F
RANK
H
ERBERT
Z
IELONY
M
ÓZG
I
Wyglądał niczym bękarci potomek Indianina
ze szczepu Guarami i córki farmera z głębi kraju,
jak jakiś zbieracz kauczuku, starający się
zapomnieć o swym zarządcy i „zjadaniu żelaza”,
czyli uprawianiu miłości przez kratę w bramie
hacjendy.
Jego wygląd odpowiadał temu typowi
człowieka bardzo dokładnie z wyjątkiem chwil,
gdy zapamiętywał się brnąc z uporem przez
dżunglę.
Jego skóra stawała się wtedy zielona, w
wyniku czego ginął na tle zarośli. To z kolei
upodobniało go do niewidzialnego upiora w
szarej jak muł koszuli i złachmaniałych
spodniach, oraz postrzępionym słomkowym
kapeluszu i sandałach z niewyprawionych
rzemieni o podeszwach wyciętych z kawałków
zużytych opon.
Tego rodzaju wpadki były coraz rzadsze w
miarę jak oddalał się od źródeł Parany, idąc w
głąb interioru. Tu pospolici byli ludzie tacy jak
on, o przyciętych równo nad czołem czarnych
włosach i błyszczących ciemnych oczach.
Gdy dotarł do terenów bandeirantes, jego
kontrola nad odruchowym efektem kameleona
była już prawie doskonała.
Teraz wynurzył się z dzikich ostępów dżungli
i ruszył ku zabłoconym ścieżkom oddzielającym
rozparcelowane planowo gospodarstwa. Na swój
sposób wyczuł, że zbliża się do jednego z
posterunków bandeirantes i prawie ludzkim
gestem namacał cedula de gracias al sacar -
ś
wiadectwo białej krwi, wetknięte bezpiecznie
pod koszulę. Dość często, gdy w pobliżu nie było
ludzkich istot, na głos ćwiczył wymawianie
imienia, które dlań wybrano -”Antonio Raposo
Tavares”.
Dźwięk dobywał się z niego nieco piskliwy,
zwłaszcza pod koniec, ale wiedział, że ujdzie. Już
wcześniej
uchodził.
Indianie
Goyaz
byli
powszechnie
znani
ze
swojej
dziwacznej
wymowy. Człowiek z farmy, w której dzień
wcześniej nocował, tak się właśnie wyraził.
Gdy pytania stały się zbyt natarczywe,
przykucnął na progu i zagrał na flecie quena,
który nosił w skórzanej torbie przewieszonej
przez ramię. Gest wyciągnięcia instrumentu był
symbolem w jego regionie. Gdy Guarani
przykładał flet do ust i zaczynał grać, był to znak,
ż
e skończył się czas słów.
Gospodarz wzruszył wtedy ramionami i
ustąpił.
Męczący marsz i trudne do osiągnięcia, ale
starannie opanowane współdziałanie stawów nóg
doprowadziły
go
teraz
do
terenu
gęsto
zaludnionego.
Widział
przed
sobą
czerwonobrązowe dachy i białą, krystalicznie
lśniącą wieżę posterunku bandeirantes, nad którą
unosiły się powietrzne ciężarówki. Scena ta
dziwnie przypominała ul...
Na chwilę opanowały go instynkty, o których
wiedział, że musi je pokonać. Mogły one
spowodować klęskę jego misji . Zszedł na bok z
błotnistej
ś
cieżki
i
zniknąwszy
z
oczu
przechodzącym
ludziom
powtórzył
sobie
regulamin, który jednoczył jego umysł. Impuls
woli przeniknął do najodleglejszych elementów
jego istoty: „Jesteśmy niewolnikami podległymi
większej całości”.
Ponownie podjął marsz ku posterunkowi
bandeirantes. Jednocząca myśl użyczyła mu
służalczego wyglądu będącego tarczą wobec
spojrzeń istot ludzkich mijających go nieustannie.
Jego rodzaj wiedział o wielu sposobach ludzkiego
zachowania. Nauczyli się, że serwilizm to forma
kamuflażu.
Zabłocona
ś
cieżka
ustąpiła
miejsca
dwupasmowej, brukowanej drodze ze ścieżkami
w rowach po obu stronach. Ta z kolei
doprowadziła
go
do
czteropoziomowej
autostrady, gdzie nawet chodniki były wyłożone
płytkami. Samochodów było tu znacznie więcej.
Jak dotąd nie przyciągał zbytnio niczyjej
uwagi.
Przypadkowe,
szydercze
spojrzenia
mieszkańców tego terenu można było spokojnie
zignorować. Wypatrywał spojrzeń badawczych.
To one mogły nieść zagrożenie, ale nie wykrył
ż
adnego takiego.
Osłaniała go służalczość.
Słońce przesunęło się wyżej, ku połowie
przedpołudnia i ziemię zaczął ugniatać żar dnia,
unosząc z błota obok chodnika wilgotny,
cieplarniany odór, mieszający się ze smrodem
ludzkiego potu. W zapachu tym była cierpkość,
która każdą część jego istoty przyprawiała o
tęsknotę za znajomymi, słodkimi woniami głębi
kraju. Zapach nizin niósł w sobie jeszcze jedną
składową, która napełniała go niesłyszalnym
brzęczeniem niepokoju. Było to coraz większe
stężenie trucizn przeciw owadom.
Ludzkie istoty otaczały go teraz ze wszystkich
stron, zbliżając się i naciskając. Zwalniali coraz
bardziej w miarę zbliżania się do zwężenia przy
punkcie kontroli.
Ruch do przodu prawie ustał.
Dalsza wędrówka zamieniła się w powolne
szuranie stopami i przystawanie. Szurnięcie i
zatrzymanie.
To była krytyczna próba, której nie można
było uniknąć. Wyczekiwał jej z czymś zbliżonym
do indiańskiej cierpliwości. Jego oddech pogłębił
się, by zrównoważyć upał. Przystosował go tak,
by był zgodny z rytmem oddechów ludzi
stojących dookoła. Jak najstaranniej wtopił się w
otoczenie. Indianie andyjscy nie oddychali tak
głęboko tu, na nizinach.
Szurnięcie, przystanięcie.
Szurnięcie, przystanięcie.
Teraz mógł dojrzeć posterunek.
Bandeirantes w plastykowych hełmach i
zapiętych na suwaki białych płaszczach, stali w
zacienionym, ceglanym korytarzu prowadzącym
do miasta. Widział żar słonecznego światła na
ulicy za korytarzem oraz ludzi spiesznie tam
znikających po przedostaniu się przez to
zwężenie.
Widok
wolnego
terenu
za
korytarzem
wywołał we wszystkich jego częściach nagły ból
tęsknoty. W umyśle natychmiast błysnęło
ostrzeżenie.
Tutaj nie można było pozwolić sobie na żadne
rozproszenie uwagi. Każdy element jego istoty
musiał pozostać czujny, by znieść ból.
Szurnięcie i ... był już przed pierwszym
bandeirante, zwalistym blondynem o różowej
skórze i niebieskich oczach.
- Podejdź tu! - powiedział blondyn. -śywiej!
Dłoń w rękawicy popchnęła go ku dwóm innym
bandeirantes stojącym nieco dalej po prawej
stronie.
- Nazwisko? - rozległ się głos za jego plecami.
- Antonio Raposo Tavares - powiedział
skrzekliwie.
- Stan?
- Goyaz.
- Dajcie mu dodatkowe odkażanie! - zawołał
blondyn. - Na pewno jest z głębi stanu.
Dwóch bandeirantes schwyciło go za ramiona.
Jeden wcisnął maskę przeciwgazową nad jego
twarz, a drugi narzucił mu na głowę plastykowy
worek, od którego odchodziła rura biegnąca ku
maszynerii pracującej hałaśliwie gdzieś na ulicy
za korytarzem.
- Podwójną dawkę - polecił jeden z
bandeirantes. Skłębiony błękitny gaz wydął wór
wokół niego. Wciągnął przez maskę głęboki,
spazmatyczny
oddech
obezwładniony
jednomyślnym pragnieniem wolnego od trucizny
powietrza.
Konanie!
Gaz przeniknął igłami bólu każde z tysięcy
połączeń jego istoty.
„Nie wolno nam osłabnąć” - pomyślał -
„Wytrzymać!”
Ale ból był zabójczy, śmiertelny. Połączenia
zaczynały słabnąć.
- Z tym w porządku - oznajmił bandeirante.
Worek ześlizgnął się, maska uwolniła usta. Ręce
popchnęły go korytarzem ku światłu słońca.
- Rusz się! Nie zatrzymuj kolejki!
Dookoła unosił się smród trującego gazu. To
był nowy środek. Nie przygotowano go na tę
truciznę. Był gotów na promieniowanie i
ultradźwięki, na stare chemikalia, ale nie na to...
Ś
wiatło słońca zalało go, gdy wynurzył się z
korytarza na ulicę. Spojrzał w lewo na pasaż
zastawiony stoiskami z owocami, pełny handlarzy
ż
artujących z klientami, lub strzegących czujnie
swych towarów.
Owoce wabiły obietnicą azylu dla kilku z jego
części, ale świadomość integrująca jego istotę
wiedziała, jak niebezpieczna jest ta myśl.
Zwalczył pokusę i ruszył szurając stopami tak
szybko jak mógł, omijając klientów oraz grupy
obiboków.
- Chcesz kupić świeżych pomarańczy?
Oliwkowo ciemna dłoń machnęła mu przed
nosem dwoma owocami.
- Świeże pomarańcze z zielonej strefy. Nigdy
nie było koło nich ani jednego robala.
Uniknął dłoni, lecz zapach pomarańczy
przyprawił go o zawrót głowy.
W końcu minął stoiska i skręcił w boczną
uliczkę. Jeszcze jeden zakręt i daleko po lewej
stronie ujrzał wabiącą zieleń otwartego terenu,
wolnej strefy poza miastem.
Skierował się w tamtą stronę i przyspieszył
kroku, mierząc czas, który mu jeszcze pozostał.
Wiedział, że zdąży. Trucizna przywarła do jego
ubrania, lecz przez tkaninę filtrowało się czyste
powietrze, a myśl o możliwym zwycięstwie
działała jak antidotum.
„Możemy to zrobić!”
Drzewa i paprocie nad brzegiem rzeki zbliżały
się coraz bardziej. Słyszał płynącą wodę, węchem
czuł wilgotną glebę. Przed nim był most, rojący
się od ludzi wychodzących ze zbiegających się
ulic.
Nie było rady, włączył się w tłum, w miarę
możliwości
unikając
fizycznego
kontaktu.
Połączenia w jego nogach i plecach zaczęły
puszczać i wiedział, że nieszczęśliwe otarcie się,
albo przypadkowe zderzenie doprowadziłoby do
rozpadu całych segmentów.
Most skończył się wreszcie i ujrzał ilastą
ś
cieżkę odchodzącą od drogi w dół ku rzece.
Ruszył tędy, potknął się i wpadł na jednego z
dwóch mężczyzn niosących przywiązaną do
drąga świnię. Część imitacji skóry na prawym
udzie nie wytrzymała. Poczuł, że wewnątrz
nogawki zaczął się ruch. Potrącony mężczyzna
cofnął się dwa kroki i prawie upuścił świnię.
- Ostrożnie! - wykrzyknął.
- Cholerni pijacy - warknął jego towarzysz.
Ś
winia wydała z siebie przeciągły kwik i zaczęła
się miotać.
W tej samej chwili on prześlizgnął się obok
mężczyzn, wszedł z powrotem na ścieżkę i
powłócząc nogami ruszył ku rzece. Widział już
wodę w dole wrzącą w wyniku napowietrzania
przez filtry w zaporze oraz pianę na powierzchni
wywołaną przez ultradźwięki.
Za jego plecami jeden z mężczyzn niosących
ś
winię powiedział:
- Nie sądzę, żeby on był pijany, Carlos. Miał
gorącą i suchą skórę. Może był chory?
Usłyszał to i spróbował zwiększyć szybkość.
Rozerwany fragment imitacji skóry obsunął się
poniżej kolana. Dezintegrujące rozluźnienie
mięśni
barku
i
grzbietu
zagrażało
jego
równowadze.
Ś
cieżka
zakręciła
przy
brzegu
ciemnobrązowym od wilgotnego błota i zanurzyła
się w tunel utworzony przez paprocie i krzewy.
Mężczyźni ze świnią nie mogli go już widzieć,
wiedział o tym. Uchwycił mocno spodnie w
miejscu, w którym ześlizgnęła się powierzchnia
nogi i popędził przez zielony tunel.
Gdy znalazł się na jego końcu, zauważył
pierwszą zmutowaną pszczołę. Była martwa.
Widocznie natknęła się na barierę wibracyjną nie
mając żadnej ochrony. Pszczoła należała do typu
motylopodobnych.
Miała
opalizujące
ż
ółtopomarańczowe skrzydełka. Leżała na kupce
zielonych liści oświetlona smugą słonecznego
blasku.
Z tyłu dobiegły go odgłosy kogoś spieszącego
w dół ścieżki. Ciężkie kroki zadudniły o ziemię.
,,Pościg?”
„Dlaczego mieliby mnie ścigać? Wykryli
mnie?”
Zatrzepotało w nim wrażenie zbliżone do
paniki, dostarczając jego częściom nowej energii.
Jednak musiał ograniczyć się do powolnego
stąpania, a wkrótce mógł już tylko się czołgać.
Każde oko, którego mógł użyć, przeszukiwało
zieleń w poszukiwaniu kryjówki.
Wśród paproci ciemniała wąska przerwa.
Prowadziły ku niej drobne ludzkie ślady stóp
dzieci. Z mozołem przedarł się w tę stronę przez
paprocie i stwierdził, że znalazł się na wąskiej
ś
cieżce biegnącej z powrotem w kierunku brzegu.
Dwa helikoptery - zabawki, czerwony i niebieski,
leżały porzucone nieco dalej. Jego łokcie i stopy
zagłębiły się w błoto.
Ta droga doprowadziła go do ściany czarnego
iłu, ozdobionej festonami pnączy. Nieco dalej
zobaczył wylot płytkiej jaskini. U jej wejścia, w
zielonym mroku, leżało więcej zabawek.
Przepełzł
nad
nimi
ku
błogosławionej
ciemności, gdzie położył się by zebrać siły.
Po chwili spieszne kroki zabrzmiały kilka
metrów poniżej niego i ucichły. Dotarły doń
głosy.
- Szedł ku rzece. Myślisz, że chciał skoczyć?
- Kto wie? Ale coś mi się widzi, że on na
pewno był chory.
- Tutaj! Dołem, tędy ktoś szedł!
Głosy stały się niewyraźne i zlały się z
bulgoczącym dźwiękiem rzeki.
Mężczyźni schodzili ścieżką w dół. Ominęli
jego kryjówkę. Ale dlaczego go tropili? Przecież
nie uderzył mocno tego człowieka. Na pewno go
nie podejrzewali.
Ale spekulacje musiały zaczekać.
Powoli zaczai robić to, co musiało zostać
zrobione. Uruchomił swoje wyspecjalizowane
części i począł wkopywać się w ziemię pieczary.
Zakopywał się coraz głębiej, wyrzucając nadmiar
iłu na zewnątrz, by sprawić wrażenie, że jaskinia
się zawaliła.
Posunął
się
o
dziesięć
metrów
i
znieruchomiał. Jego zapas energii był zaledwie
wystarczający na następny krok. Odwrócił się na
plecy, rozrzucając wokół siebie martwe elementy
nóg i grzbietu, oraz uwalniając spod chitynowego
kręgosłupa królową i strzegący ją rój. Na jego
udach utworzyły się otwory wydzielające pianę
kokonu - kojącą, zieloną pokrywę, która
niebawem stwardniała w ochronną łupinę.
To było zwycięstwo. Najważniejsze części
przeżyły.
Teraz istotny był czas; jakieś dwadzieścia dni,
by zgromadzić nowy zapas energii, przejść przez
metamorfozę i rozproszyć się. Wkrótce będzie go
kilkanaście, każdy ze starannie skopiowaną
odzieżą, dokumentami i wyglądem ludzkiej
istoty. Każdy z nich identyczny.
Będą i inne punkty kontrolne, ale już nie tak
ostrej. Będą i inne bariery, lecz słabsze.
Ta ludzka kopia okazała się dobra. Najwyższe
zintegrowanie jego rodzaju dokonało słusznego
wyboru. Wiele się nauczyli badając jeńców
schwytanych w sertao. Ale tak trudno jest
zrozumieć człowieka. Nawet gdy pozwalano im
na ograniczoną swobodę, porozumienie się z nimi
na gruncie rozsądku było prawie niemożliwe. Ich
najwyższe zintegrowanie wymykało się wszelkim
próbom kontaktu.
I ciągle najważniejsze pytanie pozostawało
bez
odpowiedzi:
Jak
takie
najwyższe
zintegrowanie mogło dopuścić do katastrofy
ogarniającej całą planetę?
Kłopotliwe ludzkie istoty. Ich niewolnictwo
wobec natury zostanie im wkrótce udowodnione.
Być może w dramatyczny sposób...
Królowa zaczęła się wiercić w zimnym ile,
pobudzona do działania przez swoje strażniczki.
Jednocząca komunikacja ogarnęła i przeniknęła
wszystkie części ciała, szukając tych co przeżyli i
szacując siły. Tym razem nauczyli się nowych
rzeczy o unikaniu zwracania na siebie uwagi istot
ludzkich. Wszystkie następne roje podzielą tę
wiedzę. Przynajmniej jeden z nich przedostanie
się przez Amazonkę – „Rzekę Morze”, do miasta,
z którego wydawała się brać początek Śmierć-
Dla-Wszystkich.
Jeden z nich musi się przedostać.
II
W sali kabaretu unosiły się pastelowe dymy.
Każdy obłok oznaczający stolik, wydobywał się z
otworu na środku blatu. Tu dym barwy bladych
fiołków, naprzeciw róż tak delikatny jak dziecięca
skóra, gdzie indziej zieleń, przywodząca na myśl
indiańską gazę tkaną z trawy pampasów. Właśnie
minęła dziewiąta wieczór i „Cabaret A’Chigua”,
najdroższy w Bahii, rozpoczął nocną działalność
rozrywkową. Dźwięczna muzyka cymbałów
narzucała ruchom tancerek ustrojonych w
stylizowane
kostiumy
mrówek
zmysłową
rytmiczność. Ich fałszywe czułki i żuwaczki
kołysały się w kłębach dymu.
Klienci „A’Chiguy” siedzieli na niskich
otomanach.
Kobiety
w
papuziokolorowych
sukniach miały za tło mężczyzn ubranych w biały
len przetykany tu i ówdzie, niczym znakami
przestankowymi,
lśniącobiałymi
uniformami
bandeirantes. Tu była Zielona Strefa, tu
bandeirantes mogli się odprężyć i zabawić po
pracy w dżungli w Czerwonej Strefie bądź przy
barierach. Salę wypełniała gadanina o interesach i
towarzyskie pogawędki w tuzinie języków.
- Dziś wieczór wybrałem różowy stolik. To
kolor kobiecej piersi. Dobry znak, no nie?
- ... więc zalałem wszystko foamalem. Potem
poszliśmy tam i wyczyściliśmy całe gniazdo. To
były zmutowane mrówki, takie jakie mają w
Piratinindze. Musiało ich tam być dziesięć, albo i
dwadzieścia milionów.
Doktor
Rhin
Kelly
przysłuchiwała
się
konwersacjom na sali już od dwudziestu minut.
Jej uwagę przykuwały pełne napięcia podteksty
rozmów.
- Te nowe trucizny działają, owszem - ciągnął
bandeirante przy stoliku za nią - ale przeżywają
odporne szczepy, więc czyszczenie do końca
będzie najpewniej brudną, ręczną, robotą,
dokładnie taką jak w Chinach. Musieli się tam
wziąć do kupy i ręcznie wytłuc ostatnie robaki.
Rhin wyczuła, że poruszył się jej towarzysz i
pomyślała
„Usłyszał”.
Przebiła
wzrokiem
bursztynowy dym nad ich stolikiem i natknęła się
na spojrzenie migdałowych oczu. Uśmiechnęła
się i pomyślała jak dystyngowaną osobistością
jest ów doktor Travis Huntington Chen-Lhu. Był
wysoki i miał głębokie, kwadratowe oblicze
Chińczyka z północy swego kraju, zwieńczone
krótko przyciętymi włosami, wciąż smolistymi,
mimo iż miał już sześćdziesiątkę. Nachylił się ku
niej i szepnął:
- Nigdzie nie umkniemy przed plotkami,
prawda? Potrząsnęła głową, zastanawiając się po
raz może
dziesiąty, dlaczego dystyngowany doktor
Chen-Lhu,
dyrektor
Międzynarodowej
Organizacji Ekologicznej nalegał, by zjawiła się
tu dziś wieczór, od razu pierwszego dnia jej
pobytu w Bahii. Nie miała żadnych złudzeń,
dlaczego wezwał ją tu z Dublina. Z pewnością
miał kłopot, który wymagał uruchomienia
wywiadowczego pionu MOE. Jak zwykle
zapewne, okaże się, że problem wymaga
wciągnięcia
w
grę
tego,
którym
miano
manipulować. Chen-Lhu napomknął o tym dzisiaj
podczas „ogólnego wprowadzenia”. Ale musiał
jeszcze podać nazwisko człowieka, wobec
którego miała użyć swych sztuczek.
- Mówią, że pewne rośliny giną, bo nie ma ich
kto zapylać - powiedziała to kobieta przy stoliku
obok
i
Rhin
zesztywniała.
Niebezpieczna
rozmowa.
- Zejdź z tego tematu, laleczko. - odrzekł
bandeirante siedzący z tyłu - Gadasz jak ta dama,
co ją zwinęli w Itabuna.
- Co za jedna?
- Rozprowadzała carsonicką literaturę w
wioskach za barierą. Policja zgarnęła ją gdy
sprzedała już dwadzieścia sztuk. Odzyskali
większość, ale wiesz, jak jest z tym towarem,
zwłaszcza tam pod Czerwoną.
Przy wejściu do „A’Chiguy” zaczęło się jakieś
zamieszanie. Rozległy się wołania:
- Johny! To ty Johny? Ty farbowany draniu,
Joao! Rhin, łącznie z resztą klientów „A’Chigui”.
zwróciła wzrok w tamta stronę, spostrzegając
zarazem,
ż
e
Chen-Lhu
udaje
obojętność.
Zobaczyła
siedmiu
bandeirantes.
którzy
zatrzymali się na środku sali jak by zostali
zablokowani zaporowym ogniem słów.
Na czele stał bandeirante z odznaką
przywódcy grupy - przebitym motylem w klapie.
Rhin
ogarnęło
nagłe
przeczucie.
Był
to
mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej skórze,
falistych włosach, krępy, ale gdy się poruszał,
robił to z gracją. Jego ciało promieniowało siłą.
Twarz
dla
kontrastu
była
wąska
i
patrycjuszowska, zdominowana przez smukły nos
z wyraźnym garbkiem. Pośród jego przodków na
pewno byli plantatorzy trzciny cukrowej.
Rhin określiła go na swój użytek jako
„brutalnie przystojnego”. Znowu zauważyła u
Chen-Lhu wymuszony brak zainteresowania i
pomyślała: „Więc to dlatego tu jesteśmy”.
Ta myśl nieoczekiwanie zmusiła ją by
pomyślała o własnym ciele. Uległa chwilowej
odrazie do swej roli. „Zrobiłam wiele rzeczy i
wiele z siebie wyprzedałam, by być tu w tej
chwili. I co zostało dla mnie samej?” -
przemknęło jej. Nikt nie pragnął usług doktor
Rhin Kelly, entomologa. Ale Rhin Kelly,
irlandzka piękność, kobieta, która odnajdywała
przyjemność w swych innych obowiązkach, ta
Rhin Kelly cieszyła się dużym wzięciem.
„Gdyby nie zachwycała mnie ta praca, to
zapewne nie nienawidziłabym jej jak nikt” -
pomyślała.
Wiedziała, jak musi wyglądać tu, na tej sali
pełnej bujnych, ciemnoskórych kobiet. Miała
czerwone włosy, zielone oczy, delikatną budowę i
piegi na ramionach, czole i grzbiecie nosa. W tym
lokalu, ubrana w wyciętą głęboko suknię o
kolorze odpowiadającym jej oczom, z małym
złotym godłem MOE zawieszonym na szyi - była
egzotycznym okazem.
- Kim jest, ten mężczyzna w drzwiach? -
zapytała.
Uśmiech jak pojedyncza zmarszczka na
wodzie przeniknął po rzeźbionych rysach Chen-
Lhu. Zwrócił wzrok ku wejściu.
- Który, moja droga? Jest ich tam siedmiu...
jak sądzę. - Daruj sobie tę pozę, Travis.
Migdałowe oczy spojrzały na nią badawczo i
znów zawróciły ku grupie przy drzwiach.
- Joao Martinho, szef bandeirantes z Bractwa i
syn Gabriela Martinho.
- Joao Martinho - powiedziała. - To ten, o
którym mówiłeś, że powinna mu przypaść cała
zasługa za oczyszczenie Piratiningi?
- Dostał za to pieniądze, moja droga. Dla
Johny’ego Martinho to zupełnie wystarczające.
- Ile?
- Ach, ty praktyczna kobieto - roześmiał się. -
Podzielili się pięciuset tysiącami cruzados - Chen-
Lhu oparł się plecami o otomanę i zaciągnął się
wonią ostrego kadzidła unoszącą się wraz z
dymem nad stołem.
-
Pięćset
tysięcy!
-
pomyślał
-
To
wystarczyłoby,
ż
eby
zniszczyć
Johny’ego
Martinho - - gdybym mógł wytoczyć przeciw
niemu sprawę. Ale z Rhin jak może mi się nie
udać? Ten przeklęty mulat będzie szczęśliwy jak
diabli mogąc dostać kobietę tak białą jak ona.
Tak. Wkrótce będziemy mieli naszego kozła
ofiarnego: Johny Martinho, przemysłowiec i
wielki pan wyszkolony przez Jankesów.
- Ci, którzy handlują plotkami w Dublinie,
wspominali o Joao Martinho - powiedziała Rhin.
- Ach, kaczki dziennikarskie - odparł - Co o
nim mówiono?
- Wspominano nazwiska jego i jego ojca w
związku z kłopotami w Piratinindze.
- Ach tak, rozumiem.
- To dziwne pogłoski - rzekła.
- I uważasz, że są wypaczone.
- Nie, po prostu dziwne.
„Dziwne” pomyślał. To słowo zrobiło na nim
wrażenie.
Było
jakby
echem
kurierskiej
wiadomości z jego ojczyzny, która skłoniła go do
wezwania Rhin. „Wasza dziwna opieszałość w
rozwiązywaniu naszego problemu jest przyczyną
wielu niepokojących pytań”. To zdanie i to słowo
utkwiło mu w świadomości. Chen-Lhu rozumiał
niecierpliwość kryjącą się pod nim. Katastrofa,
która zawisła nad Chinami mogła zostać odkryta
w każdej chwili. Wiedział, że są tacy, którzy nie
ufają mu ze względu na przeklętych białych ludzi
wśród jego przodków. Zniżył głos i powiedział:
- „Dziwne” nie jest odpowiednim słowem dla
opisania
działań
bandeirantes
powtórnie
zakażających owadami Strefę Zieloną.
- Słyszałam kilka niepoważnych historii na ten
temat - mruknęła Rhin - O tajnych laboratoriach
bandeirantes i nielegalnych eksperymentach z
mutacjami.
- Zauważ moja droga, że większość doniesień
o niezwykłych, gigantycznych owadach jest
składana przez bandeirantes.
- To logiczne - odparła - bandeirantes są tam,
na linii frontu gdzie takie rzeczy mogą się
zdarzyć.
- Na pewno ty, entomolog, nie wierzysz w
takie niedorzeczne opowieści - powiedział.
Wzruszyła
ramionami,
czując
dziwną
przekorę. Miał rację, oczywiście, że nie wierzyła.
-
Logika...
-
westchnął
Chen-Lhu.
-
Wykorzystują najdziksze plotki do rozniecania
przesądów
i
strachu
wśród
kmiotków.
Dyletanctwo to jedyna logika, jaką w tym
dostrzegam.
- Zatem życzysz sobie, bym popracowała nad
tym szefem bandeirantes? - odrzekła. - Czego
mam się dowiedzieć?
„Masz się dowiedzieć tego, co ja ci powiem”
pomyślał Chen-Lhu i powiedział:
- Dlaczego jesteś taka pewna, że to Martinho
ma być twoim celem? Czy właśnie to
podpowiedziało ci twoje źródło cynków?
Przez moment zastanowiła się nad czającym
się w jej wnętrzu gniewem
- Nie miałeś innych powodów posyłając po
mnie. Mój czar był jedyną przyczyną.
- Nie potrafiłbym ująć tego lepiej - odparł z
uśmiechem. Odwrócił się, skinął na kelnera, który
zbliżył się i nachylił pilnie nasłuchując. Po chwili
wyprostował się, utorował sobie drogę do grupy
przy wejściu i powiedział coś Joao Martinhof
Bandeirante krótkim przelotnym spojrzeniem
zbadał Rhin, po czym przeniósł wzrok, by
spojrzeć w oczy Chen-Lhu. Chińczyk skinął
głową.
Kilka kobiet krążyło wokół grupy Martinho.
Makijaż wokół ich oczu sprawiał, że zdawały się
spoglądać z wielościennych jamek. Martinho
odłączył od reszty i skierował ku stołowi Chen-
Lhu.
-
Doktor
Chen-Lhu,
jak mniemam
-
powiedział. - Cóż za przyjemność poznać pana.
Jak MOE może pozwolić swojemu dyrektorowi
na taką rozpustę? - machnięciem ręki ogarnął
klientelę
„A’Chigui”,
i
pomyślał:
„Tak,
wypowiedziałem
swoją
myśl
w
sposób
zrozumiały dla tego krętacza”.
- Folguję tu sobie - odparł niedbale Chen-Lhu.
- Taka odrobina relaksu z okazji powitania nowej
twarzy w naszym personelu - wstał z otomany i
spojrzał z góry na Rhin.
- Rhin, pozwól, że przedstawię ci Joao
Martinho. Johny, to doktor Rhin Kelly z Dublina,
nowy entomolog w naszym urzędzie. „To wróg. -
dodał w myślach - Nie popełnij omyłki. To wróg.
Wróg.”
Martinho ukłonił się całym tułowiem.
- Jestem oczarowany.
- To zaszczyt poznać pana, Senhor Martinho -
odparła. - Słyszałam o pańskich wyczynach nawet
w Dublinie.
- Nawet w Dublinie - zamruczał - Czasem
czułem się dumny, ale nigdy tak, jak w tej chwili
- wpatrzył się w nią ze zbijającą z tropu
intensywnością, zastanawiając się, przy tym
jakiego rodzaju specjalne obowiązki mogła mieć
ta kobieta. Czy była kochanką Chen-Lhu?
W zapadłej nagle ciszy rozległ się głos
kobiety ze stolika za plecami Rhin:
- Węże i gryzonie właśnie teraz wzmagają
swój napór na naszą cywilizację. Mówi się, że
w...
Ktoś ją uciszył.
- Panie Travis, nie rozumiem tego - odezwał
się Martinho. - Jak ktokolwiek może mówić do
tak pięknej kobiety: „doktorze”?
Chen-Lhu zdobył się na uśmiech:
- Ostrożnie, Johny. Doktor Kelly jest moim
nowym dyrektorem w terenie.
- Podróżującym dyrektorem, mam nadzieję -
powiedział Martinho.
Rhin popatrzyła na niego chłodno, ale był to
chłód
udawany.
Stwierdziła,
ż
e
jego
bezpośredniość jest podniecająca i napawająca
lękiem
- Ostrzeżono mnie przed latynoskimi zalotami
- odparła. - Powiedziano mi, że wszyscy macie w
swoich drzewach rodowych ukryty korzeń
pochlebstwa.
Jej głos nabrał głębszego odcienia, który
sprawił, że Chen-Lhu uśmiechnął się do siebie.
„Pamiętaj, to wróg” pomyślał.
- Przyłączysz się do nas, Johny? - zapytał.
- Oszczędził mi pan wymuszenia tego na was -
odrzekł Martinho. - Ale wie pan, że przyszedłem
tu z paroma chłopakami z Bractwa?
- Wydaje mi się, że są zajęci - odparł Chen-
Lhu. Skinął głową ku wejściu, gdzie wianek
odzianych w przejrzyste suknie kobiet otoczył
wszystkich, oprócz jednego towarzysza Martinho.
Kobiety i bandeirantes sadowili się dookoła
wielkiego stołu w rogu, nad którym unosił się
niebieski dym.
Jedyny, który pozostał, przeniósł spojrzenie z
Martinho na jego współtowarzyszy przy stole i z
powrotem na Martinho.
Rhin
badawczo
przyjrzała
się
temu
mężczyźnie: popielatosiwe włosy, długa młodo-
stara twarz, oszpecona blizną od kwasu na lewym
policzku. Przypominał jej zakrystianina w
kościele w Wexford.
- Ach, to Yierho - stwierdził Martinho. -
Nazywamy go Padre. W tej chwili nie
zdecydował się jeszcze, kogo strzec; chłopaków z
Bractwa, czy mnie samego. Co do mnie, sądzę, że
potrzebuję go bardziej niż oni -- skinął Vierhowi,
po czym odwrócił się i usiadł obok Rhin.
Zjawił się kelner. Posuwistym ruchem
postawił na stole przejrzystą kulę zawierającą
złoty koktajl. Z kuli wystawała szklana rurka.
Martinho zignorował ją wpatrując się w Rhin.
- Czy Irlandia gotowa jest przyłączyć się do
nas? - zapytał.
- Przyłączyć się do was?
- W rozprawieniu się z owadami na świecie?
Zerknęła na Chen-Lhu, którego twarz pozostała
nieruchoma, a następnie skierowała wzrok na
Martinho
- Irlandczycy podzielają niechętne nastawienie
Kanadyjczyków i Północnych Amerykanów -
powiedziała. - Irlandia jeszcze trochę zaczeka.
Ta odpowiedź zbiła go z tropu
- Ale... - zająknął się - sądzę, że Irlandia z
pewnością docenia korzyści... Tutaj nie ma węży.
To musi...
- To coś, czego Bóg dokonał u nas ręką
ś
więtego Patryka - odparła. - Nie sądzę, żeby
bandeirantes byli odlani z tej samej formy -
powiedziała to z gniewem i natychmiast tego
pożałowała.
- Powinienem był cię ostrzec, Johny - odezwał
się Chen-Lhu. Ona ma irlandzki temperament. I
pomyślał: „Odgrywa komedię na mój benefis,
mały kanciarz”.
- Rozumiem - odparł Martinho. - Jeżeli Bóg
nie uważa za stosowne uwolnić nas od insektów,
to my nie mamy racji starając się zrobić to sami.
Rhin spojrzała na niego z niesmakiem.
Chen-Lhu stłumił przypływ wściekłości. „Ten
fałszywy Latynos chce wmanewrować Rhin w
pułapkę! Świadomie!”
- Mój rząd nie uznaje istnienia Boga - rzekł
głośno - Być może gdyby Bóg zainicjował
wymianę ambasadorów... - poklepał Rhin po
ramieniu, stwierdzając, że drży. Jednakże MOE
wierzy, że w ciągu dziesięciu lat rozciągniemy
teren działania na północ od linii Rio Grandę.
- MOE w to wierzy? A może to wiara Chin?
- Obojga - rzekł Chen-Lhu.
- A jeżeli Amerykanie się sprzeciwią?
- Oczekujemy, że ich rozsądek zwycięży.
- A Irlandczycy?
Rhin zdobyła się na uśmiech:
- Irlandczycy - powiedziała - zawsze byli
uodpornieni na rozsądek - sięgnęła po koktajl i
zawahała się, spostrzegając ubranego na biało
bandeirante stojącego po drugiej stronie stolika.
Był to Yierho.
Martinho skoczył na równe nogi i ukłonił się
Rhin raz jeszcze.
- Doktorze Kelly, proszę mi pozwolić
przedstawić sobie jednego z moich braci. Oto
„Padre” Yierho - odwrócił się ku Rhin - Ta
ś
licznotka, szanowny ojcze, to dyrektor polowy
MOE.
Vierho skłonił się ledwo dostrzegalnie i usiadł
sztywno na brzegu otomany obok Chen-Lhu. -
Bardzo mi miło - mruknął.
- Moi chłopcy są nieśmiali - powiedział
Martinho. Zajął z powrotem miejsce obok Rhin. -
Woleliby raczej zabijać mrówki.
- Johny, jak się miewa twój ojciec?
Martinho odpowiedział nie odrywając wzroku
od Rhin:
- Sprawy Mato Grosso sprawiają, że jest
bardzo zajęty - zrobił pauzę. - Ma pani śliczne
oczy.
Rhin znowu stwierdziła, że dezorientuje ją ta
bezpośredniość.
Podniosła
złotą
bańkę
z
koktajlem i spytała:
- Co to jest?
- Ach, to flierce, brazylijski miód. Proszę go
sobie wziąć. W pani oczach są małe punkciki
ś
wiatła odpowiadające jego złotej barwie.
Rhin przełknęła cisnącą się jej na usta
złośliwość
i
podniosła
szkło,
naprawdę
zaciekawiona.
Zatrzymała
ten
gest
nieruchomiejąc z rurką tuż przy ustach, gdy
spostrzegła, że Yierho intensywnie wpatruje się w
jej włosy.
- One są naprawdę tej barwy? - zapytał.
Martinho roześmiał się zaskoczony.
- Aach, Padre - machnął ręką. Rhin upiła
trunku, by ukryć zakłopotanie i stwierdziła, że
jest
on
delikatnie
słodki,
wypełniony
wspomnieniem
wielu
kwiatów,
z
ostrym
posmakiem złagodzonym cukrem.
- Ale to prawdziwy kolor? - nalegał Yierho.
Chen-Lhu pochylił się ku niemu.
- Wiele irlandzkich dziewczyn ma takie rude
włosy, Yierho. Uważa się, że jest to oznaką
dzikiego temperamentu.
Rhin odstawiła miód na stół, zastanawiając się
nad własnymi uczuciami. Wyczuła koleżeństwo
między Yierho i jego szefem i irytował ją fakt, że
nie mogła go podzielać.
- Dokąd teraz, Johny? - zapytał Chen-Lhu.
Martinho rzucił spojrzenie na swego ziomka z
Bractwa,
po czym zwrócił twardy wzrok ku Chen-Lhu.
„Dlaczego ten urzędnik zadaje tu i teraz to
pytanie”? - zastanowił się. „Chen-Lhu musi
wiedzieć, dokąd teraz. Nie może być inaczej”.
- Jestem zaskoczony, że nie słyszałeś -
odpowiedział
powoli
-
Tego
popołudnia
załatwiłem kontrakt na Serra Dos Parecis.
- Na wielkie żuki z Mambuca - dodał Yierho.
Gniew
Martinho
objawił
się
nagłym
pociemnieniem
jego twarzy
- Yierho! - warknął ostro.
Rhin popatrzyła uważnie na nich obu. Dziwne
milczenie zapadło nad stolikiem. Miała wrażenie
jakby ta cisza osiadła na jej ramionach i barkach.
Było w tym coś napawającego lękiem, i
...seksownego. Rozpoznała reakcję swojego ciała,
nienawidząc jej i spostrzegając, że tym razem nie
potrafi sprecyzować jej źródła. Wszystko, co
mogła sobie powiedzieć zawierało się w słowach:
„To dlatego Chen-Lhu mnie wezwał. śeby
zainteresować mną tego Martinho, by nim
manipulować. Zrobię to, ale najbardziej będę
nienawidziła tego, że to mnie zachwyca”.
- Ależ, Szefie- powiedział Yierho - Sam
wiesz, co mówiono o...
- Tak! - zgrzytnął zębami Martinho - Wiem!
Yierho pokiwał głową z wyrazem bólu na twarzy:
- Mówią, że to...
- Mutanci, wiemy o tym - uciął Martinho i
pomyślał: „Dlaczego Chen-Lhu wymusił tę
niedyskrecję właśnie teraz? śeby zobaczyć jak
sprzeczam się z jednym z moich ludzi?”
- Mutanci? - zapytał Chen-Lhu.
- Widzieliśmy to, widzieliśmy, a jakże -
potwierdził Yierho.
- Ale sądząc po opisie tego czegoś, jest to
biologiczna niemożliwość - powiedział Martinho.
- To musi być przesąd.
- Naprawdę, szefie?
- Cokolwiek tam jest, możemy się z tym
zmierzyć - odparł Joao.
- O czym właściwie mówicie? - zapytała Rhin.
Chen-Lhu chrząknął. „Niech teraz zobaczy,
dokąd
może się posunąć nasz wróg” - pomyślał.
„Niech ujrzy perfidię tych bandeirantes, a wtedy,
gdy powiem jej, co musi zrobić, wykona to z
chęcią”.
- Jest taka opowieść, Rhin - powiedział Chen-
Lhu.
- Opowieść! - zaszydził Martinho.
- Zatem plotka - odparł Chen-Lhu. - Niektórzy
bandeirantes Diego Alvareza twierdzą, że widzieli
w Serra Dos Parecis trzymetrowe modliszki.
Yierho obrócił się ku Chen-Lhu z napiętą
twarzą. Blizna od kwasu zaznaczyła się na niej
bladą plamą.
- Alavarez stracił sześciu ludzi zanim oddał
Serrę. Wiesz o tym Senhor? Sześciu ludzi. A on...
Yierho przerwał na widok przysadzistego
mężczyzny
w
poplamionym
kombinezonie
bandeirantes. Przybysz miał okrągłą twarz z
indiańskimi oczami. Zatrzymał się tuż przy
Martinho, po czym nachylił się ku jego uchu i
zaczął coś szeptać.
Rhin zdołała wyłowić tylko kilka słów. Były
wymawiane bardzo cicho w jakimś dialekcie z
głębi kraju. Półindianin powiedział coś o placu, w
ś
rodku miasta... i o tłumach...
Martinho zacisnął wargi.
- Kiedy? - rzucił krótko.
Przybysz wyprostował się i przemówił nieco
głośniej:
- Przed chwilą, szefie.
- Na placu?
- Tak, mniej niż przecznicę stąd.
- O co chodzi? - zapytał Chen-Lhu.
- Pojawił się imiennik tego kabaretu -
oznajmił Martinho.
- Pluskwiak?
- Tak mówią.
- Ależ to terytorium Zielone - powiedziała
Rhin i zdziwiła się własnym przestrachem.
Martinho wstał z otomany.
Twarz Chen-Lhu, gdy spojrzał na szefa
bandeirantes, zdradzała napiętą czujność.
- Wybaczy mi pani, Rhin Kelly? - zapytał
Martinho.
- Dokąd pan idzie? - spytała.
- Jest robota.
- Jeden pluskwiak? -- zapytał Chen-Lhu. --
Jesteś pewny, że to nie omyłka?
- Na pewno nie, Senhor - rzekł półindianin.
- Czy nie ma żadnych prostszych sposobów
radzenia sobie z takimi przypadkami? - zapytała
Rhin. - To oczywiste, że mamy jakiegoś pasażera
na gapę, który dostał się do Zielonej Strefy
przewieziony z jakimś towarem, albo...
- Być może nie - uciął Martinho i skinął głową
Yierhowi. - Zbierz ludzi. Będę potrzebował
zwłaszcza Thomego do ciężarówki i Łona do
operowania światłami.
- Już, Szefie -Yierho poderwał się i ruszył
przez salę ku reszcie bandeirantes.
- Co miałeś na myśli mówiąc „być może nie”?
- zapytał Chen-Lhu.
- To jeden z tych nowych, w które nie chcecie
wierzyć - odparł Martinho. Odwrócił się do
posłańca:
- Idź z Yierhem, Ramon.
- Tak, szefie.
Ramon odwrócił się z prawie wojskową
precyzją i odszedł eskortowany przez Yierha.
- Przepraszam, czy mógłbyś to wyjaśnić? -
powiedział Chen-Lhu.
- Opisywano je jako tryskające kwasem. Mają
pół metra długości - rzekł Martinho.
- Niemożliwe! - parsknął Chen-Lhu.
Rhin potrząsnęła głową
- śadna larwa pluskwiaka nie mogłaby...
- To dowcip bandeirantes - stwierdził Chen-
Lhu.
- Jak pan sobie życzy, senhor - odparł
Martinho. - A widział pan tę bliznę po kwasie na
policzku Yierha? Ma to po takim właśnie
dowcipie - odwrócił się i ukłonił Rhin:
- Wybaczy mi pani, senhorita?
Rhin wstała. „Larwa pluskwiaka mająca
prawie pół metra”! Dziwne pogłoski, które
słyszała pół świata stąd, dosięgły jej teraz,
napełniając ją poczuciem nierzeczywisto-ści.
Istniały przecież fizyczne ograniczenia, takie
stworzenie nie mogło istnieć. A może mogło?
Była w tej chwili wyłącznie entomologiem,
logika i szkolenie wzięło górę. Była to jednak
kwestia, która mogła zostać dowiedziona bądź
obalona w ciągu kilku zaledwie minut. Mniej niż
przecznicę stąd, jak powiedział tamten człowiek.
Na placu. A Chen-Lhu z pewnością nie chciałby,
ż
eby rozstawała się z Joao Martinho tak wcześnie.
- Idziemy z panem! - powiedziała.
- Oczywiście - rzekł Chen-Lhu wstając. Rhin
wsunęła dłoń pod ramię Martinha
- Proszę mi pokazać tę fantastyczną larwę,
jeżeli pan tak łaskaw, senhor Martinho.
Martinho położył swoją dłoń na jej dłoni i
poczuł elektryzujące wrażenie ciepła. „Cóż za
niepokojąca kobieta!”
- Proszę - powiedział. Jest pani tak śliczna, a
myśl, co ten kwas mógłby...
- Jestem pewien, że nic nam nie grozi ze
strony plotek ~ rzekł Chen-Lhu. - Może pan
poprowadzi, Johny?
Martinho westchnął. Niedowiarkowie byli
uparci, ale to była szansa by przedstawić niezbity
dowód na to, o czym wiedzieli już wszyscy
bandeirantes. Tak. Dyrektor stanowy Chen-Lhu
powinien tam pójść. Nawet musi iść. Z niechęcią
Martinho przeniósł rękę Rhin pod ramię Chen-
Lhu
- Oczywiście, że państwo pójdą - stwierdził. -
Ale Proszę, niech pan trzyma śliczną Rhin Kelly z
dala, senhor. U plotek rozwijają się czasem
okropnie długie żądła.
- Zachowamy wszelkie niezbędne środki
ostrożności - zapewnił Chen-Lhu. Ironia w jego
głosie była zupełnie wyraźna.
Ludzie Martinho już kierowali się ku
drzwiom. On sam odwrócił się i podążył za nimi,
ignorując nagłą ciszę, która zapadła na sali.
Rhin, wychodząc z Chen-Lhu na ulicę została
zaskoczona wrażeniem pełnej celowości działań
bandeirantes. Nie wydawali się być ludźmi
planującymi oszustwo, ale tak właśnie musiało
być. To nie mogło wyglądać inaczej...
III
Noc
była
błękitnobiałym
blaskiem
tryskającym z elektrycznych lamp sterczących
nad ulicą. Wielobarwna ludzka rzeka płynęła
obok „A’Chigui” w kierunku placu.
Martinho przyspieszył i wraz ze swymi
bandeirantes wszedł w tłum. Ludzie rozstępowali
się przed nimi, a za nimi podążały słowa
rozpoznania.
- To Joao Martinho i paru jego Braci. -...
Piratininga i Benito Alvarez.
- Joao Martinho...
Na placu światła reflektorów zainstalowanych
na ciężarówce bandeirantes z Hermosillo błądziły
po cokole fontanny. Wzdłuż ulicy stały inne
ciężarówki oraz pojazdy oficjeli. Ciężarówka z
Hermosillo była przeznaczona do akcji w terenie i
sądząc po wyglądzie niedawno wróciła z wnętrza
kraju. Drzwi szoferki i boki skrzyni były pokryte
bryzgami błota. Łatwo można było wypatrzeć
linię defektorową przedniego luku - wyraźną
szczelinę biegnącą dookoła pojazdu. Dwie
kapsuły startowe nosiły ślady dokonywanych w
terenie napraw.
Martinho śledził uważnie smugi reflektorów.
Podszedł
ku
kordonowi
policjantów
powstrzymujących tłum i przeszedł przez niego
razem ze swoimi ludźmi.
- Gdzie Ramon? - zapytał Martinho.
Yierho przecisnął się ku niemu i powiedział:
- Poszedł z Thomem i Łonem po ciężarówkę.
Nie widzę tej larwy.
- Popatrz tam - Martinho wskazał palcem.
Dookoła całego placu, powstrzymywany przez
policjantów tłum stał w odległości około
pięćdziesięciu metrów od znajdującej się w
centrum fontanny. Dookoła niej znajdował się
mozaikowy krąg, na którym przedstawiono różne
rodzaje brazylijskich ptaków. Wewnątrz tego
okręgu znajdował się trawnik mający mniej
więcej dwadzieścia metrów średnicy, z którego
ś
rodka wyrastał cokół fontanny. Między mozaiką
a fontanną, na trawniku widoczne były żółte
plamy martwej trawy. Palec Martinha wskazywał
je po kolei.
- Kwas - szepnął Yierho.
Reflektory na ciężarówce skupiły całe nagle
ś
wiatło na czymś przy brzegu fontanny
zasłoniętym częściowo skłębionym, wodnym
pyłem. Przez tłum przebiegł szmer.
- Tu jest! - zawołał Martinho. - No, może teraz
uwierzą nam wreszcie te podejrzliwe urzędasy z
MOE!
Gdy to mówił, ze stworzenia przy fontannie
trysnął na trawę roziskrzony strumień.
- Eeee- aachch - rozległo się westchnienie
tłumu. Do Martinho powoli dotarł niski pomruk
gdzieś z lewej.
Odwrócił
i
zobaczył
lekarza,
któremu
pokazywano drogę wzdłuż zewnętrznego brzegu
ludzkiego pierścienia. Po chwili lekarz wszedł w
ciżbę unosząc torbę nad głową.
- Kto jest ranny? - zapytał Martinho.
Jeden z policjantów za jego plecami
odpowiedział:
- To Alvarez. Starał się dorwać to coś, ale
wziął ze sobą tylko ręczną tarczę i rozpylacz.
Tarcza nie wystarczyła, by go obronić przed
szybkością tej a’chigui. Dostał w ramię.
Yierho
pociągnął
Martinho
za
rękaw
wskazując na tłum za policjantem. Rhin Kelly i
Chen-Lhu przechodzili Waśnie między gapiami
rozstępującymi się przed nimi na widok
insygniów MOE.
Rhin zamachała ręką i zawołała:
- Senhor Martinho! To coś nie może istnieć!
Ma conajmniej siedemdziesiąt pięć centymetrów
długości. Musi ważyć trzy, lub cztery kilogramy.
- Nie wierzą własnym oczom? - zapytał
Yierho. Chen-Lhu podszedł do policjanta, który
mówił o rannym Alvarezie. - Proszę nas
przepuścić - powiedział.
- Hę? Och, tak... oczywiście - kordon przerwał
się na moment.
Chen-Lhu
stanął
obok
przywódcy
bandeirantes. Spojrzał na Rhin i znowu na
Martinho.
- Ja również w to nie wierzę - stwierdził. -
Sporo bym dał, żeby dostać to coś w swoje ręce.
- W co pan nie wierzy?! - prychnął Martinho.
- Myślę, że to jakiś rodzaj automatu. Czyż nie
tak, Rhin?
- To musi być automat - odparła.
- Jak wiele by pan dał? - zapytał Martinho.
- Dziesięć tysięcy cruzados.
- Proszę trzymać uroczą doktor Kelly tu, poza
zasięgiem poczwarki - polecił Martinho i
odwrócił się do Yierha:
- Co zatrzymało Ramona z ciężarówką?
Znajdź go. Potrzebuję tarczy z magnaszkła i
zmodyfikowanego rozpylacza.
- Szefie!
- Natychmiast. Ach, prawda, przynieś też dużą
butlę na okazy.
Yierho westchnął ciężko i odwrócił się, by
wypełnić polecenie.
- Twierdzisz, że to coś jest owadem? - zapytał
Chen-Lhu.
- Nie muszę mówić.
- Sugerujesz, że to jedna z tych rzeczy,
których nikt oprócz bandeirantes nie widział w
głębi kraju?
- Nie będę przeczyć temu, co widzę na własne
oczy.
- Zastanawiam się tylko, dlaczego my nigdy
nie widzieliśmy takich okazów? - zamyślił się
Chen-Lhu.
Martinho zmełł w ustach przekleństwo
starając się stłumić wybuch gniewu. Ten głupiec
jest bezpieczny tu, w Zielonej Strefie i ośmiela się
kwestionować to, o czym bandeirantes wiedzieli z
całą pewnością!
- Czy to nie ciekawe pytanie? - zapytał Chen-
Lhu.
- Mieliście szczęście, że uszliśmy z życiem -
warknął Martinho.
- Każdy entomolog powie panu, że coś takiego
jest fizyczną i biologiczną niemożliwością -
powiedziała Rhin.
- Ich metabolizm uniemożliwia istnienie tak
wielkiej struktury - rzekł Chen-Lhu.
- Widzę, że entomolodzy muszą mieć rację -
odparł Martinho.
Rhin podniosła na niego wzrok. Zaskoczył ją
jego gniewny cynizm. Martinho atakował, nie
pozwalając zepchnąć się do obrony. Zachowywał
się zupełnie jak człowiek, który wierzy, że ta
niemożliwość tam przy fontannie jest w istocie
gigantycznym owadem. Ale w nocnym klubie
wysuwał argumenty na korzyść przeciwnego
zdania.
- Widziałeś już coś takiego w dżungli? -
zapytał Chen-Lhu.
- Nie zauważył pan blizny na twarzy Yierha?
- A czego może ona dowodzić?
- Widzieliśmy to, co widzieliśmy!
- Ale owad nie może urosnąć do takich
rozmiarów! - zaprotestowała Rhin. Zwróciła
głowę ku ciemnemu stworzeniu balansującemu na
krawędzi fontanny za kurtyną wody.
- Tak mi mówiono - stwierdził sucho
Martinho. Zastanowił się przez chwilę nad
doniesieniami z Serra Dos Parecis. Modliszki o
wysokości trzech metrów. Znał na pamięć
argumentację przeciw istnieniu takich stworzeń.
Rhin i wszyscy entomolodzy mieli rację. Owady
nie mogły wydać na świat tak dużych, żywych
struktur. Czy to możliwe, że były to automaty?
Kto zbudowałby coś takiego? Po co?
- To musi być jakaś imitacja - powiedziała
Rhin.
- Jednak kwas jest prawdziwy - odparł Chen-
Lhu. ~ Popatrz na plamy na trawniku.
Martinho
przypomniał
sobie
własną,
podstawową wiedzę, która nakazywała mu
zgodzić się z Rhin i Chen-Lhu. Zaprzeczył nawet
Yierhowi, że mogą istnieć wielkie modliszki.
Wiedział też, w jaki sposób plotki urastają do
piramidalnych rozmiarów. W tym czasie w
Czerwonej
Strefie
oprócz
bandeirantes
znajdowało się niewielu innych ludzi. Nie można
zaprzeczyć, że wielu bandeirantes to w dużej
mierze niedouczeni, przesądni ludzie zwabieni
jedynie przygodą i pieniędzmi.
Martinho potrząsnął głową. Tego dnia, kiedy
Yierho ucierpiał od kwasu, on znajdował się w
drodze do Goyaz. Widział, co widział... A teraz to
stworzenie przy fontannie.
Grzmiący ryk silników ciężarówki wtargnął w
jego świadomość. Dźwięk stawał się coraz
głośniejszy. Tłum rozstąpił się dając pole do
lądowania i Ramon posadził ciężarówkę obok
pojazdu z Hermosillo. Otworzyły się tylne drzwi i
gdy silniki ucichły, wyskoczył z niej Yierho.
- Szefie! - zawołał - dlaczego nie użyjemy
ciężarówki? Ramon mógłby zawiesić ją prawie
nad...
Martinho machnął ręką, by go uciszyć i
odwrócił się do Chen-Lhu.
-
Ciężarówka
nie
ma
wystarczającej
manewrowości. Widział pan, jakie to jest szybkie.
- Nie powiedziałeś, co to jest, według ciebie -
rzekł Chen-Lhu.
- Powiem, kiedy zobaczę to w butli na okazy -
odparł Martinho.
- Ale ciężarówka dałaby nam... - wtrącił
Yierho.
-
Nie!
Doktor
Chen-Lhu
chce
mieć
nieuszkodzony okaz. Przynieś kilka bomb
pianowych. Pójdziemy złapać ją własnoręcznie.
Yierho westchnął, wzruszył ramionami, wrócił
do rufy ciężarówki i powiedział coś do kogoś
wewnątrz. Bandeirante w ciężarówce zaczął
podawać wyposażenie.
Martinho
odwrócił
się
do
policjanta
pomagającego powstrzymać napór tłumu.
- Czy może pan przekazać wiadomość dla
pojazdów stojących tam na drodze? - zapytał.
- Oczywiście, proszę pana.
- Chcę, żeby wyłączono w nich światła. Nie
chcę ryzykować, że zostanę oślepiony światłem
prosto w oczy. Rozumie pan?
- Zaraz otrzymają polecenia - policjant pobiegł
i przekazał wiadomość oficerowi.
Martinho podszedł do ciężarówki, wziął
rozpylacz, sprawdził cylinder z ładunkiem, wyjął
go i wziął następny z przegródki przy drzwiach.
Umieścił ładunek w komorze i znowu sprawdził.
-
Trzymajcie
tu
butlę,
dopóki
nie
unieruchomimy tego stwora - polecił - Potem o
nią zawołam.
Yierho
wytoczył
tarczę.
Była
to
dwucentymetrowej
grubości
płyta
z
kwasoodpornego magnaszkła zamocowana na
dwukołowym, ręcznym wózku. Rozpylacz został
umieszczony w wąskim wycięciu po prawej.
Bandeirante w ciężarówce podał na zewnątrz
dwa srebrnoszare kombinezony ochronne z
tkaniny pokrytej śliską, kwasoodporną warstwą.
Martinho wślizgnął się w jeden z nich i
sprawdził zapięcia. Yierho wziął drugi.
- Do tarczy możesz użyć Thomego -
powiedział Martinho.
- Thome nie ma dość doświadczenia, szefie.
Martinho skinął głową i zaczął sprawdzać bomby
z foamalem oraz pozostałe wyposażenie. W siatce
na tarczy zawiesił dodatkowe cylindry z
ładunkami.
Wszystko to zostało wykonane szybko i w
milczeniu, ze zręcznością świadczącą o dużej
wprawie. Tłum za ciężarówką ucichł. Wszyscy
czekali w napięciu.
- Wciąż siedzi na fontannie, Szefie -
zameldował Vierho.
Ujął dźwignię kontrolującą ruchy tarczy i
wjechał na ozdobny bruk. Prawe koło zatrzymało
się na błękitnym hiskowatym karku mozaikowego
kondora. Martinho zamocował rozpylacz w
przeznaczonej nań szczelinie i rzekł:
- Byłoby łatwiej, gdybyśmy mieli to tylko
zabić.
- Te skurczybyki są szybkie jak sam Diabeł -
odparł Yierho. - Nie podoba mi się to, szefie.
Gdyby to obiegło dookoła tarczy... wymownie
przesunął palcem po rękawie swego ochronnego
kombinezonu. - To tak, jakby kawałkiem gazy
próbować zatrzymać rzekę.
- No więc, niech się to nie stanie.
- Będę się starał, szefie.
Yierho zablokował tarczę i pobiegł do
ciężarówki. Za chwilę wrócił z latarką zwisającą
mu u pasa.
- Chodźmy - rzekł Martinho.
Yierho zwolnił blokadę wózka i uruchomił
silniczki. Rozległ się słaby szum. Przesunął o dwa
ząbki dźwignię regulacji szybkości. Tarcza
popełzła naprzód, wspinając się na krawężnik
opasujący trawnik.
Ze stworzenia przy fontannie wytrysnął
łukiem strumień kwasu skrapiając trawę metr
przed nimi. Oleisty, biały dym zawrzał na
trawniku i rozproszył się zwiewany na bok przez
lekki wiatr. Martinho zanotował w myśli jego
kierunek i dał znak, by tarczę zwrócić pod wiatr.
Zatoczyli łuk w prawo. Kolejny strumień kwasu
poleciał prosto w ich stronę, padając w
identycznej odległości.
- Ono chce nam coś powiedzieć, Szefie -
zażartował Yierho.
Powoli zbliżali się, przecinając jedną z plam
zżółkłej trawy.
Od
fontanny
znów
bryzgnął
strumień
opalizującej cieczy. Yierho pochylił tarczę do
tyłu. Kwas rozprysnął się na trawie i spłynął po
szkle. Ich nozdrza wypełnił gryzący zapach.
Mrukliwe „Aaaachchchch” rozległo się wokół
placu.
- Pan wie, Szefie, że ci idioci stoją za blisko -
mruknął Yierho. - Gdyby to coś miało strzelić...
- Wtedy ktoś powinien strzelić gumową kulą -
odparł Martinho - Fin i a ‘chigua.
- Fini okaz doktora Chen-Lhu - rzekł Yierho -
Fini dziesięć tysięcy cruzados.
- Tak - stwierdził Martinho. - Nie wolno nam
zapominać, dlaczego podejmujemy to ryzyko.
- Mam nadzieję, że nie wierzy pan, że robię to
dla idei - odparł Yierho. Przesunął tarczę o
następny metr do przodu.
Tam gdzie trafił kwas zaczęło się tworzyć
mgliste pole.
- Nadżarło magnaszkło! - zawołał ze
zdumieniem Vierho.
- Pachnie podobnie do kwasu szczawiowego -
rzekł Martinho. - Musi być jednak dużo
mocniejszy. Zwolnij teraz. Chcę mieć pewny
strzał.
- Dlaczego nie spróbuje pan z bombą
pianową?
- Yierho do jasnej cholery!
- Ach prawda; woda. Zapomniałem szefie.
Stworzenie zaczęło pełznąć wzdłuż fontanny w
prawo.
Yierho obrócił tarczę, by osłonić ich przed
tym manewrem. Stworzenie zatrzymało się i
wróciło na poprzednie miejsce.
- Poczekaj chwilę - polecił Martinho. Znalazł
na szkle czyste miejsce i przyglądał się
poczwarce.
Ona przesuwała się w tył i przód, wyraźnie
widoczna na tle fontanny. Przypominała swojego
miniaturowego
imiennika
niczym
rozdęta
karykatura.
Posegmentowane
ciało
było
podtrzymywane
przez
wielostawowe
nogi,
wygięte łukowato na zewnątrz i zakończone
mocnymi, chwytnymi pazurkami. Czułki były
króciutkie i błyszczały na końcach wilgocią.
Nagle poczwarka podniosła rurkowaty ryjek i
plunęła silnym strumieniem prosto w tarczę.
Martinho mimowolnie przykucnął
- Musimy dotrzeć bliżej - powiedział. - Nie
może mieć czasu na pozbieranie się, gdy ją
ogłuszę.
- Czym naładował pan rozpylacz, szefie?
- Naszą specjalną mieszanką, roztworem siarki
w
dwusiarczku
węgla
i
sublimatem
na
koagulującym w powietrzu nośniku butylowym.
Chcę, żeby nogi się jej zaplątały.
- Wolałbym, aby pan wziął też coś do zatkania
tego Jej nochala.
- Daj spokój, staruszku - mruknął Martinho.
Yierho podprowadził tarczę bliżej i nachylił się
by spojrzeć pod spowodowanym przez kwas
zmętnieniem. Gigantyczna poczwarka pluskwiaka
zakołysała się na boki, odwróciła i pognała w
prawo, wzdłuż brzegu fontanny. Nagle zakręciła
się wokół swej osi, wyrzucając ku nim strumień
kwasu. Płyn zamigotał w świetle reflektorów jak
sznur klejnotów. Yierho ledwie zdążył zakręcić
tarczą, by sprostać temu atakowi.
- Na krew dziesięciu tysięcy świętych -
westchnął Yierho. - Nie podoba mi się robota tak
blisko tego stwora, szefie. Nigdy nie walczyliśmy
z bykami.
- To nie byk, bracie. Nie ma rogów.
- Myślę, że wolałbym rogi.
- Za dużo gadamy - syknął Martinho. -
Podjedź bliżej!
Yierho ruszył tarczą do przodu i zatrzymał się
zaledwie dwa metry od poczwarki. - Strzelaj
Szefie- syknął nerwowo.
- Mam tylko jeden strzał - powiedział
Martinho. - Nie wolno mi uszkodzić tego okazu.
Doktor życzy sobie mieć go w całości.
„I ja również” - pomyślał.
Poruszył rozpylaczem w stronę stworzenia,
które w tym momencie zeskoczyło na trawnik, po
czym znowu wdrapało się na brzeg fontanny. Z
tłumu dobiegł czyjś krzyk.
Martinho i Yierho przykucnęli, czekając i
patrząc, jak ich ofiara tańczy w przód i w tył.
- Dlaczego nawet na sekundę nie stanie
nieruchomo? - zapytał Martinho
- Szefie, jeżeli wlezie pod tarczę, jesteśmy
ugotowani. Na co pan czeka? Wal pan do niej.
- Muszę mieć pewność - odparł Martinho.
Zakołysał rozpylaczem zgodnie z ruchami
tańczącego owada. Ten za każdym razem znikał z
pola widzenia, przesuwając się coraz dalej w
prawo. Nagle odwrócił się i pomknął na
przeciwną stronę fontanny. Oddzielała ich teraz
od siebie cała kurtyna wody, ale reflektory
ś
ledziły odwrót stwora i wciąż trzymały go w
swoim świetle.
Martinho doznał dziwnego podejrzenia, że to
coś starało się wmanewrować ich w jakąś
specjalną pozycję. Podniósł osłonę twarzy i otarł
czoło. Pocił się obficie. To była gorąca noc, a tu,
przy fontannie w powietrzu wisiała mgła i gorzki
zapach kwasu.
- Myślę, że mamy kłopot - stwierdził Yierho. -
Jeżeli to draństwo będzie trzymało się ciągle
przeciwnej strony fontanny, to jak je złapiemy?
- Daj spokój - odrzekł Martinho. - Jeżeli
zostanie naprzeciw nas, wyślę drugą ekipę. Nie
może wykiwać obu naraz.
Yierho zaczął jechać dookoła fontanny
- Wciąż sądzę, że powinniśmy użyć
ciężarówki - powiedział.
- Za duża i niezgrabna - uciął Martinho. - Poza
tym myślę, że ciężarówka mogłaby to wystraszyć
tak bardzo, że spróbowałby przedrzeć się przez
tłum. Teraz może czuć, że ma szansę z nami
wygrać.
- Ja czuję to samo, szefie.
Gigantyczna poczwarka rzuciła się ku nim,
zatrzymała i popełzła z powrotem. Jej ryjek, czy
też nos był wciąż wycelowany w tarczę. Ze
względu na ścianę wody Martinho nie był pewny
swego strzału.
- Mamy wiatr od tyłu - oznajmił Yierho.
- Wiem. Miejmy nadzieję, że ten stwór nie
wykombinuje, że może splunąć nad naszymi
głowami. Wiatr rzuciłby nam kwas na plecy.
Poczwarka pluskwiaka wycofała się w cień
rzucany przez górną nadbudowę fontanny i
przystanęła kołysząc się w przód i w tył.
- Szefie, to coś nie zamierza tam długo zostać.
Czuję to.
- Potrzymaj tak tarczę przez chwilę -
powiedział Martinho. -- Myślę, że masz rację.
Powinniśmy oczyścić plac. Jakby to wpadło w
tłum, byliby ranni.
- Prawdę mówisz, szefie.
- Yierho, weź latarkę. Spróbuj ją oślepić.
Wyjdę zza tarczy w prawo i spróbuję strzału z
ręki.
- Szefie!
- Masz lepszy pomysł?
- Przynajmniej pozwól mi cofnąć tarczę dalej
na tra\vnik. Nie będzie pan tak blisko, jeżeli...
Będąc wciąż w cieniu larwa zeskoczyła z
brzegu fontanny na trawnik. Yierho poderwał
latarkę, skąpał stworzenie w błękitnobiałym
blasku.
- Szefie strzelaj!
Martinho zatoczył wylotem rozpylacza krótki
łuk składając się do strzału. Szczelina w tarczy
przeszkodziła mu w wykonaniu tego ruchu do
końca. Zaklął, wyciągnął dłoń do dźwigni
sterowania, lecz zanim zdołał obrócić tarczę, za
poczwarką coś się poruszyło. Połać trawnika
wielkości ulicznego włazu uniosła się w górę jak
klapa. Z otworu wyłonił się czarny kształt
przypominający głowę o trzech rogach i wydał z
siebie skrzekliwy zew.
Poczwarką skoczyła ku przybyszowi i
zniknęła w otworze.
Tłum zawył z gniewu, strachu i dzikiego
podniecenia. Ten krzyk wypełnił cały plac. Mimo
to Martinho dobrze usłyszał modlitwę Yierha:
„Święta Mario, Matko Boska...”
Martinho spróbował obrócić tarczę i pchnąć ją
w kierunku nowego przeciwnika, ale został
powstrzymany
przez
Yierha
usiłującego
odciągnąć osłonę do tyłu. W efekcie tarcza
przekręciła się zupełnie bez sensu, wystawiając
ich ku czarnemu kształtowi, który wysunął się z
otworu o następne pół metra. Martinho widział go
teraz wyraźnie. Skąpany w ostrym światłe latarki,
stwór wyglądał jak gigantyczny jelonek z
potrójnymi różkami.
Martinho desperacko wyszarpnął rozpylacz ze
szczeliny i skierował go w stronę rogatego
potwora.
- Szefie, szefie, szefie! - jęczał błagalnie
Yierho. Martinho złożył się i wystrzelił
dwusekundowy ładunek, szepcąc do siebie:
- Jeden motylek, dwa motylki...
Trująca butylowa mieszanina uderzyła w
stworzenie, okrywając je całkowicie.
Owad, zalany grubą warstwą mieszanki,
zawahał się, po czym wydźwignął z dziury w
trawniku ze skrzypiącym, mrukliwym dźwiękiem,
słyszalnym wyraźnie mimo krzyków tłumu. Ten
ostatni zamilkł nagle, gdy stwór uniósł się na całą
wysokość. Był zielony, czarny, lśniący i co
najmniej o metr wyższy od człowieka.
Martinho usłyszał ssący, chrapliwy głos
stwora, zlewający się w jedno ze szmerem
fontanny. Raz jeszcze wycelował rozpylacz w
rogatą
głowę.
Dystans
wykluczał
pudło.
Spokojnie
opróżnił
cylinder
z
ładunkiem
dziesięciosekundowym. Stworzenie wydawało się
rozpuszczać zalewane potokami z lepkiego
butylu.
- Szefie, wydostańmy się stąd - błagał Yierho.
- Proszę, Szefie - obrócił tarczę, tak aby znalazła
się znowu między nimi i gigantycznym owadem
- Proszę! - jęknął, cofaniem tarczy zmuszając
Martinho do ustąpienia.
Martinho
schwycił
kolejny
cylinder
i
załadował go z trzaskiem. W lewą dłoń chwycił
bombę pianową. Czuł się pozbawiony ze
wszystkich uczuć z wyjątkiem pragnienia
zaatakowania tej bestii i zabicia jej. Zanim jednak
zdołał unieść ramię i cisnąć bombę poczuł, jak
tarcza podskakuje. Podniósł wzrok i ujrzał gęsty
strumień płynu tryskający na tarczę od strony
czarnego stwora.
- Wiejmy! - zawył Yierho.
Tym razem Martinho nie dał się prosić.
Rzucili się do ucieczki ciągnąc za sobą tarczę.
Kwas przestał tryskać, gdy wycofali się z jego
zasięgu. Martinho zatrzymał się i obejrzał.
Zobaczył, że Yierho drży. Ciemna istota cofnęła
się do otworu i osunęła powoli z powrotem. Był
to
najgroźniejszy
odwrót,
jaki
Martinho
kiedykolwiek
widział.
Ten
ruch
wręcz
promieniował żądzą ataku. Gdy stworzenie
zniknęło z pola widzenia, połać trawnika
zamknęła się nad nim.
Na ten znak wokół całego placu buchnął
przeciągły wrzask. Początkowo Joao nie mógł
rozróżnić znaczeń. Słyszał tylko strach.
Wyszedł zza tarczy. Dopiero teraz zaczęły do
niego docierać pojedyncze krzyki i urywki zdań:
„Jaki potworny żuk!”, „Słyszałeś wiadomości z
nadbrzeża?”, „Cały region może być zakażony”,
„...klasztorze Monte Ochoa...”, „...sierociniec”.
Nad tym wszystkim górowało pytanie
powtarzane ze wszystkich stron placu „Co to
było?”, „Co to było?”, „Co to było?”
Martinho poczuł za sobą czyjąś obecność.
Odwrócił się gwałtownie i ujrzał Chen-Lhu
stojącego ze wzrokiem utkwionym w miejscu,
gdzie zniknął gigantyczny owad. Nigdzie nie było
widać Rhin Kelly.
- Tak, Johny - mruknął Chen-Lhu. - Co to
było?
- Wyglądało jak olbrzymi jelonek - odparł
Martinho zdziwiony, jak spokojnie zabrzmiał jego
głos.
- Było o połowę wyższe od człowieka -
mruknął Yierho - Szefie... te historie o Serra Dos
Parecis...
- Słyszałem, jak tłum mówił o Monte Ochoa,
nadbrzeżu i o jakimś sierocińcu - powiedział
Martinho. - O co tu chodzi?
- Rhin poszła to zbadać - odrzekł Chen-Lhu. -
Przyszło
stamtąd
trochę
niepokojących
wiadomości. Poleciłem oczyścić plac z tłumu.
Ludziom kazano rozejść się do domów.
- Co to za niepokojące wiadomości?
- Na nadbrzeżu wydarzyła się jakaś tragedia,
to samo w klasztorze na Monte Ochoa i w
sierocińcu.
- Jaka tragedia?
- To właśnie ma wybadać Rhin.
- Widział pan to, tam na trawniku - powiedział
Martinho. - Czy teraz uwierzy pan w to, o czym
donosiliśmy od tylu miesięcy?
- Widziałem automat z miotaczem kwasu i
człowieka w kostiumie jelonka - odparł Chen-
Lhu. - Pragnąłbym wierzyć, że nie byłeś
współuczestnikiem tego oszustwa.
Yierho zaklął pod nosem.
Martinho
odczekał
chwilę,
by
stłumić
wściekłość, i powiedział:
- Nie wyglądało mi to na człowieka w
kostiumie - potrząsnął głową. Nie był to czas, by
pozwolić
emocjom
zaćmić
rozsądek.
„Niemożliwe, żeby owady mogły urosnąć do
takich rozmiarów. Metabolizm i grawitacja...”
Znowu potrząsnął głową. „W takim razie, co to
było?”
- Powinniśmy przynajmniej pobrać próbki
kwasu z trawnika - powiedział Martinho. - Ta
dziura też powinna zostać zbadana.
-
Posłałem
już
po
naszą
Sekcję
Bezpieczeństwa - odrzekł Chen-Lhu i odwrócił
się, myśląc o tym, jak powinien sformułować
raporty dotyczące tego wydarzenia - jeden dla
zwierzchników z MOE i drugi dla swojego rządu.
- Widział pan, jak to się zachowało gdy
dołożyłem mu z rozpylacza? - zapytał Martinho.-
Ta trucizna atakuje najpierw zakończenia
nerwowe. Człowiek wyłby od tego.
- Człowiek w stroju ochronnym nie - odrzekł
Chen-Lhu nie odwracając się. Zastanowił się nad
Martinho. Ten facet wydawał się naprawdę
zaskoczony. Nieważne. Cały ten incydent
powinien okazać się użyteczny. Chen-Lhu pojął
to właśnie teraz.
- Ale to wróciło do dziury - odezwał się
Yierho. - Widzieliście. Wlazło do dziury.
Nagły mrukliwy dźwięk rozległ się wśród
ludzi wypychanych z placu i zaczął narastać.
Martinho odwrócił się i popatrzył uważnie.
- Yierho - powiedział.
- Tak szefie?
- Weź karabinki pneumatyczne z ciężarówki.
- Już, szefie.
Yierho
potruchtał
przez
trawnik
ku
ciężarówce stojącej teraz na otwartym terenie,
otoczonej
jedynie
rozproszoną
grupką
bandeirantes. Martinho rozpoznał niektórych z
mężczyzn. Najliczniejsi wydawali się ci od
Alvareza. Byli tam również bandeirantes z
Hermosillo i Junitza.
- Co chcesz zrobić z tymi karabinkami? -
zapytał Chen-Lhu.
- Mam zamiar zajrzeć do tej dziury.
- Moi ludzie z Bezpieczeństwa będą tu
wkrótce. Zaczekamy na nich.
- Idę tam teraz.
- Martinho, powiadam ci, że...
- Nie jest pan rządem Brazylii, doktorze.
Otrzymałem od swojego rządu licencję na
wykonywanie specjalnych zadań. Zostałem też
zaprzysiężony do wypełniania tych zadań,
cokolwiek by to było.
- Martinho, jeżeli zniszczysz dowody...
- Nie było tam pana. Nie walczył pan z tymi
stworami, doktorze. Był pan bezpieczny tu na
brzegu placu, podczas gdy ja zarabiałem sobie na
prawo zajrzenia do tej dziury.
Twarz Chen-Lhu zesztywniała z gniewu, ale
zachował milczenie dopóki nie był pewny, że jest
w stanie kontrolować swój głos. Wtedy
powiedział:
- W takim razie ja pójdę z panem.
- Jak pan sobie życzy.
Martinho spojrzał przez plac. Z rufy
ciężarówki wyładowywano właśnie karabinki.
Yierho odbierał je i układał na trawniku. Wysoki,
łysy Murzyn z prawym ramieniem na temblaku
współpracował z Yierhem. Murzyn miał na sobie
zupełnie biały mundur bandeirante ze złotym
emblematem
motyla
na
lewym
ramieniu
ś
wiadczącym, że jest dowódcą grupy. Jego twarz
przypominała wyciosane w kamieniu oblicze
Maura.
- To Alvarez - powiedział Chen-Lhu.
- Widzę.
Chen-Lhu odwrócił się do Martinho i
uśmiechnął się złośliwie.
- Johny - powiedział - lepiej nie walczmy ze
sobą. Wie pan przecież dlaczego MOE wysłała
mnie do Brazylii.
- Wiem. Chiny zakończyły już porządkowanie
problemu swoich owadów. Odnieśliście wielki
sukces.
- Nie mamy teraz już nic oprócz zmutowanych
pszczół, Johny. Ani jednego insekta mogącego
szerzyć
choroby,
czy
zżerać
ż
ywność
przeznaczoną dla ludzi.
- Wiem o tym. I jest pan tu, aby ułatwić nam
nasze zadanie.
Chen-Lhu zmarszczył się słysząc ton drwiny
w głosie Martinho.
- Właśnie - odpowiedział zimno.
- Zatem dlaczego nie pozwolicie na wjazd
obserwatorom naszym, lub tym z ONZ, by sami
to zobaczyli, doktorze?
- Johny! Musisz przecież wiedzieć, jak długo
nasz kraj cierpiał od białych imperialistów.
Niektórzy z nas ciągle wierzą, że nadal stanowicie
dla nas zagrożenie. Wszędzie widzą szpiegów.
- Ale pan jest obywatelem świata, o szerszych
horyzontach, prawda doktorze Travis?
- Oczywiście. Moja prababka była Angielką,
jedną z tych Travis- Huntingtonów. W naszej
rodzinie mamy tradycję szerszego rozumienia
spraw.
- To zdumiewające, że pański kraj ufa panu -
powiedział Martinho - Jest pan w części białym
imperialistą
- odwrócił się, by przywitać się z Alvarezem,
który właśnie zatrzymał się przed nimi.
- Cześć, Benito. Przykro mi z powodu twojego
ramienia.
- Halo, Johny - głos Alvareza był głęboki i
grzmiący
- Bóg mnie uchronił. Wyzdrowieję - zerknął
na karabinki w rękach Yierha i powrócił
wzrokiem do twarzy Martinho.
- Słyszałem jak Padre prosił o pneumatyki.
Możesz ich chcieć z tylko jednego powodu.
- Muszę zajrzeć w tę dziurę, Benito.
Alvarez odwrócił się i ukłonił sztywno Chen-
Lhu. - A pan, doktorze, nie ma nic przeciwko
temu?
- Mam sporo przeciw, ale nie mam władzy -
odparł Chen-Lhu. - To ramię, poważnie zranione?
Każę moim lekarzom je obejrzeć.
- Jakoś się zagoi - mrugnął Alvarez.
- Tak naprawdę to on chce wiedzieć, czy
rzeczywiście
zostałeś
ranny
-
powiedział
Martinho.
Chen-Lhu rzucił zaskoczone spojrzenie na
Martinho i szybko przybrał nieprzenikniony
wyraz twarzy.
Yierho podał jeden z karabinków swojemu
szefowi.
- Szefie - westchnął - musimy to robić?
- Dlaczego doktor miałby wątpić, że jestem
ranny w ramię? - zapytał Alvarez.
- Słyszał opowieści - rzekł Martinho.
- Jakie opowieści?
- śe my bandeirantes nie chcemy końca dobrej
fuchy, więc z powrotem zakażamy Zielone Strefy
i hodujemy nowe owady w tajnych laboratoriach.
- To brednie! - mruknął Alvarez.
- Którzy bandeirantes mają to niby robić? -
zapytał Yierho z naciskiem. Zmarszczył się i
ruszył w stronę Chen-Lhu. Karabinek trzymał tak,
ż
e lufa w każdej chwili mogła się zwrócić
przeciw urzędnikowi MOE.
- Spokojnie, Padre - powiedział Alvarez. -
Tego te historie nigdy nie mówią. To zawsze są
oni, albo ich. Nigdy nie ma nazwisk.
Martinho spojrzał na miejsce na trawniku, w
którym zniknął gigantyczny żuk. Stwierdził, że ta
kłótnia jest o wiele bardziej pociągająca niż
spacer ku temu miejscu. Nocne powietrze niosło
ze sobą powiew nadciągającego zagrożenia i
histerii. Ale najdziwniejszą rzeczą’ w tym
wszystkim
była
niechęć
do
podjęcia
jakiegokolwiek działania, którą czuł wokół siebie.
Było to niczym chwila ciszy po straszliwej bitwie.
„Cóż, to przecież jest swego rodzaju wojna” -
powiedział sobie.
Ta wojna tu, w Brazylii toczyła się już osiem
lat. Chińczykom zajęła ona dwadzieścia dwa lata,
ale twierdzili, że tutaj można tego dokonać w
dziesięć. Myśl, że i tu mogłoby to potrwać
dwadzieścia dwa lata, czyli jeszcze czternaście
lat, przez chwilę przytłoczyła Joao. Poczuł
potworne zmęczenie.
- Musicie przyznać, że dzieją się dziwne
rzeczy - powiedział Chen-Lhu.
- To przyznajemy.
- Dlaczego nikt nie podejrzewa carsonitów? -
zapytał Yierho.
- Dobre pytanie, Padre - odparł Alvarez. - Oni
mają wielkie poparcie. Zwłaszcza tych narodów,
które się wstrzymały: Stanów Zjednoczonych
Ameryki, Kanady, Zjednoczonego Królestwa i
Wspólnoty Europejskiej.
- Wszędzie tam, gdzie nigdy nie było
prawdziwych
kłopotów
z
owadami
-
skomentował Yierho.
O dziwo, to właśnie Chen-Lhu zaprotestował.
- Nie - powiedział - państwom, które się
powstrzymały, tak naprawdę na tym nie zależy,
oprócz tego, że są szczęśliwe widząc nas
uwikłanych w tę walkę.
Martinho pokiwał głową. Tak, to było to, co
mówili wszyscy jego towarzysze z lat nauki w
Ameryce Północnej. Im było to rzeczywiście
obojętne.
- Idę tam teraz i zajrzę w tę dziurę -
powiedział Martinho.
Alvarez wyciągnął rękę i wziął od Yierha
karabinek. Przewiesił go na pasie przez swe
zdrowe ramię, a następnie chwycił dźwignię
kontroli tarczy.
- Pójdę z tobą, Johny - oznajmił.
Martinho popatrzył na Yierha, i ujrzawszy na
jego twarzy wyraz lękliwej ulgi, zwrócił się ku
Alvarezowi:
- Jak twoje ramię?
- Wciąż mam jedną zdrową rękę. Czego mi
więcej potrzeba?
- Travis, niech pan się trzyma blisko za nami.
- Właśnie dotarli moi ludzie z Bezpieczeństwa
- powiedział Chen-Lhu. - Proszę poczekać chwilę,
a otoczymy to miejsce. Powiem im, żeby
przynieśli tarcze.
- To rozsądne, Johny - stwierdził Alvarez.
- Pójdziemy powoli - rzekł Martinho - Padre,
wracaj do ciężarówki. Powiedz Ramonowi, aby
okrążył plac i wylądował, na skraju trawnika.
Niech ciężarówka z Hermosillo skoncentruje tam
wszystkie światła - skinął głową w kierunku
trawnika.
- Już, szefie.
Yierho pobiegł ku ciężarówce.
- Chyba nie zniszczycie tego? - zapytał Chen-
Lhu.
- Tak samo jak pan pragniemy dowiedzieć się,
co to jest - powiedział Alvarez.
- Chodźmy - rzekł Martinho.
Chen-Lhu pobiegł na spotkanie ciężarówki
MOE torującej sobie drogę przez boczną uliczkę.
Tłum sprawiał tam spore kłopoty, opierając się
próbom usunięcia go z terenu placu.
Alvarez pchnął dźwignię regulacji i tarcza
zaczęła Pełznąć przez trawnik.
- Johny, dlaczego doktor nie podejrzewa
carsonitów? - spytał Alvarez półgłosem.
- Ma siatkę najlepszych szpiegów na świecie -
- powiedział Martinho. - Musi wiedzieć... jego
wzrok był ciągle skupiony na poruszonej połaci
trawnika przed nimi.
- Czy można wymyślić lepszy, sabotaż, niż
zdyskredytowanie bandeirantes?
- To prawda, ale nie wierzę, aby Travis-
Huntington Chen-Lhu mógłby popełnić taką
omyłkę - odparł Martinho i pomyślał: „To
dziwne, jak ta połać trawnika jednocześnie
przyciąga i odpycha”.
- Wiele razy zakładaliśmy się ze sobą, Johny.
Być może jednak czasami zapominamy, że mamy
wspólnego wroga.
- Możesz go nazwać?
- To wróg kryjący się w dżunglach, w trawie
sawann i pod ziemią. Chińczykom walka z nimi
zajęła dwadzieścia dwa lata...
- Podejrzewasz ich? - Martinho spojrzał na
swego
towarzysza,
zauważając
w
oczach
Alvareza głęboką koncentrację - Nie pozwalają
nam zbadać swoich osiągnięć.
- Chińczycy to paranoicy. Odbiło im jeszcze
zanim zderzyli się ze światem Zachodu. To zaś
utrzymało
ich
jedynie
w
tej
chorobie.
Podejrzewasz Chińczyków? Nie sądzę, aby to
miało sens.
- A ja tak - odparł Martinho - Podejrzewam
wszystkich.
Na dźwięk własnych słów zwyciężyło w nim
uczucie żalu. To była prawda, podejrzewał
wszystkich, nawet Benita, Chen-Lhu i... uroczą
Rhin Kelly. - Często myślę o dawnych
insektycydach - powiedział - o tym, jak owady
stawały się coraz silniejsze pomimo tych trucizn,
a może nawet dzięki nim.
Łoskot za nimi zwrócił uwagę Martinho,
położył dłoń na ramieniu Alvareza, który
zatrzymał tarczę i odwrócił się.
To Yierho podążał za nimi z samobieżnym
wózkiem
zawalonym
sprzętem.
Martinho
rozpoznał
długi
lewar,
wielką
pelerynę
przeznaczoną chyba dla Alvareza oraz paczki
wybuchowego plastyku.
- Szefie... pomyślałem, że przydadzą się wam
te rzeczy. Martinho przeniknęło poczucie oddania
dla Padre.
Mimo to powiedział szorstko:
- Trzymaj się blisko z tyłu i zejdź z drogi,
słyszysz?
- Oczywiście, Szefie. Czyż nie słucham cię
zawsze? - wyciągnął pelerynę w stronę Alvareza.
- To przyniosłem dla pana, ucierpiał pan od
następnej rany.
- Dziękuję, Padre - odparł Alvarez. - Ale wolę
swobodę ruchów. Poza tym to stare ciało nosi tak
wiele ran, że jedna więcej nie zrobi większej
różnicy.
Martinho rozejrzał się dookoła i zobaczył, że
w kierunku trawnika suną następne tarcze.
- Szybko! - zawołał - Musimy tam być
pierwsi. Alvarez przesunął rączkę kontroli.
Tarcza ryszyła. Yierho podszedł bliżej do
Martinho i powiedział cicho:
- Szefie, tam w ciężarówce opowiadają różne
historie. Mówią, że jakieś stworzenia zżarły pale
pod magazynem na nadbrzeżu. Wszystko się
zawaliło. Byli zabici i ranni. Panuje wielki
niepokój.
- Chen-Lhu wspomniał o tym.
- Czy to nie to miejsce? - zapytał Alvarez.
- Zatrzymaj tarczę - polecił Martinho.
Popatrzył na trawę przed nimi, szukając śladów
poprzedniego przetaczania ich tarczy.
- To tam - pokazał. Oddał Yierhowi karabinek
i rzekł:
- Podaj mi lewar i ładunek głuszący.
Yierho wręczył mu mały pakiet plastyku z
detonatorem. Ładunków tego rodzaju używali na
czerwonych
terytoriach,
do
zniszczenia
podziemnych gniazd insektów. Martinho opuścił i
uszczelnił osłonę twarzy, po czym wziął lewar.
- Yierho, kryj mnie stąd. - rozkazał - Benito,
możesz posługiwać się latarką?
- Oczywiście, Johny.
- Szefie... nie zamierza pan użyć tarczy?
- Nie mam czasu - wyszedł zza tarczy, zanim
Yierho zdążył odpowiedzieć. Wiązka światła z
latarki jak sztylet cięła grunt pod jego stopami.
Przykucnął, wbił koniec lewara w trawę i pchnął.
Lewar zarył się, następnie wpadł w pustkę. Coś w
dole dotknęło go i elektryzujący impuls
przeniknął całe ciało Martinha.
- Padre, tam, w dole - szepnął. Yierho uniósł
karabinek.
- Szefie?
- Prosto tak jak lewar, w ziemię. Yierho
wycelował i nacisnął spust dwa razy. Gwałtowny
hałas buchnął spod trawnika przed nimi.
W owadziej norze zakotłowało się.
Yierho znowu wystrzelił. Pneumatyczne
pociski wydawały dziwne dudniące odgłosy
eksplodując pod ziemią.
Po chwili dobiegł ich łoskot furiackiej
miotaniny, jakby pod nimi znajdowało się stado
wielkich ryb, którym rzucano karmę.
Ucichło nagle.
Więcej światła padło na trawnik przed nimi.
Martinho podniósł głowę i zobaczył stojących
wokół kilkudziesięciu ludzi w mundurach MOE i
bandeirantes.
Znów skupił uwagę na połaci trawy. - Padre,
zamierzam to podważyć. Bądź gotów.
- Oczywiście, szefie.
Martinho podłożył stopę pod lewar jako punkt
podparcia, po czym nacisnął na drugi koniec.
Klapa uniosła się z wolna. Była przyklejona do
otworu jakąś gumowatą substancją tworzącą
ciągliwe nici. Zapach siarki i korozyjnego
sublimatu w nozdrzach powiedział Martinho,
czym było to szczeliwo - nośnikiem butylowym,
którego używał w swoim rozpylaczu. Z nagłym
klaśnięciem klapa odskoczyła i potoczyła się na
trawnik.
Latarki
były
teraz
obok
Martinho,
badawczymi wiązkami macając połyskującą w
dole oleistą, czarną wodę. Miała ona zapach
rzecznego mułu.
- One wyszły z rzeki - rzekł Alvarez. Chen-
Lhu podszedł do Martinho i powiedział:
- Wydaje się, że przebierańcy się wymknęli.
Jakie to dogodne... - dodał i pomyślał: „Miałem
rację, kiedy wydawałem Rhin rozkazy. Musimy
mieć wtyczkę w ich organizacji. Ten przywódca
bandeirantes wykształcony wśród jankeskich
imperialistów, to wróg. Jest jednym z tych, którzy
starają się nas zniszczyć. Nie może być innej
odpowiedzi.”
Martinho zignorował uszczypliwość Chen-
Lhu. Był zbyt zmęczony, by być złym na tego
starego durnia. Wstał i rozejrzał się po placu. W
powietrzu wisiała cisza jak gdyby całe niebo
oczekiwało
jakiegoś
nieszczęścia.
Za
rozszerzonym pierścieniem strażników pozostało
tylko
kilku
widzów,
prawdopodobnie
uprzywilejowanych urzędników. Tłum został
zepchnięty na przyległe ulice.
Mały, czerwony samochód zjeżdżał w dół alei
prowadzącej do placu. Jego okna połyskiwały w
ś
wietle ulicznych lamp; Strażnicy rozstąpili się
przed nim, a gdy podjechał bliżej Martinho
rozpoznał umieszczone na masce insygnia MOE.
Samochód stanął z piskiem opon przy brzegu
trawnika i wyskoczyła z niego Rhin Kelly.
Była teraz ubrana w roboczy, dwuczęściowy
kostium MOE. Miał on tę samą barwę co
spłowiała trawa.
Przeszła przez trawnik patrząc na Martinho i
myśląc: „Należy go wykorzystać i pozbyć się go.
Jest wrogiem. Teraz to oczywiste”.
Martinho obserwował ją podziwiając jej
wdzięk i kobiecość, które prosty uniform tylko
podkreślał.
Zatrzymała się przez nim i przemówiła
gardłowym, przynaglającym głosem:
- Senhor Martinho, przyszłam ocalić pańskie
ż
ycie. Potrząsnął głową, nie wierząc, że dobrze ją
usłyszał.
- Co...?
- Zaraz rozpęta się tutaj piekło.
Do Martinha dotarły odległe okrzyki.
- To tłum - powiedziała. - Uzbrojony.
- Co się dzieje, u diabła? - zapytał z
naciskiem.
- Dziś wieczór było kilkanaście ofiar
ś
miertelnych - rzekła. - Wśród nich kobiety i
dzieci. Za Monte Ochoa zawaliła się część
budynków. Całe wzgórze jest poprzebijane
korytarzami.
- Sierociniec... - mruknął Yierho.
- Tak - odparła - sierociniec i klasztor na
Monte Ochoa zostały zniszczone. Obwinia się
bandeirantes. Wie pan, co mówiono...
- Pomówię z tymi ludźmi! - wykrzyknął
Martinho. Czuł wściekłość na myśl, że jest
zagrożony przez tych, którym służył! - To
nonsens! Nie zrobiliśmy nic, co...
- Szefie - powiedział Yierho. -- Nie przekona
pan tłumu.
- Zlinczowano już dwóch ludzi z grupy
Lifcada - ciągnęła Rhin. - Jeszcze ma pan szansę
uciec. Wasze ciężarówki są tutaj i jest ich dość
dla wszystkich.
Yierho wziął go za ramię.
- Szefie, musimy zrobić, co ona mówi.
Martinho stał w milczeniu, słysząc jak
wiadomość jest przekazywana wśród bandeirantes
stojących wokół nich: „Tłum... wina na nas...
sierociniec...”
- Dokąd możemy się udać? - zapytał
- Wydaje mi się, że są to zamieszki lokalne -
powiedział Chen-Lhu. Przerwał, nasłuchując.
Wrzaski stawały się coraz głośniejsze. - Proszę
lecieć do swojego ojca w Cuiabie i zabrać ze sobą
swoją grupę. Inni mogą się udać do waszych baz
w Strefie Czerwonej.
- Dlaczego mam...
- Wyślę do pana Rhin, kiedy opracujemy plan
działania.
- Muszę wiedzieć, gdzie pana szukać -
powiedziała Rhin, włączając się znów do
rozmowy i myśląc: „Tak. Siedziba ojca. To musi
być centrum... To, albo Goyaz, jak podejrzewa
Travis”.
- Ale my nic nie zrobiliśmy - rzekł Martinho.
- Proszę - powiedziała. Yierho pociągnął go za
ramię. Martinho głęboko wciągnął powietrze.
- Padre, idź z ludźmi. Tam w Czerwonej
będziemy
bezpieczniejsi.
Wezmę
małą
ciężarówkę
i
polecę
do
Cuiaby.
Muszę
przedyskutować to z moim ojcem. Ktoś musi
wleźć na stołek i zmusić tych ludzi, żeby słuchali.
- Słuchali czego? - zapytał Alvarez.
- Praca... musi być czasowo wstrzymana -
powiedział Martinho - musi być śledztwo.
- To głupota! - wykrzyknął Alvarez. - Kto
będzie słuchał takiego gadania?
Martinho spróbował przełknąć ślinę, mimo że
miał zupełnie suche gardło. Noc dookoła niego
była zimna i przytłaczająca. Głosy tłumu zbliżały
się coraz bardziej. Policja oraz wojsko długo nie
będą
w
stanie
powstrzymywać
tego
rozwścieczonego molocha.
- Nie będą cię słuchać - mruknął Alvarez. -
Nawet jeżeli masz rację.
Wycie tłumu punktowało prawdę tych słów.
Martinho wiedział o tym. Ludzie u władzy nie
mogli przyznać się do porażki. Byli u władzy ze
względu na pewne obietnice. Jeżeli te obietnice
nie były dotrzymywane, to trzeba było znaleźć
kogoś, kto przyjąłby winę na siebie.
„Być może już kogoś znaleziono...” -
pomyślał.
Pozwolił Yierhowi poprowadzić się ku
ciężarówkom.
IV
To była jaskinia, znajdująca się wysoko ponad
mokrymi, czarnymi skałami rzecznego wąwozu w
Goyaz. Wewnątrz jaskini, w Mózgu słuchającym
radia myśli pulsowały coraz intensywniej, w
miarę
jak
spiker-
człowiek
donosił
o
wiadomościach dnia, zamieszkach w Bahii,
zlinczowanych bandeirantes, i komandosach,
którzy dokonali desantu dla przywrócenia
porządku.
Radio, mały przenośny odbiornik zasilany
bateriami, wytwarzało w jaskini nieznośny hałas,
który drażnił receptory Mózgu, ale ludzkich
wiadomości trzeba było słuchać tak długo, dopóki
wytrzymają baterie. Teorii pochodzącej z
filmoksiążek
z
bibliotek
porzuconych
w
Czerwonej Strefie Mózg posiadał pod dostatkiem,
ale wiedza praktyczna była zupełnie inną sprawą.
Przez
pewien
czas
Mózg
dysponował
przenośnym telewizorem, ale zasięg jego odbioru
był ograniczony, a teraz już nie działał.
Wiadomości skończyły się i z głośnika
buchnęła muzyka. Mózg dał sygnał, by wyłączyć
odbiornik,
a
następnie
pogrążył
się
w
wyczekiwaniu, myśląc i pulsując.
Mózg
stanowił
soczewkowatą
bryłę
o
promieniu około czterech metrów i wysokości pół
metra, identyfikującą się jako „Najwyższe
Zintegrowanie”.
Ruchoma maska zmysłowa mogąca wedle
woli Mózgu zmieniać swój kształt, tworząc to
dysk, to wachlarz, a nawet podobiznę ludzkiego
oblicza,
jak
kaptur
spoczywała
na
jego
powierzchni, swymi receptorami ustawiona ku
szaremu światłu poranka wpadającemu do
wnętrza pieczary.
Rytmiczne pulsowanie żółtego worka w głębi
jaskini tłoczyło do Mózgu lepki, ciemny płyn.
Błonkoskrzydłe
owady
pełzły
po
jego
powierzchniowych
błonach
i
bruzdach
bezustannie
nadzorując,
naprawiając
oraz
dawkując dodatkowe pożywienie.
Roje wyspecjalizowanych insektów kłębiły się
u wylotu jaskini. Jedne wytwarzały najrozmaitsze
substancje organiczne, inne rozkładały je, lub
dostarczały
Mózgowi
tlen,
jeszcze
inne
zajmowały się mięśniami pompującymi.
Czysty, cierpki zapach kwasu mrówkowego
przenikał całą jaskinię.
W poświacie świtu owady wlatywały i
wylatywały z jaskini. Niektóre zawisały w
powietrzu, tańcząc, kołysząc się i brzęcząc nad
receptorami Mózgu, inne do składania raportów
używały modulacji wydawanego przez siebie
głosu. Były też takie, które pojawiały się grupami
w szykach o określonym kształcie, albo tworzyły
skomplikowane wzory o zmiennym układzie
barw, lub też w skomplikowany sposób
wymachiwały czułkami.
W tej chwili przekazywana była relacja z
Bahii: „Wiele deszczu, wilgotny grunt, korytarze
naszych posterunków nasłuchowych zapadały się.
Obserwator został zauważony i zaatakowany, ale
nadzorca obronił go i uniemożliwił ucieczkę.
Tunele znad rzeki spowodowały zerwanie się
tamtejszych struktur. Nie pozostawiono żadnego
dowodu poza tym, ile zdołały zobaczyć istoty
ludzkie. Ci z nas, którzy nie zdołali uciec, zostali
zniszczeni. „Pośród istot ludzkich zdarzyły się
ofiary śmiertelne”.
„Ofiary śmiertelne wśród istot ludzkich”
pomyślał Mózg „Zatem doniesienia radiowe były
prawdziwe”.
To była katastrofa.
Zapotrzebowanie Mózgu na tlen wzrosło.
Służebne owady dostosowały szybkość podaży i
przyspieszyły rytm pompowania.
„Ludzie będą wierzyć, że zostali zaatakowani”
- pomyślał Mózg -”Zostanie uruchomiona
złożona struktura obronna ludzkości. Przełamać
to nastawienie spokojnym rozumowaniem będzie
w najwyższym stopniu trudne, jeżeli nie
niemożliwe. Kto może próbować rozumować z
tymi, którzy nie rozumują?”
Bardzo ciężko było pojąć istoty ludzkie z ich
bogami i sposobami akumulacji dóbr.
„Interes” - tak książki nazywały ich wzorzec
akumulacji, ale znaczenie tego terminu wymykało
się Mózgowi. Pieniądze nie nadawały się do
zjedzenia, nie gromadziły w sobie widocznej
energii i były kiepskim materiałem budowlanym.
Domy taipa z plecionki oblicowanej tynkiem
zamieszkiwane przez najbiedniejsze istoty ludzkie
były bardziej trwałe.
A mimo to ludzie dążyli do ich posiadania.
Materiał ten musiał być zatem ważny. Musiał być
co najmniej równie ważny jak ich koncepcje
boga, który wydawał się być czymś w rodzaju
najwyższego zintegrowania, którego położenia i
substancjalności nie można było określić.
Zupełnie niezrozumiałe.
Mózg czuł, że gdzieś musi istnieć sposób
myślenia, który uczyniłby te rzeczy bardziej
jasnymi, ale jego zarys bez przerwy mu się
wymykał.
Mózg pomyślał następnie, jak dziwny był
ludzki sposób myślenia o egzystencji, owo
przeniesienie
wewnętrznej
energii
w
celu
wytworzenia w wyobraźni wizji, które w
rzeczywistości były planami i regułami, nie
podporządkowanymi regule przetrwania. Jak
ciekawe, jak subtelne i piękne było owo ludzkie
odkrycie, które zostało teraz skopiowane i
przystosowane do użytku innych stworzeń. Jak
bardzo godne podziwu i wysublimowane było to
manipulowanie Wszechświatem, odbywające się
tylko wewnątrz granic wyobraźni.
Przez chwilę Mózg badał sam siebie, starając
się dokonać symulacji ludzkich emocji. Lęk i
poczucie jedności roju - to jeszcze mógł pojąć.
Ale odmiany uczucia strachu zwane nienawiścią
oraz odruchy zaślepienia - to było o wiele
trudniejsze.
Mózg
nigdy
nie
pozwalał
sobie
na
przypominanie tego, że kiedyś był częścią
ludzkiej istoty i podlegał tym samym uczuciom.
Nawroty takich myśli uważał za drażniące.
Wyeliminował je na własne życzenie. Teraz
Mózg tylko odległe przypominał swój ludzki
odpowiednik.
Był
większy
i
bardziej
skomplikowany. śaden ludzki system krążenia
nie mógłby zaspokoić jego potrzeb odżywczych.
ś
aden ograniczony ludzki układ zmysłów nie
mógłby nasycić jego żarłocznego apetytu na
informacje.
Był to po prostu Mózg - funkcjonalny
składnik systemu superroju, ważniejszy nawet od
królowej. „Jakie klasy istot ludzkich zginęły?” -
zapytał. Odpowiedź nadeszła w postaci niskiego
brzęczenia: „Pracownicy, istoty żeńskie, osobniki
niedojrzałe i kilka jałowych królowych”.
„Istoty żeńskie i osobniki niedojrzałe” -
pomyślał Mózg. Uformowało to w jego
ś
wiadomości indiańskie przekleństwo, którego
ź
ródło zostało wycięte. Przy takich ofiarach
ludzka reakcja obronna będzie o wiele bardziej
gwałtowna. Szybkie działanie stawało się
niezbędne.
„Jakie są wiadomości od naszych posłańców,
którzy przeniknęli przez barierę? - zapytał Mózg.
„Miejsce ukrycia grupy posłańców jest
nieznane” „Należy ich odnaleźć. Muszą pozostać
w ukryciu aż do bardziej dogodnej chwili.
Przekazać to polecenie natychmiast”.
Wyspecjalizowane robotnice od razu opuściły
jaskinię, by wykonać rozkaz.
„Musimy schwytać zróżnicowaną ludzką
próbę” polecił Mózg „Musimy mieć pośród nich
co
najmniej
jednego
przywódcę.
Wysłać
obserwatorów,
posłańców
i
jednostki
wykonawcze. Informować tak szybko, jak to
możliwe”.
Mózg
przestawił
się
na
słuchanie,
stwierdzając, że jego rozkazy są wykonywane.
Pomyślał o wiadomościach przenoszonych przez
odległości dzielące roje. Wewnątrz Mózgu czaiły
się nieokreślone niepokoje, na które nie miał
odpowiedzi.
Podniósł
maskę
receptorową
wykształcił oczy i skupił je na wylocie jaskini.
Pełne światło dnia. Teraz mógł tylko czekać.
Czekanie było najtrudniejszą częścią istnienia.
Mózg począł badać tę myśl, formułując wnioski i
koncepcje możliwych alternatyw przeplatających
proces czekania, wyobrażając sobie projekcje
przyszłego fizycznego wzrostu, który mógłby
skrócić oczekiwanie.
Myśli
te
wywołały
swego
rodzaju
intelektualną nie- strawność, która zaalarmowała
obsługujące Mózg roje. Zaczęły one brzęczeć
gniewnie wokół niego, osłaniać go, żywić i
formować falangi wojowników u wylotu jaskini.
Działanie to wywołało w Mózgu zmartwienie.
Mózg wiedział, co pobudziło jego kohorty do
działania. Strzeżenie cennego rdzenia roju było
instynktem
przetrwania
zakorzenionym
u
wszystkich
gatunków
służebnych.
Mózg
uświadomił sobie, że prymitywne roje nie
potrafiły zmienić tego wzorca zachowania.
Jednak musiały go zmienić. Musiały się nauczyć
szybkiego dostosowywania się do potrzeb, oceny
wydarzeń i pojmowania każdej sytuacji jako
wyjątkowej
„Muszę kontynuować nauczanie” - pomyślał
Mózg, a następnie zażyczył sobie wiadomości od
drobnych obserwatorów, których wysłał na
wschód. Zapotrzebowanie na informację z
tamtego terenu było bardzo duże. Potrzebował
uzupełnienia
okruchów
uzbieranych
od
posterunków podsłuchu. Stamtąd mógł nadejść
dowód o najżywotniejszym znaczeniu, który
wytrąciłby ludzkość ze ślepego pogrążania się w
ś
mierci dla wszystkich.
W miarę jak wycofywał się z obszaru
bolesnych myśli, roje opiekuńcze osłabiały swoją
aktywność.
„Na razie czekajmy” - powiedział Mózg sam
do siebie i zaczął rozmyślać o małej zmianie
genetycznej u bezkrzydłych pszczół, która
ulepszyłaby system produkcji tlenu.
Senhor Gabriel Martinho, prefekt Konwencji
Bariery Mato Grosso, spacerował po swoim
gabinecie mrucząc coś do siebie. Przystawał co
jakiś czas, by spojrzeć na swojego syna, Joao,
który siedział na sofie obitej skórą tapira, stojącej
przed jedną z okalających pokój biblioteczek.
Martinho - senior był śniadym, drobnym
mężczyzną o cienkich kończynach, siwych
włosach i głęboko osadzonych brązowych oczach.
Miał orli nos, usta jak szpara i podbródek
przypominający szpic buta. Nosił staromodne,
czarne
ubranie
odpowiadające
swemu
stanowisku. Jego koszula lśniła idealną bielą. Gdy
wymachiwał ramionami, błyskały złote spinki do
mankietów.
- Stałem się po prostu obiektem kpin - burknął
opryskliwie.
Joao w milczeniu przyjął to oświadczenie. Po
całym
tygodniu
wysłuchiwania
wybuchów
swojego ojca nauczył się wartości milczenia.
Spuścił wzrok i spojrzał na swoje białe spodnie
mundurowe, wetknięte w wysokie po łydki buty
do chodzenia po dżungli. Wszystko to było
nieskazitelnie lśniące i czyste, podczas gdy jego
ludzie pocili się nad wstępnym przebadaniem
Serra Dos Parecis.
W pokoju zaczęło się robić ciemno. Zapadał
szybki, tropikalny mrok ponaglany grzmotami
dobiegającymi zza horyzontu. Zanikające światło
dnia rzucało błękitną, zamgloną poświatę.
Błyskawica rozdarła nagle obszar nieba widoczny
przez wysokie wąskie okno i wypełniła gabinet
oślepiającym blaskiem. Potem nastąpił dudniący
grzmot. Czujniki domu zareagowały na to
włączeniem świateł wszędzie tam, gdzie byli
ludzie. Gabinet wypełnił żółty blask. Prefekt
zatrzymał się naprzeciw swojego syna.
- Dlaczego mój własny syn, sławny szef
bandeirantes z Bractwa, wyciął taką carsonicką
głupotę?
Joao popatrzył na podłogę między swymi
butami. Walka na placu w Bahii i ucieczka przed
tłumem, choć miały miejsce zaledwie tydzień
temu, wydawały mu się odległą o wieczność
częścią przeszłości kogoś innego. Ten dzień był
ś
wiadkiem
szeregu
ważnych
politycznych
osobistości paradujących przez gabinet jego ojca.
Uprzejmych
pozdrowień
wymienianych
ze
sławnym Joao Martinho i cichymi głosami
toczonych konferencji z jego ojcem.
Stary człowiek walczył o swojego syna. Joao
wiedział o tym. Ale stary Martinho mógł walczyć
tylko w sposób, który znał najlepiej: poprzez
zrytualizowane układy, więzi pokrewieństwa,
poruszanie nitek protekcji, manewrami za sceną,
wymienianiem obietnic władzy i zjednywaniem
sobie siły politycznej tam, gdzie się ona liczyła.
Ani razu nie wziął pod uwagę podejrzeń i
wątpliwości syna. Alvarez, Joao, ludzie z
Hermosillo i każdy kto miał do czynienia z
Piratiningą, był teraz otoczony złym zapaszkiem.
Trzeba było naprawiać płoty.
- Zaprzestać uporządkowywania? - mruknął
starzec. - Odwlekać nasz Brazylijski Marsz na
Zachód? Oszalałeś?
Jak myślisz, w jaki sposób utrzymuję moje
stanowisko? Ja! Spadkobierca hidalgów, których
przodkowie rządzili pierwszymi kapitaniami! Nie
jesteśmy burges, których dziadowie zostali
pogrzebani przez Rui Borbosę, a mimo to ludzie
nazywają mnie „Ojcem Biednych”. Nie zyskałem
tego miana dzięki głupocie.
- Ojcze, gdybyś tylko...
- Bądź cicho! Trzymam w garści naszą
panelinhę, nasz garnuszek, w którym się wesoło
gotuje. Wszystko będzie w porządku.
Joao westchnął. Do swojego położenia czuł
zarówno °drazę jak i wstyd. Aż do tego czasu
prefekt był na poły na emeryturze ze względu na
słabe serce. Jak teraz niepokoić starego
człowieka? Ale on trwał uparcie przy swojej
ś
lepocie!
- Zbadać, mówisz - zaszydził z niego starzec. -
Co zbadać? Właśnie w tej chwili nie potrzeba
nam
ś
ledztw
i
podejrzeń.
Rząd,
dzięki
całotygodniowym naciskom moich przyjaciół,
uznał, że wszystko jest w porządku. Są prawie
gotowi obwinić za tragedię w Bahii carsonitów.
- Nie mają żadnych dowodów - powiedział
Joao. - Sam to przyznałeś.
- W czas taki jak ten dowody nie mają
ż
adnego znaczenia - odparł jego ojciec. - Jedyne,
co się liczy to to, że odsuwamy podejrzenia od
nas. Musimy zyskać na czasie. Poza tym było to
coś dokładnie w stylu carsonitów.
- Ale mogli tego nie zrobić - odparł Joao.
Stary człowiek jak gdyby nie dosłyszał.
- Ledwie w zeszłym tygodniu - powiedział,
wykonując zamaszysty ruch ręką - na dzień zanim
się tu zjawiłeś niczym szalona trąba powietrzna,
przemawiałem do farmerów z Lacuia na prośbę
mojego przyjaciela z Ministerstwa Rolnictwa. I
wiesz, że ten motłoch się ze mnie naśmiewał?
Powiedziałem, że w tym miesiącu powiększymy
Strefę Zieloną o dziesięć tysięcy hektarów. Śmiali
się. Mówili: „Nawet pański własny syn w to nie
wierzy!” Teraz rozumiem, dlaczego tak mówili.
Zatrzymać marsz na zachód, to ci dopiero!
- Widziałeś raporty z Bahii - powiedział Joao -
Ci, którzy badali to z ramienia MOE...
- MOE! Ten cwany Chińczyk, którego twarz
nigdy nic nie mówi. On jest bardziej bahiano niż
sami bahianos, bezczelny drań. I ta nowa pani
doktor, którą wszędzie wysyła na przeszpiegi.
Jego łóżkowy komandos, jego sidaga. Wiem już
coś niecoś na jej temat. Ledwie wczoraj
powiedziano mi...
- Nie chcę tego słuchać!
Starzec zamilkł, spojrzał w dół na niego:
- Hęęę? - chrząknął znacząco.
- Hęęę! - warknął Joao. - Co to znaczy?
- To znaczy: hęęę! - odpowiedział starzec.
- To bardzo piękna kobieta! - krzyknął Joao.
- Tak mi doniesiono. I wielu mężczyzn
próbowało już tego piękna... Tak mówią.
- Nie wierzę w to!
- Joao - rzekł prefekt - posłuchaj starego
człowieka, któremu doświadczenie dało mądrość.
To niebezpieczna kobieta. Należy ciałem i duszą
do MOE, a ta organizacja często ma interesy
sprzeczne z naszymi. Ty jesteś przedsiębiorczy,
masz sławę, a twoje zdolności i sukcesy z
pewnością wzbudziły zazdrość w pewnych
sferach. Ta kobieta ma być rzekomo doktorem od
robali, ale jej działania wskazują, że jest raczej
osobą mającą wiele bardzo różnych zajęć. A
niektóre z nich, ach, niektóre z nich...
- Dość tego, ojcze!
- Jak sobie życzysz.
- Ma tutaj wkrótce przybyć - oznajmił Joao. -
Nie chcę, byś zachował swoją obecną postawę
wobec...
- Jej wizyta może się odwlec - odparł prefekt.
- Dlaczego? - Joao popatrzył na niego
badawczo.
- W ostatni wtorek po twoim epizodziku w
Bahii została wysłana do Goyaz. Tej samej nocy,
albo następnego dnia rano. Nie jest to ważne.
- Tak?
- Wiesz, oczywiście, co robi w Goyaz. Te
historie o tajnej bazie bandeirantes... Ma to
wybadać. Jeżeli jeszcze żyje...
Joao aż podskoczył.
- Co?!!
- W kwaterze głównej MOE w Bahii krąży
pogłoska, że jej powrót odwleka się. Być może
jakiś wypadek. Mówi s>e, że jutro sam wielki
Travis Huntington Chen-Lhu we własnej osobie
uda się na poszukiwania swojej pani doktor.
- Wydawał się bardzo ją lubić, kiedy
widziałem ich w Bahii, ale te opowieści o...
- Lubić? O tak, rzeczywiście.
- Masz złe myśli, ojcze - Joao wziął głęboki
wdech, o tej ślicznej kobiecie gdzieś w głębi
kraju, w dżungli, martwej bądź poranionej
pozostawiła w Joao poczucie chorej pustki.
- Być może zażyczysz sobie \wymaszero wać
ze swoimi ludźmi w przyszłym tygodniu na
zachód?
Joao zignorował szyderstwo i odrzekł:
- Ojcze, cała ta krucjata wymaga okresu
przerwy, byśmy zobaczyli, co jest nie w
porządku...
- Jeżeli tak mówiłeś w Bahii, nie winie ich, że
zwrócili się przeciw tobie - powiedział prefekt. -
Być może ten tłum...
- Wiesz, co widzieliśmy na placu!
- Nonsens, ale już wczorajszy nonsens. Teraz
to musi się skończyć. Nie wolno ci uczynić nic,
co zakłóciłoby równowagę. Rozkazuję ci!
- Ludzie nie podejrzewają już bandeirantes -
powiedział Joao z goryczą w głosie.
- Niektórzy wciąż was podejrzewają. Tak. I
dlaczegóż by nie, jeśli to, co usłyszałem z twoich
własnych ust jest próbką tego, co tam mówiłeś?
Joao badał wzrokiem czubki butów swojego
ojca, błyszczących czarną pastą. Ich nieskazitelna
powierzchnia była dla niego, jak spostrzegł to w
tej chwili, w jakiś sposób symbolem życia jego
ojca.
-
Przykro
mi,
ż
e
naraziłem
cię
na
nieprzyjemności - powiedział. - Czasami żałuję,
ż
e jestem bandeirante, ale - wzruszył ramionami -
czy mógłbym bez tego dowiedzieć się o rzeczach,
które ci powiedziałem? Prawda jest taka...
- Joao! - głos ojca drżał. - Siedzisz tu sobie i
mówisz mi, że skalałeś nasz honor? Złożyłeś
fałszywą przysięgę, kiedy formowałeś swoje
Bractwo?
- To nie jest tak, ojcze.
- Tak? W takim razie jak?
Joao wyciągnął z kieszeni na piersiach
emblemat konającego motyla i obrócił go w
palcach.
- Wierzyłem w to... wtedy. Mieliśmy tale
kształtować zmutowane pszczoły, by zapełniały
każdą lukę w systemie ekologicznym owadów.
To była Wielka Krucjata. Wierzyłem w to. Jak
ludzie w Chinach mówiłem: „Tylko pożyteczne
przeżyją!” I myślałem tak. Ale to było kilka
ładnych lat temu, ojcze. Od tego czasu
uświadomiłem sobie wreszcie, że nie rozumiemy
w pełni tego, co jest pożyteczne.
- To był błąd, że wychowywałeś się w
Ameryce Północnej - powiedział’ stary Martinho.
- Siebie za to winie. Tak, tylko mnie można za to
obwiniać. To właśnie tam wchłonąłeś tę
carsonicką herezję. Wszystko jest dla nich dobre,
by odmówić przyłączenia się do naszego
Ekologicznego Uporządkowania. Oni nie mają
milionów gąb do wykarmienia! Ale mój własny
syn!
- Tam w Czerwonej Strefie zobaczyłbyś różne
rzeczy, ojcze. Trudne do wytłumaczenia. Rośliny
wyglądają tam zdrowiej. Owoce są...
- Stan czysto przejściowy - stwierdził prefekt -
Ukształtujemy
pszczoły
tak,
by
sprostały
wszystkim
naszym
potrzebom.
Szkodniki
odbierają nam żywność od ust. Muszą zginąć i
zostać zastąpione przez stworzenia wykonujące
funkcje użyteczne dla człowieka.
- Ptaki giną, ojcze.
- Ratujemy je! W naszych rezerwatach mamy
okazy każdego gatunku. Dostarczymy dla nich
nowej żywności, aby...
- Niektóre rośliny już zniknęły z braku
naturalnego zapylenia.
- śadna z pożytecznych roślin nie została
stracona!
- A co się stanie - zapytał Joao -jeżeli nasze
bariery zostaną przerwane przez owady, zanim
zdążymy
zastąpić
populację
naturalnych
drapieżników? Co wtedy się stanie?
Martinho senior potrząsnął szczupłym palcem
przed nosem swojego syna.
- Skończ z tymi bredniami! - krzyknął - Nie
będę więcej tego słuchać! Rozumiesz?
- Proszę, uspokój się, ojcze.
- Uspokoić się? Jak mam się uspokoić w
obliczu... tej... tej zdrady? Chowasz się tutaj jak
pospolity przestępca. Zamieszki w Bahii i
Santarem i...
- Ojcze, przestań!
- Nie przestanę. Nie wiesz, co mówili ci
przeklęci farmerzy z Laculi? Mówili, że
widziano, jak bandeirantes z powrotem zakażali
Zieloną Strefę, żeby przedłużyć swoją pracę! To
właśnie mówili.
- To nonsens, ojcze!
- Oczywiście, że nonsens. Ale to naturalna
konsekwencja takiego defetystycznego gadania
jak to, którego dziś od ciebie wysłuchuję. A
wszystkie nasze niepowodzenia, przydają tylko
siły takim oskarżeniom.
- Niepowodzenia, ojcze?
- Tak powiedziałem: niepowodzenia!
Senhor prefekt Martinho odwrócił się,
podszedł do swojego biurka i zawrócił. Znów
zatrzymał się przed swoim synem i położył dłonie
na biodrach.
- Myślisz oczywiście o Piratinindze? - spytał.
- Między innymi.
- Twoi ludzie z Bractwa tam byli.
- Nawet pchła się przez nas nie przedostała.
- Mimo to tydzień temu Piratininga była w
Strefie Zielonej. A dzisiaj... - wskazał na biurko. -
Widziałeś raporty? Roi się. Po prostu się roi!
- Nie mogę nadzorować każdego bandeirante
w Mato Grosso - powiedział Joao. - Jeżeli oni...
- MOE dała nam sześć miesięcy na zrobienie
porządku - powiedział stary Martinho. Wzniósł
ręce do góry, jego twarz nabiegła krwią. - Sześć
miesięcy!
- Gdybyś poszedł tylko do swoich przyjaciół
w rządzie i przekonał ich, jakie...
- Przekonać ich? Wejść i powiedzieć, żeby
popełnili
polityczne
samobójstwo?
Moim
przyjaciołom? Czy wiesz, że MOE grozi
nałożeniem na całą Brazylię embarga tak samo
jak to zrobili z Ameryką Północną? - prefekt
opuścił ręce. - Potrafisz wyobrazić sobie naciski
na nas? Potrafisz wyobrazić sobie, czego ja
musiałbym
wysłuchać
o
bandeirantes,
a
zwłaszcza o moim własnym synu?
Joao ścisnął odznakę dowódcy tak silnie, że
metal wbił mu się w dłoń. Tydzień czegoś takiego
było ponad jego wytrzymałość. Pragnął być
daleko,
wraz
ze
swoimi
ludźmi,
przygotowującymi się do walki w Serra Dos
Parecis. Jego ojciec zbyt długo zajmował się
polityką, aby się zmienić i Joao uświadomił to
sobie z uczuciem mdłości. Podniósł na niego
wzrok. Gdyby tylko ojciec nie podniecał się tak
łatwo. Chodziło przecież o jego serce.
- Niepotrzebnie się tak podniecasz -
powiedział.
- Ja się podniecam!
Nozdrza prefekta rozszerzyły się. Nachylił się
ku synowi.
- Przekroczyliśmy już dwie nieprzekraczalne
granice: Piratiningę i Tefe. To jest ziemia, kraj,
nie rozumiesz? I tam już nie ma ludzi, nikogo, kto
by tę ziemię uprawiał i sprawiał, żeby rodziła!
- Piratininga nie miała ciągłej bariery, ojcze.
Zdążyliśmy zaledwie oczyścić...
- Tak! I uzyskaliśmy odroczenie terminu, gdy
oznajmiłem, że mój syn i nieustraszony Benito
Alvarez ją oczyścili. W jaki sposób wyjaśnisz, że
teraz znów jest zakażona i że całą robotę trzeba
zaczynać od nowa?
- Nie potrafię tego wyjaśnić.
Joao włożył z powrotem emblemat do
kieszeni. Było oczywiste, że nie jest w stanie
przekonać swojego ojca. Stawało się to coraz
bardziej
widoczne
z
dnia
na
dzień.
Rozczarowanie wprawiło jego szczękę w drżenie.
Jednak starzec musiał zostać przekonany! Kogoś
trzeba było przekonać. Ktoś równy politycznym
stanowiskiem jego ojcu musiał wejść na
posiedzenie rządu, potrząsnąć nimi i zmusić ich,
ż
eby słuchali.
Prefekt wrócił do swojego biurka i usiadł za
nim. Podniósł z blatu zabytkowy krucyfiks, jeden
z tych, które wielki Aleihandinho wyrzeźbił w
kości słoniowej. Patrzył na krzyż, jakby szukając
sposobu by przywrócić mu dawną, nieskazitelną
biel, ale jego oczy nagle stały się szkliste i
błyszczące. Powoli odstawił krucyfiks na biurko,
wciąż skupiając na nim całą uwagę.
- Joao - wyszeptał.
„Jego serce”, pomyślał gorączkowo Joao.
Poderwał się i skoczył w stronę ojca.
- Ojcze! Co ci jest?!
Stary Martinho pokazał drżącą ręką.
Przez koronę cierniową, przez pogrążoną w
męce twarz z kości słoniowej, po napiętych
ramionach Chrystusa pełzł owad. Był barwy kości
słoniowej, a z kształtu przypominał żuka.
Niezwykła była jednak wielozębna obwódka
wokół skrzydeł i odwłoka, oraz włoskowato
zakończone niezwykle długie czułki.
Martinho senior sięgnął po zwinięte papiery,
by zabić owada, ale Joao go powstrzymał.
- Poczekaj - szepnął. - To coś nowego. Nigdy
nie widziałem nic podobnego. Daj mi latarkę.
Musimy wyśledzić, gdzie ma gniazdo.
Prefekt zamruczał pod nosem, wyciągnął małą
latarkę z szuflady biurka i podał ją synowi.
Joao trzymał ją nie włączając i przyglądał się
owadowi.
- Jest jakiś dziwny - powiedział. - Popatrz, jak
dokładnie zlał się z barwą kości słoniowej.
Owad zatrzymał się, wycelował swe czułki w
kierunku ludzi.
- Widziałem różne rzeczy - mówił Joao. -
Opowiada się różne historie. Coś podobnego do
tego znaleziono w pobliżu jednej z wiosek przy
barierze w zeszłym miesiącu. To było w Zielonej,
na ścieżce nad rzeką. Przypominasz, sobie
sprawozdanie? Dwóch rolników znalazło to,
szukają chorego człowieka. - Joao spojrzał na
ojca - Wiesz, tam w Zielonej Strefie są bardzo
czujni, jeżeli chodzi o choroby. Były tam
epidemie... i jeszcze to.
- Nie ma w tym nic dziwnego - wybuchnął
prefekt Bez roznoszących choroby insektów
mamy mniej zachorowań.
- Być może - odparł młody Martinho, ale jego
ton świadczył, że w to nie wierzy.
Joao spojrzał na owada na krucyfiksie.
- Nie sądzę, żeby nasi ekolodzy wiedzieli
wszystko tak, jak to o sobie rozgłaszają. I nie
dowierzam naszym chińskim doradcom. Mówią
tak
kwieciście
o
zlikwidowaniu
zaraz
przenoszonych przez owady, ale nie pozwalają
nam zajrzeć do ich Zielonej Strefy. Wymówki.
Zawsze wymówki. Myślę, że mają kłopoty i nie
chcą, żebyśmy je zobaczyli.
- To głupota - mruknął stary Martinho, ale w
jego głosie było coś, co wskazywało, że nie jest to
już pozycja, przy której by gorliwie obstawał. -
To ludzie godni szacunku, może z paroma
wyjątkami, które mogę nazwać. Ich sposób życia
jest bardziej zbliżony do naszego socjalizmu, niż
do dekadenckiego kapitalizmu w Ameryce
Północnej. Twoim problemem jest to, że zbyt
wiele widzisz oczyma tych, którzy cię wychowali.
- Założę się, że ten owad to jedna ze
spontanicznych mutacji - powiedział Joao. -
Wygląda to, jak gdyby pojawiały się według
jakiegoś planu... Znajdź mi coś, w co mógłbym
złapać to stworzenie i zabrać je do laboratorium.
Stary Martinho siedział nieporuszony.
- Jak cię zapytają gdzie to znalazłeś, co
powiesz?
- śe właśnie tutaj.
- Nie zawahałbyś się wystawić nas na większą
ś
mieszność, co?
- Ależ, ojcze...
- Nie rozumiesz, co powiedzą? W jego
własnym domu znaleziono owada. To jakiś nowy,
dziwny gatunek. Może hoduje je, żeby od nowa
zakazić Zieloną...
- Ojcze, to ty mówisz brednie. Mutacje wśród
zagrożonych gatunków są powszechne. A my
zagrażamy
owadom;
truciznami,
barierami
wibracyjnymi i pułapkami. Daj mi jakiś
pojemnik, ojcze. Nie mogę zostawić tu tego
stworzenia.
- I powiesz, gdzie zostało to znalezione?
- Nie mogę powiedzieć nic innego. Musimy
otoczyć kordonem cały ten teren i wyszukać
gniazda. To może być... przypadek, oczywiście,
albo...
- Albo rozmyślna próba zaszkodzenia mi.
Joao podniósł wzrok i badawczo popatrzył na
ojca. To było oczywiście prawdopodobne. Jego
ojciec naprawdę miał wrogów. Zawsze też trzeba
było brać pod uwagę carsonitów. Mieli przyjaciół
w wielu miejscach... a niektórzy 2 nich byli
fanatykami, którzy nie cofnęliby się przed
ż
adnym podstępem. Ale wciąż...
Joao podjął decyzję. Znów skupił uwagę na
nieruchomym
owadzie.
Musiał
przekonać
swojego ojca i wreszcie znalazł podstawę, na
której mógł oprzeć swoją argumentację.
- Spójrz na to stworzenie, ojcze - powiedział.
Prefekt zwrócił na owada niechętny wzrok.
- Nasze najwcześniejsze trucizny - powiedział
Joao
-
zabijały
tylko
słabe
osobniki
i
pozostawiały przy życiu najsilniejsze. To była
selekcja. Odporne przeżywały i rozmnażały się.
Trucizny,
których
teraz
używamy
nie
pozostawiają
takich
luk.
Podobnie
i
ś
miercionośne wibracje w barierach... - wzruszył
ramionami. - Mimo to, to jest forma żuka, ojcze,
która w jakiś sposób przedostała się przez barierę.
Pokażę ci coś.
Joao wyciągnął długi, cienki gwizdek z
kieszeni na piersi.
- Był czas - mówił - kiedy właśnie tym
uśmiercano niezliczone ilości żuków. Muszę go
tylko nastroić na częstotliwość, która jest dla nich
wabiąca... - przyłożył gwizdek do ust i dmuchnął
weń, cały czas obracając jego koniec.
Z gwizdka nie wydobył się żaden dźwięk
słyszalny dla ludzkiego ucha, ale czułki żuka
zadrżały. Joao wyjął gwizdek z ust. Czułki
przestały drżeć.
- Został na miejscu, widzisz? - powiedział
Joao. - To żuk i powinien zostać przyciągnięty
przez ten ultradźwiękowy pisk, a mimo to się nie
ruszył. I myślę, ojcze, że to jest dowód na
złośliwą inteligencję tych stworzeń. Są dalekie od
wyginięcia,
ojcze
i
sądzę,
ż
e
zaczynają
kontratakować!
- Złośliwa inteligencja, phh! - parsknął jego
ojciec.
- Musisz mi uwierzyć - odrzekł Joao. - Nikt
nie słucha, kiedy my bandeirantes donosimy, co
widzieliśmy. Śmieją się i mówią, że za długo
byliśmy w dżungli. A gdzie nasze dowody?
Mówią, że takich historyjek spodziewać by się
można po ciemnych rolnikach... w końcu
zaczynają wątpić i podejrzewać nas.
- Powiedziałbym, że mają po temu powody.
- Nie wierzysz własnemu synowi?
- Co takiego powiedział mój syn, w co
mógłbym uwierzyć? - Martinho senior był w tej
chwili wyłącznie prefektem, wstał i wyprostował
się spoglądając chłodno na Joao.
- W Goyaz, w zeszłym miesiącu - powiedział
Joao. - Antonil Lisboa stracił trzech bandeirantes,
którzy...
- Wypadki.
- Zginęli od kwasu mrówkowego i olejku
copahu.
- Nie obchodzili się uważnie z własnymi
truciznami. Ludzie stają się nieostrożni, kiedy...
- Nie! Kwas mrówkowy był wyjątkowo
stężony i identyczny z kwasem pochodzącym od
owadów.
Ci
mężczyźni
byli
nim
wręcz
nasiąknięci.
- Sugerujesz, że owady takie jak ten... starzec
wskazał
na
nieruchome
stworzonko
na
krucyfiksie - że ślepe istoty, takie jak ta...
- Nie są ślepe.
- Nie miałem na myśli dosłownej ślepoty, ale
brak inteligencji - odparł prefekt. - Nie możesz
poważnie
sugerować,
ż
e
te
stworzenia
zaatakowały ludzi i zabiły ich.
- Musimy jeszcze ustalić dokładnie, w jaki
sposób ci ludzie zostali zabici - powiedział Joao. -
Mamy tylko ciała i dowody, które pozostały na
miejscu. Ale były i inne wypadki śmiertelne,
ojcze, są zaginieni, i donoszono mi o dziwnych
stworzeniach, które atakowały bandeirantes. Z
każdym dniem jesteśmy coraz bardziej pewni,
ż
e... - zamilkł, obserwując, jak żuk spełza z
krucyfiksu
na
biurko.
Owad
natychmiast
pociemniał zlewając się z brązową powierzchnią
blatu.
- Ojcze, proszę, daj mi pojemnik.
ś
uk osiągnąwszy skraj biurka, zawahał się.
Jego czułki zwinęły się i znów wysunęły naprzód.
- Dam ci go dopiero wtedy, gdy obiecasz
zachować w swym doniesieniu dyskrecję co do
tego, gdzie znalazłeś to stworzenie - powiedział
prefekt.
- Ojcze, ja...
ś
uk skoczył z biurka daleko na środek pokoju
i popędził ku ścianie, a potem w górę, w szczelinę
pod oknem.
Młody Martinho nacisnął włącznik latarki
kierując światło ku dziurze, w której zniknął
owad. Joao przeszedł przez pokój i zaczai ją
badać.
- Jak długo ten otwór tu jest, ojcze?
- Od lat. Powstał w wyniku trzęsienia ziemi na
rok przed śmiercią twojej matki, jak sądzę.
Joao czterema krokami podszedł do drzwi,
przeszedł
przez
łukowato
wysklepiony
przedsionek, krótki przedpokój, bramę z ręcznie
kutej kraty i dostał się do ogrodu. Nastawił
latarkę na pełną moc światła, zalewając jej
błękitnym blaskiem ziemię pod oknem gabinetu.
- Joao, co robisz?
- Moją pracę, ojcze - Joao obejrzał się i
zobaczył, że prefekt podążył za nim i zatrzymał
się teraz tuż obok wejścia do ogrodu.
Joao zwrócił uwagę na mur domu, kierując
snop światła na kamienie pod oknem. Następnie
przykucnął przeszukując dokładnie grunt i
zaglądając pod każdą bryłkę ziemi. Potem zaczął
oglądać krzewy, po czym przeniósł się na
trawnik.
Joao usłyszał, że ojciec podchodzi do niego.
- Widzisz go?
- Nie.
- Powinieneś był pozwolić mi go zgnieść.
Joao wstał, podniósł wzrok ku pokrytemu
dachówkami okapowi. Było już zupełnie ciemno.
Jedyne światło pochodziło tylko z okien gabinetu
i jego latarki.
Powietrze
wokół
nich
wypełnił
nagle
przeszywający, przeciągły skrzek. Pochodził z
dalszej części ogrodu, która graniczyła z drogą
poprzez kamienne ogrodzenie. Nawet gdy zapadła
cisza, ten dźwięk wydawał się wisieć dokoła nich.
Joao
pomyślał
o
łowieckich
odgłosach
drapieżników z dżungli i po kręgosłupie przebiegł
mu dreszcz. Odwrócił się ku drodze, na której
zaparkował ciężarówkę i wycelow; w tę stronę
sztylet światła.
- Co za dziwny odgłos - odezwał się jego
ojciec. Ja... przerwał utkwiwszy wzrok w
trawniku. - Co to jest?
Trawnik poruszał się, pełznąc ku nim jak fala
tocząca się po plaży i odcinając ich od wejścia do
domu. Falująca darń była dziesięć metrów od
nich, ale zbliżała się szybko. Joao spojrzał na ojca
myśląc z niepokojem o jego słabym sercu.
- Musimy się dostać do mojej ciężarówki,
ojcze - powiedział szybko. - Musimy przez nie
przebiec.
- Przez nie?
- To takie same owady jak ten, którego
widzieliśmy w gabinecie, ale są ich miliony. One
atakują. Możliwe, że to w ogóle nie są żuki. Może
to coś jest jak armia mrówek. Musimy dostać się
do ciężarówki. Mam tam wyposażenie i zapasy.
Będziemy w niej bezpieczni. To ciężarówka
bandeirantes, ojcze. Musisz biec ze mną,
rozumiesz? Pomogę ci, ale nie wolno ci się
potknąć i upaść na nie.
- Rozumiem.
Zaczęli biec. Joao trzymał swego ojca pod
ramię i oświetlał latarką drogę.
„Niech tylko jego serce wytrzyma” - modlił
się Joao.
Wbiegli
w
strumień
owadów.
One
odskakiwały na boki, tworząc ścieżkę, która
zamykała się za biegnącymi mężczyznami.
Mniej więcej piętnaście metrów dalej, z
mroku wynurzyła się biała sylwetka ciężarówki.
- Joao... moje serce - wydyszał stary Martinho.
- Musisz tam dobiec - jęknął Joao. - Szybciej!
- Przez kilka ostatnich kroków prawie niósł ojca
nad ziemią.
Dopadli
szerokich,
tylnych
drzwi
laboratoryjnego przedziału ciężarówki. Joao
otworzył je jednym szarpnięciem. Gwałtownym
ruchem uderzył w kontakt po lewej stronie.
Sięgnął
po
kaptur,
rozpylacz
i
nagle
znieruchomiał wpatrując się w żółto oświetlone
wnętrze.
Siedziało tam dwóch ludzi. Sądząc po ich
wyglądzie byli to indianie z interioru. Obaj mieli
jasne błyszczące oczy, czarne włosy przycięte w
równą grzywkę, oraz słomkowe kapelusze.
Wydawali się być bliźniakami. Mieli nawet takie
same szare od Wota ubrania, sandały i skórzane
torby na ramię. Podobne do żuków owady roiły
się wokół nich, pełzając po instrumentach.
probówkach oraz po ścianach laboratorium.
- Co do diabła? - wybuchnął Joao.
Jeden z Indian podniósł flet ąuena i machnął
nim.
- Wejdźcie - powiedział skrzypiącym, dziwnie
akcentowanym głosem. - Jeżeli usłuchacie, nie
stanie się wam krzywda.
Joao poczuł, jak jego ojciec zatacza się i
pochwycił starca w ramiona. Wydało mu się, że
jego ojciec jest bardzo lekki. Stary człowiek
oddychał krótkimi bolesnymi wdechami. Jego
twarz stała się bladoniebieska a na czoło wystąpił
pot.
- Joao - szepnął prefekt. - Boli... w piersiach.
- Lekarstwo! - wykrzyknął Joao. - Gdzie twoje
lekarstwo?!
- W domu - szepnął starzec. - W biurku.
- Wydaje się, że to umiera - wyskrzypiał
Indianin siedzący bliżej.
Wciąż trzymając ojca w ramionach Joao
odwrócił się ku obcym i wrzasnął:
- Nie wiem kim jesteście, ani dlaczego
wpuściliście tutaj to robactwo, ale mój ojciec
umiera i potrzebuje pomocy. Zejdźcie mi z drogi!
- Słuchajcie nas, albo obaj zginiecie - rozkazał
Indianin z fletem. - Wejdźcie.
- On potrzebuje lekarstwa i doktora -
powiedział łagodnie Joao. Nie podobał mu się
sposób, w jaki Indianin trzymał flet. Jego ruchy
ś
wiadczyły, że instrument był w rzeczywistości
bronią.
- Jaka część zawiodła? - zapytał drugi
Indianin. Patrzył z ciekawością na ojca Joao.
Oddech starego człowieka stał się nieregularny i
płytki.
- To serce - powiedział Joao. - Wiem, że wy
rolnicy sądzicie, że mój ojciec nie działał zbyt
szybko, żeby...
- Nie rolnicy - zaprzeczył ten z fletem. -
Serce?
- Pompa - odparł drugi.
- Pompa - powtórzył Indianin z fletem.
Podniósł się z ławki, stanął na środku
laboratorium i wskazał na ławkę. - Połóż ojca
tutaj.
Ten drugi wstał z ławki i stanął obok
pierwszego.
Pomimo lęku o ojca, do Joao dotarł dziwny
wygląd tej pary: delikatne łuskowate linie na ich
skórze, dziwny blask oczu. „Ćpali jakiś narkotyk,
czy co?” - pomyślał gorączkowo.
- Połóż ojca tutaj - powtórzył ten z fletem i
znowu wskazał na ławkę. - Pomoc będzie
można...
- Uzyskać - podpowiedział drugi.
- Uzyskać - rzekł ten z fletem.
Joao
skupił
się
teraz
na
owadach
oblepiających ściany. Uderzył go spokój i
porządek zawarty w ich liniach. Były takie same
jak ten z gabinetu.
Oddech starca stał się teraz bardzo szybki i
bardzo płytki. Joao czuł konwulsyjne drżenie
powstające przy każdym wdechu.
„On umiera” - pomyślał z desperacją.
- Pomoc będzie można uzyskać - powtórzył
Indianin fletem - jeżeli będziesz posłuszny, nie
będziemy szkodzić.
Indianin podniósł swój flet, wycelował go w
Joao.
- Usłuchaj.
Co do tego gestu nie można było się mylić.
Flet był bronią.
Joao powoli wszedł do ciężarówki, podszedł
do ławki i opuścił łagodnie ojca na pokrytą
tapicerką powierzchnię.
Indianin z fletem dał mu znak, by odstąpił i
Joao usłuchał.
Drugi Indianin pochylił się nad głową
starszego Martinho i podniósł jego powiekę. W
jego geście była zawodowa pewność, która
zaskoczyła Joao. Indianin nacisnął delikatnie
przeponę umierającego człowieka, rozpiął pasek
prefekta 1 rozluźnił jego kołnierzyk. Krótki,
pieńkowaty palec znalazł SI? na szyjnej tętnicy
starca.
- Bardzo słaby - powiedział zgrzytliwie
Indianin. Joao spojrzał raz jeszcze na niego,
dziwiąc się, że
człowiek z głębi lasów zachowuje się jak
lekarz.
- Szpital - rzekł Indianin.
- Szpital? - zapytał ten z fletem.
Drugi Indianin wydał z siebie niskie,
zawodzące sycenie.
- Szpital - powiedział ten z fletem.
Ten syk! Joao wpatrzył się w Indianina
stojącego obok prefekta. Ten dźwięk przypominał
krzyk, który słyszeli w ogrodzie.
Indianin z fletem trącił Joao i powiedział:
- Ty. Idź naprzód i prowadź ten...
- Pojazd - powiedział ten obok Joao.
- Pojazd - powtórzył Indianin z fletem.
- Szpital? - spytał błagalnie Joao.
- Szpital - zgodził się ten z fletem.
Raz jeszcze Joao spojrzał na ojca. Starzec był
bardzo cichy. Drugi Indianin przypinał już pasami
starszego Martinho do ławki, przygotowując go
do lotu. Mimo wyglądu chłopa z głębi lasów
wydawał się być całkowicie kompetentny.
- Usłuchaj - powiedział ten z fletem.
Joao otworzył właz do przedniego przedziału i
wślizgnął się tam słysząc, jak uzbrojony Indianin
podąża za nim. Na zakrzywionej, przedniej szybie
rozbiło się kilka kropel deszczu. Joao wcisnął się
w fotel pilota. W przedziale zapadła ciemność,
gdy właz znowu został zamknięty. Głucho
zadudniły selenoidy blokujące automatyczne
zamki włazu. Joao włączył światła tablicy
rozdzielczej i zauważył, że Indianin przykucnął
obok z wycelowanym fletem.
„Jakiegoś rodzaju pistolet na lotki” - domyślił
się Joao -”Prawdopodobnie zatrute”.
Nacisnął na desce rozdzielczej guzik zapłonu i
zapiął pasy, czekając, aż turbosilniki uzyskają
dostateczną ilość obrotów. Indianin wciąż siedział
w kucki bez pasów bezpieczeństwa narażony na
nagłe przyspieszenie, gdyby Joao gwałtownie
ruszył.
Nacisnął przełącznik łączności w dolnym
lewym rogu deski rozdzielczej. Popatrzył na mały
ekran
dający
mu
podgląd
przedziału
laboratoryjnego. Tylne drzwi były otwarte.
Włączył zdalne sterowanie i zamknął je. Ojciec
leżał bezpiecznie przypasany do ławki, drugi
Indianin siedział przy jego głowie.
Wycie turbin osiągnęło szczyt.
Joao włączył światła i uruchomił napęd
hydrostatyczny. Ciężarówka podniosła się o
dziesięć centymetrów i ustawiła dziobem do góry.
Joao zwiększył przenoszenie siły pomp, po czym
skręcił w lewo, na ulicę. Dwa metry nad ziemią,
przyspieszył i skierował ku światłom bulwaru.
- Skręć ku tamtej górze - przemówił Indianin
wskazując dłonią na prawo.
„Klinika Alejandro jest u stóp góry” -
pomyślał Joao -”Tak, to właściwy kierunek”.
Skręcił w ulicę, która odchodziła pod kątem
od bulwaru. Z wprawą wzmocnił przenoszenie
pomp, podniósł ciężarówkę o następny metr i
jeszcze raz przyspieszył. Tym samym ruchem
włączył
interkom
łączący
go
z
tylnym
przedziałem,
a
następnie
wdusił
klawisz
wzmacniacza
połączonego
z
mikrofonem
zamontowanym pod ławką, na której leżał
prefekt.
Wzmacniacz zdolny do przetworzenia odgłosu
upuszczonej szpilki w grzmot działa, wydał z
siebie tylko słaby szum i skrzypienie. Joao
zwiększył wzmocnienie. Urządzenie powinno
teraz transmitować odgłosy uderzeń serca starego
człowieka. W przedniej kabinie powinno być je
słychać wyraźnie jak odgłosy bębna.
Lecz oprócz owego syczenia i skrzypienia nie
było żadnego dźwięku.
Łzy zamgliły wzrok Joao. Potrząsnął głową,
by oczyścić oczy.
„Mój ojciec nie żyje” - pomyślał. „Zabili go ci
wariaci z lasu”.
Zauważył na ekranie, że drugi Indianin trzyma
rękę pod plecami starszego Martinho. Wyglądało
to tak, jakby masował mu plecy. Rytmiczne
szuranie odpowiadało temu ruchowi.
Joao wypełnił gniew. Pragnął rozwalić
ciężarówkę o skraj drogi, uśmiercając siebie i
tych szaleńców.
Ciężarówka zbliżała się do przedmieścia.
Obwodnica skręciła na lewo. Był to teren małych
ogródków i plantacji chronionych przez rozpięte
kopuły.
Joao podniósł ciężarówkę ponad poziom
kopuł kierując się ku następnemu bulwarowi „Do
kliniki, tak” - pomyślał - „Ale już za późno”.
W tej samej chwili uświadomił sobie, że z
tylnego przedziału nie dochodziły wogóle żadne
odgłosy pracy serca, tylko to powolne, rytmiczne,
skrzypiące pulsowanie podobne do brzęczenia
cykad w wysokich i niskich rejestrach.
- W góry, tam - powiedział Indianin siedzący
obok. Przed twarzą Joao znowu pojawiła się dłoń
wskazująca na prawo.
Joao ujrzał podobne do łusek elementy skóry
na zgięciu palca. Wokół paznokcia ciągnął się
wyraźny, ząbkowany zarys...
ś
UKI!!!
Palec składał się z połączonych ze sobą,
współpracujących żuków!
Joao odwrócił się spoglądając Indianinowi w
oczy. Teraz zrozumiał dlaczego tak żywo
błyszczały: składały się z setek miniaturowych
płaszczyzn.
- Szpital, tam - zaskrzeczał stwór obok niego,
wskazując kierunek.
Joao odwrócił się do kontrolek, walcząc ze
sobą o zachowanie spokoju. To nie byli Indianie
ani nawet istoty ludzkie. To były owady - rój
jakiegoś rodzaju, ukształtowany i zorganizowany
tak, by imitować człowieka!
Przez umysł Joao przemknęły implikacje tego
odkrycia. Jak one utrzymywały swój ciężar? Jak
się odżywiały i oddychały? Jak mówiły?
Osobista troska musiała podporządkować się
palącej potrzebie uzyskania tych informacji i
udowodnienia tego, co widział, w jednym z
rządowych laboratoriów.
W tej chwili nie mógł brać pod uwagę nawet
ś
mierci swego ojca. Joao wiedział, że musi
schwytać jedną z tych istot i wydostać się z nią.
Sięgnął dłonią w górę, nacisnął przełącznik
radionadajnika i nastawił wiązkę na emisję
sygnału lokalizującego jego położenie. „Oby
któryś z Bractwa czuwał w tej chwili i
nadzorował swoje odbiorniki” - pomyślał z
nadzieją.
- Jeszcze w prawo - wychrypiało stworzenie.
Joao znów skorygował kurs.
„Głos - ten skrzypiący, piskliwy głos”! Joao
znów zadał sobie pytanie, w jaki sposób ta istota
mogła z siebie wydawać tego rodzaju imitację
ludzkiej mowy. Koordynacja potrzebna do
wykonywania
tej
czynności
była
wręcz
nieprawdopodobna!
Joao spojrzał na lewo. Księżyc wisiał wysoko
oświetlając w dali linię wież bandeirantes.
Pierwsza zapora.
Ciężarówka wkrótce wydostała się z Zielonej
Strefy i wleciała nad Strefę Szarą, w której
znajdowały się najbiedniejsze farmy. Później,
minąwszy
kolejną
barierę
pomknęli
nad
Czerwoną, wzbijającą się długimi, wąskimi
klinami w Goyaz, do wnętrza Mato Grosso i dalej
ku Andom wychodząc na spotkanie Czerwonym
Strefom Ekwadoru. W dole zaczęły niknąć w
ciemnościach rozproszone światełka.
Ciężarówka powietrzna leciała szybciej niż
chciał Joao, ale nie odważył się zwolnić. Tamci
mogli się stać podejrzliwi. - Musisz zwiększyć
wysokość - powiedziała istota obok niego.
Joao zwiększył przenoszenie pomp, i wzniósł
się na trzysta metrów.
Przed nim wyłaniało się coraz więcej wież
bandeirantes, rozmieszczonych w ciaśniejszych
odstępach. Na wskaźnikach na swej tablicy Joao
odczytał sygnały zapory i obejrzał się na swojego
strażnika. Niszczące wibracje bariery wydawały
się nie wywierać na tę istotę żadnego wpływu.
Gdy mijali zaporę, Joao spojrzał w dół przez
boczne okno. Wiedział, że tam na dole nikt nie
będzie mu przeszkadzał w przelocie. To była
ciężarówka bandeirantes kierująca się w głąb
Strefy Czerwonej. Jedyną, niezwykłą rzeczą był
fakt,
ż
e
jej
nadajnik
emitował
wiązkę
lokalizacyjną. Strażnicy uznają zapewne, że to
dowódca grupy, który Podpisał kontrakt i zwołuje
teraz swoich ludzi do wykonania zadania. Jeżeli
ludzie w dole rozpoznają częstotliwość Jego
wezwania,
potwierdzi
to
tylko
ich
przypuszczenia.
Joao Martinho podpisał właśnie umowę
dotyczącą Serra Dos Parecis. Wiedzieli o tym
wszyscy bandeirantes.
Joao westchnął. Po lewej widział kręty nurt
wysrebrzonej przez księżyc San Francisco i
mniejsze rzeki jak nici rozplatane wśród wzgórz.
„Muszę znaleźć ich gniazdo” - pomyślał Joao.
Zastanowił się, czy włączyć swój odbiornik?
Jeżeli jego ludzie zaczną raportować... Nie. To
mogło ostrzec te istoty.
„Moi ludzie zrozumieją, że coś jest nie w
porządku, jeśli nie będę odpowiadał. Wtedy
podążą za mną”.
„O ile ktokolwiek z nich usłyszał mój
namiar...”
- Jak daleko lecimy? - zapytał Joao.
- Bardzo daleko - odpowiedział strażnik.
Joao przygotował się w myślach na długi lot.
„Muszę być cierpliwy. „Muszę być cierpliwy jak
pająk w swej sieci”.
Sączyły
się
kolejne
godziny:
druga...,
trzecia..., czwarta...
Pod ciężarówką umykała dżungla oświetlona
księżycowym blaskiem. Sam księżyc wisiał już
nisko nad horyzontem. Zachodził. Byli w głębi
Czerwonej Strefy. To tu, na samym początku
akcji oczyszczania użyto rozpylanych z powietrza
trucizn z niemal katastrofalnym skutkiem. To
właśnie tu pierwszy raz wykryto dzikie mutacje.
Goyaz.
„Mój ojciec mówił, że właśnie tutaj udała się
Rhin Kelly” - pomyślał Joao. „Czy jest teraz tam
w dole?”
Oszroniona księżycem dżungla nic mu nie
odpowiedziała.
Goyaz - ten region miał być celem
ostatecznego ataku. Pierścień ruchomych linii
zaporowych zaciskał się wokół niego coraz
bardziej.
- Jak daleko jeszcze? - spytał Joao.
- Niedaleko.
Joao oparł dłoń na dźwigni bezpieczeństwa.
Gdyby ją nacisnął, oddzieliłaby przedni przedział
ciężarówki od tylnego. Krótkie skrzydła przedniej
kapsuły i awaryjne silniki rakietowe pozwoliłyby
mu się dostać z powrotem na tereny bandeirantes.
Razem z tym okazem pseudoczłowieka,
bezpiecznie
unieruchomionym
przez
przeciążenie.
Wyjrzał przez okno i przebadał wzrokiem
horyzont tak daleko, jak mógł. Czy to światło
księżyca zalśniło na ciężarówce, tam daleko w
tyle, po prawej? Nie był pewny, ale wydawało
się, że tak jest istotnie.
- Daleko? - zapytał znowu.
- Przed nami - skrzypiącym głosem odrzekła
istota. Modulowane piskliwe zawodzenie jej
głosu przyprawiło
Joao o dreszcz zgrozy.
- Mój ojciec... - powiedział.
- Szpital... dla ojca... przed nami - odrzekła
istota.
Joao uświadomił sobie, że wkrótce nadejdzie
ś
wit. Widział już pierwszą, ulotną smugę brzasku
na horyzoncie. Ta noc minęła tak szybko... Joao
zastanowił się, czy jego strażnik nie wstrzyknął
mu potajemnie jakiegoś specyfiku zaburzającego
poczucie upływu czasu. Nie sądził, by tak było.
Odczuwał zdenerwowanie i zachowywał czujność
niezbędną dla sprostania wymogom chwili. Na
zmęczenie ani znudzenie nie było czasu. Musiał
odnotować każdy punkt orientacyjny widoczny w
mroku, wyczuwać wszystko, co dotyczyło tych
stworzeń obok niego. Cierpki zapach kwasu
szczawiowego był dowodem na metabolizm
oparty na oksydoredukcji.
Ale jak te wszystkie pojedyncze owady
koordynowane były w jedną całość?
Wydawało się, że posiadają świadomość. Czy
może była to jeszcze jedna mimikra? Czego
używały jako mózgu?
Nadszedł świt ujawniając płaskowyż Mato
Grosso; kocioł zieleni wrzący na końcu świata.
Joao spojrzał w bok, dostrzegając długi cień
ciężarówki przemykający przez wielką polanę i
po dachach z galwanizowanej blachy. Było to
gospodarstwo porzucone podczas Przesiedlenia.
Opuszczone budynki stały nad małym potokiem,
dookoła
którego
ziemia
nosiła
ś
lady
nadrzecznego rolnictwa.
Joao znał ten region. Mógł w wyobraźni
nałożyć na niego podzieloną na kwadraty mapę
bandeirantes pokrywającą pięć stopni szerokości i
sześć długości geograficznej. Była to niegdyś
siedziba izolowanych fazend uprawianych przez
wolnych Murzynów i Mulatów oraz niewolników
skutych systemem plantacyjnym. Stąd pochodzili
rodzice Benito Alvareza. Był to kraj obfitujący w
drewno, strumienie o brzegach porośniętych
wybujałymi paprociami i pełen kłębiącego się
ż
ycia.
Tu i ówdzie wzdłuż brzegów większych rzek
znajdowały
się
resztki
zapomnianych
hydroelektrowni, takich jak ta u Wodospadów
San Antonio. Teraz wszystkie one zostały
zastąpione przez energię słoneczną i atomową.
To
było
to;
interior
Goyaz.
Ostoja
prymitywizmu, insektów i chorób. To była
ostatnia owadzia twierdza na zachodniej półkuli,
czekająca
na
to,
by nowoczesna
ludzka
technologia zepchnęła ją w niebyt.
Dostawy dla napierających bandeirantes
nadchodziły przez Sao Paulo, powietrzem i
wielopoziomowymi
autostradami,
a
dalej
archaicznymi dieslowskimi pociągami do Itapira i
rzecznymi statkami do Bahus, a stamtąd
powietrznymi ciężarówkami na linię frontu.
A kiedy już zginie ostatni stawonóg nadejdą tu
ludzie stłoczeni teraz w obozach przesiedleńczych
i slumsach metropolii.
Powietrzna
turbulencja
wstrząsnęła
ciężarówką, wyrywając Joao z zamyślenia i
zmuszając go do czujnego skupienia uwagi na
sytuacji.
Spojrzał na strażnika stwierdzając, że istota ta
wciąż siedzi w kucki, cierpliwa jak Indianie,
których naśladowała. Obecność tego czegoś za
plecami Joao stała się dla niego czymś
odpychającym. Stwierdził, że musi zwalczać
narastające w nim uczucie odrazy.
Lśniący, mechaniczny pragmatyzm wnętrza
kapsuły ciężarówki, był jakby w stanie wojny z
owadzią istotą. Nie było dla niej miejsca w tej
kabinie gładko unoszącej się nad terytoriami,
gdzie jej rodzaj sprawował władzę.
Joao znów wyjrzał na zewnątrz, w dół na
zielony kobierzec puszczy. Wiedział, że teren pod
nim roi się od insektów: drutowców w korzeniach
drzew, pędraków grzebiących nory w wilgotnej,
czarnej glebie, skaczących żuków, podobnych do
strzałek os angita, świętych dla niektórych
indiańskich szczepów much chalcis oraz larw
roztoczy, błonkówek, zajadłych szerszeni, białych
termitów,
pełzających
pluskwiaków,
krwiożerczych
karaluchów,
przyIżeńców,
mrówek, wszy, moskitów, egzotycznych motyli,
modliszek i niezliczonych, nienaturalnych mutacji
ich wszystkich.
To na pewno, a co oprócz tego?
To będzie kosztowna walka. Chyba, że już
została przegrana...
„Nie wolno mi myśleć w ten sposób” -
powiedział sobie Joao -”Przez szacunek dla
mojego ojca nie wolno mi tak myśleć. Jeszcze nie
teraz!”
Mapy MOE przedstawiały ten teren w różnych
barwach czerwieni. Dookoła niej biegł pierścień
szarości cieniowanej gdzieniegdzie różem, tam
gdzie jedna, bądź dwie formy owadów oparły się
ludzkim
truciznom,
ognistym
ż
elom
i
sonotoksynom, czyli kombinacjom ognistego
courogu i ultradźwięków, które wywabiały owady
z ich kryjówek ku czyhającej śmierci oraz
wszystkim mechanicznym pułapkom i przynętom
z arsenału bandeirantes.
Na ten teren nałożono siatkę współrzędnych i
na każdy dziesięciotysięcznohektarowy kwadrat
ogłaszano
przetarg
wśród
przywódców
bandeirantes.
„My jesteśmy czymś w rodzaju drapieżnika
absolutnego” - pomyślał Joao -”Nic dziwnego, że
te stworzenia nas prześladują.
„Ale
jak
doskonałe
było
ich
naśladownictwo?” - zapytał sam siebie. „I jak
niebezpieczne dla drapieżników? Jak duży
stopień zaawansowania osiągnęły te owady?”
- Tam - powiedziała istota obok niego.
Złożona z mnóstwa elementów dłoń wysunęła się
naprzód, by wskazać leżącą przed nimi czarną
skarpę oświetloną szarym światłem poranka.
Obfita mgła kłębiąca się wokół niej dowodziła, że
w pobliżu musiała płynąć rzeka.
,.To wszystko, czego mi trzeba” - pomyślał
Joao. -”Z łatwością znów odnajdę to miejsce”.
Jego stopa wcisnęła spust w podłodze,
wyzwalając spod ciężarówki wielką chmurę
pomarańczowego barwnika, która oznaczyła
grunt i las w promieniu kilometra. Nacisnąwszy
spust, Joao zaczął w milczeniu odliczać
pięciosekundową zwłokę przed odpaleniem
ładunku rozdzielającego ciężarówkę.
Wybuch
objawił
się
wstrząsem,
który
rozsmarował o tylną przegrodę znajdującą się za
Joao istotę. Martinho wysunął krótkie skrzydła,
przełączył całą moc na silniki rakietowe i
wykonał zwrot przez skrzydło ostro w prawo.
Zobaczył teraz tylny przedział opadający powoli
ku
ziemi
nad
chmurą
barwnika.
Część
laboratoryjna
hamowana
przez
działające
automatycznie pompy napędu hydrostatycznego.
„Wrócę tu, ojcze” - pomyślał Joao -”Zostaniesz
pogrzebany wśród rodziny i przyjaciół”.
Zablokował kontrolki kapsuły i odwrócił się,
by załatwić się ze swym strażnikiem.
Z ust Joao wydobyło się gwałtowne
westchnienie. Przed tylną przegrodą kłębiła się
masa owadów rojących się wokół jakiejś
pulsującej, biało-żółtej masy. Szare jak błoto
koszula i spodnie były podarte, ale owady już je
naprawiały,
wysnuwając
z
siebie
włókna
przylegające natychmiast do tkaniny. Blisko
pulsującej substancji znajdował się ciemnożółty,
workowaty
obiekt,
a
pomiędzy
owadami
przebłyskiwał brązowy szkielet o znajomym
układzie stawów.
Wyglądał jak ludzki, ale tworzywem kości
była ciemna chityna.
Przed oczami Joao to coś z powrotem
odzyskiwało pierwotny kształt. Długie, włochate
czułki wciskały się do środka i splatały ze sobą.
Pazurki zahaczały o siebie, łącząc jednego owada
z drugim.
Nie było widać fletu będącego bronią, ale jego
skórzany pokrowiec leżał rzucony w tylny kąt
kabiny. Oczy istoty tkwiły w brunatnych
oczodołach, wpatrując się w Joao. Odtwarzały się
usta.
Ciemnożółty worek skurczył się i z na poły
uformowanych ust wydobył się skrzypiący głos:
- Musisz słuchać.
Joao przełknął ślinę, błyskawicznie odwrócił
się do deski rozdzielczej, odblokował przyrządy i
wprowadził
kapsułę
w
chaotyczną,
niekontrolowaną spiralę.
Wokół Martinho rozległo się wysokie,
grzechoczące brzęczenie. Dźwięk wydawał się
przenikać każdą kość w jego ciele i wstrząsać nią.
Coś siadło na jego grzbiecie. Klasnął dłonią i
poczuł jak to coś pęka.
Wszystko, o czym mógł myśleć, to była
ucieczka. Spojrzał gorączkowo na ziemię w dole,
chwytając wzrokiem białą plamę na sawannie
oraz spostrzegając w tej samej chwili drugą
ciężarówkę z insygniami Bractwa na burcie,
nurkującą tuż obok niego.
Biała plama w sawannie zamieniła się w grupę
namiotów
z
powiewającą
nad
nimi
pomarańczowo- zielona flagą MOE. Za płaskim,
porośniętym trawą polem widniał zakręt rzeki.
Skierował się ku namiotom.
Coś go ukłuło w policzek. Pełzające
stworzenia znalazły się w jego włosach gryząc i
żą
dląc. Kopnął dźwignię rakiet hamujących i
skierował ciężarówkę ku otwartemu terenowi
przy namiotach. Insekty pokrywały już całą
wewnętrzną
powierzchnię
szyb
kapsuły,
zasłaniając widok. Joao odmówił w milczeniu
modlitwę, pociągnął za dźwignię i poczuł, jak
kapsuła wali się w przód, dotyka gruntu,
podskakuje i staje krzywo. Pchnął zatrzask
otwierający właz kabiny jeszcze zanim kapsuła
znieruchomiała
i
zerwał
z
siebie
pasy
bezpieczeństwa. Wyskoczył z fotela i wylądował
na twardym gruncie.
Potoczył się po nim z mocno zamkniętymi
oczyma, czując jak ogniste igły użądleń wbijają
się w każdą odkrytą część ciała. Nagle chwyciły
go czyjeś dłonie i poczuł ochronny kaptur z żelu
natryśnięty na jego twarz. Ze wszystkich stron
uderzyły w niego silne strumienie.
Gdzieś z daleka słyszał tłumiony przez kaptur
głos brzmiący jak krzyk Yierha:
- Biegnij! Tędy, biegnij! Usłyszał strzał z
rozpylacza. Łłuuup!
I znowu.
I znów.
Chwyciły go nowe ręce. Strumień jakiejś
cieczy uderzył go w plecy. Pachniała ona jak
ś
rodek neutralizujący.
Dziwny, dudniący odgłos wstrząsnął ziemią i
Joao usłyszał głos, który mówił:
- Matko Boska! Popatrzcie tylko na to...
V
Joao usiadł, zdarł z twarzy natryśnięty kaptur i
popatrzył na sawannę. Trawa roiła się wręcz,
wrzała od owadów otaczających ciężarówkę
Bractwa.
Jakiś głos powiedział:
- Zabiłeś wszystko wewnątrz kapsuły?
- Wszystko, co się ruszało - odpowiedź była
gardłowa, urywana, jakby towarzyszyło jej
pokonywanie bólu.
- Jest w niej coś, co się nam przyda?
- Radio zostało zniszczone.
- Oczywiście. To pierwsza rzecz, o jaką im
chodzi. Joao rozejrzał się wokół siebie. Naliczył
siedmiu ludzi
z Bractwa: Yierho, Thoma, Ramon, Pięter,
Łon...
Jego wzrok natrafił na grupkę skupioną za
jego ludźmi. Pośród nich była Rhin Kelly. Jej
rude włosy były w nieładzie. Błoto plamiło jej
twarz. W jej zielonych oczach czaiło się dzikie
szkliste spojrzenie. Wpatrywała się właśnie w
niego.
Następnie zobaczył swoją kapsułę leżącą na
boku tuż przy czymś, co wydawało się być
rowem okalającym cały obóz. Cała była pokryta
pianą i resztkami rozpylonych toksyn. Jego
spojrzenie przecięło linię rowu. Zobaczył, że
wykop otacza teren z namiotami i przylegającą do
nich sawannę. Za nim stało dwóch ludzi w
zielonych mundurach MOE z rozpylaczami w
rękach.
Joao
powrócił
spojrzeniem
do
Rhin,
przypominając
sobie,
jak
wyglądała
w
,,A’Chigui” w Bahii. Teraz miała na sobie polowy
mundur MOE, którego zieleń pokryta była
plamami czerwonobrunatnego błota. W jej oczach
nie było przywitania.
- Widzę w tym poetycką sprawiedliwość, w
tych zdrajcach - powiedziała.
Jej histeryczny ton zwrócił uwagę Joao i
sekunda minęła, zanim dotarło doń znaczenie
słów. Zdrajcy?
Powoli
uświadamiał
sobie
zszargany,
zmęczony wygląd ludzi MOE.
Podszedł do niego Yierho, pomógł mu wstać i
podał ścierkę do wytarcia żelu.
- Szefie, co się dzieje? - zapytał Yierho. -
Odebraliśmy twój sygnał, ale nie odpowiadałeś.
- Później - wychrypiał Joao uświadamiając
sobie gniew Rhin i jej współtowarzyszy.
Wydawało się, że Rhin ma gorączkę i jest chora.
Ręce Yierha muskały Joao, zmiatając z niego
martwe
owady.
Pod
wpływem
ś
rodka
neutralizującego ustępował ból od użądleń.
- Co to za szkielet w pańskiej kapsule? -
zapytał jeden z ludzi MOE.
Zanim Joao zdążył odpowiedzieć, Rhin
wrzasnąła:
- Śmierć i szkielety to nie powinno być nic
nowego dla Joao Martinho, zdrajcy Piratiningi!
- Oni zwariowali, tak właśnie myślę, szefie -
powiedział Yierho.
- Twoi pupilkowie zwrócili się przeciwko
tobie, co? - zapytała gwałtownie Rhin. - Ten
szkielet to wszystko,
co zostało z jednego z nich, co?
- Co to za gadanie o szkieletach? - zapytał
Yierho.
- Twój szef wie - odpowiedziała Rhin.
- Byłaby pani łaskawa to wyjaśnić? - zapytał
Joao.
- Nie potrzebuję nic wyjaśniać - warknęła -
Niech ci twoi przyjaciele, tam o, wyjaśniają -
dłonią wskazała skraj dżungli za sawanną.
Joao spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył
linię mężczyzn w białych ubiorach bandeirantes,
stojących spokojnie pośród skaczącej i wrzącej,
owadziej powodzi. Zdjął lornetkę z szyi jednego
ze swych ludzi i nastawił ostrość na te postacie.
Wiedział,
czego
szukać,
by
ułatwić
identyfikację.
- Padre - powiedział Joao.
Yierho nachylił się, trąc ślad po żądle owada
zatopionym w bliźnie od kwasu na swoim
policzku.
Cichym głosem Joao wyjaśnił, co znaczą te
postacie na skraju lasu i podał Yierhowi lornetką,
by ten mógł na własne oczy zobaczyć delikatne
łuskowatości skóry i błyszczącą powierzchnię
oczu.
- Taaa - rzekł Yierho.
- Poznajesz swoich przyjaciół - zapytała z
naciskiem Rhin.
Joao zignorował ją.
Yierho przekazał szkła wraz z wyjaśnieniem
następnemu człowiekowi z Bractwa. Dwaj ludzie
z MOE, którzy opryskiwali Joao, podeszli bliżej
zaintrygowani i też popatrzyli na sylwetki w
cieniu dżungli.
Jeden z nich przeżegnał się.
- Ten rów - powiedział Joao. - Co w nim jest?
- śel z courogu - powiedział ten, który się
przeżegnał. - To wszystko, co nam zostało do
stworzenia zapory przed owadami.
- To ich nie zatrzyma - rzekł Joao.
- Już je powstrzymało - odparł mężczyzna.
Joao pokiwał głową. Co do ich sytuacji w tym
miejscu miał raczej niemiłe przewidywania.
Spojrzał na Rhin.
- Doktor Kelly, gdzie jest reszta pani ludzi? -
Joao objął wzrokiem personel MOE, licząc go. -
Z pewnością w polowej ekipie MOE jest więcej
niż sześć osób.
Jej usta zacisnęły się, ale zachowała
milczenie. Im dokładniej Joao się jej przyglądał,
tym bardziej wydawała się chora.
- Zatem? - rzekł Joao. Rozejrzał się po
namiotach, widząc ich zużyty stan. - A gdzie jest
wasz
sprzęt,
wasze
ciężarówki,
polowe
laboratoria i cała ta wasza tandeta?
- To zabawne, że pan pyta - syknęła, ale w jej
szyderczym tonie kryła się niepewność i
histeryczne półtony.
- Mniej więcej kilometr wśród drzew w
tamtym kierunku
- skinęła głową w lewo - jest rozwalona
ciężarówka terenowa zawierająca większość
naszego sprzętu. Jej silnik został przeżarty przez
kwas, zanim zorientowaliśmy się, że coś jest nie
w porządku. W ten sam sposób zostały
zniszczone
wirniki
silników
wznoszenia,
wszystko.
- Kwas?
- Pachniał jak szczawiowy, ale zachowywał
się raczej jak solny - powiedział jeden z jej
towarzyszy, blondowłosy Nordyk ze świeżym
oparzeniem od kwasu pod prawym okiem.
- Może pani zacznie od początku?
- Zostaliśmy tu odcięci... - przerwała i
rozejrzała się bezradnie dookoła. - Osiem dni
temu - dokończyła.
- Tak - potwierdził blondyn. - Zniszczyły
nasze radio i ciężarówkę. Wyglądały jak
gigantyczne
larwy
pluskwiaków.
Potrafiły
wyrzucać z siebie strumień kwasu na piętnaście
metrów.
- Tak jak ten, którego widzieliśmy na placu w
Bahii? - zapytał Joao.
- W laboratorium w namiocie mam w
pojemnikach trzy martwe okazy - powiedziała
Rhin.
-
To
wysoko
zorganizowane,
współpracujące ze sobą roje. Zobaczy pan sam.
Joao zacisnął usta, myśląc intensywnie.
- Słyszałam część tego, co pan mówił swoim
ludziom - parsknęła Rhin - Oczekuje pan od nas,
ż
e w to uwierzymy?
- To nie ma dla mnie znaczenia, w co
wierzycie - odparł Joao. - Jak się tu dostaliście?
- Wywalczyliśmy sobie drogę od ciężarówki
do tego miejsca, przy użyciu miotaczy chłodnego
caramuru - powiedział blondyn. - To je trochę
powstrzymywało. Ściągnęliśmy ze sobą tyle
zapasów,
ile
mogliśmy.
Wykopaliśmy
na
obwodzie
obozu
rów,
napełniliśmy
go
sproszkowanym courogiem, dodaliśmy żelu.
pokryliśmy to wszystko olejkiem copahu i tak tu
ugrzęźliśmy...
- Ilu was jest?
- W ciężarówce było czternaście osób -
powiedziała Rhin wpatrując się badawczo w Joao.
Jego
zachowanie,
jego
pytania,
wszystko
ś
wiadczyło
o
niewinności.
Próbowała
się
sprzeczać z tym przypuszczeniem, ale jej umysł ją
zawodził. Nie mogła myśleć jasno, i wiedziała o
tym. Tak było od pierwszego ataku. W jadzie
owadów, które przedostawały się przez caramuru,
był najprawdopodobniej jakiś narkotyk. Jej
laboratorium nie było jednak dostatecznie
wyposażone, by stwierdzić, jakiego rodzaju.
Joao potarł kark, gdyż zaczęły go palić żądła
insektów. Rozejrzał się po swoich bandeirantes,
sprawdzając, w jakim stanie znajdują się oni oraz
ich sprzęt. Naliczył cztery rozpylacze i zobaczył,
ż
e w ładownicach na pasach mają zapasowe
ładunki.
Kapsuła jego ciężarówki znajdowała się
bezpiecznie
wewnątrz
obwodu
rowu.
Prawdopodobnie jednak środki, którymi ją
opryskano uszkodziły obwody kontrolne. Ale
wciąż pozostawała duża ciężarówka stojąca na
sawannie.
- Powinniśmy chyba spróbować przedrzeć się
do tej ciężarówki - powiedział.
- Waszej ciężarówki? - zakpiła Rhin. - Myślę,
ż
e na to było za późno już w kilka sekund po jej
wylądowaniu - roześmiała się histerycznie. -
Myślę, że za dzień, lub za dwa będzie o kilka
zdrajców mniej. Złapaliście się we własną
pułapkę.
Joao odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na
ciężarówkę Bractwa. Zaczynała się dziwacznie
przechylać na lewą stronę.
- Padre! - zawołał - Tommy! Yince! Weźcie...
- przerwał, gdy ciężarówka pochyliła się jeszcze
bardziej.
- Będzie czystą uczciwością - powiedziała
Rhin - ostrzec was, abyście trzymali się z daleka
od przeciwległego brzegu rowu, dopóki go
najpierw nie spryskacie. One mogą wyrzucać
strumienie kwasu, który jak widzicie - skinęła
głową ku ciężarówce - rozpuszcza metal, a nawet
plastyk.
- Pani jest szalona - zirytował się Joao.-
Dlaczego nie ostrzegła nas pani natychmiast?
Moglibyśmy...
- Ostrzec was?
- Doktor Kelly, może powinniśmy... --
odezwał się jej jasnowłosy towarzysz.
- Bądź cicho, Hogar! - wrzasnęła na
mężczyznę. - Czy nie czas, żebyś zajrzał do
doktora Chen-Lhu?
- Travis? On tu jest? - zapytał Joao.
- Zjawił się wczoraj z jednym towarzyszem,
który już zmarł - wyjaśniła. - Szukali nas i na
nieszczęście
znaleźli.
Doktor
Chen-Lhu
prawdopodobnie nie przeżyje tej nocy - znów
spojrzała na swego nordyckiego współpracownika
- Hogar!
- Tak, proszę pani - odpowiedział mężczyzna.
Wzruszył ramionami i poszedł w stronę
namiotów.
- Wasi towarzysze zabawy złapali na nas
ośmiu bandeirantes - zachichotała Rhin patrząc na
mężczyzn z Bractwa - To wspaniałe, że umierając
będziemy mogli oglądać również śmierć ośmiu z
was... zdrajców!
- Pani jest szalona - wycedził Joao czując w
sobie zaczątki wściekłego gniewu. Chen-Lhu
tutaj... umierający? To może zaczekać. Najpierw
była praca do wykonania.
- Przestań udawać niewinnego, bandeirante -
powiedziała Rhin. - Widzieliśmy tam waszych
towarzyszy.
Widzieliśmy
waszych
nowych
towarzyszy zabaw, których sobie wyhodowaliście
i zrozumieliśmy, że staliście się zbyt chciwi a
wasza gra wydostała się spod kontroli.
- Widzieliście, jak moi ludzie robili coś
takiego?! - warknął Joao i popatrzył na Thomego:
- Thommy, miej oko na tych szaleńców. Nie
pozwól, aby nam przeszkadzali - podniósł
rozpylacz i wziął od jednego ze swoich ludzi
dodatkowe ładunki, po czym skinął na trzech
pozostałych. - Chodźcie ze mną.
- Szefie, co chcesz zrobić? - zapytał Yierho.
- Uratować z ciężarówki, co się da - odparł
Joao. Yierho westchnął i podniósł jeden z
rozpylaczy oraz
ładunki. Dał znać jednemu z bandeirantes aby
został z Thomem.
- Pewnie, idźcie i dajcie się zabić - zakpiła
Rhin. - Nie myślcie, że będziemy wam w tym
przeszkadzać.
Joao z trudem powstrzymał się od obrzucenia
jej potokiem wściekłych przekleństw. Głowa
bolała go od gniewu i konieczności stłumienia go.
Po chwili doszedł do miejsca przy rowie,
najbliższego porzuconej ciężarówce i pokrył
obfitą mgłą foamalu trawę na drugim brzegu.
Skinął na innych, żeby podążyli za nim i
przeskoczył rów. Joao nie lubił później
wspominać tego wypadu na sawannę. Byli tam
niewiele ponad dwadzieścia minut, zanim
wycofali się na wysepkę z namiotami. On i jego
trzej towarzysze byli poparzeni kwasem. Yierho i
Łon poważnie. A z ciężarówki uratowali mniej
niż ósmą część ładunku, przeważnie żywność.
Wśród wyniesionych rzeczy nie było nadajnika...
Kontratak nastąpił ze wszystkich stron.
Owady były ukryte w wysokiej trawie. Foamal
unieruchamiał je tylko, a żadna z rozpylanych
trucizn nie mogła zdziałać więcej niż spowolnić
nieco ruchy tych stworzeń. Atak ustał dopiero
wtedy, gdy mężczyźni znaleźli się znów za
rowem.
- To oczywiste, że te diabły powinny dorwać
się najpierw do aparatury łączności - wydyszał
Yierho. - Ale skąd mogły o tym wiedzieć?
- Nie chcę się tego domyślać - odparł Joao. -
Stój nieruchomo, to opatrzę ci te oparzenia -
policzek i bark Vierha były paskudnie ochlapane
kwasem, a od jego ubrania odłaziły dymiące
strzępy.
Joao
posmarował
oparzone
miejsca
neutralizującą maścią i odwrócił się ku Łonowi.
Mężczyzna tracił już skórę na plecach, ale
spokojnie stał i czekał na swoją kolej.
Podeszła do nich Rhin, by pomóc w
opatrywaniu oparzeń, ale nie chciała nic mówić,
nawet odpowiadać na najprostsze pytania.
- Ma pani jeszcze tę maść? Cisza.
- Pobrała pani próbki tego kwasu? Cisza.
- W jaki sposób został ranny Chen-Lhu?
Cisza.
Joao czuł trzy poparzenia na swym lewym
ramieniu, zneutralizował kwas i pokrył rany
przylepcem. Zgrzytnął zębami z bólu i popatrzył
na Rhin. - Gdzie są te okazy larw, które
zabiliście? Cisza.
- Jest pani ślepą megalomanką bez zasad -
powiedział spokojnym tonem Joao. - Niech mnie
pani nie zmusza bym posunął się za daleko.
Jej twarz pobladła, zielone oczy zabłysły, ale
usta wciąż pozostały zamknięte.
Ramię Joao pulsowało bólem. W głowie mu
łupało i czuł, że z każdym kolorem, który widzi,
jest coś nie w porządku. Milczenie tej kobiety
doprowadzało go do furii, ale ten gniew był
uczuciem kogoś innego. Dziwne poczucie
oderwania od rzeczywistości przetrwało nawet
gdy je sobie uświadomił.
- Zachowuje się pani jak kobieta, która
pragnie przemocy - powiedział Joao. - Chce pani,
ż
ebym ją oddał moim ludziom? Są panią już
trochę zmęczeni.
W chwili, gdy wypowiadał te słowa, już czuł,
ż
e są bardzo dziwne. Zupełnie jakby chciał
powiedzieć coś innego, a one wydobyły się same.
Twarz Rhin zapłonęła szkarłatem.
- Nie ośmielisz się! - zgrzytnęła zębami.
- Aaa, więc jednak potrafimy mówić -
stwierdził - Proszę nie zachowywać się
melodramatycznie. Nie dałbym pani nawet tej
przyjemności.
Joao potrząsnął głową, w ogóle nie to chciał
powiedzieć. Rhin popatrzyła na niego.
- Ty... bezczelny...
Joao stwierdził, że jego twarz rozciąga się w
wilczym uśmiechu, a potem mówi:
- Nic, co pani powie, nie sprawi, że oddam
panią moim ludziom.
Cisza, która nastąpiła, była wypełniona
poczuciem odsuwania się coraz dalej i dalej. Joao
stwierdził, że Rhin rzeczywiście staje się coraz
mniejsza. Dotarł do niego odległy grzmot i
zastanowił się, czy ten dźwięk istnieje tylko w
jego uszach.
- Ten ryk - powiedział.
- Szefie?
To był głos Yierha stojącego tuż za nim.
- Co to za ryk? - zapytał Joao.
- To rzeka, szefie, urwisko -Yierho wskazał
czarną, skalną skarpę górującą nad dżunglą. -
Słychać to, kiedy wiatr wieje w naszą stronę,
szefie?
- O co chodzi? - Joao wyczuł w głosie Yierha
napięcie i zirytował się. Dlaczego ten człowiek
nie mógł po prostu powiedzieć o co chodzi?
- Słówko z panem, szefie - Yierho pociągnął
go w stronę blondowłosego Nordyka, który stał
przed jednym z namiotów. Twarz mężczyzny
była szara z wyjątkiem obwódki oparzeliny od
kwasu na jego policzku.
Joao obejrzał się na Rhin. Patrzyła za nim
stojąc z założonymi rękami. Sztywność jej
pleców, poza, wszystko to wydało się Joao bardzo
komiczne.
Stłumił
ś
miech
i
pozwolił
podprowadzić się do jasnowłosego chłopaka. Jak
ona go nazywała? Aha, Hogar. Hogar, tak.
- Ten dżentelmen tutaj -Yierho wskazał na
Hogara - twierdzi, że pani doktor została
pogryziona przez owady,
które przedostały się przez ich barierę.
- Pierwszej nocy - szepnął Hogar.
- Od tamtej pory nie jest ta sama - powiedział
Yierho. - W głowie, rozumie pan? Drażnimy ją,
szefie, co?
Joao zwilżył wargi językiem. Czuł ciepło i
zawroty głowy.
- Owady, które ją pogryzły, były podobne do
tych, które oblazły pana - powiedział Hogar. Jego
głos brzmiał przepraszająco.
„Zabawia się moim kosztem!” - pomyślał
Joao.
- Chciałbym zobaczyć Chen-Lhu - powiedział.
- Zaraz.
- Jest ciężko zatruty i poparzony - powiedział
Hogar. - Sądzimy, że umiera.
- Gdzie on jest?
- W tym namiocie, ale nie...
- Jest przytomny?
- Senhor Martinho, on jest przytomny, ale jego
stan nie pozwala na żadne dłuższe...
- Ja tu rozkazuję - wypalił Joao.
Hogar i Yierho wymienili porozumiewawcze
spojrzenia.
- Szefie, może... - zaczął Yierho.
- Zobaczę się z doktorem Chen-Lhu, teraz! -
warknął Joao. - Wyminął Hogara ocierając się o
niego i wszedł do namiotu.
Po słonecznym poranku na zewnątrz to
miejsce wydawało się mrocznym lochem. Minęła
dłuższa chwila zanim oczy Joao przystosowały
się do słabszego światła. Przez ten czas dołączyli
do niego Hogar i Yierho.
- Proszę, senhor Martinho - powiedział Hogar.
- Szefie, może później - rzekł Yierho.
- Kto tam? - Głos był cichy, ale opanowany i
dochodził z pryczy na końcu namiotu. Joao
spostrzegł sylwetkę człowieka rozciągniętego na
łóżku, białe pasy bandaży i rozpoznał twarz
Chen-Lhu.
- To Joao Martinho - odpowiedział.
- Ach, Johny - rzekł Chen-Lhu, a jego głos
zabrzmiał silniej.
Hogar wyminął Joao, przyklęknął przy łóżku i
powiedział:
- Doktorze, proszę, niech się pan nie podnieca.
Te słowa zabrzmiały dla Joao dziwnie
znajomo, ale nie potrafił określić skojarzenia.
Podszedł do łóżka i spojrzał na Chen-Lhu.
Policzki mężczyzny były zapadnięte jak po
długim głodzie, a jego oczy wydawały się być
pogrążone w dwóch czarnych jamach.
- Johny - powiedział szeptem Chen-Lhu. --
Zatem jesteśmy uratowani.
- Nie jesteśmy uratowani - stwierdził Joao i
zastanowił się dlaczego ten głupiec tak paple.
- Ooo, to źle - rzekł Chen-Lhu. -- No to
wszyscy odejdziemy razem, co? - zapytał i
pomyślał: „Co za ironią! Mój kozioł ofiarny
schwytany w tę samą pułapkę co ja. Taki wysiłek
zmarnowany!”
- Wciąż jeszcze jest nadzieja - powiedział
Hogar. Joao zauważył, że Yierho żegna się i
pomyślał: „Głupek!”
- Dopóki trwa życie, co? - zapytał Chen-Lhu i
popatrzył w górę na Joao.
-
Umieram,
Johny,
większość
mojej
przeszłości wymyka mi się - szepnął i dodał w
myślach: „Wszyscy tu umrzemy tak, jak w mojej
ojczyźnie. Tam też wszyscy umrą. Głód, czy
trucizna, co za różnica?”
Hogar popatrzył na Joao i powiedział:
- Senhor, proszę, niech pan wyjdzie.
- Nie - rzekł Chen-Lhu. - Zostań. Mam ci coś
do powiedzenia.
- Nie wolno się panu męczyć - powiedział
Hogar.
- Co za różnica? -- zapytał Chen-Lhu. --
Maszerowaliśmy
na
Zachód,
co,
Johny?
Chciałbym móc się śmiać!
Joao potrząsnął głową. Bolały go plecy, a po
skórze obu ramion przebiegały świerzbiące
dreszcze. Wnętrze namiotu jakby pojaśniało.
- Śmiać? - szepnął Yierho - Matko Boska!
- Chcesz wiedzieć, dlaczego mój rząd nie
wpuszcza waszych obserwatorów? -- zapytał
Chen-Lhu - Dobry dowcip. Wielka Krucjata
okazała się w moim kraju wielkim niewypałem.
Ziemia stała się jałowa. Nic na to nie pomaga,
nawozy, chemikalia, nic.
Joao miał trudności w składaniu myśli w
sensowną całość. „Jałowa? Jałowa?”
- Stoimy twarzą w twarz z takim głodem, jak
jeszcze nigdy w historii - ciągnął chrapliwie
Chen-Lhu.
- To z braku owadów? - wyszeptał Yierho.
- Oczywiście! - odparł Chen-Lhu. - Co innego
się zmieniło? Zerwaliśmy kluczowe więzi w
łańcuchach pokarmowych. Oczywiście. Wiemy
nawet, jakie więzy, teraz, kiedy jest już za późno.
„Jałowa ziemia” - pomyślał Joao. To była
bardzo ciekawa idea, ale czuł zbyt wielką
gorączkę, by przeanalizować tę myśl.
Yierho
zaniepokojony
milczeniem
Joao
nachylił się nad Chen-Lhu i zapytał:
- Dlaczego nie przyznaliście się do tego i nie
ostrzegliście reszty świata, zanim było za późno?
- Nie bądź głupcem! - odparł Chen-Lhu,a w
jego głosie zabrzmiały szorstkie, starcze tony -
Przyznając się do błędu stracilibyśmy twarz.
Mówię to teraz i tutaj, ponieważ umieram, a nikt
z was nie przeżyje mnie długo.
Hogar wstał i odstąpił od łóżka, jak gdyby
lękając się zarażenia.
- Potrzebujemy kozła ofiarnego, rozumiecie? -
ciągnął Chen-Lhu. - To dlatego mnie tu
przysłano. Miałem znaleźć kozła ofiarnego.
Walczymy o coś więcej niż o nasze życie.
- Zawsze możecie obwinić USA - powiedział
gorzkim głosem Hogar.
- Myślę, że ten numer już się ograł, nawet
wobec naszego narodu - rzekł Chen-Lhu. - Sami
to zrobiliśmy, rozumiecie? Nie ma przed tym
ucieczki. Nie, wszystko na co mieliśmy nadzieję,
to było to, że znajdziemy tutaj sposób na
obciążenie winą kogoś innego. Anglicy i Francuzi
dostarczali nam niektórych z naszych trucizn.
Wykorzystywaliśmy to, ale bez powodzenia.
Pomagało nam kilka ekip radzieckich, ale
Rosjanie nie uporządkowali całego swojego kraju,
tylko do Linii Uralskiej. Mogą udowodnić, że
mają takie same problemy jak my, a wtedy...
rozumiecie? Sprawią, że wyjdziemy na głupców.
- Dlaczego Rosjanie nic nie powiedzieli? -
zapytał Hogar.
Joao spojrzał na niego myśląc: „Słowa bez
sensu, bez sensu, bez sensu...”
- Rosjanie po cichu zwijają swą Uralską Linię
w głąb Strefy Zielonej - wyjaśnił Chen-Lhu. -
Zarażają Zieloną od nowa, rozumiecie? Miałem
polecenie znaleźć owada nowego rodzaju, typowo
brazylijskiego, który mógłby zniszczyć nasze
plony, a za którego obecność moglibyśmy
obwinie... zgadnijcie kogo? Najlepiej niektórych
bande- irantes.
- „Obwinić bandeirantes?...” - pomyślał Joao -
”Tak, każdy wini bandeirantes”.
- To naprawdę zabawne - rzekł Chen-Lhu -
To, co zobaczyłem w waszej Zielonej Strefie.
Wiecie, co takiego?
- Jesteś diabłem! - zgrzytnął zębami Yierho.
- Nie, tylko patriotą - odparł Chen-Lhu. - Nie
jesteś ciekawy, co zobaczyłem w waszej
Zielonej?
- Mów i bądź przeklęty! - warknął Yierho.
„To do niego trafia” - stwierdził Joao.
- W waszej Zielonej Strefie widzę oznaki tej
samej zarazy, która dotknęła mój naród -
powiedział
Chen-Lhu.
-
Mniejsze
owoce,
mniejsze liście, bledsze rośliny. Na początku
zmiany są niewielkie, ale wkrótce wszyscy to
zauważą.
- Może zatem zatrzymają wszystko, zanim
będzie za późno - jęknął Yierho.
„To głupota” - pomyślał Joao. -”Czy
ktokolwiek kiedykolwiek zatrzymał się, zanim
było za późno?”
- Jesteś taki nieskomplikowany - powiedział
Chen-Lhu. - Ci, którzy tu rządzą, są tacy sami jak
w Chinach. Nie dostrzegają nic oprócz własnego
przetrwania. Nie dostrzegą niczego innego dopóki
nie będzie za późno. Z rządami zawsze tak jest.
Joao zastanowił się, dlaczego w namiocie tak
pociemniało, skoro dotąd było w nim tak jasno.
Czuł gorąco, w głowie mu wirowało jakby wypił
zbyt wiele alkoholu. Jakaś dłoń dotknęła jego
ramienia. Spojrzał na nią, a potem podążył
wzrokiem wzdłuż ręki do ramienia i twarzy: Rhin.
W jej oczach były łzy.
- Joao... Senhor Martinho, byłam taka głupia -
szepnęła.
- Słyszałaś? - zapytał Chen-Lhu.
- Słyszałam - odparła.
- Szkoda - mruknął Chen-Lhu. - Miałem
nadzieję, że zachowam trochę twych złudzeń.
Przynajmniej przez jakiś czas...
„Co za dziwna rozmowa” - pomyślał Joao -
,.Co za dziwna osoba, ta Rhin. Co za dziwne
miejsce, ten namiot i jego wspornik, który okrąża
mnie, by stanąć mi naprzeciw.”
Coś zadudniło o jego plecy i głowę.
„Upadłem” - stwierdził -”Czy to nie dziwne?”
Ostatnią
rzeczą
jaką
usłyszał,
zanim
nieświadomość czarnym atramentem zalała jego
umysł, był okrzyk przestraszonego Yierha:
- Szefie!
Miał sen, w którym wisiała nad nim twarz
Rhin mówiącej: „Co za różnica, kto wydaje
rozkazy?” W tym śnie mógł tylko zwrócić na nią
ż
ałosne spojrzenie i pomyśleć, jak nienawistnie
wygląda pomimo swojego piękna.
Ktoś powiedział: „Co za różnica? Tak, czy
owak wkrótce wszyscy będziemy martwi.”
A potem rozległ się inny głos: „Popatrz, jest
jeden nowy. Ten wygląda jak Gabriel Martinho,
prefekt”.
Joao poczuł, że pogrąża się w pustkę. Jego
twarz utrzymywały kleszcze zmuszające go do
patrzenia w monitor na tablicy rozdzielczej
kapsuły sterowniczej ciężarówki. Ekran ukazywał
gigantycznego jelonka o twarzy jego ojca. Tło
dźwiękowe stanowiło wysokie i niskie brzęczenie
cykad, spośród którego rozlegał się szept: -”Nie
podniecaj się. Nie podniecaj się...”
Przebudził się krzycząc, by uświadomić sobie,
ż
e z jego gardła nie dobywa się żaden dźwięk,
tylko wspomnienie krzyku. Był cały mokry od
potu. Rhin siedziała obok niego ocierając mu
czoło. Była blada i wychudła, z podkrążonymi
oczyma. Przez chwilę zastanawiał się, czy ta
wynędzniała Rhin Kelly jest częścią jego snu;
wydawała się nie dostrzegać w ‘ogóle faktu, że
jego oczy są otwarte, mimo że patrzyła wprost na
niego.
Próbował coś powiedzieć, ale miał na to zbyt
suche gardło.
Ten ruch przyciągnął uwagę Rhin. Nachyliła
się nad nim i spojrzała mu w oczy. Po chwili
sięgnęła za siebie, podniosła menażkę i wlała
kilka kropli wody w jego usta.
- Co... - wychrypiał.
- To samo co ja, ale w mniejszej dawce -
odpowiedziała. - Narkotyk działający na układ
nerwowy, zawarty w jadzie owadów. Nie próbuj
się wysilać.
- Gdzie?... - zapytał.
Popatrzyła na niego, odgadując sens pytania.
- Wciąż jesteśmy w tej samej dawnej pułapce -
. odparła - ale teraz mamy szansę się wydostać.
Jego oczy wypowiedziały pytanie, którego nie
potrafiły sformułować usta.
- Kapsuła twojej ciężarówki - wyjaśniła -
Niektóre z jej obwodów były poważnie
uszkodzone, ale Yierho zmontował zastępcze.
Bądź teraz spokojny przez chwilę.
Sprawdziła mu puls, przyłożyła termometr do
jego szyi i odczytała wskazanie.
- Gorączka spada - rzekła. - Czy miałeś kiedyś
jakiekolwiek kłopoty z sercem?
Natychmiast pomyślał o swoim ojcu.
- Nie - szepnął.
- Mam kilka autokroplówek - powiedziała. -
Mogę założyć ci jedną, jeżeli nie masz słabego
serca.
- Zrób to - powiedział.
- Wykorzystam żyłę w twojej nodze -
oznajmiła. - Podali mi kiedyś autokroplówkę w
lewe ramię i przez godzinę widziałam niebieskie i
czerwone światełka - nachyliła się nad walizeczką
obok łóżka i wyjęła z niej płaskie czarne
opakowanie. Ściągnęła koc z jego nóg i zaczęła
zakładać kroplówkę.
Czuł jej dotyk, lecz było to tak daleko, a on
był taki śpiący.
- W ten sposób postawiliśmy na nogi doktora
Chen-Lhu - powiedziała, z powrotem naciągając
koc na jego stopy.
„Travis nie umarł” - pomyślał. Czuł, że był to
wyjątkowo ważny fakt, ale nie mógł sobie
przypomnieć, z jakiego powodu.
- To było coś więcej niż narkotyk - odezwała
się znowu. - To znaczy ze mną i doktorem Chen-
Lhu. Yierho stwierdził, że to nasza woda.
- Woda?
Potraktowała to słowo jako prośbę i wlała mu
w gardło jeszcze trochę wody z menażki.
- Drugiej nocy tutaj wykopaliśmy w jednym z
namiotów studnię - powiedziała. - Oczywiście to
wysięk rzeczny. Woda jest nasycona truciznami,
niektóre z nich są nasze. To Yierho wyczuł
smakiem gorycz. Ale moje próby wykazały, że w
wodzie jest jeszcze coś: halucynogen, który
wywołuje efekt bardzo podobny do schizofrenii.
Niczego podobnego ludzie nigdy nie używali.
Joao czuł, jak z autokroplówki wlewa się w
jego żyły energia. Skurcz jak nagły głód ścisnął
jego żołądek. Gdy minął, zapytał:
- Czy to coś od... nich.
-
Najprawdopodobniej
-
odparła.
-
Zmontowaliśmy prymitywną destylarkę. Na ten
halucynogen występuje zróżnicowana odporność.
Wydaje się, że Hogar jest całkowicie poza jego
działaniem, ale on nigdy nie otrzymał tego środka
w jadzie. Wiele wskazuje na to, że ty jesteś na to
ś
wiństwo bardzo wrażliwy.
Znów sprawdziła mu puls.
- Czujesz się silniejszy?
- Tak.
Skurcze objęły teraz mięśnie jego ud. Były
rytmiczne i bolesne. Ustąpiły.
- Zbadaliśmy ten szkielet w kapsule -
powiedziała. - Zdumiewająca rzecz. Bardzo
przypomina ludzki, z wyjątkiem brzegów kości i
drobnych otworków. Prawdopodobnie właśnie
tam one przytwierdzały się do kości i poruszały
je. Jest lekki jak ptasi, ale bardzo mocny. To
rzeczywiście jest chityna.
Joao myślał o tym, pozwalając gromadzić się
energii napływającej z kroplówki na nodze. Z
każdą sekundą czuł się coraz lepiej. Tak wiele się
zdarzyło: kapsułę naprawiono, szkielet poddano
analizie.
- Jak długo tu jestem? - zapytał.
- Cztery dni - powiedziała. Spojrzała na swój
zegarek. - Prawie co do godziny. Wciąż jest dość
wcześnie.
Joao wyczuł teraz w jej głosie wymuszoną
pogodę. Co ukrywała? Zanim zdołał zadać to
pytanie, szurnięcie tkaniny i nagły błysk światła
oznajmił, że ktoś wszedł do namiotu.
Obok Rhin pojawił się Chen-Lhu. Od
ostatniego razu, gdy Joao go widział, Chińczyk
wydawał się postarzeć o pięćdziesiąt lat.
Pomarszczona skóra wisiała mu wokół szczęki.
Policzki były wklęsłe i zapadnięte. Chodził z
kruchą ostrożnością.
- Widzę, że pacjent przytomny - stwierdził.
Głos miał zaskakująco silny, jakby w tym
jednym aspekcie osoby Chen-Lhu skupiła się cała
jego fizyczna energia.
- Jest teraz pod kroplówką - powiedziała.
- Rozsądnie - rzekł Chen-Lhu. - Nie ma wiele
czasu. Powiedziałaś mu?
- Tylko tyle, że nareperowaliśmy jego kapsułę.
„Trzeba to sformułować bardzo delikatnie” -
pomyślał
Chen-Lhu. -”Bardzo delikatnie. Latynoski
honor potrafi rykoszetować pod dziwnymi
kątami”.
- Zamierzamy uciec w twojej kapsule - rzekł
Chen-Lhu.
- W jaki sposób? - zapytał Joao. - Kapsuła
udźwignie najwyżej troje ludzi.
- Zabierze się tylko troje, to prawda -
powiedział Chen-Lhu. - Ale nie będzie trzeba,
aby leciała. Chyba nawet nie mogłaby ich
udźwignąć.
- Co masz na myśli?
- Twoje lądowanie było twarde. Jedna z płóz-
pływaków jest złamana, poza tym rozprułeś dolny
zbiornik paliwa. Większość wyciekła, zanim
wykryliśmy uszkodzenie. Jest także kwestia
instrumentów pokładowych
-
nie
działają
najlepiej mimo największych wysiłków Yierha.
- To wciąż oznacza tylko trzy osoby -
powiedział Joao.
- Jeżeli nie możemy przekazać wiadomości,
musimy się z nią przedostać - rzekła Rhin.
„Dobrze dziewczyno” - pomyślał Chen-Lhu.
Czekał, aż Joao to wchłonie.
- Kto? - zapytał Joao.
- Ja sam -- powiedział Chen-Lhu. - Tylko z
tego powodu, że mogę zaświadczyć o katastrofie
w moim kraju
i ostrzec was, zanim będzie za późno.
Słowa Chen-Lhu sprawiły, że cała poprzednia
rozmowa zalała Joao falą przypomnienia, Hogar,
Yierho, w namiocie... Chen-Lhu mamroczący o...
o...
- Jałowa ziemia - rzekł Joao.
- Twój naród musi się o tym dowiedzieć,
zanim będzie za późno - odparł Chen-Lhu. -
Zatem ja będę jednym z pasażerów. I Rhin,
ponieważ... tu zdobył się na słabe wzruszenie
ramionami -...z dżentelmenerii, powiedziałbym,
ale także dlatego, że jest zaradna.
- To dwa - rzekł Joao.
- A ty będziesz trzeci - powiedział Chen-Lhu i
zaczął oczekiwać na wybuch.
Joao pokręcił tylko głową.
- To nie ma sensu - powiedział. - Cztery dni
tutaj i...
- Ale ty jeden masz koneksje i powiązania
polityczne - powiedziała Rhin. - Możesz zmusić
ludzi, żeby słuchali.
Joao opuścił głowę na pryczę.
- Nawet mój własny ojciec nigdy mnie nie
słuchał. Stwierdzenie to wywołało zaskakującą
ciszę. Rhin
spojrzała na Chen-Lhu i z powrotem na Joao.
- Masz swoje własne polityczne wtyczki,
Travis - rzekł Joao. - Prawdopodobnie lepsze niż
moje.
- Być może nie - odparł Chen-Lhu. - Poza
tym, jedynie ty widziałeś z bliska istotę, której
szkielet zabierzemy ze sobą. Jesteś naocznym
ś
wiadkiem.
- Wszyscy jesteśmy naocznymi świadkami.
- Poddano to pod głosowanie - oznajmiła
Rhin. - Twoi ludzie na to nalegali.
Joao przeniósł spojrzenie z Rhin na Chen-Lhu
i z powrotem na Rhin.
- Wciąż pozostaje jeszcze dwunastu ludzi. Co
się z nimi stanie?
- Jest ich teraz tylko ośmiu - wyszeptała Rhin.
- Kto? - wykrztusił Joao.
- Hogar - rzekła - Thome z twojej ekipy i
dwóch moich pomocników: Cardin i Lewis.
- Jak?
- Jest coś, co wygląda jak flet guena - odparł
Chen-Lhu. - Istota w twojej ciężarówce miała coś
takiego.
- Pistolet na strzałki - rzekł Joao.
- Nie - zaprzeczył Chen-Lhu. - Naśladują nas
znacznie
lepiej.
To
generator
zabójczej
częstotliwości akustycznej. Unicestwia ludzkie
erytrocyty. Muszą jednak podejść z tym blisko
nas, a my trzymamy ich na dystans, odkąd to
odkryliśmy.
- Rozumiesz, że musimy wynieść stąd tę
informację - powiedziała Rhin.
„Bez wątpienia” - pomyślał Joao i rzekł:
- Na pewno musi to być ktoś silniejszy niż ja.
- Za parę godzin będziesz równie silny jak
każdy tutaj - odparła Rhin. - Nie jesteśmy w
najlepszym stanie, nikt z nas.
Joao podniósł wzrok na szare światło sączące
się z okienka namiotu. „Bardzo niewiele paliwa
rakietowego i uszkodzone przyrządy. Na pewno
chcą dotrzeć do rzeki i spłynąć kapsułą. To da
pewną ochronę przed tymi istotami”.
Rhin wstała.
- Odpocznij i odzyskaj siły - powiedziała. -
Niedługo przyniosę ci trochę jedzenia. Nie mamy
nic oprócz polowych racji, ale przynajmniej jest
w nich dosyć kalorii.
„Co to za rzeka?” - zastanowił się Joao -
”Najprawdopodobniej
Itapura”.
Wykonał
przybliżony szacunek oparty o jego znajomość
tego regionu i długość lotu przed kraksą. „To
będzie siedemset, albo osiemset kilometrów w dół
rzeki! A zbliża się szczyt pory deszczowej. Nie
mamy żadnej szansy”.
VI
Konfiguracje
owadów
tańczących
pod
sklepieniem jaskini wydawały się Mózgowi
czymś wspaniałym. Podziwiał wzajemną grę
barw
i
ruchu,
jednocześnie
odczytując
wiadomość.
„Raport nasłuchiwaczy z sawanny:”.
Mózg dał znak, aby taniec trwał dalej.
„Trójka istot ludzkich przygotowuje się do
ucieczki w małym pojeździe” - przekazały
owady. -”Pojazd nie może latać. Spróbują
wydostać się stamtąd płynąc po rzece. Co robić?”
Mózg odczekał chwilę, by przetrawić dane.
Od dwunastu dni schwytane w pułapkę istoty
ludzkie
znajdowały
się
pod
obserwacją.
Dostarczyły już wiele informacji dotyczących
reakcji w warunkach stresu. Dane te rozszerzyły
wiedzę uzyskaną od jeńców znajdujących się pod
bezpośrednią kontrolą. Z każdym dniem coraz
doskonalsze
stawały
się
sposoby
unieszkodliwiania i zabijania istot ludzkich. Ale
problemem nie była kwestia, jak odebrać im
ż
ycie. Chodziło o to, w jaki sposób nawiązać z
nimi kontakt przy jednoczesnej nieobecności lęku
i presji po obu stronach.
Niektórzy z ludzi tak jak ten stary o
wykwintnych manierach przedstawiali oferty i
sugestie, które wydawały się świadczyć o
rozsądku, ale czy można było im ufać? To pytanie
było kluczowe.
Mózg
odczuwał
rozpaczliwą
potrzebę
uzyskania danych z obserwacji istot ludzkich w
warunkach, które mógł kontrolować, a kontrola
nie byłaby zauważona. Odkrycie posterunków
podsłuchowych w Strefie Zielonej wywołało
wśród ludzi szaleńczą aktywność. Użyli nowych
sonotoksyn, pogłębili swoje bariery i ponowili
ataki na Czerwoną Strefę. Tego wszystkiego
dopełniała jeszcze jedna troska: nieznany los
czterech jednostek, które przeniknęły bariery
przed katastrofą w Bahii. Powróciła tylko jedna,
donosząc:
.Jest
nas
dwanaście.
Sześcioro
rozproszyło zbiorową tożsamość, by pokryć teren,
na którym pochwyciliśmy dwóch ludzkich
przywódców. Jedna została zniszczona. Cztery
rozproszyły się, by utworzyć nas więcej”.
Mózg uświadomił sobie, że odkrycie którejś z
tych czterech jednostek w tej chwili byłoby
katastrofą.
Kiedy mogła zawieść imitacja? To zależało od
lokalnych warunków; temperatury, osiągalnej
ż
ywności, chemikaliów i wilgoci. Jednostka,
która powróciła, nie miała pojęcia, dokąd udały
się cztery pozostałe.
„Musimy je znaleźć!” - pomyślał Mózg.
Mózg
lękał
się
problemów
mogących
wyniknąć
z
indywidualnie
podejmowanych
działań.
Imitacja
była
pomyłką.
Wiele
identycznych jednostek musiało zwracać uwagę.
To, że imitacje nie powodowały wielkich
szkód i były uwarunkowane do stosowania tylko
ograniczonej przemocy, w obecnej sytuacji nie
miało żadnego znaczenia. To zaś, że pragnęły
tylko, by pozwolono im mówić i dyskutować z
ludzkimi przywódcami, wydawało się teraz
ś
mieszne i patetyczne.
Słowa istoty ludzkiej nazywanej Chen-Lhu, o
których mu doniesiono, nawiedzały Mózg niczym
koszmar: „Katastrofa... jałowa ziemia”. Ten
Chen-Lhu przedstawi też sposób rozwiązania ich
wspólnego problemu, ale czy to były prawdziwe
intencje? Czy można mu było ufać?
Mózg pozostawił decyzję w zawieszeniu.
„Które istoty ludzkie będą usiłowały uciec? -
zapytał swoich podwładnych.
Mózg wiedział już, że na takie szczegóły
trzeba zwracać uwagę. Orientacja na rój dążyła do
ignorowania jednostek. Pomyłka z tworzeniem
ludzkich imitacji wynikła z tej tendencji.
Mózg wiedział, że powierzchownie rzecz
ujmując problem ten wydawał się prosty, ale tuż
pod
powierzchnią
kryły
się
piekielne
komplikacje.
Emocje!
Uczucia!
Rozsądek
napotykał tu mnóstwo barier.
Posłańcy
szybko
przynieśli
odpowiedź.
Tańczyły teraz tworząc imiona: „Nieczynna
królowa Rhin Kelly i istoty nazywane Chen-Lhu i
Joao Martinho”.
„Martinho” - pomyślał Mózg. To istota ludzka
z drugiej części powietrznej ciężarówki. W tym
fakcie
była
pewna
wskazówka
dotycząca
ludzkich, zawiłych nibyrojowych pokrewieństw.
Tutaj mogła się kryć pewna korzyść. W pojeździe
będzie również Czen- Lhu.
Owady pod sklepieniem uwarunkowane na
powtarzanie swych operacji w celu zapewnienia
pełnego
przekazu
informacji
kolejny
raz
zadawały pytanie:
„Jakie przeciwdziałania są wymagane?”
„Wiadomość dla wszystkich jednostek” -
oznajmił Mózg -”Trójce w pojeździe pozwoli się
uciec rzeką. Opór powinien być tylko taki, by
wyglądało na to, że sprzeciwiamy się ucieczce.
Mają być śledzeni przez jednostki operacyjne
zdolne do zniszczenia ich w razie konieczności.
Gdy tylko ta trójka osiągnie rzekę, pokonać tych,
którzy pozostaną”.
Nad Mózgiem jednostki posłańców zaczęły
grupować się w szyk, w tańcu wypracowując
wzór
utrwalający
polecenia.
Odleciały
w
zwartych grupkach, wypadając przez wylot
jaskini w światło dnia.
Mózg podziwiał ich ruch i barwy, a następnie
opuścił swe receptory i zaczai rozmyślać jak
sprostać białkowej niezgodności.
„Musimy natychmiast zacząć produkować
rzeczy o dużym znaczeniu dla ludzi, których nie
będą mogli nie wykorzystać” - myślał -”Jeżeli
będziemy w stanie zademonstrować swoją
niezaprzeczalną użyteczność, być może da się
jeszcze sprawić, że pojmą, iż wzajemna zależność
jest obustronna, nierozerwalna i skomplikowana,
ż
e jest kwestią życia i śmierci. Potrzebują nas, a
my ich, lecz ciężar dowodu spadł na nas. A jeżeli
nie uda się nam tego udowodnić, to naprawdę
pozostanie po nas jałowa ziemia”.
- Wkrótce się ściemni, szefie - powiedział
Yierho kończąc ostatnie przygotowania wewnątrz
kapsuły. - Wtedy ruszycie.
Joao stał krok za nim, wciąż osłabiony. Raz po
raz nawiedzały go skurcze mięśni w lewej nodze
powyżej
autokroplówki.
Bezpośrednie
odżywianie i wyspecjalizowane hormony w
przybliżeniu tylko mogły sprostać potrzebom
danego ciała i Joao czuł, że ledwo wytrzymuje
dziwne napięcia wywołane tą kuracją.
- Tutaj pod fotel wsadziłem żywność i inne
zapasy - wskazał Yierho. -- Więcej jedzenia jest
na pryczy z tyłu. Ma pan dwa rozpylacze z
dwudziestoma zapasowymi ładunkami i jeden
karabin. śałuję, że mamy do niego tak mało
amunicji. Pod drugim fotelem jest dwanaście
bomb z foamalem, a tam w kącie przymocowałem
mały,
ręczny
rozpylacz.
Jest
całkowicie
naładowany.
Yierho wyprostował się i obejrzał na namioty.
Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu: szefie, nie
ufam doktorowi Chen-Lhu. Słyszałem go, kiedy
myślał, że umiera. To nowe oblicze jest do niego
niepodobne.
- To ryzyko, które musimy podjąć -
odpowiedział Joao. - Wciąż myślę, że powinieneś
mnie zastąpić, ty, albo jeden z pozostałych, którzy
nie są tak chorzy jak ja.
- Nie mów o tym więcej, szefie, proszę.
Głos Yierha ponownie opadł do spiskowego
szeptu: Szefie, podejdź do mnie blisko tak jak
byśmy się żegnali.
Joao zawahał się, lecz usłuchał. Poczuł, jak
coś ciężkiego, zostaje wepchnięte w kieszeń przy
pasie jego munduru. Kieszeń obciągnęła się pod
ciężarem. Joao poprawił kurtkę, by to ukryć.
Co to? - szepnął.
- To należało do mojego pradziadka - wyjaśnił
Yierho. - To pistolet, nazywa się magnum 457.
Jest w nim pięć kuł, a tu ma pan jeszcze dwa
tuziny - paczka wślizgnęła się w kieszeń kurtki
Joao. - Niewiele z tego będzie pożytku, chyba, że
przeciw ludziom... - dodał.
Joao przełknął ślinę czując, że łzy zwilżają
jego oczy. Wszyscy z Bractwa wiedzieli, że Padre
nosił tę starą rusznicę i za nic by się z nią nie
rozstał. Fakt, że oddawał ją teraz, oznaczał, że
spodziewa się tu umrzeć. Prawdopodobnie tak się
stanie...
- Niech Bóg cię prowadzi, szefie - powiedział
Yierho. Joao odwrócił się i spojrzał na rzekę
odległą o mniej więcej pięćset metrów sawanny.
Mógł dostrzec plażę na przeciwnym brzegu oraz
dziką roślinność oświetloną popołudniowym
słońcem. Dżungla wznosiła się nieruchomymi
falami barw, których śmiałe linie odznaczały się
wyraźnie w mdłym świetle. U dołu roślinność
była koloru niebieskozielonego i przypominała
wypłowiałą
na
słońcu
szałwię,
u
góry
przebłyskiwały plamy żółci, czerwieni i ochry.
Nad zielenią górowało drzewo candello z
gniazdami nietoperzy- sokołów uczepionymi
gałęzi. Po lewej stronie ścianę drzew mata- polo
częściowo zasłaniała splątana sieć lian.
- Piętnaście minut paliwa, to wszystko? -
zapytał Joao.
- Może minuta więcej, szefie.
„Nigdy nam się nie uda, jeżeli do poruszania
nas będziemy mieli tylko prąd rzeki” - pomyślał
Joao.
- Szefie, czasami na rzece jest wiatr - rzekł
Yierho. „Chryste, on chyba nie oczekuje od nas,
ż
e będziemy
tym żeglować” - pomyślał Joao. Spojrzał na
Yierha.
Dostrzegł
na
wychudłej
twarzy
mężczyzny głębokie znużenie upodabniające go
do stracha na wróble.
- Ten wiatr może spowodować kłopoty, szefie
- powiedział Yierho. - Wykorzystałem jedną z
kotwiczek kapsuły, żeby zrobić coś, co unosiłoby
się tuż pod powierzchnią. To się nazywa
dryfkotwa. Utrzyma kapsułę nosem do wiatru.
- Sprytny pomysł, Padre - powiedział Joao i
zastanowił się: „Dlaczego odgrywamy tę farsę?
Umrzemy tutaj, wszyscy... tutaj, albo gdzieś w
dole rzeki”. Mieli do pokonania siedemset, albo
osiemset kilometrów naszpikowanych progami
wodnymi, rozpadlinami i wodospadami, a już
prawie doganiała ich pora deszczowa. Rzeka
stanie się wtedy rwącym piekłem. A jeżeli ona ich
nie dostanie, to będą to nowe owady posługujące
się kwasem i wyrafinowanymi truciznami.
- Szefie, zrób lepiej jeszcze jeden przegląd -
powiedział Yierho wskazując na kapsułę.
„Tak, zająć się czymkolwiek i oderwać się od
rozmyślań” - przytaknął mu w duchu Joao.
Sprawdzał ją już, ale jeszcze raz nie zaszkodzi.
Mimo wszystko od niej będzie zależało ich
ż
ycie... do czasu.
Joao pozwolił sobie zastanowić się nad tym,
czy ucieczka była możliwa i czy w ogóle była
jakaś nadzieja. To mimo wszystko była kapsuła
ciężarówki
powietrznej
przystosowanej
do
działań w dżungli. Można było ją uszczelnić
przeciw
większości
owadów.
Była
zaprojektowana
do
znoszenia
nadmiernych
obciążeń.
„Nie wolno mi pozwolić sobie na nadzieję” -
pomyślał.
Ale zdecydował się na jeszcze jedną inspekcję
kapsuły. Na wszelki wypadek...
Pokrywająca ją biała farba prawie zniknęła
wytrawiona kwasem. Pływaki, normalnie długie i
wystające spod dolnej krzywizny kapsuły, zostały
ręcznie wyklepane i przymocowane z powrotem.
Tworzyły teraz płaski stopień, prowadzący na
krótkie skrzydła i do kabiny. Cała kapsuła miała
prawie pięć i pół metra długości, z czego ostatnie
dwa metry zajmowały silniki rakietowe. Zespół
silników, który mieścił się w tylnym, odrzuconym
przedziale ciężarówki, został gładko odcięty z
obu stron. Sama kapsuła była owalna w
przekroju. Dawało to dwie półksiężycowate
powierzchnie, które otwierały się do tylnej części
kapsuły.
Lewy
półksiężyc
był
labiryntem
wklęsłych i wypukłych złącz, szczepiających
ongiś
ze
sobą
kapsułę
z
przedziałem
ładunkowym. Prawą stronę zamykał właz
otwierający się teraz z kabiny na jeden z
pływaków.
Joao sprawdził właz, upewnił się, że
umocowano wszystkie złącza i spojrzał na prawy
pływak. Zygzakowate rozdarcie zostało załatane
przy pomocy butylu i tkaniny.
Poczuł
zapach
paliwa
rakietowego
i
przyklęknął, by popatrzeć na denny przedział
zbiornika paliwa. Yierho wypompował paliwo, z
zewnątrz nałożył łatę wulkanizacyjną, a od
wewnątrz szczeliwo ze zbiorników rozpylaczy i z
powrotem wlał paliwo.
- Powinno trzymać, jeśli w nic nie uderzycie -
stwierdził Yierho.
Joao pokiwał głową, okrążył kabinę, wspiął
się na lewe skrzydło i zajrzał do wnętrza. Dwa
fotele z przodu, a w tyle obita prycza. Całe
wnętrze pokrywały plamy od rozpylonych
chemikaliów. Tworzyło to przestrzeń szeroką na
dwa i głęboką na dwa i pół metra. Przez przednie
okna widać było okrągły nos kapsuły. Górą ku
tylnemu przedziałowi biegła przezroczysta szyba
z polaryzującego tworzywa.
Joao zasiadł w fotelu po lewej i sprawdził
przyrządy ręczne. Miały luz i reagowały ospale.
Za niezdarnymi, ręcznie wypisanymi tabliczkami
zainstalowane były nowe wskaźniki ilości paliwa
i kontrolki opryskiwania. Yierho odezwał się mu
zza jego ramienia:
- Musiałem użyć tego, co miałem pod ręką,
szefie. Niewiele tego było. Zadowolony jestem,
ż
e ci z MOE okazali się takimi głupcami.
- Hmmm? - mruknął z roztargnieniem Joao
kontynuując sprawdzanie przyrządów.
- Porzucając swoją ciężarówkę, zabrali
namioty. Ja wziąłbym więcej broni. Ale z
namiotów miałem więcej lin naciągowych i
tkanin na łaty.
Joao skończył przegląd paliwomierzy.
- Na przewodach paliwa nie ma żadnych
automatycznych
zastawek
regulujących
-
stwierdził.
- Nie można ich było naprawić, szefie, ale i
tak nie ma go pan zbyt wiele.
- Dość, żebyśmy wszyscy wylecieli do nieba,
albo żeby się rozwalić, jeżeli ten grat wymknie
się spod kontroli.
- Dlatego założyłem tu dużą dźwignię, szefie.
Mówiłem panu o tym. Włączać i wyłączać w
krótkich odstępach i nie ma sprawy.
- Chyba, że przypadkowo pozwolę silnikom
zbyt dużo się napić.
- Tam pod spodem, szefie: ten kawał drewna
to dławik, który założyłem, powinien zastąpić
gaźnik. Nie będzie pan miał bardzo szybkiego
statku, ale wystarczy.
- Piętnaście minut - zamyślił się Joao.
- To tylko domysł, szefie.
- Wiem. W sumie może sto pięćdziesiąt
kilometrów, jeżeli wszystko będzie działać tak jak
powinno albo sto pięćdziesiąt metrów z nami
rozsmarowanymi na całej długości...
- Sto pięćdziesiąt kilometrów - westchnął
Yierho. - Nie pokonacie nawet jednej trzeciej
drogi do cywilizowanych terenów.
- Nie przeczę - odrzekł Joao. - Tylko głośno
myślałem.
- No cóż, wszystko gotowe do startu? -
zagrzmiał za nimi głos Chen-Lhu pełen fałszywej
serdeczności. Joao wyjrzał i zobaczył, że
Chińczyk stoi przy końcu lewego skrzydła.
Sprawiał wrażenie, że ledwo się trzyma na
nogach. Joao był zdecydowany uważać, że
słabość Chen-Lhu była tylko pozorna.
„On pierwszy odzyskał siły” - pomyślał Joao -
”Miał na to więcej czasu. Ale... był bliżej śmierci.
Może tylko to sobie wyobrażam”.
- Zatem gotowe, czy nie? - powtórzył pytanie
Chen-Lhu.
- Mam nadzieję - powiedział Joao.
- To niebezpieczne?
- Będzie jak na niedzielnej przejażdżce po
parku - rzekł Joao.
- Czy nie czas już załadować się do środka?
Joao spojrzał na cienie rozpościerające się
wokół namiotów i pomarańczowy blask zachodu.
Stwierdził, że ma trudności z oddychaniem.
Wiedział, że to z powodu napięcia. Wciągnął
głęboko powietrze odzyskując stan chwiejnego
spokoju, pewien rodzaj odprężenia, z lękiem na
uwięzi.
- Jeszcze dwadzieścia minut, mniej więcej,
Senhor Doutor odpowiedział Yierho i poklepał
Joao po ramieniu - szefie, moje modlitwy będą z
panem.
- Na pewno nie zajmiesz mojego miejsca,
Padre?
- Nie mówmy o tym, szefie -Yierho zszedł z
płozy na ziemię.
Ze swojego namiotu- laboratorium wyłoniła
się Rhin z małą torbą w lewej ręce. Podeszła i
stanęła obok Chen-Lhu.
- Jeszcze około dwudziestu minut, moja droga
- powiedział Chińczyk.
- Nie jestem zupełnie pewna, że powinnam
zabrać się z wami - odparła - ktoś inny mógłby
wam dać...
- Już zdecydowano - uciął gwałtownie Chen-
Lhu. „Co za głupia kobieta! Dlaczego nie
pozwoli, żeby za nią decydowano?” - Nikt tu nie
pozwoli ci zostać - dodał. „Poza tym, moja droga
Rhin, mogę cię potrzebować, żebyś zwiodła tego
Brazylijczyka. Z Joao Martinho należy grać
bardzo ostrożnie. Kobieta czasami potrafi radzić
sobie lepiej niż mężczyzna”.
- Wciąż nie jestem pewna - powiedziała.
Chen-Lhu spojrzał na Joao:
- Może ty powinieneś z nią pomówić, Johny.
Na pewno nie chcesz, żeby tu została.
„Tu, czy tam - niewielka różnica” - pomyślał
Joao, ale powiedział:
- Jak mówił Travis, decyzję już podjęto.
Lepiej wchodź do środka i zapnij pasy.
- Jak chcesz nas usadzić? - zapytał Chen-Lhu.
- Ty w tyle, jesteś cięższy - powiedział Joao. -
Nie sądzę, abyśmy oderwali się od ziemi, zanim
dotrzemy do rzeki, ale to możliwe. Chcę,
ż
ebyśmy mieli nos w górze.
- Chcesz, żebyśmy oboje usiedli z tyłu? --
zapytała Rhin. I uświadomiła sobie, że zgadza się
z ich decyzją. „Dlaczego nie?” - spytała siebie nie
uświadamiając sobie, że podziela pesymizm Joao.
- Szefie?
Joao spojrzał w dół na Yierha, który skończył
właśnie ostateczne badanie podwozia.
Rhin i Chen-Lhu przeszli na prawą stronę,
zaczęli wspinać się na skrzydło.
- Jak to wygląda? - zapytał Joao.
- Niech pan postara się utrzymać ją
przechyloną na lewą płozę przez jakiś czas, szefie
- powiedział Yierho. - To może pomóc.
W porządku.
Rhin zaczęła zapinać pasy usadowiwszy się w
fotelu drugiego pilota.
- Wyślemy pomoc tak szybko, jak to będzie
możliwe - powiedział Joao i gdy tylko wymówił
te słowa, uderzyła go ich pustka i bezużyteczność.
- Oczywiście, szefie.
Yierho cofnął się i przygotował miotacz
bomb. Lon i inni wyszli z namiotów obładowani
bronią. Zaczęli ustawiać się twarzami ku rzece.
„śadnych pożegnań” - pomyślał Joao - „Tak,
to najlepsze. Traktować to jak rutynę, po prostu
następny lot.”
- Rhin, co jest w tej torebce, którą ze sobą
zabrałaś? - zapytał Chen-Lhu.
- Rzeczy osobiste i... -- szybko przełknęła
ś
linę. - Niektórzy dali mi listy do wysłania.
- Aha - odparł Chen-Lhu. - Właściwy i
ujmujący objaw sentymentalizmu.
- Co w tym złego? - mruknął Joao.
- Nic - rzekł Chen-Lhu. - O to właśnie chodzi:
nic w tym złego.
Yierho wrócił do końcówki skrzydła i
powiedział:
- Tak jak zaplanowaliśmy, szefie - kiedy dasz
sygnał, że jesteście gotowi, położymy wzdłuż
waszej drogi zaporę z foamalu. To powinno
zatrzymać je tak długo, abyście dotarli do rzeki, a
poza tym dzięki temu trawa będzie bardziej
ś
liska.
Joao skinął głową. Zaczął powtarzać w
myślach procedurę startu. śaden z przełączników
nie znajdował się tam, gdzie powinien. Zapłon
był teraz po lewej, a dźwignia przepustnicy
wystawała z deski rozdzielczej zamiast z podłogi
między siedzeniami. Ustawił suwaki trymu i
poprawił położenie krawędzi lotek.
Na sawannie zapadła wieczorna cisza. Trawa
przed nimi rozpościerała się jak zielone morze.
Rzeka
miała
jakieś
pięćdziesiąt
metrów
szerokości.Była to wąska ścieżka, na której łatwo
było się rozbić. Joao wiedział, że na tej długości
geograficznej nie będzie żadnego zmierzchu.
Będzie musiał starannie wyliczyć koniec dnia, by
wykorzystać resztkę światła na skok przez
sawannę,
tak
by
ciemność
osłoniła
ich
natychmiast gdy dotkną wody.
„Zasięg kwasu miotanego przez owady
wynosi piętnaście metrów” - myślał Joao. -
”Musimy trzymać się środka rzeki, jeżeli będą
siedzieć na brzegu. Bóg jeden wie, jakie jeszcze
istoty mogą nas zaatakować; latające, wodne
pająki...”
- Bądźcie w pogotowiu przy rozpylaczach,
gdy tylko znajdziemy się na rzece - powiedział. -
Mogą podjąć ostateczny atak, kiedy zobaczą, że
próbujemy uciec.
- Będziemy gotowi - mruknął Chen-Lhu. -
Rozpylacze są w pryczy pode mną, tak?
- Właśnie.
Joao zamknął właz i uszczelnił go.
- Ten model ma samouszczelniające się
strzelnice po obu stronach, w miejscach, gdzie
okna schodzą za skrzydła - powiedział. - Widzicie
je?
- Sprytnie pomyślane - stwierdził Chen-Lhu.
- Pomysł Yierha - odparł Joao. - Są we
wszystkich naszych kapsułach - machnął ręką
Yierhowi, który wrócił do miotacza bomb.
Joao włączył światła lądowania kapsuły.
Wszyscy ludzie spostrzegli ten sygnał,
strumienie płynów z rozpylaczy łukami wzbiły się
ku rzece. Wzdłuż drogi, którą mieli przebyć,
zaczęły padać bomby z foamalem.
Joao nacisnął zapłon i zobaczył, że włączyło
się czerwone światełko bezpieczeństwa. Czekał
odliczając trzy sekundy, zanim światełko zbladło
i zgasło. „Nieźle” pomyślał i pchnął naprzód
dźwignię przepustnicy.
Silniki rakietowe zadziałały ze zgrzytliwym
wstrząsem, który przeniósł ich nad rowem.
Zagrzmiało
potężnie.
Joao
ledwo
zdążył
zmniejszyć
podaż
paliwa.
Z
uczuciem
pozbawiającego tchu szoku uświadomił sobie, że
lecą. Kapsuła reagowała ociężale z tendencją do
zawisania na ogon - to z powodu pływaków. Nie
zaprojektowano ich do latania w powietrzu.
Na problemy wyważania maszyny nie było
jednak czasu. Joao obrócił nos kapsuły i
skierował ją ku rzece tam, gdzie sawanna po obu
stronach zlewała się z dżunglą. Rzeka w tym
miejscu była szerokim rozlewiskiem. W oddali
Pojawiły się błękitne wzgórza. Nastąpiła chwila
wodowania. Płozy zetknęły się z powierzchnią
rzeki i odbiły. W dół, w górę... po obu stronach
ś
ciany wody... wolniej, jeszcze wolniej.
Nos opadł w dół.
Dopiero wtedy Joao przypomniał sobie, że ma
oszczędzać prawy pływak.
Kapsuła płynęła naprzód szybciej niż prąd, ale
zwalniała coraz bardziej.
Joao wstrzymał oddech zastanawiając się, czy
zdarł łatę. Czekał, aż prawa strona zacznie
przechylać się i pogrążać w rzece.
Kapsuła utrzymała równowagę.
- Udało się nam? - zapytała Rhin. - Naprawdę
się stąd wydostaliśmy?
- Tak sądzę - mruknął Joao i przeklął
przypływ nadziei, który towarzyszył temu
stwierdzeniu.
Chen-Lhu wysunął rozpylacze.
- Wydaje się, że wzięliśmy ich przez
zaskoczenie - powiedział - Ach! Obejrzyjcie się!
Joao odwrócił się na tyle, na ile pozwalały
pasy i spojrzał na obóz. Tam gdzie była grupa
namiotów, teraz przetaczał się szary walec, z
którego wznosiły się co chwila dziwaczne wiry i
kolumny, chwiejące się i zapadające z powrotem.
Z nagłym dreszczem Joao uświadomił sobie,
ż
e ten kopiec składa się z miliardów owadów,
które runęły na obóz.
Powiał wiatr i odwrócił kapsułę od tego
upiornego widoku. Przez chwilę rzeka przed nimi
zaniżyła
szklistopomarańczową
mgiełką.
Następnie noc przyćmiła wszystko. Niebo stało
się granatowe. Zalśniła srebrem cienka kromka
księżyca.
,,Vierho” - myślał Joao -”Thome... Ramon...”
Łzy rozmyły mu widok.
- O Boże! - jęknęła Rhin.
- Bóg, ha! - warknął Chen-Lhu. - Inna nazwa
dla posunięć przeznaczenia.
Rhin ukryła twarz w dłoniach. Czuła, że
znajduje się w środku próby generalnej jakiegoś
kosmicznego dramatu bez scenariusza i reżyserii,
bez słów i muzyki, nie znając na dodatek swojej
roli.
„Bóg jest Brazylijczykiem” - pomyślał Joao,
przywołując na myśl stare powiedzenie swego
narodu, w którym pewność siebie zaciemniał
teraz strach: „W nocy Bóg naprawia pomyłki,
które za dnia popełnili Brazylijczycy”. Co zawsze
powtarzał Yierho?; „Wierz w Dziewicę i
uciekaj”.
Joao pomacał rozpylacz leżący na kolanach,
metal ochłodził jego dłonie.
„I tak nie mógłbym pomóc” - pomyślał -
”Odległość była zbyt duża”.
VII
„Twierdziliście, że pojazd nie poleci!” -
oskarżył Mózg.
Jego receptory obserwowały szyki posłańców
pod
sklepieniem
jaskini
i
nasłuchiwały
modulowanego
brzęczenia,
które
mogło
poszerzyć znaczenie głównego wzoru. Jednak
konfiguracja utworzona przez fosforescencję
posłańców pozostawała stała i równie niezmienna
jak grupa gwiazd widocznych w otworze jaskini.
W Mózgu pulsowały chemiczne żądania,
wprawiające jego służebne niańki w szał
aktywności. Ten stan najbliższy był konsternacji.
Mózg doświadczył go po raz pierwszy. Jego
logiczna świadomość opatrzyła to doznanie
etykietką
emocji
i
szukała
równoległych
odniesień,
podczas
gdy
równocześnie
opracowywała treść raportu.
„Pojazd przeleciał jedynie niewielką odległość
i wylądował na rzece. Pozostaje na niej, a jego
siła napędowa jest uśpiona”.
Ale może latać!
Wtedy właśnie w kalkulacjach Mózgu zjawiło
się pierwsze poważne zwątpienie w przekazaną
mu informację. Doznanie to było czymś w
rodzaju wyobcowania wobec istot, które mu
służyły.
„Twierdzenie, że pojazd już nigdy nie poleci,
pochodzi bezpośrednio od istot ludzkich” -
tańczyli
posłańcy
-
Doniesiono
o
tym
oświadczeniu”.
Było to ostrożne stwierdzenie, złożone
bardziej by dopełnić raport przewidujący próbę
ucieczki, niż by bronić się przed oskarżeniami
Mózgu.
„Ten fakt powinien znajdować się w
pierwotnym doniesieniu” - pomyślał Mózg.
,,Należy
nauczyć
posłańców,
by
nie
interweniowali weń, ale by donosili o wszystkich
szczegółach wedle ich źródła i ważności. Ale jak
można tego dokonać? Te stworzenia mają stałe
odruchy i są związane samoograniczającym się
systemem”.
Było oczywiste, że trzeba zaprojektować i
wyhodować posłańców nowego typu.
Tą myślą Mózg oddalił się od swoich
stwórców. Rozumiał, w jaki sposób działanie
czysto odruchowe, wydało go na świat, ale On
Mózg
-
rzecz
stworzona
przez
odruch,
wywoływał
nieunikniony
efekt
sprzężenia
zwrotnego, zmieniając pierwotne odruchy, które
powołały go do istnienia.
Co zrobić z pojazdem na rzece? - zapytali
posłańcy.
Z nowym spojrzeniem na siebie samego Mózg
obserwował, w jaki sposób powstało to pytanie; z
odruchu przeżycia.
„Należy służyć przeżyciu” - pomyślał.
„Na razie pojazdowi pozwoli się płynąć” -
rozkazał Mózg -”W chwili obecnej nie wolno go
niepokoić,
ale
musimy
przygotować
zabezpieczenia. Rój śmierletniczek pod osłoną
nocy zostanie przeniesiony do pojazdu. Należy je
poinstruować, by przeniknęły w każdą osiągalną
szczelinę i pozostały w ukryciu. Nie wolno im
bez rozkazu podejmować działań przeciw istotom
zajmującym pojazd, ale muszą ciągle pozostawać
w pogotowiu, by je zniszczyć, gdy będzie to
konieczne”.
Mózg zamilkł wiedząc, że jego rozkazy
zostaną wypełnione. Zabrał się do nowego
zrozumienia swojej istoty jakby był to jakiś jego
niezależny
fragment.
Doznanie
to
było
jednocześnie fascynujące i przerażające. Oto tu, w
jego jedno- jaźni, znalazł się element zdolny do
rozmyślania i niezależnego działania.
„Decyzje, świadome decyzje” - pomyślał
Mózg -”To kara nałożona na jedno- jaźń przez
ś
wiadomość. Istnieją świadome decyzje, które
mogą jedno- jaźń podzielić na , części. Jak ludzie
mogą znieść taki ciężar decydowania?”
Chen-Lhu odchylił w tył głowę, odpoczywając
w kącie między oknem a tylną przegrodą i
zapatrzył się w przypominającą melon krzywiznę
księżyca, wspinającego się na niebo. Księżyc miał
barwę stopionej miedzi.
Wyżarta przez kwas smuga, wyglądająca jak
szron, biegła po przekątnej, w dół okna, ku
opływowej zewnętrznej powłoce. Wzrok Chen-
Lhu podążył wzdłuż tej linii i na moment padł na
miejsce, poniżej krawędzi okna. Zobaczył tam
rząd
drobnych
plamek
podobnych
do
maszerujących po szybie komarów.
W oka mgnieniu plamki zniknęły.
„Wyobraziłem je sobie?” - pomyślał.
Przez chwilę chciał ostrzec pozostałych, ale
Rhin była na granicy histerii od kiedy stała się
ś
wiadkiem zagłady obozu. Trzeba było ją chronić,
aż znów stanie się pożyteczna.
„Mogłem je sobie wyobrazić” - zastanawiał
się Chen-Lhu -”Miałem tylko księżyc jako
oświetlenie, więc plamki przed oczyma to nic
nadzwyczajnego.”
Rzeka zwężała się tutaj do szerokości nie
większej niż sześć czy siedem rozpiętości
skrzydeł. Cienista ściana drzew wydawała się
wyrastać prosto z wody.
- Johny, włącz na kilka minut światła na
skrzydłach - powiedział Chen-Lhu.
- Dlaczego?
- Wypatrzą nas, jeżeli to zrobimy - jęknęła
Rhin. Usłyszała we własnym głosie histerię i to
nią wstrząsnęło.
.Jestem entomologiem” - powiedziała sobie -
”Cokolwiek tam jest, to tylko odmiana czegoś
znanego”.
Ale takie rozumowanie nie przynosiło otuchy.
Uświadomiła sobie, że ogarnął ją jakiś pierwotny
lęk, budząc instynkty, z którymi rozsądek nie
mógł współzawodniczyć.
- Nie oszukuj się - rzekł Chen-Lhu, starając
się mówić miękko i łagodnie. - • To co pokonało
naszych przyjaciół na pewno wie gdzie jesteśmy.
Chcę światła jedynie po to, by potwierdzić
podejrzenie.
- Czy jesteśmy śledzeni? - zapytał Joao.
Z trzaskiem włączył reflektory. Nagły blask
wybił w mroku dwie lśniące jamy, które
momentalnie
wypełniły
się
miotającym
kłębowiskiem błonkoskrzydłych owadów.
Prąd obrócił kapsułę na zakręcie. Światła
dotknęły brzegu rzeki ukazując gąszcz korzeni
chwytających się ciemnoczerwonej gliny, a potem
przeniosły się zgodnie z kaprysem wiru na wąską
wysepkę o brzegach zarośniętych pasem trzcin
gnących się pod dotykiem nurtu.
Joao wyłączył światła.
W
nagłej
ciemności
usłyszeli
jękliwe
brzęczenie insektów i basowe odgłosy wołań
rzecznych
ż
ab,
a
potem,
jak
spóźniony
komentarz, kaszlące poszczekiwania małp gdzieś
na prawym brzegu.
Joao czuł, że obecność żab i małp niesie ze
sobą znaczenie, którego nie potrafił pojąć.
Przed sobą widział, jak przez zalaną światłem
księżyca rzekę przelatują nietoperze, muskając
wodę, by się jej napić.
- Śledzą nas, obserwują i czekają -
powiedziała Rhin. „Nietoperze, żaby, małpy,
wszystkie zżyte z rzeką” -
myślał Joao -”Ale Rhin powiedziała, że rzeka
niesie ze sobą trucizny. Czy miała jakiś powód,
aby kłamać?”
Starał się wybadać jej twarz w mętnej
poświacie księżyca, która przeniknęła kabinę, ale
zobaczył tylko smukły, pogrążony w sobie cień.
- Myślę, że jesteśmy bezpieczni - oznajmił
Chen-Lhu. - Tak długo, jak trzymamy kabinę w
zamknięciu i powietrze dostaje się tu przez filtry.
- Otwierajmy ją tylko w świetle dnia -
powiedział Joao. - Będziemy mogli rozejrzeć się
dookoła i użyć rozpylaczy, jeżeli będzie potrzeba.
Rhin zacisnęła wargi, by zapobiec ich drżeniu.
Odrzuciła
w
tył
głowę,
wyjrzała
przez
przezroczysty pas biegnący wzdłuż dachu kabiny.
Niebo było zalane bezładną powodzią gwiazd i
gdy opuściła głowę wciąż mogła je widzieć; jako
punkciki drżące na powierzchni wody. Zupełnie
nagle noc napełniła ją poczuciem bezmiernej
samotności, którą potęgowało przytłaczające
wrażenie zamkniętych wokół ścian dżungli.
Noc nabrzmiała zapachami, których filtry nie
zdołały usunąć. Każdy oddech był gęsty od
wabiących i odpychających woni.
W jej wyobraźni dżungla przybrała postać
ś
wiadomej, zawistnej istoty. Wyczuwała, że na
zewnątrz, w mroku nocy, kryje się myśląca istota,
która połknęłaby ją bez wahania. Wrażenie
realności, które umysł przydał temu wyobrażeniu,
przenikało ją całą. Nie potrafiła nadać temu
ż
adnego kształtu oprócz niejasnego ogromu, ale
to było tutaj...
- Johny, jak szybki jest prąd? - zapytał Chen-
Lhu. „Dobre pytanie” - pomyślał Joao i nachylił
się, by spojrzeć na fosforyzujący wskaźnik
wysokościomierza.
- Tutaj jest osiemset trzydzieści metrów ponad
poziom morza - powiedział. -Łożysko tej rzeki
opada o około siedemdziesiąt metrów na
trzydzieści kilometrów. - Rozwiązał w głowie
równanie. - W przybliżeniu sześć, do ośmiu
węzłów - oznajmił
- Czy nie będą nas poszukiwać? - spytała
Rhin. - Wciąż myślę, że...
- Nie myśl w ten sposób - rzekł Chen-Lhu. -
Jakiekolwiek poszukiwania, jeżeli nawet się
rozpoczną, będą dotyczyły mnie, a i to dopiero za
kilka tygodni. Wiedziałem, gdzie cię szukać, Rhin
- zawahał się, zastanawiając, czy nie mówi zbyt
dużo, dając Joao zbyt wiele śladów. - Tylko kilku
moich pomocników wiedziało, dokąd się udaję i
dlaczego.
Chen-Lhu miał nadzieję, że dosłyszała nutę
sekretu w jego głosie i zamilkł.
- Wiecie, jak się tu dostałem - powiedział
Joao. - Gdyby ktokolwiek miał mnie szukać...
Ciekawe skąd by zaczęli?
- Ale jest szansa - odparł Chen-Lhu i
pomyślał: „Musisz się uspokoić, Rhin. Kiedy
będę cię potrzebował. Nie mogę mieć kłopotów z
twoim strachem i histerią”.
Zaczął
rozmyślać,
w
jaki
sposób
zdyskredytować Joao Martinho, gdy osiągną
cywilizowane
tereny.
Oczywiście,
w
to
przedsięwzięcie koniecznie należało włączyć
Rhin. Joao był idealnym kozłem ofiarnym, a tę
sytuację można było rozegrać bardzo korzystnie.
O ile zdoła przekonać Rhin do pomocy.
Naturalnie, jeżeli okaże się kłopotliwa, trzeba
będzie ją wyeliminować.
Zanim Mózg odebrał następne sprawozdanie
dotyczące trzech istot ludzkich, w jaskini nad
rzeczną rozpadliną zapanowała północ.
Większość rozmów, o których donosili
tańczący posłańcy, ujawniała tylko napięcia i
tarcia pośród ludzi, którzy podświadomie
przeczuwali, że znajdują się w niedomkniętej
pułapce. Większość rozmów można było odłożyć
do późniejszego przeanalizowania, ale była jedna
kwestia wymagająca natychmiastowej uwagi
Mózgu. Odczuwał on zmartwienie, że wcześniej
nie przewidział tego problemu.
„Należy natychmiast wysłać kilka grup
akcyjnych” - rozkazał Mózg -”By towarzyszyły
pojazdowi, pozostając poza jego polem widzenia.
Grupy muszą być gotowe w każdej chwili
przelecieć nad rzekę i ukryć pojazd przed
kimkolwiek, kto by go poszukiwał, bądź
przypadkiem przelatywał w pobliżu.”
Jedno ze skrzydeł kapsuły zawadziło o pnącza
na brzegu budząc Joao z lekkiej drzemki.
Obejrzał się spostrzegając w półmroku, że Chen-
Lhu jest czujny i czegoś wypatruje.
- Już czas, żebyś się obudził i objął swoją
wachtę - rzekł Chen-Lhu. - Rhin wciąż śpi.
- Często się tak obijaliśmy o brzegi? -
wyszeptał Joao.
- Nie bardzo.
- Powinienem wyrzucić tę dryfkotwę, którą
zrobił Yierho.
- To nie uchroni nas od stykania się z
brzegiem. Mogłaby się na dodatek o coś zaczepić
i powstrzymać nas.
- Padre owinął haki na kotwicy. Nie sądzę, by
mogła się w coś wczepić. Wieje teraz w górę
rzeki i tak będzie do rana. Drąga w wodzie takiej
jak ta przydałaby nam szybkości.
- Ale jak ją teraz wyrzucisz na zewnątrz?
- Taaa... Joao pokiwał głową. - Lepiej
poczekać do rana.
- To będzie najlepsze, Johny. Rhin poruszyła
się niespokojnie.
Joao włączył światła na skrzydłach. Bliźniacze
snopy blasku skoczyły ku ścianom dżungli,
ukazując kępę sagowców. Smugi światła szybko
wypełniły dwie chmary trzepoczących insektów.
- Nasi przyjaciele wciąż są z nami - westchnął
Chen-Lhu.
Joao wyłączył światła.
Rhin zaczęła oddychać krótko, z zadyszką, tak
jakby się dławiła. Joao wziął ją za ramię.
- Dobrze się czujesz? - powiedział miękko.
Nie w pełni świadoma Rhin poczuła jego
obecność
obok
siebie,
doświadczając
prymitywnego pragnienia jego opiekuńczej,
męskości. Oparła się o niego i wymruczała.
- Tak gorąco. Czy nigdy się nie ochłodzi?
- Śni - szepnął Chen-Lhu.
- Ale jest gorąco - stwierdził Joao. Był
zmieszany tym, że Rhin w tak oczywisty sposób
go potrzebuje oraz, że wyraźnie bawi to Chen-
Lhu.
- Nad ranem powinno być trochę chłodniej -
powiedział Joao. - Dlaczego nie prześpisz się
Travis?
- Tak, zdrzemnę się - mruknął Chen-Lhu
wyciągając się na pryczy. „Dlaczego muszę ich
zabić?” - zastanowił się. „To tacy głupcy, Rhin i
Johny... Wyraźnie ciągnie ich do siebie, a jednak
z tym walczą”.
Nocny wiatr zakołysał kapsułą. Rhin ułożyła
się wygodniej przytulając się do Joao i
oddychając głęboko, spokojnie.
Joao wyjrzał przez okno.
Księżyc znikł za wzgórzami, pozostawiając
tworzenie nocnych cieni tylko światłu gwiazd.
Hipnotyczny ruch mrocznych kształtów wzdłuż
brzegów napełniał Joao sennością. Skupiał się na
zachowaniu przytomności, wpatrując się w czerń
do granic możliwości zmysłów.
Istniał tylko ruch rzeki i lekkie kołysanie pod
wpływem wiatru. Noc przebudziła w Joao
poczucie
tajemniczości.
Ta
rzeka
była
nawiedzona, zaludniona duchami wszystkich
ludzi, którzy nią kiedykolwiek płynęli, a teraz
także i przez jakąś inną obecność... Czuł ją
wyraźnie. Ona uciszała noc. Nawet żaby
milczały.
Coś zadudniło w dżungli po lewej. Joao
pomyślał, że słyszy nerwowy werbel na bębnach
z kłód. Odległy... bardzo odległy. Wibracja
bardziej dawała się odczuć, niż usłyszeć.
Zniknęła, zanim mógł być jej pewny.
„Całą Czerwoną oczyszczono z Indian” -
pomyślał.
-”Kto
może
używać
bębnów?
Musiałem się przesłyszeć. Mój własny puls, to
właśnie słyszałem”.
Siedział
nieruchomo,
nasłuchując,
ale
dochodził go tylko głęboki i równy oddech Chen-
Lhu oraz drobne westchnienia Rhin.
Rzeka rozszerzyła się, a jej nurt zwolnił.
Minęła godzina... Jeszcze jedna... Wydawało
się, że prąd rzeki wlecze ze sobą czas. Joao
wypełniło znużenie i samotność. Otaczająca go
kapsuła wydawała się krucha i nieodpowiednia.
Delikatna, łamliwa rzecz. Zastanawiał się,
dlaczego do tej pory powierzał tej maszynie swe
ż
ycie, skoro była tak podatna na zniszczenie.
„Nigdy nam się nie uda” - pomyślał.
Głos Chen-Lhu, cichy bas, przerwał ciszę:
- Ta rzeka to na pewno Itapura, Johny?
- Mam podstawy by tak sądzić - szepnął Joao.
- Jaka jest najbliższa placówka cywilizacji?
- To baza bandeirantes w Santa Maria de Grao
Cuyaba.
- Siedemset, albo osiemset kilometrów, co?
- Mniej więcej.
Rhin drgnęła i Joao uświadomił sobie jej
bliskość. Zmusił swój umysł do oderwania się od
takich myśli. Skoncentrował się na rzece przed
nimi; krętym, wijącym się szlaku wodnym z
bystrzynami i zatopionymi pniami drzew. Szlak
na całej długości był zagrożony przez te
ś
miertelne rafy, które wyczuwał wokół siebie.
Było też jeszcze jedno niebezpieczeństwo, o
którym nie wspominał pozostałym; te wody były
pełne piranii.
- Jak wiele mamy przed sobą progów - zapytał
Chen-Lhu.
- Nie jestem pewien - odparł Joao. - Osiem,
lub dziewięć, może więcej. To zależy od pory
roku i wysokości wody.
-
Będziemy
musieli
zużywać
paliwo,
przelatując przez katarakty.
- Kapsuła nie wytrzyma wielu startów i
lądowań - powiedział Joao. - Ten stary pływak...
- Yierho zrobił dobrą robotę, wytrzyma.
- Miejmy nadzieję.
- Masz ponure myśli, Johny. To nie jest
sposób, żeby radzić sobie z naszą wyprawą. Jak
długo zajmie nam dotarcie do tego Santa Maria?
- Dwa tygodnie, jeśli będziemy mieli
szczęście. Chce ci się pić?
- Tak. Ile mamy wody?
- Dziesięć litrów i małą destylarkę, jeżeli
będziemy potrzebować więcej.
Joao przyjął od Chen-Lhu menażkę i napił się,
głęboko ją przechylając. Woda była ciepła i mdła.
Gdzieś daleko nocny ptak wrzasnął: „tuta!
tuta!” głosem przypominającym flet.
- Co to było? - syknął Chen-Lhu.
- Ptak... tylko ptak.
Joao westchnął. Okrzyk ptaka zaniepokoił go,
był jak zły znak z przesądnej przeszłości. W
skroniach Joao pulsował potok odgłosów nocy.
Spojrzał w ciemność i zobaczył nagły, upiorny
blask robaczków świętojańskich rozjarzonych
wzdłuż prawego brzegu. Powietrze nasycone
woniami dżungli było jak diabelski wydech.
Dławiła go beznadziejność ich położenia.
Znajdowali się na granicy pory deszczowej,
oddzieleni od jakiegokolwiek azylu o setki
kilometrów wirów i pułapek. I byli igraszką
okrutnej inteligencji, która używała dżungli jako
broni.
Wtem jego nozdrza wypełnił piżmowy zapach
perfum Rhin. Zalała go przejmująca świadomość
tego, że ona jest kobietą godną pożądania...
Rzeka zakołysała kapsułą.
Joao poczuł się w tej chwili zjednoczony z
nurtem pełznącym ku morzu.
Minęła kolejna godzina i jeszcze jedna.
Do Joao dotarła czerwona pożoga po prawej.
Ś
wit. Świsty i krzyki wyjców powitały brzask.
Ich hałas pobudził ptaki. W czerni lasu rozległy
się ćwierkania, szczebiotania i skrzeczenia.
Na niebo wypełzła perłowa poświata, stając
się zwolna mlecznosrebrnym światłem, które
nadało kształty światu wokół dryfującej kapsuły.
Joao spojrzał na zachód, dostrzegając podnórza
wzgórz - nakładające się na siebie fale pagórków
ciemnego wału Andów. Uświadomił sobie wtedy,
ż
e przebyli pierwszy krok w drodze na
płaskowyż.
Kapsuła płynęła cicho jak wielki, wodny żuk
na tle drzew ozdobionych koronką jaskrawych
leśnych kwiatów. Ospały prąd zwijał się dookoła
pływaków w wiry. Kłęby mgły falowały nad
wodą jak gaza.
Rhin przebudziła się, cofnęła od Joao i
spojrzała w dół rzeki.
Joao rozmasował ramię, na którym ucisk
głowy Rhin zwolnił krążenie i zerknął na kobietę
obok siebie. Wyglądała jak małe dziecko;
nieuporządkowane
czerwone
włosy
i
niepobrużdżony wyraz niewinności na twarzy.
Ziewnęła, uśmiechnęła się do niego... i nagle
zmarszczyła brwi, jakby uświadamiając sobie
sytuację. Potrząsnęła głową i odwróciła się, by
spojrzeć na Chen-Lhu.
Chińczyk spał z głową wciśniętą w róg.
Doznała nagłego uczucia, że Chen-Lhu uosabia
upadłą wielkość, jakby był bóstwem z przeszłości
swego kraju. Oddychał z cichym, chrapliwym
odgłosem. Jego skórę pokrywały duże, otwarte
pory, a w budowie jego ciała była jakaś
szorstkość źle wyprawionej skóry, której nigdy
przedtem nie zauważyła. Wzdłuż górnej wargi
sterczała siwiejąca szczecina pszennej barwy.
Nagle uświadomiła sobie, że Chen-Lhu farbował
włosy. Takiego objawu próżności się po nim nie
spodziewała. - Wiatr ucichł - powiedział Joao.
- Ale jest chłodniej - odrzekła.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła pasma
trzcinowatej trawy wlokące się za płozą. Kapsuła
skręcała przy każdym zawirowaniu nurtu. Jej ruch
miał w sobie pewien majestat. Powolne, płynne
obroty były jakby dostojnym tańcem.
- Co tak śmierdzi? - zapytała.
Joao pociągnął nosem: paliwo rakietowe...
woń ludzkiego potu i pleśń... To ona była
zapachem, który spowodował pytanie Rhin.
- To pleśń - rzekł.
- Pleśń?
Rozejrzała się po wnętrzu kabiny, zwracając
uwagę na gładką, czarną powierzchnię brzegów
sufitu, oraz lśniący chrom na desce rozdzielczej.
Położyła ręce na rezerwowej kierownicy po
swojej stronie i poruszyła nią.
- „Pleśń” - pomyślała.
Dżungla zdobyła przyczółek tu w środku.
- Mamy już prawie porę deszczową -
powiedziała. Co to oznacza?
- Kłopoty - odparł. - Wysoką wodę i progi.
- Dlaczego patrzycie na to z najgorszej strony?
- wtrącił się Chen-Lhu.
- Bo tak musimy - odrzekła.
W Joao nagle obudził się głód i pragnienie.
- Podaj menażkę - powiedział.
Chen-Lhu wyciągnął rękę. Joao wziął z jego
dłoni naczynie i podsunął je Rhin, ale ta
potrząsnęła głową.
„Trucizna w wodzie wyrobiła we mnie odruch
jej odrzucania” - pomyślała. Odgłosy picia
przyprawiły ją o atak mdłości. Joao tak chciwie
połykał! Odwróciła się, niezdolna na niego
patrzeć.
Joao zwrócił menażkę Chen-Lhu myśląc o
tym, jak szybko przebudził się ten człowiek.
Pierwsze, co zwróciło uwagę Joao, to czujny i
natarczywy głos Chińczyka. Chen-Lhu leżał na
pryczy prawdopodobnie udając sen.
- Myślę... myślę, że jestem głodna -
powiedziała Rhin.
Chen-Lhu wydostał pakiety z racjami i zaczęli
jeść w milczeniu.
Teraz poczuła pragnienie i zaskoczyło ją to, że
Chen-Lhu podał jej menażkę, zanim o nią
poprosiła. Zrozumiała, że obserwował ją i
dostrzegał wiele jej myśli. Było to niepokojące
odkrycie. Napiła się z irytacją i odrzuciła
menażkę .Chen-Lhu uśmiechnął się.
- Jeśli nie ma ich na dachu, gdzie nie możemy
ich dostrzec, albo pod skrzydłami to znaczy nasi
przyjaciele nas opuścili - mruknął Joao.
- Zauważyłem to - rzekł Chen-Lhu.
Joao omiótł wzrokiem oba brzegi tak daleko,
jak mógł. śadnego ruchu, ani śladu życia. Ani
dźwięku.
Słońce wspięło się już wysoko. Mgły na rzece
zaczęły znikać.
- W dzień będzie tu piekielnie gorąco -
stwierdziła Rhin.
Joao skinął głową. Pomyślał, że ciepło ma
swój określony początek. W jednej chwili nie
było go, w następnej atakowało wszystkie
zmysły. Rozpiął pas bezpieczeństwa, odchylił
fotel i przecisnął się na tył kabiny. Położył dłonie
na klamrach blokujących tylny właz.
- Dokąd idziesz? - zapytała z naciskiem Rhin.
Zaczerwieniła się, gdy usłyszała własne pytanie.
Chen-Lhu zachichotał.
Poczuła, że nienawidzi gruboskórności Chen-
Lhu, nawet gdy ten próbował załagodzić sytuacje
mówiąc:
- Musimy się nauczyć obchodzenia pewnych
miejsc, pomijanych w zachodnich konwenansach,
Rhin.
W jego głosie wciąż była ironia. Ona
dosłyszała ją i odwróciła się raptownie.
Joao otworzył właz i zbadał jego brzegi od
wewnątrz i z zewnątrz. Nie było żadnego
widocznego śladu insektów. Opuścił wzrok na
płaską powierzchnię pływaka ciągnącego się
obok
silników
rakietowych
i
tworzącego
platformę, szeroką na metr i długą na dwa i pół.
Nie było na niej śladu owadów.
Zeskoczył, zamknął właz.
Gdy tylko właz się zamknął Rhin odwróciła
się do Chen-Lhu.
- Jesteś nieznośny! - wybuchnęła.
- Ależ, doktor Kelly.
- Nie wciskaj mi teraz tego profesjonalnego
tytułowania! - prychnęła. - Nadal jesteś
nieznośny.
Chen-Lhu zniżył głos:
- Mamy kilka rzeczy do omówienia, zanim on
wróci. Nie ma czasu na osobiste utarczki. Tu
chodzi o MOE.
- Jedyne, co MOE ma do tego wszystkiego, to
to, że musimy donieść twoją opowieść do ich
szefostwa - odparła.
Popatrzył na nią. Można było przewidzieć
taką reakcję. Teraz należało znaleźć jakiś sposób,
ż
eby nią poruszyć. ,,Brazylijczycy mają takie
powiedzonko” - pomyślał i powiedział:
- Gdy mówisz o obowiązku, powiedz także o
pieniądzach.
- A conta foi paga por mim - odparła. - Co
znaczy, że spłaciłam już ten rachunek.
- Nie sugerowałem, że masz płacić za
cokolwiek - rzekł.
- Składasz mi propozycję kupienia mnie?! -
krzyknęła.
- Nie ja, inni - odparł.
Popatrzyła na niego. Czy groził, że powie
Joao o jej przeszłości w wywiadowczo-
szpiegowskiej gałęzi MOE? Niech tam! Ale w
czasie służby nauczyła się kilku rzeczy i jej twarz
przybrała teraz wyraz niepewności. Co Chen-Lhu
miał na myśli?
Chen-Lhu uśmiechnął się. Ludzie Zachodu
zawsze byli łasi na zyski
- Chcesz usłyszeć więcej? - zapytał. Jej
milczenie było przyzwoleniem.
- Na razie powiedział Chen-Lhu - omotasz
Joao Martinho swoimi sztuczkami. - Zrobisz z
niego niewolnika. Trzeba go doprowadzić do
takiego stanu, że stanie się stworzeniem, które dla
ciebie zrobi wszystko.To powinno być łatwe.
„Robiłam to przedtem, czyż nie?” - pomyślała.
Odwróciła się.
- Dobrze... Robiłam to już w imię obowiązku.
Chen-Lhu pokiwał głową. Schematy życia były
niewzruszalne. Poradzi sobie właśnie dzięki nim.
Właz za jego plecami otworzył się i Joao wsunął
się do kabiny.
- Ani śladu - powiedział, opadając na swój
fotel. - Zablokowałem właz tylko częściowo, na
wypadek gdyby ktoś jeszcze chciał wyjść.
- Rhin? - spytał Chen-Lhu. Potrząsnęła głową
wzdychając nerwowo.
- Nie.
- Zatem ja skorzystam ze sposobności -
powiedział Chen-Lhu. Otworzył właz.
Bez obracania się Rhin wiedziała, że właz nie
jest zamknięty i że Chen-Lhu pozostawił otwartą
szczelinę przy której trzyma ucho.
Joao spojrzał na nią.
- Wszystko w porządku? „Dobre sobie” -
pomyślała. Minuta minęła w milczeniu.
- Coś jest nie w porządku - powiedział Joao. -
Ty i Travis szeptaliście ze sobą, kiedy byłem na
zewnątrz. Nie mogłem zrozumieć, co mówiliście,
ale mówiłaś z gniewem.
Spróbowała przełknąć ślinę mimo, że miała
suche gardło. Chen-Lhu słuchał tego, to pewne
jak diabli.
- Ja... dokuczał mi.
- Dokuczał ci?
- Tak.
- O co mu chodziło?
Odwróciła się i zapatrzyła na śnieżny stożek
góry z czarną tonsurą wulkanicznego popiołu.
Coś z czystości góry przeniknęło jej zmysły.
- O ciebie.
Joao popatrzył na swoje dłonie, zastanawiając
się, dlaczego zakłopotało go jej wyznanie.
W zapadłej nagle ciszy Rhin zaczęła nucić.
Miała dobry głos, gardłowy, intymny i wiedziała
o tym. Głos był jednym z jej najlepszych
narzędzi.
Joao rozpoznał piosenkę i zaczął zastanawiać
się nad jej wyborem. Nawet gdyby zamilkła,
melodia wisiała wokół niego jak opar. Był to
ludowy lament z tragedii Lorka:
Zatrzymaj swój statek, Stara Śmierci
Ja nie szukam czarnego twego morza,
Nie będę płakać ni błagać,
ale proszę jak ktoś, kto spełnił twe dzieło.
Tej rzece, która jest moim życiem
Pozwól płynąć póki co w spokoju,
Bo miłość moja ma szary dym w oczach
A pożegnania są trudne.
Mruczała tylko tę piosenkę, lecz mimo to
wciąż słyszał jej słowa.
Joao spojrzał w lewo.
Wzdłuż rzeki biegły rzędy mangowców,
których gęste zielone listowie przerywane było
gdzieniegdzie jaśniejszym odcieniem tropikalnej
jemioły i futrowatymi palmami chonta. Nad
dżunglą krążyły dwa czarnobiałe sępy urubu.
Unosiły się na tle nieba koloru stali.
Spokój scenerii nie łudził jednak Joao.
Zastanawiał się, czy to właśnie do tego spokoju
odnosiły się słowa pieśni.
Jego uwagę zwróciło stado turkusowych
tangar. Przefrunęły nad kapsułą, zanurkowały w
ś
cianę dżungli i zostały przez nią połknięte, tak
jakby nigdy ich nie było.
Mangowce na lewym brzegu ustąpiły miejsca
wąskiemu pasowi trawy na wznoszącej się
skarpie,
której
czerwonobrunatna
gleba
poprzebijana była licznymi norami.
Właz otworzył się i Joao usłyszał jak Chen-
Lhu gramoli się do kabiny. Następnie dobiegł go
dźwięk zamykanego i ryglowanego luku.
- Johny, czy widzisz coś poruszającego się
między drzewami za tą trawą? - zapytał Chen-
Lhu.
Joao skupił uwagę na tym miejscu. Tak! Coś
było pomiędzy cieniami drzew. Wiele postaci
przemieszczających się równie szybko jak prąd,
dotrzymywało kroku kapsule. Joao sięgnął po
rozpylacz.
- To daleki strzał - stwierdziła Rhin.
- Wiem. Chcę im tylko dać znać, żeby
trzymały się na dystans.
Zaczął
manipulować
przy
okienku
strzelniczym, ale zanim zdołał je otworzyć ich
strażnicy wyszli z cienia w pełne światło słońca.
Joao zatkało.
- Matko Boska, Matko Boska... - załkała Rhin.
Mieszana grupa ustawiła się wzdłuż brzegu jak na
przeglądzie.
Byli
przeważnie
ludzkiego
kształtu, chociaż znajdowało się wśród nich kilka
gigantycznych kopii form owadzich: modliszek,
ż
uków i dziwolągów z biczowatymi trąbkami.
Istoty ludzkie miały przeważnie postać Indian,
większość z nich wyglądała tak, jak ci, którzy
porwali Joao i jego ojca.
Rozproszone
wzdłuż
linii
stały
także
pojedyncze kopie ojca Joao, Yierha, i wszystkich
ludzi z obozu.
Joao wysunął rozpylacz.
- Nie! - powstrzymała go Rhin. - Poczekaj.
Przyjrzyj się ich oczom, jak szkliście wyglądają.
To mogą być nasi przyjaciele... pod wpływem
narkotyku... - przerwała.
„Albo gorzej” - pomyślał Joao.
- To prawdopodobne, że są zakładnikami --.
powiedział Chen-Lhu. - Jedyny pewny sposób, by
się upewnić, to strzelić do któregoś z nich - wstał
i podniósł pryczę. - Jest tutaj broń palna...
- Schowaj to! - warknął Joao. Cofnął
rozpylacz i zatrzasnął strzelnicę.
Chen-Lhu zacisnął usta. „Ci Latynosi! Tacy
nierealistyczni” - odłożył strzelbę i usiadł. Można
było wziąć na cel jedną z mniej ważnych
jednostek. Można by z tego wyciągnąć istotne
informacje. Teraz jednak na nic zda się naleganie
na to. Nie teraz.
- Nie wiem jak ciebie - powiedziała Rhin - ale
mnie w szkole uczono nie zabijać przyjaciół.
- Oczywiście, Rhin, oczywiście - odparł Chen-
Lhu.
- Ale, czy to są nasi przyjaciele?
- Dopóki nie wiemy na pewno...
- Właśnie! - odrzekł Chen-Lhu. - A w jaki
sposób chcesz się dowiedzieć na pewno? To też
jest szkoła, Rhin
- wskazał na dżunglę. - Także od niej
powinnaś brać lekcje.
„Podwójne znaczenie, podwójne znaczenie” -
pomyślała.
- Dżungla to szkoła pragmatyzmu -- mówił
Chen-Lhu. - Sądów ostatecznych. Pytasz ją o
dobro i zło? Dżungla ma jedną odpowiedź:
„Dobry jest ten, który zwycięża”.
„Mówi mi, żebym nadal uwodziła Joao teraz,
gdy ten biedny głupiec jest zupełnie bezbronny” -
westchnęła. „Dokąd ja zmierzam?”
- Gdyby to byli Indianie, wiedziałbym,
dlaczego urządzili to przedstawienie - powiedział
Joao. - Ale to nie są prawdziwi Indianie. Nie
wiemy, w jaki sposób myślą te stworzenia.
Indianie zrobiliby coś, żeby z nas zaszydzić,
powiedzieć: „Wy jesteście następni”. Ale te
stworzenia... - potrząsnął głową.
Kapsułę wypełniło milczenie oraz otępiająca
samotność
zwielokrotniona
upałem
i
hipnotycznym ruchem linii brzegowych.
Chen-Lhu położył się i pomyślał z sennie:
„Niech upał i bezczynność wykonują za mnie
robotę”.
Joao wpatrzył się w swoje dłonie.
Jeszcze nigdy nie był w sytuacji, w której lęk i
nuda zmuszały go do spojrzenia w głąb siebie.
Doświadczenie to przerażało go i fascynowało.
„Lęk to kara dla świadomości zmuszonej
wpatrywać
się
w
siebie”
-
stwierdził.
„Powinienem zająć się czymś. Czym? No więc
snem”.
Ale obawiał się zasnąć. Nie chciał oddać się
we władanie podświadomości.
„Pustka... byłaby nagrodą. Pustka”
Czuł, że gdzieś w przeszłości dosięgnął
lśniącego wierzchołka pozbawionego komplikacji
przedtem- i- potem, miejsca bez wątpliwości.
Działanie,
gra,
postępowanie
na
zasadzie
odruchu... to było życie. Teraz wszystko leżało
przed nim, otwarte dla introspekcji, otwarte dla
badania i wyciągania wniosków.
Ale czuł, że gdzieś w introspekcji mógł kryć
się punkt przepełnienia, że gdzieś w jego wnętrzu
czaiły się wspomnienia mogące go pochłonąć.
Rhin odchyliła głowę na oparcie fotela i
spojrzała w niebo. „Ktoś wkrótce musi zacząć nas
szukać” pomyślała. „Musi... musi... musi”.
„Musi rymuje się z kusi” - pomyślała.
Przełknęła ślinę, zastanawiając się, skąd wzięła
początek ta myśl. Zmusiła się do skupienia uwagi
na
niebie.
Tak
błękitnym...
błękitnym...
błękitnym. Czystej powierzchni, na której można
było zapisać cokolwiek.
„Poszukiwacze mogą pojawić się nad nami
lada chwila”.
Jej spojrzenie zaczęło błądzić, podążyło ku
górom na zachodnim horyzoncie. Góry poruszały
się, w miarę jak rzeka niosła ich po swej
niebieskiej bruździe.
„To rzeczy, o których nie wolno nam myśleć,
bo mogą pokonać nas emocjami” - pomyślała.
„To straszne brzemię”. Jej dłoń popełzła naprzód,
zacisnęła się na dłoni Joao. Nie spojrzał na nią,
ale siła jego odpowiedzi była wystarczająco
wymowna.
Chen-Lhu zobaczył ten ruch i uśmiechnął się.
Joao spojrzał na przepływający obok brzeg.
Kapsuła dryfowała między zasłonami lian. Za
zakrętem ukazała się grupa wyniosłych jak wieże
drzew Fernan Sanchez lśniących jaskrawą
czerwienią na tle zieleni.
„Jej dłoń jest moja” - pomyślał Joao -”Jej dłoń
jest moja”.
Narastający upał zamknął kapsułę w martwym
powietrzu. Słońce stało się unoszącym się nad
nimi rozpalonym piecem.
„Dłonie razem...” - roiło się Joao.
Zaczai modlić się o noc.
Wieczorne cienie poczęły okrywać skraj rzeki.
Noc popełzła ku płonącym światłem szczytom
gór.
Chen-Lhu poruszył się i usiadł, gdy słońce
zgasło. Ametystowe blaski zachodu nadały rzece
przed kapsułą barwę rubinu - płynnej krwi.
Nadeszła chwila mroku, gdy wydawało się, że
rzeka ustała. Potem powitali noc.
„To czas pokory i grozy” • - pomyślał Chen-
Lhu -”Ale noc jest moją porą, a ja nie jestem
pokorny, ani bojaźliwy”.
I uśmiechnął się patrząc jak dwa cienie na
przednich fotelach zlały się w jeden.
„Zwierzę o dwóch grzbietach” - stwierdził. Ta
myśl tak go ubawiła, że przyłożył dłoń do ust, by
stłumić śmiech. Po chwili powiedział:
- Prześpię się teraz, Johny. Obejmiesz
pierwszą wachtę. Obudź mnie o północy.
Nikły szurający odgłos na przodzie kabiny
ustał na moment i znów się rozległ.
- Dobrze - powiedział Joao. Jego głos był
chrapliwy. „Ach, ta Rhin” - pomyślał Chen-Lhu -
”Jest takim
dobrym narzędziem, nawet wtedy, kiedy tego
nie chce”.
VIII
Raport,
chociaż
interesujący,
niewiele
powiększył wiedzę Mózgu na temat istot
ludzkich. Strachem i szokiem zareagowały one na
demonstrację siły nad brzegiem rzeki. Tego się
można było spodziewać. Chińczyk zaprezentował
pragmatyzm, niepodzielony przez pozostałą
dwójkę.
Ten
fakt,
poparty
dodatkowo
usiłowaniami Chińczyka, by połączyć tych dwoje
ze sobą był znaczący. Z czasem okaże się jak
bardzo.
Mózg doznawał czegoś zbliżonego do jeszcze
innego ludzkiego uczucia - troski. Trójka ukryta
w pojeździe odpływała coraz dalej od jego
jaskini.
W
układzie
donoszenia-kalkulacji-
decydowania-działania pojawiał się znaczący
czynnik zwłoki.
Receptory Mózgu raz jeszcze dokonały
syntezy znaczenia układu posłańców tańczących
pod sklepieniem pieczary.
Pojazd zbliżał się do pasma katarakt. Ci,
którzy się w nim znajdowali, mogli ponieść
ś
mierć i zostać bezpowrotnie straceni. Mogli też
ponowić próbę lotu kapsułą. Tu właśnie
znajdowało się źródło troski, wymagające
starannej rozwagi.
Pojazd już raz poleciał.
Kalkulacja- decyzja.
„Donieść grupom akcyjnym” - rozkazał Mózg
- „Mają pochwycić pojazd i jego załogę, zanim
osiągną katarakty. Jeżeli to możliwe, schwytać
istoty ludzkie żywe. Jeżeli trzeba będzie
poświęcić którąś z nich, zachować gradację
ważności: przede wszystkim należy przechwycić
Chińczyka,
następnie
nieczynną
królową,
wreszcie drugiego mężczyznę.”
Owady pod sklepieniem poczęły odtwarzać w
tańcu układ przesłania i brzęczeć w modulowany
sposób, by ją utrwalić. Następnie odleciały.
Chen-Lhu popatrzył na rzekę obserwując, jak
pod kapsułę wpełza odbijająca się w wodzie
smuga światła księżyca. Pasmo pomarszczone
było pajęczynowatymi liniami wirów i płynęło
szerokimi
falami
jak
struga
srebrzystego
jedwabiu.
Z przodu kabiny dochodził oddech człowieka
pogrążonego w głębokim, spokojnym śnie.
„Teraz prawdopodobnie będę musiał zabić
tego głupca, Johny’ego” - pomyślał Chen-Lhu.
Wyjrzał przez boczne okienko na zachodzący
księżyc. Wewnątrz jego miedziano- srebrnego
kręgu jawiło się coś na podobieństwo ludzkiej
twarzy, twarzy Yierha.
„On nie żyje, ten towarzysz Johny’ego” -
myślał Chen-Lhu -”To, co widzieliśmy nad rzeką,
to imitacja. Nikt nie mógłby przeżyć takiego
ataku na obóz. Nasi przyjaciele stamtąd podzielili
los Padre”.
Chen-Lhu zapytał sam siebie: „Ciekawe, jak
Yierho przyjął śmierć? Jako złudzenie, czy
kataklizm?”
„Bezcelowe pytanie”.
Rhin obróciła się we śnie przytulając do Joao.
Mmmm - mruknęła.
„Nasi przyjaciele nie będą długo zwlekać z
atakiem” - stwierdził Chen-Lhu. „To oczywiste,
ż
e czekają tylko na właściwy czas i miejsce.
Gdzie to nastąpi? W wypełnionym skałami
wąwozie, w jakimś zwężeniu? Gdzie?”
Myśli zaczęły krążyć wokół czyhającego
niebezpieczeństwa i Chen-Lhu zdziwił się sobie,
ż
e pozwala umysłowi odgrywać takie napawające
lękiem sztuczki.
Wciąż wysilał swe zmysły przeciw nocy.
Na zewnątrz zaległa cisza wyczekiwania,
niosąca poczucie czyjejś obecności w dżungli.
„To nonsens!” - powiedział sobie Chen-Lhu.
Kaszlnął.
Joao obrócił się w fotelu i poczuł, że Rhin
umościła sobie na nim kołyskę. Jak spokojnie
oddychała.
- Travis - szepnął.
- Tak?
- Już czas?
- Śpij dalej, Johny. Masz jeszcze parę godzin.
Joao zamknął oczy i pogrążył się w fotelu, ale
głęboki sen wymykał mu się. Coś w kabinie...
Coś tutaj domagało się, by to rozpoznał. Jego
ś
wiadomość coraz bardziej wybijała się ze snu.
Pleśń.
Jej woń była silniejsza niż poprzednio. Do
tego dochodził kwaśny i delikatny zapach rdzy.
Joao ogarnęła melancholia. Czuł, jak kapsuła
niszczeje wokół niego, a była przecież symbolem
cywilizacji. Te wonie reprezentowały całą
ludzkość, jej śmiertelność i podatność na rozkład.
Musnął dłonią włosy Rhin i pomyślał:
„Dlaczego
nie
mielibyśmy
zaznać
trochę
szczęścia tu i teraz? Jutro możemy nie żyć, albo
jeszcze gorzej...”
Powoli zapadł z powrotem w sen.
Stado papug oznajmiło świt. Do chóru
dołączyły się pomniejsze ptaki.
Joao słyszał je i poczuł jakby coś z ogromnej
dali ciągnęło go z powrotem ku świadomości.
Przebudził się spocony i dziwnie słaby.
Rhin odsunęła się od niego w nocy. Spała
zwinięta w kłębek w swojej części kabiny. Joao
popatrzył na bladoniebieskie światło ranka. W
ustach czuł suchość i gorycz. Usiadł prosto i
pochylił się naprzód, żeby wyjrzeć przez przednią
szybę. Kręgosłup bolał go od snu w niewygodnej
pozycji.
- Nie wyglądaj poszukiwaczy, Johny -
powiedział Chen-Lhu.
Joao kaszlnął i odparł:
- Patrzyłem, jaka jest pogoda. Wkrótce
będziemy mieli deszcz.
- Być może.
„Niebo jest takie szare” - pomyślał Joao. Było
gładką płytą i wyglądało jak lotnisko dla jednego
z sępów, który znalazł się w polu widzenia. Sęp
krążył
majestatycznie,
a
potem
machnął
skrzydłami raz i drugi i zniknął w górze rzeki.
Joao opuścił wzrok stwierdzając, że przez noc
kapsuła stała się częścią pływającej wyspy z pni i
wodnych roślin. Widział na belkach pasożytniczy
mech. To była stara wyspa, miała przynajmniej
rok lub więcej. Mech był gęsty.
Gdy tak patrzył, między belki i kapsułę
wcisnął się wir. Pożegnali się z towarzystwem.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała Rhin.
. Joao odwrócił się i zobaczył, że siada
całkiem obudzona. Unikała jego oczu.
„Co u diabła?” - pomyślał. „Wstydzi się?”
- Jesteśmy tam gdzie zawsze, moja droga Rhin
- rzekł Chen-Lhu. - Na rzece. Jesteś głodna?
Rozważyła pytanie, stwierdziła, że owszem,
jest okropnie głodna.
- Tak, jestem głodna.
Zjedli szybko, w milczeniu. W czasie posiłku
Joao coraz bardziej przekonywał się, że Rhin go
unika. Pierwsza wyszła przez właz na pływak i
długa tam siedziała. Gdy wróciła, położyła się w
fotelu udając, że śpi.
„Do diabła z nią” - pomyślał Joao. Wyszedł
przez właz i zatrzasnął go za sobą.
Chen-Lhu pochylił się naprzód i szepnął
prosto w ucho Rhin:
- Tej nocy byłaś bardzo dobra, moja droga.
- Idź do diabła - rzekła.
- Ale ja nie wierzę w diabła.
- A ja tak? - otworzyła oczy i wpatrzyła się w
niego.
- Oczywiście.
- Co kto woli - powiedziała i znów zamknęła
oczy. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafił
wyjaśnić, jej
słowa i zachowanie obudziły jego gniew.
Postanowił spiąć ją ostrogą tego, co wiedział o jej
wierze:
-
Jesteś
strasznym
dzikusowatym
nieszczęściem! Znowu przemówiła nie otwierając
oczu:
- To kardynał Newman. Drętwy kardynał
Newman.
- Nie wierzysz w grzech pierworodny? -
zaszydził.
- Wierzę jedynie w pewne rodzaje piekła -
powiedziała i znów popatrzyła na niego zielonymi
oczami.
- Każdemu swoje, co?
- To ty powiedziałeś, nie ja.
- Ale ty też tak powiedziałaś.
- Naprawdę?
- Tak! Powiedziałaś tak!
- Krzyczysz - stwierdziła chłodno.
Przez chwilę uspokajał się, potem powiedział
szeptem: - A Johny, dobry był?
- Lepszy niż ty kiedykolwiek.
Joao otworzył właz i wszedł do kabiny, zanim
Chen-Lhu zdołał odpowiedzieć.
- Jak leci, szefie? - powiedziała Rhin i
uśmiechnęła się ciepłym, intymnym uśmiechem.
Joao odpowiedział na jej uśmiech i usiadł.
- Trafimy dzisiaj na progi -- powiedział. Czuję
to. Dlaczego krzyczałeś, Travis?
- Nic się nie stało - odparł Chen-Lhu, ale w
jego głowie wciąż zgrzytał gniew.
- Sprzeczka ideologiczna - odparła Rhin -
Travis do końca pozostaje wojującym ateistą. Co
do mnie, wierzę w niebo - trąciła policzek Joao.
- Dlaczego sądzisz, że jesteśmy blisko
progów? - zapytał Chen-Lhu i pomyślał: „Musze
zmienić temat! Grasz ze mną w niebezpieczną
grę, Rhin!”
- Prąd jest szybszy - wyjaśnił Joao.
Wyjrzał przez przednie szyby. Rzeka stawała
się coraz bardziej rwąca. Przy brzegach było
więcej wirów.
Równolegle do kapsuły zaczęła biec zgraja
małp o długich ogonach. Krzyczały i przemykały
wśród drzew na lewym brzegu, aż w końcu
zniknęły w dżungli.
- Na widok każdego stworzenia, które widzę,
zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście jest tym,
na co wygląda? - powiedziała Rhin.
- To naprawdę małpy - odrzekł Joao. - Myślę,
ż
e jest parę rzeczy, których nasi przyjaciele nie
potrafią naśladować.
Bieg rzeki wyprostował się teraz, a gęstwiny
drzew wzdłuż brzegów ustąpiły miejsca rzędom
sagowców. Z rzadka tylko ich zieleń przerywana
była gładkimi pniami quyavilli o czerwonej
korze.
Pokonali
kolejny
zakręt
i
zaskoczyli
długonogiego różowego ptaka pożywiającego się
na płyciźnie. Podniósł ciężkie skrzydła i odleciał
w górę rzeki.
- Zapnijcie pasy - powiedział Joao.
- Jesteś zupełnie pewny? - spytał Chen-Lhu.
- Tak.
Joao usłyszał jak szczękają sprzączki i zapiął
swój własny pas. Spojrzał na tablicę rozdzielczą,
by przypomnieć sobie zmiany wprowadzone
przez
Yierha.
Zapłon...
ś
wiatła
wtrysku...
przepustnica. Poruszył drążkiem sterowym.
Chodził bardzo ociężale. Krótka, milcząca
modlitwa za łatę na prawym pływaku i Joao
zamarł w gotowości.
Usłyszeli dźwięk przypominający słaby szum
wiatru wśród drzew. Poczuli, że prąd wody
przyśpieszył. Pokonali kolejny zakręt, obrócili się
w wirze i kapsuła ustawiła się tak, że na wprost
dzioba nie więcej niż kilometr od nich, zobaczyli
migocącą kipiel. Piana i opar wodnej mgły kłębiły
się w powietrzu. Teraz docierało do nich
narastające z każdą sekundą grzmiące dudnienie.
Joao rozważył okoliczności. Wysokie ściany
dżungli po obu stronach, zwężające się łożysko
rzeki i wyniosłe płaszczyzny wilgotnych skał po
obu stronach katarakty. Mieli tylko jedną
możliwą drogę - prosto ponad nią.
Prąd
i
odległość
wymagały
starannej
kalkulacji. Pływaki kapsuły powinny się zetknąć
z przeciwnymi prądowi falami ponad progiem
dokładnie we właściwym momencie, tak by te
osłabiły napór nurtu na pływaki.
„To jest to miejsce” - pomyślał Chen-Lhu. -
”Nasi
przyjaciele
tam
będą”...
Schwycił
rozpylacz, starając się równocześnie obserwować
oba brzegi.
Rhin złapała się oparcia fotela i wcisnęła w
poduszki. Czuła, jak prąd bezlitośnie pcha ich w
paszczę potwora.
- Coś jest wśród drzew po prawej - powiedział
Chen-Lhu. - W górze.
Wodę dookoła nich zaćmił cień. Białe
trzepoczące kształty zaczęły zasłaniać widok
przed nimi.
Joao włączył zapłon i zaczął liczyć: raz, dwa,
trzy. Światełko zgasło. Teraz przepustnica.
Silniki zaskoczyły z potężnym, rozrywającym
grzmotem, który stłumił odgłos katarakty.
Kapsuła rzuciła się naprzód przez zasłonę
owadów i przebiła ją. Joao skręcił, by uniknąć
linii pokrytych pianą skał w górze progu. Gładził
dźwignię przepustnicy czując na plecach nacisk
przeciążenia.
„Nie nawal, dziecino” - modlił się -”Nie
nawal”.
- Sieć! - krzyknęła Rhin. - Rozpinają sieć w
poprzek rzeki.
Gigantyczna pajęczyna unosiła się z wody nad
wodospadem jak ociekająca ściana.
Joao
odruchowo
pchnął
przepustnice.
Dźwignia trzasnęła o deskę.
Kapsuła podskoczyła ślizgając się po szklistej
powierzchni. Toczący się prąd pociągnął ich w
bok na skalną ścianę. Sieć znajdowała się
dokładnie przed nimi, gdy kapsuła uniosła się,
wyrywając pływaki z wody.
W górę... w górę.
Joao widział, jak rzeka spada za siecią. Woda
kłębiła się w skalnej gardzieli jakby starając się
uciec połyskliwym czarnym ścianom.
Coś uderzyło w pływaki. Rozległ się
przeciągły zgrzyt dartej blachy. Nos kapsuły
opadł i podskoczył w górę, gdy Joao pociągnął za
drążek. Kadłubem wstrząsnęło bębnienie w
rytmie stacatto. Powietrze dookoła wypełnił
wodny pył.
W jednej króciutkiej chwili Joao ujrzał ruch
wzdłuż rozpadliska za nimi. Do wody waliły się
masy skalnych odłamów.
Po chwili wydostali się z wąskiego gardła,
lecieli podskakując w powietrzu, kreśląc zygzaki
ale wciąż wznosząc się! Joao przyciągnął
dźwignię przepustnicy ku sobie.
Kapsuła przeleciała z rykiem z powrotem nad
rzekę. Pod nimi pojawiła się długa aleja wody
przypominającej brązowy smar.
Do Joao dotarł głos Rhin:
- Patrzcie, jak lecimy! Patrzcie!
- To natchniony lot - powiedział Chen-Lhu.
Joao spróbował przełknąć ślinę, ale gardło
miał suche. Przyrządy w jego dłoniach reagowały
ociężale. Zobaczył w dole rzeki wielki zakręt, a
za nim szerokie, poprzerywane wysepkami
rozlewisko powodzi.
..Brązowa rzeka... zalana ziemia” - pomyślał.
Gdy kapsuła przechyliła się na tył, Joao rzucił
wzrokiem za siebie, na zachód. Zgromadziły się
tam brązowe chmury, a pod spodem czarne
burzowe! „Deszcz wśród wzgórz za nami” -
stwierdził -”A tutaj powódź. To musiało stać się
przez noc.”
I przeklinał siebie za to, że wcześniej nie
zauważył zmiany barwy wody.
- Co się stało, Johny? - zapytał Chen-Lhu. -
Nic, na co moglibyśmy coś poradzić.
Joao
zwolnił
dźwignię
przepustnicy
o
następny ząbek i jeszcze jeden. Silniki zakrztusiły
się i zdechły.
Wokół nich zaświstał wiatr, gdy Joao
pociągnął ku sobie ster, starając się zyskać tak
duży zapas wysokości, jak to możliwe. Kapsuła
zaczęła się chwiać na granicy utraty stabilności.
Opuścił w dół nos, wciąż starając się zyskać na
odległości. Kapsuła leciała teraz ślizgając się jak
płaski kamień.
Owiewające ich powietrze wypełniało kabinę
dziwacznym poświstem.
Rzeka skręciła w lewo na teren zalany wodą.
Cienka bruzda zmarszczonej wody znaczyła
główny nurt. Joao skręcił łagodnie i zaczął lecieć
wzdłuż tej bruzdy. Woda pędziła im na spotkanie.
Kapsuła opadała i Joao zaczął walczyć z
przyrządami.
Płozy- plywaki zetknęły się z wodą. Kapsułą
rzuciło potężnie. Obrócił ich wir. Prawe skrzydło
zaczęło opadać, niżej, coraz niżej.
Joao skierował kapsułę na plażę brązowego
piasku z prawej.
- Toniemy - powiedziała Rhin. W jej głosie
było zarówno zaskoczenie jak i zgroza, ukryta w
tonie zrozumienia.
- To prawy pływak - rzekł Chen-Lhu. -
Czułem,
jak uderzył w sieć.
Lewy pływak zaszurał na piasku i zatrzymał
się. Coś zabulgotało pod wodą z prawej i na
powierzchnię uniósł się kłąb banieczek powietrza.
Między końcówką prawego skrzydła, a wodą
pozostawało kilka milimetrów powietrza.
Rhin ukryła twarz w dłoniach i zadrżała.
- Co teraz? - zapytał Chen-Lhu i poczuł
wstrząsające rozbawienie słysząc we własnym
głosie przerażenie.
„Teraz to koniec” - pomyślał. -- „Nasi
przyjaciele nas tu znajdą. To na pewno koniec.”
- Teraz naprawimy pływak.
Rhin uniosła twarz znad dłoni i popatrzyła na
niego. - Tu? Na zewnątrz? - spytał Chen-Lhu. -
Aaach,
Johny...
Rhin przycisnęła grzbiet lewej dłoni do ust
myśląc: „Joao powiedział to tylko po to, żebym
nie wpadła w rozpacz”.
- No pewnie, że tutaj - wyrzucił z siebie Joao.
- Zamknijcie się teraz, muszę pomyśleć.
Rhin opuściła ręce. - To możliwe? - spytała.
- Jeżeli dadzą nam dość czasu.
Otworzył drzwi kabiny. Dźwięk szemrzącej
wody wcisnął się do środka. Rozpiął pas
bezpieczeństwa i rozglądając się przez cały czas
zaczai badać powietrze, dżunglę i rzekę.
ś
adnych insektów.
Przecisnął się na zewnątrz i zszedł na pochyłą
powierzchnię lewej płozy. Wzrokiem zbadał
dżunglę za plażą; gąszcz skłębionych gałęzi,
pnączy i drzewiastych paproci.
- Tam w środku dżungli mogłaby być cała
armia, a my byśmy jej nie widzieli - szepnął
Chen-Lhu.
Joao
podniósł
wzrok.
Chińczyk
stał
wychylony z włazu do połowy.
- W jaki sposób chcesz naprawić pływak? -
zapytał Chen-Lhu. Za nim pojawiła się Rhin.
- Jeszcze nie wiem - odparł Joao. Odwrócił się
i popatrzył w dół rzeki. W ich stronę poruszała się
tam linia zmarszczek, pchana wiatrem wiejącym
jakby z wnętrza pieca. Potem wiatr ustał.
Zafalowania w powietrzu i na wodzie chwiały się
w wilgotnym upale. Metal kapsuły i plaża
promieniowały żarem.
Joao ześlizgnął się do wody. Była ciepła i
gęsta.
- Co z ludożernymi rybkami? - zapytała Rhin.
- Nie mogą mnie zobaczyć, ani ja ich -
powiedział Joao. - To sprawiedliwa sytuacja.
Rozpryskując wodę przeszedł pod silnikami
rakietowymi. Zapach niespalonego paliwa był
tam silny, a z prądem spływała długa, oleista
plama. Joao wzruszył ramionami, schylił się i
powiódł delikatnie dłonią wzdłuż zewnętrznej
krawędzi prawego pływaka. Posuwał się naprzód
w miarę, jak badał ukrytą powierzchnię.
Tuż za przednią krawędzią jego palce natrafiły
na zygzakowate rozdarcie metalu i resztki łaty
Yierha. Joao obmacał dziurę. Była przerażająco
wielka.
Zazgrzytał
metal,
gdy
Chen-Lhu
z
rozpylaczem w ręku zeskoczył na lewy pływak.
- Bardzo źle? - zapytał.
- Dosyć. - Joao wyprostował się, i pobrnął ku
plaży.
- No cóż, będzie można to naprawić?
Joao odwrócił się, popatrzył na Chińczyka
zaskoczony pobrzmiewającym w głosie Chen-
Lhu zgrzytaniem. „Jest ogłupiały z przerażenia” -
stwierdził Joao.
- Będziemy musieli wyciągnąć ten pływak z
wody, zanim będę mógł być pewny - powiedział.
- Myślę jednak, że damy radę to załatać.
- Jak go wydostaniesz z wody?
- Pnączami... Hiszpańskim wyciągiem, z
pniakami w charakterze rolek.
- Jak długo? - odezwała się Rhin.
- Do wieczora, jeżeli będziemy mieć
szczęście.
- Nie dadzą nam tyle czasu.
- Zyskaliśmy trzydzieści, do czterdziestu
kilometrów przewagi - rzekł Joao.
- Ale one potrafią latać - powiedział Chen-
Lhu. Podniósł rozpylacz i wycelował go w górę
rzeki. - I oto są... Joao obrócił się, gdy Chen-Lhu
wypalił. Szeroki strumień z rozpylacza uderzył w
trzepoczącą linię białych, czerwonych i złotych
owadów, długich jak kciuk mężczyzny. Z tyłu
nadlatywało ich więcej... coraz więcej... i
jeszcze...
„I znowu polecieli” - zirytował się Mózg.
Posłańcy pod sklepieniem odtańczyli i
wybrzęczeli swoje sprawozdanie, po czym
ustąpili miejsca nowej zmianie połyskującej w
ś
wietle słońca jak okruchy złotej miki.
„Pojazd jest unieruchomiony i poważnie
uszkodzony” - oznajmili nowoprzybyli. -”Nie
płynie już po wodzie, ale spoczywa częściowo w
niej zanurzony. Wydaje się, że istoty ludzkie nie
zostały uszkodzone. Doprowadzamy na to
miejsce grupy akcyjne, ale ludzie strzelają
truciznami we wszystko, co się porusza. Jakie są
instrukcje?”
Mózg pracował nad sobą, by w spokoju
dokonać kalkulacji i podjąć decyzję. „Uczucia...
uczucia” - myślał „Uczucia to przekleństwo
logiki.”
Dane, dane, dane. Był naładowany danymi.
Ale zawsze występował ten rozpraszający
czynnik. Nowe informacje modyfikowały starą
wiedze. Mózg znał wiele faktów dotyczących
istot ludzkich.
Ale to wszystko było zbyt mało.
Mózg zatęsknił do możliwości samodzielnego
poruszania
się
i
obserwowania
własnymi
receptorami tego, o czym teraz mógł dowiedzieć
się tylko poprzez posłańców. Pragnienie to
wywołało lawinę niewyraźnych impulsów w
uśpionych i prawie zupełnie zanikłych ośrodkach
kontroli mięśniowej. Owady opiekuńcze zaczęły
krzątać się po powierzchni Mózgu dostarczając
pokarm do tych miejsc, w których pojawiło się
zwiększone
zapotrzebowanie
na
energię.
Dawkami hormonów uporały się szybko z
przeciążeniami, które przez chwilę zagrażały całej
strukturze.
„Ateizm” - pomyślał Mózg, gdy powrócił
chemiczny ład. -”Mówią o ateiźmie i niebie w
religijnym znaczeniu”. Te kwestie niepokoiły
Mózg. Rozmowa, wedle sprawozdania, wynikła
ze sprzeczki i w jakiś sposób odnosiła się do
ludzkiego sposobu dobierania sobie partnerów...
Owady pod sklepieniem pląsa l \ powtarzając
pytanie: „Jakie są instrukcje?”
„Jakie są moje instrukcje? Moje instrukcje.
Ja... mnie... moje”.
Znowu
do
pracy
rzuciły
się
owady
opiekuńcze.
Gdy do Mózgu powrócił spokój zaczął się on
zastanawiać nad tym, że pojedyncza myśl mogła
wywołać aż taki niepokój. To samo musiało się
dziać z istotami ludzkimi.
„Ludzi w pojeździe należy schwytać żywcem”
- rozkazał Mózg uświadamiając sobie, że rozkaz
ten jest egoistyczny. Miał im wiele pytań do
zadania. „Wciągnijcie do działania wszystkie
osiągalne grupy. Wybierzcie dogodne miejsce w
dole rzeki, lepsze niż to ostatnie i obsadźcie je
połową grup. Druga połowa musi zaatakować tak
szybko, jak to będzie możliwe.”
Mózg zamilkł nie zwalniając posłańców, a
potem dodał jakby po namyśle: „Jeżeli zawiedzie
wszystko inne, zniszczcie wszystko oprócz ich
głów. Uratujcie i zachowajcie ich
głowy”.
Teraz posłańcy zostali zwolnieni. Mieli swoje
instrukcje i trzepocząc skrzydłami wylecieli z
jaskinii w jaskrawe światło dnia.
Na zachodzie chmura napłynęła na słońce.
Mózg odnotował ten fakt, stwierdzając, że
szum wody w dole jest dziś głośniejszy.
„Deszcze na wyżynach” - stwierdził. Ta myśl
wzbudziła w jego pamięci obrazy: mokre liście,
strumyczki w leśnym poszyciu, wilgotne chłodne
powietrze i stopy plaskające o szarą glinę.
Stopa z wyobrażenia wydawała się być jego
własną i Mózg stwierdził, że to dziwne. Ale
owady opiekuńcze dobrze już kontrolowały
równowagę chemiczną swego podopiecznego i
Mózg zabrał się za rozważanie każdej danej, jaką
posiadał o kardynale Newmanie. Nigdzie jednak
nie mógł odnaleźć niczego, co odnosiłoby się do
zdrętwiałego kardynała Newmana.
Łata
składała
się
z
liści
związanych
namiotowymi linkami i pokrytych od środka
koagulantami z bomby foamalowej, którą Joao
zdetonował we wnętrzu pływaka. Kapsuła unosiła
się teraz równo na wodzie przy plaży, podczas
gdy on stał pogrążony po pas, sprawdzając swe
dzieło.
Nad nim nieprzerwanie rozlegało się syczenie
lecących ładunków, wystrzały z rozpylaczy,
przypominające odgłos otwieranego szampana
oraz wybuchy bomb foamalowych. Powietrze
gęste było od gorzkiego zapachu trucizn. Czarna i
pomarańczowa piana spływała rzeką obok Joao i
zalegała nabrzmiałymi wałami na plaży dookoła
szczątków wyciągu. Każda plama piany niosła
uwięzioną
w
niej
gromadę
martwych
i
umierających owadów.
Rhin pochyliła się ku niemu w chwili przerwy
w ataku.
- Na miłość boską, jak długo jeszcze?! -
zawołała.
- Wydaje się, że trzyma - wychrypiał Joao.
Potarł się po barku i ramionach. Nie wszystkie
owady były przechwytywane przez rozpylacze i
bomby. Jego skóra paliła jak ogień od ukąszeń i
żą
deł. Gdy spojrzał na Rhin, zobaczył, że jej
czoło jest pokryte pręgami.
- Jeżeli trzyma, spychaj nas na wodę! -
krzyknął Chen-Lhu nie przerywając obserwacji
nieba.
Joao zatoczył się od nagłego zawrotu głowy,
prawie upadł. Całe ciało bolało go z wyczerpania.
Podniesienie głowy i rozejrzenie się po niebie
wokół nich wymagało wielkiego wysiłku.
Rozległe niebo. Mieli być może jeszcze godzinę
do zachodu.
- Na miłość boską, zepchnij nas! - wrzasnęła
Rhin. Joao uświadomił sobie, że kanonada znów
się zaczęła. Zaparł się rękami o pływak i pchnął
kapsułę naprzód. Obróciła się wokół niego.
Zapatrzył się głupawo na połatany zbiornik na
spodzie zastanawiając się, kto wykonał tę robotę.
„Ach tak, Yierho”.
Kapsuła dryfowała ku środkowi rzeki,
pochwycona teraz przez prąd. Była o co najmniej
dwa metry od Joao, gdy ten uświadomił sobie, że
powinien być w jej środku. Rzucił się ku prawej
płozie, chwycił ją i podciągnął się padając na nią
ostatkiem sił.
Z otwartego włazu wyciągnęła się ku niemu
jakaś dłoń i chwyciła go za kołnierz. ś pomocą tej
ręki niezgrabnie wspiął się na kolana i wpełzł do
kabiny. Dopiero gdy był w środku stwierdził, że
dłoń należała do Rhin.
Zobaczył, że kapsuła kabiny jest zamknięta i
uszczelniona.
Chen-Lhu miotał się po wnętrzu zabijając
owady zwitkiem map.
Joao poczuł, jak coś użądliło go w prawą
nogę, spojrzał w dół i zobaczył, że to Rhin klęczy
tam i zakłada autokroplówkę.
„Dlaczego to robi?” - zastanowił się i
przypomniał sobie: „Ach tak. żądła, toksyny”.
- Czy od ostatniego napadu nie nabraliśmy
jakiejś odporności? - zapytał i zaskoczyło go to,
ż
e jego głos był szeptem.
- Może - powiedziała. - O ile nie żądlą nas
czymś nowym.
- Myślę, że większość już wytłukłem -
oznajmił Chen-Lhu. - Rhin, uszczelniłaś właz?
- Tak.
- Małym rozpylaczem spryskałem podłogę
pod fotelami i tablicą. - Chen-Lhu włożył dłoń
pod ramię Joao. - Chodźmy, Johny. Siądziesz na
swoim fotelu, co?
- Tak. - Joao zatoczył się w przód i zapadł w
siedzenie. Czuł, jak gdyby jego głowa spoczęła na
płycie z gumy.
-
Płyniemy
z
prądem?
-
zapytał
z
westchnieniem.
- Wydaje się, że tak - odparł Chen-Lhu.
Joao siedział dysząc. Czuł autokroplówkę jako
odległą
energię
wdzierającą
się
w
jego
wyczerpanie. Pot zalewał mu skórę, ale w ustach
miał sucho i bolało go. Szyba przed nim była
poplamiona
pomarańczowymi
i
czarnymi
chemikaliami oraz resztkami piany.
- Wciąż są z nami - powiedział Chen-Lhu.-
Tam, wzdłuż brzegu i w górze.
Joao rozejrzał się dookoła. Rhin wróciła na
swój fotel. Siedziała z rozpylaczem na kolanach,
z głową odrzuconą w tył i zamkniętymi oczyma.
Chen-Lhu klęczał na pryczy i wyglądał na lewy
brzeg.
Wnętrze
kabiny
wypełniły
cętkowane
szarozielone cienie. Umysł Joao podpowiadał mu,
ż
e muszą być i inne barwy, ale on widział tylko
szarość i zieleń, nawet na skórze Chen-Lhu i
Rhin.
- Coś... jest... nie... w porządku... z kolorami -
szepnął.
- Aberracja barwna - powiedział Chen-Lhu. -
To jeden z objawów.
Joao wyjrzał przez czyste miejsce w prawej
szybie i poprzez drzewa dojrzał wiszące nisko
nad nimi szarozielone słońce.
- Zamknij oczy, oprzyj się wygodnie i odpręż
- powiedziała Rhin.
Joao potoczył głową po oparciu fotela.
Zobaczył, że Rhin odłożyła swój rozpylacz i
pochyla się nad nim. Zaczęła masować mu czoło.
- Ma gorącą skórę - rzekła do Chen-Lhu.
Joao zamknął oczy. Jej ręce wydawały się
takie uspokajające i chłodne. Zawisła nad nim
czerń krańcowego wyczerpania, a daleko w
prawej nodze czuł bicie bębnów. Autokroplówka.
- Postaraj się zasnąć - szepnęła Rhin.
- Rhin, jak się czujesz? - zapytał Chen-Lhu.
- Założyłam kroplówkę na nogę w czasie
przerwy po pierwszym ataku - powiedziała. - To
daje natychmiastową ulgę, jeżeli nie oberwało się
zbyt mocno. Poza tym nabrałam już trochę
odporności. - Ale Johny dostał od naszych
przyjaciół znacznie więcej niż my.
- Był na zewnątrz. Oczywiście, że tak.
Odgłos rozmowy brzmiał dla Joao jakby z
wielkiej dali, ale jej znaczenie docierało do niego
z przerażającą wyrazistością. Podteksty ukryte w
wypowiedzianych słowach zafascynowały go.
Ton Chen-Lhu był pełen skrytości i fałszu. W
głosie Rhin brzmiał stłumiony gniew i szczera
troska o niego.
Rhin musnęła ostatni raz jego czoło i cofnęła
się na swój fotel. Odrzuciła w tył włosy, spojrzała
na zachód. Tak, coś się tam poruszało. Coś
białego i dużego. Popatrzyła w górę. Wysoko nad
drzewami
wisiały
cirrusy.
Zachód
słońca
napełniał je purpurą i w miarę, jak je
obserwowała
stawały
się
falami
krwawej
czerwieni.
Prąd przeniósł kapsułę wokół sierpowatego
zakrętu i rozszerzającym się łożyskiem poczęli
dryfować prawie dokładnie na północ. Płynąca
wzdłuż wschodniego brzegu woda miała barwę
srebra o fiołkoworóżowym odcieniu i lśniła
metalicznie.
Na prawym brzegu rozległo się głębokie
gruchanie puszczańskich gołębi. O ile to były
gołębie... Potem zapadła uspokajająca cisza.
Słońce zaszło za odległe szczyty i nocny
patrol nietoperzy zatrzepotał nad nimi, kręcąc łuki
i wznosząc się w górę. Rozległy się ostatnie
wrzaski ptactwa. Wkrótce zastąpiły je odgłosy
nocy: daleki, kaszlący pomruk jaguara, szelest,
trzepotanie oraz bliski plusk.
I nagle cisza.
„Coś tam jest, czego boi się cała dżungla” -
pomyślała Rhin.
Na ciemne niebo zaczął się wspinać
bursztynowy księżyc. ‘Kapsuła w jego świetle
wyglądała jak gigantyczna ważka siedząca na
wodzie. W bladym blasku zatrzepotał motyl z
wizerunkiem szkieletu na skrzydłach. Odbił się
od szyby i odleciał.
- Trzymają nas pod ścisłą obserwacją -
powiedział Chen-Lhu.
Joao czuł ciepło rozchodzące się od
autokroplówki w miarę jak ATP, wapń,
acetylocholina i frakcje ACTH przenikały jego
ciało. Ale wciąż utrzymywały się zawroty głowy.
Miał wrażenie jakby był naraz wieloma osobami.
Otworzył
oczy
i
spojrzał
na
zamglone
rozpościerające się wokół, oświetlone przez
księżyc wzgórza. Uświadomił sobie, że widzi to
naprawdę, lecz część jego istoty czuła się tak,
jakby przywarła do szyby w suficie kapsuły.
Księżyc był obcym księżycem, niepodobnym do
tego, który zawsze widział. Ten świetlisty krąg
był zbyt duży, a jego powierzchnia o wiele za
jaskrawa. To był sztuczny księżyc na malowanym
tle, sprawiający, że Joao czuł się drobny,
skurczony do małej iskierki zagubionej w
nieskończoności kosmosu.
Zacisnął kurczowo oczy, besztając sam siebie:
„Nie wolno mi tak myśleć bo inaczej oszaleję! Co
się ze mną dzieje?”
Joao czuł dławiące milczenie wypełniające
kabinę. Wytężył słuch, by cokolwiek usłyszeć. W
końcu dotarł do niego oddech Rhin i kaszlnięcie
Chen-Lhu.
„Dobro i zło to przeciwieństwa stworzone
przez ludzi. Istnieje tylko honor” - Joao usłyszał
te słowa odbijające się echem w jego umyśle i
rozpoznał je. Były to słowa ojca... Jego ojca, teraz
już nieżyjącego, a który stał się imitacją
człowieka, by nawiedzać go stojąc nad rzeką.
„Ludzie zakotwiczają swe życie pomiędzy
dobrem a złem”.
- Wiesz, Rhin, to dialektyczna rzeka - odezwał
się Chen-Lhu. -- Wszystko we Wszechświecie
płynie tak, jak ona. Wszystko zmienia się z jednej
postaci w inną. Dialektyka. Nic nie może tego
zatrzymać, nic nie powinno tego zatrzymywać.
Nic nie jest statyczne, ani dwa razy takie same.
- Och, zaniknij się - mruknęła Rhin.
- Wy zachodnie kobiety - odparł Chen-Lhu -
nie pojmujecie rzeczywistości dialektycznie.
- Powiedz to rodakom - odpowiedziała.
- Jak bogata jest ta kraina - ciągnął Chen-Lhu.
- Jak bardzo bogata. Czy w ogóle masz pojęcie,
ilu moich ludzi mogłaby ta ziemia wyżywić? Z
drobnymi
tylko
zmianami,
karczowaniem,
tarasami... W Chinach nauczyliśmy się, jak
sprawiać, by ziemia żywiła miliony.
Rhin usiadła prosto i obejrzała się na
Chińczyka.
- Znowu to samo? - syknęła.
- Ci głupi Brazylijczycy nigdy nie nauczą się,
jak wykorzystywać tę ziemię. Ale mój naród...
- Rozumiem. Twój naród przyjedzie tu i
pokaże im jak. O to chodzi?
- Jest taka możliwość - powiedział Chen-Lhu i
pomyślał: „Przetraw to trochę, Rhin. Kiedy
zobaczysz, jak wielka jest nagroda, może
zrozumiesz, jaką cenę warto za nią zapłacić”.
- A co z Brazylijczykami? Jest ich ładnych
parę milionów stłoczonych w miastach i na
zagęszczonych
Gospodarstwach
Przesiedleńczych, podczas gdy się realizuje
Ekologiczne Uporządkowanie?
- Przyzwyczajają się do swojego obecnego
stanu.
- Znoszą to tylko dlatego, że mają nadzieję na
coś lepszego!
- Ach, nie, moja droga Rhin. Niezbyt dobrze
rozumiesz ludzi. Rządy mogą manipulować
ludnością, by osiągnąć cokolwiek, co uznają za
słuszne.
- A co z owadami? - zapytała. - Co z Wielką
Krucjatą?
Chen-Lhu wzruszył ramionami.
- śyliśmy z nimi tysiące lat... przedtem.
- A mutacje, nowe gatunki?
-
Tak,
wytwory
twoich
przyjaciół
bandeirantes... Te najprawdopodobniej będziemy
musieli zniszczyć.
- Nie jestem tak pewna, czy to bandeirantes
stworzyli te istoty - powiedziała. - Jestem pewna,
ż
e Joao nie miał z tym nic wspólnego.
- Ach... zatem kto to zrobił?
- Być może ci sami ludzie, którzy nie chcą się
przyznać, że ich Wielka Krucjata okazała się
klęską!
Chen-Lhu zdławił gniew i rzekł:
- Mówię ci, że to nieprawda.
Spojrzała na Joao oddychającego głęboko. Z
pewnością spał.
Chen-Lhu oparł się o siedzenie myśląc:
„Niech to wszystko rozważy. Wątpliwości to
wszystko, czego potrzebuje, by mi posłusznie
służyć, moje urocze narzędzie. A Johny Martinho,
co za wspaniały kozioł ofiarny. Wyszkolony w
Północnej Ameryce, narzędzie imperialistów bez
ż
adnych skrupułów! Człowiek bez wstydu, który
na moich oczach kochał się z jedną z moich
pracownic. Nawet jego towarzysze uwierzą, że
taki ktoś jest zdolny do wszystkiego”.
Spokojny uśmiech wygiął usta Chen-Lhu.
Rhin patrząc w tył kabiny widziała tylko
szerokie, kanciaste rysy szefa MOE. „Jest taki
silny” - pomyślała. „A ja taka zmęczona”.
Opuściła głowę na brzuch Joao jak dziecko
szukające ukojenia i wepchnęła lewą rękę pod
jego plecy. Był taki gorączkowo ciepły. Jej
zagrzebująca się dłoń natrafiła na bryłowaty
metalowy kształt w kieszeni Joao. Zbadała jego
zarys palcami i poznała, że to pistolet... Broń
ręczna.
Cofnęła dłoń i usiadła. „Dlaczego nosi broń,
którą przed nami ukrywa?”
Joao nadal oddychał głęboko, udając sen.
Słowa Chen-Lhu krzyczały w jego umyśle,
ostrzegając go, popychając do działania. Ale
przeszkadzała ostrożność.
Rhin zapatrzyła się w bieg rzeki zastanawiając
się
i
wątpiąc.
Kapsuła
płynęła
ś
cieżką
księżycowego blasku.
W lesie po obu stronach coś lśniło tańcząc w
powietrzu jak świętojańskie robaczki. Z tej
ciemności dochodziło do niej wrażenie rozkładu.
Joao rozważając słowa Chen-Lhu pomyślał:
„Wszystko we Wszechświecie płynie jak rzeka”.
Dlaczego się waham? Mógłbym się odwrócić i
zabić tego bękarta, albo zmusić, żeby powiedział
prawdę o sobie. Jaką rolę gra w tym Rhin? W jej
głosie
brzmiał
gniew.
„Wszystko
we
Wszechświecie płynie jak rzeka”.
Introspekcja twardą dłonią ogarnęła Joao i
zamknęła go w sobie przynosząc lęk oraz
wewnętrzne drżenie, które zbliżało się do grozy.
„Te istoty tam na zewnątrz” pomyślał. „Czas jest
po ich stronie. Moje życie jest jak rzeka. Płynę.
Chwile, wspomnienia... nic wiecznego, nic
absolutnego”.
Czuł gorączkę, zawroty głowy, a jego
ś
wiadomość mąciło bicie serca.
„Jak rzeka”.
„Nie zamierza nikogo ostrzec o katastrofie w
Chinach. Ma plan... Coś, w czym chce mnie
wykorzystać”.
Nocny wiatr stał się silniejszy i teraz szarpał
kapsułą, chwytając to za jedno skrzydło, to za
drugie. Wilgotny ożywczy powiew, który
przedostał się przez filtry, otrzeźwił Joao. Jęknął,
jak gdyby się budząc i usiadł.
Rhin dotknęła jego ramienia:
- Jak się czujesz? - w jej głosie była troska i
coś jeszcze, czego Joao nie mógł rozpoznać.
Odsunięcie się? Wstyd?
- Ja... jest mi tak ciepło - szepnął. - Wody -
poprosił i podniosła menażkę do jego ust.
Woda wydała mu się chłodna, chociaż
wiedział, że musi być ciepła. Część spłynęła mu
po brodzie i uświadomił sobie, jaki jest słaby
pomimo autokroplówki. Łykanie wymagało
ogromnego wysiłku.
„Jestem chory” - pomyślał. „Jestem naprawdę
chory..- Bardzo chory”.
Pozwolił swej głowie opaść na oparcie fotela i
wpatrzył si? w przezroczysty pas kopuły kabiny.
W jego świadomość wtargnęły gwiazdy. Ostre
plamki
ś
wiatła
sztyletujące
przepływające
chmury. Kapryśne bujanie wywołane wiatrem
wprawiło gwiazdy i chmury w jego polu widzenia
w kołyszący ruch. Wrażenie to poczęło
przyprawiać go o mdłości i opuścił wzrok,
dostrzegając światełka błyskające na prawym
brzegu. - Travis - szepnął.
- Hę? - Chen-Lhu zastanowił się, od jak
dawna Joao nie śpi. „Zwiódł mnie jego oddech?
Czy powiedziałem zbyt wiele?”
- Światła - powiedział - Joao. - Tam... światła.
Ach, te. Towarzyszą nam już jakiś czas. Nasi
przyjaciele
idą naszym śladem.
- Jak szeroka jest tutaj rzeka? - zapytała Rhin.
- Około stu metrów - odrzekł Chen-Lhu.
- Jak mogą nas dostrzec?
- Jak mogliby nie dostrzec w tym świetle
księżyca?
- Czy nie powinnam strzelić w nie, żeby...
- Oszczędzaj ładunki - powiedział Chen-Lhu. -
Po tych kłopotach dzisiaj... No cóż, nie
wytrzymalibyśmy jeszcze jednego takiego dnia.
- Słyszę coś! - zawołała Rhin. - To progi?
Joao wyprostował się raptownie. Wysiłek,
jakiego to wymagało, przeraził go. „W takim
stanie nie poradzę sobie z przyrządami” -
pomyślał. „A wątpię, czy Rhin, albo Travis
wiedzą, jak to zrobić”.
Doszedł do niego szumiący dźwięk.
- Co to jest? - zapytał Chen-Lhu. Joao
westchnął i opadł na oparcie.
- Płycizny gdzieś na rzece. Po lewej.
Dźwięk
stawał
się
coraz
głośniejszy.
Przypominał rytmiczne lamentowanie rzeki nad
zabłąkanym pniem i wreszcie znikł za nimi.
- Co by się stało, gdyby ten prawy pływak
uderzył w coś takiego? - zapytała Rhin.
- Koniec jazdy - odparł Joao.
Wir obrócił kapsułę, zaczął kołysać nią w
przód
i
w
tył
powolnym,
uporczywym
wahadłowym ruchem. Dookoła, w tył, dookoła...
Pływaki zatańczyły wśród zmarszczek na wodzie
i wahadło się zatrzymywało.
Ciemna, przepływająca obok dżungla i
migocące światełka spowodowały, że Joao
ogarnęła fala senności. Wiedział, że nie zwalczy
jej, choćby od tego zależało jego życie.
- Ja dziś wieczorem obejmę straż, Travis -
powiedziała Rhin.
- Zastanawiam się, dlaczego nasi przyjaciele
nie nękają nas w nocy - mruknął Chen-Lhu. - To
bardzo dziwne.
- Nie tracą nas z oczu, to pewne - odrzekła
Rhin. - Idź spać, będę pierwsza czuwała.
- Czuwaj i nic więcej - powiedział Chen-Lhu.
- Co to ma znaczyć?
- Tylko nie zaśnij, moja droga Rhin.
- Idź do diabła! - rzuciła.
- Zapominasz; nie w wierzę w niego.
Joao obudził werbel deszczu i stwierdził, że
ciemność powoli odpełza ustępując miejsca
szaremu świtu. Światło narastało i w końcu ujrzał
mgłę
stalowych
kresek
deszczu,
skośnie
padających na bladozieloną dżunglę po lewej.
Drugi brzeg był odległy i szary. Deszcz bębnił o
szyby kabiny z monotonną siłą i wybijał w rzece
niezliczone, drobne kratery.
- Obudziłeś się? - zapytała Rhin.
Joao usiadł, stwierdzając, że czuje się
odświeżony i ma osobliwie lekką głowę.
- Jak długo już tak pada?
- Od północy.
Chen-Lhu kaszlnął i pochylii się nad Joao.
- Od całych godzin nie widzę śladu naszych
przyjaciół. Czyżby nie lubili deszczu?
- Ja go nie lubię - powiedział Joao.
- Co masz na myśli? - zapytała Rhin.
- Ta rzeka wkrótce stanie się wodnym
piekłem. Joao spojrzał w lewo na chmury wiszące
nisko nad drzewami.
- I jeżeli ktokolwiek miał nas szukać, to jest
pewne jak cholera, że teraz nas nie wypatrzy.
Rhin zwilżyła wargi językiem. Poczuła się
nagle opróżniona z uczuć. Uświadomiła sobie, jak
bardzo liczyła na to, że ktoś ich odnajdzie.
- Jak... jak długo trwają deszcze? zapytała.
- Cztery, pięć miesięcy - odparł Joao.
Wir obrócił kapsułą. Linia brzegu skręciła
przed oczami Joao: Zieleń nabrała w ulewie
pastelowego odcienia.
- Ktoś wychodził? - zapytał.
- Ja - rzekł Chen-Lhu.
Joao odwrócił się, zobaczył na polowym
mundurze MOE plamy wilgoci.
- Nie ma nic oprócz deszczu - oznajmił Chen-
Lhu. Joao zaczęła swędzieć lewa noga. Sięgnął w
dół. Zaskoczyło go to, że autokroplówka
zniknęła.
- Zacząłeś mieć w nocy skurcze - powiedziała
Rhin - Zdjęłam ją.
- Naprawdę musiałem spać głęboko - dotknął
jej ręki. - Dziękuję, siostro.
Wyrwała mu swoją dłoń.
Joao podniósł spojrzenie, zaskoczony, ale ona
odwróciła się do okna.
- Wychodzę na zewnątrz... - rzekł Joao.
- Czujesz się dość silny? - zapytała. - Byłeś
zupełnie słaby.
- Czuję się dobrze.
Wstał, podszedł do włazu i wylazł na pływak.
Deszcz na jego twarzy był ciepły i świeży. Stał na
końcu pływaka, zachwycając się tą świeżością.
W kabinie Chen-Lhu powiedział:
- Dlaczego nie wyjdziesz i potrzymasz go za
rączkę, Rhin?
-7esteś plugawym bękartem, Travis - odparła.
- Kochasz go trochę? Odwróciła się, wpatrzyła
się w niego.
- Czego ode mnie chcesz?
- Twojej współpracy, moja droga.
- W czym?
- Co sądzisz o posiadaniu na wyłączną
własność
całej
kopalni
diamentów?
Albo
szmaragdów? Większego bogactwa niż
prawdopodobnie jesteś w stanie sobie
wyobrazić?
- Jako zapłatę za co?
- Kiedy nadejdzie stosowna chwila, będziesz
wiedziała, co robić, Rhin. A na razie rób z
naszego bandeirante kawał potulnego palanta.
Stłumiła wybuch gniewu, odwróciła się
gwałtownie i pomyślała: „Zdradzają nas nasze
ciała. Chen-Lhu’owie tego świata wtrącają się,
naciskają guziki, gną nas i łamią... Nie zrobię
tego! Nie zrobię! Ten Joao jest zbyt porządny.
Ale dlaczego nosi ten pistolet w kieszeni?
„Mógłbym ją teraz zabić i zepchnąć Joao z
pływaka” - pomyślał Chen-Lhu. „Ale z tym
aparatem ciężko sobie poradzić, a ja niestety nie
mam w tym doświadczenia”.
Rhin zwróciła na niego zmiękłe spojrzenie.
„Być może poradzę sobie z nią” - stwierdził
Chen-Lhu. „Znam jej słabości, oczywiście, ale
muszę być pewny”.
Joao wrócił i wślizgnął się w swój fotel.
Wniósł do kabiny świeży zapach wilgoci, ale
trwający tu odór pleśni był wyraźnie silniejszy.
Gdy upłynął ranek, deszcz zelżał. Powietrze w
kabinie przenikało ciepło i wilgoć. Chmury jak z
waty ocierały się o szczyty wzgórz nad rzeką. Na
każdym drzewie zawisła paciorkowata draperia
kropli deszczu.
Kapsuła podskakiwała i lawirowała w
szybkim,
błotnisto-brązowym
nurcie.
Towarzyszyło jej coraz więcej niesionych przez
wodę przedmiotów: drzew, krzewów oraz całych
kęp trawy i trzcin.
Joao drzemał, zastanawiając się nad zmianą,
która zaszła w Rhin. Do tej pory żył w świecie
przypadkowych
związków.
Powinien
więc
jedynie wzruszyć ramionami i wtrącić jakąś
dowcipną uwagę. Ale nie czuł przypad- kowości,
ani braku powagi w swoim stosunku do Rhin.
Dotykała w nim jakiejś struny, której nigdy
przedtem nie dosięgły przyjemności ciała.
„Miłość?” - zastanawiał się.
Ale
z
jego
ś
wiata
wypadło
pojęcie
romantycznej miłości. Liczyły się; w nim tylko
rodzina, honor i wszystko to, co łączyło się’ z
czynieniem właściwych rzeczy. Oznaczało to
ciągłe szuJkanie możliwie najmniej kłopotliwego
wyjścia z każdej sytuacji.
Nie zjawiał się żaden prosty sposób podejścia
do tego problemu. Joao wiedział, że to jego
wnętrze szturcha go i popycha, a fizyczna słabość
przyczynia się do nieprecyzyjności myślenia.
Poza tym cała sytuacja była beznadziejna.
„Jestem chory” - pomyślał. - ,,Cały świat jest
chory. Na więcej niż jeden sposób”.
Brzęczący
dźwięk
wtargnął
w
jego
odrętwienie. Poderwał się, w pełni rozbudzony.
- Co się stało? - zapytała Rhin.
- Bądź cicho - podniósł dłoń, by ją uciszyć i
przechylił na bok głowę.
Chen-Lhu pochylił się do przodu nad fotelem
Joao.
- Ciężarówka? - zapytał.
- Tak, na Boga! - powiedział Joao. - I to nisko
- spojrzał na niebo i zaczął się zbliżać do wyjścia,
ale powstrzymał go Chen-Lhu, kładąc mu rękę na
ramieniu.
- Johny, spójrz tam - Chińczyk wskazał na
lewo. Joao odwrócił się.
Od brzegu zbliżało się coś, co na pierwszy
rzut oka wydawało się być dziwną chmurą.
Szeroką, gęstą i poruszającą się linii prostej.
Chmura zamieniła się po chwili w rój białych,
szarych i złotych owadów. Zawisły pięćdziesiąt
metrów nad kapsułą i woda pociemniała od ich
cienia.
Cień
rozciągał
się
wokół
kapsuły
i
przemieszczał wraz z nią. Tworzył ruchomą
osłonę kryjącą ich przed wszystkim, co
znajdowało się na niebie.
Gdy znaczenie tego manewru dotarło do
ś
wiadomości Joao, odwrócił się i wpatrzył w
Chen-Lhu. Twarz Chińczyka była szara od szoku.
- To... rozmyślne - szepnęła Rhin.
- Jak to możliwe? - zapytał Chen-Lhu. - Jak to
możliwe? Jak to możliwe?
W tej samej chwili Chen-Lhu spostrzegł, że
Joao wpatruje się w niego badawczo i uświadomił
sobie własne uczucia. Wypełnił go gniew na
siebie samego. „Nie wolno mi okazywać lęku
przed tymi dzikusami” - zganił się i zmusił do
zajęcia miejsca, uśmiechu i potrząśnięcia głową.
- Wyćwiczyć owady - powiedział głośno. - To
niewiarygodne..., ale jak widać, ktoś to zrobił.
Dowód mamy przed oczami.
- Proszę, Boże - szeptała Rhin. - Proszę.
- Och, przestań paplać, kobieto - warknął
Chen-Lhu i już w chwili gdy to mówił,
uświadomił sobie, że wybrał błędne podejście
wobec Rhin i dodał:
- Musisz zachować spokój, Rhin. Histeria
niczemu nie służy.
Dźwięk rakiet stał się silniejszy.
- Jesteś pewien, że to ciężarówka? - zapytała
Rhin.
- Może...
- Ciężarówka bandeirantes - odparł Joao. -
Przerobili ją tak, by używała par silników na
przemian i oszczędzała paliwo. Słyszysz to? To
sztuczka bandeirantes.
- Mogą nas szukać?
- Możliwe, ale jak by nie było, są nad
chmurami.
- I również nad naszymi przyjaciółmi -
powiedział Chen-Lhu.
Pulsujący ryk silników odbijał się echem od
wzgórz. Joao odwracał głowę, by śledzić dźwięk.
Stawał się słabszy, zanikając w górze rzeki, aż
wreszcie zlał się z szemraniem i pluskiem wody.
- Nie opuszczą się niżej i nie będą nas szukać?
- zapytała Rhin.
- Oni nie szukali nikogo - rzekł Joao. - Lecieli
po prostu skądś dokądś.
Rhin spojrzała w górę na osłaniający ich rój
owadów. Pod tym kątem i z tej odległości
poszczególne jednostki zlewały się ze sobą i cała
chmura wydawała się jednym organizmem.
- Moglibyśmy je zestrzelić - syknęła z pasją.
Sięgnęła po rozpylacz, ale Joao schwycił ją za
ramię i powstrzymał.
- Ponad owadami są chmury - rzekł.
- A nasi przyjaciele mają więcej posiłków niż
my ładunków - dodał Chen-Lhu. - Założyłbym się
o to.
- Ale gdyby nie było chmur? -- spytała. -- Czy
te chmury nigdy nie odpłyną?
- Ciepło może je rozegnać do dzisiejszego
popołudnia
-
odparł
Joao,
starając
się
mówić
uspokajająco. O tej porze roku często się tak
dzieje.
- Odlatują! - rzekła Rhin. Wskazała na chmurę
owadów. - Spójrzcie! Odlatują.
Joao podniósł wzrok by ujrzeć, że trzepocząca
masa cofa się ku lewemu brzegowi. Po chwili
owady wleciały pomiędzy drzewa i zniknęły
wśród nich.
- Odleciały - powiedziała Rhin.
- To znaczy, że nie ma tu już tej ciężarówki -
odparł Joao.
Rhin ukryła twarz w dłoniach, zwalczając
wstrząsający nią szloch.
Joao zaczął pieścić jej szyję, by ją uspokoić,
ale strząsnęła jego dłoń.
Chen-Lhu pomyślał: „Musisz go pociągać,
Rhin, a nie odpychać”.
- Musimy pamiętać, dlaczego tu jesteśmy --
powiedział Chińczyk. - Musimy pamiętać, co
mamy uczynić.
Rhin usiadła prosto, opuszczając dłonie i
zaczerpnęła głęboki oddech, od którego zabolały
ją mięśnie klatki piersiowej.
- Musimy się czymś zajmować - ciągnął
Chen-Lhu.
- Banałami, jeżeli to konieczne. W ten sposób
można zapobiec strachowi, nudzie i gniewowi.
Opowiem wam o orgii, której byłem świadkiem
kiedyś w Kambodży. Było nas ośmiu, nie licząc
kobiet. Były książę, minister kultury...
- Nie chcemy słuchać o twojej przeklętej
orgii! - krzyknęła Rhin.
„Ciało” - pomyślał Chen-Lhu. ..Nie chce
słuchać czegokolwiek co przypominałoby jej o
własnym ciele. To jej słabość, z pewnością. To
dobrze, że o tym wiem”.
- Zatem? -- rzekł Chen-Lhu. -- Dobrze.
Opowiedz nam o wielkim świecie w Dublinie,
moja droga Rhin.
Uwielbiam
słuchać
o
ludziach,
którzy
handlują żonami i kochankami, ujeżdżają konie i
udają, że przeszłość nigdy nie umarła.
- Jesteś naprawdę okropny - warknęła Rhin.
- Wspaniale! - odparł Chen-Lhu. - Możesz
mnie nienawidzieć, Rhin, pozwalam na to.
Nienawiść to też jakieś zajęcie. Można sobie
pofolgować w nienawiści, gdy myśli się o takich
rzeczach jak bogactwo i przyjemności. Są chwile,
kiedy nienawidzenie jest bardziej opłacalnym
zajęciem niż uprawianie miłości.
Joao odwrócił głowę i popatrzył badawczo na
Chen-Lhu, dostrzegając na jego twarzy chłód i
opanowanie. „Używa słów jako broni” - pomyślał
Joao. „Manipuluje ludźmi i popycha ich słowami.
Czy Rhin tego nie widzi? Ależ oczywiście, że nie,
ponieważ on ją do czegoś używa, kontroluje ją”.
Przez chwilę Joao siedział oszołomiony tym
odkryciem.
- Obserwujesz mnie, Johny - stwierdził Chen-
Lhu. - Co widzisz, jak myślisz?
„W tę grę mogą grać dwie osoby” - pomyślał
Joao i powiedział:
- Obserwuję człowieka przy pracy.
Chen-Lhu wytrzeszczył oczy. To nie była
odpowiedź, której mógł się spodziewać.Była zbyt
subtelnie przenikliwa i pozostawiająca zbyt wiele
w niedopowiedzeniu. Przypomniał sobie, że
trudno jest kontrolować ludzi niezdecydowanych.
Gdy człowiek poświęci czemuś całą swoją
energię, można nim obracać i giąć go wedle woli,
ale jeżeli ktoś powstrzymuje się, to zachowuje tę
energię...
- Myślisz, że mnie rozumiesz, Johny? -
zapytał Chen-Lhu.
- Nie, nie rozumiem cię.
- Tak naprawdę jestem nieskomplikowany.
Nie jest trudno mnie przeniknąć - rzekł Chen-
Lhu.
- To jedno z najbardziej skomplikowanych
stwierdzeń,
które
człowiek
kiedykolwiek
wypowiedział - odparł Joao.
- Szydzisz ze mnie? - zapytał Chen-Lhu
tłumiąc przypływ lęku i gniewu. Johny działał
zupełnie niezgodnie ze swoim charakterem.
- Coś cię naszło - zaczai z innej stiony. - Co to
jest? Zachowujesz się w sposób w najwyższym
stopniu dziwny.
- Teraz rozumiemy się nawzajem - odrzekł
Joao. „Drażni mnie” - pomyślał Chen-Lhu. -
„ON drażni
MNIE! I zapytał samego siebie: „Czy będę
musiał zabić tego głupca?”
- Popatrz, jak łatwo jest się czymś zająć i
zapomnieć o naszych kłopotach - stwierdził Joao.
Rhin obejrzała się na Chen-Lhu, zobaczyła,
jak na jego twarzy rozpościera się uśmiech.
„Mówił w:aściwie na mój benefis” - pomyślała.
„Bogactwo i przyjemności, taka jest cena. Ale
czym ja zapłacę?” - spojrzała aa Joao. „Tak,
podam mu tego bandeirante na talerzu. Dam mu
Joao, by użył go tak, jak mu się wydaje
stosowne”.
Kapsuła spływała teraz rzeką rufą naprzód i
Rhin spojrzała pod prąd na wzgórza znikające w
napływających chmurach. „Dlaczego przejmuję
się takimi pytaniami?” zastanowiła się. „Nie
mamy żadnej szansy. Istnieją tylko te chwile i
okazja do wyciągnięcia z nich wszelkiej możliwej
przyjemności”.
- Czy nie mamy lekkiego przechyłu na
prawo? - zapytał Joao.
- Może trochę - potwierdził Chen-Lhu. -
Sądzisz, że twoja łata przecieka?
- To możliwe.
- Mamy w tym gracie pompę?
- Moglibyśmy użyć głowicy rozpylającej z
jednego z małych rozpylaczy - powiedział Joao.
Umysł Rhin skoncentrował się teraz na jego
kieszeni
i powiedziała:
- Joao, nie pozwól, by dostali mnie żywą.
- Aaach, melodramat! - zawołał Chen-Lhu.
- Zostaw ją! -- wybuchnął Joao. Poklepał
Rhin po dłoni i rozejrzał się po kapsule. -
Dlaczego zostawili nas samych?
- Znaleźli nowe miejsce, żeby nas oczekiwać
- powiedziała Rhin.
- Zawsze patrzysz z ciemnej strony - mruknął
Chen-Lhu. - Co może zdarzyć się najgorszego,
co? Być może chcą naszych głów tak jak dzicy,
którzy tu kiedyś żyli.
- Jesteś bardzo pomocny - rzekł Joao. - Podaj
mi wreszcie tę głowicę.
-
Już,
szefie
-
powiedział
Chen-Lhu
szyderczym głosem.
Joao
przyjął
metalowo-
plastykowe
urządzenie, prześlizgnął się do tylnego włazu i
wyszedł na pływak. Zatrzymał się tam na chwilę,
by zbadać otoczenie.
Ani śladu stworzeń o których wiedział, że go
obserwują.
W dole na zakręcie rzeki, wysoko nad
drzewami wyłaniała się skalna skarpa odległa o
pięć, może sześć kilometrów.
„Lawa” - pomyślał Joao. „Rzeka musi w jakiś
sposób przepływać przez tę skałę.”
Nachylił się nad pływakiem i otworzył klapę
inspekcyjną. Wsunął pompą do środka. Z wnętrza
pływaka dobiegło chlupotanie. Osadził pompę na
brzegu otworu i ruszył dźwignię przetyczki.
Cienki strumień wody łukiem poleciał do rzeki.
Pachniał truciznami z głowicy.
Skowyczący okrzyk tukana rozbrzmiał w
dżungli po prawej i Joao usłyszał dochodzący z
kabiny pomruk głosu Chen-Lhu.
O czym on mówi, kiedy mnie nie ma? -
zastanowił się Joao.
Podniósł głowę by stwierdzić, że rzeczny
zakręt był szerszy niż się tego spodziewał. Prąd
znosił teraz kapsułę od skalnej skarpy. Ten fakt
nie napełnił Joao optymizmem. „Rzeka może
meandrować o tej porze roku całymi kilometrami
znosząc nas tylko o kilkaset metrów od miejsca w
którym jesteśmy teraz” - pomyślał.
Głos Rhin podniósł się nagle, jej słowa
zabrzmiały wyraźne w wilgotnym powietrzu:
- Ty skurwysynu!
- Przodkowie nie są już ważni w moim kraju,
Rhin - odpowiedział Chen-Lhu.
Pompa
zassała
powietrze
z
mokrym
gulgotaniem i ten dźwięk zagłuszył odpowiedź
Rhin.
Joao
z
powrotem
zamknął
otwór
inspekcyjny i wrócił do kabiny.
Rhin siedziała z założonymi rękami i głową
wyciągniętą do przodu. Czerwony rumieniec
gniewu barwił jej szyję.
- W pływaku była woda - powiedział Chen-
Lhu gładkim głosem. - Słyszałem.
„Tak, założę się, że słyszałeś” - pomyślał
Joao.
„W
co
grasz,
doktorze
Travisie
Huntingtonie Chen-Lhu? To rozgrywka z nudów?
Drażnisz ludzi dla własnej zabawy, czy to coś
głębszego?”
Joao wślizgnął się na swój fotel.
Kapsuła zatańczyła w sieci zmarszczek wiru i
odwróciła się przodem do biegu rzeki, ku
kolumnie słonecznego światła przebijającej się
przez chmury. Powoli wśród chmur pojawiały się
wielkie łaty błękitu.
- Jest słońce, stare dobre słońce - mruknęła
Rhin. - Teraz kiedy go nie potrzebujemy.
Przeniknęła ją potrzeba męskiej opieki i oparła
głowę o ramię Joao.
- Zanosi się, że będzie piekielnie gorąco -
szepnęła.
- Jeżeli chcecie być sami, mogę wyjść na
pływak - zaszydził Chen-Lhu.
- Ignoruj tego bękarta - powiedziała Rhin.
„Czy odważę się go zignorować?” -
zastanowił się Joao -”Czy takie jest jej zadanie;
sprawić, bym zaczął go ignorować? Czy odważę
się na to?”
Jej włosy wydzielały zapach piżma, który
groził zaćmieniem rozsądku. Joao zaczerpnął
głęboko powietrza i potrząsnął głową. „Co jest z
tą kobietą... z tą zmienną, bystrą samicą?...”
- Miałeś mnóstwo dziewczyn, co? - zapytała
Rhin. Jej słowa wzbudziły w umyśle Joao szereg
obrazów;
oczy brązowe jak u łani. z zaczajonym
spojrzeniem. Oczy, oczy, oczy... wszystkie takie
same... I bujne sylwetki w obcisłych stanikach,
lub wznoszące białe prześcieradła... ciepło pod
dłońmi.
- Jakąś szczególną dziewczynę? - ciągnęła
Rhin.
A Chen-Lhu zastanowił się: „Dlaczego to
robi? Szuka samousprawiedliwienia, powodu, by
traktować go tak jak chcę, żeby go traktowała.”
- Byłem bardzo zajęty - odparł Joao.
- Założę się, że tak - rzekła.
- Co to znaczył
- Jest tam w Zielonej, pewna dziewczyna...
Dojrzała jak owoc mango. Jak wygląda?
Wzruszył ramionami, poruszając jej głową,
ale wciąż przytulała się do niego, spoglądając w
górę na linię jego szczęki, gdzie nie rosła żadna
broda. „Ma indiańską krew”
- pomyślała. -”Nie rośnie mu broda, to
indiańska krew”.
- Jest piękna? - Rhin nie ustępowała.
- Wiele kobiet jest pięknych - odparł.
- Jedna z tego ciemnoskórego typu o pełnych
piersiach - powiedziała. - Miałeś ją w łóżku?
Joao pomyślał: „Co to znaczy? śe wszyscy
razem jesteśmy cygańskimi typami?”
- Dżentelmen - powiedziała Rhin. - Odmawia
odpowiedzi.
Cofnęła się od niego, usiadła z powrotem we
własnym kącie. Była zła i zastanawiała się,
dlaczego to zrobiła: „Torturuję samą siebie? Chcę
tego Joao Martinha na własność? Mieć go i
utrzymać przy sobie? Do diabła z tym!”
- Wiele rodzin obchodzi się tu surowo ze
swoimi kobietami - powiedział Chen-Lhu. -
Bardzo po wiktoriańsku.
- Czy ty nigdy nie byłeś człowiekiem, Travis?
- zapytała Rhin. - Nawet przez dzień?
- Zamknij się! - warknął Chen-Lhu i zdumiał
się własną reakcją. „Suka. Jak jej się udało tak mi
dogryźć?”
„Aha” - pomyślał Joao. „Dotknęła nerwu”.
- Co czyni z ciebie takie zwierzę, Travis? -
drążyła Rhin.
Teraz jednak miał się już pod kontrolą i
odpowiedział spokojnie:
- Masz ostry języczek, moja droga. Źle, że
twój umysł nie jest na jego poziomie.
- To poniżej twojej normy, Travis - odrzekła i
uśmiechnęła się do Joao.
Ale Joao usłyszał to, co krzyczało w jej głosie
i
przypomniał
sobie
Yierha,
Padre,
tak
poważnego, gdy mówił: „Człowiek wyrzeka na
ż
ycie, ponieważ jest samotny, ponieważ życie jest
oderwane od swego stwórcy. Ale bez względu na
to, jak bardzo nienawidzi się życia, kocha się je
także. Ono jest jak wrząca woda na pustyni.
Musisz pić, ale bardzo parzy usta.”
Joao nagle wyciągnął rękę, przyciągnął Rhin
do siebie i pocałował ją, tuląc do siebie i wodząc
dłońmi po jej plecach. Jej usta odpowiedziały po
krótkim wahaniu. Były ciepłe, mrowiące.
Po chwili wysunęła się z jego ramion,
wcisnęła stanowczo w swój fotel i odchyliła w
przeciwną stronę.
- Co to wszystko miało znaczyć? -
powiedziała łapiąc oddech.
- W każdym z nas jest trochę ze zwierzęcia -
odparł Joao.
„Broni mnie?” - zapytał siebie Chen-Lhu,
siadając wyprostowany. -”Nie potrzebuję obrony
od kogoś takiego”.
Ale Rhin roześmiała się, rozpraszając jego
gniew i wyciągnęła dłoń, by pogłaskać policzek
Joao. - Czyż to nie sprawiedliwie? - powiedziała.
„Wykonuje tylko swe zadanie” - pomyślał z
ulgą Chen-Lhu. „Jak pięknie to czyni. Z takim
oddanym artyzmem. Aż wstyd byłoby ją zabić”.
IX
„Ci ludzie mają talent do zajmowania się
drobiazgami” - pomyślał Mózg „Nawet w obliczu
zagrożenia kłócą się, uprawiają miłość i
odsłaniają swą małość”.
Nadlatywały wciąż nowe grupy posłańców. W
rozkazach
z
którymi
wracały
do
grup
operacyjnych nie było teraz wahania. Zasadnicza
decyzja została już podjęta:
„Pochwyćcie, lub zabijcie trzy ludzkie istoty
przy katarakcie. Zachowajcie ich żywe, jeżeli
zdołacie”.
Mimo to sprawdozdania wciąż nadchodziły,
ponieważ Mózg rozkazał by donoszono mu o
wszystkich rozmowach.
„Tak często mówią o Bogu” - pomyślał Mózg.
„Czy to możliwe, że taki Byt istnieje?”
Mózg doszedł do wniosku, że w ludzkich
osiągnięciach z pewnością kryje się aura
wielkości, która zadawała kłam ich działaniom, o
których mu donoszono.
„Czy to możliwe, że ta trywialność to jakiegoś
rodzaju kod?” - zastanowił się Mózg. „Ale jak to
możliwe... Czy w tych niekonsekwencjach i
gadaniu o Bogu nie kryje się coś więcej, niż by
się wydawało?”
Mózg zaczął swoje logiczne istnienie jako
pragmatyczny ateista. Teraz w jego kalkulacje
zaczynały wkradać się wątpliwości, które
klasyfikował jako uczucia.
„Mimo to trzeba ich powstrzymać” - pomyślał
Mózg. „Bez względu na koszty trzeba ich
zatrzymać. Problem jest zbyt poważny... Chociaż
to trio jest fascynujące. Jeżeli ich stracimy, będę
musiał spróbować ich żałować”.
Rhin miała wrażenie, że płyną przez ocean
płonącego słonecznego światła. Kapsuła była
dławiącym, wilgotnym piekłem. Łaskotanie
spływająceco potu i woń niemytych ciał, oraz
wszechobecny odór pleśni, wszystko to wgryzało
się w jej świadomość. Na obu brzegach nie
pojawiło się, ani nawet nie zawołało jakiekolwiek
zwierzę.
Tylko owady przelatujące przed nimi co jakiś
czas przypominały o obserwatorach ukrytych w
cienistej dżungli -
„Te robaki” - pomyślała. „Te przeklęte robaki!
I upał - Przeklęty upał!”
Ogarnęła ją histeria.
- Nie możemy nic zrobić?! - krzyknęła i
zaczęła si? szaleńczo śmiać.
Joao chwycił ją za ramiona i potrząsnął, wtedy
zaczęła szlochać.
- Och, proszę, proszę, zróbcie coś - błagała.
- Weź się w garść, Rhin - powiedział twardo
Joao. - Te przeklęte robaki - zapłakała.
Głos Chen-Lhu zagrzmiał z tyłu kabiny:
- Proszę pamiętać, doktor Kelly, że jest pani
en- tomologiem.
- Zaczynają mi się lęgnąć robaki w mózgu -
oznajmiła. Stwierdziła, że jest to zabawne i znów
zaczęła się śmiać. Grymas na twarzy Joao
powstrzymał ją. Wyciągnęła dłonie, ujęła jego
ręce i rzekła:
- Ze mną w porządku, naprawdę w porządku.
To ten upał.
Joao zajrzał jej w oczy.
- Jesteś pewna?
- Tak.
Uwolniła się, usiadła głębiej w swoim rogu i
wyjrzała przez okno. Kołyszące się przemijanie
brzegu hipnotycznie przykuwało jej wzrok.
Wszystko się ze sobą zlewało. To było jak czas;
przeszłość nieodrzucona nigdy do końca i
ż
adnego
ustalonego
punktu
do
startu
w
przyszłość. Wszystko było jednością, zlaną w
jeden poślizg i rozciągniętą na wieczność.
„Co sprawiło, że wybrałam ten zawód?” -
zastanowiła się.
Jej pamięć wyświetla przed nią całą sekwencję
wydarzeń, które pozostawiła pogrzebane razem z
dzieciństwem. Miała sześć lat i to był rok, który
jej ojciec spędził w Stanach Zjednoczonych,
przygotowując książkę o Johanesie Kelpiusie.
Mieszkali w starym domu z otynkowanej gliny i
latające mrówki uwiły sobie pod ścianą gniazdo.
Jej ojciec sprowadził miejscowego człowieka do
wszystkiego, by je wypalił. Ona przykucnęła,
ż
eby to obserwować. Rozszedł się zapach nafty,
buchnął żółty płomień a potem, wzbił się czarny
dym i otoczyła ją chmura kołujących owadów z
trzepoczącymi szaleńczo bladobursztynowymi
skrzydłami.
Uciekła z krzykiem do domu. Skrzydlate
stworzenia pełzały po niej, czepiały się jej
włosów. A w domu gniew dorosłych. Ręce
popychające do łazienki i rozkazujący głos:
„Zmyj z siebie te owady. Co za pomysł nanieść je
do domu. Przypilnuj, by ani jeden nie został na
podłodze. Zabij je i spłucz z wodą w klozecie”.
Przez czas, który wydawał się wiecznością,
bębniła i kopała w zamknięte drzwi. „One nie
umrą! Nie umrą!”
Rhin
potrząsnęła
głową,
by
odegnać
wspomnienie.
- One nie umrą - szepnęła.
- Co? - zapytał Joao.
- Nic - odparła. - Która godzina?
- Wkrótce się ściemni.
Skupiła uwagę na przepływającym obok
brzegu. Drzewiastych paprociach i palmach
przypominających główki kapusty. Wzbierająca
woda zaczynała obmywać ich pnie. Rhin
pomyślała, że w cętkowanym świetle słońca za
drzewami widzi przelatujące plamy barw.
Miała nadzieję, że to ptaki.
Cokolwiek to było, stworzenia te poruszały się
tak szybko, że poczuła, że widzi je dopiero wtedy,
gdy zniknęły.
Zachodni horyzont zaczęły wypełniać gęste
kłęby chmur nadając wrażenie głębokości,
ociężałości i czerni. Bezgłośnie błysnął nad nimi
piorun. Po długiej chwili zabrzmiał grom niczym
uderzenie młota.
Ciężar oczekiwania zaległ nad rzeką i
dżunglą. Dookoła kapsuły prądy pełzały jak
wijące się węże leniwie poruszając pływakami:
Pchnięcie i obrót. Pchnięcie, za- kołysanie i
obrót...
„Takie jest oczekiwanie” - pomyślała Rhin.
Łzy ześlizgnęły się po jej policzkach i otarła
je.
- Coś nie w porządku, moja droga? - zapytał
Chen-Lhu.
Chciała się śmiać, ale wiedziała, że śmiech
wciągnie ją znowu w histerię.
- Nie bądź takim banalnym sukinsynem -
powiedziała. - Nie w porządku! Też coś!
- Aha, wciąż tkwi w nas duch walki - odparł
Chen-Lhu.
Szara ciemność cienia chmury napłynęła na
kapsułę zamazując wszelkie kontrasty.
Joao obserwował, jak linia deszczu zbliża się
po wodzie popędzana ku nim powiewami wiatru.
Znów zamigotała błyskawica. Pomruk grzmotu
zjawił się szybciej i był ostrzejszy. Ten dźwięk
obudził zgraję wyjców na lewym brzegu. Ich
krzyki odbijały się echem od wody.
Ciemność zalała rzekę. Na krótką chwilę
chmury na zachodzie rozstąpiły się jeszcze i
ukazały niebo wyglądające jak płyta spłowiałego
turkusu, które zmieniło szybko barwę na kolor
wina, czerwonego jak biskupia purpura. Rzeka
wyglądała czarno i oleiście. Po zachodzie słońca
chmury opadły i znów zygzakowate pióro ognia
zabłysło na horyzoncie.
Deszcz podjął swe niekończące się bębnienie
o szkło, zacierając linie brzegu szarą mgiełką.
Wkrótce noc okryła całą scenerię.
- O Boże, boję się - szeptała Rhin. - O Boże,
boję się. Jestem przerażona.
Joao stwierdził, że brak mu słów, by ją
pocieszyć. Ich świat i wszystko to, czego on od
nich wymagał, wyszło poza słowa. Wszystko
przekształciło się w pierwotne falowanie,
nieodróżnialne od samej rzeki.
Pośród nocy dobiegły ich odgłosy żab i
słyszeli, jak woda szeleści trzcinami. Nawet
najsłabszy blask księżyca nie przenikał przez
chmury. Potem żaby i szeleszczące trzciny
zniknęły w oddali. Pozostało tylko bębnienie
deszczu i szelest wody toczącej się wzdłuż
pływaków.
- To bardzo dziwne czuć, że poluje się na nas
w ten sposób - mruknął Chen-Lhu.
Te słowa dotarły do Joao jakby wydobywały
się z jakiegoś bezcielesnego źródła. Spróbował
sobie przypomnieć wygląd Chen-Lhu i zdumiało
go to, że w umyśle nie pojawił się żaden obraz.
Szukał czegoś, co mógłby powiedzieć i znalazł
tylko:
- Jeszcze nie umarliśmy...
„Dziękuję, Johny” - pomyślał Chen-Lhu.
„Potrzebowałem od ciebie jakiegoś nonsensu w
tym stylu, by wszystko ustawić we właściwej
perspektywie”. Zachichotał w duchu i pomyślał:
„Lęk jest karą świadomości. W strachu nie ma
słabości, tylko w okazywaniu go. Dobro, zło, to
wszystko kwestia tego, jak się na to patrzy,
wierząc w Boga, lub nie”.
- Myślę, że powinniśmy rzucić kotwicę -
powiedziała Rhin. - Możemy wpaść w nocy na
progi, zanim je usłyszymy i co wtedy? Kto
usłyszy cokolwiek w tym deszczu?
- Ona ma rację - stwierdził Chen-Lhu.
- Chcesz wyjść na zewnątrz i rzucić kotwicę,
Travis? - zapytał Joao.
Chen-Lhu poczuł, jak zasycha mu w ustach.
- Idź, jeżeli chcesz - rzekł Joao.
„Nie ma słabości w strachu, tylko w
okazywaniu go”
- pomyślał Chen-Lhu. Wyobraził sobie, co
może czekać
tam na zewnątrz, w ciemnościach. Może jedna
z istot,
które
widzieli
na
brzegu.
Chen-Lhu
uświadomił sobie, że
zdradza go każda sekunda zwłoki.
- Myślę - powiedział Joao - że znacznie
niebez- pieczniejsze jest otwarcie włazu w nocy
niż dryfowanie i nasłuchiwanie.
- Mamy przecież światła na skrzydłach odparł
Chen-Lhu. - To znaczy, jeżeli coś usłyszymy... -
już w chwili wypowiadania tych słów uświadomił
sobie, jakie są słabe i puste.
Chen-Lhu poczuł płynny żar pulsujący w
ż
yłach i gniew niczym serię stłumionych
wybuchów. Na zewnątrz wciąż pozostawało
nieznane pełne drapieżnego spokoju.
„Lęk
obdziera
człowieka
z
wszelkich
pragnień”
-
pomyślał
Chen-Lhu.
„Byłem
nieuczciwy wobec samego siebie”.
Ta myśl sprawiła, że stanął nagle ze sobą
twarzą w twarz, jak przed lustrem. Był
jednocześnie przedmiotem i jego odbiciem. Nagle
przebudzona klarowność myśli wprawiła w ruch
strumień wspomnień. Poczuł jak cała przeszłość
tańczy przed nim i splata się jak tkanina
spływająca z krosna. Rzeczywistość i złudzenie
obleczone w ten sam strój.
„To opóźniona reakcja na trucizny owadów” -
pomyślał.
- Oskar Wilde był pretensjonalnym osłem -
powiedziała Rhin. - Dowolna liczba żywych
istnień jest warta dowolnej liczby śmierci.
Odwaga nie ma z tym nic wspólnego.
„Nawet Rhin mnie broni” - pomyślał Chen-
Lhu. Ta myśl wprawiła go w gniew.
- Wy bogobojni głupcy! - warknął. - •
Wszyscy śpiewacie: „Słowo ciałem się stało”. Nie
może być Boga bez człowieka! Bóg nie
wiedziałby nawet, że istnieje, gdyby nie istniał
dla człowieka! A gdyby nawet tak, to ten świat
jest jego omyłką!
Chen-Lhu umilkł zdumiony, że dyszy jak po
wielkim wysiłku.
Fala deszczu zabębniła o szyby jak gdyby w
jakiejś niebiańskiej odpowiedzi, po czym osłabła
stając się mokrym pomrukiem.
- No cóż... słuchajcie ateisty! - podsumowała
Rhin. Joao spojrzał w ciemność z której brał
ź
ródło jej głos.
Rozgniewał się na nią czując w jej słowach
wstyd. Wybuch Chen-Lhu to było, jak ujrzenie go
nagiego i bezbronnego. Należało to zignorować,
nie
nadając
temu
znaczenia
ż
adnym
komentarzem. Joao czuł, że słowa Rhin służyły
tylko do zapędzenia Chińczyka w kąt.
Ta myśl przypomniała mu scenę z wakacji,
które spędzał z kolegą z klasy we wschodnim
Oregonie w Ameryce Północnej. Łowił przepiórki
przy ogrodzeniu, gdy dwa z cętkowanych chartów
jego gospodarza rzuciły się w pościg za wychudłą
suką kojota. Kojot dostrzegł napastników i skręcił
w lewo tylko po to, by znaleźć się w pułapce w
rogu ogrodzenia.
W narożniku kojot, symbol tchórzostwa,
odwrócił się i tak urządził dwa psy, że umknęły z
wyciem, zakrwawione i z ogonami podwiniętymi
pod siebie. Joao, wypełniony lękiem, obserwował
to i pozwolił kojotowi uciec.
Przypominając sobie tę scenę Joao stwierdził,
ż
e ujmuje ona w swej wymowie problem Chen-
Lhu: „Ktoś, lub coś zapędziło tego człowieka w
kozi róg”.
- Prześpię się teraz - powiedział Chen-Lhu.
Obudźcie mnie o północy. I proszę, niech was tak
nie irytuje, że nie możecie dosłyszeć co w trawie
piszczy.
„Do diabła z tobą” - pomyślała Rhin. I nie
próbowała nawet zachować ciszy, gdy wsuwała
się w ramiona Joao.
„Umieścić część naszych sił za progami” -
rozkazał Mózg. -”Na wypadek gdyby ludzie
umknęli sieci jak przedtem. Nie wolno im uciec”.
Mózg dodał do tego symbol lęku przed
zagrożeniem dla przeżycia superroju, by wśród
posłańców i grup akcyjnych wywołać najwyższy
stopień pobudzenia.
„Poinstruujcie dokładnie śmiertelniczkę -
zarządził Mózg. „Jeżeli pojazd wymknie się
naszej sieci i bezpiecznie pokona kataraktę,
konieczne jest zabicie wszystkich trzech istot
ludzkich”.
Złotoskrzydli posłańcy odtańczyli pod sufitem
potwierdzenie i opuścili jaskinię.
„Tych troje ludzi było bardzo interesujących i
dostarczali ciekawych informacji” - pomyślał
Mózg. „Ale teraz musi się to skończyć. Mamy
poza tym inne istoty ludzkie. Nie wolno dopuścić,
ż
eby wśród logicznych konieczności do głosu
doszły uczucia”.
Ale myśli te pobudziły tylko większość
ś
wieżo doznawanych przez Mózg emocji i
wprowadziły owady opiekuńcze w gorączkową
krzątaninę.
Wreszcie Mózg odsunął od siebie problem
trzech istot ludzkich na rzece i zaczął się martwić
losem ludzkich imitacji przebywających za
barierami.
W ludzkim radiu nie było żadnych doniesień,
ż
e
imitacje
zostały
wykryte,
ale
to
w
rzeczywistości
nic
nie
znaczyło.
Takie
wiadomości mogły zostać ocenzurowane. Jeśli
posłańcy nie zdołają ich szybko zlokalizować i
ostrzec,
to
imitacja
wyjdzie
na
jaw.
Niebezpieczeństwo było poważne, a czasu
niewiele.
Wzburzenie Mózgu popchnęło jego sługi do
kroku, na który nieczęsto się decydowały.
Dostarczono
narkotyki.
Mózg
zapadł
w
letargiczny
półsen,
gdzie
w
wyobraźni
przekształcił się w istotę podobną do człowieka,
która śledziła czyjś ślad ze strzelbą w dłoni.
Jednak nawet we śnie Mózg obawiał się, że
gra wymknie mu się spod kontroli. Tutaj owady
opiekuńcze nie mogły już nic poradzić. Troska
trwała dalej.
Joao obudził się o świcie by stwierdzić, że
rzekę okryła nieprzenikniona draperia mgły. Był
zdrętwiały, rozkojarzony i wyglądało na to, że ma
gorączkę. Niebo miało barwę platyny.
Przed nimi wyłoniła się wyspa okryta
upiornym całunem oparów. Prąd znosił kapsułę
na prawo od sterty pni wyglądających jak
olbrzymie zapałki. Nad powierzchnią wody
sterczały wierzchołki traw i krzewów gnących się
i drżących pod dotykiem płynącej wody.
Kapsuła definitywnie przechyliła się w prawo.
Joao wiedział, że powinien wyjść i osuszyć
pływak. Wiedział, że ma dość siły do wykonania
tej pracy, ale nie mógł znaleźć w sobie
wystarczająco dużo woli, żeby wprawić się w
ruch.
- Kiedy przestało padać? - Rozległ się głos
Rhin.
- Tuż przed świtem - odpowiedział z tyłu
Chen-Lhu, zakasłał i dodał. - Wciąż śladu
naszych przyjaciół.
- Mamy przechył na prawą stronę -
powiedziała Rhin.
- Miałem się tym zająć - odrzekł Chen-Lhu. -
Johny, spodziewam się, że trzeba tylko włożyć
głowicę natryskową w pływak i przekręcić
przetyczkę?
Joao przełknął ślinę, zdumiony tym, jaką
wdzięczność poczuł do Chen-Lhu, że na
ochotnika zgłosił się do tej pracy.
- Johny?
- Tak... To wszystko, co masz zrobić - odparł
Joao. - Otwór inspekcyjny w pływaku zamyka się
na prosty
zatrzask.
Joao oparł się wygodnie i zamknął oczy.
Słyszał jak Chen-Lhu gramoli się przez właz.
Rhin spojrzała na Joao. Wydał jej się strasznie
zmęczony. Jego zamknięte oczy obramowane
były
głębokim
cieniem.
Wyglądał
jak
nieboszczyk.
„Mój
ostatni
kochanek”
-
pomyślała.
„Śmierć”.
Ta myśl wytrąciła ją z równowagi. Zaczęła
zastanawiać się nad sobą.Stwierdziła, że tego
ranka nie potrafi odnaleźć żadnego ciepłego
uczucia ku mężczyźnie, który w nocy napełniał ją
miłosną ekstazą. Ogarnął ją tristia post coitum
1
i
Joao wydał się jej teraz kolejnym pyłkiem
ś
wiadomości,
który
dotknął
jej
zupełnie
przypadkowo i zatrzymał się, by na chwilę dzielić
z nią moment oślepiającego lśnienia.
W tej myśli nie było miłości.
Ani nienawiści.
Uczucia Rhin były teraz tak bezpłciowe i
kliniczne jak zawsze dotąd. Spółkowanie w nocy
było obopólnym doświadczeniem, ale ranek
zredukował to do czegoś pozbawionego smaku.
Odwróciła się i zapatrzyła w dół rzeki..
Mgła przerzedzała się. Zauważyła przez nią
czarne zwałowisko lawy odległe może o dwa
1
łac. smutek po stosunku płciowym.
kilometry. Trudno było oceniać odległość, ale
skała górowała nad rzeką jak upiorny statek.
Usłyszała zasysane przez pompę powietrze i
zauważyła, że kapsuła wróciła do normanej
pozycji.
Po chwili pojawił się Chen-Lhu. Wniósł ze
sobą nagły powiew zimnej wilgoci, który ustał,
gdy uszczelnił za sobą właz.
- Na zewnątrz jest prawie zimno - powiedział.
- Jaki jest odczyt wysokościomierza, Johny?
Joao ocknął się i spojrzał na tablicę
rozdzielczą.
- Sześćset osiem metrów.
- Jak myślisz, jak daleko zapłynęliśmy? Joao
bez słowa wzruszył ramionami.
- Będzie tego sto pięćdziesiąt kilometrów? -
zapytał Chen-Lhu.
Joao spojrzał na przesuwające się w tył brzegi
rozlewiska i na prąd poruszający węźlaste,
obskurne korzenie podmytych drzew.
- Może.
„Może” - pomyślał Chen-Lhu i zastanowił się,
dlaczego czuje się tak ożywiony i pełen sił. Był
naprawdę głodny! Pogrzebał w poszukiwaniu
pakietów z racjami, rozdzielił je i zaczął jeść
wilczymi kęsami.
Kanonada deszczu smagnęła szyby kabiny.
Kapsuła obróciła się i zakołysała. Potrząsnął nimi
kolejny
podmuch
wiatru.
O
pływaki
rozpryskiwały się z pluskiem szeregi drobnych
fal. Wiatr zmniejszył się, ale deszcz przybrał na
sile
pozbawiając
roślinność
na
brzegach
wszystkich barw. Wiatr zamarł wreszcie zupełnie,
ale deszcz nadal łomotał jednostajnie gęstymi,
ciężkimi kroplami.
Joao spojrzał na cętkowany, granitowy brzeg,
przepływający obok nich jak surrealistyczne tło.
Wydawało się, że rzeka ma w tym miejscu co
najmniej kilometr szerokości. Jej brązowa
powierzchnia była obrzmiała i pokryta pękami pni
drzew, pływającymi wyspami turzycy oraz
unoszącymi się na wodzie balami.
Nagle kapsuła podskoczyła. Coś wielkiego
zadrapało od spodu o dno. Joao powstrzymał
oddech w obawie, że łata zostanie zerwana i woda
wtargnie do pływaka.
- Płycizny? - zapytał Chen-Lhu.
Znoszony przez wodę pniak wynurzył się po
lewej, obrócił i zanurkował jak żywa istota.
- Pływak... - szepnęła Rhin.
- Wydaje się, że trzyma - powiedział Joao.
Zielony żuk wylądował na szybie, machnął ku
nim czułkami i odleciał.
- Są zainteresowane wszystkim, co się z nami
dzieje - mruknął Chen-Lhu.
- Ten pniak - zaczęła Rhin - nie myślisz
chyba, że...
- Jestem gotów uwierzyć we wszystko - odparł
Chen-Lhu.
Rhin zamknęła oczy.
- Nienawidzę ich! - mruknęła - Nienawidzę!
Deszcz przerzedził się do pojedynczych kropel
spadających w wodę, albo stukających o kopułę
kabiny. Rhin otworzyła oczy, by popatrzeć na
blade aleje błękitu otwierające się i zamykające w
chmurach.
- Przejaśnia się? - zapytała.
- Co za różnica? - odpowiedział pytaniem
Chen-Lhu. Joao spojrzał na przygniecioną przez
deszcz trawę sawanny rozpościerającą się na
brzegu po lewej. Trawa kończyła się u
oleistozielonej ściany dżungli, jakieś dwadzieścia
metrów dalej.
Kiedy patrzył, z dżungli wyłoniła się jakaś
sylwetka machająca ku nim ręką. Za moment
stracili ją z oczu.
- Co to było? - zapytała Rhin, a w jej głosie
czaiła się histeria.
Odległość była za duża, by być pewnym, ale
Joao sądził, że mógł to być Padre.
- Yierho? - szepnął.
- To miało jego wygląd, tak myślę - odparł
Chen-Lhu. - Nie sądzisz chyba...
- Nic nie myślę!
„Aha” pomyślał Chen-Lhu. „Bandeirante
zaczyna się łamać”.
- Coś słyszę - powiedziała Rhin. - Brzmi jak
progi wodne.
Joao wyprostował się i wsłuchał. Dotarł do
niego słaby pomruk.
- Może to tylko wiatr pomiędzy drzewami -
powiedział, ale gdy to mówił, wiedział już, że to
nie wiatr.
- To progi - oznajmił Chen-Lhu. - Widzicie to
urwisko przed nami?
Patrzyli w dół rzeki dopóki powiew wiatru nie
popchnął ku nim czarnej linii chmur i nie zasnuł
urwiska woalem deszczu. Ulewa znów zaczęła
biczować kapsułę. Wiatr ustał w tej samej chwili i
prąd niósł ich naprzód poprzez szum deszczu.
Niebawem przestało padać. Rzeka rozpostarła się
przed nimi jak odbita w lustrze równia stołu.
Kapsuła stała się dla Chen-Lhu miniaturową
zabawką pomniejszoną przez czary i zagubioną w
ogromie powodzi.
Nad tym wszystkim wznosiło się czarne
oblicze urwiska, z każdą sekundą olbrzymiejące
coraz bardziej.
Chen-Lhu
powoli
pokręcił
głową,
zastanawiając się, skąd wie, z czym muszą
zetknąć się za urwiskiem. Miał wrażenie, że unosi
się w wilgotnej kuli powietrza, które wysysało z
niego wszelkie życie. Atmosfera miała zapach
ś
mierci czyhającej w leśnym poszyciu dookoła
rzeki. Otoczyły go wonie gnicia i rozkładu. Każda
niosła przesłanie: „Są tam przed tobą... czekają”.
- Kapsuła... już nie poleci, co? - zapytał Chen-
Lhu.
- Nie sądzę, bym zdołał wyrwać ten pływak z
rzeki - odpowiedział Joao i otarł pot z czoła. W
tej chwili doznał koszmarnego uczucia, że przez
całą drogę aż dotąd śnił. Otworzył szeroko oczy.
W kabinie zapanowało ponure milczenie.
Grzmot progów stawał się coraz głośniejszy,
ale wciąż nie było widać spienionej wody.
Z grupy palm przy zakręcie rzeki wzbiło się w
górę stado złotodziobych tukanów. Leciały
oszalałą
chmarą,
wypełniając
powietrze
skamleniem zgrai psów. Wkrótce zniknęły z pola
widzenia i pozostał tylko odgłos progów.
Urwisko górowało nad palmami tuż za zakrętem.
- Mamy jeszcze rezerwę paliwa na pięć, lub
sześć minut pracy silników - powiedział Joao. -
Myślę, że powinniśmy pokonać ten zakręt z
włączonymi silnikami.
- Zgadzam się - odrzekł Chen-Lhu. Zapiął
pasy bezpieczeństwa.
Rhin zatrzasnęła własną uprząż.
Joao znalazł obok siebie zimne sprzączki
pasów i połączył je sprawdzając tablicę
rozdzielczą. Jego ręce zaczęły drżeć, gdy
pomyślał
o
precyzji
wymaganej
przy
posługiwaniu się przepustnicą. „Robiłem to już
dwukrotnie” powiedział sobie.
Ale to go nie uspokoiło. Wiedział, że jest na
granicy swych sił... i swego rozsądku.
Krzywe zmarszczki prądu rozwinęły się
tworząc na zakręcie wachlarz. Woda w tym
miejscu zaczęła lśnić i migotać. Joao podniósł
wzrok i ujrzał błękitne szczeliny przebijające się
przez chmury. Wciągnął głęboko powietrze,
wcisnął zapłon, odliczył.
Ś
wiatełko alarmowe mrugnęło i zgasło.
Joao pchnął dźwignię przepustnicy. Silniki
zagrzmiały równo. Kapsuła zaczęła nabierać
prędkości tańcząc wśród wodnych zmarszczek.
Miała przechył na prawe skrzydło. Z pływaka
dochodziło tępe chlupotanie.
„Nigdy się nie uniesie” - pomyślał Joao. Był
rozgorączkowany i tylko luźno połączony ze
swymi zmysłami.
Kapsuła z hałasem i ociężale okrążyła zakręt i
oto stanęła przed nimi ściana lawy odległa nie
więcej niż o kilometr. Rzeka przepływała przez
nią
wyłomem
sprawiającym
wrażenie
wyrąbanego siekierą giganta. Gładkie, czarne
wyniosłości skał zgarniały wodę u swej podstawy
w kłębiące się piekło.
- Jeeeezuuu - szepnął Joao. Rhin uchwyciła się
jego ramienia.
- Zawracaj! Musisz zawrócić!- wrzasnęła.
- Nie możemy - powiedział Joao. - Nie ma
innego wyjścia.
Wciąż
wahał
się
trzymając
ręką
na
przepustnicy. Nacisnąć tę dźwignię naprzód i
zaryzykować
wybuch?
Nie
było
ż
adnej
alternatywy. Widział teraz wśród skał fale
tworzące grzebienie na niewidocznych głazach i
rafach.
Konwulsyjnym
ruchem
Joao
pchnął
przepustnicę w przód, do oporu. Grzmot rakiet
zagłuszył głos wody.
Joao modlił się do pływaka:
- Trzymaj się... proszę... wytrzymaj.
Kapsuła podniosła się i zaczęła sunąć po
wodzie, ledwie jej dotykając. W tej samej chwili
Joao dojrzał ruch po obu brzegach katarakty. Coś
wężowym ruchem unosiło się z piany u wejścia
do rozpadliny.
- Jeszcze jedna sieć! - krzyknęła Rhin.
Joao popatrzył na sieć jakby była częścią snu.
Wiedział, że nie zdoła jej uniknąć. Jego
ś
wiadomość oderwała się od rzczywistości.
Kapsuła przemknęła po powierzchni wiru i
popędziła wprost ku wznoszącej się w górę
zaporze. Joao dostrzegł ciemny wzór oczek sieci,
a przez nie wodę pociętą coraz głębszymi
bruzdami i spadającą otchłań.
Kapsuła uderzyła w sieć, naprężając ją i
rozdzierając. Joao rzuciło do przodu, gdy kapsuła
opadła nosem w dół. Czuł, jak tył fotela wali go w
plecy. Potem dotarł do niego przenikliwy jazgot;
darcie, zgrzytanie, bulgot i nagły skok naprzód.
Silniki umilkły zalane, albo niezdolne do
zasysania paliwa. Grzmot wody wypełnił kabinę.
Joao podciągnął się na kierownicy i rozejrzał.
Kapsuła płynęła prawie równo, obracając się, ale
jego oczy zinterpretowały ten ruch jakby świat
kręcił się wokół niego: czarna ściana, zielona linia
dżungli i biała woda...
Kapsuła ześlizgnęła się w prawo wpadając ze
zgrzytem na wystającą nad powierzchnię wody
skałę obsydianu. Drapany i rozdzierany metal
współzawodniczył z grzmotem katarakty.
Rhin krzyknęła coś, co przepadło w ogólnym
zamęcie.
Kapsuła odbiła się od skalnej ściany, obróciła
i odbiła o dwie następujące po sobie strugi
buchającego prądu. Metal zgrzytał i jęczał.
Spiralny stożek wiru zassał pływaki, po czym
wyrzucił ich w bok w podnoszącym się i
opadającym delirium ruchu.
Potężny, pulsujący grzmot, jakby fal oceanu
bijących o skały ogłuszył Joao. Zobaczył
połyskującą
szczelinę
w
czarnej
skale,
wyłaniającą się na wprost przed nimi. Kapsuła
uderzyła o nią i odbiła się, Joao stwierdził, że
został wyrwany z pasów i rzucony na podłogę,
gdzie szczepił się z Rhin. Prawą dłonią chwycił
się spodu steru.
Kopuła
nad
nimi
odchyliła
się.
Z
niedowierzaniem i wstrząsem Joao patrzył, jak
szyba rozpryskuje się i znika. Widział, jak prawe
skrzydło łamie się na skale. Kapsuła podskakując
obróciła się w prawo, ukazując skrawek nieba i
kolejną czarną ścianę.
Szaleńczy
trzask
zgniatanego
skrzydła
dołączył się do ogólnego hałasu.
Joao pomyślał: „To się nam nie uda. Nikt tego
nie przeżyje”.
Czuł, jak oszalała ze zgrozy Rhin obydwiema
rękami obejmuje go w pasie i usłyszał jej głos w
lewym uchu: - Proszę, zatrzymaj to, proszę,
zatrzymaj to...
Joao zobaczył, że dziób kapsuły unosi się i
opada. Zobaczył białą wodę i pianę wrzącą tuż
nad sobą. Widział jak w tej kipieli przepada
rozpylacz i wepchnął się głębiej między siedzenia
i deskę rozdzielczą. Bolały go palce zaciśnięte na
kolumnie kierownicy. Gwałtowny ruch kapsuły
obrócił jego głowę i zobaczył bezpośrednio nad
sobą ręce Chen-Lhu zaplecione na oparciu fotela.
Wzmocniony ponad wszelką możliwość
zniesienia hałas wdzierał się w system nerwowy
Chen-Lhu. W jego głowie brzmiał jeden
ogłuszający dysonans potwornych cymbałów.
Chen-Lhu
stał
się
widzącym,
słyszącym,
czującym receptorem bez żadnej innej funkcji.
Rhin przycisnęła twarz do twarzy Joao.
Gorący zapach ciała Joao i opętańczy ruch były
wszystkim. Czuła, jak kapsuła unosi się... unosi...
unosi i opada, bez przerwy się obracając. W górę.
W dół. W górę. W dół. W górę. W dół. To było
jak jakiś szaleńczy rodzaj seksu. Przeszywający
rytm wtrząsał nią w rytmie stacatta, gdy kapsuła
spadała dolinami bystrzyn.
Cała świadomość Joao skupiła się na
patrzeniu. Przed nim w boku kabiny widniał
otwór, którego tam być nie powinno. Po drugiej
stronie wrzało czarno- zielone, wodne piekło.
Gdy kapsuła stanęła dęba Joao spojrzał prosto w
dół na karbowaną spiralę prądu. Palce drętwiały
na sterach. Ból przeszywał bark.
Brązowa powierzchnia nurtu przetoczyła się
prosto przed otworem. Joao czuł, jak kapsuła
ś
lizga się ku niej zwodniczo łagodnym ruchem i
zobaczył, że rzeka za nimi zostaje w tyle.
„Więcej już nie zniesie” - pomyślał.
Kapsuła
opadała
coraz
szybciej.
Joao
uchwycił się tablicy rozdzielczej. Widział
zielonobrązową falę wzbierającą za strzępami
skrzydła. W górę... w górę... w górę...
Kapsuła przebiła się przez nią.
Zielona ciemność i woda zwaliły się do
kabiny. Rozległ się zgrzyt metalu. Joao
stwierdził, że rufa kapsuły wali o powierzchnię,
wynosząc dziób ku światłu. Joao wcisnął się w
fotel ciągnąc za sobą Rhin i zobaczył, że ręce
Chen-Lhu wciąż są wczepione w oparcie, a woda
przelewa się przez rozdarty bok kabiny. Czuł, że
tylna część kapsuły obija się o skały.
Jaskrawe światło słońca.
Joao odwrócił się w fotelu oślepiony przez ten
blask. Popatrzył przez poszarpaną dziurę w
miejscu, gdzie przedtem były silniki i ujrzał
skalny wąwóz. Uderzyło go szaleństwo tego
miejsca. Widział miotające się fale, ich
gwałtowność i myślał: „Naprawdę przedostaliśmy
się tędy?”
Poczuł wodę dookoła kostek i odwrócił się,
oczekując podświadomie kolejnego progu. Ale
przed
nim
była
tylko
szeroka,
gładka
powierzchnia ciemnej wody. Pochłonęła ona
wzburzenie wąwozu zamieniając je na lśniące
pęcherzyki powietrza oznaczające mieszające się
i rozprzestrzeniające linie prądu.
Kapsuła podskoczyła. Joao zatoczył się i oparł
o ścianę kabiny. Spojrzał w dół na ocalałe
skrzydło, które wydawało się płynąć wprost po
powierzchni wody.
- Może lepiej wydostańmy się na zewnątrz?
Przecież toniemy. - głos Rhin zaszokował Joao
normalnością.
Spróbował otrząsnąć się z uczucia oderwania,
opuścił wzrok i popatrzył na nią, siedzącą w
swym fotelu. Chen-Lhu za jej plecami kaszląc
wstał z podłogi i wyprostował się.
Doszło ich bulgotanie i prawe skrzydło
zanurzyło się pod powierzchnię.
W
tym
momencie
do
Joao
dotarła
oszałamiająca świadomość faktu, że wciąż
jeszcze żyją... Jednak kapsuła była do niczego.
Uniesienie go opuściło.
- Daliśmy im dobrą szkołę za ich pieniądze -
stwierdził Chen-Lhu - ale myślę, że to już koniec
jazdy.
- Naprawdę? - mruknął Joao. Czuł, jak wre w
nim gniew. Dotknął wypukłości wielkiej giwery
Yierha w kieszeni. Odruchowy gest, jego głupia
pustota, przeniknęły umysł Joao falą szalonego
rozbawienia.
„Wyobraź sobie, że próbujesz zabić te
stworzenia z pistoletu” - pomyślał.
- Joao? - powiedziała Rhin.
- Tak? - kiwnął jej głową, po czym odwrócił
się i wyszedł na ocalałe skrzydło. Wyprostował
się balansując i rozejrzał. Powiał na niego zimny
wodny pył z rozpadliny.
- Nie utrzymamy się długo na powierzchni -
powiedział Chen-Lhu. Obejrzał się na skalną
rozpadlinę
i
nagle
jego
umysł
odmówił
zaakceptowania tego, co się z nimi stało.
- Mogłabym dopłynąć do tego miejsca -
oznajmiła Rhin pokazując ręką - Jak z wami?
Chen-Lhu odwrócił się i ujrzał bezd rzewny
cypel sterczący ku środkowi rozlewiska, sto
metrów dalej. Była to krucha plątanina trzcin i
mułu wystająca nieco nad wodę. Dalej wznosiła
się wysoka ściana drzew. Długie, rynnowate ślady
biegły ku rzece przecinając pas mułu poniżej
trzcin.
„Ślady aligatorów” - pomyślał Chen-Lhu.
- Widzę znaki aligatorów - powiedział Joao. -
Najlepiej trzymać się kapsuły tak długo jak
można.
Rhin poczuła, że groza znowu narasta w jej
gardle.
- Długo jeszcze utrzyma się na wodzie? -
szepnęła.
- Jeżeli będziemy siedzieć bardzo spokojnie -
odparł Joao. - Wydaje się, że trochę powietrza
uwięzło gdzieś pod spodem, może w skrzydle i
lewym pływaku.
- Ani śladu... ich - powiedziała Rhin.
- Za chwilę tu będą - rzekł Chen-Lhu
zaskoczony obojętnym tonem własnego głosu.
Joao badał wzrokiem przylądek.
Kapsuła zdryfowała w bok, a potem zawróciła
we wstecznym prądzie i niebawem już tylko kilka
metrów dzieliło zanurzony koniec skrzydła od
błotnistego brzegu.
„Gdzie są te przeklęte aligatory?” zastanowił
się Joao.
- Nie podpłyniemy już bliżej - stwierdził
Chen-Lhu. Joao skinieniem głowy wyraził
potwierdzenie i rzekł:
- Ty pierwsza, Rhin. Zostań na skrzydle tak
długo, jak będziesz mogła. Pójdziemy zaraz za
tobą położył dłoń na pistolecie w kieszeni, a
drugą ręką pomógł jej wyjść. Ześlizgnęła się na
skrzydło, które zanurzyło się głębiej i oparło o
muł przy brzegu.
Chen-Lhu ześlizgnął się obok niej.
- Chodźmy! - powiedział.
Rozpryskując wodę pobrnęli do brzegu
grzęznąc w mule, gdy tylko zeszli ze skrzydła.
Joao poczuł zapach paliwa rakietowego i
spostrzegł barwne plamy na rzece. Ruszył w ślady
Rhin i Chen-Lhu. Po chwili wspiął się na groblę i
stanął obok nich. Popatrzył na dżunglę.
- Może moglibyśmy z nimi podyskutować? -
zapytał Chen-Lhu.
Joao podniósł rozpylacz i powiedział:
- Myślę, że to jedyny argument, jaki mamy -
spojrzał na ładunek stwierdzając, że jest pełny.
Odwrócił się do kapsuły. Leżała częściowo
zanurzona z jednym skrzydłem zakotwiczonym w
mule. Brunatne prądy opływały ją i wlewały się
przez dziury wyrwane w ścianach.
- Nie sądzisz, że powinniśmy spróbować
wydobyć więcej broni? - zapytał Chen-Lhu. -
Chociaż chyba nigdzie stąd nie odejdziemy...
„Oczywiście ma rację” - pomyślał Joao.
Spostrzegł, że słowa Chen-Lhu wprawiły Rhin w
niekontrolowane drżenie, więc przytulił ją.
- Co za urocza, rodzinna scenka - powiedział
Chen-Lhu wpatrując się w nich i pomyślał: „Oni
są jedyną monetą, jaką mam. Może nasi
przyjaciele pójdą na wymianę: Dwoje bez walki
w zamian za jednego puszczonego wolno...”
Rhin czuła, że wraca jej spokój. Otaczające ją
ramię Joao, jego milczenie poruszało ją bardziej,
niż wszystko, co starała się pamiętać. „Taki
drobiazg” - pomyślała. „Po prostu braterski,
ojcowski uścisk”.
Chen-Lhu kaszlnął. Spojrzała na niego.
- Johny - powiedział Chen-Lhu. - Daj mi
rozpylacz. Będę cię osłaniał, a ty spróbujesz
wydostać więcej broni z kapsuły.
- Sam sobie rozkazuj - odparł Joao. - W jakim
celu? Rhin uwolniła się nagle z jego objęć
przerażona błyskiem
w oczach Chen-Lhu.
- Daj mi rozpylacz - powiedział Chińczyk
płaskim głosem.
,,Co za różnica?” - zapytał sam siebie Joao.
Spojrzał w oczy Chen-Lhu i zobaczył w jego
nieruchomym spojrzeniu zwierzęcą furię. ..Dobry
Boże!” - pomyślał. ..Co go naszło?” Stał
zauroczony wzrokiem Chińczyka.
Lewa stopa Chen-Lhu wyskoczyła w górę,
trafiając Joao w lewe ramię. Rozpylacz wyleciał
w powietrze. Joao poczuł odrętwienie w całym
barku, ale instynktownie przyjął postawę z
capoeira, brazylijskiego judo. Półprzytomny z
bólu zbił następne kopnięcie i odskoczył w bok.
- Rhin, rozpylacz! - krzyknął Chen-Lhu i
rzucił się na Joao.
Umysł Rhin przez chwilę odmawiał działania.
Potrząsnęła głową, spojrzała w trzciny tam, gdzie
upadł rozpylacz. Celował w niebo, wbity kolbą w
muł. „Rozpylacz?” zadała sobie pytanie. No tak,
powstrzyma mężczyznę na taką odległość.
Wyciągnęła rozpylacz z błota i podniosła go
razem z mułem i połamanymi trzcinami
oblepiającymi kolbę. Wycelowała go w kierunku
mężczyzn miotających się w niesamowitym tańcu
ciosów i uników.
Chen-Lhu zobaczył ją, odskoczył w tył i
przykucnął.
Joao wyprostował się, chwytając za obolałe
ramię.
- W porządku, Rhin - powiedział Chen-Lhu. -
Dołóż mu.
Z uczuciem grozy Rhin stwierdziła, że lufa
rozpylacza obraca się w stronę Joao.
Joao zaczął sięgać po broń w kieszeni, ale
zatrzymał się. Czuł tylko chorobliwą pustkę i
rozpacz. „Niech mnie zabije, jeżeli ma na to
ochotę” - pomyślał.
Rhin zgrzytnęła zębami i zwróciła rozpylacz
ku Chen-Lhu.
- Rhin! - krzyknął i rzucił się ku niej.
Strumień trucizny i butylowego nośnika
wytrysnął z lufy. Chen-Lhu trafiony w pierś
zatoczył się. Próbował dalej iść naprzód, ale w
następnej chwili strumień uderzył go w twarz i
powalił na ziemię. Przetoczył się i zwinął w
kłębek walcząc z narastającym spętaniem, w
miarę jak nośnik krzepł. Niebawem ruchy Chen-
Lhu uległy zwolnieniu: konwulsyjne szarpnięcie,
znieruchomienie, znów szarpniecie.
Rhin stała z rozpylaczem wycelowanym w
Chen-Lhu dopóki ładunek się nie wyczerpał,
potem odrzuciła broń od siebie.
Chen-Lhu szarpnął się ostatni raz i zamarł w
bezruchu.
W ogóle nie było widać jego ciała. Był
jedynie lepką szaro- czarno- pomarańczową bryłą
leżącą wśród trzcin.
Rhin zorientowała się, że dyszy, przełknęła
ś
linę i spróbowała głęboko wciągnąć powietrze,
ale nie mogła.
Joao podszedł do niej i zobaczyła, że w dłoni
trzyma
pistolet.
Jego
lewa
ręka
zwisała
bezwładnie wzdłuż boku. • Twoje ramię -
powiedziała.
- Złamane - odparł - Popatrz na drzewa.
Odwróciła się i zobaczyła ruch wśród cieni. Z
dżungli wyłonił się Indianin. To było tak, jakby
pojawił się za sprawą magii. Oczy barwy kości
słoniowej
błyszczały
charakterystycznym
wielopowierzchniowym
migotaniem
pod
prostymi kosmykami grzywki. Czerwona farba
pokrywała pasmami twarz. Zza linki zawiązanej
na lewym ramieniu sterczały szkarłatne pióra ary.
Miał na sobie znoszone szorty, a przy pasie torbę
ze skóry małpy.
Rhin przypomniała sobie latające mrówki z
dzieciństwa i szarą, trzepoczącą chmarę, która
pochłonęła obóz MOE. Odwróciła się do Joao.
- Joao... Joao, proszę, proszę, zastrzel mnie.
Nie pozwól im mnie dostać.
Chciał się odwrócić i uciec, ale mięśnie
odmówiły mu posłuszeństwa.
- Jeżeli mnie kochasz - błagała. - Proszę.
Nie mógł uniknąć jej wzroku. Pistolet uniósł
się jak gdyby z własnej woli. Wymierzył.
- Kocham cię, Joao - szepnęła i zamknęła
oczy.
Joao spostrzegł, że oślepiają go łzy. Widział
jej twarz jak przez mgłę „Muszę” - pomyślał.
„Boże, pomóż mi, muszę”. Konwulsyjnie nacisnął
spust.
Pistolet zagrzmiał, podskakując w jego dłoni.
Rhin szarpnęła się w tył jak pchnięta
gigantyczną dłonią. Wykonała półobrót i padła
twarzą w trzciny.
Joao popatrzył na pistolet w swej dłoni. Potem
jego uwagę przyciągnął ruch wśród drzew.
Rzutem głowy otrząsnął łzy i spojrzał na szereg
postaci wychodzących z lasu. Byli tam ci podobni
do leśnych Indian, którzy porwali jego ojca... było
też wiele innych typów Indian... postać Thomego
z jego własnej ekipy... jeszcze jeden mężczyzna,
szczupły, w czarnym garniturze, z połyskującymi
srebrem włosami.
„Nawet mój ojciec!” - pomyślał Joao.
Podniósł pistolet i wycelował lufę w serce.
Nie czuł gniewu, tylko niezwykły smutek, kiedy
naciskał spust.
Uderzyła w niego ciemność.
X
Miał sen. Sen o tym, że jest niesiony, sen o
łzach i krzyku, sen o gwałtownych protestach i
zaprzeczeniach.
Joao przebudził się w żółtopomarańczowym
ś
wietle i zobaczył postać nie mogącą być jego
ojcem pochylającą się nad nim, wyciągającą dłoń
i mówiącą:
- ...zatem obejrzyj moją rękę, jeżeli nie
wierzysz! Wtedy umysł Joao ogarnął pobudzający
wstrząs. „Jak się tu znalazłem?” - zastanowił się.
W myślach
przeszukiwał pamięć i zobaczył, jak zabija
Rhin starą armatą Yierha, a następnie zwraca broń
przeciw sobie.
Coś poruszyło się za postacią, która nie mogła
być jego ojcem. Uwaga Joao przeniosła się w tę
stronę. Zobaczył gigantyczną twarz mającą co
najmniej dwa metry wysokości. W tym dziwnym
ś
wietle była to nieszczęsna twarz, o oczach
skupionych
i
błyszczących,
ze
ź
renicami
wewnątrz źrenic. Twarz odwróciła się i Joao
zobaczył, że ma nie więcej niż dwa centymetry
grubości. Znowu się odwróciła. Dziwne oczy
skupiły wzrok na stopach Joao.
Joao zmusił się do spojrzenia w tamtą stronę.
Jego głowa podniosła się, a następnie opadła z
gwałtownym drżeniem. Tam, gdzie powinny być
jego stopy, zobaczył wypukły, zielony kokon.
Joao podniósł lewą rękę, przypominając sobie, że
była złamana, ale dłoń wykonała gest bez bólu i
spostrzegł, że skóra na niej ma tę samą barwę
odrażającego kokonu.
- Przyjrzyj się mojej ręce! - powiedział starzec
obok niego. - Rozkazuję ci!
- Nie obudził się jeszcze zupełnie.
Głos był grzmiący, rezonujący, wprawiający
w drżenie powietrze wokół nich i Joao wydało
się, że dobiega gdzieś spod tej gigantycznej
twarzy.
„Co to za koszmar?” - zadał sobie pytanie. -
”Jestem w piekle?”
Nagłym ruchem Joao sięgnął w górę,
chwytając podstawioną rękę.
Była ciepła... ludzka.
Łzy zalały oczy Joao. Potrząsnął głową, by się
ich pozbyć i przypomniał sobie, że robił już to
samo... gdzieś... kiedyś. Ale były pilniejsze
sprawy niż wspomnienia. Ręka wydawała się
prawdziwa, jego łzy również...
- Jak to możliwe? - szepnął.
- Joao, mój synu - zabrzmiał głos jego ojca.
Joao podniósł wzrok na znajomą twarz. To byl
jego ojciec. Nie mógł się mylić, każdy
najdrobniejszy rys twarzy był ten sam.
- Ale... twoje serce - powiedział.
- Moja pompa - rzekł stary człowiek. - Spójrz
- zabrał swoją rękę z jego dłoni i odwrócił się. W
plecach jego marynarki wycięty był otwór. Jakaś
gumopodobna substancja zlepiała brzegi tkaniny.
Pod tą powłoką pulsowała oleistożółta masa.
Joao zobaczył cienkie jak włos, łuskowate
linie i wielość kształtów. Odrzuciło go w tył.
Zatem to była kopia, jeszcze jedna z ich
sztuczek.
Starzec odwrócił się i Joao osłupiał widząc
młodzieńczą uciechę w jego oczach. Te oczy nie
były podzielone na wiele drobnych powierzchni.
- Stara pompa zawiodła, a oni dali mi nową -
powiedział starzec. - Ale ty, ty durny głupku!
Zrobiłeś z siebie i z tej biednej kobiety zupełną
miazgę.
- Rhin - szepnął Joao.
- Wyrwałeś wasze serca razem z częścią płuc -
mówił jego ojciec. -- I zwaliliście się prosto w
kałuże trucizny, którą rozpyliliście dookoła
siebie. Musieli dać wam obojgu nie tylko nowe
serca, ale całe systemy krwionośne!
Joao podniósł dłonie i popatrzył na swoją
zieloną skórę. Czuł się przez nią oślepiony i
wiedział, że nie jest w stanie przyjąć tego faktu do
ś
wiadomości. Wolał wierzyć, że to sen.
- Znają takie medyczne sztuczki, jakich my
sobie nawet nie wyobrażamy - powiedział jego
ojciec. - Nie byłem tak podekscytowany od czasu,
gdy byłem chłopcem. Ledwie mogę się doczekać,
kiedy będę z powrotem... Joao! Co ci jest!
Joao usiadł gwałtownie i wpatrzył się starcowi
w oczy. - Nigdy już nie będziemy ludźmi! -
krzyknął - Nie jesteśmy ludźmi, skoro... Nie
jesteśmy ludźmi!
- Och, cicho bądź! - rozkazał jego ojciec.
- Jeżeli to jest... Oni nas kontrolują! - Joao
zmusił się do spojrzenia na gigantyczną twarz za
swoim ojcem. - Będą nami władaćl
Opadł z powrotem, dysząc.
- Będziemy ich niewolnikami - szepnął.
- Co za głupota - rozległ się głos jak z bębna.
- Zawsze był melodramatyczny - powiedział
starszy Martinho. - Spójrz, jakiegoś bałaganu
narobił tam na rzece. Oczywiście, była w tym
twoja wina. Gdybyś tylko mnie posłuchał, zaufał
mi.
- Teraz mamy zakładnika - zagrzmiał Mózg. -
Teraz możemy sobie pozwolić ci ufać.
- Miałeś we mnie zakładnika odkąd założyłeś
mi tę pompę - powiedział starzec.
- Nie pojmuję wartości, jaką nadajecie
pojedynczym jednostkom - odrzekł Mózg. - My
poświęcilibyśmy dla ocalenia roju prawie każdą.
- Ale nie królową - powiedział starzec. Nie
ruszylibyście królowej. A co z tobą samym?
Poświęciłbyś sam siebie?
- To nie do pomyślenia - odparł Mózg.
Joao powoli opuścił głowę i spojrzał pod
gigantyczną twarz tam, skąd wydobywał się głos.
Zobaczył białą masę o średnicy około czterech
metrów z wystającym z niej pulsującym, żółtym
workiem. Bezskrzydłe owady pełzały po jej
powierzchni, w jej bruzdach i po kamiennej
posadzce jaskini. Twarz górowała nad tą masą,
wspierając się na tuzinie okrągłych łodyg. Ich
łuskowata powierzchnia zdradzała ich naturę.
Poprzez szok do Joao zaczęła przenikać
rzeczywistość tej sytuacji.
- Rhin? - szepnął.
- Twoja towarzyszka jest bezpieczna -
zagrzmiał głos. - Zmieniona jak ty, ale
bezpieczna.
Joao wciąż wpatrywał się w białą masę na
dnie jaskini. Zobaczył, że głos wydobywa się z
ż
ółtego, pulsującego worka. - Twoją uwagę
przyciąga
nasz
sposób
odpowiadania
na
zagrożenie z waszej strony - powiedział Mózg. -
To jest nasz mózg. Jest podatny na zniszczenie,
ale silny, podobnie jak twój...
Joao zwalczył dreszcz odrazy.
- Powiedz mi - rzekł Mózg - jak definiujesz
niewolnictwo?
- Teraz jestem niewolnikiem - szepnął Joao. -
Jestem od ciebie uzależniony. Muszę cię słuchać,
albo mnie zabijesz.
- Ale ty sam starałeś się siebie zabić - odparł
Mózg. Ta myśl rozwijała się coraz bardziej w
ś
wiadomości Joao.
- Niewolnik to ktoś, kto musi wytwarzać
bogactwa dla kogoś innego - rzekł Mózg. - Jest
tylko jedno prawdziwe bogactwo w całym
Wszechświecie.
Udzieliłem
ci
go
trochę.
Udzieliłem go twojemu ojcu i twojej partnerce. I
twoim przyjaciołom. To bogactwo to czas życia.
Czas. Jesteśmy twoimi niewolnikami, ponieważ
daliśmy ci więcej czasu życia.
Joao podniósł spojrzenie z worka głosowego
na wielkie błyszczące oczy. Chyba było w nich
rozbawienie.
- Oszczędziliśmy i przedłużyliśmy życie
wszystkich tych, którzy byli z tobą - zadudnił
głos. - To czyni nas waszymi niewolnikami, czyż
nie?
- Co weźmiecie w zamian? - zapytał z
naciskiem Joao.
- Aha! - dźwięk zupełnie przypominał
warknięcie. - Coś za coś! To jest ta rzecz
nazywana interesem, której
nie rozumiem. Twój ojciec opuści wkrótce to
miejsce, by rozmawiać z ludźmi z rządu. Jest
naszym posłańcem. Daje nam swój czas. On
również jest naszym niewolnikiem, czyż nie?
Jesteśmy powiązani ze sobą więzami wzajemnego
niewolnictwa, których nie można rozerwać.
Nigdy nie będzie można tego uczynić. Choćby nie
wiem, jak bardzo będziecie się starać...
- To bardzo proste, gdy zrozumie się
wzajemne zależności - powiedział ojciec Joao.
- Zrozumie co?
- Niektórzy z naszego rodzaju żyli kiedyś w
cieplarni - zagrzmiał głos. - Ich komórki
pamiętają to doświadczenie. Wiecie oczywiście,
czym są cieplarnie.
Gigantyczna twarz odwróciła się, by spojrzeć
ku wylotowi jaskini, gdzie świt zaczynał barwić
ś
wiat szarością.
- Tam na zewnątrz, to również cieplarnia -
twarz opuściła wzrok na Joao, wpatrując się weń
wielkimi, lśniącymi oczami. - By podtrzymywała
ż
ycie,
cieplarnię
należy
utrzymywać
w
delikatnym stanie równowagi. Jest to zadanie
istot, które w niej żyją. Trochę tego związku,
trochę tamtego, by w razie potrzeby uzyskać
jeszcze inną substancję. To, co jednego dnia jest
trucizną,
następnego
może
być
najrozkoszniejszym pokarmem.
- Co to wszystko ma wspólnego z
niewolnictwem? - zapytał Joao i we własnym
głosie usłyszał rozdrażnienie.
- śycie w cieplarni Ziemi trwa od milionów
lat - zagrzmiał Mózg. - Czasami rozwijało się „na
trujących ekstrementach innego życia... i wtedy ta
trucizna stawała się dla niego konieczna. Na
przykład bez substancji produkowanych przez
sprężyki trawa tej sawanny umarłaby po pewnym
czasie...
Joao popatrzył w górę, a jego myśli tasowały
się jak fiszki w kartotece.
- Jałowa ziemia w Chinach! - powiedział.
- Właśnie - rzekł Mózg. - Bez substancji
produkowanych przez owady i inne formy życia
wasz rodzaj by zginął. Czasami potrzebny jest
tylko słaby ślad takiej substancji, jak na przykład
specjalny rodzaj glinki wytwarzany przez
pajęczaki. Czasami substancja musi przejść przez
wiele etapów pośrednich, za każdym razem
ulegając zupełnej przemianie, zanim może być
użyta przez formę życia na końcu łańcucha.
Rozerwijcie ten łańcuch, a wszystko umrze.
Im bardziej zróżnicowane są formy życia, tym
więcej żywych istot może utrzymać cieplarnia.
Kwitnąca cieplarnia musi zawierać wiele postaci
ż
ycia. Im więcej, tym jest to zdrowsze dla
wszystkich. - Chen-Lhu -- powiedział Joao. -
Można go było nakłonić do pomocy. Mógłby
udać się z moim ojcem, powiedzieć im...
Uratowaliście Chen-Lhu?
- Chińczyk - odrzekł Mózg. - Można o nim
powiedzieć, że żyje, chociaż uszkodziliście go
okrutnie. Podstawowe struktury jego mózgu są
ż
ywe, dzięki naszej natychmiastowej akcji.
Joao spojrzał na pokrytą bruzdami masę na
dnie jaskini, a potem odwrócił wzrok.
- Dali mi go na dowód, który mam ze sobą
zabrać - powiedział ojciec Joao. - Nie może być
wątpliwości. Musimy zaprzestać zabijania i
zmieniania owadów.
- I pozwolić im zwyciężyć - szepnął Joao.
- Musimy przestać zabijać samych siebie -
zagrzmiał głos. - Ludzie twojego Chen-Lhu
zaczęli już, jak wy to nazywacie zakażać od nowa
swoje ziemie. Być może zdążą, być może nie.
Tutaj jeszcze nie jest za późno. W Chinach
działano skutecznie i dokładnie, więc mogą teraz
potrzebować naszej pomocy.
- Ale staniecie się naszymi panami - rzekł
Joao i pomyślał: „Rhin... Rhin, gdzie jesteś?”
- Osiągniemy jedynie nową równowagę -
powiedział Mózg. - Ciekawie to może wyglądać.
Później będzie czas o tym podyskutować. W
zasadzie masz wolność poruszania się i jesteś do
tego zdolny. Nie podchodź tylko za blisko do
mnie. Moje karmicielki nie pozwolą ci na to. Ale
na razie czuj się wolny. Możesz połączyć się z
twoją partnerką. Ona jest na zewnątrz. Tego ranka
ś
wieci słońce. Niech działa na twoją skórę i
chlorofil w twojej krwi. A kiedy tu wrócisz,
powiesz mi, czy słońce jest twoim niewolnikiem?
KONIEC