Harry Harrison Stalowy szczur ocala swiat

background image

Harry Harrison

Stalowy Szczur ocala świat

(Przełożył: Jarosław Kotarski)

background image

1

- Jamesie Bolivarze di Griz, jesteś łotrem! - oświadczył Inskipp, kończąc tę wypowiedź

nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę plikiem papierów.

Cofnąłem się aż pod biurko, cały czas robiąc minę zszokowanej oskarżeniem

niewinności.

- Jestem niewinny! - pisnąłem. - Padłem ofiarą oszczerczej kampanii wyrachowanych

kłamstw!

Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem zamek.

- Wredna, złośliwa świnia. A nawet gorzej. Ciągle jeszcze napływają do mnie raporty.

Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli...

- Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku.

- Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się!

- Zwykła pomyłka i zbieg okoliczności. Dziecięce przezwisko. Poślizgnąłem się kiedyś

przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem delikatny aromat tytoniu.

- Wiesz, na ile nakradłeś? - Jego twarz przybrała niezdrową, krwistoczerwoną barwę, a

oczy omal nie wylazły z orbit.

- Ja? Ukradłem? Pierwej bym się pod ziemię zapadł! - oświadczyłem z emfazą,

umieszczając w kieszeniach pierwszą garść nader kosztownych cygar, które Inskipp przeznaczał

dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości.

Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak koneser. Muszę też

przyznać, że moja uwaga skupiona była głównie na tytoniu i ledwie rejestrowałem ględzenie

Inskippa. Dlatego też nie od razu zwróciłem uwagę na dziwne zmiany w jego głosie. Gdy

wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to zjawisko -

nie dlatego, że byłem ciekaw, co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu nienormalne.

- Nie przerywaj sobie - oznajmiłem mu uprzejmie. - Czy też może poczułeś nagle, jak

ciężkie są fałszywe oskarżenia?

Cofnąłem się od biurka, wykonując jednocześnie półobrót, aby zamaskować fakt

posiadania nienaturalnie wybrzuszonej kieszeni, wypełnionej wyrobami tytoniowymi o

ponadstukredytowej wartości.

background image

Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie.

- Nie czujesz się dobrze? - zatroszczyłem się, i to całkiem poważnie, wyglądał bowiem

blado.

Zaniknąłem na chwilę oczy, po czym spojrzałem ponownie. Przeszedłem kawałek, a on

nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem przed chwilą. Nie, to nie

była bladość. On wyglądał przezroczyście. Przez jego głowę wyraźnie prześwitywało oparcie

krzesła.

- Przestań! - ryknąłem, ale nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. - Co ty znowu

knujesz? Trójwymiarowa projekcja, by ogłupić Chytrego Jima? Nie tak łatwo zrobić mnie na

szaro!

Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący palec prosto w jego czoło. Wniknął w

nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony zainteresowanego. Lecz kiedy

wyciągnąłem palec, rozległo się cichutkie plaśnięcie i Inskipp zniknął. Sterta trzymanych przez

niego papierów rozsypała się po podłodze.

- Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat dźwiękiem, ale

na pewno bardzo zbliżonym.

Schyliłem się pod krzesło z zamiarem poszukania ukrytego pod nim mechanizmu, gdy

drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia.

To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem się i gorąco

przyjąłem pierwszego, który wpadł przez powstały w tak nieoczekiwany sposób otwór. Kantem

dłoni trafiłem go idealnie w szyję, tuż pod krawędzią maski gazowej. Gość jęknął i runął na

podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a wszyscy w maskach, białych kombinezonach i

z jakimiś podejrzanymi, czarnymi pojemnikami na plecach. I każdy z jakimś naprędce

skombinowanym argumentem w garści (dominowały gaz-rurki i nogi od stołu). Wszystko to było

nader dziwne. Robiłem, co mogłem, jednego trafiając w splot słoneczny, innego znów w szczękę,

ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany. Palnąłem jeszcze jednego w kark. Facet padł

z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na podłogę.

Interesujące. Liczba ludzi w pokoju zaczęła się raptownie zmieniać, gdyż każdy, kogo

znokautowałem, znikał. Byłoby to ze wszech miar pożądane i pożyteczne, gdyby wyrównało

rachunek, lecz inni z kolei zaczęli pojawiać się z powietrza, i to z mniej więcej tą samą

częstotliwością.

background image

Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę. Niedokładnie, co

prawda, ale wystarczająco.

Widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Czułem się, jakbym pływał w kleju.

Złapali mnie za ręce i nogi i czym prędzej wynieśli z pokoju. Nie przyjąłem tego, rzecz jasna,

biernie, ale wszystkie moje reakcje ograniczone zostały do paru podrygów i płynnego, pełnego

kunsztownych wiązanek przeklinania w około dwunastu narzeczach. Donieśli mnie do windy, nic

sobie z tego nie robiąc, i mimo moich wysiłków jeden z nich władował mi prosto w twarz

zawartość pojemnika z gazem.

Nie czułem żadnych skutków działania gazu, oprócz narastającej wściekłości. Zanim

osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan ducha: gotów byłem

zabijać. Zostałem jednak fachowo przymocowany do jakiegoś nowego modelu krzesła

elektrycznego i jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było ulżenie mojemu językowi - co też

niezwłocznie uczyniłem.

- Możecie potem mówić, że James di Griz umarł jak człowiek, wy pierdolone

skurwysyny, których matki... - Na głowę nasunięto mi jakiś stalowy kubeł i zapanowała

ciemność.

Wbrew pozorom nie była to egzekucja prądem o napięciu dwudziestu czterech tysięcy

woltów. W ogóle nic z tych rzeczy. Właściwie nic się nie wydarzyło. Zdjęto mi owo nakrycie

głowy, ponownie zaaplikowano jakiś gaz i nagle się uspokoiłem. Zdziwiło mnie to trochę, ale

zanim oprzytomniałem, moje kończyny były już wolne, a większość napastników pozbyła się

masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich techników i naukowców Korpusu.

- Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu jest grane? -

spytałem uprzejmie.

- Najpierw nałóż to! - stwierdził autorytatywnie jeden z nich, podając mi czarne pudełko -

takie, jakie nosili tu wszyscy - i pomagając mi umocować je na plecach. Zaopatrzone było w

przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił go i umieścił na moim karku.

- Aha, zdaje się, że mam przyjemność z profesorem Coypu? - domyśliłem się w końcu.

- Masz - zgodził się z uśmiechem.

- Czy w związku z tym nie uzna mnie pan za nieuprzejmego natręta, jeśli poproszę raz

jeszcze o wyjaśnienia?

- Bynajmniej, jest to zupełnie zrozumiałe. Bardzo przepraszam za tę napaść, ale był to

background image

jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do wściekłości. Umysły będące pod

wpływem silnego uczucia są nadzwyczaj odporne na bodźce zewnętrzne i mogą przetrwać nawet

poważne zagrożenia bez uszczerbków. Gdybyśmy próbowali powoli i uprzejmie powiedzieć ci, o

co tu chodzi, to najprawdopodobniej nigdy byśmy nie zdążyli. Do diabła, to staje się coraz

silniejsze, nawet tutaj!

Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął.

- Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora.

- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce...

- Dlaczego? - spytałem uprzejmie, mając nieodparte wrażenie, iż w życiu nie

prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy.

- Celem tego wszystkiego jest Korpus. Zamiarem pierwszego uderzenia jest likwidacja

tych, którzy stali na górze.

- Kto to wymyślił?

- Nie wiem.

Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie:

- Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też znaleźć kogoś,

kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan?

- Przepraszam, to moja wina. - Z widocznym wysiłkiem otarł pot z czoła. - Ale to

wszystko potoczyło się tak szybko. Sygnał alarmu i zaraz potem to. Można to nazwać wojną

czasową. W jakiś sposób ktoś zmienia rzeczywistość manipulując czasem. Oczywiście

pierwszym celem tego kogoś stał się Korpus Specjalny. Zrozumiałe, że jako najefektywniej

działająca międzyplanetarna organizacja porządkowa w historii galaktyki stanowimy zaporę nie

do ominięcia, i to niezależnie od tego, jaki cel ów ktoś pragnie osiągnąć. Jeśliby zaś udało się

temu komuś wyeliminować Inskippa i kilku innych, bezpośrednio mu podległych, znacznie

obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić.

- Czy znalazłby się tu jakiś płyn, który zaprowadziłby trochę ładu wśród moich szarych

komórek? - przerwałem jego wywód.

- Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu.

Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się gospodarz, ja zaś,

starym zwyczajem, sięgnąłem po wypróbowaną truciznę. Syrian Panther Sweat, zakazana, na

większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny wpływ.

background image

- Niech pan mi przerwie, jeśli się mylę, ale czy to nie pan przypadkiem miał wykład o

niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle.

- Oczywiście, że miałem! Zasłona dymna - tak się to chyba nazywa. Podróże w czasie

znamy już od paru ładnych lat, boimy się tylko wykorzystać tę wiedzę. Niemniej jednak mamy

już przygotowany plan czasowych inwigilacji. Dlatego też, gdy rozpoczął się atak, tak szybko

wiedzieliśmy, o co chodzi. Wszystko szło tak błyskawicznie, że nie zdążyliśmy nikogo

uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To laboratorium

otoczone jest izolatorem czasowym, a poza tym wszyscy nosimy osobiste modulatory. Ty też już

go masz.

- A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko.

- Mieści stały zapis twojej pamięci i co trzy milisekundy wtłacza go z powrotem do

twojego mózgu. Mówi ci po prostu, że ty to ty, i usuwa wszelkie zmiany, do których doszło w

trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci istnienie. Czysto obronne urządzenie, lecz

to wszystko, co mamy.

Kątem oka zauważyłem zniknięcie następnego z asystentów. Coypu musiał także to

zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał.

- Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus!

- Atakować? Jak?

- Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i zniszczył je,

zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie.

- Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie.

- Zapomniałem tylko dodać, że to podróż w jedną stronę. Nie mamy możliwości

ściągnięcia cię z powrotem.

- Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu!

Nagle coś mi się przypomniało. Najwidoczniej załadowano mi ponownie pamięć i to

nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie.

- Angelina! Muszę się z nią natychmiast...

- Ona nie jest jedyna!

- Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze!

Musiałem wyglądać dość przekonywająco, bo ustąpił mi natychmiast. Wystukałem kod

na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się Angelina.

background image

- Jesteś tam! - odetchnąłem.

- A gdzie spodziewałeś się mnie znaleźć?! - zdumiała się i zmarszczyła brwi, pociągając

jednocześnie nosem, zupełnie jakby wideofon przenosił zapachy. - Znowu piłeś! Nie dość, że

wcześnie, to jeszcze sporo!

- Tylko kropelkę, ale nie dlatego dzwonię. Jak się czujesz? Wyglądasz dobrze, rzekłbym

wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta.

- Kropelkę? Wygląda na to, że to było więcej niż flaszka. - Głos Angeliny nagle

stwardniał. - Proponuję ci, żebyś po dobroci odwiesił się, wziął proszki i zadzwonił, jak

wytrzeźwiejesz.

Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie.

- Nie! Jestem trzeźwy jak świnia, czego zresztą niezmiernie żałuję, ale to jest na

poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej!

- Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś?

- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora,

- Poziom 120, pokój 30.

- Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny.

- Angelina...

Przerwałem połączenie i ponownie wystukałem kod. Ekran rozbłysnął wiadomością:

”Ten numer nie jest przyłączony”.

Runąłem ku drzwiom. Ktoś próbował mnie powstrzymać, lecz błyskawicznie

odepchnąłem go pod przeciwległą ścianę. Otwarłem drzwi i zamarłem. Za nimi nie było nic.

Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z moim mózgiem. Zaraz

potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi plecami, dysząc przy tym ciężko.

- Zniknęło - szepnął chrapliwie. - Korytarz, cała staga, wszystko. Tylko laboratorium

zostało. Korpus Specjalny już nie istnieje. W całej galaktyce nie ma nikogo, kto miałby choć

mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie izolatora osłabnie, my też znikniemy.

- Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali?

- Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było.

- Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam!

- I to jest jedyna rzecz, na którą możemy liczyć. Jak długo jest choć jedna osoba, która

nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze - szansę przetrwania. Ktoś

background image

musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus, to z uwagi na wszechświat. Teraz

zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian może jeszcze dojść, tego nikt nie jest w stanie

przewidzieć. Musimy zatrzymać tego idiotę!

Wycieczka, i to bez możliwości powrotu, do obcego czasu i świata. Ten, który tam

podąży, będzie najbardziej samotny ze wszystkich żyjących istot, bytując o tysiąclecia przed

swoimi bliskimi i przyjaciółmi...

- Dobra - przerwałem snucie tych budujących perspektyw. - Gdzie macie ten czasowy

tramwaj?

background image

2

- Najpierw musimy wiedzieć, dokąd ma cię zawieźć i w jaki okres - ostudził mój zapał

Coypu, podchodząc do komputera, z którego spływały tasiemcowe wstęgi wydruków. - I to

bardzo dokładnie. Śledząc linie zakłóceń jesteśmy w stanie wyznaczyć i miejsce, i czas. Planetę

już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli znajdziesz

się tam za późno, to oni mogą już skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za wcześnie, to

zdążysz się zestarzeć, zanim zjawią się nasi przeciwnicy.

- Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta?

- Dziwna nazwa, czy raczej nazwy. Określano ją mianem Brud albo Ziemia.

Przypuszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości.

- Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem.

- Nie mogłeś, została zniszczona w wojnie atomowej wieki temu - wyjaśnił mi uprzejmie

Coypu. - O, jest. Musisz cofnąć się w czasie o 32598 lat. Nie gwarantujemy marginesu błędu

mniejszego niż trzy miesiące.

- Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok?

- No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to 1975 rok po

śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego okresu.

- Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem.

- Z pewnością tylko nieliczni.

- A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie.

- Za pomocą tego.

Jeden z asystentów wręczył mi pudełko z dwoma skalami i przyciskami. Na jednej ze

skal, do złudzenia przypominającej kompas, drżała igła, która działała jak zwykła igła

magnetyczna, bo jakkolwiek bym manewrował pudełkiem, zawsze wskazywała jeden kierunek.

- Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna wersja tego, co

tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci właściwy generator. Druga

skala to odległościomierz.

Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie.

- Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak?

background image

- Owszem, niewielkie przedmioty, które mogą być przymocowane do twojego ciała -

potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak elektryczne...

- No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie.

- Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie.

- No to mogę go sobie zrobić. - Nic nie było w stanie zmusić mnie do zaniechania tego

zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy?

Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły.

- Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś nowego.

- Nie o to chodzi. Dawać go!

Old Jarl musiał zarobić sobie na ten przydomek na zasadzie kontrastu, wyglądał bowiem

na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka.

- Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych.

Jarl podskoczył jak znienacka kopnięty i przyciskając do siebie czarną skrzynkę, ruszył

ku drzwiom.

- To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego przecież mnie nie

będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy.

- Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat twego dysku.

Nie martw się!

Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę brwi.

- Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu.

- Proste. Prawdopodobnie będę miał do czynienia z organizacją. Mogę więc potrzebować

ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie trzeba, wpakuję dysk Jarla

do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy - oświeciłem go.

- Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie robiono.

- No to się zrobi. Pomylone czasy wymagają pomylonych pomysłów. To przypomniało

mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd wrócić?

- Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który odesłałby cię

z powrotem - przyznał ze smutkiem.

- A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się.

- Teoretycznie tak, ale nigdy tego nie próbowano. A poza tym większość materiałów i

ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju...

background image

- A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić?

- Teoretycznie tak.

- A kto wie, jak to się robi?

- Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością.

- Ślicznie! W takim razie chcę również pański dysk. Niech tylko podpiszą, który jest

który, żeby mi się nie pomyliło...

Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie.

- Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk.

- Kiedy pole zniknie, zginiemy. Nigdy nas już nie będzie! To nie... - jeden z asystentów

rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta towarzystwa zaaplikowała

mu środki uspokajające.

- Szybko! - ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i przygotować go

do drogi.

Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie. Złapali mnie

jak worek sieczki i zanieśli do sąsiedniego pokoju, prześcigając się nawzajem w ofiarowywaniu

dobrych rad. Prawie udało im się mnie upuścić, gdy dwóch techników zniknęło równocześnie.

Co bardziej odległe ściany zaczęły zdradzać żywe tendencje do przezroczystości i zanikania. W

końcu, wspólnymi siłami, udało im się ubrać mnie w kombinezon. Wówczas dopiero zdołałem

uwolnić się od tego rozhisteryzowanego tłumu.

- Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był jedynym, który w

tym momencie zachowywał spokój. - Tu masz dyski pamięci i grawitator. Mam nadzieję, że

umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach, detektor...

Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl starej zasady: ”Co mam w

dupie, tego nikt mi nie wyłupie”, nie protestowałem. Ba, zacząłem się nawet pewnych rzeczy

domagać.

- Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami.

- Nie mamy go tutaj - odparł Coypu, wciskając mi pojemnik z gazem. - Ale masz tu

memorygram...

- Dostaję od tego migreny!

- ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu.

- Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę?

background image

- W stratosferze. Jedyna możliwość uniknięcia wypadków w stylu wpakowania cię na

jakąś skałę czy wieżowiec.

- Przednie laboratorium zniknęło! - rozległ się czyjś krzyk. Ten, który go wydał, zniknął

w chwilę później.

- Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom.

Pomagający mi technicy i asystenci znikali jeden po drugim jak przekłute baloniki.

Zaledwie czterech dotarło z nami do urządzenia. Był to seledynowy snop zwiniętego jak

sprężyna światła, emitowanego wiązką grubą jak moje ramię przez niewielką prostokątną

maszynkę.

- To skondensowana i poddana działaniu pola elektromagnetycznego o wysokim

natężeniu wiązka energii zwanej helixem. Przy odpowiednim poluźnieniu pola wyniesie cię w

pożądaną przeszłość, znikając później bez śladu w przyszłości - wyjaśniał Coypu, manipulując

jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na ciebie!

Zostało nas trzech.

- Pamiętaj mnie! - krzyknął krępy, ciemnowłosy technik. - Jak długo będziesz pamiętał

Charliego Nate'a, będę...

Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć.

- Dotknij tego! - krzyknął Coypu.

Rzuciłem się do przodu, prawie wpadając w seledynową kolumnę. Nie było żadnych

sensacji, nic mnie nie kopnęło, ale zobaczyłem, że cała moja postać została otoczona seledynową

poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów dźwignię i pociągnął.

background image

3

Wszystko zamarło.

Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie byłem w stanie

poruszyć się ani o mikron.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie oddycham ani nie odczuwam uderzeń swego serca.

Coś tu poszło nie tak - tego byłem pewien, tym bardziej że time-helix nadal trwał w formie

spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu zaczął robić się przezroczysty. Potem

to poszło już błyskawicznie. Wisiałem w pustce przestrzeni kosmicznej niczym kamienna rzeźba

i nie mogłem ruszyć nawet palcem. Moim przeciwnikom trzeba było przyznać jedno: działali

skutecznie i z rozmachem, nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie pozostał najmniejszy ślad...

Coś drgnęło.

Byłem w drodze.

Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego odpowiednika we

wszelkich dotychczasowych przeżyciach ludzkości. Prowadziła w kierunku, o którym nie

wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się rozprężać. Może zresztą działo się to przez

cały czas, tyle że ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz stało się to widoczne. Gwiazdy

poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła mknących przez

kosmos. Przestrzeń zmieniła się w szarą zawiesinę, która musiała oddziaływać hipnotycznie,

gdyż mój mózg zapadł w rodzaj niby-śpiączki i zastygł na pograniczu trwania i niebytu,

pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to trwać ułamek sekundy, ale mogło

też trwać całą wieczność.

Nie wiedziałem tego wtedy i nadal nie wiem. Nie zastanawiałem się zresztą nad tym:

miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie sprawą dość istotną, a

obecnie tylko o to mogłem się troszczyć. Ponieważ było całkiem prawdopodobne, że zwariuję w

trakcie tej wycieczki, skupiłem wszystkie pozostałe mi siły umysłu na kwestii przetrwania i

czekałem, aż coś wreszcie zacznie się dziać.

I w końcu coś się zaczęło.

Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem.

I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż wszystko działo

się równocześnie. Mogłem się poruszać i widzieć. Światło - normalne, porządne światło

background image

trójwymiarowego świata - oślepiało mnie, nie czułem własnego ciała ani nie miałem poczucia

kierunku.

To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość szybko. Gdy

tylko sobie to uświadomiłem, żołądek skręcił mi się z wrażenia i po dość długim okresie (plus

minus 32598 lat) moje serce objawiło aktywność, tyle tylko, że w miejscu dość nieoczekiwanym,

a mianowicie w gardle.

Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację. Nade mną

było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to złudzenie, rzecz jasna)

w pasie atramentowo-czarnego nieba. Całe wyposażenie, którym mnie obwieszono, było jak

dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora mogłem stwierdzić, że coś z tego złomu nawet

działa. Wyłączyłem go i poczekałem, aż zanurkuję w chmury.

Gdy się z nich wynurzyłem, przestawiłem grawitator na powolne opadanie i zająłem się

wstępnym lustrowaniem terenu. Świat ten, który, być może, naprawdę był kolebką ludzkości,

miał się ostatecznie stać moim grobowcem. Gdzieś z pięć mil pode mną majaczyły drzewa,

ogólnie rzecz biorąc, krajobraz był typowo rolniczy. Dokładne obejrzenie okolicy utrudniała

zaparowana szyba hełmu. Miałem jednak nadzieję, że moi przodkowie nie zwykli oddychać

amoniakiem czy metanem, więc odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem.

Nieźle. Trochę za zimne i za rzadkie - ale jestem jeszcze dość wysoko - za to świeże i

słodkie. No i nie zabiło mnie od razu, co było dość ważne, jako że zapasu w kombinezonie nie

wystarczyłoby już na długo.

Ze spokojem zdjąłem kask i rozejrzałem się dokładnie. Całkiem nieźle. Malowniczy

krajobraz: zielony lasy, błękitne jeziora, rozległe łąki poprzecinane drogami, a na horyzoncie

jakieś otoczone dymami miasto. Postanowiłem, że na razie będę trzymał się z daleka od tego

ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i zaaklimatyzować, a potem...

Moje myśli przerwało brzęczenie - coś jakby owad, tyle tylko, że żaden owad nie może

latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno zwróciłbym uwagę na

ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już ogłuszający ryk.

Zdębiałem. To była jakaś starożytna odmiana urządzenia latającego. Napędzana była

śmigłem, a w częściowo przezroczystym wnętrzu siedział człowiek i wytrzeszczał na mnie

osłupiałe oczy. Błyskawicznie włączyłem wznoszenie i skryłem się ponownie w zbawczych

chmurach.

background image

Początek zdecydowanie do dupy! Pilot widział mnie zbyt dobrze, by mieć wątpliwości.

Mógł, co prawda, nie uwierzyć własnym oczom, ale to było mało prawdopodobne. Uwierzył.

Łączność musiała tu być całkiem dobrze rozwinięta, a mania prześladowcza, czyli dominacja

wojskowych w każdym kącie, jeszcze bardziej, gdyż po paru minutach usłyszałem ryk silników

odrzutowych. Maszyny krążyły poniżej, a jedna przeleciała nawet przez chmury. Po dłuższym

czasie uspokoiło się na tyle, że pozostając nadal w chmurach, zdecydowałem się na zmianę

miejsca. Grawitator nie jest przewidziany do podróży w poziomie, lecz kiedy nie trzeba

wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go zatem w tym charakterze przez jakieś

piętnaście minut, po czym ostrożnie wyjrzałem z obłoczków.

Oczami wyobraźni widziałem cały komplet detektorów kierujących na mnie swe czujniki

i anteny i łączących się pospiesznie z różnej maści machinami wojennymi. Może zresztą i tak

było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza paroma białymi ptakami, które nie poczuły się

uszczęśliwione moim pojawieniem się ponad taflą jeziora. Dałem poprawkę i zbliżyłem się do

brzegu.

Wznoszenie włączyłem dopiero wtedy, gdy byłem poniżej poziomu wzgórz okalających

jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i byłem bezpieczny. I w tej

chwili zrobiło mi się gorąco. Mimo poprawki spadałem do wody, a zderzenie z nią przy tej

szybkości przypominałoby spotkanie z betonową płytą.

Wyhamowałem, mocząc jedynie stopy w wodzie. Ostatecznie, jak na spadek z granic

atmosfery to nie było źle. Uniosłem się i podleciałem do przeciwległego brzegu, nad którym

wznosiła się szarawa skała. Potrzebowałem schronienia, a skała - w dwóch trzecich gładka jak

ściana - na jednej trzeciej powierzchni miała półeczkę, akurat, by usiąść. Zrobiłem wiec siad

płaski. Wokół panowała cisza. Żadnych głosów, ryku silników czy innych śladów ludzkiej

obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale.

Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego. Niestety, była to

jedna z nielicznych podstawowych rzeczy, które zapomniałem zabrać. Miałem mocne przeczucie,

że wkrótce uzupełnię ten brak. Rozsiadając się wygodniej, poczułem, że coś uwiera mnie w

tylnej kieszeni spodni. Po krótkiej szamotaninie ze skafandrem wydobyłem stamtąd garść

zmasakrowanych cygar Inskippa. Mój nastrój wyraźnie się poprawił, gdy znalazłszy jedno,

jakimś cudem ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem.

Pomiędzy najprzeróżniejszym elektronicznym złomem, jakim zostałem obciążony w

background image

ostatnich chwilach istnienia laboratorium, było coś, co zwano masserem: drobiazg, którego

rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się spiczastym ostrzem. Na tymże końcu

wytwarzane było pole mogące koncentrować większość rzeczy poprzez ściskanie tworzących je

atomów. Przy nie zmienionej masie zmieniało to ich wymiary. W zależności od użytej mocy i

rodzaju materiału można było zmniejszyć nawet do połowy.

Użyłem tego wynalazku, by urządzić sobie jakąś przytulną jaskinię. Najtrudniejszy był

początek, ale gdy fragmenty wielkości mojej pięści, a o ciężarze ołowiu zaczęły opadać do

jeziora tworząc wgłębienie, to poszło już jak z płatka. Jeszcze potem odkryłem, że mogę

wytwarzać sferyczne pole dające odłamki wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca. Co

prawda, wyrzucając te skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem, ale to

już drobiazg.

Gdy słońce zbliżyło się do horyzontu, miałem już prymitywne i niezbyt przestronne

pomieszczenie, wystarczające jednak, by ukryć mnie i wszystkie moje bambetle.

Usiadłem, by na chwilę odsapnąć. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż sądziłem, bo

następną rzeczą, z jakiej zdałem sobie sprawę, był fakt, że na czarnym niebie płynął wielki

księżyc. Mój tyłek był zziębnięty od kontaktu ze skałą, a reszta ciała zdrętwiała od spania na

siedząco.

- Do roboty, przyszły zbawco świata. - Jęknąłem, gdy moje ciało dało znać, co o tym

myśli.

Jednak trzeba było się ruszyć, skoro już tak postanowiłem. Jak dotąd, nie wiedziałem

nawet, czy jestem we właściwym miejscu i czasie, nie mówiąc już o takim drobiazgu jak brak

pewności, czy teoria Coypu była słuszna. To ostatnie zresztą mogłem sprawdzić już wcześniej,

zaraz po przybyciu. Klnąc swą głupotę, wygrzebałem ze zwalonego na kupę wyposażenia czarne

pudełko, które było detektorem generatora energii służącej do przemieszczania się w czasie. Ku

swojemu szczeremu żalowi stwierdziłem, że igła kręci się w kółko, niczego nie wskazując.

- Idioto! - stwierdziłem sam o sobie. - To mogłoby działać, gdybyś je włączył!

Wstrzymując oddech przekręciłem włącznik. Nadal to samo, czyli nic. Była, co prawda,

duża szansa, że urządzenie nie pracuje stale i trafiłem akurat na przerwę, w trakcie której nikt nie

podróżuje w czasie, lecz mogły to równie dobrze być tylko moje płonne nadzieje. Tak czy

inaczej, musiałem się tu jakoś zadomowić. Zabrałem się więc do roboty.

Najważniejsze były informacje, toteż rozdzieliłem grawitator od skafandra i sprawdziłem

background image

stan tego pierwszego. Był naładowany do połowy i mógł jeszcze długo służyć jako transporter.

Zapiąłem pasy i wyszedłem na skalną półeczkę. Poleciałem ku najbliższej z zaobserwowanych

wczoraj dróg. Po drodze zająłem się zegarkiem, który zawsze noszę. Podawanie czasu jest

jedynie marginalną funkcją tego urządzenia. Parokrotne sprawdzenie znaków charakterys-

tycznych i dotknięcie prawego przycisku wystarczyło, aby wyświetliła się igła radiokompasu

skierowana na jaskinię. Zadowolony, bezgłośnie spłynąłem w dół.

Księżyc oświetlał okolicę w wystarczającym stopniu, toteż nie musiałem posługiwać się

latarką pokonując jardy dzielące moje lądowisko od drogi. Ostatni kawałek drogi przebyłem,

rzecz jasna, ze zrozumiałą ostrożnością. Jak okiem sięgnąć - co w lesie nie jest nigdy sporą prze-

strzenią - było pusto. Sprawdziłem, z czego zrobiono nawierzchnię. Okazało się, że z kamienia,

bez śladu jakichkolwiek linii przesyłowych czy energetycznych, całkiem nieciekawa.

Podniosłem się i ruszyłem w kierunku widzianego z góry miasta. Był to dość powolny

sposób poruszania się, ale wolałem oszczędzać niemożliwe tu do zdobycia paliwo.

To, co nastąpiło potem, zawdzięczać mogłem tylko własnej beztrosce i całkowitej

nieznajomości zwyczajów tego świata. Rozmyślałem sobie właśnie o Angelinie i o dzieciach, i o

tym, że wszyscy oni istnieją teraz tylko w mojej pamięci, co było nader przygnębiające, gdy

minąwszy zakręt usłyszałem niespodziewanie głośny ryk silników. Znajdowałem się

najwyraźniej na zniwelowanym szczycie wzgórza, gdyż stoki po obu stronach były dość strome i

nie miałem żadnej możliwości ucieczki poza uniesieniem się w powietrze. Tyle że tam zostałbym

natychmiast zauważony, gdyż zbliżające się pod górę światła nieomal już mnie dosięgły. Byłem

mocno oszołomiony i po prostu zaskoczony. Jedyne, co mogłem zrobić, to paść na pysk w żwir

pobocza. Zrobiłem to błyskawicznie i ukryłem twarz w dłoniach. Ubranie miałem neutralnej,

szarej barwy, była więc szansa, że mogę pozostać nie zauważony.

Ryk zbliżał się, światła przemknęły po mnie; ryk oddalił się, a ja natychmiast usiadłem i

starałem się dojrzeć szczegóły konstrukcyjne tych dziwnych pojazdów, które omal nie rozjechały

mi głowy. Szczegółów nie zdążyłem zaobserwować, wyglądały jednak na konstrukcje zbliżone

do motocykli, z małym czerwonym światełkiem z tyłu. Maszyny nagle zwolniły i zakręciły w

moją stronę. Bez dwóch zdań, tym razem należała mi się dwója z maskowania.

background image

4

Jedną z moich naczelnych zasad było zawsze pozwolić innym na pierwszy ruch, gdy

sytuacja wyglądała niepewnie. Mogłem uciec, ale po pierwsze - oni mogli mieć broń, a ja byłbym

wówczas pięknym celem, po drugie zaś - nawet jeśliby mi się to udało, to ktoś z pewnością

zwróciłby baczną uwagę na ten rejon, a tego należało za wszelką cenę uniknąć.

Odwróciłem się plecami, tak by ich reflektory mnie nie oślepiały, i spokojnie poczekałem,

aż mnie okrążą. Najlepiej byłoby dowiedzieć się od razu, czego chcą te typy. Słuchałem ich

rozmowy, ale niestety, ani jedno słowo z ich szwargotu nie było mi znajome. Oni natomiast

musieli się w końcu dogadać, gdyż jeden z nich zgasił silnik, zlazł ze swego wehikułu i zbliżył

się do mnie.

Przyjrzeliśmy się sobie z wyraźnym zainteresowaniem. Był niższy ode mnie, ale wzrostu

dodawał mu garnkowaty hełm z metalu zakończony ostrym szpikulcem. Całość robiła niezbyt

atrakcyjne wrażenie, zwłaszcza w połączeniu z resztą stroju, który wykonany był z czarnego

plastiku z błyszczącymi zamkami, łańcuszkami i trupimi czaszkami.

- Kryz putzbki? - spytał w dość obraźliwy sposób. W odpowiedzi uśmiechnąłem się, aby

pokazać, że jestem pokojowo nastawiony, i odparłem najcieplej, jak umiałem:

- Będziesz wyglądał jeszcze bardziej odrażająco po śmierci, która może cię spotkać

szybciej, niż myślisz, jeśli będziesz się do mnie tak odzywał.

Wyglądał na zaskoczonego. Następnie doszło do ostrej wymiany zdań z pozostałymi. W

wyniku konwersacji następny typ dołączył do mojego rozmówcy. Musiał być bardziej bystry,

gdyż pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był mój zegarek. Inni też wlepili wzrok w

urządzenie. Dzikimi wrzaskami objawili zainteresowanie, które szybko zmieniło się w złość, gdy

schowałem rękę za plecy.

- Prubl! - wrzasnął pierwszy, robiąc krok do przodu. W jego pięści coś szczęknęło

metalicznie i wyskoczyło z niej połyskujące ostrze. To był język, z którego zrozumieniem nie

miałem żadnego kłopotu, i to od paru dobrych lat. Niemal się uśmiechnąłem. Nie ma tu nadmiaru

sprawiedliwych, chyba że lokalne prawa zezwalają używać broni wobec obcych w celu

obrabowania ich. Teraz znałem mniej więcej zasady i mogłem już z typkami porozmawiać.

- Prubl, prubl? - pisnąłem odskakując i podnosząc ręce w geście rozpaczy.

- Prubl, drubl! - odwrzasnął i skoczył na mnie.

background image

- Jak ci się to podoba za prubla? - spytałem go uprzejmie, kopiąc w nadgarstek.

Nóż poleciał w mrok, a on jęknął z bólu. Jęk szybko zmienił się w cichnący charkot, gdy

moja dłoń trafiła go w szyję. Do tego momentu oczy pozostałych musiały już być zwrócone na

mnie, więc odpaliłem wyciągniętą uprzednio zza mankietu miniflarę i rzuciłem ją przed siebie,

zamykając jednocześnie mocno oczy. Zalała mnie fala gorąca, a gdy znów otwarłem powieki,

widok przesłaniały mi czerwone koła. Było to i tak niewiele w porównaniu z tym, jakie wrażenie

wywarł ów błysk na moich adwersarzach, którzy chwilowo byli zupełnie ślepi. Dowodziły tego

najrozmaitsze jęki i mamrotania. Żaden nie zwrócił na mnie uwagi, gdy wszedłem pomiędzy

nich, rozdając sprawiedliwie po kopniaku w najwrażliwsze miejsce. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć

i latać w kółko, dopóki dwóch się nie zderzyło, co zapoczątkowało z kolei niemiłosierną młóckę,

gdyż obaj nie żałowali sił w przekonaniu, że mają do czynienia ze mną. W tym czasie obejrzałem

sobie ich pojazdy.

Były dość dziwne: miały tylko dwa koła i żadnego żyra do stabilizacji, pojedyncze

siedzenie, na którym spoczywał kierowca i prowadząc pojazd, utrzymywał go jednocześnie w

równowadze. Nie wyglądały zbyt bezpiecznie i nie miałem najmniejszej ochoty uczyć się nimi

posługiwać.

Pozostawał problem, co mam zrobić z ich właścicielami. Nigdy nie zabijałem bez

potrzeby, toteż najprostsze rozwiązanie odpadało. Jeśli byli kryminalistami, a wyglądali na

takich, istniały minimalne szanse, że zameldują jakimkolwiek władzom o tym, co ich tu spotkało.

I wtedy mnie olśniło. Przecież właśnie tacy jak oni byli dla mnie idealnym źródłem

informacji, to znaczy jeden tylko, reszta była w tej sytuacji zbędna. Najlepiej nadawał się ten

pierwszy, bo z jego przetransportowaniem miałbym najmniej kłopotów. Zaczynał już wracać do

przytomności, o czym świadczyły różne nieartykułowane jęki, lecz rozduszona pod jego nosem

kapsułka z gazem usypiającym położyła kres tym mamrotaniem. Przypiąłem łańcuch, który

zwisał mu z talii, do mego oporządzenia i objąwszy faceta przyjacielskim uściskiem, włączyłem

grawitator.

Zanim przyszedł do siebie, miałem już gotowe wszystko, co niezbędne, by go powitać.

Musiałem go porządnie wytrzaskać po gębie, żeby doszedł trochę do przytomności, a efekt był

taki, że siadł i z jękiem złapał się za głowę. Ten gaz musiał mieć widocznie jakieś uboczne

działanie. Pamiętając jednak, jak ładnie przywitał mnie nożem, nie dałem się ponieść

samarytańskim instynktom. Nie trwało zresztą długo, zanim zupełnie odzyskał świadomość i

background image

łypnął dziko na mnie i na urządzenia. Potem gwałtownie podciągnął pod siebie nogi i jak dziki

skoczył ku wyjściu. Natychmiast jednak zwalił się z głuchym łoskotem na podłogę, gdy

związany na jego kolanach sznur, którego drugi koniec przymocowany był do ściany, podciął mu

nogi.

- Koniec zabawy, zabieramy się do roboty. - Osadziłem go niezbyt delikatnie na powrót

pod ścianą i zapiąłem na jego przegubie drobiazg własnego pomysłu.

Wymyśliłem to i zrobiłem, gdy spał. Urządzenie było proste, ale skuteczne. Zawierało

czujnik z odczytem ciśnienia i ładunku elektrostatycznego skóry oraz jeszcze parę innych

mierników składających się na detektor kłamstwa, a do tego nadajnik współdziałający z

trzymanym przeze mnie w dłoni odbiornikiem. Zawierało także otwarty obwód emitujący prąd o

małym natężeniu. Nie użyłbym tych metod, dobrych w laboratorium dla zwierząt, wobec czło-

wieka, ale byliśmy w jego świecie i istotne były tu jedynie jego zasady, a na dodatek nie miałem

czasu. Kiedy zaczął wrzeszczeć (a byłem pewien, że nie są to pochwalne hymny sławiące moją

osobę), nacisnąłem przycisk zamykając tym samym obwód. Kwiknął i trzasnął w skałę (dobrze

mu to wyszło, tyle muszę przyznać), gdy prąd przeszedł przez jego ciało. Nie był to znów taki

mocny prąd - sprawdziłem to wcześniej na sobie - lecz wystarczający, by nikt nie miał ochoty

odczuwać go dobrowolnie.

- Zaczynamy! - stwierdziłem. - Ale najpierw pozwolisz, że się przygotuję.

Gapił się na mnie w ciszy, gdy umieszczałem elektrody na skroniach i uruchamiałem

urządzenie.

- Kluczem jest słowo... - przyjrzałem mu się uważnie - wstrętny. Teraz zaczynamy.

Obok mnie leżało parę dość prostych przedmiotów. Wziąłem pierwszy z brzegu i

trzymając przed sobą, powiedziałem głośno:

- Skała!

Po czym nastała cisza. Przerwałem ją naciśnięciem guzika, co spowodowało nowy

podskok i przerażone spojrzenie.

- Skała - powtórzyłem głośno i cierpliwie.

Trochę czasu zajęło mu zrozumienie, o co tu chodzi, lecz uczył się szybko. Co prawda

próbował okłamywać, ale z pomocą detektora i elektrod oduczyłem go tego brzydkiego nawyku.

W końcu doszedł do wniosku, że prościej będzie mi pomóc, przy czym wziął to sobie do serca

tak dosłownie, że szybko wyczerpały się moje zapasy tutejszych przedmiotów. Przy wydatnej

background image

pomocy memogramu nowe słowa zostały upakowane w mój i tak już przeładowany mózg, który

zaprotestował dotkliwym bólem głowy. Połknąłem pastylkę i zacząłem drugi etap nauki - przy-

swajanie gramatyki i struktur.

Jak się nazywasz - pomyślałem i dodałem słowo-klucz wstrętny.

- Jak... nazwisko? - spytałem głośno, dochodząc jednocześnie do wniosku, że jest to

faktycznie nader nieciekawy język.

- Slasher.

- Moje... Jim.

- Puść mnie. Nie zrobiłem ci nic, nie?

- Najpierw nauka... odejść potem. Teraz powiedz, jaki rok.

- Co, jaki rok?

- Jaki rok teraz, durniu?!

Coś z pięć minut zajęło powtarzanie mu tego na różne sposoby, zanim sens pytania

przedarł się przez kamienne sklepienie jego czaszki. Zaczynałem się już pocić, gdy w końcu go

olśniło.

- Aaaa, rok. Siedemdziesiąty piąty. Dziewiętnasty czerwca 1975.

Dokładnie w celu! Przez ten cały szmat wieków i całą tę odległość dotarłem dokładnie

tam, gdzie chciałem. Postanowiłem solennie podziękować Coypu przy pierwszej okazji, co -

biorąc pod uwagę, że istniał tylko w mej pamięci - dało się zrobić natychmiast. Podbudowany

duchowo tą nowiną zabrałem się do dalszej nauki. Do rana zużyłem trzy pastylki i byłem już w

stanie obejść się bez memogramu. Mój przymusowy wspólnik zapadł w sen, przemęczony

wyraźnie trudami wielogodzinnej sesji, co wykorzystałem, by wyłączyć i zdemontować łączącą

nas aparaturę. Następnie wziąłem stymulanta i przygotowałem śniadanie.

Slasher obudził się prawie na czas posiłku, ale zjadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że ja

pierwszy jem. Nie bardzo mu się dziwiłem, bo racje desantowe, którymi dysponowałem, nie

wzbudzały ani specjalnego zaufania, ani apetytu. W końcu obaj czknęliśmy sobie uczciwie, a on,

po dokładnym obejrzeniu tego, co z mojego wyposażenia leżało na wierzchu, zdecydował się

odezwać.

- Wiem, kto ty jesteś! - oświadczył z mocą.

- No to mi powiedz.

- Jesteś z Marsa!

background image

- Co to Mars?

- Planeta, tu, blisko.

- Może i masz rację, ale to i tak nieważne. Pomożesz mi zdobyć forsę?

- Mówiłem ci, że jestem na warunku! Jak mnie dupną, to zapuszkują mnie bez gadania!

- Nie łam się! Trzymaj się mnie, a nikt cię nie ruszy. Będziesz pływał w forsie. Masz

jakąś przy sobie? Chcę zobaczyć, jak to wygląda.

- Nie! - zaprzeczył, macając się jednocześnie po wybrzuszeniu spodni.

Tak proste kłamstwa nauczyłem się rozszyfrowywać bez użycia techniki, toteż zamiast

tracić czas na dyskusje zaoferowałem mu trochę gazu nasennego i ze spokojem przetrząsnąłem

kieszenie. Ta, po której się macał, była prymitywnie ukryta wewnątrz spodni i zawierała

zgniecione kawałki brudnego i zatłuszczonego papieru z zielonym nadrukiem. Bez wątpienia to

właśnie była owa forsa, której - jak twierdził - nie miał.

Przyjrzałem się jej i po paru chwilach śmiałem się jak szalony. Ani śladu fizycznych,

chemicznych czy promieniotwórczych identyfikatorów. Zwykły zadrukowany papier z

wtopionymi nićmi jakiegoś metalu, nie stanowiący żadnego problemu dla duplikatora. Gdybym

go miał... zaraz, zaraz, a skąd niby wiem, że go nie mam? Pod koniec zrobili przecież ze mnie

choinkę i wieszali wszystko, co było pod ręką. Pogrzebałem w stercie ekwipunku i znalazłem

przenośny model turystyczny. Co prawda - papieru z niego nie byłem w stanie wydobyć, ale po

kilkunastu próbach miałem odpowiedniej grubości i struktury folię, która na pierwszy, a nawet na

drugi rzut oka niczym nie różniła się od oryginału. Największym nominałem, jaki miał Slasher,

była dziesiątka, toteż skopiowałem parę razy właśnie ten świstek. Efekt był całkiem

zadowalający. Co prawda, wszystkie banknoty miały ten sam numer, ale z własnego

doświadczenia wiedziałem, że ludzie i tak nie oglądają dokładnie pieniędzy, które dostają.

Tak oto nadszedł historyczny moment mojej penetracji społeczeństwa tej prymitywnej

planety Ziemi - nazwa zresztą nie była do końca właściwa i miała też inne znaczenia. Zabrałem

wyposażenie, które mogło przydać się w najbliższej przyszłości i widząc nieprzytomnego

Slashera, ruszyłem w dół, ku powierzchni jeziora. To, co zostało w grocie, i tak mogłem zawsze

zabrać, nie lubiłem jednak się przeciążać. Mój pasażer chrapał, aż echo niosło, co w połączeniu

ze wzmożonymi obecnie odgłosami ruchu na drodze zmusiło mnie do schronienia się w lesie.

Tam też zakopałem co zbędne, oznaczając to miejsce na wszelki wypadek kierunkowym

nadajnikiem, i obudziłem Shlashera.

background image

- Co... czego? - wymamrotał, gdy zadziałało antidotum. Rozejrzał się zbaraniałym

wzrokiem po otaczającym lesie.

- Zbieraj dupę w troki. Zjeżdżamy stąd! - poinformowałem go uprzejmie.

Jakoś udało mu się utrzymać pion, ale po dwóch krokach wlazł na mnie w półprzytomnej

malignie. Cóż, trzeba było uciec się do skuteczniejszych metod. Podsunąłem mu pod nos plik

banknotów.

- Jak ci się to podoba?

Zaiste, skutek był magiczny. Oprzytomniał od razu.

- Aaa... ale mówiłeś, że nie masz waluty?

- Nie miałem, więc sobie zrobiłem - oświeciłem go. - Są dobre?

- A p...pewno, nigdy nie widziałem lepszych. - Ocenił okiem zawodowca. - Tylko że mają

ten sam numer. Poza tym prima zielki.

Był to cały komentarz. Wychodziło na to, że znalazłem sobie idealnego kumpla - bez

wyobraźni i z małą ilością skrupułów. Sam fakt, że miałem forsę, uspokoił wszelkie jego obawy

co do mojej osoby, toteż idąc poboczem pogrążyliśmy się w gorącej dyskusji na temat, jak

zwiększyć nasz zapas gotówki.

- Twoje ciuchy są fest, ale z daleka. Musisz mieć coś ludzkiego do łażenia. Za tą górką

jest sklep. Poczekasz tu sobie, a ja kupię, co trza. I może skombinuję jakiś wózek, bo łażenie na

piechtę to nie na moje zdrowie.

Jak powiedział, tak zrobił, ale po wózek poszliśmy razem. Oprócz sklepu była tu jakaś

fabryczka zasmradzająca w straszliwy sposób powietrze. Jej zaletą natomiast był parking. Stało

tam kilkanaście różnobarwnych pojazdów na gumowych kołach. Idąc za przykładem Slashera,

zgiąłem się wpół i ruszyłem za nim pod osłoną masek. Zatrzymaliśmy się przy maszynie o miłej

sylwetce i buraczkowym kolorku. Mój towarzysz pomajstrował trochę przy jej drzwiach

pogiętym drutem, potem to samo zrobił z maską wozu. Otworzył oba otwory i aż gwizdnął z

zachwytu. Na mój skromny gust nie było się z czego aż tak cieszyć - prymitywny silnik

spalinowy i tyle - ale on był innego zdania, co wytłumaczył mi podczas łączenia kabli, którą to

czynność nazywał braniem na styk.

- Nowy model z turbosprężarką. Prawie nówka. Ma pewnie ze trzy setki koni. Właź

szybko do środka i spieprzamy, zanim ktoś się do nas doczepi.

Lekko oszołomiony wlazłem, gdzie kazał. Z wcześniejszej rozmowy wiedziałem, że koń

background image

to dość duży czworonóg, a tutaj miejsca pod maską było dość mało. Jedynym wytłumaczeniem,

jakie przychodziło mi do głowy, była miniaturyzacja zwierząt, ale nie wyglądało mi to na roz-

wiązanie sensowne. W każdym razie pojazd był szybki. Slasher przekładał co chwila jakąś

dźwignię w podłodze, dusił pedały i kręcił sporym kołem, co w efekcie wyprowadziło nas na

główną drogę, i to bez niezdrowej aktywności za plecami. Bardzo uważnie obserwowałem, co

robi i jak mu się to udaje, że cały czas jedzie gdzie chce, nie przestałem jednak zasięgać

informacji w najistotniejszej obecnie kwestii.

- Słuchaj no, gdzie tu trzymają jakąś większą forsę? Wiesz, jakieś takie zamknięcie ze

strażnikami.

- Chodzi ci o bank? Takie z mocnymi ścianami, potężnymi sejfami i kupą strażników

dookoła i w środku. Jeden taki jest w każdym większym miasteczku.

- A im większe miasto, tym większy bank?

- Pewno.

- No to jedziemy do najbliższego dużego miasta i szukamy największego banku w

okolicy. Potrzebuję dużo forsy, i to z dużym przyspieszeniem. Tak zatem, jak sądzę, musimy to

zrobić jeszcze tej nocy.

- Świrujesz? - Slasher był najwyraźniej wstrząśnięty. - Oni tam mają najnowsze systemy

alarmowe.

- Mam gdzieś ich technikę z epoki króla Ćwieczka. Znajdź mi miasto z bankiem i coś do

żarcia. Całą resztę biorę na siebie. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeszcze dziś w nocy staniemy się

bardzo bogaci.

background image

5

Prawdę mówiąc, nigdy nie obrabowałem banku z większą łatwością. Budynek, który

wybrałem, leżał w samym środku miasta o uroczyście brzmiącej nazwie Hartford. Wzniesiono go

z szarego kamienia, a wszystkie okna miały imponującej grubości kraty. Drzwi były podobnie

zaopatrzone. Dla równowagi jednak dwie boczne ściany były wspólne z sąsiednimi budowlami.

Szczury mają to do siebie, że raczej rzadko wchodzą przez główne wejście.

Był wczesny wieczór, gdy zaczęliśmy. Slashera doprowadziło to do rozstroju nerwowego,

mimo że wchłonął przedtem dużą ilość niskoprocentowego napoju alkoholowego.

- Po cholerę się spieszyć? - argumentował. - Za dużo wiary łazi po ulicach.

- Właśnie tak jest dobrze. Nikt nie zwróci uwagi na dwóch więcej. Teraz zaparkuj za

rogiem i przynieś torby!

Swoje narzędzia miałem w gustownej walizeczce, Slasher zaś taszczył torby na gotówkę.

Budowla na lewo od banku wyglądała na ciemną i opuszczoną, toteż tam właśnie

skierowałem swoje kroki. Drzwi zewnętrzne były, rzecz jasna, zamknięte, co przy tego typu

zamku (sprawdziłem go za dnia), nie stanowiło żadnego problemu. Wystarczył zagłuszacz

alarmu w lewej dłoni i wytrych w prawej. Otworzyłem je tak łatwo, że Slasher nie musiał nawet

zwalniać kroku. Żywa dusza na ulicy nie zwróciła na nas uwagi. Za tymi drzwiami był szeroki

korytarz wiodący przez cały budynek. Po przejściu przez pół tuzina drzwi (równie łatwo jak

przez pierwsze) doszliśmy do biura na samym końcu, przy murze.

- Ten pokój sąsiadować powinien z bankiem i właśnie zamierzam to sprawdzić -

poinformowałem wspólnika.

Pogwizdując zabrałem się do roboty. W tym świecie był to mój debiut i nie zamierzałem

zamienić go w benefis. Tym bardziej że obrabowanie banku jest najbardziej satysfakcjonującym

zjawiskiem tak dla osoby bezpośrednio zainteresowanej, jak i dla ogółu środowiska. Ten, kto

wykonuje robotę, dostaje gotówkę; społeczeństwo zaś ma w udziale zysk z puszczania jej na

rynek, co z kolei polepsza stan ekonomii, dostarcza rozrywki i ogólnie ożywia koniunkturę. A

policja ma przynajmniej okazję wykazać swą wartość (najczęściej bardzo niską). Jednym

słowem, pożytek dla wszystkich. No i nikt przy tej okazji niczego nie traci, gdyż bank jest

ubezpieczony, a firma ubezpieczeniowa operuje takimi kwotami, że i tak odbije sobie stratę

background image

prawie w całości. W najgorszym wypadku dywidendy wypłacone pod koniec roku będą nieco

mniejsze. Zaiste, niewiele to za tyle korzyści. Praktycznie występowałem w roli dobroczyńcy

społeczeństwa, gdy sprawdzałem sonarem ścianę. Wykazał dużą pustą przestrzeń po drugiej

stronie. Zmysł lokalizacyjny mnie nie zawiódł.

W samej ścianie była kupa różnych kabli i rur - częściowo użytkowych, częściowo na

pewno alarmowych. Oznaczyłem na murze ich przebieg i okazało się, że nie cała ściana jest nimi

wypełniona, co było zresztą sprzeczne z zasadami budownictwa komunalnego. Wybrałem

najporęczniejszą wolną przestrzeń i wskazałem ją Slasherowi.

- Tedy wejdziemy!

- Jak chcesz wejść przez ścianę? - Najwyraźniej był typowym gościem żywiącym

mieszane uczucia: radość na myśl o gotówce i panika wobec perspektywy złapania.

- Nikt nie zamierza, przez nią włazić, ofiaro - oświadczyłem z masserem w ręce. -

Przekonamy ją, by sama się przed nami otworzyła.

Nie miał oczywiście pojęcia, o czym mówię, ale wygląd massera musiał go przekonać.

Nastawiłem urządzenie na rozszerzanie wiązań międzycząsteczkowych i przejechałem nim

wzdłuż wybranego kawałka ściany. Po czym spokojnie wyłączyłem i schowałem maszynkę.

- Gówno, nic się nie stało! - skomentował.

- No to teraz się stanie - mówiąc to nadusiłem centralny punkt tak spreparowanego muru.

Z cichym świstem ściana sypnęła się w dół zmieniając się w szary, nieszkodliwy pył.

Zaglądaliśmy do rzęsiście oświetlonego wnętrza banku. Od strony ulicy zasłaniały nas

przezornie wysokie lady, za którymi normalnie siedzieli urzędnicy.

Byłem zresztą wdzięczny tutejszym budowniczym za ich staromodne przyzwyczajenia i

umieszczenie sejfów w piwnicy. Poniżej poziomu ziemi byliśmy całkowicie osłonięci przed

natrętami z zewnątrz i nie musieliśmy już nigdzie łazić na czworakach. Na drodze stały tylko

stalowe drzwi i kraty o tak prostych zamkach, że aż wstyd wspominać. Drzwi skarbca wyglądały

co prawda bardziej imponująco, lecz zamek miały najprymitywniejszy ze wszystkich.

- Zobacz no - poinformowałem radośnie Slashera. - Tu jest zamek czasowy, który ma je

otworzyć automatycznie o którejś tam godzinie rano.

- Wiem - odparł załamany. - Spieprzajmy stąd w podskokach, zanim alarm się...

Zanim zdążył dobiec do schodów, podstawiłem mu zgrabnie nogę i przytrzymawszy w

pozycji horyzontalnej, wyjaśniłem spokojnie, o co chodzi.

background image

- To jest właśnie to, czego oczekują od nas ci, którzy go zainstalowali, ty półgłówku.

Tymczasem wszystko, co my musimy zrobić, to przekonać zegar, że jest już rano.

- Nie da się! On jest ukryty za paroma calami stali! Skąd mógł biedak wiedzieć, że

zwyczajny manipulator używany przez każdego technika może przenikać przez grubsze ściany.

Kiedy przekręciłem mechanizm, drzwi otworzyły się z lekkim poświstywaniem, a oczka mojego

wspólnika omal nie wyszły z orbit.

- Dawaj torby - zarządziłem wchodząc do sejfu.

Pogwizdując radośnie, napełniliśmy je paczkami banknotów, które opatrzone były jeszcze

banderolami. Slasher okazał się szybszy, toteż kończyłem załadunek przy akompaniamencie jego

niecenzuralnego mamrotania o mojej powolności.

- I po co te nerwy? - spytałem, zamykając walizeczkę z narzędziami. - Na wszystko jest

czas, jeśli tylko robi się to prawidłowo.

Właśnie kończyłem sprzątać po sobie, gdy wskaźnik alarmu podskoczył i stanął w

połowie skali. Ciekawostka przyrodnicza! Sprawdziłem urządzenie i rozejrzałem się po sali.

Slasher stał przy przeciwległej ścianie i zaglądał do jednego z ustawionych pod nią metalowych

pudeł.

- Cóż tam robisz? - spytałem go najcieplej, jak tylko umiałem.

- Zapuszczam żurawia, czy nie ma w depozytach jakichś świecidełek do zabrania.

- Aha. A czy nie wydaje ci się, że powinieneś najpierw spytać, czy możesz to zrobić?

- Sam to umiem! - warknął.

- Zgadza się. Tyle tylko, palancie, że ja zrobiłbym to bez uruchamiania cichego alarmu na

najbliższym posterunku - stwierdziłem wściekle. - Co ty, kretynie, właśnie zrobiłeś!

Jego twarz przybrała niezdrowy, szary odcień, a ręce zatrzęsły się tak, że wypuścił kasetę,

która z hukiem wystrzału spadła na betonową podłogę. Na ten dźwięk podskoczył i pochylił się,

by ją zabrać.

- Zidiociały kretyn! - warknąłem, kopiąc go zdrowo w ochoczo wystawiony cel. - Bierz

bambetle i spierdalaj do wozu. Zapuść silnik. Zaraz tam będę.

Ruszył po trzy stopnie, uskrzydlony najwyraźniej myślą o zbliżających się glinach.

Podążyłem za nim, tyle że stateczniej, zamykając, co tylko się dało zamknąć, aby utrudnić życie

policji. Zauważą oczywiście, że ktoś się włamał, ale zanim sprowadzą szefa, by otworzył

skarbiec, będziemy już daleko, a do tego czasu głowić się będą, czy doszło do rabunku.

background image

Ale gdy wyszedłem na górę, usłyszałem pisk opon, a przez okazałe okno zobaczyłem

hamujący patrolowiec. Faktycznie byli dobrzy. Niebywałe zjawisko, jak na tak prymitywne

społeczeństwo. Albo właśnie normalne, to mogła być prawidłowość - tu przestępstwo było

chlebem powszednim, a nie rzadkością, jak w moich czasach. Obojętnie jednak, jaka była tego

przyczyna, nie traciłem już czasu na filozofowanie. Gdy przełaziłem przez dziurę, usłyszałem

chrobot kluczy w zewnętrznych drzwiach. Oni weszli, ja wyszedłem. Jedno krótkie spojrzenie na

ulicę upewniło mnie, że wszyscy nowo przybyli weszli do banku, a przy drzwiach zgromadziło

się tętniące aplauzem i nieustannie rosnące zbiegowisko. Zaiste, było to nader miłe z ich strony.

Mając ich plecy, zwrócone w moją stronę, za jedynych świadków, zamknąłem drzwi i

statecznym krokiem podążyłem za najbliższy narożnik.

Mój idiota miał rzeczywiście niezły szwung w nogach. Może zresztą doszedł do wniosku,

że lepiej mieć całą forsę, a nie forsę i gliny na karku, gdy bowiem przy akompaniamencie

policyjnych gwizdków (te neolityczne gliny były faktycznie szybkie) dopadłem zakrętu, oczom

moim ukazała się pusta ulica.

Slasher zdecydował najwyraźniej, że dość już się napracował jak na jeden wieczór, i

zostawił mnie sam na sam z miejscowymi stróżami ładu i porządku publicznego.

background image

6

Nie twierdzę, żebym był stworzony z czegoś twardszego niż reszta ludzkości. Jednakże

sytuacja, w jakiej się znajdowałem - trzydzieści dwa tysiące lat w przeszłości, z ładunkiem

skradzionej gotówki pod pachą i policją depczącą mi po piętach - mogła każdego doprowadzić do

lekkiej paniki. Tylko fakt, że była to raczej znana mi sytuacja (z mojej własnej przeszłości,

naturalnie) utrzymywał mnie na chodzie i nie pozwalał rozbiec się moim myślom.

Za parę sekund zza rogu wypadnie pościg, a radio już w tej chwili trzeszczało bez

wątpienia od poleceń, żeby odciąć mi drogę ucieczki. Uratować mogła mnie tylko moja własna

głowa. Trzeba jej zresztą oddać, że robiła, co mogła. Zanim jeszcze przeszedłem pięć kroków,

mój plan był opracowany do ostatniego szczegółu, przepisany na czysto i przekazany do

realizacji.

Pierwszą rzeczą było zniknąć z tej ulicy. Wpadłem do najbliższej bramy, w dziurkę od

klucza wpakowałem ładunek i odsunąłem się. Z hukiem wyleciała i futryna, i zamek. Gwizdy i

chrapliwe wrzaski za plecami upewniły mnie, że wyczyn ten nie spotkał się z aplauzem

ścigających. Za drzwiami był dość długi korytarz. Stałem właśnie na jego drugim końcu, gdy zza

zdemolowanych drzwi wyjrzały twarze dwóch niezbyt pewnych siebie gliniarzy. Uniosłem ręce

do góry.

- Nie strzelać! - wrzasnąłem. - Poddaję się! To wszystko przez złe towarzystwo, w jakie

wpadł jedyny syn mojego ojca!

- Nie ruszaj się, albo cię podziurawimy - warknął uszczęśliwionym głosem jeden z nich,

świecąc mi latarką po oczach.

Nie ruszyłem się. Stałem sobie spokojnie z podniesionymi rękami w chwili, gdy światło

zatańczyło na ścianie i rozległ się przyjemny dla ucha łoskot dwóch padających ciał. Nie było w

tym nic dziwnego. W korytarzu było więcej gazu usypiającego niż powietrza.

Oddychając przez umieszczone w nozdrzach filtry, stałem się teraz tytanem pracy.

Najszybciej jak mogłem odarłem z mundurka gliniarza, który podobny był nieco sylwetką do

mnie, i naciągnąłem pospiesznie ten łach na moje ubranie. Potem pozbierałem jeszcze jego broń i

moje rzeczy i ruszyłem ku wyjściu.

Zza uchylonych okien wyglądali mieszkańcy - po części przestraszeni, po części

background image

zbulwersowani zaistniałą sytuacją. Przy narożniku natrafiłem na następny wóz policyjny, czego

zresztą się spodziewałem, zwykle bowiem w wypadku napadu na bank liczba potrolowców w

takiej okolicy gwałtownie wzrasta.

- Mam forsę - poinformowałem postać za kierownicą. - Odnoszę ją do banku. Zagnaliśmy

ich w ślepy zaułek. Za tymi drzwiami. Idźcie tam i pomóżcie.

Zachęta była zbędna, gdyż gość wyrwał jak dźgnięty ostrogą. Przy kilkuosobowym

audytorium wrzuciłem bagaże na przednie siedzenie i wlazłem za kierownicę.

- Skończyły się żarty, zaczęły się schody - mruknąłem, gapiąc się na nie znaną mi

aparaturę.

Ilość tego drobiazgu była wystarczająca, by zapełnić średniej klasy planetolot. Na dodatek

ich przeznaczenie nie było mi znane. Zaczynałem się pocić. Potem jednak dostrzegłem małą

dziurkę, jakby stworzoną dla klucza, i przypomniałem sobie, że Slasher mówił coś o

uruchomieniu wozu bez kluczyka. Syreny wyły ze wszystkich stron, podczas gdy ja gorączkowo

przetrząsałem wszystkie kieszenie mojego nowego przyodziewku.

Klucze! I to cały pęk. Klnąc na czym świat stoi, wypróbowałem je po kolei, dopóki nie

dotarło do mnie, że są zbyt duże jak na ten otworek. Na zewnątrz jacyś gapie zainteresowali się

już moimi posunięciami i przysuwali się właśnie bliżej.

- Do tyłu! - ryknąłem i dla dodania powagi moim słowom wyciągnąłem broń z kabury.

Najwidoczniej była nie zabezpieczona, a ja nadusiłem nie to, co trzeba. Huknęło

straszliwie, a urządzenie, które to sprawiło, wyleciało mi z dłoni wytwarzając przy okazji chmurę

dymu. Coś jakby metalowy pocisk przebiło dach i poczułem się, ogólnie mówiąc, głupio.

Jedynym pożytkiem był fakt, że widownię wymiotło i to błyskawicznie. Wraz z ich pospiesznym

odwrotem zbliżył się do mnie, równie skwapliwie, inny wóz. Miałem niejasne wrażenie, że

sprawy toczą się nie tak, jak powinny.

Klnąc pod nosem, rzuciłem się na poszukiwania. Gdzieś tu muszą być w końcu te

cholerne klucze! Policyjny samochód zatrzymał się tuż za mną i usłyszałem trzask otwieranych

drzwiczek. W tym właśnie momencie moją uwagę przykuł lekki błysk stali w skrytce na

drzwiach. Para kluczyków, z których jeden pasował idealnie do otworu w tablicy rozdzielczej.

Stało się to właśnie wtedy, gdy dwóch kolejnych przedstawicieli prawa zbliżało się już do obu

burt mojego wozu.

- Co tu się dzieje?! - krzyknął najbliższy, gdy przekręciłem znaleziony kluczyk i silnik

background image

zaskoczył z rykiem.

- Kłopoty! - odwrzasnąłem, walcząc z wystającą z podłogi dźwignią.

- Wyłaź! - odparł, wyciągając broń.

- Sprawa życia i śmierci! - krzyknąłem załamującym się głosem i wdusiłem jeden z

wystających z podłogi pedałów tak, jak robił to Slasher.

Silnik ryknął, opony pisnęły i wóz ruszył. Tyle że w niewłaściwą stronę, bo do tyłu.

Nastąpił głośny trzask i brzęk tłuczonego szkła. Złapałem za dźwignię. Jeden z gliniarzy pojawił

się przed wozem, ale odskoczył błyskawicznie, gdy znalazłem właściwą kombinację i wóz ruszył

z rykiem prosto na niego. Przed maską rozpościerała się teraz gładka i pusta przestrzeń, toteż

ruszyłem w drogę.

W drogę, lecz z glinami na ogonie. Zanim skręciłem za róg, ruszył za mną ten tak

nieuprzejmie potraktowany przed chwilą wóz. Na jego dachu migotały kolorowe światełka,

syrena wyła, aż uszy bolały. Jedną ręką usiłowałem utrzymać kierownicę tak, by jechało toto w

miarę prosto, drugą zaś wduszałem różne przyciski i przesuwałem dźwigienki. Dawało to efekty

różnorodne, acz nie zawsze zamierzone. Ot, coś spryskało mi przednią szybę, coś zaczęło grać,

aż w końcu miałem moje własne światła i syrenę na pełnych obrotach.

Rwaliśmy tak przed siebie w duecie i zaczęło mi się wydawać, że nie jest to

najwłaściwszy sposób ucieczki. Gliniarze znali miasto, a ja nie; mieli radio, ja wprawdzie też, ale

zupełnie bezużyteczne. Oni zaś z pewnością zorganizowali na mojej drodze jakiś komitet

powitalny czy inną miłą niespodziankę.

Ledwo to ostatnie do mnie dotarło, skręciłem gwałtownie w najbliższą przecznicę. Z

uwagi na to, że jechałem ciut szybciej, niż powinienem, odbyło się to przy akompaniamencie

pisku opon i szorowania blachą po murze, ale w końcu znalazłem się, gdzie chciałem. Pościg

zwolnił, nie mieli widocznie takiego zacięcia dramatycznego jak ja. Nadal trzymali się jednak za

mną, wzięli nawet jeszcze jeden zakręt. Oba były w prawo i teraz, w ten oto prosty sposób,

wracałem tam, skąd przybyłem, czyli na scenę zbrodni.

Było to zresztą najbezpieczniejsze wyjście. Ledwie migając światłami i wyjąc jak

potępieniec, wpadłem w ulicę przed bankiem, zniknąłem w młynie, na który składało się coś z

pół tuzina podobnych wozów, kręcących się w kółko i nieustannie blokujących sobie wzajemnie

drogę.

Robiłem, co mogłem, by uatrakcyjnić to widowisko, które i tak miało swój urok, dzięki

background image

pikantnym wiązankom i malowniczemu wygrażaniu pięściami. Szczerze żałowałem, że w

momencie największego bałaganu musiałem wycofać się cichcem za najbliższy róg. Tu, w

spokoju sprawdziłem, czy rzeczywiście jestem sam, wyłączyłem efekty specjalne i ruszyłem

statecznie ulicą, szukając szczęścia.

Nie zamierzałem tak naprawdę uciekać wozem policyjnym, to byłby najgłupszy z moich

pomysłów, toteż wypatrywałem okazji, by pozbyć się samochodu i dostać się do jakiejś

prawdziwej oazy spokoju. Oazy luksusowej. Nigdy nie lubiłem robić rzeczy połowicznie.

Niezbyt daleko znalazłem nawet takie miejsce, zalane powodzią świateł i reklam. Hotel, sadząc

po wyglądzie, należał do najlepszych. Inaczej mówiąc, miejsce, w którym nikt nie powinien mnie

szukać. Taką przynajmniej miałem nadzieję.

Skręciłem w boczną uliczkę, zaparkowałem wóz, zdjąłem uniform i złapawszy torby,

ruszyłem ku wyjściu. Nie zapomniałem przedtem, rzecz jasna, upchnąć jednej garści banknotów

w kieszeni. Gdy znajdą wóz, powinni wpaść na genialny pomysł, że zmieniłem pojazdy i

automatycznie objąć poszukiwaniami większy obszar.

- Hej, ty! - wrzasnąłem na umundurowanego faceta sterczącego przy drzwiach. - Weź

bagaże.

Mój ton był obraźliwy, a maniery chamskie, toteż powinien dać mi chociaż w pysk lub

wręcz zignorować. Zapobiegłem temu, wsuwając mu w łapę papier o sporym nominale. Rzut oka

na liczbę wystarczał, by facet porzucił wszelkie złe myśli i z obleśnym uśmiechem złapał obie

moje walizy. Mając go za plecami, wkroczyłem do środka.

Ciemne drewno, puszyste dywany, dyskretne oświetlenie, piękne kobiety w towarzystwie

brzuchatych facetów - bez wątpienia było to właściwe dla mnie miejsce. Co prawda, na widok

mojego przyodziewku parę osób uniosło w zdumieniu brwi, ale zignorowałem to i podążyłem

zdecydowanie ku recepcji. Stojący tam siwowłosy jegomość spojrzał na mnie sponad

patrycjuszowskiego nosa i fizycznie poczułem, jak rośnie w nim odraza wobec mojej osoby.

Rzuciłem na ladę zwitek banknotów i poinformowałem go chłodno:

- Masz szczęście spotkać bogatego, ale ekscentrycznego milionera. To dla ciebie.

Gotówka zniknęła szybciej, niż zdążyła się pojawić.

- Właśnie wróciłem z dziczy i chcę tu dostać najlepszy pokój, jaki macie.

- Coś dałoby się zrobić, ale wolny jest tylko Apartament Królewski, a jego cena...

- Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. Weź to i daj mi znać, jak zabraknie na rachunek.

background image

- Jak pan sobie życzy. Gdyby był pan jeszcze tak uprzejmy i podał mi swoje nazwisko...

- A ty jak się nazywasz?

- Ja? Roscoe Amberdexter.

- Co za zbieg okoliczności! To także moje nazwisko, ale możesz się do mnie zwracać sir.

Musi tu być dość popularne. W każdym razie możesz się za mnie podpisać, skoro obaj tak samo

się nazywamy... - Przysunąłem się do niego i szepnąłem: - Nie chcę, żeby ktoś wiedział, że tu

jestem. Ledwie się gdzieś zatrzymam, już mam na karku kupę ludzi. Jakby właściciel chciał

dalszych informacji, przyślij go do mnie.

Zamiast informacji dam mu i tak tylko gotówkę - pomyślałem - ale nie sądzę, żeby robiło

mu to jakąś różnicę.

Z całą kurtuazją zostałem doprowadzony do pomieszczenia, poinformowany dokładnie,

co i jak się wdusza i włącza. Cały sztab fagasów pootwierał przede mną wszelkie możliwe drzwi,

zamówił zapasy spożywcze i opuścił lokal z zadowolonymi minami i pęczniejącymi kieszeniami.

Gdy zostałem wreszcie sam, włożyłem największą torbę do szafy, otworzyłem mniejszą i

zamarłem.

Igła detektora pola energii czasowej wskazywała trzy czwarte mocy i skierowana była na

mur, w którym wbudowane było okno.

background image

7

Zatrzęsło mną, gdy kładłem detektor na podłodze. Siła pola wynosiła 117,56, czego nie

omieszkałem zanotować, po czym patrząc wzdłuż osi wyznaczonej przez igłę, zbliżyłem się do

okna i zaznaczyłem na jego ramie kobylaste X. Następnie sprawdziłem wszystko raz jeszcze. W

czasie tego drugiego testu igła zaczęła się wahać, po czym spadła do zera.

Ale to były detale. Najważniejsze, że ich miałem. Operowali z tego miejsca i czasu, a

skoro użyli generatora raz, to użyją go ponownie. Tylko że wtedy będę już na nich czekał.

Pierwszy raz od chwili pojawienia się w tym zapomnianym przez Boga i cywilizację świecie

poczułem nikły promyk nadziei ogrzewający mnie od środka. Z tym też uczuciem wziąłem

prysznic i tabletkę, po czym udałem się na dobrze zasłużony odpoczynek.

Obudziłem się z odczuciem bliższej i dokładniejszej, niż przed zaśnięciem,

przynależności do gatunku ludzkiego. W sąsiednim pokoju zgromadzona została dość

interesująca kolekcja butelek, toteż z napełnioną szklanką zasiadłem przed srebrnym ekranem

urządzenia zwanego tu telewizorem. Domyślałem się już od dawna, że moja znajomość

tubylczego języka jest dość niepewna, i miałem szczery zamiar posłuchać kogoś, kto władał jego

doskonalszą i pełniejszą postacią.

Było to jednak dość trudnym zadaniem. W oglądanym przeze mnie programie brakowało

podziału na kanały edukacyjne i rozrywkowe.

Znalazłem jakąś sztukę historyczną, w której bohaterowie nosili szerokoskrzydłe

kapelusze i poruszali się konno, ale cały ich słownik nie przekraczał stu słów, a i tak większość z

tych inteligentów została zastrzelona, zanim zrozumiałem, o co im chodzi. Broń grała zresztą

dość istotną rolę w większości tutejszych dramatów, które obejrzałem, choć w wielu wypadkach

doprawione to było jeszcze sadyzmem i innymi zboczeniami. Najrozmaitsze mordy zajmowały

ludziom tyle czasu, że jedynym przejawem innych uczuć był przelotny pocałunek.

Na dodatek akcja była dość trudna do śledzenia, gdyż co chwila przerywano ją

krzykliwymi reklamami różnych dóbr konsumpcyjnych. Po pięciu godzinach takiej mieszanki,

która doprowadziła do minimalnego zwiększenia mojej znajomości języka, wyłączyłem pudło

zniechęcony i udałem się do kąpieli w osobnym pomieszczeniu, wypełnionym eksponatami

muzealnymi ilustrującymi historię kanalizacji.

background image

Następnie spora gromadka służby hotelowej została rozpędzona po sklepach (z dużą

ilością gotówki, rzecz jasna) i moje szafy zapełniły się zestawem potrzebnych ubrań i

drobiazgów wraz z odpowiednimi torbami do ich przewozu. Jako dodatek specjalny

zafundowałem sobie komplet map, urządzenie zwane kompasem magnetycznym i podręcznik z

zasadami nawigacji. Wyznaczenie kierunku, obliczenie odległości i przeniesienie tego

wszystkiego na mapę okolicy było już dość łatwym zadaniem. Gdy uporałem się z tym po dwóch

godzinach, znałem już mój cel: dużą aglomerację miejską, bardzo dużą, prawdę mówiąc,

największą na całej mapie.

Nazywali ją tutaj Nowy Jork. Co prawda, nigdzie nie znalazłem Starego Jorku, ale to już

mnie nie obchodziło. Wiedziałem, gdzie muszę się udać.

Opuszczenie hotelu porównywalne było tylko z abdykacją monarchy i w żadnym

wypadku nie miało nic wspólnego ze zwykłym zwolnieniem pokoju przez klienta. Wynajęty wóz

zawiózł mnie i stertę bagaży na lotnisko, gdzie uświadomiłem sobie, doznając przy tym

niemiłego szoku, że tutejsze władze - w przeciwieństwie do mnie - nie zapomniały o niedawnym

obrobieniu banku.

- Otwórz no to! - polecił urzędas w uniformie.

- Zapomnieliście dodać ”proszę pana” - zwróciłem mu słodko uwagę, zauważając, że tej

samej procedurze poddawani są wszyscy wyjeżdżający. - A mogę spytać, czego szukacie?

- Pieniędzy - odparł już uprzejmiej. - Był skok na bank.

- Obawiam się, nie mam ze sobą zbyt dużej kwoty - stwierdziłem, tuląc do siebie torbę z

gotówką.

- Te są w porządku - sapnął kończąc przegląd moich waliz. - Zobaczymy jeszcze ostatnią.

- Nie tutaj, jeśli pan łaskaw. Jestem urzędnikiem rządowym, w tej torbie są ściśle tajne

papiery! - To był tekst zerżnięty żywcem z jednego z tych kretyńskich programów TV, ale

poskutkował.

- Chodźmy do biura - zgodził się wskazując drogę. W biurze wyglądał przez moment na

zaskoczonego, gdy zamiast dokumentów podsunąłem mu pod nos granat z gazem usypiającym,

ale to był naprawdę tylko moment. Zaraz potem ułożył się miękko na ziemi. W pomieszczeniu

były całe masy akt i innych formularzy tak drogich sercu każdego urzędasa. Zrobiłem mu z nich

jak najwygodniejsze posłanie. Dopóki go nie znajdą, ja będę miał święty spokój i czas na dotarcie

do Nowego Jorku. Poza tym nawet gdy znajdą, to i tak będą musieli go jeszcze obudzić, a w tym

background image

świecie nie mieli antidotum na mój gaz.

Lot był nużący, nudny i odbywał się w nieustannym hałasie. Tutejsze urządzenia latające

napędzane były zwykłymi silnikami odrzutowymi na ciekłe paliwo, którego smród,

wszechobecny w samolocie, przekonał mnie w końcu, jak karygodne marnotrawstwo

węglowodorów ma tu miejsce.

Przeżyłem chwilę grozy, gdy w pewnej chwili zaczęliśmy spadać, ale okazało się, że to

normalna procedura przy lądowaniu. Droga z lotniska do śródmieścia, w smrodzie spalin, ryku

klaksonów i wzajemnym wymyślaniu kierowców, była dość męczącym przeżyciem, toteż z

prawdziwą ulgą zamknąłem w końcu za sobą drzwi hotelowego apartamentu.

Byłem gotów do następnego kroku, którym miało być wykonanie zadania. W końcu po to

właśnie się tu zjawiłem. Musiało się to odbyć szybko, aby moi przeciwnicy nie zdążyli się

zorientować, że są pod obserwacją. Z pewnością liczyli się z taką ewentualnością, gdy

rozpętywali ten konflikt, ale ile czasu można żyć w nieustannym pogotowiu - tydzień, najwyżej

rok.

Aby zabezpieczyć się przed szeroko rozwiniętą profilaktyką, która ujawniłaby się z

chwilą, gdy moja obecność przestałaby być tajemnicą, powinienem uderzyć zaraz, i to uderzyć

mocno. Pożyteczną rzeczą byłoby dowiedzieć się przy okazji, kim oni są, ale to już naprawdę

tylko przy okazji.

Najważniejszą sprawą było ich całkowite wyeliminowanie. Nie lubię zabijać bez

wyraźnej potrzeby i w związku z tym nader rzadko to robiłem, ale jeżeli ktoś, jak tutaj,

wypowiada totalną wojnę wszystkiemu, a zaczyna od całkowitej likwidacji mojego Korpusu, to

według mnie należy go jak najszybciej zabić, zanim on zdąży zamordować dalsze ofiary. Z tymi

właśnie myślami przygotowałem się do opuszczenia mojego apartamentu.

Gdy z niego wyszedłem, zrozumiałem, że prawdopodobnie nie byłbym w stanie

opanować całej planety ot, tak sobie, ale bez dwóch zdań przynajmniej trzy rewolucje leżały na

pewno w zasięgu moich możliwości. Byłem po prostu chodzącym składem śmiercionośnych

drobiazgów - to chyba było najtrafniejsze określenie mojej osoby. W dłoni miałem mały

skórzany neseserek z detektorem, którego skala widoczna była przez specjalnie wycięte otwory.

Wyszedłem tak na miasto i rozpocząłem najnudniejszą, ale zarazem najspokojniejszą - jak

z początku sądziłem - czynność, którą było oczekiwanie. Trwało to jednak krócej, niż się

spodziewałem. Musieli chyba znów wpaść na jakiś chytry pomysł, gdyż detektor zameldował

background image

stałą i dość długą emisję. Jej kierunek i odległość emitora miałem ustalone już po paru sekundach

i teraz gnałem tam ile sił w nogach. Na poruszanie nie tylko nogami, ale również i szarymi

komórkami przyszedł czas, gdy omal nie wpadłem pod ciężarówkę.

Mój cel, do którego tak pracowicie przez cały czas dążyłem, prezentował się dość okazale

- była to kilkunastopiętrowa konstrukcja ze szkła i stali, które tutaj nazywają ”drapaczami

chmur”. Znajdował się on w tak zwanej dzielnicy bankowej i otoczony był starannie utrzymanym

trawnikiem.

Wszedłem tam, gotów na wszystko.

Poza tym, rzecz jasna, co nastąpiło.

Ledwie znalazłem się w środku, zatrzasnęły się wszystkie drzwi, zostały też zaraz

zablokowane, a oni rzucili się na mnie. WSZYSCY. Klienci, obsługa wind, urzędnicy, a nawet

kioskarz i sprzątaczka. Zbliżali się do mnie błyskawicznie z lodowatym błyskiem wściekłości w

oczach.

Musiałem zostać przez nich namierzony! Musieli wykryć mój detektor, gdy ja szukałem

ich. No i oczywiście nie czekali spokojnie na moje wyjaśnienia, których i tak bym im nie złożył.

Zaatakowali

pierwsi.

background image

8

To była zmora senna, która nagle stała się rzeczywistością. Owszem, każda istota miewa

napady paranoi, kiedy to wydaje się, że wszyscy są wrogami. Teraz jednak to nie było złudzenie.

Przez sekundę zmroziło mnie przerażenie, a potem spróbowałem walki.

Tylko że ta pierwsza sekunda wystarczyła. Gdybym od razu zaczął, jak planowałem,

zabijać i niszczyć, to mogłoby mi się to wszystko nawet udać. Teraz nie miałem już żadnych

szans. Oczywiście, narobiłem sporego nawet zamieszania moimi granatami i rozwiązałem

częściowo moją siedemdziesiątką piątką problem lokalnego przeludnienia, lecz przeciwników

było zbyt dużo i byli zbyt blisko. Zostałem dosłownie przywalony całą ich masą, a ręce, które

mnie łapały, nie były z pewnością dłońmi dobrych samarytan. Tak zatem utrata świadomości,

która przydarzyła mi się w końcu po którymś szczególnie mocnym ciosie, była istnym

błogosławieństwem.

Błogosławieństwo owo nie trwało jednak zbyt długo. Moje zmysły zaatakował ostry ból i

jeszcze gorszy zapach, które ostatecznie przywróciły mi świadomość.

Przede mną stał potężnie zbudowany, wysoki facet. Przypatrywał mi się natarczywie i nie

mogłem odwzajemnić mu się tym samym, obraz bowiem pływał mi przed oczami. Dopiero gdy

jakaś życzliwa dusza wylała na mnie wiadro wody, mój wzrok w miarę się unormował.

Facet dwukrotnie przewyższał wzrostem normalnego człowieka, a ponieważ zbudowany

był dość proporcjonalnie, zasługiwał na miano giganta. Jego skóra miała intensywny

ciemnoczerwony kolor, oczy były skośne i też ciemne, zęby wystawały z paszczęki, szczególnie

gdy mówił.

- Z jakiego czasu jesteś? - dobiegł mnie chrapliwy głos, mówiący językiem używanym w

Korpusie.

Musiałem drgnąć nieco na te słowa, gdyż uśmiechnął się zwycięsko i bez śladu ciepła w

głosie stwierdził:

- Korpus Specjalny! Ostatnie podrygi zdychającej ostrygi. Ilu was tu jest i gdzie są

pozostali?

- Znajdą cię - wykrztusiłem.

Był to jedyny sukces, mizerny zresztą, wobec całej serii zwycięstw przeciwnika. Nie

background image

wiedział, jak dotąd, że jestem sam, a ta niewiedza była chwilowo gwarancją mego życia.

Chwilowo, wiedziałem bowiem, że nie mam co liczyć w tym towarzystwie na długowieczność.

Byłem rozebrany, i to fachowo, usunięto mi też wszystkie drobiazgi, które zazwyczaj nosiłem.

Nie podniosło to mojego morale.

- Kim ty jesteś? - spytałem go w końcu.

Zamiast odpowiedzi uniósł obie pięści, naśladując gest wiktorii. Na ten widok słowa same

jakoś wypłynęły mi z ust.

- Jesteś szaleńcem!

- Oczywiście! - wrzasnął. - Tacy właśnie jesteśmy i chociaż raz już nas za to zabili, nie

uda im się tego powtórzyć. Tym razem to my zwyciężymy, niszcząc wszystkich naszych

wrogów, zanim jeszcze zostaną narodzeni, i wypełniając tym samym przeznaczenie. Spełnimy

przekleństwo, które ciąży nad tym światem.

Przypomniałem sobie, co Coypu mówił o zniszczeniu Ziemi, ale zanim odtworzyłem

wszystko w pamięci, jego ryk ponownie wypełnił mi uszy.

- Zabrać go! Najpierw się z nim pobawię, a potem wyciągniecie z jego mózgu wszystkie

informacje. Wszystkie!

Kiedy wywleczono mnie z pokoju, wiedziałem, że mogę tylko czekać na moment, gdy w

pobliżu będzie paru spośród nich. W tłumie nie miałbym żadnej szansy.

Okazja zdarzyła się, gdy moi prześladowcy przekazali mnie osobnikom w białych

fartuchach. Odbyło się to przy licznych wymyślaniach i poszturchiwaniach, i to nie pod moim

adresem. Między sobą nienawidzili się równie mocno, jak nie cierpieli mnie. Czysty obłęd!

Miałem już tylko jedną szansę i musiałem ją wykorzystać, jeśli miałem w ogóle coś

zrobić. Drzwi zostały zamknięte, moje nogi przymocowane do stołu, a trzech gości zamierzało to

samo zrobić z resztą mojej osoby. Oprócz tego w pokoju było jeszcze dwóch, lecz odwrócili się

do mnie plecami, zajęci aparaturą. Wysunąłem dolną szczękę do przodu i z całej siły nadgryzłem

ostatni ząb.

Była to moja broń ostateczna; broń, której nigdy dotąd nie użyłem. Normalnie rzecz

biorąc, w przeciętnych warunkach sięganie po nią było bez sensu. Zbytnie spustoszenie

powodowała w organizmie, by mogły to wyrównać największe nawet sukcesy. Normalnie. Ale ta

sytuacja nie była normalna.

Wydrążony ząb pękł i parę kropli cieczy, którą zawierał, spłynęło mi prosto do przełyku.

background image

Ból był potworny, i to nawet przy zastosowaniu środka znieczulającego, który stanowił jeden ze

składników mikstury. Zrobili ją ludzie Coypu na moje wyraźne życzenie i jak dotąd testowana

była jedynie na zwierzętach. Zawierała wszystkie znane stymulatory, łącznie z nowym rodzajem

synergatora, który wyzwalał w ciele ludzkim histeryczną siłę.

Czas zwolnił. Zauważyłem, że faceci w kitlach poruszają się wkoło mnie dziwnie

ślamazarnie, i wiedziałem, że nadszedł właściwy moment.

Obie ręce przyciskali mi do stołu rośli faceci i widać było, że wkładają w to sporo serca,

ale mimo to nie sprawiło mi kłopotu podniesienie ich jednym ruchem z podłogi tak, że zderzyli

się głowami. Cisnąłem ich na tego, który gmerał przy moich nogach. Usiadłem, zanim jeszcze

zdążyli opaść wszyscy na podłogę, i złapałem stalową obręcz przyciskającą moje kolana do blatu.

Najprościej było wyrwać ją i to właśnie zrobiłem. Pozostali obecni w pokoju obracali się jeszcze

ku mnie, gdy skończyłem. Jeden dostał dłonią w szyję i coś tam chrupnęło, drugiego trzasnąłem

na odlew, posyłając go w środek spoczywającej na podłodze kompozycji ciał. Teraz poza mną w

pokoju nie ruszało się już nic, toteż do głosu doszło logiczne myślenie.

Należało stąd pryskać, lecz nie na golasa. Ponieważ moje ubranie zostało rozdarte na

strzępy, rozebrałem jednego z moich niedoszłych oprawców. Trwało to trochę, lecz w końcu

wyszedłem w sensownym stroju na korytarz.

Droga do wyjścia wiodła po śladach podróży w tamtą stronę i nie miałem żadnych

problemów z jej przebyciem. Wszyscy inni mieli natomiast spore problemy, by mnie zauważyć.

Nawet wtedy gdy przystanąłem przy długim stole, wokół którego kręciła się spora gromadka tych

przyjemniaczków zajętych moim starannie rozłożonym na blacie wyposażeniem. Zupełnie jakby

to była wystawa. Gdyby nie powaga chwili, na pewno bym się uśmiechnął.

Ostrożnie, by nikomu nie przeszkodzić, sięgnąłem po wiązkę granatów gazowych i filtry.

To był faktycznie szybko działający gaz. Nawet ci, którzy coś zauważyli, nie mieli dość czasu, by

poinformować innych. Powietrze nadal było pełne oparów, gdy z pistoletem w dłoni rozwaliłem

drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.

- TY!? - ryknął, prostując swe olbrzymie ciało, gdy w koło walili się na ziemię jego

pomocnicy.

Gaz był naprawdę dobry, co widać było po innych, ale on jakimś cudem zdołał się

pozbierać i robił nawet wyraźne wysiłki, by mnie dosięgnąć. Uspokoiłem go wcale nie

najlżejszym stuknięciem kolbą. Przywiązałem go do krzesła, sprawdziłem, co nowego na tyłach,

background image

i gdy ponownie na niego spojrzałem, spostrzegłem, że nadal jest przytomny.

- Kim ty właściwie jesteś, do cholery? - wyrwało mi się. - Co z ciebie za człowiek?

- Jestem tym, który rządzić będzie przez wieki. Umysłem, który nigdy nie zginie. Uwolnij

mnie!

Oczywiście był obłąkany. I dziwny był ten obłęd, w którym znać było wewnętrzny

porządek. Co gorsza, był to zapewne obłęd zaraźliwy.

- Długie panowanie, ale niezbyt wygodne - stwierdziłem. - Dopóki nie wyleczysz się pan

z tego oparzenia słonecznego, to nie ma rady, przejemniaczku...

Zamknąłem się. Dopiero teraz miałem okazję dokładniej go sobie obejrzeć. Całe jego

ciało pokryte było bliznami i szwami. Sztuczne ciało, poskładane ze skradzionych części, które

dobra chirurgia połączyła w jedno. Przez cały czas, gdy mówił - a nadawał bez chwili przerwy o

sobie i o sobie podobnych - moja uwaga skupiała się na systemie wentylacyjnym, do którego

wpuściłem dość gazu, by uśpić pułk piechoty. Tyle tylko, że mogło ich tu być więcej niż pułk.

Gdy wszedłem do gabinetu, ujrzałem zielonkawe migotanie time-helixu i uśmiechnąłem

się do siebie.

- Jeden dobrze ulokowany ładunek i nastąpi ostatni występ tak aparatury, jak i naszego

czerwonego brata - poinformowałem go uprzejmie.

Zamiast wybuchu dobrze ulokowanego ładunku nastąpił jednak równie dobry sierpowy i,

ku mojemu wyraźnemu

zaskoczeniu, znalazłem się na ścianie. Musiałem najwidoczniej ocenić jego możliwości z

taką samą dokładnością, z jaką on ocenił moje parę minut wcześniej.

Poruszał się błyskawicznie. Zanim podniosłem broń, był już przy aparaturze. Ale kule są

szybsze. Trafiłem go, gdy spirala energii zaczynała się dopiero rozwijać. Fontanna krwi buchnęła

z jego klatki piersiowej. Zniknął jednak, a ja nie wiedziałem, dokąd się udaje.

Powinien już być martwy, ale nie zamierzałem powtórnie popełniać tego samego błędu i

oceniać go zgodnie z kryteriami stosowanymi wobec innych ludzi. Maszyneria przepaliła się, nie

wytrzymując przeciążenia, a zatem nie byłem już w stanie niczego się z tego źródła dowiedzieć.

Na dodatek zaczęły przepływać przeze mnie pierwsze fale bólu i zmęczenia. Był to najlepszy

dowód, że moje narkotyki z wolna przestawały działać.

A tu trzeba było jeszcze pozbierać ekwipunek i dotrzeć z nim do hotelu, i to dość szybko,

by zacząć skuteczną kurację własnej osoby.

background image

W trakcie zbierania mojej własności doszedłem do wniosku, że najprawdopodobniej

dostępne są tu wszystkie materiały potrzebne do zbudowania time-helixu, a sposób jego

zmontowania mam przecież na małym czarnym dysku spoczywającym w kieszeni. Co prawda,

będę potrzebował znacznie więcej gotówki, ale na to przecież zawsze znajdzie się sposób.

Pokrzepiony

tymi

miłymi

perspektywami,

opuściłem

niegościnny

lokal.

background image

9

Z nonszalancją niosłem moją dyplomatkę, a w niej - standardową zawartość: granaty,

bomby, materiały wybuchowe, spluwa, może dwie. Ot, normalne artykuły handlowe. Trzymałem

się prosto, z ramionami odciągniętymi do tyłu, krok miałem pewny na równi z przekonaniem, że

gdzie jak gdzie, ale w biurze płatnika gotówki nie zabraknie. Cokolwiek by powiedzieć, chociaż

tyle byłem winien nowiutkiemu mundurowi komandora US Navy.

- Dzień dobry - warknąłem, zamykając za sobą drzwi przedsionka kasy i jednocześnie

blokując je trzymanym dyskretnie w dłoni drobiazgiem.

- Yes, sir.

Siedzący za biurkiem sierżant sztabowy odpowiedział uprzejmie, ale widać było, że

pochłonięty jest piętrzącymi się na jego biurku sprawami i że makulatura ta ważniejsza jest dla

niego niż moja osoba. Drzwi do sąsiedniego pokoju były uchylone, tak że mogłem rzucić okiem

na otwarty akurat sejf. Wyglądał ślicznie i kolorowo. Położyłem walizeczkę na biurku.

- Czytałem niedawno o tym - stwierdziłem - jak efektywnie radzi sobie wojsko ze

zdobyciem miliona czy dwóch, gdy są potrzebne. Przyznaję, że jestem pełen podziwu dla tej

operatywności. - Przy tych słowach odblokowałem zamki walizeczki.

- Aye, aye, sir - mruknął sierżancina, licząc coś zawzięcie na kalkulatorze.

- Myślałem, że może was to zainteresuje. Powiem tylko krótko, co mnie tu sprowadza.

Pomyślałem sobie, że przy tak wzorowej zaradności znajdzie się tu trochę gotówki i dla mnie. I

to jest właśnie powód, dla którego zamierzam was zastrzelić, sierżancie.

Na to w końcu zareagował. Poczekałem uprzejmie, aż oczy wyjdą mu z orbit, a rozwarcie

szczęk osiągnie maksimum, i pociągnąłem za spust długolufowego pistoletu. Z cichym

pstryknięciem wypluł ładunek, lecz zajęło to jednak parę sekund i reszta zgromadzonego w

okolicy personelu miała czas, by coś zauważyć. Zanim zdążyli właściwie zareagować,

uspokoiłem ich po kolei moją nową zabawką. Na koniec wsadziłem głowę do sąsiedniego pokoju

i zawołałem:

- Ho, ho, widzę pana, kapitanie!

Odwrócił się z jakimś przekleństwem na końcu języka, ale natychmiast wbiłem mu igłę

pod ucho. Spoczął na ziemi równie szybko jak pozostali. Mój narkotyk był skuteczny i

piorunujący w działaniu.

background image

Za moimi plecami rozlegało się teraz niezbyt melodyjne, lecz miłe dla ucha

pochrapywanie. A przede mną piętrzyły się pliki zielonkawych banknotów. Nie tracąc czasu ot-

worzyłem torbę i wyjąłem pierwszy z nich. W tym momencie szyba w najbliższym oknie

rozleciała się z brzękiem, a z powstałej w ten sposób dziury bluznęła w moim kierunku seria.

Tyle tylko, że mnie już nie było na linii ognia. Gdyby strzelano przez szkło, byłbym już

elegancko podziurawiony ołowianymi pociskami, których używali tubylcy. Rozbicie szyby dało

mi ten ułamek sekundy, na który mogłem liczyć i na którego wykorzystanie zawsze byłem

przygotowany.

Przewrót przez plecy i już toczyłem się ku drzwiom, ściskając w obu dłoniach granaty

gazowe i dymne. Rzucone, eksplodowały prawie bezgłośnie i wnętrze pomieszczenia przestało

być widoczne dla spojrzeń z zewnątrz. Rzuciłem następne granaty i ogień ustał.

Na podobieństwo dobrze ukształtowanego węża podczołgałem się do sejfu i mając go

między sobą a oknem, zacząłem na oślep ładować pieniądze do torby. Nie zamierzałem ich tu

zostawiać. To, że odkryto moją obecność nie stanowiło żadnego powodu. Śmiertelne

niebezpieczeństwo to nie usprawiedliwienie. Jeśli nie wyjdę z tego cało, to i tak nie zrobi to

różnicy, ale jeżeli się uda, to powinna mnie spotkać za ten trud jakaś nagroda.

Pchając bagaż przed sobą, poczołgałem się ku drzwiom i byłem już na najlepszej drodze,

aby je uchylić, gdy na zewnątrz ryknął megafon:

- Wiemy, że tam jesteś. Wyjdź z rękami w górze, albo rozwalimy tę budę. Budynek jest

otoczony. Nie masz żadnych szans!

Dym się przerzedził i zerkając przez okno mogłem się przekonać, że głos nie łże. Wokół

była masa ciężarówek (z kwadratowoszczękimi - jak nakazywała wyobraźnia - członkami

Military Police) i jeepów, na których zamontowano wielkokalibrowe kaemy na obrotowych

podstawach. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądało to na dobrze przygotowany komitet powitamy.

- Nigdy nie weźmiecie mnie żywego! - ryknąłem siejąc na prawo i na lewo tak granatami

dymnymi, jak i ładunkami wybuchowymi. Korzystając z zamieszania, wywaliłem jeszcze spory

kawał tylnej ściany i przepełznąłem do chrapiącego nadal sierżanta.

Na dotyk sądząc, musiał mieć za sobą służbę o imponującym przebiegu. Pasków miał

więcej od szanującego się tygrysa, a naszywki na rękawie sięgały łokcia. Błyskawicznie

pozbyłem się swojej kurtki mundurowej i włożyłem jego bluzę. Ten handel wymienny

uzupełniłem jeszcze czapkami i już byłem gotów. Ci na zewnątrz wiedzieli o mnie zdecydowanie

background image

zbyt dużo, ale z tej wiedzy można było zrobić też inny użytek i wykorzystać ją przeciwko nim.

Wsunąłem broń do kieszeni, złapałem torbę i otworzyłem drzwi.

- Nie strzelać! - wrzasnąłem, wytoczywszy się na świeże powietrze. Stanowiłem idealny

cel na tle czarnego dymu. - Nie strzelać! On ma mnie na muszce!

Starałem się wyglądać na przerażonego, co nie było specjalnie trudne, biorąc pod uwagę

ową małą armię celującą w moją osobę. Miałem wrażenie, że na brzuchu ktoś wymalował mi

tarczę strzelecką, ale dziwnym zaiste i szczęśliwym trafem nikt nie pociągnął za spust. Zrobiłem

jeszcze krok do przodu, obejrzałem się lekko przez ramię i dałem susa ze schodów.

- Strzelajcie, dostaniecie go! - ryknąłem.

Zachęta była ostatnią rzeczą, której potrzebowali. Entuzjazmu mieli aż w nadmiarze.

Frontowe drzwi, podobnie jak i wszystkie szyby, zniknęły rozpylone w proszek przez setki kul

niemal natychmiast po moim okrzyku. Sama ściana zaczynała przypominać swoim wyglądem

wybrakowany ser szwajcarski, w którym liczba dziur przewyższała wszystko inne.

- Mierzyć wysoko! - krzyknąłem, czołgając się do najbliższego jeepa. - Nasi chłopcy są

na podłodze!

Strzelali wysoko i byli na najlepszej drodze do oddzielenia

dachu od reszty budynku, gdy

zbliżył się do mnie oficer. Osunął się na ziemię. Zaraz po tym, rzecz jasna, jak rozdusiłem mu

pod nosem ampułkę z gazem.

- Trafili porucznika! - krzyknąłem, pakując torby i jego bezwładne ciało na tył jeepa. -

Trzeba go stąd zabrać!

Kierowca musiał być rzadkim typem tępego służbisty, bo ledwie miałem czas, aby zabrać

się z nimi. Nie ujechaliśmy jeszcze pięciu jardów, gdy strzelec dołączył do porucznika. Wkrótce

ich grono powiększył kierowca. Z nim było najtrudniej, gdyż wyciągniecie ciała zza kierownicy

jadącego samochodu nie należy do lekkich rozrywek, lecz w końcu zająłem jego miejsce.

Wdusiłem gaz do dechy i zerknąłem w lusterko.

Trzeba przyznać, że zorientowanie się w sytuacji nie zabrało im zbyt wiele czasu. Prawdę

mówiąc, pierwszy wóz ruszył za mną, ledwo zająłem się kierowcą. Skręciłem gwałtownie za róg,

posyłając pluton tuptających zapamiętale chłopców w różne strony świata w poszukiwaniu

ukrycia, i obejrzałem się. Wyglądało to imponująco - coś ze trzydzieści pojazdów różnej maści,

od ciężarówek po motory, gnało za mną na złamanie karku. Ta przeklęta popularność!

Gdziekolwiek by się ruszył Jim di Griz, zbawca ludzkości, tłumy zawsze podążają za nim!

background image

Skręciłem ku potężnemu hangarowi zastawionemu helikopterami. Jazda między rzędami

maszyn należała do najbardziej podniecających momentów ucieczki. Nagłe omal nie

zahamowałem. Helikoptery? Czemu nie? Byłem ostatecznie w Bream Field, uznawanym tu za

helikopterową stolicę świata. Skoro umieli je robić, to z całą pewnością umieli na nich latać. A

jak znałem życie, to obecnie cała stacja musiała być szczelnie odcięta od świata. Trzeba było

pomyśleć o innej drodze ucieczki niż lądowa i ja właśnie to zrobiłem. Przed sobą miałem płytę

postojową, na której parkowała pękata maszyna z wolno obracającym się wirnikiem. Z piskiem

opon zatrzymałem się tuż przed szeroko otwartymi drzwiami w kadłubie, po czym błyskawicznie

wrzuciłem tam worki z gotówką. W tym samym momencie ciężki but podjął wysiłek, by zetknąć

się z moją głową.

Oczywiście byli zaalarmowani. I to tak, że zapewne wszyscy w promieniu stu mil, poza

głuchymi i sparaliżowanymi, gotowali się, by mnie ująć. Z wolna stawało się to nudne.

Musiałem schylić się przed ciosem, złapać but i zacząć szarpać się z jego właścicielem,

gdy tymczasem horda moich prześladowców zbliżała się już z rykiem klaksonów. Właściciel

buta wiedział zbyt dużo o tego typu przepychankach, toteż położyłem kres tej zabawie używając

igły z narkotykiem. Wrzuciłem jego bezwładne ciało do środka, potem dodałem kilka granatów i

na końcu moją osobę. Nie chcąc przeszkadzać pilotowi, który zażywał właśnie drzemki w fotelu,

zająłem stanowisko drugiego pilota i wytrzeszczyłem oczy na to, co rozciągało się przede mną w

całej swej niklowanej wspaniałości, czyli tablicę przyrządów.

Jeśli czegoś tu brakowało, to z pewnością nie były to zegary ani dźwignie. Przez czysty,

kretyński przypadek znalazłem od razu te, które były mi potrzebne. Tyle tylko, że do tego czasu i

tak zostałem otoczony wianuszkiem pojazdów, z których wysuwali lufy tępaki z MP, a paru

walczyło zajadle o przywilej wejścia do kabiny. Uspokoiłem ich gazem, sprawiedliwie traktując

tych w maskach przeciwgazowych, jak i tych, którzy ich nie mieli. Poczekałem, aż będę miał

pełny przedział desantowy, i otworzyłem przepustnicę.

Z pewnością widziano tu już lepsze starty, ale - jak twierdził mój dawny instruktor -

każdy sposób znalezienia się w powietrzu jest satysfakcjonujący. Maszyna kołysała się jak

uczuciowy alkoholik i kątem oka dostrzegłem, jak pozostali w dole szukają panicznie osłony.

Odniosłem jeszcze wrażenie, że koło stuknęło w plandekę jednej z ciężarówek, ale to chyba tylko

moja przemęczona wyobraźnia.

A potem płynąłem już w powietrzu i miałem wreszcie trochę samotności. Skierowałem

background image

dziób maszyny nad ocean, na południe.

Wybór miejsca akcji nie był przypadkowy - Bream Field leży mniej więcej w najniżej

położonym zakątku Kalifornii, z jednej strony graniczy z Pacyfikiem, z drugiej z Meksykiem.

Ponieważ nie miałem ochoty przebywać dłużej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej,

było to dla mnie miejsce nader wygodne. Bodźca dodał mi fakt, że - według mojego rozeznania -

większość helikopterów marynarki i armii podążała za mną i obawiałem się, że w krótkim czasie

mogą dołączyć do nich myśliwce. Meksyk był tymczasem niezależnym państwem i tam nie będą

mogli za mną lecieć, miałem przynajmniej taką nadzieję. Zresztą, jakkolwiek by było, z

pewnością w takim przypadku pojawia się zawsze masa komplikacji prawnych, a zanim zostaną

one rozwiązane, ja już będę daleko.

Rozmyślając tak sobie, szukałem jednocześnie autopilota, co po paru omyłkach w końcu

mi się udało. Byliśmy właśnie nad granicą i po paru chwilach posuwaliśmy się już nad plażą

stanowiącą terytorium państwa Meksyk; z całą tą powietrzną armadą o sekundy za ogonem.

Sekundy zaś były wszystkim, czego potrzebowałem. Skierowałem maszynę nisko nad wodę.

Ocean był z trzydzieści stóp pode mną, powierzchnia burzyła się pod wpływem wichury

wytwarzanej przez wirnik. Wyrzuciłem torby i dałem pilotowi zastrzyk. Zaczynał już mrugać

oczami, gdy włączywszy autopilota na lot po prostej, skoczyłem w ślad za torbami.

O mały włos udałoby mi się popełnić dość skomplikowaną odmianę samobójstwa.

Maszyna szła pełnym ciągiem, przez co przekręciło mnie w powietrzu i spadłem na wodę z

wdziękiem i gracją bryły cementu. Opiłem się solidnie, ale jakimś cudem wypłynąłem i rąbnąłem

głową w jedną z toreb.

Woda była zimniejsza, niż sądziłem, toteż zaraz złapał mnie skurcz. Całe szczęście, że

unoszący się spokojnie bagaż dawał mi jakieś oparcie. Dzięki niemu zdołałem dostać się i do

drugiej torby i w tym właśnie momencie przeleciała nade mną, na podobieństwo wkurzonych

aniołków, cała ścigająca mój helikopter armada.

Pewien byłem, że nikt nie fatygował się spoglądaniem na wodę. Wszystkie oczy wbite

były w znikający na południu helikopter, który przed chwilą byłem łaskaw opuścić. Nagle

pojawił się nad nim deltoskrzydły myśliwiec i maszyna zaczęła powoli, ale niepewnie zakręcać.

Miałem zdecydowanie mniej czasu, niż sądziłem jeszcze przed kilkoma minutami.

Skurcz stał się dokuczliwy i zanim się zorientowałem, znalazłem się znów pod wodą -

tylko po to zresztą, by stanąć na piasku. Parskając i klnąc wygramoliłem się na plażę; idealne

background image

miejsce, by się ukryć, szczególnie przed poszukiwaniami prowadzonymi z powietrza.

Wprawdzie do tej pory jeszcze się nie zaczęły, lecz nie miałem wątpliwości, że do nich

dojdzie. Wyjąłem klasyczny granat, odbezpieczyłem go i włożyłem do dołka naprędce

wygrzebanego w piasku. Gruchnęło mocno, wzbijając w koło fontannę piasku i wywalając dziurę

akurat na moje potrzeby. Wrzuciłem w nią bagaż i rzeczy, z których rozdziałem się zgoła

błyskawicznie, i gorączkowo zacząłem to wszystko zasypywać. Gdy pierwsza z poszukujących

maszyn znalazła się nade mną, leżałem sobie spokojnie, rozkoszując się słońcem - ot, jak jeden z

wielu w okolicy pływaków.

Odegrałem należytą komedię z gapieniem się w górę, po czym maszyna zniknęła w

oddali. Nie na długo. Ten, który objął dowodzenie obławą, był nawet inteligentny. Helikoptery

rozdzieliły się i zaczęły powolne przeczesywanie plaży i przybrzeżnych wód, bez wątpienia

posługując się porządnymi lornetkami, które mogłyby wypatrzyć kraba na wydmie.

Zdecydowałem, że czas na kolejną dawkę pływania. Musiałem przy tym wykazać sporo

samozaparcia, woda była bowiem bardzo zimna. Gdy znów nadleciały helikoptery, było ze mnie

widać tylko czubek głowy i czerwone majtki, które głupim trafem miałem akurat na sobie.

Jedna z maszyn zniżyła się nawet i zawisła nade mną, na co zareagowałem wygrażaniem

pięścią i solidną wiązanką. Po chwili szum helikopterów ucichł w oddali. Z trudem wylazłem na

brzeg i z przyjemnością rozłożyłem się na piasku.

Wszystko to byłoby nader ładne, wręcz piękne, tylko jak, do cholery, mam się teraz stąd

wydostać?

background image

10

Gdy helikoptery zniknęły w oddali, skończyło się wylegiwanie. Niczym stuknięty kret

odkopywałem to, co przed chwilą pracowicie zagrzebywałem. Przeniosłem cały majdan daleko

poza linię przypływu. Następny granat, następny wysiłek i znowu wszystko porządnie ukryłem.

Oczywiście, oprócz spodni, butów i koszuli, z której usunąłem to, co miało jakikolwiek związek

z armią, a na dodatek zmieniłem ją paroma cięciami w całkiem sportowy przyodziewek.

Rozłożyłem rzeczy, by przeschły, i wziąłem dokładne namiary na okoliczne punkty

krajobrazowe, aby w przyszłości nie przekopywać całej plaży. Wreszcie ubrałem się i ruszyłem

ku oddalonej o paręset jardów drodze.

Szczęście mnie nie opuszczało, gdyż ledwie się na nią wdrapałem, pojawiła się machina

średniej wielkości na niezwykle wysokich kołach, z dwoma obdartusami w środku. Uniosłem

kciuk w uniwersalnym geście, odpowiedział mi szczęk hamulców i zapraszający gest.

- Chłopie, wyglądasz na mokrego! - przywitał mnie jeden.

- Chłopie, kąpiel na kacu to jest to! - odparłem.

- Trzeba będzie spróbować - zgodził się kierowca i ruszyliśmy przed siebie.

Po paru minutach minęły nas dwa czarne sedany z błyskającymi światłami i potężnymi

napisami POLICJA na burtach. Nie trzeba być wybitnym lingwistą, aby zrozumieć znaczenie

tego napisu, toteż nie byłem bynajmniej zmartwiony ich szybkim zniknięciem.

Moi nowi kumple wysadzili mnie w mieścinie zwanej Tijuana, gdzie poszukałem kafejki,

siadłem ze szklanicą tequili na werandzie i zrozumiałem, że właśnie uciekłem z dobrze

zaplanowanej pułapki.

Bo bez dwóch zdań to była pułapka!

Te wszystkie karabiny maszynowe i pojazdy nie spadły zza chmurki, a jest rzeczą raczej

mało prawdopodobną, aby taka siła została postawiona na nogi przypadkowym alarmem i to w

tak błyskawicznym czasie. Tym bardziej że po krótkiej analizie własnego postępowania pewien

byłem, iż ja tego wszystkiego nie wywołałem. Skąd zatem wiedzieli, co ma nastąpić?

Ano z prostego powodu - jakiś dowcipny facet, który podróżował w czasie, przeczytał

sobie gazety wydane po tym incydencie, po czym cofnął się nieco i ostrzegł ich.

Dokładnie tego się spodziewałem, co nie znaczy oczywiście, że cokolwiek mi się w tym

background image

numerze podobało. Lecz kryła się pod tym jeszcze jedna, najistotniejsza sprawa. ON żył.

Zniszczyłem jego radosną twórczość w roku 1975, założył więc nową bazę: potężniejszą, dobrze

ukrytą i oddaloną. On i jego rozkoszni szaleńcy chcieli kontrolować całą historię, cały czas i byli

na najlepszej do tego drodze, zwłaszcza że zlikwidowali już Korpus Specjalny, jedyną

organizację przyszłości, która byłaby w stanie ich powstrzymać. Albo raczej prawie

zlikwidowali, gdyż pozostałem jeszcze ja, z moją obłędną misją przerzutową i zadaniem

likwidacji likwidatorów. Zresztą, udało mi się to już w 99,9 procent. I tylko ta drobna jedna

dziesiąta procenta powodowała, że całą robotę trzeba było teraz zaczynać od początku. Ten facet

musiał mieć pancerną bieliznę. Następnym razem użyję czegoś mocniejszego, bomby atomowej

w jego śniadaniu na przykład. A więc do roboty!

Sprawa wynajęcia samochodu i wykopania gotówki już następnego dnia nie nastręczyła

żadnych problemów, nie licząc faktu, że ułożyłem do snu paru typków w prochowcach. Było to

zajęciem czysto samarytańskim, zważywszy na ich niewyspanie po całonocnym wytrzeszczaniu

oczu na pustą plażę.

Przerzucenie tego naboju do Stanów okazało się jeszcze łatwiejsze i przed dwunastą

byłem już w biurze Whizzer Electronics Inc. w San Diego. Potężne laboratorium oraz malutkie

biuro i tępy recepcjonista byli w takim stanie, w jakim je zostawiłem. Moja rola chwilowo się

kończyła. Teraz przyszła kolej na profesora Coypu.

- Rozumiesz, profesorze? - spytałem małe czarne pudełko z jego nazwiskiem na wieczku.

- Wszystko jest gotowe i czeka na ciebie. Najlepszy sprzęt, jaki można tu dostać za kradzioną

gotówkę. Najnowsze wyniki i efekty badań, zapas surowców i katalogi zakładów chemicznych,

fizycznych laboratoriów i centrów elektronicznych. Konto bankowe z wystarczającą sumą, by

wykupić połowę tego miasta. Lekcje tutejszego języka, czeki in blanco, historia tego

wszystkiego, co się wydarzyło. Teraz do dzieła, i obchodź się delikatnie z tym ciałem - to jedyne,

jakie mam, i jestem doń raczej przywiązany.

Zanim zdążyłem się rozmyślić, położyłem się na łóżku i przekręciłem włącznik skrzynki

pamięciowej.

- Co się stało? - spytał Coypu wewnątrz mego mózgu.

- Dużo. Jesteś w moim umyśle, nie zrób więc czegoś głupiego.

- Bardzo interesujące. Faktycznie, to twoje ciało. Pozwól mi poruszyć tym ramieniem.

Praktycznie rzecz biorąc, to czy nie przeszedłbyś się na spacer, a ja się tu trochę rozejrzę?

background image

- Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.

- No cóż, nie masz innego wyjścia. Do zobaczenia.

- Nie!!!

Ale mój rozpaczliwy wrzask nie miał i tak żadnego znaczenia, gdyż moja dłoń -

sterowana przez umysł Coypu - przekręciła wyłącznik...

Czas

mijał

tak

wolno.

Czarne pudełko z napisem ”Coypu” leżało na mojej dłoni, a palce drugiej ręki

spoczywały na wyłączniku. Pamięć mi wróciła i rozejrzałem się za krzesłem. W końcu

spostrzegłem, że już siedzę. W pamięci pozostały tygodnie wytężonej pracy, na dłoniach

przybyło blizn. Stojący na stole magnetofon ożył i w pokoju rozległ się głos Coypu.

- Na wstępie rada: nie rób tego ponownie. Nie pozwól, aby moja pamięć objęła raz

jeszcze władzę nad twoim ciałem, gdyż pamiętam wszystko, włącznie z tym, że już nie istnieję i

że poza tym, co tkwi zamknięte w tym pudełku, nie ma mnie wcale. Gdy przekręcę wyłącznik,

będzie to równoznaczne z popełnieniem samobójstwa, a ja nie miewam manii prześladowczych

tego rodzaju. Niezwykle trudno jest przekręcić ten wyłącznik, lecz sądzę, że będę w stanie.

Zrobię to teraz, wątpię jednak, bym był zdolny uczynić to ponownie. Jak już powiedziałem, nie

rób tego powtórnie. Uważaj!

- Uważam, uważam! I tak tego nie zrobię - mruknąłem, nalewając sobie podwójną porcję

whisky.

Coypu zostawił barek równie dobrze zaopatrzony, jak ja przed... no, przed tym. Zawsze

uważałem, że to porządny chłop.

- Do rzeczy! - ciągnął tymczasem magnetofon. - Gdy zacząłem badania, stało się

oczywiste, dlatego ci obłąkańcy wybrali tę konkretną epokę. Społeczeństwo, które dopiero co

wkroczyło w erę technologiczną i ma jeszcze umysły otępiałe średniowieczem, to idealny

podkład dla takiej działalności, ale nie ma tu potrzeby urządzać wykładu. Wystarczy, jeśli

powiem, że materiały potrzebne do zbudowania time-helixu są tu dostępne. Zbudowałem go i

podłączyłem - jest gotów do działania. Zbudowałem też urządzenie do śledzenia stwora zwanego

ON w czasoprzestrzeni. Z sobie tylko znanych powodów operuje on obecnie z przeszłości tej

background image

planety. Cofnął się mniej więcej o sto siedemdziesiąt lat. To wprawdzie tylko moje spekulacje,

lecz sądzę, że cała dotychczasowa akcja nakierowana była na ciebie. Nie wiem, w jaki sposób,

ale stworzył on barierę uniemożliwiającą przeniknięcie wcześniej niż do 1805 tutejszego roku.

Nie możesz go dopaść w chwili budowy firmy. Uważaj, gdyż masz do czynienia z potężnymi

siłami. Oznaczyłem ci na skali pięć kolejnych lat po 1805, w których operuje, jak i miejsce -

miasto Londyn. Wybór należy do ciebie. Życzę ci powodzenia!

Poczułem się cholernie podniesiony na duchu - nic, tylko wybrać sobie rok, w którym

mam dać się zabić! No bo jeśli był w stanie urządzić mnie tak konkursowe teraz i tutaj, to czego

mogę się spodziewać tam, gdzie zgromadził większe siły, a obrona jest dokładniej

przygotowana? Z całą pewnością nie będzie to powitanie pełne wylewnej serdeczności!

Zrezygnowany zafundowałem sobie następnego drinka i sięgnąłem po pierwszą z rzędu książek.

Coypu faktycznie nie próżnował. Prócz małych dziełek typu ”zrób to sam” zgromadził całkiem

pokaźną bibliotekę dotyczącą interesującego nas okresu. Po przeczytaniu pierwszej z tych

książek wiedziałem już, kogo szukam i kto tym razem będzie moim przeciwnikiem.

Napoleon Bonaparte, inaczej Napoleon I, cesarz Francji i większości Europy, prawie

całego świata. Jego megalomańskie ambicje dziwnie znajomo dzwoniły mi w pamięci.

Pocieszające było tylko to, że w Anglii mówiono lokalną odmianą tego samego języka co w

Ameryce, tak że nie musiałem przeprowadzać następnych sesji z memogramem.

Mimo to miałem pewne problemy - na przykład z ubraniem, ale ponieważ ilustracji było

aż nadto, a magazyny Hollywoodu pod ręką, nie był to taki wielki kłopot. Moda tych czasów

okazała się idealna dla moich potrzeb, gdyż szerokie rękawy i wysokie kapelusze pozwalały na

całkiem ładne ukrycie wielu umilających życie drobiazgów.

Mimo że wynajdywałem najrozmaitsze preteksty i sprawy nie cierpiące zwłoki, w końcu

nadszedł ten dzień. Broń i wyposażenie były sprawdzone, zdrowie doskonałe, refleks u szczytu

możliwości, morale oklapnięte, ale to i tak nie miało znaczenia. Pojawiłem się więc przed

recepcjonistką, gapiącą się na mnie tępo zza jakiejś ilustrowanej szmaty, i stwierdziłem:

- Miss Kipper, oto czek na sumę równą pani poborom za najbliższe cztery miesiące. Miło

mi było z panią współpracować.

- Nie podoba się panu moja praca?

- Pani praca jest dokładnie tym, czego od pani oczekiwałem, ale ta firma właśnie

zbankrutowała.

background image

- To bardzo źle.

- Też tak myślę, a teraz, do widzenia!

Czynsz był zapłacony za miesiąc z góry, z właściciel mógł sobie wziąć wszystko, co

pozostało wewnątrz. Z wyjątkiem time-helixu, ten bowiem miał założoną bombkę zegarową. I

tak zbyt dużo nieodpowiedzialnego elementu szwendało się w czasie.

Włożenie kombinezonu z ekwipunkiem na modny strój z epoki było wysiłkiem

przekraczającym moje możliwości. Skończyło się na tym, że frak i lakierki trzymałem pod pachą,

gdy wchodziłem do seledynowego walca. Tablica była już nastawiona - na dolinę Tamizy w

pobliżu Oxfordu, na tyle daleko od Londynu (z Chilterness dodatkowo przesłaniającym widok),

aby uniemożliwić obserwację radarem, promieniami zet czy czymkolwiek podobnym, a

jednocześnie na tyle blisko, by mnie szlag nie trafił z powodu zacofania ówczesnego transportu.

Ważną sprawą było ustalenie czasu przybycia. W 1805 roku byli już z pewnością gotowi

mnie powitać. Musiałem więc zjawić się później, ale nie za bardzo, żeby nie zdążyli zakończyć

swojej radosnej działalności. Dwa lata wydawały mi się odpowiednim odcinkiem czasu, by

pozbawić ich nieco czujności. A zatem rok 1807. Wziąłem głęboki oddech i wdusiłem

przełącznik.

Nie było to przyjemne, ale dawało się wytrzymać. Jedyną różnicę między pierwszą a

drugą podróżą stanowiło niezbyt miłe wrażenie spadania. Gdy zmusiłem się do otwarcia oczu,

stwierdziłem, że to nie jest tylko wrażenie. Autentycznie spadałem wprost w objęcia niezbyt

gościnnie wyglądających drzew.

W panice uruchomiłem grawitator, ale zanim zdążył zaskoczyć, przeleciałem przez

gałęzie i huknąłem o ziemię. W tym momencie maszynka zadziałała, więc ponownie znalazłem

się między gałęziami. Doszedłszy wreszcie do ładu z urządzeniem jakieś sześćdziesiąt stóp w

górze, powoli opadłem na ziemię.

- Cudowne lądowanie, kretynie! - warknąłem, czując się jak worek na połamane kości. -

Powinieneś zatrudnić się w cyrku!

Rozejrzałem się. Najpierw sprawdziłem siebie, potem okolicę. Na szczęście byłem nadal

w jednym kawałku, a w okolicy nie dostrzegłem żywej duszy, jeśli nie liczyć paru krów, na

których moje przybycie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Rozebrałem się w cieniu

połamanego drzewa i rozłożyłem kontenerek własnego pomysłu. Był pakowny, a wyglądał jak

najzwyczajniejsza skórzana torba podróżna z tej epoki. Wsadziłem tam wszystko, co nie

background image

pasowało do reszty dekoracji (z kombinezonem na czele), i zacząłem się zastanawiać, co zrobić z

tak pięknie rozpoczętym dniem.

Sądząc z położenia słońca i z paru innych czynników, było późne popołudnie, a zatem

najwyższy czas na poszukanie jakiegoś kąta na noc. Ruszyłem na skos przez łąkę ku czemuś, co

z daleka przypominało drogę. I faktycznie, była to droga, a raczej bity trakt. Właśnie zastanawia-

łem się, w którą stronę ruszyć, gdy coś nadjechało.

To coś dawało o sobie znać z daleka, po pierwsze przez głośne skrzypienie, po drugie

przez nader intensywny zapach, który można by określić jedynie mianem smrodu. Gdy ów

pojazd wyłonił się zza zakrętu, przyczyny obu zjawisk stały się zrozumiałe. Ujrzałem bowiem

dwukołowy, drewniany wózek, zaprzężony w wynędzniałego czworonoga, zwanego koniem, i

wyładowany po brzegi najzwyczajniejszymi bydlęcymi gównami. Pojazdem kierował zarośnięty

do niemożliwości typ w wyniszczonej, workowatej odzieży. Siedział on na wzniesionej z przodu

platformie, która ledwo wystawała ponad poziom ładunku.

Wyszedłem na drogę i uniosłem rękę. Typ pociągnął za trzymane w dłoniach rzemienie,

które licznymi węzłami przymocowane były do pyska zwierzaka, i przy akompaniamencie

skrzypień i trzasków zatrzymał wehikuł. Gapiliśmy się przez chwilę na siebie, po czym woźnica

sięgnął do głowy i poruszył tym, co się na niej znajdowało. Mógł to być kapelusz albo czapka,

ale ponieważ nakrycie już dawno temu straciło fason, długo by zgadywać. Czytałem, że klasa

niższa wyrażała takim gestem szacunek lepiej urodzonym i z zadowoleniem stwierdziłem, że mój

kostium jest widocznie prawidłowy.

- Zdążam do Oxfordu, mój dobry człowieku - zagaiłem.

- Ey? - padło w odpowiedzi, a towarzyszyło temu drapanie za uchem.

- Oxford! - wrzasnąłem.

- Aye, Oxford - zgodził się uszczęśliwiony. - To będzie tam. - Po czym wskazał brudnym

paluchem za siebie.

- Tam właśnie zmierzam. Zawieziecie mnie?

- Ja jadę tu - wskazał w przeciwną stronę. Wyciągnąłem z kieszeni złotego suwerena,

którego oryginał wydusiłem od jakiegoś numizmatyka-handlarza, i pokazałem woźnicy. Takiej

ilości gotówki naraz nie widział chyba dotąd w swoim życiu. Jego reakcja była prawidłowa:

wytrzeszczył oczy i cicho mlasnął.

- Pojede do Oxford - oznajmił.

background image

Po czym pojechaliśmy. Im mniej o tej podróży opowiem, tym lepiej. Podczas gdy pojazd

torturował moje siedzenie, ładunek gnoju robił to samo z organami powonienia. Woźnica

mamrotał coś do siebie, myśląc zapewne w euforii o nieoczekiwanym bogactwie, które na niego

spadło, i przynaglał wierzchowca do większego wysiłku. Jedno było w tym wszystkim dobre:

jechaliśmy we właściwym kierunku.

Słońce wychyliło się zza chmur, gdy wyjechaliśmy spomiędzy drzew i oczom moim

ukazały się szare wieże uniwersyteckie, blado odcinające się na tle ciemniejszego nieba - bardzo

atrakcyjny widok. Kiedy tak podziwiałem, wózek stanął.

- Oxford - poinformował mnie woźnica, wskazując paluchem. - Most Magdaleny.

Zlazłem i rozcierałem obolałe pośladki gapiąc się na most. Obok coś gruchnęło i mój

bagaż znalazł się na ziemi. Chciałem zaprotestować, ale pojazd już zawrócił i majestatycznie

zaczął się oddalać. Ponieważ miał taką samą ochotę wieźć mnie dalej jak ja jechać, zamknąłem

się i zabrałem torbę. Ruszyłem swobodnym krokiem w stronę mostu, ingerując zupełnie

ubranego na niebiesko żołnierza, który stał przy jego końcu. Dzierżył on jakiś długaśny samopał,

ani chybi na proch, zakończony kawałkiem porządnie zaostrzonej stali. Na mój widok obniżył

broń tak, że blokowała mi dalszą drogę, po czym nachylił się i warknął:

- Casket vooleyfoo?

Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Pewnie jakiś lokalny dialekt, pomyślałem, z

woźnicą nie miałem bowiem żadnych kłopotów lingwistycznych.

- Mógłbyś powtórzyć? - spytałem najuprzejmiej, jak umiałem.

- Koshown onglay - warknął i zamachnął się drewnianym końcem broni, chcąc mnie

trzepnąć w żołądek.

Nie było to uprzejme z jego strony, toteż okazałem swoje oburzenie, uchylając się przed

ciosem i ładując swoje kolano w jego żołądek. Zwalił się na ziemię, więc kopnąłem go w krocze,

gdy tylko cel stał się widoczny. Ponieważ doprowadziło go to do utraty przytomności, zabrałem

jego broń. Nigdy nie wiadomo, co może wyniknąć z pozostawienia bezpańskiej strzelby na ulicy.

Wszystko to nastąpiło w przeciągu paru sekund. Gdy się rozejrzałem, stwierdziłem, że

mam dość liczne audytorium złożone z tubylców oraz z kumpla znokautowanego, który stał w

drzwiach jakiejś ponuro wyglądającej budowli. Wszyscy oprócz niego gapili się na mnie z

szeroko otwartymi oczami. Żołnierzyk zaczął już podnosić broń do ramienia. Moje wejście do

miasta z pewnością nie było ciche i nie zauważone, ale skoro już tak się stało, trzeba było

background image

przedstawienie doprowadzić do końca.

Tamten uniósł w końcu broń, a ja skoczyłem w jego kierunku. Coś ogłuszająco huknęło,

język ognia smagnął mnie po włosach, a kolba mojego karabinu trafiła strzelca w głowę. Bez

jęku zwalił się w mroczną sień otwierającą się za jego plecami. Jeśli miał tam kumpli, to wolałem

spotkać się z nimi w zamkniętym pomieszczeniu.

Miał! Zaczynali się właśnie wysypywać przez drzwi. Posłałem im kilka granatów

gazowych i nastała cisza. Wpadłem między nieruchome ciała i uważając na wejście, rozdałem im

trochę kopniaków i podarłem parę mundurów. Nie było to może miłe, ale skutecznie zacierało

ślady użycia gazu, sugerowało natomiast zastosowanie zwykłej siły fizycznej.

Teraz musiałem szybko się stąd wydostać. Wziąłem nogi za pas i ruszyłem w kierunku

drzwi. Gdy do nich dotarłem, stwierdziłem z niezadowoleniem, że moje postępowanie zwróciło

uwagę dosłownie wszystkich przechodniów. Zebrał się spory tłum, który na mój widok zaczął

głośno wiwatować.

- Niech żyje Jego Lordowska Mość! Spójrzcie, co zrobił z żabojadami!

Wznosili radosne okrzyki, a mnie zamurowało. Coś tu było nie w porządku. A potem

nagle przypomniałem sobie to, co nie dawało mi spokoju od pierwszego rzutu okiem na

uniwersytet. Flaga! Flaga dumnie powiewająca na szczycie najbliższej wieży. To nie był

brytyjski Union Jack.

To była trójkolorowa flaga Francji!

background image

11

Podczas gdy fakt ten docierał powoli do mojej otępiałej świadomości, przez tłum przedarł

się jegomość w brązowym ubraniu i stanąwszy obok mnie wrzasnął:

- Idźcie do domów, zanim żabojady znów się tu zjawią i was zabiją! I nie gadajcie o tym,

bo zawiśniecie na bramach miasta!

Miał najwidoczniej rację, entuzjazm bowiem ustąpił miejsca lękowi i już po paru

chwilach było wokół mnie pusto. Został tylko on i jeszcze dwóch, którzy bez słowa ruszyli

schodami w dół. Ten, który krzyczał, dotknął kapelusza i zbliżył się do mnie.

- To była piękna robota, sir. Ale powinien pan stąd zniknąć. Ktoś mógł usłyszeć strzał.

- Rada jest niezła, tylko że nigdy dotąd nie byłem w Oxfordzie i nie bardzo wiem, gdzie

mógłbym tu zniknąć.

Obejrzał mnie dokładnie i podjął decyzję.

- Niech pan idzie z nami.

Należało właściwie powiedzieć: biegnie, bo ledwo jego kumple ukazali się na schodach z

naręczami karabinów, usłyszeliśmy tupot butów, który zbliżał się dość szybko.

Ale moi przewodnicy znali teren, w przeciwieństwie do pościgu, toteż niebezpieczeństwo

nie było aż tak duże, jak się z początku wydawało. Częściowo biegiem, częściowo szybkim

marszem dotarliśmy do jakiejś budowli, która była najwyraźniej naszym celem. W ślad za nimi

wlazłem do środka i z ulgą postawiłem mój tobołek na podłodze. Gdy się wyprostowałem, obaj

niosący dotąd broń złapali mnie pod ramiona, a trzeci, który był przywódcą, przystawił mi nóż do

gardła.

- Ktoś ty? - spytał.

- Nazywam się Brown. John Brown z Ameryki. A ty?

- Brewster. - Po czym nie zmieniając tonu ani na jotę, spytał: - Czy mógłbyś podać mi

choć jeden powód, dla którego nie powinniśmy cię zabić jako szpicla?

Uśmiechnąłem się, by pokazać, jak głupi jest ten pomysł. Pomyślałem jednocześnie, że

nóż zabija równie skutecznie jak bomba atomowa. Sądząc z tego, co widziałem, to Francja

musiała podbić Anglię lub jej część. Zaowocowało to pojawieniem się partyzantki, czego

najlepszy dowód stanowili ci ludzie. Na tym właśnie Oparłem swój pomysł i rozpocząłem

background image

improwizację.

- Jestem tu w tajnej misji. Ameryka, jak wiecie, jest po waszej stronie...

- Ameryka pomaga Boniowi - przerwał mi. - Wasz Franklin wyraźnie to powiedział.

- Oczywiście. Ale na Franklinie ciąży ogromna odpowiedzialność. Francja jest teraz zbyt

silna, by zacząć z nią wojnę, więc oficjalnie jesteśmy jej sprzymierzeńcem. Ale jednocześnie

wysyłani są tacy jak ja, aby wam pomóc.

- Dowiedź tego!

- Jak? Papiery można podrobić, a noszenie ich to pewna śmierć. Poza tym i tak byście nie

uwierzyli. Ale jest coś, co mówi samo za siebie, i dostarczenie tego jest moim głównym

zadaniem. Jesteśmy w drodze do Londynu, by oddać to odpowiednim ludziom.

- Komu?

- Nie powiem, ale tacy jak wy są wszędzie w Anglii i z częścią z nich mamy już

nawiązane kontakty. Dla nich właśnie jest to, o czym mówię.

- Co?

- Złoto!

To nim wstrząsnęło, a ja poczułem, że uchwyt dłoni słabnie. Należało zatem ciągnąć

sprawę dalej.

- Nigdy dotąd mnie nie widzieliście i najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczycie. Ale

mogę dać wam pomoc, której potrzebujecie, aby nabywać broń, przekupywać strażników czy

pomagać więźniom. Jak wam się wydaje, dlaczego wywołałem dziś tę awanturę? - spytałem w

przebłysku geniuszu.

- Powiedz nam!

- Żeby was spotkać - przyjrzałem się uważniej ich zaskoczonym obliczom. - Lojalnych

Anglików jest wszędzie pełno w tym kraju, ale jak można się z nimi skontaktować i udzielić im

pomocy? Przecież nie mogłem chodzić od drzwi do drzwi i wypytywać. Pokazałem wam lepszy

sposób, a przy okazji pomogłem zdobyć trochę broni. Teraz dam wam złoto. Macie więc

dowody, że wam ufam, a zatem i wy mi zaufajcie. Jeśli chcecie, będziecie mieli za chwilę dość

złota, by uciec stąd i żyć spokojnie na drugim końcu świata, ale nie sądzę, żebyście to właśnie

wybrali. Ryzykowaliście życie dla tych karabinów i skłonny jestem przypuszczać, że nadal

będziecie robili to, co uważacie za słuszne. Nie spotkamy się już, ale musimy przecież sobie

ufać...

background image

- To brzmi wiarygodnie - odezwał się jeden z tych, którzy ciągle mnie trzymali.

- Też tak sądzę - poparł go drugi. - Niech pokaże złoto.

- Ja wezmę złoto - stwierdził Brewster. - Niech pokaże, bo to wszystko może być jednym

wielkim łgarstwem.

- Może - zgodziłem się szybciutko. - Ale nie jest, a zresztą i tak nie o to chodzi.

Rozstaniemy się dziś w nocy i mam nadzieję, że już więcej o sobie nie usłyszymy.

- Złoto! - przypomniał mi mój strażnik. Rozpiąłem pas, czując ciągle broń przystawioną

do krzyża. Pewnie, że miałem złoto - była to jedyna prawdziwa informacja w całej mojej

opowieści. Pochowane było w skórzanych woreczkach, a przeznaczyłem je na opłacenie

podróży. Co właśnie teraz robiłem.

Wyjąłem jeden woreczek i podałem Brewsterowi. Otworzył go i wysypał zawartość na

rozpostartą dłoń. Zalśniły żółte grudki i cała trójka wpatrzyła się w nie z napięciem.

- Jak dostanę się do Londynu? - naciskałem, idąc za ciosem. - Rzeką?

- Warty przy każdym moście i każdej śluzie - odparł, wpatrując się nadal w to, co miał w

dłoni. - Nie dojdziesz dalej niż do Abingdon. Jedyny sposób to konno i bocznymi drogami.

- Nie znam ich. Potrzebuję dwóch koni i przewodnika.

- Luke cię zaprowadzi, ale tylko do murów. Przez żabojadów musisz przejść sam.

- Zgoda.

Mieliśmy czas do wieczora. Brewster poszedł po konie, a Luke i Guy wydobyli zapasy:

chleb, ser i ale (tutejszą odmianę piwa, mile przeze mnie powitaną). Jedliśmy rozmawiając, a

raczej to oni rozmawiali, a ja słuchałem, wtrącając jedynie uwagi. W końcu uformował mi się

jako taki obraz.

Anglia była podbita i spacyfikowana już od paru lat. Nie wiedziałem dokładnie od ilu, ale

ze zrozumiałych względów nie pytałem. Gdzieś w Szkocji toczyły się jeszcze walki, lecz to mnie

nie interesowało.

Inwazję poprzedziła bitwa na Kanale, w której flota brytyjska została zniszczona dzięki

jakimś straszliwym, tajemniczym działom. Czułem w tym wszystkim rękę mego

czerwonoskórego przeciwnika. Krótko mówiąc, historia została zmieniona.

Ale nie zmieniona była tam, skąd przybyłem. A zatem paradoks czasowy, a może świat

równoległy? Coypu by wiedział, ale nie miałem żadnej ochoty wypytywać go o cokolwiek.

Jedynym logicznym rozwiązaniem, które mi się nasuwało - a przecież musiała w tym być jakaś

background image

logika - była możliwość, że moje działanie usunie tę zmianę, a nawet wspomnienie o niej. Nie

miałem, co prawda, pojęcia jak, ale złapałem się tej ewentualności jak tonący brzytwy. Zasnąłem

ukołysany miłą wizją Jima di Griz, Zbawcy Świata i Twórcy Historii.

Obudziłem się zaś jako obiekt inwazji okolicznego robactwa. Dopóki nie spryskałem się

jakimś sprayem, myślałem, że mnie to tałatajstwo żywcem pożre, ale potem reszta nocy upłynęła

już spokojnie. Wyjechaliśmy dopiero o świcie, bo były jakieś problemy z końmi.

Podróż trwała trzy dni, ale zanim osiągnęliśmy Londyn, moje nogi zaczęły wyglądać tak,

jakby były prostowane na beczce. Mój przewodnik uznał chyba tę eskapadę za wycieczkę

krajoznawczą, gdyż nieustannie informował mnie o urokach krajobrazu i regularnie co wieczór

spijał się w przydrożnych gospodach.

Omijaliśmy większe osiedla, przekroczyliśmy Tamizę pod Henley, a gdy zbliżaliśmy się

do niej powtórnie w Southwark, majaczył już przed nami London Bridge i dachy samego

Londynu. Trudno, co prawda, było je dojrzeć, miasto zasłaniał bowiem ciągnący się na

przeciwległym brzegu mur. Wyglądał dziwnie mocno w porównaniu z resztą zabudowy i nagle

coś mi zaświtało.

- Ten mur jest nowy, nie?

- Aye. Ukończony dwa lata temu. Biegnie wokół całego miasta i to bez przyczyny. Wielu

tu zginęło. Kobiety i dzieciaki. Boniuś ganiał wszystkich jak niewolników. On faktycznie jest

stuknięty.

Przyczyna wybudowania muru była całkiem zrozumiała, co nie zmieniało faktu, że i tak

mi się to wszystko nie podobało. Został zbudowany dla mnie, a raczej przeciwko mnie.

- Musimy znaleźć spokojną gospodę - stwierdziłem, odrywając się od tych niewesołych

myśli.

- ”U Georga”. Zaraz tu, w prawo - cmoknął głośno. - Dobre piwo tu mają.

- Potrzebujemy naprawdę spokojnego schronienia, z widokiem na ten most.

- Znam takie miejsce. ”Pod Dzikiem i Orłem” na Piekle Hevring Street. Z dobrym piwem.

Najzwyklejsze pomyje z byle chmielu były dla niego dość wytwornym napojem, by

nazwać je piwem. Ale to ”Pod Dzikiem i Orłem” było naprawdę dobre.

Sama gospoda okazała się jednak budą z wypłowiałym szyldem nad wejściem, na którym

to szyldzie imponująca świnia i równie imponujący ptak skakały sobie do oczu. Ledwie

dotargowałem jako tako cenę za pokój i stajnię, zaraz zamknąłem się w tym pierwszym i

background image

wyciągnąłem elektroniczną lornetkę. Przyjrzałem się miastu. Był to widok przygnębiający.

Mur miał około trzydziestu stóp wysokości i składał się wyłącznie ze skał i kamieni. Bez

wątpienia naszpikowany był elektronicznymi alarmami wszelkiej maści. Przejście nad, pod i

przez niego należało wykluczyć, chyba że miało się skłonności samobójcze. Ja nie miałem.

Pozostały więc bramy, toteż studiowałem dokładnie tę, która była na wprost moich okien, na

końcu London Bridge. Ruch odbywał się dość powoli, gdyż każdy był przeszukiwany przed

wejściem do stojącego wewnątrz murów ceglanego budynku. Wychodzili zeń chyba wszyscy, ale

głowy bym nie dał. Tego, co się działo wewnątrz, nie byłem w stanie zgadnąć nawet w

marzeniach sennych. Postanowiłem więc dowiedzieć się, a pomieszczenie pode mną nadawało

się do tego celu idealnie.

Wszyscy lubią fundatorów, a ja byłem ich najlepszym wzorem. Pomrukując gniewnie,

właściciel wynalazł gdzieś flaszkę nadającej się do picia whisky, którą zaraz zarezerwowałem dla

siebie, stawiając szczodrze tubylcom kufle ale. Najlepszym informatorem okazał się

szczeciniastobrody typ o imieniu Quinch. Był jednym z poganiaczy bydła, ale najmował się też

jako pomocnik rzeźnika. Lotność jego umysłu nie była zbyt duża w przeciwieństwie do

pojemności żołądka. Mówił tylko wtedy, gdy pił. Ponieważ zaś wchodził i opuszczał Londyn

codziennie, fragment po fragmencie udało mi się wyciągnąć zeń informacje, które z wolna

ułożyły się w obraz ceregieli wejściowych u bram miasta.

Sam zaobserwowałem, że przeprowadzano rewizję. Czasami dokładną, przeważnie

jednak pobieżną, ale była też i inna czynność, której nigdy nie pomijano. Każdy wchodzący

musiał wsadzić rękę do otworu w ścianie wartowni. Nic więcej - niczego nie dotykać, tylko

wsadzić i wyjąć z powrotem. Przyznaję, że zabiło mi to porządnego ćwieka. Co oni mogli w ten

sposób badać? Odciski palców? Idiotyzm, tym bardziej że z zasady nosiłem fałszywe, a od

ostatniego spotkania zmieniałem je przynajmniej trzy razy. Temperaturę? Alkaliczność skóry?

Ciśnienie? Czyżby ci tutaj mieli inne cechy organizmu niż ja? Było to prawdopodobne po

trzydziestu tysiącach lat ewolucji, ale mogłem to sprawdzić jedynie za pomocą eksperymentu.

Toteż następnego wieczoru zszedłem do sali wyposażony w detektor własnej konstrukcji,

rejestrujący wszystkie wyżej wymienione dane i jeszcze trochę na dokładkę. Czujnik

wmontowałem w sygnet, co natchnęło mnie, by potrząsać prawicami wszystkich obecnych.

Odczyty były precyzyjne z tolerancją 0,006 % i wykazywały jednoznacznie, że moje własne dane

nie są specjalnie różne.

background image

- Jesteś idiotą! - stwierdziłem do własnego odbicia. - Musi być powód, dla którego

spreparowano tę dziurę w ścianie. I jest tam przecież jakiś aparat wykrywający. Tylko co

wykrywa? Zaraz, a co w ogóle można zbadać?

Wziąłem kartkę i zacząłem wypisywać wszystko, co można zaobserwować i zmierzyć, od

światła widzialnego poczynając, na promieniach Kiliana kończąc. Wyszła mi nader imponująca

lista, którą rzuciłem na ziemię ze zniechęceniem, gdy porównałem ją z tym, co może emitować

ludzkie ciało.

Po chwili ją podniosłem. Coś tu jednak pasowało, coś z tego, co napisałem, pasowało do

informacji, które zasłyszałem o Ziemi.

Mam! Zniszczona przez wybuch atomowy. Tak mówił Coypu. Radioaktywność! Era

atomowa to pieśń przyszłości. Jedyną radioaktywnością, którą mogły przejawić ciała tubylców,

była radioaktywność podłoża. Sprawdzenie tego doniosłego przypuszczenia zajęło jedną chwilę.

Ja pochodziłem ze świata pełnego różnego rodzaju promieniowania i moje ciało, jak

wykazało urządzenie, wydzielało dwa razy więcej promieniowania niż ciała tubylców. Skoro

wiedziałem, czego się strzec, reszta była już dziecinnie prosta i nad ranem byłem gotów do ataku.

Wszystko, co miałem przy sobie, było wykonane z plastiku, a to, co absolutnie musiało

zawierać metal, znajdowało się w długiej na trzy stopy i grubej jak mój kciuk plastikowej tulei.

Krótko przed świtem opuściłem gospodę przez okno i ruszyłem na poszukiwanie ofiary. Nie

musiałem długo szukać. Strażnik w błękitnym uniformie pilnował pobliskich doków.

Skok, odrobina gazu, ciemna brama i po dwóch minutach pilnowałem tego co on, odziany

w jego mundur i z jego karabinem na ramieniu. Trzymałem go według najlepszych wzorów

regulaminu musztry piechoty francuskiej. Szczegółem był fakt, że w lufie tegoż tkwiła moja

tuleja z drobiazgami zabranymi na wyprawę. Proszę uprzejmie, niech ją znajdą detektorem do

wykrywania metali.

Zgranie czasowe było idealne. Po niespełna kwadransie zaczęli zdejmować warty, które

po kolei zbierały się przy moście. Maszerowałem w ostatnim szeregu karnej kompanii, wybijając

takt podkutymi butami. Pomysł był genialny w swojej prostocie. Nie będą przecież sprawdzać

swoich własnych ludzi.

Gówno prawda! Ledwie doszliśmy do bramy, zobaczyłem dość ciekawy obrządek. Każdy

żołnierz, który skręcił za róg wartowni, zatrzymywał się na chwilę i pod czujnym okiem sierżanta

wkładał

rękę

do

ciemnego

otworu

w

ścianie.

background image

12

- Mayerd! - wrzasnąłem, potykając się o nie istniejący wybój.

Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale było najczęściej używane przez francuskich

wojaków i sądziłem, że pasuje do sytuacji. Równocześnie zatoczyłem się na idącego obok,

uderzając go przy okazji kolbą w głowę. Naturalną koleją rzeczy on wrzasnął jeszcze głośniej i

odepchnął mnie. Zatoczyłem się malowniczo, potknąłem o niski murek i runąłem do rzeki.

Bardzo udane przedstawienie.

Prąd był szybki, ubranie nasiąkło wodą, toteż wsadziłem karabin między kolana i

poszedłem w dół jak kamień. Wynurzyłem się jeszcze po chwili, wrzeszcząc coś bez sensu, i

pozwoliłem, aby ciężar ubrania i broni pociągnął mnie znowu na dno. Po sekundzie nałożyłem na

twarz maskę tlenową, po czym powolnymi, ekonomicznymi ruchami popłynąłem do

przeciwległego brzegu, a prąd niósł mnie z dala od mostu. Po niezbyt długim czasie zobaczyłem

nad sobą cień niedużej jednostki - ani chybi jakiegoś kutra - toteż ostrożnie wypłynąłem.

Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, były połatane spodnie francuskiego wojaka siedzącego

nade mną na nadburciu. Wojak zajęty był czyszczeniem stalowo połyskującej lufy groźnie

wyglądającego działa. Sylwetka tego ostatniego dziwnie nie pasowała do rycin

dziewiętnastowiecznych armat, które zdobiły czytane przeze mnie publikacje. Było to zupełnie

zrozumiałe, gdyż działo należało do tej epoki tak samo jak ja. Gdy przygotowywałem się do tej

wycieczki, poświęciłem trochę czasu na zaznajomienie się z osiągnięciami rusznikarskimi tej

planety. Armata, na którą spoglądałem, była bez wątpienia bezodrzutowym działem kalibru 75

milimetrów, ładowanym odtylcowo i skonstruowanym około 1940 roku. Idealna rzecz do

zamontowania na lekkich jednostkach pływających, gdyż jej odrzut nie roznosił łajb w drzazgi, a

można było rozstrzelać każdy okręt z tej epoki, zanim jeszcze doszedł na odległość

umożliwiającą użycie własnych dział. Poza tym armatka była łatwa do transportu, co czyniło ją

niezastąpioną w polu. Siła ognia tego działa przekraczała możliwości jej dziewiętnastowiecznego

odpowiednika. Wystarczyło sprowadzić paręset takich zabawek z przyszłości i nadzwyczaj

prosto było wtedy zmieniać historię. Co też właśnie zrobiono.

Doszedłszy do tego budującego wniosku, zanurzyłem się ponownie i skierowałem ku

przystani w dole rzeki. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, toteż wygramoliłem się na nabrzeże i

background image

podążyłem ku stojącym opodal budynkom. Właściwie to miałem podążyć, ale coś stanęło mi na

drodze. Po bliższym przyjrzeniu się zamarłem w pół ruchu.

Gdy patrzy się prosto w lufę niesympatycznie wyglądającego pistoletu dużego kalibru,

postępowanie takie jest całkowicie zrozumiałe.

- Idź przede mną - odezwał się posiadacz broni. - Zabieram cię do dość wygodnego

miejsca, gdzie będziesz mógł się ogrzać.

Sądząc z dziwnego akcentu, miałem najprawdopodobniej do czynienia z Francuzem.

Wszystko zaś, co mogłem zrobić, to zastosować się do rozkazu popartego tym prymitywnym

samopałem. Z tej odległości był w stanie rozwalić mi głowę. W nie zmienionym porządku

doszliśmy do karety z gościnnie otwartymi drzwiami.

- Wejdź - polecił mi głos zza pleców. - Akurat byłem w pobliżu i zobaczyłem, jak pewien

nieszczęśliwy żołnierz spada z mostu i tonie. Spytałem sam siebie, co by było, gdyby

przypadkowo nie utopił się i przepłynął rzekę? Gdzie mógłby wylądować, wziąwszy pod uwagę

tutejszy prąd? Mały matematyczny problem, który rozwiązałem i voila! Właśnie wyszedłeś z

wody.

W trakcie tej przemowy wleźliśmy obaj do wnętrza, drzwi się zamknęły i pojazd ruszył.

Zastanawiałem się właśnie, w jaki sposób bez większego hałasu zostać właścicielem pistoletu,

lecz gdy złapałem za kolbę, która wyrastała pod moim nosem, broń została mi w dłoni bez oporu.

Ot, po prostu wręczono mi ją.

- Ze wszystkich znanych mi powodów to pan, Mr Brown, powinien mieć ten drobiazg,

jeśli w ogóle jest on nam potrzebny. - Uśmiechnął się, widząc, jak szczęka opada mi coraz niżej.

- To był najprostszy sposób, aby zaprosić pana do mojego powozu. Obserwuję pana od kilku dni

i ostatecznie przekonałem się już, że nie kocha pan francuskich najeźdźców.

- A... ale pan przecież też jest Francuzem!

- Oczywiście! Zwolennikiem ostatniego króla wygnanym z ojczyzny. Nauczyłem się

nienawidzić tego korsykańskiego pomiotu, gdy inni jeszcze się z niego śmiali. Teraz nikt już się

nie śmieje, a my jesteśmy sprzymierzeńcami. Ale, ale, pan pozwoli, że się przedstawię. Hrabia

d'Hesion, proszę mnie nazywać Charles, skoro tytuły są obecnie anachronizmem.

- Miło cię poznać. Mów mi John!

Zanim ta interesująca konwersacja zdążyła się rozwinąć, byliśmy już na miejscu.

Dzierżąc nadal w dłoni ów samopał, znalazłem się błyskawicznie w kąpieli, którą przygotował

background image

jeden z emerytowanych, na oko, służących. Porozumiewali się oni miedzy sobą wyłącznie po

francusku, co umożliwiło mi sprawne przeniesienie zawartości jednego ubrania do drugiego. Gdy

zszedłem do salonu, hrabia siedział już tam z kryształowym pucharem w dłoni. Wręczyłem mu

broń, a on podał mi identyczny ze swoim puchar. Jego zawartość spłynęła do mojego żołądka jak

ciepła muzyka, a delikatny smak z niczym nie dawał się porównać.

- Czterdziestoletni, z mej posiadłości, która, jak widać natychmiast, była w prowincji

Cognac - poinformował mnie.

Pociągnąłem drugi łyk i obejrzałem sobie gospodarza. Wysoki i szczupły, z początkami

siwizny, wysokim czołem i inteligentną twarzą.

- Dlaczego się tu znalazłem? - spytałem.

- Bo najwyższy czas zjednoczyć siły. Jestem studentem filozofii naturalnej, a to, co tu

widzę, jest zdecydowanie nienaturalne. Napoleon ma działa, które nie zostały wyprodukowane w

żadnym z krajów Europy. Niektórzy mówią, że pochodzą one z Kitaju, ale ja w to nie wierzę. Ta

broń obsługiwana jest przez ludzi, którzy mówią bardzo podłą francuszczyzną. Ludzie ci są

dziwni i źli, a chodzą słuchy o jeszcze dziwniejszych i gorszych w jego sztabie. Dziwne rzeczy

dzieją się na tym świecie, dlatego zwracam baczną uwagę na obcych. Obcych nie będących

Anglikami. Takich jak ty. A na marginesie - powiedz mi, jak człowiek może przepłynąć rzekę

bez wynurzania się dla nabrania oddechu?

- Używając maszyny. - Skoro był tak bystrym obserwatorem i wiedział, o czym mówił, to

nie było sensu bawić się z nim w przemilczenia. Zresztą bezodrzutówki mówiły same za siebie.

- Tak też sądziłem. I myślę, że wiesz o wiele więcej niż ja o tych dziwnych ludziach i ich

broni. Oni nie są z tego świata, który znam ja i wszyscy tutaj, prawda?

- Oni pochodzą z miejsca, gdzie panuje zło i szaleństwo i przywlekli je tu ze sobą, a ja ich

zwalczam. Nie mogę powiedzieć ci o nich wiele, bo sam nie znam ich historii. Ale powiem ci

jedno - jestem tu, aby zniszczyć ich i wszystko, czego do tej pory dokonali.

- Spodziewałem się tego! Musimy się zjednoczyć! Udzielę ci pomocy w miarę mych sił i

umiejętności.

- Możesz zacząć od nauki francuskiego. Muszę dostać się do Londynu i wygląda na to, że

będę musiał poznać ten język.

- Ale... czy mamy tyle czasu?

- Dwie godziny wystarczą. Inna maszyna.

background image

- Zaczynam rozumieć, ale nie jestem pewien, czy lubię te wszystkie maszyny.

- Ich nie można lubić czy nie. Są obojętne, można ich używać lub nie używać, ale nie

sposób mówić o uczuciach w stosunku do nich.

- Moje uznanie dla twej logiki. Masz, rzecz jasna, rację. A więc do dzieła. Kiedy

zaczynamy?

Wieczorem tego dnia, po zabraniu moich rzeczy z gospody, rozmawialiśmy ku widocznej

przyjemności hrabiego po francusku.

- I co dalej? - spytał, gdy po dobrej kolacji wróciliśmy do koniaku.

- Muszę się przyjrzeć jednemu z tych pseudo-Francuzów, o których wspomniałeś. Czy po

tej stronie rzeki pojawiają się czasem samotnie, czy zawsze tylko w kupie?

- I tak, i tak, ale nie mają określonych tras, tak że potrzeba byłoby jeszcze kilka bliższych

informacji. - Zadzwonił srebrnym dzwonkiem, który stał na stoliku. - Chcesz go nieprzytomnego

czy martwego?

- Jesteś zbyt łaskaw. Tą częścią zajmę się sam. Chodziłoby mi natomiast o wskazanie go.

Hrabia wydał instrukcje służącemu, który pojawił się w drzwiach, a ja zająłem się

drinkiem.

- Gdy będziesz miał te informacje, będziesz wiedział, co dalej zrobić? - spytał gospodarz.

- Powinienem. Muszę dostać się do Londynu, zabić jedno indywiduum i zniszczyć pewną

maszynerię.

- A Korsykanin?

- Prawdopodobnie diabli go wezmą przy okazji. Sam tego nie rozumiem, ma to coś

wspólnego z naturą czasu. Z tego, co wiem, to przeszłość, w której jesteśmy, w ogóle nie istnieje

w przyszłości. Nasze książki historyczne głoszą, że Napoleon przegrał, a Anglia nigdy nie została

podbita.

- To jedyne, co może być!

- Faktycznie, może, ale jeśli tak się stanie, to ten cały świat zniknie.

- Ryzyko jest stałym elementem hazardu - stwierdził spokojnie hrabia. - Jeśli ten świat

zniknie, to znaczy, że inny, lepszy się pojawi.

- Można tak to ująć.

- A więc musimy do tego dążyć. W tym nowym świecie moja rodzina będzie żyła, a ja

będę w domu. Poświęcenie życia tutaj będzie drobnostką, o której szkoda wspominać. Choć

background image

przyznaję, że wolałbym, aby świadomość tego, co ma nastąpić, została naszą wspólną tajemnicą.

Nie jestem pewien, czy wszyscy moi pomocnicy podzieliliby ten filozoficzny, w gruncie rzeczy,

punkt widzenia.

- Też tak sądzę. Chciałbym, żeby był inny sposób.

- Nie ma się czym przejmować, drogi przyjacielu. Proponuję zresztą nie poruszać więcej

tego tematu.

- Wspaniale! - stwierdził hrabia po konferencji ze starszym lokajem. - Grupka

poszukiwanych bawi akurat w Mermaid Court. Co prawda, w koło są straże, ale nie sądzę, żeby

taki drobiazg był dla ciebie przeszkodą.

- Żadną - zapewniłem go wstając. - Gdybyś jeszcze wspomógł mnie pojazdem i

przewodnikiem, to obiecuję wrócić za godzinę.

Wróciłem po trzech kwadransach.

Ogolony typ zawiózł mnie na miejsce i wskazał kogo trzeba. Grupa zajęła kamienicę, w

której mieściła się i knajpa, i burdel, toteż nie było obawy, że wyniosą się zbyt szybko.

Wszedłem do sąsiedniego budynku, co było najtrudniejsze w całej akcji, drzwi były bowiem

zamknięte na tak potężny zamek, że moje wytrychy nie mogły dosięgnąć mechanizmu. Nóż

jednak zdołał tego dokonać, toteż wkrótce dostałem się najpierw do środka, potem na dach, a w

końcu, za pomocą przymocowanego do jednego z kominów pajączka, do ciemnych okien na

piętrze sąsiedniej budowli. Ciemnych, ale dla innych, a nie dla mnie, gdyż miałem na nosie

okulary sprzężone z umieszczonym na skroniach reflektorem ultrafioletu.

Wybrałem sobie jedno z okien, otworzyłem je i złapałem jakiegoś delikwenta bez gaci.

Jego i resztę towarzystwa na łóżku uciszył gaz. Nie czekając na oklaski, pozbierałem trofeum z

podłogi. Na dach wróciłem tak szybko, jak tylko pozwoliła na to wciągarka nici molekularnej, na

której wisiałem. Parę minut potem moja zdobycz chrapała, przypięta do stołu w piwnicy

hrabiego, a ja przygotowywałem odpowiednie urządzenia. Hrabia przyglądał się temu z nie-

słabnącym zainteresowaniem.

- Chcesz wyciągnąć wiadomości z tego ścierwa? Nie pochwalam tortur, ale czasami

gorące szczypce i ostrze noża są niezastąpione. Mówiono mi, że krajowcy z Nowego Świata

potrafią obedrzeć człowieka ze skóry nie zabijając go przy tym.

- Brzmi to zachęcająco, ale nie będziemy musieli zabrudzić ci piwnicy. Powie nam, co

będziemy chcieli, nie wiedząc wcale, że mówi. Maszyny przespacerują się po jego zwojach

background image

mózgowych, co - zapewniam cię - jest gorsze od rozpalonego żelaza. A potem będzie już do

twojej dyspozycji.

- Dzięki. Jeśli któryś z nich ginie, cierpi ludność cywilna. Damy mu porządnie w kość i

zostawimy w jakimś zaułku. Będzie wyglądało na zwykły napad.

- Pięć punktów za pomysł, a teraz do roboty. Przejście przez ten umysł było rzeczą równie

przyjemną jak kąpiel w gnojówce. Obłęd to jedna sprawa - ten tu był obłąkany w równym

stopniu co jego szef - a zboczenie i uwielbienie zła to coś zupełnie innego. Z uzyskaniem

potrzebnych informacji był tylko jeden kłopot - skłonić go do mówienia po francusku lub

angielsku, a nie tym obrzydliwym bełkotem, który był jego ojczystym narzeczem. Gdy uporałem

się z tym, reszta była już kwestią minut. Jules - mój gładko ogolony przewodnik - został obar-

czony przyjemnym i pożytecznym zajęciem obicia mu mordy i odstawienia do zaułka, a my

powróciliśmy do niezupełnie jeszcze opróżnionej karafki.

- Ich dowództwo mieści się w czymś takim, co nazywa się Saint Paul. Wiesz, gdzie to

jest?

- Nie ma dla nich nic świętego! To katedra, dzieło wielkiego Sir Christophera Wrena, o,

tu na planie Londynu.

- Tam jest ten, którego szukam, i cała jego maszyneria. Ale żeby się tam dostać, muszę

wejść do Londynu. Mogę to zrobić w jego mundurze, bo mamy tę samą radioaktywność i nie

wzbudzę żadnych podejrzeń, ale z pewnością mają jakieś hasła czy inne identyfikatory, choćby

nawet była to tylko znajomość ich języka. Potrzebuję dywersji, która odciągnęłaby ich uwagę.

Czy masz wśród swoich kogoś, kto zna się na artylerii?

- Oczywiście. Rene Dupont jest byłym majorem i to dość wszechstronnie wyszkolonym. I

jest w Londynie.

- Właśnie ktoś taki jest mi potrzebny. Zapewniam, że będzie zadowolony obsługując tę

siedemdziesiątkę piątkę. Musimy przed świtem zdobyć jeden z tych okrętów. Rano, gdy tylko

otworzą bramy, zaczniemy kanonadę, żeby zlikwidować wartownię i wartę i wprowadzić

zamieszanie. Potem łódź na dno, obsługa na brzeg i w nogi. Zgranie tego wszystkiego będzie

twoim zadaniem.

- Zajmę się tym z prawdziwą przyjemnością. Ale gdzie ty będziesz?

- Na moście, będę maszerować z wojskiem, tak jak próbowałem wcześniej.

- Raczej niebezpieczne zajęcie! Jeśli będziesz zbyt wcześnie, to cię złapią, a jeśli się

background image

spóźnisz, to albo my cię rozstrzelamy, albo brama będzie zamknięta.

- Dlatego tak istotne jest zgranie wszystkiego w czasie.

-

Zaraz

poślę

po

najlepszy

chronometr,

jaki

można

tu

dostać.

background image

13

Major Dupont był rumianym i szpakowatym grubaskiem, ale tyle miał w sobie energii i

tak dobrze znał się na swoim fachu, że rekompensowało to istotne z wojskowego punktu

widzenia braki fizyczne. Teraz zaś zżerała go wprost pasja i tęsknota, by obsługiwać to

niespotykane w jego wieku działo najeźdźców. Poprzednia załoga monitora razem z

wartownikiem spała pod pokładem nieco głębszym snem, niż planowała, a ja uczyłem majora,

jak używać bezodrzutówki. Trzeba przyznać, że był pojętny, a po doświadczeniach z

gładkolufowymi urządzeniami ładowanymi od przodu i uzależnionymi od odmierzonych na oko

ładunków prochu siedemdziesiątka piątka wydała mu się prosta i rewelacyjna.

- Ładunek miotający, pocisk i ładunek wybuchający w jednej całości! Cudowne! A ta

dźwignia otwiera komorę zamkową?

- Zgadza się. A od tego trzymaj się z daleka w czasie strzału, bo tędy wylatują gazy

prochowe uruchamiające przeładowanie. Urządzenie celownicze masz zgrane, zresztą strzelać

będziesz na małą odległość i to do widocznych celów.

- Powiedz mi więcej o niej - domagał się, gładząc stalową lufę.

Następny krok. Hrabia miał dopilnować, aby jednostka została przeprowadzona w górę

nurtu i zakotwiczona poniżej London Bridge tuż przed świtem. Jego chronometr był wielkości

solidnej cebuli - ręczna robota ze stali i miedzi - i tykał bardzo głośno, lecz przez dwanaście

godzin chodził prawie tak dobrze jak mój atomowy zegarek wielkości paznokcia, którego

margines dokładności wynosił jedną sekundę na rok. Uregulowaliśmy zegarki, po czym

podniosłem się, by przystąpić do realizacji mojej części roboty. Uścisnęliśmy sobie dłonie na

pożegnanie.

- Zawsze będziemy wdzięczni za twoją pomoc - odezwał się hrabia. - Teraz jest z nami

nowa nadzieja na zwycięstwo!

- To ja powinienem podziękować ci za pomoc. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę

fakt, że moje zwycięstwo może dla was być nie najlepszym finałem.

- Umierając zwyciężymy, jak już to wytłumaczyłeś - machnął ręką. - Świat bez tych świń

jest wystarczającym zwycięstwem. Nawet jeśli my nie będziemy już oglądać tego świata. A teraz

- powodzenia!

background image

Przypomniałem sobie jego słowa, słysząc kroki dudniące echem w pustych uliczkach,

gdzie czekałem na pierwsze promienie słońca rozpraszające mroki nocy. Londyn miał masę

miłych, ciemnych zaułków, w których można było zniknąć. Ukryłem się w jednym z nich i

pogrążyłem w obserwacji mostu. Pojawili się pierwsi żołnierze z nocnej zmiany.

Niektórzy szli raźno, inni noga za nogą, część grupami, część luzem. Dokładny bajzel na

wrotkach. Wmieszałem się w to tałatajstwo, zezując cały czas na zegarek. Powinienem być

idealnie o czasie. Nagle ktoś z tyłu zawołał:

- Lortytort! - i ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że woła do mnie. Przeoczyłem w

swych przygotowaniach fakt, że kumple mego informatora będą mnie teraz nagabywali. Trzeba

było improwizować. Pomachałem mu więc, wykrzywiłem się dość obrzydliwie i ruszyłem przed

siebie. Facet najpierw zwątpił, a po chwili ruszył za mną z kopyta. Musiało mu się zebrać na

pogawędkę, na którą ja nie miałem najmniejszej ochoty, szczególnie nie znając języka.

Przyspieszyłem kroku, ale on ciągle podążał za mną. Nagle dotarło do mnie, że w takim tempie

dojdę do bramy zbyt szybko i dam się ostrzelać.

Ze swego miejsca doskonale widziałem postacie poruszające się na pokładzie monitora.

Musiałem się zatrzymać, gdyż w przeciwnym wypadku znalazłbym się w środku planowanego

fajerwerku. Słyszałem zbliżające się kroki, a w chwilę później ciężka dłoń opadła mi na ramię i

obróciła mnie o sto osiemdziesiąt stopni.

- Lortilypu? - spytał jej właściciel, po czym oczka mu się zaokrągliły, a szczęka opadła w

nagłym zrozumieniu. - Blivit!

Musiał, skubany, poznać mnie z fotografii. Mieli dość czasu nie tylko na obejrzenie

zdjęcia, ale i dość udanej krótkometrażówki ze mną w roli głównej.

- Blivit to jest to - zgodziłem się z nim uprzejmie, pakując mu zatrutą igłę w szyję.

Normalnie przełączam pistolet na igły z narkotykami, ale teraz uznałem, że wobec tych

kreatur lepsze będzie radykalne rozwiązanie. Tylko to nie było dość radykalne. Typ wprawdzie

padł, ale następny coś usłyszał i przedzierał się już ku mnie przez tłum Francuzów. Zmuszony

byłem go zastrzelić. To naturalnie zainteresowało całą tę watahę wokoło i zacząłem się już

zastanawiać, czy nie będę musiał wygubić wszystkich okolicznych formacji Armii Francuskiej.

Nie musiałem. Pierwszy pocisk wyrżnął jakieś dwadzieścia jardów od miejsca, gdzie

stałem. Efekt był zadowalający - potężny huk i kupa śmieci w powietrzu. Ciągu dalszego już nie

obserwowałem, tylko padłem na ziemię, aby nie dać się zabić. Skorzystałem zresztą z

background image

zamieszania i uśpiłem kilkunastu najbliższych żołnierzy, którzy byli świadkami poprzedniego

zajścia.

Dupont opanował najwyraźniej nową zabawkę, bo ostrzał przeniósł się na bramę i

wartownię. Wywołało to dość ożywiony ruch i jeszcze żywsze wrzaski na moście, w których

zresztą wziąłem z zapałem udział. Spojrzenie na zegarek przekonało mnie, że przedstawienie ma

się ku końcowi.

I faktycznie - po paru następnych strzałach kolejny pocisk trafił dobrze ze sto jardów w

bok, co było dla mnie sygnałem.

Błyskawicznie zerwałem się na nogi i ruszyłem ku temu, co jeszcze niedawno nazywało

się bramą. Teraz była to całkowita ruina, na której jeszcze nie osiadł ceglany kurz. W zasięgu

mego wzroku nie było nic, co zdradzałoby najmniejszy chociaż ślad ruchu. Plan udał się

znakomicie i to mimo niespodzianki na moście. Działo na monitorze przemówiło ponownie.

Tego nie było w planie. Po tym sygnalnym pocisku mieli zatopić łajbę i pryskać w

bezpieczne miejsce. Coś musiało iść nie tak, jak powinno. Moje rozważania przerwała podwójna

eksplozja brzmiąca prawie jak jeden wystrzał. Żadne działo nie jest w stanie strzelać tak szybko,

a zatem musiały być dwa!

Ulica, na której się znajdowałem, Upper Thames Street, biegła równolegle do muru.

Byłem obecnie na tyle daleko od bramy, że moja obecność nie budziła skojarzeń z tym, co się

tam stało. Skorzystałem zatem z pierwszych schodów, jakie się nawinęły, i wspiąłem się na

platformę obserwacyjną. Nikogo nie było w okolicy, a ja miałem idealny widok na scenę

wydarzeń.

A działo się tam dużo - siostrzany okręt naszego płynął w górę rzeki pod pełnymi

żaglami. Major odgryzał się zaciekle, ale przeciwnik miał więcej doświadczenia, wybił już dziurę

w okolicy steru, a gdy patrzyłem, kolejny pocisk uderzył właśnie w śródokręcie uciszając działo.

Przez nadbrzeże ktoś biegł i wyraźnie zamierzał wskoczyć na pokład. Wyciągnąłem lornetkę,

lecz i bez niej udało mi się rozpoznać ową postać.

Oczywiście hrabia przybywał na pomoc swoim wojskom. W chwili gdy zeskoczył, z

pokładu podniosła się okrwawiona postać i podążyła w kierunku milczącej broni. Major

załadował armatę i wystrzelił.

Był to piękny strzał, dokładnie w linię wodną, tuż pod działobitnią. Mając jednego z

głowy, major położył ogień na oddziały grupujące się na moście. Hrabia ładował, major strzelał,

background image

a obaj byli uśmiechnięci i sprawiali wrażenie naprawdę zadowolonych z tego, co robią.

Kanonada przybrała na sile, a ja zlazłem na dół.

Pomóc im i tak nie byłem w stanie, zresztą wiedzieli, co robią - walczyli z wrogiem, z

którym zmagali się przez te długie lata, tylko teraz używali doskonałej i wysoce efektywnej

broni. Oczywiste było, że nie mają najmniejszego zamiaru przerywać tej czynności. Taki koniec

był z pewnością lepszy od ucieczki i śmierci zaszczutego zwierzęcia. Ja tymczasem miałem coś

jeszcze do zrobienia.

Zgodnie z mapą hrabiego ruszyłem wzdłuż Duck's Foot Lane do Canon Street, po czym

skręciłem w lewo. Teraz byli już wokół ludzie, przestraszeni cywile, maszerujące oddziały, ale

nikt nie zwrócił na mnie uwagi.

I oto w perspektywie ulicy dostrzegłem wznoszący się dumnie masyw katedry Świętego

Pawła. Koniec drogi był bliski, równie bliskie było moje ostateczne spotkanie z Onym.

background image

14

Byłem przerażony. Ktoś, kto twierdzi, że nigdy nie czuł strachu, jest kłamcą nie

rokującym szans na poprawę albo zwykłym szaleńcem. Pochlebiam sobie, że żadna z tych

możliwości nie odnosi się do mnie. Jakkolwiek by było, przerażenie opanowało mnie jak nigdy

dotąd. Może brało się to ze zbyt dużej ciążącej na mnie odpowiedzialności, o której teraz

właśnie, ciężki idiota, musiałem sobie przypomnieć, a może z faktu, że raz już omal mnie nie

zabił - nie wiem. Było to niewiarygodne, owszem, lecz było faktem.

- Niewiarygodne! A więc niech będzie to do końca zupełnie wiary nie godne! -

mruknąłem, grzebiąc w podręcznej apteczce.

Gdyby nie stawka, o którą toczyła się gra, najprawdopodobniej nie zrobiłbym tego. Nigdy

dotąd nie potrzebowałem syntetycznego wsparcia moralnego i nawet w najgorszych przypadkach

starczała mi świadomość, że mogę je mieć. Ale teraz chodziło o zbyt poważne rzeczy, bym się

wahał.

Wygrzebałem w końcu pojemnik i przełknąłem dwie pastylki, zwane proszkami

berserkera lub prochami furii.

Były zakazane wszędzie i to z rozsądnych powodów. Nawet nie dlatego, że błyskawicznie

prowadziły do nałogu - wewnątrz kapsułki znajdował się skondensowany obłęd, mieszanka, która

likwidowała wszelkie naleciałości cywilizacyjne, pozostawiając bestie w czystej postaci. A nawet

gorzej - bo bestię pozbawioną instynktu samozachowawczego; liczył się tylko cel, a cena jego

osiągnięcia była wówczas pojęciem nieznanym. Rzecz niezbyt miła, czasem jednak potrzebna.

Niezbyt miła? Bardzo miła! Przez sekundę miałem świadomość, że chemikalia przejmują

władzę nad moim umysłem, ale trwało to tylko krótką chwilę. Zaraz potem pojawiło się poczucie

nieograniczonej siły, coś, czego dotąd nie znałem. Mogłem zrobić wszystko, co tylko bym

zechciał, gdyż to ja byłem jedyną siłą, która się liczyła. A On siedział w tym budynku i myślał,

ciężki zadufany kretyn, że może mnie zatrzymać czy nawet zabić. Teraz zobaczy, jak traktuje się

plany idiotów!

- Idę po ciebie! - warknąłem przez zaciśnięte zęby i ruszyłem prosto do bramy, według

wszelkich danych naszpikowanej alarmami i czujnikami. Subtelne wejście? Ależ skąd! Jedynym

atutem, jaki miałem, było zaskoczenie i całkowita bezwzględność. Uzbroiłem się jak na małą

background image

wojnę, a każdy, kto próbowałby mnie zatrzymać, był przeszkodą do usunięcia, i to szybko.

Najpierw ruszyłem przez drzwi, w których panował ożywiony ruch wchodzących i

wychodzących. Potem główną nawą, z której usunięto sprzęty religijne, prosto do ołtarza,

którego nie było. Na jego miejscu stał ozdobny tron, na którym siedział On.

Poniżej podwyższenia rozciągał się długi, zasypany mapami i papierzyskami stół, wokół

którego stali oficerowie.

Otrzymywali oni polecenia od kurdupla w prostym, granatowym mundurze.

Przypuszczałem, że to właśnie jest Napoleon - marionetka i pomagier Onego. Uśmiechnąłem się,

gdy moje dłonie zaciskały się na broni.

Moją uwagę przykuło znajome migotanie dochodzące z najbliższej wnęki po prawej

stronie i mój uśmiech zyskał na wyrazistości. Time-helix z kręcącymi się wokół technikami.

Oprócz zemsty będę miał więc jeszcze zapewniony powrót do domu. Nader miła perspektywa.

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy podszedłem do stołu. Miałem dość czasu - najpierw granaty

gazowe, potem zabawa. Gdy zabije się władzę, z niewolnikami można zrobić wszystko, na co ma

się ochotę.

Jeden wybuchowy i dwa termitowe - cała ta paczka, z wyjętymi bezpiecznikami,

poleciała prosto z objęcia potężnej postaci siedzącej na tronie, a ułamek sekundy później pół

tuzina granatów gazowych wylądowało na stole tuż przed zaszokowanymi oficerami. Zaczynały

dopiero wybuchać, gdy strzelając z półobrotu załatwiłem igłami techników przy aparaturze.

W przeciągu paru sekund było po wszystkim. Rzuciłem jeszcze parę granatów ku

wejściu, ot tak, na wszelki wypadek, i gdy przebrzmiały ich eksplozje, jedynym dźwiękiem, jaki

mącił ciszę, było wesołe trzaskanie ognia pożerającego łapczywie coś, co przed paroma

sekundami było moim śmiertelnym wrogiem.

- Zostałeś pobity! - krzyknąłem z zachwytem i obiegłem stół, aby lepiej widzieć

pokonanego.

Napoleon podniósł głowę i usiadł.

- Nie bądź idiotą! - stwierdził.

Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, usiłowałem go zabić, jednak tym razem to on był

szybszy i zaskoczył mnie. Podobny do walca przedmiot, którego otwór skierowany był w moją

stronę, błysnął błękitnym światłem. Zrobiło mi się najpierw gorąco, a po chwili bardzo zimno i

nieswojo. Moje ciało było sparaliżowane. Twarzą do przodu zwaliłem się bezwładnie na stół. Nic

background image

nie czułem, nawet gdy przewrócił mnie na plecy i zbliżył swoją twarz do mojej. Słuch i wzrok

były jedynymi zmysłami, które jeszcze działały, toteż jego przeraźliwy chichot rozbrzmiał mi

ostro w uszach. Poczekał, aż w moich oczach zalśni zrozumienie, i wrzasnął:

- Zgadza, się! Ja jestem On. Przegrałeś! Zniszczyłeś androida, którego jedynym zadaniem

było skłonić cię właśnie do tego. To wszystko tutaj jest niczym innym jak pułapką zastawioną na

ciebie! Cały ten świat istniał wyłącznie po to. Zapomniałeś, że ciało jest tylko opakowaniem dla

mego wszechmocnego i nieśmiertelnego umysłu! Przegrałeś, a ja wygrałem, teraz już

definitywnie!

background image

15

To był klasyczny szok.

Sądzę, że normalnie powinienem coś czuć - złość, żal, frustrację. Byłem jednak

przepełniony tylko jednym pragnieniem - czekałem znów na okazję, by spróbować go zabić.

Stawało się to już nieco nudne, ale miałem nadzieję, że stare przysłowie: ”Do trzech razy

sztuka”, okaże się jeszcze prawdziwe. Tymczasem On zmieniał moje ubranie w łachmany,

usuwając wszystko, na co natrafił, i odrywając broń przyczepioną do mojej skóry. Poszło

wszystko, co łatwo było odszukać: nóż pod kolanem, pistolet z nadgarstka, granaty z włosów. To,

co zostało, było trudne do znalezienia, jak również do szybkiego wykorzystania.

- Przygotowałem wszystko na tę chwilę! Wszystko! - wrzasnął radośnie, gdy skończył

mnie obmacywać.

Usłyszałem brzęk łańcuchów i na moich dłoniach zatrzasnęły się kajdanki połączone

krótkim łańcuchem. Gdy metal się spinał, ujrzałem krótki błysk i choć nic nie czułem,

spostrzegłem, że skóra wokół obrączek zaczyna czerwienieć. Nieistotne. Dopiero gdy tego

dokonał, wbił mi igłę w przedramię. Czucie zaczęło wracać. Najpierw ból nadgarstków, potem

świadomość całego ciała. Ból zignorowałem, choć powodował drgawki spazmatycznie prze-

biegające przez wszystkie moje członki. Silniejsze pchnięcie strąciło mnie ze stołu na podłogę.

Pozbierał mnie dość szybko i ciągnąc za nogi, ruszył ku jednemu z podtrzymujących strop

filarów. Trzeba przyznać, że miał, ścierwo, krzepę. Moje palce natknęły się po drodze na jakiś

przedmiot i zacisnęły na nim. Przyznaję, że trochę się pomyliłem. Naszym celem był stalowy

słup sięgający mi do pasa, a umieszczony w odległości pięciu jardów od time-helixu. Łańcuch

łączący moje ręce został przytwierdzony do uchwytu na jego szczycie, co po chwili

przypieczętował kolejny błysk światła. Puścił mnie. Z trudem trzymałem się na nogach bez jego

pomocy. On tymczasem zajął się nastawianiem wskaźników time-helixu. W katedrze zapadła

dziwna cisza.

- Wygrałem! - zawył nagle, podskakując przy tym z wściekłością. - Czy dotarło w końcu

do ciebie, że jesteś w pętli czasowej, która nie istnieje i którą stworzyłem, aby cię złapać? I to, że

zniknie ona w chwili, gdy ja przeniosę się do innego czasu?

- Podejrzewałem to. Historia mówi, że Napoleon przegrał.

background image

- Tu wygrał! Bo ja dałem mu broń i pomogłem mu. A potem go zabiłem, gdy moje nowe

ciało było gotowe. Pętla czasowa powstała właśnie w tym momencie, a jej powstanie

spowodowało wytworzenie bariery w czasie. Zniknie ona, gdy to wszystko, razem z tobą,

przestanie istnieć. Ale ty nie znikniesz tak szybko. Chcę, żebyś trochę tu posiedział, rozmyślając

nad swoją przegraną i nad nieistnieniem dla ciebie przyszłości. Dlatego wokół tej katedry

założony jest izolator. Najprawdopodobniej umrzesz z pragnienia, zanim przestanie on działać! -

ostatnie słowa wykrzyczał, po czym wrócił do konsolety.

Otwarłem dłoń, żeby zobaczyć, jaka broń wpadła mi w palce podczas ostatnich wydarzeń.

Był to mały miedziany cylinderek, ważący nie więcej niż parę deka. Jeden jego koniec był

ażurowy i sypał się zeń biały, drobny piasek. Było to bowiem stylowe urządzenie służące w tej

epoce do suszenia atramentu na świeżo napisanych listach. Nie ukrywam, że wolałbym coś

bardziej wojowniczego, ale od biedy i to się mogło przydać.

- Odchodzę! - zakomunikował mi znad konsolety.

- A co z twoimi ludźmi? - spytałem, starając się zyskać na czasie.

- Niewolnicy. Znikną razem z tobą. I tak już ich nie potrzebuję. Mam do dyspozycji cały

świat, który czeka tylko, aby mnie powitać. Wkrótce takich światów będzie mnóstwo. Wkrótce

wszystko będzie moje!

Dodanie czegokolwiek do tej przemowy byłoby błędem, toteż poczekałem spokojnie i w

milczeniu, aż wlazł do walca time-helixu.

- Wszystko moje! - powtórzył, spowity już zielonkawą poświatą.

- Wątpię - oświadczyłem mu jak najuprzejmiej, ważąc w dłoni cylinderek i mierząc

wzrokiem odległość od pulpitu.

Sterowanie time-helixem polega na wduszeniu pożądanej kombinacji przycisków dość

sporych rozmiarów. Ta, której potrzebował, była już zaprogramowana. Jeśliby udało się wdusić

dodatkowy, to miejsce docelowe uległoby zmianie albo, na przykład, byłoby nicością.

Wykonałem ręką kilka próbnych łuków, mierząc dystans i obliczając trajektorię. Musiał to

zauważyć, bo z dzikim rykiem usiłował wyjść. Ale time-helix, jeśli już zacznie się rozwijać, to

trzyma mocno. Ten już zaczął pracę.

Na zimno oceniłem odległość i posłałem cylinderek ku pulpitowi. Błysnął we

wlewającym się przez okna blasku słońca i pięknym łukiem opadł na klawiaturę, wywołując

jednocześnie parę miłych sercu trzasków. Opętańcze wrzaski Onego ucichły, gdy zniknęła

background image

zielona poświata, a za oknem zapanował zmrok. Widziałem już taki mrok - w czasie ataku

temporalnego na kwaterę Korpusu. Znaczyło to, że poza budynkiem, w którym byłem, cała reszta

Londynu zmieniła się w nicość.

Koniec.

Koniec wszystkiego. Uczucia, które wracały do mego umysłu, w miarę jak słabło

działanie

narkotyku,

pogłębiały

jeszcze

to

wrażenie.

Koniec.

background image

16

Czy komuś z was zdarzyło się kiedykolwiek zostać złapanym w katedrze Świętego Pawła

w roku pańskim 1807, i to z całym zewnętrznym światem zamienionym w nicość; samotnie stać

sobie przyspawanym do stalowego słupa i być całkowicie na łasce losu? Niewielu może, jak

sądzę, udzielić twierdzącej odpowiedzi. Ja mogę, ale naprawdę nie sprawia mi to przyjemności.

Próbowałem uwolnić się, ale raczej bez przekonania. Wszystko zostało tu zbyt fachowo

przeprowadzone, aby jakakolwiek szamotanina miała sens.

Powinienem kombinować, jak się stąd wydostać i walczyć dalej, ale jakoś nie miałem na

to ochoty. Po raz pierwszy w życiu byłem całkowicie bierny i pozbawiony możliwości działania.

Musiałem lojalnie przyznać sam przed sobą, że pobito mnie na całej linii.

W czasie gdy rozważałem tę nową sytuację, w absolutną ciszę wdarło się cichutkie ni to

brzęczenie, ni to gwizd, który stopniowo narastał. Dochodził z pustego powietrza gdzieś nade

mną i zakończył się głośnym trzaskiem. W górze pojawiła się postać ubrana w kombinezon

kosmiczny i używająca grawitatora. Postać spłynęła powoli w dół.

Byłem tak ogłupiały, że prawie nic nie mogło mnie już zdziwić. To znaczy, sądziłem tak

do chwili, gdy postać podniosła przesłonę hełmu.

Byłem gotów uwierzyć we wszystko poza tym, że to może być ona.

- Zdejmij te kretyńskie łańcuchy - stwierdziła Angelina z niesmakiem. - Wystarczy

zostawić cię samego, a już pakujesz się w jakieś dziwne kłopoty. Teraz będziemy już razem. To

wszystko, co mam ci na ten temat do powiedzenia.

Nie mogłem nic odpowiedzieć, bo moje narządy mowy zostały fatalnie wręcz

zablokowane i nie byłem w stanie wydać żadnego dźwięku. Dopiero widok Angeliny stojącej na

podłodze doprowadził mnie do przytomności.

- Ślicznie dobrane imię - Angelina. Spadłaś z nieba, aby mnie uwolnić?

W odpowiedzi otworzyła szerzej przesłony, żeby mnie pocałować, po czym wyjęła nóż

laserowy i zaczęła majstrować przy łańcuchach.

- Teraz powiedz mi o tych tajemniczych podróżach w czasie i o tym całym nonsensie. I

mów szybko, bo mamy tylko siedem minut, jeśli wierzyć w to, co mówił Coypu - stwierdziła

stanowczo.

background image

- A co jeszcze ci mówił? - spytałem, zastanawiając się, jak dużo wie.

- Tylko nie zaczynaj być tajemniczy! Mam dość Coypu i jego bełkotu.

Odskoczyłem, gdy dla poparcia tego oświadczenia machnęła mi nożem przed nosem, po

czym zabrałem się do gaszenia tlących się rękawów kurtki. Zdenerwowana Angelina stawała się

naprawdę niebezpieczna.

- Kochanie - rzekłem z uczuciem, starając się obserwować jednocześnie jej twarz i dłoń z

nożem. - Niczego przed tobą nie ukrywam! Po prostu we łbie mi się mąci od tych wszystkich

skoków czasowych i wolę wiedzieć, jak daleko sięga twoja wiedza w tej kwestii, aby dokończyć

tylko opowieść. Tak będzie dużo prościej i szybciej.

- Doskonale wiesz, że ostatni raz rozmawialiśmy przez wideofon. Powiedziałeś, że to

bardzo ważne, żebym przyszła jak najszybciej do laboratorium Coypu. Gdy w końcu się tam

zjawiłam - bo ty zaraz przerwałeś połączenie - wszyscy latali jak wariaci i byli zajęci swoimi

maszynami tak dokładnie, że nie było nikogo, z kim można by porozmawiać. Coś tam

wrzeszczeli o powrocie w czasie i tyle. Zresztą, z Inskippem też nie było lepiej. Oznajmił mi, że

zniknąłeś z jego biura, gdy mówił ci, co o tobie myśli. Chyba dowiedział się o tych paru

groszach, które odłożyliśmy na czarną godzinę. Potem była masa gadania o tobie zbawiającym

świat czy galaktykę, ale ciągle nie mogłam zrozumieć z tego ani słowa. To wszystko straszliwie

się ciągnęło, aż w końcu posłali mnie tutaj.

- A więc zrobiłem to - stwierdziłem z uznaniem w głosie. - Uratowałem ciebie, Korpus i

wszystko!

- Miałam rację. Znowu chlałeś!

- Ostatnimi czasy nie, a skoro chcesz znać prawdę, to wy wszyscy zniknęliście i cała baza

z wami. Coypu był ostatni, a więc miał czas, aby ci o tym opowiedzieć. Nikt z Korpusu nie

istniał, bo nikt się nigdy nie narodził, jeśli nie brać pod uwagę moich wspomnień.

- Moje wspomnienia są troszkę inne.

- Powinny być, skoro dzięki moim wysiłkom plany Onego zawiodły...

- Jego, nie onego. To całe picie rzuca ci się na język.

- On to imię, i nie piłem od paru godzin. Ani kropelki. Czy możesz posłuchać przez

chwilę, nie przerywając mi? Ta historia jest już i tak wystarczająco powikłana...

- Powikłana i z pewnością zainspirowana alkoholicznie.

Warknąłem, po czym pocałowałem ją i kontynuowałem opowieść, zanim się opamiętała.

background image

- Atak czasowy został skierowany przeciw Korpusowi i Coypu wysłał mnie w przeszłość,

w rok 1975, abym temu zapobiegł. Częściowo mi się to udało, ale On uciekł, po czym zjawił się

tu, w 1807 roku, gdzie zastawił na mnie pułapkę i złapał mnie. Ale jego plany nie powiodły się w

całości, bo zdołałem zmienić ustawienie jego time-helixu. To musiało mu sporo zamieszać, bo

zjawiłaś się, aby mnie uratować.

- Och, kochanie, zawsze wiedziałam, że możesz uratować świat, jeśli naprawdę się

postarasz!

Wzięliśmy się za ramiona z czymś, co można by określić jako autentyczną namiętność,

przerwaną jednak przez gwałtowny cios, którym poczęstowała mnie w ramię. Cofnąłem się z

jękiem.

- Czas! - jęknęła, patrząc na zegarek. - Przez ciebie zapomniałam. Mamy mniej niż

minutę. Gdzie time-helix?

- Tu - wskazałem, masując sobie kończynę.

- A kontrolka?

- Tam.

- Wstrętna. Gdzie jest odczyt?

- Te przyciski.

- Musimy nastawić trzynastą pozycję. Coypu bardzo na to nalegał.

Wduszałem przyciski na podobieństwo zidiociałego pianisty, co zaowocowało dzikimi

błyskami światełek.

- Trzydzieści sekund - poinformowała mnie słodko.

- Jest! - jęknąłem, gdy oznajmiła, że dziesięć. - Pole ma postać powierzchniową, więc

musimy stać blisko.

- Gdybym nie miała tego kretyńskiego kombinezonu - szepnęła, gryząc mnie namiętnie w

ucho - byłoby o wiele zabawniej.

- Może, ale byłoby dość ambarasujące zjawić się w takich strojach w bazie.

- Nie przejmuj się, jeszcze tam nie wracamy.

Coś nagle obudziło się do samodzielnego życia w moim żołądku.

- Co masz na myśli? I dokąd, u diabła, lecimy?

- Nie wiem dokładnie! Wszystko, co Coypu powiedział, to tyle, że będziemy jakieś

dwadzieścia tysięcy lat w przyszłości, tuż przed zniszczeniem tej planety.

background image

- Znowu On i jego idioci! - jęknąłem. - Właśnie lecimy w przyjemne miejsce, gdzie cała

planeta jest jednym wielkim szpitalem dla czubków i wszyscy są przeciwko nam!

Otoczenie zamarło, gdy spirala time-helixu ruszyła. Ja rozpoczynałem podróż z głupim

wyrazem twarzy. Trwał on przez dwadzieścia tysięcy lat i był dokładnym odzwierciedleniem

moich uczuć.

background image

17

Błam! To było jak spadanie prosto do łaźni parowej. Nie dość, że spadaliśmy, to jeszcze

chmury zasłaniały całkowicie krajobraz. Niewidoczna powierzchnia mogła być z równym

powodzeniem o dziesięć jardów, jak i dziesięć mil pod nami.

- Włącz grawitator! - krzyknąłem. - Mój został w nie istniejącym dziewiętnastym wieku.

Może nie powinienem był krzyczeć, bo Angelina dała pełną moc i wysunęła się z mojego

uścisku. Wściekle machając rękami, zdołałem zaczepić się na jej stopie. Kombinezon zjechał z

niej, rozciągając się malowniczo.

- Wolałabym, żebyś tego nie robił - dobiegło mnie z góry.

- Całkowicie się z tobą zgadzam - wymamrotałem przez zaciśnięte zęby. Nogawka

osiągnęła swoją dwukrotną długość i bujałem się na niej w górę i w dół, zupełnie jak na gumowej

linie. Kombinezony są pomyślane tak, by znosić różne dziwne rzeczy, ale zapewne o czymś

takim nikt nie pomyślał. Trzeba było jednak skończyć ten cyrk, w przeciwnym razie cały strój

mógł trzasnąć.

- Wyłącz to! - krzyknąłem.

Jej reakcja była natychmiastowa i zaczęliśmy spadać jak kamienie. Kombinezon skurczył

się błyskawicznie, a ja wystrzeliłem w ramiona Angeliny. Ta spojrzała w dół, pisnęła i włączyła

grawitator ponownie. Tym razem byłem zupełnie nieprzygotowany, toteż zsunąłem się po niej

wprost ku terenowi, który nagle ukazał się poniżej. W ciągu tych paru sekund, które mi zostały,

robiłem, co mogłem, aby wylądować raczej na plecach, i prawie by mi się to udało, ale wcześniej

uderzyłem o ziemię.

Wszystko było ciemnością i zaczynałem nabierać pewności, że umarłem. Ostatnie

przebłyski świadomości przebiegały mi przez głowę. Nie dość, że nie żałowałem niczego, to

jeszcze było parę drobiazgów, które pragnąłbym robić częściej, gdybym mógł...

Trwało to parę sekund, aż dotarło do mnie, że żyję, ale mam usta pełne błota. Wyplułem,

co się dało, przetarłem oczy i rozejrzałem się. Pływałem w bajorze na wpół rozwodnionego błota,

w którym rozrywały się co chwila bąble jakiegoś śmierdzącego gazu i rosły niezbyt przyjemnie

wyglądające pnącza. Coś mnie wprawdzie bolało, ale nie za mocno, tak że życie zaczynało

nabierać kolorów, a nawet zapachów.

background image

- Tam w dole wygląda dość obrzydliwie - stwierdziła Angelina, unosząc się parę stóp nad

moją głową.

- Jest dokładnie tak, jak wygląda. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym stąd

wyjść. Zniż się trochę i zegnij kolana. Złapię cię i odjeżdżamy. Tylko delikatnie, na wszystko co

święte!

Z rozgłośnym mlaśnięciem uwolniliśmy się z natrętnego błocka, po czym ruszyliśmy

ponad rozpościerającym się na wszystkie strony bagniskiem.

- W prawo - zakomenderowałem w pewnej chwili. - Wygląda na kanał z czystą wodą.

Wydaje mi się, że kąpiel i przepiórka byłyby wskazane.

- Ponieważ mam pecha poruszać się z wiatrem, to wyraziłeś moje najskrytsze marzenie!

Pośrodku strumienia była odrobina złotego piasku, jakby umyślnie dla mnie wysypana.

Zeskoczyłem, gdy Angelina obniżyła lot, i zanim jeszcze zdążyła wylądować, zrzuciłem ubranie i

szorowałem się zawzięcie stojąc po pas w wodzie. Obserwowałem właśnie, jak Angelina

zdejmuje kombinezon i zaczyna rozczesywać swoje długie włosy, które były obecnie jasne, gdy

ognisty ból przeszył mój gluteus maximus. Wyskoczyłem z wody ze wszystkimi objawami właś-

ciwymi psu, któremu drzwi przytrzasnęły ogon. Chociaż tak atrakcyjna i kobieca, Angelina

zawsze była sobą. Grzebień został zastąpiony przez pistolet i zanim dotknąłem piasku, zabrzmiał

pojedynczy, ale celny strzał.

Gdy ona zajęta była czynnościami samarytańskimi, to znaczy spryskiwała pianką

chirurgiczną podwójny ślad zębów na mojej skórze, obejrzałem sobie to, co chciało mnie zjeść na

obiad. Z rybki została połowa, nadal jednak podrygująca i kłapiąca szczękami. Te ostatnie miały

więcej zębów niż magazyn spółdzielni dentystycznej i towarzyszyły im niezbyt miło błyszczące

ślepia. Złapałem ścierwo za szczątki ogona i wrzuciłem do wody. Spowodowało to nader

ożywioną działalność pod powierzchnią, a z tego, co było widać, wywnioskowałem, że bydlę,

które mnie napadło, było raczej mizernym mieszkańcem tych okolic.

- Dwadzieścia tysięcy lat nie wyszło tej planecie na zdrowie - stwierdziłem

autorytatywnie.

- Skończ narzekać, czas na lunch! Zawsze praktyczna kobieta.

Na obiad było coś, co wylazło za mną na brzeg i próbowało mnie zjeść. Wyglądało nawet

na rybę, tylko miało owłosione łapy. Na deser był przebłysk geniuszu Angeliny, która zabrała

flaszkę mojego ulubionego wina.

background image

- Uratowałaś moje życie parę razy w ciągu ostatnich dwudziestu wieków - powiedziałem

ocierając usta. - Więc nie gniewam się, że zamiast w domu znalazłem się w tym bagnie. Ale czy

ty mogłabyś mi w końcu powiedzieć, co się stało i co Coypu ci powiedział?

- Gadał dużo różnych takich, ale zrozumiałam z tego niewiele. Zrobił czujnik czasowy,

czy jak to się tam zwie, i śledził twoje skoki w czasie i czyjeś jeszcze - pewnie chodziło o

twojego przeciwnika. On zrobił coś z czasem, stworzył jakąś pętlę, która istniała pięć lat, po

czym zniknęła. On z niej wyskoczył, ty nie. Więc Coypu wysłał mnie na kilka minut przed

końcem, żebym cię stamtąd wyciągnęła. Dał mi współrzędne następnego skoku - tym razem do

czasu twego wroga. Spytałam go uprzejmie, co mamy tu robić, ale mamrotał coś o paradoksie.

Czy masz jakieś pomysły, co to może być?

- Przecież to proste. Znajdziemy Onego i zabijemy, co powinno zlikwidować całą sprawę.

Dwa razy już próbowałem - raz strzelając, drugi raz bombą termitową. Ale, jak mówią, do trzech

razy sztuka.

- Może ja powinnam się nim zająć? - spytała słodko Angelina.

- Dobry pomysł. Mam już dość tej czasowej ciuciubabki.

- A jak znajdziemy Onego?

- Najprostsze zadanie na świecie, jeśli masz detektor energii pola czasowego.

Miała.

- Wystarczy wdusić ten guzik, a wychylenie igły wskaże nam drogę.

Guzik został wduszony i nic się nie stało. Jedynie z wnętrza instrumentu wypłynęła

odrobina wody.

- To chyba nie działa - uśmiechnęła się uprzejmie.

- Możliwe, albo w tym momencie nie używają time-helixu - stwierdziłem, przeszukując

swoje ubranie. - Musiałem zostawić całe wyposażenie, ale Chytry Jim nigdy nie rozstaje się ze

swym szperaczem.

Z tego drobiazgu byłem dumny, gdyż zrobiłem go własnoręcznie i był jednym z paru

przedmiotów, których On nie znalazł. Mogło to wytrzymać wszystko, poza wrzuceniem do

wulkanu, i było wielkości pudełka od zapałek. Wykrywało minimalne nawet zmiany

radioaktywności, i to na całej skali. Włączyłem maszynkę i zająłem się przyciskami.

- Bardzo ciekawe - mruknąłem, sprawdzając częstotliwości radiowe.

- Jak mi nie powiesz co, to więcej razy nie będę sobie zawracała głowy ratowaniem

background image

twojej osoby.

- I tak to zrobisz, bo mnie kochasz. Mam tu dwa źródła: jedno słabe i dalekie; drugie

całkiem blisko, działające na wielu częstotliwościach, z radioaktywnością włącznie. I jeszcze coś,

co jest chwilowo najistotniejsze. Wyciągnij krem przeciwsłoneczny, promieniowanie

ultrafioletowe dosięga szczytu skali. Możemy się założyć, że już jestem ugotowany.

Nakremowaliśmy się i na przekór temperaturze włożyliśmy wystarczającą ilość rzeczy,

by rzeczywiście się ugotować, ale przynajmniej niebezpieczeństwo zostało odsunięte.

- Dziwne rzeczy się tu dzieją - stwierdziłem. - Promieniowanie, klimat, zwierzątka w tej

wodzie, zastanawiam się...

- A ja nie. Po wykonaniu zadania możesz zająć się wykopaliskami. Ale najpierw zabijmy

kogo trzeba.

- Odezwał się zawodowiec. Mam nadzieję, że tym razem przerobimy uprząż, żeby nie

szukać się po terenie?

- Bardzo zabawne - odparła rozpinając sprzączkę.

Powietrzne bliźniaki syjamskie zostały spięte i grawitator poniósł nas ku źródłu

promieniowania. Błoto ciągnęło się nużąco długo i zaczynałem się już obawiać o generator, gdy

w końcu pojawił się suchy ląd. Najpierw pod postacią wysepek, potem jako bariera górska, której

pokonanie poważnie uszczupliło nasze zapasy energii.

- Wkrótce będzie spacerek - oznajmiłem. - Zawsze to lepsze od kąpieli.

- Nie bardzo, jeśli ewolucja na lądzie poszła w tę samą stronę, co w wodzie.

Niepoprawna optymistka! Miałem już powiedzieć coś równie błyskotliwego, gdy pod

nami coś błysnęło, a moja noga zareagowała atakiem bólu.

- Postrzelili mnie! - wrzasnąłem bardziej z zaskoczenia niż z bólu i sięgnąłem do dźwigni,

ale Angelina zdążyła już wyłączyć zasilanie. Wylądowaliśmy w ostatniej chwili na czymś, co

było imponującym rumowiskiem skalnym. Podskakując na jednej nodze, grzebałem koło

apteczki, ale i tu Angelina mnie wyprzedziła. Odkażenie, zastrzyk uśmierzający ból - cała

operacja trwała kilkanaście sekund.

- Mała rana postrzałowa - poinformowała mnie spryskując okolice pianką. - Powinno się

szybko zagoić, tylko nie forsuj nogi. Teraz posiedź tu grzecznie. Pójdę zabić tego, kto to zrobił.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zniknęła między skałami. Nie ma nic lepszego niż

troskliwa i kochająca żona, która jest zawodowym mordercą. Możliwe, że w tej rodzinie to ja

background image

noszę spodnie, ale za to oboje nosimy broń.

Rozmyślania przerwał mi odgłos strzału i jakieś dzikie wrzaski, po których nastała cisza.

Zaletą Angeliny był fakt, że w tego typu sytuacjach nie musiałem się zastanawiać, kto wygrał.

Przyznaję, że zdrzemnąłem się nieco, czekając na jej powrót. Obudziło mnie wyłączenie

grawitatora, gdy osiadła przy mnie.

- Mógłbym się dowiedzieć, co się stało?

- Był tylko jeden. Tam jest coś w rodzaju farmy, jakieś maszyny, coś rośnie. Dałam mu w

łeb, ale nie mogłam zastrzelić, gdy był nieprzytomny.

Ucałowałem ją gorąco.

- Skrupuły, moja droga. Niektórzy się z nimi rodzą, ty to masz od chirurga, ale rezultaty

są takie same.

- Nie jestem pewna, czy je lubię. W dawnych czasach była jednak jakaś wolność, a teraz...

- Wszyscy musimy być czasem cywilizowani - oświadczyłem.

- Myślę, że masz rację - westchnęła. - Ale zawsze przyjemniej byłoby od ręki go

zastrzelić.

Używając oszczędnie grawitatora, zniżyliśmy się nad płaskowyż uwieńczony niską

budowlą ze scementowanych głazów. Drzwi były otwarte, toteż pokuśtykałem tam, opierając się

na jej ramieniu. Wnętrze było słabo oświetlone, maleńkie, z wąskimi oknami. Moją uwagę

zwróciły przede wszystkim łóżka. Jedno było zajęte przez podrygującą postać związaną w kłębek

i zakneblowaną, drugie zaś świeciło pustką.

- Połóż się - zarządziła Angelina - a ja zobaczę, czy da się wyciągnąć coś mądrego od

tego tam.

Dopiero teraz zrobiłem krok w stronę łóżka i nagle mnie olśniło.

- Dwa łóżka! Ktoś tu jeszcze musi być w okolicy! Zanim zdążyła odpowiedzieć, za nami

w drzwiach pojawił się drugi mieszkaniec tej rudery, wrzeszcząc coś głośno i jeszcze głośniej

strzelając.

background image

18

Facet wrzeszczał najprawdopodobniej dlatego, ze broń została mu wytrącona z dłoni,

zanim pociągnął za spust, a w chwilę później następny pocisk wysłał go za drzwi. Wszystko to

zarejestrowałem przewracając się na brzuch i wyciągając broń. Nim zdążyłem to zrobić,

Angelina już chowała swoją.

- To mi się bardzo podoba - stwierdziła na widok nieruchomej pary butów wystających

zza progu. - Cywilizacyjne skrupuły czy nie, strzelanie w samoobronie jest ciągle równie

przyjemne jak dawniej. Widziałam go, gdy tu wchodziliśmy, ale nie miałam możliwości czystego

strzału. Teraz powinno być ciszej. Zrobię jakąś zupę, a ty się prześpij...

- Nie! - zaoponowałem stanowczo, żując koncentrat. - Jest oczywiście w infantylizmie

sporo przyjemności - w tym przypadku oznacza to, że będę traktowany jak zidiociałe dziecko -

ale sądzę, że mam tego dość. Dwa razy goniłem Onego i coś udało mi się osiągnąć, a tym razem

zamierzam dokończyć rozmowę. Ja dowodzę tym cyrkiem, a więc bądź uprzejma naśladować

mnie, a nie prowadzić, i zechciej może słuchać rozkazów.

- Yes, sir - odparła z ukłonem.

Ciekawe, czy ukłon ten maskował drwiący uśmiech? Nieważne - i tak ja jestem szefem.

Zabraliśmy się do roboty przy wtórze wymyślnych zapewne przekleństw naszego

więźnia. Gdy tylko wyciągnąłem knebel, musiałem cofnąć palce, typek usiłował bowiem mnie

ugryźć. Zainteresowałem się zatem jakimś stojącym opodal radiopodobnym urządzeniem.

Działało, ale i tak nie dało się nic zrozumieć z tego bełkotu. Poszukiwania Angeliny były bardziej

owocne. Wyprowadziła zza węgła wstrętnie wyglądający pojazd, samojazd właściwie, coś w

rodzaju plastikowej wanny dyndającej pomiędzy czterema kołami. To coś syczało i warczało

podczas prezentacji.

- Proste w obsłudze - poinformowała mnie, gdyż zawsze była lepsza w technice niż ja. -

Ta dźwignia włącza toto i wyłącza, a te dwie wajchy są do operowania kołami - tylne i przednie;

w przód, gdy chce się dodać szybkości, w tył, gdy zahamować.

- A neutralnie, gdy zostawia się stałą szybkość - wpadłem jej w słowo, demonstrując, że

nie jestem całkowitym głąbem. - A to w ołowiu to będzie reaktor atomowy, płyn dochodzi tędy,

rozgrzewa się w wymienniku i zasila generator elektryczny, a dalej motory przy kołach.

background image

Brzydkie, ale proste i praktyczne.

- Tam jest coś w rodzaju ścieżki przez pola uprawne, a jeśli pamięć mnie nie myli - i tak

skorzystasz z okazji, aby mnie poprawić - to jest ten sam kierunek, który wskazywał ten twój

wynalazek.

- A zatem w drogę! - zdecydowałem.

- Dobijemy tego? - spytała z nadzieją.

- Nie, ale zabiorę mu rzeczy, bo moje ubranie nadaje się tylko na szmaty, i rozmontuję mu

radio. Zanim przegryzie knebel, my będziemy już daleko.

Droga była męcząca, a krajobraz potwornie monotonny. Zaledwie parę razy napotkaliśmy

ślady opon, ale do samego wieczoru było to jedyne urozmaicenie. Obóz rozbiliśmy wśród skał, a

ranek powitałem już w lepszej kondycji i z wilczym apetytem. Tym razem Angelina prowadziła

pojazd, a ja ze zdobyczną dubeltówką na kolanach podziwiałem krajobraz. Zjeżdżaliśmy już na

równinę z jakąś niesympatycznie wyglądającą dżunglą, ku której zmierzał trakt. Sama dżungla

była zdecydowanie nieprzyjemna - pnącza omal nie ocierały się o nasze głowy, panował

półmrok, a powietrze było wilgotne i duszne.

- Nie podoba mi się tu - oznajmiła Angelina rozglądając się wokół.

- Mnie jeszcze mniej. Jeśli tutejsza fauna podobna jest do tego, co pływa, może być niezła

zabawa.

Głowa chodziła mi bez przerwy i po raz pierwszy w życiu żałowałem, że nie mam oczu

na szypułkach. Jak na razie nic nas nie goniło. Oczywiście patrzyłem wszędzie, tylko nie pod

koła, a tam właśnie kryło się niebezpieczeństwo.

- Te drzewa mają kretyński zwyczaj walić się na drogę - powiedziała Angelina z odrazą. -

Znowu trzeba będzie podskakiwać...

- Nie! - to było wszystko, co zdążyłem rzec, gdy koła wjechały na zieloną kłodę.

Byliśmy akurat nad nią, gdy ożyła i wygięła się w pałąk. Zdążyliśmy przezeń przejechać,

gdy z przodu wyłonił się początek tego czegoś - wąż z łbem wielkości beczki, syczący jak

eksplodujący bojler. Dokładnie poniżej znalazła się Angelina, która wyleciała z wozu i siedziała

teraz na drodze, potrząsając w zamroczeniu głową, niczego nieświadoma. Miałem czas tylko na

jeden strzał i musiał to być dobry strzał, jeśli chciałem cokolwiek osiągnąć.

Władowałem kulę między ślepia - w chmurze strzępów łeb zniknął gdzieś i to powinien

być koniec, tyle że ciało przebiegł jeszcze potężny dreszcz i zanim zdążyłem cokolwiek zrobić,

background image

poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem między drzewa. Jakaś gałąź, która znalazła się na

drodze mego lotu, nie zechciała jednak ustąpić i w białej eksplozji wszystko zniknęło.

Tępe łomotanie pod czaszką i ostry ból w nodze zmusiły mnie do otwarcia oczu. Był to

duży wysiłek, ale uwieńczony sukcesem. Coś małego i brązowego, z całym mnóstwem zębów,

dobierało się do mojej nogawki, mając najwyraźniej ochotę zrobić sobie drugie śniadanie z mojej

własnej łydki. Pierwszy kęs mnie obudził, a drugiego już nie było, bo rozpaczliwe kopnięcie

trafiło zwierzątko w bok. Odskoczyło z warknięciem, ukazując mi całą zawartość swego pyska, i

odbiegło.

Powoli przebijało mi się coś z podświadomości, jakieś wspomnienia... droga... wąż...

wypadek... Angelina! Jęknąłem zrywając się na równe nogi.

- Angelina! - krzyknąłem. Odpowiedzią było milczenie. Wygrzebałem się na skraj drogi.

Chrząkąjąca wataha pobratymców mego niedoszłego konsumenta pracowała zawzięcie nad

ścierwem gada i osiągała doskonałe wyniki. Jak długo ja się nimi nie interesowałem, tak długo

mnie ignorowały, tak więc z tej strony wszystko było w porządku. Ale tylko z tej.

Moja broń zniknęła, Angelina także. Zanim zacząłem myśleć, zajrzałem do apteczki. Po

paru minutach przestało mi dzwonić we łbie, a sprawność ruchów osiągnęła poziom jak u

zdrowego sześćdziesięciolatka. Coś tu było straszliwie nie tak i był już najwyższy czas, aby

dowiedzieć się co. Ślady na ziemi były na tyle wyraźne, że przestałem obawiać się cudu. Ze

zjawiskami nadprzyrodzonymi nie da się bowiem walczyć, z ludźmi jak najbardziej. A tu byli

ludzie.

Duchy nie używają pojazdów, a w błotnistym zagłębieniu były piękne ślady dwóch par

kół i przynajmniej ze trzech wzorów podeszew. Albo byliśmy śledzeni, albo jakaś wycieczka

nadjechała przypadkiem na miejsce zdarzenia. Ponieważ oba wozy oddaliły się w obranym przez

nas kierunku, klnąc pod nosem ruszyłem ich śladem i starałem się nie myśleć o tym, co mogło się

stać z Angeliną.

Na szczęście ta wycieczka nie trwała zbyt długo. Po jakiejś godzinie roślinność zaczęła

rzednąć i wyszedłem między wzgórza. Wychodząc zza następnego zakrętu, dojrzałem tył jednego

z pojazdów. Cofnąłem się błyskawicznie i zacząłem myśleć.

Po ostatnich przejściach byłem prawie bezbronny, toteż natychmiastowe zastrzelenie

porywaczy nie wchodziło w grę. Miałem jedynie bransoletkę z granatów, którą dała mi Angeliną,

chyba jako talizman. A więc do roboty - garść usypiających powinna wystarczyć, a gdyby

background image

przypadkiem któryś z nich był nieco dalej, to zwykły, trzymany w drugiej dłoni, powinien go

rozerwać.

Tak przygotowany, sunąłem od skały do skały, zbliżając się do polany, na której stały oba

pojazdy. Wziąłem głęboki oddech i skoczyłem na otwartą przestrzeń...

I drewniany kołek, wprawiony w ruch przez strażnika, wylądował na moim ciemieniu...

background image

19

Zamroczyło mnie na parę sekund, ale to wystarczyło, abym został fachowo związany.

Zniknęła też cała broń, którą mogli znaleźć. Za ten incydent mogłem winić tylko siebie i swoją

głupotę, toteż kląłem na czym świat stoi, gdy przeniesiono mnie i rzucono koło Angeliny.

- Nic ci nie jest? - wychrypiałem.

- Oczywiście, że nie. Czuję się o niebo lepiej od ciebie. Co było zresztą prawdą. Ubranie

miała w paru miejscach podarte, nieco zadrapań na skórze, ale poza tym nic jej nie było. No i

związano ją równie fachowo jak mnie. Ktoś za to zapłaci, i to zapłaci porządnie. Byłem w stanie

usłyszeć zgrzytanie własnych zębów.

- Myśleli, że jesteś martwy - odezwała się. - I ja także. Ile czasu byłam nieprzytomna,

tego nie wiem, ale gdy się ocknęłam, to oni już przyjechali. Zabrali broń i ekwipunek i ładowali

to do wozów. Nic nie mogłam zrobić, żeby ich powstrzymać, wszyscy mówią tym strasznym

językiem.

Wyglądali tak, jak brzmiał ich język - zarośnięci i brudni, z ubraniami w stanie rozkładu.

Mogłem przyjrzeć się im bliżej, gdy jeden podszedł i zaczął oglądać moją głowę, porównując ją z

całkiem niezłą fotografią, którą miał w garści. Musieli być kumplami Onego. W tym momencie

mało szlag mnie nie trafił, gdy najbrudniejszy i najbrzydszy zaczął obmacywać Angelinę. Był

jednak za daleko i próba kopnięcia go skończyła się fiaskiem.

Jedno bezsprzecznie trzeba przyznać Angelinie - jest osobą konkretną. Kiedy wie, czego

chce - dostaje to, i nieważne, w jaki sposób. Teraz wpadł jej do głowy pomysł, jak się stąd

wydostać, i wprowadziła go w czyn bez wahania. Nie potrafiła mówić ich językiem, ale mowa,

którą się posłużyła, była tak stara jak ludzkość. Odwróciła się ode mnie i uśmiechnęła do tej

obrośniętej małpy. Ramiona wyprężyła do tyłu, a nogi rozchyliła na tyle, na ile pozwalał

krępujący je w kostkach sznur.

Oczywiście, że to poskutkowało. Dwaj pozostali mieli, co prawda, jakieś wątpliwości, ale

Kudłaty dał jednemu po łbie i na tym się skończyło. Patrzył na Angelinę pałającym wzrokiem.

Zbliżył się, a ona posłała mu w odpowiedzi swój najcieplejszy uśmiech i uniosła związane ręce.

Jaki mężczyzna mógł się temu oprzeć? Z pewnością nie ten worek kłaków. Przeciął jej

więzy na rękach i nogach, po czym postawił na ziemi i zamknął w niedźwiedzim uścisku,

background image

zbliżając swą gębę do jej twarzy. Mógłbym mu powiedzieć, że bezpieczniejsza byłaby próba

pocałowania tygrysa szablozębego, ale po co.

To, co nastąpiło później, widziałem tylko ja - oczekiwałem tego i nie miałem zasłoniętego

widoku. Angelina wykonała krótki i błyskawiczny ruch prawą dłonią i rąbnęła gościa pod

mostek. Ślicznie! Widziałem, jak jego plecy zatrzymały się na sekundę, po czym znowu

podążyły do przodu. Angelina podtrzymywała przez chwilę jego ciało, po czym odskoczyła i

wrzasnęła, gdy rąbnął o ziemię.

Obraz niewiniątka - dłonie przy ustach, oczy wytrzeszczone. Rzecz jasna, pozostali dwaj

nadbiegli, ale jeszcze nie zdążyli nabrać podejrzeń. Pierwszy z nich miał moją strzelbę.

Zaopiekowała się nim Angelina. Ledwie znalazł się na tyle blisko, aby mieć pewność ciosu,

poczęstowała go nożem zabranym Kudłatemu. Nie widziałem, gdzie trafiła, bo trzeci właśnie

mnie mijał. Podkurczyłem uprzednio nogi w nadziei na taką okazję, teraz wyrzuciłem je

gwałtownie do przodu i trafiłem go pod kolana. W chwili gdy zaczął padać, zrobiłem co mogłem,

aby znaleźć się pod nim. Gdy dotknął gruntu, trafiłem go dwukrotnie obcasami w szyję. Drugi

raz tylko dlatego, że byłem naprawdę wściekły.

I to było wszystko. Angelina wyciągnęła nóż z krtani swojej ofiary, wytarła o łachy

nieboszczyka i przecięła moje więzy.

- Jesteś cudowna - oznajmiłem jej.

- Oczywiście, dlatego się ze mną ożeniłeś - odparła ze skromnością.

Pozbieraliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Nasz cel nie był daleko. Parę godzin później, zjeżdżając z jakiegoś wzniesienia,

zobaczyliśmy coś, co skłoniło nas do błyskawicznej zmiany kierunku jazdy. Zatrzymałem się

przed zakrętem i dalej poszliśmy już na własnych nogach. Wiał tu silniejszy wiatr i niemal cała

rozciągająca się przed nami okolica była wolna od mgły.

Naprzeciwko nas wznosiło się wzgórze, które na szczycie przechodziło w skałę o

pionowych ścianach z czarnego bazaltu. Erozja sprawiła, że wyrosły tam fantastyczne wieże i

bastiony, a ludzie, dodając swoje przeróbki, zmienili to w zamczysko zajmujące cały

wierzchołek. Znajdowały się tam okna i drzwi, flagi i proporce, schody i korytarze. Flagi były

czerwone z jakimiś hieroglifami, część wież też pomalowano na krwistoczerwony kolor.

Wszystko zaś miało w sobie sporo niekonsekwencji, która mogła oznaczać tylko jedno.

- To głupie - odezwała się Angelina - ale to miejsce wydaje mi się najnienormalniejsze w

background image

całym wszechświecie.

- Masz całkowitą rację, a to znaczy, że musi tu być On.

- A jak się tam dostaniemy?

- Bardzo słuszne pytanie - stwierdziłem, co było namiastką konkretnej odpowiedzi.

Podrapałem się w ramię, poskrobałem po brodzie, ale te czynności, niewątpliwie

przyspieszające tok myślenia, okazały się beznadziejnie bezskuteczne. Kątem oka natomiast

zauważyłem jakiś ruch. Spojrzałem w bok i złapałem za broń - to była jedna chwila, w następnej

zamarłem.

- Nie rób tylko żadnych gwałtownych ruchów, szczególnie w stronę broni - powiedziałem

jej cicho. - I obróć się powoli.

Oboje się obróciliśmy, nie robiąc nic więcej. Jakikolwiek nasz ruch mógł spowodować

skurcz mięśni palców pół tuzina facetów, którzy trzymali je na spustach.

- Bądź gotowa do skoku na mój znak - obejrzałem się tylko po to, aby zobaczyć

następnych czterech, wyrastających między nami a doliną. - Zapomnij, co ci przed chwilą

powiedziałem. Uśmiechnij się słodko i poddajemy się. Co dalej, zobaczymy, gdy będziemy w ich

obozie. - Ostatnie słowa były wspaniałym wsparciem moralnym.

W przeciwieństwie do facetów, od których pożyczyliśmy środki transportu, ci tutaj

wyglądali czyściej i niebezpieczniej. Mieli na sobie szare kombinezony z kapturami, w których

skryli głowy, i byli bardzo pewni siebie, co wskazywało na sporą praktykę. Jeden z nich zbliżył

się i obejrzał nas dokładnie, ale nie podszedł na tyle blisko, aby próba wyrwania mu rozpylacza

mogła być czymś więcej niż tylko próbą.

- Stragitzkrtanl? - spytał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: - Fidlykreepi?

Attentottenpotentaten?

Ponieważ cały ten popis lingwistyczny nie spotkał się z żadną reakcją z naszej strony,

zwrócił się do rudowłosego, wyższego rangą jegomościa, i to w najczystszym i porządnie

akcentowanym esperanto:

- Iii ne parolas konantain lingvojn.

- Nie można było nam tak od razu?! - wpadłem mu w słowo z wyrzutem. - Czy mógłbym

się dowiedzieć, dlaczego uznaliście za słuszne skierować broń na spokojnych podróżnych?

- Kim jesteście? - spytał rudy,

- Mogę was spytać o to samo.

background image

- Ja mam broń - zauważył oschle.

- Słuszna uwaga i uznanie dla twojej logiki. Jesteśmy turystami zza... - i tu przerwałem,

bo zaklął.

- Jest to niemożliwe, jak obaj wiemy, z prostego powodu. Tu nie ma drugiego kontynentu

- oznajmił po chwili.

Jeden kontynent? Co to się porobiło ze staruszką Ziemią przez te dwadzieścia wieków.

Kłamstwo nie było skuteczne, to może prawda zadziała? I tak nie miałem już nic do stracenia.

- Czy uwierzysz, gdy ci powiem, że jestem z innego czasu? - spytałem uprzejmie.

Zadziałało. Gapił się na mnie przez dłuższą chwilę, a wśród jego kompanów wybuchło

jakieś niezrozumiałe podniecenie. Uspokoił ich i zwrócił się ponownie do mnie.

- A co was łączy z Onym i z tymi kreaturami w mieście? Cóż, raz prawda okazała się

skuteczna, więc przełamując niechęć do zbyt daleko posuniętej szczerości, powiedziałem:

- Przybywam, aby zabić Onego i zlikwidować całą jego działalność.

To dało zadowalający efekt. Poniektórzy opuścili nawet broń, ale dowódca przywołał ich

do porządku. Rudy coś warknął i jeden z nich na chwilę zniknął w zaroślach. Pozostaliśmy w nie

zmienionych pozach, póki posłaniec nie wrócił z zielonym metalowym cylindrem, który wręczył

komendantowi. Był to przedmiot długi na stopę i musiał być pusty w środku, bo trzymał go w

palcach bez żadnego wysiłku. Rudy uniósł cylinder w górę i stwierdził:

- Mamy ponad sto takich. Są identyczne i w ciągu ostatniego miesiąca spadły z nieba.

Odnaleźć je można z łatwością, bo wysyłają silny impuls radiowy, ale nie możemy ich niczym

rozciąć ani otworzyć w inny sposób. Zewnętrzna powierzchnia opisana jest w pięciu różnych

językach. Ten, który rozumiemy, za każdym razem głosi to samo: ”Odnieście to przybyszom z

innego czasu”. Na dnie jest napisane coś jeszcze, w języku, którego nie znamy. Czy możecie to

odczytać?

Powoli podał mi cylinder, który wziąłem ostrożnie, mając na uwadze wymierzone we

mnie lufy. Metal wyglądał na collapsium, cholernie wytrzymałą rzecz używaną przy stosach

atomowych. Spojrzałem na denko i to spojrzenie wystarczyło.

- Mogę to przeczytać - odparłem, oddając mu walec. - Jest tam napisane, w pierwszej

linijce, że On i jego ludzie opuszczą tę epokę dokładnie po dwóch i trzydziestu siedmiu setnych

dnia od naszego przybycia.

Odpowiedzią był niezgodny pomruk i zgodne pytanie Angeliny i Rudego:

background image

- A druga linijka?

Starałem się uśmiechnąć, ale niezbyt mi się to udało.

- Och, drobiazg. Tam jest napisane, że cała ta planeta zostanie zniszczona na skutek

wybuchów atomowych zaraz potem.

background image

20

Namiot był zrobiony z takiego samego szarego surowca jak ich kombinezony i stanowił

oazę chłodu w tej łaźni parowej. Dzięki jakiejś powarkującej w kącie maszynie podano nam

jeszcze chłodniejsze drinki. Choć broń była wciąż obecna, ogólne stosunki poprawiły się. Rudy

zdecydował się najwyraźniej wziąć je w formalne karby, gdyż odezwał się uroczyście:

- Wypiję z tobą, jestem Diyan.

Wyglądało to na jakiś rytuał, toteż nie zwlekając przedstawiłem siebie i Angeline. Po tej

ceremonii broń zniknęła bez śladu, a atmosfera wyraźnie się ociepliła.

- Czy macie coś cięższego niż te pukawki? - spytałem.

- Chwilowo nie, bo to, co przywieźliśmy, zostało zniszczone w walce.

- Czy ten kontynent jest aż tak duży, że nie zdążycie ściągnąć ich szybko z waszego

kraju?

- Wielkość kontynentu nie ma tu żadnego znaczenia. Nasze statki kosmiczne są niezbyt

duże, a wszystko musi być przywiezione z naszej ojczystej planety.

Zamrugałem gwałtownie, czując, że głupieję.

- To wy nie jesteście rodowitymi Ziemianami?

- Nasi przodkowie byli, ale my jesteśmy z pochodzenia Marsjanami.

- Czy miałbyś coś przeciw temu, aby opowiedzieć mi co nieco o waszej historii, zanim

zaczniemy się zastanawiać, jak zwyciężyć Onego? Ułatwiłoby mi to trochę robotę i

zaoszczędziło łamania sobie głowy.

- Przepraszam, myślałem, że wiecie. Zaczęło się to parę tysięcy lat temu, gdy nagle

zwiększyła się aktywność Słońca i wzrosła temperatura Ziemi. Nagle, to znaczy przez paręset lat.

Zmienił się klimat, stopniały lodowce, morze zalało sporo lądu, wszystkie większe miasta

znalazły się pod wodą. Z tym można było sobie jeszcze poradzić, ale doszły trzęsienia ziemi i

erupcje wulkanów, i to na wielką skalę. Międzynarodowy wysiłek został zatem skierowany na

zagospodarowanie Marsa, aby umożliwić przesiedlenie tam wszystkich, którzy przeżyliby

kataklizmy ziemskie. Plan był ogromny - od stworzenia i utrzymania atmosfery do transportu

brył lodowych z pierścieni Saturna. W końcu się powiodło, ale przez ten czas państwa, które dały

wszystko dla tego przedsięwzięcia, tak osłabły, że z wolna przestały istnieć. Wybuchały bunty, a

background image

na Marsie walczyliśmy o przetrwanie. Na Ziemi dochodziły do władzy różne, bardzo żądne

wpływów kreatury, powodując dodatkowe zamieszanie. Utracony został kontakt między

planetami. Dokładnie nie wiemy, co tu się wtedy działo, nie zachowały się na tych pustyniach

żadne przekazy. W każdym razie - walka o przetrwanie skończyła się tym, że ludzkością rządzić

zaczęły obłęd i zbrodnia. Gdy byliśmy już w stanie odbudować stare statki kosmiczne,

pospieszyliśmy Ziemi z pomocą. Ale była ona niemile widziana. Tutejsi mordują obcych od ręki

i znajdują w tym dużą przyjemność. A tu prawie wszyscy są obcymi. To promieniowanie

stworzyło zaskakującą liczbę mutacji i w przyrodzie, i wśród ludzi.

Wprawdzie większość spośród mutantów szybko wyginęła, ale to, co ocalało, jest

śmiertelnie niebezpieczne. Mogliśmy pomóc im w bardzo niewielkim zakresie. Ziemianie nie

stwarzali zresztą zagrożenia dla nas, to znaczy do chwili, gdy pojawił się On. Zjednoczył ich

paręset lat temu.

- On faktycznie żyje przez ten cały czas?

- Na to wygląda. Jest takim samym szaleńcem jak reszta, ale na większą skalę, no i

potrafił w jakiś sposób podporządkować ich sobie. Zbudował to miasto, które widzieliście, i

stworzył coś w rodzaju społeczeństwa. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, była prośba o zwiększoną

pomoc. Nie uwierzyli, gdy powiedzieliśmy im, że dostają maksymalną ilość tego, co możemy

dać. W odpowiedzi wysłali parę rakiet z głowicami atomowymi. Po przybyciu pierwszej wysłana

została ekspedycja. Na Marsie przetrwaliśmy dzięki współpracy - nie było innej możliwości -

toteż nie jesteśmy wojskową społecznością. Ale robimy, co możemy - celem jest On. Bez niego

cała ta struktura się rozleci, a zabić go musimy, bo na Marsie przez jego idiotyzmy zginęły już

tysiące ludzi.

- No to mamy ten sam cel - stwierdziłem. - Przeprowadził atak czasowy również na nas, i

z podobnym rezultatem.

- Mamy trochę ponad dziesięć tutejszych godzin na opracowanie i wykonanie planu -

sprecyzowała Angelina, jak zawsze praktycznie podchodząca do rzeczy.

- Całościowy atak - orzekłem - na wszystkich frontach, aż do znalezienia słabego miejsca.

Tam się skoncentrujemy i dostaniemy się do środka, a potem zwyciężymy. Mówisz, że nie macie

ciężkiego sprzętu?

- Nie.

- Cóż, obejdziemy się... A co z możliwością poświecenia jednego statku, żeby rozbił się

background image

wewnątrz zamku i przerzucił tam nasz desant?

- Wszystkie zostały zniszczone w atakach samobójczych. Następne są w drodze, ale z

tego, co przeczytałeś wynika, że przybędą za późno, a oni robią to od stuleci.

- Hm... - zastanowiłem się głośno, bo nic mądrego nie chciało przyjść mi do głowy.

- Grawitator - szepnęła Angelina.

- Użyjemy grawitatora - oznajmiłem głośno.

W chwili gdy padł pomysł, cały plan miałem już wyrysowany pod powiekami.

- Będzie to akcja o charakterze przełamaniowym. Angelina i ja wymontujemy zasilacze z

części wyposażenia i użyjemy ich do grawitatora nastawionego na pełną moc. Założy się

dodatkowe zamocowania, obliczenia zrobię później, ale sądzę, że będzie on w stanie przenieść

pięć, sześć osób za mury, zanim się przepali. Angelina i ja to dwie, pozostałych wyznaczysz

spośród najlepszych, jakich masz...

- To nie jest zadanie dla kobiety - sprzeciwił się Diyan.

- Nie podniecaj się! Słodka i piękna swoją drogą, ale zapewniam cię, że może pokonać

dowolnych dziesięciu chłopów z twego namiotu. A ta grupa musi być najlepsza, bo będzie

działała od razu wewnątrz twierdzy. Reszta przypuści bardzo realistyczny atak na mury, potem

na jakiś wybrany ich kawałek i gdy natężenie walk będzie największe, my ruszymy z przeciwnej

strony. A teraz do roboty!

I tak wzięliśmy się do roboty, to znaczy Angelina i ja, bo inni nie mieli zielonego pojęcia

o organizowaniu naukowej masakry na skalę przemysłową i z całą wdzięcznością zwalili

wszystko na nas. Kiedy najważniejsze sprawy były już załatwione, zdołałem wreszcie zrobić to,

co było dla mnie najistotniejsze - od dwóch dni i dwudziestu tysięcy lat nie zmrużyłem oka. Trzy

godziny snu były z pewnością zbyt małą dawką, ale tylko na tyle mogłem sobie pozwolić.

Gdy obudziłem się, na zewnątrz było ciemno i równie gorąco jak za dnia.

- Mamy cztery godziny do świtu - poinformowała mnie zrelaksowana Angelina. - I

większość z tego będziemy potrzebowali na dojście do stanowisk. Atak zacznie się o świcie.

- Co z przygotowaniami?

- Uczą się szybko. Zresztą, walczą tu od paru ładnych lat, więc powinni znać teren.

Być może nie byli urodzonymi żołnierzami, ale ostatecznie, jeśli zaczyna, się walkę, to po

to, by wygrać. Przed namiotem spotkaliśmy Diyana prowadzącego trzech ludzi, którzy nieśli

dziwaczną konstrukcję z metalu i skóry z grawitatorem w środku.

background image

- Jesteśmy gotowi - oświadczył.

- No to ruszamy.

Potykając się w ciemnościach i klnąc pod nosem, ruszyliśmy pod jego przewodnictwem

ku murom. Zajęło nam to czas aż do świtu. Gdy znaleźliśmy się pod tym złowrogo rysującym się

kształtem, po drugiej stronie miasta rozległy się pierwsze wybuchy. Pomogłem towarzystwu

przypiąć się do rusztowania z grawitatorem i spojrzałem na zegarek. Jak dotąd wszystko szło

według rozkładu. Przypiąłem się również i uruchomiłem urządzenie. Z metalicznym wark-

nięciem

mój

oddziałek

znalazł

się

w

powietrzu.

background image

21

Wspinaliśmy się wzdłuż muru jak powolna winda, stanowiąc znakomity cel dla każdego z

dobrym wzrokiem i spluwą w garści. Wylot grawitatora zaczął wydzielać wyczuwalne ciepło i

przeszło mi przez myśl, że spadek z tej wysokości nie byłby szczytem moich marzeń. Ale już

mignęły oświetlone okna, na szczęście bez ciekawskich, i przed nami pojawił się parapet wału.

Przelecieliśmy nad zwieńczeniem muru i wypadki nabrały niespodziewanej szybkości.

Na górze było dwóch strażników - zaskoczonych i wściekłych. Zanim zdążyli

zareagować, Angelina i ja wypaliliśmy jednocześnie. Igły spełniły swoje zadanie - bez hałasu

obaj usunęli się na ziemię. Przygotowując się do lądowania przełączyłem grawitator na zniżanie.

Lądowanie! Szumne słowo - pod nami nie było bowiem stałej powierzchni. Opadaliśmy

na przeszklony dach nad jakimiś warsztatami. Potężne tafle szkła podtrzymywane były pajęczyną

przerdzewiałych płaskowników. W panice nadusiłem stop, ale byliśmy już zbyt nisko, a

przeciążony grawitator nie zdążył na czas.

To był ideał cichego ataku z zaskoczenia. Sześć par butów trafiło w taflę jednocześnie i

pięć tysięcy jardów kwadratowych szkła runęło w dół razem z niemal całą konstrukcją nośną.

Przez sekundę byłem pewien, że i my dołączymy do tego naboju, ale ostatnim wysiłkiem

grawitator zahamował nasze spadanie, po czym buchnął dymem i stanął w płomieniach.

W dole rozpętało się piekło, gdy całe to szkło i rury dosięgły podłogi - nawet na naszej

wysokości można było ogłuchnąć. Ciche wejście okazało się tylko teorią.

- Łapcie się wsporników! - krzyknąłem rwąc pasy i dając im przykład. Dla zwiększenia

ogólnego efektu grawitator, na szczęście bez pasażerów, runął w dół i eksplodował jakieś

piętnaście stóp nad posadzką. Nie pozostawało mi nic innego, jak uciszyć wyjących w dole

paroma granatami.

- Proponuję zleźć z tego małpiego gaju i wziąć się do roboty - stwierdziłem i razem ze

współtowarzyszami ruszyłem ku parapetowi.

- Weź no radio - poleciłem Diyanowi. - Odwołaj wszystkie oddziały, chyba że któremuś

udało się zrobić wyłom. Szkoda ludzi.

- Zostali odparci na całej długości - zameldował po chwili.

- To niech się odsuną i zmniejszą straty. Zaraz zrobimy tu blitz od wewnątrz!

background image

Ruszyliśmy - Angelina i ja z przodu, by wymieść opozycję; reszta jako osłona boków i

zaplecza. Pierwsze napotkane drzwi wiodły na spiralną klatkę schodową, która, sądząc po

długości, mogła prowadzić do samego piekła. Nie spodobała mi się, toteż posłałem tam parę

granatów. Wrzask, który był odpowiedzią, wskazywał, że postąpiłem słusznie.

- Dokąd teraz? - spytała Angelina.

- To, co jest niżej, wygląda na większe i bardziej funkcjonalne pomieszczenie.

Przypuszczenie dobre jak każde... - Coś wybuchło blisko mojej głowy, toteż urwałem w pół

zdania.

Angelina rozstrzelała snajpera i pognaliśmy dalej. Rozwaliłem zamek w drzwiach i

wpadliśmy do wnętrza wieży. Projektował ją szaleniec. Wiedzieliśmy o tym, ale wrażenie było

piorunujące - krzyżujące się korytarze przechodzące w niepotrzebne schody, pochylone ściany,

pokręcone komnaty, a nawet tak kretyńskie przejście, przez które trzeba się było czołgać.

Straciliśmy tu jednego człowieka - strop osunął się na ostatniego w szeregu tak cicho i szybko, że

ten nie zdążył nawet jęknąć. Przeciwnicy, których spotykaliśmy, byli zaskoczeni i w większości

nie uzbrojeni, toteż rozprawialiśmy się z nimi cicho i błyskawicznie, wnikając coraz głębiej do

wnętrza budowli.

- Chwila! - zatrzymała mnie Angelina, gdy nastał moment spokoju. - Czy ty w ogóle

wiesz, dokąd idziemy?

- Niedokładnie, ale wprowadzamy zamieszanie i penetrujemy teren nieprzyjaciela.

- Sądziłam, że mamy większe ambicje, na przykład znaleźć Onego.

- Wszelkie propozycje, jak to zrobić, są mile widziane! - warknąłem.

- Mógłbyś, na przykład, uruchomić detektor energii pola czasowego, który masz na

plecach - uśmiechnęła się słodko. - Sądzę, że w tym właśnie celu nosisz go przy sobie.

- Właśnie zamierzałem to zrobić! - zełgałem w żywe oczy.

Igła wahnęła się parę razy, po czym wskazała dokładnie na podłogę.

- Na dół. Zrobimy z niego kupkę molekuł - rozkazałem. I dokładnie to miałem na myśli.

Skonstruowałem bowiem coś w rodzaju domowej bomby, na której wymalowałem jego imię.

Tym razem byłem zdecydowany nie pozostawić niczego przypadkowi. Bomba gwarantowała

rozkład na czynniki pierwsze wszystkiego w promieniu pięciu jardów.

Po chwilowej przerwie walka wybuchła ze wzmożoną siłą. Przejście na dół zablokował

jakiś uparty miotacz ognia, toteż krztusząc się dymem przeszliśmy przez wywaloną wybuchem

background image

dziurę do sąsiedniego pomieszczenia. Było to jakieś laboratorium, którego pracownicy rzucili się

na nas z tym, co kto miał pod ręką. W trakcie zamieszania coś się jeszcze rozbiło, coś pękło i

smród rozlanych chemikaliów zaczął dusić w gardle.

- Uggh! - sapnęła Angelina. - Widziałeś, co było w tych słojach?

- Nie i nie mam zamiaru tego oglądać. Jazda w dół.

Obojętne, co to było, ale skoro wyprowadziło z równowagi kogoś tak odpornego jak

Angelina, to mnie zapewne od razu posłałoby na poszukiwanie pastylek na żołądek.

Zbliżaliśmy się do celu, a z każdym krokiem opór rósł tak, że praktycznie trzeba było

wyrąbywać sobie drogę. Przejście ułatwiał nam tylko fakt, że obrońcy uzbrojeni byli w

najrozmaitsze przedmioty, które jednak na broń niezbyt się nadawały - siekiery, łomy, gołe ręce

były w zastraszającej obfitości. Ponieśliśmy następną stratę, gdy jeden z Marsjan został

dosłownie przybity do podłoża piką spuszczoną z góry. Nawet nie zdążyłem zauważyć sprawcy.

Spojrzałem na zegarek i zakląłem - mieliśmy już małe spóźnienie.

- Czekaj! - wychrypiał Diyan. - Igła niczego nie pokazuje!

Stanęliśmy w wąskim korytarzu.

- Jaki kierunek wskazywała, gdy ostatni raz na nią patrzyłeś? - spytałem, gdyż to właśnie

on niósł teraz detektor.

- Prosto w dół korytarza. Zupełnie, jakby źródło było na tym samym poziomie.

- Musieli wyłączyć time-helix. Detektor działa tylko w czasie jego pracy. No nic,

ruszamy. Jeszcze jeden wysiłek i będziemy u celu!

Ruszyliśmy. I ponieśliśmy następną stratę przy przechodzeniu przez jakieś dziwne krzaki

z kolcami. Kolce były zatrute i musiałem poświęcić ostatni granat termitowy, by spalić krzaki.

Amunicję i granaty zużywaliśmy zresztą w zastraszającym tempie. Po krótkiej, ale zażartej walce

w następnej sali magazynek mojego pistoletu był pusty, a drogę tymczasem zatarasowały nam

potężne drzwi. Sięgnąłem po granat akurat w chwili, gdy pojaśniał ekran komunikatora

znajdującego się obok wejścia.

- Przegrałeś po raz ostatni - oznajmił On krzywiąc się do mnie paskudnie.

- Zawsze lubiłem sobie pogadać - odpowiedziałem, po czym zwróciłem się do Angeliny

w języku, którego On na pewno nie znał: - Zostały ci granaty?

- Ja mówię, a ty będziesz słuchał - oświadczył On.

- Jeden - szepnęła Angelina.

background image

- Zamieniam się w słuch - powiedziałem do niego. - Wywal te drzwi! - rozkazałem

Angelinie.

- Przeniosłem już wszystkich, którzy będą mi potrzebni w bezpieczne miejsce, tam, gdzie

nikt nas nie znajdzie. Posłałem też wszystkie maszyny. Jestem ostatnim, który tam wyrusza, a

kiedy to zrobię, ta maszyneria zostanie zniszczona. - Granat wybuchł, ale drzwi były za grube i

Angelina musiała użyć kul rozpryskowych. On tymczasem mówił, jakby nic się nie stało. -

Wiem, skąd przybyłeś, człowieku z przyszłości, i zniszczę ciebie, mego jedynego przeciwnika, a

przeszłość i przyszłość, i cała wieczność będą moje. Moje! MOJE! - wrzeszczał jeszcze, kiedy

drzwi nareszcie puściły i jako pierwszy wpadłem do środka.

Moje kule eksplodowały już wśród delikatnych urządzeń, gdy bomba szybowała jeszcze

w powietrzu. On zdążył jednak uruchomić urządzenie i zniknął, a gdy bomba w końcu wybuchła,

stała się większym zagrożeniem dla nas niż dla niego. Padliśmy na ziemię, a gdy przestało nam

wyć nad głowami, aparatura stanowiła kupkę rozniesionego po sali szmelcu. On odezwał się

ponownie i lufa mojego pistoletu spojrzała natychmiast ku niemu, ale był to tylko kolejny ekran.

- Zrobiłem ten zapis na wypadek, gdybym musiał opuścić ten świat w pośpiechu. Mogę

cię śledzić poprzez czas i będę to robił, aż zniszczę ciebie i wszystkich, z którymi jesteś.

Wszyscy zginiecie! Będę kontrolował światy i wieczność. I będę niszczył światy tak, jak zniszczę

Ziemię. Zostawiam wam tylko tyle czasu, abyście to sobie dobrze uświadomili i cierpieli. Nie

macie możliwości ucieczki. Za godzinę wszystkie głowice nuklearne na tej planecie zostaną

odpalone.

Ziemia

zostanie

zniszczona!

background image

22

Rozwalenie odtwarzacza było niewielką pociechą, ale zrobiłem to - jednym strzałem.

Plastik i elektroniczny złom rozleciały się po pokoju, a kretyński śmiech umilkł.

- Zrobiłeś, co mogłeś! - Angelina pogładziła mnie po dłoni.

- Ale to i tak za mało. Szkoda tylko, że ciebie w to wciągnąłem.

- Nie chciałabym, żeby było inaczej. Cokolwiek nas spotka, będziemy razem.

- Wygląda na to, że coś strasznego wyrządzono waszym ludziom - odezwał się Diyan. -

Przykro mi z tego powodu.

- Nie ma czego żałować. Wszyscy siedzimy w tym gównie.

- W pewnym sensie tak - jedna godzina. Ale Mars jest uratowany, a dla nas, którzy tu

zginiemy, to jest najważniejsze. Nasi ludzie i nasze rodziny będą żyć.

- Chciałbym móc powiedzieć to samo - westchnąłem, po czym pożyczyłem jego

rozpylacz i załatwiłem parkę tubylców nachalnie pchających się przez drzwi. - Myśmy przegrali i

tu, i wszędzie. Sam się dziwię, że jeszcze w ogóle istniejemy. Powinniśmy zgasnąć jak

zdmuchnięte świece.

- Czy możemy coś jeszcze zrobić? - spytała Angelina.

- Nie, nie można wyprzedzić atomówki. Time-helix jest kupą złomu, i to tyle na ten

temat. Moglibyśmy coś zrobić, gdyby z niczego zmaterializował się nowy.

W echo moich słów wdarł się trzask, potoczyłem się w narożnik pomieszczenia i

wyciągnąłem broń, przeświadczony, że to nowy atak. Pomyliłem się. Była to spora, metalowa

skrzynka, wisząca dwie stopy nad podłogą. Angelina przyjrzała mi się w najbardziej podejrzliwy

z możliwych sposobów.

- Jeśli to jest time-helix, to będzie źle z tobą, jeśli mi nie powiesz, jak to zrobiłeś! -

obiecała.

Pierwszy raz byłem cichutki i spokojniutki, zwłaszcza gdy skrzynka opadła powoli na

posadzkę, a na wierzchu dało się przeczytać napis ”Time-helix - otwierać ostrożnie”. Nie

ruszyłem się. Od najmłodszych lat mam awersję do cudów, a to aż za bardzo wyglądało mi na

ingerencję niebios. Do skrzynki przymocowane były dwa grawitatory z włącznikiem czasowym i

magnetofon z przyczepioną kartką o treści ”Włącz mnie”. Jak zawsze praktyczna, Angelina była

background image

osobą, która wykonała to polecenie.

- Proponowałbym, żebyście się stąd zabierali, i to szybko - rozległ się spokojny głos

profesora Coypu. - Bomby, jak wiecie, są uzbrojone. Proszono mnie, Jim, żebym ci powiedział,

że aparat zapłonowy jest w gabinecie za ścianą, która jest zamaskowana półkami z

hermetycznymi racjami żywnościowymi. Wygląda jak przenośne radio, czym zresztą jest w

rzeczywistości. Można nim wyłączyć wszystkie głowice. Musisz nastawić w tym celu trzy tarcze

na numer 666, co - jak wiem - jest numerem Bestii, w kolejności od lewej do prawej, a potem

wdusić przycisk ”Wyłączony”. Teraz mnie wyłącz, zrób, co trzeba, i włącz znowu.

- Dobra, dobra - mruknąłem zdenerwowany i wcisnąłem klawisz.

Jak na faceta, który w ogóle nie powinien się urodzić, miał dość rozkazujący ton głosu, a

poza tym, skąd on to wszystko wiedział? Rozważania te nie przeszkodziły mi zbytnio w

zrzuceniu na podłogę racji żywnościowych, które na tej podłodze powinny już znaleźć się na

stałe, przypominały bowiem nieświeże macki starych ośmiornic. Rozwaliłem ścianę. Radio było

na miejscu, toteż, niczego innego nie ruszając, zrobiłem, co mi kazali. I nic się nie stało.

- Nic się nie stało - stwierdziłem głośno.

- I o to właśnie chodziło - Angelina ucałowała mnie. - Uratowałeś świat!

Dumny i blady wróciłem do magnetofonu i pławiąc się w zachwycie widocznym w

oczach Marsjan, włączyłem ponownie urządzenie.

- Tylko niech ci się nie wydaje, że uratowałeś świat - oświadczył zimno Coypu. -

Odwlokłeś tylko egzekucję o dwadzieścia osiem dni. Raz uzbrojone, bomby nie mogą być tak

naprawdę wyłączone, mogą przeczekać jakiś okres i zniszczyć się same, co w tym przypadku na

jedno wychodzi, czyli planeta zostanie zniszczona. Ale twoi przyjaciele mogą wyciągnąć z tego

sporo korzyści, jak ufam. Sądzę, że ich statki są już w drodze?

- Będą tu za piętnaście dni - stwierdził radośnie Diyan.

- A zatem dwadzieścia osiem dni to aż nadto - kontynuował Coypu. - Ziemia zostanie

zniszczona, co przy jej obecnym stanie będzie bardziej błogosławionym aktem łaski niż tragedią.

Teraz czas na skrzynkę. Na wierzchu jest dezintegrator. Jeśli skierować go na zewnętrzną ścianę i

opuścić o piętnaście stopni poniżej okienka, to wskaże kierunek tunelu, którym Marsjanie będę

mogli wyjść na zewnątrz. Teraz przyciśnijcie guzik A, nałóżcie grawitatory i spadajcie jak

najszybciej.

Nadal niezbyt wierząc w to wszystko, zrobiłem, co kazał. Time-helix rozłożył się na

background image

podłodze i zapłonęło seledynowe światło.

- Nigdy nie zapomnimy, co dla nas zrobiliście - oświadczył Diyan, zbliżając się z

wyciągniętymi rękoma. - Pokolenia będą o was czytały w podręcznikach.

- Jesteś pewien, że wymowa będzie prawidłowa? - spytałem.

- I nie tylko. Zostanie wzniesiony pomnik z wyrytym na cokole napisem ”James di Griz -

Zbawca Świata”.

Będę się musiał wybrać tam na wycieczkę! - złożyłem sobie w duchu solenną obietnicę.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym oni z dezintegratorem ruszyli w ścianę, a my ku time-

helixowi. Miałem nadzieję, że to już po raz ostatni, przynajmniej w najbliższej przyszłości.

Podróż była jak zwykle monotonna i męcząca, jedyną dobrą jej stroną było zakończenie -

w hali sportowej bazy, największym pomieszczeniu w okolicy. Pojawiliśmy się w powietrzu i

przy wtórze okrzyków zbulwersowanych atletów pocałowaliśmy się gorąco.

- Witamy w domu! - stwierdziła Angelina i to było wszystko, co należało w tej chwili

powiedzieć.

Ignorując pełne zdumienia pytania, pognaliśmy do laboratorium Coypu złożyć mu

meldunek. Po drodze doszedłem do budującego wniosku, że w przyszłości zamiast mnie należy

wysłać parę solidnych bomb. To powinno radykalnie rozwiązać problem Onego i jego

zwariowanej wyobraźni. Na nasz widok Coypu z lekka zbaraniał.

- Co wy tu robicie? Powinniście być zajęci załatwianiem tego typa. Nie dostaliście mojej

wiadomości?

- Jakiej? - tym razem to ja z lekka zwątpiłem.

- Zrobiliśmy dziesięć tysięcy walców i posłaliśmy na Ziemię z radiostacjami...

- Aaa... To stara wiadomość - odetchnąłem. - Dawno otrzymana i zapomniana. Nie jesteś

na bieżąco. Co to tu robi?

Wskazałem zielonkawą skrzynkę stojącą w rogu.

- To? To jest Mark I, polowy time-helix. Właśnie go skończyliśmy i stoi. A co ma robić?

- Nigdy go nie używaliście?

- Nigdy.

- No to najwyższy czas. Przypnij doń dwa grawitatory, magnetofon i dezintegrator. I

natychmiast poślij na Ziemię, żeby uratować mnie i Angelinę!

- Ale po...

background image

- Najpierw to zrób, potem ci wyjaśnię. Oboje wylecimy inaczej w powietrze.

Złapałem kartkę i pisak, nabazgrałem, co trzeba, ustaliliśmy dokładny czas i dopiero, gdy

cały nabój zniknął w przeszłość, odetchnąłem z ulgą.

- Jesteśmy uratowani - oświadczyłem. - Teraz pora na tego obiecanego drinka.

- Niczego ci nie...

- I tak go sobie wezmę.

Został mamrocząc pod nosem i skrobiąc coś zapamiętale w notesie, a ja zająłem się

przygotowaniem i spożyciem różnych leczniczych napojów.

- Tego mi było trzeba - oznajmiłem. - Musiały upłynąć wieki, odkąd piłem ostatniego.

- Wszystko jasne - oświadczył nagle Coypu, promieniejąc z radości.

- Moglibyśmy siąść tu sobie i posłuchać? - spytałem grzecznie. - Ostatnie kilkadziesiąt

tysięcy lat było dość męczące...

- Co?... A tak, siadajcie. Podsumujemy fakty. Atak czasowy został skierowany przeciwko

Korpusowi przez osobnika zwanego On. Nader udany atak, nasza liczba została poważnie

zredukowana...

- Możesz powiedzieć, że do dwóch osób - wtrąciłem.

- Zgadza się, choć ledwie posłałem cię w rok 1975, wszystko wróciło do poprzedniego

stanu i to gwałtownie - laboratorium pełne było ludzi, którzy wcale nie wiedzieli, że zniknęli.

Zaczęliśmy wytężone badania i po prawie czterech latach skonstruowaliśmy urządzenie do

śledzenia podróżujących w czasie...

- Powiedziałeś, po czterech?

- Prawie pięciu, dokładnie mówiąc - to była naprawdę trudna robota.

- Angelina, nigdy mi nie mówiłaś, że byłaś tu sama przez pięć lat!

- Sądziłam, że nie lubisz podstarzałych kobiet.

- Kocham je, jeśli są tobą. Czułaś się samotna?

- Idiota! Tylko dlatego zgłosiłam się, żeby iść po ciebie. Inskipp miał, co prawda,

jakiegoś ochotnika, ale biedak złamał nogę.

- Kochanie, jakież to nieszczęścia chodzą po ludziach.

- Dobrze, nie zagłębiajmy się w szczegółach - przywołał nas do porządku Coypu. -

Wyśledziliśmy cię w 1807. Jego zresztą też. Była tam pętla czasowa, która potem zniknęła.

Wyglądało na to, że razem z tobą wewnątrz. Dlatego Angelina zjawiła się właśnie tam i to od

background image

razu z namiarami nowego miejsca. Musiałeś tam iść, bo ślady wskazywały, że byłeś. Choć w tym

momencie cała sprawa była już tak naprawdę jasna i prosta i wiadomo było jak się skończy.

- To znaczy, ty wiedziałeś? - spytałem uprzejmie, czując, że musiałem coś opuścić.

- Oczywiście! Cała natura ataku była jasna, chociaż ty jak zwykle przeceniałeś własne

zasługi.

- Mógłbyś to wszystko powtórzyć, tyle że wolniej?

- Z przyjemnością. Spowodowałeś zniszczenie jego operacji dwukrotnie w dwóch

miejscach w przeszłości i poprzez zmianę namiarów posłałeś go w epokę zmierzchu Ziemi. Tu

spędził on dwieście lat rosnąc w siłę. Był geniuszem. Obłąkanym, ale geniuszem. I pamiętał cię,

ale niezbyt dobrze, po dwustu latach kojarzył, że jesteś jego wrogiem i nic więcej. Dlatego

rozpoczął wojnę czasową - chciał zniszczyć ciebie, zanim ty zniszczysz jego. W tym celu złapał

cię, a tak mu się przynajmniej wydawało, na planecie Ziemia, tuż przed atakiem atomowym.

Potem wrócił w rok 1975, by zaatakować Korpus. Ty też tam byłeś, więc przeniósł się do 1807

roku, aby zastawić na ciebie pułapkę. Nie wiem, dokąd chciał stamtąd wyruszyć, ale jego plany

uległy zmianie i powrócił do rzeczywistości ostatnich dni Ziemi.

- To ja zmieniłem mu namiary tuż przed odlotem - wyznałem skromnie.

- A więc to wszystko. Mamy święty spokój i czas na relaks. Sądzę, że zasłużyłem na

drinka.

- Czym!? - warknąłem. - Z tego, co powiedziałeś, wynika, że to ja zacząłem tę całą wojnę,

zmieniając nastawienie jego time-helixu.

- Tak to wygląda na pierwszy rzut oka.

- A na drugi? Według mnie On lata w kółko. Ucieka przede mną, goni mnie, znowu

ucieka... Kurwa! Skąd on w ogóle jest? I kiedy się urodził?

- W tym przypadku te pojęcia są bezużyteczne. On istnieje tylko w tej paradoksalnej pętli

czasowej. Można powiedzieć, chociaż nie będzie to w pełni ścisłe określenie, że On się nigdy nie

narodził. Cała ta sytuacja istnieje obok i niezależnie od naszego normalnego czasu. Przykładowo,

fakt, że wróciłeś z informacjami, jak wyłączyć te bomby. Skąd ta informacja pochodzi

naprawdę? Od ciebie. A zatem wysłałeś ją sam do siebie...

- Dość! - jęknąłem, sięgając drżącą ręką po butelkę. Napełniłem kieliszki i dopiero wtedy

zauważyłem brak Angeliny, która wyszła cichutko. Właśnie zaczynałem się zastanawiać, co

mogło się z nią stać, gdy pojawiła się w drzwiach.

background image

- Czują się dobrze - oznajmiła.

- Kto? - spytałem, ale widząc gwałtowną zmianę wyrazu jej twarzy, pojąłem, że oto

popełniłem największą pomyłkę w życiu, toteż czym prędzej wysiliłem swoje szare komórki, aż

dotarł do nich błysk zrozumienia.

- Kto? Cha, cha, cha! Wybacz mi ten mały żarcik. Oczywiście, że nasze cherubinki!

Wiedziona matczynym instynktem pobiegłaś do nich...

- Są ze mną.

- No to wprowadź wózek.

- Cherubinki. Osioł! - stwierdziła z niesmakiem, gdy weszli.

Mieli po sześć lat. Drobiazg, który zupełnie przeoczyłem. Faktycznie, podobni jak dwie

krople wody. Muskularni, z rysami twarzy ojca - co zauważyłem z dumą. Dostrzegłem też błysk

w oczach matki, co przyprawiło mnie o lekki niepokój.

- Długo cię nie było, tato - odezwał się jeden.

- Nie z mojej winy, James. Nie ratuje się wszechświata w jeden dzień.

- Ja jestem Bolivar, on jest James. Witamy w domu!

- Cóż. Dzięki - i co, u diabła, mam ich ucałować, czy co?

Ten problem rozwiązali za mnie, wyciągając prawice, które zupełnie poważnie

uścisnąłem.

- Angelina, myślę, że w końcu mnie przekonałaś - stwierdziłem uroczyście. - Zalety

pożycia rodzinnego warte są poświęcenia szczęścia i beztroskiego życia wolnego złodzieja.

- Złodziej to najwłaściwsze określenie! - obrzydliwie znajomy głos wrzasnął od progu. - I

oszust, naciągacz, szantażysta...

W drzwiach stał Inskipp i machał w moją stronę stertą papierów.

- Pięć lat czekałem na ciebie, di Griz, i tym razem mi nie uciekniesz. Teraz nie będzie

wykrętów takich jak wojna czasowa. Oszuście, okradłeś własnych... urggh!

To ”urggh” wzięło się stąd, że Angelina rozdusiła mu pod nosem ampułkę z gazem

usypiającym i Inskipp osunął się prosto w ramiona bliźniaków, którzy ze wspaniałym refleksem

złapali go i ułożyli delikatnie na podłodze. Tymczasem Angelina zabrała mu ściskane w ręku

papiery.

- Po pięciu latach potrzebuję cię bardziej niż tego obrzydliwca. Spalmy te śmieci i

rozejrzyjmy się za jakimś wolnym statkiem, zanim on się obudzi. Miną miesiące, nim się obudzi,

background image

a przez ten czas na pewno coś się wydarzy i znów będzie na gwałt nas potrzebował i cholera mu

przejdzie. A my tymczasem zafundujemy sobie drugi miodowy miesiąc.

- Brzmi nieźle, ale co z chłopcami? Na takie wycieczki zwykle nie zabiera się dzieci.

- Nie pojedziecie bez nas! - oświadczył Bolivar. Gdzie ja widziałem tę zaciętą minę?

Pewnie przy goleniu.

- Tam gdzie wy, tam i my. A jeśli chodzi o pieniądze, to możemy za siebie zapłacić -

patrzcie!

Faktycznie, ujrzałem potężny zwitek kredytów, który na oko powinien wystarczyć na

przejazd przez całą galaktykę. A przy okazji dostrzegłem także kawałek znajomego portfela ze

złoconej skóry.

- Pieniądze Inskippa! Okradliście biedaka zamiast mu pomóc! - zerknąłem na Jamesa i

dodałem: - A ty, jak sądzę, będziesz w czasie podróży bawił się w zegarynkę, bo po co inaczej to

coś znalazłoby się nagle w twoich rękach.

- Idą w ślady ojca! - stwierdziła z dumą Angelina. - Oczywiście, że pojadą z nami! I nie

przejmujcie się wydatkami, chłopcy. Tatuś potrafi ukraść tyle, że starczy dla nas wszystkich!

Tego już było za wiele!

- Dlaczego nie? - roześmiałem się szczerze. - A więc, za zbrodnię!

- Za zbrodnię! - zawtórował mi obecny przy całym zajściu Coypu, unosząc szklaneczkę.

- Za zbrodnię czasową! - wrzasnęliśmy chórem, po czym cisnęliśmy opróżnione naczynia

za siebie. Złapaliśmy dzieciaki za ręce i przeskakując nad ciałem chrapiącego smacznie Inskippa,

wyszliśmy na korytarz.

Czekał na nas cały, wspaniały wszechświat i zamierzaliśmy w pełni z niego skorzystać.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harry Harrison Stalowy szczur ocala swiat
Harry Harrison Stalosy szczur ocala świat
Harrison Harry SSR 03 Stalowy szczur ocala swiat (rtf)
Harrison Harry Stalowy szczur 08 Stalowy szczur ocala swiat
Harrison Harry Stalowy szczur 03 Stalowy szczur ocala swiat
Harrison Harry Stalowy Szczur 6 Stalowy Szczur Ocala Swiat
Harrison Harry SSz 05 Stalowy Szczur ocala świat
Harrison Harry Stalowy Szczur 6 Stalowy Szczur Ocala Swiat
Harrison Harry Stalowy Szczur 05 Stalowy Szczur Ocala Swiat
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (05) Stalowy Szczur ocala Świat
Harrison Harry Stalowy Szczur ocala świat
Harrison Harry 5 Stalowy Szczur ocala świat
06 Stalowy Szczur ocala świat
Harry Harrison Stalowy Szczur 2 Stalowy Szczur
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska (2)
Harry Harrison Stalowy szczur 02 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur i Piąta Kolumna
Harry Harrison Stalowy Szczur 01 Narodziny Stalowego Szczura

więcej podobnych podstron