. Carina powiedziała mi, że jej rzeczy zostaną

przesłane. To bardzo rozsądne. Zaproponowałam jej

pomoc Rosie przy rozpakowaniu, ale woli to zrobić

sama.

Wpatrywali się w siebie bez słowa. Letty popatrzyła

na nich.

- No dobrze. Teraz pewnie jesteście głodni. Jeszcze

się nie zdarzyło, żeby Cody odmówił jedzenia. Zejdę na

dół i powiem Angie o waszym przyjeździe.

- Dobrze, ciociu - wymamrotał Cody, nie spusz­

czając oczu z żony. - Zaraz zejdziemy.

Przepuścił ją, a kiedy wyszła, trącił nogą drzwi, żeby

się zamknęły.

Carina postąpiła kilka kroków ku niemu.

SLUB PO TEKSASKU 91

- Uff. Nie miałam pojęcia, Ćo powiedzieć ciotce,

kiedy zaczęła pokazywać mi twoje pokoje. Przecież

wiesz, że nie chcę ci ich odbierać. W końcu powiedzia­

łam jej całą prawdę. Jak Alfonso doprowadził do tego

małżeństwa...

- Carina?

- Tak?

- Nie martw się o nic, proszę.

Położył dłoń na jej karku, poczuł miękki ciężar jej

długich włosów. Powoli, ale zdecydowanie przyciągnął

ją do siebie, objął ramionami i delikatnie musnął jej

usta. Zaczął ją całować.

W pierwszej chwili zesztywniała, ale nie opierała się,

kiedy przytulił ją mocniej. Topniała w jego uścisku,

rozluźniła się. Ufała mu.

To go otrzeźwiło. Gwałtownie odskoczył od niej.

Z rękami na jej ramionach patrzył, jak powoli unosi

gęste rzęsy, otwiera niezrównane czarne oczy. Usta

miała jeszcze lekko wilgotne.

Jęknął tylko.

- Co się stało?

Bez słowa potrząsnął głową.

- Wiem, że brak mi doświadczenia, ale gdybyś

pokazał mi, jak powinnam cię całować, to...

- Kochanie, nie muszę ci niczego pokazywać,

uwierz mi. Wspaniale to robisz, może tak szybko się

uczysz...

Odwrócił się spięty i podszedł do okna.

- Czy będziemy tu razem mieszkać? - zapytała

Carina po kilku minutach milczenia.

- Postaram się temu zapobiec - wymamrotał pod

nosem.

- Mówiłeś coś?

Odwrócił się ku niej, próbując wziąć się w garść.

- Coś wymyślimy, kotku. Na razie jeszcze sam nie

background image

92 SLUB PO TEXSASKU

wiem. - Cofnął się. Wolał jej nie dotykać. - Chodźmy

coś zjeść. Nie mogę myśleć, kiedy mam pustkę w żołąd­

ku. - Wskazał jej drogę.

Przyglądał się jej kształtnej figurze, kiedy schodziła

przed nim po schodach. Musi się mieć na baczności,

walczyć z pokusą. Jego stary kumpel Alfonso jeszcze

mu za to zapłaci.

Letty towarzyszyła im przy stole. Jej obecność nieco

rozładowała napięcie. Od razu zabrała się do planowa­

nia ich przyszłości.

- Spodziewam się, że teraz zaczniesz spędzać więcej

czasu na ranczu, Cody. Teraz, kiedy masz żonę, musisz

zmienić swój sposób życia, przestać uganiać się bez

opamiętania z tymi twoimi rozwydrzonymi przyjació­

łmi.

- Piękne wystawiasz mi świadectwo, cioteczko.

Wzruszyłem się.

- No, chyba nie masz zamiaru ciągnąć ze sobą

Cariny. Ona...

- Nie mam zamiaru, Letty. Sam jeszcze nie wiem,

co zrobimy. Chyba zgodzisz się ze mną, że to nie jest

normalna sytuacja. Zwykle jest tak, że ludzie mają

trochę czasu, nim zdecydują się na wspólne życie.

Zazwyczaj już wcześniej robią jakieś plany, mają jakieś

pomysły... Na nas to spadło zupełnie nieoczekiwanie.

- Co chciałaś robić, zanim doszło do tego ślubu?

- Letty zwróciła się do Cariny.

- Nie miałam specjalnych planów. Kiedy Alfonso

nie zgodził się, bym uczyła się dalej, zostałam w domu.

- Dlaczego się nie zgodził?

- Stwierdził, że już dosyć się nauczyłam. Powie­

dział, że powinnam wyjść za mąż i zająć się rodziną.

- Ależ to stek bzdur! Wykształcenie jest szalenie

ważne, zwłaszcza jeśli w przyszłości zajmiesz się wy­

chowaniem dzieci.

SLUB PO TEXSASKU 93

- Carina właśnie chce zająć się prowadzeniem

terapii dla dzieci, które mają problemy z mówieniem

- dodał Cody.

- Tak?

- Opowiadała mi, że bezskutecznie próbowała

przekonać Alfonso, by zezwolił jej na wyjazd do szkoły

w Chicago.

Letty przeniosła na niego wzrok, zmrużyła oczy.

- W takim razie czemu ty jej tam nie poślesz?

- Co takiego? - Odstawił filiżankę na spodeczek,

bojąc się, że rozleje kawę.

- Przecież słyszałeś. Z tego co wiem, to dziecko

ryzykowało dla ciebie, przez ciebie popsuła sobie

opinię. I co jej z tego przyszło? Wpadła jak śliwka

w kompot: z jednej strony beztroski mąż, z drugiej

apodyktyczna starucha.

- Lettyjprzecieżwcaleniejesteśstara-uśmiechnął

się Cody.

- Nie próbuj mnie podejść. Czy masz zamiar osiąść

tu na stałe? - Pochyliła się ku niemu i wbiła w niego

wzrok.

- Nie wiem, czy będę mógł, Letty. Widzisz...

- Och, oczywiście, że widzę. Widzę wiele rzeczy,

młody człowieku. Przede wszystkim to, że Bóg po­

skąpił ci rozumu. Trafiła ci się taka żona, a ty nawet nie

zdajesz sobie sprawy z tego, co masz. Za to ona z rąk

jednego despoty przeszła w ręce drugiego.

- Zaraz, Letty, opanuj się. Przecież chyba nie

jestem taki jak Alfonso. Nie dyktuję jej, co ma robić.

Poślubiłem ją, ale nie kupiłem. Może robić to, na co ma

ochotę. Z tego co mówisz, można by sądzić, że chcę ją

przykuć łańcuchem w pokoju czy coś takiego.

Ze zdumieniem patrzył na przemianę, jaka dokona­

ła się na twarzy ciotki. Do tej pory nawet przez myśl

mu nie przeszło, że ta sekutnica potrafi się uśmiechnąć.

background image

94 SUJBPOTEKSASKU

Zawsze była taka skrzywiona. Teraz nieoczekiwanie

rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Patrzył zafas­

cynowany. Było to tak, jakby szpetna żaba na jego

oczach przeobraziła się w księżniczkę.

- W takim razie udowodnij to.

- Mam udowodnić? - powtórzył zdumiony.

- Właśnie. Zobaczymy, ile są warte twoje słowa.

- Jak mam to rozumieć?

- Skoro dajesz jej wolną rękę i pozwalasz, żeby

robiła to, czego pragnie, czemu nie wyślesz jej do

Chicago?

Cody wytrzeszczył oczy. Nie poznawał ciotki.

Wprost promieniała. Zwykle odwoływała się do jego

lepszej strony, choć z marnym skutkiem. Nie chciał od

razu przyznać, że tym razem to się jej udało.

- Właśnie sam się nad tym zastanawiałem - skła­

mał bez zmrużenia oka. - Ale do tej pory nie miałem

jeszcze okazji, żeby porozmawiać o tym z Carina.

- Zerknął na zegarek. - Minęły ledwie dwadzieścia

cztery godziny od ślubu. Myślę, że potrzeba nam

jakichś paru dni...

- Masz na myśli miesiąc miodowy? - wtrąciła

Letty.

- Ależ skąd, nie. Chodzi mi tylko o to, że nie ma

powodu do pośpiechu. Zresztą, do diabła, Letty!

W końcu to nie jest twoja sprawa i sam nie wiem,

dlaczego rozmawiam z tobą na ten temat. Bez względu

na to, co postanowimy, decyzja należy tylko do nas.

Ja...

- Cody?

Urwał gwałtownie na cichy dźwięk głosu Cariny.

Popatrzył na nią.

- Słucham?

- Naprawdę myślisz o tym, żeby wysłać mnie do

szkoły?

ŚLUB PO TEKSA5KU 95

W jej oczach było tyle nadziei. Błyszczały z pod­

niecenia. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by ulec ich

magii. Przesunął wzrokiem po jej ustach, łagodnie

zaokrąglonej linii szyi. Przełknął ślinę.

- Jasne... jeśli to jest to, czego pragniesz.

- Och, Cody! Naprawdę? Wczoraj w nocy już

myślałam, że skończyły się moje marzenia, że już nigdy

nie będę szczęśliwa...

Nie miał powodu, by nie wierzyć w jej szczerość.

Poczuł się fatalnie. Przez całe życie umykał przed

kobietami, które za wszelką cenę chciały go związać.

Za każdym razem oddychał z ulgą, kiedy udało mu się

wyrwać. A teraz jego własna żona nie może się

doczekać, kiedy się od niego uwolni.

Cierpiała jego urażona duma. Ugryzł kawałek

ciasta i żuł powoli, próbując zyskać na czasie.

Jak można było przewidzieć, Letty nie dała na

siebie czekać. Nieuważnie przysłuchiwał się rzuca­

nym przez nią pomysłom. Razem z Carina już

miała dzwonić na uniwersytet, by dowiedzieć się,

czy wchodziłoby w grę zapisanie dziewczyny na

letni semestr. Omawiały niezbędne w chłodnym

klimacie Chicago stroje, miejsce, gdzie się zatrzy­

ma...

- Cody, a może kupisz tam mieszkanie? Po co

płacić za wynajęcie, skoro można mieć swój kąt?

- Letty, skoro z takim zapałem zabrałaś się do

urządzania mojego życia, to weź łaskawie pod

uwagę, że ja nie mam żadnych interesów w Chica­

go.

Letty lekceważąco machnęła ręką.

- Ty nie, to oczywiste. Nie myślałam o tobie. Ale

zastanów się tylko. Carina będzie zbyt zapracowana,

żeby się tobą zająć. Ona będzie pochłonięta studia­

mi, a ty w tym czasie możesz powoli wycofać się ze

background image

9 6 Ś L U B P O TKKSASKL

swoich zobowiązań, oczywiście, jeśli nadal tak za­

mierzasz. '

- Widzę, że pomyślałaś o wszystkim. Bardzo dzię­

kuję.

- Uspokój się. Nie zwiedziesz mnie. I tak wiem, że

się na mnie nie gniewasz. Zresztą to był twój pomysł.

Przecież to ty zacząłeś.

- Nie przypominam sobie, żebym ni stąd, ni zowąd

mówił o kupowaniu mieszkania w Chicago.

- Zrobisz, co zechcesz. Ale szkoda wyrzucać pie­

niądze na czynsz. W dodatku własne mieszkanie

Carina mogłaby urządzić według swojego pomysłu

i nikt by się jej nie wtrącał.

Cody przeniósł wzrok na Carinę.

- Czy przynajmniej mógłbym cię czasem odwie­

dzać?

Carina popatrzyła na niego niepewnie, po chwili

uśmiechnęła się.

- To chyba żart, prawda?

Powoli i on się uśmiechnął.

- Tak, chyba tak.

- Zgodzisz się na mój wyjazd do Chicago?

Westchnął. Sam nie wiedział, co o tym myśleć.

Niespełna dwadzieścia cztery godziny temu wzdragał

się przed ślubem, a teraz, kiedy Carina chciała wycofać

się z jego życia, czuł się odtrącony.

A przecież sam tego chciał.

Mógłby kontynuować swoją pracę. Wziąć udział

w rozprawie przeciwko Rodriguezowi. Carina byłaby

tak daleko, że wcale by nie odczuł jej istnienia. Przez

następny rok czy dwa nadal żyłby jak kawaler.

- Tak, kochanie - powiedział po długim milczeniu.

- Nie mam nic przeciwko temu. To świetny pomysł.

Chcę, żebyś była szczęśliwa. Żebyś nie tylko była moją

żoną, ale żebyś sama decydowała o sobie.

ŚLUB PO TEKSASKU 97

Carina podeszła do niego, objęła go radośnie. Wjej

oczach zalśniły łzy.

- Dziękuję ci, Cody. Jestem taka szczęśliwa... Dzię­

kuję ci.

Uścisnął ją. Zza jej ramienia dojrzał zadowoloną

minę Le^ty. Kiedy zorientowała się, że patrzy na nią,

puściła do niego oko i podniosła w górę kciuk.

To dodało mu otuchy.

Ulżyło mu, ale tylko trochę.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Och, Cody! Spójrz tylko! Nie miałam pojęcia, że

jezioro Michigan jest takie ogromne. Jest chyba takie

jak Zatoka Meksykańska!

Cody podszedł bliżej, stanął tuż za jej plecami.

Z okna rozciągał się wpaniały widok na jezioro.

- Och, jak tu pięknie. Cody, co o tym myślisz?

- O czym? - zapytał, nie odrywając od niej wzroku.

- Podoba ci się ten apartament?

- Nie jest zły - stwierdził, rozglądając się wokół.

- Może tylko trochę za mały.

- Za mały! Ależ Cody! Jest ogromny! Przecież ma

prawie dwieście metrów.

- Pewnie tak. Przyzwyczaiłem się do domu na ranczu.

Carina przeszła przez rozległy salon i zniknęła

w kuchni.

- Kuchnia jest cudowna! - zawołała do niego.

- Nieprawdopodobne, Będę mieć swoje mieszkanie.

Będę mogła w nim być, ile tylko zechcę.

Stanął na progu i przyglądał się, jak Carina zagląda

do szafek, otwiera lodówkę, badawczo lustruje ku­

chenkę mikrofalową i zmywarkę. Wybuchnęła śmie­

chem, kiedy spostrzegła, że ją obserwuje.

- Ciągle mi się wydaje, że to nie jest naprawdę,

tylko w bajce.

- Tak? A jaka to bajka? O Pięknej i Bestii?

Potrząsnęła głową, popatrzyła na niego rozpromie­

nionymi oczami.

ŚLUB PO THKSASKU 99

- Ależ skąd! O Kopciuszku!

Cody aż zamrugał.

- Chcesz powiedzieć, że ja jestem księciem z bajki?

Roztańczonym krokiem przyfrunęła do niego, za­

rzuciła mu ręce na szyję.

- Tak! Jesteś cudownym księciem! Wysokim, bar­

dzo przystojnym i...

Nie dokończyła. Omdlała w jego objęciu, poddała

się jego ustom. Do diabła! Jeszcze nigdy nie pragnął

tak bardzo żadnej kobiety. W ciągu tych kilku tygodni

odmieniła jego życie. Już zupełnie zapomniał, jak to

było, kiedy był sam.

Oczarowała go. Wsłuchiwał się w każdy oddech

Cariny, śledził najmniejszy ruch. Wyczekiwał na jej

dźwięczny śmiech, sam go prowokował. Bezustannie

szukał pretekstów, by móc jej dotknąć - odgarnąć

włosy z twarzy, pogłaskać po plecach, przytulić,

pocałować.

Był jak odurzony,

Ona natomiast traktowała go jak pobłażliwego

wujka.

Objęła go jeszcze raz i cofnęła się.

- To jak, kupujemy ten apartament?

Obejrzeli już kilkanaście miejsc. Czas nieubłaganie

uciekał. Mimo pewnych trudności w końcu przyjęto

Carinę na studia. Teraz już nie było wyboru. Musieli

się na coś zdecydować.

- Jak myślisz, będzie ci tu dobrze?

- Och, tak!

- Tu jest bardzo bezpiecznie. Muszę przyznać, że to

mi się bardzo podoba. Nic ci tu nie grozi. Ale czy nie

będziesz się bać mieszkać sama?

Carina zaprzeczyła ruchem głowy.

- Ale tak chyba nie będzie cały czas, co? - zapytała

z nadzieją w głosie.

background image

100 ŚLUB PO TEKSASKU

- Jasne, że nie. Po prostu nie mogę tak od razu

wycofać się z tego, co robię. Już i tak dwukrotnie

odkładałem powrót do Teksasu. Ale niestety, jak tylko

cię tu urządzę, od razu będę musiał wracać.

Carina okręciła się na pięcie i pobiegła w stronę

sypialni. Cody już wcześniej tam zerknął. Jedna

z nich była wyjątkowo duża, druga nieco mniejsza,

obydwie z własnymi łazienkami. Ta mniejsza świet­

nie mogła pełnić rolę pokoju gościnnego. Była

jeszcze trzecia, która doskonale nadawała się na

gabinet.

Wszedł za Carina do największej z nich. Dziewczy­

na zatrzymała się na środku, rozejrzała wokół.

- Przecież tu jeszcze potrzeba mebli, talerzy i in­

nych rzeczy do kuchni, obrusów, bielizny... - Carina

załamała ręce. - Po prostu wszystkiego!

- Nie przejmuj się. Jeśli zdecydujemy się na to

mieszkanie, formalności z pewnością nie potrwają

długo. Zostanie nam jeszcze parę dni na zakupy.

Kobiety chyba to lubią,

- Ale ile to będzie kosztować!

- Kochanie, mam trzy konta, których dotąd nawet

nie naruszyłem, bo nie było takiej potrzeby. W dodat­

ku należy do mnie jedna trzecia dochodów wszystkich

naszych firm. Sama widzisz, że możesz spać spokojnie.

To mnie nie zrujnuje.

Podeszła do niego i wzięła go za rękę.

- Ale to są twoje pieniądze. Ja niczego nie wnios­

łam.

- Alfonso zlecił przekazanie należących się tobie po

ojcu pieniędzy, które wcześniej zainwestował. A więc

nie uważaj się za biedaczkę.

- Czy będę mogła nimi zarządzać?

- Oczywiście.

Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia.

ŚLUB PO TEKSASKU 1 0 1

- Nie masz zamiaru wytknąćmi, żeniemamotym

pojęcia?

- Przestań. - Uśmiechnął się do niej. - Nauczysz się

tego.

- Och, Cody, jestem taka szczęśliwa! Dzięki tobie.

A jednocześnie czuję się winna. Dostałam tak wiele,

a ty zupełnie nic.

Ujął jej dłoń, ucałował palce.

- Jak możesz tak mówić? Mam żonę. To całkowicie

nu wystarcza.

- Tak myślisz? - Popatrzyła na niego niepewnie.

- Nigdy nie powinnaś w to nie wątpić - zapewnił,

biorąc ją w ramiona. - Nie może być inaczej.

W hotelu, w którym się zatrzymali, mieli osobne

sypialnie. Nie pozwalał sobie nawet namyśl, żemógłby

wejść do pokoju Cariny. Przecież obiecał dać jej czas

na oswojenie się z nim... I dotrzyma przyrzeczenia,

nawet gdyby miał umrzeć. Wprawdzie nie słyszał, by

ktokolwiek przypłacił życiem nadmiar zimnych prysz­

niców, ale w końcu zawsze kiedyś musi być pierwszy

raz.

Teraz będą mieć własne mieszkanie. Przyjemnie

było o tym pomyśleć. Przepadał za ranczem i kochał

tamten kawałek ziemi. Był z nim znacznie mocniej

związany niż Cole czy Cameron, którym w zupełności

wystarczały ich nowe siedziby, a na ranczo wpadali

tylko od czasu do czasu.

Zawsze przeczuwał, że kiedyś tu właśnie osiądzie.

Ale z drugiej strony miła była świadomość, że mają

z Carina miejsce tylko dla siebie. Zapowiadało się, że

jego żona dostanie dyplom za półtora roku, ponieważ

zamierzała uczyć się też w czasie wakacji.

On musi doprowadzić do końca ostatnią operację

w Meksyku, ale przecież będzie mógł co jakiś czas

odwiedzać Carinę. Całe szczęście, że firma miała

background image

1 0 2 ŚLUB PO TEXSASKU

własny odrzutowiec. Dzięki temu nie będzie uzależnio­

ny od rejsowych samolotów.

Cody z każdym dniem utwierdzał się w przekona­

niu, że Letty miała rację, namawiając go na pozo­

stawienie Carinie wolnej ręki. Teraz, kiedy po raz

pierwszy w życiu mogła robić to, na co miała ochotę,

wprost rozkwitała na jego oczach. Zachwycał się tą

przemianą.

Musi się mieć na baczności. Tak niewiele brakuje,

by zapomniał o złożonej jej i sobie obietnicy. Jeszcze

trochę i stanie się częścią jej życia.

Czy się na to odważy?

Tydzień później Cody wszedł do ich nowego miesz­

kania. Wracał z lotniska. Umówił się z pilotem na

wieczorny lot do Teksasu. Teraz musiał jakoś powie­

dzieć o tym Carinie. Nie było to przyjemne, choć

przecież spodziewała się, że może się to zdarzyć

w każdej chwili. Mieli za sobą pierwszą noc w nowym

mieszkaniu. Wieczorem, kiedy nadeszła pora na pó­

jście do łóżka, postąpił jak tchórz. Poszedł spać do

gościnnego pokoju.

Co się z nim działo? Zachowywał się zupełnie jak

zakochany po raz pierwszy w życiu nastolatek, które­

mu z zakłopotania brak słów i który nie potrafi

otrząsnąć się z poczucia własnej śmieszności i niezręcz­

ności.

Carina najmniejszym gestem nie dała mu do zro­

zumienia, że życzyłaby sobie jego obecności. Sam

dopuścił do tego, że sprawy potoczyły się swoim

biegiem, i nie pozostało mu nic innego, jak się do­

stosować. Niepotrzebnie to skomplikował.

W końcu oboje byli dorośli. Powinni usiąść i szcze­

rze porozmawiać. Tak się z pewnością stanie, ale

jeszcze nie teraz. Przez jakiś czas, przynajmniej jeszcze

ŚLUB PO TEXSASKU 103

dzisiaj, postara się nadal odgrywać rolę dobrego

wujka.

Zatrzymał się na progu i spojrzał na przygotowania

do kolacji. Oniemiał z wrażenia. Niewielki okrągły stół

był nakryty koronkowym obrusem. Czerwone świece

płonęły w srebrnych świecznikach, cudownie harmoni­

zując ze szkarłatnymi, umieszczonymi w niskiej wazie

różami, które ofiarował jej dwa dni temu z okazji

rozpoczęcia nauki. Powietrze było przesycone ich

upojną wonią.

W blasku świec jaśniała nowa zastawa, lśniły sztuć­

ce, jarzyły się kryształowe kieliszki. Talerze przy­

krywały serwetki z czerwonego płótna.

Z kuchni dochodził smakowity zapach, przemiesza­

ny z aromatem ziół.

Cody jęknął tylko na ten widok. Jak w takich

warunkach pozostać przy narzuconej roli?

- Cody? To ty?

- Uhm. - Schował klucze i ruszył w stronę kuchni.

Wyszła mu naprzeciw. Miała na sobie różową,

rozkloszowaną, cienką suknię z długimi powiewnymi

rękawami.

- Wyglądasz cudownie!

Carina rozpromieniła się. Popatrzyła po sobie.

- Podoba ci się? Szukałam czegoś na specjalne

okazje, ale nie mam wprawy w kupowaniu strojów,

- Lekko dotknęła rękawa. - Mam nadzieję, że dobrze

wybrałam.

Uniósł do ust jej dłoń.

- Bardzo dobrze. Masz doskonały gust. Jeśli mi nie

wierzysz, to tylko popatrz na siebie. Masz wrodzone

poczucie smaku. Masz swój styl.

Objął ją i przyciągnął do siebie, chcąc pocałować.

W tej samej chwili z kuchni dobiegł natarczywy

dźwięk.

background image

104 SLUB PO TEX5A5KU

- Och, pieczeń gotowa! Jesteś głodny? -Jej suknia

zawirowała. W jednej chwili Carina znalazła się w ku­

chni.

- Uhm. Bardzo głodny - powiedział bardziej do

siebie niż do niej. Był tak złakniony jej dotyku, jej

smaku... Zostało mu tylko kilka godzin. I nie ma

pojęcia, kiedy znów ją zobaczy,

Carina wyszła z kuchni, niosąc przed sobą pełną

tacę. Podskoczył i wyjął ją z jej rąk. Dziewczyna

rozstawiła półmiski na stole, wzięła tacę i skierowała

się do kuchni.

- Kupiłam wino - powiedziała przez ramię. - Ot­

worzysz?

Podążył za nią.

- Wino! Jesteś naprawdę cudowna!

Uśmiechnął się słysząc, jak zachichotała. Czekał na

to.

- Skoro chcesz wiedzieć, to powiedziałam, co bę­

dzie na kolację, i poprosiłam o dobranie wina. Sprze­

dawca był bardzo uprzejmy, nawet dał mi spróbować

trochę, żebym wybrała najlepsze.-Podałamu butelkę.

Poczuł dziki głód, kiedy tylko wziął do ust pierwszy

kęs. Jedzenie było pyszne.

- Wiesz, nie przypuszczałem, że umiesz gotować

- powiedział, upijając łyk wina.

- Natrząsasz się ze mnie? - Uniosła brwi.

- Ależ skąd. Dlaczego tak myślisz?

- Wydawało mi się, że każda dziewczyna musi się

tego nauczyć. Jak inaczej da sobie radę w kuchni?

- Większość znanych mi kobiet szczerze przyzna­

wała, że nie ma o tym pojęcia.

- Naprawdę? - zapytała, uśmiechając się słodko

jak nigdy. - Ale właściwie, co w tym dziwnego.

W końcu to chyba nie ich umiejętności kulinarne cię

oczarowały.

ŚLUB PO TEKSASKU 105

Niemal się zakrztusił. Poczuł się tak zaskoczony,

jakby kotek, z którym się bawił, nagle pokazał pa­

zurki.

- To miał być komplement - powiedział urażony.

- Porównanie mnie z innymi twoimi kobietami? To

raczej średni pomysł.

- Zaraz,oczymtymówisz?Niemażadnychinnych

kobiet.

Popatrzyła na niego znad kieliszka.

- Nie ma? - zapytała wreszcie.

- Nie - odrzekł, wytrzymując jej spojrzenie. - Ty

jesteś moją żoną. Poza tobą w moim życiu nie ma

żadnej innej kobiety.

- Ale tak naprawdę nie jestem twoją żoną. W tym

sensie, że chciałeś tego, że wybrałeś właśnie mnie czy...

- głos uwiązł jej w gardle.

Cody wstał powoli. Podszedł do niej, delikatnie

odsunął jej krzesło. Zdziwiona popatrzyła na niego.

- Jeśli jeszcze zamierzałaś dodać, że cię nie chcę, to

powiem ci, że bardzo się mylisz, kotku - uśmiechnął

się. - Naprawdę bardzo się mylisz - powtórzył, biorąc

ją na ręce i ruszając w stronę sypialni.

- Cody! Co ty robisz? Przecież ledwie zaczęliśmy

jeść... Cody...

Nie dał jej dokończyć. Przywarł do jej ust. Owio­

nął go lekki zapach wina pomieszany z wonią jej

perfum. Carina drżała w jego ramionach, z trudem

łapała oddech. W jej oczach dostrzegł radosny

blask, kiedy na chwilę cofnął się nieco i popatrzył

na nią.

Pragnęła go. Świadomość tego zupełnie go zniewo­

liła.

Drżał z niecierpliwości, ale starał się panować nad

sobą. Ostrożnie, jakby bojąc się ją spłoszyć, zsunął

suknię z jej ramion. Rozbierał ją powoli. Kiedy została

background image

106

ŚLUB PO TEKSASKU

w samej bieliźnie, padł przed nią na kolana. Nawet nie

wiedział, kiedy zrzucił z siebie niepotrzebne rzeczy.

- Carino, jesteś taka piękna - szeptał, z czułością

rozkładając na poduszce pukle jej długich włosów,

delikatnie gładząc jej obnażone ciało.

- Czuję się piękna, kiedy patrzysz na mnie w ten

sposób - nieśmiało wyznała dziewczyna łamiącym się

głosem.

Uwolnił jej piersi. Przyzywały go do siebie, wabiły.

Musnął je delikatnie, przylgnął ustami. Carina za­

drżała pod jego dotykiem. Odwinął kołdrę i przykrył ją

aż po szyję.

- Zimno ci? - szepnął.

• Carina tylko potrząsnęła głową. Nie mogła wydusić

z siebie głosu.

- Ogrzeję cię.

Tak rozpaczliwie jej pragnął. Po raz pierwszy

w życiu przeżywał taką mękę. Ale nie może poddać się

pokusie, nie może posunąć się za daleko. Po tej

pierwszej nocy po ślubie dobrze wiedział, że musi się

mieć na baczności.

Pogładził ją lekko, chcąc ją uspokoić, ale pod­

świadomie czekał na jej reakcję. Była taka cudowna.

Nie mógł już dłużej się powstrzymywać, by jej nie

pocałować. Błądził ustami po jej skórze, ucząc się jej

ciała, desperacko próbując zapamiętać je na zawsze.

- Och, Cody... Cody, proszę... tak...

Poruszyła się lekko pod jego ciężarem, zarzuciła mu

ręce na szyję. Jakże mógł dłużej walczyć ze sobą?

Oparł się na łokciach w obawie, że ją zgniecie, ale

Carina przyciągnęła go do siebie jeszcze mocniej.

Odszukała jego usta, całowała go namiętnie, z nowo

zdobytą wprawą...

Była tak wiotka, tak krucha. Bał się o nią, ale

obejmowała go nieprzytomnie i zachłannie, z takim

SLUB PO TEKŚASKU

107

zapamiętaniem... W pewnej chwili szarpnęła się lekko.

Cody wstrzymał oddech, ogarnięty nagłym żalem, że

sprawił jej ból. Carina znów przywarła do niego. Było

tak cudownie, coś takiego przeżywał po raz pierwszy.

Zdawało mu się, że oboje płoną, że wszystko poza nimi

przestało istnieć. Tak długo czekał, tak szaleńczo

tęsknił...

Przytulił ją do siebie. Była taka lekka, kiedy leżała

na jego piersi, w jego ramionach. Gładził jej plecy,

uszczęśliwiony nie przestawał jej pieścić, rozkoszować

się tą boską bliskością. Wstrzymała oddech i spojrzała

na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami, kiedy

pieszczoty znów stały się bardziej namiętne. Oboje

tego chcieli, oboje na to czekali. Oplotła go sobą i znów

sycili się szaleńczo, bez opamiętania; zatracali w prze­

pełniającym ich, zapierającym dech uniesieniu. Za­

chwyt i oniemienie mieszały się z tkliwością, uścisk

rozplatał w łagodność...

Byli jak odmienieni, kiedy wreszcie wrócili na

ziemię. Dopiero po jakimś czasie Cody doszedł do

siebie.

- Carina? - wyszeptał jeszcze zdyszanym głosem.

- Mhm?

- Kochanie, muszę ci coś powiedzieć - wyrzekł,

łapczywie łapiąc powietrze.

Carina uniosła głowę, popatrzyła na niego.

- Że nie jesteśmy małżeństwem?

Niemal zakrztusił się ze śmiechu, zaskoczony jej

słowami.

- Z tego co mi na ten temat wiadomo, to nasz ślub

był jak najbardziej legalny-zapewnił ją.

- To dobrze - wyszeptała, znów kładąc głowę na

jego piersi. - Bardzo się z tego cieszę, bardzo.

Znów przepełniła go jakaś dziwna, nieznana ra­

dość, kiedy poczuł lekkie dotknięcie jej dłoni.

background image

108 SIAJS PO TEKSASKU

- Nie chcę cię opuszczać - wyznał.

- Więc zostań - powiedziała cicho, nie patrząc na

niego.

- Niemogęl Miałem powiedzieć ci o tym wcześniej,

ale kiedy cię ujrzałem i... zapomniałem o wszystkim.

Wyjeżdżam dziś wieczorem. Godzinę temu powinie­

nem być na lotnisku.

Odrzuciła w tył głowę i popatrzyła na niego.

- Dzisiaj?

- Tak. Zaraz.

Uśmiechnęła się, obrzucając wzrokiem ich splecio­

ne uściskiem ciała.

- Tak?

Potrząsnął głową. Znów owładnęło nim rozpacz­

liwe poczucie wewnętrznego rozdarcia. Obiecał, że dziś

na pewno wraca do Meksyku. Musi być na miejscu

najdalej jutro wieczorem. Strawił tyle lat na roz­

pracowanie całej sprawy, nikt nie mógłby go teraz

zastąpić. Jest niezbędny i musi jechać.

Ale dlaczego teraz! Teraz, kiedy jego żona będzie od

niego oddalona o prawie trzy tysiące kilometrów!

Przekonywał sam siebie, że tutaj będzie bezpieczniej­

sza, że musi dać jej wolną rękę i pozwolić decydować

o sobie, ale żal rozdzierał mu serce.

- Nie skończyłeś kolacji - Carina przerwała prze­

dłużające się milczenie.

- Tak. Przy tobie zapominam o całym świecie.

Carina uniosła się z westchnieniem.

- Kiedy wrócisz?

Cody ruszył pod prysznic. Wolał nie oglądać się za

siebie, bał się, że ulegnie i zostanie.

- Najszybciej jak tylko mi się uda. Możesz być tego

pewna.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Cody zapatrzył się w przesuwające się nad skrzy­

dłem samolotu chmury. Miał wrażenie, że ostatnie

półtora roku spędził w powietrzu, kursując między

Chicago i Teksasem. Przez pozostały czas całkowi­

cie pochłaniała go praca, jednak mimo wysiłków

ostateczne zakończenie sprawy ciągle się przesuwa­

ło.

Przeciągnął dłonią po twarzy. Te minione dwa

tygodnie naprawdę dały mu w kość. Nie pamiętał,

kiedy ostatnio spał jak człowiek. Nauczył się korzystać

z każdej nadarzającej się okazji, by choć na chwilę się

zdrzemnąć. Zasypiał niemal na stojąco. Kiedy wreszcie

udało mu się wyrwać te parę dni, natychmiast wsiadł

do samolotu. Zdążył tylko wziąć prysznic i chwycić po

drodze nieco czystych rzeczy.

Zamknął oczy i znów wrócił myślą do Cariny. Nie

widzieli się już pół roku, pierwszy raz tak długo. Sześć

długich, trwających całą wieczność miesięcy.

Rozmowy przez telefon nie pomagały. Właściwie

frustrowały ich jeszcze bardziej. Carina natychmiast

pytała, kiedy do niej przyjedzie. Choć z bólem serca,

miał dla niej tylko jedną odpowiedź-nie wiem. Po tym

jej ożywienie od razu gasło, prawie się nie odzywała.

Nie miała pojęcia, na czym polega jego praca,

dlaczego jest dla niego taka ważna. Nie mógł powie­

dzieć prawdy. Kilka miesięcy temu okazało się, że

w sprawę narkotyków jest zamieszany Alfonso. Cody

background image

110 ŚLUB PO TEKSASKU

nie mógł się z tym pogodzić. Czyż mógł wyznać

Carinie, że szuka dowodów, by wsadzić za kratki jej

brata? Jeszcze nigdy nie pomylił się tak bardzo w czy­

jejś ocenie.

Alfonso kilkakrotnie próbował nawiązać przez Co-

dy'ego kontakt z siostrą, ale Carina nie odpowiadała

na jego starania. Cody też trzymał się od niego z daleka

- wymuszony ślub był dla niego dogodnym preteks­

tem. Tak czy inaczej był w sytuacji nie do pozazdrosz­

czenia - z jednej strony Alfonso, którgo udział w spra­

wie był ciągle niejasny, z drugiej żona.

Żył w ciągłym stresie. Nie miał się do kogo zwrócić,

brakowało mu oparcia. Po raz pierwszy Cody'emu

doskwierała samotność. Już dawno zarzucił marzenia

o życiu bez zobowiązań i pełnej swobodzie. Jak na

ironię, teraz nie miał na to żadnego wpływu.

Zamknął oczy, przypominając sobie chwile, kiedy

był z Carina. Już minął rok, odkąd zamieszkała

w Chicago. Uśmiechnął się do siebie, pozwolił się

ponieść marzeniom...

Gdyby przyszło mu odpowiedzieć na pytanie, na co

najbardziej wyczekiwał w czasie ich spotkań, z pewno­

ścią wybrałby tę trwającą mgnienie chwilę, kiedy jej

oczy rozjaśniały się na jego widok. Tyle zmiennych

nastrojów i uczuć przebiegało wtedy przez jej twarz!

Tak bardzo się cieszyła.

Cudowne też byty chwile, kiedy budził się rano

i trzymał ją w ramionach. Chyba nigdy nie będzie miał

tego dość, wprost przeciwnie - nie mógł doczekać się

czasów, kiedy już zawsze, od rana do nocy, będą ze

sobą.

Każdy jego przyjazd do Chicago zbliżał ich do

siebie. Cody z trudem zwalczał pokusę, by w ogóle nie

wychodzić z łóżka. Z góry planował rozrywki, wymyś-

SLUB PO TEKSASKU 1 1 1

lał kolejne atrakcje. Zabierał Carinę do sklepów

i czerpał radość z kupowania jej rzeczy, których sobie

odmawiała. Chodzili po kinach i teatrach, zwiedzali

muzea, korzystali z różnorodnych możliwości, jakie

oferowało miasto.

Ale najbardziej przepadał za momentami, kiedy

byli tylko we dwoje. Rozczulała go jej nieśmiałość.

W ich kontaktach Carina nigdy nie zrobiła pierwszego

kroku, zawsze czekała na niego, zawsze była taka

skromna i powściągliwa, nawet w domu. Ożywała

i rozkwitała dopiero w jego ramionach.

Nie mógł już się doczekać tych kilku darowanych

im dni. Miał wrażenie, że ucieka przed prawdziwym

życiem w cudowny świat, do którego zło nie ma

dostępu,

Carinie świetnie szły studia. Za kilka tygodni po­

winna dostać dyplom i, Bogu dzięki, wrócić do Tek­

sasu. Na nieszczęście jego sprawy się pokomplikowały.

Carina wróci w złym momencie. To między innymi

dlatego, by z nią o tym pomówić, wyrwał się teraz do

Chicago.

Jego boss świetnie wiedział, że zamierza zrezyg­

nować z pracy, gdy tylko zakończą operację. Cody

mógł mieć tylko cichą nadzieję, że nigdy nie dojdzie do

sytuacji, by musiał powiedzieć Carinie, co robił w Me­

ksyku i jaką odegrał rolę w aresztowaniu jej brata.

Tym razem nie uprzedził jej o swoim przyjeździe.

Dwie poprzednie wizyty odwoływał w ostatniej chwili.

Obawiał się, że tym razem by mu nie uwierzyła.

Postanowił pojechać prosto na uniwersytet i tam na

nią poczekać. Razem wrócą do domu, nadrobią czas,

jaki spędzili z dala od siebie.

Niemal czuł jedwabiście gładki dotyk jej długich

włosów, kiedy przeciągnął palcami po swojej gęstej

czuprynie. Usnął z uśmiechem na ustach.

background image

112 ŚLUB PO TEKSASKU

Po zajęciach Carina jeszcze chwilę rozmawiała

z wykładowcą. Zostały jej tylko trzy tygodnie do

końca. Była przejęta i trochę niespokojna. Kiedy

omówiła nurtujące ją problemy, ruszyła do wyjścia.

Cieszyła się, że przyjechała do Chicago i kon­

tynuowała studia. Praktyka w klinice dodatkowo

umocniła jej przeświadczenie, że odnalazła swoje po­

wołanie. Tylko za jaką cenę?

Swój wybór może przypłacić klęską małżeństwa.

Ale w końcu, co to za małżeństwo? Przez ten pierwszy

rok była tak zajęta, że nie zastanawiała się nad tym, nie

miała czasu, by tęsknić za mężem. Poza tym wtedy

przyjeżdżał do niej co jakiś czas. Nie miała wątpliwo­

ści, że te spotkania były dla niego tak samo ważne

i utęsknione jak dla niej.

Nigdy nie rozmawiali o tym, co czują. Była

zbyt nieśmiała, by powiedzieć mu, jak bardzo go

kocha. Zwłaszcza że on też unikał podobnych de­

klaracji. Był taki pewny siebie, taki niezależny.

Nikogo nie potrzebował, wiedziała o tym, nawet

żony.

Kiedy przyjeżdżał, poświęcał jej cały swój czas

i uwagę. Aż zarumieniła się na tę myśl i wspomnienia,

jakie od razu napłynęły. Teraz, kiedy miała więcej

znajomych i więcej wiedziała o życiu, zdawała sobie

sprawę, że choć Cody jej pragnął, niekoniecznie musiał

ją kochać.

Godziła się z tą sytuacją. Ale zdarzały się dni, kiedy

czuła się samotna i opuszczona.

Ostatnio, kiedy znów odwołał swój przyjazd, była

tak rozstrojona, że niemal nie mogła z nim rozmawiać.

Kiedy odłożyła słuchawkę, wybuchnęła płaczem i szlo­

chała parę godzin.

Dlaczego życie jest takie skomplikowane? Czy to

coś dziwnego, jeśli ktoś jest zakochany we własnym

SLUB PO TEKSASKU 113

mężu? Potrząsnęła głową, starając się odegnać od

siebie dręczące ją myśli.

- Carino! Carino, poczekaj!

Obejrzała się za siebie. Jeden z pracujących w klini­

ce kolegów biegł za nią.

- Cześć, Chad! Co się stało?

- Chodzę na piechotę. W zeszłym tygodniu mój

samochód ostatecznie się poddał i przeniósł się na

parking do Pana Boga. - Uniósł w górę dłoń i po­

patrzył na niebo. - Razem z kumplami wyprawili­

śmy go na tamten świat. To auto było starsze ode

mnie. Było dla mnie czymś więcej niż tylko samo­

chodem. To był przyjaciel. Tyle razem przeszliśmy,

Żeby było bardziej uroczyście, Charlie ozdobił go

girlandą z pustych baniek po oleju, a Dave wygłosił

mowę pogrzebową.

Carina wybuchnęła śmiechem. Chad otworzył

przed nią drzwi. Kiedy wyszli, ujęła go pod ramię.

Chłodny wiatr szarpną} jej długą spódnicę, rozpusz­

czone włosy uderzyły ją po twarzy. Bezskutecznie

próbowała je odgarnąć.

- Może ci pomóc? - roześmiał się Chad.

Popatrzyła na przekorne iskierki w jego oczach.

- Mogę sobie wyobrazić, na czym by polegała

twoja pomoc!

Uniósł brwi z udanym zdumieniem.

- Czyżbyś wątpiła, że w mojej obecności możesz

czuć się bezpiecznie? Bądź spokojna. - Objął ją

ramieniem, odgarnął niesforne kosmyki z jej twarzy.

- Gdzie teraz jedziesz? - zapytał, dostosowując do niej

krok.

- Wracam do domu. W klinice mam być dopiero

w poniedziałek. A ty?

- Powinienem tam być za pół godziny. Miałem

nadzieję, że też tam jedziesz i zabiorę się z tobą, ale...

background image

114 ŚLUB PO TEKSASKU

- Nie ma sprawy, Chad. To jest prawie po drodze.

Teraz powiedz mi, jakie jest twoje zdanie na temat tego

dziecka Morenów?

Wdali się z rozważania zleconych im przypadków.

Szli zaprzątnięci rozmową, nie zwracając uwagi na

otoczenie.

Cody przyglądał się, jak nadchodzili. Nie od razu

rozpoznał Carinę. Przede wszystkim nie spodziewał

się, że może z kimś być, zwłaszcza z mężczyzną. Poczuł

chłód w piersi, widząc, jak trzyma go pod ramię, ale nie

chciał wyciągać na razie żadnych wniosków. Wszyst­

kiego się dowie, kiedy Carina spojrzy mu w oczy.

Bez ruchu stał przy jej samochodzie i czekał.

Carina znalazła w torebce kluczyki, uniosła głowę.

Dopiero teraz dostrzegła Cody'ego, niedbale opartego

o jej mały sportowy samochód.

- Cody?

Na jej twarzy odmalowało się zdumienie. Nic

więcej.

- Cody! Co ty tu robisz? Dlaczego nie uprzedziłeś

mnie o swoim przyjeździe?

Strząsnęła ramię Chada i rzuciła się ku niemu.

Dobrze, że włożył ciemne okulary, przynajmniej nie

widziała wyrazu jego twarzy. Wyprostował się powoli.

- Cześć, Carino.

Zatrzymała się tuż przed nim. Nie dotknęła go.

- Jak się tu dostałeś? - zapytała urwanym głosem.

- Taksówką. Chciałem zrobić ci niespodziankę

- popatrzył za nią. -1 chyba mi się udało, co?

Carina okręciła się na pięcie.

- Och, Cody, to jest Chad Evans, mój kolega

z grupy. Pracujemy razem w klinice. Pamiętasz, opo­

wiadałam ci, że mamy tam praktykę w tym semestrze?

- Pamiętam. - Wyciągnął rękę. - Cody Callaway.

Chad uścisnął jego dłoń i uśmiechnął się.

ŚLUB PO TEKSASKU

115

- Słyszałem o tobie. Carina wiele o tobie mówiła.

-

Tak? - popatrzył na jej twarz. Niczego nie

mógł z niej wyczytać. Nie wiedział nawet, czy ucie­

szyła się z jego przyjazdu. Serce mu się ścisnęło.

- To masz nade mną przewagę. Mnie o tobie nie

wspominała.

- Zaproponowałam Chadowi, że go podwiozę

- odezwała się Carina. - Chwilowo jest bez samo­

chodu.

- Nie ma problemu. - Chad cofnął się kilka

kroków, - Nie wiedziałaś, że przyjechał twój mąż,

przecież rozumiem. Pewnie macie wiele spraw. Pojadę

autobusem i...

- Przestań - przerwała mu Carina. - Jeśli upchniesz

się na tym miejscu z tyłu, nie będziesz musiał czekać na

autobus przy tej paskudnej pogodzie. - Zerknęła na

Cody'ego, jakby spodziewając się jakiejś uwagi, ale on

cofnął się tylko i czekał, aż otworzy samochód.

Przez całą drogę do kliniki Carina i Chad z ożywie­

niem rozmawiali. Cody nieoczekiwanie miał wrażenie,

że jest dużo starszy. Oni mieli swoje problemy i swój

świat, który jemu był całkowicie obcy. Potarł dłonią

twarz i pożałował, że nie zdążył się ogolić.

Dlaczego nie pojechał z lotniska do domu? Mógłby

się przespać, odpocząć. Po co przyjechał tutaj i jak

zadurzony sztubak wypatrywał oczy, skoro na tyle

miesięcy zostawił ją samą?

Chciał, żeby zakosztowała wolności, żeby sama

o sobie decydowała. Czy teraz dokonała wyboru? I czy

jego uwzględniła w swoich planach?

Zatrzymali się przed niewielkim białym budynkiem,

Cody wysiadł, żeby wypuścić Chada,

- Miło mi było ciebie poznać - odezwał się chłopak

i wyciągnął rękę. - Chyba nie muszę ci mówić, jaką

wspaniałą dziewczyną jest Carina. Masz szczęście.

background image

1 1 6 ŚLUB PO TEKSASKU

- Też tak myślę - cicho odrzekł Cody. Wsiadł do

środka. - Stale mam wrażenie, że ten samochód kurczy

się po każdym myciu - powiedział, zapinając pas

i wyciągając nogi.

- Dla* mnie jest w sam raz - uśmiechnęła się

Carina. - Rozmiar akurat dla mnie. Cieszę się z nie­

go, chociaż sama odwodziłam cię od jego kupna.

Miałeś rację.

- Cieszę się, że ci się podoba.

- Dokąd chcesz jechać?

- Nie zastanawiałem się nad tym - odparł z wes­

tchnieniem. - Myślałem tylko o tym, żeby dostać się

tutaj,

- Jesteś zmęczony - stwierdziła, przyglądając mu

się uważnie.

- Tak.

- W takim razie jedźmy do domu. Przygotuję coś

dobrego. Jak długo zostajesz?

To było gorsze niż wszystko, co sobie wyobrażał.

Przygotował się na rozdrażnienie, może złość, a ona

traktuje go jak znajomego, z uprzejmą grzecznością.

- Parę dni - mruknął.

Oparł głowę i przyglądał się, jak Carina wprawnie

manewruje, włącza się do ruchu i jedzie do centrum.

Lubił patrzeć na jej dłonie. Były takie małe, tak

pełne wdzięku. Lubił ich jedwabisty dotyk...

- Carina?

Zerknęła na niego pospiesznie, jakby w jego głosie

usłyszała jakiś nowy ton.

- Tak?

Nie odrywał oczu od jej dłoni. Właściwie wcale nie

chciał tego wiedzieć. Ale musiał zapytać.

- Dlaczego nie nosisz obrączki?

- Spieszyłam się rano. Zdjęłam ją, żeby posmaro­

wać ręce kremem, i zapomniałam potem nałożyć.

ŚLUB PO TKKSASKU 117

- Często ci się to zdarza? - starał się, by zabrzmiało

to obojętnie.

- Co się często zdarza?

- Ż e zapominasz nałożyć obrączkę.

- Nie zastanawiałam się.

Przez parę minut milczeli. Postanowił nie wracać do

tego więcej. Był zbyt spięty i zmęczony, by dys­

kutować. Carina też była w nastroju, w jakim nigdy

wcześniej jej nie widział.

Zaparkowali na podziemnym parkingu, wjechali

windą na górę. Cody wyjął klucze, otworzył drzwi.

Carina od razu poszła do kuchni.

- Zacznę szykować kolację - rzuciła przez ramię.

- Carina?

Znieruchomiała. Z ociąganiem odwróciła się ku

niemu, ale nie odezwała się ani słowem.

- Co się stało?

Uniosła brwi.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Jesteś jakaś inna.

- J a k a ?

- Przedtem, kiedy przyjeżdżałem, zachowywałaś

się inaczej.

- Możliwe - odrzekła, krzyżując ręce. - Nikt nie

jest ciągle taki sam, Cody. Ludzie się zmieniają.

Dorastamy, stajemy się inni. Powinieneś o tym wie­

dzieć.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Na początku fakt, że masz żonę, był dla

ciebie czymś absolutnie nowym i dotychczas nie

znanym. To wszystko było tylko zabawą: małżeń­

stwo, urządzanie domu, nasze spotkania, kiedy

liczyliśmy każdą darowaną nam chwilę. Potem prze­

stałeś przyjeżdżać. - Odwróciła się i poszła do

kuchni.

background image

1 1 8 ŚLUB PO TEKSASKL

Podążył za nią. Z rękami w kieszeniach oparł się

o futrynę.

- Ale teraz jestem.

Carina zaczęła wyjmować produkty z szafek i lo­

dówki.

- Tak - wyszeptała i wziąwszy nóż, zajęła się

krojeniem jarzyn.

- Wygląda, że to cię wcale nie obchodzi.

Odrzuciła w tył głowę, popatrzyła na niego.

- Obchodzi mnie, Cody. Niestety. W tym cały

problem. Tęsknię za tobą, brakuje mi ciebie. Tak

bardzo. Obiecywałeś przyjechać, a potem w ostatniej

chwili odwoływałeś wizytę. Czuję się ż tym okropnie,

nie wiem, co mam myśleć, jak planować przyszłość.

Jasne, że jestem wolna, ale moja wolność jest tylko

pozorna. Mam męża, ale to nie jest prawdziwe małżeń­

stwo. Niemal cię nie widuję. Czego się po mnie

spodziewałeś?

- Myślałem, że się ucieszysz, że udało mi się

wyrwać do ciebie - odrzekł że wzruszeniem ramion.

Carina powoli odłożyła nóż, podeszła do niego.

Wspiąwszy się na palce, zarzuciła mu ręce na szyję.

- Bardzo się cieszę, Cody - wyszeptała i dotknęła

wargami jego ust.

Wziął ją w ramiona, przytulił mocno. Całował ją

żarliwie, coraz bardziej namiętnie, jakby chcąc za­

wrzeć w tych pocałunkach całą swoją tęsknotę, nad­

robić stracony czas, wymazać z pamięci żałosną samo­

tność. Nareszcie znów byli razem, miał ją w swoich

ramionach. Zrzucając po drodze ubranie, zaniósł ją do

sypialni, nie przestając całować, gładzić, pieścić. Świat

wirował nieprzytomnie, krew burzyła się w żyłach,

brakowało powietrza.

Carina płonęła jak on. Cody zapomniał o wszyst­

kim, była tylko ona, jego żona, jego ukochana, kobie-

SLUB PO TEKSASKU 1 1 9

ta, dla której oddałby wszystko, która liczyła się dla

niego bardziej niż własne życie.

Omdleli splątani w uścisku, jeszcze zamroczeni tym,

co się przed chwilą stało. Dopiero po jakimś czasie

Cody uświadomił sobie, że nawet nie zdążył ściągnąć

kołdry.

- Tęskniłem za tobą, kotku - wymruczał, skubiąc

jej ucho.

- Ja też.

- Przepraszam, że wszystko się tak skomplikowało.

Carina odsunęła się lekko, by móc spojrzeć mu

w twarz.

- Skomplikowało?

- Przez tę moją pracę i w ogóle. Wszystko ciągnie

się w nieskończoność, chociaż początkowo wydawało

się, że to prosta sprawa. Już dawno powinniśmy o niej

zapomnieć, a tymczasem...

- Praca jest dla ciebie czymś bardzo ważnym,

prawda?

- Zobowiązałem się doprowadzić do końca pewną

sprawę...

Carina westchnęła i usiadła,

- Gdzie idziesz? - zapytał unosząc się na łokciu.

Carina odgarnęła w tył włosy, wstała.

- Idę wziąć prysznic i dokończyć szykowanie jedze­

nia.

Patrzył za nią, póki nie zniknęła za drzwiami

łazienki. O co tu chodzi? Przecież chciała tego równie

mocno jak on, co do tego nie miał żadnych wątpliwo­

ści. Jak mogła teraz tak po prostu wstać i odejść?

Po raz pierwszy w życiu poczuł się wykorzystany.

Posłużyła się nim, a potem bez żalu go zostawiła. Ta

świadomość była nie do zniesienia. Znów zaczęło

dławić go w piersi.

Poszedł wykąpać się do drugiej łazienki. Potem

background image

120 ŚLUB PO TEKSASKU

przebrał się w stare dżinsy i podkoszulek, które kiedyś

tu zostawił.

Carina była w kuchni. Miała na sobie szafirową

podomkę, upięte wysoko włosy falami spływały na

ramiona, ocieniały policzki. Wyglądała cudownie.

I jakoś nieobecnie.

W milczącym porozumieniu pozostali przy błahych

tematach: jego podróży, studiach Cariny. Oboje uni­

kali spraw osobistych.

Kolacja była jak zwykle wyśmienita. Cody roz­

koszował się jedzeniem, zdawało mu się, że z każdym

kęsem spływa z niego zmęczenie. Był już całkiem

rozluźniony, kiedy po kawie usiedli przed kominkiem

na małego drinka.

W zachowaniu Cariny znów coś zwróciło jego

uwagę. Dotychczas siadywali razem na kanapie, co

zwykle kończyło się tym, że Carina lądowała na jego

kolanach. Teraz usiadła na fotelu.

Cody rozparł się na kanapie, przyjrzał się wpat­

rzonej w ogień żonie. Zachwycał go jej profil. Tak

żałował, że nie jest artystą. Mógłby utrwalić dosko­

nałość jej rysów - delikatną linię nosa, łagodny zarys

szczęki, cudowną proporcję szyi. Sposób, w jaki

ciepłe światło płonącego drzewa różowi policzki

Cariny. Jej usta... Przepełniło go takie uniesienie, że

niemal westchnął głośno. W ostatniej chwilt się

powstrzymał...

- Cody? - powiedziała miękko Carina, nie od­

rywając oczu od tańczącego w kominku ognia.

- Uhm?

- Czy rozmawiałeś z ciocią Letty?

- Na jaki temat?

- Czy przekazała ci moją wiadomość?

- Nie. Od dawna nie miałem z nią kontaktu. O co

chodziło?

ŚLUB PO TEXSASKU

121

Uśmiechała się smutno. Nadal nie patrzyła na

niego.

- Teraz to już nie ma znaczenia.

- Tak czy inaczej, powiedz mi.

Odwróciła się ku niemu. Serce mu się ścisnęło, kiedy

zobaczył jej twarz. Oczy miała pełne bólu.

- Parę miesięcy temu na wszystkie sposoby próbo­

wałam się z tobą skontaktować. Nie chciałam niepo­

koić rodziny. Tak bardzo cię wtedy potrzebowałam,

ale nigdzie nie mogłam cię odszukać... - Głos uwiązł jej

w gardle, na chwilę odwróciła wzrok. - Nigdzie cię nie

było.

Cody pochylił się ku niej, oparł łokcie na kolanach.

- Co się stało, kotku? Dlaczego mnie szukałaś?

Zagryzła dolną wargę, wyraźnie próbowała się

opanować. Przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech.

- Cztery miesiące temu straciłam dziecko.

Zerwał się z miejsca, w jednej chwili był przy niej.

- Och nie, Carino! Nie! Nic nie wiedziałem. Jak...?

-pytanie zawisło w powietrzu. Zastygła, kiedy wyciąg­

nął ku niej ręce. Ta reakcja go poraziła. Ostrożnie

cofnął się, usiadł. - Opowiesz mi, jak to się stało?

Carina opuściła oczy na swoje zaciśnięte dłonie.

- Wtedy jeszcze o niczym nie miałam pojęcia. Wiele

godzin spędzałam w bibliotece. Od kilku tygodni nie

czułam się najlepiej, ale myślałam, że to grypa. Brako­

wało mi ciebie, a ty właśnie odwołałeś swój przyjazd do

Chicago.

Zamilkła, ale on nie mógł znaleźć odpowiednich

słów. Była tu sama, potrzebowała go, a on ją zawiódł.

- I co się stało? - wydusił.

- Byłam w bibliotece, kiedy nagle poczułam okro­

pny ból brzucha. Coś jakby skurcze, ale jeszcze gorsze.

Bibliotekarz wezwał pogotowie, zabrali mnie do szpi­

tala, ale już było za późno. Zatrzymali mnie dwa dni.

background image

1 2 2 ŚLUB PO 1XKSASKU

To wtedy próbowałam cię odszukać. Nie chciałam

denerwować Letty, wiec tylko poprosiłam, żeby za­

dzwoniła do mnie, jeśli się odezwiesz. Podałam jej

numer, ale nie mówiłam, że to do szpitala. Nie

zadzwoniłeś.

Znów popatrzyła na ściśnięte dłonie.

- Kiedy wróciłam do domu, byłam w fatalnym

stanie. Byłam przybita tym, co się stało. Ciągle czułam

się winna, że nie zorientowałam się na czas, że jestem

w ciąży. Miałam do siebie pretensje, że zbagatelizowa­

łam pierwsze objawy, chociaż potem lekarz powiedział

mi, że i tak nie dałoby się zapobiec temu, co się stało.

- O Boże, Carino! Tak strasznie mi przykro.

Tak bardzo chciał wziąć ją w ramiona, przytulić.

Nie mógł myśleć o tym, co przeszła, ile wycierpiała.

W dodatku w takiej chwili nie było go przy niej. Powoli

ustępował pierwszy szok, zaczynał odzywać się żal

i rozpaczliwe poczucie straty. Dziecko, o którym

nawet nie wiedział...

- Myślałem, że jesteśmy ostrożni - wymamrotał

jakby do siebie. - Myślałem... - urwał i potrząsnął

głową,

- Od tamtej pory wiele zastanawiałam się nad nami

- ciągnęła Carina. Głos już jej nie drżał. - Po raz

pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, co to znaczy

być całkowicie niezależną, zdaną jedynie na siebie.

- Jej uśmiech łamał mu serce. - Potrzebowałam wiele

czasu, żeby dorosnąć. O wiele więcej niż większość

kobiet w moim wieku.

Kiedy znów popatrzyła na niego, w jej oczach

dostrzegł coś, czego wcześniej nie widział - wewnętrz­

ną siłę, jaką zdobyła w ciągu tych ostatnich miesięcy.

- Nie mam żalu do Alfonso za to, że przez niego

sprawy potoczyły się w sposób niezależny od nas, ale

nie mogę dłużej godzić się na tę sytuację. Moim bratem

ŚLUB PO TEKSASKU 123

kierowały szlachetne pobudki. Chciał jak najlepiej.

Oboje zapłaciliśmy za to moje dziecinne zachowanie.

Żałuję, że tak się stało. - Odwróciła oczy do ognia.

- Żałuję wielu rzeczy, ale z pewnością nie tego, że

mogłam cię lepiej poznać, być twoją żoną, dojrzeć.

Chciał jej przerwać, wytłumaczyć... Ale właściwie

co mógłby jej powiedzieć? Zapewnić, że zaskoczyła go

jej odwaga, kiedy nie bacząc na nic, postanowiła go

ostrzec? Że do tej pory nikt nie wywarł na nim takiego

wrażenia, jak ona?

- Cody, zaproponowano mi pracę w Chicago,

w klinice, w której wiosną miałam praktyki. W pierw­

szej chwili odmówiłam, ale nalegali, żebym się jeszcze

zastanowiła. Dali mi parę dni do namysłu. Wtedy

uświadomiłam sobie, że nie chcę wracać do Teksasu,

skoro nie mogę liczyć, że będziesz ze mną. Zmienię

zdanie, jeśli zdecydujesz się osiąść na ranczu.

- A jeśli nie?

- Wtedy pozostanę w Chicago i nie będę się

wtrącać do twojego życia.

- Czy to znaczy, że chcesz się rozwieść? - zapytał

Cody, dziwiąc się w duchu, że jego słowa zabrzmiały

tak spokojnie, kiedy serce niemal nie rozsadziło mu

piersi.

- To zależy od ciebie.

- Ja nie chcę rozwodu — oświadczył szorstko.

- A czego chcesz? ~ spytała cicho, zwracając oczy

na niego.

Cody podniósł się, zaczął krążyć po pokoju.

- Chcę, żebyśmy byli razem, mieli wspólny dom,

rodzinę. - Odwrócił się i ruszył w jej stronę. - Carino,

kocham cię. Kocham cię całym sercem.

Popatrzyła na niego z pełnym niedowierzania zdu­

mieniem. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że te słowa

powiedział po raz pierwszy w życiu.

background image

124 5LUB PO TEXSASKU

Carina wstała powoli, podeszła ku niemu. Ujęła

jego dłoń i podniosła ją do ust.

- Ja też cię kocham, Cody. Wydaje mi się, że

kochałam cię przez całe swoje życie. - Popatrzyła na

niego. - Ale w gruncie rzeczy to niczego nie zmienia,

prawda? W każdym razie dla ciebie. Praca jest dla

ciebie ważniejsza.

- Zacząłem ją, zanim jeszcze ciebie poznałem.

Mówiłem ci o tym. Nasze małżeństwo wypadło w naj­

bardziej nie sprzyjającym momencie. Nie mogę tak po

prostu wszystkiego zostawić... nie na tym etapie.

Carina aa chwilę zamknęła oczy.

- Rób jak uważasz, Cody. Nie będę ci stawać na

drodze. I tak wiem, że to by niczego nie dało.

- A co będzie z tobą, kochanie? Czy wrócisz do

Teksasu?

Nie wypuszczała jego ręki. Przycisnęła do niej usta.

- Nie, Cody. Nie chcę bezczynnie siedzieć i wy­

czekiwać na twoje przelotne wizyty. Zostanę w Chica­

go. Może nadejdzie czas, kiedy oboje zechcemy zmie­

nić nasze życie. Na razie wykorzystam szansę i spróbu­

ję swoich sił w pracy, do której się przygotowałam.

- To nie potrwa długo -żarliwie zapewnił ją Cody,

Z westchnieniem popatrzył w sufit. - Ile razy już ci to

powtarzałem? - wymamrotał gorzko. Znów spojrzał

na Carinę. -Jakoś to przeżyjemy, skarbie. Damy sobie

radę. Wiem, że tak będzie. Przecież się kochamy.

Carina odwróciła się i zapatrzyła w ciemność za

oknem.

- Czasami zastanawiam się, czy sama miłość wy­

starczy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Rok później

Carina bocznym wejściem wbiegła do kliniki. Już

była spóźniona na wyznaczone wizyty. Za późno

wyszła ze szpitala. Zapewnianie rodziców sześciolet­

niego dziecka, że Jamie znów będzie mówił, zabrało jej

więcej czasu, niż przypuszczała.

W biegu ściągnęła płaszcz, ruszyła korytarzem.

- Carino! Dobrze, że już jesteś!

Zatrzymała się przy rejestracji.

- Wiem. Posiedzę pewnie do nocy.

- Nie o to chodzi. Twój szwagier cię poszukuje.

Telefonował już dwa razy. Prosił, żebyś natychmiast

się z nim skontaktowała. Nie zastał cię już w szpitalu,

więc jeszcze raz zadzwonił tutaj.

Zmroziło ją. Z trudem opanowała dławiące ją

przerażenie.

- Mój szwagier? - powtórzyła rzeczowym tonem.

Helena podała jej kartkę.

- To jego numer. Tam go zastaniesz.

Bezwiednie wyciągnęła rękę, zapatrzyła się w cyfry.

Helena swoim wyraźnym pismem zapisała datę, czas

telefonu, numer i nazwisko Cole'a Callawaya.

- Dzięki - wydusiła Carina i odwróciła się.

- Mam nadzieję, że nic się nie stało - pocieszyła ją

rejestratorka.

- Ja też - potaknęła Carina.

background image

126 ŚLUB PO TEKSASEII

Serce jak oszalałe waliło jej w piersi. Dlaczego Cole

tak jej szukał?

Od dnia ślubu nie miała kontaktów z nikim z rodzi­

ny Cody'ego, poza ciocią Letty. Nie wiedziała, co

sądzą o jej pozostaniu w Chicago. Nigdy nie roz­

mawiała z Codym na ten temat.

Mimo to czuła się nieswojo. Czy mogła liczyć na ich

zrozumienie? Czy zaakceptowali dokonany przez nią

i Cody'ego wybór?

Bywały chwile, kiedy nocą nie mogła zasnąć. Leżała

wpatrzona w sufit, zastanawiając się nad życiem,

myśląc o Codym, zgadując co robi, gdzie jest. Coraz

częściej wątpiła w słuszność swojej decyzji o pozo­

staniu w Chicago. Pocieszała się tylko myślą, że na

ranczu byłaby równie samotna.

Popatrzyła na karteczkę. Co Cole chciał jej zako­

munikować? Nigdy wcześniej do niej nie dzwonił.

Musiało to być coś bardzo pilnego, inaczej nie szukał­

by jej tak gorączkowo,

Może stało się coś z Codym? W ciągu ostatnich

kilku miesięcy tylko parę razy rozmawiali przez tele­

fon.

A może chodziło o jakąś wiadomość, której Cody

nie chciał przekazać jej osobiście?

Usiadła przy biurku, drżącą ręką podniosła słu­

chawkę. Zaczęła wybierać numer, pomyliła się, zaczęła

od początku. Od razu ktoś odebrał. Serce zabiło jej

mocniej, kiedy poznała głęboki głos Cole'a.

- Mówi Carina Callaway - wykrztusiła z trudem,

ciesząc się, że jej głos zabrzmiał spokojnie.

- Carina! Dziękuję, że tak szybko oddzwoniłaś!

Nie wiedziałem... - urwał, jakby nie chcąc kończyć.

- Chciałem dać ci znać, że Cody został ranny. Niestety,

nie znam szczegółów. Wczoraj w nocy przewieziono go

samolotem z Meksyku do szpitala w San Antonio.

SLUB PO TEX5A5KU 127

Właśnie jest operowany. Próbuję dotrzeć do ciebie

z biura Cama. Reszta rodziny jest w szpitalu.

Jego słowa ją sparaliżowały. Z trudem przełknęła

ślinę.

- W jakim jest stanie? - wydusiła.

Cisza, jaka zapadła, była gorsza od słów.

- Nie jest z nim dobrze -usłyszała wreszcie. -Kula

trafiła go w pierś, druga w biodro. Nie wiadomo

jeszcze, czy nie ma innych obrażeń.

- Czy to znaczy, że strzelano do niego? - Głos

uwiązł jej w gardle. - Myślałam, że miał wypadek

samochodowy. Co się stało? Gdzie on był? Kto...

- Przykro mi, ale nie znam szczegółów. Wiem

tylko, że to miało miejsce w Meksyku i tylko dzięki

komuś wysoko postawionemu przewieziono go do

szpitala w Teksasie. - Urwał. Dopiero teraz Carina

zdała sobie sprawę, że Cole też z trudem panuje nad

sobą.-Podobno...-umilkł znowu-ledwie przeżył ten

lot.

Carina z całej siły przygniotła pięściami usta, by

stłumić jęk rozpaczy. Dopiero po chwili mogła mówić.

- Przylecę pierwszym samolotem.

- Już wysłaliśmy po ciebie nasz odrzutowiec. Za

niecałą godzinę będzie na lotnisku Midway.

- Dzięki, Cole. Dziękuję, że zadzwoniłeś.

Przez chwilę nie odpowiadał.

- Pomyślałem sobie, że może chciałabyś wiedzieć.

Ostatkiem sił wstrzymywała łzy, które paliły ją pod

powiekami.

- Tak - wykrztusiła i odłożyła słuchawkę.

Nie odchodziła od telefonu, zdawało się jej, że to

jedyna wątła nić, jaka wiąże ją z Codym. Dopiero po

chwili wstała, zabrała torebkę i wyszła. By się uspoko­

ić, wzięła głęboki oddech.

- Heleno - zwróciła się do rejestratorki - niestety,

background image

128 ŚLUB PO TEKSA5XU

niemogę zostać. - Znów nabrała powietrza. -Mój mąż

- głos jej zadrgał, zagryzła wargę -jest ranny. Jadę do

niego.

- Och, Carino! Tak mi przykro! Miałam nadzieję,

że nic się nie stało. Czy mogłabym ci w czymś pomoc?

Carina zamknęła oczy, próbowała się skoncent­

rować.

- Postaraj się przełożyć zaplanowane wizyty - po­

wiedziała po chwili namysłu. - Może znajdziesz kogoś,

kto mógłby mnie zastąpić. Nie mam pojęcia, kiedy

będę z powrotem.

- Daj nam znać, jak on się czuje, dobrze? I niczym

tutaj się nie przejmuj.

- Dzięki, Heleno.

Nie wiedziała nawet, jak dojechała do domu. Nie

mogła odgonić od siebie natrętnych myśli o poczynio­

nych ostatnio zakupach, o jej zamierzonej zmianie

dotychczasowego życia.

Dlaczego aż tak długo musiała się zastanawiać,

zanim dotarło do niej, że Cody jest najważniejszy, że

poza nim nic naprawdę się nie liczy? Dlaczego nic nie

zrobiła, by go odnaleźć, powiedzieć, że wraca do

Teksasu, ze już złożyła wymówienie w pracy, że kocha

go i bez względu na wcześniejsze uzgodnienia chce

z nim być. Dlaczego zwlekała?

Zaparkowała samochód i wjechała na górę. Dopie­

ro po przekroczeniu progu mieszkania zatrzymała się,

niezdecydowana. Przede wszystkim powinna zastano­

wić się, co ze sobą zabrać.

Otworzyła szafę, wyrzuciła na łóżko naręcze ubrań.

Przygotowała buty i resztę garderoby. Z łazienki

przyniosła kosmetyki i przybory toaletowe.

Przygotowała torbę podróżną i zaczęła upychać

w niej rzeczy, nie przestając modlić się w duchu.

„Cody, proszę, trzymaj się. Nie daj się. Będę przy

ŚLUB PO TEKSASXU 1 2 9

tobie, przyjadę najszybciej, jak to możliwe. Kochanie,

błagam, nie zostawiaj mnie. Nie odchodź teraz, kiedy

już wiem, jak bardzo mi ciebie potrzeba".

W niecałą godzinę po rozmowie z Cole'em była

w drodze na lotnisko. Kiedy przybyła na miejsce,

samolot tankował paliwo. Do tej pory odwoziła Co-

dy'ego, kiedy wracał na południe. Tym razem ona

poleci. Chwyciła torbę i pobiegła w stronę maszyny.

Pilot powitał ją przy wejściu do samolotu.

- Dzień dobry, pani Callaway. Proszę dać mi

bagaż.

- Dziękuję, Sam.

Poczuła natychmiastową ulgę, kiedy odebrał od niej

ciężką torbę. Weszła do środka i opadła na jeden

z foteli. Zapięła pasy.

- Czy potrzebuje pani czegoś? Startujemy za około

piętnaście minut.

Carina potrząsnęła głową, zamknęła oczy i oparła

się wygodniej.

Po głowie kłębiły się natrętne myśli, pytania, na

które nie znała odpowiedzi. Dlaczego do niego strzela­

no? Właściwie nigdy nie opowiadał jej o swojej pracy.

Wspominał coś tylko o prowadzonym dochodzeniu.

Dlaczego nigdy nie przyszło jej do głowy, że mógł być

zamieszany w coś niebezpiecznego? Zwłaszcza po

tamtej nocy, kiedy przypadkiem zasłyszała o planowa­

nym na niego zamachu. Wprawdzie później Cody

zapewniał ją, że chodziło o zemstę na rodzinie Cal-

lawayów i człowiek, który ich porwał, na długo został

uwięziony, więc nie powinna się niczego obawiać,

Wtedy mu uwierzyła,

Nie dopuszczała do siebiemyśli, że może go teraz

zabraknąć. Tak bardzo go kochała...

Spojrzała na pobłyskującą na palcu obrączkę, le­

ciutko przeciągnęła po niej palcem. Cody'emu było tak

background image

1 3 0 ŚLUB PO TEXSASEU

przykro, kiedy zobaczył, że jej nie nosi. Jakże była

wtedy dziecinna. Po tym tragicznym dniu w szpitalu

zdjęła ją z palca, rozgoryczona i przepełniona żalem.

Dopiero jego reakcja zawstydziła ją. Opamiętała się

wtedy i już nigdy więcej jej nie zdejmowała. Przez te

ciągnące ńą w nieskończoność, samotne miesiące,

kiedy wyczekiwała na telefon od niego i zastanawiała

się, ile było prawdy w jego zapewnieniach omiłości. Ta

obrączka był dla niej symbolem ich związku, nadzieją

na przyszłość. Cody nalegał, by mimo dzielącego ich

oddalenia, nadal ją nosiła. Dla niego ten mały przed­

miot też wiele znaczył.

Otworzyła oczy, gdy dobiegł ją jakiś dźwięk. To

pilot wszedł do środka, zamknął drzwi i zniknął

w kabinie. Po chwili poczuła drżenie, zawyły silniki.

Samolot ruszył, gwałtownie nabrał prędkości, wzbił się

w powietrze.

Teraz mogła tylko czekać. To było najgorsze.

Zamknęła oczy. Znów napłynęły wspomnienia. Przy­

pomniała sobie pierwszy raz, kiedy go zobaczyła.

Opalony, z jaśniejącymi złoto włosami, promieniował

siłą i życiem.

- Boże, miej go w swojej opiece - wyszeptała

i delikatnie dotknęła obrączki jak talizmanu.

Na lotnisku w San Antonio czekał na nią Cameron

i Janinę.

- Co z nim? - zapytała z miejsca, gdy tylko

wysiadła z samolotu.

- Jeszczesiętrzyma-odparłCameron.-Operacja

się udała, tak przynajmniej mówią lekarze, ale nieźle

dostał. Gdyby nie szybka akcja twojego brata, nie

wyszedłby z tego żywy.

Szli w stronę auta Camerona. Carina stanęła jak

wryta, słysząc jego słowa.

SLUB PO TEKSASKU 131

- Alfonso? Chcesz powiedzieć, że Alfonso był przy

tym, jak strzelano do Cody'ego?

- Tak - odrzekł Cameron, popychając ją lekko

naprzód. - Twój brat jest teraz w szpitalu.

Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Od dnia ślubu

nie widziała Alfonso, nawet z nim nie rozmawiała.

Zbywała wszelkie próby kontaktu. Pisywała do matki,

ale nie chcąc spotkać brata, nie próbowała się z nią

zobaczyć.

A teraz Alfonso jest w szpitalu!

- Wiesz, prawie cię nie poznałam, kiedy wysiadłaś

z samolotu - odezwała się Janinę, kiedy już usiadły

w samochodzie. - Byłaś cudowną panną młodą, ale

teraz! Popatrz tylko na siebie.

Carina uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że Janinę

chciała oderwać jej myśli od Cody'ego.

- To może z powodu fryzury. Kiedy zaczęłam

pracować, nie miałam czasu i wybrałam coś prostszego

- wyjaśniła, przeciągając palcami po wijących się

lokach.

- Może częściowo tak. Ale oprócz tego jesteś

taka... Sama nie wiem, jak to określić... wyrafinowana

czy...

- Seksowna? - uśmiechnął się Cameron.

- To też - roześmiała się Janinę. - Cody widział cię

z tymi włosami?

- Nie.

Cameron i Janinę wymienili spojrzenia, ale pozo­

stawili jej odpowiedź bez komentarza.

W czasie, kiedy zdecydowała się ściąć włosy, była

w takim nastroju, że chciała całkowicie się odmienić.

Chyba to się jej udało. Zmieniła też sposób ubierania

- wybierała teraz stroje w jaskrawych barwach i o mo­

dnym kroju. Miała wrażenie, że w końcu przeniosła się

w dwudziesty wiek.

background image

132 SLUB PO TEKSASKU

Ogromną rolę w jej odmianie z pewnością odegrał

fakt, że wreszcie uwierzyła we własne siły. Polubiła

swoje nowe wcielenie. Teraz, zaaferowana i zdener­

wowana, zupełnie zapomniała o tym, że Cody nie

widział jej od dawna. Sądząc po reakcji Camerona

i Janinę, może niedobrze się stało, że go o tym nie

uprzedziła.

Teraz już było za późno, ale nie ma się czym

przejmować. Poza tym może celowo trochę przesadzi­

li.

- Czy widzieliście go? - zapytała, pochylając się ku

nim.

Zatrzymali się na parkingu przed szpitalem.

- Nie - odpowiedział Cameron. -Kiedy wyruszyli­

śmy na lotnisko, był w sali pooperacyjnej - dodał

i otworzył drzwi, podając jej rękę.

Ruszyli w stronę szpitala, Janinę i Cameron wzięli ją

w środek. Ich obecność i świadomość, że nie jest sama,

że są z nią osoby, którym Cody też jest bliski,

dodawała jej otuchy. W milczeniu wjechali windą na

górę. Z daleka od razu dostrzegła zatopionych w roz­

mowie Cole'a i Alfonso. Obaj jak na komendę od­

wrócili się ku niej.

Przez te kilka lat Alfonso znacznie się postarzał.

Włosy mu posiwiały, głębokie bruzdy żłobiły czoło

ipoliczki. Na widok Carinyjego twarz wmgnieniu oka

rozjaśniła się z niespodziewanej radości. To nią wstrzą­

snęło.

Stał przed nią jej brat, człowiek, który ją wychował,

który strzegł jej jak źrenicy oka, któremu tyle za­

wdzięczała. Czekał na nią, kiedy tak bardzo po­

trzebowała wsparcia kogoś bliskiego.

Z cichym okrzykiem padła w jego ramiona. Przytu-

liłjąmocno, zanurzył twarz w jej włosach. Zdawało się,

że czas się zatrzymał, kiedy tak trwali w braterskim

SLUB PO TEKSASKU 133

uścisku. Dopiero po chwili Carina odchyliła głowę

i popatrzyła na niego. Ze zdumieniem spoglądała na

łzy spływające po szorstkich policzkach. Jeszcze nigdy

nie widziała go płaczącego.

- Cody? - wydusiła z siebie jedyne słowo, jakie

mogło jej przejść przez gardło.

- Jest na oddziale intensywnej opieki, jeszcze nie­

przytomny - z tyłu za nią rozległ się głos Cole'a. - Raz

na godzinę pozwalają wejść do niego jednej osobie,

tylko na kilka minut. Przed chwilą u niego byłem

- I jak?

Cole potrząsnął głową.

- Trudno coś powiedzieć. Podłączyli go do tylu

różnych urządzeń, że ledwie go widać. W dodatku ma

zabandażowane biodro i klatkę piersiową. Połowa

twarzy jest spuchnięta i sina. Dostał w kość.

Carina popatrzyła na brata.

- Cameron powiedział, że to ty go tu przetranspor­

towałeś?

v

- Tak - potwierdził Alfonso. - Właśnie tłumaczy­

łem Cole'owi, co się wydarzyło,

- Wiecie co - wtrącił Cole. - Może zostańcie tu

razem, a my przez ten czas pójdziemy coś zjeść. To nie

potrwa długo.

- Dobrze - odparł Alfonso.

- Przynieść wam coś?

- Nie, dzięki.
Carina patrzyła za odchodzącymi Callawayami.

Alfonso ujął ją za ramię.

- Tutaj obok jest mała poczekalnia - powiedział,

prowadząc ją do niewielkiego pokoju. - Nikogo tam

teraz nie ma.

- Opowiesz mi, co się stało? - zapytała, osuwając

się na fotel.

Alfonso usiadł obok i ujął ją za rękę.

background image

1 3 4 ŚLUB PO TEXSASKU

- Tak. Nadszedł czas, kiedy powinnaś się dowiedzieć.

Patrzyła na niego uważnie. Przeciągnął palcami po

twarzy.

- Przez wiele lat - zaczął - i ja, i Cody pracowa­

liśmy nad tymi samymi sprawami - urwał na chwilę.

- Niestety, był to przypadek, kiedy prawica nie

wiedziała, o tym, co czyni lewica.

- Nie rozumiem.

- Czy wiesz, co Cody robił w Meksyku?

- Prowadził jakieś dochodzenie, tak mi powiedział.

- A czy wiesz, dla kogo pracował?

- Nie.

- Dla amerykańskiej agencji do zwalczania nar­

kotyków.

- Cody jest agentem7 - z niedowierzaniem wlepiła

w niego wzrok.

- Tajnym agentem.

- Och!

- Musisz też się dowiedzieć, że ja robiłem to samo,

tylko dla meksykańskiego rządu.

Popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz

pierwszy. Jak mogła do tej pory nie dostrzec podobień­

stwa, łączącego jej męża i brata?

- Obaj mieliśmy siebie na oku, podejrzewaliśmy

jeden drugiego. Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się

prawdy.

- Kiedy?

- Parę tygodni temu.

- Myślałeś, że on jest handlarzem narkotyków?

- Nie, jasne, że nie. Był dla mnie jednym z tych

słynnych Callawayów, który lubi igrać z niebezpie­

czeństwem. Dopiero kiedy wszystko zaczęło się ukła­

dać w jedną całość, nasi szefowie raczyli nas powiadom

mić, że oprócz tego, że jesteśmy szwagrami, pracujemy

dla tej samej idei.

• ŚLUB PO TEKSASKU 135

- Cody nic mi nie mówił o swojej pracy - wyznała

Carina, spuszczając oczy na dłonie.

- Nie mógł.

- A ty mogłeś? - zapytała, podnosząc na niego

wzrok.

- Dopiero teraz mogę, kiedy już sprawa została

zaJtonczona. Wiele nas to kosztowało: czasu, wysiłku

i starań, ale w końcu kilku członków gangu trafiło za

kratki. "

fc

- To wtedy strzelano do Cody'ego?

- Niestety, tak - westchnął Alfonso.

Jak on mógł przez tyle lat robić coś tak niebezpiecz­

nego i nawet jej o tym nie wspomnieć? Kiedy przyjeż­

dżał do nich na hacjendę, zawsze był taki wesoły, śmiał

się i dowcipkował, przekomarzał z nią. Kto by pomyś­

lał, ze cokolwiek traktuje poważnie?

- Więc tamta rozmowa, którą usłyszałam..

- Wyjaśniliśmy to. To byli ludzie Enrique'a Rod-

ngueza, mieli śledzić Cody'ego. Nikt ich o to nie

podejrzewał, myślano, że ja ich wynająłem. Dopiero

po kilku tygodniach to wyszło na jaw.

- Byli zamieszani w handel narkotykami?

- Właściwie nie. To byli płatni mordercy, gotowi na

wszystko za parę dolarów.

- Cody dowiedział się o tym?

- Tak. On niczego nie zostawi bez wyjaśnienia

Przyszedł do mnie z informacją, kiedy już miał w ręku

wszystkie dowody. Wtedy też, jak wiele razy wcześniej

próbowałem nawiązać z tobą kontakt. Chciałem pro­

sie o wybaczenie za to, co wam zrobiłem.

- Cody przyjął twoje przeprosiny?

- Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi. Był

przejęty zlokalizowaniem i ujęciem przestępców

- Uciekł wzrokiem, zamilkł. -Muszę ci jeszcze powie­

dzieć, ze Cody został postrzelony przeze mnie.

background image

136 ŚLUB PO TEKSASKU

-

Kazałeś...

- Ależ nie, ziemnie zrozumiałaś. To ja oznajmiłem

gangsterom, że są aresztowani. Jednocześnie nasi

ludzie wdarli się do środka, ale jeden z przestępców

wyciągnął broń. Cody rzucił się między niego i mnie...

Trafiły go kule, przeznaczone dla mnie.

Carina wbiła w niego przerażone oczy, łzy płynęły

jej po policzkach.

- Natychmiast wezwałem pomoc, zatamowaliśmy

krwotok. Byliśmy w posiadaniu helikopterów, które

miały zabrać aresztowanych. Dzięki temu przewieźli­

śmy Cody'ego przez granicę, prosto do szpitala.

- Dlaczego on to zrobił? - wyszeptała Carina,

jakby do siebie.

- Zadałem mu to samo pytanie — westchnął Alfon­

so. - Kiedy jeszcze był przytomny.

- Odpowiedział ci?

- Tak. Popatrzył na mnie i powiedział: „Bo Carina

cię kocha".

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Pani Callaway?

W poczekalni była cała rodzina, ale nikt nie miał

wątpliwości, do kogo zwracała się pielęgniarka. Cari­

na poderwała się zmiejsca, z napięciem wpatrywała się

w jej twarz, jakby próbując z niej coś wyczytać.

- Słucham?

- Może pani zobaczyć męża.

Drżała tak bardzo, że ledwie trzymała się na

nogach. Rozejrzała się wokół siebie, przebiegła wzro­

kiem po twarzach, szukając wsparcia. Byli wszyscy

- Cole i Allison, Cameron i Janinę, ciocia Letty

i Alfonso. Ich obecność i pełne otuchy słowa i spojrze­

nia dodawały jej sił. Podążyła za pielęgniarką.

Minęły korytarz, przeszły przez wahadłowe drzwi

z napisem „Oddział Intensywnej Opieki Medycznej.

Wstęp wzbroniony". Pielęgniarka poprowadziła ją do

jednej z sal. Carina powoli zbliżyła się do łóżka,

popatrzyła na leżącego męża. Ze wszystkich sił starała

się zachować spokój. To, co ujrzała, było gorsze, niż

mogła przypuszczać. Była wstrząśnięta. Gdyby nie

miarowy dźwięk różnych urządzeń, do których był

podłączony, byłaby pewna, że Cody nie żyje. Uderzył

ją kontrast między jego złotymi włosami, rozsypanymi

na poduszce, a poszarzałą twarzą.

Oplątywały go jakieś rurki, dziwne przewody. Bała

się, że jeśli spróbuje go dotknąć, niechcący coś rozłą­

czy. Ostrożnie ujęła jego dłoń, przycisnęła ją do ust.

background image

138 SLUB PO TEESASKU

- Kocham cię, Cody - wyszeptała.

Nie poruszył się, ale przecież nawet na to nie liczyła.

Musiała mu to powiedzieć.

Uratował życie jej bratu. Mimo tego, co wcześniej

się zdarzyło. Wiedział, że nie przestała kochać Alfon­

so, Dlaczego się na to zdecydował? Dlaczego chciał

poświecić własne życie? Czyżby nie zdawał sobie

sprawy, jak bardzo go kocha, jego również?

- Wierzę, że na tym zakończy się twoja praca

w Meksyku - szepnęła. - Teraz wszystko się zmieni,

kochanie, zobaczysz. Będę okropną egoistką, nie pusz­

czę cię od siebie na krok. Potrzebuję ciebie.

Po kilku minutach wróciła pielęgniarka. Musiała go

opuścić. Ale wróci, kiedy tylko to będzie możliwe.

Kocha go i nie cofnie się przed niczym, by uratować

to, co ich łączy,

Wydawało mu się, że tratuje go stado słoni. Jeden

z nich miażdżył mu pierś, przygniatał do ziemi. Jęknął

i spróbował się poruszyć. W tej samej chwili gwałtow­

ny ból odezwał się w biodrze i nodze.

Czuł się okropnie, umierał. Ktoś ujął jego dłoń,

poczuł przyjemny dotyk czegoś ciepłego i miękkiego.

Spróbował otworzyć oczy, zamrugał.

Co się z nim dzieje, gdzie jest? Tuż obok ujrzał

wpatrzone w niego czarne oczy Cariny. Uśmiechnął się

z wysiłkiem. Twarz miał spuchniętą i obolałą. Musnęła

ustami jego dłoń. Znów poczuł to samo co kilka minut

temu.

Carina. Tak wiele o niej myślał, że wcale nie zdziwił

go jej widok. Dopiero przed chwilą marzył o niej we

śnie.

- Cześć - wymamrotał z trudem. Miał sucho

w ustach. Oblizał wargi. - Gdzie jesteśmy?

- W szpitalu w San Antonio.

SLUB PO TEKSASKU 139

Zmarszczył brwi. San Antonio? Co on tu robi?

Ostatnia rzecz, jaką pamiętał, to... Zaraz, co to było?

Zamknął oczy, starając się skupić.

- Lekarz uważa, że twój stan poprawia się za­

skakująco szybko. Jest bardzo zadowolony.

Tym lepiej. Ale o co w tym wszystkim chodzi?

- Co ty tu robisz? - zapytał wreszcie, znów ot­

wierając oczy.

- Jestem przy tobie.

- Nie powinnaś być w pracy?

- Wzięłam urlop.

- A h a .

Przesunął wzrokiem po pokoju. Był całkiem duży

i w miarę luksusowo urządzony. Nie mógł przypo­

mnieć sobie, czy kiedykolwiek wcześniej był w szpitalu

jako pacjent. Takie leżenie na wznak wyznacza inną

perspektywę, wiele rzeczy wygląda zupełnie inaczej.

Wcale go to nie zachwycało.

Przymknął oczy, w nadziei że odegna od siebie

dokuczliwy ból. Było coś ważnego, co miał zrobić,

a może powiedzieć...

- Carina?

- Tak, kochanie.

Chciał wypowiedzieć na głos jej imię. Uśmiechnął

się do siebie i znów zapadł w zbawczą ciemność, gdzie

nie istniał ból... *

Kiedy kolejny raz otworzył oczy, pokój był po­

grążony w ciemnościach. Jedynie nocna lampka roz­

świetlała mrok. Carina znów była przy nim, uśmiecha­

ła się do niego łagodnie. Była taka... szukał właściwego

określenia, ale jego umysł był jak otępiały. Wyglądała,

jakby była... szczęśliwa, tak, to chyba było to słowo.

Szczęśliwa, jakby spełniło się jej najgłębsze życzenie.

- Co ja tu robię? - zapytał.

background image

140 ŚLUB PO TBKSASKli

- A co pamiętasz?

- Niewiele - odrzekł po chwili namysłu, - Miałem

wypadek?

- Niedokładnie.

- W takim razie co?

- Urzędowo chyba się mówi, że zostałeś ranny

w czasie pełnienia służby.

- W czasie pełnienia służby... -urwał i zamyślił się.

Zaczęły napływać wspomnienia, jakieś nie związane ze

sobą obrazy. Po kilku minutach westchnął ciężko.

- No tak. W czasie służby. - Rozejrzał sie po pokoju,

nie patrzył na nią. - Czy oprócz mnie ktoś jeszcze

został ranny?

- Nie.

Zamknął oczy.

- Todobrze-wymruczałzulgąiznówzanurzyłsię

w ciemność...

Był dzień, kiedy znów się obudził. Carina siedziała

przy łóżku.

- Czy w ogóle nie wychodzisz ze szpitala? - zmart­

wił się Cody.

Była zajęta lekturą tygodnika. Słysząc jego słowa,

odwróciła się i rozjaśniła w uśmiechu.

- Dlaczego pytasz?

- Tak sobie. Byłem ciekaw,

Poruszył się, próbując znaleźć wygodniejszą pozy­

cję.

- Jak długo zamierzają mnie tu trzymać?

- Dopóki twój stan nie poprawi się na tyle, że

będziesz mógł wrócić do domu.

- Kiedy to będzie?

- Nie powiedzieli.

Podała mu szklankę z wodą. Popijał ją powoli,

rozkoszując się. Było mu dobrze. Przymknął oczy.

ŚLUB PO TEKSASKU 1 4 1

Naraz otworzył je gwałtownie, jakby dopiero teraz coś

do niego dotarło. Zamrugał.

- Twoje włosy! Co zrobiłaś z włosami?

- Ścięłam je - odrzekła, leciutko pochylając głowę.

- Przecież widzę, do diabła! Ale dlaczego?

Popatrzyła na niego spokojnie.

- Nie podoba ci się moja fryzura?

- Carino, jak mogłaś to zrobić? Miałaś takie cu­

downe włosy, ubóstwiałem je. Dlaczego nawet nie

zapytałaś mnie o zdanie?

Zachowywał się jak rozżalone dziecko. Wiedział

o tym, ale nic go to nie obchodziło. Do diabła, był taki

bezradny. To leżenie w łóżku odbierało mu resztkę sił.

- Włosy odrosną, nie martw się - pocieszyła go.

- To nie ma znaczenia - odparł, zamykając oczy.

- W końcu to twoje życie. Nie mam prawa się wtrącać

- dodał, ale w głębi duszy czuł co innego. - Jak twoja

praca? - spróbował zmienić temat.

- Jak zwykle — odrzekła.

- Zawsze tak jest, że choćby nie wiadomo ile

pracować, ciągle jeszcze jest coś do zrobienia...

- Czy właśnie dlatego pociąga cię praca agenta?

- Skąd o tym wiesz? - zapytała marszcząc brwi.

- Alfonso mi powiedział.

Przyjrzał się jej badawczo, ale zachowała kamienną

twarz.

- Rozmawiałaś z Alfonso?

- Tak.

- Kiedy?

- Zaraz po tym, kiedy cię tu przywiózł. Był tutaj,

dopóki nie przenieśli cię z intensywnej opieki. Dopiero

wtedy wyjechał do domu.

- Czy wybaczyłaś mu, że zmusił cię do wyjścia za

mnie?

- Tak.

background image

142 ŚLUB PO TEKSASKU

Cody uśmiechnął się szeroko.

- Jestem pewien, że mu ulżyło.

- Wydaje mi sie, że ty wybaczyłeś mu to już dawno

temu.

Chciał wzruszyć ramionami, ale ledwie spróbował,

przeszył go ostry ból. Skrzywił się. Dotknął palcem

piersi, zrobił dziwną minę.

- Nie podobał mi się tylko sposób przeprowadze­

nia tej sprawy, to wszystko.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że pracujecie ra­

zem?

- Bo nie mogłem. Poza tym przez większość czasu

nie miałem pojęcia, że jesteśmy po tej samej stronie.

Byłem pewien, że Alfonso jest członkiem gangu.

Dręczyłem się myślą, że może będę musiał zaaresz­

tować własnego szwagra. Mój boss tym razem chyba

nieco przesadził z dyskrecją!

- Skoro o nim mówimy, to miałam okazję zamienić

z nim kilka słów, kiedy przyszedł do szpitala. Dowie­

działam się, że złożyłeś rezygnację i z zakończeniem

sprawy jesteś wolny.

' - I co?

- Wygląda na to, że jesteś bezrobotny.

Zastanawiał się przez chwilę, wreszcie uśmiechnął

się. To mu naprawdę odpowiadało. Im dłużej o tym

myślał, tym bardziej był zadowolony.

- Chyba rzeczywiście tak jest. A więc będę mógł

teraz przyjechać do ciebie i spędzić z tobą trochę czasu.

- Zawahał się i popatrzył na nią niepewnie. - Oczywi­

ście, jeśli tego zechcesz. - Przeniósł wzrok niżej,

dostrzegł pobłyskującą na jej palcu obrączkę. Sam się

zdziwił, jak wielką ulgę odczuł na ten widok.

Przymknął oczy. Wolał nie ulegać pokusie. Jej

obecność wyzwalała w nim takie uczucia i pragnienia,

że potem godzinami nie potrafił sobie z tym poradzić.

ŚLUB PO TEKSASKU 143

- Nie musisz jechać tak daleko.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał, ot­

wierając oczy.

- Złożyłam wymówienie z pracy. Kilka dni temu

rozmawiałam z przełożonymi. Już mają kogoś na moje

miejsce. Wygląda na to, że ja też jestem bezrobotna.

Do diabła, dlaczego ten ból w piersi nie ustaje?

Spróbował podciągnąć się na łokciach, ale nie dał

rady. Ból był zbyt silny.

- Słuchaj, z mojego powodu nie powinnaś rzucać

pracy. Nie potrzeba, żebyś...

- Zrezygnowałam z kliniki nie dlatego, że miałeś

wypadek. Złożyłam podanie cztery tygodnie temu. To

miała być dla ciebie niespodzianka na naszą rocznicę

ślubu.

- Rocznicę ślubu?
- Uhm...-uśmiechnęła się.-Już za kilka tygodni.

Do tej pory powinieneś wyzdrowieć i wyjść ze szpitala.

Ucisk, który dławił go w piersi, jakby osłabł.

- I tego właśnie chcesz? - zapytał zmienionym

głosem.

- Bardziej niż czegokolwiek - odrzekła z uśmie­

chem, a łzy popłynęły jej po policzkach.

Kilka tygodni później Cody zamknął za sobą drzwi

szpitala. W piersi jeszcze go lekko kłuło i nieznacznie

utykał, ale według zapewnień lekarzy wkrótce miał być

zupełnie zdrowy.

Przez ostatnie dwa tygodnie codziennie rozmawiał

z Carina. Wiedział, że zlikwidowała mieszkanie w Chi­

cago i wczoraj wróciła do Teksasu. Dziś rano miała

przyjechać po mego do szpitala.

Zatrzymał się, napełnił płuca świeżym powietrzem.

Cieszył się, że już ma za sobą leczenie. Właściwie mógł

wrócić do domu już wcześniej, ale zarówno lekarze, jak

background image

144 ŚLUB PO TEESASKU

i jego szef nalegali, by jeszcze trochę został i nabrał sił.

Po tych ostatnich tygodniach jego organizm był skraj­

nie wyczerpany i należał mu się wypoczynek.

Z ociąganiem przyznał, że mieli rację. Od dawna nie

czuł się tak dobrze jak teraz. Cieszył się na spotkanie

z żoną, pewnie w jakiejś mierze temu zawdzięczał swój

doskonały nastrój. Nie mógł wytrzymać bez niej nawet

jednego dnia. Te dwa tygodnie ciągnęły się jak wiecz­

ność. Już nigdy nie dopuści do sytuacji, że mógłby nie

widzieć się z nią przez rok, jak poprzednio. Nie

zniósłby tego!

Podjechał samochód i zatrzymał się przed wejściem.

Drzwi otworzyły się, z auta wysiadła Carina. Cody

wstrzymał oddech, wlepi! w nią zdumione oczy.

Miała na sobie wspaniałą płomienną suknię, pod­

kreślającą jej nieskazitelną figurę. Zdawało się, że

płynie, kiedy zbliżała się ku niemu na niebotycznych

obcasach. Trójka mężczyzn stojących po drugiej stro­

nie ulicy zastygła wpatrzona w nią jak w zjawisko.

Jakiś motocyklista z piskiem hamulców wpadł na

jadący przed nim samochód, którego kierowca zwolnił

na widok Cariny.

W niczym nie przypominała kobiety, która przesia­

dywała przy jego szpitalnym łóżku, ubrana w dżinsy,

bez makijażu. Teraz jej twarz przesłaniały ogromne

ciemne okulary, co jeszcze bardziej wyraziście pod­

kreślało jej niepokojące zmysłowe usta.

Podszedł do niej powoli. Ciekawe, czy zdawała

sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierała na innych.

Sądząc po wyrazie jej twarzy, nie zauważała niczego

poza nim.

Zdjęła okulary i spojrzała na niego. Jej czarne oczy

przenikały go aż do głębi. Wspięła się na palce

i leciutko pocałowała go w usta. Uśmiechnęła się.

- Mogę prowadzić, jeśli chcesz.

ŚLUB PO TEKSASKU 145

Mężczyźni po drugiej strome ulicy mierzyli go

wzrokiem pełnym podziwu i zazdrości. Doskonale ich

rozumiał.

- Twoja suknia jest nieprawdopodobna, kochanie.

Wyglądasz prowokująco.

- Kupiłam ją specjalnie z myślą o tobie - zaśmiała

się dźwięcznie. - Właśnie na dzisiejszą okazję. Podoba

ci się?

- Gdybyśmy nie byli w miejscu publicznym, poka­

załbym ci, jak bardzo - powiedział pieszczotliwie i,

otoczywszy ją ramieniem, poprowadzi! do samocho­

du.

Pomogła mu usadowić się, potem przeszła na drugą

stronę. Przejeżdżający motorem punk zagwizdał prze­

ciągle na jej widok. Carina usiadła za kierownicą.

Krótka suknia odsłaniała uda.

- Całe szczęście, że mam serce jak dzwon, kocha­

nie. Mogłoby być ze mną kiepsko - mruknął, ob­

rzucając wzrokiem jej wyciągnięte nogi.

- Chodzi ci o tę sukienkę?-zapytała, uruchamiając

silnik.

- Między innymi. Jest dosyć skąpa, nie uważasz?

To znaczy... czy nie jest trochę za krótka?

- Ależ Cody, przestań! Teraz jest taka moda.

- Ciekawe, co twoja mama by na to powiedziała.

Bez słowa nałożyła okulary i ruszyła z parkingu.

Przyglądał się jej nogom, kiedy zmieniała biegi.

- Dziękuję, że udało ci się tak to zorganizować, że

mogłaś po mnie przyjechać - powiedział, podnosząc

wzrok na jej twarz. - Jeszcze jeden dzień w szpitalu,

a gryzłbym ściany.

- Zapewniłam lekarza, że będziesz mieć całodo­

bową opiekę, jeśli pozwoli mi ciebie zabrać do domu.

- I co on na to? - uśmiechnął się Cody.

Zerknęła na niego kącikiem oka.

background image

146

ŚLUB PO TEK5ASKU

- Naprawdę chcesz wiedzieć? - zapytała i zarumie­

niła się lekko.

- Tak - odrzekł zaintrygowany.

- Powiedział: „Ma chłop szczęście" - rzuciła, stara­

jąc się, by zabrzmiało to nonszalancko.

Wybuchnął śmiechem. Złapał się za klatkę piersio­

wą.

- Boli cię?

- Są różne bóle. Jedziemy na ranczo?

- Hmm, nie. Cole poradził, żebyśmy na parę dni

pojechali nad Zatokę Meksykańską, na wyspę South

Padre, gdzie macie apartament. To prawie pięćset

kilometrów stąd. Pomyślałam sobie, że zatrzymamy

się w jakimś hotelu po drodze, zjemy dobrą kolację

i rano ruszymy dalej. Nie musimy się nigdzie spieszyć,

to miła perspektywa.

- Zapowiada się doskonale.

Uśmiechnęła się do niego, może z pewnym zdener­

wowaniem, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Cie­

kawe, co sobie obmyśliła.

Parę godzin później dopijali kawę w oświetlonej

przyćmionym światłem restauracji. Znów wydało mu

się, że Carina jest dziwnie spięta. Może dlatego, że

wkrótce pójdą do hotelu?

Gdyby jej nie znał, mógłby pomyśleć, że jego słodka

żona ma zamiar go uwieść. No cóż, poczeka i chętnie

zobaczy, czym to się skończy.

Powoli pili kawę. Cody z zachwytem przyglądał się

rysom twarzy Cariny, oświetlonej miękkim blaskiem

świec. Wreszcie wzięła torebkę i bawiła się nią przez

chwilę. Zerknęła na niego spod rzęs.

- To co, idziemy?

- Kiedy tylko zechcesz - odparł, a ona zarumieniła

się pod jego uśmiechem.

SLUB PO TEKSA5KU 147

Położył na tacy pieniądze, podniósł się i pomógł jej

wstać. Otworzył drzwi auta, poczekał, aż zajęła miejs­

ce, i sam usiadł za kierownicą.

- Wiesz co, kotku, od tej twojej sukni nie można

oderwać oczu. Problem polega tylko na tym, że

przyciąga uwagę zbyt wielu osób. Kiedy przechodzi­

łaś, niewiele brakowało, by niektórzy faceci pospadali

z krzeseł. Podobają mi się krótkie spódniczki, nawet te

dopasowane, ale, tylko nie zrozum mnie źle, chyba nie

lubię, kiedy inni mężczyźni przyglądają się mojej żonie

ubranej w ten sposób.

- Czy to znaczy, że nie chcesz, żebym nosiła te

sukienkę?

Zastanowił go wyraz jej twarzy. Przez chwilę mil­

czał. »

- Ależ skąd, oczywiście że nie. Powiedziałem tylko

swoje zdanie na ten temat. To, co robisz, zależy

wyłącznie od ciebie.

Żadne z nich nie odezwało się więcej. Zaparkowali

przed hotelem, oddali kluczyki obsłudze i ruszyli do

środka. Dopiero teraz Cody poczuł, jak bardzo jest

osłabiony. Daleko mu jeszcze było do odzyskania pełni

sił. To go stresowało. Nie chciał być zmęczony,

zwłaszcza teraz, kiedy był z Carina i miał określone

plany. Z westchnieniem pogładził bolące miejsce na

piersi.

Kiedy dotarli na górę, Carina od razu wymknęła się

do łazienki. Cody zapatrzył się w widok za oknem, na

rzekę przepływającą przez centrum San Antonio.

Kiedy poszedł do sypialni, z łazienki dobiegł go

szum wody. Carina pewnie chciała się wykąpać. Usiadł

na łóżku, ściągnął buty, potem resztę ubrania i wyciąg­

nął się wygodnie, naciągnąwszy na siebie kołdrę.

Wyrzekał na szpital, ale jednak czasami łóżko miało

dobre strony. Tak jak teraz.

background image

148 SLUB PO TEKSASKU

Przebiegł pilotem po programach telewizyjnych.

Właściwie nie chciał niczego oglądać, ale nie był

śpiący. Sam nie wiedział,, co robić.

Szum wody umilkł. Wyobraził sobie Carinę wyciąg­

niętą w wannie. Chętnie by do niej dołączył. Nie byłby

to pierwszy raz. Przypomniał sobie blizny i ślady po

postrzale. Powinien jednak poczekać jeszcze kilka

tygodni.

Przyglądał się migoczącym obrazkom, przypomi­

nając sobie chwile, które spędzili razem. Wcale mu to

nie pomogło.

Usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Nie odrywał

oczu od ekranu. Wyzywając się w duchu od tchórzy,

popatrzył w stronę łazienki. Cariny nie było.

Poczuł delikatny zapach perfum. Przypomniał so­

bie dzień w Chicago, kiedy wybrał dla niej ten upo­

jny uwodzicielski zapach, potem uczył ją, jak je

stosować.,,

Jęknął na to wspomnienie.

Przełączył jeszcze trzy programy, zatrzymał się na

reklamach. Wtedy weszła.

Spojrzał na nią od niechcenia, żeby... Naraz wszyst­

ko wyleciało mu z głowy.

- O Boże! - wyszeptał oszołomiony.

Przywykł do prostych koszulek z białej bawełny,

które Carina zwykle nosiła. Rozczulały go i niewinnie

pociągały. To, co teraz miała na sobie, niczym ich nie

przypominało. Przez czarny przejrzysty materiał wy­

raźnie przeświecały jej kształty, różowiły piersi ob­

leczone czarną koronką. Głębokie rozcięcia po bokach

wysoko odsłaniały nogi.

- W tym ostatnio sypiasz? - zapytał ochrypłym

głosem. - Aż dziwne, że jeszcze nie umarłaś na

zapalenie płuc.

Zbliżyła się do niego, absolutnie nie zrażona jego

SLUB PO TEKSASKU

149

słowami. Wślizgnęła się pod kołdrę i wyciągnęła obok

niego.

- Cody - uśmiechnęła się do niego leciutko - nikt

poza tobą nigdy mnie w tym nie widział,

- Mam nadzieję - odrzekł przełykając ślinę. - Ina­

czej zabiłbym faceta, a akurat teraz nie chciałbym tego

robić.

Położyła się na boku, oparła na łokciu i popatrzyła

mu prosto w oczy.

- Chciałam wydać ci się pociągająca.

- Jeśli będziesz jeszcze bardziej, to chyba eks­

ploduję!

Już sam nie wiedział, co robić. Z trudem panował

nad sobą. Po tylu miesiącach samotności... Przypo­

mniał sam sobie, że przecież dopiero wyszedł ze

szpitala. Przytulił ją do siebie, pogładził po policzku.

- Będziemy oglądać telewizję?-usłyszałwjej głosie

rozbawienie.

Nie patrząc nawet, nacisnął wyłącznik pilota i przy-

padłustami do jej szyi. Westchnęła i objęła go. Ogarnął

go płomień.

Dotknął jej drżącą ręką. Dzieliła ich tylko delikatna

tkanina. Przeciągnął ręką po jej nogach, czuł ciarki

przebiegające po napiętej skórze. Palił go dotyk jej rąk.

- Skąd się tego nauczyłaś? -zdumiał się, przypomi­

nając sobie, jak bardzo była nieśmiała.

Spojrzała na niego spod ociężałych powiek.

- Przeczytałam o tym w książce. Dowiedziałam się,

co robić, żeby i sobie, i partnerowi dać więcej radości.

- Lubisz mnie dotykać? - uśmiechnął się na widok

rumieńca, który oblał jej policzki. Mimo czasu, jaki

spędzili z dala od siebie, nie zmieniła się.

Potwierdziła ruchem głowy. Patrzyła na niego roz­

szerzonymi oczami. Cody przez dłuższą chwilę przy­

glądał się jej badawczo.

background image

150 ŚLUB PO 1-EESASKU

- W takim razie zapraszam - przyciągnął ją do

siebie.

Popatrzyła na niego zdziwiona.

- Pokaż mi, czego się jeszcze nauczyłaś - uśmiech­

nął się przymilnie.

Posłuchała go. Zaskoczyła go tak, że nie posiadał

się ze zdumienia. Zapomniał o bożym świecie. Była

lekka jak motyl, kiedy uniosła się nad nim, odnalaz­

ła jego usta. Znów byli razem, nic innego się nie

liczyło, odpłynęły w dal myśli i uczucia... Przestra­

szyła się, kiedy jęknął, nie mogąc już dłużej panować

nad sobą. .

- Cody, co się stało? Czy zrobiliśmy coś...

Niemal nie mógł się roześmiać, zabrakło mu tchu.

- Tak, zrobiliśmy coś - odetchnął głęboko. - Mój

kotek zamienił się w tygrysicę.

Carina wyciągnęła się obok niego,

- Czy to źle?

- Och, kochanie... absolutnie nie!

Obudził go promień słońca, który padł na jego

twarz. Podniósł się, zaciągnął zasłony i znów wrócił do

łóżka.

Brakowało mu snu. W gruncie rzeczy prawie wcale

nie spali. Zaczęło się rozwidniać, kiedy wreszcie usnął

z Carina w ramionach.

Spała tak mocno, że nawet się nie poruszyła. Cody

oparł się na łokciu i zapatrzył na żonę.

Znów byli razem i tak już będzie. Zrobi wszystko,

by tak było. Carina zrezygnowała z pracy, choć

wiedział, jak bardzo jej na niej zależało. Muszą

pomówić o przyszłości.

W czasie pobytu w szpitalu przyszedł mu do głowy

pomysł otwarcia poradni logopedycznej w San Anto­

nio, Cole i Cameron chętnie się do tego przychylili.

ŚLUB PO TEKSASKU

151

Może więc będzie miał co podarować Carinie na ich

rocznicę.

Uśmiechnęła się, kiedy otworzyła oczy i spostrzeg­

ła, że patrzy na nią. Była taka piękna.

- Jak się masz? - zapytała.

- Dobrze. Jestem spokojny. A ty?

- Ja też. Ale pytałam o twoje rany.

- Biorąc pod uwagę to, co wyrabialiśmy przez całą

noc, to nadspodziewanie dobrze - ziewną] i opadł na

poduszkę. Zaczął nawijać na palec pasmo jej włosów,

- Przyglądałem się tobie we śnie i myślałem o tym, jak

bardzo cię kocham. Ten ostatni rok, kiedy bałem się, że

mogę cię utracić, był czymś strasznym. Całe szczęście,

że zdecydowałaś się dotrzymać małżeńskiej przysięgi,

choć złożyłaś ją pod przymusem.

- Cody, to nie jest tak. Nie mogłam wybaczyć

bratu, że nie dał ci wyboru. Miałam nadzieję, że

może kiedyś zechcesz mnie poślubić, ale chciałam,

żeby to była twoja decyzja - potrząsnęła głową.

- Wiem, że poczułeś się jak schwytany w pułapkę, że

nigdy nie myślałeś o mnie w taki sposób. Zachowa­

łeś się szlachetnie, żeniąc się ze mną w takich okoli­

cznościach.

Pochylił się i wziął ją w ramiona,

- Coś ci opowiem - powiedział, podnosząc do ust

jej palec ze ślubną obrączkę, - Kiedy moi rodzice

zginęli w wypadku, wydawało mi się, że mój cały

świat nagle się zawalił. Miałem żal do wszystkich

i o wszystko. Naraz moje życie całkowicie się zmieni­

ło, a ja nie miałem na to żadnego wpływu. Pamiętam

jedną noc. Było już bardzo późno, kiedy ciotka Letty

przyszła do mnie. Nie wiem, jak się domyśliła, że nie

śpię. Wtedy byłem przekonany, że ma taki wzrok jak

rentgen, że widzi przez ściany i na duże odległości.

Nigdy nic jej nie umknęło. - Delikatnie pocałował

background image

1 5 2 Sl.UBPOTEKSASKU

Carinę w czubek nosa. - Teraz, kiedy się nad tym

zastanawiam, domyślam się, że pewnie co wieczór

zaglądała sprawdzić* czy śpię, tylko nie miałem o tym

pojęcia.

Siedziałem przy oknie i wpatrywałem się w roz­

gwieżdżone niebo. Rozmyślałem nad tym, czy są tam

gdzieś dwie gwiazdy moich rodziców. Nie byłem

pewien, gdzie jest niebo i jak się tam trafia.

Przypuszczałem, że ciotka zaraz każe mi iść do

łóżka i przypomni o jutrzejszych lekcjach, ale zamiast

tego Letty przyciągnęła krzesło i usiadła obok mnie.

Zaczęła opowiadać.

Wiesz, nawet jeszcze teraz to mnie zadziwia. Znasz

ją, nie należy do sentymentalnych osób, daleko jej do

tego. Zaczęła opowiadać mi, jak poznali się moi

rodzice, jak jej brat zupełnie stracił głowę dla pięknej

dziewczyny, z którą zaczął się spotykać. Pamiętała

dzień, kiedy wpadł do domu rozpromieniony, bo jego

ukochana zgodziła się wyjść za niego.

Wtedy sięgnęła do kieszeni i coś z niej wyjęła. Było

zbyt ciemno, bym mógł zobaczyć, co to jest, ale

włożyła mi to w rękę. „Twój tata kupił dla twojej

mamy wspaniałą obrączkę ze szlachetnymi kamie­

niami, ale okazała się za duża" - powiedziała. „Ona

miała bardzo drobne, szczupłe ręce. Wtedy tata kupił

dla niej to".

Cofnęła dłoń, poczułem jakiś niewielki przedmiot.

To była mała, delikatna obrączka. Pamiętam, że

poczułem okropny ból w środku. Ostatni raz widzia­

łem ten klejnocik na ręku mojej mamy. Nigdy go nie

zdejmowała. Ciotka dodała wtedy, że daje mi go, bym

zawsze pamiętał o tej wielkiej miłości, jaka łączyła

rodziców, i o tym, jak bardzo kochali mnie i moich

braci. Powiedziała jeszcze, że Cole i Cameron mieli

więcej czasu, że zostało im więcej wspomnień. Dla

ŚLUB PO TEKSASKU 153

mnie ta obrączka miała być czymś konkretnym, nama­

calnym dowodem i stałym przypomnieniem.

Pogładził ją po twarzy.

- Miałem zaledwie dziesięć lat, ale już wtedy zda­

łem sobie sprawę, jak cenny podarunek ofiarowała mi

tamtej nocy Letty. Przywróciła mi wiarę w życie

i w przyszłość. Dalami miłość, której symbolem stał się

ten niewielki przedmiot. Od tej pory nie rozstawałem

się z tą obrączką, aż do dnia, kiedy nałożyłem ją na

twój palec.

Dotknął dłonią twarzy Cariny, by otrzeć łzy płyną­

ce jej po policzkach.

- Sam do końca nie byłem pewien własnych

uczuć, ale jakoś podświadomie czułem, że właśnie

tak muszę zrobić, aby ten klejnot znalazł się na

twoim palcu - musnął ustami jej dłoń. - Był on dla

mnie zawsze symbolem wiecznej miłości, a ty byłaś

jej ucieleśnieniem. To było tchórzostwo z mojej

strony, że tak długo wzbraniałem się przed przy­

znaniem do tego.

- Nie jesteś tchórzem, Cody. Nie mów tak.

- Ciotka Letty od pierwszej chwili wiedziała. Wy­

starczyło jej jedno spojrzenie, a od razu zdała sobie

sprawę z uczuć, jakie we mnie wzbudziłaś. Spostrzegła

ten pierścionek na twoim palcu. To ona przeczuła, że

jeśli kiedykolwiek mamy być ze sobą szczęśliwi, muszę

pozostawić ci wolną rękę, ofiarować ci wolność wybo­

ru.

- Jest nieprawdopodobna, co? - uśmiechnęła się

Carina.

- Ostatnia z wymierającej rasy. Szorstka i twarda,

ale dla rodziny gotowa na wszystko. Jesteśmy dla niej

największą wartością.

- Dla mnie również rodzina jest najważniejsza,

Cody.

background image

154

SLUB PO TEKSASŁ1J

- Wiem,, kochanie. Tym bardziej się cieszę, że

pogodziłaś się z bratem.

- Miałam na myśli własną rodzinę. To dlatego tak

dotkliwie przeżyłam utratę dziecka.

- Ja też... - cicho powiedział Cody. - To byl dla

mnie szok, kiedy się o tym dowiedziałem. Żal mi było

dziecka i żal ciebie, tego, że byłaś sama. Ale postaram

się nadrobić te zmarnowane lata, kiedy nie byliśmy

razem.

- Uważaj, co mówisz. Postaram się tak cię zająć

wychowywaniem dzieci i hodowlą koni, że jeszcze

zatęsknisz za starymi dobrymi latami, kiedy byłeś sam.

Pochylił się ku niej, na chwilę znieruchomiał.

- Nie Ucz na to - wyszeptał i dotknął jej ust.

EPILOG

Cody siedział z wyciągniętymi nogami, opartymi

o okrążającą ganek barierkę, i wpatrywał się w daleki

zarys wzgórz wokół San Antonio. Odchylone do tyłu

krzesło zakołysało się. Bracia, zajmujący miejsca po

jego obu stronachi przyjęli podobne pozy. Cała trójka

odpoczywała po sutym świątecznym posiłku. Dopiero

co odeszli od stołu i chyba każdy z nich przesadził

z jedzeniem. Ale Dzień Dziękczynienia jest przecież

tylko raz w roku.

- Ostatnio nasza Drużyna Kowbojów jest coraz

lepsza - leniwie odezwał się Cameron, przerywając

ciszę.

- To prawda - potwierdził Cole. - W tym roku na

pewno zakwalifikują się do Super Bowl.

- Co rok powtarzasz to samo - wtrącił się Cody.

- I co z tego? W tym roku mają doskonały skład, od

dawna takiego nie mieli.

- Jak ci się w końcu znudzi kibicowanie Kow­

bojom, to zawsze możesz przerzucić się na Nafciarzy '

- zaproponował Cody, chcąc sprowokować brata.

- W tym roku świetnie im idzie.

- Wypluj te słowa, chłopcze - warknął Cole ze

złością, aż pozostali wybuchnęli śmiechem.

- Wiecie co - odezwał się Cody, przerywając

dłuższe milczenie. - Prawdę mówiąc, brakuje mi teraz

ciotki Letty, chociaż pewnie dobrze się bawi na tym

rejsie. Ale to nie jest to samo, kiedy nie przychodzi

background image

i niczego nam nie wytyka tak ,myślicie co by

,powiedziała teraz gdyby nas,zobaczyła? Jak wy siedzicie na

tych krzesłach?-zawołała wysokim głosem pełnym udanego

oburzenia.-Chyba inaczej was wychowałam?Powinniście wiedzieć

jak należy sie zachować!

-Muwisz zupełnie jak ona.-uśmiechnął się Cameron.

Gdzieś za nimi rozległ sie jakis słaby głosik.

-Tata?

Wszyscy trzej odwrócili się w jednej chwili,trzy pary

butów uderzyły o podłogę i trzy pary oczu zwróciły sie w tamtym kierunku.

Sherry Lynn Callway ostrożnie gramoliła sie w ich stronę.

Tuż za nią podążała Carina.

Cody pochylił sie do dziecka i uniusł w górę swoja trzynastomiesięczną

córeczkę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
144 Broadrick, Annette Bracia z Teksasu Zaloty po teksasku
144 Broadrick Annette Bracia z Teksasu 02 Zaloty po teksasku
139 Broadrick Annette Bracia z Teksasu 01 Miłość po teksasku
144 Broadrick Annette Bracia z Teksasu 02 Zaloty po teksasku
Broadrick Annette Bracia z Teksasu 01 Miłośc po teksasku
Broadrick Annette Bracia z Teksasu 02 Zaloty po teksasku
Broadrick Annette Bracia z Teksasu 01 Miłość po teksasku(1)
144 Broadrick Annette Zaloty po teksasku Bracia z Teksasu2
139 Broadrick Annette Miłość po teksasku Bracia z Teksasu1
03 Spotkanie po latach
Dostojewski - Bracia Karamazow, Opracowania lektur po rosyjsku
Emma Darcy Ślub po włosku
Ślub po islamsku
81 03 16 PO(80)133 FINAL ENG
Broadrick Anette Spotkanie w tropikach
2012 03 13 Po co ta Manifa
Gordon Lucy Bracia Martelli 03 Zdązyć do Palermo
Kelly Leslie Trzy wesela 03 Wesele po włosku

więcej podobnych podstron