"Bez śmierci nie ma efektu" rozmowa z George'em R. R.
Martinem
28-06-2011 | Książki WP
TAGI: George R.R. Martin , Gra o tron , Pieśń ognia i lodu
HBO
Lubię, kiedy czytelnik nie wie, co się za chwilę wydarzy. Lubię poczucie, że wszyscy są
zagrożeni. Chcę, aby ludzie czytając moje książki doświadczali ich tak, jakby żyli w
przedstawianym przez nie świecie mówi w wywiadzie dla Wirtualnej Polski George R. R.
Martin, autor bestsellerowej serii książek "Pieśń lodu i ognia", współproducent serialu "Gra o
tron".
Pieśń lodu i ognia zrodziła się z frustracji. George R. R. Martin pracując w przemyśle telewizyjnym
zbyt wiele razy słyszał od producentów, że jego pomysły na seriale są zbyt kosztowne, że budżet
będzie ogromny, że nie można mieć tylu efektów specjalnych i różnych scenografii, że trzeba
zmniejszyć skalę. Słysząc, jak autor opowiada o bataliach z producentami serialowymi, nietrudno jest
się domyślić, skąd wzięła się ogromna skala książkowej Pieśni lodu i ognia. Tu nikt nie mógł
narzucać Martinowi budżetu, nikt nie mówił, kto ma przeżyć, a kto zginąć.
Motyw uśmiercania głównych bohaterów jest zresztą dla Martina ważny. Piętnaście lat temu czytelnicy
Gry o tron przeżyli chwile grozy, gdy zginął Eddard Stark, szlachetny i idealistyczny władca
północnych krain kontynentu Westeros. W 1996 roku Internet nie był jeszcze tak rozwinięty, więc
reakcje czytelników Martin mógł usłyszeć co najwyżej na konwentach miłośników fantastyki, na które
często jezdzi.
Po tegorocznej premierze dziewiątego odcinka serialowej Gry o tron Martin sam obserwował, jak w
Internecie narasta fala zaskoczenia. Wiele osób sugerowało, że grana przez aktora Seana Beana
postać powinna przeżyć.
Martin jest jednak nieugięty: Wszystko musi być po mojemu. Śmierć jest potrzebna, bo ma wpływ
na czytelnika. Zanim napisałem pierwsze słowo cyklu już wiedziałem, że Ned Stark umrze. To nie jest
żaden rewolucyjny zabieg, inni robili to przede mną. W Diunie Franka Herberta książę Leto musi
umrzeć, aby Paul stał się głównym bohaterem powieści. George Lucas wykorzystuje ten sam motyw
zabija Qui Gon Jinna w pierwszym części tej okropnej, nowej trylogii "Gwiezdnych wojen".
Lubię, kiedy czytelnik nie wie, co się za chwilę wydarzy. Lubię poczucie, że wszyscy są zagrożeni.
Chcę, aby ludzie czytając moje książki doświadczali ich tak, jakby żyli w przedstawianym przez nie
świecie. Jeśli stworzy się precedens, że każdy może zginąć, wtedy powstaje suspens. Dopiero wtedy
zaczynamy naprawdę martwić się o postaci.
Czytelnicy Pieśni lodu i ognia martwią się jednak nie tylko o losy ulubionych bohaterów, ale też o
przyszłość samego cyklu. Wielu fanów boi się, że urodzony w 1948 roku Martin nie zdąży skończyć
swojej sagi. Tak stało się w przypadku innego znanego autora fantastyki, Roberta Jordana, który
zmarł zanim zakończył popularny cykl Koło Czasu.
Martina pytanie o losy Pieśni lodu i ognia irytuje. Zadają mu je dziennikarze, zadają czytelnicy,
zadają fani na konwentach. Niezliczoną ilość razy opowiadał o tym, jak na początku cykl miał być
trylogią, a pózniej rozrósł się do czterech powieści. Jak na razie Martin trzyma się wersji, że Pieśń
lodu i ognia skończy się na siedmiu częściach i że nie zamierza umierać przed jej zakończeniem. W
lipcu na rynku angielskojęzycznym pojawi się piąta książka serii, Taniec ze smokami. Autor nie
zamierza podawać żadnej, nawet przybliżonej, daty premiery koljnej części. Zapewnia tylko, że
już nad nią pracuje.
Pisanie Pieśń lodu i ognia nie jest jedynym zajęciem Martina. Autor znany jest z częstych spotkań z
fanami podczas podpisywania książek i konwentów miłośników fantastyki. Oprócz tego redaguje "Wild
Cards", książkową serię o superbohaterach, i jest współproducentem serialowej Gry o tron.
Zapytany o to, w jaki sposób tysiącstronicową książkę adaptuje się na dziesięcioodcinkowy
serial Martin przyznaje: Kluczowe jest znalezienie osób, które wiedzą, co robią, które znają
adaptowane książki. Szczególnie w Hollywood nie jest to wcale takie łatwe. Często można spotkać
ludzi, którzy aby kupić prawa do ekranizacji, obiecają wszystko, a po podpisaniu umowy natychmiast o
tym zapominają.
W końcu trzeba jednak komuś zaufać. Kiedy spotkałem Davida Benioffa i Daniela Weissa, wydali mi
się oni szczerzy. Podobało mi się to, co mówili o książkach, jak przedstawiali wizję serialu. Więc
zaryzykowałem i uwierzyłem im. Nie znaczy to wcale, że wszystko w tej branży idzie tak gładko jak w
tym przypadku.
HBO już po emisji pierwszego odcinka przedłużyło serial na następny sezon. Dla scenarzystów
oznacza to więcej pracy cykl powieściowy nabiera coraz większej skali i rozpędu.
Martin zdaje sobie z tego sprawę: Oczywiście dalsza realizacja serialu oznacza nowe wyzwania.
Jest to przecież jeden z najbardziej spektakularnych seriali w historii telewizji. Mamy do dyspozycji
ogromny budżet, może nie największy w historii telewizji, ale już w tej chwili niebezpiecznie zbliżamy
się do limitu. A dochodzić będzie coraz więcej postaci, coraz więcej bitew, będziemy potrzebować
dodatkowych scenografii, będziemy szukać nowych miejsc do kręcenia.
Problem stanowić będą bitwy. Gra o tron to produkcja telewizyjna i musimy zdawać sobie sprawę z
tego, co możemy zrobić, a czego nie zrobimy. Kiedy oglądasz w teatrze "Makbeta" las podchodzący
pod mury zamku to tylko kilku gości z rekwizytami, nie spodziewasz się przecież całej armii. Bitwę
reprezentuje trzech walczących ze sobą aktorów. Jeśli ktoś powie mi "Proszę, oto 100 milionów
dolarów, zróbcie bitwę", to taka bitwa powstanie, ale bez takich pieniędzy nie ma na to szans.
Telewizja jest idealnym miejscem do pokazywania postaci. Robi to o wiele lepiej niż kino. W
serialu mamy czas na rozwijanie bohatera, scena po scenie, odcinek po odcinku. Możemy pokazywać
subtelne zmiany w osobowości bohaterów. A filmie liczy się spektakl. Nigdy nie zrealizujemy więc
starcia na miarę bitwy na polach Pellenoru z filmowego "Władcy Pierścieni". Musimy liczyć na
wyobraznię widzów i na to, że zrozumieją ograniczenia naszego medium.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Martin George R R Drugi rodzaj samotnościwięcej podobnych podstron