background image
background image

D. JARZĄBEK

W PROMIENIACH SŁOŃCA

PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO POPULARNO-NAUKOWE

 „WIEDZA POWSZECHNA”, WARSZAWA 1955, Wydanie I

Okładkę projektował: J. CZ. Bieniek

Redaktor odpowiedzialny: R. Mormul

Redaktor techniczny: Janina Hammer

Korektor: Maria Zarębska

Celem   książki   jest   wszechstronne   pokazanie   znaczenia   energii 

promienistej   Słońca   dla   zjawisk   i   procesów   zachodzących   na   globie 
ziemskim.

Autor przedstawia przyczyny powstawania promieni  słonecznych  we 

wnętrzu Słońca. Dowiadujemy się co się z nimi dzieje, gdy przenikają przez 
atmosferę ziemską i jaką pracę wykonują na Ziemi. Śledzimy ich drogę od 
Słońca do Ziemi i od powierzchni Ziemi w przestrzeń międzyplanetarną.

Książka   zawiera   ponadto  szereg   ciekawych   wiadomości   o  procesach 

zachodzących   na   Słońcu,   o   budowie   atmosfery   ziemskiej,   o   zjawiskach 
świetlnych w atmosferze, o strefach klimatycznych, o zależności pogody od 
Słońca,   o   roli   promieni   słonecznych   w   rozwoju   świata   roślinnego   i 
zwierzęcego, o przekształceniach energii słonecznej dokonywanych przez 
człowieka.

background image

SPIS TREŚCI

Wstęp / 4

I. Dzień jest darem Słońca / 6

Wspaniałe widowisko. — Słońce w zenicie. — Dzień i noc raz do roku.

II. Na ziemskiej karuzeli / 10

III. O promieniach prostopadłych i pochyłych, czyli o długim i krótkim cieniu / 15

IV. O światłach i barwach / 21

Do badania światła potrzebne są ciemności. — Paleta Słońca. — Słońce i szkło. — Tęcza zaproszona do pokoju. 

— Promienie niewidzialne, czyli czego nie mógł dostrzec człowiek, dostrzegł termometr i klisza fotograficzna. — Oko 
— odbiornik promieni światła.

V. Nareszcie coś o Słońcu / 34

O tym co jest „jasne jak słońce” i „ciemne jak tabaka w rogu”. — Czym było Słońce dla ludzi pierwotnych. — 

Dlaczego widzimy. — Szkiełko i oko. — Pismo świetlne. — Słoneczne fotoreportaże. — Jego świecąca mość Słońce. 
— Wzburzone, ognisite morze. — Jeszcze jedna powłoka.

VI. Niepozorne, ale ważne szczegóły / 48

Nawet na Słońcu bywają plamy. — Nie ma dymu bez ognia.— Tajemnicze związki.

VII. Pod jasnym kloszem / 54

Dziwny ocean. — Jasny klosz. — Ponura wizja. — Dlaczego klosz jest czasami błękitny. — Czerwień zórz. — 

Scena niebieska. — Człowiek jeszcze bardziej gmatwa obraz. — O tak zwanych „cudownych znakach” niebieskich. — 
Słupy ogniste, krzyże i miecze. — Mamidła słoneczne. — Tajemniczy cień. — Uśmiech nocy polarnej.

VIII. Niewidzialny mechanizm / 81

O dobrym słudze i złym panu. — Wszechobecna energia. — Pierwsze zarysy mechanizmu planety. — Bieg z 

przeszkodami. — Do mety i z powrotem.

IX. Maszyna planety / 88

Koło rozpędowe wielkiego mechanizmu. — Transmisja powietrzno-wodna. — Trzeci element mechanizmu. — 

Mechanizm planety - a człowiek. — „Wybryki” energii słonecznej.

X. Pobojowisko tytanów / 112

Teren walki. — Moce podziemne. — Niewidzialny ząb czasu. — Słońce „kruszy” skały. —Woda — burzące 

narzędzie Słońca. — Woda niewidzialna. — Lód także jest narzędziem Słońca. —Wiatr.

XI. Przygody promienia, który zgasł, ale nie zginął / 125

Biosfera   —   sieć   do   chwytania   promieni.   —   Ile   waży  świat   istot   żywych.   —   W   poszukiwaniu   zaginionego 

promienia. — O czystym i nieczystym powietrzu i o wynalazku wody sodowej. — Tajemnica zielonej barwy. — O 
myszach, mięcie i świetle. — O pewnym ważnym składniku wody sodowej. — Timiriazjew — pedantyczny uczony z 
polotem poetyckim. — Istota o miliardach ust. — Zielony świat. — Pożeracze energii słonecznej. — Energia słoneczna 
w kostkach i w płynie. — Ciało człowieka utkane jest przez promienie słoneczne. — Od liścia do człowieka. — Słońce 
lekarzem. — Słońce pogromcą bakterii.

XII. Kłopoty z energią słoneczną / 149

Maszyny słoneczne. — Głód energii. — Podróż w jutro.

Zakończenie / 161

Co czytać dalej / 163

background image

WSTĘP

Od   miliardów   lat   kąpie   się   Ziemia   w   oceanie   ożywczego   światła   słonecznego.   W   tym 

nieustającym ani na moment potoku światła rozwija się na Ziemi życie, a więc rośliny, zwierzęta i 
my — ludzie.

Co by się stało, gdyby Słońce zgasło, ostygło? Jakby wyglądała wówczas powierzchnia naszej 

planety?

Trudno sobie wyobrazić bardziej straszliwą pustynię. Temperatura Ziemi opadłaby do tego 

stopnia, że życie zamarłoby zupełnie...

Słońce — to praktycznie biorąc niewyczerpane źródło energii: ogrzewa Ziemię, oświetla ją, 

zmienia olbrzymią ilość wody w parę, pomaga roślinom wytwarzać z najprostszych składników 
najbardziej złożone pokarmy — białko, cukier, bez których nie może istnieć żadna żywa istota, a 
zatem rośliny, zwierzęta — no i ludzie.

Oto co powiedział sławny przyrodnik rosyjski Timiriazjew: „Pokarm nasz — czy to roślinny, 

czy zwierzęcy — jest źródłem siły w naszym organizmie, dlatego że zawiera zakonserwowaną 
przez rośliny energię słoneczną... człowiek ma więc prawo nazwać się Synem Słońca.”

Zdanie to wygłosił Timiriazjew w końcu ubiegłego stulecia. Od tego czasu człowiek lepiej 

poznał prawa przyrody, poczynił olbrzymie postępy w dziedzinie używania energii słonecznej i jej 
przekształcania.

W każdym rodzaju pracy, którą wykonuje człowiek — czy to w fabryce, czy w polu, czy w 

pracowni naukowej — musi korzystać z energii dostarczanej przez Słońce. Tylko nieliczne rodzaje 
energii, jakiej człowiek używa do swych celów, pochodzą z innego źródła.

Na   przykład   energia   przypływów   i   odpływów   morskich   spowodowana   jest   przyciąganiem 

Księżyca. Innym przykładem może być energia atomowa, której praktyczne zastosowanie do celów 
technicznych, pokojowych zostało zapoczątkowane w Związku Radzieckim.

Lecz wszystkie prawie silniki i maszyny, jakie dziś są czynne na kuli ziemskiej, z nielicznymi 

wyjątkami,   czerpią   energię   pośrednio   lub   bezpośrednio   z   energii   słonecznej.   Spadek   wody   w 
rzekach porusza liczne turbiny w elektrowniach wodnych, wiatr porusza skrzydła wiatraków — a 
energię swą zawdzięczają Słońcu. Węgiel, nafta i inne kopaliny też zawierają zamagazynowaną 
niegdyś w Ziemi energię słoneczną.

Potężny rozwój elektrowni wodnych i cieplnych, rozwój motoryzacji, lotnictwa — to nowe 

dziedziny podboju energii słonecznej.

Przemożny wpływ Słońca na rozwój życia odczuwał człowiek już na pierwszych szczeblach 

rozwoju swojej świadomości. Wyrazem tego była religijna cześć, jaką oddawały bogu Słońcu ludy 
pierwotne w starożytności.

Ludy te, nie rozumiejąc istoty zjawisk wywołanych przez Słońce na Ziemi, uznawały jednak 

jego   moc   za   najpotężniejszą   siłę   przyrody,   której   rozum   ludzki   nie   może   ogarnąć,   a   więc   — 
nadprzyrodzoną.

Jakżeby się zdziwili czciciele boga Słońca, gdyby się dowiedzieli, że energia, którą Słońce 

obdziela Ziemię, stanowi mniej niż jedną dwumiliardową część całej jego energii, wysyłanej na 
wszystkie strony w przestrzeń wszechświata.

Jeszcze bardziej zdumiałaby ich wiadomość, że w potędze energetycznej Słońca nie ma nic 

nadprzyrodzonego i że wysyła ono na Ziemię energię promienistą, której właściwości są dokładnie 
zbadane, i ilość jest dość dokładnie obliczona. Co więcej, energia ta na Ziemi przybiera rozmaite 
postacie, czasem zupełnie odmienne od pierwotnej — ukrywa się jak gdyby pod maską różnych sił 
przyrody.

Nauka nie tylko wykryła wspólne źródło wszystkich tych tak pozornie odmiennych rodzajów 

energii, ale umożliwiła ujarzmienie ich przez człowieka i zaprzęgnięcie do pożytecznej pracy.

Wykrycie   i   wszechstronne   wyjaśnienie   działania   promieni   słonecznych   na   Ziemi   usunęło 

przyczyny zabobonnego strachu przed Słońcem; zadało cios siłom ciemnoty i zabobonu, które po 
dziś   dzień   straszą   jeszcze   ludzi   nieuświadomionych   różnymi   „znakami   na   niebie”,   „groźnymi 

background image

zjawiskami” itp.

Książka   ta   ma   na   celu   zaznajomienie   czytelnika   z   prawdziwymi   przygodami   promieni 

słonecznych  na   Ziemi  i  pokazanie,   jakimi  drogami  rozum  ludzki   doszedł  do  prawdy o  istocie 
zjawisk wywoływanych przez promieniowanie Słońca.

background image

I. DZIEŃ JEST DAREM SŁOŃCA

Wspaniałe widowisko

Jesteśmy  codziennie   świadkami   pięknego   zjawiska   —   wschodu   Słońca.   Oczywiście,   jeżeli 

wcześnie wstajemy i niebo jest pogodne, bez chmur.

Oto zbliża się czas świtania. Budzi się pogrążone w nocnym śnie życie. Na wschodnim krańcu 

nieba, przy samym widnokręgu, dostrzegamy początkowo ledwo widoczne, później jednak coraz 
wyraźniejsze przejaśnienie. To pierwsze oznaki świtu. Ciemności nie znikają od razu ani też nagle 
nie następują — świt i zmrok to okresy przejściowe.

Świt zapowiada dzień, budzi rzeźkość, przygotowuje jak gdyby do pracy. Zmrok natomiast 

hamuje raczej aktywność, poprzedza odpoczynek i sen.

Jest lato. Niebo rozjaśnia się na wschodzie, ukazuje się czerwona zorza, która staje się z każdą 

chwilą bardziej  jaskrawa, piękniejsza.  W lasach  i polach  słychać  już pierwsze,  słabe jeszcze i 
niepewne głosy ptactwa. Rozjaśnia się coraz bardziej.

Wtem zza widnokręgu błysnął pierwszy złoty promień wschodzącego Słońca. Robi się widniej 

i   cieplej.   Dobroczynne   promienie   coraz   bardziej   oświetlają   i   ogrzewają   ziemię.   Barwy   w 
krajobrazie stają się coraz żywsze. Budzi się cała przyroda. Budzi się i bierze do pracy człowiek, 
pokrzepiony i odświeżony snem.

Wschód Słońca

Wstaje piękny letni dzień. Widzimy już całą tarczę słoneczną. Jest czerwona jak rozżarzone 

żelazo, duża, ale można w nią śmiało patrzeć gołym okiem. Jeszcze nie oślepia. Krajobraz poranny 
jest pełen uroku. Barwy są szczególnie żywe. Zieleń wydaje się rano wyjątkowo soczysta. Cienie są 
długie, co nadaje przedmiotom szczególną wyrazistość i bardzo urozmaica krajobraz. Słońce staje 
się coraz jaśniejsze, białożółte, później białe, roziskrzone. Nie można już na nie spojrzeć. Unosi się 
coraz wyżej. Cienie są coraz krótsze. Tarcza słoneczna wciąż się wznosi, jakby maleje, świeci i 
przygrzewa coraz mocniej.

Jest   to   zwykły,   krótki   opis   wspaniałego   codziennego   zjawiska   —   wschodu   Słońca,   które 

oglądamy z nie słabnącym nigdy zachwytem w dzień pogodny — latem czy wiosną. Oczywiście, 
zależnie od wrażliwości, przeżywamy to wszyscy mniej lub bardziej głęboko, ale nigdy obojętnie. 

background image

Światło to żywioł oczu, jednego z najdoskonalszych naszych narządów. Nie zawsze jednak wschód 
Słońca   wygląda   tak,   jak   przed   chwilą   opisany.   W   naszym   klimacie   Słońce   wschodzi   na 
różnorodnym i zmiennym tle. Obraz ten urozmaicają częste mgły poranne i obłoki różnej postaci. 
Poeci i pisarze chętnie opiewają w swych utworach wschód Słońca.

Toteż, zanim przejdziemy do dalszego ciągu opowiadania, przypomnijmy sobie jedną z wizji 

narodzin dnia daną przez naszego genialnego poetę Adama Mickiewicza.

„Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku
Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku.
Dawno wszedł dzień, a jeszcze ledwie jest widomy.
Mgła wisiała nad ziemią, jak strzecha ze słomy
Nad ubogą Litwina chatką; w stronie wschodu
Widać z bielszego nieco na niebie obwodu,
Że słońce wstało, tędy ma zstąpić na ziemię,
Lecz idzie niewesoło i po drodze drzemie.

Za przykładem niebieskim wszystko się spóźniło
Na ziemi; bydło późno na paszę ruszyło
I zdybało zające przy późnym śniadaniu;
One zwykły do gajów wracać o świtaniu,
Dziś, okryte tumanem, te mokrzycę chrupią,
Te, jamki w roli kopiąc, parami się kupią
I na wolnym powietrzu myślą użyć wczasu;
Ale przed bydłem muszą powracać do lasu.

I w lasach cisza. Ptaszek zbudzony nie śpiewa.
Otrząsnął pierze z rosy, tuli się do drzewa,
Głowę wciska w ramiona, oczy znowu mruży
I czeka słońca. Kędyś u brzegów kałuży
Klekce bocian; na kopach siedzą wrony zmokłe,
Rozdziawiwszy się, ciągną gawędy rozwlekłe,
Obrzydłe gospodarzom, jako wróżby słoty.
Gospodarze już dawno wyszli do roboty.”

(Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga szósta)

Wschód Słońca i przebudzenie się przyrody — Słońce i życie — to zjawiska, które w umyśle 

ludzkim łączą się z sobą nierozerwalnie. Nie ma życia bez Słońca — czuł to człowiek pierwotny. 
Gdyby Słońce zgasło, Ziemia zamarłaby w okowach zimna i lodu.

Człowiek   jest   istotą   dzienną.   Nawet   niewielka   przerwa   w   biegu   dnia,   spowodowana 

całkowitym zaćmieniem Słońca przez Księżyc, jest dla niego przeżyciem.

Rytm   życia   człowieka   to   rytm   zmiany   dnia   i   nocy,   rytm   nigdy   w   dziejach   ludzkości   nie 

naruszony.

I choć w czasie pewnych lokalnych katastrof, np. wybuchu wulkanu, jakiś obszar powierzchni 

Ziemi może znaleźć się w ciemnościach za dnia, a nawet w ciągu kilku dni, i choć chwilowo 
ogarnie ludzi nieuświadomionych przerażenie na myśl, że Słońce się już nie ukaże, otrząsną się z 
tego rychło, gdy znów ujrzą jego promienie.

Rytm zmian dnia i nocy nie wszędzie na Ziemi jest jednakowy. Na samych biegunach zarówno 

dzień, jak i noc trwa prawie pół roku. W pobliżu bieguna noc zimowa ciągnie się kilka miesięcy, a 
na biegunie — pół roku, ale i dzień letni nie trwa krócej.

Jeżeli jednak obliczymy średnią długość wszystkich dni i nocy okaże się, że każde miejsce na 

kuli ziemskiej, czy to przy równiku, czy przy biegunie, ma w sumie w ciągu roku tyle godzin dnia 
co nocy.

Wiemy jednak, że nawet w tym miejscu, gdzie mieszkamy, dni w roku nie są jednakowe. Inny 

jest dzień zimowy niż letni; inaczej wtedy i o innej porze wschodzi Słońce, inną drogą wędruje po 
niebie i inaczej wygląda jego zachód.

background image

Ale   nawet   ten   sam   dzień   kalendarzowy   w   różnych   miejscach   na   kuli   ziemskiej   wygląda 

inaczej.

Dziś, gdy odkryliśmy już wszystkie krainy na Ziemi, wiemy, jak różny jest przebieg tego 

samego dnia kalendarzowego na biegunie północnym i południowym, u nas — między biegunem a 
równikiem, i na samym równiku.

Słońce w zenicie

Jesteśmy na wyspie Jawie, leżącej w pobliżu równika w południowo-wschodniej Azji.
Jakże   inaczej   wygląda   tu   dzień   niż   u   nas.   Słońce   wschodzi   w   różowawej   mgle.   Wschód 

następuje   bardzo   szybko,   prawie   nagle.   O   godzinie   szóstej   Słońce   jakby   wyskakuje   zza 
widnokręgu. Nie ma właściwie świtu. Słońce od razu zalewa potokami światła całą okolicę. Barwy 
przyrody w słońcu grają wszystkimi odcieniami. Na niebie nie ma najmniejszej chmurki. Kolor 
nieba jest szaroniebieski, nieco odmienny od naszego. Na jego tle pięknie odcinają się korony 
drzew,   których   liście   drżą   pod   każdym   tchnieniem,   wiatru.   Cienie,   początkowo   długie,   maleją 
bardzo gwałtownie. Słońce bowiem wznosi się szybko do góry.

Temperatura wczesnego ranka równa jest temperaturze naszego czerwcowego południa.
Zbliża się godzina dwunasta. Słońce wznosi się tu wysoko. U nas nigdy nie osiąga wierzchołka 

sklepienia nie bieskiego zwanego zenitem. Tutaj praży wprost nad głowami wysyłając na ziemię 
zupełnie   pionowo   promienie.   Robi   się   coraz   bardziej   gorąco.   Na   czystym   niebie   ukazują   się 
obłoczki. Upał staje się nie do zniesienia. Słońce dosłownie pali. Nikt nie odważyłby się wyjść teraz 
z domu bez okrycia głowy. Robi się parno, duszno. Najmniejszy ruch ciała wywołuje obfite pocenie 
się. Ale nie przynosi to żadnej ulgi, gdyż pot nie paruje w przesiąkniętym wilgocią powietrzu i nie 
chłodzi skóry.

Cień marynarza, gdy Słońce jest w zenicie

W przyrodzie zapanowała całkowita cisza podobnie 

jak   u   nas   przed   silną   burzą.   Nawet   listek   nie   zadrży. 
Słońce jest nad naszymi głowami. Ktoś zwraca uwagę, że 
zgubiliśmy   swój   cień.   Aby   spojrzeć   w   Słońce,   trzeba 
przechylić głowę zupełnie w tył. Rzeczywiście, zamiast 
cienia   widzimy   ciemniejszą   plamę   koło   naszych   stóp. 
Drzewa też rzucają dziwny cień. Jest to cień korony. Cień 
policjanta,   który   reguluje   ruch   pałeczką,   to   cień   jego 
wyciągniętych rąk.

Upał   trudny   do   opisania.   Zaglądamy   do   studni. 

Powierzchnia   wody   w   studni   razi   swym   blaskiem, 
oświetlona padającymi prostopadle promieniami Słońca. 
Nic podobnego nie widzieliśmy nigdy u nas.

Gorące   powietrze   nasycone   wilgocią   przypomina 

nam   atmosferę   cieplarni.   Wtem   niebo   zaczyna   się 
zaciągać   gęstymi,   czarnymi   chmurami.   Wilgotne   powietrze,   rozgrzane   od   rozpalonej   Słońcem 
ziemi, wznosi się ku górze, ochładza się tam i wydziela wilgoć w postaci chmur coraz cięższych, 
ciemniejszych, groźnych. Zrywa się gwałtowny wiatr, który szarpie i przegina smukłe pnie drzew.

Robi się prawie ciemno. Spada kilka kropel deszczu. Rozlega się ogłuszający łoskot piorunów. 

Błyskawice rozdzierają ciemne chmury... Po chwili spada taka ulewa, jakiej my w Polsce wcale 
sobie nie możemy wyobrazić. Strumienie wody deszczowej odłamują niekiedy całe gałęzie. Taki 
sam los spotykać może i wierzchołki palm. Biada temu, kto wpadnie pod ten grad gałęzi!

Na szczęście burza się kończy; trwa nie dłużej niż godzinę. Deszcz ustaje powoli, woda spływa 

i przed zachodem można już pójść na spacer.

background image

O godzinie osiemnastej Słońce zachodzi równie szybko, jak wzeszło o godzinie szóstej rano.
Następnego   dnia   wszystko   powtarza   się   od   początku.   I   tak   co   dzień,   dopóki   trwa   pora 

deszczowa.

Taki jest rozkład dnia tam, gdzie promienie słoneczne padają prostopadle i gdzie jest dużo 

wilgoci.

Dzień i noc raz do roku

A teraz przenieśmy się latem, w czerwcu, w okolice bieguna północnego. Przytoczę tu urywki z 

książki Uszakowa pt. Po nie tkniętym ludzką stopą lądzie.

„Ustalił się dzień polarny. Słońce nie zachodzi. Potoki światła spadają na zaśnieżoną, skutą lodem, 

stężałą od mrozu Arktykę. Teraz będziemy mieli jasne niebo nawet o północy w ciągu całych czterech 
miesięcy. Gdzie jeszcze na Ziemi można być świadkiem takich dziwów? Tylko na biegunie południowym. 
Mamy tu u nas przez cztery miesiące w roku dzień i przez cztery miesiące noc.

A zatem jest lato. Mrozy słabną. Ale nawet wtedy, gdy termometr wskazuje 20°  mrozu, słońce robi 

swoje. Ciemne przedmioty wystawione na słońce ulegają silnemu ogrzaniu. Śnieg na nich topnieje, zmienia 
się w lodowe kryształy lub też po prostu paruje. Korzystamy z każdej wolnej chwili i wygrzewamy się na 
słońcu. Nastrój ogólnie bardzo dobry. Minęła bowiem najtrudniejsza pora roku — ciemna noc polarna.

A jednak ubrani jesteśmy tak jak zimą. Na bawełnianej bieliźnie spodnie z futra młodego rena, sierścią 

do   wewnątrz,   dalej   —   flanelowa   koszula,   gruby   wełniany   sweter   i   futrzana   koszula,   też   sierścią   do 
wewnątrz. Futrzane odzienie podszyte jest jedwabną tkaniną impregnowaną, która chroni ciało od wiatru i 
wilgoci.

Na   nogach   nosimy   wełniane   skarpety,   futrzane   pończochy  i   pimy,   czyli  buty  ze   skóry  jeleniej,   z 

podeszwą ze skóry niedźwiedziej i grubymi filcowymi wkładkami. Głowę chroni futrzany kaptur, ręce zaś 
— futrzane rękawice.”

Piękny i  niezwykły jest  widok  Słońca,  kiedy na  początku lata  o  północy  opuszcza  się  do 

widnokręgu, dotyka go tylko, znowu podnosi się niewysoko i dokonuje obrotu przez całą dobę na 
sklepieniu widnokręgu.

Przenieśmy się teraz w tym samym dniu o tej samej porze w okolice bieguna południowego. 

Rozsiadł się tu potężny ląd Antarktydy, półtora raza większy od Europy, pokryty grubą warstwą 
lodu.   Ta   straszliwa   pustynia   lodowa   w   czasie   nocy  polarnej   pogrążona   jest   w   ciemnościach   i 
zupełnie pozbawiona życia. Żaden człowiek nie odważy się zapuszczać o tej porze w głąb lądu. 
Tylko co kilka lat na wybrzeżu zimuje tu jakaś wyprawa badawcza.

Gdy u nas jest początek lata i dni są najdłuższe, gdy w okolicach bieguna północnego świeci 

bez przerwy Słońce, tu panuje nieustanna noc, rozświetlona tylko wspaniałymi zorzami polarnymi.

Tak, dzień jest darem Słońca, ale jakże nierównomiernie obdarza ono w tym samym dniu swym 

światłem różne części kuli ziemskiej.

Uderza nas w tym wszystkim jeszcze jedno. Przy równiku Słońce świeci tylko 12 godzin, a dni 

są bardzo gorące; przy biegunie natomiast, gdzie dzień latem trwa bez przerwy kilka miesięcy, 
wieczne śniegi i lody nie topnieją — jest zimno.

A zatem stopień ogrzania Ziemi przez Słońce zależy nie tylko od długości dnia.

background image

II. NA ZIEMSKIEJ KARUZELI

W poprzednim rozdziale podaliśmy opis dnia w różnych miejscach naszego globu. Widzimy, że 

różnice są olbrzymie. Na tej samej kuli ziemskiej — przy równiku człowiek omdlewa z upału, a 
przy biegunie w tym samym dniu kalendarzowym, o tej samej nawet godzinie, musi się ubierać w 
futra, aby się uchronić przed zimnem. Mało tego, gdy na równiku dzień i noc trwają równo po 12 
godzin, to na przykład w okolicach bieguna północnego w letniej porze roku Słońce wcale nie 
zachodzi, a zimą znów wcale nie wschodzi i panuje nieustanna noc.

Ziemia oglądana od strony bieguna. Strzałka wskazuj kierunek obrotu Ziemi dookoła osi

Jeżeli mówimy, że dzień jest darem Słońca, to może i te wszystkie dziwne różnice i zmiany też 

zależą od Słońca. Jak to wyjaśnić? Ludzie dawno się nad tym zastanawiali. Dziś możemy to sobie 
wytłumaczyć bez trudu.

Ziemia jest kulą, Słońce może oświetlić ją tylko z jednej strony. Na tej połowie kuli ziemskiej, 

na którą pada światło słoneczne, jest dzień. Na drugiej połowie, która pozostaje w cieniu, jest noc.

Czy zawsze ta sama połowa kuli ziemskiej jest oświetlona lub też znajduje się w cieniu?
Dlaczego mamy na całym świecie w ciągu roku zmiany — raz jest chłodniej, raz ciepłej; 

innymi   słowy,   dlaczego   mamy   pory  roku?   Dlaczego   dzień   raz   jest   dłuższy,   raz   krótszy,   a   na 
biegunach na przemian przez pół roku trwa dzień albo noc?

Jak sobie to wszystko wytłumaczyć?
Jest na to rada. Aby zrozumieć istotę tych wszystkich zjawisk, trzeba na pewien czas oderwać 

swój   wzrok   i   myśli   od   najbliższego   otoczenia   i   wznieść   się   w   wyobraźni   na   wysokość 
kilkudziesięciu tysięcy kilometrów ponad Ziemię.

Uczeni   dobrze   poznali   budowę,   powierzchnię   i   wymiary   Ziemi,   zbadali   najbliższe   jej 

sąsiedztwo w przestrzeni, dziś więc nie jest bardzo trudno wyobrazić sobie, jak wygląda Ziemia z 
daleka, z odległości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów, a nawet z Księżyca.

Skorzystajmy więc z tej możliwości i wybierzmy się w wyobraźni w taką podróż do odległego 

punktu   obserwacyjnego,  aby  móc  stamtąd  ogarnąć  wzrokiem  całą  oświetloną   Słońcem  półkulę 
Ziemi. Może w ten sposób wyjaśnimy sobie pochodzenie dnia i nocy oraz pór roku.

A więc w drogę. Jest 22 czerwca. Koniec nocy. Po chwili już znajdujemy się w nieruchomym 

background image

punkcie obserwacyjnym leżącym w odległości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów od Ziemi.

Oświetlenie kuli ziemskiej latem 21 czerwca

Rozglądamy się. Dziwne uczucie wywołuje w nas widok, który się przed nami roztacza. Ze 

wszystkich stron, z góry i z dołu, otacza nas czarne, aksamitne niebo, pokryte olbrzymią ilością 
gwiazd. Widać ich tu znacznie więcej niż z Ziemi. Nie przeszkadzają nam ani mgły, ani chmury. 
Gwiazdy nie migocą. Widzimy też i Słońce — świeci jaskrawym, białym światłem, ale tarczę jego 
otacza piękna srebrzysta korona. Na czarnym tle nocnego nieba Słońce świeci oślepiająco.

Odwracamy się (oczywiście w wyobraźni) i szukamy Ziemi. Oto jest. Wygląda jak duża, dość 

jasna kula. Oglądaliśmy nieraz model Ziemi w szkole, w postaci globusa. Ale globus — to kula, na 
której oceany i morza poznaczone są ciemniejszymi i jaśniejszymi barwami niebieskimi, a lądy — 
barwami brązowymi, żółtymi i zielonymi.

Kula ziemska, oglądana z odległości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów, w przeciwieństwie do 

Księżyca ma kształty nieco zatarte, niewyraźne; poza tym niektóre obszary są silnie zamglone lub 
nawet zasłonięte całkowicie chmurami. Mimo to rozpoznajemy na niej wiele szczegółów, które 
znamy   z   map   i   globusa.   Nasz   punkt   obserwacyjny   jest   tak   położony,   że   na   zachodzie   tarczy 
ziemskiej widzimy jak gdyby kawałek tarczy pogrążony w ciemności.

Powoli rozróżniamy szczegóły na powierzchni Ziemi. Na górnej stronie tarczy, ale nie na samej 

górze — widzimy okrągławą, białą plamę. To północne okolice podbiegunowe. Mimo że cały ten 
obszar zalany jest światłem słonecznym, pokrywają go zwały lodów.

Szukamy   wzrokiem   takiej   samej   białej   plamy   wokół   bieguna   południowego,   ale   jej   nie 

dostrzegamy. Wygląda to tak, jak gdyby Ziemia nachyliła się ku Słońcu półkulą północną, która jest 
teraz oświetlona w znacznej swej części. Półkula południowa natomiast jest odchylona nieco od 
Słońca, tak że promienie słoneczne oświetlają ją tylko częściowo.

Obserwujemy dalej. Przyglądając się lądowi Azji stwierdzamy, że zmienia on swe położenie. 

Trudno   to   dostrzec   od   razu,   ale   przy   dłuższej   obserwacji   występuje   wyraźnie.   Po   chwili 
stwierdzamy, że wszystkie dostrzeżone przez nas miejsca na oświetlonej części powierzchni kuli 
ziemskiej przesuwają się ku wschodowi; od zachodu zaś w obszar światła wchodzą coraz to nowe 
kraje. Tak jest niewątpliwie. Wszystko się przesuwa z zachodu na wschód, bo Ziemia się obraca 
właśnie w tym kierunku wokół swojej osi jak bąk i tak, jak to się często zdarza u bąka, obraca się w 
położeniu nieco pochylonym. Największe przesunięcia dostrzegalne są w środkowej części tarczy, 
tam gdzie na globusie przebiega linia dzieląca Ziemię na półkulę północną i południową, czyli przy 
równiku.

Teraz, gdy nasze oko oswoiło się już z widokiem oświetlonej półkuli ziemskiej, widzimy, że od 

zachodu z cienia nocnego powoli wysuwają się coraz to nowe lądy i morza i przesuwają się ku 
wschodowi, te zaś, które są obecnie na wschodzie, kryją się za krzywizną Ziemi.

A   więc   stwierdziliśmy,   że   Ziemia   obraca   się   dookoła   swej   osi   z   zachodu   na   wschód. 

Przywykliśmy do maszyn, w których koła obracają się dookoła swych metalowych osi. Ale oś 

background image

Ziemi jest niewidzialna, nie istniejąca. Przecież i bąk obraca się dookoła niewidzialnej osi.

Jest godzina trzecia rano.* Cała Europa wschodnia wysunęła się już z nocnego cienia i kąpie 

się w słońcu. Widzimy wyraźnie, jak stopniowo z cienia, a później półcienia wysuwa się do światła 
wschodnia Polska, a po 40 minutach już cały obszar Polski, z Bałtykiem na północy i Karpatami na 
południu, jest w słońcu.

Około   godziny   dwunastej   Polska   znajduje   się   na   wprost   nas;   jest   najlepiej   oświetlona, 

przedmioty rzucają najkrótszy cień. Po południu obszar Polski stopniowo zbliża się ku wschodniej 
części tarczy.

Około   godziny   dwudziestej   pierwszej   kraj   nasz   kryje   się   w   ocienionej   stronie   Ziemi   — 

wchodzi w noc. Potęga światła ustaje, ludzie udają się na spoczynek. O trzeciej rano następnego 
dnia Polska znów wynurzy się z zachodniego cienia.

Każdy z nas, będąc w Warszawie, Gdańsku, czy też gdziekolwiek indziej w Polsce, przejechał 

na obracającej się Ziemi dookoła osi w ciągu doby ponad 20 000 km — około 6000 km w cieniu, 
resztę zaś w Słońcu. Miał zatem długi dzień i krótką noc. A dzieje się tak dlatego, że większa część 
półkuli północnej na skutek pochylenia osi ku Słońcu jest oświetlona.

A więc lato — to dłuższy dzień, to dłuższa podróż w słońcu, a krótsza w cieniu nocy.

Długość dnia 21 czerwca na półkuli północnej

Przyjrzyjmy   się   teraz,   co   się   dzieje   na   biegunie   północnym.   Biegun   i   jego   okolice   są 

wystawione na światło słoneczne i ani na chwilę nie wchodzą w cień. Dzień trwa tam 24 godziny, 
Słońce nie schodzi z nieba, ale nie może stopić całej masy lodów i śniegu i mimo że jest lato, ludzie 
muszą chodzić odziani w futra. To jeden z pozornych dziwów natury.

A co się dzieje na półkuli południowej? Gdy na półkuli północnej jest lato, półkula południowa 

jest odchylona wraz z dolną częścią osi od Słońca; biegun południowy znajduje się stale w cieniu 
—   panuje   tam   nieprzerwana   noc.   Na   pozostałej   części   półkuli   południowej   podróż   dzienna   w 
słońcu trwa krótko, a w cieniu nocy długo: jest tam zima. Skąd się biorą te różnice?

Widzimy, jakie zmiany w oświetleniu powoduje obrót Ziemi dokoła nachylonej osi.
Obserwując dokładnie obrót Ziemi dokoła osi nie zauważyliśmy, że w tym czasie cała kula 

ziemska przesunęła się w naszym polu widzenia trochę w bok. Cóż to się stało?

Otóż Ziemia poza obrotem dokoła swej osi wędruje jeszcze dookoła Słońca — z szybkością 

trzydziestu kilometrów na sekundę. Dlaczegośmy od razu tego ruchu nie spostrzegli? Po pierwsze 
—   zajęci   byliśmy  obrotem   Ziemi   dokoła   osi,   a   po   wtóre   szybkość   trzydziestu   kilometrów   na 
sekundę dla takiego olbrzyma jak Ziemia — to wcale niedużo. Średnica Ziemi wynosi ponad 13000 
km, a więc Ziemia posuwa się o swą „długość” w ciągu siedmiu minut. Samochód natomiast,

* Według czasu polskiego.

background image

jadący z szybkością 90 km na godzinę, czyli 1500 m na minutę, na sekundę posuwa się o 25 m, 
czyli o 5—6 swych długości. Toteż ruch Ziemi mimo dużej szybkości wydałby się nam raczej 
powolny   i   majestatyczny.   Z   odległości   kilkudziesięciu   tysięcy  kilometrów   będzie   się   wydawał 
jeszcze powolniejszy.

Cóż ma wspólnego ten ruch z oświetleniem słonecznym? Zaraz zobaczymy i przekonamy się, 

że ma dużo wspólnego.

Jeżeli  po  trzech  miesiącach,  tj.  22  września,  znajdziemy się   znów  w  tym   samym   punkcie 

obserwacyjnym  między Słońcem  i  Ziemią,  zobaczymy,   że  nasza   planeta  ustawiona   jest  wobec 
Słońca inaczej. Oto obie półkule — północna i południowa — oświetlone są zupełnie jednakowo, 
przy tym w czasie obrotu w ciągu doby każdy punkt na powierzchni Ziemi jest 12 godzin w słońcu 
i 12 godzin w cieniu nocy. U nas wtedy jest po lecie jesień, a na półkuli południowej — po zimie 
wiosna.

Oświetlenie kuli ziemskiej na wiosnę lub w jesieni

Oświetlenie kuli ziemskiej 21 grudnia

Gdy   powtórzymy   nasze   obserwacje   22   grudnia,   zobaczymy   znów   inny   obraz.   Wtedy 

południowa część kuli ziemskiej wysunięta jest ku Słońcu, a północna odchylona. Oś wirującej 
Ziemi   jest   tak   pochylona,   że   Słońce   oświetla   większą   część   powierzchni   półkuli   południowej, 
natomiast   większa   część   powierzchni   półkuli   północnej   jest   w   cieniu.   Na   przykład   Warszawa 
podróżuje   dookoła   osi   tylko   około   8   godzin   w   świetle,   a   około   16   godzin   w   cieniu.   Biegun 
północny jest zupełnie nie oświetlony i panuje tam nieustanna noc. Natomiast biegun południowy 
jest   nieustannie   oświetlony   przez   Słońce.   Na   półkuli   południowej   są   wtedy   najdłuższe   dnie   i 
najkrótsze noce.

background image

Dnia 22 marca Ziemia jest znów tak samo ustawiona do Słońca jak 22 września. Wtedy znów 

obie półkule — północna i południowa — są oświetlone jednakowo i każde miejsce na Ziemi 
przebiega w ciągu doby 12 godzin w słońcu i 12 godzin w cieniu.

Widzimy   więc,   że   pochylenie   osi   ziemskiej   powoduje   w   czasie   rocznej   wędrówki   Ziemi 

dookoła Słońca lepsze oświetlenie raz półkuli południowej, raz północnej.

A zatem obrót Ziemi dookoła Słońca oraz pochylenie jej osi powoduje zmiany w oświetleniu, 

co z kolei wywołuje zmiany pór roku.*

Mówiliśmy, że lato jest porą długich dni, a zima — długich nocy.
Na równiku dzień ma zawsze prawie 12 godzin, a upały są trudne do zniesienia. Na biegunie 

natomiast latem dzień trwa prawie 6 miesięcy bez przerw nocnych, a mimo to w ciągu całego lata 
promienie nie mogą stopić powłoki lodowej.

Widzimy więc, że siła oświetlenia nie zależy tylko od czasu padania promieni słonecznych, ale 

jeszcze od czegoś innego. Od czego więc?

* Czytelnik interesujący się tym zagadnieniem znajdzie jego szersze wyjaśnienie w książce T. Jarzębowskiego pt. 

O Słońcu, Ziemi i Księżycu, wyd. PWPN Wiedza Powszechna 1954.

background image

III. O PROMIENIACH PROSTOPADŁYCH I POCHYŁYCH, 

CZYLI O DŁUGIM I KRÓTKIM CIENIU

Promień światła słonecznego, jak i każdego innego światła, ma jedną bardzo ważną właściwość 

– biegnie po linii prostej. W starożytności, kiedy przyrządy pomiarowe były bardzo niedokładne, 
taki prosty promień światła słonecznego mógł służyć do pomiarów niekiedy bardzo ważnych dla 
człowieka.

I dziś jeszcze, mimo rozwoju techniki, do pewnych bardzo dokładnych pomiarów używamy 

promieni Słońca. Na przykład gdy płyniemy okrętem po otwartym morzu, gdzie nie ma żadnych 
znaków   ani   drogowskazów,   i   chcemy   wiedzieć,   gdzie   się   znajdujemy,   czy   posuwamy   się   we 
właściwym kierunku. Otóż można to ustalić przy pomocy promieni słonecznych, chwytanych w 
południe przez specjalny przyrząd, zwany sekstansem.

Starożytni Grecy byli narodem kupców i żeglarzy. Znali niewielką część powierzchni Ziemi — 

tylko te kraje, do których mogli dotrzeć drogą morską na swych niewielkich okrętach. Nie znali 
kompasu, orientowali się więc w dzień według Słońca, a w nocy według gwiazd, zaś dla większej 
pewności   żeglowali   raczej   w   pobliżu   wybrzeży.   Podróże   trwały   bardzo   długo,   ale   żegluga 
przybrzeżna przynosiła podwójną korzyść. Trudniej było zbłądzić, a w razie burzy szukało się 
schronienia   w   zacisznej   zatoce.   Jednocześnie   można   było   badać   obszary  nadmorskie,   zakładać 
kolonie i eksploatować bogactwa naturalne.

Sekstans — przyrząd do określania położenia

okrętu przy pomocy promieni słonecznych

Po   kilku   stuleciach   takiej   dość   prymitywnej 

żeglugi   Grecy   poznali   wiele   krain,   leżących   nad 
Morzem Śródziemnym i Czarnym. Wypływali na 
Ocean Atlantycki docierając do Wysp Brytyjskich. 
Są   dane,   że   zapuszczali   się   nawet   aż   do   mórz 
północnych, gdzie w zimie spotykały ich pływające 
góry lodowe. Znali więc zimny klimat północnej 
Europy i gorący południowego Egiptu.

Stwierdzili też, że w krainach północnych Słońce nawet w południe nie wznosi się tak wysoko 

nad widnokręgiem jak w południowych.

W południowym Egipcie, gdy Słońce latem w południe znajduje się nad głowami ludzi w 

najwyższym punkcie sklepienia niebieskiego, czyli w zenicie, promienie padają prawie prostopadle. 
Panuje wtedy straszliwy upał, który całkowicie wypala roślinność.

Natomiast w  krainach północnych  Słońce zimą nie wznosi się wysoko nad widnokręgiem, 

promienie padają ukośnie i nie mogą nawet roztopić śniegu.

Grecy   wywnioskowali   zatem,   że   siła   promieni   słonecznych   zależy   od   ich   pochylenia. 

Pochylenie nazywa się po grecku „klimat”. Słowo to utrzymało się do dziś dnia w nauce. Ma 
obecnie znaczenie szersze i obejmuje szereg zjawisk, o których będziemy jeszcze mówili.

Grecy na podstawie licznych  obserwacji  w różnych poznanych krainach stwierdzili, że im 

bardziej pochyło padają promienie, tym słabiej ogrzewają powierzchnię Ziemi. Najsilniej grzeją 
padając prostopadle lub prawie prostopadle, co nigdy się nie zdarza u nas ani na biegunie.

Obliczono,   że   promienie   padające   nawet   trochę   pochyło   dają   dwa   razy   mniej   ciepła   niż 

prostopadłe. Promienie Słońca znajdującego się tuż nad widnokręgiem dają dwanaście razy mniej 
ciepła niż promienie Słońca w zenicie.

Promienie słoneczne padające na Ziemię są do siebie równoległe. Teraz czytelnik musi sobie 

przypomnieć zjawisko, które pewnie nieraz oglądał. Oto światło słoneczne wpadające do ciemnej 
izby przez szczeliny w zamkniętych okiennicach tworzy jasne smugi, tym lepiej widoczne, im 

background image

więcej w powietrzu jest kurzu.

Schematyczny rysunek przedstawiający wpływ pochylenia promieni słonecznych na klimat. Po prawej stronie widzimy, 
że ilość promieni słonecznych padająca na jedną i tę samą powierzchnię zależna jest od pochylenia promieni. Im 
bardziej pochyłe są promienie, tym mniej ich pada na tę samą powierzchnię. Po lewej stronie — strefy klimatyczne 
Ziemi.

Promienie Słońca w zależności od pochylenia przebiegają przez atmosferę drogę dłuższą lub krótszą; najkrótszą przy 
równiku, najdłuższą przy biegunach.

Łatwo stwierdzić, że te smugi świetlne są proste i równe jak najbardziej dokładna linia. Jeżeli 

światło wpada do ciemnej izby przez kilka drobnych szczelin, widzimy wtedy kilka lub kilkanaście 
prostych,   jasnych,   cienkich   smug.   Odległość   między   nimi   jest   wszędzie   jednakowa.   O   liniach 
prostych, które biegną obok siebie i nigdzie się z sobą nie spotykają, mówimy, że są do siebie 
równoległe — jak szyny kolejowe ułożone na torze.

background image

Jak zdołaliśmy stwierdzić, promienie słoneczne są do siebie równoległe. *
Ale zaraz ktoś powie, że coś jest tu chyba nie w porządku. Przecież gdy oglądamy promienie 

Słońca   przedzierające   się   przez   szczeliny   w   chmurach,   widzimy   wyraźnie,   że   rozchodzą   się 
wachlarzowato na różne strony, a wtedy można stwierdzić, że promienie Słońca nie są równoległe.

Wyjaśnimy to sobie. Każdy wie doskonale, że szyny kolejowe ułożone na torze są równoległe; 

a jednak, gdy patrzymy wzdłuż toru w stronę widnokręgu, wydaje nam się wyraźnie, że zbliżają się 
do siebie, a nawet że gdzieś daleko łączą się z sobą. Wiemy jednak, że jest to złudzenie.

Takiego   samego   złudzenia   doznajemy,   gdy   patrzymy   na   wiązki   promieni   słonecznych 

wychodzących gdzieś z daleka — od Słońca. Jeżeli Słońce jest wysoko nad chmurami, wtedy 
wydaje się nam, że promienie schodzą się gdzieś wysoko nad nami (patrz rysunek na str. 42). A 
jednak są one równoległe.

Grecy   sądzili   początkowo,   że   Ziemia   jest   płaska   i   że   wobec   tego   wszystkie   równoległe 

promienie powinny być jednakowo pochylone. Okazało się jednak, że w różnych miejscowościach 
padają one pod innym kątem do powierzchni Ziemi: bardziej pochyło na północy, a prawie lub 
zupełnie prostopadle na południe od nas — przy równiku.

Grecy rozumowali, że jeżeli Ziemia jest płaska, a promienie Słońca równoległe, to cienie przedmiotów o tej samej 
porze dnia powinny być na całej kuli ziemskiej jednakowo długie. Pomiary jednak przekonały ich, że im dalej od 
równika, tym cienie są dłuższe. Doszli więc do wniosku, że Ziemia musi być wypukła.

  Jeżeli promienie są równoległe, a padają na powierzchnię Ziemi z różnym pochyleniem, to 

znaczy, że Ziemia nie jest płaska. Później uczeni greccy znaleźli na to liczne dowody. Co więcej — 
zaczęli przypuszczać, że Ziemia jest kulą, a jeden z nich, Eratostenes (III w. przed naszą erą), 
obliczył   na   podstawie   pomiarów   pochylenia   promieni   słonecznych   wymiary   Ziemi   i   to   tak 
dokładnie, że jak stwierdzono 2000 lat później — prawie się nie omylił.

Widzimy,   jak   Grecy   potrafili   dobrze   obserwować,   co   się   wokół   nich   dzieje,   a   przy   tym 

połączyć i spożytkować te wiadomości, które uzyskali z długotrwałej obserwacji przyrody.

W poprzednim rozdziale opisaliśmy, jak w czasie obrotu Ziemi dookoła osi Polska w południe 

znajduje się na wprost Słońca. Dla mieszkańców Polski Słońce wtedy zajmuje najwyższe położenie 
na sklepieniu niebieskim i najsilniej grzeje. W tym samym czasie południe jest w Szwecji, części 
Norwegii, w Słowacji, na Węgrzech, w Jugosławii, Albanii i Libii w północnej Afryce. Mimo że w

* Promienie wychodzące ze Słońca rozchodzą się na wszystkie strony. Na Ziemię, jak się później przekonamy, 

pada tylko mniej niż jedna dwumiliardowa część promieniowania Słońca. W tak małej wiązce promienie są praktycznie 
równoległe.

background image

tych krajach jest w tym samym czasie południe i Słońce stoi najwyżej, nie jest jednak wszędzie tak 
samo. Słońce na biegunie wznosi się w południe ledwo nad widnokręgiem, w Szwecji nieco wyżej, 
w Polsce jeszcze wyżej, a w Libii, na północnej Saharze tuż nad głową. Mówimy, że jest w zenicie.

Droga   jaką   pozornie   przebiega   Słońce   po   niebie:   przy 
biegunie (u góry), między równikiem i biegunem (w środku) 
i przy równiku (u dołu)

Jakie   to   wywołuje   skutki,   widzimy   na 

rysunkach.   Słońce   latem   świeci   w   okolicach 
bieguna w ciągu całej doby zataczając po niebie 
całkowity krąg. Nie zachodzi i pozostaje na niebie 
bez przerwy, ale jak widzimy, nigdy nie wznosi 
się wysoko nad widnokręgiem, promienie padają 
ukośnie,   grzeją   tak   słabo,   że   nie   mogą   nawet 
stopić wiecznych śniegów.

Zastanówmy się, dlaczego promienie pochyłe 

grzeją słabiej, a promienie padające wprost z góry, 
prostopadle, grzeją mocniej. Najlepiej wyjaśni to 
rysunek.   Słońce   jest   wysoko,   wiązka   promieni 
pada   prostopadle   na   pewną   powierzchnię.   Gdy 
Słońce   będzie   niżej,   wysyłając   swe   promienie 
ukośnie,   zobaczymy,   że   nie   wszystkie   na   nią 
padają; a gdy opuści się jeszcze niżej, na tę samą 
powierzchnię   padnie   tylko   mała   część   wiązki 
promieni świetlnych.

Chodzi   tu   zatem   o   to,   że   przy   większym 

nachyleniu na tę samą powierzchnię pada o wiele 
mniej   promieni   niż   przy  mniejszym   nachyleniu. 
Najcieplej jest w południe latem, kiedy promienie 
padają bardziej pionowo.

Czy u nas promienie Słońca nigdy nie padają 

prostopadle? Ależ tak, padają czasem prostopadle 
— nawet zimą. Czyście nigdy w mroźny dzień w

Ta   sama   wiązka   promieni   słonecznych   padając   prostopadle   ogrzewa   powierzchnię   AB,   padając   zaś   ukośnie   na 
powierzchnię kilkakrotnie większą AC ogrzewa ją znacznie słabiej.

południe nie słyszeli, jak z rynien na domach dochodzą dźwięki przypominające kapanie wody. 

background image

Tak, w rynnach dudnią krople wody spływające z topniejącego na dachu śniegu. Mimo że to zima, 
mimo że mróz, około południa śnieg na pochyłym dachu topnieje w promieniach Słońca. Topnieje 
dlatego, że w pewnym momencie pochyłe promienie około południa padają na dachy prostopadle. 
Jak już wiemy, wtedy na jednostkę powierzchni dachu pada najwięcej promieni słonecznych. Mimo 
mrozu  mogą  one  stopić  część leżącego  na dachu  śniegu.  Trwa  to jednak   niedługo.  Słońce  się 
przesuwa, promienie padają bardziej pochyło i już działanie ich słabnie.

Promienie Słońca padają czasami na pochyły 
dach prawie prostopadle nawet zimą.

To samo zjawisko możemy obserwować na zboczach górskich. Pochyłe promienie mogą padać 

na wystawione ku Słońcu pochyłe zbocze górskie prostopadle i grzeją wtedy dość mocno — nawet 
w   zimie.   W   Tatrach   na   niektórych   zboczach   południowych   zimą   w   południe   różnica   między 
temperaturą mierzoną na zboczu nasłonecznionym i w cieniu (za jakąś skałą) wynosi czasami około 
20°.

 Przy naświetlaniu jednostronnym przedmiot nieprzezroczysty zatrzymuje promienie słoneczne, 

a za tym przedmiotem powstaje miejsce nie oświetlone, którego zarys jest podobny do zarysu 
przedmiotu.   Jest   to   cień.   Promienie   Słońca   padające   na   przedmiot   pochyło   dają   cień   dłuższy; 
promienie padające mniej pochyło — krótszy. Promienie Słońca padające na jakiś przedmiot z góry 
dają cień najmniejszy. Długość cienia zależy więc od nachylenia promieni.

Grecy obliczali stopień pochylenia promieni słonecznych na podstawie obserwacji długości 

cienia.

Długie cienie mamy rano i przed wieczorem — zimą; krótkie w południe — latem.
Te właściwości cienia słonecznego odgrywały niegdyś w życiu ludzi bardzo ważną rolę.
Słońce,   a   właściwie   dzienne   zmiany   jego   położenia   na   niebie   były   najstarszym   zegarem. 

Ludzie pierwotni rozróżniali tylko cztery pory dnia: ranek: — po wschodzie Słońca, południe — 
najwyższe położenie Słońca, wieczór — po zachodzie Słońca i noc — kiedy nie ma Słońca.

Starożytny zegar słoneczny

background image

Nowoczesny zegar słoneczny

Później, gdy organizacja pracy produkcyjnej wymagała dokładniejszego podziału dnia, znów 

pomogło Słońce, a właściwie cień.

Już przed trzema tysiącami lat kapłani egipscy określali dokładnie porę dnia na podstawie 

długości cienia, jaki rzucał na poziomą deseczkę ustawiony prostopadle pręt, zwany gnomonem. 
Później na deseczce wyrysowano półkole, które podzielono na odcinki godzinowe. Tak powstały 
zegary słoneczne.

Tysiąc lat temu w użyciu był sposób określania godzin również przy pomocy cienia, tylko że 

rolę gnomona mógł spełniać każdy człowiek średniego wzrostu. Posługiwano się przy tym tabelką, 
którą tu podajemy.

Dane dotyczą tylko grudnia i stycznia.

Długość  cienia  29  stóp  —  godz. 1   lub   11   po  wschodzie  Słońca.
      „            „     19    „     —      „    2    „     10     „          „              „
      „            „     15    „     —      „    3    „       9     „          „              „
      „            „     12    „     —      „    4    „       8     „          „              „
      „            „     10    „     —      „    5    „       7     „          „              „
      „            „     10    „     —      „          6              „          „              „

Dopiero w XIV w. zaczynają się pojawiać  zegary mechaniczne. Były one początkowo tak 

niedokładne,   że   musiano   je   jeszcze   przez   dwieście   lat   regulować   przy   pomocy   zegarów 
słonecznych.

background image

IV. O ŚWIATŁACH I BARWACH

Do badania światła potrzebne są ciemności

Gdy nie rozumiemy jakiegoś zagadnienia, mówimy, że jest ono dla nas „ciemne”. A kiedy po 

długich wysiłkach myślowych zrozumiemy jego istotę, mówimy, że się nam w głowie rozjaśniło.

Jest to trafna przenośnia.
Możemy ją zastosować do dziejów nauki o świetle.
W starożytności poznano niektóre właściwości promieni słonecznych i nawet umiano się nimi 

posługiwać. Nie znano jednak istoty zjawisk świetlnych i w tej dziedzinie poglądy były bardzo 
naiwne.   Dziś   istota   zjawisk   świetlnych   jest   dobrze   poznana,   a   pewne   najbardziej   podstawowe 
własności światła możemy zbadać sami przy pomocy najprostszych obserwacji i doświadczeń.

Do badania światła potrzebna nam jest jego próbka, tak jak do badania kamieni czy wody 

potrzebne są próbki tych ciał. Nie zawsze przecież badamy wodę w jeziorze lub rzece zanurzając 
się   na   ich   dno.   Czasami   wystarczy   wziąć   próbkę   do   naczynia,   aby  przeprowadzić   badania   w 
suchym miejscu — w laboratorium.

Aby przeprowadzić badania nad światłem, musimy też mieć jego próbkę. Ale jak ją uzyskać? 

Nie możemy przecież jak ten głupiec z bajki czerpać światła słonecznego wiadrem.

Nie   potrzeba   do   tego   wiadra.   Próbkę   wody  badamy  w   miejscu   suchym,   a   próbkę   światła 

badamy w ciemności.

Kiwacie niedowierzająco głowami, a jednak nieraz oglądaliście próbkę światła. Każdy, kto spał 

w pokoju z zamkniętymi okiennicami, gdy obudził się rano, z zaciekawieniem, a może i zachwytem 
przyglądał się smudze światła słonecznego, która wpadała do ciemnego pokoju przez otwór w 
okiennicy, rzucając jasną plamę na ścianę lub podłogę.

A więc mamy próbkę światła. Przyjrzyjmy się jej. Jest prosta jak prosta linia. Gdyby w pokoju 

nie   było   kurzu,   nie   widzielibyśmy   jej   wcale.   Nie   ma   na   świecie   człowieka,   który  by  oglądał 
promienie światła z boku. Światło jest widzialne tylko wtedy, kiedy jego promienie wpadają do 
naszego oka.

Dlaczego wobec tego widzimy wyraźnie smugę świetlną z boku?
W pokoju jest zawsze w powietrzu pewna ilość kurzu. Promienie Słońca padają na drobne 

cząsteczki kurzu, ulegając rozproszeniu na wszystkie strony, a więc i na boki. Wpadają wtedy w 
oko   człowieka   obserwującego   smugę   światła   z   boku.   Gdy   puścimy   w   tym   kierunku   dym   z 
papierosa, plama, którą rzuca światło na ścianę, zblednie, a smuga stanie się wtedy wyraźniejsza i 
jaśniejsza. Część promieni została jakby zatrzymana i odbita przez cząstki dymu. Cząstki dymu 
rozpraszają więcej promieni, więcej ich też wpada do naszego oka. Światło zatem napotykając w 
powietrzu pył lub parę ulega częściowemu rozproszeniu.

Smuga światła widoczna z boku dzięki unoszącemu 
się w powietrzu pyłowi.

background image

Jest   to   bardzo   ważna   właściwość   światła,   która   pomoże   nam   wyjaśnić   wiele   zjawisk   w 

przyrodzie.

W pomieszczeniach zakurzonych i zadymionych smugi światła są wyraźnie widoczne

Promienie Słońca widoczne dzięki zawartej w powietrzu parze wodnej

background image

Gdy na drodze smugi ustawimy zwierciadło, plama świetlna ze ściany przeskoczy na inne 

miejsce. Manipulując zwierciadłem możemy skierować je na dowolne miejsce. Wynika z tego, że 
światło padając na powierzchnię gładką ulega odbiciu. Korzystaliśmy nieraz w dzieciństwie z tej 
właściwości światła — puszczając bliźnim w oczy „zajączki”.

Na skutek odbicia błyszczy w Słońcu lub Księżycu powierzchnia wody. Czasami o zachodzie 

lub   wschodzie   rozjarzy   się   jaskrawym   światłem   okno   w   oddalonym   domu   lub   na   chwilę   w 
przejeżdżającym samochodzie.

Odbicie światła słonecznego w wodzie

Dlaczego   widzimy   nasze   odbicie   w   zwierciadle,   a   właściwie   za   zwierciadłem?   Promienie 

światła  odbite  od  naszego  ciała czy ubrania  padają na  bardzo  gładką  powierzchnię  srebrzystej 
polewy pod szkłem zwierciadła i odbijają się od niej w tym samym szyku, w jakim padły na nią, i 
wpadają  do naszego oka.  Wtedy właśnie widzimy nasze odbicie  normalne,  nie zniekształcone. 
Jeżeli   jednak   tafla   szklana,   z   której   zrobione   jest   zwierciadło,   jest   nierówna,   pofalowana,   to 
promienie   padające   na   zwierciadło   odbijają   się   niejednakowo.   Odbicie   nasze   jest   wtedy 
zniekształcone.

Ale dlaczego widzimy nasze odbicie jakby za zwierciadłem?

background image

Oko nasze ma tę właściwość, że widzi przedmiot wysyłający promienie w kierunku, z którego 

biegnie promień wpadający do oka. Jeśli promień wysyłany przez przedmiot zmienił kierunek na 
skutek odbicia się od zwierciadła, wpada do oka nie od strony przedmiotu, ale od zwierciadła. I oto 
oko nasze widzi przedmiot, a właściwie jego obraz, właśnie tam, skąd przychodzą doń promienie 
od strony zwierciadła, i to nawet w pewnej odległości za zwierciadłem. Ta właściwość naszego oka 
— widzenia przedmiotu tam, skąd pada promień, choć mógł on po drodze zmienić kierunek — 
wyjaśni nam później wiele zjawisk.

Odbicie promieni słonecznych w zwierciadle

Gdy promienie światła natrafią w swej drodze na przezroczystą ciecz, np. na wodę, przenikają i 

do niej, ale zmieniają kierunek. Mówimy wtedy, że promienie się załamują. Woda ma większą 
gęstość niż powietrze, promienie napotykają w wodzie jakby pewien opór, który zmusza je do 
pójścia nieco bokiem.

Odbicie przedmiotu w zwierciadle 

widzimy jakby za zwierciadłem

Można   by  porównać   wiązkę   promieni   światła 

do kolumny żołnierzy, maszerującej po równej łące 
graniczącej z zaoranym polem. Wyobraźmy sobie, 
że   kolumna   maszeruje   ukośnie   do   granicy   łąki   z 
polem.   Oto   pierwszy   szereg   wchodzi   na   zaorany 
grunt. Pierwszy idzie oczywiście prawoskrzydłowy. 
Marsz  po nierównym  polu jest  trudniejszy niż po 
równej   łące.   Prawoskrzydłowy   porusza   się   tu 
wolniej i pozostaje nieco w tyle. To samo dzieje się 
z innymi żołnierzami pierwszego szeregu. Pierwszy 
zmienił   nie   tylko   tempo,   ale   i   kierunek   marszu. 
Kolumna   lekko   się   załamuje,   dopóki   część   jej 
znajduje się jeszcze na łące. Gdy wejdzie na pole, 
szeregi znów się wyrównają. Kiedy jednak skończy 
się zaorane pole i zacznie się znów jakaś inna równa łąka, maszerująca kolumna znów się załamie, 
ale w kierunku odwrotnym niż za pierwszym razem. Tak też i promienie światła przechodzące z 
wody do powietrza ulegają załamaniu — zmieniają kierunek.

Mówiliśmy już o właściwości naszego oka, które widzi przedmiot tam, skąd wpadają do oka 

background image

promienie.

Jeżeli   włożymy   do   niepełnej   szklanki   z   wodą   łyżkę,   wyda   nam   się,   że   łyżka   jest   jakby 

załamana. Jak sobie to wytłumaczyć?

Promienie   światła   odbite   od   nie   zanurzonej   części 

łyżki   wpadają   do  naszego   oka   nie   zmieniając   kierunku. 
Promienie   zaś   biegnące   od   zanurzonej   części   łyżki 
przebiec muszą wpierw przez wodę w szklance, następnie 
przez   szklane   ścianki   naczynia.   W   drodze   ulegają 
załamaniu, zmieniają kierunek i wpadają do naszego oka z 
innego nieco kierunku niż promienie dochodzące do nas 
od   części   nie   zanurzonej.   Wiemy,   że   nasze   oko   widzi 
przedmiot tam, skąd padają wysyłane przezeń promienie. 
Część więc łyżki zanurzoną w wodzie widzimy nie na tej 
samej linii, co część nie zanurzoną. Dlatego też wydaje 
nam się, że łyżka jest załamana.

Ta   właściwość   światła   ma   dla   człowieka   olbrzymie 

znaczenie.   Człowiek   wyzyskał   zdolność   światła   do 
załamywania  się w   szkle  i stworzył  szereg  wspaniałych 
przyrządów,   jak   np.   mikroskop,   teleskop,   aparat 
fotograficzny,   bez   których   niemożliwy   byłby   rozwój 
współczesnej nauki.

Łyżka zanurzona do połowy w wodzie wydaje się złamaną. Złudzenie to jest  
wynikiem załamywania się promieni przy przejściu z wody do powietrza

Jest jeszcze jedna bardzo ważna właściwość światła. Jeżeli na drodze naszej smugi światła 

umieścimy kawałek szkła okopconego, tj. pokrytego grubą warstwą sadzy, to smuga nie tworzy na 
nim jaskrawej białej plamy. Promienie się nie odbiją, lecz jakby znikną. Gdy po pewnym czasie 
dotkniemy palcami szkła, stwierdzimy, że bardzo się rozgrzało. Promienie nie znikły — zostały 
pochłonięte i przekształciły się w ciepło.

Musimy zatem pamiętać,  że światło  słoneczne  może  ulec rozproszeniu, odbiciu w  jednym 

kierunku, załamaniu i pochłonięciu.

Jest to rzecz bardzo ważna, gdyż promienie Słońca padając na Ziemię ulegają tym wszystkim 

przemianom. Wyjaśni to nam wiele zjawisk dotąd dla nas nie zrozumiałych.

Nie jest to wszystko, co powinniśmy wiedzieć o świetle. Musimy sobie wyjaśnić jeszcze pewne 

sprawy.

Czytelnik   chyba   przekonał   się   już,   że   nie   znając 

właściwości światła nic się nie dowie z opisu samego 
Słońca.   Przecież   widzi   Słońce   dzięki   promieniom. 
Zanim dojdą one do jego oczu, spotyka je wiele przygód, 
z   których   zaledwie   część   została   opisana.   A   zatem 
naświetlimy dalsze „ciemne strony” światła.

Soczewki   w   nowoczesnym   aparacie 
fotograficznym.   Promienie   światła 
załamane   w   tych   soczewkach   dają   na 
kliszy   lub   błonie   zmniejszony,   ale 
bardzo dokładny obraz przedmiotu

background image

Paleta Słońca

Gdy oglądamy pięknie namalowany krajobraz, nie szczędzimy artyście-malarzowi uznania nie 

tylko   za   to,   że   potrafił   utrwalić   na   płótnie   jakiś   wyjątkowo   piękny  zakątek,   ale   i   dlatego,   że 
przedstawił go w bardzo żywych barwach.

Wyrażając   się   językiem   fachowym   znawców   malarstwa,   mówimy,   że   artysta   użył   ze   swej 

palety najczystszych i najpiękniejszych barw, jakie spotykamy w oświetlonej Słońcem przyrodzie.

Z jakiej to palety bierze światło słoneczne swe piękne barwy, którymi ożywia krajobraz? Skąd 

się bierze błękit nieba, czerwień zórz, zieleń łąk i lasów, modra toń morza. Czasami zdaje nam się, 
że widzimy tę paletę. Jest to jedno z najpiękniejszych zjawisk świetlnych — tęcza.

To światło  słoneczne  ma właściwość  malowania  przyrody pięknymi  barwami, które  cieszą 

nasze   oko.   Tęcza   jest   właśnie   tym   zjawiskiem,   kiedy   promienie   światła,   jakby   roztopione   w 
przyrodzie, ujawniają się nagle w postaci pięknego łuku, złożonego z barwnych smug.

Piękne to zjawisko obserwowali ludzie od najdawniejszych czasów, ale nie rozumiejąc jego 

pochodzenia tłumaczyli w naiwny sposób: miał to być widomy przejaw sił nadprzyrodzonych.

Grecy uważali, że pojawienie się tęczy jest zapowiedzią zejścia na ziemię bogini Iris, wysłanki 

bogów. Zauważyli nieraz, że gdy jedna strona nieba pokryta jest chmurami deszczowymi, a na 
drugiej  stronie świeci Słońce, wówczas na ciemnym tle chmur ukazuje się tęcza. Nie potrafili 
jednak wyjaśnić istoty tego zjawiska.

Skąd się biorą barwy w przyrodzie, jaki to ma związek ze Słońcem — tego nikt, nie potrafił 

powiedzieć.

Słońce i szkło

Co   to   za   tytuł,   co   to   ma   wspólnego   z   barwami?   Bardzo   wiele,   jak   się   o   tym   niebawem 

dowiemy.

Oko ludzkie jest doskonałym narządem. Dzięki oku orientujemy się w otoczeniu. Dwie trzecie 

wszystkich wrażeń, jakie otrzymujemy ze świata zewnętrznego, to wrażenia wzrokowe. Należy 
zaznaczyć, że są zwierzęta, które mają wzrok doskonalszy niż człowiek, dostrzegają przedmioty 
(zdobycz lub wroga) z dalszej odległości i lepiej niż człowiek widzą w ciemnościach. Ale ostrość 
wzroku nie jest jeszcze sztuką dobrego widzenia.

Weźmy chociażby czytanie. Litery — to czarne znaczki na białym tle. Może je dostrzec i pies. 

Ale dla człowieka czarne znaczki układają się w słowa, a słowa budzą w nas myśli. Gdy orzeł i 
człowiek   patrzą   na   krajobraz,   orzeł   dostrzega   więcej   odległych   szczegółów,   ale   nie   rozumie 
większości z nich. Człowiek natomiast widzi mniej szczegółów, ale czyta jak w otwartej książce. 
Oczy człowieka połączone są z myślącym mózgiem, przy pomocy którego potrafią rozpoznać, 
odczytać i zrozumieć to, co dookoła siebie widzą. Mózg tak się jednak rozwinął, umysł człowieka 
tak się wydoskonalił, że do dokładniejszego poznania świata oko ludzkie już nie wystarcza. Dlatego 
też   człowiek   wynalazł   wspaniałe   przyrządy,   które   uczyniły   nasz   wzrok   tak   doskonałym,   że 
pozwoliły mu zajrzeć do bardzo odległych okolic wszechświata, zbadać świat najdrobniejszych 
istot, niedostrzegalnych gołym okiem, a co najważniejsze — zbadać tajemnice światła słonecznego 
i dokładnie obejrzeć Słońce.

Co   przyczyniło   się   do   tak   niezwykłego   udoskonalenia   wzroku?   —   szkło,   dawno   znana, 

wytwarzana przy pomocy ognia mieszanina sody, piasku i wapienia. Długo ludzie nie wiedzieli, 
jakie cudowne ma właściwości, jeżeli mu nadać formę o powierzchni kulistej. Mimo że szkło znane 
było od tysięcy lat, soczewki zaczęto wyrabiać dopiero w XIV  w. naszej ery. Służyły one do 
wyrobu okularów. Później wynaleziono lunetę — rurę z dwiema soczewkami. Sztuka wyrobu lunet 
udoskonaliła się stopniowo. Obecnie z soczewek wyrabia się olbrzymie lunety do oglądania ciał 
niebieskich, teleskopy — refraktory.

Nie   tylko   jednak   soczewka   szklana   stała   się   narządem   doskonalącym   wzrok.   Bardziej 

zdumiewającą rolę w badaniu światła i ciał niebieskich odegrała bryłka szkła o innych niż soczewka 
kształtach.

background image

Niewidzialna gołym okiem roślinka okrzemka widziana w 900-krotnym powiększeniu przez mikroskop

Teleskop soczewkowy - refraktor

Tęcza zaproszona do pokoju

Gdy ludzie stwierdzili, że szlifowane bryłki szkła pozwalają zbadać pewne właściwości światła 

(np. takie, jak załamanie się światła w soczewkach itp.), zaczęli przepuszczać przez nie światło. 
Szkła te miały rozmaite kształty, np. piramid, szklanych klinów itp. Taki właśnie klin umożliwił 
wykrycie tajemnicy barw naturalnych.

background image

Pryzmat   szklany   widziany   z 
boku i w przekroju

Uczony   czeski   XVII   w.,   Marek   Martzy,   przepuszczał   światło   przez   rozmaitego   kształtu, 

własnoręcznie szlifowane szkła.

Pewnego razu użył do doświadczenia niewielkiego kawałka szkła o trzech bocznych ściankach, 

czyli czegoś w rodzaju szklanego klina. Doświadczenie swoje wykonał w pokoju z zamkniętymi 
okiennicami. Przez niewielki otwór w okiennicy wpadała smuga światła słonecznego, w której 
umieszczony został szklany klin. I o dziwo — na przeciwległej ścianie pokoju powstała nie biała 
plama, lecz wielobarwna smuga, podobna do tęczy na niebie. Kolory ułożone były w tej samej 
kolejności,   ale   w   odwrotnym   porządku   niż   w   naturalnej   tęczy:   od   dołu   pas   czerwieni,   wyżej 
pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, błękitny, u góry fioletowy.

Teraz mógł Martzy zapraszać do swego pokoju tęczę i badać ją.

Rozszczepienie światła w pryzmacie

Gdy ludzie potrafili wytworzyć tęczę na zawołanie o każdej porze słonecznego dnia, wyjaśniło 

się wiele rzeczy dotąd zagadkowych.

Początkowo   wygłaszano   na   ten   temat   wiele   bałamutnych   poglądów.   Tłumaczono   zjawisko 

tęczy w sposób bardzo prosty mówiąc, że tęcza — to zepsute przez szkło białe światło. Dopiero 
wielki uczony angielski Izaak Newton wyjaśnił tę sprawę należycie.

Aby  przekonać   się,   że   światło   białe   jest   mieszaniną   siedmiu   kolorów   tęczy,   wziął   krążek 

background image

papieru, podzielił go na siedem części i każdą z nich pomalował jednym z kolorów, z jakich składa 
się tęcza. Następnie zaczął krążek bardzo szybko obracać. Barwy zlały się w jedną i krążek papieru 
wyglądał jakby był biały.

Dlaczego wobec tego przedmioty mają różne barwy?
Odpowiedź   na   to   pytanie   da   nam   zaproszona   do   pokoju   tęcza.   Jeżeli   weźmiemy  kawałek 

czerwonego   papieru   i   umieścimy   go   w   czerwonej   smudze   naszej   pokojowej   tęczy,   to   papier 
zachowa   swą   czerwoną   barwę.   Jeżeli   natomiast   będziemy   go   kolejno   umieszczać   w   innych 
smugach barwnych, natychmiast zmieni kolor, pociemnieje, będzie prawie czarny.

Czego to dowodzi? Otóż świadczy to o tym, że czerwony papier odbija  i rozprasza tylko 

promienie czerwone, inne zaś pochłania.

Skrawek papieru zielonego będzie zielony tylko w smudze zielonej, żółty — w żółtej.
A więc barwna ciała zależy od tego, jakie promienie ciało odbija i rozprasza, a jakie pochłania. 

Ciało białe, jak śnieg czy płótno, odbija i rozprasza prawie wszystkie promienie. Ciało czerwone 
pochłania   z   padającego   na   nie   światła   białego   wszystkie   prócz   czerwonych,   które   odbite   i 
rozproszone — wpadają do naszego oka. Mówimy wtedy, że ciało jest czerwone.

To samo dotyczy wszystkich innych barw prócz czarnej. Czarny kolor — to właściwie brak 

światła. Czarne ciało, jak już wspomnieliśmy (str. 25), pochłania wszystkie promienie.

Fotografia tęczy

Poznaliśmy   jeszcze   jedną   bardzo   ważną   właściwość   światła.   Białe   światło   słoneczne 

przechodząc   przez   szklany   trójścienny   klin,   czyli   pryzmat,   ulega   rozszczepieniu   na   składniki, 
promienie barwne.

Teraz jesteśmy już lepiej przygotowani do zrozumienia zjawiska tęczy. Wiemy już, że światło 

przechodząc z ośrodka rzadszego do gęstszego lub odwrotnie ulega załamaniu, a często, jak to 
widzimy w pryzmacie, i rozszczepieniu na składniki barwne.

Wiemy, że tęcza powstaje na tle ciemnej, deszczowej chmury oświetlonej Słońcem.
Wiązki   promieni   słonecznych   padają   wtedy   na   kuliste   powierzchnie   kropel   deszczu. 

Przenikając do wnętrza kropli promienie ulegają załamaniu i dochodzą do jej przeciwległej ścianki. 
Tu ulegają częściowo odbiciu jak w zwierciadle, biegną z powrotem, a przy wyjściu z kropli znów 
się załamują, przy czym ulegają również rozszczepieniu na promienie barwne. Jeżeli patrzymy od 
strony   Słońca   w   kierunku   chmury,   do   naszego   oka   wpadają   te   właśnie   promienie   barwne, 
wychodzące z kropel deszczu.

Dlaczego widzimy tęczę w postaci łuku?

background image

Rozszczepienie promienia słonecznego w kropli wody

Otóż musimy sobie uświadomić, że do naszego oka wpadają promienie tylko z tych kropel, w 

których promienie Słońca załamały się w taki sam sposób, a więc znajdują się w jednakowej od nas 
odległości.   Takie   krople   jednakowo   od   nas   odległe   tworzą   właśnie   w   danym   momencie   łuk. 
Promienie z innych kropel mijają nasze oko i dlatego ich nie widzimy. Trzeba dodać, że barwy 
tęczy na niebie są ułożone w odwrotnym porządku niż barwy tęczy zaproszonej do pokoju: pas 
czerwony jest u góry, a fioletowy u dołu.

W bardzo rzadkich przypadkach zjawisko tęczy może wywołać i Księżyc.
W każdym razie odkrycie sposobu wywołania sztucznej tęczy miało olbrzymie znaczenie dla 

wielu nauk, takich jak fizyka, chemia, astronomia i inne.

Schematyczny rysunek wyjaśniający powstawanie tęczy

background image

Promienie niewidzialne, czyli czego nie mógł dostrzec człowiek,

dostrzegł termometr i klisza fotograficzna

Nie   ma   na   świecie   rzeczy  całkowicie   doskonałych.   Jak  się   przekonamy,   nawet   na  jasnym 

Słońcu są plamy. Tak też i nasze oko ma pewne „ciemne strony”. Nie wszystko widzi — nie widzi 
pewnych rodzajów światła.

Nie zdajemy sobie wcale sprawy, że kąpiemy się w niewidzialnych promieniach światła. Cóż 

nas   one   obchodzą,   skoro   ich   wcale   nie   widzimy?   Otóż   promienie   te,   mimo   że   są   dla   nas 
niedostrzegalne, odgrywają w naszym życiu olbrzymią rolą. Dlaczego są wobec tego dla naszego 
oka   niewidzialne?   To   już   inna   sprawa.   Jest   to,   jak   się   przekonamy,   celowe   i   korzystne 
przystosowanie  wzroku. Gdyby nasze  oko było na te  promienie wrażliwe, widzielibyśmy inny 
obraz świata.

Na razie omówimy te niewidzialne rodzaje światła — promienie niewidzialne.
Przypomnijmy sobie, jak ułożone są kolory w barwnym paśmie rozszczepionego światła. Od 

dołu jest światło czerwone, potem pomarańczowe, wyżej żółte, zielone, niebieskie, błękitne i u góry 
fioletowe.

W naszej sztucznie wywołanej tęczy barwne pasy przechodzą jedne w drugie bez wyraźnych 

granic, jakby się zlewały, tylko pasmo czerwone ciemnieje ku dołowi, stopniowo przechodząc w 
czerń. Uczonym wydało się, że wygląda to, jakby pod czerwienią były jakieś promienie dla oka 
niewidzialne, to znaczy takie, na które oko nasze jest niewrażliwe.

Wiadomo   że   promienie   czerwone   dają   dużo   ciepła.   Postanowiono   więc   sprawdzić,   czy   to 

zaciemnienie pod czerwienią daje również ciepło. Umieszczono tam termometr, który wskazał w 
tym miejscu temperaturę wyższą o kilka stopni od temperatury czerwieni.

W   ten   sposób   wykryto   pierwsze   promienie   światła   „niewidzialnego”.   Są   one   jednak 

wyczuwalne   przez   naszą   skórę.   Padając   na   powierzchnię   ciała   drażnią   zakończenia   nerwów 
dotykowych i wywołują uczucie ciepła. Odczuwamy je wyraźnie, gdy stajemy w pobliżu ogrzanego 
pieca.

Promienie   te   nazwano   podczerwonymi.   Jak   się   niebawem   przekonamy,   odgrywają   one   w 

klimacie naszej planety, w jej wymianie cieplnej, olbrzymią rolę. Nie znając ich nie moglibyśmy 
wytłumaczyć sobie wielu zjawisk.

Każde ciało oświetlone i ogrzane promieniami Słońca lub w inny sposób, natychmiast wysyła 

w przestrzeń niewidzialne promienie podczerwone.

Widzialne   promienie   słoneczne   padają   na   powierzchnię   Ziemi   i   pochłonięte   przez   nią 

(szczególnie jeżeli powierzchnia jest ciemna, szara lub czarna) przekształcają się w ciepło.

Ogrzana   w   ciągu   dnia   powierzchnia   Ziemi   wypromieniowuje   ciepło   w   postaci   promieni 

podczerwonych i w dzień, i w nocy. Ubytek ciepła na skutek wypromieniowania w ciągu dnia, 
kiedy stale dopływa ciepło z energii słonecznej, nie jest dostrzegalny. W nocy natomiast, kiedy 
ustaje działanie promieniowania słonecznego, ostyganie powierzchni Ziemi, a co za tym idzie i 
przyziemnych warstw powietrza, staje się bardzo wyraźne.

Przejawem   takiego   silnego   oziębiania   się   Ziemi   w   nocy   są   ranne   przymrozki   wiosenne, 

zagrażające młodym pędom drzew owocowych, oraz silne obniżanie się temperatury w pogodne 
noce zimowe. Do promieni podczerwonych niebawem jeszcze wrócimy.

Prócz podczerwonych niewidzialne są też promienie u góry, ponad fioletową smugą sztucznej 

tęczy.   Nie   mógł   ich   tu   wykryć   termometr.   Zauważono   je   przy   pomocy   kliszy   fotograficznej. 
Umieszczona   w   ciemnym   miejscu   nad   smugą   fioletową,   klisza   czernieje   —   prześwietla   się. 
Promienie te nazwano nadfioletowymi.

Promienie   nadfioletowe   odgrywają   olbrzymią   rolę   w   życiu   człowieka.   One   to   powodują 

ciemnienie skóry — opaleniznę. Dzięki tym promieniom powstają w ciele człowieka witaminy, 
które chronią przed krzywicą. Promienie te działają zabójczo na bakterie chorobotwórcze i chronią 
nas przed wieloma innymi jeszcze chorobami.

Bywa też, że stają się groźne dla organizmu, szczególnie dla mózgu. Mogą też powodować 

silne oparzenie. Pewien rodzaj tych niewidzialnych promieni jest dla żywych organizmów nawet 

background image

zabójczy. Słońce wysyła te szczególnie niebezpieczne promienie w kierunku Ziemi, ale na nasze 
szczęście   nie   dochodzą   one   do   niej,   napotykają   nieprzezwyciężoną   przeszkodę   w   postaci... 
atmosfery.

Oko — odbiornik promieni światła

Każde   żywe   stworzenie,   aby   zachować   się   przy   życiu   musi   mieć   narządy,   dzięki   którym 

orientuje się, co się dookoła niego dzieje. Każde zwierzę musi być zawczasu ostrzeżone przed 
niebezpieczeństwem, w przeciwnym razie ginie.

Rolę takich przyrządów, które reagują na bodźce z otoczenia i sygnalizują o tym do mózgu, 

spełniają narządy zmysłów — dotyk, węch, słuch, wzrok. Ale, jak wiemy, dotyk daje nam znać o 
tym,   co   się   dzieje   w   otoczeniu   dopiero   wtedy,   gdy   dotykamy   rękoma   lub   inną   częścią   ciała 
przedmiotów   otoczenia,   czyli   gdy   są   one   tuż   przy   nas.   Nie   na   wiele   jednak   przyda   się   np. 
wiadomość, że wyczuwamy rękoma jakiegoś olbrzymiego drapieżnika np. lwa lub tygrysa. Trudno 
się do niej ustosunkować. Słuch i węch sygnalizują nam obecność czy zbliżanie się przedmiotów z 
daleka, ale nie pozwalają na ustalenie ich odległości, kierunku i wyglądu.

Wzrok   pozwala   nam   najlepiej   orientować   się   w   oświetlonym   otoczeniu.   Dzięki   oczom 

poznajemy różnicę między dniem i nocą, oglądamy światła wielkiego miasta, groźne błyskawice i 
piękną tęczę, widzimy naszych przyjaciół, barwy naszych ubrań, obrazy filmowe i wiele, wiele 
rzeczy, które czynią świat tak barwnym i ciekawym.

Wszystko to dochodzi do nas dzięki oczom, dzięki ich wrażliwości na światło.
A wiecie, jak zbudowane jest oko? Przypomina ono nasze ciemne pomieszczenie ze szczeliną, 

przez którą wpada do tego pomieszczenia smuga światła. Wiemy, że gdy do szczeliny przyłożymy 
odpowiednią soczewkę, to na ścianie leżącej naprzeciw szczeliny ujrzymy barwny i odwrócony 
obraz tego, co się dzieje na ulicy przed domem.

Rolę ciemnego pokoju spełnia okrągła gałka oczna, szczelnie zamknięta ze wszystkich stron. 

Rolę szczeliny — otwór na przedzie oka — źrenica.

Otwór ten zwęża się, gdy do oka wpada zbyt dużo światła, a rozszerza się, gdy światła jest 

mało.   Łatwo   można   to   zobaczyć   oglądając   swoje   oczy   w   lustrze.   Rolę   soczewki,   o   której 
mówiliśmy   w   związku   ze   szczeliną   w   okiennicy,   spełnia   w   oku   znajdująca   się   za   źrenicą 
przezroczysta, elastyczna soczewka. Dzięki niej na tylnej ścianie oka otrzymujemy ostry obraz 
tego, co się dzieje przed nami.

Jest to oczywiście porównanie uproszczone. Oko ma wiele urządzeń służących do regulacji 

dopływu światła i do tego, aby obraz padający na tylną ściankę był zawsze ostry i dokładny. Na 
tylnej ścianie oka jest, jakby ekran w kinie, specjalna tkanka bardzo czuła na światło — siatkówka. 
Na niej powstaje obraz przedmiotu, na który skierowane jest oko. Podrażniona przez promienie 
światła, siatkówka przekazuje ten obraz do mózgu, a dopiero mózg rozpoznaje to, co widzi oko, a 
więc kształty, kolory, przedmioty i tło; ocenia przy tym odległość.

Najwięcej wiadomości o naszym otoczeniu zawdzięczamy oku. Trudno byłoby mówić o pracy, 

gdybyśmy nie mieli oczu. Człowiek nie potrafiłby stworzyć kultury takiej, jaką dziś posiadamy, 
gdyby nie miał oczu. Wprawdzie ktoś może powiedzieć, że niewidomi też potrafią pracować, nawet 
dość wydajnie. Ale nikt chyba nie będzie utrzymywał, że to pomniejsza znaczenie wzroku.

Ten krótki opis budowy czynności oka zakończymy pewnym wyjaśnieniem. Jak można mówić 

o   doskonałości   oka,   kiedy   nie   widzi   ono   niektórych   promieni,   np.   podczerwonych   i 
nadfioletowych? Pytanie słuszne.

Wiemy, że każde ciało ogrzane wydziela promienie podczerwone. Co by się stało, gdyby nasze 

oko było czułe na promienie podczerwone? Nasza gałka oczna ma tę samą temperaturę co i ciało, a 
więc 36,6 do 37 stopni. Wnętrze jej, jak każde ciało ogrzane, wysyła promienie podczerwone. 
Gdyby nasza siatkówka była czuła na promienie podczerwone, bylibyśmy stale oślepieni blaskiem 
wnętrza własnego oka i nie widzielibyśmy nic poza nim. Czulibyśmy się tak, jakby umieszczono 
nam na stałe przed oczyma silną lampę. Z tym własnym blaskiem wewnątrz oka — bylibyśmy 
ślepi.

background image

Niewidzialne   natomiast   promienie   nadfioletowe   powodują   niebieskie   świecenie   się   cieczy 

wypełniającej gałkę oczną. Gdyby siatkówka była czuła na te promienie, widzielibyśmy wszystko 
w niebieskim blasku, co również utrudniałoby oglądanie otoczenia.

Jak   widzimy,   nie   jest   wcale   źle,   że   siatkówka   naszego   oka   nie   jest   czuła   na   promienie 

niewidzialne. Zresztą umiemy się nimi posługiwać nie gorzej niż promieniami widzialnymi.

Oko   nasze   jest   poza   tym   narządem   bardzo   czułym   na   światło.   Orientuje   się   dobrze   na 

zaśnieżonej polanie zalanej słońcem jak również na tej samej polanie w nocy, przy świetle gwiazd. 
A przecież w dzień jest tu kilka milionów razy widniej niż w nocy.

Oko   ludzkie   ma   też   pewne   wady.   Na   przykład   w   czasie   długotrwałych   obserwacji 

astronomicznych męczy się i widzimy często nie to, co jest w rzeczywistości. Nasze oko ma poza 
tym skłonność do pewnych złudzeń — dotyczy to szczególnie pewnych kształtów. Ale umiemy te 
wady   poprawiać.   Długotrwałe   obserwacje   ciał   niebieskich   za   pomocą   oka   zastępujemy 
fotografowaniem. Wspaniałe i pomysłowe przyrządy optyczne dają  nam jakby zbliżone obrazy 
odległych ciał niebieskich lub też pozwalają dostrzegać przedmioty bardzo małe, tysiąc i więcej 
razy mniejsze niż główka szpilki.

background image

V. NARESZCIE COŚ O SŁOŃCU

O tym, co jest „jasne jak Słońce” i „ciemne jak tabaka w rogu”

Można by zacząć ten rozdział od razu od tego, co wiemy dziś o Słońcu. Można by więc zacząć 

tak: Słońce to ognista kula o olbrzymich wymiarach itd.

Zaczniemy jednak od czego innego. Prawdziwe wiadomości o Słońcu uzyskaliśmy dopiero w 

ciągu niespełna stu ostatnich lat.

Jak   to,   spytacie,   ponad   czterysta   lat   upłynęło   od   zgonu   Kopernika,   w   nauce   o   ciałach 

niebieskich dokonano tylu odkryć — a dokładniejsze wiadomości o Słońcu uzyskaliśmy dopiero 
sto, a nawet niecałe sto lat temu?

Nawet gdy patrzymy na Słońce przez zaciemnione szkiełko, widzimy, że jest to ognista kula. 

Cóż tam może być tajemniczego?

No, no, nie należy zbyt pochopnie o tych sprawach wyrokować. Dziś, gdy uczony czegoś nie 

wie albo nie wie na pewno, stara się zbadać daną rzecz czy kwestię przy pomocy specjalnych 
przyrządów i obliczeń; nie ogłosi swego odkrycia, dopóki go sto, tysiąc razy nie sprawdzi. A gdy 
nawet ogłosi, to zaczynają je sprawdzać inni uczeni. I dopiero kiedy przekonają się, że jest tak, jak 
mówił odkrywca, wtedy wyniki badań zostają ogłoszone jako rzecz pewna w nauce. Dziś wszędzie 
mamy zakłady naukowe zaopatrzone w przyrządy, przy pomocy których można skontrolować i 
sprawdzić najtrudniejsze fakty naukowe, których ustalenia lub odkrycia dokona ten lub ów uczony.

Kiedyś takich zakładów i przyrządów nie było. Uczony starał się przekonać bliźnich o swej 

racji za pomocą dyskusji, opisów itp. Dowodów mógł przytoczyć niewiele. Stąd też w nauce o 
Słońcu panowało dużo błędnych poglądów i uczeni głosili to, co im się wydawało prawdziwe. I oto 
często twierdzili, że dowodzenie ich jest „jasne jak Słońce”, nie zdając sobie sprawy, że w tej 
dziedzinie   są  „ciemni  jak   tabaka  w   rogu”.   Nie   wszyscy  oczywiście.   Byli   i   tacy,   którzy  mimo 
wszystko mówili rzeczy prawdziwe, choć nie umieli tego należycie dowieść.

Czym było Słońce dla ludzi pierwotnych

Już człowiek pierwotny dostrzegał, że Słońce odgrywa w przyrodzie wyjątkową rolę, że i jego 

losy zależne są od Słońca.

Nie rozumiał jednak, na czym ta zależność polega, gdyż nie wiedział nic o Słońcu poza tym, że 

oświetla i grzeje, że wschodzi, wznosi się wyżej lub niżej na sklepieniu niebieskim i zachodzi. 
Domyślał się, że dzięki jego promieniom rosną i dojrzewają rośliny. Wiedział też, a raczej czuł to, 
że w świetle Słońca — on, człowiek, może żyć pełnią życia.

Zdawał sobie sprawę, że w dzień jest stosunkowo bezpieczny, a w ciemnościach nocy czyhają 

zewsząd zasadzki i niebezpieczeństwa. Wiedział, że gdyby Słońce nie wzeszło najbliższego ranka i 
dni następnych, groziłaby nam wtedy nieustanna noc, czyli śmierć z głodu i chłodu. Czekał więc 
niecierpliwie wschodu Słońca i witał je radośnie.

Zauważył też, że Słońce czasami nie jest dlań łaskawe, gdyż wypala roślinność na ziemi, a tym 

samym pozbawia go głównego źródła pożywienia.

Jeżeli   każemy  dziś   dziecku   narysować   Słońce,   narysuje   je   w   postaci   koła   z   promieniami. 

Wiedział   też   i   człowiek   pierwotny,   że   promienie   —   to   wysłannicy   Słońca,   których   światło 
spostrzega oczyma, a ciepło odczuwa na powierzchni swego ciała.

Oto na wschodzie wysuwa się zza horyzontu tarcza słoneczna. Znikają ciemności i człowiek 

znów widzi, co się dookoła niego dzieje. Znika też uczucie strachu przed niebezpieczeństwem, a 
przede wszystkim przed napaścią nocnych drapieżników.

Wraz ze światłem zaczyna działać ożywcze ciepło, wzmaga się dobre samopoczucie, ciało staje 

się bardziej prężne, ruchy pewniejsze. Ciało gotowe jest do odparcia napadu i do ucieczki. Tylko we 
dnie można dostrzec z daleka zarówno zdobycz, którą łatwo wówczas podejść lub dopędzić, jak i 

background image

wroga, przed którym można ratować się ucieczką.

Gdy światło dzienne gaśnie, gdy wracają ciemności, ogarnia człowieka strach, wzrasta w nim 

poczucie   bezbronności.   Na   domiar   złego   w   nocy  opanowuje   go   zmęczenie,   kleją   się   powieki. 
Trzeba   szukać   bezpiecznego   miejsca,   by   móc   spokojnie   zasnąć.   Sen   jest   konieczny   po 
całodziennym   wysiłku   zmysłów,   po   wytężonej   czujności,   po   ciężkim   trudzie   fizycznym, 
związanym z poszukiwaniem pokarmu. Za dnia ciało nie spoczęło ani na chwilę.

Ale   gdy  człowiek   już   znajdzie   bezpieczne   miejsce   i   zapadnie   w   upragniony,   głęboki   sen, 

zaczynają go dręczyć marzenia senne. To zjawia się ogromny niedźwiedź z rozwartą paszczą, na 
którego   polował   pierwotny   myśliwy,   to   znów   cała   zgraja   groźnych   zwierząt   —   goniąc 
zaskoczonego i przerażonego człowieka.

Ranek   i   świt   kładły   kres   tym   strasznym   widziadłom.   Pod   opiekuńczym   okiem   Słońca 

zapominał człowiek o nocnych marach.

W   umyśle   człowieka   pierwotnego,   żyjącego   wśród   wrogiej   mu   przyrody,   wśród   wrogich, 

niezrozumiałych sił, Słońce stawało się dobroczynną, nadprzyrodzoną potęgą — bóstwem.

Stąd też u wszystkich niemal ludów pierwotnych Słońce jest uważane za potężnego boga. 

Rodzi się u tych ludów kult Słońca.

Jeszcze i w dzisiejszych obyczajach ludowych zachowało się wiele obrzędów związanych z 

kultem Słońca. Dotyczy to przede wszystkim świąt w końcu grudnia, kiedy dnia przybywa, gdyż 
Słońce zaczyna odbywać coraz dłuższą drogę po sklepieniu niebieskim. To zapowiedź wiosny, 
zapowiedź przebudzenia się życia po śnie zimowym.

Następnie obchodzono święto wiosny. Dla ludów rolniczych i pasterskich te przełomowe dni 

roku odgrywały szczególnie ważną rolę. Decydowały o gospodarce, o wyżywieniu, o życiu — były 
dla nich coroczną łaską bóstwa Słońca.

Człowiek   pierwotny   wierzył,   że   tylko   nadprzyrodzona   siła   tego   bóstwa   mogła   wskrzesić 

zagrzebane w ziemi ziarno i zamienić je w krótkim czasie w żywą roślinę.

Dziś możemy dokonać tych cudów w pomieszczeniu piwnicznym, do którego nie dochodzą 

promienie słoneczne. Wystarczy oświetlać je silną lampą elektryczną i ogrzewać za pomocą pieca... 
Tylko że taniej robi to samo Słońce na polu.

Dlaczego widzimy

W nauce początkowo działo się niewiele lepiej. Wszystko, co wiedziano o Słońcu, dotyczyło 

raczej jego codziennych i rocznych wędrówek po niebie. Na podstawie obserwacji ruchu Słońca 
zaczęto oznaczać czas.

Co się zaś tyczy światła, to w nauce starożytnej z początku też nie było zbyt „widno”. Uczeni 

byli pewni, to znaczy było dla nich rzeczą „jasną”, że świecące ciała niebieskie patrzą na nas z 
nieba,   my   zaś   widzimy   dzięki   temu,   że   z   naszych   oczu   wychodzą   promienie   oświetlające 
przedmiot, który w ten sposób staje się widoczny. Dlatego też mówiono: „Gwiazdy patrzą na nas”, 
„Jak temu nie dać wiary, skoro mrugają”, „Słońce już wyjrzało” itp.

Obraz   świecącego   punktu   widoczny   za 
zwierciadłem   na   przedłużeniu   promienia 
wpadającego do oka podsunął starożytnym 
uczonym błędną myśl, że promienie światła 
wysyłane są przez oko

background image

I dziś jeszcze używamy zwrotów: „Oczy jego zaświeciły ze szczęścia” albo „oczy jego miotają 

błyskawice”. Są to właśnie pozostałości tych starych poglądów, choć wiemy dziś dobrze, że oczy 
nie świecą.

Hołd składany Słońcu przez faraona egipskiego. Na płaskorzeźbie promienie Słońca zakończone są rękoma

Przed 2500 laty uczeni twierdzili z całym przekonaniem, że światło to coś, co wychodzi z oczu 

ludzi lub zwierząt w postaci promieni. Promieniami tymi, jak końcami palców, oko bada otoczenie 
„wymacując”   przedmioty.   Promienie   wychodzące   z   naszych   oczu   mogą   dotykać   najdalszych 
przedmiotów.

Jaką   więc   rolę   miało   odgrywać   Słońce?   Słońce   —   twierdzili   —   pomaga   tylko   oczom   w 

oglądaniu   otoczenia.   I   ono   wysyła   promienie   jak   gdyby   macki.   Na   załączonym   staroegipskim 
rysunku promienie zakończone są rękami.

A oto urywek z hymnu staroegipskiego na cześć Słońca:

„Promienie twoje pieszczą ziemię
I na niej wszystkie twe stworzenia...”

Upłynęło   kilka   tysięcy  lat,   zanim   umysł   ludzki   wyzwolił   się   z   tych   poglądów   na   światło 

słoneczne.

background image

W starożytności byli wprawdzie uczeni, którzy uważali, że światło może pochodzić tylko od 

Słońca lub rozżarzonych przedmiotów i że nasze oko widzi tylko wtedy, kiedy promienie światła do 
niego wpadają.

Upłynęły tysiące  lat,  zanim się przekonano, że  ci uczeni mieli  rację.  Teraz  każdy wie, że 

światło istnieje niezależnie od naszych oczu i że wtedy widzimy otaczające nas przedmioty, kiedy 
wysyłane przez nie lub odbite od nich promienie wpadają do naszego oka.

Ostatecznie przekonano się o tym wtedy, kiedy zaczęto badać światło i robić doświadczenia 

przy pomocy przyrządów i instrumentów.

Przez wiele wieków ludzie sądzili, że Słońce i oko są rodzonymi braćmi. Słońce — według 

tych   poglądów   —   to   olbrzymie   potężne   oko,   oko   boga,   istoty   nadprzyrodzonej.   Toteż   często 
symbolem bóstwa jest trójkątne oko, od którego na wszystkie strony rozchodzą się promienie.

Świątynie ozdabiano często obrazami lub płaskorzeźbami promienistego oka jako symbolu bóstwa

Gdybyśmy dwa tysiące lat temu poprosili starożytnego uczonego o dokładniejsze wyjaśnienie 

tych ciemnych spraw, odpowiedziałby nam, że to, co mówi, jest „jasne jak Słońce”.

Szkiełko i oko

Tak się dziwnie złożyło, że do połowy XVII w. w nauce o jasnym Słońcu wiele było spraw nie 

wyjaśnionych. Obserwacje Słońca gołym okiem nie mogły wnieść wiele nowego. Jeżeli udało się 
komuś zobaczyć coś szczególnego na Słońcu, przypuszczał, że jest to albo przywidzenie, albo po 
prostu wada jego wzroku.

Dopiero wynalezienie soczewki posunęło sprawy trochę naprzód, ale niewiele.
W styczniu 1610 r. ludność pięknego miasta Wenecji opanowało podniecenie. Z ust do ust 

podawano sobie niezwykłą wiadomość. Tłumy dążyły w kierunku najpiękniejszego placu Wenecji, 
placu św. Marka. Tam, na wieży słynnej katedry stoi na podstawie niewielka rura, która przyciąga 
uwagę wszystkich. Ludzie opowiadali sobie, że gdy się patrzy przez nią, można zobaczyć rzeczy 
normalnie dla oka niewidzialne. Można zobaczyć daleko, daleko na morzu okręty, na lądzie zaś 
drogi prowadzące do Wenecji oraz bardzo oddalone wsie, nie zasłonięte przez domy.

Szczególnie   ciekawy  widok   przedstawia   oglądane   przez   lunetę   niebo.   Widać   tam   o   wiele 

więcej gwiazd niż gołym okiem.

W   rurze   osadzone   były   dwie   szklane   soczewki   i   gdy   się   przez   nie   patrzyło,   oddalone 

przedmioty wydawały się bliskie. Była to pierwsza luneta w dziejach ludzkości. Lunetę zbudował 
znany uczony Galileusz nie wiedząc zresztą, że wynalazku tego dokonano już w Holandii.

Dzień 7 stycznia 1610 r. jest dniem pamiętnym w dziejach nauki, wtedy bowiem człowiek po 

raz   pierwszy   spojrzał   w   niebo   przez   przyrząd   optyczny   i   przekonał   się,   że   gołym   okiem   nie 

background image

wszystko jest widoczne.

Lunety Galileusza

Odkrycie lunety zapoczątkowało wspaniały rozwój tego 

rodzaju przyrządów, nazwanych później refraktorami *.

Pewnego   dnia   skierował   Galileusz   swą   lunetę   na 

Słońce. Przesłonił ją zakopconym szkłem. I oto człowiek po 
raz pierwszy spojrzał w Słońce przez lunetę i dostrzegł tam 
to,   czego   się   najmniej   spodziewał.   Na   jasnej   tarczy   — 
wielkie,   ciemne   plamy.   Średnice   niektórych   były 
kilkakrotnie większe od średnicy Ziemi.

Gdy   Galileusz   ogłosił   o   swym   odkryciu,   Kościół 

podniósł   wrzawę.   Jak   to,   na   najdoskonalszym   tworze 
boskim   miałyby   być   plamy?!   To   przecież   bluźnierstwo! 
Zakazano wspominać o plamach na Słońcu.

Oko   ludzkie   ujrzało   plamy   na   Słońcu,   ale   człowiek 

właściwie nic jeszcze o nim nie wiedział. Ognista kula z 
ciemnymi plamami — co to może być?

Zaobserwowane   zjawisko   tłumaczono   sobie   zupełnie 

dowolnie. Galileusz sądził, że są to ciemne obłoki tworzące 
się na jasnej powierzchni Słońca.

Później (w XVIII w.) przypuszczano, że Słońce wewnątrz ma twarde, zastygłe, ciemne jądro z 

wystającymi wzniesieniami. Na tym twardym jądrze leży świecąca się powłoka, zwana fotosferą, 
przez   którą   wystają   ciemne   wierzchołki   wzniesień   jądra.   Następnie   zmieniono   ten   pogląd. 
Uważano, że ciemne jądro ma też kształt kuli, na nim zaś leżą dwie osłony: górna — rozżarzona, 
ruchliwa   i   dolna   —   chłodna   ciemna,   która   chroni   powierzchnię   jądra   przed   żarem   powłoki 
zewnętrznej. Powierzchnia jądra miała być nawet zamieszkała. Od czasu do czasu górna, ognista 
powłoka, przerywa się i powstaje otwór, przez który widać ciemne wnętrze. Są to właśnie plamy.

Pogląd ten podzielali najwybitniejsi uczeni aż do połowy XIX w. Powodem tego był brak 

przyrządów, przy pomocy których można by dokładnie zbadać powierzchnię Słońca. Samo słowo 
ognisty, rozżarzony jeszcze nic nie tłumaczy. Co można wiedzieć o rozżarzonej materii, jeżeli się 
nie   zna  dokładnie   jej  temperatury.  Sądzono,   że  temperatura  Słońca   musi  być olbrzymia.   Jedni 
przypuszczali, że na błyszczącej powierzchni Słońca wynosi 4000000°; inni, że nawet 10000000°. 
Byli   i   tacy,   którzy   oceniali   ją   na   2000°.   Takie   różnice   możliwe   były   dlatego,   że   temperaturę 
określano na oko.

Dopiero dokładne pomiary i obliczenia zbliżyły nas do prawdy. Stało się to dopiero przed 75 

laty.

Pismo świetlne

Wiemy już, jak to nauczono się zapraszać tęczę do pokoju, oczywiście ciemnego, z otworem w 

okiennicy. Wiemy, że szklany klin, pryzmat, umieszczony na drodze smugi światła, rozszczepia ją i 
rzuca na przeciwległą ścianę smugę tęczowych barw.

Zjawisko   to   wyjaśnił   Newton   w   1665   r.   Wszyscy   oglądali   tę   sztucznie   wywołaną   tęczę, 

podziwiali jej wspaniałe barwy i na tym poprzestawali. Nikt, nawet sam Newton nie dostrzegał w 
paśmie nic prócz kolorów — przepuszczano bowiem światło przez szeroką szczelinę.

W 1802 r. uczony angielski Wollaston zauważył, że w tęczowym paśmie, które rzuca promień 

przepuszczony przez bardzo wąską szczelinę i załamany w pryzmacie, widać wąskie, czarne kreski

* Refraktory – to teleskopy, czyli przyrządy optyczne do obserwacji ciał niebieskich, zaopatrzone w szklane 

soczewki. Inne teleskopy – reflektory – mają zamiast soczewek wklęsłe zwierciadła.

background image

—   cieńsze   i   grubsze.   I   o   dziwo,   gdy   zaczęto   badać   pasmo   kolorowe   jeszcze   dokładniej, 
stwierdzono, że tych kresek jest bardzo, bardzo dużo. Teraz nie rzucano już tęczy na ścianę, lecz 
chwytano ją do lunety.

Widmo rozżarzonego ciała niebieskiego

Promień   słoneczny   przepuszczony   przez   szczelinę   do   metalowej   rurki,   na   końcu   której 

umieszczony był pryzmat, tym razem padał nie na ścianę, ale do lunety. Oglądając w ten sposób 
tęczę teraz dopiero można było zobaczyć, jakie mnóstwo kresek jest na barwnej smudze. Takie 
pasmo nazywamy widmem prążkowym, czyli spektrum a przyrząd — spektroskopem*.

Spektroskop

Przyrząd ten nie wygląda wcale niezwykle. Przeciwnie, w porównaniu z innymi przyrządami 

— nawet dość prymitywnie. Niemniej jednak odegrał on w nauce olbrzymią rolę. Należałoby mu 
poświęcić oddzielną książkę.

Stwierdzenie ciemnych linii w widmie słonecznym doprowadziło do jednego z największych 

odkryć, które dało nauce nowe, potężne narzędzie poznania przyrody.

Czarne kreski na widmie, występujące zawsze na jednym i tym samym miejscu, wskazały 

przede wszystkim, z czego składa się Słonce.

Stwierdzono bowiem, że każda najprostsza substancja, czyli każdy pierwiastek chemiczny, ma 

w widmie słonecznym swoje, właściwe tylko jemu, ciemne kreski — i to zawsze w tym samym 
miejscu.

Porównując widmo Słońca z widmem gwiazd uczeni doszli do przekonania, że Słońce jest też

* Wynalazł go uczony niemiecki Fraunhoffer na początku XIX w.

background image

gwiazdą najbliższą Ziemi. Gwiazdy natomiast są też słońcami — tylko ogromnie dalekimi.

Przy pomocy spektroskopu, tego wspaniałego a przy tym prostego przyrządu, można zmierzyć 

temperaturę powierzchni Słońca, gęstość lub inne właściwości Słońca i innych gwiazd. Można 
nawet stwierdzić ich ruchy i to, czy się od nas oddalają, czy zbliżają.

Dzięki   spektroskopowi   uczony,   nie   wychodząc   z   pracowni,   w   której   może   przeprowadzać 

badania, uzyskuje dokładne wiadomości o ciałach niebieskich.

Słoneczne fotoreportaże

Pewnie   wielu   z   nas   oglądało   Słońce   przez   zakopcone   szkiełko.   Przez   takie   szkło   Słońce 

wygląda jak biała tarcza, na której widoczne są czasem plamy.

Im dłużej patrzymy w świecący przedmiot, tym bardziej męczy się oko i coraz mniej dostrzega 

w nim szczegółów. Aparat fotograficzny natomiast im dłużej nastawiony jest na wycinek nieba 
nocnego, tym więcej szczegółów utrwala na kliszy.

Fotografia Słońca

Fotografia tarczy słonecznej z plamami

Przy obserwacjach i badaniach Słońca fotografia odgrywa szczególną rolę. Przede wszystkim 

Słońce świeci tak silnie, że wystarczy drobny ułamek sekundy, aby otrzymać na kliszy dokładne i 
piękne zdjęcie.

Szczególnie ważne dla nauki są badania Słońca w czasie zaćmienia, tj. całkowitego zakrycia 

tarczy słonecznej   przez  Księżyc,   które  trwa   kilka   minut.   Tylko   wtedy można   zobaczyć  gołym 
okiem koronę słoneczną i część pięknej ognistej atmosfery słonecznej (patrz str. 92). Można wtedy 
dokonać wielu pięknych zdjęć i utrwalić na kliszy takie szczegóły, których oko nasze nie dostrzeże i 
nie zapamięta.

Wszystko   prawie,   co   wiemy  dziś   o  Słońcu,   zawdzięczamy  soczewce,   pryzmatowi   i   kliszy 

fotograficznej.

Jego świecąca mość Słońce

Mówiliśmy już, że nasz szklany klin — albo jak kto woli, pryzmat — wykrył niejedną bardzo 

background image

ważną tajemnicę przyrody, między innymi i tę, że gwiazdy — to dalekie słońca. Wynika stąd, że 
Słońce   jest   gwiazdą   znajdującą   się   najbliżej   Ziemi.   Wszystkie   inne   najbliższe   Ziemi   ciała 
niebieskie, a więc planety naszego układu słonecznego, mają powierzchnię już zastygłą.

Z   tą   bliskością   Słońca   to   też   nie   jest   takie   proste.   We   wszechświecie   kilka   miliardów 

kilometrów to wcale nie taka duża odległość. Ziemia należy do rodziny Słońca, więc trzyma się 
blisko macierzy — to znaczy w odległości wynoszącej tylko 149500000 km. Wymówić da się to 
prędko, ale trudniej sobie wyobrazić. Odległość ta jest 400 razy większa niż odległość od Ziemi do 
Księżyca.

Pociąg pospieszny, biegnący z prędkością 100 km na godz., dobiegłby do Słońca po 170 latach. 

A szybki samolot, który osiąga prędkość 1000 km na godz., leciałby na Słońce 17 lat. Promienie 
światła rozchodzą się z prędkością 300 000 km na sek. I one na przebycie drogi od powierzchni 
Słońca do Ziemi potrzebują 8 minut 18 sekund.

Jak długo trwać powinna podróż na Słońce

Gdy rąbek Słońca wychyli się rankiem zza widnokręgu, jeszcze go nie widzimy — pierwszy 

promień dotrze do naszego oka dopiero po 8 minutach 18 sekundach.

Słońce jest największym leżącym w pobliżu Ziemi ciałem niebieskim. W porównaniu z Ziemią 

jest   prawdziwym   olbrzymem.   Szerokość   widzialnej   jego   tarczy,   czyli   średnica,   jest   109   razy 
większa od średnicy Ziemi. Aby zbudować kulę wielkości Słońca, trzeba by użyć miliona trzystu 
tysięcy takich kul jak Ziemia.

Powierzchnia   Słońca   wysyłająca   światło   na   wszystkie   strony   jest   dwanaście   tysięcy   razy 

większa od powierzchni kuli ziemskiej.

Jeżeli sobie wyobrazimy Ziemię wielkości jabłka o średnicy 10 cm, to Słońce byłoby wielkości 

trzypiętrowego domu.

Wiemy już, że Słońce świeci tak silnie, że nie możemy patrzeć gołym okiem w jego płomienną 

tarczę. Dlatego też chcąc je dłużej obserwować musimy użyć zakopconego szkła.

Z czym porównać siłę światła słonecznego? Może ze światłem Księżyca? Obliczono, że aby 

zastąpić świecące Słońce, trzeba by użyć do oświetlenia Ziemi czterystu pięćdziesięciu tysięcy 
Księżyców w pełni. A przecież używamy wyrażenia „jasna noc księżycowa”.

Obliczono, że gdybyśmy z rozżarzonej materii słonecznej mogli zrobić kulkę o średnicy dużej 

monety, świeciłaby jak żarówka o sile miliona świec.

Dlaczego   Słońce   świeci?   Bo   jego   powierzchnia   jest   rozżarzona  do   6000°.  Jeżeli   chodzi   o 

background image

temperaturę wnętrza to uczeni obliczyli, że musi być olbrzymia, sięgająca 20 milionów stopni.

Zastanówmy się nad temperaturą 6000°. Czy mamy takie temperatury na Ziemi? Z czym by ją 

porównać.

Porównanie temperatury powierzchni Słońca z niektórymi temperaturami uzyskiwanymi przez człowieka

Płomień   maszynki   gazowej   prymus   ma   800°.   Temperatura   wewnątrz   wielkiego   pieca 

hutniczego,   gdzie   topi   się   rudę   żelazną,   wynosi   1500°,   a   temperatura   łuku   elektrycznego, 
używanego do spawania metali — 3500°.

Już w tej temperaturze wszystkie znane nam substancje, jak żelazo i inne metale, nie tylko się 

topią, ale zmieniają się w rozżarzoną parę lub gaz.

Wyciągamy stąd wniosek, że Słońce jest kulą gazową, rozżarzoną na powierzchni do 6000°. 

Temperatura ta nie opada, mimo że olbrzymie ilości energii w postaci promieniowania uchodzą z tej 
ognistej kuli w przestrzeń.

Z tej ogólnej ilości Ziemia otrzymuje tylko mniej niż jedną dwumiliardową część, ale i ta 

codzienna porcja ciepła ogrzewa Ziemię tak, że średnia temperatura jej powierzchni wynosi +15° C.

Czy   Słońce   jest   jedynym   źródłem   ciepła   na   Ziemi?   Nie,   nie   jest   jedynym.   Na   różnej 

głębokości, ale raczej bliżej powierzchni Ziemi, znajdują się substancje promieniotwórcze, które 
rozpadając się wydzielają ciepło i ogrzewają wnętrze Ziemi. Ale ilość ciepła, która pochodzi z tego 
źródła, jest 5000 razy mniejsza niż ilość ciepła, którą daje Ziemi Słońce. Toteż gdyby promienie 
słoneczne   przestały  grzać,   kula   ziemska   oziębiłaby  się   i   zamarzła   mimo   dopływu   ciepła   z   jej 
wnętrza.

Powtarzamy więc. Ziemia otrzymuje 1 / 2 100 000 000 część energii słonecznej i chociaż jest 

to znikoma część całej energii słonecznej, jednakże stanowi ilość olbrzymią. W przeliczeniu na 
jednostki mocy otrzymamy 230 tysięcy miliardów koni mechanicznych.

Sprawy te omówimy później.
Dlaczego Słońce świeci nieustannie, i to z jednakową siłą? Badacze dawnych dziejów Ziemi 

twierdzą, że nawet przed dwoma miliardami lat Słońce świeciło tak samo jak teraz. Już prawie 
przed dwoma miliardami lat powstało życie na Ziemi, a wiemy, że żywe organizmy przystosowane 
są doskonale do takich warunków, jakie mamy obecnie na Ziemi oświetlonej Słońcem.

Nie  ma też  żadnych  dowodów  na to,  aby promieniowane Słońca  ulegało z biegiem czasu 

osłabieniu. Przed miliardami lat świeciło tak samo jak teraz*.

Były wprawdzie okresy oziębienia klimatu. Na obszar Polski np. w ciągu ostatnich 500 000 lat 

kilkakrotnie   nasuwały  się   z   północy  lodowce.   Cała   północna   i   środkowa   Europa   pokryta   była

* Oczywiście po upływie wielu miliardów lat w miarę wyczerpywania się źródeł energii promieniowanie Słońca 

ulegnie osłabieniu.

background image

olbrzymimi masami śniegu i lodu. Ostatni lodowiec cofnął się dopiero kilkanaście tysięcy lat temu. 
Ale przyczyny tego oziębienia były prawdopodobnie czysto ziemskie. Zmieniał się może skład 
atmosfery, która zatrzymywała więcej promieni słonecznych ogrzewających Ziemię.

Słońce   nie   gaśnie,   siła   jego   światła   nie   słabnie.   My  na  Ziemi  wiemy,   że   aby  podtrzymać 

działanie  źródła  światła,   musimy  światło  podsycać.   Jeżeli   tym  źródłem  jest  lampa  naftowa,   to 
należy dolewać nafty; aby świeciła żarówka, musi do niej po drutach dopływać prąd z elektrowni. 
Elektrownia zaś tak długo wytwarza prąd, jak długo pali się węgiel pod kotłami parowymi lub też 
jak długo kotły ogrzewane są innym źródłem ciepła, np. stosem atomowym. Para z tych kotłów 
porusza maszyny, które z kolei wprawiają w ruch maszyny elektryczne wytwarzające prąd. Gdy 
zabraknie   węgla   lub   innego   paliwa,   maszyna   przestaje   działać,   a   światło   gaśnie.   Maszyny 
elektryczne może poruszać też bieżąca woda rzek lub potoków, a te z kolei są zasilane przez 
topniejące w górach śniegi lub opady. Nie znamy na Ziemi takiego źródła światła, które by się nie 
wyczerpywało i którego by nie trzeba ciągle zasilać z zewnątrz.

Czemu więc Słońce płonie bez przerwy z nie słabnącą siłą? Gdzie są te niewyczerpane źródła 

energii, które wciąż zasilają Słońce i dzięki którym może ono tak rozrzutnie (z ludzkiego punktu 
widzenia) szafować swym światłem?

Dziś jesteśmy prawie pewni, że źródłem tego nieustannego dopływu energii do powierzchni 

Słońca są procesy zachodzące w jego wnętrzu, gdzie temperatura dochodzi do 20 milionów stopni. 
Nie są to tylko czcze domysły. Ilość ciepła, którą wydziela Słońce, jest tak wielka, że gdyby Słońce 
zostało okryte warstwą lodu grubości 15 km, warstwa ta stopniałaby w ciągu jednej minuty. Gdyby 
połączyć Ziemię i Słońce słupem lodowym grubości 3 km, słup ten utrzymałby się tylko przez 
jedną sekundę, potem stopniałby zupełnie, a powstała w ten sposób woda wyparowałaby w ciągu 8 
sekund.

Gdyby   kula   ziemska   zbudowana   była   z   lodu,   promienie   Słońca   zaczynając   topić   ją   przy 

równiku zmieniłyby całą w wodę w ciągu dwu i pół godzin.

Ziemia otrzymuje w darze od Słońca bardzo drobną tylko część jego energii. Z tej niewielkiej 

części zużywamy jedynie jedną tysiączną. O tym, jak ją zużywamy, będzie mowa później.

Głównym źródłem ciepła na Ziemi jest promieniowanie słoneczne, które dostarcza napędu 

olbrzymiemu mechanizmowi naszej planety. Mechanizm ten mimo swego ogromu i olbrzymiej 
mocy nie jest na pierwszy rzut oka widoczny. Nie dostrzegamy go czasami zupełnie. Widzimy tylko 
ruch poszczególnych jego „kółek” i „przekładni”, a trzeba się dobrze nabiedzić, żeby go dostrzec w 
całości i zrozumieć jego działanie. Mamy tu na myśli nieustanne ruchy w atmosferze, w wodzie i na 
lądzie — a więc wiatry, prądy morskie, wody bieżące itd., słowem — wszystkie zjawiska wywołane 
przez energię słoneczną.

Wzburzone, ogniste morze

Poznaliśmy   już   dzieje   nauki   o   Słońcu,   najrozmaitsze   poglądy   na   temat   jego   budowy. 

Dowiedzieliśmy się też, co ludzie sądzili o jego powierzchni.

Już 200 lat temu znakomity uczony rosyjski Michał Łomonosow przedstawił wizję Słońca w 

następującym wierszu.

Gdyby człowiek
Mógł wznieść się tak wysoko,
Aby jego wątłe oko
Mogło z bliska oglądać Słońce.
Wtedy ujrzałby wokoło
Wiecznie płynący ocean,
Po którym pędzą ogniste bałwany
Nie spotykając brzegów.
Krążą tu wiry ogniste,
Staczają ze sobą straszliwą walkę,
Skały tam wrą jak woda
I słychać szum ognistych ulew.

background image

Obraz ten niewiele odbiega od tego, co się rzeczywiście dzieje na powierzchni Słońca. Należy 

więc podziwiać, że uczony, który nie był wcale specjalistą astronomem, ale dobrym przyrodnikiem, 
tak trafnie opisał jej wygląd.

Gdy spojrzymy przez chwilę na Słońce, wyda się nam jakby błyszczącą, wypolerowaną kulą o 

jednolitej powierzchni (patrz rysunek na str. 40). Czasami tylko, gdy oglądamy je przez zakopcone 
szkiełko, widzimy na błyszczącej tarczy drobne plamy. Ale to nie jest właściwy sposób badania 
Słońca. Używamy do tego sztucznego oka, jakim jest aparat fotograficzny. Może on patrzeć w 
Słońce, jak długo chcemy. Ale do fotografowania wystarczy otworzyć to sztuczne oko na ułamek 
sekundy, aby na kliszy utrwalić dokładny obraz Słońca (patrz rysunek na str. 40).

Na   zdjęciu,   w   dużym   powiększeniu,   zobaczymy   powierzchnię   Słońca,   a   właściwie 

powierzchnię   nieprzezroczystej   powłoki,   zwanej   powłoką   świetlną   (fotosferą).   Ta   właśnie 
powierzchnia świecącej powłoki wysyła promienie, które oświetlają także naszą Ziemię.

Fotografia fotosfery

Na zdjęciu widzimy, że powierzchnia tej powłoki składa się z niezliczonej ilości drobnych, 

jaskrawych plamek — ziarenek. Przypomina to powierzchmę rozgotowanej kaszy czy ryżu. Te 
drobne   na   pozór   ziarenka   mają   w   rzeczywistości   średnicę,   której   długość   przekracza   tysiąc   a 
czasami i więcej kilometrów. Wszystkie szybko się poruszają, zmieniają miejsce, wirują, znikają i 
znów się zjawiają. Gdy po kilku minutach zrobimy nowe zdjęcie tego samego miejsca, zobaczymy 
na kliszy, że wszystko się już zmieniło. Zgodnie z tym, co przypuszczał Łomonosow, powierzchnia 
widzialna Słońca podobna jest do rozhukanego morza płomieni. Morze to pokryte jest bałwanami 
ognistymi, które wznoszą się i opadają. Musimy jednak pamiętać, że nie ma tam rozżarzonej cieczy, 
lecz gazy i pary.

Poza rozhukanymi bałwanami rozżarzonych gazów widzimy liczne wiry i prądy. Przebiegają tu 

straszliwe huragany, bardziej i mniej rozgrzane. Przewalają się masy gazów — gorące wystrzelają 
w górę, chłodniejsze zapadają w głąb. Panuje tu nieustanny ruch, potężne wybuchy, suną olbrzymie 
słupy ogniste.

background image

Słońce jest kulą, której objętość jest ponad milion razy większa niż objętość kuli ziemskiej. Na 

jej powierzchni panuje temperatura kilkaset razy wyższa niż na Ziemi, toteż zachodzące tu zjawiska 
osiągają nie widzianą na Ziemi potęgę. Niejeden ognisty wir mógłby pochłonąć i zamienić w gaz 
całą   kulę   ziemską.   Tu   właśnie,   na   tej   burzliwej   powierzchni   Słońca,   rodzą   się   i   rozpoczynają 
wędrówkę promienie, które wpadają do naszego oka.

Jeżeli tak szaleją żywioły na powierzchni Słońca, to co dzieje się w jego wnętrzu?!
Wiemy, że w lufie armatniej przy wystrzale proch zamienia się w gorące gazy, które wyrzucają 

z   lufy   pocisk   na   odległość   kilkunastu   a   nawet   kilkudziesięciu   kilometrów.   A   przecież   gazy 
wybuchowe mają temperaturę 3000°.

Jeżeli pocisk z jakichś powodów utkwi w lufie, gazy natychmiast ją rozsadzają.
Czemu wobec tego Słońce nie wybuchnie, nie rozpadnie się? Dlatego że tę olbrzymią masą 

rozpalonych gazów skupia i trzyma na wodzy siła przyciągania; dzięki niej warstwy zewnętrzne 
cisną na warstwy leżące pod powierzchnią, a te znów — na środek. Siła przyciągania utrzymuje 
więc w skupieniu rozpaloną masę gazową i nie daje się jej rozpaść. Nawet gdy jakiś słup gazu 
wystrzeli z olbrzymią siłą na kilkaset tysięcy kilometrów, potężna siła ściągnie go z powrotem na 
powierzchnię. Nie grozi więc Słońcu żadna katastrofa.

Skąd się biorą te potężne masy ciepła, którymi Słońce tak rozrzutnie szafuje, przy czym drobną 

ich część i my otrzymujemy? Czyżby źródłem tego ciepła było takie jak na Ziemi spalanie, podobne 
do   spalania   np.   węgla   w   piecu?   Uczeni   obliczyli,   że   gdyby  Słońce   zbudowane   było   z   węgla, 
spaliłoby się w ciągu kilku tysięcy lat, a skoro nasza planeta istnieje kilka miliardów lat i zawsze 
ogrzewana była przez Słońce, jest ono zatem starsze od Ziemi.

Na pytanie, skąd się w Słońcu bierze tyle energii, nauka znalazła odpowiedź. Stwierdzono 

bowiem, że źródłem tak olbrzymich, nawet jak na Słońce, źródeł energii może być tylko niedawno 
wykryta przez uczonych energia jądrowa, nazywana zwykle — atomową.

Do rozwoju wiedzy naukowej w tej dziedzinie przyczyniły się w głównej mierze odkrycia 

Polki Marii Skłodowskiej-Curie i jej męża Piotra Curie jak również prace prowadzone następnie 
przez Fryderyka Joliot-Curie i jego żonę Irenę.

Jeżeli w małym piecyku spalimy 400 g węgla, powierzchnia jego ledwie się ogrzeje.
Przy   zwykłym   spalaniu   wydziela   się   stosunkowo   mało   ciepła.   Węgiel   spala   się   bowiem 

częściowo, pozostawiając dużo dymu i gazu — które ulatują kominem — i popiół w piecu. Uczeni 
stwierdzili, że w tych pozostałościach jest jeszcze dużo energii, której jednak nie można wyzwolić 
środkami chemicznymi. Energię tę możemy wyzwolić tylko z pewnych substancji — nazywa się 
ona energią atomową.* Gdyby nam się udało wyzyskać całą energię atomową tej grudki węgla, 
starczyłoby jej do uruchomienia wszystkich maszyn w kraju mającym dwa razy więcej maszyn niż 
Polska.

Uczeni obliczyli, że w kawałeczku węgla wielkości grochu lub w kilku kroplach nafty jest tyle 

energii, że wystarczyłaby do napędu maszyn dużego okrętu w czasie podróży z Europy do Ameryki 
i z powrotem.

Jak już mówiliśmy, jest to niedawno odkryty, nowy rodzaj energii, zwany energią atomową. 

Olbrzymie   jej   ilości   powstają   we   wnętrzu   Słońca   i   wydobywają   się   po   wielu   przemianach   na 
powierzchnię — do fotosfery. Stąd znów w postaci promieniowania rozchodzą się na wszystkie 
strony. Część tej energii otrzymuje i nasza Ziemia. Oczywiście energia ta się rozprasza, ale zapasy 
jej w Słońcu są tak olbrzymie, że starczą jeszcze na miliardy lat.

Jeszcze jedna powłoka

W czasie całkowite zaćmienia Słońca, to jest wtedy, gdy Księżyc zasłoni całą tarczę Słońca, 

widzimy, że zza ciemnej tarczy księżycowej wygląda jasna obwódka, zabarwiona na różowo lub

*   Czytelnik   znajdzie   bliższe   omówienie   zagadnień   związanych   z   energią   atomową   w   książce   E.   Brody  pt.: 

Energia atomowa. PWPN „Wiedza Powszechna” 1951.

background image

jasnoczerwono. Obwódka ta jest bardzo ruchliwa, wydzierają się z niej jakby chybotliwe języczki 
różowych płomieni.

Wyskoki słoneczne

Jest to jakby atmosfera Słońca, dzięki swemu zabarwieniu nazwana chromosferą (od greckiego 

słowa  chromos  —   barwa).   Trudno   mówić   o   atmosferze   na   Słońcu,   które   jest   gazową   kulą   o 
powierzchni   też   gazowej,   ale   chromosfera   składa   się   z   gazów  bardziej   rozrzedzonych   a   mniej 
rozżarzonych niż gazy fotosfery.

Chromosfera i korona słoneczna

Oglądana przez teleskop powierzchnia chromosfery przedstawia bardzo ciekawy widok. W 

pewnych miejscach wznoszą się wysoko nad nią olbrzymie fontanny świecących gazów, zwane 
wyskokami lub protuberancjami. Czasami są one spokojne i nie ulegają zmianom w ciągu tygodni, 
a nawet miesięcy. Wystrzelają niekiedy na wysokość miliona lub półtora miliona kilometrów nad 
powierzchnię Słońca. Szybkość ich wznoszenia się osiąga niekiedy 600—700 km/sek.

W czasie zaćmień widoczny jest dokoła zasłoniętej tarczy słonecznej jakby srebrzysty wieniec 

promieni. To korona słoneczna. Promienie jej rozchodzą się na wszystkie strony, a w końcu prawie 

background image

niepostrzeżenie zlewają się z ciemnym tłem nieba. Wygląd korony jest bardzo zmienny i zależy od 
tego, co się dzieje na powierzchni Słońca, mianowicie od ilości plam na Słońcu.

Korona w latach minimum plam słonecznych

W   latach,   kiedy  plam  jest   najwięcej,   korona  rozpościera   się   daleko   poza   tarczę   słoneczną 

tworząc jakby ognisty wieniec. Gdy plam jest najmniej, korona układa się w postaci ognistych 
skrzydeł   po   bokach   tarczy   słonecznej.   Korona   stanowi   niezwykle   rozrzedzoną   górną   część 
chromosfery Słońca.

W zwykłych warunkach nie widzimy ani chromosfery, ani korony słonecznej. Oczywiście w 

pełnym   świetle   Słońca,   w   powodzi   jego   jasnych   promieni   oko   nie   dostrzega   słabego   światła 
chromosfery ani jeszcze słabszego światła korony słonecznej. Dlatego widzimy je wtedy, kiedy 
Księżyc przesłoni ognistą tarczę fotosfery.

A jednak uczeni usilnie badają zarówno chromosferę, jak i koronę, gdyż potrafią odczytać z 

nich pewne oznaki, które wskazują na to, co się dzieje na Słońcu, jakie zachodzą tam zmiany i jaki 
mają wpływ na zjawiska zachodzące na Ziemi. Toteż astronomowie czekają na całkowite zaćmienie 
Słońca jak na wydarzenie bardzo dla nich ważne z punktu widzenia dalszych badań.

background image

VI. NIEPOZORNE, ALE WAŻNE SZCZEGÓŁY

Nawet na Słońcu bywają plamy

Był   to   moment   w   dziejach   nauki   bardzo   dramatyczny.   Gdy  człowiek   skierował   lunetę   na 

Słońce (oczywiście przesłoniętą mocno zakopconym szkiełkiem), dostrzegł na jego powierzchni 
plamy.   Okazało   się,   że   nieskazitelne,   błyszczące,   łaskawe   a   zarazem   groźne   oblicze 
najdoskonalszego bóstwa ludzi pierwotnych — jest trochę dziobate...

Słońce   straciło   wskutek   tego   trochę   swego   splendoru,   ale   wzbudziło   tym   większe,   czysto 

ludzkie, naukowe zainteresowanie. Plamy zauważyło w tym samym nieomal czasie kilku badaczy. 
Odkrycia tego dokonał Galileusz patrząc w Słońce przez swoją własnoręcznie wykonaną lunetę.

Inny znów badacz, Fabricius, który odkrył plamy prawie równocześnie z Galileuszem, tak oto 

opisuje swe przeżycie związane z tym odkryciem.

„Było to pewnego dnia w grudniu 1611 r. Skierowałem lunetę, z zadymionym szkiełkiem, na Słońce. 

Wydało mi się, że widzę na nim rozmaite nierówności i chropowatości, nawet na skraju tarczy... Gdy tak je 
uważnie   obserwowałem,   ukazała   się   niespodziewanie   czarniawa   plama,   która   nawet   w   porównaniu   z 
wielkością Słońca wydała mi się wcale nie mała... Sądziłem, że plamą tą jest przesuwający się przez pole 
widzema   obłok.   Kilkakrotnie   sprawdziłem   to   przy   pomocy   kilku   różnej   wielkości   lunet   batawskich 
(holenderskich) i utwierdziłem się w przekonaniu, że to nie obłok spowodował tę plamę.

Mimo wszystko nie ufałem jeszcze swoim oczom; zawołałem więc ojca, aby potwierdził to. Zaczęliśmy 

obaj oglądać Słońce. Początkowo na skraju tarczy, potem stopniowo przesuwaliśmy lunetę ku środkowi 
tarczy, aby oswoić oko z jaskrawością Słońca i aby móc oglądać całą tarczę jednocześnie.

I znów zobaczyliśmy wspomnianą już plamę, ale tym razem jeszcze wyraźniej.
Dopiero noc przerwała obserwacje. Nie mieliśmy jednak jeszcze pewności, czy plama należy do Słońca, 

czy też leży poza nim...

Następnego ranka, ku mej wielkiej radości, już przy pierwszym spojrzeniu zobaczyłem plamę... Ale 

zaczęło mi się wydawać, że plama zmieniła miejsce. Wzbudziło to znów nasze wątpliwości. Czy aby to 
wszystko nie jest złudzeniem.

Aby nie nadwerężać wzroku, oglądaliśmy Słońce w ciemnym pokoju przez szczelinę w okiennicy... 

Pogoda się zepsuła, przez trzy dni było pochmurno.

Gdy czwartego   dnia   niebo   się  przejaśniło   i  znów  spojrzeliśmy w  Słońce...   nasza  radość  nie   miała 

granic... Plama była wyraźme widoczna, ale przesunęła się ze wschodu ku zachodowi tarczy. Przesunęła się 
trochę ukośnie. Poza tym zobaczyliśmy mniejszą plamę, która przesuwała się w ślad za dużą, widzianą dotąd 
plamą.

Wkrótce ujrzeliśmy obie w tym samym układzie na środku tarczy.
Ukazała się jeszcze jedna... Teraz były już trzy plamy...
Po kilku dniach duża plama zbliżyła się do zachodniego krańca tarczy i zniknęła, jakby skryła się za 

obwód. Za nią zniknęły i pozostałe dwie.

Czyżby Słońce  się  obracało   dookoła  osi  —  jak  Ziemia? Czyżby i  Słońce  podlegało  takim  samym 

prawom przyrody jak mała Ziemia? Przecież dopiero niedawno Kopernik je unieruchomił...

Opanowała   mnie   jakaś   dziwna   nadzieja,   że   plamy  ukażą   się   znów   na   wschodnim  krańcu   tarczy  i 

rozpoczną swą wędrówkę na zachód. I — o radości! Na dziesiąty dzień zjawiła się wielka plama, tam, gdzie 
jej oczekiwałem, na wschodnim krańcu tarczy, a za nią dwie mniejsze.

Nie   chciałem   od   razu,   na   podstawie   jednego   obrotu   wnioskować   o   ruchu   Słońca...   Ale   dalsze 

obserwacje moje i innych utwierdziły mnie w tym mniemaniu.”

Był to, jak widzimy, zupełnie naukowy, bez zabobonów i uprzedzeń, stosunek do Słońca jako 

zwykłego ciała niebieskiego, podlegającego takim samym prawom przyrody jak i Ziemia.

Zupełnie odmienny los spotkał innego badacza i odkrywcę plam na Słońcu. Był to jezuita 

Krzysztof Scheiner, który też w 1611 r. dostrzegł przez lunetę na tarczy słonecznej plamy. Doniósł o 
tym swemu duchownemu zwierzchnikowi, lecz ów zabronił mu rozpowszechniać tę wiadomość, 
gdyż — jak powiedział — nie znalazł w dziełach uznanych przez Kościół żadnej wzmianki o 

background image

plamach. Przypisał te obserwacje niedoskonałości przyrządów optycznych i upośledzeniu wzroku 
Scheinera,   wreszcie   podnieceniu   nerwowemu   obserwatora.   Kazał   mu   uspokoić   swe   nerwy   i 
odprawił go z niczym...

Scheiner wobec tego stwierdził pod przymusem, że plamy na Słońcu to ciała krążące dookoła 

Słońca i leżące poza jego powierzchnią. Bronił tego stanowiska w swoim późniejszym sporze z 
Galileuszem.   Spór   ten   był   bardzo   zacięty.   Kościół   stanął   po   stronie   Scheinera,   który   uparcie 
dowodził, że plamy są ciałami, krążącymi dookoła Słońca, ale w pewnej od niego odległości.

Galileusz badając zmiany kształtu plam przy zbliżaniu się ich do krańca tarczy słonecznej 

dowiódł na podstawie ścisłego rachunku, że plamy leżą na powierzchni Słońca albo tuż nad nią. 
Obecnie wiemy z całą pewnością, że plamy tworzą się na fotosferze Słońca.

Nie ma dymu bez ognia

Gdy   patrzymy   przez   zakopcone   szkiełko   na   Słońce,   widzimy   często   na   tle   rozżarzonej, 

błyszczącej powierzchni jedną lub kilka plam. Są one wyraźnie ciemne, prawie czarne.

Gdybyśmy jednak  mogli  zobaczyć  przez  lunetę samą plamę,  drogo byśmy za to zapłacili. 

Plama wydaje się wprawdzie ciemna na tle jasnej tarczy, lecz ma temperaturę 4500° i utworzona 
jest też z rozżarzonych gazów. Obserwując ją bez zakopconego szkiełka utracilibyśmy wzrok.

Plamy słoneczne nie występują na całej powierzchni Słońca, lecz raczej w pobliżu równika, 

przy czym zbliżają się do niego albo oddalają.

Tarcza słoneczna z plamami. Dla porównania pokazano rozmiary Ziemi.

Z pamiętnika Fabriciusa wiemy, że plamy przesuwają się po tarczy słonecznej ze wschodu na 

zachód, co pozwoliło stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że Słońce obraca się dookoła swej osi. 
Odkryto   przy   tym   zdumiewający   fakt,   że   obrót   Słońca   nie   jest   dla   całej   jego   powierzchni 
jednakowy.

background image

Poziomy pas środkowy Słońca, przy równiku, dokonuje całkowitego obrotu w ciągu 25 dni; 

obszary zaś leżące od tego pasa na północ i na południe obracają się w ciągu 27 dni, jeszcze 
bardziej odległe od równika — w ciągu 30 dni.

Wynika z tego, że Słońce nie obraca się jak ciało stałe, np. jak Ziemia.
Ruch materii na Słońcu możemy porównać z wirowaniem herbaty mieszanej szybko łyżeczką. 

Najszybciej wiruje herbata w środku, najwolniej przy ściankach szklanki. Nie dziwimy się zresztą, 
wiemy bowiem, że Słońce, przynajmniej na swej powierzchni jest ciałem gazowym.

Plamy na Słońcu budzą szczególne zainteresowanie astronomów. W wielu punktach na całej 

kuli ziemskiej obserwują, opisują, notują i liczą codziennie ilość plam słonecznych. Wyniki tych 
badań omówimy oddzielnie.

Dokonano   wielu   obserwacji   i   fotografii   plam.   Na   zwykłym   zdjęciu   plamę   na   fotosferze 

widzimy jako prawie czarne jądro otoczone nieco jaśniejszym pierścieniem.

Wykonując zdjęcie w specjalny sposób, otrzymamy widok zgoła inny. Dookoła jądra widać 

wyraźnie wiry rozpalonych gazów. Jak sobie to wytłumaczyć? Uczeni sądzą, że plamy to tylko 
zewnętrzny objaw gwałtownych przemian i ruchów rozżarzonych gazów wewnątrz Słońca.

Każdy, kto mieszka nad rzeką czy nad głębokim potokiem, wie pewnie, że groźny wir, który 

wciąga i topi ludzi, na powierzchni wygląda jak niewielki wirujący lejek wodny. Nie zdradza wcale 
kryjącego się pod nim niebezpiecznego odmętu.

Wewnątrz   Słońca   gazy,   rozgrzane   do   olbrzymich   temperatur,   ulegają   nader   gwałtownym 

zaburzeniom i ruchom, które stopniowo z głębi wydostają się na powierzchnię w postaci wirów. W 
środku wiru gazy się oziębiają, wskutek tego są mniej rozżarzone niż gazy z otoczenia i tworzą 
ciemną plamę na jasnym tle. Wszystko to nie jest takie proste, jak sobie tu na Ziemi wyobrażamy. 
Ogromnym temperaturom i gwałtownym ruchom gazów towarzyszy potężne zjawisko elektryczne 
(coś podobnego do naszych błyskawic); ponad powierzchnię Słońca wystrzelają ogromne fontanny 
ognistych gazów itd. Wzmaga się wysyłanie przez Słońce pewnych promieni.

Plama słoneczna w powiększeniu

Plamy te są zresztą na naszą ziemską miarę ogromne. Średnica jądra wynosi niekiedy 100 000 

km, a więc jest kilkanaście razy większa od średnicy Ziemi. Ziemia zapadłaby się w niej jak wiadro 
w studni. Występują one często parami lub grupami. Nie trwają nigdy zbyt długo. „Życie” plamy 
trwa przeciętnie od 2 do 3 miesięcy.

Nie sądźmy jednak, że plamy na Słońcu to tylko jakieś tam odległe od nas o 150 000 000 km 

wiry czy burze gazowe.

Plamy są przejawem głębszych zmian zachodzących wewnątrz kuli słonecznej. Przekonamy się 

niebawem, że zjawisko tworzenia się i znikania plam, mimo olbrzymiej odległości, odbija się i na 
nas, mieszkańcach Ziemi.

background image

Tajemnicze związki

Skromny aptekarz niemiecki Samuel Schwabe miał w swym życiu dużo kłopotów. Ojciec jego, 

lekarz, chciał, by syn został też lekarzem i zmuszał go od wczesnej młodości do asystowania w 
czasie operacji. Dziadek natomiast, właściciel apteki, kazał mu kleić torebki do proszków i ziół.

Jego właściwym powołaniem była botanika i astronomia. Niestety, nie mógł się za młodu 

poświęcić ulubionym naukom. Po śmierci dziadka został aptekarzem. Postanowił jednak sprzedać 
aptekę i kiedy nadarzyła się sposobność, gdy miał już pewność, że transakcja się uda, kupił sobie w 
1826 r. dobrą lunetę.

Do swej ulubionej pracy astronoma-amatora mógł się jednak zabrać dopiero w 1829 r. Ziściły 

się wreszcie jego marzenia, mógł zacząć, jak się wyrażał, „prawdziwe życie” — które trwało dość 
długo, bo do 1875 r.

W 1829 r. rozpoczął Schwabe systematyczne obserwacje Słońca. Spostrzeżenia swoje skrzętnie 

notował prowadząc rejestr zmian słonecznych w ten sposób, że zawsze mógł obliczyć, ile dni w 
roku  czy  miesiącu  Słońce   było  pokryte   plamami   lub  wolne  od  plam.  W  czasie  sprawdzania   i 
porównywania obliczeń dokonanych w latach ubiegłych rzuciła mu się w oczy pewna regularność 
zmian ilości plam na Słońcu. Oto wydawało mu się, że ilość ich w pewnym okresie jest początkowo 
niewielka, później stopniowo wzrasta, a w końcu maleje. Cały taki okres trwał, jego zdaniem, około 
10 lat.

Nie   dowierzał   swoim   spostrzeżeniom.   Był   zaskoczony.   Prowadził   dalej   skrupulatnie   swe 

badania aż do 1850 r. Wtedy nabrał pewności, że taka dziesięcioletnia kolejność zmian naprawdę 
istnieje.

Na podstawie swych zapisów stwierdził, że w okresie od 1826 do 1850 r. taka największa ilość 

plam na Słońcu przypadała na lata 1828, 1837, 1848.

Najmniej plam zanotował w 1833 i 1843 r.
Jego następca obliczył okres ten dokładniej i stwierdził, że powtarza się nie co 10, ale co 11 lat. 

Dziś wiemy, że okres nasilenia plam występuje rzeczywiście co 11 lat, ostatnie nasilenie plam na 
Słońcu było w 1947 r.

Związek między kształtem korony słonecznej a zmianami ilości plam, o którym mówiliśmy 

poprzednio, wskazuje na to, że oba te zjawiska wiążą się z aktywnością górnych warstw Słońca. 
Wszystko to z kolei jest echem potężnych przemian, jakie zachodzą wewnątrz Słońca.

Ale to dopiero początek łańcucha zjawisk. Już w średniowieczu interesowano się dziwnym i 

tajemniczym   zjawiskiem,   mianowicie   zachowaniem   się   igły   magnetycznej.   Ludzie   byli 
przyzwyczajeni do jednej stale działającej siły — siły ciążenia, która ściągała wszelkie przedmioty 
na   ziemię,   ku   dołowi.   Toteż   dziwne   im   się   wydało,   że   prócz   siły   ciążenia   działa   na   igłę 
magnetyczną jeszcze jakaś siła, która wykręca ją wciąż na północ. Jakkolwiek byśmy ją ustawili — 
zawieszoną luźno poziomo czy pionowo — zawsze w końcu wskazuje kierunek północy.

Poza tym już w XVIII w. zauważono, że igła umieszczona w miejscu zupełnie nieruchomym 

ulega jakimś tajemniczym odchyleniom. Pewien badacz angielski, nazwiskiem Sabine, stwierdził, 
że są to wahania jedenastoletnie. Gdy pewnego dnia otrzymał  tabelę Schwabego, zauważył  ze 
zdumieniem,   że   jedenastoletnie   okresy   największych   odchyleń   igły   magnetycznej   odpowiadają 
okresom nasilenia plam na Słońcu.

W   ten  sposób  ustalono  po  raz   pierwszy  związek   między  zmianami  na  Słońcu   a  pewnymi 

zjawiskami na Ziemi.

Stwierdzono też, że okresy nasilenia zórz polarnych odpowiadają okresom nasilenia plam na 

Słońcu.

Zaczęto   szukać   innych   jeszcze   śladów.   Natrafiono   na   nie   tam,   gdzie   się   najmniej   tego 

spodziewano.   Znaleziono   je   w   pniach   drzew.   Kto   oglądał   przepiłowany   pień   drzewa,   wie,   że 
znajdują się tam liczne pierścienie. Co roku powstaje w pniu nowy pierścień, tak że według liczby 
pierścieni,   czyli   słojów,   możemy   określić   wiek   drzewa.   Dlaczego   te   pierścienie   powstają?   Na 
wiosnę, kiedy drzewo odnawia liście całkowicie lub częściowo, gdy na nowych gałązkach rozwijają 
się liczne nowe liście, trzeba dostarczyć im z gleby wodę z solami mineralnymi. Jednocześnie 

background image

roślina musi rozprowadzić substancje wytwarzane w liściach przy pomocy życiodajnych promieni 
słonecznych. Wtedy w pniu narasta nowa, szeroka, kolista warstwa tkanki przewodzącej. Późnym 
latem przyrost zwalnia tempo, komórki przewodzące stają się cieńsze, bardziej zbite, ciemniejsze. 
Jesienią przyrost ustaje zupełnie. Powstał nowy, wyraźny pierścień.

Pierścienie   nie   są   zawsze   jednakowo   grube  —   zależnie   od   tego,   czy   wiosna   i   lato   były 

deszczowe, czy też suche.

Na   rysunku   widzimy   wyraźnie,   że   przyrastanie   pierścieni   zdradza   jedenastoletni   okres. 

Najgrubsze pierścienie przypadają na lata największego nasilenia plam słonecznych. Musi to więc 
mieć jakiś związek z klimatem, z ilością opadów. Związek taki istnieje niewątpliwie, ale uczeni 
dotychczas nie są zgodni co do tego, jak go wytłumaczyć.

W słojach na przekroju pnia drzewnego widoczny jest wpływ maksimum plam słonecznych

W związku z nasileniem plam słonecznych zanotowano pewne nieznaczne zmiany temperatury 

i ilości opadów. Zauważono nawet wahania poziomu niektórych jezior, co ma niewątpliwie związek 
z ilością opadów.

Stwierdzono też z całą pewnością, że nasilenie plam słonecznych ma wpływ na zakłócenia 

odbioru radiowego. Poza tym wykryto jeszcze jedno ciekawe zjawisko.

Fale radiowe, którymi posługujemy się do nadawania audycji radiowych, mają, jak wiemy, 

zadziwiające właściwości: przenikają z łatwością przez ściany domów, przez warstwy ziemi i wody. 

background image

Jednocześnie jednak nie potrafią przebić się przez atmosferę ziemską. Górne warstwy atmosfery 
odbijają te fale z powrotem na ziemię. Z punktu widzenia interesów człowieka jest to duża zaleta. 
Dzięki odbijaniu się fal od górnych warstw atmosfery zasięg ich działania na Ziemi jest bardzo 
duży. Możemy przecież słuchać audycji nadawanych z odległości kilku, a nawet kilkunastu tysięcy 
kilometrów. Wszystko, o czym tu mówiliśmy, dotyczy jednak fal tzw. długich, średnich i krótkich, 
tj.   fal   długości   od  kilkunastu   do  kilku   tysięcy  metrów.   Istnieją  jednak   fale   jeszcze   krótsze   od 
dziesięciometrowych; długość ich mierzy się centymetrami, a nawet milimetrami. Przenikają one z 
łatwością   przez   atmosferę   w   przestrzeń   międzyplanetarną.   Gdy   za   pomocą   specjalnej   anteny 
wyślemy je w kierunku Księżyca, odbiją się od jego powierzchni i wrócą na Ziemię. Umiemy już 
chwytać takie odbite fale i posługujemy się nimi np. przy dokładniejszych pomiarach odległości 
między Księżycem a Ziemią.

Usiłowano wysłać takie fale w kierunku Słońca, nastawiając odpowiednio antenę. Po chwili 

oczekiwania w głośniku odbiornika rozległ się straszliwy ryk, przypominający ryk całego stada 
lwów. Nie były to już fale wysłane z Ziemi i odbite od Słońca, był to własny „głos Słońca”. 
Okazało się, że Słońce wysyła potężne ładunki fal radiowych  — nie zawsze jednakowej mocy. 
Natężenie fal wysyłanych przez Słońce wzrasta wraz ze wzrostem ilości plam słonecznych. Mamy 
zatem jeszcze jedno ciekawe zjawisko związane z plamami słonecznymi.

To   są   związki   niewątpliwe.   Nie   wszystko   jeszcze   jest   wyjaśnione,   toteż   prowadzi   się 

nieustanne badania.

Znaleźli   się   jednak   burżuazyjni   uczeni,   jak   np.   ekonomista   amerykański   Young,   którzy 

korzystając ze swego autorytetu naukowego głoszą, że od ilości plam słonecznych zależą ceny na 
chleb,   kryzysy   ekonomiczne   itp.   Wiemy   dobrze,   że   np.   ceny   na   chleb   w   państwach 
kapitalistycznych   zależą   w   znacznej   mierze   od   spekulacji   na   giełdach   zbożowych.   Kryzysów 
ekonomicznych   było   kilka   w   ciągu   tego   stulecia.   Przyczyna   ich   tkwi   w   samej   gospodarce 
kapitalistycznej. Ekonomika Związku Radzieckiego nie wykazuje nadprodukcji, bezrobocia itp., 
mimo że w ciągu 38 lat istnienia tego państwa powtarzały się już trzykrotnie nasilenia plam na 
Słońcu.

Skrupulatne badania i obserwacje Słońca trwają nieustannie od czasu pierwszych rejestrów 

Schwabego.   Gromadzony   materiał   na   pewno   doprowadzi   do   ustalenia   ściślejszych   związków 
między zjawiskami na Słońcu i na Ziemi.

background image

VII. POD JASNYM KLOSZEM

Dziwny ocean

Pozostawmy teraz Słońce, a właściwie jego promienie biegnące ku nam — i opuśćmy się na 

Ziemię.   Moglibyśmy  odbyć   tę   podróż   wraz   z  promieniami   słonecznymi,   ale   szybkość   światła, 
wynosząca 300 000 km na sekundę, jest nawet dla wyobraźni zbyt duża.

Każdy z nas, mieszkańców Ziemi, a właściwie jej powierzchni, przyjąłby z niedowierzaniem 

wiadomość, że jest mieszkańcem dna oceanu. Uwierzy we wszystko, nawet w to, że podróżuje po 
wszechświecie   na   wehikule   zwanym   Ziemią,   który   w   czasie   tej   podróży   wiruje   jak   bąk,   ale 
wyobrazić sobie jeszcze, że mieszka na dnie jakiegoś oceanu — tego już za dużo.

A jednak mieszkamy na dnie olbrzymiego oceanu. Co prawda jest on trochę dziwny, odmienny 

od znanych nam oceanów wodnych. Bo zważcie, proszę: człowiek może żyć tylko na powierzchni 
wody. Zanurzyć się w nią może, i to jeśli jest stosunkowo ciepła, najwyżej na przeciąg kilku minut, 
gdyż dłuższy pobyt pod wodą grozi uduszeniem.* W specjalnym ubiorze, zwanym skafandrem, do 
którego pompuje się z góry powietrze, może opuścić się na głębokość kilkunastu do kilkudziesięciu 
metrów.   W   łodzi   podwodnej   może   się   zanurzyć   najwyżej   do   głębokości   kilkuset   metrów.   W 
specjalnie zbudowanej, bardzo mocnej stalowej kuli opuścił się człowiek niedawno na głębokość 4 
kilometrów... W miarę wzrastania głębokości wzrasta ogromnie ciśnienie wody i tylko mocna, 
stalowa,   o  grubych  ścianach   kula   może   to   ciśnienie   wytrzymać   i   uchronić   człowieka   przed 
zgnieceniem.

W oceanie wodnym im większa głębokość, tym mroczniej. Na głębokości kilkuset metrów 

panuje całkowita ciemność. W oceanach ciepłych temperatura maleje wraz z wzrostem głębokości. 
Inaczej mówiąc, im wyżej ponad dnem, tym jest cieplej i widniej.

W oceanie, w którym my żyjemy, jest odwrotnie. Najlepiej czujemy się na jego dnie. Im wyżej, 

tym trudniej oddychać, gdyż powietrze jest coraz bardziej rozrzedzone. Na wysokości 5 kilometrów 
musimy posługiwać się tlenem z butli.

Aby się wznieść ponad 10 kilometrów, musimy już użyć balonu, który zamiast gondoli ma 

szczelną kulę — nie stalową, lecz lekką, aluminiową; musimy też zabrać z sobą duży zapas tlenu do 
oddychania.

W naszym oceanie — im wyżej się wznosimy, tym ciemniej. W miarę wznoszenia się niebo 

staje   się   stopniowo   niebieskie,   ciemnoniebieskie,   granatowe,   a   na   wysokości   ponad   20   km 
ciemnofioletowe, szarawe, a nawet ciemnoszare — tak że w dzień widzimy gwiazdy.

Słońce tu świeci, ogrzewa bardzo silnie nasze ciało i kulę, w której jesteśmy zamknięci, ale nie 

rozświetla nieba, tak że jest ono prawie czarne.

Co to za ocean, o którym mówimy, i co ma wspólnego ze Słońcem? Nie trudno się domyślić, że 

to   ocean   powietrzny  —   nasza   atmosfera.   Ze   Słońcem   ma   tyle   wspólnego,   że   każdy   promień 
słoneczny, zanim padnie na powierzchnię Ziemi, musi przejść przez całą grubość atmosfery.

Dobrze, nasza atmosfera jest przecież przezroczysta, więc promienie przechodzą przez nią bez 

żadnych   przeszkód.   Oczywiście,   jest   przezroczysta,   ale   czy   promienie   Słońca   naprawdę   nie 
napotykają w swej drodze żadnych przeszkód?

Należy tu przede wszystkim zastanowić się nad dziwnym faktem. Gdy oglądamy niebo w nocy, 

stwierdzamy, że jest czarne i urozmaicają je tylko świetlne punkty gwiazd. W czasie pełni nie ma 
tej aksamitnej czerni, a gwiazd widać już znacznie mniej — tylko najjaśniejsze.

W dzień pogodny natomiast niebo jest błękitne, jasne, jakby oświetlone. Znajdujemy się jakby 

pod jasnym, błękitnym kloszem. A gdy zgromadzą się chmury, klosz ten jest biały lub szarawy, ale 
jasny,   oświetlony.   Stykamy   się   z   tym   codziennie   i   uważamy   to   za   tak   naturalne,   że   nie 
zastanawiamy się, dlaczego tak się dzieje.

* Dzięki dużej wprawie najdłużej potrafią przebywać pod wodą poławiacze pereł, mianowicie do 3 minut.

background image

Budowa atmosfery ziemskiej

Mówiliśmy   o   tym,   że   widzimy   wtedy,   kiedy   promienie   światła   wpadają   do   naszego   oka. 

Powinniśmy zatem widzieć w dzień tylko te ciała, które wysyłają do naszego oka promienie, a więc 
Słońce i inne gwiazdy. Niebo natomiast powinno być czarne, bo przecież nie wysyła do naszych 
oczu żadnych promieni...

Piloci   balonowi,   którzy   wznieśli   się   na   wysokość   dwudziestu   kilku   kilometrów   ponad 

powierzchnię Ziemi, stwierdzili, że rzeczywiście im wyżej się wznieśli, tym niebo stawało się 
ciemniejsze, a powyżej dwudziestu kilometrów, mimo że był dzień, było prawie czarne i usiane 
gwiazdami.

A zatem jasność nieba ma niewątpliwie coś wspólnego z atmosferą.
Atmosfera   jest   rzeczywiście   dla   nas   tym   jasnym   kloszem,   dzięki   któremu   niebo   w   dzień 

pogodny wygląda jak błękitna kopuła, w dzień zaś pochmurny i mglisty, kiedy Słońca nie widać, 
kiedy jest ono przesłonięte chmurami lub mgłą, klosz jest mlecznobiały jak porcelana albo białawy 

background image

z różnymi odcieniami szarości. Ale zawsze jest rozświetlony. Cóż to się dzieje z promieniami w 
atmosferze, że czynią ją one podobną do klosza? Aby to zrozumieć, musimy zająć się atmosferą.

Była już mowa o tym, że atmosfera — to ocean gazowy, nie ma więc wyraźnej powierzchni, jej 

górny   poziom   stopniowo   przechodzi   w   przestrzeń   międzyplanetarną,   która   jest   prawie   próżna 
(oczywiście w naszym ziemskim zrozumieniu, gdyż próżni absolutnej w przyrodzie nie ma).

Cóż więc się dzieje z promieniem Słońca przedostającym się z przestrzeni międzyplanetarnej 

do powierzchni Ziemi?

Po   8   minutach   i   18   sekundach   promień   słoneczny   dochodzi   do   górnej   granicy   atmosfery 

ziemskiej, czyli powłoki powietrznej. Nie ma tu właściwie wyraźnej granicy; atmosfera staje się 
tylko coraz bardziej gęsta. Mamy dowody, że sięga ona powyżej 200 km, gdyż na tej wysokości 
zachodzą   już   widoczne   dla   nas   zjawiska,   które   świadczą   o   obecności   powietrza.   Bardzo 
rozrzedzone powietrze sięga jednak do wysokości 1000 km.

A więc już w tej odległości promienie stykają się z cząsteczkami powietrza. Tu już zaczynają 

swą pracę promienie nadfioletowe. Wywołują one poważne zmiany właściwości powietrza w tych 
warstwach.

Nikt z ludzi tam jeszcze nie był, ale z dna oceanu powietrznego — z Ziemi — dostrzegamy te 

odległe   zjawiska,   wywołane   przez   promienie   słoneczne.   Na   wysokości   kilkuset   kilometrów   w 
powietrzu,   pod   wpływem   wysyłanych   przez   Słońce   naelektryzowanych   cząstek,   których   ilość 
zależy od natężenia plam słonecznych, powstają barwne zorze polarne, jedno z najpiękniejszych 
widowisk, jakich dostarcza człowiekowi przyroda. Zachodzą tu też zjawiska mające duży wpływ na 
odbiór audycji radiowych. W tej najwyższej, najbardziej rozrzedzonej warstwie atmosfery ulega on 
silnym zakłóceniom. Tu więc promienie słoneczne zaczynają już ponosić straty  — zmuszone są 
zostawić część promieni nadfioletowych.

Inne promienie nadfioletowe biegną dalej ku Ziemi i wchodzą w warstwę, którą nazywamy 

stratosferą. Są między nimi takie, które przedostając się do Ziemi wygubiłyby całe życie albo 
przynajmniej najwyższe jego formy. Pozostałyby może bakterie, glony i inne prymitywne formy, 
które mogą żyć gdzieś w ukryciu.

Te zabójcze promienie bowiem zmieniają tlen powietrza w gaz zwany ozonem, a ozon z kolei 

zatrzymuje je, pochłania i nie dopuszcza do Ziemi. Warstwa ozonu jednak nie pochłania wszystkich 
promieni nadfioletowych. Część ich przedostanie się do powierzchni Ziemi, ale te spełniają już rolę 
dla życia i dla człowieka dobroczynną.

Wydać się to może rzeczą dziwną, że światło słoneczne, które jest głównym motorem życia na 

Ziemi, zawiera też pewne promienie o działaniu zabójczym dla istot żywych. Tak, ale te promienie 
do powierzchni Ziemi nie dochodzą. Istoty żywe wcale się z nimi nie stykają. Będą one może 
groźne dla ludzi, którzy w przyszłości wezmą udział w lotach pozaziemskich. Ale i o tym już 
pomyślano. Aparat do takich lotów będzie zaopatrzony w podwójne ścianki wypełnione warstwą 
ozonu, który tych promieni nie przepuszcza.

W stratosferze promienie nadfioletowe zamieniają się w energię cieplną, dlatego też panuje tu 

stosunkowo wysoka temperatura.

Wreszcie promienie słoneczne dochodzą do warstwy najniższej, której grubość wynosi od 12 

do 17 km. Jest to troposfera.

Jeżeli określamy całą atmosferę jako ocean powietrzny, to ta część będzie strefą przybrzeżną, 

gdyż dolną swą stroną dotyka powierzchni Ziemi. Powietrze jest tu najbardziej zgęszczone. W tej 
najcieńszej, przyziemnej warstwie skupia się trzy czwarte całego powietrza atmosfery. Panuje tu 
nieustanny   ruch,   rodzą   się   i   zanikają   wiatry  —   czy   to   w   postaci   lekkich   powiewów,   czy   też 
straszliwych huraganów. Tu skupia się prawie cała wilgoć w postaci niewidzialnej pary czy też 
drobnych   kropelek   tworzących   chmury   i   mgłę.   Tu   powstają   z   pary   opady   atmosferyczne  — 
mżawki, deszcze, śnieg i grad. Powietrze ogrzane przez Ziemię oziębia się i wznosi ku górze.

Promienie światła ulegają tu największym przemianom wywołując wszystkie piękne zjawiska 

optyczne, do których przywykły nasze oczy. Niebo ma kolor błękitu, a zorze są czerwone.

Na dnie tej warstwy atmosfery powstał człowiek. Tu żyje, tu czuje się najlepiej mając najlepsze 

warunki pracy i rozwoju. Ciało człowieka przystosowało się, przywykło do upałów i mrozów, 

background image

deszczów, śniegów i suszy, do jaskrawego i rozproszonego, przytłumionego światła, a nawet do dni 
lub nocy ciągnących się kilka miesięcy.

W   dolnej   warstwie   oceanu   powietrznego   zachodzi   mnóstwo   zjawisk,   które   wywierają 

przemożny wpływ na to, co się dzieje na powierzchni Ziemi. Zjawiska te czasami są wyjątkowe, 
piękne i groźne. Niekiedy wydają się tajemnicze, a czasem nawet są pozornie niedostrzegalne ze 
względu na przejrzystość powietrza. Oko ludzkie ulega więc często pięknym złudzeniom.

Tu wreszcie, na powierzchni Ziemi, zachodzi niezwykle ważne dla życia wygasanie części 

promieni słonecznych. Ale śmierć ich jest piękna i zaszczytna, gdyż jak się przekonamy, z promieni 
tych powstanie nowe życie w ciele młodych roślin, nowych zwierząt i coraz to nowych pokoleń 
ludzi.

Jasny klosz

Przypomnijmy sobie przygody promienia słonecznego wpadającego do ciemnego pokoju. Jak 

pamiętamy światło może ulec rozproszeniu, odbiciu, załamaniu i pochłonięciu — pomoże nam to 
zrozumieć wiele zjawisk zachodzących w atmosferze.

Dlaczego w dzień niebo jest jasne? I to niezależnie od tego, czy świeci Słońce, czy też niebo 

zasłonięte   jest   chmurami.   Na   ten   temat   powstał   nawet   kiedyś   dowcip.   Na   pytanie,   co   jest 
pożyteczniejsze — Słońce czy Księżyc, ktoś odpowiedział, że oczywiście Księżyc. A dlaczego? Bo 
Słońce świeci za dnia, kiedy i tak jest widno, a Księżyc w nocy, kiedy jest ciemno.

Małe dzieci również sądzą, że w dzień pochmurny jest widno nie dlatego, że za chmurami jest 

Słońce, ale po prostu dlatego, że jest dzień. Ich zdaniem, w pogodny dzień Słońce tylko dodatkowo 
oświetla Ziemię.

To rzeczywiście ciekawe, dlaczego w dzień pochmurny, mimo że Słońce całkowicie zakryte 

jest chmurami, widzimy lasy, domy, drzewa. Przecież promienie słoneczne nie padają bezpośrednio 
na Ziemię...

Dlaczego   w   dzień   całe   sklepienie   niebieskie   jest   oświetlone   od   zenitu   aż   do   widnokręgu. 

Pamiętamy przecież, że widoczne są tylko te promienie, które wpadają do naszego oka. Jeżeli więc 
jesteśmy   w   pochmurny   dzień   w   polu,   gdziekolwiek   skierujemy   nasz   wzrok,   widzimy   jasne, 
oświetlone niebo. Z całej jego powierzchni, ze wszystkich stron padają do naszego oka promienie 
rozproszonego światła. Czy wobec tego całe niebo świeci? A jeżeli tak, to dlaczego nie świeci 
nawet w noce bezksiężycowe?

Przypomnijmy sobie naszą smugę światła w ciemnym pokoju. Tym wspanialej świeciła, im 

więcej było kurzu w pokoju. A stała się jeszcze jaśniejsza, gdy dmuchnęliśmy w jej kierunku 
dymem z papierosa. Promienie światła napotykają w smudze drobne cząstki kurzu lub pary wodnej 
i rozpraszają się na wszystkie strony. Im więcej cząstek kurzu i dymu, tym silniejszy „rozprysk” 
światła, tym więcej promieni odbija się na boki i wpada do naszego oka, tym jaśniejsza wyda się 
nam z boku smuga.

A przecież najwięcej kurzu i pary wodnej zbiera się właśnie w najniższej i najgęstszej warstwie 

powietrza.  Toteż  tu  promienie   Słońca   ulegają  najsilniejszemu  rozproszeniu,  „rozpryskiwaniu”  i 
spadają na każdy punkt powierzchni Ziemi dosłownie ze wszystkich stron. W dzień pochmurny, 
kiedy w powietrzu unoszą się kłęby pary w postaci chmur, rozproszenie jest szczególnie silne. Nie 
jest wprawdzie tak jasno jak w słoneczny dzień, ale całe niebo jest mniej lub więcej jasne lub szare, 
lecz nie czarne.

Dlatego  —   czy   to   w   dzień   pogodny,   czy   pochmurny  —   przedmioty,   postacie,   drzewa 

oświetlone   są   ze   wszystkich   stron.   Dlatego   też   do   naszych   mieszkań   wpada   światło   już 
rozproszone, a odbite jeszcze od jasnych, chropowatych ścian, oświetla wszystkie kąty pokoju, do 
których może dotrzeć.

Czy w mieszkaniach położonych od strony północnej jest ciemno? Oczywiście, nie. Jasna jest 

przecież i północna strona nieba, więc i z niej padają na wszystkie strony rozproszone promienie 
światła. Możemy więc śmiało powiedzieć, że żyjemy pod jasnym kloszem atmosfery, a właściwie 
troposfery. Człowiek od zarania swych dziejów przystosował się do życia w świetle rozproszonym i 

background image

nawet jego oko przystosowało się najlepiej do światła rozproszonego i najlepiej się w nim czuje.

A rośliny? Gdyby nie było światła rozproszonego, gdyby nie padało z wszystkich stron, lecz 

bezpośrednio  od  Słońca  —  jak   wówczas   wyglądałyby drzewa?   Liście   rosłyby  tylko   od  strony 
południowej. Drzewa miałyby jakiś dziwaczny, niesymetryczny kształt, a może by ich wcale nie 
było.

Woda rozpylona nad wodospadem rozprasza światło słoneczne

Ponura wizja

Radzieccy lotnicy, którzy wznieśli się na specjalnym balonie stratosferycznym na 22 km ponad 

powierzchnię Ziemi, a więc do stratosfery, stwierdzili, że powietrze jest tam 25 razy rzadsze niż 
przy ziemi. W tak rozrzedzonym powietrzu nie może utrzymać się ani kurz, ani para wodna.

Niebo, które ujrzeli, było prawie czarne, mimo że Słońce świeciło silniej niż przy powierzchni 

Ziemi. W czasie tych obserwacji znajdowali się wysoko w atmosferze w otoczeniu niecodziennym. 
Szczególnie zaś niesamowite było wrażenie, jakie sprawia Słońce na tle czarnego nieba pokrytego 
gwiazdami.

Wyobraźmy sobie teraz, jakby wyglądało nasze otoczenie, gdyby atmosfera nie miała zdolności 

rozpraszania   promieni   słonecznych.   Wpadałyby   naszego   oka   tylko   promienie   światła   idące 
bezpośrednio od Słońca i gwiazd. Pozostałych promieni wysłanych przez Słońce nie widzielibyśmy. 
Wtedy oczywiście i nad naszymi głowami rozciągałoby się zawsze czarne niebo, usiane jaskrawo 
świecącymi punktami, a Słońce świeciłoby jeszcze bardziej oślepiającym blaskiem, gdyż żadne 
promienie dochodzące do Ziemi nie byłyby ani pochłonięte, ani rozproszone. Nie ujrzelibyśmy 
nigdy błękitnego nieba, a nawet nie przypuszczalibyśmy, że może być błękitne. Nie ujrzelibyśmy 
nigdy ani zórz porannych czy wieczornych, ani pięknych barwnych wschodów i zachodów Słońca. 
Nie byłoby wtedy ani brzasków, ani zmierzchów.

background image

Oślepiająca tarcza słoneczna wychodziłaby zza widnokręgu lub kryła się za nim, nie zmieniając 

zupełnie   swego   jaskrawego   blasku.   Gdy   tylko   górny   skrawek   tarczy   słonecznej   zniknąłby   za 
widnokręgiem, natychmiast zapadałaby noc. Tak samo o wschodzie Słońca przejście od ciemności 
do dziennego światła następowałoby momentalnie.

Oświetlenie   dzienne   byłoby   niezwykłe.   Dzień   nie   przypominałby   prawie   zupełnie   dnia 

obecnego.   Byłby   raczej   podobny   do   nocy,   w   czasie   której   olbrzymi   reflektor   oświetla   nasze 
otoczenie. Wszystko jest albo jaskrawo oświetlone, albo prawie zupełnie ciemne, zlewające się z 
otaczającą ciemnością przestrzeni nie oświetlonej. I tak byłoby wszędzie — czy to na polu, czy w 
gęsto zabudowanych osiedlach.

Gdyby nie było atmosfery...

Oto idziemy ulicą, która wygląda zaiste niesamowicie. Jedna połowa oświetlona padającymi 

bezpośrednio promieniami Słońca. Ludzie chodzący tą stroną ulicy muszą nosić okulary z bardzo 
przyciemnionymi szkłami, ale gdy wejdą w cień, przez kontrast nie widzą nic.

Druga   strona   ulicy   tonie   w   ciemnościach.   Przejście   z   jednej   strony   ulicy   na   drugą   jest 

prawdziwym przeżyciem, oko musi szybko przystosowywać się do jaskrawego światła to znów do 
ciemności.

Oko nasze przystosowane jest do światła rozproszonego, do stosunkowo łagodnych przejść 

światła   w   cień.   Gdyby   oświetlenie   nie   było   stopniowane,   nie   moglibyśmy   zupełnie   ocenić 
właściwych odległości przedmiotów w krajobrazie. Pozostające w cieniu fragmenty zlewałyby się 
całkowicie z czarnym tłem, z którego wydzielałyby się ostro, jak wycięte, oświetlone krawędzie, 

background image

wypukłości i płaszczyzny.

Drzewa, jak już mówiliśmy, miałyby gałęzie i liście tylko od strony południowej. Liść może 

rosnąć,  rozwijać   się i  zielenieć  tylko  w  promieniach światła,  padających  bezpośrednio  czy też 
rozproszonych.

Gdyby   atmosfera   nie   rozpraszała   światła,   liście   na   roślinach   po   stronie   nasłonecznionej 

otrzymywałyby   dużo   światła;   po   stronie   ocienionej   natomiast   byłyby   pogrążone   prawie   w 
ciemności, nie wykształciłyby się zatem wcale. Nie mógłby też wyrosnąć z tej strony żaden pęd — 
drzewo miałoby gałęzie tylko po stronie nasłonecznionej.

Nie widzielibyśmy też obłoków.
Inaczej niż obecnie ułożyłyby się stosunki cieplne. W słońcu panowałby straszny upał, a tuż 

obok, w cieniu — silny mróz.

Moglibyśmy tak ciągnąć dalej, ale mamy nadzieję, że czytelnik zdał sobie już w dostatecznym 

stopniu sprawę z tego, jak inne byłoby nasze życie, gdyby światło nie ulegało rozproszeniu.

W bezchmurny dzień rozprasza się 20% świetlnych promieni słonecznych, w dzień pochmurny 

— nawet 50%. Rozproszone  światło zmiękcza kontrasty światła i cienia, oświetla dalsze partie 
widnokręgu, powoduje zjawisko brzasku i zmierzchu, przedłużając w ten sposób dzień.

Słońce dawno skryło się za widnokręgiem, a niebo po stronie zachodniej jest jeszcze długo 

jasne.

   

Dlaczego klosz jest czasami błękitny

Jak to przyjemnie latem położyć się na trawie i patrzeć w pogodne, błękitne niebo. Zdaje nam 

się wtedy, że patrzymy w głąb wszechświata, że tam, w tych niebieskich głębiach, przepojonych 
delikatnym światłem, panuje niezmącona pogoda i spokój.

Czasem przesunie się piękny, biały obrzeżony jakby świetlistą koroną obłok. Wówczas błękit 

staje się przez kontrast jeszcze głębszy, jeszcze bardziej nęcący.

Wtedy budzi się chęć wzniesienia się w górę, rzecz obojętna, czy na samolocie, balonie, czy w 

ogóle  tylko  w wyobraźni  — aby wykąpać  się w tym  błękitnym  morzu i  poszybować  dalej w 
bezkresną dal.

Dokonało już tego wielu, wielu ludzi tylko po to, aby stwierdzić, że im wyżej, tym błękit jest 

głębszy, piękniejszy. Jeszcze wyżej staje się coraz bardziej granatowy, może piękny ale już nie taki 
swojski,   trochę   niesamowity.   Niektórzy   stwierdzili,   że   jeszcze   wyżej   przechodzi   w   fiolet. 
Zaczynamy się tam czuć trochę nieswojo. Dalej staje się czarnofioletowy, szary, a powyżej 20 
kilometrów już prawie szaroczarny...

Więc i błękit nieba, który daje nam tak wyraźne uczucie nieskończonej głębi, jest zjawiskiem 

sięgającym tylko kilkunastu kilometrów nad powierzchnią Ziemi.

Kiedy w przyszłości człowiek wyruszy w podróż międzyplanetarną, na Księżyc lub na Marsa, 

już w odległości kilkunastu kilometrów od powierzchni Ziemi będzie się żegnał z błękitem nieba. 
Nie zobaczy go na pewno w czasie podróży ani na Księżycu, który nie ma atmosfery*, ani na 
Marsie, który ma atmosferę sześciokrotnie rzadszą niż Ziemia.

Po tych wzlotach trzeba jednak wrócić na Ziemię i wytłumaczyć sobie, skąd się bierze piękny 

lazur nieba.

Wyjaśnienie jest bardzo proste. Podstawą rozumowań może być zwykła obserwacja papierosa, 

którym   się   raz   mocno   zaciągnęliśmy     i   położyliśmy   na   popielniczce   w   miejscu   oświetlonym 
słońcem. Z obu końców papierosa wychodzi dymek. Z części zapalonej wąska smuga niebieskiego 
dymu unosi się ku górze, z ustnika wychodzi dym białawoszary i ściele się po stole.

Dymek   niebieskawy  —   to   drobne   cząsteczki   popiołu,   pary   wodnej   i   spalonych   olejków 

eterycznych zawartych w liściach tytoniowych.

* Ostatnie badania uczonych wykazały, że na Księżycu są ślady bardzo rozrzedzonej atmosfery.

background image

Światło białe, jak wiemy, jest mieszaniną promieni barwnych. Promienie te padając na bardzo 

drobne cząsteczki dymu ulegają rozproszeniu  — ale nie wszystkie jednakowo. Rozpraszają się 
przeważnie promienie niebieskie. One to właśnie wpadają do naszego oka. Dym idący z ustnika 
przeszedł przez całą długość papierosa, nabierając po drodze wilgoci; składa się więc w znacznej 
mierze z większych cząstek pary, czyli wody. Cząstki większe rozpraszają wszystkie promienie. 
Gdy promienie te wpadają do naszego oka, widzimy, że z ustnika wychodzi wąska smuga białego 
dymu.

Jest to przykład bardzo uproszczony.
A co się dzieje w dzień pogodny na niebie. Otóż w pogodny słoneczny dzień roztacza się nad 

nami atmosfera złożona z gazów i bardzo drobnego pyłu oraz cząstek pary wodnej (nie mgły).

Powietrze   wydaje   się   nam   wtedy   zupełnie   przezroczyste.   Widzimy   przecież   doskonale   i 

wyraźnie   nawet   bardzo   odległe   przedmioty.   Wydaje   się   więc,   że   promienie   nie   napotykają   w 
atmosferze żadnych przeszkód.

A jednak cząsteczki gazów w powietrzu są w nieustannym ruchu i tworzą wszędzie mniejsze 

lub większe skupienia, zagęszczenia. Otóż te zagęszczenia cząsteczek rozpraszają promienie Słońca 
tak jak najdrobniejsze cząstki kurzu i pary.

Stwierdzono,   że   gdy   promienie   Słońca   zderzą   się   z   takimi   drobnymi   nawet,   ale   wciąż 

powstającymi skupieniami cząsteczek o wymiarach mniejszych niż 1/10 000 mm, skupienia te 
rozpraszają nie wszystkie promienie, ale przede wszystkim fioletowe, a później niebieskie. Dlatego 
też te właśnie promienie wpadają do naszego oka, gdy spoglądamy w pogodny dzień ku niebu.

Promienie niebieskie ulegają silniejszemu rozproszeniu niż czerwone. Na rysunku nad napisem     „Ziemia” jest już 
dzień; nad Warszawą — jeszcze zorza poranna

Czytelnik może więc spytać, dlaczego niebo jest błękitne a nie fioletowe.
Otóż   nasze   oko   jest   bardziej   wrażliwe   na   promienie   niebieskie.   Tylko   w   górnych   bardzo 

rozrzedzonych warstwach atmosfery (w stratosferze), gdzie ulegają rozproszeniu tylko promienie 
fioletowe, niebo wydaje się lotnikom stratosferycznym fioletowe.

Promienie pozostałe, mianowicie czerwone, pomarańczowe i żółte, przechodzą przez powietrze 

nie   rozproszone,   ale   widzimy   tylko   małą   ich   wiązkę   idącą   bezpośrednio   od   Słońca.   One   to 
wytwarzają w naszym oku obraz Słońca.

Powtarzamy więc: promienie nie rozproszone dają obraz Słońca, a promienie rozproszone w 

czystym, bezchmurnym powietrzu — obraz błękitnego nieba.

Właściwość łatwego rozpraszania się promieni niebieskich w powietrzu wykorzystuje się w 

czasie wojny. Gdy ogłaszano alarm przeciwlotniczy, zasłaniano okna i światła gasły  — miasta 
pogrążały się w ciemnościach. Paliły się tylko niebieskie lampki przy wejściach do niektórych 

background image

instytucji publicznych. W czasie alarmu lotniczego mogą świecić się tylko światła niebieskie. Są 
one zupełnie bezpieczne — żaden lotnik nie dostrzeże ich z góry. Zanim dojdą do jego oczu tam w 
górze,   ulegną   rozproszeniu   przez   cząsteczki   powietrza   i   lotnik   zobaczy   tylko   nieprzeniknione 
ciemności.

Jeżeli   nawet   przy   pogodzie   w   powietrzu   unosi   się   dużo   cząstek   wody   lub   kurzu,   to 

rozproszeniu ulegają również promienie białego światła — wtedy błękitne niebo przybiera odcień 
białawy.

Rozpraszanie światła przez atmosferę powoduje również zjawisko świtu i zmroku. Rano, choć 

Słońce jeszcze nie wzeszło i skryte jest zupełnie za widnokręgiem, część sklepienia niebieskiego na 
wschodzie jest jasna, to znaczy, że dochodzą stamtąd do naszego oka promienie słoneczne.

Przy końcu dnia, choć tarcza słoneczna skryła się już całkowicie za widnokręgiem, niebo na 

zachodzie długo jest jeszcze rozjaśnione.

Weźmy teraz przykład, który nam wyjaśni te zjawiska. Gdy wyjeżdżamy wieczorem lub w 

nocy z wielkiego miasta, jeszcze z pewnej odległości widzimy same światła, a gdy miasto skryje się 
za widnokręgiem, dostrzegamy jeszcze wyraźnie łunę. Są to już tylko promienie rozproszone przez 
zakurzoną atmosferę nad miastem, które dochodzą do naszych oczu, mimo że świateł już zobaczyć 
nie możemy.

Rysunek wyjaśnia powstawanie zjawiska zmroku. Nad obszarami Ziemi, gdzie nie dochodzą bezpośrednio promienie 
słoneczne, niebo jest jasne

Tak też i promienie Słońca znajdującego się już za widnokręgiem oświetlają jeszcze górne 

warstwy   atmosfery,   gdzie   ulegają   rozproszeniu   na   wszystkie   strony.   W   ten   sposób   promienie 
niewidocznego   już   Słońca,   odbite   i   rozproszone,   wpadają   do   naszego   oka   z   górnych   warstw 
atmosfery nad widnokręgiem i dlatego widzimy, że sklepienie niebieskie w tym miejscu jest jeszcze 
oświetlone.

Przytaczając przykład łuny wielkiego miasta wspomnieliśmy, że jest dobrze widoczna dzięki 

pyłowi, jaki zwykle unosi się nad miastem. Pył odgrywa tu dużą rolę.

Od 1883 r. w ciągu kilku lat oglądano szczególnie barwne i długotrwałe zmierzchy i świty. 

Uczeni   niebawem   wyjaśnili   przyczynę   tego   zjawiska.   W   1883   r.   nastąpił   jeden   z 
najgwałtowniejszych   wybuchów   wulkanu,   jakie   znała   historia   ostatnich   tysięcy   lat.   Wybuchł 
wulkan Krakatau, leżący na małej wysepce w pobliżu wyspy Jawy w południowo-wschodniej Azji. 
Wybuch   ten   wyrzucił   na  wysokość   kilkudziesięciu   kilometrów   olbrzymie   ilości   pyłu,   a   wiatry 
rozniosły go w wysokich warstwach atmosfery wokół całej niemal kuli ziemskiej. Oczywiście pył 

background image

ten rozpraszał promienie słoneczne na bardzo dużych wysokościach, skąd promienie dochodziły do 
ludzkich oczu jeszcze bardzo długo po zachodzie Słońca i na długo przed wschodem.

Podczas opisu dnia w okolicy równika (str. 8) wspomnieliśmy o tym, że dzień rozpoczyna się 

tam prawie nagle i równie szybko po zachodzie Słońca następuje noc. Aby to zjawisko wyjaśnić, 
musimy sobie przypomnieć pewien szczegół z rozdziału „Na ziemskiej karuzeli”. Mówiliśmy tam, 
że najszybciej obraca się Ziemia przy równiku (patrz str. 11). Tu też najszybciej  — jak nam się 
wydaje  — Słońce wynurza się zza widnokręgu, zatacza łuk na sklepieniu niebieskim i zachodzi. 
Zmierzch i świt mają więc przebieg krótki, są ledwie dostrzegalne.

Czerwień zórz

Najbarwniej wygląda niebo o wschodzie i zachodzie Słońca. Całe tomy wierszy poświęcono 

opisom tych wspaniałych zjawisk w przyrodzie.

Podczas zorzy wieczornej przeważają na niebie barwy żółte, czerwone, różowe, purpurowe, a 

niekiedy nawet zielone  — nigdy jednak niebieskie, błękitne czy fioletowe. Mamy tu znów inny 
przykład rozpraszania promieni barwnych w atmosferze.

Wiemy już z rozdziału II, że o zachodzie i wschodzie promienie padają na powierzchnię Ziemi 

pochyło, a właściwie ukośnie.

Jeżeli wyobrazimy sobie Ziemię jako kulę, to atmosfera będzie wyglądała jak okrywająca ją 

kulista   osłona.   Stwierdzimy  wtedy,   że   promienie   ukośne   przebiegają   przez   atmosferę   znacznie 
dłuższą drogą niż promienie mniej pochyłe lub padające prostopadle.

Im dłuższa jest droga światła przez atmosferę, szczególnie przez jej dolną warstwę, zawierającą 

dużo pary, kropelek wody i kurzu, tym silniejszemu ulega rozproszeniu. A więc promień Słońca 
znajdującego się o wschodzie lub zachodzie na widnokręgu przebiega przez atmosferę drogę 35 
razy   dłuższą   niż   promienie   Słońca   stojącego   w   zenicie.   Dlatego   też   promienie   Słońca 
wschodzącego lub zachodzącego są już tak osłabione, że można na nie patrzeć nie uzbrojonym 
okiem.

Wiemy już, że najsilniej rozpraszają się promienie fioletowe i niebieskie, a najmniej czerwone, 

pomarańczowe   i   żółte.   Te   jeszcze   zdolne   są   do   przejścia   przez   grubą   warstwę   atmosfery   do 
powierzchni Ziemi i dlatego Słońce przy wschodzie i zachodzie wydaje się nam zabarwione na 
żółto, pomarańczowo lub czerwono. Z całego wachlarza promieni idących bezpośrednio od Słońca 
dochodzą do naszego oka przeważnie czerwone. Dlatego niebo o wschodzie lub zachodzie gra 
żywymi pomarańczowymi i czerwonymi tonami.

Czerwień i pomarańczowa barwa nieba  — to codzienne  widowiska powitalne i pożegnalne. 

Błękit nieba pogodnego lub biaława jasność nieba pochmurnego stanowią tło codzienne naszego 
życia. Człowiek patrzył na nie w ciągu wielu tysięcy pokoleń i te barwne widowiska zawsze budzą 
w nas podziw i zachwyt.

Promienie czerwone mają zdolność przenikania przez powietrze przesycone pyłem, parą lub 

nawet mgłą i dymem. Kto obserwował kiedyś w słoneczne południe pożar lasu, wie dobrze, że 
nawet poprzez unoszące się w powietrzu rozproszone dymy tarcza Słońca świeci czerwonawym 
światłem. Tak samo w czasie burzy pyłowej w pustyni.

Z  tej   „dalekonośności”,  tj.  zdolności  przenikania  światła  czerwonego, korzystamy  w  życiu 

codziennym. Dlatego tylne światła samochodowe są zawsze czerwone. Światło na tyle ostatniego 
wagonu pociągu jest też czerwone. Czerwony sygnał w semaforze widoczny jest z daleka i każe 
hamować lub nawet zatrzymać pociąg. W mieście wstrzymuje  ruch uliczny. Sygnały nocne na 
lotnisku   są   też   czerwone,   gdyż   widać   je   dobrze   z   daleka,   nawet   wtedy,   kiedy   powietrze   jest 
zamglone.

Scena niebieska

Mówiliśmy już o atmosferze jako o powłoce gazowej, oceanie powietrznym, jasnym kloszu. 

Teraz, po przeczytaniu ostatniego rozdziału nasuwa się jeszcze jedna nazwa — scena.

background image

Bo   rzeczywiście   wszystkie   opisane   zjawiska   świetlne   rozgrywają   się   właściwie   w   jasnej, 

błękitnej, czasami białawej lub białoszarej dla naszych oczu troposferze. Tu zachodzą nieustanne 
przemiany. Stale zmieniają się albo dekoracje, albo tło. To niebo jest błękitne, a Słońce oblewa nas 
potokami   światła,   to   znów   całe   sklepienie   niebieskie   pokrywają   pięknie   zarysowane,   ruchliwe 
obłoki. Jedne mają postać delikatnych piór albo jakby złotem obrzeżonych kłębków waty, inne 
wyglądają jak dziwaczne potwory o ciemnych, kłębiastych brzuszyskach i zmiennych kształtach. 
Inne znów są równo od dołu ucięte, jakby przyszlifowane piękne okręty powietrzne ze złocistymi 
żaglami...

A tam w górze, jakby za kulisami błękitu, za jasnym kloszem — wiecznie czarne niebo, usiane 

gwiazdami, gdzie w oślepiającym blasku króluje białe Słońce, uwieńczone tajemniczą koroną.

Lecz sama scena, jej tło i dekoracja — to jeszcze nie wszystko. Dużą rolę odgrywa tu jeszcze 

bogata sceneria: cały system,  cała kolekcja zasłon, „woalów”, bocznego oświetlenia itd.

Akcja na scenie niebieskiej nie ustaje, widowiska ulegają ciągłym zmianom. Ruchy powietrza, 

jego wilgotność, temperatura,  wiatry, obłoki — to elementy bardzo zmienne, ruchliwe. Wszystkie 
te czynniki decydują o zachowaniu się promieni światła zarówno widzialnych, jak i niewidzialnych, 
a te z kolei, jak się później przekonamy, powodują łańcuch nowych przemian, ruchów, wędrówek 
— i to zarówno w powietrzu, jak i na lądzie.

To, co dzieje się na niebieskiej scenie, ma olbrzymi wpływ na sprawy „osobiste” człowieka 

mieszkającego na dnie oceanu powietrznego, przede wszystkim biologiczne, zdrowotne. W jasny, 
bezchmurny   dzień   dochodzi   do   powierzchni   Ziemi   najwięcej   promieni   słonecznych.   Ilość 
zawartych w świetle dziennym promieni czerwonych, podczerwonych i nadfioletowych oddziaływa 
na życie człowieka, na jego samopoczucie, stan zdrowia. Promienie te mają  również ogromne 
znaczenie dla rozwoju świata zwierzęcego i roślinnego.

Czerwone, fioletowe i nadfioletowe promienie wywierają dobroczynny wpływ na organizm 

ludzki, wzmagają siły życiowe pobudzając przemianę materii.  Działają przez narządy zmysłów i 
skórę na układ nerwowy. Poza tym są zabójcze dla wielu bakterii chorobotwórczych.

Kropelki mgły pod mikroskopem. Na skali odcinek od 0 do 1 odpowiada długości 1/500 milimetra

Nie ma jednak w przyrodzie czynnika bardziej zmiennego niż znajdująca się w powietrzu para 

wodna. Zależnie bowiem od temperatury powietrza, ilości pary  — woda przybiera w atmosferze 
najróżnorodniejsze postacie. Może jako para tworzyć zawiesinę najdrobniejszych, niewidocznych 
nawet przez mikroskop kropelek. Może wystąpić w postaci drobnych kropelek lub kryształków 
lodu tworzących obłoki lub chmury najrozmaitszych kształtów. Wreszcie  — zamienia się w duże 

background image

krople deszczu lub płatki śniegu.

Misterna budowa gwiazdki śniegu

Inna gwiazdka śniegu

background image

Chmury warstwowo-kłębiaste nad oceanem (zdjęcie lotnicze)

Dodatkową zasłoną w atmosferze są także burze pyłowe. Masy powietrza przesuwające się nad 

pustyniami wypełniają się drobnym pyłem piaskowym. Masy tego pyłu przenoszone przez wiatry 
powodują   czasami   zmętnienie   przyziemnych   warstw   atmosfery   na   olbrzymich   obszarach 
przylegających do pasa pustyni.

Wnętrze   Ziemi   zasila   stale   atmosferę   pyłem   wulkanicznym,   czasem   nawet   w   potężnych 

dawkach. Pisaliśmy już o wybuchu wulkanu Krakatau, który wyrzucił wtedy w powietrze i rozpylił 
18 kilometrów sześciennych ziemi. Masy pyłu rzucone na wysokość od 20 do 80 km rozniosły 
wiatry po atmosferze całej kuli ziemskiej.

Również i potężne wybuchy innych wulkanów zasilały stale atmosferę dziesiątkami milionów 

ton bardzo drobnego pyłu wulkanicznego, który dzięki prądom powietrznym długo unosi się w 
atmosferze wywierając wpływ na siłę i jakość promieniowania.

Po bardzo silnych wybuchach wszędzie notowano osłabienie widzialności, a ilość promienistej 

energii Słońca dochodząca do powierzchni Ziemi ulegała zmniejszeniu o 15—25%.

Wszystkie   te   postacie   zasłon   również   zależą   pośrednio   od   promieni   słonecznych.   Lecz 

różnorodne stany, w jakich znajduje się woda w atmosferze, wpływają z kolei i na oświetlenie 
atmosfery, i na to, co się dzieje na scenie niebieskiej. Nawet w pogodny dzień obecność dużej ilości 
cząstek   wodnych   w   przyziemnych   warstwach   powietrza   rozprasza   światło   słoneczne   do   tego 
stopnia, że przedmioty nie bardzo nawet oddalone przesłonięte są jakby przejrzystą zasłoną.

Jeżeli na skutek oziębienia zawieszone w powietrzu krople przybiorą rozmiary większe, wtedy 

powstaje   mgła.   Może   ona   do   tego   stopnia   rozproszyć   promienie   słoneczne,   że   widzialność 
zmniejszy się do kilku kroków. Krople wody w wyższych warstwach, gdzie łatwiej o oziębienie, 
tworzą chmury.

background image

Człowiek jeszcze bardziej gmatwa obraz

Niemałą   rolę   w   komplikowaniu   powikłanych   zjawisk   na   scenie   niebieskiej   odgrywa   także 

człowiek.

W powstawaniu zasłon i powłok i zmniejszaniu przejrzystości powietrza biorą udział olbrzymie 

ilości pyłu, cząstek dymu i innych drobnych zawiesin, których obecność w atmosferze wpływa na 
jej zmętnianie.

Na całym świecie wydobywa się i spala w ciągu roku 1,5 miliarda ton węgla i setki milionów 

ton   innych   paliw.   Obliczono,   że   zużywa   się   przy   tym   na   wytwarzanie   ciepła   około   30—40% 
paliwa, pozostałe 60—70% zostaje wyrzucone w atmosferę przez kominy w postaci dymu, sadzy i 
innych produktów niecałkowitego spalania. W ten sposób zanieczyszczenie atmosfery powiększa 
się   o   1   miliard   ton   cząstek   w   ciągu   roku,   czyli   o   3   miliony   ton   dziennie.   Kto   podjeżdża   do 
Warszawy, Łodzi czy Stalinogrodu, łatwo dostrzeże, że nad tymi miastami unosi się ciemnawa 
czapka dymu.

Do zadymienia sceny przyczyniają się również, pośrednio lub bezpośrednio, olbrzymie pożary 

lasów i stepów. Nie zdajemy sobie sprawy z ich rozmiarów tam, gdzie zachowały się duże obszary 
zwartej roślinności leśnej lub stepowej, albo torfowisk. Zdarzają się i u nas takie pożary. Wywołują 
one czasami bardzo silne wiatry, które unoszą w powietrze olbrzymie ilości pyłu, a ten z kolei 
powoduje przyćmienie światła słonecznego.

Oddziaływanie człowieka na skład atmosfery nie jest oczywiście zamierzone, lecz mimowolne; 

wynika   z   jego   działalności   gospodarczej.   Zadymienie   sprzyja   przede   wszystkim   tworzeniu   się 
gęstych mgieł. Sprawa jednak staje się coraz poważniejsza. Na przykład w Moskwie stwierdzono 
wzrost   ilości   dni   mglistych   spowodowany   rozwojem   przemysłu.   Od   roku   1902   do   1922   dni 
mglistych było przeciętnie 80 rocznie, w 1928 r. — już 102, w 1930 — 110, a w 1934 — 170. W 
nieprzemysłowych miejscowościach obwodu moskiewskiego było tych dni w ciągu roku 3—5 razy 
mniej.

W Anglii sprawa przedstawia się jeszcze groźniej. Znane mgły londyńskie pochłaniają 80—

90% światła. W zimie, kiedy naturalne oświetlenie słoneczne jest słabsze, krótki dzień zmienia się 
właściwie w nieustanny ciemny zmierzch. Wpływają na to oczywiście w dużej mierze warunki 
klimatyczne.

Ale to jeszcze nie wszystko. Wiatry roznoszą te zamglenia po zachodniej i środkowej Europie. 

Ustalono,   że   na   skutek   zasłon   dymnych   i   spowodowanych   przez   nie   mgieł   czas   oświetlenia 
słonecznego zostaje skrócony o 50%, a siła światła osłabiona o 40—80%.

W ten sposób człowiek sam uszczupla dopływ życiodajnych dla siebie promieni słonecznych.
Dymy fabryczne — to zło związane z niektórymi terenami przemysłowymi, ściśle mówiąc — z 

kominami.   Mamy   tu   więc   zagadnienie   życiowe   i   bardzo   ważne,   które   jednak   ze   względu   na 
ograniczoną   powierzchnię   ośrodków   przemysłowych   może   być   technicznie   nietrudne   do 
rozwiązania.   Szczególnie   w   państwach   socjalistycznych,   gdzie   walka   o   zdrowie   ludności   jest 
przedmiotem troski rządu i całego społeczeństwa, walka z dymem może być prowadzona planowo 
w skali krajowej.

Drugim przykładem takiego lekkomyślnego „szkodnictwa atmosferycznego” jest wyrąbywanie 

lasów i rabunkowa gospodarka gruntami stepowymi, co szczególnie jaskrawo występuje w Stanach 
Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Tu   gorączka   spekulacyjna   powoduje   zaorywanie   ugorów   w   latach   dobrej   koniunktury,   tj. 

wysokich cen na płody rolne, a porzucanie rozoranych gruntów stepowych w latach zniżki cen na 
produkty zbożowe. Wskutek zniszczenia pokrywy darniowej na porzuconych polach ziemia ulega 
sproszkowaniu,   a   silne   wiatry  unoszą   w   powietrze   setki   milionów   ton   wierzchniej,   urodzajnej 
warstwy gleby. W ten sposób coraz więcej jest zawiesiny pyłowej w atmosferze, a jednocześnie 
zmniejsza się ilość promieni dochodzących do powierzchni Ziemi.

Po tym wszystkim, cośmy tu mówili, zgodzi się pewnie czytelnik, że atmosfera, a szczególnie 

dolna jej część, może być nazwana jasnym kloszem, który pozwala nam widzieć całe otoczenie w 
świetle rozproszonym.

background image

Dymy nad wielkimi zakładami przemysłowymi powodują zmętnienie atmosfery

O tak zwanych „cudownych znakach” niebieskich

Każdy z nas zachwycał się pewnie nieraz pięknymi gwiazdkami śniegu. Zadziwiające wzory, w 

jakie układają się kryształki zamarzniętej wody — lodu, są bardzo trudne do naśladowania nawet 
dla wytrawnego rysownika. Kryształki tworzą tak różnorodne gwiazdki i figury, że niesposób je 
spamiętać. Okazuje się, że w atmosferze, w zależności od temperatury i ilości pary w niej zawartej, 
tworzą się tysiące form kryształków najrozmaitszej wielkości. Najmniejsze, widoczne tylko pod 
mikroskopem, mają kształty bardzo proste, ale regularne.

Znamy już dzisiaj przeszło 10 000 rodzajów tych kryształków, a co roku odkrywamy nowe. 

Najprostsze   formy  mają   kształt   figur   każdemu   dobrze   znanych   i   podobne   są   do   szlifowanych 
szkiełek. Są to sześcioboczne słupki, sześcioboczne płytki, stożki itd.

Kto by przypuszczał, że właśnie te najprostsze, mikroskopijne kryształki lodu były powodem 

tylu zabobonnych strachów, przesądnych i panicznych plotek, a nawet pewnych bardzo ważnych 
decyzji   politycznych.  Nauka   oczywiście   wyjaśniła  te  zjawiska   i  dziś  mało  kto   przestraszy się, 
widząc na niebie świetlny krąg naokoło Słońca, słupy świetlne, krzyże ogniste itp.

Gdy w atmosferze, szczególnie w jej górnych warstwach, znajduje się bardzo dużo drobnych, 

rozproszonych kryształków lodu, tworzą one na wpół przejrzysty obłok. Gdy przechodzi przezeń 
światło słoneczne, obserwujemy rozmaite, na pierwszy rzut oka niezwykłe zjawiska. Aby mogły 
one powstać, w powietrzu musi być pewna określona ilość kryształków, zachowujących przy tym 
swój   kształt   w   ciągu   dłuższego   czasu.   Powierzchnia   ich   powinna   być   nieskazitelnie   gładka   i 
błyszcząca, a krawędzie zupełnie równe. Wszystkie te warunki jednocześnie mogą występować 

background image

bardzo rzadko. Toteż zjawiska te nie są częste. Wyjaśnimy je pobieżnie.

Jeszcze kilka spośród 10 000 wzorców gwiazdek śniegu

Takie   kryształki   lodu   powodują   szereg   pięknych   i 
„niezwykłych” zjawisk optycznych w atmosferze

Kiedy w atmosferze znajduje się bardzo dużo kryształków mających kształt sześciobocznych 

słupków (tworzą one obłoki pierzaste), to unosząc się w powietrzu lub opadając ustawiają się 
rozmaicie w stosunku do promieni słonecznych. Wśród masy kryształków w każdej chwili znajdą 
się takie, które ustawione są do promieni pod tym samym kątem, tak że i promienie będą się w nich 
jednakowo   załamywać.   A   gdy   wpadają   do   naszego   oka,   odnosimy   wrażenie,   że   to   kryształki 
świecą. Ale to jeszcze nie wszystko. Kryształki te widzimy jakby w jednakowej odległości od 
Słońca, tj.  w postaci świecącego koła. Jest to tak zwane  „halo”. W takich samych warunkach 
możemy je zobaczyć dookoła Księżyca w pełni.

Promienie Słońca przechodząc przez kryształki rozszczepiają się na promienie barwne. Toteż 

koło,   czyli   halo,   ma   często   obwódkę   tęczową.   Czasami,   również   dzięki   załamaniu   promieni, 
widzimy po obu stronach koła jaskrawe, świetlne plamy  —  to tzw. „słońca poboczne”. Wszystkie 

background image

te   zjawiska   są   piękne,   ale   rzadkie.   Człowiek   wolny   od   zabobonów,   nie   wiedząc   nawet   nic   o 
kryształkach   lodu   domyśli   się   od   razu,   że   mamy   tu   do   czynienia   z   igraszkami   promieni 
słonecznych w naszym „jasnym kloszu” — w atmosferze.

Halo złożone

Słupy ogniste, krzyże i miecze

Mówiliśmy już o tym, że pośród kryształków dość pospolite są płytki lodowe. Podobnie jak 

cząstki   drobnego   pyłu,   nie   opadają   one   pionowo,   lecz   ruchem   jakby   wahadłowym   bujając   w 
powietrzu. Promienie wschodzącego Słońca odbijają się od nich jak od maleńkich zwierciadełek.

Błyski   światła   odbitego   od   miliardów   opadających   kryształków   lodowych   dają   obraz 

pionowego słupa świetlnego. Podobne zjawisko zachodzi, gdy promienie Księżyca odbijają się od 
bardzo drobno pomarszczonej powierzchni wody. Widzimy wtedy jasną smugę świetlną.

Czasami znów zdarza się, że w atmosferze skupiają się i płytki, i słupki sześcioboczne. Płytki 

tworzą nad Słońcem słup, a krystaliczne słupki lodowe smugę boczną. Wtedy to na skutek działania 
tych dwu rodzajów kryształków powstaje przedziwne zjawisko świetlne. Na niebie przesłoniętym 
półprzezroczystą, jasną zasłoną wisi w powietrzu olbrzymi, świecący krzyż.

Czasami mogą się utworzyć kombinacje krzyża z kołami, słupów z kołami itd.  — wyraźnie 

występujące na jasnym tle delikatnych, świecących obłoków. Wywierały one głębokie wrażenie, a 
w umysłach pierwotnych ludzi budziły ponadto trwogę.

W   średniowieczu   np.   takie   znaki   na   niebie   uważano   za   zapowiedź   lub   następstwo   jakiejś 

wojny, epidemii lub klęski nieurodzaju. Toteż przypisywano im znaczenie nadprzyrodzone.

Nauka,   dając   jasne   i   dokładne   wyjaśnienie   tych   spraw,   przemawia   przede   wszystkim   do 

rozumu.   Nauka   odkrywa   prawdziwą   istotę   nawet   najbardziej   niezwykłego   zjawiska,   usuwa 
zabobony, strach i skutecznie zwalcza wiarę w siły nadprzyrodzone.

Oczywiście, różnym wstecznikom żerującym na nieświadomości ludzi zależy, aby szerokie 

masy nie zrozumiały istoty takich nadzwyczajnych, ale zupełnie naturalnych, rzadkich zjawisk.

Sam widok czerwonego, ognistego miecza wywiera już silne wrażenie na widzu, a tu szepczą 

mu na ucho: „Patrz, widzisz, nie boisz się niczego, kpisz sobie ze wszystkich sił nadprzyrodzonych, 

background image

a oto znak na niebie, „ognisty miecz”,  zapowiedź kary za grzechy”. W takich chwilach człowiek 
nieuświadomiony może ulec... Masy ludowe, które w ciągu wielu stuleci nie miały dostępu do 
wiedzy, nie mogły zorientować się co do istoty opisanych tu zjawisk. W związku z tą niewiedzą 
powstały najpotworniejsze i najgłupsze przepowiednie.

Za przykład niech posłużą przytoczone opisy ze starych kronik. „W 1156 roku obserwowano w 

całej Anglii na niebie trzy słońca i jasny biały krzyż. Wkrótce potem wśród kardynałów wybuchł 
spór, kogo wybrać papieżem.” Kiedy na niebie ukazują się czasami jakieś rzadkie zjawiska, które 
silnie działają na ludzką wyobraźnię, to nawet zwykłe wydarzenia nabierają specjalnego znaczenia, 
gdyż wiąże się je z „niezwykłymi zjawiskami”.

„W roku 1551 nad oblężonym miastem Magdeburgiem ukazały się trzy słońca i trzy tęcze 

jednocześnie. Okoliczność ta skłoniła króla Karola V do przerwania oblężenia, które ciągnęło się 15 
miesięcy.”   Zabawne   jest   to,   że   mieszkańcy  Magdeburga  brali   te   zjawiska   świetlne   za   „boską” 
zapowiedź klęski, zguby i ruiny, a oblegający  — odwrotnie, uważali wspomniane zjawisko za 
oznakę „łaski boskiej” dla oblężonych. Toteż przerwali działania wojenne.

Mamidła słoneczne

Teraz przejdziemy do zjawisk, które zdarzają się nieco częściej. Znane są prawie wszędzie. 

Powstają nieraz na rozległych równinach w gorące, bezwietrzne dnie. Obserwatorowi wydaje się 
wtedy, że w pewnej odległości od niego powierzchnia ziemi jest zalana wodą. Złudzenie potęguje 
jeszcze fakt, że w tej domniemanej wodzie odbijają się jak w zwierciadle domy, wzgórza, ludzie, 
drzewa i niebo.

Na pustyni zjawisko to występuje o wiele wyraźniej. Widok domniemanej i bliskiej wody budzi 

u spragnionego i zmęczonego wędrowca nadzieje szybkiego zaspokojenia pragnienia i odpoczynku. 
Rozgorączkowana wyobraźnia zmęczonego upałem wędrowca widzi to wszystko tuż, tuż — bardzo 
blisko. Tym przykrzejszy jest zawód...

Zjawisko to znane było już w starożytności, ale wyjaśniono je dopiero niedawno.
Musimy tu przypomnieć znów pewną właściwość naszego oka, która powoduje, że ulegamy 

złudzeniom. Widzimy często przedmiot nie tam, gdzie się znajduje w rzeczywistości, ale tam, gdzie 
wskazuje   kierunek   wysłanych   lub   odbitych   promieni,   które   wpadają   do   naszego   oka.   Dlatego 
widzimy na przykład odwrócone odbicie domu lub drzewa w jeziorze czy w stawie.

To samo dzieje się z promieniami Słońca załamującymi się w warstwach powietrza różnej 

gęstości. Zmieniają one znacznie swój pierwotny kierunek i idąc od przedmiotu leżącego na tej 
samej wysokości co patrzący, wpadają do oka obserwatora nie wprost od przedmiotu, lecz z góry 
lub z dołu.

Obserwator doznaje wtedy wrażenia, że przedmiot znajduje się tam, skąd przybył promień 

światła po ostatnim załamaniu, mianowicie wysoko nad widnokręgiem lub pod nim. Zjawiska te 
mogą   powstawać   tylko   przy   zupełnie   bezwietrznej   pogodzie,   gdy   rozmaicie   ogrzane   warstwy 
powietrza, o różnej gęstości, leżą spokojnie jedna na drugiej. Wtedy promienie słoneczne przy 
przejściu z wyższej warstwy do niższej załamują się, a nawet odbijają i zmieniają kilkakrotnie 
kierunek,   zanim   wpadną   do   naszego   oka.   Widzimy   wtedy   przedmiot   tam,   gdzie   go   wskazuje 
promień po ostatnim załamaniu, a więc niżej lub wyżej niż w rzeczywistości.

Czasami utworzyć się mogą dwa obrazy przedmiotu  — jeden normalny, drugi odwrócony. 

Takie złudzenia nazywamy mirażami. Czasami znów rozgrzane powietrze powoduje tak dziwny 
bieg  promieni,  że  dalekie  przedmioty,  takie  jak  skały,   przyjmują  postać  bajecznych  pałaców o 
pięknych, fantastycznych kształtach, które nagle zjawiają się w powietrzu, rosną do olbrzymich 
rozmiarów i znikają.

Mamidła,   w   których   przedmioty   ukazujące   się   człowiekowi   są   zmienne,   wyolbrzymione, 

nazywają się fatamorgana.

Ale   i   samo   Słońce,   wysyłające   swe   promienie   przez   równo   ułożone   poziome   warstwy 

powietrzne o różnej gęstości, widziane jest przez nas w formie zupełnie zniekształconej. Promienie 

background image

jego   bowiem   ulegają   w   różny   sposób   załamaniu.   Wtedy   to   tarcza   słoneczna   zbliżając   się   do 
widnokręgu staje się owalna, przybiera kolejno kształt grzyba, walca, lampionu, a nawet misy. Jest 
to jeszcze jeden dowód na to, jak czasami zmienia wygląd prawdziwego nieba i ciał niebieskich 
nasz jasny klosz — atmosfera.

Miraż dolny

Miraż górny

Zniekształcenie tarczy słonecznej w czasie zachodu

background image

Tajemniczy cień

Działo się to w roku 2137 przed naszą erą, ponad cztery tysiące lat temu.
Żyli   wtedy   w   Państwie   Środka   (Chiny)   dwaj   obywatele,   Hi   i   Ho.   Byli   astronomami   i 

astrologami   na   dworze   cesarza   Tsunk-Kanga.   Wiedli   jednak   żywot   niemoralny,   nadużywali 
alkoholu   i   zaniedbywali   się   w   obowiązkach,   gdyż   nie   śledzili   biegu   gwiazd   na   niebie,   co 
wprowadziło zamieszanie w rachubie czasu, jakbyśmy to dziś powiedzieli — w kalendarzu. W swej 
lekkomyślności   i   nieróbstwie   posunęli   się   tak   daleko,   że   nie   przewidzieli   i   nie   obliczyli   daty 
nadejścia wielkiego zaćmienia słonecznego, tak że cały naród został zaskoczony przez to „groźne” 
zjawisko   i   nie   przygotował   się   doń   odpowiednio.   Powstało   straszne   zamieszanie,   zapanowała 
ogólna panika. Wszyscy byli pewni, że tym razem godziny Słońca są policzone.

Wierzono wtedy (a podobną wiarę zachowują w Azji gdzieniegdzie i dziś), że to potężny smok 

zbliżył się niepostrzeżenie do Słońca i chwycił je w swą paszczę usiłując połknąć. Smok parzy 
sobie   paszczę,   czyni   więc   rozpaczliwe   wysiłki   i   trzyma   Słońce   szczękami,   rozwiera   gardziel, 
mocuje się z ognistą kulą. Wówczas to ludzie muszą przyjść Słońcu z pomocą, by nie zostało 
połknięte przez smoka, gdyż nastałyby wieczne ciemności. Smok uciekłby i „szukaj wtedy wiatru w 
polu”,   do   tego   po   ciemku.   Gdyby   nadworni   astronomowie   nie   byli   pijakami   i   codziennie 
systematycznie obliczali daty, mogliby przewidzieć i określić datę kolejnego zamachu smoka na 
Słońce. W takich przypadkach cesarz ogłaszał za pomocą jaskrawych plakatów ściennych ostre 
pogotowie całego narodu. Wszyscy mężczyźni, oczywiście i nieletni, wylegali na ulice uzbrojeni w 
bębny, piszczałki i naczynia metalowe czyniąc taki hałas i zgiełk, że przerażony smok porzucał swą 
na   wpół   połkniętą   ofiarę   i   uciekał   gdzie   pieprz   rośnie.   I   oto   na   niebie,   ku   ogólnej   radości, 
ukazywało   się   jasne   Słońce.   W   ciągu   najbliższych   lat   nic   już   nie   mogło   zamącić   pięknych 
słonecznych dni, które są prawdziwym błogosławieństwem dla rolnika, kupca, a nawet astronoma.

Ale właśnie w roku 2137 przed naszą erą dwaj opoje, którzy mieli obliczyć datę następnego 

pojawienia się smoka na niebie, zaniedbali swych obowiązków, a Słońce uwięzione w jego żołądku 
mogło zgasnąć na zawsze i zapanowałaby wieczna noc.

Możemy   sobie   wyobrazić,   jak   oburzeni   byli   obywatele   i   cesarz   Chin.   Obaj   nadworni 

astronomowie zostali ścięci, zwyczajem chińskim ścięte ich głowy umieszczono w nogach. Miało 
to   znaczyć,   że   za   życia   nie   były   na   właściwym   miejscu.   Morał   zaś   z   tego   taki,   że   wysokie 
stanowisko  nadwornego astronoma nie  należało do zupełnie  bezpiecznych  i godnych zazdrości 
stanowisk.

Ciekawa rzecz, że i tym razem smok, mimo że mógł dokonać napaści bez przeszkód ze strony 

ludności,   wypuścił   jednak   Słońce   z   paszczy.   Przywykł   widać   do   tego,   że   ilekroć   usiłował   je 
połknąć,   dolatywał   go   z   Ziemi  —   a  ściśle   mówiąc   z   Chin  —   piekielny   hałas,   który   mu   tak 
dokuczał, że rzucał zdobycz i brał nogi za pas. Tym razem był pewnie bardzo zdziwiony. Trzymał 
oto swą ofiarę mocno w paszczy, a tam, w dole panowała grobowa cisza. Dopatrzył się więc w tym 
jakiegoś podstępu i postanowił na razie Słońca nie połykać...

Tak wyobrażano sobie w starożytności smoka usiłującego pożreć Słońce

Mój   mały   przyjaciel   Ignaś,   uczeń   4   klasy   szkoły   podstawowej,   słuchał   uważnie   mego 

background image

opowiadania i bardzo się ucieszył ostateczną decyzją smoka. Po chwili jednak zmarszczył czoło, 
spojrzał na mnie podejrzliwie i powiedział: „To jakaś bujda. Sam pan mówił, że Słońce jest kulą 
rozpaloną do temperatury 6000°, a poza tym jest tak olbrzymie, że żaden smok, nawet z bajki, nie 
mógłby go pożreć. Pani w szkole mówiła nam, że to Księżyc rzuca cień na Ziemię i w ogóle nawet 
nie wiem, czy były kiedyś smoki.”

Oczywiście   uzupełniłem   trochę   urywek   ze   starej   kroniki   chińskiej,   w   której   znajdujemy 

pierwszą historyczną notatkę o zaćmieniu Słońca i o tym, że uczeni prowadzący ścisłą rachubę 
czasu umieli przewidzieć, a nawet obliczyć dzień całkowitego zaćmienia słonecznego. Przyczynę 
tego zjawiska tłumaczyli sobie po swojemu, to jest przy pomocy takich wiadomości o przyrodzie, 
jakie wtedy posiadali.

Było to przed czterema tysiącami lat, a i dziś jeszcze ludy żyjące na niskim szczeblu kultury 

traktują   zaćmienie   Słońca   jako   zagrażające   nam   niebezpieczeństwo,   które   może   spowodować 
wieczną noc.

Zaćmienie Słońca jest i dziś zjawiskiem wywierającym duże wrażenie. Na scenie niebieskiej 

zachodzą   krótkotrwałe,   ale   olbrzymie   zmiany.   Codzienny,   odwieczny   porządek   dnia   zostaje 
zakłócony i człowiek na chwilę może zobaczyć „próbę generalną” nie nocy, ale właśnie wygasania 
Słońca. Uchyla się jakby rąbek wiecznej nocy. My, ludzie współcześni, patrzymy na to jak widz w 
teatrze, który siedząc w wygodnym fotelu, w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa ogląda mrożącą 
krew akcję na scenie. Przeżywa ją głęboko, ale ani na chwilę nie opuszcza go pewność, że po tych 
dwóch, trzech godzinach złudzenie się skończy i można będzie wrócić do normalnego codziennego 
życia.

Oglądając   zaćmienie   Słońca,   obserwując   głębokie   zmiany,   jakie   zachodzą   w   przyrodzie,   a 

przede wszystkim w oświetleniu, przeżywamy to tylko jak widowisko. Wiemy bowiem, że po kilku 
czy kilkunastu minutach wszystko zacznie wracać do normy.

Mimo to, gdy cień zejdzie ze Słońca, wydaje się nam, że świeci ono jaśniej, jeszcze weselej. 

Mimo woli ogarnia nas zadowolenie, że to, co się tu przed chwilą rozgrywało, jest zjawiskiem 
rzadkim   i   przemijającym.   Kto   nie   oglądał   całkowitego   zaćmienia   Słońca   w   pogodny   dzień   z 
pagórka  lub  wzgórza  w  miejscu   otwartym,  ten  nie  zdaje  sobie  nawet  sprawy,  jak  to  wygląda. 
Zaćmienie daje bogate i różnorodne wrażenia wzrokowe, ale zasadniczy jego przebieg jest zawsze 
taki sam.

Wśród jasnego słonecznego dnia, kiedy świat dookoła wydaje się wesoły, piękny, kiedy wokół 

słychać śpiew i świergot ptaków i wszystko kąpie się w słońcu, kiedy barwy pól, łąk i lasów mienią 
się różnymi odcieniami zieleni, a niebo tonie w błękicie — dostrzegamy nagle na prawym skraju 
tarczy słonecznej czarną szczerbę... po chwili rośnie ona, jakby rozpełzała się stopniowo po Słońcu 
i zmienia w czarną zasłonę. Stopniowo następuje osłabienie światła słonecznego, zaczyna się jakby 
zmierzch. A ciemna plama nieubłaganie nasuwa się, już zasłoniła połowę tarczy słonecznej. Po 
chwili widzimy już tylko ognisty, błyszczący sierp.

Krajobraz w przyćmionym świetle wygląda dziwnie. Ale najdziwniejsze jest to, że cienie liści 

drzew padające na ziemię mają kształt małych sierpów.

Cóż to się stało? Oto niedostrzegalny na jasnym niebie Księżyc znalazł się w tej chwili między 

Ziemią a Słońcem — na jednej linii. Oświetlenie jest skąpe, a przy tym niezwykłe. Przyroda nabiera 
jakby   cech   martwoty,   robi   się   coraz   ciemniej.   Niektóre   kwiaty   zamykają   swe   korony   jak   o 
zmierzchu.   Odczuwamy   wyraźnie   chłód.   Cienie   znanych   nam   przedmiotów   stają   się   inne   niż 
zwykle. Spójrzmy na cień swojej ręki. Zobaczymy dziwaczny obraz łapy z krzywymi pazurami. 
Całe otoczenie staje się wyraźnie smutne i ponure.

Słońce jest już prawie zasłonięte. Pozostało tylko wąskie, ogniste pasemko, a potem jakby 

cienka niteczka ognista, która w końcu rozsypuje się na szereg iskierek. To ostatnie promienie 
Słońca   przedarły   się   między   nierównościami   na   skraju   tarczy   Księżyca.   Na   Ziemię   opadają 
ruchome cienie, które jak fale zmroku przesuwają się po jej powierzchni.

Patrząc ze wzgórza na równinę widzimy, jak od zachodu nadzwyczaj szybko nasuwa się na nią 

cień Księżyca. Jeszcze chwila  — i wszystko pogrąża się w ciemność. Spójrzmy w niebo. Barwa 
jego jakaś dziwna — zielonawa, brązowawa, czasami ciemnoniebieska. Widać na nim gwiazdy, a 

background image

nad   widnokręgiem   ukazuje   się   różowa   zorza.   Cała   natura   ogarnięta   jest   tym   niesamowitym 
zjawiskiem. Kwiaty niektórych roślin zamykają swe korony, ptaki kryją się w gniazdach, chowają 
się również zwierzęta łąk i lasów. Zauważono, że pasące się na polu owce i krowy zdradzają już na 
początku zaćmienia niepokój. Psy wyją przeciągle.

Słońce, mimo że zasłonięte, wygląda pięknie. Możemy oglądać coś, czegośmy nigdy w ciągu 

dnia na Słońcu nie dostrzegali. Wspaniałą koronę słoneczną. Nie widzimy Słońca, ale dookoła 
czarnej tarczy Księżyca, która je zasłania, goreje jasność. Widzimy tu sploty strumieni ognistych, 
bardzo subtelne, bardzo ruchliwe promienie światła, które jakby się wydzierały z czarnego obwodu 
Księżyca (patrz rysunki na str. 46 i 47).

Całkowite   przesłonięcie   tarczy   Słońca   przez   Księżyc   trwa   bardzo   krótko.   Uczeni,   którzy 

obserwują je przy pomocy przyrządów i fotografują, pragnęliby, aby zjawisko to trwało dłużej, aby 
można je jak najdokładniej zbadać.

Co powoduje zaćmienie Słońca i dlaczego umiemy przewidzieć datę każdego zaćmienia?
Nauka powoli torowała drogę do prawdy. Wreszcie wyjaśniła, że nic nie zagraża Słońcu. To 

Księżyc  zasłania je. Ale dlaczego niewielka stosunkowo kula  — Księżyc  — prawie dokładnie 
zasłania tarczę olbrzymiego Słońca, którego średnica jest prawie czterysta razy większa od średnicy 
Księżyca? Otóż Słońce jest prawie czterysta razy dalej od Ziemi niż Księżyc i dlatego ich wymiary 
wydają się jednakowe, a tarcza Księżyca może całkowicie zasłonić tarczę Słońca.

Możemy to sprawdzić. Spójrzmy z dużej odległości na wysoką, powiedzmy dziesięciopiętrową 

kamienicę. Ręka w porównaniu z kamienicą jest znikomo mała, ale gdy przyłożymy ją do oczu, 
zasłoni   nam   całkowicie   obraz   kamienicy.   Tak   samo   Księżyc,   mały   towarzysz   Ziemi,   zasłania 
całkowicie dalekie Słońce.

Wiemy, że każde nie świecące ciało oświetlone przez ciało świecące rzuca cień i że każde nie 

świecące ciało znajdując się w cieniu zostaje też przyciemnione.

Księżyc i Ziemia są ciałami, które same nie świecą, lecz otrzymują światło od Słońca. Zarówno 

Księżyc, jak i Ziemia oświetlone z jednej tylko strony, rzucają cień. Jeżeli Księżyc wchodzi w cień 
Ziemi,   mamy   zaćmienie   Księżyca,   jeżeli   zaś   cień   Księżyca   pada   na   Ziemię,   wówczas   mamy 
zjawisko zaćmienia Słońca.

Przy bliższym badaniu cienia rzucanego przez przedmiot oświetlony z jednej strony lampą 

okaże   się,   że   cień   składa   się   z   ciemnego   zupełnie   jakby  jądra   i   otaczającego   go   jaśniejszego 
półcienia. Gdy oko nasze jest w  „jądrze cienia”, to przedmiot rzucający cień całkowicie zasłania 
lampę. Oko nasze widzi wtedy „całkowite zaćmienie lampy”. Gdy umieścimy się tak, że oko nasze 
jest w półcieniu, wtedy zobaczymy skrawek lampy. Oko widzi wtedy „zaćmienie częściowe”. Im 
dalej od „jądra”, tym większa część lampy będzie widoczna.

Schematyczny rysunek wyjaśniający przyczyny zaćmienia Słońca

background image

Zaćmienie Słońca może się zdarzyć wtedy, kiedy Księżyc jest w nowiu, a więc kiedy znajdzie 

się między Słońcem a Ziemią. Nie widzimy go wówczas na niebie ani za dnia, ani w nocy, gdyż 
odwrócony jest od nas stroną oświetloną. Stąd też to zaskoczenie — niewidoczny dotąd Księżyc, 
roztopiony jakby w jasnym błękicie niebios, nasuwa się nagle w postaci ciemnej tarczy na Słońce.

Z chwilą gdy zaczyna zasłaniać świecącą tarczę słoneczną, staje się na tle Słońca nie tylko 

widoczny, ale i czarny. Rzuca na Ziemię cień dwojaki  — tzw. jądro całkowicie zaciemnione, a 
dookoła jądra półcień. Poza tym Księżyc nie stoi na miejscu, ale krąży dokoła Ziemi. Zarówno 
jądro ciemne, jak i półcień przesuwają się po jej powierzchni.

W miejscowościach, po których przesuwa się jądro cienia, ludzie widzą zaćmienie całkowite; 

tam natomiast, gdzie jest półcień — tylko częściowe.

Wobec szybkiego przesuwania się cienia po powierzchni Ziemi zaćmienie trwa stosunkowo 

krótko, i dlatego to „smok nigdy nie zdążył połknąć Słońca”.

Nie będziemy się tu dłużej rozwodzić nad tym, w jaki sposób już przed tysiącami lat obliczono, 

że takie same zaćmienia Słońca, jak i Księżyca, powtarzają się co 18 lat i 19 dni. Okresowi temu 
uczeni babilońscy nadali nazwę saros, to znaczy powtarzanie.

Widok Ziemi z Księżyca w czasie, gdy Księżyc znajduje się między Ziemią a Słońcem. Mała szara plamka z ciemnym 
jądrem to cień Księżyca rzucony na Ziemię

30   czerwca   1954   r.   zaćmienie   Słońca   widoczne   było   w   całej   Polsce.   Strefa   całkowitego 

zaćmienia przebiegała przez północno-wschodnią część naszego kraju  — Suwalszczyznę. Uczeni 
polscy wzięli bardzo czynny udział w badaniach i pomiarach zjawisk związanych z zaćmieniem. 
Punkt obserwacyjny znajdował się w miasteczku Sejny w pobliżu Suwałk.

Dokonano   licznych   obserwacji,   pomiarów   i   zdjęć   fotograficznych.   Poza   tym   rozwinięto 

szeroko   zakrojoną   akcję   popularyzującą   w   prasie,   w   radio   i   wydawnictwach   książkowych. 
Przyczyniło   się   to   niewątpliwie   do   wyjaśnienia   szerokim   rzeszom   obywateli   wielu   zjawisk 
związanych ze Słońcem i jego zaćmieniami.

Przytoczymy tu  w skrócie  opis przebiegu zjawiska  przez  jednego z  uczestników wyprawy 

naukowej do Sejn.

„...z świecącej tarczy słonecznej pozostał tylko jasmy sierp po lewej stronie Słońca. Po chwili i ta 

background image

pozostałość świecącego Słońca rozpadła się na części, na szereg błyszczących punktów, zwanych przez 
astronomów „perłami Baily'ego”. Były to właściwie pęki promieni słonecznych przeświecających jeszcze 
przez nierówności profilu Księżyca (przełęcze między górami księżycowymi) nasuwającego się na kraniec 
tarczy słonecznej.

Po paru chwilach zgasły i perły. Ale oto zapłonęła dokoła czarnej tarczy Księżyca wspaniała korona 

słoneczna, którą przyćmiewały, dotąd rozproszone w atmosferze, jaskrawe promienie słoneczne. Widać ją 
było doskonale gołym okiem.

Niebo przybrało barwę ciemnozielono-błękitną. Barwy takiej nie oglądamy nigdy ani w dzień, ani o 

zmierzchu, ani o świcie.

Na lewo od Słońca zajaśniała  nagle pełnym blaskiem planeta  Wenus, gwiazdy natomiast pozostały 

niewidoczne.

Korona słoneczna składała się wyraźnie z dwu świecących powłok. Wewnętrzna otaczała zasłonięte 

Słońce   srebrzystym   blaskiem.   Zewnętrzna   natomiast   miała   charakterystyczny  dla   okresu   najmniejszego 
nasilenia ilości plam słonecznych (patrz str. 94) kształt wrzeciona.

Obie powłoki tworzyły piękny i osobliwy zespół barw.
W   czasie   całkowitego   zaćmienia   wzdłuż   zachodniej   części   widnokręgu   zajaśniała   wspaniała   zorza 

zaćmieniowa. To gdzieś hen daleko promienie Słońca, których nie przesłonił Księżyc, rozpraszały się w 
dalekiej atmosferze i czyniły ją widoczną dla nas, znajdujących się w tej chwili w cieniu Księżyca.

Zrobiła się chłodno. Temperatura spadła o 4,5 stopnia. Obserwatorzy włożyli kurtki i płaszcze.
Ale oto całkowite zaćmienie się kończy. Z prawej strony Księżyca trysnęły promienie Słońca, które od 

razu zgasiły koronę słoneczną i zaczęły rozjaśniać ciemne tła nieba. Wenus widoczna była jeszcze przez 
pewien czas. W końcu zgasła i ona.”*

Nie mogłem pominąć tu tego zjawiska, gdyż mimo swego wyjątkowego przebiegu rozgrywa 

się także na naszej scenie niebieskiej. I to zjawisko służyło wstecznikom do straszenia ludzi „karą 
za   grzechy”.   Lecz   nauka   rzuciła   na   te   sprawy  dużo   światła.   Wyjaśniła   przyczyny  zaćmień  — 
pozbawiając je cech wszelkiej niesamowitości. Musiała jednak stoczyć wyjątkowo ciężką walkę.

Nie tylko Chińczycy przed czterema tysiącami lat mieli naiwne poglądy na to zagadnienie.
Historyk starożytnej Grecji, Herodot, tak oto pisze o wypadkach, które zdarzyły się w czasie 

całkowitego zaćmienia Słońca 25 maja 585 r. przed naszą erą: „Lidyjczycy i Midyjczycy prowadzili 
wojnę 5 lat. Wojnę prowadzono już ze zmiennym powodzeniem, szósty rok. I oto w czasie jednej z 
bitew dzień zmienił się w noc.

Walczące   strony,   przerażone   tym   zjawiskiem,   przerwały  bitwę   i   zaczęły  czynić   starania   o 

zawarcie pokoju.”

Chociaż raz zabobon doprowadził do pożytecznego końca!
Wśród   szerokich   mas   ogłupianych   przez   kler   ciemnota   była   tak   wielka,   a   zabobony   tak 

zakorzenione, że w zaćmieniach Słońca dopatrywano się zapowiedzi najstraszliwszych klęsk. Toteż 
ludzie chowali się do piwnic, niektórzy mdleli. A  nawet podobno jeden z królów bawarskich, 
Leopold, w czasie całkowitego zaćmienia Słońca uległ ze strachu wstrząsowi nerwowemu i zmarł.

Powiem prawdę, że wolę już Chińczyków sprzed 4 tysięcy lat, którzy wylęgali masowo na 

ulice i walczyli odważnie ze „smokiem” za pomocą dźwięków bębnów, piszczałek i okrzyków, niż 
„jego królewską mość boskiego pomazańca” umierającego ze strachu przed zaćmieniem Słońca.

W Anglii jeszcze dwieście lat temu pewien lekarz radził, aby na czas zaćmień słonecznych 

przykrywano studnie, gdyż jak twierdził, opadają wtedy na ziemię trujące opary, które zatruwają nie 
przykrytą wodę.

Jakże wiele zmieniło się od czasów, kiedy ludzie chowali się do piwnic w czasie zaćmień 

słonecznych. Dzisiaj uczeni organizują specjalne wyprawy na zaćmienia Słońca, aby w ciągu kilku 
minut popatrzeć na obwód Słońca i wyjaśnić tajemnice, jakie kryje jeszcze ta najbliższa nam, 
życiodajna gwiazda.

*   Szersze   i   dokładniejsze   wyjaśnienie   zjawiska   zaćmienia   Słońca   znajdzie   czytelnik   w   wielu   książkach 

poświęconych opisowi ciał niebieskich, na przykład w książce T. Jarzębowskiego  O zjawiskach niebieskich. PWPN 
„Wiedza Powszechna” 1954.

background image

Uśmiech nocy polarnej

„Niebo płonęło. Pokrywała je przezroczysta, świecąca zasłona. Jakaś niewidzialna siła poruszała tę 

delikatną płomienną powłokę. Teraz płonęła delikatnym światłem liliowym. Gdzieniegdzie pojawiały się 
jaśniejsze rozbłyski, ale natychmiast bladły. Wyglądało tak, jakby tylko na chwilę zrodziły się po to, aby się 
rozproszyć w postaci obłoków utkanych ze światła. Poprzez zasłonę przeświecały wyraźnie gwiazdy. Nagle 
zasłona znikła. Przez chwilę wydawało się, że zorza znikła.

Ale oto na niebie zadrgały długie promienie skupiające się w jasne pęki. Tym razem światło zielone. 

Zrywają się nagle ze swych  miejsc i szybko jak błyskawica pędzą ku zenitowi. Na chwilę zamarły na 
szczycie kopuły niebieskiej, utworzyły olbrzymi wieniec, znów zadrgały i zgasły.

Stojący obok mnie młodzdan, który widział to po raz pierwszy w życiu... westchnął głęboko. Widać, że 

oglądał to z zapartym tchem.

Tymczasem  nikt   z   nas   nie   zauważył,   że   na   południu   zjawiła   się   olbrzymia   i   szeroka,   zwisająca   i 

pofałdowana barwna kurtyna — prawdziwa draperia świetlna.

Widać było wyraźnie duże fałdy. Draperia złożona była z olbrzymiej ilości ściśle obok siebie ułożonych 

promieni. Cała falowała, od końca do końca przebiegały po niej to czerwone, to znów zielone światła. Oko 
nie mogło uchwycić, gdzie te fale powstają, a gdzie znikają. Poszczególne fałdy wspaniałej zasłony płonęły 
jaskrawym światłem lub bladły. Wszystko to wywierało wrażenie, że przejrzyste fałdy kołyszą się jakby na 
wietrze.

Uwagę naszą przykuwa tym razem znów zachodnia strona nieba. Ukazują się tam długie promienie. 

Potem znów zagarniają połowę nieba obłoki świetlne o odcieniu malinowym.  Na niebie znów powstaje 
błyskawiczna   gra   barw.   I   znów   wszystkie   promienie,   kolory   i   barwne,   przezroczyste   płachty   lecą   ku 
zenitowi. A w chwili, gdy mają się tam zderzyć, znikają.

Nasz najmłodszy uczestnik wyprawy znieruchomiał siedząc z zadartą głową i oczyma utkwionymi w 

niebo. Widział to po raz pierwszy.

Na zachodzie ukazały się dwa olbrzymie promienie, wznoszące się zza widnokręgu i okrywające co 

najmniej  ćwierć   sklepienia.   Białe   u   nasady,   odcinały  się   jaskrawo   od   czarnego   tła   nieba,   ale   w   miarę 
oddalania   się   od   widnokręgu   światło   ich   stawało   się   bledsze   i   coraz   bardziej   rozproszone.   Kształtem 
przypominały stare miecze o olbrzymiej rękojeści. Przeświecały przez nie gwiazdy — i wydawało się, że to 
jakiś czarodziej ozdobił je brylantami.

Oczarowany tym widokiem, skupiłem uwagę na 

fantastycznych   mieczach.   Zbliżały   się   do   siebie   i 
rozsuwały   nieustannie.   Zdawało   się,   że   za 
widnokręgiem jakiś niewidzialny olbrzym trzyma je 
w rękach i zestawia dla porównania.

Teraz   znów   odniosłem   wrażenie,   że   robi   się 

dookoła   widniej.   Spojrzałem   na   wschód...   Tam 
między obłokami płonął ogień widoczny jakby przez 
wąską szparę. Nie zdążyłem się przyjrzeć tej ognistej 
szczelinie, gdy wtem z obłoku znajdującego się wyżej 
wytrysnął   snop   promieni.   Całość   przypominała 
ognisty wachlarz.

Promienie   co   chwila   zmieniały   barwę, 

przelewały się wszystkimi kolorami tęczy i wydłużały 
opadając jak światła wielu ruchomych reflektorów.

Nagle promienie zlały się z sobą, utworzyły coś 

w rodzaju olbrzymiego, białego strusiego pióra, które 
zaczynało się rozgałęziać.

Po   chwili   wszystko   zaczęło   wygasać   i 

pozostawiło   tylko   ledwo   widoczne   ślady  w   postaci 
niewyraźnej mgiełki.”*

Zorza polarna w kształcie draperii

* G. Uszakow, Po nie tkniętym ludzką stopą lądzie.

background image

Urzeczony tym widokiem człowiek zapomina na pewien czas, że żyje pośród nieprzerwanej 

kilkumiesięcznej nocy polarnej, że nie zobaczy ani jutro, ani za tydzień wschodu Słońca, ani dnia... 
Wszystko przesłania wspaniały obraz tego prawdziwego uśmiechu Północy — zorzy polarnej.

Jak wskazuje sama nazwa, zorze te są widoczne przeważnie w okolicach podbiegunowych 

zarówno na północy, jak i na południu; przy czym w pobliżu bieguna występują one 60—80 razy w 
roku, a im dalej — tym rzadziej.

Zorza polarna w kształcie wachlarza

Jak wskazuje opis przytoczony z książki Uszakowa, występują rozmaite formy zorzy. Na czym 

polega to zjawisko? Przede wszystkim, w przeciwieństwie do opisanych poprzednio, widoczne jest 
w nocy. Występuje w atmosferze najczęściej na wysokości około 100 kilometrów nad powierzchnią 
Ziemi; bywają jednak zorze świecące na wysokości 200, 300 a nawet 500 kilometrów.

Są to więc zjawiska zachodzące w najbardziej rozrzedzonych warstwach atmosfery, również 

wywołane przez Słońce.

Wskazuje na to fakt, że największą ilość zórz polarnych mamy co jedenaście lat, a więc wtedy, 

gdy na Słońcu jest najwięcej plam. Poza tym istnieje związek między nasileniem zórz polarnych a 
obrotem Słońca dookoła osi, trwającym prawie dwadzieścia osiem dni. Kiedy tarcza słoneczna jest 
tak ustawiona, że większa grupa plam leży na jej środku, czyli na wprost Ziemi, wtedy też zwiększa 
się nasilenie zórz polarnych.

Aby lepiej zrozumieć charakter zórz polarnych, należy przypatrzyć się przyrządowi zwanemu 

kompasem. Jest to pudełeczko, wewnątrz którego znajduje się wolno osadzona igła, obracająca się 
zawsze tak, że jednym końcem wskazuje na północ, drugim na południe. Igła ta jest maleńkim 
magnesem przyciąganym przez wielki magnes — Ziemię.

W czasie zorzy polarnej łatwo stwierdzić, że igła kompasu nie wskazuje normalnie kierunku 

północ-południe, lecz kręci się jakby niespokojnie na wszystkie strony.

Pod wpływem zmian na Słońcu zachodzą zmiany w magnesie, jakim jest Ziemia, a te z kolei 

wywołują „niepokój” igły magnesowej.

Słońce wywołuje w górnych częściach atmosfery pewne zmiany elektryczne wśród cząsteczek 

powietrza, co sprawia, że zaczynają one świecić. Te świecące cząsteczki skupiają się koło biegunów 
magnetycznych   Ziemi,   leżących   w   pewnej   odległości   od   bieguna   ziemskiego,   i   dlatego   zorza 
polarna widoczna jest prawie zawsze w krajach podbiegunowych.

Poznaliśmy więc jeszcze jedno piękne zjawisko optyczne, jakie wywołuje na Ziemi energia 

słoneczna. Znamy ich już dosyć dużo. Wiele z nich budziło niegdyś przerażenie i zabobonny strach 

background image

u   ludów.   Dziś   każdy   uczeń   szkoły   podstawowej,   który   zapoznał   się   choćby   pobieżnie   z 
właściwościami światła słonecznego, potrafi je sobie nieźle wyjaśnić.

Wszystkie te zjawiska, tak piękne i niezwykłe, wszystkie te znaki niebieskie o przeróżnych 

kształtach  dadzą   się  doskonale  wytłumaczyć  właściwościami  światła  i   atmosfery  —  zgodnie   z 
prawami przyrody.

background image

VIII. NIEWIDZIALNY MECHANIZM

O dobrym słudze i złym panu

W   poprzednim   rozdziale   mówiliśmy   o   tym,   że   światło   słoneczne   było   jednym   z 

najważniejszych   czynników,   które   umożliwiły   człowiekowi   podbój   i   przekształcenie   przyrody. 
Wszelka   działalność   ludzka,   wszelkie   wysiłki   w   kierunku   zaspokojenia   potrzeb   człowieka 
wywołują w przyrodzie zmiany. Przekształcenie kamienia na topór kamienny, a urwanej gałęzi na 
kij  lub dzidę prowadzi  przecież do zmiany naturalnego  przedmiotu, do zmiany jego  kształtu i 
właściwości. Zmieniając  łąki lub lasy na pola uprawne, budując  na rzekach tamy  — człowiek 
przekształca przyrodę.

Odkrycie   właściwości   i   zastosowanie   ognia   bardzo   ułatwiło   człowiekowi   dalsze 

przekształcanie przyrody dla jego celów. Ogień — to pierwszy żywioł opanowany przez człowieka. 
Początkowo był groźnym jego przeciwnikiem. Człowiek pierwotny, zaskoczony pożarem lasu lub 
stepu, ginął od oparzeń i dymu. Wkrótce jednak nauczył się sam dobywać ognia, a co najważniejsze 
— „trzymać go w karbach”, tj. utrzymywać jego siłę w pewnych pożądanych dla siebie granicach. 
Dopiero wtedy ogień stał się potężnym narzędziem podboju i przekształcania przyrody.

Człowiek wywoływał sztuczne pożary leśnych połaci, aby wziąć pod uprawę nowe ziemie. 

Rozpalał ograniczonej wielkości ognisko pod gołym niebiem lub w jaskini, aby oświetlało i dawało 
mu ciepło nie parząc, gdy chciał siedzieć blisko niego i gotować nad nim strawę.

Użył ognia do pierwszej dokonanej przez siebie w dziejach świata przemiany jednej substancji 

w drugą. Zmienił bowiem brunatną, kruchą i rozmiękłą glinę w twardą, zupełnie nierozpuszczalną 
w  wodzie, mocną, czerwoną glinę  paloną.  Zmienił  naturalne ciało  — rudę  w czysty metal, w 
przyrodzie prawie nie spotykany. Zmusił ogień do wytwarzania z wody pary o potężnej prężności. 
W przyrodzie spotykamy taką wybuchową parę tylko w wulkanach i w gejzerach.

Ujął ten potężny, groźny żywioł w żelazne kotły, rury i stalowe cylindry. Para rozpręża się 

gwałtownie, wywiera olbrzymie ciśnienie, ale grube ściany cylindrów i kotłów nic sobie z tych 
ataków nie robią. Ciśnie więc na usuwający się pod jej naciskiem tłok cylindra, pcha go w tył. Tłok 
jednak wraca niebawem. Znów go para odpycha. I tak setki, tysiący razy tłok cofa się i wraca z 
powrotem, poruszając koło rozpędowe, które z kolei za pomocą transmisji lub kół zębatych porusza 
śruby okrętów, koła lokomotyw, wały generatorów elektrycznych lub inne różne maszyny.

Człowiek potrafił ujarzmić rozhukane fale wodne, wartkie prądy rzek, ulewę, wicher, pioruny. 

Każda   z   tych   potężnych   sił   przyrody   ma   swoje   właściwości,   dla   człowieka   często   bardzo 
niebezpieczne.

Aby opanować taką siłę, trzeba ją dobrze poznać, a nawet obliczyć jej moc. Każda bowiem 

posłuszna jest pewnym regułom, pewnym naturalnym prawom. Praw tych nie możemy zmieniać. 
Nie możemy np. zmusić płomienia, aby nie palił i nie parzył, lecz chłodził... Umiemy natomiast 
wyzyskać poznane właściwości i prawa, jakim ulegają żywioły, na swój pożytek.

Poznanie praw przyrody otworzyło człowiekowi oczy na to, co się naprawdę dzieje w jego 

otoczeniu. Świat stał się zrozumiały, dostępny dla ludzkiej myśli. Nie od razu tak się stało. Na wielu 
kartach   tej   książki   staraliśmy   się   opisać   niektóre   prawa   przyrody   i   pokazać   drogę,   jaką   myśl 
badawcza człowieka doszła do tego, co dziś, w połowie dwudziestego wieku, uważamy za proste i 
naturalne.   Czasami   wierzyć   się   nie   chce,   że   ludzie   mogli   sądzić   kiedyś   inaczej,   np.   że   oczy 
wydzielają światło, że Słońce jest wewnątrz zimne itp.

Badając i poznając prawa przyrody uczeni przekonali się, że między różnymi siłami przyrody 

istnieje wzajemne powiązanie, wzajemna zależność, że dla zrozumienia zjawisk zachodzących w 
przyrodzie należy rozpatrywać je nie oddzielnie  — w oderwaniu — ale w powiązaniu ze sobą. 
Jedne bowiem zjawiska są uwarunkowane przez inne. W toku czytania tej książki czytelnik spotyka 
się   z   przykładami   tego   wzajemnego   powiązania   zjawisk   w   przyrodzie.   Właśnie   poznanie 
właściwości i losów wysyłanych przez Słońce na Ziemię promieni widzialnych i niewidzialnych da 
nam klucz do zrozumienia wielu zjawisk, które wydawały się nam dotychczas zupełnie od siebie 

background image

niezależne.

*

Zastanówmy się teraz, co ma wspólnego światło słoneczne z wiatrem, deszczem, elektrownią 

wodną, z węglem i mocą najpotężniejszych silników parowych czy elektrycznych.

Dlaczego używamy tu takiego określenia, jak energia promieni słonecznych, energia cieplna, 

elektryczna? Dlaczego na przykład mówimy: Ziemia otrzymuje od Słońca w ciągu sekundy energię 
odpowiadającą 180 milionom kilowatów. Przecież kilowaty to nazwa, która figuruje w rachunkach 
elektrowni za zużyty prąd.

Dziś powszechnie operujemy pojęciem energia. Mówimy więc o energii cieplnej, elektrycznej, 

świetlnej   jak   o   czymś,   co   jest   samo   przez   się   zrozumiałe.   Musimy   sobie   tu   pewne   rzeczy 
przypomnieć.

Każde ciało, które się porusza, jest zdolne do wykonania pewnej pracy. Na przykład wiatr 

uderzając o skrzydła wiatraka wykonuje pracę  — obraca kamienie młyńskie. To samo robi woda 
spadająca na koła młyńskie. W obu przypadkach woda i wiatr przezwyciężają opór, którego na 
przykład siła jednego lub dwóch ludzi przezwyciężyć nie potrafi.

Tę zdolność wykonania jakiejś pracy, np. poruszania ciała, nazywamy energią. Nie mówimy tu 

o pracy pożytecznej czy bezużytecznej. Wykorzystanie jej zależy od człowieka. Jeżeli zmusi prąd 
rzeki do poruszania maszyn, to znaczy, że wyzyskał pożyteczną część jej pracy.

Woda  płynąca  w   rzece   może   podmyć  brzegi,  może  w   czasie   powodzi   zalać  wieś,  porwać 

domostwa, zniszczyć je. Czy i wówczas wykonuje pracę? Tak, ale z punktu widzenia człowieka jest 
to praca szkodliwa, niszczycielska. Człowiek natomiast uregulował rzekę, ujął ją w kamienne czy 
betonowe brzegi, skierował jej prąd na turbiny elektrowni, przekształcił energię płynącej wody na 
energię   elektryczną,   która   oświetla   wieczorem   tysiące   mieszkań   i   porusza   tysiące   maszyn 
wytwarzających pożyteczne przedmioty. I oto kapryśna rzeka służy człowiekowi, który zmusił ją do 
pracy  pożytecznej.   Widzimy więc,   że  woda,  jak   i  każdy  zresztą   żywioł,  jest   złym   panem,  ale 
dobrym sługą.

Każdy żywioł posiada olbrzymie zdolności wykonywania pracy, inaczej mówiąc — olbrzymie 

zapasy energii.

Wszechobecna energia

Nie tylko ciała poruszające się mają zasób energii. Każde ciało wzniesione nad powierzchnią 

Ziemi może wykonywać pracę, gdyż przy spadaniu posiada energię ruchu.

Spiętrzona przez tamę woda posiada energię, gdyż zdolna jest, gdy się jej to umożliwi, do 

spływania w dół i poruszania silnika wodnego. Jej ukryta jakby energia może zamienić się w 
energię ruchu, którą nazywamy energią mechaniczną.

Taki rodzaj energii posiada wiatr, fale bijące o brzeg, potoki wodne, wodospady, ciała unoszące 

się nad powierzchnią Ziemi. Na przykład woda, która uniosła się w postaci pary w powietrze, 
zamienia   się   potem   w   deszcz   spadający   w   górach,   skąd   spływa   po   powierzchni   lub   pod 
powierzchnią do strumieni i rzek, a następnie do morza. Po drodze żłobi skały, przetacza kamienie, 
unosi z prądem tratwy i barki, porusza silniki elektryczne.

Ciepło jest również rodzajem energii. Przy każdym ruchu, który napotyka opór, część energii 

zamienia się w energię cieplną. We wszystkich maszynach, kiedy są ruchu, część energii zużywa się 
na przezwyciężenie tarcia. Gdy żałujemy smarów, tarcie jest duże i rozgrzewają się zbytnio osie 
wszystkich kół czy to u wozu, czy w maszynie. Mogą wtedy stopić się panewki, mogą zapalić się 
buksy*. Przy pracy rozgrzewają się piły, heble, świdry, wiertła, siekiery i inne narzędzia.

* Buksa — rura żelazna wewnątrz piasty u koła.

background image

Każde ciało — gdy porusza się w środowisku stawiającym opór — traci część energii, która 

zamienia się w ciepło. Przykładem tego są „spadające gwiazdy”, czyli meteory. Są to kamienie 
przylatujące na Ziemię z przestrzeni kosmicznej. Gdy wpadają z olbrzymią szybkością w atmosferę, 
nawet bardzo rozrzedzoną, ocierają się tak gwałtownie o stawiające im opór powietrze, że tracą 
część swego pędu. Ogrzewając się od tarcia o powietrze spalają się w odległości 100 lub 200 
kilometrów od powierzchni Ziemi. Pozostawiają po sobie ognistą smugę rozżarzonego powietrza i 
dlatego też robią wrażenie „spadających gwiazd”. Tylko niektóre z nich spadają na Ziemię  — 
nazywamy je wtedy meteorytami.

Przy każdym ruchu i przy każdej pracy energia mechaniczna zamienia się w cieplną. Ale może 

być i odwrotnie. Ciepło promieni słonecznych ogrzewa lądy i morza. Od ziemi i wody ogrzewa się 
powietrze unosząc się ku górze i porywając za sobą parę wodną. Ruch powietrza w jakimś miejscu 
wywołuje ruchy na obszarach sąsiednich, te znów na jeszcze dalszych. W ten sposób poruszone w 
jednym   miejscu   powietrze   powoduje   ruchy   w   całej   troposferze.   W   powietrzu   nigdy   nie   ma 
długotrwałego   spokoju,   a   ruch   jego   powstaje   na   skutek   ogrzania.   Przemiana   ciepła   w   energię 
mechaniczną zachodzi także w maszynach wynalezionych przez człowieka.

Maszyny   parowe   i   silniki   spalinowe   w   ruchu   zmieniają   nieustannie   energię   cieplną   na 

mechaniczną.   Energia   cieplna   może   się   przekształcić   za   pośrednictwem   maszyn   w   energię 
elektryczną; może wreszcie przez ogrzanie ciała spowodować jego żarzenie się, czyli zamienić się 
częściowo w energię promienistą.

I odwrotnie, energia promienista może przekształcić się w cieplną. Przecież promienie Słońca, 

pochłonięte przez Ziemię zamieniają się w energię cieplną.

Uczeni po długotrwałych badaniach stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że we wszystkich 

zjawiskach   przyrody  energia  nie  ginie  ani  nie  tworzy się  z  niczego, lecz  ulega  przemianom  z 
jednego rodzaju w drugi.

Pierwsze zarysy mechanizmu planety

Poświęciliśmy   wiele   miejsca   pięknym,   malowniczym   i   jaskrawym   widowiskom, 

rozgrywającym się na scenie niebieskiej wywołanym dzięki właściwościom światła i atmosfery.

Zajmiemy się teraz zjawiskami wywołanymi przez promienie słoneczne, ale mniej uchwytnymi 

dla oka. Rozgrywają się one w tak olbrzymiej skali, że ustalenie ich przyczyn i przebiegu stało się 
możliwe po wielu badaniach przeprowadzonych na dużych obszarach mórz i lądów kuli ziemskiej, 
po odkryciu wielu praw przyrody, przedtem nie znanych. Teraz, gdy już dowiedzieliśmy się coś 
niecoś o energii, będziemy mogli zrozumieć, jak potężne siły na powierzchni Ziemi wywołuje 
promieniowanie   Słońca.   Odtworzymy   sobie   wspaniały   obraz   olbrzymiego   mechanizmu 
działającego na Ziemi, którego siłą napędową jest energia słoneczna.

By pojąć działanie jakiegokolwiek mechanizmu, trzeba znać dobrze jego części, tj. koła, kółka, 

transmisje, i zrozumieć rolę źródeł energii, które wprawiają go w ruch.

Przypominamy sobie, że energia promieniowania słonecznego na Ziemi zmienia się w ciepło, 

które w końcu zostaje wypromieniowane w przestrzeń kosmiczną. Taki jest też los wielu innych 
rodzajów energii, z jakimi się spotykamy na Ziemi. Wszystkie prawie zamieniają się ostatecznie w 
ciepło.

Wyobraźmy sobie, że spaliliśmy na powietrzu 5 ton węgla. Łatwo obliczyć, ile wytworzy się 

przy tym ciepła. Oczywiście jest to marnotrawstwo i nikt takich prób nie robi. Wystarczy spalić 1 
kg węgla, obliczyć, ile to da ciepła, a później pomnożyć przez 5000... Ale nie o to nam teraz chodzi. 
W wyniku spalenia 5 ton węgla na powietrzu powstanie duża ilość ciepła, która uleci i nagrzeje 
bezużytecznie pewną ilość powietrza.

Wrzućmy teraz 5 ton węgla do paleniska w elektrowni. Węgiel spali się, część jego energii 

uleci również bezużytecznie przez komin, reszta nagrzeje wodę w kotłach i zamieni ją w gorącą 
parę. Ścianki kotłów są dobrze izolowane, ale część ciepła uleci w czasie ich nagrzewania. Para 
wodna   przejdzie   do   turbiny   połączonej   z   generatorem   elektrycznym   i   rozprężając   się   zacznie 

background image

obracać   wał   turbinowy,   potem   zostanie   odprowadzona   do   chłodnicy,   gdzie   odda   swoje   ciepło. 
Turbina obraca wał generatora, a w jego obwodzie powstaje energia elektryczna. I tu nie obywa się 
bez strat cieplnych. Tarcie wałów turbinowych i generatora w panewkach też powoduje przemianę 
energii mechanicznej w cieplną, która z kolei zostaje wypromieniowana do atmosfery.

Przesyłanie prądu przewodami również nie odbywa się bez strat. Przewód stawia opór prądowi 

i rozgrzewa się. Energia elektryczna przekształca się częściowo w ciepło. Przypuśćmy, że prąd 
dochodzi  do fabryki,  gdzie  uruchamia  motory  elektryczne  sprzężone  z  obrabiarkami.  Tu  znów 
energia elektryczna zamienia się w energię ruchu, ale nie bez strat w łożyskach.

Na obrabiarce, która służy do nadania metalom właściwych, potrzebnych kształtów  — przy 

pomocy frezów, noży i tarcz szlifierskich — prawie cała zużyta energia też zmienia się ostatecznie 
w ciepło.

Widzimy więc, że wynik ilościowy spalenia 5 ton węgla na powietrzu lub 5 ton węgla w kotle 

silnika parowego — jest taki sam. Prawie całe ciepło ulatuje w końcu w powietrze.

Między  tymi   zjawiskami   istnieje   jednak   zasadnicza   różnica.   W   drugim   przypadku   energia 

cieplna   węgla,   mimo   strat,   wykonała   pożyteczną   pracę   w   obrabiarkach,   wytworzyła   potrzebne 
przedmioty. W innym przypadku rozżarzyła drucik elektryczny w żarówce, utkała z przędzy tkaninę 
itd.

Człowiek wyzwolił energię zawartą w węglu, zamienił ją w ciepło. Przedłużył jej pobyt na 

Ziemi i zmusił ją, aby wykonała pożyteczną pracę, zanim podzieli los całej energii cieplnej, która w 
ostatecznym wyniku ulatuje w atmosferę, a stąd w przestrzeń kosmiczną.

Bieg z przeszkodami

Światło słoneczne jest energią promienistą. Jest to jedyny rodzaj energii, który może wędrować 

przez dzielącą nas od Słońca przestrzeń. Mówiliśmy już o falach radiowych wysyłanych przez 
Słońce. Jest to tak zwana energia elektromagnetyczna. Ma ona tę samą szybkość rozchodzenia się, 
co   i   światło,   czyli   energia   promienista.   Nauka   ustaliła   nawet,   że   światło   jest   tylko   widzialną 
odmianą tej energii.

Wiemy już, jakie przygody zdarzają się promieniom, zanim dojdą do Ziemi. Zobaczymy, co się 

z nimi dzieje na powierzchni naszego globu.

Nie   wszystkie   promienie   dochodzą   do   jego   powierzchni   w   pierwotnym   szyku,   zwartymi, 

równoległymi, choć przerzedzonymi liniami. Duża ich część się rozprasza. Utraciły „równanie i 
krycie”, spadają na każdy punkt powierzchni Ziemi z wszystkich stron, jak rozpryskany strumień 
wody. Ma to dla nas olbrzymie znaczenie (patrz str. 57).

Są   np.   miejscowości,   szczególnie   w   okolicach   biegunów,   na   które   pada   więcej   promieni 

rozproszonych niż prostych, idących wprost od Słońca. Zależy to od wielu czynników; od stopnia 
zmętnienia atmosfery, od tego, jak długą drogę przebywają przez nią promienie itd.

Mówiąc o losach promieni słonecznych wędrujących do powierzchni Ziemi czy to w szyku 

normalnym, czy rozproszonym, musimy wziąć pod uwagę rodzaj powierzchni, na którą promienie 
te padły, a więc obszary lądowe i wodne.

Lądy zajmują tylko 29% powierzchni kuli ziemskiej. Pozostałe 71% — to morza i oceany.
Większość promieni słonecznych pada zatem na powierzchnię wody i przenika w głąb. Tu 

połowa   wszystkich   promieni   zostaje   pochłonięta   już   w   górnej   warstwie,   w   pierwszych   10 
centymetrach.   Są   to   przede   wszystkim   promienie   czerwone   i   podczerwone,   które   powodują 
najsilniejsze ogrzewanie wody i parowanie.

Głębiej woda pochłania resztę promieni, z których ostatnie dochodzą do 100—150 metrów. 

Pójdźmy  za   nimi   w   głąb.   Najpierw   niknie   opuszczając   szyki   reszta   promieni   czerwonych.   Im 
głębiej się zanurzamy, tym w świetle jest mniej promieni czerwonych. Woda przybiera tu kolor 
zielonkawoniebieski.

Powtarza się to samo, co w oceanie powietrznym, tylko w odwrotnej kolejności. W oceanie 

powietrznym najbardziej przenikliwe były promienie czerwone. Tu gasną najszybciej. Promienie 

background image

zielone i niebieskie natomiast przenikają najgłębiej. Ale na powierzchni wody zachodzi jeszcze 
jedno   zjawisko.   Jeżeli   promienie   padają   pionowo,   to   woda   pochłania   98%   ich   energii;   jeżeli 
natomiast   padają   pochyło,   mogą   być   odbite.   Stąd   ten   oślepiający   blask   odbitego   światła 
słonecznego w wodzie.

A   co   się   dzieje   z   promieniami,   które   przeniknęły   do   głębin   morskich?   I   one   ulegają 

rozproszeniu. Część ich zostaje odbita od cząstek wody lub zawiesiny. Gdy wpada do naszego oka 
daje   nam   wrażenie   barwnej   toni   morskiej  —   niebieskiej   lub   zielonkawej.   Promienie  światła 
przenikające do wody biorą udział w rozwoju roślinności wodnej. Bez promieni słonecznych nie 
byłoby życia w wodzie.

Odbicie Słońca w wodzie

Co się dzieje z promieniami padającymi na lądy? Rożne są ich losy. Część ulega odbiciu od 

powierzchni i wraca do atmosfery, a stąd uchodzi w przestrzeń kosmiczną.

Ilość   promieni   odbitych   zależy   od   rodzaju   powierzchni.   Gdy   padają   na   tereny   pokryte 

śniegiem, to aż 85% ulega odbiciu. Świeży śnieg odbija 85%, stopiony na powierzchni  — tylko 
60%. Natomiast w okolicach biegunowych (przeważnie padają tam pochyło) odbiciu ulega nawet 
94%.

Pola lodowo-śnieżne przy biegunie i lodowce albo śnieg w górach błyszczą tak silnie w słońcu, 

że polarnicy i taternicy muszą nosić ochronne ciemne okulary.

Powierzchnia pokryta trawą odbija tylko 26% (pochłania 74%), piasek suchy — 30%.
Wszystkie   odbite   promienie   wracają   do   atmosfery,   gdzie   ulegają   rozproszeniu   lub 

pochłonięciu, a nawet odbiciu w przestrzeń kosmiczną.

Do mety i z powrotem

Wiemy, że część promieni została pochłonięta przez Ziemię i ogrzała ją. To znaczy — energia 

promienista zamieniła się w cieplną w postaci niewidzialnych promieni podczerwonych inaczej 
zwanych cieplnymi.

Pomyślmy,   co   by   to   było,   gdyby   Ziemia   rokrocznie   otrzymywała   ładunek   ciepła,   a   nie 

oddawała go, nie wypromieniowała choćby częściowo. W ciągu kilkuset tysięcy lat powierzchnia 
jej uległaby rozżarzeniu i stopieniu, a może nawet zamieniłaby się w rozżarzony gaz.

Ziemia   wraz   z   otaczającą   ją   atmosferą   otrzymuje   od   Słońca   energię,   ale   i   oddaje   ją   w 

przestrzeń. Można nawet bez specjalnych obliczeń stwierdzić, że „przychód i rozchód” wzajemnie 
się   równoważą.   Wynika   to   już   z   faktu,   że   średnia   temperatura   powierzchni   Ziemi   wynosząca 
+15°C, pozostaje niezmienna.

background image

Jaki   jest   przebieg   tego   „obrotu”   ciepła,   który   w   wyniku   daje   stałą   średnią   temperaturę? 

Postaramy się czytelnikowi pokazać to obliczenie w skrócie. Spójrzmy uważnie na rysunek na str. 
86. Strzałki skierowane w dół i cyfry obok wskazują, jaka część energii słonecznej padającej na 
powierzchnię Ziemi zostaje przez nią pochłonięta. Wynosi ona dla powierzchni pokrytej trawą 74%, 
piaskiem 70%, a dla powierzchni wody (jeżeli promienie padają pod dość dużym kątem) nawet 
95%.

Odbijanie i pochłanianie promieni słonecznych w zależności od różnych rodzajów powierzchni Ziemi

Cóż się dzieje z energią promieni słonecznych pochłoniętych przez powierzchnię Ziemi?
Wiemy   już,   że   ogrzana   Ziemia   wypromieniowuje   energię   cieplną   w   postaci   promieni 

niewidzialnych  — podczerwonych. Ale gdzie się podziewają promienie widzialne? Otóż Ziemia 
jest   olbrzymim   transformatorem,   który  przetwarza   energię   świetlną   w   energię   cieplną.   A   więc 
energia słoneczna pochłonięta przez powierzchnię Ziemi zostaje przez nią oddana powietrzu lub 
wypromieniowana ku niebu prawie całkowicie. Zapamiętajmy, że prawie całkowicie. W dalszych 
rozdziałach wyjaśnimy tę sprawę obszerniej.

Jak to wygląda w dzień? — Na przykład latem w godzinach popołudniowych, kiedy ziemia jest 

szczególnie mocno nagrzana, 50% energii w postaci promieni cieplnych uchodzi w powietrze, 30% 
idzie na ogrzanie warstw głębszych, a 20% na wyparowanie wody zawartej w glebie.

W   nocy   bilans   energii   dopływającej   i   wypromieniowywanej   staje   się   ujemny.   Gleba   nie 

otrzymuje nowej energii słonecznej, natomiast wypromieniowuje ciepło tak, jak w dzień. Ciepło 
nagromadzone   w  warstwach  głębszych  odpływa  w  nocy ku  górze,   ku  stygnącej  powierzchni   i 
również wypromieniowuje. Gdyby nie było atmosfery, wysłane przez Ziemię promienie uleciałyby 
w przestrzeń międzyplanetarną.

Atmosfera   jednak   pochłania   większą   część   tych   promieni,   ogrzewa   się  —   i   sama   z   kolei 

wypromieniowuje   energię   cieplną   częściowo   w   przestrzeń,   częściowo   z   powrotem   w   kierunku 
Ziemi. Szczególnie dużo promieni świetlnych pochłaniają składniki powietrza: dwutlenek węgla i 
ozon.   Obliczono   nawet,   że   gdyby   podwoiła   się   ilość   dwutlenku   węgla   w   atmosferze,   średnia 
temperatura   całej   powierzchni   oświetlonej   półkuli   ziemskiej   podniosłaby   się   o   cztery   stopnie. 
Jeszcze więcej promieni cieplnych wysyłanych przez powierzchnię Ziemi pochłania zawarta w 
powietrzu para wodna, która przepuszcza promienie świetlne idące w kierunku Ziemi, pochłania 

background image

natomiast promienie cieplne wysyłane przez Ziemię. Na skutek tego ogrzewa się — i sama wysyła 
promienie cieplne ku Ziemi.

Para wodna zawarta w atmosferze spełnia taką samą rolę jak szkło w inspektach. Szyby szklane 

przepuszczają promienie słoneczne, natomiast pochłaniają promienie cieplne wysyłane przez glebę. 
Dlatego też gleba w inspektach pochłania promienie słoneczne, ogrzewa się i wysyła ku górze 
promienie cieplne. Ale szyby ich prawie nie przepuszczają. Dlatego w inspektach temperatura jest 
znacznie wyższa niż na otwartym powietrzu. Ciepło to umożliwia roślinom w inspektach wzrost 
nawet wczesną wiosną, kiedy na zewnątrz jest chłodno.

Para skroplona w postaci mgły i obłoków rozprasza promienie słoneczne idące ku Ziemi, ale 

pochłania również i odbija promienie cieplne idące od Ziemi. Promienie pochłonięte przez obłoki i 
parę wodną ogrzewają je i dlatego obłoki znów wysyłają promienie cieplne częściowo w przestrzeń, 
a częściowo z powrotem; przy czym promieniowanie cieplne obłoków jest tym większe, im bliżej 
znajdują się powierzchni Ziemi.

Klimat w Polsce jest stosunkowo ciepły także dlatego, że największa  ilość dni pogodnych 

przypada na okres letni, a pochmurnych — na okres zimowy. Latem więc promienie słoneczne mają 
u   nas  ułatwiony  dostęp   do   powierzchni   ziemi;   natomiast   powłoka   chmur   w   okresie   zimowym 
zmniejsza wypromieniowanie, a zatem i ostyganie.

Podobne   właściwości   mają   dym   i   mgła,   które   pochłaniają   i   odbijają   znaczną   część 

promieniowania Ziemi, przez co także znacznie zmniejszają jej ochładzanie. Dzięki wymienionym 
właściwościom dym służy do walki z wiosennymi przymrozkami na plantacjach i w sadach. Jeżeli 
się   przewiduje,   że   rankiem   dnia   następnego   będzie   przymrozek   wywołany   silnym 
promieniowaniem   ziemi,   wtedy   przed   wschodem   Słońca   zasnuwa   się   sztucznie   wytworzonym 
dymem   teren   ogrodu   lub   plantacji.   Taka   warstwa   dymu   wisząca   nad   ogrodem   lub   plantacją 
zapobiega   oziębieniu   się   powietrza   i   chroni   młode,   delikatne   pędy   roślin   przed   skutkami 
wymarznięcia.

Teraz możemy omówić ogólny bilans cieplny powierzchni Ziemi.
Na każde 100% idącej ku Ziemi energii słonecznej:

1) zanim dojdzie do powierzchni Ziemi,
obłoki odbijają z powrotem

.

.

.

. 33%

atmosfera i obłoki pochłaniają

.

.

.

. 15%

2) rozproszeniu ulega 25%
z tego idzie ku górze.

.

.

. 9%

ku Ziemi

.

.

.

.

. 16%

3) bezpośrednio dochodzi do Ziemi

.

.

. 27%
  100%

Z tego wynika, że wraca w przestrzeń 

                   33% + 9% =  42%

Zostaje pochłonięte przez atmosferę i idzie na jej rozgrzanie

15%

pochłonięte przez Ziemię bezpośrednio

.

.

. 27%  ┐

i pochłonięte przez Ziemię światło rozproszone

.

. 16%  ┴  =  43%

100%

Jakie są dalsze losy tej energii?
Ziemia wypromieniowuje w przestrzeń 20%, traci na ogrzanie powietrza przez przewodnictwo 

4,5%, zużywa na wyparowanie wody 18,5%, a więc razem 43%. Widzimy, że tyle ciepła uchodzi z 
powierzchni Ziemi, ile do niej przypływa w promieniach słonecznych.

Dzięki tej wymianie energii średnia roczna temperatura powierzchni Ziemi wynosi + 15° C.
Przypomnijmy sobie teraz, że ilość ciepła powstała ze spalenia 5 ton węgla na powietrzu i 

pięciu   ton   węgla   w   kotle   parowym   elektrowni   jest   taka   sama.   W   drugim   przypadku   jednak, 
kierowana przez człowieka, wykonuje szereg prac, choć ogromna jej część również rozprasza się w 
otoczeniu powietrznym.

Jaką pracę wykonuje energia słoneczna w czasie swego pobytu na Ziemi? Odpowiemy na to 

pytanie w następnym rozdziale.

background image

IX. MASZYNA PLANETY

Koło rozpędowe wielkiego mechanizmu

Zastanówmy się teraz nad pewnymi  właściwościami naszego jasnego klosza  — atmosfery. 

Atmosfera — to powłoka gazowa. Gazy zaś mają pewne swoiste własności. Przede wszystkim są 
przeważnie przezroczyste, niewidzialne, wyczuwamy je raczej powierzchnią ciała, i to przeważnie 
kiedy są w ruchu.

Jak już mówiliśmy, powietrze rzadko jest w stanie spoczynku. Wystarczy otworzyć okno lub 

drzwi   na   przestrzał,   a   już   czujemy  „przeciąg”:   powietrze   z   zewnątrz   natychmiast   wpływa   do 
pokoju. I odwrotnie, gdy stoimy na ulicy tuż przy otwartym oknie kuchni lub kotłowni, bije stamtąd 
w twarz prąd gorącego powietrza. Rzadko zdarzają się dni całkowicie bezwietrzne. Dość często 
wiatr jest silny, czasami zdarzają się wichury obalające parkany, drzewa, a nawet zrywające dachy. 
Mówimy wtedy, że to wiatr huraganowy i dziwimy się, że coś tak lekkiego jak powietrze potrafi 
unieść cegły, kominy, a nawet całe pnie drzew.

Każdy z nas wie, jak niestałym i kapryśnym żywiołem jest poruszające się powietrze — wiatr. 

Na przykład w Polsce wiatry wieją z różnych stron. Gdybyśmy jednak obserwowali w ciągu roku 
różne ich kierunki, przekonalibyśmy się, że u nas wieją one przeważnie z zachodu.

Są kraje, gdzie wiatry wieją w ciągu całego roku, stale z tych samych kierunków. Gdzie indziej 

znów — latem stale w jednym, a zimą w przeciwnym kierunku.

Mimo swej zmienności wiatry także ulegają pewnym niezmiennym prawom. Dlaczego wieją 

wiatry, jak powstają, gdzie rodzą się, gdzie giną? Czy zachodzi między nimi jakiś związek?

Na pierwsze z tych pytań ludzie już dawno znaleźli odpowiedź, ale wyjaśnienie wszystkich 

zagadek dotyczących tego zjawiska znaleziono dopiero w ciągu ostatnich dwustu lat.

Siedzimy zimą  w dobrze  ogrzanym  pokoju.  Drzwi  i okna  pozamykane,  zdawałoby się, że 

powietrze w pokoju jest zupełnie nieruchome i równomiernie nagrzane. A jednak, gdy stajemy w 
pobliżu pieca, czujemy, że jest cieplejsze, w pobliżu okna natomiast chłodniejsze. Czy wobec tego 
powietrze w pokoju jest rzeczywiście nieruchome? Sprawdźmy. Użyjemy do tego kawałka puchu. 
Gdy puścimy go tuż przy rozgrzanym piecu, zacznie się unosić ku górze. Przy oknie natomiast 
zacznie szybko opadać, tak jakby go coś pędziło w dół.

Gdyby   puszek   nie   napotykał   żadnych   przeszkód,   odbyłby   ciekawą   podróż   po   pokoju. 

Wzniósłby  się koło  pieca  do góry,   powędrowałby  wzdłuż  sufitu  ku  oknu, tu  spłynął  w   dół, a 
następnie przy podłodze powędrowałby w kierunku pieca.

A więc w pokoju działają prądy powietrzne. Skąd się wzięły? Oto powietrze ogrzane od pieca 

staje się lżejsze i unosi się ku górze. Na jego miejsce napływa dołem zimniejsze powietrze od okna, 
tutaj znów spływa powietrze spod sufitu, a miejsce jego zajmuje ciepłe powietrze unoszące się od 
pieca — i tak w kółko.

Prądy powietrzne w ogrzanym pokoju

background image

Przepływ powietrza jest bardzo powolny, prawie go nie wyczuwamy. Dzieje się tak dlatego, że 

w dobrze ogrzanym, zamkniętym pokoju różnice temperatur przy oknie i przy piecu są niewielkie. 
Ale otwórzmy okno  — wtedy poczujemy od razu silny, zimny prąd powietrza. Od okna wieje 
dołem zimne powietrze jakby zimny wiatr.

W ogrzanym pokoju powietrze porusza się zakreślając koło. My odczuwamy ruch powietrza 

tylko w dolnej części tego koła.

A więc ruch powietrza powstaje zawsze tam, gdzie masy powietrza są niejednakowo ogrzane. 

Wiemy już, że powierzchnia Ziemi ogrzewa się niejednakowo na skutek tego, że na pewne obszary 
promienie  Słońca  padają  prostopadle,  na  inne  zaś  pochyło.  Inaczej  ogrzewa  się powietrze  nad 
morzem,   inaczej   nad   lądem,   inaczej   w   lesie,   inaczej   nad   polem,   a   jeszcze   inaczej   nad   gołym 
obszarem pustynnym. Dlatego też nad całą prawie powierzchnią Ziemi na różnych obszarach masy 
powietrza poruszają się takimi samymi kołowymi ruchami, jak w pokoju. My zaś odczuwamy lub 
widzimy   skutki   działania   tylko   prądów   przyziemnych,   które   nazywamy   wiatrami   dolnymi. 
Lotników natomiast interesują także wiatry górne, gdyż lecąc czasami na dużych wysokościach 
napotykają wiatry o kierunkach przeciwnych niż przy powierzchni Ziemi.

Mechanizm wiatrów na kuli ziemskiej. Na bokach rysunku podano schemat krążenia w przekroju

Przejdźmy teraz do tego pasa na kuli ziemskiej, gdzie Słońce bywa w zenicie i promienie jego 

padając   prostopadle,   najbardziej   rozgrzewają   powierzchnię   Ziemi.   Będzie   to   pas   przy   samym 

background image

równiku. Tu bardzo ogrzane od Ziemi powietrze unosi się ku górze, a dołem napływa powietrze 
chłodniejsze (choć też bardzo ciepłe) z pasów sąsiednich. Mamy tu stałe wiatry wiejące przy Ziemi 
w kierunku równika. Dzięki tym wiatrom powietrze spływa ku równikowi, gdzie się znów ogrzewa 
i wznosi ku górze — i tak ciągle, przez cały rok. Co się dzieje z powietrzem unoszącym się w górę? 
Czy ulatuje w stratosferę? Nie, przenosi się ku północy, skąd odpływa dołem powietrze w kierunku 
równika. W ten sposób powstają dwa potężne koła powietrzne, które są w nieustannym ruchu.

Nas  obchodzą  dolne prądy powietrza  spływające  przy Ziemi ku równikowi. Są one  znane 

wszystkim żeglarzom, geografom, i oczywiście uczniom, jako wiatry pasaty. Poznał je każdy, kto 
na okręcie przepływał przez te okolice. Zdawałoby się, że pasaty powinny wiać prostopadle do 
równika, ale przecież Ziemia obraca się dookoła swej osi z zachodu na wschód, wskutek czego 
ulegają one pewnemu skręceniu, jak to widać na rysunku.

Największym kołem w maszynie parowej jest koło rozpędowe. Przy pomocy transmisji czy kół 

zębatych porusza ono inne koła, mniejsze. Tę samą rolę spełnia wielkie koło wiatrów pasatów przy 
równiku.

Powietrze — to żywioł tak ruchliwy, że jego opadanie lub podnoszenie się w jednym miejscu, 

wywołuje ruchy w miejscach sąsiednich — i w ten sposób w całej troposferze krąży powietrze w 
mniejszych lub większych kołach.

Źródłem potężnych ruchów powietrza może być także sąsiedztwo wielkich lądów i dużych 

zbiorników wody.

Ląd ogrzewa się latem znacznie silniej niż woda w morzu. Powietrze nad lądem unosi się ku 

górze, nad morzem zaś, gdzie woda tak silnie się nie ogrzewa, powietrze jest chłodniejsze (ale nie 
zimne), cięższe; płynie więc nieustannie w kierunku lądu. Wiatr letni wiejący z morza przynosi 
ochłodzenie i dużo wilgoci.

A zimą? Zimą jest na odwrót. Ląd szybko stygnie, wypromieniowuje ciepło, oziębia się. Woda 

natomiast jest stosunkowo ciepła, ogrzewa jeszcze powietrze, które unosi się ku górze, a na jego 
miejsce napływają z lądu masy chłodniejszego powietrza.

Takie wiatry sezonowe nazywamy monsunami. I one tworzą mniejsze i większe koła o stałym 

obrocie półrocznym. Poza tym mamy wiele kółek mniejszych.

Wszystko to ulega pewnemu przesunięciu od równika albo ku równikowi, zależnie od tego, 

jakie jest pochylenie Ziemi ku Słońcu, a więc od pory roku. Mówiliśmy już o tym w jednym z 
pierwszych rozdziałów.

Energia   cieplna   powstała   z   pochłoniętych   przez   Ziemię   promieni   Słońca,   zanim   uleci  w 

przestrzeń kosmiczną, wprawia w ruch olbrzymią maszynę powietrzną nad powierzchnią Ziemi. 
Podobieństwo do maszyny jest tym większe, że pełno tu kół i kółek.

Okolice   równika   są   jakby   wielką   kotłownią.   Pasaty   to   koła   rozpędowe,   które   za 

pośrednictwem transmisji i mniejszych kół wprawiają w ruch powietrze całej troposfery; bieguny to 
chłodnice. Ruch powietrza, jak się niebawem przekonamy, udziela się także żywiołowi wodnemu i 
to zarówno w oceanach, jak i na lądzie.

Transmisja powietrzno-wodna

Każdy z nas styka się z wiatrami o różnej sile. Jeżeli przyjrzymy się dobrze rysunkowi na str. 

89, będziemy mogli sobie wyobrazić mechanizm wiatrów na kuli ziemskiej.

Nie wszyscy jednak mieli sposobność zetknąć się z prądem morskim. Morza i oceany zalicza 

się raczej do „wód stojących”. Skądby się tam miały wziąć prądy?

A jednak gdy otwieramy atlas, znajdujemy tam między innymi mapę świata, a nad nią napis 

„prądy morskie”.

Tu znów widzimy kółka, kółeczka i transmisje  stykające się z sobą. Gdybyśmy na chwilę 

zamknęli oczy i wyobrazili sobie, że kółka się poruszają, udałoby się nam odtworzyć w wyobraźni 
ten mechanizm.

background image

Mapa prądów morskich.  Grube przerywane strzałki  przy brzegach wschodnich Ameryki  Północnej wskazują  Prąd 
Zatokowy.

Żeglarze już dawno zauważyli, że oceany i morza wcale nie są „wodami stojącymi”. Woda w 

morzach płynie w postaci olbrzymich potoków, których szerokość waha się od kilkudziesięciu do 
około   stu   kilometrów,   a   szybkość   od   1   do   6   kilometrów   na   godzinę.   Prądy   takie   mają   duże 
znaczenie dla żeglugi, gdyż znoszą często okręty z właściwego kursu. Żeglarze poznali je dość 
dokładnie, a badania wykazały, że wywołane są one przede wszystkim przez wiatry, i to szczególnie 
wiatry stałe — pasaty. Prądy morskie drugorzędne mogą powstawać i z innych powodów, których 
tu nie będziemy wymieniać.

Woda w oceanie, tak jak powietrze w  atmosferze, jest  w ciągłym  ruchu. Najważniejszymi 

jednak ruchami są tu prądy poziome, nie sięgające zbyt głęboko. Powstają one przeważnie dzięki 
wiatrom stałym wiejącym przez czas dłuższy, więc przede wszystkim dzięki pasatom.

Wiatry stałe ocierają się o powierzchnię wody i przesuwają górne jej warstwy w kierunku, w 

którym wieją. Na miejsce  „zdmuchniętej” wpływa woda z okolic sąsiednich. To znów powoduje 
nierówności poziomu i dążenie do uzupełnienia przez dalej położone wierzchnie warstwy wody.

Znów mamy ten sam obraz, co i w atmosferze. Wystarczy, że pewna część wody zostanie 

wprawiona w stały ruch, a wywołuje to stopniowo, oczywiście o wiele wolniej niż w powietrzu, 
ruch w całym oceanie.

Prądy   te   wywierają   duży   wpływ   na   klimat   Ziemi.   Dzięki   nim   ciepłe   wody   z   okolic 

równikowych   płyną   do   okolic   zimniejszych,   a   ogrzane   przez   nie   powietrze   łagodzi   klimat 
niejednego lądu.

Taką   szczególnie   ważną   rolę   spełnia   znany   Prąd   Zatokowy.   Płynie   on   z   ciepłych   okolic 

równikowych   Ameryki   w   kierunku   zachodniej   Europy   i   przynosi   masy   ciepłej   wody.   Wiatry 
wiejące z Atlantyku niosą ciepłe powietrze, ogrzane przez Prąd Zatokowy i łagodzą zimą klimat 
Europy zachodniej i środkowej.

Nie   możemy   się   tu   zbyt   długo   rozwodzić   nad   szczegółami   tego   mechanizmu   wodnego, 

stwierdzamy jednak, że ciepło słoneczne za pośrednictwenu wiatru wprawia w ruch drugi olbrzymi 
mechanizm z jego kółkami w postaci prądów.

background image

Wpływ Prądu Zatokowego. Nie zamarzający port rybacki na wyspach Lofotach przy płn. zach. wybrzeżach Norwegii. 
Port ten leży prawie o 1600 km bliżej bieguna niż Warszawa, ale woda w nim nigdy nie zamarza, sięga tu bowiem 
wpływ Prądu Zatokowego

Trzeci element mechanizmu

Gdy   ludzie   w   starożytności   opanowali   sztukę   żeglugi   śródlądowej,   dowiedzieli   się,   że 

wszystkie znane im rzeki płyną do morza i że znane im morza połączone są z oceanami.

Nie dziwiono się temu. Zastanawiało ich jednak, że jak daleko sięga pamięć przodków, woda 

płynie łożyskami strumieni, potoków i rzek do mórz i oceanów. Stąd powstało nowe pytanie: skoro 
rzeki od setek lat wlewają swe wody do oceanów, dlaczego oceany nie występują z brzegów i nie 
zalewają   lądów?   Albo   czemu   to   woda   w   rzekach   się   nie   wyczerpie?   Oczywiście   zaliczyli   to 
zagadkowe zjawisko do tak zwanych „naturalnych cudów”, do rzeczy, których człowiek nigdy nie 
zrozumie.

Nie wszyscy poprzestawali na tym. Grecy np. umieli dobrze wytłumaczyć pewne zjawiska 

przyrody. Domyślali się, że Ziemia jest kulą i przypuszczenie to poparli nawet dość dokładnymi 
obliczeniami jej pomiarów. Rozumowali więc tak: jeżeli woda w oceanie się nie przelewa przez 
brzegi, to widocznie ocean gdzieś oddaje nadmiar wody. Jeżeli zaś rzeki się nie wyczerpują, to 
muszą być zasilane wodą. Doszli do wniosku bardzo prostego, ale trudnego do sprawdzenia.

Ocean oddaje nadmiar wody rzekom. A rzeki? Oddają ten nadmiar z powrotem oceanowi.
Niektórym wędrowcom udawało się dobrnąć do samych źródeł rzek. Zobaczyli, że źródełka, 

które dają im początek wypływają wprost z ziemi. Aha, więc to tak. Teraz wszystko jasne. Ziemia 
oddaje wodę źródłom — źródła rzekom, rzeki oceanowi a ocean ziemi.

Wszystko to się pięknie zgadza, ale w jaki sposób ocean oddaje wodę ziemi? Tego nie można 

było w jakiś mądry sposób wytłumaczyć.

Znany   uczony   grecki   Arystoteles   już   zaczynał   domyślać   się   prawdy.   Dostrzegł   jak   wody 

deszczowe   spływają   do   rzeki.   Widział,   jak   po   deszczu   źródełka   mają   obfity   odpływ   wody. 

background image

Domyślał się, że woda wyparowuje z oceanu, tworzy chmury, które wiatr pędzi nad lądy. Stąd 
deszcz... i wszystko wyjaśnione.

Ale Arystoteles nie był przekonany, że jest właśnie tak, jak sądził, i w końcu wszystko odwołał.
Zagadka pozostała nie wyjaśniona. Nawet wielki uczony Galileusz, który żył w XVII wieku, w 

dwa tysiące lat po Arystotelesie, mówił: „Potrafię z góry określić drogę ciał niebieskich, ale nic nie 
potrafię powiedzieć o losach maleńkiej kropli wody”.

Oczywiście, dziś zagadka jest wyjaśniona, i to nawet ze szczegółami. Obliczenia są dokładne. 

Wiemy   już,   że   wody   oceanów   i   mórz   zajmują   71%   powierzchni   kuli   ziemskiej,   a   więc   361 
milionów kilometrów kwadratowych, lądy zaś — 149 milionów kilometrów kwadratowych.

Nie brak wód i na lądach. Na terenach leśnych lub objętych gęstą siecią rzek, jezior i błot, na 

olbrzymich obszarach pokrytych lodami i śniegiem — występują wody podziemne.

Oceany są główną częścią ruchomego mechanizmu wodnego. Mechanizm ten, zwany inaczej 

obiegiem wody w przyrodzie, wytłumaczy nam jeszcze więcej zjawisk zachodzących w naszym 
otoczeniu, a związanych pośrednio lub bezpośrednio ze Słońcem.

Jak   się   Arystoteles   domyślał,   głównym   źródłem   dostarczającym   atmosferze   wilgoci   jest 

powierzchnia oceanów i mórz. Ciepło słoneczne powoduje corocznie wyparowanie z tego źródła 
300 000 km

3

  wody, która w postaci pary wraz z ciepłym powietrzem unosi się ku górze. Z tego

270 000 km

3

 pary skrapla się nad oceanem i wraca w postaci opadów z powrotem, a 30 000 km

wiatry unoszą na ląd.

Te oto olbrzymie masy wody opadają w postaci mgły, deszczu, śniegu czy gradu na ląd i tu 

ulegają rozmaitym losom, przechodząc różne przemiany. Wreszcie spływają rzekami naziemnymi 
lub nawet źródłami podziemnymi z powrotem do oceanów.

Ta niezwykła ze względu na swe rozmiary wymiana, czy też obrót, odbywa się nieustannie. 

Potoki, rzeki, jeziora, bagna, obszary lodów i śniegu, jak również wody podziemne  — są tylko 
ogniwami tego łańcucha.

Podaliśmy   tu   bardzo   uproszczony   schemat   obiegu   wody   na   lądach   i   w   otaczającej   je 

atmosferze.

Tysiącami dróg płynie woda pod ziemią i na jej powierzchni. Po drodze zabiera z sobą ładunek 

soli   i   wchodzi   do   korzeni   roślin;   wznosi   się   poprzez   łodygę   ku   liściom,   gdzie   wyparowuje   i 
rozpoczyna dalszą drogę w powietrzu.

Woda zasila wilgocią oazy w pustyni, napełnia studnie dla wielu setek milionów ludzi na 

wszystkich lądach lub też zatrzymując się w bagnach z trudem i powoli przedziera się ku terenom 
niżej położonym. Woda spływająca rzekami ku morzu, schwytana po drodze przez człowieka, wre 
w kotłach parowozów lub elektrowni, biegnie rurami wodociągowymi do domów lub też bierze 
udział w skomplikowanym mechanizmie urządzeń fabrycznych. Po drodze do morza woda obraca 
koło młyńskie lub turbinę elektrowni, zapalając w domach żarówki i wprawiając w ruch maszyny. 
Wykonuje tysiące prac krążąc w czasie swej wędrówki między powłoką ziemską i atmosferą. Bez 
tej wędrownej wody nie byłoby na Ziemi życia.

Dowiedzieliśmy się już, że tyle wody wraca co roku do oceanu, ile jej wyparowało. Ale w 

drodze powrotnej wykonuje ona dużą pracę na powierzchni i tuż pod powierzchnią Ziemi. Skąd 
czerpie energię do tej pracy? Oczywiście z promieni słonecznych, które nagrzały powierzchnię 
oceanu i zmieniły wodę w parę. Prądy ogrzanego od wody powietrza uniosły ją w górę, a wiatry w 
głąb lądu. Tutaj para skrapla się. Woda w postaci opadów przenika do gleby i znowu spływa do 
mórz i oceanów.

Najsilniej   paruje   woda   przy  równiku,   gdzie   prostopadłe   lub   prawie   prostopadłe   promienie 

pochłaniane całkowicie przez wodę ogrzewają ją najsilniej. Ciepłe powietrze przesycone parą unosi 
się tu ku górze i oziębia, para zaś zamienia się w ciężkie chmury deszczowe, które stale unoszą się 
nad okolicami równikowymi powodując opisane w rozdziale I deszcze zenitalne.

„Gdybyśmy mogli podziwiać piękno Ziemi z Księżyca — pisze radziecki profesor, Szokalski 

—   uwagę   naszą   przykułaby   jaskrawo   błyszcząca   tarcza   szafirowoniebieskiej   barwy,   pokryta 
nieregularnymi plamami innych barw i z oślepiająco białymi pasami przy równiku. Nie trudno się 
domyślić, że to Ziemia w pełni. Oświetla ona Księżyc wielokrotnie silniej niż połowa Księżyca 

background image

oświetla Ziemię.” (patrz rysunek na str. 76).

Schemat krążenia wody między morzem a lądem

Mechanizm planety — a człowiek

Wyobraźmy sobie człowieka w potężnych trybach opisanego tu ziemskiego mechanizmu. To 

grzeje Słońce, to ziębi mróz, to deszcz przemoczy, to wiatr przewieje.

Jak   już   wspominaliśmy,   starożytni   Grecy   sądzili,   że   zasadniczy   czynnik  —   temperatura 

powietrza zależna jest tylko od kąta padania promieni słonecznych  i nazywali to klimatem  — 
„nachyleniem”. Zauważyli też, że pogoda ma związek z długością dnia, czyli że zależna jest od 
pory roku.

Dzisiaj już po pobieżnym zapoznaniu się z mechanizmem naszej planety wiemy, że mogą tu 

odgrywać rolę jeszcze inne czynniki. W zasadzie jest tak, jak sądzili Grecy: tam, gdzie promienie 
Słońca padają prostopadle, jest najcieplej, natomiast tam, gdzie padają pochyło, jest chłodniej, a 
tam, gdzie są jeszcze bardziej nachylone, panuje zimny klimat. My zaś wiemy, że klimat danej 
miejscowości  zależy  również  od  tego,   czy leży ona  nad   oceanem,  czy w  głębi  lądu.   W  kraju 
nadmorskim decyduje np. okoliczność, czy płynie w danym morzu prąd ciepły, czy zimny. Ważną 
jest następnie rzeczą, jakie bywają tu wiatry i z jakich wieją kierunków: z morza czy z lądu, z 
obszarów leśnych czy z pustyni itd.

Dzisiaj   pojęcie   klimatu   jest   nierównie   bardziej   skomplikowane,   niż   to   sobie   wyobrażali 

starożytni Grecy. Spróbujemy je określić. Klimatem danego obszaru nazywamy regularny roczny 
przebieg zmian zachodzących w temperaturze, wiatrach, opadach, zachmurzeniu itd. Przebieg tych 
zjawisk zależny jest nie tylko od kąta padania promieni słonecznych w danym miejscu, ale i od 
rzeźby terenu, od wysokości, oddalenia od morza itd. Klimat odpowiada rocznemu przebiegowi 

background image

pogody.

Widzimy więc, że stare greckie określenie klimatu okazało się nieścisłe. Zdarza się nawet, że 

kraje leżące za kołem polarnym, a więc tam, gdzie promienie nawet latem padają bardzo pochyło, 
mają zimę cieplejszą niż Polska, która leży przecież bliżej równika. Słowem — z klimatem może 
być różnie. Nie znaczy to wcale, że w każdym miejscu klimat się zmienia. Nie. Pogoda bywa 
bardzo zmienna. Na przykład u nas w Polsce zima może być raz łagodna, raz ostra. Jednego roku 
pada   wiele   śniegu,   innego   znów   bardzo   mało.   Lato   może   być   suche   i   upalne   lub   chłodne   i 
deszczowe. Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że klimat w Polsce się oziębia, bo takich mrozów 
jak w tym czy innym roku nikt nie pamięta. Inny znów będzie twierdził odwrotnie, że się ociepla, 
bo takiej lekkiej zimy nie było jeszcze...

Oczywiście jest to sąd zupełnie błędny. Po prostu ludzie czasami zapominają, że w ich życiu 

zdarzały się zimy wyjątkowo ostre lub łagodne, a lata wyjątkowo upalne lub deszczowe. Natomiast 
skorzy  są  do   przypisywania   tych   dużych,   ale   wcale   nie   wyjątkowych   odchyleń   klimatycznych 
różnym zjawiskom nie mającym ani z klimatem, ani z pogodą nic wspólnego.

W czasie pierwszej wojny światowej lato w 1917 r. było wyjątkowo chłodne i deszczowe. W 

lecie tego roku rozgrywała się na polach Flandrii (północna Francja) gwałtowna bitwa, w której 
brało udział kilkanaście tysięcy dział. Kanonada artyleryjska trwała kilka miesięcy. Rozeszła się 
pogłoska, podchwycona przez prasę chciwą sensacji, że huraganowy ogień artylerii jest właśnie 
przyczyną częstych i ulewnych deszczów.

W   latach   trzydziestych,   gdy   na   wielu   dachach   pojawiły   się   anteny   radiowe,   zaczęto   im 

przypisywać   zdolność  „ściągania”   deszczów.   Oczywiście   przypuszczenia   te   to   czcze   wymysły. 
Deszcze o dużym zasięgu powstają na skutek ścierania się olbrzymich ruchomych mas powietrza. 
Zresztą prawie od stu lat prowadzi się rejestry przebiegu pogody w wielu krajach. Na przykład 
bardzo chłodne i dżdżyste lato było w roku 1903, a przecież nie było wtedy ani żadnej wielkiej 
wojny, ani radia.

Mechanizm   naszej   planety  działa   przeciętnie   w   ciągu   dużych   okresów   czasu   jednakowo   i 

można śmiało określić na podstawie wieloletnich obserwacji, jaki klimat ma Polska, a jaki Związek 
Radziecki, w którym zresztą ze względu na duży obszar występuje kilkanaście rodzajów klimatu.

Klimaty   układają   się   na   ogół   pasami   leżącymi   równolegle   do   równika.   Są   to   tzw.   strefy 

klimatyczne.

Przy równiku leży strefa gorąca. Panuje tu 

upał   i   wilgoć.   Na   str.   8   podaliśmy   opis 
przebiegu pogody w takim klimacie. Ulewne 
deszcze   i   burze   z   piorunami  —   to   zjawiska 
bardzo tu pospolite; ilość dni z burzami sięga 
w ciągu roku liczby 100—150, a na wyspie 
Jawie nawet 320. Temperatura w ciągu roku 
nie wykazuje większych wahań trzymając się 
w   granicach   22—25°.   Dla   tej   strefy 
charakterystyczne są gęste tropikalne puszcze, 
do   naszych   lasów   zupełnie   niepodobne. 
Rośnie   tu   obok   siebie   mnóstwo   drzew 
wiecznie   zielonych,   różnorodnych.   Po   ich 
pniach   wiją   się   ku   światłu   rośliny   zwane 
pnączami,   splatające   między   sobą   i   tak   już 
gęsto rosnące drzewa.

Zdjęcie lotnicze lasu tropikalnego na wybrzeżach 

Brazylii.  Wśród   bujnej   roślinności   płyną   liczne   rzeki 
zasilane obfitymi opadami.

background image

Lasy   te   nie   zmieniają   wyglądu   w   ciągu 

całego roku, gdyż coraz to inne drzewa i krzewy 
kwitną   i   wydają   owoce.   Duża   ilość   ciepła   i 
wilgoci w ciągu całego roku sprzyja rozwojowi 
nadzwyczaj bujnej roślinności.

W tej samej jednak strefie tropikalnej mamy 

klimaty, gdzie deszcze zenitalne padają tylko w 
pewnej   porze   roku.   Pozostała   część   roku   jest 
sucha, gdyż deszcze wtedy nie padają, a Słońce 
praży   niemiłosiernie.   Nie   ma   tu   już   gęstych 
lasów, lecz trawiaste stepy tropikalne. Dla drzew 
za mało tu wilgoci, są więc rzadko rozsiane po 
stepie i podobnie jak nasze zrzucają liście, ale nie 
na zimę — jak u nas, lecz w porze suchej.

Las   tropikalny.   W   gęstym   lesie   rośliny   walczą   o 

dostęp do słońca. Olbrzymie pnie drzew oplecione są przez 
pnącza (liany)

W krajach gorących, gdzie w ciągu roku mamy jedną porę deszczową i jedną suchą, znajdujemy stepy porośnięte 
gdzieniegdzie drzewami

Dalej od równika — w pasie, gdzie wiatry pasaty wieją z lądów, a więc nie przynoszą wilgoci, 

mamy strefę gorącą i suchą. Bardzo silne nasłonecznienie oraz brak wilgoci powodują, że obszary 
te są prawie zupełnie pozbawione roślinności. Tu leżą największe pustynie, takie jak Sahara w 
północnej  Afryce.  Suchość  klimatu powoduje  duże  różnice  temperatury między dniem a nocą, 
dochodzące do 40°. Dniem w cieniu może być +35°, a w nocy zdarzają się nawet przymrozki. Nie 
ma tu oczywiście żadnej roślinności drzewiastej, gdzieniegdzie tylko spotykamy kolczaste krzewy 
— pokarm wielbłądów.

Ale i tu roślinność bujnie się rozwinie, jeżeli bije z ziemi naturalne lub wywiercone przez 

człowieka źródło wody. Mamy tu wtedy prawdziwe zielone wyspy-oazy wśród morza pustynnego 
piasku.

Tu, w strefie klimatów tropikalnych, na skutek gwałtownego ogrzewania się powietrza, poza 

częstymi   burzami   (ulewy   zenitalne)   powstają   silne,   burzliwe   ruchy   powietrza   (wiry),   zwane 
cyklonami, orkanami lub tajfunami. Będziemy jeszcze o nich mówili.

background image

Typowy krajobraz puszczy tropikalnej. Zdjęcie dokonane w promieniach podczerwonych. Na zdjęciu ulistwienie drzew 
wypadło białe. Liście silnie odbijają promienie podczerwone (ochrona przed przegrzaniem), klisza (negatyw) jest w 
tych miejscach bardzo zaczerniona. Na odbitce (pozytywie), odwrotnie, miejsca te są białe.

Pustynia

Na północ i południe od strefy gorącej mamy strefy umiarkowane. O właściwościach klimatu 

decyduje   tu  nie  tyle  odległość  od równika,  a  co za  tym  idzie  —  stopień  nachylenia  promieni 
słonecznych, ile rozkład wiatrów, odległość kraju od morza, prądy morskie itp. Stąd też wielka 
różnorodność tych klimatów pod względem temperatury, ilości opadów, wiatrów.

Mamy tu więc obszary o klimacie bardzo suchym, ale chłodniejszym niż na gorącej Saharze. 

Są to np. pustynie radzieckiej Azji Środkowej, Mongolii i zachodnich Chin. Na północ od tej strefy, 
w krainach, gdzie w ciągu jednej przynajmniej pory roku padają deszcze, leżą bezdrzewne obszary 
stepowe, dziś przeważnie już zaorane lub zaorywane. Mamy tu na myśli pas stepów ciągnących się 
prawie od Karpat poprzez południową i południowo-wschodnią część Związku Radzieckiego aż do 
wschodniej Syberii. Nad Morzem Śródziemnym jest znów inna odmiana klimatu umiarkowanego. 
O krainie leżącej w tym klimacie tak oto pisze poeta:

Znasz li ten kraj

Gdzie cytryna dojrzewa,

Pomarańcz blask

Majowe złoci drzewa?

Gdzie wieńcem bluszcz

Ruiny dawne stroi,

background image

Gdzie buja laur

I cyprys cicho stoi?

Mowa tu o pięknym, łagodnym klimacie, zwanym klimatem śródziemnomorskim. Cechuje go 

gorące, suche lato i bardzo łagodna, deszczowa zima. Ze względu na brak opadów w lecie, rośliny 
przystosowane   są   do   suszy.   Mamy   tu   wiecznie   zielone   krzewy   i   drzewa,   a   w   niektórych 
najcieplejszych krainach rosną pomarańcze, cytryny, a nawet pewne rodzaje palm. Zima jest krótka. 
Opady zaczynają się od listopada, a już w lutym rozpoczyna się wiosna. Zachmurzenie występuje 
tylko zimą. Latem niebo ma piękny, lazurowy odcień, nie zamąci go żadna chmurka. Nie dziwimy 
się   więc,   że   krajobraz   klimatu   śródziemnomorskiego   opiewany   jest   przez   poetów.   Klimat   taki 
spotykamy w Europie we Włoszech, na południowych wybrzeżach Hiszpanii, Grecji, półwyspu 
Krymskiego i wschodnim wybrzeżu Kaukazu.

Krajobraz śródziemnomorski

Dalej na północ są klimaty umiarkowane chłodne, które obejmują na przykład całą prawie 

Europę (a więc i Polskę) oraz część Azji. Na wschodzie tego obszaru klimatycznego, na Syberii, 
mamy  bardzo  ostre  zimy  i  ciepłe,  suche  lata.  W  okolicach  miasta  Wierchojańska  jest  „biegun 
zimna”, gdyż zimą termometr wskazuje tu czasami  —68° C, czyli  najniższą temperaturę, jaką 
kiedykolwiek notowano na Ziemi. Nie znaczy to jednak, że w ciągu roku panuje tu bardzo niska 
temperatura. Latem podnosi się nawet do +30°, ale lato jest bardzo krótkotrwałe. Mimo bardzo 
silnych mrozów rosną tu lasy. Na szczęście w okresie zimowym nie ma tu zupełnie wiatrów. Cały 
ten olbrzymi obszar klimatyczny porośnięty jest olbrzymimi lasami iglastymi — tajgą.

W tej samej strefie klimatycznej na zachodzie, gdzie promienie Słońca padają pochyło jak na 

Syberii, na atlantyckich wybrzeżach Francji, Belgii, Holandii i Norwegii oraz w Anglii klimat jest 
wilgotny, łagodny. Zimy stosunkowo ciepłe, opady przeważnie w postaci deszczu. Porty wcale nie 
zamarzają. Lata natomiast są niezbyt gorące, lecz dżdżyste. Co wpływa tu tak łagodząco na klimat? 
Bliskość Oceanu Atlantyckiego, a właściwie bliskość ciepłego prądu morskiego, który niesie w 
kierunku Europy masy ciepłej wody spod równika, a zachodnie wiatry, ogrzane ciepłem tego prądu 
i nasycone wilgocią, przynoszą zachodniej Europie dużo opadów, ocieplenie zimą i ochłodę latem. 

background image

Na tym przykładzie widzimy, jak działa wodno-powietrzny mechanizm naszej planety, jak wiatry 
urozmaicają klimat.

Tajga

Tu na zachodzie omawianej strefy, w tak zwanym klimacie morskim, rosną przeważnie lasy 

liściaste.

Polska też leży w tej strefie i to w miejscu, gdzie krzyżują się wpływy klimatu zachodniego 

morskiego   i   wschodniego  —   lądowego.   Obszar   naszego   kraju   silniej   ulega   jednak   wpływom 
wiatrów morskich.

Dlatego też mamy częściej łagodne zimy i niezbyt upalne lata, rzadziej bardzo ostre zimy i 

bardzo upalne lata — kiedy wiatry wschodnie przyniosą masy suchego, bardzo gorącego powietrza 
latem lub bardzo chłodnego — zimą.

Krajobraz w klimacie umiarkowanym morskim. Lasy liściaste i mieszane

background image

Na północ wreszcie od strefy umiarkowanej leży strefa polarna. I w tej strefie klimat nie jest 

jednakowy.   Są   tu   bowiem   obszary,   gdzie   mimo   chłodów   ziemia   pokryta   jest   jeszcze   skąpą 
roślinnością. Jest to pas tundry. Tylko w ciągu dwóch-trzech miesięcy letnich nie ma tu mrozów. 
Natomiast latem zawsze można liczyć  na niespodziewaną śnieżycę. Obszary te leżą w pobliżu 
bieguna, więc jak wiemy, w czasie krótkiego lata Słońce tu nie zachodzi, natomiast zimą noc trwa 
nieprzerwanie przez kilka miesięcy. Rosną tu mchy, porosty i karłowate krzewy brzozy. Latem na 
zboczach   południowych   pagórków   pokazują   się   kwiaty.   Ziemia   jest   stale   zamarznięta   i   latem 
odmarza   tylko   na   powierzchni.   Wody   z   opadów   nie   mogą   przeto   wsiąkać   głęboko   w   grunt   i 
zabagniają olbrzymie tereny.

Granica tajgi i tundry (zdjęcie lotnicze)

Wreszcie dalej na północ od strefy tundry leży obszar klimatu wiecznego mrozu. Przeciętna 

temperatura najcieplejszego miesiąca nie sięga nawet 0°. Na lądach pokrytych zawsze warstwą 
śniegu i lodu nie ma żadnej roślinności. Mimo iż dzień letni trwa tu znacznie dłużej niż w strefie 
tundry, promienie Słońca padają tak pochyło, że nie potrafią stopić bardzo grubej powłoki lodowej.

Tundra bagnista (zdjęcie lotnicze)

Podobny rozkład stref klimatycznych mają wysokie góry, i to nawet w strefie gorącej. Przy 

samym   równiku   w   Afryce   znajduje   się   wysoki   (prawie   5200   m)   wygasły   wulkan   Kenia. 
Wierzchołek jego pokryty jest czapą wiecznego śniegu i lodu. Dlaczego nie potrafią jej stopić nawet 
prostopadłe promienie Słońca pod równikiem? Do stopienia grubej warstwy śniegu lub lodu nie 

background image

wystarczy tylko działanie promieni słonecznych. Ciepłe musi być również otaczające powietrze i 
podłoże.

Promienie   Słońca   grzeją   tylko   w   ciągu   dnia.   Jeżeli   powietrze   wokół   jest   zimne,   to   śnieg 

topniejący  zamarznie   na   nowo,   gdy  promienie   Słońca   przestaną   grzać.   Powietrze   zatrzymuje   i 
pochłania mało promieni słonecznych. Ogrzewa się dopiero od ziemi. Im więc wyżej nad ziemią 
leży warstwa powietrza, tym mniej otrzymuje ciepła, tym jest zimniejsza.

Obliczono,   że   temperatura   powietrza   opada   o   pół   stopnia   na   każde   sto   metrów   ponad 

powierzchnią Ziemi. Zrozumiałą jest więc rzeczą, że na szczycie wspomnianego wulkanu Kenia, na 
wysokości 5200 metrów, jest o blisko 25° zimniej niż u jego stóp. Toteż opady śnieżne, które 
pokryły wierzchołek, nie topnieją. Teraz rozumiemy również, dlaczego wysokie szczyty górskie 
pokryte są śniegiem.

Wznosząc się po zboczach wysokich gór wchodzimy więc w coraz zimniejszą strefę. Zaznacza 

się to wyraźnie w zmianie roślinności.

Najwyższe góry świata, Himalaje, leżą w strefie klimatu gorącego. Wzdłuż podnóża tych gór 

ciągną się wilgotne lasy tropikalne  — dżungle. Powyżej tysiąca metrów rosną tu lasy, w skład 
których wchodzą gatunki drzew znanych nam ze strefy klimatu śródziemnomorskiego: laury, dęby 
wiecznie zielone. W strefie na wysokości od 2000 do 3000 m są już drzewa, które zrzucają na zimę 
liście: dąb, kasztan, klon. Od 3000 do 3500 m rosną lasy iglaste. Wspinając się wyżej spotykamy 
łąki, których roślinność przypomina trochę tundry, a jeszcze wyżej są tylko doliny i szczyty pokryte 
wiecznym lodem i śniegiem. Tak to idąc kilka tysięcy metrów w górę napotykamy takie same 
klimaty i krajobrazy roślinne, jakie zobaczylibyśmy odbywając podróż od równika do bieguna.

Z tego pobieżnego opisu klimatów widzimy, jak Słońce oddziaływa na człowieka nie tylko 

swymi promieniami, ale też za pośrednictwem posłusznych sobie żywiołów — powietrza i wody.

Strefy roślinności w górach. Zdjęcie wykonane w kierunku grzbietów, w oddali widać lasy szpilkowe i krzewy

Człowiek   ma   do   czynienia   z   dużymi   skokami   temperatury,   a   jednak   nie   boi   się   zimna. 

Przesiedlając się przed wiekami na północ przystosował się do życia wśród lodów polarnych, lecz 
nie przez wykształcenie puszystego futra na skórze  — jak niedźwiedź polarny, czy też warstwy 
tłuszczu pod skórą — jak foka.

Człowiek wynalazł niezliczone środki przeciw zimnu: ogniska, futra z upolowanych zwierząt 

oraz specjalnie urządzone domostwa. Przy ognisku w lodowym „igloo” (szałasie) Eskimosa jest tak 
gorąco jak w północnej Afryce.

U nas, w klimacie umiarkowanym, człowiek wytwarza sztuczny klimat w swych mieszkaniach, 

składach towarów, elewatorach. Reguluje sam temperaturę, wilgotność, oświetlenie i oczywiście 
chroni się przed deszczem i śniegiem.

background image

Zdjęcie wykonane z tego samego miejsca w kierunku niziny; na opadających zboczach lasy liściaste a dalej pola 
uprawne

Do przechowywania szybko psujących się produktów służy mu  „klimat polarny”, sztucznie 

wytworzony   w   chłodniach,   a   więc   specjalnie   do   tych   celów   przeznaczonych   magazynach, 
samochodach, wagonach i okrętach. Aby hodować warzywa i owoce w zimie, buduje szklarnie, a 
dla kwiatów i roślin południowych  — cieplarnie. Stosuje tu nie tylko sztuczne ogrzewanie, ale 
także sztuczne oświetlenia. Nawet wychodząc na ulicę człowiek „zabiera z sobą” swój własny 
sztuczny klimat, który utrzymuje za pomocą odpowiednio dobranego do pory roku ubrania.

Różne   rodzaje   skupisk   ludzkich   już   same   przez   się   wytwarzają   klimat   odmienny   od 

naturalnego. W miastach na skutek opalania mieszkań ogrzewają się ściany domów i nawierzchnie 
ulic. W większych ośrodkach miejskich zimą jest o 2—3° cieplej niż w okolicy.

W zagłębiach przemysłowych, gdzie człowiek przyczynia się do silnego zapylenia powietrza, 

następuje szybka kondensacja pary. Prowadzi to w klimacie wilgotnym do tworzenia się mgieł, 
takich jak np. znana mgła londyńska, tak gęsta, że nie widać nic z odległości kilku metrów.

Nawadniając   sztucznie   pewne   nieduże   obszary   w   pustyniach,   człowiek   przyczynia   się   do 

powstawania gęstych skupień roślinności. Oazy takie mają zupełnie odmienny klimat niż otaczająca 
je pustynia. Latem, w dzień upał jest tam mniejszy o 5—6°, w nocy zaś jest o 5—6° cieplej niż na 
pustyni.

A jednak pewne właściwości klimatu mają znaczenie dla organizmu człowieka. Ujemny lub 

dodatni ich wpływ na zdrowie człowieka znany był już od dawna. Klimat gorący i wilgotny jest dla 
Europejczyka, mieszkańca strefy umiarkowanej, nie tylko szkodliwy, ale niekiedy zabójczy.

„Wybryki” energii słonecznej

Procesy   zachodzące   w   atmosferze   przy   powierzchni   Ziemi   mają   dla   człowieka   olbrzymie 

znaczenie.   Wiele   dziedzin   gospodarki   ludzkiej   zależy   od   normalnego   przebiegu   procesów 

background image

składających się na klimat danej miejscowości czy obszaru. Odchylenia są na ogół nieznaczne.

Czasami jednak nasilenie zwykłych procesów jest tak duże, tak daleko odbiega od normy, że 

dla człowieka i jego gospodarki staje się katastrofalne. Mówimy wtedy o klęskach żywiołowych. 
Do takich klęsk zaliczamy np. bardzo długotrwały, choć nawet nie gwałtowny deszcz. Może on 
spowodować powódź, czasem nawet groźną w skutkach dla gospodarstw położonych nad rzeką. 
Nikt  jednak nie dostrzeże w  tym nic  nadzwyczajnego ani nadprzyrodzonego. Takie  procesy w 
przyrodzie   są   nawet   przewidywane,   tak   jak   przewiduje   się   powodzie   wiosenne   w   związku   z 
topnieniem śniegu na wiosnę. Walczy się z nimi, usypuje wały ochronne, reguluje się i pogłębia 
koryto rzeki.

Gorzej jest, gdy w czasie gwałtownej ulewy spadną na ziemię w krótkim czasie olbrzymie 

masy wody; poziom jej, choć na krótko, tak gwałtownie się podniesie, że nie pomogą żadne tamy 
ani wały. Wtedy mamy prawdziwą katastrofę, która wywołuje czasami olbrzymie zniszczenia i 
pociąga za sobą liczne ofiary w ludziach. Ładunek energii zawarty w rozszalałym żywiole wodnym 
może być nawet mniejszy niż w zwykłej masie wody powodziowej, ale wyzwala się w znacznie 
krótszym czasie. Siła takiej masy wody jest o wiele potężniejsza i bardziej niszcząca. Zjawisko 
przemija szybko, ale nasilenie jego jest olbrzymie.

To samo dotyczy na przykład wiatru i wyładowań elektryczności atmosferycznej. Gwałtowny a 

niezwykły przebieg niektórych procesów w atmosferze i ich skutki na powierzchni Ziemi musimy 
omówić oddzielnie.

Zaczniemy od znanego każdemu zjawiska burzy letniej.
Jeżeli   latem   Słońce   mocno   operuje   na   niewielkim   obszarze,   wówczas   ogrzane   od   ziemi 

powietrze wzniesie się bardzo mocnym prądem ku górze, gdzie zacznie się gwałtownie oziębiać. 
Wywołuje to silne skraplanie się zawartej w powietrzu pary. Powstaje wtedy ciemna, bardzo gruba, 
bo sięgająca kilka kilometrów wzwyż chmura burzowa. Gwałtowny ruch powietrza wywołał więc 
szereg innych procesów: szybkie tworzenie się chmury, skraplanie się pary wodnej i opad w postaci 
ulewnego deszczu lub gradu. Ale to jeszcze nie wszystko. Wznoszące się i ścierające z sąsiednimi 
masami   masy   powietrza   wywołują   powstanie   ładunków   elektrycznych,   które   są   tak   silne,   że 
potrafią   przebić   izolującą   je   od   ziemi   warstwę   atmosfery.   Następuje   wyładowanie   w   postaci 
potężnej   iskry   elektrycznej,   zwanej   piorunem.   Towarzyszące   mu   zjawisko   świetlne   nazywamy 
błyskawicą.

Wszystkie te procesy zachodzą szybko, przebiegają gwałtownie — i dlatego bywają nieraz w 

skutkach niebezpieczne. Piorun może spowodować pożar lub porazić człowieka, grad może wybić 
zboże.

Piorun i błyskawice wywołują często lęk, bo widowisko jest nie tylko bardzo efektowne, ale 

tam gdzie nie ma piorunochronów, nawet do pewnego stopnia groźne.

Ale mieszkańcy wyspy Jawy, gdzie burze z piorunami zdarzają się do 320 razy w roku, na 

pewno   się   z   nimi   oswoili   i   niewiele   na   nie   zwracają   uwagi,   choć   jak   wiemy,   wyładowania 
elektryczne w postaci piorunów są tam o wiele potężniejsze niż u nas.

Żadne   chyba   zjawisko   atmosferyczne   nie   przyczyniło   się   do   powstania   tylu   zabobonów   i 

wierzeń religijnych, co burza z piorunami i błyskawicami. Wszystko tu jakby się sprzysięgło, aby 
człowieka ogłuszyć, oślepić i przerazić.

Oto zawisła nad nim potężna czarna niemal chmura. Ciemne jej cielsko rozdzierają co chwila 

oślepiające błyskawice. Przeraźliwy, ostry huk pioruna wstrząsa całym jestestwem człowieka, a 
uwielokrotniony przez echo łoskot przypomina groźny pomruk jakiegoś  olbrzymiego, ukrytego 
jakby za chmurą potwora. Wszystko to niewątpliwie musiało silnie działać na wyobraźnię dawnego 
człowieka, który zupełnie zjawiska nie rozumiał. A i dziś jeszcze ludzie bojaźliwi czują się bardzo 
nieswojo w czasie burzy.

Obawa może być częściowo uzasadniona, szczególnie gdy się ktoś w czasie burzy znajduje w 

otwartym polu i szuka schronienia pod samotnym drzewem.

Pioruny   to   potężne   krótkotrwałe   wyładowania   elektryczne   między   chmurami   a   ziemią. 

Zachodzą najczęściej w miejscach, gdzie znajdują się wysokie przedmioty o kształcie mniej lub 
bardziej zaostrzonym, jak np. drzewa, kominy, a jeszcze lepiej pręty metalowe połączone z ziemią.

background image

Człowiek   poznawszy   tę   jego   właściwość   podstawia   piorunowi   usłużnie   sterczący   w   górę 

żelazny pręt połączony metalowym drutem z ziemią, po którym piorun nie zatrzymując się spływa 
do ziemi. Wynalazek ten był pierwszym zwycięstwem człowieka nad piorunem.

Piorunochrony uchroniły wiele istnień ludzkich od porażenia, a olbrzymiej wartości dobytek od 

pożaru.

Uczonym udało się dokładnie odtworzyć przebieg pioruna przy pomocy fotografii. Ludzkie 

oko nie może go dokładnie uchwycić. Otóż wygląda to w ten sposób, że przebiegający ładunek 
przebija w powietrzu kanał łączący chmurę z ziemią. Kanał ten często ulega rozgałęzieniu — stąd 
błyskawice rozgałęzione. Gdy spływający nim ładunek uderzy w ziemię, powstaje płomień, który 
wznosi się tą samą drogą ku górze. Powtarza się to wszystko tak długo, dopóki ładunek się nie 
wyczerpie. Szerokość kanału wynosi czasami 50 cm. Widzimy go w postaci błyskawicy.

Temperatura w kanale wynosi 18 000°, a więc jest trzykrotnie wyższa niż na powierzchni 

Słońca.

Całe opisane tu zjawisko trwa zwykle mniej niż jedna setna sekundy. Gwałtowny przebieg 

ładunku  elektrycznego  powoduje   gwałtowne  ogrzanie  się  i  rozszerzenie  powietrza  w  kanale,  a 
następnie   równie   szybkie   ochłodzenie   się   i   skurczenie.   Jak   wiemy,   wszystko   to   odbywa   się 
„błyskawicznie”.   Na   skutek   gwałtownej   zmiany   objętości   powietrza   następuje   nadzwyczaj 
gwałtowny wstrząs w atmosferze, który dochodzi do naszego ucha w postaci grzmotu.

Fotografia błyskawicy rozgałęzionej

Takie są dokładnie zbadane i zmierzone tajemnice  „groźnego zjawiska” zwanego piorunem, 

który człowiek dzisiejszy łapie, jak na wędkę, przy pomocy żelaznego pręta.

Czasami burze cieplne obejmują znacznie większe obszary. Powstają one wtedy, gdy zetkną się 

w swej wędrówce duże masy ciepłego powietrza z masami powietrza zimnego. Opisane wyżej 
chmury   burzowe   tworzą   się   na   dużych   obszarach.   Burzom   tym   również   towarzyszą   pioruny, 
błyskawice i ulewne  deszcze.  I tu zależnie od stopnia  nasilenia tych  burz mogą one  wywołać 
mniejsze lub większe szkody.

Niektóre zjawiska  zachodzące w atmosferze mają  czasami przebieg nie tylko gwałtowny i 

background image

groźny, ale i niezwykły. Budzą tym większe zdumienie, a czasami i strach, im bardziej odbiegają od 
tego, co zwykliśmy oglądać w swoim otoczeniu. Do takich niezwykłych wydarzeń należą „krwawe 
deszcze”, „deszcze ryb, żab lub meduz”, trąby powietrzne i wodne itp.

Wszystkie te zjawiska budziły tym większe przerażenie, im mniej były zrozumiałe. Ale w 

przyrodzie nie ma rzeczy, których nie można poznać — mogą być jeszcze dotychczas nie poznane. 
Współczesna   nauka   nieprzerwanie   bada   nie   wyjaśnione   dotąd   tajemnice   przyrody.   Mowa   tu 
oczywiście o prawdziwej, postępowej nauce, o nauce, która nie obawia się skutków swoich badań, 
wiedząc, że wytłumaczenie istoty zjawisk przyrody wyzwoli człowieka z zabobonnego strachu, z 
naiwnego przeświadczenia o nadprzyrodzonym pochodzeniu procesów zachodzących w przyrodzie.

Przekonamy się, że najprostsze zjawiska, jakie widzimy dookoła siebie, gdy są spotęgowane 

tysiąckrotnie, przybierają jakby zupełnie inną, trudną do rozpoznania postać. I odwrotnie, groźne i 
potężne   procesy   zachodzące   w   przyrodzie   znajdują   swe   wytłumaczenie   w   najprostszych 
zjawiskach,   jakie   obserwujemy   w   naszym   otoczeniu.   Do   takich   właśnie   zjawisk   należą   wiry 
powietrzne.

Cóż to jest wir i jak powstaje? Gdy staniemy na moście nad rzeką i będziemy obserwować 

wodę   przepływającą   między   filarami   mostu,   zobaczymy,   że   masy   jej   rozdzielone   przez   filar 
spotykają   się   z   sobą   po   drugiej   stronie   filarów.   Tu   następuje   jakby   zderzenie   się   dwóch   mas 
wodnych,   a   w   wyniku   tego   zderzenia   powstają   na   wodzie   szybko   obracające   się   lejkowate 
zagłębienia.   Gdy   rzucimy   w   tym   miejscu   do   wody   kawałek   drewna,   zostaje   on   natychmiast 
porwany przez prąd, zaczyna krążyć koło lejkowatego zagłębienia, aż wreszcie znika. Jest to wir 
wodny, który powstaje na skutek zderzenia się będących w ruchu mas wodnych.

Znamy też dobrze wiry powietrzne. Powstają one często na ulicach miast. Nie widzimy tu 

wirującego powietrza, gdyż jest przezroczyste; widzimy natomiast unoszące się i wirujące w nim 
papierki, liście i kurz. Skąd się tu wzięły te wiry? Otóż na ulicy zetknęły się z sobą dwa przeciwne 
prądy   powietrza.   Zdarza   się   to   w   mieście   dość   często.   Wiatr   wiejący   wzdłuż   szerokich   ulic 
rozszczepia się na przecznicach, gdzie spotyka się z bocznymi potokami swych rozgałęzień. Przy 
zderzeniu dwóch przeciwnych prądów powietrza powstają właśnie wiry (patrz rysunek na str. 106). 
Widzimy je często podczas silnych upałów na podwórzach, na drogach, na polach.

Powstają   one   też   wszędzie   tam,   gdzie   na   skutek   nierównomiernego   ogrzania   tworzą   się   i 

zderzają z sobą prądy powietrzne. Możemy więc stwierdzić, że są to zjawiska dość pospolite.

Zdarza się też nieraz, że wiry nie stoją w miejscu, lecz suną pędzone przez wiatr.
A   teraz   wyobraźmy   sobie   ruchy   powietrza   przy   równiku.   Powietrze   ogrzane   prostopadle 

padającymi   promieniami   Słońca   unosi   się   gwałtownie   ku   górze.   Na   jego   miejsce   spływają   z 
północy i z południa dwa prądy powietrzne, zwane pasatami. W miejscu gdzie zderzą się te dwa 
przeciwne prądy, powstaje potężny wir. Na zewnętrznej jego stronie powietrze krąży z szybkością 
około 50 metrów na sekundę.

Powstawanie wirów powietrznych w polu

background image

Co może zdziałać powietrze poruszające się z taką szybkością?
Siła   wiatru   zależy  od   szybkości   poruszającego   się   powietrza.   Powietrze   przesuwając   się   z 

szybkością 3 m na sek. może poruszać liście, a przy szybkości 10 m na sek. — gałęzie drzew. Przy 
szybkości 20 m na sek. łamie już gałęzie i przegina pnie. Mknąc z szybkością 25 m na sek. obala 
kominy, zrywa dachy i wyrywa drzewa z korzeniami. Przy szybkości przekraczającej 30 m na sek. 
jest   już   prawdziwym   huraganem   i   burzy   nawet   domy   murowane.   Potężne   wiry   powietrzne 
powstające w okolicach równikowych nazywamy ogólnie cyklonami. Cyklony powstają również 
tam, gdzie wieją wiatry sezonowe  — monsuny. Wiemy,  że w południowo-wschodniej Azji latem 
wieje od morza monsun letni, a zimą od lądu monsun zimowy.

Powstawanie wirów powietrznych w mieście

Na jesieni i na wiosnę, w czasie gdy monsuny się zmieniają, następują również potężne starcia 

mas powietrznych, co wywołuje powstawanie cyklonów, zwanych tu tajfunami. Wszystkie cyklony 
pędzone przez wiatry mogą odbywać dalekie wędrówki, przez co powiększają znacznie zasięg swej 
niszczycielskiej   działalności.   Straszliwe   są   skutki   cyklonów   zarówno   na   morzu,   jak   i   na 
wybrzeżach. Niekiedy cyklony wędrują w głąb lądu. Niektóre przesunąwszy się przez Amerykę 
Północną   i   Atlantyk   docierają   do   Europy,   sięgając   nawet   do   obszarów   Polski,   ale   już   bardzo 
osłabione.

Cyklon — to wir powietrzny olbrzymich rozmiarów. Średnica jego wynosi 200—500 km. Jest 

to jakby olbrzymia wirująca rura powietrzna. Ogrzane powietrze wznosi się gwałtownym ruchem 

background image

spiralnym do góry, gdzie się oziębia, wskutek czego zawarta w nim para skrapla się. Cyklonowi 
więc towarzyszą gwałtowne ulewy i  — jak zwykle w takich wypadkach — silne wyładowania 
elektryczne w postaci piorunów i błyskawic.

Stopnie siły wiatru. Siłę wiatru mierzy się w stopniach od 1 do 12 (jest to tak zwana skala Beauforta):

1. Szybkość 1—1,5 m/sek. — odchyla słup dymu z kamina; 3. Szybkość 4—5 m/sek. — kołysze cienkie gałęzie drzew. 
Flagi łopoczą; 5. Szybkość 9—10 m/sek. — kołysze cienkie pnie drzew. Na wodzie wywołuje pieniące się fale; 7. 
Szybkość 13—15 m/sek. — wiatr silny. Wywołuje dźwięczenie drutów telegraficznych. Zgina wierzchołki drzew; 9. 
Szybkość 19—21 m/sek. — sztorm. Wyrywa dachówki z dachu i cegły z kominów; 11. Szybkość 26—29 m/sek. — 
silny sztorm. Wywołuje poważne zniszczenie. Burzy mniejsze budynki

Jak   już   mówiliśmy,   największych   zniszczeń   dokonują   tu   huraganowe   wiatry   wywołane 

gwałtownym   wirowym   ruchem   powietrza.   A   oto   wrażenia   naocznego   świadka   niszczycielskiej 
działalności cyklonu.

„Tego ranka zorza poranna przesłonięta była czerwonawą mgłą. Później spadł ulewny deszcz. Miastu 

groziła powódź.

O godz. 10 rano deszcz ustał. Wszyscy myśleli, że pogoda się poprawi. Wtem usłyszeliśmy ogłuszające 

huki piorunów. Błyskawice dosłownie nas oślepiały. Zbliżał się huragan. Nauczeni już doświadczeniem, 
zamknęliśmy  okiennice   i   zapaliliśmy   w   pokojach   światło.   Na   zewnątrz   szalał   wiatr   o   niebywałej   sile. 
Uderzał porywami, których moc nieustannie wzrastała. Dom zadrżał w posadach. Deszcz zmienił się w 
bardzo gęsty pył wodny, który zacierał całkowicie zarysy przedmiotów.

Patrzyliśmy na to wszystko przez wąskie szczeliny w okiennicach. Widok był zaiste groźny. Wiatr jakby 

kosą podciął wspaniałe drzewa i krzewy w pobliskich ogrodach. Korony palm kokosowych zwisały żałośnie 
z połamanych pni.

Nagle nastąpiła cisza. Ale cisza straszna i groźna. Niskie, czarne prawie chmury jakby nas dusiły swymi 

potężnymi cielskami  — nie było dosłownie czym oddychać. Korzystając z ciszy wyszliśmy na chwilę na 
taras. W ogrodzie ujrzeliśmy stos pomieszanych z sobą gałęzi, cegieł i desek, a wszystko to zlepione było 

background image

zielonkawym błotem. Cisza trwała około godziny...

Wtem odczuliśmy potężny wstrząs i usłyszeliśmy coś jakby głośny jęk. Huragan uderzył z nową siłą. 

Hałas był tak silny, że trudno było odróżnić wycie wiatru od huku piorunów. Przerażeni ukryliśmy się w 
wewnętrznej klatce schodowej. Czuliśmy wyraźnie, że nasz piękny murowany dom trzeszczy dosłownie pod 
naporem wiatru.

Wreszcie stało się to, czegośmy się najbardziej bali. Nastąpiło tak potężne uderzenie, że zostaliśmy 

zupełnie ogłuszeni. Myśleliśmy, że to już nasz koniec. Zamknąłem oczy.

Gdy je znów otworzyłem, dostrzegłem w tumanach kurzu wielką wyrwę. Zapadła ściana szczytowa 

naszego domu, a jej odłamki zasypały pokoje na parterze.

Tylko dzięki jakiemuś szczęśliwemu przypadkowi nikt z nas nie poniósł szwanku.
Ryk wiatru uniemożliwił wzajemne porozumiewanie się. Chwyciliśmy się mocno za ręce, aby się w 

ciemnościach nie pogubić. Wiatr wdzierał się przez olbrzymi wyłom w ścianie i miotał w nas odłamkami 
drzewa i szkła. Deszcz ciął tak mocno, jak grad. Wkrótce nowe potężne uderzenia dały znać, że dom rozpadł 
się zupełnie. Ostatnie uderzenie wiatru omal że nas nie pozabijało.

Huragan szalał jeszcze dwie godziny, w końcu jednak zaczął słabnąć.
Oszołomieni jeszcze ogromem niebezpieczeństwa badamy skutki huraganu. Pod stosem desek, belek i 

połamanych żerdzi leżały szczątki pokruszonych mebli. Drzwi i okna znaleźliśmy w ogrodzie... Później 
dowiedzieliśmy się, że huragan spowodował śmierć 9000 ludzi.”

Tak   przeżyli   huragan   mieszkańcy  dużego,   mocnego,   murowanego   domu.  Nie   trudno  sobie 

wyobrazić, co działo się z drewnianymi domkami wieśniaków i małymi łodziami rybackimi, które 
huragan zaskoczył na morzu.

Szkody,   jakie   przynoszą   cyklony,   można   porównać   tylko   ze   szkodami   spowodowanymi 

trzęsieniem ziemi.

W starych kronikach chińskich znajdujemy opis huraganu, który szalał 17 czerwca 1281 r. 

Utonęło wtedy 3 500 okrętów i 100 000 żołnierzy.

W roku 1922 tajfun szalejący u południowych wybrzeży Chin spowodował śmierć 70 000 

ludzi.

Rok 1954 obfitował w tajfuny, huragany i gwałtowne przemieszczanie się mas powietrznych na 

całej kuli ziemskiej. Na przykład we wrześniu nawiedziły Japonię aż trzy tajfuny. Najwięcej szkód 
wyrządził trzeci (25 września). Szalał on szczególnie gwałtownie nad wysuniętą na północ wyspą 
japońską   Hokkaido.   Między   innymi   wywrócił   stojący   w   porcie   prom   kolejowy,   na   którym 
znajdowały się wtedy cztery pociągi przepełnione pasażerami. Prom zatonął. Zginęło ponad 1200 
osób.

Mówiliśmy już, że cyklon tropikalny — to potężny wir powietrzny, którego średnica wynosi 

kilkaset kilometrów.

W atmosferze powstają prócz tego jeszcze wiry o znacznie mniejszych wymiarach. Powietrze 

jednak   wiruje   w  nich  czasami  znacznie  szybciej  niż  w  cyklonach.  Są  to  trąby  powietrzne  lub 
wodne. Tworzą się one wtedy, gdy masy powietrza w swym ruchu przekroczą pewną określoną 
szybkość,   co   również   dzieje   się   przy  ścieraniu   się   mas   powietrza   o   dużej   różnicy  temperatur. 
Zjawisko to powstaje przeważnie na wysokości chmur i stamtąd dopiero przerzuca się w kierunku 
ziemi.

Podajemy   tu   za   autorami   radzieckimi   Kołobkowem   i   Miezencewem   (Groźne   zjawiska 

przyrody) bardzo rzeczowy opis trąby powietrznej w Stanach Zjednoczonych, gdzie takie wiry zwą 
się tornado. Nazwa ta jest pochodzenia hiszpańskiego i oznacza „obracający się”, „wirujący”.

„W dniu tym, upał był wyjątkowo męczący. Tornado ukazał się na południowym zachodzie w postaci 

wiru   posuwającego   się   szybko   w   kierunku   północno-wschodnim.   Poprzedziło   go   ukazanie   się   obłoku, 
którego  dolna  powierzchnia  silnie   falowała.  Potem z  tej  falującej  powierzchni   zaczęły wysuwać  się  ku 
dołowi   drobne   wyrostki   w   kształcie   wirujących   lejków.   W   ciągu   dziesięciu   minut   to   pojawiały  się,   to 
znikały. W końcu jeden z nich zaczął rosnąc w dół. Nieustannie wirując wydłużał się i skracał, wychylał się 
to w jedną, to w drugą stronę. Gdy był już w odległości 5—6 km od nas, na spotkanie wysunął się z ziemi 
wir kurzu, znacznie szerszy od górnego.

Tymczasem lej powietrzny zbliżał się coraz bardziej ku osiedlu. Oto przebrnął przez rzekę i wpadł na 

pierwszy dom, który został w jednej chwili wyrwany z fundamentów, uniesiony i wleczony na przestrzeni 

background image

kilkudziesięciu   metrów.   Oczywiście   drewniany   budynek   w   trakcie   tej   wędrówki   rozpadł   się   zupełnie. 
Następną ofiarą tornado padł dom z kamienia. Jakby jakaś niewidzialna ręka zerwała dach, po czym ściany 
się zapadły. Później dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy tego domu uratowali się w piwnicy.

Tornado   sunął   już   w   kierunku   zabudowań   pana   Krona.   Ten   spostrzegł   z   dala   zbliżające   się 

niebezpieczeństwo, zwolnił robotników, a sam z rodziną pobiegł szukać schronienia. Ale tak niefortunnie 
obrał kierunek, że trąba powietrzna dopędziła całą gromadkę.

Trąba wyglądała potwornie. Podnosiła się, opadała, to zwężała się, to pęczniała. Widok jej tak przeraził 

uciekających, że stracili orientację.

Kron,   porwany  przez   trąbę,   kilkakrotnie   uniesiony  i   rzucony  na   ziemię,  doznał   silnego   poranienia 

odłamkami drzewa. Starszą jego córkę niósł wir powietrzny 200 metrów, potem rzucił na żelazną kratę, 
zabijając na miejscu. Znaleziono później jej nagie ciało wciśnięte w błoto. Starszy syn, porwany na sąsiednie 
pole, nie odniósł żadnych większych obrażeń, miał jednak zupełnie podarte ubranie, cały był oblepiony 
błotem. Drugiej córce kij przebił kość biodrową. Lekarze wyjęli później z rany kawałki drzewa, dużo brudu, 
a nawet gwoździe i słomę.

Kobiety we włosach miały tyle błota, że trzeba było je ostrzyc. Jeden z przechodniów, który szukał 

schronienia w posesji Krona i ukrył się w stogu słomy, odbył prawdziwą podróż powietrzną. Trąba porwała 
go wraz ze stogiem i pasącym się w pobliżu koniem. Słoma rozleciała się natychmiast. Porwany przez wiatr 
człowiek ujrzał unoszącego się obok w powietrzu konia i instynktownie chwycił go za grzywę... Znaleziono 
go potem na polu nieprzytomnego, trzymającego kurczowo w jednej ręce czapkę, a w drugiej kłak włosów z 
końskiej grzywy...”

Różne kształty trąb powietrznych

Trąba powietrzna powstaje, jak widzieliśmy, w środkowej części chmury burzowej, gdzie prądy 

wstępujące są najbardziej gwałtowne. Trzeba dodać, że prądy poziome powietrza muszą przy tym 
na wysokości chmury gwałtownie zmieniać kierunek.

Mówiliśmy już, że trąba powietrzna jest wirem w kształcie olbrzymiego leja. Na zewnętrznej 

jej stronie powietrze wznosi się gwałtownym ruchem wirowym w górę, wewnątrz zaś takim samym 
ruchem   spada.   Na   skutek   szybkich   obrotów   i   powstającej   stąd  siły  odśrodkowej   główna  masa 
wirującego powietrza skupia się na zewnętrznej stronie trąby, wewnątrz zaś powietrze jest bardzo 
rozrzedzone. Dlatego też trąba powietrzna porywa przedmioty olbrzymią siłą wirowego wiatru, 

background image

miota nimi lub wlecze je na duże odległości, a ponadto ssie jak pompa i unosi w górę kurz, piasek, 
wodę itd.

Wszystko to może dostać się do chmury i wędrować w niej setki kilometrów, a następnie, gdy 

siła prądu powietrznego osłabnie i nie może już unieść „bagażu”, ten spada na ziemię.

Prądy w trąbie powietrznej: przekrój podłużny, B — przekrój poprzeczny

Widzimy więc, że mechanizm działania trąby powietrznej jest dobrze znany i dzięki temu 

możemy wyjaśnić wiele zagadkowych i niezwykłych zjawisk.

W 1608 r. mieszkańcy pewnego małego miasteczka francuskiego byli świadkami dziwnego 

zjawiska.   Spadł   niezwykły   deszcz.   Krople   jego   miały  kolor   świeżej   krwi.   Deszcz   pozostawiał 
krwawe   plamy   na   odzieży   ludzi,   na   ścianach   i   na   drzewach.   Wielu   mieszkańców   miało 
przeświadczenie,   że   to   prawdziwa   krew,   a   najbardziej   zabobonni   uważali   dziwne   zjawisko   za 
zapowiedź straszliwych wydarzeń. Wielu też zaczęło gotować się na śmierć.

Deszcz jednak ustał i ludzie powoli otrząsali się ze strachu. Nie nastąpiły żadne nadzwyczajne 

wydarzenia. Nawet najbardziej przerażeni zapomnieli wkrótce o swych obawach.

Historia wspomina wiele wypadków  „krwawego deszczu”. Od dawna deszcze takie znane są 

we Francji, Włoszech, Hiszpanii i Turcji. Przyczyny tego zjawiska przedtem nie umiano wyjaśnić, 
toteż nie należy się dziwić, że oddziaływało silnie na wyobraźnię ludzi i budziło przerażenie.

Oczywiście   kler   różnych   wyznań   wykorzystał   sytuację   tłumacząc,   że  „krwawy  deszcz”   to 

zapowiedź ,,kary boskiej” za grzechy — w postaci głodu, wojny i zarazy.

Jak tłumaczymy sobie dziś te zjawiska? Znając mechanizm cyklonów i trąb powietrznych, 

zrozumiemy je bez żadnych trudności.

Wiemy, że woda w stawach, kałużach i bagnach może przybierać rozmaitą barwę: zieloną, 

żółtawą,   a   nawet   rdzawoczerwoną.   Mówimy   wtedy,   że   woda   „kwitnie”.   „Kwitnienie”   wody 
spowodowane   jest   masowym   rozwojem   drobnych,   mikroskopijnych   żyjątek   pochodzenia 
zwierzęcego lub roślinnego. Gdy w porze letniej żyjątka te rozmnożą się masowo w wodzie, nadają 
jej czasami jaskrawe odcienie.

Często   te   drobne   żyjątka   zabarwiają   wodę   na   czerwono.   Wyobraźmy  sobie,   że   nad   takim 

czerwonym stawem przeszła trąba powietrzna, wyssała część wody i uniosła ją z sobą. Wiatr już 
dawno ustał, a zabarwiona i rozpylona woda wędruje jeszcze przez pewien czas z burzą. Gdy z 
chmury tej spadnie deszcz, będzie na pewno „krwawy”.

Ale   mogą   być   i   inne   przyczyny   spadania   „krwawych   deszczów”,   jeszcze   bardziej   proste. 

Czerwone zabarwienie ich może być spowodowane domieszką czerwonego pyłu, przyniesionego z 
odległych   krain   przez   huragany.   Większość   krwawych   deszczów,   które   padają   w   krajach 
południowej Europy, zawdzięcza swe zabarwienie czerwonemu pyłowi z Sahary. Do tego nie trzeba 
nawet trąb powietrznych, wystarczą silne wiatry.

Zdarzają   się,   ale   to   już   bardzo   rzadko,   inne   jeszcze   niezwykłe   deszcze,   które   się   dobrze 

utrwaliły w pamięci ludzi.

background image

Oto w 1804 r. mieszkańcy pewnego małego miasteczka hiszpańskiego byli świadkami zaiste 

przedziwnego deszczu. Z nieba posypała się pszenica. Wkrótce deszcz usypał na ulicach tak grubą 
warstwę, że mieszkańcy zaczęli zgarniać ją do koszyków. Nie zastanawiali się nawet nad tym, czy 
ten deszcz jest zapowiedzią jakichś groźnych wydarzeń.

Okazało   się,   że   jest   to   dar   trąby   powietrznej,   która   zniszczyła   w   północnej   Afryce   w 

hiszpańskim   Maroku   wielkie   spichrze   z   pszenicą.   Wessane   przez   trąbę   powietrzną   ziarno 
powędrowało wraz z trąbą przez Cieśninę Gibraltarską ku wybrzeżom Hiszpanii i dalej w głąb tego 
kraju. Tu rozpęd mas powietrza osłabł i pszenica spadła dosłownie na głowy mile zdziwionych 
mieszkańców.

Jeszcze bardziej zaskoczeni byli mieszkańcy kołchozu Mieszczery w obwodzie gorkowskim w 

Związku Radzieckim, gdy w czasie silnej burzy zamiast gradu zaczęły spadać z nieba stare monety 
srebrne   z   XVI   i   XVII   wieku.   Młodzież   szkolna   i   kołchoźnicy   zebrali   około   tysiąca   monet. 
Widocznie w czasie burzy ulewa rozmyła grunt i obnażyła gliniane naczynie z monetami, zakopane 
przed   wiekami.   Dla   przesuwającej   się   tamtędy   trąby   powietrznej   nie   było   już   trudne   rozbicie 
garnka, rozsypanie i porwanie w górę monet.

W ten sam sposób można wytłumaczyć  także pochodzenie innych niezwykłych  „opadów”. 

Zanotowano   bowiem   w   kronikach,  że   wraz   z   deszczem   spadały   na   głowy   ludzi   ryby,   żaby   i 
przeróżne   zwierzęta   wodne.   Porwane   przez   trąbę,   odbywały  one   dalekie   podróże   w   chmurach 
burzowych i spadały w sposób zupełnie naturalny, lecz dla zaskoczonych tym ludzi  — bardzo 
zdumiewający.

*

Z tego wszystkiego, cośmy tu opisali, wynika, że energia słoneczna może mieć nie tylko różne 

postacie, ale czasami wywołuje zjawiska  budzące powszechną grozę. Trzeba więc było bardzo 
wnikliwych obserwacji i badań, aby je wytłumaczyć, a tym samym włączyć do repertuaru znanych 
już nam dobrze dzieł i przygód promieni słonecznych na Ziemi.

Czy człowiek potrafi przeciwdziałać tym „groźnym zjawiskom”? Oczywiście. W każdym razie 

potrafi zapobiec  szkodom przez  nie wyrządzonym.  Jak już powiedzieliśmy,  są to  zjawiska  nie 
należące do normalnych procesów klimatycznych. Ale stacje obserwacji pogody mogą na kilka dni 
przedtem uprzedzić drogą radiową o zbliżaniu się i przypuszczalnej trasie cyklonu. Jest to bardzo 
ważne dla okrętów na pełnym morzu, które albo kryją się w portach, albo zmieniają kurs, aby 
usunąć   się   z   drogi   cyklonowi.   To   samo   dotyczy   większych   łodzi   rybackich   zaopatrzonych   w 
odbiorniki radiowe.

background image

X. POBOJOWISKO TYTANÓW

Teren walki

Mówiliśmy już dużo o potędze Słońca i gotowi jesteśmy pomyśleć, że nie ma na Ziemi sił, 

które by mogły mu się przeciwstawić. A jednak takie siły istnieją. Są to np. siły, które utrzymują w 
skupieniu cząstki skały, czyniąc ją twardą, spoistą. Zna je każdy, kto obrabia kamienie.

Trzeba być bardzo ostrożnym przy opisywaniu zjawisk przyrody. Widzimy np., że silny wiatr 

atakuje w polu wysokie drzewo, wygina jego gałęzie, szarpie liście. Drzewo szumi jakby żałośnie, 
trzeszczy,   gnie   się   całe...   Odnosimy   wrażenie,   że   wiatr   usiłuje   obalić   olbrzyma,   który 
„rozpaczliwie” mu się przeciwstawia.

Wiatr wygina drzewo stojące na jego drodze, ale nie może z tego powodu „zmienić kierunku” 

ani też drzewo nie może „zejść mu z drogi”.

Używając nieścisłych określeń mimo woli przypisujemy martwym przedmiotom, będącym w 

ruchu, cechy i intencje ludzkie.

„Na powierzchni Ziemi toczy się od czterech miliardów lat walka między siłami zewnętrznymi 

i wewnętrznymi. Siły wewnętrzne budują, a siły zewnętrzne niszczą to, co wewnętrzne zbudowały.”

Wypowiedzi takie znajdujemy w każdym prawie podręczniku o Ziemi. Wszystko to się zgadza, 

wszystko odpowiada rzeczywistości. Tylko słowo „walka” powinien sobie każdy wytłumaczyć tak, 
jak opisaną wyżej walkę drzewa z wiatrem.

Dwie siły przyrody działające w kierunku przeciwnym spotykają się z sobą. Jeżeli wiatr halny 

w Tatrach połamie lub wyrwie z korzeniami sporo drzew, na pewno czytelnik ujrzawszy to powie: 
„Oto pobojowisko. W walce z wiatrem drzewa zostały zwyciężone”. A tu chodzi po prostu o to, że 
siła wiatru była większa niż siła, z jaką korzenie trzymały się ziemi. Można to matematycznie 
obliczyć. Tylko człowiek, dzięki doskonałości swego mózgu, potrafi posługiwać się siłami przyrody 
znacznie większymi niż siła jego ciała albo też przy pomocy jednych zwalcza i ujarzmia inne 
potężne siły przyrody.

Ale wróćmy do naszego tematu. Mówiliśmy, że potężne zjawiska  wywołane przez energię 

Słońca, a więc ruchy powietrza, wody itd. działają nieustannie na powierzchni Ziemi  —  lecz nie 
chaotycznie, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Ruchliwe środowisko powietrzne i wodne 
działa jak prawdziwy mechanizm planety.

Moce podziemne

Wiemy już, że Słońce jest olbrzymim źródłem energii. Wywołuje  na Ziemi potężne ruchy 

powłoki powietrznej i wodnej... Czy jednak na Ziemi nie ma innych źródeł energii?

Odpowiedź na to pytanie znajdziemy zagłębiając się w skorupę ziemską.
Ciepło   Słońca   ogrzewa   powierzchnię   naszej   planety.   Jak   głęboko   sięga   jego   działanie? 

Zdawałoby się, że skoro Ziemia pochłania promienie słoneczne już na powierzchni, to im głębiej, 
tym powinno być zimniej. Ale właśnie jest inaczej. Powie wam to każdy górnik. Otóż od pewnej, 
nieznacznej już głębokości kilkunastu metrów temperatura Ziemi, jak stwierdzono, wzrasta średnio 
na każde 100 metrów o 3°. Na głębokości 2500 metrów jest już tak gorąco, że człowiek nie może 
pracować.

Na głębokości 100 kilometrów temperatura jest wyższa niż w piecu hutniczym, gdzie wytapia 

się rudę żelazną, a więc wynosi około 1500°. W tej temperaturze nawet skały ulegają stopieniu.

W czasie wybuchu wulkanów z wnętrza Ziemi wylewa się lawa  — ciekła, rozpalona masa 

skalna o temperaturze ponad 1000°.

Skąd się wzięło to ciepło wewnątrz Ziemi? Głównym jego źródłem jest ciepło pierwotne, które 

zachowało się w jej wnętrzu z czasów, kiedy nasza planeta w zaraniu swych dziejów znajdowała się 

background image

w stanie ognistopłynnym*. Istnieje jeszcze jedno źródło ciepła wewnątrz Ziemi. Niektóre skały 
zawierają ciała promieniotwórcze. Ulegają one przemianom, w czasie których wydziela się ciepło. 
Ciepła tego wewnątrz skorupy ziemskiej jest jeszcze dość, aby utrzymać na głębokości 100 km i 
głębiej temperaturę ponad 1000°. Do powierzchni Ziemi jednak dochodzi go mało, pięć tysięcy 
razy mniej niż ciepła słonecznego, tak iż nie wywiera ono praktycznie żadnego wpływu na zjawiska 
zachodzące w atmosferze.

Ciepło wydzielone w czasie przemian pierwiastków promieniotwórczych wywołuje ruchy mas 

skalnych,   które   z   kolei   powodują   zmiany  w   skorupie   ziemskiej.   Kto   był   świadkiem   wybuchu 
wulkanu, ten pozbył się na pewno wątpliwości co do tego, że pod skorupą masy skalne są bardzo 
rozgrzane.   Wybuchy  takie   zdarzają   się   co   pewien   czas   w   pewnych   okolicach   kuli   ziemskiej   i 
usypują duże niekiedy góry wulkaniczne. Niewielkie stożki, wysokości kilkuset metrów, powstają 
nieraz w ciągu kilku dni. Wybuchom towarzyszą wylewy roztopionej masy skalnej — lawy, która 
zalewa czasami duże obszary w pobliżu wulkanów.

Wybuchy wulkanów, bardzo groźne i przerażające dla okolicznych mieszkańców, występują 

tylko w pewnych okolicach kuli ziemskiej i trwają zwykle kilka lub kilkanaście dni.

Wybuch wulkanu

Na powierzchni Ziemi nie powodują większych zmian. O wiele groźniejsze są inne zjawiska 

wywołane przez siły działające wewnątrz Ziemi  — wstrząsy skorupy ziemskiej, czyli trzęsienia 
ziemi. Są one krótkotrwałe, ale obejmują duże obszary. Szczególnie groźne są dla dużych skupisk 
ludzkich, dla miast, gdzie burzą w ciągu kilku minut domy grzebiąc pod gruzami tysiące ludzi.

Na pewnych określonych obszarach kuli ziemskiej, z którymi są związane, nie wywołują one 

jednak większych zmian na powierzchni.

Istnieją   też   ruchy   skorupy   ziemskiej   niedostrzegalne   dla   człowieka,   gdyż   działają   bardzo 

powoli, ale stale, w ciągu milionów lat. Powodują one stałe, powolne podnoszenie się lądów lub 
dna morskiego, opadanie lądów i zalewanie ich przez morze oraz fałdowanie i pękanie skorupy 
ziemskiej.

Fałdowanie skorupy ziemskiej  —  to jakby tworzenie się potężnych zmarszczek, z których 

powstają   podłużne   łańcuchy   górskie  —   takie   jak   nasze   Beskidy,   Tatry   czy   Sudety,   jak   Alpy 
Pirenejskie i Bałkany — w Europie, lub najwyższe góry na świecie — Himalaje w Azji. Jest ich

*   Według   najnowszej   teorii   pochodzenia   układu   słonecznego   opracowanej   przez   radzieckiego   uczonego, 

akademiika Szmidta Ziemia, która powstała z cząstek pyłowych jako ciało chłodne, na skutek procesów zachodzących 
w jej wnętrzu i na powierzchni uległa później rozżarzeniu, a pierwotna skorupa ziemska stała się w tym stadium 
ognistopłynną. Pozostałością tego stanu jest ciepło wewnętrzne, którego przejawami są wybuchy wulkanów, wylewy 
law i ruchy górotwórcze.

background image

dużo na powierzchni Ziemi. Są wśród nich bardzo wysokie, których grzbiety mają wysokość 6000
—7000 m (Himalaje), są też niższe, jak Alpy lub Pireneje, osiągające 4000—5000 m, albo jak 
nasze Tatry — 2000 m. Są też jeszcze niższe, np. Góry Świętokrzyskie, których wysokość dochodzi 
tylko do 400—500 m.

Wszystkie   te  łańcuchy   górskie   powstały   w 

wyniku   fałdowania   skorupy   ziemskiej.   Uczeni 
mówią o jednych, że są to góry młode, o innych 
znów, że stare. Co to znaczy? Ziemia istnieje około 
pięciu miliardów lat. Więc góry stare  — to takie, 
które   powstały   przed   setkami   milionów   lat,   a 
młode   musiały   powstać   przed   kilkudziesięciu 
milionami.

O ile działanie wulkanów i trzęsienia ziemi są 

krótkotrwałe, gwałtowne, rzucające się w oczy, to 
powstawanie,   a   właściwie   wydźwiganie   się   gór 
trwa bardzo długo — dziesiątki milionów lat...

Ale już od samego początku góry atakowane 

są   przez   Słońce   i   jego   pomocników  —   wodę   i 
powietrze.

Potok wrzącej lawy

Góra Tent-Peak w Himalajach, około 7000 m wysokości

background image

Góry stare

Niewidzialny ząb czasu

Przenieśmy się znów w krainę wyobraźni. Ktoś, kto żył sto milionów lat, sfilmował w ciągu 

swego długiego życia powstawanie łańcucha górskiego. My zaś ten film, którego nakręcanie trwało 
tak długo, wyświetlamy na jakimś fantastycznym aparacie. Gdybyśmy wyświetlali go z niesłychaną 
szybkością,   w   ciągu   kilku   godzin   zobaczylibyśmy   zaiste   zdumiewający   widok.   Oto   z   morza 
wyłania   się   dno,   początkowo   w   postaci   podłużnych   wysp,   później   ukazują   się   potężne   fałdy 
ziemskie,   które   jakby  wypchnięte   jakąś   olbrzymią   siłą,   piętrzą   się   i   wydźwigają   coraz   wyżej. 
Równocześnie — widzimy — atakuje je jakaś niewidzialna siła. Fałdy pokrywają się poprzecznymi 
bruzdami,   które   rozcinają   wierzchołki   grzbietów   na   poszczególne   szczyty.   Wrzynają   się   coraz 
głębiej, tworzą doliny. Ze zboczy gór spada bez przerwy deszcz kamieni. Powierzchnia skalna 
nieustannie pęka, rozdrabnia się, a gruz zsypuje się po zboczach i wypełnia doliny.

Dostrzegamy też, że gdy góry się wypiętrzyły ponad 

wysokość kilkuset do tysiąca metrów, częściej zbierają się 
na   ich   zboczach   chmury,   częściej   padają   deszcze,   sieć 
potoków   i   strumieni   spływa   zboczami.   One   to   właśnie 
żłobią zbocza, znoszą w dół masy głazów, które odpadają 
ze zboczy skalnych...

Dopóki góry się wypiętrzały, siły niszczące nie mogły 

im   podołać,   ale   gdy   unoszenie   w   górę   fałdów   ustało, 
wtedy siły niszczące miały już całkowitą przewagę.

Na naszym filmie widzimy też, jak góry stopniowo 

się obniżają. Nieustannie kruszeją wierzchołki i sypią się 
z   nich   kamienie.   Pogłębiają   się   doliny,   coraz   bardziej 
wcinają   się   w   nie   potoki.   W   końcu   widzimy,   że   z 
potężnych   grzbietów   pozostały   malownicze   wzgórza. 
Nikt   nie   domyśliłby   się,   że   były   one   kiedyś 
niebotycznymi grzbietami.

Po   łagodnych   zboczach   nie   spadają   tak   masowo 

kamienie,   nie   spływają   tak   gwałtownie   wody.   Szczątki 
gór   obniżają   się,   ale   już   nie   tak   prędko   jak   wysokie 
masywy   górkie.   Siły   zewnętrzne   jednak   nie   dadzą   za 
wygraną, dopóki nie wyrównają  ich niemal całkowicie. 
Taki los czeka Góry Świętokrzyskie za kilka milionów lat.

Domyślacie   się,   kto   był   sprawcą   tego   zniszczenia. 

Zbadamy tę sprawę na miejscu.

Stopniowe wyrównywanie się krajobrazu górskiego

background image

Słońce „kruszy” skały

Mówimy: „twardy jak skała, odporny jak skała”. Skała jest symbolem twardości i spoistości.
Najlepiej wie o tym ten, kto musi skały wyłamywać, ciosać lub rozbijać. Od czasu jednak, gdy 

zaczęto je rozsadzać przy pomocy materiałów wybuchowych, stały się wobec człowieka znacznie 
uleglejsze.

Pójdźmy w Tatry, do pięknych dolin i spróbujmy się wspiąć na jakieś gołe zbocze, choćby nad 

Morskim Okiem. Najpierw  musimy przebrnąć przez olbrzymie  usypiska skalne. Dobrze je zna 
każdy turysta. Chodzenie po nich nie należy do przyjemności ani nie jest tak całkiem bezpieczne. 
Kamienie wciąż usuwają się spod nóg. Skąd się tu wzięły? Prosty wniosek, strome zbocze górskie 
rozsypuje się widocznie samo.

Spróbujmy jednak wejść wyżej.  Zobaczymy tu zbocze górskie zbudowane z twardej skały 

granitowej.   Czy   jest   ono   gładkie?   Nie,   pełno   tu   wystających   gzymsów,   szczelin,   spękań   itd. 
Pomagają nam one przy wspinaniu się. Chwytamy rękami za wystający głaz — i wtem czujemy, że 
zaczepienie nie jest pewne. Całe szczęście, że mamy mocne oparcie pod nogami. Występ skalny, 
którego uchwyciliśmy się, oderwał się od skały, potoczył się w dół, porwał za sobą inne, leżące 
nieco niżej głazy, te z kolei potrąciły dalsze — i oto na dno zsunęła się cała lawina kamieni.

Coś tu nie jest w porządku. Widać, że opoka skalna także z czasem kruszeje.
Nawet skały granitowe nie są wieczne i nie znoszą zbyt  gwałtownych zmian temperatury. 

Wyjaśnimy tę sprawę.

Otóż   skała   na   zboczu,   oświetlona   czasami   w   południe   przez   prawie   prostopadle   padające 

promienie słoneczne, silnie się ogrzała. Słońce zaszło, powietrze się oziębiło. Skała jeszcze w głębi 
jest ciepła, a na powierzchni już stygnie, kurczy się. W tak sztywnym ciele jak skała powoduje to 
pęknięcia; powstają szczeliny, które są wrotami dla różnych sił niszczycielskich.

Jeszcze większe przeobrażenia zachodzą w skałach w związku ze zmianami pór roku. Po lecie, 

kiedy skała stopniowo ogrzewa się do głębi i rozszerza, następuje zima. Skała zaczyna się oziębiać i 
kurczyć od powierzchni; wtedy istniejące już szczeliny pogłębiają się jeszcze. Do utworzonych na 
skutek spękań w skale szczelin dostaje się woda, która w czasie nocnych przymrozków lub w 
okresie zimowym zamarza. Lód, jak wiemy, ma objętość większą niż woda, z której powstał. Na 
skutek tego szczeliny ulegają poszerzeniu, spoistość skał zostaje jeszcze bardziej osłabiona.

I oto z każdym dniem, z każdym rokiem szczeliny przenikają coraz głębiej w masyw skalny, 

przecinają się z sobą, krzyżują, tak że niejeden kawał skały zostaje właściwie całkowicie odłupany 
od skały macierzystej. Wystarczy na niego nastąpić lub uchwycić się go, aby z łatwością oddzielił 
się i potoczył w dół.

Odłamane kawałki ulegają dalej temu procesowi, rozdrabniają się coraz bardziej. Widzimy je w 

usypisku na zboczach gór, jak leżą sobie ładnie rozsegregowane: największe, jako cięższe  — na 
dole, a najmniejsze na górze.

Taki proces odbywa się wszędzie na kuli ziemskiej, gdzie skały wystawione są bezpośrednio na 

działanie Słońca. Zaznacza się to szczególnie silnie w krainach o klimacie suchym, o bardzo małym 
zachmurzeniu, np. w pustyniach Azji Środkowej lub na Saharze.

W Azji, na pustyni Gobi, skały ogrzewają się w dzień do +15 lub +20° C; w nocy oziębiają się 

do —25° C, a czasami do —40° C.

Skutek tego jest łatwy do przewidzenia. Obszary o tak suchym klimacie pokryte są odłamkami 

kamieni, żwirem i piaskiem.

Geolog niemiecki Fraas obserwował w Egipcie, gdzie klimat jest pustynny — gorący i suchy, 

jak wieczorem, gdy kamienie zaczynały stygnąć, pękały w prost pod nogami i rozsypywały się na 
ostre odłamki.

Jeszcze szybciej odbywa się ten proces w krajach gorących i wilgotnych, gdzie na gorące, 

rozżarzone słońcem kamienie spadają ulewy chłodniejszej wody. Woda w zetknięciu z rozgrzanymi 
kamieniami szybko paruje, parowanie zaś ochładza powierzchnię kamieni, które kurczą się i pękają.

Dlatego też niszczenie skał w klimacie gorącym postępuje bardzo szybko i sięga daleko w głąb. 

Podczas wierceń w Brazylii stwierdzono, że twarde skały podobne do granitów, zwane gnejsami, 

background image

były popękane i zniszczone przez wietrzenie do głębokości 400 metrów.

Wietrzenie skał w Azji Środkowej

Podobne procesy zachodzą także na dalekiej północy. Nawet i tu skały nie pokryte śniegiem 

ulegają spękaniu pod wpływem różnic temperatury, jakie powoduje nawet słabo grzejące Słońce.

Następnie do szczelin dostaje się woda, wypełnia je, a gdy w nocy zamarza w nich na lód — 

szczeliny ulegają rozsadzeniu, a spoistość skały rozluźnia się jeszcze bardziej.

Wskutek działania wody na skały jesteśmy często świadkami „tajemniczych” zjawisk. Oto w 

nocy odrywa się  od  skały wielki  głaz,  zsuwa   się nieco,  ale  nie  spada.  Nad ranem jednak   nie 
wiadomo czemu rozpada się na mniejsze części i rozsypuje po zboczu. Gdy sprawdzimy, co się 
stało, okazuje się, że i on miał szczeliny wypełnione lodem, który sklejał mniejsze odłamki, a gdy 
Słońce przygrzało i lód stopniał, części głazu rozpadły się.

Gdy patrzymy na potężne góry, groźne, strome skały, które, jak 

się   wydaje,   stoją   „od   początku   świata”   niezachwiane   i   mocne, 
musimy sobie uświadomić, że wszystko to nieustannie, wszędzie, w 
każdym   niemal  miejscu  jest  niszczone,  rozsadzane,  rozpuszczane  i 
wypłukiwane. A gdy sobie wyobrazimy, że podobny proces odbywa 
się   już   od   setek   tysięcy   i   milionów   lat,   łatwo   zrozumiemy,   że   z 
potężnych masywów gór pozostaje niekiedy tylko rumowisko.

Ale jaki jest dalszy los niszczonych skał? Czy Słońce „zadowala 

się” tym, że rozbiło skałę na odłamki?

Otóż   nie  —   i   teraz   odłamy   skał   nie   zaznają   spokoju;   siły 

wietrzenia działają dalej tak długo, dopóki nie rozdrobnią wielkiej 
skały na piasek lub glinę. Kamień piaskowiec rozsypuje się na piasek, 
granit — na piasek i glinę.

Jeżeli produkty wietrzenia powstały na zboczach pochyłych lub 

stromych, nie pozostają one na miejscu, lecz pod wpływem własnego 
ciężaru staczają się w dół i tworzą usypiska, które powoli zsuwają się 
dalej i zasypują dno doliny. Tam ulegają w dalszym ciągu wietrzeniu. 
Wkrótce pokrywa je roślinność.

Na   zboczach   łagodnych   i   na   równinach   powierzchnia   skalna 

pokrywa się zwietrzałą warstwą ochronną, która pozostaje na miejscu. 
Jest   to   najważniejszy   produkt   niszczenia   skał   przez   Słońce, 
odgrywający olbrzymią rolę w rozwoju życia na Ziemi, gdyż z niego 
powstaje gleba.

Powstawanie gleby

background image

Na przekroju skały możemy łatwo dostrzec, jak tworzy się ta wierzchnia warstwa.
U stóp urwiska widzimy jeszcze twardy, jednolity kamień, poprzerzynany szczelinami, wyżej 

nieco odłamki i kawały luźne, jeszcze wyżej mniejsze odłamki zmieszane z piaskiem lub gliną, a na 
szczycie   urwiska   mamy  grubą   warstwę   ciemnej   ziemi,   przerośniętej   korzeniami   roślin.   Jest   to 
właśnie gleba.

Tak więc ostatecznym produktem działalności Słońca, pozostającym na lądzie, jest gleba, bez 

której nie moglibyśmy sobie wyobrazić życia większości roślin, rolnictwa, a zatem cywilizacji i 
kultury.

Widzimy więc, że bez wietrzenia nie byłoby gleby*, a bez niej większości roślin lądowych, 

które są podstawą życia zwierząt i człowieka.

Woda — burzące narzędzie Słońca

Starożytni Rzymianie mieli przysłowie świadczące o ich wnikliwej spostrzegawczości. Mówiło 

ono, że  „kropla  żłobi kamień nie siłą, lecz ciągłym padaniem”. Głębokie zrozumienie tej prawdy 
przyczyniło się do utrwalenia nowego poglądu na dzieje i rozwój Ziemi.

Dziś każdy dobrze rozumie, że zmiany mogą zachodzić szybko i gwałtownie lub w ciągu 

długiego czasu, lecz stale  — i tak powoli,  że dla ludzkiego oka są niedostrzegalne. Dostrzegamy 
wtedy tylko ich wyniki.

Wiemy już, że lądy stanowią zaledwie 29% powierzchni kuli ziemskiej; reszta, tj, 71%; pokryta 

jest powłoką wodną o przeciętnej grubości 3,8 km. Lecz woda obejmuje nie tylko 2/3 obszarów 
Ziemi. Przenika bowiem do gleby i krąży pod powierzchnią lądów. Czasami zamienia się w gaz — 
parę wodną, która unosi się i przesyca powietrze do górnej prawie granicy troposfery. Później spada 
na ląd, spływa z miejsc wyższych lub też przesącza się przez glebę do szczelin w skałach. Czasami 
urządza sobie dłuższy jakby postój na lądzie, trwający dziesiątki tysięcy lat, kiedy to zamieniona w 
lód, przybiera postać lodowca lub wiecznej marzłoci.

Na powierzchni lądu, jak mówiliśmy, powłoka wodna nie jest jednolita, lecz tworzy mniej lub 

bardziej gęste sieci rzek, jezior, bagien, a ponadto zajmuje olbrzymie przestrzenie w postaci wód 
podziemnych, wiecznych śniegów i lodowców.

Wszystkie wody powierzchniowe i gruntowe tworzą na lądzie prawie ciągłą (choć tego nie 

widzimy) powłokę wodną, która łączy się z wodami oceanicznymi. Między obszarem oceanów i 
obszarem lądów zachodzi nieustanny, wieczny związek, utrzymywany dzięki ruchliwości wody.

Zbadajmy to nieustanne krążenie wody w przyrodzie.
Uczeni obliczyli, że niektóre rzeki wlewają w ciągu roku do morza ponad 1000 kilometrów 

sześciennych wody. Skąd mają one tak olbrzymie masy wody i jak mogą je pomieścić? Odpowiedź 
brzmi:   tyle   wody   przepływa   przez   koryta   rzek   w   ciągu   roku,   a   otrzymują   ją   z   opadów 
atmosferycznych.

Skąd się biorą w atmosferze tak olbrzymie masy pary wodnej?
Przypomnijmy sobie, że pod wpływem ciepła słonecznego z oceanu światowego wyparowuje 

rocznie 300 000 km

3

 wody.

300 000 km

3

 wody — to ilość, która mieści się w niewielkim morzu. Lecz 270 000 km

3

 wraca 

w postaci opadów do morza, a 30 000 km

3

  wody uniesionej przez wiatry zasila lądy w postaci 

deszczu, śniegu, gradu, rosy itp. Wzniesienia lądów nie są przecież wszędzie równe i woda jako 
ciecz spływa coraz niżej, a najniższym miejscem jest właśnie poziom morza. Toteż cała ta masa 
wody wraca różnymi drogami z lądów do oceanu światowego.

Jest to olbrzymi mechanizm, prawdziwe „perpetuum mobile”, które zawdzięcza swą energię 

Słońcu.

* Wietrzenie skał nie jest oczywiście jedynym czynnikiem powstawania gleby. Bardzo doniosłą rolę w tworzeniu 

się gleby odgrywają również drobnoustroje i rośliny.

background image

Powietrze znad  morza przesuwa  się na lądy,  a oziębiając się  wydziela  nadmiar  wilgoci  w 

postaci pary wodnej. Para skrapla się tworząc opady, które w końcu  — zależnie od tego, czy są 
śniegiem, gradem czy deszczem — zamieniają się na ziemi w wodę.

Uniesiona znad morza woda posiada dużo energii, która w czasie spływania do miejsc niższych 

wykonuje olbrzymią pracę, podobnie jak kamień uniesiony do góry i opuszczony na ziemię.

Działanie tego wspaniałego mechanizmu o napędzie słonecznym nazywa się krążeniem wody 

w przyrodzie.  Jak w każdym porządnie prowadzonym przedsiębiorstwie możemy i tu obliczyć 
przychód  i  rozchód  —  w  tym  wypadku  ilości  wody lub  ilości  energii,  której  woda  dostarcza; 
możemy nawet zrobić bilans. W tym olbrzymim mechanizmie krążenia wody są pomniejsze kółka, 
które mają swoje własne bilanse wodne, dające się obliczyć.

Jak   wynika   z   tego,   co   powiedzieliśmy,   atmosfera,   powłoka   wodna   i   skorupa   ziemska 

oddziaływają   na   siebie   wzajemnie,   przy  czym   najważniejszym   pośrednikiem   między   nimi   jest 
atmosfera,   która   stale   porywa   wodę   z   oceanu   powietrznego   i   przenosi   ją   na   ląd.   Mechanizm 
działania wody jest także bardzo skomplikowany.

Woda niewidzialna

Jak już mówiliśmy, przeciętny człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, że prawie wszędzie na 

kuli ziemskiej pod powierzchnią lądów istnieją olbrzymie, podziemne masy wód. Odgrywają one 
wielką rolę w kształtowaniu się powierzchni Ziemi i w życiu roślin, a poza tym stanowią główne 
źródło wody, bez której niemożliwa by była gospodarka ludzka.

Mowa tu o wodach gruntowych, które biorą poważny udział w procesie krążenia wody w 

przyrodzie.

Nie wyobrażajmy sobie jednak tych wód w postaci podziemnych rzek, jezior czy potoków. 

Wody gruntowe przeważnie znajdują się w piaskach, żwirach, w szczelinach skalnych itp. Czasami 
są to wody szczelinowe, przyciągane przez cząsteczki skalne. Skała może być tak przesiąknięta 
wodą, że gdy wybijemy w niej otwór pionowy, to po pewnym czasie wypełni go przesączająca się 
woda. Otrzymamy wtedy studnię.

Pochodzenia   wód   gruntowych   łatwo   się   domyślić.   Powstają   właśnie   z   opadów 

atmosferycznych. Toteż poziom ich pod ziemią podnosi się w czasie lat deszczowych, a opada w 
czasie posuchy.

Wody gruntowe spływają podobnie jak wody w rzekach, jest jednak pewna zasadnicza różnica. 

Spływanie to należy raczej nazwać przesączaniem się; szybkość jego jest bardzo mała, wynosi kilka 
metrów na dobę. Ale zdarza się niekiedy, że i podziemne wody płyną w szczelinach skalnych z 
dużą szybkością.

Tam   gdzie   wody   gruntowe   sięgają   powierzchni   Ziemi,   występują   źródła.   Woda   źródlana 

przechodzi przez warstwy ziemi — jak przez filtry.

Tysiącami   dróg   wędrują   wody   pod   ziemią.   Po   drodze   zabierają   z   sobą   sole   mineralne, 

przenikają do korzeni roślin, podnoszą się w łodygach — i gdy dojdą do liści, ruszają znów w drogę 
powietrzną, wyparowują.

Wody te dostarczają wilgoci oazom w pustyni.
Wydobyte przez człowieka na powierzchnię ziemi, wrą w kotłach parowych elektrowni, fabryk, 

parowozów   i   okrętów.   Płyną   rurami   wodociągowymi   i   ulegają   najrozmaitszym   przemianom   w 
wielkich fabrykach chemicznych.

Jeżeli napotkają po drodze koło młyna wodnego lub turbiny elektrowni na rzece — mielą mąkę 

i wprawiają w ruch maszyny.

Dokonują tysięcy najrozmaitszych prac. Bez tych wód nie byłoby życia na Ziemi.
Rzeka w swym górnym biegu, gdzie spadek jest najbardziej gwałtowny, wykonuje największą 

pracę niszczącą. Działanie rzeźbiące wody nazywa się  erozją  (od łacińskiego słowa  erodere  — 
rozmywać, niszczyć, wyżerać).

Na czym polega erozja?

background image

Na  spłukiwaniu  i  ścieraniu.  Woda  bieżąca  spłukuje,   zmywa  to  wszystko,  co przygotowało 

wietrzenie; oprócz tego unosi piasek, żwir i większe kamienie, które ulegają ścieraniu i szlifowaniu, 
a jednocześnie drążą dno doliny rzecznej, nawet gdy zbudowane jest z najtwardszych skał.

Znamy   bardzo   wiele   przykładów   w   Tatrach,   Pieninach   i   Beskidach,   gdzie   niewielkie 

stosunkowo   potoki   górskie   wycinają   głębokie   doliny   w   najtwardszych   skałach.   Każda   dolina 
rzeczna jest wyrzeźbiona przez wodę. Szczególnie piękne i głębokie doliny rzeźbi rzeka Kolorado 
w Ameryce Północnej; doliny takie nazywają się kanionami (czytaj — kenionami).

Dzięki swej sile płynąca woda może odrywać od skał cząstki mineralne i unosić je z sobą. Im 

bardziej   strome   jest   nachylenie   terenu,   tym   większa   jest   ilość   spływającej   na   raz   wody,   tym 
silniejsze   jest   spłukiwanie.   Obserwujemy   to   w   rzekach   górskich.   A   ponieważ   cała   prawie 
powierzchnia lądów pokryta jest gęstą siecią rzeczną (nawet przez pustynie płyną czasem rzeki 
okresowe), w ciągu milionów lat cały ląd ulega procesowi rzeźbienia i obniżenia. Góry zamieniają 
się w pagórki, tak że w końcu krajobraz staje się nizinny.

Niszczycielskie działanie fal morskich

Lądy otoczone są ze wszystkich stron oceanami. Ocean rzadko kiedy jest spokojny. Nawet gdy 

wiatr   ucichnie   zupełnie,   fale   długo   jeszcze   poruszają   masą   wód.   Działalność   wody   morskiej 
zaznacza się silniej dopiero na wybrzeżach stromych. Tu fale biją z niewiarygodną czasami siłą. Na 
przykład na skalistym wybrzeżu szkockim uderzają z siłą 3 ton na powierzchnię 1 m

2

  wybrzeża, 

zimą — z siłą 10 ton, a w czasie silnych sztormów — 30 ton. Podczas silnej burzy fale przesunęły 
tu o 4 metry molo betonowe o ciężarze 800 ton.

Toteż   sile   tej   nie   mogą   oprzeć   się   nawet   najtwardsze   skały.   Stopniowo   ulegają   spękaniu, 

zżarciu, spulchnieniu, a zbudowane z nich brzegi — wykruszeniu.

Proces ten odbywa się powoli.
Czy wiecie, że wybrzeża kanału La Manche, oddzielającego Anglię od Francji, cofają się o 2 

metry na rok? W Kołobrzegu morze posuwa się w głąb lądu rocznie od 0,5 do 1 metra. Pewien 
półwysep we Francji na Oceanie Atlantyckim został skrócony w ciągu 27 lat o 635 metrów.

Już w czasach nowożytnych ludzkość była świadkiem znikania całych wysp, rozmytych przez 

fale.

Jeszcze silniej działają fale morskie tam, gdzie wybrzeże się zapada. Wtedy to morze wdziera 

się głęboko w ląd, zalewa niziny, góry zamieniają się w odosobnione wyspy, które, atakowane przez 
fale ze wszystkich stron, tym łatwiej ulegają zniszczeniu. Gdy ląd taki znów się wyłoni, jest już 
zupełną równiną.

background image

Oczywiście   należy   dodać,   że   odporność   na   działanie   fal   zależy   od   tego,   z   jakich   skał 

zbudowane jest wybrzeże.

Lód także jest narzędziem Słońca

Woda przybierać może postać ciała stałego — lodu. W obiegu wody w przyrodzie rola lodu jest 

dość szczególna.

Na   początku   rozdziału   na   str.   118   mówiliśmy,   że   mechanizm   obiegu   wody   da   się   ująć 

następująco: morze — powietrze — ląd — morze. Należy dodać, że woda wyparowująca z morza 
dokonuje tego obiegu bardzo szybko, 3 razy do roku.

Ale czasami powstają komplikacje. W krajach polarnych lub w wysokich górach para wodna 

opada w postaci śniegu, który nigdy nie topnieje. Czy zatem gromadzi się ciągle? Czy woda w tej 
postaci   całkowicie  „wychodzi   z   obrotu”?   Rzeczywiście   w   okolicach   podbiegunowych   i   na 
szczytach wysokich gór temperatura nawet latem, gdy Słońce grzeje, nie jest nigdy tak wysoka, aby 
masy śniegu mogły stopnieć. Wynikałoby stąd, że grubość powłoki śnieżnej powinna być coraz 
większa, a poziom oceanu musiałby stopniowo opadać.

Jak uczestniczy śnieg w obiegu wody w przyrodzie?
Gromadząc się na przykład w górach doszedłby w ciągu tysięcy lat do olbrzymiej grubości, 

gdyby nie zsuwał się ku dolinom w postaci lawin i lodowców. Pod ciśnieniem warstw górnych 
śnieg osiada, zamienia się w coś pośredniego między śniegiem a lodem. Jest dość plastyczny i 
ulegając prawom ciążenia, tak jak i woda, spływa w dół do miejsc, gdzie jest już cieplej, gdzie 
ulega topnieniu. Woda, która z niego powstała, tworzy liczne potoki, a nawet daje początek rzekom 
(Rodan we Francji i Ren w Niemczech). Tak samo lodowce pokrywające Antarktydę i Grenlandię 
spływają powoli ku morzu, gdzie tworzą góry lodowe.

Musimy objaśnić wyrażenie „lodowce spływają”. Szybkość ich spływania wynosi od 10 do 

kilkuset metrów na rok. Ale przyroda ma do dyspozycji miliony, miliony lat.

Czy lodowce przyczyniają się do niszczenia form powierzchni Ziemi?

Lody polarne

background image

Tak, i to w znacznym stopniu. Woda spływając z gór niszczy skały, zabiera gruz skalny, toczy 

go i  osadza, ale  dzięki swej  płynności  trze raczej  słabo, porywa  przeważnie drobne kamienie. 
Wyjątkowo tylko przy bardzo wielkich powodziach górskich  — siła wody jest tak olbrzymia, że 
potrafi porwać większe głazy.

Ślady działalności lodowca. U góry — bruzdy na skałach, u dołu — „młyny lodowcowe”. Strumienie wody spływające 
do szczelin lodowca obtoczyły zaokrąglając głazy, które swym ruchem wyżłobiły okrągłe zagłębienia w skałach

Lodowiec swym twardym, choć jednocześnie plastycznym  „cielskiem” wywiera na podłoże 

skalne olbrzymie ciśnienie. Porównajmy cyfry: 1 m

3

 śniegu waży 85 kg, 1 m

3

 firnu* — 500—600 

kg,   1   m

3

  lodu   —   960   kg.   Jeżeli   więc   grubość   lodu   w   lodowcu   wynosi   100   m,   to   na   1   m

powierzchni ciśnie około  100 ton. W lodowcach  Grenlandii, których  grubość  wynosi 1000 m, 
ciśnienie na 1 m

2

 wynosi 1000 ton.

Jeżeli uprzytomnimy sobie, że na dnie lodowca skały pękają i kruszeją, że ten olbrzym wlecze 

je z sobą żłobiąc dno jak pilnikiem, zobaczymy, jakiego zniszczenia dokonuje na powierzchni skał, 
jak żłobi doliny w górach, zanim stopnieje i zwróci wodę oceanowi.

Działalność lodowców i lawin stanowi część mechanizmu obiegu wody, który działa w bardzo 

powolnym tempie, ale równie skutecznie, jak inne siły niszczące.

* Śnieg na powierzchni warstwy ulegając wielokrotnemu topnieniu i zamarzaniu tworzy ziarenka lodowe. Jest to 

szreń. Cała warstwa śniegu przemienia się w masę złożoną przeważnie z drobnych bryłek lodu — czyli w firn.

background image

Wiatr

Dowiedzieliśmy się już, jakie to siły nieustannie niszczą i wygładzają powierzchnię lądów. 

Widzieliśmy,   jak   zdradliwe   jest   wietrzenie,   jak   przenika   ono   w   głąb   najtwardszych   skał,   jak 
rozsadza je od wewnętrz. Poznaliśmy, jak żłobi skały woda, a jeszcze skuteczniej lód.

A teraz przekonamy się, że nawet powietrze w postaci wiatru potrafi wespół ze wspomnianymi 

już czynnikami dokonać olbrzymich przemian na powierzchni Ziemi.

Działalność   wiatru   ujawnia   się   wszędzie   na   powierzchni   Ziemi   tam,   gdzie   nie   chroni   jej 

roślinność — na wysokich szczytach, w dolinach rzek, na brzegach jezior i mórz. Ale prawdziwym 
królestwem wiatru na lądzie są pustynie, gdzie powierzchnia Ziemi prawie zupełnie pozbawiona 
jest szaty roślinnej.

Jak już mówiliśmy, wietrzenie skał w pustyniach odbywa się szczególnie intensywnie, toteż 

gromadzą się tam duże ilości luźnego materiału skalnego. Woda przenosi go tylko w dół, natomiast 
wiatr może unosić warstwę rozdrobnioną, taką np. jak pył, do góry i osadzać ją nieraz w miejscach 
wyżej położonych.

Wiatr za pomocą przenoszonego materiału skalnego, zwłaszcza piasku, wywiera silne działanie 

niszczące na powierzchnię skał, w które uderza. Każde ziarenko stanowi maleńki pocisk, którego 
uderzenie odbija od skały jej cząstki pozostawiając drobną bliznę. Drobne odłamki oderwane od 
skały wiatr porywa i unosi. Powierzchnia ulega powolnemu wyżeraniu — silniej w miejscach gdzie 
skała jest miększa, słabiej tam, gdzie jest twardsza.

Jak   okiem   sięgnąć   widać   płaską   powierzchnię   pustyni,   zupełnie   pozbawioną   roślinności, 

pokrytą gdzieniegdzie kamieniami, które oparły się działaniu wietrzenia. Pył i piasek miejscami 
całkowicie wywiany i przeniesiony w inne miejsce, większe kamienie, które rozpadają się na miał, 
także w końcu ulegną wywianiu. Równocześnie milimetr po milimetrze wiatr zwiewa ze skał górne 
warstwy,  obnażając teren, który byłby z czasem pokryty przez produkty wietrzenia, gdyby ich 
wciąż nie zdmuchiwał wiatr.

Wiatr unosi wysoko w powietrze drobne cząstki pyłu w postaci tumanów kurzu; cięższe zaś, 

jak piasek i drobne kamyki — toczy po ziemi. Siła nośna wiatru jest znacznie mniejsza niż wody, 
ale  ponieważ  poruszają  się  duże  masy  powietrza,  skutki  działania  tej   siły,   czyli   zwiewanie  — 
deflacja, są bardzo znaczne.

Deflacja i erozja wodna działają w sposób zupełnie odmienny. Erozja powoduje zmiany w 

dolinach   rzek;   deflacja   natomiast  —   na   całej   powierzchni   owiewanej   przez   wiatr.   Pod   jej 
działaniem znikają całe wyżyny, zostają tylko skały odporniejsze.

Skały bardziej miękkie niszczone są do tego stopnia, że pozostają po nich zagłębienia otoczone 

skałami twardszymi, bardziej odpornymi na działanie wiatru.

Pył wywiany z pustyni przenosi się dalej. Znad Sahary wędruje daleko nad Atlantyk. Czasami 

burza pyłowa zawlecze go do Europy aż po Skandynawię.

Wiatry z pustyń Azji Środkowej przynoszą pył do Rosji środkowej, wydmuchują go z pustyni 

Gobi i osadzają na olbrzymich obszarach granicznych — w górach i na nizinie chińskiej. Z pyłu 
tego powstaje żyzna gleba, zwana lessem, która czyni z niektórych prowincji chińskich prawdziwe 
spichlerze.

*

Poznaliśmy niszczące siły wody i wiatru, które nieprzerwanie działają na powierzchnię skorupy 

ziemskiej dążąc do całkowitego jej wygładzenia.

Wiemy dzisiaj dokładnie, że wiele niebotycznych łańcuchów górskich spotkał już taki los.
Mimo to strzelają jeszcze dziś w niebo wysokie szczyty gór, a 20% powierzchni lądów wznosi 

się powyżej 1000 metrów. Czyż te góry nie ulegną nigdy siłom zniszczenia? Kiedyś to nastąpi, 
możemy nawet obliczyć mniej więcej, w jakim czasie. Ale obok tych sił niszczących działają mniej 
dostrzegalne, ale niemniej potężne siły budujące, które wydźwigają lądy i wypiętrzają góry.

I znów woda i powietrze zaczną swą niszczycielską pracę, walkę z wieloma wyniosłościami. 

background image

Słońce   nie   „znosi”   wystających   na   powierzchni   Ziemi   przeszkód,   lecz   niszczy   je   nieustannie, 
posługując się mechanizmami, które opisaliśmy.

background image

XI. PRZYGODY PROMIENIA, KTÓRY ZGASŁ,

ALE NIE ZGINĄŁ

Biosfera — sieć do chwytania promieni

Jak długo gości promień Słońca na Ziemi? Mimo że się ukrywa i przybiera różne postacie, 

umiemy go znaleźć wszędzie, a czasami zaprząc do roboty.

Umiemy go wykryć w delikatnym, pieszczotliwym powiewie i w potężnym huraganie. Nawet 

nie znając jego właściwej postaci ludzie potrafili zmusić go, by dął im w żagle i obracał skrzydła 
wiatraków. Umiemy go wyłowić w źródle bijącym  spod ziemi, w bystrym  potoku górskim, w 
potężnej   rzece.   Słyszymy  go  nawet   w   ryku   wodospadów   i   huku   fal   bijących   o  strome  skalne 
wybrzeże.

Zanim poznaliśmy tajemnicę promienia słonecznego, zmusiliśmy go, aby za pomocą prądu 

wodnego obracał koła młyńskie, unosił z prądem tratwy i łodzie. Dziś każemy mu obracać wały 
potężnych   turbin   elektrowni   wodnych.   Podziwiamy   go   zarówno   w   pięknej   tęczy,   jak   i   w 
rozżarzonym druciku żarówki. Umiemy zmierzyć moc promienia słonecznego zarówno tam, gdzie 
energia jego ujawnia się z siłą milionów koni mechanicznych — w wodospadzie, jak i tam, gdzie 
jego energia cieplna wynosi tysiączną część kalorii.

A   dokonaliśmy   tego,   ponieważ   znamy   jedno   z   najważniejszych   praw   przyrody,   które 

obowiązuje nie tylko na Ziemi, ale ma charakter powszechny. Prawo to głosi, że energia może 
przybierać rozmaite postacie, ale nigdy nie powstaje z niczego, ani nie ginie bez śladu. Inaczej 
mówiąc, żadna energia nie znika, lecz tylko zmienia się z jednej postaci w inną. Na przykład 
energia cieplna nie może zniknąć, może natomiast zmienić się w energię elektryczną, mechaniczną, 
świetlną itp. I odwrotnie  — energia cieplna nie zjawi się nigdy, jeżeli nie powstanie z energii 
mechanicznej, elektrycznej, świetlnej itp.

Ludzie od dawna już umieli korzystać z energii Słońca, ale w stopniu bardzo niewielkim i 

bardzo nieoszczędnie.

Dzisiaj,   kiedy   poznaliśmy   wiele   praw   rządzących   przyrodą,   umiemy   nie   tylko   wykrywać 

przekształconą energię promieni słonecznych, ale i zmieniać jedną postać energii w inną według 
ścisłych obliczeń, w miarę możności oszczędnie, jak dobry gospodarz.

Ale wracając do naszego tematu — musimy się zastanowić jak długo promień Słońca gości na 

Ziemi i od czego zależy czas trwania tej wizyty.

Poznaliśmy teren jego działania na Ziemi. Terenem tym są trzy kuliste powłoki: powietrzna — 

atmosfera,   wodna   —   hydrosfera   i   twarda   skalna   powłoka  —   skorupa   ziemska,   czyli   litosfera. 
Nazwy te pochodzą od słów greckich:  sphaira  — kula,  atmos — para,  hydor — woda,  lithos — 
kamień.

Zastanówmy się teraz, jaki na każdą z nich wpływ wywierają promienie słoneczne. Gdyby 

wokół Ziemi nie było ani atmosfery, ani hydrosfery, cóż miałby wówczas do roboty promień Słońca 
i jakby Ziemia wtedy wyglądała?

Aby   to   sobie   uprzytomnić,   przenieśmy   się   wyobraźnią   na   Księżyc.   Jest   to   kuliste   ciało 

niebieskie,   pozbawione   atmosfery*   i   hydrosfery.   Już   fotografie   powierzchni   Księżyca,   ostro 
zarysowane na nich kształty i cienie świadczą o jego martwocie.

Jakim   przemianom   ulega   tu   energia   promienia   słonecznego?   Wiemy   już,   że   gdy   promień 

Słońca pada na powierzchnię jakiegoś ciała, częściowo zamienia się w ciepło ogrzewające to ciało. 
Dzień na Księżycu jest długi, trwa pół miesiąca, tak długo trwa też i noc.

Słońce   praży   tu   niemiłosiernie   przez   dwa   tygodnie.   Promienie   dochodzą   do   powierzchni 

Księżyca w zwartym szyku, nie zostają po drodze ani pochłonięte, ani też rozproszone. Skały w

* Patrz jednak przypis na str. 60.

background image

miejscach oświetlonych, silnie nagrzane, rozszerzają się na powierzchni, a że zawierają rozmaite 
składniki, więc w różnych swych częściach rozszerzają się niejednakowo.

W czasie pogodnej nocy, a noce są tu zawsze pogodne, ciepło bez przeszkód wypromieniowuje 

w przestrzeń i skały gwałtownie się oziębiają.

Wyraźne zarysy powierzchni Księżyca świadczą o braku na nim atmosfery

Pod wpływem tych gwałtownych zmian góry szybko niszczeją, pękają, tworzy się dużo gruzu 

skalnego, który stopniowo zamienia się w żwir, a potem w piasek.

Cała praca promienia słonecznego polega tu na rozsadzaniu skał i rozdrabnianiu substancji. W 

ciągu długiego dnia dopływ  ciepła jest duży i choć część jego wypromieniowuje  z powrotem, 
„saldo”  jest  dodatnie. W  ciągu  długiej  nocy  ciepło powierzchni  Księżyca   wypromieniowuje   w 
przestrzeń i powierzchnia nie zasilana nowym dopływem ciepła szybko stygnie.

Wyobraźmy sobie teraz, że promienie Słońca padają na planetę, gdzie jest atmosfera, ale nie ma 

wody. Praca ich komplikuje się. Na skutek nierównomiernego ogrzania (różne nachylenie promieni 
do powierzchni) powietrze ogrzane będzie unosiło się ku górze i spływało ku biegunowi. Dołem 
napłynie od biegunów powietrze zimniejsze, które znów się ogrzeje itd. Powstaną prądy powietrzne 
— wiatry. Niszczenie skał przebiegać będzie szybciej. Wiatry wywieją drobniejsze cząstki gruzu 
skalnego przenosząc je z miejsca na miejsce.  Będą tymi cząstkami bombardować skały, a tym 
samym przyspieszać ich niszczenie. Ilość i różnorodność zjawisk wzrośnie. Energia słoneczna gości 
tu dłużej, krąży dłużej dzięki atmosferze.

A teraz wyobraźmy sobie planetę, która posiada atmosferę i hydrosferę. Tu energia słoneczna 

będzie miała pracy jeszcze więcej. W morzach powstaną prądy, z powierzchni wodnej unosić się 
będzie   para,   która   porwana   przez   wiatry   stworzy   znany   nam   już   obieg   wody.   Ilość   zjawisk 
zachodzących   na   tej   planecie   wzrośnie   niepomiernie.   Ależ   to   tak   jak   na   Ziemi,   powiecie. 
Niezupełnie. Było tak kiedyś i na Ziemi. Ale ponad 2 miliardy lat temu zaczęła powstawać jeszcze 
inna „sfera”, inna „kula”, zwana biosferą, a bios — to po grecku życie.

Powiecie pewnie, że to sztucznie naciągane pojęcie. Co oznacza masa wszystkich rozrzuconych 

„tu i ówdzie” zwierząt i roślin wobec grubej, nie przerwanej powłoki powietrznej i przerywanej tu i 
ówdzie przez lądy powłoki wodnej.

Na pierwszy rzut oka istoty żywe są stosunkowo tak bardzo rozrzucone po powierzchni kuli 

ziemskiej, że ich zagęszczenie — wydaje się — można określić słowami „tu i ówdzie”. A jednak ta 
właśnie sfera jest doskonałą siecią na promienie Słońca. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegamy w 
krajobrazie,   są   objawy  życia,   np.   szata   roślinna.   A   pustynie  —  spytacie   —  a   krainy  polarne? 
Czyżby wyjątek potwierdzał regułę? Istotnie w krajobrazie pustyni piaskowej czy lodowej uderza 

background image

nas właśnie brak oznak życia. Ale to tylko pozory. I tu znajdziemy wszędzie jakieś niedostrzegalne 
na pierwszy rzut oka ślady istot żywych. Tylko w kraterach czynnych wulkanów w okresach ich 
wzmożonej działalności nie ma pewnie żadnych śladów istot żywych.

Zastanówmy się, czy w zastosowaniu do życia słuszne jest powiedzenie, że występuje ono „tu i 

ówdzie”.

Zacznijmy   od   górnej   granicy.   Życie   nie   sięga   wprawdzie   powyżej   troposfery.   Bakterie   i 

zarodniki   pleśni   odnajdujemy   na   wysokości   6   km.   Kondor,   gatunek   sępa   południowo-
-amerykańskiego, może się wznieść do 7 km. Największe zagęszczenie istot żywych w atmosferze 
jest w dolnej, 100-metrowej warstwie przylegającej do Ziemi.

W oceanie życie sięga do największych głębi. Rośliny żyją nawet na głębokości 400 m, a 

zwierzęta — 10 000 m.

W skorupie ziemskiej granicę zasięgu życia stanowi głębokość 3 km. Dotąd bowiem przenikają 

bakterie. Wiemy, że dalej nie pozwala na to wysoka temperatura.

Oczywiście   największe   skupienie   istot   żywych   mamy   na   granicy   atmosfery  i   powierzchni 

Ziemi   oraz   atmosfery   i   hydrosfery.   Jak   wiemy,   wszystkie   trzy   sfery   oddziaływają   na   siebie 
wzajemnie, a najważniejszym pośrednikiem między nimi jest atmosfera.

Ile waży świat istot żywych

Wiemy dzisiaj, że cała masa żywej  substancji  (masa wszystkich istot żywych) waży tylko 

tysiąc razy mniej, niż kamienna skorupa ziemska.

Stare francuskie przysłowie mówi, że porównanie nie jest najlepszą metodą sprawdzania.
Czym jest kawałek kamienia wobec żywego organizmu tej samej wielkości. Przecież organizm 

— to wspaniałe, żywe źródło energii, które w ciągu życia przetwarza i przepuszcza przez siebie 
olbrzymie ilości substancji: powietrza, pokarmu, czasami tysiąckroć więcej, niż sam waży. W ciągu 
70 lat życia człowiek spożywa 1700 razy więcej pokarmu, niż sam waży, a niektóre zwierzęta 
jeszcze więcej.

Wszystkie organizmy razem wprawiają w ruch wcale nie mniejsze masy materii, niż rzeki, 

wiatr, lodowce itd. Na przykład jeden człowiek w ciągu doby przepuszcza przez płuca 10 800 litrów 
powietrza. Olbrzymia ilość energii kryje się w masie żywych organizmów. Energia ta może się w 
teorii nieograniczenie pomnażać kosztem energii słonecznej.

Takimi   specyficznymi   objawami   aktywności   biosfery   jest   np.   rozmnażanie   istot   żywych   i 

rozsiedlanie się ich potomstwa na coraz większych obszarach.

Gdyby z wszystkich nasion jednego dmuchawca i jego potomków wyrastały dojrzałe rośliny, to 

po 10—12 latach porosłyby gęsto całą ziemię. Gdyby całe potomstwo jednej bakterii pozostało przy 
życiu, to po 4 i ½ dniach zapełniłoby wszystkie oceany.

Faktem jest jednak, że takie duże zagęszczenie organizmów często się zdarza, tylko my tego 

nie dostrzegamy. W jednym gramie czarnoziemu żyje około 4 miliardy bakterii. W jednym litrze 
wody   w   niektórych   okolicach   Oceanu   Atlantyckiego   znajduje   się   w   przybliżeniu   ½   miliona 
drobnych   organizmów   roślinnych   i   zwierzęcych.   Na   niejednym   hektarze   gruntu   porośniętego 
roślinami żyje tyle owadów, ile ludzi na całej kuli ziemskiej. Żywe organizmy całej planety ważą 
około 700 miliardów ton.

Musimy tu jednak podkreślić, że świat przyrody żywej istnieje na Ziemi prawie 2 miliardy lat i 

przez ten czas odegrał na powierzchni Ziemi nie mniejszą może rolę niż woda i wiatr.

Przede   wszystkim   żywe   organizmy   zmieniają   rzeźbę   powierzchni   Ziemi,   biorą   udział   w 

tworzeniu się gleby i skał.

Rośliny zarastają jeziora, wypełniają zagłębienia. Koralowce i inne zwierzęta budują potężne 

rafy wapienne, ciągnące się czasami na wiele setek kilometrów.

Wiele skał zalegających olbrzymie obszary zawdzięcza swe pochodzenie zwierzętom. Należy 

tu przede wszystkim wymienić drobniutkie mikroskopijne pierwotniaki; miliardy ich szkieletów 
corocznie opada na dno mórz. Ten sam los spotykać większe zwierzęta  — takie jak mięczaki, 

background image

jeżowce, koralowce itp. Roślinom również zawdzięczamy powstawanie pewnych skał. Wymienimy 
tu choćby potężne pokłady węgla, torfu itd.

Muszelki mikroskopijnych zwierzątek — otwornic, tworzą miejscami grube pokłady skalne na dużych obszarach

Powiększony obraz wapiennego szkieletu koralowców

background image

Potęgę   biosfery   może   zobrazować   następujący   epizod.   W   końcu   ubiegłego   wieku   uczeni 

obserwowali na brzegu Morza Czerwonego wędrówki szarańczy z brzegów Afryki Północnej do 
Arabii. Chmura owadów przelatujących nad morzem zajmowała w ciągu dnia przestrzeń równą 
5967   km

2

.   Ciężar   tej   chmury   owadów   równał   się   ciężarowi   ilości   miedzi,   cynku   i   ołowiu 

wytopionych przez ludzi w ciągu całego XIX w. i wynosił 44 miliony ton.

Mówiliśmy już o tym, co się stanie, gdy promień Słońca padnie na planetę, która ma atmosferę, 

hydrosferę i litosferę.

A teraz zastanówmy się nad losami promienia słonecznego na planecie, której powierzchnia 

pokryta jest roślinami, mchem, trawą, krzewami i drzewami.

Gdy   promień   Słońca   padnie   na   liść,   energia   promienista   zmieni   się   jak   w   przypadkach 

poprzednich na ciepło, część jej  „zniknie” w zagadkowy sposób. Stanie się coś, co pozornie jest 
sprzeczne z prawem zachowania i przekształcenia energii.

Czy może zniknąć? Nie. Może tylko ulec przemianie na inny rodzaj energii. Ale jakiej? To 

długa historia, posłuchajcie.

W poszukiwaniu zaginionego promienia

Historia niejednego wielkiego ludzkiego dzieła biegnie kilkoma jakby strumieniami, które w 

końcu   zlewają   się   w   jedną   rzekę.   Wielkie   odkrycia   często   nie   są   dziełem   jednego   człowieka. 
Korzysta on z doświadczeń wielu poprzedników, którzy pracowali w tej samej dziedzinie lub do 
niej zbliżonej. Na wielkie odkrycia składają się nieraz badania z różnych dziedzin nauki i techniki.

Czasami uczony badając jakiś jeden rodzaj faktów czy zjawisk nie zdaje sobie wcale sprawy, że 

w   przyszłości   prace  jego  i  innych   uczonych   przyczynią  się  do  odkrycia  zupełnie   nowego,  nie 
znanego im jeszcze prawa przyrody.

Gdy Martzy i Newton otrzymali za pomocą pryzmatu sztuczną tęczę na ścianie, nie przyszło im 

do głowy, że ten szklany przedmiot stanie się w przyszłości częścią instrumentu do badania ciał 
niebieskich.

Wykrycie tajemnicy tego, co się dzieje z promieniem Słońca w biosferze, zawdzięczamy wielu 

uczonym z różnych dziedzin.

O czystym i nieczystym powietrzu i o wynalazku wody sodowej

Od dawna wiadomo, że w szczelnie zamkniętym pokoju, w którym przebywa jednocześnie 

wielu ludzi, a poza tym palą się lampy naftowe i świece, oddychanie staje się utrudnione, a płomień 
lampy lub świecy ulega stopniowemu osłabieniu.

Angielski uczony Józef Priestley (1733—1804) mieszkał 

w pobliżu wielkiego browaru. Bywał tam często, ale nie po to, 
aby  pić   piwo.   Interesował   się   gazem,  który  wydzielał   się   z 
kadzi,   gdzie   przygotowywano   napój.   Robił   tam   dziwne 
doświadczenia. Brał drewniane patyki, zapalał je i trzymał w 
pobliżu pęcherzy, które pojawiały się i pękały na powierzchni 
cieczy.   Wkrótce   stwierdził   ponad   wszelką   wątpliwość,   że 
bezbarwny   gaz   wydzielający   się   z   pęcherzyków   posiada 
zdolność   gaszenia   palącego   się   łuczywa.   Nie   ma   przy   tym 
żadnego podmuchu, ale po prostu płomień gaśnie.

Gaz ten był zupełnie podobny do tego, który przed 15 laty 

otrzymał inny badacz — Józef Blacke, w czasie wyprażania w 
ogniu muszli mięczaków.

Józef Priestley (1733—1804)

background image

Priestley zaczął robić doświadczenia w domu na większą skalę, aby otrzymać taką ilość, jaka 

potrzebna mu była do dalszych badań właściwości tego gazu. Próbował rozpuścić go w wodzie. Nie 
było to rzeczą łatwą, część gazu jednak mieszała się z wodą. I oto Priestley uzyskał wreszcie, jak 
sam mówił, „szklankę nader przyjemnego napoju musującego”, który prawie wcale nie różnił się od 
znanej   wtedy,   musującej   wody   mineralnej   selterskiej.   Wtedy   to   wystąpił   on   w   Królewskim 
Towarzystwie Naukowym z odkryciem tego, co dzisiaj nazywamy wodą sodową. Słuchacze okazali 
duże zainteresowanie. Na następnym odczycie, któremu przysłuchiwali się lekarze, poczęstował 
obecnych tym napojem. Znalazł on takie uznanie, że lekarze polecili go lordowi admiralicji jako 
lekarstwo przeciwko chorobie morskiej. Za wynalazek wody sodowej Priestley został nagrodzony 
złotym medalem. Gaz wydzielający się z kadzi w browarze i gaz, który zmieniał wodę w napój 
musujący, nazwany został przez wynalazcę „stałym powietrzem”.

Dziś   wiemy,   że   jest   to   dwutlenek   węgla,   jeden   ze   składników   otaczającej   nas   atmosfery. 

Staramy się aby nie było go za dużo w pobieranym przez nas powietrzu, choć wydzielamy go sami 
w dość dużej ilości przy oddychaniu.

Tajemnica zielonej barwy

Ludzie,   którzy   od   tysięcy   lat   uprawiali   ziemię   i   zasiewali   w   niej   ziarno,   byli   świadkami 

tajemniczego dla nich zjawiska. Widzieli, jak z nasienia wysuwa się kiełek, później wyrasta cały 
zielony pęd, a z czasem na wierzchołku jego tworzy się kłos wypełniony ziarnem. Zastanawiali się 
nieraz,   skąd   bierze   roślina   energię   do   tak   bujnego   rozrostu.   Wiedzieli,   że   sama   uprawa   nie 
wystarczy  i  domyślali  się,   że  bardzo   poważny  udział  bierze   w   tym  Słońce.   Ale  jaki  zachodzi 
związek między wzrostem rośliny, a światłem słonecznym, tego nie umieli sobie wytłumaczyć.

Aby   poznać   tę   tajemnicę,   człowiek   musiał   zdobyć   wiele   wiadomości   z   różnych   dziedzin 

wiedzy. Musiał zbadać właściwości światła, skład chemiczny roślin i źródła pobieranych przez nie 
pokarmów. Musiał wreszcie poznać podstawowe cechy żywej istoty  — aby zrozumieć, na czym 
polega rozrost i rozwój rośliny. W czasie badań uczeni popełniali wiele błędów, zanim doszli do 
istoty rzeczy.

Uczony holenderski van Helmont (1577—1644) dokonał pierwszej próby posługując się przy 

badaniach   przyrodniczych   wagą.   Do   dużej   donicy   glinianej   wsypał   91   kg   wysuszonej   ziemi. 
Później polał ją i wetknął sadzonkę wierzby wagi 2,25 kg. W ciągu pięciu lat podlewał roślinę tylko 
czystą wodą, nie dodając żadnych nawozów i trzymał ją w miejscu oświetlonym. Wierzba wyrosła 
na okazałe drzewko. Ważyła teraz 77 kg, ciężar jej wzrósł zatem w ciągu pięciu lat prawie 34-
-krotnie. Ziemi natomiast ubyło na wadze tylko kilkadziesiąt gramów.

Jaki wniosek wyciągnął stąd uczony? Rozumował tak. Do donicy dolewałem tylko wody, a 

więc jej kosztem wierzba urosła. Roślina wytwarza substancję na budowę swego ciała z wody. 
Zapomniał jednak o innych ważnych czynnikach, które wpłynęły na wzrost hodowanego drzewka.

Uważał za możliwe, że roślina potrafi przerobić wodę na drewno, liście, korę. Nigdy by mu 

jednak nie wpadło na myśl, że w tym wszystkim może brać udział gaz — powietrze, a tym bardziej, 
że światło, które nawet nie jest gazem, może budować ciało roślinne.

O myszach, mięcie i świetle

W   marcu   1775   r.   wspomniany   już   Priestley   przeprowadza   niezwykłe   doświadczenie. 

Poprzedniego dnia wieczorem ustawił kilka pułapek na myszy. Co on zamierza robić z myszami? 
Mają mu one pomóc w wykryciu pewnej tajemnicy.

Następnego ranka stwierdza z zadowoleniem, że w każdej pułapce siedzi zdrowa, ruchliwa, 

zupełnie nieuszkodzona mysz.

Wyjmuje jedną z pułapki i umieszcza pod kloszem. Klosz jest od góry zamknięty, a od dołu 

zanurzony w wodzie, aby powietrze się z niego nie ulotniło. Myszka, aby nie utonęła, znajduje się 

background image

na płytce wystającej z wody.

Priestley siada wygodnie w fotelu i obserwuje zwierzątko. Aby się nie nudzić, przygrywa sobie 

na flecie. Nagle przerywa grę. Zauważył, że mysz zaczyna ujawniać oznaki zmęczenia, staje się 
jakby ospała. Patrzy na zegarek. Po 15 minutach leży już nieruchoma. Priestley podnosi klosz, 
wyciąga ją za ogon, usiłuje jeszcze ratować. Za późno — mysz zdechła.

A więc oddech myszy zatruł powietrze pod kloszem i dlatego zdechła od uduszenia.
Następne doświadczenie przeprowadził z roślinami.
„Wziąłem — pisze Priestley w swoich notatkach — pewną ilość powietrza zatrutego oddechem 

myszy   i   wypełniłem   nim   dwa   jednakowe   naczynia.   Jedną   część   doprowadziłem   do   naczynia 
zanurzonego w wodzie, a do drugiej części, w innym naczyniu — również zanurzonym w wodzie, 
wstawiłem gałązkę mięty. Po ośmiu czy dziesięciu dniach okazało się, że mysz czuje się doskonale 
w naczyniu, w którym rośnie mięta, lecz momentalnie ginie w drugim... W ciągu siedmiu dni, w 
czasie których pęd mięty znajdował się w naczyniu z zepsutym powietrzem, wyrósł on o 3 cale, a 
nawet   puścił   kilka   nowych   pędów.”   Wyglądało   to   tak,   jakby   roślina   odżywiała   się   zepsutym 
powietrzem, czyli dwutlenkiem węgla. Ogłosił to w piśmie naukowym.

Priestley był u progu wielkiego odkrycia, ale nie dostrzegł w przebiegu doświadczenia jednej, 

bodaj że najważniejszej rzeczy.

Doświadczenia   z   myszą   i   miętą   miały   zawsze   jednakowy   przebieg.   Lecz   coraz   głośniej 

odzywały się protesty niedowiarków, którzy podawali w wątpliwość obserwacje Priestleya. Uczony 
postanowił ich przekonać.

Pokaz   doświadczenia   odbył   się   w   porze   wieczornej.   Sala   oświetlona   była   tylko   łojowymi 

świecami. I oto Priestley stwierdził z przerażeniem, że myszka umieszczona w słoju z zepsutym 
powietrzem   i   doniczką   mięty   zdechła   wśród   objawów   uduszenia...   A   więc   coś   tu   było   nie   w 
porządku. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć.

Dopiero   uczony   holenderski   Ingen-Housz   wyjaśnił   przyczynę   niepowodzenia   Priestleya. 

Zapisał on w swej pracy: „Zauważyłem, że roślina oczyszcza powietrze, w którym żyje, nie w ciągu 
kilku lub kilkunastu dni, lecz znacznie szybciej, i że przyczyny tego należy szukać we wpływie, jaki 
wywierają na rośliny promienie słoneczne”.

Tak to biedne myszki i zwykła mięta przyczyniły się do wielkiego odkrycia.
A zatem promień słoneczny umożliwia roślinie oczyszczanie powietrza. To był już poważny 

krok   naprzód,   ale   droga   była   jeszcze   daleka.   Na   czym   właściwie   polega   działanie   promieni 
słonecznych? Wiemy, że potrafią niszczyć skały, wywoływać wiatry, wprawiać w ruch wodę, ale co 
się z nimi dzieje w organizmie rośliny? Dalsze badania były prawdziwą rewelacją.

Największe zasługi położył w tej dziedzinie uczony rosyjski Timiriazjew.

O pewnym ważnym składniku wody sodowej

Dowiedzieliśmy   się,   że   woda   sodowa   zawiera   gaz   nazwany   przez   Priestleya   „stałym 

powietrzem”. Jest to, jak już wiemy, dwutlenek węgla. Rozpuszczamy go umyślnie w dużej ilości i 
wtłaczamy napój do syfonu o grubych szklanych ściankach lub do hermetycznie zakorkowanych 
butelek.

Wystarczy   nacisnąć   kurek   syfonu   lub   otworzyć   butelkę,   a   gaz   z   wody   zacznie   się   tak 

gwałtownie wydzielać, że ciecz się pieni.

Piliście już nieraz gotowaną wodę. Jest ona zdrowa, ale niesmaczna. Natomiast woda źródlana 

ma lepszy smak, zawiera bowiem dwutlenek węgla. Dziwny to gaz  — dodaje wodzie smaku, a 
powietrze   czyni   bardzo   nieprzyjemnym   do   wdychania.   Jeżeli   w   powietrzu   jest   go   zbyt   wiele, 
czujemy objawy zatrucia, i dlatego wietrzymy często pomieszczenia, gdzie przebywa dużo ludzi.

Dwutlenek   węgla   wydzielają   przy   oddychaniu   zarówno   ludzie,   jak   i   zwierzęta.   Gaz   ten 

wydostaje się stale przez kominy kuchen i pieców, w których spalamy węgiel lub drewno.

Ileż dwutlenku wydziela sama Warszawa z jej mieszkańcami, kominami domów i budynków 

fabrycznych!

background image

Wydostaje się on w olbrzymiej ilości z wulkanów. Wydziela się z gleby, gdzie żyją miliardy 

bakterii, z gnijących. szczątków roślinnych i zwierzęcych. A wobec tego, że zwierzęta i rośliny 
istnieją od ponad miliarda lat, a wulkany znacznie dłużej, zdawałoby się, że powinno go być w 
powietrzu coraz więcej. Ale tu czeka nas niespodzianka. Mierzono, ważono  — i okazało się, że 
ilość dwutlenku węgla jest znikoma, bo wynosi 3 litry na 10 000 litrów powietrza. Mimo to jednak 
odgrywa on dużą rolę w rozwoju życia na Ziemi.

Przede wszystkim musimy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego mimo ciągłego dopływu ilość 

jego w powietrzu pozostaje prawie nie zmieniona. Czy istnieje jakiś konsument, który pochłania ten 
nadmiar. Gdzie podziewa się ta masa dwutlenku węgla? Czy rozpuszcza się w wodzie? Częściowo 
tak, trochę pochłania woda morska, ale reszta?

Priestley   dał   nam   już   poniekąd   odpowiedź.   Roślina   oczyszcza   powietrze.   A   więc   rośliny 

zużywają   te   ogromne   ilości   dwutlenku   węgla.   Tak,   to   olbrzymi   konsument.   Z   wyjątkiem 
bezpłodnych pustyń, wszystkie lądy pokryte są roślinnością. A morza? Na pierwszy rzut oka trudno 
się zorientować, ale wiemy, że jest ich tam znacznie więcej niż na lądzie. Olbrzymie ilości.

Właśnie rośliny są tym głównym konsumentem dwutlenku węgla. Do czego im jest potrzebne 

to zanieczyszczone powietrze?

Timiriazjew — pedantyczny uczony z polotem poetyckim

Starożytni Grecy zdawali sobie sprawę ze znaczenia, jakie miało dla ludzi odkrycie ognia. 

Rozumieli doskonale, jak wielkim postępem w rozwoju kultury ludzi pierwotnych było opanowanie 
tego żywiołu.

Grecy ubrali ten fakt w piękną legendę o Prometeuszu. Prometeusz, chcąc ulżyć ciężkiej doli 

ludzi, porwał z nieba ogień i podarował go ludziom. Rozgniewani bogowie przykuli Prometeusza 
do skały na Kaukazie, a orzeł szarpał jego wnętrzności.

Timiriazjew był nie tylko doskonałym uczonym i odkrywcą, miał poza tym dużo poetyckiego 

polotu.   Pragnął,   aby   wiedza   przyrodnicza   nie   zasklepiała   się   w   gabinetach   uczonych.   Potrafił 
dostrzec w dziejach wiedzy i jej zdobyczach wspaniałe osiągnięcia kultury ludzkiej, która powinna 
być uprzystępniona najszerszym masom.

Unowocześnił mit o Prometeuszu, tylko rolę legendarnego 

tytana   przypisał   prawdziwemu   bohaterowi,   zielonemu 
barwikowi roślinnemu, któremu na imię chlorofil.

Jak   się   przekonamy,   bohater   ten   nie   ukradł   wprawdzie 

niebu ognia, potrafił jednak uwięzić promień Słońca i użył go 
do budowy roślin. Roślina przy pomocy Słońca i chlorofilu 
przetwarza wodę, dwutlenek węgla i sole mineralne na tkanki 
swego ciała. Jeżeli jest drzewem, buduje w ten sposób drewno. 
Nie ulega wątpliwości, że pierwsze ognisko rozpalił człowiek 
właśnie z drewna.

Kliment Timiriazjew (1843—1920)

Timiriazjew  był   zawsze  wierny prawdzie  naukowej,   dlatego  też   w  jego   koncepcji  legenda 

nabrała głębszego sensu. Uczony ten zbadał gruntownie właściwości zieleni roślinnej i ustalił fakt 
niezmiernie ważny: dzięki ciałkom zieleni energia słoneczna zmienia się w roślinie w inną energię, 
z której ludzie — nie wiedząc o jej pochodzeniu — korzystali od tysięcy lat. Ostatnio wydobywają 
z głębin ziemi setki milionów ton węgla i ropy naftowej, w których utajone są zapasy tej energii.

W tytule nazwaliśmy Timiriazjewa pedantycznym uczonym z polotem poetyckim. Pochłonięty 

ideą   ostatecznego   rozstrzygnięcia   nurtującego   go   zagadnienia,   zdawał   sobie   sprawę   z   jego 
trudności.

background image

Poprzednicy Timiriazjewa zgadzali się z tym, że roślina pochłania energię słoneczną i buduje 

przy jej pomocy swoje ciało. Ale na pytanie, jak się to właściwie odbywa, odpowiadali, że nie 
można wyjaśnić tajemnicy żywej istoty, gdyż zachodzące w niej procesy nie podlegają prawom 
rządzącym jedynie zjawiskami w przyrodzie martwej.

Uczony   natomiast   uważał,   że   procesy,   które   zachodzą   w   organizmach   żywych   również 

podlegają prawom przyrody, a zatem można je mierzyć przyrządami i dokładnie obliczyć. Procesy 
te   są   trudno   dostrzegalne   i   nieuchwytne,   trzeba   więc   użyć   przyrządów   bardzo   precyzyjnych. 
Timiriazjew budował je sobie sam.

Przede   wszystkim   zajął   się   następującym   zagadnieniem.   Światło   słoneczne   jest   światłem 

złożonym z promieni różnej barwy. Które z nich roślina szczególnie silnie pochłania? Posługując 
się   sztuczną   tęczą,  wytworzoną  za   pomocą  pryzmatu,   stwierdził,   że  zielony liść  przepuszcza  i 
odbija  promienie   zielone,  pochłania   zaś   większą   część   promieni   czerwonych   i   znaczną   część 
promieni niebieskich i fioletowych.

Stwierdził   następnie,   co  najważniejsze,   że  proces  budowania   przez   roślinę  potrzebnych  jej 

składników podlega prawom zachowania energii i da się obliczyć.

Dziś   wiemy,   że   liść   pochłania   75%   padającej   nań   energii   słonecznej,   ale   tylko   1   do   5% 

zużywają ciałka zieleni na pokarm dla rośliny. Reszta idzie na ogrzewanie i na wyparowywanie 
wody z liści, dzięki czemu roślina może pobierać wciąż nowe zapasy wody poprzez korzenie i 
łodygę.

Poza tym Timiriazjew ustalił, że siła światła wzmaga procesy w liściu tylko do pewnych granic. 

Do wytworzenia potrzebnego roślinom pokarmu wystarczy liściom tylko połowa ilości światła, 
które na nie pada w czasie największego nasłonecznienia. Było to odkrycie niezwykłej wagi. A 
więc roślina zużywa pewną ściśle określoną ilość energii słonecznej. W nauce o żywej przyrodzie 
wyjaśniono ostatecznie zagadnienie ilościowych pomiarów zjawisk życiowych. Procesy życiowe 
można badać tak dokładnie, jak każde inne zjawisko przyrodnicze.

Chcąc   uprzystępnić   zdobycze   wiedzy   przyrodniczej   jak   najszerszym   masom   Timiriazjew 

wygłosił dwanaście pięknych wykładów, które ukazały się potem w książce pt. Życie rośliny.*

Każde swe odkrycie, każde zagadnienie przyrodnicze potrafił ująć w piękną formę literacką. 

Przyczyniło   się   to   ogromnie   do   spopularyzowania   wiedzy   przyrodniczej.   Jemu   zawdzięczamy 
wyjaśnienie zagadnień poruszonych w następnych rozdziałach.

Istota o miliardach ust

Nikt ani na chwilę nie będzie się zastanawiał, gdy mu zadamy pytanie, czy zwierzę jest istotą 

żywą? Oczywiście, porusza się, widzi, oddycha, odżywia się, jest wrażliwe na podniety itd.

A roślina? Właściwie tak, rośnie przecież, wykształca liście, nie zmienia jednak miejsca. Jakże 

by się mogło poruszać na przykład drzewo ze swymi „rozczapierzonymi”, rozrosłymi gałęziami i 
bogatym   systemem   korzeniowym.   Właśnie   dzięki   korzeniom   roślina   osadzona   jest   mocno   w 
miejscu i trzeba nielada huraganu, aby ją wyrwał.

Czemu to roślina wysyła na zewnątrz tyle gałęzi, gałązek, pędów  —  obrośniętych płaskimi 

liśćmi różnych kształtów i wielkości?

Dlatego właśnie,  że jest  nieruchoma. A  nieruchoma, bo nie  musi, jak  większość zwierząt, 

szukać   sobie   pożywienia.   Żyje   pośród   substancji   pokarmowych.   Powietrze,   w   którym   roślina 
dosłownie się kąpie, dostarcza jej pokarmu w postaci dwutlenku węgla. Oblewa ją ze wszystkich 
stron   światło   rozproszone.   Roślina   pochłania   energię   świetlną   i   dwutlenek   węgla   swą   zieloną 
powierzchnią — powierzchnią liści. Im więcej liści, im większa ich powierzchnia, tym więcej pada 
na   nie   promieni   Słońca,   tym   więcej   dwutlenku   węgla   roślina   przyswaja.   Powierzchnia   ta   jest 
olbrzymia, gdyż tworzą ją powierzchnie wszystkich liści.

* Polskie wydanie ukazało się w 1950 r. nakładem wydawnictwa „Książka i Wiedza”.

background image

Dolna strona blaszki liściowej

Każdy z nas wie, że liście bywają bardzo różnorodne. Moglibyśmy wyliczyć dziesiątki, a może 

i więcej najrozmaitszych odmian, które różnią się między sobą wielkością, kształtem, wykrojem, 
grubością itd. Mają one jednak  w zasadzie budowę jednakową, gdyż przystosowane są przede 
wszystkim do jednej i tej samej czynności — do wytwarzania podstawowego pokarmu dla rośliny.

Typowy   liść   składa   się   z   zielonej   części   płaskiej,   zwanej   blaszką   liściową,   oraz   ogonka 

liściowego, którym przymocowany jest do łodygi.

W blaszce liściowej widać wyraźnie rozgałęzione jakby żyłki, tworzące tzw. unerwienie liścia. 

Żyłki te przenikają i przeplatają blaszkę liścia. Zarówno ogonek, jak i unerwienie nadają liściowi 
pewną sztywność; najważniejsza ich rola jednak polega na tym, że tworzą doskonale rozgałęzioną 
sieć   komunikacyjną,   która   łączy   najdalsze   zakątki   blaszki   z   ogonkiem.   Liść   połączony   jest 
przewodami rurkowymi z łodygą i korzeniem. Jedne przewody doprowadzają do liścia wodę z 
solami   pobraną   przez   korzenie   z   ziemi,   inne   znów   odprowadzają   z   liścia   do   rośliny   pokarm 
wytworzony przez ciałka zieleni.

Przy pomocy mikroskopu wykryć można znacznie więcej szczegółów budowy. Blaszka liścia 

składa się z kilku warstw komórek. Komórki te, poza plazmą i jądrem, zawierają dużo drobnych 
ciałek zabarwionych na zielono.

Jeżeli cały liść nazwiemy fabryką pokarmu, to ciałka zieleni musielibyśmy nazwać „kotłami”, 

w których pokarm się „warzy”. Oczywiście w tej kuchni nie ma ani ognia, ani pary. Tu, w ciałkach 
zieleni, promień Słońca powoduje przekształcenie się dwutlenku węgla i wody w cukier i skrobię.

W jaki sposób dostaje się do liścia dwutlenek węgla?
Gdy  obejrzymy   przez   mikroskop   skórkę   liścia,   zobaczymy   tam   bardzo   ciekawe   szczegóły 

budowy, które pozwolą nam zrozumieć, jak skomplikowanym i ważnym narządem rośliny jest liść.

W powierzchniowej warstwie liścia, w skórce, komórki ułożone są na ogół bardzo ściśle jedna 

obok   drugiej.   Pośród   nich   dostrzeżemy  niebawem   pary  komórek  o   bardzo   charakterystycznym 
kształcie.   Te   parzyste   komórki   mają   kształt   nasion   fasoli   skierowanych   ku   sobie   stronami 
wklęsłymi,   tak   iż   między   nimi   tworzy   się   szparka.   Jest   ona   bardzo   ważnym   narządem   liścia 
służącym roślinie do wymiany gazów z otoczeniem i nazywa się szparką oddechową.

Kształt   jej   wraz   z   komórkami   szparkowymi   przypomina   nieco   ludzkie   usta   i   wargi. 

Podobieństwo to potęguje jeszcze fakt, że szparkę otwierają i zamykają podobne do warg komórki 
szparkowe, które mogą się wyginać i wtedy poszerzają szparkę lub też odwrotnie, wyprostowują 
się, a wtedy zamykają szparkę. Przez szparki te wchodzi i wychodzi powietrze, przez nie również 
roślina wyparowuje wodę. Ale na tym podobieństwo się kończy.

background image

Szparka oddechowa (aparat szparkowy) w przekroju (znacznie powiększona)

Zamykanie   więc   i   otwieranie   szparek   oddechowych   u 

roślin zależy od dwu czynników — od światła i od ilości wody 
zawartej w liściu. Jeżeli wilgoci w liściu jest dużo, komórki 
szparkowe   pęcznieją   i   wyprężają   się,   szparka   wtedy   się 
zwiększa.   Przy   braku   zaś   wilgoci   komórki   szparkowe 
wiotczeją,   zmniejszają   szparkę   oddechową   lub   nawet   ją 
zamykają.

W   świetle   szparki   oddechowe   u   większości   roślin   są 

otwarte, w ciemności zaś zamknięte.

Szparka oddechowa zamknięta

Jest   to   zupełnie   zrozumiałe:   w   godzinach   największego   oświetlenia   najintensywniej   działa 

fabryka chemiczna w liściu, wtedy niezbędny jest obfity dopływ surowca  —  dwutlenku węgla, 
który wchodzi przez szparki do liścia wraz z powietrzem.

Z   drugiej   jednak   strony   wskutek   silnego 

naświetlenia   wzmaga   się   parowanie,   odwadnianie 
liścia,   co   z   kolei   wywołuje   tendencje   szparek 
oddechowych   do   zamykania   się.   Dlatego   też   do 
normalnych   czynności   życiowych   roślina   musi   mieć 
dużo światła i wody. Spyta ktoś może, dlaczego roślina 
nie   wykształciła   przystosowań,   aby   ograniczyć 
parowanie, jeżeli utrata zbyt dużej ilości wody zagraża 
jej życiu.

Z   jednej   strony   parowanie   jest   dla   rośliny 

niezbędne, gdyż ułatwia ono dopływ do rośliny, a więc 
i do liścia nowych ilości wody z solami mineralnymi z 
ziemi. Niezbędne do życia sole mineralne mogą dostać 
się do rośliny tylko w postaci roztworu w wodzie.

Szparki oddechowe otwarte

Aby jednak w godzinach największego naświetlenia szparki mogły być otwarte dla dostępu 

background image

powietrza   i   aby   woda   nadmiernie   nie   parowała,   powstały   w   roślinach   liczne   przystosowania 
hamujące parowanie.

Szeroko rozwarte szparki oddechowe liści róży herbacianej, 

rośliny pochodzącej z klimatu gorącego i wilgotnego

U   roślin,  których   liście  ułożone   są  poziomo,  najwięcej  szparek 

oddechowych   jest   na   dolnej   stronie   liścia.   Aparaty   szparkowe   na 
dolnej   stronie   liścia   nie   są   bowiem   wystawione   bezpośrednio   na 
działanie promieni słonecznych, mniej się nagrzewają i mniej wody 
przez nie wyparowuje. Para wodna wychodząca ze szparek gromadzi 
się   pod   liściem,   jak   pod   daszkiem,   nasyca   wilgocią   sąsiednią 
warstewkę powietrza i osłabia dalsze parowanie.

Często   dolna   strona   liścia   pokryta 

jest puszkiem, co też osłabia parowanie.

Ciekawe   urządzenie   widzimy   na 

rysunku.   Na   igłach   jodły  znajdujemy  nad   szparkami   oddechowymi 
skupienie   drobnych   ziarenek   wosku,   które   nie   hamując   dostępu 
powietrza do szparki zmniejszają znacznie parowanie.

U roślin, których liście ustawione są bardziej pionowo, szparki 

oddechowe znajdują się po obu stronach liścia.

Rośliny wodne o liściach rozpościerających się na powierzchni 

wody, np. lilia wodna — grzybień mają szparki tylko na górnej stronie 
liścia.   Aby   wyrobić   sobie   należyte   pojęcie,   jak   dużą   może   być 
wymiana gazów przez szparki oddechowe, podajemy trochę liczb.

Przeciętnie   na   1mm

2

  powierzchni   liścia   (w   przybliżeniu 

powierzchnia   główki   od   szpilki)   przypada   od   100   do   300   szparek 
oddechowych. U niektórych roślin nawet 1000.

Jasne plamki na igłach jodły to skupienia ziarenek wosku nad 

szparkami oddechowymi. Ziarenka te zmniejszają parowanie

U klonu zwycz. na 1 mm

2

 dolnej powierzchni liścia — 550 szparek

bzu                          „         „             „              „     — 330      „
słonecznika             „         „             „              „     — 220      „
kapusty                   „         „             „              „     — 300      „

U przystosowanego do życia w suchym środowisku rozchodnika — tylko 20—30 szparek.
Korzystając z mikroskopu możemy obejrzeć w liściu miejsce, do którego prowadzi szparka 

oddechowa (patrz rysunek na str. 135). Pod szparką oddechową znajdujemy w ciele liścia dość dużą 
pustą przestrzeń, zwaną jamą przedechową. Od niej rozgałęziają się liczne nieregularne korytarze 
utworzone przez połączone z wodą wolne przestrzenie między komórkami leżącymi w okolicach 
szparki.

A więc przez szparki oddechowe powietrze z dwutlenkiem węgla ma dostęp do najdalszych 

zakamarków liścia, do każdej jego komórki.

Trudno sobie wyobrazić, jak wielkie masy powietrza przepływają przez szparki oddechowe, 

aby nakarmić roślinę dwutlenkiem węgla. Wiemy przecież, że jest go w powietrzu tylko 3 litry na 
każde 10 000 litrów powietrza. Ponieważ 1 litr dwutlenku węgla waży 1 gram, możemy obliczyć, 
że na 1 kilogram tego gazu przypada 3 250 000 litrów powietrza.

Wyobraźmy sobie teraz, ile powietrza musi przepłynąć przez szparki oddechowe, jeżeli według 

znanego uczonego rosyjskiego Kostyczewa

1 ha lasu (same drzewa) zużywa w ciągu roku 3 000 kg dwutlenku węgla.

background image

1 ha łąki zużywa w ciągu roku 4 500 kg dwutlenku węgla.
1 ha buraków cukrowych zużywa w ciągu roku 34 000 kg dwutlenku węgla.

Z tych olbrzymich ilości dwutlenku węgla i wody roślina wytwarza dla siebie pokarm; tlen jako 

pozostałość   zużytej   wody   zostaje   wydalony   na   zewnątrz.   On   to   wydzielając   się   z   mięty 
podtrzymywał życie myszki pod kloszem.

Tlen odgrywa olbrzymią rolę w życiu istot żywych  — służy im do oddychania. Człowiek w 

czasie wdechu pobiera do płuc powietrze, w skład którego wchodzi prawie 80% azotu, ponad 20% 
tlenu i 0,03% dwutlenku węgla. Wydychamy zaś powietrze zawierające tyle samo azotu, ale tylko 
17% tlenu, a prawie 4% dwutlenku węgla. Podobny wynik daje oddychanie zwierząt.

Gdyby nie ciałka zieleni i działanie promieni słonecznych, ilość dwutlenku węgla w powietrzu 

wzrastałaby w takim stopniu, że stałoby się to bardzo niebezpieczne dla zwierząt i człowieka. Na 
przykład 1 m

2

 powierzchni liści dyni pobiera w ciągu 10 godzin w słońcu tyle dwutlenku węgla, ile 

go człowiek w tym samym czasie wydycha; wydziela zaś tyle tlenu, ile człowiek w tym samym 
czasie wdycha.

Widzimy zatem, że energia słoneczna zużywana jest przez rośliny nie tylko na wytwarzanie 

pokarmu, ale pośrednio reguluje skład powietrza. Umożliwia więc życie zarówno roślinom, jak i 
zwierzętom. Olbrzymie masy gazów płyną przez szparki oddechowe. Aby roślina mogła dokonać 
tak wielkiej przemiany gazowej, liście jej muszą mieć olbrzymią powierzchnię.

Obliczono,   że   wszystkie   liście   roślin   rosnących   na   jednym   hektarze   łąki   w   strefie 

umiarkowanej mają powierzchnię od 22 do 28 hektarów. Gdybyśmy więc te liście zerwali i ułożyli 
jeden obok drugiego, zajęłyby one powierzchnię od 11—14 ha. Liście 1 ha lasu bukowego zajmują 
7,5 ha, białej lucerny — 8,5 ha. Ale to jeszcze nie wszystko. Promienie Słońca pochłaniane są przez 
mikroskopijne   ciałka   zieleni.   Lecz   powierzchnia   ich,   jak   obliczono,   jest   200   razy   większa   od 
powierzchni danego liścia. Gdyby nam się udało wybrać i ułożyć obok siebie wszystkie ciałka 
zieleni jednego stuletniego drzewa, powierzchnia ich zajęłaby 2 ha.

Jak więc ta olbrzymia powierzchnia układa się w przyrodzie? Budowa rośliny jest najlepszym 

rozwiązaniem   tego   zagadnienia.   Rozgałęzienia   pnia   i   mnóstwo   drobnych   stosunkowo   blaszek 
liściowych   to   najlepsze   przystosowanie   do   zajęcia   jak   największej   powierzchni   w   stosunkowo 
niewielkiej przestrzeni.

Ale i to jeszcze nie wszystko. Powietrze dochodzi z łatwością do każdego liścia. A światło? 

Czy w olbrzymim skupieniu liści, np. na drzewie, jedne nie zasłaniają drugich? Ratuje tu częściowo 
sytuację rozproszenie światła słonecznego, padającego na roślinę z wszystkich stron i takie ułożenie 
liści, przy którym wzajemne zasłanianie jest najmniejsze.

Mimo   to   jednak,   niektóre   liście   i   gałęzie   są 

upośledzone.   W   lesie   sosnowym   rośnie   wiele 
drzew,   które   nawzajem   rzucają   na   siebie   cień   z 
boku, i dlatego najwięcej światła dochodzi do nich z 
góry. W miarę wzrostu drzewa wzwyż dolne gałęzie 
są   coraz   mniej   oświetlone,   co   uniemożliwia 
normalną pracę liści. Wówczas takie liście i gałęzie 
obumierają   i   odpadają  —  dolna   część   pnia   jest 
ogołocona.

Sosna znajdująca się w gąszczu rośnie równo i 

wysoko. Inaczej zaś wpływają warunki oświetlenia 
na jej kształty gdy wyrasta samotnie. Dostęp światła 
ułatwiony tu jest ze wszystkich stron. Sosna taka 
jest   niższa,   grubsza,   a   jej   pień   od   samej   prawie 
ziemi pokryty jest gałęziami.

Roślina hodowana w pokoju kieruje swe blaszki liściowe ku światłu (ku oknu)

background image

Roślina w szczelinie skalnej także kieruje się ku światłu

Rośliny   w   ciągu   setek   milionów   lat   swego 

istnienia   na   Ziemi   przystosowały   się   w 
najrozmaitszy   sposób   do   pochłaniania   energii 
słonecznej,   do   zajęcia   jak   najkorzystniejszego 
położenia   w   stosunku   do   padających   promieni 
słonecznych.

Najważniejszym   przystosowaniem   jest   chyba 

wrażliwość na światło. Rośliny reagują ruchem na 
zmiany kierunku i siły padającego na nie światła.

U   niejednego   z   Was   stoją   zapewne   w 

mieszkaniu   na   oknie   rośliny   doniczkowe. 
Przypatrzmy   się,   jak   ułożone   są   ich   liście,   a 
stwierdzimy, że u większości powierzchnia blaszek 
skierowana jest ku światłu. Gdy odwrócimy jedną z 
tych roślin w ten sposób, aby liście skierowane były 
blaszkami   w   głąb   pokoju,   po   pewnym   czasie 
zauważymy, że liście wykręciły blaszki znów ku oknu. Nie wszystkie rośliny na oknie reagują w 
ten  sposób.  Niektóre  nie  ujawniają   żadnej dążności  kierunkowej   ku światłu.  Wystarczy  jednak 
przesunąć je w głąb pokoju, a ustawienie liści w kierunku okna staje się wyraźne. Oczywiście da się 
to stwierdzić z łatwością u wszystkich roślin oświetlonych z jednej tylko strony.

W miejscu otwartym, np. na łące, gdzie światło szczególnie rozproszone pada ze wszystkich 

prawie stron, zjawisko to nie występuje tak wyraźnie.

Wpływ   światła   na   kwiaty   jest   dobrze   znany. 

Każdy   wie,   że   kwiatostan   słonecznika   obraca   się 
zawsze   ku   Słońcu.   Zjawisko   bezpośredniego 
reagowania   na   promienie   słoneczne   spotykamy 
również   u   bardzo   pospolitej   u   nas   rośliny  — 
mniszka   lekarskiego,   zwanego   dmuchawcem. 
Porasta   on   gromadnie   pustkowia,   rowy   itp.   Tam 
gdzie   poprzedniego   dnia   pełno   było   żółtych 
kwiatków,   rankiem   nie   widać   już   żadnego.   Jakby 
poznikały.   Gdy   poszukamy   ich   w   trawie, 
stwierdzimy,   że   są   i   że   ukryły  tylko   swe   barwne 
korony   w   zielonych   koszyczkach   kielichów.   W 
południe   kwiatostany   znów   się   otworzą   i   znów 
zobaczymy mnóstwo kwiecia.

Kwiatostan słonecznika obraca się stale ku Słońcu

Zielony świat

Mówiliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów o błękicie niebios i czerwieni zórz jako o 

dominujących kolorach na niebie. Jeżeli zaś mowa o krajobrazie ziemskim, to przeważającą barwą 
późną wiosną i latem jest tu zieleń.

Rośliny   pokrywają   nieprzerwanym   zielonym   kobiercem   całą   prawie   powierzchnię   lądu; 

background image

wyjątek   stanowią   pustynie.   W   morzach   natomiast  —   do   pewnej   głębokości  —  świat   roślinny 
panuje bardziej niepodzielnie niż na lądzie.

Skąd biorą rośliny swe piękne zabarwienie? Wiemy już, jaka jest tego przyczyna. W zielonych 

częściach roślin wystawionych na światło, tuż pod warstwą zewnętrzną znajdujemy mikroskopijne 
kuleczki lub bryłki ciałek zieleni, które przeświecają przez przejrzyste ścianki komórek.

Spotkamy je we wszystkich niemal roślinach zarówno w krajach tropikalnych, jak i w krajach o 

klimacie   zimnym;   zarówno   w   liściach   olbrzymich   drzew,   jak   i   w   mikroskopijnych   roślinkach 
występujących masowo w oceanach. Znajdujemy je w roślinach wszędzie tam, gdzie dochodzi 
światło słoneczne.

Człowiek   pierwotny   wykorzystywał   jadalne   części   dzikich   roślin   żywiąc   się   owocami, 

nasionami i kłączami, które znajdował  w  pobliżu. W miarę rozwoju wiedzy uczył  się czynnie 
oddziaływać   na   przyrodę   i   zmieniać   ją   na   swój   użytek.   Zaczął   uprawiać   rośliny  dostarczające 
najcenniejszych dla niego produktów, a niszczyć te, które hamowały rozwój roślin pożytecznych.

Człowiek wyzyskał i ulepszył tę jedyną w swoim rodzaju produkcję naturalną, która stanowi 

podstawę jego egzystencji. Z dwutlenku węgla, wody, soli mineralnych i światła słonecznego  — 
czyli z surowców, które same przez się nie mają żadnej specjalnej wartości — rośliny wytwarzają 
niezbędny dla nas pokarm i materiały, które służą do wyrobu odzieży, do budowy domu i mogą też 
być użyte na opał.

Dlaczego   jednak   człowiek   musi   do   tej   tak   ważnej   dla   niego   produkcji   posługiwać   się 

roślinami?

Wiemy przecież, że w fabrykach chemicznych otrzymuje się tak zdumiewające wyroby, jak 

sztuczne smaki roślinne, sztuczne zapachy, barwniki, sztuczne włókna i tysiące innych rzeczy, a 
nawet sztuczne witaminy. Musimy jednak korzystać z „fabryki” roślinnej po prostu dlatego, że nie 
umiemy jeszcze z wody i dwutlenku węgla utworzyć na skalę przemysłową cukru, krochmalu, 
błonnika.

Człowiek   hoduje   dziś  rośliny  na   olbrzymich   obszarach  —   od  równika   do   okolic   bieguna. 

Rozmnożył niebywale rośliny, które w przyrodzie występują stosunkowo rzadko, albo przekształcił 
gruntownie,   tak   że   dziś   są   zupełnie   niepodobne   do   swoich   pierwotnych   postaci;   niektórych 
przodków roślin uprawnych nie ma już dziś wcale na Ziemi. Człowiek zmusił rośliny do zmiany 
ojczyzny.   Kartofel,   kukurydza,   tytoń,   które   pochodzą   z   Ameryki,   przed   jej   odkryciem   były  w 
Europie nie znane.

Człowiek   przekształcił   świat   roślinny,   ale   nie   udało   mu   się   dotychczas   wydrzeć   roślinie 

tajemnicy procesu, który odbywa się w jego oczach. Dlatego też ponad półtora miliarda ludzi 
pracuje   w   rolnictwie   nad   przygotowaniem   dla   roślin   odpowiednich   warunków   do   rozwoju   i 
wydania jak największych plonów.

Pożeracze energii słonecznej

Wiemy   już   w   przybliżeniu,   co   się   dzieje   w   liściach.   Wraz   z   powietrzem   wchłaniają   one 

dwutlenek węgla, a z korzeni przenika do nich woda z solami mineralnymi Pod wpływem światła 
słonecznego w ciałkach zieleni powstaje związek dwutlenku węgla z wodą. Te dwie substancje 
pospolite   i   niepalne,   używane   przez   ludzi   raczej   do   gaszenia   ognia,   zmieniają   się   w   skrobię, 
substancję, którą znamy w postaci mąki, kaszy itp.

Czy skrobia się pali? Tak, czasami powoduje nawet straszliwe wybuchy. Znane są wypadki że 

w dużych młynach unoszący się w powietrzu pył mączny, na skutek zetknięcia się z iskrą czy 
zapalonym   papierosem,   wybuchał,   tj.   spalał   się   gwałtownie,   powodując   zniszczenie   całego 
budynku.

Tej przemiany dwu obojętnych ciał — dwutlenku węgla i wody — na skrobię, czyli ciało palne, 

dokonał promień Słońca i chlorofil.

Do czego służy roślinie skrobia? Roślina odżywia się nią i czerpie z niej energię do rozbudowy, 

do rozrostu. W skrobi bowiem uwięziona jest energia słoneczna.

background image

Substancja ta nie rozpuszcza się w wodzie, a roślina musi odżywiać i łodygę, i korzenie, które 

rosną. W tym celu roślina zamienia skrobię na cukier, który rozpuszczając się w wodzie może 
wędrować po całej roślinie. Dochodzi np. do nasion i tam znów zamienia się w skrobię. W ten sam 
sposób,   z   tych   samych   składników,   co   skrobia,   wytwarza   roślina   cukier   i   budulec   ścianek 
komórkowych — błonnik.

Czy i one zawierają zmienioną energię słoneczną?
Każdy, kto odbywa wiele wycieczek, dużo chodzi, wspina się po górach, wie, jak pomaga mu 

w tym cukier. Po męczącym marszu czy wspinaczce kilka kostek cukru dodaje siły, znika uczucie 
zmęczenia. Jest to jakby zastrzyk nowej energii, i to nie byle jakiej, bo słonecznej.

Błonnik to materiał, z którego roślina wytwarza ścianki swych komórek, a więc rusztowanie 

wzmacniające jej budowę. Błonnik jest głównym składnikiem drewna.

Nikt nie wątpi, że drewno  — to dostawca ciepła idącego od ogniska w polu czy z pieca w 

chacie wiejskiej... A ciepło to jest też energią słoneczną.

Wszystkie   pokarmy   roślinne   zbudowane   przez   roślinę   z   węgla   i   wody   nazywają   się 

węglowodanami.

I jeszcze jeden bardzo ważny szczegół. Mąka, cukier, a szczególnie błonnik mogą leżeć latami 

nie wydzielając zawartej w nich energii. Promień Słońca jest tu uwięziony, zakonserwowany na 
długi czas.

Dlatego też mówimy, że skrobia, cukier, błonnik — to jakby konserwy z promieni słonecznych. 

To samo dotyczy tłuszczów roślinnych, które są dla roślin pokarmem dostarczającym energii.

Otóż roślina wytwarzając węglowodany gromadzi, magazynuje zasoby energii słonecznej.
Dzięki węglowodanom może ona użyć tę energię na tworzenie innych związków chemicznych 

niezbędnych jej do życia.

Węglowodany   i   sole   azotowe   (z   ziemi)   dostarczają   roślinie   składników   niezbędnych   do 

tworzenia nowych żywych komórek.

Dopiero   po   wytworzeniu   węglowodanów   może   nastąpić   w   roślinie   ten   najważniejszy   w 

przyrodzie proces przemiany nieożywionych elementów otrzymanych z zewnątrz, ze środowiska, w 
organiczny składnik żywej komórki  — w białko. Tylko dzięki białku może powstać nowa żywa 
komórka. Tylko dzięki białku uzyskuje roślina możliwość rozbudowy, tzn. wzrostu, zwiększenia 
swej   objętości,   wagi,   różnicowania   swych   narządów,   tj.   wykształcenia   pędów,   liści,   kwiatów, 
owoców, nasion itd.

Całą energię potrzebną do budowy cząsteczek białka, a co za tym idzie, do budowy żywych 

komórek   czerpie   roślina   z   węglowodanów,   ściślej   mówiąc   ze   zmagazynowanej   w   nich 
przekształconej energii słonecznej. Tworzenie się białka kosztem energii słonecznej jest pierwszym 
ogniwem życia.

Prócz roślin są przecież na świecie i zwierzęta. Co podtrzymuje ich życie?
Człowiek wywodzi się ze świata zwierząt. Organizm jego jest w swej budowie zbliżony do 

budowy organizmu wysoko zorganizowanych zwierząt. Najlepiej więc na sobie samych poznamy to 
zagadnienie.

Czym się odżywiamy? Główne nasze pożywienie  — to chleb, kartofle, cukier itd., a więc 

węglowodany. Poza tym spożywamy olej, oliwę, masło, smalec, a więc tłuszcze. Mięso, sery, groch, 
fasola — stanowią pokarmy białkowe.

Są to wszystko produkty roślinne i zwierzęce. Do tych ostatnich zaliczamy przede wszystkim 

mięso, mleko, masło i inne tłuszcze.

Mięso, które zjadamy, pochodzi przeważnie od zwierząt domowych. Żywią się one pokarmem 

roślinnym,   który   po   przetrawieniu   dostarcza   im   węglowodany,   białka   i   tłuszcze.   Zwierzęta 
drapieżne natomiast żywią się zwierzętami trawożernymi.

background image

W   ten   sposób   pokarm   roślinny   podtrzymuje   pośrednio   lub   bezpośrednio   życie   świata 

zwierzęcego.   Energia   słoneczna,   zawarta   w   pokarmach   roślinnych,   podtrzymuje   życie   prawie 
wszystkich istot żyjących, całej biosfery*.

Istoty żywe  — to właściwie pożeracze energii słonecznej. Czytelnik może teraz zdać sobie 

sprawę z tego, jak olbrzymiego postępu dokonała nauka od czasów van Helmonta.

Energia słoneczna w kostkach i w płynie

Co   się   dzieje   z   rośliną   po   śmierci?   Przeważnie   ulega   rozkładowi,   zbutwieniu,   częściowo 

zamienia się w gaz, a między innymi w dwutlenek węgla, który wydobywa się z ziemi, zasilając w 
ten   sposób   swe   zapasy   w   powietrzu.   Rozkładowi   towarzyszy   wydzielanie   się   energii,   którą 
zużywają   na   swe   potrzeby   bakterie,   przyczyniając   się   jednocześnie   do   rozkładu   szczątków 
roślinnych. Ale bywa też inaczej.

Aby   wyjaśnić   powstawanie   węgla   musimy   zacząć   od   torfu.   Torf   tworzy   się   na   ziemiach 

przesiąkniętych   wodą,   które   zarastają   roślinami   bagiennymi.   Obumierające   rośliny   ulegają 
rozkładowi,   ale   niezupełnemu,   gdyż   woda   utrudnia   tu   dostęp   powietrza.   Nasze   torfowiska 
porośnięte są przeważcie drobną roślinnością.

W Ameryce Północnej jest miejscowość zwana „wielkim przeklętym bagnem”. Na powierzchni 

olbrzymich moczarów leżą niezliczone pnie grubych i wysokich drzew, a tysiące innych, obalonych 
przez wiatry, zapadło się w bagno na różnych głębokościach. Torf, który tworzy się tu z gnijących 
korzeni,   liści,   gałęzi   i   nasion,   tworzy  warstwę   grubości   5   m,   która   wzrasta   co  roku   o  2   mm. 
Pokrywa wodna zatrzymuje dostęp powietrza do gnijących szczątków roślin. Cień drzew chroni 
bagno przed słońcem. Olbrzymie pnie po wielu latach ulegają zwęgleniu.

Wiemy, że węgiel drzewny otrzymujemy przez spalanie drewna w stosach przykrytych ziemią, 

która nie dopuszcza powietrza. Powstaje wtedy czarna porowata masa, która świetnie się pali.

Coś podobnego, ale w tempie znacznie wolniejszym, dzieje się z torfem.
Uczeni stwierdzili, na podstawie zachowanych w węglu lub w przykrywających go skałach pni, 

liści i odcisków roślin, że węgiel kamienny powstał z torfu. Przed dwustu — trzystu milionami lat 
klimat był bardzo ciepły i wilgotny. W powietrzu było więcej dwutlenku węgla. Toteż na bardzo 
rozległych bagnach rosły bujniejsze i gęstsze lasy. Tylko drzewa były inne niż dzisiaj. W ciepłym i 
wilgotnym klimacie drzewa rosły bardzo szybko. Zapadając się w bagna, stopniowo zamieniały się 
w torf. Gdy olbrzymie jego warstwy uległy zasypaniu i znalazły się w głębi ziemi, pod wpływem 
wysokiej temperatury i ciśnienia warstw skalnych torf zmienił się w węgiel kamienny.

Powstawały wtedy olbrzymie pokłady tego minerału, liczące miliardy ton.
Nadzwyczaj bujna roślinność, z której utworzył się węgiel, pochłaniała z powietrza dwutlenek 

węgla, przerabiała go na węglowodany, wydzielając przy tym dużo tlenu. W tej to pewnie epoce 
ustalił się skład naszej atmosfery, zawierającej 21% tlenu.

W ziemi zaś z tych roślin powstał węgiel kamienny, który energię swą uzyskał od Słońca przed 

dwustu — trzystu milionami lat.

Dopiero   od   niedawna   człowiek   wydobywa   go   i   zmienia   znów   w   dwutlenek   węgla   przez 

spalanie.   Po   co?   Aby   wyzyskać   ukrytą   energię   słoneczną,   która   podczas   spalania   się   węgla 
zamienia się w energię cieplną.

Czyż nie możemy zatem nazwać węgla energią słoneczną w kostkach?
Przyroda zachowała z dawnych czasów jeszcze inne zapasy energii słonecznej  — w postaci 

cieczy. Cóż to za ciecz? Domyślamy się, że jest to tzw. „czarne złoto”, czyli ropa naftowa.

Na naszych polach terkocą pracowite, mocne traktory. Ciągną one maszyny rolnicze, które 

wykonują rozmaite czynności — orzą, sieją, zbierają plony. Po szosach i ulicach suną samochody

* Tylko nieliczna grupa istot żywych, mianowicie niektóre bakterie, czerpie energię do życia nie z promieni 

słonecznych, lecz z przemiany chemicznej pewnych substancji mineralnych.

background image

osobowe, ciężarowe i autobusy, które bardzo szybko przewożą ludzi i towary. Po niebie z szumem 
pędzi   samolot   odrzutowy   lub   przelatuje   samolot   pasażerski.   „Szybkie   tempo”   to   hasło   naszej 
komunikacji. Do poruszania potężnych silników pozwalających nam osiągać duże szybkości, które 
jeszcze pięćdziesiąt lat temu uważano za fantastyczne, służy nam ropa naftowa i jej przetwory. Dziś 
znajduje   zastosowanie   w   najrozmaitszych   gałęziach   przemysłu.   Ropę   naftową   wydobywamy   z 
ziemi wiercąc otwory, przez które wytryska sama lub też wyciągamy ją przy pomocy pomp. Jakie 
jest pochodzenie tego minerału i skąd się bierze zawarta w nim energia?

O ile pochodzenie węgla nie budzi wątpliwości, gdyż znalezione w nim szczątki roślinne i 

odciski liści czy gałęzi świadczą niezbicie o jego roślinnym pochodzeniu — w ropie nie znaleziono 
żadnych   tego   rodzaju   śladów.   Ostatecznie   przeważa   pogląd,   że   kiedyś   na   dnie   ciepłych   mórz 
rozmnażały się bujnie drobne roślinki wodne i drobne zwierzęta. Umierając masowo opadały na 
dno, tworząc z osadami mineralnymi iły. Szczątki tych organizmów ulegając rozkładowi (nie bez 
udziału bakterii), pod ciśnieniem leżących na nich warstw skalnych zmieniały się w gęstą ciecz, 
zwaną ropą naftową. Ruchy skorupy ziemskiej, jak np. fałdowanie, wyciskały ją z miejsca,  w 
którym powstała, do innych okolic. Pochodzenie roślinne i zwierzęce ropy przekona nas rychło, że i 
w niej zawarta jest energia słoneczna, tylko zmagazynowana w postaci cieczy.

Patrząc na sunący po niebie samolot czy mknący ulicami samochód nie zdajemy sobie sprawy, 

że wprawia je w ruch energia Słońca. Kiedyś przed milionami lat zużyta została na budowę roślinek 
morskich, które służyły za pożywienie niezliczonej ilości zwierzątek morskich.

Ciało człowieka utkane jest przez promienie słoneczne

Dziwnie to brzmi — jak przenośnia poetycka. W wierszach spotykamy często zwrot: „utkany z 

promieni   słońca   lub   księżyca”.   Dotyczy   to   oczywiście   jakiegoś   obrazu   czy   widoku,   czasami 
postaci, widma itp. Ale jak można pomyśleć, że nasze masywne, bo ważące 50—70 kg, ciało 
utkane jest przez promienie Słońca.

Jest tu pewna różnica: utkane z promieni, czy przez promienie Słońca? A to już coś innego.
Spróbujemy tego dowieść. Przyjrzyjmy się noworodkowi. Waży on niewiele ponad 3 kg. Nie 

ma jeszcze zębów, nie potrafi siedzieć ani swobodnie się poruszać. Po pięciu miesiącach dziecko 
waży już 7 kg, a po upływie roku — 10 kg. Zaczyna stawiać pierwsze kroki.

Wiemy, że niemowlę żywi się w pierwszych miesiącach przeważnie mlekiem. I oto kosztem 

tego pokarmu urosło  — część mleka została zużyta na budowę skóry, mięśni, kości, włosów i 
zębów. Później, gdy dziecko dostaje pożywienie bardziej urozmaicone, organizm jego zużywa w 
podobny sposób potrawy mączne, owoce, warzywa, mięso i tłuszcze.

Mówiliśmy, że tylko część mleka zużyta zostaje na rozbudowę organizmu. Część zaś idzie na 

wytworzenie   energii,   która   umożliwia   organizmowi   wykonywanie   czynności   narządów 
wewnętrznych i ruchów całego ciała.

Mleko   jest   właściwie   mieszaniną   białka,   tłuszczu   i   cukru   mlekowego,   a   wytwarza   się   w 

organizmie   ssaka   roślinożernego   ze   spożytej   paszy   zielonej.   Możemy   więc   mleko   uważać   za 
pośredni wytwór światła i chlorofilu. Tak więc energię słoneczną przez pokarm pobiera człowiek od 
zarania   swego   życia  —   i   później,   gdy  ciało   jego   wykonuje   pracę   i   rozbudowuje   się   kosztem 
węglowodanów, tłuszczów i białka. Zarówno do rozbudowy, jak i do pracy wymagana jest energia 
zawarta w pokarmach, a więc energia słoneczna.

Jeżeli odczuwamy głód, potrzebę jedzenia, oznacza to właściwie, że musimy odnowić zapas 

energii, kosztem której wykonujemy pracę fizyczną i umysłową. Nie po to żyjemy aby jeść, ale 
jemy po to, żeby móc żyć.

Całe   nasze   ciało,   które   składa   się   z   substancji   białkowych,   węglowodanów   i   tłuszczów, 

zbudowane jest z tkanek. Jest więc jakby utkane z tworzywa, które powstało przy udziale energii 
słonecznej i kosztem energii, która też jest przekształconą energią słoneczną.

Każda cząsteczka w naszym ciele utworzyła się kiedyś w roślinie, w ciałkach zieleni, które 

ulegały różnym przemianom. A zbudowane zostały pierwotnie przy udziale promieni słonecznych.

background image

Wszystko, co służy człowiekowi za pokarm, udaje się wyprodukować tylko dzięki Słońcu. 

Żadna roślina nie może rosnąć bez światła i ciepła słonecznego, żadne zwierzę nie może żyć bez 
roślin.

Od liścia do człowieka

Aby dokładnie sobie uświadomić rolę energii słonecznej w naszym życiu, musimy zbadać jej 

przemiany we wszystkich etapach. Droga od liścia do człowieka może być krótsza lub dłuższa, 
mniej lub bardziej skomplikowana. W produkcji środków spożywczych jest to łańcuch przemian 
zaczynający się w liściu, a kończący w organizmie ludzkim, w jego mięśniach i innych narządach, a 
nawet mózgu.

Rozpatrzmy kilka takich łańcuchów życia. Pamiętamy o tym, że pokarmy pierwotne — skrobia 

i cukier, tworzą się w liściach. Tu jest początek. Białko i tłuszcze tworzą się ze skrobi lub cukru.

Ludzie rzadko spożywają liście roślin. Chyba że roślina zbiera w nich zapasy, jak to mamy u 

kapusty, sałaty czy szpinaku.

Przeważnie   jednak   bywa   inaczej.   Pokarm   zostaje   wytworzony   w   liściach,   ale   roślina 

przeprowadza go łodygą do miejsc dość oddalonych od liści np. do bulw w kartoflach, do korzeni w 
burakach   cukrowych   lub   do   zalążni   kwiatów   u   zbóż.   Z   zalążni   powstają   później   nasiona, 
zawierające zapas pożywienia w postaci skrobi i białka, który służy za pokarm dla zarodka nowej 
rośliny.

Skrobia   z   nasienia   pszenicy,   żyta,   ryżu,   kukurydzy,   prosa   itp.   jest   podstawą   pożywienia 

człowieka.   I   tu   następują   dalsze   ogniwa   łańcucha.   Nasienie   musi   być   zmielone   w   młynie 
elektrycznym, parowym, motorowym lub wodnym. Wszystkie te urządzenia, jak wiemy, napędzane 
są też przez przekształconą energię słoneczną.

Przewozimy produkty kolejami,  samochodami,   poruszanymi   też  przez  ukrytą   w  węglu   lub 

ropie naftowej energię słoneczną... Widzimy, że ten nieprzerwany łańcuch obejmuje nieraz swym 
zasięgiem olbrzymie odległości i wiele dziedzin życia.

A teraz inny przykład. Ziemniak wytwarza skrobię w liściach, a gromadzi w bulwach. Skrobia 

ta idzie częściowo na pokarm dla ludzi, częściowo na karmę dla zwierząt. W organizmie np. świni 
skrobia zmienia się w tłuszcz, a białko, którego zresztą w bulwie ziemniaczanej jest mało, zostaje 
zużyte na budowę mięśni zwierzęcia.

Do   rozbudowy   młodego   organizmu   ludzkiego   lub   do   uzupełnienia   zużywających   się 

elementów naszego ciała niezbędne jest białko. A  głównym źródłem białka dla człowieka jest 
właśnie mięso zwierząt, nabiał lub rośliny strączkowe.

Gdy spożywamy mięso wołowe, zasilamy swój organizm białkiem i tłuszczem zwierzęcym; 

tłuszcz zwierzęcy dostarcza naszemu organizmowi energii.

Organizm   krowy   przetwarza   jeszcze   znaczną   część   pokarmu   roślinnego   na   mleko. 

Najważniejsze jego składniki to znów białko i tłuszcz. Poza tym mleko dostarcza nam surowca do 
wyrobu masła i różnego rodzaju serów.

Można by tu podać takich przykładów bez liku.
Zatrzymamy się dłużej na jeszcze jednym bardzo ważnym zagadnieniu.
Ludzkość spożywa rocznie ponad 20 milionów ton ryb. Jaki jest początek tego łańcucha życia, 

który dostarcza nam białka i tłuszczu. Przecież w wodzie nie ma roślin takich jak nasze zboża lub 
jarzyny. Morze to królestwo roślin wodnych, których budowa jest znacznie prostsza niż lądowych. 
Przede wszystkim żyją tu olbrzymie ilości mikroskopijnych roślinek — glonów. One to spełniają 
rolę liści na lądzie. Każda z tych roślin (w litrze wody morskiej może ich być do pół miliona) 
zawiera ciałka zieleni. Energia słoneczna sięga w głąb morza do 300 — 400 metrów, tak że światła, 
zwłaszcza bliżej powierzchni, nie brak. Dwutlenku węgla i wody w morzu też jest pod dostatkiem. 
Glony wytwarzają skrobię lub tłuszcz. W wodzie znajdują się również sole azotowe. Roślinka ta 
wytwarza więc ze skrobi i soli azotowych białko.

background image

Łańcuch żywnościowy. Od liścia pszenicy w polu do tkanki człowieka

Od ziemniaka do mięsa

Małe raczki i drobne mięczaki żywią się właśnie glonami morskimi, mają więc dość pokarmu i 

rozwijają się masowo. One z kolei stanowią pokarm dla drobnych ryb, np. śledzi, których w morzu 
jest też dużo. Ryby te są pożerane przez ryby większe, jak np. dorsze, które zostają złowione przez 
człowieka. Zjadając ryby morskie wykorzystujemy powstałe w morzu białko i tłuszcz.

background image

Łańcuch pokarmowy. Glony — raczki — śledzie — dorsz — człowiek

W   każdym  z   naszym  pokarmów pochodzenia   roślinnego  lub   zwierzęcego  możemy śledzić 

etapy  jego   powstawania  —   i   na   początku   znajdziemy  zawsze   energię   słoneczną.   Bez   niej   nie 
mógłby powstać żaden element naszego ciała. Gdziekolwiek znajduje się białko, pochodzi ono z 
połączenia   węglowodanów   i   azotu,   a   powstało   kosztem   zawartej   w   węglowodanach   energii 
słonecznej.

Na zakończenie przytoczymy fragment z książki Timiriazjewa. „Kiedyś, gdzieś — pisał on — 

padł na Ziemię promień Słońca. Nie trafił jednak na jałową glebę, lecz na zielony listek młodego 
pędu pszenicy, lub ściślej mówiąc, na ziarnko chlorofilu. Zetknąwszy się z tym ziarnkiem zgasł, 
przestał być światłem, lecz nie zginął. Został użyty do pracy wewnątrz rośliny, gdzie rozerwał 
związek między atomami węgla i tlenu, połączonymi uprzednio w dwutlenek węgla*. Uwolniony 
węgiel,   łącząc   się   z   wodorem   i   tlenem,   utworzył   skrobię.   Skrobia   ta,   przekształcona   w 
rozpuszczalny cukier, po długich wędrówkach po roślinie została wreszcie odłożona w nasieniu też 
w postaci skrobi lub klejkowiny (białka). W jednej czy innej postaci wszedł węgiel w skład chleba, 
który posłużył nam jako pokarm. Przekształcił się następnie w nasze tkanki. I oto teraz atomy węgla 
dążą w naszym organizmie do ponownego połączenia się z tlenem, rozchodzącym się wraz z krwią 
po wszystkich komórkach naszego ciała. Ukryty w nich w postaci energii chemicznej promień 
Słońca, przybiera znów przy tym postać jawnej siły. Promień ten ogrzewa nas. Wprawia w ruch 
nasze ciało, albo być może w tej właśnie chwili działa w naszym mózgu.” **

Słońce lekarzem

Są takie dni, kiedy ziemia tonie w świetle słonecznym i po niebie płyną piękne białe obłoki. 

Lasy i łąki zielenieją wówczas jaskrawo w promieniach Słońca, a poprzez trawy na łące wyglądają 
barwne korony kwiatów. Nawet w cienistym lesie przedzierają się przez zieloną powałę liści smugi 
słońca, które rzucają jaskrawe plamy świetlne na ziemię, pnie i listowie. Wtedy człowiek czuje się 
szczególnie dobrze i jest w podniosłym nastroju.

Wtedy   to   wszystkie   procesy   życiowe   w   ciele   wzmagają   swe   nasilenie,   następuje   miłe 

odprężenie nerwów, poprawia się wybitnie nastrój.

Gdy natomiast niebo pokryją ciemne chmury, hamujące dostęp promieni słonecznych do ziemi, 

gdy krajobraz traci swą wyrazistość i plastyczność, barwy szarzeją i wszystko przesłonięte jest 
jakby szarą mgłą, wtedy procesy życiowe zostają przytłumione, samopoczucie się pogarsza.

Człowiek   pozbawiony  światła   odczuwa   przygnębienie,   a   długie   przebywanie   w   całkowitej 

ciemności, może nawet u osób nieprzyzwyczajonych do tego wywołać stan chorobowy.

* Trzeba tu zaznaczyć, że najnowsze badania wykazały, iż pod wpływem światła słonecznego rozkłada się nie 

dwutlenek węgla, ale woda. Tlen, który wchodzi w skład wody, zostaje odszczepiony od niej przez ciałka zieleni (w 
świetle) i ulatuje do atmosfery. Odkrycia tego dokonano dwadzieścia kilka lat po śmierci Timiriazjewa.

** Timiriazjew, Życie rośliny. „Książka i Wiedza”, Warszawa 1950.

background image

Promienie Słońca działają na nasz organizm poprzez skórę. W toku ewolucji organizm ludzki 

przystosował się do warunków otoczenia, a więc i skóra przystosowała się dobrze do padających na 
nią   promieni   słonecznych.   Skóra   przepuszcza   promienie   w   różnym   stopniu,   lecz   najgłębiej 
przenikają czerwone i podczerwone. Każdy może się sam o tym przekonać. Wystarczy wieczorem 
lub w zaciemnionym pokoju ująć w dłonie świecącą żarówkę elektryczną. Zobaczymy wtedy, jak 
przeświecają czerwienią nie tylko palce, ale i dłoń.

Niewidzialne promienie podczerwone, w które obfituje światło słoneczne, drażnią zakończenia 

nerwów w skórze i powodują swoiste uczucie ciepła. Przenikają nawet trochę w głąb ciała i zostają 
pochłonięte   przez   tkanki   znajdujące   się   pod   skórą.   Powodują   zatem   szybszy   obieg   krwi   w 
narządach wewnętrznych.

W krajach ciepłych, gdy Słońce jest wysoko na niebie, działanie jego promieni jest bardzo silne 

i dla człowieka nieoswojonego z klimatem może być nawet szkodliwe.

Ale   światło   słoneczne,   jak   wiemy,   prócz   widzialnych   i   podczerwonych   promieni   zawiera 

jeszcze   inne   promienie   niewidzialne,   które   odgrywają   w   życiu   dużą   rolę.   Są   to   promienie 
nadfioletowe. Część ich najbardziej szkodliwa zostaje pochłonięta przez górną warstwę atmosfery 
— warstwę ozonową. Część zaś przenika przez atmosferę i dochodzi do powierzchni Ziemi, a więc 
i do ciała ludzkiego. Nie odczuwamy zupełnie ich działania, ale przenikają dość głęboko do skóry, 
gdzie zostają pochłonięte. Nie sięgają wprawdzie tak głęboko, jak promienie podczerwone, ale 
działanie ich — choć innego rodzaju — jest znacznie silniejsze.

Promienie   nadfioletowe   wywołują   przede   wszystkim   rozszerzenie   naczyń   krwionośnych   i 

silniejsze   przekrwienie   naświetlanych   odcinków   skóry.   Pod   wpływem   tych   promieni   powstaje 
wtedy w komórkach brunatny barwik, który pochłania je i chroni w ten sposób głębiej położone 
narządy przed zbyt silnym i szkodliwym działaniem. Opalamy się wówczas na brązowo. Barwik ten 
jest u Murzynów zupełnie czarny, u Europejczyków — brunatny, u Indian — czerwony, u ludów 
mongolskich — żółty.

Jeżeli   nasłonecznienie   ciała   jest   bardzo   silne,   barwik   wytwarza   się   w   grubszej   warstwie 

komórek.

Ludzie już dawno znali lecznicze działanie promieni słonecznych, nawet gdy nie wiedzieli 

jeszcze o istnieniu promieni nadfioletowych. Szczególnie duże znaczenie lecznicze ma światło w 
górach, gdyż powietrze jest tam rozrzedzone i mniej zanieczyszczone pyłem, przepuszcza więc 
znacznie więcej promieni nadfioletowych.

Więcej tych promieni jest również nad morzem.
Stwierdzono, że promienie nadfioletowe działają pośrednio na cały organizm. Krew odkłada 

pod   skórą   pewną   substancję   tłuszczową,   zwaną   ergosteryną,   która   pod   wpływem   promieni 
nadfioletowych   zamienia   się   w   witaminę   D,   niezbędną   dla   organizmu.   Brak   jej   w   organizmie 
dziecięcym   powoduje   krzywicę.   Przez   szyby   naszych   mieszkań   nie   przenikają   promienie 
nadfioletowe, nawet przy dobrym oświetleniu słonecznym. Ale i na to człowiek znalazł sposób. 
Wynaleziono szkło, które przepuszcza te promienie (tzw. szkło kwarcowe).

W miastach kurz i dym unoszący się w powietrzu pochłania znaczny procent zdrowotnych 

promieni słonecznych. Wzniesienie się na poziom 1000 metrów zwiększa siłę tego promieniowania 
o 15%.

Pamiętajmy   jednak   o   tym,   że   nie   wolno   nadużywać   nawet   leczniczych   promieni. 

Spowodowane  nimi oparzenia są tu najmniejszym  złem, chociaż wywołują  one  często wysoką 
temperaturę. Wrażliwe na słońce osoby mogą ulec udarowi słonecznemu.

Udar słoneczny to zmiany chorobowe w mózgu i rdzeniu, wywołane naświetleniem przez silne 

promienie słoneczne, które padają bezpośrednio na odkrytą głowę i kark. Może przy tym wystąpić 
niebezpieczne zapalenie opon mózgowych. Przyczyną jego nie jest nadmierna temperatura, jakby 
się zdawało, ale właśnie promienie nadfioletowe. Silne nasłonecznienie może również wznowić 
proces chorobowy w zagojonym ognisku gruźliczym.

Z tego wszystkiego, cośmy tu powiedzieli, widać więc, że promienie słoneczne odgrywają 

olbrzymią rolę w  naszym  życiu. Dotyczy to zarówno promieni padających bezpośrednio, jak  i 
rozproszonych. Ich dobroczynny wpływ odczuwają wszystkie istoty żywe, są one niezbędne dla 

background image

normalnego rozwoju i bytowania żywych organizmów.

Naturalne i sztuczne promienie nadfioletowe

Mieszkańcy miast spędzają większą część dnia w pomieszczeniach, gdzie szyby okien nie 

przepuszczają promieni nadfioletowych. Pobyt w otwartej przestrzeni, w słońcu  — chociażby w 
ciągu kilku tygodni w roku — jest dla nich niezbędny.

Słońce pogromcą bakterii

Wpuszczając światło do naszych mieszkań pozbywamy się dużej ilości bakterii. Na wszystkie 

prawie   bakterie   bezpośrednie   światło   słoneczne   działa   mniej   lub   bardziej   ujemnie.   Światło 
rozproszone również hamuje ich rozwój.

Najbardziej   zabójczo   działają   na   bakterie   promienie 

nadfioletowe i fioletowe — i co ciekawsze — tym silniej, im 
więcej   w   powietrzu   jest   tlenu.   Dlatego   też   należy   jak 
najwięcej wietrzyć  w słońcu nasze mieszkania. Powietrze i 
słońce   zabijają   najskuteczniej   szkodliwe   bakterie.   Giną   od 
nich   bakterie   gruźlicy,   cholery,   tyfusu,   dyfterytu   i   wiele 
innych.

Bakteriobójcze działanie promieni słonecznych

background image

Aby się o tym przekonać, dokonano następującego doświadczenia. W naczyniu z żelatyną, w 

którym   bujnie   rozwijały   się   bakterie,   zaklejono   część   żelatyny   literami   wyciętymi   z   czarnego 
papieru. Naczynie wystawiono na słońce. Po 1 — 2 dniach na miejscu, gdzie były litery, pozostały 
bakterie, na pozostałej zaś powierzchni bakterie zginęły (patrz rysunek).

background image

XII. KŁOPOTY Z ENERGIĄ SŁONECZNĄ

Maszyny słoneczne

Zastanawiając się  nad różnymi  sposobami użytkowania energii słonecznej  przez człowieka 

omówimy tu przede wszystkim możliwości bezpośredniego wykorzystania do celów technicznych 
promieni słonecznych, które w takiej obfitości spływają na Ziemię.

Człowiek mimo że  „kąpie się w promieniach Słońca”, wykorzystuje jak dotychczas głównie 

jego  energię  zmagazynowaną  w  ziemi  przed  milionami  lat  w  węglu  lub  ropie  naftowej.  Dwie 
trzecie całej ilości energii użytkowanej przez ludzkość pochodzi z tego źródła. Poza tym budujemy 
kosztowne i skomplikowane instalacje żelazo-betonowe, aby zmusić wodę bieżącą do wytwarzania 
energii elektrycznej.

Dlaczego   nie   wykorzystujemy   energii   promieni   słonecznych   bezpośrednio?   Przecież   to 

olbrzymie źródło gotowej jakby do użytku energii. Powód jest zrozumiały. Energia ta jest bardzo 
rozproszona. Nawet olbrzymia, leniwie płynąca rzeka nie dostarczy energii elektrycznej, dopóki jej 
wód nie spiętrzymy tamą. Przepuszczając duże masy wody przez wąskie wyloty w tamie skupiamy 
na stosunkowo niewielkiej powierzchni jej energię, która wprawia w szybki ruch obrotowy turbiny 
elektrowni wodnej.

A w kotle parowym?
Energia cieplna ze spalonego węgla zostaje tu nagromadzona w postaci energii sprężonej pary, 

zdolnej do wykonania pracy mechanicznej. Ciśnienie pary w kotle jest olbrzymie: na jednostkę 
powierzchni wewnętrznej kotła przypada przekształconej energii cieplnej kilkaset razy więcej niż 
daje   promieniowanie   słoneczne   na   jednostkę   powierzchni   Ziemi,   ogrzewanej   promieniami 
padającymi prostopadle.

Czy można wobec tego tak skupić promienie słoneczne, aby otrzymać ilość energii cieplnej, 

która mogłaby na przykład ogrzać kocioł parowy połączony z maszynami?

Można. Każdy z czytelników nieraz pewnie zapalał drewno lub papier przy pomocy szkła 

powiększającego.   Promienie   Słońca   załamując   się   w   soczewce   skupiają   się   w   jednym   prawie 
punkcie i wytwarzają tyle ciepła, że papier lub drewno zapala się. Oczywiście im soczewka jest 
większa, tym więcej skupia promieni i silniej grzeje. Ale duże szkła są bardzo ciężkie i kosztowne.

Możemy jednak skupiać promienie cieplne za pomocą wklęsłych zwierciadeł, które są znacznie 

lżejsze i łatwiejsze do wykonania.

Promienie   słoneczne   (równoległe)  padając   na  zwierciadło   wklęsłe  odbijają   się  od  niego,  a 

następnie schodzą się w jednym punkcie, zwanym ogniskiem. Jeżeli powierzchnia zwierciadła ma 
np. 80 m

2

, a odbite w nim promienie skupią się na powierzchni ¼ m

2

, dadzą one 320 razy więcej 

ciepła, niż otrzymuje od Słońca wycinek Ziemi o powierzchni ¼ m

2

.

Jeżeli więc umieścimy takie zwierciadło na obrotowej podstawie z mechanizmem zegarowym 

obracającym je zgodnie z ruchem Słońca, tak aby tarcza zwierciadła ustawiona była zawsze w 
miarę możności na wprost Słońca; jeżeli następnie w miejscu największego skupiania się promieni 
słonecznych ustawimy czarny kocioł metalowy z wodą — to pod wpływem ogrzewania wytworzy 
się w nim wysokoprężna para, która może być użyta do poruszania różnych mechanizmów. Będzie 
to zatem prawdziwa maszyna słoneczna.

W wielu krajach a szczególnie w Związku Radzieckim poświęca się zagadnieniu ulepszenia 

maszyn słonecznych dużo uwagi. Uzyskano w nich temperatury do 3500°, co umożliwia topienie 
nie tylko metali, ale i substancji bardzo trudno topliwych.

Maszyny te mają jedną wadę. Zachmurzenie nieba przerywa ich działanie. Ale są przecież 

obszary   o   suchym   klimacie,   gdzie   wskutek   braku   wilgoci   w   powietrzu   jest   najwięcej   dni 
słonecznych w roku. Maszyny słoneczne działają tam najbardziej wydajnie, a co ważniejsze  — 
mogą być użyte do nawadniania. W krainach o klimacie suchym i pustynnym wody gruntowe 
występują   nieraz   w   dużej   ilości,   ale   w   głębokich   pokładach.   Maszyny   słoneczne   będą   zatem 
poruszać   mechaniczne   pompy   wydobywające   wodę   na   powierzchnię   gleby.   Umożliwi   to 

background image

przekształcenie pustyń w żyzne obszary, gdzie kwitnąć będzie uprawa zbóż, bawełny, owoców 
południowych oraz hodowla bydła.

Maszyna słoneczna soczewkowa z XVIII w.

Zwierciadlana maszyna słoneczna

Gdy kraj się zaludni, powstanie zagadnienie konserwacji szybko psujących się w gorącym 

klimacie   produktów   żywnościowych.   Maszyny   słoneczne   umożliwią   uruchomienie   potężnych 
chłodni. Zagadnienie to technicznie jest już rozwiązane.

A oto co pisze radziecki autor, Mogilewski, w swej książce Przygody promienia słonecznego na 

temat możliwości zastosowania maszyn słonecznych w przemyśle.

 

background image

„W   jednej   ze  środkowo   azjatyckich   republik   związkowych   pracuje   „na   pełnych   obrotach”   wielki 

kombinat  włókienniczy.  Wytwarza się tam przepiękne tkaniny z bawełny i jedwabiu. Surowca dla tego 
kombinatu nie trzeba przywozić z daleka  — jest go pod dostatkiem na miejscu. Natomiast węgiel trzeba 
sprowadzać   z   odległości   tysiąca   kilometrów.   Sytuacja   ta   uległa   zmianie,   kiedy  uruchomiono  kotłownie 
słoneczne. Zużycie węgla zmniejszyło się dwukrotnie”.

A oto inny obrazek z tej samej książki.

„Świta. Szybko minęła krótka, letnia noc. Gasną elektryczne światełka w oddziałach kombinatu, ale nie 

milknie hałas  pracy.  Stukają czółenka,  szumią obracające  się na maszynach przędzalniczych wrzeciona, 
bucha   para   w   dziale   barwienia   tkanin.   Spoza   śnieżnych   gór   ukazuje   się   purpurowa   tarcza   słoneczna. 
Operator   przy  pulpicie   rozdzielczym   instalacji   elektrycznej   przesunął   gałki   przełączników  —   i   para   z 
kotłowni opalanej węglem popłynęła rurami do kotłów słonecznych. Słońce oświetliło już potężne wklęsłe 
zwierciadła. Coraz wyżej podnosi się temperatura w kotłach umieszczonych w ogniskach zwierciadeł. Z 
kotłowni parowej do kotłów słonecznych płynie już teraz nie para, ale gorąca woda. W ciągu dwu godzin 
porannych aż do czasu, gdy natężenie promieniowania podnosiło się do punktu kulminacyjnego, na którym 
utrzymuje   się   w   ciągu   dziesięciu   godzin   dnia,   woda  —   ogrzewana   coraz   wolniej   w   stygnącym   kotle 
węglowym — przekształcała się w parę w kotle słonecznym. W ciągu tego czasu paleniska węglowe ostygły, 
a ogrzewane węglem kotły zostały zupełnie wyłączone. Słońce porusza tysiące maszyn w kombinacie w 
ciągu całego długiego letniego dnia. Na dwie godziny przed zachodem palacze zaczną rozpalać węgiel pod 
kotłami parowymi. Maszyny słoneczne przestaną działać aż do następnego ranka”.

Potężna nowoczesna instalacja słoneczna. Widok ogólny

background image

Ta sama instalacja widziana z boku

Spawanie metali w ognisku zwierciadlanej maszyny słonecznej

Na rysunku (str. 151) widzimy najnowocześniejszą  „maszynę słoneczną”;  jest to  instalacja 

doświadczalna.

Potężne zwierciadło wklęsłe zmontowane jest na nieruchomej podstawie. Promienie Słońca 

równolegle padają na nie po uprzednim odbiciu się od olbrzymiego zwierciadła płaskiego, które 
umieszczone jest naprzeciw i składa się z licznych małych tafli zwierciadlanych. Zmieniając ich 
położenie  można  w ciągu dnia  utrzymywać  najsilniejsze  oświetlenie nieruchomego  zwierciadła 
wklęsłego.   W   ten   sposób   potężna   wiązka   promieni   skupionych   przez   zwierciadło   jest   wciąż 
skierowana na kocioł.

Promienie   mogą   też   być   rzucone   na   zwierciadła   wklęsłe   znajdujące   się   w   zamkniętych 

pomieszczeniach, gdzie dokonuje się różnych prób ich zastosowania.

Głód energii

W poprzednich rozdziałach dowiedzieliśmy się, jakie postacie przybiera energia słoneczna na 

Ziemi.

Żyjemy wśród olbrzymich zasobów energii, stale ulatującej w przestrzeń, ale też stale zasilanej 

background image

przez Słońce.

Główną treścią życia człowieka jest działalność produkcyjna. A do wytwarzania produktów 

potrzebna jest energia.

Czy człowiek potrafił opanować ją w całości? Na razie wykorzystuje zaledwie minimalną część 

zasobów energii słonecznej. Składa się na to wiele powodów.

Wiemy,   że   poznanie   i   opanowanie   sił   przyrody   szło   w   parze   z   rozwojem   społeczeństwa. 

Racjonalne   zużycie   ogromu   zasobów   energetycznych   wymaga   pracy   zorganizowanej   według 
jednego obszernego planu, obejmującego całe państwo, a czasami grupy państw, a nawet części 
świata. Na przykład do racjonalnego i równomiernego wykorzystania elektryczności potrzeba sieci 
wysokiego napięcia obejmujących całe kraje.

W ustroju kapitalistycznym wszechstronne wyzyskanie dużych źródeł energii jest niemożliwe. 

Stany Zjednoczone, które posiadają duże zasoby energetyczne, są terenem walki konkurencyjnej 
kilku monopoli elektrycznych.

W   gospodarce   tego   kraju   panują   takie   warunki,   że   nie   można   wykorzystać   racjonalnie 

wszystkich źródeł energii. Kartele jednoczące elektrownie cieplne zwalczają konkurujące z nimi 
kartele   elektrowni   wodnych,   te   znów   uniemożliwiają   za   wszelką   cenę   użytkowanie   do   celów 
pokojowych energii innego rodzaju, np. energii atomowej.

Skupianie promieni słonecznych przez zwierciadło wklęsłe. Na zdjęciu widoczne jest wyraźnie ognisko, w którym 
zbiegają się promienie odbite od zwierciadła. Temperatura w ognisku może być wyższa od 3500°. Można tu spawać 
najbardziej trudnotopliwe metale i stapiać glinę ogniotrwałą

Ludzkość   ma   przed   sobą   olbrzymie   możliwości   ujarzmienia   energii   słonecznej.   Omówimy 

szerzej   to   zagadnienie.   Przedtem   jednak   zastanówmy   się,   w   jaki   sposób   człowiek   doszedł   do 
dzisiejszych sposobów wykorzystywania różnych jej rodzajów.

Dla człowieka pierwotnego głównym źródłem energii służącej do wytwarzania potrzebnych mu 

przedmiotów były jego mięśnie. Z czasem coraz większą rolę zaczęły odgrywać w pracy zwierzęta 
domowe.   Właściwą   rolę   zaczęły   odgrywać   zwierzęta   dopiero   wtedy,   gdy   użyto   je   jako   siłę 
pociągową przy uprawie ziemi i do przewożenia ciężarów.

Gdy człowiek osiągnął już takie formy gospodarki, jak rolnictwo, hodowla bydła, rzemiosło — 

prymitywna technika pozwoliła mu wytwarzać większą ilość produktów, niż sam potrzebował. Np. 

background image

skoro  jeden  człowiek  pracujący na roli mógł  wyprodukować  więcej  żywności,  niż sam zjadał, 
opłacało się więc korzystać z siły roboczej innego człowieka. W starożytności taką siłą roboczą był 
niewolnik. Mięśnie jego stanowiły główne źródło energii przetwarzanej na pracę.

Już   bardzo   dawno   ludzie   nauczyli   się   wykorzystywać   energię   rzek,   które   poruszały   koła 

wodne.   Była   to   jedna   z   pierwszych   maszyn,   której   człowiek   sam  nie   poruszał,   lecz   mógł   nią 
kierować.

W   starożytności   koła   wodne   służyły   do   transportu   wody   ze   zbiorników   do   kanałów 

nawadniających pola. Później zastąpiły one młyny ręczne przy mieleniu ziarna na mąkę. W XVI w. 
służą   już   do   poruszania   młotów   w   warsztatach   metalurgicznych.   W   XVII   w.   silniki   wodne 
poruszały młyny, tartaki, warsztaty tokarskie, wiertła, miechy kowalskie, maszyny włókiennicze; 
stosowano je również w papierniach, w prochowniach i wielu innych warsztatach.

Cechą   charakterystyczną   silników   wodnych   jest   to,   że   ich   energia   mechaniczna   nie 

przekształca się w inny rodzaj energii. Taką samą energię mechaniczną mają koła i sprzężone z nimi 
maszyny warsztatów. A   więc  wszystkie  warsztaty produkcyjne  związane  były z  energią  wody. 
Musiały mieścić się nad rzekami.

Wiatry są także źródłem energii. Lecz mają one jedną niekorzystną właściwość. Nigdy nie 

tworzą wąskich mocnych potoków, jak woda w rzekach; wieją ze wszystkich kierunków i to nie 
stale — na tym polega główna ich wada.

W miarę rozwoju techniki trzeba było ulepszyć pierwotne urządzenia wodne, aby przy ich 

pomocy wprawić w ruch liczne maszyny. Przede wszystkim chodziło o zwiększenie ich mocy, 
budowano więc olbrzymie koła wodne z drewna, co technicznie nie było rzeczą łatwą. Moc tych 
silników wodnych, nawet bardzo dużych, była jednak stosunkowo niewielka.

Ale człowiek chce nie tylko opanować źródło energii, chce również kierować nią w dowolny, 

korzystny dla siebie sposób. Silniki wodne okazały się z czasem zbyt słabe.

W   XVII   w.   fabryki   położone   były   przeważnie   nad   rzekami.   Ograniczało   to,   rzecz   jasna, 

możliwości rozwoju przemysłu zmechanizowanego. Szczególnie uciążliwe było to dla zakładów 
metalurgicznych, gdyż znajdowały się nieraz daleko od kopalni rudy i lasów (wtedy wytapiano 
żelazo za pomocą węgla drzewnego).

Rosjanin   Połzunow   uniezależnił   maszynę   od   napędu   wodnego,   zastępując   go   ogniem. 

Zbudował on w 1766 r. pierwszą maszynę parową, jednak wynalazek jego nie znalazł w ówczesnej 
Rosji szerszego zastosowania. Dopiero Anglik Watt w 21 lat później zbudował maszynę parową, 
która znalazła szerokie zastosowanie w przemyśle.

Przewaga maszyn parowych nad silnikami wodnymi i silnikami poruszanymi wiatrem polegała 

na większej niezależności od naturalnych źródeł energii, na większej ich mocy. Mogły wykorzystać 
duże zapasy energii zawartej w węglu kamiennym i drzewie, nadawały się więc do pracy wszędzie 
tam, gdzie łatwo było uzyskać takie paliwo.

Maszyna parowa była pierwszą maszyną, która przekształciła energię cieplną w mechaniczną. 

Było to pierwsze zastosowanie ognia jako źródła energii dla maszyn. Ludzie nie znali jeszcze 
wówczas prawa zachowania energii.

Dla racjonalnej eksploatacji maszyny parowej należało zużyć pewną ilość energii zawartej w 

paliwie, aby otrzymać odpowiednią ilość energii mechanicznej, wytwarzanej przez maszynę. Wtedy 
ustalono, że jednostką miary mocy jest koń mechaniczny (koń parowy).

Wynalezienie maszyny parowej uzbroiło człowieka w duże zasoby energii ukrytej od milionów 

lat w węglu kamiennym, a poza tym ułatwiło ujarzmienie innych sił przyrody.

Wiemy już, na czym polega ujarzmienie energii. Człowiek ujmuje ją w karby i zmusza do 

wykonywania pracy, w tempie przez niego pożądanym i regulowanym.

Para, która rozsadza kocioł, tracąc całą swą energię w ciągu ułamka sekundy, działa w sposób 

dla człowieka niepożądany, wyrządza mu tylko szkodę. Gdy rozpręża się powoli i zbyt długo, też 
nie przynosi korzyści; nie wprawi bowiem w ruch sprzężonego z kotłem silnika parowego.

Para ujarzmiona powinna dawać ściśle tyle energii na sekundę, ile człowiekowi w danej chwili 

potrzeba. To samo dotyczy zresztą każdego źródła energii.

Mimo że moc wszystkich na Ziemi silników jest w dobie obecnej olbrzymia i zużywają one 

background image

wielkie ilości paliwa, mamy dziś jeszcze niezliczone zapasy energii w węglu i ropie. Paliwa te mają 
olbrzymią przewagę nad innymi źródłami energii, a więc nad wodą i wiatrem, gdyż mogą być 
wykorzystane   w   dowolnym   miejscu   i   dowolnym   czasie.   Węgiel   można   wszędzie   dowieźć,   a 
niewielka stosunkowo ilość wody na parę też się wszędzie znajdzie.

Ale   i   silnik   parowy  nie   mógł   sprostać   coraz   to  większym   wymaganiom  rozwijającego   się 

przemysłu. Dopóki maszyna parowa wprawia w ruch parowóz lub statek parowy, dopóki daje napęd 
jednemu dźwigowi, jednej maszynie, wszystko jest w porządku. Łatwo jest przekazać moc silnika 
parowego śrubie okrętowej, kołom parowozu, jednej lub kilku obrabiarkom.

Z czasem jednak fabryki rozrastały się, maszyn wciąż przybywało. Moc maszyny parowej 

można rozdrobnić nawet na tysiąc części i każdą z nich doprowadzić do odpowiednich urządzeń. 
Ale   maszyna   parowa   wytwarza   tylko   energię   mechaniczną,   a   ten   rodzaj   energii   może   być 
przekazany tylko mechanicznie. W dużej fabryce stwarza to już trudności, gdyż trzeba stosować 
tysiące   kół,   pasów   transmisyjnych   itd.   Lecz   jak   tu   dostarczać   energii   małym   zakładom, 
rozrzuconym w dużej odległości od głównego silnika? A cóż dopiero mówić o chałupnictwie, które 
wymaga bardzo rozprzestrzenionej sieci produkcyjnej.

A   więc   maszyna   parowa   nie   mogła   zmechanizować   produkcji   na   większych   obszarach. 

Przyczyniła się ogromnie do rozwoju wielkiego przemysłu i żeglugi. Ale w końcu musiała ulec 
maszynie elektrycznej.

Jednocześnie   wprowadzono   ulepszenia   do  silników  parowych   i   motorów.   Powstała   turbina 

parowa   i   silnik   spalinowy,   który   dokonał   przewrotu   technicznego   w   transporcie   lądowym   i 
zapoczątkował komunikację lotniczą. Bez niego nie byłoby samochodów i samolotów. Powstał 
wreszcie   silnik   odrzutowy,   który   jeszcze   bardziej   unowocześnił   lotnictwo  —   a   być   może   w 
niedalekiej przyszłości umożliwi nam podróż na Księżyc i najbliższe planety.

Ale wróćmy jeszcze do maszyn parowych. Przed około pięćdziesięciu laty w dużej fabryce 

rzucały się w oczy przede wszystkim nie same maszyny, ale mechanizmy, które wprawiały je w 
ruch.

Każda z maszyn połączona była szerokim rzemiennym pasem transmisyjnym z dużym wałem, 

który ciągnął się wzdłuż całego oddziału fabrycznego.

Wprawiał on w ruch wszystkie maszyny. Sam jednak żadnej pożytecznej pracy nie wykonywał, 

przekazywał tylko energię od silnika parowego do maszyn roboczych. Był jakby pośrednikiem i to 
dość kosztownym. Na obracanie samego wału zużywano dużo energii. Gdy stawała jedna maszyna 
lub więcej, wał obracał się dalej. Pasy transmisyjne często spadały — zagrażając bezpieczeństwu 
pracy.

Od tych wałów i transmisji uwolniła nas właśnie elektryczność. Silnik parowy zmusza do pracy 

generator elektryczny, który wytwarza energię elektryczną, doprowadzaną przewodami do maszyn. 
Można je uruchomić lub zatrzymać niezależnie od innych. Jeden potężny generator obsługuje wiele 
oddziałów i maszyn,  czasami kilka fabryk, a  nawet całe miasto. Wówczas  porusza  go już nie 
zwykły silnik parowy, ale turbina parowa czy też silnik spalinowy o bardzo dużej mocy. Takie 
silniki wytwarzają duże ilości energii elektrycznej, ale też pochłaniają mnóstwo paliwa. Wprawdzie 
transport węgla pochłania wiele czasu i energii, a duże fabryki tkackie nie zawsze znajdują się w 
pobliżu kopalni, ale to wcale nie jest potrzebne. Elektrownię można budować tam, gdzie wydobywa 
się węgiel lub ropę. Za pomocą przekazywanej po przewodach energii elektrycznej obsłuży ona 
nawet sto dużych fabryk.

Podobnie jak para uniezależniła fabryki od wody  —  tak prąd elektryczny uniezależnił je od 

paliwa. A co dziwniejsze, przywrócono honor silnikom wodnym. Technika posunęła się naprzód 
milowymi krokami  — i stare koło wodne przekształciło się w potężną turbinę wodną. Turbinę 
połączono z generatorem. Powstała elektrownia wodna.

Siła spływającej wody, zwana w przenośni białym węglem, wytwarza prąd elektryczny, który 

pędzi przewodami wysokiego napięcia do odległych fabryk i warsztatów.

Elektryczność   wprawia   w   ruch   maszyny,   koleje,   tramwaje,   trolejbusy,   powleka   srebrem   i 

niklem przedmioty żelazne, mosiężne, wytapia z rudy glin, magnez, służy do rafinowania miedzi, 
do wytwarzania nawozów sztucznych itd. Wędruje do warsztatów i fabryk, do domów w mieście i 

background image

na   wsi,   gdzie   rozżarza   druciki   żarówek   (na   cele   oświetleniowe   zużywa   się   20%   całej   energii 
elektrycznej na świecie); gotuje pokarmy na kuchniach elektrycznych, odkurza meble, odzywa się 
w głośnikach radiowych, konserwuje żywność w lodówce — służy nam niemal na każdym kroku.

Biały węgiel

Teraz  czytelnik  już nie  będzie pytał,  co elektryczność  ma wspólnego ze  Słońcem. Istotnie 

żyjemy pośród olbrzymich zasobów energii słonecznej w różnych postaciach. Wykorzystujemy je 
na razie jednak w tak niewielkim stopniu, że wciąż aktualne jest zagadnienie „głodu energii”.

Ten krótki szkic historyczny pokazał nam stopniowe, lecz skuteczne ujarzmianie sił przyrody, a 

jednocześnie trudności techniczne w użytkowaniu tych źródeł energii.

Podróż w jutro

Nie chcąc nudzić czytelnika dalszymi wywodami na temat możliwości wykorzystania energii 

słonecznej, podaję wstęp i fragment pierwszego rozdziału książki radzieckiego autora Dmitriewa pt. 
Podróż w krainę jutra.

Wstęp

z którego czytelnik dowiaduje się o trasie swojej podróży

Mój przyjacielu!
Żyjemy w niezwykłych czasach — w epoce wielkich czynów, w epoce marszu naszego społeczeństwa 

ku komunizmowi.

Ten piękny okres jest pełen twórczego romantyzmu, pełen wielkich marzeń. Patrzymy z ufnością w 

background image

przyszłość. Wiemy, że przyszłość należy do nas. Oddajmy się więc marzeniom, mój przyjacielu! Pomknijmy 
naprzód na skrzydłach śmiałej fantazji.

„Fantazja   jest   najbardziej   cenną   jakością...”   jak   powiedział   przed   przeszło   trzydziestu   laty   Lenin. 

Związek   Radziecki   był   wówczas   w   przededniu   olbrzymich   prac   związanych   z   socjalistycznym 
budownictwem. Marzyliśmy wtedy o obecnych czasach tak, jak teraz myślimy o przyszłości.

Wielu ludzi uważało wtedy nasze marzenia za nieziszczalne.
W tych latach do Rosji, gdzie dotkliwie odczuwano jeszcze skutki głodu i nędzy, przyjechał z Anglii 

znakomity pisarz-fantasta, którego dzieła znane są na całym świecie. Przyjął go Lenin.

Anglik długo stał nad mapą Rosji, porysowaną kółkami i liniami planu przyszłej elektryfikacji, i ze 

wzruszeniem słuchał opowiadania Lenina. Za oknami szalała północna zima. Na upstrzoną znakami mapę 
padało przyćmione światło. Ze słów opowiadającego zarysowywała się jasno przyszłość Rosji.

Wódz rewolucji widział swym przenikliwym wzrokiem najbliższe, ciężkie lata. Pisarz był olśniony 

śmiałymi zamierzeniami bolszewików, lecz nie wierzył w możliwość ich urzeczywistnienia.

Minęły   lata...   Naród   radziecki   zrealizował   plany   Lenina.   Słynny   plan   Goelro**   był   nie   tylko   w 

oznaczonym terminie wykonany, ale znacznie przekroczony.

Realne, uporczywe marzenia bolszewików, które nie mieściły się w granicach fantazji zagranicznego 

pisarza, stały się rzeczywistością.

Przyjacielu, jesteś młody, odważny i interesuje cię wiele rzeczy. Wiem, że lubisz podróżować, lubisz 

badać życie, świat...

Pójdź ze mną! Wyruszymy w niezwykłą podróż — podróż da krainy jutra.
Jutrzejszy  dzień   jest   piękny,   lecz   trudny  do   ogarnięcia   myślą.   Jestem   inżynierem,  poprowadzę   cię 

szlakiem techniki. Pokażę ci zaledwie cząstkę naszej pięknej przyszłości — technikę dnia jutrzejszego.

Komunizm przewiduje jak najszersze zaspokojenie potrzeb człowieka, nauka i technika muszą zatem 

osiągnąć niezwykle wysoki poziom.

Naczelnym zagadnieniem będzie tu możliwie najwyższa wydajność pracy. W tym celu zastosuje się na 

szeroką   skalę   mechanizację   wszelkich   procesów   wytwórczych,   wymagających   dużego   nakładu   pracy 
ludzkiej. Ludzie będą tylko dysponować i kierować maszynami, aparatami i urządzeniami. Człowieka epoki 
komunizmu   cechować   będzie   wysoka   kultura,   gruntowne   wykształcenie   i   duża   wiedza,   co   umożliwi 
jednostce harmonijny i wszechstronny rozwój.

Na   równi   z   mechanizacją   rozpowszechni   się   automatyzacja   produkcji.   W   większości   procesów 

produkcyjnych   nie   będzie   potrzebny   bezpośredni   udział   człowieka.   Ogromna   liczba   precyzyjnych 
przyrządów i aparatów będzie kontrolowała pracę obrabiarek w całkowicie zautomatyzowanych fabrykach, 
kierując   całym   przebiegiem   produkcji   Człowiek   będzie   tylko   naczelnym   kontrolerem   tego   świata 
„rozumnych” maszyn.

Mechanizacja i automatyzacja zostaną zastosowane nie tylko w przemyśle, ale również w rolnictwie. 

Poziom urządzeń technicznych w rejonach rolniczych podniesie się do poziomu miast.

Rozwiązanie tych olbrzymich zamierzeń wymagać będzie przede wszystkim zbudowania potężnej bazy 

energetycznej.   Obrabiarki,   zautomatyzowane   działy   fabryczne   i   całe   zakłady   przemysłowe,   kombinaty 
metalurgiczne i chemiczne — wszystko to wymaga energii.

W   ustroju   komunistycznym   olbrzymie   jej   ilości   będą   wytwarzane   w   rozmaitych   centralach 

energetycznych, a następnie przekazywane w dowolnych kierunkach w postaci energii elektrycznej. Ogólną 
sieć energetyczną zasilać będą elektrownie wodne i cieplne, elektrownie o paliwie atomowym i morskie oraz 
elektryczno-wiatrakowe.

Strumienie  energii   posłusznej   rozkazom  człowieka   będą   przepływały  nad   całym   krajem!  Można   ją 

będzie dowolnie przekształcać na siłę, światło, ciepło i za pomocą niej tworzyć nowe substancje.

Rozwijający   się   przemysł   epoki   komunizmu   będzie   wymagał   coraz   więcej   metalu,   surowców, 

materiałów, aby hojnie zaopatrzyć ludność ogromnego kraju.

Na   równi   ze   stalą   i   żelazem,   których   proces   otrzymywania   ulegnie   poważnym   zmianom,   szerokie 

zastosowanie   znajdą   metale   lekkie,   jak   glin,   magnez,   beryl,   a   także   wiele   tzw.   metali   rzadkich.   Do 
najrozmaitszych wyrobów posłużą nam również stworzone przez geniusz ludzki, a nie istniejące w naturze 
materiały — masy plastyczne. Przezroczyste jak szkło, twarde jak stal, elastyczne jak guma, lekkie jak korek 
— znajdą zastosowanie w najrozmaitszych dziedzinach techniki. Obok produkcji materiałów syntetycznych, 
włókna, paliwa, mas  plastycznych, powstaną w przemyśle  nowe działy chemiczne, obsługujące  wysoce

* Autor ma tu na myśli H. Wellsa.
** Goelro (skrót wyrazów rosyjskich) Państwowa Komisja Elektryfikacji Rosji.

background image

rozwinięte w społeczeństwie komunistycznym rolnictwo.

To wreszcie, co obecnie nazywamy nową techniką — silniki odrzutowe, radiolokacja, telewizja itd. — 

stanie się w naszym życiu zjawiskiem codziennym i będzie wyłaniać wciąż coraz to nowe zagadnienia, 
obecnie często nam jeszcze nie znane.

Energia   ruchu   odrzutowego   znajdzie   zastosowanie   nie   tylko   w   lotnictwie,   ale   także   w   nawigacji 

kosmicznej — w podróżach międzyplanetarnych. Radiolokacja — ta cudowna zdolność widzenia za pomocą 
fal radiowych — będzie jeszcze szerzej stosowania.

Telewizja  —   przekazywanie   obrazów   ruchomych   na   dalekie   odległości   za   pomocą   fal 

elektromagnetycznych  —   stanie   się   kolorowa,   nie   ograniczona   wymiarami   ekranu   ani   zasięgiem   stacji 
nadawczych.

Nasza fantastyczna podróż będzie marzeniem, lecz marzeniem realnym, nie oderwanym od życia  — 

opiera   się   bowiem  na   tym,   co   już   dziś   istnieje,   co   stworzyła  nauka   i   technika   Związku   Radzieckiego. 
Marzenie to będzie rozwinięciem zagadnień, nad którymi już dzisiaj pracują inżynierowie i uczeni.

Fragment rozdziału, w którym czytelnik poznaje „różnokolorowy węgiel”.

„Zbliżyliśmy   się   do   drzwi  —   same   rozwarły   się   przed   nami.   Po   przebyciu   niewielkiego,   jasno 

oświetlonego korytarza znaleźliśmy się w kabinie obszernego dźwigu, który nas zawiózł na górę.

Wyszedłem   z   dźwigu   i   stanąłem   olśniony.   Staliśmy   pośrodku   olbrzymiej,   okrągłej   sali,   pokrytej 

przezroczystą kopułą, która przepuszczała promienie Słońca skrząc się i mieniąc nad naszymi głowami jak 
tęczowa bańka mydlana niezwykłych rozmiarów. Cylindryczne ściany pokoju zbudowane były z jasnych 
płaszczyzn; połyskiwały na nich różnokolorowe krążki, kwadraty, linie, migotały malutkie światełka.

Schemat mnemotechniczny *  — pomyślałem.  — Ale co za skala!... Ile stacji!... Zbrakło mi tchu z 

podziwu. Oparłem się o poręcze i spojrzałem w dół.

Na dole pod moimi nogami rozpościerała się olbrzymia mapa naszego kraju. Widziałem miasta 

i rzeki, przezroczystą głębię mórz i oceanów. Na Kaukazie góry wciśnięte między dwa morza 
odcinały się plastycznie od tła. U góry, powleczony jaskrawą bielą, połyskiwał biegun.

Rozległa   mapa   Związku   była   usiana   jaskrawymi   punktami   świetlnymi.   Innymi   kolorami 

świeciły na Syberii, na północy, innymi zaś na piaskach Azji Środkowej i na Dalekim Wschodzie. 
Przezroczyste, świecące linie łączyły te punkty, tworząc wymyślną siatkę.

Ktoś ostrożnie dotknął mego ramienia. Obejrzałem się. Przede mną stała dziewczyna ubrana w 

taki sam niebieskoszary kombinezon, jak i mój towarzysz. Zapoznaliśmy się. Dowiedziałem się, że 
jest   to   dyżurny   kierownik   obsługi   Zjednoczenia   Sieci   Wysokiego   Napięcia   (ZSWN),   Nina 
Aleksiejewna.

— Jak się wam podoba ośrodek kierowniczy ZSWN? — uśmiechnął się dyżurny.
— Cudowne — odpowiedziałem.
Oparta o barierę dziewczyna pochyliła się nad mapą.
— Tutaj są uwidocznione wszystkie wielkie elektrownie zasilające nasz ośrodek. Świecące 

punkty — to setki potężnych elektrowni, położonych w różnych rejonach Związku Radzieckiego, 
elektrowni pobierających energię z różnych źródeł. Swoją moc przekazują one Zjednoczonej Sieci 
Wysokiego Napięcia. A zresztą po co tłumaczyć, popatrzcie sami!

Dokonała kilku przełączeń na szerokim pulpicie rozdzielczym. Wielki ekran, położony między 

tablicami mnemotechnicznymi, zapłonął zielonkawym światłem.

— Mogę w każdej chwili zademonstrować wam którąkolwiek z naszych czynnych elektrowni 

tak dokładnie, że będziecie mogli dostrzec nawet szczegóły. Jest to nowa, doświadczalna mstalacja 
telewizyjna.   Do   przekazywania   obrazu   służą   jej   przewody  wysokiego   napięcia   ZSWN.   Dzięki 
schematom mnemotechnicznym nasz ośrodek ma stale dokładny obraz pracy każdej elektrowni w 
kraju. Mówiąc prawdę, ekran ten nie jest nam potrzebny. Ustawiono go tu tylko po to, żeby ocenić 
zalety nowej techniki telewizyjnej przy pomocy przewodów i sprawdzić go w czasie działania. 
Macie szczęście — będziecie jednym z pierwszych, którzy zobaczą nowy nadajnik telewizyjny w

*  Mnemotechnika  —   sztuczne   sposoby   ułatwiające   zapamiętywanie   nowych   wiadomości   i   faktów   oraz 

przypominanie ich sobie na zasadzie mechanicznych skojarzeń. W danym przypadku chodzi o specjalne urządzenie 
umożliwiające dyżurnemu ośrodka kierowniczego równoczesną kontrolę wielu elektrowni (przyp. red.).

background image

toku pracy. Zacznijmy więc od węgla brunatnego”.

— Włączyć Tułę? Albo lepiej Workutę? — zapytał mój towarzysz. — W obu punktach dopiero 

oddano do eksploatacji nowe szyby gazyfikacji podziemnej.

Z   głębi   zielonkawego   ekranu   wypłynęły   kontury   jasnego   budynku   o   szerokich   oknach. 

Budynek jakby oderwał się od ekranu — był to obraz przestrzenny *.

—   Demonstruję   teraz   halę   maszyn.   Widzicie   te   potężne   rury,   które   dochodzą   do   turbiny 

gazowej?   Płynie   tamtędy   paliwo   gazowe   z   wywierconego   szybu.   W   tej   elektrowni 
urzeczywistniliśmy ideę  Mendelejewa,  wysuniętą  przez   niego  jeszcze  na   długo  przed   pierwszą 
wojną światową. Czy pamiętacie, jak gorąco poparł jego myśl Lenin? W roku 1912 napisał o tym 
artykuł w „Prawdzie”...

Nie mamy potrzeby wydobywać z głębi ziemi węgla brunatnego — jest to mało wydajna praca. 

Spalamy go w samym złożu, pod ziemią  — stale wtłaczając do szybu nieodzowne do spalania 
powietrze.   Potężny   strumień   paliwa   gazowego   zostaje   skierowany   za   pomocą   rur   do   turbin 
gazowych lub jako surowiec — na przeróbkę do kombinatów chemicznych. Gaz ten zużytkowuje 
się do wielu niezwykłych rzeczy.

— Czy widzicie te potężne turbogeneratory? Niech was nie dziwi, że nie ma wokół nich ludzi. 

Obsługiwane są automatycznie.

Przenosimy się teraz na południe. Chcę wam pokazać naszą największą instalację, poruszaną 

energią „węgla błękitnego”.

Są   to   słynne   elektrownie   wiatraczne,   pracujące   już   od   kilku   lat   na   Kaukazie,   w   rejonie 

Noworosyjska. To niezwykłe miejsce sama natura chyba przeznaczyła do takiego celu — wieją tu 
najsilniejsze w naszym kraju wiatry.

Przeniosłem   wzrok  na   ekran  —   ukazał   się  nowy  obraz.   Na   ażurowych,   widocznie   bardzo 

mocnych wieżach, ustawionych w przełęczy górskiej, spoczywały kadłuby elektrowni wiatracznych 
w kształcie jaja, do nich zaś jakby przylepione były srebrne kręgi szybko obracających się śmigieł. 
Zwróciłem uwagę na jedną z takich instalacji, jej rozmiary wprawiły mnie w zdumienie. Był to 
wiatrak-olbrzym, czerpiący energię błękitnego oceanu powietrznego za pomocą trójskrzydłowego 
śmigła.

—   Podobnie   jak   instalacja   przypływowa  —   wyjaśniła   mi   dziewczyna  —   cała   ta   grupa 

wiatraków oddaje swoją energię ZSWN. Choć bywają dnie, kiedy je całkowicie wyłączamy. Szukaj 
wiatru w polu — zażartowała — kiedy panuje zupełnie bezwietrzna pogoda.

Mamy jednak takie elektrownie, które uporczywie nie chcą pracować przez całą dobę, chociaż 

codziennie oddają swoje megawaty do naszej sieci. Mówię tu o stacjach korzystających z „węgla 
żółtego” — energii Słońca. Oto potężna bateria instalacji słonecznych. Mikołaju, włącz Taszkient 
— zwróciła się do młodzieńca.

I oto znowu, jak w bajce, nastąpiła zmiana obrazu. Na ekranie zobaczyłem równe szeregi 

ogromnych, podobnych do mis, lustrzanych paraboloidów.

Wzniósłszy się ku Słońcu, poruszały się niewidocznie w ślad za nim, podobnie jak to czynią 

kwiaty słonecznika. Przypomniałem sobie, że promienie Słońca, skupione za pomocą lustrzanych 
mis paraboloidów, osiągają temperaturę wystarczającą do roztapiania metali.

— Jak się wykorzystuje ciepło reflektorów? — zapytałem.
Dziewczyna powiększyła obraz jednego ze słonecznych paraboloidów na ekranie, po czym 

wyjaśniła.

— Przetwarzamy tutaj ciepło Słońca na energię elektryczną za pomocą pary rtęci pod wysokim 

ciśnieniem. Para obraca turbinę, a co do innych szczegółów, to elektrownie te nie różnią się od 
cieplnych. Teraz jednak wprowadziliśmy bardziej wydajne urządzenia, przetwarzające promienie 
Słońca od razu na elektryczność. Są to elektrownie słoneczne o ogniwach fotoelektrycznych. Jedna 
z takich baterii, na przykład, całkowicie zasila zmechanizowane kopalnie siarki w Kara-Kum. Takie 
fotoelektrownie znakomicie opłacają się w rejonach południowych.

Obraz przestrzenny (stereoskopowy) — obraz płaski posiadający pozorną głębię przestrzenną.

background image

Za główne źródła energetyczne uważamy jednak „biały węgiel” — elektrownie rzeczne.
Proszę spojrzeć na mapę.
Widzicie   naszą   najstarszą   wielką   elektrownię   wodną,   Dnieproges*   imienia   Lenina.   Moc 

Obgesu — nowej elektrowni na rzece Obi — jest równa mocy dziesięciu takich Dnieprogesów.

Czy widzicie na mapie olbrzymią niebieską plamę? To morze słodkowodne, utworzone przez 

tamę biełogoriewską, która zatrzymała bieg Obi. Nazwaliśmy je Morzem Syberyjskim.

Oto   główni    „pracownicy”     naszej       ZSWN     —   elekrownia   irtyska,   kamska,   elektrownie 

nadwołżańskie,   elektrownie   na   Amurze,   Jenisjeju,   Lenie...   Dawniej   korytami   tych   rzek   setki 
kilometrów sześciennych wody uchodziło bezużytecznie.

Spójrzcie, elektrownie te są z sobą połączone siecią linii elektrycznych.
Spoglądałem w milczeniu na jasne krążki oznaczające elektrownie. Oto potęga naszego kraju 

kierowana   przez   człowieka!   Miliony   kilowatów,   które   przez   naciśnięcie   guzika   mogą   być 
skierowane do każdego prawie punktu kraju!

Energia,   przekazywana   na   tysiące   kilometrów   liniami   wysokiego   napięcia   prądu   stałego, 

rozdzielana   jest   następnie   bez   przewodów   w   postaci   drgań   elektromagnetycznych   o   wysokiej 
częstości i koncentrowana w akumulatorach. Energia ta stała się wiernym przyjacielem człowieka 
radzieckiego.

Zapadał   wieczór...   Nie   zauważyłem,   kiedy   zaszło   Słońce.   Ściany   centralnej   sali   świeciły 

równym, ciepłym światłem, napełniając wnętrze budynku złocistymi odblaskami.

Przy pulpicie rozdzielczym ZSWN siedziała dziewczyna w niebieskawoszarym kombinezonie. 

Olbrzymi schemat sieci energetycznej kraju tętnił życiem. Gdzieś tam pracowały automatyczne 
kombinaty chemiczne, a ludzie kierujący maszynami nie myśleli zapewne o tym, skąd płynęła ku 
nim energia  — z generatorów poruszanych przez zgazyfikowany węgiel Workuty, z wiatraków 
Noworosyjska, czy z elektrowni wodnych Jenisjeju. Byli pewni jednego tylko — że energia ta służy 
im — ludziom epoki komunizmu.

Dnieproges — Dnieprowska Elektrownia Wodna.

background image

ZAKOŃCZENIE

Dokonaliśmy przeglądu prawie wszystkich form, jakie przybiera energia słoneczna na Ziemi, 

oraz   wszystkich   jej   przekształceń.   Zdumiewające   są   przygody  promieni   słonecznych   na   naszej 
planecie, ale w tym wszystkim, co się z nimi dzieje, nie ma nic tajemniczego, niezrozumiałego, nic 
niemożliwego   do   poznania   przez   człowieka.   Wszystkie   zjawiska   na   Ziemi   wywołane   przez 
promienie słoneczne ściśle podlegają prawom przyrody. Nawet i te najbardziej niezwykłe, groźne i 
potężne   mogą   być   wytłumaczone   przy   pomocy   zjawisk   najprostszych,   dobrze   nam   wszystkim 
znanych.

Burze,   pioruny,   błyskawice,   wiatry,   huragany,   ulewy,   miraże,   zaćmienia   napawały  naszego 

pierwotnego przodka przerażeniem i wydawały mu się zjawiskami nadprzyrodzonymi, gdyż nie 
rozumiał przyczyn, które je wywoływały.

Ani   pierwotne   narzędzia,   ani   mieszkania   nie   chroniły   go   dostatecznie   przed 

niebezpieczeństwami, na które był stale narażony. Życie społeczne ograniczało się do współżycia w 
ramach niewielkich, odizolowanych od siebie grup, które nie miały jeszcze tej siły do walki z 
przyrodą, jaką daje większe zbiorowisko.

W tych warunkach człowiek był bezsilny wobec takich klęsk, jak burze, ulewy, powodzie, 

pożary lasów wywołane piorunami itp. Wiedział, że są to zjawiska groźne, lecz pochodzenia ich nie 
rozumiał. Uważał je za nieskończenie potężniejsze od siebie.

Żyjąc w dość różnorodnym otoczeniu przyrodniczym niezbyt dobrze orientował się w nim. 

Przypisywał zjawiskom i przedmiotom cechy ludzkie. Wierzył, że siły przyrody mają zdolność 
karania i przebaczania, świadomego pomagania lub przeszkadzania mu w jego życiu codziennym, 
tworzenia i unicestwiania.

Groźne zjawiska przyrody były dla niego zapowiedzią zemsty bogów, a klęski  — karą za 

przewinienia.

W ten sposób powstała wiara w odrębny świat sił nadprzyrodzonych. Najpierw pojawiły się w 

tym świecie zwykłe duchy,  później bogowie, którzy panowali już  nad ludźmi. Byli oni często 
uosobieniem różnych sił przyrody, albo też posługiwali się tymi siłami, aby utrzymać człowieka w 
posłuszeństwie.

W ten sposób pierwotna wiara w siły nadprzyrodzone przeistoczyła się w religię.
Pierwotne   wierzenia   religijne   były   przejawem   uległości   bezbronnego   wówczas   człowieka 

wobec sił przyrody, wyrosły zatem z ciemnoty.

Dalszy   rozwój   społeczny   ludzkości   doprowadza   do   podziału   społeczeństwa   na   klasy  — 

wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych. Religia staje się jednym z narzędzi ujarzmienia klas uciskanych. 
Służy do utrwalenia i zachowania takich wierzeń, które sprzyjają interesom klas posiadających. Tak 
jak przedtem uczyła uległości wobec sił przyrody, uważanych za nadprzyrodzone, tak teraz miała 
nakłonić do uległości wobec klasy panującej. Aby zaś nie było dyskusji co do tego, skąd pochodzi 
władza, uzasadniano to podobnie jak w religiach pierwotnych: władza klasy panującej pochodzi ze 
źródeł nadprzyrodzonych — od Boga. Na stronicach tej książki znalazł czytelnik liczne przykłady 
zabobonów   i   wierzeń,   jakie   zrodziły   się   pod   wpływem   różnych   zjawisk   wywołanych   przez 
promienie   słoneczne   w   atmosferze   i   na   Ziemi.   Ale   i   dziś   jeszcze   pokutują   wśród   ludzi 
nieuświadomionych rozmaite przesądy w tej dziedzinie.

Prawdziwa   nauka   opiera   się,   jak   to   nieraz   mówiliśmy   w   tej   książce,   na   długotrwałych 

obserwacjach,   badaniach   i   doświadczeniach.   Wiemy,   jak   żmudne   i   długotrwałe   muszą   być 
obserwacje zjawisk przyrody. Czasami całe pokolenia uczonych w  ciągu wielu dziesiątków lat 
badają jedno i to samo zjawisko, aby uzyskać zrozumiałe i prawdziwe jego wyjaśnienie.

Przypomnijmy sobie Newtona i Martzy'ego, którym po raz pierwszy udało się „zaprosić” tęczę 

do   pokoju.   Jakże   długa   droga   prowadzi   od   tych   doświadczeń   do   wynalazku   spektroskopu,   do 
analizy widmowej.

Wiemy, jak trudne było wyjaśnienie tajemnicy przemiany energii słonecznej w roślinie.
Trzy wieki upłynęły od odkrycia plam na Słońcu, a dopiero sto lat temu stwierdzono, że istnieje 

związek między nasileniem plam a pewnymi okresowymi zjawiskami na Ziemi. Mimo to jednak nie 

background image

wiemy jeszcze wszystkiego.

Od stu pięćdziesięciu lat naukowcy na całym świecie starają się ustalić ostatecznie regularność 

zmian   w   atmosferze,   aby   móc   przewidywać   pogodę   na   dłuższy   okres   czasu.   Liczne   stacje 
radzieckie rozsiane za kołem polarnym (z tego nawet dwie na pływających krach lodowych przy 
biegunie)   obserwują   ruchy   zimnych   mas   powietrza,   aby   zbadać   nie   znane   jeszcze   kółka 
mechanizmu tych ruchów.

Mimo tak wspaniałych osiągnięć nauki, mimo że groźne i niezwykłe zjawiska w przyrodzie 

znalazły prawdziwe, naukowe wytłumaczenie, wstecznictwo i ciemnota usiłują walczyć z postępem 
naukowym.

Wywleka   się   więc   pokutujące   od   tysięcy   lat,   powstałe   w   umyśle   człowieka   pierwotnego 

zabobony, stroi się je w straszliwe wizje i używa jako narzędzi propagandy politycznej. Mniej 
uświadomionym szepce się do ucha przepowiednie oparte na „niezwykłych” zjawiskach.

Zjawiska   te   powinny  dziś   budzić   nie   poniżający   zabobonny   strach,   ale   raczej   podziw   dla 

rozumu ludzkiego, który je wytłumaczył pozbawiając wszelkiej tajemniczości i grozy.

Niestety propagandą wstecznictwa zajmują się nie tylko ludzie ciemni. Do walki z postępem 

niekiedy stają jawnie i uczeni z obozu reakcji. Nadużywając często swej powagi naukowej głoszą 
najbardziej zacofane poglądy.

Przykładem może być tu choćby wspominany już w tej książce uczony amerykański Young. W 

książce jego znajdujemy rozdział pt.  „Plamy słoneczne a kryzysy handlowe”. Szuka on obłudnie 
przyczyn   spadających   na   kraj   klęsk   gospodarczych   w   tajemniczych   i   nadprzyrodzonych   siłach 
przyrody.

Oczywiście kapitaliści sami nie bardzo w to wierzą, ale chętnie na to patrzą, jeżeli uczony 

podaje te bzdury z naukową powagą naiwnemu i ogłupianemu czytelnikowi amerykańskiemu, aby 
odwrócić jego uwagę od prawdziwych winowajców kryzysu.

Widzimy więc, że zabobon ma nie lada sprzymierzeńców i dlatego walka z nim wcale nie jest 

taka   łatwa.   Aby   go   skutecznie   zwalczać,   trzeba   być   samemu   dobrze   uzbrojonym   w   wiedzę   i 
wyraźnie zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje w otaczającej nas przyrodzie.

background image

CO CZYTAĆ DALEJ

Czytelnicy, którzy pragną pogłębić swe wiadomości w dziedzinie poruszonych w tej książce 

zagadnień, mogą znaleźć omówienie ich w następujących publikacjach:

G. Aristow — Słońce. PWPN „Wiedza Powszechna” 1951.
Popularne dziełko omawiające własności najbliższej nas gwiazdy — Słońca.

E. Broda — Energia atomowa. PWPN „Wiedza Powszechna” 1951.
Książka zawiera krótki zarys rozwoju atomistyki, omówienie budowy atomu, opis przemian 

jądrowych i zastosowań praktycznych energii jądrowej.

A. Cinger — Zajmująca botanika. PWPN „Wiedza Powszechna” 1955, wyd. III.
Znajdzie tu czytelnik opis życia najróżnorodniejszych roślin, pozna bogactwo barw i kształtów 

świata roślinnego. Napisana przystępnie.

W. Gajewski — Tajemnice liścia. PZWS 1949.
Książka wyjaśnia czynności liścia, jego budowę i rozwój, omawia zmienność liści w różnych 

warunkach życia. Napisana przystępnie.

W. Gołembowicz — W zwierciadle chemii. PWPN „Wiedza Powszechna” 1955.
Popularna   książka   omawiająca   znaczenie   chemii   w   poznawaniu   zjawisk   otaczającego   nas 

świata.   Autor   ukazuje   tu   ścisłe   powiązanie   chemii   z   fizyką,   geologią,   biologią,   astronomią, 
medycyną i innymi naukami. Czytelnik dowiaduje się o znaczeniu chemii w różnych dziedzinach 
życia człowieka.

I. Gumowska — Ziemia żyje. PWPN „Wiedza Powszechna” 1954.
Książka opisuje jak człowiek walczy z przyrodą dążąc do odkrycia tajemnic żyzności gleby i 

osiągnięcie bogatych urodzajów. Napisana przystępnie.

T. Jarzębowska — O Słońcu, Ziemi i Księżycu. PWPN „Wiedza Powszechna” 1954.
Książka wyjaśnia najbardziej elementarne zagadnienia astronomii. Mówi np. czym jest Ziemia, 

Słońce, Księżyc, planety, dlaczego zachodzą zmiany dnia i nocy, zmiany pór roku, jak oblicza się 
czas itp. Napisana bardzo przystępnie.

T. Jarzębowski — O zjawiskach niebieskich. PWPN „Wiedza Powszechna” 1954.
Książka wyjaśnia przyczyny i istotę zaćmień Słońca i Księżyca, omawia czym są komety i 

meteory. Napisana bardzo przystępnie.

M. Molga — Pogoda w życiu roślin. PWPN „Wiedza Powszechna” 1953.
Z   książki   tej   czytelnik   dowie   się,   jak   ważnym   czynnikiem   w   życiu   roślin   są:   światło, 

temperatura   i   wilgotność,   jakie   znaczenie   dla   świata   roślinnego   mają   opady,   wiatr,   promienie 
słoneczne itd.

J. Perelman — Zajmująca fizyka. PWPN „Wiedza Powszechna” 1955.
Ciekawe   zadania,  paradoksy,  łamigłówki,   doświadczenia   i   opowiadania   z  dziedziny  fizyki. 

Napisana przystępnie.

E. Rybka — Słońce, PZWS, 1948.
Znajdujemy   tu   zarys   podstawowych   wiadomości   o   Słońcu,   omówienie   jego   znaczenia   dla 

Ziemi i położenia we wszechświecie.

background image

S. Suworow — O czym opowiada promień światła. PWPN „Wiedza Powszechna” 1951.
Autor   w   przystępny   sposób   wyjaśnia   prawa   promieniowania   i   rozchodzenia   się   fal 

elektromagnetycznych oraz metody umożliwiające badanie własności ciał niebieskich na podstawie 
analizy widmowej.

K. Timiriazjew — Życie rośliny. „Książka i Wiedza” 1950.
Klasyczne dzieło przyrodniczej literatury popularnonaukowej. Zawiera omówienie budowy i 

funkcji poszczególnych organów rośliny, wszczepia czytelnikowi głębokie umiłowanie przyrody, 
uczy   patrzeć   na   nią   dialektycznie  —   rozpatrywać   zjawiska   jako   jedną   całość,   w   ich   ruchu   i 
przeobrażaniu się, nieustannym odradzaniu się i rozwoju.

Wasilkow i M. Cejtlin — Słoneczny kamień. PWPN „Wiedza Powszechna” 1953.
Książka   poświęcona   dziejom   powstania   najważniejszego   naszego   skarbu   mineralnego  — 

węgla.   Rodowód   jego   pokazany   jest   w   sposób   wszechstronny  —   czytelnik   poznaje   zjawiska 
fizyczne, chemiczne i biologiczne towarzyszące powstawaniu pokładów węgla na Ziemi. Napisana 
przystępnie.

S. Wawiłow — Oko i Słońce. „Książka i Wiedza” 1952.
Popularne omówienie podstawowych zagadnień optyki z punktu widzenia roli światła w życiu 

człowieka.

T. Zarubajło — Timiriazjew — wielki rosyjski darwinista. PWPN „Wiedza Powszechna” 1951.
Opis życia i działalności wielkiego uczonego, wybitnego botanika — fizjologa.

M. Zawarina — Budowa atmosfery. PWPN „Wiedza Powszechna” 1950.
Przystępne omówienie budowy i właściwości atmosfery ziemskiej.

St. Ziemecki — O prawach przyrody. PWPN „Wiedza Powszechna” 1954.
Książka poświęcona omówieniu podstawowych praw rządzących przyrodą z uwzględnieniem 

m. in. najnowszych osiągnięć fizyki jądra atomowego. Poruszone są w niej zagadnienia z dziedziny 
nauki   o   świetle,   mechaniki,   energetyki,   nauki   o   elektryczności   i   magnetyzmie.   Napisana 
przystępnie.

Wł. Zonn — O Słońcu na Ziemi. PZWS 1950.
Omówienie zagadnienia promieniowania słonecznego i jego znaczenia dla Ziemi.