Michał Mazurkiewicz
Karabiny maszynowe naprzód
OD AUTORA
W wojskowej terminologii niemieckiej wyraz „Kugelfanger” (dosłownie: chwytacz, łowca kul)
oznacza dowódców małych oddziałów: plutonów, drużyn, nawet sekcji, przeważnie
podporuczników, podchorążych, czasem podoficerów, którzy idąc w szpicach pierwszej linii ciągną
je naprzód za sobą, przyjmują na siebie pierwszy ogień nieprzyjaciela i odciągają jego uwagę od
manewrów własnych sił przednich.
To niewdzięczne zadanie, nie mające żadnego znaczenia strategicznego czy taktycznego, ginie nie
tylko w opisach walk, ale idzie w zapomnienie natychmiast po każdej walce, bo wykonawcy z reguły
już nie wracają...
Z sześciu oficerów szwadronu ciężkich karabinów maszynowych 7 pułku strzelców konnych
pozostał pod koniec września jeden oficer zdolny do walki: rtm. Wacław Jankowski, dowódca
szwadronu (lekko ranny). Zginęło czterech: śp. por. Faleński, por. Groniowski, ppor. rez.
Bukowiecki i por. Grądzki. Piąty - ppor. rez. M. Mazurkiewicz - dwukrotnie ranny, niezdatny był do
dalszej walki.
Pamięci tych poległych kolegów notatki te poświęcam.
Nie mogąc opisać wiernie ich działań, z pewnością bardziej wybitnych i ciekawych, opisuję
własne, starając się jedynie o możliwe ścisłe, dokumentarne przedstawienie moich obserwacji i
przeżyć.
Przeżycia tego miesiąca pozbawione są jakichkolwiek momentów upoważniających mnie do
przypisywania sobie najmniejszych chociażby zasług, a były jedynie wyrazem poczuwania się do
najprostszych obowiązków, wynikających z tradycji wielu pokoleń.
*
Pozostałe szwadrony pułku miały również swoich „łowców kul”.
Tak polegli:
z pocztu dowódcy -
chor. Bolesław Jazgar (pod Sierakowem),
pchor. Jerzy Lutostański (w Laskach),
plut. Bogusławski (pod Wólką Węglową),
plut. Michalski (pod Wólką Węglową);
z 1 szwadronu -
wachm. Andrzej Wawrzyniak (pod Psarami-Polesiem);
z 2 szwadronu -
ppor. Leszek Zygler (pod Zbrożkową Wolą);
z 3 szwadronu -
pchor. Stanisław Taylor (pod Zamościem),
pchor. Jerzy Zakrzewski (pod Zbrożkową Wolą);
z 4 szwadronu -
ppor. Edmund Suchorzewski (pod Zbrożkową Wolą),
ppor. Winiarz (pod Zbrożkową Wolą),
pchor. Maisel (pod Zbrożkową Wolą);
ze szwadronu karabinów maszynowych -
por. Edward Groniowski (pod Zamościem),
ppor. Grądzki (pod Psarami-Polesiem),
ppor. Faleński (pod Łowiczem),
ppor. Bukowiecki (pod Brochowem);
z plutonu łączności -
por. Kazimierz Ciszewski (pod Zbrożkową Wolą),
wachm. Ditmer (pod Wólką Węglową).
*
Na szczeblu dowództwa w pierwszej linii polegli w walkach:
dowódca pułku, płk Stanisław Królicki - pod Zamościem,
zastępca dowódcy pułku, mjr Paweł Budzik - pod Brochowem,
dowódca 3 szwadronu, rtm. Stanisław Jankowski - pod Laskami.
W szwadronie karabinów maszynowych poza wymienionymi powyżej odznaczyli się i polegli:
st. wachm. Pławski,
kpr. Jan Chmieliński,
kpr. Bernard Wentland,
st. strz. Stanisław Chojnacki,
st. strz. Jan Zet,
strz. Bazyli Motlak,
strz. Teofil Rajman,
strz. Jan Leśniewski,
strz. Józef Zbruk,
strz. Andrzej Miechocki,
strz. Kazimierz Welka
oraz wielu, wielu innych, których nazwisk wymienić tutaj nie jestem w stanie.
Cześć Ich Pamięci!
24. VIII - 3. IX
MOBILIZACJA PUŁKU I WYMARSZ
W połowie lipca 1939 r. zostałem powołany jako podporucznik rezerwy 7 Pułku Strzelców
Konnych Wielkopolskich na 6-tygodniowe ćwiczenia do pułku. Żona moja z czteroletnim synkiem
była wezwana do Warszawy, do chorej matki.
11 lipca wyjeżdżam z domu, z Mikołajewic n/Wartą w woj. poznańskim, samochodem przez
Poznań do Biedruska. W pięć minut po wyjeździe stwierdzam, że przez zapomnienie zabrałem klucze
od garażu. Zawracam. Przy bramie pisarz odbierając ode mnie klucze od garażu zauważył: „To
niedobrze wracać z drogi”... Przepowiedział: minęło 18 lat, do domu już nie wróciłem.
Ć
wiczenia pułkowe odbywaliśmy w terenie pod Poznaniem; jako specjalista broni maszynowej
(pluton karabinów maszynowych w Szkole Podch. Rez. Kaw. w Grudziądzu, Centralna Szkoła
Strzelnicza w Toruniu i Kursy Dowódców Szwadronów w Grudziądzu) organizowałem zapory
ogniowe betonowych pozycji broniących Poznania. Ćwiczenia były ciekawe i przyjemne, często
wieczorem wypadało się z kolegami do Poznania, „do Apollki!” Około 15 sierpnia oddziały
powróciły z ćwiczeń do Biedruska, gdzie pułk stacjonował.
Sytuacja polityczna Polski wobec ostatnich wystąpień niemieckich stała się bardzo napięta i
niepokojąca.
W nocy z 24 na 25 sierpnia o godz. 4.15 nad ranem do zapasowego baraku dla oficerów rezerwy w
rejonie 7 pułku strzelców konnych w Biedrusku pod Poznaniem wpada zdyszany strzelec-goniec:
„Alarm! panie poruczniku, alarm!” Jeszcze przez sen odpowiadam „dobra!"; zeskakuję z łóżka, staję
na równe nogi i rzucam gońcowi: „Zostać! weźmiecie walizkę!” W gorączkowym pośpiechu
naciągam na siebie mundur, zakładam pas, szablę, rewolwer, gaz-maskę, mapnik, zarzucam płaszcz
na ramię, czapkę na głowę i wybiegam z baraku. W międzyczasie strzelec pakuje resztki moich
rzeczy do walizki, chwyta ją i biegnie za mną. W pięć minut później wbiegamy przez wartownię w
rejon koszar. Warta główna pod bronią; błysk obnażonych szabel... Słychać przytłumione okrzyki,
rozkazy, tupot biegnących, zapuszczanie silników... Wpadamy do koszar mojego pododdziału -
szwadronu ciężkich karabinów maszynowych. W kancelarii szef szwadronu, st. wachmistrz Pławski,
kilku młodszych oficerów; szwadron cały na nogach w pogotowiu do zbiórki. Dowiaduję się, że na
godz. 5 rano wyznaczona odprawa oficerów całego pułku w dowództwie. Pozostaje pół godziny
czasu. Dowódca szwadronu, rtm. Wacław Jankowski, jest w Poznaniu; został już telefonicznie
wezwany do Biedruska. Z grupą oficerów szwadronu ciężkich karabinów maszynowych wchodzimy
do dowództwa pułku. W dwóch salach dowództwa zebrani już są prawie wszyscy oficerowie pułku;
jest godz. 4.30. Nastrój wyraźnie podniecony, gorączkowy i... wesoły. Wyraźne zadowolenie na
twarzach młodszych oficerów zawodowych; powaga, spokój i zamyślenie wśród starszych oficerów
pułku i rezerwy.
Dwie minuty przed piątą otwierają się drzwi: wchodzi dowódca pułku, płk Stanisław Królicki, z
adiutantem pułku, rtm. Zbigniewem Szacherskim. W rękach dowódcy zapieczętowana koperta;
dowódca spogląda na zegarek; jak zahipnotyzowani patrzymy wszyscy na zegarki: za parę sekund
piąta... Nagły szelest, energiczne szarpnięcie koperty w rękach pułkownika i poważny,
niezapomniany głos: „Zarządzam mobilizację pułku, godzina 5.00 jest godziną zero... podpisano:
Knoll-Kownacki, gen. bryg., dowódca DOK Poznań”.
W chwilę później, w głębokiej ciszy, słyszymy spokojny głos dowódcy: padają rozkazy... W
kwadrans później trzy czwarte oficerów po otrzymaniu zleconych im zadań mobilizacyjnych i
odnośnych dokumentów opuszcza dowództwo.
Słychać warkot samochodów, to odjeżdżają oficerowie przydzieleni do komisji poboru koni,
wozów, sprzętu. Nie otrzymuję specjalnej funkcji, zostaję przydzielony do dyspozycji dowódcy
szwadronu.
Mobilizacja osłonowa zastaje pułk całkowicie przygotowany.
Częste alarmy (pułk niedawno wrócił z ćwiczeń) wyrobiły w całym pułku natychmiastową prawie
gotowość marszową. Dla osiągnięcia pełnej wartości bojowej pozostaje tylko szybkie wchłonięcie
rezerw w ludziach, koniach i sprzęcie.
Przed wyjściem pułku na front należało jeszcze załadować na kolej i odesłać do kadr pułku do
Kraśnika ludzi, konie i sprzęt nie stanowiący bojowego wyposażenia pułku. O tym, że idziemy
zajmować stanowiska obronne na zachodnich granicach, że idziemy na front, nikt w pułku nie wątpił,
chociaż jeszcze nie było wojny.
Przed upływem wyznaczonych czterdziestu ośmiu godzin zadania mobilizacyjne pułku zostają
przeprowadzone z precyzją zegarka, dokładnością i pośpiechem godnym najlepszych wzorów
organizacji i pracy poznaniaków. Komisje poborowe przysyłają transporty koni, wozów, uprzęży;
rezerwiści zgłaszają się tłumnie przed komisję lekarską, otrzymują przydziały do pododdziałów; w
szwadronach wydają im natychmiast mundury, broń, konie, rzędy; magazyny broni zaopatrują w
broń amunicję, hełmy, wyposażenie polowe, bojowe pochłaniacze do masek gazowych, lornetki,
tablice strzelnicze ckm, siatki ochronne do maskowania, „żelazne porcje” żywności itd. Ruch jak w
ulu, bieganina, gorączkowe, wesołe głosy, warkot silników samochodowych i motocykli zmieszane z
rżeniem koni i chrzęstem broni, gwizdki i krótkie rozkazy. Tak mija dzień 24 sierpnia.
Nazajutrz tempo przygotowań maleje, zgiełk milknie, w czterdzieści godzin mobilizacja
ukończona. Odprężenie... Czekamy na dalsze rozkazy. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę z
sytuacji: a więc zbliżamy się nieuchronnie i szybko do wojny.
Ś
wiadomy powagi chwili 7 Pułk Strzelców Wielkopolskiej Brygady Kawalerii staje na placu
alarmowym w gotowości bojowej: dowództwo, szwadron gospodarczy, szwadrony liniowe 1, 2, 3 i 4,
szwadron ciężkich karabinów maszynowych, szwadron kolarzy, pluton łączności, szwadron
marszowy, tabory. Akta pułku i resztę rezerw wyekspediowano do Kraśnika.
Z szarego świtu z każdą chwilą coraz wyraźniejsze wyłaniają się nieruchome kolumny
szwadronów. Pułkownik ogląda swoich chłopców. Pułk przedstawia się bardzo dobrze: konie
doskonale utrzymane, w karabinach maszynowych i w działkach przeciwpancernych konie
szlachetne, pół-krwi. Postawa żołnierza, nastrój - wyśmienite. Uzbrojenie, przewidziane na czas
wojny, kompletne i nowe. Sprzęt, umundurowanie, uprząż, rzędy - nowe.
Pułkownik Królicki, którego wysoką wartość jako dowódcy, żołnierza i człowieka mieliśmy
wkrótce ocenić w czasie walk - mógł być dumny ze swego pułku.
W ramach regulaminów i wymagań Sztabu Generalnego pułkowi nic nie brakowało. Dowódca dał
pułkowi wszystko, co mógł dać. Gdy w milczeniu przeglądał szwadron karabinów maszynowych, w
surowych, spokojnych oczach mieszało się poczucie spełnionego obowiązku z troską, a może i
niepokojem o żołnierza. Z rozmów, jakie odbyłem z pułkownikiem przed kilkoma miesiącami, gdy
po przydzieleniu mnie do pułku meldowałem się u niego, wyniosłem przekonanie, że pułkownik
zdawał sobie w pełni sprawę ze słabych stron naszej kawalerii w przyszłej wojnie. Szybkość
kawalerii, jej dotychczas główna, decydująca zaleta, została przekreślona przez broń
zmotoryzowaną. Wyposażenie kawalerii w środki ogniowe, broń automatyczną, a zwłaszcza w
ś
rodki walki z czołgami stało się całkowicie niewystarczające. Sytuację pogarszał znacznie kilkuset
wozowy tabor konny - jedyny nasz zapas broni, amunicji i sprzętu.
Toteż pułkownik, może jeden z niewielu wśród nas, rozumiał, że ten pięknie prezentujący się pułk,
a piękno to jako kawalerzysta silnie musiał odczuwać, idzie na nierówną walkę.
Tym większa jest jego zasługa w sprawnym dowodzeniu oddziałem w walkach wrześniowych i w
złożonej w miesiąc później ofierze krwi i życia.
Pułk czekał w Biedrusku parę dni na rozkaz wymarszu. 28 sierpnia zarządzono mobilizację
oddziałów pierwszego rzutu w odpowiedzi na niemiecką tajną mobilizację powszechną dokonaną w
nocy z 25 na 26 sierpnia.
W tym samym dniu przyjechała do Biedruska moja żona z siostrą cioteczną i szwagrem po
plenipotencję niezbędną dla załatwiania naszych spraw w czasie mojej nieobecności. 29 sierpnia
ż
ona miała wrócić samochodem przez Poznań do domu, do Mikołajewic.
Tego również dnia o godz. 16.00 pułk otrzymał rozkaz wymarszu. Jako dowódca 3 plutonu
ciężkich karabinów maszynowych otrzymałem rozkaz wyjść na czoło pułku i wyciągnąć pułk na
szosie w kierunku Bolechowa.
Szwadron karabinów maszynowych szedł pierwszy. Przy wyjściu z Biedruska, obok dawnego
pałacu, stał w asyście pocztu sztandar pułkowy; przejeżdżające szwadrony oddawały honory. Była to
chwila, którą jedynie żołnierz może w pełni odczuć i zrozumieć...
Po wyjściu z Biedruska podano wkrótce rozkaz: „Z koni! w wodzach marsz!” Oddałem konia
luzakowi i idąc obok kolumny poprawiałem drobne usterki i niedociągnięcia w sprzęcie, rzędach i
uprzęży. W pewnej chwili usłyszałem za sobą na szosie sygnał samochodu, odwracam się i widzę
ż
onę, która przed wyjazdem z Poznania chce się ze mną pożegnać. Obrazek jak z pocztówki:
przeciągająca szosą konnica i tuż obok, przy .samochodzie pożegnanie oficera z żoną.
Podprowadziłem jej swego „Wampira”, olbrzymiego kasztana (hunter ze stajni w Posadowie),
pogłaskała go po aksamitnych chrapach; jeszcze kilka minut rozmowy, żona wsiada do samochodu i
w chwilę później zniknęła mi z oczu za skrętem szosy w kierunku Poznania.
Tymczasem pułk minął most na Warcie, zaczęło padać. Szliśmy na Murowaną Goślinę;
ś
ciemniało się i rozpadało na dobre. Wskoczyliśmy w siodła. Rozkaz roztroczenia płaszczy
przyszedł, jak zwykle, dopiero późno w nocy, gdyśmy po przemoczeniu mundurów mieli już mokre
koszule. Wywołało to wybuchy śmiechu w szwadronach. W dalszym jednak marszu nocnym,
wyparowaliśmy szybko wodę, tak że nad ranem już w suchych prawie mundurach stanęliśmy na
kwaterach w rejonie Czarnków-Rogożno. Po jednodniowym postoju na folwarku Pacholewo
szwadron karabinów maszynowych zajął stanowiska obronne wokół folwarku Słomowo.
Tymczasem ogłoszono w kraju częściową mobilizację. Właściciel Słomowa p. Turne wyjechał,
powołany do wojska. W Pacholewie wybijano dla szwadronów znaczki tożsamości, które zawiesza
się każdemu żołnierzowi na szyi. W razie śmierci po przełamaniu znaczka jedną połowę pozostawia
się przy poległym, drugą połowę oddaje się w dowództwie pododdziału dla celów ewidencyjnych.
Nawiasem mówiąc taki właśnie znaczek z Pacholewa, stanowi obok zegarka jedyną moją własność,
jaką wyniosłem z wojny a miałem już go nawet w zębach gdy przywalony poległymi czołgistami
niemieckimi leżałem ranny i nieprzytomny w lesie pod Laskami.
W Słomowie dowództwo dywizjonu z dowódcą mjr Budzikiem stanęło w pałacu. Szwadrony
dywizjonu zakwaterowano w majątku i obok we wsi.
Mój pluton ciężkich karabinów maszynowych zajął stanowisko na zachodnim skraju Słomowa:
jedna drużyna na wzgórzu... w zagajniku przy punkcie obserwacyjnym daku
∗
, pod osłoną plutonu
liniowego, któregoś z naszych szwadronów, druga w odległości około 1 km po przeciwnej stronie
majątku, w dębowym lasku w pobliżu stanowisk 2 szwadronu. Noc przeleżałem przy drużynie na
wzgórzu obok punktu obserwacyjnego artylerii. Na punkcie tym zastałem podporucznika 7 daku
(młodego człowieka, wyjątkowej urody - poległ po dwóch tygodniach) oraz podchorążego i
podoficera, popijających oryginalnego szampana pod sardynki; oczywiście poczęstowano mnie po
koleżeńsku i w wesołym nastroju spędziliśmy część nocy. Przed świtem wróciłem do drużyny,
wskoczyłem na „Wampira” i z ordynansem Awramem (Rumun z pochodzenia) skierowaliśmy konie
do stanowiska drugiej drużyny. Zaczęło się rozjaśniać i wkrótce pierwsze promienie słońca
wystrzeliły zza horyzontu. Był piękny, ciepły poranek. Godzina 6: minęliśmy folwark, przejeżdżając
na ukos przez linię okopanych na skraju lasu strzelców drugiego szwadronu; wśród oficerów
rozpoznałem swego sąsiada spod Kalisza, por. Konrada Wünschego, rozstrzelanego później w
przedostatnim roku wojny przez Niemców w więzieniu w Łodzi za pracę w podziemnych
organizacjach polskich. Dzielny ten oficer pochodził z niemieckiej rodziny, spolszczonej dopiero w
ostatnim pokoleniu.
Przed nami łąka skąpana w słońcu, o 50 kroków - mostek pod wysoką wierzbą, przerzucony przez
strumień. Wjeżdżając na wąski mostek usłyszałem trzy przeciągłe gwizdy. Ten ostry dysonans był
tak nagły, niespodziewany i niezrozumiały, że stanęliśmy jak wryci. Nastąpiły trzy zlane w jeden
wybuchy. Teraz, po kilkunastu dopiero latach, zdaję sobie sprawę z wrażeń, jakich wówczas
∗
Dak - dywizjon artylerii konnej przydzielony do brygady kawalerii.
doznaliśmy: coś tu nie pasowało, coś nie zgadzało się z istniejącym stanem rzeczy, z tym spokojem
poranka, łąk i lasów, przerwanym brutalnie zrzutem bomb.
Tak zameldowała się nam druga wojna światowa.
Odruchowo spojrzałem w górę: na tle lekko zamglonego błękitu nieba z trudnością spostrzegłem
eskadrę samolotów - trójkę przezroczystych, białych ważek na wysokości ponad 3 tys. metrów.
Machinalnie spiąłem konia i skoczyłem pod drzewo, sygnalizując: „Lotnik!” W tym momencie mój
luzak Awram popędził, co koń wyskoczy, do odległego o 100 metrów lasu i zniknął. A więc wojna!
„Zaczęło się!” Tymczasem sprzed lasu, gdzie okopane były moje 2 cekaemy, zaczął się wydobywać
trzema ukośnymi smugami żółty dym, który w górze przybrał kształt słupa i sczerniał. „Gaz” -
przemknęło mi przez myśl. Pchnąłem konia ostrogami i pod ochroną drzew - galop do karabinów: tu
wszystko w porządku, obsługa z podchorążym Zygmuntem Dębickim przywarła do wykopu, dym
podchodzi pod stanowiska. Rzucam komendę „Gaz!”, zeskakuję z siodła i z maską przy twarzy
ruszam w dym. Owionął mnie zmieszany odór siarki, fosforu, karbolu i swąd spalenizny. To zapach
wojny, towarzyszący odtąd stale przez sześć lat wszystkim żołnierzom wszystkich frontów. Nie
czując drażnienia czy duszenia nie wkładam ostatecznie maski i wchodzę dalej w dym, który zaczyna
stopniowo rzednąć i niknąć w górze. Po 20 metrach napotykam trzy małe leje, w nich pogięte
stalowe, opalone pancerze bomb. Dym rozwiał się, zabrałem trzy parzące jeszcze skorupy bomb,
wróciłem do stanowiska karabinów, wskoczyłem na „Wampira” i pogalopowałem do dowództwa
złożyć meldunek. Drużynie nakazałem pełną gotowość bojową ze ścisłym przestrzeganiem krycia
przed obserwacją z powietrza. W górze smugi dymu rozwiewały się powoli, czuć było jeszcze swąd
spalenizny. W dowództwie dowiedziałem się, że zrzucili na nasze stanowiska 9-12 bomb, z tego 5
niewypałów; strat w ludziach - żadnych.
Taki był prolog.
Wrażenia? Przede wszystkim... zaskoczenie. Chociaż 1eżelismy okopani na stanowiskach,
zdawało nam się, że w dobie radia będziemy uprzedzeni o mobilizacji powszechnej, o
wypowiedzeniu wojny, o ruchach nieprzyjaciela, a tu - z jasnego lazurowego nieba, w piękny
rozsłoneczniony poranek trzy bombki ogłosiły nam wojnę. Zbyt piękna dekoracja...
W dowództwie zakomunikowano nam, że lotnictwo niemieckie przeleciało nasze granice na całej
szerokości i ruszyło na Polskę bez wypowiedzenia wojny. Na ogół nie zrobiło to na nas większego
wrażenia; młodzi oficerowie zawodowi cieszyli się z wojny. Oznaczała ona dla nich przede
wszystkim większą gażę i pokrycie - wreszcie - wszystkich długów (u podporuczników przede
wszystkim za rzędy i umundurowanie osobiste) oraz umorzenie odpowiedzialności za ewentualne
straty powstałe przy poborze koni i sprzętu. Pobór ten odbył się zupełnie sprawnie i bardzo szybko.
W nawale pracy nie można było uniknąć pewnych niedokładności, przeoczeń, pomylenia papierów
itp. Pobrano więc np. konie bez papierów i gdyby przyszło do zwrotu ich właścicielom, okazałoby się
to niemożliwe, a odpowiedzialni byliby przewodniczący komisji poborowych. Zwłaszcza oficerów
poznaniaków o silnie wyrobionym poszanowaniu własności i poczuciu praworządności sprawy te
silnie niepokoiły. Wobec wybuchu wojny wszystko to przestawało być aktualne.
Nastrój wojska był bardzo dobry. Nieuniknione porównywanie armii nieprzyjaciela i naszej
absorbowało jedynie oficerów zawodowych, przy tym wypadało ono zawsze na naszą korzyść.
Motoryzacja armii niemieckiej traktowana była jako „strachy na lachy”. W „naszych warunkach”
kawaleria miała przewyższać pułki zmotoryzowane, zwłaszcza ruchliwością (?!). Poza tym
wyposażenie naszej armii miało być nie gorsze, a żołnierz lepszy. Niemcom przyznawano jedynie
znaczną przewagę liczebną i dlatego liczono się z ewentualnym skracaniem przez nas linii frontu i
częściowym cofnięciem wojsk; zresztą siły niemieckie będą związane wkrótce przez mocarstwa
zachodnie, tak że na nas ruszyć może jedynie część ich armii.
Były to poglądy kadry, które stale słyszałem przed wojną. Pamiętam, ile to razy w koszarach w
rozmaitych pułkach w rozmowach z oficerami, zwłaszcza młodszymi, zwalczałem, i to zawsze bez
najmniejszego skutku, karygodne lekceważenie i niedocenianie broni pancernej i motoryzacji. Mam
wrażenie, że poczytywano mi to za brak kawaleryjskiego patriotyzmu i sugerowano odesłanie do
broni pancernej, o co zresztą bezskutecznie starałem się już w podchorążówce w Grudziądzu.
Zdaniem oficerów kawalerii, wracających świeżo z kursów broni pancernej, jeden ewentualnie
dwa dobre plutony kawalerii mogą zlikwidować szybko mały oddział czołgów, oddział wojsk
zmotoryzowanych itd. Te dziecinne poglądy wypowiadali ludzie, których w ciągu 4 tygodni walk
poznałem dobrze jako zwariowanie dzielnych i odważnych żołnierzy, z dosłownie podziurawionymi
przez granaty hełmami (np. ppor. rez. Karol Górski z Poznania, historyk z zawodu) i na pół
oskalpowanymi czaszkami. Żaden z tych zuchów nie zmienił swych poglądów. Koń i szabla miały
dla tych romantyków nieprzezwyciężony urok - rzeczywistość wymagała za dużo męczącej logiki i
kalkulacji. Zdawać by się mogło, że ich studia wojskowe zatrzymały się na zagonach Kmicica i
Wołodyjowskiego.
My rezerwa nie dyskutowaliśmy nad tymi sprawami; stanęliśmy przy swoim pułku i chcieliśmy
jedynie wypełnić jak najlepiej nasz żołnierski obowiązek.
Ta gotowość wypełnienia swego obowiązku panowała w całym pułku zarówno wśród oficerów,
jak i strzelców tak pozostało aż do końca.
Przez cały dzień 1 września, leżąc na wznak w zamaskowanych stanowiskach w Słomowie,
widzieliśmy wprost nad nami przelatujące na dużej wysokości w kierunku na wschód, w głąb Polski,
dywizjony lotnictwa niemieckiego. Nie było godziny, żeby kilkanaście do kilkudziesięciu samolotów
„Luftwaffe” nie dudniło i nie warczało nad nami. Wszystkie znikały za horyzontem w kierunku
Poznania, Kalisza, Warszawy. Po południu pierwsze grupy zaczęły powracać z nalotów. Liczyliśmy
sztuki: 29, 16, 30 itd., trudno było się zorientować, z jakimi wracają stratami. Na ostrzeliwanie z
cekaemów leciały za wysoko.
Po całym dniu bezkarnych przelotów ujrzeliśmy przed wieczorem naszego pierwszego myśliwca,
który krążył w pojedynkę między stadami bombowców, atakując je bezskutecznie. Dziwnie smutne
wrażenie robił ten samotny polski samolocik rzucający się jak jastrząb na lecące równo i spokojnie
niemieckie bombowce. Szczególnie żałosne uczucie budziło lekceważenie, z jakim spokojnie
płynące bombowce przyjmowały ataki polskiego myśliwca. Gdzie nasi lotnicy? Nasze samoloty?
Czy to ten pojedynczy samolot polski otoczony ze wszystkich stron setką wracających z
bombardowania naszych miast Dornierów, Heinckli, Junkersów? Jeszcze jeden tylko polski samolot
rozpoznałem w powietrzu do końca kampanii.
2 września od rana trwały naloty na Polskę. W rejonie Czarnkowa Niemcy nacierają, wyparli z
miasta oddziały Obrony Narodowej. Nasz pułkownik poderwał szwadron kolarzy i wyrzucił
Niemców z Czarnkowa. (28 sierpnia pułkownik Królicki przybył samochodem do Czarnkowa i tego
już dnia został ostrzelany przez dywersantów niemieckich.)
Podobno nasi kolarze przekroczyli granicę i czas jakiś utrzymali się za pasem granicznym. U nas
cisza. Na noc pogotowie, załadowane cekaemy. Uprzedzam obsługi i sąsiednie czaty, że wychodzę
na przedpole. Wokół łuny: pali się Rogoźno, wsie, folwarki. Kto pali? Nie wiadomo, niektóre pożary
blisko nas. Oglądam się w tył chcąc rozpoznać, jak daleko zaszedłem, nie mogę nic zorientować i idę
dalej do przodu. Mija pół godziny, może godzina, gdy na tle łuny rozpoznaję coś jakby ciemne
nieruchome sylwetki zaległej tyraliery. Kładę się na ziemi i powoli czołgam się do przodu; ściernisko
drapie mi ręce, jeszcze parę podciągnięć... i wszystko się wyjaśnia. Łubin złożony w kupkach, z
grubymi badylami świecącymi w blasku księżyca, sprawiał wrażenie linii w tyralierze. Wracam
odprężony i jakby zawiedzony; po godzinie wyłania się w poświacie księżyca daleka kępa drzew.
Niebawem mijam czatę z prawej strony i wychodzę prosto na moich chłopców.
Tej jeszcze nocy, jadąc na „Wampirze” do 2 drużyny, mijam park słomowski. Na skraju parku
warta: na tle łuny wysoko na nasypie stoi strzelec w hełmie, oparty na karabinie i koń trzymany w
wodzach. Obaj - człowiek i koń - zapatrzeni w ogień, bez ruchu, zasłuchani w szum pożaru.
Rankiem 3 września dwa szwadrony i moje ciężkie karabiny maszynowe zostają przerzucone do
folwarku Pacholewo.
Zaciągam obronę przeciwlotniczą. Przeloty Niemców trwają ciągle i stale .poza zasięgiem
zwykłej broni maszynowej.
3 września, późnym wieczorem zarządzono wymarsz dywizjonu (dwa szwadrony) w kierunku na
Murowaną Goślinę. Jak nas później poinformowano, pułk nasz wydzielony z Wielkopolskiej
Brygady Kawalerii
∗
był początkowo jako najbardziej na zachód wysunięty oddział przeznaczony
wraz z oddziałami Obrony Narodowej do pierwszej osłony. Tymczasem 3 września okazało się, że
Niemcy uderzyli kilkoma armiami i z ogromną przewagą sił prą naprzód w dwóch kierunkach: na
Pomorze od tzw. „korytarza” i na Wieluń - Kępno od południowego zachodu. Obsadzony przez nasz
pułk pas frontu został przez Niemców ominięty. Całej armii „Poznań” groziło objecie w kleszcze,
otoczenie i odcięcie od głównych sił w kraju. Zarządzono więc wycofanie zbyt eksponowanego na
zachód pułku i połączenie z brygadą, która znajdować się miała gdzieś za Poznaniem i była w
łączności z głównymi siłami armii.
W nocy z 3 na 4 września armia „Poznań” rozpoczyna nakazany przez Naczelne Dowództwo
odwrót na zasadnicze linie obronne Bydgoszcz - Warta.
W tym czasie położenie armii „Łódź” stało się tak groźne, że jej dowódca generał Rómmel żąda
natychmiastowej interwencji armii „Poznań”. Naczelne Dowództwo akceptuje plan natarcia.
Dowódca armii „Poznań” przegrupowuje natychmiast trzy dywizje piechoty i obydwie brygady
kawalerii, ale po ukończeniu przygotowań okazuje się, że postępy niemieckie są zbyt szybkie:
wyprzedziły zamierzone uderzenie i uczyniły go bezcelowym.
Fakty te, które tłumaczyły skomplikowane ruchy naszego pułku, poznałem jednak dopiero
później. Wówczas znało je jedynie dowództwo pułku. Dla nas wydawano komunikaty o naszych
zwycięstwach lotniczych, o zajęciu Gdańska itd. Nastrój wśród żołnierzy był doskonały. Cofanie się
na wschód tłumaczono sobie, zupełnie logicznie, koniecznością skrócenia linii frontu. Zresztą już
szkolenie kawalerii mówiło, że nie jest ona dzisiaj w stanie ani przełamać zorganizowanej pozycji
nieprzyjaciela, ani bronić przez czas dłuższy własnych pozycji, przede wszystkim wskutek braku siły
ogniowej, ciężkiej broni itd. Zadaniem kawalerii miało być zawsze jedynie opóźnianie natarcia
pierwszych linii nieprzyjacielskich i stopniowe wycofywanie się dla umożliwienia zorganizowania
właściwej obrony przez własne siły główne.
∗
7 pułk strzelców konnych wchodził w skład Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, która należała do armii „Poznań”, dowodzonej przez gen. dyw.
Tadeusza Kutrzebę.
1 września zastał całą armię „Poznań” (za wyjątkiem Podolskiej Brygady Kawalerii, która wyładowywała się właśnie we Wrześni) w pełnej
gotowości bojowej. W skład armii wchodziły cztery dywizje piechoty: 14, 17, 25 i 26 oraz dwie brygady kawalerii: Wielkopolska, dowodzona przez
gen. bryg. Romana Abrahama i Podolska pod dowództwem płk Strzeleckiego.
4 - 8. IX
PRZEMARSZ
Jest noc z 3 na 4 września. Skrzyżowanie szos w Murowanej Goślinie. Zbiórka pułku wzdłuż
szosy. Parskanie koni, gońcy, samochody służbowe z pogaszonymi światłami - szwadrony
nadciągają z zajmowanych kwater. Pułk wyciąga; konie prowadzone w wodzach... Tak zaczął się
nasz najforsowniejszy marsz, w którym w ciągu 4 dni i nocy pułk przebył około 150, a nasz dywizjon
180 kilometrów.
W ciągu nocy mijaliśmy bokiem Poznań. Oddawaliśmy go Niemcom bez walki; wiedzieliśmy, że
za nami nie ma już naszych wojsk. W szeregach cisza i przygnębienie. Dla poznaniaków Poznań był
wszystkim. Tu mieli swoje rodziny, mienie, tu wokół zostawiali swe gospodarstwa, Poznań był ich
stolicą, ich wielkim i całym światem. Z każdym kołyszącym się krokiem koni - oddawaliśmy go
wrogom.
Długo jeszcze, odwracając się na siodłach, widzieliśmy dalekie zarysy miasta, wreszcie i one
rozpłynęły się w ciemnościach. W milczeniu posuwał się pułk na Swarzędz...
4 września mijamy Środę, maszerujemy na Miłosław; w nocy z 4 na 5 września postój w rejonie
Miłosławia. Dowództwo kwateruje w pięknym majątku Kościelskich. 5 września wymarsz w
kierunku Wrześni, Słupcy. Nocą przechodzimy przez Konin. Od 4 września Luftwaffe wyraźnie
interesuje się naszym pułkiem. Wystarczyło kilka godzin marszu na otwartych drogach, by zjawiły
się eskadry Junkersów i rozpoczęły krótkie zresztą bombardowanie kolumn marszowych. Odtąd
wszystkie marsze odbywały się nocą, dniem tylko przez lasy. Gdy wypadało nam kwaterować nocą w
odkrytych wsiach, pułk przed świtem wyciągał kolumny marszowe i zaszywał się w lasy. Już o
brzasku samoloty niemieckie dokonywały nalotów i zrzucały bomby na miejsca, gdzie pułk
kwaterował. Nie bez słuszności podejrzewano ludność pochodzenia niemieckiego, że podaje drogą
radiową miejsca nocnych postojów pododdziałów - w jednej wsi znaleziono stację nadawczą
dywersantów.
W rejonie Środy opuszczamy po nocnym postoju wieś; ostatni szwadron w luźnym szyku kłusuje,
by dołączyć do pułku ukrytego już w lasach. We wsi zostały tylko moje dwa karabiny maszynowe
przygotowane do obrony przeciwlotniczej. Z pierwszymi promieniami słońca nadlatują lekkie
bombowce, jedna eskadra, druga, wreszcie trzecia i rozpoczynają bombardowanie. Dla skutecznego
ognia karabinów wysokość jest za duża, rozpoczynam jednak ogień drużyną krótkimi seriami, aby
ś
ciągnąć uwagę na siebie i odwrócić od oddalającego się szwadronu. Niemcy przez jakiś czas latają
wokół, zrzucają kilkanaście bomb, nie wyrządzając nam żadnych szkód i odlatują. Ściągam karabiny
i dołączam do pułku. Podobne naloty powtarzają się dzień w dzień, czasem dwu- i trzykrotnie,
ponosimy przy tym minimalne straty - przeważnie w koniach. Ani jednego wypadku paniki czy
rozproszenia oddziału; nieprzyjaciel osiąga jedynie opóźnianie naszego marszu wywołane
koniecznością rozczłonkowania kolumn marszowych i przejścia do szyków luźnych. Strzelcy
otrzaskują się szybko z bombardowaniem i zaczynają je zupełnie lekceważyć.
6 września przed wieczorem pluton mój przydzielony do jednego ze szwadronów wchodzi w lasy;
po paru godzinach dochodzimy do skraju, gdzie zajmujemy pozycje. Okazuje się, że jesteśmy w
rejonie Władysławowa pod Turkiem. Stąd o 40 km na południe leżą moje rodzinne strony, tam jest
mój dom i żona z synkiem. Biegnę do dowódcy szwadronu: „Rotmistrzu, z której strony spodziewany
jest nieprzyjaciel?” Dowódca wskazuje na południe: „Niemcy przeszli Wartę pod Sieradzem od
wschodu i idą na północ. Spodziewamy się ich przednich straży każdej chwili. Ubezpieczamy marsz
pułku właśnie z południa”. Zrozumiałem: Mikołajewice już w rękach Niemców. „Gdzie moja żona i
syn? Czy żyją?... Zawrócić pułkiem na południe. Ja bym poprowadził pułk... znam każdą dróżkę,
drzewo, krzak i kamień...” Do wieczora leżymy przy karabinach. Ściemniło się zupełnie. Cisza.
Przychodzi rozkaz do odmarszu, szybkim marszem idziemy na Koło - na wschód.
W nocy z 6 na 7 września mijamy Koło. Pułkownik osobiście pilnuje przejścia wszystkich
pododdziałów przez Wartę, gdyż został powiadomiony, że o północy most na rzece zostanie przez
saperów wysadzony. Po wyjściu z miasta silna detonacja. Most na Warcie przestał istnieć. Przed
wschodem docieramy do jakiegoś większego majątku, gdzie zarządzono pojenie koni przy stawie.
Okazuje się, że jesteśmy w Ponętowie, należącym do dalekiej mojej rodziny. W pewnym momencie
napatoczyłem się jakoś na dowódcę pułku, który rozkazuje mi czuwać nad szybkim i sprawnym
pojeniem przechodzących szwadronów. Chodzi o nierozbijanie porządku kolumn marszowych -
szwadrony miały objechać staw dokoła, zwracać konie do stawu, po napojeniu odmaszerować
sekcjami w prawo. Jako jeden z ostatnich przechodził szwadron rotmistrza Kozłowskiego;
podciągnąłem półszwadron wokół stawu i odwróciłem do pojenia. Na to przybiega rtm. Kozłowski z
awanturą, że dysponuje jego szwadronem, że on inaczej chce napoić szwadron. Przekazuję rozkaz
pułkownika, nic nie pomaga, z uporem kresowiaka rotmistrz powtarza swoje. Zasalutowałem,
odwróciłem się na pięcie i obserwuję szwadron dalej. Wreszcie szwadron odszedł; czekam na ostatni
pododdział, który miał nadejść. Zrobiło się jasno, minęły trzy godziny od odejścia ostatniego
szwadronu.
Spodziewany pododdział przeszedł bokiem. We dwójkę z luzakiem gonimy pułk. Po trzech
godzinach szybkiej jazdy wciąż ani śladu pułku. Jak się później okazało, z powodu fatalnego stanu
dróg pułk zmienił marszrutę i mocno zboczył. Którędy? Dokąd? - nie wiem. Po drodze napotykam
tankietki (najlżejsze czołgi) należące do naszej brygady. Walą na przełaj przez pola, porzucając trakt,
który okazuje się „niemożliwy do szybkiej jazdy”. Natrafiamy na dowództwo brygady, otrzymuję
kierunek i pędzimy już teraz galopem do pułku. Po pewnym czasie spotykamy taczankę z mojego
plutonu ze złamanym dyszlem, po jakimś czasie drugą, również uszkodzoną. Mają zapasowe części,
reperujemy naprędce i dojeżdżamy do Grabowa Łęczyckiego. Tu na drodze, po raz pierwszy widzę
naszą piechotę w odwrocie, nieład, luźne kupy żołnierzy rozmaitych formacji, wszystko to zmieszane
z tłumem cywilnych uciekinierów, zatory, ludzie cisnący się w beznadziejnym pośpiechu. W
pewnym momencie dostrzegam konne zaprzęgi, znajome twarze - to uchodźcy z Kromkowa spod
Błaszek z zachodniej strony Warty, kobiety i dzieci. Dowiaduję się, że żona moja opuściła dom nad
Wartą i cofa się na północ z częścią ludzi i inwentarza gdzieś w stronę Łęczycy, skąd chce przedostać
się w kierunku Warszawy... Szliśmy więc wszyscy w jednym kierunku z zachodu na wschód: nasze
cofające się wojska, za nimi moi najbliżsi, potem nawała niemiecka, za nią nasza brygada poznańska,
za nami znowu czołgi niemieckie.
Uchodźcy zaczepiają moich poznaniaków, wyróżniających się postawą i nienaruszonym sprzętem
i uzbrojeniem, pytają, czy to prawda, że nasze wojska rozbite. Chłopcy patrzą na mnie pytająco. Tyle
wiem, co oni. Zapewniam przerażonych ludzi, że idziemy nietknięci całą armią, że mamy wszystko,
co nam potrzeba, że po krótkim odpoczynku wejdziemy do walki z wyborowym żołnierzem, że nie
ma powodu do obaw i niepokoju.
Tymczasem mijamy lub idziemy w jednym kierunku z nowymi grupkami obdartych, nie
ogolonych żołnierzy. Czyżby Niemcy rozbili już gdzieś nasze oddziały?
Rozbili już i to silniej, niż można było przypuszczać. 5 września dowództwo nasze miało już
wiadomości o rozbiciu armii „Pomorze” w rejonie tzw. korytarza i armii „Łódź” w rejonie Kępna i
Wielunia, gdzie wdarły się głęboko znaczne siły pancerne nieprzyjaciela zagrażając na kierunku
Warszawa.
Armia „Poznań” skierowana zostaje na wschód dla uniknięcia otoczenia i połączenia się z
głównymi siłami gromadzonymi dla obrony środkowej Wisły. Wielkopolska Brygada Kawalerii pod
dowództwem gen. Abrahama stanowić ma pierwszą linię lewego skrzydła armii, Brygada Podolska
pod dowództwem płk. Strzeleckiego - prawego jej skrzydła. Przewidywany kierunek natarcia
obydwu brygad - południe. Ale o tym wszystkim młodsi oficerowie i szeregowcy pułku nic nie
wiedzieli.
W Grabowie doganiam ogon pułku. W środku miasteczka upał, ścisk, ciągle tłumy uchodźców,
jakaś piechota, czyjeś tabory, pojedynczy żołnierz. Zaczepiam jednego z naszych oficerów.
Spojrzeliśmy sobie w oczy, myśląc o jednym: to już nie planowe przesunięcie wojsk, to odwrót, to
klęska!
Przeganiam kolumny pułku, żeby zameldować się rtm. W. Jankowskiemu, dowódcy szwadronu
cekaemów. Po drodze przytrzymuje mnie adiutant pułku, rtm. Szacherski, siedzi na radiowej
taczance i woła: „Chcesz kiełbasy?” Od 24 godzin poza kawałkiem suchara nie miałem nic w ustach.
„Złaź z konia i właź na taczankę!” Zsunąłem się z siodła, poczciwy „Wampir” odetchnął głęboko,
parsknął i szturcha mnie chrapami; popuściłem mu popręg, rzuciłem wodze luzakowi i włażę do
taczanki. W taczance pytam: „Co tu się dzieje?” Na to rotmistrz: ,,To nic, jak to na wojnie; siła
uderzenia Niemców duża, nie możemy ich powstrzymać, za czołgami tyraliery z bronią maszynową,
przewaga artylerii, panowanie w powietrzu itd.”. „Czy są jakieś metody walki z czołgami?” - pytam.
(Wiem przecież z manewrów, że ilekroć w czasie ćwiczeń kawaleria „niebieskich” (własna) doszła
do czołgów strony „czerwonej”, następowało odtrąbienie i koniec ćwiczeń albo też wycofywanie
kawalerii dla dania pola ciężkim oddziałom ogniowym.) „Są - odpowiada rotmistrz - zrobimy parę
dobrych szarż i zdobędziemy czołgi”. Spojrzeliśmy na siebie, rotmistrz się uśmiechnął, ja nie. „Kiedy
w końcu wejdziemy do walki?” „Prędzej niż się spodziewasz”. Rotmistrz skarżył się na brak
łączności, sytuacja błyskawicznie się zmienia, ciągły brak wiadomości. Mimo to rtm. Szacherski był
w dobrym nastroju, pełen optymizmu; bałem się, że to optymizm kawaleryjski. Dostaję kiełbasę,
proszę o chleb i daje go „Wampirowi”, dziękuję rotmistrzowi, wskakuję na siodło i odnajduję
dowódcę szwadronu.
Zarządzono postój. Pułk rozmieszcza się we wsi, w polu, piechota w okopach; podobno mamy tu
zająć stanowiska. Pojenie i karmienie koni, nareszcie dostajemy zupę i... rozkaz wymarszu. Nie było
pewno żołnierza w pułku, który by nie zaklął pod nosem - przez pierwsze 24 godziny marszu
zatrzymaliśmy się jedynie dwa razy po 15 minut na pojenie i dwa razy po 20 minut karmienie koni. I
znowu noc w marszu. Strzelcy zasypiają na siodłach, zjeżdżają w rowy, błądzą, zsuwają się z koni. W
taczankach, działkach, ostatnio już i w szwadronach liniowych padają konie. Złociste, piękne
kasztany półkrwi w taczankach, chluba pułku, zbiedzone i wychudzone idą ambitnie, ale już
ostatkami sił; żal patrzeć na biedne zwierzęta. Widziałem, jak nasze poznańskie „szczuny”
∗
dokarmiały je pokryjomu sucharami.
Prowadzimy konie w wodzach.
Noc zaczyna szarzeć.
W tym czasie armia „Łódź” otrzymuje dwa druzgocące uderzenia: jedno na kierunku Piotrków,
drugie na przedpolach Łodzi, front na Warcie pod Sieradzem zostaje przełamany. 6 września zapada
decyzja obrony na Wiśle.
∗
Poznański urwis, „gavroche”.
8 - 9. IX
POŁĄCZENIE SIĘ BRYGADY W STRZEGOCINIE. SOBOTA -
WALEWICE
8 września po południu forsowny marsz naszego pułku miał się zakończyć. Dochodzimy do lasów
strzegocińskich na południe od Kutna. Wraz z nami wtacza się 3 bateria 7 dywizjonu artylerii konnej.
W lasach stoi już od rana na postoju 17 pułk ułanów, do którego jeszcze przed południem dołączył
poznański 15 pułk ułanów, idący wprost z Łęczycy po pierwszych starciach z Niemcami. Niemcy
wczoraj zajęli Łęczycę i skutecznie odpierają polskie kontruderzenia.
Połączenie brygady jest wynikiem wydanych poprzednio rozkazów, o których w szwadronach nic
nie wiedzieliśmy. O sąsiedztwie pułków naszej brygady dowiedzieliśmy się dopiero w czasie walk w
nocy.
Dowódca brygady, gen. Abraham, ma w swym ręku po raz pierwszy wszystkie swe trzy pułki: 17
pułk ułanów z Leszna, 15 pułk ułanów z Poznania i 7 pułk strzelców konnych z Biedruska.
Czas był najwyższy - tej jeszcze nocy brygada wejdzie do walki...
Pułk nasz po forsownych marszach trwających cztery doby miał zaledwie parę godzin
wytchnienia, gdyż już o godzinie 20 cała brygada zostaje poderwana: pułki maszerują na południe.
Noc zapada w marszu. W połowie nocy - postój, cisza... Nagle suche, ostre trzaski karabinów
maszynowych, potem ręcznych, wreszcie rozstrzelali się na dobre.
Leżę w trawie przy plutonie.
Jak się później okazało, 17 pułk poszedł do walki, nas pozostawili w odwodzie.
Odzywa się artyleria. Próbuję spać, nie mogę, moi za to strzelcy śpią, jak zabici. Mija godzina,
może więcej; zaczyna szarzeć.
Kanonada ucicha stopniowo. Zasypiam. Budzą mnie o świcie.
Zajmujemy skraj lasu. Z mgły od strony linii wyłania się folwark. Widzę nasze szwadrony
kłusujące pośpiesznie do folwarku. Wkrótce dostaję rozkaz podciągnięcia tam karabinów
maszynowych. Na obszernym dziedzińcu pułk poi i karmi przemęczone konie. Do pobliskiej chałupy
wnoszą na rękach rannych. Obok gromadka gapiących się chłopów. Któryś z podoficerów każe im
przynieść ze stodoły słomy dla rannych. Chłopi z rękami w kieszeniach stoją, żaden się nie rusza.
Strzelcy wnoszą nową partię pokrwawionych rannych, kładą na ziemi i biegną po słomę. Chłopi stoją
dalej i tępym wzrokiem patrzą na nas i na rannych. Doskakuję do nich z kolbą rewolweru... pomogło.
Ruszyli się ociężale po słomę, przynoszą z bezmyślną obojętnością.
Wzywają mnie do pułkownika: „Pobierz owsa dla szwadronów, wystawisz kwity”. Na środku
podwórza stoi zarządzający folwarkiem; podchodzę, salutuję i poznaję znajomego mi p. Kłobskiego,
który pod nieobecność właściciela opiekuje się w zastępstwie majątkiem. Ładujemy owies na wozy
taborowe, wystawiam kwity. Pan K. prosi mnie o wystawienie jeszcze kwitów na cielęta, wozy itd.,
pobrane przez poprzednie oddziały. Odmawiam; później wystawiłem je na polecenie pułkownika.
Pan K. prosi mnie na kawę do dworu. Czarny, nie myty i zakurzony wpadam do jadalni, zdejmuję
hełm, przy oknach trzy młode panie, częstują mnie jak mogą, jestem tak czarny, że mnie nie poznają,
chociaż dwie znam osobiście. Nie przypominając się im, zajadam, a przede wszystkim piję białą
kawę, ile tylko mogę; po pięciu minutach dziękuję i wybiegam. Owies pobrany, wyruszamy. Zostaję
przydzielony z plutonem ciężkich karabinów maszynowych na taczankach do szwadronu straży
przedniej rtm. Baranowskiego.
Jadę w szpicy z dwoma taczankami. Z bocznej dróżki wpada na nas motocykl z przyczepką; w
przyczepce zabity strzelec, motocyklista woła do nas, wskazując ręką, że tam w bagnach są Niemcy.
Skręcamy we wskazanym kierunku: przed nami w słońcu za rzeczką rozległe błotniste łąki.
Rotmistrz wysyła szperaczy przednich i bocznych. Szperacze jakoś ociągają się i nie mogą się od nas
oderwać. Cholera!... Daję ostrogi „Wampirowi” i z rewolwerem w ręku kłusuję do rzeczki, wpadam
na chwiejący się mostek, na drugą stronę i sadzę na wprost przed siebie „wypatrując oczy”.
Jest mi bardzo niewyraźnie, na łąkach, w mokradłach, są Niemcy z bronią maszynową. Wjeżdżam
w nich kłusem ze zwykłym pistoletem w ręku i to na takim drągu jak „Wampir” (bodaj najwyższy
koń w pułku). Ponieważ wiem, że za nic już nie zawrócę, pozostaje mi więc brnąć naprzód; ta krótka
myśl rozstrzyga wszystko i walę kłusa przed siebie. Zaczyna gwizdać z lewej i prawej strony, przede
mną, za mną, bo i nasi strzelcy widocznie odpowiadają. Są to pojedyncze strzały karabinowe,
przeplatane krótkimi seriami. Nagle w kępie sitowia przede mną bajorko i hełm niemiecki. Krzyczę:
„Ręce do góry, Hände hoch!” Wyłazi Niemiec, karabin na ziemi, zakłada ręce na głowę i zwraca się
do mnie. Wskazuję mu kierunek w tył, grożę rewolwerem i ruszam naprzód, tym razem już stępa.
Szperacze kilkadziesiąt metrów za mną przejmują Niemca i odsyłają dalej w tył. I znowu z sitowia
wyłazi dwóch Niemców z uniesionymi rękami. O kilkadziesiąt metrów przede mną podrywa się
Niemiec z karabinem w rękach, potyka się nagle i wali na ziemię. Zrywam konia, dojeżdżam:
Niemiec drga, palcami drapie ziemię. Dostał... Wymiana pocisków wzmaga się. Nieprzerwany świst
i jęki najbliższych pocisków.
Pcham konia naprzód. Z lewej strony widzę w oddali samochód osobowy ugrzęźnięty w bagnie i
przy nim dwóch żołnierzy w mundurach „khaki”, a więc - nasi. Zrywam w galop w ich stronę,
podjeżdżam. To samochód adiutanta brygady, obok dwóch poruczników. Pytają mnie, czy
przyjrzałem się ostatniemu Niemcowi. Odpowiadam, że już kończy, widziałem go w drgawkach.
Spojrzeli na siebie i na tym skończyło się spotkanie. Tymczasem szpica, a za nią szwadron zajmował
i czyścił całe błonie. Strzelanina wreszcie ustała, Niemcy pojedynczo podnosili się z zagłębień
terenowych i poddając się szli na wprost naszych strzelców.
Wracając do taczanek spotkałem porucznika, który oglądał zabitego Niemca (młodego zupełnie
chłopaka, niskiego wzrostu) i ku mojemu zdziwieniu obliczał kroki do jakiegoś oddalonego punktu.
Przemknęło mi przez myśl, że tak na polowaniach oblicza się trudny dobry strzał. Odczułem niesmak
i zrobiło mi się żal zabitego Niemca. Pierwszy raz i ze wstydem przyznaję, że ostatni.
Zawróciłem konia i zbliżyłem się do większej grupy, gdzie przesłuchiwano jeńców. Stali w
stłoczonej grupce, w nowych mundurach, ubabrani w błocie; broń mieli nową, karabiny maszynowe i
ręczne bez połysku, oksydowane, precyzyjnie odrobione, sprzęt praktyczny, przemyślany.
Sprawdzano dokumenty i notatki z datą któregoś sierpnia i napisem: „Aufmarsch nach Polen”, w
portfelach fotografie: Mutti, Braut itd. Zsiadam z konia i dołączam do plutonu. Wreszcie dowiaduję
się o sytuacji.
Znajdujemy się na terenie majątku Sobota.
W połowie nocy idący w straży przedniej 17 pułk ułanów zostaje przed Sobotą ostrzelany od
czoła. Okazuje się, że Sobota zajęta już jest przez Niemców (oddziały spadochronowe.)
Dowódca brygady pozostawia 7 pułk strzelców konnych zmordowany marszami oraz 15 pułk
ułanów, który nadszedł świeżo spod Łęczycy w odwodzie i naciera 17 pułkiem na Sobotę. Pułk
wyrzuca nieprzyjaciela z przedpola, z majątku i ze wsi.
Pułk nasz nie bierze udziału w walce, a jedynie w oczyszczaniu terenu, biorąc kilkudziesięciu
jeńców rozbitych przez „siedemnastkę” oddziałów niemieckich.
9 września po południu brygada wyrusza z Soboty, przekracza Bzurę i przez Bielawy, Rucice
zbliża się do m. Psary-Polesie.
Maszerujemy do wieczora, w nocy postój w lasach.
Zbliża się bitwa nad Bzurą, tzw. przez Niemców bitwa kutnowska...
Musiała ona nastąpić bez względu na jej wynik.
Brygada Wielkopolska przekroczyła Bzurę dwa dni wcześniej od dywizji piechoty, związała się w
walkach z nieprzyjacielem i rozpoznaje nacierając w kierunku południowym i wschodnim.
10 - 12. IX
WALKI W REJONIE GŁOWNA: PSARY-POLESIE -
ZBROŻKOWA WOLA
10 września krótkie, przerywane przemarsze. „Ustawiają nas!”
O godzinie 21 por. Groniowski (ze szwadronu karabinów maszynowych, dowodzi obecnie 4
szwadronem) rusza z 40 strzelcami wybranymi na ochotnika w kierunku wschodnim. Strzelcy biorą
tylko karabiny z bagnetami i granaty ręczne. Bez sprzętu, amunicji i ostróg idą cicho jak widma... Po
trzech kilometrach dochodzą do wsi, gdzie stoi artyleria niemiecka. Likwidują posterunki, zaskakują
i wycinają załogę. Wrzucają do luf wiązki granatów ręcznych. Po wybuchach, niepewni wyników,
zabierają jeszcze ze sobą zamki dział. Wracają na postój pułku po 5 godzinach. Jest godzina 2 w
nocy. Dopiero teraz reszta szwadronów dowiaduje się o wypadzie.
Tej nocy na południowy wschód od nas walczy 17 pułk ułanów. Walka trwa całą noc.
Spodziewamy się, że lada chwila przyjdzie kolej na nas. O godzinie 7 pułk rusza z postoju i
maszeruje w kierunku na Głowno.
Po trzech kilometrach marszu straż przednia pułku zostaje od czoła ostrzelana ogniem
maszynowym i rozwija się do natarcia.
Jest godzina 9... Idące przed nami szwadrony zatrzymują się; po pewnym czasie ruszamy dalej, by
wkrótce zatrzymać się znowu. Przez liście drzew przebija słońce, robi się ciepło, jest pięknie:
ś
wiergot ptaków, parskanie i otrząsanie się koni. Poprawiamy się na siodłach, przeciągam się, aż mi
w stawach trzeszczy. Co za poranek! Nagle ciszę przerywa zadyszany, ostry rozkaz: „Do walki
pieszej... z koni!” Zeskakujemy z siodeł, w okamgnieniu ściągamy ciężkie karabiny maszynowe i
ręczne, skrzynki z amunicją, rekwizyty, obmacujemy granaty ręczne. Nikt nie wierzy, że idziemy do
walki, że nieprzyjaciel może być blisko; mamy wrażenie, że to manewry, że pułkownik chce
sprawdzić gotowość bojową oddziału.
W dwie minuty później pluton mój przypada do ziemi obok drogi w rzadkim w tym miejscu lesie
pod osłoną gęstego poszycia z olszyn. Koniowodni z końmi wyciągają kłusem na boczną drogę w las.
Melduję dowódcy szwadronu gotowość plutonu: „Czekać!” Wracam. Wśród gęstwiny olszyn,
młodych dębów i buków, w siatce przedzierającego się przez liście słońca widać po obu stronach
drogi strzelców - leżą na brzuchach, klęczą, słychać szepty i śmiechy. Ten wesoły nastrój wczesnego
poranka przerywają nagle strzały karabinowe i wnet potem trzaski karabinów maszynowych.
Ż
ołnierze machinalnie poprawiają i sprawdzają broń, spoglądają ma mnie, czekają na rozkaz. Stoję
oparty plecami o drzewo, zastanawiam się, w której stronie są Niemcy. Po całonocnym marszu
krętymi drogami po lesie trudno się zorientować, z którego kierunku wyszliśmy. Strzały słychać z
dwóch stron, nieprzyjaciela możemy się spodziewać właściwie z trzech kierunków, gdyż weszliśmy
już w teren zajęty przez Niemców. Położenia pułku nie znam; szedł przed nami, teraz przywarł gdzieś
w lasach. Strzelanina dochodzi jednak nie od czoła, ale gdzieś z boku. Pocieszam się, że zanim
staniemy na linii, podadzą mi szczegółowe położenie nieprzyjaciela i własne. Złudzenia
niedoświadczonego dowódcy małego oddziału! Jako dowódcy plutonu nigdy i nigdzie nie podano mi
ani położenia nieprzyjaciela, ani sił własnych, ani przed walką, ani w czasie walk, ani nawet po
walkach, przez cały czas zdany byłem wyłącznie na siebie, własną obserwację i inicjatywę. Dla
dowódcy plutonu cekaemów było to tym trudniejsze, że nie dysponowałem ludźmi, których by
można wysłać na rozpoznanie, wszyscy moi strzelcy stanowili ścisłą obsługę karabinów i mieli
określone zadania w czasie walk.
Nadbiega goniec z rozkazem: „Karabiny maszynowe naprzód!” Poderwałem pluton jak na
manewrach i maszerujemy lasem wzdłuż leśnej drogi. Las rzednie; na małej polanie porośniętej
dębami widzę spieszone plutony liniowe przywarte do ziemi.
Schyleni gońcy i podoficerowie przebiegają w różnych kierunkach. W grupie oficerów
dostrzegam dowódcę naszego szwadronu ciężkich karabinów maszynowych, melduję pluton.
Rotmistrz Jankowski rzuca krótko: „Jedną drużynę zostawić na miejscu, z drugą wspierać natarcie 4
szwadronu, który w tej chwili wychodzi na linię”. Rozdzielam pluton. Z drugą drużyną maszeruję we
wskazanym kierunku, by dołączyć do 4 szwadronu. Las rzednie coraz bardziej, wszędzie spieszeni
strzelcy leżą lub klęczą w trawie.
Przy małym wzgórku klęczy w pogotowiu sekcja strzelców, obok oparty o drzewo stoi
podporucznik Zygler, z którym kwaterowałem ostatnio w Biedrusku. Przechodząc, pytam o 4
szwadron, nie odpowiada. Potrząsam go za mundur, odwraca się do mnie i patrzy jak by nie
poznawał. Powtarzam głośno: „Gdzie czwarty szwadron?” - nie odpowiada. Spojrzenie ma jakieś
smutne, zrezygnowane, wreszcie odwraca głowę i patrzy uporczywie w jedną stronę. Dowiedziałem
się później, że w tę właśnie stronę ruszył ze swoją sekcją i w godzinę później padł od serii z erkaemu.
Zostawiam Zyglera z jego sekcją i biegnę, by jak najprędzej dołączyć do szwadronu. W końcu
trafiam na podchodzącą na linię kolumienkę 4 szwadronu i maszerujemy razem gęsiego. Las z prawej
strony się urywa, z lewej zaczyna się zagajnik i ciągnie się kilkaset metrów. Wchodzimy w zagajnik i
z trudnością posuwamy się naprzód. Strzelanina zaczęła się na dobre, broń maszynowa trzeszczy bez
przerwy. Sekcje liniowe rozsypują się w tyralierę. Mijamy leżącą linię. Jest tu i dowódca szwadronu.
Melduję drużynę i dostaję rozkaz zajęcia stanowisk. Żadnych szczegółów. Zostawiam drużynę i
czołgam się do przodu szukać Niemców. Gwizd kul z obu stron. Dochodzę do skraju lasku, dalej
zaczyna się łąka, skąpana w słońcu, z lewej strony rzadki las, krzaki i wreszcie gęsty las, stanowiący
lewe obramowanie łąki. Za łąką na wprost, w odległości około kilometra, większe grupy drzew z
podszyciem. Nieprzyjaciela nie widać. Skąd, u diabła, ten ogień?! Strzelanina umiejscawia się
wyraźnie na lewym skrzydle. Biorę lornetkę, przesuwam szkła po grupie drzew na wprost. Są!...
Widzę wśród zamglonego szarozielonego podszycia szare płyty czołgów zlane zupełnie z tłem. Na
nich biało obramowane czarne krzyże. Przesuwam wolno lornetkę w lewo, liczę czołgi: jeden, dwa,
trzy... dwanaście. Między czołgami rozróżniam hełmy piechoty, poruszające się w wysokiej trawie.
Czołgi okopane lub we wgłębieniach - wystają im tylko wieżyczki, z rzadka górne płyty - co kilka
sekund dają ognia z dział. Lufy skierowane są w lewo w skos.
Czołgam się do tyłu. Nad naszym laskiem pękają już pociski. Cofam się kilkanaście metrów i
przywołuję ręką dowódców karabinów. Zakładamy szkła: wskazuję czołgi, odległości, wyznaczam
stanowiska nieco w głąb skraju lasku w odległości 20 metrów od siebie. Sam kładę się w środku
między karabinami, parę metrów w przedzie; leżąc sypię przedpiersie, wybierając piasek spod siebie.
Strzelcy kopią stanowiska pod cekaemy, podciągają je, montują, okopują się. Są wyczerpani
nocnymi marszami, okopują się niedbale i niechętnie. Zmuszam ich do poprawienia osłony,
obsadzenia i okołkowania podstaw. Po wykonaniu tych czynności jeden, drugi zasypia. Chciałbym
mieć ich nerwy!
Od dowódcy szwadronu żadnego rozkazu. Posyłam w tył meldunek do szwadronu po rozkazy.
Nieprzyjaciel nas dotąd nie rozpoznał; walka toczy się w lewo od nas. Do nas pociski bezpośrednio
nie dochodzą. Czy rozpocząć ogień, zdradzić nasze stanowiska i ściągnąć działa dwunastu czołgów
na siebie czy też czekać i obserwować, jak walą w nasze szwadrony na środkowym odcinku i lewym
skrzydle? Orientuję się w końcu, że stanowimy prawy odcinek linii.
Wraca goniec z rozkazem otwarcia ognia. Podaję rozkaz karabinom: „Amunicja przeciwpancerna,
czołgi na skraju lasu, między nimi piechota, celownik 800, krótkie serie, ognia!” Po paru sekundach
zagrały cekaemy. Przez lornetkę usiłuję zbadać celność wiązek, niestety nigdzie piasku czy gołej
ziemi, czołgi, piechota w gąszczu zieleni. Padające wiązki nie podnoszą fontanny piasku i pyłu,
skuteczności nie sposób sprawdzić. Pocisków smugowych i świetlnych nie mamy. Zrywając gardło,
ż
eby przekrzyczeć trzask karabinów, podaję osobno cele dla 1 i 2 karabinu. Skracam i wydłużam
celownik, obserwuję: hełmów piechoty nie widać, przycisnęliśmy ją do ziemi. Czołgi poruszyły się
leniwie, skuteczności naszych pocisków nie mogę dojrzeć. Wieżyczki obracają się powoli, luf już nie
widać, wiem, co to znaczy, lufy patrzą w nas. Błyski, jeden, kilka!
W tej samej chwili do ogłuszającego huku naszych karabinów dochodzi ostry przeciągły gwizd
zasypujących nas pocisków czołgowych i eksplozje za nami. Przenieśli! Po chwili rozwiera się nad
nami piekło pękających granatów, trzask drzew. Odłamki i gałęzie lecą na nas z góry. W krótkich
przerwach między wybuchami słyszę jęki i wołania o pomoc. Czołgi przeniosły ogień na nasz
odcinek: biją w tyły, w nasz 4 szwadron, a może i dalej. Trwa to jednak krótko. Niemcy skracają
celowniki, ogień mamy już bezpośrednio nad głowami. Granaty rozrywają się na pniach drzew o parę
metrów nad nami. Nie słyszę lewego karabinu. Nie mogę się porozumieć wśród trzasku i huku.
Podczołguję się do obsługi. Odsuwam amunicyjnego, przewraca się bezwładny na wznak.
Celowniczy Wentland (Niemiec z pochodzenia) leży nieruchomo, z głową w hełmie wciśniętą w
ziemię. Podnoszę mu głowę, twarz sinozielona, nie żyje. Klękam za nim, ciągnę za nogi. Odsuwam,
rzucam się do cekaemu. Taśmowy żyje, wypluwa piasek, otrząsa taśmę. Przez lunetę celownika łapię
w krzyż wieżyczkę czołgu, naciskam spust. W drgającym krzyżu lunety zielonoszara wieżyczka
czołgu skacze, dym z karabinu zasłania widoczność. Przerywam ogień, patrzę w lunetkę: dym się
rozwiał, w czołgu błysk. Naciskam spust, daję długą serię z pogłębianiem i poszerzaniem ognia.
Nagle karabin się zacina, patrzę na taśmę, w krótkotrwałej przerwie słyszę tuż obok siebie jęki: to
trzeci z obsługi ciężko ranny przewraca się na wznak, mundur na brzuchu i piersiach we krwi.
Klękam, staram się wyciągnąć go do tyłu. Nie mogę sobie poradzić, bo przywaleni jesteśmy
gałęziami i zdruzgotanym pniem. Dalej leżą ciała dwóch poległych. Odciągnąłem rannego parę
metrów i z pomocą drugiego amunicyjnego wynosimy go na klęczkach do tyłu. Wracamy do
cekaemu, widzę, jak przy drugim karabinie wyciągają rannego, może zabity, nie wiem.
Rozpoczynamy ogień.
Niemcy wycofali część czołgów, pozostało ich przed nami trzy czy cztery. Walka zaczyna się
przedłużać, natarcie nasze nie wychodzi. Zresztą poderwanie szwadronu na naszym odcinku przez
odkrytą łąkę wprost na czołgi byłoby szaleństwem. Najwidoczniej natarcie wyjdzie lub już wyszło na
innym odcinku, a zadaniem naszym jest ściągnąć uwagę i ogień nieprzyjaciela na siebie. Zaczynamy
osłabiać nieco ogień dla zaoszczędzenia amunicji.
Obserwuję przedpole w lewo od nas, między nami a linią czołgów. Przez szkła widać poruszające
się szybko w trawie hełmy niemieckie. Widzę błysk ognia bezpośrednio nad łąką. To stockesy -
granatniki. Niemcy wykorzystali idealnie wgłębienie terenowe na łąkach między liniami.
Rozróżniam peryskop, którym Niemcy nas obserwują. Skierowuję tam natychmiast ogień obydwu
karabinów. Hełmy znikają, ogień granatników osłabł, ale trwa dalej. Peryskopu już nie widzę, tylko
języki ognia wydobywające się z rur stockesów. Nasze wiązki skierowane jak najniżej koszą łąkę tuż
przy brzegu zagłębienia, w którym ukrywają się Niemcy, ale obsługi poniżej razić nie mogę. Jedynie
pierwsze pociski mogły dosięgnąć hełmów. Przerywam ogień, przerzucam lufę mojego cekaemu na
czołgi. Drugi karabin ma dozorować granatniki w dole.
Przed nami o półtora km od prawej strony w lewo, w stronę lasku, w którym znajdują się Niemcy,
biegnie droga polna, wysadzana brzozami. Gołym okiem widzę na niej dwóch strzelców czy ułanów
na koniach, jak kłusem zbliżają się do ukrytych w lasku przed nami czołgów. Obrazek jak z Kossaka:
w słońcu, na tle zieleni i brzóz dwaj ułani wypatrują nieprzyjaciela, jeden z gotowym karabinem,
drugi z lancą (?!). Przewiduję, co zaraz musi nastąpić: dwa trzaski nie wiadomo skąd... z trawy... i
zestrzelenie szperaczy. Wszystko się sprawdziło w 20 sekund, tylko w odwrotnej kolejności.
Najpierw padli ułani, potem doszły trzaski. Nie mogłem niczemu zapobiec. Chciałem wystrzelić
przed szperaczy wiązką z cekaemu, ale bałem się, że to odwróci jeszcze bardziej ich uwagę od
Niemców. A może by ich uratowało? Takie refleksje, choć trwają zaledwie znikomą część sekundy,
są zawsze spóźnione. Wypadki następują szybciej. W pewnym momencie pierwszy ze szperaczy
wysunięty o kilkadziesiąt metrów do przodu pochyla się i wali z konia; jednocześnie słychać krótką
serię karabinu maszynowego. Koń zwalnia, zawraca i galopuje w tył. Drugi ułan podjeżdża niemal w
to samo miejsce, zwalnia, wypatruje przed siebie, nagle wypuszcza lancę i wali się z konia; słychać
krótką serię. Koń zawraca i mocno kulejąc wraca kłusem do swoich.
Dramatyczna ocena przestarzałego regulaminu kawalerii. Tak nie wolno było szkolić od czasu
zastosowania pierwszego erkaemu.
Teraz cisza. Czołgi w lasku milkną. Naraz słyszę ostre podniesione głosy w lewo za nami.
Wsłuchuję się: Niemcy?! Obracamy się odruchowo wszyscy trzej, wyrzucam i kładę obok siebie 2
granaty ręczne, 2 inne rzucam karabinowemu i amunicyjnemu, chwytam Visa, odbezpieczam,
amunicyjny sięga po kbk. Strzelanina z tyłu w lewo wzmaga się, nic już poza tym nie słychać.
Czyżby Niemcy wdarli się na tyły? Czołgam się w kierunku, skąd doszły do nas okrzyki. Po paru
minutach napotykam poległych i rannych strzelców. Gwizd pocisków rzadszy. Wstaję i z
rewolwerem i granatami posuwam się w kierunku lewego skrzydła. Linii naszej nie ma: zwinięta,
zlikwidowana czy przerwana?! Wracam do stanowisk karabinów.
Ogień z działek wyraźnie osłabł i przeniósł się dalej. Z rzadka tylko słychać szybkie trzaski broni
maszynowej. Zostawiam drugi cekaem i nakazuję utrzymanie łączności z 4 szwadronem. Z
pierwszym karabinem, po rozmontowaniu i skompletowaniu obsługi z rezerwowych strzelców,
przedzieram się przez krzaki i rzadki las w kierunku lewego skrzydła. Wyprzedzam karabin o
kilkanaście metrów. Ciszę przerywa nagle zgiełk głosów, trzaski gałęzi i pojedyncze strzały tuż obok.
Słychać polską komendę... Trafiam na pluton 2 szwadronu z por. Wünschem. Na widok naszego
cekaemu rozjaśniają się twarze. Orientują mnie pobieżnie w położeniu, zresztą tylko ich wąskiego
odcinka. Niemcy wdarli się tu rzeczywiście, wśród strzelaniny zaszli jakoś od tyłu: grupka piechoty z
granatami i erkaemem. Wspaniale zachował się nasz kapral. Usłyszawszy wściekły ryk Niemców:
„Weg mit den polnischen Hunden!” przerzucił się, jak leżał z erkaemem, na plecy z leżącej pozycji
wygarnął do nich całą serię z automatu. Dwóch padło na miejscu, leżą w krzakach, trzech zniknęło,
nie zdążywszy rzucić granatów... Przy naszym karabinie brak mojego luzaka Awrama z podstawą
karabinu. Znajduję go w krzakach bez podstawy. Doskakuję i grożę kulą w łeb. Wraca i po chwili
przynosi podstawę. Mam go odtąd na oku.
Zajmujemy na krótko stanowiska; linia pozycji jest zmieniona. Idziemy z cekaemem w tyle za
liniowcami
∗
. Pierwszy moment odprężenia...
Tymczasem słońce się obniżyło, jest późne popołudnie. Napotykamy dalsze plutony liniowe, paru
oficerów, między nimi zastępcę dowódcy pułku, mjr. Budzika, z poszarpanym przez kule mapnikiem
w ręku. Major ranny w bok, ciężko kuleje. Montujemy karabin na skraju lasu. Strzelanina ustaje,
pozostał tylko przykry bezustanny gwizd pojedynczych pocisków karabinowych ze wszystkich i we
wszystkich kierunkach.
Ś
ciągamy karabin ze stanowiska i maszerujemy za szwadronem liniowym. Mijamy żołnierzy
zbierających rannych na nosze, odnoszą ich do tyłu. Przypominam sobie naszych rannych
pozostawionych na poprzednich stanowiskach. Ciągłe kluczenie wśród kęp świerkowych i krzaków
odbiera nam całkowicie orientację kierunku. Obsługa kaemu wyczerpana bezsennością, całodzienną
walką i dźwiganiem karabinu i sprzętu, ledwie dyszy. Sam niosę karabin, za mną dźwigają podstawę,
amunicję, wodę, rekwizyty. Po pewnym czasie w zapadającym zmroku szwadron liniowy ginie nam
z oczu. Okazało się później, że skręcił nagle w bok bez uprzedzenia. Usprawiedliwiał mnie brak
łącznika, wszyscy dźwigaliśmy sprzęt, wyczerpani do ostatka.
Zatrzymujemy się dla złapania tchu; jest nas trzech z cekaemem i amunicją, i strzelec z 2
szwadronu. Klęczymy wśród drzew zagajnika. Z obydwu stron odsłonięte, szerokie na 10 metrów
ś
cierniska przerzynane są czerwonymi smugami świetlnych pocisków karabinowych. Słyszę szelest,
tuż obok mnie stoi dowódca pułku. Klęcząc przy zmontowanym karabinie melduję krótko sytuację.
Pułkownik odpowiada z całym spokojem: „Dobrze! Zmieniamy stanowiska, dołączaj do wycofanego
szwadronu!”
Zdejmujemy cekaem, zawracamy; dźwigam karabin, wysyłam strzelca dla nawiązania łączności z
pododdziałem. Idziemy wąskim 5-metrowym pasem zagajnika, po obu stronach otwarte ścierniska,
kilkanaście metrów szerokie, pod silnym ostrzałem niemieckich erkaemów. Dochodzimy do miejsca,
gdzie trzeba przeskoczyć ostrzeliwane ściernisko. Przebiegamy skokami po jednemu, wszyscy cali.
Widzę, jak pułkownik przechodzi wolno z trzcinką w ręku; potem zatrzymuje się. W zmroku widzę z
obu jego stron czerwone smugi pocisków, obejmują go z lewa, z prawa, z przodu i z tyłu. Zaparło mi
dech, wołam: „Panie pułkowniku - prędzej!” Rusza powoli i łączy do nas. Znowu zagajnik się urywa,
50 metrów wolnej przestrzeni pod ostrzałem. Niesiemy karabin ostatkiem sił. Strzelam z samej lufy
w kierunku, skąd lecą pociski, by osłonić przeskok. Błagam pułkownika, by przebiegł szybko.
Pozostali dwaj strzelcy wybiegają, za nimi wolno idzie pułkownik, w połowie drogi odwraca się i
∗
Liniowcami nazywano strzelców ze szwadronów liniowych (wszystkie szwadrony pułku kawalerii z wyjątkiem szwadronu karabinów
maszynowych).
woła do mnie: „Dobrze, chłopcze!”
Ostrzeliwuję dalej niewidzialnego nieprzyjaciela. Pułkownik doszedł wreszcie do zagajnika,
odetchnąłem; taśma skończona. Ściemnia się coraz bardziej. Leżę na lufie wyczerpany. Chwila ciszy.
Ciężko podnieść się z ziemi. Wyjmuję zamek z karabinu i trzymając go w ręku wlokę się do tyłu.
Oglądam się, by zapamiętać miejsce.
Po kwadransie natknąłem się na stanowiska naszej tyraliery: wszystko przywarło do ziemi. Pytam
się, który szwadron, odpowiedź: „Pomieszany”. Zapytuję o dowódców: „W przodzie, przy drodze”.
Wlokę się we wskazanym kierunku. Wzdłuż piaszczystej drogi wśród zagajnika chodzą dowódca
brygady i dowódca pułku, obok stoi adiutant. Staję na boku, podchodzi dowódca pułku, nie wiem,
czy mnie poznał: „Zbierzesz ludzi... kontrnatarcie natychmiast!” Zadaję idiotyczne pytanie: „W
jakim szyku?” Odpowiada: „W pieszym”.
Wracam do leżącej tyraliery. Po drodze spotykam por. Radońskiego, prowadzi konia, objaśniam
go. Radoński wskakuje na siodło i odjeżdża. Podrywam tyralierę i ruszamy naprzód. Za nami słyszę
tętent, szczęk i po paru chwilach dołącza do nas porucznik Radoński ze spieszonym dopiero co
plutonem. Przez 20 minut idziemy naprzód, padają tylko pojedyncze strzały. Zapada zmrok.
Ubezpieczamy otwarte pasy ścierniska ręczną bronią maszynową, posuwamy się zagajnikami
naprzód. Mija kilkanaście minut. Zatrzymujemy się, Radoński wysyła meldunek do dowództwa.
Przychodzi rozkaz do powrotu na stanowiska wyjściowe. Wracamy, idziemy z Radońskim na końcu,
ostatni.
Odnajdujemy pułkownika w tym samym miejscu, dowódcy brygady nie ma. Zapada piękny,
ciepły i cichy wieczór. Składam pułkownikowi meldunek. Nie odpowiada. Wyczuwam jego troskę
czy przygnębienie. Wreszcie słyszę spokojny, powolny głos, tak charakterystyczny dla płk.
Królickiego: „Od dzisiaj obejmiesz 4 szwadron, możesz odmaszerować i odpocznij!” -„Rozkaz” -
zasalutowałem. Zwrot w tył, odchodzę.
W tym samym momencie z bocznej drogi polnej nadchodzi podchorąży Jerzy Lutostański,
prowadząc kogoś słaniającego się na nogach. W świetle latarki elektrycznej poznajemy jego brata
Jana, podchorążego. Jest ciężko ranny, cały zlany krwią. Klnie, na czym świat stoi, na któryś z
liniowych plutonów. Rannego podchorążego odprowadzają na punkt opatrunkowy.
Zapada kompletna cisza. Robi mi się żal mego szwadronu karabinów maszynowych, podchodzę
do zbliżającego się rtm. Jankowskiego, mego dowódcy, i proszę, czy nie dałoby się zatrzymać mnie
w karabinach. Rotmistrz wskakuje na mnie: „Zwariowałeś? Na polu bitwy dostajesz awans,
dowództwo szwadronu, a ty wolisz zostać na plutonie?” Dopiero teraz zrozumiałem wyróżnienie, nie
przyszło mi to zupełnie do głowy. Odsalutowałem i odszedłem. Dowiaduję się, że dowódca 4
szwadronu, rtm. Baranowski, ciężko ranny został odwieziony na tyły. Postanawiam skorzystać z
czasu, zanim noc na dobre zapadnie, i przynieść ukryty karabin. W pół godziny później z karabinem i
podstawą dobrnąłem do naszych placówek i wezwałem taczankę ze swego plutonu dla zabrania
karabinu.
Wracam do przodu. W miejscu, gdzie stał pułkownik z dowódcą brygady, stoi działko
przeciwpancerne, skierowane na drogę, ubezpieczając pułk przed zaskoczeniem przez czołgi. Przy
działku śpi dwóch strzelców, na lawecie siedzi por. Groniowski, który chwilowo dowodzi działkami.
Podaje mi pierwsze niekompletne jeszcze wiadomości o zabitych i rannych. Ze szwadronu karabinów
maszynowych polegli: por. Faleński, trzech strzelców z obsługi mojego drugiego karabinu; pchor.
Brandt zaginął z obsługą karabinu. Por. Ciszewski, dowódca plutonu łączności, jest zabity. Ppor.
Zygler poległ. Ranni są: por. Grądzki z plutonu działek przeciwpancernych, mjr Budzik, zastępca
dowódcy pułku, rtm. Baranowski, dowódca 4 szwadronu, por. Winiarz z 4 szwadronu i por.
Moszczeński z 3 szwadronu. Straty w strzelcach duże, nie ustalone.
Tego dnia, 11 września, brygada, odcięta od armii, odpiera uderzenia niemieckie z północy i ze
wschodu, naciera na południe i dochodzi o świcie do przedmieść Głowna. Tegoż dnia 4 dyw.
piechoty dociera do nas, nawiązując łączność.
W walkach Psary-Polesie - Zbrożkowa Wola nie brała udziału nasza bateria artylerii. Jak się
później okazało, dowódca przydzielonej nam baterii dyonu artylerii konnej, otrzymawszy rozkaz
ciągnięcia bezpośrednio za pułkiem, skrócił sobie drogę przez las i wpadł niespodziewanie na
nieprzyjacielskie czołgi. Niemcy otworzyli ogień i wystrzelali konie, ale nie wierząc, aby artyleria
mogła maszerować bez żadnej osłony i ubezpieczenia cofnęli się nieco do tyłu w las. To wystarczyło
naszym zuchom, aby po zaskoczeniu przyjść do siebie, odprzodkować i otworzyć ogień na czołgi.
Niemcy wycofali się ze stratami. Straty własne również nie były małe. Wypadek ten jednak
spowodował całodzienne opóźnienie baterii. Zrozumiały był więc niepokój pułkownika, który
rozpoczął walkę, przekonany, że rozporządza baterią artylerii i przez cały dzień, do zapadnięcia nocy
nie mógł się doczekać wsparcia ogniowego. Własna artyleria zapadła się jak pod ziemię.
Odnajduję w głębi lasu swój szwadron karabinów maszynowych. Żegnam się z plutonem,
wskakuję na „Wampira”, odnajduję w ciemności 4 szwadron i obejmuję dowództwo. Reszta nocy
upływa spokojnie, słychać tylko pojedyncze strzały karabinowe. O świcie wymaszerowujemy dalej.
4 szwadron prowadziłem zaledwie jeden dzień, został on przydzielony porucznikowi
zawodowemu, Groniowskiemu, ja otrzymałem szwadron marszowy. Szwadron ten po 36 godzinach
przestał zresztą istnieć, straty pułku w ludziach po pierwszych walkach były tak duże, że na
uzupełnienie stanów w szwadronach liniowych i cekaemach poszedł cały skład szwadronu
marszowego. Wróciłem do szwadronu karabinów maszynowych i objąłem z powrotem uzupełniony
już pluton. Z sześciu oficerów szwadronu ubyło dwóch. Młodszych oficerów pozostało trzech: jeden
oficer zawodowy - Groniowski i dwóch oficerów rezerwy: Bukowiecki i Mazurkiewicz.
Walki w rejonie Psary-Polesie - Zbrożkowa Wola miały przygotować poważniejsze uderzenie na
Głowno, co miało dać brygadzie swobodę działania. Walki nie przyniosły decydującego
rozstrzygnięcia, a uderzenie na Głowno wyjść nie mogło, ponieważ natarcie dywizji piechoty
opóźniło się i załamało. W rezultacie brygada odrzuciła jedynie dywizje pancerne nieprzyjaciela,
utrzymując stanowiska zajęte do końca 12 września, kiedy nadszedł rozkaz dowództwa armii
przerzucający brygadę na północny brzeg Bzury.
Następnego dnia po walkach w Psarach-Polesiu - Zbrożkowej Woli pułk ma postój w
miejscowości X wśród bagnistych polan. Konie ukryte są pod grupami olszyn. Czarna woda na
moczarach nie nadaje się do pojenia. Biedne zwierzęta, rozsiodłane po raz pierwszy od tygodnia,
stoją spragnione z wyciągniętymi szyjami: węszą miękkimi chrapami, czując wodę dokoła.
Szukając z por. Groniowskim wody prowadzimy szwadron do pobliskiej wsi. Konie idą sekcjami
w odstępach. Słychać dalekie huczenie samolotów, oczywiście niemieckich. Dojeżdżamy do wsi;
napojone konie strzelcy odprowadzają z powrotem, do wsi nadchodzą nowe sekcje.
Siadamy z Groniowskim na stopniach ganku dworku-chałupy, obok przy drodze leży w rowie
zabity chłop. Wczoraj jeszcze byli tu Niemcy, większość zabudowań spalona, wszystko opustoszałe,
nie ma żywej duszy. W trawie obok mnie leży niemiecki granat ręczny, odruchowo biorę go w rękę i
z zamachem rzucam w środek pobliskiego stawu. Polną drogą zbliża się do nas wóz taborowy, z
daleka widać na wozie wystające na wszystkie strony jakby czarne kołki, obok wozu dwóch ułanów z
naszej brygady i dwóch chłopów. Wóz podjeżdża bliżej i staje o kilkanaście metrów od domu. Spod
brezentu, którym wóz jest nakryty, widać sterczące i zwisające ręce i nogi, w butach i strzępach
mundurów, wszystko spalone na czarno.
Chłopi zaczynają kopać. Schodzimy z Groniowskim i ściągamy z wozu brezent. Wóz załadowany
szczątkami popalonych ciał: ułani z 17 i 15 pułku i Niemcy w resztkach czarnych mundurów
czołgistów. Żołnierze pomagają chłopom kopać wspólną mogiłę i składają ciała poległych.
Pomagamy im składać naszych. Na jednym z mundurów rozróżniamy trzy gwiazdki na
naramienniku. Głowy popalone nie do poznania. Dół już pełny; wszyscy zdejmujemy hełmy, chłopi
klękają z czapkami w rękach. Krótka modlitwa, chwila ciszy... Kolejno zasypujemy. Dopiero teraz
ułani wyjaśniają, że między pochowanymi znajduje się słynny jeździec naszej brygady, rotmistrz
Czerniawski, z 17 pułku ułanów, którego Groniowski znał doskonale. Wracamy w milczeniu. Nie
wiedziałem, że 17 pułk bił się wczoraj przy nas.
Dochodzimy do koni, ostatnie sekcje napojone. Wracamy na postój. Przy opuszczaniu wsi
nadlatują Junkersy i zrzucają na nas kilkanaście bomb. W grząskim terenie bomby wybuchają
głęboko pod ziemią i wyrzucają pióropusze błota. Strat żadnych. Jedna sekcja luźnych koni rozbiegła
się po błotach, skąd trzeba było je wyłapywać.
Przed zapadnięciem zmroku nadeszły do szwadronów rozkazy przygotowania się do wymarszu. O
godz. 20 szwadrony łączą na miejscu zbiórki i wyciągają kolumnę marszową. W nocy z 12 na 13
września przechodzimy w bród Bzurę. Nad ranem znajdujemy się w rejonie Łowicza. Pułk
zatrzymuje się na postój we wsi, ale wkrótce nadchodzą rozkazy zajęcia pozycji.
Szwadrony okopują się okrakiem na szosie Łowicz - Kutno.
Moje cekaemy zostają przydzielone do wspierania szwadronu kolarzy. Melduję się dowódcy i
odchodzimy za kolarzami najpierw do tyłu, następnie zbaczamy w skos.
Przed wieczorem dochodzimy do bagnistych podmokłych łąk; już od godziny słychać strzelaninę.
W oddali zarysy jakiegoś miasta. Później dziwne mi się wydało, że gdy zajmowaliśmy ze
szwadronem kolarzy pozycje obronne na mokradłach tuż przy okopach piechoty, którą już zastaliśmy
na miejscu, nie przyszło mi na myśl zapytać, co to za miasto rozciąga się o 2 kilometry w lewo od
naszych stanowisk. Tymczasem okopywaliśmy się na mokradłach, woda chlupotała pod nogami i
łokciami. W pobliżu stał na torze uszkodzony przez naloty pociąg. Nie mając nic lepszego do roboty
wlazłem do pulmana pierwszej klasy i wyciągnąłem się z rozkoszą na czerwonym pluszu. „Jak na
łóżku” - pomyślałem sobie, i obliczyłem, że od dwóch tygodni nie spałem pod dachem. Rozbierałem
się tylko do mycia.
Leżałem niedługo, bo daleka dotąd kanonada artyleryjska wyraźnie się wzmogła i zbliżyła.
Wyłażę z pociągu i siadam przy karabinach. Nad miastem lekka łuna, w ciemniejącym zmroku widać
błyski granatów przed miastem i w mieście. Strzelanina wzmaga się, chwilami słabnie, ale trwa
ciągle. Przybiega goniec do szwadronu. Opuszczamy pozycje, pozostawiając piechotę i posuwamy
się w kierunku miasta. Wchodzimy w opłotki. Szwadron w kolumienkach sekcji czai się w uliczkach.
Moje karabiny zmontowane, zataśmowane, gotowe, lufy wystają zza węgła ulicy. W środku miasta
odgłosy walki i gęsta strzelanina. Słyszymy wyraźnie: „Hura!! hura!!” To nasi atakują...
Zgiełk walki oddala się, a więc nasi idą naprzód, wreszcie okrzyki milkną, strzelanina trwa nadal.
Artyleria ostrzeliwuje teraz silnie miasto. Patrzę w górę na dwie czarne, na tle łuny, ostro zarysowane
sylwetki wieży kościoła... Jakże dziwnie znajome te piękne linie... przecież to katedra łowicka... To
Łowicz! W tej chwili granat trafia w jedną z wież. Błysk, fajerwerek i wieża staje w ogniu. Jakiś czas
jeszcze widać stalowe rusztowanie, wreszcie i ono stapia się, pochyla i wali w dół.
Tej nocy z 13 na 14 września Łowicz składa ciężkie ofiary wojnie. W ciągu nocy miasto
przechodzi w walkach wręcz z rąk do rąk. W tej chwili nasi znowu wyrzucili Niemców z miasta.
Nasz pułk udziału w walce nie bierze, przynajmniej nasz pododdział, przyglądamy się, jak w teatrze,
groźnemu widowisku. Z tyłu podsuwają się koniowodni z końmi. Pada rozkaz: „Na koń!”
Wyciągamy w stępie kolumnę marszową. Bokiem, przedmieściami, okrążamy płonący Łowicz i
wychodzimy na pola. Oświetlam kompas - maszerujemy na wschód. W nocy marsz ubezpieczony. 14
września postój w majątku Złota. Dowództwo kwateruje w majątku, w pobliżu szwadrony na postoju
ubezpieczonym.
Po południu ma nastąpić wymarsz. W szwadronach gorączkowe przygotowania. Wreszcie
wszystko sprawdzone i gotowe: broń, konie i sprzęt. Wyruszamy, maszerujemy wzdłuż szosy,
mijamy jakieś opuszczone letniska, wille, domki. Gorąco, upał, kurz. Dopiero pod wieczór zaczyna
się ochładzać i zrywa się lekki wietrzyk.
Szwadron ciężkich karabinów maszynowych znajduje się gdzieś przy końcu kolumny marszowej,
za wyjątkiem jednej drużyny, która idzie w straży przedniej. Toteż, gdy przed nocą kolumna pułku
stanęła, ruszyła na krótko i zatrzymała się znowu - nie wiedzieliśmy, że stoimy przed
nieprzyjacielem, przegrodzeni zaledwie rzeką.
W tym czasie straż przednia doszła o zmroku do Bzury i rozpoznawała nieprzyjaciela po drugiej
stronie w Brochowie. Idące w czole szwadrony zajęły stanowiska przed Bzurą i zaczęły się
okopywać. Dowództwo przygotowywało nazajutrz rano sforsowanie rzeki i natarcie na Brochów.
Tymczasem szwadrony zamykające pułk znajdują się jeszcze o 2 kilometry przed Brochowem w
gęstym lesie mieszanym i przygotowują się beztrosko na nocleg. Zapada noc.
15. IX
WALKI POD BROCHOWEM
15 września rano budzi nas, jak zwykle, strzelanina. Słychać serie ręcznych karabinów
maszynowych i pojedyncze strzały zwykłych kbk.
Szwadron wyciąga się w kolumnę. Idziemy w wodzach do przodu. Zaczyna prażyć słońce, robi się
upał. Kolumna zatrzymuje się. Teren przed nami wznosi się stromo w górę, droga rozwidla się na
wprost i w lewo, pod górę. Wprowadzamy konie w rzadki liściasty las, widzę, jak w jucznych
plutonach ściągają karabiny z koni. Postój. Luzak przynosi w brezentowym wiadrze wodę
„Wampirowi”. Korzystam z wolnej chwili, ściągam buty i gdy tylko „Wampir” wyciąga pysk z
wiadra wkładam nogi; bolą mnie i palą jak wszyscy diabli. Od paru dni nie ściągałem butów, na
stopach mam pęcherze.
„Karabiny maszynowe naprzód!” - pada nagle rozkaz. Odrzucam wiadro, rozkazuję: „Trzeci
pluton do walki pieszej!” Mocuję się z butami, nareszcie je wciągnąłem rozdzierając widocznie
bąble, bo stopy bolą piekielnie, kuleję na obie nogi. Biegnę na rozwidlenie dróg. Na pagórku stoi
grupa oficerów z rtm. Jankowskim. Melduję się, krótki rozkaz: „Trzeci pluton naciera natychmiast z
3 szwadronem!” Salutuję, wracam po pluton. Pluton klęczy przy karabinach, gotów do
natychmiastowego działania. Moje zuchy gotowe, jak zawsze. Ruszamy, dołączam do
wyruszających plutonów. Melduję pluton zastępcy dowódcy 3 szwadronu. Rozdzielam pluton, sam
idę z 3 i 4 karabinem.
Cisza.
Wchodzimy na wzgórze, las rzednie, nogi zapadają się głęboko w piasek. Szwadron rozsypuje się
w tyralierę. Idę z czołowym plutonem prowadzonym przez por. Radońskiego, który dowodzi 3
szwadronem. Idziemy spokojnie, powoli, za nami tyraliera, 20 metrów za nią moje cekaemy.
Wchodzimy w wysokopienny las iglasty bez podszycia; tu otrzymujemy ogień karabinowy i
posuwamy się dalej skokami. Leżąc obserwuję przedpole, las już płytki, prześwituje i zaraz się
kończy. Przed nami kilkaset metrów łąki, za nią wieś
∗
rozciągnięta w poprzek. Nieprzyjaciela nie
widać. Przez zapotniałe szkła polowej lornety w mokrych od potu i zapiaszczonych od czołgania
rękach obserwuję opłotki. W obiektywach wszystko tańczy w sinoniebieskiej mgle. Nic nie widać,
wszystko zlewa się w kolor „feldgrau” (zadziwiająco maskuje się „feldgrau” na niebieskozielonym
tle letnim). Nie widać nic. Podsuwamy się do skraju lasu. Ogień karabinowy nieprzyjaciela przybiera
na sile, mamy już pierwszych rannych na linii. Obok siebie słyszę jęki, odwracam głowę: twarz
czołgającego się strzelca już zielenieje. Nasi zaczynają się odstrzeliwać. Strzelają zapewne przed
siebie, bez celowania, bo Niemców nie widzę. Znowu jęki z lewej strony, z prawej tuż obok mnie
czołga się strzelec z twarzą całą we krwi. Podczołguje się jeszcze naprzód, natrafia na pieniek w
piasku, uderza hełmem w pieniek, skręca się i tak już zostaje.
Bierze mnie cholera na tych s... synów. Jeszcze ich nie widać, a u nas już krew i jęki. Nie
odczuwam żadnego niepokoju, tylko złość, cholerną złość. Doszliśmy do skraju lasu, podaję znakami
stanowiska ogniowe karabinowym z rozkazem: „Wspierać natarcie, potem dołączyć!” Podnoszę się z
ziemi i biegnę przez łąkę w kierunku wsi .„Hura! Chłopcy naprzód!”, biegnę na prawym skrzydle. Z
lewej strony widzę por. Radońskiego, jak podrywa pluton do natarcia. Bagnety błyszczą w słońcu,
ż
ołnierze biegną skokami naprzód, padają, strzelają, zrywają się i biegną dalej. Dobiegamy do środka
łąki. W pewnej chwili widzę, jak w lewo ode mnie dwóch strzelców blisko siebie manipuluje nad
czymś w trawie; po chwili klękają, jeden z damską torebką w ręku, drugi otwiera... parasol,
zwyczajny, czarny parasol. Instynkt posiadania silniejszy od dyscypliny i strachu... W czasie
składania z namaszczeniem parasola, pocisk roztrzaskuje im go w rękach, padają na ziemię i
czołgając się naprzód oglądają się, dranie, na pozostawiony parasol i torebkę. Trudno nie czuć dla
∗
Wieś Mistrzewice.
nich sympatii za ich wisielczą beztroskę. Z tyłu słychać terkotanie naszych karabinów, wspierają
natarcie przez luki w naszej linii.
Ogień nieprzyjaciela słabnie. Słyszę tylko pojedyncze szybkie, ostre jęki mijających blisko
pocisków i długie gwizdy dalekich. Dobiegamy do wsi: pusta, kilka trupów chłopów i stosy rowerów
wojskowych, rozrzucone opatrunki niemieckie. Czekam na swoje cekaemy, wkrótce dołączają
biegiem. Za wsią zmieniamy nieco kierunek, dobiegając nagle do wału nad rzeką (Bzurą, jak się
potem okazało). Osadzamy karabiny, pluton liniowy przywarł do ziemi.
W lewo na wzgórku - cmentarz. Bzura przed nami o 100 metrów, przez nią most, za mostem duża
grupa drzew, majątek, kościół i wieś (Brochów, jak się wieczorem dowiedziałem). Dostajemy ogień
karabinowy z prawej strony na w skos. Przez lornetkę rozpoznaję w tym kierunku. Za rzeką widać
grupę czołgów z krzyżami pod jakąś wsią i na lewo od niej. Zaczyna grać artyleria, tym razem z obu
stron. Rozróżniamy wyraźnie grzmot naszych dział za nami, świst i szum pocisków: szu... szu... szu...
bbum!... wybuchy pocisków gdzieś na liniach niemieckich. Zbieramy siły do dalszego natarcia. Do
wału, za którym leżymy, dopadają ciągle nowe sekcje liniowe. Zaczyna nam być za ciasno. Niechby
tak Niemcy wymacali nas artylerią, to byłaby masakra.
Rozmontowujemy karabiny i biegniemy w kierunku mostu. Dobiegamy... Most ze śladami
uszkodzeń, nadpalony, ale trzyma się dobrze. Przed nami majątek w grupie drzew, w prawo kilometr
łąki, dalej pole i wieś zajęta przez Niemców. Krótka chwila wahania: wpaść do wsi? Wydaje się
opuszczona: nie dostajemy ognia. Czy skręcić w prawo na czołgi, pozostawiając majątek na tyłach?
Decyduję się na to ostatnie: skręcamy pod prostym kątem w prawo. Przebiegamy tak ze 30 metrów w
tyralierce. Obsługa moich cekaemów dźwiga rozmontowane karabiny, dorównywując w biegu nie
obciążonym liniowcom. Pluton liniowy prowadzę sam. Drużynę karabinów maszynowych świetnie
prowadzi młodziutki podchorąży, blondyn z jasnymi oczami, Jacek Dębicki. (Przed wymarszem z
Biedruska, gdy w małej kawiarence siedziałem z żoną przy kawie, nadszedł pchor. Dębicki z jakąś
panią i zapytał, czy może nam przedstawić swą matkę. Pani Dębicka, wiedząc, że jej Jacek jest
karabinowym w moim plutonie, prosiła mnie w prostych i wzruszających słowach o opiekę nad
swym synem i dała każdemu z nas medalionik z Matką Boską.)
Nagle słyszymy ciężki, przeciągły świst i prawie nie milknący grzmot. (Brrrumm!... ) Machinalnie
odwracamy głowy: o 70 metrów za nami kłębi się, kotłuje i przelewa wał żółtoczarnego dymu
wysokości paru metrów, ponad 100 m szeroki. Odruchowo padamy na trawę. Po chwili podrywamy
się i biegniemy dalej. Znowu przeciągły świst, padamy na brzuchy, przeczuwamy już, co nastąpi...
(Brrrumm!...) Odwracam głowę: o 50 metrów od nas wytryska szeroki pas ognia i żelaza, ziemia i
trawa wylatują w powietrze, wnet potem ogłuszający grzmot rwie bębenki w uszach. Z ziemi wytacza
się żółtawy dym, zmienia się natychmiast w czarny i roluje na nas. Dusimy się, nie widać nic...
„Wymacali, najpierw przenosili, teraz skracają!...” Zrywamy się i biegniemy co sił naprzód. Krzyczę
na cały głos: „Naprzód, chłopcy!...” Chłopcy rozumieją dobrze, o co tu chodzi - pędzą jak diabły.
Znowu świst, trzask, grzmot. (Brrrumm!...) Ciemno, już się nie oglądamy, rwiemy naprzód bez
tchu. Od czoła jeszcze ogień karabinowy: czerwone nitki. Orientuję się, że Niemcy ciągle skracają o
50 metrów. Łąka podnosi się i zaraz kończy. Przed nami długa poprzeczna wyrwa: wykop żwiru, za
nią pole zorane, na nim czołgi. Znowu ten cholerny świst, padamy. (Brrrumm!...) Czuję skurcz w
brzuchu, zdaje mi się, że za chwilę granaty rozwalą mi brzuch, wciskam się w ziemię, myślę o
matce... łoskot przewala się... dym, ciemno, odłamki granatów spadają z jękiem w trawę. Zrywam
się. „Naprzód!...” Biegniemy... Co dalej? Wpędzą nas na czołgi, czy skrócą od razu więcej i skończą
wszystkich? Nie... skracają stale za mało!...
Biegniemy wyciągniętą linią, przed nami wyrwa już niedaleko, jeżeli jej dosięgniemy, będziemy
osłonięci przynajmniej od ognia maszynowego z czołgów! Biegniemy już ostatkiem sił, widzę, jak
karabiniarze zataczają się pod ciężarem broni i sprzętu. Znowu ten świst, trzask grzmot.
(Brrrumm!...) Wśród dymu wpadamy w wyrwę, lecimy w ciemnościach w dół, zrolowałem na samo
dno.
Powoli dym się rozwiewa, niespodziewana cisza. Pluton i drużyna upstrzyły żwirownię, stoki i
dno rozwalonymi sylwetkami wyczerpanych do ostatka żołnierzy. Leżą bez ruchu, zamarło mi serce,
czy żyją?
Z twarzami w piasku czekamy na salwę artylerii... Cisza... Podnoszę głowę, wspinam się w górę
po osypującym się piasku do brzegu wyrwy. Na przedpolu wieś, kilkanaście niebieskosinych
czołgów. Przesuwają się powoli w lewo i w prawo, z wieżyczek błyska się i dymi. Nad nami cisza.
Ogień artyleryjski ustał nagle, jak nagle się zaczął. „Cud, czy co...?” Cud, przypadek, jakich mnóstwo
na wojnie, który spotyka tych, co mają łut szczęścia... Albo Niemcy po ostatniej salwie, gdy ogarnął
nas dym i kiedy to dopadliśmy wyrwy i wskoczyliśmy do niej, sądzili, że nas zmietli, bo rzeczywiście
zapadliśmy się pod ziemię, albo zmuszeni zostali z nie znanych nam przyczyn przenieść ogień gdzie
indziej. Działa niemieckie słychać było dalej, ale biły gdzieś w bok, daleko od nas... „Gdzieś znowu
w naszych, w takich jak my, tylko już nie w nas...”
Zajmujemy stanowiska pod karabiny maszynowe. Broń zapiaszczona zupełnie, taśmy wywlokły
się ze skrzynek amunicyjnych, karabiny chwilowo niezdatne do użytku. Obsługa, dysząc jeszcze z
wyczerpania, czyści broń. Liczę swoich ludzi, z drużyny cekaemów nie brakuje nikogo, w plutonie
liniowym jest połowa ludzi. Ładujemy pociski przeciwpancerne. Otwieramy ogień na przesuwające
się ciągle czołgi: celownik 900 metrów, 1000 m, 800 m, 700 m. W plutonie mamy jeszcze erkaem, ale
zacięty, zapiaszczony. Zaczyna padać deszcz. Taśmy cekaemów mokną, nasze parciane taśmy kurczą
się od deszczu i skracają, zaciskając łuski; zamek nie wyrzuca, karabin się zacina, nie oddaje serii,
strzela pojedynczymi strzałami. Niemcy mają taśmy blaszane, nierdzewne, ich broń maszynowa nie
zacina się na deszczu czy w słońcu. Pod Psarami zdobyliśmy kilkanaście różnego typu karabinów
maszynowych. Oglądaliśmy je z zaciekawieniem i uznaniem.
Usuwam zacięcie erkaemu, dobra broń, ale piasek i pył, które dostają się do niej przy czołganiu,
czynią ją prawie że niezdatną. Tę samą wadę konstatujemy później w naszych Visach. Obserwując
przedpole, widzę na naszym prawym skrzydle z tamtej strony Bzury na zoranym polu linię 3
szwadronu. Jednocześnie dostrzegam charakterystyczną długą, cienką i pochyloną sylwetkę rtm.
Kozłowskiego, który pod ogniem przechodzi z plutonem Bzurę i wypełnia lukę w linii na prawo od
nas, opierając pluton prawym skrzydłem o rzekę. Rotmistrz spostrzega nasze cekaemy i jest wyraźnie
zadowolony z tego sąsiedztwa.
Czołgi niemieckie wycofują się za wieś. Bije w nie nasza artyleria. Nasz dywizjon rewanżuje się
za Psary-Polesie. „Teraz ruszymy naprzód, zająć wieś” - przechodzi mi przez myśl. Obserwuję
dojścia, przesuwam szkła w lewo i widzę znowu niemrawe cielska czołgów, wychodzące z boku
prawego skrzydła Niemców. Wychodzą z ukosa, wprost na Brochów dla zlikwidowania oddziałów,
które przekroczyły rzekę, a więc naszych dwóch plutonów z drużyną karabinów maszynowych. „Za
duży honor dla nas...” - myślę z niepokojem. Są jeszcze za daleko na otwarcie ognia. Mamy już
bardzo mało amunicji, przeciwpancernej - brak.
Tymczasem łąka za nami aż do Brochowa i mostu znajduje się pod silnym ogniem maszynowym
Niemców. Czerwone nitki świszcząc przeciągle przelatują nad naszymi głowami, zaginają się jak
gdyby na łące, poniżej nas, i biegną w kierunku rzeki. Cała łąka pokryta jest gęstą czerwoną siatką
ś
wietlnych pocisków. Niemcy kładą tu ogień dla zaryglowania przejścia przez Bzurę. Wzywam
ochotnika na przyniesienie amunicji przeciwpancernej. Zgłasza się pchor. Dębicki, czekam jeszcze...
nikt więcej. Dębicki wyskakuje z dołu i biegnie zygzakiem w kierunku parku, przy dłuższych seriach
kaemów pada w trawę. Obserwujemy go wszyscy, za każdym razem, gdy podrywa się z ziemi,
oddychamy z ulgą. Leżąc bezpiecznie za wałem na wznak z rękami pod głową patrzę długie 15
minut, jak Jacek wykręca się śmierci. Przypomina mi się jego matka, jak ze łzami w oczach żegnała
nas w Biedrusku przed wymarszem. Dębicki jeszcze się wywija, kluczy, już dobiega mostu, gdy
czerwone linie pocisków przesłaniają go przez mgnienie oka... Już jest na moście, pada, zrywa się,
przebiega, zbiega w dół, jest bezpieczny, czeka go jeszcze powrót tą samą drogą.
Nie mając nic do roboty obserwuję przedpole: na prawo od nas tyraliera rtm. Kozłowskiego
utknęła. Nie może posuwać się dalej pod silnym ogniem maszynowym czołgów. Czołgi za wsią,
zmieniając stanowiska, trzymają nas w szachu. Te z lewej strony zbliżają się wolno w zygzakach,
ostrzeliwując nas bocznym ogniem z broni maszynowej i z rzadka z działek. Odwracam się tyłem do
linii i oparty o stromą ścianę dołu, na pół leżąc obserwuję pole, łąkę do wsi Brochów i most przy
parku. Do mostu z drugiej strony rzeki zbliża się rozpędzona w cwał trójka kasztanów z działkiem
przeciwpancernym, obok galopuje dowódca plutonu działek, por. Bukowiecki (objął pluton po
rannym por. Grądzkim). Za działkiem obsługa, drugie działko i obsługa. Defilują w poprzek linii.
Niemcy otwierają na nich ogień z czołgów, najpierw z broni maszynowej, później z działek. Rzucam
się do cekaemu. Otwieramy ogień z obu karabinów na czołgi dla odciągnięcia Niemców od
Bukowieckiego i jego działek. W przerwie odwracam głowę i widzę, jak działka w cwale wpadają na
most, z mostu sypią się belki i drzazgi, ale działka jakimś cudem są już po drugiej stronie. I znowu
przypadek: nikt z obsługi nie zwalił się z konia pod ogniem. Działka znikają cwałem w parku
brochowskim. Zrozumiałem, że Bukowiecki prowadzi je przez park na lewe nasze skrzydło, żeby
powstrzymać czołgi zbliżające się z prawego skrzydła. Powstrzymywał przez 20 minut. Niemcy
zmasowali ogień z czołgów, rozbili mu działko wysunięte zbyt śmiało naprzód bez osłony.
Bukowiecki pada z rozdartym przez granat brzuchem. Ginie śmiercią żołnierza.
Tymczasem wraca Dębicki z dwoma skrzynkami amunicji przeciwpancernej. Jest zupełnie
wyczerpany, nie może tchu złapać. „Masz szczęście, stary!” - wołam do niego. Wyszczerzył zęby, co
miało oznaczać uśmiech, i wali się na ziemię, jak kłoda, zmordowany, ale cały.
Tymczasem kanonada artyleryjska i terkotanie kaemów nie ustaje po obu stronach. Czołgi
manewrują w lewo i w prawo, trochę naprzód, to znów cofają się w tył, nie zbliżając się do nas na
mniej niż 700 metrów.
O kilkadziesiąt kroków od wyrwy, w której leżymy, od strony wiatru, stoją na zoranym polu dwie
sterty zboża. Niemcy zapalają je pociskami. Ogień huczy, robi się gorąco, ale można jeszcze
wytrzymać. Kłęby otaczają nas zupełnie, nic nie widać. Podziwiam precyzję „niemieckiej roboty”:
nie mogąc wykurzyć dwudziestu kilku ludzi z dwoma cekaemami ze żwirowni bez broni
stromotorowej
∗
wyliczyli, że wiatr skieruje ogień i dym ze stert wprost na nas. Bojąc się obejścia
przebiegamy z jednym cekaemem, na lewy koniec wyrwy, żeby obserwować czołgi. Czołgi posuwają
się naprzód. Leżę na brzuchu. Tuż koło mnie pryska darń i zaczyna się dymić. Wyciągam rękę,
macam w trawie i parzę się mocno w palce. Znajduję pocisk karabinowy, gorąca koszulka, wewnątrz
pusta, śmierdzi fosforem. Trawa i ziemia pali się od rozlanego fosforu jak smoła. „Ładne rany od
takich pocisków!”
Słyszę strzały karabinowe od tyłu, odwracam głowę i spoglądam na Brochów. Pozostawiam
drużynę z resztą plutonu w wyrwie pod dowództwem Dębickiego, nakazuję mu pilnie obserwować
przedpole po obu stronach i w razie cofnięcia się oddziału rtm. Kozłowskiego na prawym skrzydle
lub niemożności powstrzymania ogniem cekaemów czołgów z lewej strony - opuścić wyrwę i cofnąć
się na park w Brochowie. Gdybym tam nie dołączył - cofać się przez most za Bzurę. Przebiegam łąkę
i wypadam na drogę między parkiem a podwórzem majątku. Żadnej żywej duszy. Tylko w krzakach
przy drodze działko przeciwpancerne z podoficerem i jednym strzelcem obsługi. Obok rtm.
Jankowski i pchor. Jerzy Lutostański. Dowiaduję się, że Brochów jest nie obsadzony przez nikogo, że
strzały z tyłu to przypuszczalnie 17 pułk ułanów, związany walką z Niemcami. Dowiaduję się o
ś
mierci por. Bukowieckiego.
W tej chwili właśnie kapral wyciągnął przede mną drugie działko z nie osłoniętej pozycji. Na park
zaczynają padać pociski artyleryjskie czy z czołgów. Biją w park, słychać walenie się drzew i trzask
gałęzi. Stajemy za murem podwórza, strzelanina karabinowa wzmaga się. Biorę za koła działka,
kapral za lawetę i wciągamy je przez ostrzeliwaną bramę podwórza do środka. Następnie, chronieni
murem, ciągniemy działko w kierunku linii npla. Wzdłuż ogrodzenia podwórza mur odpryskuje
kawałkami, słychać pociski bijące w cegły, dosłownie jak „groch o ścianę”. Widocznie ostrzeliwują z
dużej odległości. Teraz zbliżające się z lewej strony czołgi zaczynają również ostrzeliwać nas z
działek.
We dwójkę wypychamy działko przez drugą (od strony czołgów) bramę podwórza i ustawiamy
przy drodze. Odłamki granatów rozpryskują się o bruk drogi i brzęczą po tarczy działka. Linia
czołgów o 800 m od nas. Ładujemy, strzela kapral, szarpnięcie działkiem w tył; ładujemy, strzelam
sam, przez lunetę celownika biorę w krzyż pierwszy czołg, jaki mi „wskoczył” w obiektyw. Czołg
tańczy w lunecie: idzie naprzód, piasek przesypuje się w gąsienicach, z wieżyczki dymi... środek
czołgu w przecięciu krzyża... Naciskam spust i... huk, błysk, działko uderza mnie w piersi, walę; się
∗
Broń, której pociski lecą po stromym torze (np. haubice, moździerze).
w tył na wznak... „Pocisk eksplodował w lufie?” - przebiega mi przez myśl... Podnoszę się z ziemi.
Kapral dźwiga się o 2 metry dalej. Dym się rozwiał, spoglądamy na działko: zielona dotąd tarcza
osłonowa z grubej blachy stalowej zmięta jest jak papier i czarna. W miejscu, gdzie stało działko, lej
od granatu; działko odrzucone razem z nami. „W działko trafiły, cholery!” - zawodzi kapral, więcej
go nie słyszę, bo rozpoczyna się tymczasem wokół sądny dzień. „Cała linia czołgów wali w nas z
działek czy co, u licha?” - Niemcy nie żałują ognia. Wciągamy czym prędzej działko „za ogon” na
podwórze, za mur. Kapral przegląda przyrządy: „Koniec z działkiem, panie poruczniku”.
W głębi parku spotykamy Dębickiego z jednym cekaemem, drugi karabin wycofany za rzekę z
plutonami liniowymi. Nasze natarcie z tej strony Bzury utknęło przed czołgami. Plutony liniowe z
prawej strony wycofały się. Ustawiamy z Dębickim karabin na skrzyżowaniu dróg w pobliżu
kościoła przy parku. Jest nas razem sześciu. Mamy pod ostrzałem dwie drogi, pod prostym kątem ,
skąd spodziewam się czołgów. Kładę się przy karabinie z prawej strony, amunicyjnych wpycham w
park do tyłu. Obok mnie Dębicki przy celowniku, z lewej jego strony kapral. Łączności ze
szwadronami nie ma. Wysyłam amunicyjnego z meldunkiem o sytuacji. Pozostajemy w pięciu. Park
pod ostrzałem artylerii, co nas tym więcej, dziwi, że w Brochowie nie ma poza nami nikogo. Ogień
wzmaga się. Jest skrzyżowany. Dostajemy salwę na wprost, potem z boku. Zasypani jesteśmy
gałęziami, automatycznie zamaskowani. Pociski pękają w parku, parę granatów trafia w kościół.
Fontanny pyłu wytryskują z tynków. Dębicki otwiera ogień: „Czyżby już nadeszły czołgi?” Naraz
trzask, huk i ogień tuż przy nas z jednej i z drugiej strony jednocześnie. Czuję ostre dźgnięcie w żebra
poniżej prawej pachy; dym, nie widać nic... Chwila ciszy, jeszcze dym. Dębicki woła: „Kto ranny?”
Nikt nie odpowiada, a rannych jest nas trzech. Kapral jęczy i wycofuje się za mur parku.
Podchorążemu spod hełmu leje się ciurkiem krew, łapie hełm oburącz... nie może zerwać, hełm
pogięty pociskiem. Pomagam mu, zdzieramy razem, pod hełmem jeden krwawy skalp, robi mi się
mdło i wbijam mu hełm z powrotem. Wyciągam Dębickiego spod gałęzi i oddaję lekko rannemu
kapralowi, by go odprowadził za most dla opatrunku. „Wątpię, czy dojdzie, ma chyba mózg na
wierzchu. Dlatego go nie obandażowałem” - tak w kilka chwil później usiłuję uspokoić nieczyste
sumienie, bo przecież wiem, że z mózgiem na wierzchu nie mógłby stanąć na nogi i podpierany przez
kaprala dotrzeć do mostu.
Z amunicyjnym przenosimy karabin do leja, teraz mamy już osłonę. Sprawdzam amunicję: jeszcze
pół taśmy. Pozostało nas trzech. Bojąc się obejścia z trzech stron, decyduję się wycofać na przyczółek
mostowy i utrzymać go jak najdłużej. Przypuszczam słusznie, że z tej strony Bzury naszych już nie
ma. Zdejmujemy karabin, rozdzielamy sprzęt i niesiemy parkiem. Piekło z tymi granatami: park
trzeszczy i trzęsie się, gałęzie walą po hełmach, odłamki brzęczą po sprzęcie. Przechodzimy obok
dworu - opustoszały, jak wszystko - „Ziemia niczyja”. Jak się później dowiedzieliśmy, w park
brochowski biły wówczas dwie artylerie, Niemcy myśląc, że większy nasz oddział (działka,
cekaemy) zajął majątek, nasi sądząc, że Niemcy, odrzuciwszy plutony liniowe z powrotem za Bzurę,
zajęli i Brochów. A tymczasem Brochów był zajęty po prostu przez trzech strzelców konnych 7 pułku
z jednym karabinem maszynowym.
Zbliżamy się do wylotu parku. Jakaś woda, staw obrośnięty sitowiem. Stawiamy karabin, żeby
odpocząć. Tu już pociski nie padają, jest stosunkowo ciszej i nagle... cisza zupełna. Dopiero teraz
widzę, że ściemnia się szybko i zapada zmrok. Kanonada artyleryjska ustała, z rzadka słychać broń
maszynową, i to z daleka. W chwili, gdy chcemy ruszyć w kierunku mostu, dobiega nas stamtąd
zgiełk natarcia, ostre głosy komendy. Nic już nie rozumiem. Nowa strzelanina zagłusza rozpoznanie
hałasów, skąd u diabła Niemcy z tej strony, z czwartej strony i jedynej, z której pewny byłem
naszych. Nogi mi się ugięły, po prostu strach! Patrzę na staw i nagle przypomina się... Zbaraż,
Skrzetuski, staw... Łapię za lufę i włażę w sitowie, strzelcy podchwycili w lot podstawę i amunicję,
wchodzimy w wodę, nie widać nas z sitowa. Czekamy. Macam granaty w kieszeniach; byle nie dać
się wziąć, przeczekać do nocy i dołączyć do swoich. Nagle głośne: „Hura!” już z tej strony mostu i:
„Psiakrew, naprzód chłopcy!...” -„Franek, cholero... po polsku... to nasi... Jezus Maria!... Franek!” To
mój amunicyjny szaleje z radości i wali drugiego strzelca podstawą karabinu w piersi z podniecenia.
Wyskakujemy z sitowia. Jest tak ciemno, że ledwo widzimy naszych rozsypujących się za mostem
we wszystkie strony.
Natarcie, jak się potem okazało, prowadził sam pułkownik Królicki, wiodąc półszwadron z
jednym oficerem, rtm. Szacherskim. Przebiegają most, biegną drogą do wsi i kościoła. Nie wiedząc o
tym, a bojąc się, aby w ciemnościach nacierający strzelcy nie rozbiegli się za daleko i nie rozproszyli,
zwołuję ich do siebie: „Strzelcy do mnie, tu porucznik Mazurkiewicz, do mnie!” W ten sposób część
zebrałem koło siebie, nie bardzo wiedząc, co z nimi w nocy robić, tworzę dwie linie frontem do
niemieckich kierunków z walki dziennej.
Wtem słyszę spokojny głos pułkownika: „Co za cholera mi tu wojsko odbiera!” Zbliżam się do
dowódcy i melduję się. „Skąd się tu wziąłeś?” - Opowiadam, o incydencie ze stawem na szczęście nie
zdążyłem wspomnieć, bo pułkownik już z zadowoleniem w głosie, każe mi dołączyć do plutonu. Ku
mojemu zdziwieniu maszerujemy nie w kierunku, gdzie za dnia szły czołgi, ale odwracamy się o
180° i w tyralierze podchodzimy pod wieś. Zapada noc i nagle otrzymujemy ogień maszynowy od
strony wsi (to już trzeci kierunek, skąd dostajemy ogień pod Brochowem). „Wiedział pułkownik,
gdzie prowadzić plutony po nocy” - myślę. Jestem, jak zresztą cały pułk, już od walk pod Psarami,
pod urokiem pułkownika. Teraz się boję, że za to odbieranie mu wojska za mostem, dobrze mi się
dostanie.
Część wsi staje w ogniu. Niemcy podpalili wieś. Robi się jasno, w świetle pożaru widzimy
nacierającą na nas tyralierę niemiecką. Nareszcie ich widać z bliska. Głębokie hełmy, czarne
erkaemy. Pochyleni, przywarci do ziemi, przebiegają skokami. Pułkownik rzuca nas na linię,
przywieramy mocno do ziemi; montuję swój jedyny cekaem. Pułkownik klęczy o cztery metry w bok
ode mnie. Strzelanina z obydwu stron, stamtąd wyłącznie ogień maszynowy, z naszej - karabinki
kawaleryjskie.
Nareszcie odzywa się nasz cekaem. Teraz Niemcy przywarli do ziemi i wzmocnili ogień. Nasz
karabin maszynowy zamilkł, mamy w taśmie na dwie serie. Przez szkła widzę, jak Niemcy czołgają
się w lewo: jeden, drugi, trzeci - przegrupowują się. Melduję pułkownikowi. Odpowiada z
właściwym sobie spokojem: „Przegrupują się, ale w piekle”.
Dwie sylwetki podczołgują się z tyłu do pułkownika, podają mu jakiś przedmiot. Strzelanina.
Słyszę końcowe słowa pułkownika: „Otworzyć ogień natychmiast... słyszycie... na-tych-miast!”
Połączenie z naszą artylerią. Zabiły nam serca. Robi się cisza, jak zwykle w takich momentach...
Naraz świst i tuż przed nami wał ognia... (Brrrumm!...) trzask, huk, jesteśmy w dymie, gwiżdżą
odłamki. Schylamy głowy, osłaniając się hełmami, przysypuje nas ziemią. Słyszę głos pułkownika:
„Wydłużyć o 50 metrów... szybko... salwa!” Upływa kilka sekund; znowu świst i znowu to samo
piekło: wał ognia... (Brrrumm!...) lecące w górę żelastwo i czarny dym i znowu słowa pułkownika
spokojne, skandowane: „Wydłużać o 50 metrów... szybki ogień... salwami!...” Kilka sekund ciszy...
ś
wist i (Brrrumm!...) trzask, huk... Ogień zbliża się do linii Niemców, przy czwartej czy piątej salwie
pułkownik podaje: „W celu!... salwami!” W ogniu salw podnoszą się Niemcy, cofają, biegną do tyłu,
padają, giną w dymie i znowu cisza, świst i huk... Widać wyraźnie, jak wielkie skorupy granatów
wyskakują w górę na tle ognia. Pułkownik podrywa plutony do natarcia. Biegniemy naprzód.
Zajmujemy wieś bez większego oporu.
Niemcy zostali wyparci. Brochów pozostał w naszych rękach. We wsi rozstawiono ubezpieczenia,
czaty. Zbiórka reszty oddziału na drodze między wsią a mostem. Na moście posterunki z rozkazem
nieprzepuszczania nikogo na drugą stronę. Musimy utrzymać Brochów przez noc. Wyciągam się na
ziemi, przy mnie moi dwaj „karabiniarze”
∗
z karabinem. Jesteśmy mokrzy od potu. Czuję mocny ból
w prawym boku, co za cholera? Ściągam drelich, macam bok, nic, tylko boli i lepi się. Ktoś obok
zapala zapałkę, jednocześnie rozlega się głos pułkownika: „Kto tu ranny?” „Nikt, panie pułkowniku”
- odpowiadam z miejsca siedząc w koszuli. Pułkownik wstaje, oświetla mi latarką bok i najspokojniej
w świecie pokazuje: „A to co?” Rzeczywiście, cały bok koszuli i mundur z prawej strony mam we
krwi. „Kiedy cię tak umalowali?” Teraz przypominam sobie: „To jeszcze koło parku, po południu
przy cekaemie, panie pułkowniku”. „Idź zaraz za most, niech cię opatrzą na punkcie i wracaj, jeżeli
będziesz mógł”. „Rozkaz, panie pułkowniku”.
Na moście przyćmiony blask latarki, nie puszczają: „O rany! pan porucznik ranny, może dać
∗
„Karabiniarzami” nazywano obsługę ciężkich karabinów maszynowych w odróżnieniu od „liniowców”, pozostałych strzelców pułku.
kogoś do prowadzenia” - woła kapral. „Nie, dziękuję wam, sam pójdę”. Idę w koszuli, mundur, pas,
rewolwer, lornetka i mapnik w ręku. Właściwie nic mi nie jest, tylko boli cholernie pod pachą. Błądzę
po piaszczystych dróżkach leśnych do punktu sanitarnego. Mijam grupki strzelców, część sekcjami
maszeruje w kierunku rzeki, część biwakuje bez świateł. Nareszcie, po pół godzinie wskazują mi
chałupę przy piaszczystej drodze, wlokę się zmordowany, dopiero teraz czuję zmęczenie.
Wchodzę do pierwszej izby na prawo, drzwi otwarte. Na słomie, na podłodze, na stołach w
różnych pozach leżą ranni. Jęki, stękanie, charczenie, mdlący zapach krwi, potu, wydzielin. W
ś
wietle naftowej lampy zaczynam rozróżniać szczegóły: krwią zalana słoma, doktor, stół... Wołania:
„Wody!... Wody!... O Jezu!” przebijają się przez jęki i charkot. Z odsłoniętych ciał żywych ludzi
wylewają się flaki... Potworne; robi mi się niedobrze, cofam się. Doktor
∗
spojrzał na mnie, znał mnie.
„Co ci jest?” „Nic” - odpowiadam i, potykając się o rannych i zataczając, wysuwam się na powietrze.
Po chwili wychodzi lekarz i oświetla mi żebra; wynosi coś z chałupy, grzebie mi w ranie, coś
wyrzuca, smaruje ranę, przytyka palce do czoła, odwraca się i odchodzi. Cieknie krwią jak kat.
Spojrzałem na niego pełen podziwu, szacunku i uznania, jak człowiek może to wytrzymać, to stokroć
gorsze od linii. Samego zabiegu prawie nie czułem, chociaż musiało mnie boleć, ale mdłości
znieczuliły mnie zupełnie, za to pali, jak by mi kto bok przypiekał. Przypominam sobie rannego
Dębickiego, ten lepiej dostał... czy żyje?
∗∗
Nie mam sił już wrócić i pytać lekarza. Gdzie mój pluton,
szwadron, gdzie „Wampir”?
Myślę z dumą o naszym pułkowniku. Wracam, wlokąc się w głębokim piasku, za most.
Noc z 15 na 16 września minęła względnie spokojnie, przy słabym ogniu karabinowym na
przedpolach. Spałem, jak zabity, na piaskach pod cmentarzem przy szwadronie karabinów
maszynowych. Szwadrony rozmieszczono po obu stronach Bzury. Pułk silnie ubezpieczony
odpoczywał po całonocnej walce. Dowództwo pułku ulokowało się na noc w środku zgrupowania
szwadronu na cmentarzu. Był to cmentarz z grobami niemieckich żołnierzy z 1914 roku. W czasie
dziennej walki artyleria niemiecka poryła groby pociskami i porozrzucała kości po lejach od
granatów. Adiutant pułku, rtm. Szacherski, w świetle latarki odczytywał na starych krzyżach
nazwiska poległych w 1914 roku Niemców. Teraz powyrzucali ich z mogił koledzy z Vaterlandu.
Tego dnia nad Bzurą oddziały nasze jeszcze oczyszczały rejon Brochowa w drobnych walkach z
nieprzyjacielem. Noc z 16 na 17 września zastała pułk na ubezpieczonym silnie postoju w
Brochowie. Rankiem nastąpił wymarsz pułku.
16 wieczorem nadciągnęła piechota, zajmując linię nad Bzurą.
Brygada nasza torowała drogę lewemu skrzydłu armii „Poznań”. Piechota ciągnęła za nami, jej
przednie straże miały trzymać teren do nadejścia sił głównych: 15, 17, 25 dywizji. Po wyjściu pułku
dowódca wysyła z powrotem do Brochowa pchor. Lutostańskiego dla skontrolowania, czy piechota
trzyma stanowiska nad Bzurą i z powtórzeniem rozkazu utrzymania pozycji do czasu nadejścia sił
głównych.
Niestety, podchorąży zastaje pozycję trzymaną zaledwie przez garstkę piechoty pod dowództwem
oficera. Większość oddziału porzuciła stanowiska.
Tymczasem pułk do zapadnięcia zmroku posuwa się bez przeszkód marszem ubezpieczonym.
Tej nocy pułk wykonuje następujące zadania: 1 szwadron, przydzielony do brygady, walczy wraz
z nią całą noc w Puszczy Kampinoskiej; dywizjon w składzie 3 i 4 szwadronu naciera w nocy na wieś
Zamość i rozbija nieprzyjacielską piechotę zmotoryzowaną i jej tabory; 2 szwadron i dwa plutony
ciężkich karabinów maszynowych pozostają przez noc w odwodzie.
Ta noc w odwodzie dała się nam wszystkim mocno we znaki. Stoimy w kolumnie marszowej na
drodze leśnej. Pada rozkaz: „Z koni!” Po pół godzinie strzelcy kładą się na ziemi obok koni. Jest
ciemno, choć oko wykol. Konie, szukając trawy, depczą śpiących żołnierzy. Rozlegają się
przekleństwa i wymyślania, szarpanie koni, wreszcie zapada cisza i jednocześnie słychać od przodu
∗
Kpt. lek. Breżezowski.
∗∗
Pchor. J. Dębicki nie tylko wyleczył się z rany, ale uniknął niewoli i zdołał się przedostać w 1940 roku do Wielkiej Brytanii.
rozkaz: „W wodzach marsz!”
Budzę strzelców, formuję trójki... Ruszamy.
Po kwadransie znowu postój. Mija pół godziny, może godzina. I znowu strzelcy walą się na
ziemię; konie tratują śpiących, przekleństwa i znowu budzenie wojska. Posuwamy się kilometr do
przodu i znowu to samo i tak całą noc. Cały ten pół-marsz - pół-postój odbywa się wśród odgłosów
pobliskiej walki naszych pododdziałów i w oczekiwaniu użycia nas do niej w każdej chwili.
Wreszcie mija ta nie kończąca się noc. Świta.
Na drodze leśnej z szarej poświaty wynurzają się sylwetki koni z pospuszczanymi łbami. Widzę
zaledwie dwóch, trzech strzelców stojących przy koniach. Reszta leży pod końmi, obok koni, na
piasku po środku drogi.
Robi się jasno. Daję rozkaz przesiodłania. Od czoła kolumny podają: „Na koń!” Ruszamy.
Uderzenie zaczepne trzech dywizji w pasie Ozorków - Głowno rozbija wprawdzie doszczętnie 30
dywizję niemiecką, ale już po dwóch dniach zostaje przez Niemców powstrzymane, a trzeciego dnia
zepchnięte z powrotem do Bzury. Gen. Kutrzeba nakazuje odwrót i kieruje armię „Poznań” i
„Pomorze” na wschód w kierunku na Sochaczew. Brygady kawalerii wycofane wcześniej spod
Głowna mają uchwycić przeprawy na Bzurze i przebić dla piechoty drogę do Warszawy.
17. IX
WALKI POD GÓRKAMI - ZAMOŚCIEM k/SOCHACZEWA
Było wczesne przedpołudnie, gdy nasz oddział zatrzymał się na postój na zakręcie drogi, mając z
jednej strony wzniesienie z rzadkim zadrzewieniem, a z drugiej strony polanę i za nią las, otaczający
nas półkolem. Słychać dalekie strzały karabinowe. Zsiedliśmy z koni, popuszczamy popręgi. Biedne
konie od dwóch dni nie rozsiodłane stoją zmęczone i apatyczne. „Konie rozsiodłać... zaobrokować...
karabiny z taczanek!...” Ubezpieczam postój, ustawiając przy czujkach karabiny maszynowe, potem
wracam do reszty swoich ludzi. Kuchnie polowe dymią, rozdają doskonałą gęstą zupę z mięsem;
któryś ze strzelców przynosi mi menażkę. Pierwszy i ostatni raz dostaję obiad bezpośrednio z kuchni
polowej, gorący: wspaniała grochówka. Oddaję właśnie luzakowi menażkę, gdy podbiega do mnie
kucharz szwadronowy, podając na pokrywie kawał mięsa. Nagle piekielny huk wstrząsa powietrzem.
Tupot koni, przekleństwa żołnierzy. Odwracam się automatycznie: o kilkanaście metrów od nas na
polanie za drzewami cztery działa skierowane w bok na las dymią z luf. Bateria 7 daku ma
stanowisko tuż przy nas. Bez uprzedzenia otworzyła ogień i z zadziwiającą regularnością daje co
kilkadziesiąt sekund salwę gdzieś ponad las. Za każdą salwą konie kwiczą i przysiadają na zadach, z
drzew lecą gęsto liście i gałęzie. Powoli przyzwyczajamy się do huku salw, tylko konie uginają się na
nogach jak z gumy. Z podziwem obserwujemy szybką i spokojną, zautomatyzowaną pracę naszych
artylerzystów. W przerwach słychać już terkotanie cekaemów. Ciekawy jestem, który z
pododdziałów jest w walce: brak trzech szwadronów i 1 plutonu karabinów maszynowych z naszego
szwadronu.
Po jakiejś pół godzinie z boku lasu wynurzają się wozy konne. Na wozach, na słomie leżą w
różnych pozach żołnierze. Wozy wolno przejeżdżają obok nas. Żołnierze przestają jeść,
odprowadzają wzrokiem wóz za wozem. Na jednym z wozów poznaję z trudnością karabinowego z
plutonu jucznego, kaprala X, z obandażowaną, krwawiącą głową. Zniosło mu dolną szczękę, widać
oderwaną szczękę zapętaną w bandaż... W przerwach między salwami baterii słychać teraz jęki,
wołanie o wodę i brzęczenie uprzęży. Dziwne, że wozy z rannymi nikną w lesie w kierunku, gdzie
wycelowane są lufy strzelających dział. Nie mamy szpitala... Może ich wiozą do punktu
opatrunkowego, który jest gdzieś bliżej linii? Kończymy jedzenie, czyścimy menażki.
Nadchodzą rozkazy. Podrywamy się na nogi. Znowu podciąganie popręgów, kiełznanie koni.
Ś
ciągam z placówek ubezpieczające karabiny. Szybko wyciąga się kolumna marszowa. Wchodzimy
w las, skąd wyszły wozy z rannymi. Bateria przerwała wreszcie ogień.
Stoimy na drodze w lesie. Idę do przodu, dochodzę do skrzyżowania dróg. Dalej las przerzedza
się, prześwitują łąki, widać wieś. Spostrzegam dowódcę pułku, dwóch oficerów ordynansowych,
dowódcę 2 szwadronu i charakterystyczną sylwetkę naszego rotmistrza W. Jankowskiego.
Rotmistrz jest ciemnym brunetem średniego wzrostu, zawsze gładko wygolony, z czarnymi,
ś
wiecącymi oczami. Przedstawia raczej typ francuski, co usprawiedliwione jest, zdaje się,
pochodzeniem. Nosi duży hełm i ręce ma założone do tyłu.
Przeglądają mapy. Czekają na coś... Krzyżują się gońcy z meldunkami. Słychać gdzieś
strzelaninę. Siadam na boku pod sosną, opierając się plecami o pień i drzemię. Budzą mnie
podniesione głosy. Rtm. Jankowski (dowódca 2 szwadronu) i oficerowie jego szwadronu liniowego
dyskutują pochyleni nad mapą. Obok chodzi tam i z powrotem nasz rtm. Jankowski. Oficerowie
ordynansowi stoją obok na baczność. Zaraz wyjdą rozkazy. Słyszę energiczny głos rtm. W.
Jankowskiego: „Karabiny maszynowe!” Widzę, jak odkłada mapę. Machinalnie zrywam się na nogi,
poprawiam zsunięty hełm i staję o 3 kroki przed dowódcą. Rotmistrz patrzy jak by mnie nie widział i
przenosi wzrok dalej. Podchodzi wachmistrz z 1 plutonu karabinów maszynowych, dowodzący
obecnie plutonem, i staje na baczność; jest chory, ma silną gorączkę. Rotmistrz waha się czegoś.
Dopiero później dowiedziałem się, o czym rotmistrz już wiedział, że tej nocy poległ w natarciu
por. Groniowski. Rotmistrzowi pozostał w szwadronie tylko jeden oficer: to ja. Dowódca nie chciał
ryzykować ostatniego porucznika do poprowadzenia drużyny, pozostawiając szwadron bez oficera.
W tej właśnie chwili wychodzi ze ścieżki leśnej ppor. Górski z 1 szwadronu z kilkoma strzelcami.
Hełm na łbie rozpruty granatem, pióropusz pogiętej blachy wystaje w górę ze środka hełmu, twarz
pokrwawiona, krew spływa mu po płaszczu. W oczach... uśmiech. Jest tylko lekko ranny, a cieszy się
ze swej rzeczywiście efektownej dziury w hełmie, jak sztubak! Chwila niepokoju i wybucham
ś
miechem, ale na krótko. Bierze mnie cholera na Niemców za krew, za naszych rannych. Zawsze
widok krwi wywołuje we mnie wściekłość. To samo zauważyłem u szeregowych, może to
charakterystyczne dla natur pierwotnych? Postanawiam narzucić się rotmistrzowi. Podchodzę i
melduję się głupio: „Panie rotmistrzu, ja pójdę”.
„Idź... weźmiesz jedną drużynę - wsparcie 2 szwadronu.”
Skoczyłem po 2 cekaemy. Obsługę rzucam w trawę i melduję się u dowódcy 2 szwadronu.
Szwadron czeka już w lesie w kolumienkach rozczłonkowany do marszu zbliżania.
Idziemy w środku szwadronu. Po drodze dowiaduję się pobieżnie o położeniu nieprzyjaciela i
naszym. Mamy obejść linię z prawego skrzydła, zaatakować i wziąć wieś Zamość, stanowiącą lewe
skrzydło nieprzyjaciela. Porzucamy drogę, wchodzimy w las, w moczary. Idziemy długo, za długo.
Mam wrażenie, że schodzimy za daleko w bok, tracąc łączność z naszym prawym skrzydłem. Rtm.
St. Jankowski, dowódca 2 szwadronu, jest przeciwnego zdania - odciągamy jeszcze dalej w prawo.
Już od kwadransa spotykamy padłe konie, zabitych, a także porzucony w nieładzie sprzęt niemiecki:
samochód ciężarowy, telefony, radia, specjalny wóz kryty - przyczepę zapełnioną mundurami,
aparatami radiowymi, bielizną. Jest nawet mundur generalski (z czerwonymi wyłogami), gramofony,
płyty i... stos pudełek z wyrobami gumowymi. Łazików ze szwadronu liniowego ledwo można
odciągnąć od tych skarbów.
Dowiaduję się, że to rezultat nocnej walki 4 szwadronu, dowodzonego przez por. Groniowskiego.
Groniowski natarł nocą na kolumnę zmotoryzowaną i rozbił ją, otwierając drogę pułkowi. Dając
ż
ołnierzom przykład odwagi brawurował środkiem duktu. Przeszyty przez piersi serią z broni
maszynowej poległ na miejscu.
Idziemy w zupełnej ciszy. Z daleka tylko słychać terkotanie broni maszynowej. Las rzednie. Z
mapy orientujemy się w sytuacji. Okazuje się, że jednak poszliśmy za daleko w prawo, tracąc
łączność z naszym skrzydłem. Przed nami w poprzek droga wzdłuż brzegu lasu, za nią kilkaset
metrów łąki, dalej wieś: rząd chałup rozciągnięty od wzgórza z lewej strony aż do zarośli i lasów z
prawej strony naszego przedpola.
Nasze stanowiska mają być na wzgórzu z lewej. Nieprzyjaciel jest we wsi. Wzgórze schodzi
zboczem porośniętym krzakami do wsi. Na lewo od nas widzę mostek przerzucony nad strumieniem,
obok zagajnik w formie regularnego kwadratu.
Rtm. Jankowski wysyła patrol przez zagajnik dla nawiązania łączności z naszymi oddziałami.
Patrol już nie wrócił. Zagajnik obsadzony jest przez Niemców - jedno gniazdo karabinów
maszynowych świetnie ustawione i zamaskowane. Dopiero po wyparciu Niemców, co nastąpiło dużo
później, odkryliśmy ich pozycje, a tymczasem Niemcy likwidują nam na oczach patrol, ostrzeliwują
z flanki pododdział w natarciu, a moją drużynę później i z tyłu.
Ostatecznie łączności z linią pułku nie mamy. Za to mamy Niemców: gdzieś z lewej w skos, przed
nami we wsi i prawdopodobnie dalej już w prawej części przedpola. Podczołgujemy się do skraju
lasu. Obieram stanowiska ogniowe dla drużyny do wsparcia uderzenia szwadronu. Czekam na dalsze
rozkazy. Rotmistrz jest niezdecydowany. Wysyła gońca do pułku. Czas mija, goniec nie wraca. We
wsi spokój, nieprzyjaciela nie widać. Gdzieś na przedpolu względnie słaba strzelanina. Wyraźniej
słychać tylko szybki trzask niemieckich erkaemów; rozróżniamy je doskonale, odzywają się zawsze
krótkimi, szybkimi seriami. Lornetuję przedpole, szukając na zboczu wzgórza i niżej w krzakach
gniazd niemieckich kaemów. Coś mi mówi, że właśnie tam muszą być. Niestety nic dojrzeć nie
mogę.
Zaczynamy się niecierpliwić. Jest nas trzech młodszych oficerów. Proponujemy rotmistrzowi
skrzydłowe natarcie szwadronem z dwóch stron na wieś przy czołowym wsparciu ogniowym
karabinów maszynowych. Rtm. Jankowski (nie Wacław) decyduje się nacierać, ale w sile zaledwie
plutonu. Otrzymuję rozkaz iść z karabinami maszynowymi w pierwszej linii tyraliery (drugiej linii
nie będzie). Jestem zaskoczony: obsługa z rozmontowanymi karabinami, obładowana bronią,
skrzynkami amunicyjnymi i sprzętem w jednej linii z tyralierą?! Żądam powtórzenia rozkazu... i
otrzymuję go wyraźnie.
Wypadamy z lasu na łąkę. Dwie lewe sekcje z jednym ciężkim karabinem maszynowym dostają
wkrótce ogień boczny (zagajnik, wzgórze i stok z lewej strony - naturalnie!) i cofają się na pozycje
wyjściowe. Prawe skrzydło plutonu posuwa się czas jakiś naprzód skokami i zapada w wysokiej
trawie. Czołgam się z 4 strzelcami obsługi naszego cekaemu w równej linii z sekcjami prawego
skrzydła o jakieś sto metrów w prawo, w kierunku na wieś. Mamy oczywiście ten sam ogień boczny
z lewej. Tyraliera jest bardzo rzadka, gdyż pluton rozciągnięty jest na linii natarcia odpowiedniej dla
szwadronu. W momentach gdy przypadamy do ziemi, obserwuję wieś. Dostajemy ogień jak gdyby z
dachów na wprost.. Składamy karabin.
„Gotów!” Skierowuję krótkie serie na wprost w chałupy i dachy chałup. Odsuwam się od karabinu
i przez lornetkę staram się wykryć Niemców i podać celowniczemu cele. Nadaremnie... Złość mnie
bierze, nie widzę nic; poszerzamy ogień po całej wsi. To skutkuje.
Silny za to ogień dostajemy teraz z lewego skrzydła. Przenoszę własny ogień i obserwację na
leżące na lewo wzgórze. Poszerzając i pogłębiając strzelamy na oślep po wzgórzu. Jestem wściekły,
nie mogę dojrzeć ani jednego gniazda niemieckiego. Przerywam ogień: „Rozmontować!... i biegiem
naprzód”.
Po stu metrach, już blisko wsi, wpadamy wyczerpani w zagłębienie w łące - płytki dołek z wodą na
dnie (tzw. oko w łące). Montujemy karabin, zakładamy taśmę. Mocno pochyleni w dołku jesteśmy
całkiem osłonięci. Ogień ze wsi ucichł zupełnie. Ze stoku i wzgórza na lewo ostrzeliwuje nas teraz
kilka kaemów. Krótkie i średnie serie terkoczą nieprzerwanie. Nieustanny jęk, gwizd i świst
pocisków przed nami, za nami i nad nami. Żebym teraz miał peryskop - lunetę nożycową, jaką
widziałem przy niemieckich miotaczach w Psarach-Polesiu, mógłbym spokojnie obserwować i
wykryć w końcu ich stanowiska. Chwytam za lornetkę, wysuwam się w górę - zasypało mi szkła
ziemią torfową. Widocznie nas wykryli. Jeden z obsługi, odwracając się bokiem, wysunął nieco w
górę lufę kbk i od razu brzdęk, skaza na lufie i... wyrazy uznania: „A niech was cholera!...”
Wykręcam się w bok, pakując nogi w wodę, bo nie ma tu dla nas dużo miejsca i lornetuję wzgórze
przez wyrwę w darni: wydmy porośnięte wrzosem i krzakami, nigdzie dymku, nigdzie hełmu, czy
siatki maskującej. Co chwila za to wybiega stamtąd to tu, to tam czerwona nić serii świetlnych
pocisków. Na przemian: seria niewidzialna i znowu smugowa.
Pociski te zaczynają świecić dopiero po pewnym przelocie, nie przy wylocie z lufy, dlatego mimo
obserwacji nie mogę ustalić miejsca, skąd zostały wystrzelone.
Podciągamy cekaemy w górę, ustalamy i ostrzeliwujemy stok i wzgórze, orientując się na pociski
ś
wietlne. Szukam drugiego karabinu maszynowego z obsługą. Do tej pory widziałem ich z naszej
lewej strony, nieco w tyle, teraz karabinu nie słychać; obsługę wypatrzyłem na wysokości zagajnika.
Skok w przód, do wsi, mamy uniemożliwiony przez boczny ogień ze wzgórza. Przerywam ogień.
Wsuwamy się w zagłębienie.
Obserwuję przedpole, szukam nacierającego plutonu i ze zdziwieniem nie widzę nic, poza paru
naszymi hełmami w trawie (zabici, ranni, żywi?). Pluton cofnął się na stanowiska wyjściowe do lasu,
za nami. O 50 metrów w tyle, w prawo w skos, za grupą młodych olszyn widzę dwóch naszych
amunicyjnych z amunicją i sprzętem. Liniowców nie ma. Zostaliśmy sami. Ogień wreszcie
przycicha. Wkładam hełm na bagnet i wysuwam w górę; otrzymujemy trzy krótkie serie z kaemu
wprost nad naszymi głowami. Jeden z żołnierzy zauważa: „Uwzięły się, pierony, na nas; teraz ani w
przód, ani w tył”.
Po dziesięciu minutach powtarzam eksperyment z hełmem. Natychmiastowy i identyczny skutek.
Postanawiam przeczekać jakiś czas, obserwując przedpole z lewej strony, na wprost od wsi i z
prawej, żeby nie dać się zaskoczyć granatnikami lub granatami ręcznymi.
Głupia sytuacja trwa w dalszym ciągu. Strzelanina jeszcze bardziej słabnie. Po pół godzinie
postanawiam wycofać karabin do grupy drzew w tyle. Celowniczy rozmontowuje karabin od
podstawy, zarzuca podstawę na plecy i wybiega szybko z dołu. Jednocześnie zrywa się terkot
karabinu maszynowego z lewej (ciągle z lewej) strony, potem seria druga i trzecia. Strzelec pada. W
tym momencie wypycham karabinowego z karabinem. Nie widział padającego; wybiega i pochylony
pada o 10 metrów dalej. Widzę, jak przyciska bokiem twarz do ziemi i mruga do mnie: „Cały!”
Teraz podnosi się pierwszy strzelec z podstawą i biegnie, ku olszynom; pada, znów się zrywa.
Trzask erkaemów nie ustaje. Strzelec dobiega wreszcie do drzew. Jeszcze parę skoków i drugi wali
się w wyciągnięte ręce swoich. Widzę, jak składają pośpiesznie karabin, taśmują i dają mi ręką znak
zbiórki. Jednocześnie otwierają ogień na wzgórze. Dobre chłopaki, chcą ułatwić mi wycofanie.
Chwytam za dwie skrzynki amunicyjne, okręcam dokoła szyi parę razy taśmę amunicyjną z
pociskami, podciągam kolana i wyskakuję z dołu. Nasz cekaem zagłusza serie Niemców. Widzę
tylko jak, to przede mną, to obok mnie, kładzie się trawa od pocisków, jak by ktoś ścinał ją batem.
Padam w trawę, podnoszę się, pędzę dalej, znowu padam. Patrzę w tył - obryzgało mi oczy ziemią -
machinalnie, szybko odwracam głowę z powrotem, jak by to mogło coś pomóc. Gdy milknie seria
naszego cekaemu słyszę charakterystyczne dla najbliższych pocisków jęki: tiu... tiu... tiu...
Podrywam się na nowo, biegnę, zaplątuję się w taśmę, przewracam. Chwila dla złapania tchu.
Odwijam taśmę, przerzucam przez szyję. Jeszcze skok i walę się obok moich strzelców. Wbrew
prawdopodobieństwu nikt z nas trzech nie odniósł najlżejszej rany ani draśnięcia. „Panie poruczniku,
myślałem już, że ostatnia godzina na nas przyszła” - woła uradowany celowniczy.
Okopujemy się. Postanawiam utrzymać się tu dłużej. Pozostawiam obsługę w doskonałym
nastroju i czołgam się, wykorzystując zagłębienie w łące kilkadziesiąt metrów w tył; krótki
odpoczynek i w końcu dostaję się do lasu, do linii naszej tyraliery. Jestem wściekły: zerwanie
łączności z linią pułku, pozostawienie Niemców na wzgórzu w klinie między pułkiem a nami
uniemożliwiło nam zajęcie wsi. Proponuję rotmistrzowi wyrzucić całym szwadronem Niemców ze
wzgórza, stoku i zagajnika i następnie natrzeć po raz drugi na wieś, gdzie nie rozpoznałem większych
sił nieprzyjaciela. Rotmistrz waha się, jest zdenerwowany; wysyła znowu gońca do dowództwa,
wreszcie odchodzi sam nawiązać łączność.
Zostałem z por. X. Dzielimy się wrażeniami, opowiadam mu o wypadzie. Obserwowali nas z lasu.
Podziwiam wyszkolenie Niemców: leżą w klinie między naszymi oddziałami (o ile z tej strony
rzeczywiście są blisko nasze oddziały, czego potwierdzenia zresztą dotąd nie mamy), prowadzą silny
ogień, pomimo to nie zdradzają swych stanowisk ani dymem z erkaemów, ani ruchem czy błyskiem
broni.
Nastaje cisza. Czekamy. Rotmistrz nie wraca. Jest już dobrze po południu. Decydujemy się razem
z porucznikiem natrzeć na wieś powtórnie. Dochodzi między nami do różnicy zdań, gdyż porucznik
znowu chce ciągnąć moje karabiny w jednej linii z tyralierą, ja zaś żądam pozostawienia ich na
stanowiskach ogniowych dla wspierania natarcia. Proponuję ustawić karabiny i we dwóch prowadzić
natarcie szwadronem. Nie zgadza się. W rezultacie podporządkowuję się porucznikowi, jako
zastępcy dowódcy szwadronu, i karabiny mają iść razem z tyralierą. Tymczasem okazuje się, że ze
szwadronu pozostał na linii zaledwie jeden pluton i to w składzie jednej sekcji!
Porucznik zbiera sekcję i z jednym ciężkim karabinem maszynowym, z 4 ludźmi obsługi, posuwa
się naprzód skokami od lewego skrzydła w kierunku wsi. Wracam do wysuniętego pierwszego
cekaemu, objaśniam sytuację i pozostawiam go na stanowisku, polecając w razie potrzeby wspierać
natarcie (jednej sekcji!) i w razie powodzenia dołączyć zaraz do nas we wsi.
Postanawiam przedostać się samemu do wsi, od tej strony. Ogień ze stoku z lewej jest teraz
słabszy. Mam nadzieję, że porucznikowi uda się przedrzeć. Po 15 minutach jestem we wsi, pusto, ani
ż
ywej duszy. Wpadam do pierwszej chałupy z pistoletem w lewej ręce i granatem ręcznym w prawej.
Wewnątrz nikogo - wbiegam na strych. Widać ślady Niemców: wystrzelane łuski, porozrywana
strzecha. Lornetuję wzgórze i stok, skąd stale ostrzeliwuje nas nieprzyjaciel. Widzę dymek tu i tam...
nic więcej. Maskują się idealnie, nie zdradzając niczym, i uparcie trzymają swe stanowiska. Między
wsią a lasem, gdzie leżał szwadron, widzę w trawie kilku naszych żołnierzy. Porucznik z karabinem
przywarł gdzieś za osłoną, gdyż go nie widzę. Przez jedno mgnienie oka, gdy tak lornetuję z góry,
przypomina mi się Zagłoba w chlewie.
Zbiegam w dół i szybko przemykam się wzdłuż wsi w kierunku wzgórza z Niemcami. Wieś pusta,
Niemcy się wycofali. Dokąd? Mając rakietę mógłbym dać znać, że wieś, opuszczona przez
nieprzyjaciela, jest w naszym ręku. Można by w końcu zlikwidować Niemców na stoku pod
wzgórzem. Niestety oprócz pistoletu i ręcznych granatów nie mam nic. Postanawiam zbadać jeszcze
przeciwny koniec wsi, zanim podciągnę cekaemy. Przebiegając między zabudowaniami wpadam w
trzask i świst wiązki maszynowej. Są gdzieś znowu! Padam w trawę i dalej czołgam się już na
brzuchu. Terkot erkaemu nie ustaje.
Nagle o 2 metry przed sobą w wysokiej trawie widzę hełm niemiecki... Nieprzyjemny, krótki
dreszcz... Cicho i spokojnie mierzę z pistoletu w hełm... Cisza... Podczołguję się jeszcze metr...
Jeszcze pół metra naprzód i dopełzam w trawie do Niemca...
Leży na wznak, klękam nad nim. Cały mundur na brzuchu we krwi; otwiera oczy: patrzymy
chwilę na siebie, on z jedną ręką odrzuconą bezładnie, w drugiej zaciśnięty karabin - ja z rewolwerem
nad nim. Wyszarpuję mu karabin, szukam granatów - już ich nie miał. Wyciągam mu bagnet z
pochwy. Młody chłopak nie spuszcza ze mnie przerażonych oczu. Zakładam bagnet na karabin i w
tym momencie w oczach Niemca zjawia się śmiertelny strach! Myślał widocznie, że go chcę pchnąć.
Spoglądam na niego najprzyjaźniej, jak mogłem: jest już dla mnie tylko umierającym młodym
ż
ołnierzem bez narodowości. Nie mogę mu pomóc. Kładę lekko rękę na zakrwawionym „feldgrau”,
po czym czołgam się dalej w trawie.
Miałem teraz karabin z garścią magazynków w kieszeni płaszcza. Znowu świst i trzask skądś
blisko... To z chałupy przede mną. Przycisnąłem się do ziemi i wystrzelałem z karabinu dwa
magazynki w strych i okna chałupy. Czekam. Chałupa zaczyna się palić, Niemiec miał zapalającą
amunicję. Dym wali z wiatrem na mnie. Uskakuję w bok i załadowuję ponownie karabin. Tuż obok
mnie trawa po prostu usiana porzuconymi przez Niemców nowiutkimi granatami do stockesów.
Wyglądają jak małe półłokciowe bombki lotnicze. Nieco dalej - jeszcze skrzynki z granatami: ze
dwadzieścia sztuk, w każdej po trzy granaty.
Nagle, z prawej strony, jak spod ziemi podnoszą się z trawy cztery hełmy khaki: to moi
karabiniarze z 2 cekaemu. Podsunęli się pod wieś i czekali najspokojniej na mnie. Wkrótce
napotykamy całą sekcję liniową pod dowództwem podoficera, która z tej strony przedostała się do
wsi. We wsi pozostało jeszcze parę chałup nie rozpoznanych. Podsuwamy się z zachowaniem
ostrożności i dostajemy ogień, ale w tejże chwili z tyłu, nieco z boku, odzywa się mój cekaem długą
serią. Chałupy zaczynają się palić. Być może zapalili je Niemcy wycofując się, było to stałą ich
metodą w walce: pożar odciąga uwagę atakujących od wycofującej się obrony.
Teraz cała wieś jest rozpoznana i w naszym ręku. Mam sekcję liniową i karabin maszynowy. Co
robić dalej? Wysyłam gońca dla nawiązania łączności z dowódcą szwadronu czy pułku i rozstawiam
czujki.
Czekamy. Goniec nie wraca. Dostaję natomiast meldunek od czujki, że w lesie na prawym naszym
skrzydle (duży kompleks łączący się z lasem, z któregośmy wyszli) widziano koniowodnych,
pędzących z końmi do tyłu. Lornetuję las - już nic nie widać.
Jest godzina 17. Wysyłam drugiego gońca. Od strzelca, któregośmy znaleźli w zaroślach,
otrzymuję wiadomość, że za koniowodnymi posuwały się czołgi. Postanawiam zabezpieczyć sobie
odwrót, wysyłając mały patrol dla zbadania drogi powrotnej. W pół godziny później, nie mając
ż
adnych rozkazów, ruszam za patrolem w kierunku naszych pozycji wyjściowych. Idziemy w
całkowitej ciszy i bez przeszkód dochodzimy prawie do dawnych naszych stanowisk.
Przechodząc koło zagajnika, zatrzymuję oddziałek dla przeszukania tajemniczego miejsca, z
którego żaden nasz patrol i szperacz nie wrócił i skąd stale dostawaliśmy ogień. Ostrożnie
rozglądając się dokoła wchodzę w kwadrat zagajnika. Natykam się na dwóch poległych strzelców - to
pierwszy patrol. Potem jeszcze jeden zabity. Dochodzę ostrożnie do skraju i tu wyjaśnia się
tajemnica: w kącie zagajnika od strony wsi, nieco w głębi - wypalona trawa w dwóch kierunkach,
łuski pocisków, pokrwawione bandaże. A więc tu znajdowało się stanowisko niemieckich kaemów,
którymi przez kilka godzin Niemcy szachowali nas z ukrycia i razili skutecznym ogniem, nie
rozpoznani do końca, aż do wycofania się. Teraz to wszystko wydawało się jakieś niepotrzebne,
nieważne i nierealne.
Wróciłem do swoich ludzi tą samą drogą, obok poległych strzelców. Dochodząc do mostku nad
strumieniem dostajemy ze stoku pod wzgórzem parę serii z erkaemu. Niemcy trzymają wzgórze
twardo. Nawet zajęcie przez nas wsi nie skłoniło ich do opuszczenia stanowisk. Mam za mało ludzi
dla wysadzenia ich ze wzgórza, które, górując nad przedpolem, ciągnie się kilkaset metrów. Przez
mostek przebiegamy skokami bez strat. Posuwamy się lasem wzdłuż drogi i dochodzimy wreszcie do
naszej linii na wzgórzu pokrytym rzadkim lasem. Poniżej droga leśna, na niej porzucone tabory
niemieckie z zabitymi końmi. W wozach znowu mundury, bielizna, radia, gramofony, albumy i
fotografie. Niektórzy strzelcy zaopatrują się w ciepłą bieliznę. Linię naszą stanowi szwadron liniowy.
Odnajduję tu na stanowisku swój drugi karabin maszynowy. Porucznik nie wrócił, podobno poległ.
Melduję się rotmistrzowi Szacherskiemu, adiutantowi pułku. Krótko opowiadam działania i sytuację.
Dowiaduję się, że pułkownik Królicki, ciężko ranny, odniesiony został do tyłu, a zastępca
dowódcy pułku, major Budzik, poległ. Rotmistrz Szacherski dowodzi pułkiem. Dostaję rozkaz
objęcia dowództwa szwadronu wzmocnionego ciężkimi karabinami maszynowymi i utrzymania linii
na kocie X aż do odwołania.
Odchodzę. Sprawdzam stan leżącego na wzgórzu „szwadronu”: jeden pluton liniowy pełny i
sekcja erkaemów; są to wcieleni ostatnio strzelcy ze szwadronu marszowego - materiał bardzo słaby.
Nawiązuję łączność z okopanym na lewo od nas szwadronem 17 pułku ułanów z Leszna. Melduję się
dowódcy ułanów por. Karwowskiemu.
Zaczyna się ściemniać. Na całej linii cisza, słychać tylko dalekie terkotanie karabinów
maszynowych. Przed naszą linią wzgórze, za nim stok w dół i łąki. Leżymy więc, tylko z drugiej
strony, przed tym samym wzgórzem, z którego Niemcy ostrzeliwali nas przez cały dzień.
Lornetuję przedpole, jest jednak już za ciemno na szkła, mało co widać. Cisza z obydwu stron.
Korzystając z zapadającego zmroku podczołguję się naprzód przed linię. Zawsze mnie korciło
zobaczyć, co znajduje się przed nami. Wszędzie czysty miałki piasek i wrzosy.
Ciepły wieczór, cisza kompletna. Na moment zapominam o wojnie. Leżę na piasku wśród
pachnących wrzosów, przy zagajnikach, w powietrzu zapach igliwia i miodu. Ileż to razy
przeżywałem podobne chwile na wsi... piękne chwile, pełne ciszy, spokoju i pogody.
Rozmyślania przerywa mi tupot i przyciszone głosy. Czołgam się z powrotem. Przybył goniec z
dowództwa z meldunkiem:
„Punktualnie - godzina 18.00 - zwinąć linię i dołączyć do pułku na skrzyżowaniu dróg”.
Patrzę na zegarek: za piętnaście minut. Idę za nasypem na lewe skrzydło do sąsiedniego odcinka i
melduję oficerowi 17 pułku, że o godzinie 18 odchodzę. Ułani nie otrzymali żadnego rozkazu
odmarszu. Porucznik prosi, żebym pozostał ze szwadronem, dopóki nie dostanie dalszych rozkazów
od swego dowództwa. Proponuję mu wysłanie natychmiast gońca do pułku, gdyż ja rozkaz
punktualnie wykonam i nie zostanę ani minuty dłużej. Siedzimy na wykopie, pachnie lasem, żywicą.
Cisza, jak makiem zasiał. Zbliża się szósta, podaję porucznikowi rękę - głupio mi jakoś i przykro.
„Przed odejściem otworzę ogień dla zamarkowania, niech się Pan nie niepokoi. Może przesunie
Pan czujkę na nasze stanowiska.”
„Dziękuję, dobrze”... I tak rozeszliśmy się.
Ż
eby nie być zaskoczonym przy odejściu i upozorować dalszą obecność oddziału, otwieram nagły
ogień maszynowy i ręczny na przedpole i wycofuję szybko: najpierw cekaemy, potem strzelców, w
końcu erkaem. Żołnierze zbiegli szybko (może za szybko) ze wzgórza i na dole w kolumienkach
pomaszerowali do tyłu. Zostaję sam na wzgórzu. Cisza. Pomyślałem, że może Niemcy odeszli.
Wtem... ogłuszający huk i ostre trzaski przy samej ziemi. Na tle wieczornych ciemności naokoło
mnie w promieniu 20 metrów wykwitają na piasku żółto-czerwone gwiaździste osty, ogniste
wytryski... jeden tuż przy drugim. Okręcam się wkoło, jak zahipnotyzowany...
„Co u licha?...” Ogłupiałem ze zdziwienia...
Dopiero dym, swąd i siarka przypomniały mi granatniki. Padam na ziemię i parzę sobie łapę o
odłamek. To Niemcy, przypuszczając natarcie, wyrzucili ze swych stockesów wszystkie granaty. W
kilka sekund później dali drugą salwę, i znowu cisza. Podniosłem się z piasku, rzuciłem za wzgórze
cztery granaty ręczne, szybko jeden po drugim, i spuściłem się w dół.
W ciemności spotkałem zziajanych swoich chłopaków z karabinów maszynowych. Słysząc
granaty biegli z powrotem, żeby mnie wynieść „żywego zaś czy umarłego, ale do swoich”.
„Czy to nie wszystko jedno, Jasiu, pod którą sosną leżeć - żartuję. - Wszystkie sosny nasze i
ziemia nasza”. „To po co się pierony tu pchają, panie poruczniku?...” „Pchają się i wyjdą, a my
zostaniemy” - odpowiadam, nie zastanawiając się nad trafnością powiedzenia.
Wkrótce dołączyliśmy do pułku.
Objęcie dowództwa pułku przez adiutanta pułku, rtm. Zbigniewa Szacherskiego, zostaje
potwierdzone drogą radiową przez dowódcę brygady. W walce pod Zamościem pułk nasz odrzucił
Niemców, torując drogę brygadzie.
1 szwadron nacierał lasem na wprost, 2 szwadron miał ubezpieczać przejście brygady w bok
Zamościa. To tłumaczy w pewnym stopniu małą aktywność 2 szwadronu, do którego byłem
przydzielony, która napsuła mi tyle krwi w ciągu dnia.
Po walce pod Zamościem pułk nasz dołącza do 6 i 14 pułku ułanów, które dotąd walczyły w straży
przedniej prawego skrzydła armii „Poznań” i poniosły bardzo duże straty. Pułki te wraz z 9 pułkiem
ułanów tworzyły Podolską Brygadę Kawalerii dowodzoną przez płk. Strzeleckiego.
Stan liczebny tych pułków był bardzo niski: w takim np. 6 pułku ułanów jeden ze szwadronów
liczył zaledwie 8 ludzi, podczas gdy nasze szwadrony miały jeszcze stany po 80 strzelców (normalny
stan - około 120 ludzi). Ponieważ pułki te nie miały map okolic, przez które przechodziliśmy i 14
pułk zabłądził - pułk nasz prowadził brygadę jako straż przednia.
Przewaga Niemców w broni maszynowej jest ogromna, nasze szwadrony liniowe bez karabinów
maszynowych są bezsilne.
Rtm. Szacherski decyduje się na podział szwadronu ciężkich karabinów maszynowych na drużyny
przydzielone na stałe do szwadronów liniowych. Ma to tym większe uzasadnienie, że w szwadronie
karabinów maszynowych z kadry oficerskiej pozostał, poza dowódcą, jeden tylko oficer.
Po odprawie oficerów o godz. 21.30 na polanie w Zamościu zarządzono nocny marsz pułku przez
Puszczę Kampinoską.
Mijamy lasy, piaszczyste polany, wsie i znowu lasy. Nakazany kierunek marszu, jak się później
dowiedziałem - to przedpola Modlina.
Tego samego dnia, 17 września, Niemcy zamykają kocioł w łuku Bzury i uderzają we wszystkich
kierunkach koncentrycznie trzema armiami przy masowym użyciu czołgów, artylerii ciężkiej i
lotnictwa.
Armia „Pomorze” zostaje zniszczona z wyjątkiem 15 Bydgoskiej Dywizji.
Ten sam los spotyka trzy dywizje armii „Poznań” z wyjątkiem dywizji kaliskiej (25), która wraz z
brygadami kawalerii przebija się na Puszczę Kampinoską straciwszy blisko połowę ludzi.
Brygady kawalerii wyszły z kotła straciwszy ponad 50% swych stanów mobilizacyjnych i
2
/
3
oficerów.
18 IX
PRZEMARSZ NA MODLIN. WALKA O PALMIRY
O brzasku las zaczyna prześwitywać. Szwadrony zatrzymują się na postój. Konie i ludzie
zmęczeni są nocnym marszem po całodziennej walce. Strzelcy rozluźniają popręgi i walą się w trawę.
Nieliczni tylko wyciągają z juków menażki i szukają kuchni szwadronowych. Wstaje piękny
słoneczny poranek. Z daleka słychać odległe bbum, bbum... bbum... artylerii, ale wkrótce w gałęziach
zrywa się tak ożywiony świergot ptaków, że zagłusza dudnienie. I właśnie, jak zwykle w takich
chwilach spokoju, ciszy i pogody, odzywa się i biegnie przez las powtarzany kolejno rozkaz:
„Do koni...” „Podciągnąć popręgi...” „Na koń!”
Wyjeżdżamy z lasu z większym jakoś, jak dotąd, pośpiechem. Przed nami otwiera się
parokilometrowa piaszczysta „Sahara”. Z lewej strony, gdzieś daleko, widać wzgórze czy
wzniesienie terenowe (jak się później okazało był to wysoki brzeg Wisły ze stanowiskami artylerii
niemieckiej). Na 3 km przed nami - lasy czy zarośla. W szeregach rozchodzi się pogłoska, że
zbliżamy się do Wisły i mamy ją wpław przekroczyć. Tematem rozmowy staje się Warta, jak zwykle
u poznaniaków, i nagle urywa się: przed nami, jak na wielkim piaszczystym poligonie, cały pułk
rozwija się kłusem w linię szwadronów, szwadrony - w linie plutonów, wreszcie w linie sekcji i
przechodzi „harcownikami” w cwał...
„Manewry, jak Boga kocham!” - woła któryś z podoficerów.
Jednocześnie zagrzmiało gdzieś silnie z lewej strony, jak pomruk burzy... Wkrótce potem...
przenikliwy świst i znane nam dobrze: brrum... brrum...
O 2 kilometry przed nami wzbija się olbrzymi wał kurzu. Fontanny piasku tryskają wysoko w
górę. Po chwili ginie wszystko w czarnym dymie. Pułk w galopie pędzi w tym właśnie kierunku.
Teraz, co kilkadziesiąt sekund, następują regularne salwy artylerii. Biją bez przerwy w jedno miejsce
przed nami. Wygląda to na ogień zaporowy. Nieprzyjaciel wie, że tylko tędy dostać się możemy pod
zasłonę zadrzewienia odległego od nas o 2 km. Karabiny maszynowe z obsługami zaczynają
pozostawać nieco w tyle za liniowcami - ciężki sprzęt, bardziej zmęczone konie. Coraz trudniej
utrzymać je w galopie... Przechodzą w kłusa. Strzelcy, rozwinięci dotąd szeroko w luźnych szykach,
rozciągają się teraz w głąb. Nigdzie skupień... rozczłonkowanie idealne... W sypkim piasku tempo
powoli słabnie. Zbliżamy się do kłębiącego wału wybuchających pocisków. Teraz rozumiemy już
wszyscy: musimy przeskoczyć ogień, żeby dostać się pod osłonę lasu po drugiej stronie poligonu.
Gorąco piekielnie, konie w pianie, my w siódmym pocie. Na uczucie strachu nie ma czasu. Walimy
naprzód na złamanie karku. Jest nam już zupełnie wszystko jedno, byle wreszcie dostać się tam, gdzie
nam każą... i zwalić się w mokrą trawę.
W parę minut później ogarnia nas chmura kurzu. Dusimy się. Nic nie widać: to wiatr odwrócił się
i pcha na nas od tyłu tumany piasku. Teraz czujemy już dym, konie chrapią i rzężą. Dopadamy do
wału ognia. I znowu... Cud, nie cud?
Następuje kompletna cisza... Słychać tylko dyszenie koni i szczęk sprzętu.
W dymie i kurzu nie widać jeszcze nic; powoli nieco się rozjaśnia. Wpadamy między drzewa,
zwalniamy wśród krzaków i zarośli. Pułk przedostał się bez straty jednego żołnierza.
W zalesionej wiosce rozproszone szwadrony zbierają się w kolumnę. Jestem jak zbaraniały...co to
było? Niemcy ogłupieli, my... czy wszyscy razem?
„Wiatr się zerwał od tyłu i przykrył nas tumanem piasku w ostatniej chwili, Niemcy stracili nas z
oczu i przerwali ogień...” - tłumaczy któryś z podoficerów. Może ma rację... nie wiem.
Tymczasem dziwny ten epizod ma następujące wyjaśnienie: rtm. Szacherski, jako dowódca 7
pułku strzelców konnych, otrzymał od gen. Abrahama rozkaz prowadzenia brygady na Modlin.
Prowadzący poprzednio 6 pułk ułanów zmylił drogę. Inne pułki Brygady Podolskiej nie miały map.
Rtm. Szacherski wysuwa swój pułk na czoło brygady, do przebycia jest 3-kilometrowy odsłonięty
pas piasków. Za nami ciągnie brygada; nie pozostało nic innego, jak przeskoczyć odsłonięty teren
pomimo ognia zaporowego położonego przez artylerię niemiecką z drugiego wysokiego brzegu
Wisły. Rotmistrz wyjeżdża przed pułk, rozwija go, jak na manewrach, i decyduje przedrzeć się przez
ogień.
W rok później jeden z wojennych korespondentów niemieckich, opisując ten wypad naszego
pułku z lasów pod Modlinem, pisze, że dowództwo artylerii niemieckiej w uznaniu śmiałej i
ryzykownej decyzji dowództwa polskiej konnicy i precyzyjnego wykonania rozkazu przez oddziały -
wydało rozkaz przerwania ognia zaporowego, przepuszczając kawalerię na osłonięte zadrzewieniem
przedpola Modlina.
Modlin jednak nas nie przyjął, nie widząc u siebie żadnych możliwości taktycznego użycia
większych oddziałów kawalerii i nie mając furażu dla koni.
Rotmistrz zatacza pułkiem łuk na odsłoniętym terenie i maszerujemy w prawo w tył, tym razem na
Warszawę.
Na pertraktacjach z Modlinem upłynęła godzina, którą szwadrony wykorzystały na
doprowadzenie do porządku broni, sprzętu i koni.
Przed nocą postój: obrokowanie, odpoczynek. Nocą z 17 na 18 września marsz przez Puszczę
Kampinoską.
W lasach o 10 km od Modlina idące w przodzie szwadrony naszego pułku trafiają na pancerne
oddziały niemieckie. Wywiązuje się krótka, zaciekła walka, zakończona spaleniem kilku czołgów
przez artylerię konną brygady i wycofaniem się Niemców. Z jednego ze spalonych czołgów
wyciągnięto ciężko rannego czołgistę i odwieziono na punkt opatrunkowy. Był to syn Kronprinza
∗
.
W zniszczonym czołgu została jego czarna suczka - jamniczka, zawodząc w niebiosy. Jeden ze
strzelców wydobył wyjącego psiaka: tej nocy jeszcze sprezentował go dowódcy pułku. Suczka
jechała dalej już samochodem naszego dowódcy.
Nad ranem postój na większej polanie wśród lasów. Kilka chałup, 2 stogi z sianem, żuraw.
Kwateruje tu szwadron, do którego jestem przydzielony z kaemami. Rozstawiłem karabiny do
obrony przeciwlotniczej. Pole obstrzału bardzo małe, gdyż las zakrywa widoczność. Strzelcy
przesiodłowują konie, karmią, poją, wreszcie biorą się za menażki i oblegają kuchnię szwadronową,
która dobrze już dymi i roznosi po polanie apetyczny zapach kapuśniaku. Widok typowo biwakowy.
Słońce przygrzewa, cisza i spokój. Z podoficerem z taczanki siadam pod stogiem siana, na wprost
słońca... i zaraz zasypiamy.
Budzi nas przeraźliwy, przeciągły huk... Otwieramy oczy: wprost na nas z najbliższej odległości
pikuje olbrzymi, jak nam się zdawało, samolot z ogłuszającym wyciem przechodzącym w ryk... Tak,
jak siedzimy pod stogiem, zrywamy się i pędzimy naokoło stogu, każdy w swoją stronę. I w tej
właśnie chwili, gdy wpadamy na siebie po drugiej stronie stogu - bombowiec mija stóg i z wysokości
zaledwie 30 metrów wygarnia prosto w nas długą serię z karabinu maszynowego. Widać wyraźnie
zaciśnięte na karabinie łapy Niemca, jak z oszklonej „gondoli” pod niebieskim kadłubem maszyny
sieje po nas długą lufą enkaemu
∗∗
.
Trwało to wszystko ułamek sekundy i właśnie ta szybkość w czasie i zbyt niskie spikowanie
bombowca sprawiły, że epizod ten nie miał żadnych innych następstw poza zranieniem kilku koni.
Dwa biedne siwki z bolesnym rżeniem zerwały się z powodów i galopowały wokół polany z
czerwonymi, powiększającymi się na grzbietach i zadach plamami krwi.
Tymczasem brygada nasza złożona z 15 i 17 pułku ułanów i naszego 1 szwadronu, wzmocniona 9
pułkiem ułanów, uderza 18 września na Palmiry, opanowane przez silne pancerne grupy niemieckie.
Natarcie na Palmiry prowadzi osobiście dowódca brygady gen. Abraham i zostaje ranny w szyję.
Uderzenie wobec przewagi ogniowej nieprzyjaciela nie udaje się: Palmiry pozostają w rękach
∗
nie sprawdzone przez autora.
∗∗
Nkm - najcięższy karabin maszynowy.
niemieckich. Brygada omija Palmiry i przechodzi bokiem.
W godzinach popołudniowych dochodzimy lasami gdzieś pod Palmiry. Kolumna pułku przeciąga
szeroką leśną drogą. Po bokach drogi widać na postoju marszowym zmęczone oddziały piechoty.
Ż
ołnierze leżą wyciągnięci wśród drzew z plecakami pod głowami. Karabiny oparte o drzewa. Od
czoła nadchodzi nieoczekiwany rozkaz: „W lewo patrz!” Strzelcy automatycznie poprawiają się w
siodłach, prostują, spoglądają w lewo. Dojeżdżamy do małego leśnego wzgórka tuż nad drogą.
Na wzgórku grupka oficerów, wśród nich wyróżnia się wzrostem smukła wysoka sylwetka
generała Abrahama bez hełmu z obandażowaną głową. Bystre spojrzenie przesuwa się po
wyprostowanych żołnierzach.
Przypomina mi się ostatnia defilada przed sztandarem pułkowym w Biedrusku. Jakże inaczej
wyglądał pułk; minęły zaledwie 3 tygodnie - ilu z nas już brakuje, jak zmienił się zewnętrzny wygląd
ż
ołnierza... Ale wewnętrzna postawa i dyscyplina pozostały niewzruszone, a wzajemne zaufanie
między oficerami a szeregowymi zacieśniło się jeszcze bardziej.
W kwadrans później szwadrony zatrzymują się, schodzą w las. Postój... „Z koni!”
Chcę odszukać moich chłopców przy innych szwadronach. Idę więc wzdłuż drogi, przechodząc
koło odpoczywających żołnierzy z piechoty. W tym miejscu pas lasu nad drogą jest tak wąski, że zza
drzew prześwituje światło. Widać ściernisko i słychać pojedyncze strzały karabinowe. Jakiś obcy
porucznik zaczepia mnie, pytając o dowództwo. Wskazuję ręką kierunek i idę dalej, ale porucznik
mnie nie puszcza:
„Panie poruczniku, ja mam pieniądze pułkowe, jestem kasjerem pułku. Pułku już nie ma, chcę
pieniądze oddać w jakimś oddziale...”
„Niech Pan pyta o dowódcę 7 pułku strzelców konnych. Żołnierze we francuskich hełmach (typ
hełmów w jakie wyposażona była nasza kawaleria) wskażą Panu drogę” - odpowiadam.
Zadziwia mnie wyraźne zdenerwowanie obcego porucznika i nieprzytomne jak by spojrzenie. Idę
dalej i widzę jakieś zamieszanie wśród piechoty. Jakiś oficer podnosi z ziemi sekcje i zbiera w
kolumienki. Zmęczony żołnierz ociąga się. Gdy to obserwuję, nadchodzi trzech oficerów, wśród nich
generał piechoty; ten poznając po hełmie kawalerzystę zwraca się do mnie krótko:
„Poprowadzi Pan piechotę na linię za las - porucznik wskaże” - i odchodzi. Zasalutowałem i
zwracam się zły do porucznika: „Coście tu gdzieś nawalili?”
Porucznik objaśnia, że oddział piechoty osłaniał nas z tego kierunku... tu... na ścierniskach za
lasem. Trzeba zabezpieczyć przejście kawalerii i przegrupowanie oddziałów do nadejścia większych
sił, ale żołnierz jest przemęczony, wycieka z linii do lasu. Nie mogą utrzymać linii, a ogień z tego
kierunku wzmaga się. Łapię pierwszego z brzegu wałęsającego się kawalerzystę:
„Z siódmego!” - pytam.
„Tak jest, panie poruczniku” - odpowiada.
„Biegaj bracie żywo do 2 szwadronu do drużyny cekaemów i powiedz „karabiniarzom”, że jak by
szwadron miał wymaszerować, niech zaraz przyślą mi tu gońca, będę na przedpolu za lasem przy
tyralierze piechoty.” Strzelec pobiegł.
Z porucznikiem piechoty zabraliśmy z lasu trochę wojska i podprowadziliśmy do skraju. Stąd
idziemy naprzód przed siebie w pole, rozsypani już w tyralierę. Przedpole ostrzeliwane jest dalekim,
rzadkim ogniem karabinowym. Pociski padają w piasek, niekiedy który gwizdnie mijając nas
bokiem. Idziemy tak, pochyleni, jeszcze ze 150 metrów i rzucamy piechotę na linię.
„Okopać się!” - woła porucznik. Żołnierze sypią przedpiersia. Od lasu nadbiega strzelec:
„Panie poruczniku, szwadrony podciągają popręgi, wymarsz”. Zasalutowałem porucznikowi i
odchodzę.
Zawsze w takich chwilach było mi czegoś wstyd: oni zostają na linii, a ja odchodzę do tyłu. Zdaję
sobie sprawę, że odchodzę przecież na rozkaz, że zaraz ruszymy z pułkiem gdzieś w kierunku
nieprzyjaciela, a jednak niemiłe uczucie pozostaje. Mam wrażenie, że piechota, dla której
torowaliśmy drogę i która po nas obejmowała stanowiska, zawsze w momencie, gdyśmy wyruszali
naprzód, patrzyła na nas, jak na porzucających pozycje.
Wracając ze strzelcem do swoich, natknąłem się na oficera leżącego na brzuchu w znanej mi już
nienaturalnej pozycji. Schylam się, dotykam... Nie rusza się. Przewracam go na plecy i poznaję
obcego porucznika z kasą pułkową, szukającego dowódcy pułku. Twarz już zielona, nie oddycha. Nie
ż
yje. Przeczuwał śmierć, jak Zygler pod Psarami. Dostał jedną z tych kul, które minęły nas w polu, za
lasem. Odpiąłem mu mundur i obszukuję... Pieniędzy nie ma... Czy zdążył je oddać?... Zresztą to
nieważne... Dołączam ze strzelcem do szwadronu w ostatniej chwili. Podprowadzają mi siwkę.
Ruszamy... Maszerujemy do późnej nocy.
Generał Kutrzeba w swej pracy „Bitwa nad Bzurą” (Wojskowy Przegląd Historyczny, 1957 r.)
pisze o działaniach brygady w tym okresie, które obserwował z miejsca postoju już po przeprawie
przez Bzurę: „...Na zachodzie huczało, bo dwie brygady kawalerii pod dowództwem gen. Abrahama
biły się w Puszczy Kampinoskiej ubezpieczając w kierunku na Warszawę”. I dalej: „...Brygada
kawalerii przebija drogę na Warszawę... Najbardziej skonsolidowanymi oddziałami rozporządzała
kawaleria. Poza ogólnymi korzystnymi dla niej warunkami organizacyjnymi, kawaleria była przez
generała Abrahama sprawnie dowodzona, a poza tym uniknęła ciężkiej przeprawy nad Bzurą, którą
przeszły dywizje piechoty”.
19. IX
WALKI W REJONIE WĘGLOWEJ WÓLKI - BURAKOWA -
SIERAKOWA - LASEK
Noc z 18 na 19 września przeleżałem z drużyną przy szwadronie, do którego byłem przydzielony,
na rozmokłych łąkach pod kępami wysokich olszyn. Całą noc słychać silną i coraz bardziej bliską
kanonadę artyleryjską. Pociski armat przelatywały z przeciągłym świstem nad nami w obie strony:
szu... szu., szu... szu., bbum... I tak przez całą noc.
O północy brygada zbliża się do wsi Sieraków. W straży przedniej idzie 9 pułk ułanów z Brygady
Podolskiej. Na czele kolumny głównej maszeruje 7 pułk strzelców konnych pod dowództwem rtm.
Szacherskiego. Gen. Abraham jedzie przy naszym pułku.
Sieraków zajęty jest przez nieprzyjacielską piechotę zmotoryzowaną. Dowódca brygady uderza 9
pułkiem i częścią naszego pułku, niszczy i pali kilkanaście samochodów niemieckich i zajmuje
Sieraków.
Obok w Węglowej Wólce rozpoznano większe pancerne siły nieprzyjaciela.
Nad ranem słychać już trzaskanie broni maszynowej. W nocy było mi tak zimno, że nie mogłem
zasnąć. Podziwiałem strzelców, którzy chrapali przy mnie tuż obok, leżąc w mokrej trawie. Ledwie
przed świtem zaczęło szarzeć, słyszę podawany gdzieś od przodu rozkaz: „Karabiny maszynowe
naprzód!” Wstaję i idę do przodu. Dowiaduję się tylko, że nasze szwadrony wchodzą do walki.
Wracam szybko do plutonu, budzę obsługę. Zbierają się w milczeniu, zapinają, podciągają popręgi,
sprawdzają broń, rzędy, uprzęż i sprzęt.
„Gotowe!”
Prowadzimy konie w wodzach. Rozwidnia się zupełnie. Szwadron karabinów maszynowych
został rozdzielony do wspierania pododdziałów. Mój pluton jest przydzielony do... szwadronu.
Dołączam. Wsiadamy na konie. Mamy przed sobą obejście lasem.
Od 2 dni jeżdżę na siwej klaczy po rtm. Baranowskim, gdyż mój „Wampir” jest na ostatnich
nogach i z trudem tylko można go zmusić do galopu. Bo też my obaj nawet na postojach oddziałów
nie mieliśmy spokoju, gdyż właśnie wówczas trzeba było wyszukiwać stanowiska, rozstawiać i
sprawdzać cekaemy na ubezpieczeniach naziemnych i przeciwlotniczych, podczas gdy oddziały
liniowe mogły zająć się końmi, czy wyrwać jakąś godzinę na odpoczynek. Była też i druga
przyczyna, dla której musiałem się rozstać na jakiś czas z ulubionym „Wampirem”. Przemiły ten
„wielbłąd”, wielki, ciężki hunter tak był przywiązany do swych końskich kolegów w szwadronie, a
przede wszystkim w plutonie, że za każdym razem, gdy odjeżdżałem od plutonu, rżał tak potężnie, że
słychać go było z daleka. Było to niedopuszczalne, zwłaszcza w nocnych marszach, które ostatnio
odbywały się w pobliżu lub wprost w obliczu nieprzyjaciela. Toteż już od dwóch dni mój „Wampir”
szedł luzem przy taborze szwadronu, gdzie miał mniej wrażeń, ale za to więcej spokoju, wypoczynku
i owsa. Tym razem los uratował mu jego poczciwe końskie życie, gdyż klacz rtm. Baranowskiego,
którą wziąłem zamiast „Wampira”, w kilka godzin później padła pod granatami.
Odchodząc z plutonem, odszukałem „Wampira” i na „do widzenia” pocałowałem w różowe
chrapy. (Miał wielką białą łysinę od gwiazdki aż po górną wargę.) Zobaczyłem go dopiero po 3
dniach w Warszawie.
Wskakuję na siwkę i doganiam pluton. Posuwamy się lasem bądź leśnymi drogami. Dochodzimy
do prostokątnego kompleksu wysokopiennego lasu bez podszycia, z kępami świerków i brzóz.
Pachnie żywicą... Niespodziewanie, jak zwykle, pada rozkaz:
„Do walki pieszej, z koni!” Koniowodni odprowadzają konie w głąb lasu, gdzie gęste krzaki i
zarośla dają lepszą osłonę. Wraz z nimi oddalają się wyciągniętym kłusem nasze taczanki i konie
obsługi.
Rano, około godziny 9, koniowodni dostają się pod silny ogień artyleryjski i nalot nurkowców.
Większa część koni ginie, między innymi i moja siwa klacz po rotmistrzu.
Tymczasem spieszone plutony klęczą już w kolumienkach. Na Sieraków wychodzi
kontruderzenie niemieckie.
Idę z drużyną po piaszczystych wydmach, pokrytych z rzadka karłowatymi sosnami i resztkami
zniszczonych zagajników. Od czasu do czasu większe i mniejsze pasy niskopiennych nędznych
sosen. Słońce grzeje mocno i oślepia na białym piasku. Podchodzimy na przełaj, zasłonięci z prawej
strony wysokim piaszczystym grzbietem wydmy. Nad nami zaczynają świstać pociski karabinowe.
Artyleria wreszcie zamilkła. Słychać za to terkotanie karabinów maszynowych i szczekanie działek
czołgowych. Od czasu do czasu krótki postój. Obsługi opierają podstawy o ziemię, na nich karabiny.
Sekcje klękają w piasku. Wdrapuję się na wydmę z prawej strony i lornetuję przedpole: na sinym tle
z lekka zamglonego poranka naliczyłem kilkanaście czołgów frontem do nas w odległości około
półtora kilometra. Tymczasem plutony odchodzą, zajmując kolejno stanowiska na wzniesieniu.
Okopują się. Wzywam do siebie karabinowych, wskazuję im czołgi, objaśniam przypuszczalne nasze
położenie, którego właściwie nie znam, i rozchodzimy się dla wyszukania stanowisk ogniowych.
Posuwam się z drużyną jeszcze nieco naprzód, aż do większego piaszczystego wzgórka z
kilkunastoma karłowatymi sosnami, gdzie wybieram wcale niezłe pozycje pod karabiny. Obsługi
okopują się, ustalają karabiny i niebawem są gotowe do rozpoczęcia ognia. Jeden z plutonów
liniowych wysuwa się jeszcze dalej na lewe skrzydło i zajmuje sekcjami pobliskie wydmy. Słońce
ś
wieci tak mocno, że oczy bolą od białego piasku.
Czołgi manewrują przed nami w odkrytym polu w odległości uniemożliwiającej nam jednak
otwarcie skutecznego ognia. Mija pół godziny, godzina - sytuacja się nie zmienia. Z obu stron słychać
strzelaninę, do nas dochodzą jedynie krótkie serie maszynowe, które w okopanych stanowiskach
lekceważymy sobie zupełnie, oraz pojedyncze wybuchy pocisków czołgowych. Nie mamy żadnych
rozkazów i żadnych wiadomości. Obserwuję przedpole na lewo w skos od naszych pozycji, gdzie
zaczyna się las: luźne pasy świerków i sosen, łączące się dalej w jeden leśny kompleks
poprzerzynany duktami. Prawe skrzydło czołgów oddalone jest od lasu o dobre kilkaset metrów.
Zastanawiam się, w czyim ręku jest las. Jeżeli są tam nasi, to frontalne posuwanie się czołgów tego
odcinka na nasze linie byłoby bardzo ryzykowne.
Tymczasem przedpole zaczyna się nagle ożywiać. Czołgi zbliżają się wyraźnie na całym odcinku.
Z wieżyczek ukazują się jasne języki ognia i obłoczki dymu. Wzmaga się terkot broni maszynowej.
Jesteśmy w ogniu. Dopiero teraz żołnierz okopuje się lepiej i otacza grubszym wałem
przedpiersia. Czołgi, posuwając się zygzakami, zbliżają się na 800 metrów i bliżej. Zmieniają
odległość i kierunek, jest to ich zwykła taktyka w czasie walk z nami. Czasem cofają się bez wyraźnej
przyczyny, żeby w następnej chwili ruszyć znowu naprzód. Teraz odezwały się nasze cekaemy. Już
nic nie słychać w ogłuszającym trzasku. Strat jeszcze nie mamy. Rozkazuję strzelać krótkimi seriami,
licząc na większe zbliżenie nieprzyjaciela. Przed nami cały dzień walki. Nie wiadomo, kiedy doślą
nam amunicję. Chcę zachować największą siłę i skuteczność ogniową przy większym zbliżeniu się
czołgów, jak najdłużej - dopóki ogień broni pancernej pozwoli utrzymać się na naszych pozycjach w
piasku.
W pewnej chwili widzę z lewej strony posuwające się w naszym kierunku, wzdłuż linii, dwa nasze
działka przeciwpancerne, ciągnięte z trudem przez spieszoną obsługę. Jak się później dowiedziałem,
były to działka 17 pułku ułanów. Działka zajmują stanowiska: jedno na 6-8 metrów na lewo w skos
od pierwszego cekaemu, drugie tyleż metrów na prawo. Drużyna nasza leży tuż za szczytem wydmy.
Oni lokują się tuż przed wydmą na nie osłoniętej piaszczystej „Saharze”. Podbiegam do dowódcy:
„Czyście zwariowali? Zajmujecie nie osłonięte pozycje pod gniazdem dwóch cekaemów.
Ś
ciągnięcie na nas ogień połowy czołgów - 2 działka i 2 cekaemy na 20-metrowej linii. Zjeżdżajcie,
póki nie będzie za późno, dosyć tu chyba tego cholernego piachu...”
Ale dowódca, czy nie słyszał nic, czy przemęczony, nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi,
dosyć, że ułani, zwracając działka w stronę czołgów, ustalają, ładują i rozpoczynają ogień.
Wracam do karabinów i widzę, że najbliżej wysunięte czołgi nie są od nich dalej niż o 800 m.
Krótki moment zastanowienia: czy przerzucić drużynę na inne stanowisko, czy pozostać przy
działkach? Zostaję, odpycham celowniczego; celuję przez lunetkę.
W cienkim, czarnym krzyżu lunetki skacze czołg, przewala się po piasku, sypiąc kurzem spod
gąsienic. Skrzyżowaniem krzyża łapię jego środek. Naciskam spust.
Długa seria... Lewa ręka na kółku podnośnika, prawą ściskam z całej siły rączkę ze spustem
karabinu. Pomimo silnego uchwytu karabin drga ze mną i szarpie... Pot cieknie spod hełmu na okular,
dym kładzie się przed karabinem, zaczyna przesłaniać czołgi. Nie przerywam serii... Nie słyszę nic
wpatrzony do bólu prawie w ostrzeliwany czołg...
Nagły huk zagłusza wszystko... Błysk ognia, żar, wstrząs... Wbijam twarz w piasek.
Po chwili unoszę głowę, nie widzę nic, ciarki przebiegają mi przez skórę, jesteśmy w żółtawym i
chwilami czarnym dymie, gryzie fosfor. Po paru sekundach podmuch wiatru spędza chmurę w
prawo.
W miejscu, gdzie stało lewe działko, widzę czarną kupę pogiętego, złuszczonego żelastwa i czarne
szkielety trzech ludzi w czarnych popalonych strzępach. Pocisk czy pociski zapalające trafiły w samo
działko. Prawe działko odrzucone, pogięte, obsługa porozwalana na piasku. Jęki, skoczyliśmy we
trzech i wyciągnęliśmy do tyłu dwóch rannych ułanów z obsługi drugiego działka. Trzeci zabity na
miejscu, czwarty, cały, wyczołguje się za nasyp.
Teraz bierze nas już cholera. Nie zmienię stanowisk - niech wjadą cholery na nas, a my się nie
ruszymy... Otwieramy taki ogień, na jaki tylko stać cekaemy. Wypatruję oczy, czy któryś z czołgów
nie zaczyna się palić... Ale na próżno...
Palił się czołg, ale skrajny, na prawym skrzydle, ostrzelany przez nas na początku walki. Z
„naszych” czołgów jeden został unieruchomiony, drugi cofał się jeszcze jakiś czas i tak już pozostał.
Reszta wymanewrowała powoli na inne stanowiska w kierunku na lewo od nas.
W godzinę później na naszym przedpolu zapadła cisza. Ogień i walka przeniosły się gdzieś na inne
odcinki, prawdopodobnie na lewe nasze skrzydło. Dochodził nas jedynie rzadki ogień karabinowy.
Minęła znowu godzina. Nie otrzymuję żadnych rozkazów. Pozostawiam jeden karabin
maszynowy, który ma utrzymywać łączność z plutonem na prawo. Biorę drugi karabin z obsługą,
schodzimy z nasypu i za wzgórzem maszerujemy wzdłuż linii w kierunku lewego skrzydła. Po
strzałach orientuję się, że w tę stronę przesunął się środek walki. Napotykamy po drodze luźnie
okopane sekcje liniowe. Nie udaje mi się dowiedzieć, gdzie jest reszta szwadronów, gdzie pułk.
Wyszukuję stanowisko dla cekaemu i zostawiam obsługę przy którejś sekcji liniowej, sam idę na
zwiady.
Przed nami za pasem piasków ciągnie się drugi kompleks lasów. To Laski. Przede mną spalony
czołg niemiecki. Obserwując las, spostrzegam, że w jego kierunku właśnie przegrupowują się czołgi
nieprzyjaciela, wycofane sprzed naszych dotychczasowych pozycji. Jeden z czołgów już jest w lesie i
wali duktem w naszym kierunku. To nasunęło mi myśl, aby lasem podkraść się pod czołg i pod
osłoną zarośli przy dukcie obrzucić go granatami. Miałem ich jeszcze cztery przy sobie. Przebiegam
drogę, pas piachu i włażę w las. Teraz dopiero zauważyłem przy sobie ułana z 17 pułku
(prawdopodobnie z obsługi uszkodzonego działka). Tego to właśnie ułana przydzielił mi chyba
„Anioł-Stróż”.
Skradamy się lasem równolegle do duktu, którym zbliża się czołg. Po jakimś czasie natrafiamy na
leżącą w lesie linię strzelców naszego 2 szwadronu z rtm. St. Janowskim. Leżą prostopadle do
kierunku duktu. Przechodzimy im nad głowami. Kilkanaście metrów dalej potykam się o poległego
strzelca. Schylam się machinalnie; zabieram mu kbk (karabinek kawaleryjski), wyjmuję z ładownic
parę magazynków i wpycham w kieszenie płaszcza.
Czołg powinien już być gdzieś blisko. Podchodzimy w lewo w skos... Jest... Potężne cielsko
przebija sinymi płytami przez liście krzaków. Podkradam się na 6 może 8 metrów od czołgu. Rzucam
karabin w trawę, wyjmuję granaty... W tym momencie czołg staje... Zza czołgu wysuwa się schylony
Niemiec z erkaemem. Patrzy wzdłuż duktu... nie spuszczając go z oczu sięgam ręką po karabin,
macam w trawie... Jest... Odbezpieczam i podnoszę do ramienia... W tejże chwili Niemiec odwraca
się do mnie. Dojrzał, drgnął; oczy spod hełmu wpatrzone są we mnie jakby z przerażeniem.
Strzeliłem wcześniej... Pamiętam, że mierzyłem pod hełm, ale przypomniałem sobie (w takiej
chwili), że w czasie ćwiczeń miałem kiedyś mało trafnych, gdyż zamiast w środek figur celowałem w
główki - opuściłem więc w ostatniej chwili karabin, mierząc w brzuch.
Niemiec potyka się i pada na twarz.
Zza czołgu wyskakuje drugi, pochylony. Składa się do mnie. Zdążyłem zarepetować... Z przyrzutu
strzelam w brzuch...
Czuję silne uderzenie w lewą szczękę. Zza czołgu wybiega jeszcze trzech Niemców, ale w tym
momencie czołg rusza i zasłania mnie. Nagle czuję ból... gorąco... czerwono przed oczami. Widzę
jeszcze, jak „mój” drugi Niemiec rozkłada ręce i wali się na brzuch... Z lewego policzka wytryskuje
mi poziomy strumień krwi...
Przeraźliwy trzask granatów, karabinów maszynowych... Zachłystuję się krwią... Padam na
kolana... Ktoś ciągnie mnie w tył.
Leżę w krzakach. Nade mną bezustanny trzask kaemów. Ktoś mnie szarpie i ciągnie po ziemi...
Coś woła... Odczołgujemy się w jakieś krzaki. Ręką trzymam się za twarz; w rękawie pełno krwi.
Czołgamy się dalej... Ułan przerzuca mi rękę na swoje ramię i ciągnie mnie dalej.
Wreszcie mam już dość - za dużo leje się tej krwi ze mnie. Zrzucam hełm. Ułan wyciąga bandaże,
przewiązuje mi głowę; drugi bandaż... trzeci... Z trudem podnoszę się na nogi. Wsparty na ułanie
wlokę się do tyłu. Dochodzimy do leżącej tyraliery 2 szwadronu. Teraz przestraszyłem się naprawdę:
w oczach rotmistrza i strzelców patrzących na mnie zobaczyłem już nie strach, ale grozę... No, bo
wyglądać musiałem jak widmo. Pół niesiony przez ułana, z obandażowaną, czerwoną od
przeciekającej krwi głową i płaszczem na całą długość od głowy do butów w strumieniu świeżej
krwi.
A jednak... dziwne i nieoczekiwane są zrządzenia losu. Okopanym kolegom wydawało się, że ja
ginę, a oni leżą bezpieczni - a nie minęło pół godziny, jak ten sam może czołg, seriami cekaemu,
dosłownie ich przepołowił. Tak znaleziono w tym miejscu rotmistrza Jankowskiego z grupą
strzelców w dwie-trzy godziny później. (Według wszelkiego prawdopodobieństwa zginęli wraz ze
swoim dowódcą bezpośrednio po moim przejściu.)
Ja zaś miałem tylko rozerwany na wylot lewy policzek, przerwaną tętnicę i silnie uderzoną lewą
szczękę (bez pęknięcia). Po 10 latach, przy okazji prześwietlania zębów, rentgen wykazał jeszcze
odłamki pocisku w lewym policzku.
Czy był to pocisk rozpryskowy z karabinu, czy odłamki ręcznego granatu, czy pocisk zapalający
(rana była opalona) - nie wiadomo. Jeżeli przestrzelali mi policzek w momencie, gdy miałem otwarte
usta, to skąd uderzenie w szczękę i opuchnięcie całej głowy? Jeżeli kula uderzyła w szczękę, to
dlaczego szczęka cała, a kula w drzazgach? Jeszcze jeden z tych niezrozumiałych wypadków,
których doświadczaliśmy wszyscy z mniejszym lub większym szczęściem.
Dość, że oprócz silnego nie zatamowanego wylewu krwi nie groziło mi właściwie nic, ale o tym
oczywiście nie wiedziałem. A ponieważ zapuchła mi cała głowa tak, i że przestałem widzieć na lewo
oko i krew w dalszym ciągu przeciekała ciurkiem na płaszcz przez bandaże, więc czułem się zupełnie
„zrobiony” i chciałem tylko, żeby ten „cholerny ułan z „17-tki” dał mi wreszcie spokój i pozwolił
położyć się na ziemi. Ale poczciwe chłopisko spod Leszna wlokło mnie jeszcze z godzinę do tyłu,
dopóki nie trafiliśmy na punkt opatrunkowy.
Podoficer sanitarny zaczął mi zdejmować bandaże, ale tak spryskałem go pulsującym strumieniem
krwi, że czym prędzej na stary opatrunek okręcił mi 4 bandaże i powiedział, że nic więcej zrobić nie
może.
Wychodzimy... Dokąd? Gdzie nasi?... Nigdzie ani jednego strzelca.
Zaczęło się ściemniać. Idziemy przed siebie piaszczystą drogą, wśród wydm i sosen; tu gdzieś
były nasze pozycje... Kładę się na piachu, na skraju lasu pod sosną, i... Więcej już nie pamiętam.
Budzi mnie zimno... Jest zupełnie ciemno. Jestem mokry od deszczu. Pierwszy czy drugi deszcz
we wrześniu. Coś przygniata mnie. Lewa część twarzy boli i piecze. Słychać artylerię i jakieś
wybuchy. Tuż przy mnie słyszę jęki:
„O Mutter. Mein Gott. Mutter.”
Macam ręką, nie mogę ruszyć, jest przyciśnięta, Znowu jęki z drugiej strony:
„Oh... Mutti. Mutti...”
Ciemno, nic nie widzę, znowu te jęki...
Tej właśnie nocy, w tak mało uroczysty, ale za to zaszczytny sposób - obchodziłem 35-lecie swych
urodzin...
Tegoż dnia (19 września) o godz. 15 we wsi Laski dowódca Brygady Wielkopolskiej wezwał
naszego dowódcę rtm. Szacherskiego:
„Ponieważ pułk wasz bił się najlepiej, niech ma zaszczyt wejścia jako pierwszy do stolicy.
Prowadzi Pan pułk jako straż przednia brygady. Dobierze pan szwadron rtm. Hellera (6 pułk ułanów)
i baterię artylerii pod dowództwem ppor. Kasznicy”.
Rotmistrz wyrusza w kolumnie szwadronów „harcownikami”
∗
i w kolumnie działonów. Wysyła
patrol przedni - prowadzi pchor. Jerzy Lutostański, patrol prawoboczny - rtm. Heller z 7 ułanami i
patrol lewoboczny. W lasach koło Zakładu dla Ociemniałych (w Laskach) Lutostański wpada na
czołgi i ginie na miejscu od serii maszynowej. Artyleria Kasznicy odprzodkowuje i bije w czołgi z
bliskiej odległości. Ginie por. Kasznica. Rtm. Szacherski dostaje serię z karabinu maszynowego w
staw biodrowy i pada ciężko ranny. Podbiega strzelec:
„Kochany nasz dowódca ranny” - woła.
„Ty nie biadol nade mną, tylko wciągnij mnie do lasu” - rozkazuje rotmistrz z ziemi. Strzelec
wciąga rotmistrza za nogi do lasu. Nadbiega pchor. Jacek Paczyński z cekaemów i karabinowy z
taczanek, kładą rannego na taczankę i wywożą z pola walki.
Tymczasem obrona Niemców w Laskach okazuje się za silna, by można ich było stamtąd
wyrzucić. Pułk mija Laski i przedziera się w nocy z 19 na 20 września w kierunku na Warszawę. O 30
km od Warszawy pułk zbłądził i zamiast na wschód poszedł na zachód, na Młociny.
Tymczasem taczanka odstawia rannego dowódcę pułku do punktu opatrunkowego we wsi
Sieraków i wraca do walki.
Po prowizorycznym opatrunku rtm. Jankowski ładuje rannego dowódcę pułku na wóz parokonny i
przydziela do opieki wachmistrza Pławskiego, szefa szwadronu karabinów maszynowych. Rtm.
Szacherski decyduje się jechać najkrótszą drogą na Warszawę. Jadą po nocy szosą; jakaś piechota
posuwa się szybko rowami po obu stronach. Dojeżdżają do Łomianek. Szpital nie ma morfiny. Jadą
dalej. Stop! Zapora ogniowa z karabinów maszynowych. Przeskakują w galopie przez zaporę w
krótkiej chwili przerwy. Oddziały piechoty zbaczają w kierunku Wisły, skąd mają posuwać się dalej
wzdłuż jej brzegu. Rotmistrz nakazuje jechać wozem prosto, by jak najszybciej dostać się do szpitala.
Bez morfiny trudno już wytrzymać z bólu (ma zdruzgotany staw biodrowy).
Zwalnia Pławskiego i radzi mu iść z oddziałem piechoty. Wachmistrz odmawia... Nie pozostawi
rotmistrza bez opieki. Ucałowali się i jadą dalej. Pod koniec nocy zamajaczyły w okopach hełmy.
„Kto?” - „Obrona Warszawy”.
Mijają jeszcze rów przeciwczołgowy, żołnierze z „Obrony” zasypują go w mgnieniu oka i
przenoszą samorzutnie wóz na rękach. Z Bielan przez ostrzeliwany Marymont rotmistrz dostaje się
na Żoliborz, stąd już sanitarnym samochodem do szpitala na Pradze i wreszcie do kliniki
Uniwersyteckiej.
∗
Ruszyć „harcownikami” - ruszyć tyralierą konną.
20 - 29. IX
OSTATNI MARSZ - WARSZAWA
W nocy z 19 na 20 września poznaniacy do Warszawy nie weszli. W ciągu nocy brygada przebija
się przez pierścienie oddziałów niemieckich, otaczających Warszawę i 20 września o godzinie 10
wchodzi do parku przy Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego na Bielanach.
W tym samym mniej więcej czasie w lasach pod Sierakowem, na miejscu wczorajszych walk
brygady, panowała względna cisza.
Budzi mnie szarpanie. Ktoś ciągnie mnie jednocześnie za rękę i nogi. Słyszę głos: „Panie
poruczniku, tu leży nasz... jeszcze żyje”.
Otwieram oczy (a właściwie jedno „czynne” oko). Jest jasno, nade mną przez wierzchołki sosen
przebija blask nieba. Leżę na kupie rannych czy zabitych; przeważnie Niemcy, czołgiści w czarnych
mundurach z trupią czaszką przy wyłogach. „Rzeczywiście to pasuje teraz” - pomyślałem.
Przypominam sobie jęki w nocy: to oni, tu przy mnie, ciężko ranni z popalonych czołgów, umierali.
Jakiś nasz żołnierz wyciąga mnie z kupy ciał. Czuję straszny odór krwi, rozkładu, zgnilizny.
Obok stoi powóz zaprzężony w parę koni. Na tylnym siedzeniu leży rozwalony nasz oficer z
zamkniętymi oczami.
Okazuje się, że przejeżdżający porucznik - lekarz, z któregoś pułku kawalerii (6 pułk ułanów),
wiozący ciężko rannego (w nerki) oficera, zainteresował się większą kupą rannych czy poległych i
znalazł mnie żywego. Lekarz uczciwie przejrzał wszystkich: naszych i Niemców.
- Tym już nic nie pomoże - nie żyją - mówi do siebie i wskazuje mi powóz:
- Zabieram pana.
- Dokąd? - pytam.
- Sam nie wiem, zobaczymy.
Gramolę się do powozu. Jestem tak osłabiony, że ledwie stoję na nogach. Mdli mnie porządnie.
Jedziemy piaszczystą drogą wśród rzadkiego lasu. Nadlatują bombowce i odtąd nie opuszczają już
Kampinosu. Wjeżdżamy w las. Porucznika wyraźnie denerwują samoloty. Przeszły... Słychać świst,
potem kilkanaście wybuchów bomb. Sosny z korzeniami wyskakują w górę, potem ziemia i piasek.
Jedziemy dalej... Znowu samoloty i bomby. Stajemy przed chałupą. Lekarz z żołnierzem ciągną
rannego do środka. Ja zostaję z końmi. I znowu jedziemy dalej. Pytam o naszą brygadę:
- Przebija się na Warszawę, bo Niemcy zamknęli już pierścień.
Słychać warkot bombowców... Świst… ogłuszające trzaski i łoskot... Zjeżdżamy znowu z drogi w
las. Mam już dosyć tych przystanków, chcę dotrzeć jak najprędzej do pułku. Ranny porucznik
dogorywa. Nie mogę dłużej słuchać jego jęków i charczenia. Dziękuję porucznikowi i żołnierzowi.
Zsuwam się z powozu i wlokę się wzdłuż drogi.
I tak zacząłem swój „marsz na Warszawę”. Jestem jednak tak osłabiony, że ledwo ciągnę się po
piasku. Po jakiejś godzinie dochodzę do bagnistej łąki. Leżą na niej konie w nienaturalnych
pozycjach. Najbliżej leży szpakowaty szronek. Łeb trzyma do góry, ogląda się, dostrzega mnie i rży.
Podchodzę. Za siodłem przytroczony bęben z przewodami telefonicznymi. Poklepałem siwka po szyi
i oglądam: jest cały, ugrzązł tylko w bagnie. Chcę go poderwać, ale obawiam się, że jak wstanie, to
nie potrafię wdrapać się na siodło. Siadam więc na siodło, bodę go ostrogami i podrywam
jednocześnie wodze. Parę jęków, kilka szarpnięć, dwa skoki i koń wstaje, trzęsąc się na nogach.
Zrzucam bęben zza siodła.
Mam już konia. Wyprowadzam go na drogę. W którą stronę jechać? Tymczasem jadę przed siebie;
wjeżdżam w las. Z przeciwległej strony jakiś oficer prowadzi oddziałek piechoty. Pytam o kierunek
na Warszawę. Oni też idą do Warszawy, tylko że w przeciwnym kierunku. Orientuję się wg kompasu
i jadę dalej.
Około południa docieram do większej polany. Naloty teraz ustały. W środku polany stoi chata,
obok kilka koni kawaleryjskich, pod lasem dostrzegam baterię artylerii na pozycji z obsługą. W
trawie przy koniach leżą żołnierze. Poznaję z radością por. Kaczmarka z pocztu dowódcy i kilku
naszych strzelców. Porucznik pokazuje mi obandażowaną nogę bez buta. Ma łydkę rozerwaną
granatem i spaloną.
- Gdzie nasi? - pytam.
- Poszli na Warszawę, myśmy nie zdążyli zejść ze stanowisk i zostaliśmy. Nie znamy kierunku ani
drogi.
W chałupie jest trzech wyższych oficerów piechoty z dowództwa którejś dywizji. Oczekują na
swoją dywizję, która ma wkrótce nadejść. Są bardzo dobrej myśli. My, na odwrót, bez pułku,
czujemy się jak rozbitki i chcemy zaraz go gonić. Właśnie zastanawiamy się, w którym kierunku
ruszyć, gdy naraz artyleria pod lasem otwiera ogień. Po kilkunastu salwach artylerzyści przerywają
ogień, odwracają działa o 180° (?), ładują i otwierają ponownie ogień. Osłupieliśmy z Kaczmarkiem.
- Nic dobrego z tego nie wyjdzie - powiada do mnie. - Jedziemy szukać pułku.
Zapadł jednak wieczór, było za późno, zostaliśmy na noc na polanie.
Rano wdrapaliśmy się z trudem na siodła. Wyruszamy już w sześciu, gdyż dołącza do nas jeszcze
porucznik Zakrzewski z jakiegoś obcego pułku. Jedziemy lasami, później wydostajemy się na pola,
mijamy opustoszałe domki, wille, jakieś zabudowania. Coraz rzadziej spotykamy pojedynczych
ż
ołnierzy, coraz więcej śladów walki: zabici, konie, sprzęt. Widocznie tędy przechodziła brygada. Po
trzech godzinach jazdy wpadamy w strzelaninę karabinową. Ruszamy galopem, mijamy jakieś
domki, dopadamy do szosy zrytej lejami pocisków. Słupy telegraficzne leżą zwalone. Zaplątujemy
się z końmi w druty. Z lewej strony otwarta szeroka przestrzeń, za nią wzniesienie. Czyżby wysoki
brzeg Wisły? Z tej strony dochodzi do nas kanonada artyleryjska. Widać dalekie błyski i dymy.
Wpadamy teraz w galopie na teren ostrzeliwany przez artylerię. Gdzieś z boku zatrzeszczały
karabiny maszynowe. Mignęły hełmy niemieckie; któryś z naszych strzela z konia raz, drugi.
Skaczemy przez dołki strzeleckie, jakiś prowizoryczny okop. Znowu terkotanie karabinów
maszynowych. Konie cwałują już ostatkiem sił, zaczynają się potykać.
Słyszę jakieś krzyki, wołania; przed nami zasieki. Okopana piechota... Hełmy... hełmy nasze...
Ż
ołnierze wołają na nas, wskazują nam coś rękami. Pędzimy resztką sił w koniach. Przed nami
większa grupka drzew, jakiś park, biała wieża budynku. Dopadamy do CIWF
∗
na Bielanach.
Ś
ciągamy konie, wjeżdżamy do parku w czasie najsilniejszego nalotu bombowców. Ziemia trzęsie
się od wybuchów. Kilkanaście bombowców krąży nad CIWF i zrzuca bomby na park. Dwa ostatnie
działa naszej artylerii przeciwlotniczej ostrzeliwują bez przerwy nadlatujące bombowce.
Pod drzewami parku osiodłane konie naszego pułku przysiadają na zadach przy każdym bliższym
wybuchu. Oparty o róg budynku stoi szef szwadronu karabinów maszynowych, starszy wachmistrz
Pławski; woła coś do mnie i macha ręką. Zsuwam się z konia i idę wolno w kierunku wachmistrza.
Trzask… błysk… wybuch… Wachmistrz pada, dźwigam go, umiera mi na rękach, trafiony w
skroń odłamkiem bomby. Wlokę się do koni. Z daleka dostrzegam mojego „Wampira”, wołam…
odwraca łeb… Obejmuję go za szyję… W nalotach na Bielany brygady poniosły ostatnie ciężkie
straty.
Tego samego jeszcze dnia (21. IX) wieczorem dostaję się z partią naszych rannych do szpitala.
Szpitale w Warszawie były przepełnione. Przyjęli mnie wreszcie w „Omedze”, ale i tu z trudnością
tylko mogłem przedostać się korytarzem pomiędzy leżącymi rannymi. W końcu zdjęto mi wierzchnie
bandaże, gdy lekarz zobaczył popaloną ranę, dowiedział się o silnym upływie krwi i trudnościach jej
zatamowania, a nie stwierdził gangreny - pozostawił pierwszy, zaskorupiały bandaż, nie odrywając
go od rany i założył wszystko z powrotem, tłumacząc z pośpiechem, że rany od palących pocisków
goją się bardzo trudno, i że najlepiej jeszcze pozostawić je same sobie, bez antyseptyków.
I tak pierwszy i jedyny opatrunek założony mi brudnymi rękami ułana pozostał na ranie nie
ruszany przez trzy tygodnie, aż do czasu całkowitego zrośnięcia się policzka wraz z kawałkiem
bandaża i zarostem brody.
Jeszcze pięć dni broni się stolica. Z pułku jedynie nasz szwadron trzyma pozycje na Mokotowie.
Użycie większych oddziałów jest niepotrzebne. Brakuje amunicji.
∗
Centralny Instytut Wychowania Fizycznego.
23 września pułk przygotowany jest do wymarszu z Warszawy. Brygada ma przebijać się przez
niemieckie pierścienie wokół miasta i iść w kierunku granicy węgierskiej. Następnego dnia sytuacja
się zmienia: piechota i artyleria nie są w stanie otworzyć brygadzie wyjścia z Warszawy. Brygada
pozostaje.
25 września następuje silne bombardowanie miasta z powietrza.
Nasza naziemna obrona przeciwlotnicza jest zniszczona.
26 września prezydent miasta, Starzyński, dla ratowania ludności cywilnej i miasta podpisuje
kapitulację Warszawy. Wojsko ma wyjść ze stolicy z białą bronią. Jest to warunek honorowej
kapitulacji Warszawy. Niemcy dotrzymują warunku.
Przez ostatnie dni września pułk stał zakwaterowany w Parku Łazienkowskim. Tuż obok, na ulicy
Parkowej, znajdowała się willa moich teściów, gdzie zastałem swą matkę, która schroniła się tu po
zbombardowaniu jej mieszkania w Śródmieściu. Wprawdzie i tu półtonowa bomba zniszczyła
częściowo dom, ale piwnice nie uszkodzone dawały wystarczające schronienie. Tak więc na koniec
znalazłem się niespodziewanie wśród rodziny i pierwszy raz pod dachem.
Ż
ony mojej z synkiem, niestety, nie ma - nie zdołali przedostać się do Warszawy. Brak o nich
jakichkolwiek wiadomości.
29 września ostatnia zbiórka pułku w Parku Łazienkowskim. Pułk staje szwadronami,
szeregowych pozostało w szwadronach 40% stanów wyjściowych, oficerów - 25%.
W czasie walk najcięższe straty w ludziach poniósł 17 pułk ułanów z Leszna, następnie 15 pułk
poznański; ze względnie najmniejszymi stratami w szeregowych doszedł do Warszawy nasz pułk (7
pułk strzelców konnych). Za to w oficerach miał straty największe.
Brygada Podolska poniosła straty znacznie większe od naszych.
Ostatnim rozkazem pułku nadano odznaczenia bojowe oficerom i szeregowym (między nimi
wyróżnił się szczególnie pchor. Niedbał). Jedyny Krzyż Virtuti Militari otrzymuje ciężko ranny rtm.
Zbigniew Szacherski, ostatni dowódca pułku. Pozostali odznaczeni otrzymują Krzyże Walecznych.
W zastępstwie dowódcy pułku przemawia najstarszy stopniem rtm. Kozłowski, dowódca 1
szwadronu: krótkie, serdeczne pożegnanie pułku i żołnierzy. Bez patosu - szczerze i mocno.
Następuje rozstanie się z bronią. Działek i karabinów maszynowych mamy więcej niż przy
wyjściu z Biedruska: doszły zdobyczne, niemieckie. Część broni niszczymy skrycie, część rzuca się
na stosy (warunek kapitulacji).
30 września pułk z białą bronią - bagnetami (szable niszczymy), opuszcza Warszawę.
Z nastaniem zmroku kolumna pułku w wodzach opuszczała Park Łazienkowski. Maszerujemy
dołem do Wiejskiej, przez plac Trzech Krzyży i dalej Królewską na Wolę.
Marsz ten trwał blisko całą noc, gdyż co chwila kolumna zatrzymywała się dla przepuszczenia
innych.
Szliśmy cały czas w milczeniu, jak pochód duchów i z dziwną jakąś pustką w głowie.
Przed świtem, gdy jeszcze było zupełnie ciemno doszliśmy do rogatek wolskich.
Po obu stronach szosy paliły się ogniska. Minęliśmy pierwszą małą grupę Niemców, stojącą z
boku szosy. I odtąd co kilkanaście kroków w równych odstępach po obu stronach szosy stały
pojedyncze posterunki niemieckiej piechoty. Stali swobodnie z ręcznymi karabinami maszynowymi
w pogotowiu.
I tak szliśmy między nimi do świtu.
Po obu bokach szosy, z drugiej strony rowów wynurzają się z nocy znane nam już ciemne sylwetki
czołgów.
Zeszliśmy z szosy na boczne drogi. Dosiedliśmy koni. Co pewien czas postój, jakieś inne kolumny
naszego wojska, mijają nas. Bokiem szosy przeciąga kolumna samochodów osobowych z wyższymi
oficerami.
I tak zdawałoby się bez końca trwa ten pochód - nie pochód, marsz - nie marsz.
Przed wieczorem zbaczamy z drogi na mokre błonia. Zaczyna mżyć, wreszcie rozpadało się na
dobre.
Przypomniało mi się Biedrusko: zaczęliśmy wojnę z deszczem i z deszczem ją kończymy.
Dochodzimy do wielkiego kręgu rozpalonych ognisk, gdzie mamy zatrzymać się na noc.
Najwyższy czas napoić konie; owsa już prawie nie mamy.
Cały dzień nic w ustach, ale dopiero teraz czuje się głód. Dzielimy się nawzajem, czym kto ma,
przeważnie suchym chlebem, choć są w obozie i lepiej zaopatrzeni, a nawet bardzo dobrze. Dopiero
później miałem się dowiedzieć, że umiejętność takiego „zaopatrywania” się jest pewną wrodzoną
cechą charakteru i przechodzi nawet czasem w nieprzyjemnego posmaku „zawód”.
Ale w naszym pułku takich ludzi nie było (co potwierdziło się później w niewoli), nie było też
różnic w zaopatrzeniu i dzieliliśmy się szczerze i chętnie wszystkim, oczywiście bez najmniejszej
różnicy stopnia.
Czas jakiś staliśmy przy koniach. Wkrótce zmęczenie przemogło. Strzelcy rozsiodłali konie,
wzięliśmy siodła pod głowy i pokładliśmy się na mokrej trawie, przykrywając konie kocami od
deszczu.
Dokoła palą się ogniska, za ogniskami stoją okrążając obóz pojedyncze posterunki niemieckie w
równych, niewielkich odstępach, wszyscy z ręcznymi karabinami maszynowymi. Za nimi stoją
ciemne sylwetki czołgów.
Zmęczony zasnąłem. Obudziło mnie zimno i deszcz. Leżeliśmy w czterech blisko siebie. W
pewnym momencie któryś wstaje i odchodzi. Wartujący naprzeciw nas Niemiec coś szczeknął. Nasz
odpowiedział i po chwili słyszymy ze zdziwieniem rozmowę prowadzoną... najczystszą
francuszczyzną. Leżąc, odruchowo odwracamy głowy przez ramię i obserwujemy Niemca. Młody
chłopak w płaszczu, w hełmie stoi na rozkraczonych nogach z erkaemem na pasie w świetle
dogasającego ogniska.
Wyjaśnia się potem: ...Niemiec jest Alzatczykiem, wzięli go do wojska, od początku września jest
w Polsce. Na resztę pytań nie odpowiada, bo są trochę „niedyskretne” i „krępujące”: „Czy nie sądzi,
ż
e Alzacja to Francja, a nie Niemcy” i „że powinien być po drugiej stronie okopów”. Dopóki go nie
zmienili, spoglądaliśmy często na niego w ciągu nocy. I tak -on pilnował nas, jego pilnował czołg
itd.; krąg się rozszerzał.
Na błoniach pod Warszawą obozowaliśmy w najprymitywniejszych warunkach, bez żywności,
kilka dni. Niemcy podwieźli tylko owies dla koni. W parę dni później przyszli po konie. Biedne
zwierzęta stały cały czas na deszczu, nie pojone w porę. Owsa miały pod dostatkiem, a nawet za
dużo, tak, że zaczęły zdychać z przekarmienia. Nie wiem czy nie była to pierwsza akcja
przeciwniemiecka ze strony strzelców. Mój „Wampir”, wielki, ciężkiego kalibru, przypadł Niemcom
specjalnie do gustu; przyszli po niego całą grupą i pierwszego zabrali. Długo patrzyłem za nim...
Zżyliśmy się, jak przyjaciele... Może bardziej, bo przecież to zwierzę - więc przyjaciel niezawodny...
Wreszcie któregoś dnia wyszli z obozu szeregowi.
Na podstawie warunków kapitulacji warszawskiej mieli być zwolnieni z obozu i puszczeni do
domów.
Pożegnaliśmy się serdecznie, z żalem i bez zazdrości.
Szeregowi żegnali się nie tylko z nami, ich bezpośrednimi przełożonymi, ale samorzutnie z
poczuciem dyscypliny i taktu pożegnali się z pozostałymi wyższymi oficerami naszego pułku.
Obiecali zawiadomić o nas nasze rodziny, jak tylko znajdą się w swoich stronach.
Słowa dotrzymali: pierwsze wiadomości o wielu z nas otrzymały nasze rodziny bezpośrednio od
nich.
10 października załadowano oficerów naszej brygady do pociągów osobowych i przewieziono do
obozu jeńców wojennych w Brunświku (Oflag XIb).
Charakterystyczne dla mentalności niemieckiej było, że zgodnie z warunkami honorowej
kapitulacji warszawskiej oficerowie z bagnetami przy pasach dojechali do Brunświku, przeszli przez
miasto ku zdziwieniu i oburzeniu mieszkańców i dopiero po wejściu do obozu „broń” została
zaewidencjonowana i oddana na „przechowanie”.
...Jeszcze dwukrotnie miałem się spotkać z Niemcami w tej wojnie: w walkach powstańczych w
Warszawie w 1944 r. i w kwietniu 1945 r. po odbiciu nas przez armię brytyjską z obozu jeńców
wojennych pod Lubeką.
I wreszcie w 1945 r. jako kierowca samochodu wioząc oficerów brytyjskich miałem satysfakcję
wprowadzania do polowego obozu jeńców wojennych pod Flensburgiem (na granicy
duńsko-niemieckiej) resztek pułków doszczętnie rozbitych armii niemieckich.
Pisane w grudniu 1939 r. - styczniu 1940 r., w Brunświku.
Uzupełnione w 1957 r., w Warszawie.