PROLOG
Cody Callaway ostrożnie wślizgnął się do wnętrza
kościoła. W środku było pełno ludzi. To go nie
zdziwiło. Szybkim spojrzeniem obrzucił zgromadzo
nych i oparł się o ścianę. Młoda para już stała przy
ołtarzu. Ceremonia właśnie się zaczęła.
Cody odetchnął z ulgą. Zdążył naprawdę w ostat
niej chwili. Z roztargnieniem uniósł dłoń i poprawił
krawat. Czuł się trochę nieswojo. Nie przywykł do
ubierania się w ten sposób. Okazje, kiedy zdarzyło mu
się występować w garniturze, mógłby chyba policzyć
na palcach jednej ręki. Nie spuszczał wzroku z nowo
żeńców.
Śluby i pogrzeby. Sytuacje, które obligują do takie
go stroju. Niestety, majuż za sobą parę pogrzebów. Na
szczęście tym razem ubrał się tak z powodu ślubu.
Popatrzył po twarzach. Większość z nich była mu
znana. Tuż za panem młodym stał Cole, ich najstarszy
brat. Był drużbą Camerona. Nie opodal stała Allison,
żona Cole'a.
W jednym z pierwszych rzędów dostrzegł wyraźnie
wzruszoną ciotkę Letty. Oczy jej podejrzanie błysz
czały. Czy to możliwe, że ta szorstka kobieta naprawdę
była zdolna do takiego okazywania uczuć? Przesunął
wzrokiem po pozostałych osobach i zatrzymał się na
postaci wysokiego młodego człowieka. Jego bratanek
Tony. W wieku dwudziestu jeden lat był już prawie
6 . SLUB PO TEKSASKL'
wzrostu ojca. Na Boga, czy ten dzieciak kiedyś prze
stanie rosnąć?
Panowała cisza, którą przerywał jedynie donośny
głos kapłana. Rodzina, zamyślił się Cody. Tak niewiele
brakowało, a nie uczestniczyłby w tej uroczystości.
Zawsze z obrzydzeniem myślał o wścibskich repor
terach, którzy ani na moment nie dawali im spokoju,
ale teraz powinien im podziękować. To cud, że dowie
dział się o ślubie Camerona. Przypadkowo przeczytał
o tym dziś rano w gazecie, kiedy po przekroczeniu
granicy z Meksykiem zatrzymał się na kawę.
I tak przyjechał w ostatniej chwili. Wycisnął ile
mógł z samochodu, ale kiedy wreszcie dotarł na
rodzinne ranczo, okazało się, że wszyscy już byli
w drodze do kościoła. Pędem odszukał swój garnitur.
Ostatni raz miał go na sobie chyba w dniu ślubu
Cole'a... zaraz, kiedy to było? Chyba jakieś pięć lat
temu... a może sześć?
Przez ostatnie lata niemal nie widywał się z braćmi.
Z pewności ą minęło już pół roku od ich poprzedniego
spotkania. Niewątpliwie wypomną mu to. Uśmiechnął
się do siebie. Właściwie to było przyjemne, że potrafił
przewidzieć ich reakcje. Znów poczuje, że wrócił do
domu, gdy zaczną wyrzucać mu to jego znikanie bez
słowa i pojawianie się dopiero po paru miesiącach.
Przyglądał się, jak Cameron wsuwa obrączkę na
palec nowo poślubionej żony. Janinę promieniała
szczęściem. Poznał ją w czasie tego samego weekendu
co Cameron. Już wtedy miał wrażenie, że między nimi
coś się zaczyna. Można było przewidzieć, że tak się
skończy.
Jego uwagę przykuło jakieś poruszenie obok panny
młodej. To sześcioletnia córeczka Camerona z przeję
ciem poprawiała swoją strojną suknię. Jak to dobrze,
że w końcu dziewczynka będzie mieć kogoś, kto
ŚLUB PO TEKSASKL'
7
zastąpi jej matkę. Wystarczyło tylko spojrzeć na jej
rozanieloną buzię i zakochane spojrzenie, kiedy pa
trzyła na Janinę, swoją byłą nauczycielkę.
To wspaniale, że Cameron znalazł kogoś, kogo na
nowo obdarzył miłością. Obaj z Cole'em tak bardzo się
bali, że nie otrząśnie się z bólu i rozpaczy po wypadku,
w którym stracił żonę Andreę i sam ledwie uszedł
z życiem. Chociaż do końca nie wiadomo, .czy to
naprawdę był wypadek. W każdym razie Cody nigdy
nie pozbył się wątpliwości. Przed laty coś podobnego
spotkało ich rodziców, zginęli obydwoje na miejscu.
A on nie wierzył w przypadek.
Przez ostatnie lata próbował znaleźć dowody na
potwierdzenie swoich podejrzeń. Wiele czasu spędził
po południowej stronie granicy Teksasu z Meksykiem.
Chciał przedyskutować pewne fakty i podzielić się
informacjami z Cole'em. To dlatego wybrał się do
Stanów. Nie miał pojęcia o ślubie. Dzięki Bogu, że nie
przełożył na później swojego przyjazdu.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podświadomie
ciągle tęsknił za swoimi bliskimi. To odkrycie za
skoczyło go. Kiedy w wieku dziesięciu lat został
sierotą, życie zmusiło go do samodzielności i liczenia
tylko na siebie. Od tej pory minęło już prawie dwadzie
ścia lat. Dwadzieścia lat życia na własny rachunek
i według własnej woli. Wprawdzie miał starszych braci
i zamęczającą go ciotkę, ale upoił go wcześnie zakosz
towany smak wolności i niezależności. Prawdę mó
wiąc, w pewnym sensie zawdzięczał to może nad
opiekuńcza, wtrącającej się do wszystkiego Letty.
W każdym razie niezależność stała się dla niego
największą wartością i sposobem na życie.
Cameron objął żonę i pochylił się lekko, by ją
pocałować. W tym geście było tyle czułości, że Cody
z trudem zapanował nad wzruszeniem. A więc obaj
° ŚLUB PO TEKSASKU
bracia odnaleźli swoje szczęście. Niemal im tego
zazdrościł, lecz w głębi duszy przeczuwał, że sam
potrzebował czego innego. Obawiał się, że w takim
v
związku brakowałoby mu powietrza.
Za bardzo cenił swoją wolność. Ale cieszy się ich
szczęściem i tym, że może je z nimi dzielić.
Donośne radosne dźwięki marsza weselnego odbiły
się od sklepienia i wypełniły kościół. Zgromadzeni
podnieśli się z miejsc, wyciągali szyje w stronę uśmiech
niętej, promieniejącej szczęściem młodej pary odcho
dzącej od ołtarza. Nieoczekiwanie wzrok Camerona
przesunął się w kierunku opartego o ścianę Cody'ego.
Dostrzegł go i twarz natychmiast rozjaśniła mu się
w uśmiechu. Na ten widok Cody poczuł ucisk w gardle.
Co jest w tych ślubach, że wyzwalają w ludziach takie
emocje? Znacząco uniósł do góry kciuk i uśmiechnął
się do brata z uznaniem.
Powoli kościół opustoszał. Zaczęto składać życze
nia młodej parze. Zauważono obecność Cody'ego.
- Wujek Cody! Wujek Cody! Przyjechałeś! -Trisha
z radosnym piskiem rzuciła się w jego stronę.
Chwycił ją na ręce i podniósł wysoko. Objęła go tak
mocno za szyję, że omal go nie udusiła.
- Wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, rybko
- powiedział, kiedy wreszcie rozluźniła uścisk.
- Wiem - odrzekła z dumą i lekko obciągnęła
spódniczkę.
Cody, słysząc to, wybuchnął gromkim śmiechem.
- Cieszę się, że udało ci się dojechać. - Tuż za nimi
rozległ się głęboki męski głos.
Cole wyciągnął do brata rękę, ale Cody nie uścisnął
jej, tylko otoczył go wolnym ramieniem.
- Dobrze znów cię widzieć, Cole. Ja też bardzo się
cieszę.
Cole zmieszał się lekko pod jego spojrzeniem.
ŚLUB PO TEKSASKU
9
Okazywanie uczuć zwykle przychodziło mu z trudem.
Wokół strzelały flesze. Cody uśmiechnął się do siebie,
zastanawiając się nad komentarzami, jakie zapewne
będą towarzyszyć tym zdjęciom.
- Zrobiłem co tylko mogłem, żeby cię zawiadomić
i ściągnąć tutaj - dodał Cole - ale wszystko daremnie.
Potrafisz przepaść jak kamień w wodę.
- Nie przypuszczałem, że to tak długo potrwa
- odrzekł Cody. - Te ostatnie pół roku było wprost
obłędne. W każdym razie udało mi się zdobyć parę
informacji, którymi chciałbym się z tobą podzielić na
osobności. - Podrzucił Trishę wyżej i rozejrzał się
wokół. - Allison wygląda wspaniale. Czy przypad
kiem, kiedy się widzieliśmy ostatnim razem, nie mówi
łeś, że spodziewa się bliźniąt?
Trisha aż klasnęła w dłonie.
- Ależ tak, wujku! Katie ma dwóch braciszków,
Clinta i Cade'a. Jeszcze są mali. Robią zabawne miny
i tak śmiesznie gulgoczą. Ja już raz trzymałam Clinta!
- Chłopcy zostali z opiekunką w Austin - wyjaśnił
Cole, uśmiechając się z dumą. - Allison wystarczy na
dzisiaj doglądanie Katie. - Obaj popatrzyli na uczepio
ną jej boku, niezmordowanie podskakującą dziew
czynkę.
- W jakim teraz są wieku?
- Mają już prawie trzy miesiące. Urodzili się nieco
przed czasem, ale dzięki Bogu, wszystko jest w porząd
ku. -Popatrzył na brata. -Będzieszmógł zostać, żeby
ich poznać?
Cody spojrzał mu prosto w oczy.
- Obawiam się, że tym razem nie dam rady.
Wyjechałem tylko na parę godzin. - Zerknął w stronę
młodej pary. - Tak się cieszę, że zdążyłem. Cameron
jest naprawdę szczęśliwy. Warto było pędzić na łeb na
szyję, żeby to zobaczyć.
10
SttJB PO TEKSASKU
- Jak dowiedziałeś się o ślubie?
- Czy w tym stanie któryś z Callawayów może
zrobić cokolwiek, o czym nie napisałyby gazety?
- uśmiechnął się Cody. - Zatrzymałem się na kawę
i przypadkiem przeczytałem o tym.
- W takim razie nie dostałeś odemnie wiadomości?
Cody przecząco potrząsnął głową.
- Cody, tak dalej być niemoże. Nie chcę się wtrącać
w twoje sprawy, ale trzeba to zmienić. Musimy mieć
z tobą jakiś kontakt, przecież nigdy nic nie wiadomo.
Chyba się z tym zgadzasz?
- Wstydź się, wujku - dodała Trisha.
- Już dobrze. - Cody uśmiechnął się błazeńsko.
- Przepraszam, panno Callaway.
- No, w porządku, ale żeby to się już więcej nie
powtórzyło - pouczyła go poważnie, do złudzenia
naśladując ciotkę Letty.
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, słysząc jej
ton.
- Cody! - Allison spostrzegła go dopiero teraz
i rzuciła się w jego stronę. Wszystkie głowy zwróciły się
ku niemu. Przyzwyczaił się do podobnych sytuacji
i rzadko kiedy się peszył. Już dawno nauczył się
zachowywać kamienną twarz. Opuścił Trishę na zie
mię i chwycił w ramiona Allison. - Och, Cody, tak się
o ciebie martwiliśmy! - W jej oczach zalśniły łzy. - Jak
to dobrze, że udało ci się przyjechać! Musimy cię
przedstawić Janinę!
- Znam ją od wiosny. Poznaliśmy ją z Cameronem
w czasie tego samego weekendu. Cieszę się, że to się tak
zakończyło. Przyjemnie zobaczyć, że Cam znów się
śmieje.
- No, to teraz z całej rodziny zostałeś tylko ty!
- wykrzyknęła Allison. - Musimy poszukać ci żony!
Cody tylko potrząsnął głową.
SLUB PO TEKSASKU U
- Nie ma mowy, Allison. Cieszę się, że Cole
i Cameron się ożenili. W dodatku wygląda na to, że
Cole wziął sobie za punkt honoru zaludnienie tych
stron Callawayami. - Uśmiechnął się, widząc jej
rumieniec. - Aleja nie jestem z tych, których pociąga
małżeństwo. To nie dla mnie.
- Prawdę mówiąc - odcięła się Allison - trudno
znaleźć żonę, która lubiłaby widywać się z mężem raz
czy dwa razy do roku.
Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy dobiegło go mam
rotanie Cole'a:
- Trzymaj się, bracie. Nadciąga ciotka Letty.
Wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia.
Cody westchnął cicho. Wolałby raczej mieć do
czynienia z bandą meksykańskich gangsterów niż
z osobą, która przez tyle lat nadzorowała jego życie.
Rodzina. To właśnie to. Kochasz ją, zwalczasz,
zostawiasz, kiedy nadchodzi pora, i z boku obser
wujesz zachodzące zmiany. Ale mimo to zawsze bę
dziesz po jej stronie. Cole nie raz mu dopiekł, ale
zawsze stanie w jego obronie. I inni postąpią tak samo.
Rodzina. Cóż zrobiłby bez niej?
Kilka godzin później udało im się wymknąć z wesela
i wrócić na ranczo. Zamknęli się w gabinecie. Zdjęli
marynarki i krawaty, zapalili kosztowne cygara. Na
biurku pojawiła się kryształowa karafka z burbonem.
- Więc czego się dowiedziałeś? - zaczął w końcu
Cole.
Cody zapatrzył się na spopielały koniec cygara.
- Czy mówi ci coś nazwisko Enrique Rodriguez?
- zapytał po dłuższym milczeniu.
- W tych stronach to dosyć pospolite nazwisko,
przecież wiesz.
- Tak, wiem. Cofnijmy się nieco w przeszłość.
12 ŚLUB PO TEK5A5KU
Kiedy nasz przodek, Caleb Callaway, przyjechał do
Teksasu, udało mu się wejść w posiadanie tego rancza.
Poprzednio należało ono do hiszpańskiego dona. Jego
rodzina zamieszkiwała tu od kilku pokoleń.
Cole rzucił mu ostre spojrzenie.
- Rodzina Rodriąuezów.
- Tak.
- I sądzisz, że istnieje jakiś związek między tymi
wszystkimi wydarzeniami: kradzieżami, nieszczęśliwy
mi wypadkami i anonimowymi groźbami, których
tylekroć doświadczyliśmy, a historią sprzed tylu lat?
- Obawiam się, że to jest bardzo prawdopodobne.
Przez ostatnie kilka lat rozmawiałem z wieloma lu
dźmi. Ciągle próbuję znaleźć jakieś powiąż anią między
tymi nie wyjaśnionymi przypadkami, znaleźć coś wię
cej na ten temat. Z tych poszukiwań zaczyna wyłaniać
się portret kogoś przepełnionego nienawiścią i gory
czą, wrogo nastawionego do wszystkiego, co wiąże się
z Callawayami. Jakieś pół roku temu usłyszałem
o Rodriguezie. Wpadłem na jego trop, dowiedziałem
się nieco więcej na jego temat. Okazuje się, że w linii
prostej jest spadkobiercą rodziny, która pierwotnie
zamieszkiwała ranczo.
- Na Boga, Cody! Przecież Callawayowie mają tę
ziemię w posiadaniu od prawie stu lat! Czy ktoś
mógłby do tej pory chować urazę?
- Enrique, albo, jak nazywają go znajomi, Kiki,
jest przeświadczony, że to Callawayowie są winni
wszystkim niepowodzeniom, jakie spotkały go od
przyjścia na świat. Z mlekiem matki wyssał niechęć
i uprzedzenie do naszej rodziny. Każda wzmianka
w gazetach na nasz temat tylko dolewa oliwy do ognia,
bo przez lata jego rodzina znacznie podupadła.
- Ale czyż dziadek Caleb nie wygrał tego rancza
w karty?
ŚLUB PO TEKSASKU 13
- Tak nam zawsze opowiadano.
- Czy Enrique oskarża Callawayów o kradzież
ziemi?
- Tak daleko chyba się jeszcze nie posunął, ale
można się tego po nim spodziewać.
- W jakim on jest wieku?
- Po czterdziestce. - Cody pochylił się, oparł łokcie
na kolanach. - Wydaje mi się, że ten wypadek,
w którym pięć lat temu zginęła Andrea, a Cameron
ledwie uszedł z życiem, to może być jego robota.
Cole powoli odstawił swoją szklankę.
-
Wypadek, co do którego ciągle mieliśmy wątp
liwości... - wymamrotał. -W takim razie nasze pode
jrzenia się potwierdzają.
- Z tego, co udało mi się zdobyć na temat Enrique'a
od moich agentów, wiem, że jest do tego zdolny.
Wdodatku w tym czasie widziano go w tych okolicach.
Cole od razu zwrócił uwagę na słowa, które wy
rwały się bratu.
- Twoi agenci? - zapytał niby obojętnie, ale jego
ton nie zwiódł Cody'ego.
Westchnął ciężko. Wprawdzie miał zezwolenie swe
go zwierzchnika, ale do tej pory nie wtajemniczył
Cole'a w sprawy, którymi zajmował się od czterech lat.
- Wiesz, jak to jest - zaryzykował. Może Cole się
nie zorientuje. - Jeżdżę po kraju, spotykam różnych
ludzi, rozmawiam z nimi...
- Mówisz o swoim sposobie życia, tak? Najmłod
szy, postrzelony syn znanej rodziny, najszybsze auta,
najpiękniejsze kobiety...
Jak nigdy dotąd odczuł dzielące ich dziesięć lat
różnicy. Teraz, kiedy sam był dorosłym człowiekiem,
lepiej to rozumiał i czuł się winny. Zresztą to nie wiek
był najważniejszy, mieli inne doświadczenia życiowe.
W wieku dwudziestu lat Cole z dnia na dzień musiał
—
14 SLU8 PO TEKSASKU
stać się głową rodziny i wziąć na siebie całą od
powiedzialność. Nie zdążył nacieszyć się życiem. Tylko
sile charakteru zawdzięczał fakt, że się nie załamał.
- Czy chcesz wygłosić kazanie i ostrzec mnie, że
marnuję sobie życie? - uśmiechnął się Cody.
Cole upił łyk whisky.
- Może bym to zrobił, gdybym wierzył, że to
odniesie jakiś skutek.
Cody wyprostował się i popatrzył na brata.
- Jak mam to rozumieć?
- Słuchaj, Cody. Nie mam pojęcia, czym się za
jmujesz. Jakoś trudno mi zrozumieć, o co ci chodzi
w życiu. Za dobrze cię znam. Dzieje się z tobą coś,
czego nie potrafię sobie wytłumaczyć. Opinia playbo
ya jakoś nie pasuje do tego znikania na całe miesiące.
Może jednak zechciałbyś mnie oświecić?
Cody poczuł się jak uczniak, przyłapany przez
nauczyciela na krętactwie. Całe szczęście, że miał
pozwolenie od szefa na wyjawienie prawdy.
- Ta opinia jest mi potrzebna. Jest przykrywką dla
mojej działalności po drugiej stronie granicy,
- Co to za działalność?
- Walka z narkotykami.
Cole zesztywniał, zmrużył oczy.
- O, do diabła. Od kiedy?
- Prawie od czterech lat.
- Cztery lata! Czy to znaczy, że te wszystkie
hulanki i... To była tylko mistyfikacja? Czy... -zabrak
ło mu słów.
Cody nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział brata
w takim stanie. Wprawdzie właśnie okazało się, że
Cole miał pewne podejrzenia i nie wierzył bezkrytycz
nie we wszystko, co mówiono o Codym, jednak daleko
mu było do odgadnięcia prawdy. Cody rozkoszował
się tą chwilą. W pewnym sensie sprawiło mu satysfak-
SLUB PO TEKSASKL 15
qę, że nawet Cole może zostać czymś zaskoczony.
Dziwne, ale przez to wydał mu się jakiś bliższy,
bardziej ludzki.
- Poddano mi pod rozwagę myśl, by wykorzystać
moją opinię playboya. To się udało. A moje nazwisko
otwierało drzwi, które dla innych agentów były nie do
przebycia.
- Teraz już się nie dziwię, że nie mogłem cię
odszukać - wymamrotał pod nosem Cole po dłuższym
milczeniu.
- Ale zgadzam się z tobą, że musisz mieć ze mną
kontakt. Na wszelki wypadek. Dam ci telefon.
- Więc pracujesz w Meksyku.
- Głównie tam. Jest nas cała grupa. Część pracuje
dla naszego rządu, część dla Meksyku. Robimy wszys
tko, by zahamować przerzut narkotyków przez grani
cę.
- Czy ten Enrique też jest w to zamieszany?
- Na razie trudno cokolwiek powiedzieć. Jego
sprawą właściwie zajmuję się w wolnych chwilach.
Całe szczęście, że widziano go w okolicy, w której
pracuję. To już dużo.
- I jakie masz teraz plany?
- Muszę wracać, mam kilka umówionych spo
tkań. Możliwe, że wkrótce zakończy się sprawa, którą
zajmujemy się od kilku lat. Tak czy inaczej, chciałem
powiedzieć ci o tym Rodriguezie. Gdyby mi się coś
przytrafiło, mam nadzieję, że poprowadzisz to dalej.
- Robi się gorąco?
- Dosyć.
- Czy to, co robisz, jest warte, by ryzykować
życie?
- Tak uważam.
Cole powoli podniósł się i wyciągnął rękę. Cody też
wstał, mocno uścisnął dłoń brata.
16 ŚLUB PO TEX5ASKU
- Daj mi znać, gdybym mógł pomóc - poprosił
cicho Cole.
- Już to zrobiłeś. Wysłuchałeś mnie. Dostałem
pozwolenie, by zdradzić ci, czym się zajmuję. Jeden
z głównych bossów w Waszyngtonie chodził z tobą do
szkoły i uważa, że można ci zaufać.
- Miło mi to słyszeć -mruknął Cole. Klepnął brata
po plecach. - Bądź ze mną w kontakcie, kiedy tylko
będziesz mógł, dobrze?
- Postaram się.
Cody skierował się do wyjścia. Otworzył masywne
drzwi wejściowe i wsiadł do samochodu, nie oglądając
się. Zostawiał za sobą jedyny dom, jaki kiedykolwiek
miał.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdyby spał, z pewnością by niczego nie usłyszał.
Ktoś niemal bezgłośnie nacisnął klamkę. Na szczęście
dobiegające zmieszczącego się na parterze baru hałasy
i ochrypłe dźwięki meksykańskiej muzyki nie dawały
zmrużyć oka. Było duszno.
Leżał wpatrując się w grę świateł i cieni, przemyka
jących po suficie w rytm migoczącego jaskrawo neonu,
umieszczonego tuż za jego oknem. Wydawało mu się,
że upłynęło już wiele godzin, od kiedy położył się do
łóżka. Wrócił myślą do niedawnego spotkania z rodzi
ną. Co mu strzeliło do głowy, żeby żyć w ten sposób!
Przecież zamiast przewracać się na tym niewygodnym
materacu, mógłby teraz spokojnie spać we własnym
łóżku.
W pierwszej chwili, kiedy zorientował się, że drzwi
pokoju nie mają zamka, miał zamiar zastawić je
jedynym znajdującym się w pokoju krzesłem, ale po
namyśle zrezygnował z tego. Nie przypuszczał, że ktoś
okazałby się tak nierozsądny, by próbować tutaj go
niepokoić.
Najwyraźniej się przeliczył.
Prawdopodobnie ktoś po prostu pomylił pokój. Była
jeszcze inna możliwość-jakiś złodziej uznał go za łatwą
okazję. Dla tubylców był naiwnym Amerykaninem.
Wsunął rękę pod poduszkę, namacał ciężki pistolet.
Bezszelestnie podniósł się z łóżka i w kilku krokach był
przy drzwiach.
18 ŚLUB PO TEKSASKU
Uchyliły się lekko, wąska smuga dochodzącego
z korytarza ostrego światła odbiła się od drewnianej
podłogi, powoli zaczęła się poszerzać. Nagle zniknęła.
Ktoś bezgłośnie wślizgnął się do pokoju.
W rozjaśnionym na mgnienie półmroku, zanim
drzwi na nowo się zamknęły, zamajaczył mu ledwie
widoczny profil długowłosej kobiety.
- Kochanie, nie jestem zainteresowany - powie
dział cicho Cody, zwracając się do nieznajomej. -Te
raz stąd wyjdź.
Odetchnęła głęboko, odwróciła się ku niemu.
- Cody? - wyszeptała z napięciem.
W rozedrganym świetle neonu zobaczył jej twarz.
Nie było mu to potrzebne - od razu ją poznał,
wystarczyło usłyszeć jej głos. Tylko Carina Ramirez
w ten sposób wymawiała jego imię, delikatnie akcen
tując ostatnią sylabę.
Przeraził się. Co ona robi w jego pokoju? Wszystko
przemawiało przeciwko jej obecności tutaj. Przecież ta
dziewczyna pod żadnym pozorem nie powinna o tej
porze wchodzić do sypialni mężczyzny -zresztą o żad
nej porze.
Zaklął pod nosem. I co teraz z nią począć?
Znienacka uświadomił sobie, że stoi przed nią
zupełnie nagi. Jeszcze chwila, a jej oczy przyzwyczają
się do ciemności. Przeżyłaby prawdziwy szok. A jego
przyjaciel Alfonso z taką niesłychaną starannością
chronił swoją młodszą siostrę.
Zmieszany i wściekły sięgnął po dżinsy. Nie znosił
takich sytuacji. W dodatku nie miał na nią absolutnie
żadnego wpływu.
- Carina, do diabła, co ty tu robisz? - warknął
stłumionym głosem, choć dochodzące z dołu hałasy
skutecznie zakłócały wszystkie inne dźwięki.
Odwrócony do niej tyłem, naciągnął wąskie spodnie.
ŚLUB PO TEKSASKU
19
- Cody, musiałam tu przyjść - odrzekła drżącym
głosem. - Musiałam cię... ostrzec - dodała ledwie
słyszalnie.
Popatrzył na nią przez ramię. Zapiął suwak i od
wrócił się.
- Ostrzec mnie? Przed czym?
Odblask światła padł na jej twarz. Czarne oczy
wpatrywały się w niego z napięciem, błagalnie.
- Jacyś ludzie mają tu przyjść. Chcą cię zabić.
Wystarczyło na nią spojrzeć, by zrozumieć, że
święcie w to wierzy. Usta jej drżały, była spięta.
Delikatnie otoczył ją ramieniem i poprowadził
w stronę łóżka. Pociągnął ją w dół, by usiadła obok
niego. Ujął jej dłoń, próbując dodać jej otuchy.
W końcu była jeszcze dzieckiem. Bez względu na to, co
ją skłoniło, by wyrwać się z domu i narazić na szwank
swoją opinię, powinien, mimo swojego sceptycyzmu,
potraktować ją poważnie. Prawdopodobnie usłyszała
coś, czego nie zrozumiała. Poza tym kto planowałby
zamach na niego w jej obecności?
Carina mieszkała z bratem, bogatym właścicielem
ziemskim, w hacjendzie położonej u stóp Sierra Mąd
re, jakąś godzinę jazdy od Monterrey. Cody znał
Alfonso od czterech lat, właściwie od chwili, kiedy
zaczął pracować po tej stronie granicy. Przyjaźnili się.
Nikt z mieszkańców hacjendy z pewnością nie dybał
na jego życie,
Pochylił się i odgarnął pasmo włosów z twarzy
dziewczyny. Doskonale rozumiał Alfonso, który tak
troszczył się o siostrę. Była prawdziwą pięknością.
Kruczoczarne włosy kaskadą spływały na ramiona;
zdawało się, że jej lekko skośne, przepastnie czarne
oczy kryją w sobie jakąś tajemnicę. Porcelanowa cera
jaśniała nawet w tym słabym świetle.
Alfonso miał powody, by być z niej dumny. Czujnie
20
SLOB PO TEXSASKU
strzegł jej przed wszystkimi odwiedzającymi posiad
łość mężczyznami.
Przez te cztery lata, od kiedy się znali, ani razu nie
zdarzyło się, by został z nią sam na sam. Przez ten czas
wyrosła na prawdziwą egzotyczną piękność. Ale nie
winne spojrzenie jej błyszczących oczu świadczyło, że
otaczający ją świat ciągle był czymś tajemniczym
i nieznanym.
Ujął jej drobną rączkę w swoje dłonie.
- Opowiedz mi o tych ludziach, kotku - odezwał się
łagodnie. - Znasz ich? Czy widziałaś ich wcześniej?
W dochodzącym z ulicy świetle dostrzegł rumieniec
na jej policzkach, ale nie odwróciła wzroku.
- Byłam w swoim pokoju. Zostawiłam otwarte
drzwi na balkon, bo było duszno. Jeszcze nie zasnęłam,
kiedy usłyszałam jakieś głosy z dołu. Byłam ciekawa,
kto tam jest. Po cichutku podeszłam na palcach do
balustrady i wyjrzałam. Stali tuż pod balkonem, więc
nie mogłam ich zobaczyć, ale słyszałam rozmowę.
W pokoju było ciemno, nikt nie wiedział, że jestem na
balkonie - ciągnęła łamiącym się głosem.
Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, żeby ją
uspokoić.
- Już dobrze, maleńka, nie bój się. Odetchnij
głęboko... tak. Odszukałaś mnie, udało ci się. Teraz już
nikt nam nic nie zrobi - zapewniał, gładząc ją po
plecach i przytulając do siebie. - Powiesz mi, o czym ci
ludzie rozmawiali?
Odsunęła się lekko i popatrzyła na niego z napię
ciem.
- Cody, musimy się pospieszyć! Przecież oni mogą
tu zaraz być. Mówili, że przyjdą dzisiaj.
Z niepokojem rozejrzał się wokół. Poradzi sobie
z kilkoma facetami, ale jak to zrobić, kiedy ma jeszcze
na głowie siostrę Alfonso? W pierwszej kolejności
ŚLUB PO TEKSASKU 21
trzeba ją stąd wyekspediować. Ale najpierw musi
wyciągnąć od niej jeszcze parę informacji. I to jak
najszybciej.
- Carino - powiedział kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Posłuchaj mnie. Muszę koniecznie wiedzieć, co
jeszcze usłyszałaś. Powiedz mi.
Zanim odpowiedziała, wzięła głęboki oddech, za-
szlochała.
- Nie poznałam ich głosów. Było ich dwóch. Jeden
miał schrypnięty głos. Nie słyszałam wszystkiego, co
mówili, ale zaczęłam słuchać, kiedy wspomnieli o to
bie. Mówili, że stajesz im na drodze i że nadszedł czas,
by się ciebie pozbyć.
Przebiegł go dreszcz. Więc może w końcu jego praca
zaczyna przynosić efekty. Najwyraźniej jest już blisko
źródeł przerzutu narkotyków i zaczyna im zagrażać.
Ale ani przez moment nie przypuszczał, że dom
Alfonso może mieć z tym coś wspólnego.
- Czy powiedzieli, dlaczego muszą się mnie po
zbyć?
- Mówili tylko, że nie mają do ciebie zaufania. Że
chyba pracujesz dla rządu - dodała niepewnie.
Co takiego zrobił, że wzbudził podejrzenia? Chyba
nic. Po tej stronie granicy handlarze narkotyków
podejrzliwie patrzyli na każdego Amerykanina. Nie
miał powodów sądzić, że został zdemaskowany.
Poza tym mogło być jeszcze jakieś inne wytłumacze
nie zasłyszanej przez Carinę rozmowy.
- Czy wymienili jeszcze jakieś inne nazwiska?
Przez chwilę dziewczyna milczała. Nie poganiał jej,
myśląc, że próbuje je sobie przypomnieć, ale kiedy
podniosła oczy, zdumiał się, widząc ich wyraz. Były
pełne rozpaczy.
- Tylko jedno. Mówili o Alfonso.
- Alfonso! Czy ostrzegłaś go?
22 ŚLUB PO TEKSASKU
Łzy popłynęły jej po policzkach, potrząsnęła głową.
- Nie - wyszeptała ledwie słyszalnym głosem. - Bo
to chyba Alfonso kazał im pozbyć się ciebie.
Cody aż zesztywniał. Tego nigdy by się nie spodzie
wał. Wprawdzie ani razu nie rozmawiał z Alfonso na
temat powodów, dla których spędza w Meksyku tyle
czasu, ale uważał go za przyjaciela. Łączyło ich wiele
rzeczy. Na początku znajomości sprawdził, że Alfonso
jest solidnym biznesmenem, któremu niczego nie moż
na było zarzucić. Przez kolejne lata ufał mu coraz
bardziej.
Jak mógł aż tak się pomylić? Czyżby Alfonso
uważał go za naiwnego i potajemnie wyśmiewał się
z niego? Czyżby to on kierował organizacją, którą
próbował rozpracować Cody?
I co teraz zrobić z jego siostrą, która przyszła go
ostrzec? zainteresował się.
- Jak się tutaj dostałaś, kotku?
Z hacjendy do osiedla było prawie dwadzieścia
kilometrów, nie mogła przyjść na piechotę. Gdyby
zabrała samochód, natychmiast by to zauważono.
- Jak tylko ci mężczyźni odeszli, wyślizgnęłam się
z domu. Wiedziałam, że muszę cię ostrzec, ale nie
miałam pojęcia, jak to zrobić. Dziś na kolacji wspo
mniałeś, że zatrzymałeś się w miasteczku. Nie chcia
łam, żeby ktoś w domu się zorientował. Pobiegłam do
Berto, to brat mojej przyjaciółki. Powiedziałam mu, że
muszę się z tobą zobaczyć. Zgodził się zawieźć mnie do
miasteczka. Mogłeś zatrzymać się tylko tutaj, to
jedyne miejsce. Weszłam na górę i po kolei zaglądałam
do pokoi. Nikogo nie było. — Uśmiechnęła się z ulgą.
- Ale w końcu cię znalazłam.
Aż się wzdrygnął na myśl, co by mogło się stać,
gdyby te inne pokoje nie były puste. Naraziła się na
takie niebezpieczeństwo!
ŚLUB PO TEKSASIE U 23
- Na litość boską, Carino! - wybuchnął, nie panu
jąc już dłużej nad sobą. -Dlaczego nie zawiadomiłaś
mnie w inny sposób? Nie pomyślałaś, ile ryzykujesz?
Mogło ci się przydarzyć tyle rzeczy, o których nawet
nie chcę wspominać!
Na samą myśl aż zadrżał,
Zaległa cisza, przerywana tylko brzękiem tłuczo
nego szkła i donośnym śmiechem z baru na dole:
Muzyka ciągle grała. Popatrzyli na siebie.
Carina lekko skinęła głową.
- Berto proponował, że przekaże ci wiadomość
- odrzekła z godnością - ale nie chciałam mówić mu
o tym. On myśli, że się w tobie podkochuję - zarumie
niła się. - Nie wyprowadzałam go z błędu. Poza tym
bałam się, że mu nie uwierzysz, przecież go nie znasz.
Wiedziałam, że muszę to zrobić sama.
Nie mógł już dłużej usiedzieć. Wstał i zaczął krążyć
po pokoju.
- W porządku-mruknął, przeciągając palcami po
włosach. - Dobrze. - Doszedł do końca, odwrócił się
i ruszył w jej stronę. - Przyjmuję twoje racje, chociaż
przeraża mnie myśl, na co się naraziłaś. - Usiadł obok
niej i sięgnął po kowbojskie buty. Zaczął je nakładać.
- Doceniam, co dla mnie zrobiłaś - odezwał się,
naciągając na siebie koszulę. -Ale teraz przyszła pora
na mnie. Sam muszę sobie z tym poradzić. Ty biegnij
na dół i poproś Berto, niech cię odwiezie do domu.
Miejmy nadzieję, że nikt jeszcze nie zauważył twojej
nieobecności. - Wyciągnął rękę i pomógł jej wstać.
Odwrócił się i ruszył do drzwi. Położył rękę na
klamce.
- Powiedziałam Berto, żeby nie czekał na mnie. Że
dopilnujesz, żebym bezpiecznie wróciła.
Zamurowało go. To niemożliwe. I co on teraz z nią
zrobi? Jak ona to sobie wyobrażała? Przyszła go
24 ŚLUB PO TEKSASKU
ostrzec i jednocześnie oczekuje, że on zapewni jej
bezpieczny powrót. Odwróci! się powoli. Szukał słów,
by oznajmić, co o tym sądzi, ale ubiegła go.
- Daj spokój -powiedziała cicho.-To do niczego
nie doprowadzi. Grozi nam niebezpieczeństwo.
Najwyraźniej postanowiła, że pozostanie z nim. Nie
zamierzał się na to zgodzić. Uważnie rozejrzał się po
pokoju. Dwa okna wychodziły na ulicę. Poza nimi był
tylko niewielki, zasłonięty kratą otwór wentylacyjny.
Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz. Mimo późnej
pory na ulicy nadal panował ożywiony ruch. Nie ma
mowy, by mogli wymknąć się tędy, nie zwracając na
siebie uwagi.
Popatrzył na Carinę, dodatkowo rozdrażniony jej
nagłym spokojem.
- Czymożemasz jakiś pomysł?-zapytał ze złością.
Wskazała na otwór wentylacyjny.
Z tej strony budynku ciągnął się wąwóz, do ziemi
było przynajmniej siedem metrów.
- Nawet o tym nie myśl, Z pewnością skręcilibyśmy
sobie kark.
-
j
Cody, posłuchaj! Rozmawiałam o tym z Berto.
Znaleźliśmy drabinę, jest przystawiona do ściany. Całe
szczęście, że masz pokój z tej strony. Musielibyśmy
wymyślić coś innego.
- A jak wytłumaczyłaś Berto, że jest ci potrzebna
drabina? Czy przedstawiłaś to jako porwanie ukocha
nej? - zapytał Cody przez zaciśnięte zęby.
- Nie. Powiedziałam mu, że to na wszelki wypadek,
że nie chcę, żeby ktoś zastał mnie w twoim pokoju.
Cody westchnął ciężko. Boże, chroń przed dzie
ćmi obdarzonymi wybujałą wyobraźnią. Nie da się
zwariować. Przecież nie musi uciekać. Poczeka tu na
nich,
Sięgnął do kieszeni spodni, wyjął kluczyki.
SLUB PO TEKSASKU
25
- Zostanę tutaj, kotku. Skoro ktoś mnie szuka,
spotkam się z nim. Muszę się dowiedzieć, kto to jest
i czego chce.
Podszedł do niej, ujął jej dłoń i wcisnął kluczyki.
- Weź mój samochód i wracaj do domu. Zostaw go
gdzieś w ukryciu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Może
jeszcze uda się uratować twoją opinię. Może nawet tak
będzie lepiej. Nie warto ryzykować więcej, niż to jest
konieczne.
- Cody, musisz uciekać. Nie chcę, żeby ci się coś
stało. Jeśli nie idziesz, to ja też zostaję. We dwójkę...
- Do cholery, Carino! Nie bądź śmieszna. Co ty
sobie...
Urwał gwałtownie, zasłuchał się. Hałasy z baru
zakłócały inne dźwięki, ale bez wątpienia za drzwiami
rozległo się skrzypnięcie podłogi. Ktoś tam był.
Nie było na co czekać. Jeśli nie chce, by zginęli tu
razem, muszą oboje uciekać.
Szybko schwycił krzesło, podsunął je pod drzwi
i oparciem zablokował klamkę. Złapał dziewczynę za
rękę i pociągnął do ściany. Podniósł ją w górę.
Odsunęła kratę i zniknęła w otworze. Cody przesunął
ręką po pistolecie, upewniając się, czy jest na miejscu,
i podciągnął się w górę. Z trudem przecisnął się przez
wąski otwór.
Odetchnął z ulgą, kiedy pod stopami poczuł drabi
nę. Zaczął schodzić. Usłyszał jeszcze szczęknięcie
klamki. Zsunął się na ziemię. Drobna dłoń pochwyciła
jego rękę i pociągnęła w ciemność.
Porastająca wąwóz bujna roślinność była doskona
łym schronieniem. W ciszy przedzierali się przez gęste
zarośla, byle dalej od zgiełkliwego baru. Kolczaste
gałęzie zahaczały o ubranie, ale nie ustawali. Cody
ciągle parł do przodu. Teraz przede wszystkim musi
pomyśleć o Carinie, wyprowadzić ją stąd. Kiedy tylko
26
SLLB PO TEKSASKU
dotrą do samochodu, który przezornie ukrył na gra
nicy miasteczka, odwiezie ją do domu.
Po ciemku poruszali się bardzo wolno. Carina miała
na sobie czarny sweter i czarne spodnie. W ciemności
jaśniała tylko jej twarz.
Od momentu kiedy opuścili pokój, nie odezwała się
ani słowem. Zaskoczyła go swoją odwagą. Wypadki
potoczyły się tak szybko. Cały czas nie przestawał
rozmyślać nad tym, co tak nieoczekiwanie się stało. Już
się nie dziwił, że zasłyszana rozmowa tak przeraziła
dziewczynę, że nie oglądając się na nic, postanowiła go
ostrzec.
Najbardziej żałował, że nie widziała żadnego z tych
mężczyzn. Nie rozpoznała ich po głosie. To mogło
świadczyć, że nie należeli do osób, które były dzisiaj na
kolacji u Alfonsa.
Ciągle nie chciał pogodzić się z myślą, że Alfonso
mógł maczać w tym palce. Czyżby tak bardzo pomylił
się w jego ocenie? Przez te kilka ostatnich lat udało mu
się skutecznie rozpracować i zlikwidować kilka kana
łów przerzutu narkotyków. Miał poczucie, że jego
praca ma sens.
Dom Alfonso Ramireza był dla niego bezpieczną
przystanią, gdzie mógł odpocząć po trudach dnia
powszedniego. Alfonso i dzisiaj nalegał, by został na
noc. Odmówił, bo planował wczesny wyjazd do Mon
terrey i nie chciał wprowadzać rankiem niepotrzeb
nego zamieszania.
Czy to dlatego Alfonso postanowił zmienić plany?
Czy to jego zausznicy zamierzali go zabić? Zrobiło mu
się nieswojo. Nie zastanawiałby się nad tym, gdyby nie
fakt, że to Carina była przekonana, że grozi mu
niebezpieczeństwo i prawdopodobnie stoi za tym jej
brat.
Ale co jej się stało? Dlaczego tak się zachowała? Nie
ŚLUB PO TEKSA5KU
27
mógł tego pojąć. Wprawdzie widywał ją przez te
wszystkie lata, ale traktował ją, jakby była kimś
z rodziny, zachowywał się jak wujek w stosunku do
dorastającej panienki. Nie przypominał sobie niczego,
co w obliczu zagrożenia mogłoby ją skłonić do wy
stąpienia przeciwko bratu.
Postąpiła naprawdę niesłychanie.
Wiedział teraz jedno -jak najszybciej, póki ktoś się
nie zorientuje, musi odwieźć ją do hacjendy. Bez
względu na wszystko musi chronić ją przed skutkami
jej impulsywnego postępku.
Zatrzymali się, by zaczerpnąć powietrza. Kilka
metrów przed nimi ciągnęła się zakurzona droga.
Trzymając dziewczynę mocno za rękę, pociągnął ją
przez zarośla w tę stronę.
W tym momencie wiatr przewiał chmury i światło
księżyca srebrnym blaskiem rozświetliło otaczające ich
ciemności. Cody odetchnął z ulgą. Chyba im się udało.
Teraz, kiedy doszli do drogi i świeci księżyc, powinni
bez trudu odnaleźć samochód.
Odwrócił się do dziewczyny. W tej samej chwili
dostrzegł jakiś cień odrywający się od pobliskich drzew
i biegnący w stronę Cariny.
- Co to...?-zacząłi nagle poczuł przeszywający ból
z tyłu głowy.
Niknące światło księżyca było ostatnią rzeczą, jaką
zapamiętał.
ROZDZIAŁ DRUGI
Czyjeś ramię chwyciło ją z tyłu za gardło. W tej
samej chwili dostrzegła jeszcze, że ktoś, kogo w mroku
nie potrafiła rozpoznać, uderza Cody'ego w tył głowy.
Z przerażeniem patrzyła, jak mężczyzna osuwa się na
ziemię i pada u jej stóp. Nie zastanawiając się nad tym,
co czyni, rzuciła się ku niemu.
Trzymający ją napastnik starał się ją powstrzymać,
ale daremnie. Kopała go, gryzła i drapała, rozpaczliwie
próbując się uwolnić. W końcu jej uległ. Z jękiem
wściekłości, klnąc pod nosem, zwolnił uchwyt. Nie
zważając na nic podbiegła do leżącego Cody'ego,
uklękła przy nim.
- Cody? Jak się czujesz? Cody? - szeptała, dotyka
jąc palcami rosnącego guza na jego głowie. Pochyliła
się jeszcze niżej, musnęła policzkiem jego twarz. Był
ciepły, oddychał. Odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy.
Któryś z napastników chwycił ją za ramię i szarpnął
w górę. Zacisnęła zęby, by stłumić ból. Spojrzała na
wysokiego, ledwie widocznego w ciemności mężczyz
nę. To on uderzył Cody'ego.
Starała się zrozumieć coś z prowadzonej przez nich
po hiszpańsku rozmowy, Z ich słów wywnioskowała,
że polecono im czuwać tutaj, w razie gdyby Cody
próbował ucieczki przez zarośla. Było to mało praw
dopodobne, tym bardziej byli zaskoczeni. W dodatku
żaden z nich nie spodziewał się, że może mu towarzy
szyć kobieta.
ŚLUB PO TEKSASXU 29
Kłócili się, co z nią począć. Z tego, co mówili,
wynikało, że w razie zatrzymania kazano im obchodzić
się z Codym delikatnie. Było to dość pocieszające.
Choć z drugiej strony tak go potraktowali, że nadal
leżał nieprzytomny.
Bala się. Serce jak oszalałe waliło jej w piersi. Nie
pamiętała, czy kiedykolwiek była tak przerażona.
A wiec wcale nie przesadziła z grożącym mu niebez
pieczeństwem, choć jej ostrzeżenie nie na wiele się
zdało.
Czy ci mężczyźni należeli do tej samej grupy, która
szykowała na niego zamach? Czy może byli jeszcze
inni, którym się naraził?
Od chwili kiedy usłyszała wymienione przez spis
kujących imię swojego brata, ciągle dręczyło ją pyta
nie, czy Alfonso mógł mieć z tym coś wspólnego. Czy
to możliwe, że chciał się pozbyć Cody'ego? Był przecież
jego przyjacielem. Przez te lata stał się przyjacielem
domu. Kiedy przyjechał do nich po raz pierwszy, była
jeszcze dzieckiem, ledwie skończyła szesnaście lat.
Wyglądała jeszcze młodziej, może na dwanaście. Ale
mimo to Cody zawsze traktował ją poważnie, tak
jakby była dorosłą osobą. Zwracał się do niej z żartob
liwym szacunkiem i ujmującą grzecznością. To ją
zachwycało i pochlebiało jej. Z utęsknieniem wy
glądała kolejnych wizyt przystojnego wysokiego Tek-
sańczyka.
Gdy tylko uświadomiła sobie znaczenie zasłyszanej
wieczorem rozmowy, od razu wiedziała, że musi
ostrzec go przed grożącym mu niebezpieczeństwem.
W dodatku, skoro jej brat prawdopodobnie był uwik
łany w spisek, mogła liczyć tylko na siebie.
Teraz sama się wplątała, a jej ostrzeżenia na nic się
nie zdały.
Mężczyźni wreszcie przestali się sprzeczać. Z porno-
30
ŚLUB PO TEXSASKU
cą czegoś, co wyglądało na chustkę do nosa, skrępowa
li jej ręce i stopy. Zagrozili, że ogłuszą ją, jeśli się nie
podporządkuje. Carinę krzepiła tylko myśl, że Cody
żyje. Teraz pozostało tylko czekać na pierwszą sposob
ność, by mu jakoś pomóc.
Zaprotestowała krzykiem, kiedy niespodziewanie
zawiązali jej czymś oczy. Poczuła mocne uderzenie
w twarz, z rozciętej wargi pociekła krew. Bezradnie
dotknęła językiem puchnącego miejsca. Podniesiono
ją i przełożono gdzie indziej. Miała teraz wrażenie, że
znajduje się na podłodze otwartej furgonetki. Po chwili
przyniesiono Cody'ego. Usłyszała warkot włączanego
silnika, pod policzkiem poczuła drżenie podłogi. Ru
szyli. Trzęsło niemiłosiernie. Nie miała pojęcia, w ja
kim kierunku jadą.
Postanowiła na razie nie myśleć o tym, co ich czeka.
By odwrócić uwagę, zaczęła rozmyślać o Codym.
Na zawsze utkwiła jej w pamięci chwila, gdy ujrzała
go po raz pierwszy. Siedziała razem z mamą na patio,
kiedy w drzwiach stanął jej brat i jakiś wysoki,
przystojny mężczyzna o jasnych włosach. Miał nie
odparty, zniewalający uśmiech.
- Wiesz, Alfonso, wprost nie wierzę własnym
oczom - odezwał się zdumiony. -Ten dom jest niemal
identyczny jak nasz. Oczywiście, przez lata wprowa
dziliśmy nieco zmian, ale i tak, gdybym nie był
wcześniej uprzedzony, pomyślałbym, że jestem u sie
bie. Nawet rośliny i kwiaty są podobne.
- Poznaj moją mamę i siostrę Carinę. - Alfonso
gestem zachęcił go do wejścia.
Nieznajomy wyglądał wspaniale, zupełnie jak jakiś
słoneczny bóg. Złote włosy jaśniały spłowiałymi pa
semkami, kontrastowały z opaloną skórą.
- Miło mi panią poznać, panno Ramirez. — Uśmie
chnął się, ujmując jej dłoń. Odwrócił wzrok na Alfon-
SLUB PO TEKSASKLI 31
so. - Zazdroszczę ci, że masz siostrę. Zawsze mi tego
brakowało.
Zajął się rozmową z matką, ale Carina nie słyszała
słów. Jak urzeczona wsłuchiwała się w brzmienie
męskiego głosu, zafascynowana obserwowała uśmiech
gościa.
Kilka lat wcześniej przeczytała w jakimś piśmie
artykuł na temat Callawayów. Było tam też kilka zdjęć
trojga braci. Już wtedy jej uwagę przyciągnął ten
jasnowłosy o zdobywczym uśmiechu. Razem z Angeli
ną, jej najlepszą koleżanką, zaśmiewały się nad tymi
zdjęciami, wybierały najprzystojniejszego. Nigdy na
wet przez myśl jej nie przeszło, że kiedykolwiek pozna
któregoś z nich. W rzeczywistości Cody Callaway
wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciu. Był równie
czarujący, ale dopiero teraz czuło się promieniującą
siłę jego osobowości.
- Zostań z nami na kolacji, Cody - nalegał Alfon
so, a Carina w duchu błagała, by nie odmówił.
- Jeśli nie sprawię kłopotu, to z przyjemnością
- zaczął Cody, a Alfonso wybuchnął śmiechem.
- Mamy tu tyle wszystkiego, że wystarczy i dla
ciebie.
Przy kolacji siedziała na wprost niego. Zaśmiewała
się, słuchając opowiadanych przez niego historyjek,
onieśmielona, ale jednocześnie wniebowzięta, że za
uważa jej obecność i od czasu do czasu przekomarza
się z nią. W ciągu kolejnych lat jego przyjazdy
wprowadzały ożywienie w jej monotonne, upływające
miedzy szkołą i domem życie. Nawet kiedy skończyła
naukę i wróciła na stałe do hacjendy, nie mogła
doczekać się kolejnych wizyt Cody'ego, nowych opo
wiadań i tego elektryzującego poczucia wolności,
którym emanował, a jakiej sama nigdy nie zaznała.
Teraz, kiedy zastanawiała się nad tym, lepiej rozu-
32
Ś L U B P O TEXSASKU
miała swoje zauroczenie Callawayem - nie chodziło
tylko o niego, ale o wszystko, co uosabiał. Był
całkowicie inny niż ci, których znała. Fascynował ją.
Cody trzymał się wyznaczonej roli. Był przyjacielem
domu, nikim więcej. W końcu jej zapatrzenie przero
dziło się w bezinteresowną przyjaźń.
Dojrzała i wyrosła z dziecinnych marzeń. Już wie
działa, czego oczekuje od życia. Pragnęła wolności,
której przeczucie kiedyś tak urzekło ją w Codym, To
dzięki niemu inaczej spojrzała na życie.
Przecież nie mogła puścić mimo uszu tego, co
przypadkiem podsłuchała dziś wieczorem. Musiała go
ostrzec, jeśli nie chciała przyłożyć ręki do jego śmierci.
Po raz drugi zrobiłaby tak samo. Żałowała jedynie
tego, że ostrzeżenie nadeszło zbyt późno, by go ocalić.
Powoli, z trudem uniósł powieki. Czarne oczy
wpatrywały się w niego z napięciem. Zamrugał i jęknął,
kiedy z tyłu głowy odezwał się przeszywający ból.
- Cody, dobrze się czujesz?
Ponownie opuścił powieki. Ten głos. Wydawało mu
się, że to był tylko sen. Czy ona naprawdę przyszła do
jego pokoju? Co, do diabła, ona tu robi? Tak fatalnie
się czuje. Czy spodziewa się, że będzie ją teraz zaba
wiać? Zaraz, coś tu jest nie tak. Skąd ten kac? Przecież
niczego nie pił. Razem z Carina...
Otworzył oczy, próbując zorientować się, gdzie się
znajduje. Leżał na plecach. W nagłym przebłysku
sięgnął do pasa, ale jeszcze zanim go dotknął, wiedział,
że daremnie szuka pistoletu.
- Gdzie my jesteśmy? - wymamrotał i uniósł się na
łokciu, spuszczając nogi na podłogę.
- Cody, nie ruszaj się. Może masz wstrząs mózgu.
Powinieneś leżeć nieruchomo. - Carina próbowała
powstrzymać go, kładąc mu ręce na barkach.
ŚLUB PO TEKSASKU 33
Nie zwracając na nią uwagi usiadł i rozejrzał się
wokół.
- Na razie moja głowa jest nieważna. Muszę zoba
czyć, gdzie jesteśmy.
Znajdowali się w niewielkiej podniszczonej chatce.
Ciężkie krople deszczu z łoskotem uderzały o blaszany
dach. Cody popatrzył w górę. Całe szczęście, że dach
nie przeciekał.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był świecący księ
życ. Właśnie pomyślał, że, najgorsze mieli za sobą.
Wtedy jakaś sylwetka oderwała się od drzewa i...
Popatrzył na przyglądającą mu się z niepokojem
dziewczynę.
- Nic ci nie jest?
Pokręciła głową.
- Czy wiesz, jak się tu dostaliśmy?
- Jacyś dwaj mężczyźni przywieźli nas tutaj. Zwią
zali mnie i zakryli oczy. Nie mam pojęcia, co to za
miejsce. Wydawało mi się, że wieźli nas tu parę godzin.
- Też popatrzyła na sufit. - Mieliśmy szczęście, że
zdążyliśmy przed deszczem. Przywieźli nas odkrytą
furgonetką.
Cody wstał i ostrożnie podszedł do przysłoniętego
okiennicą okna.
- Mam przeczucie, że nie jesteśmy sami. Gdzie są ci
faceci, którzy nas tu przywieźli?
- Nie widziałam ich. Kiedy zaczęło padać, powie
dzieli coś, że pora się zwijać. Myślę, że jesteśmy gdzieś
w górach, w jakimś odludnym rejonie. Próbowałam
wyjrzeć na zewnątrz, ale po ciemku niczego nie widać.
Cody ostrożnie dotknął guza na głowie. Zaklął pod
nosem. Otworzył okiennicę, ale za oknem była tylko
ciemność i deszcz bijący o szybę.
- Dlaczego mnie nie zabili? - Cody odwrócił się.
- Przecież mieli świetną okazję.
34
ŚLUB PO TEKSASKL
- Nie wiem. Słyszałam, jak mówili, że mieli tylko
pilnować, czy nie zechcesz uciec przez zarośla.
- Do diabła, chciałbym wiedzieć, o co w tym
wszystkim chodzi... I kto za tym stoi.
- Może powinniśmy stąd uciec, zanim po nas
wrócą?
Też o tym myślał. Gdyby był sam, nawet by się nad
tym nie zastanawiał, Ale przecież nie zostawi jej tutaj
ani nie zaryzykuje wspólnej ucieczki, skoro nie ma
pojęcia, kiedy mogą liczyć na jakąś pomoc.
- Poczekajmy do rana. Może do tej pory pogoda
się trochę poprawi.
Rozejrzał się po chacie. Na wiekowym piecu na
drzewo stał parujący czajnik. Niewielki ogień tańczył
na kominku. Podszedł do zlewozmywaka, kilkoma
ruchami napompował wody. Na półce nad zlewem
dostrzegł pudełka z konserwami.
- Przynajmniej nie umrzemy z głodu - mruknął.
- Jesteś głodny?
Nalał wody do szklanki, wypił duszkiem.
- Nie, chciało mi się pić.
Odwrócił się i popatrzył na Carinę, stojącą obok
jedynego łóżka.
- Spałaś trochę?
- Nie mogłam - odrzekła, zaprzeczając ruchem
głowy. - Bałam się, że może będziesz czegoś po
trzebować, a ja nie usłyszę.
- Spróbuj teraz trochę odpocząć. Może ruszymy
w drogę, kiedy się rozwidni.
Skinęła głową, jakby jego argument trafił jej do
przekonania. Wyciągnęła się na łóżku, z cichym wes
tchnieniem zamknęła oczy. Była wyczerpana. Cody
podszedł bliżej, wziął leżący w nogach koc, rozłożył go
i okrył dziewczynę.
- W porządku, Callaway - mruknął do siebie,
ŚLUB PO TEKSASKU 35
kiedy odszedł od łóżka. - Zawsze umiałeś wymykać się
jak piskorz. Taki byłeś w tym dobry. Teraz pokaż, co
potrafisz.
Gdyby jeszcze wiedział, gdzie są. Jak długo był
nieprzytomny? Znów dotknął głowy. Ten, który go
uderzył, znał się na rzeczy. Nawet nie przeciął skóry.
Krążył po niewielkim pomieszczeniu, od kominka
do okna, wypatrując śladu nadchodzącego świtu,
wbijając wzrok w ciemność, w nadziei że może do
strzeże jeszcze jakieś światełko. Co pewien czas zerkał
na śpiącą dziewczynę. Gdyby nie ona, wiedziałby, co
robić. Teraz mógł sobie wybić z głowy pomysł, by
ukryć się gdzieś w pobliżu i poczekać na tych, którzy
po nich przyjdą. Jeśli pogoda trochę się poprawi,
chyba zaryzykują i opuszczą chatę, to będzie lepsze
wyjście niż siedzenie tutaj i czekanie na oprawców.
Krople deszczu monotonnie uderzały o dach. Po
woli niebo lekko pojaśniało, ciemność przeszła w oło
wianą szarość, ale deszcz i mgła niemal całkowicie
przesłaniały widok.
Nieco później zerwał się wiatr. W jego porywach
sfatygowany domek trzeszczał w szwach.
Kiedy zrobiło się jaśniej, Cody wyszedł na zewnątrz
i dokładnie rozejrzał się po okolicy. Tuż za chatą
stroma skalna ściana wznosiła się prosto w niebo.
Znajdowali się na dnie kanionu. Dróżka ze śladami kół
wskazywała kierunek, z którego nadjechali. Nie było
żadnych znaków życia, świadczących o czyjejś niedaw
nej obecności.
Trudno było liczyć, że ktoś ich tu odnajdzie. Chata
wtapiała się w tło wznoszącej się za nią ściany.
Wystarczyło odejść na kilkaset metrów i zupełnie
niknęła z oczu. Nawet dym unoszący się z komina
zlewał się z szarością skał.
Rozczarowany i przemoknięty do suchej nitki,
36 ŚLUB PO TEKSASKU
Cody wrócił do domku. Klnąc pod nosem zatrzasnął
za sobą drzwi.
Carina bez słowa podała mu dymiący kubek z ka
wą.
- Dziękuję - odrzekł szorstko, przyjmując go od
niej.
- Cody, musisz zdjąć z siebie te mokre rzeczy
- powiedziała cicho, wyciągając w jego stronę podnisz
czony, ale czysty ręcznik. Zdjęła kołdrę z łóżka, podała
mu, a sama stanęła przy kuchni i odwróciła się.
Miała rację. Był wściekły, ale nie miał wyboru.
Zaklął cicho, usiadł i szybko ściągnął przemoczone
ciuchy. Pospiesznie wytarł zziębnięte ciało i owinął się
w kołdrę. Usiadł przed kominkiem.
- Domyślasz się może, gdzie jesteśmy? - zapytała
Carina, podając mu talerz z parującym jedzeniem.
- Nie mam zielonego pojęcia - wymruczał Cody.
Odstawił kubek z kawą na stół i zabrał się do jedzenia.
Kiedy skończył, popatrzył na dziewczynę. - Ty nie
będziesz jeść?
- Już zjadłam, kiedy byłeś na dworze - odrzekła
i podeszła do okna. - Jak myślisz, czy powinniśmy
spróbować jakoś się stąd wydostać?
- Nie przy takiej pogodzie. Jesteśmy gdzieś w gó
rach. Przy takim deszczu zawsze jest ryzyko powodzi.
Poza tym woda może niespodziewanie rozmyć ścieżki.
Odwróciła się i po raz pierwszy, odkąd się obudziła,
popatrzyła mu prosto w oczy.
- Tylko niepotrzebnie wszystko skomplikowałam,
prawda?
Cody oderwał wzrok od tańczącego w kominku
ognia.
- W jaki sposób?
- Ci ludzie nic by ci nie zrobili. Usłyszałbyś ich tak
jak mnie. Zdążyłbyś się przygotować. To ja, zamiast ci
ŚLUB PO TEKSASKU 37
pomóc, naraziłam cię na jeszcze większe niebezpie
czeństwo.
- Zrobiłaś to, co czułaś, że powinnaś zrobić, kotku.
Wiem, że miałaś dobre intencje, ale małe dziewczynki,
takie jak ty, nie powinny być narażone na takie
warunki. - Wskazał na ich otoczenie.
Po raz pierwszy, odkąd z nim była, w jej oczach
dostrzegł iskierki rozbawienia.
- Wiesz, dwadzieścia lat to chyba nie jest tak mało.
Może kiedy ty...
- Dwadzieścia! - Cody postawił kubek i poderwał
się, - Co ty opowiadasz? Przecież to niemożliwe, nie
możesz mieć tyle!
Carina uniosła jedną rękę i szybko przeżegnała się
drugą.
- Przysięgam, że to prawda. A ty myślałeś, że ile?
Cody wzruszył ramionami, odwrócił się zmieszany.
- Nie wiem. Czternaście, może piętnaście. Nie
więcej.
Carina zaniosła się dźwięcznym, zaraźliwym śmie
chem.
- No wiesz, Cody, jestem młoda, ale żeby aż tak!
Zmusił się, by spojrzeć na nią. Tym razem patrzył
jakby po raz pierwszy, próbując zobaczyć ją na nowo.
Niespodziewanie poczuł się naraz starszy, dużo starszy
niż wynikałoby to zdzielących ichdziesięau lat. Carina
była tak niewinna, tak niewiele wiedziała o życiu.
Skrzywił się, przypominając coś sobie.
- Co się stało?
- Pomyślałem o twoim bracie. Pewnie już stęsknił
się za tobą.
- Och! Chyba tak. Może zacznie mnie szukać
- ożywiła się i nagle zgasła. - A jeśli to jego sprawka?
- Też o tym myślałem. Jak sądzisz, czy jesteśmy na
jego terenie?
38
SLUB PO TEK5A5EU
- Nie wiem. Trudno coś powiedzieć, wyglądałam
tylko przez okno i niewiele widziałam. Ale jestem
pewna, że nigdy wcześniej tu nie byłam.
Cody poprawił schnące przed kominkiem ubra
nie. Dzięki Bogu, było już prawie suche. Wolałby
już mieć je na sobie, zwłaszcza gdyby mieli po nich
wrócić.
Owinął się szczelniej i usiadł. Wskazał dziewczynie
krzesło.
- Usiądź i opowiedz mi coś o sobie. Wygląda na to,
że dorosłaś, a ja wcale tego nie zauważyłem.
Carina usiadła, złożyła ręce.
- Co chcesz wiedzieć?
- Do tej pory byłem przekonany, że chodzisz do
szkoły. Od tego zacznijmy.
Przechyliła lekko głowę, jakby zbierając myśli.
- Chodziłam do szkoły parafialnej z internatem
w Monterrey. Skończyłam ją trzy lata temu. Potem
przez dwa lata studiowałam na uniwersytecie w stolicy.
Teraz jeszcze sama nie wiem, co ze mną będzie.
Zaproponowano mi naukę na uniwersytecie w Sta
nach, ale Alfonso upiera się, żebym została tutaj
i wyszła za mąż.
- Za mąż? - wykrzyknął z niedowierzaniem. Do
piero po chwili ugryzł się w język. Właściwie w wieku
dwudziestu lat miała prawo myśleć o takich rzeczach.
— Tego właśnie chcesz?
Carina żarliwie potrząsnęła głową.
- Ależ skąd! Oczywiście, że nie. Zaczęłam praco
wać z dziećmi, które mają problemy z mówieniem. To
mnie pociąga, chciałabym się tym zajmować. Ale
Alfonso jest taki staroświecki. Chce mnie zabezpie
czyć. - Wykrzywiła się. - Już ma dla mnie męża. Tak!
Oczywiście kogoś, kto jemu się podoba!
- Znasz tego mężczyznę?
SLUB PO TEKSASKU
39
- Tak. Znam go od lat, ale nie mam ochoty wyjść za
niego! Przede wszystkim jest za stary.
Wolał nie pytać, od kiedy według niej jest się
starym. Może okaże się, że on powinien już iść na
emeryturę.
- No tak - powiedział tylko.
- Najgorsze jest to, że Alfonso za bardzo się mną
przejmuje. Zawsze taki był. Ciągle traktuje mnie jak
dziecko. Nie ma zaufania do moich sądów,
- Ciekawe dlaczego - mruknął Cody.
- Sarn widzisz. Myślisz, że nie powinnam była
próbować cię ostrzec?
- Teraz to już nie ma znaczenia. Zastanawiam się,
co on zrobi, kiedy cię odnajdzie. Jeśli maczał palce
w całej sprawie, to zapewne twoje starania, by prze
strzec mnie przed niebezpieczeństwem, przyjmie za
zdradę. Jeśli tak nie jest, uzna, że twoja reputacja
została nadszarpnięta. Tak czy inaczej, nie będzie
zachwycony.
- Jak możesz tak sobie żartować, kiedy twoje życie
może wisi na włosku?
- Nie żartuję, kotku. I nie chodzi tylko o moje
życie, o twoje również. Czy sądzisz, że pozwolą ci stąd
odejść tylko dlatego, że jesteś kobietą?
- Chyba nie. Wiesz, cały czas myślałam, że Al
fonso ma z tym coś wspólnego. Pewnie dlatego czu
łam się bezpieczna. On nie zrobi mi krzywdy, wiem
o tym.
- Mnie też wydawało się, że znam dobrze twojego
brata, kochanie, ale teraz już niczego nie jestem
pewien. Myślę, że najlepszą rzeczą, jaka może nas
spotkać...
Nie zdążył dokończyć. Drzwi otworzyły się z hu
kiem i trzech mężczyzn z wymierzoną bronią wpadło
do środka. Cody wstał powoli, odwrócił się, zasłania-
40 ŚLUB PO TEK5A5KU
jąc sobą Carinę. Okrywająca go kołdra zsunęła mu się
z ramion, zatrzymała w talii.
Cholera. Znów przyłapano go bez portek. Jeszcze
trochę i wejdzie mu to w zwyczaj, jeżeli nie zacznie
uważać.
- Ręce do góry, Callaway - odezwał się stojący
najbliżej mężczyzna. -1 nie ruszaj się.
Uniósł ręce. Jeszcze chwila i kołdra opadła na
podłogę. Stał niewzruszony, ubrany jedynie w slipki.
ROZDZIAŁ TRZECI
- A więc to jest ten słynny Cody Callaway - wyce
dził stojący przed nim mężczyzna, podczas gdy dwóch
pozostałych zatrzasnęło drzwi i z krzywym uśmiechem
usunęło się pod ścianę.
- Masz nade mną przewagę - niedbałym tonem
odezwał się Cody. - Raczej wątpię, byśmy się skądś
znali.
- Uhm. Też myślę, że mam nad tobą przewagę.
- Gestem wskazał na Carinę. - Kim jest ta kobieta?
Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się zastać z tobą
kogoś.
Cody tylko wzruszył ramionami.
- Jeśli chodzi o mnie, przypuszczam, że moje
nazwisko ci nic nie powie. Nazywani się Enrique
Rodriguez. Dla przyjaciół Kiki.
Cody starał się zachować kamienną twarz, ale nagle
poczuł się tak, jakby ktoś znienacka uderzył go
w dołek. A więc w końcu stał przed nim człowiek,
którego tak długo bezskutecznie poszukiwał. Prawdę
mówiąc, wolałby spotkać się z nim w nieco innych
okolicznościach.
- Czy to tobie zawdzięczamy nasz pobyt na tym
odludziu?
Kiki z uśmiechem pokiwał głową.
- Jak się pewnie domyślasz, mój plan był nieco
inny, ale moi chłopcy dobrze się sprawili. Przywieźli cię
tutaj i teraz sam się z tobą policzę. Długo czekałem na
42 ŚŁL-B PO TEKSASKU
sposobność, by spotkać się twarzą w twarz z którymś
z synów Granta Callawaya.
- Znałeś mojego ojca? - zapytał Cody, próbując
zyskać na czasie.
Wykonał nieznaczny ruch, przesuwając się w bok
tak, by znaleźć się za osłoną stołu. Jeśli uda mu się
zaabsorbować Kikiego i skłonić go do dalszych wynu
rzeń, może zdoła jeszcze bardziej zasłonić sobą Carinę.
Może to ją uratuje.
Od momentu kiedy usłyszą! imię Enrique, zdawał
sobie sprawę, że jego chwile są policzone. Wszystko,
co do tej pory zdoła! wyszperać na jego temat,
świadczyło, że miał do czynienia z człowiekiem
absolutnie zdeterminowanym, kierującym się jedynie
rozgoryczeniem i żądzą zemsty za wyimaginowane
krzywdy. Nawet nie warto było próbować odwoły
wać się do jego rozsądku.
- Ależ tak! Miałem ten zaszczyt. Poznałem wiel
kiego Granta Callawaya. Wiele lat temu zapropono
wałem mu interes. Uświadomiłem mu, ile jest winny
mnie i mojej rodzinie. Gdyby mi wtedy zapłacił,
mógłbym odbić się od dna, ale wyśmiał mnie. - Kiki
otarł usta wierzchem dłoni. - Ale nie uszło mu to
płazem - parskną! z satysfakcją. - Dopatrzyłem tego.
I zarzekłem się, że każdy Callaway odpłaci mi za to.
Wszyscy jesteście zakałą ludzkości.
A więc jego podejrzenia były słuszne. Ten facet był
winny śmierci rodziców. Wreszcie odkrył prawdę, ale
nie ma jak powiadomić o tym braci... chyba że
przekona Rodrigueza, by puścił wolno Carinę.
Nie spuszczając go z oczu, Cody niedbałym gestem
wzruszył ramionami.
- I co teraz? W każdym razie nie ma powodu, by
mieszać do tego dziewczynę. Ona nie ma z tym nic
wspólnego.
ŚLUB PO TEKSASKU 43
Kiki tylko splunął.
- To szmata. Inaczej nie chciałaby zadawać się
z taką kanalią jak ty.
Naraz kątem oka Cody dostrzegł za oknem jakieś
nieznaczne poruszenie, świadczące o czyjejś obecno
ści. Kto to mógł być? Jakie miał zamiary? Na razie
to nie ma znaczenia. Przede wszystkim sam musi coś
zrobić. Naparł biodrem na stół, który z hałasem
przewrócił się na bok, a sam chwycił dziewczynę
i pociągnął ją w dół. Ukryta za stołem, chwilowo
była bezpieczna. Pokój wypełnił huk wystrzału, ale
Cody nie zważał na to. Z impetem rzucił się w stronę
Kikiego, zbił go z nóg, jednocześnie wytrącając mu
pistolet z ręki.
Wyprostował się i z całej siły uderzył go pięścią
w twarz.
Rodriguez zachwiał się i runął na ziemię. Cody jak
przez mgłę usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Silnie
pchnięte drzwi otworzyły się z łoskotem. Cody od
kręcił się gwałtownie. Obaj mężczyźni pod ścianą stali
z wysoko uniesionymi rękami. Nowo przybyli trzymali
ich na muszce.
Cody uśmiechną! się z ulgą na ten widok.
- Cześć, Freddie! Tak się cieszę, że cię widzę!
Do środka weszło jeszcze trzech ludzi, jeden z nich
w mundurze.
- Wygląda na to, że miałeś jakieś kłopoty, co?
Cody skinął głową.
•- Prawdę mówiąc, mam podstawy sądzić, że ten
człowiek - ruchem głowy wskazał na leżącego na
podłodze nieprzytomnego Rodrigueza -przez całe lata
prześladował moją rodzinę i prawdopodobnie jest
odpowiedzialny za śmierć moich rodziców. Poświęci
łem wiele czasu, żeby zgromadzić dowody przeciwko
niemu i odnaleźć go. Ale to on znalazł mnie pierwszy
44 ŚLUB PO TEKSASKO
-dokończył, rozcierając obolałe palce. Ze zdziwieniem
stwierdził, ze krwawią i zaczęły puchnąć.
- Zamierzasz wnieść oskarżenie przeciwko niemu?
- Zgadłeś. O porwanie i usiłowanie zabójstwa. Jeśli
Carina... Carina! - Odwrócił się gwałtownie. Ukryta
pod stołem dziewczyna schowała twarz w dłoniach.
Wstrząsało nią łkanie. Cody przykląkł przy niej. - Nic
ci nie jest?
Podniosła głowę i popatrzyła na niego. Na jej
twarzy pojawiła się pełna niedowierzania ulga. Za
rzuciła mu ręce na szyję.
- Och, Cody! Już myślałam, że cię zabili. Te
strzały... Widziałam jeszcze, jak rzuciłeś się na
niego i... - Zadrżała i ukryła twarz na jego ra
mieniu.
Cody z zakłopotaniem poklepał ją lekko po ple
cach.
- Już wszystko dobrze, dziecinko. Pomoc nadeszła
w samą porę.
Nie odchodził od niej. Wyprowadzono na zewnątrz
ludzi Enrique'a. Cody wziął Carinę na ręce i zaniósł ją
na łóżko. Ze szlochem przywarła do niego, kiedy chciał
ją położyć. Nie wypuszczając jej z objęć, usiadł na
łóżku. Przemawiał do niej uspokajająco, delikatnie
gładził jej włosy.
Kiedy później wrócił myślą do tej sceny, lepiej
rozumiał reakcję. Alfonso, który wszedł do środka
właśnie w tym momencie.
Na jego widok Cody uśmiechnął się z ulgą.
- Przybyłeś naprawdę w samą porę!
Alfonso podszedł bliżej. Miał zaciśnięte zęby i mor-
deczy wyraz twarzy.
- Włóż coś na siebie, ty skur... -urwał, starając się
opanować. - Później porozmawiamy.
Dopiero teraz Cody zdał sobie sprawę, że był niemal
ŚLUB PO TEKSASKU 45
nagi. Popatrzył na dziewczynę przytuloną do jego gołej
piersi .
- Uff, Alfonso - zaczął, pospiesznie zdejmując
z siebie obejmujące go ręce Cariny. - Wiem, co sobie
wyobrażasz, ale zaraz ci wszystko wytłumaczę...
- Chętnie wysłucham waszych wyjaśnień - odezwał
się ze śmiertelną powagą Alfonso - ale w tym momen
cie życzę sobie, żebyś odsunął się od mojej siostry.
Cody bezradnie rozłożył ramiona. To nie była pora
na dyskusję. Jeszcze nigdy nie widział Alfonso w takim
stanie.
- Carino, kochanie - wyszeptał. - Puść mnie,
muszę się ubrać.
To chyba jeszcze pogorszyło sprawę, bo oczy Alfon
so jeszcze bardziej pociemniały. Carina uniosła głowę,
popatrzyła na brata czerwonymi od płaczu oczami.
- Alfonso - wyszeptała z przerażeniem. - Alfonso,
proszę cię, nie zrób mu krzywdy. Nie przeżyję, jeśli coś
mu się stanie.
Dopiero teraz Cody domyślił się, że dziewczyna nie
wiedziała, że to ludzie brata przyszli im na ratunek.
Zapewne nadal była przekonana, że porwanie było
jego zasługą.
Chcąc wyprowadzić ją z błędu i zapewnić, że
Alfonso nie miał nic wspólnego z planowanym zama
chem, pochylił się kuniej.
- Carino...
- Zamknij się, Cody - przerwał mu Alfonso. - Po
prostu zamknij się - dodał stłumionym z gniewu
głosem i ruchem głowy wskazał na suszące się przy
kominku ubrania.
Cody zdjął z kolan dziewczynę, posadził ją na łóżku,
a sam zaczął się ubierać. Wszyscy mężczyźni wyszli na
zewnątrz, w chacie zostali tylko oni troje.
Cody pospiesznie naciągnął na siebie ubranie. Na
46 SUJB PO TKKSASKU
szczęście zdążyło wyschnąć. Nałożył buty i popatrzył
przed siebie. Alfonso cichym głosem przemawiał do
siostry. Cody nie mógł niczego dosłyszeć. Pewnie
tłumaczył jej swoją rolę w całej sprawie.
- Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? - To pytanie
nie dawało mu spokoju.
Alfonso z ociąganiem odwrócił się od siostry i popa
trzył na niego.
- Gdy tylko okazało się, że Cariny nie ma w domu,
wysłałem ludzi na poszukiwania. Na szczęście przepy
taliśmy Roberto Escobedo, brata przyjaciółki Cariny.
Od niego dowiedzieliśmy się, że pomógł jej dostać się
do ciebie. Podwoiłem siły, żeby cię odnaleźć.
- Przypuszczam, że on nie do końca wiedział...
- zaczął Cody, ale Alfonso uciszył go machnięciem
ręki.
- Właściciel baru powiedział nam, że poszukiwali
cię jacyś faceci. Wkrótce jeden z moich ludzi znalazł
tych dwóch, którzy was tu przywieźli. Bez oporu
wskazali nam drogę.
- W takim razie sam wiesz, że zostaliśmy zmuszeni
do przyjazdu tutaj, nie mieliśmy wyboru - dobitnie
stwierdził Cody.
- Ależ tak. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że
Carina miała być z powrotem w domu, nim ktokol
wiek spostrzeże jej nieobecność.
- Carina niechcący usłyszała rozmowę...
- Przestań - przerwał mu Alfonso. - Wygaśmy
ogień i jedzmy stąd. - Musnął dłonią policzek dziew
czyny. - Muszę ją zabrać do domu.
W jego głosie drżała skrywana wściekłość. Cody
postanowił poczekać z wyjaśnieniami, aż Alfonso
nieco ochłonie. Wtedy łatwiej przyjmie jego tłumacze
nie. '
W każdym razie taką miał nadzieję.
ŚLUB PO TEKSASKL' 47
- Posłuchaj, Alfonso - odezwał się Cody, kiedy
parę godzin później zasiadł na wprost Ramireza w jego
gabinecie. - Zdaję sobie sprawę, że jesteś na mnie
wściekły. Domyślam się, co sobie wyobrażasz, ale jeśli
dasz mi się wytłumaczyć...
- Gdybym mógł wybierać, to wolałbym od razu cię
zabić, niż prowadzić tę rozmowę. Ale to by w żaden
sposób nie naprawiło krzywdy wyrządzonej mojej
siostrze. Ucierpiała jej niewinność i jej reputacja.
Tylko dlatego odrzuciłem ten zamysł.
- Do cholery, Alfonso! Ani jej reputacja, ani
niewinność nie zostały narażone na szwank... właśnie
próbuję ci to uzmysłowić...
- Być może w Teksasie panują inne zwyczaje, może
jest przyjęte, że młoda kobieta potajemnie, bez wiedzy
rodziny, spotyka się z mężczyzną. Ale w Meksyku jest
inaczej! - Alfonso zerwał się z fotela. - Najbardziej nie.
mogę pogodzić się z tym, że tak mnie zawiodłeś.
Ufałem ci. Byłeś dla mnie przyjacielem. Jak tylko
mogłem, starałem się pomóc ci w odnalezieniu tego
Rodrigueza. I jak mi za to odpłaciłeś? - zapytał,
uderzając dłonią w blat biurka. - Uwodząc moją
siostrę!
Cody poderwał się na równe nogi.
- Nie uwiodłem twojej siostry! - wykrzyknął, opie
rając obie ręce o biurko i z napięciem wpatrując się
w Alfonso. - Ile razy mam ci to powtarzać! Carina
niechcący usłyszała, jak jacyś ludzie planowali zamach
na moje życie, i przyszła mnie ostrzec.
- Nie bądź śmieszny! -Alfonso skrzywił się wzgar
dliwie. - Jak mogłaby usłyszeć coś podobnego w moim
domu?
- Nie wiem. Ale tak było.
- Jeśli rzeczywiście usłyszała coś takiego, powinna
natychmiast przyjść z tym do mnie.
50 ŚLUB PO TEKSASKU
z tobą spotkać. Tym razem tak się przypadkiem
złożyło, że zostaliście przyłapani, zanim zdążyła wró
cić do domu.
- Alfonso! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nie
uwiodłem twojej siostry. I do tej pory nigdy nie
spotkałem się z nią na osobności, rozumiesz?
Alfonso splótł ręce za plecami, pokiwał się na
piętach.
- Aż do wczorajszej nocy, kiedy ni stąd, ni zowąd
Carina odrzuciła wszystko, co kładliśmy jej do głowy
przez dwadzieścia lat, zapomniała o dobrych obycza
jach i swojej panieńskiej cnocie, i zdecydowała się
odwiedzić cię po północy w twojej sypialni. I myślisz,
że ja w to uwierzę?
Cody z westchnieniem przeciągnął palcami po
włosach.
- Przecież powiedziałem ci, dlaczego przyszła.
- Wiem, co mi powiedziałeś. Wykorzystałeś fakt,
że zostaliście porwani, by przerzucić odpowiedzial
ność na Rodrigueza. Teraz chcesz mi wmówić, że
ktoś z moich ludzi jednocześnie pracuje dla niego.
Przekonać, że moja siostra, która mnie kocha i wie,
jak ją ubóstwiam, podejrzewa, że szykuję zamach
na życie przyjaciela. Czy ty naprawdę sądzisz, że
jestem takim kretynem, aby uwierzyć w te twoje
bzdury? Nie prowokuj mnie i nie obrażaj mojej
inteligencji. Nawet moja cierpliwość ma swoje grani
ce.
Cody bezradnie rozłożył ręce.
- Poddaję się. Myśl sobie, co chcesz. Widzę, że
w żaden sposób nie zdołam cię przekonać. - Odwrócił
się i ruszył do wyjścia.
- Dokąd się wybierasz?
Cody był w takim stanie, że z trudem się hamował.
Jeszcze chwila, a nie wytrzyma i wybuchnie. Tylko
ŚLUB PO TEKSASKU 5 1
tego jeszcze brakowało. Odwrócił się i popatrzył
Alfonso prosto w oczy.
- Tracę tu tylko czas. Jadę dowiedzieć się, co
zamierzają zrobić z tym Rodriguezem. Potem zadzwo
nię do brata i zdam mu relację z tego, co zaszło.
- Masz zamiar skontaktować się z rodziną?
Nie miał pojęcia, co mógł oznaczać sarkazm w gło
sie Alfonsa.
- Tak. Masz coś przeciwko temu?
Alfonso uśmiechnął się jakoś dziwnie.
- Absolutnie. Proponuję ci zaprosić ich na twój
ślub. Rozgłosimy tę wiadomość jak najszybciej. Nie
ma na co czekać. Nie chcę, żeby Carina ucierpiała
jeszcze więcej. Już i tak to się na niej odbiło.
Cody potrząsnął głową. Chyba się przesłyszał.
- Coś ty powiedział? - zapytał, wbijając w niego
wzrok pełen niedowierzania.
- Chyba dobrze usłyszałeś. Od kilku tygodni pla
nuję duże przyjęcie, które odbędzie się w nadchodzący
piątek. Możemy wykorzystać tę okazję i uroczyście
ogłosić wasze zaręczyny. Jeśli chcesz, możesz zaprosić
rodzinę. W końcu tygodnia ustalimy datę ślubu.
Do tej pory uważał się za rozsądnego człowieka.
Rzadko kiedy tracił panowanie nad sobą, ale w tym
momencie poczuł się tak, że wolał przez chwilę nie
otwierać ust. Małżeństwo? Ależ to niemożliwe! To była
ostatnia rzecz, jakiej chciałby zakosztować. Chyba
wszyscy, którzy choć trochę go znali, świetnie o tym
wiedzieli.
- Poczekaj no. - Zrobił kilka kroków w stronę
stojącego z zaplecionymi dłońmi Alfonso. - Przykro
mi, że Carina została wplątana w tę sprawę z Rod
riguezem. Nie miałem takich zamiarów. Nie mam nic
przeciwko twojej siostrze, Alfonso, To naprawdę miła
dziewczyna, ale sam wiesz, że nigdy nie chciałem się
52
ŚLUB PO TEKSAS*!.'
żenić. Nie ciągnie mnie do małżeństwa. Chcę być
wolny i niezależny. Carina byłaby nieszczęśliwa, gdyby
wyszła za kogoś takiego jak ja. Sam o tym wiesz. Nie
możesz decydować za innych, nie możesz komuś
ustawiać życia. Małżeństwo to poważna sprawa. Nie
można podchodzić do niego tak lekko, Alfonso.
W pokoju zaległa cisza. Alfonso patrzył na Co-
dy'ego ze wstrętem. Odezwał się dopiero po dłuższej
chwili.
- Carina jest moją jedyną radością. Pamiętam
dzień, kiedy się urodziła. Nasz ojciec zmarł na atak
serca, kiedy mama była w ciąży. Kiedy po raz pierwszy
wziąłem ją na ręce, obiecałem, że będę się nią opieko
wać, że zastąpię jej ojca. Zrobiłem, co tylko mogłem,
żeby dotrzymać danego słowa.
Odwrócił się iusiadł za biurkiem. Sięgnął po cygaro,
potarł je palcami, zapalił i zaciągnął się. Nie poczęs
tował gościa. Cody odebrał to jako zniewagę. Alfonso
palił w milczeniu.
- Jest tylko jeden powód, dla którego moja siostra
zdecydowała się na takie ryzyko. - Alfonso znów
popatrzył na Cody'ego. -Musi być w tobie bez pamięci
zakochana. Nie wiem, w jaki sposób zdołałeś tak
zawrócić jej w głowie, ale fakty mówią same za siebie.
Mogłem mieć jeszcze jakieś wątpliwości, ale wystar
czyło mi tylko spojrzeć na was, kiedy wszedłem do
chaty. Pozbyłem się wszystkich złudzeń. A dałbym
sobie głowę uciąć, że moja siostra nigdy nie była sam
na sam z mężczyzną. Widzisz, musiałbym pożegnać się
z życiem. - Westchnął. - Oczarowałeś ją sobą i uwiod
łeś. Wszystko świadczy przeciwko tobie. Jeśli jesteś
mężczyzną, musisz postąpić tak, jak dyktuje honor.
- Ale...-zaczaj Cody, pospiesznie zbierając myśli.
Sam nie wiedział, co powinien powiedzieć. - Przecież
Carina naprawdę... - Urwał, zdając sobie sprawę, że
ŚLUB PO TEKSASKU 53
wszystko co powie, na nic się nie zda. Nadszedł czas
próby. Zawsze uważał siebie za uczciwego i prawego
człowieka. Teraz musiał dokonać wyboru. Nie chciał
skrzywdzić Cariny. To dla niego ryzykowała, a fakt, że
jej impulsywny postępek tylko pogorszył sprawę, nie
miał teraz znaczenia. Nie ma mowy, by to, co się
wczoraj wydarzyło, przeszło bez echa. Ale co on ma
robić?
Jaka szkoda, że nie może porozmawiać z Cole'em
i Cameronem. Tak bardzo potrzebował teraz ich rady.
Nie chciałby pochopnie podejmować decyzji, które
będą mieć wpływ na jego dalsze życie i życie innych.
- Alfonso - zaczął powoli Cody. - Chyba obydwaj
jesteśmy zbyt zdenerwowani, by w tej chwili na coś się
decydować. Zostawmy to na razie. Potrzeba trochę
czasu, żeby ochłonąć i w spokoju przemyśleć całą
sprawę. Łatwiej wtedy znajdziemy jakieś wyjście, które
wszystkich zadowoli. Carina wspominała, że chciałaby
dalej się uczyć. Może poczekamy, aż...
- To wykluczone. Czy przypuszczasz, iż zgodzę
się na ryzyko, że zostanie matką nieślubnego dzie
cka,, ,
- O czym ty opowiadasz! Uspokój się. Ile razy mam
ci w kółko to samo powtarzać? Nie tknąłem jej. Niema
możliwości, by zaszła w ciążę!
- Zapomniałeś już, że widziałem was na własne
oczy. Ona przytulona do ciebie, a ty niemal nagi. Nie
opowiadaj mi teraz, że jej nawet nie tknąłeś! I tak
wiem!
- Na pewno nie zajdzie w ciążę tylko dlatego, że ją
objąłem!
- Nie musisz mi tego mówić. Mieliście kilka godzin.
Przez ten czas wiele mogło się zdarzyć.
Cody miał wrażenie, że to jakiś koszmarny sen.
Wszystkie racjonalne argumenty obracały się przeciw-
54 ŚLUB PO TEKSASKL
1
ko niemu. Czul się jak ktoś, kogo uznano winnym,
zanim mógł dowieść swej niewinności.
- Dlaczego nie zapytasz o to Cariny? Powie ci, że
między nami nic nie było.
- Jestem pewien, że powie tylko to, co jej kazałeś.
Chce ciebie osłaniać.
- Czy to znaczy, źe uważasz nas za kłamców?
- Myślę, że ona cię kocha. Dlatego nie cofnie się
przed niczym, byle tylko cię bronić. A co się tyczy
ciebie, to chyba już dostatecznie jasno się wyraziłem.
- Tak. - Cody był tak oszołomiony biegiem wypad
ków, że nie mógł znaleźć słów. - W takim razie nie
mogę tylko pojąć, źe chcesz, by ktoś taki jak ja ożenił
się z twoją drogocenną siostrą.
- Chcę, żeby była szczęśliwa. Sama wybrała. Muszę
się z tym pogodzić, bez względu na to, czy mi się to
podoba, czy nie.
- Ale mnie nie zostawiasz wyboru.
Alfonso wyjął cygaro i ściągnął usta.
- Ty już wybrałeś, kiedy zdecydowałeś się spędzić
noc z moją siostrą. Teraz musisz ponieść konsekwen
cje. Jeśli jesteś mężczyzną.
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny, jakie Cody
miał za sobą, dobrze dały mu w kość. Robił, co mógł,
żeby z honorem wyjść z tej nieprawdopodobnej sytua
cji, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł. Do tej pory
trzymał nerwy na wodzy, ale dłużej nie mógł tego
zdzierżyć.
- W porządku, Alfonso. Skoro tak cholernie zależy
ci na tym, żeby wydać zamąź swoją siostrę, to niech tak
będzie. - Ruszył do drzwi, na moment zwolnił i obe
jrzał się przez ramię. - Możesz liczyć na przybycie
mojej rodziny na to piątkowe przyjęcie. Niech będą
przy tym, gdy okaże się, że twoje zaręczynowe plany
wzięły w łeb.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gdy tylko otworzyła oczy, przypomniała sobie, że
właśnie nadszedł ten uroczysty dzień. To dzisiaj Alfon
so wydaje swoje przyjęcie. Przez parę minut leżała
nieruchomo, rozkoszując się panującą wokół ciszą.
Dobrze wiedziała, że jeszcze chwila, a dom zatętni
ożywionym gwarem i przygotowaniami do przyjęcia
gości. Pierwszych przybyszów z daleka spodziewano
się już koło południa.
Od wielu tygodni planowano dzisiejszy wieczór.
Carina i matka nalegały, by w ten uroczysty sposób
uczcić czterdzieste urodziny Alfonso. Ten początkowo
wzdragał się przed tym, dopiero po długich namowach
przestał się opierać i ostatecznie wyraził zgodę.
Przez ostatni tydzień niemal nie widywała się z bra
tem. Kilka razy próbowała porozmawiać z nim o wy
darzeniach tamtej nocy, ale zbywał ją. Dowiedziała się
jedynie tego, że porywacze zostali aresztowani i osa
dzeni w więzieniu, z którego zapewne szybko nie
wyjdą. Teraz, kiedy okazało się, że Alfonso nie miał nic
wspólnego z planowanym zamachem na Cody'ego,
szczerze żałowała swoich podejrzeń,
Alfonso potwierdził informację, że Cody przybę
dzie na dzisiejsze przyjęcie. Carina nie posiadała się
z radości. Od tamtej nocy, kiedy w ostatniej chwili
zostali uratowani, nie miała okazji, by zamienić z nim
choćby słowo.
Przez kilka pierwszych nocy po tamtych przeży-
56 SLUB PO TEXSASKU
ciach nie mogła zmrużyć oka. Dręczyły ją koszmary
- jacyś ludzie szarpali ją, wokół rozlegał się huk
wystrzałów. Budziła się przerażona i bała się ponownie
zapaść w sen. Chciała porozmawiać o tym z bratem
albo z Codym, ale okazało się to niemożliwe. Powoli
otrząsnęła się z tych przykrych wspomnień, a dni, po
brzegi wypełnione różnorodnymi zajęciami, wyciszyły
i uspokoiły jej sny.
Wszystko zostało przygotowane - do połysku wy
pucowano gościnne sypialnie, ozdobiono je świeżo
ściętymi kwiatami. Wyczyszczono nawet zabudowa
nia otaczające hacjendę. Wczoraj ze zdziwieniem spo
strzegła grupę robotników, zajętych pracami przy
starej kapliczce. Przypuszczała, że gości zainteresuje
historia ich posiadłości i chętnie ją obejrzą, ale zdumie
wało ją, że Alfonso aż tak bardzo się tym przejął.
Kiedy zajrzała do środka, zobaczyła kobiety myjące
kamienną podłogę i polerujące ołtarz. Robotnicy
czyścili witraże i malowali drewniane ławki.
Możliwe, że Alfonso zaplanował uroczystą mszę
z okazji swoich urodzin.
Zresztą wszystkiego się dowie. Teraz pora wstawać.
Zostało jeszcze trochę przygotowań, odłożonych na
ostatnią chwilę.
Była ledwie żywa, kiedy po południu wreszcie
wróciła do siebie, żeby przygotować się do uroczystej
kolacji. Udzieliło się jej panujące wśród domowników
napięcie i podniecenie. Przybywało coraz więcej osób.
Alfonso razem z matką uroczyście witał ich na progu
i prowadził do przygotowanych dla nich pokoi. Carina
wymknęła się do siebie.
W głębi duszy czuła się rozczarowana, że Cody
jeszcze się nie pojawił. Niewiele brakowało, by zapyta
ła brata, czy nie wie, co się z nim dzieje. Powstrzymała
się w ostatniej chwili. Instynktownie czuła, że jest coś,
ŚLUB PO TEXSASKU 57
co Alfonso przed nią ukrywa i co ma związek z Te-
ksańczykiem. Za każdym razem, kiedy wspominała
jego imię, brat stawał się rozdrażniony i pospiesznie
zmieniał temat. Widocznie posprzeczali się, ale na
wet jeśli tak było, Alfonso nie zamierzał jej o tym
opowiadać.
Mogła tylko mieć nadzieję, że Cody się nie rozmyślił
i jeszcze przyjedzie. Właściwie nawet mu nie po
dziękowała, że tak się nią zajął w tamtą straszną noc.
Weszła do pokoju, zrzuciła ubranie i pospieszyła do
łazienki. Wślizgnęła się do wanny wypełnionej gorącą
wodą. Z rozkoszą zanurzyła się w pachnącej pianie.
Stopniowo ustępowało napięcie i zmęczenie.
Przymknęła oczy. Myślą wróciła do sukni, nieocze
kiwanie ofiarowanej jej przez brata na dzisiejszy
wieczór.
Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak pięknej sukni.
Żadna z tych, jakie do tej pory miała, nie mogła się
z nią równać. Była uszyta z atłasu w kolorze kości
słoniowej i ozdobiona kremową koronką. Pod szyją
miała delikatne wycięcie w kształcie litery V, a dekolt
schodził aż do ramion. Mocno dopasowana w talii,
spadała w dół kaskadą zwiewnego, wykończonego
koronką jedwabiu. Towarzyszyło jej kilka nakroch
malonych halek, w tym jedna ż usztywnionym dołem.
Już wcześniej mama stwierdziła, że trudno jej będzie
samej to wszystko nałożyć i obiecała swoją pomoc.
Carina zamknęła oczy, oparła głowę o brzeg wanny.
Przez ostatni tydzień jej myśli bezustannie zaprzątał
Cody. Miała w pamięci jego obraz, kiedy prawie nagi
przytulał ją do siebie, przypominała sobie dotyk
ciepłego ciała, delikatny zapach, znów niemal czuła
gładkość jego skóry na muskularnej piersi. Peszyły ją
te wspomnienia, krępowały. Nigdy przedtem nie była
w podobnej sytuacji. Uświadamiała sobie, że nie
58 ŚLUB PO TEKSASKU
powinna dłużej tego roztrząsać, ale nie mogła się
powstrzymać.
Zastanawiała się, jak to by było, gdyby ją pocało
wał. Uśmiechnęła się do siebie, oddając się marzeniom.
- Carina? Gdzie jesteś?
Wołanie gwałtownie przywróciło ją do rzeczywisto
ści. Dopiero teraz poczuła, że woda już całkiem
wystygła.
- Tu jestem, mamo! - odkrzyknęła pospiesznie,
wychodząc z wanny.
Sięgała po ręcznik, kiedy jej wzrok nieoczekiwanie
padł na odbicie w lustrze. Znieruchomiała. Powoli, nie
odrywając oczu od znajomego widoku, otuliła się
ręcznikiem.
Spinki, przytrzymujące jej gęste włosy, rozluźniły
się i masa skręconych loków opadła na ramiona. Jeden
falujący pukiel kołysał się na jej piersi.
Och, gdybym tylko była choć odrobinkę wyższa,
westchnęła w duchu, przyglądając się sobie rozszerzo
nymi oczami. Ciągle wyglądała bardziej na dziecko niż
kobietę, A tak bardzo pragnęła być uwodzicielską
i zmysłową istotą, którą by dostrzegł ktoś tak wyrafi
nowany jak Cody Callaway.
Ale zamiast wampa w lustrze widziała szczupłą,
nieśmiałą i niedoświadczoną dziewczynę.
- Carino, pospiesz się. Inaczej obie się spóźnimy.
- Dobrze, mamo - odrzekła wycierając się szybciej.
Kiedy weszła do sypialni, bielizna i halki już leżały
przygotowane na łóżku. Włożyła je w jednej chwili,
następnie podniosła ręce, mama podała jej suknię,
a ona wciągnęła ją przez głowę. Matka pozapinała
guziczki na plecach, poprawiła halki. Carina spojrzała
w lustro i dech jej zaparło. Kolor sukni doskonale
harmonizował z odcieniem jej skóry. Oniemiała z wra
żenia, delikatnie przeciągnęła koniuszkami palców po
ŚLUB PO TEK5ASKU
59
odkrytym dekolcie. Wydawało się jej, że to jakieś
czary, że dobra wróżka jednym skinieniem przemieniła
ją w prawdziwą księżniczkę.
- Och, Carino - z przejęciem szepnęła mama.
- Jeszcze nigdy nie byłaś tak piękna.
Carina uścisnęła jej rękę.
- Jak zdołam odwdzięczyć się bratu za tę suknię?
Nie wiem, jak mu dziękować. Aż nie wierzę własnym
oczom.
- Pospieszmy się. Musimy jeszcze zrobić coś z twoi
mi włosami - rozsądnie stwierdziła matka. - Lada
chwila Alfonso przyśle kogoś po nas.
Carina usiadła przy toaletce. Matka upięła jej włosy
do góry, skąd masą loków opadały na ramiona
dziewczyny.
Już miały schodzić, kiedy rozległ się dzwonek
zapowiadający początek kolacji. Carina wsunęła za
ucho kwiat gardenii, matka szybko założyła jej na szyję
podwójny sznur pereł. Carinie wydawało się, że to
wszystko jest tylko baśniowym snem, czuła się jak
kopciuszek, który przybył na wielki bal.
- Carino! -Alfonso czekał na nie na dole schodów.
W świetle rozjarzonego żyrandola zalśniły jego zwil
gotniałe oczy. - Wyglądasz zachwycająco, kochanie.
Wprost cudownie. - Ujął jej dłoń i ucałował ją. Po
chwili podniósł głowę, popatrzył gdzieś w bok. - Zga
dzasz się ze mną, Cody?
Do tej pory nie zauważyła go. Stał w cieniu
rzucanym przez drzwi prowadzące do gabinetu. Po
stąpił parę kroków do przodu. Carinamocniej chwyci
ła się poręczy i z bijącym sercem spojrzała na niego.
A wiec przyjechał!
Miał na sobie smoking o hiszpańskim kroju. Czer
wony pas podkreślał jego wąską talię. W tym stroju
wydawał się jeszcze szerszy w barach. Spodnie uwydat-
60 ŚLUB PO TEKSASKi;
niały muskularne nogi. Z jego twarzy nie można było
niczego wyczytać. Patrzył na nią tak, jakby widział ją
po raz pierwszy.
Zmusiła się, by przebyć ostatnie parę stopni. Nie
odrywała od niego oczu. Dlaczego nawet się do niej nie
uśmiechnął? Dlaczego tak dziwnie patrzył?
- Chodźmy, mamo - odezwał się Alfonso, podając
matce ramię. - Pora zaczynać. Już wszyscy goście są na
miejscu - dodał, odwracając się i spoglądając na
Cody'ego.
Cody w milczeniu podszedł do Cariny.
Ujęła go pod ramię. Pod miękką tkaniną czuła
napięcie mięśni.
- Cześć, Cody - odezwała się, besztając siebie
w duchu, że jej glos zabrzmiał tak słabo. - Nie byłam
pewna, czy zechcesz do nas przyjechać.
- Doprawdy?
Nie powiedział niczego więcej. Sunęli za Alfonso.
Carina lekko uniosła suknię. Nie odzywała się. Ze
rknęła na Cody*ego i szybko odwróciła wzrok, Miał
zaciśnięte usta. Patrzył prosto przed siebie.
- Szukałam cię, kiedy tamtej nocy przyjechaliśmy
tutaj, ale Alfonso powiedział, że miałeś ważne sprawy
i musiałeś wyjechać.
- Tak.
- Czy to miało jakiś związek z tym okropnym
człowiekiem, który nas porwał?
- Poniekąd, Musiałem też spotkać się z moimi
braćmi w Teksasie.
- Ach, tak.
Przestąpili próg jadalni. Alfonso właśnie usadzał
matkę u szczytu stołu. Cody odsunął krzesło w drugim
końcu, zaraz koło Alfonso. Kiedy Carina zajęła je,
usiadł obok niej.
- Carino, poznaj mojego brata Cole'a i jego żonę
SLUB PO TEKSASKU 61
Allison. - Wskazał na siedzącą naprzeciw nich parę.
- A to mój drugi brat, Cameron, i jego żona Janinę.
- Och, Cody! To wspaniale, że ich przywiozłeś!
Nie miałam pojęcia, że dzisiaj będzie też twoja ro
dzina. - Uśmiechnęła się do nich. - Bardzo się
cieszę, że mogę was poznać. To cudowna niespo
dzianka.
Obaj mężczyźni skinęli głowami. Żaden z nich nie
odezwał się słowem ani nawet się nie uśmiechnął. Byli
w podobnym nastroju, co Cody. Tylko kobiety ob
darzyły ją uśmiechami.
- Carino, masz wspaniałą suknię - odezwała się
ciemnowłosa Allison, a Janinę dodała:
- Też tak uważam. Wyglądasz w niej promiennie.
Carina poczuła, że się rumieni.
- Dziękuję - wyszeptała tylko.
W tej samej chwili Alfonso zajął swoje miejsce i dał
sygnał do rozpoczęcia przyjęcia.
- Czy poznałaś już Callawayów? - zwrócił się
z pytaniem do siostry.
- Tak, Cody właśnie mi ich przedstawił. Dlaczego
nic mi nie powiedziałeś, że zostali zaproszeni?
Alfonso nie zdążył odpowiedzieć.
- Czy to znaczy, że nie wiedziałaś o tym? - zapytał
Cody.
- Wiedziałam tylko, że przygotowano dodatkowo
jeszcze dwie sypialnie dla osób, które zostają na noc,
ale nie miałam pojęcia dla kogo. - Uśmiechnęła się do
Callawayów. - Aż trudno mi wyrazić, jak bardzo się
cieszę, że mogłam was poznać. Wiem, że jesteście
okropnie zajęci. Tym bardziej doceniam, że znaleźli
ście dla nas czas.
- Och, za nic w świecie nie przepuścilibyśmy tego
przyjęcia - wycedził Cole. - Prawda, Cameron?
- zwrócił się do brata, unosząc kieliszek w jego stronę.
62 ŚLUB PO TEKSASKU
- Wykluczone - zapewnił Cameron, odpowiadając
mu podobnym gestem i upijając tyk wina.
- Bardzo zabawne - wymruczał przez zęby Cody.
Jeszcze zanim kolacja dobiegła końca i goście
przemieszali się z przybyłymi na tańce, Carina nie
mogła oprzeć się wrażeniu, że dzieje się coś dziwnego,
coś, o czym nie ma najmniejszego pojęcia. Wydawało
się jej, że prowadzone przez Callawayów rozmowy
mają jeszcze jakiś inny, podskórny rytm, że pod
okrągłymi, uprzejmymi zdaniami kryje się jakieś trud
ne do odgadnięcia znaczenie.
Po kolacji przeprosiła grzecznie i odeszła od stołu.
Musiała wziąć coś na budzący się ból głowy. Skierowa
ła się do dużej sali, teraz całkowicie opróżnionej
z mebli i przygotowanej do tańca. Czteroosobowy
zespół już szykował instrumenty. Gwar rozmów
i śmiech zgromadzonych osób podnosił jeszcze atmo
sferę radosnego oczekiwania. Goście skupili się pxzy
służącym za bar stole, niewielkie grupki rozmawiały
z ożywieniem.
Carina zatrzymała się na progu. Wszystko szło
świetnie. Goście z uznaniem witali kolejne tace wypeł
nione apetycznymi kanapeczkami.
- Niezłe przyjęcie.
Carina wzdrygnęła się. Dopiero teraz spostrzegła
wysokiego, postawnego mężczyznę, który stanął tuż
przy niej.
- Och, to ty! Jesteś Cole, prawda?
- Tak. - Uśmiechnął się do niej. - Masz dobrą
pamięć.
- Nie, to nie dlatego. Po prostu bardzo dużo o was
słyszałam... o tobie i o Cameronie. To dlatego tak
łatwo was poznałam.
- Nie wiedziałem, że z Cody'ego jest taka pleciuga.
Carina zachichotała, rozbawiona jego tonem.
ŚLUB PO TEKSASKU 63
- Nie zapominaj, że znamy się od lat. Zawsze
wypytywałam go o rodzinę, o ranczo. Miał do mnie
cierpliwość i bez mrugnięcia okiem odpowiadał mi na
wszystkie pytanie.
Cole przyglądał się jej badawczo. Był bardzo po
ważny, ale pokrywał to niedbałym uśmiechem.
- Masz ochotę zatańczyć? - zapytał nieoczekiwa
nie.
Carina zerknęła na tańczące pary, uśmiechnęła się.
- Bardzo chętnie.
Cole zdecydowanie poprowadził ją na środek.
- Miałem przyjemność poznać twoje siostry i braci
- powiedział, lekkim skinieniem głowy pozdrawiając
tańczącego obok brata i jego żonę. - Prawdę mówiąc,
byłem zaskoczony. Nie wiem dlaczego sądziłem, ze
masz tylko Alfonso,
- Ależ skąd, jest nas sześcioro. Alfonso jest naj
starszy, ja najmłodsza. Tylko my zostaliśmy w do
mu.
- Teraz już rozumiem. Reszta rodzeństwa już ma
swoje rodziny, tak?
- Tak - westchnęła Carina. - To jest najważniejszy
argument Alfonso, kiedy zaczynam mówić o dalszej
nauce. On ciągle uważa, że w zupełności wystarczy mi
mąż i dzieci, tak, jak moim siostrom.
- A nie jest tak? - zapytał Cole unosząc brwi.
- Oczywiście.żemamnadziejękiedyśwyjśćzamąż.
Ale jeszcze nie teraz. Jest tyle rzeczy, które chciałabym
zrobić. - Uśmiechnęła się do niego. - Ale nie mówmy
już o mnie i moich zachciankach, jak nazywa je
Alfonso. Teraz powinniśmy się bawić i cieszyć życiem.
- Czy może być inaczej, kiedy mam zaszczyt tań
czyć z taką piękną kobietą? - zapytał Cole.
Wiedziała, że to tylko grzeczność z jego strony, ale
nie mogła powstrzymać rumieńca, który oblał jej
64 ŚLUB PO TEKSASU!
policzki. Komplementy zawsze wprawiały ją w za
kłopotanie.
- Pozwolisz, że odbiję, braciszku?
PrzebiegJ ją dreszcz na dźwięk głosu Cody'ego. Cole
popatrzył na nią.
- Skoro nalegasz, zgoda - powiedział z ociąganiem
- ale przecież jest tu mnóstwo innych pięknych dziew
cząt.
- Więc tym mniejszy problem dla ciebie - skwito
wał Cody i zaborczym gestem przyciągnął Carinę ku
sobie.
Cole zachichotał. Nie zwracając na niego uwagi,
Cody zachęcił ją do tańca.
Z trudem łapała oddech, kiedy w końcu muzyka
ucichła. Tańczyli jak szaleni. Dopiero po jakimś czasie
odzyskała równowagę. Rozejrzała się wokół. Znaj
dowali się na patio. Oprócz nich było tu jeszcze kilka
par, ale w słabym świetle zdawało się, że są sami.
- Jak rozmawiało ci się z Cole'em? - spytał Cody,
patrząc na nią zmrużonymi oczami.
- Podoba mi się twój brat. Jest bardzo miły.
- Cole? Coś takiego. Jest taki miły i przyjacielski
jak barrakuda. Przynajmniej zwykle jest taki. Wydaje
mi się tylko, że zawsze miał słabość do pięknych
kobiet.
- Cody?
- Co takiego?
- Czy coś się stało? Przez cały wieczór jesteś jakiś
dziwny. Twój brat był po prostu uprzejmy. Czy to
dlatego jesteś zły?
- Nie. Cieszę się, że go poznałaś - powiedział,
w roztargnieniu przesuwając ręką po jej plecach.
- Jesteś namnie zły? - Niespokojnie zajrzała w jego
chmurne oczy,
- A dlaczego miałbym być? - wycedził ponuro.
SLUH PO TEKSASKU
65
Przez chwilę milczała, jakby coś rozważając.
- Nie wiem na pewno. Może nadal jesteś zły, że
tamtej nocy przyszłam cię ostrzec.
- Wydaje mi się, że już za późno, żeby do tego
wracać.
- A więc o to chodzi. Zastanawiam się, czy to
dlatego odjechałeś bez słowa.
- Nie miałem nastroju do rozmów, kiedy stąd
wyjeżdżałem.
- Nie cieszyłeś się, że aresztowano tego człowieka?
- Bardzo się cieszyłem.
- Czyli w ostatecznym rachunku wszystko dobrze
się zakończyło, prawda?
Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej wnikliwie.
- Tak uważasz?
Popatrzyła na niego, zaskoczona jego zachowaniem
- A ty nie?
Bez słowa objął ją i ruszył do tańca. Przyciągnął ją
tak blisko, że musiała położyć ręce na jego piersi.
- Cody! Nie trzymaj mnie tak. Alfonso będzie zły,
jeśli to zobaczy.
Niewyraźnie mruknął coś pod nosem. Nie zro
zumiała.
Cody lekko dotknął policzkiem jej głowy.
- Carino, co Alfonso powiedział ci o dzisiejszym
przyjęciu?
Z trudem zbierała myśli. Był tak blisko niej. Dopie
ro teraz, kiedy znów ją objął, zdała sobie sprawę, jak
bardzo jej go brakowało. Pod palcami czuła przy
spieszone bicie jego serca, wdychała zapach wody po
goleniu, wsłuchiwała się w jego oddech. O co on ia
pytał?
Odchyliła się lekko i spojrzała mu prosto w oczy.
- Dzisiejszy wieczór? Wie o tym tylko najbliższa
rodzina. Obchodzimy urodziny Alfonso.
66 ŚLUB PO TEKSASKU
- Tylko to?
- A co jeszcze mogłoby być? - zdziwiła się.
Znów bezgłośnie mruknął coś pod nosem.
- Zapewnił mnie, że sam to załatwi, a ja, jak idiota,
uwierzyłem mu.
- Co miał załatwić? Czy to ma jakiś związek
z tamtą nocą?
- Tak - rzucił szorstko.
- Przez ten tydzień prawie go nie widziałam. Pró
bowałam porozmawiać z nim, wyjaśnić, dlaczego
byłam z tobą, ale nie chciał słuchać. Myślałam, że już
wszystko wie od ciebie i nie chce więcej do tego wracać.
Taniec się skończył. Muzyka umilkła. Nagle rozległ
się uroczysty werbel. Po chwili dołączyły do niego
trąbki. Wszyscy zwrócili się w stronę orkiestry.
Cody odwrócił się. Teraz oboje patrzyli na drugi
koniec sali. Alfonso staną! na podwyższeniu, ujął
mikrofon.
- Mam nadzieję, że się dobrze bawicie - zaczął
z uśmiechem. Wybuchnęła burza oklasków. Alfonso
uciszył je ruchem ręki. - Chcielibyśmy ogłosić dzisiaj
radosną wiadomość - zaczął, kiedy zaległa zupełna
cisza. -Jest to niespodzianka, która, jak sądzę, ucieszy
wszystkich. Zawsze radujemy się, kiedy możemy świę
tować takie wydarzenia w otoczeniu rodziny i przyja
ciół. Postanowiliśmy podzielić się nią z wami.
Uważnie rozejrzał się po zgromadzonych, oczami
odszukał Carinę.
- Carino, mogłabyś tu podejść?
Zastygła w miejscu. Co mu przyszło do głowy?
Może jednak postanowił powiedzieć o swoich urodzi
nach. Ale po co ją tam zaprasza?
Ludzie rozstąpili się, robiąc jej przejście. Spojrzała
na Cody'ego, ale pozostał niewzruszony. Starając się
poruszać z wdziękiem, podeszła do brata.
ŚLUB PO TEKSASKl' 67
Alfonso ujął ją za rękę, obrócił twarzą do zgroma
dzonych.
- Tak już jest, że nadchodzi czas, gdy brat, choć nie
chce, jednak musi pogodzić się z faktem, że jego siostra
dorosła. - Carina z całych sił próbowała zachować
spokój. — Jak większość z was wie, Carina właśnie
zakończyła studia na uniwersytecie w stolicy.
Ach, więc to o to chodzi! Jednak zmienił zdanie!
Pozwoli jej dalej się uczyć! Postanowił ją zaskoczyć
i oznajmić to w tak uroczysty sposób. Chciała uścisnąć
go z radości, kiedy dotarły do niej ostatnie słowa:
- Teraz może rozpocząć nowy etap życia.
Z trudem powstrzymywała się, by nie podskoczyć
z radosnego podniecenia. To dlatego podarował jej tę
śliczną suknię. Uszanował jej pragnienia i dał jej wolny
wybór.
- Z ogromną przyjemnością i niezmierną dumą
zapraszam wszystkich zgromadzonych do udziału
w ceremonii zaślubin mojej ukochanej siostry z Codym
Callawayem.
Oklaski i pełne radosnego zdumienia okrzyki wy
pełniły salę, ale do niej to nie dochodziło. Z przeraże
niem wpatrywała się w stojącego przy fontannie
mężczyznę, który nieruchomo przyglądał się całej
scenie.
Dostrzegła jeszcze, jak obaj bracia spieszą ku
niemu, jakby chcieli stanąć w jego obronie.
Alfonso jeszcze raz uciszył zgiełk.
- Czy mogę prosić do siebie pana młodego, Co
dy'ego Callawaya? - zwróci! się przez mikrofon.
Kolana się pod nią ugięły. Gdyby nie Alfonso,
który ją podtrzyma!, z pewnością osunęłaby się na
podłogę. Cody przechodził przez zbity tłum. Tuż za
nim szli jego bracia.
Carina zebrała się w sobie i popatrzyła mu prosto
68 ŚLUB PO TEKSASKC
w twarz. Zdawało się, że iskry sypią się z jego
oczu. Zwinnie wstąpił na podwyższenie, objął ją
w talii i odciągnął od nadal podtrzymującego ją
brata.
- Dobrze się czujesz? - zapytał cicho.
- Dobrze? Ależ skąd. Jak ja... - Odwróciła się
i popatrzyła na Alfonso. - Jak on mógł...
Zgromadzeni wybuchem radości nagrodzili zabor
czy gest Cody'ego,
- Teraz zapraszam wszystkich do naszej kaplicy,
gdzie odbędzie się ceremonia-dokonczyłprzezmikro-
fon Alfonso.
Ludzie powoli zaczęli wychodzić. Zostali oni troje
i stojący obok Cole i Cameron.
- Nasza umowa była zupełnie inna - odezwał się
Cody.
- Czy masz zamiar wytłumaczyć nam, co tu się
dzieje? - wycedził Cole.
Alfonso odwrócił się w stronę Cody'ego, obrzucił
znaczącym spojrzeniem jego obejmujące dziewczynę
ramię.
- Chyba to jasne. Szykujemy się do ślubu.
- Ależ Alfonso - wtrąciła się Carina. - Co ty
robisz? Przecież to niemożliwe. Przecież Cody i ja nie...
- popatrzyła na zaciętą twarz Cody*ego i zadrżała.
- Nie możemy tego zrobić. Dlaczego ty...
- Dlatego, bo ma nad nami przewagę i chce to
wykorzystać - odezwał się Cody. Popatrzył na braci.
- Powinienem przewidzieć, że coś takiego może się
wydarzyć, ale miałem nadzieję, że po upływie paru dni
ochłonął i przemyślał wszystko na nowo. - Zszedł na
dół, odwrócił się i zdjął Carinę na podłogę.
- Wiedziałeś, źe on coś takiego zamierza?—zapyta
ła, nie posiadając się ze zdumienia.
- Niezupełnie. Zgodziłem się na ogłoszenie dzisiaj
ŚLUB PO TEKSASKU 69
naszych zaręczyn. To on posunął się tak daleko, że
zrobił z tego farsę.
- Zaręczyny? Ależ Cody, jak mogłeś zgodzić się na
coś podobnego! Nie jesteśmy zaręczeni. Nigdy nawet
o tym nie mówiliśmy. Jak...
- Wystarczy! - przerwał Alfonso. - Nieważne, czy
rozmawialiście o tym, czy nie. W każdym razie powin
niście to zrobić, zanim zdecydowałaś się odwiedzać go
po nocy. Słabo mi się robi, kiedy pomyślę, że moja
siostra jest zdolna do czegoś takiego,
- Alfonso! O czym ty mówisz? Miedzy nami ni
czego nie było. Niczego! Jak możesz tak postępować?
Myślałam, że mnie kochasz. Miałam nadzieję, że
zgodzisz się na moją naukę. Dlaczego...
- Dosyć tego! Tracimy czas. Nasi goście już czekają
w kaplicy.
- Nic mnie to nie obchodzi! Nie mogę...
- Carino - odezwał się cicho Cody. - Cieszę się,
że masz takie samo zdanie na ten temat jak ja, ale
szkoda twojego zdrowia. Twojemu bratu nie chodzi
o poznanie prawdy. Wyszukał ci bogatego męża i nie
dopuści, by jego plan się nie powiódł, - Z bladym
uśmiechem popatrzył na Cole'a. - Przypomina terie
ra, który dopadł czegoś i za nic nie chce wypuścić
zdobyczy, co?
Cole nie odwzajemnił uśmiechu.
- Cody, czy masz zamiar dać się w to wciągnąć? On
nie ma do tego prawa, wiesz o tym.
Cody przez długą chwilę w milczeniu przyglądał się
Carinie. Wreszcie odwrócił się do brata.
- Wiesz, wydaje mi się, że przy mnie będzie jej
o niebo lepiej niż z nim. Ja przynajmniej jej wysłu
cham. Po nim nawet tego nie może się spodziewać.
- Nie! - powiedziała Carina. - Nie pozwolę ci tego
zrobić, Cody. Przecież nie chcesz się żenić.
70 ŚLUB PO TEKSASKU
Cody zmierzył spojrzeniem Alfonso. Ten nawet nie
mrugnął.
- W porządku, powiedzmy, że jeszcze bardziej nie
lubię takich sytuacji. - Popatrzył na braci. - Wyglą
da na to, że już mam drużbów. Skończmy już ten
cyrk. Chodźmy do kaplicy i doprowadźmy to do
końca.
Nie oglądając się, trzej Callawayowie ruszyli przed
siebie. W sali została tylko Carina i Alfonso. Powoli
odwróciła się do niego i spojrzała mu prosto w oczy.
-Alfonso, całe życie tak bardzo cię kochałam. Byłeś
dla mnie ojcem, którego nie miałam, moim przyjacie
lem i powiernikiem. Ale jeśli zmusisz mnie do po
ślubienia Callawaya, nigdy ci tego nie wybaczę, rozu
miesz?
- Carino, posłuchaj...
- Nie, to ty mnie wysłuchaj. Rozmawiałeś na ten
temat z Codym. Minęło tyle czasu, a ty nawet nie
zapytałeś mnie, co ja o tym sądzę, czego chcę. Za
planowałeś sobie wszystko, nie zastanawiając się, co
czuję.
- Przypuszczałem, że będziesz mnie okłamywać,
żeby go osłaniać.
- Nie potrzebowałam kłamstw. Cody Callaway ani
przez moment nie przestał być dżentelmenem.
W obrzydliwy sposób wykorzystałeś mój postępek,
choć zrobiłam to bez jego zgody i bez jego wiedzy. Jeśli
w stosunku do mnie żywisz jeszcze jakieś uczucia,
proszę, odwołaj to wszystko, powiedz, że zaszło niepo
rozumienie i nie będzie żadnego ślubu.
Zamarła, czekając na odpowiedź. Teraz ważyły się
jej losy.
- Nie mogę tego zrobić, Carino. Chyba sama
zdajesz sobie z tego sprawę. Już za późno.
- Nie jest za późno. Ucierpi tylko twoja duma,
ŚLUB PO TEKSASKU
71
Alfonso, Ale jeśli zmusisz mnie do tego, zmarnujesz nie
tylko moje życie, ale i życie Cody'ego.
- Bzdura. Za bardzo dramatyzujesz, kochanie. To
cię zaskoczyło, dlatego jesteś taka zła. Ale czuję, że
potem ułoży się lepiej. No, chodźmy. Nie każmy im
dłużej czekać.
Wydało się jej, że nagle do środka wpadł poryw
lodowatego wiatru. Przepełniła ją rozpacz i poczucie,
że znalazła się w sytuacji bez wyjścia.
W kaplicy czekał Cody, żeby ją poślubić. Tylko
dlatego, że jej brat go do tego zmusił. Jak z tą
świadomością będzie mogła spojrzeć w twarz temu,
kogo kocha?
Alfonso ujął ją za ramię i przez ogród popro
wadził do kaplicy. Cody czekał na nią przed oł
tarzem.
Nie miała gdzie uciekać, nie mogła liczyć na niczyją
pomoc. Znów- przepełniło ją poczucie przerażającej
bezsilności, absolutnego braku wpływu na to, co się
dzieje, podobne do tego, jakiego już nie raz doświad
czyła, kiedy Alfonso nie zgadzał się na jej zamierzenia.
Jak przez mgłę dostrzegła płonące świece i naręcza
kwiatów, które zdobiły kapliczkę. Widziała tylko
Cody'ego, jego utkwione w nią oczy.
Poczuła jeszcze, jak wraz z pierwszymi akordami
organów sypią się w gruzy jej piany i marzenia
o przyszłości.
Nie tak wyobrażała sobie dzień swojego ślubu. Czy
mogłoby jej kiedyś przyjść do głowy, że wyjdzie za mąż
pod przymusem, prowadzona do ołtarza przez brata,
który tak ją zdradził. W dodatku za kogoś, kto wcale
o to nie zabiegał.
Wewnętrzne drżenie ogarnęło całe jej ciało. Tylko
mocny uścisk Alfonso nie pozwolił jej upaść. Ogarnęło
ją jakieś poczucie nierzeczywistosd, zdawało się jej, że
72 ŚLUB PO TCKSASKiJ
to wszystko nie dzieje się naprawdę, że to jakiś
koszmarny sen. Byli już przy ołtarzu.
Popatrzyła na Cody'ego. W miękkim blasku świec
jego twarz złagodniała. Uśmiechał się nieznacznie,
jakby drwiąc z samego siebie. To ją rozbroiło.
Ujął ją za rękę, stanęli przed ołtarzem. Czuła ciepło
jego dłoni, ogrzewającej jej lodowatą rękę. Uścisnął ją
lekko, jakby dodając otuchy. Po raz pierwszy, odkąd
usłyszała zapowiedź ślubu, odetchnęła głębiej.
Przecież to Cody. Bez względu na to, co przyniesie
przyszłość, może mu ufać. W tym momencie ta wiara
była jedyną pewną rzeczą, jakiej mogła się uchwycić.
Za chwilę zostanie jego żoną.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dźwięk słyszanych już tyle razy słów podziałał na
niego kojąco. W swojej dłoni czuł drobną dłoń Cari-
ny.
Pomagała mu świadomość, że w pierwszym rzędzie,
przeznaczonym dla najbliższej rodziny, zasiadają jego
bracia. Był im wdzięczny za ich obecność.
W dągu ostatniego tygodnia przegadali wiele czasu,
zastanawiając się nad najlepszym wyjściem z tej nie
zręcznej sytuacji, w jaką się wplątał. Żadnemu z braci
nawet przez myśl nie przeszło, że dojdzie do tych
wymuszonych zaręczyn. Za dobrze znali Cody'ego, by
przypuścić, że pozwoli sobą manipulować.
W każdej innej sytuacji przyznałby im rację, ale tym
razem sprawa nie była taka prosta. Żaden z nich nie
znał Cariny. W głębi duszy do ostatniej chwili był
przeświadczony, że kiedy Alfonso ochłonie, wrócą do
poprzedniej rozmowy i wszystko się wyjaśni. Miał
szczerą nadzieję na porozumienie, myślał, że po kilku
tygodniach Carina zerwie zaręczyny. W ten sposób
wszyscy wyjdą z tej sprawy z honorem.
Zaprosił braci na dzisiejszy wieczór, by wsparli go
swoją obecnością. Nie przypuszczał, że będą świad
kami jego ślubu.
W drodze do kaplicy Cole i Cameron zgodnie
twierdzili, że bez względu na konsekwencje Cody
powinien przeciwstawić się bratu Cariny. Rozumiał
ich zdanie, ale nie mógł zapomnieć przerażenia, jakie
74 ŚLUB PO TEXSASKU
odmalowało się na twarzy dziewczyny, kiedy uświado
miła sobie zamiary Alfonso.
Nie uważał siebie za bohatera, ale miał niezbitą
pewność, że musi coś zrobić. Przecież nie odejdzie i nie
zostawi jej w obliczu zgromadzonych ludzi w roli
porzuconej narzeczonej.
Spojrzał na stojącą u jego boku dziewczynę. Matka
i siostry czekały na nią przed wejściem do kaplicy.
Włożyły jej delikatny welon, spod którego nie mógł
dostrzec wyrazu jej twarzy, kiedy podeszła do niego.
Ale kiedy stanęła tuż obok i ich spojrzenia się
spotkały, serce mu się ścisnęło na widok cierpienia,
jakie malowało się w jej oczach. Nie potrzebował jej
zapewnień, że nie chciała do tego doprowadzić. W jaki
sposób mogła przewidzieć, że to jedno spontanicznie
przedsięwzięte posunięcie będzie miało takie konsek
wencje?
Muszą to jakoś przeżyć. Kiedy zostanie jej mężem,
będzie mógł wyrwać ją spod wpływu brata. Zabierze ją
do siebie na ranczo, potem zastanowią się, co dalej. Nie
oni pierwsi zawierają takie małżeństwo. Może jakoś im
się uda,
Ceremonia zakończyła się. Teraz powinien poca
łować świeżo poślubioną żonę. Ostrożnie uniósł we
lon, odsłonił jej twarz. Carina zarumieniła się gwał
townie, kiedy pochylił się ku niej. Ucieszył się. Do
tej pory była tak blada, że obawiał się, że lada
moment zemdleje.
Z lekkim uśmiechem objął ją i przybliżył do niej
usta. Pocałował ją. Jej miękkie wargi drżały.
Przebiegł go dreszcz. Uniósł głowę i popatrzył jej
prosto w oczy.
- Carino, zawsze będę przy tobie - powiedział
bardzo cicho. - Zawsze możesz na mnie liczyć, bez
względu na to, co się wydarzy.
ŚLUB PO TEKSASKU 75
Popatrzyła na niego niespokojnie, po chwili rozjaś
niła się w uśmiechu.
- Dziękuję, Cody. Cieszę się.
Zabrzmiały organy. Ruszyli do wyjścia, potem
przez ogród wrócili do sali balowej. Otoczył ich
roześmiany tłum ludzi składających im życzenia. Cody
przez cały czas mocno przytrzymywał drżącą Carinę.
Gdy zabrzmiała muzyka, poprowadził ją do tańca.
Zgromadzeni przyglądali się tańczącej młodej parze.
- Dobrze się czujesz? - zaniepokoił się jej mil
czeniem.
- Sama nie wiem - wyszeptała, wlepiając w niego
rozszerzone oczy. - Czy to wszystko dzieje się napraw
dę?
- Nie może być bardziej prawdziwe, kochanie.
- Uśmiechnął się do niej.
- Wiesz, już chyba dłużej nie wytrzymam, jak
wszyscy tak na mnie patrzą.
- Nie musisz. Zaraz coś na to poradzę.
Ledwie skończył się taniec, Cody przeprowadził ją
przez tłum w stronę schodów. Zdawał się nie słyszeć
rzucanych zewsząd pikantnych uwag. Zatrzymał się
tylko na chwilę, by zamienić kilka słów z bratem. Cole
skinął głową i poklepał go po plecach.
Weszli na piętro. Carina ruszyła w stronę swojego
pokoju. Naraz stanęła zdezorientowana.
- Gdzie ty będziesz spał? - zapytała niespokojnie.
- Znając Alfonso, domyślam się, że moje rzeczy
zostały przeniesione do ciebie. Chcesz się założyć?
- On na pewno nie... - zaczęła dziewczyna i ot
worzyła drzwi pokoju.
Cody zatrzymał się na progu i oparł o futrynę,
Uśmiechnął się lekko, kiedy z pokoju doszedł go
zduszony jęk Cariny,
Wyszła do niego z zafrasowaną twarzą. Cody
76
ŚLUB PO TEKSASKU
wszedł do środka. Nie oglądając się za siebie, zamknął
drzwi.
- Nie martw się, kotku. Przecież mówiłem ci, że nie
powinnaś się mnie obawiać, pamiętasz?
Podeszła do niego.
- Nigdy mu tego nie przebaczę. Nigdy.
- Chyba mamy podobne zdanie na ten temat, co?
- Podszedł do drzwi prowadzących na balkon i ot
worzył je szeroko. Pokój wypełniły dochodzące z dołu
śmiechy i odgłosy muzyki. - Czy to tu usłyszałaś tamtą
rozmowę? - zapytał, choć w gruncie rzeczy teraz było
mu to obojętne. Chciał tylko przynajmniej na chwilę
oderwać się od teraźniejszości.
- Tak - odrzekła z wahaniem, podchodząc do
niego,
- Alfonso zapewniał, że nikogo tu nie było. Powie
dział ci to?
- Nikogo nie było? - zdumiała się. - Ależ to
niemożliwe. Przecież ich słyszałam. Po co ryzykowała
bym pójście do ciebie?
Cody milczał.
Patrzyła na niego zdziwiona. Powoli zaczęło do niej
docierać.
- Och, nie! Nie obmyśliłby sobie tego! Nie mógł
przypuścić, że... Och, Cody, teraz już rozumiem. To
dlatego to wszystko... - Ruchem ręki wskazała na
suknię i wiszące na wieszaku ubrania.
- Sama widzisz.
- Ale to jest straszne! Jak mógł to zrobić? Jak mógł
powiedzieć, że mi nie wierzy, kiedy próbowałam mu
wszystko wytłumaczyć?
- Zrobił to dlatego, bo nie poszłaś od razu do
niego ze swoimi podejrzeniami. Nie przyjmuje do
wiadomości, że mogłaś pomyśleć, że on jest w to
wplątany.
ŚLUB PO TEKSASKU
77
Carina zakręciła się na pięcie, zaczęła krążyć po
pokoju.
- Tak! Jaka ja byłam głupia! Ale to dlatego, że tak
się przeraziłam... - Okręciła się w miejscu, jej suknia
zawirowała. -I zobacz tylko, co z tego wynikło! Przez
to moje bezmyślne zachowanie zostałeś zmuszony,
żeby się ze mną ożenić.
- To może za dużo powiedziane. W końcu nikt nie
przyłożył mi do głowy pistoletu. Raczej zostało mi to
zasugerowane. Na takie określenie prędzej się zgodzę.
- Ale przecież ty tego wcale nie chciałeś!
- Ty chyba też nie.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. A wiec
oboje stali po tej samej strome barykady.
W końcu Cody wyciągnął do niej rękę.
- Chyba potrzebujesz kogoś, kto by pomógł ci
zdjąć tę suknię. Przypuszczam, że wolałabyś, żeby
mnie przy tym nie było. Czy poprosić tu twoją mamę?
- Nie! - Bezradnie rozejrzała się wokół siebie,
przypominając sobie niedawne chwile, kiedy się w nią
ubierała. - Moja mama musiała wiedzieć o tym, co
wymyślił Alfonso. Ani słowem się nie zdradziła. Jak
mogła mi to zrobić?
- Przecież nie wiesz tego na pewno. Mam prze
czucie, że Alfonso zaplanował to bardzo starannie i do
ostatniej chwili trzymał wszystko w tajemnicy, bojąc
się ewentualnych zastrzeżeń.
- Ale mama i siostry miały dla mnie welon...
- Twoja mama znalazła go w chwili, kiedy wszed
łem do kaplicy. Przypuszczam, że cała twoja rodzina,
z wyjątkiem Alfonso oczywiście, uważa, że to małżeń
stwo z miłości. Pewnie są przekonani, że od dawna
potajemnie się spotykaliśmy, a ja błagałem Alfonso, by
oddał mi twoją rękę. Twoja mama powiedziała mi, że
jest szczęśliwa, że zostaniesz moją żoną. Z jakichś
78 ŚLUB PO TKKSASKU
niejasnych powodów sądzi, że ty również. - Uśmiech
nął się przekornie, ale Carina była tak przejęta, że
wcale tego nie zauważyła.
Sięgnęła na plecy do zapięcia sukni i jęknęła.
- Moja mama nie może pojąć, dlaczego tak bardzo
zależy mi na nauce. Wydaje się jej, że małżeństwo
całkowicie mi wystarczy. - Podeszła do niego i od
wróciła się tyłem. - O wiele bardziej wolę skorzystać
z twojej pomocy, niż rozmawiać w tym momencie
z kimkolwiek.
Nie skomentował tego. Ostrożnie zaczął rozpinać
guziczki na plecach.
- Myślę, że z samego rana moglibyśmy wyruszyć
stąd i pojechać na ranczo. Wprawdzie rzadko tam
bywam, ale to jest mój dom. Teraz, kiedy mam żonę,
muszę zastanowić się nad wieloma istotnymi sprawa
mi.
- Jakimi sprawami? - zapytała, spoglądając na
niego przez ramię.
- Nad moją pracą. To, co robię, nie za bardzo
pasuje do rodzinnego życia. Może nadszedł czas, by
zrezygnować z tego i na stałe osiąść na ranczu.
- Tym chciałbyś się zająć? Prowadzeniem rancza?
Suknia zaczęła się zsuwać z jej ramion. Pospiesznie
podciągnęła ją w górę i pobiegła się przebrać.
Cody usiadł wygodnie, ściągnął lakierki i z ulgą
poruszał palcami. Przywykł do chodzenia w kowbojs
kich butach.
- Większość spraw jest na głowie zarządcy - od
rzekł, lekko podnosząc głos, by go lepiej słyszała.
- Właściwie zawsze myślałem, że pewnego dnia zajmę
się hodowlą koni. - Przeciągnął palcami po włosach.
- Kto wie? Może powinienem się nad tym zastanowić.
Carina weszła do sypialni, zawiązując po drodze
szlafrok. Nie patrząc na niego usiadła przy toaletce,
ŚLUB PO TEKSASKU 79
zdjęła znad ucha kwiat gardenii, wyjęła spinki i zaczęła
szczotkować włosy.
- Cody?
- Uhm?
Nadal nie patrzyła na niego.
- Masz zamiar spać tutaj ze mną, tak?
Nie ukrywał rozbawienia, jakie wzbudził w nim ton
jej głosu. Muszę uważać, inaczej będzie zemną krucho,
pomyślał.
- Właściwie, chyba tak.
- Czułbyś się niezręcznie, gdybyś miał poszukać
sobie jakiegoś innego miejsca do spania, prawda?
Odchylił się do tyłu i uważnie przyjrzał się jej
odbiciu w lustrze. Nie chciała spojrzeć na niego.
- Jakoś to przeżyję. Chciałabyś, żebym tak zrobił?
- zapytał zastanawiając się, jak dalece będzie z nim
szczera.
Carina ostrożnie odłożyła szczotkę, zapatrzyła się
na swoje dłonie.
- Nie chciałabym niczego, co mogłoby znów przy
nieść ci jakieś kłopoty.
Cody podniósł się i powoli podszedł do dziewczyny.
Położył ręce na jej ramionach i poczekał, aż spojrzała
na jego odbicie w lustrze.
- Carino, domyślam się, że niewiele wiesz na temat
mężczyzn. Przypuszczam też, że twoja mama nie
rozmawiała z tobą o tych sprawach. Ale stopniowo
przyzwyczaisz się do innego życia, oswoisz z moją
obecnością. Wiem, że to nie jest to, czego pragnęłaś. Ze
mną jest podobnie. Powoli to się zmieni i prędzej czy
później połączy nas coś więcej.
Poczuł, jak zadrżała, słysząc te słowa.
- Z niczym nie musimy się spieszyć - mówił dalej
uspokajającym tonem. - Dzisiaj oboje jesteśmy zmę
czeni. Wszystko potoczyło się tak szybko, że jeszcze nie
80 SŁUB PO TEŁSASk-U
zdołaliśmy się opamiętać. Najlepiej będzie, jeśli pó
jdziesz teraz do łóżka i spróbujesz zasnąć. Zapewniam
cię, że rano popatrzysz na to, co się stało, innymi
oczami. Już trochę się oswoisz z nową sytuacją.
- Ale gdzie ty będziesz spać?
- Najpierw wezmę długi gorący prysznic, a potem
może położę się z boku. To łóżko jest takie szerokie, że
mogłoby się na nim zmieścić parę osób. Nawet nie
poczujesz, że tu jestem.
Patrzył jej prosto w oczy, próbując upewnić ją, że
pod żadnym pozorem nie wykorzysta tej sytuacji.
Jej naprężone ramiona nagle złagodniały. Teraz,
kiedy się uspokoiła, nagle opuściły ją siły. Cody wziął
ją na ręce i zaniósł do łóżka.
Ułożył ją, zsunął kapcie z jej nóg, jednym ruchem
rozwiązał szlafrok. Zdjął go i nakrył ją aż pod brodę.
- Śpij, kochanie. Jutro jeszcze porozmawiamy.
Odwrócił się i ruszył do łazienki. Nie uszedł daleko,
kiedy zawołała go.
Odwrócił się, starając się przybrać obojętny wyraz
twarzy.
- Co takiego?
- Dziękuję ci - wyszeptała.
Uśmiechnął się i uniósł w górę kciuk. Po chwili
wszedł do łazienki.
Z zamkniętymi oczami oparł się o drzwi. Po raz
pierwszy od kilku godzin nareszcie był sam. Kiedy
w końcu podniósł powieki, beznamiętnie popatrzył
w lustro. Wreszcie nie musiał udawać. Przestał się
uśmiechać.
- Nawet niezłe ci idzie, stary - zwrócił się do
swojego odbicia. -Potrafisz być przekonujący. Niemal
mnie nabrałeś. Dobrze wiem, co teraz czujesz. A więc
dziewczynka jest bezpieczna, tak? Masz zamiar trak
tować ją jak siostrę. Wcale cię nie ruszyło, kiedy
ŚLUB PO TEKSASKU 81
ujrzałeś ją w tej przezroczystej koszulce i szlafroczku,
Naprawdę nie miałeś ochoty zanurzyć twarzy w jej
lokach, kiedy rozczesywała włosy? Prawdziwy z ciebie
dżentelmen.
Odkręcił wodę. Tylko zimną. Rozwiązał krawat
i odłożył go na marmurowy blat, zrzucił marynarkę.
Szybko zdjął resztę rzeczy. Nie przestawał myśleć
o śpiącej obok dziewczynie.
Nawet nie spojrzy na nią. Odwróci się na bok
i uśnie. Zupełnie jakby na wyciągnięcie ręki nie spała
jego żona. Jego żona. Aż wzdrygnął się na tę myśl.
Rozdrażniony wszedł pod strumień lodowatej wo
dy. Musi przestać o tym myśleć. Przede wszystkim
wyjechać stąd, uwolnić się od Alfonso. Ten facet
dostatecznie skomplikował mu życie.
Kiedy znajdą się na ranczu, zadzwoni do swojego
szefa i przedyskutuje z nim nową sytuację. Na razie nie
ma mowy o tym, by zostawił Carinę z ciotką Letty,
a sam wrócił do pracy.
Odkręcił gorącą wodę. Powoli rozluźniał się. I tak
dzisiaj nie znajdzie odpowiedzi na te pytania. Może
w ogóle ich nie było. Mimo swoich lat Carina w wielu
sprawach była jeszcze dzieckiem. Musi dać jej czas,
poczekać, aż nadejdzie właściwy moment.
Jeszcze nigdy nie miał przed sobą tak trudnego
wyzwania.
Carina leżała, wsłuchując się w dochodzący z ła
zienki szum wody. Starała się odepchnąć od siebie
pokusę, by wyobrazić go sobie stojącego pod prysz
nicem. Ciało jej płonęło. Przewracała się na łóżku,
daremnie próbując usnąć.
Cody wyglądał tak wspaniale i zachwycająco, kiedy
stojąc w kaplicy tuż obok niej powtarzał słowa przysię
gi. Nic nie mąciło jego powagi i skupienia.
82 ŚLUB PO TEKSASKU
Niemal zazdrościła mu tej umiejętności mierzenia
się z życiem z podniesioną głową. Przekręciła się,
uniosła lekko i spojrzała w kierunku balkonu. Z ze
wnątrz dochodziły stłumione śmiechy i gwar rozmów.
Wszyscy świetnie się bawili.
A może obudzi się rano i okaże się, że to był tylko
sen? Może przyjęcie odbędzie się dopiero jutro? Czy
jest możliwe, że to małżeństwo podsunęła jej wyobraź
nia?
Ale nawet w wyobraźni nie mogłoby się zdarzyć coś
podobnego.
Drzwi od łazienki otworzyły się. Uświadomiła
sobie, że już od jakiegoś czasu nie było słychać szumu
wody. Nie poruszając głową, ostrożnie wyjrzała spod
kołdry. W otwartych drzwiach ujrzała jego sylwetkę.
Zgasił światło. Ciemność rozjaśniała jedynie srebrna
poświata wznoszącego się nad balkonem księżyca.
Cody bezgłośnie podszedł do okna. Carina patrzyła
na niego. Serce biło jej jak oszalałe. Stał w drzwiach
balkonu, przepasany niewielkim ręcznikiem. Zapa
trzył się w noc, po chwili westchnął ledwie słyszalnie
i cicho zamknął drzwi.
Starając się równo oddychać, patrzyła, jak pod
chodzi do łóżka. Zacisnęła gwałtownie powieki, kiedy
Cody niedbałym gestem odrzucił ręcznik na podłogę,
Wślizgnął się pod kołdrę.
Leżeli daleko od siebie, łóżko było naprawdę szero
kie. Myślała tylko o jednym - on nic na sobie nie ma.
Z trudem przełknęła ślinę. Bała się choćby drgnąć.
Ale przecież obiecał, że jej nie tknie. Od kiedy go znała,
zawsze dotrzymywał słowa.
Materac zakołysał się, Cody musiał się poruszyć.
Zamarła. Znów zapadła cisza. Ostrożnie poruszyła
głową, popatrzyła w jego stronę. W dochodzącym
z balkonu świetle widziała go całkiem wyraźnie.
ŚLUB PO TEKSASKU 83
Cody leżał na brzuchu, głowę ukrył pod poduszką.
Zsunięta do pasa kołdra odsłaniała szerokie bary
i wąską talię. Biała tkanina kontrastowała z jego
opalenizną. Przyglądała mu się oczarowana. Znała go
od tylu lat, ale właściwie nic o nim nie wiedziała. Jej
mąż. Ma prawo być tu razem z nią. Teraz nosi jego
nazwisko, tak samo jak obrączkę, którą nałożył jej na
palec w czasie ślubu.
Podniosła rękę. Uważnie przyjrzała się obrączce
pobłyskującej na palcu. Choć szeroka, była nadzwy
czaj delikatna, miała taki subtelny wzór. Jeszcze nigdy
nie widziała czegoś równie pięknego. Skąd miał ją przy
sobie? Czyżby wiedział, że dziś wieczorem ją poślubi?
Z westchnieniem zamknęła oczy, rozluźniła się.
Obok słyszała jego cichy oddech. Nieoczekiwanie to ją
uspokoiło. Wkrótce usnęła.
Powoli uniosła powieki. Naraz oczy się jej roz
szerzyły. Słabe światło poranka rozjaśniało pokój. Tuż
obok niej, wsparty na łokciu, leżał Cody i przyglądał
się jej uważnie. Wczoraj te jego niebieskie oczy prze
śladowały ją we śnie. Teraz patrzyły na nią jakoś
dziwnie, inaczej niż dotychczas.
- Dzień dobry - wyszeptał, powoli unosząc rękę
i odgarniając pasmo włosów z jej twarzy. - Dobrze
spałaś?
Carina zamrugała oczami. W jego głosie zabrzmiał
jakiś nowy ton. Sama nie wiedziała, dlaczego zadrżała.
Skinęła tylko głową. Nie mogła wydobyć z siebie
głosu.
Cody wsunął palce w jej włosy, bawił się nimi.
- Ja raczej nie mogę powiedzieć tego samego
o sobie - powiedział cicho, z ledwie wyczuwalną
autoironią. - Budziłem się co chwila. W dodatku
okazywało się, że obok mnie śpi piękna kobieta. Mimo
84
Ś L U B P O TEXSASXU
tych plotek na mój temat nie jestem do tego przy
zwyczajony. Nieźle się umęczyłem.
- Ja też czułam się trochę nieswojo - przyznała
Carina.
Cody delikatnie pogładził ją po policzku, przesunął
rękę na jej szyję i zatrzymał przy wycięciu koszuli.
Carina siedziała jak urzeczona, niezdolna do najmniej
szego ruchu. Jakby tym ośmielony, Cody powoli
pochylił się ku niej i dotknął jej ust.
Nie opierała się. To wszystko było tak nieoczekiwa
ne, tak nowe. Przepełniło ją nie znane wcześniej
uniesienie, cała drżała. Cody uniósł się lekko, wziął ją
w ramiona. Topniała w jego objęciach.
Pocałunek zupełnie ją oszołomił. Nieśmiało za
rzuciła ręce na szyję Cody'ego, zanurzyła palce w jego
jedwabistych włosach.
Widocznie sprawiła mu tym przyjemność, bo wes
tchnął uszczęśliwiony. To ją ośmieliło. Ostrożnie po
gładziła go po plecach, przeniosła dłonie na jego tors,
rozkoszując się dotykiem skóry. Gwałtowne drżenie
wstrząsnęło ciałem Cody'ego.
Sięgnął do tasiemki przy szyi, rozwiązał ją i zsunął
koszulkę z jej ramion.
Poczuła, że oblewa się płonącym rumieńcem. Jak
mógł to zrobić? Jeszcze nikt jej tak nie widział.
Cody pochylił się, musnął ustami jej szyję, ob
sypywał delikatnymi pocałunkami.
Carina aż wstrzymała oddech. Do tej pory nie znała
własnego ciała, o niczym nie miała pojęcia. Dopiero
teraz je odkrywała, a ta nowa wiedza oszałamiała ją
i zachwycała. Z trudem łapała powietrze. Z niewinnym
zdumieniem wodziła palcem po jego piersi.
- Och, Carino - wyszeptał Cody, delikatnie ściąga
jąc z niej zwiewną koszulkę -jesteś taka piękna. Jak
mogłem uważać cię za dziecko? Jesteś cudowna...
SLUB PO TEKSASEU
85
doskonała... zachwycająca... Jesteś wspaniałą kobie
tą,, . - powtarzał urywanym szeptem, na mgnienie
tylko odrywając od niej usta.
Całe ciało paliło ją od tych pocałunków.
Spłoszona, zesztywniała nagle. Uspokoił ją łagod
nym szeptem, miękkimi pieszczotami. Westchnęła
omdlewająco, rozluźniła się. Cody znów odnalazł jej
usta. Całował ją coraz bardziej szaleńczo, coraz bar
dziej namiętnie. Carina nie wiedziała, co się z nią
dzieje; zdawało się jej, że leci gdzieś głową w dół,
zapada w przepaść, rzeczywistość istnieje gdzieś poza
nią, zatracają się granice... Z nieświadomą niewinno
ścią oddała mu pocałunek.
Cody nie przestawał jej pieścić. Pod jego dotykiem
burzyła się krew, złaknione ciało domagało się czegoś
więcej, pragnęło czegoś, co było niepojęte... Cody
jakby czytał w jej myślach... Jęknęła cicho, świat
zawirował gwałtownie. Ciągle ją całował, dotyk jego
gorącej dłoni palił. Przywarła do niego jeszcze mocniej,
z całych sił zacisnęła ręce na jego szyi. Nagle z jej piersi
wyrwało się zdumione westchnienie i osunęła się
bezwładnie.
Cody nie wypuszczał jej z objęć, łagodnie gładził
włosy, szeptał coś do niej. Dopiero po jakimś czasie
dotarło do niej, że ją przeprasza.
Odsunęła się i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Dlaczego mnie przepraszasz?
- Posunąłem się za daleko. Nie chciałem tego. Po
prostu... - Zawahał się, oczy mu nadal płonęły. - Po
raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji. Wydawało
mi się, że potrafię nad sobą panować, ale...
- Chcesz powiedzieć, że nie powinniśmy tego ro
bić? Że to coś złego?
- Nie, to nie jest nic złego. Ale biorąc pod uwagę
okoliczności...
86 ŚLUB PO TEKSASKU
- Przecież jesteśmy małżeństwem, Cody. Czy zro
biłeś coś, do czego mąż nie ma prawa?
- Nie, oczywiście że nie. Chodzi mi tylko o to, że
jestem dużo starszy, bardziej doświadczony. Powinie
nem wiedzieć, do czego to może doprowadzić. Jeste
śmy małżeństwem, ale przecież wbrew naszej woli.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego uważnie.
- Ty mnie nie chcesz - powiedziała wreszcie bardzo
cicho.
Cody zaśmiał się, ale jego śmiech daleki był od
wesołości.
- Kochanie, gdyby to była prawda, nie byłoby mi
teraz tak przykro. Nie w tym rzecz. Prawie się nie
znamy. Ty tak mało wiesz o życiu, ja zbyt wiele. Jesteś
niewinna, nie chciałbym ci tego odbierać. - Przekręcił
się, usiadł i sięgnął po dżinsy. - Ale posunąłem się za
daleko i nie mogę sobie tego darować - dodał i od
wrócił się od niej.
- To co teraz powinniśmy zrobić?
- Sam chciałbym to wiedzieć - wymamrotał po
chwili milczenia, po czym wszedł do łazienki, zatrzas
kując za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Carino - Cody opiekuńczym gestem otoczył żonę
ramieniem. - Chciałbym przedstawić ci Letitię Cal
laway, w rodzinie zwaną ciocią Letty.
Znajdowali się w wychodzącym na patio, przeszklo
nym pokoju. Rzeczywiście trudno byłoby nie dostrzec
podobieństwa, łączącego dom na ranczu Callawayów
z hacjendą, na której Carina się wychowała. Uśmiech
nęła się do zajętej podlewaniem kwiatów starszej
kobiety, Letty odwróciła się zaskoczona. Zdumienie
na jej twarzy jeszcze się pogłębiło, kiedy usłyszała
słowa Cody'ego.
- Letty, kochanie, to Carina Ramirez Callaway...
moja żona.
- Twoja...? Cody! Co ty opowiadasz? - wykrzyk
nęła, unosząc brwi i podchodząc do nich.
Cody uśmiechnął się tym swoim niefrasobliwym
uśmiechem. Jego oczy jednak nadal były poważne,
kiedy Carina obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
- Tak, Letty, wiem. Byłabyś przy tym, gdybym
przypuszczał, że to się tak zakończy. Cóż mogę ci
powiedzieć? Oboje zostaliśmy zaskoczeni, prawda,
kotku? - Lekko uścisnął ramię Cariny,
- Miło mi panią poznać - uprzejmie odezwała się
Carina. - Cody bardzo dużo mi o pani opowiadał.
- Domyślam się! -parsknęła Letty. -Same najgor
sze rzeczy, dałabym głowę. - Popatrzyła uważnie na
Cody'ego, potrząsnęła głową, -Żonaty! Kto by pomy-
88 ŚLUB PO TEKSASKU
ślał! Jesteś ostatnią osobą, którą bym o to pode
jrzewała!'
Cody wybuchnął śmiechem. Chyba się trochę roz
luźnił. Ta myśl dodała dziewczynie otuchy.
- To piękny pokój, proszę pani...
- Mów do mnie Letty. - Popatrzyła badawczo na
Carinę, przeniosła wzrok na Cody'ego. - Przecież to
jeszcze dziecko - powiedziała, kręcąc markotnie gło
wą.
- Jest starsza, niż na to wygląda, ciociu. Ja też
myślałem, że ma jakieś szesnaście lat, a okazało się, że
dwadzieścia,
- Dobrze wiesz, że nie chodzi mi o wiek - odrzekła
Letty, ujmując dziewczynę za rękę. - Założę się, że
jeszcze się uczysz, co? Chodzisz pewnie do jakiejś
prywatnej szkoły?
- Chodziłam wcześniej. Teraz właśnie skończyłam
studia na uniwersytecie w Meksyku.
Letty popatrzyła na nią z niedowierzaniem.
- I rodzina pozwoliła ci zamieszkać tam samej?
Carina oblała się rumieńcem.
- Ależ skąd. Alfonso wynajął mieszkanie dla mnie
i mojej mamy, a jeden z zatrudnionych przez niego
pracowników mieszkał z nami i woził mnie na zajęcia.
- To niemal jak współczesny klasztor. - Letty
znacząco popatrzyła na Cody'ego. - Powinieneś się
wstydzić.
- Do cholery, Letty. Nie zrobiłem nic złego. Usiło
wałem wyjaśnić to jej bratu, ale on... - urwał i niecierp
liwie przeciągnął dłonią po włosach. - Och, do diabła
z tym. Po co ja w ogóle się tłumaczę. I tak już jest za
późno.
- Zwracam ci uwagę, że to nie jest odpowiedni
sposób wyrażania się w obecności kobiet. - Letty
odwróciła się do Cariny. - Chodź, kochanie, oprowa-
SLUB PO TEKSASKU 89
dzę cię po domu. Jestem pewna, że ci się spodoba,
- Pociągnęła ją za sobą.
Cody stał nieruchomo t zamyślony patrzył na
odchodzące kobiety. Jak ona to robi, że zawsze
sprowadza go do roli uczniaka, któremu trzeba
umyć buzię? Tyle razy stawał twarzą w twarz z nie
bezpieczeństwem, radził sobie z uzbrojonymi ban
dziorami, a ta kobieta nieodmiennie potrafiła go
wytrącić z równowagi.
Zresztą to nie ma znaczenia. Jest w domu. Letty
była jego częścią i trzeba się z tym pogodzić. Carina też
będzie musiała się do niej przyzwyczaić, więc może
zacząć już teraz. W tym czasie on przyniesie bagaże.
Na hacjendzie zostali tylko tyle czasu, ile Carinie
zajęło podjęcie decyzji, które rzeczy mają być przesłane
na ranczo. Do ostatniej chwili nie schodzili na dół, nie
chcąc się spotkać z Alfonso, Ucieszyli się, kiedy się
okazało, że nigdzie go nie ma. Przez tyle czasu Cody
uważał go za przyjaciela. A on tak się zachował, tak
potraktował własną siostrę...
Cody znieruchomiał nagle. Dotarło do niego, że był
wściekły nie dlatego, że to jemu nie dano wyboru. To
Carina została zmuszona do ślubu wbrew własnej woli.
Zaprzątnięty swoimi myślami wyjął z bagażnika rze
czy, wszedł do domu i zaczął wchodzić po schodach.
To Carina została potraktowana niegodziwie, bez
liczenia się z jej uczuciami. Żadna ze znanych mu
kobiet, wliczając ciotkę i bratowe, nie pozwoliłaby na
coś takiego. Carina była rozżalona, ale każdy by był na
jej miejscu.
W dodatku, jakby tego było mało, godziła się, by on
w żaden sposób nie zmieniał swego dotychczasowego
życia, choć jej plany i marzenia o dalszej nauce
rozwiały się jak dym.
Był w połowie korytarza, kiedy dobiegł go glos
90 ŚLUB PO TEKSASKU
Letty, dochodzący ze skrzydła, w którym mieściły się
jego pokoje. O Boże, musi jej zaraz powiedzieć...
Ze złością zaklął pod nosem.
Zatrzymał się przy wejściu do pokoju, oparł o fra
mugę.
- To jest część domu, którą zajmuje Cody - Letty
objaśniała Carinę. - Tutaj jest garderoba. - Przez
uchylone drzwi widział, jak zniknęły w drugim pokoju.
-Poczekaj, zaraz pokażę ci łazienkę. To dopiero coś!
Parę lat temu Cole kazał wszystko przerobić, sprowa
dził różne wymyślne rzeczy. W wannach zainstalowa
no urządzenia do masażu. Kosztowało to masę pienię
dzy, ale muszę przyznać, że po kilku godzinach pracy
w ogrodzie taki podwodny masaż naprawdę świetnie
człowiekowi robi.
Cody aż potrząsnął głową. Nie wierzył własnym
uszom. Nigdy jeszcze nawet słowem nie pochwaliła
wprowadzonych nowości. Ale z niej łotrzyca!
Carina pierwsza go dostrzegła, kiedy wróciły do
pokoju. Popatrzyła na niego niepewnie.
- Jesteś! - wykrzyknęła Letty. - Dużo czasu ci to
zabrało. Carina powiedziała mi, że jej rzeczy zostaną
przesłane. To bardzo rozsądne. Zaproponowałam jej
pomoc Rosie przy rozpakowaniu, ale woli to zrobić
sama.
Wpatrywali się w siebie bez słowa. Letty popatrzyła
na nich.
- No dobrze. Teraz pewnie jesteście głodni. Jeszcze
się nie zdarzyło, żeby Cody odmówił jedzenia. Zejdę na
dół i powiem Angie o waszym przyjeździe.
- Dobrze, ciociu - wymamrotał Cody, nie spusz
czając oczu z żony. - Zaraz zejdziemy.
Przepuścił ją, a kiedy wyszła, trącił nogą drzwi, żeby
się zamknęły.
Carina postąpiła kilka kroków ku niemu.
SLUB PO TEKSASKU 91
- Uff. Nie miałam pojęcia, Ćo powiedzieć ciotce,
kiedy zaczęła pokazywać mi twoje pokoje. Przecież
wiesz, że nie chcę ci ich odbierać. W końcu powiedzia
łam jej całą prawdę. Jak Alfonso doprowadził do tego
małżeństwa...
- Carina?
- Tak?
- Nie martw się o nic, proszę.
Położył dłoń na jej karku, poczuł miękki ciężar jej
długich włosów. Powoli, ale zdecydowanie przyciągnął
ją do siebie, objął ramionami i delikatnie musnął jej
usta. Zaczął ją całować.
W pierwszej chwili zesztywniała, ale nie opierała się,
kiedy przytulił ją mocniej. Topniała w jego uścisku,
rozluźniła się. Ufała mu.
To go otrzeźwiło. Gwałtownie odskoczył od niej.
Z rękami na jej ramionach patrzył, jak powoli unosi
gęste rzęsy, otwiera niezrównane czarne oczy. Usta
miała jeszcze lekko wilgotne.
Jęknął tylko.
- Co się stało?
Bez słowa potrząsnął głową.
- Wiem, że brak mi doświadczenia, ale gdybyś
pokazał mi, jak powinnam cię całować, to...
- Kochanie, nie muszę ci niczego pokazywać,
uwierz mi. Wspaniale to robisz, może tak szybko się
uczysz...
Odwrócił się spięty i podszedł do okna.
- Czy będziemy tu razem mieszkać? - zapytała
Carina po kilku minutach milczenia.
- Postaram się temu zapobiec - wymamrotał pod
nosem.
- Mówiłeś coś?
Odwrócił się ku niej, próbując wziąć się w garść.
- Coś wymyślimy, kotku. Na razie jeszcze sam nie
92 SLUB PO TEXSASKU
wiem. - Cofnął się. Wolał jej nie dotykać. - Chodźmy
coś zjeść. Nie mogę myśleć, kiedy mam pustkę w żołąd
ku. - Wskazał jej drogę.
Przyglądał się jej kształtnej figurze, kiedy schodziła
przed nim po schodach. Musi się mieć na baczności,
walczyć z pokusą. Jego stary kumpel Alfonso jeszcze
mu za to zapłaci.
Letty towarzyszyła im przy stole. Jej obecność nieco
rozładowała napięcie. Od razu zabrała się do planowa
nia ich przyszłości.
- Spodziewam się, że teraz zaczniesz spędzać więcej
czasu na ranczu, Cody. Teraz, kiedy masz żonę, musisz
zmienić swój sposób życia, przestać uganiać się bez
opamiętania z tymi twoimi rozwydrzonymi przyjació
łmi.
- Piękne wystawiasz mi świadectwo, cioteczko.
Wzruszyłem się.
- No, chyba nie masz zamiaru ciągnąć ze sobą
Cariny. Ona...
- Nie mam zamiaru, Letty. Sam jeszcze nie wiem,
co zrobimy. Chyba zgodzisz się ze mną, że to nie jest
normalna sytuacja. Zwykle jest tak, że ludzie mają
trochę czasu, nim zdecydują się na wspólne życie.
Zazwyczaj już wcześniej robią jakieś plany, mają jakieś
pomysły... Na nas to spadło zupełnie nieoczekiwanie.
- Co chciałaś robić, zanim doszło do tego ślubu?
- Letty zwróciła się do Cariny.
- Nie miałam specjalnych planów. Kiedy Alfonso
nie zgodził się, bym uczyła się dalej, zostałam w domu.
- Dlaczego się nie zgodził?
- Stwierdził, że już dosyć się nauczyłam. Powie
dział, że powinnam wyjść za mąż i zająć się rodziną.
- Ależ to stek bzdur! Wykształcenie jest szalenie
ważne, zwłaszcza jeśli w przyszłości zajmiesz się wy
chowaniem dzieci.
SLUB PO TEXSASKU 93
- Carina właśnie chce zająć się prowadzeniem
terapii dla dzieci, które mają problemy z mówieniem
- dodał Cody.
- Tak?
- Opowiadała mi, że bezskutecznie próbowała
przekonać Alfonso, by zezwolił jej na wyjazd do szkoły
w Chicago.
Letty przeniosła na niego wzrok, zmrużyła oczy.
- W takim razie czemu ty jej tam nie poślesz?
- Co takiego? - Odstawił filiżankę na spodeczek,
bojąc się, że rozleje kawę.
- Przecież słyszałeś. Z tego co wiem, to dziecko
ryzykowało dla ciebie, przez ciebie popsuła sobie
opinię. I co jej z tego przyszło? Wpadła jak śliwka
w kompot: z jednej strony beztroski mąż, z drugiej
apodyktyczna starucha.
- Lettyjprzecieżwcaleniejesteśstara-uśmiechnął
się Cody.
- Nie próbuj mnie podejść. Czy masz zamiar osiąść
tu na stałe? - Pochyliła się ku niemu i wbiła w niego
wzrok.
- Nie wiem, czy będę mógł, Letty. Widzisz...
- Och, oczywiście, że widzę. Widzę wiele rzeczy,
młody człowieku. Przede wszystkim to, że Bóg po
skąpił ci rozumu. Trafiła ci się taka żona, a ty nawet nie
zdajesz sobie sprawy z tego, co masz. Za to ona z rąk
jednego despoty przeszła w ręce drugiego.
- Zaraz, Letty, opanuj się. Przecież chyba nie
jestem taki jak Alfonso. Nie dyktuję jej, co ma robić.
Poślubiłem ją, ale nie kupiłem. Może robić to, na co ma
ochotę. Z tego co mówisz, można by sądzić, że chcę ją
przykuć łańcuchem w pokoju czy coś takiego.
Ze zdumieniem patrzył na przemianę, jaka dokona
ła się na twarzy ciotki. Do tej pory nawet przez myśl
mu nie przeszło, że ta sekutnica potrafi się uśmiechnąć.
94 SUJBPOTEKSASKU
Zawsze była taka skrzywiona. Teraz nieoczekiwanie
rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Patrzył zafas
cynowany. Było to tak, jakby szpetna żaba na jego
oczach przeobraziła się w księżniczkę.
- W takim razie udowodnij to.
- Mam udowodnić? - powtórzył zdumiony.
- Właśnie. Zobaczymy, ile są warte twoje słowa.
- Jak mam to rozumieć?
- Skoro dajesz jej wolną rękę i pozwalasz, żeby
robiła to, czego pragnie, czemu nie wyślesz jej do
Chicago?
Cody wytrzeszczył oczy. Nie poznawał ciotki.
Wprost promieniała. Zwykle odwoływała się do jego
lepszej strony, choć z marnym skutkiem. Nie chciał od
razu przyznać, że tym razem to się jej udało.
- Właśnie sam się nad tym zastanawiałem - skła
mał bez zmrużenia oka. - Ale do tej pory nie miałem
jeszcze okazji, żeby porozmawiać o tym z Carina.
- Zerknął na zegarek. - Minęły ledwie dwadzieścia
cztery godziny od ślubu. Myślę, że potrzeba nam
jakichś paru dni...
- Masz na myśli miesiąc miodowy? - wtrąciła
Letty.
- Ależ skąd, nie. Chodzi mi tylko o to, że nie ma
powodu do pośpiechu. Zresztą, do diabła, Letty!
W końcu to nie jest twoja sprawa i sam nie wiem,
dlaczego rozmawiam z tobą na ten temat. Bez względu
na to, co postanowimy, decyzja należy tylko do nas.
Ja...
- Cody?
Urwał gwałtownie na cichy dźwięk głosu Cariny.
Popatrzył na nią.
- Słucham?
- Naprawdę myślisz o tym, żeby wysłać mnie do
szkoły?
ŚLUB PO TEKSA5KU 95
W jej oczach było tyle nadziei. Błyszczały z pod
niecenia. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by ulec ich
magii. Przesunął wzrokiem po jej ustach, łagodnie
zaokrąglonej linii szyi. Przełknął ślinę.
- Jasne... jeśli to jest to, czego pragniesz.
- Och, Cody! Naprawdę? Wczoraj w nocy już
myślałam, że skończyły się moje marzenia, że już nigdy
nie będę szczęśliwa...
Nie miał powodu, by nie wierzyć w jej szczerość.
Poczuł się fatalnie. Przez całe życie umykał przed
kobietami, które za wszelką cenę chciały go związać.
Za każdym razem oddychał z ulgą, kiedy udało mu się
wyrwać. A teraz jego własna żona nie może się
doczekać, kiedy się od niego uwolni.
Cierpiała jego urażona duma. Ugryzł kawałek
ciasta i żuł powoli, próbując zyskać na czasie.
Jak można było przewidzieć, Letty nie dała na
siebie czekać. Nieuważnie przysłuchiwał się rzuca
nym przez nią pomysłom. Razem z Carina już
miała dzwonić na uniwersytet, by dowiedzieć się,
czy wchodziłoby w grę zapisanie dziewczyny na
letni semestr. Omawiały niezbędne w chłodnym
klimacie Chicago stroje, miejsce, gdzie się zatrzy
ma...
- Cody, a może kupisz tam mieszkanie? Po co
płacić za wynajęcie, skoro można mieć swój kąt?
- Letty, skoro z takim zapałem zabrałaś się do
urządzania mojego życia, to weź łaskawie pod
uwagę, że ja nie mam żadnych interesów w Chica
go.
Letty lekceważąco machnęła ręką.
- Ty nie, to oczywiste. Nie myślałam o tobie. Ale
zastanów się tylko. Carina będzie zbyt zapracowana,
żeby się tobą zająć. Ona będzie pochłonięta studia
mi, a ty w tym czasie możesz powoli wycofać się ze
9 6 Ś L U B P O TKKSASKL
swoich zobowiązań, oczywiście, jeśli nadal tak za
mierzasz. '
- Widzę, że pomyślałaś o wszystkim. Bardzo dzię
kuję.
- Uspokój się. Nie zwiedziesz mnie. I tak wiem, że
się na mnie nie gniewasz. Zresztą to był twój pomysł.
Przecież to ty zacząłeś.
- Nie przypominam sobie, żebym ni stąd, ni zowąd
mówił o kupowaniu mieszkania w Chicago.
- Zrobisz, co zechcesz. Ale szkoda wyrzucać pie
niądze na czynsz. W dodatku własne mieszkanie
Carina mogłaby urządzić według swojego pomysłu
i nikt by się jej nie wtrącał.
Cody przeniósł wzrok na Carinę.
- Czy przynajmniej mógłbym cię czasem odwie
dzać?
Carina popatrzyła na niego niepewnie, po chwili
uśmiechnęła się.
- To chyba żart, prawda?
Powoli i on się uśmiechnął.
- Tak, chyba tak.
- Zgodzisz się na mój wyjazd do Chicago?
Westchnął. Sam nie wiedział, co o tym myśleć.
Niespełna dwadzieścia cztery godziny temu wzdragał
się przed ślubem, a teraz, kiedy Carina chciała wycofać
się z jego życia, czuł się odtrącony.
A przecież sam tego chciał.
Mógłby kontynuować swoją pracę. Wziąć udział
w rozprawie przeciwko Rodriguezowi. Carina byłaby
tak daleko, że wcale by nie odczuł jej istnienia. Przez
następny rok czy dwa nadal żyłby jak kawaler.
- Tak, kochanie - powiedział po długim milczeniu.
- Nie mam nic przeciwko temu. To świetny pomysł.
Chcę, żebyś była szczęśliwa. Żebyś nie tylko była moją
żoną, ale żebyś sama decydowała o sobie.
ŚLUB PO TEKSASKU 97
Carina podeszła do niego, objęła go radośnie. Wjej
oczach zalśniły łzy.
- Dziękuję ci, Cody. Jestem taka szczęśliwa... Dzię
kuję ci.
Uścisnął ją. Zza jej ramienia dojrzał zadowoloną
minę Le^ty. Kiedy zorientowała się, że patrzy na nią,
puściła do niego oko i podniosła w górę kciuk.
To dodało mu otuchy.
Ulżyło mu, ale tylko trochę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Och, Cody! Spójrz tylko! Nie miałam pojęcia, że
jezioro Michigan jest takie ogromne. Jest chyba takie
jak Zatoka Meksykańska!
Cody podszedł bliżej, stanął tuż za jej plecami.
Z okna rozciągał się wpaniały widok na jezioro.
- Och, jak tu pięknie. Cody, co o tym myślisz?
- O czym? - zapytał, nie odrywając od niej wzroku.
- Podoba ci się ten apartament?
- Nie jest zły - stwierdził, rozglądając się wokół.
- Może tylko trochę za mały.
- Za mały! Ależ Cody! Jest ogromny! Przecież ma
prawie dwieście metrów.
- Pewnie tak. Przyzwyczaiłem się do domu na ranczu.
Carina przeszła przez rozległy salon i zniknęła
w kuchni.
- Kuchnia jest cudowna! - zawołała do niego.
- Nieprawdopodobne, Będę mieć swoje mieszkanie.
Będę mogła w nim być, ile tylko zechcę.
Stanął na progu i przyglądał się, jak Carina zagląda
do szafek, otwiera lodówkę, badawczo lustruje ku
chenkę mikrofalową i zmywarkę. Wybuchnęła śmie
chem, kiedy spostrzegła, że ją obserwuje.
- Ciągle mi się wydaje, że to nie jest naprawdę,
tylko w bajce.
- Tak? A jaka to bajka? O Pięknej i Bestii?
Potrząsnęła głową, popatrzyła na niego rozpromie
nionymi oczami.
ŚLUB PO THKSASKU 99
- Ależ skąd! O Kopciuszku!
Cody aż zamrugał.
- Chcesz powiedzieć, że ja jestem księciem z bajki?
Roztańczonym krokiem przyfrunęła do niego, za
rzuciła mu ręce na szyję.
- Tak! Jesteś cudownym księciem! Wysokim, bar
dzo przystojnym i...
Nie dokończyła. Omdlała w jego objęciu, poddała
się jego ustom. Do diabła! Jeszcze nigdy nie pragnął
tak bardzo żadnej kobiety. W ciągu tych kilku tygodni
odmieniła jego życie. Już zupełnie zapomniał, jak to
było, kiedy był sam.
Oczarowała go. Wsłuchiwał się w każdy oddech
Cariny, śledził najmniejszy ruch. Wyczekiwał na jej
dźwięczny śmiech, sam go prowokował. Bezustannie
szukał pretekstów, by móc jej dotknąć - odgarnąć
włosy z twarzy, pogłaskać po plecach, przytulić,
pocałować.
Był jak odurzony,
Ona natomiast traktowała go jak pobłażliwego
wujka.
Objęła go jeszcze raz i cofnęła się.
- To jak, kupujemy ten apartament?
Obejrzeli już kilkanaście miejsc. Czas nieubłaganie
uciekał. Mimo pewnych trudności w końcu przyjęto
Carinę na studia. Teraz już nie było wyboru. Musieli
się na coś zdecydować.
- Jak myślisz, będzie ci tu dobrze?
- Och, tak!
- Tu jest bardzo bezpiecznie. Muszę przyznać, że to
mi się bardzo podoba. Nic ci tu nie grozi. Ale czy nie
będziesz się bać mieszkać sama?
Carina zaprzeczyła ruchem głowy.
- Ale tak chyba nie będzie cały czas, co? - zapytała
z nadzieją w głosie.
100 ŚLUB PO TEKSASKU
- Jasne, że nie. Po prostu nie mogę tak od razu
wycofać się z tego, co robię. Już i tak dwukrotnie
odkładałem powrót do Teksasu. Ale niestety, jak tylko
cię tu urządzę, od razu będę musiał wracać.
Carina okręciła się na pięcie i pobiegła w stronę
sypialni. Cody już wcześniej tam zerknął. Jedna
z nich była wyjątkowo duża, druga nieco mniejsza,
obydwie z własnymi łazienkami. Ta mniejsza świet
nie mogła pełnić rolę pokoju gościnnego. Była
jeszcze trzecia, która doskonale nadawała się na
gabinet.
Wszedł za Carina do największej z nich. Dziewczy
na zatrzymała się na środku, rozejrzała wokół.
- Przecież tu jeszcze potrzeba mebli, talerzy i in
nych rzeczy do kuchni, obrusów, bielizny... - Carina
załamała ręce. - Po prostu wszystkiego!
- Nie przejmuj się. Jeśli zdecydujemy się na to
mieszkanie, formalności z pewnością nie potrwają
długo. Zostanie nam jeszcze parę dni na zakupy.
Kobiety chyba to lubią,
- Ale ile to będzie kosztować!
- Kochanie, mam trzy konta, których dotąd nawet
nie naruszyłem, bo nie było takiej potrzeby. W dodat
ku należy do mnie jedna trzecia dochodów wszystkich
naszych firm. Sama widzisz, że możesz spać spokojnie.
To mnie nie zrujnuje.
Podeszła do niego i wzięła go za rękę.
- Ale to są twoje pieniądze. Ja niczego nie wnios
łam.
- Alfonso zlecił przekazanie należących się tobie po
ojcu pieniędzy, które wcześniej zainwestował. A więc
nie uważaj się za biedaczkę.
- Czy będę mogła nimi zarządzać?
- Oczywiście.
Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia.
ŚLUB PO TEKSASKU 1 0 1
- Nie masz zamiaru wytknąćmi, żeniemamotym
pojęcia?
- Przestań. - Uśmiechnął się do niej. - Nauczysz się
tego.
- Och, Cody, jestem taka szczęśliwa! Dzięki tobie.
A jednocześnie czuję się winna. Dostałam tak wiele,
a ty zupełnie nic.
Ujął jej dłoń, ucałował palce.
- Jak możesz tak mówić? Mam żonę. To całkowicie
nu wystarcza.
- Tak myślisz? - Popatrzyła na niego niepewnie.
- Nigdy nie powinnaś w to nie wątpić - zapewnił,
biorąc ją w ramiona. - Nie może być inaczej.
W hotelu, w którym się zatrzymali, mieli osobne
sypialnie. Nie pozwalał sobie nawet namyśl, żemógłby
wejść do pokoju Cariny. Przecież obiecał dać jej czas
na oswojenie się z nim... I dotrzyma przyrzeczenia,
nawet gdyby miał umrzeć. Wprawdzie nie słyszał, by
ktokolwiek przypłacił życiem nadmiar zimnych prysz
niców, ale w końcu zawsze kiedyś musi być pierwszy
raz.
Teraz będą mieć własne mieszkanie. Przyjemnie
było o tym pomyśleć. Przepadał za ranczem i kochał
tamten kawałek ziemi. Był z nim znacznie mocniej
związany niż Cole czy Cameron, którym w zupełności
wystarczały ich nowe siedziby, a na ranczo wpadali
tylko od czasu do czasu.
Zawsze przeczuwał, że kiedyś tu właśnie osiądzie.
Ale z drugiej strony miła była świadomość, że mają
z Carina miejsce tylko dla siebie. Zapowiadało się, że
jego żona dostanie dyplom za półtora roku, ponieważ
zamierzała uczyć się też w czasie wakacji.
On musi doprowadzić do końca ostatnią operację
w Meksyku, ale przecież będzie mógł co jakiś czas
odwiedzać Carinę. Całe szczęście, że firma miała
1 0 2 ŚLUB PO TEXSASKU
własny odrzutowiec. Dzięki temu nie będzie uzależnio
ny od rejsowych samolotów.
Cody z każdym dniem utwierdzał się w przekona
niu, że Letty miała rację, namawiając go na pozo
stawienie Carinie wolnej ręki. Teraz, kiedy po raz
pierwszy w życiu mogła robić to, na co miała ochotę,
wprost rozkwitała na jego oczach. Zachwycał się tą
przemianą.
Musi się mieć na baczności. Tak niewiele brakuje,
by zapomniał o złożonej jej i sobie obietnicy. Jeszcze
trochę i stanie się częścią jej życia.
Czy się na to odważy?
Tydzień później Cody wszedł do ich nowego miesz
kania. Wracał z lotniska. Umówił się z pilotem na
wieczorny lot do Teksasu. Teraz musiał jakoś powie
dzieć o tym Carinie. Nie było to przyjemne, choć
przecież spodziewała się, że może się to zdarzyć
w każdej chwili. Mieli za sobą pierwszą noc w nowym
mieszkaniu. Wieczorem, kiedy nadeszła pora na pó
jście do łóżka, postąpił jak tchórz. Poszedł spać do
gościnnego pokoju.
Co się z nim działo? Zachowywał się zupełnie jak
zakochany po raz pierwszy w życiu nastolatek, które
mu z zakłopotania brak słów i który nie potrafi
otrząsnąć się z poczucia własnej śmieszności i niezręcz
ności.
Carina najmniejszym gestem nie dała mu do zro
zumienia, że życzyłaby sobie jego obecności. Sam
dopuścił do tego, że sprawy potoczyły się swoim
biegiem, i nie pozostało mu nic innego, jak się do
stosować. Niepotrzebnie to skomplikował.
W końcu oboje byli dorośli. Powinni usiąść i szcze
rze porozmawiać. Tak się z pewnością stanie, ale
jeszcze nie teraz. Przez jakiś czas, przynajmniej jeszcze
ŚLUB PO TEXSASKU 103
dzisiaj, postara się nadal odgrywać rolę dobrego
wujka.
Zatrzymał się na progu i spojrzał na przygotowania
do kolacji. Oniemiał z wrażenia. Niewielki okrągły stół
był nakryty koronkowym obrusem. Czerwone świece
płonęły w srebrnych świecznikach, cudownie harmoni
zując ze szkarłatnymi, umieszczonymi w niskiej wazie
różami, które ofiarował jej dwa dni temu z okazji
rozpoczęcia nauki. Powietrze było przesycone ich
upojną wonią.
W blasku świec jaśniała nowa zastawa, lśniły sztuć
ce, jarzyły się kryształowe kieliszki. Talerze przy
krywały serwetki z czerwonego płótna.
Z kuchni dochodził smakowity zapach, przemiesza
ny z aromatem ziół.
Cody jęknął tylko na ten widok. Jak w takich
warunkach pozostać przy narzuconej roli?
- Cody? To ty?
- Uhm. - Schował klucze i ruszył w stronę kuchni.
Wyszła mu naprzeciw. Miała na sobie różową,
rozkloszowaną, cienką suknię z długimi powiewnymi
rękawami.
- Wyglądasz cudownie!
Carina rozpromieniła się. Popatrzyła po sobie.
- Podoba ci się? Szukałam czegoś na specjalne
okazje, ale nie mam wprawy w kupowaniu strojów,
- Lekko dotknęła rękawa. - Mam nadzieję, że dobrze
wybrałam.
Uniósł do ust jej dłoń.
- Bardzo dobrze. Masz doskonały gust. Jeśli mi nie
wierzysz, to tylko popatrz na siebie. Masz wrodzone
poczucie smaku. Masz swój styl.
Objął ją i przyciągnął do siebie, chcąc pocałować.
W tej samej chwili z kuchni dobiegł natarczywy
dźwięk.
104 SLUB PO TEX5A5KU
- Och, pieczeń gotowa! Jesteś głodny? -Jej suknia
zawirowała. W jednej chwili Carina znalazła się w ku
chni.
- Uhm. Bardzo głodny - powiedział bardziej do
siebie niż do niej. Był tak złakniony jej dotyku, jej
smaku... Zostało mu tylko kilka godzin. I nie ma
pojęcia, kiedy znów ją zobaczy,
Carina wyszła z kuchni, niosąc przed sobą pełną
tacę. Podskoczył i wyjął ją z jej rąk. Dziewczyna
rozstawiła półmiski na stole, wzięła tacę i skierowała
się do kuchni.
- Kupiłam wino - powiedziała przez ramię. - Ot
worzysz?
Podążył za nią.
- Wino! Jesteś naprawdę cudowna!
Uśmiechnął się słysząc, jak zachichotała. Czekał na
to.
- Skoro chcesz wiedzieć, to powiedziałam, co bę
dzie na kolację, i poprosiłam o dobranie wina. Sprze
dawca był bardzo uprzejmy, nawet dał mi spróbować
trochę, żebym wybrała najlepsze.-Podałamu butelkę.
Poczuł dziki głód, kiedy tylko wziął do ust pierwszy
kęs. Jedzenie było pyszne.
- Wiesz, nie przypuszczałem, że umiesz gotować
- powiedział, upijając łyk wina.
- Natrząsasz się ze mnie? - Uniosła brwi.
- Ależ skąd. Dlaczego tak myślisz?
- Wydawało mi się, że każda dziewczyna musi się
tego nauczyć. Jak inaczej da sobie radę w kuchni?
- Większość znanych mi kobiet szczerze przyzna
wała, że nie ma o tym pojęcia.
- Naprawdę? - zapytała, uśmiechając się słodko
jak nigdy. - Ale właściwie, co w tym dziwnego.
W końcu to chyba nie ich umiejętności kulinarne cię
oczarowały.
ŚLUB PO TEKSASKU 105
Niemal się zakrztusił. Poczuł się tak zaskoczony,
jakby kotek, z którym się bawił, nagle pokazał pa
zurki.
- To miał być komplement - powiedział urażony.
- Porównanie mnie z innymi twoimi kobietami? To
raczej średni pomysł.
- Zaraz,oczymtymówisz?Niemażadnychinnych
kobiet.
Popatrzyła na niego znad kieliszka.
- Nie ma? - zapytała wreszcie.
- Nie - odrzekł, wytrzymując jej spojrzenie. - Ty
jesteś moją żoną. Poza tobą w moim życiu nie ma
żadnej innej kobiety.
- Ale tak naprawdę nie jestem twoją żoną. W tym
sensie, że chciałeś tego, że wybrałeś właśnie mnie czy...
- głos uwiązł jej w gardle.
Cody wstał powoli. Podszedł do niej, delikatnie
odsunął jej krzesło. Zdziwiona popatrzyła na niego.
- Jeśli jeszcze zamierzałaś dodać, że cię nie chcę, to
powiem ci, że bardzo się mylisz, kotku - uśmiechnął
się. - Naprawdę bardzo się mylisz - powtórzył, biorąc
ją na ręce i ruszając w stronę sypialni.
- Cody! Co ty robisz? Przecież ledwie zaczęliśmy
jeść... Cody...
Nie dał jej dokończyć. Przywarł do jej ust. Owio
nął go lekki zapach wina pomieszany z wonią jej
perfum. Carina drżała w jego ramionach, z trudem
łapała oddech. W jej oczach dostrzegł radosny
blask, kiedy na chwilę cofnął się nieco i popatrzył
na nią.
Pragnęła go. Świadomość tego zupełnie go zniewo
liła.
Drżał z niecierpliwości, ale starał się panować nad
sobą. Ostrożnie, jakby bojąc się ją spłoszyć, zsunął
suknię z jej ramion. Rozbierał ją powoli. Kiedy została
106
ŚLUB PO TEKSASKU
w samej bieliźnie, padł przed nią na kolana. Nawet nie
wiedział, kiedy zrzucił z siebie niepotrzebne rzeczy.
- Carino, jesteś taka piękna - szeptał, z czułością
rozkładając na poduszce pukle jej długich włosów,
delikatnie gładząc jej obnażone ciało.
- Czuję się piękna, kiedy patrzysz na mnie w ten
sposób - nieśmiało wyznała dziewczyna łamiącym się
głosem.
Uwolnił jej piersi. Przyzywały go do siebie, wabiły.
Musnął je delikatnie, przylgnął ustami. Carina za
drżała pod jego dotykiem. Odwinął kołdrę i przykrył ją
aż po szyję.
- Zimno ci? - szepnął.
• Carina tylko potrząsnęła głową. Nie mogła wydusić
z siebie głosu.
- Ogrzeję cię.
Tak rozpaczliwie jej pragnął. Po raz pierwszy
w życiu przeżywał taką mękę. Ale nie może poddać się
pokusie, nie może posunąć się za daleko. Po tej
pierwszej nocy po ślubie dobrze wiedział, że musi się
mieć na baczności.
Pogładził ją lekko, chcąc ją uspokoić, ale pod
świadomie czekał na jej reakcję. Była taka cudowna.
Nie mógł już dłużej się powstrzymywać, by jej nie
pocałować. Błądził ustami po jej skórze, ucząc się jej
ciała, desperacko próbując zapamiętać je na zawsze.
- Och, Cody... Cody, proszę... tak...
Poruszyła się lekko pod jego ciężarem, zarzuciła mu
ręce na szyję. Jakże mógł dłużej walczyć ze sobą?
Oparł się na łokciach w obawie, że ją zgniecie, ale
Carina przyciągnęła go do siebie jeszcze mocniej.
Odszukała jego usta, całowała go namiętnie, z nowo
zdobytą wprawą...
Była tak wiotka, tak krucha. Bał się o nią, ale
obejmowała go nieprzytomnie i zachłannie, z takim
SLUB PO TEKŚASKU
107
zapamiętaniem... W pewnej chwili szarpnęła się lekko.
Cody wstrzymał oddech, ogarnięty nagłym żalem, że
sprawił jej ból. Carina znów przywarła do niego. Było
tak cudownie, coś takiego przeżywał po raz pierwszy.
Zdawało mu się, że oboje płoną, że wszystko poza nimi
przestało istnieć. Tak długo czekał, tak szaleńczo
tęsknił...
Przytulił ją do siebie. Była taka lekka, kiedy leżała
na jego piersi, w jego ramionach. Gładził jej plecy,
uszczęśliwiony nie przestawał jej pieścić, rozkoszować
się tą boską bliskością. Wstrzymała oddech i spojrzała
na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami, kiedy
pieszczoty znów stały się bardziej namiętne. Oboje
tego chcieli, oboje na to czekali. Oplotła go sobą i znów
sycili się szaleńczo, bez opamiętania; zatracali w prze
pełniającym ich, zapierającym dech uniesieniu. Za
chwyt i oniemienie mieszały się z tkliwością, uścisk
rozplatał w łagodność...
Byli jak odmienieni, kiedy wreszcie wrócili na
ziemię. Dopiero po jakimś czasie Cody doszedł do
siebie.
- Carina? - wyszeptał jeszcze zdyszanym głosem.
- Mhm?
- Kochanie, muszę ci coś powiedzieć - wyrzekł,
łapczywie łapiąc powietrze.
Carina uniosła głowę, popatrzyła na niego.
- Że nie jesteśmy małżeństwem?
Niemal zakrztusił się ze śmiechu, zaskoczony jej
słowami.
- Z tego co mi na ten temat wiadomo, to nasz ślub
był jak najbardziej legalny-zapewnił ją.
- To dobrze - wyszeptała, znów kładąc głowę na
jego piersi. - Bardzo się z tego cieszę, bardzo.
Znów przepełniła go jakaś dziwna, nieznana ra
dość, kiedy poczuł lekkie dotknięcie jej dłoni.
108 SIAJS PO TEKSASKU
- Nie chcę cię opuszczać - wyznał.
- Więc zostań - powiedziała cicho, nie patrząc na
niego.
- Niemogęl Miałem powiedzieć ci o tym wcześniej,
ale kiedy cię ujrzałem i... zapomniałem o wszystkim.
Wyjeżdżam dziś wieczorem. Godzinę temu powinie
nem być na lotnisku.
Odrzuciła w tył głowę i popatrzyła na niego.
- Dzisiaj?
- Tak. Zaraz.
Uśmiechnęła się, obrzucając wzrokiem ich splecio
ne uściskiem ciała.
- Tak?
Potrząsnął głową. Znów owładnęło nim rozpacz
liwe poczucie wewnętrznego rozdarcia. Obiecał, że dziś
na pewno wraca do Meksyku. Musi być na miejscu
najdalej jutro wieczorem. Strawił tyle lat na roz
pracowanie całej sprawy, nikt nie mógłby go teraz
zastąpić. Jest niezbędny i musi jechać.
Ale dlaczego teraz! Teraz, kiedy jego żona będzie od
niego oddalona o prawie trzy tysiące kilometrów!
Przekonywał sam siebie, że tutaj będzie bezpieczniej
sza, że musi dać jej wolną rękę i pozwolić decydować
o sobie, ale żal rozdzierał mu serce.
- Nie skończyłeś kolacji - Carina przerwała prze
dłużające się milczenie.
- Tak. Przy tobie zapominam o całym świecie.
Carina uniosła się z westchnieniem.
- Kiedy wrócisz?
Cody ruszył pod prysznic. Wolał nie oglądać się za
siebie, bał się, że ulegnie i zostanie.
- Najszybciej jak tylko mi się uda. Możesz być tego
pewna.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cody zapatrzył się w przesuwające się nad skrzy
dłem samolotu chmury. Miał wrażenie, że ostatnie
półtora roku spędził w powietrzu, kursując między
Chicago i Teksasem. Przez pozostały czas całkowi
cie pochłaniała go praca, jednak mimo wysiłków
ostateczne zakończenie sprawy ciągle się przesuwa
ło.
Przeciągnął dłonią po twarzy. Te minione dwa
tygodnie naprawdę dały mu w kość. Nie pamiętał,
kiedy ostatnio spał jak człowiek. Nauczył się korzystać
z każdej nadarzającej się okazji, by choć na chwilę się
zdrzemnąć. Zasypiał niemal na stojąco. Kiedy wreszcie
udało mu się wyrwać te parę dni, natychmiast wsiadł
do samolotu. Zdążył tylko wziąć prysznic i chwycić po
drodze nieco czystych rzeczy.
Zamknął oczy i znów wrócił myślą do Cariny. Nie
widzieli się już pół roku, pierwszy raz tak długo. Sześć
długich, trwających całą wieczność miesięcy.
Rozmowy przez telefon nie pomagały. Właściwie
frustrowały ich jeszcze bardziej. Carina natychmiast
pytała, kiedy do niej przyjedzie. Choć z bólem serca,
miał dla niej tylko jedną odpowiedź-nie wiem. Po tym
jej ożywienie od razu gasło, prawie się nie odzywała.
Nie miała pojęcia, na czym polega jego praca,
dlaczego jest dla niego taka ważna. Nie mógł powie
dzieć prawdy. Kilka miesięcy temu okazało się, że
w sprawę narkotyków jest zamieszany Alfonso. Cody
110 ŚLUB PO TEKSASKU
nie mógł się z tym pogodzić. Czyż mógł wyznać
Carinie, że szuka dowodów, by wsadzić za kratki jej
brata? Jeszcze nigdy nie pomylił się tak bardzo w czy
jejś ocenie.
Alfonso kilkakrotnie próbował nawiązać przez Co-
dy'ego kontakt z siostrą, ale Carina nie odpowiadała
na jego starania. Cody też trzymał się od niego z daleka
- wymuszony ślub był dla niego dogodnym preteks
tem. Tak czy inaczej był w sytuacji nie do pozazdrosz
czenia - z jednej strony Alfonso, którgo udział w spra
wie był ciągle niejasny, z drugiej żona.
Żył w ciągłym stresie. Nie miał się do kogo zwrócić,
brakowało mu oparcia. Po raz pierwszy Cody'emu
doskwierała samotność. Już dawno zarzucił marzenia
o życiu bez zobowiązań i pełnej swobodzie. Jak na
ironię, teraz nie miał na to żadnego wpływu.
Zamknął oczy, przypominając sobie chwile, kiedy
był z Carina. Już minął rok, odkąd zamieszkała
w Chicago. Uśmiechnął się do siebie, pozwolił się
ponieść marzeniom...
Gdyby przyszło mu odpowiedzieć na pytanie, na co
najbardziej wyczekiwał w czasie ich spotkań, z pewno
ścią wybrałby tę trwającą mgnienie chwilę, kiedy jej
oczy rozjaśniały się na jego widok. Tyle zmiennych
nastrojów i uczuć przebiegało wtedy przez jej twarz!
Tak bardzo się cieszyła.
Cudowne też byty chwile, kiedy budził się rano
i trzymał ją w ramionach. Chyba nigdy nie będzie miał
tego dość, wprost przeciwnie - nie mógł doczekać się
czasów, kiedy już zawsze, od rana do nocy, będą ze
sobą.
Każdy jego przyjazd do Chicago zbliżał ich do
siebie. Cody z trudem zwalczał pokusę, by w ogóle nie
wychodzić z łóżka. Z góry planował rozrywki, wymyś-
SLUB PO TEKSASKU 1 1 1
lał kolejne atrakcje. Zabierał Carinę do sklepów
i czerpał radość z kupowania jej rzeczy, których sobie
odmawiała. Chodzili po kinach i teatrach, zwiedzali
muzea, korzystali z różnorodnych możliwości, jakie
oferowało miasto.
Ale najbardziej przepadał za momentami, kiedy
byli tylko we dwoje. Rozczulała go jej nieśmiałość.
W ich kontaktach Carina nigdy nie zrobiła pierwszego
kroku, zawsze czekała na niego, zawsze była taka
skromna i powściągliwa, nawet w domu. Ożywała
i rozkwitała dopiero w jego ramionach.
Nie mógł już się doczekać tych kilku darowanych
im dni. Miał wrażenie, że ucieka przed prawdziwym
życiem w cudowny świat, do którego zło nie ma
dostępu,
Carinie świetnie szły studia. Za kilka tygodni po
winna dostać dyplom i, Bogu dzięki, wrócić do Tek
sasu. Na nieszczęście jego sprawy się pokomplikowały.
Carina wróci w złym momencie. To między innymi
dlatego, by z nią o tym pomówić, wyrwał się teraz do
Chicago.
Jego boss świetnie wiedział, że zamierza zrezyg
nować z pracy, gdy tylko zakończą operację. Cody
mógł mieć tylko cichą nadzieję, że nigdy nie dojdzie do
sytuacji, by musiał powiedzieć Carinie, co robił w Me
ksyku i jaką odegrał rolę w aresztowaniu jej brata.
Tym razem nie uprzedził jej o swoim przyjeździe.
Dwie poprzednie wizyty odwoływał w ostatniej chwili.
Obawiał się, że tym razem by mu nie uwierzyła.
Postanowił pojechać prosto na uniwersytet i tam na
nią poczekać. Razem wrócą do domu, nadrobią czas,
jaki spędzili z dala od siebie.
Niemal czuł jedwabiście gładki dotyk jej długich
włosów, kiedy przeciągnął palcami po swojej gęstej
czuprynie. Usnął z uśmiechem na ustach.
112 ŚLUB PO TEKSASKU
Po zajęciach Carina jeszcze chwilę rozmawiała
z wykładowcą. Zostały jej tylko trzy tygodnie do
końca. Była przejęta i trochę niespokojna. Kiedy
omówiła nurtujące ją problemy, ruszyła do wyjścia.
Cieszyła się, że przyjechała do Chicago i kon
tynuowała studia. Praktyka w klinice dodatkowo
umocniła jej przeświadczenie, że odnalazła swoje po
wołanie. Tylko za jaką cenę?
Swój wybór może przypłacić klęską małżeństwa.
Ale w końcu, co to za małżeństwo? Przez ten pierwszy
rok była tak zajęta, że nie zastanawiała się nad tym, nie
miała czasu, by tęsknić za mężem. Poza tym wtedy
przyjeżdżał do niej co jakiś czas. Nie miała wątpliwo
ści, że te spotkania były dla niego tak samo ważne
i utęsknione jak dla niej.
Nigdy nie rozmawiali o tym, co czują. Była
zbyt nieśmiała, by powiedzieć mu, jak bardzo go
kocha. Zwłaszcza że on też unikał podobnych de
klaracji. Był taki pewny siebie, taki niezależny.
Nikogo nie potrzebował, wiedziała o tym, nawet
żony.
Kiedy przyjeżdżał, poświęcał jej cały swój czas
i uwagę. Aż zarumieniła się na tę myśl i wspomnienia,
jakie od razu napłynęły. Teraz, kiedy miała więcej
znajomych i więcej wiedziała o życiu, zdawała sobie
sprawę, że choć Cody jej pragnął, niekoniecznie musiał
ją kochać.
Godziła się z tą sytuacją. Ale zdarzały się dni, kiedy
czuła się samotna i opuszczona.
Ostatnio, kiedy znów odwołał swój przyjazd, była
tak rozstrojona, że niemal nie mogła z nim rozmawiać.
Kiedy odłożyła słuchawkę, wybuchnęła płaczem i szlo
chała parę godzin.
Dlaczego życie jest takie skomplikowane? Czy to
coś dziwnego, jeśli ktoś jest zakochany we własnym
SLUB PO TEKSASKU 113
mężu? Potrząsnęła głową, starając się odegnać od
siebie dręczące ją myśli.
- Carino! Carino, poczekaj!
Obejrzała się za siebie. Jeden z pracujących w klini
ce kolegów biegł za nią.
- Cześć, Chad! Co się stało?
- Chodzę na piechotę. W zeszłym tygodniu mój
samochód ostatecznie się poddał i przeniósł się na
parking do Pana Boga. - Uniósł w górę dłoń i po
patrzył na niebo. - Razem z kumplami wyprawili
śmy go na tamten świat. To auto było starsze ode
mnie. Było dla mnie czymś więcej niż tylko samo
chodem. To był przyjaciel. Tyle razem przeszliśmy,
Żeby było bardziej uroczyście, Charlie ozdobił go
girlandą z pustych baniek po oleju, a Dave wygłosił
mowę pogrzebową.
Carina wybuchnęła śmiechem. Chad otworzył
przed nią drzwi. Kiedy wyszli, ujęła go pod ramię.
Chłodny wiatr szarpną} jej długą spódnicę, rozpusz
czone włosy uderzyły ją po twarzy. Bezskutecznie
próbowała je odgarnąć.
- Może ci pomóc? - roześmiał się Chad.
Popatrzyła na przekorne iskierki w jego oczach.
- Mogę sobie wyobrazić, na czym by polegała
twoja pomoc!
Uniósł brwi z udanym zdumieniem.
- Czyżbyś wątpiła, że w mojej obecności możesz
czuć się bezpiecznie? Bądź spokojna. - Objął ją
ramieniem, odgarnął niesforne kosmyki z jej twarzy.
- Gdzie teraz jedziesz? - zapytał, dostosowując do niej
krok.
- Wracam do domu. W klinice mam być dopiero
w poniedziałek. A ty?
- Powinienem tam być za pół godziny. Miałem
nadzieję, że też tam jedziesz i zabiorę się z tobą, ale...
114 ŚLUB PO TEKSASKU
- Nie ma sprawy, Chad. To jest prawie po drodze.
Teraz powiedz mi, jakie jest twoje zdanie na temat tego
dziecka Morenów?
Wdali się z rozważania zleconych im przypadków.
Szli zaprzątnięci rozmową, nie zwracając uwagi na
otoczenie.
Cody przyglądał się, jak nadchodzili. Nie od razu
rozpoznał Carinę. Przede wszystkim nie spodziewał
się, że może z kimś być, zwłaszcza z mężczyzną. Poczuł
chłód w piersi, widząc, jak trzyma go pod ramię, ale nie
chciał wyciągać na razie żadnych wniosków. Wszyst
kiego się dowie, kiedy Carina spojrzy mu w oczy.
Bez ruchu stał przy jej samochodzie i czekał.
Carina znalazła w torebce kluczyki, uniosła głowę.
Dopiero teraz dostrzegła Cody'ego, niedbale opartego
o jej mały sportowy samochód.
- Cody?
Na jej twarzy odmalowało się zdumienie. Nic
więcej.
- Cody! Co ty tu robisz? Dlaczego nie uprzedziłeś
mnie o swoim przyjeździe?
Strząsnęła ramię Chada i rzuciła się ku niemu.
Dobrze, że włożył ciemne okulary, przynajmniej nie
widziała wyrazu jego twarzy. Wyprostował się powoli.
- Cześć, Carino.
Zatrzymała się tuż przed nim. Nie dotknęła go.
- Jak się tu dostałeś? - zapytała urwanym głosem.
- Taksówką. Chciałem zrobić ci niespodziankę
- popatrzył za nią. -1 chyba mi się udało, co?
Carina okręciła się na pięcie.
- Och, Cody, to jest Chad Evans, mój kolega
z grupy. Pracujemy razem w klinice. Pamiętasz, opo
wiadałam ci, że mamy tam praktykę w tym semestrze?
- Pamiętam. - Wyciągnął rękę. - Cody Callaway.
Chad uścisnął jego dłoń i uśmiechnął się.
ŚLUB PO TEKSASKU
115
- Słyszałem o tobie. Carina wiele o tobie mówiła.
-
Tak? - popatrzył na jej twarz. Niczego nie
mógł z niej wyczytać. Nie wiedział nawet, czy ucie
szyła się z jego przyjazdu. Serce mu się ścisnęło.
- To masz nade mną przewagę. Mnie o tobie nie
wspominała.
- Zaproponowałam Chadowi, że go podwiozę
- odezwała się Carina. - Chwilowo jest bez samo
chodu.
- Nie ma problemu. - Chad cofnął się kilka
kroków, - Nie wiedziałaś, że przyjechał twój mąż,
przecież rozumiem. Pewnie macie wiele spraw. Pojadę
autobusem i...
- Przestań - przerwała mu Carina. - Jeśli upchniesz
się na tym miejscu z tyłu, nie będziesz musiał czekać na
autobus przy tej paskudnej pogodzie. - Zerknęła na
Cody'ego, jakby spodziewając się jakiejś uwagi, ale on
cofnął się tylko i czekał, aż otworzy samochód.
Przez całą drogę do kliniki Carina i Chad z ożywie
niem rozmawiali. Cody nieoczekiwanie miał wrażenie,
że jest dużo starszy. Oni mieli swoje problemy i swój
świat, który jemu był całkowicie obcy. Potarł dłonią
twarz i pożałował, że nie zdążył się ogolić.
Dlaczego nie pojechał z lotniska do domu? Mógłby
się przespać, odpocząć. Po co przyjechał tutaj i jak
zadurzony sztubak wypatrywał oczy, skoro na tyle
miesięcy zostawił ją samą?
Chciał, żeby zakosztowała wolności, żeby sama
o sobie decydowała. Czy teraz dokonała wyboru? I czy
jego uwzględniła w swoich planach?
Zatrzymali się przed niewielkim białym budynkiem,
Cody wysiadł, żeby wypuścić Chada,
- Miło mi było ciebie poznać - odezwał się chłopak
i wyciągnął rękę. - Chyba nie muszę ci mówić, jaką
wspaniałą dziewczyną jest Carina. Masz szczęście.
1 1 6 ŚLUB PO TEKSASKU
- Też tak myślę - cicho odrzekł Cody. Wsiadł do
środka. - Stale mam wrażenie, że ten samochód kurczy
się po każdym myciu - powiedział, zapinając pas
i wyciągając nogi.
- Dla* mnie jest w sam raz - uśmiechnęła się
Carina. - Rozmiar akurat dla mnie. Cieszę się z nie
go, chociaż sama odwodziłam cię od jego kupna.
Miałeś rację.
- Cieszę się, że ci się podoba.
- Dokąd chcesz jechać?
- Nie zastanawiałem się nad tym - odparł z wes
tchnieniem. - Myślałem tylko o tym, żeby dostać się
tutaj,
- Jesteś zmęczony - stwierdziła, przyglądając mu
się uważnie.
- Tak.
- W takim razie jedźmy do domu. Przygotuję coś
dobrego. Jak długo zostajesz?
To było gorsze niż wszystko, co sobie wyobrażał.
Przygotował się na rozdrażnienie, może złość, a ona
traktuje go jak znajomego, z uprzejmą grzecznością.
- Parę dni - mruknął.
Oparł głowę i przyglądał się, jak Carina wprawnie
manewruje, włącza się do ruchu i jedzie do centrum.
Lubił patrzeć na jej dłonie. Były takie małe, tak
pełne wdzięku. Lubił ich jedwabisty dotyk...
- Carina?
Zerknęła na niego pospiesznie, jakby w jego głosie
usłyszała jakiś nowy ton.
- Tak?
Nie odrywał oczu od jej dłoni. Właściwie wcale nie
chciał tego wiedzieć. Ale musiał zapytać.
- Dlaczego nie nosisz obrączki?
- Spieszyłam się rano. Zdjęłam ją, żeby posmaro
wać ręce kremem, i zapomniałam potem nałożyć.
ŚLUB PO TKKSASKU 117
- Często ci się to zdarza? - starał się, by zabrzmiało
to obojętnie.
- Co się często zdarza?
- Ż e zapominasz nałożyć obrączkę.
- Nie zastanawiałam się.
Przez parę minut milczeli. Postanowił nie wracać do
tego więcej. Był zbyt spięty i zmęczony, by dys
kutować. Carina też była w nastroju, w jakim nigdy
wcześniej jej nie widział.
Zaparkowali na podziemnym parkingu, wjechali
windą na górę. Cody wyjął klucze, otworzył drzwi.
Carina od razu poszła do kuchni.
- Zacznę szykować kolację - rzuciła przez ramię.
- Carina?
Znieruchomiała. Z ociąganiem odwróciła się ku
niemu, ale nie odezwała się ani słowem.
- Co się stało?
Uniosła brwi.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Jesteś jakaś inna.
- J a k a ?
- Przedtem, kiedy przyjeżdżałem, zachowywałaś
się inaczej.
- Możliwe - odrzekła, krzyżując ręce. - Nikt nie
jest ciągle taki sam, Cody. Ludzie się zmieniają.
Dorastamy, stajemy się inni. Powinieneś o tym wie
dzieć.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Na początku fakt, że masz żonę, był dla
ciebie czymś absolutnie nowym i dotychczas nie
znanym. To wszystko było tylko zabawą: małżeń
stwo, urządzanie domu, nasze spotkania, kiedy
liczyliśmy każdą darowaną nam chwilę. Potem prze
stałeś przyjeżdżać. - Odwróciła się i poszła do
kuchni.
1 1 8 ŚLUB PO TEKSASKL
Podążył za nią. Z rękami w kieszeniach oparł się
o futrynę.
- Ale teraz jestem.
Carina zaczęła wyjmować produkty z szafek i lo
dówki.
- Tak - wyszeptała i wziąwszy nóż, zajęła się
krojeniem jarzyn.
- Wygląda, że to cię wcale nie obchodzi.
Odrzuciła w tył głowę, popatrzyła na niego.
- Obchodzi mnie, Cody. Niestety. W tym cały
problem. Tęsknię za tobą, brakuje mi ciebie. Tak
bardzo. Obiecywałeś przyjechać, a potem w ostatniej
chwili odwoływałeś wizytę. Czuję się ż tym okropnie,
nie wiem, co mam myśleć, jak planować przyszłość.
Jasne, że jestem wolna, ale moja wolność jest tylko
pozorna. Mam męża, ale to nie jest prawdziwe małżeń
stwo. Niemal cię nie widuję. Czego się po mnie
spodziewałeś?
- Myślałem, że się ucieszysz, że udało mi się
wyrwać do ciebie - odrzekł że wzruszeniem ramion.
Carina powoli odłożyła nóż, podeszła do niego.
Wspiąwszy się na palce, zarzuciła mu ręce na szyję.
- Bardzo się cieszę, Cody - wyszeptała i dotknęła
wargami jego ust.
Wziął ją w ramiona, przytulił mocno. Całował ją
żarliwie, coraz bardziej namiętnie, jakby chcąc za
wrzeć w tych pocałunkach całą swoją tęsknotę, nad
robić stracony czas, wymazać z pamięci żałosną samo
tność. Nareszcie znów byli razem, miał ją w swoich
ramionach. Zrzucając po drodze ubranie, zaniósł ją do
sypialni, nie przestając całować, gładzić, pieścić. Świat
wirował nieprzytomnie, krew burzyła się w żyłach,
brakowało powietrza.
Carina płonęła jak on. Cody zapomniał o wszyst
kim, była tylko ona, jego żona, jego ukochana, kobie-
SLUB PO TEKSASKU 1 1 9
ta, dla której oddałby wszystko, która liczyła się dla
niego bardziej niż własne życie.
Omdleli splątani w uścisku, jeszcze zamroczeni tym,
co się przed chwilą stało. Dopiero po jakimś czasie
Cody uświadomił sobie, że nawet nie zdążył ściągnąć
kołdry.
- Tęskniłem za tobą, kotku - wymruczał, skubiąc
jej ucho.
- Ja też.
- Przepraszam, że wszystko się tak skomplikowało.
Carina odsunęła się lekko, by móc spojrzeć mu
w twarz.
- Skomplikowało?
- Przez tę moją pracę i w ogóle. Wszystko ciągnie
się w nieskończoność, chociaż początkowo wydawało
się, że to prosta sprawa. Już dawno powinniśmy o niej
zapomnieć, a tymczasem...
- Praca jest dla ciebie czymś bardzo ważnym,
prawda?
- Zobowiązałem się doprowadzić do końca pewną
sprawę...
Carina westchnęła i usiadła,
- Gdzie idziesz? - zapytał unosząc się na łokciu.
Carina odgarnęła w tył włosy, wstała.
- Idę wziąć prysznic i dokończyć szykowanie jedze
nia.
Patrzył za nią, póki nie zniknęła za drzwiami
łazienki. O co tu chodzi? Przecież chciała tego równie
mocno jak on, co do tego nie miał żadnych wątpliwo
ści. Jak mogła teraz tak po prostu wstać i odejść?
Po raz pierwszy w życiu poczuł się wykorzystany.
Posłużyła się nim, a potem bez żalu go zostawiła. Ta
świadomość była nie do zniesienia. Znów zaczęło
dławić go w piersi.
Poszedł wykąpać się do drugiej łazienki. Potem
120 ŚLUB PO TEKSASKU
przebrał się w stare dżinsy i podkoszulek, które kiedyś
tu zostawił.
Carina była w kuchni. Miała na sobie szafirową
podomkę, upięte wysoko włosy falami spływały na
ramiona, ocieniały policzki. Wyglądała cudownie.
I jakoś nieobecnie.
W milczącym porozumieniu pozostali przy błahych
tematach: jego podróży, studiach Cariny. Oboje uni
kali spraw osobistych.
Kolacja była jak zwykle wyśmienita. Cody roz
koszował się jedzeniem, zdawało mu się, że z każdym
kęsem spływa z niego zmęczenie. Był już całkiem
rozluźniony, kiedy po kawie usiedli przed kominkiem
na małego drinka.
W zachowaniu Cariny znów coś zwróciło jego
uwagę. Dotychczas siadywali razem na kanapie, co
zwykle kończyło się tym, że Carina lądowała na jego
kolanach. Teraz usiadła na fotelu.
Cody rozparł się na kanapie, przyjrzał się wpat
rzonej w ogień żonie. Zachwycał go jej profil. Tak
żałował, że nie jest artystą. Mógłby utrwalić dosko
nałość jej rysów - delikatną linię nosa, łagodny zarys
szczęki, cudowną proporcję szyi. Sposób, w jaki
ciepłe światło płonącego drzewa różowi policzki
Cariny. Jej usta... Przepełniło go takie uniesienie, że
niemal westchnął głośno. W ostatniej chwilt się
powstrzymał...
- Cody? - powiedziała miękko Carina, nie od
rywając oczu od tańczącego w kominku ognia.
- Uhm?
- Czy rozmawiałeś z ciocią Letty?
- Na jaki temat?
- Czy przekazała ci moją wiadomość?
- Nie. Od dawna nie miałem z nią kontaktu. O co
chodziło?
ŚLUB PO TEXSASKU
121
Uśmiechała się smutno. Nadal nie patrzyła na
niego.
- Teraz to już nie ma znaczenia.
- Tak czy inaczej, powiedz mi.
Odwróciła się ku niemu. Serce mu się ścisnęło, kiedy
zobaczył jej twarz. Oczy miała pełne bólu.
- Parę miesięcy temu na wszystkie sposoby próbo
wałam się z tobą skontaktować. Nie chciałam niepo
koić rodziny. Tak bardzo cię wtedy potrzebowałam,
ale nigdzie nie mogłam cię odszukać... - Głos uwiązł jej
w gardle, na chwilę odwróciła wzrok. - Nigdzie cię nie
było.
Cody pochylił się ku niej, oparł łokcie na kolanach.
- Co się stało, kotku? Dlaczego mnie szukałaś?
Zagryzła dolną wargę, wyraźnie próbowała się
opanować. Przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech.
- Cztery miesiące temu straciłam dziecko.
Zerwał się z miejsca, w jednej chwili był przy niej.
- Och nie, Carino! Nie! Nic nie wiedziałem. Jak...?
-pytanie zawisło w powietrzu. Zastygła, kiedy wyciąg
nął ku niej ręce. Ta reakcja go poraziła. Ostrożnie
cofnął się, usiadł. - Opowiesz mi, jak to się stało?
Carina opuściła oczy na swoje zaciśnięte dłonie.
- Wtedy jeszcze o niczym nie miałam pojęcia. Wiele
godzin spędzałam w bibliotece. Od kilku tygodni nie
czułam się najlepiej, ale myślałam, że to grypa. Brako
wało mi ciebie, a ty właśnie odwołałeś swój przyjazd do
Chicago.
Zamilkła, ale on nie mógł znaleźć odpowiednich
słów. Była tu sama, potrzebowała go, a on ją zawiódł.
- I co się stało? - wydusił.
- Byłam w bibliotece, kiedy nagle poczułam okro
pny ból brzucha. Coś jakby skurcze, ale jeszcze gorsze.
Bibliotekarz wezwał pogotowie, zabrali mnie do szpi
tala, ale już było za późno. Zatrzymali mnie dwa dni.
1 2 2 ŚLUB PO 1XKSASKU
To wtedy próbowałam cię odszukać. Nie chciałam
denerwować Letty, wiec tylko poprosiłam, żeby za
dzwoniła do mnie, jeśli się odezwiesz. Podałam jej
numer, ale nie mówiłam, że to do szpitala. Nie
zadzwoniłeś.
Znów popatrzyła na ściśnięte dłonie.
- Kiedy wróciłam do domu, byłam w fatalnym
stanie. Byłam przybita tym, co się stało. Ciągle czułam
się winna, że nie zorientowałam się na czas, że jestem
w ciąży. Miałam do siebie pretensje, że zbagatelizowa
łam pierwsze objawy, chociaż potem lekarz powiedział
mi, że i tak nie dałoby się zapobiec temu, co się stało.
- O Boże, Carino! Tak strasznie mi przykro.
Tak bardzo chciał wziąć ją w ramiona, przytulić.
Nie mógł myśleć o tym, co przeszła, ile wycierpiała.
W dodatku w takiej chwili nie było go przy niej. Powoli
ustępował pierwszy szok, zaczynał odzywać się żal
i rozpaczliwe poczucie straty. Dziecko, o którym
nawet nie wiedział...
- Myślałem, że jesteśmy ostrożni - wymamrotał
jakby do siebie. - Myślałem... - urwał i potrząsnął
głową,
- Od tamtej pory wiele zastanawiałam się nad nami
- ciągnęła Carina. Głos już jej nie drżał. - Po raz
pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, co to znaczy
być całkowicie niezależną, zdaną jedynie na siebie.
- Jej uśmiech łamał mu serce. - Potrzebowałam wiele
czasu, żeby dorosnąć. O wiele więcej niż większość
kobiet w moim wieku.
Kiedy znów popatrzyła na niego, w jej oczach
dostrzegł coś, czego wcześniej nie widział - wewnętrz
ną siłę, jaką zdobyła w ciągu tych ostatnich miesięcy.
- Nie mam żalu do Alfonso za to, że przez niego
sprawy potoczyły się w sposób niezależny od nas, ale
nie mogę dłużej godzić się na tę sytuację. Moim bratem
ŚLUB PO TEKSASKU 123
kierowały szlachetne pobudki. Chciał jak najlepiej.
Oboje zapłaciliśmy za to moje dziecinne zachowanie.
Żałuję, że tak się stało. - Odwróciła oczy do ognia.
- Żałuję wielu rzeczy, ale z pewnością nie tego, że
mogłam cię lepiej poznać, być twoją żoną, dojrzeć.
Chciał jej przerwać, wytłumaczyć... Ale właściwie
co mógłby jej powiedzieć? Zapewnić, że zaskoczyła go
jej odwaga, kiedy nie bacząc na nic, postanowiła go
ostrzec? Że do tej pory nikt nie wywarł na nim takiego
wrażenia, jak ona?
- Cody, zaproponowano mi pracę w Chicago,
w klinice, w której wiosną miałam praktyki. W pierw
szej chwili odmówiłam, ale nalegali, żebym się jeszcze
zastanowiła. Dali mi parę dni do namysłu. Wtedy
uświadomiłam sobie, że nie chcę wracać do Teksasu,
skoro nie mogę liczyć, że będziesz ze mną. Zmienię
zdanie, jeśli zdecydujesz się osiąść na ranczu.
- A jeśli nie?
- Wtedy pozostanę w Chicago i nie będę się
wtrącać do twojego życia.
- Czy to znaczy, że chcesz się rozwieść? - zapytał
Cody, dziwiąc się w duchu, że jego słowa zabrzmiały
tak spokojnie, kiedy serce niemal nie rozsadziło mu
piersi.
- To zależy od ciebie.
- Ja nie chcę rozwodu — oświadczył szorstko.
- A czego chcesz? ~ spytała cicho, zwracając oczy
na niego.
Cody podniósł się, zaczął krążyć po pokoju.
- Chcę, żebyśmy byli razem, mieli wspólny dom,
rodzinę. - Odwrócił się i ruszył w jej stronę. - Carino,
kocham cię. Kocham cię całym sercem.
Popatrzyła na niego z pełnym niedowierzania zdu
mieniem. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że te słowa
powiedział po raz pierwszy w życiu.
124 5LUB PO TEXSASKU
Carina wstała powoli, podeszła ku niemu. Ujęła
jego dłoń i podniosła ją do ust.
- Ja też cię kocham, Cody. Wydaje mi się, że
kochałam cię przez całe swoje życie. - Popatrzyła na
niego. - Ale w gruncie rzeczy to niczego nie zmienia,
prawda? W każdym razie dla ciebie. Praca jest dla
ciebie ważniejsza.
- Zacząłem ją, zanim jeszcze ciebie poznałem.
Mówiłem ci o tym. Nasze małżeństwo wypadło w naj
bardziej nie sprzyjającym momencie. Nie mogę tak po
prostu wszystkiego zostawić... nie na tym etapie.
Carina aa chwilę zamknęła oczy.
- Rób jak uważasz, Cody. Nie będę ci stawać na
drodze. I tak wiem, że to by niczego nie dało.
- A co będzie z tobą, kochanie? Czy wrócisz do
Teksasu?
Nie wypuszczała jego ręki. Przycisnęła do niej usta.
- Nie, Cody. Nie chcę bezczynnie siedzieć i wy
czekiwać na twoje przelotne wizyty. Zostanę w Chica
go. Może nadejdzie czas, kiedy oboje zechcemy zmie
nić nasze życie. Na razie wykorzystam szansę i spróbu
ję swoich sił w pracy, do której się przygotowałam.
- To nie potrwa długo -żarliwie zapewnił ją Cody,
Z westchnieniem popatrzył w sufit. - Ile razy już ci to
powtarzałem? - wymamrotał gorzko. Znów spojrzał
na Carinę. -Jakoś to przeżyjemy, skarbie. Damy sobie
radę. Wiem, że tak będzie. Przecież się kochamy.
Carina odwróciła się i zapatrzyła w ciemność za
oknem.
- Czasami zastanawiam się, czy sama miłość wy
starczy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Rok później
Carina bocznym wejściem wbiegła do kliniki. Już
była spóźniona na wyznaczone wizyty. Za późno
wyszła ze szpitala. Zapewnianie rodziców sześciolet
niego dziecka, że Jamie znów będzie mówił, zabrało jej
więcej czasu, niż przypuszczała.
W biegu ściągnęła płaszcz, ruszyła korytarzem.
- Carino! Dobrze, że już jesteś!
Zatrzymała się przy rejestracji.
- Wiem. Posiedzę pewnie do nocy.
- Nie o to chodzi. Twój szwagier cię poszukuje.
Telefonował już dwa razy. Prosił, żebyś natychmiast
się z nim skontaktowała. Nie zastał cię już w szpitalu,
więc jeszcze raz zadzwonił tutaj.
Zmroziło ją. Z trudem opanowała dławiące ją
przerażenie.
- Mój szwagier? - powtórzyła rzeczowym tonem.
Helena podała jej kartkę.
- To jego numer. Tam go zastaniesz.
Bezwiednie wyciągnęła rękę, zapatrzyła się w cyfry.
Helena swoim wyraźnym pismem zapisała datę, czas
telefonu, numer i nazwisko Cole'a Callawaya.
- Dzięki - wydusiła Carina i odwróciła się.
- Mam nadzieję, że nic się nie stało - pocieszyła ją
rejestratorka.
- Ja też - potaknęła Carina.
126 ŚLUB PO TEKSASEII
Serce jak oszalałe waliło jej w piersi. Dlaczego Cole
tak jej szukał?
Od dnia ślubu nie miała kontaktów z nikim z rodzi
ny Cody'ego, poza ciocią Letty. Nie wiedziała, co
sądzą o jej pozostaniu w Chicago. Nigdy nie roz
mawiała z Codym na ten temat.
Mimo to czuła się nieswojo. Czy mogła liczyć na ich
zrozumienie? Czy zaakceptowali dokonany przez nią
i Cody'ego wybór?
Bywały chwile, kiedy nocą nie mogła zasnąć. Leżała
wpatrzona w sufit, zastanawiając się nad życiem,
myśląc o Codym, zgadując co robi, gdzie jest. Coraz
częściej wątpiła w słuszność swojej decyzji o pozo
staniu w Chicago. Pocieszała się tylko myślą, że na
ranczu byłaby równie samotna.
Popatrzyła na karteczkę. Co Cole chciał jej zako
munikować? Nigdy wcześniej do niej nie dzwonił.
Musiało to być coś bardzo pilnego, inaczej nie szukał
by jej tak gorączkowo,
Może stało się coś z Codym? W ciągu ostatnich
kilku miesięcy tylko parę razy rozmawiali przez tele
fon.
A może chodziło o jakąś wiadomość, której Cody
nie chciał przekazać jej osobiście?
Usiadła przy biurku, drżącą ręką podniosła słu
chawkę. Zaczęła wybierać numer, pomyliła się, zaczęła
od początku. Od razu ktoś odebrał. Serce zabiło jej
mocniej, kiedy poznała głęboki głos Cole'a.
- Mówi Carina Callaway - wykrztusiła z trudem,
ciesząc się, że jej głos zabrzmiał spokojnie.
- Carina! Dziękuję, że tak szybko oddzwoniłaś!
Nie wiedziałem... - urwał, jakby nie chcąc kończyć.
- Chciałem dać ci znać, że Cody został ranny. Niestety,
nie znam szczegółów. Wczoraj w nocy przewieziono go
samolotem z Meksyku do szpitala w San Antonio.
SLUB PO TEX5A5KU 127
Właśnie jest operowany. Próbuję dotrzeć do ciebie
z biura Cama. Reszta rodziny jest w szpitalu.
Jego słowa ją sparaliżowały. Z trudem przełknęła
ślinę.
- W jakim jest stanie? - wydusiła.
Cisza, jaka zapadła, była gorsza od słów.
- Nie jest z nim dobrze -usłyszała wreszcie. -Kula
trafiła go w pierś, druga w biodro. Nie wiadomo
jeszcze, czy nie ma innych obrażeń.
- Czy to znaczy, że strzelano do niego? - Głos
uwiązł jej w gardle. - Myślałam, że miał wypadek
samochodowy. Co się stało? Gdzie on był? Kto...
- Przykro mi, ale nie znam szczegółów. Wiem
tylko, że to miało miejsce w Meksyku i tylko dzięki
komuś wysoko postawionemu przewieziono go do
szpitala w Teksasie. - Urwał. Dopiero teraz Carina
zdała sobie sprawę, że Cole też z trudem panuje nad
sobą.-Podobno...-umilkł znowu-ledwie przeżył ten
lot.
Carina z całej siły przygniotła pięściami usta, by
stłumić jęk rozpaczy. Dopiero po chwili mogła mówić.
- Przylecę pierwszym samolotem.
- Już wysłaliśmy po ciebie nasz odrzutowiec. Za
niecałą godzinę będzie na lotnisku Midway.
- Dzięki, Cole. Dziękuję, że zadzwoniłeś.
Przez chwilę nie odpowiadał.
- Pomyślałem sobie, że może chciałabyś wiedzieć.
Ostatkiem sił wstrzymywała łzy, które paliły ją pod
powiekami.
- Tak - wykrztusiła i odłożyła słuchawkę.
Nie odchodziła od telefonu, zdawało się jej, że to
jedyna wątła nić, jaka wiąże ją z Codym. Dopiero po
chwili wstała, zabrała torebkę i wyszła. By się uspoko
ić, wzięła głęboki oddech.
- Heleno - zwróciła się do rejestratorki - niestety,
128 ŚLUB PO TEKSA5XU
niemogę zostać. - Znów nabrała powietrza. -Mój mąż
- głos jej zadrgał, zagryzła wargę -jest ranny. Jadę do
niego.
- Och, Carino! Tak mi przykro! Miałam nadzieję,
że nic się nie stało. Czy mogłabym ci w czymś pomoc?
Carina zamknęła oczy, próbowała się skoncent
rować.
- Postaraj się przełożyć zaplanowane wizyty - po
wiedziała po chwili namysłu. - Może znajdziesz kogoś,
kto mógłby mnie zastąpić. Nie mam pojęcia, kiedy
będę z powrotem.
- Daj nam znać, jak on się czuje, dobrze? I niczym
tutaj się nie przejmuj.
- Dzięki, Heleno.
Nie wiedziała nawet, jak dojechała do domu. Nie
mogła odgonić od siebie natrętnych myśli o poczynio
nych ostatnio zakupach, o jej zamierzonej zmianie
dotychczasowego życia.
Dlaczego aż tak długo musiała się zastanawiać,
zanim dotarło do niej, że Cody jest najważniejszy, że
poza nim nic naprawdę się nie liczy? Dlaczego nic nie
zrobiła, by go odnaleźć, powiedzieć, że wraca do
Teksasu, ze już złożyła wymówienie w pracy, że kocha
go i bez względu na wcześniejsze uzgodnienia chce
z nim być. Dlaczego zwlekała?
Zaparkowała samochód i wjechała na górę. Dopie
ro po przekroczeniu progu mieszkania zatrzymała się,
niezdecydowana. Przede wszystkim powinna zastano
wić się, co ze sobą zabrać.
Otworzyła szafę, wyrzuciła na łóżko naręcze ubrań.
Przygotowała buty i resztę garderoby. Z łazienki
przyniosła kosmetyki i przybory toaletowe.
Przygotowała torbę podróżną i zaczęła upychać
w niej rzeczy, nie przestając modlić się w duchu.
„Cody, proszę, trzymaj się. Nie daj się. Będę przy
ŚLUB PO TEKSASXU 1 2 9
tobie, przyjadę najszybciej, jak to możliwe. Kochanie,
błagam, nie zostawiaj mnie. Nie odchodź teraz, kiedy
już wiem, jak bardzo mi ciebie potrzeba".
W niecałą godzinę po rozmowie z Cole'em była
w drodze na lotnisko. Kiedy przybyła na miejsce,
samolot tankował paliwo. Do tej pory odwoziła Co-
dy'ego, kiedy wracał na południe. Tym razem ona
poleci. Chwyciła torbę i pobiegła w stronę maszyny.
Pilot powitał ją przy wejściu do samolotu.
- Dzień dobry, pani Callaway. Proszę dać mi
bagaż.
- Dziękuję, Sam.
Poczuła natychmiastową ulgę, kiedy odebrał od niej
ciężką torbę. Weszła do środka i opadła na jeden
z foteli. Zapięła pasy.
- Czy potrzebuje pani czegoś? Startujemy za około
piętnaście minut.
Carina potrząsnęła głową, zamknęła oczy i oparła
się wygodniej.
Po głowie kłębiły się natrętne myśli, pytania, na
które nie znała odpowiedzi. Dlaczego do niego strzela
no? Właściwie nigdy nie opowiadał jej o swojej pracy.
Wspominał coś tylko o prowadzonym dochodzeniu.
Dlaczego nigdy nie przyszło jej do głowy, że mógł być
zamieszany w coś niebezpiecznego? Zwłaszcza po
tamtej nocy, kiedy przypadkiem zasłyszała o planowa
nym na niego zamachu. Wprawdzie później Cody
zapewniał ją, że chodziło o zemstę na rodzinie Cal-
lawayów i człowiek, który ich porwał, na długo został
uwięziony, więc nie powinna się niczego obawiać,
Wtedy mu uwierzyła,
Nie dopuszczała do siebiemyśli, że może go teraz
zabraknąć. Tak bardzo go kochała...
Spojrzała na pobłyskującą na palcu obrączkę, le
ciutko przeciągnęła po niej palcem. Cody'emu było tak
1 3 0 ŚLUB PO TEXSASEU
przykro, kiedy zobaczył, że jej nie nosi. Jakże była
wtedy dziecinna. Po tym tragicznym dniu w szpitalu
zdjęła ją z palca, rozgoryczona i przepełniona żalem.
Dopiero jego reakcja zawstydziła ją. Opamiętała się
wtedy i już nigdy więcej jej nie zdejmowała. Przez te
ciągnące ńą w nieskończoność, samotne miesiące,
kiedy wyczekiwała na telefon od niego i zastanawiała
się, ile było prawdy w jego zapewnieniach omiłości. Ta
obrączka był dla niej symbolem ich związku, nadzieją
na przyszłość. Cody nalegał, by mimo dzielącego ich
oddalenia, nadal ją nosiła. Dla niego ten mały przed
miot też wiele znaczył.
Otworzyła oczy, gdy dobiegł ją jakiś dźwięk. To
pilot wszedł do środka, zamknął drzwi i zniknął
w kabinie. Po chwili poczuła drżenie, zawyły silniki.
Samolot ruszył, gwałtownie nabrał prędkości, wzbił się
w powietrze.
Teraz mogła tylko czekać. To było najgorsze.
Zamknęła oczy. Znów napłynęły wspomnienia. Przy
pomniała sobie pierwszy raz, kiedy go zobaczyła.
Opalony, z jaśniejącymi złoto włosami, promieniował
siłą i życiem.
- Boże, miej go w swojej opiece - wyszeptała
i delikatnie dotknęła obrączki jak talizmanu.
Na lotnisku w San Antonio czekał na nią Cameron
i Janinę.
- Co z nim? - zapytała z miejsca, gdy tylko
wysiadła z samolotu.
- Jeszczesiętrzyma-odparłCameron.-Operacja
się udała, tak przynajmniej mówią lekarze, ale nieźle
dostał. Gdyby nie szybka akcja twojego brata, nie
wyszedłby z tego żywy.
Szli w stronę auta Camerona. Carina stanęła jak
wryta, słysząc jego słowa.
SLUB PO TEKSASKU 131
- Alfonso? Chcesz powiedzieć, że Alfonso był przy
tym, jak strzelano do Cody'ego?
- Tak - odrzekł Cameron, popychając ją lekko
naprzód. - Twój brat jest teraz w szpitalu.
Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Od dnia ślubu
nie widziała Alfonso, nawet z nim nie rozmawiała.
Zbywała wszelkie próby kontaktu. Pisywała do matki,
ale nie chcąc spotkać brata, nie próbowała się z nią
zobaczyć.
A teraz Alfonso jest w szpitalu!
- Wiesz, prawie cię nie poznałam, kiedy wysiadłaś
z samolotu - odezwała się Janinę, kiedy już usiadły
w samochodzie. - Byłaś cudowną panną młodą, ale
teraz! Popatrz tylko na siebie.
Carina uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że Janinę
chciała oderwać jej myśli od Cody'ego.
- To może z powodu fryzury. Kiedy zaczęłam
pracować, nie miałam czasu i wybrałam coś prostszego
- wyjaśniła, przeciągając palcami po wijących się
lokach.
- Może częściowo tak. Ale oprócz tego jesteś
taka... Sama nie wiem, jak to określić... wyrafinowana
czy...
- Seksowna? - uśmiechnął się Cameron.
- To też - roześmiała się Janinę. - Cody widział cię
z tymi włosami?
- Nie.
Cameron i Janinę wymienili spojrzenia, ale pozo
stawili jej odpowiedź bez komentarza.
W czasie, kiedy zdecydowała się ściąć włosy, była
w takim nastroju, że chciała całkowicie się odmienić.
Chyba to się jej udało. Zmieniła też sposób ubierania
- wybierała teraz stroje w jaskrawych barwach i o mo
dnym kroju. Miała wrażenie, że w końcu przeniosła się
w dwudziesty wiek.
132 SLUB PO TEKSASKU
Ogromną rolę w jej odmianie z pewnością odegrał
fakt, że wreszcie uwierzyła we własne siły. Polubiła
swoje nowe wcielenie. Teraz, zaaferowana i zdener
wowana, zupełnie zapomniała o tym, że Cody nie
widział jej od dawna. Sądząc po reakcji Camerona
i Janinę, może niedobrze się stało, że go o tym nie
uprzedziła.
Teraz już było za późno, ale nie ma się czym
przejmować. Poza tym może celowo trochę przesadzi
li.
- Czy widzieliście go? - zapytała, pochylając się ku
nim.
Zatrzymali się na parkingu przed szpitalem.
- Nie - odpowiedział Cameron. -Kiedy wyruszyli
śmy na lotnisko, był w sali pooperacyjnej - dodał
i otworzył drzwi, podając jej rękę.
Ruszyli w stronę szpitala, Janinę i Cameron wzięli ją
w środek. Ich obecność i świadomość, że nie jest sama,
że są z nią osoby, którym Cody też jest bliski,
dodawała jej otuchy. W milczeniu wjechali windą na
górę. Z daleka od razu dostrzegła zatopionych w roz
mowie Cole'a i Alfonso. Obaj jak na komendę od
wrócili się ku niej.
Przez te kilka lat Alfonso znacznie się postarzał.
Włosy mu posiwiały, głębokie bruzdy żłobiły czoło
ipoliczki. Na widok Carinyjego twarz wmgnieniu oka
rozjaśniła się z niespodziewanej radości. To nią wstrzą
snęło.
Stał przed nią jej brat, człowiek, który ją wychował,
który strzegł jej jak źrenicy oka, któremu tyle za
wdzięczała. Czekał na nią, kiedy tak bardzo po
trzebowała wsparcia kogoś bliskiego.
Z cichym okrzykiem padła w jego ramiona. Przytu-
liłjąmocno, zanurzył twarz w jej włosach. Zdawało się,
że czas się zatrzymał, kiedy tak trwali w braterskim
SLUB PO TEKSASKU 133
uścisku. Dopiero po chwili Carina odchyliła głowę
i popatrzyła na niego. Ze zdumieniem spoglądała na
łzy spływające po szorstkich policzkach. Jeszcze nigdy
nie widziała go płaczącego.
- Cody? - wydusiła z siebie jedyne słowo, jakie
mogło jej przejść przez gardło.
- Jest na oddziale intensywnej opieki, jeszcze nie
przytomny - z tyłu za nią rozległ się głos Cole'a. - Raz
na godzinę pozwalają wejść do niego jednej osobie,
tylko na kilka minut. Przed chwilą u niego byłem
- I jak?
Cole potrząsnął głową.
- Trudno coś powiedzieć. Podłączyli go do tylu
różnych urządzeń, że ledwie go widać. W dodatku ma
zabandażowane biodro i klatkę piersiową. Połowa
twarzy jest spuchnięta i sina. Dostał w kość.
Carina popatrzyła na brata.
- Cameron powiedział, że to ty go tu przetranspor
towałeś?
v
- Tak - potwierdził Alfonso. - Właśnie tłumaczy
łem Cole'owi, co się wydarzyło,
- Wiecie co - wtrącił Cole. - Może zostańcie tu
razem, a my przez ten czas pójdziemy coś zjeść. To nie
potrwa długo.
- Dobrze - odparł Alfonso.
- Przynieść wam coś?
- Nie, dzięki.
Carina patrzyła za odchodzącymi Callawayami.
Alfonso ujął ją za ramię.
- Tutaj obok jest mała poczekalnia - powiedział,
prowadząc ją do niewielkiego pokoju. - Nikogo tam
teraz nie ma.
- Opowiesz mi, co się stało? - zapytała, osuwając
się na fotel.
Alfonso usiadł obok i ujął ją za rękę.
1 3 4 ŚLUB PO TEXSASKU
- Tak. Nadszedł czas, kiedy powinnaś się dowiedzieć.
Patrzyła na niego uważnie. Przeciągnął palcami po
twarzy.
- Przez wiele lat - zaczął - i ja, i Cody pracowa
liśmy nad tymi samymi sprawami - urwał na chwilę.
- Niestety, był to przypadek, kiedy prawica nie
wiedziała, o tym, co czyni lewica.
- Nie rozumiem.
- Czy wiesz, co Cody robił w Meksyku?
- Prowadził jakieś dochodzenie, tak mi powiedział.
- A czy wiesz, dla kogo pracował?
- Nie.
- Dla amerykańskiej agencji do zwalczania nar
kotyków.
- Cody jest agentem7 - z niedowierzaniem wlepiła
w niego wzrok.
- Tajnym agentem.
- Och!
- Musisz też się dowiedzieć, że ja robiłem to samo,
tylko dla meksykańskiego rządu.
Popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz
pierwszy. Jak mogła do tej pory nie dostrzec podobień
stwa, łączącego jej męża i brata?
- Obaj mieliśmy siebie na oku, podejrzewaliśmy
jeden drugiego. Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się
prawdy.
- Kiedy?
- Parę tygodni temu.
- Myślałeś, że on jest handlarzem narkotyków?
- Nie, jasne, że nie. Był dla mnie jednym z tych
słynnych Callawayów, który lubi igrać z niebezpie
czeństwem. Dopiero kiedy wszystko zaczęło się ukła
dać w jedną całość, nasi szefowie raczyli nas powiadom
mić, że oprócz tego, że jesteśmy szwagrami, pracujemy
dla tej samej idei.
• ŚLUB PO TEKSASKU 135
- Cody nic mi nie mówił o swojej pracy - wyznała
Carina, spuszczając oczy na dłonie.
- Nie mógł.
- A ty mogłeś? - zapytała, podnosząc na niego
wzrok.
- Dopiero teraz mogę, kiedy już sprawa została
zaJtonczona. Wiele nas to kosztowało: czasu, wysiłku
i starań, ale w końcu kilku członków gangu trafiło za
kratki. "
fc
- To wtedy strzelano do Cody'ego?
- Niestety, tak - westchnął Alfonso.
Jak on mógł przez tyle lat robić coś tak niebezpiecz
nego i nawet jej o tym nie wspomnieć? Kiedy przyjeż
dżał do nich na hacjendę, zawsze był taki wesoły, śmiał
się i dowcipkował, przekomarzał z nią. Kto by pomyś
lał, ze cokolwiek traktuje poważnie?
- Więc tamta rozmowa, którą usłyszałam..
- Wyjaśniliśmy to. To byli ludzie Enrique'a Rod-
ngueza, mieli śledzić Cody'ego. Nikt ich o to nie
podejrzewał, myślano, że ja ich wynająłem. Dopiero
po kilku tygodniach to wyszło na jaw.
- Byli zamieszani w handel narkotykami?
- Właściwie nie. To byli płatni mordercy, gotowi na
wszystko za parę dolarów.
- Cody dowiedział się o tym?
- Tak. On niczego nie zostawi bez wyjaśnienia
Przyszedł do mnie z informacją, kiedy już miał w ręku
wszystkie dowody. Wtedy też, jak wiele razy wcześniej
próbowałem nawiązać z tobą kontakt. Chciałem pro
sie o wybaczenie za to, co wam zrobiłem.
- Cody przyjął twoje przeprosiny?
- Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi. Był
przejęty zlokalizowaniem i ujęciem przestępców
- Uciekł wzrokiem, zamilkł. -Muszę ci jeszcze powie
dzieć, ze Cody został postrzelony przeze mnie.
136 ŚLUB PO TEKSASKU
-
Kazałeś...
- Ależ nie, ziemnie zrozumiałaś. To ja oznajmiłem
gangsterom, że są aresztowani. Jednocześnie nasi
ludzie wdarli się do środka, ale jeden z przestępców
wyciągnął broń. Cody rzucił się między niego i mnie...
Trafiły go kule, przeznaczone dla mnie.
Carina wbiła w niego przerażone oczy, łzy płynęły
jej po policzkach.
- Natychmiast wezwałem pomoc, zatamowaliśmy
krwotok. Byliśmy w posiadaniu helikopterów, które
miały zabrać aresztowanych. Dzięki temu przewieźli
śmy Cody'ego przez granicę, prosto do szpitala.
- Dlaczego on to zrobił? - wyszeptała Carina,
jakby do siebie.
- Zadałem mu to samo pytanie — westchnął Alfon
so. - Kiedy jeszcze był przytomny.
- Odpowiedział ci?
- Tak. Popatrzył na mnie i powiedział: „Bo Carina
cię kocha".
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Pani Callaway?
W poczekalni była cała rodzina, ale nikt nie miał
wątpliwości, do kogo zwracała się pielęgniarka. Cari
na poderwała się zmiejsca, z napięciem wpatrywała się
w jej twarz, jakby próbując z niej coś wyczytać.
- Słucham?
- Może pani zobaczyć męża.
Drżała tak bardzo, że ledwie trzymała się na
nogach. Rozejrzała się wokół siebie, przebiegła wzro
kiem po twarzach, szukając wsparcia. Byli wszyscy
- Cole i Allison, Cameron i Janinę, ciocia Letty
i Alfonso. Ich obecność i pełne otuchy słowa i spojrze
nia dodawały jej sił. Podążyła za pielęgniarką.
Minęły korytarz, przeszły przez wahadłowe drzwi
z napisem „Oddział Intensywnej Opieki Medycznej.
Wstęp wzbroniony". Pielęgniarka poprowadziła ją do
jednej z sal. Carina powoli zbliżyła się do łóżka,
popatrzyła na leżącego męża. Ze wszystkich sił starała
się zachować spokój. To, co ujrzała, było gorsze, niż
mogła przypuszczać. Była wstrząśnięta. Gdyby nie
miarowy dźwięk różnych urządzeń, do których był
podłączony, byłaby pewna, że Cody nie żyje. Uderzył
ją kontrast między jego złotymi włosami, rozsypanymi
na poduszce, a poszarzałą twarzą.
Oplątywały go jakieś rurki, dziwne przewody. Bała
się, że jeśli spróbuje go dotknąć, niechcący coś rozłą
czy. Ostrożnie ujęła jego dłoń, przycisnęła ją do ust.
138 SLUB PO TEESASKU
- Kocham cię, Cody - wyszeptała.
Nie poruszył się, ale przecież nawet na to nie liczyła.
Musiała mu to powiedzieć.
Uratował życie jej bratu. Mimo tego, co wcześniej
się zdarzyło. Wiedział, że nie przestała kochać Alfon
so, Dlaczego się na to zdecydował? Dlaczego chciał
poświecić własne życie? Czyżby nie zdawał sobie
sprawy, jak bardzo go kocha, jego również?
- Wierzę, że na tym zakończy się twoja praca
w Meksyku - szepnęła. - Teraz wszystko się zmieni,
kochanie, zobaczysz. Będę okropną egoistką, nie pusz
czę cię od siebie na krok. Potrzebuję ciebie.
Po kilku minutach wróciła pielęgniarka. Musiała go
opuścić. Ale wróci, kiedy tylko to będzie możliwe.
Kocha go i nie cofnie się przed niczym, by uratować
to, co ich łączy,
Wydawało mu się, że tratuje go stado słoni. Jeden
z nich miażdżył mu pierś, przygniatał do ziemi. Jęknął
i spróbował się poruszyć. W tej samej chwili gwałtow
ny ból odezwał się w biodrze i nodze.
Czuł się okropnie, umierał. Ktoś ujął jego dłoń,
poczuł przyjemny dotyk czegoś ciepłego i miękkiego.
Spróbował otworzyć oczy, zamrugał.
Co się z nim dzieje, gdzie jest? Tuż obok ujrzał
wpatrzone w niego czarne oczy Cariny. Uśmiechnął się
z wysiłkiem. Twarz miał spuchniętą i obolałą. Musnęła
ustami jego dłoń. Znów poczuł to samo co kilka minut
temu.
Carina. Tak wiele o niej myślał, że wcale nie zdziwił
go jej widok. Dopiero przed chwilą marzył o niej we
śnie.
- Cześć - wymamrotał z trudem. Miał sucho
w ustach. Oblizał wargi. - Gdzie jesteśmy?
- W szpitalu w San Antonio.
SLUB PO TEKSASKU 139
Zmarszczył brwi. San Antonio? Co on tu robi?
Ostatnia rzecz, jaką pamiętał, to... Zaraz, co to było?
Zamknął oczy, starając się skupić.
- Lekarz uważa, że twój stan poprawia się za
skakująco szybko. Jest bardzo zadowolony.
Tym lepiej. Ale o co w tym wszystkim chodzi?
- Co ty tu robisz? - zapytał wreszcie, znów ot
wierając oczy.
- Jestem przy tobie.
- Nie powinnaś być w pracy?
- Wzięłam urlop.
- A h a .
Przesunął wzrokiem po pokoju. Był całkiem duży
i w miarę luksusowo urządzony. Nie mógł przypo
mnieć sobie, czy kiedykolwiek wcześniej był w szpitalu
jako pacjent. Takie leżenie na wznak wyznacza inną
perspektywę, wiele rzeczy wygląda zupełnie inaczej.
Wcale go to nie zachwycało.
Przymknął oczy, w nadziei że odegna od siebie
dokuczliwy ból. Było coś ważnego, co miał zrobić,
a może powiedzieć...
- Carina?
- Tak, kochanie.
Chciał wypowiedzieć na głos jej imię. Uśmiechnął
się do siebie i znów zapadł w zbawczą ciemność, gdzie
nie istniał ból... *
Kiedy kolejny raz otworzył oczy, pokój był po
grążony w ciemnościach. Jedynie nocna lampka roz
świetlała mrok. Carina znów była przy nim, uśmiecha
ła się do niego łagodnie. Była taka... szukał właściwego
określenia, ale jego umysł był jak otępiały. Wyglądała,
jakby była... szczęśliwa, tak, to chyba było to słowo.
Szczęśliwa, jakby spełniło się jej najgłębsze życzenie.
- Co ja tu robię? - zapytał.
140 ŚLUB PO TBKSASKli
- A co pamiętasz?
- Niewiele - odrzekł po chwili namysłu, - Miałem
wypadek?
- Niedokładnie.
- W takim razie co?
- Urzędowo chyba się mówi, że zostałeś ranny
w czasie pełnienia służby.
- W czasie pełnienia służby... -urwał i zamyślił się.
Zaczęły napływać wspomnienia, jakieś nie związane ze
sobą obrazy. Po kilku minutach westchnął ciężko.
- No tak. W czasie służby. - Rozejrzał sie po pokoju,
nie patrzył na nią. - Czy oprócz mnie ktoś jeszcze
został ranny?
- Nie.
Zamknął oczy.
- Todobrze-wymruczałzulgąiznówzanurzyłsię
w ciemność...
Był dzień, kiedy znów się obudził. Carina siedziała
przy łóżku.
- Czy w ogóle nie wychodzisz ze szpitala? - zmart
wił się Cody.
Była zajęta lekturą tygodnika. Słysząc jego słowa,
odwróciła się i rozjaśniła w uśmiechu.
- Dlaczego pytasz?
- Tak sobie. Byłem ciekaw,
Poruszył się, próbując znaleźć wygodniejszą pozy
cję.
- Jak długo zamierzają mnie tu trzymać?
- Dopóki twój stan nie poprawi się na tyle, że
będziesz mógł wrócić do domu.
- Kiedy to będzie?
- Nie powiedzieli.
Podała mu szklankę z wodą. Popijał ją powoli,
rozkoszując się. Było mu dobrze. Przymknął oczy.
ŚLUB PO TEKSASKU 1 4 1
Naraz otworzył je gwałtownie, jakby dopiero teraz coś
do niego dotarło. Zamrugał.
- Twoje włosy! Co zrobiłaś z włosami?
- Ścięłam je - odrzekła, leciutko pochylając głowę.
- Przecież widzę, do diabła! Ale dlaczego?
Popatrzyła na niego spokojnie.
- Nie podoba ci się moja fryzura?
- Carino, jak mogłaś to zrobić? Miałaś takie cu
downe włosy, ubóstwiałem je. Dlaczego nawet nie
zapytałaś mnie o zdanie?
Zachowywał się jak rozżalone dziecko. Wiedział
o tym, ale nic go to nie obchodziło. Do diabła, był taki
bezradny. To leżenie w łóżku odbierało mu resztkę sił.
- Włosy odrosną, nie martw się - pocieszyła go.
- To nie ma znaczenia - odparł, zamykając oczy.
- W końcu to twoje życie. Nie mam prawa się wtrącać
- dodał, ale w głębi duszy czuł co innego. - Jak twoja
praca? - spróbował zmienić temat.
- Jak zwykle — odrzekła.
- Zawsze tak jest, że choćby nie wiadomo ile
pracować, ciągle jeszcze jest coś do zrobienia...
- Czy właśnie dlatego pociąga cię praca agenta?
- Skąd o tym wiesz? - zapytała marszcząc brwi.
- Alfonso mi powiedział.
Przyjrzał się jej badawczo, ale zachowała kamienną
twarz.
- Rozmawiałaś z Alfonso?
- Tak.
- Kiedy?
- Zaraz po tym, kiedy cię tu przywiózł. Był tutaj,
dopóki nie przenieśli cię z intensywnej opieki. Dopiero
wtedy wyjechał do domu.
- Czy wybaczyłaś mu, że zmusił cię do wyjścia za
mnie?
- Tak.
142 ŚLUB PO TEKSASKU
Cody uśmiechnął się szeroko.
- Jestem pewien, że mu ulżyło.
- Wydaje mi sie, że ty wybaczyłeś mu to już dawno
temu.
Chciał wzruszyć ramionami, ale ledwie spróbował,
przeszył go ostry ból. Skrzywił się. Dotknął palcem
piersi, zrobił dziwną minę.
- Nie podobał mi się tylko sposób przeprowadze
nia tej sprawy, to wszystko.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że pracujecie ra
zem?
- Bo nie mogłem. Poza tym przez większość czasu
nie miałem pojęcia, że jesteśmy po tej samej stronie.
Byłem pewien, że Alfonso jest członkiem gangu.
Dręczyłem się myślą, że może będę musiał zaaresz
tować własnego szwagra. Mój boss tym razem chyba
nieco przesadził z dyskrecją!
- Skoro o nim mówimy, to miałam okazję zamienić
z nim kilka słów, kiedy przyszedł do szpitala. Dowie
działam się, że złożyłeś rezygnację i z zakończeniem
sprawy jesteś wolny.
' - I co?
- Wygląda na to, że jesteś bezrobotny.
Zastanawiał się przez chwilę, wreszcie uśmiechnął
się. To mu naprawdę odpowiadało. Im dłużej o tym
myślał, tym bardziej był zadowolony.
- Chyba rzeczywiście tak jest. A więc będę mógł
teraz przyjechać do ciebie i spędzić z tobą trochę czasu.
- Zawahał się i popatrzył na nią niepewnie. - Oczywi
ście, jeśli tego zechcesz. - Przeniósł wzrok niżej,
dostrzegł pobłyskującą na jej palcu obrączkę. Sam się
zdziwił, jak wielką ulgę odczuł na ten widok.
Przymknął oczy. Wolał nie ulegać pokusie. Jej
obecność wyzwalała w nim takie uczucia i pragnienia,
że potem godzinami nie potrafił sobie z tym poradzić.
ŚLUB PO TEKSASKU 143
- Nie musisz jechać tak daleko.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał, ot
wierając oczy.
- Złożyłam wymówienie z pracy. Kilka dni temu
rozmawiałam z przełożonymi. Już mają kogoś na moje
miejsce. Wygląda na to, że ja też jestem bezrobotna.
Do diabła, dlaczego ten ból w piersi nie ustaje?
Spróbował podciągnąć się na łokciach, ale nie dał
rady. Ból był zbyt silny.
- Słuchaj, z mojego powodu nie powinnaś rzucać
pracy. Nie potrzeba, żebyś...
- Zrezygnowałam z kliniki nie dlatego, że miałeś
wypadek. Złożyłam podanie cztery tygodnie temu. To
miała być dla ciebie niespodzianka na naszą rocznicę
ślubu.
- Rocznicę ślubu?
- Uhm...-uśmiechnęła się.-Już za kilka tygodni.
Do tej pory powinieneś wyzdrowieć i wyjść ze szpitala.
Ucisk, który dławił go w piersi, jakby osłabł.
- I tego właśnie chcesz? - zapytał zmienionym
głosem.
- Bardziej niż czegokolwiek - odrzekła z uśmie
chem, a łzy popłynęły jej po policzkach.
Kilka tygodni później Cody zamknął za sobą drzwi
szpitala. W piersi jeszcze go lekko kłuło i nieznacznie
utykał, ale według zapewnień lekarzy wkrótce miał być
zupełnie zdrowy.
Przez ostatnie dwa tygodnie codziennie rozmawiał
z Carina. Wiedział, że zlikwidowała mieszkanie w Chi
cago i wczoraj wróciła do Teksasu. Dziś rano miała
przyjechać po mego do szpitala.
Zatrzymał się, napełnił płuca świeżym powietrzem.
Cieszył się, że już ma za sobą leczenie. Właściwie mógł
wrócić do domu już wcześniej, ale zarówno lekarze, jak
144 ŚLUB PO TEESASKU
i jego szef nalegali, by jeszcze trochę został i nabrał sił.
Po tych ostatnich tygodniach jego organizm był skraj
nie wyczerpany i należał mu się wypoczynek.
Z ociąganiem przyznał, że mieli rację. Od dawna nie
czuł się tak dobrze jak teraz. Cieszył się na spotkanie
z żoną, pewnie w jakiejś mierze temu zawdzięczał swój
doskonały nastrój. Nie mógł wytrzymać bez niej nawet
jednego dnia. Te dwa tygodnie ciągnęły się jak wiecz
ność. Już nigdy nie dopuści do sytuacji, że mógłby nie
widzieć się z nią przez rok, jak poprzednio. Nie
zniósłby tego!
Podjechał samochód i zatrzymał się przed wejściem.
Drzwi otworzyły się, z auta wysiadła Carina. Cody
wstrzymał oddech, wlepi! w nią zdumione oczy.
Miała na sobie wspaniałą płomienną suknię, pod
kreślającą jej nieskazitelną figurę. Zdawało się, że
płynie, kiedy zbliżała się ku niemu na niebotycznych
obcasach. Trójka mężczyzn stojących po drugiej stro
nie ulicy zastygła wpatrzona w nią jak w zjawisko.
Jakiś motocyklista z piskiem hamulców wpadł na
jadący przed nim samochód, którego kierowca zwolnił
na widok Cariny.
W niczym nie przypominała kobiety, która przesia
dywała przy jego szpitalnym łóżku, ubrana w dżinsy,
bez makijażu. Teraz jej twarz przesłaniały ogromne
ciemne okulary, co jeszcze bardziej wyraziście pod
kreślało jej niepokojące zmysłowe usta.
Podszedł do niej powoli. Ciekawe, czy zdawała
sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierała na innych.
Sądząc po wyrazie jej twarzy, nie zauważała niczego
poza nim.
Zdjęła okulary i spojrzała na niego. Jej czarne oczy
przenikały go aż do głębi. Wspięła się na palce
i leciutko pocałowała go w usta. Uśmiechnęła się.
- Mogę prowadzić, jeśli chcesz.
ŚLUB PO TEKSASKU 145
Mężczyźni po drugiej strome ulicy mierzyli go
wzrokiem pełnym podziwu i zazdrości. Doskonale ich
rozumiał.
- Twoja suknia jest nieprawdopodobna, kochanie.
Wyglądasz prowokująco.
- Kupiłam ją specjalnie z myślą o tobie - zaśmiała
się dźwięcznie. - Właśnie na dzisiejszą okazję. Podoba
ci się?
- Gdybyśmy nie byli w miejscu publicznym, poka
załbym ci, jak bardzo - powiedział pieszczotliwie i,
otoczywszy ją ramieniem, poprowadzi! do samocho
du.
Pomogła mu usadowić się, potem przeszła na drugą
stronę. Przejeżdżający motorem punk zagwizdał prze
ciągle na jej widok. Carina usiadła za kierownicą.
Krótka suknia odsłaniała uda.
- Całe szczęście, że mam serce jak dzwon, kocha
nie. Mogłoby być ze mną kiepsko - mruknął, ob
rzucając wzrokiem jej wyciągnięte nogi.
- Chodzi ci o tę sukienkę?-zapytała, uruchamiając
silnik.
- Między innymi. Jest dosyć skąpa, nie uważasz?
To znaczy... czy nie jest trochę za krótka?
- Ależ Cody, przestań! Teraz jest taka moda.
- Ciekawe, co twoja mama by na to powiedziała.
Bez słowa nałożyła okulary i ruszyła z parkingu.
Przyglądał się jej nogom, kiedy zmieniała biegi.
- Dziękuję, że udało ci się tak to zorganizować, że
mogłaś po mnie przyjechać - powiedział, podnosząc
wzrok na jej twarz. - Jeszcze jeden dzień w szpitalu,
a gryzłbym ściany.
- Zapewniłam lekarza, że będziesz mieć całodo
bową opiekę, jeśli pozwoli mi ciebie zabrać do domu.
- I co on na to? - uśmiechnął się Cody.
Zerknęła na niego kącikiem oka.
146
ŚLUB PO TEK5ASKU
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - zapytała i zarumie
niła się lekko.
- Tak - odrzekł zaintrygowany.
- Powiedział: „Ma chłop szczęście" - rzuciła, stara
jąc się, by zabrzmiało to nonszalancko.
Wybuchnął śmiechem. Złapał się za klatkę piersio
wą.
- Boli cię?
- Są różne bóle. Jedziemy na ranczo?
- Hmm, nie. Cole poradził, żebyśmy na parę dni
pojechali nad Zatokę Meksykańską, na wyspę South
Padre, gdzie macie apartament. To prawie pięćset
kilometrów stąd. Pomyślałam sobie, że zatrzymamy
się w jakimś hotelu po drodze, zjemy dobrą kolację
i rano ruszymy dalej. Nie musimy się nigdzie spieszyć,
to miła perspektywa.
- Zapowiada się doskonale.
Uśmiechnęła się do niego, może z pewnym zdener
wowaniem, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Cie
kawe, co sobie obmyśliła.
Parę godzin później dopijali kawę w oświetlonej
przyćmionym światłem restauracji. Znów wydało mu
się, że Carina jest dziwnie spięta. Może dlatego, że
wkrótce pójdą do hotelu?
Gdyby jej nie znał, mógłby pomyśleć, że jego słodka
żona ma zamiar go uwieść. No cóż, poczeka i chętnie
zobaczy, czym to się skończy.
Powoli pili kawę. Cody z zachwytem przyglądał się
rysom twarzy Cariny, oświetlonej miękkim blaskiem
świec. Wreszcie wzięła torebkę i bawiła się nią przez
chwilę. Zerknęła na niego spod rzęs.
- To co, idziemy?
- Kiedy tylko zechcesz - odparł, a ona zarumieniła
się pod jego uśmiechem.
SLUB PO TEKSA5KU 147
Położył na tacy pieniądze, podniósł się i pomógł jej
wstać. Otworzył drzwi auta, poczekał, aż zajęła miejs
ce, i sam usiadł za kierownicą.
- Wiesz co, kotku, od tej twojej sukni nie można
oderwać oczu. Problem polega tylko na tym, że
przyciąga uwagę zbyt wielu osób. Kiedy przechodzi
łaś, niewiele brakowało, by niektórzy faceci pospadali
z krzeseł. Podobają mi się krótkie spódniczki, nawet te
dopasowane, ale, tylko nie zrozum mnie źle, chyba nie
lubię, kiedy inni mężczyźni przyglądają się mojej żonie
ubranej w ten sposób.
- Czy to znaczy, że nie chcesz, żebym nosiła te
sukienkę?
Zastanowił go wyraz jej twarzy. Przez chwilę mil
czał. »
- Ależ skąd, oczywiście że nie. Powiedziałem tylko
swoje zdanie na ten temat. To, co robisz, zależy
wyłącznie od ciebie.
Żadne z nich nie odezwało się więcej. Zaparkowali
przed hotelem, oddali kluczyki obsłudze i ruszyli do
środka. Dopiero teraz Cody poczuł, jak bardzo jest
osłabiony. Daleko mu jeszcze było do odzyskania pełni
sił. To go stresowało. Nie chciał być zmęczony,
zwłaszcza teraz, kiedy był z Carina i miał określone
plany. Z westchnieniem pogładził bolące miejsce na
piersi.
Kiedy dotarli na górę, Carina od razu wymknęła się
do łazienki. Cody zapatrzył się w widok za oknem, na
rzekę przepływającą przez centrum San Antonio.
Kiedy poszedł do sypialni, z łazienki dobiegł go
szum wody. Carina pewnie chciała się wykąpać. Usiadł
na łóżku, ściągnął buty, potem resztę ubrania i wyciąg
nął się wygodnie, naciągnąwszy na siebie kołdrę.
Wyrzekał na szpital, ale jednak czasami łóżko miało
dobre strony. Tak jak teraz.
148 SLUB PO TEKSASKU
Przebiegł pilotem po programach telewizyjnych.
Właściwie nie chciał niczego oglądać, ale nie był
śpiący. Sam nie wiedział,, co robić.
Szum wody umilkł. Wyobraził sobie Carinę wyciąg
niętą w wannie. Chętnie by do niej dołączył. Nie byłby
to pierwszy raz. Przypomniał sobie blizny i ślady po
postrzale. Powinien jednak poczekać jeszcze kilka
tygodni.
Przyglądał się migoczącym obrazkom, przypomi
nając sobie chwile, które spędzili razem. Wcale mu to
nie pomogło.
Usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Nie odrywał
oczu od ekranu. Wyzywając się w duchu od tchórzy,
popatrzył w stronę łazienki. Cariny nie było.
Poczuł delikatny zapach perfum. Przypomniał so
bie dzień w Chicago, kiedy wybrał dla niej ten upo
jny uwodzicielski zapach, potem uczył ją, jak je
stosować.,,
Jęknął na to wspomnienie.
Przełączył jeszcze trzy programy, zatrzymał się na
reklamach. Wtedy weszła.
Spojrzał na nią od niechcenia, żeby... Naraz wszyst
ko wyleciało mu z głowy.
- O Boże! - wyszeptał oszołomiony.
Przywykł do prostych koszulek z białej bawełny,
które Carina zwykle nosiła. Rozczulały go i niewinnie
pociągały. To, co teraz miała na sobie, niczym ich nie
przypominało. Przez czarny przejrzysty materiał wy
raźnie przeświecały jej kształty, różowiły piersi ob
leczone czarną koronką. Głębokie rozcięcia po bokach
wysoko odsłaniały nogi.
- W tym ostatnio sypiasz? - zapytał ochrypłym
głosem. - Aż dziwne, że jeszcze nie umarłaś na
zapalenie płuc.
Zbliżyła się do niego, absolutnie nie zrażona jego
SLUB PO TEKSASKU
149
słowami. Wślizgnęła się pod kołdrę i wyciągnęła obok
niego.
- Cody - uśmiechnęła się do niego leciutko - nikt
poza tobą nigdy mnie w tym nie widział,
- Mam nadzieję - odrzekł przełykając ślinę. - Ina
czej zabiłbym faceta, a akurat teraz nie chciałbym tego
robić.
Położyła się na boku, oparła na łokciu i popatrzyła
mu prosto w oczy.
- Chciałam wydać ci się pociągająca.
- Jeśli będziesz jeszcze bardziej, to chyba eks
ploduję!
Już sam nie wiedział, co robić. Z trudem panował
nad sobą. Po tylu miesiącach samotności... Przypo
mniał sam sobie, że przecież dopiero wyszedł ze
szpitala. Przytulił ją do siebie, pogładził po policzku.
- Będziemy oglądać telewizję?-usłyszałwjej głosie
rozbawienie.
Nie patrząc nawet, nacisnął wyłącznik pilota i przy-
padłustami do jej szyi. Westchnęła i objęła go. Ogarnął
go płomień.
Dotknął jej drżącą ręką. Dzieliła ich tylko delikatna
tkanina. Przeciągnął ręką po jej nogach, czuł ciarki
przebiegające po napiętej skórze. Palił go dotyk jej rąk.
- Skąd się tego nauczyłaś? -zdumiał się, przypomi
nając sobie, jak bardzo była nieśmiała.
Spojrzała na niego spod ociężałych powiek.
- Przeczytałam o tym w książce. Dowiedziałam się,
co robić, żeby i sobie, i partnerowi dać więcej radości.
- Lubisz mnie dotykać? - uśmiechnął się na widok
rumieńca, który oblał jej policzki. Mimo czasu, jaki
spędzili z dala od siebie, nie zmieniła się.
Potwierdziła ruchem głowy. Patrzyła na niego roz
szerzonymi oczami. Cody przez dłuższą chwilę przy
glądał się jej badawczo.
150 ŚLUB PO 1-EESASKU
- W takim razie zapraszam - przyciągnął ją do
siebie.
Popatrzyła na niego zdziwiona.
- Pokaż mi, czego się jeszcze nauczyłaś - uśmiech
nął się przymilnie.
Posłuchała go. Zaskoczyła go tak, że nie posiadał
się ze zdumienia. Zapomniał o bożym świecie. Była
lekka jak motyl, kiedy uniosła się nad nim, odnalaz
ła jego usta. Znów byli razem, nic innego się nie
liczyło, odpłynęły w dal myśli i uczucia... Przestra
szyła się, kiedy jęknął, nie mogąc już dłużej panować
nad sobą. .
- Cody, co się stało? Czy zrobiliśmy coś...
Niemal nie mógł się roześmiać, zabrakło mu tchu.
- Tak, zrobiliśmy coś - odetchnął głęboko. - Mój
kotek zamienił się w tygrysicę.
Carina wyciągnęła się obok niego,
- Czy to źle?
- Och, kochanie... absolutnie nie!
Obudził go promień słońca, który padł na jego
twarz. Podniósł się, zaciągnął zasłony i znów wrócił do
łóżka.
Brakowało mu snu. W gruncie rzeczy prawie wcale
nie spali. Zaczęło się rozwidniać, kiedy wreszcie usnął
z Carina w ramionach.
Spała tak mocno, że nawet się nie poruszyła. Cody
oparł się na łokciu i zapatrzył na żonę.
Znów byli razem i tak już będzie. Zrobi wszystko,
by tak było. Carina zrezygnowała z pracy, choć
wiedział, jak bardzo jej na niej zależało. Muszą
pomówić o przyszłości.
W czasie pobytu w szpitalu przyszedł mu do głowy
pomysł otwarcia poradni logopedycznej w San Anto
nio, Cole i Cameron chętnie się do tego przychylili.
ŚLUB PO TEKSASKU
151
Może więc będzie miał co podarować Carinie na ich
rocznicę.
Uśmiechnęła się, kiedy otworzyła oczy i spostrzeg
ła, że patrzy na nią. Była taka piękna.
- Jak się masz? - zapytała.
- Dobrze. Jestem spokojny. A ty?
- Ja też. Ale pytałam o twoje rany.
- Biorąc pod uwagę to, co wyrabialiśmy przez całą
noc, to nadspodziewanie dobrze - ziewną] i opadł na
poduszkę. Zaczął nawijać na palec pasmo jej włosów,
- Przyglądałem się tobie we śnie i myślałem o tym, jak
bardzo cię kocham. Ten ostatni rok, kiedy bałem się, że
mogę cię utracić, był czymś strasznym. Całe szczęście,
że zdecydowałaś się dotrzymać małżeńskiej przysięgi,
choć złożyłaś ją pod przymusem.
- Cody, to nie jest tak. Nie mogłam wybaczyć
bratu, że nie dał ci wyboru. Miałam nadzieję, że
może kiedyś zechcesz mnie poślubić, ale chciałam,
żeby to była twoja decyzja - potrząsnęła głową.
- Wiem, że poczułeś się jak schwytany w pułapkę, że
nigdy nie myślałeś o mnie w taki sposób. Zachowa
łeś się szlachetnie, żeniąc się ze mną w takich okoli
cznościach.
Pochylił się i wziął ją w ramiona,
- Coś ci opowiem - powiedział, podnosząc do ust
jej palec ze ślubną obrączkę, - Kiedy moi rodzice
zginęli w wypadku, wydawało mi się, że mój cały
świat nagle się zawalił. Miałem żal do wszystkich
i o wszystko. Naraz moje życie całkowicie się zmieni
ło, a ja nie miałem na to żadnego wpływu. Pamiętam
jedną noc. Było już bardzo późno, kiedy ciotka Letty
przyszła do mnie. Nie wiem, jak się domyśliła, że nie
śpię. Wtedy byłem przekonany, że ma taki wzrok jak
rentgen, że widzi przez ściany i na duże odległości.
Nigdy nic jej nie umknęło. - Delikatnie pocałował
1 5 2 Sl.UBPOTEKSASKU
Carinę w czubek nosa. - Teraz, kiedy się nad tym
zastanawiam, domyślam się, że pewnie co wieczór
zaglądała sprawdzić* czy śpię, tylko nie miałem o tym
pojęcia.
Siedziałem przy oknie i wpatrywałem się w roz
gwieżdżone niebo. Rozmyślałem nad tym, czy są tam
gdzieś dwie gwiazdy moich rodziców. Nie byłem
pewien, gdzie jest niebo i jak się tam trafia.
Przypuszczałem, że ciotka zaraz każe mi iść do
łóżka i przypomni o jutrzejszych lekcjach, ale zamiast
tego Letty przyciągnęła krzesło i usiadła obok mnie.
Zaczęła opowiadać.
Wiesz, nawet jeszcze teraz to mnie zadziwia. Znasz
ją, nie należy do sentymentalnych osób, daleko jej do
tego. Zaczęła opowiadać mi, jak poznali się moi
rodzice, jak jej brat zupełnie stracił głowę dla pięknej
dziewczyny, z którą zaczął się spotykać. Pamiętała
dzień, kiedy wpadł do domu rozpromieniony, bo jego
ukochana zgodziła się wyjść za niego.
Wtedy sięgnęła do kieszeni i coś z niej wyjęła. Było
zbyt ciemno, bym mógł zobaczyć, co to jest, ale
włożyła mi to w rękę. „Twój tata kupił dla twojej
mamy wspaniałą obrączkę ze szlachetnymi kamie
niami, ale okazała się za duża" - powiedziała. „Ona
miała bardzo drobne, szczupłe ręce. Wtedy tata kupił
dla niej to".
Cofnęła dłoń, poczułem jakiś niewielki przedmiot.
To była mała, delikatna obrączka. Pamiętam, że
poczułem okropny ból w środku. Ostatni raz widzia
łem ten klejnocik na ręku mojej mamy. Nigdy go nie
zdejmowała. Ciotka dodała wtedy, że daje mi go, bym
zawsze pamiętał o tej wielkiej miłości, jaka łączyła
rodziców, i o tym, jak bardzo kochali mnie i moich
braci. Powiedziała jeszcze, że Cole i Cameron mieli
więcej czasu, że zostało im więcej wspomnień. Dla
ŚLUB PO TEKSASKU 153
mnie ta obrączka miała być czymś konkretnym, nama
calnym dowodem i stałym przypomnieniem.
Pogładził ją po twarzy.
- Miałem zaledwie dziesięć lat, ale już wtedy zda
łem sobie sprawę, jak cenny podarunek ofiarowała mi
tamtej nocy Letty. Przywróciła mi wiarę w życie
i w przyszłość. Dalami miłość, której symbolem stał się
ten niewielki przedmiot. Od tej pory nie rozstawałem
się z tą obrączką, aż do dnia, kiedy nałożyłem ją na
twój palec.
Dotknął dłonią twarzy Cariny, by otrzeć łzy płyną
ce jej po policzkach.
- Sam do końca nie byłem pewien własnych
uczuć, ale jakoś podświadomie czułem, że właśnie
tak muszę zrobić, aby ten klejnot znalazł się na
twoim palcu - musnął ustami jej dłoń. - Był on dla
mnie zawsze symbolem wiecznej miłości, a ty byłaś
jej ucieleśnieniem. To było tchórzostwo z mojej
strony, że tak długo wzbraniałem się przed przy
znaniem do tego.
- Nie jesteś tchórzem, Cody. Nie mów tak.
- Ciotka Letty od pierwszej chwili wiedziała. Wy
starczyło jej jedno spojrzenie, a od razu zdała sobie
sprawę z uczuć, jakie we mnie wzbudziłaś. Spostrzegła
ten pierścionek na twoim palcu. To ona przeczuła, że
jeśli kiedykolwiek mamy być ze sobą szczęśliwi, muszę
pozostawić ci wolną rękę, ofiarować ci wolność wybo
ru.
- Jest nieprawdopodobna, co? - uśmiechnęła się
Carina.
- Ostatnia z wymierającej rasy. Szorstka i twarda,
ale dla rodziny gotowa na wszystko. Jesteśmy dla niej
największą wartością.
- Dla mnie również rodzina jest najważniejsza,
Cody.
154
SLUB PO TEKSASŁ1J
- Wiem,, kochanie. Tym bardziej się cieszę, że
pogodziłaś się z bratem.
- Miałam na myśli własną rodzinę. To dlatego tak
dotkliwie przeżyłam utratę dziecka.
- Ja też... - cicho powiedział Cody. - To byl dla
mnie szok, kiedy się o tym dowiedziałem. Żal mi było
dziecka i żal ciebie, tego, że byłaś sama. Ale postaram
się nadrobić te zmarnowane lata, kiedy nie byliśmy
razem.
- Uważaj, co mówisz. Postaram się tak cię zająć
wychowywaniem dzieci i hodowlą koni, że jeszcze
zatęsknisz za starymi dobrymi latami, kiedy byłeś sam.
Pochylił się ku niej, na chwilę znieruchomiał.
- Nie Ucz na to - wyszeptał i dotknął jej ust.
EPILOG
Cody siedział z wyciągniętymi nogami, opartymi
o okrążającą ganek barierkę, i wpatrywał się w daleki
zarys wzgórz wokół San Antonio. Odchylone do tyłu
krzesło zakołysało się. Bracia, zajmujący miejsca po
jego obu stronachi przyjęli podobne pozy. Cała trójka
odpoczywała po sutym świątecznym posiłku. Dopiero
co odeszli od stołu i chyba każdy z nich przesadził
z jedzeniem. Ale Dzień Dziękczynienia jest przecież
tylko raz w roku.
- Ostatnio nasza Drużyna Kowbojów jest coraz
lepsza - leniwie odezwał się Cameron, przerywając
ciszę.
- To prawda - potwierdził Cole. - W tym roku na
pewno zakwalifikują się do Super Bowl.
- Co rok powtarzasz to samo - wtrącił się Cody.
- I co z tego? W tym roku mają doskonały skład, od
dawna takiego nie mieli.
- Jak ci się w końcu znudzi kibicowanie Kow
bojom, to zawsze możesz przerzucić się na Nafciarzy '
- zaproponował Cody, chcąc sprowokować brata.
- W tym roku świetnie im idzie.
- Wypluj te słowa, chłopcze - warknął Cole ze
złością, aż pozostali wybuchnęli śmiechem.
- Wiecie co - odezwał się Cody, przerywając
dłuższe milczenie. - Prawdę mówiąc, brakuje mi teraz
ciotki Letty, chociaż pewnie dobrze się bawi na tym
rejsie. Ale to nie jest to samo, kiedy nie przychodzi
i niczego nam nie wytyka tak ,myślicie co by
,powiedziała teraz gdyby nas,zobaczyła? Jak wy siedzicie na
tych krzesłach?-zawołała wysokim głosem pełnym udanego
oburzenia.-Chyba inaczej was wychowałam?Powinniście wiedzieć
jak należy sie zachować!
-Muwisz zupełnie jak ona.-uśmiechnął się Cameron.
Gdzieś za nimi rozległ sie jakis słaby głosik.
-Tata?
Wszyscy trzej odwrócili się w jednej chwili,trzy pary
butów uderzyły o podłogę i trzy pary oczu zwróciły sie w tamtym kierunku.
Sherry Lynn Callway ostrożnie gramoliła sie w ich stronę.
Tuż za nią podążała Carina.
Cody pochylił sie do dziecka i uniusł w górę swoja trzynastomiesięczną
córeczkę.