background image

Michał Mazurkiewicz 

 
 
 
 
 

Karabiny maszynowe naprzód 

 
 
 
 
 
 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

OD AUTORA 

 
W wojskowej terminologii niemieckiej wyraz „Kugelfanger” (dosłownie: chwytacz, łowca kul) 

oznacza  dowódców  małych  oddziałów:  plutonów,  drużyn,  nawet  sekcji,  przeważnie 
podporuczników, podchorążych, czasem podoficerów, którzy idąc w szpicach pierwszej linii ciągną 
je  naprzód  za  sobą,  przyjmują  na  siebie  pierwszy  ogień  nieprzyjaciela  i  odciągają  jego  uwagę  od 
manewrów własnych sił przednich. 

To niewdzięczne zadanie, nie mające żadnego znaczenia strategicznego czy taktycznego, ginie nie 

tylko w opisach walk, ale idzie w zapomnienie natychmiast po każdej walce, bo wykonawcy z reguły 
już nie wracają... 

Z  sześciu  oficerów  szwadronu  ciężkich  karabinów  maszynowych  7  pułku  strzelców  konnych 

pozostał  pod  koniec  września  jeden  oficer  zdolny  do  walki:  rtm.  Wacław  Jankowski,  dowódca 
szwadronu  (lekko  ranny).  Zginęło  czterech:  śp.  por.  Faleński,  por.  Groniowski,  ppor.  rez. 
Bukowiecki i por. Grądzki. Piąty - ppor. rez. M. Mazurkiewicz - dwukrotnie ranny, niezdatny był do 
dalszej walki. 

Pamięci tych poległych kolegów notatki te poświęcam. 
Nie  mogąc  opisać  wiernie  ich  działań,  z  pewnością  bardziej  wybitnych  i  ciekawych,  opisuję 

własne,  starając  się  jedynie  o  możliwe  ścisłe,  dokumentarne  przedstawienie  moich  obserwacji  i 
przeżyć. 

Przeżycia  tego  miesiąca  pozbawione  są  jakichkolwiek  momentów  upoważniających  mnie  do 

przypisywania  sobie  najmniejszych  chociażby  zasług,  a  były  jedynie  wyrazem  poczuwania  się  do 
najprostszych obowiązków, wynikających z tradycji wielu pokoleń. 

 
 

 
 
Pozostałe szwadrony pułku miały również swoich „łowców kul”. 
 
Tak polegli: 

z pocztu dowódcy - 

chor. Bolesław Jazgar (pod Sierakowem), 
pchor. Jerzy Lutostański (w Laskach), 
plut. Bogusławski (pod Wólką Węglową), 
plut. Michalski (pod Wólką Węglową); 
 

z 1 szwadronu - 

wachm. Andrzej Wawrzyniak (pod Psarami-Polesiem); 
 

z 2 szwadronu - 

ppor. Leszek Zygler (pod Zbrożkową Wolą); 
 

z 3 szwadronu - 

pchor. Stanisław Taylor (pod Zamościem), 
pchor. Jerzy Zakrzewski (pod Zbrożkową Wolą); 
 

z 4 szwadronu - 

ppor. Edmund Suchorzewski (pod Zbrożkową Wolą), 
ppor. Winiarz (pod Zbrożkową Wolą), 
pchor. Maisel (pod Zbrożkową Wolą); 
 

background image

ze szwadronu karabinów maszynowych - 

por. Edward Groniowski (pod Zamościem), 
ppor. Grądzki (pod Psarami-Polesiem), 
ppor. Faleński (pod Łowiczem), 
ppor. Bukowiecki (pod Brochowem); 
 

z plutonu łączności - 

por. Kazimierz Ciszewski (pod Zbrożkową Wolą), 
wachm. Ditmer (pod Wólką Węglową). 
 
 

 
 

Na szczeblu dowództwa w pierwszej linii polegli w walkach: 

dowódca pułku, płk Stanisław Królicki - pod Zamościem, 
zastępca dowódcy pułku, mjr Paweł Budzik - pod Brochowem, 
dowódca 3 szwadronu, rtm. Stanisław Jankowski - pod Laskami. 
 

W szwadronie karabinów maszynowych poza wymienionymi powyżej odznaczyli się i polegli: 

st. wachm. Pławski, 
kpr. Jan Chmieliński, 
kpr. Bernard Wentland, 
st. strz. Stanisław Chojnacki, 
st. strz. Jan Zet, 
strz. Bazyli Motlak, 
strz. Teofil Rajman, 
strz. Jan Leśniewski, 
strz. Józef Zbruk, 
strz. Andrzej Miechocki, 
strz. Kazimierz Welka 

oraz wielu, wielu innych, których nazwisk wymienić tutaj nie jestem w stanie. 

 
 

Cześć Ich Pamięci! 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

24. VIII - 3. IX 

 
 
 

MOBILIZACJA PUŁKU I WYMARSZ 

 
W  połowie  lipca  1939  r.  zostałem  powołany  jako  podporucznik  rezerwy  7  Pułku  Strzelców 

Konnych Wielkopolskich na 6-tygodniowe ćwiczenia do pułku. Żona moja z czteroletnim synkiem 
była wezwana do Warszawy, do chorej matki. 

11  lipca  wyjeżdżam  z  domu,  z  Mikołajewic  n/Wartą  w  woj.  poznańskim,  samochodem  przez 

Poznań do Biedruska. W pięć minut po wyjeździe stwierdzam, że przez zapomnienie zabrałem klucze 
od  garażu.  Zawracam.  Przy  bramie  pisarz  odbierając  ode  mnie  klucze  od  garażu  zauważył:  „To 
niedobrze wracać z drogi”... Przepowiedział: minęło 18 lat, do domu już nie wróciłem. 

Ć

wiczenia pułkowe odbywaliśmy  w terenie pod  Poznaniem; jako specjalista broni maszynowej 

(pluton  karabinów  maszynowych  w  Szkole  Podch.  Rez.  Kaw.  w  Grudziądzu,  Centralna  Szkoła 
Strzelnicza  w  Toruniu  i  Kursy  Dowódców  Szwadronów  w  Grudziądzu)  organizowałem  zapory 
ogniowe  betonowych  pozycji  broniących  Poznania.  Ćwiczenia  były  ciekawe  i  przyjemne,  często 
wieczorem  wypadało  się  z  kolegami  do  Poznania,  „do  Apollki!”  Około  15  sierpnia  oddziały 
powróciły z ćwiczeń do Biedruska, gdzie pułk stacjonował. 

Sytuacja  polityczna  Polski  wobec  ostatnich  wystąpień  niemieckich  stała  się  bardzo  napięta  i 

niepokojąca. 

W nocy z 24 na 25 sierpnia o godz. 4.15 nad ranem do zapasowego baraku dla oficerów rezerwy w 

rejonie  7  pułku  strzelców  konnych  w  Biedrusku  pod  Poznaniem  wpada  zdyszany  strzelec-goniec: 
„Alarm! panie poruczniku, alarm!” Jeszcze przez sen odpowiadam „dobra!"; zeskakuję z łóżka, staję 
na  równe  nogi  i  rzucam  gońcowi:  „Zostać!  weźmiecie  walizkę!”  W  gorączkowym  pośpiechu 
naciągam na siebie mundur, zakładam pas, szablę, rewolwer, gaz-maskę, mapnik, zarzucam płaszcz 
na  ramię,  czapkę  na  głowę  i  wybiegam  z  baraku.  W  międzyczasie  strzelec  pakuje  resztki  moich 
rzeczy do walizki, chwyta ją i biegnie za mną. W pięć minut później wbiegamy przez wartownię w 
rejon koszar. Warta główna pod bronią; błysk obnażonych szabel... Słychać przytłumione okrzyki, 
rozkazy,  tupot  biegnących,  zapuszczanie  silników...  Wpadamy  do  koszar  mojego  pododdziału  - 
szwadronu ciężkich karabinów maszynowych. W kancelarii szef szwadronu, st. wachmistrz Pławski, 
kilku młodszych oficerów; szwadron cały na nogach w pogotowiu do zbiórki. Dowiaduję się, że na 
godz.  5  rano  wyznaczona  odprawa  oficerów  całego  pułku  w  dowództwie.  Pozostaje  pół  godziny 
czasu.  Dowódca  szwadronu,  rtm.  Wacław  Jankowski,  jest  w  Poznaniu;  został  już  telefonicznie 
wezwany do Biedruska. Z grupą oficerów szwadronu ciężkich karabinów maszynowych wchodzimy 
do dowództwa pułku. W dwóch salach dowództwa zebrani już są prawie wszyscy oficerowie pułku; 
jest  godz.  4.30.  Nastrój  wyraźnie  podniecony,  gorączkowy  i...  wesoły.  Wyraźne  zadowolenie  na 
twarzach młodszych oficerów zawodowych; powaga, spokój i zamyślenie wśród starszych oficerów 
pułku i rezerwy. 

Dwie minuty przed piątą otwierają się drzwi: wchodzi dowódca pułku, płk Stanisław Królicki, z 

adiutantem  pułku,  rtm.  Zbigniewem  Szacherskim.  W  rękach  dowódcy  zapieczętowana  koperta; 
dowódca spogląda na zegarek; jak zahipnotyzowani patrzymy wszyscy na zegarki: za parę sekund 
piąta...  Nagły  szelest,  energiczne  szarpnięcie  koperty  w  rękach  pułkownika  i  poważny, 
niezapomniany  głos:  „Zarządzam  mobilizację  pułku,  godzina  5.00  jest  godziną  zero...  podpisano: 
Knoll-Kownacki, gen. bryg., dowódca DOK Poznań”. 

W  chwilę  później,  w  głębokiej  ciszy,  słyszymy  spokojny  głos  dowódcy:  padają  rozkazy...  W 

kwadrans  później  trzy  czwarte  oficerów  po  otrzymaniu  zleconych  im  zadań  mobilizacyjnych  i 
odnośnych dokumentów opuszcza dowództwo. 

Słychać  warkot  samochodów,  to  odjeżdżają  oficerowie  przydzieleni  do  komisji  poboru  koni, 

wozów,  sprzętu.  Nie  otrzymuję  specjalnej  funkcji,  zostaję  przydzielony  do  dyspozycji  dowódcy 
szwadronu. 

Mobilizacja osłonowa zastaje pułk całkowicie przygotowany. 

background image

Częste alarmy (pułk niedawno wrócił z ćwiczeń) wyrobiły w całym pułku natychmiastową prawie 

gotowość marszową. Dla osiągnięcia pełnej wartości bojowej pozostaje tylko szybkie  wchłonięcie 
rezerw w ludziach, koniach i sprzęcie. 

Przed wyjściem pułku na front należało jeszcze  załadować na kolej i odesłać do kadr pułku do 

Kraśnika  ludzi,  konie  i  sprzęt  nie  stanowiący  bojowego  wyposażenia  pułku.  O  tym,  że  idziemy 
zajmować stanowiska obronne na zachodnich granicach, że idziemy na front, nikt w pułku nie wątpił, 
chociaż jeszcze nie było wojny. 

Przed  upływem  wyznaczonych  czterdziestu  ośmiu  godzin  zadania  mobilizacyjne  pułku  zostają 

przeprowadzone  z  precyzją  zegarka,  dokładnością  i  pośpiechem  godnym  najlepszych  wzorów 
organizacji  i  pracy  poznaniaków.  Komisje  poborowe  przysyłają  transporty  koni,  wozów,  uprzęży; 
rezerwiści zgłaszają się tłumnie przed komisję lekarską, otrzymują przydziały do pododdziałów; w 
szwadronach  wydają  im  natychmiast  mundury,  broń,  konie,  rzędy;  magazyny  broni  zaopatrują  w 
broń  amunicję,  hełmy,  wyposażenie  polowe,  bojowe  pochłaniacze  do  masek  gazowych,  lornetki, 
tablice strzelnicze ckm, siatki ochronne do maskowania, „żelazne porcje” żywności itd. Ruch jak w 
ulu, bieganina, gorączkowe, wesołe głosy, warkot silników samochodowych i motocykli zmieszane z 
rżeniem koni i chrzęstem broni, gwizdki i krótkie rozkazy. Tak mija dzień 24 sierpnia. 

Nazajutrz  tempo  przygotowań  maleje,  zgiełk  milknie,  w  czterdzieści  godzin  mobilizacja 

ukończona.  Odprężenie...  Czekamy  na  dalsze  rozkazy.  Dopiero  teraz  zdajemy  sobie  sprawę  z 
sytuacji: a więc zbliżamy się nieuchronnie i szybko do wojny. 

Ś

wiadomy  powagi  chwili  7  Pułk  Strzelców  Wielkopolskiej  Brygady  Kawalerii  staje  na  placu 

alarmowym w gotowości bojowej: dowództwo, szwadron gospodarczy, szwadrony liniowe 1, 2, 3 i 4, 
szwadron  ciężkich  karabinów  maszynowych,  szwadron  kolarzy,  pluton  łączności,  szwadron 
marszowy, tabory. Akta pułku i resztę rezerw wyekspediowano do Kraśnika. 

Z  szarego  świtu  z  każdą  chwilą  coraz  wyraźniejsze  wyłaniają  się  nieruchome  kolumny 

szwadronów.  Pułkownik  ogląda  swoich  chłopców.  Pułk  przedstawia  się  bardzo  dobrze:  konie 
doskonale  utrzymane,  w  karabinach  maszynowych  i  w  działkach  przeciwpancernych  konie 
szlachetne,  pół-krwi.  Postawa  żołnierza,  nastrój  -  wyśmienite.  Uzbrojenie,  przewidziane  na  czas 
wojny, kompletne i nowe. Sprzęt, umundurowanie, uprząż, rzędy - nowe. 

Pułkownik  Królicki,  którego  wysoką  wartość  jako  dowódcy,  żołnierza  i  człowieka  mieliśmy 

wkrótce ocenić w czasie walk - mógł być dumny ze swego pułku. 

W ramach regulaminów i wymagań Sztabu Generalnego pułkowi nic nie brakowało. Dowódca dał 

pułkowi wszystko, co mógł dać. Gdy w milczeniu przeglądał szwadron karabinów maszynowych, w 
surowych,  spokojnych  oczach  mieszało  się  poczucie  spełnionego  obowiązku  z  troską,  a  może  i 
niepokojem o żołnierza. Z rozmów, jakie odbyłem z pułkownikiem przed kilkoma miesiącami, gdy 
po  przydzieleniu  mnie  do  pułku  meldowałem  się  u  niego,  wyniosłem  przekonanie,  że  pułkownik 
zdawał  sobie  w  pełni  sprawę  ze  słabych  stron  naszej  kawalerii  w  przyszłej  wojnie.  Szybkość 
kawalerii,  jej  dotychczas  główna,  decydująca  zaleta,  została  przekreślona  przez  broń 
zmotoryzowaną.  Wyposażenie  kawalerii  w  środki  ogniowe,  broń  automatyczną,  a  zwłaszcza  w 
ś

rodki walki z czołgami stało się całkowicie niewystarczające. Sytuację pogarszał znacznie kilkuset 

wozowy tabor konny - jedyny nasz zapas broni, amunicji i sprzętu. 

Toteż pułkownik, może jeden z niewielu wśród nas, rozumiał, że ten pięknie prezentujący się pułk, 

a piękno to jako kawalerzysta silnie musiał odczuwać, idzie na nierówną walkę. 

Tym większa jest jego zasługa w sprawnym dowodzeniu oddziałem w walkach wrześniowych i w 

złożonej w miesiąc później ofierze krwi i życia. 

 
 
Pułk  czekał  w  Biedrusku  parę  dni  na  rozkaz  wymarszu.  28  sierpnia  zarządzono  mobilizację 

oddziałów pierwszego rzutu w odpowiedzi na niemiecką tajną mobilizację powszechną dokonaną w 
nocy z 25 na 26 sierpnia. 

W  tym  samym  dniu  przyjechała  do  Biedruska  moja  żona  z  siostrą  cioteczną  i  szwagrem  po 

plenipotencję  niezbędną  dla  załatwiania  naszych  spraw  w  czasie  mojej  nieobecności.  29  sierpnia 
ż

ona miała wrócić samochodem przez Poznań do domu, do Mikołajewic. 

background image

Tego  również  dnia  o  godz.  16.00  pułk  otrzymał  rozkaz  wymarszu.  Jako  dowódca  3  plutonu 

ciężkich  karabinów  maszynowych  otrzymałem  rozkaz  wyjść  na  czoło  pułku  i  wyciągnąć  pułk  na 
szosie w kierunku Bolechowa. 

Szwadron  karabinów  maszynowych  szedł  pierwszy.  Przy  wyjściu  z  Biedruska,  obok  dawnego 

pałacu, stał w asyście pocztu sztandar pułkowy; przejeżdżające szwadrony oddawały honory. Była to 
chwila, którą jedynie żołnierz może w pełni odczuć i zrozumieć... 

Po  wyjściu  z  Biedruska  podano  wkrótce  rozkaz:  „Z  koni!  w  wodzach  marsz!”  Oddałem  konia 

luzakowi i idąc obok kolumny poprawiałem drobne usterki i niedociągnięcia w sprzęcie, rzędach i 
uprzęży. W pewnej chwili usłyszałem za sobą na szosie sygnał samochodu, odwracam się i widzę 
ż

onę,  która  przed  wyjazdem  z  Poznania  chce  się  ze  mną  pożegnać.  Obrazek  jak  z  pocztówki: 

przeciągająca  szosą  konnica  i  tuż  obok,  przy  .samochodzie  pożegnanie  oficera  z  żoną. 
Podprowadziłem  jej  swego  „Wampira”,  olbrzymiego  kasztana  (hunter  ze  stajni  w  Posadowie), 
pogłaskała go po aksamitnych chrapach; jeszcze kilka minut rozmowy, żona wsiada do samochodu i 
w chwilę później zniknęła mi z oczu za skrętem szosy w kierunku Poznania. 

Tymczasem  pułk  minął  most  na  Warcie,  zaczęło  padać.  Szliśmy  na  Murowaną  Goślinę; 

ś

ciemniało  się  i  rozpadało  na  dobre.  Wskoczyliśmy  w  siodła.  Rozkaz  roztroczenia  płaszczy 

przyszedł, jak zwykle, dopiero późno w nocy, gdyśmy po przemoczeniu mundurów mieli już mokre 
koszule.  Wywołało  to  wybuchy  śmiechu  w  szwadronach.  W  dalszym  jednak  marszu  nocnym, 
wyparowaliśmy  szybko  wodę,  tak  że  nad  ranem  już  w  suchych  prawie  mundurach  stanęliśmy  na 
kwaterach  w  rejonie  Czarnków-Rogożno.  Po  jednodniowym  postoju  na  folwarku  Pacholewo 
szwadron  karabinów  maszynowych  zajął  stanowiska  obronne  wokół  folwarku  Słomowo. 
Tymczasem  ogłoszono  w  kraju  częściową  mobilizację.  Właściciel  Słomowa  p.  Turne  wyjechał, 
powołany do wojska. W Pacholewie wybijano dla szwadronów znaczki tożsamości, które zawiesza 
się każdemu żołnierzowi na szyi. W razie śmierci po przełamaniu znaczka jedną połowę pozostawia 
się przy poległym, drugą połowę oddaje się w dowództwie pododdziału dla celów ewidencyjnych. 
Nawiasem mówiąc taki właśnie znaczek z Pacholewa, stanowi obok zegarka jedyną moją własność, 
jaką  wyniosłem  z  wojny  a  miałem  już  go  nawet  w  zębach  gdy  przywalony  poległymi  czołgistami 
niemieckimi leżałem ranny i nieprzytomny w lesie pod Laskami. 

W  Słomowie  dowództwo  dywizjonu  z  dowódcą  mjr  Budzikiem  stanęło  w  pałacu.  Szwadrony 

dywizjonu zakwaterowano w majątku i obok we wsi. 

Mój pluton ciężkich karabinów maszynowych zajął stanowisko na zachodnim skraju Słomowa: 

jedna  drużyna  na  wzgórzu...  w  zagajniku  przy  punkcie  obserwacyjnym  daku

,  pod  osłoną  plutonu 

liniowego, któregoś z naszych szwadronów, druga w odległości około 1 km po przeciwnej stronie 
majątku,  w  dębowym  lasku  w  pobliżu  stanowisk  2  szwadronu.  Noc  przeleżałem  przy  drużynie  na 
wzgórzu  obok  punktu  obserwacyjnego  artylerii.  Na  punkcie  tym  zastałem  podporucznika  7  daku 
(młodego  człowieka,  wyjątkowej  urody  -  poległ  po  dwóch  tygodniach)  oraz  podchorążego  i 
podoficera, popijających oryginalnego szampana  pod sardynki; oczywiście poczęstowano mnie po 
koleżeńsku  i  w  wesołym  nastroju  spędziliśmy  część  nocy.  Przed  świtem  wróciłem  do  drużyny, 
wskoczyłem na „Wampira” i z ordynansem Awramem (Rumun z pochodzenia) skierowaliśmy konie 
do  stanowiska  drugiej  drużyny.  Zaczęło  się  rozjaśniać  i  wkrótce  pierwsze  promienie  słońca 
wystrzeliły zza horyzontu. Był piękny, ciepły poranek. Godzina 6: minęliśmy folwark, przejeżdżając 
na  ukos  przez  linię  okopanych  na  skraju  lasu  strzelców  drugiego  szwadronu;  wśród  oficerów 
rozpoznałem  swego  sąsiada  spod  Kalisza,  por.  Konrada  Wünschego,  rozstrzelanego  później  w 
przedostatnim  roku  wojny  przez  Niemców  w  więzieniu  w  Łodzi  za  pracę  w  podziemnych 
organizacjach polskich. Dzielny ten oficer pochodził z niemieckiej rodziny, spolszczonej dopiero w 
ostatnim pokoleniu. 

Przed nami łąka skąpana w słońcu, o 50 kroków - mostek pod wysoką wierzbą, przerzucony przez 

strumień. Wjeżdżając na wąski mostek usłyszałem trzy przeciągłe gwizdy. Ten ostry dysonans był 
tak  nagły,  niespodziewany  i  niezrozumiały,  że  stanęliśmy  jak  wryci.  Nastąpiły  trzy  zlane  w  jeden 
wybuchy.  Teraz,  po  kilkunastu  dopiero  latach,  zdaję  sobie  sprawę  z  wrażeń,  jakich  wówczas 

                                                 

 

Dak - dywizjon artylerii konnej przydzielony do brygady kawalerii.

 

background image

doznaliśmy: coś tu nie pasowało, coś nie zgadzało się z istniejącym stanem rzeczy, z tym spokojem 
poranka, łąk i lasów, przerwanym brutalnie zrzutem bomb. 

Tak zameldowała się nam druga wojna światowa. 
Odruchowo spojrzałem w górę: na tle lekko zamglonego błękitu nieba z trudnością spostrzegłem 

eskadrę  samolotów  -  trójkę  przezroczystych,  białych  ważek  na  wysokości  ponad  3  tys.  metrów. 
Machinalnie spiąłem konia i skoczyłem pod drzewo, sygnalizując: „Lotnik!” W tym momencie mój 
luzak Awram popędził, co koń wyskoczy, do odległego o 100 metrów lasu i zniknął. A więc wojna! 
„Zaczęło się!” Tymczasem sprzed lasu, gdzie okopane były moje 2 cekaemy, zaczął się wydobywać 
trzema  ukośnymi  smugami  żółty  dym,  który  w  górze  przybrał  kształt  słupa  i  sczerniał.  „Gaz”  - 
przemknęło mi przez myśl. Pchnąłem konia ostrogami i pod ochroną drzew - galop do karabinów: tu 
wszystko w porządku, obsługa z podchorążym  Zygmuntem Dębickim przywarła do wykopu, dym 
podchodzi  pod  stanowiska.  Rzucam  komendę  „Gaz!”,  zeskakuję  z  siodła  i  z  maską  przy  twarzy 
ruszam w dym. Owionął mnie zmieszany odór siarki, fosforu, karbolu i swąd spalenizny. To zapach 
wojny,  towarzyszący  odtąd  stale  przez  sześć  lat  wszystkim  żołnierzom  wszystkich  frontów.  Nie 
czując drażnienia czy duszenia nie wkładam ostatecznie maski i wchodzę dalej w dym, który zaczyna 
stopniowo  rzednąć  i  niknąć  w  górze.  Po  20  metrach  napotykam  trzy  małe  leje,  w  nich  pogięte 
stalowe,  opalone  pancerze  bomb.  Dym  rozwiał  się,  zabrałem  trzy  parzące  jeszcze  skorupy  bomb, 
wróciłem  do  stanowiska  karabinów,  wskoczyłem  na  „Wampira”  i  pogalopowałem  do  dowództwa 
złożyć  meldunek.  Drużynie  nakazałem  pełną  gotowość  bojową  ze  ścisłym  przestrzeganiem  krycia 
przed obserwacją z powietrza. W górze smugi dymu rozwiewały się powoli, czuć było jeszcze swąd 
spalenizny. W dowództwie dowiedziałem się, że zrzucili na nasze stanowiska 9-12 bomb, z tego 5 
niewypałów; strat w ludziach - żadnych. 

Taki był prolog. 
Wrażenia?  Przede  wszystkim...  zaskoczenie.  Chociaż  1eżelismy  okopani  na  stanowiskach, 

zdawało  nam  się,  że  w  dobie  radia  będziemy  uprzedzeni  o  mobilizacji  powszechnej,  o 
wypowiedzeniu  wojny,  o  ruchach  nieprzyjaciela,  a  tu  -  z  jasnego  lazurowego  nieba,  w  piękny 
rozsłoneczniony poranek trzy bombki ogłosiły nam wojnę. Zbyt piękna dekoracja... 

W dowództwie zakomunikowano nam, że lotnictwo niemieckie przeleciało nasze granice na całej 

szerokości i ruszyło na Polskę bez wypowiedzenia wojny. Na ogół nie zrobiło to na nas większego 
wrażenia;  młodzi  oficerowie  zawodowi  cieszyli  się  z  wojny.  Oznaczała  ona  dla  nich  przede 
wszystkim  większą  gażę  i  pokrycie  -  wreszcie  -  wszystkich  długów  (u  podporuczników  przede 
wszystkim  za  rzędy  i  umundurowanie  osobiste)  oraz  umorzenie  odpowiedzialności  za  ewentualne 
straty powstałe przy poborze koni i sprzętu. Pobór ten odbył się zupełnie sprawnie i bardzo szybko. 
W nawale pracy nie można było uniknąć pewnych niedokładności, przeoczeń, pomylenia papierów 
itp. Pobrano więc np. konie bez papierów i gdyby przyszło do zwrotu ich właścicielom, okazałoby się 
to niemożliwe, a odpowiedzialni byliby przewodniczący komisji poborowych. Zwłaszcza oficerów 
poznaniaków  o  silnie  wyrobionym  poszanowaniu  własności  i  poczuciu  praworządności  sprawy  te 
silnie niepokoiły. Wobec wybuchu wojny wszystko to przestawało być aktualne. 

Nastrój  wojska  był  bardzo  dobry.  Nieuniknione  porównywanie  armii  nieprzyjaciela  i  naszej 

absorbowało  jedynie  oficerów  zawodowych,  przy  tym  wypadało  ono  zawsze  na  naszą  korzyść. 
Motoryzacja  armii  niemieckiej  traktowana  była  jako  „strachy  na  lachy”.  W  „naszych  warunkach” 
kawaleria  miała  przewyższać  pułki  zmotoryzowane,  zwłaszcza  ruchliwością  (?!).  Poza  tym 
wyposażenie naszej armii miało być nie gorsze, a żołnierz lepszy. Niemcom przyznawano jedynie 
znaczną przewagę liczebną i dlatego liczono się z ewentualnym skracaniem przez nas linii frontu i 
częściowym  cofnięciem  wojsk;  zresztą  siły  niemieckie  będą  związane  wkrótce  przez  mocarstwa 
zachodnie, tak że na nas ruszyć może jedynie część ich armii. 

Były to poglądy kadry, które stale słyszałem przed wojną. Pamiętam, ile to razy w koszarach w 

rozmaitych pułkach w rozmowach z oficerami, zwłaszcza młodszymi, zwalczałem, i to zawsze bez 
najmniejszego skutku, karygodne lekceważenie i niedocenianie broni pancernej i motoryzacji. Mam 
wrażenie,  że  poczytywano  mi  to  za  brak  kawaleryjskiego  patriotyzmu  i  sugerowano  odesłanie  do 
broni pancernej, o co zresztą bezskutecznie starałem się już w podchorążówce w Grudziądzu. 

Zdaniem  oficerów  kawalerii,  wracających  świeżo  z  kursów  broni  pancernej,  jeden  ewentualnie 

background image

dwa  dobre  plutony  kawalerii  mogą  zlikwidować  szybko  mały  oddział  czołgów,  oddział  wojsk 
zmotoryzowanych  itd.  Te  dziecinne  poglądy  wypowiadali  ludzie,  których  w  ciągu  4  tygodni  walk 
poznałem dobrze jako zwariowanie dzielnych i odważnych żołnierzy, z dosłownie podziurawionymi 
przez  granaty  hełmami  (np.  ppor.  rez.  Karol  Górski  z  Poznania,  historyk  z  zawodu)  i  na  pół 
oskalpowanymi czaszkami. Żaden z tych zuchów nie zmienił swych poglądów. Koń i szabla miały 
dla tych romantyków nieprzezwyciężony urok - rzeczywistość wymagała za dużo męczącej logiki i 
kalkulacji.  Zdawać  by  się  mogło,  że  ich  studia  wojskowe  zatrzymały  się  na  zagonach  Kmicica  i 
Wołodyjowskiego. 

My rezerwa nie dyskutowaliśmy nad tymi sprawami; stanęliśmy przy swoim pułku i chcieliśmy 

jedynie wypełnić jak najlepiej nasz żołnierski obowiązek. 

Ta gotowość wypełnienia swego obowiązku panowała w całym pułku zarówno wśród oficerów, 

jak i strzelców tak pozostało aż do końca. 

 
 
Przez  cały  dzień  1  września,  leżąc  na  wznak  w  zamaskowanych  stanowiskach  w  Słomowie, 

widzieliśmy wprost nad nami przelatujące na dużej wysokości w kierunku na wschód, w głąb Polski, 
dywizjony lotnictwa niemieckiego. Nie było godziny, żeby kilkanaście do kilkudziesięciu samolotów 
„Luftwaffe”  nie  dudniło  i  nie  warczało  nad  nami.  Wszystkie  znikały  za  horyzontem  w  kierunku 
Poznania, Kalisza, Warszawy. Po południu pierwsze grupy zaczęły powracać z nalotów. Liczyliśmy 
sztuki:  29,  16,  30  itd.,  trudno  było  się  zorientować,  z  jakimi  wracają  stratami.  Na  ostrzeliwanie  z 
cekaemów leciały za wysoko. 

Po całym dniu bezkarnych przelotów ujrzeliśmy przed wieczorem naszego pierwszego myśliwca, 

który krążył w pojedynkę między stadami bombowców, atakując je bezskutecznie. Dziwnie smutne 
wrażenie robił ten samotny polski samolocik rzucający się jak jastrząb na lecące równo i spokojnie 
niemieckie  bombowce.  Szczególnie  żałosne  uczucie  budziło  lekceważenie,  z  jakim  spokojnie 
płynące  bombowce  przyjmowały  ataki  polskiego  myśliwca.  Gdzie  nasi  lotnicy?  Nasze  samoloty? 
Czy  to  ten  pojedynczy  samolot  polski  otoczony  ze  wszystkich  stron  setką  wracających  z 
bombardowania naszych miast Dornierów, Heinckli, Junkersów? Jeszcze jeden tylko polski samolot 
rozpoznałem w powietrzu do końca kampanii. 

2 września od rana trwały naloty na Polskę. W rejonie Czarnkowa Niemcy nacierają, wyparli z 

miasta  oddziały  Obrony  Narodowej.  Nasz  pułkownik  poderwał  szwadron  kolarzy  i  wyrzucił 
Niemców z Czarnkowa. (28 sierpnia pułkownik Królicki przybył samochodem do Czarnkowa i tego 
już dnia został ostrzelany przez dywersantów niemieckich.) 

Podobno nasi kolarze przekroczyli granicę i czas jakiś utrzymali się za pasem granicznym. U nas 

cisza. Na noc pogotowie, załadowane cekaemy. Uprzedzam obsługi i sąsiednie czaty, że wychodzę 
na przedpole. Wokół łuny: pali się Rogoźno, wsie, folwarki. Kto pali? Nie wiadomo, niektóre pożary 
blisko nas. Oglądam się w tył chcąc rozpoznać, jak daleko zaszedłem, nie mogę nic zorientować i idę 
dalej  do  przodu.  Mija  pół  godziny,  może  godzina,  gdy  na  tle  łuny  rozpoznaję  coś  jakby  ciemne 
nieruchome sylwetki zaległej tyraliery. Kładę się na ziemi i powoli czołgam się do przodu; ściernisko 
drapie  mi  ręce,  jeszcze  parę  podciągnięć...  i  wszystko  się  wyjaśnia.  Łubin  złożony  w  kupkach,  z 
grubymi  badylami  świecącymi  w  blasku  księżyca,  sprawiał  wrażenie  linii  w  tyralierze.  Wracam 
odprężony i jakby zawiedzony; po  godzinie wyłania się w poświacie księżyca daleka kępa drzew. 
Niebawem mijam czatę z prawej strony i wychodzę prosto na moich chłopców. 

Tej jeszcze nocy, jadąc  na „Wampirze” do 2 drużyny, mijam park słomowski. Na skraju parku 

warta: na tle łuny wysoko na nasypie stoi strzelec w hełmie, oparty na karabinie i koń trzymany w 
wodzach. Obaj - człowiek i koń - zapatrzeni w ogień, bez ruchu, zasłuchani w szum pożaru. 

Rankiem 3 września dwa szwadrony i moje ciężkie karabiny maszynowe zostają przerzucone do 

folwarku Pacholewo. 

Zaciągam  obronę  przeciwlotniczą.  Przeloty  Niemców  trwają  ciągle  i  stale  .poza  zasięgiem 

zwykłej broni maszynowej. 

3 września, późnym wieczorem zarządzono wymarsz dywizjonu (dwa szwadrony) w kierunku na 

Murowaną  Goślinę.  Jak  nas  później  poinformowano,  pułk  nasz  wydzielony  z  Wielkopolskiej 

background image

Brygady  Kawalerii

  był  początkowo  jako  najbardziej  na  zachód  wysunięty  oddział  przeznaczony 

wraz z oddziałami Obrony Narodowej do pierwszej osłony. Tymczasem 3 września okazało się, że 
Niemcy uderzyli kilkoma armiami i z ogromną przewagą sił prą naprzód w dwóch kierunkach: na 
Pomorze od tzw. „korytarza” i na Wieluń - Kępno od południowego zachodu. Obsadzony przez nasz 
pułk pas frontu został przez Niemców ominięty.  Całej armii „Poznań” groziło objecie w kleszcze, 
otoczenie i odcięcie od głównych sił w kraju. Zarządzono więc wycofanie zbyt eksponowanego na 
zachód  pułku  i  połączenie  z  brygadą,  która  znajdować  się  miała  gdzieś  za  Poznaniem  i  była  w 
łączności z głównymi siłami armii. 

W  nocy  z  3  na  4  września  armia  „Poznań”  rozpoczyna  nakazany  przez  Naczelne  Dowództwo 

odwrót na zasadnicze linie obronne Bydgoszcz - Warta. 

W tym czasie położenie armii „Łódź” stało się tak groźne, że jej dowódca generał Rómmel żąda 

natychmiastowej interwencji armii „Poznań”. Naczelne Dowództwo akceptuje plan natarcia. 

Dowódca armii „Poznań” przegrupowuje natychmiast trzy dywizje piechoty i obydwie brygady 

kawalerii,  ale  po  ukończeniu  przygotowań  okazuje  się,  że  postępy  niemieckie  są  zbyt  szybkie: 
wyprzedziły zamierzone uderzenie i uczyniły go bezcelowym. 

Fakty  te,  które  tłumaczyły  skomplikowane  ruchy  naszego  pułku,  poznałem  jednak  dopiero 

później.  Wówczas  znało  je  jedynie  dowództwo  pułku.  Dla  nas  wydawano  komunikaty  o  naszych 
zwycięstwach lotniczych, o zajęciu Gdańska itd. Nastrój wśród żołnierzy był doskonały. Cofanie się 
na  wschód  tłumaczono  sobie,  zupełnie  logicznie,  koniecznością  skrócenia  linii  frontu.  Zresztą  już 
szkolenie kawalerii mówiło, że nie jest ona dzisiaj w stanie ani przełamać zorganizowanej pozycji 
nieprzyjaciela, ani bronić przez czas dłuższy własnych pozycji, przede wszystkim wskutek braku siły 
ogniowej,  ciężkiej  broni  itd.  Zadaniem  kawalerii  miało  być  zawsze  jedynie  opóźnianie  natarcia 
pierwszych linii nieprzyjacielskich i stopniowe wycofywanie się dla umożliwienia zorganizowania 
właściwej obrony przez własne siły główne. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

                                                 

 

7  pułk  strzelców  konnych  wchodził  w  skład  Wielkopolskiej  Brygady  Kawalerii,  która  należała  do  armii  „Poznań”,  dowodzonej  przez  gen.  dyw. 
Tadeusza Kutrzebę. 
1  września  zastał  całą  armię  „Poznań”  (za  wyjątkiem  Podolskiej  Brygady  Kawalerii,  która  wyładowywała  się  właśnie  we  Wrześni)  w  pełnej 
gotowości bojowej. W skład armii wchodziły cztery dywizje piechoty: 14, 17, 25 i 26 oraz dwie brygady kawalerii: Wielkopolska, dowodzona przez 
gen. bryg. Romana Abrahama i Podolska pod dowództwem płk Strzeleckiego.

 

background image

4 - 8. IX 

 
 
 

PRZEMARSZ 

 

Jest  noc  z  3  na  4  września.  Skrzyżowanie  szos  w  Murowanej  Goślinie.  Zbiórka  pułku  wzdłuż 

szosy.  Parskanie  koni,  gońcy,  samochody  służbowe  z  pogaszonymi  światłami  -  szwadrony 
nadciągają  z  zajmowanych  kwater.  Pułk  wyciąga;  konie  prowadzone  w  wodzach...  Tak  zaczął  się 
nasz najforsowniejszy marsz, w którym w ciągu 4 dni i nocy pułk przebył około 150, a nasz dywizjon 
180 kilometrów. 

W ciągu nocy mijaliśmy bokiem Poznań. Oddawaliśmy go Niemcom bez walki; wiedzieliśmy, że 

za nami nie ma już naszych wojsk. W szeregach cisza i przygnębienie. Dla poznaniaków Poznań był 
wszystkim. Tu mieli swoje rodziny, mienie, tu wokół zostawiali swe gospodarstwa, Poznań był ich 
stolicą,  ich  wielkim  i  całym  światem.  Z  każdym  kołyszącym  się  krokiem  koni  -  oddawaliśmy  go 
wrogom. 

Długo  jeszcze,  odwracając  się  na  siodłach,  widzieliśmy  dalekie  zarysy  miasta,  wreszcie  i  one 

rozpłynęły się w ciemnościach. W milczeniu posuwał się pułk na Swarzędz... 

4 września mijamy Środę, maszerujemy na Miłosław; w nocy z 4 na 5 września postój w rejonie 

Miłosławia.  Dowództwo  kwateruje  w  pięknym  majątku  Kościelskich.  5  września  wymarsz  w 
kierunku  Wrześni,  Słupcy.  Nocą  przechodzimy  przez  Konin.  Od  4  września  Luftwaffe  wyraźnie 
interesuje się naszym pułkiem. Wystarczyło kilka godzin marszu na otwartych drogach, by zjawiły 
się  eskadry  Junkersów  i  rozpoczęły  krótkie  zresztą  bombardowanie  kolumn  marszowych.  Odtąd 
wszystkie marsze odbywały się nocą, dniem tylko przez lasy. Gdy wypadało nam kwaterować nocą w 
odkrytych  wsiach,  pułk  przed  świtem  wyciągał  kolumny  marszowe  i  zaszywał  się  w  lasy.  Już  o 
brzasku  samoloty  niemieckie  dokonywały  nalotów  i  zrzucały  bomby  na  miejsca,  gdzie  pułk 
kwaterował. Nie bez słuszności podejrzewano ludność pochodzenia niemieckiego, że podaje drogą 
radiową  miejsca  nocnych  postojów  pododdziałów  -  w  jednej  wsi  znaleziono  stację  nadawczą 
dywersantów. 

W rejonie Środy opuszczamy po nocnym postoju wieś; ostatni szwadron w luźnym szyku kłusuje, 

by dołączyć do pułku ukrytego już w lasach. We wsi zostały tylko moje dwa karabiny maszynowe 
przygotowane  do  obrony  przeciwlotniczej.  Z  pierwszymi  promieniami  słońca  nadlatują  lekkie 
bombowce, jedna eskadra, druga, wreszcie trzecia i rozpoczynają bombardowanie. Dla skutecznego 
ognia karabinów wysokość jest za duża, rozpoczynam jednak ogień drużyną krótkimi seriami, aby 
ś

ciągnąć uwagę na siebie i odwrócić od oddalającego się szwadronu. Niemcy przez jakiś czas latają 

wokół, zrzucają kilkanaście bomb, nie wyrządzając nam żadnych szkód i odlatują. Ściągam karabiny 
i  dołączam  do  pułku.  Podobne  naloty  powtarzają  się  dzień  w  dzień,  czasem  dwu-  i  trzykrotnie, 
ponosimy  przy  tym  minimalne  straty  -  przeważnie  w  koniach.  Ani  jednego  wypadku  paniki  czy 
rozproszenia  oddziału;  nieprzyjaciel  osiąga  jedynie  opóźnianie  naszego  marszu  wywołane 
koniecznością  rozczłonkowania  kolumn  marszowych  i  przejścia  do  szyków  luźnych.  Strzelcy 
otrzaskują się szybko z bombardowaniem i zaczynają je zupełnie lekceważyć. 

6 września przed wieczorem pluton mój przydzielony do jednego ze szwadronów wchodzi w lasy; 

po  paru  godzinach  dochodzimy  do  skraju,  gdzie  zajmujemy  pozycje.  Okazuje  się,  że  jesteśmy  w 
rejonie Władysławowa pod Turkiem. Stąd o 40 km na południe leżą moje rodzinne strony, tam jest 
mój dom i żona z synkiem. Biegnę do dowódcy szwadronu: „Rotmistrzu, z której strony spodziewany 
jest  nieprzyjaciel?”  Dowódca  wskazuje  na  południe:  „Niemcy  przeszli  Wartę  pod  Sieradzem  od 
wschodu i idą na północ. Spodziewamy się ich przednich straży każdej chwili. Ubezpieczamy marsz 
pułku właśnie z południa”. Zrozumiałem: Mikołajewice już w rękach Niemców. „Gdzie moja żona i 
syn?  Czy  żyją?...  Zawrócić  pułkiem  na  południe.  Ja  bym  poprowadził  pułk...  znam  każdą  dróżkę, 
drzewo,  krzak  i  kamień...”  Do  wieczora  leżymy  przy  karabinach.  Ściemniło  się  zupełnie.  Cisza. 
Przychodzi rozkaz do odmarszu, szybkim marszem idziemy na Koło - na wschód. 

W  nocy  z  6  na  7  września  mijamy  Koło.  Pułkownik  osobiście  pilnuje  przejścia  wszystkich 

background image

pododdziałów przez Wartę, gdyż został powiadomiony, że o północy most na rzece zostanie przez 
saperów  wysadzony.  Po  wyjściu  z  miasta  silna  detonacja.  Most  na  Warcie  przestał  istnieć.  Przed 
wschodem docieramy do jakiegoś większego majątku, gdzie zarządzono pojenie koni przy stawie. 
Okazuje się, że jesteśmy w Ponętowie, należącym do dalekiej mojej rodziny. W pewnym momencie 
napatoczyłem  się  jakoś  na  dowódcę  pułku,  który  rozkazuje  mi  czuwać  nad  szybkim  i  sprawnym 
pojeniem  przechodzących  szwadronów.  Chodzi  o  nierozbijanie  porządku  kolumn  marszowych  - 
szwadrony  miały  objechać  staw  dokoła,  zwracać  konie  do  stawu,  po  napojeniu  odmaszerować 
sekcjami  w  prawo.  Jako  jeden  z  ostatnich  przechodził  szwadron  rotmistrza  Kozłowskiego; 
podciągnąłem półszwadron wokół stawu i odwróciłem do pojenia. Na to przybiega rtm. Kozłowski z 
awanturą, że dysponuje jego szwadronem, że on inaczej chce napoić szwadron. Przekazuję rozkaz 
pułkownika,  nic  nie  pomaga,  z  uporem  kresowiaka  rotmistrz  powtarza  swoje.  Zasalutowałem, 
odwróciłem się na pięcie i obserwuję szwadron dalej. Wreszcie szwadron odszedł; czekam na ostatni 
pododdział,  który  miał  nadejść.  Zrobiło  się  jasno,  minęły  trzy  godziny  od  odejścia  ostatniego 
szwadronu. 

Spodziewany  pododdział  przeszedł  bokiem.  We  dwójkę  z  luzakiem  gonimy  pułk.  Po  trzech 

godzinach szybkiej jazdy wciąż ani śladu pułku. Jak się później okazało, z powodu fatalnego stanu 
dróg pułk zmienił marszrutę i mocno zboczył. Którędy? Dokąd? - nie wiem. Po drodze napotykam 
tankietki (najlżejsze czołgi) należące do naszej brygady. Walą na przełaj przez pola, porzucając trakt, 
który  okazuje  się  „niemożliwy  do  szybkiej  jazdy”.  Natrafiamy  na  dowództwo  brygady,  otrzymuję 
kierunek i pędzimy już teraz galopem do pułku. Po pewnym czasie spotykamy taczankę z mojego 
plutonu ze złamanym dyszlem, po jakimś czasie drugą, również uszkodzoną. Mają zapasowe części, 
reperujemy naprędce i dojeżdżamy do Grabowa Łęczyckiego. Tu na drodze, po raz pierwszy widzę 
naszą piechotę w odwrocie, nieład, luźne kupy żołnierzy rozmaitych formacji, wszystko to zmieszane 
z  tłumem  cywilnych  uciekinierów,  zatory,  ludzie  cisnący  się  w  beznadziejnym  pośpiechu.  W 
pewnym  momencie  dostrzegam  konne  zaprzęgi,  znajome  twarze  -  to  uchodźcy  z  Kromkowa  spod 
Błaszek z zachodniej strony Warty, kobiety i dzieci. Dowiaduję się, że żona moja opuściła dom nad 
Wartą i cofa się na północ z częścią ludzi i inwentarza gdzieś w stronę Łęczycy, skąd chce przedostać 
się w kierunku Warszawy... Szliśmy więc wszyscy w jednym kierunku z zachodu na wschód: nasze 
cofające się wojska, za nimi moi najbliżsi, potem nawała niemiecka, za nią nasza brygada poznańska, 
za nami znowu czołgi niemieckie. 

Uchodźcy zaczepiają moich poznaniaków, wyróżniających się postawą i nienaruszonym sprzętem 

i uzbrojeniem, pytają, czy to prawda, że nasze wojska rozbite. Chłopcy patrzą na mnie pytająco. Tyle 
wiem, co oni. Zapewniam przerażonych ludzi, że idziemy nietknięci całą armią, że mamy wszystko, 
co nam potrzeba, że po krótkim odpoczynku wejdziemy do walki z wyborowym żołnierzem, że nie 
ma powodu do obaw i niepokoju. 

Tymczasem  mijamy  lub  idziemy  w  jednym  kierunku  z  nowymi  grupkami  obdartych,  nie 

ogolonych żołnierzy. Czyżby Niemcy rozbili już gdzieś nasze oddziały? 

Rozbili  już  i  to  silniej,  niż  można  było  przypuszczać.  5  września  dowództwo  nasze  miało  już 

wiadomości o rozbiciu armii „Pomorze” w rejonie tzw. korytarza i armii „Łódź” w rejonie Kępna i 
Wielunia,  gdzie  wdarły  się  głęboko  znaczne  siły  pancerne  nieprzyjaciela  zagrażając  na  kierunku 
Warszawa. 

Armia  „Poznań”  skierowana  zostaje  na  wschód  dla  uniknięcia  otoczenia  i  połączenia  się  z 

głównymi siłami gromadzonymi dla obrony środkowej Wisły. Wielkopolska Brygada Kawalerii pod 
dowództwem gen. Abrahama stanowić ma pierwszą linię lewego skrzydła armii, Brygada Podolska 
pod  dowództwem  płk.  Strzeleckiego  -  prawego  jej  skrzydła.  Przewidywany  kierunek  natarcia 
obydwu  brygad  -  południe.  Ale  o  tym  wszystkim  młodsi  oficerowie  i  szeregowcy  pułku  nic  nie 
wiedzieli. 

W Grabowie doganiam ogon pułku. W środku miasteczka upał, ścisk, ciągle tłumy uchodźców, 

jakaś  piechota,  czyjeś  tabory,  pojedynczy  żołnierz.  Zaczepiam  jednego  z  naszych  oficerów. 
Spojrzeliśmy sobie w oczy, myśląc o jednym: to już nie planowe przesunięcie wojsk, to odwrót, to 
klęska! 

Przeganiam kolumny pułku, żeby zameldować się rtm. W. Jankowskiemu, dowódcy szwadronu 

background image

cekaemów.  Po  drodze  przytrzymuje  mnie  adiutant  pułku,  rtm.  Szacherski,  siedzi  na  radiowej 
taczance i woła: „Chcesz kiełbasy?” Od 24 godzin poza kawałkiem suchara nie miałem nic w ustach. 
„Złaź z konia i właź na taczankę!” Zsunąłem się z siodła, poczciwy „Wampir” odetchnął głęboko, 
parsknął  i  szturcha  mnie  chrapami;  popuściłem  mu  popręg,  rzuciłem  wodze  luzakowi  i  włażę  do 
taczanki.  W  taczance  pytam:  „Co  tu  się  dzieje?”  Na  to  rotmistrz:  ,,To  nic,  jak  to  na  wojnie;  siła 
uderzenia Niemców duża, nie możemy ich powstrzymać, za czołgami tyraliery z bronią maszynową, 
przewaga artylerii, panowanie w powietrzu itd.”. „Czy są jakieś metody walki z czołgami?” - pytam. 
(Wiem przecież z manewrów, że ilekroć w czasie ćwiczeń kawaleria „niebieskich” (własna) doszła 
do  czołgów  strony  „czerwonej”,  następowało  odtrąbienie  i  koniec  ćwiczeń  albo  też  wycofywanie 
kawalerii dla dania pola ciężkim oddziałom ogniowym.) „Są - odpowiada rotmistrz - zrobimy parę 
dobrych szarż i zdobędziemy czołgi”. Spojrzeliśmy na siebie, rotmistrz się uśmiechnął, ja nie. „Kiedy 
w  końcu  wejdziemy  do  walki?”  „Prędzej  niż  się  spodziewasz”.  Rotmistrz  skarżył  się  na  brak 
łączności, sytuacja błyskawicznie się zmienia, ciągły brak wiadomości. Mimo to rtm. Szacherski był 
w  dobrym  nastroju,  pełen  optymizmu;  bałem  się,  że  to  optymizm  kawaleryjski.  Dostaję  kiełbasę, 
proszę  o  chleb  i  daje  go  „Wampirowi”,  dziękuję  rotmistrzowi,  wskakuję  na  siodło  i  odnajduję 
dowódcę szwadronu. 

Zarządzono postój. Pułk rozmieszcza się we wsi, w polu, piechota w okopach; podobno mamy tu 

zająć stanowiska. Pojenie i karmienie koni, nareszcie dostajemy zupę i... rozkaz wymarszu. Nie było 
pewno  żołnierza  w  pułku,  który  by  nie  zaklął  pod  nosem  -  przez  pierwsze  24  godziny  marszu 
zatrzymaliśmy się jedynie dwa razy po 15 minut na pojenie i dwa razy po 20 minut karmienie koni. I 
znowu noc w marszu. Strzelcy zasypiają na siodłach, zjeżdżają w rowy, błądzą, zsuwają się z koni. W 
taczankach,  działkach,  ostatnio  już  i  w  szwadronach  liniowych  padają  konie.  Złociste,  piękne 
kasztany  półkrwi  w  taczankach,  chluba  pułku,  zbiedzone  i  wychudzone  idą  ambitnie,  ale  już 
ostatkami  sił;  żal  patrzeć  na  biedne  zwierzęta.  Widziałem,  jak  nasze  poznańskie  „szczuny”

 

dokarmiały je pokryjomu sucharami. 

Prowadzimy konie w wodzach. 
Noc zaczyna szarzeć. 
W tym czasie armia „Łódź” otrzymuje dwa druzgocące uderzenia: jedno na kierunku Piotrków, 

drugie na przedpolach Łodzi, front na Warcie pod Sieradzem zostaje przełamany. 6 września zapada 
decyzja obrony na Wiśle. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

                                                 

 

Poznański urwis, „gavroche”.

 

background image

8 - 9. IX 

 
 
 

POŁĄCZENIE SIĘ BRYGADY W STRZEGOCINIE. SOBOTA - 

WALEWICE 

 

8 września po południu forsowny marsz naszego pułku miał się zakończyć. Dochodzimy do lasów 

strzegocińskich na południe od Kutna. Wraz z nami wtacza się 3 bateria 7 dywizjonu artylerii konnej. 

W lasach stoi już od rana na postoju 17 pułk ułanów, do którego jeszcze przed południem dołączył 

poznański 15 pułk ułanów, idący wprost z Łęczycy po pierwszych starciach z Niemcami. Niemcy 
wczoraj zajęli Łęczycę i skutecznie odpierają polskie kontruderzenia. 

Połączenie brygady jest wynikiem wydanych poprzednio rozkazów, o których w szwadronach nic 

nie wiedzieliśmy. O sąsiedztwie pułków naszej brygady dowiedzieliśmy się dopiero w czasie walk w 
nocy. 

Dowódca brygady, gen. Abraham, ma w swym ręku po raz pierwszy wszystkie swe trzy pułki: 17 

pułk ułanów z Leszna, 15 pułk ułanów z Poznania i 7 pułk strzelców konnych Biedruska. 

Czas był najwyższy - tej jeszcze nocy brygada wejdzie do walki... 
Pułk  nasz  po  forsownych  marszach  trwających  cztery  doby  miał  zaledwie  parę  godzin 

wytchnienia, gdyż już o godzinie 20 cała brygada zostaje poderwana: pułki maszerują na południe. 

Noc  zapada  w  marszu.  W  połowie  nocy  -  postój,  cisza...  Nagle  suche,  ostre  trzaski  karabinów 

maszynowych, potem ręcznych, wreszcie rozstrzelali się na dobre. 

Leżę w trawie przy plutonie. 
Jak się później okazało, 17 pułk poszedł do walki, nas pozostawili w odwodzie. 
Odzywa się artyleria. Próbuję spać, nie mogę, moi za to strzelcy śpią, jak zabici. Mija godzina, 

może więcej; zaczyna szarzeć. 

Kanonada ucicha stopniowo. Zasypiam. Budzą mnie o świcie. 
Zajmujemy  skraj  lasu.  Z  mgły  od  strony  linii  wyłania  się  folwark.  Widzę  nasze  szwadrony 

kłusujące  pośpiesznie  do  folwarku.  Wkrótce  dostaję  rozkaz  podciągnięcia  tam  karabinów 
maszynowych. Na obszernym dziedzińcu pułk poi i karmi przemęczone konie. Do pobliskiej chałupy 
wnoszą na rękach rannych. Obok gromadka gapiących się chłopów. Któryś z podoficerów każe im 
przynieść ze stodoły słomy dla rannych. Chłopi z rękami w kieszeniach stoją, żaden się nie rusza. 
Strzelcy wnoszą nową partię pokrwawionych rannych, kładą na ziemi i biegną po słomę. Chłopi stoją 
dalej i tępym wzrokiem patrzą na nas i na rannych. Doskakuję do nich z kolbą rewolweru... pomogło. 
Ruszyli się ociężale po słomę, przynoszą z bezmyślną obojętnością. 

Wzywają  mnie  do  pułkownika:  „Pobierz  owsa  dla  szwadronów,  wystawisz  kwity”.  Na  środku 

podwórza stoi zarządzający folwarkiem; podchodzę, salutuję i poznaję znajomego mi p. Kłobskiego, 
który pod nieobecność właściciela opiekuje się w zastępstwie majątkiem. Ładujemy owies na wozy 
taborowe, wystawiam kwity. Pan K. prosi mnie o wystawienie jeszcze kwitów na cielęta, wozy itd., 
pobrane  przez  poprzednie  oddziały.  Odmawiam;  później  wystawiłem  je  na  polecenie  pułkownika. 
Pan K. prosi mnie na kawę do dworu. Czarny, nie myty i zakurzony wpadam do jadalni, zdejmuję 
hełm, przy oknach trzy młode panie, częstują mnie jak mogą, jestem tak czarny, że mnie nie poznają, 
chociaż  dwie  znam  osobiście.  Nie  przypominając  się  im,  zajadam,  a  przede  wszystkim  piję  białą 
kawę, ile tylko mogę; po pięciu minutach dziękuję i wybiegam. Owies pobrany, wyruszamy. Zostaję 
przydzielony  z  plutonem  ciężkich  karabinów  maszynowych  na  taczankach  do  szwadronu  straży 
przedniej rtm. Baranowskiego. 

Jadę w szpicy z dwoma taczankami. Z bocznej dróżki wpada na nas motocykl z przyczepką; w 

przyczepce zabity strzelec, motocyklista woła do nas, wskazując ręką, że tam w bagnach są Niemcy. 
Skręcamy  we  wskazanym  kierunku:  przed  nami  w  słońcu  za  rzeczką  rozległe  błotniste  łąki. 
Rotmistrz wysyła szperaczy przednich i bocznych. Szperacze jakoś ociągają się i nie mogą się od nas 
oderwać. Cholera!... Daję ostrogi „Wampirowi” i z rewolwerem w ręku kłusuję do rzeczki, wpadam 

background image

na chwiejący się mostek, na drugą stronę i sadzę na wprost przed siebie „wypatrując oczy”. 

Jest mi bardzo niewyraźnie, na łąkach, w mokradłach, są Niemcy z bronią maszynową. Wjeżdżam 

w nich kłusem ze zwykłym pistoletem w ręku i to na takim drągu jak „Wampir” (bodaj najwyższy 
koń w pułku). Ponieważ wiem, że za nic już nie zawrócę, pozostaje mi więc brnąć naprzód; ta krótka 
myśl rozstrzyga wszystko i walę kłusa przed siebie. Zaczyna gwizdać z lewej i prawej strony, przede 
mną,  za  mną,  bo  i  nasi  strzelcy  widocznie  odpowiadają.  Są  to  pojedyncze  strzały  karabinowe, 
przeplatane krótkimi seriami. Nagle w kępie sitowia przede mną bajorko i hełm niemiecki. Krzyczę: 
„Ręce do góry, Hände hoch!” Wyłazi Niemiec, karabin na ziemi, zakłada ręce na głowę i zwraca się 
do mnie. Wskazuję mu kierunek w tył, grożę rewolwerem i ruszam naprzód, tym razem już stępa. 
Szperacze kilkadziesiąt metrów za mną przejmują Niemca i odsyłają dalej w tył. I znowu z sitowia 
wyłazi  dwóch  Niemców  z  uniesionymi  rękami.  O  kilkadziesiąt  metrów  przede  mną  podrywa  się 
Niemiec  z  karabinem  w  rękach,  potyka  się  nagle  i  wali  na  ziemię.  Zrywam  konia,  dojeżdżam: 
Niemiec drga, palcami drapie ziemię. Dostał... Wymiana pocisków wzmaga się. Nieprzerwany świst 
i jęki najbliższych pocisków. 

Pcham konia naprzód. Z lewej strony widzę w oddali samochód osobowy ugrzęźnięty w bagnie i 

przy  nim  dwóch  żołnierzy  w  mundurach  „khaki”,  a  więc  -  nasi.  Zrywam  w  galop  w  ich  stronę, 
podjeżdżam.  To  samochód  adiutanta  brygady,  obok  dwóch  poruczników.  Pytają  mnie,  czy 
przyjrzałem  się  ostatniemu  Niemcowi.  Odpowiadam,  że  już  kończy,  widziałem  go  w  drgawkach. 
Spojrzeli na siebie i na tym skończyło się spotkanie. Tymczasem szpica, a za nią szwadron zajmował 
i  czyścił  całe  błonie.  Strzelanina  wreszcie  ustała,  Niemcy  pojedynczo  podnosili  się  z  zagłębień 
terenowych i poddając się szli na wprost naszych strzelców. 

Wracając do taczanek spotkałem porucznika, który oglądał zabitego Niemca (młodego zupełnie 

chłopaka, niskiego wzrostu) i ku mojemu zdziwieniu obliczał kroki do jakiegoś oddalonego punktu. 
Przemknęło mi przez myśl, że tak na polowaniach oblicza się trudny dobry strzał. Odczułem niesmak 
i zrobiło mi się żal zabitego Niemca. Pierwszy raz i ze wstydem przyznaję, że ostatni. 

Zawróciłem  konia  i  zbliżyłem  się  do  większej  grupy,  gdzie  przesłuchiwano  jeńców.  Stali  w 

stłoczonej grupce, w nowych mundurach, ubabrani w błocie; broń mieli nową, karabiny maszynowe i 
ręczne  bez  połysku,  oksydowane,  precyzyjnie  odrobione,  sprzęt  praktyczny,  przemyślany. 
Sprawdzano  dokumenty  i  notatki  z  datą  któregoś  sierpnia  i  napisem:  „Aufmarsch  nach  Polen”,  w 
portfelach fotografie: Mutti, Braut itd. Zsiadam z konia i dołączam do plutonu. Wreszcie dowiaduję 
się o sytuacji. 

Znajdujemy się na terenie majątku Sobota. 
W  połowie  nocy  idący  w  straży  przedniej  17  pułk  ułanów  zostaje  przed  Sobotą  ostrzelany  od 

czoła. Okazuje się, że Sobota zajęta już jest przez Niemców (oddziały spadochronowe.) 

Dowódca  brygady  pozostawia  7  pułk  strzelców  konnych  zmordowany  marszami  oraz  15  pułk 

ułanów,  który  nadszedł  świeżo  spod  Łęczycy  w  odwodzie  i  naciera  17  pułkiem  na  Sobotę.  Pułk 
wyrzuca nieprzyjaciela z przedpola, z majątku i ze wsi. 

Pułk  nasz  nie  bierze  udziału  w  walce,  a  jedynie  w  oczyszczaniu  terenu,  biorąc  kilkudziesięciu 

jeńców rozbitych przez „siedemnastkę” oddziałów niemieckich. 

9  września  po  południu  brygada  wyrusza  z  Soboty,  przekracza  Bzurę  i  przez  Bielawy,  Rucice 

zbliża się do m. Psary-Polesie. 

Maszerujemy do wieczora, w nocy postój w lasach. 
Zbliża się bitwa nad Bzurą, tzw. przez Niemców bitwa kutnowska... 
Musiała ona nastąpić bez względu na jej wynik. 
Brygada Wielkopolska przekroczyła Bzurę dwa dni wcześniej od dywizji piechoty, związała się w 

walkach z nieprzyjacielem i rozpoznaje nacierając w kierunku południowym i wschodnim. 
 
 
 
 
 
 

background image

10 - 12. IX 

 
 
 

WALKI W REJONIE GŁOWNA: PSARY-POLESIE - 

ZBROŻKOWA WOLA 

 
10 września krótkie, przerywane przemarsze. „Ustawiają nas!” 
O  godzinie  21  por.  Groniowski  (ze  szwadronu  karabinów  maszynowych,  dowodzi  obecnie  4 

szwadronem) rusza z 40 strzelcami wybranymi na ochotnika w kierunku wschodnim. Strzelcy biorą 
tylko karabiny z bagnetami i granaty ręczne. Bez sprzętu, amunicji i ostróg idą cicho jak widma... Po 
trzech kilometrach dochodzą do wsi, gdzie stoi artyleria niemiecka. Likwidują posterunki, zaskakują 
i wycinają załogę. Wrzucają do luf wiązki granatów ręcznych. Po wybuchach, niepewni wyników, 
zabierają  jeszcze  ze  sobą  zamki  dział.  Wracają  na  postój  pułku  po  5  godzinach.  Jest  godzina  2  w 
nocy. Dopiero teraz reszta szwadronów dowiaduje się o wypadzie. 

Tej nocy na południowy wschód od nas walczy 17 pułk ułanów. Walka trwa całą noc. 
Spodziewamy  się,  że  lada  chwila  przyjdzie  kolej  na  nas.  O  godzinie  7  pułk  rusza  z  postoju  i 

maszeruje w kierunku na Głowno. 

Po  trzech  kilometrach  marszu  straż  przednia  pułku  zostaje  od  czoła  ostrzelana  ogniem 

maszynowym i rozwija się do natarcia. 

Jest godzina 9... Idące przed nami szwadrony zatrzymują się; po pewnym czasie ruszamy dalej, by 

wkrótce  zatrzymać  się  znowu.  Przez  liście  drzew  przebija  słońce,  robi  się  ciepło,  jest  pięknie: 
ś

wiergot ptaków, parskanie i otrząsanie się koni. Poprawiamy się na siodłach, przeciągam się, aż mi 

w  stawach  trzeszczy.  Co  za  poranek!  Nagle  ciszę  przerywa  zadyszany,  ostry  rozkaz:  „Do  walki 
pieszej...  z  koni!”  Zeskakujemy  z  siodeł,  w  okamgnieniu  ściągamy  ciężkie  karabiny  maszynowe  i 
ręczne, skrzynki z amunicją, rekwizyty, obmacujemy granaty ręczne. Nikt nie wierzy, że idziemy do 
walki,  że  nieprzyjaciel  może  być  blisko;  mamy  wrażenie,  że  to  manewry,  że  pułkownik  chce 
sprawdzić gotowość bojową oddziału. 

W dwie minuty później pluton mój przypada do ziemi obok drogi w rzadkim w tym miejscu lesie 

pod osłoną gęstego poszycia z olszyn. Koniowodni z końmi wyciągają kłusem na boczną drogę w las. 
Melduję  dowódcy  szwadronu  gotowość  plutonu:  „Czekać!”  Wracam.  Wśród  gęstwiny  olszyn, 
młodych  dębów  i  buków,  w  siatce  przedzierającego  się  przez  liście  słońca  widać  po  obu  stronach 
drogi strzelców - leżą na brzuchach, klęczą, słychać szepty i śmiechy. Ten wesoły nastrój wczesnego 
poranka  przerywają  nagle  strzały  karabinowe  i  wnet  potem  trzaski  karabinów  maszynowych. 
Ż

ołnierze machinalnie poprawiają i sprawdzają broń, spoglądają ma mnie, czekają na rozkaz. Stoję 

oparty  plecami  o  drzewo,  zastanawiam  się,  w  której  stronie  są  Niemcy.  Po  całonocnym  marszu 
krętymi drogami po lesie trudno się zorientować, z którego kierunku wyszliśmy. Strzały słychać z 
dwóch stron, nieprzyjaciela możemy się spodziewać właściwie z trzech kierunków, gdyż weszliśmy 
już w teren zajęty przez Niemców. Położenia pułku nie znam; szedł przed nami, teraz przywarł gdzieś 
w  lasach.  Strzelanina  dochodzi  jednak  nie  od  czoła,  ale  gdzieś  z  boku.  Pocieszam  się,  że  zanim 
staniemy  na  linii,  podadzą  mi  szczegółowe  położenie  nieprzyjaciela  i  własne.  Złudzenia 
niedoświadczonego dowódcy małego oddziału! Jako dowódcy plutonu nigdy i nigdzie nie podano mi 
ani  położenia  nieprzyjaciela,  ani  sił  własnych,  ani  przed  walką,  ani  w  czasie  walk,  ani  nawet  po 
walkach,  przez  cały  czas  zdany  byłem  wyłącznie  na  siebie,  własną  obserwację  i  inicjatywę.  Dla 
dowódcy  plutonu  cekaemów  było  to  tym  trudniejsze,  że  nie  dysponowałem  ludźmi,  których  by 
można  wysłać  na  rozpoznanie,  wszyscy  moi  strzelcy  stanowili  ścisłą  obsługę  karabinów  i  mieli 
określone zadania w czasie walk. 

Nadbiega  goniec  z  rozkazem:  „Karabiny  maszynowe  naprzód!”  Poderwałem  pluton  jak  na 

manewrach  i  maszerujemy  lasem  wzdłuż  leśnej  drogi.  Las  rzednie;  na  małej  polanie  porośniętej 
dębami widzę spieszone plutony liniowe przywarte do ziemi. 

Schyleni  gońcy  i  podoficerowie  przebiegają  w  różnych  kierunkach.  W  grupie  oficerów 

background image

dostrzegam  dowódcę  naszego  szwadronu  ciężkich  karabinów  maszynowych,  melduję  pluton. 
Rotmistrz Jankowski rzuca krótko: „Jedną drużynę zostawić na miejscu, z drugą wspierać natarcie 4 
szwadronu, który w tej chwili wychodzi na linię”. Rozdzielam pluton. Z drugą drużyną maszeruję we 
wskazanym kierunku, by dołączyć do 4 szwadronu. Las rzednie coraz bardziej, wszędzie spieszeni 
strzelcy leżą lub klęczą w trawie. 

Przy  małym  wzgórku  klęczy  w  pogotowiu  sekcja  strzelców,  obok  oparty  o  drzewo  stoi 

podporucznik  Zygler,  z  którym  kwaterowałem  ostatnio  w  Biedrusku.  Przechodząc,  pytam  o  4 
szwadron,  nie  odpowiada.  Potrząsam  go  za  mundur,  odwraca  się  do  mnie  i  patrzy  jak  by  nie 
poznawał.  Powtarzam  głośno:  „Gdzie  czwarty  szwadron?”  -  nie  odpowiada.  Spojrzenie  ma  jakieś 
smutne, zrezygnowane, wreszcie odwraca głowę i patrzy uporczywie w jedną stronę. Dowiedziałem 
się później, że w tę właśnie stronę ruszył ze swoją sekcją i w godzinę później padł od serii z erkaemu. 

Zostawiam  Zyglera  z  jego  sekcją  i  biegnę,  by  jak  najprędzej  dołączyć  do  szwadronu.  W  końcu 

trafiam na podchodzącą na linię kolumienkę 4 szwadronu i maszerujemy razem gęsiego. Las prawej 
strony się urywa, lewej zaczyna się zagajnik i ciągnie się kilkaset metrów. Wchodzimy w zagajnik i 
z trudnością posuwamy się naprzód. Strzelanina zaczęła się na dobre, broń maszynowa trzeszczy bez 
przerwy. Sekcje liniowe rozsypują się w tyralierę. Mijamy leżącą linię. Jest tu i dowódca szwadronu. 
Melduję  drużynę  i  dostaję  rozkaz  zajęcia  stanowisk.  Żadnych  szczegółów.  Zostawiam  drużynę  i 
czołgam  się  do  przodu  szukać  Niemców.  Gwizd  kul  z  obu  stron.  Dochodzę  do  skraju  lasku,  dalej 
zaczyna się łąka, skąpana w słońcu, z lewej strony rzadki las, krzaki i wreszcie gęsty las, stanowiący 
lewe  obramowanie  łąki.  Za  łąką  na  wprost,  w  odległości  około  kilometra,  większe  grupy  drzew  
podszyciem.  Nieprzyjaciela  nie  widać.  Skąd,  u  diabła,  ten  ogień?!  Strzelanina  umiejscawia  się 
wyraźnie  na  lewym  skrzydle.  Biorę  lornetkę,  przesuwam  szkła  po  grupie  drzew  na  wprost.  Są!... 
Widzę wśród zamglonego szarozielonego podszycia szare płyty czołgów zlane zupełnie z tłem. Na 
nich biało obramowane czarne krzyże. Przesuwam wolno lornetkę w lewo, liczę czołgi: jeden, dwa, 
trzy... dwanaście. Między czołgami rozróżniam hełmy piechoty, poruszające się w wysokiej trawie. 
Czołgi okopane lub we wgłębieniach - wystają im tylko wieżyczki, z rzadka górne płyty - co kilka 
sekund dają ognia z dział. Lufy skierowane są w lewo w skos. 

Czołgam  się  do  tyłu.  Nad  naszym  laskiem  pękają  już  pociski.  Cofam  się  kilkanaście  metrów  i 

przywołuję ręką dowódców karabinów. Zakładamy szkła: wskazuję czołgi, odległości, wyznaczam 
stanowiska  nieco  w  głąb  skraju  lasku  w  odległości  20  metrów  od  siebie.  Sam  kładę  się  w  środku 
między karabinami, parę metrów w przedzie; leżąc sypię przedpiersie, wybierając piasek spod siebie. 
Strzelcy  kopią  stanowiska  pod  cekaemy,  podciągają  je,  montują,  okopują  się.  Są  wyczerpani 
nocnymi  marszami,  okopują  się  niedbale  i  niechętnie.  Zmuszam  ich  do  poprawienia  osłony, 
obsadzenia i okołkowania podstaw. Po wykonaniu tych czynności jeden, drugi zasypia. Chciałbym 
mieć ich nerwy! 

Od  dowódcy  szwadronu  żadnego  rozkazu.  Posyłam  w  tył  meldunek  do  szwadronu  po  rozkazy. 

Nieprzyjaciel nas dotąd nie rozpoznał; walka toczy się w lewo od nas. Do nas pociski bezpośrednio 
nie dochodzą. Czy rozpocząć ogień, zdradzić nasze stanowiska i ściągnąć działa dwunastu czołgów 
na siebie czy też czekać i obserwować, jak walą w nasze szwadrony na środkowym odcinku i lewym 
skrzydle? Orientuję się w końcu, że stanowimy prawy odcinek linii. 

Wraca goniec z rozkazem otwarcia ognia. Podaję rozkaz karabinom: „Amunicja przeciwpancerna, 

czołgi na skraju lasu, między nimi piechota, celownik 800, krótkie serie, ognia!” Po paru sekundach 
zagrały  cekaemy.  Przez  lornetkę  usiłuję  zbadać  celność  wiązek,  niestety  nigdzie  piasku  czy  gołej 
ziemi,  czołgi,  piechota  w  gąszczu  zieleni.  Padające  wiązki  nie  podnoszą  fontanny  piasku  i  pyłu, 
skuteczności nie sposób sprawdzić. Pocisków smugowych i świetlnych nie mamy. Zrywając gardło, 
ż

eby  przekrzyczeć  trzask  karabinów,  podaję  osobno  cele  dla  1  i  2  karabinu.  Skracam  i  wydłużam 

celownik, obserwuję: hełmów piechoty nie widać, przycisnęliśmy ją do ziemi. Czołgi poruszyły się 
leniwie, skuteczności naszych pocisków nie mogę dojrzeć. Wieżyczki obracają się powoli, luf już nie 
widać, wiem, co to znaczy, lufy patrzą w nas. Błyski, jeden, kilka! 

W tej samej chwili do ogłuszającego huku naszych karabinów dochodzi ostry przeciągły gwizd 

zasypujących nas pocisków czołgowych i eksplozje za nami. Przenieśli! Po chwili rozwiera się nad 
nami piekło pękających granatów, trzask drzew. Odłamki i gałęzie lecą na nas z góry. W krótkich 

background image

przerwach  między  wybuchami  słyszę  jęki  i  wołania  o  pomoc.  Czołgi  przeniosły  ogień  na  nasz 
odcinek: biją w tyły,  w  nasz 4 szwadron, a może i dalej. Trwa to jednak krótko. Niemcy  skracają 
celowniki, ogień mamy już bezpośrednio nad głowami. Granaty rozrywają się na pniach drzew o parę 
metrów nad nami. Nie słyszę lewego karabinu. Nie mogę się porozumieć wśród trzasku i huku. 

Podczołguję  się  do  obsługi.  Odsuwam  amunicyjnego,  przewraca  się  bezwładny  na  wznak. 

Celowniczy  Wentland  (Niemiec  z  pochodzenia)  leży  nieruchomo,  z  głową  w  hełmie  wciśniętą  w 
ziemię. Podnoszę mu głowę, twarz sinozielona, nie żyje. Klękam za nim, ciągnę za nogi. Odsuwam, 
rzucam się do cekaemu. Taśmowy żyje, wypluwa piasek, otrząsa taśmę. Przez lunetę celownika łapię 
w  krzyż  wieżyczkę  czołgu,  naciskam  spust.  W  drgającym  krzyżu  lunety  zielonoszara  wieżyczka 
czołgu  skacze,  dym  z  karabinu  zasłania  widoczność.  Przerywam  ogień,  patrzę  w  lunetkę:  dym  się 
rozwiał, w czołgu błysk. Naciskam spust, daję długą serię z pogłębianiem i poszerzaniem ognia. 

Nagle karabin się zacina, patrzę na taśmę, w krótkotrwałej przerwie słyszę tuż obok siebie jęki: to 

trzeci  z  obsługi  ciężko  ranny  przewraca  się  na  wznak,  mundur  na  brzuchu  i  piersiach  we  krwi. 
Klękam,  staram  się  wyciągnąć  go  do  tyłu.  Nie  mogę  sobie  poradzić,  bo  przywaleni  jesteśmy 
gałęziami  i  zdruzgotanym  pniem.  Dalej  leżą  ciała  dwóch  poległych.  Odciągnąłem  rannego  parę 
metrów  i  z  pomocą  drugiego  amunicyjnego  wynosimy  go  na  klęczkach  do  tyłu.  Wracamy  do 
cekaemu,  widzę,  jak  przy  drugim  karabinie  wyciągają  rannego,  może  zabity,  nie  wiem. 
Rozpoczynamy ogień. 

Niemcy  wycofali  część  czołgów,  pozostało  ich  przed  nami  trzy  czy  cztery.  Walka  zaczyna  się 

przedłużać, natarcie nasze nie wychodzi. Zresztą poderwanie szwadronu na naszym odcinku przez 
odkrytą łąkę wprost na czołgi byłoby szaleństwem. Najwidoczniej natarcie wyjdzie lub już wyszło na 
innym odcinku, a zadaniem naszym jest ściągnąć uwagę i ogień nieprzyjaciela na siebie. Zaczynamy 
osłabiać nieco ogień dla zaoszczędzenia amunicji. 

Obserwuję przedpole w lewo od nas, między nami a linią czołgów. Przez szkła widać poruszające 

się  szybko  w  trawie  hełmy  niemieckie.  Widzę  błysk  ognia  bezpośrednio  nad  łąką.  To  stockesy  - 
granatniki.  Niemcy  wykorzystali  idealnie  wgłębienie  terenowe  na  łąkach  między  liniami. 
Rozróżniam peryskop, którym Niemcy nas obserwują. Skierowuję tam natychmiast ogień obydwu 
karabinów. Hełmy znikają, ogień granatników osłabł, ale trwa dalej. Peryskopu już nie widzę, tylko 
języki ognia wydobywające się z rur stockesów. Nasze wiązki skierowane jak najniżej koszą łąkę tuż 
przy brzegu zagłębienia, w którym ukrywają się Niemcy, ale obsługi poniżej razić nie mogę. Jedynie 
pierwsze pociski mogły dosięgnąć hełmów. Przerywam ogień, przerzucam lufę mojego cekaemu na 
czołgi. Drugi karabin ma dozorować granatniki w dole. 

Przed nami o półtora km od prawej strony w lewo, w stronę lasku, w którym znajdują się Niemcy, 

biegnie droga polna, wysadzana brzozami. Gołym okiem widzę na niej dwóch strzelców czy ułanów 
na koniach, jak kłusem zbliżają się do ukrytych w lasku przed nami czołgów. Obrazek jak z Kossaka: 
w  słońcu,  na  tle  zieleni  i  brzóz  dwaj  ułani  wypatrują  nieprzyjaciela,  jeden  z  gotowym  karabinem, 
drugi lancą (?!). Przewiduję, co zaraz musi nastąpić: dwa trzaski nie wiadomo skąd... z trawy... i 
zestrzelenie  szperaczy.  Wszystko  się  sprawdziło  w  20  sekund,  tylko  w  odwrotnej  kolejności. 
Najpierw  padli  ułani,  potem  doszły  trzaski.  Nie  mogłem  niczemu  zapobiec.  Chciałem  wystrzelić 
przed  szperaczy  wiązką  z  cekaemu,  ale  bałem  się,  że  to  odwróci  jeszcze  bardziej  ich  uwagę  od 
Niemców. A może by ich uratowało? Takie refleksje, choć trwają zaledwie znikomą część sekundy, 
są  zawsze  spóźnione.  Wypadki  następują  szybciej.  W  pewnym  momencie  pierwszy  ze  szperaczy 
wysunięty o kilkadziesiąt metrów do przodu pochyla się i wali z konia; jednocześnie słychać krótką 
serię karabinu maszynowego. Koń zwalnia, zawraca i galopuje w tył. Drugi ułan podjeżdża niemal w 
to samo miejsce, zwalnia, wypatruje przed siebie, nagle wypuszcza lancę i wali się z konia; słychać 
krótką serię. Koń zawraca i mocno kulejąc wraca kłusem do swoich. 

Dramatyczna  ocena  przestarzałego  regulaminu  kawalerii.  Tak  nie  wolno  było  szkolić  od  czasu 

zastosowania pierwszego erkaemu. 

Teraz  cisza.  Czołgi  w  lasku  milkną.  Naraz  słyszę  ostre  podniesione  głosy  w  lewo  za  nami. 

Wsłuchuję się: Niemcy?! Obracamy się odruchowo wszyscy trzej, wyrzucam i kładę obok siebie 2 
granaty  ręczne,  2  inne  rzucam  karabinowemu  i  amunicyjnemu,  chwytam  Visa,  odbezpieczam, 
amunicyjny  sięga  po  kbk.  Strzelanina  z  tyłu  w  lewo  wzmaga  się,  nic  już  poza  tym  nie  słychać. 

background image

Czyżby Niemcy wdarli się na tyły? Czołgam się w kierunku, skąd doszły do nas okrzyki. Po paru 
minutach  napotykam  poległych  i  rannych  strzelców.  Gwizd  pocisków  rzadszy.  Wstaję  i  z 
rewolwerem i  granatami posuwam się  w kierunku lewego skrzydła.  Linii naszej nie ma: zwinięta, 
zlikwidowana czy przerwana?! Wracam do stanowisk karabinów. 

Ogień z działek wyraźnie osłabł i przeniósł się dalej. Z rzadka tylko słychać szybkie trzaski broni 

maszynowej.  Zostawiam  drugi  cekaem  i  nakazuję  utrzymanie  łączności  z  4  szwadronem.  Z 
pierwszym  karabinem,  po  rozmontowaniu  i  skompletowaniu  obsługi  z  rezerwowych  strzelców, 
przedzieram  się  przez  krzaki  i  rzadki  las  w  kierunku  lewego  skrzydła.  Wyprzedzam  karabin  o 
kilkanaście metrów. Ciszę przerywa nagle zgiełk głosów, trzaski gałęzi i pojedyncze strzały tuż obok. 
Słychać  polską  komendę...  Trafiam  na  pluton  2  szwadronu  z  por.  Wünschem.  Na  widok  naszego 
cekaemu rozjaśniają się twarze. Orientują mnie pobieżnie w położeniu, zresztą tylko ich wąskiego 
odcinka. Niemcy wdarli się tu rzeczywiście, wśród strzelaniny zaszli jakoś od tyłu: grupka piechoty z 
granatami i erkaemem. Wspaniale zachował się nasz kapral. Usłyszawszy wściekły ryk Niemców: 
„Weg mit den polnischen Hunden!” przerzucił się, jak leżał z erkaemem, na plecy z leżącej pozycji 
wygarnął do nich całą serię z automatu. Dwóch padło na miejscu, leżą w krzakach, trzech zniknęło, 
nie zdążywszy rzucić  granatów... Przy naszym karabinie brak mojego luzaka Awrama z podstawą 
karabinu. Znajduję go w krzakach bez podstawy. Doskakuję i grożę kulą w łeb. Wraca i po chwili 
przynosi podstawę. Mam go odtąd na oku. 

Zajmujemy  na  krótko  stanowiska;  linia  pozycji  jest  zmieniona.  Idziemy  z  cekaemem  w  tyle  za 

liniowcami

. Pierwszy moment odprężenia... 

Tymczasem słońce się obniżyło, jest późne popołudnie. Napotykamy dalsze plutony liniowe, paru 

oficerów, między nimi zastępcę dowódcy pułku, mjr. Budzika, z poszarpanym przez kule mapnikiem 
w  ręku.  Major  ranny  w  bok,  ciężko  kuleje.  Montujemy  karabin  na  skraju  lasu.  Strzelanina  ustaje, 
pozostał tylko przykry bezustanny gwizd pojedynczych pocisków karabinowych ze wszystkich i we 
wszystkich kierunkach. 

Ś

ciągamy  karabin  ze  stanowiska  i  maszerujemy  za  szwadronem  liniowym.  Mijamy  żołnierzy 

zbierających  rannych  na  nosze,  odnoszą  ich  do  tyłu.  Przypominam  sobie  naszych  rannych 
pozostawionych na poprzednich stanowiskach. Ciągłe kluczenie wśród kęp świerkowych i krzaków 
odbiera nam całkowicie orientację kierunku. Obsługa kaemu wyczerpana bezsennością, całodzienną 
walką i dźwiganiem karabinu i sprzętu, ledwie dyszy. Sam niosę karabin, za mną dźwigają podstawę, 
amunicję, wodę, rekwizyty. Po pewnym czasie w zapadającym zmroku szwadron liniowy ginie nam 
z  oczu.  Okazało  się  później,  że  skręcił  nagle  w  bok  bez  uprzedzenia.  Usprawiedliwiał  mnie  brak 
łącznika, wszyscy dźwigaliśmy sprzęt, wyczerpani do ostatka. 

Zatrzymujemy  się  dla  złapania  tchu;  jest  nas  trzech  z  cekaemem  i  amunicją,  i  strzelec  z  2 

szwadronu. Klęczymy  wśród drzew zagajnika.  Z  obydwu stron odsłonięte, szerokie na 10 metrów 
ś

cierniska przerzynane są czerwonymi smugami świetlnych pocisków karabinowych. Słyszę szelest, 

tuż obok mnie stoi dowódca pułku. Klęcząc przy zmontowanym karabinie melduję krótko sytuację. 
Pułkownik odpowiada z całym spokojem: „Dobrze! Zmieniamy stanowiska, dołączaj do wycofanego 
szwadronu!” 

Zdejmujemy cekaem, zawracamy; dźwigam karabin, wysyłam strzelca dla nawiązania łączności z 

pododdziałem. Idziemy wąskim 5-metrowym pasem zagajnika, po obu stronach otwarte ścierniska, 
kilkanaście metrów szerokie, pod silnym ostrzałem niemieckich erkaemów. Dochodzimy do miejsca, 
gdzie trzeba przeskoczyć ostrzeliwane ściernisko. Przebiegamy skokami po jednemu, wszyscy cali. 
Widzę, jak pułkownik przechodzi wolno z trzcinką w ręku; potem zatrzymuje się. W zmroku widzę z 
obu jego stron czerwone smugi pocisków, obejmują go z lewa, z prawa, z przodu i z tyłu. Zaparło mi 
dech, wołam: „Panie pułkowniku - prędzej!” Rusza powoli i łączy do nas. Znowu zagajnik się urywa, 
50 metrów wolnej przestrzeni pod ostrzałem. Niesiemy karabin ostatkiem sił. Strzelam z samej lufy 
w  kierunku,  skąd  lecą  pociski,  by  osłonić  przeskok.  Błagam  pułkownika,  by  przebiegł  szybko. 
Pozostali dwaj strzelcy  wybiegają, za nimi wolno idzie pułkownik, w połowie drogi odwraca się i 

                                                 

 

Liniowcami  nazywano  strzelców  ze  szwadronów  liniowych  (wszystkie  szwadrony  pułku  kawalerii  z  wyjątkiem  szwadronu  karabinów 
maszynowych).

 

background image

woła do mnie: „Dobrze, chłopcze!” 

Ostrzeliwuję  dalej  niewidzialnego  nieprzyjaciela.  Pułkownik  doszedł  wreszcie  do  zagajnika, 

odetchnąłem; taśma skończona. Ściemnia się coraz bardziej. Leżę na lufie wyczerpany. Chwila ciszy. 
Ciężko podnieść się z ziemi. Wyjmuję zamek z karabinu i trzymając go w ręku wlokę się do tyłu. 
Oglądam się, by zapamiętać miejsce. 

Po kwadransie natknąłem się na stanowiska naszej tyraliery: wszystko przywarło do ziemi. Pytam 

się, który szwadron, odpowiedź: „Pomieszany”. Zapytuję o dowódców: „W przodzie, przy drodze”. 
Wlokę  się  we  wskazanym  kierunku.  Wzdłuż  piaszczystej  drogi  wśród  zagajnika  chodzą  dowódca 
brygady i dowódca pułku, obok stoi adiutant. Staję na boku, podchodzi dowódca pułku, nie wiem, 
czy  mnie  poznał:  „Zbierzesz  ludzi...  kontrnatarcie  natychmiast!”  Zadaję  idiotyczne  pytanie:  „W 
jakim szyku?” Odpowiada: „W pieszym”. 

Wracam do leżącej tyraliery. Po drodze spotykam por. Radońskiego, prowadzi konia, objaśniam 

go. Radoński wskakuje na siodło i odjeżdża. Podrywam tyralierę i ruszamy naprzód. Za nami słyszę 
tętent,  szczęk  i  po  paru  chwilach  dołącza  do  nas  porucznik  Radoński  ze  spieszonym  dopiero  co 
plutonem.  Przez  20  minut  idziemy  naprzód,  padają  tylko  pojedyncze  strzały.  Zapada  zmrok. 
Ubezpieczamy  otwarte  pasy  ścierniska  ręczną  bronią  maszynową,  posuwamy  się  zagajnikami 
naprzód.  Mija  kilkanaście  minut.  Zatrzymujemy  się,  Radoński  wysyła  meldunek  do  dowództwa. 
Przychodzi rozkaz do powrotu na stanowiska wyjściowe. Wracamy, idziemy z Radońskim na końcu, 
ostatni. 

Odnajdujemy  pułkownika  w  tym  samym  miejscu,  dowódcy  brygady  nie  ma.  Zapada  piękny, 

ciepły i cichy wieczór. Składam pułkownikowi meldunek. Nie odpowiada. Wyczuwam jego troskę 
czy  przygnębienie.  Wreszcie  słyszę  spokojny,  powolny  głos,  tak  charakterystyczny  dla  płk. 
Królickiego:  „Od  dzisiaj  obejmiesz  4  szwadron, możesz  odmaszerować  i  odpocznij!”  -„Rozkaz”  - 
zasalutowałem. Zwrot w tył, odchodzę. 

W  tym  samym  momencie  z  bocznej  drogi  polnej  nadchodzi  podchorąży  Jerzy  Lutostański, 

prowadząc kogoś słaniającego się na nogach. W  świetle latarki elektrycznej poznajemy jego brata 
Jana,  podchorążego.  Jest  ciężko  ranny,  cały  zlany  krwią.  Klnie,  na  czym  świat  stoi,  na  któryś  z 
liniowych plutonów. Rannego podchorążego odprowadzają na punkt opatrunkowy. 

Zapada kompletna cisza. Robi mi się żal mego szwadronu karabinów maszynowych, podchodzę 

do zbliżającego się rtm. Jankowskiego, mego dowódcy, i proszę, czy nie dałoby się zatrzymać mnie 
w  karabinach.  Rotmistrz  wskakuje  na  mnie:  „Zwariowałeś?  Na  polu  bitwy  dostajesz  awans, 
dowództwo szwadronu, a ty wolisz zostać na plutonie?” Dopiero teraz zrozumiałem wyróżnienie, nie 
przyszło  mi  to  zupełnie  do  głowy.  Odsalutowałem  i  odszedłem.  Dowiaduję  się,  że  dowódca  4 
szwadronu,  rtm.  Baranowski,  ciężko  ranny  został  odwieziony  na  tyły.  Postanawiam  skorzystać  z 
czasu, zanim noc na dobre zapadnie, i przynieść ukryty karabin. W pół godziny później z karabinem i 
podstawą  dobrnąłem  do  naszych  placówek  i  wezwałem  taczankę  ze  swego  plutonu  dla  zabrania 
karabinu. 

Wracam  do  przodu.  W  miejscu,  gdzie  stał  pułkownik  z  dowódcą  brygady,  stoi  działko 

przeciwpancerne, skierowane na drogę, ubezpieczając pułk przed zaskoczeniem przez czołgi. Przy 
działku śpi dwóch strzelców, na lawecie siedzi por. Groniowski, który chwilowo dowodzi działkami. 
Podaje mi pierwsze niekompletne jeszcze wiadomości o zabitych i rannych. Ze szwadronu karabinów 
maszynowych polegli: por. Faleński, trzech strzelców z obsługi mojego drugiego karabinu; pchor. 
Brandt  zaginął  z  obsługą  karabinu.  Por.  Ciszewski,  dowódca  plutonu  łączności,  jest  zabity.  Ppor. 
Zygler  poległ.  Ranni  są:  por.  Grądzki  z  plutonu  działek  przeciwpancernych,  mjr  Budzik,  zastępca 
dowódcy  pułku,  rtm.  Baranowski,  dowódca  4  szwadronu,  por.  Winiarz  z  4  szwadronu  i  por. 
Moszczeński z 3 szwadronu. Straty w strzelcach duże, nie ustalone. 

Tego dnia, 11 września, brygada, odcięta od armii, odpiera uderzenia niemieckie z północy i ze 

wschodu,  naciera  na  południe  i  dochodzi  o  świcie  do  przedmieść  Głowna.  Tegoż  dnia  4  dyw. 
piechoty dociera do nas, nawiązując łączność. 

W  walkach  Psary-Polesie  -  Zbrożkowa  Wola  nie  brała  udziału  nasza  bateria  artylerii.  Jak  się 

później  okazało,  dowódca  przydzielonej  nam  baterii  dyonu  artylerii  konnej,  otrzymawszy  rozkaz 
ciągnięcia  bezpośrednio  za  pułkiem,  skrócił  sobie  drogę  przez  las  i  wpadł  niespodziewanie  na 

background image

nieprzyjacielskie czołgi. Niemcy otworzyli ogień i wystrzelali konie, ale nie wierząc, aby artyleria 
mogła maszerować bez żadnej osłony i ubezpieczenia cofnęli się nieco do tyłu w las. To wystarczyło 
naszym zuchom, aby po zaskoczeniu przyjść do siebie, odprzodkować i otworzyć ogień na czołgi. 
Niemcy  wycofali  się  ze  stratami.  Straty  własne  również  nie  były  małe.  Wypadek  ten  jednak 
spowodował  całodzienne  opóźnienie  baterii.  Zrozumiały  był  więc  niepokój  pułkownika,  który 
rozpoczął walkę, przekonany, że rozporządza baterią artylerii i przez cały dzień, do zapadnięcia nocy 
nie mógł się doczekać wsparcia ogniowego. Własna artyleria zapadła się jak pod ziemię. 

Odnajduję  w  głębi  lasu  swój  szwadron  karabinów  maszynowych.  Żegnam  się  z  plutonem, 

wskakuję na „Wampira”, odnajduję w ciemności 4 szwadron i obejmuję  dowództwo. Reszta nocy 
upływa spokojnie, słychać tylko pojedyncze strzały karabinowe. O świcie wymaszerowujemy dalej. 

4  szwadron  prowadziłem  zaledwie  jeden  dzień,  został  on  przydzielony  porucznikowi 

zawodowemu, Groniowskiemu, ja otrzymałem szwadron marszowy. Szwadron ten po 36 godzinach 
przestał  zresztą  istnieć,  straty  pułku  w  ludziach  po  pierwszych  walkach  były  tak  duże,  że  na 
uzupełnienie  stanów  w  szwadronach  liniowych  i  cekaemach  poszedł  cały  skład  szwadronu 
marszowego. Wróciłem do szwadronu karabinów maszynowych i objąłem z powrotem uzupełniony 
już pluton. Z sześciu oficerów szwadronu ubyło dwóch. Młodszych oficerów pozostało trzech: jeden 
oficer zawodowy - Groniowski i dwóch oficerów rezerwy: Bukowiecki i Mazurkiewicz. 

Walki w rejonie Psary-Polesie - Zbrożkowa Wola miały przygotować poważniejsze uderzenie na 

Głowno,  co  miało  dać  brygadzie  swobodę  działania.  Walki  nie  przyniosły  decydującego 
rozstrzygnięcia,  a  uderzenie  na  Głowno  wyjść  nie  mogło,  ponieważ  natarcie  dywizji  piechoty 
opóźniło  się  i  załamało.  W  rezultacie  brygada  odrzuciła  jedynie  dywizje  pancerne  nieprzyjaciela, 
utrzymując  stanowiska  zajęte  do  końca  12  września,  kiedy  nadszedł  rozkaz  dowództwa  armii 
przerzucający brygadę na północny brzeg Bzury. 

Następnego  dnia  po  walkach  w  Psarach-Polesiu  -  Zbrożkowej  Woli  pułk  ma  postój  w 

miejscowości  X  wśród  bagnistych  polan.  Konie  ukryte  są  pod  grupami  olszyn.  Czarna  woda  na 
moczarach  nie  nadaje  się  do  pojenia.  Biedne  zwierzęta,  rozsiodłane  po  raz  pierwszy  od  tygodnia, 
stoją spragnione z wyciągniętymi szyjami: węszą miękkimi chrapami, czując wodę dokoła. 

Szukając z por. Groniowskim wody prowadzimy szwadron do pobliskiej wsi. Konie idą sekcjami 

w  odstępach.  Słychać  dalekie  huczenie  samolotów,  oczywiście  niemieckich.  Dojeżdżamy  do  wsi; 
napojone konie strzelcy odprowadzają z powrotem, do wsi nadchodzą nowe sekcje. 

Siadamy  z  Groniowskim  na  stopniach  ganku  dworku-chałupy,  obok  przy  drodze  leży  w  rowie 

zabity chłop. Wczoraj jeszcze byli tu Niemcy, większość zabudowań spalona, wszystko opustoszałe, 
nie ma żywej duszy. W trawie obok mnie leży niemiecki granat ręczny, odruchowo biorę go w rękę i 
z  zamachem  rzucam  w  środek  pobliskiego  stawu.  Polną  drogą  zbliża  się  do  nas  wóz  taborowy,  z 
daleka widać na wozie wystające na wszystkie strony jakby czarne kołki, obok wozu dwóch ułanów z 
naszej brygady i dwóch chłopów. Wóz podjeżdża bliżej i staje o kilkanaście metrów od domu. Spod 
brezentu,  którym  wóz  jest  nakryty,  widać  sterczące  i  zwisające  ręce  i  nogi,  w  butach  i  strzępach 
mundurów, wszystko spalone na czarno. 

Chłopi zaczynają kopać. Schodzimy z Groniowskim i ściągamy z wozu brezent. Wóz załadowany 

szczątkami  popalonych  ciał:  ułani  z  17  i  15  pułku  i  Niemcy  w  resztkach  czarnych  mundurów 
czołgistów.  Żołnierze  pomagają  chłopom  kopać  wspólną  mogiłę  i  składają  ciała  poległych. 
Pomagamy  im  składać  naszych.  Na  jednym  z  mundurów  rozróżniamy  trzy  gwiazdki  na 
naramienniku. Głowy popalone nie do poznania. Dół już pełny; wszyscy zdejmujemy hełmy, chłopi 
klękają z czapkami w rękach. Krótka modlitwa, chwila ciszy... Kolejno zasypujemy. Dopiero teraz 
ułani  wyjaśniają,  że  między  pochowanymi  znajduje  się  słynny  jeździec  naszej  brygady,  rotmistrz 
Czerniawski, z 17 pułku ułanów, którego Groniowski znał doskonale. Wracamy w milczeniu. Nie 
wiedziałem, że 17 pułk bił się wczoraj przy nas. 

Dochodzimy  do  koni,  ostatnie  sekcje  napojone.  Wracamy  na  postój.  Przy  opuszczaniu  wsi 

nadlatują  Junkersy  i  zrzucają  na  nas  kilkanaście  bomb.  W  grząskim  terenie  bomby  wybuchają 
głęboko pod ziemią i wyrzucają pióropusze błota. Strat żadnych. Jedna sekcja luźnych koni rozbiegła 
się po błotach, skąd trzeba było je wyłapywać. 

Przed zapadnięciem zmroku nadeszły do szwadronów rozkazy przygotowania się do wymarszu. O 

background image

godz. 20 szwadrony łączą na miejscu zbiórki i wyciągają kolumnę marszową. W nocy z 12 na 13 
września  przechodzimy  w  bród  Bzurę.  Nad  ranem  znajdujemy  się  w  rejonie  Łowicza.  Pułk 
zatrzymuje się na postój we wsi, ale wkrótce nadchodzą rozkazy zajęcia pozycji. 

Szwadrony okopują się okrakiem na szosie Łowicz - Kutno. 
Moje  cekaemy  zostają  przydzielone  do  wspierania  szwadronu  kolarzy.  Melduję  się  dowódcy  i 

odchodzimy za kolarzami najpierw do tyłu, następnie zbaczamy w skos. 

Przed wieczorem dochodzimy do bagnistych podmokłych łąk; już od godziny słychać strzelaninę. 

W  oddali  zarysy  jakiegoś  miasta.  Później  dziwne  mi  się  wydało,  że  gdy  zajmowaliśmy  ze 
szwadronem kolarzy pozycje obronne na mokradłach tuż przy okopach piechoty, którą już zastaliśmy 
na miejscu, nie przyszło mi na myśl zapytać, co to za miasto rozciąga się o 2 kilometry w lewo od 
naszych  stanowisk.  Tymczasem  okopywaliśmy  się  na  mokradłach,  woda  chlupotała  pod  nogami  i 
łokciami. W pobliżu stał na torze uszkodzony przez naloty pociąg. Nie mając nic lepszego do roboty 
wlazłem do pulmana pierwszej klasy i wyciągnąłem się z rozkoszą na czerwonym pluszu. „Jak na 
łóżku” - pomyślałem sobie, i obliczyłem, że od dwóch tygodni nie spałem pod dachem. Rozbierałem 
się tylko do mycia. 

Leżałem  niedługo,  bo  daleka  dotąd  kanonada  artyleryjska  wyraźnie  się  wzmogła  i  zbliżyła. 

Wyłażę z pociągu i siadam przy karabinach. Nad miastem lekka łuna, w ciemniejącym zmroku widać 
błyski  granatów  przed  miastem  i  w  mieście.  Strzelanina  wzmaga  się,  chwilami  słabnie,  ale  trwa 
ciągle. Przybiega goniec do szwadronu. Opuszczamy pozycje, pozostawiając piechotę i posuwamy 
się w kierunku miasta. Wchodzimy w opłotki. Szwadron w kolumienkach sekcji czai się w uliczkach. 
Moje karabiny zmontowane, zataśmowane, gotowe, lufy wystają zza węgła ulicy. W środku miasta 
odgłosy walki i gęsta strzelanina. Słyszymy wyraźnie: „Hura!! hura!!” To nasi atakują... 

Zgiełk walki oddala się, a więc nasi idą naprzód, wreszcie okrzyki milkną, strzelanina trwa nadal. 

Artyleria ostrzeliwuje teraz silnie miasto. Patrzę w górę na dwie czarne, na tle łuny, ostro zarysowane 
sylwetki wieży kościoła... Jakże dziwnie znajome te piękne linie... przecież to katedra łowicka... To 
Łowicz! W tej chwili granat trafia w jedną z wież. Błysk, fajerwerek i wieża staje w ogniu. Jakiś czas 
jeszcze widać stalowe rusztowanie, wreszcie i ono stapia się, pochyla i wali w dół. 

Tej  nocy  z  13  na  14  września  Łowicz  składa  ciężkie  ofiary  wojnie.  W  ciągu  nocy  miasto 

przechodzi  w  walkach  wręcz  z  rąk  do  rąk.  W  tej chwili  nasi  znowu  wyrzucili  Niemców  z  miasta. 
Nasz pułk udziału w walce nie bierze, przynajmniej nasz pododdział, przyglądamy się, jak w teatrze, 
groźnemu  widowisku.  Z  tyłu  podsuwają  się  koniowodni  z  końmi.  Pada  rozkaz:  „Na  koń!” 
Wyciągamy  w  stępie  kolumnę  marszową.  Bokiem,  przedmieściami,  okrążamy  płonący  Łowicz  i 
wychodzimy na pola. Oświetlam kompas - maszerujemy na wschód. W nocy marsz ubezpieczony. 14 
września postój w majątku Złota. Dowództwo kwateruje w majątku, w pobliżu szwadrony na postoju 
ubezpieczonym. 

Po  południu  ma  nastąpić  wymarsz.  W  szwadronach  gorączkowe  przygotowania.  Wreszcie 

wszystko  sprawdzone  i  gotowe:  broń,  konie  i  sprzęt.  Wyruszamy,  maszerujemy  wzdłuż  szosy, 
mijamy jakieś opuszczone letniska, wille, domki. Gorąco, upał, kurz. Dopiero pod wieczór zaczyna 
się ochładzać i zrywa się lekki wietrzyk. 

Szwadron ciężkich karabinów maszynowych znajduje się gdzieś przy końcu kolumny marszowej, 

za wyjątkiem jednej drużyny, która idzie w straży przedniej. Toteż, gdy przed nocą kolumna pułku 
stanęła,  ruszyła  na  krótko  i  zatrzymała  się  znowu  -  nie  wiedzieliśmy,  że  stoimy  przed 
nieprzyjacielem, przegrodzeni zaledwie rzeką. 

W tym czasie straż przednia doszła o zmroku do Bzury i rozpoznawała nieprzyjaciela po drugiej 

stronie  w  Brochowie.  Idące  w  czole  szwadrony  zajęły  stanowiska  przed  Bzurą  i  zaczęły  się 
okopywać. Dowództwo przygotowywało nazajutrz rano sforsowanie rzeki i natarcie na Brochów. 

Tymczasem szwadrony zamykające pułk znajdują się jeszcze o 2 kilometry przed Brochowem w 

gęstym lesie mieszanym i przygotowują się beztrosko na nocleg. Zapada noc. 

 
 
 
 

background image

15. IX 

 
 
 

WALKI POD BROCHOWEM 

 
15  września  rano  budzi  nas,  jak  zwykle,  strzelanina.  Słychać  serie  ręcznych  karabinów 

maszynowych i pojedyncze strzały zwykłych kbk. 

Szwadron wyciąga się w kolumnę. Idziemy w wodzach do przodu. Zaczyna prażyć słońce, robi się 

upał. Kolumna zatrzymuje się. Teren przed nami wznosi się stromo w górę, droga rozwidla się na 
wprost  i  w  lewo,  pod  górę.  Wprowadzamy  konie  w  rzadki  liściasty  las,  widzę,  jak  w  jucznych 
plutonach  ściągają  karabiny  z  koni.  Postój.  Luzak  przynosi  w  brezentowym  wiadrze  wodę 
„Wampirowi”.  Korzystam  z  wolnej  chwili,  ściągam  buty  i  gdy  tylko  „Wampir”  wyciąga  pysk  z 
wiadra  wkładam  nogi;  bolą  mnie  i  palą  jak  wszyscy  diabli.  Od  paru  dni  nie  ściągałem  butów,  na 
stopach mam pęcherze. 

„Karabiny  maszynowe  naprzód!”  -  pada  nagle  rozkaz.  Odrzucam  wiadro,  rozkazuję:  „Trzeci 

pluton  do  walki  pieszej!”  Mocuję  się  z  butami,  nareszcie  je  wciągnąłem  rozdzierając  widocznie 
bąble,  bo  stopy  bolą  piekielnie,  kuleję  na  obie  nogi.  Biegnę  na  rozwidlenie  dróg.  Na  pagórku  stoi 
grupa oficerów z rtm. Jankowskim. Melduję się, krótki rozkaz: „Trzeci pluton naciera natychmiast z 
3  szwadronem!”  Salutuję,  wracam  po  pluton.  Pluton  klęczy  przy  karabinach,  gotów  do 
natychmiastowego  działania.  Moje  zuchy  gotowe,  jak  zawsze.  Ruszamy,  dołączam  do 
wyruszających plutonów. Melduję pluton zastępcy dowódcy 3 szwadronu. Rozdzielam pluton, sam 
idę z 3 i 4 karabinem. 

Cisza. 
Wchodzimy na wzgórze, las rzednie, nogi zapadają się głęboko w piasek. Szwadron rozsypuje się 

w  tyralierę.  Idę  z  czołowym  plutonem  prowadzonym  przez  por.  Radońskiego,  który  dowodzi  3 
szwadronem.  Idziemy  spokojnie,  powoli,  za  nami  tyraliera,  20  metrów  za  nią  moje  cekaemy. 
Wchodzimy  w  wysokopienny  las  iglasty  bez  podszycia;  tu  otrzymujemy  ogień  karabinowy  i 
posuwamy  się  dalej  skokami.  Leżąc  obserwuję  przedpole,  las  już  płytki,  prześwituje  i  zaraz  się 
kończy.  Przed  nami  kilkaset  metrów  łąki,  za  nią  wieś

  rozciągnięta  w  poprzek.  Nieprzyjaciela  nie 

widać.  Przez  zapotniałe  szkła  polowej  lornety  w  mokrych  od  potu  i  zapiaszczonych  od  czołgania 
rękach obserwuję opłotki. W obiektywach wszystko tańczy w sinoniebieskiej mgle. Nic nie widać, 
wszystko zlewa się w kolor „feldgrau” (zadziwiająco maskuje się „feldgrau” na niebieskozielonym 
tle letnim). Nie widać nic. Podsuwamy się do skraju lasu. Ogień karabinowy nieprzyjaciela przybiera 
na  sile,  mamy  już  pierwszych  rannych  na  linii.  Obok  siebie  słyszę  jęki,  odwracam  głowę:  twarz 
czołgającego  się  strzelca  już  zielenieje.  Nasi  zaczynają  się  odstrzeliwać.  Strzelają  zapewne  przed 
siebie, bez celowania, bo Niemców nie widzę. Znowu jęki z lewej strony, z prawej tuż obok mnie 
czołga  się  strzelec  z  twarzą  całą  we  krwi.  Podczołguje  się  jeszcze  naprzód,  natrafia  na  pieniek  w 
piasku, uderza hełmem w pieniek, skręca się i tak już zostaje. 

Bierze  mnie  cholera  na  tych  s...  synów.  Jeszcze  ich  nie  widać,  a  u  nas  już  krew  i  jęki.  Nie 

odczuwam żadnego niepokoju, tylko złość, cholerną złość. Doszliśmy do skraju lasu, podaję znakami 
stanowiska ogniowe karabinowym z rozkazem: „Wspierać natarcie, potem dołączyć!” Podnoszę się z 
ziemi i biegnę przez łąkę w kierunku wsi .„Hura! Chłopcy naprzód!”, biegnę na prawym skrzydle. Z 
lewej strony widzę por. Radońskiego, jak podrywa pluton do natarcia. Bagnety błyszczą w słońcu, 
ż

ołnierze biegną skokami naprzód, padają, strzelają, zrywają się i biegną dalej. Dobiegamy do środka 

łąki. W pewnej chwili widzę, jak w lewo ode mnie dwóch strzelców blisko siebie manipuluje nad 
czymś  w  trawie;  po  chwili  klękają,  jeden  z  damską  torebką  w  ręku,  drugi  otwiera...  parasol, 
zwyczajny,  czarny  parasol.  Instynkt  posiadania  silniejszy  od  dyscypliny  i  strachu...  W  czasie 
składania  z  namaszczeniem  parasola,  pocisk  roztrzaskuje  im  go  w  rękach,  padają  na  ziemię  i 
czołgając się naprzód oglądają się, dranie, na pozostawiony parasol i torebkę. Trudno nie czuć dla 
                                                 

 

Wieś Mistrzewice.

 

background image

nich  sympatii  za  ich  wisielczą  beztroskę.  Z  tyłu  słychać  terkotanie  naszych  karabinów,  wspierają 
natarcie przez luki w naszej linii. 

Ogień  nieprzyjaciela  słabnie.  Słyszę  tylko  pojedyncze  szybkie,  ostre  jęki  mijających  blisko 

pocisków i długie gwizdy dalekich. Dobiegamy do wsi: pusta, kilka trupów chłopów i stosy rowerów 
wojskowych,  rozrzucone  opatrunki  niemieckie.  Czekam  na  swoje  cekaemy,  wkrótce  dołączają 
biegiem.  Za  wsią  zmieniamy  nieco  kierunek,  dobiegając  nagle  do  wału  nad  rzeką  (Bzurą,  jak  się 
potem okazało). Osadzamy karabiny, pluton liniowy przywarł do ziemi. 

W lewo na wzgórku - cmentarz. Bzura przed nami o 100 metrów, przez nią most, za mostem duża 

grupa drzew, majątek, kościół i wieś (Brochów, jak się wieczorem dowiedziałem). Dostajemy ogień 
karabinowy z prawej strony na w skos. Przez lornetkę rozpoznaję w tym kierunku. Za rzeką widać 
grupę czołgów z krzyżami pod jakąś wsią i na lewo od niej. Zaczyna grać artyleria, tym razem z obu 
stron. Rozróżniamy wyraźnie grzmot naszych dział za nami, świst i szum pocisków: szu... szu... szu... 
bbum!... wybuchy pocisków gdzieś na liniach niemieckich. Zbieramy siły do dalszego natarcia. Do 
wału, za którym leżymy, dopadają ciągle nowe sekcje liniowe. Zaczyna nam być za ciasno. Niechby 
tak Niemcy wymacali nas artylerią, to byłaby masakra. 

Rozmontowujemy  karabiny  i  biegniemy  w  kierunku  mostu.  Dobiegamy...  Most  ze  śladami 

uszkodzeń, nadpalony, ale trzyma się dobrze. Przed nami majątek w grupie drzew, w prawo kilometr 
łąki,  dalej  pole  i  wieś  zajęta  przez  Niemców.  Krótka  chwila  wahania:  wpaść  do  wsi?  Wydaje  się 
opuszczona: nie dostajemy ognia. Czy skręcić w prawo na czołgi, pozostawiając majątek na tyłach? 
Decyduję się na to ostatnie: skręcamy pod prostym kątem w prawo. Przebiegamy tak ze 30 metrów w 
tyralierce. Obsługa moich cekaemów dźwiga  rozmontowane karabiny, dorównywując w biegu nie 
obciążonym liniowcom. Pluton liniowy prowadzę sam. Drużynę karabinów maszynowych świetnie 
prowadzi młodziutki podchorąży, blondyn z jasnymi oczami, Jacek Dębicki. (Przed wymarszem z 
Biedruska, gdy w małej kawiarence siedziałem z żoną przy kawie, nadszedł pchor. Dębicki z jakąś 
panią  i  zapytał,  czy  może  nam  przedstawić  swą  matkę.  Pani  Dębicka,  wiedząc,  że  jej  Jacek  jest 
karabinowym  w  moim  plutonie,  prosiła  mnie  w  prostych  i  wzruszających  słowach  o  opiekę  nad 
swym synem i dała każdemu z nas medalionik z Matką Boską.) 

Nagle słyszymy ciężki, przeciągły świst i prawie nie milknący grzmot. (Brrrumm!... ) Machinalnie 

odwracamy  głowy:  o  70  metrów  za  nami  kłębi  się,  kotłuje  i  przelewa  wał  żółtoczarnego  dymu 
wysokości paru metrów, ponad 100 m szeroki. Odruchowo padamy na trawę. Po chwili podrywamy 
się i biegniemy dalej. Znowu przeciągły świst, padamy na brzuchy, przeczuwamy już, co nastąpi... 
(Brrrumm!...) Odwracam głowę: o 50 metrów od nas wytryska szeroki pas ognia i żelaza, ziemia i 
trawa wylatują w powietrze, wnet potem ogłuszający grzmot rwie bębenki w uszach. Z ziemi wytacza 
się  żółtawy  dym,  zmienia  się  natychmiast  w  czarny  i  roluje  na  nas.  Dusimy  się,  nie  widać  nic... 
„Wymacali, najpierw przenosili, teraz skracają!...” Zrywamy się i biegniemy co sił naprzód. Krzyczę 
na cały głos: „Naprzód, chłopcy!...” Chłopcy rozumieją dobrze, o co tu chodzi - pędzą jak diabły. 

Znowu świst, trzask, grzmot. (Brrrumm!...) Ciemno, już się nie oglądamy, rwiemy naprzód bez 

tchu. Od czoła jeszcze ogień karabinowy: czerwone nitki. Orientuję się, że Niemcy ciągle skracają o 
50 metrów. Łąka podnosi się i zaraz kończy. Przed nami długa poprzeczna wyrwa: wykop żwiru, za 
nią  pole  zorane,  na  nim czołgi.  Znowu  ten  cholerny  świst,  padamy.  (Brrrumm!...)  Czuję skurcz  w 
brzuchu,  zdaje  mi  się,  że  za  chwilę  granaty  rozwalą  mi  brzuch,  wciskam  się  w  ziemię,  myślę  o 
matce... łoskot przewala się... dym, ciemno, odłamki granatów spadają z jękiem w trawę. Zrywam 
się. „Naprzód!...” Biegniemy... Co dalej? Wpędzą nas na czołgi, czy skrócą od razu więcej i skończą 
wszystkich? Nie... skracają stale za mało!... 

Biegniemy wyciągniętą linią, przed nami wyrwa już niedaleko, jeżeli jej dosięgniemy, będziemy 

osłonięci przynajmniej od ognia maszynowego z czołgów! Biegniemy już ostatkiem sił, widzę, jak 
karabiniarze  zataczają  się  pod  ciężarem  broni  i  sprzętu.  Znowu  ten  świst,  trzask  grzmot. 
(Brrrumm!...) Wśród dymu wpadamy w wyrwę, lecimy w ciemnościach w dół, zrolowałem na samo 
dno. 

Powoli dym się rozwiewa, niespodziewana cisza. Pluton i drużyna upstrzyły żwirownię, stoki i 

dno rozwalonymi sylwetkami wyczerpanych do ostatka żołnierzy. Leżą bez ruchu, zamarło mi serce, 
czy żyją? 

background image

Z twarzami w piasku czekamy na salwę artylerii... Cisza... Podnoszę głowę, wspinam się w górę 

po  osypującym  się  piasku  do  brzegu  wyrwy.  Na  przedpolu  wieś,  kilkanaście  niebieskosinych 
czołgów. Przesuwają się powoli w lewo i w prawo, z wieżyczek błyska się i dymi. Nad nami cisza. 
Ogień artyleryjski ustał nagle, jak nagle się zaczął. „Cud, czy co...?” Cud, przypadek, jakich mnóstwo 
na wojnie, który spotyka tych, co mają łut szczęścia... Albo Niemcy po ostatniej salwie, gdy ogarnął 
nas dym i kiedy to dopadliśmy wyrwy i wskoczyliśmy do niej, sądzili, że nas zmietli, bo rzeczywiście 
zapadliśmy się pod ziemię, albo zmuszeni zostali z nie znanych nam przyczyn przenieść ogień gdzie 
indziej. Działa niemieckie słychać było dalej, ale biły gdzieś w bok, daleko od nas... „Gdzieś znowu 
w naszych, w takich jak my, tylko już nie w nas...” 

Zajmujemy stanowiska pod karabiny maszynowe. Broń zapiaszczona zupełnie, taśmy wywlokły 

się ze skrzynek amunicyjnych, karabiny chwilowo niezdatne do użytku. Obsługa, dysząc jeszcze z 
wyczerpania, czyści broń. Liczę swoich ludzi, z drużyny cekaemów nie brakuje nikogo, w plutonie 
liniowym jest połowa ludzi. Ładujemy pociski przeciwpancerne. Otwieramy ogień na przesuwające 
się ciągle czołgi: celownik 900 metrów, 1000 m, 800 m, 700 m. W plutonie mamy jeszcze erkaem, ale 
zacięty, zapiaszczony. Zaczyna padać deszcz. Taśmy cekaemów mokną, nasze parciane taśmy kurczą 
się od deszczu i skracają, zaciskając łuski; zamek nie wyrzuca, karabin się zacina, nie oddaje serii, 
strzela pojedynczymi strzałami. Niemcy mają taśmy blaszane, nierdzewne, ich broń maszynowa nie 
zacina się na deszczu czy  w słońcu. Pod Psarami zdobyliśmy kilkanaście  różnego typu karabinów 
maszynowych. Oglądaliśmy je z zaciekawieniem i uznaniem. 

Usuwam zacięcie erkaemu, dobra broń, ale piasek i pył, które dostają się do niej przy czołganiu, 

czynią ją prawie że niezdatną. Tę samą wadę konstatujemy później w naszych Visach. Obserwując 
przedpole,  widzę  na  naszym  prawym  skrzydle  z  tamtej  strony  Bzury  na  zoranym  polu  linię  3 
szwadronu.  Jednocześnie  dostrzegam  charakterystyczną  długą,  cienką  i  pochyloną  sylwetkę  rtm. 
Kozłowskiego, który pod ogniem przechodzi z plutonem Bzurę i wypełnia lukę w linii na prawo od 
nas, opierając pluton prawym skrzydłem o rzekę. Rotmistrz spostrzega nasze cekaemy i jest wyraźnie 
zadowolony z tego sąsiedztwa. 

Czołgi niemieckie wycofują się za wieś. Bije w nie nasza artyleria. Nasz dywizjon rewanżuje się 

za  Psary-Polesie.  „Teraz  ruszymy  naprzód,  zająć  wieś”  -  przechodzi  mi  przez  myśl.  Obserwuję 
dojścia,  przesuwam  szkła  w  lewo  i  widzę  znowu  niemrawe  cielska  czołgów,  wychodzące  z  boku 
prawego skrzydła Niemców. Wychodzą z ukosa, wprost na Brochów dla zlikwidowania oddziałów, 
które przekroczyły rzekę, a więc naszych dwóch plutonów z drużyną karabinów maszynowych. „Za 
duży  honor  dla  nas...”  -  myślę  z  niepokojem.  Są  jeszcze  za  daleko  na  otwarcie  ognia.  Mamy  już 
bardzo mało amunicji, przeciwpancernej - brak. 

Tymczasem łąka za nami aż do Brochowa i mostu znajduje się pod silnym ogniem maszynowym 

Niemców.  Czerwone  nitki  świszcząc  przeciągle  przelatują  nad  naszymi  głowami,  zaginają  się  jak 
gdyby na łące, poniżej nas, i biegną w kierunku rzeki. Cała łąka pokryta jest gęstą czerwoną siatką 
ś

wietlnych  pocisków.  Niemcy  kładą  tu  ogień  dla  zaryglowania  przejścia  przez  Bzurę.  Wzywam 

ochotnika na przyniesienie amunicji przeciwpancernej. Zgłasza się pchor. Dębicki, czekam jeszcze... 
nikt więcej. Dębicki wyskakuje z dołu i biegnie zygzakiem w kierunku parku, przy dłuższych seriach 
kaemów  pada  w  trawę.  Obserwujemy  go  wszyscy,  za  każdym  razem,  gdy  podrywa  się  z  ziemi, 
oddychamy  z  ulgą.  Leżąc  bezpiecznie  za  wałem  na  wznak  z  rękami  pod  głową  patrzę  długie  15 
minut, jak Jacek wykręca się śmierci. Przypomina mi się jego matka, jak ze łzami w oczach żegnała 
nas  w  Biedrusku  przed  wymarszem.  Dębicki  jeszcze  się  wywija,  kluczy,  już  dobiega  mostu,  gdy 
czerwone linie pocisków przesłaniają go przez mgnienie oka... Już jest na moście, pada, zrywa się, 
przebiega, zbiega w dół, jest bezpieczny, czeka go jeszcze powrót tą samą drogą. 

Nie  mając  nic  do  roboty  obserwuję  przedpole:  na  prawo  od  nas  tyraliera  rtm.  Kozłowskiego 

utknęła.  Nie  może  posuwać  się  dalej  pod  silnym  ogniem  maszynowym  czołgów.  Czołgi  za  wsią, 
zmieniając stanowiska, trzymają nas w szachu. Te z lewej strony zbliżają się wolno w zygzakach, 
ostrzeliwując nas bocznym ogniem z broni maszynowej i z rzadka z działek. Odwracam się tyłem do 
linii i oparty o stromą ścianę dołu, na pół leżąc obserwuję pole, łąkę do  wsi Brochów i most przy 
parku. Do mostu z drugiej strony rzeki zbliża się rozpędzona w cwał trójka kasztanów z działkiem 
przeciwpancernym,  obok  galopuje  dowódca  plutonu  działek,  por.  Bukowiecki  (objął  pluton  po 

background image

rannym  por.  Grądzkim).  Za  działkiem  obsługa,  drugie  działko  i  obsługa.  Defilują  w  poprzek  linii. 
Niemcy otwierają na nich ogień z czołgów, najpierw z broni maszynowej, później z działek. Rzucam 
się  do  cekaemu.  Otwieramy  ogień  z  obu  karabinów  na  czołgi  dla  odciągnięcia  Niemców  od 
Bukowieckiego i jego działek. W przerwie odwracam głowę i widzę, jak działka w cwale wpadają na 
most, z mostu sypią się belki i drzazgi, ale działka jakimś cudem są już po drugiej stronie. I znowu 
przypadek:  nikt  z  obsługi  nie  zwalił  się  z  konia  pod  ogniem.  Działka  znikają  cwałem  w  parku 
brochowskim.  Zrozumiałem,  że  Bukowiecki  prowadzi  je  przez  park  na  lewe  nasze  skrzydło,  żeby 
powstrzymać  czołgi  zbliżające  się  z  prawego  skrzydła.  Powstrzymywał  przez  20  minut.  Niemcy 
zmasowali  ogień  z  czołgów,  rozbili  mu  działko  wysunięte  zbyt  śmiało  naprzód  bez  osłony. 
Bukowiecki pada z rozdartym przez granat brzuchem. Ginie śmiercią żołnierza. 

Tymczasem  wraca  Dębicki  z  dwoma  skrzynkami  amunicji  przeciwpancernej.  Jest  zupełnie 

wyczerpany, nie może tchu złapać. „Masz szczęście, stary!” - wołam do niego. Wyszczerzył zęby, co 
miało oznaczać uśmiech, i wali się na ziemię, jak kłoda, zmordowany, ale cały. 

Tymczasem  kanonada  artyleryjska  i  terkotanie  kaemów  nie  ustaje  po  obu  stronach.  Czołgi 

manewrują w lewo i w prawo, trochę naprzód, to znów cofają się w tył, nie zbliżając się do nas na 
mniej niż 700 metrów. 

O kilkadziesiąt kroków od wyrwy, w której leżymy, od strony wiatru, stoją na zoranym polu dwie 

sterty  zboża.  Niemcy  zapalają  je  pociskami.  Ogień  huczy,  robi  się  gorąco,  ale  można  jeszcze 
wytrzymać. Kłęby otaczają nas zupełnie, nic nie widać. Podziwiam precyzję „niemieckiej roboty”: 
nie  mogąc  wykurzyć  dwudziestu  kilku  ludzi  z  dwoma  cekaemami  ze  żwirowni  bez  broni 
stromotorowej

  wyliczyli,  że  wiatr  skieruje  ogień  i  dym  ze  stert  wprost  na  nas.  Bojąc  się  obejścia 

przebiegamy z jednym cekaemem, na lewy koniec wyrwy, żeby obserwować czołgi. Czołgi posuwają 
się  naprzód.  Leżę  na  brzuchu.  Tuż  koło  mnie  pryska  darń  i  zaczyna  się  dymić.  Wyciągam  rękę, 
macam w trawie i parzę się mocno w palce. Znajduję pocisk karabinowy, gorąca koszulka, wewnątrz 
pusta, śmierdzi fosforem. Trawa i ziemia pali się od rozlanego fosforu jak smoła. „Ładne rany od 
takich pocisków!” 

Słyszę  strzały  karabinowe  od  tyłu,  odwracam  głowę  i  spoglądam  na  Brochów.  Pozostawiam 

drużynę z resztą plutonu w wyrwie pod dowództwem Dębickiego, nakazuję mu pilnie obserwować 
przedpole po obu stronach i w razie cofnięcia się oddziału rtm. Kozłowskiego na prawym skrzydle 
lub niemożności powstrzymania ogniem cekaemów czołgów z lewej strony - opuścić wyrwę i cofnąć 
się na park w Brochowie. Gdybym tam nie dołączył - cofać się przez most za Bzurę. Przebiegam łąkę 
i wypadam na drogę między parkiem a podwórzem majątku. Żadnej żywej duszy. Tylko w krzakach 
przy  drodze  działko  przeciwpancerne  z  podoficerem  i  jednym  strzelcem  obsługi.  Obok  rtm. 
Jankowski i pchor. Jerzy Lutostański. Dowiaduję się, że Brochów jest nie obsadzony przez nikogo, że 
strzały  z  tyłu  to  przypuszczalnie  17  pułk  ułanów,  związany  walką  z  Niemcami.  Dowiaduję  się  o 
ś

mierci por. Bukowieckiego. 

W tej chwili właśnie kapral wyciągnął przede mną drugie działko z nie osłoniętej pozycji. Na park 

zaczynają padać pociski artyleryjskie czy z czołgów. Biją w park, słychać walenie się drzew i trzask 
gałęzi.  Stajemy  za  murem  podwórza,  strzelanina  karabinowa  wzmaga  się.  Biorę  za  koła  działka, 
kapral za lawetę i wciągamy je przez ostrzeliwaną bramę podwórza do środka. Następnie, chronieni 
murem,  ciągniemy  działko  w  kierunku  linii  npla.  Wzdłuż  ogrodzenia  podwórza  mur  odpryskuje 
kawałkami, słychać pociski bijące w cegły, dosłownie jak „groch o ścianę”. Widocznie ostrzeliwują z 
dużej  odległości.  Teraz  zbliżające  się  z  lewej  strony  czołgi  zaczynają  również  ostrzeliwać  nas  z 
działek. 

We dwójkę wypychamy działko przez drugą (od strony czołgów) bramę podwórza i ustawiamy 

przy  drodze.  Odłamki  granatów  rozpryskują  się  o  bruk  drogi  i  brzęczą  po  tarczy  działka.  Linia 
czołgów o 800 m od nas. Ładujemy, strzela kapral, szarpnięcie działkiem w tył; ładujemy, strzelam 
sam, przez lunetę celownika biorę w krzyż pierwszy czołg, jaki mi „wskoczył” w obiektyw. Czołg 
tańczy  w  lunecie:  idzie  naprzód,  piasek  przesypuje  się  w  gąsienicach,  z  wieżyczki  dymi...  środek 
czołgu w przecięciu krzyża... Naciskam spust i... huk, błysk, działko uderza mnie w piersi, walę; się 

                                                 

 

Broń, której pociski lecą po stromym torze (np. haubice, moździerze).

 

background image

w tył na wznak... „Pocisk eksplodował w lufie?” - przebiega mi przez myśl... Podnoszę się z ziemi. 
Kapral  dźwiga  się  o  2  metry  dalej.  Dym  się  rozwiał,  spoglądamy  na  działko:  zielona  dotąd  tarcza 
osłonowa z grubej blachy stalowej zmięta jest jak papier i czarna. W miejscu, gdzie stało działko, lej 
od granatu; działko odrzucone razem z nami. „W działko trafiły, cholery!” - zawodzi kapral, więcej 
go nie słyszę, bo rozpoczyna się tymczasem wokół sądny dzień. „Cała linia czołgów wali w nas z 
działek czy co, u licha?” - Niemcy nie żałują ognia. Wciągamy czym prędzej działko „za ogon” na 
podwórze, za mur. Kapral przegląda przyrządy: „Koniec z działkiem, panie poruczniku”. 

W głębi parku spotykamy  Dębickiego z jednym  cekaemem, drugi karabin wycofany za rzekę z 

plutonami liniowymi. Nasze natarcie z tej strony Bzury utknęło przed czołgami. Plutony liniowe z 
prawej  strony  wycofały  się.  Ustawiamy  z  Dębickim  karabin  na  skrzyżowaniu  dróg  w  pobliżu 
kościoła przy parku. Jest nas razem sześciu. Mamy pod ostrzałem dwie drogi, pod prostym kątem , 
skąd spodziewam się czołgów. Kładę się przy karabinie z prawej strony, amunicyjnych wpycham w 
park  do  tyłu.  Obok  mnie  Dębicki  przy  celowniku,  z  lewej  jego  strony  kapral.  Łączności  ze 
szwadronami nie ma. Wysyłam amunicyjnego z meldunkiem o sytuacji. Pozostajemy w pięciu. Park 
pod ostrzałem artylerii, co nas tym więcej, dziwi, że w Brochowie nie ma poza nami nikogo. Ogień 
wzmaga  się.  Jest  skrzyżowany.  Dostajemy  salwę  na  wprost,  potem  z  boku.  Zasypani  jesteśmy 
gałęziami,  automatycznie  zamaskowani.  Pociski  pękają  w  parku,  parę  granatów  trafia  w  kościół. 
Fontanny pyłu wytryskują z tynków. Dębicki otwiera ogień: „Czyżby już nadeszły czołgi?” Naraz 
trzask, huk i ogień tuż przy nas z jednej i z drugiej strony jednocześnie. Czuję ostre dźgnięcie w żebra 
poniżej prawej pachy; dym, nie widać nic... Chwila ciszy, jeszcze dym. Dębicki woła: „Kto ranny?” 
Nikt  nie  odpowiada,  a  rannych  jest  nas  trzech.  Kapral  jęczy  i  wycofuje  się  za  mur  parku. 
Podchorążemu  spod  hełmu  leje  się  ciurkiem  krew,  łapie  hełm  oburącz...  nie  może  zerwać,  hełm 
pogięty pociskiem. Pomagam mu, zdzieramy razem, pod hełmem jeden krwawy skalp, robi mi się 
mdło  i  wbijam  mu  hełm  z  powrotem.  Wyciągam  Dębickiego  spod  gałęzi  i  oddaję  lekko  rannemu 
kapralowi,  by  go  odprowadził  za  most  dla  opatrunku.  „Wątpię,  czy  dojdzie,  ma  chyba  mózg  na 
wierzchu.  Dlatego  go  nie  obandażowałem”  -  tak  w  kilka  chwil  później  usiłuję  uspokoić  nieczyste 
sumienie, bo przecież wiem, że z mózgiem na wierzchu nie mógłby stanąć na nogi i podpierany przez 
kaprala dotrzeć do mostu. 

Z amunicyjnym przenosimy karabin do leja, teraz mamy już osłonę. Sprawdzam amunicję: jeszcze 

pół taśmy. Pozostało nas trzech. Bojąc się obejścia z trzech stron, decyduję się wycofać na przyczółek 
mostowy i utrzymać go jak najdłużej. Przypuszczam słusznie, że z tej strony Bzury naszych już nie 
ma.  Zdejmujemy  karabin,  rozdzielamy  sprzęt  i  niesiemy  parkiem.  Piekło  z  tymi  granatami:  park 
trzeszczy i trzęsie się, gałęzie walą po hełmach, odłamki brzęczą po sprzęcie. Przechodzimy obok 
dworu  -  opustoszały,  jak  wszystko  -  „Ziemia  niczyja”.  Jak  się  później  dowiedzieliśmy,  w  park 
brochowski  biły  wówczas  dwie  artylerie,  Niemcy  myśląc,  że  większy  nasz  oddział  (działka, 
cekaemy) zajął majątek, nasi sądząc, że Niemcy, odrzuciwszy plutony liniowe z powrotem za Bzurę, 
zajęli i Brochów. A tymczasem Brochów był zajęty po prostu przez trzech strzelców konnych 7 pułku 
z jednym karabinem maszynowym. 

Zbliżamy  się  do  wylotu  parku.  Jakaś  woda,  staw  obrośnięty  sitowiem.  Stawiamy  karabin,  żeby 

odpocząć. Tu już pociski nie padają, jest stosunkowo ciszej i nagle... cisza zupełna. Dopiero teraz 
widzę, że ściemnia się szybko i zapada zmrok. Kanonada artyleryjska ustała, z rzadka słychać broń 
maszynową,  i  to  z  daleka.  W  chwili,  gdy  chcemy  ruszyć  w  kierunku  mostu,  dobiega  nas  stamtąd 
zgiełk natarcia, ostre głosy komendy. Nic już nie rozumiem. Nowa strzelanina zagłusza rozpoznanie 
hałasów,  skąd  u  diabła  Niemcy  z  tej  strony,  z  czwartej  strony  i  jedynej,  z  której  pewny  byłem 
naszych.  Nogi  mi  się  ugięły,  po  prostu  strach!  Patrzę  na  staw  i  nagle  przypomina  się...  Zbaraż, 
Skrzetuski, staw... Łapię za lufę i włażę w sitowie, strzelcy podchwycili w lot podstawę i amunicję, 
wchodzimy w wodę, nie widać nas z sitowa. Czekamy. Macam granaty w kieszeniach; byle nie dać 
się wziąć, przeczekać do nocy i dołączyć do swoich. Nagle głośne: „Hura!” już z tej strony mostu i: 
„Psiakrew, naprzód chłopcy!...” -„Franek, cholero... po polsku... to nasi... Jezus Maria!... Franek!” To 
mój amunicyjny szaleje z radości i wali drugiego strzelca podstawą karabinu w piersi z podniecenia. 
Wyskakujemy z sitowia. Jest tak ciemno, że ledwo widzimy naszych rozsypujących się za mostem 
we wszystkie strony. 

background image

Natarcie,  jak  się  potem  okazało,  prowadził  sam  pułkownik  Królicki,  wiodąc  półszwadron  z 

jednym oficerem, rtm. Szacherskim. Przebiegają most, biegną drogą do wsi i kościoła. Nie wiedząc o 
tym, a bojąc się, aby w ciemnościach nacierający strzelcy nie rozbiegli się za daleko i nie rozproszyli, 
zwołuję ich do siebie: „Strzelcy do mnie, tu porucznik Mazurkiewicz, do mnie!” W ten sposób część 
zebrałem  koło  siebie,  nie  bardzo  wiedząc,  co  z  nimi  w  nocy  robić,  tworzę  dwie  linie  frontem  do 
niemieckich kierunków z walki dziennej. 

Wtem słyszę spokojny głos pułkownika: „Co za cholera mi tu wojsko odbiera!” Zbliżam się do 

dowódcy i melduję się. „Skąd się tu wziąłeś?” - Opowiadam, o incydencie ze stawem na szczęście nie 
zdążyłem wspomnieć, bo pułkownik już z zadowoleniem w głosie, każe mi dołączyć do plutonu. Ku 
mojemu  zdziwieniu  maszerujemy  nie  w  kierunku,  gdzie  za  dnia  szły  czołgi,  ale  odwracamy  się  o 
180° i w tyralierze podchodzimy pod wieś. Zapada noc i nagle otrzymujemy ogień maszynowy od 
strony  wsi  (to  już  trzeci  kierunek,  skąd  dostajemy  ogień  pod  Brochowem).  „Wiedział  pułkownik, 
gdzie prowadzić plutony po nocy” - myślę. Jestem, jak zresztą cały pułk, już od walk pod Psarami, 
pod urokiem pułkownika. Teraz się boję, że za to odbieranie mu wojska za mostem, dobrze mi się 
dostanie. 

Część  wsi  staje  w  ogniu.  Niemcy  podpalili  wieś.  Robi  się  jasno,  w  świetle  pożaru  widzimy 

nacierającą  na  nas  tyralierę  niemiecką.  Nareszcie  ich  widać  z  bliska.  Głębokie  hełmy,  czarne 
erkaemy.  Pochyleni,  przywarci  do  ziemi,  przebiegają  skokami.  Pułkownik  rzuca  nas  na  linię, 
przywieramy mocno do ziemi; montuję swój jedyny cekaem. Pułkownik klęczy o cztery metry w bok 
ode  mnie.  Strzelanina  z  obydwu  stron,  stamtąd  wyłącznie  ogień  maszynowy,  z  naszej  -  karabinki 
kawaleryjskie. 

Nareszcie odzywa się nasz cekaem. Teraz Niemcy  przywarli do ziemi i wzmocnili ogień. Nasz 

karabin maszynowy zamilkł, mamy w taśmie na dwie serie. Przez szkła widzę, jak Niemcy czołgają 
się  w  lewo:  jeden,  drugi,  trzeci  -  przegrupowują  się.  Melduję  pułkownikowi.  Odpowiada  z 
właściwym sobie spokojem: „Przegrupują się, ale w piekle”. 

Dwie  sylwetki  podczołgują  się  z  tyłu  do  pułkownika,  podają  mu  jakiś  przedmiot.  Strzelanina. 

Słyszę  końcowe  słowa  pułkownika:  „Otworzyć  ogień  natychmiast...  słyszycie...  na-tych-miast!” 
Połączenie  z  naszą  artylerią.  Zabiły  nam  serca.  Robi  się  cisza,  jak  zwykle  w  takich  momentach... 
Naraz  świst  i  tuż  przed  nami  wał  ognia...  (Brrrumm!...)  trzask,  huk,  jesteśmy  w  dymie,  gwiżdżą 
odłamki. Schylamy głowy, osłaniając się hełmami, przysypuje nas ziemią. Słyszę głos pułkownika: 
„Wydłużyć  o  50  metrów...  szybko...  salwa!”  Upływa  kilka  sekund;  znowu  świst  i  znowu  to  samo 
piekło: wał ognia... (Brrrumm!...) lecące w górę żelastwo i czarny dym i znowu słowa pułkownika 
spokojne, skandowane: „Wydłużać o 50 metrów... szybki ogień... salwami!...” Kilka sekund ciszy... 
ś

wist i (Brrrumm!...) trzask, huk... Ogień zbliża się do linii Niemców, przy czwartej czy piątej salwie 

pułkownik podaje: „W celu!... salwami!” W ogniu salw podnoszą się Niemcy, cofają, biegną do tyłu, 
padają,  giną w dymie i znowu cisza, świst i huk... Widać wyraźnie, jak wielkie skorupy  granatów 
wyskakują  w  górę  na  tle  ognia.  Pułkownik  podrywa  plutony  do  natarcia.  Biegniemy  naprzód. 
Zajmujemy wieś bez większego oporu. 

Niemcy zostali wyparci. Brochów pozostał w naszych rękach. We wsi rozstawiono ubezpieczenia, 

czaty. Zbiórka reszty oddziału na drodze między wsią a mostem. Na moście posterunki z rozkazem 
nieprzepuszczania nikogo na drugą stronę. Musimy utrzymać Brochów przez noc. Wyciągam się na 
ziemi, przy mnie moi dwaj „karabiniarze”

 z karabinem. Jesteśmy mokrzy od potu. Czuję mocny ból 

w prawym boku, co za cholera? Ściągam drelich, macam bok, nic, tylko boli i lepi się. Ktoś obok 
zapala zapałkę, jednocześnie rozlega się głos pułkownika: „Kto tu ranny?” „Nikt, panie pułkowniku” 
- odpowiadam z miejsca siedząc w koszuli. Pułkownik wstaje, oświetla mi latarką bok i najspokojniej 
w świecie pokazuje: „A to co?” Rzeczywiście, cały bok koszuli i mundur z prawej strony mam we 
krwi. „Kiedy cię tak umalowali?” Teraz przypominam sobie: „To jeszcze koło parku, po południu 
przy cekaemie, panie pułkowniku”. „Idź zaraz za most, niech cię opatrzą na punkcie i wracaj, jeżeli 
będziesz mógł”. „Rozkaz, panie pułkowniku”. 

Na  moście  przyćmiony  blask  latarki,  nie  puszczają:  „O  rany!  pan  porucznik  ranny,  może  dać 

                                                 

 

„Karabiniarzami” nazywano obsługę ciężkich karabinów maszynowych w odróżnieniu od „liniowców”, pozostałych strzelców pułku.

 

background image

kogoś do prowadzenia” - woła kapral. „Nie, dziękuję wam, sam pójdę”. Idę w koszuli, mundur, pas, 
rewolwer, lornetka i mapnik w ręku. Właściwie nic mi nie jest, tylko boli cholernie pod pachą. Błądzę 
po piaszczystych dróżkach leśnych do punktu sanitarnego. Mijam grupki strzelców, część sekcjami 
maszeruje  w  kierunku  rzeki,  część  biwakuje  bez  świateł.  Nareszcie,  po  pół  godzinie  wskazują  mi 
chałupę przy piaszczystej drodze, wlokę się zmordowany, dopiero teraz czuję zmęczenie. 

Wchodzę  do  pierwszej  izby  na  prawo,  drzwi  otwarte.  Na  słomie,  na  podłodze,  na  stołach  w 

różnych  pozach  leżą  ranni.  Jęki,  stękanie,  charczenie,  mdlący  zapach  krwi,  potu,  wydzielin.  W 
ś

wietle naftowej lampy zaczynam rozróżniać szczegóły: krwią zalana słoma, doktor, stół... Wołania: 

„Wody!...  Wody!...  O  Jezu!”  przebijają  się  przez  jęki  i  charkot.  Z  odsłoniętych  ciał  żywych  ludzi 
wylewają się flaki... Potworne; robi mi się niedobrze, cofam się. Doktor

 spojrzał na mnie, znał mnie. 

„Co ci jest?” „Nic” - odpowiadam i, potykając się o rannych i zataczając, wysuwam się na powietrze. 
Po  chwili  wychodzi  lekarz  i  oświetla  mi  żebra;  wynosi  coś  z  chałupy,  grzebie  mi  w  ranie,  coś 
wyrzuca,  smaruje  ranę,  przytyka  palce  do  czoła,  odwraca  się  i  odchodzi.  Cieknie  krwią  jak  kat. 
Spojrzałem na niego pełen podziwu, szacunku i uznania, jak człowiek może to wytrzymać, to stokroć 
gorsze  od  linii.  Samego  zabiegu  prawie  nie  czułem,  chociaż  musiało  mnie  boleć,  ale  mdłości 
znieczuliły  mnie  zupełnie,  za  to  pali,  jak  by  mi  kto  bok  przypiekał.  Przypominam  sobie  rannego 
Dębickiego, ten lepiej dostał... czy żyje?

∗∗

 Nie mam sił już wrócić i pytać lekarza. Gdzie mój pluton, 

szwadron, gdzie „Wampir”? 

Myślę z dumą o naszym pułkowniku. Wracam, wlokąc się w głębokim piasku, za most. 
 
 
Noc  z  15  na  16  września  minęła  względnie  spokojnie,  przy  słabym  ogniu  karabinowym  na 

przedpolach.  Spałem,  jak  zabity,  na  piaskach  pod  cmentarzem  przy  szwadronie  karabinów 
maszynowych.  Szwadrony  rozmieszczono  po  obu  stronach  Bzury.  Pułk  silnie  ubezpieczony 
odpoczywał po całonocnej walce. Dowództwo pułku ulokowało się na noc w środku zgrupowania 
szwadronu na cmentarzu. Był to cmentarz z grobami niemieckich żołnierzy z 1914 roku. W czasie 
dziennej  walki  artyleria  niemiecka  poryła  groby  pociskami  i  porozrzucała  kości  po  lejach  od 
granatów.  Adiutant  pułku,  rtm.  Szacherski,  w  świetle  latarki  odczytywał  na  starych  krzyżach 
nazwiska poległych w 1914 roku Niemców. Teraz powyrzucali ich z mogił koledzy z Vaterlandu. 

Tego dnia nad Bzurą oddziały nasze jeszcze oczyszczały rejon Brochowa w drobnych walkach z 

nieprzyjacielem.  Noc  z  16  na  17  września  zastała  pułk  na  ubezpieczonym  silnie  postoju  w 
Brochowie. Rankiem nastąpił wymarsz pułku. 

16 wieczorem nadciągnęła piechota, zajmując linię nad Bzurą. 
Brygada nasza torowała drogę lewemu skrzydłu armii „Poznań”. Piechota ciągnęła za nami, jej 

przednie straże miały trzymać teren do nadejścia sił głównych: 15, 17, 25 dywizji. Po wyjściu pułku 
dowódca wysyła z powrotem do Brochowa pchor. Lutostańskiego dla skontrolowania, czy piechota 
trzyma stanowiska nad Bzurą i z powtórzeniem rozkazu utrzymania pozycji do czasu nadejścia sił 
głównych. 

Niestety, podchorąży zastaje pozycję trzymaną zaledwie przez garstkę piechoty pod dowództwem 

oficera. Większość oddziału porzuciła stanowiska. 

Tymczasem pułk do zapadnięcia zmroku posuwa się bez przeszkód marszem ubezpieczonym. 
Tej nocy pułk wykonuje następujące zadania: 1 szwadron, przydzielony do brygady, walczy wraz 

z nią całą noc w Puszczy Kampinoskiej; dywizjon w składzie 3 i 4 szwadronu naciera w nocy na wieś 
Zamość i rozbija nieprzyjacielską piechotę zmotoryzowaną i jej tabory; 2 szwadron i dwa plutony 
ciężkich karabinów maszynowych pozostają przez noc w odwodzie. 

Ta noc w odwodzie dała się nam wszystkim mocno we znaki. Stoimy w kolumnie marszowej na 

drodze  leśnej.  Pada  rozkaz:  „Z  koni!”  Po  pół  godzinie  strzelcy  kładą  się  na  ziemi  obok  koni.  Jest 
ciemno,  choć  oko  wykol.  Konie,  szukając  trawy,  depczą  śpiących  żołnierzy.  Rozlegają  się 
przekleństwa i wymyślania, szarpanie koni, wreszcie zapada cisza i jednocześnie słychać od przodu 

                                                 

 

Kpt. lek. Breżezowski.

 

∗∗

 

Pchor. J. Dębicki nie tylko wyleczył się z rany, ale uniknął niewoli i zdołał się przedostać w 1940 roku do Wielkiej Brytanii.

 

background image

rozkaz: „W wodzach marsz!” 

Budzę strzelców, formuję trójki... Ruszamy. 
Po  kwadransie  znowu  postój.  Mija  pół  godziny,  może  godzina.  I  znowu  strzelcy  walą  się  na 

ziemię; konie tratują śpiących, przekleństwa i znowu budzenie wojska. Posuwamy się kilometr do 
przodu i znowu to samo i tak całą noc. Cały ten pół-marsz - pół-postój odbywa się wśród odgłosów 
pobliskiej walki naszych pododdziałów i w oczekiwaniu użycia nas do niej w każdej chwili. 

Wreszcie mija ta nie kończąca się noc. Świta. 
Na drodze leśnej z szarej poświaty wynurzają się sylwetki koni z pospuszczanymi łbami. Widzę 

zaledwie  dwóch,  trzech  strzelców  stojących  przy  koniach.  Reszta  leży  pod  końmi,  obok  koni,  na 
piasku po środku drogi. 

Robi się jasno. Daję rozkaz przesiodłania. Od czoła kolumny podają: „Na koń!” Ruszamy. 
 
 
Uderzenie zaczepne trzech dywizji w pasie Ozorków - Głowno rozbija wprawdzie doszczętnie 30 

dywizję niemiecką, ale już po dwóch dniach zostaje przez Niemców powstrzymane, a trzeciego dnia 
zepchnięte  z  powrotem  do  Bzury.  Gen.  Kutrzeba  nakazuje  odwrót  i  kieruje  armię  „Poznań”  i 
„Pomorze”  na  wschód  w  kierunku  na  Sochaczew.  Brygady  kawalerii  wycofane  wcześniej  spod 
Głowna mają uchwycić przeprawy na Bzurze i przebić dla piechoty drogę do Warszawy. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

17. IX 

 
 
 

WALKI POD GÓRKAMI - ZAMOŚCIEM k/SOCHACZEWA 

 
Było wczesne przedpołudnie, gdy nasz oddział zatrzymał się na postój na zakręcie drogi, mając z 

jednej strony wzniesienie z rzadkim zadrzewieniem, a z drugiej strony polanę i za nią las, otaczający 
nas półkolem. Słychać dalekie strzały karabinowe. Zsiedliśmy z koni, popuszczamy popręgi. Biedne 
konie od dwóch dni nie rozsiodłane stoją zmęczone i apatyczne. „Konie rozsiodłać... zaobrokować... 
karabiny z taczanek!...” Ubezpieczam postój, ustawiając przy czujkach karabiny maszynowe, potem 
wracam  do  reszty  swoich  ludzi.  Kuchnie  polowe  dymią,  rozdają  doskonałą  gęstą  zupę  z  mięsem; 
któryś ze strzelców przynosi mi menażkę. Pierwszy i ostatni raz dostaję obiad bezpośrednio z kuchni 
polowej, gorący: wspaniała grochówka. Oddaję właśnie luzakowi menażkę, gdy podbiega do mnie 
kucharz szwadronowy, podając na pokrywie kawał mięsa. Nagle piekielny huk wstrząsa powietrzem. 
Tupot koni, przekleństwa żołnierzy. Odwracam się automatycznie: o kilkanaście metrów od nas na 
polanie  za  drzewami  cztery  działa  skierowane  w  bok  na  las  dymią  z  luf.  Bateria  7  daku  ma 
stanowisko  tuż  przy  nas.  Bez  uprzedzenia  otworzyła  ogień  i  z  zadziwiającą  regularnością  daje  co 
kilkadziesiąt sekund salwę gdzieś ponad las. Za każdą salwą konie kwiczą i przysiadają na zadach, z 
drzew lecą gęsto liście i gałęzie. Powoli przyzwyczajamy się do huku salw, tylko konie uginają się na 
nogach jak z gumy. Z podziwem obserwujemy szybką i spokojną, zautomatyzowaną pracę naszych 
artylerzystów.  W  przerwach  słychać  już  terkotanie  cekaemów.  Ciekawy  jestem,  który  z 
pododdziałów jest w walce: brak trzech szwadronów i 1 plutonu karabinów maszynowych z naszego 
szwadronu. 

Po  jakiejś  pół  godzinie  z  boku  lasu  wynurzają  się  wozy  konne.  Na  wozach,  na  słomie  leżą  w 

różnych  pozach  żołnierze.  Wozy  wolno  przejeżdżają  obok  nas.  Żołnierze  przestają  jeść, 
odprowadzają wzrokiem wóz za wozem. Na jednym z wozów poznaję z trudnością karabinowego z 
plutonu jucznego, kaprala X, z obandażowaną, krwawiącą głową. Zniosło mu dolną szczękę, widać 
oderwaną  szczękę  zapętaną  w  bandaż...  W  przerwach  między  salwami  baterii  słychać  teraz  jęki, 
wołanie o wodę i brzęczenie uprzęży. Dziwne, że wozy z rannymi nikną w lesie w kierunku, gdzie 
wycelowane  są  lufy  strzelających  dział.  Nie  mamy  szpitala...  Może  ich  wiozą  do  punktu 
opatrunkowego, który jest gdzieś bliżej linii? Kończymy jedzenie, czyścimy menażki. 

Nadchodzą  rozkazy.  Podrywamy  się  na  nogi.  Znowu  podciąganie  popręgów,  kiełznanie  koni. 

Ś

ciągam z placówek ubezpieczające karabiny. Szybko wyciąga się kolumna marszowa. Wchodzimy 

w las, skąd wyszły wozy z rannymi. Bateria przerwała wreszcie ogień. 

Stoimy na drodze w lesie. Idę do przodu, dochodzę do skrzyżowania dróg. Dalej las przerzedza 

się,  prześwitują  łąki,  widać  wieś.  Spostrzegam  dowódcę  pułku,  dwóch  oficerów  ordynansowych, 
dowódcę 2 szwadronu i charakterystyczną sylwetkę naszego rotmistrza W. Jankowskiego. 

Rotmistrz  jest  ciemnym  brunetem  średniego  wzrostu,  zawsze  gładko  wygolony,  z  czarnymi, 

ś

wiecącymi  oczami.  Przedstawia  raczej  typ  francuski,  co  usprawiedliwione  jest,  zdaje  się, 

pochodzeniem. Nosi duży hełm i ręce ma założone do tyłu. 

Przeglądają  mapy.  Czekają  na  coś...  Krzyżują  się  gońcy  z  meldunkami.  Słychać  gdzieś 

strzelaninę.  Siadam  na  boku  pod  sosną,  opierając  się  plecami  o  pień  i  drzemię.  Budzą  mnie 
podniesione głosy. Rtm. Jankowski (dowódca 2 szwadronu) i oficerowie jego szwadronu liniowego 
dyskutują  pochyleni  nad  mapą.  Obok  chodzi  tam  i  z  powrotem  nasz  rtm.  Jankowski.  Oficerowie 
ordynansowi  stoją  obok  na  baczność.  Zaraz  wyjdą  rozkazy.  Słyszę  energiczny  głos  rtm.  W. 
Jankowskiego: „Karabiny maszynowe!” Widzę, jak odkłada mapę. Machinalnie zrywam się na nogi, 
poprawiam zsunięty hełm i staję o 3 kroki przed dowódcą. Rotmistrz patrzy jak by mnie nie widział i 
przenosi  wzrok  dalej.  Podchodzi  wachmistrz  z  1  plutonu  karabinów  maszynowych,  dowodzący 
obecnie plutonem, i staje na baczność; jest chory, ma silną gorączkę. Rotmistrz waha się czegoś. 

Dopiero później dowiedziałem się, o czym rotmistrz już wiedział, że tej nocy poległ w natarciu 

por. Groniowski. Rotmistrzowi pozostał w szwadronie tylko jeden oficer: to ja. Dowódca nie chciał 

background image

ryzykować ostatniego porucznika do poprowadzenia drużyny, pozostawiając szwadron bez oficera. 

W tej właśnie chwili wychodzi ze ścieżki leśnej ppor. Górski z 1 szwadronu z kilkoma strzelcami. 

Hełm na łbie rozpruty granatem, pióropusz pogiętej blachy wystaje w górę ze środka hełmu, twarz 
pokrwawiona, krew spływa mu po płaszczu. W oczach... uśmiech. Jest tylko lekko ranny, a cieszy się 
ze  swej  rzeczywiście  efektownej  dziury  w  hełmie,  jak  sztubak!  Chwila  niepokoju  i  wybucham 
ś

miechem,  ale  na  krótko.  Bierze  mnie  cholera  na  Niemców  za  krew,  za  naszych  rannych.  Zawsze 

widok  krwi  wywołuje  we  mnie  wściekłość.  To  samo  zauważyłem  u  szeregowych,  może  to 
charakterystyczne  dla  natur  pierwotnych?  Postanawiam  narzucić  się  rotmistrzowi.  Podchodzę  i 
melduję się głupio: „Panie rotmistrzu, ja pójdę”. 

„Idź... weźmiesz jedną drużynę - wsparcie 2 szwadronu.” 
Skoczyłem  po  2  cekaemy.  Obsługę  rzucam  w  trawę  i  melduję  się  u  dowódcy  2  szwadronu. 

Szwadron czeka już w lesie w kolumienkach rozczłonkowany do marszu zbliżania. 

Idziemy  w  środku  szwadronu.  Po  drodze  dowiaduję  się  pobieżnie  o  położeniu  nieprzyjaciela  i 

naszym. Mamy obejść linię z prawego skrzydła, zaatakować i wziąć wieś Zamość, stanowiącą lewe 
skrzydło nieprzyjaciela. Porzucamy drogę, wchodzimy w las, w moczary. Idziemy długo, za długo. 
Mam wrażenie, że schodzimy za daleko w bok, tracąc łączność z naszym prawym skrzydłem. Rtm. 
St. Jankowski, dowódca 2 szwadronu, jest przeciwnego zdania - odciągamy jeszcze dalej w prawo. 
Już od kwadransa spotykamy padłe konie, zabitych, a także porzucony w nieładzie sprzęt niemiecki: 
samochód  ciężarowy,  telefony,  radia,  specjalny  wóz  kryty  -  przyczepę  zapełnioną  mundurami, 
aparatami radiowymi, bielizną. Jest nawet mundur generalski (z czerwonymi wyłogami), gramofony, 
płyty  i...  stos  pudełek  z  wyrobami  gumowymi.  Łazików  ze  szwadronu  liniowego  ledwo  można 
odciągnąć od tych skarbów. 

Dowiaduję się, że to rezultat nocnej walki 4 szwadronu, dowodzonego przez por. Groniowskiego. 

Groniowski  natarł  nocą  na  kolumnę  zmotoryzowaną  i  rozbił  ją,  otwierając  drogę  pułkowi.  Dając 
ż

ołnierzom  przykład  odwagi  brawurował  środkiem  duktu.  Przeszyty  przez  piersi  serią  z  broni 

maszynowej poległ na miejscu. 

Idziemy  w  zupełnej  ciszy.  Z  daleka  tylko  słychać  terkotanie  broni  maszynowej.  Las  rzednie.  Z 

mapy  orientujemy  się  w  sytuacji.  Okazuje  się,  że  jednak  poszliśmy  za  daleko  w  prawo,  tracąc 
łączność  z  naszym  skrzydłem.  Przed  nami  w  poprzek  droga  wzdłuż  brzegu  lasu,  za  nią  kilkaset 
metrów łąki, dalej wieś: rząd chałup rozciągnięty od wzgórza z lewej strony aż do zarośli i lasów z 
prawej strony naszego przedpola. 

Nasze  stanowiska  mają  być  na  wzgórzu  z  lewej.  Nieprzyjaciel  jest  we  wsi.  Wzgórze  schodzi 

zboczem porośniętym krzakami do wsi. Na lewo od nas widzę mostek przerzucony nad strumieniem, 
obok zagajnik w formie regularnego kwadratu. 

Rtm.  Jankowski  wysyła  patrol  przez  zagajnik  dla  nawiązania  łączności  z  naszymi  oddziałami. 

Patrol  już  nie  wrócił.  Zagajnik  obsadzony  jest  przez  Niemców  -  jedno  gniazdo  karabinów 
maszynowych świetnie ustawione i zamaskowane. Dopiero po wyparciu Niemców, co nastąpiło dużo 
później, odkryliśmy ich pozycje, a tymczasem Niemcy likwidują nam na oczach patrol, ostrzeliwują 
z flanki pododdział w natarciu, a moją drużynę później i z tyłu. 

Ostatecznie łączności z linią pułku nie mamy. Za to mamy Niemców: gdzieś z lewej w skos, przed 

nami we wsi i prawdopodobnie dalej już w prawej części przedpola. Podczołgujemy się do skraju 
lasu. Obieram stanowiska ogniowe dla drużyny do wsparcia uderzenia szwadronu. Czekam na dalsze 
rozkazy. Rotmistrz jest niezdecydowany. Wysyła gońca do pułku. Czas mija, goniec nie wraca. We 
wsi  spokój,  nieprzyjaciela  nie  widać.  Gdzieś  na  przedpolu  względnie  słaba  strzelanina.  Wyraźniej 
słychać tylko szybki trzask niemieckich erkaemów; rozróżniamy je doskonale, odzywają się zawsze 
krótkimi,  szybkimi  seriami.  Lornetuję  przedpole,  szukając  na  zboczu  wzgórza  i  niżej  w  krzakach 
gniazd  niemieckich  kaemów.  Coś  mi  mówi,  że  właśnie  tam  muszą  być.  Niestety  nic  dojrzeć  nie 
mogę. 

Zaczynamy  się  niecierpliwić.  Jest  nas  trzech  młodszych  oficerów.  Proponujemy  rotmistrzowi 

skrzydłowe  natarcie  szwadronem  z  dwóch  stron  na  wieś  przy  czołowym  wsparciu  ogniowym 
karabinów maszynowych. Rtm. Jankowski (nie Wacław) decyduje się nacierać, ale w sile zaledwie 
plutonu. Otrzymuję rozkaz iść z karabinami maszynowymi w pierwszej linii tyraliery (drugiej linii 

background image

nie  będzie).  Jestem  zaskoczony:  obsługa  z  rozmontowanymi  karabinami,  obładowana  bronią, 
skrzynkami  amunicyjnymi  i  sprzętem  w  jednej  linii  z  tyralierą?!  Żądam  powtórzenia  rozkazu...  i 
otrzymuję go wyraźnie. 

Wypadamy z lasu na łąkę. Dwie lewe sekcje z jednym ciężkim karabinem maszynowym dostają 

wkrótce ogień boczny (zagajnik, wzgórze i stok z lewej strony - naturalnie!) i cofają się na pozycje 
wyjściowe.  Prawe  skrzydło  plutonu  posuwa  się  czas  jakiś  naprzód  skokami  i  zapada  w  wysokiej 
trawie.  Czołgam  się  z  4  strzelcami  obsługi  naszego  cekaemu  w  równej  linii  z  sekcjami  prawego 
skrzydła o jakieś sto metrów w prawo, w kierunku na wieś. Mamy oczywiście ten sam ogień boczny 
z lewej. Tyraliera jest bardzo rzadka, gdyż pluton rozciągnięty jest na linii natarcia odpowiedniej dla 
szwadronu. W momentach gdy przypadamy do ziemi, obserwuję wieś. Dostajemy ogień jak gdyby z 
dachów na wprost.. Składamy karabin. 

„Gotów!” Skierowuję krótkie serie na wprost w chałupy i dachy chałup. Odsuwam się od karabinu 

i przez lornetkę staram się wykryć Niemców i podać celowniczemu cele. Nadaremnie... Złość mnie 
bierze, nie widzę nic; poszerzamy ogień po całej wsi. To skutkuje. 

Silny  za  to  ogień  dostajemy  teraz  z  lewego  skrzydła.  Przenoszę  własny  ogień  i  obserwację  na 

leżące na lewo wzgórze. Poszerzając i pogłębiając strzelamy na oślep po wzgórzu. Jestem wściekły, 
nie mogę dojrzeć ani jednego gniazda niemieckiego. Przerywam ogień: „Rozmontować!... i biegiem 
naprzód”. 

Po stu metrach, już blisko wsi, wpadamy wyczerpani w zagłębienie w łące - płytki dołek z wodą na 

dnie (tzw. oko w łące). Montujemy karabin, zakładamy taśmę. Mocno pochyleni w dołku jesteśmy 
całkiem osłonięci. Ogień ze wsi ucichł zupełnie. Ze stoku i wzgórza na lewo ostrzeliwuje nas teraz 
kilka  kaemów.  Krótkie  i  średnie  serie  terkoczą  nieprzerwanie.  Nieustanny  jęk,  gwizd  i  świst 
pocisków  przed  nami,  za  nami  i  nad  nami.  Żebym  teraz  miał  peryskop  -  lunetę  nożycową,  jaką 
widziałem  przy  niemieckich  miotaczach  w  Psarach-Polesiu,  mógłbym  spokojnie  obserwować  i 
wykryć  w  końcu  ich  stanowiska.  Chwytam  za  lornetkę,  wysuwam  się  w  górę  -  zasypało  mi  szkła 
ziemią torfową. Widocznie nas wykryli. Jeden z obsługi, odwracając się bokiem, wysunął nieco w 
górę  lufę  kbk  i  od  razu  brzdęk,  skaza  na  lufie  i...  wyrazy  uznania:  „A  niech  was  cholera!...” 
Wykręcam się w bok, pakując nogi w wodę, bo nie ma tu dla nas dużo miejsca i lornetuję wzgórze 
przez wyrwę w darni: wydmy porośnięte wrzosem i krzakami, nigdzie dymku, nigdzie hełmu, czy 
siatki  maskującej.  Co  chwila  za  to  wybiega  stamtąd  to  tu,  to  tam  czerwona  nić  serii  świetlnych 
pocisków. Na przemian: seria niewidzialna i znowu smugowa. 

Pociski te zaczynają świecić dopiero po pewnym przelocie, nie przy wylocie z lufy, dlatego mimo 

obserwacji nie mogę ustalić miejsca, skąd zostały wystrzelone. 

Podciągamy cekaemy w górę, ustalamy i ostrzeliwujemy stok i wzgórze, orientując się na pociski 

ś

wietlne.  Szukam  drugiego  karabinu  maszynowego  z  obsługą.  Do  tej  pory  widziałem  ich  z  naszej 

lewej strony, nieco w tyle, teraz karabinu nie słychać; obsługę wypatrzyłem na wysokości zagajnika. 
Skok  w  przód,  do  wsi, mamy  uniemożliwiony  przez  boczny  ogień  ze  wzgórza.  Przerywam  ogień. 
Wsuwamy się w zagłębienie. 

Obserwuję przedpole, szukam nacierającego plutonu i ze zdziwieniem nie widzę nic, poza paru 

naszymi hełmami w trawie (zabici, ranni, żywi?). Pluton cofnął się na stanowiska wyjściowe do lasu, 
za  nami.  O  50  metrów  w  tyle,  w  prawo  w  skos,  za  grupą  młodych  olszyn  widzę  dwóch  naszych 
amunicyjnych  z  amunicją  i  sprzętem.  Liniowców  nie  ma.  Zostaliśmy  sami.  Ogień  wreszcie 
przycicha.  Wkładam  hełm  na  bagnet  i  wysuwam  w  górę;  otrzymujemy  trzy  krótkie  serie  z  kaemu 
wprost nad naszymi głowami. Jeden z żołnierzy zauważa: „Uwzięły się, pierony, na nas; teraz ani w 
przód, ani w tył”. 

Po dziesięciu minutach powtarzam eksperyment z hełmem. Natychmiastowy i identyczny skutek. 

Postanawiam  przeczekać  jakiś  czas,  obserwując  przedpole  z  lewej  strony,  na  wprost  od  wsi  i  z 
prawej, żeby nie dać się zaskoczyć granatnikami lub granatami ręcznymi. 

Głupia  sytuacja  trwa  w  dalszym  ciągu.  Strzelanina  jeszcze  bardziej  słabnie.  Po  pół  godzinie 

postanawiam  wycofać  karabin  do  grupy  drzew  w  tyle.  Celowniczy  rozmontowuje  karabin  od 
podstawy,  zarzuca  podstawę  na  plecy  i  wybiega  szybko  z  dołu.  Jednocześnie  zrywa  się  terkot 
karabinu maszynowego z lewej (ciągle z lewej) strony, potem seria druga i trzecia. Strzelec pada. W 

background image

tym momencie wypycham karabinowego z karabinem. Nie widział padającego; wybiega i pochylony 
pada o 10 metrów dalej. Widzę, jak przyciska bokiem twarz do ziemi i mruga do mnie: „Cały!” 

Teraz  podnosi  się  pierwszy  strzelec  z  podstawą  i  biegnie,  ku  olszynom;  pada,  znów  się  zrywa. 

Trzask erkaemów nie ustaje. Strzelec dobiega wreszcie do drzew. Jeszcze parę skoków i drugi wali 
się w wyciągnięte ręce swoich. Widzę, jak składają pośpiesznie karabin, taśmują i dają mi ręką znak 
zbiórki.  Jednocześnie  otwierają  ogień  na  wzgórze.  Dobre  chłopaki,  chcą  ułatwić  mi  wycofanie. 
Chwytam  za  dwie  skrzynki  amunicyjne,  okręcam  dokoła  szyi  parę  razy  taśmę  amunicyjną  z 
pociskami,  podciągam  kolana  i  wyskakuję  z  dołu.  Nasz  cekaem  zagłusza  serie  Niemców.  Widzę 
tylko jak, to przede mną, to obok mnie, kładzie się trawa od pocisków, jak by ktoś ścinał ją batem. 
Padam w trawę, podnoszę się, pędzę dalej, znowu padam. Patrzę w tył - obryzgało mi oczy ziemią - 
machinalnie, szybko odwracam głowę z powrotem, jak by to mogło coś pomóc. Gdy milknie seria 
naszego  cekaemu  słyszę  charakterystyczne  dla  najbliższych  pocisków  jęki:  tiu...  tiu...  tiu... 
Podrywam  się  na  nowo,  biegnę,  zaplątuję  się  w  taśmę,  przewracam.  Chwila  dla  złapania  tchu. 
Odwijam  taśmę,  przerzucam  przez  szyję.  Jeszcze  skok  i  walę  się  obok  moich  strzelców.  Wbrew 
prawdopodobieństwu nikt z nas trzech nie odniósł najlżejszej rany ani draśnięcia. „Panie poruczniku, 
myślałem już, że ostatnia godzina na nas przyszła” - woła uradowany celowniczy. 

Okopujemy  się.  Postanawiam  utrzymać  się  tu  dłużej.  Pozostawiam  obsługę  w  doskonałym 

nastroju  i  czołgam  się,  wykorzystując  zagłębienie  w  łące  kilkadziesiąt  metrów  w  tył;  krótki 
odpoczynek  i  w  końcu  dostaję  się  do  lasu,  do  linii  naszej  tyraliery.  Jestem  wściekły:  zerwanie 
łączności  z  linią  pułku,  pozostawienie  Niemców  na  wzgórzu  w  klinie  między  pułkiem  a  nami 
uniemożliwiło nam zajęcie wsi. Proponuję rotmistrzowi wyrzucić całym szwadronem Niemców ze 
wzgórza, stoku i zagajnika i następnie natrzeć po raz drugi na wieś, gdzie nie rozpoznałem większych 
sił  nieprzyjaciela.  Rotmistrz  waha  się,  jest  zdenerwowany;  wysyła  znowu  gońca  do  dowództwa, 
wreszcie odchodzi sam nawiązać łączność. 

Zostałem z por. X. Dzielimy się wrażeniami, opowiadam mu o wypadzie. Obserwowali nas z lasu. 

Podziwiam  wyszkolenie  Niemców:  leżą  w  klinie  między  naszymi  oddziałami  (o  ile  z  tej  strony 
rzeczywiście są blisko nasze oddziały, czego potwierdzenia zresztą dotąd nie mamy), prowadzą silny 
ogień, pomimo to nie zdradzają swych stanowisk ani dymem z erkaemów, ani ruchem czy błyskiem 
broni. 

Nastaje cisza. Czekamy. Rotmistrz nie wraca. Jest już dobrze po południu. Decydujemy się razem 

z porucznikiem natrzeć na wieś powtórnie. Dochodzi między nami do różnicy zdań, gdyż porucznik 
znowu  chce  ciągnąć  moje  karabiny  w  jednej  linii  z  tyralierą,  ja  zaś  żądam  pozostawienia  ich  na 
stanowiskach ogniowych dla wspierania natarcia. Proponuję ustawić karabiny i we dwóch prowadzić 
natarcie  szwadronem.  Nie  zgadza  się.  W  rezultacie  podporządkowuję  się  porucznikowi,  jako 
zastępcy dowódcy szwadronu, i karabiny mają iść razem z tyralierą. Tymczasem okazuje się, że ze 
szwadronu pozostał na linii zaledwie jeden pluton i to w składzie jednej sekcji! 

Porucznik zbiera sekcję i z jednym ciężkim karabinem maszynowym, z 4 ludźmi obsługi, posuwa 

się  naprzód  skokami  od  lewego  skrzydła  w  kierunku  wsi.  Wracam  do  wysuniętego  pierwszego 
cekaemu, objaśniam sytuację i pozostawiam go na stanowisku, polecając w razie potrzeby wspierać 
natarcie (jednej sekcji!) i w razie powodzenia dołączyć zaraz do nas we wsi. 

Postanawiam  przedostać  się  samemu  do  wsi,  od  tej  strony.  Ogień  ze  stoku  z  lewej  jest  teraz 

słabszy. Mam nadzieję, że porucznikowi uda się przedrzeć. Po 15 minutach jestem we wsi, pusto, ani 
ż

ywej duszy. Wpadam do pierwszej chałupy z pistoletem w lewej ręce i granatem ręcznym w prawej. 

Wewnątrz  nikogo  -  wbiegam  na  strych.  Widać  ślady  Niemców:  wystrzelane  łuski,  porozrywana 
strzecha. Lornetuję wzgórze i stok, skąd stale ostrzeliwuje nas nieprzyjaciel. Widzę dymek tu i tam... 
nic więcej. Maskują się idealnie, nie zdradzając niczym, i uparcie trzymają swe stanowiska. Między 
wsią a lasem, gdzie leżał szwadron, widzę w trawie kilku naszych żołnierzy. Porucznik z karabinem 
przywarł gdzieś za osłoną, gdyż go nie widzę. Przez jedno mgnienie oka, gdy tak lornetuję z góry, 
przypomina mi się Zagłoba w chlewie. 

Zbiegam w dół i szybko przemykam się wzdłuż wsi w kierunku wzgórza z Niemcami. Wieś pusta, 

Niemcy  się  wycofali.  Dokąd?  Mając  rakietę  mógłbym  dać  znać,  że  wieś,  opuszczona  przez 
nieprzyjaciela,  jest  w  naszym  ręku.  Można  by  w  końcu  zlikwidować  Niemców  na  stoku  pod 

background image

wzgórzem. Niestety oprócz pistoletu i ręcznych granatów nie mam nic. Postanawiam zbadać jeszcze 
przeciwny koniec wsi, zanim podciągnę cekaemy. Przebiegając między zabudowaniami wpadam w 
trzask  i  świst  wiązki  maszynowej.  Są  gdzieś  znowu!  Padam  w  trawę  i  dalej  czołgam  się  już  na 
brzuchu. Terkot erkaemu nie ustaje. 

Nagle  o  2  metry  przed  sobą  w  wysokiej  trawie  widzę  hełm  niemiecki...  Nieprzyjemny,  krótki 

dreszcz...  Cicho  i  spokojnie  mierzę  z  pistoletu  w  hełm...  Cisza...  Podczołguję  się  jeszcze  metr... 
Jeszcze pół metra naprzód i dopełzam w trawie do Niemca... 

Leży  na  wznak,  klękam  nad  nim.  Cały  mundur  na  brzuchu  we  krwi;  otwiera  oczy:  patrzymy 

chwilę na siebie, on z jedną ręką odrzuconą bezładnie, w drugiej zaciśnięty karabin - ja z rewolwerem 
nad  nim.  Wyszarpuję  mu  karabin,  szukam  granatów  -  już  ich  nie  miał.  Wyciągam  mu  bagnet  z 
pochwy. Młody chłopak nie spuszcza ze mnie przerażonych oczu. Zakładam bagnet na karabin i w 
tym momencie w oczach Niemca zjawia się śmiertelny strach! Myślał widocznie, że go chcę pchnąć. 
Spoglądam  na  niego  najprzyjaźniej,  jak  mogłem:  jest  już  dla  mnie  tylko  umierającym  młodym 
ż

ołnierzem bez narodowości. Nie mogę mu pomóc. Kładę lekko rękę na zakrwawionym „feldgrau”, 

po czym czołgam się dalej w trawie. 

Miałem  teraz  karabin  z  garścią  magazynków  w  kieszeni  płaszcza.  Znowu  świst  i  trzask  skądś 

blisko...  To  z  chałupy  przede  mną.  Przycisnąłem  się  do  ziemi  i  wystrzelałem  z  karabinu  dwa 
magazynki w strych i okna chałupy. Czekam. Chałupa zaczyna się palić,  Niemiec miał zapalającą 
amunicję. Dym wali z wiatrem na mnie. Uskakuję w bok i załadowuję ponownie karabin. Tuż obok 
mnie  trawa  po  prostu  usiana  porzuconymi  przez  Niemców  nowiutkimi  granatami  do  stockesów. 
Wyglądają  jak  małe  półłokciowe  bombki  lotnicze.  Nieco  dalej  -  jeszcze  skrzynki  z  granatami:  ze 
dwadzieścia sztuk, w każdej po trzy granaty. 

Nagle,  z  prawej  strony,  jak  spod  ziemi  podnoszą  się  z  trawy  cztery  hełmy  khaki:  to  moi 

karabiniarze  z  2  cekaemu.  Podsunęli  się  pod  wieś  i  czekali  najspokojniej  na  mnie.  Wkrótce 
napotykamy całą sekcję liniową pod dowództwem podoficera, która z tej strony przedostała się do 
wsi.  We  wsi  pozostało  jeszcze  parę  chałup  nie  rozpoznanych.  Podsuwamy  się  z  zachowaniem 
ostrożności i dostajemy ogień, ale w tejże chwili z tyłu, nieco z boku, odzywa się mój cekaem długą 
serią.  Chałupy  zaczynają  się  palić.  Być  może  zapalili  je  Niemcy  wycofując  się,  było  to  stałą  ich 
metodą w walce: pożar odciąga uwagę atakujących od wycofującej się obrony. 

Teraz cała wieś jest rozpoznana i w naszym ręku. Mam sekcję liniową i karabin maszynowy. Co 

robić dalej? Wysyłam gońca dla nawiązania łączności z dowódcą szwadronu czy pułku i rozstawiam 
czujki. 

Czekamy. Goniec nie wraca. Dostaję natomiast meldunek od czujki, że w lesie na prawym naszym 

skrzydle  (duży  kompleks  łączący  się  z  lasem,  z  któregośmy  wyszli)  widziano  koniowodnych, 
pędzących z końmi do tyłu. Lornetuję las - już nic nie widać. 

Jest  godzina  17.  Wysyłam  drugiego  gońca.  Od  strzelca,  któregośmy  znaleźli  w  zaroślach, 

otrzymuję wiadomość, że za koniowodnymi posuwały się czołgi. Postanawiam zabezpieczyć sobie 
odwrót,  wysyłając  mały  patrol  dla  zbadania  drogi  powrotnej.  W  pół  godziny  później,  nie  mając 
ż

adnych  rozkazów,  ruszam  za  patrolem  w  kierunku  naszych  pozycji  wyjściowych.  Idziemy  w 

całkowitej ciszy i bez przeszkód dochodzimy prawie do dawnych naszych stanowisk. 

Przechodząc  koło  zagajnika,  zatrzymuję  oddziałek  dla  przeszukania  tajemniczego  miejsca,  z 

którego  żaden  nasz  patrol  i  szperacz  nie  wrócił  i  skąd  stale  dostawaliśmy  ogień.  Ostrożnie 
rozglądając się dokoła wchodzę w kwadrat zagajnika. Natykam się na dwóch poległych strzelców - to 
pierwszy  patrol.  Potem  jeszcze  jeden  zabity.  Dochodzę  ostrożnie  do  skraju  i  tu  wyjaśnia  się 
tajemnica: w kącie zagajnika od strony wsi, nieco w głębi - wypalona trawa w dwóch kierunkach, 
łuski pocisków, pokrwawione bandaże. A więc tu znajdowało się stanowisko niemieckich kaemów, 
którymi  przez  kilka  godzin  Niemcy  szachowali  nas  z  ukrycia  i  razili  skutecznym  ogniem,  nie 
rozpoznani  do  końca,  aż  do  wycofania  się.  Teraz  to  wszystko  wydawało  się  jakieś  niepotrzebne, 
nieważne i nierealne. 

Wróciłem do swoich ludzi tą samą drogą, obok poległych strzelców. Dochodząc do mostku nad 

strumieniem  dostajemy  ze  stoku  pod  wzgórzem  parę  serii  z  erkaemu.  Niemcy  trzymają  wzgórze 
twardo. Nawet zajęcie przez nas wsi nie skłoniło ich do opuszczenia stanowisk. Mam za mało ludzi 

background image

dla wysadzenia ich ze wzgórza, które, górując nad przedpolem, ciągnie się kilkaset metrów. Przez 
mostek przebiegamy skokami bez strat. Posuwamy się lasem wzdłuż drogi i dochodzimy wreszcie do 
naszej  linii  na  wzgórzu  pokrytym  rzadkim  lasem.  Poniżej  droga  leśna,  na  niej  porzucone  tabory 
niemieckie  z  zabitymi  końmi.  W  wozach  znowu  mundury,  bielizna,  radia,  gramofony,  albumy  i 
fotografie. Niektórzy strzelcy zaopatrują się w ciepłą bieliznę. Linię naszą stanowi szwadron liniowy. 
Odnajduję tu na stanowisku swój drugi karabin maszynowy. Porucznik nie wrócił, podobno poległ. 
Melduję się rotmistrzowi Szacherskiemu, adiutantowi pułku. Krótko opowiadam działania i sytuację. 

Dowiaduję  się,  że  pułkownik  Królicki,  ciężko  ranny,  odniesiony  został  do  tyłu,  a  zastępca 

dowódcy  pułku,  major  Budzik,  poległ.  Rotmistrz  Szacherski  dowodzi  pułkiem.  Dostaję  rozkaz 
objęcia dowództwa szwadronu wzmocnionego ciężkimi karabinami maszynowymi i utrzymania linii 
na kocie X aż do odwołania. 

Odchodzę.  Sprawdzam  stan  leżącego  na  wzgórzu  „szwadronu”:  jeden  pluton  liniowy  pełny  i 

sekcja erkaemów; są to wcieleni ostatnio strzelcy ze szwadronu marszowego - materiał bardzo słaby. 
Nawiązuję łączność z okopanym na lewo od nas szwadronem 17 pułku ułanów z Leszna. Melduję się 
dowódcy ułanów por. Karwowskiemu. 

Zaczyna  się  ściemniać.  Na  całej  linii  cisza,  słychać  tylko  dalekie  terkotanie  karabinów 

maszynowych.  Przed  naszą  linią  wzgórze,  za  nim  stok  w  dół  i łąki.  Leżymy  więc,  tylko  z  drugiej 
strony, przed tym samym wzgórzem, z którego Niemcy ostrzeliwali nas przez cały dzień. 

Lornetuję przedpole, jest jednak już za ciemno na szkła, mało co widać. Cisza z obydwu stron. 

Korzystając  z  zapadającego  zmroku  podczołguję  się  naprzód  przed  linię.  Zawsze  mnie  korciło 
zobaczyć, co znajduje się przed nami. Wszędzie czysty miałki piasek i wrzosy. 

Ciepły  wieczór,  cisza  kompletna.  Na  moment  zapominam  o  wojnie.  Leżę  na  piasku  wśród 

pachnących  wrzosów,  przy  zagajnikach,  w  powietrzu  zapach  igliwia  i  miodu.  Ileż  to  razy 
przeżywałem podobne chwile na wsi... piękne chwile, pełne ciszy, spokoju i pogody. 

Rozmyślania przerywa mi tupot i przyciszone głosy. Czołgam się z powrotem. Przybył goniec z 

dowództwa z meldunkiem: 

„Punktualnie - godzina 18.00 - zwinąć linię i dołączyć do pułku na skrzyżowaniu dróg”. 
Patrzę na zegarek: za piętnaście minut. Idę za nasypem na lewe skrzydło do sąsiedniego odcinka i 

melduję  oficerowi  17  pułku,  że  o  godzinie  18  odchodzę.  Ułani  nie  otrzymali  żadnego  rozkazu 
odmarszu. Porucznik prosi, żebym pozostał ze szwadronem, dopóki nie dostanie dalszych rozkazów 
od  swego  dowództwa.  Proponuję  mu  wysłanie  natychmiast  gońca  do  pułku,  gdyż  ja  rozkaz 
punktualnie wykonam i nie zostanę ani minuty dłużej. Siedzimy na wykopie, pachnie lasem, żywicą. 
Cisza, jak makiem zasiał. Zbliża się szósta, podaję porucznikowi rękę - głupio mi jakoś i przykro. 

„Przed odejściem otworzę ogień dla zamarkowania, niech się Pan nie niepokoi. Może przesunie 

Pan czujkę na nasze stanowiska.” 

„Dziękuję, dobrze”... I tak rozeszliśmy się. 
Ż

eby nie być zaskoczonym przy odejściu i upozorować dalszą obecność oddziału, otwieram nagły 

ogień maszynowy i ręczny na przedpole i wycofuję szybko: najpierw cekaemy, potem strzelców, w 
końcu  erkaem.  Żołnierze  zbiegli  szybko  (może  za  szybko)  ze  wzgórza  i  na  dole  w  kolumienkach 
pomaszerowali do tyłu. Zostaję sam na wzgórzu. Cisza. Pomyślałem, że może Niemcy odeszli. 

Wtem... ogłuszający huk i ostre trzaski przy samej ziemi. Na tle wieczornych ciemności naokoło 

mnie  w  promieniu  20  metrów  wykwitają  na  piasku  żółto-czerwone  gwiaździste  osty,  ogniste 
wytryski... jeden tuż przy drugim. Okręcam się wkoło, jak zahipnotyzowany... 

„Co u licha?...” Ogłupiałem ze zdziwienia... 
Dopiero dym, swąd i siarka przypomniały mi  granatniki. Padam na ziemię i parzę sobie łapę o 

odłamek. To Niemcy, przypuszczając natarcie, wyrzucili ze swych stockesów wszystkie granaty. W 
kilka sekund później dali drugą salwę, i znowu cisza. Podniosłem się z piasku, rzuciłem za wzgórze 
cztery granaty ręczne, szybko jeden po drugim, i spuściłem się w dół. 

W  ciemności  spotkałem  zziajanych  swoich  chłopaków  z  karabinów  maszynowych.  Słysząc 

granaty biegli z powrotem, żeby mnie wynieść „żywego zaś czy umarłego, ale do swoich”. 

„Czy  to  nie  wszystko  jedno,  Jasiu,  pod  którą  sosną  leżeć  -  żartuję.  -  Wszystkie  sosny  nasze  i 

ziemia  nasza”.  „To  po  co  się  pierony  tu  pchają,  panie  poruczniku?...”  „Pchają  się  i  wyjdą,  a  my 

background image

zostaniemy” - odpowiadam, nie zastanawiając się nad trafnością powiedzenia. 

Wkrótce dołączyliśmy do pułku. 
Objęcie  dowództwa  pułku  przez  adiutanta  pułku,  rtm.  Zbigniewa  Szacherskiego,  zostaje 

potwierdzone drogą radiową przez dowódcę brygady. W walce pod Zamościem pułk nasz odrzucił 
Niemców, torując drogę brygadzie. 

1  szwadron  nacierał  lasem  na  wprost,  2  szwadron  miał  ubezpieczać  przejście  brygady  w  bok 

Zamościa.  To  tłumaczy  w  pewnym  stopniu  małą  aktywność  2  szwadronu,  do  którego  byłem 
przydzielony, która napsuła mi tyle krwi w ciągu dnia. 

Po walce pod Zamościem pułk nasz dołącza do 6 i 14 pułku ułanów, które dotąd walczyły w straży 

przedniej prawego skrzydła armii „Poznań” i poniosły bardzo duże straty. Pułki te wraz z 9 pułkiem 
ułanów tworzyły Podolską Brygadę Kawalerii dowodzoną przez płk. Strzeleckiego. 

Stan liczebny tych pułków był bardzo niski: w takim np. 6 pułku ułanów jeden ze szwadronów 

liczył zaledwie 8 ludzi, podczas gdy nasze szwadrony miały jeszcze stany po 80 strzelców (normalny 
stan - około 120 ludzi). Ponieważ pułki te nie miały map okolic, przez które przechodziliśmy i 14 
pułk zabłądził - pułk nasz prowadził brygadę jako straż przednia. 

Przewaga Niemców w broni maszynowej jest ogromna, nasze szwadrony liniowe bez karabinów 

maszynowych są bezsilne. 

Rtm. Szacherski decyduje się na podział szwadronu ciężkich karabinów maszynowych na drużyny 

przydzielone na stałe do szwadronów liniowych. Ma to tym większe uzasadnienie, że w szwadronie 
karabinów maszynowych z kadry oficerskiej pozostał, poza dowódcą, jeden tylko oficer. 

Po odprawie oficerów o godz. 21.30 na polanie w Zamościu zarządzono nocny marsz pułku przez 

Puszczę Kampinoską. 

Mijamy lasy, piaszczyste polany, wsie i znowu lasy. Nakazany kierunek marszu, jak się później 

dowiedziałem - to przedpola Modlina. 

Tego samego dnia, 17 września, Niemcy zamykają kocioł w łuku Bzury i uderzają we wszystkich 

kierunkach  koncentrycznie  trzema  armiami  przy  masowym  użyciu  czołgów,  artylerii  ciężkiej  i 
lotnictwa. 

Armia „Pomorze” zostaje zniszczona z wyjątkiem 15 Bydgoskiej Dywizji. 
Ten sam los spotyka trzy dywizje armii „Poznań” z wyjątkiem dywizji kaliskiej (25), która wraz z 

brygadami kawalerii przebija się na Puszczę Kampinoską straciwszy blisko połowę ludzi. 

Brygady  kawalerii  wyszły  z  kotła  straciwszy  ponad  50%  swych  stanów  mobilizacyjnych  i 

2

/

3

 

oficerów. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

18 IX 

 
 
 

PRZEMARSZ NA MODLIN. WALKA O PALMIRY 

 
O  brzasku  las  zaczyna  prześwitywać.  Szwadrony  zatrzymują  się  na  postój.  Konie  i  ludzie 

zmęczeni są nocnym marszem po całodziennej walce. Strzelcy rozluźniają popręgi i walą się w trawę. 
Nieliczni  tylko  wyciągają  z  juków  menażki  i  szukają  kuchni  szwadronowych.  Wstaje  piękny 
słoneczny poranek. Z daleka słychać odległe bbum, bbum... bbum... artylerii, ale wkrótce w gałęziach 
zrywa  się  tak  ożywiony  świergot  ptaków,  że  zagłusza  dudnienie.  I  właśnie,  jak  zwykle  w  takich 
chwilach spokoju, ciszy i pogody, odzywa się i biegnie przez las powtarzany kolejno rozkaz: 

„Do koni...” „Podciągnąć popręgi...” „Na koń!” 
Wyjeżdżamy  z  lasu  z  większym  jakoś,  jak  dotąd,  pośpiechem.  Przed  nami  otwiera  się 

parokilometrowa  piaszczysta  „Sahara”.  Z  lewej  strony,  gdzieś  daleko,  widać  wzgórze  czy 
wzniesienie terenowe (jak się później okazało był to wysoki brzeg Wisły ze stanowiskami artylerii 
niemieckiej).  Na  3  km  przed  nami  -  lasy  czy  zarośla.  W  szeregach  rozchodzi  się  pogłoska,  że 
zbliżamy się do Wisły i mamy ją wpław przekroczyć. Tematem rozmowy staje się Warta, jak zwykle 
u  poznaniaków,  i  nagle  urywa  się:  przed  nami,  jak  na  wielkim  piaszczystym  poligonie,  cały  pułk 
rozwija  się  kłusem  w  linię  szwadronów,  szwadrony  -  w  linie  plutonów,  wreszcie  w  linie  sekcji  i 
przechodzi „harcownikami” w cwał... 

„Manewry, jak Boga kocham!” - woła któryś z podoficerów. 
Jednocześnie  zagrzmiało  gdzieś  silnie  z  lewej  strony,  jak  pomruk  burzy...  Wkrótce  potem... 

przenikliwy świst i znane nam dobrze: brrum... brrum... 

O  2  kilometry  przed  nami  wzbija  się  olbrzymi  wał  kurzu.  Fontanny  piasku  tryskają  wysoko  w 

górę.  Po  chwili  ginie  wszystko  w  czarnym  dymie.  Pułk  w  galopie  pędzi  w  tym  właśnie  kierunku. 
Teraz, co kilkadziesiąt sekund, następują regularne salwy artylerii. Biją bez przerwy w jedno miejsce 
przed nami. Wygląda to na ogień zaporowy. Nieprzyjaciel wie, że tylko tędy dostać się możemy pod 
zasłonę  zadrzewienia  odległego  od  nas  o  2  km.  Karabiny  maszynowe  z  obsługami  zaczynają 
pozostawać  nieco  w  tyle  za  liniowcami  -  ciężki  sprzęt,  bardziej  zmęczone  konie.  Coraz  trudniej 
utrzymać je w galopie... Przechodzą w kłusa. Strzelcy, rozwinięci dotąd szeroko w luźnych szykach, 
rozciągają się teraz w głąb. Nigdzie skupień... rozczłonkowanie idealne... W sypkim piasku tempo 
powoli  słabnie.  Zbliżamy  się  do  kłębiącego  wału  wybuchających  pocisków.  Teraz  rozumiemy  już 
wszyscy: musimy przeskoczyć ogień, żeby dostać się pod osłonę lasu po drugiej stronie poligonu. 
Gorąco piekielnie, konie w pianie, my w siódmym pocie. Na uczucie strachu nie ma czasu. Walimy 
naprzód na złamanie karku. Jest nam już zupełnie wszystko jedno, byle wreszcie dostać się tam, gdzie 
nam każą... i zwalić się w mokrą trawę. 

W parę minut później ogarnia nas chmura kurzu. Dusimy się. Nic nie widać: to wiatr odwrócił się 

i pcha na nas od tyłu tumany piasku. Teraz czujemy już dym, konie chrapią i rzężą. Dopadamy do 
wału ognia. I znowu... Cud, nie cud? 

Następuje kompletna cisza... Słychać tylko dyszenie koni i szczęk sprzętu. 
W  dymie  i  kurzu  nie  widać  jeszcze  nic;  powoli  nieco  się  rozjaśnia.  Wpadamy  między  drzewa, 

zwalniamy wśród krzaków i zarośli. Pułk przedostał się bez straty jednego żołnierza. 

W zalesionej wiosce rozproszone szwadrony zbierają się w kolumnę. Jestem jak zbaraniały...co to 

było? Niemcy ogłupieli, my... czy wszyscy razem? 

„Wiatr się zerwał od tyłu i przykrył nas tumanem piasku w ostatniej chwili, Niemcy stracili nas z 

oczu i przerwali ogień...” - tłumaczy któryś z podoficerów. Może ma rację... nie wiem. 

Tymczasem  dziwny  ten  epizod  ma  następujące  wyjaśnienie:  rtm.  Szacherski,  jako  dowódca  7 

pułku  strzelców  konnych,  otrzymał  od  gen.  Abrahama  rozkaz  prowadzenia  brygady  na  Modlin. 
Prowadzący poprzednio 6 pułk ułanów zmylił drogę. Inne pułki Brygady Podolskiej nie miały map. 
Rtm. Szacherski wysuwa swój pułk na czoło brygady, do przebycia jest 3-kilometrowy odsłonięty 
pas piasków. Za nami ciągnie brygada; nie pozostało nic innego, jak przeskoczyć odsłonięty teren 

background image

pomimo  ognia  zaporowego  położonego  przez  artylerię  niemiecką  z  drugiego  wysokiego  brzegu 
Wisły. Rotmistrz wyjeżdża przed pułk, rozwija go, jak na manewrach, i decyduje przedrzeć się przez 
ogień. 

W  rok  później  jeden  z  wojennych  korespondentów  niemieckich,  opisując  ten  wypad  naszego 

pułku  z  lasów  pod  Modlinem,  pisze,  że  dowództwo  artylerii  niemieckiej  w  uznaniu  śmiałej  i 
ryzykownej decyzji dowództwa polskiej konnicy i precyzyjnego wykonania rozkazu przez oddziały - 
wydało rozkaz przerwania ognia zaporowego, przepuszczając kawalerię na osłonięte zadrzewieniem 
przedpola Modlina. 

Modlin  jednak  nas  nie  przyjął,  nie  widząc  u  siebie  żadnych  możliwości  taktycznego  użycia 

większych oddziałów kawalerii i nie mając furażu dla koni. 

Rotmistrz zatacza pułkiem łuk na odsłoniętym terenie i maszerujemy w prawo w tył, tym razem na 

Warszawę. 

Na  pertraktacjach  z  Modlinem  upłynęła  godzina,  którą  szwadrony  wykorzystały  na 

doprowadzenie do porządku broni, sprzętu i koni. 

Przed  nocą  postój:  obrokowanie,  odpoczynek.  Nocą  z  17  na  18  września  marsz  przez  Puszczę 

Kampinoską. 

 
 
W lasach o 10 km od Modlina idące w przodzie szwadrony naszego pułku trafiają na pancerne 

oddziały  niemieckie.  Wywiązuje  się  krótka,  zaciekła  walka,  zakończona  spaleniem  kilku  czołgów 
przez  artylerię  konną  brygady  i  wycofaniem  się  Niemców.  Z  jednego  ze  spalonych  czołgów 
wyciągnięto ciężko rannego czołgistę i odwieziono na punkt opatrunkowy. Był to syn Kronprinza

W  zniszczonym  czołgu  została  jego  czarna  suczka  -  jamniczka,  zawodząc  w  niebiosy.  Jeden  ze 
strzelców  wydobył  wyjącego  psiaka:  tej  nocy  jeszcze  sprezentował  go  dowódcy  pułku.  Suczka 
jechała dalej już samochodem naszego dowódcy. 

Nad  ranem  postój  na  większej  polanie  wśród  lasów.  Kilka  chałup,  2  stogi  z  sianem,  żuraw. 

Kwateruje  tu  szwadron,  do  którego  jestem  przydzielony  z  kaemami.  Rozstawiłem  karabiny  do 
obrony  przeciwlotniczej.  Pole  obstrzału  bardzo  małe,  gdyż  las  zakrywa  widoczność.  Strzelcy 
przesiodłowują konie, karmią, poją, wreszcie biorą się za menażki i oblegają kuchnię szwadronową, 
która dobrze już dymi i roznosi po polanie apetyczny zapach kapuśniaku. Widok typowo biwakowy. 
Słońce przygrzewa, cisza i spokój. Z podoficerem z taczanki siadam pod stogiem siana, na wprost 
słońca... i zaraz zasypiamy. 

Budzi nas przeraźliwy, przeciągły huk... Otwieramy oczy: wprost na nas z najbliższej odległości 

pikuje olbrzymi, jak nam się zdawało, samolot z ogłuszającym wyciem przechodzącym w ryk... Tak, 
jak  siedzimy  pod  stogiem,  zrywamy  się  i  pędzimy  naokoło  stogu,  każdy  w  swoją  stronę.  I  w  tej 
właśnie chwili, gdy wpadamy na siebie po drugiej stronie stogu - bombowiec mija stóg i z wysokości 
zaledwie 30 metrów wygarnia prosto w nas długą serię z karabinu maszynowego. Widać wyraźnie 
zaciśnięte na karabinie łapy Niemca, jak z oszklonej „gondoli” pod niebieskim kadłubem maszyny 
sieje po nas długą lufą enkaemu

∗∗

Trwało  to  wszystko  ułamek  sekundy  i  właśnie  ta  szybkość  w  czasie  i  zbyt  niskie  spikowanie 

bombowca sprawiły, że epizod ten nie miał żadnych innych następstw poza zranieniem kilku koni. 
Dwa  biedne  siwki  z  bolesnym  rżeniem  zerwały  się  z  powodów  i  galopowały  wokół  polany  z 
czerwonymi, powiększającymi się na grzbietach i zadach plamami krwi. 

 
 
Tymczasem brygada nasza złożona z 15 i 17 pułku ułanów i naszego 1 szwadronu, wzmocniona 9 

pułkiem ułanów, uderza 18 września na Palmiry, opanowane przez silne pancerne grupy niemieckie. 
Natarcie  na  Palmiry  prowadzi  osobiście  dowódca  brygady  gen.  Abraham  i  zostaje  ranny  w  szyję. 
Uderzenie  wobec  przewagi  ogniowej  nieprzyjaciela  nie  udaje  się:  Palmiry  pozostają  w  rękach 

                                                 

 

nie sprawdzone przez autora.

 

∗∗

 

Nkm - najcięższy karabin maszynowy.

 

background image

niemieckich. Brygada omija Palmiry i przechodzi bokiem. 

W godzinach popołudniowych dochodzimy lasami gdzieś pod Palmiry. Kolumna pułku przeciąga 

szeroką  leśną  drogą.  Po  bokach  drogi  widać  na  postoju  marszowym  zmęczone  oddziały  piechoty. 
Ż

ołnierze leżą wyciągnięci wśród drzew z plecakami pod głowami. Karabiny oparte o drzewa. Od 

czoła nadchodzi nieoczekiwany rozkaz: „W lewo patrz!” Strzelcy automatycznie poprawiają się w 
siodłach, prostują, spoglądają w lewo. Dojeżdżamy do małego leśnego wzgórka tuż nad drogą. 

Na  wzgórku  grupka  oficerów,  wśród  nich  wyróżnia  się  wzrostem  smukła  wysoka  sylwetka 

generała  Abrahama  bez  hełmu  z  obandażowaną  głową.  Bystre  spojrzenie  przesuwa  się  po 
wyprostowanych żołnierzach. 

Przypomina  mi  się  ostatnia  defilada  przed  sztandarem  pułkowym  w  Biedrusku.  Jakże  inaczej 

wyglądał pułk; minęły zaledwie 3 tygodnie - ilu z nas już brakuje, jak zmienił się zewnętrzny wygląd 
ż

ołnierza...  Ale  wewnętrzna  postawa  i  dyscyplina  pozostały  niewzruszone,  a  wzajemne  zaufanie 

między oficerami a szeregowymi zacieśniło się jeszcze bardziej. 

W kwadrans później szwadrony zatrzymują się, schodzą w las. Postój... „Z koni!” 
Chcę odszukać moich chłopców przy innych szwadronach. Idę więc wzdłuż drogi, przechodząc 

koło odpoczywających żołnierzy z piechoty. W tym miejscu pas lasu nad drogą jest tak wąski, że zza 
drzew  prześwituje  światło.  Widać  ściernisko  i  słychać  pojedyncze  strzały  karabinowe.  Jakiś  obcy 
porucznik zaczepia mnie, pytając o dowództwo. Wskazuję ręką kierunek i idę dalej, ale porucznik 
mnie nie puszcza: 

„Panie  poruczniku,  ja  mam  pieniądze  pułkowe,  jestem  kasjerem  pułku.  Pułku  już  nie  ma,  chcę 

pieniądze oddać w jakimś oddziale...” 

„Niech Pan pyta o dowódcę 7 pułku strzelców konnych. Żołnierze we francuskich hełmach (typ 

hełmów w jakie wyposażona była nasza kawaleria) wskażą Panu drogę” - odpowiadam. 

Zadziwia mnie wyraźne zdenerwowanie obcego porucznika i nieprzytomne jak by spojrzenie. Idę 

dalej  i  widzę  jakieś  zamieszanie  wśród  piechoty.  Jakiś  oficer  podnosi  z  ziemi  sekcje  i  zbiera  w 
kolumienki. Zmęczony żołnierz ociąga się. Gdy to obserwuję, nadchodzi trzech oficerów, wśród nich 
generał piechoty; ten poznając po hełmie kawalerzystę zwraca się do mnie krótko: 

„Poprowadzi  Pan  piechotę  na  linię  za  las  -  porucznik  wskaże”  -  i  odchodzi.  Zasalutowałem  i 

zwracam się zły do porucznika: „Coście tu gdzieś nawalili?” 

Porucznik  objaśnia,  że  oddział  piechoty  osłaniał  nas  z  tego  kierunku...  tu...  na  ścierniskach  za 

lasem. Trzeba zabezpieczyć przejście kawalerii i przegrupowanie oddziałów do nadejścia większych 
sił, ale żołnierz jest przemęczony, wycieka z linii do lasu. Nie mogą utrzymać linii, a ogień z tego 
kierunku wzmaga się. Łapię pierwszego z brzegu wałęsającego się kawalerzystę: 

„Z siódmego!” - pytam. 
„Tak jest, panie poruczniku” - odpowiada. 
„Biegaj bracie żywo do 2 szwadronu do drużyny cekaemów i powiedz „karabiniarzom”, że jak by 

szwadron miał wymaszerować, niech zaraz przyślą mi tu  gońca, będę na  przedpolu za lasem przy 
tyralierze piechoty.” Strzelec pobiegł. 

Z  porucznikiem  piechoty  zabraliśmy  z  lasu  trochę  wojska  i  podprowadziliśmy  do  skraju.  Stąd 

idziemy naprzód przed siebie w pole, rozsypani już w tyralierę. Przedpole ostrzeliwane jest dalekim, 
rzadkim  ogniem  karabinowym.  Pociski  padają  w  piasek,  niekiedy  który  gwizdnie  mijając  nas 
bokiem. Idziemy tak, pochyleni, jeszcze ze 150 metrów i rzucamy piechotę na linię. 

„Okopać się!” - woła porucznik. Żołnierze sypią przedpiersia. Od lasu nadbiega strzelec: 
„Panie  poruczniku,  szwadrony  podciągają  popręgi,  wymarsz”.  Zasalutowałem  porucznikowi  i 

odchodzę. 

Zawsze w takich chwilach było mi czegoś wstyd: oni zostają na linii, a ja odchodzę do tyłu. Zdaję 

sobie  sprawę,  że  odchodzę  przecież  na  rozkaz,  że  zaraz  ruszymy  z  pułkiem  gdzieś  w  kierunku 
nieprzyjaciela,  a  jednak  niemiłe  uczucie  pozostaje.  Mam  wrażenie,  że  piechota,  dla  której 
torowaliśmy drogę i która po nas obejmowała stanowiska, zawsze w momencie, gdyśmy wyruszali 
naprzód, patrzyła na nas, jak na porzucających pozycje. 

Wracając ze strzelcem do swoich, natknąłem się na oficera leżącego na brzuchu w znanej mi już 

nienaturalnej  pozycji.  Schylam  się,  dotykam...  Nie  rusza  się.  Przewracam  go  na  plecy  i  poznaję 

background image

obcego porucznika z kasą pułkową, szukającego dowódcy pułku. Twarz już zielona, nie oddycha. Nie 
ż

yje. Przeczuwał śmierć, jak Zygler pod Psarami. Dostał jedną z tych kul, które minęły nas w polu, za 

lasem.  Odpiąłem  mu  mundur  i  obszukuję...  Pieniędzy  nie  ma...  Czy  zdążył  je  oddać?...  Zresztą  to 
nieważne...  Dołączam  ze  strzelcem  do  szwadronu  w  ostatniej  chwili.  Podprowadzają  mi  siwkę. 
Ruszamy... Maszerujemy do późnej nocy. 

 
 
Generał  Kutrzeba  w  swej  pracy  „Bitwa  nad  Bzurą”  (Wojskowy  Przegląd  Historyczny,  1957  r.) 

pisze o działaniach brygady w tym okresie, które obserwował z miejsca postoju już po przeprawie 
przez Bzurę: „...Na zachodzie huczało, bo dwie brygady kawalerii pod dowództwem gen. Abrahama 
biły  się  w  Puszczy  Kampinoskiej  ubezpieczając  w  kierunku  na  Warszawę”.  I  dalej:  „...Brygada 
kawalerii  przebija  drogę  na  Warszawę...  Najbardziej  skonsolidowanymi  oddziałami  rozporządzała 
kawaleria. Poza ogólnymi korzystnymi dla niej warunkami organizacyjnymi, kawaleria była przez 
generała Abrahama sprawnie dowodzona, a poza tym uniknęła ciężkiej przeprawy nad Bzurą, którą 
przeszły dywizje piechoty”. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

19. IX 

 
 
 

WALKI W REJONIE WĘGLOWEJ WÓLKI - BURAKOWA - 

SIERAKOWA - LASEK 

 
Noc z 18 na 19 września przeleżałem z drużyną przy szwadronie, do którego byłem przydzielony, 

na rozmokłych łąkach pod kępami wysokich olszyn. Całą noc słychać silną i coraz bardziej bliską 
kanonadę artyleryjską. Pociski armat przelatywały z przeciągłym świstem nad nami w obie strony: 
szu... szu., szu... szu., bbum... I tak przez całą noc. 

O północy brygada zbliża się do wsi Sieraków. W straży przedniej idzie 9 pułk ułanów z Brygady 

Podolskiej. Na czele kolumny głównej maszeruje 7 pułk strzelców konnych pod dowództwem rtm. 
Szacherskiego. Gen. Abraham jedzie przy naszym pułku. 

Sieraków zajęty jest przez nieprzyjacielską piechotę zmotoryzowaną. Dowódca brygady uderza 9 

pułkiem  i  częścią  naszego  pułku,  niszczy  i  pali  kilkanaście  samochodów  niemieckich  i  zajmuje 
Sieraków. 

Obok w Węglowej Wólce rozpoznano większe pancerne siły nieprzyjaciela. 
Nad ranem słychać już trzaskanie broni maszynowej. W nocy było mi tak zimno, że nie mogłem 

zasnąć. Podziwiałem strzelców, którzy chrapali przy mnie tuż obok, leżąc w mokrej trawie. Ledwie 
przed  świtem  zaczęło  szarzeć,  słyszę  podawany  gdzieś  od  przodu  rozkaz:  „Karabiny  maszynowe 
naprzód!”  Wstaję  i  idę  do  przodu.  Dowiaduję  się  tylko,  że  nasze  szwadrony  wchodzą  do  walki. 
Wracam szybko do plutonu, budzę obsługę. Zbierają się w milczeniu, zapinają, podciągają popręgi, 
sprawdzają broń, rzędy, uprzęż i sprzęt. 

„Gotowe!” 
Prowadzimy  konie  w  wodzach.  Rozwidnia  się  zupełnie.  Szwadron  karabinów  maszynowych 

został  rozdzielony  do  wspierania  pododdziałów.  Mój  pluton  jest  przydzielony  do...  szwadronu. 
Dołączam. Wsiadamy na konie. Mamy przed sobą obejście lasem. 

Od  2  dni  jeżdżę  na  siwej  klaczy  po  rtm.  Baranowskim,  gdyż  mój  „Wampir”  jest  na  ostatnich 

nogach i z trudem tylko można go zmusić do galopu. Bo też my obaj nawet na postojach oddziałów 
nie  mieliśmy  spokoju,  gdyż  właśnie  wówczas  trzeba  było  wyszukiwać  stanowiska,  rozstawiać  i 
sprawdzać  cekaemy  na  ubezpieczeniach  naziemnych  i  przeciwlotniczych,  podczas  gdy  oddziały 
liniowe  mogły  zająć  się  końmi,  czy  wyrwać  jakąś  godzinę  na  odpoczynek.  Była  też  i  druga 
przyczyna,  dla  której  musiałem  się  rozstać  na  jakiś  czas  z  ulubionym  „Wampirem”.  Przemiły  ten 
„wielbłąd”, wielki, ciężki hunter tak był przywiązany do swych końskich kolegów w szwadronie, a 
przede wszystkim w plutonie, że za każdym razem, gdy odjeżdżałem od plutonu, rżał tak potężnie, że 
słychać go było z daleka. Było to niedopuszczalne, zwłaszcza w nocnych marszach, które ostatnio 
odbywały się w pobliżu lub wprost w obliczu nieprzyjaciela. Toteż już od dwóch dni mój „Wampir” 
szedł luzem przy taborze szwadronu, gdzie miał mniej wrażeń, ale za to więcej spokoju, wypoczynku 
i owsa. Tym razem los uratował mu jego poczciwe końskie życie, gdyż klacz rtm. Baranowskiego, 
którą wziąłem zamiast „Wampira”, w kilka godzin później padła pod granatami. 

Odchodząc  z  plutonem,  odszukałem  „Wampira”  i  na  „do  widzenia”  pocałowałem  w  różowe 

chrapy.  (Miał  wielką  białą  łysinę  od  gwiazdki  aż  po  górną  wargę.)  Zobaczyłem  go  dopiero  po  3 
dniach w Warszawie. 

Wskakuję na siwkę i doganiam pluton. Posuwamy się lasem bądź leśnymi drogami. Dochodzimy 

do  prostokątnego  kompleksu  wysokopiennego  lasu  bez  podszycia,  z  kępami  świerków  i  brzóz. 
Pachnie żywicą... Niespodziewanie, jak zwykle, pada rozkaz: 

„Do  walki  pieszej,  z  koni!”  Koniowodni  odprowadzają  konie  w  głąb  lasu,  gdzie  gęste  krzaki  i 

zarośla  dają  lepszą  osłonę.  Wraz  z  nimi  oddalają  się  wyciągniętym  kłusem  nasze  taczanki  i  konie 
obsługi. 

Rano, około godziny 9, koniowodni dostają się pod silny ogień artyleryjski i nalot nurkowców. 

background image

Większa część koni ginie, między innymi i moja siwa klacz po rotmistrzu. 

Tymczasem  spieszone  plutony  klęczą  już  w  kolumienkach.  Na  Sieraków  wychodzi 

kontruderzenie niemieckie. 

Idę z drużyną po piaszczystych wydmach, pokrytych z rzadka karłowatymi sosnami i resztkami 

zniszczonych  zagajników.  Od  czasu  do  czasu  większe  i  mniejsze  pasy  niskopiennych  nędznych 
sosen. Słońce grzeje mocno i oślepia na białym piasku. Podchodzimy na przełaj, zasłonięci z prawej 
strony wysokim piaszczystym grzbietem wydmy. Nad nami zaczynają świstać pociski karabinowe. 
Artyleria wreszcie zamilkła. Słychać za to terkotanie karabinów maszynowych i szczekanie działek 
czołgowych. Od czasu do czasu krótki postój. Obsługi opierają podstawy o ziemię, na nich karabiny. 
Sekcje klękają w piasku. Wdrapuję się na wydmę z prawej strony i lornetuję przedpole: na sinym tle 
z  lekka  zamglonego  poranka  naliczyłem  kilkanaście  czołgów  frontem  do  nas  w  odległości  około 
półtora  kilometra.  Tymczasem  plutony  odchodzą,  zajmując  kolejno  stanowiska  na  wzniesieniu. 
Okopują się. Wzywam do siebie karabinowych, wskazuję im czołgi, objaśniam przypuszczalne nasze 
położenie,  którego  właściwie  nie  znam,  i  rozchodzimy  się  dla  wyszukania  stanowisk  ogniowych. 
Posuwam  się  z  drużyną  jeszcze  nieco  naprzód,  aż  do  większego  piaszczystego  wzgórka  z 
kilkunastoma  karłowatymi  sosnami,  gdzie  wybieram  wcale  niezłe  pozycje  pod  karabiny.  Obsługi 
okopują  się,  ustalają  karabiny  i  niebawem  są  gotowe  do  rozpoczęcia  ognia.  Jeden  z  plutonów 
liniowych wysuwa się jeszcze dalej na lewe skrzydło i zajmuje sekcjami pobliskie wydmy. Słońce 
ś

wieci tak mocno, że oczy bolą od białego piasku. 

Czołgi  manewrują  przed  nami  w  odkrytym  polu  w  odległości  uniemożliwiającej  nam  jednak 

otwarcie skutecznego ognia. Mija pół godziny, godzina - sytuacja się nie zmienia. Z obu stron słychać 
strzelaninę,  do  nas  dochodzą  jedynie  krótkie  serie  maszynowe,  które  w  okopanych  stanowiskach 
lekceważymy sobie zupełnie, oraz pojedyncze wybuchy pocisków czołgowych. Nie mamy żadnych 
rozkazów i żadnych wiadomości. Obserwuję przedpole na lewo  w skos od naszych pozycji,  gdzie 
zaczyna  się  las:  luźne  pasy  świerków  i  sosen,  łączące  się  dalej  w  jeden  leśny  kompleks 
poprzerzynany  duktami.  Prawe  skrzydło  czołgów  oddalone  jest  od  lasu  o  dobre  kilkaset  metrów. 
Zastanawiam się, w czyim ręku jest las. Jeżeli są tam nasi, to frontalne posuwanie się czołgów tego 
odcinka na nasze linie byłoby bardzo ryzykowne. 

Tymczasem przedpole zaczyna się nagle ożywiać. Czołgi zbliżają się wyraźnie na całym odcinku. 

Z wieżyczek ukazują się jasne języki ognia i obłoczki dymu. Wzmaga się terkot broni maszynowej. 

Jesteśmy  w  ogniu.  Dopiero  teraz  żołnierz  okopuje  się  lepiej  i  otacza  grubszym  wałem 

przedpiersia.  Czołgi,  posuwając  się  zygzakami,  zbliżają  się  na  800  metrów  i  bliżej.  Zmieniają 
odległość i kierunek, jest to ich zwykła taktyka w czasie walk z nami. Czasem cofają się bez wyraźnej 
przyczyny, żeby w następnej chwili ruszyć znowu naprzód. Teraz odezwały się nasze cekaemy. Już 
nic nie słychać w ogłuszającym trzasku. Strat jeszcze nie mamy. Rozkazuję strzelać krótkimi seriami, 
licząc na większe zbliżenie nieprzyjaciela. Przed nami cały dzień walki. Nie wiadomo, kiedy doślą 
nam amunicję. Chcę zachować największą siłę i skuteczność ogniową przy większym zbliżeniu się 
czołgów, jak najdłużej - dopóki ogień broni pancernej pozwoli utrzymać się na naszych pozycjach w 
piasku. 

W pewnej chwili widzę z lewej strony posuwające się w naszym kierunku, wzdłuż linii, dwa nasze 

działka przeciwpancerne, ciągnięte z trudem przez spieszoną obsługę. Jak się później dowiedziałem, 
były to działka 17 pułku ułanów. Działka zajmują stanowiska: jedno na 6-8 metrów na lewo w skos 
od pierwszego cekaemu, drugie tyleż metrów na prawo. Drużyna nasza leży tuż za szczytem wydmy. 
Oni lokują się tuż przed wydmą na nie osłoniętej piaszczystej „Saharze”. Podbiegam do dowódcy: 

„Czyście  zwariowali?  Zajmujecie  nie  osłonięte  pozycje  pod  gniazdem  dwóch  cekaemów. 

Ś

ciągnięcie na nas ogień połowy czołgów - 2 działka i 2 cekaemy na 20-metrowej linii. Zjeżdżajcie, 

póki nie będzie za późno, dosyć tu chyba tego cholernego piachu...” 

Ale  dowódca,  czy  nie  słyszał  nic,  czy  przemęczony,  nie  zdawał  sobie  sprawy  z  tego,  co  robi, 

dosyć, że ułani, zwracając działka w stronę czołgów, ustalają, ładują i rozpoczynają ogień. 

Wracam do karabinów i  widzę, że najbliżej wysunięte czołgi nie są od nich dalej niż o 800 m. 

Krótki  moment  zastanowienia:  czy  przerzucić  drużynę  na  inne  stanowisko,  czy  pozostać  przy 
działkach? Zostaję, odpycham celowniczego; celuję przez lunetkę. 

background image

W  cienkim,  czarnym  krzyżu  lunetki  skacze  czołg,  przewala  się  po  piasku,  sypiąc  kurzem  spod 

gąsienic. Skrzyżowaniem krzyża łapię jego środek. Naciskam spust. 

Długa  seria...  Lewa  ręka  na  kółku  podnośnika,  prawą  ściskam  z  całej  siły  rączkę  ze  spustem 

karabinu. Pomimo silnego uchwytu karabin drga ze mną i szarpie... Pot cieknie spod hełmu na okular, 
dym kładzie się przed karabinem, zaczyna przesłaniać czołgi. Nie przerywam serii... Nie słyszę nic 
wpatrzony do bólu prawie w ostrzeliwany czołg... 

Nagły huk zagłusza wszystko... Błysk ognia, żar, wstrząs... Wbijam twarz w piasek. 
Po chwili unoszę głowę, nie widzę nic, ciarki przebiegają mi przez skórę, jesteśmy w żółtawym i 

chwilami  czarnym  dymie,  gryzie  fosfor.  Po  paru  sekundach  podmuch  wiatru  spędza  chmurę  w 
prawo. 

W miejscu, gdzie stało lewe działko, widzę czarną kupę pogiętego, złuszczonego żelastwa i czarne 

szkielety trzech ludzi w czarnych popalonych strzępach. Pocisk czy pociski zapalające trafiły w samo 
działko.  Prawe  działko  odrzucone,  pogięte,  obsługa  porozwalana  na  piasku.  Jęki,  skoczyliśmy  we 
trzech i wyciągnęliśmy do tyłu dwóch rannych ułanów z obsługi drugiego działka. Trzeci zabity na 
miejscu, czwarty, cały, wyczołguje się za nasyp. 

Teraz bierze nas już cholera. Nie zmienię stanowisk - niech wjadą cholery na nas, a my się nie 

ruszymy... Otwieramy taki ogień, na jaki tylko stać cekaemy. Wypatruję oczy, czy któryś z czołgów 
nie zaczyna się palić... Ale na próżno... 

Palił  się  czołg,  ale  skrajny,  na  prawym  skrzydle,  ostrzelany  przez  nas  na  początku  walki.  Z 

„naszych” czołgów jeden został unieruchomiony, drugi cofał się jeszcze jakiś czas i tak już pozostał. 
Reszta wymanewrowała powoli na inne stanowiska w kierunku na lewo od nas. 

W godzinę później na naszym przedpolu zapadła cisza. Ogień i walka przeniosły się gdzieś na inne 

odcinki, prawdopodobnie na lewe nasze skrzydło. Dochodził nas jedynie rzadki ogień karabinowy. 

Minęła  znowu  godzina.  Nie  otrzymuję  żadnych  rozkazów.  Pozostawiam  jeden  karabin 

maszynowy,  który  ma  utrzymywać  łączność  z  plutonem  na  prawo.  Biorę  drugi  karabin  z  obsługą, 
schodzimy  z  nasypu  i  za  wzgórzem  maszerujemy  wzdłuż  linii  w  kierunku  lewego  skrzydła.  Po 
strzałach  orientuję  się,  że  w  tę  stronę  przesunął  się  środek  walki.  Napotykamy  po  drodze  luźnie 
okopane  sekcje  liniowe.  Nie  udaje  mi  się  dowiedzieć,  gdzie  jest  reszta  szwadronów,  gdzie  pułk. 
Wyszukuję  stanowisko  dla  cekaemu  i  zostawiam  obsługę  przy  którejś  sekcji  liniowej,  sam  idę  na 
zwiady. 

Przed nami za pasem piasków ciągnie się drugi kompleks lasów. To Laski. Przede mną spalony 

czołg niemiecki. Obserwując las, spostrzegam, że w jego kierunku właśnie przegrupowują się czołgi 
nieprzyjaciela, wycofane sprzed naszych dotychczasowych pozycji. Jeden z czołgów już jest w lesie i 
wali  duktem  w  naszym  kierunku.  To  nasunęło  mi  myśl,  aby  lasem  podkraść  się  pod  czołg  i  pod 
osłoną zarośli przy dukcie obrzucić go granatami. Miałem ich jeszcze cztery przy sobie. Przebiegam 
drogę,  pas  piachu  i  włażę  w  las.  Teraz  dopiero  zauważyłem  przy  sobie  ułana  z  17  pułku 
(prawdopodobnie  z  obsługi  uszkodzonego  działka).  Tego  to  właśnie  ułana  przydzielił  mi  chyba 
„Anioł-Stróż”. 

Skradamy się lasem równolegle do duktu, którym zbliża się czołg. Po jakimś czasie natrafiamy na 

leżącą  w  lesie  linię  strzelców  naszego  2  szwadronu  z  rtm.  St.  Janowskim.  Leżą  prostopadle  do 
kierunku duktu. Przechodzimy im nad głowami. Kilkanaście metrów dalej potykam się o poległego 
strzelca. Schylam się machinalnie; zabieram mu kbk (karabinek kawaleryjski), wyjmuję z ładownic 
parę magazynków i wpycham w kieszenie płaszcza. 

Czołg  powinien  już  być  gdzieś  blisko.  Podchodzimy  w  lewo  w  skos...  Jest...  Potężne  cielsko 

przebija sinymi płytami przez liście krzaków. Podkradam się na 6 może 8 metrów od czołgu. Rzucam 
karabin w trawę, wyjmuję granaty... W tym momencie czołg staje... Zza czołgu wysuwa się schylony 
Niemiec  z  erkaemem.  Patrzy  wzdłuż  duktu...  nie  spuszczając  go  z  oczu  sięgam  ręką  po  karabin, 
macam w trawie... Jest... Odbezpieczam i podnoszę do ramienia... W tejże chwili Niemiec odwraca 
się do mnie. Dojrzał, drgnął; oczy spod hełmu wpatrzone są we mnie jakby z przerażeniem. 

Strzeliłem  wcześniej...  Pamiętam,  że  mierzyłem  pod  hełm,  ale  przypomniałem  sobie  (w  takiej 

chwili), że w czasie ćwiczeń miałem kiedyś mało trafnych, gdyż zamiast w środek figur celowałem w 
główki - opuściłem więc w ostatniej chwili karabin, mierząc w brzuch. 

background image

Niemiec potyka się i pada na twarz. 
Zza czołgu wyskakuje drugi, pochylony. Składa się do mnie. Zdążyłem zarepetować... Z przyrzutu 

strzelam w brzuch... 

Czuję silne uderzenie w lewą szczękę. Zza czołgu wybiega jeszcze trzech Niemców, ale w tym 

momencie czołg rusza i zasłania mnie. Nagle czuję ból... gorąco... czerwono przed oczami. Widzę 
jeszcze, jak „mój” drugi Niemiec rozkłada ręce i wali się na brzuch... Z lewego policzka wytryskuje 
mi poziomy strumień krwi... 

Przeraźliwy  trzask  granatów,  karabinów  maszynowych...  Zachłystuję  się  krwią...  Padam  na 

kolana... Ktoś ciągnie mnie w tył. 

Leżę w krzakach. Nade mną bezustanny trzask kaemów. Ktoś mnie szarpie i ciągnie po ziemi... 

Coś woła... Odczołgujemy się w jakieś krzaki. Ręką trzymam się za twarz; w rękawie pełno krwi. 
Czołgamy się dalej... Ułan przerzuca mi rękę na swoje ramię i ciągnie mnie dalej. 

Wreszcie mam już dość - za dużo leje się tej krwi ze mnie. Zrzucam hełm. Ułan wyciąga bandaże, 

przewiązuje  mi  głowę;  drugi  bandaż...  trzeci...  Z  trudem  podnoszę  się  na  nogi.  Wsparty  na  ułanie 
wlokę się do tyłu. Dochodzimy do leżącej tyraliery 2 szwadronu. Teraz przestraszyłem się naprawdę: 
w oczach rotmistrza i strzelców patrzących na mnie zobaczyłem już nie strach, ale grozę... No, bo 
wyglądać  musiałem  jak  widmo.  Pół  niesiony  przez  ułana,  z  obandażowaną,  czerwoną  od 
przeciekającej  krwi  głową  i  płaszczem  na  całą  długość  od  głowy  do  butów  w  strumieniu  świeżej 
krwi. 

A jednak... dziwne i nieoczekiwane są zrządzenia losu. Okopanym kolegom wydawało się, że ja 

ginę, a oni leżą bezpieczni - a nie minęło pół  godziny, jak ten sam może czołg, seriami cekaemu, 
dosłownie  ich  przepołowił.  Tak  znaleziono  w  tym  miejscu  rotmistrza  Jankowskiego  z  grupą 
strzelców w dwie-trzy  godziny później. (Według wszelkiego prawdopodobieństwa zginęli wraz ze 
swoim dowódcą bezpośrednio po moim przejściu.) 

Ja zaś miałem tylko rozerwany na wylot lewy policzek, przerwaną tętnicę i silnie uderzoną lewą 

szczękę  (bez  pęknięcia).  Po  10  latach,  przy  okazji  prześwietlania  zębów,  rentgen  wykazał  jeszcze 
odłamki pocisku w lewym policzku. 

Czy był to pocisk rozpryskowy z karabinu, czy odłamki ręcznego granatu, czy pocisk zapalający 

(rana była opalona) - nie wiadomo. Jeżeli przestrzelali mi policzek w momencie, gdy miałem otwarte 
usta,  to  skąd  uderzenie  w  szczękę  i  opuchnięcie  całej  głowy?  Jeżeli  kula  uderzyła  w  szczękę,  to 
dlaczego  szczęka  cała,  a  kula  w  drzazgach?  Jeszcze  jeden  z  tych  niezrozumiałych  wypadków, 
których doświadczaliśmy wszyscy z mniejszym lub większym szczęściem. 

Dość, że oprócz silnego nie zatamowanego wylewu krwi nie groziło mi właściwie nic, ale o tym 

oczywiście nie wiedziałem. A ponieważ zapuchła mi cała głowa tak, i że przestałem widzieć na lewo 
oko i krew w dalszym ciągu przeciekała ciurkiem na płaszcz przez bandaże, więc czułem się zupełnie 
„zrobiony” i chciałem tylko, żeby ten „cholerny ułan z „17-tki” dał mi wreszcie spokój i pozwolił 
położyć się na ziemi. Ale poczciwe chłopisko spod Leszna wlokło mnie jeszcze z godzinę do tyłu, 
dopóki nie trafiliśmy na punkt opatrunkowy. 

Podoficer sanitarny zaczął mi zdejmować bandaże, ale tak spryskałem go pulsującym strumieniem 

krwi, że czym prędzej na stary opatrunek okręcił mi 4 bandaże i powiedział, że nic więcej zrobić nie 
może. 

Wychodzimy... Dokąd? Gdzie nasi?... Nigdzie ani jednego strzelca. 
Zaczęło  się  ściemniać.  Idziemy  przed  siebie  piaszczystą  drogą,  wśród  wydm  i  sosen;  tu  gdzieś 

były nasze pozycje... Kładę się na piachu, na skraju lasu pod sosną, i... Więcej już nie pamiętam. 

Budzi mnie zimno... Jest zupełnie ciemno. Jestem mokry od deszczu. Pierwszy czy drugi deszcz 

we  wrześniu.  Coś  przygniata  mnie.  Lewa  część  twarzy  boli  i  piecze.  Słychać  artylerię  i  jakieś 
wybuchy. Tuż przy mnie słyszę jęki: 

„O Mutter. Mein Gott. Mutter.” 
Macam ręką, nie mogę ruszyć, jest przyciśnięta, Znowu jęki z drugiej strony: 
„Oh... Mutti. Mutti...” 
Ciemno, nic nie widzę, znowu te jęki... 
Tej właśnie nocy, w tak mało uroczysty, ale za to zaszczytny sposób - obchodziłem 35-lecie swych 

background image

urodzin... 

Tegoż  dnia  (19  września)  o  godz.  15  we  wsi  Laski  dowódca  Brygady  Wielkopolskiej  wezwał 

naszego dowódcę rtm. Szacherskiego: 

„Ponieważ  pułk  wasz  bił  się  najlepiej,  niech  ma  zaszczyt  wejścia  jako  pierwszy  do  stolicy. 

Prowadzi Pan pułk jako straż przednia brygady. Dobierze pan szwadron rtm. Hellera (6 pułk ułanów) 
i baterię artylerii pod dowództwem ppor. Kasznicy”. 

Rotmistrz wyrusza w kolumnie szwadronów „harcownikami”

 i w kolumnie działonów. Wysyła 

patrol przedni - prowadzi pchor. Jerzy Lutostański, patrol prawoboczny - rtm. Heller z 7 ułanami i 
patrol  lewoboczny.  W  lasach  koło  Zakładu  dla  Ociemniałych  (w  Laskach)  Lutostański  wpada  na 
czołgi i ginie na miejscu od serii maszynowej. Artyleria Kasznicy odprzodkowuje i bije w czołgi z 
bliskiej odległości. Ginie por. Kasznica. Rtm. Szacherski dostaje serię z karabinu maszynowego w 
staw biodrowy i pada ciężko ranny. Podbiega strzelec: 

„Kochany nasz dowódca ranny” - woła. 
„Ty  nie  biadol  nade  mną,  tylko  wciągnij  mnie  do  lasu”  -  rozkazuje  rotmistrz  z  ziemi.  Strzelec 

wciąga  rotmistrza  za  nogi  do  lasu.  Nadbiega  pchor.  Jacek  Paczyński  z  cekaemów  i  karabinowy  z 
taczanek, kładą rannego na taczankę i wywożą z pola walki. 

Tymczasem  obrona  Niemców  w  Laskach  okazuje  się  za  silna,  by  można  ich  było  stamtąd 

wyrzucić. Pułk mija Laski i przedziera się w nocy z 19 na 20 września w kierunku na Warszawę. O 30 
km od Warszawy pułk zbłądził i zamiast na wschód poszedł na zachód, na Młociny. 

Tymczasem  taczanka  odstawia  rannego  dowódcę  pułku  do  punktu  opatrunkowego  we  wsi 

Sieraków i wraca do walki. 

Po prowizorycznym opatrunku rtm. Jankowski ładuje rannego dowódcę pułku na wóz parokonny i 

przydziela  do  opieki  wachmistrza  Pławskiego,  szefa  szwadronu  karabinów  maszynowych.  Rtm. 
Szacherski decyduje się jechać najkrótszą drogą na Warszawę. Jadą po nocy szosą; jakaś piechota 
posuwa się szybko rowami po obu stronach. Dojeżdżają do Łomianek. Szpital nie ma morfiny. Jadą 
dalej.  Stop!  Zapora  ogniowa  z  karabinów  maszynowych.  Przeskakują  w  galopie  przez  zaporę  w 
krótkiej chwili przerwy. Oddziały piechoty zbaczają w kierunku Wisły, skąd mają posuwać się dalej 
wzdłuż jej brzegu. Rotmistrz nakazuje jechać wozem prosto, by jak najszybciej dostać się do szpitala. 
Bez morfiny trudno już wytrzymać z bólu (ma zdruzgotany staw biodrowy). 

Zwalnia Pławskiego i radzi mu iść z oddziałem piechoty. Wachmistrz odmawia... Nie pozostawi 

rotmistrza bez opieki. Ucałowali się i jadą dalej. Pod koniec nocy zamajaczyły w okopach hełmy. 

„Kto?” - „Obrona Warszawy”. 
Mijają  jeszcze  rów  przeciwczołgowy,  żołnierze  z  „Obrony”  zasypują  go  w  mgnieniu  oka  i 

przenoszą samorzutnie wóz na rękach. Z Bielan przez ostrzeliwany Marymont rotmistrz dostaje się 
na  Żoliborz,  stąd  już  sanitarnym  samochodem  do  szpitala  na  Pradze  i  wreszcie  do  kliniki 
Uniwersyteckiej. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

                                                 

 

Ruszyć „harcownikami” - ruszyć tyralierą konną.

 

background image

20 - 29. IX 

 
 
 

OSTATNI MARSZ - WARSZAWA 

 
W nocy z 19 na 20 września poznaniacy do Warszawy nie weszli. W ciągu nocy brygada przebija 

się  przez  pierścienie  oddziałów  niemieckich,  otaczających  Warszawę  i  20  września  o  godzinie  10 
wchodzi do parku przy Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego na Bielanach. 

W  tym  samym  mniej  więcej  czasie  w  lasach  pod  Sierakowem,  na  miejscu  wczorajszych  walk 

brygady, panowała względna cisza. 

Budzi  mnie  szarpanie.  Ktoś  ciągnie  mnie  jednocześnie  za  rękę  i  nogi.  Słyszę  głos:  „Panie 

poruczniku, tu leży nasz... jeszcze żyje”. 

Otwieram oczy (a właściwie jedno „czynne” oko). Jest jasno, nade mną przez wierzchołki sosen 

przebija blask nieba. Leżę na kupie rannych czy zabitych; przeważnie Niemcy, czołgiści w czarnych 
mundurach  z  trupią  czaszką  przy  wyłogach.  „Rzeczywiście  to  pasuje  teraz”  -  pomyślałem. 
Przypominam sobie jęki w nocy: to oni, tu przy mnie, ciężko ranni z popalonych czołgów, umierali. 
Jakiś nasz żołnierz wyciąga mnie z kupy ciał. Czuję straszny odór krwi, rozkładu, zgnilizny. 

Obok  stoi  powóz  zaprzężony  w  parę  koni.  Na  tylnym  siedzeniu  leży  rozwalony  nasz  oficer  z 

zamkniętymi oczami. 

Okazuje  się,  że  przejeżdżający  porucznik  -  lekarz,  z  któregoś  pułku  kawalerii  (6  pułk  ułanów), 

wiozący ciężko rannego (w nerki) oficera, zainteresował się większą kupą rannych czy poległych i 
znalazł mnie żywego. Lekarz uczciwie przejrzał wszystkich: naszych i Niemców. 

- Tym już nic nie pomoże - nie żyją - mówi do siebie i wskazuje mi powóz: 
- Zabieram pana. 
- Dokąd? - pytam. 
- Sam nie wiem, zobaczymy. 
Gramolę się do powozu. Jestem tak osłabiony, że ledwie stoję na nogach. Mdli mnie porządnie. 

Jedziemy piaszczystą drogą wśród rzadkiego lasu. Nadlatują bombowce i odtąd nie opuszczają już 
Kampinosu. Wjeżdżamy w las. Porucznika wyraźnie denerwują samoloty. Przeszły... Słychać świst, 
potem kilkanaście wybuchów bomb. Sosny z korzeniami wyskakują w górę, potem ziemia i piasek. 
Jedziemy  dalej...  Znowu  samoloty  i  bomby.  Stajemy  przed  chałupą.  Lekarz  z  żołnierzem  ciągną 
rannego do środka. Ja zostaję z końmi. I znowu jedziemy dalej. Pytam o naszą brygadę: 

- Przebija się na Warszawę, bo Niemcy zamknęli już pierścień. 
Słychać warkot bombowców... Świst… ogłuszające trzaski i łoskot... Zjeżdżamy znowu z drogi w 

las.  Mam  już  dosyć  tych  przystanków,  chcę  dotrzeć  jak  najprędzej  do  pułku.  Ranny  porucznik 
dogorywa. Nie mogę dłużej słuchać jego jęków i charczenia. Dziękuję porucznikowi i żołnierzowi. 
Zsuwam się z powozu i wlokę się wzdłuż drogi. 

I tak zacząłem swój „marsz na Warszawę”. Jestem jednak tak osłabiony, że ledwo ciągnę się po 

piasku.  Po  jakiejś  godzinie  dochodzę  do  bagnistej  łąki.  Leżą  na  niej  konie  w  nienaturalnych 
pozycjach. Najbliżej leży szpakowaty szronek. Łeb trzyma do góry, ogląda się, dostrzega mnie i rży. 
Podchodzę. Za siodłem przytroczony bęben z przewodami telefonicznymi. Poklepałem siwka po szyi 
i oglądam: jest cały, ugrzązł tylko w bagnie. Chcę go poderwać, ale obawiam się, że jak wstanie, to 
nie  potrafię  wdrapać  się  na  siodło.  Siadam  więc  na  siodło,  bodę  go  ostrogami  i  podrywam 
jednocześnie  wodze.  Parę  jęków,  kilka  szarpnięć,  dwa  skoki  i  koń  wstaje,  trzęsąc  się  na  nogach. 
Zrzucam bęben zza siodła. 

Mam już konia. Wyprowadzam go na drogę. W którą stronę jechać? Tymczasem jadę przed siebie; 

wjeżdżam w las. Z przeciwległej strony jakiś oficer prowadzi oddziałek piechoty. Pytam o kierunek 
na Warszawę. Oni też idą do Warszawy, tylko że w przeciwnym kierunku. Orientuję się wg kompasu 
i jadę dalej. 

Około południa docieram do większej polany.  Naloty teraz ustały. W środku polany stoi chata, 

obok  kilka  koni  kawaleryjskich,  pod  lasem  dostrzegam  baterię  artylerii  na  pozycji  z  obsługą.  W 

background image

trawie  przy  koniach  leżą  żołnierze.  Poznaję  z  radością  por.  Kaczmarka  z  pocztu  dowódcy  i  kilku 
naszych  strzelców.  Porucznik  pokazuje  mi  obandażowaną  nogę  bez  buta.  Ma  łydkę  rozerwaną 
granatem i spaloną. 

- Gdzie nasi? - pytam. 
- Poszli na Warszawę, myśmy nie zdążyli zejść ze stanowisk i zostaliśmy. Nie znamy kierunku ani 

drogi. 

W  chałupie  jest  trzech  wyższych  oficerów  piechoty  z  dowództwa  którejś  dywizji.  Oczekują  na 

swoją  dywizję,  która  ma  wkrótce  nadejść.  Są  bardzo  dobrej  myśli.  My,  na  odwrót,  bez  pułku, 
czujemy  się  jak  rozbitki  i  chcemy  zaraz  go  gonić.  Właśnie  zastanawiamy  się,  w  którym  kierunku 
ruszyć, gdy naraz artyleria pod lasem otwiera ogień. Po kilkunastu salwach artylerzyści przerywają 
ogień, odwracają działa o 180° (?), ładują i otwierają ponownie ogień. Osłupieliśmy z Kaczmarkiem. 

- Nic dobrego z tego nie wyjdzie - powiada do mnie. - Jedziemy szukać pułku. 
Zapadł jednak wieczór, było za późno, zostaliśmy na noc na polanie. 
Rano wdrapaliśmy się z trudem na siodła. Wyruszamy już w sześciu, gdyż dołącza do nas jeszcze 

porucznik Zakrzewski z jakiegoś obcego pułku. Jedziemy lasami, później wydostajemy się na pola, 
mijamy  opustoszałe  domki,  wille,  jakieś  zabudowania.  Coraz  rzadziej  spotykamy  pojedynczych 
ż

ołnierzy, coraz więcej śladów walki: zabici, konie, sprzęt. Widocznie tędy przechodziła brygada. Po 

trzech  godzinach  jazdy  wpadamy  w  strzelaninę  karabinową.  Ruszamy  galopem,  mijamy  jakieś 
domki, dopadamy do szosy zrytej lejami pocisków. Słupy telegraficzne leżą zwalone. Zaplątujemy 
się z końmi w druty. Z lewej strony otwarta szeroka przestrzeń, za nią wzniesienie. Czyżby wysoki 
brzeg  Wisły?  Z  tej  strony  dochodzi  do  nas  kanonada  artyleryjska.  Widać  dalekie  błyski  i  dymy. 
Wpadamy  teraz  w  galopie  na  teren  ostrzeliwany  przez  artylerię.  Gdzieś  z  boku  zatrzeszczały 
karabiny  maszynowe.  Mignęły  hełmy  niemieckie;  któryś  z  naszych  strzela  z  konia  raz,  drugi. 
Skaczemy  przez  dołki  strzeleckie,  jakiś  prowizoryczny  okop.  Znowu  terkotanie  karabinów 
maszynowych. Konie cwałują już ostatkiem sił, zaczynają się potykać. 

Słyszę  jakieś  krzyki,  wołania;  przed  nami  zasieki.  Okopana  piechota...  Hełmy...  hełmy  nasze... 

Ż

ołnierze  wołają  na  nas,  wskazują  nam  coś  rękami.  Pędzimy  resztką  sił  w  koniach.  Przed  nami 

większa  grupka  drzew,  jakiś  park,  biała  wieża  budynku.  Dopadamy  do  CIWF

  na  Bielanach. 

Ś

ciągamy konie, wjeżdżamy do parku w czasie najsilniejszego nalotu bombowców. Ziemia trzęsie 

się od wybuchów. Kilkanaście bombowców krąży nad CIWF i zrzuca bomby na park. Dwa ostatnie 
działa naszej artylerii przeciwlotniczej ostrzeliwują bez przerwy nadlatujące bombowce. 

Pod drzewami parku osiodłane konie naszego pułku przysiadają na zadach przy każdym bliższym 

wybuchu. Oparty o róg budynku stoi szef szwadronu karabinów maszynowych, starszy wachmistrz 
Pławski; woła coś do mnie i macha ręką. Zsuwam się z konia i idę wolno w kierunku wachmistrza. 

Trzask…  błysk…  wybuch…  Wachmistrz  pada,  dźwigam  go,  umiera  mi  na  rękach,  trafiony  w 

skroń  odłamkiem  bomby.  Wlokę  się  do  koni.  Z  daleka  dostrzegam  mojego  „Wampira”,  wołam… 
odwraca  łeb…  Obejmuję  go  za  szyję…  W  nalotach  na  Bielany  brygady  poniosły  ostatnie  ciężkie 
straty. 

Tego samego jeszcze dnia (21. IX) wieczorem dostaję się z partią naszych rannych do szpitala. 

Szpitale w Warszawie były przepełnione. Przyjęli mnie wreszcie w „Omedze”, ale i tu z trudnością 
tylko mogłem przedostać się korytarzem pomiędzy leżącymi rannymi. W końcu zdjęto mi wierzchnie 
bandaże, gdy lekarz zobaczył popaloną ranę, dowiedział się o silnym upływie krwi i trudnościach jej 
zatamowania, a nie stwierdził gangreny - pozostawił pierwszy, zaskorupiały bandaż, nie odrywając 
go od rany i założył wszystko z powrotem, tłumacząc z pośpiechem, że rany od palących pocisków 
goją się bardzo trudno, i że najlepiej jeszcze pozostawić je same sobie, bez antyseptyków. 

I  tak  pierwszy  i  jedyny  opatrunek  założony  mi  brudnymi  rękami  ułana  pozostał  na  ranie  nie 

ruszany  przez  trzy  tygodnie,  aż  do  czasu  całkowitego  zrośnięcia  się  policzka  wraz  z  kawałkiem 
bandaża i zarostem brody. 

Jeszcze pięć dni broni się stolica. Z pułku jedynie nasz szwadron trzyma pozycje na Mokotowie. 

Użycie większych oddziałów jest niepotrzebne. Brakuje amunicji. 

                                                 

 

Centralny Instytut Wychowania Fizycznego.

 

background image

23 września pułk przygotowany jest do wymarszu z Warszawy. Brygada ma przebijać się przez 

niemieckie pierścienie wokół miasta i iść w kierunku granicy węgierskiej. Następnego dnia sytuacja 
się zmienia: piechota i artyleria nie są w stanie otworzyć brygadzie wyjścia z Warszawy. Brygada 
pozostaje. 

25 września następuje silne bombardowanie miasta z powietrza. 
Nasza naziemna obrona przeciwlotnicza jest zniszczona. 
26  września  prezydent  miasta,  Starzyński,  dla  ratowania  ludności  cywilnej  i  miasta  podpisuje 

kapitulację  Warszawy.  Wojsko  ma  wyjść  ze  stolicy  z  białą  bronią.  Jest  to  warunek  honorowej 
kapitulacji Warszawy. Niemcy dotrzymują warunku. 

Przez ostatnie dni września pułk stał zakwaterowany w Parku Łazienkowskim. Tuż obok, na ulicy 

Parkowej, znajdowała się willa moich teściów, gdzie zastałem swą matkę, która schroniła się tu po 
zbombardowaniu  jej  mieszkania  w  Śródmieściu.  Wprawdzie  i  tu  półtonowa  bomba  zniszczyła 
częściowo dom, ale piwnice nie uszkodzone dawały wystarczające schronienie. Tak więc na koniec 
znalazłem się niespodziewanie wśród rodziny i pierwszy raz pod dachem. 

Ż

ony  mojej  z  synkiem,  niestety,  nie  ma  -  nie  zdołali  przedostać  się  do Warszawy.  Brak  o  nich 

jakichkolwiek wiadomości. 

29  września  ostatnia  zbiórka  pułku  w  Parku  Łazienkowskim.  Pułk  staje  szwadronami, 

szeregowych pozostało w szwadronach 40% stanów wyjściowych, oficerów - 25%. 

W czasie walk najcięższe straty w ludziach poniósł 17 pułk ułanów z Leszna, następnie 15 pułk 

poznański; ze względnie najmniejszymi stratami w szeregowych doszedł do Warszawy nasz pułk (7 
pułk strzelców konnych). Za to w oficerach miał straty największe. 

Brygada Podolska poniosła straty znacznie większe od naszych. 
Ostatnim  rozkazem  pułku  nadano  odznaczenia  bojowe  oficerom  i  szeregowym  (między  nimi 

wyróżnił się szczególnie pchor. Niedbał). Jedyny Krzyż Virtuti Militari otrzymuje ciężko ranny rtm. 
Zbigniew Szacherski, ostatni dowódca pułku. Pozostali odznaczeni otrzymują Krzyże Walecznych. 
W  zastępstwie  dowódcy  pułku  przemawia  najstarszy  stopniem  rtm.  Kozłowski,  dowódca  1 
szwadronu: krótkie, serdeczne pożegnanie pułku i żołnierzy. Bez patosu - szczerze i mocno. 

Następuje  rozstanie  się  z  bronią.  Działek  i  karabinów  maszynowych  mamy  więcej  niż  przy 

wyjściu z Biedruska: doszły zdobyczne, niemieckie. Część broni niszczymy skrycie, część rzuca się 
na stosy (warunek kapitulacji). 

30 września pułk z białą bronią - bagnetami (szable niszczymy), opuszcza Warszawę. 
Z  nastaniem  zmroku  kolumna  pułku  w  wodzach  opuszczała  Park  Łazienkowski.  Maszerujemy 

dołem do Wiejskiej, przez plac Trzech Krzyży i dalej Królewską na Wolę. 

Marsz ten trwał blisko całą noc,  gdyż co chwila  kolumna zatrzymywała się dla przepuszczenia 

innych. 

Szliśmy cały czas w milczeniu, jak pochód duchów i z dziwną jakąś pustką w głowie. 
Przed świtem, gdy jeszcze było zupełnie ciemno doszliśmy do rogatek wolskich. 
Po  obu  stronach  szosy  paliły  się  ogniska.  Minęliśmy  pierwszą  małą  grupę  Niemców,  stojącą  z 

boku  szosy.  I  odtąd  co  kilkanaście  kroków  w  równych  odstępach  po  obu  stronach  szosy  stały 
pojedyncze posterunki niemieckiej piechoty. Stali swobodnie z ręcznymi karabinami maszynowymi 
w pogotowiu. 

I tak szliśmy między nimi do świtu. 
Po obu bokach szosy, z drugiej strony rowów wynurzają się z nocy znane nam już ciemne sylwetki 

czołgów. 

Zeszliśmy z szosy na boczne drogi. Dosiedliśmy koni. Co pewien czas postój, jakieś inne kolumny 

naszego wojska, mijają nas. Bokiem szosy przeciąga kolumna samochodów osobowych z wyższymi 
oficerami. 

I tak zdawałoby się bez końca trwa ten pochód - nie pochód, marsz - nie marsz. 
Przed wieczorem zbaczamy z drogi na mokre błonia. Zaczyna mżyć, wreszcie rozpadało się na 

dobre. 

Przypomniało mi się Biedrusko: zaczęliśmy wojnę z deszczem i z deszczem ją kończymy. 
Dochodzimy do wielkiego kręgu rozpalonych ognisk, gdzie mamy zatrzymać się na noc. 

background image

Najwyższy czas napoić konie; owsa już prawie nie mamy. 
Cały dzień nic w ustach, ale dopiero teraz czuje się głód. Dzielimy się nawzajem, czym kto ma, 

przeważnie suchym chlebem, choć są w obozie i lepiej zaopatrzeni, a nawet bardzo dobrze. Dopiero 
później  miałem  się  dowiedzieć,  że  umiejętność  takiego  „zaopatrywania”  się  jest  pewną  wrodzoną 
cechą charakteru i przechodzi nawet czasem w nieprzyjemnego posmaku „zawód”. 

Ale w naszym pułku takich ludzi nie było (co potwierdziło się później w niewoli), nie było też 

różnic  w  zaopatrzeniu i dzieliliśmy  się  szczerze  i  chętnie  wszystkim,  oczywiście  bez  najmniejszej 
różnicy stopnia. 

Czas  jakiś  staliśmy  przy  koniach.  Wkrótce  zmęczenie  przemogło.  Strzelcy  rozsiodłali  konie, 

wzięliśmy  siodła  pod  głowy  i  pokładliśmy  się  na  mokrej  trawie,  przykrywając  konie  kocami  od 
deszczu. 

Dokoła palą się ogniska, za ogniskami stoją okrążając obóz pojedyncze posterunki niemieckie w 

równych,  niewielkich  odstępach,  wszyscy  z  ręcznymi  karabinami  maszynowymi.  Za  nimi  stoją 
ciemne sylwetki czołgów. 

Zmęczony  zasnąłem.  Obudziło  mnie  zimno  i  deszcz.  Leżeliśmy  w  czterech  blisko  siebie.  W 

pewnym momencie któryś wstaje i odchodzi. Wartujący naprzeciw nas Niemiec coś szczeknął. Nasz 
odpowiedział  i  po  chwili  słyszymy  ze  zdziwieniem  rozmowę  prowadzoną...  najczystszą 
francuszczyzną.  Leżąc, odruchowo odwracamy  głowy przez ramię i obserwujemy  Niemca. Młody 
chłopak  w  płaszczu,  w  hełmie  stoi  na  rozkraczonych  nogach  z  erkaemem  na  pasie  w  świetle 
dogasającego ogniska. 

Wyjaśnia się potem: ...Niemiec jest Alzatczykiem, wzięli go do wojska, od początku września jest 

w Polsce. Na resztę pytań nie odpowiada, bo są trochę „niedyskretne” i „krępujące”: „Czy nie sądzi, 
ż

e Alzacja to Francja, a nie Niemcy” i „że powinien być po drugiej stronie okopów”. Dopóki go nie 

zmienili, spoglądaliśmy często na niego w ciągu nocy. I tak -on pilnował nas, jego pilnował czołg 
itd.; krąg się rozszerzał. 

Na  błoniach  pod  Warszawą  obozowaliśmy  w  najprymitywniejszych  warunkach,  bez  żywności, 

kilka  dni.  Niemcy  podwieźli  tylko  owies  dla  koni.  W  parę  dni  później  przyszli  po  konie.  Biedne 
zwierzęta  stały  cały  czas  na  deszczu,  nie  pojone  w  porę.  Owsa  miały  pod  dostatkiem,  a  nawet  za 
dużo,  tak,  że  zaczęły  zdychać  z  przekarmienia.  Nie  wiem  czy  nie  była  to  pierwsza  akcja 
przeciwniemiecka ze strony strzelców. Mój „Wampir”, wielki, ciężkiego kalibru, przypadł Niemcom 
specjalnie  do  gustu;  przyszli  po  niego  całą  grupą  i  pierwszego  zabrali.  Długo  patrzyłem  za  nim... 
Zżyliśmy się, jak przyjaciele... Może bardziej, bo przecież to zwierzę - więc przyjaciel niezawodny... 

Wreszcie któregoś dnia wyszli z obozu szeregowi. 
Na  podstawie  warunków  kapitulacji  warszawskiej  mieli  być  zwolnieni  z  obozu  i  puszczeni  do 

domów. 

Pożegnaliśmy się serdecznie, z żalem i bez zazdrości. 
Szeregowi  żegnali  się  nie  tylko  z  nami,  ich  bezpośrednimi  przełożonymi,  ale  samorzutnie  z 

poczuciem dyscypliny i taktu pożegnali się z pozostałymi wyższymi oficerami naszego pułku. 

Obiecali zawiadomić o nas nasze rodziny, jak tylko znajdą się w swoich stronach. 
Słowa dotrzymali: pierwsze wiadomości o wielu z nas otrzymały nasze rodziny bezpośrednio od 

nich. 

10 października załadowano oficerów naszej brygady do pociągów osobowych i przewieziono do 

obozu jeńców wojennych w Brunświku (Oflag XIb). 

Charakterystyczne  dla  mentalności  niemieckiej  było,  że  zgodnie  z  warunkami  honorowej 

kapitulacji warszawskiej oficerowie z bagnetami przy pasach dojechali do Brunświku, przeszli przez 
miasto  ku  zdziwieniu  i  oburzeniu  mieszkańców  i  dopiero  po  wejściu  do  obozu  „broń”  została 
zaewidencjonowana i oddana na „przechowanie”. 

 
 
...Jeszcze dwukrotnie miałem się spotkać z Niemcami w tej wojnie: w walkach powstańczych w 

Warszawie  w  1944  r.  i  w  kwietniu  1945  r.  po  odbiciu  nas  przez  armię  brytyjską  z  obozu  jeńców 
wojennych pod Lubeką. 

background image

I wreszcie w 1945 r. jako kierowca samochodu wioząc oficerów brytyjskich miałem satysfakcję 

wprowadzania  do  polowego  obozu  jeńców  wojennych  pod  Flensburgiem  (na  granicy 
duńsko-niemieckiej) resztek pułków doszczętnie rozbitych armii niemieckich. 

 
 
 
 
Pisane w grudniu 1939 r. - styczniu 1940 r., w Brunświku. 
Uzupełnione w 1957 r., w Warszawie.