cyrk celebrytow










KUBA WOJEWÓDZKI GRA W TEATRZE










 

KUBA WOJEWÓDZKI GRA W TEATRZE
 
 
 
 
Rzeczpospolita
- 13.03.2010
 
Jacek Cieślak
Cyrk celebrytów
 
 
Casus 6. Piętra pokazuje, że na naszych oczach tworzy się
nowy, zamknięty obieg popkultury, coś w rodzaju monopolu celebrytów, którzy
chcą moderować i cenzurować opinie na swój temat. Teatr organizuje Michał
Żebrowski, gra Kuba Wojewódzki, ocenia Tomasz Lis - pisze Jacek Cieślak w
Rzeczpospolitej.
 
W latach 50. polskich inteligentów
zaczadziła komunistyczna wiara. Dziś ulegli magii pieniądza. I udają,
że nie wiedzą, o co chodzi.
Poniedziałek, publiczna Dwójka, program
"Tomasz Lis na żywo". Oglądany przez 4 miliony widzów
publicysta, który kreuje polityczne upodobania Polaków, sam notowany w
rankingu kandydatów na prezydenta RP, promuje spektakl teatralny
"Zagraj to jeszcze raz, Sam" na nowej scenie Michała Żebrowskiego
- 6. Piętro. W czasie największej oglądalności emituje fragment próby.
Kuba Wojewódzki i Michał Żebrowski grają Woody Allena tak, jakby ich
inspirował Kaczor Donald. Obecna w studiu Joanna Szczepkowska mówi, że
nie jest zachwycona i Wojewódzki musi być przygotowany na krytykę.
Tomasz Lis twierdzi, że rola mu się podobała. Ale nie jest
profesjonalnym recenzentem. Zwraca uwagę na popremierową publikację
"Rzeczpospolitej", że teatr postawił na celebrytę.

Wojewódzki próbuje się bronić. Mówi,
że recenzent jest krytyczny, bo nie został zaproszony. Albo musiał kupić
wejściówkę, czego dziennikarze nie lubią. Wiarygodność na poziomie
Jerzego Urbana. Pytałem Wojewódzkiego o możliwość napisania recenzji,
Żebrowskiego - o kupienie biletu. Bez odpowiedzi.

A może bliższy prawdy jest taki
telefoniczny dialog:

- Kuba?

- A kto mówi?

- Jeżeli nie Kuba, to moje nazwisko nic
panu nie powie.

- Słucham?!

- Taki żart.

- Jaki żart?!

- Z brodą!

- Z jaką brodą..? (Cisza). No, dobra.
Przecież rozumiem. Bałem się tylko, że to profesjonalny recenzent
teatralny. Tymczasem głos jakby znajomy. Skrzetuski czy Pan Tadeusz?

- Żebrowski.

- Żebrowski?!

- Aktor!

- Jestem celebrytą. Mam telewizyjny
program. Do teatru nie chodzę.

- Michał Żebrowski! Aktor filmowy!

- Chcesz przyjść do radia czy do TVN, na
kanapę? Wolałbym zaprosić Alicję Bachledę-Curuś. Tę od Colina
Farrella. Skoczyłyby mi wskaźniki.

- Chcę zrobić teatr dla takich jak ty i
ja: wykluczonych.

- Tylko bez erotycznych podtekstów, proszę!

- Chodzi o spektakle. Te grane obecnie...
no wiesz...

- No, no...?

- Są za trudne. A ludzie chcą się pokazać.

- U mnie? Nie ma mowy!

- W teatrze! Powiedzieć, że byli, że
chodzą. Jak na średnią klasę przystało. Zorganizować eventy firmowe.

- A co ja mogę mieć z tym wspólnego?

- Ty zagrasz, ja zagram i załatwię salę.

- Sala nie wystarczy.

- O sponsorów się nie bój.

- A recenzenci? Kto weźmie na siebie
recenzentów?

- Nie musisz się bać kompromitacji.

- A ty?!

- Zapraszamy tylko tabloidy i magazyny
kolorowe.

- Nikogo więcej?

- No, może kolegów ze szkoły.

- A Tomka Lisa?

- Nie pomyślałem.

- Zaproś go na premierę i bankiet. Albo
nie: na bankiet i premierę. Właśnie w tej kolejności. Potem on nas
zaprosi. Ma dużą oglądalność. I jemu, i nam skoczą wskaźniki.

- Dobry pomysł. I ominiemy recenzentów...
Tych... Tych...

- Michał, wiem, co chcesz powiedzieć.
Recenzenci nie są nam potrzebni. Sami się będziemy recenzować.

- Czyli robimy teatr?

- Robimy. Będę twoim marketingowym
rodzynkiem!


Zapraszamy do zoo

Nie byłem świadkiem tego, jak Kuba Wojewódzki
i Michał Żebrowski umawiali się na inaugurację Teatru 6. Piętro,
sceny nastawionej na robienie kasy. Mogę sobie taką sytuację jedynie
wyobrazić, sądząc po atmosferze towarzyszącej premierze. A wiadomo już,
że pierwszy pokaz "Zagraj to jeszcze raz, Sam" stał się
zdarzeniem bezprecedensowo żałosnym. W fatalnym stylu zamyka ważną
epokę w historii polskiego teatru.

20 lat temu starsi koledzy Michała Żebrowskiego
ogłaszali koniec komunizmu i przekonywali nas, że jesteśmy nareszcie we
własnym domu. Skutek przedsięwzięć typu 6. Piętro jest taki, że
sztuka przestaje być uważana za dziedzinę aktywności, w której poza
pieniędzmi mają znaczenie artyzm, rzemiosło, refleksja i publiczna
debata.

Żebrowski zrównał pracę na scenie z każdą
inną działalnością gospodarczą - prowadzeniem sklepu, warsztatu
samochodowego czy dworcowego szaletu. Można zaryzykować tezę, że pani
pracująca w toalecie, mechanik czy sklepikarz mają więcej szacunku dla
siebie i swoich klientów niż aktor i celebryta. Nie mistyfikują bowiem
znaczenia swojej pracy zarobkowej. Nie są hipokrytami.

Mój tok myślenia może się komuś wydać
naiwny, ale jeszcze niedawno wydawało mi się, że dyrektorom teatrów,
zwłaszcza korzystającym z publicznych środków, powinno zależeć na
przyciągnięciu uwagi czytelników np. "Gazety Wyborczej",
"Rzeczpospolitej", "Polityki" czy "Newsweeka".
Wydawało mi się, że nie ma nic złego w tym, by opiniotwórcze media
zrelacjonowały i oceniły premierę 6. Piętra. Przecież po 20 latach
kapitalizmu nikt już nie wierzy, że slogan "Wyższy poziom
teatru" musi oznaczać prawdę.

Jednak Michał Żebrowski jako pierwszy
dyrektor instytucji artystycznej w Polsce zdecydował się skierować swoją
ofertę do odbiorców formujących opinie wyłącznie na podstawie
reklamy, talk-show, kolorowych magazynów i tabloidów. Nie chodzi już
tylko o to, że łamie ustawę o prawie prasowym, która gwarantuje
wszystkim obywatelom prawo do szerokiej, bezstronnej informacji. Casus 6.
Piętra pokazuje, że na naszych oczach tworzy się nowy, zamknięty obieg
popkultury, coś w rodzaju monopolu celebrytów, którzy chcą moderować
i cenzurować opinie na swój temat. Teatr organizuje Michał Żebrowski,
gra Kuba Wojewódzki, ocenia Tomasz Lis.

Efekt jest taki, że relacje z premiery
ukazały się wyłącznie w formie akceptowanej przez Żebrowskiego. Nie
jestem jednak pewien, czy zadowalają Lisa. Na zdjęciu w jednym z tabloidów
występuje z Hanną Smoktunowicz. Uśmiechali się do obiektywu. Nie wiem,
na co mieli nadzieję, ale materiał prasowy koncentruje się wokół
tego, że publicysta miał na premierze... rozpięty rozporek. Teraz to się
nazywa: wyższy poziom kultury!

Jeśli Michała Żebrowskiego zadowala taka
forma komunikacji ze społeczeństwem, to nie trzeba wielkiej domyślności,
by stwierdzić, że interesuje go przede wszystkim rozkręcenie biznesu,
który bardziej od teatru przypomina cyrk bądź zoo. Pod hasłem:
"Widziałeś celebrytę w telewizji? Możesz zobaczyć go na żywo!
Tylko 150 złotych!".


Allen i plemniki

Przełom, którego jesteśmy świadkami,
robi tym gorsze wrażenie, że stanowi część szerszego zjawiska -
upadku ambicji inteligentów w średnim wieku. Wchodzili w rzeczywistość
wolnej Polski jako osoby kreatywne, niepozbawione ambicji, myślące
krytycznie. Teraz kierują się zasadą, którą lansował pewien trener
piłkarski, co smutno skończył: "Kasa, misiu, kasa".

Warto przypomnieć. Kuba Wojewódzki grał
w punkowych zespołach, kierował miesięcznikiem "Brum" poświęconym
krajowej muzyce. Był dyrektorem artystycznym festiwalu w Jarocinie. Zabłysnął
w "Idolu". Sam stał się Idolem. Na początku robił wrażenie
człowieka, który chce przełamać społeczne i obyczajowe tabu,
przewietrzyć polskie poczucie humoru. Skończył jako celebryta, juror
beznadziejnego programu "Mam talent". Komu może wmówić, że
jest polskim Woody Allenem? Tym, którzy nie mają zielonego pojęcia o
jego twórczości.

Przecież Allen to nie tylko stand up
komedy, żarty o gejach, psychoanalitykach i wyścigu plemników: to także
tradycja Czechowa, Bergmana. Amerykanin nie blokuje mediów, nie cenzuruje
recenzentów. Nie ogranicza swojej obecności do rubryk kolorowych magazynów.
Tymczasem Wojewódzki nie zaprosił na premierę nawet recenzentki
"Polityki", w której ma stałą kolumnę. Boi się śmieszności?

Podobna jest biografia Michała Żebrowskiego.
Uczeń najwybitniejszych polskich aktorów zaczął grać w czasach, kiedy
akademicki teatr przeżywał kryzys. Wstydził się mistrzów, którzy
lekceważyli obowiązki na scenie i na planie. Występował w Ateneum,
Narodowym. Bez satysfakcji. Szukał szansy w kinie. Zagrał główne role
w "Panu Tadeuszu" Andrzeja Wajdy oraz "Ogniem i
mieczem" Jerzego Hoffmana. Marzył o grupie młodych twórczych
ludzi, którzy stworzyliby własną scenę. To się nie udało. Nagrywał
płyty z bajkami. Błąkał się po bulwarowych teatrach. Premiera 6. Piętra
wskazuje na to, że pożegnał się z wielką sztuką i wybrał rolę
biznesmena, który zarabia na teatrze.


Artysta może więcej

To, co najbardziej irytuje w postawach
artystów, to fałszowanie społecznych ról. Politycy nie mogą mieć
udziałów w prywatnych firmach. Dziennikarze mają zakaz pozyskiwania
reklam. Ci, co się szanują, nie występują w nich. Tymczasem aktorzy
grają rolę podwójną. Zdobywają szacunek publiczności i mediów jako
artyści i ludzie wrażliwi, po czym dyskontują popularność z precyzją
księgowych - biorąc się do reklamy czy prowadzenia restauracji.

W ciągu dnia są twarzami rynkowych marek,
a wieczorem mówią ze sceny Szekspira czy Moliera. Dochodzi do
schizofrenii. Pewna aktorka zgodziła się być twarzą wielu produktów.
Tak wielu, że sonda miesięcznika "Press" udowodniła, iż mało
kto pamięta, co reklamuje. Pewnie siebie i łatwość pozyskiwania pieniędzy.
Spotkałem też aktora, który przy autoryzacji powiedział, bym nie
przysyłał mu zapisu rozmowy na skrzynkę w sieci, którą promuje - bo
rzadko kiedy działa.

Andrzej Łapicki miał odwagę nazwać
udział w reklamie prostytucją. Nie chcę iść tak daleko. Aktorzy mają
swoje potrzeby, rodziny. Dziś są sławni, jutro nie. Muszą się
przygotować na gorsze dni. To zrozumiałe. Ważne jednak są ich
deklaracje i intencje. Zbigniew Zamachowski oświadczył, że gdyby chciał
być kapłanem sztuki - poszedłby do artystycznego klasztoru, ale - poza
tym, że gra - chce normalnie żyć. Aktorem przestał być Marek Kondrat.
Jest biznesmenem. Prowadzi sklep z winami, zarabia w reklamie. Nie mydli
nikomu oczu, że jest artystą. Nie gra. A jak traktować takich aktorów,
jak Piotr Adamczyk czy Michał Milowicz, którzy otworzyli restauracje -
by ich obecność w mediach, na scenie, w filmie nie przybierała formy
nazwanej w słowniku reklamy "product placement"? Na pewno muszą
dbać o poziom swoich ról. Adamczyk nie ma z tym kłopotu.

Niepokoi cała gama sztuczek, których używają
ludzie sceny, by przykuć uwagę masowej widowni. Wyłomu dokonała
Krystyna Janda. Uczyniła z premier w Teatrze Polonia targowisko próżności.
Zdecydowała się na to, czego wcześniej nikt z dyrektorów instytucji
kultury nie odważył się zrobić. Wpuściła paparazzich na widownię.
Chciała pokazać czytelnikom kolorowych magazynów, że bywają u niej
Leszek Balcerowicz i Andrzej Wajda. Jest śmietanka towarzyska Warszawy -
przyjdź i ty.

Jednym to się podoba, innym nie. Janda
stoi na czele prywatnego teatru i ma prawo robić, co chce. Ważne jest
to, że pozostaje osobą otwartą, nie próbuje manipulować mediami. Nie
przeszkadzają jej krytyczne recenzje. Robi swoje.

Paparazzich zaczęła wpuszczać też Opera
Narodowa. W innych teatrach artyści, ludzie mediów, normalni widzowie,
którzy nie lubią celebryckiej aury, mogą się czuć normalnie.

Śodowisko aktorskie nie jest odosobnione w
biznesowych ciągotach. Kiedy zbliża się trasa koncertowa lub premiera płyty,
można zauważyć większą aktywność Kayah czy Anny Marii Jopek.
Pojawiają się w reklamach kosmetyków i samochodów. Mówią, że sztuka
kosztuje. Bronią się jakością nagrań. Kiedy jej zabraknie, staną się
zwykłymi celebrytkami.

Ostatnio głośny jest przypadek Agnieszki
Chylińskiej. Po rozpadzie O.N.A. krytykowała kolegów z Kombii za
komercję i tandetę. Tymczasem razem z Kubą Wojewódzkim została
jurorem "Mam talent". A kiedy tylko zyskała popularność u
wielomilionowej widowni, dziwnym zbiegiem okoliczności wydała płytę
"Modern Rocking". To się nazywa mieć biznesplan. W środowisku
muzycznym mówi się, że Chylińska sprzedała się "w
pakiecie".


Nowy ketman

Oczywiście nikt nikomu nie zabrania
zarabiać pieniędzy. Tylko co to ma wspólnego ze sztuką? Chodzi wyłącznie
o sztukę robienia ludzi w konia. Mamy do czynienia z nową formą ketmana,
opisywanego przez Czesława Miłosza w "Zniewolonym umyśle". W
latach 50. inteligentów zaczadziła nowa komunistyczna wiara. Dziś
ulegli magii pieniądza. I udają, że nie wiedzą, o co chodzi.

Kazik w piosence, której tytułu nie
wspomnę w nadziei, że uda się uratować godność choćby części środowiska
artystycznego, śpiewa tak:
 
To wszystko się tak cyklicznie

powtarza

Czas nadziei, człowiek

z żelaza

Wodzowi rewolucji do pasa się

kłaniam

Mecenas daje złoto, mecenas

wymaga (...)

Czy się nie wstydzisz?.
 

  
 
 
Gazeta Wyborcza - 13-14.03.2010
 
Marek Kulesza
Dwa teatry, czyli Wojewódzki jako Honda
 
"Dwa teatry" są pociągającym, choć nieco
zapomnianym mitem polskiej sceny dramatycznej. Oto odświeżył się on, i
to nader dosłownie, w ciągu ostatnich dni. A odświeżył się za sprawą
pana Kuby Wojewódzkiego. Wystąpił on w miniserialu, któremu można by
nadać taki właśnie tytuł. Nie, nie zagrał on - Boże broń! - Chłopca z
deszczu. Było bardziej potocznie: zagrał dwa różne spektakle - pisze
Marek Kulesza w Gazecie Wyborczej.
 

W ostatni weekend inaugurowano nowy warszawski
teatr założony przez Michała Żebrowskiego w Pałacu Kultury i Nauki. Na
otwarcie poszła sztuka Woody'ego Allena "Zagraj to jeszcze raz,
Sam". Wystąpił w niej gościnnie, wspomagany przez znanych zawodowych
aktorów, pan Wojewódzki. A potem, w poniedziałek, 8 marca 2010, pojawił się
w innym widowisku: w programie publicystycznym "Tomasz Lis na żywo",
TVP2. W pierwszym spektaklu mężnie dotarł do końca, zreferował w miarę
cały tekst i dzięki życzliwości kolegów-aktorów nieszczególnie pomylił
sytuacje. Trudno powiedzieć, ze zagrał jakąś postać. Raczej był wciąż
sobą, to jest panem Kubą Wojewódzkim zanurzonym w stworzoną przez Allena
fabułę. W drugim, poniedziałkowym, widowisku tv zobaczyliśmy odmienionego
bohatera. Był najwyraźniej szczęśliwy z faktu, że przeżył premierę w
teatrze.
I że na tej podstawie uzyskał już
kompetencje, aby wygłaszać generalizujące sądy o sztuce dramatycznej. Mały
włos, a zacząłby Joannie Szczepkowskiej, też zaproszonej przez pana Lisa,
udzielać aktorskich rad. Trafnie uchwyciła to pani Dominika Wielowieyska w
swym artykule. Pan Wojewódzki postępował w studio jak piesek wiosną
wypuszczony na trawę: pędzi w dowolnym kierunku pięknego świata i radośnie
pomachuje ogonkiem. Pan Wojewódzki dostał szansę w teatrze Żebrowskiego,
aby zetknąć się ze sztuką aktorską.

I zdaje się uwierzył - a tak przynajmniej
przemawiał u pana Lisa - ze już wie, na czym polega tajemnica sceny. Pamiętając
o fredrowskiej radzie, aby znać "proporcją, mocium panie", pozwólmy
sobie na chwilę zadumy, podczas której proporcji tej poszukamy.

Rola naturszczyka

Otóż w teatrze - a i w kinie - czasem
korzysta się z tzw. naturszczyków: amatorów, którzy przypadkiem dobrze
pasują do zadanej im funkcji. Nie znaczy to, że umieją cokolwiek zagrać w
sensie aktorskim, zbudować postać, w umownej przestrzeni scenicznej
przeprowadzić przemianę bohatera. Znaczy to tylko, iż samymi sobą, takimi
jakimi ich pan Bóg stworzył, tworzą znaczenie poszukiwane przez reżysera
(na 6 Piętrze: Eugeniusz Korin; i zrobił dobry spektakl, z sukcesem
powtarzając poznańską inscenizację). Twórca spektaklu nie oczekuje od
naturszczyka, że skonstruuje przemyślaną, skomponowaną kreację. O, nie.
Oczekuje od naturszczyka, iż zafunkcjonuje w dziele scenicznym podobnie, jak
ilustracja muzyczna czy element scenografii.

(...)

Rola aktora

Podczas prób w teatrze Żebrowskiego pan Wojewódzki
doświadczył, i zwerbalizował to w programie pana Lisa, jak
"fajnie" jest być na scenie z zawodowymi aktorami. I z jego
wypowiedzi wynikało, iż prawdziwie odczuł, że takie to porywające (co słuszne)
i takie proste (co błędne). Otóż zawodowi aktorzy, jeśli już muszą grać
z amatorami, w pewien sposób "osłaniają" ich swym warsztatem. Nie
mówią o tym, ale ofiarnie prowadzą swoje role tak, aby ułatwić reżyserowi
wkomponowanie naturszczyka w materię spektaklu. Aby poczynania amatora nie były
fałszem w całości dzieła. Aby dziełu swą naturalną prostotą, swą
jednowymiarową dosłownością dobrze służył. Czy to znaczy, że zawodowcy
"osłaniając" naturszczyka obniżają swój poziom artystyczny? Ależ
w żadnym razie. Przeciwnie. Na ogół grają i za siebie, i za naturszczyka.
Co widzieliśmy wyraźnie w rolach Anny Cieślak, Michała Żebrowskiego i
Daniela Olbrychskiego, Dzięki swemu warsztatowi (a właśnie warsztatu uczą
się w szkołach teatralnych i podczas długich lat praktyki scenicznej),
zawodowi aktorzy potrafią stworzyć naturszczykowi wygodne warunki dla
zaistnienia. Moszczą mu drogę przez widowisko. Czasem w pewien sposób grają
za niego. Zapytajmy, czy to nie nadmiar altruizmu wobec kolegi-amatora? Jednak
nie. Przecież to oni - zawodowi aktorzy - głównie grają w tym spektaklu i
zależy im, aby CAŁOŚĆ miała gwarantującą sukces rangę artystyczną.
Amator, nawet najbardziej utalentowany, może to zepsuć, a potem pójść, by
zająć się czymś innym. Aktorzy zostają, bo sztuka jest ich miejscem
pracy. Dlatego w rozrzutny sposób inwestują w amatorów, dzielą się z nimi
- pozawerbalnie, i nie licząc na wdzięczność, a najmniej na to, że
zachwycony sobą naturszczyk zrozumie - swymi talentami oraz technicznymi
umiejętnościami. I taki jest casus pana Wojewódzkiego na scenie w PKiN.
Wojewódzki jako dziecko

Pan Wojewódzki, bohater naszych dwu spektakli,
w programie pana Lisa snuł jeszcze wspomnienia z dzieciństwa. Mówił, że
dbający o edukację młodzieńca rodzice prowadzali go do teatru Narodowego -
na "Balladynę", na "Kordiana"... Z "Balladyny"
zapamiętał motory Honda, choć przecież reżyserowi Hanuszkiewiczowi nie o
to głównie chodziło. Ale jeśli panu Wojewódzkiemu wydaje się, że dziś
to on artystycznie hula po scenie Szóstego Piętra tak, jak kiedyś Wiktor
Zborowski i Mieczysław Hryniewicz hulali na Hondach w Narodowym, to chyba
jest o włos od pomyłki. Otóż w swej dzisiejszej funkcji aktorskiej na
deskach Pałacu Kultury pan Wojewódzki nie jest ani Hryniewiczem ani
Zborowskim z pamiętnego spektaklu. Wypełnia co najwyżej tę funkcję, którą
u Hanuszkiewicza pełniła Honda, będąca jak wiadomo motocyklem lśniącym,
głośnym i wymagającymi starannej ręki w prowadzeniu (tu reżyser Korin
wykonał dobrą pracę). Zresztą: czy pan Wojewódzki mógł widzieć duet
Zborowski&Hryniewicz na żywo, jak twierdzi? W chwili premiery
"Balladyny" nasz bohater miał lat niespełna 11. Może pędzał już
wtedy bez wytchnienia do Teatru Narodowego? Kto to wie.

Co do "Kordiana" jednak, to chyba pan
Wojewódzki całkowicie koloryzuje. Z programu Tomasza Lisa można było odnieść
wrażenie, iż pan Wojewódzki widział Kordiana wygłaszającego monolog na
drabinie. Rzeczywiście Andrzej Nardelli używał w tym przedstawieniu drabiny
jako metafory Mont Blanc. Spektakl pokazywano w Narodowym w roku 1970. Lecz
lat wtedy pan Wojewódzki liczył sobie 7 (słownie: siedem). Czy możliwe,
aby tak młodego widza prowadzono na "Kordiana", a nie raczej na
"Koziołka Matołka"? Ale może widział przedstawienie później,
gdy podrósł do wieku licealnego? Mało prawdopodobne: Andrzej Nardelli zmarł
bowiem w roku 1972, gdy pan Wojewódzki miał wiosen ledwie dziewięć.

Dalmatyczyńkiem być

Ale przyjmijmy, że pan Wojewódzki od maleńkości
pałał miłością do teatru. Szczególnie do teatru Hanuszkiewicza, który
odwiedzał dzieckiem w kolebce. Może więc zapamiętał znakomitą
inscenizację "Miesiąca na wsi" w Teatrze Małym, dziś nieistniejącym,
a wówczas - wciąż w teatralnie atrakcyjnym roku 1974 - stanowiącym drugą
scenę Narodowego? Zachwycającej w głównej roli Zofii Kucównej towarzyszyły
na scenie dwa dalmatyńczyki. Gdy trzeba, warowały u stóp aktorki. Gdy
trzeba - czujnie podnosiły się na przednie łapy, aby sprawdzić, czy ich
pani nie grozi nic nieprzyjemnego. Gdy schodziła ze sceny, eskortowały Kucównę
wiernie i harmonijnie. Ale czy to ta para psów (dla ścisłości: suk)
stanowiła siłę napędową widowiska? Oczywiście nie, były jeno pięknym
elementem scenografii. Dalmatyńczyki nie są łatwą rasą do układania,
jednak ich właściciel, Krzysztof Szuster, potrafił uczynić ze swych
czworonogów godną oprawę dla aktorki (warto zresztą powiedzieć, że
Szuster nie tresuje psów: on się z nimi zaprzyjaźnia, znajduje ton
porozumienia, układa je właśnie a nie ćwiczy; do niektórych innych zwierząt,
niestety, strzela). Aliści to Zofia Kucówna była brylantem w tej oprawie,
nie odwrotnie.

(...)

Tak samo odejdzie w przeszłość spektakl
"Zagraj to jeszcze raz, Sam" w nowym teatrze Żebrowskiego, po oby
jak największej liczbie wieczorów. Mamy wszelkie podstawy aby przypuszczać,
że gdy zejdzie z repertuaru, dziejopisowie sztuki scenicznej zanotują, iż
udział w nim brał Kuba Wojewódzki, kiedyś perkusista i producent wydarzeń
muzycznych, potem osobowość telewizyjna, później komentator
"Polityki", a wreszcie przysposobiony do dramatycznego zastosowania
naturszczyk. Mamy również podstawy, aby przypuścić, że historia teatru
polskiego zapisze ten wyczyn pana Wojewódzkiego nie na kartach, gdzie trwa
podziw dla Zborowskiego, Hryniewicza, Szczepkowskiej, Nardellego,
Olbrychskiego czy Kucównej, ale raczej w przypisach, w których magazynuje się
detale o motocyklach, drabinach i dalmatyńczykach. Też bywają ważne.

 
 
 


 Przekrój - 23.03.2010






 
Karolina Pasternak
Droga na 6. Piętro
 
Michał Żebrowski otworzył właśnie prywatną scenę
Teatr 6. Piętro. Aktor, w którym widziano następcę Zbigniewa
Zapasiewicza i Gustawa Holoubka, dziś w swoim teatrze zatrudnia celebrytów.
Zaszedł aż tak wysoko czy spadł z wysokiego konia? - zastanawia się
Karolina Pasternak w Przekroju.

 
HEROS SPRYWATYZOWANY
Tuż po szóstej po południu na salę
teatralną na szóstym piętrze Pałacu Kultury i Nauki wpadają Małgorzata
Socha i Kuba Wojewódzki. Za chwilę zacznie się próba do "Zagraj
to jeszcze raz, Sam" na podstawie tekstu Woody'ego Allena w reżyserii
Eugeniusza Korina, niegdyś dyrektora Teatru Nowego w Poznaniu. To
debiutancki spektakl Teatru 6. Piętro, którego współzałożycielem
(obok Korina) i dyrektorem artystycznym jest Michał Zebrowski. Popularna
obsada (oprócz Wojewódzkiego i Sochy grają Daniel Olbrychski i Anna Cieślak)
i nazwisko dyrektora przyniosły efekt - biletów na premierę (odbyła się
6 marca) nie można było dostać już na miesiąc przed spektaklem.
Pełna widownia - stwierdził dyrektor w
rozmowie z "Przekrojem" - jest ważna, ale jego przedsięwzięciu
przyświecają też dużo wyższe niż frekwencja cele.
Żebrowski mówi, że robi teatr środka,
nikogo niewykluczający. Teatr, który bawi, nie błaznując, wzrusza, nie
popadając w ckliwość, i prowokuje do myślenia, nie nudząc. Skończył
niedawno podyplomowe studia z zarządzania w warszawskiej Akademii Leona
Koźmińskiego, potrafi więc dobrze zareklamować swoje przedsięwzięcie.
Jego zdaniem dziś w teatrze bardzo często
brak umiejętności warsztatowych reżysera tłumaczy się głębią jego
sztuki, a to, że ludzie ziewają na spektaklu - płytkością widowni.
Uważa, że w Polsce panuje mylne przekonanie, iż granie tego, co śmiertelnie
nudne, ciężkie, niezrozumiale i przygnębiające, to właśnie jest
sztuka. A gdy spektakl jest lekki, błyskotliwy i dający wytchnienie,
nazywa się go komercyjnym w pejoratywnym tego słowa znaczeniu.
W opiniach na temat "Zagraj to jeszcze
raz, Sam" pojawiają się jednak zupełnie inne określenia niż
"lekki" czy "błyskotliwy". Tekst Woody'ego Allena
utrzymany w klimacie jego wczesnych filmów - "Manhattanu" czy
"Annie Hall" - to czysty samograj. I na szóstym piętrze tekst
zagrał. Tyle że na fałszywych tonach: połączenia sitcomu z emfatyczną
ekspresją sprzed dziesięcioleci. Najmocniejszym elementem przedstawienia
jest paradoksalnie gra Kuby Wojewódzkiego, amatora, który robi na scenie
dokładnie to, co w swoim programie - bawi pogaduszkami o kobietach i
seksie. Żarty w jego wydaniu nie są wymuszone, padają jakby mimochodem.
Skazany na superprodukcję
Skąd u Żebrowskiego, który przed laty wyświęcony
został na następcę Zbigniewa Zapasiewicza i Gustawa Holoubka,
nieoczekiwany zwrot ku sztuce lekkiej i przyjemnej? Aktor tłumaczy, że
ideę teatru dla ludzi wymyślili już Grecy, a ich drogą szli później
Molier i Szekspir. Zaznacza przy tym, że jemu do nich jest bardzo daleko,
ale stara się odwoływać do najlepszych.
- To nie jest żadna wolta, lecz
stuprocentowa konsekwencja w realizacji celów, które postawił sobie
dawno temu - mówi Karolina Korwin-Piotrowska z TVN Style, znajoma Żebrowskiego.
- Wiedział, że polski teatr nie jest gotowy na jego pomysły, więc musi
stworzyć własną scenę.
Żebrowski rzeczywiście przewinął się
przez większość warszawskich teatrów, ale wyłączając znakomity
debiut w Powszechnym - rolę Jimmy'ego Pottera w "Miłości i
gniewie" Johna Osborne'a w reżyserii Mariusza Benoit (1994, spektakl
przeniesiony także do Teatru Telewizji) - w żadnym z nich nie stworzył
wielkiej kreacji. O ile w latach 90. grywał jeszcze w cieszących się
dobrą opinią teatrach Powszechnym i Narodowym, o tyle w dwutysięcznych
coraz częściej zaczął pojawiać się w słynących ze znacznie błahszego
repertuaru teatrach Komedia ("Fredro dla dorosłych mężów i żon")
czy Bajce ("Ucho van Gogha"). W tym czasie jego rówieśnicy
Rafał Maćkowiak czy Cezary Kosiński zdążyli już zagrzać miejsce w
teatrach Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego, które dla większości
aktorów średniego i młodszego pokolenia są mekką, bo to nieliczne dziś
miejsca artystycznego fermentu. Do stajni Warlikowskiego udało się wejść
nawet Maciejowi Stuhrowi, który całe lata przesiedział w szufladzie z
etykietą komediowego gwiazdora ("Chłopaki nie płaczą",
"Poranek kojota"). A Żebrowskiemu nie udało się uwolnić od
łatki aktora z superprodukcji.
Porywy gorącego serca
- Na próbach i podczas rozmów Michał często
cytuje Gustawa Holoubka, Janusza Gajosa, Zbigniewa Zapasiewicza. Mam wrażenie,
że on wciąż jest uwikłany w taki rodzaj aktorstwa, którego uczył się
na studiach, a którego już nie ma - mówi Kuba Wojewódzki.
W warszawskiej Akademii Teatralnej Żebrowski
był wzorowym studentem. - Wręcz namolnym w wyciąganiu od nas, profesorów,
wszelkiego rodzaju informacji. W pierwszym okresie - notował nasze
wypowiedzi, co było dosyć zabawne - opowiadał kiedyś nieżyjący już
nauczyciel aktora Zbigniew Zapasiewicz. Zarówno Zapasiewicz, jaki Jan
Englert, ówczesny dziekan Akademii, widzieli w Żebrowskim kontynuatora
tradycji wielkiego aktorstwa, takiego, jakie uprawiał Tadeusz Łomnicki.
Zaczęli więc obsadzać go w spektaklach realizowanych dla Teatru
Telewizji. U Englerta zagrał w "Kordianie" i
"Dziadach" (oczywiście Gustawa-Konrada), u Zapasiewicza - Szczęsnego
w "Horsztyńskim". Tamte spektakle świetnie pamięta Daniel
Olbrychski. W rozmowie z "Przekrojem" opisuje grę Żebrowskiego
jako brawurową, co było tym trudniejsze, że aktor zaczynał przecież
od tego, co w polskiej klasyce najpiękniejsze, ale zarazem
najtrudniejsze. To właśnie dzięki Teatrowi Telewizji Żebrowski
zaistniał jako idealny odtwórca ról narodowych bohaterów. Nic więc
dziwnego, że gdy w 1998 roku Jerzy Hoffman zaczął pracę nad
"Ogniem i mieczem", do roli Jana Skrzetuskiego wybrał właśnie
jego.
Ogromny komercyjny sukces filmu uczynił Żebrowskiego
idolem. Jego nazwisko stało się znane w każdym polskim domu, plakaty,
na których pojawił się w towarzystwie dziewczyny Bonda Izabelli
Scorupco, pokryły ściany pokojów nastolatek, a kolejne kolorowe
magazyny przyznawały mu tytuły najprzystojniejszego mężczyzny roku.
Szybko przyszły angaże do kolejnych
superprodukcji - "Pana Tadeusza", "Starej baśni" i
"Wiedźmina". Wysoki, przystojny aktor o głębokim, mocnym głosie
w kostiumach prezentował się doskonale. Idealnie też pasował do wyobrażeń
o mężczyznach równie romantycznych jak śmiałych, idących za głosem
obowiązku, skłonnych do poświęceń, skorych do walki. Porywczych, lecz
mowa przecież o porywach gorącego serca. Był w tych filmach lepszą
wersją nas samych i nawet blizna na policzku, którą miał jako Wiedźmin,
miast szpecić, tylko przydawała mu męskości i uwiarygodniała niezwykłe
czyny. Reżyserzy umiejętnie wykorzystywali urodę aktora - połączenie
chłopięcości z męskością, które, jak dowodzą niezliczone
przypadki, na ekranie sprawdzało się zawsze. Urodę, ale czy cały
aktorski potencjał?
- Z całym szacunkiem dla jego warsztatu,
ale z "Pana Tadeusza" czy "Ogniem i mieczem" to nie
role Michała Żebrowskiego pamięta się najlepiej - tłumaczy profesor
Tadeusz Lubelski, ceniony filmoznawca, autor między innymi
"Encyklopedii kina" i "Historii kina polskiego". -
Zdecydowanie nie czuło się podczas oglądania tych filmów, żeby to był
nowy Zapasiewicz, nie mówiąc o Łomnickim.
W rzeczy samej. Gdy moda na ekranizację
lektur szkolnych minęła, wraz z nią minęły złote czasy Żebrowskiego.
Jedynym filmem z udziałem aktora nakręconym po erze wielkich
superprodukcji, który cieszył się względnym uznaniem krytyki, były
"Pręgi" Magdaleny Piekorz. Jednak nawet w nich akurat jego występ
oceniany był jako przerysowany i pompatyczny. Żebrowski nie potrafił
wyjść z teatralnej maniery, zamiast po prostu mówić - deklamował.
Kolejne produkcje: historyczne widowisko "1612" o Rosji z czasów
Wielkiej Smuty i "Kochankowie roku tygrysa", gdzie Żebrowski
wciela się w bohatera, który przez Sybir trafia do Chin, uznano
powszechnie za kinowe kurioza dekady. Jednak Żebrowski problem widzi nie
we własnej grze czy w jakości tych produkcji (była jeszcze
pretensjonalna "Senność" Magdaleny Piekorz i nieudany debiut
reżyserski Andrzeja Seweryna "Kto nigdy nie żył"), lecz w
braku dobrych scenariuszy.
Towar z najwyższej półki
W rozmowie z "Przekrojem" tłumaczy,
że myślenie, iż aktorzy w Polsce są zasypywani ciekawymi tekstami, to
naiwność. Jego zdaniem polski aktor jest w naprawdę wyjątkowej
sytuacji, jeżeli leży przed nim scenariusz filmowy, który ma
jakikolwiek sens.
A jednak od kilku sezonów tych sensownych
tekstów trafia w ręce aktorów coraz więcej. Chociażby poprzedni
festiwal w Gdyni przyniósł co najmniej kilka filmowych zaskoczeń i
jeszcze więcej fantastycznych kreacji: Macieja Stuhra w "33 scenach
z życia", Borysa Szyca w "Wojnie polsko-ruskiej", Bartka
Topy w "Domu złym", Marcina Dorocińskiego w
"Rewersie". Ich sukcesy, jak twierdzi Żebrowski, budzą w nim
jedynie radość, że komuś udaje się to, o czym wszyscy w tym zawodzie
marzą.
Zresztą od kiedy zaangażował się w
tworzenie Teatru 6. Piętro, jest tak zajęty, że nie ma czasu chodzić
na castingi. By promować teatralne przedsięwzięcie, coraz częściej
chadza za to do telewizyjnych programów i na wywiady, do których czuł
dawniej legendarną już niechęć. Ostatnio nieoczekiwanie pojawił się
na przykład w jednym z programów publicystycznych w TVP2, by rozmawiać
o problemach kobiet. - Zdziwił mnie już sam jego udział w programie na
taki temat, ale zszokowały dopiero poglądy i styl rozmowy. Z reguły
aktorzy są po stronie postępu, a nie zaścianka. Był arogancki,
sarkastyczny i zupełnie zamknięty na wszelkie argumenty. Połączenie
Tomasza Terlikowskiego i Bronisława Wildsteina - mówi uczestnicząca w
tej dyskusji filozofka, profesor Uniwersytetu Warszawskiego Magdalena Środa:
- Po programie znajomi zasypali mnie SMS-ami, byli zbulwersowani jego
wypowiedziami - dodaje.
Kontrowersyjne zachowanie Żebrowskiego to
jednak żadna nowość. W środowisku krążą legendy o jego nieskrywanej
niechęci do dziennikarzy, oschłości w kontaktach z kolegami z planu.
Jedna z dziennikarek swój wywiad z aktorem podpisała w następujący
sposób: "Z Michałem Żebrowskim rozmawiał Michał Żebrowski"
- tak duże naniósł w czasie autoryzacji zmiany.
- Michał jest trudny do odczytania i brak
mu spontanicznej emocjonalności. To przeszkadza mu w grze i jak sądzę w
życiu - tłumaczy Agnieszka Holland, u której aktor wystąpił ostatnio
w "Janosiku. Prawdziwej historii".
- On nie ma żadnych wątpliwości co do
tego, że jest towarem, ale wie, że są towary z wysokiej i niskiej półki
- tłumaczy Korwin-Piotrowska. Jej zdaniem Żebrowski od początku
instynktownie czuł, że ma wszelkie predyspozycje, by być towarem z
najwyższej półki.
Inaczej osiągnięcia dawnego ucznia oceniał
tuż przed śmiercią w jednym z tygodników Zbigniew Zapasiewicz: "W
momencie kiedy skończył szkołę, pojawiły się wszystkie te zajęcia,
które przynoszą aktorowi większe korzyści finansowe, medialne,
popularność. Michał temu uległ. Nie mam o to do niego pretensji, choć
miałem nadzieję, że wiedza, którą mu przekazaliśmy, jest rodzajem
inwestycji w człowieka".
Teraz w młodych ludzi inwestuje sam Żebrowski.
Studenci szkół artystycznych do Teatru 6. Piętro mają wstęp zupełnie
darmowy. Szkoda tylko, że na razie nie czeka tam na nich towar z najwyższej
półki, lecz jedynie z wysokiego piętra.
współpr. Anna Jastrzębska, Izabela Szymańska







 
 
 
 Własny Biznes Franchising - 06.2010

 
Joanna Sopyło

"Ten teatrzyk jest zagrany dla pieniędzy"

Sztuka i komercja

 
- Moim skromnym zdaniem, w Warszawie powinno być
maksymalnie osiem dotowanych teatrów. Nie może istnieć ponad dwadzieścia
takich instytucji, choć oczywiście kultura powinna być państwowa i
dotowana, ale nie w takiej skali - dyrektor warszawskiego Teatru 6. Piętro
Michał Żebrowski w rozmowie z Joanną Sopyło w miesięczniku Własny
Biznes Franchising.
 
Joanna Sopyło: Czy po otwarciu własnego
teatru poczuł się pan biznesmenem?
Michał Żebrowski: Nie wiem, czy
otwarcie teatru to moment przełomowy, od dawna jestem samodzielny. Moje
sukcesy w biznesie wynikają przede wszystkim z potrzeby spełniania się
artystycznie, a nie z konieczności zarabiania pieniędzy. Realizacja idei
artystycznej stoi u mnie na pierwszym miejscu. Profity pojawiają się
przy okazji.
Brak menedżera to też wynik stawiania na samodzielność
za wszelką cenę?
- Zorientowałem się, że jestem w stanie umiejętniej
rozmawiać o swoich warunkach pracy niż osoba, której miałbym płacić
10 proc. gaży, więc po co ją zatrudniać. Poza tym, rzadko zdarzają się
menedżerowie z prawdziwego zdarzenia. Na świecie jest podobnie, np.
Madonna też pracuje sama.
Udało się już wiedzę ze studiów z zarządzania
przełożyć na prowadzenie teatru?
- To, czy ta wiedza będzie przydatna,
dopiero się okaże. Wydaje mi się, że każde studia mają przełożenie
na sztukę. Nawet skończenie biologii powoduje, że jest się lepszym
artystą, bo każda wiedza poszerza horyzonty myślowe. Zawsze namawiam do
przekroczenia konwencji, bo oryginalność jest ciekawsza niż powtarzalność.
Każdy woli iść do teatru, w którym zobaczy coś niekonwencjonalnego...
O pomyśle na własny teatr mówił pan już
od kilku lat.
- Zanim jeszcze skończyłem szkołę
teatralną, widziano we mnie lidera jakiejś nieformalnej grupy, który
skupiałby wokół siebie osoby myślące podobnie. Teatr 6. Piętro pośrednio
powstał właśnie dlatego: jest miejscem, w którym tworzą osoby o
podobnym spojrzeniu na sztukę. Bezpośrednią przyczyną powstania teatru
była moja współpraca z reżyserem Eugeniuszem Korinem, na którego
teatrze się wychowałem. Od kilku lat wspólnie organizowaliśmy
przedstawienia teatralne (m.in. "Fredro dla dorosłych",
"Ucho van Gogha", "Samotny Zachód" - przyp. red.), które
w rankingu tygodnika "Wprost" zajęły drugie miejsce wśród
najchętniej oglądanych spektakli w Warszawie. Nie chcieliśmy ich
prezentować wyłącznie w czyichś teatrach, więc podjęliśmy wyzwanie,
żeby założyć własny.
Teatr na własnym rozrachunku, ale pieniądze
na otwarcie zainwestowało miasto, a więc podatnicy.
- Nie do końca tak to się dzieje.
Prezydent Warszawy zainwestowała 700 tys. zł we własny majątek, czyli
w Pałac Kultury, dostosowując jedną z jego sal do potrzeb teatru. My
natomiast zobowiązaliśmy się, że w ciągu trzech lat oddamy te pieniądze,
prowadząc teatr za własne pieniądze bez dotacji z miasta. Jest to całkowicie
nowatorskie podejście do finansowania kultury.
Jak wyglądała droga biznesowa do założenia
Teatru 6. piętro?
- Biznes w odniesieniu do teatru nie jest
najszczęśliwszym określeniem, bo teatr nie może być biznesem, choć
powinien zarabiać. Aktorzy nie zakładają teatrów, żeby się bogacić,
tylko żeby spełniać swoje marzenia artystyczne. Krystyna Janda nie po
to założyła teatr, żeby mieć źródło zarobku, tylko dlatego, że
chciała wykorzystać pasję tworzenia, talent organizacyjny i umiejętności
artystyczne.
Biznesplan jednak panowie napisali.
- Nie było innego wyjścia. Jednak nie chcę
wchodzić w szczegóły. Najbardziej liczy się, żeby mieć wokół
siebie odpowiednie osoby do współpracy.
Mam pan na myśli księgowych? Skoro bilety
do Teatru 6. Piętro kosztują średnio ponad 100 zł za sztukę, to chyba
jest co liczyć na koniec miesiąca?
- Nie. Mam na myśli pięć gwiazd występujących
w przedstawieniu, znakomity tekst Woodyego Allena, muzykę George'a
Gershwina, salę teatralną w zabytkowym Pałacu Kultury, strzeżony
parking, wygodny dojazd metrem, tramwajem i autobusem i nade wszystko
genialną reżyserię Eugeniusza Korina, który przedstawienie
"Zagraj mi to jeszcze raz, Sam" wyreżyserował 15 lat temu w
Poznaniu i jest ono do dzisiaj grane. To właśnie powoduje, że bilety u
nas kosztują 100 zł, natomiast wszyscy studenci akademii artystycznych
dostają je za darmo. Chcę mówić o teatrze jako o projekcie kulturotwórczym.
Ale nie da się mówić o biznesie, nie mówiąc
o pieniądzach. Zwłaszcza że w początkowej fazie rozwoju są bardzo
potrzebne.
- Udało nam się pozyskać sponsorów -
współczesnych mecenasów kultury BRE Bank i MasterCard. Tak jak się to
robi na Zachodzie, szukaliśmy wśród najlepszych i nam się udało.
Trzeba jednak pamiętać, że teatr to nie budynek i finanse, ale przede
wszystkim ludzie skupieni wokół lidera, któremu ufają. Niektórzy moi
aktorzy zarabiają mniej niż w teatrach państwowych.
A więc grają u pana dlatego, bo...?
- Działamy tak jak osoby zajmujące się
podobnymi przedsięwzięciami na Zachodzie: proponujemy aktorowi, że poświęci
nam dwa miesiące, przygotuje się do konkretnej roli, którą będzie grał
w określony dniach i godzinach. Gwarantujemy mu, że otrzyma honorarium
60 razy w ciągu roku, a jeżeli nie - pokryjemy straty z własnych pieniędzy.
Dzięki temu aktor czuje się pewniej, może zaplanować swój budżet, a
nie tak jak w teatrze państwowym, gdzie nie wie, czy zagra, czy nie.
O Michale Żebrowskim mówiło się jako
następcy Zbigniewa Zapasiewicza. Ten wielki aktor, a pana nauczyciel,
nigdy nie zagrał w reklamie. Dla wielu obserwatorów świata kultury założenie
przez pana prywatnego teatru, w którym grają amatorzy o nazwiskach
znanych w świecie pop-kultury, to zdrada zasad i przejście na
"ciemną stronę mocy".
- Po tym świecie chodzi mnóstwo
artystycznych reliktów komuny, a przecież już dawno przeszliśmy
transformację od państwa komunistycznego, które dotacjami rozpieszczało
artystów, do państwa z dobrze działającym wolnym rynkiem, który
stworzył szanse rozwoju. Ja z niej korzystam.
Istnieje w Polsce moda na budowanie swojego
nazwiska na bazie krytyki działalności kogoś innego - zgodnie z myśleniem:
wszyscy go chwalą, a ja skrytykuję i będą o mnie mówili. Ja za ciężko
pracuję, żeby poświęcać czas na reagowanie na takie postawy, więc po
prostu robię swoje i nie patrzę na teatr przez pryzmat biznesu.
Wiele osób przychodzi do Teatru 6. Piętro
nie na sztukę Allena, tylko po to, żeby zobaczyć na żywo skandalistę
Wojewódzkiego. W tym sensie pana teatrowi jest bliżej do zoo lub cyrku,
gdzie za kratami ogląda się ryczące lwy.
- Nic bardziej mylnego. Pomysł
zatrudnienia Wojewódzkiego był pomysłem reżysera. Kuba Wojewódzki to
człowiek charyzmatyczny, z wyczuciem sceny. Jest amatorem, ale w tym
przypadku działa to na jego korzyść. Do roli w przedstawieniu
"Zagraj mi to jeszcze raz, Sam" szukaliśmy nie aktora, tylko
osobowości, która się kojarzy z Woodym Allenem, z jego wizją świata i
poczuciem humoru, ponieważ Woody Allen w 1969 roku, kiedy debiutował w
tej roli, również był amatorem. Do teatru przychodzi mnóstwo osób, które
nie lubią Kuby Wojewódzkiego, ale po przedstawieniu uczciwie przyznają,
że w tej roli jest rewelacyjny. Mówiono nam, że ryzykujemy i rozwiązania
w tej sytuacji mogły być dwa: zyskujemy bardzo dużo albo bardzo dużo
tracimy.
Co mogą powiedzieć dzisiaj krytycy, gdy
Kuba Wojewódzki jest znakiem firmowym tego przedstawienia?
- Kuba wykonał ogromną pracę, żeby się
przygotować do roli. Gdybym robił teatr z kimkolwiek innym niż z
Eugeniuszem Korinem i gdybym nie był przekonany, że w naszym teatrze będzie
dominować dobra literatura, solidne rzemiosło aktorskie i że to, co
pokaże, będzie ciekawą propozycją dla widzów, nigdy nie zaryzykowałbym
obsadzenia Kuby Wojewódzkiego, bo wtedy rzeczywiście chodziłoby tylko o
marketing.
Nazwał pan swój teatr komercyjnym, a więc
nastawionym na zarabianie.
- W tym stwierdzeniu zawarta jest
prowokacja. Jednak to sztuka, a nie zarabianie stoi u mnie na pierwszym
miejscu. Woody Allen, którego przedstawienie gramy, to jeden z najlepiej
piszących autorów na świecie, mamy na scenie znakomitych artystów,
planujemy występ świetnych muzyków jazzowych, spektakl z udziałem
tylko studentów ze szkół teatralnych. Dzięki temu udowadniamy, że
komercja nie wiąże się z niskim poziomem sztuki. Jako przykład, przywołuję
film "Amadeusz" Miłosza Formana. Został on napisany w bardzo
dobrym stylu przez dramaturga, wyreżyserowany przez świetnego reżysera,
zdobył osiem Oscarów, prezentuje genialną muzykę Mozarta i obejrzało
go miliard ludzi. To jest sztuka czy komercja? Chcąc się wyróżnić na
tym prowincjonalnym rynku, specjalnie nazywam sztukę komercją. Na
Broadwayu czy na West End nikt nie wstydzi się powiedzieć, że robi
sztukę po to, żeby obejrzało ją mnóstwo osób.
Wydaje się, że jednak i w Polsce widać
zmiany. Teatr Narodowy, a więc ostoja sztuki wysokiej, postawił na
nowoczesne formy marketingu, do produkcji przedstawień zatrudnia
projektantów mody, fryzjerów i stylistów ze świata show-biznesu.
- Moim skromnym zdaniem, w Warszawie
powinno być maksymalnie osiem dotowanych teatrów. Nie może istnieć
ponad dwadzieścia takich instytucji, choć oczywiście kultura powinna być
państwowa i dotowana, ale nie w takiej skali. Nie da się nowocześnie
zarządzać teatrem, w którym pracuje 128 osób i z których połowa od
15 lat nie wyszła na scenę, a bierze pensje.
Jak w takim razie powinno się zarządzać
współczesną sztuką? Teatry prywatne są rozwiązaniem?
- Perspektywa rozwoju dla teatrów
prywatnych jest coraz lepsza. Państwo nie będzie utrzymywać pustych sal
teatralnych, więc będzie je oddawało w prywatne ręce. Jeżeli znajdzie
się dobry reżyser, który umie pokierować aktorami, to zawsze będą
ludzie, którzy przyjdą to obejrzeć, i sponsorzy, którzy dofinansują
remont, koszty światła i itp. Muszą to być jednak sztuki na wysokim
poziomie, nie tak jak kiedyś, bo dzisiaj telewizja czy Internet to poważna
konkurencja. Widz, który idzie do teatru, nie może żałować swojej
decyzji.
Teatr, jeżeli nie jest komercyjny, przeczy
istocie teatru. Grecy nie po to 2 tysiące lat temu wybudowali w skale
ogromne teatry, żeby przychodziło do nich kilkanaście osób. Teraz jest
moda na robienie widowni na scenie i ograniczanie jej pojemności do
minimum - zamiast 500 osób na widowni mieści się tylko 80, a i tak w
tych miejscach frekwencja sięga 70 proc. Coś w tym systemie chyba jest
nie tak.








Wyszukiwarka