background image

Harry Harrison

 

 

 

 

Stalowy Szczur ocala świat

 

 

(Przełożył: Jarosław Kotarski) 

background image

 

 

- Jamesie  Bolivarze di Griz, jesteś  łotrem! -  oświadczył Inskipp, kończąc tę  wypowiedź 

nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę plikiem papierów. 

Cofnąłem  się  aż  pod  biurko,  cały  czas  robiąc  minę  zszokowanej  oskarżeniem 

niewinności. 

-  Jestem  niewinny!  -  pisnąłem.  -  Padłem  ofiarą  oszczerczej  kampanii  wyrachowanych 

kłamstw! 

Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem zamek. 

-  Wredna,  złośliwa  świnia.  A  nawet  gorzej.  Ciągle  jeszcze  napływają  do  mnie  raporty. 

Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli... 

- Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku. 

- Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się! 

-  Zwykła  pomyłka  i  zbieg  okoliczności.  Dziecięce  przezwisko.  Poślizgnąłem  się  kiedyś 

przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem delikatny aromat tytoniu. 

-  Wiesz, na  ile  nakradłeś?  -  Jego  twarz przybrała  niezdrową,  krwistoczerwoną  barwę,  a 

oczy omal nie wylazły z orbit. 

-  Ja?  Ukradłem?  Pierwej  bym  się  pod  ziemię  zapadł!  -  oświadczyłem  z  emfazą, 

umieszczając w kieszeniach pierwszą garść nader kosztownych cygar, które Inskipp przeznaczał 

dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości. 

Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak koneser. Muszę też 

przyznać,  że  moja  uwaga  skupiona  była  głównie  na  tytoniu  i  ledwie  rejestrowałem  ględzenie 

Inskippa.  Dlatego  też  nie  od  razu  zwróciłem  uwagę  na  dziwne  zmiany  w  jego  głosie.  Gdy 

wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to zjawisko - 

nie dlatego, że byłem ciekaw, co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu nienormalne. 

-  Nie  przerywaj  sobie  -  oznajmiłem  mu  uprzejmie.  -  Czy  też  może  poczułeś  nagle,  jak 

ciężkie są fałszywe oskarżenia? 

Cofnąłem  się  od  biurka,  wykonując  jednocześnie  półobrót,  aby  zamaskować  fakt 

posiadania  nienaturalnie  wybrzuszonej  kieszeni,  wypełnionej  wyrobami  tytoniowymi  o 

ponadstukredytowej wartości. 

background image

Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie. 

-  Nie  czujesz się dobrze?  -  zatroszczyłem  się,  i  to całkiem poważnie,  wyglądał bowiem 

blado. 

Zaniknąłem na  chwilę  oczy, po czym spojrzałem  ponownie.  Przeszedłem  kawałek, a on 

nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem przed chwilą. Nie, to nie 

była  bladość.  On  wyglądał  przezroczyście.  Przez  jego  głowę  wyraźnie  prześwitywało  oparcie 

krzesła. 

-  Przestań!  -  ryknąłem,  ale  nie  wywarło  to  na  nim  żadnego  wrażenia.  -  Co  ty  znowu 

knujesz?  Trójwymiarowa  projekcja,  by  ogłupić  Chytrego  Jima?  Nie  tak  łatwo  zrobić  mnie  na 

szaro! 

Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący  palec prosto  w jego czoło.  Wniknął  w 

nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony zainteresowanego. Lecz kiedy 

wyciągnąłem palec,  rozległo się cichutkie  plaśnięcie i Inskipp  zniknął. Sterta  trzymanych przez 

niego papierów rozsypała się po podłodze. 

- Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat dźwiękiem, ale 

na pewno bardzo zbliżonym. 

Schyliłem  się  pod  krzesło  z  zamiarem  poszukania  ukrytego  pod  nim  mechanizmu,  gdy 

drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia. 

To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem się i gorąco 

przyjąłem pierwszego, który wpadł przez powstały w tak nieoczekiwany sposób otwór. Kantem 

dłoni  trafiłem  go  idealnie  w  szyję,  tuż  pod  krawędzią  maski  gazowej.  Gość  jęknął  i  runął  na 

podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a wszyscy w maskach, białych kombinezonach i 

z  jakimiś  podejrzanymi,  czarnymi  pojemnikami  na  plecach.  I  każdy  z  jakimś  naprędce 

skombinowanym argumentem w garści (dominowały gaz-rurki i nogi od stołu). Wszystko to było 

nader dziwne. Robiłem, co mogłem, jednego trafiając w splot słoneczny, innego znów w szczękę, 

ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany. Palnąłem jeszcze jednego w kark. Facet padł 

z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na podłogę. 

Interesujące.  Liczba  ludzi  w  pokoju  zaczęła  się  raptownie  zmieniać,  gdyż  każdy,  kogo 

znokautowałem,  znikał.  Byłoby  to  ze  wszech  miar  pożądane  i  pożyteczne,  gdyby  wyrównało 

rachunek,  lecz  inni  z  kolei  zaczęli  pojawiać  się  z  powietrza,  i  to  z  mniej  więcej  tą  samą 

częstotliwością. 

background image

Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę. Niedokładnie, co 

prawda, ale wystarczająco. 

Widziałem  wszystko  jak  na  zwolnionym  filmie.  Czułem  się,  jakbym  pływał  w  kleju. 

Złapali  mnie  za  ręce  i  nogi  i  czym  prędzej  wynieśli z pokoju.  Nie przyjąłem tego,  rzecz  jasna, 

biernie,  ale  wszystkie  moje  reakcje ograniczone  zostały  do paru  podrygów  i  płynnego, pełnego 

kunsztownych wiązanek przeklinania w około dwunastu narzeczach. Donieśli mnie do windy, nic 

sobie  z  tego  nie  robiąc,  i  mimo  moich  wysiłków  jeden  z  nich  władował  mi  prosto  w  twarz 

zawartość pojemnika z gazem. 

Nie  czułem  żadnych  skutków  działania  gazu,  oprócz  narastającej  wściekłości.  Zanim 

osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan ducha: gotów byłem 

zabijać.  Zostałem  jednak  fachowo  przymocowany  do  jakiegoś  nowego  modelu  krzesła 

elektrycznego  i  jedyną  rzeczą,  jaką  mogłem  zrobić,  było  ulżenie  mojemu  językowi  -  co  też 

niezwłocznie uczyniłem. 

-  Możecie  potem  mówić,  że  James  di  Griz  umarł  jak  człowiek,  wy  pierdolone 

skurwysyny,  których  matki...  -  Na  głowę  nasunięto  mi  jakiś  stalowy  kubeł  i  zapanowała 

ciemność. 

Wbrew  pozorom  nie  była  to  egzekucja  prądem  o  napięciu  dwudziestu  czterech  tysięcy 

woltów.  W  ogóle nic  z  tych  rzeczy.  Właściwie  nic  się  nie  wydarzyło.  Zdjęto  mi  owo  nakrycie 

głowy,  ponownie  zaaplikowano  jakiś  gaz  i  nagle  się  uspokoiłem.  Zdziwiło  mnie  to  trochę,  ale 

zanim  oprzytomniałem,  moje  kończyny  były  już  wolne,  a  większość  napastników  pozbyła  się 

masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich techników i naukowców Korpusu. 

- Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu jest grane? - 

spytałem uprzejmie. 

- Najpierw nałóż to! - stwierdził autorytatywnie jeden z nich, podając mi czarne pudełko - 

takie,  jakie  nosili  tu  wszyscy  -  i  pomagając  mi  umocować  je  na  plecach.  Zaopatrzone  było  w 

przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił go i umieścił na moim karku. 

- Aha, zdaje się, że mam przyjemność z profesorem Coypu? - domyśliłem się w końcu. 

- Masz - zgodził się z uśmiechem. 

-  Czy  w  związku z  tym  nie  uzna  mnie pan  za nieuprzejmego  natręta,  jeśli  poproszę  raz 

jeszcze o wyjaśnienia? 

-  Bynajmniej,  jest  to  zupełnie  zrozumiałe.  Bardzo  przepraszam  za  tę  napaść,  ale  był  to 

background image

jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do wściekłości. Umysły będące pod 

wpływem silnego uczucia są nadzwyczaj odporne na bodźce zewnętrzne i mogą przetrwać nawet 

poważne zagrożenia bez uszczerbków. Gdybyśmy próbowali powoli i uprzejmie powiedzieć ci, o 

co  tu  chodzi,  to  najprawdopodobniej  nigdy  byśmy  nie  zdążyli.  Do  diabła,  to  staje  się  coraz 

silniejsze, nawet tutaj! 

Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął. 

- Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora. 

- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce... 

-  Dlaczego?  -  spytałem  uprzejmie,  mając  nieodparte  wrażenie,  iż  w  życiu  nie 

prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy. 

-  Celem  tego  wszystkiego  jest  Korpus.  Zamiarem  pierwszego  uderzenia  jest  likwidacja 

tych, którzy stali na górze. 

- Kto to wymyślił? 

- Nie wiem. 

Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie: 

- Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też znaleźć kogoś, 

kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan? 

-  Przepraszam,  to  moja  wina.  -  Z  widocznym  wysiłkiem  otarł  pot  z  czoła.  -  Ale  to 

wszystko  potoczyło  się  tak  szybko.  Sygnał  alarmu  i  zaraz  potem  to.  Można  to  nazwać  wojną 

czasową.  W  jakiś  sposób  ktoś  zmienia  rzeczywistość  manipulując  czasem.  Oczywiście 

pierwszym  celem  tego  kogoś  stał  się  Korpus  Specjalny.  Zrozumiałe,  że  jako  najefektywniej 

działająca międzyplanetarna organizacja porządkowa  w historii galaktyki  stanowimy  zaporę nie 

do ominięcia,  i  to  niezależnie  od  tego,  jaki  cel  ów  ktoś pragnie  osiągnąć.  Jeśliby  zaś  udało  się 

temu  komuś  wyeliminować  Inskippa  i  kilku  innych,  bezpośrednio  mu  podległych,  znacznie 

obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić. 

- Czy  znalazłby się tu  jakiś płyn,  który zaprowadziłby  trochę ładu wśród  moich szarych 

komórek? - przerwałem jego wywód. 

- Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu. 

Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się gospodarz, ja zaś, 

starym  zwyczajem,  sięgnąłem  po  wypróbowaną  truciznę.  Syrian  Panther  Sweat,  zakazana,  na 

większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny wpływ. 

background image

-  Niech  pan  mi przerwie,  jeśli się  mylę,  ale  czy  to  nie  pan przypadkiem  miał  wykład  o 

niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle. 

-  Oczywiście,  że  miałem!  Zasłona  dymna  -  tak  się  to  chyba  nazywa.  Podróże  w  czasie 

znamy już od paru ładnych  lat, boimy  się  tylko wykorzystać  tę wiedzę.  Niemniej jednak mamy 

już  przygotowany  plan  czasowych  inwigilacji.  Dlatego  też,  gdy  rozpoczął  się  atak,  tak  szybko 

wiedzieliśmy,  o  co  chodzi.  Wszystko  szło  tak  błyskawicznie,  że  nie  zdążyliśmy  nikogo 

uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To laboratorium 

otoczone jest izolatorem czasowym, a poza tym wszyscy nosimy osobiste modulatory. Ty też już 

go masz. 

- A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko. 

-  Mieści  stały  zapis  twojej  pamięci  i  co  trzy  milisekundy  wtłacza  go  z  powrotem  do 

twojego mózgu.  Mówi ci po prostu, że ty  to ty,  i  usuwa  wszelkie  zmiany, do których doszło  w 

trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci istnienie. Czysto obronne urządzenie, lecz 

to wszystko, co mamy. 

Kątem  oka  zauważyłem  zniknięcie  następnego  z  asystentów.  Coypu  musiał  także  to 

zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał. 

- Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus! 

- Atakować? Jak? 

- Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i zniszczył je, 

zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie. 

- Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie. 

-  Zapomniałem  tylko  dodać,  że  to  podróż  w  jedną  stronę.  Nie  mamy  możliwości 

ściągnięcia cię z powrotem. 

- Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu! 

Nagle  coś  mi  się  przypomniało.  Najwidoczniej  załadowano  mi  ponownie  pamięć  i  to 

nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie. 

- Angelina! Muszę się z nią natychmiast... 

- Ona nie jest jedyna! 

- Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze! 

Musiałem  wyglądać  dość  przekonywająco,  bo  ustąpił  mi  natychmiast.  Wystukałem  kod 

na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się Angelina. 

background image

- Jesteś tam! - odetchnąłem. 

- A gdzie spodziewałeś się mnie znaleźć?! - zdumiała się i zmarszczyła brwi, pociągając 

jednocześnie  nosem,  zupełnie  jakby  wideofon  przenosił  zapachy.  -  Znowu  piłeś!  Nie  dość,  że 

wcześnie, to jeszcze sporo! 

- Tylko kropelkę, ale nie dlatego dzwonię. Jak się czujesz? Wyglądasz dobrze, rzekłbym 

wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta. 

-  Kropelkę?  Wygląda  na  to,  że  to  było  więcej  niż  flaszka.  -  Głos  Angeliny  nagle 

stwardniał.  -  Proponuję  ci,  żebyś  po  dobroci  odwiesił  się,  wziął  proszki  i  zadzwonił,  jak 

wytrzeźwiejesz. 

Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie. 

-  Nie!  Jestem  trzeźwy  jak  świnia,  czego  zresztą  niezmiernie  żałuję,  ale  to  jest  na 

poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej! 

- Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś? 

- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora, 

- Poziom 120, pokój 30. 

- Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny. 

- Angelina... 

Przerwałem  połączenie  i  ponownie  wystukałem  kod.  Ekran  rozbłysnął  wiadomością: 

”Ten numer nie jest przyłączony”. 

Runąłem  ku  drzwiom.  Ktoś  próbował  mnie  powstrzymać,  lecz  błyskawicznie 

odepchnąłem  go  pod  przeciwległą  ścianę.  Otwarłem  drzwi  i  zamarłem.  Za  nimi  nie  było  nic. 

Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z moim mózgiem. Zaraz 

potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi plecami, dysząc przy tym ciężko. 

-  Zniknęło  -  szepnął  chrapliwie.  -  Korytarz,  cała  staga,  wszystko.  Tylko  laboratorium 

zostało.  Korpus  Specjalny  już  nie  istnieje.  W  całej  galaktyce  nie  ma  nikogo,  kto  miałby  choć 

mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie izolatora osłabnie, my też znikniemy. 

- Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali? 

- Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było. 

- Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam! 

-  I to  jest jedyna rzecz,  na którą  możemy  liczyć.  Jak  długo jest choć  jedna  osoba,  która 

nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze - szansę przetrwania. Ktoś 

background image

musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus, to z uwagi na wszechświat. Teraz 

zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian może jeszcze dojść, tego nikt nie jest w stanie 

przewidzieć. Musimy zatrzymać tego idiotę! 

Wycieczka,  i  to  bez  możliwości  powrotu,  do  obcego  czasu  i  świata.  Ten,  który  tam 

podąży,  będzie  najbardziej  samotny  ze  wszystkich  żyjących  istot,  bytując  o  tysiąclecia  przed 

swoimi bliskimi i przyjaciółmi... 

-  Dobra  -  przerwałem  snucie  tych  budujących  perspektyw.  -  Gdzie  macie  ten  czasowy 

tramwaj?

background image

 

 

- Najpierw  musimy wiedzieć,  dokąd  ma  cię  zawieźć  i w  jaki okres  -  ostudził mój zapał 

Coypu,  podchodząc  do  komputera,  z  którego  spływały  tasiemcowe  wstęgi  wydruków.  -  I  to 

bardzo dokładnie. Śledząc linie zakłóceń jesteśmy w stanie wyznaczyć i miejsce, i czas. Planetę 

już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli znajdziesz 

się tam za późno, to oni mogą już skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za wcześnie, to 

zdążysz się zestarzeć, zanim zjawią się nasi przeciwnicy. 

- Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta? 

-  Dziwna  nazwa,  czy  raczej  nazwy.  Określano  ją  mianem  Brud  albo  Ziemia. 

Przypuszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości. 

- Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem. 

- Nie mogłeś, została zniszczona w wojnie atomowej wieki temu - wyjaśnił mi uprzejmie 

Coypu.  -  O,  jest.  Musisz  cofnąć  się  w  czasie  o  32598  lat.  Nie  gwarantujemy  marginesu  błędu 

mniejszego niż trzy miesiące. 

- Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok? 

- No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to 1975 rok po 

śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego okresu. 

- Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem. 

- Z pewnością tylko nieliczni. 

- A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie. 

- Za pomocą tego. 

Jeden  z  asystentów  wręczył  mi  pudełko  z  dwoma  skalami  i  przyciskami.  Na  jednej  ze 

skal,  do  złudzenia  przypominającej  kompas,  drżała  igła,  która  działała  jak  zwykła  igła 

magnetyczna, bo jakkolwiek bym manewrował pudełkiem, zawsze wskazywała jeden kierunek. 

- Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna wersja tego, co 

tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci właściwy generator. Druga 

skala to odległościomierz. 

Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie. 

- Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak? 

background image

-  Owszem,  niewielkie  przedmioty,  które  mogą  być  przymocowane  do  twojego  ciała  - 

potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak elektryczne... 

- No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie. 

- Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie. 

- No to  mogę go sobie zrobić. - Nic nie było  w stanie zmusić  mnie do  zaniechania tego 

zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy? 

Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły. 

- Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś nowego. 

- Nie o to chodzi. Dawać go! 

Old Jarl musiał zarobić sobie na ten przydomek na zasadzie kontrastu, wyglądał bowiem 

na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka. 

- Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych. 

Jarl  podskoczył  jak  znienacka  kopnięty  i przyciskając do  siebie  czarną  skrzynkę,  ruszył 

ku drzwiom. 

- To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego przecież mnie nie 

będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy. 

- Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat twego dysku. 

Nie martw się! 

Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę brwi. 

- Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu. 

- Proste. Prawdopodobnie będę miał do czynienia z organizacją. Mogę więc potrzebować 

ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie trzeba, wpakuję dysk Jarla 

do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy - oświeciłem go. 

- Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie robiono. 

-  No  to  się  zrobi.  Pomylone  czasy  wymagają  pomylonych  pomysłów. To przypomniało 

mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd wrócić? 

- Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który odesłałby cię 

z powrotem - przyznał ze smutkiem. 

- A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się. 

-  Teoretycznie  tak,  ale  nigdy  tego  nie  próbowano.  A  poza  tym  większość  materiałów  i 

ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju... 

background image

- A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić? 

- Teoretycznie tak. 

- A kto wie, jak to się robi? 

- Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością. 

-  Ślicznie!  W  takim  razie  chcę  również  pański  dysk.  Niech  tylko  podpiszą,  który  jest 

który, żeby mi się nie pomyliło... 

Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie. 

- Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk. 

- Kiedy pole zniknie, zginiemy. Nigdy nas już nie będzie! To nie...  - jeden z asystentów 

rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta towarzystwa zaaplikowała 

mu środki uspokajające. 

- Szybko! -  ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i przygotować go 

do drogi. 

Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie. Złapali mnie 

jak worek sieczki i zanieśli do sąsiedniego pokoju, prześcigając się nawzajem w ofiarowywaniu 

dobrych  rad.  Prawie  udało  im  się  mnie  upuścić,  gdy  dwóch  techników  zniknęło  równocześnie. 

Co bardziej odległe ściany zaczęły zdradzać żywe tendencje do przezroczystości i zanikania. W 

końcu,  wspólnymi  siłami,  udało  im  się ubrać  mnie  w  kombinezon.  Wówczas dopiero  zdołałem 

uwolnić się od tego rozhisteryzowanego tłumu. 

- Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był jedynym, który w 

tym  momencie  zachowywał  spokój.  -  Tu  masz  dyski  pamięci  i  grawitator.  Mam  nadzieję,  że 

umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach, detektor... 

Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl starej zasady: ”Co mam w 

dupie,  tego  nikt  mi  nie  wyłupie”,  nie  protestowałem.  Ba,  zacząłem  się  nawet  pewnych  rzeczy 

domagać. 

- Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami. 

-  Nie  mamy  go  tutaj  -  odparł  Coypu,  wciskając  mi  pojemnik  z  gazem.  -  Ale  masz  tu 

memorygram... 

- Dostaję od tego migreny! 

- ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu. 

- Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę? 

background image

-  W  stratosferze.  Jedyna  możliwość  uniknięcia  wypadków  w  stylu  wpakowania  cię  na 

jakąś skałę czy wieżowiec. 

- Przednie laboratorium zniknęło! - rozległ się czyjś krzyk. Ten, który go wydał, zniknął 

w chwilę później. 

- Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom. 

Pomagający  mi  technicy  i  asystenci  znikali  jeden  po  drugim  jak  przekłute  baloniki. 

Zaledwie  czterech  dotarło  z  nami  do  urządzenia.  Był  to  seledynowy  snop  zwiniętego  jak 

sprężyna  światła,  emitowanego  wiązką  grubą  jak  moje  ramię  przez  niewielką  prostokątną 

maszynkę. 

-  To  skondensowana  i  poddana  działaniu  pola  elektromagnetycznego  o  wysokim 

natężeniu  wiązka  energii  zwanej  helixem.  Przy  odpowiednim  poluźnieniu  pola  wyniesie  cię  w 

pożądaną  przeszłość,  znikając później  bez  śladu w  przyszłości  -  wyjaśniał  Coypu,  manipulując 

jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na ciebie! 

Zostało nas trzech. 

-  Pamiętaj  mnie!  -  krzyknął  krępy,  ciemnowłosy  technik.  -  Jak  długo  będziesz  pamiętał 

Charliego Nate'a, będę... 

Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć. 

- Dotknij tego! - krzyknął Coypu. 

Rzuciłem  się  do  przodu,  prawie  wpadając  w  seledynową  kolumnę.  Nie  było  żadnych 

sensacji, nic mnie nie kopnęło, ale zobaczyłem, że cała moja postać została otoczona seledynową 

poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów dźwignię i pociągnął. 

background image

 

Wszystko zamarło. 

Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie byłem w stanie 

poruszyć się ani o mikron. 

Nagle  uświadomiłem  sobie,  że  nie  oddycham  ani  nie  odczuwam  uderzeń  swego  serca. 

Coś  tu  poszło  nie  tak  -  tego  byłem  pewien,  tym  bardziej  że  time-helix  nadal  trwał  w  formie 

spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu zaczął robić się przezroczysty. Potem 

to poszło już błyskawicznie. Wisiałem w pustce przestrzeni kosmicznej niczym kamienna rzeźba 

i  nie  mogłem  ruszyć  nawet  palcem.  Moim  przeciwnikom  trzeba  było  przyznać  jedno:  działali 

skutecznie i z rozmachem, nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie pozostał najmniejszy ślad... 

Coś drgnęło. 

Byłem w drodze. 

Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego odpowiednika we 

wszelkich  dotychczasowych  przeżyciach  ludzkości.  Prowadziła  w  kierunku,  o  którym  nie 

wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się rozprężać. Może zresztą działo się to przez 

cały  czas,  tyle  że  ja  nie  zdawałem  sobie  z  tego  sprawy.  Teraz  stało  się  to  widoczne.  Gwiazdy 

poruszały się coraz szybciej i szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła mknących przez 

kosmos.  Przestrzeń  zmieniła  się  w  szarą  zawiesinę,  która  musiała  oddziaływać  hipnotycznie, 

gdyż  mój  mózg  zapadł  w  rodzaj  niby-śpiączki  i  zastygł  na  pograniczu  trwania  i  niebytu, 

pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to trwać ułamek sekundy, ale mogło 

też trwać całą wieczność. 

Nie  wiedziałem  tego  wtedy  i  nadal  nie  wiem.  Nie  zastanawiałem  się  zresztą  nad  tym: 

miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie sprawą dość istotną, a 

obecnie tylko o to mogłem się troszczyć. Ponieważ było całkiem prawdopodobne, że zwariuję w 

trakcie  tej  wycieczki,  skupiłem  wszystkie  pozostałe  mi  siły  umysłu  na  kwestii  przetrwania  i 

czekałem, aż coś wreszcie zacznie się dziać. 

I w końcu coś się zaczęło. 

Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem. 

I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż wszystko działo 

się  równocześnie.  Mogłem  się  poruszać  i  widzieć.  Światło  -  normalne,  porządne  światło 

background image

trójwymiarowego  świata  -  oślepiało  mnie,  nie  czułem  własnego  ciała  ani  nie  miałem  poczucia 

kierunku. 

To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość szybko. Gdy 

tylko  sobie  to uświadomiłem,  żołądek  skręcił  mi  się z  wrażenia  i  po dość długim  okresie  (plus 

minus 32598 lat) moje serce objawiło aktywność, tyle tylko, że w miejscu dość nieoczekiwanym, 

a mianowicie w gardle. 

Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację. Nade mną 

było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to złudzenie, rzecz jasna) 

w  pasie  atramentowo-czarnego  nieba.  Całe  wyposażenie,  którym  mnie  obwieszono,  było  jak 

dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora mogłem stwierdzić, że coś z tego złomu nawet 

działa. Wyłączyłem go i poczekałem, aż zanurkuję w chmury. 

Gdy się z nich  wynurzyłem, przestawiłem  grawitator na powolne opadanie  i zająłem się 

wstępnym  lustrowaniem  terenu.  Świat  ten,  który,  być  może,  naprawdę  był  kolebką  ludzkości, 

miał  się  ostatecznie  stać  moim  grobowcem.  Gdzieś  z  pięć  mil  pode  mną  majaczyły  drzewa, 

ogólnie  rzecz  biorąc,  krajobraz  był  typowo  rolniczy.  Dokładne  obejrzenie  okolicy  utrudniała 

zaparowana  szyba  hełmu.  Miałem  jednak  nadzieję,  że  moi  przodkowie  nie  zwykli  oddychać 

amoniakiem czy metanem, więc odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem. 

Nieźle.  Trochę  za  zimne  i za  rzadkie  -  ale  jestem  jeszcze  dość  wysoko  -  za  to  świeże  i 

słodkie.  No i nie zabiło  mnie od  razu, co było dość  ważne, jako  że  zapasu  w kombinezonie nie 

wystarczyłoby już na długo. 

Ze  spokojem  zdjąłem  kask  i  rozejrzałem  się  dokładnie.  Całkiem  nieźle.  Malowniczy 

krajobraz:  zielony  lasy,  błękitne  jeziora,  rozległe  łąki  poprzecinane  drogami,  a  na  horyzoncie 

jakieś  otoczone  dymami  miasto.  Postanowiłem,  że  na  razie  będę  trzymał  się  z  daleka  od  tego 

ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i zaaklimatyzować, a potem... 

Moje  myśli przerwało brzęczenie  -  coś jakby  owad, tyle  tylko, że  żaden owad nie  może 

latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno zwróciłbym uwagę na 

ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już ogłuszający ryk. 

Zdębiałem.  To  była  jakaś  starożytna  odmiana  urządzenia  latającego.  Napędzana  była 

śmigłem,  a  w  częściowo  przezroczystym  wnętrzu  siedział  człowiek  i  wytrzeszczał  na  mnie 

osłupiałe  oczy.  Błyskawicznie  włączyłem  wznoszenie  i  skryłem  się  ponownie  w  zbawczych 

chmurach. 

background image

Początek  zdecydowanie  do  dupy!  Pilot  widział  mnie  zbyt  dobrze,  by  mieć  wątpliwości. 

Mógł,  co  prawda,  nie  uwierzyć  własnym  oczom,  ale  to  było  mało  prawdopodobne.  Uwierzył. 

Łączność  musiała  tu  być  całkiem  dobrze  rozwinięta,  a  mania  prześladowcza,  czyli  dominacja 

wojskowych w każdym kącie, jeszcze bardziej, gdyż po paru minutach usłyszałem ryk silników 

odrzutowych.  Maszyny  krążyły  poniżej,  a  jedna  przeleciała  nawet  przez  chmury.  Po  dłuższym 

czasie  uspokoiło  się  na  tyle,  że  pozostając  nadal  w  chmurach,  zdecydowałem  się  na  zmianę 

miejsca.  Grawitator  nie  jest  przewidziany  do  podróży  w  poziomie,  lecz  kiedy  nie  trzeba 

wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go zatem w tym charakterze przez jakieś 

piętnaście minut, po czym ostrożnie wyjrzałem z obłoczków. 

Oczami wyobraźni widziałem cały komplet detektorów kierujących na mnie swe czujniki 

i  anteny  i  łączących  się  pospiesznie  z  różnej  maści  machinami  wojennymi.  Może  zresztą  i  tak 

było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza paroma białymi ptakami, które nie poczuły się 

uszczęśliwione  moim  pojawieniem  się  ponad  taflą  jeziora.  Dałem  poprawkę  i  zbliżyłem się do 

brzegu. 

Wznoszenie włączyłem dopiero wtedy, gdy  byłem poniżej poziomu  wzgórz okalających 

jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i byłem bezpieczny. I w tej 

chwili  zrobiło  mi  się  gorąco.  Mimo  poprawki  spadałem  do  wody,  a  zderzenie  z  nią  przy  tej 

szybkości przypominałoby spotkanie z betonową płytą. 

Wyhamowałem,  mocząc  jedynie  stopy  w  wodzie.  Ostatecznie,  jak  na  spadek  z  granic 

atmosfery  to  nie  było  źle.  Uniosłem  się  i  podleciałem  do  przeciwległego  brzegu,  nad  którym 

wznosiła  się  szarawa  skała.  Potrzebowałem  schronienia,  a  skała  -  w  dwóch  trzecich  gładka  jak 

ściana  -  na  jednej  trzeciej  powierzchni  miała  półeczkę,  akurat,  by  usiąść.  Zrobiłem  wiec  siad 

płaski.  Wokół  panowała  cisza.  Żadnych  głosów,  ryku  silników  czy  innych  śladów  ludzkiej 

obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale. 

Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego. Niestety, była to 

jedna z nielicznych podstawowych rzeczy, które zapomniałem zabrać. Miałem mocne przeczucie, 

że  wkrótce  uzupełnię  ten  brak.  Rozsiadając  się  wygodniej,  poczułem,  że  coś  uwiera  mnie  w 

tylnej  kieszeni  spodni.  Po  krótkiej  szamotaninie  ze  skafandrem  wydobyłem  stamtąd  garść 

zmasakrowanych  cygar  Inskippa.  Mój  nastrój  wyraźnie  się  poprawił,  gdy  znalazłszy  jedno, 

jakimś cudem ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem. 

Pomiędzy  najprzeróżniejszym  elektronicznym  złomem,  jakim  zostałem  obciążony  w 

background image

ostatnich  chwilach  istnienia  laboratorium,  było  coś,  co  zwano  masserem:  drobiazg,  którego 

rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się spiczastym ostrzem. Na tymże końcu 

wytwarzane było pole mogące koncentrować większość rzeczy poprzez ściskanie tworzących je 

atomów.  Przy  nie  zmienionej  masie  zmieniało  to  ich  wymiary.  W  zależności  od użytej  mocy  i 

rodzaju materiału można było zmniejszyć nawet do połowy. 

Użyłem  tego  wynalazku,  by  urządzić  sobie  jakąś  przytulną  jaskinię.  Najtrudniejszy  był 

początek,  ale  gdy  fragmenty  wielkości  mojej  pięści,  a  o  ciężarze  ołowiu  zaczęły  opadać  do 

jeziora  tworząc  wgłębienie,  to  poszło  już  jak  z  płatka.  Jeszcze  potem  odkryłem,  że  mogę 

wytwarzać sferyczne pole dające odłamki wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca. Co 

prawda, wyrzucając te skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem, ale to 

już drobiazg. 

Gdy  słońce  zbliżyło  się  do  horyzontu,  miałem  już  prymitywne  i  niezbyt  przestronne 

pomieszczenie, wystarczające jednak, by ukryć mnie i wszystkie moje bambetle. 

Usiadłem, by na chwilę odsapnąć. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż sądziłem, bo 

następną  rzeczą,  z  jakiej  zdałem  sobie  sprawę,  był  fakt,  że  na  czarnym  niebie  płynął  wielki 

księżyc.  Mój  tyłek  był  zziębnięty  od  kontaktu  ze  skałą,  a  reszta  ciała  zdrętwiała  od  spania  na 

siedząco. 

-  Do  roboty,  przyszły  zbawco  świata.  -  Jęknąłem,  gdy  moje  ciało  dało  znać,  co  o  tym 

myśli. 

Jednak  trzeba  było  się  ruszyć,  skoro  już  tak  postanowiłem.  Jak  dotąd,  nie  wiedziałem 

nawet,  czy  jestem  we  właściwym  miejscu  i  czasie,  nie  mówiąc  już  o  takim drobiazgu  jak brak 

pewności, czy  teoria  Coypu była  słuszna. To ostatnie zresztą mogłem sprawdzić  już wcześniej, 

zaraz po przybyciu. Klnąc swą głupotę, wygrzebałem ze zwalonego na kupę wyposażenia czarne 

pudełko, które było detektorem generatora energii służącej do przemieszczania się w czasie. Ku 

swojemu szczeremu żalowi stwierdziłem, że igła kręci się w kółko, niczego nie wskazując. 

- Idioto! - stwierdziłem sam o sobie. - To mogłoby działać, gdybyś je włączył! 

Wstrzymując oddech przekręciłem  włącznik. Nadal  to samo, czyli nic. Była,  co prawda, 

duża szansa, że urządzenie nie pracuje stale i trafiłem akurat na przerwę, w trakcie której nikt nie 

podróżuje  w  czasie,  lecz  mogły  to  równie  dobrze  być  tylko  moje  płonne  nadzieje.  Tak  czy 

inaczej, musiałem się tu jakoś zadomowić. Zabrałem się więc do roboty. 

Najważniejsze były informacje, toteż rozdzieliłem grawitator od skafandra i sprawdziłem 

background image

stan tego pierwszego.  Był  naładowany  do połowy i  mógł jeszcze długo służyć  jako  transporter. 

Zapiąłem  pasy  i  wyszedłem na  skalną  półeczkę. Poleciałem  ku  najbliższej  z  zaobserwowanych 

wczoraj  dróg.  Po  drodze  zająłem  się  zegarkiem,  który  zawsze  noszę.  Podawanie  czasu  jest 

jedynie  marginalną  funkcją  tego  urządzenia.  Parokrotne  sprawdzenie  znaków  charakterys-

tycznych  i  dotknięcie  prawego  przycisku  wystarczyło,  aby  wyświetliła  się  igła  radiokompasu 

skierowana na jaskinię. Zadowolony, bezgłośnie spłynąłem w dół. 

Księżyc oświetlał okolicę  w wystarczającym stopniu,  toteż nie  musiałem posługiwać się 

latarką  pokonując  jardy  dzielące  moje  lądowisko  od  drogi.  Ostatni  kawałek  drogi  przebyłem, 

rzecz jasna, ze zrozumiałą ostrożnością. Jak okiem sięgnąć - co w lesie nie jest nigdy sporą prze-

strzenią - było pusto. Sprawdziłem, z czego zrobiono nawierzchnię. Okazało się, że z kamienia, 

bez śladu jakichkolwiek linii przesyłowych czy energetycznych, całkiem nieciekawa. 

Podniosłem  się  i  ruszyłem  w  kierunku  widzianego  z  góry  miasta.  Był  to  dość  powolny 

sposób poruszania się, ale wolałem oszczędzać niemożliwe tu do zdobycia paliwo. 

To,  co  nastąpiło  potem,  zawdzięczać  mogłem  tylko  własnej  beztrosce  i  całkowitej 

nieznajomości zwyczajów tego świata. Rozmyślałem sobie właśnie o Angelinie i o dzieciach, i o 

tym,  że  wszyscy  oni  istnieją  teraz  tylko  w  mojej  pamięci,  co  było  nader  przygnębiające,  gdy 

minąwszy  zakręt  usłyszałem  niespodziewanie  głośny  ryk  silników.  Znajdowałem  się 

najwyraźniej na zniwelowanym szczycie wzgórza, gdyż stoki po obu stronach były dość strome i 

nie miałem żadnej możliwości ucieczki poza uniesieniem się w powietrze. Tyle że tam zostałbym 

natychmiast zauważony, gdyż zbliżające się pod górę światła nieomal już mnie dosięgły. Byłem 

mocno oszołomiony i po prostu zaskoczony. Jedyne, co mogłem zrobić, to paść na pysk w żwir 

pobocza.  Zrobiłem  to  błyskawicznie  i  ukryłem  twarz  w  dłoniach.  Ubranie  miałem  neutralnej, 

szarej barwy, była więc szansa, że mogę pozostać nie zauważony. 

Ryk zbliżał się, światła przemknęły po mnie; ryk oddalił się, a ja natychmiast usiadłem i 

starałem się dojrzeć szczegóły konstrukcyjne tych dziwnych pojazdów, które omal nie rozjechały 

mi  głowy.  Szczegółów nie zdążyłem  zaobserwować,  wyglądały  jednak  na  konstrukcje zbliżone 

do  motocykli,  z  małym  czerwonym  światełkiem  z  tyłu.  Maszyny  nagle  zwolniły  i  zakręciły  w 

moją  stronę.  Bez  dwóch  zdań,  tym  razem  należała  mi  się  dwója  z  maskowania.

background image

 

4

 

 

Jedną  z  moich  naczelnych  zasad  było  zawsze  pozwolić  innym  na  pierwszy  ruch,  gdy 

sytuacja wyglądała niepewnie. Mogłem uciec, ale po pierwsze - oni mogli mieć broń, a ja byłbym 

wówczas  pięknym  celem,  po  drugie  zaś  -  nawet  jeśliby  mi  się  to  udało,  to  ktoś  z  pewnością 

zwróciłby baczną uwagę na ten rejon, a tego należało za wszelką cenę uniknąć. 

Odwróciłem się plecami, tak by ich reflektory mnie nie oślepiały, i spokojnie poczekałem, 

aż  mnie  okrążą.  Najlepiej  byłoby  dowiedzieć  się  od  razu,  czego  chcą  te  typy.  Słuchałem  ich 

rozmowy,  ale  niestety,  ani  jedno  słowo  z  ich  szwargotu  nie  było  mi  znajome.  Oni  natomiast 

musieli się w końcu dogadać, gdyż jeden z nich zgasił silnik, zlazł ze swego wehikułu i zbliżył 

się do mnie. 

Przyjrzeliśmy się sobie z wyraźnym zainteresowaniem. Był niższy ode mnie, ale wzrostu 

dodawał  mu  garnkowaty  hełm  z  metalu  zakończony  ostrym  szpikulcem.  Całość  robiła  niezbyt 

atrakcyjne  wrażenie,  zwłaszcza  w  połączeniu  z  resztą  stroju,  który  wykonany  był  z  czarnego 

plastiku z błyszczącymi zamkami, łańcuszkami i trupimi czaszkami. 

Kryz putzbki? - spytał w dość obraźliwy sposób. W odpowiedzi uśmiechnąłem się, aby 

pokazać, że jestem pokojowo nastawiony, i odparłem najcieplej, jak umiałem: 

-  Będziesz  wyglądał  jeszcze  bardziej  odrażająco  po  śmierci,  która  może  cię  spotkać 

szybciej, niż myślisz, jeśli będziesz się do mnie tak odzywał. 

Wyglądał na zaskoczonego. Następnie doszło do ostrej wymiany zdań z pozostałymi. W 

wyniku  konwersacji  następny  typ  dołączył  do  mojego  rozmówcy.  Musiał  być  bardziej  bystry, 

gdyż  pierwszą  rzeczą,  na  którą  zwrócił  uwagę,  był  mój  zegarek.  Inni  też  wlepili  wzrok  w 

urządzenie. Dzikimi wrzaskami objawili zainteresowanie, które szybko zmieniło się w złość, gdy 

schowałem rękę za plecy. 

-  Prubl!  -  wrzasnął  pierwszy,  robiąc  krok  do  przodu.  W  jego  pięści  coś  szczęknęło 

metalicznie  i  wyskoczyło  z  niej  połyskujące  ostrze.  To  był  język,  z  którego  zrozumieniem  nie 

miałem żadnego kłopotu, i to od paru dobrych lat. Niemal się uśmiechnąłem. Nie ma tu nadmiaru 

sprawiedliwych,  chyba  że  lokalne  prawa  zezwalają  używać  broni  wobec  obcych  w  celu 

obrabowania ich. Teraz znałem mniej więcej zasady i mogłem już z typkami porozmawiać. 

Prubl, prubl? - pisnąłem odskakując i podnosząc ręce w geście rozpaczy. 

Prubl, drubl! - odwrzasnął i skoczył na mnie. 

background image

- Jak ci się to podoba za prubla? - spytałem go uprzejmie, kopiąc w nadgarstek. 

Nóż poleciał w mrok, a on jęknął z bólu. Jęk szybko zmienił się w cichnący charkot, gdy 

moja dłoń trafiła  go  w szyję.  Do  tego momentu oczy  pozostałych  musiały już być zwrócone na 

mnie,  więc  odpaliłem  wyciągniętą  uprzednio zza  mankietu  miniflarę  i  rzuciłem  ją  przed  siebie, 

zamykając  jednocześnie  mocno  oczy.  Zalała  mnie  fala  gorąca,  a  gdy  znów  otwarłem  powieki, 

widok przesłaniały mi czerwone koła. Było to i tak niewiele w porównaniu z tym, jakie wrażenie 

wywarł ów błysk na moich adwersarzach, którzy chwilowo byli zupełnie ślepi. Dowodziły tego 

najrozmaitsze  jęki  i  mamrotania.  Żaden  nie  zwrócił  na  mnie  uwagi,  gdy  wszedłem  pomiędzy 

nich, rozdając sprawiedliwie po kopniaku w najwrażliwsze miejsce. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć 

i latać w kółko, dopóki dwóch się nie zderzyło, co zapoczątkowało z kolei niemiłosierną młóckę, 

gdyż obaj nie żałowali sił w przekonaniu, że mają do czynienia ze mną. W tym czasie obejrzałem 

sobie ich pojazdy. 

Były  dość  dziwne:  miały  tylko  dwa  koła  i  żadnego  żyra  do  stabilizacji,  pojedyncze 

siedzenie,  na  którym  spoczywał  kierowca  i  prowadząc  pojazd,  utrzymywał  go  jednocześnie  w 

równowadze.  Nie  wyglądały  zbyt  bezpiecznie  i  nie  miałem najmniejszej  ochoty  uczyć  się nimi 

posługiwać. 

Pozostawał  problem,  co  mam  zrobić  z  ich  właścicielami.  Nigdy  nie  zabijałem  bez 

potrzeby,  toteż  najprostsze  rozwiązanie  odpadało.  Jeśli  byli  kryminalistami,  a  wyglądali  na 

takich, istniały minimalne szanse, że zameldują jakimkolwiek władzom o tym, co ich tu spotkało. 

I  wtedy  mnie  olśniło.  Przecież  właśnie  tacy  jak  oni  byli  dla  mnie  idealnym  źródłem 

informacji,  to  znaczy  jeden  tylko,  reszta  była  w  tej  sytuacji  zbędna.  Najlepiej  nadawał  się  ten 

pierwszy, bo z jego przetransportowaniem miałbym najmniej kłopotów. Zaczynał już wracać do 

przytomności, o czym  świadczyły  różne nieartykułowane jęki,  lecz rozduszona pod jego nosem 

kapsułka  z  gazem  usypiającym  położyła  kres  tym  mamrotaniem.  Przypiąłem  łańcuch,  który 

zwisał mu z talii, do mego oporządzenia i objąwszy faceta przyjacielskim uściskiem, włączyłem 

grawitator. 

Zanim  przyszedł  do  siebie,  miałem  już  gotowe  wszystko,  co niezbędne, by  go  powitać. 

Musiałem go porządnie  wytrzaskać po  gębie,  żeby  doszedł trochę do  przytomności,  a  efekt  był 

taki,  że  siadł  i  z  jękiem  złapał  się  za  głowę.  Ten  gaz  musiał  mieć  widocznie  jakieś  uboczne 

działanie.  Pamiętając  jednak,  jak  ładnie  przywitał  mnie  nożem,  nie  dałem  się  ponieść 

samarytańskim  instynktom.  Nie  trwało  zresztą  długo,  zanim  zupełnie  odzyskał  świadomość  i 

background image

łypnął dziko na mnie i na urządzenia. Potem gwałtownie podciągnął pod  siebie nogi i  jak dziki 

skoczył  ku  wyjściu.  Natychmiast  jednak  zwalił  się  z  głuchym  łoskotem  na  podłogę,  gdy 

związany na jego kolanach sznur, którego drugi koniec przymocowany był do ściany, podciął mu 

nogi. 

- Koniec zabawy, zabieramy się do roboty. - Osadziłem go niezbyt delikatnie na powrót 

pod ścianą i zapiąłem na jego przegubie drobiazg własnego pomysłu. 

Wymyśliłem  to  i  zrobiłem,  gdy  spał.  Urządzenie  było  proste,  ale  skuteczne.  Zawierało 

czujnik  z  odczytem  ciśnienia  i  ładunku  elektrostatycznego  skóry  oraz  jeszcze  parę  innych 

mierników  składających  się  na  detektor  kłamstwa,  a  do  tego  nadajnik  współdziałający  z 

trzymanym przeze mnie w dłoni odbiornikiem. Zawierało także otwarty obwód emitujący prąd o 

małym  natężeniu.  Nie  użyłbym  tych  metod,  dobrych  w  laboratorium  dla  zwierząt,  wobec  czło-

wieka, ale byliśmy w jego świecie i istotne były tu jedynie jego zasady, a na dodatek nie miałem 

czasu. Kiedy zaczął wrzeszczeć (a byłem pewien, że nie są to pochwalne hymny sławiące moją 

osobę),  nacisnąłem przycisk zamykając tym  samym obwód.  Kwiknął  i trzasnął  w skałę  (dobrze 

mu  to wyszło,  tyle muszę  przyznać),  gdy prąd przeszedł przez jego ciało. Nie był  to znów  taki 

mocny  prąd  - sprawdziłem  to  wcześniej  na sobie  -  lecz  wystarczający,  by  nikt  nie  miał  ochoty 

odczuwać go dobrowolnie. 

- Zaczynamy! - stwierdziłem. - Ale najpierw pozwolisz, że się przygotuję. 

Gapił  się  na  mnie  w  ciszy,  gdy  umieszczałem  elektrody  na  skroniach  i  uruchamiałem 

urządzenie. 

- Kluczem jest słowo... - przyjrzałem mu się uważnie - wstrętny. Teraz zaczynamy. 

Obok  mnie  leżało  parę  dość  prostych  przedmiotów.  Wziąłem  pierwszy  z  brzegu  i 

trzymając przed sobą, powiedziałem głośno: 

- Skała! 

Po  czym  nastała  cisza.  Przerwałem  ją  naciśnięciem  guzika,  co  spowodowało  nowy 

podskok i przerażone spojrzenie. 

- Skała - powtórzyłem głośno i cierpliwie. 

Trochę  czasu zajęło  mu  zrozumienie,  o co  tu  chodzi,  lecz  uczył  się  szybko.  Co  prawda 

próbował okłamywać, ale z pomocą detektora i elektrod oduczyłem go tego brzydkiego nawyku. 

W końcu doszedł do wniosku, że prościej będzie mi pomóc, przy  czym  wziął to  sobie do  serca 

tak  dosłownie,  że  szybko  wyczerpały  się  moje  zapasy  tutejszych  przedmiotów.  Przy  wydatnej 

background image

pomocy memogramu nowe słowa zostały upakowane w mój i tak już przeładowany mózg, który 

zaprotestował dotkliwym bólem głowy. Połknąłem  pastylkę i zacząłem drugi etap nauki  - przy-

swajanie gramatyki i struktur. 

Jak się nazywasz - pomyślałem i dodałem słowo-klucz wstrętny. 

-  Jak...  nazwisko?  -  spytałem  głośno,  dochodząc  jednocześnie  do  wniosku,  że  jest  to 

faktycznie nader nieciekawy język. 

- Slasher. 

- Moje... Jim. 

- Puść mnie. Nie zrobiłem ci nic, nie? 

- Najpierw nauka... odejść potem. Teraz powiedz, jaki rok. 

- Co, jaki rok? 

- Jaki rok teraz, durniu?! 

Coś  z  pięć  minut  zajęło  powtarzanie  mu  tego  na  różne  sposoby,  zanim  sens  pytania 

przedarł się przez kamienne sklepienie jego czaszki. Zaczynałem się już pocić, gdy w końcu go 

olśniło. 

- Aaaa, rok. Siedemdziesiąty piąty. Dziewiętnasty czerwca 1975. 

Dokładnie  w  celu!  Przez  ten  cały  szmat  wieków  i  całą  tę  odległość dotarłem dokładnie 

tam,  gdzie  chciałem.  Postanowiłem  solennie  podziękować  Coypu  przy  pierwszej  okazji,  co  - 

biorąc pod  uwagę,  że  istniał  tylko  w  mej  pamięci  -  dało  się  zrobić  natychmiast.  Podbudowany 

duchowo tą nowiną zabrałem się do dalszej nauki. Do rana zużyłem trzy pastylki i byłem już w 

stanie  obejść  się  bez  memogramu.  Mój  przymusowy  wspólnik  zapadł  w  sen,  przemęczony 

wyraźnie  trudami wielogodzinnej  sesji, co  wykorzystałem, by  wyłączyć i zdemontować  łączącą 

nas aparaturę. Następnie wziąłem stymulanta i przygotowałem śniadanie. 

Slasher obudził się prawie na  czas posiłku, ale zjadł dopiero  wtedy,  gdy zobaczył,  że  ja 

pierwszy  jem.  Nie  bardzo  mu  się  dziwiłem,  bo  racje  desantowe,  którymi  dysponowałem,  nie 

wzbudzały ani specjalnego zaufania, ani apetytu. W końcu obaj czknęliśmy sobie uczciwie, a on, 

po  dokładnym  obejrzeniu  tego,  co  z  mojego  wyposażenia  leżało  na  wierzchu,  zdecydował  się 

odezwać. 

- Wiem, kto ty jesteś! - oświadczył z mocą. 

- No to mi powiedz. 

- Jesteś z Marsa! 

background image

- Co to Mars? 

- Planeta, tu, blisko. 

- Może i masz rację, ale to i tak nieważne. Pomożesz mi zdobyć forsę? 

- Mówiłem ci, że jestem na warunku! Jak mnie dupną, to zapuszkują mnie bez gadania! 

-  Nie  łam  się!  Trzymaj  się  mnie,  a  nikt  cię  nie  ruszy.  Będziesz  pływał  w  forsie.  Masz 

jakąś przy sobie? Chcę zobaczyć, jak to wygląda. 

- Nie! - zaprzeczył, macając się jednocześnie po wybrzuszeniu spodni. 

Tak  proste  kłamstwa  nauczyłem  się  rozszyfrowywać  bez  użycia  techniki,  toteż  zamiast 

tracić czas  na dyskusje zaoferowałem mu  trochę gazu nasennego i ze spokojem  przetrząsnąłem 

kieszenie.  Ta,  po  której  się  macał,  była  prymitywnie  ukryta  wewnątrz  spodni  i  zawierała 

zgniecione kawałki brudnego i zatłuszczonego papieru z zielonym nadrukiem. Bez wątpienia to 

właśnie była owa forsa, której - jak twierdził - nie miał. 

Przyjrzałem  się  jej  i  po  paru  chwilach  śmiałem  się  jak  szalony.  Ani  śladu  fizycznych, 

chemicznych  czy  promieniotwórczych  identyfikatorów.  Zwykły  zadrukowany  papier  z 

wtopionymi nićmi  jakiegoś metalu, nie stanowiący  żadnego problemu dla duplikatora.  Gdybym 

go miał...  zaraz,  zaraz, a skąd niby  wiem, że go nie mam?  Pod  koniec zrobili przecież ze  mnie 

choinkę  i  wieszali  wszystko,  co  było  pod  ręką.  Pogrzebałem  w  stercie  ekwipunku  i  znalazłem 

przenośny model turystyczny. Co prawda - papieru z niego nie byłem w stanie wydobyć, ale po 

kilkunastu próbach miałem odpowiedniej grubości i struktury folię, która na pierwszy, a nawet na 

drugi rzut oka niczym nie różniła się od oryginału. Największym nominałem, jaki miał Slasher, 

była  dziesiątka,  toteż  skopiowałem  parę  razy  właśnie  ten  świstek.  Efekt  był  całkiem 

zadowalający.  Co  prawda,  wszystkie  banknoty  miały  ten  sam  numer,  ale  z  własnego 

doświadczenia wiedziałem, że ludzie i tak nie oglądają dokładnie pieniędzy, które dostają. 

Tak  oto  nadszedł  historyczny  moment  mojej  penetracji  społeczeństwa  tej  prymitywnej 

planety Ziemi - nazwa zresztą nie była do końca właściwa i miała też inne znaczenia. Zabrałem 

wyposażenie,  które  mogło  przydać  się  w  najbliższej  przyszłości  i  widząc  nieprzytomnego 

Slashera, ruszyłem w dół, ku powierzchni jeziora. To, co zostało w grocie, i tak mogłem zawsze 

zabrać, nie lubiłem jednak się przeciążać. Mój pasażer chrapał, aż echo niosło, co w połączeniu 

ze  wzmożonymi  obecnie  odgłosami  ruchu  na  drodze  zmusiło  mnie  do  schronienia  się  w  lesie. 

Tam  też  zakopałem  co  zbędne,  oznaczając  to  miejsce  na  wszelki  wypadek  kierunkowym 

nadajnikiem, i obudziłem Shlashera. 

background image

-  Co...  czego?  -  wymamrotał,  gdy  zadziałało  antidotum.  Rozejrzał  się  zbaraniałym 

wzrokiem po otaczającym lesie. 

- Zbieraj dupę w troki. Zjeżdżamy stąd! - poinformowałem go uprzejmie. 

Jakoś udało mu się utrzymać pion, ale po dwóch krokach wlazł na mnie w półprzytomnej 

malignie.  Cóż,  trzeba  było  uciec  się  do  skuteczniejszych  metod.  Podsunąłem  mu  pod  nos  plik 

banknotów. 

- Jak ci się to podoba? 

Zaiste, skutek był magiczny. Oprzytomniał od razu. 

- Aaa... ale mówiłeś, że nie masz waluty? 

- Nie miałem, więc sobie zrobiłem - oświeciłem go. - Są dobre? 

- A p...pewno, nigdy nie widziałem lepszych. - Ocenił okiem zawodowca. - Tylko że mają 

ten sam numer. Poza tym prima zielki. 

Był  to  cały  komentarz.  Wychodziło  na  to,  że  znalazłem  sobie  idealnego  kumpla  -  bez 

wyobraźni i z małą ilością skrupułów. Sam fakt, że miałem forsę, uspokoił wszelkie jego obawy 

co  do  mojej  osoby,  toteż  idąc  poboczem  pogrążyliśmy  się  w  gorącej  dyskusji  na  temat,  jak 

zwiększyć nasz zapas gotówki. 

- Twoje ciuchy są  fest, ale z daleka.  Musisz mieć coś ludzkiego do  łażenia. Za tą  górką 

jest sklep. Poczekasz tu sobie, a ja kupię, co trza. I może skombinuję jakiś wózek, bo łażenie na 

piechtę to nie na moje zdrowie. 

Jak  powiedział,  tak  zrobił,  ale  po  wózek poszliśmy  razem.  Oprócz  sklepu  była  tu  jakaś 

fabryczka zasmradzająca w  straszliwy  sposób powietrze.  Jej zaletą natomiast był  parking.  Stało 

tam  kilkanaście  różnobarwnych  pojazdów  na  gumowych  kołach.  Idąc  za  przykładem  Slashera, 

zgiąłem się wpół i ruszyłem za nim pod osłoną masek. Zatrzymaliśmy się przy maszynie o miłej 

sylwetce  i  buraczkowym  kolorku.  Mój  towarzysz  pomajstrował  trochę  przy  jej  drzwiach 

pogiętym  drutem,  potem  to  samo  zrobił  z  maską  wozu.  Otworzył  oba  otwory  i  aż  gwizdnął  z 

zachwytu.  Na  mój  skromny  gust  nie  było  się  z  czego  aż  tak  cieszyć  -  prymitywny  silnik 

spalinowy i tyle - ale on był innego zdania, co wytłumaczył mi podczas łączenia kabli, którą to 

czynność nazywał braniem na styk. 

-  Nowy  model  z  turbosprężarką.  Prawie  nówka.  Ma  pewnie  ze  trzy  setki  koni.  Właź 

szybko do środka i spieprzamy, zanim ktoś się do nas doczepi. 

Lekko oszołomiony wlazłem, gdzie kazał. Z wcześniejszej rozmowy wiedziałem, że koń 

background image

to dość duży czworonóg, a tutaj miejsca pod maską było dość mało. Jedynym wytłumaczeniem, 

jakie przychodziło  mi  do  głowy,  była  miniaturyzacja  zwierząt,  ale nie  wyglądało  mi  to  na  roz-

wiązanie  sensowne.  W  każdym  razie  pojazd  był  szybki.  Slasher  przekładał  co  chwila  jakąś 

dźwignię  w  podłodze,  dusił  pedały  i  kręcił  sporym  kołem,  co  w  efekcie  wyprowadziło  nas  na 

główną  drogę,  i  to  bez  niezdrowej  aktywności  za  plecami.  Bardzo  uważnie  obserwowałem,  co 

robi  i  jak  mu  się  to  udaje,  że  cały  czas  jedzie  gdzie  chce,  nie  przestałem  jednak  zasięgać 

informacji w najistotniejszej obecnie kwestii. 

-  Słuchaj  no,  gdzie  tu  trzymają  jakąś  większą  forsę?  Wiesz,  jakieś  takie  zamknięcie  ze 

strażnikami. 

-  Chodzi  ci  o  bank?  Takie  z  mocnymi  ścianami,  potężnymi  sejfami  i  kupą  strażników 

dookoła i w środku. Jeden taki jest w każdym większym miasteczku. 

- A im większe miasto, tym większy bank? 

- Pewno. 

-  No  to  jedziemy  do  najbliższego  dużego  miasta  i  szukamy  największego  banku  w 

okolicy. Potrzebuję dużo forsy, i to z dużym przyspieszeniem. Tak zatem, jak sądzę, musimy to 

zrobić jeszcze tej nocy. 

- Świrujesz? - Slasher był najwyraźniej wstrząśnięty. - Oni tam mają najnowsze systemy 

alarmowe. 

- Mam gdzieś ich technikę z epoki króla Ćwieczka. Znajdź mi miasto z bankiem i coś do 

żarcia. Całą resztę biorę na siebie. Mogę ci tylko powiedzieć, że jeszcze dziś w nocy staniemy się 

bardzo bogaci.

background image

 

 

Prawdę  mówiąc,  nigdy  nie  obrabowałem  banku  z  większą  łatwością.  Budynek,  który 

wybrałem, leżał w samym środku miasta o uroczyście brzmiącej nazwie Hartford. Wzniesiono go 

z  szarego  kamienia,  a  wszystkie  okna  miały  imponującej  grubości  kraty.  Drzwi  były  podobnie 

zaopatrzone. Dla równowagi jednak dwie boczne ściany były wspólne z sąsiednimi budowlami. 

Szczury mają to do siebie, że raczej rzadko wchodzą przez główne wejście. 

Był wczesny wieczór, gdy zaczęliśmy. Slashera doprowadziło to do rozstroju nerwowego, 

mimo że wchłonął przedtem dużą ilość niskoprocentowego napoju alkoholowego. 

- Po cholerę się spieszyć? - argumentował. - Za dużo wiary łazi po ulicach. 

-  Właśnie  tak  jest  dobrze.  Nikt  nie  zwróci  uwagi  na  dwóch  więcej.  Teraz  zaparkuj  za 

rogiem i przynieś torby! 

Swoje narzędzia miałem w gustownej walizeczce, Slasher zaś taszczył torby na gotówkę. 

Budowla  na  lewo  od  banku  wyglądała  na  ciemną  i  opuszczoną,  toteż  tam  właśnie 

skierowałem  swoje  kroki.  Drzwi  zewnętrzne  były,  rzecz  jasna,  zamknięte,  co  przy  tego  typu 

zamku  (sprawdziłem  go  za  dnia),  nie  stanowiło  żadnego  problemu.  Wystarczył  zagłuszacz 

alarmu w lewej dłoni i wytrych w prawej. Otworzyłem je tak łatwo, że Slasher nie musiał nawet 

zwalniać  kroku. Żywa  dusza na ulicy nie zwróciła na nas uwagi. Za tymi drzwiami był  szeroki 

korytarz  wiodący  przez  cały  budynek.  Po  przejściu  przez  pół  tuzina  drzwi  (równie  łatwo  jak 

przez pierwsze) doszliśmy do biura na samym końcu, przy murze. 

-  Ten  pokój  sąsiadować  powinien  z  bankiem  i  właśnie  zamierzam  to  sprawdzić  - 

poinformowałem wspólnika. 

Pogwizdując zabrałem się do roboty. W tym świecie był to mój debiut i nie zamierzałem 

zamienić go w benefis. Tym bardziej że obrabowanie banku jest najbardziej satysfakcjonującym 

zjawiskiem  tak  dla  osoby  bezpośrednio  zainteresowanej,  jak  i  dla  ogółu  środowiska.  Ten,  kto 

wykonuje  robotę,  dostaje  gotówkę;  społeczeństwo  zaś  ma  w  udziale  zysk  z  puszczania  jej  na 

rynek,  co  z  kolei polepsza  stan  ekonomii,  dostarcza  rozrywki  i  ogólnie  ożywia  koniunkturę.  A 

policja  ma  przynajmniej  okazję  wykazać  swą  wartość  (najczęściej  bardzo  niską).  Jednym 

słowem,  pożytek  dla  wszystkich.  No  i  nikt  przy  tej  okazji  niczego  nie  traci,  gdyż  bank  jest 

ubezpieczony,  a  firma  ubezpieczeniowa  operuje  takimi  kwotami,  że  i  tak  odbije  sobie  stratę 

background image

prawie  w  całości.  W  najgorszym  wypadku  dywidendy  wypłacone  pod  koniec  roku  będą  nieco 

mniejsze.  Zaiste,  niewiele  to  za  tyle  korzyści.  Praktycznie  występowałem  w  roli  dobroczyńcy 

społeczeństwa,  gdy  sprawdzałem  sonarem  ścianę.  Wykazał  dużą  pustą  przestrzeń  po  drugiej 

stronie. Zmysł lokalizacyjny mnie nie zawiódł. 

W  samej  ścianie  była  kupa  różnych  kabli  i  rur  -  częściowo  użytkowych,  częściowo  na 

pewno alarmowych. Oznaczyłem na murze ich przebieg i okazało się, że nie cała ściana jest nimi 

wypełniona,  co  było  zresztą  sprzeczne  z  zasadami  budownictwa  komunalnego.  Wybrałem 

najporęczniejszą wolną przestrzeń i wskazałem ją Slasherowi. 

- Tedy wejdziemy! 

-  Jak  chcesz  wejść  przez  ścianę?  -  Najwyraźniej  był  typowym  gościem  żywiącym 

mieszane uczucia: radość na myśl o gotówce i panika wobec perspektywy złapania. 

-  Nikt  nie  zamierza,  przez  nią  włazić,  ofiaro  -  oświadczyłem  z  masserem  w  ręce.  - 

Przekonamy ją, by sama się przed nami otworzyła. 

Nie  miał  oczywiście pojęcia,  o  czym  mówię,  ale  wygląd  massera  musiał  go  przekonać. 

Nastawiłem  urządzenie  na  rozszerzanie  wiązań  międzycząsteczkowych  i  przejechałem  nim 

wzdłuż wybranego kawałka ściany. Po czym spokojnie wyłączyłem i schowałem maszynkę. 

- Gówno, nic się nie stało! - skomentował. 

- No to teraz się stanie - mówiąc to nadusiłem centralny punkt tak spreparowanego muru. 

Z cichym świstem ściana sypnęła się w dół zmieniając się w szary, nieszkodliwy pył. 

Zaglądaliśmy  do  rzęsiście  oświetlonego  wnętrza  banku.  Od  strony  ulicy  zasłaniały  nas 

przezornie wysokie lady, za którymi normalnie siedzieli urzędnicy. 

Byłem zresztą  wdzięczny  tutejszym budowniczym za ich staromodne  przyzwyczajenia i 

umieszczenie  sejfów  w  piwnicy.  Poniżej  poziomu  ziemi  byliśmy  całkowicie  osłonięci  przed 

natrętami  z  zewnątrz  i  nie  musieliśmy  już  nigdzie  łazić  na  czworakach.  Na  drodze  stały  tylko 

stalowe drzwi i kraty o tak prostych zamkach, że aż wstyd wspominać. Drzwi skarbca wyglądały 

co prawda bardziej imponująco, lecz zamek miały najprymitywniejszy ze wszystkich. 

- Zobacz no - poinformowałem radośnie Slashera. - Tu jest zamek czasowy, który ma je 

otworzyć automatycznie o którejś tam godzinie rano. 

- Wiem - odparł załamany. - Spieprzajmy stąd w podskokach, zanim alarm się... 

Zanim  zdążył  dobiec  do  schodów,  podstawiłem  mu  zgrabnie  nogę  i  przytrzymawszy  w 

pozycji horyzontalnej, wyjaśniłem spokojnie, o co chodzi. 

background image

-  To  jest  właśnie  to,  czego  oczekują  od  nas  ci,  którzy  go  zainstalowali,  ty  półgłówku. 

Tymczasem wszystko, co my musimy zrobić, to przekonać zegar, że jest już rano. 

-  Nie  da  się!  On  jest  ukryty  za  paroma  calami  stali!  Skąd  mógł  biedak  wiedzieć,  że 

zwyczajny  manipulator używany  przez każdego  technika  może przenikać przez grubsze  ściany. 

Kiedy przekręciłem mechanizm, drzwi otworzyły się z lekkim poświstywaniem, a oczka mojego 

wspólnika omal nie wyszły z orbit. 

- Dawaj torby - zarządziłem wchodząc do sejfu. 

Pogwizdując radośnie, napełniliśmy je paczkami banknotów, które opatrzone były jeszcze 

banderolami. Slasher okazał się szybszy, toteż kończyłem załadunek przy akompaniamencie jego 

niecenzuralnego mamrotania o mojej powolności. 

- I po co te nerwy? - spytałem, zamykając walizeczkę z narzędziami. - Na wszystko jest 

czas, jeśli tylko robi się to prawidłowo. 

Właśnie  kończyłem  sprzątać  po  sobie,  gdy  wskaźnik  alarmu  podskoczył  i  stanął  w 

połowie  skali.  Ciekawostka  przyrodnicza!  Sprawdziłem  urządzenie  i  rozejrzałem  się  po  sali. 

Slasher stał przy przeciwległej ścianie i zaglądał do jednego z ustawionych pod nią metalowych 

pudeł. 

- Cóż tam robisz? - spytałem go najcieplej, jak tylko umiałem. 

- Zapuszczam żurawia, czy nie ma w depozytach jakichś świecidełek do zabrania. 

- Aha. A czy nie wydaje ci się, że powinieneś najpierw spytać, czy możesz to zrobić? 

- Sam to umiem! - warknął. 

Zgadza się. Tyle tylko, palancie, że ja zrobiłbym to bez uruchamiania cichego alarmu na 

najbliższym posterunku - stwierdziłem wściekle. - Co ty, kretynie, właśnie zrobiłeś! 

Jego twarz przybrała niezdrowy, szary odcień, a ręce zatrzęsły się tak, że wypuścił kasetę, 

która z hukiem wystrzału spadła na betonową podłogę. Na ten dźwięk podskoczył i pochylił się, 

by ją zabrać. 

- Zidiociały kretyn!  - warknąłem, kopiąc go zdrowo w ochoczo  wystawiony  cel.  -  Bierz 

bambetle i spierdalaj do wozu. Zapuść silnik. Zaraz tam będę. 

Ruszył  po  trzy  stopnie,  uskrzydlony  najwyraźniej  myślą  o  zbliżających  się  glinach. 

Podążyłem za nim, tyle że stateczniej, zamykając, co tylko się dało zamknąć, aby utrudnić życie 

policji.  Zauważą  oczywiście,  że  ktoś  się  włamał,  ale  zanim  sprowadzą  szefa,  by  otworzył 

skarbiec, będziemy już daleko, a do tego czasu głowić się będą, czy doszło do rabunku. 

background image

Ale  gdy  wyszedłem  na  górę,  usłyszałem  pisk  opon,  a  przez  okazałe  okno  zobaczyłem 

hamujący  patrolowiec.  Faktycznie  byli  dobrzy.  Niebywałe  zjawisko,  jak  na  tak  prymitywne 

społeczeństwo.  Albo  właśnie  normalne,  to  mogła  być  prawidłowość  -  tu  przestępstwo  było 

chlebem powszednim,  a  nie rzadkością,  jak  w  moich  czasach.  Obojętnie  jednak,  jaka  była tego 

przyczyna,  nie  traciłem  już  czasu  na  filozofowanie.  Gdy  przełaziłem  przez  dziurę,  usłyszałem 

chrobot kluczy w zewnętrznych drzwiach. Oni weszli, ja wyszedłem. Jedno krótkie spojrzenie na 

ulicę upewniło  mnie, że  wszyscy nowo przybyli weszli do banku,  a przy drzwiach zgromadziło 

się tętniące aplauzem i nieustannie rosnące zbiegowisko. Zaiste, było to nader miłe z ich strony. 

Mając  ich  plecy,  zwrócone  w  moją  stronę,  za  jedynych  świadków,  zamknąłem  drzwi  i 

statecznym krokiem podążyłem za najbliższy narożnik. 

Mój idiota miał rzeczywiście niezły szwung w nogach. Może zresztą doszedł do wniosku, 

że  lepiej  mieć  całą  forsę,  a  nie  forsę  i  gliny  na  karku,  gdy  bowiem  przy  akompaniamencie 

policyjnych gwizdków (te  neolityczne  gliny  były  faktycznie  szybkie)  dopadłem zakrętu, oczom 

moim ukazała się pusta ulica. 

Slasher  zdecydował  najwyraźniej,  że  dość  już  się  napracował  jak  na  jeden  wieczór,  i 

zostawił  mnie  sam  na  sam  z  miejscowymi  stróżami  ładu  i  porządku  publicznego.

background image

 

 

Nie  twierdzę,  żebym  był  stworzony  z  czegoś  twardszego niż  reszta  ludzkości.  Jednakże 

sytuacja,  w  jakiej  się  znajdowałem  -  trzydzieści  dwa  tysiące  lat  w  przeszłości,  z  ładunkiem 

skradzionej gotówki pod pachą i policją depczącą mi po piętach - mogła każdego doprowadzić do 

lekkiej  paniki.  Tylko  fakt,  że  była  to  raczej  znana  mi  sytuacja  (z  mojej  własnej  przeszłości, 

naturalnie) utrzymywał mnie na chodzie i nie pozwalał rozbiec się moim myślom. 

Za  parę  sekund  zza  rogu  wypadnie  pościg,  a  radio  już  w  tej  chwili  trzeszczało  bez 

wątpienia od poleceń, żeby  odciąć  mi drogę ucieczki. Uratować  mogła  mnie  tylko  moja  własna 

głowa. Trzeba  jej  zresztą  oddać,  że  robiła,  co  mogła.  Zanim  jeszcze przeszedłem  pięć  kroków, 

mój  plan  był  opracowany  do  ostatniego  szczegółu,  przepisany  na  czysto  i  przekazany  do 

realizacji. 

Pierwszą  rzeczą  było zniknąć  z  tej  ulicy.  Wpadłem  do  najbliższej  bramy,  w  dziurkę  od 

klucza wpakowałem  ładunek  i odsunąłem  się. Z hukiem  wyleciała i  futryna,  i zamek.  Gwizdy i 

chrapliwe  wrzaski  za  plecami  upewniły  mnie,  że  wyczyn  ten  nie  spotkał  się  z  aplauzem 

ścigających. Za drzwiami był dość długi korytarz. Stałem właśnie na jego drugim końcu, gdy zza 

zdemolowanych drzwi wyjrzały twarze dwóch niezbyt pewnych siebie gliniarzy. Uniosłem ręce 

do góry. 

- Nie strzelać!  - wrzasnąłem. - Poddaję się! To wszystko przez złe towarzystwo, w jakie 

wpadł jedyny syn mojego ojca! 

- Nie ruszaj się, albo cię podziurawimy - warknął uszczęśliwionym głosem jeden z nich, 

świecąc mi latarką po oczach. 

Nie ruszyłem się. Stałem sobie spokojnie z podniesionymi rękami w chwili, gdy światło 

zatańczyło na ścianie i rozległ się przyjemny dla ucha łoskot dwóch padających ciał. Nie było w 

tym nic dziwnego. W korytarzu było więcej gazu usypiającego niż powietrza. 

Oddychając  przez  umieszczone  w  nozdrzach  filtry,  stałem  się  teraz  tytanem  pracy. 

Najszybciej  jak  mogłem  odarłem  z  mundurka  gliniarza,  który  podobny  był  nieco  sylwetką  do 

mnie, i naciągnąłem pospiesznie ten łach na moje ubranie. Potem pozbierałem jeszcze jego broń i 

moje rzeczy i ruszyłem ku wyjściu. 

Zza  uchylonych  okien  wyglądali  mieszkańcy  -  po  części  przestraszeni,  po  części 

background image

zbulwersowani  zaistniałą sytuacją.  Przy narożniku natrafiłem na następny wóz policyjny,  czego 

zresztą  się  spodziewałem,  zwykle  bowiem  w  wypadku  napadu  na  bank  liczba  potrolowców  w 

takiej okolicy gwałtownie wzrasta. 

- Mam forsę - poinformowałem postać za kierownicą. - Odnoszę ją do banku. Zagnaliśmy 

ich w ślepy zaułek. Za tymi drzwiami. Idźcie tam i pomóżcie. 

Zachęta  była  zbędna,  gdyż  gość  wyrwał  jak  dźgnięty  ostrogą.  Przy  kilkuosobowym 

audytorium wrzuciłem bagaże na przednie siedzenie i wlazłem za kierownicę. 

-  Skończyły  się  żarty,  zaczęły  się  schody  -  mruknąłem,  gapiąc  się  na  nie  znaną  mi 

aparaturę. 

Ilość tego drobiazgu była wystarczająca, by zapełnić średniej klasy planetolot. Na dodatek 

ich  przeznaczenie  nie  było  mi  znane.  Zaczynałem  się  pocić.  Potem  jednak  dostrzegłem  małą 

dziurkę,  jakby  stworzoną  dla  klucza,  i  przypomniałem  sobie,  że  Slasher  mówił  coś  o 

uruchomieniu wozu bez kluczyka. Syreny wyły ze wszystkich stron, podczas gdy ja gorączkowo 

przetrząsałem wszystkie kieszenie mojego nowego przyodziewku. 

Klucze!  I  to cały pęk.  Klnąc na czym  świat stoi, wypróbowałem je po kolei, dopóki nie 

dotarło do mnie, że są zbyt duże jak na ten otworek. Na zewnątrz jacyś gapie zainteresowali się 

już moimi posunięciami i przysuwali się właśnie bliżej. 

- Do tyłu! - ryknąłem i dla dodania powagi moim słowom wyciągnąłem broń z kabury. 

Najwidoczniej  była  nie  zabezpieczona,  a  ja  nadusiłem  nie  to,  co  trzeba.  Huknęło 

straszliwie, a urządzenie, które to sprawiło, wyleciało mi z dłoni wytwarzając przy okazji chmurę 

dymu.  Coś  jakby  metalowy  pocisk  przebiło  dach  i  poczułem  się,  ogólnie  mówiąc,  głupio. 

Jedynym pożytkiem był fakt, że widownię wymiotło i to błyskawicznie. Wraz z ich pospiesznym 

odwrotem  zbliżył  się  do  mnie,  równie  skwapliwie,  inny  wóz.  Miałem  niejasne  wrażenie,  że 

sprawy toczą się nie tak, jak powinny. 

Klnąc  pod  nosem,  rzuciłem  się  na  poszukiwania.  Gdzieś  tu  muszą  być  w  końcu  te 

cholerne klucze!  Policyjny samochód zatrzymał  się  tuż  za  mną i usłyszałem trzask otwieranych 

drzwiczek.  W  tym  właśnie  momencie  moją  uwagę  przykuł  lekki  błysk  stali  w  skrytce  na 

drzwiach.  Para  kluczyków,  z  których  jeden  pasował  idealnie do  otworu  w  tablicy  rozdzielczej. 

Stało  się  to właśnie  wtedy,  gdy dwóch kolejnych  przedstawicieli prawa zbliżało  się  już do  obu 

burt mojego wozu. 

-  Co  tu  się  dzieje?!  -  krzyknął  najbliższy,  gdy  przekręciłem  znaleziony  kluczyk  i  silnik 

background image

zaskoczył z rykiem. 

- Kłopoty! - odwrzasnąłem, walcząc z wystającą z podłogi dźwignią. 

- Wyłaź! - odparł, wyciągając broń. 

-  Sprawa  życia  i  śmierci!  -  krzyknąłem  załamującym  się  głosem  i  wdusiłem  jeden  z 

wystających z podłogi pedałów tak, jak robił to Slasher. 

Silnik  ryknął,  opony  pisnęły  i  wóz  ruszył.  Tyle  że  w  niewłaściwą  stronę,  bo  do  tyłu. 

Nastąpił głośny trzask i brzęk tłuczonego szkła. Złapałem za dźwignię. Jeden z gliniarzy pojawił 

się przed wozem, ale odskoczył błyskawicznie, gdy znalazłem właściwą kombinację i wóz ruszył 

z  rykiem  prosto  na  niego.  Przed  maską  rozpościerała  się  teraz  gładka  i  pusta  przestrzeń,  toteż 

ruszyłem w drogę. 

W  drogę,  lecz  z  glinami  na  ogonie.  Zanim  skręciłem  za  róg,  ruszył  za  mną  ten  tak 

nieuprzejmie  potraktowany  przed  chwilą  wóz.  Na  jego  dachu  migotały  kolorowe  światełka, 

syrena wyła,  aż uszy bolały. Jedną ręką usiłowałem utrzymać kierownicę tak, by jechało toto w 

miarę prosto, drugą zaś wduszałem różne przyciski i przesuwałem dźwigienki. Dawało to efekty 

różnorodne, acz nie zawsze zamierzone.  Ot,  coś spryskało  mi przednią  szybę, coś zaczęło grać, 

aż w końcu miałem moje własne światła i syrenę na pełnych obrotach. 

Rwaliśmy  tak  przed  siebie  w  duecie  i  zaczęło  mi  się  wydawać,  że  nie  jest  to 

najwłaściwszy sposób ucieczki. Gliniarze znali miasto, a ja nie; mieli radio, ja wprawdzie też, ale 

zupełnie  bezużyteczne.  Oni  zaś  z  pewnością  zorganizowali  na  mojej  drodze  jakiś  komitet 

powitalny czy inną miłą niespodziankę. 

Ledwo  to  ostatnie  do  mnie  dotarło,  skręciłem  gwałtownie  w  najbliższą  przecznicę.  Z 

uwagi  na  to,  że  jechałem  ciut  szybciej,  niż  powinienem,  odbyło  się  to  przy  akompaniamencie 

pisku  opon  i  szorowania  blachą  po  murze,  ale  w  końcu  znalazłem  się,  gdzie  chciałem.  Pościg 

zwolnił, nie mieli widocznie takiego zacięcia dramatycznego jak ja. Nadal trzymali się jednak za 

mną,  wzięli  nawet  jeszcze  jeden  zakręt.  Oba  były  w  prawo  i  teraz,  w  ten  oto  prosty  sposób, 

wracałem tam, skąd przybyłem, czyli na scenę zbrodni. 

Było  to  zresztą  najbezpieczniejsze  wyjście.  Ledwie  migając  światłami  i  wyjąc  jak 

potępieniec, wpadłem  w ulicę przed  bankiem,  zniknąłem  w młynie,  na  który  składało  się  coś z 

pół tuzina podobnych wozów, kręcących się w kółko i nieustannie blokujących sobie wzajemnie 

drogę. 

Robiłem,  co  mogłem, by uatrakcyjnić to  widowisko,  które  i  tak  miało swój urok, dzięki 

background image

pikantnym  wiązankom  i  malowniczemu  wygrażaniu  pięściami.  Szczerze  żałowałem,  że  w 

momencie  największego  bałaganu  musiałem  wycofać  się  cichcem  za  najbliższy  róg.  Tu,  w 

spokoju  sprawdziłem,  czy  rzeczywiście  jestem  sam,  wyłączyłem  efekty  specjalne  i  ruszyłem 

statecznie ulicą, szukając szczęścia. 

Nie zamierzałem tak naprawdę uciekać wozem policyjnym, to byłby najgłupszy z moich 

pomysłów,  toteż  wypatrywałem  okazji,  by  pozbyć  się  samochodu  i  dostać  się  do  jakiejś 

prawdziwej  oazy  spokoju.  Oazy  luksusowej.  Nigdy  nie  lubiłem  robić  rzeczy  połowicznie. 

Niezbyt daleko znalazłem nawet takie miejsce, zalane powodzią świateł i reklam. Hotel, sadząc 

po wyglądzie, należał do najlepszych. Inaczej mówiąc, miejsce, w którym nikt nie powinien mnie 

szukać. Taką przynajmniej miałem nadzieję. 

Skręciłem  w  boczną  uliczkę,  zaparkowałem  wóz,  zdjąłem  uniform  i  złapawszy  torby, 

ruszyłem ku wyjściu. Nie zapomniałem przedtem, rzecz jasna, upchnąć jednej garści banknotów 

w  kieszeni.  Gdy  znajdą  wóz,  powinni  wpaść  na  genialny  pomysł,  że  zmieniłem  pojazdy  i 

automatycznie objąć poszukiwaniami większy obszar. 

-  Hej,  ty!  -  wrzasnąłem  na  umundurowanego  faceta  sterczącego  przy  drzwiach.  -  Weź 

bagaże. 

Mój  ton był  obraźliwy,  a  maniery  chamskie,  toteż powinien  dać  mi  chociaż  w  pysk  lub 

wręcz zignorować. Zapobiegłem temu, wsuwając mu w łapę papier o sporym nominale. Rzut oka 

na  liczbę  wystarczał, by  facet porzucił  wszelkie złe  myśli  i  z obleśnym uśmiechem  złapał obie 

moje walizy. Mając go za plecami, wkroczyłem do środka. 

Ciemne drewno, puszyste dywany, dyskretne oświetlenie, piękne kobiety w towarzystwie 

brzuchatych  facetów  -  bez  wątpienia  było  to  właściwe  dla  mnie  miejsce.  Co  prawda,  na  widok 

mojego  przyodziewku  parę  osób  uniosło  w  zdumieniu  brwi,  ale  zignorowałem  to  i  podążyłem 

zdecydowanie  ku  recepcji.  Stojący  tam  siwowłosy  jegomość  spojrzał  na  mnie  sponad 

patrycjuszowskiego  nosa  i  fizycznie  poczułem,  jak  rośnie  w  nim  odraza  wobec  mojej  osoby. 

Rzuciłem na ladę zwitek banknotów i poinformowałem go chłodno: 

- Masz szczęście spotkać bogatego, ale ekscentrycznego milionera. To dla ciebie. 

Gotówka zniknęła szybciej, niż zdążyła się pojawić. 

- Właśnie wróciłem z dziczy i chcę tu dostać najlepszy pokój, jaki macie. 

- Coś dałoby się zrobić, ale wolny jest tylko Apartament Królewski, a jego cena... 

- Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. Weź to i daj mi znać, jak zabraknie na rachunek. 

background image

- Jak pan sobie życzy. Gdyby był pan jeszcze tak uprzejmy i podał mi swoje nazwisko... 

- A ty jak się nazywasz? 

- Ja? Roscoe Amberdexter. 

- Co za zbieg okoliczności! To także moje nazwisko, ale możesz się do mnie zwracać sir. 

Musi tu być dość popularne. W każdym razie możesz się za mnie podpisać, skoro obaj tak samo 

się nazywamy...  -  Przysunąłem  się  do  niego  i  szepnąłem:  -  Nie  chcę,  żeby  ktoś  wiedział,  że  tu 

jestem.  Ledwie  się  gdzieś  zatrzymam,  już  mam  na  karku  kupę  ludzi.  Jakby  właściciel  chciał 

dalszych informacji, przyślij go do mnie. 

Zamiast informacji dam mu i tak tylko gotówkę - pomyślałem - ale nie sądzę, żeby robiło 

mu to jakąś różnicę. 

Z  całą  kurtuazją  zostałem  doprowadzony  do  pomieszczenia,  poinformowany  dokładnie, 

co i jak się wdusza i włącza. Cały sztab fagasów pootwierał przede mną wszelkie możliwe drzwi, 

zamówił zapasy spożywcze i opuścił lokal z zadowolonymi minami i pęczniejącymi kieszeniami. 

Gdy  zostałem  wreszcie  sam,  włożyłem  największą  torbę  do  szafy,  otworzyłem  mniejszą  i 

zamarłem. 

Igła detektora pola energii czasowej wskazywała trzy czwarte mocy i skierowana była na 

mur, w którym wbudowane było okno.

background image

 

 

Zatrzęsło  mną,  gdy  kładłem detektor  na  podłodze.  Siła  pola  wynosiła  117,56,  czego  nie 

omieszkałem zanotować, po czym  patrząc  wzdłuż osi wyznaczonej przez  igłę, zbliżyłem się do 

okna i zaznaczyłem na jego ramie kobylaste X. Następnie sprawdziłem wszystko raz jeszcze. W 

czasie tego drugiego testu igła zaczęła się wahać, po czym spadła do zera. 

Ale  to  były  detale.  Najważniejsze,  że  ich  miałem.  Operowali  z  tego  miejsca  i  czasu,  a 

skoro  użyli  generatora  raz,  to  użyją  go  ponownie.  Tylko  że  wtedy  będę  już  na  nich  czekał. 

Pierwszy  raz  od  chwili  pojawienia  się  w  tym  zapomnianym  przez  Boga  i  cywilizację  świecie 

poczułem  nikły  promyk  nadziei  ogrzewający  mnie  od  środka.  Z  tym  też  uczuciem  wziąłem 

prysznic i tabletkę, po czym udałem się na dobrze zasłużony odpoczynek. 

Obudziłem  się  z  odczuciem  bliższej  i  dokładniejszej,  niż  przed  zaśnięciem, 

przynależności  do  gatunku  ludzkiego.  W  sąsiednim  pokoju  zgromadzona  została  dość 

interesująca  kolekcja  butelek,  toteż  z  napełnioną  szklanką  zasiadłem  przed  srebrnym  ekranem 

urządzenia  zwanego  tu  telewizorem.  Domyślałem  się  już  od  dawna,  że  moja  znajomość 

tubylczego języka jest dość niepewna, i miałem szczery zamiar posłuchać kogoś, kto władał jego 

doskonalszą i pełniejszą postacią. 

Było to jednak dość trudnym zadaniem. W oglądanym przeze mnie programie brakowało 

podziału na kanały edukacyjne i rozrywkowe. 

Znalazłem  jakąś  sztukę  historyczną,  w  której  bohaterowie  nosili  szerokoskrzydłe 

kapelusze i poruszali się konno, ale cały ich słownik nie przekraczał stu słów, a i tak większość z 

tych  inteligentów  została  zastrzelona,  zanim  zrozumiałem,  o  co  im  chodzi.  Broń  grała  zresztą 

dość istotną rolę w większości tutejszych dramatów, które obejrzałem, choć w wielu wypadkach 

doprawione  to  było  jeszcze  sadyzmem  i  innymi zboczeniami.  Najrozmaitsze  mordy  zajmowały 

ludziom tyle czasu, że jedynym przejawem innych uczuć był przelotny pocałunek. 

Na  dodatek  akcja  była  dość  trudna  do  śledzenia,  gdyż  co  chwila  przerywano  ją 

krzykliwymi  reklamami  różnych  dóbr  konsumpcyjnych.  Po  pięciu  godzinach  takiej  mieszanki, 

która  doprowadziła  do  minimalnego  zwiększenia  mojej  znajomości  języka,  wyłączyłem  pudło 

zniechęcony  i  udałem  się  do  kąpieli  w  osobnym  pomieszczeniu,  wypełnionym  eksponatami 

muzealnymi ilustrującymi historię kanalizacji. 

background image

Następnie  spora  gromadka  służby  hotelowej  została  rozpędzona  po  sklepach  (z  dużą 

ilością  gotówki,  rzecz  jasna)  i  moje  szafy  zapełniły  się  zestawem  potrzebnych  ubrań  i 

drobiazgów  wraz  z  odpowiednimi  torbami  do  ich  przewozu.  Jako  dodatek  specjalny 

zafundowałem  sobie  komplet  map, urządzenie zwane  kompasem magnetycznym  i  podręcznik z 

zasadami  nawigacji.  Wyznaczenie  kierunku,  obliczenie  odległości  i  przeniesienie  tego 

wszystkiego na mapę okolicy było już dość łatwym zadaniem. Gdy uporałem się z tym po dwóch 

godzinach,  znałem  już  mój  cel:  dużą  aglomerację  miejską,  bardzo  dużą,  prawdę  mówiąc, 

największą na całej mapie. 

Nazywali ją tutaj Nowy Jork. Co prawda, nigdzie nie znalazłem Starego Jorku, ale to już 

mnie nie obchodziło. Wiedziałem, gdzie muszę się udać. 

Opuszczenie  hotelu  porównywalne  było  tylko  z  abdykacją  monarchy  i  w  żadnym 

wypadku nie miało nic wspólnego ze zwykłym zwolnieniem pokoju przez klienta. Wynajęty wóz 

zawiózł  mnie  i  stertę  bagaży  na  lotnisko,  gdzie  uświadomiłem  sobie,  doznając  przy  tym 

niemiłego szoku, że tutejsze władze - w przeciwieństwie do mnie - nie zapomniały o niedawnym 

obrobieniu banku. 

- Otwórz no to! - polecił urzędas w uniformie. 

- Zapomnieliście dodać ”proszę pana” - zwróciłem mu słodko uwagę, zauważając, że tej 

samej procedurze poddawani są wszyscy wyjeżdżający. - A mogę spytać, czego szukacie? 

- Pieniędzy - odparł już uprzejmiej. - Był skok na bank. 

- Obawiam się, nie mam ze sobą zbyt dużej kwoty - stwierdziłem, tuląc do siebie torbę z 

gotówką. 

- Te są w porządku - sapnął kończąc przegląd moich waliz. - Zobaczymy jeszcze ostatnią. 

-  Nie  tutaj,  jeśli  pan  łaskaw.  Jestem  urzędnikiem  rządowym,  w  tej  torbie  są  ściśle  tajne 

papiery!  -  To  był  tekst  zerżnięty  żywcem  z  jednego  z  tych  kretyńskich  programów  TV,  ale 

poskutkował. 

- Chodźmy do biura - zgodził się wskazując drogę. W biurze wyglądał przez moment na 

zaskoczonego,  gdy zamiast dokumentów podsunąłem  mu pod nos  granat z  gazem usypiającym, 

ale to  był naprawdę  tylko  moment. Zaraz  potem ułożył się miękko na ziemi.  W  pomieszczeniu 

były całe masy akt i innych formularzy tak drogich sercu każdego urzędasa. Zrobiłem mu z nich 

jak najwygodniejsze posłanie. Dopóki go nie znajdą, ja będę miał święty spokój i czas na dotarcie 

do Nowego Jorku. Poza tym nawet gdy znajdą, to i tak będą musieli go jeszcze obudzić, a w tym 

background image

świecie nie mieli antidotum na mój gaz. 

Lot był nużący, nudny i odbywał się w nieustannym hałasie. Tutejsze urządzenia latające 

napędzane  były  zwykłymi  silnikami  odrzutowymi  na  ciekłe  paliwo,  którego  smród, 

wszechobecny  w  samolocie,  przekonał  mnie  w  końcu,  jak  karygodne  marnotrawstwo 

węglowodorów ma tu miejsce. 

Przeżyłem chwilę grozy, gdy  w pewnej chwili zaczęliśmy  spadać, ale okazało  się,  że  to 

normalna  procedura  przy  lądowaniu.  Droga  z  lotniska do śródmieścia,  w  smrodzie  spalin,  ryku 

klaksonów  i  wzajemnym  wymyślaniu  kierowców,  była  dość  męczącym  przeżyciem,  toteż  z 

prawdziwą ulgą zamknąłem w końcu za sobą drzwi hotelowego apartamentu. 

Byłem gotów do następnego kroku, którym miało być wykonanie zadania. W końcu po to 

właśnie  się  tu  zjawiłem.  Musiało  się  to  odbyć  szybko,  aby  moi  przeciwnicy  nie  zdążyli  się 

zorientować,  że  są  pod  obserwacją.  Z  pewnością  liczyli  się  z  taką  ewentualnością,  gdy 

rozpętywali ten konflikt, ale ile czasu można żyć w nieustannym pogotowiu - tydzień, najwyżej 

rok. 

Aby  zabezpieczyć  się  przed  szeroko  rozwiniętą  profilaktyką,  która  ujawniłaby  się  z 

chwilą,  gdy  moja obecność  przestałaby  być  tajemnicą,  powinienem  uderzyć zaraz,  i  to uderzyć 

mocno.  Pożyteczną  rzeczą  byłoby  dowiedzieć  się  przy  okazji,  kim  oni  są,  ale  to  już  naprawdę 

tylko przy okazji. 

Najważniejszą  sprawą  było  ich  całkowite  wyeliminowanie.  Nie  lubię  zabijać  bez 

wyraźnej  potrzeby  i  w  związku  z  tym  nader  rzadko  to  robiłem,  ale  jeżeli  ktoś,  jak  tutaj, 

wypowiada  totalną wojnę  wszystkiemu, a zaczyna od  całkowitej  likwidacji mojego Korpusu,  to 

według mnie należy go jak najszybciej zabić, zanim on zdąży zamordować dalsze ofiary. Z tymi 

właśnie myślami przygotowałem się do opuszczenia mojego apartamentu. 

Gdy  z  niego  wyszedłem,  zrozumiałem,  że  prawdopodobnie  nie  byłbym  w  stanie 

opanować całej planety ot, tak sobie, ale bez dwóch zdań przynajmniej trzy rewolucje leżały na 

pewno  w  zasięgu  moich  możliwości.  Byłem  po  prostu  chodzącym  składem  śmiercionośnych 

drobiazgów  -  to  chyba  było  najtrafniejsze  określenie  mojej  osoby.  W  dłoni  miałem  mały 

skórzany neseserek z detektorem, którego skala widoczna była przez specjalnie wycięte otwory. 

Wyszedłem tak na miasto i rozpocząłem najnudniejszą, ale zarazem najspokojniejszą - jak 

z  początku  sądziłem  -  czynność,  którą  było  oczekiwanie.  Trwało  to  jednak  krócej,  niż  się 

spodziewałem.  Musieli  chyba  znów  wpaść  na  jakiś  chytry  pomysł,  gdyż  detektor  zameldował 

background image

stałą i dość długą emisję. Jej kierunek i odległość emitora miałem ustalone już po paru sekundach 

i  teraz  gnałem  tam  ile  sił  w  nogach.  Na  poruszanie  nie  tylko  nogami,  ale  również  i  szarymi 

komórkami przyszedł czas, gdy omal nie wpadłem pod ciężarówkę. 

Mój cel, do którego tak pracowicie przez cały czas dążyłem, prezentował się dość okazale 

-  była  to  kilkunastopiętrowa  konstrukcja  ze  szkła  i  stali,  które  tutaj  nazywają  ”drapaczami 

chmur”. Znajdował się on w tak zwanej dzielnicy bankowej i otoczony był starannie utrzymanym 

trawnikiem. 

Wszedłem tam, gotów na wszystko. 

Poza tym, rzecz jasna, co nastąpiło. 

Ledwie  znalazłem  się  w  środku,  zatrzasnęły  się  wszystkie  drzwi,  zostały  też  zaraz 

zablokowane, a oni rzucili się na  mnie. WSZYSCY.  Klienci, obsługa  wind, urzędnicy, a nawet 

kioskarz i sprzątaczka. Zbliżali się do mnie błyskawicznie z lodowatym błyskiem wściekłości w 

oczach. 

Musiałem zostać przez nich namierzony! Musieli wykryć mój detektor, gdy ja szukałem 

ich. No i oczywiście nie czekali spokojnie na moje wyjaśnienia, których i tak bym im nie złożył. 

Zaatakowali 

pierwsi.

background image

 

 

To była zmora senna, która nagle stała się rzeczywistością. Owszem, każda istota miewa 

napady paranoi, kiedy to wydaje się, że wszyscy są wrogami. Teraz jednak to nie było złudzenie. 

Przez sekundę zmroziło mnie przerażenie, a potem spróbowałem walki. 

Tylko  że  ta  pierwsza  sekunda  wystarczyła.  Gdybym  od  razu  zaczął,  jak  planowałem, 

zabijać  i  niszczyć,  to  mogłoby  mi  się  to  wszystko  nawet  udać.  Teraz  nie  miałem  już  żadnych 

szans.  Oczywiście,  narobiłem  sporego  nawet  zamieszania  moimi  granatami  i  rozwiązałem 

częściowo  moją  siedemdziesiątką  piątką  problem  lokalnego  przeludnienia,  lecz  przeciwników 

było zbyt  dużo  i  byli  zbyt  blisko.  Zostałem  dosłownie  przywalony  całą  ich  masą,  a  ręce,  które 

mnie  łapały,  nie  były  z  pewnością  dłońmi  dobrych  samarytan.  Tak  zatem  utrata  świadomości, 

która  przydarzyła  mi  się  w  końcu  po  którymś  szczególnie  mocnym  ciosie,  była  istnym 

błogosławieństwem. 

Błogosławieństwo owo nie trwało jednak zbyt długo. Moje zmysły zaatakował ostry ból i 

jeszcze gorszy zapach, które ostatecznie przywróciły mi świadomość. 

Przede mną stał potężnie zbudowany, wysoki facet. Przypatrywał mi się natarczywie i nie 

mogłem odwzajemnić mu się tym samym, obraz bowiem pływał mi przed oczami. Dopiero gdy 

jakaś życzliwa dusza wylała na mnie wiadro wody, mój wzrok w miarę się unormował. 

Facet dwukrotnie przewyższał wzrostem normalnego człowieka,  a  ponieważ zbudowany 

był  dość  proporcjonalnie,  zasługiwał  na  miano  giganta.  Jego  skóra  miała  intensywny 

ciemnoczerwony kolor, oczy były skośne i też ciemne, zęby wystawały z paszczęki, szczególnie 

gdy mówił. 

- Z jakiego czasu jesteś? - dobiegł mnie chrapliwy głos, mówiący językiem używanym w 

Korpusie. 

Musiałem drgnąć nieco na te słowa, gdyż uśmiechnął się zwycięsko i bez śladu ciepła w 

głosie stwierdził: 

-  Korpus  Specjalny!  Ostatnie  podrygi  zdychającej  ostrygi.  Ilu  was  tu  jest  i  gdzie  są 

pozostali? 

- Znajdą cię - wykrztusiłem. 

Był  to  jedyny  sukces,  mizerny  zresztą,  wobec  całej  serii  zwycięstw  przeciwnika.  Nie 

background image

wiedział,  jak  dotąd,  że  jestem  sam,  a  ta  niewiedza  była  chwilowo  gwarancją  mego  życia. 

Chwilowo,  wiedziałem bowiem, że nie mam co  liczyć  w  tym towarzystwie na długowieczność. 

Byłem  rozebrany,  i  to  fachowo,  usunięto  mi  też wszystkie  drobiazgi,  które zazwyczaj nosiłem. 

Nie podniosło to mojego morale. 

- Kim ty jesteś? - spytałem go w końcu. 

Zamiast odpowiedzi uniósł obie pięści, naśladując gest wiktorii. Na ten widok słowa same 

jakoś wypłynęły mi z ust. 

- Jesteś szaleńcem! 

- Oczywiście!  - wrzasnął.  - Tacy  właśnie jesteśmy i chociaż  raz  już nas za  to zabili, nie 

uda  im  się  tego  powtórzyć.  Tym  razem  to  my  zwyciężymy,  niszcząc  wszystkich  naszych 

wrogów,  zanim  jeszcze  zostaną  narodzeni,  i  wypełniając  tym  samym  przeznaczenie.  Spełnimy 

przekleństwo, które ciąży nad tym światem. 

Przypomniałem  sobie,  co  Coypu  mówił  o  zniszczeniu  Ziemi,  ale  zanim  odtworzyłem 

wszystko w pamięci, jego ryk ponownie wypełnił mi uszy. 

- Zabrać go! Najpierw się z nim pobawię, a potem wyciągniecie z jego mózgu wszystkie 

informacje. Wszystkie! 

Kiedy wywleczono mnie z pokoju, wiedziałem, że mogę tylko czekać na moment, gdy w 

pobliżu będzie paru spośród nich. W tłumie nie miałbym żadnej szansy. 

Okazja  zdarzyła  się,  gdy  moi  prześladowcy  przekazali  mnie  osobnikom  w  białych 

fartuchach.  Odbyło się  to  przy  licznych  wymyślaniach  i  poszturchiwaniach,  i  to  nie  pod  moim 

adresem. Między sobą nienawidzili się równie mocno, jak nie cierpieli mnie. Czysty obłęd! 

Miałem  już  tylko  jedną  szansę  i  musiałem  ją  wykorzystać,  jeśli  miałem  w  ogóle  coś 

zrobić. Drzwi zostały zamknięte, moje nogi przymocowane do stołu, a trzech gości zamierzało to 

samo zrobić z resztą mojej osoby. Oprócz tego w pokoju było jeszcze dwóch, lecz odwrócili się 

do mnie plecami, zajęci aparaturą. Wysunąłem dolną szczękę do przodu i z całej siły nadgryzłem 

ostatni ząb. 

Była  to  moja  broń  ostateczna;  broń,  której  nigdy  dotąd  nie  użyłem.  Normalnie  rzecz 

biorąc,  w  przeciętnych  warunkach  sięganie  po  nią  było  bez  sensu.  Zbytnie  spustoszenie 

powodowała w organizmie, by mogły to wyrównać największe nawet sukcesy. Normalnie. Ale ta 

sytuacja nie była normalna. 

Wydrążony ząb pękł i parę kropli cieczy, którą zawierał, spłynęło mi prosto do przełyku. 

background image

Ból był potworny, i to nawet przy zastosowaniu środka znieczulającego, który stanowił jeden ze 

składników  mikstury.  Zrobili  ją  ludzie  Coypu  na  moje  wyraźne  życzenie  i  jak  dotąd  testowana 

była jedynie na zwierzętach. Zawierała wszystkie znane stymulatory, łącznie z nowym rodzajem 

synergatora, który wyzwalał w ciele ludzkim histeryczną siłę. 

Czas  zwolnił.  Zauważyłem,  że  faceci  w  kitlach  poruszają  się  wkoło  mnie  dziwnie 

ślamazarnie, i wiedziałem, że nadszedł właściwy moment. 

Obie ręce przyciskali mi do stołu rośli faceci i widać było, że wkładają w to sporo serca, 

ale mimo to nie sprawiło mi kłopotu podniesienie ich jednym ruchem z podłogi tak, że zderzyli 

się  głowami.  Cisnąłem  ich na  tego,  który  gmerał  przy  moich nogach.  Usiadłem, zanim  jeszcze 

zdążyli opaść wszyscy na podłogę, i złapałem stalową obręcz przyciskającą moje kolana do blatu. 

Najprościej było wyrwać ją i to właśnie zrobiłem. Pozostali obecni w pokoju obracali się jeszcze 

ku mnie, gdy skończyłem. Jeden dostał dłonią w szyję i coś tam chrupnęło, drugiego trzasnąłem 

na odlew, posyłając go w środek spoczywającej na podłodze kompozycji ciał. Teraz poza mną w 

pokoju nie ruszało się już nic, toteż do głosu doszło logiczne myślenie. 

Należało  stąd  pryskać,  lecz  nie  na  golasa.  Ponieważ  moje  ubranie  zostało  rozdarte  na 

strzępy,  rozebrałem  jednego  z  moich  niedoszłych  oprawców.  Trwało  to  trochę,  lecz  w  końcu 

wyszedłem w sensownym stroju na korytarz. 

Droga  do  wyjścia  wiodła  po  śladach  podróży  w  tamtą  stronę  i  nie  miałem  żadnych 

problemów z jej przebyciem. Wszyscy inni mieli natomiast spore problemy, by mnie zauważyć. 

Nawet wtedy gdy przystanąłem przy długim stole, wokół którego kręciła się spora gromadka tych 

przyjemniaczków zajętych moim starannie rozłożonym na blacie wyposażeniem. Zupełnie jakby 

to była wystawa. Gdyby nie powaga chwili, na pewno bym się uśmiechnął. 

Ostrożnie, by nikomu nie przeszkodzić, sięgnąłem po wiązkę granatów gazowych i filtry. 

To był faktycznie szybko działający gaz. Nawet ci, którzy coś zauważyli, nie mieli dość czasu, by 

poinformować innych. Powietrze nadal było pełne oparów, gdy z pistoletem w dłoni rozwaliłem 

drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. 

-  TY!?  -  ryknął,  prostując  swe  olbrzymie  ciało,  gdy  w  koło  walili  się  na  ziemię  jego 

pomocnicy. 

Gaz  był  naprawdę  dobry,  co  widać  było  po  innych,  ale  on  jakimś  cudem  zdołał  się 

pozbierać  i  robił  nawet  wyraźne  wysiłki,  by  mnie  dosięgnąć.  Uspokoiłem  go  wcale  nie 

najlżejszym stuknięciem kolbą. Przywiązałem go do krzesła, sprawdziłem, co nowego na tyłach, 

background image

i gdy ponownie na niego spojrzałem, spostrzegłem, że nadal jest przytomny. 

- Kim ty właściwie jesteś, do cholery? - wyrwało mi się. - Co z ciebie za człowiek? 

- Jestem tym, który rządzić będzie przez wieki. Umysłem, który nigdy nie zginie. Uwolnij 

mnie! 

Oczywiście  był  obłąkany.  I  dziwny  był  ten  obłęd,  w  którym  znać  było  wewnętrzny 

porządek. Co gorsza, był to zapewne obłęd zaraźliwy. 

- Długie panowanie, ale niezbyt wygodne - stwierdziłem. - Dopóki nie wyleczysz się pan 

z tego oparzenia słonecznego, to nie ma rady, przejemniaczku... 

Zamknąłem  się.  Dopiero  teraz  miałem  okazję  dokładniej  go  sobie  obejrzeć.  Całe  jego 

ciało pokryte  było bliznami  i  szwami.  Sztuczne ciało, poskładane ze skradzionych części,  które 

dobra chirurgia połączyła w jedno. Przez cały czas, gdy mówił - a nadawał bez chwili przerwy o 

sobie  i  o  sobie  podobnych  -  moja  uwaga  skupiała  się  na  systemie  wentylacyjnym,  do  którego 

wpuściłem dość gazu, by uśpić pułk piechoty. Tyle tylko, że mogło ich tu być więcej niż pułk. 

Gdy wszedłem do  gabinetu, ujrzałem zielonkawe  migotanie  time-helixu i uśmiechnąłem 

się do siebie. 

-  Jeden  dobrze  ulokowany  ładunek  i  nastąpi ostatni  występ  tak  aparatury,  jak  i  naszego 

czerwonego brata - poinformowałem go uprzejmie. 

Zamiast wybuchu dobrze ulokowanego ładunku nastąpił jednak równie dobry sierpowy i, 

ku mojemu wyraźnemu 

zaskoczeniu, znalazłem się na ścianie. Musiałem najwidoczniej ocenić jego możliwości z 

taką samą dokładnością, z jaką on ocenił moje parę minut wcześniej. 

Poruszał się błyskawicznie. Zanim podniosłem broń, był już przy aparaturze. Ale kule są 

szybsze. Trafiłem go, gdy spirala energii zaczynała się dopiero rozwijać. Fontanna krwi buchnęła 

z jego klatki piersiowej. Zniknął jednak, a ja nie wiedziałem, dokąd się udaje. 

Powinien już być martwy, ale nie zamierzałem powtórnie popełniać tego samego błędu i 

oceniać go zgodnie z kryteriami stosowanymi wobec innych ludzi. Maszyneria przepaliła się, nie 

wytrzymując przeciążenia, a zatem nie byłem już w stanie niczego się z tego źródła dowiedzieć. 

Na  dodatek  zaczęły  przepływać  przeze  mnie  pierwsze  fale  bólu  i  zmęczenia.  Był  to  najlepszy 

dowód, że moje narkotyki z wolna przestawały działać. 

A tu trzeba było jeszcze pozbierać ekwipunek i dotrzeć z nim do hotelu, i to dość szybko, 

by zacząć skuteczną kurację własnej osoby. 

background image

W  trakcie  zbierania  mojej  własności  doszedłem  do  wniosku,  że  najprawdopodobniej 

dostępne  są  tu  wszystkie  materiały  potrzebne  do  zbudowania  time-helixu,  a  sposób  jego 

zmontowania  mam przecież na  małym  czarnym  dysku  spoczywającym  w  kieszeni.  Co prawda, 

będę potrzebował znacznie więcej gotówki, ale na to przecież zawsze znajdzie się sposób. 

Pokrzepiony 

tymi 

miłymi 

perspektywami, 

opuściłem 

niegościnny 

lokal.

background image

 

9

 

 

Z  nonszalancją  niosłem  moją  dyplomatkę,  a  w  niej  -  standardową  zawartość:  granaty, 

bomby, materiały wybuchowe, spluwa, może dwie. Ot, normalne artykuły handlowe. Trzymałem 

się prosto, z ramionami odciągniętymi do tyłu, krok miałem pewny na równi z przekonaniem, że 

gdzie jak gdzie, ale w biurze płatnika gotówki nie zabraknie. Cokolwiek by powiedzieć, chociaż 

tyle byłem winien nowiutkiemu mundurowi komandora US Navy. 

-  Dzień  dobry  -  warknąłem,  zamykając  za  sobą  drzwi  przedsionka  kasy  i  jednocześnie 

blokując je trzymanym dyskretnie w dłoni drobiazgiem. 

- Yes, sir. 

Siedzący  za  biurkiem  sierżant  sztabowy  odpowiedział  uprzejmie,  ale  widać  było,  że 

pochłonięty jest piętrzącymi się na  jego biurku  sprawami i  że makulatura ta ważniejsza  jest dla 

niego niż moja osoba. Drzwi do sąsiedniego pokoju były uchylone, tak że mogłem rzucić okiem 

na otwarty akurat sejf. Wyglądał ślicznie i kolorowo. Położyłem walizeczkę na biurku. 

-  Czytałem  niedawno  o  tym  -  stwierdziłem  -  jak  efektywnie  radzi  sobie  wojsko  ze 

zdobyciem  miliona  czy  dwóch,  gdy  są  potrzebne.  Przyznaję,  że  jestem  pełen  podziwu  dla  tej 

operatywności. - Przy tych słowach odblokowałem zamki walizeczki. 

- Aye, aye, sir - mruknął sierżancina, licząc coś zawzięcie na kalkulatorze. 

-  Myślałem,  że  może  was  to  zainteresuje.  Powiem  tylko  krótko,  co  mnie  tu  sprowadza. 

Pomyślałem sobie, że przy tak wzorowej zaradności znajdzie się tu trochę gotówki i dla mnie. I 

to jest właśnie powód, dla którego zamierzam was zastrzelić, sierżancie. 

Na to w końcu zareagował. Poczekałem uprzejmie, aż oczy wyjdą mu z orbit, a rozwarcie 

szczęk  osiągnie  maksimum,  i  pociągnąłem  za  spust  długolufowego  pistoletu.  Z  cichym 

pstryknięciem  wypluł  ładunek,  lecz  zajęło  to  jednak  parę  sekund  i  reszta  zgromadzonego  w 

okolicy  personelu  miała  czas,  by  coś  zauważyć.  Zanim  zdążyli  właściwie  zareagować, 

uspokoiłem ich po kolei moją nową zabawką. Na koniec wsadziłem głowę do sąsiedniego pokoju 

i zawołałem: 

- Ho, ho, widzę pana, kapitanie! 

Odwrócił się z  jakimś przekleństwem na końcu  języka, ale natychmiast  wbiłem mu  igłę 

pod  ucho.  Spoczął  na  ziemi  równie  szybko  jak  pozostali.  Mój  narkotyk  był  skuteczny  i 

piorunujący w działaniu. 

background image

Za  moimi  plecami  rozlegało  się  teraz  niezbyt  melodyjne,  lecz  miłe  dla  ucha 

pochrapywanie. A przede mną piętrzyły się pliki zielonkawych banknotów. Nie tracąc czasu ot-

worzyłem  torbę  i  wyjąłem  pierwszy  z  nich.  W  tym  momencie  szyba  w  najbliższym  oknie 

rozleciała  się  z  brzękiem,  a  z  powstałej  w  ten  sposób  dziury  bluznęła  w  moim  kierunku  seria. 

Tyle  tylko,  że  mnie  już  nie  było  na  linii  ognia.  Gdyby  strzelano  przez  szkło,  byłbym  już 

elegancko podziurawiony ołowianymi pociskami, których używali tubylcy. Rozbicie szyby dało 

mi  ten  ułamek  sekundy,  na  który  mogłem  liczyć  i  na  którego  wykorzystanie  zawsze  byłem 

przygotowany. 

Przewrót  przez  plecy  i  już  toczyłem  się  ku  drzwiom,  ściskając  w  obu  dłoniach  granaty 

gazowe  i  dymne.  Rzucone,  eksplodowały  prawie  bezgłośnie  i  wnętrze pomieszczenia  przestało 

być widoczne dla spojrzeń z zewnątrz. Rzuciłem następne granaty i ogień ustał. 

Na  podobieństwo  dobrze  ukształtowanego  węża  podczołgałem  się  do  sejfu  i  mając  go 

między  sobą  a  oknem,  zacząłem  na  oślep  ładować  pieniądze  do  torby.  Nie  zamierzałem  ich  tu 

zostawiać.  To,  że  odkryto  moją  obecność  nie  stanowiło  żadnego  powodu.  Śmiertelne 

niebezpieczeństwo  to  nie  usprawiedliwienie.  Jeśli  nie  wyjdę  z  tego  cało,  to  i  tak  nie  zrobi  to 

różnicy, ale jeżeli się uda, to powinna mnie spotkać za ten trud jakaś nagroda. 

Pchając bagaż przed sobą, poczołgałem się ku drzwiom i byłem już na najlepszej drodze, 

aby je uchylić, gdy na zewnątrz ryknął megafon: 

- Wiemy, że tam jesteś. Wyjdź z rękami w górze, albo rozwalimy tę budę. Budynek jest 

otoczony. Nie masz żadnych szans! 

Dym się przerzedził i zerkając przez okno mogłem się przekonać, że głos nie łże. Wokół 

była  masa  ciężarówek  (z  kwadratowoszczękimi  -  jak  nakazywała  wyobraźnia  -  członkami 

Military  Police)  i  jeepów,  na  których  zamontowano  wielkokalibrowe  kaemy  na  obrotowych 

podstawach. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądało to na dobrze przygotowany komitet powitamy. 

- Nigdy nie weźmiecie mnie żywego! - ryknąłem siejąc na prawo i na lewo tak granatami 

dymnymi, jak i ładunkami wybuchowymi. Korzystając z zamieszania, wywaliłem jeszcze spory 

kawał tylnej ściany i przepełznąłem do chrapiącego nadal sierżanta. 

Na  dotyk  sądząc,  musiał  mieć  za  sobą  służbę  o  imponującym  przebiegu.  Pasków  miał 

więcej  od  szanującego  się  tygrysa,  a  naszywki  na  rękawie  sięgały  łokcia.  Błyskawicznie 

pozbyłem  się  swojej  kurtki  mundurowej  i  włożyłem  jego  bluzę.  Ten  handel  wymienny 

uzupełniłem jeszcze czapkami i już byłem gotów. Ci na zewnątrz wiedzieli o mnie zdecydowanie 

background image

zbyt dużo, ale z tej wiedzy można było zrobić też inny użytek i wykorzystać ją przeciwko nim. 

Wsunąłem broń do kieszeni, złapałem torbę i otworzyłem drzwi. 

- Nie strzelać!  - wrzasnąłem, wytoczywszy się na świeże powietrze. Stanowiłem idealny 

cel na tle czarnego dymu. - Nie strzelać! On ma mnie na muszce! 

Starałem się wyglądać na przerażonego, co nie było specjalnie trudne, biorąc pod uwagę 

ową  małą  armię  celującą  w  moją  osobę.  Miałem  wrażenie,  że  na  brzuchu  ktoś  wymalował  mi 

tarczę strzelecką, ale dziwnym zaiste i szczęśliwym trafem nikt nie pociągnął za spust. Zrobiłem 

jeszcze krok do przodu, obejrzałem się lekko przez ramię i dałem susa ze schodów. 

- Strzelajcie, dostaniecie go! - ryknąłem. 

Zachęta  była  ostatnią  rzeczą,  której  potrzebowali.  Entuzjazmu  mieli  aż  w  nadmiarze. 

Frontowe drzwi, podobnie jak i wszystkie  szyby,  zniknęły  rozpylone  w  proszek przez  setki  kul 

niemal  natychmiast  po  moim  okrzyku.  Sama  ściana  zaczynała  przypominać  swoim  wyglądem 

wybrakowany ser szwajcarski, w którym liczba dziur przewyższała wszystko inne. 

- Mierzyć wysoko! -  krzyknąłem, czołgając  się do najbliższego jeepa. -  Nasi chłopcy  są 

na podłodze! 

Strzelali wysoko i byli na najlepszej drodze do oddzielenia

 

dachu od reszty budynku, gdy 

zbliżył się do mnie oficer. Osunął  się na ziemię. Zaraz  po  tym,  rzecz  jasna, jak  rozdusiłem  mu 

pod nosem ampułkę z gazem. 

-  Trafili  porucznika!  -  krzyknąłem,  pakując  torby  i  jego  bezwładne  ciało  na  tył  jeepa.  - 

Trzeba go stąd zabrać! 

Kierowca musiał być rzadkim typem tępego służbisty, bo ledwie miałem czas, aby zabrać 

się z nimi. Nie ujechaliśmy jeszcze pięciu jardów, gdy strzelec dołączył do porucznika. Wkrótce 

ich grono powiększył kierowca. Z nim było najtrudniej, gdyż wyciągniecie ciała zza kierownicy 

jadącego  samochodu  nie  należy  do  lekkich  rozrywek,  lecz  w  końcu  zająłem  jego  miejsce. 

Wdusiłem gaz do dechy i zerknąłem w lusterko. 

Trzeba przyznać, że zorientowanie się w sytuacji nie zabrało im zbyt wiele czasu. Prawdę 

mówiąc, pierwszy wóz ruszył za mną, ledwo zająłem się kierowcą. Skręciłem gwałtownie za róg, 

posyłając  pluton  tuptających  zapamiętale  chłopców  w  różne  strony  świata  w  poszukiwaniu 

ukrycia, i obejrzałem się. Wyglądało to imponująco - coś ze trzydzieści pojazdów różnej maści, 

od  ciężarówek  po  motory,  gnało  za  mną  na  złamanie  karku.  Ta  przeklęta  popularność! 

Gdziekolwiek by się ruszył Jim di Griz, zbawca ludzkości, tłumy zawsze podążają za nim! 

background image

Skręciłem ku potężnemu hangarowi zastawionemu helikopterami. Jazda między rzędami 

maszyn  należała  do  najbardziej  podniecających  momentów  ucieczki.  Nagłe  omal  nie 

zahamowałem.  Helikoptery?  Czemu  nie?  Byłem  ostatecznie  w  Bream  Field,  uznawanym  tu  za 

helikopterową stolicę świata.  Skoro umieli  je robić,  to z całą pewnością umieli na nich latać.  A 

jak  znałem  życie,  to  obecnie  cała  stacja  musiała  być  szczelnie  odcięta  od  świata.  Trzeba  było 

pomyśleć o innej drodze ucieczki niż lądowa i ja właśnie to zrobiłem. Przed sobą  miałem płytę 

postojową,  na której parkowała pękata  maszyna z  wolno obracającym  się  wirnikiem. Z piskiem 

opon zatrzymałem się tuż przed szeroko otwartymi drzwiami w kadłubie, po czym błyskawicznie 

wrzuciłem tam worki z gotówką. W tym samym momencie ciężki but podjął wysiłek, by zetknąć 

się z moją głową. 

Oczywiście byli zaalarmowani.  I to tak, że zapewne wszyscy w promieniu stu mil, poza 

głuchymi i sparaliżowanymi, gotowali się, by mnie ująć. Z wolna stawało się to nudne. 

Musiałem schylić się przed ciosem, złapać but i zacząć szarpać  się z  jego właścicielem, 

gdy  tymczasem  horda  moich  prześladowców  zbliżała  się  już  z  rykiem  klaksonów.  Właściciel 

buta wiedział zbyt dużo o tego typu przepychankach, toteż położyłem kres tej zabawie używając 

igły z narkotykiem. Wrzuciłem jego bezwładne ciało do środka, potem dodałem kilka granatów i 

na końcu moją osobę. Nie chcąc przeszkadzać pilotowi, który zażywał właśnie drzemki w fotelu, 

zająłem stanowisko drugiego pilota i wytrzeszczyłem oczy na to, co rozciągało się przede mną w 

całej swej niklowanej wspaniałości, czyli tablicę przyrządów. 

Jeśli czegoś tu brakowało, to z pewnością nie były to zegary ani dźwignie. Przez czysty, 

kretyński przypadek znalazłem od razu te, które były mi potrzebne. Tyle tylko, że do tego czasu i 

tak  zostałem  otoczony  wianuszkiem  pojazdów,  z  których  wysuwali  lufy  tępaki  z  MP,  a  paru 

walczyło zajadle o przywilej wejścia do kabiny. Uspokoiłem ich gazem, sprawiedliwie traktując 

tych  w  maskach  przeciwgazowych,  jak  i  tych,  którzy  ich  nie  mieli.  Poczekałem,  aż  będę  miał 

pełny przedział desantowy, i otworzyłem przepustnicę. 

Z  pewnością  widziano  tu  już  lepsze  starty,  ale  -  jak  twierdził  mój  dawny  instruktor  - 

każdy  sposób  znalezienia  się  w  powietrzu  jest  satysfakcjonujący.  Maszyna  kołysała  się  jak 

uczuciowy  alkoholik  i  kątem  oka  dostrzegłem,  jak  pozostali  w  dole  szukają  panicznie  osłony. 

Odniosłem jeszcze wrażenie, że koło stuknęło w plandekę jednej z ciężarówek, ale to chyba tylko 

moja przemęczona wyobraźnia. 

A  potem  płynąłem  już  w  powietrzu  i  miałem  wreszcie  trochę  samotności.  Skierowałem 

background image

dziób maszyny nad ocean, na południe. 

Wybór  miejsca  akcji  nie  był  przypadkowy  -  Bream  Field  leży  mniej  więcej  w  najniżej 

położonym  zakątku  Kalifornii,  z  jednej  strony  graniczy  z  Pacyfikiem,  z  drugiej  z  Meksykiem. 

Ponieważ  nie  miałem  ochoty  przebywać  dłużej  w  Stanach  Zjednoczonych  Ameryki  Północnej, 

było to dla mnie miejsce nader wygodne. Bodźca dodał mi fakt, że - według mojego rozeznania - 

większość helikopterów marynarki i armii podążała za mną i obawiałem się, że w krótkim czasie 

mogą dołączyć do nich myśliwce. Meksyk był tymczasem niezależnym państwem i tam nie będą 

mogli  za  mną  lecieć,  miałem  przynajmniej  taką  nadzieję.  Zresztą,  jakkolwiek  by  było,  z 

pewnością w takim przypadku pojawia się zawsze masa komplikacji prawnych, a zanim zostaną 

one rozwiązane, ja już będę daleko. 

Rozmyślając tak sobie, szukałem jednocześnie autopilota, co po paru omyłkach w końcu 

mi  się  udało.  Byliśmy  właśnie  nad  granicą  i  po  paru  chwilach  posuwaliśmy  się  już  nad  plażą 

stanowiącą  terytorium  państwa  Meksyk;  z  całą  tą  powietrzną  armadą  o  sekundy  za  ogonem. 

Sekundy  zaś  były  wszystkim,  czego  potrzebowałem.  Skierowałem  maszynę  nisko  nad  wodę. 

Ocean  był  z  trzydzieści  stóp  pode  mną,  powierzchnia  burzyła  się  pod  wpływem  wichury 

wytwarzanej  przez  wirnik.  Wyrzuciłem  torby  i  dałem  pilotowi  zastrzyk.  Zaczynał  już  mrugać 

oczami, gdy włączywszy autopilota na lot po prostej, skoczyłem w ślad za torbami. 

O  mały  włos  udałoby  mi  się  popełnić  dość  skomplikowaną  odmianę  samobójstwa. 

Maszyna  szła  pełnym  ciągiem,  przez  co  przekręciło  mnie  w  powietrzu  i  spadłem  na  wodę  z 

wdziękiem i gracją bryły cementu. Opiłem się solidnie, ale jakimś cudem wypłynąłem i rąbnąłem 

głową w jedną z toreb. 

Woda  była  zimniejsza,  niż  sądziłem,  toteż  zaraz  złapał  mnie  skurcz.  Całe  szczęście,  że 

unoszący  się  spokojnie  bagaż  dawał  mi  jakieś  oparcie.  Dzięki  niemu  zdołałem  dostać  się  i  do 

drugiej  torby  i  w  tym  właśnie  momencie  przeleciała  nade  mną,  na  podobieństwo  wkurzonych 

aniołków, cała ścigająca mój helikopter armada. 

Pewien  byłem,  że  nikt  nie  fatygował  się  spoglądaniem  na  wodę.  Wszystkie  oczy  wbite 

były  w  znikający  na  południu  helikopter,  który  przed  chwilą  byłem  łaskaw  opuścić.  Nagle 

pojawił się nad nim deltoskrzydły myśliwiec i maszyna zaczęła powoli, ale niepewnie zakręcać. 

Miałem zdecydowanie mniej czasu, niż sądziłem jeszcze przed kilkoma minutami. 

Skurcz  stał  się  dokuczliwy  i  zanim  się  zorientowałem,  znalazłem  się  znów  pod  wodą  - 

tylko  po  to  zresztą,  by  stanąć  na  piasku.  Parskając  i  klnąc  wygramoliłem  się  na  plażę;  idealne 

background image

miejsce, by się ukryć, szczególnie przed poszukiwaniami prowadzonymi z powietrza. 

Wprawdzie do  tej pory jeszcze  się nie zaczęły,  lecz nie miałem  wątpliwości,  że do nich 

dojdzie.  Wyjąłem  klasyczny  granat,  odbezpieczyłem  go  i  włożyłem  do  dołka  naprędce 

wygrzebanego w piasku. Gruchnęło mocno, wzbijając w koło fontannę piasku i wywalając dziurę 

akurat  na  moje  potrzeby.  Wrzuciłem  w  nią  bagaż  i  rzeczy,  z  których  rozdziałem  się  zgoła 

błyskawicznie,  i  gorączkowo  zacząłem  to  wszystko  zasypywać.  Gdy  pierwsza  z  poszukujących 

maszyn znalazła się nade mną, leżałem sobie spokojnie, rozkoszując się słońcem - ot, jak jeden z 

wielu w okolicy pływaków. 

Odegrałem  należytą  komedię  z  gapieniem  się  w  górę,  po  czym  maszyna  zniknęła  w 

oddali.  Nie na  długo. Ten, który  objął  dowodzenie  obławą, był nawet inteligentny. Helikoptery 

rozdzieliły  się  i  zaczęły  powolne  przeczesywanie  plaży  i  przybrzeżnych  wód,  bez  wątpienia 

posługując  się  porządnymi  lornetkami,  które  mogłyby  wypatrzyć  kraba  na  wydmie. 

Zdecydowałem,  że  czas  na  kolejną  dawkę  pływania.  Musiałem  przy  tym  wykazać  sporo 

samozaparcia, woda była bowiem bardzo zimna. Gdy znów nadleciały helikoptery, było ze mnie 

widać tylko czubek głowy i czerwone majtki, które głupim trafem miałem akurat na sobie. 

Jedna z maszyn zniżyła się nawet i zawisła nade mną, na co zareagowałem wygrażaniem 

pięścią i solidną wiązanką. Po chwili szum helikopterów ucichł w oddali. Z trudem wylazłem na 

brzeg i z przyjemnością rozłożyłem się na piasku. 

Wszystko to byłoby nader ładne, wręcz piękne, tylko jak, do cholery, mam się teraz stąd 

wydostać?

background image

 

10 

 

Gdy  helikoptery  zniknęły  w  oddali,  skończyło  się  wylegiwanie.  Niczym  stuknięty  kret 

odkopywałem  to, co  przed chwilą pracowicie  zagrzebywałem.  Przeniosłem  cały  majdan daleko 

poza linię przypływu. Następny granat, następny wysiłek i znowu wszystko porządnie ukryłem. 

Oczywiście, oprócz spodni, butów i koszuli, z której usunąłem to, co miało jakikolwiek związek 

z  armią,  a  na  dodatek  zmieniłem  ją  paroma  cięciami  w  całkiem  sportowy  przyodziewek. 

Rozłożyłem  rzeczy,  by  przeschły,  i  wziąłem  dokładne  namiary  na  okoliczne  punkty 

krajobrazowe, aby w przyszłości nie przekopywać całej plaży. Wreszcie ubrałem się i ruszyłem 

ku oddalonej o paręset jardów drodze. 

Szczęście mnie nie opuszczało, gdyż ledwie się na nią wdrapałem, pojawiła się machina 

średniej  wielkości  na  niezwykle  wysokich  kołach,  z  dwoma  obdartusami  w  środku.  Uniosłem 

kciuk w uniwersalnym geście, odpowiedział mi szczęk hamulców i zapraszający gest. 

- Chłopie, wyglądasz na mokrego! - przywitał mnie jeden. 

- Chłopie, kąpiel na kacu to jest to! - odparłem. 

- Trzeba będzie spróbować - zgodził się kierowca i ruszyliśmy przed siebie. 

Po paru minutach  minęły  nas  dwa  czarne  sedany  z  błyskającymi  światłami  i  potężnymi 

napisami  POLICJA  na  burtach.  Nie  trzeba  być  wybitnym  lingwistą,  aby  zrozumieć  znaczenie 

tego napisu, toteż nie byłem bynajmniej zmartwiony ich szybkim zniknięciem. 

Moi nowi kumple wysadzili mnie w mieścinie zwanej Tijuana, gdzie poszukałem kafejki, 

siadłem  ze  szklanicą  tequili  na  werandzie  i  zrozumiałem,  że  właśnie  uciekłem  z  dobrze 

zaplanowanej pułapki. 

Bo bez dwóch zdań to była pułapka! 

Te wszystkie karabiny maszynowe i pojazdy nie spadły zza chmurki, a jest rzeczą raczej 

mało prawdopodobną,  aby taka  siła została postawiona na  nogi przypadkowym alarmem i to  w 

tak błyskawicznym czasie. Tym bardziej że po krótkiej analizie własnego postępowania pewien 

byłem, iż ja tego wszystkiego nie wywołałem. Skąd zatem wiedzieli, co ma nastąpić? 

Ano  z  prostego  powodu  -  jakiś  dowcipny  facet,  który  podróżował  w  czasie,  przeczytał 

sobie gazety wydane po tym incydencie, po czym cofnął się nieco i ostrzegł ich. 

Dokładnie tego się spodziewałem, co nie znaczy oczywiście, że cokolwiek mi się w tym 

background image

numerze  podobało.  Lecz  kryła  się  pod  tym  jeszcze  jedna,  najistotniejsza  sprawa.  ON  żył. 

Zniszczyłem jego radosną twórczość w roku 1975, założył więc nową bazę: potężniejszą, dobrze 

ukrytą i oddaloną. On i jego rozkoszni szaleńcy chcieli kontrolować całą historię, cały czas i byli 

na  najlepszej  do  tego  drodze,  zwłaszcza  że  zlikwidowali  już  Korpus  Specjalny,  jedyną 

organizację  przyszłości,  która  byłaby  w  stanie  ich  powstrzymać.  Albo  raczej  prawie 

zlikwidowali,  gdyż  pozostałem  jeszcze  ja,  z  moją  obłędną  misją  przerzutową  i  zadaniem 

likwidacji  likwidatorów.  Zresztą,  udało  mi  się  to  już  w  99,9  procent.  I  tylko  ta  drobna  jedna 

dziesiąta procenta powodowała, że całą robotę trzeba było teraz zaczynać od początku. Ten facet 

musiał mieć pancerną bieliznę. Następnym razem użyję czegoś mocniejszego, bomby atomowej 

w jego śniadaniu na przykład. A więc do roboty! 

Sprawa  wynajęcia  samochodu i wykopania gotówki już następnego dnia  nie nastręczyła 

żadnych problemów, nie licząc faktu, że ułożyłem do snu paru typków w prochowcach. Było to 

zajęciem czysto samarytańskim, zważywszy na ich niewyspanie po całonocnym wytrzeszczaniu 

oczu na pustą plażę. 

Przerzucenie  tego  naboju  do  Stanów  okazało  się  jeszcze  łatwiejsze  i  przed  dwunastą 

byłem już w biurze Whizzer Electronics  Inc. w  San Diego. Potężne laboratorium oraz  malutkie 

biuro  i  tępy  recepcjonista  byli  w  takim  stanie,  w  jakim  je  zostawiłem.  Moja  rola chwilowo się 

kończyła. Teraz przyszła kolej na profesora Coypu. 

- Rozumiesz, profesorze? - spytałem małe czarne pudełko z jego nazwiskiem na wieczku. 

-  Wszystko  jest  gotowe  i  czeka  na  ciebie.  Najlepszy  sprzęt,  jaki  można  tu  dostać  za  kradzioną 

gotówkę.  Najnowsze wyniki i efekty  badań,  zapas surowców i  katalogi zakładów chemicznych, 

fizycznych  laboratoriów  i  centrów  elektronicznych.  Konto  bankowe  z  wystarczającą  sumą,  by 

wykupić  połowę  tego  miasta.  Lekcje  tutejszego  języka,  czeki  in  blanco,  historia  tego 

wszystkiego, co się wydarzyło. Teraz do dzieła, i obchodź się delikatnie z tym ciałem - to jedyne, 

jakie mam, i jestem doń raczej przywiązany. 

Zanim zdążyłem się rozmyślić, położyłem się na łóżku i przekręciłem włącznik skrzynki 

pamięciowej. 

- Co się stało? - spytał Coypu wewnątrz mego mózgu. 

- Dużo. Jesteś w moim umyśle, nie zrób więc czegoś głupiego. 

-  Bardzo  interesujące.  Faktycznie,  to  twoje  ciało.  Pozwól  mi  poruszyć  tym  ramieniem. 

Praktycznie rzecz biorąc, to czy nie przeszedłbyś się na spacer, a ja się tu trochę rozejrzę? 

background image

- Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę. 

- No cóż, nie masz innego wyjścia. Do zobaczenia. 

- Nie!!! 

Ale  mój  rozpaczliwy  wrzask  nie  miał  i  tak  żadnego  znaczenia,  gdyż  moja  dłoń  - 

sterowana przez umysł Coypu - przekręciła wyłącznik... 

Czas 

mijał 

tak 

wolno. 

Czarne  pudełko  z  napisem  ”Coypu”  leżało  na  mojej  dłoni,  a  palce  drugiej  ręki 

spoczywały  na  wyłączniku.  Pamięć  mi  wróciła  i  rozejrzałem  się  za  krzesłem.  W  końcu 

spostrzegłem,  że  już  siedzę.  W  pamięci  pozostały  tygodnie  wytężonej  pracy,  na  dłoniach 

przybyło blizn. Stojący na stole magnetofon ożył i w pokoju rozległ się głos Coypu. 

-  Na  wstępie  rada:  nie  rób  tego  ponownie.  Nie  pozwól,  aby  moja  pamięć  objęła  raz 

jeszcze władzę nad twoim ciałem, gdyż pamiętam wszystko, włącznie z tym, że już nie istnieję i 

że poza  tym,  co  tkwi zamknięte w  tym pudełku, nie ma mnie  wcale. Gdy przekręcę  wyłącznik, 

będzie to  równoznaczne z popełnieniem samobójstwa, a ja  nie  miewam  manii prześladowczych 

tego  rodzaju.  Niezwykle  trudno  jest  przekręcić  ten  wyłącznik,  lecz  sądzę,  że  będę  w  stanie. 

Zrobię to teraz, wątpię jednak, bym był zdolny uczynić to ponownie. Jak już powiedziałem, nie 

rób tego powtórnie. Uważaj! 

- Uważam, uważam! I tak tego nie zrobię - mruknąłem, nalewając sobie podwójną porcję 

whisky. 

Coypu zostawił barek  równie dobrze zaopatrzony, jak ja  przed... no, przed  tym.  Zawsze 

uważałem, że to porządny chłop. 

-  Do  rzeczy!  -  ciągnął  tymczasem  magnetofon.  -  Gdy  zacząłem  badania,  stało  się 

oczywiste,  dlatego  ci  obłąkańcy  wybrali  tę  konkretną  epokę.  Społeczeństwo,  które  dopiero  co 

wkroczyło  w  erę  technologiczną  i  ma  jeszcze  umysły  otępiałe  średniowieczem,  to  idealny 

podkład  dla  takiej  działalności,  ale  nie  ma  tu  potrzeby  urządzać  wykładu.  Wystarczy,  jeśli 

powiem,  że  materiały  potrzebne  do  zbudowania  time-helixu  są  tu  dostępne.  Zbudowałem  go  i 

podłączyłem - jest gotów do działania. Zbudowałem też urządzenie do śledzenia stwora zwanego 

ON  w  czasoprzestrzeni.  Z  sobie  tylko  znanych  powodów  operuje  on  obecnie  z  przeszłości  tej 

background image

planety. Cofnął się mniej  więcej o  sto siedemdziesiąt  lat. To wprawdzie tylko  moje  spekulacje, 

lecz  sądzę,  że cała  dotychczasowa  akcja nakierowana była  na  ciebie.  Nie  wiem,  w jaki  sposób, 

ale  stworzył  on  barierę  uniemożliwiającą  przeniknięcie  wcześniej  niż  do  1805  tutejszego  roku. 

Nie  możesz  go  dopaść  w  chwili  budowy  firmy.  Uważaj,  gdyż  masz  do  czynienia  z  potężnymi 

siłami.  Oznaczyłem  ci  na  skali  pięć  kolejnych  lat  po  1805,  w  których  operuje,  jak  i  miejsce  - 

miasto Londyn. Wybór należy do ciebie. Życzę ci powodzenia! 

Poczułem  się  cholernie  podniesiony  na  duchu  -  nic,  tylko  wybrać  sobie  rok,  w  którym 

mam dać się zabić! No bo jeśli był w stanie urządzić mnie tak konkursowe teraz i tutaj, to czego 

mogę  się  spodziewać  tam,  gdzie  zgromadził  większe  siły,  a  obrona  jest  dokładniej 

przygotowana?  Z  całą  pewnością  nie  będzie  to  powitanie  pełne  wylewnej  serdeczności! 

Zrezygnowany zafundowałem sobie następnego drinka i sięgnąłem po pierwszą z rzędu książek. 

Coypu faktycznie nie próżnował.  Prócz małych dziełek typu ”zrób to sam” zgromadził całkiem 

pokaźną  bibliotekę  dotyczącą  interesującego  nas  okresu.  Po  przeczytaniu  pierwszej  z  tych 

książek wiedziałem już, kogo szukam i kto tym razem będzie moim przeciwnikiem. 

Napoleon  Bonaparte,  inaczej  Napoleon  I,  cesarz  Francji  i  większości  Europy,  prawie 

całego  świata.  Jego  megalomańskie  ambicje  dziwnie  znajomo  dzwoniły  mi  w  pamięci. 

Pocieszające  było  tylko  to,  że  w  Anglii  mówiono  lokalną  odmianą  tego  samego  języka  co  w 

Ameryce, tak że nie musiałem przeprowadzać następnych sesji z memogramem. 

Mimo to miałem pewne problemy - na przykład z ubraniem, ale ponieważ ilustracji było 

aż  nadto,  a  magazyny  Hollywoodu  pod  ręką,  nie  był  to  taki  wielki  kłopot.  Moda  tych  czasów 

okazała  się idealna dla moich potrzeb,  gdyż  szerokie  rękawy i  wysokie  kapelusze pozwalały na 

całkiem ładne ukrycie wielu umilających życie drobiazgów. 

Mimo że wynajdywałem najrozmaitsze preteksty i sprawy nie cierpiące zwłoki, w końcu 

nadszedł  ten dzień. Broń i wyposażenie były sprawdzone,  zdrowie doskonałe, refleks u szczytu 

możliwości,  morale  oklapnięte,  ale  to  i  tak  nie  miało  znaczenia.  Pojawiłem  się  więc  przed 

recepcjonistką, gapiącą się na mnie tępo zza jakiejś ilustrowanej szmaty, i stwierdziłem: 

- Miss Kipper, oto czek na sumę równą pani poborom za najbliższe cztery miesiące. Miło 

mi było z panią współpracować. 

- Nie podoba się panu moja praca? 

-  Pani  praca  jest  dokładnie  tym,  czego  od  pani  oczekiwałem,  ale  ta  firma  właśnie 

zbankrutowała. 

background image

- To bardzo źle. 

- Też tak myślę, a teraz, do widzenia! 

Czynsz  był  zapłacony  za  miesiąc  z  góry,  z  właściciel  mógł  sobie  wziąć  wszystko,  co 

pozostało  wewnątrz.  Z  wyjątkiem  time-helixu,  ten  bowiem  miał  założoną  bombkę  zegarową.  I 

tak zbyt dużo nieodpowiedzialnego elementu szwendało się w czasie. 

Włożenie  kombinezonu  z  ekwipunkiem  na  modny  strój  z  epoki  było  wysiłkiem 

przekraczającym moje możliwości. Skończyło się na tym, że frak i lakierki trzymałem pod pachą, 

gdy  wchodziłem  do  seledynowego  walca.  Tablica  była  już  nastawiona  -  na  dolinę  Tamizy  w 

pobliżu Oxfordu, na tyle daleko od Londynu (z Chilterness dodatkowo przesłaniającym widok), 

aby  uniemożliwić  obserwację  radarem,  promieniami  zet  czy  czymkolwiek  podobnym,  a 

jednocześnie na tyle blisko, by mnie szlag nie trafił z powodu zacofania ówczesnego transportu. 

Ważną sprawą było ustalenie czasu przybycia. W 1805 roku byli już z pewnością gotowi 

mnie powitać. Musiałem więc zjawić się później, ale nie za bardzo, żeby nie zdążyli zakończyć 

swojej  radosnej  działalności.  Dwa  lata  wydawały  mi  się  odpowiednim  odcinkiem  czasu,  by 

pozbawić  ich  nieco  czujności.  A  zatem  rok  1807.  Wziąłem  głęboki  oddech  i  wdusiłem 

przełącznik. 

Nie  było  to  przyjemne,  ale  dawało  się  wytrzymać.  Jedyną  różnicę  między  pierwszą  a 

drugą  podróżą  stanowiło  niezbyt  miłe  wrażenie  spadania.  Gdy  zmusiłem  się  do  otwarcia  oczu, 

stwierdziłem,  że  to  nie  jest  tylko  wrażenie.  Autentycznie  spadałem  wprost  w  objęcia  niezbyt 

gościnnie wyglądających drzew. 

W  panice  uruchomiłem  grawitator,  ale  zanim  zdążył  zaskoczyć,  przeleciałem  przez 

gałęzie i huknąłem o ziemię. W tym momencie maszynka zadziałała, więc ponownie znalazłem 

się  między  gałęziami.  Doszedłszy  wreszcie  do  ładu  z  urządzeniem  jakieś  sześćdziesiąt  stóp  w 

górze, powoli opadłem na ziemię. 

- Cudowne lądowanie, kretynie! - warknąłem, czując się jak worek na połamane kości. - 

Powinieneś zatrudnić się w cyrku! 

Rozejrzałem się. Najpierw sprawdziłem siebie, potem okolicę. Na szczęście byłem nadal 

w  jednym  kawałku,  a  w  okolicy  nie  dostrzegłem  żywej  duszy,  jeśli  nie  liczyć  paru  krów,  na 

których  moje  przybycie  nie  zrobiło  najmniejszego  wrażenia.  Rozebrałem  się  w  cieniu 

połamanego  drzewa  i  rozłożyłem  kontenerek  własnego  pomysłu.  Był  pakowny,  a  wyglądał  jak 

najzwyczajniejsza  skórzana  torba  podróżna  z  tej  epoki.  Wsadziłem  tam  wszystko,  co  nie 

background image

pasowało do reszty dekoracji (z kombinezonem na czele), i zacząłem się zastanawiać, co zrobić z 

tak pięknie rozpoczętym dniem. 

Sądząc  z  położenia  słońca  i  z  paru  innych  czynników,  było  późne  popołudnie,  a  zatem 

najwyższy czas na poszukanie jakiegoś kąta na noc. Ruszyłem na skos przez łąkę ku czemuś, co 

z daleka przypominało drogę. I faktycznie, była to droga, a raczej bity trakt. Właśnie zastanawia-

łem się, w którą stronę ruszyć, gdy coś nadjechało. 

To  coś  dawało  o  sobie  znać  z  daleka,  po  pierwsze  przez  głośne  skrzypienie,  po  drugie 

przez  nader  intensywny  zapach,  który  można  by  określić  jedynie  mianem  smrodu.  Gdy  ów 

pojazd  wyłonił  się  zza  zakrętu,  przyczyny  obu  zjawisk  stały  się  zrozumiałe.  Ujrzałem  bowiem 

dwukołowy,  drewniany  wózek,  zaprzężony  w  wynędzniałego  czworonoga,  zwanego  koniem,  i 

wyładowany po brzegi najzwyczajniejszymi bydlęcymi gównami. Pojazdem kierował zarośnięty 

do niemożliwości typ w wyniszczonej, workowatej odzieży. Siedział on na wzniesionej z przodu 

platformie, która ledwo wystawała ponad poziom ładunku. 

Wyszedłem na drogę i uniosłem rękę. Typ pociągnął za trzymane w dłoniach rzemienie, 

które  licznymi  węzłami  przymocowane  były  do  pyska  zwierzaka,  i  przy  akompaniamencie 

skrzypień i trzasków zatrzymał wehikuł. Gapiliśmy się przez chwilę na siebie, po czym woźnica 

sięgnął do głowy i poruszył  tym,  co się na niej znajdowało.  Mógł  to być  kapelusz  albo czapka, 

ale  ponieważ  nakrycie  już  dawno  temu  straciło  fason,  długo  by  zgadywać.  Czytałem,  że  klasa 

niższa wyrażała takim gestem szacunek lepiej urodzonym i z zadowoleniem stwierdziłem, że mój 

kostium jest widocznie prawidłowy. 

- Zdążam do Oxfordu, mój dobry człowieku - zagaiłem. 

- Ey? - padło w odpowiedzi, a towarzyszyło temu drapanie za uchem. 

- Oxford! - wrzasnąłem. 

- Aye, Oxford - zgodził się uszczęśliwiony. - To będzie tam. - Po czym wskazał brudnym 

paluchem za siebie. 

- Tam właśnie zmierzam. Zawieziecie mnie? 

-  Ja  jadę  tu  -  wskazał  w  przeciwną  stronę.  Wyciągnąłem  z  kieszeni  złotego  suwerena, 

którego  oryginał  wydusiłem  od  jakiegoś  numizmatyka-handlarza,  i  pokazałem  woźnicy.  Takiej 

ilości  gotówki  naraz  nie  widział  chyba  dotąd  w  swoim  życiu.  Jego  reakcja  była  prawidłowa: 

wytrzeszczył oczy i cicho mlasnął. 

- Pojede do Oxford - oznajmił. 

background image

Po czym pojechaliśmy. Im mniej o tej podróży opowiem, tym lepiej. Podczas gdy pojazd 

torturował  moje  siedzenie,  ładunek  gnoju  robił  to  samo  z  organami  powonienia.  Woźnica 

mamrotał coś do siebie, myśląc zapewne w euforii o nieoczekiwanym bogactwie, które na niego 

spadło,  i  przynaglał  wierzchowca  do  większego  wysiłku.  Jedno  było  w  tym  wszystkim  dobre: 

jechaliśmy we właściwym kierunku. 

Słońce  wychyliło  się  zza  chmur,  gdy  wyjechaliśmy  spomiędzy  drzew  i  oczom  moim 

ukazały się szare wieże uniwersyteckie, blado odcinające się na tle ciemniejszego nieba - bardzo 

atrakcyjny widok. Kiedy tak podziwiałem, wózek stanął. 

- Oxford - poinformował mnie woźnica, wskazując paluchem. - Most Magdaleny. 

Zlazłem  i  rozcierałem  obolałe  pośladki  gapiąc  się  na  most.  Obok  coś  gruchnęło  i  mój 

bagaż  znalazł  się  na  ziemi.  Chciałem  zaprotestować,  ale  pojazd  już  zawrócił  i  majestatycznie 

zaczął się oddalać. Ponieważ miał taką samą ochotę wieźć mnie dalej jak ja jechać, zamknąłem 

się  i  zabrałem  torbę.  Ruszyłem  swobodnym  krokiem  w  stronę  mostu,  ingerując  zupełnie 

ubranego na niebiesko żołnierza, który stał przy jego końcu. Dzierżył on jakiś długaśny samopał, 

ani  chybi  na  proch,  zakończony  kawałkiem  porządnie  zaostrzonej  stali.  Na  mój  widok  obniżył 

broń tak, że blokowała mi dalszą drogę, po czym nachylił się i warknął: 

Casket vooleyfoo? 

Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Pewnie jakiś lokalny dialekt, pomyślałem, z 

woźnicą nie miałem bowiem żadnych kłopotów lingwistycznych. 

- Mógłbyś powtórzyć? - spytałem najuprzejmiej, jak umiałem. 

-  Koshown  onglay  -  warknął  i  zamachnął  się  drewnianym  końcem  broni,  chcąc  mnie 

trzepnąć w żołądek. 

Nie było to uprzejme z jego strony, toteż okazałem swoje oburzenie, uchylając się przed 

ciosem i ładując swoje kolano w jego żołądek. Zwalił się na ziemię, więc kopnąłem go w krocze, 

gdy tylko cel stał się widoczny. Ponieważ doprowadziło go to do utraty przytomności, zabrałem 

jego broń. Nigdy nie wiadomo, co może wyniknąć z pozostawienia bezpańskiej strzelby na ulicy. 

Wszystko  to  nastąpiło  w  przeciągu  paru  sekund.  Gdy  się  rozejrzałem,  stwierdziłem,  że 

mam  dość liczne  audytorium  złożone z  tubylców  oraz  z  kumpla znokautowanego,  który  stał  w 

drzwiach  jakiejś  ponuro  wyglądającej  budowli.  Wszyscy  oprócz  niego  gapili  się  na  mnie  z 

szeroko  otwartymi  oczami.  Żołnierzyk  zaczął  już  podnosić broń do  ramienia.  Moje  wejście do 

miasta  z  pewnością  nie  było  ciche  i  nie  zauważone,  ale  skoro  już  tak  się  stało,  trzeba  było 

background image

przedstawienie doprowadzić do końca. 

Tamten uniósł w końcu broń, a ja skoczyłem w jego kierunku. Coś ogłuszająco huknęło, 

język  ognia  smagnął  mnie  po  włosach,  a  kolba  mojego  karabinu  trafiła  strzelca  w  głowę.  Bez 

jęku zwalił się w mroczną sień otwierającą się za jego plecami. Jeśli miał tam kumpli, to wolałem 

spotkać się z nimi w zamkniętym pomieszczeniu. 

Miał!  Zaczynali  się  właśnie  wysypywać  przez  drzwi.  Posłałem  im  kilka  granatów 

gazowych i nastała cisza. Wpadłem między nieruchome ciała i uważając na wejście, rozdałem im 

trochę  kopniaków  i podarłem  parę  mundurów.  Nie  było  to  może  miłe,  ale  skutecznie  zacierało 

ślady użycia gazu, sugerowało natomiast zastosowanie zwykłej siły fizycznej. 

Teraz  musiałem  szybko  się  stąd  wydostać.  Wziąłem  nogi  za  pas  i  ruszyłem  w  kierunku 

drzwi. Gdy do nich dotarłem, stwierdziłem z niezadowoleniem, że moje postępowanie zwróciło 

uwagę  dosłownie  wszystkich  przechodniów.  Zebrał  się  spory  tłum,  który  na  mój  widok  zaczął 

głośno wiwatować. 

- Niech żyje Jego Lordowska Mość! Spójrzcie, co zrobił z żabojadami! 

Wznosili  radosne  okrzyki,  a  mnie  zamurowało.  Coś  tu  było  nie  w  porządku.  A  potem 

nagle  przypomniałem  sobie  to,  co  nie  dawało  mi  spokoju  od  pierwszego  rzutu  okiem  na 

uniwersytet.  Flaga!  Flaga  dumnie  powiewająca  na  szczycie  najbliższej  wieży.  To  nie  był 

brytyjski Union Jack. 

To była trójkolorowa flaga Francji!

background image

 

11 

 

Podczas gdy fakt ten docierał powoli do mojej otępiałej świadomości, przez tłum przedarł 

się jegomość w brązowym ubraniu i stanąwszy obok mnie wrzasnął: 

- Idźcie do domów, zanim żabojady znów się tu zjawią i was zabiją! I nie gadajcie o tym, 

bo zawiśniecie na bramach miasta! 

Miał  najwidoczniej  rację,  entuzjazm  bowiem  ustąpił  miejsca  lękowi  i  już  po  paru 

chwilach  było  wokół  mnie  pusto.  Został  tylko  on  i  jeszcze  dwóch,  którzy  bez  słowa  ruszyli 

schodami w dół. Ten, który krzyczał, dotknął kapelusza i zbliżył się do mnie. 

- To była piękna robota, sir. Ale powinien pan stąd zniknąć. Ktoś mógł usłyszeć strzał. 

- Rada jest niezła, tylko że nigdy dotąd nie byłem w Oxfordzie i nie bardzo wiem, gdzie 

mógłbym tu zniknąć. 

Obejrzał mnie dokładnie i podjął decyzję. 

- Niech pan idzie z nami. 

Należało właściwie powiedzieć: biegnie, bo ledwo jego kumple ukazali się na schodach z 

naręczami karabinów, usłyszeliśmy tupot butów, który zbliżał się dość szybko. 

Ale moi przewodnicy znali teren, w przeciwieństwie do pościgu, toteż niebezpieczeństwo 

nie  było  aż  tak  duże,  jak  się  z  początku  wydawało.  Częściowo  biegiem,  częściowo  szybkim 

marszem dotarliśmy do jakiejś budowli, która była najwyraźniej naszym celem. W ślad za nimi 

wlazłem do środka i z ulgą postawiłem mój tobołek na podłodze. Gdy się wyprostowałem, obaj 

niosący dotąd broń złapali mnie pod ramiona, a trzeci, który był przywódcą, przystawił mi nóż do 

gardła. 

- Ktoś ty? - spytał. 

- Nazywam się Brown. John Brown z Ameryki. A ty? 

-  Brewster.  -  Po  czym nie zmieniając tonu  ani na  jotę,  spytał:  -  Czy  mógłbyś  podać  mi 

choć jeden powód, dla którego nie powinniśmy cię zabić jako szpicla? 

Uśmiechnąłem  się,  by  pokazać,  jak  głupi  jest  ten  pomysł.  Pomyślałem  jednocześnie,  że 

nóż  zabija  równie  skutecznie  jak  bomba  atomowa.  Sądząc  z  tego,  co  widziałem,  to  Francja 

musiała  podbić  Anglię  lub  jej  część.  Zaowocowało  to  pojawieniem  się  partyzantki,  czego 

najlepszy  dowód  stanowili  ci  ludzie.  Na  tym  właśnie  Oparłem  swój  pomysł  i  rozpocząłem 

background image

improwizację. 

- Jestem tu w tajnej misji. Ameryka, jak wiecie, jest po waszej stronie... 

- Ameryka pomaga Boniowi - przerwał mi. - Wasz Franklin wyraźnie to powiedział. 

- Oczywiście. Ale na Franklinie ciąży ogromna odpowiedzialność. Francja jest teraz zbyt 

silna,  by  zacząć  z  nią  wojnę,  więc  oficjalnie  jesteśmy  jej  sprzymierzeńcem.  Ale  jednocześnie 

wysyłani są tacy jak ja, aby wam pomóc. 

- Dowiedź tego! 

- Jak? Papiery można podrobić, a noszenie ich to pewna śmierć. Poza tym i tak byście nie 

uwierzyli.  Ale  jest  coś,  co  mówi  samo  za  siebie,  i  dostarczenie  tego  jest  moim  głównym 

zadaniem. Jesteśmy w drodze do Londynu, by oddać to odpowiednim ludziom. 

- Komu? 

-  Nie  powiem,  ale  tacy  jak  wy  są  wszędzie  w  Anglii  i  z  częścią  z  nich  mamy  już 

nawiązane kontakty. Dla nich właśnie jest to, o czym mówię. 

- Co? 

- Złoto! 

To  nim  wstrząsnęło,  a  ja  poczułem,  że  uchwyt  dłoni  słabnie.  Należało  zatem  ciągnąć 

sprawę dalej. 

- Nigdy dotąd mnie nie widzieliście i najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczycie. Ale 

mogę  dać  wam  pomoc,  której  potrzebujecie,  aby  nabywać  broń,  przekupywać  strażników  czy 

pomagać  więźniom.  Jak  wam  się  wydaje,  dlaczego  wywołałem dziś tę  awanturę?  - spytałem  w 

przebłysku geniuszu. 

- Powiedz nam! 

-  Żeby  was  spotkać  -  przyjrzałem się uważniej  ich  zaskoczonym  obliczom.  -  Lojalnych 

Anglików jest wszędzie pełno w tym kraju, ale jak można się z nimi skontaktować i udzielić im 

pomocy? Przecież nie mogłem chodzić od drzwi do drzwi i wypytywać. Pokazałem wam lepszy 

sposób,  a  przy  okazji  pomogłem  zdobyć  trochę  broni.  Teraz  dam  wam  złoto.  Macie  więc 

dowody, że wam ufam, a zatem i wy mi zaufajcie. Jeśli chcecie, będziecie mieli za chwilę dość 

złota,  by  uciec stąd i żyć  spokojnie na drugim końcu  świata, ale nie sądzę,  żebyście to  właśnie 

wybrali.  Ryzykowaliście  życie  dla  tych  karabinów  i  skłonny  jestem  przypuszczać,  że  nadal 

będziecie  robili  to,  co  uważacie  za  słuszne.  Nie  spotkamy  się  już,  ale  musimy  przecież  sobie 

ufać... 

background image

- To brzmi wiarygodnie - odezwał się jeden z tych, którzy ciągle mnie trzymali. 

- Też tak sądzę - poparł go drugi. - Niech pokaże złoto. 

- Ja wezmę złoto - stwierdził Brewster. - Niech pokaże, bo to wszystko może być jednym 

wielkim łgarstwem. 

-  Może  -  zgodziłem  się  szybciutko.  -  Ale  nie  jest,  a  zresztą  i  tak  nie  o  to  chodzi. 

Rozstaniemy się dziś w nocy i mam nadzieję, że już więcej o sobie nie usłyszymy. 

- Złoto!  - przypomniał mi mój strażnik. Rozpiąłem pas, czując ciągle broń przystawioną 

do  krzyża.  Pewnie,  że  miałem  złoto  -  była  to  jedyna  prawdziwa  informacja  w  całej  mojej 

opowieści.  Pochowane  było  w  skórzanych  woreczkach,  a  przeznaczyłem  je  na  opłacenie 

podróży. Co właśnie teraz robiłem. 

Wyjąłem  jeden  woreczek  i  podałem  Brewsterowi.  Otworzył  go  i  wysypał  zawartość  na 

rozpostartą dłoń. Zalśniły żółte grudki i cała trójka wpatrzyła się w nie z napięciem. 

- Jak dostanę się do Londynu? - naciskałem, idąc za ciosem. - Rzeką? 

- Warty przy każdym moście i każdej śluzie - odparł, wpatrując się nadal w to, co miał w 

dłoni. - Nie dojdziesz dalej niż do Abingdon. Jedyny sposób to konno i bocznymi drogami. 

- Nie znam ich. Potrzebuję dwóch koni i przewodnika. 

- Luke cię zaprowadzi, ale tylko do murów. Przez żabojadów musisz przejść sam. 

- Zgoda. 

Mieliśmy  czas do wieczora. Brewster poszedł po konie, a Luke  i Guy wydobyli zapasy: 

chleb,  ser  i  ale  (tutejszą  odmianę  piwa,  mile  przeze  mnie  powitaną).  Jedliśmy  rozmawiając,  a 

raczej  to  oni  rozmawiali,  a  ja  słuchałem,  wtrącając  jedynie uwagi.  W  końcu  uformował  mi  się 

jako taki obraz. 

Anglia była podbita i spacyfikowana już od paru lat. Nie wiedziałem dokładnie od ilu, ale 

ze zrozumiałych względów nie pytałem. Gdzieś w Szkocji toczyły się jeszcze walki, lecz to mnie 

nie interesowało. 

Inwazję poprzedziła  bitwa na  Kanale,  w  której  flota brytyjska  została  zniszczona dzięki 

jakimś  straszliwym,  tajemniczym  działom.  Czułem  w  tym  wszystkim  rękę  mego 

czerwonoskórego przeciwnika. Krótko mówiąc, historia została zmieniona. 

Ale  nie zmieniona była  tam, skąd przybyłem.  A zatem paradoks czasowy, a może  świat 

równoległy?  Coypu  by  wiedział,  ale  nie  miałem  żadnej  ochoty  wypytywać  go  o  cokolwiek. 

Jedynym logicznym rozwiązaniem, które mi się nasuwało - a przecież musiała w tym być jakaś 

background image

logika - była  możliwość, że moje działanie usunie tę zmianę, a  nawet wspomnienie  o niej.  Nie 

miałem, co prawda, pojęcia jak, ale złapałem się tej ewentualności jak tonący brzytwy. Zasnąłem 

ukołysany miłą wizją Jima di Griz, Zbawcy Świata i Twórcy Historii. 

Obudziłem się zaś jako obiekt inwazji okolicznego robactwa. Dopóki nie spryskałem się 

jakimś sprayem, myślałem, że mnie to tałatajstwo żywcem pożre, ale potem reszta nocy upłynęła 

już spokojnie. Wyjechaliśmy dopiero o świcie, bo były jakieś problemy z końmi. 

Podróż trwała trzy dni, ale zanim osiągnęliśmy Londyn, moje nogi zaczęły wyglądać tak, 

jakby  były  prostowane  na  beczce.  Mój  przewodnik  uznał  chyba  tę  eskapadę  za  wycieczkę 

krajoznawczą,  gdyż nieustannie informował  mnie  o urokach  krajobrazu  i  regularnie co wieczór 

spijał się w przydrożnych gospodach. 

Omijaliśmy większe osiedla, przekroczyliśmy Tamizę pod Henley, a gdy zbliżaliśmy się 

do  niej  powtórnie  w  Southwark,  majaczył  już  przed  nami  London  Bridge  i  dachy  samego 

Londynu.  Trudno,  co  prawda,  było  je  dojrzeć,  miasto  zasłaniał  bowiem  ciągnący  się  na 

przeciwległym  brzegu  mur.  Wyglądał dziwnie mocno w porównaniu z resztą  zabudowy  i  nagle 

coś mi zaświtało. 

- Ten mur jest nowy, nie? 

- Aye. Ukończony dwa lata temu. Biegnie wokół całego miasta i to bez przyczyny. Wielu 

tu  zginęło.  Kobiety  i  dzieciaki.  Boniuś  ganiał  wszystkich  jak  niewolników.  On  faktycznie  jest 

stuknięty. 

Przyczyna wybudowania muru była całkiem zrozumiała, co nie zmieniało faktu, że i tak 

mi się to wszystko nie podobało. Został zbudowany dla mnie, a raczej przeciwko mnie. 

- Musimy znaleźć  spokojną  gospodę  -  stwierdziłem, odrywając się od tych niewesołych 

myśli. 

- ”U Georga”. Zaraz tu, w prawo - cmoknął głośno. - Dobre piwo tu mają. 

- Potrzebujemy naprawdę spokojnego schronienia, z widokiem na ten most. 

- Znam takie miejsce. ”Pod Dzikiem i Orłem” na Piekle Hevring Street. Z dobrym piwem. 

Najzwyklejsze  pomyje  z  byle  chmielu  były  dla  niego  dość  wytwornym  napojem,  by 

nazwać je piwem. Ale to ”Pod Dzikiem i Orłem” było naprawdę dobre. 

Sama gospoda okazała się jednak budą z wypłowiałym szyldem nad wejściem, na którym 

to  szyldzie  imponująca  świnia  i  równie  imponujący  ptak  skakały  sobie  do  oczu.  Ledwie 

dotargowałem  jako  tako  cenę  za  pokój  i  stajnię,  zaraz  zamknąłem  się  w  tym  pierwszym  i 

background image

wyciągnąłem elektroniczną lornetkę. Przyjrzałem się miastu. Był to widok przygnębiający. 

Mur miał około trzydziestu stóp wysokości i składał się wyłącznie ze skał i kamieni. Bez 

wątpienia  naszpikowany  był  elektronicznymi  alarmami  wszelkiej  maści.  Przejście  nad,  pod  i 

przez  niego  należało  wykluczyć,  chyba  że  miało  się  skłonności  samobójcze.  Ja  nie  miałem. 

Pozostały  więc  bramy,  toteż  studiowałem  dokładnie  tę,  która  była  na  wprost  moich  okien,  na 

końcu  London  Bridge.  Ruch  odbywał  się  dość  powoli,  gdyż  każdy  był  przeszukiwany  przed 

wejściem do stojącego wewnątrz murów ceglanego budynku. Wychodzili zeń chyba wszyscy, ale 

głowy  bym  nie  dał.  Tego,  co  się  działo  wewnątrz,  nie  byłem  w  stanie  zgadnąć  nawet  w 

marzeniach  sennych.  Postanowiłem  więc  dowiedzieć  się,  a  pomieszczenie  pode  mną  nadawało 

się do tego celu idealnie. 

Wszyscy  lubią  fundatorów,  a  ja  byłem  ich  najlepszym  wzorem.  Pomrukując  gniewnie, 

właściciel wynalazł gdzieś flaszkę nadającej się do picia whisky, którą zaraz zarezerwowałem dla 

siebie,  stawiając  szczodrze  tubylcom  kufle  ale.  Najlepszym  informatorem  okazał  się 

szczeciniastobrody typ o imieniu Quinch. Był jednym z poganiaczy bydła, ale najmował się też 

jako  pomocnik  rzeźnika.  Lotność  jego  umysłu  nie  była  zbyt  duża  w  przeciwieństwie  do 

pojemności  żołądka.  Mówił  tylko  wtedy,  gdy  pił.  Ponieważ  zaś  wchodził  i  opuszczał  Londyn 

codziennie,  fragment  po  fragmencie  udało  mi  się  wyciągnąć  zeń  informacje,  które  z  wolna 

ułożyły się w obraz ceregieli wejściowych u bram miasta. 

Sam  zaobserwowałem,  że  przeprowadzano  rewizję.  Czasami  dokładną,  przeważnie 

jednak  pobieżną,  ale  była  też  i  inna  czynność,  której  nigdy  nie  pomijano.  Każdy  wchodzący 

musiał  wsadzić  rękę  do  otworu  w  ścianie  wartowni.  Nic  więcej  -  niczego  nie  dotykać,  tylko 

wsadzić i wyjąć z powrotem. Przyznaję, że zabiło mi to porządnego ćwieka. Co oni mogli w ten 

sposób  badać?  Odciski  palców?  Idiotyzm,  tym  bardziej  że  z  zasady  nosiłem  fałszywe,  a  od 

ostatniego  spotkania  zmieniałem  je  przynajmniej  trzy  razy.  Temperaturę?  Alkaliczność  skóry? 

Ciśnienie?  Czyżby  ci  tutaj  mieli  inne  cechy  organizmu  niż  ja?  Było  to  prawdopodobne  po 

trzydziestu tysiącach lat ewolucji, ale mogłem to sprawdzić jedynie za pomocą eksperymentu. 

Toteż następnego wieczoru zszedłem do sali wyposażony w detektor własnej konstrukcji, 

rejestrujący  wszystkie  wyżej  wymienione  dane  i  jeszcze  trochę  na  dokładkę.  Czujnik 

wmontowałem  w  sygnet,  co  natchnęło  mnie,  by  potrząsać  prawicami  wszystkich  obecnych. 

Odczyty były precyzyjne z tolerancją 0,006 % i wykazywały jednoznacznie, że moje własne dane 

nie są specjalnie różne. 

background image

-  Jesteś  idiotą!  -  stwierdziłem  do  własnego  odbicia.  -  Musi  być  powód,  dla  którego 

spreparowano  tę  dziurę  w  ścianie.  I  jest  tam  przecież  jakiś  aparat  wykrywający.  Tylko  co 

wykrywa? Zaraz, a co w ogóle można zbadać? 

Wziąłem kartkę i zacząłem wypisywać wszystko, co można zaobserwować i zmierzyć, od 

światła  widzialnego poczynając, na promieniach Kiliana  kończąc.  Wyszła mi nader imponująca 

lista, którą rzuciłem na ziemię ze zniechęceniem, gdy porównałem ją z tym, co może emitować 

ludzkie ciało. 

Po chwili ją podniosłem. Coś tu jednak pasowało, coś z tego, co napisałem, pasowało do 

informacji, które zasłyszałem o Ziemi. 

Mam!  Zniszczona  przez  wybuch  atomowy.  Tak  mówił  Coypu.  Radioaktywność!  Era 

atomowa  to pieśń przyszłości. Jedyną radioaktywnością,  którą  mogły  przejawić ciała tubylców, 

była radioaktywność podłoża. Sprawdzenie tego doniosłego przypuszczenia zajęło jedną chwilę. 

Ja  pochodziłem  ze  świata  pełnego  różnego  rodzaju  promieniowania  i  moje  ciało,  jak 

wykazało  urządzenie,  wydzielało  dwa  razy  więcej  promieniowania  niż  ciała  tubylców.  Skoro 

wiedziałem, czego się strzec, reszta była już dziecinnie prosta i nad ranem byłem gotów do ataku. 

Wszystko, co miałem przy sobie, było  wykonane  z  plastiku,  a  to,  co  absolutnie musiało 

zawierać metal, znajdowało się w długiej na trzy stopy i grubej jak mój kciuk plastikowej tulei. 

Krótko  przed  świtem  opuściłem  gospodę  przez  okno  i  ruszyłem  na  poszukiwanie  ofiary.  Nie 

musiałem długo szukać. Strażnik w błękitnym uniformie pilnował pobliskich doków. 

Skok, odrobina gazu, ciemna brama i po dwóch minutach pilnowałem tego co on, odziany 

w  jego  mundur  i  z  jego  karabinem  na  ramieniu.  Trzymałem  go  według  najlepszych  wzorów 

regulaminu  musztry  piechoty  francuskiej.  Szczegółem  był  fakt,  że  w  lufie  tegoż  tkwiła  moja 

tuleja  z  drobiazgami  zabranymi  na  wyprawę.  Proszę  uprzejmie,  niech  ją  znajdą  detektorem  do 

wykrywania metali. 

Zgranie  czasowe  było  idealne. Po niespełna  kwadransie zaczęli zdejmować warty,  które 

po kolei zbierały się przy moście. Maszerowałem w ostatnim szeregu karnej kompanii, wybijając 

takt  podkutymi  butami.  Pomysł  był  genialny  w  swojej  prostocie.  Nie  będą  przecież  sprawdzać 

swoich własnych ludzi. 

Gówno prawda! Ledwie doszliśmy do bramy, zobaczyłem dość ciekawy obrządek. Każdy 

żołnierz, który skręcił za róg wartowni, zatrzymywał się na chwilę i pod czujnym okiem sierżanta 

wkładał 

rękę 

do 

ciemnego 

otworu 

ścianie.

background image

 

12 

 

- Mayerd! - wrzasnąłem, potykając się o nie istniejący wybój. 

Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale było najczęściej używane przez francuskich 

wojaków  i  sądziłem,  że  pasuje  do  sytuacji.  Równocześnie  zatoczyłem  się  na  idącego  obok, 

uderzając  go przy  okazji kolbą  w głowę. Naturalną  koleją rzeczy on wrzasnął jeszcze  głośniej i 

odepchnął  mnie.  Zatoczyłem  się  malowniczo,  potknąłem  o  niski  murek  i  runąłem  do  rzeki. 

Bardzo udane przedstawienie. 

Prąd  był  szybki,  ubranie  nasiąkło  wodą,  toteż  wsadziłem  karabin  między  kolana  i 

poszedłem  w  dół  jak  kamień.  Wynurzyłem  się  jeszcze  po  chwili,  wrzeszcząc  coś  bez  sensu,  i 

pozwoliłem, aby ciężar ubrania i broni pociągnął mnie znowu na dno. Po sekundzie nałożyłem na 

twarz  maskę  tlenową,  po  czym  powolnymi,  ekonomicznymi  ruchami  popłynąłem  do 

przeciwległego brzegu, a prąd niósł mnie z dala od mostu. Po niezbyt długim czasie zobaczyłem 

nad sobą cień niedużej jednostki - ani chybi jakiegoś kutra - toteż ostrożnie wypłynąłem. 

Pierwszą  rzeczą,  którą  ujrzałem,  były  połatane  spodnie  francuskiego  wojaka  siedzącego 

nade  mną  na  nadburciu.  Wojak  zajęty  był  czyszczeniem  stalowo  połyskującej  lufy  groźnie 

wyglądającego  działa.  Sylwetka  tego  ostatniego  dziwnie  nie  pasowała  do  rycin 

dziewiętnastowiecznych  armat,  które  zdobiły  czytane  przeze  mnie publikacje.  Było  to zupełnie 

zrozumiałe, gdyż działo należało do tej epoki tak samo jak ja. Gdy przygotowywałem się do tej 

wycieczki,  poświęciłem  trochę  czasu  na  zaznajomienie  się  z  osiągnięciami  rusznikarskimi  tej 

planety.  Armata,  na  którą  spoglądałem, była  bez  wątpienia  bezodrzutowym  działem  kalibru 75 

milimetrów,  ładowanym  odtylcowo  i  skonstruowanym  około  1940  roku.  Idealna  rzecz  do 

zamontowania na lekkich jednostkach pływających, gdyż jej odrzut nie roznosił łajb w drzazgi, a 

można  było  rozstrzelać  każdy  okręt  z  tej  epoki,  zanim  jeszcze  doszedł  na  odległość 

umożliwiającą użycie własnych dział. Poza tym armatka była łatwa do transportu, co czyniło ją 

niezastąpioną w polu. Siła ognia tego działa przekraczała możliwości jej dziewiętnastowiecznego 

odpowiednika.  Wystarczyło  sprowadzić  paręset  takich  zabawek  z  przyszłości  i  nadzwyczaj 

prosto było wtedy zmieniać historię. Co też właśnie zrobiono. 

Doszedłszy  do  tego  budującego  wniosku,  zanurzyłem  się  ponownie  i  skierowałem  ku 

przystani w dole rzeki. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, toteż wygramoliłem się na nabrzeże i 

background image

podążyłem ku stojącym opodal budynkom. Właściwie to miałem podążyć, ale coś stanęło mi na 

drodze. Po bliższym przyjrzeniu się zamarłem w pół ruchu. 

Gdy  patrzy  się  prosto  w  lufę  niesympatycznie  wyglądającego  pistoletu  dużego  kalibru, 

postępowanie takie jest całkowicie zrozumiałe. 

-  Idź  przede  mną  -  odezwał  się  posiadacz  broni.  -  Zabieram  cię  do  dość  wygodnego 

miejsca, gdzie będziesz mógł się ogrzać. 

Sądząc  z  dziwnego  akcentu,  miałem  najprawdopodobniej  do  czynienia  z  Francuzem. 

Wszystko  zaś,  co  mogłem  zrobić,  to  zastosować  się  do  rozkazu  popartego  tym  prymitywnym 

samopałem.  Z  tej  odległości  był  w  stanie  rozwalić  mi  głowę.  W  nie  zmienionym  porządku 

doszliśmy do karety z gościnnie otwartymi drzwiami. 

- Wejdź - polecił mi głos zza pleców. - Akurat byłem w pobliżu i zobaczyłem, jak pewien 

nieszczęśliwy  żołnierz  spada  z  mostu  i  tonie.  Spytałem  sam  siebie,  co  by  było,  gdyby 

przypadkowo nie utopił się i przepłynął rzekę? Gdzie mógłby wylądować, wziąwszy pod uwagę 

tutejszy  prąd?  Mały  matematyczny  problem,  który  rozwiązałem  i  voila!  Właśnie  wyszedłeś  z 

wody. 

W trakcie tej przemowy wleźliśmy obaj do wnętrza, drzwi się zamknęły i pojazd ruszył. 

Zastanawiałem  się  właśnie,  w  jaki  sposób  bez  większego  hałasu  zostać  właścicielem  pistoletu, 

lecz gdy złapałem za kolbę, która wyrastała pod moim nosem, broń została mi w dłoni bez oporu. 

Ot, po prostu wręczono mi ją. 

-  Ze  wszystkich  znanych  mi powodów  to  pan,  Mr  Brown,  powinien  mieć  ten  drobiazg, 

jeśli w ogóle jest on nam potrzebny. - Uśmiechnął się, widząc, jak szczęka opada mi coraz niżej. 

- To był najprostszy sposób, aby zaprosić pana do mojego powozu. Obserwuję pana od kilku dni 

i ostatecznie przekonałem się już, że nie kocha pan francuskich najeźdźców. 

- A... ale pan przecież też jest Francuzem! 

-  Oczywiście!  Zwolennikiem  ostatniego  króla  wygnanym  z  ojczyzny.  Nauczyłem  się 

nienawidzić tego korsykańskiego pomiotu, gdy inni jeszcze się z niego śmiali. Teraz nikt już się 

nie śmieje,  a  my  jesteśmy sprzymierzeńcami.  Ale, ale,  pan pozwoli, że  się  przedstawię.  Hrabia 

d'Hesion, proszę mnie nazywać Charles, skoro tytuły są obecnie anachronizmem. 

- Miło cię poznać. Mów mi John! 

Zanim  ta  interesująca  konwersacja  zdążyła  się  rozwinąć,  byliśmy  już  na  miejscu. 

Dzierżąc  nadal  w dłoni  ów  samopał,  znalazłem  się  błyskawicznie  w  kąpieli,  którą  przygotował 

background image

jeden  z  emerytowanych,  na  oko,  służących.  Porozumiewali  się  oni  miedzy  sobą  wyłącznie  po 

francusku, co umożliwiło mi sprawne przeniesienie zawartości jednego ubrania do drugiego. Gdy 

zszedłem do salonu, hrabia  siedział już tam z  kryształowym pucharem w dłoni. Wręczyłem  mu 

broń, a on podał mi identyczny ze swoim puchar. Jego zawartość spłynęła do mojego żołądka jak 

ciepła muzyka, a delikatny smak z niczym nie dawał się porównać. 

-  Czterdziestoletni,  z  mej  posiadłości,  która,  jak  widać  natychmiast,  była  w  prowincji 

Cognac - poinformował mnie. 

Pociągnąłem  drugi  łyk i  obejrzałem sobie  gospodarza.  Wysoki i  szczupły, z początkami 

siwizny, wysokim czołem i inteligentną twarzą. 

- Dlaczego się tu znalazłem? - spytałem. 

-  Bo  najwyższy  czas  zjednoczyć  siły.  Jestem  studentem  filozofii  naturalnej,  a  to,  co  tu 

widzę, jest zdecydowanie nienaturalne. Napoleon ma działa, które nie zostały wyprodukowane w 

żadnym z krajów Europy. Niektórzy mówią, że pochodzą one z Kitaju, ale ja w to nie wierzę. Ta 

broń  obsługiwana  jest  przez  ludzi,  którzy  mówią  bardzo  podłą  francuszczyzną.  Ludzie  ci  są 

dziwni i źli, a chodzą słuchy o jeszcze dziwniejszych i gorszych w jego sztabie. Dziwne rzeczy 

dzieją  się  na  tym  świecie,  dlatego  zwracam  baczną  uwagę  na  obcych.  Obcych  nie  będących 

Anglikami.  Takich  jak  ty.  A  na  marginesie  -  powiedz  mi,  jak  człowiek  może przepłynąć  rzekę 

bez wynurzania się dla nabrania oddechu? 

- Używając maszyny. - Skoro był tak bystrym obserwatorem i wiedział, o czym mówił, to 

nie było sensu bawić się z nim w przemilczenia. Zresztą bezodrzutówki mówiły same za siebie. 

- Tak też sądziłem. I myślę, że wiesz o wiele więcej niż ja o tych dziwnych ludziach i ich 

broni. Oni nie są z tego świata, który znam ja i wszyscy tutaj, prawda? 

- Oni pochodzą z miejsca, gdzie panuje zło i szaleństwo i przywlekli je tu ze sobą, a ja ich 

zwalczam.  Nie  mogę powiedzieć  ci o nich  wiele,  bo  sam nie znam  ich  historii.  Ale  powiem  ci 

jedno - jestem tu, aby zniszczyć ich i wszystko, czego do tej pory dokonali. 

- Spodziewałem się tego! Musimy się zjednoczyć! Udzielę ci pomocy w miarę mych sił i 

umiejętności. 

- Możesz zacząć od nauki francuskiego. Muszę dostać się do Londynu i wygląda na to, że 

będę musiał poznać ten język. 

- Ale... czy mamy tyle czasu? 

- Dwie godziny wystarczą. Inna maszyna. 

background image

- Zaczynam rozumieć, ale nie jestem pewien, czy lubię te wszystkie maszyny. 

-  Ich  nie  można  lubić  czy  nie.  Są  obojętne,  można  ich  używać  lub  nie  używać,  ale  nie 

sposób mówić o uczuciach w stosunku do nich. 

-  Moje  uznanie  dla  twej  logiki.  Masz,  rzecz  jasna,  rację.  A  więc  do  dzieła.  Kiedy 

zaczynamy? 

Wieczorem tego dnia, po zabraniu moich rzeczy z gospody, rozmawialiśmy ku widocznej 

przyjemności hrabiego po francusku. 

- I co dalej? - spytał, gdy po dobrej kolacji wróciliśmy do koniaku. 

- Muszę się przyjrzeć jednemu z tych pseudo-Francuzów, o których wspomniałeś. Czy po 

tej stronie rzeki pojawiają się czasem samotnie, czy zawsze tylko w kupie? 

- I tak, i tak, ale nie mają określonych tras, tak że potrzeba byłoby jeszcze kilka bliższych 

informacji. - Zadzwonił srebrnym dzwonkiem, który stał na stoliku. - Chcesz go nieprzytomnego 

czy martwego? 

- Jesteś zbyt łaskaw. Tą częścią zajmę się sam. Chodziłoby mi natomiast o wskazanie go. 

Hrabia  wydał  instrukcje  służącemu,  który  pojawił  się  w  drzwiach,  a  ja  zająłem  się 

drinkiem. 

- Gdy będziesz miał te informacje, będziesz wiedział, co dalej zrobić? - spytał gospodarz. 

- Powinienem. Muszę dostać się do Londynu, zabić jedno indywiduum i zniszczyć pewną 

maszynerię. 

- A Korsykanin? 

-  Prawdopodobnie  diabli  go  wezmą  przy  okazji.  Sam  tego  nie  rozumiem,  ma  to  coś 

wspólnego z naturą czasu. Z tego, co wiem, to przeszłość, w której jesteśmy, w ogóle nie istnieje 

w przyszłości. Nasze książki historyczne głoszą, że Napoleon przegrał, a Anglia nigdy nie została 

podbita. 

- To jedyne, co może być! 

- Faktycznie, może, ale jeśli tak się stanie, to ten cały świat zniknie. 

-  Ryzyko  jest  stałym  elementem  hazardu  -  stwierdził  spokojnie  hrabia.  -  Jeśli  ten  świat 

zniknie, to znaczy, że inny, lepszy się pojawi. 

- Można tak to ująć. 

-  A  więc  musimy do tego dążyć.  W  tym nowym  świecie moja rodzina  będzie  żyła,  a  ja 

będę  w  domu.  Poświęcenie  życia  tutaj  będzie  drobnostką,  o  której  szkoda  wspominać.  Choć 

background image

przyznaję, że wolałbym, aby świadomość tego, co ma nastąpić, została naszą wspólną tajemnicą. 

Nie jestem pewien, czy wszyscy moi pomocnicy podzieliliby ten filozoficzny, w gruncie rzeczy, 

punkt widzenia. 

- Też tak sądzę. Chciałbym, żeby był inny sposób. 

- Nie ma się czym przejmować, drogi przyjacielu. Proponuję zresztą nie poruszać więcej 

tego tematu. 

-  Wspaniale!  -  stwierdził  hrabia  po  konferencji  ze  starszym  lokajem.  -  Grupka 

poszukiwanych bawi akurat w Mermaid Court. Co prawda, w koło są straże, ale nie sądzę, żeby 

taki drobiazg był dla ciebie przeszkodą. 

-  Żadną  -  zapewniłem  go  wstając.  -  Gdybyś  jeszcze  wspomógł  mnie  pojazdem  i 

przewodnikiem, to obiecuję wrócić za godzinę. 

Wróciłem po trzech kwadransach. 

Ogolony typ zawiózł mnie na miejsce i wskazał kogo trzeba. Grupa zajęła kamienicę, w 

której  mieściła  się  i  knajpa,  i  burdel,  toteż  nie  było  obawy,  że  wyniosą  się  zbyt  szybko. 

Wszedłem  do  sąsiedniego  budynku,  co  było  najtrudniejsze  w  całej  akcji,  drzwi  były  bowiem 

zamknięte  na  tak  potężny  zamek,  że  moje  wytrychy  nie  mogły  dosięgnąć  mechanizmu.  Nóż 

jednak zdołał tego dokonać, toteż wkrótce dostałem się najpierw do środka, potem na dach, a w 

końcu,  za  pomocą  przymocowanego  do  jednego  z  kominów  pajączka,  do  ciemnych  okien  na 

piętrze  sąsiedniej  budowli.  Ciemnych,  ale  dla  innych,  a  nie  dla  mnie,  gdyż  miałem  na  nosie 

okulary sprzężone z umieszczonym na skroniach reflektorem ultrafioletu. 

Wybrałem  sobie  jedno z okien, otworzyłem  je  i złapałem  jakiegoś delikwenta  bez  gaci. 

Jego i resztę towarzystwa na łóżku uciszył gaz. Nie czekając na oklaski, pozbierałem trofeum z 

podłogi. Na dach wróciłem tak szybko, jak tylko pozwoliła na to wciągarka nici molekularnej, na 

której  wisiałem.  Parę  minut  potem  moja  zdobycz  chrapała,  przypięta  do  stołu  w  piwnicy 

hrabiego,  a  ja  przygotowywałem  odpowiednie  urządzenia.  Hrabia  przyglądał  się  temu  z  nie-

słabnącym zainteresowaniem. 

-  Chcesz  wyciągnąć  wiadomości  z  tego  ścierwa?  Nie  pochwalam  tortur,  ale  czasami 

gorące  szczypce  i  ostrze  noża  są  niezastąpione.  Mówiono  mi,  że  krajowcy  z  Nowego  Świata 

potrafią obedrzeć człowieka ze skóry nie zabijając go przy tym. 

-  Brzmi  to  zachęcająco,  ale  nie będziemy  musieli  zabrudzić  ci piwnicy.  Powie  nam,  co 

będziemy  chcieli,  nie  wiedząc  wcale,  że  mówi.  Maszyny  przespacerują  się  po  jego  zwojach 

background image

mózgowych,  co  -  zapewniam  cię  -  jest  gorsze  od  rozpalonego  żelaza.  A  potem  będzie  już  do 

twojej dyspozycji. 

- Dzięki. Jeśli któryś z nich ginie, cierpi ludność cywilna. Damy mu porządnie w kość i 

zostawimy w jakimś zaułku. Będzie wyglądało na zwykły napad. 

- Pięć punktów za pomysł, a teraz do roboty. Przejście przez ten umysł było rzeczą równie 

przyjemną  jak  kąpiel  w  gnojówce.  Obłęd  to  jedna  sprawa  -  ten  tu  był  obłąkany  w  równym 

stopniu  co  jego  szef  -  a  zboczenie  i  uwielbienie  zła  to  coś  zupełnie  innego.  Z  uzyskaniem 

potrzebnych  informacji  był  tylko  jeden  kłopot  -  skłonić  go  do  mówienia  po  francusku  lub 

angielsku, a nie tym obrzydliwym bełkotem, który był jego ojczystym narzeczem. Gdy uporałem 

się z tym,  reszta  była  już  kwestią minut. Jules - mój  gładko ogolony  przewodnik - został  obar-

czony  przyjemnym  i  pożytecznym  zajęciem  obicia  mu  mordy  i  odstawienia  do  zaułka,  a  my 

powróciliśmy do niezupełnie jeszcze opróżnionej karafki. 

-  Ich  dowództwo  mieści  się  w  czymś  takim,  co nazywa  się  Saint  Paul.  Wiesz,  gdzie  to 

jest? 

- Nie ma dla nich nic świętego! To katedra, dzieło wielkiego Sir Christophera Wrena, o, 

tu na planie Londynu. 

- Tam jest ten,  którego szukam, i cała  jego maszyneria. Ale  żeby  się  tam dostać, muszę 

wejść  do  Londynu.  Mogę  to  zrobić  w  jego  mundurze,  bo  mamy  tę  samą  radioaktywność  i  nie 

wzbudzę  żadnych podejrzeń,  ale  z pewnością  mają  jakieś hasła czy  inne identyfikatory,  choćby 

nawet  była  to  tylko  znajomość  ich  języka.  Potrzebuję  dywersji,  która  odciągnęłaby  ich  uwagę. 

Czy masz wśród swoich kogoś, kto zna się na artylerii? 

- Oczywiście. Rene Dupont jest byłym majorem i to dość wszechstronnie wyszkolonym. I 

jest w Londynie. 

-  Właśnie  ktoś  taki  jest  mi  potrzebny.  Zapewniam,  że będzie zadowolony  obsługując  tę 

siedemdziesiątkę  piątkę.  Musimy  przed  świtem  zdobyć  jeden  z  tych  okrętów.  Rano,  gdy  tylko 

otworzą  bramy,  zaczniemy  kanonadę,  żeby  zlikwidować  wartownię  i  wartę  i  wprowadzić 

zamieszanie.  Potem  łódź  na  dno,  obsługa  na  brzeg  i  w  nogi.  Zgranie  tego  wszystkiego  będzie 

twoim zadaniem. 

- Zajmę się tym z prawdziwą przyjemnością. Ale gdzie ty będziesz? 

- Na moście, będę maszerować z wojskiem, tak jak próbowałem wcześniej. 

-  Raczej  niebezpieczne  zajęcie!  Jeśli  będziesz  zbyt  wcześnie,  to  cię  złapią,  a  jeśli  się 

background image

spóźnisz, to albo my cię rozstrzelamy, albo brama będzie zamknięta. 

- Dlatego tak istotne jest zgranie wszystkiego w czasie. 

Zaraz 

poślę 

po 

najlepszy 

chronometr, 

jaki 

można 

tu 

dostać.

background image

 

13 

 

Major Dupont był  rumianym  i szpakowatym grubaskiem, ale tyle  miał w sobie energii i 

tak  dobrze  znał  się  na  swoim  fachu,  że  rekompensowało  to  istotne  z  wojskowego  punktu 

widzenia  braki  fizyczne.  Teraz  zaś  zżerała  go  wprost  pasja  i  tęsknota,  by  obsługiwać  to 

niespotykane  w  jego  wieku  działo  najeźdźców.  Poprzednia  załoga  monitora  razem  z 

wartownikiem  spała  pod pokładem  nieco  głębszym  snem,  niż  planowała,  a  ja  uczyłem  majora, 

jak  używać  bezodrzutówki.  Trzeba  przyznać,  że  był  pojętny,  a  po  doświadczeniach  z 

gładkolufowymi urządzeniami ładowanymi od przodu i uzależnionymi od odmierzonych na oko 

ładunków prochu siedemdziesiątka piątka wydała mu się prosta i rewelacyjna. 

-  Ładunek  miotający,  pocisk  i  ładunek  wybuchający  w  jednej  całości!  Cudowne!  A  ta 

dźwignia otwiera komorę zamkową? 

-  Zgadza  się.  A  od  tego  trzymaj  się  z  daleka  w  czasie  strzału,  bo  tędy  wylatują  gazy 

prochowe  uruchamiające  przeładowanie.  Urządzenie  celownicze  masz  zgrane,  zresztą  strzelać 

będziesz na małą odległość i to do widocznych celów. 

- Powiedz mi więcej o niej - domagał się, gładząc stalową lufę. 

Następny  krok.  Hrabia  miał  dopilnować,  aby  jednostka  została  przeprowadzona  w  górę 

nurtu  i  zakotwiczona poniżej  London  Bridge  tuż  przed  świtem.  Jego  chronometr  był  wielkości 

solidnej  cebuli  -  ręczna  robota  ze  stali  i  miedzi  -  i  tykał  bardzo  głośno,  lecz  przez  dwanaście 

godzin  chodził  prawie  tak  dobrze  jak  mój  atomowy  zegarek  wielkości  paznokcia,  którego 

margines  dokładności  wynosił  jedną  sekundę  na  rok.  Uregulowaliśmy  zegarki,  po  czym 

podniosłem  się,  by  przystąpić  do  realizacji  mojej  części  roboty.  Uścisnęliśmy  sobie  dłonie  na 

pożegnanie. 

- Zawsze będziemy wdzięczni za  twoją pomoc - odezwał się hrabia. - Teraz  jest z nami 

nowa nadzieja na zwycięstwo! 

-  To  ja  powinienem  podziękować  ci  za  pomoc.  Zwłaszcza  gdy  weźmie  się  pod  uwagę 

fakt, że moje zwycięstwo może dla was być nie najlepszym finałem. 

- Umierając zwyciężymy, jak już to wytłumaczyłeś - machnął ręką. - Świat bez tych świń 

jest wystarczającym zwycięstwem. Nawet jeśli my nie będziemy już oglądać tego świata. A teraz 

- powodzenia! 

background image

Przypomniałem  sobie  jego  słowa,  słysząc  kroki  dudniące  echem  w  pustych  uliczkach, 

gdzie  czekałem  na  pierwsze  promienie  słońca  rozpraszające  mroki  nocy.  Londyn  miał  masę 

miłych,  ciemnych  zaułków,  w  których  można  było  zniknąć.  Ukryłem  się  w  jednym  z  nich  i 

pogrążyłem w obserwacji mostu. Pojawili się pierwsi żołnierze z nocnej zmiany. 

Niektórzy szli raźno, inni noga za nogą, część grupami, część luzem. Dokładny bajzel na 

wrotkach.  Wmieszałem  się  w  to  tałatajstwo,  zezując  cały  czas  na  zegarek.  Powinienem  być 

idealnie o czasie. Nagle ktoś z tyłu zawołał: 

-  Lortytort!  -  i  ku  swemu  zaskoczeniu  stwierdziłem,  że  woła  do  mnie.  Przeoczyłem  w 

swych przygotowaniach  fakt,  że kumple mego informatora będą  mnie teraz nagabywali. Trzeba 

było improwizować. Pomachałem mu więc, wykrzywiłem się dość obrzydliwie i ruszyłem przed 

siebie.  Facet  najpierw  zwątpił,  a  po  chwili  ruszył  za  mną  z  kopyta.  Musiało  mu  się  zebrać  na 

pogawędkę,  na  którą  ja  nie  miałem  najmniejszej  ochoty,  szczególnie  nie  znając  języka. 

Przyspieszyłem kroku, ale on ciągle podążał za mną. Nagle dotarło do mnie, że w takim tempie 

dojdę do bramy zbyt szybko i dam się ostrzelać. 

Ze  swego miejsca  doskonale  widziałem  postacie poruszające  się na  pokładzie  monitora. 

Musiałem się  zatrzymać,  gdyż  w  przeciwnym  wypadku znalazłbym  się  w  środku  planowanego 

fajerwerku. Słyszałem zbliżające się kroki, a w chwilę później ciężka dłoń opadła mi na ramię i 

obróciła mnie o sto osiemdziesiąt stopni. 

Lortilypu? - spytał jej właściciel, po czym oczka mu się zaokrągliły, a szczęka opadła w 

nagłym zrozumieniu. - Blivit! 

Musiał,  skubany,  poznać  mnie  z  fotografii.  Mieli  dość  czasu  nie  tylko  na  obejrzenie 

zdjęcia, ale i dość udanej krótkometrażówki ze mną w roli głównej. 

Blivit to jest to - zgodziłem się z nim uprzejmie, pakując mu zatrutą igłę w szyję. 

Normalnie  przełączam pistolet  na  igły  z  narkotykami,  ale  teraz uznałem,  że  wobec  tych 

kreatur  lepsze będzie radykalne  rozwiązanie. Tylko  to nie było dość radykalne. Typ  wprawdzie 

padł,  ale  następny  coś  usłyszał  i  przedzierał  się  już  ku  mnie  przez tłum  Francuzów.  Zmuszony 

byłem  go  zastrzelić.  To  naturalnie  zainteresowało  całą  tę  watahę  wokoło  i  zacząłem  się  już 

zastanawiać, czy nie będę musiał wygubić wszystkich okolicznych formacji Armii Francuskiej. 

Nie  musiałem.  Pierwszy  pocisk  wyrżnął  jakieś  dwadzieścia  jardów  od  miejsca,  gdzie 

stałem. Efekt był zadowalający - potężny huk i kupa śmieci w powietrzu. Ciągu dalszego już nie 

obserwowałem,  tylko  padłem  na  ziemię,  aby  nie  dać  się  zabić.  Skorzystałem  zresztą  z 

background image

zamieszania  i  uśpiłem  kilkunastu  najbliższych  żołnierzy,  którzy  byli  świadkami  poprzedniego 

zajścia. 

Dupont  opanował  najwyraźniej  nową  zabawkę,  bo  ostrzał  przeniósł  się  na  bramę  i 

wartownię.  Wywołało  to  dość  ożywiony  ruch  i  jeszcze  żywsze  wrzaski  na  moście,  w  których 

zresztą wziąłem z zapałem udział. Spojrzenie na zegarek przekonało mnie, że przedstawienie ma 

się ku końcowi. 

I  faktycznie - po paru następnych strzałach kolejny  pocisk  trafił  dobrze ze  sto  jardów  w 

bok, co było dla mnie sygnałem. 

Błyskawicznie zerwałem się na nogi i ruszyłem ku temu, co jeszcze niedawno nazywało 

się bramą.  Teraz  była  to  całkowita  ruina,  na  której  jeszcze nie  osiadł  ceglany  kurz.  W  zasięgu 

mego  wzroku  nie  było  nic,  co  zdradzałoby  najmniejszy  chociaż  ślad  ruchu.  Plan  udał  się 

znakomicie i to mimo niespodzianki na moście. Działo na monitorze przemówiło ponownie. 

Tego  nie  było  w  planie.  Po  tym  sygnalnym  pocisku  mieli  zatopić  łajbę  i  pryskać  w 

bezpieczne miejsce. Coś musiało iść nie tak, jak powinno. Moje rozważania przerwała podwójna 

eksplozja brzmiąca prawie jak jeden wystrzał. Żadne działo nie jest w stanie strzelać tak szybko, 

a zatem musiały być dwa! 

Ulica,  na  której  się  znajdowałem,  Upper  Thames  Street,  biegła  równolegle  do  muru. 

Byłem obecnie  na  tyle daleko od bramy, że  moja  obecność nie  budziła  skojarzeń z  tym, co się 

tam  stało.  Skorzystałem  zatem  z  pierwszych  schodów,  jakie  się  nawinęły,  i  wspiąłem  się  na 

platformę  obserwacyjną.  Nikogo  nie  było  w  okolicy,  a  ja  miałem  idealny  widok  na  scenę 

wydarzeń. 

A  działo  się  tam  dużo  -  siostrzany  okręt  naszego  płynął  w  górę  rzeki  pod  pełnymi 

żaglami. Major odgryzał się zaciekle, ale przeciwnik miał więcej doświadczenia, wybił już dziurę 

w okolicy steru, a gdy patrzyłem, kolejny pocisk uderzył właśnie w śródokręcie uciszając działo. 

Przez  nadbrzeże  ktoś  biegł  i  wyraźnie  zamierzał  wskoczyć  na  pokład.  Wyciągnąłem  lornetkę, 

lecz i bez niej udało mi się rozpoznać ową postać. 

Oczywiście  hrabia  przybywał  na  pomoc  swoim  wojskom.  W  chwili  gdy  zeskoczył,  z 

pokładu  podniosła  się  okrwawiona  postać  i  podążyła  w  kierunku  milczącej  broni.  Major 

załadował armatę i wystrzelił. 

Był  to  piękny  strzał,  dokładnie  w  linię  wodną,  tuż  pod  działobitnią.  Mając  jednego  z 

głowy, major położył ogień na oddziały grupujące się na moście. Hrabia ładował, major strzelał, 

background image

a  obaj  byli  uśmiechnięci  i  sprawiali  wrażenie  naprawdę  zadowolonych  z  tego,  co  robią. 

Kanonada przybrała na sile, a ja zlazłem na dół. 

Pomóc  im  i  tak nie  byłem  w  stanie,  zresztą  wiedzieli,  co  robią  -  walczyli  z  wrogiem,  z 

którym  zmagali  się  przez  te  długie  lata,  tylko  teraz  używali  doskonałej  i  wysoce  efektywnej 

broni. Oczywiste było, że nie mają najmniejszego zamiaru przerywać tej czynności. Taki koniec 

był z pewnością lepszy od ucieczki i śmierci zaszczutego zwierzęcia. Ja tymczasem miałem coś 

jeszcze do zrobienia. 

Zgodnie z mapą hrabiego ruszyłem wzdłuż Duck's Foot Lane do Canon Street, po czym 

skręciłem  w  lewo.  Teraz byli  już  wokół  ludzie,  przestraszeni  cywile,  maszerujące  oddziały,  ale 

nikt nie zwrócił na mnie uwagi. 

I oto w perspektywie ulicy dostrzegłem wznoszący się dumnie masyw katedry Świętego 

Pawła.  Koniec  drogi  był  bliski,  równie  bliskie  było  moje  ostateczne  spotkanie  z  Onym.

background image

 

14 

 

Byłem  przerażony.  Ktoś,  kto  twierdzi,  że  nigdy  nie  czuł  strachu,  jest  kłamcą  nie 

rokującym  szans  na  poprawę  albo  zwykłym  szaleńcem.  Pochlebiam  sobie,  że  żadna  z  tych 

możliwości nie odnosi się do mnie. Jakkolwiek by było, przerażenie opanowało mnie jak nigdy 

dotąd.  Może  brało  się  to  ze  zbyt  dużej  ciążącej  na  mnie  odpowiedzialności,  o  której  teraz 

właśnie,  ciężki  idiota,  musiałem  sobie  przypomnieć,  a  może  z  faktu,  że  raz  już  omal  mnie  nie 

zabił - nie wiem. Było to niewiarygodne, owszem, lecz było faktem. 

-  Niewiarygodne!  A  więc  niech  będzie  to  do  końca  zupełnie  wiary  nie  godne!  - 

mruknąłem, grzebiąc w podręcznej apteczce. 

Gdyby nie stawka, o którą toczyła się gra, najprawdopodobniej nie zrobiłbym tego. Nigdy 

dotąd nie potrzebowałem syntetycznego wsparcia moralnego i nawet w najgorszych przypadkach 

starczała  mi świadomość, że mogę  je mieć.  Ale  teraz chodziło o zbyt  poważne rzeczy, bym się 

wahał. 

Wygrzebałem  w  końcu  pojemnik  i  przełknąłem  dwie  pastylki,  zwane  proszkami 

berserkera lub prochami furii. 

Były zakazane wszędzie i to z rozsądnych powodów. Nawet nie dlatego, że błyskawicznie 

prowadziły do nałogu - wewnątrz kapsułki znajdował się skondensowany obłęd, mieszanka, która 

likwidowała wszelkie naleciałości cywilizacyjne, pozostawiając bestie w czystej postaci. A nawet 

gorzej  -  bo  bestię  pozbawioną  instynktu  samozachowawczego;  liczył  się  tylko  cel,  a  cena  jego 

osiągnięcia była wówczas pojęciem nieznanym. Rzecz niezbyt miła, czasem jednak potrzebna. 

Niezbyt miła? Bardzo miła! Przez sekundę miałem świadomość, że chemikalia przejmują 

władzę nad moim umysłem, ale trwało to tylko krótką chwilę. Zaraz potem pojawiło się poczucie 

nieograniczonej  siły,  coś,  czego  dotąd  nie  znałem.  Mogłem  zrobić  wszystko,  co  tylko  bym 

zechciał, gdyż to ja byłem jedyną siłą, która się liczyła. A On siedział w tym budynku i myślał, 

ciężki zadufany kretyn, że może mnie zatrzymać czy nawet zabić. Teraz zobaczy, jak traktuje się 

plany idiotów! 

-  Idę po ciebie!  - warknąłem przez  zaciśnięte  zęby  i  ruszyłem  prosto do bramy,  według 

wszelkich danych naszpikowanej alarmami i czujnikami. Subtelne wejście? Ależ skąd! Jedynym 

atutem,  jaki  miałem,  było  zaskoczenie  i  całkowita  bezwzględność.  Uzbroiłem  się  jak  na  małą 

background image

wojnę, a każdy, kto próbowałby mnie zatrzymać, był przeszkodą do usunięcia, i to szybko. 

Najpierw  ruszyłem  przez  drzwi,  w  których  panował  ożywiony  ruch  wchodzących  i 

wychodzących.  Potem  główną  nawą,  z  której  usunięto  sprzęty  religijne,  prosto  do  ołtarza, 

którego nie było. Na jego miejscu stał ozdobny tron, na którym siedział On. 

Poniżej podwyższenia rozciągał się długi, zasypany mapami i papierzyskami stół, wokół 

którego stali oficerowie. 

Otrzymywali  oni  polecenia  od  kurdupla  w  prostym,  granatowym  mundurze. 

Przypuszczałem, że to właśnie jest Napoleon - marionetka i pomagier Onego. Uśmiechnąłem się, 

gdy moje dłonie zaciskały się na broni. 

Moją  uwagę  przykuło  znajome  migotanie  dochodzące  z  najbliższej  wnęki  po  prawej 

stronie  i  mój  uśmiech  zyskał  na  wyrazistości.  Time-helix  z  kręcącymi  się  wokół  technikami. 

Oprócz  zemsty  będę  miał  więc  jeszcze zapewniony  powrót do domu.  Nader  miła  perspektywa. 

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy podszedłem do stołu. Miałem dość czasu - najpierw granaty 

gazowe, potem zabawa. Gdy zabije się władzę, z niewolnikami można zrobić wszystko, na co ma 

się ochotę. 

Jeden  wybuchowy  i  dwa  termitowe  -  cała  ta  paczka,  z  wyjętymi  bezpiecznikami, 

poleciała  prosto  z  objęcia  potężnej  postaci  siedzącej  na  tronie,  a  ułamek  sekundy  później  pół 

tuzina granatów gazowych wylądowało na stole tuż przed zaszokowanymi oficerami. Zaczynały 

dopiero wybuchać, gdy strzelając z półobrotu załatwiłem igłami techników przy aparaturze. 

W  przeciągu  paru  sekund  było  po  wszystkim.  Rzuciłem  jeszcze  parę  granatów  ku 

wejściu, ot tak, na wszelki wypadek, i gdy przebrzmiały ich eksplozje, jedynym dźwiękiem, jaki 

mącił  ciszę,  było  wesołe  trzaskanie  ognia  pożerającego  łapczywie  coś,  co  przed  paroma 

sekundami było moim śmiertelnym wrogiem. 

-  Zostałeś  pobity!  -  krzyknąłem  z  zachwytem  i  obiegłem  stół,  aby  lepiej  widzieć 

pokonanego. 

Napoleon podniósł głowę i usiadł. 

- Nie bądź idiotą! - stwierdził. 

Nie  tracąc  czasu  na  wyjaśnienia,  usiłowałem  go  zabić,  jednak  tym  razem  to  on  był 

szybszy i  zaskoczył  mnie.  Podobny do  walca przedmiot,  którego otwór  skierowany był  w  moją 

stronę, błysnął błękitnym światłem. Zrobiło mi się najpierw gorąco, a po chwili bardzo zimno i 

nieswojo. Moje ciało było sparaliżowane. Twarzą do przodu zwaliłem się bezwładnie na stół. Nic 

background image

nie czułem, nawet  gdy przewrócił mnie na plecy  i zbliżył swoją  twarz do mojej.  Słuch i wzrok 

były  jedynymi  zmysłami,  które  jeszcze  działały,  toteż  jego  przeraźliwy  chichot  rozbrzmiał  mi 

ostro w uszach. Poczekał, aż w moich oczach zalśni zrozumienie, i wrzasnął: 

- Zgadza, się! Ja jestem On. Przegrałeś! Zniszczyłeś androida, którego jedynym zadaniem 

było skłonić cię właśnie do tego. To wszystko tutaj jest niczym innym jak pułapką zastawioną na 

ciebie! Cały ten świat istniał wyłącznie po to. Zapomniałeś, że ciało jest tylko opakowaniem dla 

mego  wszechmocnego  i  nieśmiertelnego  umysłu!  Przegrałeś,  a  ja  wygrałem,  teraz  już 

definitywnie!

background image

 

15 

 

To był klasyczny szok. 

Sądzę,  że  normalnie  powinienem  coś  czuć  -  złość,  żal,  frustrację.  Byłem  jednak 

przepełniony  tylko  jednym  pragnieniem  -  czekałem  znów  na  okazję,  by  spróbować  go  zabić. 

Stawało  się  to  już  nieco  nudne,  ale  miałem  nadzieję,  że  stare  przysłowie:  ”Do  trzech  razy 

sztuka”,  okaże  się  jeszcze  prawdziwe.  Tymczasem  On  zmieniał  moje  ubranie  w  łachmany, 

usuwając  wszystko,  na  co  natrafił,  i  odrywając  broń  przyczepioną  do  mojej  skóry.  Poszło 

wszystko, co łatwo było odszukać: nóż pod kolanem, pistolet z nadgarstka, granaty z włosów. To, 

co zostało, było trudne do znalezienia, jak również do szybkiego wykorzystania. 

-  Przygotowałem  wszystko  na  tę  chwilę!  Wszystko!  -  wrzasnął  radośnie,  gdy  skończył 

mnie obmacywać. 

Usłyszałem  brzęk  łańcuchów  i  na  moich  dłoniach  zatrzasnęły  się  kajdanki  połączone 

krótkim  łańcuchem.  Gdy  metal  się  spinał,  ujrzałem  krótki  błysk  i  choć  nic  nie  czułem, 

spostrzegłem,  że  skóra  wokół  obrączek  zaczyna  czerwienieć.  Nieistotne.  Dopiero  gdy  tego 

dokonał,  wbił  mi  igłę  w przedramię.  Czucie zaczęło  wracać.  Najpierw  ból  nadgarstków,  potem 

świadomość  całego  ciała.  Ból  zignorowałem,  choć  powodował  drgawki  spazmatycznie  prze-

biegające  przez  wszystkie  moje członki.  Silniejsze pchnięcie  strąciło  mnie  ze stołu na  podłogę. 

Pozbierał  mnie  dość  szybko  i  ciągnąc  za  nogi,  ruszył  ku  jednemu  z  podtrzymujących  strop 

filarów.  Trzeba przyznać,  że  miał,  ścierwo,  krzepę.  Moje palce natknęły  się po drodze na jakiś 

przedmiot  i  zacisnęły  na  nim.  Przyznaję,  że  trochę  się  pomyliłem.  Naszym  celem  był  stalowy 

słup  sięgający  mi  do pasa,  a  umieszczony  w  odległości pięciu  jardów  od  time-helixu.  Łańcuch 

łączący  moje  ręce  został  przytwierdzony  do  uchwytu  na  jego  szczycie,  co  po  chwili 

przypieczętował kolejny błysk światła. Puścił mnie. Z trudem trzymałem się na nogach bez jego 

pomocy.  On  tymczasem  zajął  się  nastawianiem  wskaźników  time-helixu.  W  katedrze  zapadła 

dziwna cisza. 

- Wygrałem! - zawył nagle, podskakując przy tym z wściekłością. - Czy dotarło w końcu 

do ciebie, że jesteś w pętli czasowej, która nie istnieje i którą stworzyłem, aby cię złapać? I to, że 

zniknie ona w chwili, gdy ja przeniosę się do innego czasu? 

- Podejrzewałem to. Historia mówi, że Napoleon przegrał. 

background image

- Tu wygrał! Bo ja dałem mu broń i pomogłem mu. A potem go zabiłem, gdy moje nowe 

ciało  było  gotowe.  Pętla  czasowa  powstała  właśnie  w  tym  momencie,  a  jej  powstanie 

spowodowało  wytworzenie  bariery  w  czasie.  Zniknie  ona,  gdy  to  wszystko,  razem  z  tobą, 

przestanie istnieć. Ale ty nie znikniesz tak szybko. Chcę, żebyś trochę tu posiedział, rozmyślając 

nad  swoją  przegraną  i  nad  nieistnieniem  dla  ciebie  przyszłości.  Dlatego  wokół  tej  katedry 

założony jest izolator. Najprawdopodobniej umrzesz z pragnienia, zanim przestanie on działać! - 

ostatnie słowa wykrzyczał, po czym wrócił do konsolety. 

Otwarłem dłoń, żeby zobaczyć, jaka broń wpadła mi w palce podczas ostatnich wydarzeń. 

Był  to  mały  miedziany  cylinderek,  ważący  nie  więcej  niż  parę  deka.  Jeden  jego  koniec  był 

ażurowy i sypał się zeń biały, drobny piasek. Było to bowiem stylowe urządzenie służące w tej 

epoce  do  suszenia  atramentu  na  świeżo  napisanych  listach.  Nie  ukrywam,  że  wolałbym  coś 

bardziej wojowniczego, ale od biedy i to się mogło przydać. 

- Odchodzę! - zakomunikował mi znad konsolety. 

- A co z twoimi ludźmi? - spytałem, starając się zyskać na czasie. 

- Niewolnicy. Znikną razem z tobą. I tak już ich nie potrzebuję. Mam do dyspozycji cały 

świat,  który czeka  tylko, aby  mnie powitać.  Wkrótce  takich  światów będzie mnóstwo. Wkrótce 

wszystko będzie moje! 

Dodanie czegokolwiek do tej przemowy byłoby błędem, toteż poczekałem spokojnie i w 

milczeniu, aż wlazł do walca time-helixu. 

- Wszystko moje! - powtórzył, spowity już zielonkawą poświatą. 

-  Wątpię  -  oświadczyłem  mu  jak  najuprzejmiej,  ważąc  w  dłoni  cylinderek  i  mierząc 

wzrokiem odległość od pulpitu. 

Sterowanie  time-helixem  polega  na  wduszeniu  pożądanej  kombinacji  przycisków  dość 

sporych rozmiarów. Ta, której potrzebował, była już zaprogramowana. Jeśliby udało się wdusić 

dodatkowy,  to  miejsce  docelowe  uległoby  zmianie  albo,  na  przykład,  byłoby  nicością. 

Wykonałem  ręką  kilka  próbnych  łuków,  mierząc  dystans  i  obliczając  trajektorię.  Musiał  to 

zauważyć, bo z dzikim rykiem usiłował  wyjść. Ale  time-helix, jeśli  już zacznie się rozwijać,  to 

trzyma mocno. Ten już zaczął pracę. 

Na  zimno  oceniłem  odległość  i  posłałem  cylinderek  ku  pulpitowi.  Błysnął  we 

wlewającym  się  przez  okna  blasku  słońca  i  pięknym  łukiem  opadł  na  klawiaturę,  wywołując 

jednocześnie  parę  miłych  sercu  trzasków.  Opętańcze  wrzaski  Onego  ucichły,  gdy  zniknęła 

background image

zielona  poświata,  a  za  oknem  zapanował  zmrok.  Widziałem  już  taki  mrok  -  w  czasie  ataku 

temporalnego na kwaterę Korpusu. Znaczyło to, że poza budynkiem, w którym byłem, cała reszta 

Londynu zmieniła się w nicość. 

Koniec. 

Koniec  wszystkiego.  Uczucia,  które  wracały  do  mego  umysłu,  w  miarę  jak  słabło 

działanie 

narkotyku, 

pogłębiały 

jeszcze 

to 

wrażenie. 

Koniec.

background image

 

16 

 

Czy komuś z was zdarzyło się kiedykolwiek zostać złapanym w katedrze Świętego Pawła 

w roku pańskim 1807, i to z całym zewnętrznym światem zamienionym w nicość; samotnie stać 

sobie  przyspawanym  do  stalowego  słupa  i  być  całkowicie  na  łasce  losu?  Niewielu  może,  jak 

sądzę, udzielić twierdzącej odpowiedzi. Ja mogę, ale naprawdę nie sprawia mi to przyjemności. 

Próbowałem  uwolnić  się,  ale  raczej  bez  przekonania.  Wszystko  zostało  tu  zbyt  fachowo 

przeprowadzone, aby jakakolwiek szamotanina miała sens. 

Powinienem kombinować, jak się stąd wydostać i walczyć dalej, ale jakoś nie miałem na 

to ochoty. Po raz pierwszy w życiu byłem całkowicie bierny i pozbawiony możliwości działania. 

Musiałem lojalnie przyznać sam przed sobą, że pobito mnie na całej linii. 

W czasie gdy rozważałem tę nową sytuację, w absolutną ciszę wdarło się cichutkie ni to 

brzęczenie,  ni  to  gwizd,  który  stopniowo  narastał.  Dochodził  z  pustego  powietrza  gdzieś  nade 

mną  i  zakończył  się  głośnym  trzaskiem.  W  górze  pojawiła  się  postać  ubrana  w  kombinezon 

kosmiczny i używająca grawitatora. Postać spłynęła powoli w dół. 

Byłem tak ogłupiały, że prawie nic nie mogło mnie już zdziwić. To znaczy, sądziłem tak 

do chwili, gdy postać podniosła przesłonę hełmu. 

Byłem gotów uwierzyć we wszystko poza tym, że to może być ona. 

-  Zdejmij  te  kretyńskie  łańcuchy  -  stwierdziła  Angelina  z  niesmakiem.  -  Wystarczy 

zostawić cię samego, a już pakujesz się w jakieś dziwne kłopoty. Teraz będziemy już razem. To 

wszystko, co mam ci na ten temat do powiedzenia. 

Nie  mogłem  nic  odpowiedzieć,  bo  moje  narządy  mowy  zostały  fatalnie  wręcz 

zablokowane i nie byłem w stanie wydać żadnego dźwięku. Dopiero widok Angeliny stojącej na 

podłodze doprowadził mnie do przytomności. 

- Ślicznie dobrane imię - Angelina. Spadłaś z nieba, aby mnie uwolnić? 

W  odpowiedzi  otworzyła  szerzej  przesłony,  żeby  mnie  pocałować, po  czym  wyjęła  nóż 

laserowy i zaczęła majstrować przy łańcuchach. 

- Teraz powiedz  mi o  tych tajemniczych podróżach  w czasie i o  tym całym nonsensie. I 

mów  szybko,  bo  mamy  tylko  siedem  minut,  jeśli  wierzyć  w  to,  co  mówił  Coypu  -  stwierdziła 

stanowczo. 

background image

- A co jeszcze ci mówił? - spytałem, zastanawiając się, jak dużo wie. 

- Tylko nie zaczynaj być tajemniczy! Mam dość Coypu i jego bełkotu. 

Odskoczyłem, gdy dla poparcia tego oświadczenia machnęła mi nożem przed nosem, po 

czym zabrałem się do gaszenia tlących się rękawów kurtki. Zdenerwowana Angelina stawała się 

naprawdę niebezpieczna. 

- Kochanie - rzekłem z uczuciem, starając się obserwować jednocześnie jej twarz i dłoń z 

nożem.  -  Niczego  przed  tobą  nie  ukrywam!  Po  prostu  we  łbie  mi się  mąci od  tych  wszystkich 

skoków czasowych i wolę wiedzieć, jak daleko sięga twoja wiedza w tej kwestii, aby dokończyć 

tylko opowieść. Tak będzie dużo prościej i szybciej. 

-  Doskonale  wiesz,  że  ostatni  raz  rozmawialiśmy  przez  wideofon.  Powiedziałeś,  że  to 

bardzo  ważne,  żebym  przyszła  jak  najszybciej  do  laboratorium  Coypu.  Gdy  w  końcu  się  tam 

zjawiłam  -  bo  ty  zaraz  przerwałeś  połączenie  -  wszyscy  latali  jak  wariaci  i  byli  zajęci  swoimi 

maszynami  tak  dokładnie,  że  nie  było  nikogo,  z  kim  można  by  porozmawiać.  Coś  tam 

wrzeszczeli o powrocie w czasie i tyle. Zresztą, z Inskippem też nie było lepiej. Oznajmił mi, że 

zniknąłeś  z  jego  biura,  gdy  mówił  ci,  co  o  tobie  myśli.  Chyba  dowiedział  się  o  tych  paru 

groszach,  które odłożyliśmy  na  czarną  godzinę.  Potem  była  masa  gadania o  tobie  zbawiającym 

świat czy galaktykę, ale ciągle nie mogłam zrozumieć z tego ani słowa. To wszystko straszliwie 

się ciągnęło, aż w końcu posłali mnie tutaj. 

- A więc zrobiłem to - stwierdziłem z uznaniem w głosie. - Uratowałem ciebie, Korpus i 

wszystko! 

- Miałam rację. Znowu chlałeś! 

- Ostatnimi czasy nie, a skoro chcesz znać prawdę, to wy wszyscy zniknęliście i cała baza 

z  wami.  Coypu  był  ostatni,  a  więc  miał  czas,  aby  ci  o  tym  opowiedzieć.  Nikt  z  Korpusu  nie 

istniał, bo nikt się nigdy nie narodził, jeśli nie brać pod uwagę moich wspomnień. 

- Moje wspomnienia są troszkę inne. 

- Powinny być, skoro dzięki moim wysiłkom plany Onego zawiodły... 

- Jego, nie onego. To całe picie rzuca ci się na język. 

-  On  to  imię,  i  nie  piłem  od  paru  godzin.  Ani  kropelki.  Czy  możesz  posłuchać  przez 

chwilę, nie przerywając mi? Ta historia jest już i tak wystarczająco powikłana... 

- Powikłana i z pewnością zainspirowana alkoholicznie. 

Warknąłem, po czym pocałowałem ją i kontynuowałem opowieść, zanim się opamiętała. 

background image

- Atak czasowy został skierowany przeciw Korpusowi i Coypu wysłał mnie w przeszłość, 

w rok 1975, abym temu zapobiegł. Częściowo mi się to udało, ale On uciekł, po czym zjawił się 

tu, w 1807 roku, gdzie zastawił na mnie pułapkę i złapał mnie. Ale jego plany nie powiodły się w 

całości,  bo  zdołałem zmienić  ustawienie  jego  time-helixu.  To  musiało  mu  sporo  zamieszać, bo 

zjawiłaś się, aby mnie uratować. 

-  Och,  kochanie,  zawsze  wiedziałam,  że  możesz  uratować  świat,  jeśli  naprawdę  się 

postarasz! 

Wzięliśmy  się  za  ramiona z czymś, co  można by  określić  jako  autentyczną namiętność, 

przerwaną  jednak  przez  gwałtowny  cios,  którym  poczęstowała  mnie  w  ramię.  Cofnąłem  się  z 

jękiem. 

-  Czas!  -  jęknęła,  patrząc  na  zegarek.  -  Przez  ciebie  zapomniałam.  Mamy  mniej  niż 

minutę. Gdzie time-helix? 

- Tu - wskazałem, masując sobie kończynę. 

- A kontrolka? 

- Tam. 

- Wstrętna. Gdzie jest odczyt? 

- Te przyciski. 

- Musimy nastawić trzynastą pozycję. Coypu bardzo na to nalegał. 

Wduszałem  przyciski  na  podobieństwo  zidiociałego  pianisty,  co  zaowocowało  dzikimi 

błyskami światełek. 

- Trzydzieści sekund - poinformowała mnie słodko. 

-  Jest!  -  jęknąłem,  gdy  oznajmiła,  że  dziesięć.  -  Pole  ma  postać  powierzchniową,  więc 

musimy stać blisko. 

- Gdybym nie miała tego kretyńskiego kombinezonu - szepnęła, gryząc mnie namiętnie w 

ucho - byłoby o wiele zabawniej. 

- Może, ale byłoby dość ambarasujące zjawić się w takich strojach w bazie. 

- Nie przejmuj się, jeszcze tam nie wracamy. 

Coś nagle obudziło się do samodzielnego życia w moim żołądku. 

- Co masz na myśli? I dokąd, u diabła, lecimy? 

-  Nie  wiem  dokładnie!  Wszystko,  co  Coypu  powiedział,  to  tyle,  że  będziemy  jakieś 

dwadzieścia tysięcy lat w przyszłości, tuż przed zniszczeniem tej planety. 

background image

- Znowu On i jego idioci! - jęknąłem. - Właśnie lecimy w przyjemne miejsce, gdzie cała 

planeta jest jednym wielkim szpitalem dla czubków i wszyscy są przeciwko nam! 

Otoczenie zamarło, gdy spirala time-helixu ruszyła. Ja rozpoczynałem podróż z głupim 

wyrazem twarzy. Trwał on przez dwadzieścia tysięcy lat i był dokładnym odzwierciedleniem 

moich uczuć.

background image

 

17 

 

Błam! To było jak spadanie prosto do łaźni parowej. Nie dość, że spadaliśmy, to jeszcze 

chmury  zasłaniały  całkowicie  krajobraz.  Niewidoczna  powierzchnia  mogła  być  z  równym 

powodzeniem o dziesięć jardów, jak i dziesięć mil pod nami. 

- Włącz grawitator! - krzyknąłem. - Mój został w nie istniejącym dziewiętnastym wieku. 

Może nie powinienem był krzyczeć, bo Angelina dała pełną moc i wysunęła się z mojego 

uścisku. Wściekle  machając rękami,  zdołałem  zaczepić  się na  jej stopie. Kombinezon zjechał  z 

niej, rozciągając się malowniczo. 

- Wolałabym, żebyś tego nie robił - dobiegło mnie z góry. 

-  Całkowicie  się  z  tobą  zgadzam  -  wymamrotałem  przez  zaciśnięte  zęby.  Nogawka 

osiągnęła swoją dwukrotną długość i bujałem się na niej w górę i w dół, zupełnie jak na gumowej 

linie.  Kombinezony  są  pomyślane  tak,  by  znosić  różne  dziwne  rzeczy,  ale  zapewne  o  czymś 

takim  nikt nie  pomyślał. Trzeba było  jednak skończyć  ten  cyrk,  w  przeciwnym  razie  cały  strój 

mógł trzasnąć. 

- Wyłącz to! - krzyknąłem. 

Jej reakcja była natychmiastowa i zaczęliśmy spadać jak kamienie. Kombinezon skurczył 

się błyskawicznie, a ja wystrzeliłem w ramiona Angeliny. Ta spojrzała w dół, pisnęła i włączyła 

grawitator  ponownie.  Tym  razem  byłem  zupełnie  nieprzygotowany,  toteż  zsunąłem  się  po  niej 

wprost ku terenowi, który nagle ukazał się poniżej. W ciągu tych paru sekund, które mi zostały, 

robiłem, co mogłem, aby wylądować raczej na plecach, i prawie by mi się to udało, ale wcześniej 

uderzyłem o ziemię. 

Wszystko  było  ciemnością  i  zaczynałem  nabierać  pewności,  że  umarłem.  Ostatnie 

przebłyski  świadomości  przebiegały  mi  przez  głowę.  Nie  dość,  że  nie  żałowałem  niczego,  to 

jeszcze było parę drobiazgów, które pragnąłbym robić częściej, gdybym mógł... 

Trwało to parę sekund, aż dotarło do mnie, że żyję, ale mam usta pełne błota. Wyplułem, 

co się dało, przetarłem oczy i rozejrzałem się. Pływałem w bajorze na wpół rozwodnionego błota, 

w którym rozrywały się co chwila bąble jakiegoś śmierdzącego gazu i rosły niezbyt przyjemnie 

wyglądające  pnącza.  Coś  mnie  wprawdzie  bolało,  ale  nie  za  mocno,  tak  że  życie  zaczynało 

nabierać kolorów, a nawet zapachów. 

background image

- Tam w dole wygląda dość obrzydliwie - stwierdziła Angelina, unosząc się parę stóp nad 

moją głową. 

- Jest dokładnie tak,  jak  wygląda. Jeśli nie masz nic przeciwko  temu,  to  chciałbym  stąd 

wyjść. Zniż się trochę i zegnij kolana. Złapię cię i odjeżdżamy. Tylko delikatnie, na wszystko co 

święte! 

Z  rozgłośnym  mlaśnięciem  uwolniliśmy  się  z  natrętnego  błocka,  po  czym  ruszyliśmy 

ponad rozpościerającym się na wszystkie strony bagniskiem. 

-  W  prawo  -  zakomenderowałem  w  pewnej  chwili.  -  Wygląda  na  kanał  z  czystą  wodą. 

Wydaje mi się, że kąpiel i przepiórka byłyby wskazane. 

- Ponieważ mam pecha poruszać się z wiatrem, to wyraziłeś moje najskrytsze marzenie! 

Pośrodku  strumienia  była  odrobina  złotego  piasku,  jakby  umyślnie  dla  mnie  wysypana. 

Zeskoczyłem, gdy Angelina obniżyła lot, i zanim jeszcze zdążyła wylądować, zrzuciłem ubranie i 

szorowałem  się  zawzięcie  stojąc  po  pas  w  wodzie.  Obserwowałem  właśnie,  jak  Angelina 

zdejmuje kombinezon i zaczyna rozczesywać swoje długie włosy, które były obecnie jasne, gdy 

ognisty ból przeszył mój gluteus maximus. Wyskoczyłem z wody ze wszystkimi objawami właś-

ciwymi  psu,  któremu  drzwi  przytrzasnęły  ogon.  Chociaż  tak  atrakcyjna  i  kobieca,  Angelina 

zawsze była sobą. Grzebień został zastąpiony przez pistolet i zanim dotknąłem piasku, zabrzmiał 

pojedynczy, ale celny strzał. 

Gdy  ona  zajęta  była  czynnościami  samarytańskimi,  to  znaczy  spryskiwała  pianką 

chirurgiczną podwójny ślad zębów na mojej skórze, obejrzałem sobie to, co chciało mnie zjeść na 

obiad. Z rybki została połowa, nadal jednak podrygująca i kłapiąca szczękami. Te ostatnie miały 

więcej zębów niż magazyn spółdzielni dentystycznej i towarzyszyły im niezbyt miło błyszczące 

ślepia.  Złapałem  ścierwo  za  szczątki  ogona  i  wrzuciłem  do  wody.  Spowodowało  to  nader 

ożywioną  działalność  pod  powierzchnią,  a  z  tego,  co  było  widać,  wywnioskowałem,  że  bydlę, 

które mnie napadło, było raczej mizernym mieszkańcem tych okolic. 

-  Dwadzieścia  tysięcy  lat  nie  wyszło  tej  planecie  na  zdrowie  -  stwierdziłem 

autorytatywnie. 

- Skończ narzekać, czas na lunch! Zawsze praktyczna kobieta. 

Na obiad było coś, co wylazło za mną na brzeg i próbowało mnie zjeść. Wyglądało nawet 

na  rybę,  tylko  miało  owłosione  łapy.  Na  deser  był  przebłysk  geniuszu  Angeliny,  która  zabrała 

flaszkę mojego ulubionego wina. 

background image

- Uratowałaś moje życie parę razy w ciągu ostatnich dwudziestu wieków - powiedziałem 

ocierając usta. - Więc nie gniewam się, że zamiast w domu znalazłem się w tym bagnie. Ale czy 

ty mogłabyś mi w końcu powiedzieć, co się stało i co Coypu ci powiedział? 

-  Gadał  dużo  różnych  takich,  ale  zrozumiałam z tego niewiele.  Zrobił  czujnik  czasowy, 

czy  jak  to  się  tam  zwie,  i  śledził  twoje  skoki  w  czasie  i  czyjeś  jeszcze  -  pewnie  chodziło  o 

twojego  przeciwnika.  On  zrobił  coś  z  czasem,  stworzył  jakąś  pętlę,  która  istniała  pięć  lat,  po 

czym  zniknęła.  On  z  niej  wyskoczył,  ty  nie.  Więc  Coypu  wysłał  mnie  na  kilka  minut  przed 

końcem, żebym cię stamtąd wyciągnęła. Dał mi  współrzędne następnego skoku - tym  razem do 

czasu  twego  wroga.  Spytałam go uprzejmie, co mamy  tu  robić,  ale  mamrotał coś o paradoksie. 

Czy masz jakieś pomysły, co to może być? 

- Przecież to proste. Znajdziemy Onego i zabijemy, co powinno zlikwidować całą sprawę. 

Dwa razy już próbowałem - raz strzelając, drugi raz bombą termitową. Ale, jak mówią, do trzech 

razy sztuka. 

- Może ja powinnam się nim zająć? - spytała słodko Angelina. 

- Dobry pomysł. Mam już dość tej czasowej ciuciubabki. 

- A jak znajdziemy Onego? 

- Najprostsze zadanie na świecie, jeśli masz detektor energii pola czasowego. 

Miała. 

- Wystarczy wdusić ten guzik, a wychylenie igły wskaże nam drogę. 

Guzik  został  wduszony  i  nic  się  nie  stało.  Jedynie  z  wnętrza  instrumentu  wypłynęła 

odrobina wody. 

- To chyba nie działa - uśmiechnęła się uprzejmie. 

- Możliwe,  albo  w  tym  momencie  nie używają  time-helixu -  stwierdziłem, przeszukując 

swoje ubranie.  -  Musiałem zostawić całe wyposażenie,  ale  Chytry  Jim nigdy  nie  rozstaje się ze 

swym szperaczem. 

Z  tego  drobiazgu  byłem  dumny,  gdyż  zrobiłem  go  własnoręcznie  i  był  jednym  z  paru 

przedmiotów,  których  On  nie  znalazł.  Mogło  to  wytrzymać  wszystko,  poza  wrzuceniem  do 

wulkanu,  i  było  wielkości  pudełka  od  zapałek.  Wykrywało  minimalne  nawet  zmiany 

radioaktywności, i to na całej skali. Włączyłem maszynkę i zająłem się przyciskami. 

- Bardzo ciekawe - mruknąłem, sprawdzając częstotliwości radiowe. 

-  Jak  mi  nie  powiesz  co,  to  więcej  razy  nie  będę  sobie  zawracała  głowy  ratowaniem 

background image

twojej osoby. 

-  I  tak  to  zrobisz,  bo  mnie  kochasz.  Mam  tu  dwa  źródła:  jedno  słabe  i  dalekie;  drugie 

całkiem blisko, działające na wielu częstotliwościach, z radioaktywnością włącznie. I jeszcze coś, 

co  jest  chwilowo  najistotniejsze.  Wyciągnij  krem  przeciwsłoneczny,  promieniowanie 

ultrafioletowe dosięga szczytu skali. Możemy się założyć, że już jestem ugotowany. 

Nakremowaliśmy  się  i  na  przekór  temperaturze  włożyliśmy  wystarczającą  ilość  rzeczy, 

by rzeczywiście się ugotować, ale przynajmniej niebezpieczeństwo zostało odsunięte. 

- Dziwne rzeczy się tu dzieją - stwierdziłem. - Promieniowanie, klimat, zwierzątka w tej 

wodzie, zastanawiam się... 

- A ja nie. Po wykonaniu zadania możesz zająć się wykopaliskami. Ale najpierw zabijmy 

kogo trzeba. 

-  Odezwał  się  zawodowiec.  Mam  nadzieję,  że  tym  razem  przerobimy  uprząż,  żeby  nie 

szukać się po terenie? 

- Bardzo zabawne - odparła rozpinając sprzączkę. 

Powietrzne  bliźniaki  syjamskie  zostały  spięte  i  grawitator  poniósł  nas  ku  źródłu 

promieniowania. Błoto ciągnęło się nużąco długo i zaczynałem się już obawiać o generator, gdy 

w końcu pojawił się suchy ląd. Najpierw pod postacią wysepek, potem jako bariera górska, której 

pokonanie poważnie uszczupliło nasze zapasy energii. 

- Wkrótce będzie spacerek - oznajmiłem. - Zawsze to lepsze od kąpieli. 

- Nie bardzo, jeśli ewolucja na lądzie poszła w tę samą stronę, co w wodzie. 

Niepoprawna  optymistka!  Miałem  już  powiedzieć  coś  równie  błyskotliwego,  gdy  pod 

nami coś błysnęło, a moja noga zareagowała atakiem bólu. 

- Postrzelili mnie! - wrzasnąłem bardziej z zaskoczenia niż z bólu i sięgnąłem do dźwigni, 

ale  Angelina  zdążyła  już  wyłączyć  zasilanie.  Wylądowaliśmy  w  ostatniej  chwili  na  czymś,  co 

było  imponującym  rumowiskiem  skalnym.  Podskakując  na  jednej  nodze,  grzebałem  koło 

apteczki,  ale  i  tu  Angelina  mnie  wyprzedziła.  Odkażenie,  zastrzyk  uśmierzający  ból  -  cała 

operacja trwała kilkanaście sekund. 

- Mała rana postrzałowa - poinformowała mnie spryskując okolice pianką. - Powinno się 

szybko zagoić, tylko nie forsuj nogi. Teraz posiedź tu grzecznie. Pójdę zabić tego, kto to zrobił. 

Zanim  zdążyłem  odpowiedzieć,  zniknęła  między  skałami.  Nie  ma  nic  lepszego  niż 

troskliwa  i  kochająca  żona,  która  jest  zawodowym  mordercą.  Możliwe,  że  w  tej  rodzinie  to  ja 

background image

noszę spodnie, ale za to oboje nosimy broń. 

Rozmyślania przerwał mi odgłos strzału i jakieś dzikie wrzaski, po których nastała cisza. 

Zaletą  Angeliny  był  fakt,  że  w  tego  typu sytuacjach nie  musiałem się zastanawiać,  kto  wygrał. 

Przyznaję,  że  zdrzemnąłem  się  nieco,  czekając  na  jej  powrót.  Obudziło  mnie  wyłączenie 

grawitatora, gdy osiadła przy mnie. 

- Mógłbym się dowiedzieć, co się stało? 

- Był tylko jeden. Tam jest coś w rodzaju farmy, jakieś maszyny, coś rośnie. Dałam mu w 

łeb, ale nie mogłam zastrzelić, gdy był nieprzytomny. 

Ucałowałem ją gorąco. 

- Skrupuły, moja droga. Niektórzy się z nimi rodzą, ty to masz od chirurga, ale rezultaty 

są takie same. 

- Nie jestem pewna, czy je lubię. W dawnych czasach była jednak jakaś wolność, a teraz... 

- Wszyscy musimy być czasem cywilizowani - oświadczyłem. 

-  Myślę,  że  masz  rację  -  westchnęła.  -  Ale  zawsze  przyjemniej  byłoby  od  ręki  go 

zastrzelić. 

Używając  oszczędnie  grawitatora,  zniżyliśmy  się  nad  płaskowyż  uwieńczony  niską 

budowlą ze scementowanych głazów. Drzwi były otwarte, toteż pokuśtykałem tam, opierając się 

na  jej  ramieniu.  Wnętrze  było  słabo  oświetlone,  maleńkie,  z  wąskimi  oknami.  Moją  uwagę 

zwróciły przede wszystkim łóżka. Jedno było zajęte przez podrygującą postać związaną w kłębek 

i zakneblowaną, drugie zaś świeciło pustką. 

-  Połóż  się  -  zarządziła  Angelina  -  a  ja  zobaczę,  czy  da  się  wyciągnąć  coś  mądrego od 

tego tam. 

Dopiero teraz zrobiłem krok w stronę łóżka i nagle mnie olśniło. 

- Dwa łóżka! Ktoś tu jeszcze musi być w okolicy! Zanim zdążyła odpowiedzieć, za nami 

w  drzwiach  pojawił  się  drugi  mieszkaniec  tej  rudery,  wrzeszcząc  coś  głośno  i  jeszcze  głośniej 

strzelając.

background image

 

18 

 

Facet  wrzeszczał  najprawdopodobniej  dlatego,  ze  broń  została  mu  wytrącona  z  dłoni, 

zanim pociągnął za spust,  a  w chwilę później następny  pocisk  wysłał  go za drzwi.  Wszystko  to 

zarejestrowałem  przewracając  się  na  brzuch  i  wyciągając  broń.  Nim  zdążyłem  to  zrobić, 

Angelina już chowała swoją. 

- To mi się bardzo podoba  - stwierdziła na widok nieruchomej pary butów  wystających 

zza  progu.  -  Cywilizacyjne  skrupuły  czy  nie,  strzelanie  w  samoobronie  jest  ciągle  równie 

przyjemne jak dawniej. Widziałam go, gdy tu wchodziliśmy, ale nie miałam możliwości czystego 

strzału. Teraz powinno być ciszej. Zrobię jakąś zupę, a ty się prześpij... 

-  Nie!  -  zaoponowałem  stanowczo,  żując  koncentrat.  -  Jest  oczywiście  w  infantylizmie 

sporo przyjemności - w  tym przypadku oznacza to, że będę  traktowany  jak  zidiociałe dziecko - 

ale sądzę, że mam tego dość. Dwa razy goniłem Onego i coś udało mi się osiągnąć, a tym razem 

zamierzam  dokończyć  rozmowę.  Ja  dowodzę  tym  cyrkiem,  a  więc  bądź  uprzejma  naśladować 

mnie, a nie prowadzić, i zechciej może słuchać rozkazów. 

- Yes, sir - odparła z ukłonem. 

Ciekawe, czy ukłon ten maskował drwiący uśmiech? Nieważne - i tak ja jestem szefem. 

Zabraliśmy  się  do  roboty  przy  wtórze  wymyślnych  zapewne  przekleństw  naszego 

więźnia.  Gdy  tylko  wyciągnąłem  knebel,  musiałem  cofnąć palce,  typek  usiłował  bowiem  mnie 

ugryźć.  Zainteresowałem  się  zatem  jakimś  stojącym  opodal  radiopodobnym  urządzeniem. 

Działało, ale i tak nie dało się nic zrozumieć z tego bełkotu. Poszukiwania Angeliny były bardziej 

owocne.  Wyprowadziła  zza  węgła  wstrętnie  wyglądający  pojazd,  samojazd  właściwie,  coś  w 

rodzaju  plastikowej  wanny  dyndającej  pomiędzy  czterema  kołami.  To  coś  syczało  i  warczało 

podczas prezentacji. 

- Proste w obsłudze - poinformowała mnie, gdyż zawsze była lepsza w technice niż ja. - 

Ta dźwignia włącza toto i wyłącza, a te dwie wajchy są do operowania kołami - tylne i przednie; 

w przód, gdy chce się dodać szybkości, w tył, gdy zahamować. 

- A neutralnie, gdy zostawia się stałą szybkość - wpadłem jej w słowo, demonstrując, że 

nie jestem całkowitym głąbem. - A to w ołowiu to będzie reaktor atomowy, płyn dochodzi tędy, 

rozgrzewa  się  w  wymienniku  i  zasila  generator  elektryczny,  a  dalej  motory  przy  kołach. 

background image

Brzydkie, ale proste i praktyczne. 

- Tam jest coś w rodzaju ścieżki przez pola uprawne, a jeśli pamięć mnie nie myli - i tak 

skorzystasz  z  okazji,  aby  mnie  poprawić  -  to  jest  ten  sam  kierunek,  który  wskazywał  ten  twój 

wynalazek. 

- A zatem w drogę! - zdecydowałem. 

- Dobijemy tego? - spytała z nadzieją. 

- Nie, ale zabiorę mu rzeczy, bo moje ubranie nadaje się tylko na szmaty, i rozmontuję mu 

radio. Zanim przegryzie knebel, my będziemy już daleko. 

Droga była męcząca, a krajobraz potwornie monotonny. Zaledwie parę razy napotkaliśmy 

ślady opon, ale do samego wieczoru było to jedyne urozmaicenie. Obóz rozbiliśmy wśród skał, a 

ranek powitałem już w lepszej kondycji i z wilczym apetytem. Tym razem Angelina prowadziła 

pojazd,  a  ja ze zdobyczną dubeltówką na kolanach podziwiałem  krajobraz.  Zjeżdżaliśmy już na 

równinę z  jakąś  niesympatycznie  wyglądającą dżunglą,  ku  której  zmierzał  trakt.  Sama  dżungla 

była  zdecydowanie  nieprzyjemna  -  pnącza  omal  nie  ocierały  się  o  nasze  głowy,  panował 

półmrok, a powietrze było wilgotne i duszne. 

- Nie podoba mi się tu - oznajmiła Angelina rozglądając się wokół. 

- Mnie jeszcze mniej. Jeśli tutejsza fauna podobna jest do tego, co pływa, może być niezła 

zabawa. 

Głowa chodziła mi bez przerwy i po raz pierwszy w życiu żałowałem, że nie mam oczu 

na  szypułkach.  Jak  na  razie  nic  nas  nie  goniło.  Oczywiście  patrzyłem  wszędzie,  tylko  nie  pod 

koła, a tam właśnie kryło się niebezpieczeństwo. 

- Te drzewa mają kretyński zwyczaj walić się na drogę - powiedziała Angelina z odrazą. - 

Znowu trzeba będzie podskakiwać... 

- Nie! - to było wszystko, co zdążyłem rzec, gdy koła wjechały na zieloną kłodę. 

Byliśmy akurat nad nią, gdy ożyła i wygięła się w pałąk. Zdążyliśmy przezeń przejechać, 

gdy  z  przodu  wyłonił  się  początek  tego  czegoś  -  wąż  z  łbem  wielkości  beczki,  syczący  jak 

eksplodujący bojler. Dokładnie poniżej znalazła się Angelina, która wyleciała z wozu i siedziała 

teraz na drodze, potrząsając w zamroczeniu głową, niczego nieświadoma. Miałem czas tylko na 

jeden strzał i musiał to być dobry strzał, jeśli chciałem cokolwiek osiągnąć. 

Władowałem kulę między ślepia - w chmurze strzępów łeb zniknął gdzieś i to powinien 

być koniec, tyle że ciało przebiegł jeszcze potężny dreszcz i zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, 

background image

poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem między drzewa. Jakaś gałąź, która znalazła się na 

drodze mego lotu, nie zechciała jednak ustąpić i w białej eksplozji wszystko zniknęło. 

Tępe  łomotanie pod  czaszką i ostry ból w nodze zmusiły  mnie do otwarcia oczu. Był  to 

duży  wysiłek,  ale uwieńczony sukcesem.  Coś  małego i brązowego,  z  całym  mnóstwem  zębów, 

dobierało się do mojej nogawki, mając najwyraźniej ochotę zrobić sobie drugie śniadanie z mojej 

własnej  łydki.  Pierwszy  kęs  mnie  obudził,  a  drugiego  już  nie  było,  bo  rozpaczliwe  kopnięcie 

trafiło zwierzątko w bok. Odskoczyło z warknięciem, ukazując mi całą zawartość swego pyska, i 

odbiegło. 

Powoli  przebijało  mi  się  coś  z  podświadomości,  jakieś  wspomnienia...  droga...  wąż... 

wypadek... Angelina! Jęknąłem zrywając się na równe nogi. 

- Angelina! - krzyknąłem. Odpowiedzią było milczenie. Wygrzebałem się na skraj drogi. 

Chrząkąjąca  wataha  pobratymców  mego  niedoszłego  konsumenta  pracowała  zawzięcie  nad 

ścierwem  gada  i osiągała  doskonałe wyniki.  Jak długo  ja się nimi nie  interesowałem,  tak długo 

mnie ignorowały, tak więc z tej strony wszystko było w porządku. Ale tylko z tej. 

Moja broń  zniknęła,  Angelina także.  Zanim zacząłem myśleć, zajrzałem do  apteczki. Po 

paru  minutach  przestało  mi  dzwonić  we  łbie,  a  sprawność  ruchów  osiągnęła  poziom  jak  u 

zdrowego  sześćdziesięciolatka.  Coś  tu  było  straszliwie  nie  tak  i  był  już  najwyższy  czas,  aby 

dowiedzieć  się  co.  Ślady  na  ziemi  były  na  tyle  wyraźne,  że  przestałem  obawiać  się  cudu.  Ze 

zjawiskami  nadprzyrodzonymi  nie  da  się  bowiem  walczyć,  z  ludźmi  jak  najbardziej.  A  tu  byli 

ludzie. 

Duchy  nie  używają  pojazdów,  a  w  błotnistym  zagłębieniu  były  piękne  ślady  dwóch  par 

kół  i  przynajmniej  ze  trzech  wzorów  podeszew.  Albo  byliśmy  śledzeni,  albo  jakaś  wycieczka 

nadjechała przypadkiem na miejsce zdarzenia. Ponieważ oba wozy oddaliły się w obranym przez 

nas kierunku, klnąc pod nosem ruszyłem ich śladem i starałem się nie myśleć o tym, co mogło się 

stać z Angeliną. 

Na  szczęście  ta  wycieczka nie trwała  zbyt  długo.  Po  jakiejś  godzinie  roślinność  zaczęła 

rzednąć i wyszedłem między wzgórza. Wychodząc zza następnego zakrętu, dojrzałem tył jednego 

z pojazdów. Cofnąłem się błyskawicznie i zacząłem myśleć. 

Po  ostatnich  przejściach  byłem  prawie  bezbronny,  toteż  natychmiastowe  zastrzelenie 

porywaczy nie wchodziło w grę. Miałem jedynie bransoletkę z granatów, którą dała mi Angeliną, 

chyba  jako  talizman.  A  więc  do  roboty  -  garść  usypiających  powinna  wystarczyć,  a  gdyby 

background image

przypadkiem  któryś  z  nich  był  nieco  dalej,  to  zwykły,  trzymany  w  drugiej  dłoni,  powinien  go 

rozerwać. 

Tak przygotowany, sunąłem od skały do skały, zbliżając się do polany, na której stały oba 

pojazdy. Wziąłem głęboki oddech i skoczyłem na otwartą przestrzeń... 

I drewniany kołek, wprawiony  w  ruch przez strażnika,  wylądował na  moim ciemieniu...

background image

 

19 

 

Zamroczyło  mnie  na  parę  sekund,  ale  to  wystarczyło,  abym  został  fachowo  związany. 

Zniknęła też cała broń, którą mogli znaleźć. Za ten incydent mogłem winić tylko siebie i swoją 

głupotę, toteż kląłem na czym świat stoi, gdy przeniesiono mnie i rzucono koło Angeliny. 

- Nic ci nie jest? - wychrypiałem. 

- Oczywiście, że nie. Czuję się o niebo lepiej od ciebie. Co było zresztą prawdą. Ubranie 

miała  w  paru miejscach  podarte,  nieco zadrapań na skórze,  ale poza  tym  nic  jej  nie  było.  No i 

związano ją równie fachowo jak mnie. Ktoś za to zapłaci, i to zapłaci porządnie. Byłem w stanie 

usłyszeć zgrzytanie własnych zębów. 

-  Myśleli,  że  jesteś  martwy  -  odezwała  się.  -  I  ja  także.  Ile  czasu  byłam  nieprzytomna, 

tego nie wiem, ale gdy się ocknęłam, to oni już przyjechali. Zabrali broń i ekwipunek i ładowali 

to  do  wozów.  Nic  nie  mogłam  zrobić,  żeby  ich  powstrzymać,  wszyscy  mówią  tym  strasznym 

językiem. 

Wyglądali tak, jak brzmiał ich język - zarośnięci i brudni, z ubraniami w stanie rozkładu. 

Mogłem przyjrzeć się im bliżej, gdy jeden podszedł i zaczął oglądać moją głowę, porównując ją z 

całkiem niezłą fotografią, którą miał w garści. Musieli być kumplami Onego. W tym momencie 

mało  szlag  mnie  nie  trafił,  gdy  najbrudniejszy  i  najbrzydszy  zaczął  obmacywać  Angelinę.  Był 

jednak za daleko i próba kopnięcia go skończyła się fiaskiem. 

Jedno bezsprzecznie trzeba przyznać Angelinie - jest osobą konkretną. Kiedy wie, czego 

chce  -  dostaje  to,  i  nieważne,  w  jaki  sposób.  Teraz  wpadł  jej  do  głowy  pomysł,  jak  się  stąd 

wydostać, i wprowadziła go w czyn bez wahania. Nie potrafiła mówić ich językiem, ale mowa, 

którą  się  posłużyła,  była  tak  stara  jak  ludzkość.  Odwróciła  się  ode  mnie  i  uśmiechnęła  do  tej 

obrośniętej  małpy.  Ramiona  wyprężyła  do  tyłu,  a  nogi  rozchyliła  na  tyle,  na  ile  pozwalał 

krępujący je w kostkach sznur. 

Oczywiście, że to poskutkowało. Dwaj pozostali mieli, co prawda, jakieś wątpliwości, ale 

Kudłaty dał jednemu po łbie  i na tym  się  skończyło.  Patrzył  na  Angelinę pałającym  wzrokiem. 

Zbliżył się, a ona posłała mu w odpowiedzi swój najcieplejszy uśmiech i uniosła związane ręce. 

Jaki  mężczyzna  mógł  się  temu  oprzeć?  Z  pewnością  nie  ten  worek  kłaków.  Przeciął  jej 

więzy  na  rękach  i  nogach,  po  czym  postawił  na  ziemi  i  zamknął  w  niedźwiedzim  uścisku, 

background image

zbliżając  swą  gębę  do  jej  twarzy.  Mógłbym  mu  powiedzieć,  że  bezpieczniejsza  byłaby  próba 

pocałowania tygrysa szablozębego, ale po co. 

To, co nastąpiło później, widziałem tylko ja - oczekiwałem tego i nie miałem zasłoniętego 

widoku.  Angelina  wykonała  krótki  i  błyskawiczny  ruch  prawą  dłonią  i  rąbnęła  gościa  pod 

mostek.  Ślicznie!  Widziałem,  jak  jego  plecy  zatrzymały  się  na  sekundę,  po  czym  znowu 

podążyły  do  przodu.  Angelina  podtrzymywała  przez  chwilę  jego  ciało,  po  czym  odskoczyła  i 

wrzasnęła, gdy rąbnął o ziemię. 

Obraz niewiniątka - dłonie przy ustach, oczy wytrzeszczone. Rzecz jasna, pozostali dwaj 

nadbiegli,  ale  jeszcze  nie  zdążyli  nabrać  podejrzeń.  Pierwszy  z  nich  miał  moją  strzelbę. 

Zaopiekowała  się  nim  Angelina.  Ledwie  znalazł  się  na  tyle  blisko,  aby  mieć  pewność  ciosu, 

poczęstowała  go  nożem  zabranym  Kudłatemu.  Nie  widziałem,  gdzie  trafiła,  bo  trzeci  właśnie 

mnie  mijał.  Podkurczyłem  uprzednio  nogi  w  nadziei  na  taką  okazję,  teraz  wyrzuciłem  je 

gwałtownie do przodu i trafiłem go pod kolana. W chwili gdy zaczął padać, zrobiłem co mogłem, 

aby  znaleźć się pod nim.  Gdy dotknął  gruntu, trafiłem  go dwukrotnie obcasami  w  szyję.  Drugi 

raz tylko dlatego, że byłem naprawdę wściekły. 

I  to  było  wszystko.  Angelina  wyciągnęła  nóż  z  krtani  swojej  ofiary,  wytarła  o  łachy 

nieboszczyka i przecięła moje więzy. 

- Jesteś cudowna - oznajmiłem jej. 

- Oczywiście, dlatego się ze mną ożeniłeś - odparła ze skromnością. 

Pozbieraliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. 

Nasz  cel  nie  był  daleko.  Parę  godzin  później,  zjeżdżając  z  jakiegoś  wzniesienia, 

zobaczyliśmy  coś,  co  skłoniło  nas  do  błyskawicznej  zmiany  kierunku  jazdy.  Zatrzymałem  się 

przed zakrętem i dalej poszliśmy już na własnych nogach. Wiał tu silniejszy wiatr i niemal cała 

rozciągająca się przed nami okolica była wolna od mgły. 

Naprzeciwko  nas  wznosiło  się  wzgórze,  które  na  szczycie  przechodziło  w  skałę  o 

pionowych  ścianach  z  czarnego  bazaltu.  Erozja  sprawiła,  że  wyrosły  tam  fantastyczne  wieże  i 

bastiony,  a  ludzie,  dodając  swoje  przeróbki,  zmienili  to  w  zamczysko  zajmujące  cały 

wierzchołek.  Znajdowały  się  tam  okna  i  drzwi,  flagi  i  proporce,  schody  i  korytarze.  Flagi  były 

czerwone  z  jakimiś  hieroglifami,  część  wież  też  pomalowano  na  krwistoczerwony  kolor. 

Wszystko zaś miało w sobie sporo niekonsekwencji, która mogła oznaczać tylko jedno. 

- To głupie - odezwała się Angelina - ale to miejsce wydaje mi się najnienormalniejsze w 

background image

całym wszechświecie. 

- Masz całkowitą rację, a to znaczy, że musi tu być On. 

- A jak się tam dostaniemy? 

- Bardzo słuszne pytanie - stwierdziłem, co było namiastką konkretnej odpowiedzi. 

Podrapałem  się  w  ramię,  poskrobałem  po  brodzie,  ale  te  czynności,  niewątpliwie 

przyspieszające  tok  myślenia,  okazały  się  beznadziejnie  bezskuteczne.  Kątem  oka  natomiast 

zauważyłem jakiś ruch. Spojrzałem w bok i złapałem za broń - to była jedna chwila, w następnej 

zamarłem. 

- Nie rób tylko żadnych gwałtownych ruchów, szczególnie w stronę broni - powiedziałem 

jej cicho. - I obróć się powoli. 

Oboje  się  obróciliśmy,  nie  robiąc  nic  więcej.  Jakikolwiek  nasz  ruch  mógł  spowodować 

skurcz mięśni palców pół tuzina facetów, którzy trzymali je na spustach. 

-  Bądź  gotowa  do  skoku  na  mój  znak  -  obejrzałem  się  tylko  po  to,  aby  zobaczyć 

następnych  czterech,  wyrastających  między  nami  a  doliną.  -  Zapomnij,  co  ci  przed  chwilą 

powiedziałem. Uśmiechnij się słodko i poddajemy się. Co dalej, zobaczymy, gdy będziemy w ich 

obozie. - Ostatnie słowa były wspaniałym wsparciem moralnym. 

W  przeciwieństwie  do  facetów,  od  których  pożyczyliśmy  środki  transportu,  ci  tutaj 

wyglądali czyściej  i niebezpieczniej.  Mieli na sobie szare kombinezony  z  kapturami, w  których 

skryli głowy, i byli bardzo pewni siebie, co wskazywało na sporą praktykę. Jeden z nich zbliżył 

się i obejrzał nas dokładnie, ale nie podszedł na tyle blisko, aby próba wyrwania mu rozpylacza 

mogła być czymś więcej niż tylko próbą. 

Stragitzkrtanl? - spytał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: - Fidlykreepi? 

Attentottenpotentaten? 

Ponieważ  cały  ten  popis  lingwistyczny  nie  spotkał  się  z  żadną  reakcją  z  naszej  strony, 

zwrócił  się  do  rudowłosego,  wyższego  rangą  jegomościa,  i  to  w  najczystszym  i  porządnie 

akcentowanym esperanto: 

Iii ne parolas konantain lingvojn. 

- Nie można było nam tak od razu?! - wpadłem mu w słowo z wyrzutem. - Czy mógłbym 

się dowiedzieć, dlaczego uznaliście za słuszne skierować broń na spokojnych podróżnych? 

- Kim jesteście? - spytał rudy, 

- Mogę was spytać o to samo. 

background image

- Ja mam broń - zauważył oschle. 

- Słuszna uwaga i uznanie dla twojej logiki. Jesteśmy turystami zza... - i tu przerwałem, 

bo zaklął. 

- Jest to niemożliwe, jak obaj wiemy, z prostego powodu. Tu nie ma drugiego kontynentu 

- oznajmił po chwili. 

Jeden  kontynent?  Co  to  się  porobiło  ze  staruszką  Ziemią przez  te dwadzieścia  wieków. 

Kłamstwo nie było skuteczne, to może prawda zadziała? I tak nie miałem już nic do stracenia. 

- Czy uwierzysz, gdy ci powiem, że jestem z innego czasu? - spytałem uprzejmie. 

Zadziałało.  Gapił się  na  mnie przez  dłuższą  chwilę,  a  wśród  jego  kompanów  wybuchło 

jakieś niezrozumiałe podniecenie. Uspokoił ich i zwrócił się ponownie do mnie. 

-  A  co  was  łączy  z  Onym  i  z  tymi  kreaturami  w  mieście?  Cóż,  raz  prawda  okazała  się 

skuteczna, więc przełamując niechęć do zbyt daleko posuniętej szczerości, powiedziałem: 

- Przybywam, aby zabić Onego i zlikwidować całą jego działalność. 

To dało zadowalający efekt. Poniektórzy opuścili nawet broń, ale dowódca przywołał ich 

do porządku. Rudy coś warknął i jeden z nich na chwilę zniknął w zaroślach. Pozostaliśmy w nie 

zmienionych pozach, póki posłaniec nie wrócił z zielonym metalowym cylindrem, który wręczył 

komendantowi. Był to  przedmiot długi na  stopę i  musiał być pusty  w środku,  bo trzymał  go  w 

palcach bez żadnego wysiłku. Rudy uniósł cylinder w górę i stwierdził: 

-  Mamy  ponad  sto  takich.  Są  identyczne  i  w  ciągu  ostatniego  miesiąca  spadły  z  nieba. 

Odnaleźć  je można z łatwością, bo  wysyłają silny impuls radiowy, ale nie  możemy  ich niczym 

rozciąć  ani  otworzyć  w  inny  sposób.  Zewnętrzna  powierzchnia  opisana  jest  w  pięciu  różnych 

językach. Ten,  który  rozumiemy,  za  każdym razem  głosi  to samo: ”Odnieście  to przybyszom z 

innego czasu”. Na dnie jest napisane coś jeszcze, w języku, którego nie znamy. Czy możecie to 

odczytać? 

Powoli  podał  mi  cylinder,  który  wziąłem  ostrożnie,  mając  na  uwadze  wymierzone  we 

mnie  lufy.  Metal  wyglądał  na  collapsium,  cholernie  wytrzymałą  rzecz  używaną  przy  stosach 

atomowych. Spojrzałem na denko i to spojrzenie wystarczyło. 

-  Mogę  to  przeczytać  -  odparłem,  oddając  mu  walec.  -  Jest  tam  napisane,  w  pierwszej 

linijce, że On i jego ludzie opuszczą tę epokę dokładnie po dwóch i trzydziestu siedmiu setnych 

dnia od naszego przybycia. 

Odpowiedzią był niezgodny pomruk i zgodne pytanie Angeliny i Rudego: 

background image

- A druga linijka? 

Starałem się uśmiechnąć, ale niezbyt mi się to udało. 

- Och, drobiazg. Tam jest napisane, że cała ta planeta zostanie zniszczona na skutek 

wybuchów atomowych zaraz potem.

background image

 

20 

 

Namiot był zrobiony z takiego samego szarego  surowca  jak  ich  kombinezony i stanowił 

oazę  chłodu  w  tej  łaźni  parowej.  Dzięki  jakiejś  powarkującej  w  kącie  maszynie  podano  nam 

jeszcze chłodniejsze drinki. Choć broń była wciąż obecna, ogólne stosunki poprawiły się. Rudy 

zdecydował się najwyraźniej wziąć je w formalne karby, gdyż odezwał się uroczyście: 

- Wypiję z tobą, jestem Diyan. 

Wyglądało to na jakiś rytuał, toteż nie zwlekając przedstawiłem siebie i Angeline. Po tej 

ceremonii broń zniknęła bez śladu, a atmosfera wyraźnie się ociepliła. 

- Czy macie coś cięższego niż te pukawki? - spytałem. 

- Chwilowo nie, bo to, co przywieźliśmy, zostało zniszczone w walce. 

-  Czy  ten  kontynent  jest  aż  tak  duży,  że  nie  zdążycie  ściągnąć  ich  szybko  z  waszego 

kraju? 

- Wielkość  kontynentu nie ma tu  żadnego  znaczenia.  Nasze  statki  kosmiczne są niezbyt 

duże, a wszystko musi być przywiezione z naszej ojczystej planety. 

Zamrugałem gwałtownie, czując, że głupieję. 

- To wy nie jesteście rodowitymi Ziemianami? 

- Nasi przodkowie byli, ale my jesteśmy z pochodzenia Marsjanami. 

-  Czy  miałbyś  coś  przeciw  temu,  aby  opowiedzieć  mi co nieco  o  waszej  historii,  zanim 

zaczniemy  się  zastanawiać,  jak  zwyciężyć  Onego?  Ułatwiłoby  mi  to  trochę  robotę  i 

zaoszczędziło łamania sobie głowy. 

-  Przepraszam,  myślałem,  że  wiecie.  Zaczęło  się  to  parę  tysięcy  lat  temu,  gdy  nagle 

zwiększyła się aktywność Słońca i wzrosła temperatura Ziemi. Nagle, to znaczy przez paręset lat. 

Zmienił  się  klimat,  stopniały  lodowce,  morze  zalało  sporo  lądu,  wszystkie  większe  miasta 

znalazły  się pod  wodą.  Z  tym  można było sobie  jeszcze  poradzić,  ale doszły  trzęsienia  ziemi  i 

erupcje  wulkanów,  i  to  na  wielką  skalę.  Międzynarodowy  wysiłek  został  zatem  skierowany  na 

zagospodarowanie  Marsa,  aby  umożliwić  przesiedlenie  tam  wszystkich,  którzy  przeżyliby 

kataklizmy  ziemskie.  Plan  był  ogromny  -  od  stworzenia  i  utrzymania  atmosfery  do  transportu 

brył lodowych z pierścieni Saturna. W końcu się powiodło, ale przez ten czas państwa, które dały 

wszystko dla tego przedsięwzięcia, tak osłabły, że z wolna przestały istnieć. Wybuchały bunty, a 

background image

na  Marsie  walczyliśmy  o  przetrwanie.  Na  Ziemi  dochodziły  do  władzy  różne,  bardzo  żądne 

wpływów  kreatury,  powodując  dodatkowe  zamieszanie.  Utracony  został  kontakt  między 

planetami.  Dokładnie nie  wiemy,  co  tu  się  wtedy  działo,  nie zachowały  się na  tych  pustyniach 

żadne przekazy. W każdym razie - walka o przetrwanie skończyła się tym, że ludzkością rządzić 

zaczęły  obłęd  i  zbrodnia.  Gdy  byliśmy  już  w  stanie  odbudować  stare  statki  kosmiczne, 

pospieszyliśmy Ziemi z pomocą. Ale była ona niemile widziana. Tutejsi mordują obcych od ręki 

i  znajdują  w  tym  dużą  przyjemność.  A  tu  prawie  wszyscy  są  obcymi.  To  promieniowanie 

stworzyło zaskakującą liczbę mutacji i w przyrodzie, i wśród ludzi. 

Wprawdzie  większość  spośród  mutantów  szybko  wyginęła,  ale  to,  co  ocalało,  jest 

śmiertelnie  niebezpieczne.  Mogliśmy  pomóc  im  w  bardzo  niewielkim  zakresie.  Ziemianie  nie 

stwarzali  zresztą  zagrożenia  dla  nas,  to  znaczy  do  chwili,  gdy  pojawił  się  On.  Zjednoczył  ich 

paręset lat temu. 

- On faktycznie żyje przez ten cały czas? 

-  Na  to  wygląda.  Jest  takim  samym  szaleńcem  jak  reszta,  ale  na  większą  skalę,  no  i 

potrafił  w  jakiś  sposób  podporządkować  ich  sobie.  Zbudował  to  miasto,  które  widzieliście,  i 

stworzył  coś  w  rodzaju  społeczeństwa.  Pierwszą  rzeczą,  jaką  zrobił,  była  prośba  o  zwiększoną 

pomoc.  Nie  uwierzyli,  gdy  powiedzieliśmy  im,  że  dostają  maksymalną  ilość  tego,  co  możemy 

dać. W odpowiedzi wysłali parę rakiet głowicami atomowymi. Po przybyciu pierwszej wysłana 

została  ekspedycja.  Na  Marsie  przetrwaliśmy  dzięki  współpracy  -  nie  było  innej  możliwości  - 

toteż nie jesteśmy wojskową społecznością. Ale robimy, co możemy - celem jest On. Bez niego 

cała  ta struktura  się  rozleci,  a zabić go  musimy,  bo na Marsie przez jego  idiotyzmy  zginęły  już 

tysiące ludzi. 

- No to mamy ten sam cel - stwierdziłem. - Przeprowadził atak czasowy również na nas, i 

z podobnym rezultatem. 

-  Mamy  trochę  ponad  dziesięć  tutejszych  godzin  na  opracowanie  i  wykonanie  planu  - 

sprecyzowała Angelina, jak zawsze praktycznie podchodząca do rzeczy. 

- Całościowy atak - orzekłem - na wszystkich frontach, aż do znalezienia słabego miejsca. 

Tam się skoncentrujemy i dostaniemy się do środka, a potem zwyciężymy. Mówisz, że nie macie 

ciężkiego sprzętu? 

- Nie. 

- Cóż, obejdziemy się...  A co z możliwością poświecenia jednego statku, żeby rozbił się 

background image

wewnątrz zamku i przerzucił tam nasz desant? 

-  Wszystkie  zostały  zniszczone  w  atakach  samobójczych.  Następne  są  w  drodze,  ale  z 

tego, co przeczytałeś wynika, że przybędą za późno, a oni robią to od stuleci. 

- Hm... - zastanowiłem się głośno, bo nic mądrego nie chciało przyjść mi do głowy. 

- Grawitator - szepnęła Angelina. 

- Użyjemy grawitatora - oznajmiłem głośno. 

W chwili gdy padł pomysł, cały plan miałem już wyrysowany pod powiekami. 

- Będzie to akcja o charakterze przełamaniowym. Angelina i ja wymontujemy zasilacze z 

części  wyposażenia  i  użyjemy  ich  do  grawitatora  nastawionego  na  pełną  moc.  Założy  się 

dodatkowe  zamocowania,  obliczenia  zrobię  później,  ale sądzę, że  będzie  on  w  stanie  przenieść 

pięć,  sześć  osób  za  mury,  zanim  się  przepali.  Angelina  i  ja  to  dwie,  pozostałych  wyznaczysz 

spośród najlepszych, jakich masz... 

- To nie jest zadanie dla kobiety - sprzeciwił się Diyan. 

-  Nie  podniecaj się!  Słodka  i  piękna  swoją drogą,  ale zapewniam  cię,  że  może pokonać 

dowolnych  dziesięciu  chłopów  z  twego  namiotu.  A  ta  grupa  musi  być  najlepsza,  bo  będzie 

działała  od  razu  wewnątrz twierdzy.  Reszta przypuści bardzo realistyczny atak  na  mury, potem 

na jakiś wybrany ich kawałek i gdy natężenie walk będzie największe, my ruszymy z przeciwnej 

strony. A teraz do roboty! 

I tak wzięliśmy się do roboty, to znaczy Angelina i ja, bo inni nie mieli zielonego pojęcia 

o  organizowaniu  naukowej  masakry  na  skalę  przemysłową  i  z  całą  wdzięcznością  zwalili 

wszystko na nas. Kiedy najważniejsze sprawy były już załatwione, zdołałem wreszcie zrobić to, 

co było dla mnie najistotniejsze - od dwóch dni i dwudziestu tysięcy lat nie zmrużyłem oka. Trzy 

godziny snu były z pewnością zbyt małą dawką, ale tylko na tyle mogłem sobie pozwolić. 

Gdy obudziłem się, na zewnątrz było ciemno i równie gorąco jak za dnia. 

-  Mamy  cztery  godziny  do  świtu  -  poinformowała  mnie  zrelaksowana  Angelina.  -  I 

większość z tego będziemy potrzebowali na dojście do stanowisk. Atak zacznie się o świcie. 

- Co z przygotowaniami? 

- Uczą się szybko. Zresztą, walczą tu od paru ładnych lat, więc powinni znać teren. 

Być może nie byli urodzonymi żołnierzami, ale ostatecznie, jeśli zaczyna, się walkę, to po 

to,  by  wygrać.  Przed  namiotem  spotkaliśmy  Diyana  prowadzącego  trzech  ludzi,  którzy  nieśli 

dziwaczną konstrukcję z metalu i skóry z grawitatorem w środku. 

background image

- Jesteśmy gotowi - oświadczył. 

- No to ruszamy. 

Potykając się  w ciemnościach i  klnąc pod nosem,  ruszyliśmy pod  jego przewodnictwem 

ku murom. Zajęło nam to czas aż do świtu. Gdy znaleźliśmy się pod tym złowrogo rysującym się 

kształtem,  po  drugiej  stronie  miasta  rozległy  się  pierwsze  wybuchy.  Pomogłem  towarzystwu 

przypiąć  się  do  rusztowania  z  grawitatorem  i  spojrzałem  na  zegarek.  Jak  dotąd  wszystko  szło 

według  rozkładu.  Przypiąłem  się  również  i  uruchomiłem  urządzenie.  Z  metalicznym  wark-

nięciem 

mój 

oddziałek 

znalazł 

się 

powietrzu.

background image

 

21 

 

Wspinaliśmy się wzdłuż muru jak powolna winda, stanowiąc znakomity cel dla każdego z 

dobrym  wzrokiem  i  spluwą  w  garści.  Wylot  grawitatora  zaczął  wydzielać  wyczuwalne  ciepło i 

przeszło  mi przez  myśl,  że  spadek  z  tej  wysokości  nie  byłby  szczytem  moich  marzeń.  Ale  już 

mignęły oświetlone okna,  na szczęście bez ciekawskich,  i przed nami pojawił się parapet  wału. 

Przelecieliśmy nad zwieńczeniem muru i wypadki nabrały niespodziewanej szybkości. 

Na  górze  było  dwóch  strażników  -  zaskoczonych  i  wściekłych.  Zanim  zdążyli 

zareagować,  Angelina  i  ja  wypaliliśmy  jednocześnie.  Igły  spełniły  swoje  zadanie  -  bez  hałasu 

obaj usunęli się na ziemię. Przygotowując się do lądowania przełączyłem grawitator na zniżanie. 

Lądowanie! Szumne słowo - pod nami nie było bowiem stałej powierzchni. Opadaliśmy 

na przeszklony dach nad jakimiś warsztatami. Potężne tafle szkła podtrzymywane były pajęczyną 

przerdzewiałych  płaskowników.  W  panice  nadusiłem  stop,  ale  byliśmy  już  zbyt  nisko,  a 

przeciążony grawitator nie zdążył na czas. 

To był ideał cichego ataku z zaskoczenia.  Sześć par butów trafiło  w taflę  jednocześnie i 

pięć  tysięcy  jardów  kwadratowych  szkła  runęło  w  dół  razem  z  niemal  całą  konstrukcją  nośną. 

Przez  sekundę  byłem  pewien,  że  i  my  dołączymy  do  tego  naboju,  ale  ostatnim  wysiłkiem 

grawitator zahamował nasze spadanie, po czym buchnął dymem i stanął w płomieniach. 

W dole  rozpętało się piekło, gdy  całe to  szkło i  rury  dosięgły  podłogi -  nawet na naszej 

wysokości można było ogłuchnąć. Ciche wejście okazało się tylko teorią. 

- Łapcie się wsporników!  -  krzyknąłem rwąc pasy i dając im przykład.  Dla zwiększenia 

ogólnego  efektu  grawitator,  na  szczęście  bez  pasażerów,  runął  w  dół  i  eksplodował  jakieś 

piętnaście  stóp  nad  posadzką.  Nie  pozostawało  mi  nic  innego,  jak  uciszyć  wyjących  w  dole 

paroma granatami. 

-  Proponuję  zleźć z  tego  małpiego  gaju  i  wziąć  się  do  roboty  -  stwierdziłem  i  razem ze 

współtowarzyszami ruszyłem ku parapetowi. 

- Weź no radio - poleciłem Diyanowi. - Odwołaj wszystkie oddziały, chyba że któremuś 

udało się zrobić wyłom. Szkoda ludzi. 

- Zostali odparci na całej długości - zameldował po chwili. 

- To niech się odsuną i zmniejszą straty. Zaraz zrobimy tu blitz od wewnątrz! 

background image

Ruszyliśmy -  Angelina i ja  z  przodu, by  wymieść opozycję;  reszta jako osłona boków i 

zaplecza.  Pierwsze  napotkane  drzwi  wiodły  na  spiralną  klatkę  schodową,  która,  sądząc  po 

długości,  mogła  prowadzić  do  samego  piekła.  Nie  spodobała  mi  się,  toteż  posłałem  tam  parę 

granatów. Wrzask, który był odpowiedzią, wskazywał, że postąpiłem słusznie. 

- Dokąd teraz? - spytała Angelina. 

-  To,  co  jest  niżej,  wygląda  na  większe  i  bardziej  funkcjonalne  pomieszczenie. 

Przypuszczenie  dobre  jak  każde...  -  Coś  wybuchło  blisko  mojej  głowy,  toteż  urwałem  w  pół 

zdania. 

Angelina  rozstrzelała  snajpera  i  pognaliśmy  dalej.  Rozwaliłem  zamek  w  drzwiach  i 

wpadliśmy  do  wnętrza wieży. Projektował ją szaleniec. Wiedzieliśmy  o tym,  ale  wrażenie było 

piorunujące  -  krzyżujące  się  korytarze  przechodzące  w  niepotrzebne schody,  pochylone  ściany, 

pokręcone  komnaty,  a  nawet  tak  kretyńskie  przejście,  przez  które  trzeba  się  było  czołgać. 

Straciliśmy tu jednego człowieka - strop osunął się na ostatniego w szeregu tak cicho i szybko, że 

ten nie zdążył nawet jęknąć. Przeciwnicy, których spotykaliśmy, byli zaskoczeni i w większości 

nie uzbrojeni, toteż rozprawialiśmy się z nimi  cicho i błyskawicznie,  wnikając coraz głębiej do 

wnętrza budowli. 

-  Chwila!  -  zatrzymała  mnie  Angelina,  gdy  nastał  moment  spokoju.  -  Czy  ty  w  ogóle 

wiesz, dokąd idziemy? 

- Niedokładnie, ale wprowadzamy zamieszanie i penetrujemy teren nieprzyjaciela. 

- Sądziłam, że mamy większe ambicje, na przykład znaleźć Onego. 

- Wszelkie propozycje, jak to zrobić, są mile widziane! - warknąłem. 

-  Mógłbyś,  na  przykład,  uruchomić  detektor  energii  pola  czasowego,  który  masz  na 

plecach - uśmiechnęła się słodko. - Sądzę, że w tym właśnie celu nosisz go przy sobie. 

- Właśnie zamierzałem to zrobić! - zełgałem w żywe oczy. 

Igła wahnęła się parę razy, po czym wskazała dokładnie na podłogę. 

- Na dół. Zrobimy z niego kupkę molekuł - rozkazałem. I dokładnie to miałem na myśli. 

Skonstruowałem  bowiem  coś  w  rodzaju  domowej  bomby,  na  której  wymalowałem  jego  imię. 

Tym  razem  byłem  zdecydowany  nie  pozostawić  niczego  przypadkowi.  Bomba  gwarantowała 

rozkład na czynniki pierwsze wszystkiego w promieniu pięciu jardów. 

Po chwilowej przerwie  walka  wybuchła  ze  wzmożoną  siłą.  Przejście  na dół  zablokował 

jakiś uparty miotacz  ognia,  toteż  krztusząc się dymem przeszliśmy przez  wywaloną  wybuchem 

background image

dziurę do sąsiedniego pomieszczenia. Było to jakieś laboratorium, którego pracownicy rzucili się 

na nas  z  tym,  co  kto  miał pod  ręką.  W  trakcie  zamieszania coś  się  jeszcze  rozbiło,  coś  pękło i 

smród rozlanych chemikaliów zaczął dusić w gardle. 

- Uggh! - sapnęła Angelina. - Widziałeś, co było w tych słojach? 

- Nie i nie mam zamiaru tego oglądać. Jazda w dół. 

Obojętne,  co  to  było,  ale  skoro  wyprowadziło  z  równowagi  kogoś  tak  odpornego  jak 

Angelina, to mnie zapewne od razu posłałoby na poszukiwanie pastylek na żołądek. 

Zbliżaliśmy  się  do  celu,  a  z  każdym  krokiem  opór  rósł  tak,  że  praktycznie  trzeba  było 

wyrąbywać  sobie  drogę.  Przejście  ułatwiał  nam  tylko  fakt,  że  obrońcy  uzbrojeni  byli  w 

najrozmaitsze przedmioty, które jednak na broń niezbyt się nadawały - siekiery, łomy, gołe ręce 

były  w  zastraszającej  obfitości.  Ponieśliśmy  następną  stratę,  gdy  jeden  z  Marsjan  został 

dosłownie przybity do podłoża piką spuszczoną z góry. Nawet nie zdążyłem zauważyć sprawcy. 

Spojrzałem na zegarek i zakląłem - mieliśmy już małe spóźnienie. 

- Czekaj! - wychrypiał Diyan. - Igła niczego nie pokazuje! 

Stanęliśmy w wąskim korytarzu. 

- Jaki kierunek wskazywała, gdy ostatni raz na nią patrzyłeś? - spytałem, gdyż to właśnie 

on niósł teraz detektor. 

- Prosto w dół korytarza. Zupełnie, jakby źródło było na tym samym poziomie. 

-  Musieli  wyłączyć  time-helix.  Detektor  działa  tylko  w  czasie  jego  pracy.  No  nic, 

ruszamy. Jeszcze jeden wysiłek i będziemy u celu! 

Ruszyliśmy. I ponieśliśmy następną stratę przy przechodzeniu przez jakieś dziwne krzaki 

z  kolcami.  Kolce były  zatrute  i  musiałem  poświęcić ostatni  granat  termitowy,  by  spalić  krzaki. 

Amunicję i granaty zużywaliśmy zresztą w zastraszającym tempie. Po krótkiej, ale zażartej walce 

w  następnej  sali  magazynek  mojego  pistoletu  był  pusty,  a  drogę  tymczasem  zatarasowały  nam 

potężne  drzwi.  Sięgnąłem  po  granat  akurat  w  chwili,  gdy  pojaśniał  ekran  komunikatora 

znajdującego się obok wejścia. 

- Przegrałeś po raz ostatni - oznajmił On krzywiąc się do mnie paskudnie. 

- Zawsze lubiłem sobie pogadać - odpowiedziałem, po czym zwróciłem się do Angeliny 

w języku, którego On na pewno nie znał: - Zostały ci granaty? 

- Ja mówię, a ty będziesz słuchał - oświadczył On. 

- Jeden - szepnęła Angelina. 

background image

-  Zamieniam  się  w  słuch  -  powiedziałem  do  niego.  -  Wywal  te  drzwi!  -  rozkazałem 

Angelinie. 

- Przeniosłem już wszystkich, którzy będą mi potrzebni w bezpieczne miejsce, tam, gdzie 

nikt  nas  nie  znajdzie.  Posłałem  też  wszystkie  maszyny.  Jestem  ostatnim,  który  tam  wyrusza,  a 

kiedy to zrobię, ta maszyneria zostanie zniszczona. - Granat wybuchł, ale drzwi były za grube i 

Angelina  musiała  użyć  kul  rozpryskowych.  On  tymczasem  mówił,  jakby  nic  się  nie  stało.  - 

Wiem, skąd przybyłeś, człowieku z przyszłości, i zniszczę ciebie, mego jedynego przeciwnika, a 

przeszłość  i przyszłość,  i  cała  wieczność będą  moje.  Moje!  MOJE!  -  wrzeszczał  jeszcze,  kiedy 

drzwi nareszcie puściły i jako pierwszy wpadłem do środka. 

Moje kule eksplodowały już wśród delikatnych urządzeń, gdy bomba szybowała jeszcze 

w powietrzu. On zdążył jednak uruchomić urządzenie i zniknął, a gdy bomba w końcu wybuchła, 

stała się większym zagrożeniem dla nas niż dla niego. Padliśmy na ziemię, a gdy przestało nam 

wyć  nad  głowami,  aparatura  stanowiła  kupkę  rozniesionego  po  sali  szmelcu.  On  odezwał  się 

ponownie i lufa mojego pistoletu spojrzała natychmiast ku niemu, ale był to tylko kolejny ekran. 

- Zrobiłem  ten zapis na  wypadek, gdybym musiał opuścić  ten  świat  w pośpiechu.  Mogę 

cię  śledzić  poprzez  czas  i  będę  to  robił,  aż  zniszczę  ciebie  i  wszystkich,  z  którymi  jesteś. 

Wszyscy zginiecie! Będę kontrolował światy i wieczność. I będę niszczył światy tak, jak zniszczę 

Ziemię.  Zostawiam  wam  tylko  tyle  czasu,  abyście  to  sobie  dobrze  uświadomili  i  cierpieli.  Nie 

macie  możliwości  ucieczki.  Za  godzinę  wszystkie  głowice  nuklearne  na  tej  planecie  zostaną 

odpalone. 

Ziemia 

zostanie 

zniszczona!

background image

 

22 

 

Rozwalenie  odtwarzacza  było  niewielką  pociechą,  ale  zrobiłem  to  -  jednym  strzałem. 

Plastik i elektroniczny złom rozleciały się po pokoju, a kretyński śmiech umilkł. 

- Zrobiłeś, co mogłeś! - Angelina pogładziła mnie po dłoni. 

- Ale to i tak za mało. Szkoda tylko, że ciebie w to wciągnąłem. 

- Nie chciałabym, żeby było inaczej. Cokolwiek nas spotka, będziemy razem. 

- Wygląda na to, że coś strasznego wyrządzono waszym ludziom - odezwał się Diyan. - 

Przykro mi z tego powodu. 

- Nie ma czego żałować. Wszyscy siedzimy w tym gównie. 

-  W  pewnym  sensie  tak  -  jedna  godzina.  Ale  Mars  jest  uratowany,  a  dla  nas,  którzy  tu 

zginiemy, to jest najważniejsze. Nasi ludzie i nasze rodziny będą żyć. 

-  Chciałbym  móc  powiedzieć  to  samo  -  westchnąłem,  po  czym  pożyczyłem  jego 

rozpylacz i załatwiłem parkę tubylców nachalnie pchających się przez drzwi. - Myśmy przegrali i 

tu,  i  wszędzie.  Sam  się  dziwię,  że  jeszcze  w  ogóle  istniejemy.  Powinniśmy  zgasnąć  jak 

zdmuchnięte świece. 

- Czy możemy coś jeszcze zrobić? - spytała Angelina. 

-  Nie,  nie  można  wyprzedzić  atomówki.  Time-helix  jest  kupą  złomu,  i  to  tyle  na  ten 

temat. Moglibyśmy coś zrobić, gdyby z niczego zmaterializował się nowy. 

W  echo  moich  słów  wdarł  się  trzask,  potoczyłem  się  w  narożnik  pomieszczenia  i 

wyciągnąłem  broń,  przeświadczony,  że  to  nowy  atak.  Pomyliłem  się.  Była  to  spora,  metalowa 

skrzynka, wisząca dwie stopy nad podłogą. Angelina przyjrzała mi się w najbardziej podejrzliwy 

z możliwych sposobów. 

-  Jeśli  to  jest  time-helix,  to  będzie  źle  z  tobą,  jeśli  mi  nie  powiesz,  jak  to  zrobiłeś!  - 

obiecała. 

Pierwszy  raz  byłem  cichutki  i  spokojniutki,  zwłaszcza  gdy  skrzynka  opadła  powoli  na 

posadzkę,  a  na  wierzchu  dało  się  przeczytać  napis  ”Time-helix  -  otwierać  ostrożnie”.  Nie 

ruszyłem  się.  Od najmłodszych  lat  mam  awersję do cudów,  a  to aż  za bardzo wyglądało  mi na 

ingerencję niebios. Do skrzynki przymocowane były dwa grawitatory z włącznikiem czasowym i 

magnetofon z przyczepioną kartką o treści ”Włącz mnie”. Jak zawsze praktyczna, Angelina była 

background image

osobą, która wykonała to polecenie. 

-  Proponowałbym,  żebyście  się  stąd  zabierali,  i  to  szybko  -  rozległ  się  spokojny  głos 

profesora Coypu. - Bomby, jak wiecie, są uzbrojone. Proszono mnie, Jim, żebym ci powiedział, 

że  aparat  zapłonowy  jest  w  gabinecie  za  ścianą,  która  jest  zamaskowana  półkami  z 

hermetycznymi  racjami  żywnościowymi.  Wygląda  jak  przenośne  radio,  czym  zresztą  jest  w 

rzeczywistości. Można nim wyłączyć wszystkie głowice. Musisz nastawić w tym celu trzy tarcze 

na numer 666,  co - jak wiem  -  jest numerem  Bestii,  w  kolejności  od  lewej do prawej, a potem 

wdusić przycisk ”Wyłączony”. Teraz mnie wyłącz, zrób, co trzeba, i włącz znowu. 

- Dobra, dobra - mruknąłem zdenerwowany i wcisnąłem klawisz. 

Jak na faceta, który w ogóle nie powinien się urodzić, miał dość rozkazujący ton głosu, a 

poza  tym,  skąd  on  to  wszystko  wiedział?  Rozważania  te  nie  przeszkodziły  mi  zbytnio  w 

zrzuceniu  na  podłogę  racji  żywnościowych,  które  na  tej  podłodze  powinny  już  znaleźć  się  na 

stałe, przypominały bowiem nieświeże macki starych ośmiornic. Rozwaliłem ścianę. Radio było 

na miejscu, toteż, niczego innego nie ruszając, zrobiłem, co mi kazali. I nic się nie stało. 

- Nic się nie stało - stwierdziłem głośno. 

- I o to właśnie chodziło - Angelina ucałowała mnie. - Uratowałeś świat! 

Dumny  i  blady  wróciłem  do  magnetofonu  i  pławiąc  się  w  zachwycie  widocznym  w 

oczach Marsjan, włączyłem ponownie urządzenie. 

-  Tylko  niech  ci  się  nie  wydaje,  że  uratowałeś  świat  -  oświadczył  zimno  Coypu.  - 

Odwlokłeś  tylko  egzekucję  o  dwadzieścia  osiem  dni.  Raz  uzbrojone,  bomby  nie  mogą  być  tak 

naprawdę wyłączone, mogą przeczekać jakiś okres i zniszczyć się same, co w tym przypadku na 

jedno wychodzi, czyli planeta zostanie zniszczona. Ale twoi przyjaciele mogą wyciągnąć z tego 

sporo korzyści, jak ufam. Sądzę, że ich statki są już w drodze? 

- Będą tu za piętnaście dni - stwierdził radośnie Diyan. 

-  A  zatem  dwadzieścia  osiem  dni  to  aż  nadto  -  kontynuował  Coypu.  -  Ziemia  zostanie 

zniszczona, co przy jej obecnym stanie będzie bardziej błogosławionym aktem łaski niż tragedią. 

Teraz czas na skrzynkę. Na wierzchu jest dezintegrator. Jeśli skierować go na zewnętrzną ścianę i 

opuścić o piętnaście stopni poniżej okienka,  to wskaże  kierunek  tunelu,  którym Marsjanie będę 

mogli  wyjść  na  zewnątrz.  Teraz  przyciśnijcie  guzik  A,  nałóżcie  grawitatory  i  spadajcie  jak 

najszybciej. 

Nadal  niezbyt  wierząc  w  to  wszystko,  zrobiłem,  co  kazał.  Time-helix  rozłożył  się  na 

background image

podłodze i zapłonęło seledynowe światło. 

-  Nigdy  nie  zapomnimy,  co  dla  nas  zrobiliście  -  oświadczył  Diyan,  zbliżając  się  z 

wyciągniętymi rękoma. - Pokolenia będą o was czytały w podręcznikach. 

- Jesteś pewien, że wymowa będzie prawidłowa? - spytałem. 

- I nie tylko. Zostanie wzniesiony pomnik z wyrytym na cokole napisem ”James di Griz - 

Zbawca Świata”. 

Będę się musiał wybrać tam na wycieczkę! - złożyłem sobie w duchu solenną obietnicę. 

Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym oni z dezintegratorem ruszyli w ścianę, a my ku time-

helixowi. Miałem nadzieję, że to już po raz ostatni, przynajmniej w najbliższej przyszłości. 

Podróż była jak zwykle monotonna i męcząca, jedyną dobrą jej stroną było zakończenie - 

w  hali  sportowej  bazy,  największym  pomieszczeniu  w  okolicy.  Pojawiliśmy  się  w  powietrzu  i 

przy wtórze okrzyków zbulwersowanych atletów pocałowaliśmy się gorąco. 

-  Witamy  w  domu!  -  stwierdziła  Angelina  i  to  było  wszystko,  co  należało  w  tej  chwili 

powiedzieć. 

Ignorując  pełne  zdumienia  pytania,  pognaliśmy  do  laboratorium  Coypu  złożyć  mu 

meldunek. Po drodze doszedłem do budującego wniosku, że w przyszłości zamiast mnie należy 

wysłać  parę  solidnych  bomb.  To  powinno  radykalnie  rozwiązać  problem  Onego  i  jego 

zwariowanej wyobraźni. Na nasz widok Coypu z lekka zbaraniał. 

- Co wy tu robicie? Powinniście być zajęci załatwianiem tego typa. Nie dostaliście mojej 

wiadomości? 

- Jakiej? - tym razem to ja z lekka zwątpiłem. 

- Zrobiliśmy dziesięć tysięcy walców i posłaliśmy na Ziemię z radiostacjami... 

- Aaa... To stara wiadomość - odetchnąłem. - Dawno otrzymana i zapomniana. Nie jesteś 

na bieżąco. Co to tu robi? 

Wskazałem zielonkawą skrzynkę stojącą w rogu. 

- To? To jest Mark I, polowy time-helix. Właśnie go skończyliśmy i stoi. A co ma robić? 

- Nigdy go nie używaliście? 

- Nigdy. 

-  No  to  najwyższy  czas.  Przypnij  doń  dwa  grawitatory,  magnetofon  i  dezintegrator.  I 

natychmiast poślij na Ziemię, żeby uratować mnie i Angelinę! 

- Ale po... 

background image

- Najpierw to zrób, potem ci wyjaśnię. Oboje wylecimy inaczej w powietrze. 

Złapałem kartkę i pisak, nabazgrałem, co trzeba, ustaliliśmy dokładny czas i dopiero, gdy 

cały nabój zniknął w przeszłość, odetchnąłem z ulgą. 

- Jesteśmy uratowani - oświadczyłem. - Teraz pora na tego obiecanego drinka. 

- Niczego ci nie... 

- I tak go sobie wezmę. 

Został  mamrocząc  pod  nosem  i  skrobiąc  coś  zapamiętale  w  notesie,  a  ja  zająłem  się 

przygotowaniem i spożyciem różnych leczniczych napojów. 

- Tego mi było trzeba - oznajmiłem. - Musiały upłynąć wieki, odkąd piłem ostatniego. 

- Wszystko jasne - oświadczył nagle Coypu, promieniejąc z radości. 

-  Moglibyśmy  siąść  tu  sobie  i  posłuchać?  -  spytałem  grzecznie.  -  Ostatnie  kilkadziesiąt 

tysięcy lat było dość męczące... 

- Co?... A tak, siadajcie. Podsumujemy fakty. Atak czasowy został skierowany przeciwko 

Korpusowi  przez  osobnika  zwanego  On.  Nader  udany  atak,  nasza  liczba  została  poważnie 

zredukowana... 

- Możesz powiedzieć, że do dwóch osób - wtrąciłem. 

-  Zgadza  się,  choć  ledwie posłałem  cię  w  rok 1975,  wszystko  wróciło  do poprzedniego 

stanu  i  to  gwałtownie  -  laboratorium  pełne  było  ludzi,  którzy  wcale  nie  wiedzieli,  że  zniknęli. 

Zaczęliśmy  wytężone  badania  i  po  prawie  czterech  latach  skonstruowaliśmy  urządzenie  do 

śledzenia podróżujących w czasie... 

- Powiedziałeś, po czterech? 

- Prawie pięciu, dokładnie mówiąc - to była naprawdę trudna robota. 

- Angelina, nigdy mi nie mówiłaś, że byłaś tu sama przez pięć lat! 

- Sądziłam, że nie lubisz podstarzałych kobiet. 

- Kocham je, jeśli są tobą. Czułaś się samotna? 

-  Idiota!  Tylko  dlatego  zgłosiłam  się,  żeby  iść  po  ciebie.  Inskipp  miał,  co  prawda, 

jakiegoś ochotnika, ale biedak złamał nogę. 

- Kochanie, jakież to nieszczęścia chodzą po ludziach. 

-  Dobrze,  nie  zagłębiajmy  się  w  szczegółach  -  przywołał  nas  do  porządku  Coypu.  - 

Wyśledziliśmy  cię  w  1807.  Jego  zresztą  też.  Była  tam  pętla  czasowa,  która  potem  zniknęła. 

Wyglądało  na  to,  że  razem  z  tobą  wewnątrz.  Dlatego  Angelina  zjawiła  się  właśnie  tam  i  to od 

background image

razu z namiarami nowego miejsca. Musiałeś tam iść, bo ślady wskazywały, że byłeś. Choć w tym 

momencie cała sprawa była już tak naprawdę jasna i prosta i wiadomo było jak się skończy. 

- To znaczy, ty wiedziałeś? - spytałem uprzejmie, czując, że musiałem coś opuścić. 

-  Oczywiście!  Cała  natura  ataku  była  jasna,  chociaż  ty  jak  zwykle  przeceniałeś  własne 

zasługi. 

- Mógłbyś to wszystko powtórzyć, tyle że wolniej? 

-  Z  przyjemnością.  Spowodowałeś  zniszczenie  jego  operacji  dwukrotnie  w  dwóch 

miejscach w przeszłości  i poprzez zmianę namiarów posłałeś go w  epokę zmierzchu Ziemi. Tu 

spędził on dwieście lat rosnąc w siłę. Był geniuszem. Obłąkanym, ale geniuszem. I pamiętał cię, 

ale  niezbyt  dobrze,  po  dwustu  latach  kojarzył,  że  jesteś  jego  wrogiem  i  nic  więcej.  Dlatego 

rozpoczął wojnę czasową - chciał zniszczyć ciebie, zanim ty zniszczysz jego. W tym celu złapał 

cię,  a  tak  mu  się  przynajmniej  wydawało,  na  planecie  Ziemia,  tuż  przed  atakiem  atomowym. 

Potem wrócił w rok 1975, by zaatakować Korpus. Ty też tam byłeś, więc przeniósł się do 1807 

roku, aby zastawić na ciebie pułapkę. Nie wiem, dokąd chciał stamtąd wyruszyć, ale jego plany 

uległy zmianie i powrócił do rzeczywistości ostatnich dni Ziemi. 

- To ja zmieniłem mu namiary tuż przed odlotem - wyznałem skromnie. 

-  A  więc  to  wszystko.  Mamy  święty  spokój  i  czas  na  relaks.  Sądzę,  że  zasłużyłem  na 

drinka. 

- Czym!? - warknąłem. - Z tego, co powiedziałeś, wynika, że to ja zacząłem tę całą wojnę, 

zmieniając nastawienie jego time-helixu. 

- Tak to wygląda na pierwszy rzut oka. 

-  A  na  drugi?  Według  mnie  On  lata  w  kółko.  Ucieka  przede  mną,  goni  mnie,  znowu 

ucieka... Kurwa! Skąd on w ogóle jest? I kiedy się urodził? 

- W tym przypadku te pojęcia są bezużyteczne. On istnieje tylko w tej paradoksalnej pętli 

czasowej. Można powiedzieć, chociaż nie będzie to w pełni ścisłe określenie, że On się nigdy nie 

narodził. Cała ta sytuacja istnieje obok i niezależnie od naszego normalnego czasu. Przykładowo, 

fakt,  że  wróciłeś  z  informacjami,  jak  wyłączyć  te  bomby.  Skąd  ta  informacja  pochodzi 

naprawdę? Od ciebie. A zatem wysłałeś ją sam do siebie... 

- Dość! - jęknąłem, sięgając drżącą ręką po butelkę. Napełniłem kieliszki i dopiero wtedy 

zauważyłem  brak  Angeliny,  która  wyszła  cichutko.  Właśnie  zaczynałem  się  zastanawiać,  co 

mogło się z nią stać, gdy pojawiła się w drzwiach. 

background image

- Czują się dobrze - oznajmiła. 

-  Kto?  -  spytałem,  ale  widząc  gwałtowną  zmianę  wyrazu  jej  twarzy,  pojąłem,  że  oto 

popełniłem największą pomyłkę w życiu, toteż czym prędzej wysiliłem swoje szare komórki, aż 

dotarł do nich błysk zrozumienia. 

-  Kto?  Cha,  cha,  cha!  Wybacz  mi  ten  mały  żarcik.  Oczywiście,  że  nasze  cherubinki! 

Wiedziona matczynym instynktem pobiegłaś do nich... 

- Są ze mną. 

- No to wprowadź wózek. 

- Cherubinki. Osioł! - stwierdziła z niesmakiem, gdy weszli. 

Mieli po  sześć  lat.  Drobiazg,  który  zupełnie przeoczyłem.  Faktycznie, podobni  jak dwie 

krople wody. Muskularni, z rysami twarzy ojca - co zauważyłem z dumą. Dostrzegłem też błysk 

w oczach matki, co przyprawiło mnie o lekki niepokój. 

- Długo cię nie było, tato - odezwał się jeden. 

- Nie z mojej winy, James. Nie ratuje się wszechświata w jeden dzień. 

- Ja jestem Bolivar, on jest James. Witamy w domu! 

- Cóż. Dzięki - i co, u diabła, mam ich ucałować, czy co? 

Ten  problem  rozwiązali  za  mnie,  wyciągając  prawice,  które  zupełnie  poważnie 

uścisnąłem. 

-  Angelina,  myślę,  że  w  końcu  mnie  przekonałaś  -  stwierdziłem  uroczyście.  -  Zalety 

pożycia rodzinnego warte są poświęcenia szczęścia i beztroskiego życia wolnego złodzieja. 

- Złodziej to najwłaściwsze określenie! - obrzydliwie znajomy głos wrzasnął od progu. - I 

oszust, naciągacz, szantażysta... 

W drzwiach stał Inskipp i machał w moją stronę stertą papierów. 

-  Pięć  lat  czekałem na  ciebie,  di  Griz,  i  tym  razem  mi  nie  uciekniesz.  Teraz  nie  będzie 

wykrętów takich jak wojna czasowa. Oszuście, okradłeś własnych... urggh! 

To  ”urggh”  wzięło  się  stąd,  że  Angelina  rozdusiła  mu  pod  nosem  ampułkę  z  gazem 

usypiającym i Inskipp osunął się prosto w ramiona bliźniaków, którzy ze wspaniałym refleksem 

złapali  go  i  ułożyli  delikatnie  na  podłodze.  Tymczasem  Angelina  zabrała  mu  ściskane  w  ręku 

papiery. 

-  Po  pięciu  latach  potrzebuję  cię  bardziej  niż  tego  obrzydliwca.  Spalmy  te  śmieci  i 

rozejrzyjmy się za jakimś wolnym statkiem, zanim on się obudzi. Miną miesiące, nim się obudzi, 

background image

a przez ten czas na pewno coś się wydarzy i znów będzie na gwałt nas potrzebował i cholera mu 

przejdzie. A my tymczasem zafundujemy sobie drugi miodowy miesiąc. 

- Brzmi nieźle, ale co z chłopcami? Na takie wycieczki zwykle nie zabiera się dzieci. 

-  Nie  pojedziecie  bez  nas!  -  oświadczył  Bolivar.  Gdzie  ja  widziałem  tę  zaciętą  minę? 

Pewnie przy goleniu. 

-  Tam  gdzie  wy,  tam  i  my.  A  jeśli  chodzi  o  pieniądze,  to  możemy  za  siebie  zapłacić  - 

patrzcie! 

Faktycznie,  ujrzałem  potężny  zwitek  kredytów,  który  na  oko  powinien  wystarczyć  na 

przejazd przez  całą  galaktykę.  A  przy  okazji dostrzegłem  także  kawałek znajomego  portfela  ze 

złoconej skóry. 

-  Pieniądze  Inskippa!  Okradliście  biedaka  zamiast  mu  pomóc!  -  zerknąłem  na  Jamesa  i 

dodałem: - A ty, jak sądzę, będziesz w czasie podróży bawił się w zegarynkę, bo po co inaczej to 

coś znalazłoby się nagle w twoich rękach. 

- Idą w ślady ojca! - stwierdziła z dumą Angelina. - Oczywiście, że pojadą z nami! I nie 

przejmujcie się wydatkami, chłopcy. Tatuś potrafi ukraść tyle, że starczy dla nas wszystkich! 

Tego już było za wiele! 

- Dlaczego nie? - roześmiałem się szczerze. - A więc, za zbrodnię! 

- Za zbrodnię! - zawtórował mi obecny przy całym zajściu Coypu, unosząc szklaneczkę. 

- Za zbrodnię czasową! - wrzasnęliśmy chórem, po czym cisnęliśmy opróżnione naczynia 

za siebie. Złapaliśmy dzieciaki za ręce i przeskakując nad ciałem chrapiącego smacznie Inskippa, 

wyszliśmy na korytarz. 

Czekał na nas cały, wspaniały wszechświat i zamierzaliśmy w pełni niego skorzystać.