ROZDZIAŁ XII
W obszernym gabinecie przy oszklonej ścianie stał Xavier. Ubrany w
skrojony na miarę garnitur, przyglądał się tętniącemu życiem miastu.
Z trzydziestego ósmego piętra wieżowca rozciągał się widok na
pokrytą śniegiem metropolię.
Minęło sporo czasu od ostatniego spotkania z Barsufem.
Przyjaciel nie dawał znaku życia. Anioł wyciągnął papierosa, którego
odpalił pstryknięciem palcami. Zaciągnął się dwukrotnie. Z rozmyślań
wyrwał go komunikat od sekretarki:
- Ktoś do pana. Nie chciała się przedstawić – usłyszał. Chwilę później
drzwi biura zamknęły się cicho. Kilka kroków, przekleństwo rzucone
pod nosem. Xavier odwrócił się od okna. Zagasił papierosa w
popielniczce leżącej na biurku, po czym z zaciętym wyrazem twarzy
zbliżył się do swojego gościa.
- Gdzie podział się twój dobry nastrój? – zapytała dziewczyna
wieszająca płaszcz na stojącym obok niej wieszaku. Była ubrana w
ciemny golf, obcisłe spodnie oraz typowo zimowe buty. Kręcone
włosy, mokre od śniegu przylgnęły do jej rumianych z chłodu
panującego na dworze policzków. – Cześć Xavier. Nie mogłeś być na
wyspach tropikalnych? Chcę tylko dobrej pogody a u ciebie i u babci
Alice śniegu po kolana – mruknęła niezadowolona dziewczyna
zbliżając się do anioła.
- Mi to nie przeszkadza. Nowy Jork nieźle wygląda zimą. Usiądź,
Sophie – odparł Xavier. Na jego twarzy mimowolnie pojawił się
uśmiech. Wrócił za biurko, lecz tym razem usiadł w wygodnym fotelu
– Co tam słychać? – zapytał wskazując inny fotel po przeciwnej
stronie.
Dziewczyna usiadła. Xavier przez dłuższy moment obserwował ją
uważnie. Próbował odgadnąć cel jej wizyty.
- Nie chciałaś mi wyjaśnić przez telefon powodu tego spotkania. Mów
więc teraz. Tutaj nikt nas nie podsłucha – zapewnił ją strącony z
Nieba. Wsparł się łokciami na drewnianym blacie, stykając ze sobą
opuszki palców. Czuł zżerającą go ciekawość.
- Widziałeś się ostatnio z Barsufem? – Pytanie wypadło z ust Sophie
niemal natychmiast po zamknięciu się ust Xaviera. Dampirzyca
rozejrzała się niepewnie – Muszę się z nim spotkać lub chociaż
powiedzieć mu coś przez pośrednika.
- Nie widziałem go od pobytu u Alice. To wszystko, co chciałaś
powiedzieć?
- Oczywiście, że nie! – krzyknęła oburzona pół wampirzyca zrywając
się z fotela. Krążyła po gabinecie z rękoma splecionymi na piersiach,
zostawiając na podłodze mokre ślady butów – Chodzi o to, że… nie
wiem od czego zacząć, do cholery.
- Może tak zaczniesz od początku? Tak będzie najlepiej, chyba – rzucił
rozbawiony reakcją dziewczyny białowłosy. Zerknął na zegarek na
swojej lewej ręce. Wskazówki wskazywały na 15:45. – Nie mam dużo
czasu, wyrzuć to wreszcie z siebie – zachęcił ją po chwili.
Sophie zatrzymała się przed biurkiem. Oparła się o mebel. W jej
niebieskich oczach czaiły się łzy. Xavier zapamiętał ją jako osobę
zdecydowaną i energiczną. Według jego własnej opinii, miał przed
sobą cień znanej mu osoby.
- Obiecaj mi, że zachowasz to w sekrecie, dopóki sama mu nie
powiem. Obiecaj mi to! – Sophie uniosła się emocjonalnie. Łzy
popłynęły po jej policzkach.
- Przyrzekam… na własne życie – odparł anioł zmuszając ją do
kontaktu wzrokowego. – A teraz oświeć mnie, proszę.
- Jestem w ciąży… z nim – wyrzuciła z siebie Sophie po minucie ciszy.
Anioł o mało nie upadł na podłogę. Zerwał się wyciągając kolejnego
papierosa. Tytoń owinięty w bibułkę zapłonął. Mężczyzna zaciągnął
się stając przy oknie. Był zaskoczony taką informacją.
- Jak to możliwe? – wydukał wypuszczając dym. Trzęsły mu się ręce –
Jesteś pewna, że to będzie jego… potomek?
- Babcia Alice nigdy się nie myliła w takich sytuacjach.
Żadne z nich nie chciało kontynuować rozmowy. Xavier w ciszy spalił
dwa pety.
- Co zamierzasz z tym zrobić? – zapytał wreszcie anioł wyraźnie
zaniepokojony tą sprawą.
- A jak myślisz?
- Jako szanujący się krwiopijca powinnaś wiedzieć, że nawet
najmniejsza dawka krwi aniołów jest dla ciebie a w tym wypadku
również dla dziecka wielce toksyczna. Ba! Śmiertelna! Z resztą, to nie
mój biznes. – odparł jej białowłosy anioł. Czuł palący go od środka
gniew. Nienawidzi takich sytuacji. Ich dalsza sytuacja została
przerwana wtargnięciem kolejnej osoby.
- Nawet nie waż się wstawać! – powiedziała stanowczym tonem
kobieta stojąca w wejściu. Odwróciła się w stronę Xaviera, by wejść
do gabinetu. Drzwi z trzaskiem zamknęły się za nią. Stukając
obcasami zbliżyła się do mężczyzny. Wymieniła z nim uprzejmości nie
zwracając uwagi na Sophie. Chwilę później nie patrząc na nią
warknęła krótkie:
- Możesz już iść. Dbaj o siebie.
Zaskoczona dziewczyna spojrzała na anioła, który minimalnie skinął
głową. Jego spojrzenie wydawało się uciekać gdzieś poza
pomieszczenie. Kilka sekund później wyrwał się z zamyślenia. Wstał,
by odprowadzić dampirzycę do wyjścia. Pomógł jej ubrać płaszcz,
uścisnął ją, po czym otworzył drzwi.
- W razie problemów dzwoń – powiedział kolejny raz ściskając Sophie.
- A ty, jak dowiesz się czegoś o nim – odparła mu na odchodne
dziewczyna.
Anioł z głośnym westchnięciem zamknął drzwi. Jego wzrok uciekł ku
nowoprzybyłej kobiecie. Ciemne włosy zdawały się nie odczuwać
wilgoci, jaka panowała na zewnątrz, tak samo jak ona. Mimo srogiej
zimy miała na sobie buty na wysokim obcasie, legginsy oraz jasną
bluzkę na ramiączkach.
- Miło widzieć, że nie obnosisz się z prawdziwą naturą – rzucił od
niechcenia Xavier ściągając marynarkę, którą zawiesił na oparciu
fotela. Parsknął śmiechem zajmując miejsce za biurkiem.
- I vice versa. Nic się nie zmieniłeś od spotkania w Niemczech.
- Tak samo jak ty, Hazo – Białowłosy uśmiechnął się wskazując
dziewczynie siedzisko po drugiej stronie.
- Dzięki, nie skorzystam. Przejdźmy do konkretów. Wreszcie
znalazłam trop, ale nie jest różowo.
Córka Mefistofelesa zamilkła oczekując reakcji przyjaciela Barsufa.
Jedyne co zrobił, to z ciekawości uniósł brew. Po chwili dziewczyna
wznowiła monolog:
- Rosja. Dokładniej Syberia a jeszcze dokładniej okolice wioski
Tomtor. Tam bym się ubrała… odpowiednio do warunków – Hazę,
gdy to mówiła przeszedł dreszcz. W wiosce Tomtor temperatura
spadała do około -70° Celsjusza.
- Czy Inkwizycja korzysta tylko z takich miejsc, z których nie
wykradniesz więźnia ot tak, po prostu? – Xavier skrzywił się mając
przed oczami Watykan. To było ostatnie miejsce, w którym Barsuf był
z własnej woli. Anioł rzucił w powietrze kilka przekleństw, by po
chwili znów zainteresować się kobietą – Co robimy?
Jej usta wykrzywiły się w słodkim uśmiechu. Zbliżając się do
mężczyzny, pół sukkubica kręciła ponętnie biodrami. Klękając przed
Xavierem dała mu dłuższy czas na wpatrywanie się w zawartość jej
dekoltu. Anioł w odpowiedzi również się uśmiechnął. Dziewczyna
chwyciła go za ręce.
- Ja będę się wylegiwała na słonecznej plaży, a ty… - Haza spojrzała
Xavierowi głęboko w oczy – A ty spotkasz się z wampirzym lordem
Jamesem Vallandem. Musisz zdobyć jego zaufanie oraz dowiedzieć
się po co mu archanioł.
- Muszę spotkać się z wampirzym lordem Jamesem Vallandem,
zdobyć jego zaufanie i dowiedzieć się po co im archanioł – powtórzył
rozmarzonym głosem anioł.
Dziewczyna zadowolona wstała. Jako sukub potrafiła manipulować
mężczyznami. Fakt bycia córką upadłego archanioła potęgował efekt.
Jak gdyby nic się nie stało wyszła pozostawiając oszołomionego
mężczyznę samego. Wykonała swój plan perfekcyjnie.
* * *
Renato wpadł do celi niczym burza, z trzaskiem zamykając za sobą
drzwi. Szybkim krokiem pokonał odległość dzielącą go od łóżka, by
zatrzymać się dwa kroki przed osobą leżącą na nim. Ręce mu drżały,
poczuł dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Był w szoku.
- Co ty tu robisz? – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Cóż. Twoja reakcja powinna być inna, ale przeżyję – usłyszał w
odpowiedzi. Osobą wylegującą się w jego łóżku był nie kto inny, jak
Ashanti – dziewczyna, którą tydzień wcześniej Renato uratował przed
gwałtem. Teraz była kolejny raz w jego celi, uśmiechając się
tajemniczo zaciągnęła kołdrę pod brodę.
- Powiem to jeszcze raz. Co tu robisz? – Renato nie czekając na
odpowiedź usiadł obok niej. Pochylił się opierając łokciami o kolana.
Nie miał nastroju na rozmowę z dziewczyną.
- Chyba już nie pamiętasz, co ci wtedy powiedziałam? Chcę ci tylko
pomóc – nastolatka niepewnie przesunęła się w jego kierunku. Gdy
była dokładnie za nim, usiadła. Położyła dłonie na jego barkach –
Chcę ci pomóc być człowiekiem, nie maszyną. Odpręż się.
Nie czekając na odpowiedź ze strony Jones’ a, Ashanti zaczęła robić
mu masaż. Renato spiął się jeszcze bardziej. Nie wiedział jak
reagować na działania dziewczyny. Po chwili gwałtownie wstał. Zaczął
krążyć po celi całkowicie pogrążony w myślach. Ashanti była
zszokowana zachowaniem chłopaka. Przyglądała mu się, gdy chodził
od ściany do drzwi i z powrotem.
- Co z tobą jest nie tak? – zapytała cicho, zamykając oczy.
- Wszystko! – krzyknął w odpowiedzi Renato. W następnym
momencie zaciśniętą pięścią uderzył trzykrotnie w ścianę. Przy
każdym ciosie czuł uciekający z niego gniew. Ciężko dysząc stał
plecami do dziewczyny. Odczuwał już jedynie ból, który pojawiał się
coraz silniejszy z każdą następną sekundą. Wreszcie odwrócił się w jej
stronę. Ashanti mogła dostrzec w oczach chłopaka dzikość, która
skrywana w głębi duszy wreszcie odnalazła dogodny moment na
ukazanie się. Inkwizytorkę przeszedł dreszcz, gdy ich spojrzenia się
spotkały. Postanowiła wreszcie wstać. Serce Renato zabiło szybciej,
kiedy Ashanti zbliżała się do niego, mając na sobie jedynie bieliznę.
Gdy odległość między nimi zmalała do zaledwie kilku centymetrów,
Jones mógł poczuć słodki zapach perfum, których używała. Kilka
uderzeń serca później ich usta spotkały się.
* * *
Chłód. Wszechobecny chłód. Do tego potworny ból głowy oraz
niewyjaśnione zdarzenia mające miejsce w ostatnim czasie. Tylko tyle
wiedział młody mężczyzna wiszący na środku pokoju. Wokół była
pustka i ciemność. Tylko on, mający ręce skute kajdanami,
zawieszony na łańcuchu pół metra od podłoża. Był zupełnie nagi. Całe
ciało miał pokryte głębokimi ranami ciętymi oraz szarpanymi.
Kolekcję obrażeń uzupełniały liczne przypalenia. Dwie rany wyglądały
na o wiele starsze – ślady na wysokości łopatek pozostawały od
dawna i miały pozostać do śmierci mężczyzny. Więzień przebudził się.
Udało mu się otworzyć prawe, mniej zapuchnięte oko. Zakaszlał
kilkukrotnie, plując przy tym krwią. Długie, tłuste włosy oraz niedbały
zarost dodatkowo oszpecały jeńca. Minutę później usłyszał kroki.
Niedaleko otworzyły się drzwi. Przez nie do pomieszczenia weszło
trzech ubranych w grube futra tęgich mężczyzn. Jeden z nich trzymał
do połowy pełną butelkę z przezroczystym płynem.
- Pić – wychrypiał więzień, gdy minimalnie podniósł głowę. W
czarnym jak węgiel oku widać było obłęd.
Inkwizytor odkręcił butelkę zbliżając się do wiszącego pod sufitem
mężczyzny. Przechylił szkło, wylewając na twarz jeńca płyn. Pijący
łapczywie więzień zachłysnął się. Po chwili wypluwając na podłogę
resztę napoju. Trójka mężczyzn wesoło zarechotała słysząc cierpienia
przetrzymywanego przez nich mężczyzny.
- Spirytus, jedyny trunek rozgrzewający człowieka w tej dziurze. Ty
musisz pić jeszcze mocniejsze dzieło. Spirytus z wodą święconą,
zwykły demon by się zesrał pierwszego dnia. Ty jesteś twardy
skurwysyn, jak skała. Niestety, dla ciebie, pora na powtórkę z
rozrywki. Iwan, wiesz co masz robić.
Iwan okazał się być niskim brunetem o czerwonej twarzy. Z kieszeni
wyciągnął strzykawkę z zielonym preparatem w środku. Zbliżył się do
więźnia, po czym wbił igłę w jego szyję. Wpuszczony do krwiobiegu
narkotyk zadziałał niemal natychmiast. Iwan wycofał się.
- Imię?
Nastała cisza, która trwała kilka minut. Przedstawiciele Inkwizycji
przyglądali się z ciekawością więźniowi. Ten ponownie podniósł
głowę. Mniej zapuchnięte oko wpatrywało się w mężczyzn.
- Barsuf – odpowiedział półszeptem.
- Imię kurwy, która wydała cię na świat?
- Laina, córka Haszkana i Emmany- odparł mieszaniec z uśmiechem na
twarzy.
- Gdzie są Samael i Lucyfer?
- Nie wiem.
- Sasza. Jest twój. Iwan, skocz no po gorzałę, zimno się robi.
* * *
Barsuf gwałtownie przebudził się. Nie wiedział, gdzie dokładnie jest.
Dwa dni temu był na pustyni, wczoraj przemierzał amazońską
dżunglę. Dzisiaj jego umysł zabrał go w podróż po najdziwniejszych
zakamarkach jego narkotycznej wizji. Mieszaniec nic nie czuł, wisiał
wpatrując się w drewnianą podłogę. Nie potrafił ocenić czasu, który
tu spędził. Nie potrafił nawet myśleć. Zaczął krzyczeć. Miał omamy.
Widział bestie krążące wokół niego, czyhające na jego życie. Po
dwóch godzinach psychicznej męczarni ponownie osunął się w
objęcia Morfeusza.
W kącie pokoju coś się poruszyło. Zamaskowana postać przyglądała
się Barsufowi przez całą noc, znikając dopiero z nastaniem świtu.
Minęły kolejne trzy dni tortur. Tajemnicza osoba co noc pojawiała się
w kącie pomieszczenia na poddaszu i znikała rano. Przy ostatnim
pobycie zostawiła po sobie ledwo widoczny napis na ścianie.
To już koniec.
* * *
Renato stał w ringu. Naprzeciw niego był John McKeena – największy,
najbogatszy z grupy, w której był Jones w Watykanie. Kolos miał na
sobie czerwone spodenki z dodatkiem czarnych lampasów a na
wielkich pięściach rękawice tego samego koloru. Tatuaż ukazujący
jego przynależność do Świętej Inkwizycji prezentował dumnie na
lewym przedramieniu.
Renato stał w przeciwnym narożniku w jasnych, niebieskich
spodenkach oraz ciemnych rękawicach. Przyglądał się przeciwnikowi
z ciekawością. Został wyzwany do walki o tytuł Łowcy pół godziny
wcześniej. Był rozgrzany, ostatnią godzinę spędził z weteranami na
ćwiczeniu mieszanych sztuk walki. Odnalazł wszystkie słabe punkty na
ciele większego o ponad dwie głowy rywala. Rozciągnął się, włożył
ochraniacz na zęby, by następnie ruszyć na środek ringu.
Rozejrzał się. Wokół było około stu osób. Renato rozpoznał
wszystkich, z którymi wcześniej się uczył. Dostrzegł również kilku
łowców z którymi niedawno ćwiczył. Ich twarze nie wyrażały uczuć,
jednak Jones dostrzegał w ich oczach pewność. Sędzia wytłumaczył
im zasady pojedynku. Mieli pięć trzyminutowych rund. Dozwolone
obie płaszczyzny walki oraz wszystkie ciosy, prócz tych w krocze oraz
bezpośrednio w oczy. Wygrać można było przez nokaut lub poddanie.
Głośny doping eksplodował wraz z pierwszym gongiem. Gigant
zaatakował pierwszy. Doskoczył do Renato uderzając lewym prostym.
Młodzieniec przeszedł pod ręką przeciwnika, kontrując dwoma
ciosami na żebra. Odskoczył od Johna, który niemal natychmiast
ruszył do kolejnego ataku. Wykorzystując impet z jakim chciał uderzyć
rywal, Renato wykonał wysokie kopnięcie. Cios wylądował na szczęce
giganta, który padł na matę jak ścięte drzewo. Jones prowadzony
instynktem rzucił się na leżącego przeciwnika. W parterze zdołał
wyprowadzić kilka ciężkich ciosów łokciami na twarz półprzytomnego
Johna, nim odciągnął go sędzia.
Zszedł z ringu, kierując kroki bosych stóp w stronę szatni. Usiadł na
ławce popijając wodę z butelki. Po wielu latach udowodnił wszystkim,
że należy się z nim liczyć. Pokonał wieloletniego prześladowcę na
oczach wielu ludzi. Trzasnęły drzwi do szatni. Renato usłyszał kilka
głosów. Niedługą chwilę później stanął przed nim jeden z łowców.
Wysoki, szczupły mężczyzna. Pod przylegającą do ciała koszulką
Renato dostrzegł wyraźnie zarysowane mięśnie inkwizytora.
Przyglądając się nieznajomemu pomyślał, że ten może być arabem.
Łowca uśmiechnął się podchodząc do Jonesa. Poklepał go po plecach.
- Dobra walka. Mam nadzieję, że na polu walki razem będziemy
przelewać krew w imię Pana z taką samą bezwzględnością, jak ty
dzisiaj na ringu – pochwalił go z pogodnym wyrazem twarzy –
Będziesz moim podopiecznym na każdej akcji. Należysz do Trzeciego
Oddziału Łowców. Jestem Muhammad, kapitan owego oddziału.
Wszystkich członków grupy znasz, trenujemy razem od początku. To
do jutra.
Gdy mężczyzna wyszedł, Renato wciąż czuł się obserwowany.
Podniósł głowę, by dostrzec opartą o ścianę Ashanti. Dziewczyna z
uśmiechem na twarzy zbliżyła się do niego.
- Hej, kotku – złożyła pocałunek na czole chłopaka – Wiesz, że ta
walka nie była potrzebna? – dodała z wyrzutem.
- Była potrzebna. Tylko tak można udowodnić swoją wyższość. Z
resztą, człowiek walczy całe życie, więc czemu nie zwyciężyć raz na
kilka lat? – Renato ściągnął z dłoni rękawice. Wstał, dotknął kciukiem
pełnych warg dziewczyny. Posłał jej uśmiech, by w międzyczasie
sięgnąć po ręcznik. Otarł ręce z krwi Johna. Chwilę później przebrał
się w luźne dresy oraz ciemną koszulkę. Na stopy pospiesznie założył
skarpety. Wygodne adidasy znalazły się na jego nogach po krótkim
czasie. Wyszedł z Ashanti.
- Chodźmy do biblioteki. Muszę ci wytłumaczyć kilka podstawowych
spraw związanych z egzorcyzmami – Dziewczyna chwyciła go za rękę i
pociągnęła za sobą, nim łowca zdążył się sprzeciwić.
* * *
Bezksiężycowa noc zapadła nad domem oddalonym od wioski Tomtor
o dwadzieścia kilometrów. W samotnym budynku paliło się światło
na parterze. Ze środka dobiegały głośne śmiechy. Okolica wydawała
się być spokojnym miejscem. Na granicy światła rzucanego przez
żarówki w miejscu zamieszkania trzech rosyjskich inkwizytorów
błysnęła para jasnych oczu. Chwilę później pojawiły się trzy kolejne,
świecące niebezpiecznym blaskiem. Śnieg zatrzeszczał pod stopami
osoby zbliżającej się do domu. Ubrany jedynie w krótkie spodenki
mężczyzna o złotych oczach i tego samego koloru włosach stanął
dziesięć metrów od betonowej granicy. Z zaciekawieniem przyglądał
się trójce mężczyzn siedzących przy stole, pijących samogon i
zagryzających go kiszonym ogórkiem. Uśmiechnął się w niebezpieczny
sposób, przyglądając się trzaskającemu w kominku ogniu. Syknął coś
w języku upadłych. W odpowiedzi usłyszał warknięcie. Sprzeciw
został zażegnany gniewnym spojrzeniem złotookiego mężczyzny. Było
w nim coś majestatycznego a zarazem strasznego. Padła kolejna
komenda z jego ust. Trzy kształty oderwały się od ziemi, po czym z
głośnym hukiem upadły na dachu budynku. Demon patrzył
uśmiechnięty na pracę pomniejszych sług – poniżej jego dumy było
rozgrzebywanie dachu. Wewnątrz trzech mężczyzn poderwało się, by
z bronią w rękach wbiec na schody. Demon w mgnieniu oka ukazał
swoje prawdziwe oblicze. Na głowie mężczyzny zamiast włosów szalał
ogień. Płomienie przemykały po ciele demona nie czyniąc mu
krzywdy. Jego twarz uległa zmianie – bardziej przypominała pysk
dzikiego kota. Rzucił kolejny rozkaz, zmuszając sługusów do
wydajniejszej pracy.
Pionki – pomyślał mężczyzna. Był ifrytem, jednym z ognistych
demonów, będących wysoko w piekielnej hierarchii. Usłyszał
pierwsze strzały i krzyki. Nieopodal upadło truchło jednego z
pomiotów. Z cielska pozostała miazga. Ifryt mruknął coś wyraźnie
zdegustowany. Przy każdym oddechu z jego ust wylatywała chmura
gorącego powietrza. Śnieg w promieniu dziesięciu metrów całkowicie
wyparował, zaś to co było pod nim, stanęło w ogniu. Demon zniknął,
by po chwili wyjść z kominka. Szybko zlustrował pomieszczenie. Nie
tracąc czasu wdarł się na schody, wspinając się na poddasze. Nawet
nie próbował zachować ciszy. W międzyczasie w prawej dłoni
uformował ognistą kulę. Zatrzymał się w progu, by po chwili cisnąć
żywiołem w najbliższego inkwizytora. Mężczyzna umarł nim zdążył
zrozumieć, co go zaatakowało. Dwóch pozostałych właśnie zdołało
zabić ostatniego bezmózgiego sługę. Ifryt warknął w niezrozumiałym
dla ludzi języku. Brzydził się prymitywną mową ludzi. Doskoczył do
jednego z mężczyzn, który w panice przestał walczyć. Inkwizytor
otrzymał szybką śmierć przez skręcenie karku. Ostatni człowiek
krzyknął coś chwytając pewniej strzelbę. Otworzył ogień. Demon
wolnym krokiem zbliżał się do niego. Rosjanin został przyparty do
ściany, na dodatek zabrakło mu amunicji. Rzucił się na przeciwnika,
próbując uderzyć go kolbą. Ifryt z dziecinną łatwością rozbroił
mężczyznę, przy czym dotkliwie go oparzył. Broń w jego rękach
stopiła się pod wpływem gorąca. Demon z drapieżnym uśmiechem
chwycił inkwizytora za żuchwę. Przy wtórze głośnego krzyku wyrwał
ruchomą część szczęki człowieka, który upadł wykrwawiając się.
Dodatkowo zaczynał płonąć. Ifryt w przypływie miłosierdzia skrócił
mu cierpienia. Zmiażdżył gardło inkwizytora. Cały dom stał w ogniu.
Ifryt pochwycił Barsufa, zerwał kajdany z jego rąk, po czym zniknął z
płonącego więzienia. Stał w tym samym miejscu co wcześniej, przed
domem. Machnął wolną ręką a cała okolica w odległości trzystu
metrów od domu płonęła. On zaś zniknął wraz z na wpół żywym
mieszańcem.