background image

F

RANK 

H

ERBERT

 

 
 
 

Z

IELONY 

M

ÓZG

 

 
 

background image

 

 
Wyglądał  niczym  bękarci  potomek  Indianina 

ze szczepu Guarami i córki farmera z głębi kraju, 
jak  jakiś  zbieracz  kauczuku,  starający  się 
zapomnieć  o  swym  zarządcy  i  „zjadaniu  Ŝelaza”, 
czyli  uprawianiu  miłości  przez  kratę  w  bramie 
hacjendy. 

Jego  wygląd  odpowiadał  temu  typowi 

człowieka  bardzo  dokładnie  z  wyjątkiem  chwil, 
gdy  zapamiętywał  się  brnąc  z  uporem  przez 
dŜunglę. 

Jego  skóra  stawała  się  wtedy  zielona,  w 

wyniku  czego  ginął  na  tle  zarośli.  To  z  kolei 
upodobniało  go  do  niewidzialnego  upiora  w 
szarej  jak  muł  koszuli  i  złachmaniałych 
spodniach,  oraz  postrzępionym  słomkowym 
kapeluszu  i  sandałach  z  niewyprawionych 
rzemieni  o  podeszwach  wyciętych  z  kawałków 
zuŜytych opon. 

Tego  rodzaju  wpadki  były  coraz  rzadsze  w 

miarę  jak  oddalał  się  od  źródeł  Parany,  idąc  w 
głąb  interioru.  Tu  pospolici  byli  ludzie  tacy  jak 

background image

on,  o  przyciętych  równo  nad  czołem  czarnych 
włosach i błyszczących ciemnych oczach. 

Gdy  dotarł  do  terenów  bandeirantes,  jego 

kontrola  nad  odruchowym  efektem  kameleona 
była juŜ prawie doskonała. 

Teraz wynurzył się z dzikich ostępów dŜungli 

i  ruszył  ku  zabłoconym  ścieŜkom  oddzielającym 
rozparcelowane  planowo  gospodarstwa.  Na  swój 
sposób  wyczuł,  Ŝe  zbliŜa  się  do  jednego  z 
posterunków  bandeirantes  i  prawie  ludzkim 
gestem  namacał  cedula  de  gracias  al  sacar  -
ś

wiadectwo  białej  krwi,  wetknięte  bezpiecznie 

pod koszulę. Dość często, gdy w pobliŜu nie było 
ludzkich  istot,  na  głos  ćwiczył  wymawianie 
imienia,  które  dlań  wybrano  -”Antonio  Raposo 
Tavares”. 

Dźwięk  dobywał  się  z  niego  nieco  piskliwy, 

zwłaszcza pod koniec, ale wiedział, Ŝe ujdzie. JuŜ 
wcześniej 

uchodził. 

Indianie 

Goyaz 

byli 

powszechnie 

znani 

ze 

swojej 

dziwacznej 

wymowy.  Człowiek  z  farmy,  w  której  dzień 
wcześniej nocował, tak się właśnie wyraził. 

Gdy  pytania  stały  się  zbyt  natarczywe, 

przykucnął  na  progu  i  zagrał  na  flecie  quena, 
który  nosił  w  skórzanej  torbie  przewieszonej 

background image

przez  ramię.  Gest  wyciągnięcia  instrumentu  był 
symbolem  w  jego  regionie.  Gdy  Guarani 
przykładał flet do ust i zaczynał grać, był to znak, 
Ŝ

e skończył się czas słów. 

Gospodarz  wzruszył  wtedy  ramionami  i 

ustąpił. 

Męczący  marsz  i  trudne  do  osiągnięcia,  ale 

starannie  opanowane  współdziałanie  stawów  nóg 
doprowadziły 

go 

teraz 

do 

terenu 

gęsto 

zaludnionego. 

Widział 

przed 

sobą 

czerwonobrązowe  dachy  i  białą,  krystalicznie 
lśniącą  wieŜę  posterunku  bandeirantes,  nad  którą 
unosiły  się  powietrzne  cięŜarówki.  Scena  ta 
dziwnie przypominała ul... 

Na  chwilę opanowały  go  instynkty,  o  których 

wiedział,  Ŝe  musi  je  pokonać.  Mogły  one 
spowodować  klęskę  jego  misji  .  Zszedł  na  bok  z 
błotnistej 

ś

cieŜki 

zniknąwszy 

oczu 

przechodzącym 

ludziom 

powtórzył 

sobie 

regulamin,  który  jednoczył  jego  umysł.  Impuls 
woli  przeniknął  do  najodleglejszych  elementów 
jego  istoty:  „Jesteśmy  niewolnikami  podległymi 
większej całości”. 

Ponownie  podjął  marsz  ku  posterunkowi 

bandeirantes.  Jednocząca  myśl  uŜyczyła  mu 

background image

słuŜalczego  wyglądu  będącego  tarczą  wobec 
spojrzeń istot ludzkich mijających go nieustannie. 
Jego rodzaj wiedział o wielu sposobach ludzkiego 
zachowania.  Nauczyli  się,  Ŝe  serwilizm  to  forma 
kamuflaŜu. 

Zabłocona 

ś

cieŜka 

ustąpiła 

miejsca 

dwupasmowej,  brukowanej  drodze  ze  ścieŜkami 
w  rowach  po  obu  stronach.  Ta  z  kolei 
doprowadziła 

go 

do 

czteropoziomowej 

autostrady,  gdzie  nawet  chodniki  były  wyłoŜone 
płytkami. Samochodów było tu znacznie więcej. 

Jak  dotąd  nie  przyciągał  zbytnio  niczyjej 

uwagi. 

Przypadkowe, 

szydercze 

spojrzenia 

mieszkańców  tego  terenu  moŜna  było  spokojnie 
zignorować.  Wypatrywał  spojrzeń  badawczych. 
To  one  mogły  nieść  zagroŜenie,  ale  nie  wykrył 
Ŝ

adnego takiego. 

Osłaniała go słuŜalczość. 
Słońce  przesunęło  się  wyŜej,  ku  połowie 

przedpołudnia  i  ziemię  zaczął  ugniatać  Ŝar  dnia, 
unosząc  z  błota  obok  chodnika  wilgotny, 
cieplarniany  odór,  mieszający  się  ze  smrodem 
ludzkiego  potu.  W  zapachu  tym  była  cierpkość, 
która  kaŜdą  część  jego  istoty  przyprawiała  o 
tęsknotę  za  znajomymi,  słodkimi  woniami  głębi 

background image

kraju.  Zapach  nizin  niósł  w  sobie  jeszcze  jedną 
składową,  która  napełniała  go  niesłyszalnym 
brzęczeniem  niepokoju.  Było  to  coraz  większe 
stęŜenie trucizn przeciw owadom. 

Ludzkie istoty otaczały go teraz ze wszystkich 

stron,  zbliŜając  się  i  naciskając.  Zwalniali  coraz 
bardziej  w  miarę  zbliŜania  się  do  zwęŜenia  przy 
punkcie kontroli. 

Ruch do przodu prawie ustał. 
Dalsza  wędrówka  zamieniła  się  w  powolne 

szuranie  stopami  i  przystawanie.  Szurnięcie  i 
zatrzymanie. 

To  była  krytyczna  próba,  której  nie  moŜna 

było uniknąć. Wyczekiwał jej z czymś zbliŜonym 
do indiańskiej cierpliwości. Jego oddech pogłębił 
się,  by  zrównowaŜyć  upał.  Przystosował  go  tak, 
by  był  zgodny  z  rytmem  oddechów  ludzi 
stojących  dookoła.  Jak  najstaranniej  wtopił  się  w 
otoczenie.  Indianie  andyjscy  nie  oddychali  tak 
głęboko tu, na nizinach. 

Szurnięcie, przystanięcie. 
Szurnięcie, przystanięcie. 
Teraz mógł dojrzeć posterunek. 
Bandeirantes  w  plastykowych  hełmach  i 

zapiętych  na  suwaki  białych  płaszczach,  stali  w 

background image

zacienionym,  ceglanym  korytarzu  prowadzącym 
do  miasta.  Widział  Ŝar  słonecznego  światła  na 
ulicy  za  korytarzem  oraz  ludzi  spiesznie  tam 
znikających  po  przedostaniu  się  przez  to 
zwęŜenie. 

Widok 

wolnego 

terenu 

za 

korytarzem 

wywołał  we  wszystkich  jego  częściach  nagły  ból 
tęsknoty.  W  umyśle  natychmiast  błysnęło 
ostrzeŜenie. 

Tutaj nie moŜna było pozwolić sobie na Ŝadne 

rozproszenie  uwagi.  KaŜdy  element  jego  istoty 
musiał pozostać czujny, by znieść ból. 

Szurnięcie  i  ...  był  juŜ  przed  pierwszym 

bandeirante,  zwalistym  blondynem  o  róŜowej 
skórze i niebieskich oczach. 

-  Podejdź  tu!  -  powiedział  blondyn.  -śywiej! 

Dłoń  w  rękawicy  popchnęła  go  ku  dwóm  innym 
bandeirantes  stojącym  nieco  dalej  po  prawej 
stronie. 

- Nazwisko? - rozległ się głos za jego plecami. 
-  Antonio  Raposo  Tavares  -  powiedział 

skrzekliwie. 

- Stan? 
- Goyaz. 

background image

-  Dajcie  mu  dodatkowe  odkaŜanie!  -  zawołał 

blondyn. - Na pewno jest z głębi stanu. 

Dwóch bandeirantes schwyciło go za ramiona. 

Jeden  wcisnął  maskę  przeciwgazową  nad  jego 
twarz,  a  drugi  narzucił  mu  na  głowę  plastykowy 
worek,  od  którego  odchodziła  rura  biegnąca  ku 
maszynerii  pracującej  hałaśliwie  gdzieś  na  ulicy 
za korytarzem. 

-  Podwójną  dawkę  -  polecił  jeden  z 

bandeirantes.  Skłębiony  błękitny  gaz  wydął  wór 
wokół  niego.  Wciągnął  przez  maskę  głęboki, 
spazmatyczny 

oddech 

obezwładniony 

jednomyślnym  pragnieniem  wolnego  od  trucizny 
powietrza. 

Konanie! 
Gaz  przeniknął  igłami  bólu  kaŜde  z  tysięcy 

połączeń jego istoty. 

„Nie  wolno  nam  osłabnąć”  -  pomyślał  - 

„Wytrzymać!” 

Ale  ból  był  zabójczy,  śmiertelny.  Połączenia 

zaczynały słabnąć. 

-  Z  tym  w  porządku  -  oznajmił  bandeirante. 

Worek  ześlizgnął  się,  maska  uwolniła  usta.  Ręce 
popchnęły go korytarzem ku światłu słońca. 

- Rusz się! Nie zatrzymuj kolejki! 

background image

Dookoła  unosił  się  smród  trującego  gazu.  To 

był  nowy  środek.  Nie  przygotowano  go  na  tę 
truciznę.  Był  gotów  na  promieniowanie  i 
ultradźwięki, na stare chemikalia, ale nie na to... 

Ś

wiatło  słońca  zalało  go,  gdy  wynurzył  się  z 

korytarza  na  ulicę.  Spojrzał  w  lewo  na  pasaŜ 
zastawiony stoiskami z owocami, pełny handlarzy 
Ŝ

artujących  z  klientami,  lub  strzegących  czujnie 

swych towarów. 

Owoce wabiły obietnicą azylu dla kilku z jego 

części,  ale  świadomość  integrująca  jego  istotę 
wiedziała,  jak  niebezpieczna  jest  ta  myśl. 
Zwalczył  pokusę  i  ruszył  szurając  stopami  tak 
szybko  jak  mógł,  omijając  klientów  oraz  grupy 
obiboków. 

- Chcesz kupić świeŜych pomarańczy? 
Oliwkowo  ciemna  dłoń  machnęła  mu  przed 

nosem dwoma owocami. 

-  ŚwieŜe  pomarańcze  z  zielonej  strefy.  Nigdy 

nie było koło nich ani jednego robala. 

Uniknął  dłoni,  lecz  zapach  pomarańczy 

przyprawił go o zawrót głowy. 

W  końcu  minął  stoiska  i  skręcił  w  boczną 

uliczkę.  Jeszcze  jeden  zakręt  i  daleko  po  lewej 

background image

stronie  ujrzał  wabiącą  zieleń  otwartego  terenu, 
wolnej strefy poza miastem. 

Skierował  się  w  tamtą  stronę  i  przyspieszył 

kroku,  mierząc  czas,  który  mu  jeszcze  pozostał. 
Wiedział,  Ŝe  zdąŜy.  Trucizna  przywarła  do  jego 
ubrania,  lecz  przez  tkaninę  filtrowało  się  czyste 
powietrze,  a  myśl  o  moŜliwym  zwycięstwie 
działała jak antidotum. 

„MoŜemy to zrobić!” 
Drzewa i paprocie nad brzegiem rzeki zbliŜały 

się coraz bardziej. Słyszał płynącą wodę, węchem 
czuł  wilgotną  glebę.  Przed  nim  był  most,  rojący 
się  od  ludzi  wychodzących  ze  zbiegających  się 
ulic. 

Nie  było  rady,  włączył  się  w  tłum,  w  miarę 

moŜliwości 

unikając 

fizycznego 

kontaktu. 

Połączenia  w  jego  nogach  i  plecach  zaczęły 
puszczać  i  wiedział,  Ŝe  nieszczęśliwe  otarcie  się, 
albo  przypadkowe  zderzenie  doprowadziłoby  do 
rozpadu całych segmentów. 

Most  skończył  się  wreszcie  i  ujrzał  ilastą 

ś

cieŜkę  odchodzącą  od  drogi  w  dół  ku  rzece. 

Ruszył  tędy,  potknął  się  i  wpadł  na  jednego  z 
dwóch  męŜczyzn  niosących  przywiązaną  do 
drąga  świnię.  Część  imitacji  skóry  na  prawym 

background image

udzie  nie  wytrzymała.  Poczuł,  Ŝe  wewnątrz 
nogawki  zaczął  się  ruch.  Potrącony  męŜczyzna 
cofnął się dwa kroki i prawie upuścił świnię. 

- OstroŜnie! - wykrzyknął. 
-  Cholerni  pijacy  -  warknął  jego  towarzysz. 

Ś

winia wydała z siebie przeciągły kwik i zaczęła 

się miotać. 

W  tej  samej  chwili  on  prześlizgnął  się  obok 

męŜczyzn,  wszedł  z  powrotem  na  ścieŜkę  i 
powłócząc  nogami  ruszył  ku  rzece.  Widział  juŜ 
wodę  w  dole  wrzącą  w  wyniku  napowietrzania 
przez  filtry  w  zaporze  oraz  pianę  na  powierzchni 
wywołaną przez ultradźwięki. 

Za  jego  plecami  jeden  z  męŜczyzn  niosących 

ś

winię powiedział: 

-  Nie  sądzę,  Ŝeby  on  był  pijany,  Carlos.  Miał 

gorącą i suchą skórę. MoŜe był chory? 

Usłyszał  to  i  spróbował  zwiększyć  szybkość. 

Rozerwany  fragment  imitacji  skóry  obsunął  się 
poniŜej  kolana.  Dezintegrujące  rozluźnienie 
mięśni 

barku 

grzbietu 

zagraŜało 

jego 

równowadze. 

Ś

cieŜka 

zakręciła 

przy 

brzegu 

ciemnobrązowym od wilgotnego błota i zanurzyła 
się  w  tunel  utworzony  przez  paprocie  i  krzewy. 

background image

MęŜczyźni  ze  świnią  nie  mogli  go  juŜ  widzieć, 
wiedział  o  tym.  Uchwycił  mocno  spodnie  w 
miejscu,  w  którym  ześlizgnęła  się  powierzchnia 
nogi i popędził przez zielony tunel. 

Gdy  znalazł  się  na  jego  końcu,  zauwaŜył 

pierwszą  zmutowaną  pszczołę.  Była  martwa. 
Widocznie natknęła się na barierę wibracyjną nie 
mając  Ŝadnej  ochrony.  Pszczoła  naleŜała  do  typu 
motylopodobnych. 

Miała 

opalizujące 

Ŝ

ółtopomarańczowe  skrzydełka.  LeŜała  na  kupce 

zielonych  liści  oświetlona  smugą  słonecznego 
blasku. 

Z tyłu dobiegły go odgłosy kogoś spieszącego 

w dół ścieŜki. CięŜkie kroki zadudniły o ziemię. 

,,Pościg?” 
„Dlaczego  mieliby  mnie  ścigać?  Wykryli 

mnie?” 

Zatrzepotało  w  nim  wraŜenie  zbliŜone  do 

paniki, dostarczając jego częściom nowej energii. 
Jednak  musiał  ograniczyć  się  do  powolnego 
stąpania,  a  wkrótce  mógł  juŜ  tylko  się  czołgać. 
KaŜde  oko,  którego  mógł  uŜyć,  przeszukiwało 
zieleń w poszukiwaniu kryjówki. 

Wśród  paproci  ciemniała  wąska  przerwa. 

Prowadziły  ku  niej  drobne  ludzkie  ślady  stóp 

background image

dzieci.  Z  mozołem  przedarł  się  w  tę  stronę  przez 
paprocie  i  stwierdził,  Ŝe  znalazł  się  na  wąskiej 
ś

cieŜce biegnącej z powrotem w kierunku brzegu. 

Dwa helikoptery - zabawki, czerwony i niebieski, 
leŜały  porzucone  nieco  dalej.  Jego  łokcie  i  stopy 
zagłębiły się w błoto. 

Ta droga doprowadziła go do ściany czarnego 

iłu,  ozdobionej  festonami  pnączy.  Nieco  dalej 
zobaczył  wylot  płytkiej  jaskini.  U  jej  wejścia,  w 
zielonym mroku, leŜało więcej zabawek. 

Przepełzł 

nad 

nimi 

ku 

błogosławionej 

ciemności, gdzie połoŜył się by zebrać siły. 

Po  chwili  spieszne  kroki  zabrzmiały  kilka 

metrów  poniŜej  niego  i  ucichły.  Dotarły  doń 
głosy. 

- Szedł ku rzece. Myślisz, Ŝe chciał skoczyć? 
-  Kto  wie?  Ale  coś  mi  się  widzi,  Ŝe  on  na 

pewno był chory. 

- Tutaj! Dołem, tędy ktoś szedł! 
Głosy  stały  się  niewyraźne  i  zlały  się  z 

bulgoczącym dźwiękiem rzeki. 

MęŜczyźni  schodzili  ścieŜką  w  dół.  Ominęli 

jego  kryjówkę.  Ale  dlaczego  go  tropili?  PrzecieŜ 
nie uderzył mocno tego człowieka. Na pewno go 
nie podejrzewali. 

background image

Ale spekulacje musiały zaczekać. 
Powoli  zaczai  robić  to,  co  musiało  zostać 

zrobione.  Uruchomił  swoje  wyspecjalizowane 
części i począł wkopywać się w  ziemię pieczary. 
Zakopywał się coraz głębiej, wyrzucając nadmiar 
iłu na zewnątrz, by sprawić wraŜenie, Ŝe jaskinia 
się zawaliła. 

Posunął 

się 

dziesięć 

metrów 

znieruchomiał.  Jego  zapas  energii  był  zaledwie 
wystarczający  na  następny  krok.  Odwrócił  się  na 
plecy, rozrzucając wokół siebie martwe elementy 
nóg i grzbietu, oraz uwalniając spod chitynowego 
kręgosłupa  królową  i  strzegący  ją  rój.  Na  jego 
udach  utworzyły  się  otwory  wydzielające  pianę 
kokonu  -  kojącą,  zieloną  pokrywę,  która 
niebawem stwardniała w ochronną łupinę. 

To  było  zwycięstwo.  NajwaŜniejsze  części 

przeŜyły. 

Teraz istotny był czas; jakieś dwadzieścia dni, 

by  zgromadzić  nowy zapas  energii,  przejść  przez 
metamorfozę i rozproszyć się. Wkrótce będzie go 
kilkanaście,  kaŜdy  ze  starannie  skopiowaną 
odzieŜą,  dokumentami  i  wyglądem  ludzkiej 
istoty. KaŜdy z nich identyczny. 

background image

Będą  i  inne  punkty  kontrolne,  ale  juŜ  nie  tak 

ostrej. Będą i inne bariery, lecz słabsze. 

Ta ludzka kopia okazała się dobra. NajwyŜsze 

zintegrowanie  jego  rodzaju  dokonało  słusznego 
wyboru.  Wiele  się  nauczyli  badając  jeńców 
schwytanych  w  sertao.  Ale  tak  trudno  jest 
zrozumieć  człowieka.  Nawet  gdy  pozwalano  im 
na ograniczoną swobodę, porozumienie się z nimi 
na gruncie rozsądku było prawie niemoŜliwe. Ich 
najwyŜsze zintegrowanie wymykało się wszelkim 
próbom kontaktu. 

I  ciągle  najwaŜniejsze  pytanie  pozostawało 

bez 

odpowiedzi: 

Jak 

takie 

najwyŜsze 

zintegrowanie  mogło  dopuścić  do  katastrofy 
ogarniającej całą planetę? 

Kłopotliwe  ludzkie  istoty.  Ich  niewolnictwo 

wobec  natury  zostanie  im  wkrótce  udowodnione. 
Być moŜe w dramatyczny sposób... 

Królowa  zaczęła  się  wiercić  w  zimnym  ile, 

pobudzona  do  działania  przez  swoje  straŜniczki. 
Jednocząca  komunikacja  ogarnęła  i  przeniknęła 
wszystkie części ciała, szukając tych co przeŜyli i 
szacując  siły.  Tym  razem  nauczyli  się  nowych 
rzeczy o unikaniu zwracania na siebie uwagi istot 
ludzkich.  Wszystkie  następne  roje  podzielą  tę 

background image

wiedzę.  Przynajmniej  jeden  z  nich  przedostanie 
się przez Amazonkę – „Rzekę Morze”, do miasta, 
z  którego  wydawała  się  brać  początek  Śmierć-
Dla-Wszystkich. 

Jeden z nich musi się przedostać. 

background image

 

II 

 
W  sali  kabaretu  unosiły  się  pastelowe  dymy. 

KaŜdy obłok oznaczający stolik, wydobywał się z 
otworu  na  środku  blatu.  Tu  dym  barwy  bladych 
fiołków, naprzeciw róŜ tak delikatny jak dziecięca 
skóra,  gdzie  indziej  zieleń,  przywodząca  na  myśl 
indiańską gazę tkaną z trawy pampasów. Właśnie 
minęła  dziewiąta  wieczór  i  „Cabaret  A’Chigua”, 
najdroŜszy  w  Bahii,  rozpoczął  nocną  działalność 
rozrywkową.  Dźwięczna  muzyka  cymbałów 
narzucała  ruchom  tancerek  ustrojonych  w 
stylizowane 

kostiumy 

mrówek 

zmysłową 

rytmiczność.  Ich  fałszywe  czułki  i  Ŝuwaczki 
kołysały się w kłębach dymu. 

Klienci  „A’Chiguy”  siedzieli  na  niskich 

otomanach. 

Kobiety 

papuziokolorowych 

sukniach miały za tło męŜczyzn ubranych w biały 
len  przetykany  tu  i  ówdzie,  niczym  znakami 
przestankowymi, 

lśniącobiałymi 

uniformami 

bandeirantes.  Tu  była  Zielona  Strefa,  tu 
bandeirantes  mogli  się  odpręŜyć  i  zabawić  po 
pracy  w  dŜungli  w  Czerwonej  Strefie  bądź  przy 

background image

barierach. Salę wypełniała gadanina o interesach i 
towarzyskie pogawędki w tuzinie języków. 

-  Dziś  wieczór  wybrałem  róŜowy  stolik.  To 

kolor kobiecej piersi. Dobry znak, no nie? 

-  ...  więc  zalałem  wszystko  foamalem.  Potem 

poszliśmy  tam  i  wyczyściliśmy  całe  gniazdo.  To 
były  zmutowane  mrówki,  takie  jakie  mają  w 
Piratinindze. Musiało ich tam być dziesięć, albo i 
dwadzieścia milionów. 

Doktor 

Rhin 

Kelly 

przysłuchiwała 

się 

konwersacjom  na  sali  juŜ  od  dwudziestu  minut. 
Jej  uwagę  przykuwały  pełne  napięcia  podteksty 
rozmów. 

- Te nowe trucizny działają, owszem - ciągnął 

bandeirante  przy  stoliku  za  nią  -  ale  przeŜywają 
odporne  szczepy,  więc  czyszczenie  do  końca 
będzie  najpewniej  brudną,  ręczną,  robotą, 
dokładnie  taką  jak  w  Chinach.  Musieli  się  tam 
wziąć do kupy i ręcznie wytłuc ostatnie robaki. 

Rhin  wyczuła,  Ŝe  poruszył  się  jej  towarzysz  i 

pomyślała 

„Usłyszał”. 

Przebiła 

wzrokiem 

bursztynowy dym nad ich stolikiem i natknęła się 
na  spojrzenie  migdałowych  oczu.  Uśmiechnęła 
się  i  pomyślała  jak  dystyngowaną  osobistością 
jest  ów  doktor  Travis  Huntington  Chen-Lhu.  Był 

background image

wysoki  i  miał  głębokie,  kwadratowe  oblicze 
Chińczyka  z  północy  swego  kraju,  zwieńczone 
krótko  przyciętymi  włosami,  wciąŜ  smolistymi, 
mimo iŜ miał juŜ sześćdziesiątkę. Nachylił się ku 
niej i szepnął: 

-  Nigdzie  nie  umkniemy  przed  plotkami, 

prawda?  Potrząsnęła  głową,  zastanawiając  się  po 
raz moŜe 

dziesiąty,  dlaczego  dystyngowany  doktor 

Chen-Lhu, 

dyrektor 

Międzynarodowej 

Organizacji  Ekologicznej  nalegał,  by  zjawiła  się 
tu  dziś  wieczór,  od  razu  pierwszego  dnia  jej 
pobytu  w  Bahii.  Nie  miała  Ŝadnych  złudzeń, 
dlaczego  wezwał  ją  tu  z  Dublina.  Z  pewnością 
miał  kłopot,  który  wymagał  uruchomienia 
wywiadowczego  pionu  MOE.  Jak  zwykle 
zapewne,  okaŜe  się,  Ŝe  problem  wymaga 
wciągnięcia 

grę 

tego, 

którym 

miano 

manipulować. Chen-Lhu napomknął o tym dzisiaj 
podczas  „ogólnego  wprowadzenia”.  Ale  musiał 
jeszcze  podać  nazwisko  człowieka,  wobec 
którego miała uŜyć swych sztuczek. 

- Mówią, Ŝe pewne rośliny giną, bo nie ma ich 

kto  zapylać  -  powiedziała  to  kobieta  przy  stoliku 

background image

obok 

Rhin 

zesztywniała. 

Niebezpieczna 

rozmowa. 

-  Zejdź  z  tego  tematu,  laleczko.  -  odrzekł 

bandeirante siedzący z tyłu - Gadasz jak ta dama, 
co ją zwinęli w Itabuna. 

- Co za jedna? 
-  Rozprowadzała  carsonicką  literaturę  w 

wioskach  za  barierą.  Policja  zgarnęła  ją  gdy 
sprzedała  juŜ  dwadzieścia  sztuk.  Odzyskali 
większość,  ale  wiesz,  jak  jest  z  tym  towarem, 
zwłaszcza tam pod Czerwoną. 

Przy wejściu do „A’Chiguy” zaczęło się jakieś 

zamieszanie. Rozległy się wołania: 

-  Johny!  To  ty  Johny?  Ty  farbowany  draniu, 

Joao! Rhin, łącznie z resztą klientów „A’Chigui”. 
zwróciła  wzrok  w  tamta  stronę,  spostrzegając 
zarazem, 

Ŝ

Chen-Lhu 

udaje 

obojętność. 

Zobaczyła 

siedmiu 

bandeirantes. 

którzy 

zatrzymali  się  na  środku  sali  jak  by  zostali 
zablokowani zaporowym ogniem słów. 

Na  czele  stał  bandeirante  z  odznaką 

przywódcy  grupy  -  przebitym  motylem  w  klapie. 
Rhin 

ogarnęło 

nagłe 

przeczucie. 

Był 

to 

męŜczyzna  średniego  wzrostu,  o  śniadej  skórze, 
falistych  włosach,  krępy,  ale  gdy  się  poruszał, 

background image

robił  to  z  gracją.  Jego  ciało  promieniowało  siłą. 
Twarz 

dla 

kontrastu 

była 

wąska 

patrycjuszowska, zdominowana przez smukły nos 
z  wyraźnym  garbkiem.  Pośród jego przodków na 
pewno byli plantatorzy trzciny cukrowej. 

Rhin  określiła  go  na  swój  uŜytek  jako 

„brutalnie  przystojnego”.  Znowu  zauwaŜyła  u 
Chen-Lhu  wymuszony  brak  zainteresowania  i 
pomyślała: „Więc to dlatego tu jesteśmy”. 

Ta  myśl  nieoczekiwanie  zmusiła  ją  by 

pomyślała  o  własnym  ciele.  Uległa  chwilowej 
odrazie  do  swej  roli.  „Zrobiłam  wiele  rzeczy  i 
wiele  z  siebie  wyprzedałam,  by  być  tu  w  tej 
chwili.  I  co  zostało  dla  mnie  samej?”  - 
przemknęło  jej.  Nikt  nie  pragnął  usług  doktor 
Rhin  Kelly,  entomologa.  Ale  Rhin  Kelly, 
irlandzka  piękność,  kobieta,  która  odnajdywała 
przyjemność  w  swych  innych  obowiązkach,  ta 
Rhin Kelly cieszyła się duŜym wzięciem. 

„Gdyby  nie  zachwycała  mnie  ta  praca,  to 

zapewne  nie  nienawidziłabym  jej  jak  nikt”  - 
pomyślała. 

Wiedziała,  jak  musi  wyglądać  tu,  na  tej  sali 

pełnej  bujnych,  ciemnoskórych  kobiet.  Miała 
czerwone włosy, zielone oczy, delikatną budowę i 

background image

piegi na ramionach, czole i grzbiecie nosa. W tym 
lokalu,  ubrana  w  wyciętą  głęboko  suknię  o 
kolorze  odpowiadającym  jej  oczom,  z  małym 
złotym godłem MOE zawieszonym na szyi - była 
egzotycznym okazem. 

-  Kim  jest,  ten  męŜczyzna  w  drzwiach?  - 

zapytała. 

Uśmiech  jak  pojedyncza  zmarszczka  na 

wodzie  przeniknął  po  rzeźbionych  rysach  Chen-
Lhu. Zwrócił wzrok ku wejściu. 

-  Który,  moja  droga?  Jest  ich  tam  siedmiu... 

jak sądzę. - Daruj sobie tę pozę, Travis. 

Migdałowe  oczy  spojrzały  na  nią  badawczo  i 

znów zawróciły ku grupie przy drzwiach.  

- Joao Martinho, szef bandeirantes z Bractwa i 

syn Gabriela Martinho. 

-  Joao  Martinho  -  powiedziała.  -  To  ten,  o 

którym  mówiłeś,  Ŝe  powinna  mu  przypaść  cała 
zasługa za oczyszczenie Piratiningi? 

-  Dostał  za  to  pieniądze,  moja  droga.  Dla 

Johny’ego Martinho to zupełnie wystarczające. 

- Ile? 
- Ach, ty praktyczna kobieto - roześmiał się. - 

Podzielili się pięciuset tysiącami cruzados - Chen-
Lhu  oparł  się  plecami  o  otomanę  i  zaciągnął  się 

background image

wonią  ostrego  kadzidła  unoszącą  się  wraz  z 
dymem nad stołem. 

Pięćset 

tysięcy! 

pomyślał 

To 

wystarczyłoby, 

Ŝ

eby 

zniszczyć 

Johny’ego 

Martinho  -  -  gdybym  mógł  wytoczyć  przeciw 
niemu  sprawę.  Ale  z  Rhin  jak  moŜe  mi  się  nie 
udać?  Ten  przeklęty  mulat  będzie  szczęśliwy  jak 
diabli  mogąc  dostać  kobietę  tak  białą  jak  ona. 
Tak.  Wkrótce  będziemy  mieli  naszego  kozła 
ofiarnego:  Johny  Martinho,  przemysłowiec  i 
wielki pan wyszkolony przez Jankesów. 

-  Ci,  którzy  handlują  plotkami  w  Dublinie, 

wspominali o Joao Martinho - powiedziała Rhin. 

-  Ach,  kaczki  dziennikarskie  -  odparł  -  Co  o 

nim mówiono? 

-  Wspominano  nazwiska  jego  i  jego  ojca  w 

związku z kłopotami w Piratinindze. 

- Ach tak, rozumiem. 
- To dziwne pogłoski - rzekła. 
- I uwaŜasz, Ŝe są wypaczone. 
- Nie, po prostu dziwne. 
„Dziwne”  pomyślał. To  słowo  zrobiło  na  nim 

wraŜenie. 

Było 

jakby 

echem 

kurierskiej 

wiadomości z jego ojczyzny, która skłoniła go do 
wezwania  Rhin.  „Wasza  dziwna  opieszałość  w 

background image

rozwiązywaniu  naszego  problemu  jest  przyczyną 
wielu niepokojących pytań”. To zdanie i to słowo 
utkwiło  mu  w  świadomości.  Chen-Lhu  rozumiał 
niecierpliwość  kryjącą  się  pod  nim.  Katastrofa, 
która  zawisła  nad  Chinami  mogła  zostać  odkryta 
w  kaŜdej  chwili.  Wiedział,  Ŝe  są  tacy,  którzy  nie 
ufają mu ze względu na przeklętych białych ludzi 
wśród jego przodków. ZniŜył głos i powiedział: 

- „Dziwne” nie jest odpowiednim słowem dla 

opisania 

działań 

bandeirantes 

powtórnie 

zakaŜających owadami Strefę Zieloną. 

- Słyszałam kilka niepowaŜnych historii na ten 

temat  -  mruknęła  Rhin  -  O  tajnych  laboratoriach 
bandeirantes  i  nielegalnych  eksperymentach  z 
mutacjami. 

- ZauwaŜ moja droga, Ŝe większość doniesień 

o  niezwykłych,  gigantycznych  owadach  jest 
składana przez bandeirantes. 

- To logiczne - odparła - bandeirantes są tam, 

na  linii  frontu  gdzie  takie  rzeczy  mogą  się 
zdarzyć. 

-  Na  pewno  ty,  entomolog,  nie  wierzysz  w 

takie niedorzeczne opowieści - powiedział. 

Wzruszyła 

ramionami, 

czując 

dziwną 

przekorę. Miał rację, oczywiście, Ŝe nie wierzyła. 

background image

Logika... 

westchnął 

Chen-Lhu. 

Wykorzystują  najdziksze  plotki  do  rozniecania 
przesądów 

strachu 

wśród 

kmiotków. 

Dyletanctwo  to  jedyna  logika,  jaką  w  tym 
dostrzegam. 

-  Zatem  Ŝyczysz  sobie,  bym popracowała  nad 

tym  szefem  bandeirantes?  -  odrzekła.  -  Czego 
mam się dowiedzieć? 

„Masz  się  dowiedzieć  tego,  co  ja  ci  powiem” 

pomyślał Chen-Lhu i powiedział: 

-  Dlaczego  jesteś  taka  pewna,  Ŝe  to  Martinho 

ma  być  twoim  celem?  Czy  właśnie  to 
podpowiedziało ci twoje źródło cynków? 

Przez  moment  zastanowiła  się  nad  czającym 

się w jej wnętrzu gniewem 

-  Nie  miałeś  innych  powodów  posyłając  po 

mnie. Mój czar był jedyną przyczyną. 

-  Nie  potrafiłbym  ująć  tego  lepiej  -  odparł  z 

uśmiechem. Odwrócił się, skinął na kelnera, który 
zbliŜył się i nachylił pilnie nasłuchując. Po chwili 
wyprostował  się,  utorował  sobie  drogę  do  grupy 
przy wejściu i powiedział coś Joao Martinhof 

Bandeirante  krótkim  przelotnym  spojrzeniem 

zbadał  Rhin,  po  czym  przeniósł  wzrok,  by 

background image

spojrzeć  w  oczy  Chen-Lhu.  Chińczyk  skinął 
głową. 

Kilka  kobiet  krąŜyło  wokół  grupy  Martinho. 

MakijaŜ wokół ich oczu sprawiał, Ŝe zdawały się 
spoglądać  z  wielościennych  jamek.  Martinho 
odłączył  od  reszty  i  skierował  ku  stołowi  Chen-
Lhu. 

Doktor 

Chen-Lhu, 

jak  mniemam 

powiedział.  -  CóŜ  za  przyjemność  poznać  pana. 
Jak  MOE  moŜe  pozwolić  swojemu  dyrektorowi 
na  taką  rozpustę?  -  machnięciem  ręki  ogarnął 
klientelę 

„A’Chigui”, 

pomyślał: 

„Tak, 

wypowiedziałem 

swoją 

myśl 

sposób 

zrozumiały dla tego krętacza”. 

- Folguję tu sobie - odparł niedbale Chen-Lhu. 

- Taka odrobina relaksu z okazji powitania nowej 
twarzy  w  naszym  personelu  -  wstał  z  otomany  i 
spojrzał z góry na Rhin. 

-  Rhin,  pozwól,  Ŝe  przedstawię  ci  Joao 

Martinho. Johny, to doktor Rhin Kelly z Dublina, 
nowy entomolog w naszym urzędzie. „To wróg. - 
dodał w myślach - Nie popełnij omyłki. To wróg. 
Wróg.” 

Martinho ukłonił się całym tułowiem. 
- Jestem oczarowany. 

background image

- To zaszczyt poznać pana, Senhor Martinho - 

odparła. - Słyszałam o pańskich wyczynach nawet 
w Dublinie. 

-  Nawet  w  Dublinie  -  zamruczał  -  Czasem 

czułem się dumny, ale nigdy tak, jak w tej chwili 
-  wpatrzył  się  w  nią  ze  zbijającą  z  tropu 
intensywnością,  zastanawiając  się,  przy  tym 
jakiego  rodzaju  specjalne  obowiązki  mogła  mieć 
ta kobieta. Czy była kochanką Chen-Lhu? 

W  zapadłej  nagle  ciszy  rozległ  się  głos 

kobiety ze stolika za plecami Rhin: 

-  WęŜe  i  gryzonie  właśnie  teraz  wzmagają 

swój  napór  na  naszą  cywilizację.  Mówi  się,  Ŝe 
w... 

Ktoś ją uciszył. 
-  Panie  Travis,  nie  rozumiem  tego  -  odezwał 

się  Martinho.  -  Jak  ktokolwiek  moŜe  mówić  do 
tak pięknej kobiety: „doktorze”? 

Chen-Lhu zdobył się na uśmiech: 
-  OstroŜnie,  Johny.  Doktor  Kelly  jest  moim 

nowym dyrektorem w terenie. 

-  PodróŜującym  dyrektorem,  mam  nadzieję  - 

powiedział Martinho. 

Rhin  popatrzyła  na  niego  chłodno,  ale  był  to 

chłód 

udawany. 

Stwierdziła, 

Ŝ

jego 

background image

bezpośredniość  jest  podniecająca  i  napawająca 
lękiem 

- OstrzeŜono mnie przed latynoskimi zalotami 

- odparła. - Powiedziano mi, Ŝe wszyscy macie w 
swoich  drzewach  rodowych  ukryty  korzeń 
pochlebstwa. 

Jej  głos  nabrał  głębszego  odcienia,  który 

sprawił,  Ŝe  Chen-Lhu  uśmiechnął  się  do  siebie. 
„Pamiętaj, to wróg” pomyślał. 

- Przyłączysz się do nas, Johny? - zapytał. 
- Oszczędził mi pan wymuszenia tego na was - 

odrzekł Martinho. - Ale wie pan, Ŝe przyszedłem 
tu z paroma chłopakami z Bractwa? 

-  Wydaje  mi  się,  Ŝe  są  zajęci  -  odparł  Chen-

Lhu.  Skinął  głową  ku  wejściu,  gdzie  wianek 
odzianych  w  przejrzyste  suknie  kobiet  otoczył 
wszystkich, oprócz jednego towarzysza Martinho. 
Kobiety  i  bandeirantes  sadowili  się  dookoła 
wielkiego  stołu  w  rogu,  nad  którym  unosił  się 
niebieski dym. 

Jedyny,  który  pozostał,  przeniósł  spojrzenie  z 

Martinho  na  jego  współtowarzyszy  przy  stole  i  z 
powrotem na Martinho. 

Rhin 

badawczo 

przyjrzała 

się 

temu 

męŜczyźnie:  popielatosiwe  włosy,  długa  młodo- 

background image

stara twarz, oszpecona blizną od kwasu na lewym 
policzku.  Przypominał  jej  zakrystianina  w 
kościele w Wexford. 

-  Ach,  to  Yierho  -  stwierdził  Martinho.  - 

Nazywamy  go  Padre.  W  tej  chwili  nie 
zdecydował się jeszcze, kogo strzec; chłopaków z 
Bractwa, czy mnie samego. Co do mnie, sądzę, Ŝe 
potrzebuję go bardziej niŜ oni -- skinął Vierhowi, 
po czym odwrócił się i usiadł obok Rhin. 

Zjawił  się  kelner.  Posuwistym  ruchem 

postawił  na  stole  przejrzystą  kulę  zawierającą 
złoty  koktajl.  Z  kuli  wystawała  szklana  rurka. 
Martinho zignorował ją wpatrując się w Rhin. 

-  Czy  Irlandia  gotowa  jest  przyłączyć  się  do 

nas? - zapytał. 

- Przyłączyć się do was? 
-  W  rozprawieniu  się  z  owadami  na  świecie? 

Zerknęła  na  Chen-Lhu,  którego  twarz  pozostała 
nieruchoma,  a  następnie  skierowała  wzrok  na 
Martinho 

- Irlandczycy podzielają niechętne nastawienie 

Kanadyjczyków  i  Północnych  Amerykanów  - 
powiedziała. - Irlandia jeszcze trochę zaczeka. 

Ta odpowiedź zbiła go z tropu 

background image

-  Ale...  -  zająknął  się  -  sądzę,  Ŝe  Irlandia  z 

pewnością docenia korzyści... Tutaj nie ma węŜy. 
To musi... 

-  To  coś,  czego  Bóg  dokonał  u  nas  ręką 

ś

więtego  Patryka  -  odparła.  -  Nie  sądzę,  Ŝeby 

bandeirantes  byli  odlani  z  tej  samej  formy  - 
powiedziała  to  z  gniewem  i  natychmiast  tego 
poŜałowała. 

- Powinienem był cię ostrzec, Johny - odezwał 

się  Chen-Lhu.  Ona  ma  irlandzki  temperament.  I 
pomyślał:  „Odgrywa  komedię  na  mój  benefis, 
mały kanciarz”. 

-  Rozumiem  -  odparł  Martinho.  -  JeŜeli  Bóg 

nie uwaŜa za stosowne uwolnić nas od insektów, 
to my nie mamy racji starając się zrobić to sami. 

Rhin spojrzała na niego z niesmakiem. 
Chen-Lhu stłumił przypływ wściekłości. „Ten 

fałszywy  Latynos  chce  wmanewrować  Rhin  w 
pułapkę! Świadomie!” 

-  Mój  rząd  nie  uznaje  istnienia  Boga  -  rzekł 

głośno  -  Być  moŜe  gdyby  Bóg  zainicjował 
wymianę  ambasadorów...  -  poklepał  Rhin  po 
ramieniu,  stwierdzając,  Ŝe  drŜy.  JednakŜe  MOE 
wierzy,  Ŝe  w  ciągu  dziesięciu  lat  rozciągniemy 
teren działania na północ od linii Rio Grandę. 

background image

- MOE w to wierzy? A moŜe to wiara Chin? 
- Obojga - rzekł Chen-Lhu. 
- A jeŜeli Amerykanie się sprzeciwią? 
- Oczekujemy, Ŝe ich rozsądek zwycięŜy. 
- A Irlandczycy? 
Rhin zdobyła się na uśmiech: 
-  Irlandczycy  -  powiedziała  -  zawsze  byli 

uodpornieni  na  rozsądek  -  sięgnęła  po  koktajl  i 
zawahała  się,  spostrzegając  ubranego  na  biało 
bandeirante  stojącego  po  drugiej  stronie  stolika. 
Był to Yierho. 

Martinho  skoczył  na  równe  nogi  i  ukłonił  się 

Rhin raz jeszcze. 

-  Doktorze  Kelly,  proszę  mi  pozwolić 

przedstawić  sobie  jednego  z  moich  braci.  Oto 
„Padre”  Yierho  -  odwrócił  się  ku  Rhin  -  Ta 
ś

licznotka,  szanowny  ojcze,  to  dyrektor  polowy 

MOE. 

Vierho skłonił się ledwo dostrzegalnie i usiadł 

sztywno  na  brzegu  otomany  obok  Chen-Lhu.  - 
Bardzo mi miło - mruknął. 

-  Moi  chłopcy  są  nieśmiali  -  powiedział 

Martinho. Zajął z powrotem miejsce obok Rhin. - 
Woleliby raczej zabijać mrówki. 

- Johny, jak się miewa twój ojciec? 

background image

Martinho odpowiedział nie odrywając wzroku 

od Rhin: 

-  Sprawy  Mato  Grosso  sprawiają,  Ŝe  jest 

bardzo  zajęty  -  zrobił  pauzę.  -  Ma  pani  śliczne 
oczy. 

Rhin  znowu  stwierdziła,  Ŝe  dezorientuje  ją  ta 

bezpośredniość. 

Podniosła 

złotą 

bańkę 

koktajlem i spytała: 

- Co to jest? 
-  Ach,  to  flierce,  brazylijski  miód.  Proszę  go 

sobie  wziąć.  W  pani  oczach  są  małe  punkciki 
ś

wiatła odpowiadające jego złotej barwie. 

Rhin  przełknęła  cisnącą  się  jej  na  usta 

złośliwość 

podniosła 

szkło, 

naprawdę 

zaciekawiona. 

Zatrzymała 

ten 

gest 

nieruchomiejąc  z  rurką  tuŜ  przy  ustach,  gdy 
spostrzegła, Ŝe Yierho intensywnie wpatruje się w 
jej włosy. 

-  One  są  naprawdę  tej  barwy?  -  zapytał. 

Martinho roześmiał się zaskoczony. 

-  Aach,  Padre  -  machnął  ręką.  Rhin  upiła 

trunku,  by  ukryć  zakłopotanie  i  stwierdziła,  Ŝe 
jest 

on 

delikatnie 

słodki, 

wypełniony 

wspomnieniem 

wielu 

kwiatów, 

ostrym 

posmakiem złagodzonym cukrem. 

background image

- Ale to prawdziwy kolor? - nalegał Yierho. 
Chen-Lhu pochylił się ku niemu. 
-  Wiele  irlandzkich  dziewczyn  ma  takie  rude 

włosy,  Yierho.  UwaŜa  się,  Ŝe  jest  to  oznaką 
dzikiego temperamentu. 

Rhin odstawiła miód na stół, zastanawiając się 

nad  własnymi  uczuciami.  Wyczuła  koleŜeństwo 
między Yierho i jego szefem i irytował ją fakt, Ŝe 
nie mogła go podzielać. 

-  Dokąd  teraz,  Johny?  -  zapytał  Chen-Lhu. 

Martinho  rzucił  spojrzenie  na  swego  ziomka  z 
Bractwa, 

po  czym  zwrócił  twardy  wzrok ku  Chen-Lhu. 

„Dlaczego  ten  urzędnik  zadaje  tu  i  teraz  to 
pytanie”?  -  zastanowił  się.  „Chen-Lhu  musi 
wiedzieć, dokąd teraz. Nie moŜe być inaczej”. 

-  Jestem  zaskoczony,  Ŝe  nie  słyszałeś  - 

odpowiedział 

powoli 

Tego 

popołudnia 

załatwiłem kontrakt na Serra Dos Parecis. 

- Na wielkie Ŝuki z Mambuca - dodał Yierho. 

Gniew 

Martinho 

objawił 

się 

nagłym 

pociemnieniem 

jego twarzy 
- Yierho! - warknął ostro. 

background image

Rhin popatrzyła uwaŜnie na nich obu. Dziwne 

milczenie  zapadło  nad  stolikiem.  Miała  wraŜenie 
jakby ta cisza osiadła na jej ramionach i barkach. 
Było  w  tym  coś  napawającego  lękiem,  i 
...seksownego. Rozpoznała reakcję swojego ciała, 
nienawidząc jej i spostrzegając, Ŝe tym razem nie 
potrafi  sprecyzować  jej  źródła.  Wszystko,  co 
mogła sobie powiedzieć zawierało się w słowach: 
„To  dlatego  Chen-Lhu  mnie  wezwał.  śeby 
zainteresować  mną  tego  Martinho,  by  nim 
manipulować.  Zrobię  to,  ale  najbardziej  będę 
nienawidziła tego, Ŝe to mnie zachwyca”. 

-  AleŜ,  Szefie-  powiedział  Yierho  -  Sam 

wiesz, co mówiono o... 

-  Tak!  -  zgrzytnął  zębami  Martinho  -  Wiem! 

Yierho pokiwał głową z wyrazem bólu na twarzy: 

- Mówią, Ŝe to... 
-  Mutanci,  wiemy  o  tym  -  uciął  Martinho  i 

pomyślał:  „Dlaczego  Chen-Lhu  wymusił  tę 
niedyskrecję  właśnie  teraz?  śeby  zobaczyć  jak 
sprzeczam się z jednym z moich ludzi?” 

 
- Mutanci? - zapytał Chen-Lhu. 
-  Widzieliśmy  to,  widzieliśmy,  a  jakŜe  - 

potwierdził Yierho. 

background image

-  Ale  sądząc  po  opisie  tego  czegoś,  jest  to 

biologiczna niemoŜliwość - powiedział Martinho. 
- To musi być przesąd. 

- Naprawdę, szefie? 
-  Cokolwiek  tam  jest,  moŜemy  się  z  tym 

zmierzyć - odparł Joao. 

- O czym właściwie mówicie? - zapytała Rhin. 

Chen-Lhu  chrząknął.  „Niech  teraz  zobaczy, 
dokąd 

moŜe  się  posunąć  nasz  wróg”  -  pomyślał. 

„Niech ujrzy perfidię tych bandeirantes, a wtedy, 
gdy  powiem  jej,  co  musi  zrobić,  wykona  to  z 
chęcią”. 

- Jest taka opowieść, Rhin - powiedział Chen-

Lhu. 

- Opowieść! - zaszydził Martinho. 
- Zatem plotka - odparł Chen-Lhu. - Niektórzy 

bandeirantes Diego Alvareza twierdzą, Ŝe widzieli 
w Serra Dos Parecis trzymetrowe modliszki. 

Yierho  obrócił  się  ku  Chen-Lhu  z  napiętą 

twarzą.  Blizna  od  kwasu  zaznaczyła  się  na  niej 
bladą plamą. 

-  Alavarez  stracił  sześciu  ludzi  zanim  oddał 

Serrę. Wiesz o tym Senhor? Sześciu ludzi. A on... 

background image

Yierho  przerwał  na  widok  przysadzistego 

męŜczyzny 

poplamionym 

kombinezonie 

bandeirantes.  Przybysz  miał  okrągłą  twarz  z 
indiańskimi  oczami.  Zatrzymał  się  tuŜ  przy 
Martinho,  po  czym  nachylił  się  ku  jego  uchu  i 
zaczął coś szeptać. 

Rhin  zdołała  wyłowić  tylko  kilka  słów.  Były 

wymawiane  bardzo  cicho  w  jakimś  dialekcie  z 
głębi kraju. Półindianin powiedział coś o placu, w 
ś

rodku miasta... i o tłumach... 

Martinho zacisnął wargi. 
- Kiedy? - rzucił krótko. 
Przybysz  wyprostował  się  i  przemówił  nieco 

głośniej: 

- Przed chwilą, szefie. 
- Na placu? 
- Tak, mniej niŜ przecznicę stąd. 
- O co chodzi? - zapytał Chen-Lhu. 
-  Pojawił  się  imiennik  tego  kabaretu  - 

oznajmił Martinho. 

- Pluskwiak? 
- Tak mówią. 
-  AleŜ  to  terytorium  Zielone  -  powiedziała 

Rhin i zdziwiła się własnym przestrachem. 

Martinho wstał z otomany. 

background image

Twarz  Chen-Lhu,  gdy  spojrzał  na  szefa 

bandeirantes, zdradzała napiętą czujność. 

-  Wybaczy  mi  pani,  Rhin  Kelly?  -  zapytał 

Martinho. 

- Dokąd pan idzie? - spytała. 
- Jest robota. 
-  Jeden  pluskwiak?  --  zapytał  Chen-Lhu.  -- 

Jesteś pewny, Ŝe to nie omyłka? 

- Na pewno nie, Senhor - rzekł półindianin. 
-  Czy  nie  ma  Ŝadnych  prostszych  sposobów 

radzenia  sobie  z  takimi  przypadkami?  -  zapytała 
Rhin. - To oczywiste, Ŝe mamy jakiegoś pasaŜera 
na  gapę,  który  dostał  się  do  Zielonej  Strefy 
przewieziony z jakimś towarem, albo... 

- Być moŜe nie - uciął Martinho i skinął głową 

Yierhowi.  -  Zbierz  ludzi.  Będę  potrzebował 
zwłaszcza  Thomego  do  cięŜarówki  i  Łona  do 
operowania światłami. 

-  JuŜ,  Szefie  -Yierho  poderwał  się  i  ruszył 

przez salę ku reszcie bandeirantes. 

- Co miałeś na myśli mówiąc „być moŜe nie”? 

- zapytał Chen-Lhu. 

- To jeden z tych nowych, w które nie chcecie 

wierzyć  -  odparł  Martinho.  Odwrócił  się  do 
posłańca: 

background image

- Idź z Yierhem, Ramon. 
- Tak, szefie. 
Ramon  odwrócił  się  z  prawie  wojskową 

precyzją i odszedł eskortowany przez Yierha. 

-  Przepraszam,  czy  mógłbyś  to  wyjaśnić?  - 

powiedział Chen-Lhu. 

- Opisywano je jako tryskające kwasem. Mają 

pół metra długości - rzekł Martinho. 

- NiemoŜliwe! - parsknął Chen-Lhu. 
Rhin potrząsnęła głową 
- śadna larwa pluskwiaka nie mogłaby... 
-  To  dowcip  bandeirantes  -  stwierdził  Chen-

Lhu. 

-  Jak  pan  sobie  Ŝyczy,  senhor  -  odparł 

Martinho. - A widział pan tę bliznę po kwasie na 
policzku  Yierha?  Ma  to  po  takim  właśnie 
dowcipie - odwrócił się i ukłonił Rhin: 

- Wybaczy mi pani, senhorita? 
Rhin  wstała.  „Larwa  pluskwiaka  mająca 

prawie  pół  metra”!  Dziwne  pogłoski,  które 
słyszała  pół  świata  stąd,  dosięgły  jej  teraz, 
napełniając  ją  poczuciem  nierzeczywisto-ści. 
Istniały  przecieŜ  fizyczne  ograniczenia,  takie 
stworzenie  nie  mogło  istnieć.  A  moŜe  mogło? 
Była  w  tej  chwili  wyłącznie  entomologiem, 

background image

logika  i  szkolenie  wzięło  górę.  Była  to  jednak 
kwestia,  która  mogła  zostać  dowiedziona  bądź 
obalona w ciągu kilku zaledwie minut. Mniej niŜ 
przecznicę  stąd,  jak  powiedział  tamten  człowiek. 
Na placu. A Chen-Lhu z pewnością nie chciałby, 
Ŝ

eby rozstawała się z Joao Martinho tak wcześnie. 

- Idziemy z panem! - powiedziała. 
-  Oczywiście  -  rzekł  Chen-Lhu  wstając.  Rhin 

wsunęła dłoń pod ramię Martinha 

-  Proszę  mi  pokazać  tę  fantastyczną  larwę, 

jeŜeli pan tak łaskaw, senhor Martinho. 

Martinho  połoŜył  swoją  dłoń  na  jej  dłoni  i 

poczuł  elektryzujące  wraŜenie  ciepła.  „CóŜ  za 
niepokojąca kobieta!” 

-  Proszę  -  powiedział.  Jest  pani  tak  śliczna,  a 

myśl, co ten kwas mógłby... 

-  Jestem  pewien,  Ŝe  nic  nam  nie  grozi  ze 

strony  plotek  ~  rzekł  Chen-Lhu.  -  MoŜe  pan 
poprowadzi, Johny? 

Martinho  westchnął.  Niedowiarkowie  byli 

uparci, ale to była szansa by przedstawić niezbity 
dowód  na  to,  o  czym  wiedzieli  juŜ  wszyscy 
bandeirantes.  Tak.  Dyrektor  stanowy  Chen-Lhu 
powinien tam pójść. Nawet musi iść. Z niechęcią 

background image

Martinho  przeniósł  rękę  Rhin  pod  ramię  Chen-
Lhu 

- Oczywiście, Ŝe państwo pójdą - stwierdził. - 

Ale Proszę, niech pan trzyma śliczną Rhin Kelly z 
dala,  senhor.  U  plotek  rozwijają  się  czasem 
okropnie długie Ŝądła. 

-  Zachowamy  wszelkie  niezbędne  środki 

ostroŜności  -  zapewnił  Chen-Lhu.  Ironia  w  jego 
głosie była zupełnie wyraźna. 

Ludzie  Martinho  juŜ  kierowali  się  ku 

drzwiom. On sam odwrócił się i podąŜył za nimi, 
ignorując nagłą ciszę, która zapadła na sali. 

Rhin, wychodząc z Chen-Lhu na ulicę została 

zaskoczona  wraŜeniem  pełnej  celowości  działań 
bandeirantes.  Nie  wydawali  się  być  ludźmi 
planującymi  oszustwo,  ale  tak  właśnie  musiało 
być. To nie mogło wyglądać inaczej... 

background image

 

III 

 
Noc 

była 

błękitnobiałym 

blaskiem 

tryskającym  z  elektrycznych  lamp  sterczących 
nad  ulicą.  Wielobarwna  ludzka  rzeka  płynęła 
obok „A’Chigui” w kierunku placu. 

Martinho  przyspieszył  i  wraz  ze  swymi 

bandeirantes wszedł w tłum. Ludzie rozstępowali 
się  przed  nimi,  a  za  nimi  podąŜały  słowa 
rozpoznania. 

-  To  Joao  Martinho  i  paru  jego  Braci.  -... 

Piratininga i Benito Alvarez. 

- Joao Martinho... 
Na placu światła reflektorów zainstalowanych 

na cięŜarówce bandeirantes z Hermosillo błądziły 
po  cokole  fontanny.  WzdłuŜ  ulicy  stały  inne 
cięŜarówki  oraz  pojazdy  oficjeli.  CięŜarówka  z 
Hermosillo była przeznaczona do akcji w terenie i 
sądząc po wyglądzie niedawno wróciła z wnętrza 
kraju. Drzwi szoferki i boki skrzyni były pokryte 
bryzgami  błota.  Łatwo  moŜna  było  wypatrzeć 
linię  defektorową  przedniego  luku  -  wyraźną 
szczelinę  biegnącą  dookoła  pojazdu.  Dwie 

background image

kapsuły  startowe  nosiły  ślady  dokonywanych  w 
terenie napraw. 

Martinho  śledził  uwaŜnie  smugi  reflektorów. 

Podszedł 

ku 

kordonowi 

policjantów 

powstrzymujących  tłum  i  przeszedł  przez  niego 
razem ze swoimi ludźmi. 

- Gdzie Ramon? - zapytał Martinho. 
Yierho przecisnął się ku niemu i powiedział: 
- Poszedł z Thomem i Łonem po cięŜarówkę. 

Nie widzę tej larwy. 

-  Popatrz  tam  -  Martinho  wskazał  palcem. 

Dookoła  całego  placu,  powstrzymywany  przez 
policjantów  tłum  stał  w  odległości  około 
pięćdziesięciu  metrów  od  znajdującej  się  w 
centrum  fontanny.  Dookoła  niej  znajdował  się 
mozaikowy krąg, na którym przedstawiono róŜne 
rodzaje  brazylijskich  ptaków.  Wewnątrz  tego 
okręgu  znajdował  się  trawnik  mający  mniej 
więcej  dwadzieścia  metrów  średnicy,  z  którego 
ś

rodka wyrastał cokół fontanny. Między mozaiką 

a  fontanną,  na  trawniku  widoczne  były  Ŝółte 
plamy martwej trawy. Palec Martinha wskazywał 
je po kolei. 

- Kwas - szepnął Yierho. 

background image

Reflektory  na  cięŜarówce  skupiły  całe  nagle 

ś

wiatło  na  czymś  przy  brzegu  fontanny 

zasłoniętym  częściowo  skłębionym,  wodnym 
pyłem. Przez tłum przebiegł szmer. 

- Tu jest! - zawołał Martinho. - No, moŜe teraz 

uwierzą  nam  wreszcie  te  podejrzliwe  urzędasy  z 
MOE! 

Gdy  to  mówił,  ze  stworzenia  przy  fontannie 

trysnął na trawę roziskrzony strumień. 

-  Eeee-  aachch  -  rozległo  się  westchnienie 

tłumu.  Do  Martinho  powoli  dotarł  niski  pomruk 
gdzieś z lewej. 

Odwrócił 

zobaczył 

lekarza, 

któremu 

pokazywano  drogę  wzdłuŜ  zewnętrznego  brzegu 
ludzkiego  pierścienia.  Po  chwili  lekarz  wszedł  w 
ciŜbę unosząc torbę nad głową. 

- Kto jest ranny? - zapytał Martinho. 
Jeden  z  policjantów  za  jego  plecami 

odpowiedział: 

-  To  Alvarez.  Starał  się  dorwać  to  coś,  ale 

wziął  ze  sobą  tylko  ręczną  tarczę  i  rozpylacz. 
Tarcza  nie  wystarczyła,  by  go  obronić  przed 
szybkością tej a’chigui. Dostał w ramię. 

Yierho 

pociągnął 

Martinho 

za 

rękaw 

wskazując  na  tłum  za  policjantem.  Rhin  Kelly  i 

background image

Chen-Lhu  przechodzili  Waśnie  między  gapiami 
rozstępującymi  się  przed  nimi  na  widok 
insygniów MOE. 

Rhin zamachała ręką i zawołała: 
-  Senhor  Martinho!  To  coś  nie  moŜe  istnieć! 

Ma  conajmniej  siedemdziesiąt  pięć  centymetrów 
długości. Musi waŜyć trzy, lub cztery kilogramy. 

-  Nie  wierzą  własnym  oczom?  -  zapytał 

Yierho.  Chen-Lhu  podszedł  do  policjanta,  który 
mówił  o  rannym  Alvarezie.  -  Proszę  nas 
przepuścić - powiedział. 

- Hę? Och, tak... oczywiście - kordon przerwał 

się na moment. 

Chen-Lhu 

stanął 

obok 

przywódcy 

bandeirantes.  Spojrzał  na  Rhin  i  znowu  na 
Martinho. 

-  Ja  równieŜ  w  to  nie  wierzę  -  stwierdził.  - 

Sporo bym dał, Ŝeby dostać to coś w swoje ręce. 

- W co pan nie wierzy?! - prychnął Martinho. 
- Myślę, Ŝe to jakiś rodzaj automatu. CzyŜ nie 

tak, Rhin? 

- To musi być automat - odparła. 
- Jak wiele by pan dał? - zapytał Martinho. 
- Dziesięć tysięcy cruzados. 

background image

- Proszę trzymać uroczą doktor Kelly tu, poza 

zasięgiem  poczwarki  -  polecił  Martinho  i 
odwrócił się do Yierha: 

-  Co  zatrzymało  Ramona  z  cięŜarówką? 

Znajdź  go.  Potrzebuję  tarczy  z  magnaszkła  i 
zmodyfikowanego rozpylacza. 

- Szefie! 
- Natychmiast. Ach, prawda, przynieś teŜ duŜą 

butlę na okazy. 

Yierho  westchnął  cięŜko  i  odwrócił  się,  by 

wypełnić polecenie. 

- Twierdzisz, Ŝe to coś jest owadem? - zapytał 

Chen-Lhu. 

- Nie muszę mówić. 
-  Sugerujesz,  Ŝe  to  jedna  z  tych  rzeczy, 

których  nikt  oprócz  bandeirantes  nie  widział  w 
głębi kraju? 

- Nie będę przeczyć temu, co widzę na własne 

oczy. 

-  Zastanawiam  się  tylko,  dlaczego  my  nigdy 

nie  widzieliśmy  takich  okazów?  -  zamyślił  się 
Chen-Lhu. 

Martinho  zmełł  w  ustach  przekleństwo 

starając  się  stłumić  wybuch  gniewu.  Ten  głupiec 
jest bezpieczny tu, w Zielonej Strefie i ośmiela się 

background image

kwestionować to, o czym bandeirantes wiedzieli z 
całą pewnością! 

- Czy to nie ciekawe pytanie? - zapytał Chen-

Lhu. 

-  Mieliście  szczęście,  Ŝe  uszliśmy  z  Ŝyciem  - 

warknął Martinho. 

- KaŜdy entomolog powie panu, Ŝe coś takiego 

jest  fizyczną  i  biologiczną  niemoŜliwością  - 
powiedziała Rhin. 

-  Ich  metabolizm  uniemoŜliwia  istnienie  tak 

wielkiej struktury - rzekł Chen-Lhu. 

-  Widzę,  Ŝe  entomolodzy  muszą  mieć  rację  - 

odparł Martinho. 

Rhin  podniosła  na  niego  wzrok.  Zaskoczył  ją 

jego  gniewny  cynizm.  Martinho  atakował,  nie 
pozwalając zepchnąć się do obrony. Zachowywał 
się  zupełnie  jak  człowiek,  który  wierzy,  Ŝe  ta 
niemoŜliwość  tam  przy  fontannie  jest  w  istocie 
gigantycznym  owadem.  Ale  w  nocnym  klubie 
wysuwał  argumenty  na  korzyść  przeciwnego 
zdania. 

-  Widziałeś  juŜ  coś  takiego  w  dŜungli?  - 

zapytał Chen-Lhu. 

- Nie zauwaŜył pan blizny na twarzy Yierha? 
- A czego moŜe ona dowodzić? 

background image

- Widzieliśmy to, co widzieliśmy! 
-  Ale  owad  nie  moŜe  urosnąć  do  takich 

rozmiarów!  -  zaprotestowała  Rhin.  Zwróciła 
głowę ku ciemnemu stworzeniu balansującemu na 
krawędzi fontanny za kurtyną wody. 

-  Tak  mi  mówiono  -  stwierdził  sucho 

Martinho.  Zastanowił  się  przez  chwilę  nad 
doniesieniami  z  Serra  Dos  Parecis.  Modliszki  o 
wysokości  trzech  metrów.  Znał  na  pamięć 
argumentację  przeciw  istnieniu  takich  stworzeń. 
Rhin  i  wszyscy  entomolodzy  mieli  rację.  Owady 
nie  mogły  wydać  na  świat  tak  duŜych,  Ŝywych 
struktur.  Czy  to  moŜliwe,  Ŝe  były  to  automaty? 
Kto zbudowałby coś takiego? Po co? 

-  To  musi  być  jakaś  imitacja  -  powiedziała 

Rhin. 

-  Jednak  kwas  jest  prawdziwy  -  odparł  Chen-

Lhu. ~ Popatrz na plamy na trawniku. 

Martinho 

przypomniał 

sobie 

własną, 

podstawową  wiedzę,  która  nakazywała  mu 
zgodzić się z Rhin i Chen-Lhu. Zaprzeczył nawet 
Yierhowi,  Ŝe  mogą  istnieć  wielkie  modliszki. 
Wiedział  teŜ,  w  jaki  sposób  plotki  urastają  do 
piramidalnych  rozmiarów.  W  tym  czasie  w 
Czerwonej 

Strefie 

oprócz 

bandeirantes 

background image

znajdowało się niewielu innych ludzi. Nie moŜna 
zaprzeczyć,  Ŝe  wielu  bandeirantes  to  w  duŜej 
mierze  niedouczeni,  przesądni  ludzie  zwabieni 
jedynie przygodą i pieniędzmi. 

Martinho  potrząsnął  głową.  Tego  dnia,  kiedy 

Yierho  ucierpiał  od  kwasu,  on  znajdował  się  w 
drodze do Goyaz. Widział, co widział... A teraz to 
stworzenie przy fontannie. 

Grzmiący ryk silników cięŜarówki wtargnął w 

jego  świadomość.  Dźwięk  stawał  się  coraz 
głośniejszy.  Tłum  rozstąpił  się  dając  pole  do 
lądowania  i  Ramon  posadził  cięŜarówkę  obok 
pojazdu z Hermosillo. Otworzyły się tylne drzwi i 
gdy silniki ucichły, wyskoczył z niej Yierho. 

-  Szefie!  -  zawołał  -  dlaczego  nie  uŜyjemy 

cięŜarówki?  Ramon  mógłby  zawiesić  ją  prawie 
nad... 

Martinho  machnął  ręką,  by  go  uciszyć  i 

odwrócił się do Chen-Lhu. 

CięŜarówka 

nie 

ma 

wystarczającej 

manewrowości. Widział pan, jakie to jest szybkie. 

- Nie powiedziałeś, co to jest, według ciebie - 

rzekł Chen-Lhu. 

- Powiem, kiedy zobaczę to w butli na okazy - 

odparł Martinho. 

background image

-  Ale  cięŜarówka  dałaby  nam...  -  wtrącił 

Yierho. 

Nie! 

Doktor 

Chen-Lhu 

chce 

mieć 

nieuszkodzony  okaz.  Przynieś  kilka  bomb 
pianowych. Pójdziemy złapać ją własnoręcznie. 

Yierho westchnął, wzruszył ramionami, wrócił 

do  rufy  cięŜarówki  i  powiedział  coś  do  kogoś 
wewnątrz.  Bandeirante  w  cięŜarówce  zaczął 
podawać wyposaŜenie. 

Martinho 

odwrócił 

się 

do 

policjanta 

pomagającego powstrzymać napór tłumu. 

-  Czy  moŜe  pan  przekazać  wiadomość  dla 

pojazdów stojących tam na drodze? - zapytał. 

- Oczywiście, proszę pana. 
-  Chcę,  Ŝeby  wyłączono  w  nich  światła.  Nie 

chcę  ryzykować,  Ŝe  zostanę  oślepiony  światłem 
prosto w oczy. Rozumie pan? 

- Zaraz otrzymają polecenia - policjant pobiegł 

i przekazał wiadomość oficerowi. 

Martinho  podszedł  do  cięŜarówki,  wziął 

rozpylacz,  sprawdził  cylinder  z  ładunkiem,  wyjął 
go  i  wziął  następny  z  przegródki  przy  drzwiach. 
Umieścił ładunek w komorze i znowu sprawdził. 

background image

Trzymajcie 

tu 

butlę, 

dopóki 

nie 

unieruchomimy  tego  stwora  -  polecił  -  Potem  o 
nią zawołam. 

Yierho 

wytoczył 

tarczę. 

Była 

to 

dwucentymetrowej 

grubości 

płyta 

kwasoodpornego  magnaszkła  zamocowana  na 
dwukołowym,  ręcznym  wózku.  Rozpylacz  został 
umieszczony w wąskim wycięciu po prawej. 

Bandeirante  w  cięŜarówce  podał  na  zewnątrz 

dwa  srebrnoszare  kombinezony  ochronne  z 
tkaniny pokrytej śliską, kwasoodporną warstwą. 

Martinho  wślizgnął  się  w  jeden  z  nich  i 

sprawdził zapięcia. Yierho wziął drugi. 

-  Do  tarczy  moŜesz  uŜyć  Thomego  - 

powiedział Martinho. 

-  Thome  nie  ma  dość  doświadczenia,  szefie. 

Martinho skinął głową i zaczął sprawdzać bomby 
z foamalem oraz pozostałe wyposaŜenie. W siatce 
na  tarczy  zawiesił  dodatkowe  cylindry  z 
ładunkami. 

Wszystko  to  zostało  wykonane  szybko  i  w 

milczeniu,  ze  zręcznością  świadczącą  o  duŜej 
wprawie.  Tłum  za  cięŜarówką  ucichł.  Wszyscy 
czekali w napięciu. 

background image

-  WciąŜ  siedzi  na  fontannie,  Szefie  - 

zameldował Vierho. 

Ujął  dźwignię  kontrolującą  ruchy  tarczy  i 

wjechał na ozdobny bruk. Prawe koło zatrzymało 
się na błękitnym hiskowatym karku mozaikowego 
kondora.  Martinho  zamocował  rozpylacz  w 
przeznaczonej nań szczelinie i rzekł: 

-  Byłoby  łatwiej,  gdybyśmy  mieli  to  tylko 

zabić. 

-  Te  skurczybyki  są  szybkie  jak  sam  Diabeł  - 

odparł  Yierho.  -  Nie  podoba  mi  się  to,  szefie. 
Gdyby  to  obiegło  dookoła  tarczy...  wymownie 
przesunął  palcem  po  rękawie  swego  ochronnego 
kombinezonu.  -  To  tak,  jakby  kawałkiem  gazy 
próbować zatrzymać rzekę. 

- No więc, niech się to nie stanie. 
- Będę się starał, szefie. 
Yierho  zablokował  tarczę  i  pobiegł  do 

cięŜarówki.  Za  chwilę  wrócił  z  latarką  zwisającą 
mu u pasa. 

- Chodźmy - rzekł Martinho. 
Yierho  zwolnił  blokadę  wózka  i  uruchomił 

silniczki. Rozległ się słaby szum. Przesunął o dwa 
ząbki  dźwignię  regulacji  szybkości.  Tarcza 

background image

popełzła  naprzód,  wspinając  się  na  krawęŜnik 
opasujący trawnik. 

Ze  stworzenia  przy  fontannie  wytrysnął 

łukiem  strumień  kwasu  skrapiając  trawę  metr 
przed  nimi.  Oleisty,  biały  dym  zawrzał  na 
trawniku i rozproszył się zwiewany na bok przez 
lekki  wiatr.  Martinho  zanotował  w  myśli  jego 
kierunek i dał znak, by tarczę zwrócić pod wiatr. 
Zatoczyli  łuk  w  prawo.  Kolejny  strumień  kwasu 
poleciał  prosto  w  ich  stronę,  padając  w 
identycznej odległości. 

-  Ono  chce  nam  coś  powiedzieć,  Szefie  - 

zaŜartował Yierho. 

Powoli  zbliŜali  się,  przecinając  jedną  z  plam 

zŜółkłej trawy. 

Od 

fontanny 

znów 

bryzgnął 

strumień 

opalizującej  cieczy.  Yierho  pochylił  tarczę  do 
tyłu.  Kwas  rozprysnął  się  na  trawie  i  spłynął  po 
szkle. Ich nozdrza wypełnił gryzący zapach. 

Mrukliwe „Aaaachchchch” rozległo się wokół 

placu. 

- Pan wie, Szefie, Ŝe ci idioci stoją za blisko - 

mruknął Yierho. - Gdyby to coś miało strzelić... 

- Wtedy ktoś powinien strzelić gumową kulą - 

odparł Martinho - Fin i a ‘chigua. 

background image

- Fini okaz doktora Chen-Lhu - rzekł Yierho - 

Fini dziesięć tysięcy cruzados. 

- Tak - stwierdził Martinho. - Nie wolno nam 

zapominać, dlaczego podejmujemy to ryzyko. 

- Mam nadzieję, Ŝe nie wierzy pan, Ŝe robię to 

dla  idei  -  odparł  Yierho.  Przesunął  tarczę  o 
następny metr do przodu. 

Tam  gdzie  trafił  kwas  zaczęło  się  tworzyć 

mgliste pole. 

-  NadŜarło  magnaszkło!  -  zawołał  ze 

zdumieniem Vierho. 

- Pachnie podobnie do kwasu szczawiowego - 

rzekł  Martinho.  -  Musi  być  jednak  duŜo 
mocniejszy.  Zwolnij  teraz.  Chcę  mieć  pewny 
strzał. 

-  Dlaczego  nie  spróbuje  pan  z  bombą 

pianową? 

- Yierho do jasnej cholery! 
-  Ach  prawda;  woda.  Zapomniałem  szefie. 

Stworzenie  zaczęło  pełznąć  wzdłuŜ  fontanny  w 
prawo. 

Yierho  obrócił  tarczę,  by  osłonić  ich  przed 

tym  manewrem.  Stworzenie  zatrzymało  się  i 
wróciło na poprzednie miejsce. 

background image

-  Poczekaj  chwilę  -  polecił  Martinho.  Znalazł 

na  szkle  czyste  miejsce  i  przyglądał  się 
poczwarce. 

Ona  przesuwała  się  w  tył  i  przód,  wyraźnie 

widoczna na  tle  fontanny. Przypominała  swojego 
miniaturowego 

imiennika 

niczym 

rozdęta 

karykatura. 

Posegmentowane 

ciało 

było 

podtrzymywane 

przez 

wielostawowe 

nogi, 

wygięte  łukowato  na  zewnątrz  i  zakończone 
mocnymi,  chwytnymi  pazurkami.  Czułki  były 
króciutkie i błyszczały na końcach wilgocią. 

Nagle  poczwarka  podniosła  rurkowaty  ryjek  i 

plunęła silnym strumieniem prosto w tarczę. 

Martinho mimowolnie przykucnął 
-  Musimy  dotrzeć  bliŜej  -  powiedział.  -  Nie 

moŜe  mieć  czasu  na  pozbieranie  się,  gdy  ją 
ogłuszę. 

- Czym naładował pan rozpylacz, szefie? 
- Naszą specjalną mieszanką, roztworem siarki 

dwusiarczku 

węgla 

sublimatem 

na 

koagulującym  w  powietrzu  nośniku  butylowym. 
Chcę, Ŝeby nogi się jej zaplątały. 

- Wolałbym, aby pan wziął teŜ coś do zatkania 

tego Jej nochala. 

background image

-  Daj  spokój,  staruszku  -  mruknął  Martinho. 

Yierho  podprowadził  tarczę  bliŜej  i  nachylił  się 
by  spojrzeć  pod  spowodowanym  przez  kwas 
zmętnieniem. Gigantyczna poczwarka pluskwiaka 
zakołysała  się  na  boki,  odwróciła  i  pognała  w 
prawo,  wzdłuŜ  brzegu  fontanny.  Nagle  zakręciła 
się  wokół  swej  osi,  wyrzucając  ku  nim  strumień 
kwasu.  Płyn  zamigotał  w  świetle  reflektorów  jak 
sznur  klejnotów.  Yierho  ledwie  zdąŜył  zakręcić 
tarczą, by sprostać temu atakowi. 

-  Na  krew  dziesięciu  tysięcy  świętych  - 

westchnął Yierho. - Nie podoba mi się robota tak 
blisko tego stwora, szefie. Nigdy nie walczyliśmy 
z bykami. 

- To nie byk, bracie. Nie ma rogów. 
- Myślę, Ŝe wolałbym rogi. 
-  Za  duŜo  gadamy  -  syknął  Martinho.  - 

Podjedź bliŜej! 

Yierho ruszył tarczą do przodu i zatrzymał się 

zaledwie  dwa  metry  od  poczwarki.  -  Strzelaj 
Szefie- syknął nerwowo. 

-  Mam  tylko  jeden  strzał  -  powiedział 

Martinho.  -  Nie  wolno  mi  uszkodzić  tego  okazu. 
Doktor Ŝyczy sobie mieć go w całości. 

„I ja równieŜ” - pomyślał. 

background image

Poruszył  rozpylaczem  w  stronę  stworzenia, 

które w tym momencie zeskoczyło na trawnik, po 
czym  znowu  wdrapało  się  na  brzeg  fontanny.  Z 
tłumu dobiegł czyjś krzyk. 

Martinho  i  Yierho  przykucnęli,  czekając  i 

patrząc, jak ich ofiara tańczy w przód i w tył. 

-  Dlaczego  nawet  na  sekundę  nie  stanie 

nieruchomo? - zapytał Martinho 

-  Szefie,  jeŜeli  wlezie  pod  tarczę,  jesteśmy 

ugotowani. Na co pan czeka? Wal pan do niej. 

- Muszę mieć pewność - odparł Martinho. 
Zakołysał  rozpylaczem  zgodnie  z  ruchami 

tańczącego owada. Ten za kaŜdym razem znikał z 
pola  widzenia,  przesuwając  się  coraz  dalej  w 
prawo.  Nagle  odwrócił  się  i  pomknął  na 
przeciwną  stronę  fontanny.  Oddzielała  ich  teraz 
od  siebie  cała  kurtyna  wody,  ale  reflektory 
ś

ledziły  odwrót  stwora  i  wciąŜ  trzymały  go  w 

swoim świetle. 

Martinho  doznał  dziwnego  podejrzenia,  Ŝe  to 

coś  starało  się  wmanewrować  ich  w  jakąś 
specjalną  pozycję.  Podniósł  osłonę  twarzy  i  otarł 
czoło. Pocił się obficie. To była gorąca noc, a tu, 
przy fontannie w powietrzu wisiała mgła i gorzki 
zapach kwasu. 

background image

- Myślę, Ŝe mamy kłopot - stwierdził Yierho. - 

JeŜeli  to  draństwo  będzie  trzymało  się  ciągle 
przeciwnej strony fontanny, to jak je złapiemy? 

-  Daj  spokój  -  odrzekł  Martinho.  -  JeŜeli 

zostanie  naprzeciw  nas,  wyślę  drugą  ekipę.  Nie 
moŜe wykiwać obu naraz. 

Yierho zaczął jechać dookoła fontanny 
-  WciąŜ  sądzę,  Ŝe  powinniśmy  uŜyć 

cięŜarówki - powiedział. 

- Za duŜa i niezgrabna - uciął Martinho. - Poza 

tym myślę, Ŝe cięŜarówka mogłaby to wystraszyć 
tak  bardzo,  Ŝe  spróbowałby  przedrzeć  się  przez 
tłum.  Teraz  moŜe  czuć,  Ŝe  ma  szansę  z  nami 
wygrać. 

- Ja czuję to samo, szefie. 
Gigantyczna  poczwarka  rzuciła  się  ku  nim, 

zatrzymała  i  popełzła  z  powrotem.  Jej  ryjek,  czy 
teŜ  nos  był  wciąŜ  wycelowany  w  tarczę.  Ze 
względu na ścianę wody Martinho nie był pewny 
swego strzału. 

- Mamy wiatr od tyłu - oznajmił Yierho. 
-  Wiem.  Miejmy  nadzieję,  Ŝe  ten  stwór  nie 

wykombinuje,  Ŝe  moŜe  splunąć  nad  naszymi 
głowami. Wiatr rzuciłby nam kwas na plecy. 

background image

Poczwarka  pluskwiaka  wycofała  się  w  cień 

rzucany  przez  górną  nadbudowę  fontanny  i 
przystanęła kołysząc się w przód i w tył. 

- Szefie, to coś nie zamierza tam długo zostać. 

Czuję to. 

-  Potrzymaj  tak  tarczę  przez  chwilę  - 

powiedział  Martinho.  --  Myślę,  Ŝe  masz  rację. 
Powinniśmy  oczyścić  plac.  Jakby  to  wpadło  w 
tłum, byliby ranni. 

- Prawdę mówisz, szefie. 
-  Yierho,  weź  latarkę.  Spróbuj  ją  oślepić. 

Wyjdę  zza  tarczy  w  prawo  i  spróbuję  strzału  z 
ręki. 

- Szefie! 
- Masz lepszy pomysł? 
-  Przynajmniej  pozwól  mi  cofnąć  tarczę  dalej 

na tra\vnik. Nie będzie pan tak blisko, jeŜeli... 

Będąc  wciąŜ  w  cieniu  larwa  zeskoczyła  z 

brzegu  fontanny  na  trawnik.  Yierho  poderwał 
latarkę,  skąpał  stworzenie  w  błękitnobiałym 
blasku. 

- Szefie strzelaj! 
Martinho  zatoczył  wylotem  rozpylacza  krótki 

łuk  składając  się  do  strzału.  Szczelina  w  tarczy 
przeszkodziła  mu  w  wykonaniu  tego  ruchu  do 

background image

końca.  Zaklął,  wyciągnął  dłoń  do  dźwigni 
sterowania,  lecz  zanim  zdołał  obrócić  tarczę,  za 
poczwarką  coś  się  poruszyło.  Połać  trawnika 
wielkości ulicznego włazu uniosła się w górę jak 
klapa.  Z  otworu  wyłonił  się  czarny  kształt 
przypominający  głowę  o  trzech  rogach  i  wydał  z 
siebie skrzekliwy zew. 

Poczwarką  skoczyła  ku  przybyszowi  i 

zniknęła w otworze. 

Tłum  zawył  z  gniewu,  strachu  i  dzikiego 

podniecenia. Ten krzyk wypełnił cały plac. Mimo 
to  Martinho  dobrze  usłyszał  modlitwę  Yierha: 
„Święta Mario, Matko Boska...” 

Martinho spróbował obrócić tarczę i pchnąć ją 

w  kierunku  nowego  przeciwnika,  ale  został 
powstrzymany 

przez 

Yierha 

usiłującego 

odciągnąć  osłonę  do  tyłu.  W  efekcie  tarcza 
przekręciła  się  zupełnie  bez  sensu,  wystawiając 
ich  ku  czarnemu  kształtowi,  który  wysunął  się  z 
otworu o następne pół metra. Martinho widział go 
teraz wyraźnie. Skąpany w ostrym światłe latarki, 
stwór  wyglądał  jak  gigantyczny  jelonek  z 
potrójnymi róŜkami. 

background image

Martinho desperacko wyszarpnął rozpylacz ze 

szczeliny  i  skierował  go  w  stronę  rogatego 
potwora. 

-  Szefie,  szefie,  szefie!  -  jęczał  błagalnie 

Yierho.  Martinho  złoŜył  się  i  wystrzelił 
dwusekundowy ładunek, szepcąc do siebie: 

- Jeden motylek, dwa motylki... 
Trująca  butylowa  mieszanina  uderzyła  w 

stworzenie, okrywając je całkowicie. 

Owad,  zalany  grubą  warstwą  mieszanki, 

zawahał  się,  po  czym  wydźwignął  z  dziury  w 
trawniku ze skrzypiącym, mrukliwym dźwiękiem, 
słyszalnym  wyraźnie  mimo  krzyków  tłumu.  Ten 
ostatni zamilkł nagle, gdy stwór uniósł się na całą 
wysokość.  Był  zielony,  czarny,  lśniący  i  co 
najmniej o metr wyŜszy od człowieka. 

Martinho  usłyszał  ssący,  chrapliwy  głos 

stwora,  zlewający  się  w  jedno  ze  szmerem 
fontanny.  Raz  jeszcze  wycelował  rozpylacz  w 
rogatą 

głowę. 

Dystans 

wykluczał 

pudło. 

Spokojnie 

opróŜnił 

cylinder 

ładunkiem 

dziesięciosekundowym. Stworzenie wydawało się 
rozpuszczać  zalewane  potokami  z  lepkiego 
butylu. 

background image

- Szefie, wydostańmy się stąd - błagał Yierho. 

- Proszę, Szefie - obrócił tarczę, tak aby znalazła 
się znowu między nimi i gigantycznym owadem 

-  Proszę!  -  jęknął,  cofaniem  tarczy  zmuszając 

Martinho do ustąpienia. 

Martinho 

schwycił 

kolejny 

cylinder 

załadował  go  z  trzaskiem.  W  lewą  dłoń  chwycił 
bombę  pianową.  Czuł  się  pozbawiony  ze 
wszystkich  uczuć  z  wyjątkiem  pragnienia 
zaatakowania tej bestii i zabicia jej. Zanim jednak 
zdołał  unieść  ramię  i  cisnąć  bombę  poczuł,  jak 
tarcza  podskakuje.  Podniósł  wzrok  i  ujrzał  gęsty 
strumień  płynu  tryskający  na  tarczę  od  strony 
czarnego stwora. 

- Wiejmy! - zawył Yierho. 
Tym  razem  Martinho  nie  dał  się  prosić. 

Rzucili się do ucieczki ciągnąc za sobą tarczę. 

Kwas przestał tryskać, gdy wycofali się z jego 

zasięgu.  Martinho  zatrzymał  się  i  obejrzał. 
Zobaczył,  Ŝe  Yierho  drŜy.  Ciemna  istota  cofnęła 
się  do  otworu  i  osunęła  powoli  z  powrotem.  Był 
to 

najgroźniejszy 

odwrót, 

jaki 

Martinho 

kiedykolwiek 

widział. 

Ten 

ruch 

wręcz 

promieniował  Ŝądzą  ataku.  Gdy  stworzenie 

background image

zniknęło  z  pola  widzenia,  połać  trawnika 
zamknęła się nad nim. 

Na  ten  znak  wokół  całego  placu  buchnął 

przeciągły  wrzask.  Początkowo  Joao  nie  mógł 
rozróŜnić znaczeń. Słyszał tylko strach. 

Wyszedł  zza  tarczy.  Dopiero  teraz  zaczęły  do 

niego  docierać  pojedyncze  krzyki  i  urywki  zdań: 
„Jaki  potworny  Ŝuk!”,  „Słyszałeś  wiadomości  z 
nadbrzeŜa?”,  „Cały  region  moŜe  być  zakaŜony”, 
„...klasztorze Monte Ochoa...”, „...sierociniec”. 

Nad  tym  wszystkim  górowało  pytanie 

powtarzane  ze  wszystkich  stron  placu  „Co  to 
było?”, „Co to było?”, „Co to było?” 

Martinho  poczuł  za  sobą  czyjąś  obecność. 

Odwrócił  się  gwałtownie  i  ujrzał  Chen-Lhu 
stojącego  ze  wzrokiem  utkwionym  w  miejscu, 
gdzie zniknął gigantyczny owad. Nigdzie nie było 
widać Rhin Kelly. 

-  Tak,  Johny  -  mruknął  Chen-Lhu.  -  Co  to 

było? 

-  Wyglądało  jak  olbrzymi  jelonek  -  odparł 

Martinho zdziwiony, jak spokojnie zabrzmiał jego 
głos. 

background image

-  Było  o  połowę  wyŜsze  od  człowieka  - 

mruknął Yierho - Szefie... te historie o Serra Dos 
Parecis... 

-  Słyszałem,  jak  tłum  mówił  o  Monte  Ochoa, 

nadbrzeŜu  i  o  jakimś  sierocińcu  -  powiedział 
Martinho. - O co tu chodzi? 

- Rhin poszła to zbadać - odrzekł Chen-Lhu. - 

Przyszło 

stamtąd 

trochę 

niepokojących 

wiadomości.  Poleciłem  oczyścić  plac  z  tłumu. 
Ludziom kazano rozejść się do domów. 

- Co to za niepokojące wiadomości? 
-  Na  nadbrzeŜu  wydarzyła  się  jakaś  tragedia, 

to  samo  w  klasztorze  na  Monte  Ochoa  i  w 
sierocińcu. 

- Jaka tragedia? 
- To właśnie ma wybadać Rhin. 
- Widział pan to, tam na trawniku - powiedział 

Martinho.  -  Czy  teraz  uwierzy  pan  w  to,  o  czym 
donosiliśmy od tylu miesięcy? 

-  Widziałem  automat  z  miotaczem  kwasu  i 

człowieka  w  kostiumie  jelonka  -  odparł  Chen-
Lhu.  -  Pragnąłbym  wierzyć,  Ŝe  nie  byłeś 
współuczestnikiem tego oszustwa. 

Yierho zaklął pod nosem. 

background image

Martinho 

odczekał 

chwilę, 

by 

stłumić 

wściekłość, i powiedział: 

-  Nie  wyglądało  mi  to  na  człowieka  w 

kostiumie - potrząsnął głową. Nie był to czas, by 
pozwolić 

emocjom 

zaćmić 

rozsądek. 

„NiemoŜliwe,  Ŝeby  owady  mogły  urosnąć  do 
takich  rozmiarów.  Metabolizm  i  grawitacja...” 
Znowu  potrząsnął  głową.  „W  takim  razie,  co  to 
było?” 

-  Powinniśmy  przynajmniej  pobrać  próbki 

kwasu  z  trawnika  -  powiedział  Martinho.  -  Ta 
dziura teŜ powinna zostać zbadana. 

Posłałem 

juŜ 

po 

naszą 

Sekcję 

Bezpieczeństwa  -  odrzekł  Chen-Lhu  i  odwrócił 
się,  myśląc  o  tym,  jak  powinien  sformułować 
raporty  dotyczące  tego  wydarzenia  -  jeden  dla 
zwierzchników z MOE i drugi dla swojego rządu. 

-  Widział  pan,  jak  to  się  zachowało  gdy 

dołoŜyłem mu z rozpylacza? - zapytał Martinho.- 
Ta  trucizna  atakuje  najpierw  zakończenia 
nerwowe. Człowiek wyłby od tego. 

-  Człowiek  w  stroju  ochronnym  nie  -  odrzekł 

Chen-Lhu nie odwracając się. Zastanowił się nad 
Martinho.  Ten  facet  wydawał  się  naprawdę 
zaskoczony.  NiewaŜne.  Cały  ten  incydent 

background image

powinien  okazać  się  uŜyteczny.  Chen-Lhu  pojął 
to właśnie teraz. 

-  Ale  to  wróciło  do  dziury  -  odezwał  się 

Yierho. - Widzieliście. Wlazło do dziury. 

Nagły  mrukliwy  dźwięk  rozległ  się  wśród 

ludzi wypychanych z placu i zaczął narastać. 

Martinho odwrócił się i popatrzył uwaŜnie. 
- Yierho - powiedział. 
- Tak szefie? 
- Weź karabinki pneumatyczne z cięŜarówki. 
- JuŜ, szefie. 
Yierho 

potruchtał 

przez 

trawnik 

ku 

cięŜarówce  stojącej  teraz  na  otwartym  terenie, 
otoczonej 

jedynie 

rozproszoną 

grupką 

bandeirantes.  Martinho  rozpoznał  niektórych  z 
męŜczyzn.  Najliczniejsi  wydawali  się  ci  od 
Alvareza.  Byli  tam  równieŜ  bandeirantes  z 
Hermosillo i Junitza. 

-  Co  chcesz  zrobić  z  tymi  karabinkami?  - 

zapytał Chen-Lhu. 

- Mam zamiar zajrzeć do tej dziury. 
-  Moi  ludzie  z  Bezpieczeństwa  będą  tu 

wkrótce. Zaczekamy na nich. 

- Idę tam teraz. 
- Martinho, powiadam ci, Ŝe... 

background image

-  Nie  jest  pan  rządem  Brazylii,  doktorze. 

Otrzymałem  od  swojego  rządu  licencję  na 
wykonywanie  specjalnych  zadań.  Zostałem  teŜ 
zaprzysięŜony  do  wypełniania  tych  zadań, 
cokolwiek by to było. 

- Martinho, jeŜeli zniszczysz dowody... 
-  Nie  było  tam  pana.  Nie  walczył  pan  z  tymi 

stworami,  doktorze.  Był  pan  bezpieczny  tu  na 
brzegu placu, podczas gdy ja zarabiałem sobie na 
prawo zajrzenia do tej dziury. 

Twarz  Chen-Lhu  zesztywniała  z  gniewu,  ale 

zachował milczenie dopóki nie był pewny, Ŝe jest 
w  stanie  kontrolować  swój  głos.  Wtedy 
powiedział: 

- W takim razie ja pójdę z panem. 
- Jak pan sobie Ŝyczy. 
Martinho  spojrzał  przez  plac.  Z  rufy 

cięŜarówki  wyładowywano  właśnie  karabinki. 
Yierho odbierał je i układał na trawniku. Wysoki, 
łysy  Murzyn  z  prawym  ramieniem  na  temblaku 
współpracował z Yierhem. Murzyn miał na sobie 
zupełnie  biały  mundur  bandeirante  ze  złotym 
emblematem 

motyla 

na 

lewym 

ramieniu 

ś

wiadczącym, Ŝe jest  dowódcą grupy. Jego twarz 

background image

przypominała  wyciosane  w  kamieniu  oblicze 
Maura. 

- To Alvarez - powiedział Chen-Lhu. 
- Widzę. 
Chen-Lhu  odwrócił  się  do  Martinho  i 

uśmiechnął się złośliwie. 

-  Johny  -  powiedział  -  lepiej  nie  walczmy  ze 

sobą.  Wie  pan  przecieŜ  dlaczego  MOE  wysłała 
mnie do Brazylii. 

- Wiem. Chiny zakończyły juŜ porządkowanie 

problemu  swoich  owadów.  Odnieśliście  wielki 
sukces. 

- Nie mamy teraz juŜ nic oprócz zmutowanych 

pszczół,  Johny.  Ani  jednego  insekta  mogącego 
szerzyć 

choroby, 

czy 

zŜerać 

Ŝ

ywność 

przeznaczoną dla ludzi. 

-  Wiem  o  tym.  I  jest  pan  tu,  aby  ułatwić nam 

nasze zadanie. 

Chen-Lhu  zmarszczył  się  słysząc  ton  drwiny 

w głosie Martinho. 

- Właśnie - odpowiedział zimno. 
-  Zatem  dlaczego  nie  pozwolicie  na  wjazd 

obserwatorom  naszym,  lub  tym  z  ONZ,  by  sami 
to zobaczyli, doktorze? 

background image

-  Johny!  Musisz  przecieŜ  wiedzieć,  jak  długo 

nasz  kraj  cierpiał  od  białych  imperialistów. 
Niektórzy z nas ciągle wierzą, Ŝe nadal stanowicie 
dla nas zagroŜenie. Wszędzie widzą szpiegów. 

- Ale pan jest obywatelem świata, o szerszych 

horyzontach, prawda doktorze Travis? 

-  Oczywiście.  Moja  prababka  była  Angielką, 

jedną  z  tych  Travis-  Huntingtonów.  W  naszej 
rodzinie  mamy  tradycję  szerszego  rozumienia 
spraw. 

-  To  zdumiewające,  Ŝe  pański  kraj  ufa  panu  - 

powiedział  Martinho  -  Jest  pan  w  części  białym 
imperialistą 

-  odwrócił  się,  by  przywitać  się  z  Alvarezem, 

który właśnie zatrzymał się przed nimi. 

- Cześć, Benito. Przykro mi z powodu twojego 

ramienia. 

-  Halo,  Johny  -  głos  Alvareza  był  głęboki  i 

grzmiący 

-  Bóg  mnie  uchronił.  Wyzdrowieję  -  zerknął 

na  karabinki  w  rękach  Yierha  i  powrócił 
wzrokiem do twarzy Martinho. 

-  Słyszałem  jak  Padre  prosił  o  pneumatyki. 

MoŜesz ich chcieć z tylko jednego powodu. 

- Muszę zajrzeć w tę dziurę, Benito. 

background image

Alvarez  odwrócił  się  i  ukłonił  sztywno  Chen-

Lhu.  -  A  pan,  doktorze,  nie  ma  nic  przeciwko 
temu? 

-  Mam  sporo  przeciw,  ale  nie  mam  władzy  - 

odparł Chen-Lhu. - To ramię, powaŜnie zranione? 
KaŜę moim lekarzom je obejrzeć. 

- Jakoś się zagoi - mrugnął Alvarez. 
-  Tak  naprawdę  to  on  chce  wiedzieć,  czy 

rzeczywiście 

zostałeś 

ranny 

powiedział 

Martinho. 

Chen-Lhu  rzucił  zaskoczone  spojrzenie  na 

Martinho  i  szybko  przybrał  nieprzenikniony 
wyraz twarzy. 

Yierho  podał  jeden  z  karabinków  swojemu 

szefowi. 

- Szefie - westchnął - musimy to robić? 
-  Dlaczego  doktor  miałby  wątpić,  Ŝe  jestem 

ranny w ramię? - zapytał Alvarez. 

- Słyszał opowieści - rzekł Martinho. 
- Jakie opowieści? 
- śe my bandeirantes nie chcemy końca dobrej 

fuchy, więc z powrotem zakaŜamy Zielone Strefy 
i hodujemy nowe owady w tajnych laboratoriach. 

- To brednie! - mruknął Alvarez. 

background image

-  Którzy  bandeirantes  mają  to  niby  robić?  - 

zapytał  Yierho  z  naciskiem.  Zmarszczył  się  i 
ruszył w stronę Chen-Lhu. Karabinek trzymał tak, 
Ŝ

e  lufa  w  kaŜdej  chwili  mogła  się  zwrócić 

przeciw urzędnikowi MOE. 

-  Spokojnie,  Padre  -  powiedział  Alvarez.  - 

Tego  te  historie  nigdy  nie  mówią.  To  zawsze  są 
oni, albo ich. Nigdy nie ma nazwisk. 

Martinho  spojrzał  na  miejsce  na  trawniku,  w 

którym zniknął gigantyczny Ŝuk. Stwierdził, Ŝe ta 
kłótnia  jest  o  wiele  bardziej  pociągająca  niŜ 
spacer  ku  temu  miejscu.  Nocne  powietrze  niosło 
ze  sobą  powiew  nadciągającego  zagroŜenia  i 
histerii.  Ale  najdziwniejszą  rzeczą’  w  tym 
wszystkim 

była 

niechęć 

do 

podjęcia 

jakiegokolwiek działania, którą czuł wokół siebie. 
Było to niczym chwila ciszy po straszliwej bitwie. 

„CóŜ, to przecieŜ jest swego rodzaju wojna” - 

powiedział sobie. 

Ta wojna tu, w Brazylii toczyła  się juŜ osiem 

lat. Chińczykom zajęła ona dwadzieścia dwa lata, 
ale  twierdzili,  Ŝe  tutaj  moŜna  tego  dokonać  w 
dziesięć.  Myśl,  Ŝe  i  tu  mogłoby  to  potrwać 
dwadzieścia  dwa  lata,  czyli  jeszcze  czternaście 

background image

lat,  przez  chwilę  przytłoczyła  Joao.  Poczuł 
potworne zmęczenie. 

-  Musicie  przyznać,  Ŝe  dzieją  się  dziwne 

rzeczy - powiedział Chen-Lhu. 

- To przyznajemy. 
-  Dlaczego  nikt  nie  podejrzewa  carsonitów?  - 

zapytał Yierho. 

- Dobre pytanie, Padre - odparł Alvarez. - Oni 

mają  wielkie  poparcie.  Zwłaszcza  tych  narodów, 
które  się  wstrzymały:  Stanów  Zjednoczonych 
Ameryki,  Kanady,  Zjednoczonego  Królestwa  i 
Wspólnoty Europejskiej. 

-  Wszędzie  tam,  gdzie  nigdy  nie  było 

prawdziwych 

kłopotów 

owadami 

skomentował Yierho. 

O dziwo, to właśnie Chen-Lhu zaprotestował. 
-  Nie  -  powiedział  -  państwom,  które  się 

powstrzymały,  tak  naprawdę  na  tym  nie  zaleŜy, 
oprócz  tego,  Ŝe  są  szczęśliwe  widząc  nas 
uwikłanych w tę walkę. 

Martinho  pokiwał  głową.  Tak,  to  było  to,  co 

mówili  wszyscy  jego  towarzysze  z  lat  nauki  w 
Ameryce  Północnej.  Im  było  to  rzeczywiście 
obojętne. 

background image

-  Idę  tam  teraz  i  zajrzę  w  tę  dziurę  - 

powiedział Martinho. 

Alvarez  wyciągnął  rękę  i  wziął  od  Yierha 

karabinek.  Przewiesił  go  na  pasie  przez  swe 
zdrowe  ramię,  a  następnie  chwycił  dźwignię 
kontroli tarczy. 

- Pójdę z tobą, Johny - oznajmił. 
Martinho  popatrzył  na  Yierha,  i  ujrzawszy  na 

jego  twarzy  wyraz  lękliwej  ulgi,  zwrócił  się  ku 
Alvarezowi: 

- Jak twoje ramię? 
-  WciąŜ  mam  jedną  zdrową  rękę.  Czego  mi 

więcej potrzeba? 

- Travis, niech pan się trzyma blisko za nami. 
- Właśnie dotarli moi ludzie z Bezpieczeństwa 

- powiedział Chen-Lhu. - Proszę poczekać chwilę, 
a  otoczymy  to  miejsce.  Powiem  im,  Ŝeby 
przynieśli tarcze. 

- To rozsądne, Johny - stwierdził Alvarez. 
-  Pójdziemy  powoli  -  rzekł  Martinho  -  Padre, 

wracaj  do  cięŜarówki.  Powiedz  Ramonowi,  aby 
okrąŜył  plac  i  wylądował,  na  skraju  trawnika. 
Niech cięŜarówka z Hermosillo skoncentruje tam 
wszystkie  światła  -  skinął  głową  w  kierunku 
trawnika. 

background image

- JuŜ, szefie. 
Yierho pobiegł ku cięŜarówce. 
- Chyba nie zniszczycie tego? - zapytał Chen-

Lhu. 

- Tak samo jak pan pragniemy dowiedzieć się, 

co to jest - powiedział Alvarez. 

- Chodźmy - rzekł Martinho. 
Chen-Lhu  pobiegł  na  spotkanie  cięŜarówki 

MOE torującej sobie drogę przez boczną uliczkę. 
Tłum  sprawiał  tam  spore  kłopoty,  opierając  się 
próbom usunięcia go z terenu placu. 

Alvarez  pchnął  dźwignię  regulacji  i  tarcza 

zaczęła Pełznąć przez trawnik. 

-  Johny,  dlaczego  doktor  nie  podejrzewa 

carsonitów? - spytał Alvarez półgłosem. 

- Ma siatkę najlepszych szpiegów na świecie -

-  powiedział  Martinho.  -  Musi  wiedzieć...  jego 
wzrok  był  ciągle  skupiony  na  poruszonej  połaci 
trawnika przed nimi. 

-  Czy  moŜna  wymyślić  lepszy,  sabotaŜ,  niŜ 

zdyskredytowanie bandeirantes? 

-  To  prawda,  ale  nie  wierzę,  aby  Travis-

Huntington  Chen-Lhu  mógłby  popełnić  taką 
omyłkę  -  odparł  Martinho  i  pomyślał:  „To 

background image

dziwne,  jak  ta  połać  trawnika  jednocześnie 
przyciąga i odpycha”. 

- Wiele razy zakładaliśmy się ze sobą, Johny. 

Być moŜe jednak czasami zapominamy, Ŝe mamy 
wspólnego wroga. 

- MoŜesz go nazwać? 
-  To  wróg  kryjący  się  w  dŜunglach,  w  trawie 

sawann  i  pod  ziemią.  Chińczykom  walka  z  nimi 
zajęła dwadzieścia dwa lata... 

-  Podejrzewasz  ich?  -  Martinho  spojrzał  na 

swego 

towarzysza, 

zauwaŜając 

oczach 

Alvareza  głęboką  koncentrację  -  Nie  pozwalają 
nam zbadać swoich osiągnięć. 

-  Chińczycy  to  paranoicy.  Odbiło  im  jeszcze 

zanim  zderzyli  się  ze  światem  Zachodu.  To  zaś 
utrzymało 

ich 

jedynie 

tej 

chorobie. 

Podejrzewasz  Chińczyków?  Nie  sądzę,  aby  to 
miało sens. 

-  A  ja  tak  -  odparł  Martinho  -  Podejrzewam 

wszystkich. 

Na  dźwięk  własnych  słów  zwycięŜyło  w  nim 

uczucie  Ŝalu.  To  była  prawda,  podejrzewał 
wszystkich,  nawet  Benita,  Chen-Lhu  i...  uroczą 
Rhin  Kelly.  -  Często  myślę  o  dawnych 
insektycydach  -  powiedział  -  o  tym,  jak  owady 

background image

stawały  się  coraz  silniejsze  pomimo  tych  trucizn, 
a moŜe nawet dzięki nim. 

Łoskot  za  nimi  zwrócił  uwagę  Martinho, 

połoŜył  dłoń  na  ramieniu  Alvareza,  który 
zatrzymał tarczę i odwrócił się. 

To  Yierho  podąŜał  za  nimi  z  samobieŜnym 

wózkiem 

zawalonym 

sprzętem. 

Martinho 

rozpoznał 

długi 

lewar, 

wielką 

pelerynę 

przeznaczoną  chyba  dla  Alvareza  oraz  paczki 
wybuchowego plastyku. 

- Szefie...  pomyślałem, Ŝe przydadzą się wam 

te rzeczy. Martinho przeniknęło poczucie oddania 
dla Padre. 

Mimo to powiedział szorstko: 
-  Trzymaj  się  blisko  z  tyłu  i  zejdź  z  drogi, 

słyszysz? 

-  Oczywiście,  Szefie.  CzyŜ  nie  słucham  cię 

zawsze? - wyciągnął pelerynę w stronę Alvareza. 
-  To  przyniosłem  dla  pana,  ucierpiał  pan  od 
następnej rany. 

- Dziękuję, Padre - odparł Alvarez. - Ale wolę 

swobodę ruchów. Poza tym to stare ciało nosi tak 
wiele  ran,  Ŝe  jedna  więcej  nie  zrobi  większej 
róŜnicy. 

background image

Martinho  rozejrzał  się  dookoła  i  zobaczył,  Ŝe 

w kierunku trawnika suną następne tarcze. 

-  Szybko!  -  zawołał  -  Musimy  tam  być 

pierwsi.  Alvarez  przesunął  rączkę  kontroli. 
Tarcza  ryszyła.  Yierho  podszedł  bliŜej  do 
Martinho i powiedział cicho: 

-  Szefie,  tam  w  cięŜarówce  opowiadają  róŜne 

historie.  Mówią,  Ŝe  jakieś  stworzenia  zŜarły  pale 
pod  magazynem  na  nadbrzeŜu.  Wszystko  się 
zawaliło.  Byli  zabici  i  ranni.  Panuje  wielki 
niepokój. 

- Chen-Lhu wspomniał o tym. 
- Czy to nie to miejsce? - zapytał Alvarez. 
-  Zatrzymaj  tarczę  -  polecił  Martinho. 

Popatrzył  na  trawę  przed  nimi,  szukając  śladów 
poprzedniego przetaczania ich tarczy. 

- To tam - pokazał. Oddał Yierhowi karabinek 

i rzekł: 

- Podaj mi lewar i ładunek głuszący. 
Yierho  wręczył  mu  mały  pakiet  plastyku  z 

detonatorem.  Ładunków  tego  rodzaju  uŜywali  na 
czerwonych 

terytoriach, 

do 

zniszczenia 

podziemnych gniazd insektów. Martinho opuścił i 
uszczelnił osłonę twarzy, po czym wziął lewar. 

background image

-  Yierho,  kryj  mnie  stąd.  -  rozkazał  -  Benito, 

moŜesz posługiwać się latarką? 

- Oczywiście, Johny. 
- Szefie... nie zamierza pan uŜyć tarczy? 
- Nie mam czasu - wyszedł zza  tarczy, zanim 

Yierho  zdąŜył  odpowiedzieć.  Wiązka  światła  z 
latarki  jak  sztylet  cięła  grunt  pod  jego  stopami. 
Przykucnął, wbił koniec lewara w trawę i pchnął. 
Lewar zarył się, następnie wpadł w pustkę. Coś w 
dole  dotknęło  go  i  elektryzujący  impuls 
przeniknął całe ciało Martinha. 

-  Padre,  tam,  w  dole  -  szepnął.  Yierho  uniósł 

karabinek. 

- Szefie? 
-  Prosto  tak  jak  lewar,  w  ziemię.  Yierho 

wycelował i nacisnął spust dwa razy. Gwałtowny 
hałas buchnął spod trawnika przed nimi. 

W owadziej norze zakotłowało się. 
Yierho  znowu  wystrzelił.  Pneumatyczne 

pociski  wydawały  dziwne  dudniące  odgłosy 
eksplodując pod ziemią. 

Po  chwili  dobiegł  ich  łoskot  furiackiej 

miotaniny,  jakby  pod  nimi  znajdowało  się  stado 
wielkich ryb, którym rzucano karmę. 

Ucichło nagle. 

background image

Więcej  światła  padło  na  trawnik  przed  nimi. 

Martinho  podniósł  głowę  i  zobaczył  stojących 
wokół kilkudziesięciu ludzi w mundurach MOE i 
bandeirantes. 

Znów  skupił  uwagę  na  połaci  trawy.  -  Padre, 

zamierzam to podwaŜyć. Bądź gotów. 

- Oczywiście, szefie. 
Martinho podłoŜył stopę pod lewar jako punkt 

podparcia,  po  czym  nacisnął  na  drugi  koniec. 
Klapa  uniosła  się  z  wolna.  Była  przyklejona  do 
otworu  jakąś  gumowatą  substancją  tworzącą 
ciągliwe  nici.  Zapach  siarki  i  korozyjnego 
sublimatu  w  nozdrzach  powiedział  Martinho, 
czym  było  to  szczeliwo  -  nośnikiem  butylowym, 
którego  uŜywał  w  swoim  rozpylaczu.  Z  nagłym 
klaśnięciem  klapa  odskoczyła  i  potoczyła  się  na 
trawnik. 

Latarki 

były 

teraz 

obok 

Martinho, 

badawczymi  wiązkami  macając  połyskującą  w 
dole  oleistą,  czarną  wodę.  Miała  ona  zapach 
rzecznego mułu. 

-  One  wyszły  z  rzeki  -  rzekł  Alvarez.  Chen-

Lhu podszedł do Martinho i powiedział: 

-  Wydaje  się,  Ŝe  przebierańcy  się  wymknęli. 

Jakie  to  dogodne...  -  dodał  i  pomyślał:  „Miałem 

background image

rację,  kiedy  wydawałem  Rhin  rozkazy.  Musimy 
mieć  wtyczkę  w  ich  organizacji.  Ten  przywódca 
bandeirantes  wykształcony  wśród  jankeskich 
imperialistów, to wróg. Jest jednym z tych, którzy 
starają  się  nas  zniszczyć.  Nie  moŜe  być  innej 
odpowiedzi.” 

Martinho  zignorował  uszczypliwość  Chen-

Lhu.  Był  zbyt  zmęczony,  by  być  złym  na  tego 
starego  durnia.  Wstał  i  rozejrzał  się  po  placu.  W 
powietrzu  wisiała  cisza  jak  gdyby  całe  niebo 
oczekiwało 

jakiegoś 

nieszczęścia. 

Za 

rozszerzonym  pierścieniem  straŜników  pozostało 
tylko 

kilku 

widzów, 

prawdopodobnie 

uprzywilejowanych  urzędników.  Tłum  został 
zepchnięty na przyległe ulice. 

Mały, czerwony samochód zjeŜdŜał w dół alei 

prowadzącej  do  placu.  Jego  okna  połyskiwały  w 
ś

wietle  ulicznych  lamp;  StraŜnicy  rozstąpili  się 

przed  nim,  a  gdy  podjechał  bliŜej  Martinho 
rozpoznał  umieszczone  na  masce  insygnia  MOE. 
Samochód  stanął  z  piskiem  opon  przy  brzegu 
trawnika i wyskoczyła z niego Rhin Kelly. 

Była  teraz  ubrana  w  roboczy,  dwuczęściowy 

kostium  MOE.  Miał  on  tę  samą  barwę  co 
spłowiała trawa. 

background image

Przeszła  przez  trawnik  patrząc  na  Martinho  i 

myśląc: „NaleŜy go wykorzystać i pozbyć się go. 
Jest wrogiem. Teraz to oczywiste”. 

Martinho  obserwował  ją  podziwiając  jej 

wdzięk  i  kobiecość,  które  prosty  uniform  tylko 
podkreślał. 

Zatrzymała  się  przez  nim  i  przemówiła 

gardłowym, przynaglającym głosem: 

-  Senhor  Martinho,  przyszłam  ocalić  pańskie 

Ŝ

ycie. Potrząsnął głową, nie wierząc, Ŝe dobrze ją 

usłyszał. 

- Co...? 
- Zaraz rozpęta się tutaj piekło. 
Do Martinha dotarły odległe okrzyki. 
- To tłum - powiedziała. - Uzbrojony. 
-  Co  się  dzieje,  u  diabła?  -  zapytał  z 

naciskiem. 

-  Dziś  wieczór  było  kilkanaście  ofiar 

ś

miertelnych  -  rzekła.  -  Wśród  nich  kobiety  i 

dzieci.  Za  Monte  Ochoa  zawaliła  się  część 
budynków.  Całe  wzgórze  jest  poprzebijane 
korytarzami. 

- Sierociniec... - mruknął Yierho. 

background image

-  Tak  -  odparła  -  sierociniec  i  klasztor  na 

Monte  Ochoa  zostały  zniszczone.  Obwinia  się 
bandeirantes. Wie pan, co mówiono... 

-  Pomówię  z  tymi  ludźmi!  -  wykrzyknął 

Martinho.  Czuł  wściekłość  na  myśl,  Ŝe  jest 
zagroŜony  przez  tych,  którym  słuŜył!  -  To 
nonsens! Nie zrobiliśmy nic, co... 

-  Szefie  -  powiedział  Yierho.  --  Nie  przekona 

pan tłumu. 

-  Zlinczowano  juŜ  dwóch  ludzi  z  grupy 

Lifcada - ciągnęła Rhin. - Jeszcze ma pan szansę 
uciec.  Wasze  cięŜarówki  są  tutaj  i  jest  ich  dość 
dla wszystkich. 

Yierho wziął go za ramię. 
- Szefie, musimy zrobić, co ona mówi. 
Martinho  stał  w  milczeniu,  słysząc  jak 

wiadomość jest przekazywana wśród bandeirantes 
stojących  wokół  nich:  „Tłum...  wina  na  nas... 
sierociniec...” 

- Dokąd moŜemy się udać? - zapytał 
-  Wydaje  mi  się,  Ŝe  są  to  zamieszki  lokalne  - 

powiedział  Chen-Lhu.  Przerwał,  nasłuchując. 
Wrzaski  stawały  się  coraz  głośniejsze.  -  Proszę 
lecieć do swojego ojca w Cuiabie i zabrać ze sobą 

background image

swoją grupę. Inni mogą się udać do waszych baz 
w Strefie Czerwonej. 

- Dlaczego mam... 
- Wyślę do pana Rhin, kiedy opracujemy plan 

działania. 

-  Muszę  wiedzieć,  gdzie  pana  szukać  - 

powiedziała  Rhin,  włączając  się  znów  do 
rozmowy i myśląc: „Tak. Siedziba ojca. To musi 
być  centrum...  To,  albo  Goyaz,  jak  podejrzewa 
Travis”. 

- Ale my nic nie zrobiliśmy - rzekł Martinho. 
- Proszę - powiedziała. Yierho pociągnął go za 

ramię. Martinho głęboko wciągnął powietrze. 

-  Padre,  idź  z  ludźmi.  Tam  w  Czerwonej 

będziemy 

bezpieczniejsi. 

Wezmę 

małą 

cięŜarówkę 

polecę 

do 

Cuiaby. 

Muszę 

przedyskutować  to  z  moim  ojcem.  Ktoś  musi 
wleźć na stołek i zmusić tych ludzi, Ŝeby słuchali. 

- Słuchali czego? - zapytał Alvarez. 
-  Praca...  musi  być  czasowo  wstrzymana  - 

powiedział Martinho - musi być śledztwo. 

-  To  głupota!  -  wykrzyknął  Alvarez.  -  Kto 

będzie słuchał takiego gadania? 

Martinho spróbował przełknąć ślinę, mimo Ŝe 

miał  zupełnie  suche  gardło.  Noc  dookoła  niego 

background image

była zimna i przytłaczająca. Głosy tłumu zbliŜały 
się  coraz  bardziej.  Policja  oraz  wojsko  długo  nie 
będą 

stanie 

powstrzymywać 

tego 

rozwścieczonego molocha. 

-  Nie  będą  cię  słuchać  -  mruknął  Alvarez.  - 

Nawet jeŜeli masz rację. 

Wycie  tłumu  punktowało  prawdę  tych  słów. 

Martinho  wiedział  o  tym.  Ludzie  u  władzy  nie 
mogli  przyznać  się  do  poraŜki.  Byli  u  władzy  ze 
względu  na  pewne  obietnice.  JeŜeli  te  obietnice 
nie  były  dotrzymywane,  to  trzeba  było  znaleźć 
kogoś, kto przyjąłby winę na siebie. 

„Być  moŜe  juŜ  kogoś  znaleziono...”  - 

pomyślał. 

Pozwolił  Yierhowi  poprowadzić  się  ku 

cięŜarówkom. 

background image

 

IV 

 
To była jaskinia, znajdująca się wysoko ponad 

mokrymi, czarnymi skałami rzecznego wąwozu w 
Goyaz.  Wewnątrz  jaskini,  w  Mózgu  słuchającym 
radia  myśli  pulsowały  coraz  intensywniej,  w 
miarę 

jak 

spiker- 

człowiek 

donosił 

wiadomościach  dnia,  zamieszkach  w  Bahii, 
zlinczowanych  bandeirantes,  i  komandosach, 
którzy  dokonali  desantu  dla  przywrócenia 
porządku. 

Radio,  mały  przenośny  odbiornik  zasilany 

bateriami,  wytwarzało  w  jaskini  nieznośny  hałas, 
który  draŜnił  receptory  Mózgu,  ale  ludzkich 
wiadomości trzeba było słuchać tak długo, dopóki 
wytrzymają  baterie.  Teorii  pochodzącej  z 
filmoksiąŜek 

bibliotek 

porzuconych 

Czerwonej Strefie Mózg posiadał pod dostatkiem, 
ale wiedza praktyczna była zupełnie inną sprawą. 

Przez 

pewien 

czas 

Mózg 

dysponował 

przenośnym telewizorem, ale zasięg jego odbioru 
był ograniczony, a teraz juŜ nie działał. 

Wiadomości  skończyły  się  i  z  głośnika 

buchnęła muzyka. Mózg dał sygnał, by wyłączyć 

background image

odbiornik, 

następnie 

pogrąŜył 

się 

wyczekiwaniu, myśląc i pulsując. 

Mózg 

stanowił 

soczewkowatą 

bryłę 

promieniu około czterech metrów i wysokości pół 
metra,  identyfikującą  się  jako  „NajwyŜsze 
Zintegrowanie”. 

Ruchoma  maska  zmysłowa  mogąca  wedle 

woli  Mózgu  zmieniać  swój  kształt,  tworząc  to 
dysk,  to  wachlarz,  a  nawet  podobiznę  ludzkiego 
oblicza, 

jak 

kaptur 

spoczywała 

na 

jego 

powierzchni,  swymi  receptorami  ustawiona  ku 
szaremu  światłu  poranka  wpadającemu  do 
wnętrza pieczary. 

Rytmiczne  pulsowanie  Ŝółtego  worka  w  głębi 

jaskini  tłoczyło  do  Mózgu  lepki,  ciemny  płyn. 
Błonkoskrzydłe 

owady 

pełzły 

po 

jego 

powierzchniowych 

błonach 

bruzdach 

bezustannie 

nadzorując, 

naprawiając 

oraz 

dawkując dodatkowe poŜywienie. 

Roje wyspecjalizowanych insektów kłębiły się 

u wylotu jaskini. Jedne wytwarzały najrozmaitsze 
substancje  organiczne,  inne  rozkładały  je,  lub 
dostarczały 

Mózgowi 

tlen, 

jeszcze 

inne 

zajmowały się mięśniami pompującymi. 

background image

Czysty,  cierpki  zapach  kwasu  mrówkowego 

przenikał całą jaskinię. 

W  poświacie  świtu  owady  wlatywały  i 

wylatywały  z  jaskini.  Niektóre  zawisały  w 
powietrzu,  tańcząc,  kołysząc  się  i  brzęcząc  nad 
receptorami  Mózgu,  inne  do  składania  raportów 
uŜywały  modulacji  wydawanego  przez  siebie 
głosu. Były teŜ takie, które pojawiały się grupami 
w szykach o określonym kształcie, albo tworzyły 
skomplikowane  wzory  o  zmiennym  układzie 
barw,  lub  teŜ  w  skomplikowany  sposób 
wymachiwały czułkami. 

W  tej  chwili  przekazywana  była  relacja  z 

Bahii:  „Wiele  deszczu,  wilgotny  grunt,  korytarze 
naszych posterunków nasłuchowych zapadały się. 
Obserwator  został  zauwaŜony  i  zaatakowany,  ale 
nadzorca  obronił  go  i  uniemoŜliwił  ucieczkę. 
Tunele  znad  rzeki  spowodowały  zerwanie  się 
tamtejszych  struktur.  Nie  pozostawiono  Ŝadnego 
dowodu  poza  tym,  ile  zdołały  zobaczyć  istoty 
ludzkie. Ci z nas, którzy nie zdołali uciec, zostali 
zniszczeni.  „Pośród  istot  ludzkich  zdarzyły  się 
ofiary śmiertelne”. 

background image

„Ofiary  śmiertelne  wśród  istot  ludzkich” 

pomyślał Mózg „Zatem doniesienia radiowe były 
prawdziwe”. 

To była katastrofa. 
Zapotrzebowanie  Mózgu  na  tlen  wzrosło. 

SłuŜebne  owady  dostosowały  szybkość  podaŜy  i 
przyspieszyły rytm pompowania. 

„Ludzie będą wierzyć, Ŝe zostali zaatakowani” 

-  pomyślał  Mózg  -”Zostanie  uruchomiona 
złoŜona  struktura  obronna  ludzkości.  Przełamać 
to  nastawienie  spokojnym  rozumowaniem  będzie 
w  najwyŜszym  stopniu  trudne,  jeŜeli  nie 
niemoŜliwe.  Kto  moŜe  próbować  rozumować  z 
tymi, którzy nie rozumują?” 

Bardzo  cięŜko  było  pojąć  istoty  ludzkie  z  ich 

bogami i sposobami akumulacji dóbr. 

„Interes”  -  tak  ksiąŜki  nazywały  ich  wzorzec 

akumulacji, ale znaczenie tego terminu wymykało 
się  Mózgowi.  Pieniądze  nie  nadawały  się  do 
zjedzenia,  nie  gromadziły  w  sobie  widocznej 
energii  i  były kiepskim  materiałem  budowlanym. 
Domy  taipa  z  plecionki  oblicowanej  tynkiem 
zamieszkiwane przez najbiedniejsze istoty ludzkie 
były bardziej trwałe. 

background image

A  mimo  to  ludzie  dąŜyli  do  ich  posiadania. 

Materiał ten musiał być zatem waŜny. Musiał być 
co  najmniej  równie  waŜny  jak  ich  koncepcje 
boga,  który  wydawał  się  być  czymś  w  rodzaju 
najwyŜszego  zintegrowania,  którego  połoŜenia  i 
substancjalności  nie  moŜna  było  określić. 
Zupełnie niezrozumiałe. 

Mózg  czuł,  Ŝe  gdzieś  musi  istnieć  sposób 

myślenia,  który  uczyniłby  te  rzeczy  bardziej 
jasnymi,  ale  jego  zarys  bez  przerwy  mu  się 
wymykał. 

Mózg  pomyślał  następnie,  jak  dziwny  był 

ludzki  sposób  myślenia  o  egzystencji,  owo 
przeniesienie 

wewnętrznej 

energii 

celu 

wytworzenia  w  wyobraźni  wizji,  które  w 
rzeczywistości  były  planami  i  regułami,  nie 
podporządkowanymi  regule  przetrwania.  Jak 
ciekawe,  jak  subtelne  i  piękne  było  owo  ludzkie 
odkrycie,  które  zostało  teraz  skopiowane  i 
przystosowane  do  uŜytku  innych  stworzeń.  Jak 
bardzo  godne  podziwu  i  wysublimowane  było  to 
manipulowanie  Wszechświatem,  odbywające  się 
tylko wewnątrz granic wyobraźni. 

Przez  chwilę  Mózg  badał  sam  siebie,  starając 

się  dokonać  symulacji  ludzkich  emocji.  Lęk  i 

background image

poczucie  jedności  roju  -  to  jeszcze  mógł  pojąć. 
Ale  odmiany  uczucia  strachu  zwane  nienawiścią 
oraz  odruchy  zaślepienia  -  to  było  o  wiele 
trudniejsze. 

Mózg 

nigdy 

nie 

pozwalał 

sobie 

na 

przypominanie  tego,  Ŝe  kiedyś  był  częścią 
ludzkiej  istoty  i  podlegał  tym  samym  uczuciom. 
Nawroty  takich  myśli  uwaŜał  za  draŜniące. 
Wyeliminował  je  na  własne  Ŝyczenie.  Teraz 
Mózg  tylko  odległe  przypominał  swój  ludzki 
odpowiednik. 

Był 

większy 

bardziej 

skomplikowany.  śaden  ludzki  system  krąŜenia 
nie  mógłby  zaspokoić  jego  potrzeb  odŜywczych. 
ś

aden  ograniczony  ludzki  układ  zmysłów  nie 

mógłby  nasycić  jego  Ŝarłocznego  apetytu  na 
informacje. 

Był  to  po  prostu  Mózg  -  funkcjonalny 

składnik systemu superroju, waŜniejszy nawet od 
królowej.  „Jakie  klasy  istot  ludzkich  zginęły?”  - 
zapytał.  Odpowiedź  nadeszła  w  postaci  niskiego 
brzęczenia: „Pracownicy, istoty Ŝeńskie, osobniki 
niedojrzałe i kilka jałowych królowych”. 

„Istoty  Ŝeńskie  i  osobniki  niedojrzałe”  - 

pomyślał  Mózg.  Uformowało  to  w  jego 
ś

wiadomości  indiańskie  przekleństwo,  którego 

background image

ź

ródło  zostało  wycięte.  Przy  takich  ofiarach 

ludzka  reakcja  obronna  będzie  o  wiele  bardziej 
gwałtowna.  Szybkie  działanie  stawało  się 
niezbędne. 

„Jakie  są  wiadomości  od  naszych  posłańców, 

którzy przeniknęli przez barierę? - zapytał Mózg. 

„Miejsce  ukrycia  grupy  posłańców  jest 

nieznane” „NaleŜy  ich  odnaleźć.  Muszą  pozostać 
w  ukryciu  aŜ  do  bardziej  dogodnej  chwili. 
Przekazać to polecenie natychmiast”. 

Wyspecjalizowane robotnice od razu opuściły 

jaskinię, by wykonać rozkaz. 

„Musimy  schwytać  zróŜnicowaną  ludzką 

próbę”  polecił  Mózg  „Musimy  mieć  pośród  nich 
co 

najmniej 

jednego 

przywódcę. 

Wysłać 

obserwatorów, 

posłańców 

jednostki 

wykonawcze.  Informować  tak  szybko,  jak  to 
moŜliwe”. 

Mózg 

przestawił 

się 

na 

słuchanie, 

stwierdzając,  Ŝe  jego  rozkazy  są  wykonywane. 
Pomyślał  o  wiadomościach  przenoszonych  przez 
odległości dzielące roje. Wewnątrz Mózgu czaiły 
się  nieokreślone  niepokoje,  na  które  nie  miał 
odpowiedzi. 

Podniósł 

maskę 

receptorową 

wykształcił  oczy  i  skupił  je  na  wylocie  jaskini. 

background image

Pełne  światło  dnia.  Teraz  mógł  tylko  czekać. 
Czekanie  było  najtrudniejszą  częścią  istnienia. 
Mózg począł badać tę myśl, formułując wnioski i 
koncepcje  moŜliwych  alternatyw  przeplatających 
proces  czekania,  wyobraŜając  sobie  projekcje 
przyszłego  fizycznego  wzrostu,  który  mógłby 
skrócić oczekiwanie. 

Myśli 

te 

wywołały 

swego 

rodzaju 

intelektualną  nie-  strawność,  która  zaalarmowała 
obsługujące  Mózg  roje.  Zaczęły  one  brzęczeć 
gniewnie  wokół  niego,  osłaniać  go,  Ŝywić  i 
formować  falangi  wojowników  u  wylotu  jaskini. 
Działanie  to  wywołało  w  Mózgu  zmartwienie. 
Mózg  wiedział,  co  pobudziło  jego  kohorty  do 
działania.  StrzeŜenie  cennego  rdzenia  roju  było 
instynktem 

przetrwania 

zakorzenionym 

wszystkich 

gatunków 

słuŜebnych. 

Mózg 

uświadomił  sobie,  Ŝe  prymitywne  roje  nie 
potrafiły  zmienić  tego  wzorca  zachowania. 
Jednak  musiały  go  zmienić.  Musiały  się  nauczyć 
szybkiego dostosowywania  się  do potrzeb, oceny 
wydarzeń  i  pojmowania  kaŜdej  sytuacji  jako 
wyjątkowej 

„Muszę  kontynuować  nauczanie”  -  pomyślał 

Mózg, a następnie zaŜyczył sobie wiadomości od 

background image

drobnych  obserwatorów,  których  wysłał  na 
wschód.  Zapotrzebowanie  na  informację  z 
tamtego  terenu  było  bardzo  duŜe.  Potrzebował 
uzupełnienia 

okruchów 

uzbieranych 

od 

posterunków  podsłuchu.  Stamtąd  mógł  nadejść 
dowód  o  najŜywotniejszym  znaczeniu,  który 
wytrąciłby  ludzkość  ze  ślepego  pogrąŜania  się  w 
ś

mierci dla wszystkich. 

W  miarę  jak  wycofywał  się  z  obszaru 

bolesnych myśli, roje opiekuńcze osłabiały swoją 
aktywność. 

„Na  razie  czekajmy”  -  powiedział  Mózg  sam 

do  siebie  i  zaczął  rozmyślać  o  małej  zmianie 
genetycznej  u  bezkrzydłych  pszczół,  która 
ulepszyłaby system produkcji tlenu. 

 
Senhor  Gabriel  Martinho,  prefekt  Konwencji 

Bariery  Mato  Grosso,  spacerował  po  swoim 
gabinecie  mrucząc  coś  do  siebie.  Przystawał  co 
jakiś  czas,  by  spojrzeć  na  swojego  syna,  Joao, 
który siedział na sofie obitej skórą tapira, stojącej 
przed jedną z okalających pokój biblioteczek. 

Martinho  -  senior  był  śniadym,  drobnym 

męŜczyzną  o  cienkich  kończynach,  siwych 
włosach i głęboko osadzonych brązowych oczach. 

background image

Miał  orli  nos,  usta  jak  szpara  i  podbródek 
przypominający  szpic  buta.  Nosił  staromodne, 
czarne 

ubranie 

odpowiadające 

swemu 

stanowisku. Jego koszula lśniła idealną bielą. Gdy 
wymachiwał  ramionami,  błyskały  złote  spinki do 
mankietów. 

- Stałem się po prostu obiektem kpin - burknął 

opryskliwie. 

Joao w  milczeniu przyjął  to oświadczenie.  Po 

całym 

tygodniu 

wysłuchiwania 

wybuchów 

swojego  ojca  nauczył  się  wartości  milczenia. 
Spuścił  wzrok  i  spojrzał  na  swoje  białe  spodnie 
mundurowe,  wetknięte  w  wysokie  po  łydki  buty 
do  chodzenia  po  dŜungli.  Wszystko  to  było 
nieskazitelnie  lśniące  i  czyste,  podczas  gdy  jego 
ludzie  pocili  się  nad  wstępnym  przebadaniem 
Serra Dos Parecis. 

W  pokoju  zaczęło  się  robić  ciemno.  Zapadał 

szybki,  tropikalny  mrok  ponaglany  grzmotami 
dobiegającymi  zza  horyzontu.  Zanikające  światło 
dnia  rzucało  błękitną,  zamgloną  poświatę. 
Błyskawica rozdarła nagle obszar nieba widoczny 
przez  wysokie  wąskie  okno  i  wypełniła  gabinet 
oślepiającym  blaskiem.  Potem  nastąpił  dudniący 
grzmot.  Czujniki  domu  zareagowały  na  to 

background image

włączeniem  świateł  wszędzie  tam,  gdzie  byli 
ludzie.  Gabinet  wypełnił  Ŝółty  blask.  Prefekt 
zatrzymał się naprzeciw swojego syna. 

-  Dlaczego  mój  własny  syn,  sławny  szef 

bandeirantes  z  Bractwa,  wyciął  taką  carsonicką 
głupotę? 

Joao  popatrzył  na  podłogę  między  swymi 

butami. Walka na placu w Bahii i ucieczka przed 
tłumem,  choć  miały  miejsce  zaledwie  tydzień 
temu,  wydawały  mu  się  odległą  o  wieczność 
częścią  przeszłości  kogoś  innego.  Ten  dzień  był 
ś

wiadkiem 

szeregu 

waŜnych 

politycznych 

osobistości paradujących przez gabinet jego ojca. 
Uprzejmych 

pozdrowień 

wymienianych 

ze 

sławnym  Joao  Martinho  i  cichymi  głosami 
toczonych konferencji z jego ojcem. 

Stary  człowiek  walczył  o  swojego  syna.  Joao 

wiedział o tym. Ale stary Martinho mógł walczyć 
tylko  w  sposób,  który  znał  najlepiej:  poprzez 
zrytualizowane  układy,  więzi  pokrewieństwa, 
poruszanie  nitek  protekcji,  manewrami  za  sceną, 
wymienianiem  obietnic  władzy  i  zjednywaniem 
sobie  siły  politycznej  tam,  gdzie  się  ona  liczyła. 
Ani  razu  nie  wziął  pod  uwagę  podejrzeń  i 
wątpliwości  syna.  Alvarez,  Joao,  ludzie  z 

background image

Hermosillo  i  kaŜdy  kto  miał  do  czynienia  z 
Piratiningą,  był  teraz  otoczony  złym  zapaszkiem. 
Trzeba było naprawiać płoty. 

-  Zaprzestać  uporządkowywania?  -  mruknął 

starzec.  -  Odwlekać  nasz  Brazylijski  Marsz  na 
Zachód? Oszalałeś? 

Jak  myślisz,  w  jaki  sposób  utrzymuję  moje 

stanowisko?  Ja!  Spadkobierca  hidalgów,  których 
przodkowie rządzili pierwszymi kapitaniami! Nie 
jesteśmy  burges,  których  dziadowie  zostali 
pogrzebani  przez  Rui  Borbosę,  a  mimo  to  ludzie 
nazywają mnie „Ojcem Biednych”. Nie zyskałem 
tego miana dzięki głupocie. 

- Ojcze, gdybyś tylko... 
-  Bądź  cicho!  Trzymam  w  garści  naszą 

panelinhę,  nasz  garnuszek,  w  którym  się  wesoło 
gotuje. Wszystko będzie w porządku. 

Joao  westchnął.  Do  swojego  połoŜenia  czuł 

zarówno  °drazę  jak  i  wstyd.  AŜ  do  tego  czasu 
prefekt był na poły na emeryturze ze względu na 
słabe  serce.  Jak  teraz  niepokoić  starego 
człowieka?  Ale  on  trwał  uparcie  przy  swojej 
ś

lepocie! 

- Zbadać, mówisz - zaszydził z niego starzec. - 

Co  zbadać?  Właśnie  w  tej  chwili  nie  potrzeba 

background image

nam 

ś

ledztw 

podejrzeń. 

Rząd, 

dzięki 

całotygodniowym  naciskom  moich  przyjaciół, 
uznał,  Ŝe  wszystko  jest  w  porządku.  Są  prawie 
gotowi obwinić za tragedię w Bahii carsonitów. 

-  Nie  mają  Ŝadnych  dowodów  -  powiedział 

Joao. - Sam to przyznałeś. 

-  W  czas  taki  jak  ten  dowody  nie  mają 

Ŝ

adnego znaczenia - odparł jego ojciec. - Jedyne, 

co  się  liczy  to  to,  Ŝe  odsuwamy  podejrzenia  od 
nas.  Musimy  zyskać  na  czasie.  Poza  tym  było  to 
coś dokładnie w stylu carsonitów. 

-  Ale  mogli  tego  nie  zrobić  -  odparł  Joao. 

Stary człowiek jak gdyby nie dosłyszał. 

-  Ledwie  w  zeszłym  tygodniu  -  powiedział, 

wykonując zamaszysty ruch ręką - na dzień zanim 
się  tu  zjawiłeś  niczym  szalona  trąba  powietrzna, 
przemawiałem  do  farmerów  z  Lacuia  na  prośbę 
mojego  przyjaciela  z  Ministerstwa  Rolnictwa.  I 
wiesz,  Ŝe  ten  motłoch  się  ze  mnie  naśmiewał? 
Powiedziałem,  Ŝe  w  tym  miesiącu  powiększymy 
Strefę Zieloną o dziesięć tysięcy hektarów. Śmiali 
się.  Mówili:  „Nawet  pański  własny  syn  w  to  nie 
wierzy!”  Teraz  rozumiem,  dlaczego  tak  mówili. 
Zatrzymać marsz na zachód, to ci dopiero! 

background image

- Widziałeś raporty z Bahii - powiedział Joao - 

Ci, którzy badali to z ramienia MOE... 

-  MOE!  Ten  cwany  Chińczyk,  którego  twarz 

nigdy nic nie mówi. On jest bardziej bahiano niŜ 
sami  bahianos,  bezczelny  drań.  I  ta  nowa  pani 
doktor,  którą  wszędzie  wysyła  na  przeszpiegi. 
Jego  łóŜkowy  komandos,  jego  sidaga.  Wiem  juŜ 
coś  niecoś  na  jej  temat.  Ledwie  wczoraj 
powiedziano mi... 

- Nie chcę tego słuchać! 
Starzec zamilkł, spojrzał w dół na niego: 
- Hęęę? - chrząknął znacząco. 
- Hęęę! - warknął Joao. - Co to znaczy? 
- To znaczy: hęęę! - odpowiedział starzec. 
- To bardzo piękna kobieta! - krzyknął Joao. 
-  Tak  mi  doniesiono.  I  wielu  męŜczyzn 

próbowało juŜ tego piękna... Tak mówią. 

- Nie wierzę w to! 
-  Joao  -  rzekł  prefekt  -  posłuchaj  starego 

człowieka, któremu doświadczenie dało mądrość. 
To  niebezpieczna  kobieta.  NaleŜy  ciałem  i  duszą 
do  MOE,  a  ta  organizacja  często  ma  interesy 
sprzeczne  z  naszymi.  Ty  jesteś  przedsiębiorczy, 
masz  sławę,  a  twoje  zdolności  i  sukcesy  z 
pewnością  wzbudziły  zazdrość  w  pewnych 

background image

sferach. Ta kobieta ma być rzekomo doktorem od 
robali,  ale  jej  działania  wskazują,  Ŝe  jest  raczej 
osobą  mającą  wiele  bardzo  róŜnych  zajęć.  A 
niektóre z nich, ach, niektóre z nich... 

- Dość tego, ojcze! 
- Jak sobie Ŝyczysz. 
- Ma tutaj wkrótce przybyć - oznajmił Joao. - 

Nie  chcę,  byś  zachował  swoją  obecną  postawę 
wobec... 

- Jej wizyta moŜe się odwlec - odparł prefekt. 
-  Dlaczego?  -  Joao  popatrzył  na  niego 

badawczo. 

-  W  ostatni  wtorek  po  twoim  epizodziku  w 

Bahii została wysłana do Goyaz. Tej samej nocy, 
albo następnego dnia rano. Nie jest to waŜne. 

- Tak? 
-  Wiesz,  oczywiście,  co  robi  w  Goyaz.  Te 

historie  o  tajnej  bazie  bandeirantes...  Ma  to 
wybadać. JeŜeli jeszcze Ŝyje... 

Joao aŜ podskoczył. 
- Co?!! 
-  W  kwaterze  głównej  MOE  w  Bahii  krąŜy 

pogłoska,  Ŝe  jej  powrót  odwleka  się.  Być  moŜe 
jakiś  wypadek.  Mówi  s>e,  Ŝe  jutro  sam  wielki 

background image

Travis  Huntington  Chen-Lhu  we  własnej  osobie 
uda się na poszukiwania swojej pani doktor. 

-  Wydawał  się  bardzo  ją  lubić,  kiedy 

widziałem ich w Bahii, ale te opowieści o... 

- Lubić? O tak, rzeczywiście. 
-  Masz  złe  myśli,  ojcze  -  Joao  wziął  głęboki 

wdech,  o  tej  ślicznej  kobiecie  gdzieś  w  głębi 
kraju,  w  dŜungli,  martwej  bądź  poranionej 
pozostawiła w Joao poczucie chorej pustki. 

-  Być  moŜe  zaŜyczysz  sobie  \wymaszero  wać 

ze  swoimi  ludźmi  w  przyszłym  tygodniu  na 
zachód? 

Joao zignorował szyderstwo i odrzekł: 
-  Ojcze,  cała  ta  krucjata  wymaga  okresu 

przerwy,  byśmy  zobaczyli,  co  jest  nie  w 
porządku... 

- JeŜeli tak mówiłeś w Bahii, nie winie ich, Ŝe 

zwrócili  się  przeciw  tobie  -  powiedział  prefekt.  - 
Być moŜe ten tłum... 

- Wiesz, co widzieliśmy na placu! 
-  Nonsens,  ale  juŜ  wczorajszy  nonsens.  Teraz 

to  musi  się  skończyć.  Nie  wolno  ci  uczynić  nic, 
co zakłóciłoby równowagę. Rozkazuję ci! 

-  Ludzie  nie  podejrzewają  juŜ  bandeirantes  - 

powiedział Joao z goryczą w głosie. 

background image

-  Niektórzy  wciąŜ  was  podejrzewają.  Tak.  I 

dlaczegóŜ by nie, jeśli to, co usłyszałem z twoich 
własnych ust jest próbką tego, co tam mówiłeś? 

Joao  badał  wzrokiem  czubki  butów  swojego 

ojca, błyszczących czarną pastą. Ich nieskazitelna 
powierzchnia  była  dla  niego,  jak  spostrzegł  to  w 
tej  chwili,  w  jakiś  sposób  symbolem  Ŝycia  jego 
ojca. 

Przykro 

mi, 

Ŝ

naraziłem 

cię 

na 

nieprzyjemności  -  powiedział.  -  Czasami  Ŝałuję, 
Ŝ

e jestem bandeirante, ale - wzruszył ramionami - 

czy mógłbym bez tego dowiedzieć się o rzeczach, 
które ci powiedziałem? Prawda jest taka... 

-  Joao!  -  głos  ojca  drŜał.  -  Siedzisz  tu  sobie  i 

mówisz  mi,  Ŝe  skalałeś  nasz  honor?  ZłoŜyłeś 
fałszywą  przysięgę,  kiedy  formowałeś  swoje 
Bractwo? 

- To nie jest tak, ojcze. 
- Tak? W takim razie jak? 
Joao  wyciągnął  z  kieszeni  na  piersiach 

emblemat  konającego  motyla  i  obrócił  go  w 
palcach. 

-  Wierzyłem  w  to...  wtedy.  Mieliśmy  tale 

kształtować  zmutowane  pszczoły,  by  zapełniały 
kaŜdą  lukę  w  systemie  ekologicznym  owadów. 

background image

To  była  Wielka  Krucjata.  Wierzyłem  w  to.  Jak 
ludzie  w  Chinach  mówiłem:  „Tylko  poŜyteczne 
przeŜyją!”  I  myślałem  tak.  Ale  to  było  kilka 
ładnych  lat  temu,  ojcze.  Od  tego  czasu 
uświadomiłem  sobie  wreszcie,  Ŝe  nie  rozumiemy 
w pełni tego, co jest poŜyteczne. 

-  To  był  błąd,  Ŝe  wychowywałeś  się  w 

Ameryce Północnej - powiedział’ stary Martinho. 
- Siebie za to winie. Tak, tylko mnie moŜna za to 
obwiniać.  To  właśnie  tam  wchłonąłeś  tę 
carsonicką herezję. Wszystko jest dla nich dobre, 
by  odmówić  przyłączenia  się  do  naszego 
Ekologicznego  Uporządkowania.  Oni  nie  mają 
milionów  gąb  do  wykarmienia!  Ale  mój  własny 
syn! 

- Tam w Czerwonej Strefie zobaczyłbyś róŜne 

rzeczy, ojcze. Trudne do wytłumaczenia. Rośliny 
wyglądają tam zdrowiej. Owoce są... 

- Stan czysto przejściowy - stwierdził prefekt - 

Ukształtujemy 

pszczoły 

tak, 

by 

sprostały 

wszystkim 

naszym 

potrzebom. 

Szkodniki 

odbierają  nam  Ŝywność  od  ust.  Muszą  zginąć  i 
zostać  zastąpione  przez  stworzenia  wykonujące 
funkcje uŜyteczne dla człowieka. 

- Ptaki giną, ojcze. 

background image

- Ratujemy je! W naszych rezerwatach mamy 

okazy  kaŜdego  gatunku.  Dostarczymy  dla  nich 
nowej Ŝywności, aby... 

-  Niektóre  rośliny  juŜ  zniknęły  z  braku 

naturalnego zapylenia. 

-  śadna  z  poŜytecznych  roślin  nie  została 

stracona! 

-  A  co  się  stanie  -  zapytał  Joao  -jeŜeli  nasze 

bariery  zostaną  przerwane  przez  owady,  zanim 
zdąŜymy 

zastąpić 

populację 

naturalnych 

drapieŜników? Co wtedy się stanie? 

Martinho senior potrząsnął szczupłym palcem 

przed nosem swojego syna. 

-  Skończ  z  tymi  bredniami!  -  krzyknął  -  Nie 

będę więcej tego słuchać! Rozumiesz? 

- Proszę, uspokój się, ojcze. 
-  Uspokoić  się?  Jak  mam  się  uspokoić  w 

obliczu...  tej...  tej  zdrady?  Chowasz  się  tutaj  jak 
pospolity  przestępca.  Zamieszki  w  Bahii  i 
Santarem i... 

- Ojcze, przestań! 
-  Nie  przestanę.  Nie  wiesz,  co  mówili  ci 

przeklęci  farmerzy  z  Laculi?  Mówili,  Ŝe 
widziano,  jak  bandeirantes  z  powrotem  zakaŜali 

background image

Zieloną  Strefę,  Ŝeby  przedłuŜyć  swoją  pracę!  To 
właśnie mówili. 

- To nonsens, ojcze! 
-  Oczywiście,  Ŝe  nonsens.  Ale  to  naturalna 

konsekwencja  takiego  defetystycznego  gadania 
jak  to,  którego  dziś  od  ciebie  wysłuchuję.  A 
wszystkie  nasze  niepowodzenia,  przydają  tylko 
siły takim oskarŜeniom. 

- Niepowodzenia, ojcze? 
- Tak powiedziałem: niepowodzenia! 
Senhor  prefekt  Martinho  odwrócił  się, 

podszedł  do  swojego  biurka  i  zawrócił.  Znów 
zatrzymał się przed swoim synem i połoŜył dłonie 
na biodrach. 

- Myślisz oczywiście o Piratinindze? - spytał. 
- Między innymi. 
- Twoi ludzie z Bractwa tam byli. 
- Nawet pchła się przez nas nie przedostała. 
-  Mimo  to  tydzień  temu  Piratininga  była  w 

Strefie Zielonej. A dzisiaj... - wskazał na biurko. - 
Widziałeś raporty? Roi się. Po prostu się roi! 

-  Nie  mogę  nadzorować  kaŜdego  bandeirante 

w Mato Grosso - powiedział Joao. - JeŜeli oni... 

-  MOE  dała  nam  sześć  miesięcy  na  zrobienie 

porządku  -  powiedział  stary  Martinho.  Wzniósł 

background image

ręce  do  góry,  jego  twarz  nabiegła  krwią.  -  Sześć 
miesięcy! 

-  Gdybyś  poszedł  tylko  do  swoich  przyjaciół 

w rządzie i przekonał ich, jakie... 

-  Przekonać  ich?  Wejść  i  powiedzieć,  Ŝeby 

popełnili 

polityczne 

samobójstwo? 

Moim 

przyjaciołom?  Czy  wiesz,  Ŝe  MOE  grozi 
nałoŜeniem  na  całą  Brazylię  embarga  tak  samo 
jak  to  zrobili  z  Ameryką  Północną?  -  prefekt 
opuścił  ręce.  -  Potrafisz  wyobrazić  sobie  naciski 
na  nas?  Potrafisz  wyobrazić  sobie,  czego  ja 
musiałbym 

wysłuchać 

bandeirantes, 

zwłaszcza o moim własnym synu? 

Joao  ścisnął  odznakę  dowódcy  tak  silnie,  Ŝe 

metal wbił mu się w dłoń. Tydzień czegoś takiego 
było  ponad  jego  wytrzymałość.  Pragnął  być 
daleko, 

wraz 

ze 

swoimi 

ludźmi, 

przygotowującymi  się  do  walki  w  Serra  Dos 
Parecis.  Jego  ojciec  zbyt  długo  zajmował  się 
polityką,  aby  się  zmienić  i  Joao  uświadomił  to 
sobie  z  uczuciem  mdłości.  Podniósł  na  niego 
wzrok.  Gdyby  tylko  ojciec  nie  podniecał  się  tak 
łatwo. Chodziło przecieŜ o jego serce. 

-  Niepotrzebnie  się  tak  podniecasz  - 

powiedział. 

background image

- Ja się podniecam! 
Nozdrza prefekta rozszerzyły się. Nachylił się 

ku synowi. 

-  Przekroczyliśmy  juŜ  dwie  nieprzekraczalne 

granice:  Piratiningę  i  Tefe.  To  jest  ziemia,  kraj, 
nie rozumiesz? I tam juŜ nie ma ludzi, nikogo, kto 
by tę ziemię uprawiał i sprawiał, Ŝeby rodziła! 

-  Piratininga  nie  miała  ciągłej  bariery,  ojcze. 

ZdąŜyliśmy zaledwie oczyścić... 

- Tak! I uzyskaliśmy odroczenie terminu, gdy 

oznajmiłem,  Ŝe  mój  syn  i  nieustraszony  Benito 
Alvarez ją oczyścili. W jaki sposób wyjaśnisz, Ŝe 
teraz  znów  jest  zakaŜona  i  Ŝe  całą  robotę  trzeba 
zaczynać od nowa? 

- Nie potrafię tego wyjaśnić. 
Joao  włoŜył  z  powrotem  emblemat  do 

kieszeni.  Było  oczywiste,  Ŝe  nie  jest  w  stanie 
przekonać  swojego  ojca.  Stawało  się  to  coraz 
bardziej 

widoczne 

dnia 

na 

dzień. 

Rozczarowanie wprawiło jego szczękę w drŜenie. 
Jednak  starzec  musiał  zostać  przekonany!  Kogoś 
trzeba  było  przekonać.  Ktoś  równy  politycznym 
stanowiskiem  jego  ojcu  musiał  wejść  na 
posiedzenie  rządu,  potrząsnąć  nimi  i  zmusić  ich, 
Ŝ

eby słuchali. 

background image

Prefekt  wrócił  do  swojego  biurka  i  usiadł  za 

nim. Podniósł z blatu zabytkowy krucyfiks, jeden 
z  tych,  które  wielki  Aleihandinho  wyrzeźbił  w 
kości słoniowej. Patrzył na krzyŜ, jakby szukając 
sposobu  by  przywrócić  mu  dawną,  nieskazitelną 
biel,  ale  jego  oczy  nagle  stały  się  szkliste  i 
błyszczące.  Powoli  odstawił  krucyfiks  na  biurko, 
wciąŜ skupiając na nim całą uwagę. 

- Joao - wyszeptał. 
„Jego  serce”,  pomyślał  gorączkowo  Joao. 

Poderwał się i skoczył w stronę ojca. 

- Ojcze! Co ci jest?! 
Stary Martinho pokazał drŜącą ręką. 
Przez  koronę  cierniową,  przez  pogrąŜoną  w 

męce  twarz  z  kości  słoniowej,  po  napiętych 
ramionach Chrystusa pełzł owad. Był barwy kości 
słoniowej,  a  z  kształtu  przypominał  Ŝuka. 
Niezwykła  była  jednak  wielozębna  obwódka 
wokół  skrzydeł  i  odwłoka,  oraz  włoskowato 
zakończone niezwykle długie czułki. 

Martinho  senior  sięgnął  po  zwinięte  papiery, 

by zabić owada, ale Joao go powstrzymał. 

- Poczekaj - szepnął. - To coś nowego. Nigdy 

nie  widziałem  nic  podobnego.  Daj  mi  latarkę. 
Musimy wyśledzić, gdzie ma gniazdo. 

background image

Prefekt zamruczał pod nosem, wyciągnął małą 

latarkę z szuflady biurka i podał ją synowi. 

Joao  trzymał  ją  nie  włączając  i  przyglądał  się 

owadowi. 

- Jest jakiś dziwny - powiedział. - Popatrz, jak 

dokładnie zlał się z barwą kości słoniowej. 

Owad  zatrzymał  się,  wycelował swe  czułki w 

kierunku ludzi. 

-  Widziałem  róŜne  rzeczy  -  mówił  Joao.  - 

Opowiada  się  róŜne  historie.  Coś  podobnego  do 
tego  znaleziono  w  pobliŜu  jednej  z  wiosek  przy 
barierze w zeszłym miesiącu. To było w Zielonej, 
na  ścieŜce  nad  rzeką.  Przypominasz,  sobie 
sprawozdanie?  Dwóch  rolników  znalazło  to, 
szukają  chorego  człowieka.  -  Joao  spojrzał  na 
ojca  -  Wiesz,  tam  w  Zielonej  Strefie  są  bardzo 
czujni,  jeŜeli  chodzi  o  choroby.  Były  tam 
epidemie... i jeszcze to. 

-  Nie  ma  w  tym  nic  dziwnego  -  wybuchnął 

prefekt  Bez  roznoszących  choroby  insektów 
mamy mniej zachorowań. 

- Być moŜe - odparł młody Martinho, ale jego 

ton świadczył, Ŝe w to nie wierzy. 

Joao spojrzał na owada na krucyfiksie. 

background image

-  Nie  sądzę,  Ŝeby  nasi  ekolodzy  wiedzieli 

wszystko  tak,  jak  to  o  sobie  rozgłaszają.  I  nie 
dowierzam  naszym  chińskim  doradcom.  Mówią 
tak 

kwieciście 

zlikwidowaniu 

zaraz 

przenoszonych  przez  owady,  ale  nie  pozwalają 
nam  zajrzeć  do  ich  Zielonej  Strefy.  Wymówki. 
Zawsze  wymówki.  Myślę,  Ŝe  mają  kłopoty  i  nie 
chcą, Ŝebyśmy je zobaczyli. 

-  To  głupota  -  mruknął  stary  Martinho,  ale  w 

jego głosie było coś, co wskazywało, Ŝe nie jest to 
juŜ  pozycja,  przy  której  by  gorliwie  obstawał.  - 
To  ludzie  godni  szacunku,  moŜe  z  paroma 
wyjątkami, które mogę nazwać. Ich sposób Ŝycia 
jest  bardziej  zbliŜony  do  naszego  socjalizmu,  niŜ 
do  dekadenckiego  kapitalizmu  w  Ameryce 
Północnej.  Twoim  problemem  jest  to,  Ŝe  zbyt 
wiele widzisz oczyma tych, którzy cię wychowali. 

-  ZałoŜę  się,  Ŝe  ten  owad  to  jedna  ze 

spontanicznych  mutacji  -  powiedział  Joao.  - 
Wygląda  to,  jak  gdyby  pojawiały  się  według 
jakiegoś  planu...  Znajdź  mi  coś,  w  co  mógłbym 
złapać to stworzenie i zabrać je do laboratorium. 

Stary Martinho siedział nieporuszony. 
-  Jak  cię  zapytają  gdzie  to  znalazłeś,  co 

powiesz? 

background image

- śe właśnie tutaj. 
- Nie zawahałbyś się wystawić nas na większą 

ś

mieszność, co? 

- AleŜ, ojcze... 
-  Nie  rozumiesz,  co  powiedzą?  W  jego 

własnym domu znaleziono owada. To jakiś nowy, 
dziwny  gatunek.  MoŜe  hoduje  je,  Ŝeby  od  nowa 
zakazić Zieloną... 

- Ojcze, to ty mówisz brednie. Mutacje wśród 

zagroŜonych  gatunków  są  powszechne.  A  my 
zagraŜamy 

owadom; 

truciznami, 

barierami 

wibracyjnymi  i  pułapkami.  Daj  mi  jakiś 
pojemnik,  ojcze.  Nie  mogę  zostawić  tu  tego 
stworzenia. 

- I powiesz, gdzie zostało to znalezione? 
-  Nie  mogę  powiedzieć  nic  innego.  Musimy 

otoczyć  kordonem  cały  ten  teren  i  wyszukać 
gniazda.  To  moŜe  być...  przypadek,  oczywiście, 
albo... 

- Albo rozmyślna próba zaszkodzenia mi. 
Joao podniósł wzrok i badawczo popatrzył na 

ojca.  To  było  oczywiście  prawdopodobne.  Jego 
ojciec naprawdę miał wrogów. Zawsze teŜ trzeba 
było brać pod uwagę carsonitów. Mieli przyjaciół 
w  wielu  miejscach...  a  niektórzy  2  nich  byli 

background image

fanatykami,  którzy  nie  cofnęliby  się  przed 
Ŝ

adnym podstępem. Ale wciąŜ... 

Joao  podjął  decyzję.  Znów  skupił  uwagę  na 

nieruchomym 

owadzie. 

Musiał 

przekonać 

swojego  ojca  i  wreszcie  znalazł  podstawę,  na 
której mógł oprzeć swoją argumentację. 

-  Spójrz  na  to  stworzenie,  ojcze  -  powiedział. 

Prefekt zwrócił na owada niechętny wzrok. 

- Nasze najwcześniejsze trucizny - powiedział 

Joao 

zabijały 

tylko 

słabe 

osobniki 

pozostawiały  przy  Ŝyciu  najsilniejsze.  To  była 
selekcja.  Odporne  przeŜywały  i  rozmnaŜały  się. 
Trucizny, 

których 

teraz 

uŜywamy 

nie 

pozostawiają 

takich 

luk. 

Podobnie 

ś

miercionośne  wibracje  w  barierach...  -  wzruszył 

ramionami.  -  Mimo  to,  to  jest  forma  Ŝuka,  ojcze, 
która w jakiś sposób przedostała się przez barierę. 
PokaŜę ci coś. 

Joao  wyciągnął  długi,  cienki  gwizdek  z 

kieszeni na piersi. 

-  Był  czas  -  mówił  -  kiedy  właśnie  tym 

uśmiercano  niezliczone  ilości  Ŝuków.  Muszę  go 
tylko nastroić na częstotliwość, która jest dla nich 
wabiąca... - przyłoŜył gwizdek do ust i dmuchnął 
weń, cały czas obracając jego koniec. 

background image

Z  gwizdka  nie  wydobył  się  Ŝaden  dźwięk 

słyszalny  dla  ludzkiego  ucha,  ale  czułki  Ŝuka 
zadrŜały.  Joao  wyjął  gwizdek  z  ust.  Czułki 
przestały drŜeć. 

-  Został  na  miejscu,  widzisz?  -  powiedział 

Joao.  -  To  Ŝuk  i  powinien  zostać  przyciągnięty 
przez ten ultradźwiękowy pisk, a mimo to się nie 
ruszył.  I  myślę,  ojcze,  Ŝe  to  jest  dowód  na 
złośliwą inteligencję tych stworzeń. Są dalekie od 
wyginięcia, 

ojcze 

sądzę, 

Ŝ

zaczynają 

kontratakować! 

-  Złośliwa  inteligencja,  phh!  -  parsknął  jego 

ojciec. 

-  Musisz  mi  uwierzyć  -  odrzekł  Joao.  -  Nikt 

nie  słucha,  kiedy  my  bandeirantes  donosimy,  co 
widzieliśmy.  Śmieją  się  i  mówią,  Ŝe  za  długo 
byliśmy  w  dŜungli.  A  gdzie  nasze  dowody? 
Mówią,  Ŝe  takich  historyjek  spodziewać  by  się 
moŜna  po  ciemnych  rolnikach...  w  końcu 
zaczynają wątpić i podejrzewać nas. 

- Powiedziałbym, Ŝe mają po temu powody. 
- Nie wierzysz własnemu synowi? 
-  Co  takiego  powiedział  mój  syn,  w  co 

mógłbym  uwierzyć?  -  Martinho  senior  był  w  tej 

background image

chwili  wyłącznie  prefektem,  wstał  i  wyprostował 
się spoglądając chłodno na Joao. 

-  W Goyaz,  w  zeszłym  miesiącu  -  powiedział 

Joao. - Antonil Lisboa stracił trzech bandeirantes, 
którzy... 

- Wypadki. 
-  Zginęli  od  kwasu  mrówkowego  i  olejku 

copahu. 

-  Nie  obchodzili  się  uwaŜnie  z  własnymi 

truciznami. Ludzie stają się nieostroŜni, kiedy... 

-  Nie!  Kwas  mrówkowy  był  wyjątkowo 

stęŜony  i  identyczny  z  kwasem  pochodzącym  od 
owadów. 

Ci 

męŜczyźni 

byli 

nim 

wręcz 

nasiąknięci. 

- Sugerujesz, Ŝe owady takie jak ten... starzec 

wskazał 

na 

nieruchome 

stworzonko 

na 

krucyfiksie - Ŝe ślepe istoty, takie jak ta... 

- Nie są ślepe. 
-  Nie  miałem  na  myśli  dosłownej  ślepoty,  ale 

brak  inteligencji  -  odparł  prefekt.  -  Nie  moŜesz 
powaŜnie 

sugerować, 

Ŝ

te 

stworzenia 

zaatakowały ludzi i zabiły ich. 

-  Musimy  jeszcze  ustalić  dokładnie,  w  jaki 

sposób ci ludzie zostali zabici - powiedział Joao. - 
Mamy  tylko  ciała  i  dowody,  które  pozostały  na 

background image

miejscu.  Ale  były  i  inne  wypadki  śmiertelne, 
ojcze,  są  zaginieni,  i  donoszono  mi  o  dziwnych 
stworzeniach,  które  atakowały  bandeirantes.  Z 
kaŜdym  dniem  jesteśmy  coraz  bardziej  pewni, 
Ŝ

e...  -  zamilkł,  obserwując,  jak  Ŝuk  spełza  z 

krucyfiksu 

na 

biurko. 

Owad 

natychmiast 

pociemniał  zlewając  się  z  brązową  powierzchnią 
blatu. 

- Ojcze, proszę, daj mi pojemnik. 
ś

uk  osiągnąwszy  skraj  biurka,  zawahał  się. 

Jego czułki zwinęły się i znów wysunęły naprzód. 

-  Dam  ci  go  dopiero  wtedy,  gdy  obiecasz 

zachować  w  swym  doniesieniu  dyskrecję  co  do 
tego,  gdzie  znalazłeś  to  stworzenie  -  powiedział 
prefekt. 

- Ojcze, ja... 
ś

uk skoczył z biurka daleko na środek pokoju 

i popędził ku ścianie, a potem w górę, w szczelinę 
pod oknem. 

Młody  Martinho  nacisnął  włącznik  latarki 

kierując  światło  ku  dziurze,  w  której  zniknął 
owad.  Joao  przeszedł  przez  pokój  i  zaczai  ją 
badać. 

- Jak długo ten otwór tu jest, ojcze? 

background image

- Od lat. Powstał w wyniku trzęsienia ziemi na 

rok przed śmiercią twojej matki, jak sądzę. 

Joao  czterema  krokami  podszedł  do  drzwi, 

przeszedł 

przez 

łukowato 

wysklepiony 

przedsionek,  krótki  przedpokój,  bramę  z  ręcznie 
kutej  kraty  i  dostał  się  do  ogrodu.  Nastawił 
latarkę  na  pełną  moc  światła,  zalewając  jej 
błękitnym blaskiem ziemię pod oknem gabinetu. 

- Joao, co robisz? 
-  Moją  pracę,  ojcze  -  Joao  obejrzał  się  i 

zobaczył,  Ŝe  prefekt  podąŜył  za  nim  i  zatrzymał 
się teraz tuŜ obok wejścia do ogrodu. 

Joao  zwrócił  uwagę  na  mur  domu,  kierując 

snop  światła  na  kamienie  pod  oknem.  Następnie 
przykucnął  przeszukując  dokładnie  grunt  i 
zaglądając  pod kaŜdą bryłkę  ziemi.  Potem  zaczął 
oglądać  krzewy,  po  czym  przeniósł  się  na 
trawnik. 

Joao usłyszał, Ŝe ojciec podchodzi do niego. 
- Widzisz go? 
- Nie. 
- Powinieneś był pozwolić mi go zgnieść. 
Joao  wstał,  podniósł  wzrok  ku  pokrytemu 

dachówkami okapowi. Było juŜ zupełnie ciemno. 

background image

Jedyne światło pochodziło tylko z okien gabinetu 
i jego latarki. 

Powietrze 

wokół 

nich 

wypełnił 

nagle 

przeszywający,  przeciągły  skrzek.  Pochodził  z 
dalszej  części  ogrodu,  która  graniczyła  z  drogą 
poprzez kamienne ogrodzenie. Nawet gdy zapadła 
cisza, ten dźwięk wydawał się wisieć dokoła nich. 
Joao 

pomyślał 

łowieckich 

odgłosach 

drapieŜników z dŜungli i po kręgosłupie przebiegł 
mu  dreszcz.  Odwrócił  się  ku  drodze,  na  której 
zaparkował  cięŜarówkę  i  wycelow;  w  tę  stronę 
sztylet światła. 

-  Co  za  dziwny  odgłos  -  odezwał  się  jego 

ojciec.  Ja...  przerwał  utkwiwszy  wzrok  w 
trawniku. - Co to jest? 

Trawnik poruszał się, pełznąc ku nim jak fala 

tocząca się po plaŜy i odcinając ich od wejścia do 
domu.  Falująca  darń  była  dziesięć  metrów  od 
nich, ale zbliŜała się szybko. Joao spojrzał na ojca 
myśląc z niepokojem o jego słabym sercu. 

-  Musimy  się  dostać  do  mojej  cięŜarówki, 

ojcze  -  powiedział  szybko.  -  Musimy  przez  nie 
przebiec. 

- Przez nie? 

background image

-  To  takie  same  owady  jak  ten,  którego 

widzieliśmy w gabinecie, ale są ich miliony. One 
atakują. MoŜliwe, Ŝe to w ogóle nie są Ŝuki. MoŜe 
to coś jest jak armia mrówek. Musimy dostać się 
do  cięŜarówki.  Mam  tam  wyposaŜenie  i  zapasy. 
Będziemy  w  niej  bezpieczni.  To  cięŜarówka 
bandeirantes,  ojcze.  Musisz  biec  ze  mną, 
rozumiesz?  Pomogę  ci,  ale  nie  wolno  ci  się 
potknąć i upaść na nie. 

- Rozumiem. 
Zaczęli  biec.  Joao  trzymał  swego  ojca  pod 

ramię i oświetlał latarką drogę. 

„Niech  tylko  jego  serce  wytrzyma”  -  modlił 

się Joao. 

Wbiegli 

strumień 

owadów. 

One 

odskakiwały  na  boki,  tworząc  ścieŜkę,  która 
zamykała się za biegnącymi męŜczyznami. 

Mniej  więcej  piętnaście  metrów  dalej,  z 

mroku wynurzyła się biała sylwetka cięŜarówki. 

- Joao... moje serce - wydyszał stary Martinho. 
- Musisz tam dobiec - jęknął Joao. - Szybciej! 

-  Przez  kilka  ostatnich  kroków  prawie  niósł  ojca 
nad ziemią. 

Dopadli 

szerokich, 

tylnych 

drzwi 

laboratoryjnego  przedziału  cięŜarówki.  Joao 

background image

otworzył  je  jednym  szarpnięciem.  Gwałtownym 
ruchem  uderzył  w  kontakt  po  lewej  stronie. 
Sięgnął 

po 

kaptur, 

rozpylacz 

nagle 

znieruchomiał  wpatrując  się  w  Ŝółto  oświetlone 
wnętrze. 

Siedziało  tam  dwóch  ludzi.  Sądząc  po  ich 

wyglądzie byli to indianie z interioru. Obaj mieli 
jasne  błyszczące  oczy,  czarne  włosy  przycięte  w 
równą  grzywkę,  oraz  słomkowe  kapelusze. 
Wydawali się  być bliźniakami.  Mieli  nawet  takie 
same  szare  od  Wota  ubrania,  sandały  i  skórzane 
torby  na  ramię.  Podobne  do  Ŝuków  owady  roiły 
się  wokół  nich,  pełzając  po  instrumentach. 
probówkach oraz po ścianach laboratorium. 

- Co do diabła? - wybuchnął Joao. 
Jeden  z  Indian  podniósł  flet  ąuena  i  machnął 

nim. 

- Wejdźcie - powiedział skrzypiącym, dziwnie 

akcentowanym  głosem.  -  JeŜeli  usłuchacie,  nie 
stanie się wam krzywda. 

Joao  poczuł,  jak  jego  ojciec  zatacza  się  i 

pochwycił  starca  w  ramiona.  Wydało  mu  się,  Ŝe 
jego  ojciec  jest  bardzo  lekki.  Stary  człowiek 
oddychał  krótkimi  bolesnymi  wdechami.  Jego 

background image

twarz stała się bladoniebieska a na czoło wystąpił 
pot. 

- Joao - szepnął prefekt. - Boli... w piersiach. 
- Lekarstwo! - wykrzyknął Joao. - Gdzie twoje 

lekarstwo?! 

- W domu - szepnął starzec. - W biurku. 
-  Wydaje  się,  Ŝe  to  umiera  -  wyskrzypiał 

Indianin siedzący bliŜej. 

WciąŜ  trzymając  ojca  w  ramionach  Joao 

odwrócił się ku obcym i wrzasnął: 

-  Nie  wiem  kim  jesteście,  ani  dlaczego 

wpuściliście  tutaj  to  robactwo,  ale  mój  ojciec 
umiera i potrzebuje pomocy. Zejdźcie mi z drogi! 

- Słuchajcie nas, albo obaj zginiecie - rozkazał 

Indianin z fletem. - Wejdźcie. 

-  On  potrzebuje  lekarstwa  i  doktora  - 

powiedział  łagodnie  Joao.  Nie  podobał  mu  się 
sposób,  w  jaki  Indianin  trzymał  flet.  Jego  ruchy 
ś

wiadczyły,  Ŝe  instrument  był  w  rzeczywistości 

bronią. 

-  Jaka  część  zawiodła?  -  zapytał  drugi 

Indianin.  Patrzył  z  ciekawością  na  ojca  Joao. 
Oddech  starego  człowieka  stał  się  nieregularny  i 
płytki. 

background image

-  To  serce  -  powiedział  Joao.  -  Wiem,  Ŝe  wy 

rolnicy  sądzicie,  Ŝe  mój  ojciec  nie  działał  zbyt 
szybko, Ŝeby... 

-  Nie  rolnicy  -  zaprzeczył  ten  z  fletem.  - 

Serce? 

- Pompa - odparł drugi. 
-  Pompa  -  powtórzył  Indianin  z  fletem. 

Podniósł  się  z  ławki,  stanął  na  środku 
laboratorium  i  wskazał  na  ławkę.  -  PołóŜ  ojca 
tutaj. 

Ten  drugi  wstał  z  ławki  i  stanął  obok 

pierwszego. 

Pomimo  lęku  o  ojca,  do  Joao  dotarł  dziwny 

wygląd  tej  pary:  delikatne  łuskowate  linie  na  ich 
skórze, dziwny blask oczu. „Ćpali jakiś narkotyk, 
czy co?” - pomyślał gorączkowo. 

-  PołóŜ  ojca  tutaj  -  powtórzył  ten  z  fletem  i 

znowu  wskazał  na  ławkę.  -  Pomoc  będzie 
moŜna... 

- Uzyskać - podpowiedział drugi. 
- Uzyskać - rzekł ten z fletem. 
Joao 

skupił 

się 

teraz 

na 

owadach 

oblepiających  ściany.  Uderzył  go  spokój  i 
porządek  zawarty  w  ich  liniach.  Były  takie  same 
jak ten z gabinetu. 

background image

Oddech  starca  stał  się  teraz  bardzo  szybki  i 

bardzo  płytki.  Joao  czuł  konwulsyjne  drŜenie 
powstające przy kaŜdym wdechu. 

„On umiera” - pomyślał z desperacją. 
-  Pomoc  będzie  moŜna  uzyskać  -  powtórzył 

Indianin  fletem  -  jeŜeli  będziesz  posłuszny,  nie 
będziemy szkodzić. 

Indianin  podniósł  swój  flet,  wycelował  go  w 

Joao. 

- Usłuchaj. 
Co  do  tego  gestu  nie  moŜna  było  się  mylić. 

Flet był bronią. 

Joao  powoli  wszedł  do  cięŜarówki,  podszedł 

do  ławki  i  opuścił  łagodnie  ojca  na  pokrytą 
tapicerką powierzchnię. 

Indianin  z  fletem  dał  mu  znak,  by  odstąpił  i 

Joao usłuchał. 

Drugi  Indianin  pochylił  się  nad  głową 

starszego  Martinho  i  podniósł  jego  powiekę.  W 
jego  geście  była  zawodowa  pewność,  która 
zaskoczyła  Joao.  Indianin  nacisnął  delikatnie 
przeponę  umierającego  człowieka,  rozpiął  pasek 
prefekta  1  rozluźnił  jego  kołnierzyk.  Krótki, 
pieńkowaty  palec  znalazł  SI?  na  szyjnej  tętnicy 
starca. 

background image

-  Bardzo  słaby  -  powiedział  zgrzytliwie 

Indianin.  Joao  spojrzał  raz  jeszcze  na  niego, 
dziwiąc się, Ŝe 

człowiek  z  głębi  lasów  zachowuje  się  jak 

lekarz. 

- Szpital - rzekł Indianin. 
- Szpital? - zapytał ten z fletem. 
Drugi  Indianin  wydał  z  siebie  niskie, 

zawodzące sycenie. 

- Szpital - powiedział ten z fletem. 
Ten  syk!  Joao  wpatrzył  się  w  Indianina 

stojącego obok prefekta. Ten dźwięk przypominał 
krzyk, który słyszeli w ogrodzie. 

Indianin z fletem trącił Joao i powiedział: 
- Ty. Idź naprzód i prowadź ten... 
- Pojazd - powiedział ten obok Joao. 
- Pojazd - powtórzył Indianin z fletem. 
- Szpital? - spytał błagalnie Joao. 
- Szpital - zgodził się ten z fletem. 
Raz jeszcze Joao spojrzał na ojca. Starzec był 

bardzo cichy. Drugi Indianin przypinał juŜ pasami 
starszego  Martinho  do  ławki,  przygotowując  go 
do  lotu.  Mimo  wyglądu  chłopa  z  głębi  lasów 
wydawał się być całkowicie kompetentny. 

- Usłuchaj - powiedział ten z fletem. 

background image

Joao otworzył właz do przedniego przedziału i 

wślizgnął się tam słysząc, jak uzbrojony Indianin 
podąŜa za nim. Na zakrzywionej, przedniej szybie 
rozbiło się kilka kropel deszczu. Joao wcisnął się 
w  fotel  pilota.  W  przedziale  zapadła  ciemność, 
gdy  właz  znowu  został  zamknięty.  Głucho 
zadudniły  selenoidy  blokujące  automatyczne 
zamki  włazu.  Joao  włączył  światła  tablicy 
rozdzielczej  i  zauwaŜył,  Ŝe  Indianin  przykucnął 
obok z wycelowanym fletem. 

„Jakiegoś rodzaju pistolet na lotki” - domyślił 

się Joao -”Prawdopodobnie zatrute”. 

Nacisnął na desce rozdzielczej guzik zapłonu i 

zapiął  pasy,  czekając,  aŜ  turbosilniki  uzyskają 
dostateczną ilość obrotów. Indianin wciąŜ siedział 
w  kucki  bez  pasów  bezpieczeństwa  naraŜony  na 
nagłe  przyspieszenie,  gdyby  Joao  gwałtownie 
ruszył. 

Nacisnął  przełącznik  łączności  w  dolnym 

lewym rogu deski rozdzielczej. Popatrzył na mały 
ekran 

dający 

mu 

podgląd 

przedziału 

laboratoryjnego.  Tylne  drzwi  były  otwarte. 
Włączył  zdalne  sterowanie  i  zamknął  je.  Ojciec 
leŜał  bezpiecznie  przypasany  do  ławki,  drugi 
Indianin siedział przy jego głowie. 

background image

Wycie turbin osiągnęło szczyt. 
Joao  włączył  światła  i  uruchomił  napęd 

hydrostatyczny.  CięŜarówka  podniosła  się  o 
dziesięć centymetrów i ustawiła dziobem do góry. 
Joao zwiększył przenoszenie siły pomp, po czym 
skręcił  w  lewo,  na  ulicę.  Dwa  metry  nad  ziemią, 
przyspieszył i skierował ku światłom bulwaru. 

-  Skręć  ku  tamtej  górze  -  przemówił  Indianin 

wskazując dłonią na prawo. 

„Klinika  Alejandro  jest  u  stóp  góry”  - 

pomyślał Joao -”Tak, to właściwy kierunek”. 

Skręcił  w  ulicę,  która  odchodziła  pod  kątem 

od  bulwaru.  Z  wprawą  wzmocnił  przenoszenie 
pomp,  podniósł  cięŜarówkę  o  następny  metr  i 
jeszcze  raz  przyspieszył.  Tym  samym  ruchem 
włączył 

interkom 

łączący 

go 

tylnym 

przedziałem, 

następnie 

wdusił 

klawisz 

wzmacniacza 

połączonego 

mikrofonem 

zamontowanym  pod  ławką,  na  której  leŜał 
prefekt. 

Wzmacniacz zdolny do przetworzenia odgłosu 

upuszczonej  szpilki  w  grzmot  działa,  wydał  z 
siebie  tylko  słaby  szum  i  skrzypienie.  Joao 
zwiększył  wzmocnienie.  Urządzenie  powinno 
teraz transmitować odgłosy uderzeń serca starego 

background image

człowieka.  W  przedniej  kabinie  powinno  być  je 
słychać wyraźnie jak odgłosy bębna. 

Lecz oprócz owego syczenia i skrzypienia nie 

było Ŝadnego dźwięku. 

Łzy  zamgliły  wzrok  Joao.  Potrząsnął  głową, 

by oczyścić oczy. 

„Mój ojciec nie Ŝyje” - pomyślał. „Zabili go ci 

wariaci z lasu”. 

ZauwaŜył na ekranie, Ŝe drugi Indianin trzyma 

rękę  pod plecami  starszego  Martinho.  Wyglądało 
to  tak,  jakby  masował  mu  plecy.  Rytmiczne 
szuranie odpowiadało temu ruchowi. 

Joao  wypełnił  gniew.  Pragnął  rozwalić 

cięŜarówkę  o  skraj  drogi,  uśmiercając  siebie  i 
tych szaleńców. 

CięŜarówka  zbliŜała  się  do  przedmieścia. 

Obwodnica skręciła na lewo. Był to teren małych 
ogródków  i  plantacji  chronionych  przez  rozpięte 
kopuły. 

Joao  podniósł  cięŜarówkę  ponad  poziom 

kopuł kierując się ku następnemu bulwarowi „Do 
kliniki, tak” - pomyślał - „Ale juŜ za późno”. 

W  tej  samej  chwili  uświadomił  sobie,  Ŝe  z 

tylnego  przedziału  nie  dochodziły  wogóle  Ŝadne 
odgłosy pracy serca, tylko to powolne, rytmiczne, 

background image

skrzypiące  pulsowanie  podobne  do  brzęczenia 
cykad w wysokich i niskich rejestrach. 

-  W  góry,  tam  -  powiedział  Indianin  siedzący 

obok. Przed twarzą Joao znowu pojawiła się dłoń 
wskazująca na prawo. 

Joao  ujrzał  podobne  do  łusek  elementy  skóry 

na  zgięciu  palca.  Wokół  paznokcia  ciągnął  się 
wyraźny, ząbkowany zarys... 

ś

UKI!!! 

Palec  składał  się  z  połączonych  ze  sobą, 

współpracujących Ŝuków! 

Joao  odwrócił  się  spoglądając  Indianinowi  w 

oczy.  Teraz  zrozumiał  dlaczego  tak  Ŝywo 
błyszczały:  składały  się  z  setek  miniaturowych 
płaszczyzn. 

- Szpital, tam - zaskrzeczał stwór obok niego, 

wskazując kierunek. 

Joao  odwrócił  się  do  kontrolek,  walcząc  ze 

sobą  o  zachowanie  spokoju.  To  nie  byli  Indianie 
ani  nawet  istoty  ludzkie.  To  były  owady  -  rój 
jakiegoś  rodzaju,  ukształtowany  i  zorganizowany 
tak, by imitować człowieka! 

Przez umysł Joao przemknęły implikacje tego 

odkrycia.  Jak  one  utrzymywały  swój  cięŜar?  Jak 
się odŜywiały i oddychały? Jak mówiły? 

background image

Osobista  troska  musiała  podporządkować  się 

palącej  potrzebie  uzyskania  tych  informacji  i 
udowodnienia  tego,  co  widział,  w  jednym  z 
rządowych laboratoriów. 

W  tej  chwili  nie  mógł  brać  pod  uwagę  nawet 

ś

mierci  swego  ojca.  Joao  wiedział,  Ŝe  musi 

schwytać  jedną  z  tych  istot  i  wydostać  się  z  nią. 
Sięgnął  dłonią  w  górę,  nacisnął  przełącznik 
radionadajnika  i  nastawił  wiązkę  na  emisję 
sygnału  lokalizującego  jego  połoŜenie.  „Oby 
któryś  z  Bractwa  czuwał  w  tej  chwili  i 
nadzorował  swoje  odbiorniki”  -  pomyślał  z 
nadzieją. 

- Jeszcze w prawo - wychrypiało stworzenie. 
Joao znów skorygował kurs. 
„Głos  -  ten  skrzypiący,  piskliwy  głos”!  Joao 

znów zadał sobie pytanie, w jaki sposób ta istota 
mogła  z  siebie  wydawać  tego  rodzaju  imitację 
ludzkiej  mowy.  Koordynacja  potrzebna  do 
wykonywania 

tej 

czynności 

była 

wręcz 

nieprawdopodobna! 

Joao spojrzał na lewo. KsięŜyc wisiał wysoko 

oświetlając  w  dali  linię  wieŜ  bandeirantes. 
Pierwsza zapora. 

background image

CięŜarówka  wkrótce  wydostała  się  z  Zielonej 

Strefy  i  wleciała  nad  Strefę  Szarą,  w  której 
znajdowały  się  najbiedniejsze  farmy.  Później, 
minąwszy 

kolejną 

barierę 

pomknęli 

nad 

Czerwoną,  wzbijającą  się  długimi,  wąskimi 
klinami w Goyaz, do wnętrza Mato Grosso i dalej 
ku  Andom  wychodząc  na  spotkanie  Czerwonym 
Strefom  Ekwadoru.  W  dole  zaczęły  niknąć  w 
ciemnościach rozproszone światełka. 

CięŜarówka  powietrzna  leciała  szybciej  niŜ 

chciał  Joao,  ale  nie  odwaŜył  się  zwolnić.  Tamci 
mogli  się  stać  podejrzliwi.  -  Musisz  zwiększyć 
wysokość - powiedziała istota obok niego. 

Joao  zwiększył  przenoszenie  pomp,  i  wzniósł 

się na trzysta metrów. 

Przed  nim  wyłaniało  się  coraz  więcej  wieŜ 

bandeirantes,  rozmieszczonych  w  ciaśniejszych 
odstępach.  Na  wskaźnikach  na  swej  tablicy  Joao 
odczytał sygnały zapory i obejrzał się na swojego 
straŜnika.  Niszczące  wibracje  bariery  wydawały 
się nie wywierać na tę istotę Ŝadnego wpływu. 

Gdy  mijali  zaporę,  Joao  spojrzał  w  dół  przez 

boczne  okno.  Wiedział,  Ŝe  tam  na  dole  nikt  nie 
będzie  mu  przeszkadzał  w  przelocie.  To  była 
cięŜarówka  bandeirantes  kierująca  się  w  głąb 

background image

Strefy  Czerwonej.  Jedyną,  niezwykłą  rzeczą  był 
fakt, 

Ŝ

jej 

nadajnik 

emitował 

wiązkę 

lokalizacyjną.  StraŜnicy  uznają  zapewne,  Ŝe  to 
dowódca grupy, który Podpisał kontrakt i zwołuje 
teraz  swoich  ludzi  do  wykonania  zadania.  JeŜeli 
ludzie  w  dole  rozpoznają  częstotliwość  Jego 
wezwania, 

potwierdzi 

to 

tylko 

ich 

przypuszczenia. 

Joao  Martinho  podpisał  właśnie  umowę 

dotyczącą  Serra  Dos  Parecis.  Wiedzieli  o  tym 
wszyscy bandeirantes. 

Joao  westchnął.  Po  lewej  widział  kręty  nurt 

wysrebrzonej  przez  księŜyc  San  Francisco  i 
mniejsze rzeki jak nici rozplatane wśród wzgórz. 

„Muszę znaleźć ich gniazdo” - pomyślał Joao. 
Zastanowił  się,  czy  włączyć  swój  odbiornik? 

JeŜeli  jego  ludzie  zaczną  raportować...  Nie.  To 
mogło ostrzec te istoty. 

„Moi  ludzie  zrozumieją,  Ŝe  coś  jest  nie  w 

porządku,  jeśli  nie  będę  odpowiadał.  Wtedy 
podąŜą za mną”. 

„O  ile  ktokolwiek  z  nich  usłyszał  mój 

namiar...” 

- Jak daleko lecimy? - zapytał Joao. 
- Bardzo daleko - odpowiedział straŜnik. 

background image

Joao  przygotował  się  w  myślach  na  długi  lot. 

„Muszę  być  cierpliwy.  „Muszę  być  cierpliwy  jak 
pająk w swej sieci”. 

Sączyły 

się 

kolejne 

godziny: 

druga..., 

trzecia..., czwarta... 

Pod  cięŜarówką  umykała  dŜungla  oświetlona 

księŜycowym  blaskiem.  Sam  księŜyc  wisiał  juŜ 
nisko  nad  horyzontem.  Zachodził.  Byli  w  głębi 
Czerwonej  Strefy.  To  tu,  na  samym  początku 
akcji oczyszczania uŜyto rozpylanych z powietrza 
trucizn  z  niemal  katastrofalnym  skutkiem.  To 
właśnie tu pierwszy raz wykryto dzikie mutacje. 

Goyaz. 
„Mój  ojciec  mówił,  Ŝe  właśnie  tutaj  udała  się 

Rhin Kelly” - pomyślał Joao. „Czy jest teraz tam 
w dole?” 

Oszroniona  księŜycem  dŜungla  nic  mu  nie 

odpowiedziała. 

Goyaz  -  ten  region  miał  być  celem 

ostatecznego  ataku.  Pierścień  ruchomych  linii 
zaporowych  zaciskał  się  wokół  niego  coraz 
bardziej. 

- Jak daleko jeszcze? - spytał Joao. 
- Niedaleko. 

background image

Joao  oparł  dłoń  na  dźwigni  bezpieczeństwa. 

Gdyby ją nacisnął, oddzieliłaby przedni przedział 
cięŜarówki od tylnego. Krótkie skrzydła przedniej 
kapsuły i awaryjne silniki rakietowe pozwoliłyby 
mu się dostać z powrotem na tereny bandeirantes. 

Razem  z  tym  okazem  pseudoczłowieka, 

bezpiecznie 

unieruchomionym 

przez 

przeciąŜenie. 

Wyjrzał  przez  okno  i  przebadał  wzrokiem 

horyzont  tak  daleko,  jak  mógł.  Czy  to  światło 
księŜyca  zalśniło  na  cięŜarówce,  tam  daleko  w 
tyle,  po  prawej?  Nie  był  pewny,  ale  wydawało 
się, Ŝe tak jest istotnie. 

- Daleko? - zapytał znowu. 
-  Przed  nami  -  skrzypiącym  głosem  odrzekła 

istota.  Modulowane  piskliwe  zawodzenie  jej 
głosu przyprawiło 

Joao o dreszcz zgrozy. 
- Mój ojciec... - powiedział. 
-  Szpital...  dla  ojca...  przed  nami  -  odrzekła 

istota. 

Joao  uświadomił  sobie,  Ŝe  wkrótce  nadejdzie 

ś

wit. Widział juŜ pierwszą, ulotną smugę brzasku 

na  horyzoncie.  Ta  noc  minęła  tak  szybko...  Joao 
zastanowił  się,  czy  jego  straŜnik  nie  wstrzyknął 

background image

mu  potajemnie  jakiegoś  specyfiku  zaburzającego 
poczucie  upływu  czasu.  Nie  sądził,  by  tak  było. 
Odczuwał zdenerwowanie i zachowywał czujność 
niezbędną  dla  sprostania  wymogom  chwili.  Na 
zmęczenie  ani  znudzenie  nie  było  czasu.  Musiał 
odnotować kaŜdy punkt orientacyjny widoczny w 
mroku,  wyczuwać  wszystko,  co  dotyczyło  tych 
stworzeń  obok  niego.  Cierpki  zapach  kwasu 
szczawiowego  był  dowodem  na  metabolizm 
oparty na oksydoredukcji. 

Ale  jak  te  wszystkie  pojedyncze  owady 

koordynowane były w jedną całość? 

Wydawało się, Ŝe posiadają świadomość. Czy 

moŜe  była  to  jeszcze  jedna  mimikra?  Czego 
uŜywały jako mózgu? 

Nadszedł  świt  ujawniając  płaskowyŜ  Mato 

Grosso;  kocioł  zieleni  wrzący  na  końcu  świata. 
Joao  spojrzał  w  bok,  dostrzegając  długi  cień 
cięŜarówki  przemykający  przez  wielką  polanę  i 
po  dachach  z  galwanizowanej  blachy.  Było  to 
gospodarstwo  porzucone  podczas  Przesiedlenia. 
Opuszczone  budynki  stały  nad  małym  potokiem, 
dookoła 

którego 

ziemia 

nosiła 

ś

lady 

nadrzecznego rolnictwa. 

background image

Joao  znał  ten  region.  Mógł  w  wyobraźni 

nałoŜyć  na  niego  podzieloną  na  kwadraty  mapę 
bandeirantes pokrywającą pięć stopni szerokości i 
sześć  długości  geograficznej.  Była  to  niegdyś 
siedziba  izolowanych  fazend  uprawianych  przez 
wolnych Murzynów i Mulatów oraz niewolników 
skutych  systemem  plantacyjnym.  Stąd  pochodzili 
rodzice Benito Alvareza. Był to kraj obfitujący w 
drewno,  strumienie  o  brzegach  porośniętych 
wybujałymi  paprociami  i  pełen  kłębiącego  się 
Ŝ

ycia. 

Tu  i  ówdzie  wzdłuŜ  brzegów  większych  rzek 

znajdowały 

się 

resztki 

zapomnianych 

hydroelektrowni,  takich  jak  ta  u  Wodospadów 
San  Antonio.  Teraz  wszystkie  one  zostały 
zastąpione przez energię słoneczną i atomową. 

To 

było 

to; 

interior 

Goyaz. 

Ostoja 

prymitywizmu,  insektów  i  chorób.  To  była 
ostatnia  owadzia  twierdza  na  zachodniej  półkuli, 
czekająca 

na 

to, 

by  nowoczesna 

ludzka 

technologia zepchnęła ją w niebyt. 

Dostawy  dla  napierających  bandeirantes 

nadchodziły  przez  Sao  Paulo,  powietrzem  i 
wielopoziomowymi 

autostradami, 

dalej 

archaicznymi dieslowskimi pociągami do Itapira i 

background image

rzecznymi  statkami  do  Bahus,  a  stamtąd 
powietrznymi cięŜarówkami na linię frontu. 

A kiedy juŜ zginie ostatni stawonóg nadejdą tu 

ludzie stłoczeni teraz w obozach przesiedleńczych 
i slumsach metropolii. 

Powietrzna 

turbulencja 

wstrząsnęła 

cięŜarówką,  wyrywając  Joao  z  zamyślenia  i 
zmuszając  go  do  czujnego  skupienia  uwagi  na 
sytuacji. 

Spojrzał na straŜnika stwierdzając, Ŝe istota ta 

wciąŜ  siedzi  w  kucki,  cierpliwa  jak  Indianie, 
których  naśladowała.  Obecność  tego  czegoś  za 
plecami  Joao  stała  się  dla  niego  czymś 
odpychającym.  Stwierdził,  Ŝe  musi  zwalczać 
narastające w nim uczucie odrazy. 

Lśniący,  mechaniczny  pragmatyzm  wnętrza 

kapsuły  cięŜarówki,  był  jakby  w  stanie  wojny  z 
owadzią  istotą.  Nie  było  dla  niej  miejsca  w  tej 
kabinie  gładko  unoszącej  się  nad  terytoriami, 
gdzie jej rodzaj sprawował władzę. 

Joao  znów  wyjrzał  na  zewnątrz,  w  dół  na 

zielony kobierzec puszczy. Wiedział, Ŝe teren pod 
nim roi się od insektów: drutowców w korzeniach 
drzew,  pędraków  grzebiących  nory  w  wilgotnej, 
czarnej glebie, skaczących Ŝuków, podobnych do 

background image

strzałek  os  angita,  świętych  dla  niektórych 
indiańskich  szczepów  much  chalcis  oraz  larw 
roztoczy, błonkówek, zajadłych szerszeni, białych 
termitów, 

pełzających 

pluskwiaków, 

krwioŜerczych 

karaluchów, 

przyIŜeńców, 

mrówek,  wszy,  moskitów,  egzotycznych  motyli, 
modliszek i niezliczonych, nienaturalnych mutacji 
ich wszystkich. 

To na pewno, a co oprócz tego? 
To  będzie  kosztowna  walka.  Chyba,  Ŝe  juŜ 

została przegrana... 

„Nie  wolno  mi  myśleć  w  ten  sposób”  - 

powiedział  sobie  Joao  -”Przez  szacunek  dla 
mojego ojca nie wolno mi tak myśleć. Jeszcze nie 
teraz!” 

Mapy MOE przedstawiały ten teren w róŜnych 

barwach  czerwieni.  Dookoła  niej  biegł  pierścień 
szarości  cieniowanej  gdzieniegdzie  róŜem,  tam 
gdzie jedna, bądź dwie formy owadów oparły się 
ludzkim 

truciznom, 

ognistym 

Ŝ

elom 

sonotoksynom,  czyli  kombinacjom  ognistego 
courogu i ultradźwięków, które wywabiały owady 
z  ich  kryjówek  ku  czyhającej  śmierci  oraz 
wszystkim mechanicznym pułapkom i przynętom 
z arsenału bandeirantes. 

background image

Na  ten  teren  nałoŜono  siatkę  współrzędnych  i 

na  kaŜdy  dziesięciotysięcznohektarowy  kwadrat 
ogłaszano 

przetarg 

wśród 

przywódców 

bandeirantes. 

„My  jesteśmy  czymś  w  rodzaju  drapieŜnika 

absolutnego” - pomyślał Joao -”Nic dziwnego, Ŝe 
te stworzenia nas prześladują. 

„Ale 

jak 

doskonałe 

było 

ich 

naśladownictwo?”  -  zapytał  sam  siebie.  „I  jak 
niebezpieczne  dla  drapieŜników?  Jak  duŜy 
stopień zaawansowania osiągnęły te owady?” 

-  Tam  -  powiedziała  istota  obok  niego. 

ZłoŜona z mnóstwa elementów dłoń wysunęła się 
naprzód,  by  wskazać  leŜącą  przed  nimi  czarną 
skarpę  oświetloną  szarym  światłem  poranka. 
Obfita mgła kłębiąca się wokół niej dowodziła, Ŝe 
w pobliŜu musiała płynąć rzeka. 

,.To  wszystko,  czego  mi  trzeba”  -  pomyślał 

Joao. -”Z łatwością znów odnajdę to miejsce”. 

Jego  stopa  wcisnęła  spust  w  podłodze, 

wyzwalając  spod  cięŜarówki  wielką  chmurę 
pomarańczowego  barwnika,  która  oznaczyła 
grunt  i  las  w  promieniu  kilometra.  Nacisnąwszy 
spust,  Joao  zaczął  w  milczeniu  odliczać 

background image

pięciosekundową  zwłokę  przed  odpaleniem 
ładunku rozdzielającego cięŜarówkę. 

Wybuch 

objawił 

się 

wstrząsem, 

który 

rozsmarował  o  tylną  przegrodę  znajdującą  się  za 
Joao  istotę.  Martinho  wysunął  krótkie  skrzydła, 
przełączył  całą  moc  na  silniki  rakietowe  i 
wykonał  zwrot  przez  skrzydło  ostro  w  prawo. 
Zobaczył  teraz  tylny  przedział  opadający  powoli 
ku 

ziemi 

nad 

chmurą 

barwnika. 

Część 

laboratoryjna 

hamowana 

przez 

działające 

automatycznie  pompy  napędu  hydrostatycznego. 
„Wrócę  tu,  ojcze”  -  pomyślał  Joao  -”Zostaniesz 
pogrzebany wśród rodziny i przyjaciół”. 

Zablokował  kontrolki  kapsuły  i  odwrócił  się, 

by załatwić się ze swym straŜnikiem. 

Z  ust  Joao  wydobyło  się  gwałtowne 

westchnienie.  Przed  tylną  przegrodą  kłębiła  się 
masa  owadów  rojących  się  wokół  jakiejś 
pulsującej,  biało-Ŝółtej  masy.  Szare  jak  błoto 
koszula  i  spodnie  były  podarte,  ale  owady  juŜ  je 
naprawiały, 

wysnuwając 

siebie 

włókna 

przylegające  natychmiast  do  tkaniny.  Blisko 
pulsującej  substancji  znajdował  się  ciemnoŜółty, 
workowaty 

obiekt, 

pomiędzy 

owadami 

background image

przebłyskiwał  brązowy  szkielet  o  znajomym 
układzie stawów. 

Wyglądał  jak  ludzki,  ale  tworzywem  kości 

była ciemna chityna. 

Przed  oczami  Joao  to  coś  z  powrotem 

odzyskiwało  pierwotny  kształt.  Długie,  włochate 
czułki  wciskały  się  do  środka  i  splatały  ze  sobą. 
Pazurki zahaczały o siebie, łącząc jednego owada 
z drugim. 

Nie było widać fletu będącego bronią, ale jego 

skórzany  pokrowiec  leŜał  rzucony  w  tylny  kąt 
kabiny.  Oczy  istoty  tkwiły  w  brunatnych 
oczodołach, wpatrując się w Joao. Odtwarzały się 
usta. 

CiemnoŜółty  worek  skurczył  się  i  z  na  poły 

uformowanych ust wydobył się skrzypiący głos: 

- Musisz słuchać. 
Joao  przełknął  ślinę,  błyskawicznie  odwrócił 

się do deski rozdzielczej, odblokował przyrządy i 
wprowadził 

kapsułę 

chaotyczną, 

niekontrolowaną spiralę. 

Wokół  Martinho  rozległo  się  wysokie, 

grzechoczące  brzęczenie.  Dźwięk  wydawał  się 
przenikać kaŜdą kość w jego ciele i wstrząsać nią. 

background image

Coś  siadło  na  jego  grzbiecie.  Klasnął  dłonią  i 
poczuł jak to coś pęka. 

Wszystko,  o  czym  mógł  myśleć,  to  była 

ucieczka. Spojrzał gorączkowo na ziemię w dole, 
chwytając  wzrokiem  białą  plamę  na  sawannie 
oraz  spostrzegając  w  tej  samej  chwili  drugą 
cięŜarówkę  z  insygniami  Bractwa  na  burcie, 
nurkującą tuŜ obok niego. 

Biała plama w sawannie zamieniła się w grupę 

namiotów 

powiewającą 

nad 

nimi 

pomarańczowo-  zielona  flagą  MOE.  Za  płaskim, 
porośniętym trawą polem widniał zakręt rzeki. 

Skierował się ku namiotom. 
Coś  go  ukłuło  w  policzek.  Pełzające 

stworzenia  znalazły  się  w  jego  włosach  gryząc  i 
Ŝą

dląc.  Kopnął  dźwignię  rakiet  hamujących  i 

skierował  cięŜarówkę  ku  otwartemu  terenowi 
przy  namiotach.  Insekty  pokrywały  juŜ  całą 
wewnętrzną 

powierzchnię 

szyb 

kapsuły, 

zasłaniając  widok.  Joao  odmówił  w  milczeniu 
modlitwę,  pociągnął  za  dźwignię  i  poczuł,  jak 
kapsuła  wali  się  w  przód,  dotyka  gruntu, 
podskakuje  i  staje  krzywo.  Pchnął  zatrzask 
otwierający  właz  kabiny  jeszcze  zanim  kapsuła 
znieruchomiała 

zerwał 

siebie 

pasy 

background image

bezpieczeństwa.  Wyskoczył  z  fotela  i  wylądował 
na twardym gruncie. 

Potoczył  się  po  nim  z  mocno  zamkniętymi 

oczyma,  czując  jak  ogniste  igły  uŜądleń  wbijają 
się  w  kaŜdą  odkrytą  część  ciała.  Nagle  chwyciły 
go  czyjeś  dłonie  i  poczuł  ochronny  kaptur  z  Ŝelu 
natryśnięty  na  jego  twarz.  Ze  wszystkich  stron 
uderzyły w niego silne strumienie. 

Gdzieś z daleka słyszał tłumiony przez kaptur 

głos brzmiący jak krzyk Yierha: 

-  Biegnij!  Tędy,  biegnij!  Usłyszał  strzał  z 

rozpylacza. Łłuuup! 

I znowu. 
I znów. 
Chwyciły  go  nowe  ręce.  Strumień  jakiejś 

cieczy  uderzył  go  w  plecy.  Pachniała  ona  jak 
ś

rodek neutralizujący. 

Dziwny,  dudniący  odgłos  wstrząsnął  ziemią  i 

Joao usłyszał głos, który mówił: 

- Matko Boska! Popatrzcie tylko na to... 

background image

 

 
Joao usiadł, zdarł z twarzy natryśnięty kaptur i 

popatrzył  na  sawannę.  Trawa  roiła  się  wręcz, 
wrzała  od  owadów  otaczających  cięŜarówkę 
Bractwa. 

Jakiś głos powiedział: 
- Zabiłeś wszystko wewnątrz kapsuły? 
-  Wszystko,  co  się  ruszało  -  odpowiedź  była 

gardłowa,  urywana,  jakby  towarzyszyło  jej 
pokonywanie bólu. 

- Jest w niej coś, co się nam przyda? 
- Radio zostało zniszczone. 
-  Oczywiście.  To  pierwsza  rzecz,  o  jaką  im 

chodzi.  Joao  rozejrzał  się  wokół  siebie.  Naliczył 
siedmiu ludzi 

z  Bractwa:  Yierho,  Thoma,  Ramon,  Pięter, 

Łon... 

Jego  wzrok  natrafił  na  grupkę  skupioną  za 

jego  ludźmi.  Pośród  nich  była  Rhin  Kelly.  Jej 
rude  włosy  były  w  nieładzie.  Błoto  plamiło  jej 
twarz.  W  jej  zielonych  oczach  czaiło  się  dzikie 
szkliste  spojrzenie.  Wpatrywała  się  właśnie  w 
niego. 

background image

Następnie  zobaczył  swoją  kapsułę  leŜącą  na 

boku  tuŜ  przy  czymś,  co  wydawało  się  być 
rowem  okalającym  cały  obóz.  Cała  była  pokryta 
pianą  i  resztkami  rozpylonych  toksyn.  Jego 
spojrzenie  przecięło  linię  rowu.  Zobaczył,  Ŝe 
wykop otacza teren z namiotami i przylegającą do 
nich  sawannę.  Za  nim  stało  dwóch  ludzi  w 
zielonych  mundurach  MOE  z  rozpylaczami  w 
rękach. 

Joao 

powrócił 

spojrzeniem 

do 

Rhin, 

przypominając 

sobie, 

jak 

wyglądała 

,,A’Chigui” w Bahii. Teraz miała na sobie polowy 
mundur  MOE,  którego  zieleń  pokryta  była 
plamami czerwonobrunatnego błota. W jej oczach 
nie było przywitania. 

-  Widzę  w  tym  poetycką  sprawiedliwość,  w 

tych zdrajcach - powiedziała. 

Jej  histeryczny  ton  zwrócił  uwagę  Joao  i 

sekunda  minęła,  zanim  dotarło  doń  znaczenie 
słów. Zdrajcy? 

Powoli 

uświadamiał 

sobie 

zszargany, 

zmęczony wygląd ludzi MOE. 

Podszedł do niego Yierho, pomógł mu wstać i 

podał ścierkę do wytarcia Ŝelu. 

background image

-  Szefie,  co  się  dzieje?  -  zapytał  Yierho.  - 

Odebraliśmy twój sygnał, ale nie odpowiadałeś. 

-  Później  -  wychrypiał  Joao  uświadamiając 

sobie  gniew  Rhin  i  jej  współtowarzyszy. 
Wydawało się, Ŝe Rhin ma gorączkę i jest chora. 

Ręce  Yierha  muskały  Joao,  zmiatając  z  niego 

martwe 

owady. 

Pod 

wpływem 

ś

rodka 

neutralizującego ustępował ból od uŜądleń. 

-  Co  to  za  szkielet  w  pańskiej  kapsule?  - 

zapytał jeden z ludzi MOE. 

Zanim  Joao  zdąŜył  odpowiedzieć,  Rhin 

wrzasnąła: 

-  Śmierć  i  szkielety  to  nie  powinno  być  nic 

nowego dla Joao Martinho, zdrajcy Piratiningi! 

-  Oni  zwariowali,  tak  właśnie  myślę,  szefie  - 

powiedział Yierho. 

-  Twoi  pupilkowie  zwrócili  się  przeciwko 

tobie,  co?  -  zapytała  gwałtownie  Rhin.  -  Ten 
szkielet to wszystko, 

co zostało z jednego z nich, co? 
-  Co  to  za  gadanie  o  szkieletach?  -  zapytał 

Yierho. 

- Twój szef wie - odpowiedziała Rhin. 
-  Byłaby  pani  łaskawa  to  wyjaśnić?  -  zapytał 

Joao. 

background image

-  Nie  potrzebuję  nic  wyjaśniać  -  warknęła  - 

Niech  ci  twoi  przyjaciele,  tam  o,  wyjaśniają  - 
dłonią wskazała skraj dŜungli za sawanną. 

Joao  spojrzał  w  tamtym  kierunku  i  zobaczył 

linię  męŜczyzn  w  białych  ubiorach  bandeirantes, 
stojących  spokojnie  pośród  skaczącej  i  wrzącej, 
owadziej  powodzi.  Zdjął  lornetkę  z  szyi  jednego 
ze swych ludzi i nastawił ostrość na te postacie. 

Wiedział, 

czego 

szukać, 

by 

ułatwić 

identyfikację. 

- Padre - powiedział Joao. 
Yierho  nachylił  się,  trąc  ślad  po  Ŝądle  owada 

zatopionym  w  bliźnie  od  kwasu  na  swoim 
policzku. 

Cichym  głosem  Joao  wyjaśnił,  co  znaczą  te 

postacie na skraju lasu i podał Yierhowi lornetką, 
by  ten  mógł  na  własne  oczy  zobaczyć  delikatne 
łuskowatości  skóry  i  błyszczącą  powierzchnię 
oczu. 

- Taaa - rzekł Yierho. 
-  Poznajesz  swoich  przyjaciół  -  zapytała  z 

naciskiem Rhin. 

Joao zignorował ją. 
Yierho  przekazał  szkła  wraz  z  wyjaśnieniem 

następnemu człowiekowi z Bractwa. Dwaj ludzie 

background image

z  MOE,  którzy  opryskiwali  Joao,  podeszli  bliŜej 
zaintrygowani  i  teŜ  popatrzyli  na  sylwetki  w 
cieniu dŜungli. 

Jeden z nich przeŜegnał się. 
- Ten rów - powiedział Joao. - Co w nim jest? 
-  śel  z  courogu  -  powiedział  ten,  który  się 

przeŜegnał.  -  To  wszystko,  co  nam  zostało  do 
stworzenia zapory przed owadami. 

- To ich nie zatrzyma - rzekł Joao. 
- JuŜ je powstrzymało - odparł męŜczyzna. 
Joao pokiwał głową. Co do ich sytuacji w tym 

miejscu  miał  raczej  niemiłe  przewidywania. 
Spojrzał na Rhin. 

-  Doktor  Kelly,  gdzie  jest  reszta  pani  ludzi?  - 

Joao  objął  wzrokiem  personel  MOE,  licząc  go.  - 
Z  pewnością  w  polowej  ekipie  MOE  jest  więcej 
niŜ sześć osób. 

Jej  usta  zacisnęły  się,  ale  zachowała 

milczenie.  Im  dokładniej  Joao  się  jej  przyglądał, 
tym bardziej wydawała się chora. 

-  Zatem?  -  rzekł  Joao.  Rozejrzał  się  po 

namiotach, widząc ich zuŜyty stan. - A gdzie jest 
wasz 

sprzęt, 

wasze 

cięŜarówki, 

polowe 

laboratoria i cała ta wasza tandeta? 

background image

- To zabawne, Ŝe pan pyta - syknęła, ale w jej 

szyderczym  tonie  kryła  się  niepewność  i 
histeryczne półtony. 

-  Mniej  więcej  kilometr  wśród  drzew  w 

tamtym kierunku 

-  skinęła  głową  w  lewo  -  jest  rozwalona 

cięŜarówka  terenowa  zawierająca  większość 
naszego  sprzętu.  Jej  silnik  został  przeŜarty  przez 
kwas,  zanim  zorientowaliśmy  się,  Ŝe  coś  jest  nie 
w  porządku.  W  ten  sam  sposób  zostały 
zniszczone 

wirniki 

silników 

wznoszenia, 

wszystko. 

- Kwas? 
-  Pachniał  jak  szczawiowy,  ale  zachowywał 

się  raczej  jak  solny  -  powiedział  jeden  z  jej 
towarzyszy,  blondowłosy  Nordyk  ze  świeŜym 
oparzeniem od kwasu pod prawym okiem. 

- MoŜe pani zacznie od początku? 
-  Zostaliśmy  tu  odcięci...  -  przerwała  i 

rozejrzała  się  bezradnie  dookoła.  -  Osiem  dni 
temu - dokończyła. 

-  Tak  -  potwierdził  blondyn.  -  Zniszczyły 

nasze  radio  i  cięŜarówkę.  Wyglądały  jak 
gigantyczne 

larwy 

pluskwiaków. 

Potrafiły 

background image

wyrzucać  z  siebie  strumień  kwasu  na  piętnaście 
metrów. 

- Tak jak ten, którego widzieliśmy na placu w 

Bahii? - zapytał Joao. 

-  W  laboratorium  w  namiocie  mam  w 

pojemnikach  trzy  martwe  okazy  -  powiedziała 
Rhin. 

To 

wysoko 

zorganizowane, 

współpracujące ze sobą roje. Zobaczy pan sam. 

Joao zacisnął usta, myśląc intensywnie. 
-  Słyszałam  część  tego,  co  pan  mówił  swoim 

ludziom - parsknęła Rhin - Oczekuje pan od nas, 
Ŝ

e w to uwierzymy? 

-  To  nie  ma  dla  mnie  znaczenia,  w  co 

wierzycie - odparł Joao. - Jak się tu dostaliście? 

-  Wywalczyliśmy  sobie  drogę  od  cięŜarówki 

do tego miejsca, przy uŜyciu miotaczy chłodnego 
caramuru  -  powiedział  blondyn.  -  To  je  trochę 
powstrzymywało.  Ściągnęliśmy  ze  sobą  tyle 
zapasów, 

ile 

mogliśmy. 

Wykopaliśmy 

na 

obwodzie 

obozu 

rów, 

napełniliśmy 

go 

sproszkowanym  courogiem,  dodaliśmy  Ŝelu. 
pokryliśmy  to  wszystko  olejkiem  copahu  i  tak  tu 
ugrzęźliśmy... 

- Ilu was jest? 

background image

-  W  cięŜarówce  było  czternaście  osób  - 

powiedziała Rhin wpatrując się badawczo w Joao. 
Jego 

zachowanie, 

jego 

pytania, 

wszystko 

ś

wiadczyło 

niewinności. 

Próbowała 

się 

sprzeczać z tym przypuszczeniem, ale jej umysł ją 
zawodził.  Nie  mogła  myśleć  jasno,  i  wiedziała  o 
tym.  Tak  było  od  pierwszego  ataku.  W  jadzie 
owadów, które przedostawały się przez caramuru, 
był  najprawdopodobniej  jakiś  narkotyk.  Jej 
laboratorium  nie  było  jednak  dostatecznie 
wyposaŜone, by stwierdzić, jakiego rodzaju. 

Joao  potarł  kark,  gdyŜ  zaczęły  go  palić  Ŝądła 

insektów.  Rozejrzał  się  po  swoich  bandeirantes, 
sprawdzając, w jakim stanie znajdują się oni oraz 
ich  sprzęt.  Naliczył  cztery  rozpylacze  i  zobaczył, 
Ŝ

e  w  ładownicach  na  pasach  mają  zapasowe 

ładunki. 

Kapsuła  jego  cięŜarówki  znajdowała  się 

bezpiecznie 

wewnątrz 

obwodu 

rowu. 

Prawdopodobnie  jednak  środki,  którymi  ją 
opryskano  uszkodziły  obwody  kontrolne.  Ale 
wciąŜ  pozostawała  duŜa  cięŜarówka  stojąca  na 
sawannie. 

-  Powinniśmy  chyba  spróbować  przedrzeć  się 

do tej cięŜarówki - powiedział. 

background image

- Waszej cięŜarówki? - zakpiła Rhin. - Myślę, 

Ŝ

e na to było za późno juŜ w kilka sekund po jej 

wylądowaniu  -  roześmiała  się  histerycznie.  - 
Myślę,  Ŝe  za  dzień,  lub  za  dwa  będzie  o  kilka 
zdrajców  mniej.  Złapaliście  się  we  własną 
pułapkę. 

Joao  odwrócił  się  gwałtownie,  by  spojrzeć  na 

cięŜarówkę  Bractwa.  Zaczynała  się  dziwacznie 
przechylać na lewą stronę. 

- Padre! - zawołał - Tommy! Yince! Weźcie... 

-  przerwał,  gdy  cięŜarówka  pochyliła  się  jeszcze 
bardziej. 

-  Będzie  czystą  uczciwością  -  powiedziała 

Rhin  -  ostrzec  was,  abyście  trzymali  się  z  daleka 
od  przeciwległego  brzegu  rowu,  dopóki  go 
najpierw  nie  spryskacie.  One  mogą  wyrzucać 
strumienie  kwasu,  który  jak  widzicie  -  skinęła 
głową ku cięŜarówce - rozpuszcza metal, a nawet 
plastyk. 

-  Pani  jest  szalona  -  zirytował  się  Joao.- 

Dlaczego  nie  ostrzegła  nas  pani  natychmiast? 
Moglibyśmy... 

- Ostrzec was? 
-  Doktor  Kelly,  moŜe  powinniśmy...  -- 

odezwał się jej jasnowłosy towarzysz. 

background image

-  Bądź  cicho,  Hogar!  -  wrzasnęła  na 

męŜczyznę.  -  Czy  nie  czas,  Ŝebyś  zajrzał  do 
doktora Chen-Lhu? 

- Travis? On tu jest? - zapytał Joao. 
-  Zjawił  się  wczoraj  z  jednym  towarzyszem, 

który  juŜ  zmarł  -  wyjaśniła.  -  Szukali  nas  i  na 
nieszczęście 

znaleźli. 

Doktor 

Chen-Lhu 

prawdopodobnie  nie  przeŜyje  tej  nocy  -  znów 
spojrzała na swego nordyckiego współpracownika 

- Hogar! 
- Tak, proszę pani - odpowiedział męŜczyzna. 

Wzruszył  ramionami  i  poszedł  w  stronę 
namiotów. 

-  Wasi  towarzysze  zabawy  złapali  na  nas 

ośmiu bandeirantes - zachichotała Rhin patrząc na 
męŜczyzn z Bractwa - To wspaniałe, Ŝe umierając 
będziemy  mogli  oglądać  równieŜ  śmierć  ośmiu  z 
was... zdrajców! 

-  Pani  jest  szalona  -  wycedził  Joao  czując  w 

sobie  zaczątki  wściekłego  gniewu.  Chen-Lhu 
tutaj...  umierający?  To  moŜe  zaczekać.  Najpierw 
była praca do wykonania. 

-  Przestań  udawać  niewinnego,  bandeirante  - 

powiedziała  Rhin.  -  Widzieliśmy  tam  waszych 
towarzyszy. 

Widzieliśmy 

waszych 

nowych 

background image

towarzyszy zabaw, których sobie wyhodowaliście 
i  zrozumieliśmy,  Ŝe  staliście  się  zbyt  chciwi  a 
wasza gra wydostała się spod kontroli. 

-  Widzieliście,  jak  moi  ludzie  robili  coś 

takiego?! - warknął Joao i popatrzył na Thomego: 

-  Thommy,  miej  oko  na  tych  szaleńców.  Nie 

pozwól,  aby  nam  przeszkadzali  -  podniósł 
rozpylacz  i  wziął  od  jednego  ze  swoich  ludzi 
dodatkowe  ładunki,  po  czym  skinął  na  trzech 
pozostałych. - Chodźcie ze mną. 

- Szefie, co chcesz zrobić? - zapytał Yierho. 
-  Uratować  z  cięŜarówki,  co  się  da  -  odparł 

Joao.  Yierho  westchnął  i  podniósł  jeden  z 
rozpylaczy oraz 

ładunki. Dał znać jednemu z bandeirantes aby 

został z Thomem. 

-  Pewnie,  idźcie  i  dajcie  się  zabić  -  zakpiła 

Rhin.  -  Nie  myślcie,  Ŝe  będziemy  wam  w  tym 
przeszkadzać. 

Joao z trudem powstrzymał się od obrzucenia 

jej  potokiem  wściekłych  przekleństw.  Głowa 
bolała go od gniewu i konieczności stłumienia go. 
Po  chwili  doszedł  do  miejsca  przy  rowie, 
najbliŜszego  porzuconej  cięŜarówce  i  pokrył 
obfitą  mgłą  foamalu  trawę  na  drugim  brzegu. 

background image

Skinął  na  innych,  Ŝeby  podąŜyli  za  nim  i 
przeskoczył  rów.  Joao  nie  lubił  później 
wspominać  tego  wypadu  na  sawannę.  Byli  tam 
niewiele  ponad  dwadzieścia  minut,  zanim 
wycofali  się  na  wysepkę  z  namiotami.  On  i  jego 
trzej towarzysze byli poparzeni kwasem. Yierho i 
Łon  powaŜnie.  A  z  cięŜarówki  uratowali  mniej 
niŜ  ósmą  część  ładunku,  przewaŜnie  Ŝywność. 
Wśród wyniesionych rzeczy nie było nadajnika... 

Kontratak  nastąpił  ze  wszystkich  stron. 

Owady  były  ukryte  w  wysokiej  trawie.  Foamal 
unieruchamiał  je  tylko,  a  Ŝadna  z  rozpylanych 
trucizn  nie  mogła  zdziałać  więcej  niŜ  spowolnić 
nieco  ruchy  tych  stworzeń.  Atak  ustał  dopiero 
wtedy,  gdy  męŜczyźni  znaleźli  się  znów  za 
rowem. 

-  To  oczywiste,  Ŝe  te  diabły  powinny  dorwać 

się  najpierw  do  aparatury  łączności  -  wydyszał 
Yierho. - Ale skąd mogły o tym wiedzieć? 

-  Nie  chcę  się  tego  domyślać  -  odparł  Joao.  - 

Stój  nieruchomo,  to  opatrzę  ci  te  oparzenia  - 
policzek  i  bark  Vierha  były  paskudnie  ochlapane 
kwasem,  a  od  jego  ubrania  odłaziły  dymiące 
strzępy. 

background image

Joao 

posmarował 

oparzone 

miejsca 

neutralizującą  maścią  i  odwrócił  się  ku  Łonowi. 
MęŜczyzna  tracił  juŜ  skórę  na  plecach,  ale 
spokojnie stał i czekał na swoją kolej. 

Podeszła  do  nich  Rhin,  by  pomóc  w 

opatrywaniu  oparzeń,  ale  nie  chciała  nic  mówić, 
nawet odpowiadać na najprostsze pytania. 

- Ma pani jeszcze tę maść? Cisza. 
- Pobrała pani próbki tego kwasu? Cisza. 
-  W  jaki  sposób  został  ranny  Chen-Lhu? 

Cisza. 

Joao  czuł  trzy  poparzenia  na  swym  lewym 

ramieniu,  zneutralizował  kwas  i  pokrył  rany 
przylepcem.  Zgrzytnął  zębami  z  bólu  i  popatrzył 
na  Rhin.  -  Gdzie  są  te  okazy  larw,  które 
zabiliście? Cisza. 

-  Jest  pani  ślepą  megalomanką  bez  zasad  - 

powiedział spokojnym tonem Joao. - Niech mnie 
pani nie zmusza bym posunął się za daleko. 

Jej  twarz  pobladła,  zielone  oczy  zabłysły,  ale 

usta wciąŜ pozostały zamknięte. 

Ramię  Joao  pulsowało  bólem.  W  głowie  mu 

łupało  i  czuł,  Ŝe  z  kaŜdym  kolorem,  który  widzi, 
jest  coś  nie  w  porządku.  Milczenie  tej  kobiety 
doprowadzało  go  do  furii,  ale  ten  gniew  był 

background image

uczuciem  kogoś  innego.  Dziwne  poczucie 
oderwania  od  rzeczywistości  przetrwało  nawet 
gdy je sobie uświadomił. 

-  Zachowuje  się  pani  jak  kobieta,  która 

pragnie przemocy - powiedział Joao. - Chce pani, 
Ŝ

ebym  ją  oddał  moim  ludziom?  Są  panią  juŜ 

trochę zmęczeni. 

W chwili, gdy wypowiadał te słowa, juŜ czuł, 

Ŝ

e  są  bardzo  dziwne.  Zupełnie  jakby  chciał 

powiedzieć coś innego, a one wydobyły się same. 

Twarz Rhin zapłonęła szkarłatem. 
- Nie ośmielisz się! - zgrzytnęła zębami. 
-  Aaa,  więc  jednak  potrafimy  mówić  - 

stwierdził  -  Proszę  nie  zachowywać  się 
melodramatycznie.  Nie  dałbym  pani  nawet  tej 
przyjemności. 

Joao  potrząsnął  głową,  w  ogóle  nie  to  chciał 

powiedzieć. Rhin popatrzyła na niego. 

- Ty... bezczelny... 
Joao  stwierdził,  Ŝe  jego  twarz  rozciąga  się  w 

wilczym uśmiechu, a potem mówi: 

-  Nic,  co  pani  powie,  nie  sprawi,  Ŝe  oddam 

panią moim ludziom. 

Cisza,  która  nastąpiła,  była  wypełniona 

poczuciem odsuwania się coraz dalej i dalej. Joao 

background image

stwierdził,  Ŝe  Rhin  rzeczywiście  staje  się  coraz 
mniejsza.  Dotarł  do  niego  odległy  grzmot  i 
zastanowił  się,  czy  ten  dźwięk  istnieje  tylko  w 
jego uszach. 

- Ten ryk - powiedział. 
- Szefie? 
To był głos Yierha stojącego tuŜ za nim. 
- Co to za ryk? - zapytał Joao. 
-  To  rzeka,  szefie,  urwisko  -Yierho  wskazał 

czarną,  skalną  skarpę  górującą  nad  dŜunglą.  - 
Słychać  to,  kiedy  wiatr  wieje  w  naszą  stronę, 
szefie? 

- O co chodzi? - Joao wyczuł w głosie Yierha 

napięcie  i  zirytował  się.  Dlaczego  ten  człowiek 
nie mógł po prostu powiedzieć o co chodzi? 

-  Słówko  z  panem,  szefie  -  Yierho  pociągnął 

go  w  stronę  blondowłosego  Nordyka,  który  stał 
przed  jednym  z  namiotów.  Twarz  męŜczyzny 
była  szara  z  wyjątkiem  obwódki  oparzeliny  od 
kwasu na jego policzku. 

Joao  obejrzał  się  na  Rhin.  Patrzyła  za  nim 

stojąc  z  załoŜonymi  rękami.  Sztywność  jej 
pleców, poza, wszystko to wydało się Joao bardzo 
komiczne. 

Stłumił 

ś

miech 

pozwolił 

background image

podprowadzić  się  do  jasnowłosego  chłopaka.  Jak 
ona go nazywała? Aha, Hogar. Hogar, tak. 

-  Ten  dŜentelmen  tutaj  -Yierho  wskazał  na 

Hogara  -  twierdzi,  Ŝe  pani  doktor  została 
pogryziona przez owady, 

które przedostały się przez ich barierę. 
- Pierwszej nocy - szepnął Hogar. 
- Od tamtej pory nie jest ta sama - powiedział 

Yierho.  -  W  głowie,  rozumie  pan?  DraŜnimy  ją, 
szefie, co? 

Joao  zwilŜył  wargi  językiem.  Czuł  ciepło  i 

zawroty głowy. 

-  Owady,  które  ją  pogryzły,  były  podobne  do 

tych, które oblazły pana - powiedział Hogar. Jego 
głos brzmiał przepraszająco. 

„Zabawia  się  moim  kosztem!”  -  pomyślał 

Joao. 

- Chciałbym zobaczyć Chen-Lhu - powiedział. 

- Zaraz. 

- Jest cięŜko zatruty i poparzony - powiedział 

Hogar. - Sądzimy, Ŝe umiera. 

- Gdzie on jest? 
- W tym namiocie, ale nie... 
- Jest przytomny? 

background image

- Senhor Martinho, on jest przytomny, ale jego 

stan nie pozwala na Ŝadne dłuŜsze... 

- Ja tu rozkazuję - wypalił Joao. 
Hogar  i  Yierho  wymienili  porozumiewawcze 

spojrzenia. 

- Szefie, moŜe... - zaczął Yierho. 
-  Zobaczę  się  z  doktorem  Chen-Lhu,  teraz!  - 

warknął  Joao.  -  Wyminął  Hogara  ocierając  się  o 
niego i wszedł do namiotu. 

Po  słonecznym  poranku  na  zewnątrz  to 

miejsce wydawało się mrocznym lochem. Minęła 
dłuŜsza  chwila  zanim  oczy  Joao  przystosowały 
się do słabszego światła. Przez ten czas dołączyli 
do niego Hogar i Yierho. 

- Proszę, senhor Martinho - powiedział Hogar. 
- Szefie, moŜe później - rzekł Yierho. 
- Kto tam? - Głos był cichy, ale opanowany i 

dochodził  z  pryczy  na  końcu  namiotu.  Joao 
spostrzegł  sylwetkę  człowieka  rozciągniętego  na 
łóŜku,  białe  pasy  bandaŜy  i  rozpoznał  twarz 
Chen-Lhu. 

- To Joao Martinho - odpowiedział. 
-  Ach,  Johny  -  rzekł  Chen-Lhu,  a  jego  głos 

zabrzmiał silniej. 

background image

Hogar wyminął Joao, przyklęknął przy łóŜku i 

powiedział: 

- Doktorze, proszę, niech się pan nie podnieca. 
Te  słowa  zabrzmiały  dla  Joao  dziwnie 

znajomo,  ale  nie  potrafił  określić  skojarzenia. 
Podszedł  do  łóŜka  i  spojrzał  na  Chen-Lhu. 
Policzki  męŜczyzny  były  zapadnięte  jak  po 
długim  głodzie,  a  jego  oczy  wydawały  się  być 
pogrąŜone w dwóch czarnych jamach. 

-  Johny  -  powiedział  szeptem  Chen-Lhu.  -- 

Zatem jesteśmy uratowani. 

-  Nie  jesteśmy  uratowani  -  stwierdził  Joao  i 

zastanowił się dlaczego ten głupiec tak paple. 

-  Ooo,  to  źle  -  rzekł  Chen-Lhu.  --  No  to 

wszyscy  odejdziemy  razem,  co?  -  zapytał  i 
pomyślał:  „Co  za  ironią!  Mój  kozioł  ofiarny 
schwytany w tę samą pułapkę co ja. Taki wysiłek 
zmarnowany!” 

-  WciąŜ  jeszcze  jest  nadzieja  -  powiedział 

Hogar.  Joao  zauwaŜył,  Ŝe  Yierho  Ŝegna  się  i 
pomyślał: „Głupek!” 

- Dopóki trwa Ŝycie, co? - zapytał Chen-Lhu i 

popatrzył w górę na Joao. 

Umieram, 

Johny, 

większość 

mojej 

przeszłości  wymyka  mi  się  -  szepnął  i  dodał  w 

background image

myślach: „Wszyscy tu umrzemy tak, jak w mojej 
ojczyźnie.  Tam  teŜ  wszyscy  umrą.  Głód,  czy 
trucizna, co za róŜnica?” 

Hogar popatrzył na Joao i powiedział: 
- Senhor, proszę, niech pan wyjdzie. 
- Nie - rzekł Chen-Lhu. - Zostań. Mam ci coś 

do powiedzenia. 

-  Nie  wolno  się  panu  męczyć  -  powiedział 

Hogar. 

-  Co  za  róŜnica?  --  zapytał  Chen-Lhu.  -- 

Maszerowaliśmy 

na 

Zachód, 

co, 

Johny? 

Chciałbym móc się śmiać! 

Joao  potrząsnął  głową.  Bolały  go  plecy,  a  po 

skórze  obu  ramion  przebiegały  świerzbiące 
dreszcze. Wnętrze namiotu jakby pojaśniało. 

- Śmiać? - szepnął Yierho - Matko Boska! 
-  Chcesz  wiedzieć,  dlaczego  mój  rząd  nie 

wpuszcza  waszych  obserwatorów?  --  zapytał 
Chen-Lhu  -  Dobry  dowcip.  Wielka  Krucjata 
okazała  się  w  moim  kraju  wielkim  niewypałem. 
Ziemia  stała  się  jałowa.  Nic  na  to  nie  pomaga, 
nawozy, chemikalia, nic. 

Joao  miał  trudności  w  składaniu  myśli  w 

sensowną całość. „Jałowa? Jałowa?” 

background image

-  Stoimy  twarzą  w  twarz  z  takim  głodem,  jak 

jeszcze  nigdy  w  historii  -  ciągnął  chrapliwie 
Chen-Lhu. 

- To z braku owadów? - wyszeptał Yierho. 
- Oczywiście! - odparł Chen-Lhu. - Co innego 

się  zmieniło?  Zerwaliśmy  kluczowe  więzi  w 
łańcuchach  pokarmowych.  Oczywiście.  Wiemy 
nawet, jakie więzy, teraz, kiedy jest juŜ za późno. 

„Jałowa  ziemia”  -  pomyślał  Joao.  To  była 

bardzo  ciekawa  idea,  ale  czuł  zbyt  wielką 
gorączkę, by przeanalizować tę myśl. 

Yierho 

zaniepokojony 

milczeniem 

Joao 

nachylił się nad Chen-Lhu i zapytał: 

-  Dlaczego  nie  przyznaliście  się  do  tego  i  nie 

ostrzegliście reszty świata, zanim było za późno? 

-  Nie  bądź  głupcem!  -  odparł  Chen-Lhu,a  w 

jego  głosie  zabrzmiały  szorstkie,  starcze  tony  - 
Przyznając  się  do  błędu  stracilibyśmy  twarz. 
Mówię to teraz i tutaj, poniewaŜ umieram, a nikt 
z was nie przeŜyje mnie długo. 

Hogar  wstał  i  odstąpił  od  łóŜka,  jak  gdyby 

lękając się zaraŜenia. 

- Potrzebujemy kozła ofiarnego, rozumiecie? - 

ciągnął  Chen-Lhu.  -  To  dlatego  mnie  tu 

background image

przysłano.  Miałem  znaleźć  kozła  ofiarnego. 
Walczymy o coś więcej niŜ o nasze Ŝycie. 

-  Zawsze  moŜecie  obwinić  USA  -  powiedział 

gorzkim głosem Hogar. 

-  Myślę,  Ŝe  ten  numer  juŜ  się  ograł,  nawet 

wobec  naszego  narodu  -  rzekł  Chen-Lhu.  -  Sami 
to  zrobiliśmy,  rozumiecie?  Nie  ma  przed  tym 
ucieczki. Nie, wszystko na co mieliśmy nadzieję, 
to  było  to,  Ŝe  znajdziemy  tutaj  sposób  na 
obciąŜenie winą kogoś innego. Anglicy i Francuzi 
dostarczali  nam  niektórych  z  naszych  trucizn. 
Wykorzystywaliśmy  to,  ale  bez  powodzenia. 
Pomagało  nam  kilka  ekip  radzieckich,  ale 
Rosjanie nie uporządkowali całego swojego kraju, 
tylko  do  Linii  Uralskiej.  Mogą  udowodnić,  Ŝe 
mają  takie  same  problemy  jak  my,  a  wtedy... 
rozumiecie? Sprawią, Ŝe wyjdziemy na głupców. 

-  Dlaczego  Rosjanie  nic  nie  powiedzieli?  - 

zapytał Hogar. 

Joao  spojrzał  na  niego  myśląc:  „Słowa  bez 

sensu, bez sensu, bez sensu...” 

- Rosjanie po cichu zwijają swą Uralską Linię 

w  głąb  Strefy  Zielonej  -  wyjaśnił  Chen-Lhu.  - 
ZaraŜają  Zieloną  od  nowa,  rozumiecie?  Miałem 
polecenie znaleźć owada nowego rodzaju, typowo 

background image

brazylijskiego,  który  mógłby  zniszczyć  nasze 
plony,  a  za  którego  obecność  moglibyśmy 
obwinie...  zgadnijcie  kogo?  Najlepiej  niektórych 
bande- irantes. 

- „Obwinić bandeirantes?...” - pomyślał Joao -

”Tak, kaŜdy wini bandeirantes”. 

-  To  naprawdę  zabawne  -  rzekł  Chen-Lhu  - 

To,  co  zobaczyłem  w  waszej  Zielonej  Strefie. 
Wiecie, co takiego? 

- Jesteś diabłem! - zgrzytnął zębami Yierho. 
- Nie, tylko patriotą - odparł Chen-Lhu. - Nie 

jesteś  ciekawy,  co  zobaczyłem  w  waszej 
Zielonej? 

-  Mów  i  bądź  przeklęty!  -  warknął  Yierho. 

„To do niego trafia” - stwierdził Joao. 

-  W  waszej  Zielonej  Strefie  widzę  oznaki  tej 

samej  zarazy,  która  dotknęła  mój  naród  - 
powiedział 

Chen-Lhu. 

Mniejsze 

owoce, 

mniejsze  liście,  bledsze  rośliny.  Na  początku 
zmiany  są  niewielkie,  ale  wkrótce  wszyscy  to 
zauwaŜą. 

-  MoŜe  zatem  zatrzymają  wszystko,  zanim 

będzie za późno - jęknął Yierho. 

background image

„To  głupota”  -  pomyślał  Joao.  -”Czy 

ktokolwiek  kiedykolwiek  zatrzymał  się,  zanim 
było za późno?” 

-  Jesteś  taki  nieskomplikowany  -  powiedział 

Chen-Lhu. - Ci, którzy tu rządzą, są tacy sami jak 
w  Chinach.  Nie  dostrzegają  nic  oprócz  własnego 
przetrwania. Nie dostrzegą niczego innego dopóki 
nie będzie za późno. Z rządami zawsze tak jest. 

Joao  zastanowił  się,  dlaczego  w  namiocie  tak 

pociemniało,  skoro  dotąd  było  w  nim  tak  jasno. 
Czuł gorąco, w głowie mu wirowało jakby wypił 
zbyt  wiele  alkoholu.  Jakaś  dłoń  dotknęła  jego 
ramienia.  Spojrzał  na  nią,  a  potem  podąŜył 
wzrokiem wzdłuŜ ręki do ramienia i twarzy: Rhin. 
W jej oczach były łzy. 

- Joao... Senhor Martinho, byłam taka głupia - 

szepnęła. 

- Słyszałaś? - zapytał Chen-Lhu. 
- Słyszałam - odparła. 
-  Szkoda  -  mruknął  Chen-Lhu.  -  Miałem 

nadzieję,  Ŝe  zachowam  trochę  twych  złudzeń. 
Przynajmniej przez jakiś czas... 

„Co  za  dziwna  rozmowa”  -  pomyślał  Joao  -

,.Co  za  dziwna  osoba,  ta  Rhin.  Co  za  dziwne 

background image

miejsce, ten namiot i jego wspornik, który okrąŜa 
mnie, by stanąć mi naprzeciw.” 

Coś zadudniło o jego plecy i głowę. 
„Upadłem” - stwierdził -”Czy to nie dziwne?” 
Ostatnią 

rzeczą 

jaką 

usłyszał, 

zanim 

nieświadomość  czarnym  atramentem  zalała  jego 
umysł, był okrzyk przestraszonego Yierha: 

- Szefie! 
 
Miał  sen,  w  którym  wisiała  nad  nim  twarz 

Rhin  mówiącej:  „Co  za  róŜnica,  kto  wydaje 
rozkazy?” W tym śnie mógł tylko zwrócić na nią 
Ŝ

ałosne  spojrzenie  i  pomyśleć,  jak  nienawistnie 

wygląda pomimo swojego piękna. 

Ktoś  powiedział:  „Co  za  róŜnica?  Tak,  czy 

owak wkrótce wszyscy będziemy martwi.” 

A  potem  rozległ  się  inny  głos:  „Popatrz,  jest 

jeden  nowy.  Ten  wygląda  jak  Gabriel  Martinho, 
prefekt”. 

Joao  poczuł,  Ŝe  pogrąŜa  się  w  pustkę.  Jego 

twarz  utrzymywały  kleszcze  zmuszające  go  do 
patrzenia  w  monitor  na  tablicy  rozdzielczej 
kapsuły sterowniczej cięŜarówki. Ekran ukazywał 
gigantycznego  jelonka  o  twarzy  jego  ojca.  Tło 
dźwiękowe stanowiło wysokie i niskie brzęczenie 

background image

cykad,  spośród  którego  rozlegał  się  szept:  -”Nie 
podniecaj się. Nie podniecaj się...” 

Przebudził się krzycząc, by uświadomić sobie, 

Ŝ

e  z  jego  gardła  nie  dobywa  się  Ŝaden  dźwięk, 

tylko  wspomnienie  krzyku.  Był  cały  mokry  od 
potu.  Rhin  siedziała  obok  niego  ocierając  mu 
czoło.  Była  blada  i  wychudła,  z  podkrąŜonymi 
oczyma.  Przez  chwilę  zastanawiał  się,  czy  ta 
wynędzniała  Rhin  Kelly  jest  częścią  jego  snu; 
wydawała  się  nie  dostrzegać  w  ‘ogóle  faktu,  Ŝe 
jego oczy są otwarte, mimo Ŝe patrzyła wprost na 
niego. 

Próbował  coś  powiedzieć,  ale  miał  na  to  zbyt 

suche gardło. 

Ten  ruch  przyciągnął  uwagę  Rhin.  Nachyliła 

się  nad  nim  i  spojrzała  mu  w  oczy.  Po  chwili 
sięgnęła  za  siebie,  podniosła  menaŜkę  i  wlała 
kilka kropli wody w jego usta. 

- Co... - wychrypiał. 
-  To  samo  co  ja,  ale  w  mniejszej  dawce  - 

odpowiedziała.  -  Narkotyk  działający  na  układ 
nerwowy,  zawarty  w  jadzie  owadów.  Nie  próbuj 
się wysilać. 

- Gdzie?... - zapytał. 
Popatrzyła na niego, odgadując sens pytania. 

background image

- WciąŜ jesteśmy w tej samej dawnej pułapce -

. odparła - ale teraz mamy szansę się wydostać. 

Jego oczy wypowiedziały pytanie, którego nie 

potrafiły sformułować usta. 

-  Kapsuła  twojej  cięŜarówki  -  wyjaśniła  - 

Niektóre  z  jej  obwodów  były  powaŜnie 
uszkodzone,  ale  Yierho  zmontował  zastępcze. 
Bądź teraz spokojny przez chwilę. 

Sprawdziła  mu  puls,  przyłoŜyła  termometr  do 

jego szyi i odczytała wskazanie. 

- Gorączka spada - rzekła. - Czy miałeś kiedyś 

jakiekolwiek kłopoty z sercem? 

Natychmiast pomyślał o swoim ojcu. 
- Nie - szepnął. 
-  Mam  kilka  autokroplówek  -  powiedziała.  - 

Mogę  załoŜyć  ci  jedną,  jeŜeli  nie  masz  słabego 
serca. 

- Zrób to - powiedział. 
-  Wykorzystam  Ŝyłę  w  twojej  nodze  - 

oznajmiła.  -  Podali  mi  kiedyś  autokroplówkę  w 
lewe ramię i przez godzinę widziałam niebieskie i 
czerwone światełka - nachyliła się nad walizeczką 
obok  łóŜka  i  wyjęła  z  niej  płaskie  czarne 
opakowanie.  Ściągnęła  koc  z  jego  nóg  i  zaczęła 
zakładać kroplówkę. 

background image

Czuł  jej  dotyk,  lecz  było  to  tak  daleko,  a  on 

był taki śpiący. 

-  W  ten  sposób  postawiliśmy  na  nogi  doktora 

Chen-Lhu  -  powiedziała,  z  powrotem  naciągając 
koc na jego stopy. 

„Travis nie umarł” - pomyślał. Czuł, Ŝe był to 

wyjątkowo  waŜny  fakt,  ale  nie  mógł  sobie 
przypomnieć, z jakiego powodu. 

-  To było  coś  więcej  niŜ  narkotyk  -  odezwała 

się znowu. - To znaczy ze mną i doktorem Chen-
Lhu. Yierho stwierdził, Ŝe to nasza woda. 

- Woda? 
Potraktowała to słowo jako prośbę i wlała mu 

w gardło jeszcze trochę wody z menaŜki. 

- Drugiej nocy tutaj wykopaliśmy w jednym z 

namiotów  studnię  -  powiedziała.  -  Oczywiście  to 
wysięk  rzeczny.  Woda  jest  nasycona  truciznami, 
niektóre  z  nich  są  nasze.  To  Yierho  wyczuł 
smakiem gorycz. Ale moje próby wykazały, Ŝe w 
wodzie  jest  jeszcze  coś:  halucynogen,  który 
wywołuje  efekt  bardzo  podobny  do  schizofrenii. 
Niczego podobnego ludzie nigdy nie uŜywali. 

Joao  czuł,  jak  z  autokroplówki  wlewa  się  w 

jego  Ŝyły  energia.  Skurcz  jak  nagły  głód  ścisnął 
jego Ŝołądek. Gdy minął, zapytał: 

background image

- Czy to coś od... nich. 

Najprawdopodobniej 

odparła. 

Zmontowaliśmy  prymitywną  destylarkę.  Na  ten 
halucynogen  występuje  zróŜnicowana  odporność. 
Wydaje  się,  Ŝe  Hogar  jest  całkowicie  poza  jego 
działaniem, ale on nigdy nie otrzymał tego środka 
w jadzie. Wiele wskazuje na to, Ŝe ty jesteś na to 
ś

wiństwo bardzo wraŜliwy. 

Znów sprawdziła mu puls. 
- Czujesz się silniejszy? 
- Tak. 
Skurcze  objęły  teraz  mięśnie  jego  ud.  Były 

rytmiczne i bolesne. Ustąpiły. 

-  Zbadaliśmy  ten  szkielet  w  kapsule  - 

powiedziała.  -  Zdumiewająca  rzecz.  Bardzo 
przypomina  ludzki,  z  wyjątkiem  brzegów  kości  i 
drobnych  otworków.  Prawdopodobnie  właśnie 
tam  one  przytwierdzały  się  do  kości  i  poruszały 
je.  Jest  lekki  jak  ptasi,  ale  bardzo  mocny.  To 
rzeczywiście jest chityna. 

Joao  myślał  o  tym,  pozwalając  gromadzić  się 

energii  napływającej  z  kroplówki  na  nodze.  Z 
kaŜdą sekundą czuł się coraz lepiej. Tak wiele się 
zdarzyło:  kapsułę  naprawiono,  szkielet  poddano 
analizie. 

background image

- Jak długo tu jestem? - zapytał. 
-  Cztery  dni  -  powiedziała.  Spojrzała  na  swój 

zegarek. - Prawie co do godziny. WciąŜ jest dość 
wcześnie. 

Joao  wyczuł  teraz  w  jej  głosie  wymuszoną 

pogodę.  Co  ukrywała?  Zanim  zdołał  zadać  to 
pytanie,  szurnięcie  tkaniny  i  nagły  błysk  światła 
oznajmił, Ŝe ktoś wszedł do namiotu. 

Obok  Rhin  pojawił  się  Chen-Lhu.  Od 

ostatniego  razu,  gdy  Joao  go  widział,  Chińczyk 
wydawał  się  postarzeć  o  pięćdziesiąt  lat. 
Pomarszczona  skóra  wisiała  mu  wokół  szczęki. 
Policzki  były  wklęsłe  i  zapadnięte.  Chodził  z 
kruchą ostroŜnością. 

- Widzę, Ŝe pacjent przytomny - stwierdził. 
Głos  miał  zaskakująco  silny,  jakby  w  tym 

jednym aspekcie osoby Chen-Lhu skupiła się cała 
jego fizyczna energia. 

- Jest teraz pod kroplówką - powiedziała. 
- Rozsądnie - rzekł Chen-Lhu. - Nie ma wiele 

czasu. Powiedziałaś mu? 

- Tylko tyle, Ŝe nareperowaliśmy jego kapsułę. 

„Trzeba  to  sformułować  bardzo  delikatnie”  - 
pomyślał 

background image

Chen-Lhu.  -”Bardzo  delikatnie.  Latynoski 

honor  potrafi  rykoszetować  pod  dziwnymi 
kątami”. 

-  Zamierzamy  uciec  w  twojej  kapsule  -  rzekł 

Chen-Lhu. 

-  W  jaki  sposób?  -  zapytał  Joao.  -  Kapsuła 

udźwignie najwyŜej troje ludzi. 

-  Zabierze  się  tylko  troje,  to  prawda  - 

powiedział  Chen-Lhu.  -  Ale  nie  będzie  trzeba, 
aby  leciała.  Chyba  nawet  nie  mogłaby  ich 
udźwignąć. 

- Co masz na myśli? 
- Twoje lądowanie było twarde. Jedna z płóz- 

pływaków jest złamana, poza tym rozprułeś dolny 
zbiornik  paliwa.  Większość  wyciekła,  zanim 
wykryliśmy  uszkodzenie.  Jest  takŜe  kwestia 
instrumentów  pokładowych 

nie 

działają 

najlepiej mimo największych wysiłków Yierha. 

-  To  wciąŜ  oznacza  tylko  trzy  osoby  - 

powiedział Joao. 

-  JeŜeli  nie  moŜemy  przekazać  wiadomości, 

musimy się z nią przedostać - rzekła Rhin. 

„Dobrze  dziewczyno”  -  pomyślał  Chen-Lhu. 

Czekał, aŜ Joao to wchłonie. 

- Kto? - zapytał Joao. 

background image

-  Ja  sam  --  powiedział  Chen-Lhu.  -  Tylko  z 

tego  powodu,  Ŝe  mogę  zaświadczyć  o  katastrofie 
w moim kraju 

i ostrzec was, zanim będzie za późno. 
Słowa Chen-Lhu sprawiły, Ŝe cała poprzednia 

rozmowa  zalała  Joao  falą  przypomnienia,  Hogar, 
Yierho, w namiocie... Chen-Lhu mamroczący o... 
o... 

- Jałowa ziemia - rzekł Joao. 
-  Twój  naród  musi  się  o  tym  dowiedzieć, 

zanim  będzie  za  późno  -  odparł  Chen-Lhu.  - 
Zatem  ja  będę  jednym  z  pasaŜerów.  I  Rhin, 
poniewaŜ...  tu  zdobył  się  na  słabe  wzruszenie 
ramionami  -...z  dŜentelmenerii,  powiedziałbym, 
ale takŜe dlatego, Ŝe jest zaradna. 

- To dwa - rzekł Joao. 
- A ty będziesz trzeci - powiedział Chen-Lhu i 

zaczął oczekiwać na wybuch. 

Joao pokręcił tylko głową. 
-  To  nie  ma  sensu  -  powiedział.  -  Cztery  dni 

tutaj i... 

-  Ale  ty  jeden  masz  koneksje  i  powiązania 

polityczne  -  powiedziała  Rhin.  -  MoŜesz  zmusić 
ludzi, Ŝeby słuchali. 

Joao opuścił głowę na pryczę. 

background image

-  Nawet  mój  własny  ojciec  nigdy  mnie  nie 

słuchał.  Stwierdzenie  to  wywołało  zaskakującą 
ciszę. Rhin 

spojrzała na Chen-Lhu i z powrotem na Joao. 
-  Masz  swoje  własne  polityczne  wtyczki, 

Travis - rzekł Joao. - Prawdopodobnie lepsze niŜ 
moje. 

-  Być  moŜe  nie  -  odparł  Chen-Lhu.  -  Poza 

tym,  jedynie  ty  widziałeś  z  bliska  istotę,  której 
szkielet  zabierzemy  ze  sobą.  Jesteś  naocznym 
ś

wiadkiem. 

- Wszyscy jesteśmy naocznymi świadkami. 
-  Poddano  to  pod  głosowanie  -  oznajmiła 

Rhin. - Twoi ludzie na to nalegali. 

Joao przeniósł spojrzenie z Rhin na Chen-Lhu 

i z powrotem na Rhin. 

- WciąŜ pozostaje jeszcze dwunastu ludzi. Co 

się z nimi stanie? 

- Jest ich teraz tylko ośmiu - wyszeptała Rhin. 
- Kto? - wykrztusił Joao. 
-  Hogar  -  rzekła  -  Thome  z  twojej  ekipy  i 

dwóch moich pomocników: Cardin i Lewis. 

- Jak? 

background image

-  Jest  coś,  co  wygląda  jak  flet  guena  -  odparł 

Chen-Lhu. - Istota w twojej cięŜarówce miała coś 
takiego. 

- Pistolet na strzałki - rzekł Joao. 
-  Nie  -  zaprzeczył  Chen-Lhu.  -  Naśladują  nas 

znacznie 

lepiej. 

To 

generator 

zabójczej 

częstotliwości  akustycznej.  Unicestwia  ludzkie 
erytrocyty.  Muszą  jednak  podejść  z  tym  blisko 
nas,  a  my  trzymamy  ich  na  dystans,  odkąd  to 
odkryliśmy. 

-  Rozumiesz,  Ŝe  musimy  wynieść  stąd  tę 

informację - powiedziała Rhin. 

„Bez wątpienia” - pomyślał Joao i rzekł: 
- Na pewno musi to być ktoś silniejszy niŜ ja. 
-  Za  parę  godzin  będziesz  równie  silny  jak 

kaŜdy  tutaj  -  odparła  Rhin.  -  Nie  jesteśmy  w 
najlepszym stanie, nikt z nas. 

Joao  podniósł  wzrok  na  szare  światło  sączące 

się  z  okienka  namiotu.  „Bardzo  niewiele  paliwa 
rakietowego  i  uszkodzone  przyrządy.  Na  pewno 
chcą  dotrzeć  do  rzeki  i  spłynąć  kapsułą.  To  da 
pewną ochronę przed tymi istotami”. 

Rhin wstała. 
-  Odpocznij  i  odzyskaj  siły  -  powiedziała.  - 

Niedługo przyniosę ci trochę jedzenia. Nie mamy 

background image

nic  oprócz  polowych  racji,  ale  przynajmniej  jest 
w nich dosyć kalorii. 

„Co  to  za  rzeka?”  -  zastanowił  się  Joao  -

”Najprawdopodobniej 

Itapura”. 

Wykonał 

przybliŜony  szacunek  oparty  o  jego  znajomość 
tego  regionu  i  długość  lotu  przed  kraksą.  „To 
będzie siedemset, albo osiemset kilometrów w dół 
rzeki!  A  zbliŜa  się  szczyt  pory  deszczowej.  Nie 
mamy Ŝadnej szansy”. 

background image

 

VI 

 
Konfiguracje 

owadów 

tańczących 

pod 

sklepieniem  jaskini  wydawały  się  Mózgowi 
czymś  wspaniałym.  Podziwiał  wzajemną  grę 
barw 

ruchu, 

jednocześnie 

odczytując 

wiadomość. 

„Raport nasłuchiwaczy z sawanny:”. 
Mózg dał znak, aby taniec trwał dalej. 
„Trójka  istot  ludzkich  przygotowuje  się  do 

ucieczki  w  małym  pojeździe”  -  przekazały 
owady.  -”Pojazd  nie  moŜe  latać.  Spróbują 
wydostać się stamtąd płynąc po rzece. Co robić?” 

Mózg  odczekał  chwilę,  by  przetrawić  dane. 

Od  dwunastu  dni  schwytane  w  pułapkę  istoty 
ludzkie 

znajdowały 

się 

pod 

obserwacją. 

Dostarczyły  juŜ  wiele  informacji  dotyczących 
reakcji  w  warunkach  stresu.  Dane  te  rozszerzyły 
wiedzę uzyskaną od jeńców znajdujących się pod 
bezpośrednią  kontrolą.  Z  kaŜdym  dniem  coraz 
doskonalsze 

stawały 

się 

sposoby 

unieszkodliwiania  i  zabijania  istot  ludzkich.  Ale 
problemem  nie  była  kwestia,  jak  odebrać  im 
Ŝ

ycie.  Chodziło  o  to,  w  jaki  sposób  nawiązać  z 

background image

nimi kontakt przy jednoczesnej nieobecności lęku 
i presji po obu stronach. 

Niektórzy  z  ludzi  tak  jak  ten  stary  o 

wykwintnych  manierach  przedstawiali  oferty  i 
sugestie,  które  wydawały  się  świadczyć  o 
rozsądku, ale czy moŜna było im ufać? To pytanie 
było kluczowe. 

Mózg 

odczuwał 

rozpaczliwą 

potrzebę 

uzyskania  danych  z  obserwacji  istot  ludzkich  w 
warunkach,  które  mógł  kontrolować,  a  kontrola 
nie  byłaby  zauwaŜona.  Odkrycie  posterunków 
podsłuchowych  w  Strefie  Zielonej  wywołało 
wśród  ludzi  szaleńczą  aktywność.  UŜyli  nowych 
sonotoksyn,  pogłębili  swoje  bariery  i  ponowili 
ataki  na  Czerwoną  Strefę.  Tego  wszystkiego 
dopełniała  jeszcze  jedna  troska:  nieznany  los 
czterech  jednostek,  które  przeniknęły  bariery 
przed  katastrofą  w  Bahii.  Powróciła  tylko  jedna, 
donosząc: 

.Jest 

nas 

dwanaście. 

Sześcioro 

rozproszyło zbiorową toŜsamość, by pokryć teren, 
na  którym  pochwyciliśmy  dwóch  ludzkich 
przywódców.  Jedna  została  zniszczona.  Cztery 
rozproszyły się, by utworzyć nas więcej”. 

background image

Mózg uświadomił sobie, Ŝe odkrycie którejś z 

tych  czterech  jednostek  w  tej  chwili  byłoby 
katastrofą. 

Kiedy mogła zawieść imitacja? To zaleŜało od 

lokalnych  warunków;  temperatury,  osiągalnej 
Ŝ

ywności,  chemikaliów  i  wilgoci.  Jednostka, 

która  powróciła,  nie  miała  pojęcia,  dokąd  udały 
się cztery pozostałe. 

„Musimy je znaleźć!” - pomyślał Mózg. 
Mózg 

lękał 

się 

problemów 

mogących 

wyniknąć 

indywidualnie 

podejmowanych 

działań. 

Imitacja 

była 

pomyłką. 

Wiele 

identycznych jednostek musiało zwracać uwagę. 

To,  Ŝe  imitacje  nie  powodowały  wielkich 

szkód  i  były  uwarunkowane  do  stosowania  tylko 
ograniczonej  przemocy,  w  obecnej  sytuacji  nie 
miało  Ŝadnego  znaczenia.  To  zaś,  Ŝe  pragnęły 
tylko,  by  pozwolono  im  mówić  i  dyskutować  z 
ludzkimi  przywódcami,  wydawało  się  teraz 
ś

mieszne i patetyczne. 

Słowa  istoty  ludzkiej  nazywanej  Chen-Lhu,  o 

których mu doniesiono, nawiedzały Mózg niczym 
koszmar:  „Katastrofa...  jałowa  ziemia”.  Ten 
Chen-Lhu  przedstawi  teŜ  sposób  rozwiązania  ich 

background image

wspólnego  problemu,  ale  czy  to  były  prawdziwe 
intencje? Czy moŜna mu było ufać? 

Mózg  pozostawił  decyzję  w  zawieszeniu. 

„Które  istoty  ludzkie  będą  usiłowały  uciec?  - 
zapytał swoich podwładnych. 

Mózg  wiedział  juŜ,  Ŝe  na  takie  szczegóły 

trzeba zwracać uwagę. Orientacja na rój dąŜyła do 
ignorowania  jednostek.  Pomyłka  z  tworzeniem 
ludzkich imitacji wynikła z tej tendencji. 

Mózg  wiedział,  Ŝe  powierzchownie  rzecz 

ujmując  problem  ten  wydawał  się  prosty,  ale  tuŜ 
pod 

powierzchnią 

kryły 

się 

piekielne 

komplikacje. 

Emocje! 

Uczucia! 

Rozsądek 

napotykał tu mnóstwo barier. 

Posłańcy 

szybko 

przynieśli 

odpowiedź. 

Tańczyły  teraz  tworząc  imiona:  „Nieczynna 
królowa Rhin Kelly i istoty nazywane Chen-Lhu i 
Joao Martinho”. 

„Martinho” - pomyślał Mózg. To istota ludzka 

z  drugiej  części  powietrznej  cięŜarówki.  W  tym 
fakcie 

była 

pewna 

wskazówka 

dotycząca 

ludzkich,  zawiłych  nibyrojowych  pokrewieństw. 
Tutaj mogła się kryć pewna korzyść. W pojeździe 
będzie równieŜ Czen- Lhu. 

background image

Owady  pod  sklepieniem  uwarunkowane  na 

powtarzanie  swych  operacji  w  celu  zapewnienia 
pełnego 

przekazu 

informacji 

kolejny 

raz 

zadawały pytanie: 

„Jakie przeciwdziałania są wymagane?” 
„Wiadomość  dla  wszystkich  jednostek”  - 

oznajmił  Mózg  -”Trójce  w  pojeździe  pozwoli  się 
uciec  rzeką.  Opór  powinien  być  tylko  taki,  by 
wyglądało  na  to,  Ŝe  sprzeciwiamy  się  ucieczce. 
Mają  być  śledzeni  przez  jednostki  operacyjne 
zdolne  do  zniszczenia  ich  w  razie  konieczności. 
Gdy tylko ta trójka osiągnie rzekę, pokonać tych, 
którzy pozostaną”. 

Nad  Mózgiem  jednostki  posłańców  zaczęły 

grupować  się  w  szyk,  w  tańcu  wypracowując 
wzór 

utrwalający 

polecenia. 

Odleciały 

zwartych  grupkach,  wypadając  przez  wylot 
jaskini w światło dnia. 

Mózg podziwiał ich ruch i barwy, a następnie 

opuścił  swe  receptory  i  zaczai  rozmyślać  jak 
sprostać białkowej niezgodności. 

„Musimy  natychmiast  zacząć  produkować 

rzeczy  o  duŜym  znaczeniu  dla  ludzi,  których  nie 
będą  mogli  nie  wykorzystać”  -  myślał  -”JeŜeli 
będziemy  w  stanie  zademonstrować  swoją 

background image

niezaprzeczalną  uŜyteczność,  być  moŜe  da  się 
jeszcze sprawić, Ŝe pojmą, iŜ wzajemna zaleŜność 
jest  obustronna,  nierozerwalna  i  skomplikowana, 
Ŝ

e  jest  kwestią  Ŝycia  i  śmierci.  Potrzebują  nas,  a 

my ich, lecz cięŜar dowodu spadł na nas. A jeŜeli 
nie  uda  się  nam  tego  udowodnić,  to  naprawdę 
pozostanie po nas jałowa ziemia”. 

 
-  Wkrótce  się  ściemni,  szefie  -  powiedział 

Yierho kończąc ostatnie przygotowania wewnątrz 
kapsuły. - Wtedy ruszycie. 

Joao stał krok za nim, wciąŜ osłabiony. Raz po 

raz  nawiedzały  go  skurcze  mięśni  w  lewej  nodze 
powyŜej 

autokroplówki. 

Bezpośrednie 

odŜywianie  i  wyspecjalizowane  hormony  w 
przybliŜeniu  tylko  mogły  sprostać  potrzebom 
danego  ciała  i  Joao  czuł,  Ŝe  ledwo  wytrzymuje 
dziwne napięcia wywołane tą kuracją. 

-  Tutaj  pod  fotel  wsadziłem  Ŝywność  i  inne 

zapasy  -  wskazał  Yierho.  --  Więcej  jedzenia  jest 
na  pryczy  z  tyłu.  Ma  pan  dwa  rozpylacze  z 
dwudziestoma  zapasowymi  ładunkami  i  jeden 
karabin.  śałuję,  Ŝe  mamy  do  niego  tak  mało 
amunicji.  Pod  drugim  fotelem  jest  dwanaście 
bomb z foamalem, a tam w kącie przymocowałem 

background image

mały, 

ręczny 

rozpylacz. 

Jest 

całkowicie 

naładowany. 

Yierho wyprostował się i obejrzał na namioty. 

ZniŜył głos do konspiracyjnego szeptu: szefie, nie 
ufam  doktorowi  Chen-Lhu.  Słyszałem  go,  kiedy 
myślał, Ŝe umiera. To nowe oblicze jest do niego 
niepodobne. 

-  To  ryzyko,  które  musimy  podjąć  - 

odpowiedział Joao. - WciąŜ myślę, Ŝe powinieneś 
mnie zastąpić, ty, albo jeden z pozostałych, którzy 
nie są tak chorzy jak ja. 

- Nie mów o tym więcej, szefie, proszę. 
Głos  Yierha  ponownie  opadł  do  spiskowego 

szeptu:  Szefie,  podejdź  do  mnie  blisko  tak  jak 
byśmy się Ŝegnali. 

Joao  zawahał  się,  lecz  usłuchał.  Poczuł,  jak 

coś cięŜkiego, zostaje wepchnięte w kieszeń przy 
pasie  jego  munduru.  Kieszeń  obciągnęła  się  pod 
cięŜarem. Joao poprawił kurtkę, by to ukryć. 

Co to? - szepnął. 
- To naleŜało do mojego pradziadka - wyjaśnił 

Yierho.  -  To  pistolet,  nazywa  się  magnum  457. 
Jest  w  nim  pięć  kuł,  a  tu  ma  pan  jeszcze  dwa 
tuziny  -  paczka  wślizgnęła  się  w  kieszeń  kurtki 

background image

Joao. - Niewiele z tego będzie poŜytku, chyba, Ŝe 
przeciw ludziom... - dodał. 

Joao  przełknął  ślinę  czując,  Ŝe  łzy  zwilŜają 

jego oczy. Wszyscy z Bractwa wiedzieli, Ŝe Padre 
nosił  tę  starą  rusznicę  i  za  nic  by  się  z  nią  nie 
rozstał.  Fakt,  Ŝe  oddawał  ją  teraz,  oznaczał,  Ŝe 
spodziewa się tu umrzeć. Prawdopodobnie tak się 
stanie... 

- Niech Bóg cię prowadzi, szefie - powiedział 

Yierho.  Joao  odwrócił  się  i  spojrzał  na  rzekę 
odległą  o  mniej  więcej  pięćset  metrów  sawanny. 
Mógł  dostrzec  plaŜę  na  przeciwnym  brzegu  oraz 
dziką  roślinność  oświetloną  popołudniowym 
słońcem.  DŜungla  wznosiła  się  nieruchomymi 
falami  barw,  których  śmiałe  linie  odznaczały  się 
wyraźnie  w  mdłym  świetle.  U  dołu  roślinność 
była  koloru  niebieskozielonego  i  przypominała 
wypłowiałą 

na 

słońcu 

szałwię, 

góry 

przebłyskiwały  plamy  Ŝółci,  czerwieni  i  ochry. 
Nad  zielenią  górowało  drzewo  candello  z 
gniazdami  nietoperzy-  sokołów  uczepionymi 
gałęzi.  Po  lewej  stronie  ścianę  drzew  mata-  polo 
częściowo zasłaniała splątana sieć lian. 

-  Piętnaście  minut  paliwa,  to  wszystko?  - 

zapytał Joao. 

background image

- MoŜe minuta więcej, szefie. 
„Nigdy  nam  się  nie  uda,  jeŜeli  do  poruszania 

nas  będziemy  mieli  tylko  prąd  rzeki”  -  pomyślał 
Joao. 

-  Szefie,  czasami  na  rzece  jest  wiatr  -  rzekł 

Yierho.  „Chryste,  on  chyba  nie  oczekuje  od  nas, 
Ŝ

e będziemy 

tym  Ŝeglować”  -  pomyślał  Joao.  Spojrzał  na 

Yierha. 

Dostrzegł 

na 

wychudłej 

twarzy 

męŜczyzny  głębokie  znuŜenie  upodabniające  go 
do stracha na wróble. 

- Ten wiatr moŜe spowodować kłopoty, szefie 

-  powiedział  Yierho.  -  Wykorzystałem  jedną  z 
kotwiczek kapsuły, Ŝeby zrobić coś, co unosiłoby 
się  tuŜ  pod  powierzchnią.  To  się  nazywa 
dryfkotwa. Utrzyma kapsułę nosem do wiatru. 

-  Sprytny  pomysł,  Padre  -  powiedział  Joao  i 

zastanowił  się:  „Dlaczego  odgrywamy  tę  farsę? 
Umrzemy  tutaj,  wszyscy...  tutaj,  albo  gdzieś  w 
dole  rzeki”.  Mieli  do  pokonania  siedemset,  albo 
osiemset  kilometrów  naszpikowanych  progami 
wodnymi,  rozpadlinami  i  wodospadami,  a  juŜ 
prawie  doganiała  ich  pora  deszczowa.  Rzeka 
stanie się wtedy rwącym piekłem. A jeŜeli ona ich 

background image

nie dostanie, to będą to nowe owady posługujące 
się kwasem i wyrafinowanymi truciznami. 

-  Szefie,  zrób  lepiej  jeszcze  jeden  przegląd  - 

powiedział Yierho wskazując na kapsułę. 

„Tak, zająć się czymkolwiek i oderwać się od 

rozmyślań”  -  przytaknął  mu  w  duchu  Joao. 
Sprawdzał  ją  juŜ,  ale  jeszcze  raz  nie  zaszkodzi. 
Mimo  wszystko  od  niej  będzie  zaleŜało  ich 
Ŝ

ycie... do czasu. 

Joao  pozwolił  sobie  zastanowić  się  nad  tym, 

czy  ucieczka  była  moŜliwa  i  czy  w  ogóle  była 
jakaś  nadzieja.  To  mimo  wszystko  była  kapsuła 
cięŜarówki 

powietrznej 

przystosowanej 

do 

działań  w  dŜungli.  MoŜna  było  ją  uszczelnić 
przeciw 

większości 

owadów. 

Była 

zaprojektowana 

do 

znoszenia 

nadmiernych 

obciąŜeń. 

„Nie  wolno  mi  pozwolić  sobie  na  nadzieję”  - 

pomyślał. 

Ale zdecydował się na jeszcze jedną inspekcję 

kapsuły. Na wszelki wypadek... 

Pokrywająca  ją  biała  farba  prawie  zniknęła 

wytrawiona kwasem. Pływaki, normalnie długie i 
wystające spod dolnej krzywizny kapsuły, zostały 
ręcznie  wyklepane  i  przymocowane  z  powrotem. 

background image

Tworzyły  teraz  płaski  stopień,  prowadzący  na 
krótkie  skrzydła  i  do  kabiny.  Cała  kapsuła  miała 
prawie pięć i pół metra długości, z czego ostatnie 
dwa  metry  zajmowały  silniki  rakietowe.  Zespół 
silników, który mieścił się w tylnym, odrzuconym 
przedziale  cięŜarówki,  został  gładko  odcięty  z 
obu  stron.  Sama  kapsuła  była  owalna  w 
przekroju.  Dawało  to  dwie  półksięŜycowate 
powierzchnie, które otwierały się do tylnej części 
kapsuły. 

Lewy 

półksięŜyc 

był 

labiryntem 

wklęsłych  i  wypukłych  złącz,  szczepiających 
ongiś 

ze 

sobą 

kapsułę 

przedziałem 

ładunkowym.  Prawą  stronę  zamykał  właz 
otwierający  się  teraz  z  kabiny  na  jeden  z 
pływaków. 

Joao  sprawdził  właz,  upewnił  się,  Ŝe 

umocowano wszystkie złącza i spojrzał na prawy 
pływak.  Zygzakowate  rozdarcie  zostało  załatane 
przy pomocy butylu i tkaniny. 

Poczuł 

zapach 

paliwa 

rakietowego 

przyklęknął,  by  popatrzeć  na  denny  przedział 
zbiornika  paliwa.  Yierho  wypompował  paliwo,  z 
zewnątrz  nałoŜył  łatę  wulkanizacyjną,  a  od 
wewnątrz szczeliwo ze zbiorników rozpylaczy i z 
powrotem wlał paliwo. 

background image

- Powinno trzymać, jeśli w nic nie uderzycie - 

stwierdził Yierho. 

Joao  pokiwał  głową,  okrąŜył  kabinę,  wspiął 

się  na  lewe  skrzydło  i  zajrzał  do  wnętrza.  Dwa 
fotele  z  przodu,  a  w  tyle  obita  prycza.  Całe 
wnętrze  pokrywały  plamy  od  rozpylonych 
chemikaliów.  Tworzyło  to  przestrzeń  szeroką  na 
dwa i głęboką na dwa i pół metra. Przez przednie 
okna  widać  było  okrągły  nos  kapsuły.  Górą  ku 
tylnemu  przedziałowi  biegła  przezroczysta  szyba 
z polaryzującego tworzywa. 

Joao  zasiadł  w  fotelu  po  lewej  i  sprawdził 

przyrządy  ręczne.  Miały  luz  i  reagowały  ospale. 
Za  niezdarnymi,  ręcznie  wypisanymi  tabliczkami 
zainstalowane były nowe wskaźniki ilości paliwa 
i  kontrolki  opryskiwania.  Yierho  odezwał  się  mu 
zza jego ramienia: 

-  Musiałem  uŜyć  tego,  co  miałem  pod  ręką, 

szefie.  Niewiele  tego  było.  Zadowolony  jestem, 
Ŝ

e ci z MOE okazali się takimi głupcami. 

-  Hmmm?  -  mruknął  z  roztargnieniem  Joao 

kontynuując sprawdzanie przyrządów. 

-  Porzucając  swoją  cięŜarówkę,  zabrali 

namioty.  Ja  wziąłbym  więcej  broni.  Ale  z 

background image

namiotów  miałem  więcej  lin  naciągowych  i 
tkanin na łaty. 

Joao skończył przegląd paliwomierzy. 
-  Na  przewodach  paliwa  nie  ma  Ŝadnych 

automatycznych 

zastawek 

regulujących 

stwierdził. 

-  Nie  moŜna  ich  było  naprawić,  szefie,  ale  i 

tak nie ma go pan zbyt wiele. 

-  Dość,  Ŝebyśmy  wszyscy  wylecieli  do  nieba, 

albo  Ŝeby  się  rozwalić,  jeŜeli  ten  grat  wymknie 
się spod kontroli. 

- Dlatego załoŜyłem tu duŜą dźwignię, szefie. 

Mówiłem  panu  o  tym.  Włączać  i  wyłączać  w 
krótkich odstępach i nie ma sprawy. 

-  Chyba,  Ŝe  przypadkowo  pozwolę  silnikom 

zbyt duŜo się napić. 

-  Tam  pod  spodem,  szefie:  ten  kawał  drewna 

to  dławik,  który  załoŜyłem,  powinien  zastąpić 
gaźnik.  Nie  będzie  pan  miał  bardzo  szybkiego 
statku, ale wystarczy. 

- Piętnaście minut - zamyślił się Joao. 
- To tylko domysł, szefie. 
-  Wiem.  W  sumie  moŜe  sto  pięćdziesiąt 

kilometrów, jeŜeli wszystko będzie działać tak jak 

background image

powinno  albo  sto  pięćdziesiąt  metrów  z  nami 
rozsmarowanymi na całej długości... 

-  Sto  pięćdziesiąt  kilometrów  -  westchnął 

Yierho.  -  Nie  pokonacie  nawet  jednej  trzeciej 
drogi do cywilizowanych terenów. 

-  Nie  przeczę  -  odrzekł  Joao.  -  Tylko  głośno 

myślałem. 

-  No  cóŜ,  wszystko  gotowe  do  startu?  - 

zagrzmiał za nimi głos Chen-Lhu pełen fałszywej 
serdeczności.  Joao  wyjrzał  i  zobaczył,  Ŝe 
Chińczyk  stoi  przy  końcu  lewego  skrzydła. 
Sprawiał  wraŜenie,  Ŝe  ledwo  się  trzyma  na 
nogach.  Joao  był  zdecydowany  uwaŜać,  Ŝe 
słabość Chen-Lhu była tylko pozorna. 

„On pierwszy odzyskał siły” - pomyślał Joao -

”Miał na to więcej czasu. Ale... był bliŜej śmierci. 
MoŜe tylko to sobie wyobraŜam”. 

- Zatem gotowe, czy nie? - powtórzył pytanie 

Chen-Lhu. 

- Mam nadzieję - powiedział Joao. 
- To niebezpieczne? 
-  Będzie  jak  na  niedzielnej  przejaŜdŜce  po 

parku - rzekł Joao. 

- Czy nie czas juŜ załadować się do środka? 

background image

Joao  spojrzał  na  cienie  rozpościerające  się 

wokół namiotów i pomarańczowy blask zachodu. 
Stwierdził,  Ŝe  ma  trudności  z  oddychaniem. 
Wiedział,  Ŝe  to  z  powodu  napięcia.  Wciągnął 
głęboko  powietrze  odzyskując  stan  chwiejnego 
spokoju,  pewien  rodzaj  odpręŜenia,  z  lękiem  na 
uwięzi. 

-  Jeszcze  dwadzieścia  minut,  mniej  więcej, 

Senhor  Doutor  odpowiedział  Yierho  i  poklepał 
Joao po ramieniu - szefie,  moje  modlitwy będą z 
panem. 

-  Na  pewno  nie  zajmiesz  mojego  miejsca, 

Padre? 

-  Nie  mówmy  o  tym,  szefie  -Yierho  zszedł  z 

płozy na ziemię. 

Ze  swojego  namiotu-  laboratorium  wyłoniła 

się  Rhin  z  małą  torbą  w  lewej  ręce.  Podeszła  i 
stanęła obok Chen-Lhu. 

- Jeszcze około dwudziestu minut, moja droga 

- powiedział Chińczyk. 

-  Nie  jestem  zupełnie  pewna,  Ŝe  powinnam 

zabrać  się  z  wami  -  odparła  -  ktoś  inny  mógłby 
wam dać... 

-  JuŜ  zdecydowano  -  uciął  gwałtownie  Chen-

Lhu.  „Co  za  głupia  kobieta!  Dlaczego  nie 

background image

pozwoli, Ŝeby za nią decydowano?” - Nikt tu nie 
pozwoli ci zostać - dodał. „Poza tym, moja droga 
Rhin,  mogę  cię  potrzebować,  Ŝebyś  zwiodła  tego 
Brazylijczyka.  Z  Joao  Martinho  naleŜy  grać 
bardzo  ostroŜnie.  Kobieta  czasami  potrafi  radzić 
sobie lepiej niŜ męŜczyzna”. 

-  WciąŜ  nie  jestem  pewna  -  powiedziała. 

Chen-Lhu spojrzał na Joao: 

-  MoŜe  ty  powinieneś  z  nią  pomówić,  Johny. 

Na pewno nie chcesz, Ŝeby tu została. 

„Tu,  czy  tam  -  niewielka  róŜnica”  -  pomyślał 

Joao, ale powiedział: 

-  Jak  mówił  Travis,  decyzję  juŜ  podjęto. 

Lepiej wchodź do środka i zapnij pasy. 

- Jak chcesz nas usadzić? - zapytał Chen-Lhu. 
- Ty w tyle, jesteś cięŜszy - powiedział Joao. - 

Nie  sądzę,  abyśmy  oderwali  się  od  ziemi,  zanim 
dotrzemy  do  rzeki,  ale  to  moŜliwe.  Chcę, 
Ŝ

ebyśmy mieli nos w górze. 

-  Chcesz,  Ŝebyśmy  oboje  usiedli  z  tyłu?  -- 

zapytała Rhin. I uświadomiła sobie, Ŝe zgadza się 
z ich decyzją. „Dlaczego nie?” - spytała siebie nie 
uświadamiając sobie, Ŝe podziela pesymizm Joao. 

- Szefie? 

background image

Joao spojrzał w dół na Yierha, który skończył 

właśnie ostateczne badanie podwozia. 

Rhin  i  Chen-Lhu  przeszli  na  prawą  stronę, 

zaczęli wspinać się na skrzydło. 

- Jak to wygląda? - zapytał Joao. 
-  Niech  pan  postara  się  utrzymać  ją 

przechyloną na lewą płozę przez jakiś czas, szefie 
- powiedział Yierho. - To moŜe pomóc. 

W porządku. 
Rhin zaczęła zapinać pasy usadowiwszy się w 

fotelu drugiego pilota. 

-  Wyślemy  pomoc  tak  szybko,  jak  to  będzie 

moŜliwe  -  powiedział  Joao  i  gdy  tylko  wymówił 
te słowa, uderzyła go ich pustka i bezuŜyteczność. 

- Oczywiście, szefie. 
Yierho  cofnął  się  i  przygotował  miotacz 

bomb.  Lon  i  inni  wyszli  z  namiotów  obładowani 
bronią. Zaczęli ustawiać się twarzami ku rzece. 

„śadnych  poŜegnań”  -  pomyślał  Joao  -  „Tak, 

to  najlepsze.  Traktować  to  jak  rutynę,  po  prostu 
następny lot.” 

-  Rhin,  co  jest  w  tej  torebce,  którą  ze  sobą 

zabrałaś? - zapytał Chen-Lhu. 

-  Rzeczy  osobiste  i...  --  szybko  przełknęła 

ś

linę. - Niektórzy dali mi listy do wysłania. 

background image

-  Aha  -  odparł  Chen-Lhu.  -  Właściwy  i 

ujmujący objaw sentymentalizmu. 

- Co w tym złego? - mruknął Joao. 
- Nic - rzekł Chen-Lhu. - O to właśnie chodzi: 

nic w tym złego. 

Yierho  wrócił  do  końcówki  skrzydła  i 

powiedział: 

- Tak jak zaplanowaliśmy, szefie - kiedy dasz 

sygnał,  Ŝe  jesteście  gotowi,  połoŜymy  wzdłuŜ 
waszej  drogi  zaporę  z  foamalu.  To  powinno 
zatrzymać je tak długo, abyście dotarli do rzeki, a 
poza  tym  dzięki  temu  trawa  będzie  bardziej 
ś

liska. 

Joao  skinął  głową.  Zaczął  powtarzać  w 

myślach procedurę startu. śaden z przełączników 
nie  znajdował  się  tam,  gdzie  powinien.  Zapłon 
był  teraz  po  lewej,  a  dźwignia  przepustnicy 
wystawała z deski rozdzielczej zamiast z podłogi 
między  siedzeniami.  Ustawił  suwaki  trymu  i 
poprawił połoŜenie krawędzi lotek. 

Na  sawannie  zapadła  wieczorna  cisza.  Trawa 

przed  nimi  rozpościerała  się  jak  zielone  morze. 
Rzeka 

miała 

jakieś 

pięćdziesiąt 

metrów 

szerokości.Była to wąska ścieŜka, na której łatwo 
było  się  rozbić.  Joao  wiedział,  Ŝe  na  tej  długości 

background image

geograficznej  nie  będzie  Ŝadnego  zmierzchu. 
Będzie musiał starannie wyliczyć koniec dnia, by 
wykorzystać  resztkę  światła  na  skok  przez 
sawannę, 

tak 

by 

ciemność 

osłoniła 

ich 

natychmiast gdy dotkną wody. 

„Zasięg  kwasu  miotanego  przez  owady 

wynosi  piętnaście  metrów”  -  myślał  Joao.  -
”Musimy  trzymać  się  środka  rzeki,  jeŜeli  będą 
siedzieć  na  brzegu.  Bóg  jeden  wie,  jakie  jeszcze 
istoty  mogą  nas  zaatakować;  latające,  wodne 
pająki...” 

-  Bądźcie  w  pogotowiu  przy  rozpylaczach, 

gdy tylko znajdziemy się na rzece - powiedział. - 
Mogą  podjąć  ostateczny  atak,  kiedy  zobaczą,  Ŝe 
próbujemy uciec. 

-  Będziemy  gotowi  -  mruknął  Chen-Lhu.  - 

Rozpylacze są w pryczy pode mną, tak? 

- Właśnie. 
Joao zamknął właz i uszczelnił go. 
-  Ten  model  ma  samouszczelniające  się 

strzelnice  po  obu  stronach,  w  miejscach,  gdzie 
okna schodzą za skrzydła - powiedział. - Widzicie 
je? 

- Sprytnie pomyślane - stwierdził Chen-Lhu. 

background image

-  Pomysł  Yierha  -  odparł  Joao.  -  Są  we 

wszystkich  naszych  kapsułach  -  machnął  ręką 
Yierhowi, który wrócił do miotacza bomb. 

Joao włączył światła lądowania kapsuły. 
Wszyscy  ludzie  spostrzegli  ten  sygnał, 

strumienie płynów z rozpylaczy łukami wzbiły się 
ku  rzece.  WzdłuŜ  drogi,  którą  mieli  przebyć, 
zaczęły padać bomby z foamalem. 

Joao  nacisnął  zapłon  i  zobaczył,  Ŝe  włączyło 

się  czerwone  światełko  bezpieczeństwa.  Czekał 
odliczając  trzy  sekundy,  zanim  światełko  zbladło 
i  zgasło.  „Nieźle”  pomyślał  i  pchnął  naprzód 
dźwignię przepustnicy. 

Silniki  rakietowe  zadziałały  ze  zgrzytliwym 

wstrząsem,  który  przeniósł  ich  nad  rowem. 
Zagrzmiało 

potęŜnie. 

Joao 

ledwo 

zdąŜył 

zmniejszyć 

podaŜ 

paliwa. 

uczuciem 

pozbawiającego  tchu  szoku  uświadomił  sobie,  Ŝe 
lecą.  Kapsuła  reagowała  ocięŜale  z  tendencją  do 
zawisania na ogon - to z powodu pływaków. Nie 
zaprojektowano ich do latania w powietrzu. 

Na  problemy  wywaŜania  maszyny  nie  było 

jednak  czasu.  Joao  obrócił  nos  kapsuły  i 
skierował ją ku rzece tam, gdzie sawanna po obu 
stronach  zlewała  się  z  dŜunglą.  Rzeka  w  tym 

background image

miejscu  była  szerokim  rozlewiskiem.  W  oddali 
Pojawiły  się  błękitne  wzgórza.  Nastąpiła  chwila 
wodowania.  Płozy  zetknęły  się  z  powierzchnią 
rzeki  i  odbiły.  W  dół,  w  górę...  po  obu  stronach 
ś

ciany wody... wolniej, jeszcze wolniej. 

Nos opadł w dół. 
Dopiero wtedy Joao przypomniał sobie, Ŝe ma 

oszczędzać prawy pływak. 

Kapsuła płynęła naprzód szybciej niŜ prąd, ale 

zwalniała coraz bardziej. 

Joao wstrzymał oddech zastanawiając się, czy 

zdarł  łatę.  Czekał,  aŜ  prawa  strona  zacznie 
przechylać się i pogrąŜać w rzece. 

Kapsuła utrzymała równowagę. 
- Udało się nam? - zapytała Rhin. - Naprawdę 

się stąd wydostaliśmy? 

-  Tak  sądzę  -  mruknął  Joao  i  przeklął 

przypływ  nadziei,  który  towarzyszył  temu 
stwierdzeniu. 

Chen-Lhu wysunął rozpylacze. 
-  Wydaje  się,  Ŝe  wzięliśmy  ich  przez 

zaskoczenie - powiedział - Ach! Obejrzyjcie się! 

Joao  odwrócił  się  na  tyle,  na  ile  pozwalały 

pasy  i  spojrzał  na  obóz.  Tam  gdzie  była  grupa 
namiotów,  teraz  przetaczał  się  szary  walec,  z 

background image

którego  wznosiły  się  co  chwila  dziwaczne  wiry  i 
kolumny, chwiejące się i zapadające z powrotem. 

Z  nagłym  dreszczem  Joao  uświadomił  sobie, 

Ŝ

e  ten  kopiec  składa  się  z  miliardów  owadów, 

które runęły na obóz. 

Powiał  wiatr  i  odwrócił  kapsułę  od  tego 

upiornego widoku. Przez chwilę rzeka przed nimi 
zaniŜyła 

szklistopomarańczową 

mgiełką. 

Następnie  noc  przyćmiła  wszystko.  Niebo  stało 
się  granatowe.  Zalśniła  srebrem  cienka  kromka 
księŜyca. 

,,Vierho” - myślał Joao -”Thome... Ramon...” 
Łzy rozmyły mu widok. 
- O BoŜe! - jęknęła Rhin. 
-  Bóg,  ha!  -  warknął Chen-Lhu. -  Inna  nazwa 

dla posunięć przeznaczenia. 

Rhin  ukryła  twarz  w  dłoniach.  Czuła,  Ŝe 

znajduje  się  w  środku  próby  generalnej  jakiegoś 
kosmicznego dramatu bez scenariusza i reŜyserii, 
bez  słów  i  muzyki,  nie  znając  na  dodatek  swojej 
roli. 

„Bóg  jest  Brazylijczykiem”  -  pomyślał  Joao, 

przywołując  na  myśl  stare  powiedzenie  swego 
narodu,  w  którym  pewność  siebie  zaciemniał 
teraz  strach:  „W  nocy  Bóg  naprawia  pomyłki, 

background image

które za dnia popełnili Brazylijczycy”. Co zawsze 
powtarzał  Yierho?;  „Wierz  w  Dziewicę  i 
uciekaj”. 

Joao  pomacał  rozpylacz  leŜący  na  kolanach, 

metal ochłodził jego dłonie. 

„I  tak  nie  mógłbym  pomóc”  -  pomyślał  -

”Odległość była zbyt duŜa”. 

background image

 

VII 

 
„Twierdziliście,  Ŝe  pojazd  nie  poleci!”  - 

oskarŜył Mózg. 

Jego  receptory  obserwowały  szyki  posłańców 

pod 

sklepieniem 

jaskini 

nasłuchiwały 

modulowanego 

brzęczenia, 

które 

mogło 

poszerzyć  znaczenie  głównego  wzoru.  Jednak 
konfiguracja  utworzona  przez  fosforescencję 
posłańców pozostawała stała i równie niezmienna 
jak grupa gwiazd widocznych w otworze jaskini. 

W  Mózgu  pulsowały  chemiczne  Ŝądania, 

wprawiające  jego  słuŜebne  niańki  w  szał 
aktywności.  Ten  stan  najbliŜszy  był  konsternacji. 
Mózg  doświadczył  go  po  raz  pierwszy.  Jego 
logiczna  świadomość  opatrzyła  to  doznanie 
etykietką 

emocji 

szukała 

równoległych 

odniesień, 

podczas 

gdy 

równocześnie 

opracowywała treść raportu. 

„Pojazd przeleciał jedynie niewielką odległość 

i  wylądował  na  rzece.  Pozostaje  na  niej,  a  jego 
siła napędowa jest uśpiona”. 

Ale moŜe latać! 

background image

Wtedy właśnie w kalkulacjach Mózgu zjawiło 

się  pierwsze  powaŜne  zwątpienie  w  przekazaną 
mu  informację.  Doznanie  to  było  czymś  w 
rodzaju  wyobcowania  wobec  istot,  które  mu 
słuŜyły. 

„Twierdzenie,  Ŝe  pojazd  juŜ  nigdy  nie  poleci, 

pochodzi  bezpośrednio  od  istot  ludzkich”  - 
tańczyli 

posłańcy 

Doniesiono 

tym 

oświadczeniu”. 

Było  to  ostroŜne  stwierdzenie,  złoŜone 

bardziej  by  dopełnić  raport  przewidujący  próbę 
ucieczki,  niŜ  by  bronić  się  przed  oskarŜeniami 
Mózgu. 

„Ten  fakt  powinien  znajdować  się  w 

pierwotnym  doniesieniu”  -  pomyślał  Mózg. 
,,NaleŜy 

nauczyć 

posłańców, 

by 

nie 

interweniowali weń, ale by donosili o wszystkich 
szczegółach wedle ich źródła i waŜności. Ale jak 
moŜna  tego  dokonać?  Te  stworzenia  mają  stałe 
odruchy  i  są  związane  samoograniczającym  się 
systemem”. 

Było  oczywiste,  Ŝe  trzeba  zaprojektować  i 

wyhodować posłańców nowego typu. 

Tą  myślą  Mózg  oddalił  się  od  swoich 

stwórców.  Rozumiał,  w  jaki  sposób  działanie 

background image

czysto  odruchowe,  wydało  go  na  świat,  ale  On 
Mózg 

rzecz 

stworzona 

przez 

odruch, 

wywoływał 

nieunikniony 

efekt 

sprzęŜenia 

zwrotnego,  zmieniając  pierwotne  odruchy,  które 
powołały go do istnienia. 

Co  zrobić  z  pojazdem  na  rzece?  -  zapytali 

posłańcy. 

Z nowym spojrzeniem na siebie samego Mózg 

obserwował, w jaki sposób powstało to pytanie; z 
odruchu przeŜycia. 

„NaleŜy słuŜyć przeŜyciu” - pomyślał. 
„Na  razie  pojazdowi  pozwoli  się  płynąć”  - 

rozkazał  Mózg  -”W  chwili  obecnej  nie  wolno go 
niepokoić, 

ale 

musimy 

przygotować 

zabezpieczenia.  Rój  śmierletniczek  pod  osłoną 
nocy zostanie przeniesiony do pojazdu. NaleŜy je 
poinstruować,  by  przeniknęły  w  kaŜdą  osiągalną 
szczelinę  i  pozostały  w  ukryciu.  Nie  wolno  im 
bez rozkazu podejmować działań przeciw istotom 
zajmującym pojazd, ale muszą ciągle pozostawać 
w  pogotowiu,  by  je  zniszczyć,  gdy  będzie  to 
konieczne”. 

Mózg  zamilkł  wiedząc,  Ŝe  jego  rozkazy 

zostaną  wypełnione.  Zabrał  się  do  nowego 
zrozumienia  swojej  istoty  jakby  był  to  jakiś  jego 

background image

niezaleŜny 

fragment. 

Doznanie 

to 

było 

jednocześnie fascynujące i przeraŜające. Oto tu, w 
jego  jedno-  jaźni,  znalazł  się  element  zdolny  do 
rozmyślania i niezaleŜnego działania. 

„Decyzje,  świadome  decyzje”  -  pomyślał 

Mózg  -”To  kara  nałoŜona  na  jedno-  jaźń  przez 
ś

wiadomość.  Istnieją  świadome  decyzje,  które 

mogą jedno- jaźń podzielić na , części. Jak ludzie 
mogą znieść taki cięŜar decydowania?” 

Chen-Lhu odchylił w tył głowę, odpoczywając 

w  kącie  między  oknem  a  tylną  przegrodą  i 
zapatrzył się w przypominającą melon krzywiznę 
księŜyca, wspinającego się na niebo. KsięŜyc miał 
barwę stopionej miedzi. 

WyŜarta  przez  kwas  smuga,  wyglądająca  jak 

szron,  biegła  po  przekątnej,  w  dół  okna,  ku 
opływowej  zewnętrznej  powłoce.  Wzrok  Chen-
Lhu podąŜył wzdłuŜ tej linii i na moment padł na 
miejsce,  poniŜej  krawędzi  okna.  Zobaczył  tam 
rząd 

drobnych 

plamek 

podobnych 

do 

maszerujących po szybie komarów. 

W oka mgnieniu plamki zniknęły. 
„Wyobraziłem je sobie?” - pomyślał. 
Przez  chwilę  chciał  ostrzec  pozostałych,  ale 

Rhin  była  na  granicy  histerii  od  kiedy  stała  się 

background image

ś

wiadkiem zagłady obozu. Trzeba było ją chronić, 

aŜ znów stanie się poŜyteczna. 

„Mogłem  je  sobie  wyobrazić”  -  zastanawiał 

się  Chen-Lhu  -”Miałem  tylko  księŜyc  jako 
oświetlenie,  więc  plamki  przed  oczyma  to  nic 
nadzwyczajnego.” 

Rzeka  zwęŜała  się  tutaj  do  szerokości  nie 

większej  niŜ  sześć  czy  siedem  rozpiętości 
skrzydeł.  Cienista  ściana  drzew  wydawała  się 
wyrastać prosto z wody. 

-  Johny,  włącz  na  kilka  minut  światła  na 

skrzydłach - powiedział Chen-Lhu. 

- Dlaczego? 
-  Wypatrzą  nas,  jeŜeli  to  zrobimy  -  jęknęła 

Rhin.  Usłyszała  we  własnym  głosie  histerię  i  to 
nią wstrząsnęło. 

.Jestem  entomologiem”  -  powiedziała  sobie  -

”Cokolwiek  tam  jest,  to  tylko  odmiana  czegoś 
znanego”. 

Ale takie rozumowanie nie przynosiło otuchy. 

Uświadomiła sobie, Ŝe ogarnął ją jakiś pierwotny 
lęk,  budząc  instynkty,  z  którymi  rozsądek  nie 
mógł współzawodniczyć. 

-  Nie  oszukuj  się  -  rzekł  Chen-Lhu,  starając 

się mówić miękko i łagodnie. - • To co pokonało 

background image

naszych przyjaciół na pewno wie gdzie jesteśmy. 
Chcę  światła  jedynie  po  to,  by  potwierdzić 
podejrzenie. 

- Czy jesteśmy śledzeni? - zapytał Joao. 
Z  trzaskiem  włączył  reflektory.  Nagły  blask 

wybił  w  mroku  dwie  lśniące  jamy,  które 
momentalnie 

wypełniły 

się 

miotającym 

kłębowiskiem błonkoskrzydłych owadów. 

Prąd  obrócił  kapsułę  na  zakręcie.  Światła 

dotknęły  brzegu  rzeki  ukazując  gąszcz  korzeni 
chwytających się ciemnoczerwonej gliny, a potem 
przeniosły się zgodnie z kaprysem wiru na wąską 
wysepkę  o  brzegach  zarośniętych  pasem  trzcin 
gnących się pod dotykiem nurtu. 

Joao wyłączył światła. 

nagłej 

ciemności 

usłyszeli 

jękliwe 

brzęczenie  insektów  i  basowe  odgłosy  wołań 
rzecznych 

Ŝ

ab, 

potem, 

jak 

spóźniony 

komentarz,  kaszlące  poszczekiwania  małp  gdzieś 
na prawym brzegu. 

Joao  czuł,  Ŝe  obecność  Ŝab  i  małp  niesie  ze 

sobą znaczenie, którego nie potrafił pojąć. 

Przed sobą widział, jak przez zalaną światłem 

księŜyca  rzekę  przelatują  nietoperze,  muskając 
wodę, by się jej napić. 

background image

-  Śledzą  nas,  obserwują  i  czekają  - 

powiedziała  Rhin.  „Nietoperze,  Ŝaby,  małpy, 
wszystkie zŜyte z rzeką” - 

myślał Joao -”Ale Rhin powiedziała, Ŝe rzeka 

niesie  ze  sobą  trucizny.  Czy  miała  jakiś  powód, 
aby kłamać?” 

Starał  się  wybadać  jej  twarz  w  mętnej 

poświacie księŜyca, która przeniknęła kabinę, ale 
zobaczył tylko smukły, pogrąŜony w sobie cień. 

-  Myślę,  Ŝe  jesteśmy  bezpieczni  -  oznajmił 

Chen-Lhu.  -  Tak  długo,  jak  trzymamy  kabinę  w 
zamknięciu i powietrze dostaje się tu przez filtry. 

-  Otwierajmy  ją  tylko  w  świetle  dnia  - 

powiedział  Joao.  -  Będziemy  mogli  rozejrzeć  się 
dookoła i uŜyć rozpylaczy, jeŜeli będzie potrzeba. 

Rhin zacisnęła wargi, by zapobiec ich drŜeniu. 

Odrzuciła 

tył 

głowę, 

wyjrzała 

przez 

przezroczysty pas biegnący wzdłuŜ dachu kabiny. 
Niebo  było  zalane  bezładną  powodzią  gwiazd  i 
gdy opuściła głowę wciąŜ mogła je widzieć; jako 
punkciki  drŜące  na  powierzchni  wody.  Zupełnie 
nagle  noc  napełniła  ją  poczuciem  bezmiernej 
samotności,  którą  potęgowało  przytłaczające 
wraŜenie zamkniętych wokół ścian dŜungli. 

background image

Noc  nabrzmiała  zapachami,  których  filtry  nie 

zdołały  usunąć.  KaŜdy  oddech  był  gęsty  od 
wabiących i odpychających woni. 

W  jej  wyobraźni  dŜungla  przybrała  postać 

ś

wiadomej,  zawistnej  istoty.  Wyczuwała,  Ŝe  na 

zewnątrz, w mroku nocy, kryje się myśląca istota, 
która  połknęłaby  ją  bez  wahania.  WraŜenie 
realności, które umysł przydał temu wyobraŜeniu, 
przenikało  ją  całą.  Nie  potrafiła  nadać  temu 
Ŝ

adnego  kształtu  oprócz  niejasnego  ogromu,  ale 

to było tutaj... 

- Johny, jak szybki jest prąd? - zapytał Chen-

Lhu.  „Dobre  pytanie”  -  pomyślał  Joao  i  nachylił 
się,  by  spojrzeć  na  fosforyzujący  wskaźnik 
wysokościomierza. 

- Tutaj jest osiemset trzydzieści metrów ponad 

poziom  morza  -  powiedział.  -ŁoŜysko  tej  rzeki 
opada  o  około  siedemdziesiąt  metrów  na 
trzydzieści  kilometrów.  -  Rozwiązał  w  głowie 
równanie.  -  W  przybliŜeniu  sześć,  do  ośmiu 
węzłów - oznajmił 

-  Czy  nie  będą  nas  poszukiwać?  -  spytała 

Rhin. - WciąŜ myślę, Ŝe... 

-  Nie  myśl  w  ten  sposób  -  rzekł  Chen-Lhu.  - 

Jakiekolwiek  poszukiwania,  jeŜeli  nawet  się 

background image

rozpoczną, będą dotyczyły mnie, a i to dopiero za 
kilka tygodni. Wiedziałem, gdzie cię szukać, Rhin 
-  zawahał  się,  zastanawiając,  czy  nie  mówi  zbyt 
duŜo, dając Joao zbyt wiele śladów. - Tylko kilku 
moich  pomocników  wiedziało,  dokąd  się  udaję  i 
dlaczego. 

Chen-Lhu  miał  nadzieję,  Ŝe  dosłyszała  nutę 

sekretu w jego głosie i zamilkł. 

-  Wiecie,  jak  się  tu  dostałem  -  powiedział 

Joao.  -  Gdyby  ktokolwiek  miał  mnie  szukać... 
Ciekawe skąd by zaczęli? 

-  Ale  jest  szansa  -  odparł  Chen-Lhu  i 

pomyślał:  „Musisz  się  uspokoić,  Rhin.  Kiedy 
będę cię potrzebował. Nie mogę mieć kłopotów z 
twoim strachem i histerią”. 

Zaczął 

rozmyślać, 

jaki 

sposób 

zdyskredytować  Joao  Martinho,  gdy  osiągną 
cywilizowane 

tereny. 

Oczywiście, 

to 

przedsięwzięcie  koniecznie  naleŜało  włączyć 
Rhin.  Joao  był  idealnym  kozłem  ofiarnym,  a  tę 
sytuację  moŜna  było  rozegrać  bardzo  korzystnie. 
O  ile  zdoła  przekonać  Rhin  do  pomocy. 
Naturalnie,  jeŜeli  okaŜe  się  kłopotliwa,  trzeba 
będzie ją wyeliminować. 

 

background image

Zanim  Mózg  odebrał  następne  sprawozdanie 

dotyczące  trzech  istot  ludzkich,  w  jaskini  nad 
rzeczną rozpadliną zapanowała północ. 

Większość  rozmów,  o  których  donosili 

tańczący  posłańcy,  ujawniała  tylko  napięcia  i 
tarcia  pośród  ludzi,  którzy  podświadomie 
przeczuwali,  Ŝe  znajdują  się  w  niedomkniętej 
pułapce. Większość rozmów moŜna było odłoŜyć 
do późniejszego przeanalizowania, ale była jedna 
kwestia  wymagająca  natychmiastowej  uwagi 
Mózgu.  Odczuwał  on  zmartwienie,  Ŝe  wcześniej 
nie przewidział tego problemu. 

„NaleŜy  natychmiast  wysłać  kilka  grup 

akcyjnych”  -  rozkazał  Mózg  -”By  towarzyszyły 
pojazdowi, pozostając poza jego polem widzenia. 
Grupy  muszą  być  gotowe  w  kaŜdej  chwili 
przelecieć  nad  rzekę  i  ukryć  pojazd  przed 
kimkolwiek,  kto  by  go  poszukiwał,  bądź 
przypadkiem przelatywał w pobliŜu.” 

 
Jedno ze skrzydeł kapsuły zawadziło o pnącza 

na  brzegu  budząc  Joao  z  lekkiej  drzemki. 
Obejrzał  się  spostrzegając  w  półmroku,  Ŝe Chen-
Lhu jest czujny i czegoś wypatruje. 

background image

-  JuŜ  czas,  Ŝebyś  się  obudził  i  objął  swoją 

wachtę - rzekł Chen-Lhu. - Rhin wciąŜ śpi. 

-  Często  się  tak  obijaliśmy  o  brzegi?  - 

wyszeptał Joao. 

- Nie bardzo. 
-  Powinienem  wyrzucić  tę  dryfkotwę,  którą 

zrobił Yierho. 

-  To  nie  uchroni  nas  od  stykania  się  z 

brzegiem. Mogłaby się na dodatek o coś zaczepić 
i powstrzymać nas. 

- Padre owinął haki na kotwicy. Nie sądzę, by 

mogła  się  w  coś  wczepić.  Wieje  teraz  w  górę 
rzeki i tak będzie do rana. Drąga w wodzie takiej 
jak ta przydałaby nam szybkości. 

- Ale jak ją teraz wyrzucisz na zewnątrz? 
-  Taaa...  Joao  pokiwał  głową.  -  Lepiej 

poczekać do rana. 

-  To  będzie  najlepsze,  Johny.  Rhin  poruszyła 

się niespokojnie. 

Joao włączył światła na skrzydłach. Bliźniacze 

snopy  blasku  skoczyły  ku  ścianom  dŜungli, 
ukazując  kępę  sagowców.  Smugi  światła  szybko 
wypełniły dwie chmary trzepoczących insektów. 

- Nasi przyjaciele wciąŜ są z nami - westchnął 

Chen-Lhu. 

background image

Joao wyłączył światła. 
Rhin zaczęła oddychać krótko, z zadyszką, tak 

jakby się dławiła. Joao wziął ją za ramię. 

- Dobrze się czujesz? - powiedział miękko. 
Nie  w  pełni  świadoma  Rhin  poczuła  jego 

obecność 

obok 

siebie, 

doświadczając 

prymitywnego  pragnienia  jego  opiekuńczej, 
męskości. Oparła się o niego i wymruczała. 

- Tak gorąco. Czy nigdy się nie ochłodzi? 
- Śni - szepnął Chen-Lhu. 
-  Ale  jest  gorąco  -  stwierdził  Joao.  Był 

zmieszany  tym,  Ŝe  Rhin  w  tak  oczywisty  sposób 
go  potrzebuje  oraz,  Ŝe  wyraźnie  bawi  to  Chen-
Lhu. 

-  Nad  ranem  powinno  być  trochę  chłodniej  - 

powiedział  Joao.  -  Dlaczego  nie  prześpisz  się 
Travis? 

-  Tak,  zdrzemnę  się  -  mruknął  Chen-Lhu 

wyciągając  się  na  pryczy.  „Dlaczego  muszę  ich 
zabić?”  -  zastanowił  się.  „To  tacy  głupcy,  Rhin  i 
Johny... Wyraźnie ciągnie ich do siebie, a jednak 
z tym walczą”. 

Nocny  wiatr  zakołysał  kapsułą.  Rhin  ułoŜyła 

się  wygodniej  przytulając  się  do  Joao  i 
oddychając głęboko, spokojnie. 

background image

Joao wyjrzał przez okno. 
KsięŜyc  znikł  za  wzgórzami,  pozostawiając 

tworzenie  nocnych  cieni  tylko  światłu  gwiazd. 
Hipnotyczny  ruch  mrocznych  kształtów  wzdłuŜ 
brzegów napełniał Joao sennością. Skupiał się na 
zachowaniu  przytomności,  wpatrując  się  w  czerń 
do granic moŜliwości zmysłów. 

Istniał  tylko  ruch  rzeki  i  lekkie  kołysanie  pod 

wpływem  wiatru.  Noc  przebudziła  w  Joao 
poczucie 

tajemniczości. 

Ta 

rzeka 

była 

nawiedzona,  zaludniona  duchami  wszystkich 
ludzi,  którzy  nią  kiedykolwiek  płynęli,  a  teraz 
takŜe  i  przez  jakąś  inną  obecność...  Czuł  ją 
wyraźnie.  Ona  uciszała  noc.  Nawet  Ŝaby 
milczały. 

Coś  zadudniło  w  dŜungli  po  lewej.  Joao 

pomyślał,  Ŝe  słyszy  nerwowy  werbel  na  bębnach 
z  kłód.  Odległy...  bardzo  odległy.  Wibracja 
bardziej  dawała  się  odczuć,  niŜ  usłyszeć. 
Zniknęła, zanim mógł być jej pewny. 

„Całą  Czerwoną  oczyszczono  z  Indian”  - 

pomyślał. 

-”Kto 

moŜe 

uŜywać 

bębnów? 

Musiałem  się  przesłyszeć.  Mój  własny  puls,  to 
właśnie słyszałem”. 

background image

Siedział 

nieruchomo, 

nasłuchując, 

ale 

dochodził go tylko głęboki i równy oddech Chen-
Lhu oraz drobne westchnienia Rhin. 

Rzeka rozszerzyła się, a jej nurt zwolnił. 
Minęła  godzina...  Jeszcze  jedna...  Wydawało 

się,  Ŝe  prąd  rzeki  wlecze  ze  sobą  czas.  Joao 
wypełniło  znuŜenie  i  samotność.  Otaczająca  go 
kapsuła  wydawała  się  krucha  i  nieodpowiednia. 
Delikatna,  łamliwa  rzecz.  Zastanawiał  się, 
dlaczego  do  tej  pory  powierzał  tej  maszynie  swe 
Ŝ

ycie, skoro była tak podatna na zniszczenie. 

„Nigdy nam się nie uda” - pomyślał. 
Głos Chen-Lhu, cichy bas, przerwał ciszę: 
- Ta rzeka to na pewno Itapura, Johny? 
- Mam podstawy by tak sądzić - szepnął Joao. 
- Jaka jest najbliŜsza placówka cywilizacji? 
- To baza bandeirantes w Santa Maria de Grao 

Cuyaba. 

- Siedemset, albo osiemset kilometrów, co? 
- Mniej więcej. 
Rhin  drgnęła  i  Joao  uświadomił  sobie  jej 

bliskość. Zmusił swój umysł do oderwania się od 
takich  myśli.  Skoncentrował  się  na  rzece  przed 
nimi;  krętym,  wijącym  się  szlaku  wodnym  z 
bystrzynami  i  zatopionymi  pniami  drzew.  Szlak 

background image

na  całej  długości  był  zagroŜony  przez  te 
ś

miertelne  rafy,  które  wyczuwał  wokół  siebie. 

Było  teŜ  jeszcze  jedno  niebezpieczeństwo,  o 
którym  nie  wspominał  pozostałym;  te  wody  były 
pełne piranii. 

- Jak wiele mamy przed sobą progów - zapytał 

Chen-Lhu. 

-  Nie  jestem  pewien  -  odparł  Joao.  -  Osiem, 

lub  dziewięć,  moŜe  więcej.  To  zaleŜy  od  pory 
roku i wysokości wody. 

Będziemy 

musieli 

zuŜywać 

paliwo, 

przelatując przez katarakty. 

-  Kapsuła  nie  wytrzyma  wielu  startów  i 

lądowań - powiedział Joao. - Ten stary pływak... 

- Yierho zrobił dobrą robotę, wytrzyma. 
- Miejmy nadzieję. 
-  Masz  ponure  myśli,  Johny.  To  nie  jest 

sposób,  Ŝeby  radzić  sobie  z  naszą  wyprawą.  Jak 
długo zajmie nam dotarcie do tego Santa Maria? 

-  Dwa  tygodnie,  jeśli  będziemy  mieli 

szczęście. Chce ci się pić? 

- Tak. Ile mamy wody? 
-  Dziesięć  litrów  i  małą  destylarkę,  jeŜeli 

będziemy potrzebować więcej. 

background image

Joao przyjął od Chen-Lhu menaŜkę i napił się, 

głęboko ją przechylając. Woda była ciepła i mdła. 

Gdzieś  daleko  nocny  ptak  wrzasnął:  „tuta! 

tuta!” głosem przypominającym flet. 

- Co to było? - syknął Chen-Lhu. 
- Ptak... tylko ptak. 
Joao westchnął. Okrzyk ptaka zaniepokoił go, 

był  jak  zły  znak  z  przesądnej  przeszłości.  W 
skroniach  Joao  pulsował  potok  odgłosów  nocy. 
Spojrzał  w  ciemność  i  zobaczył  nagły,  upiorny 
blask  robaczków  świętojańskich  rozjarzonych 
wzdłuŜ  prawego  brzegu.  Powietrze  nasycone 
woniami dŜungli było jak diabelski wydech. 

Dławiła  go  beznadziejność  ich  połoŜenia. 

Znajdowali  się  na  granicy  pory  deszczowej, 
oddzieleni  od  jakiegokolwiek  azylu  o  setki 
kilometrów  wirów  i  pułapek.  I  byli  igraszką 
okrutnej  inteligencji,  która  uŜywała  dŜungli  jako 
broni. 

Wtem jego nozdrza wypełnił piŜmowy zapach 

perfum  Rhin.  Zalała  go  przejmująca  świadomość 
tego, Ŝe ona jest kobietą godną poŜądania... 

Rzeka zakołysała kapsułą. 
Joao  poczuł  się  w  tej  chwili  zjednoczony  z 

nurtem pełznącym ku morzu. 

background image

Minęła kolejna godzina i jeszcze jedna. 
Do  Joao  dotarła  czerwona  poŜoga  po  prawej. 

Ś

wit.  Świsty  i  krzyki  wyjców  powitały  brzask. 

Ich  hałas  pobudził  ptaki.  W  czerni  lasu  rozległy 
się ćwierkania, szczebiotania i skrzeczenia. 

Na  niebo  wypełzła  perłowa  poświata,  stając 

się  zwolna  mlecznosrebrnym  światłem,  które 
nadało  kształty  światu  wokół  dryfującej  kapsuły. 
Joao  spojrzał  na  zachód,  dostrzegając  podnórza 
wzgórz - nakładające się na siebie fale pagórków 
ciemnego wału Andów. Uświadomił sobie wtedy, 
Ŝ

e  przebyli  pierwszy  krok  w  drodze  na 

płaskowyŜ. 

Kapsuła  płynęła  cicho  jak  wielki,  wodny  Ŝuk 

na  tle  drzew  ozdobionych  koronką  jaskrawych 
leśnych kwiatów. Ospały prąd zwijał się dookoła 
pływaków  w  wiry.  Kłęby  mgły  falowały  nad 
wodą jak gaza. 

Rhin  przebudziła  się,  cofnęła  od  Joao  i 

spojrzała w dół rzeki. 

Joao  rozmasował  ramię,  na  którym  ucisk 

głowy Rhin zwolnił krąŜenie i zerknął na kobietę 
obok  siebie.  Wyglądała  jak  małe  dziecko; 
nieuporządkowane 

czerwone 

włosy 

niepobruŜdŜony wyraz niewinności na twarzy. 

background image

Ziewnęła,  uśmiechnęła  się  do  niego...  i  nagle 

zmarszczyła  brwi,  jakby  uświadamiając  sobie 
sytuację.  Potrząsnęła  głową  i  odwróciła  się,  by 
spojrzeć na Chen-Lhu. 

Chińczyk  spał  z  głową  wciśniętą  w  róg. 

Doznała  nagłego  uczucia,  Ŝe  Chen-Lhu  uosabia 
upadłą wielkość, jakby był bóstwem z przeszłości 
swego  kraju.  Oddychał  z  cichym,  chrapliwym 
odgłosem.  Jego  skórę  pokrywały  duŜe,  otwarte 
pory,  a  w  budowie  jego  ciała  była  jakaś 
szorstkość  źle  wyprawionej  skóry,  której  nigdy 
przedtem  nie  zauwaŜyła.  WzdłuŜ  górnej  wargi 
sterczała  siwiejąca  szczecina  pszennej  barwy. 
Nagle  uświadomiła  sobie,  Ŝe  Chen-Lhu  farbował 
włosy.  Takiego  objawu  próŜności  się  po  nim  nie 
spodziewała. - Wiatr ucichł - powiedział Joao. 

- Ale jest chłodniej - odrzekła. 
Wyjrzała  przez  okno  i  zobaczyła  pasma 

trzcinowatej trawy wlokące się za płozą. Kapsuła 
skręcała przy kaŜdym zawirowaniu nurtu. Jej ruch 
miał  w  sobie  pewien  majestat.  Powolne,  płynne 
obroty były jakby dostojnym tańcem. 

- Co tak śmierdzi? - zapytała. 

background image

Joao  pociągnął  nosem:  paliwo  rakietowe... 

woń  ludzkiego  potu  i  pleśń...  To  ona  była 
zapachem, który spowodował pytanie Rhin. 

- To pleśń - rzekł. 
- Pleśń? 
Rozejrzała  się  po  wnętrzu  kabiny,  zwracając 

uwagę  na  gładką,  czarną  powierzchnię  brzegów 
sufitu,  oraz  lśniący  chrom  na  desce  rozdzielczej. 
PołoŜyła  ręce  na  rezerwowej  kierownicy  po 
swojej stronie i poruszyła nią. 

- „Pleśń” - pomyślała. 
DŜungla zdobyła przyczółek tu w środku. 
-  Mamy  juŜ  prawie  porę  deszczową  - 

powiedziała. Co to oznacza? 

- Kłopoty - odparł. - Wysoką wodę i progi. 
- Dlaczego patrzycie na to z najgorszej strony? 

- wtrącił się Chen-Lhu. 

- Bo tak musimy - odrzekła. 
W Joao nagle obudził się głód i pragnienie. 
- Podaj menaŜkę - powiedział. 
Chen-Lhu  wyciągnął  rękę.  Joao  wziął  z  jego 

dłoni  naczynie  i  podsunął  je  Rhin,  ale  ta 
potrząsnęła głową. 

„Trucizna w wodzie wyrobiła we mnie odruch 

jej  odrzucania”  -  pomyślała.  Odgłosy  picia 

background image

przyprawiły  ją  o  atak  mdłości.  Joao  tak  chciwie 
połykał!  Odwróciła  się,  niezdolna  na  niego 
patrzeć. 

Joao  zwrócił  menaŜkę  Chen-Lhu  myśląc  o 

tym,  jak  szybko  przebudził  się  ten  człowiek. 
Pierwsze,  co  zwróciło  uwagę  Joao,  to  czujny  i 
natarczywy  głos  Chińczyka.  Chen-Lhu  leŜał  na 
pryczy prawdopodobnie udając sen. 

-  Myślę...  myślę,  Ŝe  jestem  głodna  - 

powiedziała Rhin. 

Chen-Lhu wydostał pakiety z racjami i zaczęli 

jeść w milczeniu. 

Teraz poczuła pragnienie i zaskoczyło ją to, Ŝe 

Chen-Lhu  podał  jej  menaŜkę,  zanim  o  nią 
poprosiła.  Zrozumiała,  Ŝe  obserwował  ją  i 
dostrzegał  wiele  jej  myśli.  Było  to  niepokojące 
odkrycie.  Napiła  się  z  irytacją  i  odrzuciła 
menaŜkę .Chen-Lhu uśmiechnął się. 

- Jeśli nie ma ich na dachu, gdzie nie moŜemy 

ich  dostrzec,  albo  pod  skrzydłami  to  znaczy  nasi 
przyjaciele nas opuścili - mruknął Joao. 

- ZauwaŜyłem to - rzekł Chen-Lhu. 
Joao  omiótł  wzrokiem  oba  brzegi  tak  daleko, 

jak  mógł.  śadnego  ruchu,  ani  śladu  Ŝycia.  Ani 
dźwięku. 

background image

Słońce wspięło się juŜ wysoko. Mgły na rzece 

zaczęły znikać. 

-  W  dzień  będzie  tu  piekielnie  gorąco  - 

stwierdziła Rhin. 

Joao  skinął  głową.  Pomyślał,  Ŝe  ciepło  ma 

swój  określony  początek.  W  jednej  chwili  nie 
było  go,  w  następnej  atakowało  wszystkie 
zmysły.  Rozpiął  pas  bezpieczeństwa,  odchylił 
fotel i przecisnął się na tył kabiny. PołoŜył dłonie 
na klamrach blokujących tylny właz. 

- Dokąd idziesz? - zapytała z naciskiem Rhin. 

Zaczerwieniła się, gdy usłyszała własne pytanie. 

Chen-Lhu zachichotał. 
Poczuła,  Ŝe  nienawidzi  gruboskórności  Chen-

Lhu, nawet gdy ten próbował załagodzić sytuacje 
mówiąc: 

-  Musimy  się  nauczyć  obchodzenia  pewnych 

miejsc, pomijanych w zachodnich konwenansach, 
Rhin. 

W  jego  głosie  wciąŜ  była  ironia.  Ona 

dosłyszała ją i odwróciła się raptownie. 

Joao  otworzył  właz  i  zbadał  jego  brzegi  od 

wewnątrz  i  z  zewnątrz.  Nie  było  Ŝadnego 
widocznego  śladu  insektów.  Opuścił  wzrok  na 
płaską  powierzchnię  pływaka  ciągnącego  się 

background image

obok 

silników 

rakietowych 

tworzącego 

platformę,  szeroką  na  metr  i  długą  na  dwa  i  pół. 
Nie było na niej śladu owadów. 

Zeskoczył, zamknął właz. 
Gdy  tylko  właz  się  zamknął  Rhin  odwróciła 

się do Chen-Lhu. 

- Jesteś nieznośny! - wybuchnęła. 
- AleŜ, doktor Kelly. 
-  Nie  wciskaj  mi  teraz  tego  profesjonalnego 

tytułowania!  -  prychnęła.  -  Nadal  jesteś 
nieznośny. 

Chen-Lhu zniŜył głos: 
- Mamy kilka rzeczy do omówienia, zanim on 

wróci.  Nie  ma  czasu  na  osobiste  utarczki.  Tu 
chodzi o MOE. 

- Jedyne, co MOE ma do tego wszystkiego, to 

to,  Ŝe  musimy  donieść  twoją  opowieść  do  ich 
szefostwa - odparła. 

Popatrzył  na  nią.  MoŜna  było  przewidzieć 

taką reakcję. Teraz naleŜało znaleźć jakiś sposób, 
Ŝ

eby  nią  poruszyć.  ,,Brazylijczycy  mają  takie 

powiedzonko” - pomyślał i powiedział: 

-  Gdy  mówisz  o  obowiązku,  powiedz  takŜe  o 

pieniądzach. 

background image

-  A  conta  foi  paga  por  mim  -  odparła.  -  Co 

znaczy, Ŝe spłaciłam juŜ ten rachunek. 

-  Nie  sugerowałem,  Ŝe  masz  płacić  za 

cokolwiek - rzekł. 

-  Składasz  mi  propozycję  kupienia  mnie?!  - 

krzyknęła. 

- Nie ja, inni - odparł. 
Popatrzyła  na  niego.  Czy  groził,  Ŝe  powie 

Joao  o  jej  przeszłości  w  wywiadowczo- 
szpiegowskiej  gałęzi  MOE?  Niech  tam!  Ale  w 
czasie słuŜby nauczyła się kilku rzeczy i jej twarz 
przybrała teraz wyraz niepewności. Co Chen-Lhu 
miał na myśli? 

Chen-Lhu  uśmiechnął  się.  Ludzie  Zachodu 

zawsze byli łasi na zyski 

-  Chcesz  usłyszeć  więcej?  -  zapytał.  Jej 

milczenie było przyzwoleniem. 

-  Na  razie  powiedział  Chen-Lhu  -  omotasz 

Joao  Martinho  swoimi  sztuczkami.  -  Zrobisz  z 
niego  niewolnika.  Trzeba  go  doprowadzić  do 
takiego stanu, Ŝe stanie się stworzeniem, które dla 
ciebie zrobi wszystko.To powinno być łatwe. 

„Robiłam to przedtem, czyŜ nie?” - pomyślała. 
Odwróciła się. 

background image

- Dobrze... Robiłam to juŜ w imię obowiązku. 

Chen-Lhu  pokiwał  głową.  Schematy  Ŝycia  były 
niewzruszalne.  Poradzi  sobie  właśnie  dzięki  nim. 
Właz za jego plecami otworzył się i Joao wsunął 
się do kabiny. 

-  Ani  śladu  -  powiedział,  opadając  na  swój 

fotel.  -  Zablokowałem  właz  tylko  częściowo,  na 
wypadek gdyby ktoś jeszcze chciał wyjść. 

- Rhin? - spytał Chen-Lhu. Potrząsnęła głową 

wzdychając nerwowo. 

- Nie. 
-  Zatem  ja  skorzystam  ze  sposobności  - 

powiedział Chen-Lhu. Otworzył właz. 

Bez obracania się Rhin wiedziała, Ŝe właz nie 

jest  zamknięty  i  Ŝe  Chen-Lhu  pozostawił  otwartą 
szczelinę przy której trzyma ucho. 

Joao spojrzał na nią. 
-  Wszystko  w  porządku?  „Dobre  sobie”  - 

pomyślała. Minuta minęła w milczeniu. 

- Coś jest nie w porządku - powiedział Joao. - 

Ty  i  Travis  szeptaliście  ze  sobą,  kiedy  byłem  na 
zewnątrz. Nie mogłem zrozumieć, co mówiliście, 
ale mówiłaś z gniewem. 

background image

Spróbowała  przełknąć  ślinę  mimo,  Ŝe  miała 

suche  gardło.  Chen-Lhu  słuchał  tego,  to  pewne 
jak diabli. 

- Ja... dokuczał mi. 
- Dokuczał ci? 
- Tak. 
- O co mu chodziło? 
Odwróciła  się  i  zapatrzyła  na  śnieŜny  stoŜek 

góry  z  czarną  tonsurą  wulkanicznego  popiołu. 
Coś z czystości góry przeniknęło jej zmysły. 

- O ciebie. 
Joao popatrzył na swoje dłonie, zastanawiając 

się, dlaczego zakłopotało go jej wyznanie. 

W  zapadłej  nagle  ciszy  Rhin  zaczęła  nucić. 

Miała  dobry  głos,  gardłowy,  intymny  i  wiedziała 
o  tym.  Głos  był  jednym  z  jej  najlepszych 
narzędzi. 

Joao  rozpoznał  piosenkę  i  zaczął  zastanawiać 

się  nad  jej  wyborem.  Nawet  gdyby  zamilkła, 
melodia  wisiała  wokół  niego  jak  opar.  Był  to 
ludowy lament z tragedii Lorka: 

 
Zatrzymaj swój statek, Stara Śmierci 
Ja nie szukam czarnego twego morza, 
Nie będę płakać ni błagać, 

background image

ale proszę jak ktoś, kto spełnił twe dzieło. 
Tej rzece, która jest moim Ŝyciem 
Pozwól płynąć póki co w spokoju, 
Bo miłość moja ma szary dym w oczach 
A poŜegnania są trudne. 
 
Mruczała  tylko  tę  piosenkę,  lecz  mimo  to 

wciąŜ słyszał jej słowa. 

Joao spojrzał w lewo. 
WzdłuŜ  rzeki  biegły  rzędy  mangowców, 

których  gęste  zielone  listowie  przerywane  było 
gdzieniegdzie  jaśniejszym  odcieniem  tropikalnej 
jemioły  i  futrowatymi  palmami  chonta.  Nad 
dŜunglą  krąŜyły  dwa  czarnobiałe  sępy  urubu. 
Unosiły się na tle nieba koloru stali. 

Spokój  scenerii  nie  łudził  jednak  Joao. 

Zastanawiał  się,  czy  to  właśnie  do  tego  spokoju 
odnosiły się słowa pieśni. 

Jego  uwagę  zwróciło  stado  turkusowych 

tangar.  Przefrunęły  nad  kapsułą,  zanurkowały  w 
ś

cianę  dŜungli  i  zostały  przez  nią  połknięte,  tak 

jakby nigdy ich nie było. 

Mangowce  na  lewym  brzegu  ustąpiły  miejsca 

wąskiemu  pasowi  trawy  na  wznoszącej  się 

background image

skarpie, 

której 

czerwonobrunatna 

gleba 

poprzebijana była licznymi norami. 

Właz  otworzył  się  i  Joao  usłyszał  jak  Chen-

Lhu gramoli się do kabiny. Następnie dobiegł go 
dźwięk zamykanego i ryglowanego luku. 

-  Johny,  czy  widzisz  coś  poruszającego  się 

między  drzewami  za  tą  trawą?  -  zapytał  Chen-
Lhu. 

Joao  skupił  uwagę  na  tym  miejscu.  Tak!  Coś 

było  pomiędzy  cieniami  drzew.  Wiele  postaci 
przemieszczających  się  równie  szybko  jak  prąd, 
dotrzymywało  kroku  kapsule.  Joao  sięgnął  po 
rozpylacz. 

- To daleki strzał - stwierdziła Rhin. 
-  Wiem.  Chcę  im  tylko  dać  znać,  Ŝeby 

trzymały się na dystans. 

Zaczął 

manipulować 

przy 

okienku 

strzelniczym,  ale  zanim  zdołał  je  otworzyć  ich 
straŜnicy wyszli z cienia w pełne światło słońca. 

Joao zatkało. 
- Matko Boska, Matko Boska... - załkała Rhin. 

Mieszana grupa ustawiła się wzdłuŜ brzegu jak na 

przeglądzie. 

Byli 

przewaŜnie 

ludzkiego 

kształtu, chociaŜ znajdowało się wśród nich kilka 
gigantycznych  kopii  form  owadzich:  modliszek, 

background image

Ŝ

uków  i  dziwolągów  z  biczowatymi  trąbkami. 

Istoty  ludzkie  miały  przewaŜnie  postać  Indian, 
większość  z  nich  wyglądała  tak,  jak  ci,  którzy 
porwali Joao i jego ojca. 

Rozproszone 

wzdłuŜ 

linii 

stały 

takŜe 

pojedyncze kopie ojca Joao, Yierha, i wszystkich 
ludzi z obozu. 

Joao wysunął rozpylacz. 
-  Nie!  -  powstrzymała  go  Rhin.  -  Poczekaj. 

Przyjrzyj  się  ich  oczom,  jak  szkliście  wyglądają. 
To  mogą  być  nasi  przyjaciele...  pod  wpływem 
narkotyku... - przerwała. 

„Albo gorzej” - pomyślał Joao. 
-  To  prawdopodobne,  Ŝe  są  zakładnikami  --. 

powiedział Chen-Lhu. - Jedyny pewny sposób, by 
się upewnić, to strzelić do któregoś z nich - wstał 
i podniósł pryczę. - Jest tutaj broń palna... 

-  Schowaj  to!  -  warknął  Joao.  Cofnął 

rozpylacz i zatrzasnął strzelnicę. 

Chen-Lhu  zacisnął  usta.  „Ci  Latynosi!  Tacy 

nierealistyczni” - odłoŜył strzelbę i usiadł. MoŜna 
było  wziąć  na  cel  jedną  z  mniej  waŜnych 
jednostek.  MoŜna  by  z  tego  wyciągnąć  istotne 
informacje. Teraz jednak na nic zda się naleganie 
na to. Nie teraz. 

background image

- Nie wiem jak ciebie - powiedziała Rhin - ale 

mnie w szkole uczono nie zabijać przyjaciół. 

- Oczywiście, Rhin, oczywiście - odparł Chen-

Lhu. 

- Ale, czy to są nasi przyjaciele? 
- Dopóki nie wiemy na pewno... 
-  Właśnie!  -  odrzekł  Chen-Lhu.  -  A  w  jaki 

sposób  chcesz  się  dowiedzieć  na  pewno?  To  teŜ 
jest szkoła, Rhin 

-  wskazał  na  dŜunglę.  -  TakŜe  od  niej 

powinnaś brać lekcje. 

„Podwójne  znaczenie,  podwójne  znaczenie”  - 

pomyślała. 

-  DŜungla  to  szkoła  pragmatyzmu  --  mówił 

Chen-Lhu.  -  Sądów  ostatecznych.  Pytasz  ją  o 
dobro  i  zło?  DŜungla  ma  jedną  odpowiedź: 
„Dobry jest ten, który zwycięŜa”. 

„Mówi  mi,  Ŝebym  nadal  uwodziła  Joao  teraz, 

gdy ten biedny głupiec jest zupełnie bezbronny” - 
westchnęła. „Dokąd ja zmierzam?” 

-  Gdyby  to  byli  Indianie,  wiedziałbym, 

dlaczego urządzili to przedstawienie - powiedział 
Joao.  -  Ale  to  nie  są  prawdziwi  Indianie.  Nie 
wiemy,  w  jaki  sposób  myślą  te  stworzenia. 
Indianie  zrobiliby  coś,  Ŝeby  z  nas  zaszydzić, 

background image

powiedzieć:  „Wy  jesteście  następni”.  Ale  te 
stworzenia... - potrząsnął głową. 

Kapsułę  wypełniło  milczenie  oraz  otępiająca 

samotność 

zwielokrotniona 

upałem 

hipnotycznym ruchem linii brzegowych. 

Chen-Lhu  połoŜył  się  i  pomyślał  z  sennie: 

„Niech  upał  i  bezczynność  wykonują  za  mnie 
robotę”. 

Joao wpatrzył się w swoje dłonie. 
Jeszcze nigdy nie był w sytuacji, w której lęk i 

nuda  zmuszały  go  do  spojrzenia  w  głąb  siebie. 
Doświadczenie to przeraŜało go i fascynowało. 

„Lęk  to  kara  dla  świadomości  zmuszonej 

wpatrywać 

się 

siebie” 

stwierdził. 

„Powinienem  zająć  się  czymś.  Czym?  No  więc 
snem”. 

Ale  obawiał  się  zasnąć.  Nie  chciał  oddać  się 

we władanie podświadomości. 

„Pustka... byłaby nagrodą. Pustka” 
Czuł,  Ŝe  gdzieś  w  przeszłości  dosięgnął 

lśniącego wierzchołka pozbawionego komplikacji 
przedtem-  i-  potem,  miejsca  bez  wątpliwości. 
Działanie, 

gra, 

postępowanie 

na 

zasadzie 

odruchu...  to  było  Ŝycie.  Teraz  wszystko  leŜało 

background image

przed  nim,  otwarte  dla  introspekcji,  otwarte  dla 
badania i wyciągania wniosków. 

Ale  czuł,  Ŝe  gdzieś  w  introspekcji  mógł  kryć 

się punkt przepełnienia, Ŝe gdzieś w jego wnętrzu 
czaiły się wspomnienia mogące go pochłonąć. 

Rhin  odchyliła  głowę  na  oparcie  fotela  i 

spojrzała w niebo. „Ktoś wkrótce musi zacząć nas 
szukać” pomyślała. „Musi... musi... musi”. 

„Musi  rymuje  się  z  kusi”  -  pomyślała. 

Przełknęła  ślinę,  zastanawiając  się,  skąd  wzięła 
początek ta myśl. Zmusiła się do skupienia uwagi 
na 

niebie. 

Tak 

błękitnym... 

błękitnym... 

błękitnym.  Czystej  powierzchni,  na  której  moŜna 
było zapisać cokolwiek. 

„Poszukiwacze  mogą  pojawić  się  nad  nami 

lada chwila”. 

Jej  spojrzenie  zaczęło  błądzić,  podąŜyło  ku 

górom na zachodnim horyzoncie. Góry poruszały 
się,  w  miarę  jak  rzeka  niosła  ich  po  swej 
niebieskiej bruździe. 

„To rzeczy, o których nie wolno nam myśleć, 

bo  mogą  pokonać  nas  emocjami”  -  pomyślała. 
„To straszne brzemię”. Jej dłoń popełzła naprzód, 
zacisnęła  się  na  dłoni  Joao.  Nie  spojrzał  na  nią, 

background image

ale  siła  jego  odpowiedzi  była  wystarczająco 
wymowna. 

Chen-Lhu zobaczył ten ruch i uśmiechnął się. 
Joao  spojrzał  na  przepływający  obok  brzeg. 

Kapsuła  dryfowała  między  zasłonami  lian.  Za 
zakrętem ukazała się grupa wyniosłych jak wieŜe 
drzew  Fernan  Sanchez  lśniących  jaskrawą 
czerwienią na tle zieleni. 

„Jej dłoń jest moja” - pomyślał Joao -”Jej dłoń 

jest moja”. 

Narastający upał zamknął kapsułę w martwym 

powietrzu.  Słońce  stało  się  unoszącym  się  nad 
nimi rozpalonym piecem. 

„Dłonie razem...” - roiło się Joao. 
Zaczai modlić się o noc. 
Wieczorne cienie poczęły okrywać skraj rzeki. 

Noc  popełzła  ku  płonącym  światłem  szczytom 
gór. 

Chen-Lhu  poruszył  się  i  usiadł,  gdy  słońce 

zgasło.  Ametystowe  blaski  zachodu  nadały  rzece 
przed  kapsułą  barwę  rubinu  -  płynnej  krwi. 
Nadeszła  chwila  mroku,  gdy  wydawało  się,  Ŝe 
rzeka ustała. Potem powitali noc. 

background image

„To  czas  pokory  i  grozy”  •  -  pomyślał  Chen-

Lhu  -”Ale  noc  jest  moją  porą,  a  ja  nie  jestem 
pokorny, ani bojaźliwy”. 

I  uśmiechnął  się  patrząc  jak  dwa  cienie  na 

przednich fotelach zlały się w jeden. 

„Zwierzę o dwóch grzbietach” - stwierdził. Ta 

myśl tak go ubawiła, Ŝe przyłoŜył dłoń do ust, by 
stłumić śmiech. Po chwili powiedział: 

-  Prześpię  się  teraz,  Johny.  Obejmiesz 

pierwszą wachtę. Obudź mnie o północy. 

Nikły  szurający  odgłos  na  przodzie  kabiny 

ustał na moment i znów się rozległ. 

-  Dobrze  -  powiedział  Joao.  Jego  głos  był 

chrapliwy. „Ach, ta Rhin” - pomyślał Chen-Lhu -
”Jest takim 

dobrym  narzędziem,  nawet  wtedy,  kiedy  tego 

nie chce”. 

background image

 

VIII 

 
Raport, 

chociaŜ 

interesujący, 

niewiele 

powiększył  wiedzę  Mózgu  na  temat  istot 
ludzkich. Strachem i szokiem zareagowały one na 
demonstrację  siły  nad  brzegiem  rzeki.  Tego  się 
moŜna było spodziewać. Chińczyk zaprezentował 
pragmatyzm,  niepodzielony  przez  pozostałą 
dwójkę. 

Ten 

fakt, 

poparty 

dodatkowo 

usiłowaniami Chińczyka, by połączyć tych dwoje 
ze  sobą  był  znaczący.  Z  czasem  okaŜe  się  jak 
bardzo. 

Mózg doznawał czegoś zbliŜonego do jeszcze 

innego  ludzkiego  uczucia  -  troski.  Trójka  ukryta 
w  pojeździe  odpływała  coraz  dalej  od  jego 
jaskini. 

układzie 

donoszenia-kalkulacji-

decydowania-działania  pojawiał  się  znaczący 
czynnik zwłoki. 

Receptory  Mózgu  raz  jeszcze  dokonały 

syntezy  znaczenia  układu  posłańców  tańczących 
pod sklepieniem pieczary. 

Pojazd  zbliŜał  się  do  pasma  katarakt.  Ci, 

którzy  się  w  nim  znajdowali,  mogli  ponieść 
ś

mierć  i  zostać  bezpowrotnie  straceni.  Mogli  teŜ 

background image

ponowić  próbę  lotu  kapsułą.  Tu  właśnie 
znajdowało  się  źródło  troski,  wymagające 
starannej rozwagi. 

Pojazd juŜ raz poleciał. 
Kalkulacja- decyzja. 
„Donieść grupom akcyjnym” - rozkazał Mózg 

-  „Mają  pochwycić  pojazd  i  jego  załogę,  zanim 
osiągną  katarakty.  JeŜeli  to  moŜliwe,  schwytać 
istoty  ludzkie  Ŝywe.  JeŜeli  trzeba  będzie 
poświęcić  którąś  z  nich,  zachować  gradację 
waŜności:  przede  wszystkim  naleŜy  przechwycić 
Chińczyka, 

następnie 

nieczynną 

królową, 

wreszcie drugiego męŜczyznę.” 

Owady pod sklepieniem poczęły odtwarzać w 

tańcu układ przesłania i brzęczeć w modulowany 
sposób, by ją utrwalić. Następnie odleciały. 

 
Chen-Lhu  popatrzył  na  rzekę  obserwując,  jak 

pod  kapsułę  wpełza  odbijająca  się  w  wodzie 
smuga  światła  księŜyca.  Pasmo  pomarszczone 
było  pajęczynowatymi  liniami  wirów  i  płynęło 
szerokimi 

falami 

jak 

struga 

srebrzystego 

jedwabiu. 

Z  przodu  kabiny  dochodził  oddech  człowieka 

pogrąŜonego w głębokim, spokojnym śnie. 

background image

„Teraz  prawdopodobnie  będę  musiał  zabić 

tego głupca, Johny’ego” - pomyślał Chen-Lhu. 

Wyjrzał  przez  boczne  okienko  na  zachodzący 

księŜyc.  Wewnątrz  jego  miedziano-  srebrnego 
kręgu  jawiło  się  coś  na  podobieństwo  ludzkiej 
twarzy, twarzy Yierha. 

„On  nie  Ŝyje,  ten  towarzysz  Johny’ego”  - 

myślał Chen-Lhu -”To, co widzieliśmy nad rzeką, 
to  imitacja.  Nikt  nie  mógłby  przeŜyć  takiego 
ataku na obóz. Nasi przyjaciele stamtąd podzielili 
los Padre”. 

Chen-Lhu  zapytał  sam  siebie:  „Ciekawe,  jak 

Yierho  przyjął  śmierć?  Jako  złudzenie,  czy 
kataklizm?” 

„Bezcelowe pytanie”. 
Rhin obróciła się we śnie przytulając do Joao. 

Mmmm - mruknęła. 

„Nasi  przyjaciele  nie  będą  długo  zwlekać  z 

atakiem”  -  stwierdził  Chen-Lhu.  „To  oczywiste, 
Ŝ

e  czekają  tylko  na  właściwy  czas  i  miejsce. 

Gdzie  to  nastąpi?  W  wypełnionym  skałami 
wąwozie, w jakimś zwęŜeniu? Gdzie?” 

Myśli  zaczęły  krąŜyć  wokół  czyhającego 

niebezpieczeństwa  i  Chen-Lhu  zdziwił  się  sobie, 

background image

Ŝ

e pozwala umysłowi odgrywać takie napawające 

lękiem sztuczki. 

WciąŜ wysilał swe zmysły przeciw nocy. 
Na  zewnątrz  zaległa  cisza  wyczekiwania, 

niosąca poczucie czyjejś obecności w dŜungli. 

„To nonsens!” - powiedział sobie Chen-Lhu. 
Kaszlnął. 
Joao  obrócił  się  w  fotelu  i  poczuł,  Ŝe  Rhin 

umościła  sobie  na  nim  kołyskę.  Jak  spokojnie 
oddychała. 

- Travis - szepnął. 
- Tak? 
- JuŜ czas? 
- Śpij dalej, Johny. Masz jeszcze parę godzin. 
Joao zamknął oczy i pogrąŜył się w fotelu, ale 

głęboki  sen  wymykał  mu  się.  Coś  w  kabinie... 
Coś  tutaj  domagało  się,  by  to  rozpoznał.  Jego 
ś

wiadomość coraz bardziej wybijała się ze snu. 

Pleśń. 
Jej  woń  była  silniejsza  niŜ  poprzednio.  Do 

tego dochodził kwaśny i delikatny zapach rdzy. 

Joao  ogarnęła  melancholia.  Czuł,  jak  kapsuła 

niszczeje wokół niego, a była przecieŜ symbolem 
cywilizacji.  Te  wonie  reprezentowały  całą 
ludzkość, jej śmiertelność i podatność na rozkład. 

background image

Musnął  dłonią  włosy  Rhin  i  pomyślał: 

„Dlaczego 

nie 

mielibyśmy 

zaznać 

trochę 

szczęścia  tu  i  teraz?  Jutro  moŜemy  nie  Ŝyć,  albo 
jeszcze gorzej...” 

Powoli zapadł z powrotem w sen. 
Stado  papug  oznajmiło  świt.  Do  chóru 

dołączyły się pomniejsze ptaki. 

Joao  słyszał  je  i  poczuł  jakby  coś  z  ogromnej 

dali  ciągnęło  go  z  powrotem  ku  świadomości. 
Przebudził się spocony i dziwnie słaby. 

Rhin  odsunęła  się  od  niego  w  nocy.  Spała 

zwinięta  w  kłębek  w  swojej  części  kabiny.  Joao 
popatrzył  na  bladoniebieskie  światło  ranka.  W 
ustach  czuł  suchość  i  gorycz.  Usiadł  prosto  i 
pochylił się naprzód, Ŝeby wyjrzeć przez przednią 
szybę. Kręgosłup bolał go od snu w niewygodnej 
pozycji. 

-  Nie  wyglądaj  poszukiwaczy,  Johny  - 

powiedział Chen-Lhu. 

Joao kaszlnął i odparł: 
-  Patrzyłem,  jaka  jest  pogoda.  Wkrótce 

będziemy mieli deszcz. 

- Być moŜe. 
„Niebo jest takie szare” - pomyślał Joao. Było 

gładką płytą i wyglądało jak lotnisko dla jednego 

background image

z  sępów,  który  znalazł  się  w  polu  widzenia.  Sęp 
krąŜył 

majestatycznie, 

potem 

machnął 

skrzydłami raz i drugi i zniknął w górze rzeki. 

Joao opuścił wzrok stwierdzając, Ŝe przez noc 

kapsuła stała się częścią pływającej wyspy z pni i 
wodnych roślin. Widział na belkach pasoŜytniczy 
mech.  To  była  stara  wyspa,  miała  przynajmniej 
rok lub więcej. Mech był gęsty. 

Gdy  tak  patrzył,  między  belki  i  kapsułę 

wcisnął się wir. PoŜegnali się z towarzystwem. 

- Gdzie jesteśmy? - zapytała Rhin. 
.  Joao  odwrócił  się  i  zobaczył,  Ŝe  siada 

całkiem obudzona. Unikała jego oczu. 

„Co u diabła?” - pomyślał. „Wstydzi się?” 
- Jesteśmy tam gdzie zawsze, moja droga Rhin 

- rzekł Chen-Lhu. - Na rzece. Jesteś głodna? 

RozwaŜyła  pytanie,  stwierdziła,  Ŝe  owszem, 

jest okropnie głodna. 

- Tak, jestem głodna. 
Zjedli  szybko,  w  milczeniu.  W  czasie  posiłku 

Joao  coraz  bardziej  przekonywał  się,  Ŝe  Rhin  go 
unika.  Pierwsza  wyszła  przez  właz  na  pływak  i 
długa  tam  siedziała.  Gdy  wróciła,  połoŜyła  się  w 
fotelu udając, Ŝe śpi. 

background image

„Do  diabła  z  nią”  -  pomyślał  Joao.  Wyszedł 

przez właz i zatrzasnął go za sobą. 

Chen-Lhu  pochylił  się  naprzód  i  szepnął 

prosto w ucho Rhin: 

- Tej nocy byłaś bardzo dobra, moja droga. 
- Idź do diabła - rzekła. 
- Ale ja nie wierzę w diabła. 
- A ja tak? - otworzyła oczy i wpatrzyła się w 

niego. 

- Oczywiście. 
-  Co  kto  woli  -  powiedziała  i  znów  zamknęła 

oczy.  Z  jakiegoś  powodu,  którego  nie  potrafił 
wyjaśnić, jej 

słowa  i  zachowanie  obudziły  jego  gniew. 

Postanowił spiąć ją ostrogą tego, co wiedział o jej 
wierze: 

Jesteś 

strasznym 

dzikusowatym 

nieszczęściem! Znowu przemówiła nie otwierając 
oczu: 

-  To  kardynał  Newman.  Drętwy  kardynał 

Newman. 

-  Nie  wierzysz  w  grzech  pierworodny?  - 

zaszydził. 

background image

-  Wierzę  jedynie  w  pewne  rodzaje  piekła  - 

powiedziała i znów popatrzyła na niego zielonymi 
oczami. 

- KaŜdemu swoje, co? 
- To ty powiedziałeś, nie ja. 
- Ale ty teŜ tak powiedziałaś. 
- Naprawdę? 
- Tak! Powiedziałaś tak! 
- Krzyczysz - stwierdziła chłodno. 
Przez  chwilę  uspokajał  się,  potem  powiedział 

szeptem: - A Johny, dobry był? 

- Lepszy niŜ ty kiedykolwiek. 
Joao otworzył właz i wszedł do kabiny, zanim 

Chen-Lhu zdołał odpowiedzieć. 

-  Jak  leci,  szefie?  -  powiedziała  Rhin  i 

uśmiechnęła się ciepłym, intymnym uśmiechem. 

Joao odpowiedział na jej uśmiech i usiadł. 
- Trafimy dzisiaj na progi -- powiedział. Czuję 

to. Dlaczego krzyczałeś, Travis? 

-  Nic  się  nie  stało  -  odparł  Chen-Lhu,  ale  w 

jego głowie wciąŜ zgrzytał gniew. 

-  Sprzeczka  ideologiczna  -  odparła  Rhin  - 

Travis do końca pozostaje  wojującym  ateistą.  Co 
do mnie, wierzę w niebo - trąciła policzek Joao. 

background image

-  Dlaczego  sądzisz,  Ŝe  jesteśmy  blisko 

progów?  -  zapytał  Chen-Lhu  i  pomyślał:  „Musze 
zmienić  temat!  Grasz  ze  mną  w  niebezpieczną 
grę, Rhin!” 

- Prąd jest szybszy - wyjaśnił Joao. 
Wyjrzał  przez  przednie  szyby.  Rzeka  stawała 

się  coraz  bardziej  rwąca.  Przy  brzegach  było 
więcej wirów. 

Równolegle  do  kapsuły  zaczęła  biec  zgraja 

małp o długich ogonach. Krzyczały i przemykały 
wśród  drzew  na  lewym  brzegu,  aŜ  w  końcu 
zniknęły w dŜungli. 

-  Na  widok  kaŜdego  stworzenia,  które  widzę, 

zadaję  sobie  pytanie,  czy  rzeczywiście  jest  tym, 
na co wygląda? - powiedziała Rhin. 

- To naprawdę małpy - odrzekł Joao. - Myślę, 

Ŝ

e  jest  parę  rzeczy,  których  nasi  przyjaciele  nie 

potrafią naśladować. 

Bieg  rzeki  wyprostował  się  teraz,  a  gęstwiny 

drzew  wzdłuŜ  brzegów  ustąpiły  miejsca  rzędom 
sagowców.  Z  rzadka  tylko  ich  zieleń  przerywana 
była  gładkimi  pniami  quyavilli  o  czerwonej 
korze. 

Pokonali 

kolejny 

zakręt 

zaskoczyli 

długonogiego  róŜowego  ptaka  poŜywiającego  się 

background image

na  płyciźnie.  Podniósł  cięŜkie  skrzydła  i  odleciał 
w górę rzeki. 

- Zapnijcie pasy - powiedział Joao. 
- Jesteś zupełnie pewny? - spytał Chen-Lhu. 
- Tak. 
Joao  usłyszał  jak  szczękają  sprzączki  i  zapiął 

swój  własny  pas.  Spojrzał  na  tablicę  rozdzielczą, 
by  przypomnieć  sobie  zmiany  wprowadzone 
przez 

Yierha. 

Zapłon... 

ś

wiatła 

wtrysku... 

przepustnica.  Poruszył  drąŜkiem  sterowym. 
Chodził  bardzo  ocięŜale.  Krótka,  milcząca 
modlitwa  za  łatę  na  prawym  pływaku  i  Joao 
zamarł w gotowości. 

Usłyszeli  dźwięk  przypominający  słaby  szum 

wiatru  wśród  drzew.  Poczuli,  Ŝe  prąd  wody 
przyśpieszył. Pokonali kolejny zakręt, obrócili się 
w  wirze  i  kapsuła  ustawiła  się  tak,  Ŝe  na  wprost 
dzioba nie więcej niŜ kilometr od nich, zobaczyli 
migocącą kipiel. Piana i opar wodnej mgły kłębiły 
się  w  powietrzu.  Teraz  docierało  do  nich 
narastające z kaŜdą sekundą grzmiące dudnienie. 

Joao  rozwaŜył  okoliczności.  Wysokie  ściany 

dŜungli  po  obu  stronach,  zwęŜające  się  łoŜysko 
rzeki  i  wyniosłe  płaszczyzny  wilgotnych  skał  po 

background image

obu  stronach  katarakty.  Mieli  tylko  jedną 
moŜliwą drogę - prosto ponad nią. 

Prąd 

odległość 

wymagały 

starannej 

kalkulacji.  Pływaki  kapsuły  powinny  się  zetknąć 
z  przeciwnymi  prądowi  falami  ponad  progiem 
dokładnie  we  właściwym  momencie,  tak  by  te 
osłabiły napór nurtu na pływaki. 

„To  jest  to  miejsce”  -  pomyślał  Chen-Lhu.  -

”Nasi 

przyjaciele 

tam 

będą”... 

Schwycił 

rozpylacz,  starając  się  równocześnie  obserwować 
oba brzegi. 

Rhin  złapała  się  oparcia  fotela  i  wcisnęła  w 

poduszki.  Czuła,  jak  prąd  bezlitośnie  pcha  ich  w 
paszczę potwora. 

- Coś jest wśród drzew po prawej - powiedział 

Chen-Lhu. - W górze. 

Wodę  dookoła  nich  zaćmił  cień.  Białe 

trzepoczące  kształty  zaczęły  zasłaniać  widok 
przed nimi. 

Joao włączył zapłon i zaczął liczyć: raz, dwa, 

trzy. Światełko zgasło. Teraz przepustnica. 

Silniki zaskoczyły z potęŜnym, rozrywającym 

grzmotem,  który  stłumił  odgłos  katarakty. 
Kapsuła  rzuciła  się  naprzód  przez  zasłonę 
owadów  i  przebiła  ją.  Joao  skręcił,  by  uniknąć 

background image

linii pokrytych pianą skał w górze progu. Gładził 
dźwignię  przepustnicy  czując  na  plecach  nacisk 
przeciąŜenia. 

„Nie  nawal,  dziecino”  -  modlił  się  -”Nie 

nawal”. 

-  Sieć!  -  krzyknęła  Rhin.  -  Rozpinają  sieć  w 

poprzek rzeki. 

Gigantyczna pajęczyna unosiła się z wody nad 

wodospadem jak ociekająca ściana. 

Joao 

odruchowo 

pchnął 

przepustnice. 

Dźwignia trzasnęła o deskę. 

Kapsuła podskoczyła ślizgając się po szklistej 

powierzchni.  Toczący  się  prąd  pociągnął  ich  w 
bok  na  skalną  ścianę.  Sieć  znajdowała  się 
dokładnie  przed  nimi,  gdy  kapsuła  uniosła  się, 
wyrywając pływaki z wody. 

W górę... w górę. 
Joao widział, jak rzeka spada za siecią. Woda 

kłębiła  się  w  skalnej  gardzieli  jakby  starając  się 
uciec połyskliwym czarnym ścianom. 

Coś  uderzyło  w  pływaki.  Rozległ  się 

przeciągły  zgrzyt  dartej  blachy.  Nos  kapsuły 
opadł i podskoczył w górę, gdy Joao pociągnął za 
drąŜek.  Kadłubem  wstrząsnęło  bębnienie  w 

background image

rytmie  stacatto.  Powietrze  dookoła  wypełnił 
wodny pył. 

W  jednej  króciutkiej  chwili  Joao  ujrzał  ruch 

wzdłuŜ  rozpadliska  za  nimi.  Do  wody  waliły  się 
masy skalnych odłamów. 

Po  chwili  wydostali  się  z  wąskiego  gardła, 

lecieli  podskakując  w  powietrzu,  kreśląc  zygzaki 
ale  wciąŜ  wznosząc  się!  Joao  przyciągnął 
dźwignię przepustnicy ku sobie. 

Kapsuła przeleciała z rykiem z powrotem nad 

rzekę.  Pod  nimi  pojawiła  się  długa  aleja  wody 
przypominającej brązowy smar. 

Do Joao dotarł głos Rhin: 
- Patrzcie, jak lecimy! Patrzcie! 
- To natchniony lot - powiedział Chen-Lhu. 
Joao  spróbował  przełknąć  ślinę,  ale  gardło 

miał suche. Przyrządy w jego dłoniach reagowały 
ocięŜale.  Zobaczył  w  dole  rzeki  wielki  zakręt,  a 
za  nim  szerokie,  poprzerywane  wysepkami 
rozlewisko powodzi. 

..Brązowa rzeka... zalana ziemia” - pomyślał. 
Gdy kapsuła przechyliła się na tył, Joao rzucił 

wzrokiem  za  siebie,  na  zachód.  Zgromadziły  się 
tam  brązowe  chmury,  a  pod  spodem  czarne 
burzowe!  „Deszcz  wśród  wzgórz  za  nami”  - 

background image

stwierdził  -”A  tutaj  powódź.  To  musiało  stać  się 
przez noc.” 

I  przeklinał  siebie  za  to,  Ŝe  wcześniej  nie 

zauwaŜył zmiany barwy wody. 

-  Co  się  stało,  Johny?  -  zapytał  Chen-Lhu.  - 

Nic, na co moglibyśmy coś poradzić. 

Joao 

zwolnił 

dźwignię 

przepustnicy 

następny ząbek i jeszcze jeden. Silniki zakrztusiły 
się i zdechły. 

Wokół  nich  zaświstał  wiatr,  gdy  Joao 

pociągnął  ku  sobie  ster,  starając  się  zyskać  tak 
duŜy  zapas  wysokości,  jak  to  moŜliwe.  Kapsuła 
zaczęła  się  chwiać  na  granicy  utraty  stabilności. 
Opuścił  w  dół  nos,  wciąŜ  starając  się  zyskać  na 
odległości.  Kapsuła  leciała  teraz  ślizgając  się  jak 
płaski kamień. 

Owiewające  ich  powietrze  wypełniało  kabinę 

dziwacznym poświstem. 

Rzeka  skręciła  w  lewo  na  teren  zalany  wodą. 

Cienka  bruzda  zmarszczonej  wody  znaczyła 
główny nurt. Joao skręcił łagodnie i zaczął lecieć 
wzdłuŜ tej bruzdy. Woda pędziła im na spotkanie. 
Kapsuła  opadała  i  Joao  zaczął  walczyć  z 
przyrządami. 

background image

Płozy-  plywaki  zetknęły  się  z  wodą.  Kapsułą 

rzuciło potęŜnie. Obrócił ich wir. Prawe skrzydło 
zaczęło opadać, niŜej, coraz niŜej. 

Joao  skierował  kapsułę  na  plaŜę  brązowego 

piasku z prawej. 

-  Toniemy  -  powiedziała  Rhin.  W  jej  głosie 

było  zarówno  zaskoczenie  jak  i  zgroza,  ukryta  w 
tonie zrozumienia. 

-  To  prawy  pływak  -  rzekł  Chen-Lhu.  - 

Czułem, 

jak uderzył w sieć. 
Lewy  pływak  zaszurał  na  piasku  i  zatrzymał 

się.  Coś  zabulgotało  pod  wodą  z  prawej  i  na 
powierzchnię uniósł się kłąb banieczek powietrza. 
Między  końcówką  prawego  skrzydła,  a  wodą 
pozostawało kilka milimetrów powietrza. 

Rhin ukryła twarz w dłoniach i zadrŜała. 
-  Co  teraz?  -  zapytał  Chen-Lhu  i  poczuł 

wstrząsające  rozbawienie  słysząc  we  własnym 
głosie przeraŜenie. 

„Teraz  to  koniec”  -  pomyślał.  --  „Nasi 

przyjaciele nas tu znajdą. To na pewno koniec.” 

- Teraz naprawimy pływak. 

background image

Rhin uniosła twarz znad dłoni i popatrzyła na 

niego.  -  Tu?  Na  zewnątrz?  -  spytał  Chen-Lhu.  - 
Aaach, 

Johny... 
Rhin  przycisnęła  grzbiet  lewej  dłoni  do  ust 

myśląc:  „Joao  powiedział  to  tylko  po  to,  Ŝebym 
nie wpadła w rozpacz”. 

- No pewnie, Ŝe tutaj - wyrzucił z siebie Joao. 

- Zamknijcie się teraz, muszę pomyśleć. 

Rhin opuściła ręce. - To moŜliwe? - spytała. 
- JeŜeli dadzą nam dość czasu. 
Otworzył  drzwi  kabiny.  Dźwięk  szemrzącej 

wody  wcisnął  się  do  środka.  Rozpiął  pas 
bezpieczeństwa  i  rozglądając  się  przez  cały  czas 
zaczai badać powietrze, dŜunglę i rzekę. 

ś

adnych insektów. 

Przecisnął się na zewnątrz i zszedł na pochyłą 

powierzchnię  lewej  płozy.  Wzrokiem  zbadał 
dŜunglę  za  plaŜą;  gąszcz  skłębionych  gałęzi, 
pnączy i drzewiastych paproci. 

-  Tam  w  środku  dŜungli  mogłaby  być  cała 

armia,  a  my  byśmy  jej  nie  widzieli  -  szepnął 
Chen-Lhu. 

Joao 

podniósł 

wzrok. 

Chińczyk 

stał 

wychylony z włazu do połowy. 

background image

-  W  jaki  sposób  chcesz  naprawić  pływak?  - 

zapytał Chen-Lhu. Za nim pojawiła się Rhin. 

- Jeszcze nie wiem - odparł Joao. Odwrócił się 

i popatrzył w dół rzeki. W ich stronę poruszała się 
tam  linia  zmarszczek,  pchana  wiatrem  wiejącym 
jakby  z  wnętrza  pieca.  Potem  wiatr  ustał. 
Zafalowania w powietrzu i na wodzie chwiały się 
w  wilgotnym  upale.  Metal  kapsuły  i  plaŜa 
promieniowały Ŝarem. 

Joao  ześlizgnął  się  do  wody.  Była  ciepła  i 

gęsta. 

- Co z ludoŜernymi rybkami? - zapytała Rhin. 
-  Nie  mogą  mnie  zobaczyć,  ani  ja  ich  - 

powiedział Joao. - To sprawiedliwa sytuacja. 

Rozpryskując  wodę  przeszedł  pod  silnikami 

rakietowymi.  Zapach  niespalonego  paliwa  był 
tam  silny,  a  z  prądem  spływała  długa,  oleista 
plama.  Joao  wzruszył  ramionami,  schylił  się  i 
powiódł  delikatnie  dłonią  wzdłuŜ  zewnętrznej 
krawędzi prawego  pływaka.  Posuwał  się  naprzód 
w miarę, jak badał ukrytą powierzchnię. 

TuŜ za przednią krawędzią jego palce natrafiły 

na  zygzakowate  rozdarcie  metalu  i  resztki  łaty 
Yierha.  Joao  obmacał  dziurę.  Była  przeraŜająco 
wielka. 

background image

Zazgrzytał 

metal, 

gdy 

Chen-Lhu 

rozpylaczem w ręku zeskoczył na lewy pływak. 

- Bardzo źle? - zapytał. 
- Dosyć. - Joao wyprostował się, i pobrnął ku 

plaŜy. 

- No cóŜ, będzie moŜna to naprawić? 
Joao  odwrócił  się,  popatrzył  na  Chińczyka 

zaskoczony  pobrzmiewającym  w  głosie  Chen-
Lhu zgrzytaniem. „Jest ogłupiały z przeraŜenia” - 
stwierdził Joao. 

-  Będziemy  musieli  wyciągnąć  ten  pływak  z 

wody, zanim będę mógł być pewny - powiedział. 
- Myślę jednak, Ŝe damy radę to załatać. 

- Jak go wydostaniesz z wody? 
-  Pnączami...  Hiszpańskim  wyciągiem,  z 

pniakami w charakterze rolek. 

- Jak długo? - odezwała się Rhin. 
-  Do  wieczora,  jeŜeli  będziemy  mieć 

szczęście. 

- Nie dadzą nam tyle czasu. 
-  Zyskaliśmy  trzydzieści,  do  czterdziestu 

kilometrów przewagi - rzekł Joao. 

-  Ale  one  potrafią  latać  -  powiedział  Chen-

Lhu.  Podniósł  rozpylacz  i  wycelował  go  w  górę 
rzeki. - I oto są... Joao obrócił się, gdy Chen-Lhu 

background image

wypalił. Szeroki strumień z rozpylacza uderzył w 
trzepoczącą  linię  białych,  czerwonych  i  złotych 
owadów,  długich  jak  kciuk  męŜczyzny.  Z  tyłu 
nadlatywało  ich  więcej...  coraz  więcej...  i 
jeszcze... 

 
„I znowu polecieli” - zirytował się Mózg. 
Posłańcy  pod  sklepieniem  odtańczyli  i 

wybrzęczeli  swoje  sprawozdanie,  po  czym 
ustąpili  miejsca  nowej  zmianie  połyskującej  w 
ś

wietle słońca jak okruchy złotej miki. 

„Pojazd  jest  unieruchomiony  i  powaŜnie 

uszkodzony”  -  oznajmili  nowoprzybyli.  -”Nie 
płynie juŜ po wodzie, ale spoczywa częściowo w 
niej  zanurzony.  Wydaje  się,  Ŝe  istoty  ludzkie  nie 
zostały  uszkodzone.  Doprowadzamy  na  to 
miejsce  grupy  akcyjne,  ale  ludzie  strzelają 
truciznami  we  wszystko,  co  się  porusza.  Jakie  są 
instrukcje?” 

Mózg  pracował  nad  sobą,  by  w  spokoju 

dokonać  kalkulacji  i  podjąć  decyzję.  „Uczucia... 
uczucia”  -  myślał  „Uczucia  to  przekleństwo 
logiki.” 

Dane,  dane,  dane.  Był  naładowany  danymi. 

Ale  zawsze  występował  ten  rozpraszający 

background image

czynnik.  Nowe  informacje  modyfikowały  starą 
wiedze.  Mózg  znał  wiele  faktów  dotyczących 
istot ludzkich. 

Ale to wszystko było zbyt mało. 
Mózg zatęsknił do moŜliwości samodzielnego 

poruszania 

się 

obserwowania 

własnymi 

receptorami  tego,  o  czym  teraz  mógł  dowiedzieć 
się  tylko  poprzez  posłańców.  Pragnienie  to 
wywołało  lawinę  niewyraźnych  impulsów  w 
uśpionych i prawie zupełnie zanikłych ośrodkach 
kontroli  mięśniowej.  Owady  opiekuńcze  zaczęły 
krzątać  się  po  powierzchni  Mózgu  dostarczając 
pokarm  do  tych  miejsc,  w  których  pojawiło  się 
zwiększone 

zapotrzebowanie 

na 

energię. 

Dawkami  hormonów  uporały  się  szybko  z 
przeciąŜeniami, które przez chwilę zagraŜały całej 
strukturze. 

„Ateizm”  -  pomyślał  Mózg,  gdy  powrócił 

chemiczny  ład.  -”Mówią  o  ateiźmie  i  niebie  w 
religijnym  znaczeniu”.  Te  kwestie  niepokoiły 
Mózg.  Rozmowa,  wedle  sprawozdania,  wynikła 
ze  sprzeczki  i  w  jakiś  sposób  odnosiła  się  do 
ludzkiego sposobu dobierania sobie partnerów... 

Owady  pod  sklepieniem  pląsa  l  \  powtarzając 

pytanie: „Jakie są instrukcje?” 

background image

„Jakie  są  moje  instrukcje?  Moje  instrukcje. 

Ja... mnie... moje”. 

Znowu 

do 

pracy 

rzuciły 

się 

owady 

opiekuńcze. 

Gdy  do  Mózgu  powrócił  spokój  zaczął  się  on 

zastanawiać  nad  tym,  Ŝe  pojedyncza  myśl  mogła 
wywołać  aŜ  taki  niepokój.  To  samo  musiało  się 
dziać z istotami ludzkimi. 

„Ludzi w pojeździe naleŜy schwytać Ŝywcem” 

-  rozkazał  Mózg  uświadamiając  sobie,  Ŝe  rozkaz 
ten  jest  egoistyczny.  Miał  im  wiele  pytań  do 
zadania.  „Wciągnijcie  do  działania  wszystkie 
osiągalne  grupy.  Wybierzcie  dogodne  miejsce  w 
dole  rzeki,  lepsze  niŜ  to  ostatnie  i  obsadźcie  je 
połową grup. Druga połowa musi zaatakować tak 
szybko, jak to będzie moŜliwe.” 

Mózg  zamilkł  nie  zwalniając  posłańców,  a 

potem dodał jakby po namyśle: „JeŜeli zawiedzie 
wszystko  inne,  zniszczcie  wszystko  oprócz  ich 
głów. Uratujcie i zachowajcie ich 

głowy”. 
Teraz posłańcy zostali zwolnieni. Mieli swoje 

instrukcje  i  trzepocząc  skrzydłami  wylecieli  z 
jaskinii w jaskrawe światło dnia. 

Na zachodzie chmura napłynęła na słońce. 

background image

Mózg  odnotował  ten  fakt,  stwierdzając,  Ŝe 

szum wody w dole jest dziś głośniejszy. 

„Deszcze  na  wyŜynach”  -  stwierdził.  Ta  myśl 

wzbudziła  w  jego  pamięci  obrazy:  mokre  liście, 
strumyczki w leśnym poszyciu, wilgotne chłodne 
powietrze i stopy plaskające o szarą glinę. 

Stopa  z  wyobraŜenia  wydawała  się  być  jego 

własną  i  Mózg  stwierdził,  Ŝe  to  dziwne.  Ale 
owady  opiekuńcze  dobrze  juŜ  kontrolowały 
równowagę  chemiczną  swego  podopiecznego  i 
Mózg zabrał się za rozwaŜanie kaŜdej danej, jaką 
posiadał  o  kardynale  Newmanie.  Nigdzie  jednak 
nie  mógł  odnaleźć  niczego,  co  odnosiłoby  się  do 
zdrętwiałego kardynała Newmana. 

 
Łata 

składała 

się 

liści 

związanych 

namiotowymi  linkami  i  pokrytych  od  środka 
koagulantami  z  bomby  foamalowej,  którą  Joao 
zdetonował we wnętrzu pływaka. Kapsuła unosiła 
się  teraz  równo  na  wodzie  przy  plaŜy,  podczas 
gdy  on  stał  pogrąŜony  po  pas,  sprawdzając  swe 
dzieło. 

Nad nim nieprzerwanie rozlegało się syczenie 

lecących  ładunków,  wystrzały  z  rozpylaczy, 
przypominające  odgłos  otwieranego  szampana 

background image

oraz  wybuchy  bomb  foamalowych.  Powietrze 
gęste było od gorzkiego zapachu trucizn. Czarna i 
pomarańczowa  piana  spływała  rzeką  obok  Joao  i 
zalegała  nabrzmiałymi  wałami  na  plaŜy  dookoła 
szczątków  wyciągu.  KaŜda  plama  piany  niosła 
uwięzioną 

niej 

gromadę 

martwych 

umierających owadów. 

Rhin pochyliła się ku niemu w chwili przerwy 

w ataku. 

-  Na  miłość  boską,  jak  długo  jeszcze?!  - 

zawołała. 

-  Wydaje  się,  Ŝe  trzyma  -  wychrypiał  Joao. 

Potarł  się  po  barku  i  ramionach.  Nie  wszystkie 
owady  były  przechwytywane  przez  rozpylacze  i 
bomby.  Jego  skóra  paliła  jak  ogień  od  ukąszeń  i 
Ŝą

deł.  Gdy  spojrzał  na  Rhin,  zobaczył,  Ŝe  jej 

czoło jest pokryte pręgami. 

-  JeŜeli  trzyma,  spychaj  nas  na  wodę!  - 

krzyknął  Chen-Lhu  nie  przerywając  obserwacji 
nieba. 

Joao  zatoczył  się  od  nagłego  zawrotu  głowy, 

prawie upadł. Całe ciało bolało go z wyczerpania. 
Podniesienie  głowy  i  rozejrzenie  się  po  niebie 
wokół  nich  wymagało  wielkiego  wysiłku. 

background image

Rozległe  niebo.  Mieli  być  moŜe  jeszcze  godzinę 
do zachodu. 

-  Na  miłość  boską,  zepchnij  nas!  -  wrzasnęła 

Rhin.  Joao  uświadomił  sobie,  Ŝe  kanonada  znów 
się  zaczęła.  Zaparł  się  rękami  o  pływak  i  pchnął 
kapsułę  naprzód.  Obróciła  się  wokół  niego. 
Zapatrzył  się  głupawo  na  połatany  zbiornik  na 
spodzie zastanawiając się, kto wykonał tę robotę. 

„Ach tak, Yierho”. 
Kapsuła  dryfowała  ku  środkowi  rzeki, 

pochwycona teraz przez prąd. Była o co najmniej 
dwa metry od Joao, gdy ten uświadomił sobie, Ŝe 
powinien  być  w  jej  środku.  Rzucił  się  ku  prawej 
płozie, chwycił ją i podciągnął się padając na nią 
ostatkiem sił. 

Z  otwartego  włazu  wyciągnęła  się  ku  niemu 

jakaś dłoń i chwyciła go za kołnierz. ś pomocą tej 
ręki niezgrabnie wspiął się na kolana i wpełzł do 
kabiny.  Dopiero  gdy  był  w  środku  stwierdził,  Ŝe 
dłoń naleŜała do Rhin. 

Zobaczył,  Ŝe  kapsuła  kabiny  jest  zamknięta  i 

uszczelniona. 

Chen-Lhu  miotał  się  po  wnętrzu  zabijając 

owady zwitkiem map. 

background image

Joao  poczuł,  jak  coś  uŜądliło  go  w  prawą 

nogę, spojrzał w dół i zobaczył, Ŝe to Rhin klęczy 
tam i zakłada autokroplówkę. 

„Dlaczego  to  robi?”  -  zastanowił  się  i 

przypomniał sobie: „Ach tak. Ŝądła, toksyny”. 

-  Czy  od  ostatniego  napadu  nie  nabraliśmy 

jakiejś  odporności?  -  zapytał  i  zaskoczyło  go  to, 
Ŝ

e jego głos był szeptem. 

-  MoŜe  -  powiedziała.  -  O  ile  nie  Ŝądlą  nas 

czymś nowym. 

-  Myślę,  Ŝe  większość  juŜ  wytłukłem  - 

oznajmił Chen-Lhu. - Rhin, uszczelniłaś właz? 

- Tak. 
-  Małym  rozpylaczem  spryskałem  podłogę 

pod  fotelami  i  tablicą.  -  Chen-Lhu  włoŜył  dłoń 
pod  ramię  Joao.  -  Chodźmy,  Johny.  Siądziesz  na 
swoim fotelu, co? 

-  Tak.  -  Joao  zatoczył  się  w  przód  i  zapadł  w 

siedzenie. Czuł, jak gdyby jego głowa spoczęła na 
płycie z gumy. 

Płyniemy 

prądem? 

zapytał 

westchnieniem. 

- Wydaje się, Ŝe tak - odparł Chen-Lhu. 
Joao siedział dysząc. Czuł autokroplówkę jako 

odległą 

energię 

wdzierającą 

się 

jego 

background image

wyczerpanie. Pot zalewał mu skórę, ale w ustach 
miał  sucho  i  bolało  go.  Szyba  przed  nim  była 
poplamiona 

pomarańczowymi 

czarnymi 

chemikaliami oraz resztkami piany. 

-  WciąŜ  są  z  nami  -  powiedział  Chen-Lhu.- 

Tam, wzdłuŜ brzegu i w górze. 

Joao  rozejrzał  się  dookoła.  Rhin  wróciła  na 

swój  fotel.  Siedziała  z  rozpylaczem  na  kolanach, 
z  głową  odrzuconą  w  tył  i  zamkniętymi  oczyma. 
Chen-Lhu  klęczał  na  pryczy  i  wyglądał  na  lewy 
brzeg. 

Wnętrze 

kabiny 

wypełniły 

cętkowane 

szarozielone cienie. Umysł Joao podpowiadał mu, 
Ŝ

e  muszą  być  i  inne  barwy,  ale  on  widział  tylko 

szarość  i  zieleń,  nawet  na  skórze  Chen-Lhu  i 
Rhin. 

- Coś... jest... nie... w porządku... z kolorami - 

szepnął. 

-  Aberracja  barwna  -  powiedział  Chen-Lhu.  - 

To jeden z objawów. 

Joao  wyjrzał  przez  czyste  miejsce  w  prawej 

szybie  i  poprzez  drzewa  dojrzał  wiszące  nisko 
nad nimi szarozielone słońce. 

- Zamknij oczy, oprzyj się wygodnie i odpręŜ 

- powiedziała Rhin. 

background image

Joao  potoczył  głową  po  oparciu  fotela. 

Zobaczył,  Ŝe  Rhin  odłoŜyła  swój  rozpylacz  i 
pochyla się nad nim. Zaczęła masować mu czoło. 

- Ma gorącą skórę - rzekła do Chen-Lhu. 
Joao  zamknął  oczy.  Jej  ręce  wydawały  się 

takie  uspokajające  i  chłodne.  Zawisła  nad  nim 
czerń  krańcowego  wyczerpania,  a  daleko  w 
prawej nodze czuł bicie bębnów. Autokroplówka. 

- Postaraj się zasnąć - szepnęła Rhin. 
- Rhin, jak się czujesz? - zapytał Chen-Lhu. 
-  ZałoŜyłam  kroplówkę  na  nogę  w  czasie 

przerwy  po  pierwszym  ataku  -  powiedziała.  -  To 
daje natychmiastową ulgę, jeŜeli nie oberwało się 
zbyt  mocno.  Poza  tym  nabrałam  juŜ  trochę 
odporności.  -  Ale  Johny  dostał  od  naszych 
przyjaciół znacznie więcej niŜ my. 

- Był na zewnątrz. Oczywiście, Ŝe tak. 
Odgłos  rozmowy  brzmiał  dla  Joao  jakby  z 

wielkiej dali, ale jej znaczenie docierało do niego 
z  przeraŜającą  wyrazistością.  Podteksty  ukryte  w 
wypowiedzianych  słowach  zafascynowały  go. 
Ton  Chen-Lhu  był  pełen  skrytości  i  fałszu.  W 
głosie  Rhin  brzmiał  stłumiony  gniew  i  szczera 
troska o niego. 

background image

Rhin  musnęła  ostatni  raz  jego  czoło  i  cofnęła 

się na swój fotel. Odrzuciła w tył włosy, spojrzała 
na  zachód.  Tak,  coś  się  tam  poruszało.  Coś 
białego i duŜego. Popatrzyła w górę. Wysoko nad 
drzewami 

wisiały 

cirrusy. 

Zachód 

słońca 

napełniał  je  purpurą  i  w  miarę,  jak  je 
obserwowała 

stawały 

się 

falami 

krwawej 

czerwieni. 

Prąd  przeniósł  kapsułę  wokół  sierpowatego 

zakrętu  i  rozszerzającym  się  łoŜyskiem  poczęli 
dryfować  prawie  dokładnie  na  północ.  Płynąca 
wzdłuŜ  wschodniego  brzegu  woda  miała  barwę 
srebra  o  fiołkoworóŜowym  odcieniu  i  lśniła 
metalicznie. 

Na  prawym  brzegu  rozległo  się  głębokie 

gruchanie  puszczańskich  gołębi.  O  ile  to  były 
gołębie... Potem zapadła uspokajająca cisza. 

Słońce  zaszło  za  odległe  szczyty  i  nocny 

patrol nietoperzy zatrzepotał nad nimi, kręcąc łuki 
i  wznosząc  się  w  górę.  Rozległy  się  ostatnie 
wrzaski  ptactwa.  Wkrótce  zastąpiły  je  odgłosy 
nocy:  daleki,  kaszlący  pomruk  jaguara,  szelest, 
trzepotanie oraz bliski plusk. 

I nagle cisza. 

background image

„Coś  tam  jest,  czego  boi  się  cała  dŜungla”  - 

pomyślała Rhin. 

Na  ciemne  niebo  zaczął  się  wspinać 

bursztynowy  księŜyc.  ‘Kapsuła  w  jego  świetle 
wyglądała  jak  gigantyczna  waŜka  siedząca  na 
wodzie.  W  bladym  blasku  zatrzepotał  motyl  z 
wizerunkiem  szkieletu  na  skrzydłach.  Odbił  się 
od szyby i odleciał. 

-  Trzymają  nas  pod  ścisłą  obserwacją  - 

powiedział Chen-Lhu. 

Joao  czuł  ciepło  rozchodzące  się  od 

autokroplówki  w  miarę  jak  ATP,  wapń, 
acetylocholina  i  frakcje  ACTH  przenikały  jego 
ciało. Ale wciąŜ utrzymywały się zawroty głowy. 
Miał wraŜenie jakby był naraz wieloma osobami. 
Otworzył 

oczy 

spojrzał 

na 

zamglone 

rozpościerające  się  wokół,  oświetlone  przez 
księŜyc  wzgórza.  Uświadomił  sobie,  Ŝe  widzi  to 
naprawdę,  lecz  część  jego  istoty  czuła  się  tak, 
jakby  przywarła  do  szyby  w  suficie  kapsuły. 
KsięŜyc  był  obcym  księŜycem,  niepodobnym  do 
tego,  który  zawsze  widział.  Ten  świetlisty  krąg 
był  zbyt  duŜy,  a  jego  powierzchnia  o  wiele  za 
jaskrawa. To był sztuczny księŜyc na malowanym 
tle,  sprawiający,  Ŝe  Joao  czuł  się  drobny, 

background image

skurczony  do  małej  iskierki  zagubionej  w 
nieskończoności kosmosu. 

Zacisnął kurczowo oczy, besztając sam siebie: 

„Nie wolno mi tak myśleć bo inaczej oszaleję! Co 
się ze mną dzieje?” 

Joao  czuł  dławiące  milczenie  wypełniające 

kabinę. WytęŜył słuch, by cokolwiek usłyszeć. W 
końcu  dotarł  do  niego  oddech  Rhin  i  kaszlnięcie 
Chen-Lhu. 

„Dobro  i  zło  to  przeciwieństwa  stworzone 

przez  ludzi.  Istnieje  tylko  honor”  -  Joao  usłyszał 
te  słowa  odbijające  się  echem  w  jego  umyśle  i 
rozpoznał je. Były to słowa ojca... Jego ojca, teraz 
juŜ  nieŜyjącego,  a  który  stał  się  imitacją 
człowieka, by nawiedzać go stojąc nad rzeką. 

„Ludzie  zakotwiczają  swe  Ŝycie  pomiędzy 

dobrem a złem”. 

- Wiesz, Rhin, to dialektyczna rzeka - odezwał 

się  Chen-Lhu.  --  Wszystko  we  Wszechświecie 
płynie tak, jak ona. Wszystko zmienia się z jednej 
postaci  w  inną.  Dialektyka.  Nic  nie  moŜe  tego 
zatrzymać,  nic  nie  powinno  tego  zatrzymywać. 
Nic nie jest statyczne, ani dwa razy takie same. 

- Och, zaniknij się - mruknęła Rhin. 

background image

-  Wy  zachodnie  kobiety  -  odparł  Chen-Lhu  - 

nie pojmujecie rzeczywistości dialektycznie. 

- Powiedz to rodakom - odpowiedziała. 
- Jak bogata jest ta kraina - ciągnął Chen-Lhu. 

-  Jak  bardzo  bogata.  Czy  w  ogóle  masz  pojęcie, 
ilu  moich  ludzi  mogłaby  ta  ziemia  wyŜywić?  Z 
drobnymi 

tylko 

zmianami, 

karczowaniem, 

tarasami...  W  Chinach  nauczyliśmy  się,  jak 
sprawiać, by ziemia Ŝywiła miliony. 

Rhin  usiadła  prosto  i  obejrzała  się  na 

Chińczyka. 

- Znowu to samo? - syknęła. 
- Ci głupi Brazylijczycy nigdy nie nauczą się, 

jak wykorzystywać tę ziemię. Ale mój naród... 

-  Rozumiem.  Twój  naród  przyjedzie  tu  i 

pokaŜe im jak. O to chodzi? 

- Jest taka moŜliwość - powiedział Chen-Lhu i 

pomyślał:  „Przetraw  to  trochę,  Rhin.  Kiedy 
zobaczysz,  jak  wielka  jest  nagroda,  moŜe 
zrozumiesz, jaką cenę warto za nią zapłacić”. 

-  A  co  z  Brazylijczykami?  Jest  ich  ładnych 

parę  milionów  stłoczonych  w  miastach  i  na 
zagęszczonych 

Gospodarstwach 

Przesiedleńczych,  podczas  gdy  się  realizuje 
Ekologiczne Uporządkowanie? 

background image

-  Przyzwyczajają  się  do  swojego  obecnego 

stanu. 

- Znoszą to tylko dlatego, Ŝe mają nadzieję na 

coś lepszego! 

-  Ach,  nie,  moja  droga  Rhin.  Niezbyt  dobrze 

rozumiesz  ludzi.  Rządy  mogą  manipulować 
ludnością,  by  osiągnąć  cokolwiek,  co  uznają  za 
słuszne. 

-  A  co  z  owadami?  -  zapytała.  -  Co  z  Wielką 

Krucjatą? 

Chen-Lhu wzruszył ramionami. 
- śyliśmy z nimi tysiące lat... przedtem. 
- A mutacje, nowe gatunki? 

Tak, 

wytwory 

twoich 

przyjaciół 

bandeirantes...  Te  najprawdopodobniej  będziemy 
musieli zniszczyć. 

-  Nie  jestem  tak  pewna,  czy  to  bandeirantes 

stworzyli te istoty - powiedziała. - Jestem pewna, 
Ŝ

e Joao nie miał z tym nic wspólnego. 

- Ach... zatem kto to zrobił? 
- Być moŜe ci sami ludzie, którzy nie chcą się 

przyznać,  Ŝe  ich  Wielka  Krucjata  okazała  się 
klęską! 

Chen-Lhu zdławił gniew i rzekł: 
- Mówię ci, Ŝe to nieprawda. 

background image

Spojrzała  na  Joao  oddychającego  głęboko.  Z 

pewnością spał. 

Chen-Lhu  oparł  się  o  siedzenie  myśląc: 

„Niech  to  wszystko  rozwaŜy.  Wątpliwości  to 
wszystko,  czego  potrzebuje,  by  mi  posłusznie 
słuŜyć, moje urocze narzędzie. A Johny Martinho, 
co  za  wspaniały  kozioł  ofiarny.  Wyszkolony  w 
Północnej  Ameryce,  narzędzie  imperialistów  bez 
Ŝ

adnych  skrupułów!  Człowiek  bez  wstydu,  który 

na  moich  oczach  kochał  się  z  jedną  z  moich 
pracownic.  Nawet  jego  towarzysze  uwierzą,  Ŝe 
taki ktoś jest zdolny do wszystkiego”. 

Spokojny uśmiech wygiął usta Chen-Lhu. 
Rhin  patrząc  w  tył  kabiny  widziała  tylko 

szerokie,  kanciaste  rysy  szefa  MOE.  „Jest  taki 
silny” - pomyślała. „A ja taka zmęczona”. 

Opuściła  głowę  na  brzuch  Joao  jak  dziecko 

szukające  ukojenia  i  wepchnęła  lewą  rękę  pod 
jego  plecy.  Był  taki  gorączkowo  ciepły.  Jej 
zagrzebująca  się  dłoń  natrafiła  na  bryłowaty 
metalowy  kształt  w  kieszeni  Joao.  Zbadała  jego 
zarys  palcami  i  poznała,  Ŝe  to  pistolet...  Broń 
ręczna. 

Cofnęła  dłoń  i  usiadła.  „Dlaczego  nosi  broń, 

którą przed nami ukrywa?” 

background image

Joao  nadal  oddychał  głęboko,  udając  sen. 

Słowa  Chen-Lhu  krzyczały  w  jego  umyśle, 
ostrzegając  go,  popychając  do  działania.  Ale 
przeszkadzała ostroŜność. 

Rhin zapatrzyła się w bieg rzeki zastanawiając 

się 

wątpiąc. 

Kapsuła 

płynęła 

ś

cieŜką 

księŜycowego blasku. 

W  lesie  po  obu  stronach  coś  lśniło  tańcząc  w 

powietrzu  jak  świętojańskie  robaczki.  Z  tej 
ciemności dochodziło do niej wraŜenie rozkładu. 

Joao  rozwaŜając  słowa  Chen-Lhu  pomyślał: 

„Wszystko  we  Wszechświecie  płynie  jak  rzeka”. 
Dlaczego  się  waham?  Mógłbym  się  odwrócić  i 
zabić  tego  bękarta,  albo  zmusić,  Ŝeby  powiedział 
prawdę o sobie. Jaką rolę gra w tym Rhin? W jej 
głosie 

brzmiał 

gniew. 

„Wszystko 

we 

Wszechświecie płynie jak rzeka”. 

Introspekcja  twardą  dłonią  ogarnęła  Joao  i 

zamknęła  go  w  sobie  przynosząc  lęk  oraz 
wewnętrzne  drŜenie,  które  zbliŜało  się  do  grozy. 
„Te istoty tam na zewnątrz” pomyślał. „Czas jest 
po  ich  stronie.  Moje  Ŝycie  jest  jak  rzeka.  Płynę. 
Chwile,  wspomnienia...  nic  wiecznego,  nic 
absolutnego”. 

background image

Czuł  gorączkę,  zawroty  głowy,  a  jego 

ś

wiadomość mąciło bicie serca. 

„Jak rzeka”. 
„Nie  zamierza  nikogo  ostrzec  o  katastrofie  w 

Chinach.  Ma  plan...  Coś,  w  czym  chce  mnie 
wykorzystać”. 

Nocny  wiatr  stał  się  silniejszy  i  teraz  szarpał 

kapsułą,  chwytając  to  za  jedno  skrzydło,  to  za 
drugie.  Wilgotny  oŜywczy  powiew,  który 
przedostał się przez filtry, otrzeźwił Joao. Jęknął, 
jak gdyby się budząc i usiadł. 

Rhin dotknęła jego ramienia: 
-  Jak  się  czujesz?  -  w  jej  głosie  była  troska  i 

coś  jeszcze,  czego  Joao  nie  mógł  rozpoznać. 
Odsunięcie się? Wstyd? 

-  Ja...  jest  mi  tak  ciepło  -  szepnął.  -  Wody  - 

poprosił i podniosła menaŜkę do jego ust. 

Woda  wydała  mu  się  chłodna,  chociaŜ 

wiedział,  Ŝe  musi  być  ciepła.  Część  spłynęła  mu 
po  brodzie  i  uświadomił  sobie,  jaki  jest  słaby 
pomimo  autokroplówki.  Łykanie  wymagało 
ogromnego wysiłku. 

„Jestem chory” - pomyślał. „Jestem naprawdę 

chory..- Bardzo chory”. 

background image

Pozwolił swej głowie opaść na oparcie fotela i 

wpatrzył  si?  w  przezroczysty  pas  kopuły  kabiny. 
W  jego  świadomość  wtargnęły  gwiazdy.  Ostre 
plamki 

ś

wiatła 

sztyletujące 

przepływające 

chmury.  Kapryśne  bujanie  wywołane  wiatrem 
wprawiło gwiazdy i chmury w jego polu widzenia 
w  kołyszący  ruch.  WraŜenie  to  poczęło 
przyprawiać  go  o  mdłości  i  opuścił  wzrok, 
dostrzegając  światełka  błyskające  na  prawym 
brzegu. - Travis - szepnął. 

-  Hę?  -  Chen-Lhu  zastanowił  się,  od  jak 

dawna  Joao  nie  śpi.  „Zwiódł  mnie  jego  oddech? 
Czy powiedziałem zbyt wiele?” 

- Światła - powiedział - Joao. - Tam... światła. 

Ach,  te.  Towarzyszą  nam  juŜ  jakiś  czas.  Nasi 
przyjaciele 

idą naszym śladem. 
- Jak szeroka jest tutaj rzeka? - zapytała Rhin. 
- Około stu metrów - odrzekł Chen-Lhu. 
- Jak mogą nas dostrzec? 
-  Jak  mogliby  nie  dostrzec  w  tym  świetle 

księŜyca? 

- Czy nie powinnam strzelić w nie, Ŝeby... 

background image

- Oszczędzaj ładunki - powiedział Chen-Lhu. - 

Po  tych  kłopotach  dzisiaj...  No  cóŜ,  nie 
wytrzymalibyśmy jeszcze jednego takiego dnia. 

- Słyszę coś! - zawołała Rhin. - To progi? 
Joao  wyprostował  się  raptownie.  Wysiłek, 

jakiego  to  wymagało,  przeraził  go.  „W  takim 
stanie  nie  poradzę  sobie  z  przyrządami”  - 
pomyślał.  „A  wątpię,  czy  Rhin,  albo  Travis 
wiedzą, jak to zrobić”. 

Doszedł do niego szumiący dźwięk. 
-  Co  to  jest?  -  zapytał  Chen-Lhu.  Joao 

westchnął i opadł na oparcie. 

- Płycizny gdzieś na rzece. Po lewej. 
Dźwięk 

stawał 

się 

coraz 

głośniejszy. 

Przypominał  rytmiczne  lamentowanie  rzeki  nad 
zabłąkanym pniem i wreszcie znikł za nimi. 

-  Co  by  się  stało,  gdyby  ten  prawy  pływak 

uderzył w coś takiego? - zapytała Rhin. 

- Koniec jazdy - odparł Joao. 
Wir  obrócił  kapsułę,  zaczął  kołysać  nią  w 

przód 

tył 

powolnym, 

uporczywym 

wahadłowym  ruchem.  Dookoła,  w  tył,  dookoła... 
Pływaki zatańczyły wśród zmarszczek na wodzie 
i wahadło się zatrzymywało. 

background image

Ciemna,  przepływająca  obok  dŜungla  i 

migocące  światełka  spowodowały,  Ŝe  Joao 
ogarnęła  fala  senności.  Wiedział,  Ŝe  nie  zwalczy 
jej, choćby od tego zaleŜało jego Ŝycie. 

-  Ja  dziś  wieczorem  obejmę  straŜ,  Travis  - 

powiedziała Rhin. 

-  Zastanawiam  się,  dlaczego  nasi  przyjaciele 

nie nękają nas w nocy - mruknął Chen-Lhu. - To 
bardzo dziwne. 

-  Nie  tracą  nas  z  oczu,  to  pewne  -  odrzekła 

Rhin. - Idź spać, będę pierwsza czuwała. 

- Czuwaj i nic więcej - powiedział Chen-Lhu. 
- Co to ma znaczyć? 
- Tylko nie zaśnij, moja droga Rhin. 
- Idź do diabła! - rzuciła. 
- Zapominasz; nie w wierzę w niego. 
 
Joao  obudził  werbel  deszczu  i  stwierdził,  Ŝe 

ciemność  powoli  odpełza  ustępując  miejsca 
szaremu świtu. Światło narastało i w końcu ujrzał 
mgłę 

stalowych 

kresek 

deszczu, 

skośnie 

padających  na  bladozieloną  dŜunglę  po  lewej. 
Drugi  brzeg  był  odległy  i  szary.  Deszcz  bębnił  o 
szyby kabiny z monotonną siłą i wybijał w rzece 
niezliczone, drobne kratery. 

background image

- Obudziłeś się? - zapytała Rhin. 
Joao  usiadł,  stwierdzając,  Ŝe  czuje  się 

odświeŜony i ma osobliwie lekką głowę. 

- Jak długo juŜ tak pada? 
- Od północy. 
Chen-Lhu kaszlnął i pochylii się nad Joao. 
-  Od  całych  godzin  nie  widzę  śladu  naszych 

przyjaciół. CzyŜby nie lubili deszczu? 

- Ja go nie lubię - powiedział Joao. 
- Co masz na myśli? - zapytała Rhin. 
-  Ta  rzeka  wkrótce  stanie  się  wodnym 

piekłem. Joao spojrzał w lewo na chmury wiszące 
nisko nad drzewami. 

-  I  jeŜeli  ktokolwiek  miał  nas  szukać,  to  jest 

pewne jak cholera, Ŝe teraz nas nie wypatrzy. 

Rhin  zwilŜyła  wargi  językiem.  Poczuła  się 

nagle opróŜniona z uczuć. Uświadomiła sobie, jak 
bardzo liczyła na to, Ŝe ktoś ich odnajdzie. 

- Jak... jak długo trwają deszcze? zapytała. 
- Cztery, pięć miesięcy - odparł Joao. 
Wir  obrócił  kapsułą.  Linia  brzegu  skręciła 

przed  oczami  Joao:  Zieleń  nabrała  w  ulewie 
pastelowego odcienia. 

- Ktoś wychodził? - zapytał. 
- Ja - rzekł Chen-Lhu. 

background image

Joao  odwrócił  się,  zobaczył  na  polowym 

mundurze MOE plamy wilgoci. 

- Nie ma nic oprócz deszczu - oznajmił Chen-

Lhu. Joao zaczęła swędzieć lewa noga. Sięgnął w 
dół.  Zaskoczyło  go  to,  Ŝe  autokroplówka 
zniknęła. 

- Zacząłeś mieć w nocy skurcze - powiedziała 

Rhin - Zdjęłam ją. 

-  Naprawdę  musiałem  spać  głęboko  -  dotknął 

jej ręki. - Dziękuję, siostro. 

Wyrwała mu swoją dłoń. 
Joao podniósł spojrzenie, zaskoczony, ale ona 

odwróciła się do okna. 

- Wychodzę na zewnątrz... - rzekł Joao. 
-  Czujesz  się  dość  silny?  -  zapytała.  -  Byłeś 

zupełnie słaby. 

- Czuję się dobrze. 
Wstał, podszedł do włazu i wylazł na pływak. 

Deszcz na jego twarzy był ciepły i świeŜy. Stał na 
końcu pływaka, zachwycając się tą świeŜością. 

W kabinie Chen-Lhu powiedział: 
-  Dlaczego  nie  wyjdziesz  i  potrzymasz  go  za 

rączkę, Rhin? 

-7esteś plugawym bękartem, Travis - odparła. 

background image

- Kochasz go trochę? Odwróciła się, wpatrzyła 

się w niego. 

- Czego ode mnie chcesz? 
- Twojej współpracy, moja droga. 
- W czym? 
-  Co    sądzisz    o    posiadaniu    na    wyłączną  

własność 

całej 

kopalni 

diamentów? 

Albo 

szmaragdów?  Większego  bogactwa      niŜ   
prawdopodobnie  jesteś    w      stanie      sobie 
wyobrazić? 

- Jako zapłatę za co? 
-  Kiedy  nadejdzie  stosowna  chwila,  będziesz 

wiedziała,  co  robić,  Rhin.  A  na  razie  rób  z 
naszego bandeirante kawał potulnego palanta. 

Stłumiła  wybuch  gniewu,  odwróciła  się 

gwałtownie  i  pomyślała:  „Zdradzają  nas  nasze 
ciała.  Chen-Lhu’owie  tego  świata  wtrącają  się, 
naciskają  guziki,  gną  nas  i  łamią...  Nie  zrobię 
tego!  Nie  zrobię!  Ten  Joao  jest  zbyt  porządny. 
Ale dlaczego nosi ten pistolet w kieszeni? 

„Mógłbym  ją  teraz  zabić  i  zepchnąć  Joao  z 

pływaka”  -  pomyślał  Chen-Lhu.  „Ale  z  tym 
aparatem  cięŜko  sobie  poradzić,  a  ja  niestety  nie 
mam w tym doświadczenia”. 

Rhin zwróciła na niego zmiękłe spojrzenie. 

background image

„Być  moŜe  poradzę  sobie  z  nią”  -  stwierdził 

Chen-Lhu.  „Znam  jej  słabości,  oczywiście,  ale 
muszę być pewny”. 

Joao  wrócił  i  wślizgnął  się  w  swój  fotel. 

Wniósł  do  kabiny  świeŜy  zapach  wilgoci,  ale 
trwający tu odór pleśni był wyraźnie silniejszy. 

Gdy upłynął ranek, deszcz zelŜał. Powietrze w 

kabinie przenikało ciepło i wilgoć. Chmury jak z 
waty ocierały się o szczyty wzgórz nad rzeką. Na 
kaŜdym  drzewie  zawisła  paciorkowata  draperia 
kropli deszczu. 

Kapsuła  podskakiwała  i  lawirowała  w 

szybkim, 

błotnisto-brązowym 

nurcie. 

Towarzyszyło  jej  coraz  więcej  niesionych  przez 
wodę  przedmiotów:  drzew,  krzewów  oraz  całych 
kęp trawy i trzcin. 

Joao  drzemał,  zastanawiając  się  nad  zmianą, 

która  zaszła  w  Rhin.  Do  tej  pory  Ŝył  w  świecie 
przypadkowych 

związków. 

Powinien 

więc 

jedynie  wzruszyć  ramionami  i  wtrącić  jakąś 
dowcipną uwagę. Ale nie czuł przypad- kowości, 
ani  braku  powagi  w  swoim  stosunku  do  Rhin. 
Dotykała  w  nim  jakiejś  struny,  której  nigdy 
przedtem nie dosięgły przyjemności ciała. 

„Miłość?” - zastanawiał się. 

background image

Ale 

jego 

ś

wiata 

wypadło 

pojęcie 

romantycznej  miłości.  Liczyły  się;  w  nim  tylko 
rodzina,  honor  i  wszystko  to,  co  łączyło  się’  z 
czynieniem  właściwych  rzeczy.  Oznaczało  to 
ciągłe  szuJkanie  moŜliwie  najmniej  kłopotliwego 
wyjścia z kaŜdej sytuacji. 

Nie zjawiał się Ŝaden prosty sposób podejścia 

do  tego  problemu.  Joao  wiedział,  Ŝe  to  jego 
wnętrze szturcha go i popycha, a fizyczna słabość 
przyczynia  się  do  nieprecyzyjności  myślenia. 
Poza tym cała sytuacja była beznadziejna. 

„Jestem  chory”  -  pomyślał.  -  ,,Cały  świat  jest 

chory. Na więcej niŜ jeden sposób”. 

Brzęczący 

dźwięk 

wtargnął 

jego 

odrętwienie. Poderwał się, w pełni rozbudzony. 

- Co się stało? - zapytała Rhin. 
-  Bądź  cicho  -  podniósł  dłoń,  by  ją  uciszyć  i 

przechylił na bok głowę. 

Chen-Lhu  pochylił  się  do  przodu  nad  fotelem 

Joao. 

- CięŜarówka? - zapytał. 
- Tak, na Boga! - powiedział Joao. - I to nisko 

- spojrzał na niebo i zaczął się zbliŜać do wyjścia,  
ale powstrzymał go Chen-Lhu, kładąc mu rękę na 
ramieniu. 

background image

-  Johny,  spójrz  tam  -  Chińczyk  wskazał  na 

lewo. Joao odwrócił się. 

Od  brzegu  zbliŜało  się  coś,  co  na  pierwszy 

rzut  oka  wydawało  się  być  dziwną  chmurą. 
Szeroką,  gęstą  i  poruszającą  się  linii  prostej. 
Chmura  zamieniła  się  po  chwili  w  rój  białych, 
szarych  i  złotych  owadów.  Zawisły  pięćdziesiąt 
metrów  nad  kapsułą  i  woda  pociemniała  od  ich 
cienia. 

Cień 

rozciągał 

się 

wokół 

kapsuły 

przemieszczał  wraz  z  nią.  Tworzył  ruchomą 
osłonę  kryjącą  ich  przed  wszystkim,  co 
znajdowało się na niebie. 

Gdy  znaczenie  tego  manewru  dotarło  do 

ś

wiadomości  Joao,  odwrócił  się  i  wpatrzył  w 

Chen-Lhu. Twarz Chińczyka była szara od szoku. 

- To... rozmyślne - szepnęła Rhin. 
- Jak to moŜliwe? - zapytał Chen-Lhu. - Jak to 

moŜliwe? Jak to moŜliwe? 

W  tej  samej  chwili  Chen-Lhu  spostrzegł,  Ŝe 

Joao wpatruje się w niego badawczo i uświadomił 
sobie  własne  uczucia.  Wypełnił  go  gniew  na 
siebie  samego.  „Nie  wolno  mi  okazywać  lęku 
przed  tymi  dzikusami”  -  zganił  się  i  zmusił  do 
zajęcia miejsca, uśmiechu i potrząśnięcia głową. 

background image

- Wyćwiczyć owady - powiedział głośno. - To 

niewiarygodne...,  ale  jak  widać,  ktoś  to  zrobił. 
Dowód mamy przed oczami. 

- Proszę, BoŜe - szeptała Rhin. - Proszę. 
-  Och,  przestań  paplać,  kobieto  -  warknął 

Chen-Lhu  i  juŜ  w  chwili  gdy  to  mówił, 
uświadomił  sobie,  Ŝe  wybrał  błędne  podejście 
wobec Rhin i dodał: 

-  Musisz  zachować  spokój,  Rhin.  Histeria 

niczemu nie słuŜy. 

Dźwięk rakiet stał się silniejszy. 
-  Jesteś  pewien,  Ŝe  to  cięŜarówka?  -  zapytała 

Rhin. 

- MoŜe... 
-  CięŜarówka  bandeirantes  -  odparł  Joao.  - 

Przerobili  ją  tak,  by  uŜywała  par  silników  na 
przemian  i  oszczędzała  paliwo.  Słyszysz  to?  To 
sztuczka bandeirantes. 

- Mogą nas szukać? 
-  MoŜliwe,  ale  jak  by  nie  było,  są  nad 

chmurami. 

-  I  równieŜ  nad  naszymi  przyjaciółmi  - 

powiedział Chen-Lhu. 

Pulsujący  ryk  silników  odbijał  się  echem  od 

wzgórz. Joao odwracał głowę, by śledzić dźwięk. 

background image

Stawał  się  słabszy,  zanikając  w  górze  rzeki,  aŜ 
wreszcie zlał się z szemraniem i pluskiem wody. 

- Nie opuszczą się niŜej i nie będą nas szukać? 

- zapytała Rhin. 

- Oni nie szukali nikogo - rzekł Joao. - Lecieli 

po prostu skądś dokądś. 

Rhin  spojrzała  w  górę  na  osłaniający  ich  rój 

owadów.  Pod  tym  kątem  i  z  tej  odległości 
poszczególne jednostki zlewały się ze sobą i cała 
chmura wydawała się jednym organizmem. 

-  Moglibyśmy  je  zestrzelić  -  syknęła  z  pasją. 

Sięgnęła  po  rozpylacz,  ale  Joao  schwycił  ją  za 
ramię i powstrzymał. 

- Ponad owadami są chmury - rzekł. 
- A nasi przyjaciele mają więcej posiłków niŜ 

my ładunków - dodał Chen-Lhu. - ZałoŜyłbym się 
o to. 

- Ale gdyby nie było chmur? -- spytała. -- Czy 

te chmury nigdy nie odpłyną? 

-  Ciepło  moŜe  je  rozegnać  do  dzisiejszego 

popołudnia 

odparł 

Joao, 

starając 

się 

mówić 

uspokajająco.  O  tej  porze  roku  często  się  tak 
dzieje. 

background image

- Odlatują! - rzekła Rhin. Wskazała na chmurę 

owadów. - Spójrzcie! Odlatują. 

Joao podniósł wzrok by ujrzeć, Ŝe trzepocząca 

masa  cofa  się  ku  lewemu  brzegowi.  Po  chwili 
owady  wleciały  pomiędzy  drzewa  i  zniknęły 
wśród nich. 

- Odleciały - powiedziała Rhin. 
- To znaczy, Ŝe nie ma tu juŜ tej cięŜarówki - 

odparł Joao. 

Rhin  ukryła  twarz  w  dłoniach,  zwalczając 

wstrząsający nią szloch. 

Joao  zaczął  pieścić  jej  szyję,  by  ją  uspokoić, 

ale strząsnęła jego dłoń. 

Chen-Lhu  pomyślał:  „Musisz  go  pociągać, 

Rhin, a nie odpychać”. 

-  Musimy  pamiętać,  dlaczego  tu  jesteśmy  -- 

powiedział  Chińczyk.  -  Musimy  pamiętać,  co 
mamy uczynić. 

Rhin  usiadła  prosto,  opuszczając  dłonie  i 

zaczerpnęła  głęboki  oddech,  od  którego  zabolały 
ją mięśnie klatki piersiowej. 

-  Musimy  się  czymś  zajmować  -  ciągnął 

Chen-Lhu. 

- Banałami, jeŜeli to konieczne. W ten sposób 

moŜna  zapobiec  strachowi,  nudzie  i  gniewowi. 

background image

Opowiem  wam  o  orgii,  której  byłem  świadkiem 
kiedyś  w  KambodŜy.  Było  nas  ośmiu,  nie  licząc 
kobiet. Były ksiąŜę, minister kultury... 

-  Nie  chcemy  słuchać  o  twojej  przeklętej 

orgii! - krzyknęła Rhin. 

„Ciało”  -  pomyślał  Chen-Lhu.  ..Nie  chce 

słuchać  czegokolwiek  co  przypominałoby  jej  o 
własnym  ciele.  To  jej  słabość,  z  pewnością.  To 
dobrze, Ŝe o tym wiem”. 

-  Zatem?  --  rzekł  Chen-Lhu.  --  Dobrze. 

Opowiedz  nam  o  wielkim  świecie  w  Dublinie, 
moja droga Rhin. 

Uwielbiam 

słuchać 

ludziach, 

którzy 

handlują  Ŝonami  i  kochankami,  ujeŜdŜają  konie  i 
udają, Ŝe przeszłość nigdy nie umarła. 

- Jesteś naprawdę okropny - warknęła Rhin. 
-  Wspaniale!  -  odparł  Chen-Lhu.  -  MoŜesz 

mnie  nienawidzieć,  Rhin,  pozwalam  na  to. 
Nienawiść  to  teŜ  jakieś  zajęcie.  MoŜna  sobie 
pofolgować  w  nienawiści,  gdy  myśli  się  o  takich 
rzeczach jak bogactwo i przyjemności. Są chwile, 
kiedy  nienawidzenie  jest  bardziej  opłacalnym 
zajęciem niŜ uprawianie miłości. 

Joao odwrócił głowę i popatrzył badawczo na 

Chen-Lhu,  dostrzegając  na  jego  twarzy  chłód  i 

background image

opanowanie. „UŜywa słów jako broni” - pomyślał 
Joao. „Manipuluje ludźmi i popycha ich słowami. 
Czy Rhin tego nie widzi? AleŜ oczywiście, Ŝe nie, 
poniewaŜ  on  ją  do  czegoś  uŜywa,  kontroluje  ją”. 
Przez  chwilę  Joao  siedział  oszołomiony  tym 
odkryciem. 

- Obserwujesz mnie, Johny - stwierdził Chen-

Lhu. - Co widzisz, jak myślisz? 

„W tę grę mogą grać dwie osoby” - pomyślał 

Joao i powiedział: 

- Obserwuję człowieka przy pracy. 
Chen-Lhu  wytrzeszczył  oczy.  To  nie  była 

odpowiedź, której mógł się spodziewać.Była zbyt 
subtelnie przenikliwa i pozostawiająca zbyt wiele 
w  niedopowiedzeniu.  Przypomniał  sobie,  Ŝe 
trudno jest kontrolować ludzi niezdecydowanych. 
Gdy  człowiek  poświęci  czemuś  całą  swoją 
energię, moŜna nim obracać i giąć go wedle woli, 
ale jeŜeli ktoś powstrzymuje się,  to zachowuje tę 
energię... 

-  Myślisz,    Ŝe  mnie    rozumiesz,    Johny?  - 

zapytał Chen-Lhu. 

- Nie, nie rozumiem cię. 

background image

-  Tak  naprawdę  jestem  nieskomplikowany. 

Nie  jest  trudno  mnie  przeniknąć  -  rzekł  Chen-
Lhu. 

-  To  jedno  z  najbardziej  skomplikowanych 

stwierdzeń, 

które 

człowiek 

kiedykolwiek 

wypowiedział - odparł Joao. 

-  Szydzisz  ze  mnie?  -  zapytał  Chen-Lhu 

tłumiąc  przypływ  lęku  i  gniewu.  Johny  działał 
zupełnie niezgodnie ze swoim charakterem. 

- Coś cię naszło - zaczai z innej stiony. - Co to 

jest?  Zachowujesz  się  w  sposób  w  najwyŜszym 
stopniu dziwny. 

-  Teraz  rozumiemy  się  nawzajem  -  odrzekł 

Joao.  „DraŜni  mnie”      -  pomyślał  Chen-Lhu.  - 
„ON draŜni 

MNIE!  I  zapytał  samego  siebie:  „Czy  będę 

musiał zabić tego głupca?” 

-  Popatrz,  jak  łatwo  jest  się  czymś  zająć  i 

zapomnieć o naszych kłopotach - stwierdził Joao. 

Rhin  obejrzała  się  na  Chen-Lhu,  zobaczyła, 

jak  na  jego  twarzy  rozpościera  się  uśmiech. 
„Mówił  w:aściwie  na  mój  benefis”  -  pomyślała. 
„Bogactwo  i  przyjemności,  taka  jest  cena.  Ale 
czym  ja  zapłacę?”  -  spojrzała  aa  Joao.  „Tak, 
podam  mu  tego  bandeirante  na  talerzu.  Dam  mu 

background image

Joao,  by  uŜył  go  tak,  jak  mu  się  wydaje 
stosowne”. 

Kapsuła  spływała  teraz  rzeką  rufą  naprzód  i 

Rhin  spojrzała  pod  prąd  na  wzgórza  znikające  w 
napływających  chmurach.  „Dlaczego  przejmuję 
się  takimi  pytaniami?”  zastanowiła  się.  „Nie 
mamy  Ŝadnej  szansy.  Istnieją  tylko  te  chwile  i 
okazja do wyciągnięcia z nich wszelkiej moŜliwej 
przyjemności”. 

-    Czy  nie  mamy  lekkiego  przechyłu  na 

prawo? - zapytał Joao. 

-    MoŜe  trochę  -  potwierdził  Chen-Lhu.  - 

Sądzisz, Ŝe twoja łata przecieka? 

- To moŜliwe. 
-  Mamy w tym gracie pompę? 
-    Moglibyśmy  uŜyć  głowicy  rozpylającej  z 

jednego z małych rozpylaczy - powiedział Joao. 

Umysł  Rhin  skoncentrował  się  teraz  na  jego 

kieszeni 

i  powiedziała: 
- Joao, nie pozwól, by dostali mnie Ŝywą. 
- Aaach, melodramat! - zawołał Chen-Lhu. 
-    Zostaw  ją!  --  wybuchnął  Joao.  Poklepał 

Rhin  po  dłoni  i  rozejrzał  się  po  kapsule.  - 
Dlaczego zostawili nas samych? 

background image

-  Znaleźli nowe miejsce, Ŝeby nas oczekiwać 

- powiedziała Rhin. 

- Zawsze patrzysz z ciemnej strony - mruknął 

Chen-Lhu.  -  Co  moŜe  zdarzyć  się  najgorszego, 
co?  Być  moŜe  chcą  naszych  głów  tak  jak  dzicy, 
którzy tu kiedyś Ŝyli. 

- Jesteś bardzo pomocny - rzekł Joao. - Podaj 

mi wreszcie tę głowicę. 

JuŜ, 

szefie 

powiedział 

Chen-Lhu 

szyderczym głosem. 

Joao 

przyjął 

metalowo- 

plastykowe 

urządzenie,  prześlizgnął  się  do  tylnego  włazu  i 
wyszedł na pływak. Zatrzymał się tam na chwilę, 
by zbadać otoczenie. 

Ani  śladu  stworzeń  o  których  wiedział,  Ŝe  go 

obserwują. 

W  dole  na  zakręcie  rzeki,  wysoko  nad 

drzewami  wyłaniała  się  skalna  skarpa  odległa  o 
pięć, moŜe sześć kilometrów. 

„Lawa” - pomyślał Joao. „Rzeka musi w jakiś 

sposób przepływać przez tę skałę.” 

Nachylił  się  nad  pływakiem  i  otworzył  klapę 

inspekcyjną. Wsunął pompą do środka. Z wnętrza 
pływaka dobiegło chlupotanie. Osadził pompę na 
brzegu  otworu  i  ruszył  dźwignię  przetyczki. 

background image

Cienki  strumień  wody  łukiem  poleciał  do  rzeki. 
Pachniał truciznami z głowicy. 

Skowyczący  okrzyk  tukana  rozbrzmiał  w 

dŜungli  po  prawej  i  Joao  usłyszał  dochodzący  z 
kabiny pomruk głosu Chen-Lhu. 

O  czym  on  mówi,  kiedy  mnie  nie  ma?  - 

zastanowił się Joao. 

Podniósł  głowę  by  stwierdzić,  Ŝe  rzeczny 

zakręt  był  szerszy  niŜ  się  tego  spodziewał.  Prąd 
znosił  teraz  kapsułę  od  skalnej  skarpy.  Ten  fakt 
nie  napełnił  Joao  optymizmem.  „Rzeka  moŜe 
meandrować o tej porze roku całymi kilometrami 
znosząc nas tylko o kilkaset metrów od miejsca w 
którym jesteśmy teraz” - pomyślał. 

Głos  Rhin  podniósł  się  nagle,  jej  słowa 

zabrzmiały wyraźne w wilgotnym powietrzu: 

- Ty skurwysynu! 
- Przodkowie nie są juŜ waŜni w moim kraju, 

Rhin - odpowiedział Chen-Lhu. 

Pompa 

zassała 

powietrze 

mokrym 

gulgotaniem  i  ten  dźwięk  zagłuszył  odpowiedź 
Rhin. 

Joao 

powrotem 

zamknął 

otwór 

inspekcyjny i wrócił do kabiny. 

background image

Rhin  siedziała  z  załoŜonymi  rękami  i  głową 

wyciągniętą  do  przodu.  Czerwony  rumieniec 
gniewu barwił jej szyję. 

-  W  pływaku  była  woda  -  powiedział  Chen-

Lhu gładkim głosem. - Słyszałem. 

„Tak,  załoŜę  się,  Ŝe  słyszałeś”  -  pomyślał 

Joao. 

„W 

co 

grasz, 

doktorze 

Travisie 

Huntingtonie Chen-Lhu? To rozgrywka z nudów? 
DraŜnisz  ludzi  dla  własnej  zabawy,  czy  to  coś 
głębszego?” 

Joao wślizgnął się na swój fotel. 
Kapsuła zatańczyła w sieci zmarszczek wiru i 

odwróciła  się  przodem  do  biegu  rzeki,  ku 
kolumnie  słonecznego  światła  przebijającej  się 
przez chmury. Powoli wśród chmur pojawiały się 
wielkie łaty błękitu. 

-  Jest  słońce,  stare  dobre  słońce  -  mruknęła 

Rhin. - Teraz kiedy go nie potrzebujemy. 

Przeniknęła ją potrzeba męskiej opieki i oparła 

głowę o ramię Joao. 

-  Zanosi  się,  Ŝe  będzie  piekielnie  gorąco  - 

szepnęła. 

-  JeŜeli  chcecie  być  sami,  mogę  wyjść  na 

pływak - zaszydził Chen-Lhu. 

- Ignoruj tego bękarta - powiedziała Rhin. 

background image

„Czy  odwaŜę  się  go  zignorować?”  - 

zastanowił  się  Joao  -”Czy  takie  jest  jej  zadanie; 
sprawić,  bym  zaczął  go  ignorować?  Czy  odwaŜę 
się na to?” 

Jej  włosy  wydzielały  zapach  piŜma,  który 

groził  zaćmieniem  rozsądku.  Joao  zaczerpnął 
głęboko  powietrza  i  potrząsnął  głową.  „Co  jest  z 
tą kobietą... z tą zmienną, bystrą samicą?...” 

-  Miałeś  mnóstwo  dziewczyn,  co?  -  zapytała 

Rhin. Jej słowa wzbudziły w umyśle Joao szereg 
obrazów; 

oczy  brązowe  jak  u  łani.  z  zaczajonym 

spojrzeniem.  Oczy,  oczy,  oczy...  wszystkie  takie 
same...  I  bujne  sylwetki  w  obcisłych  stanikach, 
lub  wznoszące  białe  prześcieradła...  ciepło  pod 
dłońmi. 

-  Jakąś  szczególną  dziewczynę?  -  ciągnęła 

Rhin. 

A  Chen-Lhu  zastanowił  się:  „Dlaczego  to 

robi?  Szuka  samousprawiedliwienia,  powodu,  by 
traktować go tak jak chcę, Ŝeby go traktowała.” 

- Byłem bardzo zajęty - odparł Joao. 
- ZałoŜę się, Ŝe tak - rzekła. 
- Co to znaczył 

background image

-  Jest  tam  w  Zielonej,  pewna  dziewczyna... 

Dojrzała jak owoc mango. Jak wygląda? 

Wzruszył  ramionami,  poruszając  jej  głową, 

ale  wciąŜ  przytulała  się  do  niego,  spoglądając  w 
górę  na  linię  jego  szczęki,  gdzie  nie  rosła  Ŝadna 
broda. „Ma indiańską krew” 

-  pomyślała.  -”Nie  rośnie  mu  broda,  to 

indiańska krew”. 

- Jest piękna? - Rhin nie ustępowała. 
- Wiele kobiet jest pięknych - odparł. 
-  Jedna  z  tego  ciemnoskórego  typu  o  pełnych 

piersiach - powiedziała. - Miałeś ją w łóŜku? 

Joao  pomyślał:  „Co  to  znaczy?  śe  wszyscy 

razem jesteśmy cygańskimi typami?” 

-  DŜentelmen  - powiedziała  Rhin.  -  Odmawia 

odpowiedzi. 

Cofnęła  się  od  niego,  usiadła  z  powrotem  we 

własnym  kącie.  Była  zła  i  zastanawiała  się, 
dlaczego to zrobiła: „Torturuję samą siebie? Chcę 
tego  Joao  Martinha  na  własność?  Mieć  go  i 
utrzymać przy sobie? Do diabła z tym!” 

-  Wiele  rodzin  obchodzi  się  tu  surowo  ze 

swoimi  kobietami  -  powiedział  Chen-Lhu.  - 
Bardzo po wiktoriańsku. 

background image

- Czy ty nigdy nie byłeś człowiekiem, Travis? 

- zapytała Rhin. - Nawet przez dzień? 

-  Zamknij  się!  -  warknął  Chen-Lhu  i  zdumiał 

się własną reakcją. „Suka. Jak jej się udało tak mi 
dogryźć?” 

„Aha” - pomyślał Joao. „Dotknęła nerwu”. 
-  Co  czyni  z  ciebie  takie  zwierzę,  Travis?  - 

drąŜyła Rhin. 

Teraz  jednak  miał  się  juŜ  pod  kontrolą  i 

odpowiedział spokojnie: 

-  Masz  ostry  języczek,  moja  droga.  Źle,  Ŝe 

twój umysł nie jest na jego poziomie. 

- To poniŜej twojej normy, Travis - odrzekła i 

uśmiechnęła się do Joao. 

Ale Joao usłyszał to, co krzyczało w jej głosie 

przypomniał 

sobie 

Yierha, 

Padre, 

tak 

powaŜnego,  gdy  mówił:  „Człowiek  wyrzeka  na 
Ŝ

ycie, poniewaŜ jest samotny, poniewaŜ Ŝycie jest 

oderwane od swego stwórcy. Ale bez względu na 
to,  jak  bardzo  nienawidzi  się  Ŝycia,  kocha  się  je 
takŜe.  Ono  jest  jak  wrząca  woda  na  pustyni. 
Musisz pić, ale bardzo parzy usta.” 

Joao  nagle  wyciągnął  rękę,  przyciągnął  Rhin 

do siebie i pocałował ją, tuląc do siebie i wodząc 

background image

dłońmi  po  jej  plecach.  Jej  usta  odpowiedziały  po 
krótkim wahaniu. Były ciepłe, mrowiące. 

Po  chwili  wysunęła  się  z  jego  ramion, 

wcisnęła  stanowczo  w  swój  fotel  i  odchyliła  w 
przeciwną stronę. 

-  Co  to  wszystko  miało  znaczyć?  - 

powiedziała łapiąc oddech. 

-  W  kaŜdym  z  nas  jest  trochę  ze  zwierzęcia  - 

odparł Joao. 

„Broni  mnie?”  -  zapytał  siebie  Chen-Lhu, 

siadając  wyprostowany.  -”Nie  potrzebuję  obrony 
od kogoś takiego”. 

Ale  Rhin  roześmiała  się,  rozpraszając  jego 

gniew  i  wyciągnęła  dłoń,  by  pogłaskać  policzek 
Joao. - CzyŜ to nie sprawiedliwie? - powiedziała. 

„Wykonuje  tylko  swe  zadanie”  -  pomyślał  z 

ulgą  Chen-Lhu.  „Jak  pięknie  to  czyni.  Z  takim 
oddanym artyzmem. AŜ wstyd byłoby ją zabić”. 

background image

 

IX 

 
„Ci  ludzie  mają  talent  do  zajmowania  się 

drobiazgami” - pomyślał Mózg „Nawet w obliczu 
zagroŜenia  kłócą  się,  uprawiają  miłość  i 
odsłaniają swą małość”. 

Nadlatywały wciąŜ nowe grupy posłańców. W 

rozkazach 

którymi 

wracały 

do 

grup 

operacyjnych  nie  było  teraz  wahania.  Zasadnicza 
decyzja została juŜ podjęta: 

„Pochwyćcie,  lub  zabijcie  trzy  ludzkie  istoty 

przy  katarakcie.  Zachowajcie  ich  Ŝywe,  jeŜeli 
zdołacie”. 

Mimo  to  sprawdozdania  wciąŜ  nadchodziły, 

poniewaŜ  Mózg  rozkazał  by  donoszono  mu  o 
wszystkich rozmowach. 

„Tak często mówią o Bogu” - pomyślał Mózg. 

„Czy to moŜliwe, Ŝe taki Byt istnieje?” 

Mózg  doszedł  do  wniosku,  Ŝe  w  ludzkich 

osiągnięciach  z  pewnością  kryje  się  aura 
wielkości, która zadawała kłam ich działaniom, o 
których mu donoszono. 

„Czy to moŜliwe, Ŝe ta trywialność to jakiegoś 

rodzaju kod?” - zastanowił się Mózg. „Ale jak to 

background image

moŜliwe...  Czy  w  tych  niekonsekwencjach  i 
gadaniu  o  Bogu  nie  kryje  się  coś  więcej,  niŜ  by 
się wydawało?” 

Mózg  zaczął  swoje  logiczne  istnienie  jako 

pragmatyczny  ateista.  Teraz  w  jego  kalkulacje 
zaczynały  wkradać  się  wątpliwości,  które 
klasyfikował jako uczucia. 

„Mimo to trzeba ich powstrzymać” - pomyślał 

Mózg.  „Bez  względu  na  koszty  trzeba  ich 
zatrzymać.  Problem jest zbyt powaŜny... ChociaŜ 
to  trio  jest  fascynujące.  JeŜeli  ich  stracimy,  będę 
musiał spróbować ich Ŝałować”. 

 
Rhin  miała  wraŜenie,  Ŝe  płyną  przez  ocean 

płonącego  słonecznego  światła.  Kapsuła  była 
dławiącym,  wilgotnym  piekłem.  Łaskotanie 
spływająceco  potu  i  woń  niemytych  ciał,  oraz 
wszechobecny odór pleśni, wszystko to wgryzało 
się  w  jej  świadomość.  Na  obu  brzegach  nie 
pojawiło się, ani nawet nie zawołało jakiekolwiek 
zwierzę. 

Tylko owady przelatujące przed nimi co jakiś 

czas  przypominały  o  obserwatorach  ukrytych  w 
cienistej dŜungli - 

background image

„Te robaki” - pomyślała. „Te przeklęte robaki! 

I upał - Przeklęty upał!” 

Ogarnęła ją histeria. 
-  Nie  moŜemy  nic  zrobić?!  -  krzyknęła  i 

zaczęła si? szaleńczo śmiać. 

Joao chwycił ją za ramiona i potrząsnął, wtedy 

zaczęła szlochać. 

- Och, proszę, proszę, zróbcie coś - błagała. 
-  Weź  się  w  garść,  Rhin  -  powiedział  twardo 

Joao. - Te przeklęte robaki - zapłakała. 

Głos Chen-Lhu zagrzmiał z tyłu kabiny: 
-  Proszę  pamiętać,  doktor  Kelly,  Ŝe  jest  pani 

en- tomologiem. 

-  Zaczynają  mi  się  lęgnąć  robaki  w  mózgu  - 

oznajmiła. Stwierdziła, Ŝe jest to zabawne i znów 
zaczęła  się  śmiać.  Grymas  na  twarzy  Joao 
powstrzymał  ją.  Wyciągnęła  dłonie,  ujęła  jego 
ręce i rzekła: 

-  Ze  mną  w  porządku,  naprawdę  w  porządku. 

To ten upał. 

Joao zajrzał jej w oczy. 
- Jesteś pewna? 
- Tak. 
Uwolniła  się,  usiadła  głębiej  w  swoim  rogu  i 

wyjrzała  przez  okno.  Kołyszące  się  przemijanie 

background image

brzegu  hipnotycznie  przykuwało  jej  wzrok. 
Wszystko  się  ze  sobą  zlewało.  To  było  jak  czas; 
przeszłość  nieodrzucona  nigdy  do  końca  i 
Ŝ

adnego 

ustalonego 

punktu 

do 

startu 

przyszłość.  Wszystko  było  jednością,  zlaną  w 
jeden poślizg i rozciągniętą na wieczność. 

„Co  sprawiło,  Ŝe  wybrałam  ten  zawód?”  - 

zastanowiła się. 

Jej pamięć wyświetla przed nią całą sekwencję 

wydarzeń, które  pozostawiła  pogrzebane  razem  z 
dzieciństwem.  Miała  sześć  lat  i  to  był  rok,  który 
jej  ojciec  spędził  w  Stanach  Zjednoczonych, 
przygotowując  ksiąŜkę  o  Johanesie  Kelpiusie. 
Mieszkali  w  starym  domu  z  otynkowanej  gliny  i 
latające  mrówki  uwiły  sobie  pod  ścianą  gniazdo. 
Jej  ojciec  sprowadził  miejscowego  człowieka  do 
wszystkiego,  by  je  wypalił.  Ona  przykucnęła, 
Ŝ

eby  to  obserwować.  Rozszedł  się  zapach  nafty, 

buchnął  Ŝółty  płomień  a  potem,  wzbił  się  czarny 
dym  i  otoczyła  ją  chmura  kołujących  owadów  z 
trzepoczącymi  szaleńczo  bladobursztynowymi 
skrzydłami. 

Uciekła  z  krzykiem  do  domu.  Skrzydlate 

stworzenia  pełzały  po  niej,  czepiały  się  jej 
włosów.  A  w  domu  gniew  dorosłych.  Ręce 

background image

popychające  do  łazienki  i  rozkazujący  głos: 
„Zmyj z siebie te owady. Co za pomysł nanieść je 
do  domu.  Przypilnuj,  by  ani  jeden  nie  został  na 
podłodze. Zabij je i spłucz z wodą w klozecie”. 

Przez  czas,  który  wydawał  się  wiecznością, 

bębniła  i  kopała  w  zamknięte  drzwi.  „One  nie 
umrą! Nie umrą!” 

Rhin 

potrząsnęła 

głową, 

by 

odegnać 

wspomnienie. 

- One nie umrą - szepnęła. 
- Co? - zapytał Joao. 
- Nic - odparła. - Która godzina? 
- Wkrótce się ściemni. 
Skupiła  uwagę  na  przepływającym  obok 

brzegu.  Drzewiastych  paprociach  i  palmach 
przypominających  główki  kapusty.  Wzbierająca 
woda  zaczynała  obmywać  ich  pnie.  Rhin 
pomyślała,  Ŝe  w  cętkowanym  świetle  słońca  za 
drzewami widzi przelatujące plamy barw. 

Miała nadzieję, Ŝe to ptaki. 
Cokolwiek to było, stworzenia te poruszały się 

tak szybko, Ŝe poczuła, Ŝe widzi je dopiero wtedy, 
gdy zniknęły. 

Zachodni  horyzont  zaczęły  wypełniać  gęste 

kłęby  chmur  nadając  wraŜenie  głębokości, 

background image

ocięŜałości  i  czerni.  Bezgłośnie  błysnął  nad  nimi 
piorun. Po długiej chwili zabrzmiał grom niczym 
uderzenie młota. 

CięŜar  oczekiwania  zaległ  nad  rzeką  i 

dŜunglą.  Dookoła  kapsuły  prądy  pełzały  jak 
wijące  się  węŜe  leniwie  poruszając  pływakami: 
Pchnięcie  i  obrót.  Pchnięcie,  za-  kołysanie  i 
obrót... 

„Takie jest oczekiwanie” - pomyślała Rhin. 
Łzy  ześlizgnęły  się  po  jej  policzkach  i  otarła 

je. 

-  Coś  nie  w  porządku,  moja  droga?  -  zapytał 

Chen-Lhu. 

Chciała  się  śmiać,  ale  wiedziała,  Ŝe  śmiech 

wciągnie ją znowu w histerię. 

-  Nie  bądź  takim  banalnym  sukinsynem  - 

powiedziała. - Nie w porządku! TeŜ coś! 

-  Aha,  wciąŜ  tkwi  w  nas  duch  walki  -  odparł 

Chen-Lhu. 

Szara  ciemność  cienia  chmury  napłynęła  na 

kapsułę zamazując wszelkie kontrasty. 

Joao  obserwował,  jak  linia  deszczu  zbliŜa  się 

po wodzie popędzana ku nim powiewami wiatru. 
Znów  zamigotała  błyskawica.  Pomruk  grzmotu 
zjawił  się  szybciej  i  był  ostrzejszy.  Ten  dźwięk 

background image

obudził  zgraję  wyjców  na  lewym  brzegu.  Ich 
krzyki odbijały się echem od wody. 

Ciemność  zalała  rzekę.  Na  krótką  chwilę 

chmury  na  zachodzie  rozstąpiły  się  jeszcze  i 
ukazały  niebo  wyglądające  jak  płyta  spłowiałego 
turkusu,  które  zmieniło  szybko  barwę  na  kolor 
wina,  czerwonego  jak  biskupia  purpura.  Rzeka 
wyglądała  czarno  i  oleiście.  Po  zachodzie  słońca 
chmury  opadły  i  znów  zygzakowate  pióro  ognia 
zabłysło na horyzoncie. 

Deszcz  podjął  swe  niekończące  się  bębnienie 

o  szkło,  zacierając  linie  brzegu  szarą  mgiełką. 
Wkrótce noc okryła całą scenerię. 

-  O  BoŜe,  boję  się  -  szeptała  Rhin.  -  O  BoŜe, 

boję się. Jestem przeraŜona. 

Joao  stwierdził,  Ŝe  brak  mu  słów,  by  ją 

pocieszyć.  Ich  świat  i  wszystko  to,  czego  on  od 
nich  wymagał,  wyszło  poza  słowa.  Wszystko 
przekształciło  się  w  pierwotne  falowanie, 
nieodróŜnialne od samej rzeki. 

Pośród  nocy  dobiegły  ich  odgłosy  Ŝab  i 

słyszeli,  jak  woda  szeleści  trzcinami.  Nawet 
najsłabszy  blask  księŜyca  nie  przenikał  przez 
chmury.  Potem  Ŝaby  i  szeleszczące  trzciny 
zniknęły  w  oddali.  Pozostało  tylko  bębnienie 

background image

deszczu  i  szelest  wody  toczącej  się  wzdłuŜ 
pływaków. 

- To bardzo dziwne czuć, Ŝe poluje się na nas 

w ten sposób - mruknął Chen-Lhu. 

Te  słowa  dotarły  do  Joao  jakby  wydobywały 

się  z  jakiegoś  bezcielesnego  źródła.  Spróbował 
sobie  przypomnieć  wygląd  Chen-Lhu  i  zdumiało 
go  to,  Ŝe  w  umyśle  nie  pojawił  się  Ŝaden  obraz. 
Szukał  czegoś,  co  mógłby  powiedzieć  i  znalazł 
tylko: 

- Jeszcze nie umarliśmy... 
„Dziękuję,  Johny”  -  pomyślał  Chen-Lhu. 

„Potrzebowałem  od  ciebie  jakiegoś  nonsensu  w 
tym  stylu,  by  wszystko  ustawić  we  właściwej 
perspektywie”.  Zachichotał  w  duchu  i  pomyślał: 
„Lęk  jest  karą  świadomości.  W  strachu  nie  ma 
słabości,  tylko  w  okazywaniu  go.  Dobro,  zło,  to 
wszystko  kwestia  tego,  jak  się  na  to  patrzy, 
wierząc w Boga, lub nie”. 

-  Myślę,  Ŝe  powinniśmy  rzucić  kotwicę  - 

powiedziała  Rhin.  -  MoŜemy  wpaść  w  nocy  na 
progi,  zanim  je  usłyszymy  i  co  wtedy?  Kto 
usłyszy cokolwiek w tym deszczu? 

- Ona ma rację - stwierdził Chen-Lhu. 

background image

-  Chcesz  wyjść  na  zewnątrz  i  rzucić  kotwicę, 

Travis? - zapytał Joao. 

Chen-Lhu poczuł, jak zasycha mu w ustach. 
- Idź, jeŜeli chcesz - rzekł Joao. 
„Nie  ma  słabości  w  strachu,  tylko  w 

okazywaniu go” 

-  pomyślał  Chen-Lhu.  Wyobraził  sobie,  co 

moŜe czekać 

tam na zewnątrz, w ciemnościach. MoŜe jedna 

z istot, 

które 

widzieli 

na 

brzegu. 

Chen-Lhu 

uświadomił sobie, Ŝe 

zdradza go kaŜda sekunda zwłoki. 
-  Myślę  -  powiedział  Joao  -  Ŝe  znacznie 

niebez-  pieczniejsze  jest  otwarcie  włazu  w  nocy 
niŜ dryfowanie i nasłuchiwanie. 

- Mamy przecieŜ światła na skrzydłach odparł 

Chen-Lhu.  -  To  znaczy,  jeŜeli  coś  usłyszymy...  - 
juŜ w chwili wypowiadania tych słów uświadomił 
sobie, jakie są słabe i puste. 

Chen-Lhu  poczuł  płynny  Ŝar  pulsujący  w 

Ŝ

yłach  i  gniew  niczym  serię  stłumionych 

wybuchów.  Na  zewnątrz  wciąŜ  pozostawało 
nieznane pełne drapieŜnego spokoju. 

background image

„Lęk 

obdziera 

człowieka 

wszelkich 

pragnień” 

pomyślał 

Chen-Lhu. 

„Byłem 

nieuczciwy wobec samego siebie”. 

Ta  myśl  sprawiła,  Ŝe  stanął  nagle  ze  sobą 

twarzą  w  twarz,  jak  przed  lustrem.  Był 
jednocześnie przedmiotem i jego odbiciem. Nagle 
przebudzona  klarowność  myśli  wprawiła  w  ruch 
strumień  wspomnień.  Poczuł  jak  cała  przeszłość 
tańczy  przed  nim  i  splata  się  jak  tkanina 
spływająca  z  krosna.  Rzeczywistość  i  złudzenie 
obleczone w ten sam strój. 

„To opóźniona reakcja na trucizny owadów” - 

pomyślał. 

-  Oskar  Wilde  był  pretensjonalnym  osłem  - 

powiedziała  Rhin.  -  Dowolna  liczba  Ŝywych 
istnień  jest  warta  dowolnej  liczby  śmierci. 
Odwaga nie ma z tym nic wspólnego. 

„Nawet  Rhin  mnie  broni”  -  pomyślał  Chen-

Lhu. Ta myśl wprawiła go w gniew. 

-  Wy  bogobojni  głupcy!  -  warknął.  -  • 

Wszyscy śpiewacie: „Słowo ciałem się stało”. Nie 
moŜe  być  Boga  bez  człowieka!  Bóg  nie 
wiedziałby  nawet,  Ŝe  istnieje,  gdyby  nie  istniał 
dla  człowieka!  A  gdyby  nawet  tak,  to  ten  świat 
jest jego omyłką! 

background image

Chen-Lhu  umilkł  zdumiony,  Ŝe  dyszy  jak  po 

wielkim wysiłku. 

Fala  deszczu  zabębniła  o  szyby  jak  gdyby  w 

jakiejś  niebiańskiej  odpowiedzi,  po  czym  osłabła 
stając się mokrym pomrukiem. 

-  No  cóŜ...  słuchajcie  ateisty!  -  podsumowała 

Rhin.  Joao  spojrzał  w  ciemność  z  której  brał 
ź

ródło jej głos. 

Rozgniewał  się  na  nią  czując  w  jej  słowach 

wstyd. Wybuch Chen-Lhu to było, jak ujrzenie go 
nagiego  i  bezbronnego.  NaleŜało  to  zignorować, 
nie 

nadając 

temu 

znaczenia 

Ŝ

adnym 

komentarzem.  Joao  czuł,  Ŝe  słowa  Rhin  słuŜyły 
tylko do zapędzenia Chińczyka w kąt. 

Ta  myśl  przypomniała  mu  scenę  z  wakacji, 

które  spędzał  z  kolegą  z  klasy  we  wschodnim 
Oregonie w Ameryce Północnej. Łowił przepiórki 
przy ogrodzeniu, gdy dwa z cętkowanych chartów 
jego gospodarza rzuciły się w pościg za wychudłą 
suką kojota. Kojot dostrzegł napastników i skręcił 
w  lewo  tylko  po  to,  by  znaleźć  się  w  pułapce  w 
rogu ogrodzenia. 

W  naroŜniku  kojot,  symbol  tchórzostwa, 

odwrócił się i tak urządził dwa psy, Ŝe umknęły z 
wyciem, zakrwawione i z ogonami podwiniętymi 

background image

pod siebie. Joao, wypełniony lękiem, obserwował 
to i pozwolił kojotowi uciec. 

Przypominając  sobie  tę  scenę  Joao  stwierdził, 

Ŝ

e  ujmuje  ona  w  swej  wymowie  problem  Chen-

Lhu:  „Ktoś,  lub  coś  zapędziło  tego  człowieka  w 
kozi róg”. 

-  Prześpię  się  teraz  -  powiedział  Chen-Lhu. 

Obudźcie mnie o północy. I proszę, niech was tak 
nie irytuje, Ŝe nie moŜecie dosłyszeć co w trawie 
piszczy. 

„Do  diabła  z  tobą”  -  pomyślała  Rhin.  I  nie 

próbowała  nawet  zachować  ciszy,  gdy  wsuwała 
się w ramiona Joao. 

 
„Umieścić  część  naszych  sił  za  progami”  - 

rozkazał  Mózg.  -”Na  wypadek  gdyby  ludzie 
umknęli sieci jak przedtem. Nie wolno im uciec”. 
Mózg  dodał  do  tego  symbol  lęku  przed 
zagroŜeniem  dla  przeŜycia  superroju,  by  wśród 
posłańców  i  grup  akcyjnych  wywołać  najwyŜszy 
stopień pobudzenia. 

„Poinstruujcie  dokładnie  śmiertelniczkę  - 

zarządził  Mózg.  „JeŜeli  pojazd  wymknie  się 
naszej  sieci  i  bezpiecznie  pokona  kataraktę, 

background image

konieczne  jest  zabicie  wszystkich  trzech  istot 
ludzkich”. 

Złotoskrzydli posłańcy odtańczyli pod sufitem 

potwierdzenie i opuścili jaskinię. 

„Tych troje ludzi było bardzo interesujących i 

dostarczali  ciekawych  informacji”  -  pomyślał 
Mózg.  „Ale  teraz  musi  się  to  skończyć.  Mamy 
poza tym inne istoty ludzkie. Nie wolno dopuścić, 
Ŝ

eby  wśród  logicznych  konieczności  do  głosu 

doszły uczucia”. 

Ale  myśli  te  pobudziły  tylko  większość 

ś

wieŜo  doznawanych  przez  Mózg  emocji  i 

wprowadziły  owady  opiekuńcze  w  gorączkową 
krzątaninę. 

Wreszcie  Mózg  odsunął  od  siebie  problem 

trzech istot ludzkich na rzece i zaczął się martwić 
losem  ludzkich  imitacji  przebywających  za 
barierami. 

W  ludzkim  radiu  nie  było  Ŝadnych  doniesień, 

Ŝ

imitacje 

zostały 

wykryte, 

ale 

to 

rzeczywistości 

nic 

nie 

znaczyło. 

Takie 

wiadomości  mogły  zostać  ocenzurowane.  Jeśli 
posłańcy  nie  zdołają  ich  szybko  zlokalizować  i 
ostrzec, 

to 

imitacja 

wyjdzie 

na 

jaw. 

background image

Niebezpieczeństwo  było  powaŜne,  a  czasu 
niewiele. 

Wzburzenie  Mózgu  popchnęło  jego  sługi  do 

kroku,  na  który  nieczęsto  się  decydowały. 
Dostarczono 

narkotyki. 

Mózg 

zapadł 

letargiczny 

półsen, 

gdzie 

wyobraźni 

przekształcił  się  w  istotę  podobną  do  człowieka, 
która śledziła czyjś ślad ze strzelbą w dłoni. 

Jednak  nawet  we  śnie  Mózg  obawiał  się,  Ŝe 

gra  wymknie  mu  się  spod  kontroli.  Tutaj  owady 
opiekuńcze  nie  mogły  juŜ  nic  poradzić.  Troska 
trwała dalej. 

 
Joao  obudził  się  o  świcie  by  stwierdzić,  Ŝe 

rzekę  okryła  nieprzenikniona  draperia  mgły.  Był 
zdrętwiały, rozkojarzony i wyglądało na to, Ŝe ma 
gorączkę. Niebo miało barwę platyny. 

Przed  nimi  wyłoniła  się  wyspa  okryta 

upiornym  całunem  oparów.  Prąd  znosił  kapsułę 
na  prawo  od  sterty  pni  wyglądających  jak 
olbrzymie  zapałki.  Nad  powierzchnią  wody 
sterczały wierzchołki traw i krzewów gnących się 
i drŜących pod dotykiem płynącej wody. 

Kapsuła definitywnie przechyliła się w prawo. 

Joao  wiedział,  Ŝe  powinien  wyjść  i  osuszyć 

background image

pływak. Wiedział, Ŝe ma dość siły do wykonania 
tej  pracy,  ale  nie  mógł  znaleźć  w  sobie 
wystarczająco  duŜo  woli,  Ŝeby  wprawić  się  w 
ruch. 

-  Kiedy  przestało  padać?  -  Rozległ  się  głos 

Rhin. 

-  TuŜ  przed  świtem  -  odpowiedział  z  tyłu 

Chen-Lhu,  zakasłał  i  dodał.  -  WciąŜ  śladu 
naszych przyjaciół. 

-  Mamy  przechył  na  prawą  stronę  - 

powiedziała Rhin. 

- Miałem się tym zająć - odrzekł Chen-Lhu. - 

Johny,  spodziewam  się,  Ŝe  trzeba  tylko  włoŜyć 
głowicę  natryskową  w  pływak  i  przekręcić 
przetyczkę? 

Joao  przełknął  ślinę,  zdumiony  tym,  jaką 

wdzięczność  poczuł  do  Chen-Lhu,  Ŝe  na 
ochotnika zgłosił się do tej pracy. 

- Johny? 
- Tak... To wszystko, co masz zrobić - odparł 

Joao. - Otwór inspekcyjny w pływaku zamyka się 
na prosty 

zatrzask. 
Joao  oparł  się  wygodnie  i  zamknął  oczy. 

Słyszał jak Chen-Lhu gramoli się przez właz. 

background image

Rhin spojrzała na Joao. Wydał jej się strasznie 

zmęczony.  Jego  zamknięte  oczy  obramowane 
były 

głębokim 

cieniem. 

Wyglądał 

jak 

nieboszczyk. 

„Mój 

ostatni 

kochanek” 

pomyślała. 

„Śmierć”. 

Ta  myśl  wytrąciła  ją  z  równowagi.  Zaczęła 

zastanawiać  się  nad  sobą.Stwierdziła,  Ŝe  tego 
ranka  nie  potrafi  odnaleźć  Ŝadnego  ciepłego 
uczucia ku męŜczyźnie, który w nocy napełniał ją 
miłosną  ekstazą.  Ogarnął  ją  tristia  post  coitum

1

  i 

Joao  wydał  się  jej  teraz  kolejnym  pyłkiem 
ś

wiadomości, 

który 

dotknął 

jej 

zupełnie 

przypadkowo i zatrzymał się, by na chwilę dzielić 
z nią moment oślepiającego lśnienia. 

W tej myśli nie było miłości. 
Ani nienawiści. 
Uczucia  Rhin  były  teraz  tak  bezpłciowe  i 

kliniczne  jak  zawsze dotąd.  Spółkowanie w  nocy 
było  obopólnym  doświadczeniem,  ale  ranek 
zredukował to do czegoś pozbawionego smaku. 

Odwróciła się i zapatrzyła w dół rzeki.. 
Mgła  przerzedzała  się.  ZauwaŜyła  przez  nią 

czarne  zwałowisko  lawy  odległe  moŜe  o  dwa 

                                                 

1

 łac. smutek po stosunku płciowym. 

background image

kilometry.  Trudno  było  oceniać  odległość,  ale 
skała górowała nad rzeką jak upiorny statek. 

Usłyszała  zasysane  przez  pompę  powietrze  i 

zauwaŜyła,  Ŝe  kapsuła  wróciła  do  normanej 
pozycji. 

Po  chwili  pojawił  się  Chen-Lhu.  Wniósł  ze 

sobą  nagły  powiew  zimnej  wilgoci,  który  ustał, 
gdy uszczelnił za sobą właz. 

- Na zewnątrz jest prawie zimno - powiedział. 

- Jaki jest odczyt wysokościomierza, Johny? 

Joao  ocknął  się  i  spojrzał  na  tablicę 

rozdzielczą. 

- Sześćset osiem metrów. 
-  Jak  myślisz,  jak  daleko  zapłynęliśmy?  Joao 

bez słowa wzruszył ramionami. 

-  Będzie  tego  sto  pięćdziesiąt  kilometrów?  - 

zapytał Chen-Lhu. 

Joao spojrzał na przesuwające się w tył brzegi 

rozlewiska  i  na  prąd  poruszający  węźlaste, 
obskurne korzenie podmytych drzew. 

- MoŜe. 
„MoŜe” - pomyślał Chen-Lhu i zastanowił się, 

dlaczego  czuje  się  tak  oŜywiony  i  pełen  sił.  Był 
naprawdę  głodny!  Pogrzebał  w  poszukiwaniu 

background image

pakietów  z  racjami,  rozdzielił  je  i  zaczął  jeść 
wilczymi kęsami. 

Kanonada  deszczu  smagnęła  szyby  kabiny. 

Kapsuła obróciła się i zakołysała. Potrząsnął nimi 
kolejny 

podmuch 

wiatru. 

pływaki 

rozpryskiwały  się  z  pluskiem  szeregi  drobnych 
fal.  Wiatr  zmniejszył  się,  ale  deszcz  przybrał  na 
sile 

pozbawiając 

roślinność 

na 

brzegach 

wszystkich barw. Wiatr zamarł wreszcie zupełnie, 
ale  deszcz  nadal  łomotał  jednostajnie  gęstymi, 
cięŜkimi kroplami. 

Joao  spojrzał  na  cętkowany,  granitowy  brzeg, 

przepływający  obok  nich  jak  surrealistyczne  tło. 
Wydawało  się,  Ŝe  rzeka  ma  w  tym  miejscu  co 
najmniej  kilometr  szerokości.  Jej  brązowa 
powierzchnia była obrzmiała i pokryta pękami pni 
drzew,  pływającymi  wyspami  turzycy  oraz 
unoszącymi się na wodzie balami. 

Nagle  kapsuła  podskoczyła.  Coś  wielkiego 

zadrapało  od  spodu  o  dno.  Joao  powstrzymał 
oddech w obawie, Ŝe łata zostanie zerwana i woda 
wtargnie do pływaka. 

- Płycizny? - zapytał Chen-Lhu. 
Znoszony  przez  wodę  pniak  wynurzył  się  po 

lewej, obrócił i zanurkował jak Ŝywa istota. 

background image

- Pływak... - szepnęła Rhin. 
-  Wydaje  się,  Ŝe  trzyma  -  powiedział  Joao. 

Zielony  Ŝuk  wylądował  na  szybie,  machnął  ku 
nim czułkami i odleciał. 

- Są zainteresowane wszystkim, co się z nami 

dzieje - mruknął Chen-Lhu. 

-  Ten  pniak  -  zaczęła  Rhin  -  nie  myślisz 

chyba, Ŝe... 

- Jestem gotów uwierzyć we wszystko - odparł 

Chen-Lhu. 

Rhin zamknęła oczy. 
-  Nienawidzę  ich!  -  mruknęła  -  Nienawidzę! 

Deszcz  przerzedził  się  do  pojedynczych  kropel 
spadających  w  wodę,  albo  stukających  o  kopułę 
kabiny.  Rhin  otworzyła  oczy,  by  popatrzeć  na 
blade aleje błękitu otwierające się i zamykające w 
chmurach. 

- Przejaśnia się? - zapytała. 
-  Co  za  róŜnica?  -  odpowiedział  pytaniem 

Chen-Lhu.  Joao  spojrzał  na  przygniecioną  przez 
deszcz  trawę  sawanny  rozpościerającą  się  na 
brzegu  po  lewej.  Trawa  kończyła  się  u 
oleistozielonej ściany dŜungli, jakieś dwadzieścia 
metrów dalej. 

background image

Kiedy  patrzył,  z  dŜungli  wyłoniła  się  jakaś 

sylwetka  machająca  ku  nim  ręką.  Za  moment 
stracili ją z oczu. 

-  Co  to  było?  -  zapytała  Rhin,  a  w  jej  głosie 

czaiła się histeria. 

Odległość  była  za  duŜa,  by  być  pewnym,  ale 

Joao sądził, Ŝe mógł to być Padre. 

- Yierho? - szepnął. 
-  To  miało  jego  wygląd,  tak  myślę  -  odparł 

Chen-Lhu. - Nie sądzisz chyba... 

- Nic nie myślę! 
„Aha”  pomyślał  Chen-Lhu.  „Bandeirante 

zaczyna się łamać”. 

-  Coś  słyszę  -  powiedziała  Rhin.  -  Brzmi  jak 

progi wodne. 

Joao  wyprostował  się  i  wsłuchał.  Dotarł  do 

niego słaby pomruk. 

-  MoŜe  to  tylko  wiatr  pomiędzy  drzewami  - 

powiedział,  ale  gdy  to  mówił,  wiedział  juŜ,  Ŝe  to 
nie wiatr. 

- To progi - oznajmił Chen-Lhu. - Widzicie to 

urwisko przed nami? 

Patrzyli w dół rzeki dopóki powiew wiatru nie 

popchnął  ku  nim  czarnej  linii  chmur  i  nie  zasnuł 
urwiska  woalem  deszczu.  Ulewa  znów  zaczęła 

background image

biczować kapsułę. Wiatr ustał w tej samej chwili i 
prąd  niósł  ich  naprzód  poprzez  szum  deszczu. 
Niebawem przestało padać. Rzeka rozpostarła się 
przed nimi jak odbita w lustrze równia stołu. 

Kapsuła  stała  się  dla  Chen-Lhu  miniaturową 

zabawką pomniejszoną przez czary i zagubioną w 
ogromie powodzi. 

Nad  tym  wszystkim  wznosiło  się  czarne 

oblicze  urwiska,  z  kaŜdą  sekundą  olbrzymiejące 
coraz bardziej. 

Chen-Lhu 

powoli 

pokręcił 

głową, 

zastanawiając  się,  skąd  wie,  z  czym  muszą 
zetknąć się za urwiskiem. Miał wraŜenie, Ŝe unosi 
się  w  wilgotnej  kuli  powietrza,  które  wysysało  z 
niego  wszelkie  Ŝycie.  Atmosfera  miała  zapach 
ś

mierci  czyhającej  w  leśnym  poszyciu  dookoła 

rzeki. Otoczyły go wonie gnicia i rozkładu. KaŜda 
niosła przesłanie: „Są tam przed tobą... czekają”. 

- Kapsuła... juŜ nie poleci, co? - zapytał Chen-

Lhu. 

- Nie sądzę, bym zdołał wyrwać ten pływak z 

rzeki  -  odpowiedział  Joao  i  otarł  pot  z  czoła.  W 
tej  chwili  doznał  koszmarnego  uczucia,  Ŝe  przez 
całą drogę aŜ dotąd śnił. Otworzył szeroko oczy. 

W kabinie zapanowało ponure milczenie. 

background image

Grzmot  progów  stawał  się  coraz  głośniejszy, 

ale wciąŜ nie było widać spienionej wody. 

Z grupy palm przy zakręcie rzeki wzbiło się w 

górę  stado  złotodziobych  tukanów.  Leciały 
oszalałą 

chmarą, 

wypełniając 

powietrze 

skamleniem zgrai psów. Wkrótce zniknęły z pola 
widzenia  i  pozostał  tylko  odgłos  progów. 
Urwisko górowało nad palmami tuŜ za zakrętem. 

-  Mamy  jeszcze  rezerwę  paliwa  na  pięć,  lub 

sześć  minut  pracy  silników  -  powiedział  Joao.  - 
Myślę,  Ŝe  powinniśmy  pokonać  ten  zakręt  z 
włączonymi silnikami. 

-  Zgadzam  się  -  odrzekł  Chen-Lhu.  Zapiął 

pasy bezpieczeństwa. 

Rhin zatrzasnęła własną uprząŜ. 
Joao  znalazł  obok  siebie  zimne  sprzączki 

pasów  i  połączył  je  sprawdzając  tablicę 
rozdzielczą.  Jego  ręce  zaczęły  drŜeć,  gdy 
pomyślał 

precyzji 

wymaganej 

przy 

posługiwaniu  się  przepustnicą.  „Robiłem  to  juŜ 
dwukrotnie” powiedział sobie. 

Ale  to  go  nie  uspokoiło.  Wiedział,  Ŝe  jest  na 

granicy swych sił... i swego rozsądku. 

Krzywe  zmarszczki  prądu  rozwinęły  się 

tworząc  na  zakręcie  wachlarz.  Woda  w  tym 

background image

miejscu  zaczęła  lśnić  i  migotać.  Joao  podniósł 
wzrok  i  ujrzał  błękitne  szczeliny  przebijające  się 
przez  chmury.  Wciągnął  głęboko  powietrze, 
wcisnął zapłon, odliczył. 

Ś

wiatełko alarmowe mrugnęło i zgasło. 

Joao  pchnął  dźwignię  przepustnicy.  Silniki 

zagrzmiały  równo.  Kapsuła  zaczęła  nabierać 
prędkości  tańcząc  wśród  wodnych  zmarszczek. 
Miała  przechył  na  prawe  skrzydło.  Z  pływaka 
dochodziło tępe chlupotanie. 

„Nigdy  się  nie  uniesie”  -  pomyślał  Joao.  Był 

rozgorączkowany  i  tylko  luźno  połączony  ze 
swymi zmysłami. 

Kapsuła z hałasem i ocięŜale okrąŜyła zakręt i 

oto  stanęła  przed  nimi  ściana  lawy  odległa  nie 
więcej  niŜ  o  kilometr.  Rzeka  przepływała  przez 
nią 

wyłomem 

sprawiającym 

wraŜenie 

wyrąbanego  siekierą  giganta.  Gładkie,  czarne 
wyniosłości skał zgarniały wodę u swej podstawy 
w kłębiące się piekło. 

- Jeeeezuuu - szepnął Joao. Rhin uchwyciła się 

jego ramienia. 

- Zawracaj! Musisz zawrócić!- wrzasnęła. 
-  Nie  moŜemy  -  powiedział  Joao.  -  Nie  ma 

innego wyjścia. 

background image

WciąŜ 

wahał 

się 

trzymając 

ręką 

na 

przepustnicy.  Nacisnąć  tę  dźwignię  naprzód  i 
zaryzykować 

wybuch? 

Nie 

było 

Ŝ

adnej 

alternatywy.  Widział  teraz  wśród  skał  fale 
tworzące  grzebienie  na  niewidocznych  głazach  i 
rafach. 

Konwulsyjnym 

ruchem 

Joao 

pchnął 

przepustnicę  w  przód,  do  oporu.  Grzmot  rakiet 
zagłuszył głos wody. 

Joao modlił się do pływaka: 
- Trzymaj się... proszę... wytrzymaj. 
Kapsuła  podniosła  się  i  zaczęła  sunąć  po 

wodzie,  ledwie  jej  dotykając.  W  tej  samej  chwili 
Joao dojrzał ruch po obu brzegach katarakty. Coś 
węŜowym  ruchem  unosiło  się  z  piany  u  wejścia 
do rozpadliny. 

- Jeszcze jedna sieć! - krzyknęła Rhin. 
Joao popatrzył na sieć jakby była częścią snu. 

Wiedział,  Ŝe  nie  zdoła  jej  uniknąć.  Jego 
ś

wiadomość  oderwała  się  od  rzczywistości. 

Kapsuła  przemknęła  po  powierzchni  wiru  i 
popędziła  wprost  ku  wznoszącej  się  w  górę 
zaporze. Joao dostrzegł ciemny wzór oczek sieci, 
a  przez  nie  wodę  pociętą  coraz  głębszymi 
bruzdami i spadającą otchłań. 

background image

Kapsuła  uderzyła  w  sieć,  napręŜając  ją  i 

rozdzierając. Joao rzuciło do przodu, gdy kapsuła 
opadła nosem w dół. Czuł, jak tył fotela wali go w 
plecy.  Potem  dotarł  do  niego  przenikliwy  jazgot; 
darcie, zgrzytanie, bulgot i nagły skok naprzód. 

Silniki  umilkły  zalane,  albo  niezdolne  do 

zasysania paliwa. Grzmot wody wypełnił kabinę. 

Joao podciągnął się na kierownicy i rozejrzał. 

Kapsuła  płynęła  prawie  równo,  obracając  się,  ale 
jego  oczy  zinterpretowały  ten  ruch  jakby  świat 
kręcił się wokół niego: czarna ściana, zielona linia 
dŜungli i biała woda... 

Kapsuła  ześlizgnęła  się  w  prawo  wpadając  ze 

zgrzytem  na  wystającą  nad  powierzchnię  wody 
skałę  obsydianu.  Drapany  i  rozdzierany  metal 
współzawodniczył z grzmotem katarakty. 

Rhin  krzyknęła  coś,  co  przepadło  w  ogólnym 

zamęcie. 

Kapsuła odbiła się od skalnej ściany, obróciła 

i  odbiła  o  dwie  następujące  po  sobie  strugi 
buchającego  prądu.  Metal  zgrzytał  i  jęczał. 
Spiralny  stoŜek  wiru  zassał  pływaki,  po  czym 
wyrzucił  ich  w  bok  w  podnoszącym  się  i 
opadającym delirium ruchu. 

background image

PotęŜny,  pulsujący  grzmot,  jakby  fal  oceanu 

bijących  o  skały  ogłuszył  Joao.  Zobaczył 
połyskującą 

szczelinę 

czarnej 

skale, 

wyłaniającą  się  na  wprost  przed  nimi.  Kapsuła 
uderzyła  o  nią  i  odbiła  się,  Joao  stwierdził,  Ŝe 
został  wyrwany  z  pasów  i  rzucony  na  podłogę, 
gdzie  szczepił  się  z  Rhin.  Prawą  dłonią  chwycił 
się spodu steru. 

Kopuła 

nad 

nimi 

odchyliła 

się. 

niedowierzaniem  i  wstrząsem  Joao  patrzył,  jak 
szyba rozpryskuje się i znika. Widział, jak prawe 
skrzydło łamie się na skale. Kapsuła podskakując 
obróciła  się  w  prawo,  ukazując  skrawek  nieba  i 
kolejną czarną ścianę. 

Szaleńczy 

trzask 

zgniatanego 

skrzydła 

dołączył się do ogólnego hałasu. 

Joao pomyślał: „To się nam nie uda. Nikt tego 

nie przeŜyje”. 

Czuł, jak oszalała ze zgrozy Rhin obydwiema 

rękami obejmuje go w pasie i usłyszał jej głos w 
lewym  uchu:  -  Proszę,  zatrzymaj  to,  proszę, 
zatrzymaj to... 

Joao  zobaczył,  Ŝe  dziób  kapsuły  unosi  się  i 

opada.  Zobaczył  białą  wodę  i  pianę  wrzącą  tuŜ 
nad  sobą.  Widział  jak  w  tej  kipieli  przepada 

background image

rozpylacz i wepchnął się głębiej między siedzenia 
i deskę rozdzielczą. Bolały go palce zaciśnięte na 
kolumnie  kierownicy.  Gwałtowny  ruch  kapsuły 
obrócił  jego  głowę  i  zobaczył  bezpośrednio  nad 
sobą ręce Chen-Lhu zaplecione na oparciu fotela. 

Wzmocniony  ponad  wszelką  moŜliwość 

zniesienia  hałas  wdzierał  się  w  system  nerwowy 
Chen-Lhu.  W  jego  głowie  brzmiał  jeden 
ogłuszający  dysonans  potwornych  cymbałów. 
Chen-Lhu 

stał 

się 

widzącym, 

słyszącym, 

czującym receptorem bez Ŝadnej innej funkcji. 

Rhin  przycisnęła  twarz  do  twarzy  Joao. 

Gorący  zapach  ciała  Joao  i  opętańczy  ruch  były 
wszystkim. Czuła, jak kapsuła unosi się... unosi... 
unosi i opada, bez przerwy się obracając. W górę. 
W  dół.  W  górę.  W  dół.  W  górę.  W  dół.  To  było 
jak  jakiś  szaleńczy  rodzaj  seksu.  Przeszywający 
rytm  wtrząsał  nią  w  rytmie  stacatta,  gdy  kapsuła 
spadała dolinami bystrzyn. 

Cała  świadomość  Joao  skupiła  się  na 

patrzeniu.  Przed  nim  w  boku  kabiny  widniał 
otwór,  którego  tam  być  nie  powinno.  Po  drugiej 
stronie  wrzało  czarno-  zielone,  wodne  piekło. 
Gdy  kapsuła  stanęła  dęba  Joao  spojrzał  prosto  w 

background image

dół  na  karbowaną  spiralę  prądu.  Palce  drętwiały 
na sterach. Ból przeszywał bark. 

Brązowa  powierzchnia  nurtu  przetoczyła  się 

prosto  przed  otworem.  Joao  czuł,  jak  kapsuła 
ś

lizga  się  ku  niej  zwodniczo  łagodnym  ruchem  i 

zobaczył, Ŝe rzeka za nimi zostaje w tyle. 

„Więcej juŜ nie zniesie” - pomyślał. 
Kapsuła 

opadała 

coraz 

szybciej. 

Joao 

uchwycił  się  tablicy  rozdzielczej.  Widział 
zielonobrązową  falę  wzbierającą  za  strzępami 
skrzydła. W górę... w górę... w górę... 

Kapsuła przebiła się przez nią. 
Zielona  ciemność  i  woda  zwaliły  się  do 

kabiny.  Rozległ  się  zgrzyt  metalu.  Joao 
stwierdził,  Ŝe  rufa  kapsuły  wali  o  powierzchnię, 
wynosząc  dziób  ku  światłu.  Joao  wcisnął  się  w 
fotel  ciągnąc  za  sobą  Rhin  i  zobaczył,  Ŝe  ręce 
Chen-Lhu wciąŜ są wczepione w oparcie, a woda 
przelewa  się  przez  rozdarty  bok  kabiny.  Czuł,  Ŝe 
tylna część kapsuły obija się o skały. 

Jaskrawe światło słońca. 
Joao odwrócił się w fotelu oślepiony przez ten 

blask.  Popatrzył  przez  poszarpaną  dziurę  w 
miejscu,  gdzie  przedtem  były  silniki  i  ujrzał 
skalny  wąwóz.  Uderzyło  go  szaleństwo  tego 

background image

miejsca.  Widział  miotające  się  fale,  ich 
gwałtowność i myślał: „Naprawdę przedostaliśmy 
się tędy?” 

Poczuł  wodę  dookoła  kostek  i  odwrócił  się, 

oczekując  podświadomie  kolejnego  progu.  Ale 
przed 

nim 

była 

tylko 

szeroka, 

gładka 

powierzchnia  ciemnej  wody.  Pochłonęła  ona 
wzburzenie  wąwozu  zamieniając  je  na  lśniące 
pęcherzyki  powietrza  oznaczające  mieszające  się 
i rozprzestrzeniające linie prądu. 

Kapsuła podskoczyła. Joao zatoczył się i oparł 

o  ścianę  kabiny.  Spojrzał  w  dół  na  ocalałe 
skrzydło,  które  wydawało  się  płynąć  wprost  po 
powierzchni wody. 

-  MoŜe  lepiej  wydostańmy  się  na  zewnątrz? 

PrzecieŜ  toniemy.  -  głos  Rhin  zaszokował  Joao 
normalnością. 

Spróbował otrząsnąć się z uczucia oderwania, 

opuścił  wzrok  i  popatrzył  na  nią,  siedzącą  w 
swym  fotelu.  Chen-Lhu  za  jej  plecami  kaszląc 
wstał z podłogi i wyprostował się. 

Doszło  ich  bulgotanie  i  prawe  skrzydło 

zanurzyło się pod powierzchnię. 

tym 

momencie 

do 

Joao 

dotarła 

oszałamiająca  świadomość  faktu,  Ŝe  wciąŜ 

background image

jeszcze  Ŝyją...  Jednak  kapsuła  była  do  niczego. 
Uniesienie go opuściło. 

-  Daliśmy  im  dobrą  szkołę  za  ich  pieniądze  - 

stwierdził Chen-Lhu - ale myślę, Ŝe to juŜ koniec 
jazdy. 

- Naprawdę? - mruknął Joao. Czuł, jak wre w 

nim  gniew.  Dotknął  wypukłości  wielkiej  giwery 
Yierha  w  kieszeni.  Odruchowy  gest,  jego  głupia 
pustota,  przeniknęły  umysł  Joao  falą  szalonego 
rozbawienia. 

„Wyobraź  sobie,  Ŝe  próbujesz  zabić  te 

stworzenia z pistoletu” - pomyślał. 

- Joao? - powiedziała Rhin. 
-  Tak?  -  kiwnął  jej  głową,  po  czym  odwrócił 

się  i  wyszedł  na  ocalałe  skrzydło.  Wyprostował 
się balansując i rozejrzał. Powiał na niego zimny 
wodny pył z rozpadliny. 

-  Nie  utrzymamy  się  długo  na  powierzchni  - 

powiedział  Chen-Lhu.  Obejrzał  się  na  skalną 
rozpadlinę 

nagle 

jego 

umysł 

odmówił 

zaakceptowania tego, co się z nimi stało. 

-  Mogłabym  dopłynąć  do  tego  miejsca  - 

oznajmiła Rhin pokazując ręką - Jak z wami? 

Chen-Lhu  odwrócił  się  i  ujrzał  bezd  rzewny 

cypel  sterczący  ku  środkowi  rozlewiska,  sto 

background image

metrów  dalej.  Była  to  krucha  plątanina  trzcin  i 
mułu  wystająca  nieco  nad  wodę.  Dalej  wznosiła 
się wysoka ściana drzew. Długie, rynnowate ślady 
biegły  ku  rzece  przecinając  pas  mułu  poniŜej 
trzcin. 

„Ślady aligatorów” - pomyślał Chen-Lhu. 
- Widzę znaki aligatorów - powiedział Joao. - 

Najlepiej  trzymać  się  kapsuły  tak  długo  jak 
moŜna. 

Rhin  poczuła,  Ŝe  groza  znowu  narasta  w  jej 

gardle. 

-  Długo  jeszcze  utrzyma  się  na  wodzie?  - 

szepnęła. 

-  JeŜeli  będziemy  siedzieć  bardzo  spokojnie  - 

odparł  Joao.  -  Wydaje  się,  Ŝe  trochę  powietrza 
uwięzło  gdzieś  pod  spodem,  moŜe  w  skrzydle  i 
lewym pływaku. 

- Ani śladu... ich - powiedziała Rhin. 
-  Za  chwilę  tu  będą  -  rzekł  Chen-Lhu 

zaskoczony obojętnym tonem własnego głosu. 

Joao badał wzrokiem przylądek. 
Kapsuła zdryfowała w bok, a potem zawróciła 

we wstecznym prądzie i niebawem juŜ tylko kilka 
metrów  dzieliło  zanurzony  koniec  skrzydła  od 
błotnistego brzegu. 

background image

„Gdzie  są  te  przeklęte  aligatory?”  zastanowił 

się Joao. 

-  Nie  podpłyniemy  juŜ  bliŜej  -  stwierdził 

Chen-Lhu.  Joao  skinieniem  głowy  wyraził 
potwierdzenie i rzekł: 

-  Ty  pierwsza,  Rhin.  Zostań  na  skrzydle  tak 

długo,  jak  będziesz  mogła.  Pójdziemy  zaraz  za 
tobą  połoŜył  dłoń  na  pistolecie  w  kieszeni,  a 
drugą  ręką  pomógł  jej  wyjść.  Ześlizgnęła  się  na 
skrzydło,  które  zanurzyło  się  głębiej  i  oparło  o 
muł przy brzegu. 

Chen-Lhu ześlizgnął się obok niej. 
- Chodźmy! - powiedział. 
Rozpryskując  wodę  pobrnęli  do  brzegu 

grzęznąc  w  mule,  gdy  tylko  zeszli  ze  skrzydła. 
Joao  poczuł  zapach  paliwa  rakietowego  i 
spostrzegł barwne plamy na rzece. Ruszył w ślady 
Rhin i Chen-Lhu. Po chwili wspiął się na groblę i 
stanął obok nich. Popatrzył na dŜunglę. 

-  MoŜe  moglibyśmy  z  nimi  podyskutować?  - 

zapytał Chen-Lhu. 

Joao podniósł rozpylacz i powiedział: 
-  Myślę,  Ŝe  to  jedyny  argument,  jaki  mamy  - 

spojrzał  na  ładunek  stwierdzając,  Ŝe  jest  pełny. 
Odwrócił  się  do  kapsuły.  LeŜała  częściowo 

background image

zanurzona z jednym skrzydłem zakotwiczonym w 
mule.  Brunatne  prądy  opływały  ją  i  wlewały  się 
przez dziury wyrwane w ścianach. 

-  Nie  sądzisz,  Ŝe  powinniśmy  spróbować 

wydobyć  więcej  broni?  -  zapytał  Chen-Lhu.  - 
ChociaŜ chyba nigdzie stąd nie odejdziemy... 

„Oczywiście  ma  rację”  -  pomyślał  Joao. 

Spostrzegł, Ŝe słowa Chen-Lhu wprawiły Rhin w 
niekontrolowane drŜenie, więc przytulił ją. 

-  Co  za  urocza,  rodzinna  scenka  -  powiedział 

Chen-Lhu  wpatrując  się  w  nich  i  pomyślał:  „Oni 
są  jedyną  monetą,  jaką  mam.  MoŜe  nasi 
przyjaciele  pójdą  na  wymianę:  Dwoje  bez  walki 
w zamian za jednego puszczonego wolno...” 

Rhin czuła, Ŝe wraca jej spokój. Otaczające ją 

ramię  Joao,  jego  milczenie  poruszało  ją  bardziej, 
niŜ  wszystko,  co  starała  się  pamiętać.  „Taki 
drobiazg”  -  pomyślała.  „Po  prostu  braterski, 
ojcowski uścisk”. 

Chen-Lhu kaszlnął. Spojrzała na niego. 
-  Johny  -  powiedział  Chen-Lhu.  -  Daj  mi 

rozpylacz.  Będę  cię  osłaniał,  a  ty  spróbujesz 
wydostać więcej broni z kapsuły. 

background image

- Sam sobie rozkazuj - odparł Joao. - W jakim 

celu?  Rhin  uwolniła  się  nagle  z  jego  objęć 
przeraŜona błyskiem 

w oczach Chen-Lhu. 
-  Daj  mi  rozpylacz  -  powiedział  Chińczyk 

płaskim głosem. 

,,Co  za  róŜnica?”  -  zapytał  sam  siebie  Joao. 

Spojrzał  w  oczy  Chen-Lhu  i  zobaczył  w  jego 
nieruchomym spojrzeniu zwierzęcą furię. ..Dobry 
BoŜe!”  -  pomyślał.  ..Co  go  naszło?”  Stał 
zauroczony wzrokiem Chińczyka. 

Lewa  stopa  Chen-Lhu  wyskoczyła  w  górę, 

trafiając  Joao  w  lewe  ramię.  Rozpylacz  wyleciał 
w  powietrze.  Joao  poczuł  odrętwienie  w  całym 
barku,  ale  instynktownie  przyjął  postawę  z 
capoeira,  brazylijskiego  judo.  Półprzytomny  z 
bólu zbił następne kopnięcie i odskoczył w bok. 

-  Rhin,  rozpylacz!  -  krzyknął  Chen-Lhu  i 

rzucił się na Joao. 

Umysł Rhin przez chwilę odmawiał działania. 

Potrząsnęła głową, spojrzała w trzciny tam, gdzie 
upadł rozpylacz. Celował w niebo, wbity kolbą w 
muł.  „Rozpylacz?”  zadała  sobie  pytanie.  No  tak, 
powstrzyma  męŜczyznę  na  taką  odległość. 
Wyciągnęła  rozpylacz  z  błota  i  podniosła  go 

background image

razem  z  mułem  i  połamanymi  trzcinami 
oblepiającymi  kolbę.  Wycelowała  go  w  kierunku 
męŜczyzn miotających się w niesamowitym tańcu 
ciosów i uników. 

Chen-Lhu  zobaczył  ją,  odskoczył  w  tył  i 

przykucnął. 

Joao  wyprostował  się,  chwytając  za  obolałe 

ramię. 

- W porządku, Rhin - powiedział Chen-Lhu. - 

DołóŜ mu. 

Z  uczuciem  grozy  Rhin  stwierdziła,  Ŝe  lufa 

rozpylacza obraca się w stronę Joao. 

Joao  zaczął  sięgać  po  broń  w  kieszeni,  ale 

zatrzymał  się.  Czuł  tylko  chorobliwą  pustkę  i 
rozpacz.  „Niech  mnie  zabije,  jeŜeli  ma  na  to 
ochotę” - pomyślał. 

Rhin  zgrzytnęła  zębami  i  zwróciła  rozpylacz 

ku Chen-Lhu. 

- Rhin! - krzyknął i rzucił się ku niej. 
Strumień  trucizny  i  butylowego  nośnika 

wytrysnął  z  lufy.  Chen-Lhu  trafiony  w  pierś 
zatoczył  się.  Próbował  dalej  iść  naprzód,  ale  w 
następnej  chwili  strumień  uderzył  go  w  twarz  i 
powalił  na  ziemię.  Przetoczył  się  i  zwinął  w 
kłębek  walcząc  z  narastającym  spętaniem,  w 

background image

miarę  jak  nośnik  krzepł.  Niebawem  ruchy  Chen-
Lhu  uległy  zwolnieniu:  konwulsyjne  szarpnięcie, 
znieruchomienie, znów szarpniecie. 

Rhin  stała  z  rozpylaczem  wycelowanym  w 

Chen-Lhu  dopóki  ładunek  się  nie  wyczerpał, 
potem odrzuciła broń od siebie. 

Chen-Lhu  szarpnął  się  ostatni  raz  i  zamarł  w 

bezruchu. 

W  ogóle  nie  było  widać  jego  ciała.  Był 

jedynie lepką szaro- czarno- pomarańczową bryłą 
leŜącą wśród trzcin. 

Rhin  zorientowała  się,  Ŝe  dyszy,  przełknęła 

ś

linę  i  spróbowała  głęboko  wciągnąć  powietrze, 

ale nie mogła. 

Joao podszedł do niej i zobaczyła, Ŝe w dłoni 

trzyma 

pistolet. 

Jego 

lewa 

ręka 

zwisała 

bezwładnie  wzdłuŜ  boku.  •  Twoje  ramię  - 
powiedziała. 

-  Złamane  -  odparł  -  Popatrz  na  drzewa. 

Odwróciła  się  i  zobaczyła  ruch  wśród  cieni.  Z 
dŜungli  wyłonił  się  Indianin.  To  było  tak,  jakby 
pojawił  się  za  sprawą  magii.  Oczy  barwy  kości 
słoniowej 

błyszczały 

charakterystycznym 

wielopowierzchniowym 

migotaniem 

pod 

prostymi  kosmykami  grzywki.  Czerwona  farba 

background image

pokrywała  pasmami  twarz.  Zza  linki  zawiązanej 
na lewym ramieniu sterczały szkarłatne pióra ary. 
Miał na sobie znoszone szorty, a przy pasie torbę 
ze skóry małpy. 

Rhin  przypomniała  sobie  latające  mrówki  z 

dzieciństwa  i  szarą,  trzepoczącą  chmarę,  która 
pochłonęła obóz MOE. Odwróciła się do Joao. 

-  Joao...  Joao,  proszę,  proszę,  zastrzel  mnie. 

Nie pozwól im mnie dostać. 

Chciał  się  odwrócić  i  uciec,  ale  mięśnie 

odmówiły mu posłuszeństwa. 

- JeŜeli mnie kochasz - błagała. - Proszę. 
Nie  mógł  uniknąć  jej  wzroku.  Pistolet  uniósł 

się jak gdyby z własnej woli. Wymierzył. 

-  Kocham  cię,  Joao  -  szepnęła  i  zamknęła 

oczy. 

Joao  spostrzegł,  Ŝe  oślepiają  go  łzy.  Widział 

jej  twarz  jak  przez  mgłę  „Muszę”  -  pomyślał. 
„BoŜe, pomóŜ mi, muszę”. Konwulsyjnie nacisnął 
spust. 

Pistolet zagrzmiał, podskakując w jego dłoni. 
Rhin  szarpnęła  się  w  tył  jak  pchnięta 

gigantyczną  dłonią.  Wykonała  półobrót  i  padła 
twarzą w trzciny. 

background image

Joao popatrzył na pistolet w swej dłoni. Potem 

jego  uwagę  przyciągnął  ruch  wśród  drzew. 
Rzutem  głowy  otrząsnął  łzy  i  spojrzał  na  szereg 
postaci wychodzących z lasu. Byli tam ci podobni 
do leśnych Indian, którzy porwali jego ojca... było 
teŜ wiele innych typów Indian... postać Thomego 
z  jego  własnej  ekipy...  jeszcze  jeden  męŜczyzna, 
szczupły, w czarnym garniturze, z połyskującymi 
srebrem włosami. 

„Nawet mój ojciec!” - pomyślał Joao. 
Podniósł  pistolet  i  wycelował  lufę  w  serce. 

Nie  czuł  gniewu,  tylko  niezwykły  smutek,  kiedy 
naciskał spust. 

Uderzyła w niego ciemność. 

background image

 

 
Miał  sen.  Sen  o  tym,  Ŝe  jest  niesiony,  sen  o 

łzach  i  krzyku,  sen  o  gwałtownych  protestach  i 
zaprzeczeniach. 

Joao  przebudził  się  w  Ŝółtopomarańczowym 

ś

wietle  i  zobaczył  postać  nie  mogącą  być  jego 

ojcem pochylającą się nad nim, wyciągającą dłoń 
i mówiącą: 

-  ...zatem  obejrzyj  moją  rękę,  jeŜeli  nie 

wierzysz! Wtedy umysł Joao ogarnął pobudzający 
wstrząs.  „Jak się tu znalazłem?” - zastanowił się. 
W myślach 

przeszukiwał  pamięć  i  zobaczył,  jak  zabija 

Rhin starą armatą Yierha, a następnie zwraca broń 
przeciw sobie. 

Coś poruszyło się za postacią, która nie mogła 

być  jego  ojcem.  Uwaga  Joao  przeniosła  się  w  tę 
stronę.  Zobaczył  gigantyczną  twarz  mającą  co 
najmniej dwa metry wysokości. W tym dziwnym 
ś

wietle  była  to  nieszczęsna  twarz,  o  oczach 

skupionych 

błyszczących, 

ze 

ź

renicami 

wewnątrz  źrenic.  Twarz  odwróciła  się  i  Joao 
zobaczył,  Ŝe  ma  nie  więcej  niŜ  dwa  centymetry 

background image

grubości.  Znowu  się  odwróciła.  Dziwne  oczy 
skupiły wzrok na stopach Joao. 

Joao  zmusił  się  do  spojrzenia  w  tamtą  stronę. 

Jego  głowa  podniosła  się,  a  następnie  opadła  z 
gwałtownym  drŜeniem.  Tam,  gdzie  powinny  być 
jego  stopy,  zobaczył  wypukły,  zielony  kokon. 
Joao podniósł lewą rękę, przypominając sobie, Ŝe 
była  złamana,  ale  dłoń  wykonała  gest  bez  bólu  i 
spostrzegł,  Ŝe  skóra  na  niej  ma  tę  samą  barwę 
odraŜającego kokonu. 

- Przyjrzyj się mojej ręce! - powiedział starzec 

obok niego. - Rozkazuję ci! 

- Nie obudził się jeszcze zupełnie. 
Głos  był  grzmiący,  rezonujący,  wprawiający 

w  drŜenie  powietrze  wokół  nich  i  Joao  wydało 
się,  Ŝe  dobiega  gdzieś  spod  tej  gigantycznej 
twarzy. 

„Co  to  za  koszmar?”  -  zadał  sobie  pytanie.  -

”Jestem w piekle?” 

Nagłym  ruchem  Joao  sięgnął  w  górę, 

chwytając podstawioną rękę. 

Była ciepła... ludzka. 
Łzy zalały oczy Joao. Potrząsnął głową, by się 

ich  pozbyć  i  przypomniał  sobie,  Ŝe  robił  juŜ  to 
samo...  gdzieś...  kiedyś.  Ale  były  pilniejsze 

background image

sprawy  niŜ  wspomnienia.  Ręka  wydawała  się 
prawdziwa, jego łzy równieŜ... 

- Jak to moŜliwe? - szepnął. 
- Joao, mój synu - zabrzmiał głos jego ojca. 
Joao podniósł wzrok na znajomą twarz. To byl 

jego  ojciec.  Nie  mógł  się  mylić,  kaŜdy 
najdrobniejszy rys twarzy był ten sam. 

- Ale... twoje serce - powiedział. 
- Moja pompa - rzekł stary człowiek. - Spójrz 

- zabrał swoją rękę z jego dłoni i odwrócił się. W 
plecach  jego  marynarki  wycięty  był  otwór.  Jakaś 
gumopodobna  substancja  zlepiała  brzegi  tkaniny. 
Pod tą powłoką pulsowała oleistoŜółta masa. 

Joao  zobaczył  cienkie  jak  włos,  łuskowate 

linie i wielość kształtów. Odrzuciło go w tył. 

Zatem  to  była  kopia,  jeszcze  jedna  z  ich 

sztuczek. 

Starzec  odwrócił  się  i  Joao  osłupiał  widząc 

młodzieńczą  uciechę  w  jego  oczach.  Te  oczy  nie 
były podzielone na wiele drobnych powierzchni. 

- Stara pompa zawiodła, a oni dali mi nową - 

powiedział  starzec.  -  Ale  ty,  ty  durny  głupku! 
Zrobiłeś  z  siebie  i  z  tej  biednej  kobiety  zupełną 
miazgę. 

- Rhin - szepnął Joao. 

background image

- Wyrwałeś wasze serca razem z częścią płuc - 

mówił  jego  ojciec.  --  I  zwaliliście  się  prosto  w 
kałuŜe  trucizny,  którą  rozpyliliście  dookoła 
siebie.  Musieli  dać  wam  obojgu  nie  tylko  nowe 
serca, ale całe systemy krwionośne! 

Joao  podniósł  dłonie  i  popatrzył  na  swoją 

zieloną  skórę.  Czuł  się  przez  nią  oślepiony  i 
wiedział, Ŝe nie jest w stanie przyjąć tego faktu do 
ś

wiadomości. Wolał wierzyć, Ŝe to sen. 

-  Znają  takie  medyczne  sztuczki,  jakich  my 

sobie  nawet  nie  wyobraŜamy  -  powiedział  jego 
ojciec. - Nie byłem tak podekscytowany od czasu, 
gdy byłem chłopcem. Ledwie mogę się doczekać, 
kiedy będę z powrotem... Joao! Co ci jest! 

Joao usiadł gwałtownie i wpatrzył się starcowi 

w  oczy.  -  Nigdy  juŜ  nie  będziemy  ludźmi!  - 
krzyknął  -  Nie  jesteśmy  ludźmi,  skoro...  Nie 
jesteśmy ludźmi! 

- Och, cicho bądź! - rozkazał jego ojciec. 
-  JeŜeli  to  jest...  Oni  nas  kontrolują!  -  Joao 

zmusił  się  do  spojrzenia  na  gigantyczną  twarz  za 
swoim ojcem. - Będą nami władaćl 

Opadł z powrotem, dysząc. 
- Będziemy ich niewolnikami - szepnął. 
- Co za głupota - rozległ się głos jak z bębna. 

background image

-  Zawsze  był  melodramatyczny  -  powiedział 

starszy  Martinho.  -  Spójrz,  jakiegoś  bałaganu 
narobił  tam  na  rzece.  Oczywiście,  była  w  tym 
twoja  wina.  Gdybyś  tylko  mnie  posłuchał,  zaufał 
mi. 

- Teraz mamy zakładnika - zagrzmiał Mózg. - 

Teraz moŜemy sobie pozwolić ci ufać. 

-  Miałeś  we  mnie  zakładnika  odkąd  załoŜyłeś 

mi tę pompę - powiedział starzec. 

-  Nie  pojmuję  wartości,  jaką  nadajecie 

pojedynczym  jednostkom  -  odrzekł  Mózg.  -  My 
poświęcilibyśmy dla ocalenia roju prawie kaŜdą. 

-  Ale  nie  królową  -  powiedział  starzec.  Nie 

ruszylibyście  królowej.  A  co  z  tobą  samym? 
Poświęciłbyś sam siebie? 

- To nie do pomyślenia - odparł Mózg. 
Joao  powoli  opuścił  głowę  i  spojrzał  pod 

gigantyczną twarz tam, skąd wydobywał się głos. 
Zobaczył  białą  masę  o  średnicy  około  czterech 
metrów  z  wystającym  z  niej  pulsującym,  Ŝółtym 
workiem.  Bezskrzydłe  owady  pełzały  po  jej 
powierzchni,  w  jej  bruzdach  i  po  kamiennej 
posadzce  jaskini.  Twarz  górowała  nad  tą  masą, 
wspierając  się  na  tuzinie  okrągłych  łodyg.  Ich 
łuskowata powierzchnia zdradzała ich naturę. 

background image

Poprzez  szok  do  Joao  zaczęła  przenikać 

rzeczywistość tej sytuacji. 

- Rhin? - szepnął. 
-  Twoja  towarzyszka  jest  bezpieczna  - 

zagrzmiał  głos.  -  Zmieniona  jak  ty,  ale 
bezpieczna. 

Joao  wciąŜ  wpatrywał  się  w  białą  masę  na 

dnie  jaskini.  Zobaczył,  Ŝe  głos  wydobywa  się  z 
Ŝ

ółtego,  pulsującego  worka.  -  Twoją  uwagę 

przyciąga 

nasz 

sposób 

odpowiadania 

na 

zagroŜenie  z  waszej  strony  -  powiedział  Mózg.  - 
To  jest  nasz  mózg.  Jest  podatny  na  zniszczenie, 
ale silny, podobnie jak twój... 

Joao zwalczył dreszcz odrazy. 
-  Powiedz  mi  -  rzekł  Mózg  -  jak  definiujesz 

niewolnictwo? 

- Teraz jestem niewolnikiem - szepnął Joao. - 

Jestem od ciebie uzaleŜniony. Muszę cię słuchać, 
albo mnie zabijesz. 

-  Ale  ty  sam  starałeś  się  siebie  zabić  -  odparł 

Mózg.  Ta  myśl  rozwijała  się  coraz  bardziej  w 
ś

wiadomości Joao. 

-  Niewolnik  to  ktoś,  kto  musi  wytwarzać 

bogactwa  dla  kogoś  innego  -  rzekł  Mózg.  -  Jest 
tylko  jedno  prawdziwe  bogactwo  w  całym 

background image

Wszechświecie. 

Udzieliłem 

ci 

go 

trochę. 

Udzieliłem  go  twojemu  ojcu  i  twojej  partnerce.  I 
twoim  przyjaciołom.  To  bogactwo  to  czas  Ŝycia. 
Czas.  Jesteśmy  twoimi  niewolnikami,  poniewaŜ 
daliśmy ci więcej czasu Ŝycia. 

Joao  podniósł  spojrzenie  z  worka  głosowego 

na  wielkie  błyszczące  oczy.  Chyba  było  w  nich 
rozbawienie. 

-  Oszczędziliśmy  i  przedłuŜyliśmy  Ŝycie 

wszystkich  tych,  którzy  byli  z  tobą  -  zadudnił 
głos. - To czyni nas waszymi niewolnikami, czyŜ 
nie? 

-  Co  weźmiecie  w  zamian?  -  zapytał  z 

naciskiem Joao. 

-  Aha!  -  dźwięk  zupełnie  przypominał 

warknięcie.  -  Coś  za  coś!  To  jest  ta  rzecz 
nazywana interesem, której 

nie  rozumiem.  Twój  ojciec  opuści  wkrótce  to 

miejsce,  by  rozmawiać  z  ludźmi  z  rządu.  Jest 
naszym  posłańcem.  Daje  nam  swój  czas.  On 
równieŜ  jest  naszym  niewolnikiem,  czyŜ  nie? 
Jesteśmy powiązani ze sobą więzami wzajemnego 
niewolnictwa,  których  nie  moŜna  rozerwać. 
Nigdy nie będzie moŜna tego uczynić. Choćby nie 
wiem, jak bardzo będziecie się starać... 

background image

-  To  bardzo  proste,  gdy  zrozumie  się 

wzajemne zaleŜności - powiedział ojciec Joao. 

- Zrozumie co? 
-  Niektórzy  z  naszego  rodzaju  Ŝyli  kiedyś  w 

cieplarni  -  zagrzmiał  głos.  -  Ich  komórki 
pamiętają  to  doświadczenie.  Wiecie  oczywiście, 
czym są cieplarnie. 

Gigantyczna  twarz  odwróciła  się,  by  spojrzeć 

ku  wylotowi  jaskini,  gdzie  świt  zaczynał  barwić 
ś

wiat szarością. 

-  Tam  na  zewnątrz,  to  równieŜ  cieplarnia  - 

twarz opuściła wzrok na Joao, wpatrując się weń 
wielkimi, lśniącymi oczami. - By podtrzymywała 
Ŝ

ycie, 

cieplarnię 

naleŜy 

utrzymywać 

delikatnym  stanie  równowagi.  Jest  to  zadanie 
istot,  które  w  niej  Ŝyją.  Trochę  tego  związku, 
trochę  tamtego,  by  w  razie  potrzeby  uzyskać 
jeszcze  inną  substancję.  To,  co  jednego  dnia  jest 
trucizną, 

następnego 

moŜe 

być 

najrozkoszniejszym pokarmem. 

-  Co  to  wszystko  ma  wspólnego  z 

niewolnictwem?  -  zapytał  Joao  i  we  własnym 
głosie usłyszał rozdraŜnienie. 

-  śycie  w  cieplarni  Ziemi  trwa  od  milionów 

lat - zagrzmiał Mózg. - Czasami rozwijało się „na 

background image

trujących ekstrementach innego Ŝycia... i wtedy ta 
trucizna  stawała  się  dla  niego  konieczna.  Na 
przykład  bez  substancji  produkowanych  przez 
spręŜyki trawa tej sawanny umarłaby po pewnym 
czasie... 

Joao  popatrzył  w  górę,  a  jego  myśli  tasowały 

się jak fiszki w kartotece. 

- Jałowa ziemia w Chinach! - powiedział. 
-  Właśnie  -  rzekł  Mózg.  -  Bez  substancji 

produkowanych  przez  owady  i  inne  formy  Ŝycia 
wasz  rodzaj  by  zginął.  Czasami  potrzebny  jest 
tylko słaby ślad takiej substancji, jak na przykład 
specjalny  rodzaj  glinki  wytwarzany  przez 
pajęczaki. Czasami substancja musi przejść przez 
wiele  etapów  pośrednich,  za  kaŜdym  razem 
ulegając  zupełnej  przemianie,  zanim  moŜe  być 
uŜyta przez formę Ŝycia na końcu łańcucha. 

Rozerwijcie  ten  łańcuch,  a  wszystko  umrze. 

Im  bardziej  zróŜnicowane  są  formy  Ŝycia,  tym 
więcej  Ŝywych  istot  moŜe  utrzymać  cieplarnia. 
Kwitnąca  cieplarnia  musi  zawierać  wiele  postaci 
Ŝ

ycia.  Im  więcej,  tym  jest  to  zdrowsze  dla 

wszystkich.  -  Chen-Lhu  --  powiedział  Joao.  - 
MoŜna  go  było  nakłonić  do  pomocy.  Mógłby 

background image

udać  się  z  moim  ojcem,  powiedzieć  im... 
Uratowaliście Chen-Lhu? 

-  Chińczyk  -  odrzekł  Mózg.  -  MoŜna  o  nim 

powiedzieć,  Ŝe  Ŝyje,  chociaŜ  uszkodziliście  go 
okrutnie.  Podstawowe  struktury  jego  mózgu  są 
Ŝ

ywe, dzięki naszej natychmiastowej akcji. 

Joao  spojrzał  na  pokrytą  bruzdami  masę  na 

dnie jaskini, a potem odwrócił wzrok. 

-  Dali  mi  go  na  dowód,  który  mam  ze  sobą 

zabrać  -  powiedział  ojciec  Joao.  -  Nie  moŜe  być 
wątpliwości.  Musimy  zaprzestać  zabijania  i 
zmieniania owadów. 

- I pozwolić im zwycięŜyć - szepnął Joao. 
-  Musimy  przestać  zabijać  samych  siebie  - 

zagrzmiał  głos.  -  Ludzie  twojego  Chen-Lhu 
zaczęli juŜ, jak wy to nazywacie zakaŜać od nowa 
swoje  ziemie.  Być  moŜe  zdąŜą,  być  moŜe  nie. 
Tutaj  jeszcze  nie  jest  za  późno.  W  Chinach 
działano  skutecznie  i dokładnie, więc  mogą  teraz 
potrzebować naszej pomocy. 

-  Ale  staniecie  się  naszymi  panami  -  rzekł 

Joao i pomyślał: „Rhin... Rhin, gdzie jesteś?” 

-  Osiągniemy  jedynie  nową  równowagę  - 

powiedział  Mózg.  -  Ciekawie  to  moŜe  wyglądać. 
Później  będzie  czas  o  tym  podyskutować.  W 

background image

zasadzie  masz  wolność  poruszania  się  i  jesteś  do 
tego  zdolny.  Nie  podchodź  tylko  za  blisko  do 
mnie. Moje karmicielki nie pozwolą ci na to. Ale 
na  razie  czuj  się  wolny.  MoŜesz  połączyć  się  z 
twoją partnerką. Ona jest na zewnątrz. Tego ranka 
ś

wieci  słońce.  Niech  działa  na  twoją  skórę  i 

chlorofil  w  twojej  krwi.  A  kiedy  tu  wrócisz, 
powiesz mi, czy słońce jest twoim niewolnikiem? 

 

KONIEC