Co jest za tym murem


锱糐acek Stwora do wybuchu wojny studiuje prawo na Uniwersytecie Jagiello艅skim. 呕o艂nierz kampanii wrze艣niowej, oficer 24 pu艂ku u艂an贸w w 1 Polskiej Dywizji Pancernej na Zachodzie. Od 1947 r. pracuje w Polskim Radiu. W 1952 r. podejmuje prace jako robotnik w Nowej Hucie. W cztery lata p贸藕niej powraca do Rozg艂o艣ni Polskiego Radia w Krakowie, gdzie rozpoczyna prac臋 w redakcji literackiej. Osi膮gni臋cia Jacka Stwory w dziedzinie reporta偶u radiowego stawiaj膮 go na czele listy najwybitniejszych tw贸rc贸w tego gatunku. Jest laureatem nagrody I stopnia ministra kultury i sztuki za tw贸rczo艣膰 w dziedzinie reporta偶u literackiego, nagrody artystycznej m. Krakowa, Prix Italia oraz nagr贸d Przewodnicz膮cego Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, w tym nagrody I stopnia za ca艂okszta艂t tw贸rczo艣ci 鈥" 鈥艣Z艂oty mikrofon鈥.
Jacek Stwora jest wsp贸艂tw贸rc膮 znanego kabaretu literackiego 鈥艣Jama Michalikowa鈥 oraz autorem wielu ksi膮偶ek, m. in. Dzielnica szwarckop贸w, Szukam panny Emilci, Nadspodziewany pocz膮tek bankietu.
Co jest za tym murem to wzbogacony o warto艣ci literackie reporterski zapis historii kilku lat 偶ycia bohatera reporta偶u, Zdzis艂awa Celebraka, wi臋藕nia zak艂adu penitencjarnego. Autor nie chce epatowa膰 czytelnika kryminalnymi sensacjami, nie chodzi mu nawet o koloryt tzw. marginesu spo艂ecznego 鈥" pozornie sucha i beznami臋tna, a jednocze艣nie pe艂na dramatyzmu relacja pobudza do g艂臋bokich refleksji moralnych.
Jacek Stwora
co
JEST ZA ???1 AfUREM?
Wydawnictwa Radia i Telewizji Warszawa 1979
Projekt ok艂adki ANNA MONIKA CYNK臉
Redaktor
KRYSTYNA KANECKA
Redaktor techniczny KRYSTYNA LENC
Korektor
WANDA BOROWSKA
漏 Copyright by Jacek Stwora, Warszawa 1979
Z wi臋藕niem NR 653/64 zetkn膮艂em si臋 na terenie centralnego zak艂adu penitencjarnego, w kt贸rym, obecnie odbywa kar臋. Ani reporterska ciekawo艣膰, ani pozorna egzotyka tematu nie by艂y powodem, odwiedzin wi臋ziennego podw贸rka. Znalaz艂em si臋 tam, na skutek zbiegu okoliczno艣ci, a nie zmuszony sankcj膮 prokuratora. Przypadkowo nawi膮zana rozmowa przemieni艂a si臋 w d艂ug膮 i osobliw膮 opowie艣膰 o 偶yciu Zdzis艂awa, Cele-braka. Zanotowa艂em j膮 na trzydziestu pi臋ciu kilometrach magnetofonowej ta艣my, za zgod膮 rozm贸wcy, w ci膮gu kilku dni sp臋dzonych 鈥艣pod jedna cel膮鈥 z wi臋藕niem NR 653/64. Reporta偶 ten, oczywi艣cie w wersji bardzo okrojonej, nadany zosta艂 przez Polskie Radio. W pisemnym przekazie musia艂em dokona膰 koniecznych skr贸t贸w, a tak偶e pewnego uk艂adu tekstu, gdy偶 opr贸cz Zdzis艂awa Celebraka wyst臋puje tu i jego 偶ona Ela. W obu wypadkach stara艂em si臋 zachowa膰 oryginalny styl rozm贸wc贸w. Nie by艂o moim. celem rozwi膮zywanie kryminalnych zagadek czy poszukiwanie brukowych sensacji. Odnotowa艂em jedynie wiele lat 偶ycia tych dwojga ludzi. Powstrzyma艂em si臋 r贸wnie偶 od tak zwanego reporterskiego komentarza, bo jak komentowa膰 bieg rzeki, kt贸ra ju偶 wysch艂a. Oczywi艣cie nazwisko wi臋藕nia NR 6.53/64, jak i wszystkie inne, jest fikcyjne. Tak samo skr贸ty nazw miejscowo艣ci. Czy偶by znowu relacja z kraw臋dzi ludzkiej egzystencji? Marna cz膮steczka czy-
jego艣 losu, niewarta pami臋ci? Chyba tak. Ale gdyby nie by艂o kraw臋dzi, nie by艂oby i szerokich horyzont贸w, i g艂臋bokich przepa艣ci. Niczego to nie usprawiedliwia, jest stwierdzeniem faktu. .
A oto jeszcze kilka szczeg贸艂贸w scenerii, w kt贸rej toczy艂a si臋 nasza rozmowa. Ca艂y horyzont, jaki st膮d wida膰, to jedynie fragment 艣ciany i kawa艂ek dachu. Ten sk膮py wycinek architektury zawsze rysuje si臋 dla patrz膮cego pod k膮tem rozwartym, poniewa偶 okno opr贸cz kraty zabezpieczone jest jeszcze grub膮, matow膮 szyb膮, tak zwanym blincem. Tylko niewielki otw贸r w g贸rze, mi臋dzy krat膮 a blincem, da.je mo偶no艣膰 obserwacji. Nad okapem dachu sterczy antena telewizyjna, na kt贸rej czasem siadaj膮 wrony. S膮 jeszcze dwie inne anteny, troch臋 staro艣wieckie, bo radiowe. Drut jednej z nich zbiega w d贸艂 po murze i gdzie si臋 ko艅czy, nie wiadomo. Komin widziany w skr贸cie, wi臋c nieco zdeformowany, jest bardziej okopcony po lewej stronie, bowiem p贸艂nocno-zachodni wiatr wieje tu silniej. Od czasu do czasu klapie o blach臋 oderwana klamra od rynny, element bardzo denerwuj膮cy w tym krajobrazie. W zale偶no艣ci od pory roku, dnia i pogody, zmieniaj膮 si臋 barwy i 艣wiat艂a, ale w istocie nie ma to ju偶 偶adnego znaczenia.
...I matka w ko艅cu pok艂贸ci艂a si臋 z moim szwagrem. Spakowa艂a co tam by艂o z osobistych rzeczy do tobo艂ka, w poci膮g, i przyje偶d偶amy z Zachodu do ciotek, do G. No, z pocz膮tku zacz臋艂y si臋 nami opiekowa膰. Nakarmi艂y matk臋, siostr臋, skombinowa艂y dla mnie wyro艣ni臋te ubranko po swoich ch艂opakach, ale wreszcie m贸wi膮: Zdzisiek, ty masz czterna艣cie lat, p贸jdziesz do pracy. Wiadomo, 偶e ciotki do tygodnia s膮 dobre. I raz dwa wystara艂y mi si臋 o zaj臋cie w prywatnej piekarni u Ska-li艅skiego. Zacz膮艂em zamiata膰 warsztat, strychowa膰 chleb *, werkowa膰. Piekarz widzi, 偶e mu 艂adnie chlebu艣 艣lajfuj臋, chwali mnie: O, Zdzisiek, z ciebie co艣 b臋dzie. Zarabia艂em tygodniowo tysi膮c z艂otych na stare pieni膮dze i do tego bochenek ch艂eba dziennie. Przynosi艂em to wszystko matce i jako艣 sz艂o. Siostra by艂a za pomoc domow膮 u w艂a艣cicielki kamienicy, gdzie wynaj臋li艣my mieszkanie, i odrabia艂a wT ten spos贸b komorne. Po jakim艣 czasie ciotki zaczynaj膮 rajda膰, 偶e musz臋 ucz臋szcza膰 do szko艂y. Kupi艂y mi ksi膮偶ki, zapisa艂em si臋 do powszechniaka, ale pracuj臋 dalej. Ca艂a nauka by艂a w kratk臋, raz do piekarni, raz do szko艂y. Ale przyzwoi-ciej si臋 ju偶 ubra艂em, ogarn膮艂em i wszed艂em w lepsze towarzystwo z moim kuzynem, kt贸ry przedtem si臋 mnie
* S艂owniczek wyra偶e艅 偶argonowych znajduje si臋 na ko艅cu
ksi膮偶ki.
wstydzi艂 i nie przyznawa艂 do pokrewie艅stwa z chom膮tem ze wsi. Teraz, kiedy wymodnia艂em, w艂a艣nie przez kuzyna zapozna艂em si臋 z jego kolegami, A byli to ch艂opcy, kt贸rych wychowywa艂a ulica. Zamiast na lekcje, chodzili na wagary i na 艂膮kach grali w szma-ciank臋. Bardzo mi si臋 taki styl podoba艂. Z biegiem czasu zacz膮艂em robi膰 to samo. W szmaciank臋 zagrywa艂em dobrze, strzela艂em bramki, ch艂opaki zacz臋li inaczej na mnie patrze膰. Jeden kolega da艂 mi z boku papierosa, drugi postawi艂 piwo. Mia艂em wtedy pi臋tna艣cie lat. Szkol臋 zaniedbywa艂em, a tylko ci膮gle na 艂膮kach z ch艂opakami dawaj w ga艂臋 albo w karty. Niedaleko przelatywa艂y tory kolejowe, wi臋c rzuca艂o si臋 do celu kamieniami w poci膮gi, szyba w oknie by艂a dziesi膮tk膮, czyli w sam 艣rodek. Coraz bardziej stara艂em si臋 wyr贸偶nia膰 i pokaza膰, kim jestem. Zawsze chcia艂em by膰 asem. W szkole stale s艂ysza艂em: Taki wielki osio艂, a do drugiej klasy chodzi, gdzie ci臋 chowali, w stajni? Co mia艂em m贸wi膰. Kto tam w okupacj臋 na wsi o szkole my艣la艂? I na tej drugiej klasie ca艂kowicie ko艅cz臋 z nauk膮. Ale w piekarni pracuj臋 w dalszym ci膮gu. Jeden z moich koleg贸w z 艂膮k, Heniek Wybia艂ek, tak raz do mnie m贸wi: S艂uchaj偶e, Zdzisiek, brakuje na papierosy, nie m贸g艂by艣 czasem od swojego piekarza koszyk bulek wynie艣膰 wieczorem przed bram臋? Sprzedamy to na bok, b臋dzie forsa i jeszcze winko si臋 przy okazji przechyli. Ja wtedy, panie redaktorze, nie wiedzia艂em, co znaczy ukra艣膰. Jak us艂ysza艂em, co Wybia艂ek m贸wi, serce mi podskoczy艂o pod j臋zyk. Heniu艣, t艂umacz臋, to mo偶e by膰 me w porz膮dku, nie? Jak si臋 majster skapuje, mog臋 oberwa膰 ci臋偶kie manto za ten numer. A Heniu艣 wyjecha艂 na mnie z pyskiem: Co si臋 艂amiesz,, ty ko艣cielna ofiaro! My艣l臋 sobie: czekaj, ja ci udowodni臋, 偶e nie jeden, a dwa kosze wynios臋, ale ty mnie za frajera mia艂 nie b臋dziesz. Po dziesi膮tej wieczorem przychodz膮
ch艂opaki pod piekarni臋. Piekarz ju偶 sobie z 偶on膮 艣pi, ja tylko urz臋duj臋 w zak艂adzie. Bez obciachu wystawiam kolegom kosz rogali. M贸wi膮: klawo jest. Zwin臋li bu艂ki i zwiali. M贸j szef nic si臋 nie obci膮艂, a ja pracuj臋 dalej, jak gdyby nigdy nic. Mam powa偶anie u koleg贸w i coraz cz臋艣ciej przylatuj膮 do piekarni to po bu艂ki, to po chleb. I od tego czasu ju偶 wystarcza na papierosy, na winko, 偶ycie zaczyna by膰 艂atwiejsze.
Ten Skali艅ski, u kt贸rego robi艂em, zaopatrywa艂 pry-1 watne kioski w pieczywo, za co mu zaraz wyp艂acano pieni膮dze. Kt贸rego艣 dnia daje mi polecenie, bo mia艂 do mnie zaufanie, 偶ebym wzi膮艂 rower, odliczy艂 do kosza dwie艣cie bu艂ek i zawi贸z艂 do kioskarza Sitki. W ten spos贸b awansowa艂em na kierownika transportu u mojego Skali艅ski ego. A偶 tu jeden z koleg贸w z naszej paczki podsuwa mi tak膮 my艣l: piekarz ka偶e ci rozwozi膰 po dwie艣cie bu艂ek, a co by by艂o, gdyby艣 ty naliczy艂 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t? Sitko czy inni b臋d膮 my艣le膰, 偶e ty im z polecenia Ska艂i艅skiego przywozisz wi臋cej pieczywa. Za dwie艣cie sztuk dasz majstrowi pieni膮dze, a za pi臋膰dziesi膮t rogali b臋dzie dla ciebie. W ten spos贸b zacz臋li艣my kombinowa膰 z bu艂kami, czyli oszukiwa膰. Poniewa偶 raz si臋 uda艂o, wi臋c czemu nie pr贸bowa膰 dalej. Uznanie u koleg贸w ros艂o, klepali mnie po plecach, chwalili: Zdzisiek r贸wny ch艂opak. A ja fundowa艂em, I cz臋stowa艂em, bo lewy grosz wpada艂 do kieszeni. Nacje plajta. Skali艅ski likwiduje zak艂ad, przydusi艂i go za podatki. Koniec. Przerzucam si臋 do pa艅stwowej piekarni. Poniewa偶 kombinacje u Ska艂i艅skiego nie wy偶艂y na jaw, znewu zaczynam my艣le膰, 偶eby i w nowym miejscu pracy co艣 podobnego zakombinowa膰. Dosta艂em do tego strasznego smaku. Na razie pracuj臋 jako pomoc piekarska. Zarabiam trzysta sze艣膰dziesi膮t z艂otych, bo ju偶 by艂o po wymianie. Z kazionnej piekarni nie sz艂o tak 艂atwo wynosi膰 pieczywa na lewo. Mog艂em tylko
9
przez okno wyrzucie par臋 bochenk贸w chleba dla ch艂opak贸w. Siedem z艂otych za sztuk臋 nie by艂o du偶o, ale zawsze co艣 znaczy艂o. Kierownik piekarni zainteresowa艂 艣l臋 ia贸j膮 osob膮, 偶e mam wybitne zdolno艣ci w tym zawodzie, to znaczy jako piekarz. Panie Zdzis艂awie, ja bym pana wys艂a艂 na szko艂臋 do B. Sko艅czy pan szko艂臋 zawodow膮 i b臋dzie pan wykwalifikowanym fachowcem. Dawniej nie wymagano 艣ci艣le siedmiu klas do zawod贸wki. Zgadzam si臋. Przyje偶d偶am do B. i przydzielaj膮 mnie do internatu. S膮 tam ch艂opaki i dziewcz臋ta z ca艂ej Polski. Jak ju偶 jestem w tym internacie; patrz臋, a tu sobie koledzy ci膮gn膮 w oczko, podgrywaj膮 w pokera. Pi臋knie. Przygl膮dam si臋 i przygl膮dam i podrywa mnie::, 偶eby zagra膰. W karty gra膰 umia艂em, bo mnie koledzy w G. dobrze wyszkolili, a sam odczuwa艂em niez艂膮 smyka艂k臋 w tym kierunku i karta mi sz艂a. Mia艂em na pierwsze urz膮dzenie, matka da艂a mi par臋 groszy na drog臋. Usiad艂em do oczka i wszystkich ogra艂em w internacie. Tak ich 艣licznie oczy艣ci艂em, 偶e zostali bez grosza. Ta ca艂a i艣zulernia i moja wygrana donios艂a si臋 do kierowniczki internatu. Ochrzani艂a mnie z g贸ry na d贸艂, przyrzek艂em, 偶e wi臋cej kart nie wezm臋 do r臋ki, a w dodatku kaza艂a mi odda膰 wszystkie pieni膮dze przegranym. Tylko par臋 cent贸w zd膮偶y艂em skr臋ci膰 z tego banku. Tydzie艅 jest spok贸j, nie ma gry. Pewnego popo艂udnia przychodzi do kierowniczki dw贸ch pan贸w. P艂aszcze powiesili na wieszaku w korytarzu. Przyuwa偶y艂em,. 偶e z kieszeni jednego p艂aszcza wygl膮da sk贸ra, czyli portfel. Jestem bez forsy, a tu przyda艂oby si臋 odegra膰, wi臋c szarpn膮艂em ten portfel. Nic w nim nie by艂o opr贸cz dokument贸w. Niedobrze, ale sta艂o si臋 jeszcze gorzej. Gdy robi艂em ten portfel, przyuwa偶y艂 mnie kt贸ry艣 z wychowank贸w i frajer od razu d藕gn膮艂 do kierowniczki. Mowa w kancelarii, by艂a kr贸tka. W dwudziestu czterech godzinach mam opu艣ci膰 internat. Ze
Izami w oczach zabieram walizeczk臋 i jad臋 z powro-icm do G. Co powie teraz zak艂ad? Pa艅stwowa piekarnia, iak by nie by艂o. Co ja powiem matce? Moje wykszta艂cenie trwa艂o zaledwie dwa miesi膮ce. Przychodz臋 屡 1 o domu. Matka si臋 dziwi, dlaczego tak pr臋dko ze 偶ko艂y wracam,. Opowiadam jej, 偶e zrobili nam przerw臋 w nauce na okres trzech miesi臋cy. Matka, kobieta .-staro偶ytnej daty, uwierzy艂a. Siedz臋 w domu i nigdzie nie Urodz臋, tylko z kole偶kami na wagary, na karty, na vv'infcft Ciotki bardziej otrzaskane na kanty wyczuwa艂y,. 偶e ja tu co艣 kr臋c臋, mimo mojego t艂umaczenia, ..o do szko艂y podstawowej ucz臋szczam bez przerwy. M贸j kuzyn, Ole艣, te偶 by艂 nielichy wagarzysta i ksi膮偶ki ho wa艂em w jego go艂臋bniku. W mi臋dzyczasie siostra 1 zyska艂a prac臋 fizyczn膮, a matka te偶 by艂a zatrudniona W charakterze sprz膮taczki w pa艅stwowej instytucji, wi臋c mog艂em sobie pozwoli膰 na troch臋 l偶ejsze 偶ycie. Zachodzi kiedy艣 do nas ciotka i pyta: Zdzisiek, by艂e艣 l.y dzisiaj w szkole? Pewnie, 偶e by艂em. A twoje ksi膮偶ki w naszym go艂臋bniku co robi膮? I tu nast膮pi艂o przypalenie. Matka pokrzycza艂a troch臋 na mnie, ale gdy j膮 u艣cisn膮艂em, zawsze mi wybacza艂a. To strasznie dobra darowina, panie redaktorze. Zaprosili j膮 krewni na ubiad, nie dojad艂a, tylko zawsze co艣 dla Zdzisia przynios艂a, podetlcn臋艂a. Masz, synku kochany, jedz. Moje i贸stiy na matk臋 wydziwia艂y, 偶e stara, niemi艂a, ko艣lawi. Ja tam nie, bo to zale偶y, jak kt贸re dziecko. Lecz wtedy ciotki, a nawet matka, tak naskoczy艂y na mnie, .路,?| wreszcie wymusi艂y p贸j艣cie do roboty. Zg艂aszam ifi臋 da Mostostalu. Pisz臋 podanie, 偶yciorys, wyja艣niani, w jakich jestem ci臋偶kich warunkach, ojciec nie 偶yj臋, matka chora. Dyrektor, mimo 偶e by艂em niepe艂noletni, przyjmuje mnie do pracy. Po: trzech dniach wysy艂aj膮 ca艂膮 ekip臋 do Czy偶yn na reperacj臋 kot艂贸w, bo w艂a艣nie Ittffg budowali pod Krakowem. Mani delegacj臋 i miesz-
11
kam w hotelu robotniczym. Zanim przepracowa艂em jeden dzie艅, ju偶 by艂em bez grosza. Jednemu po偶yczy艂em, drugi zn贸w postawi艂, ja da艂em rewan偶 i po pieni膮dzach. Trudno, wracam do domu. M贸wi臋 matce, ? taka praca mi nie odpowiada. Synku, synku, tobie stale co艣 nie pasuje. Co ja mam z tob膮 zrobi膰? I martwi si臋. Przychodz臋 do zak艂adu i opowiadam dyrektorowi wszystko, jak by艂o. Dyrektor mi pogrozi艂: Oj, bracie, ty ju偶 na delegacj臋 wi臋cej nie pojedziesz. By艂 to cz艂owiek wyrozumia艂y, wi臋c przydziela mnie do transportu. W transporcie, jak w transporcie, trzeba by艂o je藕dzi膰, wraca膰 p贸藕no w nocy, o sta艂ych godzinach ani mowy. Teraz matka znowu lamentuje: Poszukaj sobie, Zdzi-ihu roboty na miejscu, ci膮gle jeste艣 w drodze, nie wiem, kiedy przyjdziesz, kiedy wyjdziesz, martwi臋 si臋
0 ciebie. I p艂acze. Daj spok贸j, mamo, zrywam % tym Mostostalem. Zg艂aszam, si臋 do dyrektora i prosif a natychmiastowe zwolnienie. Dyrektor, 偶yciowy ch艂op, pyta; Dlaczego? Panie dyrektorze, mana matk臋 fiaruszk臋, bez opieki, nie mog臋 si臋 tak wozi膰. Nie zwalniam, t ciebie musi by膰 cz艂owiek, powiada. Mia艂em dobre podej艣cie do ludzi, z膮ws偶e grzeczny, pos艂uszny, bytem 艂ubiany. W tym wypadku twardo stoj臋 przy swoim. Je艣li ta!k, panie dyrektorze, to odchodz臋 bez zwolnienia. Dyrektor rozk艂ada r臋ce: Masz ci los i gadaj z takim. Mu-tdsas da:Ss Ce艂ebrak, czternastodniowe wym贸wienie. W koitesi zd臋fteftpjwa艂a mnie ta rozmowa, trzasn膮艂em drzwiami i wyszed艂em. Do innej roboty nie Mog臋 si臋 zg艂osi膰, bo nie gam czystej karty z Mostostalu.
Po dw贸ch tygodniach przychodz臋 jednak do zak艂adu po wyr贸wnanie. Ka偶dy pracownik mia艂 dwie ksi膮偶eczki, jedn膮 na wyp艂at臋, drug膮 na delegacj臋. Jako艣 tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e daj膮 obie, cho膰 od dawna nie路 pracuj膮, Nie wiem, jakim cudem kasjerka wyp艂aca mi wyr贸wnanie
1 sa delegacj臋 pi臋膰set czterdzie艣ci z艂otych. Uradowany,
12
. <路 poderwa艂em grosz na 艂ewo, jak na skrzyd艂ach wyka kuj臋 z biura. Pi臋膰 st贸wek wsuwam prywatnie do kieszeni, a wyp艂at臋 nios臋 mamie. Grzecznie id臋 ulic膮 i spotykam niejakiego Pokrywk臋. To by艂 pijak, ale dobry kolega, wi臋c pochwali艂em si臋 swoim wyczynem, i 'okrywka kr臋ci g艂ow膮: Ej, Zdzisiek, jak ty 艂adnie umiesz gada膰 ze swoimi urz臋dnikami, postaw co艣. Fun-du膮艂em flaszk臋 wina, on drug膮. Potem weszli艣my do lokalu, orkiestra przygra艂a i fors臋 diabli wzi臋li.
W og贸le du偶o mia艂em koleg贸w w G. Jak si臋 sz艂o przez miasto, to tylko by艂o s艂ycha膰: Cze艣膰, Zdzisiek,
鈥贸 ze艣膰, Ziutek, cze艣膰, Romek, cze艣膰, J贸zek. Oni wszyscy, mo偶na powiedzie膰, 偶yli 艂atwizn膮. Nie chcia艂o im si臋
鈥贸 uii uczy膰, ani robi膰, tylko co艣 komu艣 zaiwani膰, to portfel, to walizk臋, kielicha wypi膰, w karty wygra膰. Niebieskie ptaki.
Pod koniec miesi膮ca Pokrywka drapie si臋 w g艂ow臋 i zagaja: Mo偶e by艣my jeszcze raz poszli do Mostostalu, 屡歭o pani kasjerki? Dobra. Stosuj臋 ten eksperyment, cho膰 iu偶, miesi膮c nie pracuj臋. K艂aniam si臋 pani w kasie, a ona jak nic wybul膮 pi臋膰set czterdzie艣ci zet贸w. Czyja艣 .wi臋ta r臋ka umieszcza艂a mnie stale na li艣cie. I tak wybra艂em co艣 trzy razy moniaki. A偶 tu niespodziewanie przychodzi do domu karteczka: je艣li w ci膮gu siedmiu dni nie zwr贸c臋 kwoty trzy tysi膮ce sze艣膰set z艂otych, zak艂ad oddaje spraw臋 do s膮du. Obliczyli wszystko, co pobra艂em na lewo, 艂膮cznie z ubraniem roboczym. Matka mc umie czyta膰, wi臋c pyta si臋, co na kartce napisane. Kch, nic, mamo, pierwsze wezwanie do rejestracji woj-kowej, wyja艣niam kr贸tko. Mam sakramenckiego stracha, bo 艂atwo by艂o bra膰 po g贸ralu, ale sk膮d wzi膮膰 trzy i p贸艂 patyka w ci膮gu siedmiu dni? Po miesi膮cu przychodzi wezwanie do s膮du na rozpraw臋 w G. Spotykam przed domem Franciszka Klaudra, starego wytrawnego
13
z艂odzieja, mieszka艂 niedaleko nas, i radz臋 si臋, co robi膰? Co b臋dzie, jak nie zap艂ac臋? Powiada: To jest sprawa cywilna, kapujesz? Zamieni膮 ci fors臋 na areszt i b臋dziesz siedzia艂. Nie martw si臋, mo偶e og艂osz膮 amnesti臋, obejmie ci臋 i nie odkiblujesz.
Wi臋zienia ba艂em si臋 jak ognia. Bo偶e kochany, jak mnie zamkn膮, to chyba sobie 偶ycie odbior臋. Tak si臋 t膮 spraw膮 Mostostalu zadr臋czy艂em, 偶e pisz臋 kartk臋: 鈥艣Kochana mamusiu, nie martw si臋, wyje偶d偶am. W kr贸tkim czasie powr贸c臋, Zdzisiek鈥. Zapakowa艂em ubranko w walizk臋, mia艂em par臋 z艂otych, matce podebra艂em jeszcze troch臋 i przepadam z domu. Przychodz臋 na stacj臋 w G. i rozmy艣lam nad swoim losem. Gdzie si臋 bra膰, w prawo czy w lewo? Prawd臋 m贸wi膮c, panie redaktorze, wtedy nawet na rozk艂adach jazdy si臋 nie wyznawa艂em. Pytam kolejarza, o kt贸rej godzinie b臋dzie poci膮g do Katowic. Wsiadam i jad臋. W Katowicach du偶y ruch, jestem pierwszy raz w tym mie艣cie. Na dworcu informuj臋 si臋, jak jecha膰 do S. Wpada mi my艣l, aby odwiedzi膰 siostr臋 i szwagra na Zachodzie, u kt贸rych mieszkali艣my jaki艣 czas po opuszczeniu rodzinnej wioski w centralnej Polsce. Przyje偶d偶am elegancko z walizk膮 w r臋ku, jak to ch艂opak miastowy, inna mowa, , inteligentny. Siostra dziwi si臋, 偶e tak wyros艂em. Szwa- ' gier Ptak stawia flaszk臋 wina, opowiadam im, 偶e pracuj臋 w Mostostalu, dosta艂em urlop i przyjecha艂em w odwiedziny. Pijemy po kieliszku. Jak zdrowie mamusi? Co z drug膮 siostr膮? Zupe艂nie familijna rozmowa. Szwa-gierek stosunek do mnie zmieni艂. Widzi, 偶e jestem m臋偶czyzn膮, a nie p臋takiem, kt贸rego m贸g艂 p臋dzi膰 do pasania kr贸w. Siostra mi nadskakuje, mo偶e 艣mietanki, mase艂ka, kogutka? Brat z miasta przyjecha艂. Sp臋dzam pierwszy dzie艅 bez 偶adnych kwas贸w rodzinnych. Szwagier kombinuje sobie: ch艂opak doros艂y, mo偶e mi co艣 j w polu pomo偶e? Wi臋c mi pochlebiaj膮, raz kura, raz
14
U ulik. Pomagam troch臋 ora膰 i w innych gospodarskich Inocach te偶. Min膮艂 tydzie艅.
Tymczasem w G. nadchodzi dzie艅 rozprawy, a oskar-miego nie ma. S膮d daje nakaz doprowadzenia. Zjawia u; milicja w G. na ulicy D臋bowej 6. Tu mieszka Zdzi-l;ivv Celebrak? Matka oczy wywala: tu. Dw贸ch milicjant贸w, paski pod brod膮, matka w strachu, r臋ce jej h; trz臋s膮. Panowie kochani, co wy chcecie od niego? <鈥<> on takiego zrobi艂? Nic nie wiemy, mamy polecenie doprowadzi膰 syna do s膮du. Matka rozpacza, 艂azi po Krewnych, po s膮siadach, gdzie m贸j syneczek, m贸j Zdzi-iu? Gdzie on przepad艂? I na sw贸j rozum wsiada w poci膮g i jedzie. Ja najspokojniej spo偶ywam kolacj臋 u zwagra, popijam winkiem, gadamy o polityce, a najcz臋艣ciej o tym p贸lku, co nam po ojcu zosta艂o w rodzinnej D. Zapewniam szwagra, 偶e pole b臋dzie jego, a lu drzwi si臋 otwieraj膮 i wchodzi moja starowina. Nie wita si臋 z nikim, tylko wo艂a: Drogie dziecko, co艣 ty narobi艂?! I p艂acze. Nie ma dnia, 偶eby milicja po ciebie nic zachodzi艂a! I p艂acze. Siostra ze szwagrem stoj膮 jak zamurowani, bo ja im opowiadam o urlopie, a matka m贸wi o milicji. Omal nie zapadn臋 si臋 pod pod艂og臋. ' Tw膮gier roztrz臋siony wo艂a mnie do pokoju. Czemu nas 屡 yganisz? Je艣li ci臋 milicja szuka, to mog膮 i tutaj wpa艣膰! Nie chc臋 mie膰 nieprzyjemno艣ci! Odpalam z miejsca: 鈥贸lak si臋 boisz, 偶egnam i dzisiaj pryskam w sin膮 dal. Bez Iowa zaczynam pakowa膰 walizk臋. Matka zawodzi, sio-Ira zawodzi. Wyja艣niam im rzeczowo: Jestem tyle a lyle d艂u偶ny zak艂adowi pracy, skoro nie zap艂ac臋, b臋d臋 wdzia艂, dlatego uciek艂em z G. Wszyscy kiwaj膮 g艂owami, za艂amuj膮 r臋ce, ale nikt nic nie radzi. Matka b艂aga: 鈥
iynu, nigdzie ci臋 nie puszcz臋. Mamo, jak wr贸c臋 do G., /.amkn膮 mnie, woli mama, 偶ebym siedzia艂 w wi臋zieniu? Matka si臋 przerazi艂a, wyci膮ga ostatni膮 st贸wk臋 i daje mi. Siostra ukradkiem, aby m膮偶 nie widzia艂, podsuwa
15
sze艣膰set z艂otych, a ja wychodz臋 z domu. Jest noc. Id臋 cztery kilometry do stacji w W. i po drodze coraz bardziej przypominam sobie rodzinn膮 wiosk臋 i to p贸lko, kt贸re zosta艂o po ojcu. Przecie偶 na tym kto艣 sieje, orze, zbiera, musi nale偶e膰 si臋 co艣 za dzier偶aw臋. Z bliskiej rodziny nie mamy nikogo w D., opr贸cz c贸rki mojego wujka. T艂uk臋 si臋 poci膮giem ca艂膮 noc i ko艂o po艂udnia dobijam do wsi. B艂oto, deszcz zacina, psy szczekaj膮. Ludzie przez lufciki podgl膮daj膮, co to za cz艂owiek 艣wiatowy pojawi艂 si臋 na tym zadupiu. Pytam w膮satego ch艂opa, gdzie tu mieszka Wro艅ska? Ano w tym domku. Pukam, wchodz臋 do cha艂upy. Jest czworo umorusanych dzieci, dwie prycze, szafka i kobieta pierze w szafliku brudne 艂achy. Dzie艅 dobry, zasta艂em pani膮 Wro艅sk膮? To ja jestem, powiada, o co panu chodzi? Przyjecha艂em w wa偶nej sprawie do pani m臋偶a. Wiem, 偶e to jest moja kuzynka, ale skoro ona mnie nie poznaje, to gram g艂upiego. Baba speszona podtyka mi krzese艂ko o trzech nogach, co jeszcze cara pami臋ta艂o, i nie wie, jak ze mn膮 gada膰. Wyci膮gam papierosy i dyplomatycznie zaczynam: Widz臋, pani Wro艅ska, 偶e pani mnie nie poznajesz. Sk膮d? Bo偶e kochany, dziwi si臋. S艂uchaj, Staszka, wal臋 prosto z mostu, co b臋dziemy sobie m贸wi膰 pan i pani, przecie偶 ja jestem Zdzisiek. Matko naj艣wi臋tsza, ach, to pan jest Zdzisio, kt贸rego na * r臋kach nosi艂am? Patrzcie ludzie, to jest Zdzisio. Nadchodzi jej m膮偶, poznajemy si臋 i wszczynamy rozpraw臋 o stosunkach familijnych. Wyja艣niam, 偶e pracuj臋 jako piekarz i wpad艂em do D. na dwa dni, aby dowiedzie膰 si臋, kto ziemi臋 po ojcu u偶ytkuje i dlaczego moja matka nie dostaje 偶adnych op艂at z dzier偶awy? U Wro艅skich gospodarka by艂a uboga, cha艂upa ko艂kiem podparta, wyschni臋ty konik, gospodarz pijak i czworo dzieci. Istna, n臋dza. Gdy Wro艅ski us艂ysza艂, 偶e interesuj臋 si臋 polem, podsuwa mi my艣l, czybym tej ziemi nie sprzeda艂? Wy-
16
wodzi, 偶e jestem ch艂opak miastowy, wygadany, trzy iorgi nie maj膮tek, zreszt膮 mieszka膰 na wsi i gn贸j rozrzuca膰 to nie jest dla mnie odpowiednie zaj臋cie. Wiesz 1 Franus, m贸wi臋 do niego, mo偶e masz racj臋. D艂u偶ej ?; nad tym nie rozp艂ywam, tylko pytam, co s艂ycha膰 i Bednarskich i czy wszyscy wojn臋 prze偶yli? Stara 屡'.drowa, a Wicek prowadzi gospodark臋 po ojcu, powiada Franciszek Wro艅ski. Przede wszystkim chc臋 si臋 dowiedzie膰, co robi Ela. Nie wypada pyta膰 szczeg贸艂owo. I") z Bednarskimi dzieli nasz膮 rodzin臋 艣miertelna nienawi艣膰. Z艂o艣膰 z艂o艣ci膮, ale ja wci膮偶 pami臋tam, wci膮偶 widz臋 nasze dziecinne zabawy, 艣miechy, krzyki. Co z El膮? dorzucam od niechcenia. Nawet zgrabna panna z niej wyros艂a. Po szkole podstawowej wyjecha艂a w 艣wiat gdzie艣 we Wroc艂awskiem uczy si臋 za felczerk臋 czy iptekark臋, odpowiada Franciszek.
Nocuj臋 u Wro艅skich i na drugi dzie艅 przychodzi do i-mie Michasiak, u kt贸rego krowy pasa艂em jako dziec-l o. Obraca mnie na wszystkie strony. O Bo偶e, post臋kuje, na jakiego ch艂opa wyros艂em, i nie dowierza, 偶e io ton sam syn Celebraka, kt贸ry niedawno w podar-lych portkach po wsi goni艂. No widzi pan, panie Mi-1 Itasiak, w 偶yciu r贸偶nie bywa, raz pod wozem, raz na wozie. Panie Michasiak, s艂ysza艂em, 偶e pan jedn膮 morg臋 mojego pola uprawia. Zgadza si臋, przytakn膮艂. No wid s pan, ludzie korzystaj膮, a nie p艂ac膮, bardzo nie艂ad贸w, prawda? Panie Zdzis艂awie, zaczyna si臋 usprawiedliwia膰, matce nale偶y si臋 kilka z艂otych, du偶o tego nie jest, do co ja tam z paru zagonk贸w zbieram, podatki wielkie, '-.iccie, Michasiak, wtr膮ca si臋 do rozmowy Wro艅ski, 屡歞/.isiek, jakby艣cie go poprosili, mo偶e by wam z morg臋 "鈥贸a;i odst膮pi艂. Naprawd臋? zapala si臋 do sprawy Mi-liassak. Ostatecznie mog臋 sprzeda膰, odpowiadam po 屡 luvili.
La ca艂膮 wie艣 gruchn臋艂o, 偶e przyjecha艂 syn Celebraka
jest za tym murem鈥
17
i pole po ojcu sprzedaje. Michasiak, 偶eby du偶ych koszt贸w nie by艂o, chce wszystko od razu za艂atwi膰 po znajomo艣ci i po s膮siedzku. Kupuje pole na dobrowoln膮 umow臋. Jedziemy z dwoma 艣wiadkami do R., adwokat spisuje akt sprzeda偶y, wypijamy 艂itkup i Michasiak p艂aci osiemna艣cie patyk贸w. Jedne dziewi臋膰 tysi臋cy wsuwam w jedn膮 kiesze艅, drugie dziewi臋膰 w drug膮 kiesze艅, zapinam na agrafk臋 i jestem przy pieni膮dzach. Ubieram si臋 z fasonem od st贸p do g艂贸w. Wro艅skiemu, kupuj臋 p艂aszcz i r臋kawiczki, 偶eby nie wygl膮da艂 jak dziad. Kuzynce odpalam dwa tysi膮ce na dzieci, by nie 艣wieci艂y go艂ymi ty艂kami, zarz膮dzam wstawi膰 dwa indyki do rondla jako zak膮sk臋 pod 膰wiartk臋 i bez po艣piechu pijemy trzy dni. O d艂ugu w Mostostalu, o rozprawie s膮dowej zapominam zupe艂nie. Tymczasem Bednarscy, co byli zawsze najbardziej we wsi 艂apczywi na ziemi臋, nie mog膮 sobie miejsca znale藕膰, 偶e ja pole Micha-siakowi sprzeda艂em. Ale nikt z nich nie ma odwagi przyst膮pi膰 ze mn膮 do interesu. Pewnego dnia, przed sp贸艂dzielni膮, podchodzi nie艣mia艂o Wincenty Bednarski* i skromnie b膮ka pod nosem: panie Zdzisiek, prosz臋 nie mie膰 do mnie 偶alu, co by艂o, to by艂o. S艂ysza艂em, 偶e pan pozbywa si臋 pola, ja ch臋tnie kupi臋, je艣li pan ma 偶yczenie sprzeda膰. Dam panu pi臋膰, sze艣膰 tysi臋cy wi臋cej ni偶 cena. Nie odpowiadam mu ani tak, ani siak, bo mi honor nie pozwala od razu godzi膰 si臋 z Bednarskim, wi臋c radz臋 si臋 Wro艅skiego, co robi膰? Nie chod藕 tam, krzyczy kuzynka, jeszcze wczoraj si臋 ze star膮 choler膮 k艂贸ci艂am. Nie b膮d藕 g艂upi, odzywa si臋 Wro艅ski, jak ci臋 prosz膮, sprzedaj, a za艣piewaj dobr膮 cen臋. Cham jest 艂adowany, bogaty, prowadzi szk贸艂k臋 z drzewkami, pieni臋dzy ma fur臋, skoro baran p艂aci, to bierz. Wypi艂em p贸艂 litra na odwag臋 i id臋 do Bednarskich. Elegancko ubrany, zegarek na r臋ce, ch艂opak spod ig艂y. W kuchni siedzi sze艣ciu braci Bednarskich, ch艂opy jak smoki. Sta-
18 '
i.i Bednarska 艂apie si臋 za g艂ow臋 i powtarza w k贸艂ko: Bo偶e jedyny, jak Zdzisio wyr贸s艂! Na stole stoi litr, kuni w garnku, 偶eby 艂atwiej posz艂o kochane p贸lko ode mnie wyd臋bi膰. Powoli, zdanie po zdaniu, o艣wiecam ich, i 路 zdoby艂em zaw贸d piekarza i chc臋 w G. warsztat za-l lada膰. Przychwa艂aj膮 mi wszyscy. Naraz najstarsza c贸r-l .i Bednarskiej wyskakuje z pytaniem: co bym zrobi艂, gdyby teraz wesz艂a do izby Elusia, i ze 艣miechem pokazuje mi zdj臋cie Eli. Czuj臋 si臋, jakby mnie kto艣 wrz膮t-i ii-in polewa艂, m贸wi膰 nie mog臋, tylko patrz臋 na fotografi臋 jak w t臋cz臋 i prosz臋 o adres Elusi. Morg膮 po艂a handlujemy kr贸tko i bez targ贸w, za偶膮da艂em dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy. Kupno za艂atwiamy tak samo jak z Miel wsi膮kiem. W R. mecenas Owad uroczy艣cie odczytuje umow臋, Bednarski bez s艂owa odlicza pieni膮dze, plewy pomi臋dzy setek wypadaj膮, wida膰 w s膮sieku pieni膮dze chowa艂, idziemy na litkup i targ przyklepany. Coraz wi臋cej zaczyna mi si臋 rodzinna wie艣 podoba膰, bo forsa z nieba leci. Ostatni膮 morg臋, do艣膰 pod艂膮, piach, i nieu偶ytki, dzier偶awi艂 niejaki Florek. Przychodzi ch艂opina Tymczasem Wro艅ska wysy艂a skrycie list do mojej siostry na Zach贸d i pisze: 鈥艣Przyje偶d偶aj, Zdzisiek sprzeda艂 wszystko pole i przepija, co tylko ma鈥. Akurat sma偶臋 dr贸b na ma艣le, wtem drzwi si臋 otwieraj膮 i wpa-
19
da siostrunia ze szwagrem. I od razu w krzyk: Co艣 ty narobi艂! Jak mog艂e艣 sprzeda膰 pole! Rozgrabi膰, przehula膰 maj膮tek! Pogrozi艂em jej pod nosem nog膮 od indyka i stanowczo, z twardym akcentem, zaznaczam: Nie twoje, a swoje po ojcu sprzeda艂em, ty kwoko! Szwagier Ptak widzi, 偶e z pyskiem nic si臋 nie da zrobi膰, wi臋c grzecznie do mnie podchodzi i pyta uprzejmie: Jak偶e艣 to pole sprzeda艂, Zdzisiu? Na dobrowoln膮 umow臋 sprzeda艂em, odpowiadam zwi臋藕le. Ptak, do艣wiadczony rolnik, zna艂 Si臋 biegle na sprawach gruntowych, wi臋c zadaje mi drugie pytanie: Nie chcia艂by艣, Zdzisiu, obcych ludzi z ojcowizny usun膮膰? C贸偶 mi zale偶y, wzruszam ramionami, jak szwagier uwa偶a, 偶e da si臋 spraw臋 za艂atwi膰, prosz臋, niech szwagier za艂atwia. I Ptak w te p臋dy jedzie do naszego adwokata w R., daje mu pi臋膰 tysi臋cy z艂otych i m贸wi: Bior臋 pana za obro艅c臋. Mecenas Owad, jak d艂ugo urz臋dowa艂 w IL, takiego utargu w 偶yciu nie mia艂. Ptak kombinuje w ten dese艅: oskar偶y si臋 Bednarskiego i Michasiaka, 偶e po pijanemu i za bezcen wy艂udzili umow臋 od m艂odego ch艂opaka. Micliasiakowi hic nie b臋dzie trzeba zwraca膰 z osiemnastu tysi臋cy, bo tyle wyniesie op艂ata za dzier偶aw臋. Z Bednarskimi rozci膮gnie si臋 spraw臋 po s膮dach, wywlecze si臋 dawne spory i nie wiadomo, kto komu jeszcze zap艂aci. Ja dostan臋 ciep艂膮 r臋k膮 od Ptaka troch臋 got贸wki i pole- pozostanie nasze. Na drugi dzie艅 zjawiamy si臋; z Ptakiem u mecenasa Owada i sporz膮dzamy akt oskar偶enia przeciwko Bednarskiemu i Mieha-siakpwi. Za dwa tygodnie obaj dostaj膮, wezwania do s膮du. Szwagier Ptak uchodzi艂 w D. za wielkiego bogacza i we wsi szeptano, 偶e on umie posmarowa膰 pieni臋dzmi i spraw臋 musowo wygra. Miehasiak zaklina si臋 na rany Chrystusa, 偶eby mia艂 swoje cztery morgi sprzeda膰, to nie b臋dzie za po艣miewisko dla Ptaka. Bed-* narski wali pi臋艣ci膮 w pier艣 i powtarza to samo. Przed
i "/praw膮 Miehasiak powiada mi tak: Panie Zdzi艣ku,, 屡 Ihezego pan to robi? Zap艂aci艂em tyle, ile pan chcia艂.
' >wszem, potwierdzam. Je艣li pan tak zeznasz w s膮dzie, slipl膮c臋 panu jeszcze dziesi臋膰 tysi臋cy z艂otych, o艣wiadcza Miehasiak. Ptak m贸wi: Zdzisiek, pami臋taj, 偶eby艣 mnie ni 路 zawi贸d艂! Co艣 ty, szwagier, g艂upi, 偶eby obcym pole "ddawa膰? Sk膮d, m贸wi臋. Bednarski pyta: Jak b臋dzie, . polem? Nic nie b臋dzie, odpowiadam. Jak to nic, dziwi lic Przecie偶 oskar偶acie mnie z Ptakiem7 A c贸偶 Ptak tria z twoim polem wsp贸lnego, m贸wi臋. Na to Bednar-l,i: Daj臋 ci siedem tysi臋cy, je艣li tak za艣wiadczysz, "(ifejg trzeba.
Na rozpraw臋 do S膮du Powiatowego przychodzi ca艂a vvie艣. Kto wygra? Ptak czy Bednarski z Michasiakiem? iMorek o t臋 jedn膮 morg臋 nieu偶ytk贸w wcale nie wchodzi艂 w rachub臋. Przed wej艣ciem na sal臋 podskakuj臋 do mnie szwagier: Zdzisiek, pami臋taj, ja ju偶 tyle pieni臋dzy wyda艂em! Podchodzi Miehasiak: Zdzisiu, 偶eby艣 by艂
鈥贸 艂owny! Zbli偶a si臋 Bednarski: Zdzisiu, assEKi臋 p艂ac臋 po. rozprawie! Wszystkim kiwam g艂ow膮. Proces si臋 toczy., i 鈥檒ak m膮 mecenasa Owada, Bednarski adwokata z ?.,
鈥贸 i Miehasiak adwokata z B. I wresacie ja zeznaj臋 jako zwjadek. Wyja艣niam przed Sk艂adem 芦fed偶iowSfciW., Go i/(St臋puje: Wysoki S膮dzie, ni膮 jest prawd膮, jakoby Bed-itsars&S wraz z Michasiakiem upoiwszy mnie alkohoteni; wy艂udzili za bezc臋n powy偶gSi pole. Raz im, sprzeda艂em, i nie mam do pozwanych 偶adnych pretensji. Cisza na
iii. S膮d udaje si臋 na narad臋 i uznaje, 偶e pole po Paw-!>屡 Celebr膮ku, moim ojcu, dziedzicz膮 do偶ywotnio Bednarski i Miehasiak, czyli u偶ytkownicy tej ziemi. Ptak przegrywa spraw臋 i rzuca si臋 na mnie z pazurami: Ty 艂obuzie! Ty taki, owaki, oszuka艂e艣 rodzin臋! Siostra p艂acze, przeklina 偶on臋 Michasiaka: Sko艂owali艣cie brata, wydarli艣cie ojcowizn臋, z艂odzieje! Przyskakuje do mnie Idak i wo艂a: Naci膮gn膮艂e艣 mnie na pi臋膰 tysi臋cy z艂otych
21
koszt贸w! Spojrza艂em na niego oboj臋tnie, wyj膮艂em pi臋膰 patyk贸w, bo mia艂em z czego: Masz, nie p艂acz, to za adwokata. Z艂apa艂 pieni膮dze i prosto z s膮du pojechali na Zach贸d do domu. Wracam do D. Wieczorem zachodz臋 do Bednarskich i m贸wi臋; Panowie, zadar艂em z rodzin膮, poszed艂em wam na r臋k臋, s艂owo s艂owem, prosz臋 p艂aci膰. Wicek Bednarski honorowo wyci膮ga siedem tysi臋cy i daje. W porz膮dku. Id臋 teraz do Michasiaka, a ten zaczyna kr臋ci膰: Panie Zdzi艣ku, jest pan m艂ody, dzisiaj u pana w g艂owie tak, jutro inaczej. Kupno wcale nie jest pewne, jak pan przepisze grunt rejentalnie, wtedy dop艂ac臋. Ach, to z pana taki kozak? Ja ci, Michasiak, o艣wiadczam, 偶e g贸wno b臋dzie z twojego pola! Trzasn膮艂em drzwiami i wracam do Bednarskich. Ca艂a rodzina medytuje, jak si臋 zabra膰 do rzeczy. Najstarszy Wicek stawia nast臋puj膮c膮 propozycj臋: przepisz mi ca艂o艣膰 gruntu rejentalnie, a kiedy zostan臋 w艂a艣cicielem i b臋d臋 mia艂 wszystko legalnie na pi艣mie zatwierdzone, wtedy Michasiaka i Florka wyrzuc臋 na zbity 艂eb, a tobie, Zdzisiu, dop艂ac臋 dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy i kwita. Zgoda, powiadam, kto p艂aci, ma racj臋. Bednarski wyci膮ga dziewi臋膰 st贸wek, abym mia艂 na pokrycie koszt贸w w Wojew贸dzkiej Radzie. Jad臋 tam. Wyci膮gam z archiwum akt wieczystych akt w艂asno艣ci, by艂 spisany jeszcze po rusku, wi臋c p艂ac臋 sekretarce za przet艂umaczenie pi臋膰set z艂otych i za艂atwiam rzetelnie wszelkie formalno艣ci. We wsi szumi, 偶e Bednarski podbija Celebraka przeciw Michasiakowi. Wie艣 r臋ce za艂amuje, c贸偶 ten m艂ody Cele brak wyrabia, co z lud藕mi wyprawia i na jakie koszty ich wystawia. Jedni gadaj膮, 偶e za stare porachunki mszcz臋 si臋 na Bednarskich, drudzy, 偶e Michasiaka do grobu wp臋dz臋. A ja jestem skryty, tajemniczy i z nikim nie rozmawiam. Pieni膮dze trzymam przy sobie, z w贸dk膮 troch臋 si臋 uspokoi艂em, p臋dz臋 powa偶ny 偶ywot w mojej wiosze. Michasiak, jak ju偶 si臋
22
?鈥櫬? iivdnie o wszystkim wywiedzia艂, zachodzi do Bed-n u kiego i pyta: Jak to mo偶e by膰, Wicek? Tyle pie-艂i" ?/.? w ziemi臋 w艂adowa艂em, a ty Zdzi艣ka buntujesz i > heesz mnie z tej morgi wygoni膰. Bednarski nic nie "'i|Hiwiada, pali sporta i puszcza dym za dymem. Na i erie pod 艣cian膮 siedzi pi臋ciu m艂odszych braci Bed-3 i n kich, byki nie ch艂opy, nie odzywaj膮 si臋 ani s艂o-
ein, tylko wsadzili 艂apy w kieszenie i patrz膮 na Mi-im raka. Ten posta艂 chwil臋 i poszed艂. Co mia艂 wi臋cej
屡 n la膰?
I 鈥艢rzea rejentem w B. k艂adziemy akt w艂asno艣ci, akt . 鈥艢.鈥艢inu ojca, testament. Notariusz przegl膮da papiery r o艣wiadcza, 偶e nie mo偶e sporz膮dzi膰 nowego zapisu bez wkiaconego za艣wiadczenia geometry, a w艂a艣nie tego do-i.mnentu brak. Bednarski ca艂y zdenerwowany, bo chce
i.i k najszybciej pole przepisa膰 na siebie i poda膰 Michalaka i Florka do s膮du, zgarnia z biurka papiery, pies to a.ouil, powiada. Jedziemy do F., mo偶e tam rejent zatai wi, jak ten nie chce.
W F. przyjmuje nas notariusz czerwony na twarzy, wi艂by, ponad metr wa偶y艂, mierzy nas zza okular贸w,
屡 ! razu wida膰, 偶e to prawdziwy urz臋dnik, i pyta, w lakiej sprawie? Przedstawiamy ca艂膮 okoliczno艣膰, rejent
! :,da nasze 艣wistki, po chwili powiada: Zgoda, po-.wy艣limy nad tym, ale zap艂acicie mi cztery tysi膮ce, ukss jest taksa. W porz膮dku. Za p贸艂 godziny jest wszytko gotowe. Podpisuj膮 akt 艣wiadkowie, Bednarski i ja. Wincenty wyp艂aca mi zaliczkowo pi臋tna艣cie tysi臋cy 屡歭utych i wracamy do D. Na drugi dzie艅 Bednarski .'. jasza si臋 do mecenasa Owada, aby poda膰 Michasiaka i Klerka do s膮du. Owadowi portfel puchnie, a g臋ba si臋 鈥贸 uiieie, jak to ludzie 偶rej膮 si臋 o morgi. W s膮dzie oka-.屡 iifi gi臋, 偶e Bednarski kupi艂 kota w worku. Nie dopa-i rzy艂 formalno艣ci z geometr膮 i w dalszym ci膮gu w艂a艣-' icielem jestem ja, cho膰 prawo u偶ytkowania ziemi po-
siadaj膮 Michasiak i Florek, i on sam, Jednego krew zalewa, dw贸ch si臋 cieszy. Bednarskiemu trz臋s膮 si臋 r臋ce z nerw贸w, ale grzecznie prosi, abym wszystkie formalno艣ci pr臋dko wype艂nia艂. Oczywi艣cie, co ka偶esz, za艂atwi臋. W takim razie bierz teraz p艂ug i konie i zaoraj t臋 morg臋, kt贸r膮 Michasiak uprawia, a twoja jest z urz臋du. Skoro tak uwa偶asz, mog臋 to zrobi膰. Skoczy艂em po cichu do Michasiaka i jeszcze raz pytaift: Dop艂aca pan dziesi臋膰 tysi臋cy czy nie? Nie! Nie dop艂ac臋! Nawet mi ubli偶y艂. Biegn臋 do Bednarskiego i wo艂am: Zaprz臋gaj, Wicek, konie! Na trzech zagonach ros艂o 偶yto i ja w to zbo偶e p艂ugiem. Ca艂a wie艣 si臋 zbieg艂a i patrzy, jak orz臋 偶yto Michasiaka. Ludzie lamentukl臋kaj膮, niby 偶e kara boska i grze膰h tratowa膰 dary bo偶o Wypada Michasiak i 艂apie konie za uprz膮偶. A za stodo艂膮 stoi sobie sze艣ciu braci Bednarskich opartych o d臋bowe bijaki, kiwaj膮 na Michasiaka i prosz膮: Powt贸rz no jeszcze raz, Anto艣, 偶e Ce艂ebrak nie ma prawa swojego: pola ora膰! Michasiaka jakby kto艣 zdmuchn膮艂, ju偶. gp nie ma, a na pole przylatuje Michasiaczka, wiesza ilij koniowi u uzdy i rozpacza: Nie pojedziesz t臋dy, my to zasiali, to jest nasza praca! Wasza praca wasz膮 prac膮, ale pole jest moje, i zacinam j膮 lekko batem po nogach. Baba podskakuje, drze si臋, ale konie trzyma, bo ludzie na wsi zawzi臋te, Wi臋膰 ja poprawiam mocniej., r babsko kwiczy. W ko艅cu j膮 poci膮gn膮艂em z ca艂ej si艂y, pu艣ci艂a konie i p臋dem leci na milicj臋. Jedni ludzie si臋 艣miej膮, co ja ze zbo偶em Michasiakowym wydziwiam, drudzy 偶a艂uj膮. Poora艂em ca艂e pole w szachownic臋. Kto 偶y艂 dobrze z Michasiakiem, to mu wsp贸艂czu艂, kto 偶y艂. 藕le, to si臋 cieszy艂. Raptem przyje偶d偶a w贸z milicyjny i bior膮 mnie na posterunek w R. Pytaj膮, jak i co? Przedstawiam papiery, 偶e pole moje, a Michaglalf nie chce ani wyj艣膰 z dzier偶awy, ani p艂aci膰, dlatego orz臋, Komendant machn膮艂 r臋k膮, to jest sprawa cywilna, co
>t.r. to obchodzi. Spisali kr贸tki protok贸艂 i tyle. Za dwie '>(l;kie zwlekaj膮c id臋 na stacj臋 PKS w R. Autobus stoi, -I nie ma kierowcy. Pasa偶erowie m贸wi膮., 偶e poszed艂 nu piwo do gospody. Zachodz臋 do knajpy, si臋d偶i koniu kior z szoferem. Przepraszam, panowie lec膮 do K,? l ak jest, za jakie艣 dwadzie艣cia minut, zd膮偶y pan 艣mia艂o 鈥贸 pi膰 piwko. Jaki艣 przyjemny cz艂owiek, widz臋, grzecz->:芦r s mi艂o si臋 u艣miecha. Przysiadam si臋 do nich, zama-'vi.un 膰wiartk臋, trzy obiady. Kierowca nie pije, tylko konduktor. Obskoczyli艣my par臋 setek, bior臋 jeszcze p贸艂 hirn w teczk臋 i ruszamy pekaesem. Kierowca zaprasza,: iwm usiad艂 obok niego, bo jestem ciekawy cz艂owiek, In pogadamy po drodze. Konduktorowi daj臋 pi臋膰dzie-1 ul z艂otych, biletu nie bior臋, zreszt膮 facet by艂 zalany1 *r drobny mak, bo spoi艂em go w tej gospodzie:. Prey-u/.(i偶amy do M., kierowca og艂asza p贸艂 godziny postoju. ,1 (/1: restauracja, wi臋c idziemy. A tu sobie podbiega do ???.-? jeden facet w bryczesach i oficerkach. Wita Si臋 k ierowc膮: cze艣膰, witaj. Lecisz do K.? Widzisz, powia-
H.i, by艂em na urlopie u matki, zabior臋 si臋 z tob膮, do-ic /.c? Mnie si臋; przedstawia jako by艂y partyzant, le艣ny 屡 /.lowiek czy co艣 w tym rodzaju. Powiada, 偶e jest stary . 1 ujachowiec, cz艂onek podziemia i weteran. Ja na -szar-.M/h si臋 nie znam, diabe艂 go wie, jaki to on by艂 woj! owy, r贸偶ne rzeczy si臋 w 艂esie wyprawia艂y. Co to umie zreszt膮 obchodzi, jestem cywil i musztry go nie u /y艂em. Do艣膰 na tym, 偶e wszyscy razg-rn w zwartym
24
25
szyku wchodzimy do baru. Na bufecie g臋艣, kurka, same路 lepsze zak膮ski. Da pani cztery porcje g臋si, p贸艂 litra, cztery piwa, zwracam si臋 do kelnerki. Le艣ny cz艂owiek patrzy, co to za facet taki hojny, i pewnie martwi si臋 w duchu, 偶e b臋dzie musia艂 wsp贸lnie p艂aci膰. P贸艂 metra si臋 mign臋艂o, wi臋c by艂y partyzant wyci膮ga potargane dwadzie艣cia z艂otych i podrzuca mi jako dol臋. Spojrza艂em si臋 na niego: zatrzymaj pan ten banknot, on si臋 panu przyda. Ja p艂ac臋 ca艂o艣膰. Ale ja bym jeszcze 膰wiar-teczk臋 obci膮gn膮艂, melduje ten z podziemia. Jak pan ma 偶yczenie, prosz臋. Bij臋 w st贸艂, jeszcze jedna 膰wiartka! Rachunek wynosi艂 sto sze艣膰dziesi膮t z艂otych, daj臋 kelnerce dwie st贸wy, nie 偶膮dam reszty. Przy p艂aceniu towarzystwo zobaczy艂o u mnie harmoni臋 pieni臋dzy, Le艣ny cz艂owiek wlepi艂 we mnie ga艂y, patrzy niczym na genera艂a i pyta, sk膮d jestem? Z rodzinnych stron, kwituj臋 i wsiadam w autobus. Zajmuj臋 miejsce obok kierowcy, a weteran stoi i ta艅czy pijany jak bela. W pewnym momencie le艣ny cz艂owiek nachyla si臋 i szepta mi do ucha: wie pan co, ja bym panu co艣 sprzeda艂. C贸偶 pan mo偶e mie膰 do sprzedania, jest pan by艂y partyzant, to pan jest biedny, t艂umacz臋 cz艂owiekowi. Mam jednak pewien drobiazg, upiera si臋. Ale co? Si贸demki by pan nie wzi膮艂? Bierze mnie pod w艂os, czy co? Co艣 pan niem膮dry, pistolet chcesz sprzedawa膰, odpalam. Za to si臋 siedzi. Panie, g艂upstwo, nie chc臋 du偶o, pi臋膰set z艂otych. Musz臋 dzisiaj do mojej babki podskoczy膰, a jestem bez' grosza. My艣l臋 sobie: fors臋 mam, tu zn贸w nawija si臋 pistolet. Pieni膮dze, bro艅, m臋skie rzeczy. Partyzant, cho膰 nietrze藕wy, delikatnie podsuwa mi kopyto pod p艂aszczeni. Spojrza艂em., pi臋kna spluwa. Wk艂ada mi do kieszeni, poczu艂em, jak mnie stukn臋艂a o biodro. Kupuj臋. Wyci膮gam g贸rala i daj臋 cz艂onkowi podziemia. Dla pewno艣ci postanawiam na najbli偶szym przystanku wysiada膰. Nic nikomu nie m贸wi膮c, zrywam si臋 do wyj艣cia,
26 j
鈥贸 .路. iy艂u kto艣 krzyczy: St贸j, r臋ce do g贸ryi i cywil mies lis mnie z rewolweru i pyta: Obywatelu, co艣cie w艂o-. 11 tanu cz艂owiekowi do marynarki? Nie czekaj膮c na "ipowied藕 wyci膮ga z mojej kieszeni kupion膮 przed li wi艂a si贸demk臋. Sadza nas: na tylnej 艂awce, ka偶e nam ilo/ye r臋ce na g艂ow臋, a kierowcy poleca jecha膰 do K. i ?*'dobrze, my艣l臋, za nielegalne nabycie broni pi臋膰 艂at. i u akcjonariusz w cywilu rozkazuje, aby kierowca pei ?\;? zatrzyma艂 si臋 przed Urz臋dem Bezpiecze艅stwa w i . Szofer odpowiada przez rami臋, 偶e pasa偶erowie spie-路'屡-! si臋 do poci膮gu i jedzie wed艂ug rozk艂adu na stacj臋,
i nie tam, gdzie on mu dyktuje. Domy艣lam si臋, 偶e kie-SiSisaa jest za nami. Mijamy UB i zaje偶d偶amy przed Lvorzec. Funkcjonariusz z pyskiem do szofera. Kie-H:芦vca, ch艂opisko mia艂o ze dwa metry, wstaje i jak im路 r膮bnie cywila w ucho, a do mnie mruga, 偶ebym i" iska艁 On pewnie sobie wyobra偶a艂, 偶e musz臋 by膰 dolnym z艂odziejem, skoro tyle waluty posiadam przy solni路. Bo mo偶na by膰 kierowc膮, a kra艣膰 te偶, widocznie u Kij szoferek z takich ludzi si臋 wywodzi艂. Lecz gdzie
ii b臋d臋 ucieka膰, kiedy cywil zabra艂 dokumenty, a wo> i ilu pe艂no milicji si臋 kr臋ci. Pi臋ciu tajniak贸w za艂adowco nas do wi艂艂ysa i jazda na UB. Jestem w 艣ledztwie, i I um膮cz臋, 偶e tego pistoletu wcale nie chcia艂em, 偶e za-puznany go艣膰 na chama w艂o偶y艂 mi bro艅 do kieszeni. Mimo 偶e funkcjonariusz w cywilu dosta艂 po ryle, ^艣wiadczy艂, 偶e widzia艂 na w艂asne oczy, jak m贸j to-wsirzysz podr贸偶y wk艂ada艂 mi spluw臋 do kieszeni. I to "mi臋 ocali艂o. UB spisa艂o ze mnie wielkie protoko艂y,
prawdzili, sk膮d mam tyle pieni臋dzy, i pu艣cili. By艂o ? moje pierwsze zatrzymanie w areszcie. Potem na-m艣 wyst臋powa艂em w s膮dzie za 艣wiadka przeciwko rze-l.innemu partyzantowi, bo okaza艂o si臋, 偶e on ju偶 nieraz lukie siupy z broni膮 robi艂, i dosta艂 nielichy wyrok.
Jak da艂em drapaka z Urz臋du, to nie wiedzia艂em, gdzie
27
si臋 zatrzyma膰. Kupi艂em bilet na po艣pieszny do Katowic i z Katowic jad臋 do G. Ostro偶nie zbli偶am si臋 pod dom, bo nagle stan臋艂a mi jasno przed oczami sprawa Mostostalu. Na ulicy spotykam na szcz臋艣cie kuzyna i on opowiada, jak matka, rany boskie, rozpacza, pl膮cze 偶e milicja stale przychodzi o m贸j Mostostal. S艂ucham i przebieram uszami, jestem wyp艂oszony jak pijany zaj膮c. Daj臋 kuzynowi pi臋膰 tysi臋cy z艂otych, aby dor臋czy艂 matce, niech si臋 nie martwi, jestem zdr贸w. Do dome za Boga ojca nie wracam. Od wpadki z Mostostalem min臋艂o ju偶 cztery miesi膮ce, milicja musi by膰 rozgoryczona, wi臋c z punktu zamkn膮 mnie do wi臋zienia. Ani mi w g艂owie oddawa膰 trzy i p贸艂 ko艂a zak艂adowi pracy, bo nic obecnie nie mo偶e poprawi膰 mojego zatargu zj MO. ]
Tak kombinuj臋 i wracam do Katowic. Siedz臋 na dworcu, poci膮gi przyje偶d偶aj膮, odje偶d偶aj膮, ludzie kot艂uj膮 si臋 na peronach, jestem sam w tym mrowisku. Poci膮g w kierunku Poznania odchodzi o tej a o tej. Poci膮g w kierunku Warszawy, hucz膮 przez megafony. W kieszeni mam pieni膮dze i fotografi臋 Eli. Czytam adres raz i drugi. Patrz臋 na zdj臋cie. Niby ta sama, niby nie. Czy mnie pozna? Czy b臋dzie chcia艂a rozmawia膰? Ryzyk-fizyk. Przyje偶d偶am do Wroc艂awia i nocuj臋 w hotelu. Rano elegancko ubrany, z teczk膮 poc 鈥贸 pach膮, ruszam szuka膰 ulicy Pau艂i艅skiej. Kr膮偶臋, wypytuj臋, wreszcie znalaz艂em, patrz臋, wisi tablica: internal Kursu Piel臋gniarek. Wchodz臋, pe艂no m艂odych dziewczyn, siksy si臋 艣miej膮, krzycz膮, jak to w szkole. Id臋 dej kierowniczki, pytam, czy tu przebywa Ela Bednarska^ Przedstawiam si臋 jako brat, bo co mam m贸wi膰? Narze-艂 ezony, konkurent? Dowiaduj臋 si臋, 偶e Ela po sko艅czeniu kursu otrzyma艂a nakaz pracy w H., przy ulicy Szero-I kiej nr pi臋膰. Tego samego dnia zwiedzam now膮 miejscowo艣膰. Miasteczko zrujnowane, przechodni贸w ma艂o,
nikt nie wie, gdzie jest ulica Szeroka. Idzie pogarbiona larowi na z mena偶kami w r臋ce i okazuje si臋, 偶e miesz-.a w tym samym domu co Ela. Starowina na parte' ze, a Ela z kole偶ank膮 na pi臋terku. Na schodach gn膮 屡 ni si臋 kolana, serce skacze jak na spr臋偶ynie, stoj臋 pod drzwiami, nie mam odwagi zapuka膰. Wreszcie drzwi a; otwieraj膮. Patrz臋, Ela jak 偶ywa. Nie widzieli艣my si臋 niem lat. Nie m贸wi臋 nic. Pan do kogo? 艁api臋 powietrze
pytam: Pani mnie nie poznaje, prawda? Szkoda, bo i i jestem Zklzisiek...
...Tysi膮c sto z艂otych pensji, dwoje dzieci. Jak sobie radz臋? No tak, jak pan zasta艂, albo jest zimno, albo 屡歨艂odno, albo g艂odno. Kiedy on by艂 w domu, te偶 by艂o podobnie, jak wystarczy艂o na kolacj臋, brak艂o na 艣niadanie. Je艣li mia艂am nawet ostatnie pi臋膰dziesi膮t z艂otych, musia艂o si臋 je wyda膰 natychmiast, co do grosza. Dzi-iaj pi臋膰dziesi膮t z艂otych musi wystarczy膰 mi na pi臋膰 dni. I 偶yj臋 jako艣, skromnie, ale 偶yj臋. Ludzie widz膮 przecie偶, 偶e dziecko ma spodnie po艂atane, zacerowane, ile bez dziury. Mam do dyspozycji dziewi臋膰set z艂otych na mieszkanie, na 艣wiat艂o, na w臋gie艂, na ubranie, na 偶ycie. Je艣li kto艣 z s膮siad贸w ma odwag臋 mnie o co艣 zapyta膰, to tylko o to, co si臋 stanie, kiedy on wr贸ci?
Ile ja przez tych jedena艣cie lat wydepta艂am 艣cie偶ek do wi臋zie艅. Nie da si臋 policzy膰 nocy sp臋dzonych w 艣cisku, V/ korytarzach poci膮g贸w. Ani tych ci膮g艂ych pr贸艣b, aby mnie kole偶anka zechcia艂a zast膮pi膰 w pracy, 偶eby potem przez trzy, cztery dni bez przerwy ci膮gn膮膰 dy偶ur za dy偶urem. Ci膮gle wyczekiwa艂am pod murem, mokra od do艂u do g贸ry, bo nieraz i p贸艂 dnia musia艂am tkwi膰 przed wi臋zienn膮 bram膮 na deszczu, byleby go zobaczy膰, zamieni膰 par臋 s艂贸w. Obecnie jako艣 si臋 wszytko uspokoi艂o. Nikt do mnie nie zachodzi ani z jego, ani
28
29
z mojej rodziny. Tak dzie艅 uk艂ada si臋 po dniu i lee艣 lata. Rano do szpitala, albo po po艂udniu, albo w nocy Teraz ju偶 dzieci s膮 wi臋ksze, dawniej, skoro 艣wit, jedni na r臋ce, drugie za r臋k臋 i Lusi臋 zostawia艂am w przed szkolu, a S艂awka w 偶艂obku. Zawsze odchodzi艂am z p艂a czem, przez wszystkie godziny mojej pracy s艂ysza艂ari tylko p艂acz moich dzieci. Jedno nie chcia艂o zosta膰 be: drugiego, z czasem si臋 przyzwyczai艂y, zrozumia艂y, ii tak musi by膰. Po pracy zawsze p臋dem do tramwaju aby przejecha膰 na czas te par臋 kilometr贸w, zabra膰 jed no na r臋ce, a czasem i dw贸jk臋, i z powrotem do pustyc艂 czterech 艣cian. I tylko jedno stawiam sobie pytanie czy potrafi臋 wychowa膰 je tak, aby do mnie nie路 mia艂; 偶alu. Ca艂y maj膮tek, jaki pan tu widzi, to ten st贸艂 -膭 kuchence, w drugiej klitce 艂贸偶ko, szafa i kulawe to 艂 kij Zimno dzisiaj w mieszkaniu, trudno, koniec miesi膮ca, brak艂o na w臋giel. Wstyd jest mi m贸wi膰. Przed rokieni zarobi艂am troch臋 pieni臋dzy. Le偶a艂a w naszym szpitali 偶ona jednego dyrektora, stan pacjentki by艂 hardzi ci臋偶ki i wymaga艂 sta艂ej, indywidualnej opieki piel臋g, niarskiej. Podj臋艂am si臋 dy偶ur贸w. Przez ca艂y miesi膮i nie przespa艂am ani jednej nocy w 艂贸偶ku. Je偶eli moj艣 normalna praca rozpoczyna艂a si臋 po po艂udniu, tyle mia艂am wypoczynku, co rano przytkn臋艂am g艂ow臋 do poduszki. I nie wiem, czy 藕le, czy dobrze post膮pi艂am. Zamiast schowa膰, od艂o偶y膰 te pieni膮dze, kupi艂am apara radiowy za tysi膮c z艂otych. Pomy艣la艂am sobie, niech bo daj dzieci, Lusia ma ju偶 jedenasty rok, S艂awek dzie wi臋膰 lat, niech one bodaj us艂ysz膮 inne, lepsze s艂owo bodaj troch臋 muzyki z tego radia. Niewiele mam czasi a nawet si艂y, aby z nimi rozmawia膰, nie ogl膮daj膮 tele wizora, niedost臋pna jest im 偶adna rozrywka, to chociaa ten luksus niech b臋dzie w domu. Owszem, by艂o kiedy radio, kt贸re on kupi艂 nie wiadomo gdzie i za jakie pie ni膮dze, ale jak szybko przyni贸s艂, tak szybko i wyni贸s艂
! prosz臋 sobie wyobrazi膰, 偶e za pozosta艂e dwa tysi膮ce z艂otych kupi艂am elektryczn膮 pralk臋. Nie mog艂am si臋 nprae膰, jak j膮 zobaczy艂am w Eldomie, bia艂膮 i 艣wiec膮c膮. I >zie艣i臋膰 razy wychodzi艂am i wraca艂am do sklepu,, zapragn臋艂am mie膰 pami膮tk臋 za m贸j trud, za tyle nie |jffxe膮panych nocy. I tak mieszkam w tym swoim kr贸lestwie. Z dw贸ch okien, o p贸艂 metra nad ziemi膮, ogl膮dam raz b艂oto, raz 艣nieg, raz kurz na podw贸rku. Nied艂uga sko艅cz臋 trzydzie艣ci lat 偶ycia i dwunasty rok ma艂-mn臋iwa...
...Wieczorem wracamy do naszego pokoiku w K. 呕ona pracuje w S., w Powiatowym Wydziale Zdrowia w ' liarakterze higienistki. Do domu z S. mamy dziewi臋膰 kilometr贸w. Cztery kilometry do W. je藕dzimy autobusem, a stamt膮d trzeba ju偶 pi臋膰 kilometr贸w obraca膰 Ba pieszki do K. Wysiadamy w tym zakichanym W. i ko艂o posterunku milicji znajduje si臋 kiosk w starym baraku. Wiatr i mr贸z a偶 skrzypi. Zanim p贸jdziemy w drog臋, wst膮pmy tu na herbat臋, powiadam do 偶ony. Wchodzi do baraku znajomy kolejarz, przysiada si臋 sb naszego stolika i prosi, 偶eby napi膰 si臋 czego艣 fcon-! retnego, bo herbata jak siu艣ki, nawet nie ciep艂a. Fak-iy-eznie, ch艂op ma racj臋. Kolejarz bierze flaszk臋 wina, ]a stawiam drug膮. 呕ona zaczyna marudzi膰, 偶eby nie pi膰 za du偶o. Kolejarz wo艂a trzeci膮 butelk臋, ja czwart膮.
I 鈥檌jemy t臋 berb臋rueh臋 po siedemna艣cie z艂otych flaszka. Z ona ci膮gnie mnie za r臋kaw i prosi, 偶eby i艣膰 do domu.
( 贸 tam, nie id臋. W zimie dzie艅 kr贸tki, ciemno i zaspy. W ko艅cu 偶ona wstaje od stolika, w oczach ma 艂zy i sama wychodzi w noc, w 艣nieg z baraku. Posz艂a, no to posz艂a. Ale po chwili robi mi si臋 偶al, jak偶e kobieta p贸jdzie przez wertepy po nocy. Wyprowadzam si臋 z kiosku, psy ujadaj膮, pustka. Po 偶onie ani 艣ladu. Patrz臋, a
30
31
I
przed budynkiem MO stoi rower. Jak si臋 p贸藕niej okaza艂o, by艂 to rower komendanta posterunku. Latarni;) na rower przy艣wieca, my艣l臋 sobie, pr臋dzej 偶on臋 ffi dw贸ch k贸艂kach dogoni臋, bior臋 ramo i jad臋. Na drodz路 koleiny, 艣nieg i ciemno艣膰. Wpadam w zasp臋 i konie; jazdy. Zmarz艂em na ko艣膰, warto by wypi膰 co艣 na rozgrzewk臋, tak sobie rozumuj臋 w my艣li. Id臋 z powrotem W W. ju偶 si臋 zrobi艂 raban, szukaj膮 sprawcy kradzie偶; i milicja drap艂a mnie z tym rowerem.
Na komendzie siedz臋 ca艂膮 noc. Nazajutrz kieruj: mnie do prokuratora w S. Szcz臋艣liwym zbiegiem oko liczno艣ci 偶ona w艂a艣nie idzie do pracy i widzi, jak sku tego m臋偶a prowadzi milicja. Podbiega do mnie z p艂a czem i wypytuje, co zasz艂o. Nie martw si臋 nic, musz; mnie pu艣ci膰. Nieszcz臋艣cie, powtarza, co ja teraz poczn臋 jestem w 膰i膮偶y, i znowu wybucha 艂kaniem. Nie n膮 czasu na rozmowy, wprowadzaj膮 mnie do Prokuratury W贸wczas nie by艂em jeszcze ch艂opcem oblatanym w s膮 downictwie i nie wiedzia艂em, jak tytu艂owa膰 prokura tora, wi臋c m贸wi臋 do niego: towarzyszu. On si臋 obrazi艂 Kiedy si臋 uspokoi艂, wyja艣nia, 偶e na terenie powiati nagminnie gin膮 rowery. Daje mi sankcj臋 karn膮 i sie路 dz臋 w areszcie w S. osiemna艣cie dni. Zarzucaj膮 m wszystkie kradzie偶e bicykli, jakie si臋 zdarzy艂y w okolicy Dzie艅 przed Bo偶ym Narodzeniem zostaj臋 odtransporto wany do wi臋zienia w Kluczborku. Jest grudzie艅 pi臋膰] dziesi膮tego czwartego roku. Id臋 skuty ulic膮 i nawd ciekawy jestem, jak wi臋zienie wygl膮da, tylko roz艂膮ki z 偶on膮 nie mog臋 sobie wyobrazi膰. Przechodnie przyj gl膮daj膮 si臋, co艣 szepc膮. Maszeruje trzech milicjant贸w* paski pod brod膮, automaty 艣wiec膮, a ja w 艣rodku. Zaczyna mnie duma ogarnia膰. To m臋偶czyzna na chodniku przystanie, to kobieta pokiwa g艂ow膮. Wszyscy patrz膮 na moje kajdany, czuj臋 si臋 coraz bardziej bohaterskoi Stajemy przed 偶elazn膮 bram膮, trzasn膮艂 judasz, klucz
i? zamku strzeli艂 dwa razy, wchodzimy. By艂a to moja pierwsza jednostka karna. Mia艂em wtedy dziewi臋tna艣cie lat. W administracji wi臋zienia z miejsca przywitali mnie krzykiem: Jak wy stoicie! Zadr偶a艂em, spoj-i /a艂em si臋 na nich, r臋ce mi zadygota艂y: ach, wy tacy, i pos艂a艂em stra偶nikom wi膮zank臋. Ja zawsze musia艂em n艣 powiedzie膰, odgry藕膰 si臋, taki cz艂owiek nerwowy dylem. Nie zna艂em regulaminu wi臋ziennego, po prostu ,'wil, a tu od razu wpad艂em w ostr膮 dyscyplin臋. Infekcyjny m贸wi: Przyszykowa膰 dla niego dobr膮 pojedynk臋, bo co艣 jest za bardzo m膮dry. Wsadzili mnie do celi, siennik, okienko wysoko. Koniec 艣wiata. My艣l臋, 屡 o uczyni膰, aby wyj艣膰 z tej sytuacji. Jak w艣ciek艂y chodz臋 po celi tam i z powrotem. G艂ucho i pusto, gr贸b. Jra偶nik tylko podgl膮da przez wizjerk臋.
Na spacerze skontaktowa艂em si臋 z jednym wi臋藕niem, wygl膮da艂 na powa偶nego i do艣wiadczonego kryminalist臋, wi臋c pytam go, czy lekarz przyjmuje wi臋藕ni贸w? M贸wi, 偶e jest opieka lekarska na miejscu, a na zabiegi prowadz膮 do szpitala wolno艣ciowego. Na drugi dzie艅 prosz臋 stra偶nika, aby przedstawi艂 wi臋藕nia Celebraka do lekarza. Na izbie chorych przyjmuje mnie m艂ody felczer i piel臋gniarka. Chory? Nie bardzo wiem, co odpowiedzie膰, bo nigdy w 偶yciu nie symulowa艂em, wi臋c gadam, co mi 艣lina na j臋zyk przynios艂a, 偶e z膮b mnie doli. Skutego prowadz膮 mnie do szpitala, siadani na fotelu i dentysta pyta: Kt贸ry z膮b dolega? Jak mog臋 powiedzie膰, 偶e 偶aden, skoro w wi臋zieniu m贸wi艂em, 偶e doli. Ten, pokazuj臋. Wobec tego usuniemy. Prosz臋 bardzo, c贸偶 by艂o robi膰? Dentystka cap kleszczami i wyha-mta艂a mi zdrowego z臋ba. Prowadz膮 mnie z powrotem, kombinuj臋 na r贸偶ne sposoby, jak by im zwia膰. Nawet nie wiedzia艂em, kiedy b臋dzie rozprawa, jaki wyrok, dylem wi臋藕niem 艣ledczym, jednego tylko pragn膮艂em, zobaczy膰 gi臋 natychmiast z 偶on膮. Niestety, pilnowali
32
t 鈥" 鈥艣Co jest za tym murem鈥
33
mnie jak Paramonowa i nic z moich plan贸w nie wysz艂o, Gryz臋 si臋 na mojej pojedynce, lecz wci膮偶 knuj臋, cc by tu innego wymy艣li膰 i przez te kraty si臋 przesmyk n膮膰. Po trzech dniach daj膮 mnie na og贸ln膮 cel臋. Gd] tam wpad艂em, wi臋藕niowie, byli to ju偶 ludzie karani przywitali mnie po wi臋ziennemu. No, kurwa twoji ma膰, za co艣 wpad艂? Zrazu serce mi za艂omota艂o. Zagryz艂em z臋by, chrz膮kn膮艂em tylko. W G. na 艂膮kach, przj piwie i przy kartach, troch臋 si臋 os艂ucha艂em, jak to bywa w kryminale, 偶e nie nale偶y wyje偶d偶a膰 na celi z byk drobiazgiem, z takiego frajera si臋 艣miej膮 i robi膮 nc ba艂o na. No gadaj, smyku! Zrobi艂em skok na sklep, zaznaczam oboj臋tnym tonem. To im zaimponowa艂o. Po: klepali mnie po plecach i zacz臋li wypytywa膰 o szczeg贸艂y. Jak umia艂em, pola艂em wod臋 o w艂amaniu, ile piej ni臋dzy zabra艂em. Dali mi zapali膰 papierosa. To jest niez艂y r贸wnia偶ka, m贸wi膮. Ujawniaj膮 po trosze swoj^ przygody i jako艣 czas leci przez par臋 dni. Zagaduje jednego, z kt贸rym lepiej sic zapozna艂em, jak zrobi膰 偶eby na d艂u偶ej si臋 dosta膰 do szpitala wolno艣ciowego! Musisz popa艣膰 w ci臋偶k膮 dolegliwo艣膰, inaczej nie chyci powiada. Na jak膮 chorob臋 da si臋 najlepiej oszuka膰 lekarza, pytam dalej. Mia艂e艣 wyrostek wyci臋ty? Nie To r贸b symulacj臋 艣lepej kiszki. Ale przy tym trzeb; mie膰 gor膮czk臋, dodaie. Gor膮czk臋, zgoda, ale jakim cu dem? Zachodz臋 w g艂ow臋. Ja ci zrobi臋 temperatur臋, po wiada drugi, co spa艂 pod oknem. Tylko musisz dobrz< gra膰 rol臋 symulanta. I pami臋taj, jakby艣 wpad艂 a sypn膮艂 kosa w bebech. Pod cel膮 siedzia艂o czterech, ja pi膮ty Kumple si臋 skapowali, 偶e jestem w sprawach symulal cji zielony, ale zrobi艂em dobry skok, i uwa偶ali, 偶e mogd by膰 ze mnie ludzie. Darzyli mnie zaufaniem. Zjesz pi臋tl na艣cie sztuk papieros贸w na czczo, m贸wi ten spod okna na mur-beton masz gor膮czk臋. Nie jem 艣niadania, nij jem obiadu, a na kolacj臋 艂ykam pi臋tna艣cie sport贸w. 7膭
34 l
f
i
i
屡 lwie godziny serce zaczyna lata膰, w ustach zasch艂o, mr膮czka mnie rozbiera. Id臋 z oddzia艂owym do lekarza, i i-iczer k艂adzie mnie na kozetce, gniecie brzuch. St臋-i am, gdy nacisn膮艂 po prawej stronie, krzycz臋, 偶e tu i 路> >li. Co艣kolwiek si臋 orientowa艂em, gdzie jest wyrostek i jakie s膮 objawy. Popatrzy艂 na mnie i poleci艂 siostrze przynie艣膰 dwa termometry i ka偶e mi mierzy膰 tempera-nir臋. Dlaczego dwa, panie redaktorze? Na jednym
屡 no偶na sobie zrobi膰 gor膮czk臋, na dw贸ch trudniej. Mam l>r,a艂nie trzydzie艣ci osiem i pi臋膰 kresek. Podejrzewam
0 was zapalenie wyrostka robaczkowego, powiada fel-
屡 -zer i dzwoni po karetk臋 pogotowia. A ja modl臋 si臋 w duchu, daj Bo偶e, 偶eby uda艂o si臋 prysn膮膰. Wtedy nie by艂o jeszcze tylu wi臋ziennych szpitali, jak dzi艣, i z byle g艂upstwem zawozili do szpitala wolno艣ciowego.
Za par臋 minut wskakuj膮 do izby chorych sanitariusze z noszami, naczelnik wi臋zienia dzwoni po konw贸j milicyjny, poniewa偶 wi臋藕nia 艣ledczego musi pilnowa膰 obstawa z MO. Rzeczywi艣cie, melduje si臋 blacharz, rh艂opina niedu偶a, lewym okiem do prawej kieszeni pa-lizy艂, by艂 艣widrowaty. Nie wygl膮dasz, bracie, na wiel-l-.iogo speca, szacuj臋 go wzrokiem, mo偶e nie b臋dziesz ii路/, za du偶o pilnov/a艂. Przyje偶d偶amy z moim str贸偶em 鈥贸 lo szpitala i lekarze stwierdzaj膮 konieczno艣膰 otworzenia iamy brzusznej. Widz臋, 偶e tu tak偶e doktorzy s膮 ba-i-iuy. U艂o偶yli mnie w separatce, pokoik bielutki, ale kraty w oknach. Naschodzi艂o si臋 pe艂no ludzi ogl膮da膰 wi臋藕nia. Pytaj膮: Za co? Jednemu m贸wi臋, 偶e za wypadek, mnemu, 偶e za b贸jk臋 na zabawie, w ko艅cu i m贸j mili-
1 jant jest ciekawy, za co siedz臋? Nie zda艂em but贸w鈥 gumowych w zak艂adzie pracy i zamkn臋li mnie. Nie b臋dzie mnie tak pilnowa艂, kombinuj臋, jak si臋 dowie, 偶e /.a takie g艂upstwo wpad艂em.
Przychodzi siostra z brzytw膮 przygotowa膰 mnie do operacji. Co jest dro偶sze, przebiega przez my艣l, uciecz-
35
ka czy n贸偶 chirurga? Ale ju偶 zaje偶d偶a w贸zek, nie ma czasu na gadanie, jad臋 na sal臋 operacyjn膮. Obok kroczy 艣widrowaty milicjant z karabinem d艂u偶szym nii on sam. Le偶臋 na stole, tampon na nosie, licz臋 raz, dwa siedem i trac臋 pami臋膰. Budz臋 si臋, dwie siostrzyczki siedz膮 przy 艂贸偶ku, klepi膮 mnie po twarzy, jak pan sie czuje? Pr贸buj臋 si臋 podnie艣膰, nie da rady, w brzuchr piecze, r偶nie, jakby kto艣 szk艂em poci膮ga艂. Szkoda marzy膰 o ucieczce. Nic innego nie pozostaje, tylko uzyska膰 widzenie z 偶on膮, jestem przecie偶 w normalnym szpitalu. Zjawia si臋 chirurg i pyta: Czy teraz mi lepiej? Gdzie tam lepiej, j臋cz臋, boli. A on: Wierz臋 panu, 偶芦 boli, takiej zdrowej kiszki dawno艣my nie wycinali. Ale nie mia艂 do mnie wi臋kszych pretensji. ;
Na nocnym dy偶urze uprosi艂em jedn膮 z piel臋gniarek, aby nada艂a telegram do matki, 偶e le偶臋 po ci臋偶kiej operacji, niech natychmiast przyje偶d偶a z 偶on膮. Poc臋 si臋 na 艂贸偶ku, czy telegram doszed艂, czy nie. A偶 tu naras milicjant powiada: Do ciebie trzy Osoby przyjecha艂y, Sk膮d si臋 dowiedzieli, 偶e tu jeste艣? Pu艣膰偶e pan ich ne widzenie, uprzejmie pana prosz臋. Nie mog臋, jeste艣 艣ledczy, musi by膰 zewolenie od prokuratora. Panie sier偶ancie, tytu艂uj臋 go szar偶膮, cho膰 nie mia艂 偶adnej belki pu艣膰 pan te strony. Bez zezwolenia nie mog臋, upieri si臋. Panie sier偶ancie, b膮d藕 pan cz艂owiekiem, pu艣膰偶e par tych ludzi. Cholera, m贸wi, jak by to zrobi膰? 艁apie sit za brod臋 i medytuje. Niech ci臋 szlag trafi, zrobi臋 c: wyj膮tek, tylko pojedynczo musz膮 wchodzi膰. Nagle wpada piel臋gniarka, rzuca mi si臋 na szyj臋 i p艂acze. Milicjant stoi jak w贸艂 i patrzy, co za dziwne zwyczaje panuj膮 w tym szpitalu. Wyja艣niam mu, 偶e to w艂a艣ni? moja 偶ona, wi臋c machn膮艂 r臋k膮. Dobre macie pomys艂y mrukn膮艂. 呕ona sama przecie偶 jest piel臋gniark膮, pogada艂a z siostrami i kole偶ance po fachu posz艂y na r臋k臋l Da艂y jej fartuch, czepek i uda艂o si臋. Dawniej spo艂e-j
36
i
- nstwo wi臋cej wsp贸艂czu艂o wi臋藕niom ni偶 dzi艣. Potem i-i路路wszed艂 wujek, matka, a milicjant chodzi po koryta->11 i pilnuje, aby kto艣 z w艂adzy nie zajrza艂. I widzenie trftsi co艣 oko艂o godziny czasu. 呕ona opowiada, 偶e pra-
- 芦!芦屡 obecnie w G., mieszka u mojej mamy, jest w ci膮-
lylko martwi si臋, kiedy mnie wypuszcz膮. Nied艂ugo i" vjd臋 do domu, pocieszam 偶on臋 jak mog臋. Matka wujkiem podali mi trzysta z艂otych 1 trzeba by艂o si臋 < gna膰. Kiedy odeszli, serce mi bi膰 przesta艂o. Bo偶e i ">-liany, za jedno widzenie musia艂em sobie wyci膮膰 艣le-j'i kiszk臋 na symulacj臋. Dzi臋kuj臋 mojemu milicjanto-屡 za uprzejmo艣膰 i trapi臋 si臋, jak tu teraz obci膮gn膮膰 butelki wina, kt贸re wujek zgrabnie mi podrzuci艂. i'"'-'/ciwy ch艂op, zna艂 si臋 na medycynie i wiedzia艂, co
- Innego mo偶e wzmocni膰. Trzymam flachy pod kocem i martwi臋 si臋, aby wina za bardzo nie zagrza膰, bo ciep艂y i ilunk nie ma smaku. Prosz臋 pana w艂adz臋, 偶eby uprzejma路 kaza艂 salowej przynie艣膰 troch臋 herbatki, ho mnie ml i upnie dreszcze trz臋s膮. Spojrza艂 badawczo i powie->l :at, 偶e to z nerw贸w. No nie, pomy艣la艂em sobie. Kie-11V anio艂 str贸偶 znikn膮艂 z separatki, odbijam czym pr臋-鈥贸I >路] butelki, ale nie zd膮偶y艂em poci膮gn膮膰 ani kropli, bo
- li 艂upina ju偶 przytaszczy艂 szpitalny nap贸j. Co robi膰, pod i silanem gotuje mi si臋 winko, a ja musz臋 doi膰 takie umnyje. A mo偶e by mojemu glinie zaproponowa膰 jeden i vk, we dw贸ch lepiej by sz艂o, wi臋c delikatnie zazna-
a m, 偶e troch臋 berberuchy bardziej by mi pomog艂o im/, ta herbata. No tak, tylko sk膮d wzi膮膰, powiada fa- howo. Ju偶em mia艂 si臋gn膮膰 pod koc, ale milicjant do-*-i.l芦' surowo: Tobie teraz nie wolno, boby ci kiszka i ",'k艂a. Szlag trafi艂. Milicjant usiad艂 sobie na sto艂ku, ka-'.ibin opar艂 o 艣cian臋 i z nud贸w rozgada艂 si臋 na dobre. Wywodzi mi jeszcze o sanacji, 偶e zna 偶ycie, 偶e ma oti臋, czworo dzieci, 偶e wie, co to wi臋zienie. Wsp贸艂czuli路 mi, ale gdybym mu uciek艂, toby siedzia艂. Tak wzdy-
37
cha. Nawet mi go 偶al by艂o. Gada i gada, ja mu basuj臋. W ko艅cu o艣wiadczam, 偶e czuj臋, jak mnie nadchodzi straszna maligna, musz臋 si臋 przespa膰. Nakrywam g艂ow臋 kocem, chwil臋 le偶臋 jak trusia i powoli zaczynam si臋 dobiera膰 do flachy. Po paru 艂ykach rozkr臋ci艂o mnie troch臋, dostaj臋 cugu. Unosz臋 lekko koc i widz臋, 偶e m贸j wartownik drzemie sobie w k膮ciku. Cisza w szpitalu, spok贸j, no to b艂ogo kima biedaczysko. Czas nagli, jabcok nie 艣wi臋cona woda, wi臋c w ci膮gu dw贸ch minut za艂atwiam flaszk臋. Zrobi艂o mi si臋 lepiej i poci膮gam z drugiej. R贸偶ne my艣li kr臋c膮 si臋 w g艂owie po alkoholu. Uciec mu czy nie? Ale co ten cz艂owiek winien? Ma kup臋 dzieci, wcale uprzejma glina. Widz臋 swoj膮 偶on臋. Wzmaga si臋 t臋sknota za wolno艣ci膮. Okienko w naszej separatce by艂o dosy膰 wysoko, przysun膮艂em stolik, jako艣 si臋 wyspina艂em i przez lufcik patrz臋 pijaniutki na kochany 艣wiat. Raz patrz臋 na milicjanta, raz na jego ka- ; rabin, a偶 tu widz臋, jak przez szpitalny ogr贸d maszeruje ; gruba kuchara i niesie jedzenie dla chorych. No, jakby j膮 poci膮gn膮膰 z karabinu w ty艂ek, dopiero by baba narobi艂a wrzasku. Wtem drzwi si臋 otwieraj膮, milicjant si臋 budzi, do sali wchodzi lekarz na wizyt臋 i wo艂a: Jak tu jest w rzeczywisto艣ci?! Kto tu kogo pilnuje!? Do-skakuj膮 z milicjantem, 艂api膮 mnie wp贸艂 i 艣ci膮gaj膮 ze sto艂ka. Lekarz pokr臋ci艂 nosem, poczu艂 wino i pyta ze z艂o艣ci膮: Jak si臋 czujecie? Dzi臋kuj臋, dobrze. By艂o troch臋 krzyku, ale obesz艂o si臋 bez wi臋kszej draki.
Dni p艂yn膮, wylecz臋 si臋, to z powrotem pow臋druj臋 do wi臋zienia. Rana si臋 goi, wi臋c trzeba tak robi膰, 偶eby si臋 nie goi艂a. Co pewien czas naci膮gam blizn臋 r臋k膮 i rozrywam. Lekarze kiwaj膮 g艂owami, co艣 s艂abo si臋 u was zrasta, Celebrak. Daj膮 penicylin臋, a ja utrudniam jak mog臋. Przele偶a艂em trzy tygodnie, dalej nie da艂o si臋 kombinowa膰, i karetk膮 odstawiono mnie do wi臋zienia. Zn贸w zobaczy艂em cel臋, kibel w k膮cie i puste niebo za
?'?
' rat膮, nie mog艂em si臋 pogodzi膰 z losem. Po艂kn膮艂em 芦Iwie paczki papieros贸w sport. Jak przyprawi艂em sobie li; dawk臋, nie wiem, co si臋 ze mn膮 sta艂o, ockn膮艂em si臋 w szpitalu wolno艣ciowym. Lekarze stwierdzili zatrucie
nikotyn膮.
W szpitalu przebywam kr贸tko, zreszt膮 za tydzie艅 wy-屡 l.odzi moja sprawa i wioz膮 mnie do s膮du w S. Na rozprawie jest moja 偶ona, przyjecha艂 te偶 szwagier z sio-I r膮, mimo 偶e mieli pretensje o to pole w D. S膮d nie 屡毰俛je wiary moim t艂umaczeniom i wymierza mi kar臋 芦 zternastu miesi臋cy wi臋zienia za kradzie偶 roweru. Tak brzmia艂 m贸j pierwszy wyrok. Spojrza艂em smutno na 屡毬艢nn臋, brzuch ma du偶y, opu艣ci艂em g艂ow臋, ale nie pod-i 艂aj臋 si臋. Postanawiam uwolni膰 si臋 od krymina艂u. Kuj膮 mnie na sali rozpraw, wioz膮 na komisariat w S., aby wieczorem odtransportowa膰 kolej膮 do Kluczborka. W komisariacie po raz trzeci zaprawiam si臋 sportami. Milicjanci na wszystko prosz膮 lekarza, aby mogli mnie odstawi膰 tam, sk膮d wzi臋li. Doktor daje mi zastrzyk, 芦屡 -korta MO troskliwie bierze mnie pod pachy i wsadza do poci膮gu. 呕ona, kt贸ra czeka艂a na dworcu, chce jecha膰 w moim przedziale. Blacharze nie pozwalaj膮. Zaczynam krzycze膰: Panowie, je艣li jej nie wpu艣cicie, wal臋 艂bem w szyby i 偶ywego nie dowieziecie! Widz膮, .路.芦屡 jestem bliski szoku, ust膮pili i 偶ona wesz艂a do przedzia艂u. Ca艂ujemy si臋, zapominamy o czternastu miesi膮cach kicia i patrz膮c sobie w oczy doje偶d偶amy do nie-./.ez臋艣liwego Kluczborka. W wi臋zieniu konw贸j si臋 偶ali i melduje, co ja wydziwia艂em w czasie drogi. Sporz膮dzili raport i dostaj臋 czterdzie艣ci osiem godzin ciemnej 鈥贸芦'li, po wi臋ziennemu: karca, czyli kabaryny.
1 w臋drowa艂em tak z wi臋zienia do wi臋zienia, z celi ?? celi, od raportu do karca. Z dnia na dzie艅 odczuwa艂em wi臋ksz膮 z艂o艣膰 do stra偶niczych mundur贸w. Czym 芦>ni ze mn膮 ostrzej, tym silniejsz膮 dawa艂em im kontr臋.
39
Czeka艂em, aby tylko przyci膮膰, przygada膰 oddzia艂owym. Coraz bardziej podpada艂em stra偶nikom jako kozak, szuchler, gagatek. Uwa偶a艂em, 偶e wszystkiemu winien jest ten cz艂owiek, kt贸ry zamyka i otwiera cel臋. Ciesz si臋 teraz, fenomenie, 偶e艣 mocny, wyje偶d偶a艂em z pyskiem do funkcjonariuszy, ale przyjdzie czas, kiedy ty b臋dziesz siedzia艂, a ja b臋d臋 oddzia艂owym. Zawsze szed艂em pod pr膮d, zawsze przeciwko wi臋ziennej w艂adzy. Klawisze s膮 wkurzeni, ch艂opaki mnie chwal膮. Wi臋藕niowie m贸wi膮: Zdzisiek jest charakterny, nie za艂amuje si臋, nie p臋ka przed nimi. 呕eby wszyscy byli tacy jak on, mo偶na by co艣 kombinowa膰. Takiego wsp贸lnika mie膰 na wolno艣ci, sz艂oby 偶y膰 na 艣wiecie. A ja dostawa艂em bod藕ca do coraz to nowych wyczyn贸w i tak spada艂 raport za raportem. Mi臋dzy z艂odziejami cieszy艂em si臋 dobr膮 opini膮, by艂em powa偶any. Potrafi艂em zaimponowa膰 temu towarzystwu, polubi艂o mnie. Starzy recydywi艣ci wierzyli, 偶e jak wyjd臋 na wolno艣膰, nie cofn臋 si臋 przed 偶adn膮 robot膮 i b臋dzie ze mnie r贸wny ch艂opak. Gdy by艂a bida pod cel膮, traktowali mnie ostatnim szlu-giem, czyli papierosem, zasiada艂em z ferajn膮 do sto艂u, w karty, w pokera ci膮gn臋艂o si臋 wieczorami.
Kiedy pierwszy raz wk艂ada艂em wi臋zienne 艂achy, zdawa艂o si臋, 偶e jestem cz艂owiekiem zes艂anym, skazanym na stracenie. Powoli zacz膮艂em poznawa膰 艣wiat, 偶ycie i ludzi. Z zapa艂em s艂ucha艂em o powa偶niejszych skokach, to by艂a dla mnie wiedza, wz贸r i pragnienie jedyne. Wierzy艂em: jak wyjd臋 na wolno艣膰, wszystko sobie odbij臋 nowym, ulepszonym sposobem. Czasem z nud贸w pr贸bowa艂em poczyta膰 ksi膮偶k臋, ale starzy z艂odzieje wy艣miewali moje zachcianki: Rzu膰 to, Zdzisiek, wszystko, co pisz膮, jest propagand膮, ob艂ud膮. 呕eromski, Sienkiewicz, Prus? Zawracanie g艂owy. Gdy wpad艂em przypadkowo do celi nowicjuszy, jak si臋 m贸wi, frajer贸w, nie mia艂em ze smykami o czym dyskutowa膰, t臋s-
40
i.ni艂em za starym, wypr贸bowanym towarzystwem. Z
l.a偶dym dniem, z ka偶dym miesi膮cem, jak szczep do pa l臋zi drzewa, przyrasta艂em do tych ludzi.
Naczelnik wi臋zienia w Kluczborku os膮dzi艂, 偶e me zaszkodzi mi zmiana miejsca i silniejsza dyscyplina, postanowi艂 odtransportowa膰 mnie do innej jednostki, do Wroc艂awia na Kl臋czkowsk膮. Jest to do艣膰 du偶e wi臋zienie karno-艣ledcze. Tu siedz膮 ju偶 wytrawni recydywi艣ci, oszu艣ci, kieszonkowcy, r贸偶ne kategorie przest臋pc贸w. Recydywi艣ci z recydyw膮, pierwszy raz karany z pierwszy raz karanym. I ja wpadam w t臋 matni臋. Moi nowi kumple, by艂o nas pi臋ciu na celi, poznali od razu, 偶e ja nie kucam, nie 艂ami臋 si臋 przed klawiszami, Ito starzy wi臋藕niowie od razu rozszyfruj膮 takiego, k 1 < > ry mo偶e zakapowa膰 oddzia艂owemu czy naczelnikowi. Gh艂opaki zaczynaj膮 snu膰 opowie艣ci o r贸偶nych simkach, 鈥贸lak ten robi艂, jak ten krad艂, czyli iuchci艂, bo ka偶dy sw贸j system uprawia. Jeden szed艂 na kiesze艅, na sk贸r臋, znaczy si臋 na portfel, drugi na klawisz, trzeci na paj臋czyn臋. Klawisz to jest proste w艂amanie, paj臋czyna to drobny z艂odziej, kt贸ry kradnie po strychach. S膮 tacy, co id膮 na stop臋, na terroryzowanie broni膮, jak to si臋 m贸wi: 鈥艣dawaj, bo zgubisz鈥. Inni uprawiaj膮 r膮czk臋, tak zwani porywacze, ich zawodem jest okradanie po poci膮gach, przewa偶nie podrywaj膮 podr贸偶nym walizki. W kryminale ka偶da specjalno艣膰 ze sob膮 si臋 herbatnikuje, czyli 偶yje w zgodzie. Du偶o jest tych ksyw贸w, inaczej kminy wi臋ziennej. Jak zielony m艂okos wpadnie pierwszy raz pod cel臋, ani s艂owa nie b臋dzie rozumia艂, o czym wytrawni z艂odzieje rozmawiaj膮 ksywem mi臋dzy sob膮. Grubsi przest臋pcy maj膮 za nic w wi臋zieniu r膮czk臋-po-rywacza, paj臋czynk臋, uznanie zyskuje si臋 od zrobienia kasy, w艂amania, napadu.
Dni p艂yn膮, a ja dokszta艂cam si臋 w tym Wroc艂awiu. l鈥檕 paru miesi膮cach zostaj臋 przeniesiony z dwudziesto-
41
ma innymi wi臋藕niami do karnego o艣rodka pracy. By艂 to kopalniany o艣rodek w Z. na 艢l膮sku. Serce zabi艂o z rado艣ci, 偶e b臋d臋 bli偶ej 偶ony, wydawa艂o mi si臋, jakbym ju偶 jecha艂 do domu. W nowym miejscu postoju zastaj臋 zupe艂nie inne warunki ni偶 w wi臋zieniu. Mur jest, kraty s膮, stra偶nicy te偶, ale mieszkamy w barakach, mo偶na swobodnie chodzi膰 po placu, zagra膰 w pi艂k臋 艂ub w ping-ponga w 艣wietlicy. Przemundurowano nas, dostali艣my nowe wyposa偶enie: he艂m, karbidk臋, zrobili z nas g贸rnik贸w jak si臋 patrzy i wyst膮pili z d艂ug膮 mow膮, jak trzeba zachowywa膰 si臋 pod ziemi膮. Komendant o艣rodka ooieca艂, 偶e jak b臋d臋 dobrze pracowa艂, nie opuszcza艂 dni贸wek, to mam szanse dosta膰 warunkowe zwolnienie, byleby nie pajacowa膰 i nie 艂apa膰 raport贸w. Przyrzek艂em komendantowi, 偶e stan臋 si臋 anio艂em. W o艣rodku pracujemy wsp贸lnie z cywilami, zje偶d偶amy razem z g贸rnikami na d贸艂. Jedni wi臋藕niowie mieli ochot臋 pracowa膰, bo to mo偶na zarobi膰 troch臋 pieni臋dzy, czy nawet chcieli si臋 poprawi膰, drudzy nie. Ci drudzy m贸wi膮 tak. Zdzisiek, co ty, frajer jeste艣? Tu si臋 r臋ka zgina, za darmo im robi膰? Wi臋kszo艣膰 tam by艂a bumelant贸w i kombinator贸w, a ja zawsze, mo偶na powiedzie膰, stosowa艂em si臋 do og贸艂u. Pewnego razu zjechali艣my do kopalni, a by艂 w naszej zmianie ch艂opak troch臋 upo艣ledzony i kumple podpu艣cili, aby zrobi膰 mu jaki艣 kawa艂, czyli na z艂o艣膰. Wywo艂a艂em drak臋 z tym kopni臋tym wi臋藕niem. Gdy艣my po pracy wyjechali na g贸r臋, jeden warszawiak uj膮艂 si臋 za tym ch艂opcem. Spotykam si臋 z choj-rakiem na korytarzu i nast臋puje wymiana zda艅. Polecia艂y wi膮zanki. Cz臋艣膰 wi臋藕ni贸w jest za mn膮, cz臋艣膰 trzyma z warszawiakiem. Musia艂o doj艣膰 do b贸jki. Ja bi艂em si臋 go艂ymi r臋kami, lecz warszawiak wzi膮艂 w pi臋艣膰 kawa艂ek 偶elaza i zaprawi艂 mnie pod oko tak, 偶e ma艂o mi slipie nie wyskoczy艂o na pod艂og臋. Majg艂em si臋 i le偶臋. Walk臋 przegra艂em. Kumple krzycz膮, 偶e mi oko wybi艂,
rew leci. Doeucili mnie, przychodzi inspekcyjny i pya, co si臋 sta艂o? Odpowiadam, 偶e pod ziemi膮 mia艂em wypadek, dosta艂em w臋glem w g艂ow臋. Nie wolno mi by艂o zakapowa膰 warszawiaka, bo przesta艂bym by膰 cha-rakterny. Zawo偶膮 mnie do szpitala w M鈥艣 lekarze zdo艂ali oko uratowa膰 i po dw贸ch tygodniach wracam do o艣rodka w Z. Czekam teraz na okazj臋, aby odegra膰 si臋 aa warszawiaku. Szukam odwetu, musz臋 wygra膰 pojedynek. Dopad艂em faceta w umywalni. Wyrwa艂em nog臋 - taboretu, zaszed艂em go przy myciu, i dawaj t膮 nog膮 ok艂ada膰, gdzie popadnie, po g艂owie, po uszach. Roz艂o偶y艂em jak neptka na 艂opatki i od tej pory zostali艣my dobrymi przyjaci贸艂mi. Kt贸rej艣 niedzieli powiada do mnie warszawiak: Daj 艂ap臋, Zdzisiek, wykluj臋 ci co艣, o臋dziesz mia艂 ode mnie pami膮tk臋. Z pocz膮tku nie chcia艂em, ale widz臋: ten wyk艂uty, tamten wyk艂uty. Ch艂opaki ch臋tnie si臋 dziargaj膮 szpilkami, no c贸偶? Tatua偶 to jest wi臋zienne odznaczenie, po wzorkach poznaje si臋 swojego cz艂owieka. Trafiaj膮 si臋 faceci, kt贸rzy ca艂e cia艂o maj膮 wydziargane we wszystkich miejscach, po takim od razu pozna膰, 偶e przeszed艂 du偶o krymina艂贸w. Daj臋 wi臋c 艂ap臋 warszawiakowi. Najpierw narysowa艂 kopiowym o艂贸wkiem wz贸r na wilgotnej szmatce, przy艂o偶y艂 na cia艂o i odbi艂 mi rysunek na r臋ce. Trzy ig艂y z艂膮czone nitk膮 umoczy艂 w tuszu i zacz膮艂 dziarga膰, czyli nak艂uwa膰 sk贸r臋, poni偶ej 艂okcia, miejsce w miejsce pod艂ug wzoru. I powsta艂 taki obraz, jak pan widzi, panie redaktorze: flaszka, karty, n贸偶, pistolet, kobieta. I napis: ?? MNIE ZGUBI艁O, pod napisem trupia czaszka z 艂bem przebitym no偶em i cztery literki w skr贸cie. Z.K.S.F., to znaczy: 鈥艣Za kraty 艣mier膰 frajerom". Poznaj臋 coraz lepiej prac臋 w kopalni, ale do roboty ch臋膰 mnie odesz艂a. Dobra艂em sobie podobnego jak i ja pracownika. Rybka si臋 nazywa艂, i na dole obijamy si臋 po k膮tach. Ka偶e nam sztygar ci膮gn膮膰 stemple do prz贸d-
ka -鈥" zamiast dziesi臋ciu, doci膮gamy jeden za ca艂y dzie艅. Dosta艂em funkcj臋 przy guziku na ta艣mie, zasn膮艂em, w臋giel mnie przygni贸t艂. I sypi膮 si臋 raporty za bume-艂anctwo. Zaklinam si臋, przyrzekam popraw臋, komendant mi przebacza. Jak jeden raz przebaczono, drugi raz, cz艂owiek nabiera pewno艣ci i my艣li, 偶e zawsze tak b臋dzie.
Na naszej zmianie, by艂a to dobra zmiana nielichych obibok贸w, pracowa艂 taki jeden fikus z Bia艂egostoku. Podchodzi do mnie i powiada: Wiesz, Zdzisiek, ja bym ci co艣 doradzi艂. A wiedzia艂, 偶e tylko tu艂am si臋 po ka-barynach i jestem r贸wny ch艂opak. Zr贸bmy chyc, czyli drapaka, z tego o艣rodka, proponuje, mam na wolno艣ci bro艅, mogliby艣my 艂adne rzeczy wykombinowa膰 i 偶y膰 * jak ludzie. My艣l臋 sobie, bo taki g艂upi zn贸w nie by艂em, je艣li za rower dosta艂em czterna艣cie miesi臋cy, za kopyto mog臋 dosta膰 szubienic臋. To by by艂o dobre, Maniu艣, co ; m贸wisz, ale mam wrzody na 偶o艂膮dku i musz臋 i艣膰 do { szpitala, niestety, odpadam. Popatrzy艂, splun膮艂 i od-| p艂yn膮艂. Za par臋 dni z innym kumplem skombinowa艂i 艂 ucieczk臋 i zostali z艂apani. Mia艂em nosa. Ale jak ich I drapli, Maniek zacz膮艂 sypa膰, 偶e mu pomaga艂em, wci膮gn膮艂 mnie w spraw臋 i zamiesza艂. Zostaj臋 karnie przeniesiony do innego o艣rodka, przy kopalni A. I tam zaczy-j nam si臋 herbatnikowa膰, kumplowa膰 z cz艂owiekiem, kt贸ry siedzia艂 ju偶 osiem lat. w wi臋zieniu. Po jego masce od razu by艂o pozna膰, 偶e to r贸wny ch艂opak. Mia艂 jakie艣 dwadzie艣cia siedem lat. Stary bandyta. Opowiada mi
0 swoim 偶yciu i powoli zaczyna mi podsuwa膰 my艣l o wsp贸lnej ucieczce z o艣rodka. Potem zrobi si臋 m膮drze grubszy skok i jak b臋d膮 pieni膮dze, to chodu za granic臋. Za jaki艣 czas 艣ci膮gniesz kobiet臋 za sob膮, t艂umaczy mi,
1 b臋dziesz 偶y艂, tutaj si臋 zmarnujemy. Nagle dostaj臋 list od mojej matki, 偶e 偶ona jest w szpitalu i rodzi. Tego samego dnia z do艂u, z kopalni, przynosz臋 bukw臋, pi艂k臋
44
,l鈥艣 pi艂owania krat, i daj臋 kumplowi. Dobrzes si臋 spisa艂 m贸wi, pasuje. Przez teren o艣rodka przebiega艂 kana艂 od 鈥艣,t臋p贸w i prowadzi艂 poza mur na teren kopalni A;Na ' o licu kana艂u, ju偶 prawie na wolno艣ci, Dy艂a krata, kior膮 nale偶a艂o przepi艂owa膰. Punktualnie o dwunaste] w nocy kiimoel mnie budzi: Wstawaj, Zdzisiek, wiesz, jak膮 n.asz dzisiaj robot臋. Wychodzimy z baraku, nikt nas mc widzi, w o艣rodku ciemno, tylko stra偶nicy na ko mikach od czasu do czasu 艂ypn膮 reflektorem. Biegniemy ostro偶nie, z czuciem. Cicho podnosimy p艂yt臋, w艂a偶臋 do kana艂u, kumpel z powrotem lekko zakrywa w艂az, wraca spa膰. Nie mog臋 z艂apa膰 powietrza. Ciemno艣膰. Po omacku czo艂gam si臋 przez czarny smr贸d. Dwa , 1Zy wymiotuj臋. Jest pi臋膰dziesi膮ty pi膮ty rok, do zwol-inenia brakuje mi par臋 tygodni. Kiedy sko艅czy艂em ro-鈥艣nt臋 i wychodzi艂em z powrotem z kana艂u, stra偶nik na i ogutku kupi艂 mnie reflektorem. W po艣piechu, w tej .鈥艣r膮czce, me zauwa偶y艂em tego. Klawisz me podmos艂 贸armu, tylko czeka艂, co b臋dzie dalej. Wpadam do ba, a ku cuchn臋 ca艂y, bo u艣wini艂em si臋 w kanale, daj臋 Kumplowi cynk, pryskamy. Zdzisiek, wal pierwszy, rozkazuje, ja za tob膮. Drugi raz brn臋 przez ten czarny m贸j Wreszcie podnosimy p艂yt臋 wylotow膮 i nosem nadziewamy si臋 na dwa automaty: r膮czki do gory. Ca艂a kopalnia by艂a obstawiona przez funkcjonariuszy. Czesc nie艣ni. Wraz z kole偶k膮 panem bratem pakuj膮 芦as do karca. Rano, po przes艂uchaniu, wywo偶膮 mnie do Gliwic na izolatk臋. Z Gliwic do Wronek. Rozprawa s膮dowa loczy si臋 w Szamotu艂ach, jeden s臋dzia, 艂awnik, sekie-tarka. Wyrok jest kr贸tki: siedem miesi臋cy wi臋zienia. Nie tyle za ucieczk臋, co za kradzie偶 ubrania, bo wzi膮艂em ,,-dnemu cywilowi w kopalni garnitur, 偶eby w wi臋ziennych 艂achach nie ucieka膰. Dosta艂em za konfekcj臋 cztery, za ucieczk臋 trzy, 艂膮cznie siedem miesi臋cy wed艂ug
prawa.
We Wronkach ca艂y czas siedz臋 na pojedynce. Dooko艂a na trzy metry wysoki mur. Drut kolczasty naci膮gni臋ty r贸wniutko jak struna. Co krok stra偶nice, baszty, nie kogutki, na艂adowane reflektorami. Bloki z czerwonej ceg艂y i pot臋偶na wie偶a w 艣rodku, jak w fortecy. 艢ciany grube na 艂okie膰. Cisza. Okienko w celi malutkie w g贸rze, przez krat臋 ledwo powietrze przelizie. Pusto i g艂ucho jak w klasztorze. Kostnica, nie krymina艂. Siedz臋 na pojedynce i nie mog臋 sobie poradzi膰 z tym wszystkim. Cela trzy kroki w prz贸d, krata, trzy kroki w ty艂, drzwi. Stoliczek, szafka, 艂贸偶eczko sk艂adane. Nudzi si臋 po ca艂ych dniach. Nie idzie wytrzyma膰. W sobot臋 naczelnik robi inspekcj臋 po oddzia艂ach, pyta dy偶urnego funkcjonariusza, jak si臋 sprawuj臋. Od kilku dni jest w porz膮dku, czysto艣膰 w celi, melduje oddzia艂owy. Ile wy macie lat, zwraca si臋 do mnie s艂u偶bowo naczelnik. Dwadzie艣cia! Jaki macie wyrok? Dosta艂em, dodatkowo siedem miesi臋cy za ucieczk臋, panie naczel-i niku! I z tym ci臋 przys艂ali do Wronek, kochasru? Myj, tu mamy pi臋tnastki, do偶ywotki, chyba 偶e przyjecha艂e艣 tutaj do pierwszej komunii, nieboraku. Jaki macie za-' w贸d? Piekarz! Dam was do piekarni, ale nic nie kombinujcie, rozumiesz? Tak jest, panie naczelniku!
I znowu zosta艂em piekarzem. W nowej piekarni s膮 nast臋puj膮cy pracownicy: Erych ma do偶ywocie, Edek wyrok za napady i niejaki Sywicz, stary oszust. Jestem mi臋dzy nimi jak ch艂opak na posy艂ki, niewinny synek. Erych opowiada swoje prze偶ycia w Rosji, co si臋 tam wyprawia艂o. By艂 to wielki skurwysyn, zbrodniarz wojenny, szkop. Ka偶dy wk艂ada mi do g艂owy swoje nastawienie i metody, a ja to sobie wszystko wpajam, bo nie wiadomo, co si臋 w 偶yciu mo偶e jeszcze przyda膰. Na razie pracuj臋 w piekarni i staram si臋 jak mog臋. Spotykam tu jednego cz艂owieka z G., kt贸ry mia艂 dziesi臋膰 lat wyroku. On zasadniczo pracowa艂 w kartoflami, ale
48
鈥艣 ,1 nam te偶 w臋giel pod piec. D藕wiga nam te u cg, w. "la i d藕wiga, i pyta si臋, sk膮d jestem i jaki mam wy-,.,k? Ucieszy艂 si臋, 偶e pochodz臋 r贸wnie偶 z G. Klawo, po-路.屡. i.ida, zawsze mi jak膮艣 艣wie偶膮 bu艂k臋 podrzucisz. o-lm> postrzela艂em, porani艂em i dali mi dych臋, wi臋c pa-miotaj kolego, o bu艂kach. Nie mog艂em znajomkowi od-..Mwi膰 i co rano zawsze mu troch臋 pieczywa poa trag臋 w.-tkn膮艂em. Przyuwa偶y艂 to kierownik piekarni i przed-,awi艂 mnie do raportu. Dostaj臋 艣ci臋cie w艂osow. zuj臋-. m z funkcji i na pojedynk臋. Po dw贸ch tygodmac , widuj臋 si臋 u naczelnika, prosz臋 go, t艂umacz臋, ze b臋-鈥贸 ly.ie poprawa, 偶e to si臋 nie powt贸rzy, i l膮duj臋 z powrotem w piekarni. Ale gdzie tam, zn贸w nu si臋 bu艂ki , wze艂y klei膰 i sz艂y na siup z kolegami, om nu za to podrzucili dziekank臋 papieros贸w, czyli dziesi臋膰 sztUK t Odpad艂em, raport i po czterech miesi膮cach po-ytu opuszczam Wronki, jad臋 do Rawicza. Od zony me 鈥艣..am 偶adnej wiadomo艣ci, bo ci膮gle fruwam z jednego
krymina艂u do drugiego.
W Rawiczu pracuj臋 przy okulakach, przy obrobce drewna. Nagle ca艂e wi臋zienie zatrz臋s艂o si臋, buchn臋艂a wiadomo艣膰: b臋dzie amnestia. I rzeczywi艣cie wychodzi mnestia pod koniec kwietnia. Codziennie partiami po lulku czy kilkudziesi臋ciu wychodz膮 wi臋藕niowie na wolno艣膰. Ja siedz臋 dalej. Prokurator roz艂ozy艂 r臋ce, doi obiera sobie przez ucieczk臋 podw贸jny wyrok z arty.cu dwapi臋膰siedem i jako wt贸rnie karany amnestii me podlegam Jestem za艂amany. Co spojrz臋 w okno, ci膮gle wi臋藕niowie wychodz膮 z tobo艂kami z magazynu a polem na kochan膮 wolno艣膰. Po cichu p艂acz臋 jak dziecko. T艂uk臋 si臋 po celi jak 膰ma. Na spacerniku znalaz艂em kawa艂ek drutu. Zaostrzy艂em ostro, jak ig艂臋, siedz臋 w celi i patrz臋 w m贸j drut, zaciskam go w r臋ce, zagiy-zam z臋by i pierwszy raz w 偶yciu przyprawiam si臋. Po
47
wi臋ziennemu przyprawi膰 oznacza przebi膰 si臋 albo poci膮膰, w ka偶dym razie 鈥艣i艣膰 na krew鈥, bo s膮 r贸偶ne metody przyprawiania. Robi臋 pi臋膰 dziur w brzuchu. Niezbyt g艂臋bokich, ale zawsze psuj臋 sobie sk贸r臋. Nazlaty-wa艂o si臋 funkcjonariuszy, prokurator, m贸wi膮 mi, 偶e mam 偶on臋, dziecko, 偶eby nie robi膰 g艂upstw, 偶e rozpatrz膮 spraw臋, lej膮 mi wod臋 do m贸zgu. Ja si臋 wy偶ali艂em; oni mi wyt艂umaczyli i zrobi艂o si臋 l偶ej na sumieniu. Poszed艂em do pracy, mia艂em liczony dzie艅 za dwa i kary podw贸jnie ubywa艂o. Dwa dni przed zwolnieniem nic nie jad艂em z rado艣ci. Wreszcie ubieram bucik, spodnie, podpisuj臋 w administracji zwolnienie. Kierownik na odchodne 偶yczy mi, abym tu nigdy nie wr贸ci艂, i brama, brama si臋 otwiera. By艂 to dzie艅 dwudziestego 贸smego wrze艣nia tysi膮c dziewi臋膰set pi臋膰dziesi膮tego sz贸stego roku, godzina dwunasta w po艂udnie. Najpierw powoli, potem coraz szybciej id臋 ulic膮. Ale co chwila ogl膮dam si臋 do ty艂u, czy kto艣 za mn膮 nie idzie z automatem, cho膰 wiem, 偶e jestem naprawd臋 cz艂owiek wolno艣ciowy. Zachodz臋 do fryzjera, ostrzyg艂 mnie elegancko, wygoli艂 路 i pyta: Pan, zdaje si臋, z tego bia艂ego domku opodal?! No, widzi pan, dopiero co wyszed艂em. Od fryzjera biegiem na dworzec, zd膮偶y艂em du偶e piwo wypi膰, w po- 鈥艢 ci膮g i o pierwszej w nocy pukam w okno w moim domu w G. ... 屡
...Nigdy o nic matki nie prosi艂am, na nic si臋 nie skar偶y艂am, ani w listach, ani w czasie swoich kr贸tkich i niecz臋stych odwiedzin. Kiedy przyje偶d偶am do rodzinnej D., nieraz nie mam odwagi przyzna膰 si臋, 偶e jestem jego 偶on膮. Zreszt膮 ludzie we wsi zapomnieli, jak wygl膮dam. Szesnastoletnia dziewczyna oderwa艂a si臋 od nich i posz艂a w 艣wiat, nie pami臋taj膮, znali tylko m艂od膮 El臋 Bednarsk膮. Tutaj wielu pracuje z naszych okolic,
43
po偶enili si臋, zostali na sta艂e i od nich g艂贸wnie p艂yn膮 do wioski wiadomo艣ci, jak to ja sobie 偶ycie u艂o偶y艂am. Wypisuj膮 w listach niestworzone historie, kogo on nie okrad艂, nie zabi艂, nie pomordowa艂. Nigdy do mojej matki nie pisn臋艂am s艂owem, 偶e jest mi 藕le czy dobrze.
芦Higrzebywa膰 dawne zatargi, k艂贸tnie, b贸le? By艂am jedynaczk膮, najm艂odsz膮, oczkiem w g艂owie. Matka da艂aby obie pr臋dzej r臋k臋 odr膮ba膰 na sam膮 my艣l, 偶e ja bym mog艂a zosta膰 jego 偶on膮. G艂臋biej ni偶 siekiera w cia艂o wbi艂a si臋 nienawi艣膰 mi臋dzy jego a moj膮 rodzin膮. Matka, chyba po urodzeniu S艂awka, gdzie艣 w pi臋膰dziesi膮tym si贸dmym roku, zacz臋艂a mi przysy艂a膰 troch臋 pieni臋dzy. Pierwszy przekaz dotar艂 szcz臋艣liwie do moich r膮k. Druga przesy艂ka nadesz艂a pod moj膮 nieobecno艣膰 w mieszkaniu. By艂am zaj臋ta w szpitalu. Od razu, tu w I uchni razem z listonoszem przepi艂 wszystko. Tyle, ile mama przys艂a艂a, ca艂e czterysta z艂otych. Oczywi艣cie nic 鈥艣ie wiedzia艂am o nadej艣ciu tych pieni臋dzy. Po pewnym /asie matka zapytuje, czy otrzyma艂am przekaz. Niepotrzebnie wygada艂am si臋, 偶e opr贸cz pierwszych 偶adnych innych pieni臋dzy nie widzia艂am na oczy. Je艣li lak, to nie t臋dy droga, moja c贸rko. Teraz tylko od 屡歾asu do czasu przy艣le mi par臋 kilo m膮ki. Moi bracia, wiejscy ludzie, twardzi, machn臋li na wszystko r臋k膮. Po 艣mierci jego ojca troch臋 w nich zaciek艂o艣膰 przygas艂a, lecz znowu wyskoczy艂a sprawa z polem, kt贸rym on lak pi臋knie handlowa艂. Jestem od rodziny daleko, pranie "jak obca. Jedynym moim odpr臋偶eniem, je艣li mnie *(鈥艢zy nie bol膮, to ksi膮偶ka na nocnym dy偶urze, ale rzadko kiedy bywa chwila spokoju. W domu nie mog臋 pozwoli膰 sobie na czytanie, przecie偶 te dzieci prawie mnie nie widz膮. Mamusiu, pom贸偶 w lekcji, mamusiu, poceruj, mamusiu, upierz. Lusia ma ju偶 jedena艣cie lat, jak pan widzi, sk贸ra 偶ywcem z niego 艣ci膮gni臋ta, spryt, wygadanie, boj臋 si臋 my艣le膰, co z ni膮 b臋dzie dalej, ale
i - 鈥艣Co jest za tym murem鈥
49
jak膮 tak膮 mam ju偶 z niej pomoc. Naczynie pomo偶e pozmywa膰, ziemniaki, jak s膮, obierze. S艂awka dopilnuje, aby zjad艂 艣niadanie, kiedy wczas rano wychodz臋 do pracy, i tak w k贸艂ko Macieju. Przedtem, dobrych kilka lat temu, mieszka艂a z nami jego matka. On, jak nie siedzia艂 w wi臋zieniu, to si臋 ukrywa艂 przed milicj膮. Dni, w kt贸rych pracowa艂, by艂y rzadko艣ci膮, r贸wnie偶 jak i te, w kt贸rych by艂 trze藕wy. Kiedy wraca艂 pijany, oboj臋tnie 鈥" o drugiej, o trzeciej godzinie, musia艂am wstawa膰 na ka偶de zawo艂anie. Masz mi zaraz zrobi膰 frytki, rozkazywa艂. On b臋dzie jad艂 frytki, a nie to, co przygotowa艂am na po偶al si臋 Bo偶e kuchence. Rano te艣ciowa u偶ali艂a si臋 nade mn膮, 偶e syneczek si臋 upi艂, ale prawd臋 m贸wi膮c, to ja z zasady powinnam ust臋powa膰, bo on przecie偶 jak dziecko, nie wie, co robi. Matka zawsze go rozgrzesza艂a, widzia艂a w nim ma艂ego, biednego jedynaka, na kt贸rego los si臋 sprzysi膮g艂 od dziecka. Zahukana, niepi艣mienna kobieta. Ile razy dzieci sta艂y w koszulkach w sieni. Gdy by艂 trze藕wy, nie wiadomo co by da艂 dziecku. Przyprowadzi艂 nad ranem zalanego koleg臋, zamkn臋艂am przed pijakiem drzwi, no, to wtedy dostawa艂a Elusia po buzi, potem sz艂a si臋 wyp艂aka膰 na ulic臋, a on, jak by艂o co艣 do sprzedania, zabiera艂 z domu i przepada艂. Czeka艂o si臋 dzie艅, dwa, a偶 wr贸ci艂 nie wiadomo sk膮d, bez swetra, bez marynarki, bez but贸w. Gdzie艣 by艂? Gra艂em w karty. Gdzie艣 by艂? Pi艂em w贸dk臋. Ci膮gle tak by艂o... ,
...Drugi tydzie艅 pracuj臋 w kopalni. Matka r臋ce sk艂ada, modli si臋: Synku, niech ci B贸g b艂ogos艂awi, 偶eby ci臋 w臋giel nie przywali艂. Mija dni贸wka za dni贸wk膮, a ja z ci臋偶kim sercem zje偶d偶am w d贸艂. W nocy nie mog臋 spa膰 spokojnie, sny mnie nachodz膮. Widz臋, przypominam sobie tych wszystkich przyjaci贸艂 z wi臋ziennej celi,
50
nasze wsp贸lne rozmowy, nasze smutki i 偶arty, gr臋 w pokera, 艣miechy, opowiadania. Brakuje mi tych ludzi 屡歰raz bardziej, dzie艅 jasny i noc ciemna mi brzydnie,
: t najwi臋cej w臋giel i kopalnia. Na popo艂udniowej zmianie pracuj臋 z dwoma lud藕mi przy drzewie, nosimy tempie do przodka. Jednego z moich pomocnik贸w znam /. widzenia, drugiego nie. Wleczemy z nieznajomym 屡歵empie czarnym chodnikiem, twarze usmolone, oko tylko b艂y艣nie od karbidki, trudno rozr贸偶ni膰 rysy w tej l iemno艣ci. Przystajemy na chwil臋 w stalunku rozpros-lowa膰 ko艣ci i nieznajomy pyta, sk膮d jestem? Odpowiadam, 偶e miejscowy. A pan? Z Bia艂ostockiego. Nic wi臋cej nie powiedzia艂, pochyli艂 si臋, przy艣wieci艂 mi z bliska w twarz karbidk膮 i zabrali艣my si臋 za stemple. Pracujemy w milczeniu, czasem padnie pojedyncze s艂owo przy cholernej robocie. Nagle zapyta艂 mnie ni st膮d, ni zow膮d: Czy pan przypadkiem nie siedzia艂 w wi臋zieniu? Spojrza艂em na niego, u艣miechn膮艂em si臋: Dlaczego pan pyta? Jedno powiedzonko zdradzi艂o, 偶e pan siedzia艂, wyja艣ni艂. Widocznie wyrwa艂 mi si臋 przy robocie jaki艣 wyraz w kminie wi臋ziennej i po nim musia艂 pozna膰, 偶e znam mow臋 艣wiata przest臋pczego, zreszt膮 cz艂owiek nabiera ju偶 tych ruch贸w, tego zachowania pod cel膮 i jak . ;i臋 trafi na r贸wnego ch艂opaka, to on od razu rozszyfruje:, czy to sw贸j, czy nie. Owszem, siedzia艂em, powiadam ..(warcie. Ja te偶. D艂ugo pan siedzia艂? Cztery lata. Za co? Za bro艅. To niedobrze, m贸wi臋, wsp贸艂czuj臋 panu. A pan, mo偶na wiedzie膰, za co? No, wie pan, za kradzie偶. Tak sobie rozmawiamy i przyzwyczajamy si臋 do siebie. 呕onaty? Kawaler? Jakie przest臋pstwo? Przegadali艣my ca艂膮 zmian臋 jako dwaj ludzie, co prze偶yli wsp贸ln膮 niedoli;. Wyje偶d偶amy z do艂u i on prosi na piwko do kiosku. Zali si臋, 偶e nie chce mieszka膰 w hotelu robotniczym, nie zje si臋, jak nale偶y, wydatki du偶e i pieni膮dz roz-.鈥贸hodzi si臋 szybko. Prosi, czybym mu nie pom贸g艂 zna-
51
le藕膰 odpowiedniego mieszkania. Rozgl膮dn臋 si臋, zobaczymy, jak b臋dzie, przecie偶 nie uciekamy. Po miesi膮cu id臋 po wyp艂at臋. Idziemy razem z nowym koleg膮, kumplem, pierwszym przyjacielem po wyj艣ciu na wolno艣膰. Od naszej rozmowy w stalunku przy stemplach przykleili艣my si臋 do siebie. Nazywa艂 si臋 Kazimierz Sygnet i on jest g艂贸wnym bohaterem w mojej karierze. Pieni膮dze mamy w kieszeni, wi臋c Sygnet proponuje: Pierwsza wyp艂ata, wypijemy, co? Wiesz, Kaziku, 膰wiar-teczk臋 mo偶emy zrobi膰, ale nie wi臋cej, mam 偶on臋, matk臋, dziecko, a tu marna wyp艂acina. Nie musisz traci膰, powiada, ja zafunduj臋. Mia艂em osiemset z艂otych, a on co艣 ponad tysi膮c. Cho膰 ch艂odno ju偶 by艂o, jesie艅, bierzemy 膰wiartk臋 i idziemy na traw臋 wychyli膰 pod og贸rka. Sygnet zrazu si臋 uskar偶a, 偶e nikogo tutaj nie zna, koszty du偶e, na kopalni ci臋偶ko zarobi膰, a pieni膮dz jest potrzebny. Wreszcie m贸wi: Jeste艣 miejscowy, siedzia艂e艣 za jucht, musisz zna膰 tu jakich艣 paser贸w. Czasem mo偶e si臋 co艣 trafi膰 do sprzedania z boku. Sam膮 kopalni膮 cz艂owiek nie wy偶yje. Jak mog艂em mu odm贸wi膰, panie redaktorze? Je艣li b臋dziesz co艣 mia艂, Kaziku, przyjdziesz do mnie i wtedy ci powiem. Nie udzielam mu bli偶szych obja艣nie艅, 偶ycie jest 偶yciem. Sygnet chce stawia膰 jeszcze jedn膮 膰wiartk臋, ale odmawiam, jak chcesz, m贸wi臋, chod藕 do mieszkania, 偶ona da obiad, ja grosz dor臋cz臋 i b臋dzie w porz膮dku. Przychodzimy do domu, przedstawiam: M贸j kolega. Owszem, ch艂opak zachowuje si臋 grzecznie, blondynek, kr臋cone w艂osy. By艂 starszy ode mnie o rok. Jemy obiad, a on skoczy艂 w mi臋dzyczasie do sklepu i przynosi p贸艂 metra w贸dki. 呕ona szykuje musztard臋, kaw臋, co tam mo偶e, przecie偶 nie we藕mie i nie wyrzuci flaszki, jak kto艣 stawia. Po paru kieliszkach wyje偶d偶a Kazik z wulgarnymi s艂owami przy mojej ma艂偶once. Robi si臋 zamieszanie, on przeprasza, w ko艅cu poszed艂. 呕ona zak艂ada mow臋, 偶e ja tylko z pija-
52
Kami przestaj臋, z 艂az臋gami. Huczy mi do ucha, jak to Kobieta. Paln膮艂em pi臋艣ci膮 w sto艂 i gasz臋 swia ,
na膰, zawsze by艂em m膮drzejszy. , 路 < jat
Dni kr臋c膮 si臋 w k贸艂ko, jak w kopalni, gora, do艂 a Dni kr臋c膮 si臋 niedzieli do niedzieli.
Sygnetem, Sygnet ze mn膮, uu. . p
鈥艣ncL艂 sobie Kazik mieszkanie u pewne]
-ii n -Rv艂a to starsza kobieta, handlowa艂a niedaleko G. y ,-obie m艂odego
w贸dk膮, z m臋偶em 偶y艂a na batut . Fonda-
艂Jonaka za sublokatora. Nazywa艂a si臋 Janina Jonaa Iowa jej 艣lubny m膮偶 pracowa艂 w Wupehaesie czy Pe-lesie iako konwojent, tak 偶e Sygnet mia艂 u mej bos" P艂aci艂 tysi膮c dwie艣cie z艂otych miesi臋cznie, i Fonda艂owa dawali mu za to wy偶ywienie, opranie, 鈥艣spanie i setk臋 w贸dki dziennie, a czasem co innego tez. Pewnego razu, jest godzina druga w nocy spi臋 z.zon膮 jak najbardziej, a tu kto艣 nagle puka w okno y . sie z 艂贸偶ka i pytam: Kto? Zdzisiek, otworz to a. znaie po g艂osie i m贸wi臋 do 偶ony: Popatrz, s ar , 芦
zik przyjecha艂. 呕ona z艂a, mruczy: A coz to za o w -d偶iny po nocy? Prosi, 偶eby otworzy膰, ^ac^wi^ nie co艣 zaistnia艂o. Le偶 sobie, ja otworz臋. lAyte te W kuchence a on mruga do mnie i powiada p贸艂g艂osem. Zdzisiu, przywie藕li艣my mebel. Jaki mebel Kiaztk
X to pokai, co masz, zgadzam s*. z koleg膮. Pokazu],
sypialce 偶ona me spi. Zawo艂a膰 kump a. py Wchodzi typ w d艂ugiej jesionce po kost^ maska ^
powiedzialna, a偶 si臋 zimno 10 , tnnem i wv-
nacha Dobry wiecz贸r, zaznacza pijackim ton JaTa z worka pi臋kne radio stolica, z magicznym A -Jem. Sygnet w艂膮cza wtyczk臋 w kontakt: pos艂uchaj, iaki odbi贸r I z miejsca 艂apie zagianiczny J 路 ezywi艣cte :aparat prima. Pytam Kazika, sk膮d go ma. Sk膮d? U艣miecha si臋, z hotelu robotniczego zjuchci艂e .
Wiem, 偶e nie masz radia, dlatego przynios艂em, mo偶e kupisz. Ile chcesz? Jak dla ciebie, siedzia艂e艣 niedawno w kryminale, daj, m贸wi, siedem st贸w. Siedem st贸w nie jest du偶o, my艣l臋 i wo艂am do 偶ony: Elu, pozw贸l na chwileczk臋. Wchodzi w szlafroku, kiwa g艂ow膮 i zwraca si臋 do Sygnefa: Wszystkiego si臋 spodziewa艂am, ale nie tego, 偶e pan po nocy radiami handluje! Kazik stoi przy drzwiach, obaj ze wsp贸lnikiem s膮 na obrotach, temu drugiemu nawet nie kaza艂em usi膮艣膰, bo wygl膮da艂 na cepa, a Kazik t艂umaczy si臋: Pani Elu, prosz臋 spojrze膰, jakie wytworne radio, niech pani we藕mie, par臋 groszy chcemy. Tak, w nocy kupi臋, a rano przyjdzie milicja po kradzione! Prosz臋 si臋 nie obawia膰, jest moje w艂asne. 呕ona nawet nie chce s艂ucha膰 do ko艅ca, tylko krzyczy: Niech pan zabiera to radio i szybko ucieka z mieszkania! Wtedy wpad艂em w nerwy i na ni膮: A ty kogo wyrzucasz z mojego domu? Dawaj zaraz par臋 z艂otych! I marsz spa膰! Kobita przysi臋ga, 偶e nie ma. Zaczynam szuka膰, nigdzie nie mog臋 znale藕膰 forsy. Wybacz, Kaziku, przepraszam Sygneta, ale gdzie艣 cholera wyda艂a albo schowa艂a, trudno. Niedobrze, martwi si臋 Sygnet. Szli艣my do ciebie tyle kilometr贸w na piechot臋, kolega si臋 zm臋czy艂, my艣my dopiero co ukradli, milicja mo偶e robi膰 po艣cig, gdzie teraz z tym p贸jdziemy? Jak nie ma kto kupi膰, to i z艂odziej nie ma gdzie sprzeda膰, prawda? M贸wi臋: Id藕 do 艢wierka Jana w G., to jest stary z艂odziej sanacyjny. Jego bratowa wszystko kupuje. Jak mu powiesz, 偶e ja ci臋 przys艂a艂em, we藕mie towar na sto dwa. I poszli.
Na drugi dzie艅 wychodz臋 na miasto i przypadkowo spotykam na ulicy Sygneta na dobrej ba艅ce. Cze艣膰. Cze艣膰, jak, Kazik, sprzeda艂e艣 radio, pytam. Sprzeda艂em za dziewi臋膰set z艂otych. To艣 dobrze op臋dzlowa艂. No c贸偶 z tego, krzywi si臋, jak mam jeszcze tylko dwie st贸wy? M贸j drogi, powiadam, co ukradniesz, to przepijesz, w
54
len spos贸b, cho膰by艣 by艂 synem milionera, nigdy mc nie b臋dziesz mia艂. Wszystko jedno, Zdzisiu, i tak ci臋 prosz臋 na jednego za ostatnie dwie艣cie zet贸w. Wchodzimy do restauracji i przy drugiej setce Sygnet zaczyna J przedstawia膰 taki plan: Jest tutaj w G pewien go艣膰, zwierza mi si臋 po cichu, kt贸rego ju偶 od dawna obserwuj臋, ma du偶o pieni臋dzy, jezdzi na taks贸wce, jest kierowca prywatny? pytam Tak jest Noic. Jakby艣my tak zrobili skoczek? 1 od razu dodaje, z y zosta艂 szefem ca艂ej imprezy, bo taks贸wk臋 najlepiej robi si臋 we trzech. To jest dobre, co ty m贸wisz, Kazik, wyk艂adam mu sw贸j punkt widzenia, facet mo偶e miec oko艂o dwudziestu, trzydziestu tysi臋cy z艂otych, a e ni 偶e by膰 i tak, 偶e on b臋dzie mie膰 sto pi臋膰dziesi膮t z艂otych przy sobie. I tu jest ryzyko. Mokra robota odpada, ale zawsze frajera trzeba hukn膮膰. Za st贸wk臋 czy dwie to si臋 nie op艂aca. Sprawa liczy si臋 z artyku艂u dwapi臋c-dziewi臋膰: napad; jak 藕le wyjdzie, dosun膮 sz贸stk臋 a o pi臋tnach臋. Widzisz, Kaziku, nie ma karkulacji. D> skatujemy jeszcze chwil臋 przy w贸dce, 偶egnam si臋 i wychodz臋 z lokalu. I zn贸w leci dzie艅, dwa, trzy. Wieczorem m贸wi ma艂偶onka przy kolacji: C贸rka ma juz ro czasu, siedzia艂e艣 w wi臋zieniu, wi臋c czeka艂am na ciebie z chrzcinami. Nie dojad艂am, robi艂am zastrzyki, zaoszcz臋dzi艂am tysi膮c pi臋膰set z艂otych. Dam ci jutro.pieni膮dze i kupisz w贸dki na ten uroczysty dzie艅, bo to jest tw贸j m臋ski obowi膮zek. Rano 偶ona posz艂a do pracy, ja bior臋 teczk臋 i id臋 na zakupy. Przed trzeci膮 jestem w mie艣cie, sklepy s膮 jeszcze zamkni臋te, P
ulicach, ogl膮dam wystawy. Czesc, Zdzisiek, kto艣 mn tr膮ca i napatacza si臋 jeden kolega, kt贸ry mieszka艂 w hotelu robotniczym przy kopalni Z. Stary znajome niejaki Lipnicki. I z miejsca ci膮gnie mnie do restaura cji. Ciesz臋 si臋, jak rany, 偶e艣 wyszed艂, Zdzisiu, muamy wypi膰 po jednym, bo dawno艣rny si臋 me widzieli. Bar
55
鈥贸 O dzi臋kuj臋, Janku, niestety, nie mog臋 wej艣膰 do knaj-pv. lam przy sobie p贸艂tora tysi膮ca, ale 偶ona da艂a mi na wa偶n膮 potrzeb臋 rodzinn膮. Co kupujesz? Nic nie kupuj臋, chrzcz臋 dziecko, musz臋 naby膰 w贸dki. Tym bar-ziej nale偶y strzeli膰 po secie, zaci膮ga mnie Lipnicki, inaczej chrzest b臋dzie niewa偶ny. Wprowadza mnie do aru zamawia obiady, lec膮 setki i wreszcie m贸wi: Zdzisiu, ty sobie nie wyobra偶asz, jak u nas w hotelu graj膮 w pokera i w oko. C贸偶 z tego, Janku, 偶e graj膮, kiwam go v膮, skoio me posiadam wolnych pieni臋dzy. Ale zisiaj jest pi臋tnasty, powiada, bra艂em wyp艂at臋 tysi膮c szescset wiem przecie偶, jak ty 艣wietnie ci膮gniesz w oczko, dam ci par臋 z艂otych i zagramy wsn贸lnie. Trudno, musz臋 ci odm贸wi膰, chrzciny 艣wi臋ta rzecz. Wypili艣my jeszcze po setce, obraz mi si臋 wyklarowa艂, 偶e chyba warto spr贸bowa膰 szcz臋艣cia, i zamiast do sklepu po sprawunki, jedziemy zagl膮dn膮膰 do hotelu robotniczego jak idzie gra. Portier dostaje pi膮tk臋 w 艂ap臋 i wpuszcza nas do 艣rodka. Wchodzimy do pokoiku. Pe艂no dymu dwa rozbebeszone, pi臋trowe 艂贸偶ka, do jednego przysuni臋ty stolik okryty kocem; siedzi przy ^
ludzi, dw贸ch na 艂ozku, czterech na taboretach, ca艂a kupa pieni臋dzy przed nimi, na pod艂odze butelki z piwem i pe艂no niedopa艂k贸w. M臋偶czy藕ni graj膮 w 艣lip czyli w dwadzie艣cia jeden. M艂ody, rudy, ze z艂otym z臋-em trzyma bank. Dzie艅 dobry, z艂o偶yli karty i spoj-ize i oi臋 na mnie i na Janka. Panowie, czy mog臋 poci膮gn膮膰? Z ochot膮, je艣li ma pan 偶yczenie, odzywa si臋 jeden w berecie. Tylko karta s艂owo i got贸wka na st贸艂 Jasne. Przysuwaj膮 mi krzese艂ko. W banku jest tysi膮c osiemset z艂otych. Rudy miesza karty, dzieli, jestem na pierwszej r臋ce, dostaj臋 asa. Serce mi zat艂uk艂o, ale m贸wi臋 spokojnie: Daj pan za pi臋膰set z艂otych. M艂ody do. tyka mi do tego asa kr贸la. Lekko zblad艂em, ani mrugn臋, mc me daj臋 pozna膰 po sobie. Daj pan jeszcze raz
56
Bior膮 kart臋 w 艣rodek, filuj臋. Widz臋 brzuszek i fajk臋., niedobrze, psiakrew, podesz艂a mi francowata dziewi膮tka. Wyrywam g贸rala z kieszeni, jakby w b艂oto rzuci艂. Czekam. Rudy robi stuk i puszcza karty wko艂o. Daje mi dupka. Dupek dobra karta, my艣l臋. Uderzam dwie艣cie. Przegrywam. Gram dwadzie艣cia minut i jestem go艂y, bez pieni臋dzy, ja i m贸j wsp贸lnik. Rzucam karty, wstaj臋 od sto艂u, bo w co b臋d臋 gra艂, jak dziura w kieszeni. Janku, co ja zrobi艂em, m贸wi臋 do wsp贸lnika. Nie chodzi mi o pieni膮dze, bo p贸艂tora ko艂a nie maj膮tek, ale co robi膰 z chrzcinami, taki wstyd przed rodzin膮, przed ca艂膮 ulic膮. Janku, jak co艣 nie wymy艣limy, id臋 na skok. P贸jdziesz na skok? To by艂 doliniarz, niby pracowa艂, a spina艂 zegarki, na grubsz膮 kradzie偶 nie chodzi艂, taki sobie zwyk艂y smyk. Zdzisiu, je艣li p贸jdziesz na skok bez planowania, to wpadniesz, odradza mi, ja ciebie znani. Jest tu troch臋 mojej winy, napu艣ci艂em ci臋 na oczko, ale g艂upio gra艂e艣, za grubo, i pali艂e艣 si臋 w karty. Nie pieprz, przerywam mu, tylko dorad藕, co robi膰. Medytujemy obok hotelu i nic nam nie wpada do g艂owy. Zosta艅 tu, pilnuj gry, powiadam, ja jad臋. Gdzie jedziesz? Wracam za godzin臋.
Biegiem p臋dz臋 do tramwaju i jad臋 do matki w P. Wpadam do mieszkania, a matka m贸wi: Co艣 taki, synu, smutny? Wiadomo, serce matki wyczuje, kiedy syn jest pos臋pny. Mamo, nieszcz臋艣cie. Ela da艂a mi na chrzciny Lusi tysi膮c pi臋膰set z艂otych i jak sta艂em w sklepie w kolejce za w贸dk膮, kto艣 mi wyj膮艂 pieni膮dze z kieszeni. Matka widzi, 偶e nie jestem pijany, trze藕wo i rozs膮dnie m贸wi臋, wi臋c wierzy mi starowina. C贸偶 ja ci poradz臋, dziecko, nie mam ani grosza. Mo偶e Aniela ci po偶yczy, zaraz wr贸ci, posz艂a tylko na zakupy. Przychodzi siostra i przedstawiam jej ze szczerym smutkiem ca艂膮 spraw臋. Ale ona ju偶 mnie zna艂a z moich smy-ka艂ek, robi oko i m贸wi: We wszystko uwierz臋, tylko
57
nie w to, 偶eby ciebie okradli, braciszku, w takie rzeczy nie uwierz臋 nigdy. I kpi sobie w tym gronie rodzinnym. Krew mnie w duchu zalewa, ale prosz臋 j膮 grzecznie: Anielu, po偶ycz par臋 z艂otych, zaraz po wyp艂acie zwracam. Zrozum, chrzciny, dziecko, 偶ona, to jest 艣wi臋to familijne. I wy艂udzi艂em od siostry siedem st贸wek.
Ziapa艂em pieni膮dze i gnam do hotelu, bo musz臋 si臋 odegra膰. Siadamy z Jankiem do sto艂u i za p贸艂 godziny jestesmy gotowi. Wstaj臋, patrz臋 na wsp贸lnika, jakbym go chcia艂 przebi膰 no偶em, nie wiem, na kim nerwy w z艂o艣ci wy艂adowa膰. 艢ciskam Janka za rami臋 i k艂ad臋 mu w ucho: Chod藕, robimy skok. Daj spok贸j, Zdzisiek, ja cie ile rozumiem, uspokaja mnie kumpel, nie jeste艣 z艂y ch艂opak, jak masz, to jeste艣 szczery. Wiesz, wzi膮艂em garnitur na wyp艂at za tysi膮c pi臋膰set z艂otych, jak masz tu blisko pasera, damy mu nowy ciuch pod zastaw i spr贸bujemy jeszcze raz w oko. Musimy si臋 odbi膰. Dobra, lecimy.
Zachodz臋 do tej samej paserki, gdzie Sygnet sprze-awa艂 radio. Pani 艢wierkowa, przynios艂em tutaj gar-nituiek, nie jest kradziony, od razu pani zaznaczam, czy nie by艂aby pani uprzejma da膰 pod zastaw tysi膮c z艂otych do trzech dni? Po tym terminie ubranko przechodzi na pani w艂asno艣膰. Panie Zdzi艣ku, g艂upstwo, dlaczego nie. Baba widzi nowy garnitur, nie u偶ywany, wyjmuje dwa po pi臋膰set i daje, a odzie偶 wiesza do szafy. Podzi臋kowa艂em i wyskakuj臋 z lokalu. Jak Janek zobaczy艂 na ulicy, 偶e wylatuj臋 bez tobo艂ka, ucieszy艂 si臋 i wo艂a: Jedziemy! Ja m贸wi臋: Chwileczk臋. Musimy kupie now膮 tali臋, bo karty tego m艂odego z 艁odzi co艣 mi podpadaj膮. Wchodzimy do naszego pokoiku w hotelu robotniczym, a w mi臋dzyczasie 艂odziak ju偶 wszystkich graczy zrobi艂 na myd艂o. Zegarki, buty narciarskie wpada艂y do banku, a pieni臋dzmi by艂 nadziany jak pierzyna. Bior臋 sto艂ek, siadam, rozpinam koszul臋 i my艣l臋, 偶e
l ik teraz przegram, zadam mu kos臋 i zabieram fors臋. A mia艂em nielichy n贸偶, kt贸ry sobie po drodze uszykowa艂em. Wypijamy przed gr膮 膰wiartk臋 w贸dki, kt贸r膮 przynie艣li艣my z miasta, i m贸wi臋 do Rudego: Panie kolego, spr贸bujemy si臋 jeszcze raz, ale nowymi kartami. ! 'rosz臋 sprawdzi膰, zwracam si臋 do graczy, talia dopiero > kupiona. Partnerzy zgadzaj膮 si臋, zaczynamy ci膮gn膮膰. Bankuje 艂odziak. Bij臋 tylko stawk臋, pi臋膰dziesi膮t /lutych by艂a karta. Na razie gram po gracku. Czekam, i偶 dojdzie do mnie bank. I wreszcie trzymam pul臋. 鈥.'r偶n膮艂em karty, ja to pi臋knie robi臋, szufladki, poa-rywki i tak dalej, trzeba umie膰 kombinowa膰, bo na i us szcz臋艣cia nie wygrasz. Przede wszystkim nale偶y dobrze oblicza膰, jakie karty schodz膮, i psychologicznie wyczuwa膰 gracza. Przewa偶nie ludzie bij膮 z asa lub dyby, bo to jest karta najbardziej pal膮ca, i wtedy trzeba zastosowa膰 szufladk臋, dosun膮膰 plicht臋, kr贸la czy po prostu dam臋. Ja mam r膮czki wyrobione i po karcie wyczuwam, co idzie, tylko musi by膰 nowa talia, bo stare szmaty do tego si臋 nie nadaj膮. Gram z czwartku na pi膮tek bez przerwy. W pi膮tek nie jemy nic, tylko palimy, pijemy w贸dk臋 i piwo. 呕ona nie wie, gdzie jestem. Przepad艂, znik艂 jak kamfora. Z pi膮tku na sobot臋 ca艂膮 uoc i z soboty na niedziel臋 idzie gra. Usta spieczone, pop臋kane, w gardle piecze gorycz od papieros贸w, trudno s艂owo wykrztusi膰. Nerwy graj膮, oczy pal膮. Rano, godzina si贸dma, gibn膮艂em si臋 na krze艣le i zwali艂em na pod艂og臋. Oprzytomnia艂em troch臋 od gry i m贸wi臋: Rany boskie, u mnie chrzciny, d艂u偶ej nie mog臋 gra膰! Panowie, mo偶emy zn贸w zacz膮膰 za jakie艣 pi臋膰, sze艣膰 godzin, teraz przerwa. Wi臋kszo艣膰 jest za mn膮. Prawd臋 m贸wi膮c grali艣my tylko we trzech, 艂odziak, ja i jeszcze jeden 艣wie偶y, reszta ju偶 dawno odpad艂a, gnili na 艂贸偶kach i tylko od czasu do czasu kt贸ry艣 zakibicowa艂. Byli wszyscy bez pieni臋dzy, a ze zm臋czenia zoboj臋tnieli na karty.
59
Wywlekli艣my si臋 z Lipnickim z hotelu na 艣wiat艂o dzienne, wygl膮damy, jakby艣my mieli twarze posypane cementem. Mam cykori臋 przed 偶on膮. Sam nie wiem, ile zachapa艂em pieni臋dzy, bo jak to w grze, chowa si臋 do kieszeni, pod koszul臋. Jedno pewne, 偶e jestem wygrany. Prosz臋 kumpla: chod藕 ze mn膮 do domu, to mnie, Janku, wyt艂umaczysz przed 偶on膮. Bez sztempu wchodzimy do kuchni, 偶ona akurat sta艂a przy piecu i wo艂a:
0 Bo偶e, nareszcie nasz tatu艣 wr贸ci艂! Podchodzi do mnie
1 patrzy zimno w oczy. Jak ty wygl膮dasz? Gdzie艣 ty by艂? Nic nie odpowiadam, tylko rzucam okiem do pokoju i widz臋, 偶e szwagier i jej siostra przyjechali do nas na uroczysto艣膰. S膮 tak偶e rodzice chrzestni. Nie艂adnie. Elu, wybacz, sklep z w贸dk膮 by艂 zamkni臋ty, remanent. Pojecha艂em do Katowic i tam mnie milicja zatrzyma艂a do wyja艣nienia. 呕ona patrzy drwi膮co i m贸wi: Siedzia艂e艣? No, to poka偶 kwit depozytowy. Zapomnia艂em, 偶e 偶ona ju偶 si臋 otrzaska艂a przy mnie z tymi sprawami, i tu si臋 obci膮艂em. Nie wiem, co powiedzie膰. Zdzisiek, jak ty k艂amiesz! By艂am wsz臋dzie, na ka偶dym komisariacie. Gadaj, gdzie by艂e艣! Siadam smutno przy stole i ujawniam ca艂膮 prawd臋: Na dziwkach nie by艂em, gra艂em w karty. Wyci膮gam wszystkie pieni膮dze i k艂ad臋 na st贸艂. Pi臋膰setki osobno, setki osobno, dwudziestki osobno. Mia艂em siedem tysi臋cy osiemset z艂otych, opr贸cz tego zegarek kam臋 i p贸艂buty, jak ula艂 na moj膮 nog臋. Prawie wszystko to wycycka艂em od 艂odziaka, cho膰 gra艂, jak si臋 skapowa艂em, szpilkowanymi kartami, ale ja by艂em w now膮 tali臋 lepszy od niego. Laluniu, zwracam si臋 do 偶ony, masz tu za sw贸j trud dwa tysi膮ce z艂otych, g贸rala za fatyg臋, 偶e艣 je藕dzi艂a po komisariatach, oraz p贸艂tora patyka ci zwracam. Za reszt臋, co zosta艂o, skocz臋 i kupi臋 alkoholu. Poszed艂em prywatnie na melin臋 do Rydzyka i po znajomo艣ci p艂aci艂em sto pi臋膰dziesi膮t za metr. Przynios艂em w贸dk臋 i chrzciny si臋 zako艅czy艂y.
60
Zaraz potem przesta艂em pracowa膰. Jak dosz艂o do lego? Ot贸偶 chcieli mnie przenie艣膰 z do艂u na powierzchni臋 do roboty przy drzewie, po kuckach, pomy艣la艂em i rzuci艂em kopalni臋 w pierony. Kazik Sygnet powiada, ze ostatnio obydw贸m nam si臋 nie wiedzie. Oznajmia mi, 偶e nie mieszka u Fonda艂owej, bo stary zacz膮艂 wy-w膮chiwa膰, 偶e on co艣 z jego 偶on膮 kombinuje. Zreszt膮 baba zrobi艂a si臋 strasznie nachalna, a on za tysi膮c dwie艣cie z艂otych miesi臋cznie nie chce sobie zdrowia zdziera膰. Chyba, zwierza si臋, pry艣nie w Rzeszowskie, a ja, je艣li chc臋, mog臋 t臋 franc臋 okra艣膰. Stara ma pieni膮dze, bo na handlu w贸dk膮 si臋 dorabia, w domku 艂adne futerka, troch臋 bi偶uterii. Informuje mnie, co gdzie w mieszkaniu jest schowane. Podzi臋kowa艂em Kazikowi za cynk, m贸wi膮c, 偶e mo偶e przy okazji klientk臋 za艂atwi臋. Sygnet doda艂 jeszcze, 偶e pob臋dzie jaki艣 czas w G., bo mu si臋 nale偶y przynajmniej dobry wikt u Fonda艂owej. M膮偶 m臋偶em, 偶ona 偶on膮, ale koryto najwa偶niejsze. iMie pracuj臋 i troch臋 mi si臋 nerwy uspokoi艂y. Siedz臋 sobie p贸藕n膮 noc膮, na p贸艂 drzemi臋, na p贸艂 s艂ucham radia z ko艂cho藕nika. Wtem kto艣 cicho skrobn膮艂 w okno. Patrz臋, jest Sygnet. Zdzisiek, otw贸rz, naprawd臋 otw贸rz, prosi zdyszany, jakby kto艣 go goni艂. Kazik, z czego艣 a臋 zarwa艂 o tej godzinie? Kobieta 艣pi, sam jestem w gaciach. Zdzisiu, prosz臋 ci臋, otw贸rz, m贸wi, jakby mia艂 kluski w g臋bie. Wychodz臋 do sieni, nie mog臋 znale藕膰 klucza, szukam po ciemku, gdzie艣 si臋 cholera zapodzia艂, wracam po latark臋, wreszcie jest. Odmykam drzwi, wygl膮dam, a Sygnet znik艂. Patrz臋 na lewo i na prawo, iiie ma. Kazik, Kazik, wo艂am. Cisza. 艁a偶臋 przed domem, przy艣wiecam latark膮 i widz臋 na ziemi 艣lad krwi. Sk膮d krew? Dziwne. Na wszelki wypadek roztar艂em kapciem plam臋, posta艂em chwil臋 i wr贸ci艂em do 艂贸偶ka. Na drugi dzie艅 przyje偶d偶am do P. do matki, a matka mieszka艂a przy mojej siostrze Anieli i jej m臋偶u. Szwagier by艂
61
rodowity warszawiak i lubi艂 sobie wypi膰. S艂u偶y艂 w7 wojsku w B., zapozna艂 si臋 z m艂odsz膮 siostr膮 i ochajtn臋li si臋. Wiesz ty, Zdzisiek, m贸wi szwagier, 偶e u nas w P. sta艂a si臋 w nocy tragedia. Jaka tragedia, pytam. Id藕 i zobacz, ile ludzi, ps贸w, milicji kr臋ci si臋 ko艂o dworca. Zabity cz艂owiek le偶y na 艂膮ce. C贸偶e艣 si臋 tak zamy艣li艂, dziwi si臋 szwagier. Szkoda mi ofiary. A z艂apali bodaj zab贸jc贸w? Jak dot膮d, to chyba nie, odpowiada. Z tak膮 oto wiadomo艣ci膮 wr贸ci艂em od matki na drugi dzie艅 po odwiedzinach Sygneta.
Schodzi jeden tydzie艅, drugi, ja nie pracuj臋, 偶ona zaczyna krzywo patrze膰, ale nie podnosi jeszcze alarmu, bo siedz臋 w domu i z rzadka wychodz臋. W ko艅cu jednak m贸wi: Id藕, Zdzisiek, do roboty, mam zaledwie par臋 z艂otych na 偶ycie. Nie martw si臋 nic, b膮kn膮艂em, staram si臋 o prac臋 w Wupehaesie. Za tydzie艅 znowu mi przygaduje: Mam wszystkiego trzydzie艣ci pi臋膰 z艂otych, co ja dzi艣 ugotuj臋? Zez艂o艣ci艂em si臋 i wyszed艂em na miasto. Wracam na obiad. 呕ona stawia przede mn膮 zup臋 zalewajk臋. Nie ma mi臋sa, ja艂owo, a ja lubi臋 dobrze zje艣膰. Odsuwam talerz, wszystko si臋 we mnie gotuje, ale milcz臋. C贸reczka prosi: Mamusiu, daj mi chlebka. Tymczasem wchodzi s膮siadka po偶yczy膰 m艂ynka do kawy. 呕ona kraje dziecku ch艂eb i posypuje cukrem, bo nie by艂o czym posmarowa膰. A s膮siadka gdacze: C贸偶 to, pani Elu, taki kryzys u pani, 偶e nie ma nic do chleba dla Lusi, Bo偶e 艣wi臋ty? Widzi pani, tak nasz tata kochany rz膮dzi, k艂uje mnie 偶ona w serce. Zblad艂em, zerwa艂em si臋 od sto艂u, trzasn膮艂em drzwiami i pojecha艂em do matki. Aniela, po偶ycz mi trzysta z艂otych, zwracam si臋 do siostry, jak zarobi臋, to ci oddam. Brak艂o nam na 偶ycie. Nie trzeba by艂o si臋 偶eni膰, tobie bym mo偶e da艂a, ale jej nie. Siostra z moj膮 偶on膮 nie 偶y艂y w zgodzie. Jeste艣 bezczelna, krzycz臋, przecie偶 ja ci臋 prosz臋, nie onal Nie dam, braciszku, koniec. Matka wyci膮ga ukradkiem
62
pi臋膰dziesi膮t z艂otych i wsuwa mi ostatnie centy do kieszeni. Szwagier to zauwa偶y艂, mrugn膮艂 i szepn膮艂 mi do ucha: Zdzisiek, ja mam te偶 pi臋膰dziesi膮taka, wyjdziemy, pogadamy. Idziemy na jednego, szwagier daje 膰wiartk臋, ja kupuj臋 drug膮, bo nic nie ratuje sytuacji. Nie mam melodii do gadania, wi臋c przechylamy w milczeniu. Id臋 dzisiaj na skok, m贸wi臋 niby do siebie, niby do szwagra. Gdzie? Chod藕 ze mn膮, wtedy si臋 przekonasz. Nie chc臋 siedzie膰 w kryminale, p臋ka szwagier. Prosz臋 bardzo, nie to nie, id臋 sam. Pijemy strzemiennego i wracam do matki. Wk艂adam w domu kapelusz, okulary, 偶eby si臋 troch臋 ucharakteryzowa膰, worek okr臋cam w papier. Szwagier wychodzi na korytarz i radzi: Zdzi-艂ek, nie chod藕, wpadniesz, jeste艣 pod kubkiem. Odczep si臋! Bez pieni臋dzy do domu nie wracam. Kropka. I znikam w nocy.
Podchodz臋 pod dom, gdzie mieszka Fonda艂owa. Godzina p贸藕na, ujada pies. W tym zabudowaniu opr贸cz Konda艂贸w mieszka艂a jeszcze jedna rodzina. Pies robi 屡歀raszny szum, szczeka na ca艂膮 okolic臋. Na szcz臋艣cie mia艂em w kieszeni kawa艂ek bu艂ki i rzuci艂em psisku. (istro偶nie zbli偶am si臋 do budy, kundel skuli艂 ogon pod siebie, odwi膮za艂em charta, wyprowadzi艂em daleko za dom i sznurkiem przymocowa艂em do drzewa. Wracam pod mieszkanie Fonda艂owej, w oknach ciemno, wi臋c badam drzwi. Zapuka艂em lekko, ani szmeru. Pukam ? rugi raz mocniej, nikt nie odpowiada, ale w tym momencie uchylaj膮 si臋 drzwi u s膮siad贸w i wystawia g艂ow臋 jaka艣 kobieta. Najmocniej pani膮 przepraszam, tu mieszka pani Fonda艂owa, prawda? Widz臋, 偶e iej nie ma w domu, a przyjecha艂em a偶 z Poznania z pilnym interesem, teraz nie wiem, gdzie jej szuka膰, jednym tchem wyg艂aszam tak膮 mow臋. Prosz臋, niech pan pozwoli bli偶ej, porozmawiamy, odzywa si臋 kobiecina. Co by艂o robi膰? Wchodz臋 do pokoju, siedzi jej m膮偶, kobieta cz臋stu-
63
je mnie herbat膮, jako 偶e jestem z dalekiej podr贸偶y. Uciekam jak mog臋 z twarz膮, 偶eby mi si臋 dobrze nie przyjrzeli. Opowiadaj膮, 偶e Fonda艂owa wyjecha艂a w sprawach handlowych na wiosk臋 i wr贸ci dopiero za trzy dni. Jej m膮偶 jest w pracy i nie wiadomo, kiedy b臋dzie z powrotem, bo je藕dzi z pekaesem po ca艂ej Polsce. Zmartwi艂em si臋 okropnie, wypijamy herbat臋, dzi臋kuj臋, dobranoc, wychodz臋. Obszed艂em dom naoko艂o i na palcach przysuwam si臋 do okna, wiem, 偶e w 艣rodku pusto i niepr臋dko kto艣 si臋 zjawi. My艣l臋, rezyka-mu-zyka. Trach, podwa偶am delikatnie listw臋, ci膮gn臋, okno wyskakuje, bo na haczyk by艂o tylko za艂o偶one. Jednym skokiem sk艂adam wizyt臋 pani Fonda艂owej i natychmiast robi臋 zaciemnienie. Szczelnie zatykam okna kapami z 艂贸偶ek. Zapalam 艣wiat艂o. Buszuj臋 po mieszkaniu, znam rozk艂ad z opisu Sygneta. Otwieram kredens, patrz臋, stoi flacha nie rozpiecz臋towanego spirytusu. Wybijam korek, lej臋 sobie kielicha. Siadam na sto艂ku i rozmy艣lam, jak si臋 zabra膰 do roboty. Kasetka jest w szafce nocnej. Najpierw za艂atwiam kasetk臋, jest tam naszyjnik, obr膮czki i troch臋 bi偶uterii. Z szafy zabieram dwa futra i nowy garnitur, starzyzny nie ruszam. Wyci膮gam jeszcze par臋 艂adnych sztuk bielizny nylonowej i kilka dobrych bluzek, sam jedwab. 艁aduj臋 wszystko do wora, a mi臋dzy 艂achy wbijam litr spirytusu do g贸ry dnem. Szukam pieni臋dzy, nie mog臋 znale藕膰. W spi偶arce by艂y jajka, wi臋c usma偶y艂em jajecznic臋 na maszynce elektrycznej. Ale z forsy ani 艣ladu. 艢ci膮gn膮艂em jeszcze z wieszaka p艂aszcz gabardynowy i pryskam tedy, kt贸r臋dy przyszed艂em. Przymykam dok艂adnie okno, aby nikt nie wlaz艂, zanim Fonda艂owa nie wr贸ci. Okr臋偶n膮 drog膮 ruszam do domu. Nak艂adam par臋 kilometr贸w, ale jestem spokojniejszy, 偶e nie us艂ysz臋 uprzejmego tonu: Pan pozwoli ze mn膮. Ca艂y spocony przytarga艂em w贸r pod kom贸rk臋 z w臋glem, pukani do okna i 偶ona mi
64
otwiera. O tej godzinie tata wraca! Gdzie艣 by艂? Gdzie by艂em, to jest moja rzecz. Gdzie s膮 klucze od kom贸rki, pytam 偶on臋, bo musz臋 rozpali膰 w piecu. Co chcesz sma偶y膰, gotowa膰, jak nic nie ma do jedzenia. Dai mi klucze od kom贸rki, powtarzam, musz臋 nogi wymoczy膰. Id臋 do kom贸rki i chowam worek pod w臋giel. Odetchn膮艂em. W艂a偶臋 do 艂贸偶ka, ale nie mog臋 zasn膮膰. Kr臋c臋 si臋 z boku na bok. Zdzisiek, gdzie艣 ty by艂, co艣 ty robi艂? Daj mi spok贸j, powiadam, jutro b臋d膮 pieni膮dze. Odwr贸ci艂a si臋 ode mnie i zacz臋艂a p艂aka膰, by艂a znowu w drugim miesi膮cu ci膮偶y. . ,
Zrywam si臋 rano o sz贸stej, bo w G. by艂 akurat dzie艅 targowy. Pakuj臋 nylony, bluzki do teczki, naszyjnik i obr膮czki w kiesze艅 i jad臋 do miasta. Naszyjnik opycham za siedem czy osiem st贸w, by艂 naprawd臋 z艂oty. Obr膮czki sprzedaj臋 przez jednego kieszonkowego smyka u jubilera, dosta艂 za to ch艂opak p贸艂 litra w贸dki. Damsk膮 konfekcj臋 op臋dzlowa艂em wsiowym babom na placu. Cz臋艣膰 forsy zostawiam sobie, cz臋艣膰 daj臋 zonie. Sk膮d masz? Wygra艂em w pokera. Po po艂udniu zachodz臋 do Jana 艢wierka i wyja艣niam, 偶e mam troch臋 towaru, mog臋 odst膮pi膰 jemu lub jego bratowej. A sk膮d pan ma? zapyta艂. Prosz臋 si臋 domy艣li膰 sk膮d, u艣miecham si臋. Panie Zdzisiu, chodzi jedynie o to, czy z bliska, czy z daleka? Musz臋 powiedzie膰 bratowej, gdzie ma jucht spieni臋偶y膰, prawda? Towar jest trzydzie艣ci kilometr贸w st膮d, k艂ami臋, i to mnie cz臋艣ciowo zgubi艂o. Prosz臋 przynie艣膰, m贸wi, uzgodni臋 z bratow膮 i chyba we藕mie hurtem. Wieczorem zagl膮dn膮艂 do nas szwagier dowiedzie膰 si臋 jak mi posz艂o. Siedzimy przy stole i rozmawiamy o sprawach rodzinnych. S艂uchaj, szwagier, wtr膮cam na boku, nie pom贸g艂by艣 mi zanie艣膰 ma艂ego baga偶u do miasta? Kiedy chcesz bra膰, zapytuje. Troch臋 poznie], 偶eby ludzie nie widzieli. Dobrze. Zgodzi艂 si臋, bo zanie艣膰 towar w walizce 偶adna sztuka, wi臋c nie mia艂 cykorii.
5 _ 鈥艣Co jest za tym murem鈥
65
Poniewa偶 lubi艂 wypi膰, wiedzia艂, 偶e mu postawi臋 przy okazji. Przytachali艣my dwie walizki do bratowej 艢wierka. Pouk艂ada艂a sobie ka偶d膮 sztuk臋 z osobna na stole i szacuje. Wreszcie pyta: ile pan 偶膮da, panie Zdzisiek, za ca艂o艣膰? No, pani rozumie, pani 艢wierkowa, co to kosztuje. Prosz臋, niech pan 艣mia艂o karkuluje. Ceni臋 jej pi臋tna艣cie tysi臋cy za wszystko. Ale paserka jest 艂apczywa i tanio chce wykorzysta膰 z艂odzieja. Dochodzimy do porozumienia i daje mi szesna艣cie brudas贸w, og贸艂em osiem tysi臋cy. Wylicza mi, 偶e ma te偶 swoje koszta, zgadzam si臋, bo gdzie b臋d臋 ten jucht nosi艂? Na drugi dzie艅 艂agodnie proponuj臋 偶onie: Elu, pojedziemy do Katowic, dobrze? Po co? I patrzy zaskoczona. Na sprawunki. Przecie偶 ty nie masz pieni臋dzy, m臋偶u. A ty, 偶ono, nie masz but贸w, jedziemy. Posiadam par臋 groszy, sk膮d mam, to mam! W Katowicach idziemy na hale. Ma艂偶onka ogl膮da stoiska i przymierza p艂aszczyk za tysi膮c sze艣膰set z艂otych, ale waha si臋 z kupnem: Ty nie masz tyle pieni臋dzy, Zdzisiu, 偶a艂uje i wybiera wdzian-ko za sze艣膰 st贸wek. Byli艣my m艂ode ma艂偶e艅stwo. Skoro mi kupi艂e艣, Zdzisiu, bia艂e wdzianko, cieszy si臋 偶ona, przyda艂aby si臋 do tego bia艂a torebka, powiada, jak to kobieta. Funduj臋 jej jeszcze buciki i wyczuwam, 偶e przy tym kupnie obserwuje mnie m艂oda osoba. P艂ac臋 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t, ale fors臋 wyci膮gam z ca艂ej harmonii i m艂oda to przyuwa偶y艂a. Przepychamy si臋 od straganu do straganu, 艣cisk, ludzie gniot膮 z przodu, z ty艂u, czuj臋, 偶e kto艣 mnie robi i smyra r臋k膮 do kieszeni. Ja 艂ap za r臋k臋 i na kolano z ni膮, niby 偶e chc臋 z艂ama膰 grab臋. A doliniara piszczy. Wtedy m贸wi臋: Jak chcesz kra艣膰, najpierw musisz si臋 nauczy膰! Nie prowadz臋 ci臋 na milicj臋, ale na drugi raz, jak p贸jdziesz na kiesze艅, musisz si臋 lepiej stara膰. Trzymaj si臋, ty gowniaro, i da艂em jej kopa w ty艂ek. 呕ona naby艂a jeszcze drobne rzeczy osobistego u偶ytku, a ja dla domu ku-
66
pi艂em lepsze radio preludium za dwa i p贸艂 ko艂a, aby si臋 jako艣 poma艂u dorabia膰.
Jestem pewnego dnia na dworcu w G. i pij臋 piwo. Podchodzi do mnie taki jeden, kt贸rego zna艂em z widzenia i wiedzia艂em, 偶e mu na imi臋 Ziutek. Ogl膮da si臋 na boki i m贸wi wprost: Wiesz, Zdzisiek, zrobi艂em dzisiaj rano faceta na p贸艂tora patyka, pozw贸l, wypijemy sobie. Bzdury gadasz, kole艣, za w膮ski jeste艣 w tych rzeczach, drocz臋 si臋 z nim. S艂owo honoru ci daj臋! Tu jest forsa, klepie si臋 po kieszeni, mam 偶yczenie przewr贸ci膰 z tob膮 basa, grzecznie prosi. Ch艂opaki mnie w og贸le lubili, panie redaktorze. Je艣li艣 zrobi艂 frajera w G., to pojedziemy do Katowic, uzasadniam rozs膮dnie, na miejscu mo偶esz podpa艣膰. Dobrze, Zdzisiu, ale chcia艂em sobie przy okazji co艣 dziubn膮膰, czyli kobiet臋 poderwa膰. Mo偶e wskoczymy na jak膮艣 melin臋? Te pieni膮dze mam do stracenia na jeden wiecz贸r, zaznacza Ziu-tek. To by艂 m艂ody ch艂opak. Na dworcu w Katowicach stan膮艂em w kolejce przy bufecie za w膮tr贸bkami, bo mia艂em straszny smak na du偶e piwo i sma偶on膮 w膮tr贸bk臋. Bior臋 dwie porcje, rozgl膮dam si臋 za kumplem, a jego nie ma, cho膰 stawia艂 zam贸wienie. Jem oba dania i my艣l臋, przywi贸z艂 mnie do Katowic i zerwa艂 si臋. Ale jaki mia艂 w tym cel? Wypi艂em drugie beczkowe i id臋 na Mariack膮 do tak zwanego 鈥艣Do艂ka鈥 w piwnicy. To by艂 lokal samych nierob贸w, nicponi, gigant贸w i kurewstwa. Rozgl膮dam si臋 po sali, a on siedzi z kobiet膮. Dwie flachy wina przed nimi, po czterdzie艣ci dziewi臋膰 z艂otych, pij膮 sobie spokojnie. Jak ja sta艂em w kolejce, to go jedna prostytutka poderwa艂a, bo wyczu艂a, 偶e ch艂opak czego艣 szuka. Wzi臋艂a pod pach臋 i zaci膮gn臋艂a na met臋. Podchodz臋 bez przeproszenia do stolika i m贸wi臋: Jak chcesz kogo艣 robi膰 w balona, to r贸b m膮drze. Trzasn臋 ci臋 i wpadniesz w mur! Po co ci to! Zdzisiu, nic si臋 nie sta艂o, j膮ka si臋 i p臋ka, widzisz, to moja ko-
6?
*
le偶anka, zapoznaj si臋, spotka艂em j膮 przypadkiem, odszed艂em na chwil臋. Jak musia艂e艣 odej艣膰, klarnecie, trzeba mi by艂o powiedzie膰, a nie w ten spos贸b post臋powa膰. Do dyskusji w艂膮czy艂a si臋 osoba lekkich obyczaj贸w i prosi, zeby usi膮艣膰, jak to kobieta. Siadaj, Zdzisiu, namawia Ziutek, wypijemy po winie. Mimo 偶e nie chcia艂em, wychyli艂em jedn膮 szklank臋, potem drug膮, ale mnie to me cieszy. Przygl膮dam si臋 mojemu towarzystwu i tak mi si臋 co艣 zdaje, 偶e ta kobieta chce mojego jelenia zrobi膰 na fors臋. On do po艂udnia faceta, a teraz ona jego zamierza okra艣膰. Bo偶e kochany, my艣l臋, jak kurwa ma go zrobi膰, czy to nie lepiej, 偶ebym ja mu wzi膮艂? Wiesz co, Ziutek, powiadam dobitnie, tu nie ma co pi膰. Mo偶e wpa艣膰 milicja, daj mi st贸waka, kupi臋 prywatnie u kolejarzy na dworcu p贸艂 litra, bo mam chody. Pojedzie-my do parku Ko艣ciuszki i zabawimy si臋 na trawce. 1 tak si臋 sta艂o. Po drodze kobieta przystawia si臋 do mnie i m贸wi: Ale ten pa艅ski kolega to ciep艂y jest. A co, pytam, chcia艂aby艣 sobie co艣 po偶yczy膰 od niego? Ale prostytutce plu膰 w oczy, ona swoje, u艣miecha si臋 bez wstydu i honoru. W parku wchodzimy g艂臋boko w krzaki. Mamy szklank臋, bo艣my zabrali z knajpy, i lej臋 im do pe艂na. Swoj膮 dol臋 wylewam dyskretnie. Sun臋 im tak amp臋 za lamp膮 i czekam, kiedy ich gorza艂a rozbierze. W pewnym momencie Ziutek zaczyna mnie ca艂owa膰, ?1 t0 .pi:"ak路 Zdzisiu> ia ciebie powa偶am, o艣wiadcza, c opaki ci^ chwal膮, ja za tob膮 wsz臋dzie p贸jd臋, gdzie 3ys rde kaza艂, jeste艣 sw贸j, r贸wny ch艂opak, as! Gdy mnie tak tuli, zapuszczam mu wide艂ki, znaczy dwa palce, i wyci膮gam oboj臋tnie oba g贸rale i setk臋, bo reszt臋 ju偶 zd膮偶y艂 przepi膰. Fors臋 mia艂 z艂o偶on膮 w kostk臋 w kie-ozonce od zegarka. Dobrze jest, Ziutek, przerywam mu gadane, napijemy si臋, co? A on tymczasem uderza w macane z t膮 kobiet膮. Tr膮ci艂em dyskretnie butelk臋 bu-i'em 1 W(3da leje si臋 w traw臋. Krzycz臋: Ziutek, w贸dk臋
88
wyla艂e艣! A ciort, zaraz ka偶臋 drug膮, i chwyta si臋 za kiesze艅. Nie, nie, przytrzymuj臋 mu r臋k臋, zostaw pieni膮dze, dobre twoje, dobre moje. Ja teraz stawiam. Chc臋 jak najszybciej si臋 urwa膰, on te偶 tylko patrzy, 偶eby tnnie si臋 pozby膰, bo mu przeszkadzam w stosunkach z kobiet膮 lekkich obyczaj贸w. Czekajcie tu, za p贸艂 godzinki jestem z powrotem, i znikam w mroku. Dochodz臋 do szosy, zatrzymuj臋 taks臋: Panie kierowco, do G. Mog艂em sobie pozwoli膰, bo zn贸w 艣wie偶y grosz w kieszeni. Noc, 偶ona 艣pi. Po cichutku wsuwam si臋 do 艂贸偶ka, a pieni膮dze chowam pod serwetk臋 na stoliku nocnym. Rano jak zwykle gadka: gdzie by艂e艣, co robi艂e艣 i tak dalej. Dobrze, dobrze, przerywam i prosz臋 o 艣niadanie. 呕ona podaje bu艂eczki do 艂贸偶ka, popijam kawk臋 i m贸wi臋: Elu, mam tu par臋 groszy, id藕, kup flaszk臋 wina, tr膮cimy si臋 na dzie艅 dobry. Jak masz pieni膮dze, to daj, u艣miecha si臋 kobieta. Si臋gam pod serwetk臋, ani 艣ladu. Ja: Gdzie pieni膮dze? Ona: Jakie pieni膮dze? Ja: Te, co tu by艂y. Ona: 艢ni艂o ci si臋. Widz臋, 偶e struga ze mnie wariata, wi臋c m贸wi臋: Oddaj, laluniu. Sk膮d je wzi膮艂e艣? Sk膮d wzi膮艂em, to wzi膮艂em. No to ja te偶 wzi臋艂am. Wytarga艂em od niej w tych 偶artach sto z艂otych, dobre i to, i wyszed艂em na. miasto.
Niedaleko meliny Rydzyka, ko艂o kiosku z piwem, kogo spotykam? W艂a艣nie Ziutka. Stoi skacowany na rogu i kiwa si臋. Zdzisiek, pies ci臋 zar膮ba艂, ja faceta robi臋 rano, a ty mnie wieczorem. Jak tak mo偶e by膰? dziwi si臋. Nigdy艣, kolego, nie mia艂 偶adnych pieni臋dzy w 偶yciu, to sk膮d ci mog艂em wzi膮膰? I na hec臋 daj臋 mu lekk膮 blach臋 w czo艂o. Dobra, dobra, masz jeszcze co艣? Cz艂owieku, klaruj臋 mu, i tak by ci prostytutka buch艂a, nic na tym nie straci艂e艣. Mam jeszcze sto z艂otych, reszta si臋 rozlecia艂a. Zdzisiu, prosi, daj chocia偶 flaszk臋 wina. Postawi艂em Ziutkowi dwa jabcoki i po zgodzie. C贸偶 mo偶e z艂odziejowi z艂odziej zrobi膰?
69
Mija, spokojnie par臋 dni, jestem w terenie w Katowicach i wracam wieczorem do domu, 偶ona ca艂a za-puchni臋ta od p艂aczu. Co si臋 sta艂o, pytam. By艂a milicja z nakazem rewizji, opowiada ze 艂zami, zbebeszyli ca艂e mieszkanie, skipiszowali i zostawili ci wezwanie na komisariat w P. Zachodz臋 w g艂ow臋, przebieram uszami, medytuj臋, jaki pow贸d? Niby wszystko z kradzie偶膮 u Fonda艂owej w porz膮dku. Towar rozprowadzony, up艂yn臋艂o kup臋 czasu, gra. Niestawienie si臋 na komendzie mo偶e by膰 dla milicji podejrzane. Razem z 偶on膮 jedzie-my do p. W komisariacie 偶ona zostaje w korytarzu, a ja S1(i z屡寂俛szam do oficera 艣ledczego. Pan si臋 nazywa Ce-lebrak? Ja, we w艂asnej osobie. Jest pan podejrzany o kradzie偶 na szkod臋 Janiny Fonda艂owej w dniu takim a takim. Poprawi艂em si臋 na sto艂ku i zeznaj臋: Co艣 pan jest niem膮dry, czy艣 pan z nieba spad艂? Sk膮d pan takie wiadomo艣ci zdoby艂? Kto panu g艂upich bzdur nagada艂? oledczy patrzy na mnie, a ja jad臋 w zaparte, nie przy* znaj70
i uprzejmo艣ci od 偶ony dozna艂a. Powiada tak: Niech si臋 pani nic nie martwi, pani Ce艂ebrakowa. Nawet gdyby to by艂 pani m膮偶, powiemy na milicji, 偶e to nie ten m臋偶czyzna z krytycznego wieczoru. Nie trzeba p艂aka膰, kochana pani Ce艂ebrakowa, jest pani m艂oda, szkoda pani, a Fonda艂ce dobrze si臋 sta艂o, 偶e j膮 okradli, bo to stara handlara i wyciruch, cholera nie s膮siadka. Milicjant prowadzi mnie z aresztu na rozpoznanie. Zmierzwi艂em w艂osy, 偶eby co艣kolwiek bodaj si臋 zmieni膰, ale nie mam szans. Poznaj臋 z punktu tych dwoje 艂udzi i wiem, 偶e musi nast膮pi膰 przypalenie. Naraz w艂asnym uszom nie wierz臋, gdy s艂ysz臋, jak oboje m贸wi膮, pokazuj膮c palcem na mnie: To nie ten. Tamten by艂 du偶o starszy i w膮sa mia艂. Cud, my艣l臋, albo s膮 pod w贸dk膮. Nie mog臋 poj膮膰, co si臋 艣wiadkom sta艂o. Funkcjonariusz bierze mnie na dy偶urk臋, zwracaj膮 pasek, portfel, dokumenty: Jeste艣cie wolni. Milicja, gdy nie ma dowod贸w, nie mo偶e d艂u偶ej przetrzymywa膰 jak czterdzie艣ci osiem godzin. Wychodz臋, padam 偶onie w obj臋cia. A ona opowiada, jakim szcz臋艣ciem zosta艂em wybawiony. Wieczorem siedz臋 przy rodzinnej kolacji, rozlega si臋 pukanie i wchodzi kto? Fonda艂owa. Stawia flaszk臋 kolorowej na stole i z miejsca wybucha przeprosinami za podejrzenie, kt贸re na mnie rzuci艂a. Ja wywalam oczy, 偶on臋 zatka艂o, nie wiemy, co si臋 dzieje, zwariowa艂a baba czy co? Kobita si臋 sk艂ada, s艂odko m贸wi: Panie Zdzisiu, panie Zdzisie艅ku, prosz臋 si臋 nie gniewa膰, prosz臋 wybaczy膰, ale ca艂e nieporozumienie wynik艂o po trosze i z winy Kazika, musia艂 by膰 chyba nietrze藕wy. Wyja艣nia, 偶e ona sama z pocz膮tku nie chcia艂a mie膰 nic wsp贸lnego z milicj膮, sk膮d? Obawia艂a si臋 przecie偶 o ten handel w贸dk膮, ale Kaziu jej doradzi艂, 偶eby i艣膰 na komend臋 i zameldowa膰 o kradzie偶y. No to 艂adnie, my艣l臋. A balia sypie dalej, 偶e Kazik nie m贸g艂 u niej mieszka膰 z powodu m臋偶a, mimo to Spotykali si臋 od czasu do czasu.
71
Sprawa staje si臋 dla mnie zupe艂nie jasna, widocznie Kaziu pod wp艂ywem zapa艂u mi艂osnego zakapowa艂 do kobity w艂asnego kumpla, swojego przyjaciela. Pytam w ko艅cu otwarcie: Kto pani powiedzia艂, 偶e to ja zrobi艂em? Jak to kto? M贸wi臋 przecie偶, 偶e Kazik. Kazik, my艣l臋, Kazik Sygnet, kurwa jego ma膰! To ja o nim tyle wiem, a on mnie kapuje za g艂upi膮 kradzie偶? To ju偶 jest 艢winia, nie cz艂owiek. Poczekaj, ja si臋 na tobie odegram, kolego, przysi臋gam sobie w duchu. Dowiaduj臋 si臋 jeszcze od Fonda艂owej, 偶e Sygnet robi艂 niedawno zegarek na wydr臋 i wpad艂. Ona w艂a艣nie przychodzi prosi膰, abym jej pom贸g艂 napisa膰 list do wi臋zienia, bo jestem oblatany w tych sprawach. Szlag mnie trafi艂, pola艂em babie troch臋 wody w tym grypsie, byleby si臋 jej pozby膰. Po偶egna艂a si臋 i wysz艂a.
Jest ju偶 rok pi臋膰dziesi膮ty 贸smy, wczesna wiosna, przebywam tyle miesi臋cy na wolno艣ci, jak si臋 uda, to za艂atwiam drobne rzeczy, tu zegarek, gdzie艣 portfel, tam w karty wygram. Jak dot膮d, 艂膮cznie ze spraw膮 Fonda艂owej, wszystko po cichu leci, syn mi si臋 urodzi艂, czyli drugie dziecko, raz s膮 pieni膮dze, drugi raz braknie, los szcz臋艣cia, ameryka艅ska gra. Kiedy艣 tak siedz臋 w kuchence i rozmy艣lam nad 偶yciem, a偶 tu wpada do mieszkania Jan 艢wierk, o ma艂o drzwi z futryn膮 nie wywali i wo艂a: Zdzisiek, urywaj si臋! Wsypa jest, bratow膮 zatrzymali i wy艣piewa艂a wszystko! Niech to krew zaleje, poderwa艂em si臋 na r贸wne nogi. 艢wierk, stary sanacyjny z艂odziej, przedstawia mi w skr贸cie ca艂y przebieg. Bratowa 艢wierka by艂a pewna, 偶e towar, kt贸ry jej da艂em ze skoku u Fonda艂owej, pochodzi trzydzie艣ci kilometr贸w st膮d. Dla pewno艣ci jednak sprzeda艂a wszystko na wsi, jedynie zosta艂 jej ten p艂aszcz gabardynowy, uroch臋 u偶ywany. Da艂a go swojej kole偶ance, te偶 handlarce, aby sprzeda艂a 艂ach za par臋 groszy na bazarze. Ale wiadomo, 偶e po targach stale 艣ledcze w膮chaj膮. Pod-
72
chodzi do handlary facet i pyta, ile ona 偶膮da za ten p艂aszcz? Obejrza艂 dok艂adnie, ale nie po to, 偶eby kupi膰, tylko sprawdza艂, czy to nie kradziony, ok膮d pani ma len towar? Pokaza艂 legitymacj臋, pani pozwoli ze mn膮. Na komendzie baba opowiada, jak i co. Jad膮 z miejsca /. nakazem rewizji do 艢wierkowej, kipiszuj膮 ca艂e mieszkanie, przy okazji wykrywaj膮 inne sprawki. Zagarn臋li, co by艂o trefne, do wozu, szwagierk臋 Jana 艢wierka te偶, i na komend臋. 艢wierkowa po dw贸ch godzinach 艣ledztwa za艂ama艂a si臋 i powiedzia艂a, od kogo p艂aszcz kupi艂a. W ten spos贸b Jan 艢wierk, stary sanacyjny z艂odziej, daje mi cynk. Wyskakuj臋 z domu na 艂膮ki i widz臋, jak dwoma willysami jad膮 blacharze na ulic臋 D臋bow膮 do mieszkania obywatela Celsbraka. Na 艂膮kach zabawiali si臋 tacy sprytni ch艂opaczkowie po szesnascie, siedemna艣cie lat i dawali mi cynk, co si臋 u mnie w domu dzieje. Wreszcie milicja odjecha艂a. Zrobi艂a si臋 p贸藕na godzina, ale nie jestem frajer, 偶eby wraca膰. Przychodzi do mnie 偶ona i p艂acze: Co ja teraz zrobi臋, synek dopieio si臋 urodzi艂. Znowu b臋dziesz siedzia艂. Dwa, trzy lata pewne. Nie rycz, powiadam, bo jestem w nerwach, id藕 lepiej do domu, we藕 teczk臋, dwie koszule, p艂aszcz i daj par臋 z艂otych, bo nie mam ani grosza. B臋d臋 si臋 ukrywa艂. Poca艂owa艂em 偶on臋 we 艂zach i takie by艂o nasze rozstanie.
Id臋 na dworzec, ale nie w G., tylko okr臋偶n膮 drog膮 do M. Ca艂y czas kombinuj臋, dok膮d jecha膰? Z tej niepewno艣ci wst膮pi艂em do baru. Mam przy sobie trzysta z艂otych. R膮bn膮艂em setk臋, poprawi艂em drug膮, zagryz艂em garalet膮. Przyje偶d偶am do Katowic, przez megafon zapowiadaj膮 poci膮g do Kluczborka. Jecha膰, nie jecna膰, a mo偶e na tym kierunku szcz臋艣cie spotkam, mo偶e trafi臋 na faceta i obskocz臋 z kieszeni? G艂贸wnie musz臋 liczy膰 na portfel, na sk贸r臋, gdy偶 w ukrywaniu trudno pod艂a-pa膰 grubsz膮 robot臋. Zasadniczo nie lubia艂em cnodzic
73
na kiesze艅, bo z portfelem mo偶na si臋 naci膮膰 na pi臋膰 z艂otych albo na nic. Szkoda strachu i nerw贸w. Siadam na ten Kluczbork, ale jad臋 bez celu. Jestem troch臋 spokojniejszy, listy go艅cze id膮 dopiero po sze艣ciu tygodniach. O p贸艂nocy przyje偶d偶am na miejsce. By艂o nie by艂o, wysiadam, mam oko艂o sze艣膰dziesi臋ciu z艂otych, bo reszt臋 z trzech st贸wek po zap艂aceniu biletu zd膮偶y艂em straci膰. Wst臋puj臋 do restauracji dworcowej, zamawiam du偶e piwo, kanapk臋 i paczk臋 papieros贸w. Rozgl膮dam si臋 po pasa偶erach, przebieram po twarzach, do kogo by si臋 tu przysi膮艣膰. Widz臋, 偶e w k膮cie sali siedzi sobie dziewczynka lat mo偶e dziewi臋tna艣cie. Elegancko ubrana, n贸偶ka w sam raz, futerko wisi na wieszaku, i skromnie czyta 鈥艣Przyjaci贸艂k臋鈥. My艣l臋: do niej trzeba dokle-pa膰. Wymijam wolne stoliki i do艂膮czam do niej. Przepraszam pani膮, k艂aniam si臋 wytwornie. Spojrza艂a na mnie. Czy wolno? Prosz臋. Siadam. Wypi艂em piwo, zjad艂em bu艂k臋, papierosa wk艂adam w szklan膮 lufk臋 i przygl膮dam si臋 s膮siadce. Ona nic, tylko czyta. Ja te偶 nic, tylko patrz臋. Po chwili podnosi wzrok, spogl膮da na mnie i lekko si臋 u艣miecha. To ja te偶 si臋 u艣miecham. Siedz臋 na tym krzese艂ku jak na je偶u, bo po p贸艂nocy najwi臋cej jest kontroli milicyjnej. Jeszcze raz k艂aniam si臋 i pytam: Przepraszam pani膮, czy pani si臋 orientuje, kiedy leci poci膮g do Wroc艂awia? Ja te偶 jad臋 do Wroc艂awia. Dobra jest, my艣l臋, ch臋tnie odpowiada. A mo偶na wiedzie膰, sk膮d pani jedzie? By艂am na sprawunkach w Katowicach. Pani si臋 udaje do samego Wroc艂awia? Bli偶ej troszeczk臋. A dok膮d, czy to tajemnica? Ona u艣miecha si臋. Do Z., a pan dok膮d? Ja do L. Czyli ju偶 jej zak艂adam farmazon. Ach, pan do L., to bli偶ej ni偶 do Z. Dlaczego, panie redaktorze, wybieram w艂a艣nie L.? Bo to musi by膰 miejscowo艣膰 w tym samym kierunku, dok膮d dana osoba jedzie. Babka od艂o偶y艂a 鈥艣Przyjaci贸艂k臋鈥 i m贸wi: Ale poci膮g mamy dopiero o czwartej pi臋t-
na艣cie rano. Prawda, prosz臋 pani, jak te podro偶臋 臋 ,-za* I tak rozmowa si臋 toczy. Wreszcie wyst臋puj臋 z towarzysk膮 form膮 zapoznania. Przedstawiam si臋, oczywiste jako kawaler, i od razu zasuwam kit, 偶e mnie oczarowa艂a i pragn膮艂bym j膮 bli偶ej pozna膰. Cizia jest z tego nachalnie zadowolona, nawet boj臋 si臋, czy ona mi przypadkiem bomby nie polewa, czyli mo偶e bycz m 艂icji, taka agentka. Ale nic, jad臋 dalej. Opowiadam, ze pracuj臋 w hucie 鈥艣Baildon鈥, mam urlop i udaj臋 si臋 do kuzynki do L. To jest jedyna moja rodzina w kraju, nie licz膮c wujka w Katowicach. Niestety, mamusia i^ tatu艣 zgin臋li tragicznie podczas okupacji. Baki a p y 偶a艂o艣liwie, widz臋, 偶e mi wsp贸艂czuwa. Gra Panna znowu si臋 zwierza, 偶e ma ma艂膮 siostrzyczk臋 i brata w wojsku Tatu艣 i mama 偶yj膮. Mamusia jest z pochodzenia Niemk膮. Patrz臋, pod sto艂em stoi duzawalizkiPasuje.
A nan chyba mieszka w Katowicach? pyta. .ak jest, z wujkiem staruszkiem na rencie troche mu pomagam. Zajmujemy pi臋kne trzy pokoje z kuchni膮 Tin, jeszcze starsz膮 siostr臋, ale prosz臋, to W tajemnicy, przebywa obecnie w RFK Bardzo j膮 kocham. Niestety, nie mog臋 z m膮 prowadzi膰 iej>ularnl korespondencji, ale na to sk艂ada si臋 wiele zagadkowych przyczyn. Pani Ole艅ko, ju偶 zd膮偶y艂em si臋 ^ed^c> 偶e na imi臋 ma Ola, mo偶e ja pani膮 odwioz臋 do Zaproponuj臋 ma pani takie ci臋偶kie walizy, ch臋tnie pani pomog臋 skoro tylko pani ma 偶yczenie. Wyczuwam, ze ' jest z tego zadowolona, ale niby si臋 wzbrania, ze noc p贸藕na, po co si臋 m臋czy膰, jak to kobieta. Dla pani mog臋 trzy noce nie spa膰, o艣wiadczam. A kt贸r膮i pami jedz e k艂as膮 jedynk膮 czy dw贸jk膮, bo musz臋 sobie bilet dokupi膰 do Z. Jedynk膮, odpowiada. Ach> to Pan J ^e leszcze na bilet przeze mnie wydawa艂. Drobnosl , pani Ole艅ka. Odchodz臋, wiem, 偶e mam ostatnie centy 鈥艢ale czuje, 偶e tu jest dobry, 艣wie偶y towar, dziewczyna
z:
ile kosztuje pierwsza kk, P tS掳 f d掳 kaSy 1 pytam鈥 dzie艣ci dwa z groszami Sa z ~ llczborka d掳 Z.? Czter-biletu. Co robi膰 w taki? f 路路^ Pk6 Z艂掳tych do Podej艣膰 do kogo艣 o D ?' S3L J! Ukia艢膯 鈥艣e da rady路
b臋d臋 偶ebra艂. ZasToniiem ^ ttl 掳 ^ Z艂掳tych nie
j臋: moja babka by艂a na 1 rozumu"
mia艂a grubsz膮 got贸wk, to T Katowicach鈥 je艣li
mie膰 tylko drobne nie!; a ~ Wyda艂a鈥 a zatem musi
wrotem do sali restaur ^ 路 & 屡 robic? Wchodz臋 z po-
tak d艂ugo, Teby fr;yJrJ;St0jlPrZy bufede鈥 *** ni膮 k膮tem oka. Poroznim, 屡 "贸 aczyia鈥 kikuj臋 na
czym i wracam do molo'13 em.sobl.e z bufetow膮 o byle 艣miechem: Kupi艂 pan bil掳le艅ka Pyta z u"
芦ego, co ^ sla!oP? wl 鈥漬fechTlem鈥 ^ ^ jakie oni maj膮 utargi w t? l* ^ W1lejowej nie maia wvd' y"贸 zborku- W kasie ko-
te偶, co za porz膮dki w t Z PI臋Cmset z艂otych> w bufecie drobnych? G艂upstwo dz^"贸 mi(fScie路 Ile panu potrzeba
***** Ja panu po偶ycz臋路 nosa, 偶e za dwie godzin鈥 , Pam ZWr贸c臋 Mam
elegancko ubrany kosznlf M przerobii?路 By艂em
艂o艣膰 pierwsza klL ^ *"**' m掳dny ch艂opak> -Wracam z biletem w l-* 路 路 ,
ci膮g do Wroc艂awia ju偶 T7T \dowiadufe si^ 偶e Po-
siedzia艂 na widoku do LP faW10n掳路 ** b臋d臋 Z ^ wpa艣膰. A w og贸le przvie ^ ^ kombmu^> rn掳g臋 godnym wagoL z XT* S掳bie W Wy~
i te rzeczy. Pani Ole艅ko ? ?"贸鈥櫬 Clemno鈥 屡紈iazdy p贸艂g艂osem: Po co bedzien 掳 d掳 * n*wi臋
knajpie, zaduch, pijaki tvlkl ?'鈥 -? ^ dworcowei ra偶enia. To nie wypada Zi掳Pi膮鈥 padai膮 wy~
Kie uwa偶a pani, 偶e lepiej zaj膮膰
miejsce w wagonie, mi臋kko, spok贸j i wygoda. Zgadza si臋. Przytrzymuj臋 uprzejmie p艂膮szczyk, bior臋 walizk臋, teczk臋 pod pach臋, idziemy. W przedziale, zanim usiad艂em, wyst臋puj臋 do niej z tak膮 mow膮: Pani Ole艅ko, obawiam si臋 jednej rzeczy. Przyjad臋 z pani膮 do Z., a nu偶 b臋dzie czeka艂 narzeczony, mog膮 by膰 nieprzyjemno艣ci. Zad膮sa艂a si臋. Gdybym mia艂a kogo艣 bliskiego, od razu bym to o艣wiadczy艂a. I tu zaczyna mi snu膰 opowie艣膰, 偶e owszem, mia艂a ch艂opca, s艂u偶y艂 w wojsku w Z., te偶 mu by艂o na imi臋 Zdzisiek. Tatu艣 i mamusia wiedzieli o tym, ale on nigdy nie chcia艂 przyj艣膰 do ich domu. Po sko艅czeniu s艂u偶by wyjecha艂. Owszem, pisa艂 do niej listy, nawet obiecywa艂, 偶e przyjedzie pozna膰 rodzic贸w, nie przyje偶d偶a艂. Pisywa艂 coraz rzadziej i zamilk艂. Dowiedzia艂a si臋, 偶e wpad艂 do wi臋zienia, nie wspomnia艂a o tym rodzicom, bo jej wstyd by艂o, 偶e tak j膮 porzuci艂. My艣l臋 sobie, teraz 偶e艣 lepszego poderwa艂a. Poci膮g rusza, jedziemy. Pani Ole艅ko, robi臋 powa偶n膮 min臋, musz臋 pani wyzna膰 wobec tego szczer膮 prawd臋. Jestem m臋偶czyzn膮 i mam odwag臋 powiedzie膰 to pani. Chcia艂bym za艂o偶y膰 gniazdko rodzinne. Nie znam 偶adnej dziewczyny, chcia艂bym spokojnie 偶y膰 i pracowa膰. A ona m贸wi: Wierz臋 panu. Jak tak, no to dali艣my sobie po buziaku, po nic wi臋cej nie si臋gam, 偶eby nie obci膮膰 sprawy. M贸wimy ju偶 sobie per ty, bo ja szybko zawieram znajomo艣膰. Przyje偶d偶amy do Z. i okazuje si臋, 偶e poci膮g do L. odchodzi dopiero o jedenastej, a tu jest sz贸sta rano. Co ty b臋dziesz sam na stacji robi艂, martwi si臋 Ole艅ka. No, najwy偶ej we藕miesz mnie do domu, posiedz臋 chwil臋 i odjad臋, zwracam si臋 do niej niby 偶artem, ale serio m贸wi臋. Wiesz, Zdzisiu, inaczej zrobimy. Przedstawi臋 ci臋 mamusi i tatusiowi, za tego ch艂opca z wojska, kt贸ry do mnie listy pisa艂. Jemu te偶 by艂o na imi臋 Zdzisiek. Ja w lot chwytam, 偶e dziewczyna chce si臋 pochwali膰 przed rodzin膮, jak j膮 ten by艂y 偶o艂nierz
77
kocha. Ole艅ko, czy wypada tak rodzic贸w k艂ama膰? Przecie偶 to tylko 偶arty, Zdzisiu, i bierze mnie pod pach臋. Powiemy rodzicom, 偶e spotkali艣my si臋 przypadkowo w Katowicach, a ty w艂a艣nie mia艂e艣 zamiar jecha膰 do Z. I sama dziewczyna podsuwa k艂amstwa, a ja udaj臋, ze wcale nie umiem kr臋ci膰. Wyrabiam sobie u niej zaufanie, zeby si臋 nie jorgn臋艂a, 偶e jestem oszust. Gram jak aktor w filmie, wytwornie i oboj臋tnie. Ona opowiada mi, 偶e u nich w domu s膮 dwa wolne pokoje, jest r贸wnie偶 pok贸j brata, 偶e odpoczn臋, pob臋d臋 jaki艣 czas, p贸jdziemy do kina, na spacer, poznam Z. Rodzice s膮 'ochani ludzie, b臋dzie nam wszystkim bardzo mi艂o. I tak w臋drujemy przez urocze Z. i zbli偶amy si臋 do celu. Widz臋, domek jednorodzinny, musi by膰 zamo偶na familia, a w艂a艣nie na to licz臋. S艂uchaj, Olu, zgrywam si臋, mnie me wypada przychodzi膰 tak wcze艣nie rano, ja c lyba wr贸c臋. W takim razie, proponuje panna, otworz臋 drzwi od sto艂owego pokoju, tam si臋 prze艣pisz, nikt nie b臋dzie wiedzia艂, a potem zapoznam ci臋 z rodzicami. Wpuszcza mnie do mieszkania. Owszem, pok贸j niczego, jadalka, tapczan, wy艣cielane foteliki, adapter. Tu b臋dziesz spa艂, powiada Ole艅ka, zaraz ci przynios臋 po艣ciel. Wieszam marynark臋 na krzese艂ku, rozbieram si臋. Jestem tylko w k膮piel贸wkach i koszulce gimnastycznej, a ju偶 wraca Ole艅ka z pierzyn膮. Co by艂o robi膰, wszczynam dyskusj臋 o tym i o owym. Kiedy艣my wreszcie sko艅czyli, Ole艅ka ze 艣miechem powiada, 偶e dzisiaj musi by膰 lepszy obiad, bo przyjecha艂 jej kochany ch艂opak z wojska, Zdzisiek Przepior膮. Jeszcze raz dajemy sobie sobie buzi na dobranoc, Ole艅ka po cichutku' wychodzi艂a ja strudzony zasypiam kamiennym snem. Ko艂o po艂udnia Ole艅ka mnie budzi, ca艂ujemy si臋 przez chwil臋 na przywitanie i prosi, 偶ebym wstawa艂, je艣li mam ochot臋, bo rodzice ogromnie chc膮 mnie pozna膰. D艂u偶szy czas le偶臋 bez s艂owa na tapczanie, jakby straszna walka roz-
78
grywa艂a si臋 w moim sercu, i uroczystym tonem o艣wiadczam: Ole艅ko! Wiesz o mnie wszystko, jednej tylko tajemnicy nie wiesz. Dziewczyna robi wielkie ga艂y, jak ko艂a od roweru, i patrzy na mnie jak w b贸stwo. Ole艅ko! Milicja mnie goni, ukrywam si臋. Jezus Maria 艣wi臋-I a, 艂apie si臋 za g艂ow臋, co si臋 sta艂o?! Tobie tylko ujawni臋 kart臋 mojego 偶ycia, pos艂uchaj. Usi艂owa艂em nielegalnie przekroczy膰 granic臋, bo za wszelk膮 cen臋 pragn膮艂em zobaczy膰 si臋 z iedyn膮 siostr膮 w RFN, ale mia艂em pery-pa艂ki z wiz膮, wi臋c postanowi艂em i艣膰 na zielon膮 i z艂apali innie. Zosta艂em skazany na pi臋膰 lat wi臋zienia, nie mog艂em wytrzyma膰 tej katorgi i zdo艂a艂em zbiec. Ju偶 d艂u偶szy czas si臋 ukrywam, tobie pierwszej, Ole艅ko, zdradzam sw贸j sekret. Zdzisiu, och, Zdzisiu, co teraz b臋dzie? Widz臋, 偶e dziewczyna o ma艂o w majtki nie narobi z wra偶enia, przejmuje si臋. Gra. Zdzisiu drogi, ja musz臋 o tym powiedzie膰 rodzicom. Jak uwa偶asz. Najlepiej pom贸w z mam膮, pier艣 matki najlepiej zrozumie. A ja w艂a艣nie w tym wypadku najbardziej licz臋 na jej ma-mu艅ci臋. Jak si臋 o wszystkim stara dowiedzia艂a, rozczuli艂a si臋 do 艂ez, a wys艂awia艂a si臋 s艂abo po polsku: Pan Zdziszek, jak wam pom贸c, dzieci kochane? Przede wszystkim Ziarnkowa, bo oni si臋 Ziarnkowie nazywali, surowo zabrania Ole艅ce komukolwiek wspomina膰 o mojej wizycie u nich. O naszej tajemnicy ani s艂owem nie pisn膮膰 staremu Ziarnko, bo tatu艣 jest wielka chlapa. Pani Ziarnkowa w dalszym ci膮gu deliberuje, jakie by tu znale藕膰 wyj艣cie z sytuacji. Na razie zaprasza mnie na tydzie艅 w go艣cin臋, a przez ten czas co艣 powinno si臋 wymy艣li膰. Dowiaduj臋 si臋 z rozmowy, 偶e w ich domu w bieli藕niarce le偶y sobie bez celu oko艂o pi臋tnastu tysi臋cy, wi臋c tym ch臋tniej korzystam z zaproszenia. W dalszym ci膮gu lej臋 rzewn膮 wod臋 o moich uczuciach do Ole艅ki, o tragicznym po艂o偶eniu i krytycznej sytuacji, finansowej. W ci膮gu p贸艂 roku ukrywania by艂em zmu-
79
szony sprzeda膰 reszt臋 pami膮tek po rodzicach, aby przeby膰 ten bolesny zbieg okoliczno艣ci. Zawieram znajomo艣膰 z panem Ziarnko, tata by艂 nieprzeci臋tny 偶艂贸b i nosi艂 w膮sy. Po tygodniu wyje偶d偶am z projektem, aby panu Ziarnce przy uroczystej kolacji o艣wiadczy膰, 偶e pi zy by艂em w powa偶nych zamiarach i prosz臋 o r臋k臋 Ole艅ki. Moj膮 narzeczon膮 nam贸wi艂em, 偶eby ze skruch膮 przyzna艂a si臋 matce, 偶e niby jest w ci膮偶y, a domniemany ojciec to ja, odmienny stan powinien przyspieszy膰 decyzj臋 rodzic贸w o zawarciu aktu ma艂偶e艅stwa. Tatusiowi jeszcze si臋 nadmieni, 偶e pojad臋 do Katowic wzi膮膰 zwolnienie z huty, aby tu w Z. lub okolicy poszuka膰 pracy, a za par臋 tygodni bierzemy 艣lub. Stary Ziainko si臋 wzrusza, b艂ogos艂awi m艂od膮 par臋, obiecuje wystara膰 si臋 dla mnie o prac臋 na miejscu, nie musimy nigdzie tu艂a膰 si臋 po 艣wiecie, bo u nich w domu s膮 awa pokoje przygotowane dla nowo偶e艅c贸w i w rodzinnym glonie b臋dziemy sobie grucha膰 jak dwa go艂膮bki. Chodzimy z Ole艅k膮 na kawk臋, na przechadzki pod r膮czk臋, para jak ula艂. 呕ycie uk艂ada si臋 pi臋knie, obiady domowe, wikt jak u mamy, tapczan wygodny, Ole艅ka mi艂a, cudna melina jak ze sn贸w. Jad臋 dalej z farmazo-nem, nie 艣piesz臋 si臋, jak inni, byle co ukra艣膰 i ucieka膰, bo wiem, 偶e tu musz臋 co艣 powa偶niejszego drapn膮膰. Ale w ko艅cu trzeba jecha膰 do Katowic po to rzekome zwolnienie z pracy. A ja nie mam si臋 gdzie schowa膰. Wreszcie Ole艅ka wpada na pomys艂, nie by艂a ona taki piawdziwek, na jaki wygl膮da艂a, 偶ebym przez trzy dni zamieszka艂 w s艂u偶bowym pokoju w kolejowym bloku u jej kole偶anki w Z., a na ten czas ona poprosi kole偶ank臋 do siebie. Stary Ziarnko nawet nie b臋dzi^ wiedzia艂, czy kto艣 u nich 艣pi, czy nie. Zmieniam zakwaterowanie, elegancka kamera z telewizorem, a偶 mi 偶al by艂o potem aparat zostawia膰. Przez trzy dni Ole艅ka przynosi panu Celebrakowi 艣niadanka do 艂贸偶ka, mama
80
w menachach obiady, a kolacyjki spo偶ywamy wsp贸lnie w restauracji, bo o tym czasie ju偶 stary Ziarnko 艣pi. Ma trzeci dzie艅 ka偶臋 kupi膰 te艣ciowej dwie fest walizki, niby 偶e z ca艂ym majdanem zawijam do nowej przystani, i z pustym baga偶em witam si臋 zn贸w z panem Ziarnko. Opowiadam, 偶e formalno艣ci za艂atwione, a teraz wszystkie si艂y po艣wi臋c臋 Ole艅ce i pracy. I jak ptaszek uwijam sobie gniazdko u Ziarnk贸w. Po tygodniu, bo termin 艣lubu si臋 zbli偶a, zagaduje mnie stara: Pan Zdzi-.szek, ja dzi艣 ca艂a noc nie spa艂a, tylko my艣l臋, co robi膰, 偶eby Zdziszek by艂 nareszcie wolny. Pochyli艂em g艂ow臋 i m贸wi臋 z rozpacz膮: Mo偶e b臋dzie amnestia, mo偶e co艣 si臋 stanie, ci膮gle tak nie mo偶e by膰. Ale kiedy, wzdycha stara. Niech mi pan powie, m贸wi, panie Zdziszek, od kogo zale偶y, 偶eby pan mie膰 t膮 kar臋 darowane? Wszystko zale偶y, mamusiu, powiadam, od Prokuratury Wojew贸dzkiej w Katowicach. G艂upia baba nawet nie wiedzia艂a, co to jest prokurator. A jakby takiemu cz艂owiekowi da膰, pyta z dziesi臋膰, dwana艣cie tysi膮c贸w, co by by艂o, panie Zdziszek? Droga pani Ziarnkowa, przecie偶 pani w swoim do艣wiadczonym 偶yciu wie, 偶e ka偶dy cz艂owiek klei si臋 do pieni臋dzy. Ale sk膮d ja wezm臋 tyle got贸wki? Nigdzie od razu takiej sumy nie zarobi臋. Gdybym mia艂, tobym pr贸bowa艂. Wie pani, m贸j wujek w Katowicach ma troch臋 znajomo艣ci, jakbym dor臋czy艂 wujkowi par臋 tysi臋cy, on na pewno przez adwokat贸w i osoby urz臋dowe pr贸bowa艂by t臋 spraw臋 za艂atwi膰. Wujek te偶 by mi dorzuci艂 jak膮艣 kwot臋 i mo偶e uda艂oby si臋 t臋 tragiczn膮 spraw臋 rozwik艂a膰. Stara Ziarnkowa kiwa g艂ow膮 i stanowczo postanawia: Tak trzeba robi膰, dzieci kochane, nie ma co zwleka膰. Podchodzi do szafy, wyjmuje ca艂y p臋czek st贸wek i liczy. I wyliczy艂a mi jedena艣cie tysi臋cy osiemset z艂otych. G艂adzi mnie po g艂owie i wzdycha: Wiem, 偶e panu by膰 przykro, ale prosz臋 to przyj膮膰 jak od matki. Poca艂owa艂em j膮 w r臋k臋 i stoj臋
(i 鈥" 鈥艣Co jest ze tym murem鈥
81
skruszony. A ona ci膮gnie dalej: Ratujcie si臋, dzieci, jak -ylko mo偶ecie. Zdziszek niech tylko usrafe, 偶eby go nie z艂apali w Katowicach, bo c贸偶 by Ola bez ciebie robi艂a. v 庐 wraca 2 Pracy. by艂a urz臋dniczk膮 w Radzie Narodowej, i przynosi dwa tysi膮ce z艂otych po偶yczki na osobiste 艣lubne wydatki, i te偶 fors臋 dok艂ada' do pul路:
- tak mam juz czterna艣cie patyk贸w bez dw贸ch st贸w Postanawiamy ze star膮 powiedzie膰 Ziarnce, 偶e musz臋
jaki艣 droblazg za艂atwi膰 w by艂ym mie.scu pracy> a. ^
Ole艅ka si臋 w艂膮cza, 偶e ona pojedzie ze mn膮 do Katowic. Dziecko, delikatnie jej t艂umacz臋, jestem ogromnie szcz臋艣liwy, ze chcesz dzieli膰 ze mn膮 chwile niedoli ale mo偶e dojsc do tego, nie daj Bo偶e, 偶e b臋d臋 zmuszony wyskakiwa膰 z poci膮gu przed milicj膮, a wtedy co? Zostaniesz sama jak palec w tych obci膮偶aj膮cych okoliczno艣ciach. Stara bierze moj膮 stron臋: Widzisz, jaki Zdziszek rozs膮dny, nawet w takim nieszcz臋艣ciu nie my艣li
0 sobie, tylko o tobie. Ty艣 tam jest niepotrzebna Ale ona upiera si臋 dalej. Ko艂uj臋 j膮, 偶e do wujka nie p贸jd臋 wprost w obawie przed milicj膮, bo mog臋 by膰 艣ledzony
1 nadzia膰 M臋 tam na min臋. Nic jej nie trafia do przekonania, odprowadza przysz艂ego m臋偶a do Katowic i na tym stan臋艂o. Na drugi dzie艅 bierzemy tek臋 jedzenia, flach臋 wina. Ole艅ka kupuje bilety, wskakujemy do poci膮gu i ruszamy w podr贸偶 po艣lubn膮. Ko艂a stuka i膮 czterna艣cie k贸艂 w kieszeni, przyjemne chwile. Przy je偶-dzamy do Katowic, na peronie m贸wi臋: Uwa偶aj, milicja!
a ^ a ani jej blach臋 na oczy o rzekomym niebezpie-czenstwie, ona krzyczy: Jezus, Maria! Ja j膮 wyciszam: opokojme, me rob peperyny, czyli pop艂ochu. Zerkn膮艂em, kiedy ma powrotny poci膮g do Z., godzin臋 si臋 z ni膮 przem臋czy艂em w 艣wietlicy dworcowej, za艂adowa艂em narzeczon膮 do wagonu i Ole艅ka znikn臋艂a w k艂臋bach dymu. A ja wolny ptak, kapelusz na oczy, siadam w tary 臋. Parne kierowco, do E. Szofer si臋 krzywi, 偶e da艂e-
82
ko, nie lepiej poci膮giem? Panie, powiadam, dosta艂em telegram, matka walczy ze 艣mierci膮, jed藕 pan po gazie, zreszt膮 p艂ac臋 got贸wk膮 i wymagam. Rusza, mkniemy.
Doje偶d偶amy do E\, ko艂o dworca jest prywatny hotel. Naciskam na dzwonek, w艂a艣ciciel otwiera zdziwiony: Co tak p贸藕no, panie Zdzis艂awie? Jest co艣 wolnego? pytam. Dla pana zawsze, okno na ogr贸d na parterze, w razie czego, to pan wie. W tym hotelu cz臋sto nocowa艂em, p艂aci艂em wi臋cej, wi臋c nie musia艂em by膰 meldowany. Wyk膮pa艂em si臋, przeliczy艂em trzy razy pieni膮dze i zdrowo uderzy艂em w sen. Nazajutrz telefonuj臋 do miejsca pracy 偶ony. Zdumiona pyta, sk膮d si臋 wzi膮艂em? Sk膮d si臋: wzi膮艂em, o tem potem, na razie prosz臋, 偶eby by艂a u matki w P. punktualnie o dwudziestej drugiej. Na farmazonie u Ziarnk贸w przelecia艂 mi r贸wny miesi膮c. Ale w tym czasie rozes艂ano ju偶 za mn膮 listy go艅cze i milicja obserwowa艂a moj膮 偶on臋. Wieczorem bior臋 tak艣臋 i za p贸艂 godziny jestem w P. W tym samym czasie moja 偶ona jedzie tramwajem z G. do P., a obok niej na 艂aweczce grzeczniutko tajniak przebrany za murarza. TJ matki zjawiam 艣i臋 pierwszy i od razu starowina lamentuje; Drogie dziecko, kiedy to si臋 sko艅czy, przychodz膮, szukaj膮. Pytam, jak cz臋sto przychodzi milicja? Co trzy, cztery dni, ale w mieszkaniu specjalnie nie niuchaj膮, bo wiedz膮, 偶e jeste艣 za m膮dry ukrywa膰 si臋 u rodziny. A mo偶e lepiej, synku, gl臋dzi matka, 偶eby艣 si臋 stawi艂 i odcierpia艂 kar臋? Mamo, nie gadaj bzdur, powiadam, daj, mama, pr臋dko ciep艂ej wody, bo mnie strasznie noga piecze, musz臋 odmoezy膰 odcisk. Siedz臋 na tapczanie, nogi trzymam w miednicy i rozmawiam z siostr膮 i szwagrem, bo matka przy nich mieszka艂a. Odzywa si臋 dzwonek, wchodzi 偶ona, rado艣膰, powitanie. Szwagier proponuje: Anielka, daj 膰wiartk臋, wypijemy na pomy艣lno艣膰, Zdzisiek przyjecha艂, i ch艂op skoczy艂 po p贸艂 metra. Pijemy powoli po jednym, rozwa偶aj膮c spra-
83
wy og贸lne i rodzinne, a偶 tu naraz, bach, bach, bach do drzwi. Ja momentalnie kik do okna, widz臋 blok obstawiony. Siostra pyta: Kto tam? Milicja, prosz臋 otworzy膰! Latam naoko艂o sto艂u, nie wiem, co robi膰, skaka膰 przez okno nie da rady, trzecie pi臋tro. Matka si臋 trz臋sie, 偶ona 偶贸艂ta, zielona i bia艂a, ja w kalesonach, bo moczy艂em ten cholerny odcisk, a w drzwi 艂ubudu! Siostra m贸wi: Chwileczk臋, panowie, niech si臋 ubior臋, jestem w koszuli. Ca艂y w nerwach uchylam drzwi od 艂azienki i co widz臋? Wanna pe艂na zamoczonego prania. Mydliny a偶 czarne z tej bielizny. Bior臋 niebieski proszek do prania, tak zwany lachmuz, wsypuj臋 do wody ca艂膮 paczk臋 i jak stoj臋, w艂a偶臋 do wanny, tylko nos mi wystaje z tych brud贸w. Psykam na siostr臋, 偶eby otwiera艂a. Milicja wpada do mieszkania. Pani Celebrakowa, gdzie jest syn?! Nie wiem, panowie, nie widzia艂am go tyle czasu, gdzie艣 si臋 zgubi艂, plecie starowina. Lepiej niech on si臋 znajdzie, m贸wi膮 milicjanci. Jest ich czterech, a dw贸ch jeszcze stoi na schodach. A pani co tu robi, pytaj膮 mojej 偶ony, gdzie m膮偶? Nie wiem. Pokazuj膮 rozkaz rewizji, szwagier powiada: Prosz臋, szukajcie. Rzucili si臋 do szafy, pod 艂贸偶ka, do kredensu, kipi-szuj膮, co tylko si臋 da. Mnie serce bije sto osiemdziesi膮t na minut臋 i siedz臋 pokurczony w zimnej wodzie. S艂ysz臋, 偶e sko艅czyli rewizj臋 w mieszkaniu, wi臋c nabieram jak ryba powietrza i zanurkowa艂em pod brudy we wannie. Milicjant otwiera drzwi, 艂azienka malutka, piecyk gazowy, wanna z praniem, ubikacja, zamyka drzwi z powrotem. W przedpokoju m贸wi膮 mi臋dzy sob膮: Je偶eli tu jest jego 偶ona, to on za chwil臋 si臋 pojawi i wtedy go mamy. I wyszli. Obstawili blok doko艂a i do pi膮tej rano stali. Zamkn臋li艣my drzwi na klucz, po艂o偶y艂em si臋 z 偶on膮 do 艂贸偶ka, a milicja calusie艅k膮 noc mnie pilnowa艂a. Rano szwagier wychodz膮c do pracy obejrza艂 dok艂adnie zabudowania, wraca i m贸wi: Zdzisiek, jeste艣 bezpiecz-
84
ny. Zostawiam matce pi臋膰set czy trzysta z艂otych i zwracam si臋 do 偶ony: S艂uchaj, kochana, zjed藕 na d贸艂, zam贸w taks贸wk臋, pojedziemy do M. 呕ona w obawie, abym nie wpad艂, nie bardzo mia艂a ochot臋, ale zawsze czu艂a mojr臋 przede mn膮, pojechali艣my. W restauracji ka偶臋 jej zam贸wi膰 co艣 dobrego, a ona do mnie: Zdzisiu, 偶yjesz jak mysz pod miot艂膮, inni ludzie chodz膮 spokojnie, 艣pi膮 w domu, pracuj膮, co ty masz ze swojego 偶ycia? Wyjmuj臋 dwa tysi膮ce z艂otych, 偶ona nic nie wiedzia艂a, 偶e mam grubsz膮 got贸wk臋, i o艣wiadczam: G艂upia jeste艣, dop贸ki b臋d臋 si臋 ukrywa艂, otrzymujesz ode mnie dwa ko艂a pensji, jak z banku. Reszta ci臋 nic nie obchodzi.
Zrobi艂o si臋 p贸藕no, bo obficie stawia艂em w lokalu. Podczas ukrywania stara艂em si臋 by膰 zawsze lekko zakropiony alkoholem, ale nie pijany, bro艅 Bo偶e. Pod w贸dk膮 cz艂owiek, szczeg贸lnie ja, czuje si臋 odwa偶niejszy i ma wi臋ksz膮 ch臋膰 do ryzyka. Na trze藕wo prze偶ywa艂em ukrywanie ci臋偶ej ni偶 siedzenie w wi臋zieniu na pojedynce. Wydawa艂o mi si臋, 偶e ka偶dy przechodzie艅 czyta mi z twarzy, 偶e jestem 艣cigany, co drugi wydawa艂 si臋 by膰 z milicji. Zapad艂a noc, wi臋c zabra艂em 偶on臋 do mojego hotelu do E. Rano 偶ona pojecha艂a do pracy, a ja siedz臋 na 艂贸偶ku i nie wiem, w kt贸rym kierunku 艣wiata si臋 uda膰. Kupuj臋 nowy garnitur, cz艂owiek musi by膰 elegancko ubrany, 偶eby nie podpa艣膰. Jak si臋 szmat艂awo wygl膮da, wtedy milicja na dworcach, nawet na ulicy pr臋dzej podejrzewa, 偶e to mo偶e by膰 lewy turysta. Zawsze mia艂em w r臋ce walizeczk臋 sportow膮, wzgl臋dnie teczk臋, koszulka bia艂a, kapelusik, ciemne okulary, but wyczyszczony. Nieraz zdarza艂y si臋 wypadki, 偶e legitymowano ludzi na stacji kolejowej, a do mnie nikt nie podszed艂, widocznie nie wygl膮da艂em podpadaj膮co,
na trefnego. ^
I nagle przychodzi mi do g艂owy, aby uda膰 si臋 do
85
Tunelu, z Tunelu przerzucam si臋 do K,, na dworcu rozgl膮dam si臋, aby do jakiej艣 p艂ci odmiennej doklepa膰. Zawsze w towarzystwie kobiety pewniej. A mia艂em do tych rzeczy zdolno艣ci, w pi臋tna艣cie minut potrafi艂em babk臋 poderwa膰, byle jak膮, 艣lep膮, krzyw膮, garbat膮, aby tylko by艂a na zastawk臋. 呕adnej dziewczyny nie spotykam, widocznie sami m臋偶czy藕ni w tym ?., wsiadam w autobus i jad臋 do B. Nikogo w tej miejscowo艣ci nie zna艂em, przyby艂em ot tak, na los szcz臋艣cia. Siedz臋 na 艂aweczce w parku i pal臋 grunwaldy. Gdzie kogo najlepiej zapozna膰? W knajpie, prawda? Wchodz臋 do baru samoobs艂ugowego, zamawiam, kaszank臋 na gor膮co, bu艂eczk臋, setk臋, du偶e piwo. Przysiada si臋 do mojego stolika niewysoki ch艂opina, czerwony na g臋bie, w膮saty, z batem w r臋ku. Zamawiam drug膮 setk臋, on kiszk臋 z kapust膮. Ch艂opisko patrzy, 偶e pij臋, wi臋c stawiam mu setk臋, niech nie ma 偶alu. Zaczyna si臋 rozmowa, ch艂opek ciekawy, opowiadam mu, 偶e przyjecha艂em z Katowic do znajomego sp臋dzi膰 urlop, ale ten niespodziewanie Wyjecha艂 i zosta艂em bez mieszkania. Pan pewnie kawaler, dopytuje si臋 wie艣niak. Kawaler. Wi pon co, ch艂opisko nabra艂o gadki wypiwszy par臋 setek, m贸g艂bym po-nu wynaj膮膰 mieszkanie u swojego s膮siada w S. Niedaleko st膮d, Micha艂 ma fajn膮 c贸rk臋, uczy si臋 na szwaczk臋. Mia艂by艣 pon dobre 偶ycie u nich, gada. Jedziemy furmank膮 do S., ludziska si臋 we wsi gapi膮, kog贸偶 ten Baran wiezie na wozie, m贸j ch艂opek rzeczywi艣cie nazywa艂 si臋 Baran, psy szczekaj膮, jakby czu艂y, 偶e jedzie lepszy go艣膰. Zaje偶d偶amy przed cha艂up臋 Micha艂a, do dnia dzisiejszego nie wiem, jak si臋 nazywa艂, w艂azimy do izby i Baran przedstawia mnie gospodarzowi jako handlarza owoc贸w, tak膮 g艂upi膮 bomb臋 zasuwa. Patrz臋 na Barana jak na barana, nie wiem, z jakiego powodu mam jab艂ka sprzedawa膰 czy kupowa膰. Ch艂op do mnie niruga, okazuje si臋, 偶e to taki wiejski zwyczaj nie m贸-
86
wi膰 wprost, o co chodzi. No, jak handel, musi by膰 i w贸dka. Jake艣my ju偶 zakropili porz膮dnie, Baran powiada gospodarzowi: Wisz co, Micha艂, ja tu nie przyjecha艂 z tym panem kupowa膰 owoc贸w od ciebie, ale iwo j膮 c贸rk臋. Wszyscy si臋 艣miej膮, dobrze jest, my艣l臋, swataj膮 mnie, to b臋d臋 si臋 stara艂 o r臋k臋. I mieszkam lam tydzie艅 czasu, ani diabe艂, ani milicja me domy艣li si臋, gdzie przepad艂em. Ale 偶ona Micha艂a, babsko wscib-skie, podgl膮dn臋艂a mi w portfelu akt ma艂偶e艅stwa. A ja na dobre wyst臋powa艂em u nich jako konkurent. Ja si臋 sprawa obci臋艂a, z ch艂opami nie ma co zadziera膰, kapelusz na g艂ow臋 i chodu. Mia艂em nawet 艂adny planik, 偶eby w艂o艣cianie dali jedynaczce sp艂at臋 zamiast gruntu, a ja ju偶 bym wiedzia艂, co z tym zrobi膰. Niestety, Wracam do B. i tu na dansingu poznaj臋 nauczycielk臋 z Bielonej G贸ry, kt贸ra przebywa艂a na wczasach w B. Take艣my sobie przypadli do gustu, 偶e profesorka wystara艂a mi si臋 o miejsce w tym samym domu wczasowym, gdzie mieszka艂a, wszystko mo偶na za艂atwi膰, panie redaktorze, jak si臋 chce. Pieni膮dze s膮, orkiestra cyga艅ska co wiecz贸r gra, 偶ycie jak w Madrycie. Irenka me mieszka艂a w samej Zielonej G贸rze, lecz w pobliskiej wiosce O., tam uczy艂a. Mia艂a pi臋kne dwa pokoje z kucn-ni膮 i po powrocie z B. przegruchali艣my sobie przy tej szkole miesi膮c czasu. Te偶 jecha艂em farmazonem na ma艂偶e艅stwo. Ale so艂tys s艂u偶bista zacz膮艂 si臋 interesowa膰, co to za kuzyn bawi u pani nauczycielki. Trzeba by艂o dyskretnie zwija膰 si臋. Nic tam nie zarobi艂em, me by艂o z czego, biedna dziewczyna, wiejska nauczycielka, pewno do dzisiejszego dnia t臋skni. Zrywam si臋 i noc膮 przyje偶d偶am do G. Mimo niebezpiecze艅stwa postanawiam zobaczy膰 si臋 z 偶on膮, cz艂owiek w ko艅cu zaczyna t臋sknic za w艂asnym k膮tem. Licz臋 na szcz臋艣cie, a zreszt膮 co noc milicji mo偶e si臋 nie chce ugania膰 za panem Celebra-kiem. U艂o偶y艂em si臋 do 艂贸偶ka i zm臋czony zasn膮艂em jak
87
k艂oda. Ko艂o czwartej nad ranem pukanie. Kto? Milicja! a ja go艂y w 艂贸偶ku. U mnie w domu tylko ma艂a kuchenka i pokoik na parterze. Chawirka uboga. Szafa, kozetka, dwa 艂贸偶ka i kredens w kuchni. Milicja 艂omoce w drzwi. 呕ona si臋 drze: Zaraz, panowie, bo mi dzieci pobudzicie, jestem przecie偶 w bieli藕nie! Widz臋, 偶e nie ma wyj艣cia. B艂yskawicznie wykr臋cam 偶ar贸wk臋 w lampie, rozpinam poszw臋 i chowam si臋 do 艣rodka pierzyny. 呕ona zapi臋艂a ob艂贸czk臋, po艂o偶y艂a na mnie dziecko, niby, 偶e malutki 艣pi obok matki na pierzynie. Otwiera drzwi, a ja ju偶 zaczynam si臋 poci膰 w tym puchu. Wchodzi 艣ledczy z Komendy Powiatowej w G. i od progu m贸wi: Zdzisiu kochany, tym razem nam nie wyrwiesz. Wychod藕 od razu, po co mamy szuka膰. Ja nic. Wszystkie poty na mnie bij膮 w 艣rodku pierzyny, z gor膮ca, ze strachu, z braku powietrza. Przekr臋caj膮 kontakt, ciemno. Nie ma 偶ar贸wki, przepalona, wyja艣nia dr偶膮cym g艂osem 偶ona. 艢wiec膮 bateryjkami. Ka偶膮 odgarn膮膰 garderob臋 w szafie, milicja w czasie rewizji nic sama nie tknie, kto艣 z domownik贸w musi im pomaga膰. Zagl膮daj膮 pod 艂贸偶ka, w pokoju cia艣niutko, w 艣cian臋 przecie偶 nie wlaz艂em. Kr臋c膮 si臋 w miejscu, patrz膮. Wreszcie jeden m贸wi: Pani podniesie po艣ciel w obu 艂贸偶kach. Teraz klops, my艣l臋. I ju偶 chc臋 kichn膮膰, bo mnie strasznie pierze w nos 艂echta艂o, ale do ostatka wytrzymuj臋, walcz臋 ze sob膮. Panowie, na lito艣膰 bosk膮, poj臋kuje 偶ona, jak tak mo偶na dzieci budzi膰. Prosz臋 podnie艣膰 po艣ciel! Bierze 偶ona za r贸g pierzyny, r臋ka jej dr偶y, czuj臋 jej oddech, i w tym momencie razem z pierzem unosz臋 nogi do g贸ry. 艢wiec膮 latarkami, z艂odziej nie ig艂a, nie ma nikogo. Ona pierzyn臋 z powrotem, ja nogi mi臋kko w d贸艂. Pi臋knie to i artystycznie wysz艂o. Pierzyna by艂a wiejska, gruba, nabita puchem, rozp艂yn膮艂em si臋 w niej jak we wodzie. Funkcjonariusze postali jeszcze chwil臋 i od-meldowali si臋. Ledwo dech mog臋 z艂apa膰, wy艂a偶臋 z pie-
88
rzyny jak z ukropu, ca艂y mokry. 呕ona usiad艂a na sto艂ku i odzywa si臋 z podziwem: Masz wi臋cej szcz臋艣cia ni偶 rozumu, jeste艣 artyst膮. Podchodz臋 do kredensu i jednym 艂ykiem wypijam flaszk臋 wina, tak mnie w do艂ku strasznie ssa艂o. Elu, powiadam, daj臋 choda, bo mog膮 tu wpa艣膰 za chwil臋. Zona wyjrza艂a przed dom, ja w drzwi i w noc. Id臋 na prze艂aj przez pola i rano jestem w M. Wypijam z miejsca trzy setki, zakr臋ci艂o mi troch臋 w g艂owie, i id臋 prosto na poczt臋. M贸wi臋 do telefonistki: Pani po艂膮czy z Komend膮 Miejsk膮 MO w G. Wchodz臋 do kabiny i zaraz numer si臋 zg艂asza: Komenda Miejska w G. dy偶urny. Prosz臋 komendanta do aparatu. Kto m贸wi? Komitet Powiatowy. Chwileczk臋, 艂膮cz臋. Komendant: Miejska G., s艂ucham. Panie komendancie, dzie艅 dobry, tu m贸wi pan Celebrak. Kto?! No, pan Celebrak, g艂uchy艣 pan? Sk膮d wy dzwonicie, wyje偶d偶a z pyskiem w s艂uchawk臋. Chwileczk臋, s艂abych pan masz pracownik贸w, jak pan si臋 mnie pytasz, sk膮d dzwoni臋. Im nawet nie warto pensji dawa膰. Wisz臋 pijaniutki u s艂uchawki i nabijam si臋, a komendant bierze mnie z innej beczki. Celebrak, wy si臋 stawcie do nas, nie b臋dziemy was zatrzymywa膰, jedynie przes艂uchamy. Panie komendancie, ta gadka to do W艂adka, pan mnie na bajer bierzesz, a tu pewno ju偶 willys jedzie, co?
Powiesi艂em s艂uchawk臋, postawi艂em ko艂nierz i w park. Id臋 na dworzec, tylko nie w M., bo tu na pewno pizez ten g艂upi telefon wej艣cie jest spalone, lecz bocznymi drogami trzy przystanki dalej. Mam w kieszeni list, kt贸ry mi 偶ona da艂a, nadszed艂 poczt膮 od mojego kumpla, z kt贸rym siedzia艂em w Rawiczu. Ten pisze mi, 偶ebym koniecznie do niego przyjecha艂 do L., jest na wystawce i ma pilny interes. Oczywi艣cie pisa艂 do mnie, nie wiedz膮c, 偶e ja sam si臋 ukrywam. Dobrze si臋 sk艂ada, posiadam urlop okoliczno艣ciowy, bezp艂atny, wi臋c przez Wroc艂aw szcz臋艣liwie przybywam do L. Nie znam tego mias-
ta, przed dworcem rozgl膮dam si臋 wte i wewte, jest post贸j taks贸wek, na rogu restauracja pierwszej kategorii i hotel. Id臋 przez miasto, czytam nazwy ulic i wreszcie trafiam pod podany adres. Wychodz臋 na trzecie pi臋tro, pukam, nikt si臋 nie odzywa. Bior臋 za klamk臋, zamkni臋te. Pukam mocniej, cisza. Co jest, my艣l臋, wyszed艂 czy 艣pi jak kamie艅? T艂uk臋 si臋 i t艂uk臋. Otwieraj膮 si臋 drzwi s膮siedniego mieszkania i starsza kobieta m贸wi: Prosz臋 si臋 nie burzy膰, tego pana nie ma. Jak to nie ma, prosz臋 pani, dosta艂em pilny list od niego, przyjecha艂em z do艣膰 daleka, mo偶e pani si臋 orientuje, gdzie mo偶e by膰 w tej chwili. Nie mam poj臋cia. Prawdopodobnie wyjecha艂, odpowiada starsza pani, bo nawet o niego pyta艂a si臋 milicja. Schodz臋 zrezygnowany ze schod贸w, bo jasne jest, 偶e kumpel musia艂 zrywk臋 zrobi膰. Wracam z powrotem na stacj臋 kolejow膮. Wypi艂em piwo, patrz臋 na rozk艂ad, o kt贸rej godzinie mam powrotny poci膮g do Katowic. Jest po艂udnie, w kieszeni par臋set z艂otych, trzeba zwiedzi膰 L., zje艣膰 obiad, mo偶e si臋 co艣 trafi bodaj na pokrycie koszt贸w, taki kawa艂 drogi na艂o偶y艂em daremnie. Udaj臋 si臋 do tej restauracji pierwszej kategorii niedaleko dworca. Kelner podskoczy艂: Czym mog臋 s艂u偶y膰? Zamawiam obiad. Niestety, obiad贸w jeszcze nie ma. A piwo jest? Jest. Prosz臋 du偶e jasne. Siedz臋 przy stoliku, przerzucam pras臋, czekam na gor膮ce dania, rozgl膮dam si臋 po sali, 偶eby jakiego艣 jelenia pod艂apa膰 i przy okazji zarobi膰 troch臋 w tym L. Zjad艂em obiad, nawet smaczny. Za jak膮艣 godzink臋 wchodzi do lokalu dw贸ch pan贸w, przyzwoicie ubranych, spodnie maj膮 tylko ciut za szerokie, i zajmuj膮 miejsca obok mego stolika. Kelner podbiega do nich ekspresowo i pyta, co ma poda膰? To samo, co wczoraj. To samo, co wczoraj, s艂ysz臋, widocznie jacy艣 stali bywalcy tego lokalu, kelner si臋 k艂ania, chodzi ko艂o nich jak w balecie, musz膮 by膰 ciep艂e go艣cie, czyli 艂adowani, warto by
90
nimi nawi膮za膰 rozmow臋. Widz臋, faceci na poziomie, nie wolno by膰 nachalnym, bo mo偶na si臋 nadzia膰 na min臋 Nigdy nie mia艂em zwyczaju chodzie na wydr臋. Kelner naznosi艂 zak膮sek, same lepsze rzeczy, i zagraniczn膮 w贸dk臋, nawet po etykiecie nie mog艂em si臋 wy
zna膰, co za gatunek. Nala艂 im po kieliszku On go tez pocz臋stowali, nie wypi艂, tylko zwin膮艂 kieliszeki poszed艂 Rusza i 膮 kieliszkami do艣膰 zgrabnie do ora jest, my艣l臋 niech si臋 klienci rozkr臋c膮, potem 艂atwiej poj-dzi Jedna rzecz mnie tylko zastanawia, 偶e rozmawiaj膮 jakim艣 dziwnym akcentem i nie ca艂kiem po polsku Jeden z m臋偶czyzn patrzy na mnie ja me uciekam wzrokiem, patrzymy na siebie i w ko艅cu on si臋 usnue-cha ja te偶 si臋 u艣miechn膮艂em. Gosc oy艂 juz na kk J ba艅ce, podchodzi do mojego stolika, poklepa艂 mnie przyja藕nie po ramieniu i pyta, czy jestem tutejszy? Dlaczego pan pyta, zwracam si臋 grzecznie do mego. A on tak z cudzoziemska zaci膮ga, t艂umaczy mi, ze z ciekawo艣ci, i zaprasza do ich stolika. Ja dzi臋kuj臋, m贸wi臋, 偶e jestem w podr贸偶y, wymawiam si臋. Ale chod藕, ci膮gnie mnie na si艂臋 drugi si臋 do艂膮cza, ja nie wiem, kto to jest, naza-mawiali wytwornego jedzenia, patyk za rachunek poleci, mo偶e szukaj膮 jelenia, 偶eby da膰 pod zastawkein^ rowk Znam ten numer z w艂asnej praktyki, bo tez ta robi艂em, zadysponowa艂em, wypi艂em, zostawi艂em faceta przy stoliku, a sam dyskretnie odp艂ywa艂em. Ryzykuj臋, siadam z nimi i pij臋 Jeden, drugi kieliszek, byle ostro偶nie. Cudzoziemcy cudzoziemcami, ale ci膮gn膮 dobrze. Trze藕wiejszy powiada do mnie: Do tego lokalu przychodzi jedna pi臋kna kobieta. My tu cz臋sto lubimy' si臋 zabawi膰 i chcemy si臋 z ni膮 zapozna膰, ale onaiiue ch z nami rozmawia膰! Ona na pewno tu dzis b臋dzie na dansingu, postaraj si臋 z ni膮 zapozna膰 i pop* do naszego stolika. U nas pieni臋dzy fura, pohulamy. I op suj膮 mi dziewczyn臋, jak wygl膮da. Panowie, o jes w
da, pic, co mi tu opowiadacie, 偶e kobieta nie chce z wami rozmawia膰. Daj膮 s艂owo honoru, 偶e prawda, i znowu mi zaczynaj膮 zachwala膰, jaka ta panna 艂adna, powabna, n贸偶ka, te rzeczy i tak dalej. C贸偶 mi zale偶y przekona膰 si臋, my艣l臋, wiadomo, cudzoziemiec lubi si臋 na kobiet臋 napali膰. Zadaj臋 im jeszcze pytanie, czy ona sama przychodzi, czy z m臋偶czyzn膮, bo je艣li w towarzystwie, to nie da rady si臋 zapozna膰. M贸wi膮, 偶e przychodzi zwykle z kole偶ank膮, a cz臋sto sama. Wobec tego zrobi臋, co b臋dzie w mojej mocy, panowie. Ale ja im mimo wszystko nie dowierzam i oszcz臋dzam si臋 w piciu, raz do ust kieliszek, a raz za firank臋, bo艣my siedzieli przy oknie. Ale o si贸dmej rzeczywi艣cie wchodzi na sal臋 pi臋kna dziwa, kolczyki w uszach jak u Cygnaki, pytam ich, ta? No, no, 110, kiwaj膮 g艂owami. Panowie, cha艂a z tego b臋dzie, przecie偶 ona przysz艂a z dwoma frajerami, bo rzeczywi艣cie dw贸ch eleganckich go艣ci by艂o w jej towarzystwie. Nic si臋 nie b贸j, klepi膮 mnie po plecach, jako艣 to b臋dzie, i ten bardziej pijany maca si臋 po kieszeni, niby 偶e ma kopyto. Panowie, nie wyg艂upiajcie si臋, nikt tu si臋 pistoletu nie boi, na chama nie za艂atwimy interesu. Dobrze jest, 艣miej膮 si臋, patrz, ile u nas forsy, i jeden wyci膮ga ca艂膮 harmoni臋 pi臋膰setek z kieszeni marynarki. Musisz j膮 zapozna膰, uparli si臋. Ty m贸wisz dobrze po polsku, a ona nas nie bardzo rozumie. Orkiestra zaczyna gra膰 sentymentalne tango, podrywam si臋 od stolika, podci膮gam marynark臋, krawat, przyczesuj臋 w艂osy i posuwam, bo widz臋, laleczka pierwsza klasa. Uk艂on, zwracam si臋 o pozwolenie do facet贸w i prosz臋 j膮 do ta艅ca. Spojrza艂a na mnie, u艣miechn臋艂a si臋 kwa艣no pod nosem, ale idzie. Zaczynam wywija膰. Dziewczyna nie z tej ziemi, perfuma, cia艂o, w艂osy. Nie wiem, jak rozwin膮膰 temat, do stolika jej nie poprosz臋, jest w towarzystwie m臋偶czyzn, skupiam si臋, na jaki tu wpa艣膰 trik. A ona pierwsza si臋 odzywa: Przepraszam
92
pana, czy pan zna tych pan贸w, z kt贸rymi pan bawi przy stoliku? Dlaczego pani pyta? Ot, tak sobie. -zna艂em ich przypadkowo w lokaiu. I na ty,u si臋 rozmowa urywa. Jeste艣my przy estradzie dla orkiestry,
iak ko艅czy si臋 taniec.
Wyci膮gam hojnie dwie艣cie z艂otych i prosz臋 o nowe
iango, nie puszczam jej od siebie, chc臋 z m膮 A zagraniczniki ca艂y czas mnie obserwuj膮 1 jej dw贸ch partner贸w te偶. Wyczuwam, 偶e mo偶e byc z tego poru. ,
pi臋ciu na jedn膮 za du偶o. Poza tym ca艂a sprawa wydaje mi si臋 podpadaj膮ca. Dewizowcy tyle mi o mej ^a掳P wiadali, ona pyta znowu o nich, pr贸buj臋 to rozgryzc.Jo tangu wracam do stolika. No i co, no 1 co, pytaj膮 moi towarzysze. No i nic, b臋d臋 jeszcze aprobowa艂 z 04 pogada膰. Tymczasem jeden kompan mi si臋 spi艂, mys 臋 sobie, gra, bo jak zobaczy艂em tyle pieni臋dzy u 鈥
to mnie wi臋cej zacz臋艂a interesowa膰 jego forsa, jak by mu j膮 obskoczy膰, ni偶 nasza cizia Na wolno艣ci kob e jest nieciekawa, pod cel膮 tylko ka偶dy kocha 1 t臋skni Ale r贸wnocze艣nie nie spuszczam z oka stolika z nasz膮 laleczk膮 i widz臋, 偶e dziewczyna pije rowno z m臋偶czyznami. Ka偶dy taniec ta艅czy na zmian臋 raz * z drugim, w ten spos贸b me mam do mej dost臋pu Trze藕wiejszy z zagranicy jest ca艂y zdenerwowany, ga~ ????? swojemu, przechyla kielich jeden za drugim wi臋c dolewam mu pilnie. W rozmowie wjr膮cam se warto by rachunek skasowa膰, naprowadzam go z lekka na temat, bo boj臋 si臋, 偶eby mnie p贸藕niej p艂atniczy me ci膮gn膮艂 za krawat. Zjawia si臋 kelner, liczy 1 wystawia paragon na dziewi臋膰set z czym艣 z艂otych P艂ac膮. Jeden bardziej pijany kima ju偶 na krze艣le, no to ja chc臋 na dobre zaprawi膰. Tymczasem on sam naci膮ga jeszcze na picie. Wie pan co, powiadam, wodm a me znosz臋 pije z przymusem, lubi臋 tylko wino. No to dawaj wino,' wola, jak to pijany. Wp艂ywa na stoi flacha
drogiego wina, lej臋 w szklank臋, 偶eby mu dobrze zakr臋ci膰 w g艂owie. Jak przyprawi艂 dwie lampy, ju偶 mu si臋 w oczach obraz przestawia i powoli ca艂y sztywnieje. Jest oko艂o dziesi膮tej wiecz贸r i przez tyle godzin, co z nimi siedzia艂em, interesowa艂y mnie trzy sprawy: ta kobieta, milicja, a najbardziej pieni膮dze moich kompan贸w. W pewnym momencie obejmuj臋 bardziej pijanego, niby go cuc臋, ale patrz臋 na drugiego, 偶eby tylko na sekund臋 g艂ow臋 odwr贸ci艂, tymczasem poprawiam trupkowi w艂osy, krawat, troszcz臋 si臋 o przyjaciela i trach mu wide艂ki w wewn臋trzn膮 kiesze艅, a palce mam d艂ugie, forsa by艂a luzem, r臋k臋 natychmiast pod st贸艂 i dziubn膮艂em facetowi ponad cztery ko艂a. Serce mi bije i w tym momencie spostrzegam, jak nasza laleczka wraca z szatni ubrana ju偶 do wyj艣cia, ale leje jeszcze w贸dk臋 w kieliszki swoim partnerom, lecz stara si臋 zrobi膰 to tak, aby oni tego nie widzieli. Obaj m臋偶czy藕ni s膮 ju偶 mocno pijani, 艂ykaj膮 jednak, co im pi臋kna cizia podsun臋艂a. Wstaj膮, ledwo mog膮 utrzyma膰 si臋 na nogach, ona ich pod pach臋 i prowadzi do wyj艣cia. Moi tury艣ci te偶 nie bardzo wiedz膮, na jakiej ziemi 偶yj膮, wi臋c lec臋 biegiem do garderoby po p艂aszcz i pryskam z lokalu. Jestem ciekawy, gdzie dziewczyna wytarga艂a pijak贸w? Widz臋, 偶e stoj膮 na rogu. Zaje偶d偶a warszawa koloru kawa z mlekiem, cizia 艂aduje facet贸w do 艣rodka, wskakuje za nimi, zatrzaskuje drzwiczki i taryfa odje偶d偶a. Na szcz臋艣cie obok jest post贸j taks贸wek. Podbiegam do kierowcy: Pan pozwoli, musimy dogoni膰 jeden w贸z. Szoferek pomy艣la艂 zapewne, 偶e jestem z milicji, przecie偶 nie mam napisane na czole, 偶e jestem aktualnie kieszonkowiec, z miejsca daje gaz i pyta: Jaki kierunek? Prosto za t膮 warszaw膮 kawa z mlekiem. Wiem, m贸wi, wsiada艂o do niej dw贸ch m臋偶czyzn pijanych i kobieta. Zgadza si臋. Lecimy. Za dwie minuty 艂apiemy ich 艣wiat艂ami. Skr臋camy w prawo, w lewo i pierwszy w贸z
94
zatrzymuje si臋 przy niewielkim parku. Pierwsza wysiada dziewczyna, p艂aci kierowcy, wyci膮ga z taksy pijanych i id膮 do parku, taksa odje偶d偶a. Ja to wszystko obserwuj臋 z wozu o jakie艣 sto metr贸w z dala. M贸wi臋 do kierowcy: Pan tu b臋dzie czeka艂, a ja wy艣wietl臋 jedn膮 spraw臋. Szofer by艂 super przekonany, 偶e jestem taj-niakiem. Przemkn膮艂em si臋 pod domami, stan膮艂em za drzewem. Wyt臋偶am wzrok, co b臋dzie dalej? Towarzystwo siada na 艂aweczce, kobieta w 艣rodku, m臋zczyzm pr贸buj膮 pcha膰 si臋 z r臋kami do laleczki, ale im to me wychodzi, s膮 kompletnie pijani. Jeden po drugim wspiera o ni膮 g艂ow臋 i 艣pi膮. Dziewczyna odczeka艂a jeszcze chwil臋, opiera pijak贸w o por臋cz 艂awki, ogl膮da si臋 na lewo i prawo, pusto, nie ma przechodni贸w, 艣ci膮ga jednemu i drugiemu zegarek, jednemu i drugiemu porttel, wk艂ada do torebki i na szpileczkach stuk, stuk, peda艂uje ulic膮 przez noc. Ach, to艣 jest taka pani, mam ci臋 tutaj. Oczywi艣cie, jaka艣 dola musi dla mnie wpa艣膰 od tego, my艣l臋, bo inaczej wiesz, ma艂a, jak to b臋dzie.
Wracam do taks贸wki i ka偶臋 kierowcy jechac powoli, na zgaszonych 艣wiat艂ach, za kobiet膮. Dziewczyna przychodzi na dworzec, pl膮c臋 taryf臋 i wchodz臋 za m膮. Przebieg艂em po poczekalniach, id臋 do restauracji, jes , siedzi bladziute艅ka, torebk臋 trzyma na kolanach, czuje si臋 z pewno艣ci膮 jak ka偶dy jeden z艂odziej po robocie. Podszed艂em do bufetu, wzi膮艂em piwo, zapali艂em pa nie rosa i udaj臋, 偶e jej nie widz臋. Za pi臋tna艣cie minut zapowiadaj膮 poci膮g do Wroc艂awia, ona si臋 podiywa i wychodzi na peron. Wiem, 偶e takie panie podrozuj膮 przewa偶nie jedynkami, bior臋 w kasie pierwsz膮 klas臋 do Wroc艂awia i szukam mojej zguby. Rozgl膮dam si臋, nigdzie jej nie ma, znik艂a. Ale przechodz膮c zauwa偶y艂em i膮 jednak we wn臋ce na peronie, w ciemu. Poci膮g zaje偶d偶a, konduktor wo艂a: Prosz臋 wsiada膰! Wskakuj臋 za ni膮 do tego samego wagonu, tylko nie tym wej艣ciem
95
co ona. Przegl膮dam przedzia艂y w pulmanie, siedzi. Stoj膮 w korytarzu obok klozetu i czekam, na kt贸rym przystanku moja kole偶anka po fachu wysi膮dzie. I tak doje偶d偶amy na Wroc艂aw G艂贸wny. Wysiadamy, trzymam babk臋 cztery, pi臋膰 krok贸w przed sob膮, ona wiruje pomi臋dzy pasa偶erami jak 偶mija, t艂ok jest du偶y, ale nie spuszczam z niej oka. P贸藕no, ulice puste, tylko tu i 贸wdzie nocny str贸偶 pilnuje sklepu. Pu艣ci艂em j膮 spory kawa艂ek przed siebie, ale stukot jej szpileczek prowadzi mnie za ni膮 艣lad w 艣lad. Skradam si臋 zrujnowan膮 ulic膮 i ona nagle mi znika w bramie. We Wroc艂awiu s膮 du偶e, staromodne kamienice, klatka schodowa na prawo i na lewo, oficyna, ruszam biegiem i wpadam za ni膮 w bram臋, cisza. Ani skrzypn膮 schody, ani trzasn膮 drzwi. W sieni 艣wiate艂ko ponure, nieprzyjemnie, mo偶na wpa艣膰 w r臋ce alfons贸w, niemi艂a sprawa. Ryzykuj臋, skr臋cam w praw膮 klatk臋 schodow膮, wychodz臋 na pierwsze pi臋tro, trzymam si臋 za por臋cz, nads艂uchuj臋. Nic. No, cholera jasna, ale sprytna, my艣l臋. B臋dzie trzeba zwija膰 z powrotem. Ale wst臋puj臋 jeszcze par臋 schod贸w wy偶ej, a na p贸艂pi臋trze, w niszy, stoi moja zagubiona. Spotka艂y si臋 nasze spojrzenia i wstyd mi si臋 troch臋 zrobi艂o, 偶e goni臋 t臋 dziewczyn臋. Ona pierwsza si臋 odzywa: Prosz臋, no c贸偶, trudno, niech pan wykonuje sw贸j obowi膮zek. Wzi臋艂a mnie za funkcjonariusza, wi臋c chc膮c nie chc膮c gram t臋 rol臋: Pani pozwoli ze mn膮. Opu艣ci艂a g艂ow臋, nie odzywa si臋 ani s艂owa, schodzimy na d贸艂. Gdzie pani mieszka, pytam surowo. Ja tutaj nie mieszkam. Pani pozwoli dow贸d i zaprowadzi mnie do miejsca zamieszkania. Idziemy wci膮偶 t膮 sam膮 ulic膮, aresztantka zatrzymuje si臋 gdzie艣 przy pi膮tej bramie i m贸wi: Tu mieszkam. Dlaczego pani wesz艂a do tamtej bramy? Bo wiedzia艂am, 偶e mnie pan 艣ledzi, chcia艂am pana zgubi膰. Wchodzimy na trzecie pi臋tro, drzwi otwiera m艂oda blondynka i m贸wi: Och, Joleczko, przyjecha艂a艣, co tak
96
p贸藕no? Cofn膮艂em si臋 w tym momencie za futryn臋 drzwi, bo nie wiem, co w tym lokalu mo偶e byc. Teraz si臋 wysuwam, w艂a偶臋 do przedpokoju i pytam: Kto tu mieszka? Blondynka zdziwiona, ale bezczelnym tonem odpowiada: Ja! O co panu chodzi? Jestem z milicji, pani pozwoli dow贸d! Och, Jolu, ma艂a zaczyna krzyczec, co to ma znaczy膰! Moja babka stoi jak wryta i mc si臋 nie odzywa. Blondynka wyci膮ga legitymacj臋 i rzuca mi, prosz臋. Bior臋 dokument, siadam przy stole, wyci膮gam notes, w kt贸rym mia艂em zanotowane adresy moich lepszych kumpli, i spisuj臋 obie jak w 艣ledztwie. A one czekaj膮 os艂upia艂e, co b臋dzie dalej. Widz臋, 偶e Joleczce 艂zy w oczach stan臋艂y, przerzucam jej dow贸d osobisty i czytam, 偶e jest zameldowana w艂a艣nie w L. Ach, to pani i tu'te偶 nie mieszka, powiadam oddaj膮c jej dowod, ale niech si臋 pani nic nie martwi, pani Joleczko, ja me jestem tym, za kogo pani mnie bierze, u艣miecham si臋. Co to ma znaczy膰, pyta zdziwiona. Pani mi si臋 po prostu podoba i by艂em ciekawy, gdzie pani mieszka, i tak sobie chodzi艂em za pani膮. O Bo偶e, to pan wszystko wie! Czy ja wiem, czy nie, to jest moja prywatna sprawa, niech si臋 pani nie obawia. Wszystko to 偶arty. Wtedy odzywa sic blondynka. Joleczko, czemu stoisz w p艂aszczu? Rozbieraj si臋! Ten pan nie jest wcale taki straszny, napijemy si臋, panie m艂ody, po kieliszku, prawda?
I wyci膮ga 膰wiartk臋 w贸dki, dwa 艣ledziki, trzy kieliszki. Wypi艂em dopiero, jak one przechyli艂y, bo ba艂em si臋, 偶ebym nie zosta艂 za艂atwiony, jak ci dwaj z lokalu, co talc grzecznie zasn臋li na 艂aweczce w parku. Ale sytuacja jest w dalszym ci膮gu napi臋ta, bo nikt z nas me wie, co si臋 w艂a艣ciwie dzieje i co mo偶e si臋 sta膰. Jola stale ranie zagaduje, czy ja co艣 widzia艂em, chodzi jej przede wszystkim o kradzie偶, nie m贸wi tego wprost, ko艂uje nie jest pewna, czy j膮 艣ledzi艂em od dworca, czy od restauracji? Ja wci膮偶 twierdz臋, 偶e mc me wiem, me
,,Co jest za tym murem"
97
widzia艂em. Po 膰wiartce dostaj臋 cuga na dalsz膮 i ofiaruj臋 si臋, 偶e ch臋tnie zap艂ac臋 za drug膮. Blondynka powiada: Nic pan nie b臋dzie p艂aci艂, zaraz przynios臋 od znajomych, i wybiega z mieszkania. Niedobrze, kombinuj臋, zaraz przyjd膮 alfonsi i 艂ep mi ur偶n膮, nie ma gieroj贸w. Za chwil臋 s艂ysz臋 ci臋偶kie kroki na schodach i jestem pewny, 偶e zacznie si臋 rozr贸ba. My艣l臋, 偶e od razu mnie nie zabij膮, chyba wprz贸d zapytaj膮, jak i co? Mam przy sobie sw贸j list go艅czy wyci臋ty z gazety, tym si臋 im wylegitymuj臋, mo偶e uwzgl臋dni膮 ten dow贸d rzeczowy. Drzwi si臋 otwieraj膮, wchodzi wielkie -h艂o-pisko metr dziewi臋膰dziesi膮t, a drugi ma艂y, kr臋py, dobrze zbudowany. Dobry wiecz贸r, witaj膮 si臋 z Jol膮. Znaj膮 si臋. Wielki podaje mi r臋k臋, ale uwa偶am, 偶eby mnie nie wzi膮艂 na byka, znam takie wypadki przywitania, wyci膮ga si臋 r臋k臋 i od razu zaprawia g艂ow膮. Zmierzyli mnie tylko wzrokiem i siadaj膮 na krzes艂ach. Wyczuwam elektryk臋 w powietrzu, rozmowa si臋 nie klei, czekam jak lis. Nagle wielki wstaje i prosi Jol臋 do drugiego pokoju. Zaraz chyba nast膮pi 艂omot, krew si臋 poleje. Ale nie by艂em z go艂ymi r臋kami, specjalnie tch贸rzliwy te偶 nie, mia艂em w kieszeni kos臋 na spr臋偶ynie. Z pokoju dochodzi rozmowa coraz g艂o艣niejsza, zakrawa nawet na awantur臋. Pierwsza wychodzi Jola, wida膰, 偶e podenerwowana, za ni膮 wielki, i krzyczy do swojego kolegi: Chod藕, Marek, idziemy, i wychodz膮 bez s艂owa z mieszkania. Zg艂upia艂em. Blondynka pyta: Co to wszystko znaczy? Jola wzruszy艂a ramionami i nic nie odpowiada, aha, my艣l臋 sobie, faceci przyszli mnie tylko ogl膮dn膮膰, a reszt臋 za艂atwi膮 gdzie indziej, w bramie lub na ulicy, dostan臋 kos膮 w plecy i po krzyku. Nie mam tu co szuka膰, 偶egnam si臋 i m贸wi臋, 偶e za par臋 minut m贸j poci膮g odje偶d偶a. Dok膮d, pyta Jola. Tam, sk膮d za pani膮 przyjecha艂em. To ja jad臋 z panem. Nic ju偶 kompletnie nie rozumiem. Skoro pani ma ochot臋, prosz臋
98
bardzo, b臋dzie mi weselej w podr贸偶y. Gdzie b臋dziesz je藕dzi膰 po nocy, wtr膮ca si臋 blondynka. Musz臋 z tym panem porozmawia膰. Jola zabiera p艂aszcz, torebk臋 i wychodzimy z pokoju. Na schodach uwa偶am tylko, aby mi co艣 na 艂eb nie spad艂o. Bior臋 j膮 pod r臋k臋 i tul臋 g艂ow臋 do ramienia dziewczyny. Jak co艣 b臋dzie lecia艂o, to na mnie i na ni膮 r贸wnie偶. Na ulicy troch臋 od偶y艂em i szybko zbli偶amy si臋 do dworca.
Przyje偶d偶amy do L. Jola prosi mnie do siebie, bo chce spokojnie ze mn膮 porozmawia膰, a jak dot膮d nie by艂o okazji. Mieszka razem z cioci膮, kt贸ra chwilowo wyjecha艂a do rodziny, i pok贸j u niej wolny. Jest przekonana, powiada, 偶e tak czy tak, oddam j膮 na milicj臋, poniewa偶 jestem funkcjonariuszem. W domu stawia na stole flaszk臋 bia艂ego wina, dwa kieliszki i m贸wi: Jestem pewna, 偶e pan widzia艂 wszystko, wi臋c chc臋 przy panu policzy膰, ile wzi臋艂am, aby nikt mi niczego wi臋cej nie zarzuca艂. W jednym portfelu znajduje si臋 cztery tysi膮ce osiemset, w drugim trzy tysi膮ce z czym艣, atlantic, delbana oraz dokumenty pana in偶yniera i technika budowlanego. Prosz臋, powiada, atlantic i trzy tysi膮ce. Oto pa艅ska dola i jeste艣my kwita. I patrzy lito艣ciwie na mnie. Pani to zarobi艂a, prosz臋 zatrzyma膰 pieni膮dze, a na drugi raz niech pani pracuje tym systemem ostro偶niej. Jola p艂acze, prosi, abym przyj膮艂 bodaj zegarek, inaczej nie b臋dzie mie膰 spokoju ani pewno艣ci, 偶e nie jestem z milicji. Zapi膮艂em skaz na r臋k臋, wyj膮艂em wycinek gazety z listem go艅czym, pokazuj臋: Oto moja legitymacja s艂u偶bowa. Po dziesi臋ciu dniach pieni膮dze s膮 prawie na wyko艅czeniu, 偶ycie kosztuje, lokale, orkiestra, napiwki, lada dzie艅 ciotka Joli mo偶e powr贸ci膰. Trzeba zn贸w by艂o wsiada膰 w poci膮g i jecha膰 w nieznane.
Obieram kierunek na Wroc艂aw, ale nie wiem, na jakiej stacji wysi膮d臋. I gdzie doje偶d偶am? Do Z. Z budki
99
telefonicznej dzwoni臋 do miejsca pracy Ole艅ki. O ma艂o nie zemdla艂a z wra偶enia przy s艂uchawce. Zdzisiu, sk膮d ty dzwonisz? Z budki w Z. Bo偶e, co ja prze偶y艂am, my艣la艂y艣my z mamusi膮, 偶e... Ole艅ko, porozmawiamy p贸藕- ! niej, czekam na ciebie ko艂o poczty. Spaceruj臋 po ulicy i kombinuj臋, jak膮 jej tu wod臋 pola膰? A ona ju偶 nadje偶d偶a na rowerze i rzuca mi si臋 na szyj臋. Wszyscy艣my my艣leli, opr贸cz taty, 偶e ci臋 zamkn臋li. Ole艅ko, to by by艂o najmniejsze, ale moja sprawa jest bardziej skomplikowana, ni偶 przypuszcza艂em. By艂em w Warszawie, |
siedzia艂em tam dwa tygodnie, chodzi艂em do najwy偶szych czynnik贸w, po wszystkich urz臋dach, zmuszony by艂em jecha膰 nawet do Poznania, do jednego ze s臋dzi贸w, ogromna bieganina i ba艂agan. Rzecz jest poniek膮d na dobrej drodze, prokurator przyj膮艂 wszystkie pieni膮dze od wujka, ale formalno艣ci wymagaj膮 jeszcze czasu. Gdy zapadnie ostateczna decyzja, adwokat zawiadomi wujka, a ten do na.s napisze list. Przychodzimy do domu, stara robi ga艂y jak dynie, omal trupem nie padnie, a ja nawijam wszystko od pocz膮tku. Stara Ziarnkowa nic nie podejrzewa, rozumie, 偶e jak kto艣 si臋 ukrywa, to r贸偶ne mog膮 zachodzi膰 okoliczno艣ci, ale stary Ziarnko, cho膰 je艂op, co艣 niucha, bo dziwna mu si臋 ca艂a sprawa wydaje. Za miesi膮c mia艂 by膰 艣lub, a tu zi臋膰 na par臋 tygodni przepada, jak to jest, nie mo偶e poj膮膰. Mimo wszystko mieszkam tydzie艅 u Ziarnk贸w i pewnego dnia powiadam do Ole艅ki: Wiesz, kochana, mam niedaleko st膮d jednego znajomego, przed poznaniem ciebie ukrywa艂em si臋 u niego jaki艣 czas i zostawi艂em tam garnitur i par臋 koszul, warto by to odebra膰. Dobrze, Zdzisiu, ale pojedziemy taks贸wk膮, boj臋 si臋 dworc贸w, poci膮g贸w, milicji. Dobrze. A naprawd臋 to przecie偶 moja siostra ze szwagrem Ptakiem mieszkali tylko trzydzie艣ci par臋 kilometr贸w od Z., w S., i mia艂em u nich troch臋 bielizny, a przy tym milo od czasu do czasu
100
odwiedzi膰 rodzin臋. S艂uchaj, Zdzisiu, proponuje Ole艅ka, jest znajomy kierowca, kolega brata, on si臋 nawet we innie podkochiwa艂 swego czasu, mo偶na powiedzie膰 stara艂 si臋 o r臋k臋, ale mi si臋 nie podoba艂 z charakteru, zreszt膮 jest dziobaty, teraz je藕dzi w艂asn膮 taks贸wk膮, on nas zawiezie, gdzie tylko b臋d臋 chcia艂a. Wieczorem Ole艅ka, ja i dziobaty taks贸wkarz zaje偶d偶amy do S. Nie zatrzymujemy si臋 przed gospodarstwem siostry, lecz o kilka budynk贸w dalej. Ciemno. Przeskakuj臋 przez p艂oty, Ole艅ka czeka w wozie, zabieram, co tam mam, od siostry i wracamy do Ziarnk贸w. W czasie podr贸偶y staram si臋 nawi膮za膰 rozmow臋 z kierowc膮, lecz on b膮ka pi膮te przez dziesi膮te pod nosem i zachowuje si臋 obcinaj膮ce w stosunku do mnie. Nie chcesz gada膰, 艂az臋go, to nie, pies ci臋 kicha艂 z twoj膮 rozmow膮. Jednak po powrocie wst臋pujemy do restauracji na 膰wiarteczk臋. Dziobaty w dalszym ci膮gu ledwo do mnie burknie, z Ole艅k膮 jest bardzo rozmowny i uprzejmy, mimo to umia艂 od mej wzi膮膰 sto pi臋膰dziesi膮t z艂otych za kurs. Jestem jeszcze u Ziarnk贸w trzy dni, stary obci臋ty, czuj臋, 偶e grunt pod pi臋tami zaczyna si臋 pali膰. Prosz臋 Ole艅k臋 o tysi膮c z艂otych na wyci膮g z metryki, aby ju偶 wszystkie papierki potrzebne do 艣lubu mie膰 w porz膮dku. Jad臋 do Katowic. Ole艅ka odprowadza mnie do poci膮gu, jest jeszcze par臋 minut czasu do odjazdu, siedzimy w bufecie dworcowym. I nagle pojawia si膮 na sali dziobaty kierowca. K艂ania si臋, u艣miechn膮艂 si臋 zjadliwie, wypi艂 oran偶ad臋 i wyszed艂. Dra艅 prosto z restauracji idzie na posterunek milicji dworcowej i donosi, 偶e na terenie Z. przebywa dziwny nietutejszy go艣膰, chodzi z tak膮 a tak膮 dziewczyn膮, cz臋sto jest widywany w kawiarni, w restauracji, w kinie. Je藕dzi艂 z nim po nocy do S., zabiera艂 stamt膮d walizk臋, elegancko ubrany, nigdzie, zdaje si臋, nie pracuje, wydaje mu si臋 podejrzany, wobec tego prosi o wylegitymowanie osobnika. Stoj臋 ju偶 na peronie, po-
101
ci膮g ma nadjecha膰 ino, ino, a przede mn膮, jakby spod ziemi, wyrasta milicjant i grzecznie prosi: Przepraszam pan pozwoli dokumenty. Nie mam dokument贸w. A co pan ma? Ksi膮偶eczk臋 wojskow膮, za艣wiadczenie z pracy A dowod gdzie? Wyrabiam. Po co pan przyby艂 do Z.?
o siostry przyjecha艂em. To jest pa艅ska siostra? Pokazuje na Ole艅k臋, bia艂膮 jak serweta. O, bardzo pana przepraszam, to jest moja narzeczona. Milicjant pi臋knie wszystko spisa艂, s艂u偶bowo zasalutowa艂 i odszed艂. 呕o-膮dek wskoczy艂 mi na swoje miejsce, ostyg艂em. Ole艅ka e wo 艂yka sim臋, a ja s艂ysz臋, 偶e poci膮g ju偶 stuka w szyny. Lecz ten posterunkowy by艂 lepszy cwaniak. Amm si臋 nie obejrza艂, obskakuje mnie czterech milicjant贸w: Sta膰! R臋ce do g贸ry! No, Celebrak, m贸wi膮, ju偶 dosc zel贸wek stargali艣my, braciszku, za tob膮. Kajdanki na r臋ce i prowadz膮 mnie na posterunek. Przed komisariatem stoi dziobaty kierowca, r臋ce w kieszeniach, i u艣miecha si臋 bezczelnie. Zd膮偶y艂em mu krzykn膮膰: Czekaj , nygusie, gdy tylko wr贸c臋, dosi臋gnie ci臋 r臋ka sprawiedliwo艣ci!
W komisariacie nazlatywa艂o si臋 milicjant贸w jak szerszeni. Ogl膮daj膮 mnie niby na wystawie. Och, to ten ,ee ra^' Celebrak, komenda w G. nie mo偶e si臋 na was doczeka膰, co艣cie tam narobili? Tyle miesi臋cy was szu-aj膮, gdzie艣cie si臋 kryli? Nigdzie, pracowa艂em, przecie偶 nie krad艂em. A dziewczyn臋, kt贸ra by艂a z wami na stacji, znacie? Znam j膮 troch臋 z widzenia. Tymczasem 艂unkcjonariusze w wi艂lysa, do Ziarnk贸w, i przywo偶膮 ca艂膮 famili臋 na komisariat. Stary Ziarnko wystawia oczy jak 艣limak. Ziarnkowa zielenieje, 偶ebym przypadkiem nie wysypa艂 i przed milicj膮, i przed starym, 偶e udzieli艂a mi pomocy materialnej. Boi si臋 i milicji, i m臋偶a. Ole艅ce 艂zy ciurkiem si臋 lej膮. Widz膮c, co si臋 wypra-a, wstaj臋 i wyg艂aszam: Obywatelu komendancie, ci udzie s膮 najzupe艂niej niewinni. Obywatelu komendan-.
102
f
I
t ie, jak pan ich w tej chwili nie zwolnisz, to mnie tu najlepszy chirurg nie z艂o偶y i nie pozszywa! Zabrali w ko艅cu Ziarnk贸w, pospisywali protoko艂y. A stara Ziarnkowa chyba do dnia dzisiejszego nikomu si臋 nie przyzna艂a do tych pieni臋dzy. I to jest, panie redaktorze, m膮dre oszustwo. Komisariat w Z. dzwoni do G., a komenda w G. si臋 cieszy: Dawa膰 nam tu tego or艂a! Przywozi膰 natychmiast niebieskiego ptaka! Na komendzie w G. przychodzi komendant, patrzy na mnie i pyta: No, Celebrak, ma milicja s艂abych pracownik贸w czy nie ma? Przepraszam, panie kapitanie, ale o co chodzi, udaj臋 g艂upiego. O tern potem, na razie do aresztu! Je艣li ju偶 tak, panie kapitanie, to daj pan paczk臋 papieros贸w, bo nie ma co pali膰. Zaopatrzyli mnie w palenie i siedz臋...
...Je艣li w domu 艣redniej c贸rki mojej te艣ciowej wybuchnie grubsza awantura, jak to ona nazywa 鈥" 鈥艣wulkan鈥, przyje偶d偶a do mnie wy偶ali膰 si臋. Bogiem a prawd膮 ta schorowana kobieta, od czas贸w kiedy Niemcy spalili ich lich膮 cha艂upk臋 w D., nie zazna艂a w艂asnego k膮ta. Po wojnie biedo wa艂a jaki艣 czas u starszej c贸rki i jej m臋偶a w ich gospodarstwie na Zachodzie. Teraz mieszka na garnuszku u drugiej c贸rki i zi臋cia. Stary cz艂owiek zawsze m艂odszemu przeszkadza, m贸wi膮 jej, 偶e nie umie gotowa膰, 偶e kulawa, niedowidzi, 偶e z pieni臋dzy przeznaczonych na 偶ycie przykrada i wysy艂a synkowi do wi臋zienia. A ona nic, tylko stale swoje, 偶e on niczemu nie winien, bo nikogo nie zabi艂. Je艣li na chwil臋 uwolni臋 si臋 od w艂asnych przykro艣ci 鈥" wys艂ucham tych nadaremnych 偶al贸w, nawet zjem, co ugotuje. Poza star膮 nikogo z jego rodziny nie widuj臋, nie odwiedzam. Zadawnione urazy, nienawi艣ci wci膮偶 jeszcze piek膮 pod sk贸r膮. Najbardziej zajad艂a jest jego m艂od-
103
sza siostra, skryta, sucha, niedobra. To ja jestem wszystkiemu winna i los za stare krzywd鈥 s艂usznie si臋 m艣ci na mnie, na nim, na moich dzieciach. Kiedy urodzi艂a si臋 Lusia, zagryz艂am z臋by i odwa偶y艂am si臋 pojecha膰 do mojej matki. Zobaczy艂a babka dziecko o wielkich niebieskich 艣lipkach, wypiel臋gnowane, zap艂aka艂a nad wnusi膮. Zosta艅 w domu, powiada do mnie, nie wa偶 si臋 nigdzie jecha膰. Ani ty, ani dziecko g艂odu tu nie zazna. B臋dziesz chcia艂a pracowa膰, pracuj. Pomog臋 w wychowaniu ma艂ej. Dostaniesz od nas pieni膮dze na przeprowadzenie sprawy rozwodowej. Na niego nie masz co liczy膰. Wyjdzie z krymina艂u, b臋dzie drugie dziecko, znowu p贸jdzie siedzie膰 i tak dalej, i tak dalej. Takie b臋dzie ca艂e 偶ycie.
By艂am wtedy zupe艂nie bezradna. Pami臋ta艂am jego listy pisane z celi. Teraz s艂ucham, co matka m贸wi. Nie. Wracam do G., tu dom, 艂贸偶ko, pierzyna, ko艂yska, praca, zameldowanie i on niedaleko, cho膰 za krat膮. I rok
po roku narasta艂. Ci膮gle milicja, rewizje, oboj臋tnie ____
czy w dzie艅, czy w nocy. S膮d, wi臋zienie, listy, widzenia, ucieczki, bez zmian, z uporem przez jedena艣cie lat. Ci膮gle obawa, niepewno艣膰, wyczekiwanie, l臋k, nadzieja.
I znowu listy:
鈥艣Kochana Elusiu! Po d艂ugim oczekiwaniu upragnionego listu od ciebie wreszcie otrzyma艂em go, za kt贸ry ci bardzo dzi臋kuj臋. Listy twe dodaj膮 mi si艂y, abym m贸g艂 pokona膰 ka偶dy ci臋偶ki trud, kt贸ry stoi na drodze w osi膮gni臋ciu tego, co dla mnie jest w obecnej chwili najdro偶sze 鈥" wolno艣膰. Elusiu, doskonale rozumiem, czym jestem dla ciebie, dla naszych pociech, lecz jestem bezsilny przyj艣膰 z pomoc膮, gdy偶 krata wi臋zienna przes艂ania mi ciebie, aby ci pom贸c w tym zbola艂ym i zap艂akanym 偶yciu. E艂uniu, dzi艣
104
zrozumia艂em i doszed艂em do przekonania, 偶e jeste艣 stuprocentow膮 偶on膮 i kochaj膮c膮 matk膮. B臋d膮c na wolno艣ci, nie docenia艂em twej dobroci i swym post臋powaniem rani艂em twe tak szlachetne serduszko. Natomiast ja ceni艂em w贸dk臋 i koleg贸w, za co ja teraz cierpi臋. Ale dzi艣, kiedy jestem z dala od was, kiedy prawo sta艂o si臋 tak surowe, zrozumia艂em sw贸j b艂膮d. Prosz臋 ci臋 bardzo, miej jeszcze troszeczk臋 cierpliwo艣ci i staraj si臋 pokona膰 wszystkie trudno艣ci, jakie ci臋 spotykaj膮 w 偶yciu codziennym, a ja zapewniam ci臋, 偶e gdy tylko wr贸c臋, ju偶 nigdy nie dopuszcz臋 do tego, aby jakakolwiek z艂a chwila zdo艂a艂a zakra艣膰 si臋 do naszego spokojnego 偶ycia. Elusiu, ile偶 bym dzisiaj da艂 za ma艂膮 chwil臋 sp臋dzon膮 wraz z tob膮 i naszymi kochanymi dzie膰mi. Nie ma takiej ceny, kt贸rej bym nie da艂 za to. Musimy by膰 cierpliwi i czeka膰 na ten tak pi臋kny i radosny dzie艅, kiedy wpadniemy sobie w ramiona. 呕ycie moje w czterech, 艣cianach up艂ywa pod znakiem t臋sknoty i samotno艣ci, bo c贸偶 mo偶e mi da膰 otuchy, jak nie moja ukochana lalu-nia. Ty jedna mi zosta艂a艣 moim najwierniejszym przyjacielem, kt贸ry dotrzymuje mi kroku w mej w臋dr贸wce. My艣li moje biegn膮 wci膮偶 do was, mam na uwadze, 偶e wszystko ma pocz膮tek, a wi臋c i musi by膰 koniec naszej tak d艂ugiej roz艂膮ki. Na tym pragn臋* zako艅czy膰 te kilka s艂贸w przelanych na papier, kt贸ry obecnie jest naszym przyjacielem i 艂膮cznikiem mi臋dzy nami. Prosz臋 o szybki odpis. Kochaj膮cy was m膮偶 i tatu艣. Zdzisiek.鈥
Potrafi艂 w臋gla przynie艣膰, drzewa ur膮ba膰, dziecko umy膰, buty mi wyczy艣ci膰, ale to by艂y momenty. Chwil臋 by艂o dobrze, godzin臋 藕le. Awantury, uciekanie z
105
dzie膰mi z domu. Noc nie przespana. Na drugi dzie艅 przysi臋gi, poca艂unki, zaklinania...
...Przychodzi do celi w areszcie w G. oficer 艣ledczy Kalinka i odczytuje: W dniu takim a takim dokonali艣cie w艂amania na szkod臋 Janiny Fonda艂owej oraz w艂amania na terenie G. ko艂o hal, wsp贸lnie z Koronkiem i Jakubiakiem na szkod臋 Anny Ryby. Opr贸cz tego Kalinka zarzuca mi: skok na sklep w J鈥艣 sk膮d mia艂em zrabowa膰 toar u, i .ok艂ada jeszcze kradzie偶 motoru junak w M Dwa pierwsze przest臋pstwa si臋 zgadzaj膮, dwa drugie ie. Bo milicja juz z przyzwyczajenia przypisywa艂a mi Wozys ie kradzie偶e na terenie powiatu. Zdarzenie z nn膮 Ryb膮 wypad艂o zupe艂nie przypadkowo w czasie mo.ieJ wystawki, czyli ukrywania.
Przyje偶d偶am do G., lec臋 ko艂o hal, bo koniecznie chcia-em si臋 zobaczy膰 z 偶on膮, po drodze spotykam znajomego kumpla, w艂a艣nie Koronka. Znali艣my su; jeszcze ze szkolnych wagar贸w. Zatrzymuje mnie i pyta: Gdzie walisz, Zdzisiek? Zimno by艂o i chlapa. Szlag trafi艂 p0-wiaoam, goni膮 mnie te 艂obuzy, czyli milicja. S艂ysza艂em, ch艂opaki opowiadali. Co艣 zrobi艂, Zdzisiu? Nic takiego Rysiu, wyja艣niam, w艂amanie w G鈥艣 maj膮 da膰 dw贸jk臋,鈥 to lepiej pofruwa膰, nie? Zdzisiek, proponuje Koronek, oz ze mn膮 na chwil臋, m贸j kumpel czeka ko艂o kiosku, pakuje nam dychy do p贸艂 litra, mamy smak wy-
fl i m !" 鈥艣臋 1 掳br脫ci!i艣ffly raz dwa we trzech naS, i ? d掳 S艂掳Wa zwierza^ S'K. 偶e posiadaj膮
macfef ?'6 trOCh\tOWaru 1 P掳**hny im jest paser. Co macie. Tioch臋 srebra, futerko, ot takie lewe drobiazgi.
a i macie, to dawajcie i jed藕cie ze mn膮. Ucieszyli si臋 i m贸wi膮, 偶e towar maj膮 schowany na melinie, trzeba opiero po mego zaj艣膰. Idziemy ulic膮 Targow膮, wchodz臋 z nimi do bramy. Jakubiak skr臋ca na klatk臋 scho-
100
Jow膮 w lewo, a Koronek w prawo na parter. Gdzie on poszed艂, pytam. Zagadywa膰 s膮siadk臋, 艣mieje si臋 Koronek, jak my tu b臋dziemy robi膰, pro艣ciutki klawisz. Przy drzwiach na parterze by艂a k艂贸dka, Koronek zak艂ada tyci 艂om, jak do d艂ubania w z臋bach, i chce szarpa膰. Co robisz, pytam si臋. A on: Id臋 w艂a艣nie po te rzeczy, o kt贸rych ci m贸wi艂em. Zez艂o艣ci艂em si臋: Jak planujesz jucht, powiedz otwarcie: id臋 na skok, a nie zawracaj g艂owy, 偶e towar masz zrobiony, jak g贸wno masz. Ba-lona r贸b sobie z brata, nie ze mnie. C贸偶, Zdzisiu, kurwa twoja ma膰, p臋kasz, 艂amiesz si臋? Pod ambicj臋 mi wje偶d偶a. Dobrze, Rysiu, klaruj臋 mu, jak robi膰 co艣, to m膮drze, na takim smrodzie nie warto wpa艣膰. Co tam jest w tym mieszkaniu, op艂aca si臋 chocia偶 wej艣膰? Mowa! Z艂oto jest, forsa jest, na艂o偶y艂 mi ca艂膮 fur臋 do g艂owy. Nabra艂em poniek膮d ch臋ci. Koronek szarpie 艂omem k艂贸dk臋, a偶 oczy bol膮. Partaczy. 艁api臋 go za rami臋. Nie wyg艂upiaj si臋, cz艂owieku! Jak ty to robisz? Masz 偶yczenie si臋 w艂ama膰, pos艂uchaj mnie, ja ci zrobi臋 to mieszkanie. Niedaleko by艂 warsztat 艣lusarski, przed kt贸rym le偶a艂y d艂ugie, stalowe pr臋ty. Wsadzi艂em pr臋t w nogawk臋. Widzisz, zwracam si臋 do Koronka, teraz mo偶emy wraca膰 do pracy. Id臋 o sztywnej nodze niczym inwalida. Stajemy przed drzwiami. Prosz臋, sp贸jrz, pouczam Koronka, tak si臋 robi. Zak艂adam stal贸wk臋 mi臋dzy skobel a k艂贸dk臋, naciskam kolanem drzwi, zakaszla艂em i za jednym poci膮gni臋ciem wrota odskoczy艂y. W tym czasie Jakubiak wci膮偶 zagaduje s膮siadk臋. Koronek pierwszy wpada do mieszkania, pozna膰 po cz艂owieku, 偶e jest bardzo zach艂annym. Na 艂eb na szyj臋 zaczyna ci膮gn膮膰 doln膮 szuflad臋 od szafy, ja go wtedy 艂ap za ty艂ek i wpycham do 艣rodka. Co艣 taki nachalny, Rysiu, taki materialista? Podryguje w szufladzie i prosi: Zdzisiu, nie r贸b hecy, szkoda czasu. Usiad艂em przy stole, aby zaplanowa膰, jak i gdzie szuka膰. Tymczasem Koronek wyci膮ga z szafy
107
spory tobo艂ek. Pytam: Co masz? Z艂oto! Potrz膮sa, d藕wi臋czy. My艣l臋, taka kupa z艂ota, maj膮tek! B艂yskawicznie zabieram si臋 do roboty, szukam pieni臋dzy za obrazami, w 艂贸偶ku, w kredensie, nie ma ni cholery. Ale w szafie widz臋 kr贸tkie futerko, takie za trzy tysi膮ce z czym艣 w MHD, dwa p艂aszcze i siedem par zupe艂nie nowych, damskich but贸w. Sta艂y w kartonie pod 艂贸偶kiem. Sk膮d dana kobieta mog艂a mie膰 tyle nowych but贸w, wszystkie by艂y jednakowe. 艢ci膮gamy dwie walizki z szafy i pakujemy swoje bety. W kredensie sta艂o troch臋 w贸dki, wi臋c si臋 pocz臋stowa艂em. Wychodzimy. Dali艣my cynk Jakubiakowi i maszerujemy w najlepsze, trzech turyst贸w z walizkami przez miasto. Jakubiak sobie przypomina, 偶e ma dobrego pasera w Katowicach. Przychodzimy na post贸j taks贸wek, jest godzina dwunasta w po-鈥艢Udme, wsiadamy: Panie kierowco, do Katowic. 呕aden z nas nie ma grosza na taks臋. Kurs kosztuje sto pi臋膰dziesi膮t z艂otych. W po艂owie drogi u艣wiadamiam kie-lowc臋, 偶e z fors膮 u nas krucho, ale posiadamy co艣 w towarze. We藕mie pan? proponuj臋. A co macie? Masz pan pi臋kny, zagraniczny zegarek w domu? Poka偶 pan. Wyci膮gam zegar, tyka艂 nam jak cholera w walizce. Za ten budzik pasuje? Niech b臋dzie. Taks贸wkarz schowa艂 czasy i jedzie dalej. W Katowicach Koronek z Jakubiakiem wal膮 prosto do jubilera z tym z艂otem. Okazuje si臋, 偶e to s膮 same srebrne pi艂sudskie, przedwojenna waluta. Zdziwili艣my si臋, co to ludzie maj膮 zaszperowane, i op臋dzlowah艣my bilon za tysi膮c dwie艣cie zet贸w. Koronek schowa艂 pieni膮dze i prosi do lokalu, zamawia trzy obiady i litr. Jakubiak uk艂ada taki plan: Poniewa偶 paser mnie nie zna, przedstawi臋 si臋 jako cz艂owiek wyje偶d偶aj膮cy za granic臋, i dlatego pozbywam si臋 pewnych rzeczy. Kombinujemy, 偶e niby za nie kradzione da si臋 poci膮gn膮膰 wy偶sz膮 cen臋.
108
Paser mieszka艂 niedaleko dworca w du偶ym bloku na czwartym pi臋trze. Otwieram walichy i jak zawodowy sprzedawca wyk艂adam klientowi towar. Ogl膮dn膮艂 ciuchy, wszystkie by艂y w dobrym stanie, tandety nie bra艂em, i paser powiada, 偶e zaraz tu przyjd膮 dwie amatorki. kt贸re wszystko kupi膮, a za po艣rednictwo nale偶y mu si臋 dola. Czy pa艅ska 偶ona posiada 艂adne buty? pytam. Niech we藕mie sobie kt贸r膮艣 par臋. Obuwie by艂o na szpilkach, paserowa wybra艂a odpowiedni numer, przymierzy艂a, zadowolona, jak to kobieta. Zjawiaj膮 si臋 handlarki, jedna ko艂o trzydziestki, druga po pi臋膰dziesi膮tce, i sprzedajemy futro za tysi膮c pi臋膰set, dwa p艂aszcze za ko艂o i buty hurtem za osiem st贸w. Og贸艂em ze srebrem mieli艣my prawie sze艣膰 patyk贸w i Koronek dzieli: Zdzisiek dwa, ty dwa, ja dwa. R贸wno艣膰 i braterstwo. Han-ael zosta艂 ubity, wi臋c obja艣nili艣my gospodarza, 偶e艣my jucht zrobili, a ja jestem na wystawce i za granic臋 pojad臋 dopiero wtedy, jak mnie Orbis zaprosi. Teraz przyda艂oby si臋 zabawi膰, dodajemy. Nasz paser 偶y艂 z kobiet膮, kt贸ra niegdy艣 by艂a s艂ynn膮 prostytutk膮 w Katowicach. Gdy si臋 ju偶 wyszumia艂a, wy fika艂a, o偶eni艂 si臋, uwa偶a艂, 偶e taka b臋dzie najlepsz膮 偶on膮. I ona zna艂a wszystkie dziwki w Katowicach. Wi臋c paser radzi: Stuknijcie do mojej ma艂偶onki, mo偶e wam tu co艣 lepszego przyprowadzi. Polecia艂a z ochot膮, za fatyg臋 dosta艂a st贸waka. Weso艂ej zabawy pragn膮艂 najbardziej Koronek. Ja specjalnie nie przepada艂em za towarzystwem kobiet z p贸艂艣wiatka, ale w tym wypadku kroi艂 si臋 na miejscu niez艂y nocleg, podczas ukrywania trudno grymasi膰 z melin膮. S膮 dwa 艂贸偶ka, tapczan, robot臋 wykona艂em na medal, trzeba odpocz膮膰. Za dwie godziny 艣ci膮gaj膮 damy. Jedna dupiasta, gruba, ale zgrabna. Uda sama stal huta 鈥艣Batory鈥, paznokcie na czerwono. Druga sucha, ale biustonosz j臋drny i fest, zaczesana na rudo. Kumple nakupiii
109
w贸dki, wina, konserw, ca艂y st贸艂 zawalony jak w delikatesach, czego dusza zapragnie. Kobiety lekkich obyczaj贸w przyprowadzi艂y jeszcze ze sob膮 cz艂owieka, co na gitarze gra艂 po tramwajach. I dawaj libacja. Istny burdel. Jak si臋 towarzystwo ca艂kowicie zachlapa艂o, zapad艂a noc i rozpocz膮艂 si臋 s膮d ostateczny, czyli koniec 艣wiata. Koronek z t膮 grub膮 majgli si臋 na tapczan i wyprawiaj膮 r贸偶ne figury. Rysiu, powiadam, co ty robisz, jak s艂owo daj臋? Jakubiak te偶 si臋 do nich w艂adowa艂, a sucha-ruda k艂adzie si臋 obok mnie. C贸偶 ona sobie wyobra偶a, zapytuj臋 w duchu, 偶e ja wejd臋 w spoufalenie z tak膮 z byle brzegu? I na tym jednym tapczanie 艣pimy: Koronek, obie kurwy, Jakubiak i ja. Ma艂偶e艅stwo paser贸w spa艂o, jak pan B贸g przykaza艂, na 艂贸偶ku. Gitarzysta pod sto艂em w kuchni. Rano nie mog臋 wsta膰, bo kto艣 trzyma w z臋bach m贸j du偶y palec u nogi. Jako艣 si臋 tam uwolni艂em od tych r膮k, g艂贸w i st贸p. Wszyscy si臋 powoli przebudzaj膮, g艂owa boli, robimy klina. Ze skoku u Anny Ryby zosta艂 nam jeszcze jeden p艂aszcz, kt贸ry schowali艣my na czarn膮 godzin臋. Ale gruba prostytutka, co tak podchodzi艂a Koronkowi, zaceni艂a sobie w艂a艣nie ten p艂aszczyk za weso艂膮 noc. Gospodarz mieszkania sprzeciwia si臋. Wynaj膮艂em wam mieszkanie, nie ma noclegu za darmo, p艂aszcz b臋dzie m贸j! A buty to ma艂o? pyta Koronek. Buty by艂y za co innego, upiera si臋 paser, p艂aszcz za co innego. Mo偶ecie u mnie sp臋dzi膰 jeszcze jeden dzie艅, ale p艂aszcz m贸j. Ortalion w sam raz nadawa艂 si臋 na dziwk臋 Koronka, wi臋c drze si臋, 偶e koniecznie musi mie膰 ten p艂aszcz. Koronek bierze kobiet臋 lekkich obyczaj贸w pod rami臋, ona ortalion pod pach臋 i chc膮 wychodzi膰. Paser zast臋puje drzwi i m贸wi: Zostaw to! Koronek przys膮dzi艂 si臋 i gospodarza w nos. Paser si臋 zatoczy艂, odbi艂 od 艣ciany i dosadzi艂 Koronkowi z lewej. Widz臋, 偶e Koronka leje, wi臋c zaprawiam pasera rakiet膮 od ty艂u. Przelecia艂 przez tapczan, opar艂
110
屡 ie o okno i ryczy z czwartego pi臋tra: Ludzie, ratunku! Z艂odzieje, bandyci, 艂apa膰! Robi si臋 peperyna. W nas, w prostytutki jakby piorun strzeli艂, zrywamy si臋 z mieszkania po pi臋膰 schod贸w, bo zaraz mog膮 nadjecha膰 inenty. Na ulicy wsiadam w taryf臋. Ciort z takimi z艂odziejami. To barach艂o. Szkoda si臋 z nimi zadawa膰. Tego samego dnia obu kumpli nakry艂a milicja w Katowicach.
Przyje偶d偶am do matki, zaszed艂em tam na los szcz臋艣cia Wszystko doko艂a mnie spalone. Zbrzyd艂a mi ju偶 ta rajzerka. Chc臋 gdzie艣 spokojnie przeczeka膰, ale !dzie? Nerwy wysiadaj膮. Odzywam si臋 do mamy. Co 'a bym da艂 za kawa艂ek spokojnej mety, ale gdzie tak膮 znale藕膰? I nagle wpada mi w oko piec kaflowy w k膮cie pokoju. Matka ju偶 wtedy mieszka艂a z moj膮 siostr膮 i szwagrem w kopalnianym bloku na trzecim pi臋trze. Zwracam si臋 z pro艣b膮 do szwagra: Stasiek, czy mog -bym wyj膮膰 ceg艂y szamotowe z twojego pieca i w razie czego wchodzi艂bym sobie do 艣rodka? Jak chcesz, zgadza si臋 szwagier, prosz臋. Czego nie robi si臋 dla rodziny. I przyst膮pili艣my wsp贸lnie do dzie艂a. Pod piec przysun臋艂o si臋 stolik i w razie peperyny delikatnie zje偶d偶a艂em do pieca. Matka zas艂ania艂a dla pewno艣ci otw贸r 艣wi臋tym obrazem, a ja bawi艂em si臋 w kominiarza. Starowina zawsze siadywa艂a przy oknie, robi艂a niby rob贸tk臋 na drutach, obserwacj臋 mia艂a u艂atwion膮, bo komisariat MO znajdowa艂 si臋 akurat naprzeciwko naszego bloku. Tak przez trzy miesi膮ce s艂u偶y艂em za opa艂 w piecu, tylko wieczorem wyskakiwa艂em na piwko. Ale w ko艅cu zbrzyd艂o mi to wysiadywanie jaj i po-
偶eglowa艂em w teren. _
Jak mi 艣ledczy Kalinka wszystko dokumentnie wyczyta艂, zacz膮艂 przechadza膰 si臋 po areszcie i m贸wi: No i co, Zdzisiu? Sprytnie si臋 ukrywa艂e艣, ale co z tego. Przyznajesz si臋 do postawionych zarzut贸w? Co ja mam do gadania ze 艣ledczym, dwa oskar偶enia nieprawdziwe,
111
eszta si臋 zgadza, ale ja ca艂kowicie jad臋 w zaparte. 鈥贸 esli tak, wzaycha Kalinka, ta my ci to wszystko udowodnimy. Mowa, pomy艣la艂em. Nudzi mnie tak ze dwie godziny i w k贸艂ko to samo powtarza. Zagl膮da do nas drugi 艂aps i pyta: Twardy jest, co? Jak d艂u偶ej u nas posiedzi, to zmi臋knie, b臋dzie 艣piewa艂 jak 鈥艣Mazowsze鈥 Chyba na twoim pogrzebie, doda艂em w duchu.
Pewnego dnia przychodzi 偶ona pod krat臋 i wo艂a Cicnutko: Zdzisiek, Zdzisiek. Areszt by艂 w suterenie, bk膮d si臋 dowiedzia艂a艣, 偶e wpad艂em? Dzielnicowy mi ga ai. Nie martw si臋 nic, du偶o nie dostan臋. Elu, prosz臋 > up mi kie艂basy i troch臋 wina, bo nie wytrzymuj臋 nerwowo 艣ledztwa. Za艂atw to, laluniu, koniecznie. 呕ona zawsze mia艂a mojr臋 przede mn膮, przynios艂a ca艂e zam贸wienie i przerzuci艂a przez krat臋 do aresztu. W tym samym dniu wprowadzaj膮 do celi pijaka, furmana. U艂o偶y si臋 na pryczy i chrapie. Kiedy pijak obudzi艂 si臋, mowi. Panie, ja mam osiemset z艂otych, suszy mnie. pry tnie zamelinowa艂 pieni膮dze i nie odebrali mu na dy偶urce. Dawaj pan t臋 fors臋, mam tu tak膮 poczt臋, kt贸ra zaraz nam co艣 przy艣le. Przychodzi 偶ona, podaj臋 jej go ow t臋: Kup po艂 litra, nie dla mnie, wyja艣niam, dla jednego pana, siedzi ju偶 biedak trzy miesi膮ce i 艣wierzb Oo oblaz艂, chce si臋 natrze膰. Jak kobieta mo偶e nie spe艂ni膰 swego obowi膮zku, skoro m膮偶 j膮 prosi? Posz艂a i dos arczy艂a. Pijak by艂 zatrzymany tylko do wytrze藕wienia. Przechyli艂 ze mn膮 p贸艂 basa i apia膰 si臋 spi艂. A ia roszeczk臋 naderwa艂em pod艂og臋 i flachy pod desk臋 schowa艂em. Wchodzi dy偶urny milicjant i pyta: Trze藕wy ju偶? A furman rozwalony jak 艢winia le偶y na pryczy. ak si臋 ta cholera tu upi艂a, dziwi si臋 str贸偶. Chodzi po areszcie i nadepn膮艂 na skrytk臋, noga mu si臋 za-c wia a, zagl膮da i widzi: flaszka wypitego wina i p贸艂-litrowka. O, powiada, dobrze wam si臋 tu powodzi. T艂umacz臋 si臋, 偶e o niczym nie wiem, flaszki musia艂 kto艣
112
zostawi膰, zanim tu zamieszka艂em. Jednak jorg艂i si臋, 偶e lo moja sprawka, i zaraz za艂o偶yli siatk臋 na kraty.
Za trzy dni wzywaj膮 mnie na konfrontacj臋 w sprawie kradzie偶y u Fonda艂owej. Jest 艢wierkowa i Jan 艢wierk. Nie mog臋 wprost uwierzy膰, 偶e ten stary, sanacyjny z艂odziej w oczy mi gada o sprzeda偶y towaru, sypie, czyli obci膮偶a. I wreszcie pojawia si臋 Kazimierz Sygnet w charakterze g艂贸wnego 艣wiadka. Zeznaje, jak go podejrzany Celebrak namawia艂, pod偶ega艂, podsuwa艂 plany, aby okrad艂 mieszkanie swojej gospodyni, pani Fonda艂owej. M贸wi wszystko wr臋cz odwrotnie. Przysi臋gam sobie po raz drugi w duchu: ja ciebie jeszcze, nygusie, z艂api臋 na hak! Jeszcze si臋 spotkamy w 偶yciu! 艢ledztwo udowadnia mi dwa w艂amania, prokurator stosuje sankcj臋 i zostaj臋 przewieziony do wi臋zienia w Sosnowcu. Czekam na rozpraw臋 s膮dow膮. Wi臋藕niowie m贸wi膮: Zdzisiek, tr贸jka ci臋 nie minie. Co robi膰, jak Boga kocham? Alkohol ju偶 z organizmu wyszed艂, wi臋c cz艂owiek zaczyna rozs膮dnie my艣le膰. T臋sknota za 偶on膮 si臋 wzmaga, siedz臋 cztery tygodnie w 艣ledztwie. Po miesi膮cu czasu wpada pod moj膮 cel臋 ch艂opak z G., niejaki Zenek Pyza. Wiedzia艂em, 偶e on by艂 kiedy艣 chory na gru藕lic臋. Pytam go: S艂uchaj, Zeneczku, czy ty masz p艂uca wyleczone, czy jeszcze chore? Chore, Zdzisie艅ku. Jakie ty masz te dziury w p艂ucach, du偶e czy ma艂e? Du偶e. Du偶e? W prawym dziura jak orzech. No widzisz, powiadam, tu ci臋 nie b臋d膮 trzyma膰, kochanie. Jeste艣 zara藕liwy dla otoczenia. Przypuszczam, 偶e lekarz ci臋 skieruje do sanatorium w Cieszynie. Dowiedzia艂em si臋 wcze艣niej od ch艂opak贸w, 偶e lam s膮 pierwszorz臋dne warunki.. Tylko jak zdoby膰 dziur臋 w p艂ucach przynajmniej wielko艣ci grochu, rozmy艣lam. I mo偶e pan prokurator wtedy inaczej by patrza艂, i s膮d, ci臋偶kie warunki, gru藕lica, trudne dzieci艅stwo. Jedni mi radz膮, 偶eby nic nie je艣膰, tylko trzy razy dziennie pi膰 sam膮 nikotyn臋, dru-
8 鈥" 鈥艣Co jest za tym mu rem鈥
113
dzy, 偶eby wch艂ania膰 o艂贸wek kopiowy. R贸偶ne snujemy plany i medytujemy pod cel膮. Wpadam na pomys艂, inaczej zrobi臋. Wiesz, Zenek, co, zwracam si臋 do Pyzy, zapisz ty si臋, ch艂opcze, na prze艣wietlenie p艂uc. Ja zrobi臋 to samo. Z Sosnowca przewo偶ono wi臋藕ni贸w na rentgen do Bytomia. Meldujemy si臋 z Pyz膮 u wi臋ziennego felczera z pro艣b膮 o skierowanie nas do prze艣wietlenia klatki piersiowej. Po trzech dniach pakuj膮 nas sze艣ciu do karetki i wio. Siedzimy grzecznie jak w szkole w poczekalni szpitala wi臋ziennego w Bytomiu, dokt贸r od rentgena chodzi ju偶 w fartuchu, w okularach, a siostra wyczytuje nazwiska. Grabi艅ski, Pyza, Bednarz, Celebrak i tak dalej. Prosz臋 rozbiera膰 si臋 do pasa i wchodzi膰 pojedynczo wed艂ug kolejno艣ci do gabinetu. Wywo艂uj膮 nazwisko Celebrak Zdzis艂aw. Wtedy m贸wi臋 do Pyzy: Zeneczku, w艂a艣nie ty teraz wchodzisz do rentgena. Kiedy padnie twoje nazwisko, zn贸w sobie wejdziesz zupe艂nie prawid艂owo na w艂asne konto, prawda? I poszed艂. Lekarz przecie偶 nie zna osobi艣cie ani pana Celebraka, ani pana Pyzy. Zreszt膮 w gabinecie jest ciemno jak u murzyna. Bierze lekarz Pyz臋 pod lup臋, patrzy i gwi偶d偶e: O, nieweso艂o z wami! Dziura wielko艣ci w艂oskiego orzecha w prawym g贸rnym piacie. I pisze swoje 膰moje-boje, jak to u doktora. Obaj przywozimy do Sosnowca wyniki stwierdzaj膮ce ci臋偶kie stany gru藕licze. Wzywa mnie felczer wi臋zienny, robi zmartwion膮 min臋 i 艂agodnym g艂osem m贸wi: Celebrak, czy wy wiecie, 偶e jeste艣cie chorzy na p艂uca? Ale偶 sk膮d, panie doktorze? Jestem zdrowy jak karp. Felczer w dalszym ci膮gu si臋 martwi: Prosz臋 si臋 nie za艂amywa膰, ale moim obowi膮zkiem jest was zawiadomi膰, macie gru藕lic臋. Zrobi艂em min臋 nieboszczyka, omal nie p艂acz臋. Felczer powiada: Dam was na pojedynk臋, bo ju偶 musicie pr膮tkowa膰 i mogliby艣cie zarazi膰 innych wi臋藕ni贸w. Przepisuj臋 wam diet臋 L-l, od偶ywcz膮, a potem
114
屡欴omy艣limy, co robi膰 z wami dalej. Przypuszczalnie /.a tydzie艅 pojedziecie do sanatorium przy wi臋zieniu w Cieszynie. B艂agam go, 偶eby formalno艣ci d艂ugo nie trwa艂y, bo szkoda moich m艂odych lat, zmarnuj臋 si臋 w celi wieziennej na suchoty. Na celi wo艂am, ch艂opaki, pa kuj臋 manatki! Jad臋 do Cieszyna, pasuje. Ale nie opowiadam nikomu, jak i co. Pyza te偶 gra g艂upiego, boi si臋, 偶eby go nie poci膮gni臋to za oszustwo. Pyza to by艂 porywacz, pracowa艂 na r膮czk臋, przewa偶nie walizki, czasem portfel za艂atwi艂, drobne rzeczy. Na wolno艣ci mieszka艂 w s膮siedztwie, lubi艂 wypi膰, nigdy艣my razem nie kombinowali, on by艂 zwyk艂y smyk.
Po tygodniu zaje偶d偶a karetka, zajmujemy miejsca, Pyza i ja, i jeszcze trzech, stra偶nicy siadaj膮 przy drzwiach, jedziemy. Jest zimowa pora, 艣lizgawica, mglisto, w po艂owie drogi karetka wpada w korkoci膮g i 艂aduje si臋 w drzewo. Dostaj臋 noszami w 艂eb, w贸z rozbebeszony. Dw贸ch wi臋藕ni贸w 艂amie nogi, szofer pokaleczony, stra偶nicy pot艂uczeni, ale 艂api膮 za durszlaki, czyli automaty, i daj膮 ostrze偶enie: Kto b臋dzie ucieka艂, u偶yj膮 broni. A sta艂o si臋 to w lesie. Najpierw ratujcie ludzi, m贸wi臋 do stra偶nik贸w, a potem mo偶ecie sami sobie postrzela膰 do dupy. Przyjecha艂o pogotowie, ci臋偶ej rannych odwie藕li do szpitala wolno艣ciowego, nas do ambulatorium, potem na komend臋 MO, prokurator juz czeka艂, wypytywa艂 dok艂adnie o wypadek i po ca艂ej perypa艂ce dotarli艣my szcz臋艣liwie do Cieszyna. W izbie przyj臋膰 lekarz powa偶nie patrzy w kart臋 chorobow膮, na wyniki, i zapytuje: Czy leczy艂em si臋 kiedy艣 na gru藕lic臋? Nie, nigdy, w wi臋zieniu zapad艂em. Ile macie lat. Dwadzie艣cia cztery. Spojrza艂 na mnie ponuro, jakby si臋 litowa艂. Zwraca si臋 do piel臋gniarki: Siostro, pod siedemdziesi膮t pi臋膰, cela ci臋偶kich stan贸w. By艂 wiecz贸r. Dostaj臋 koce nowiute艅kie, lekkie jak puch, sto procent we艂ny. W celi czy艣ciutko, elegancko, bia艂o jak w Za-
kopanem w zimie. Na 艣niadanie bez s艂owa podaj膮 艣mietan臋, ciasto, istny bal u milionera. Na obiad nie wiadomo, jak si臋 z艂apa膰 za kotleta, wi臋kszy od talerza. Ba-daxi na razie 偶adnych nie przeprowadzaj膮, tylko termometr pod pach臋 i le偶臋 sobie jak w hotelu. Obok mnie na 艂贸偶kach gnij膮 stare gru藕liki, kt贸rzy ju偶 za domownik贸w w sanatorium przebywali. Pytaj膮 o wyrok, wyja艣niam im, 偶e jestem na razie w 艣ledztwie. Przychodzi lekarz na wizyt臋 i ordynuje: Temu m艂odemu. pacjentowi trzeba zrobi膰 opad, siostro, badanie krwi, rentgen i plwociny. S艂ucham, dr臋twiej臋 pod kocem, nieweso艂o si臋 zaczyna. Kog贸偶 ja w tym Cieszynie po raz drugi podstawi臋 do prze艣wietlenia? Piel臋gniarka bierze krew i daje mi buteleczk臋, 偶ebym do niej spluwa艂. Zamkn臋艂a cel臋 i posz艂a. Plu膰 mog臋, ale do spluwaczki, po co do flaszki, jak jestem zdrowy. Przy 艂贸偶ku najbli偶szego suchotnika na nocnej szafce sta艂 s艂oik, wi臋c odla艂em troch臋 jego produkt贸w do mojego zbiorniczka. Odda艂em siostrze, niech B贸g czuwa, co b臋dzie dalej, grunt, aby le偶e膰 w puchach. Na nast臋pny dzie艅 prowadz膮 mnie do rentgena, lekarz patrzy i patrzy. Ja tu nic nie widz臋 u tego cz艂owieka, m贸wi do siostry. Prze艣wietla mnie z boku, z przodu, z ty艂u, trzyma mnie pod aparatem ze dwadzie艣cia minut. Wreszcie pisze: Serce i p艂uca bez zmian. Ale spogl膮da na diagnoz臋 z Bytomia i drapie s.i臋 w g艂ow臋. Tam by艂a dziura w p艂ucach, a w7 Cieszynie znik艂a. Jak was tam prze艣wietlali, pyta. Dobrze, odpowiadam. To jest nieprawdopodobne. Co nieprawdopodobne, m贸wi臋, kup se pan lepsze okulary, w szpitalu w Bytomiu prze艣wietlaj膮 jak nale偶y. Dziura by艂a i musi by膰. Robi臋 szum na ca艂y regulator. Wracam do sali ca艂y w strachu, 偶e mnie wypisz膮. Ordynator pyta o wyniki, siostra melduje: U tego m艂odego cz艂owieka, panie prymariuszu, jest bardzo ciekawa historia. Bo co? 鈥" spojrza艂 doktor spod oku艂a-
116
,,.w. Opad dobry, rentgen nie uwzgl臋dnia 偶adnych zmian, natomiast w plwocinach znajduj膮 si臋 pr膮tki.
To niemo偶liwe, siostro! Prosz臋 jeszcze raz przeprowadzi膰 badanie jak nale偶y. Jak mnie zacz臋li oaaa膰, to przele偶a艂em siedem miesi臋cy w tym szpitalu. Ca艂y czas mia艂em termometr pod pach膮, kotlety jad艂em, zyc nie umiera膰, przyby艂o mnie siedem kilo. Wszyscy zachodzili w g艂ow臋 nad rentgenem z Bytomia, z pr膮tkami jako艣 sobie radzi艂em, gra艂o. Zachowywa艂em si臋 potulnie jak s艂abowita owieczka i tak dzie艅 za dniem mi przysycha艂. W wi臋ziennym sanatorium w Cieszynie by艂a szko艂a podstawowa i zapisa艂em si臋 od razu do pi膮tej klasy. Przecie偶 nie zaczn臋 od trzeciej, jak mam dwadzie艣cia cztery lata. Nie powiem, dobrze mi sz艂o.
W mi臋dzyczasie wychodzi moja sprawa na wokand臋 s膮dow膮. Pierwsza toczy si臋 o w艂amanie do Fonda艂owej, druga o kradzie偶 u Anny Ryby. Za Fonda艂ow膮 dostaj臋 p贸艂tora roku. S臋dzina by艂a kobiecin膮 poczciw膮, ulitowa艂a si臋 nad moim m艂odym wiekiem, dwojgiem dzieci i chlap艂a wyrok niewysoki. W sprawie Koronka i towarzyszy wyprawiaj膮 si臋 w s膮dzie nieludzkie cuda. Koronek nie przyznaje si臋 w og贸le. Jakubiak przyznaje si臋 i ca艂膮 win臋 bierze na siebie. S膮d stawia pytanie: Dlaczego w 艣ledztwie obci膮偶a艂 koleg贸w Celebraka i Koronka, a obecnie zmienia zdanie i broni wsp贸lnik贸w? Kiedy Jakubiak zobaczy艂 na rozprawie mnie, kolegow, chcia艂 si臋 wykaza膰 jako 膰harakterny i podgrywa艂 p^ze s膮dem rol臋 chojraka, a na milicji pierwszy zacz膮艂 sypa膰 Nygus nie cz艂owiek. Jakubiak dostaje dwa 艂am, Koronek trzy, ja p贸艂tora roku. Wracam do Cieszyna i opowiadam wi臋藕niom, w jaki smr贸d wpl膮tai mnie kolega Kazimierz Sygnet. Kumple radz膮: Zadaj mu chleba, 偶eby zgni艂 w kryminale. On ciebie me za艂owa i ty go nie masz co 偶a艂owa膰. Wi臋kszo艣膰 by艂a za tym, z臋by Sygneta poci膮gn膮膰 za sob膮. Jeden z Warszawy dora-
dza艂, abym go na wolno艣ci osobi艣cie za艂atwi艂. I wszyscy byli zdania, 偶eby frajerstwo tak czy tak po wolno艣ci nie chodzi艂o. Zwijam si臋 z nerw贸w, ca艂y kipi臋 ze z艂o艣ci, prze偶ywam ka偶dy szczeg贸艂, nigdy na nikogo nie donios艂em na milicj臋, jak mo偶na w og贸le co艣 podobnego uczyni膰. Stale widz臋 przed sob膮 Sygneta, jego blond plerez臋 i jak mu drga ta blizna nad g贸rn膮 warg膮, kiedy sypie mnie przed 艣ledczym. Jestem r贸wny ch艂opak, uchodz臋 w艣r贸d kumpli za charakternego, znam tyle sprawek Sygneta, a on mi w zamian pokaza艂 tak膮 艣wini臋. W 艣ledztwie pi臋knie kr臋ci艂em spraw膮 Fonda艂owej, przecie偶 艢wierk, stary sanacyjny z艂odziej, m贸g艂 r贸wnie dobrze okra艣膰 Fonda艂ow膮 jak ja, s膮d dzi臋ki Sygnetowi uwierzy艂 艢wierkowi, bez Sygneta da艂by wiar臋 moim zeznaniom. Mam trzy lata wyroku, osieroci艂em dzieci. M贸j kumpel mnie dobi艂. Jestem sam z my艣lami przez miesi膮c. Wreszcie siadam i pisz臋 pismo do komendy MO. Pisz臋 tak: 鈥艣Zwracam si臋 z uprzejm膮 pro艣b膮 o przybycie do mnie w sprawie bardzo pilnej i urz臋dowej. Prosz臋 o przychylne za艂atwienie mej pro艣by. Zdzis艂aw Celebrak鈥.
Za par臋 dni przychodzi do ce艂i kapitan i jeszcze jeden porucznik MO. No co, panie Zdzis艂awie, oni mnie znali z list贸w go艅czych, pisa艂 pan do nas pismo, prawda? Wi臋c przyjechali艣my. Prosz臋, o co panu chodzi? Zapali艂em papierosa i m贸wi臋: Czy panowie s艂yszeli o napadzie na taks贸wkarza na terenie powiatu G. w dniu takim i takim, tego i tego roku? Wie pan, powiadaj膮, jeste艣my z komendy wojew贸dzkiej, t臋 spraw臋 prowadzi powiat贸wka, nie bardzo si臋 orientujemy. Musimy sprawdzi膰. A pan co艣 wie o tym, panie Zdzis艂awie? Mo偶e. No to w takim razie jeszcze do pana zagl膮dniemy. I odjechali. Za tydzie艅 s膮 z powrotem. No, i co pan wie o tym napadzie? Trosze艅k臋 wiem. Chce pan si臋 z 偶on膮 widzie膰? Oczywi艣cie. Przeb膮kuj膮
118
co艣 o warunkowym zwolnieniu, ale dla mnie taka gadka to stary kit. Ja nic od pan贸w nie 偶膮dam, chc臋 zg艂osi膰, co wiem, a dlaczego to robi臋, to jest moja osobista rzecz. Wobec tego s艂uchamy, i wyjmuj膮 z teczek papiery i pi贸ra. Opowiadam dok艂adnie, co o tej sprawie us艂ysza艂em od Sygneta. Ka偶dy szczeg贸艂 ujawni艂em przed milicj膮. Oficerowie 艣ledczy wszystko spisali, podzi臋kowali grzecznie i poszli. Poczu艂em ulg臋, jakbym wyrzuci艂 z siebie ca艂膮 偶贸艂膰, co mnie 偶ar艂a. Le偶臋 w 艂贸偶ku ju偶 spokojniejszy i dostaj臋 wezwanie do naczelnika wi臋zienia. W gabinecie opr贸cz niego jest i dyrektor szpitala. Doktor m贸wi: S艂uchajcie, Celebrak, zostawimy was jeszcze na oddziale, ale powiedzcie, jak偶e艣cie zrobili z tymi swoimi p艂ucami? Patrz臋 na jednego i drugiego. Mog臋 to im powiedzie膰, 偶e podstawi艂em cz艂owieka? Jak nic oberwie biedny Pyza dodatkowo za oszustwo. Panie naczelniku, melduj臋 s艂u偶bowo, ja przecie偶 nie siedz臋 w 艣rodku w rentgenie ani nie odpowiadam, jak aparat robi zdj臋cia. Mo偶e by艂em chory, a tu cudownie wyzdrowia艂em, czy ja wiem? Kazali mi natychmiast wyj艣膰 i jazda ze mn膮 na oddzia艂 og贸lny. G臋b臋 mam jak ko艂o szwajcarskiego sera, strasznie mi ci臋偶ko przyzwyczai膰 si臋 do zwyk艂ego, wi臋ziennego 艂贸偶ka. Kombinuj臋, co by uczyni膰, 偶eby bodaj dosta膰 si臋 na izb臋 chorych. Zg艂aszam si臋 do lekarza z pro艣b膮 o prze艣wietlenie 偶o艂膮dka. W rentgenie pytaj膮, co mi dokucza. Cz臋sto wymiotuj臋 i odczuwam silne b贸le w okolicy do艂ka, szczeg贸lnie nad ranem. Wiem, co trzeba m贸wi膰, bo mnie stare spece wi臋zienne wyuczyli. Obs艂u-cha艂em si臋 do艣膰 wytrawnych kombinator贸w i symulant贸w, zreszt膮 sam by艂em bardzo wybitny w tym kierunku. Lekarz magluje mnie na wszystkie strony, specjaln膮 pa艂k膮 bodzie brzuch, patrzy w rentgen, o, jest, siostro, alcus duodemi, to po 艂acinie znaczy wrz贸d dwunastnicy. Notuje w papierach: zniekszta艂cenie opuszki,
119
nie偶yt 偶o艂膮dka i co艣 w tym rodzaju, nisza resztkowa wrzodowa, czy jak tam. K艂ad膮 pacjenta na izb臋 chorych i dostaj臋 diet臋 L-3.
W s膮siednim bloku w Cieszynie znajdowa艂o si臋 wi臋zienie dla kobiet, zupe艂nie blisko, tak 偶e przez okienko przygada艂em sobie jedn膮 cizi臋. Zrobi艂em proc臋 z gumki ze s艂oika od kompotu, kt贸ry mo偶na kupi膰 na wypisk臋, i zacz膮艂em pisa膰 do babki grypsy. O upojnej mi艂o艣ci,
0 t臋sknocie, o szcz臋艣ciu bez granic, ot, z nud贸w po prostu, bo nie by艂o co robi膰. Kupi艂em cukierk贸w, landrynki owijam w grypsy, strzelam z procy i wysy艂am s艂odkie listy. Ona cukierki gryzie, a grypsy czyta. Daj臋 babce cynk, 偶eby te偶 zrobi艂a sobie tak膮 proc臋, b臋dzie mi odpisywa膰. Par臋 sztuk mojej korespondencji odbi艂o si臋 od muru i upad艂o na podw贸rze. Szef inspekcyjny znalaz艂 i doszli, 偶e to ja jestem nadawca. Staj臋 do raportu. Naczelnik nic nie m贸wi, tylko czyta: O, prosz臋: 鈥艣Kocham, zosta艂em oczarowany, umieram z t臋sknoty, jak ci臋 ujrza艂em, straci艂em zmys艂y鈥. No tak, dodaje naczelnik, ojciec dwojga dzieci. Jak wasza 偶ona przy-jedzie na widzenie, wszystko powiem. Dosuwa mi czterdzie艣ci osiem godzin ciemnej celi. Przyje偶d偶a 偶ona, a ten 偶艂贸b opowiada wszystko kobiecie. Piek艂o si臋 robi, nie widzenie. Nie do艣膰, 偶e siedzisz w kryminale, wyklina 偶ona, to jeszcze z dziwkami romansujesz?! Ja na ni膮 z pyskiem: Komu ty wierzysz? Klawiszom, a nie rodzonemu m臋偶owi! Jak ja ci臋 mog臋 zdradzi膰 w wi臋zieniu? Kobieto, opami臋taj si臋! W ko艅cu zmi臋k艂a i pojecha艂a. Ja w dalszym ci膮gu kombinuj臋 ze s艂odkimi grypsami, ci膮gnie mnie do tego z nud贸w i z bole艣ci za wolno艣ci膮. Drugi raz dostaj臋 kar臋. Wymalowali zakochanego Celebraka w gazetce 艣ciennej, opisali. Ch艂opaki czytaj膮, 艣miej膮 si臋. Naczelnik zn贸w mnie wzywa
1 o艣wiadcza: Jak si臋 nie poprawicie, wy艣lemy was do takiej jednostki, gdzie was wreszcie wychowaj膮. A
120
dok膮d? Do Wronek! Jak ja tam siedzia艂em, powiadam, to艣 pan naczelnikiem nie by艂. Wyrzuci艂 mnie z miejsca 鈥贸/a drzwi. Wychodz臋. Krzyczy: Celebrak, wr贸膰! Wracam. Krzyczy: Wyj艣膰! Wychodz臋. I tak cos z pi臋膰 razy. Wyjd藕, wr贸膰. Naczelnik po to zrobi艂 te manewry, bo nie zachowywa艂em regulaminu. Wi臋zie艅 musi si臋 zameldowa膰 przy wej艣ciu i odmeldowa膰 przy wyj艣ciu. Dobrze o tym wiedzia艂em, ale co szkodzi podegra膰 sobie z w艂adzy. Przychodz臋 na cel臋 i od razu 艂aduj臋 do okna. Oddzia艂owy si臋 drze: Zejd藕cie! Jak b臋d臋 chcia艂.
I tak opinia ros艂a u ch艂opak贸w, 偶e jestem charakterny, u funkcjonariuszy, 偶e jestem sko艅czony dra艅 i gaga-tek. Siedz臋 w dalszym ci膮gu w izbie chorych na wrzody 偶o艂膮dka, wi臋c naczelnik mo偶e mnie ugry藕膰 gdzie艣. W ko艅cu si臋 zdenerwowa艂: Dajemy Celebraka do Bytomia, tam jest szpital, niech go zoperuj膮, do艣膰 awantur.
Trach w sanitark臋 i jad臋 do Bytomia. Kart臋 chorobow膮 wioz臋 ze sob膮. Dyrektorem szpitala by艂a doktorka w randze pu艂kownika, z wygl膮du, mo偶na powiedzie膰, wojskowa kobieta. Spojrza艂a na mnie gio藕nie i pyta: Po艂ykacz? Nie, odpowiada eskorta, wrzody na 偶o艂膮dku. Jedli艣cie co艣 dzisiaj, zwraca si臋 do mnie ostro. Nie. Do rentgena. Nic nie stwierdzaj膮 i grzmot mnie ciupasem do Cieszyna. Cieszyn skompromitowany, bo na darmo gna艂a sanitarka osiemdziesi膮t kilometr贸*v wewte i z powrotem. Dyrektor zaniem贸wi艂 przez chwil臋 i krzyczy: Dlaczego was, Celebrak, nie przyj臋li?! Nie wiem, panie doktorze, powiedzieli, 偶e mam raka na 偶o艂膮dku i boj膮 si臋 podj膮膰 operacji. Patrzy w moje akta i jeszcze g艂o艣niej krzyczy: Bytom stwierdzi艂, ze wam nic nie jest! Co si臋 dzieje, panie doktorze, u pana jestem chory, a tam zdrowy? Nic nie je艣膰 jutro,^ wsiada na mnie, jakbym by艂 co艣 winien, jeszcze raz ao lent-gena! Prze艣wietlaj膮 mnie, a wrz贸d 艣wieci jak s艂o艅ce
121
na mebia Bo si臋 kombinuje, panie redaktorze. Trzeba po艂kn膮膰 kuleczk臋 waty umaczan膮 w atramencie. Wata pi臋knie przykleja si臋 do 偶o艂膮dka, lekarz patrzy w rentgen jak dzi臋cio艂, widzi czarn膮 plamk臋 i wrz贸d gotowy. Nie ma rady, le偶臋 w dalszym ci膮gu na izbie chorych Prawd臋 m贸wi膮c powodzi mi si臋 w tym Cieszynie jak w iaju. Chodzi naczelnik na inspekcj臋 po celach, korzystam z okazji i odzywam si臋 uprzejmie: Panie naczelniku, mam pro艣b臋 do pana. Cz艂owiek by艂 wkurzony na mnie przez ci膮g艂e raporty, powiada, 偶e ze mn膮 nie b臋dzie gada艂. To ja te偶 nie chc臋 z tob膮 rozmawia膰, ty ch艂opski filozofie, odpowiadam. Co to ma znaczy膰 Celebrak, skoczy艂 na mnie. Filozof to znaczy uczony mowie, me wie pan? My艣la艂em, 偶e go nag艂a krew za-eje, tak rycza艂. Ale co to znaczy ch艂opski, m贸wcie! Pomy艣la艂em, ze on jest chyba lekko stukni臋ty, i nic mu me wyja艣niam wi臋cej. Nawet mnie nie ukara艂 tylko pro艣ciutko pojecha艂em do Wronek. Przyby艂 tam w nocy ca艂y transport. By艂o nas czterdziestu. Eskorta wysz艂a przed nas na stacj臋 z psami. Zaje偶d偶amy sukami, czyli wi臋藕niarskimi budami, przed bram臋 wi臋zienn膮. Stalowe wrota, jak do piek艂a. Ciemno i g艂ucho. Zagrzmia艂o jak przy trz臋sieniu ziemi, otworzyli bram臋, wje偶d偶amy do 艣rodka. Wysoka sie艅 prawie jak ko艣ci贸艂, mroczno, dwie czterdziestki 艣wiec膮 u sufitu. Wej艣cie z sieni na podw贸rze zamkni臋te na 偶elazn膮 krat臋 Wy艂azi z wartowni malutki stra偶nik, metr pi臋膰dziesi膮t wzrostu mniej wi臋cej, ustawia nas dw贸jeczkami wszystko wyr贸wnane, tobo艂ki pod pach膮. Stoimy My艣l臋 sobie: zono biedaczko, 偶eby艣 wiedzia艂a, gdzie tw贸j ma艂偶onek trafi艂. Ma艂y pyta ka偶dego po kolei: Wy sk膮d? Odpowiadaj膮: z Bytomia, z Krakowa, z Cieszyna, i tak dalej. Pada komenda: Baczno艣膰, maszerowa膰! Krata si臋 uchybia, idziemy w tempie, po wojskowemu, przez podw贸rze. Raz dwa, raz dwa, lewa, lewa. Reflektory
122
smykaj膮 po czerwonych murach i betonowymi schodami z艂azimy na d贸艂 do korytarza d艂ugiego jak tunel. St贸j! Stoimy wypr臋偶eni niby kompania honorowa. Ma艂y stan膮艂 przed nami, patrzy i patrzy, wreszcie zaczyna jak ksi膮dz na ambonie: Tu s膮 Wronki, kochasie! Zrozumiano?! Rozbiera膰 si臋 do naga! Wszyscy jak jeden wyskakuj膮 z but贸w i ze spodni. Przychodz膮 klawisze i rewizja. Trudno, maj膮 prawo, przecie偶 nie wiedz膮, kto przyjecha艂 w transporcie, mo偶e jakie艣 asy przywioz艂y pi艂ki, brzytwy, no偶e. Kipiszuj膮 zawzi臋cie. Sko艅czyli. Grupami rozdzielaj膮 na cele, gdzie kt贸ry kwalifikuje si臋 siedzie膰. W mojej celi jest nas czterech. I dzie艅 za dniem pobudka, apel, jak na karuzeli. Spacerek, drewniaczki 艂up, 艂up, r贸wniutko po bia艂ych pasach, do ty艂u r膮czki, na trzy kroki wi臋zie艅 od wi臋藕nia, nie wolno si臋 ogl膮da膰 i w k贸艂eczko, jak na balu. Dziewi臋膰dziesi臋ciu wi臋藕ni贸w na ka偶d膮 tur臋 spaceru, a jest pi臋膰 spacernik贸w we Wronkach. Krymina艂 du偶y, pruski, chyba dwa pu艂ki wojska tu si臋 zmieszcz膮. Jedzenie co do deka wywa偶ona porcja. Pajdeczka chleba, kawka. Zegar z wie偶y regularnie wybija godziny. Smutno.
Po miesi膮cu zg艂aszam si臋 do lekarza. Panie doktorze, mam wrzody na 偶o艂膮dku, w Cieszynie mia艂em diet臋. Po艂o偶y膰 si臋! Dostawi艂 mi palec do brzucha, puka, maca. Ja tu nie nie widz臋, nast臋pny! Przychodz臋 pod cel臋, oddzia艂owy pyta: Co艣 taki smutny? A pan nie by艂by smutny, jakby panu odm贸wili opieki lekarskiej? Jestem ci臋偶ko chory na 偶o艂膮dek i nie mog臋 je艣膰 tego hazoka, tylko bia艂y chleb i mleczn膮 diet臋. Trudno, stra偶nik wzrusza ramionami, to ju偶 sprawa lekarza. W po艂udnie przynosz膮 obiad, ja miski na korytarz wyrzucam. Protest. Ka偶膮 pisa膰, dlaczego urz膮dzam g艂od贸wk臋. Napisa艂em. Pakowa膰 rzeczy i marsz na pojedynk臋! Niedobrze, widz臋, 偶e tu si臋 nie patyczkuj膮. Ch艂opaki dodaj膮 mi odwagi: Zdzisiek, trzymaj si臋, zacz膮艂e艣 walk臋,
123
walcz ?? ko艅ca. Na pojedynce pierwszy dzie艅 nie jem nic. Drugi, trzeci, nic. W do艂ku ssie, mdli z g艂odu. Patrz臋 tylko w krat臋, 偶ywa dusza do mnie nie zajrzy, od czasu do czasu szcz臋knie judasz, to oddzia艂owy sprawdza, czy jeszcze mrugam oczami. Na pi膮ty dzie艅 przychodzi lekarz i m贸wi: Celebrak, przerwijcie g艂od贸wk臋, dostaniecie diet臋 i po krzyku. Doktorku drogi, m贸wi臋' przecie偶 mi tylko o to chodzi. Je偶eli pan da diet臋, po c贸z b臋d臋 g艂odowa艂 na darmo. Przerywacie? Przerywam. Wo艂a kalifaktor贸w, ka偶e mi przynie艣膰 mleko, zup臋 grysikow膮 i sucharki. Wracam do celi, wi臋藕niowie pytaj膮. Masz diet臋, Zdzisiek? A co, za frajer g艂odowa艂em? Widzicie, koledzy, powiadaj膮, ch艂opak charak-terny. Troch臋 si臋 wyniszczy艂, ale wygra艂 swoje.
Og艂aszaj膮 po celach, kto nie ma uko艅czonych siedmiu klas, 偶eby si臋 zg艂osi艂. Zrazu zapisuj臋 si臋 do szk贸艂ki. Mam diet臋, jestem uczniem, dbam o siebie, jako艣 leci. Po trzech miesi膮cach zbrzyd艂o mi we Wronkach. Rygor mi nie odpowiada. Nudy. Monotonno艣膰. Celka, spacernik, kibel. A tam gdzie艣 w szpitalu siostrzyczki bielutkie jak anio艂ki, 艂贸偶eczko w puchach, komfort, nie 偶ycie. Radz臋 si臋 ch艂opak贸w, co by nowego wymy艣li膰 Przypraw kotwic臋 w gard艂o albo choink臋 i polecisz,' poasuwaj膮 propozycje. Cha艂a, niech frajer sobie przyprawia choink臋, nie ja, powiadam. Choinka jest ma艂o popularna, zw艂aszcza dzisiaj. Robi si臋 j膮 ze stalowych cienkich drucik贸w, zupe艂nie na kszta艂t choinki wigilijnej. Drut g艂贸wny jako pie艅. Boczne druciki ga艂臋zie, podobnie rozstawione jak u jode艂ki. Okr臋ca si臋 ca艂y interes papierem, do dolnego ko艅ca choinki przywi膮zuje si臋 sznureczek i 艂yka si臋 ca艂膮 porcyjk臋. Papier lozpuszcza si臋 w przewodzie pokarmowym, choinka si臋 pi臋knie rozk艂ada, wtedy poci膮ga si臋 za sznurek i druty woijaj膮 si臋 w prze艂yk. Choinka staje w przewodzie pokarmowym i nie da si臋 jej ruszy膰 ani w d贸艂, ani
124
w g贸r臋. Trzeba p臋dzi膰 z facetem karetk膮 na sygnale do szpitala i albo pru膰 偶eberka, albo osobnik si臋 przeci膮ga, czyli umiera na krwotok lub zaka偶enie. Innej rady
nie ma, bronchoskop tego nie wyci膮gnie. Robi膮 te偶 choinki na szklane koraliki. Z prze藕roczystej oprawki szczoteczki do z臋b贸w toczy si臋 ma艂e kuleczki, kt贸re osadza si臋 na bocznych drucikach choinki. 艁yka si臋 to jak choink臋 normaln膮, z tym, 偶e druciki nie przebijaj膮 prze艂yku, lecz opieraj膮 si臋 tylko o 艣ciany przewodu pokarmowego. Rentgen koralik贸w nie prze艣wietla i choinka na kulkach wygl膮da zupe艂nie jak przyprawiona na ostro, z przebiciem. Potem mo偶na j膮 sobie wyci膮gn膮膰 za nitk臋, kt贸r膮 chowa si臋 pod j臋zykiem. Wychodzi jak po ma艣le.
Ale ja postanowi艂em jecha膰 innym trikiem. Pisz臋 pro艣b臋 do dyrektora szpitala we Wronkach. Przyjmuje mnie. Przedstawiam mu, 偶e leczy艂em si臋 p贸艂 roku na wrzody 偶o艂膮dka w Cieszynie, teraz czuj臋 si臋 coraz gorzej i 偶adnej poprawy nie widz臋. Jestem m艂odym cz艂owiekiem, 艣mier膰 mnie przera偶a. Godzin臋 nawijam mu, czyli lej臋 wod臋. Patrzy w karty chorobowe, pyta, jakie mam dolegliwo艣ci? Zeznaj臋: Cz臋ste wymioty, rozwolnienie, z n贸g lec臋 po prostu. B贸le mam przed jedzeniem, po jedzeniu, r贸偶nie bywa. Bierze mnie na le偶ank臋, bada, gniecie. Robi臋 min臋 zdech艂ego kota. Popatrzy艂, pokiwa艂 g艂ow膮: Dam was do szpitala, Celebrak. Ile macie jeszcze siedzie膰? P贸艂tora roku. Pob臋dziecie w szpitalu na obserwacji, potem skieruj臋 was do Szczecina lub Rawicza na operacj臋. Musz臋 zaznaczy膰, panie redaktorze, 偶e jak cz艂owiek zachoruje w wi臋zieniu na naturaln膮 chorob臋, to opieka jest pierwszorz臋dna, nie mog臋 powiedzie膰. Lekarze nie s膮 z艂e. Tyle jednostek przelecia艂em i wiem, 偶e niejeden cz艂owiek na wolno艣ci nie ma takiej opieki lekarskiej jak w kryminale. I wreszcie dobrn膮艂em do szpitala we Wronkach. Co za
125
ulga, 艂贸偶ko Mi臋kkie, jedzenie w sam raz, idzie wytrzyma膰.
przychodzi lekarz staruszek na wizyt臋, usiad艂 przy mnie na 艂贸偶ku, u艣miechn膮艂 屡糹臋 i pyta: Jak si臋 czujesz, Synku? Bada troskliwie brzuch, przepisuje lekarstwa. W wi臋zieniu nazywali go 鈥艣tata鈥, czyli cz艂owiek z podej艣ciem. We wszystkich wi臋zieniach go znali, bo kryminalni rajzerzy wiele o nim opowiadali. Nast臋pnego dnia siostra wyznacza mnig do prze艣wietlenia. Dieta. Ga艂eczk臋 z waty mam w pogotowiu, bo 偶art贸w nie ma, 艂nus-偶膮 lekarze wiedzie膰, z czym wysy艂aj膮 mnie, do Szczecina. W rentgenie jest wrz贸d jak byk. Hulam dwie艣cie: kilometr贸w karetk膮 na sygnale. J臋cz臋 ca艂膮 drog臋, jakbym mia艂 rodzi膰. Stra偶nik nie wie, co mi jest, przynagla kierowc臋, boi Si臋, 偶ebym mu w drodze nie kipn膮艂, prosty cz艂owiek, zwyk艂y str贸偶. Pytaj膮 si臋 lekarze w Szczecinie: Godzicie si臋 na zabieg? Tak jest, j臋cz臋, jakbym prosi艂 o zbawienie. Robi膮 mi sond臋, bior膮 krew, nagle drzwi si臋 otwieraj膮 od celi i prosto pakuj膮 ninie do rentgena, tak 偶e nie zd膮偶y艂em 艂ykn膮膰 ga艂eczki.
呕o艂膮dek, dwunastnica bez zmian. Wrzoda ani 艣ladu. Wypisuj膮 mnie ze szpitala, ale wynik z Cieszyna i Wronek chodzi za mn膮. Id臋 na oddzia艂 og贸lny. Na celi chwytam mo艅k臋 i tn臋 si臋 po 偶y艂ach. Mo艅k臋, czyli 偶yletk臋, zawsze nosi艂em przy sobie na wszelki wypadek. Przykleja艂em plastrem 偶yletk臋 do cia艂a, niby 偶e rnam czyrak na ty艂ku. Do krajania podpu艣cili mnie jeszcze tacy, co sobie robili zasypki na oczy, wytrawni recydywi艣ci, stare symulanty, nielicha banda. Jeden z nich nawet straci艂 wzrok przez zasypk臋. Z powrotem przynosz膮 mnie na noszach do szpitala. T艂umacz臋 lekarzom, 偶e nies艂usznie wypisali mnie ze szpitala. Cieszyn stwierdza wrz贸d, Wronki te偶, a wy wyrzucacie cz艂owieka do celi bez wzgl臋du na cierpienie. Nie r偶nij 艂ap, przyja-
126
T
eielu, szkoda zdrowia, m艂ody jeste艣, masz dzieci, 偶on臋, I przydzielaj膮 mnie na intern臋. Przychodzi lekarz i przestrzega: Tylko pami臋taj, masz by膰 grzeczny. Dobra jest, my艣l臋, na internie, d艂u偶ej zwykle trzymaj膮 ni偶 na chirurgii. Po zbadaniu uznali, 偶e jestem nerwowy. Dostaj臋 skierowanie do psychiatry. Psychiatra zapisuje mi 艣rodki uspokajaj膮ce. Ponowne prze艣wietlenie wykazuje faktycznie nie偶yt 偶o艂膮dka, sfa艂dowanie, Widocz-, nie z tych do艣wiadcze艅 musia艂em si臋 rz臋臋gywi艣eie rozchorowa膰. Nie jest tak tragicznie,, powiadaj膮 艂ekarz臋, b臋dziemy ci臋 leczy膰, tylko zachowuj si臋 rozs膮dnie. Do路
I stali艣my na cel臋 bilard pokojowy i rozgrywamy partyjki. Siedzia艂 ze mn膮 jeden za ksi膮偶eczki PKO. Podrabia艂 wp艂aty. Okropnie si臋 z nim z偶y艂em. Opowiada艂 i swoje r贸偶ne sztuki, jakie to chemikalia trzeba zna膰 臋ki
przerabiania piecz膮tek, atramentu. Zarobi艂 co艣 z osiem-j dziesi膮t tysi臋cy, dosta艂 pi膮tk臋. A by艂 chory na serce.
[ Siostry przyfruwa艂y do mnie u艣miechni臋te, bo Ce艂e-
; brak nerwowy, trzeba z nim delikatnie. Zastrzyki ro-
bi艂y jak dziecku, a poka偶 r膮czk臋, a poka偶 pupci臋, skacz膮 ko艂o mnie, jakbym by艂 pracownikiem ambasady. Przywi膮za艂em si臋 bardzo do tego doktora, kt贸ry leczy艂 , na nerwy. Po czterech miesi膮cach pyta: Jak si臋 czu-
jecie? Nie mia艂em 艣mia艂o艣ci robi膰 mu symulacji, pr贸sz臋 o zwolnienie ze szpitala. Da艂 mi jeszcze diet臋 na dwa tygodnie i zosta艂em wypisany na w艂asn膮 pro艣b臋.
. Ze Szczecina jad臋 transportem do Nowogardu. W 1 wi臋zieniu w Nowogardzie jest fabryka obuwia. W 偶y-
ciu nie widzia艂em poci臋gla, a tu daj膮 mnie na 膰wie-k贸wk臋. W Nowogardzie by艂a rasa, 偶e niech Pan B贸g zachowa. Nar贸d ze wszystkich kra艅c贸w Polski. R贸偶ni ludzie, i za gwa艂ty, i za w艂amania, za w艂贸cz臋gostwo, jaka tylko kategoria przest臋pstw istnieje, znajdowa艂a si臋 tutaj do koloru i do wyboru. Y/padam pod cel臋, > gdzie siedzi siedmiu. Wszystkie maski w sam raz dla
127
Interpolu. Postanowi艂em podegra膰 przed nimi zielonego, niby 偶e pierwszy raz jestem w kryminale. Fra-jerzyna. Ogl膮dn臋li mnie spod oka, widz膮, przyszed艂 smyk, ofiara, i m贸wi膮, 偶e dzisiaj wybieramy celowego. Celowy to jest starszy wi臋zie艅, kt贸ry odpowiada za porz膮dek, dy偶ury i tym podobne rzeczy. No, panie nowy, zwracaj膮 si臋 do mnie, kolega na foranta b臋dzie ci膮gn膮艂 zapa艂ki. Dobra, zgadzam si臋. Cwaniaki, my艣l臋 sobie, numer z celowym zna艂em wtedy, jak wy艣cie boso za orkiestr膮 ganiali. Ale s艂ucham pilnie. T艂umacz膮 mi, 偶e bierze si臋 tyle zapa艂ek, ilu jest wi臋藕ni贸w pod cel膮. Nas jest siedmiu, wi臋c siedem. Sze艣膰 b臋dzie wypalonych, si贸dma ca艂a. Kto wyci膮gnie ca艂膮 zapa艂k臋, ten zostanie celowym. Wszystkie zapa艂ki jeden z wi臋藕ni贸w trzyma mi臋dzy d艂o艅mi, ten, kt贸ry losuje, ma zawi膮zane oczy i wargami musi zapa艂k臋 wyci膮gn膮膰. Kiwam g艂ow膮, 偶e pojmuj臋. To jeszcze nie wszystko, dodaj膮. Wybieraj膮cy jedzie na taczkach, to znaczy jeden wi臋zie艅 bierze go za nogi, a on na r臋kach peda艂uje do tego faceta, kt贸ry trzyma zapa艂ki do losowania. Tak jest, kapuj臋. O sz贸stej wiecz贸r jest apel, po apelu wybieramy. Zawi膮zuj膮 mi szczelnie r臋cznikiem oczy. A ja z g贸ry wiem, co si臋 teraz stanie. Jeden z wi臋藕ni贸w b艂yskawicznie rozbiera si臋 do naga, dw贸ch ch艂opak贸w chwyta go za r臋ce i nogi i niezbyt wysoko trzyma nad ziemi膮. Ty艂kiem jest odwr贸cony do g贸ry. "W艂a艣nie w to miejsce ma wetkni臋te zapa艂ki, ledwo 偶e czubki wystaj膮. Kto艣 艂apie mnie za nogi, opieram si臋 r臋kami o pod艂og臋 i jedzicmy. W ustach mam schowan膮 grub膮 igi臋 od sa-zykawKi, ale o tym to tylko ja wiem. Podprowadza mnie kole艣 pod ty艂ek i wola: raz, dwa, trzy, ci膮gnij! Przygryzam z臋bami ig艂臋 i z ca艂ej si艂y zaczynam dzioba膰 po go艂ym zadku. Nagus si臋 drze, krew oika, a ja dziobi臋 ile pary i tak wybieram celowego. Skapowali si臋 od razu, 偶e ja jestem stary r贸wnia偶ka
128
i nie oni ze mnie, ale ja z nich zrobi艂em balona. No i zgoda. Z punktu nabrali powa偶ania.
Powiadaj膮 ch艂opaki na celi: c贸偶 oni w tym Nowogardzie ze z艂odziei chc膮 szewc贸w zrobi膰? Po jak膮 kurw臋 mam臋 ka偶膮 hakowa膰? Trzeba si臋 st膮d zrywa膰. Jeden kombinuje kotwic臋, ten raka, trzeci co innego, byleby si臋 dosta膰 do szpitala. O艣wiadczam, 偶e nie 艂ykam. A kumple z pyskiem, 偶e si臋 艂ami臋. Podskoczy艂 do mnie Garbaty: Co, p臋kasz, frajerze? Stoi i patrzy bezczelnie. Ty, z艂apa艂em za taboret, uwa偶aj, tylko nie frajer! Jak ci臋 tutaj zaprawi臋, to od razu poznasz frajera. O on w krzyk: Jak przyprawiamy, to wszyscy! A ja ci udowodni臋, baranie, powiadam dobitnie, 偶e pr臋dzej b臋d臋 w szpitalu ni偶 ty! Rozumiesz? To nie sztuka przyprawi膰, a potem pru膰 brzuch. Trzeba rozumem kombinowa膰. R贸b tak, klarnecie, 偶eby ci nic nie by艂o, a 偶eby艣 p艂yn膮艂 do szpitala. Wtedy jeste艣 cwaniak! Po mojej mowie oni zmi臋kli. A jak ty, Zdzisiu, kombinujesz? O, widzicie, trzeba z cz艂owiekiem grzecznie pogada膰, a nic podchodzi膰 z mord膮. Poka偶臋 wam, jak za dwie godziny b臋d臋 lecie膰 na sygnale karetk膮 z powrotem do Szczecina. Patrzcie, ch艂opaki, prosty spos贸b. Bior臋 ig艂臋 od strzykawki, kt贸r膮 si臋 bawi艂em w celowego, wbijam w 偶y艂臋 i leci mi krew, prawda? T臋 ig艂臋 przyuwa偶y艂em w szpitalu, ma si臋 trik w tym kierunku. Zlecia艂o mi na oko p贸艂 膰wiartki krwi do kubka. Dosypuje si臋 troch臋 soli, 偶eby krew nie zsiad艂a. Wi臋藕niowie patrz膮 jak zakl臋ci. Zjad艂em z p贸艂 kilo chleba, rozpu艣ci艂em trzy 艂y偶ki soli w wodzie i popi艂em. A teraz dopiero 艂ykam kubek krwi. Za par臋 minut dostaj臋 silnych wymiot贸w. Rzygam do miednicy, aby by艂 dow贸d rzeczowy dla oddzia艂owego. K艂ad臋 si臋 na pod艂odze i j臋cz臋 wniebog艂osy. Teraz, ch艂opaki, m贸wi臋, bijcie w drzwi. Wpada oddzia艂owy. Zobacz pan, dr膮 si臋 kumple, ch艂opak zjad艂 kromk臋 chleba i krew7 uderzy艂a z niego jak z Pana
129
9 鈥" 鈥艣Co jest za tym murem鈥
Jezusa. Dzwoni biedaczysko po lekarza. Przybiega dokt贸r, bada t臋tno. Chorowali艣cie na wrzody? Chorowa艂em. Brali艣cie zastrzyki? Nie. To chyba b臋dzie trza艣-ni臋cie dwunastnicy, stwierdza. Prosz臋 szybko karetk臋 i do szpitala. Za pi臋膰 minut porywaj膮 mnie 艂apiduchy na nosze i jazda na 艂eb na szyj臋 do Szczecina. Stra偶nik daje mi zimne ok艂ady, sze艣膰dziesi膮t kilometr贸w trzyma艂 mi g艂ow臋 na swoich kolanach, jakby umieraj膮cego wi贸z艂 do ostatniego namaszczenia. Le偶臋 u/ szpitalu na obserwacji, bo zn贸w rentgen nic nie wykry艂. Przychodzi na wizyt臋 ten sam dokt贸r, kt贸ry leczy艂 mnie na nerwy, i powiedzia艂em mu jak na spowiedzi, 偶e zakom-binowa艂em. Nied艂ugo poby艂em w szpitalu i odsy艂aj膮 mnie z powrotem do Nowogardu, do moich szewc贸w. Lekarze pytaj膮, czy zosta艂em zoperowany. Nie. Dziwi膮 si臋. Wyja艣niam im, 偶e mia艂em kamic臋 nerkow膮. Siedz臋 w Nowogardzie siedem miesi臋cy. Daj臋 spok贸j paiaco-waniu. Nauczy艂em si臋 膰wiek贸wki, ale zaczyna mi to ju偶 brzydn膮膰.
Pewnego dnia na spacerniku przysuwa si臋 do mnie nieznany osobnik i szepta, 偶e mam pozdrowienia. Od kogo? Chrz膮kn膮艂, 艂ypn膮艂 na mnie i w ko艅cu m贸wi: Przyjecha艂 transport z M. i jeden pozdrowienie ci 艣le. Kt贸偶 to mo偶e by膰 do cholery ci臋偶kiej? Zachodz臋 w g艂ow臋. M贸w偶e wreszcie, cz艂owieku, od kogo s膮 to pozdrowienia?! Od Sygneta. Przystan膮艂em, brak艂o mi powietrza. Gdzie on mieszka? Na drugim oddziale siedzi. Gada艂 co艣? Niewiele. Za co wpad艂? Podobno za napad na taks贸wkarza i za radioodbiornik z hotelu robotniczego. On jest ju偶 po rozprawie? Ma wyrok za w艂amanie, a napad dopiero mu zarzucaj膮. Nie przyznaje si臋 do tego i pozdrawia ci臋. Powiedz mu, 偶e chc臋 si臋 z nim widzie膰 na spacerze. I facet sp艂yn膮艂. Na kolacj臋 nie prze艂kn膮艂em nawet kawa艂ka chleba. Ca艂膮 noc pij臋 tylko wod臋 i my艣l臋. Na drugi dzie艅 wyprowadzaj膮 nas
130
aa podw贸rze. Moja tura ko艅czy si臋, ale ja zostaj臋 d艂u偶ej na spacerniku, mam zezwolenie od lekarza na godzinny spacer. Serce mi si臋 skurczy艂o, zblad艂em, widz臋, wychodzi Sygnet. Ostro偶nie, krok za krokiem, powoli zmieniamy pary, widzimy si臋 k膮tem oczu, wreszcie jest przy mnie. Cze艣膰. Cze艣膰. Jak si臋 czujesz? Dzi臋kuj臋.
A ty? Zrobi艂e艣 po 艣wi艅sku. Z czym? Taki napad da艂e艣 milicji, najmniej pi膮tka mnie czeka. Jak Kuba Bogu, tak B贸g Kubie. Pami臋tasz, jak moja 偶ona i dwoje dzieci p艂aka艂y po wyroku za Fonda艂owa? Czasem si臋 tak zdarzy. By艂em pijany. Wiesz, jak to jest w 偶yciu. Za co艣 teraz wpad艂? Mia艂em w艂amanie. Grubszy skok? Sk膮d, ma艂y smr贸d. Ty艣 mi za to do艂o偶y艂 napad i radioodbiornik. Splun膮艂. Spojrza艂em na mego bez s艂owa. On milczy. Patrz臋 dalej, jak chodz膮 mu te ko艣ci w szcz臋kach. U艣miechn膮艂em si臋 i m贸wi臋: Trudno, przyjacielu. To jest rewan偶. Och, kurwa twoja ma膰, pami臋taj, 偶eby艣 czasem nie przyp艂aci艂 za ten rewan偶! Takich jaK cy dawno si臋 przesta艂em ba膰. Ja by艂em cz艂owiekiem i milcza艂em ci par臋 lat. Ale skoro艣 sta艂 si臋 艣wini膮, to ja inny nie mog艂em by膰. Nieznacznie kopn膮艂 mnie w kOol-k芦 drewniakiem. Pochyli艂em si臋 do niego z g艂ow膮 i m贸wi臋 mu w twarz: Odejd藕, gnoju, bo ci臋 tr膮cn臋! Po co ci to? Odskoczy艂 b艂yskawicznie do ty艂u, zmienili艣my par臋 i stra偶nicy odgwizdali koniec spaceru. Nie obawia艂em si臋, 偶e zrobi mi opini臋 w wi臋zieniu. Mia艂em ju偶 sitw臋 w Nowogardzie i cho膰by co艣 powiedzia艂, 偶e zakapowa艂em, kumple i tak by Sygnetowi nie uwierzyli. Napluliby mu w oczy. Kto? Zdzisiek ciebie? Idz ty, frajerze! Znali moj膮 charakterno艣膰. Wracam na cel臋, ale wnioskuj臋, 偶e w tej sprawie co艣 tu nie gra, 偶e trzeba b臋dzie zrywa膰 si臋 z Nowogardu, aby nikt si臋 nie dowiedzia艂, 偶e ja skontaktowa艂em si臋 z Sygnetem. Zwie-izam si臋 kumplom na celi, 偶e wsypa nast膮pi艂a z pewn膮 spraw膮 i musz臋 si臋 zwija膰 z Nowogardu. Prosz臋 Gar-
131
batego pod charakterno艣e, aby mi po偶yczy艂 troch臋 krwi, jakbym wzi膮艂 w艂asn膮, mog膮 pozna膰 po rance, 偶e symuluj臋. Zdzisiek, zaklina si臋 Garbaty, dla ciebie wszystko zrobi臋, ale jak? Nie b贸j si臋 nic, natn臋 ci mo艅k膮 偶y艂臋 i spu艣cisz mi porcj臋 w kubek. Zn贸w stosuj臋 eksperyment ze sztucznym krwotokiem i znikam z Nowogardu. Jak mnie tylko zobaczyli lekarze w Szczecinie, od razu w krzyk: O, Celebrak! Stary Celebrak zjecha艂. Wstawaj zaraz z tych noszy i maszeruj, bracie, na ogolny oddzia艂. Anim pow膮cha艂 szpitala. Znali mnie juz dobrze. Po pi臋ciu dniach przychodzi funkcjonariusz wo艂a od drzwi: Celebrak! Jest taki? Jestem.' Syn Pawia? Tak jest. Urodzony pi膮ty, drugi, tysi膮c dziewi臋膰set, tizydzie艣ci pi臋膰? Zgadza si臋. Pakujcie swoje rzeczy. Jedziecie. Gdzie? Dok膮d? Nie wiem. 呕egnam si臋 z ch艂opakami. Gdzie jad臋, w nieznane? Mo偶e co艣 nowego wykryli? Nie spodziewam si臋. Moja kara dobiega ko艅ca, zosta艂o mi wszystkiego pi臋膰 miesi臋cy, nic nie rozumiem. W administracji czeka dw贸ch blacharzy, bior膮 mnie w transport. Na pewno wiem, 偶e wysy艂aj膮 mnie gdzie艣 daleko. Wioz膮 mnie do O艣rodka Pracy w A., cztery kilometry od G. i od mojej 偶ony. Panie Bo偶e zap艂a膰. Widocznie chc膮 mnie od艣wie偶y膰 na wolnym powietrzu. W A. 艣wietlica, kino. Zasuwam nowemu naczelnikowi gadk臋: ojczulku drogi, ratuj, i buch na kolana. Celebrak si臋 poprawi艂. Daj pan godzin臋 widzenia z zon膮. Zgodzi艂 si臋, poszed艂 mi na r臋k臋. Czasem si臋 trafi w wi臋ziennictwie jaki艣 ko艂ek, wtedy nar贸d si臋 buntuje, ale przewa偶nie s膮 faceci na poziomie.
Kt贸rego艣 dnia zostaj臋 zawezwany do biura administracji O艣rodka. W pokoju siedzi dw贸ch pan贸w Jeden z nich to oficer 艣ledczy Kalinka, kt贸ry prowadzi艂 dochodzenie w sprawie Fonda艂owej, drugi jest panem prokuratorem Tomickim z G. Ile pan ju偶 siedzi, panie Celebrak, pytaj膮. Dwa lata sko艅czy艂em. Dobrze pan
132
wygl膮da, nic si臋 pan nie zmieni艂. Pan by chcia艂, 偶eby na gru藕lic臋 zapa艣膰? Jeszcze w wi臋zieniu nie jest tak 藕le. I nagle ten Kalinka pyta ni przypi膮艂, ni wypi膮艂: Kochany Zdzisiu, czy艣 ty zna艂 Sygneta? Zna艂em. A sk膮d go zna艂e艣? Z kopalni A., pracowali艣my razem. A mo偶e co艣 wiesz o zab贸jstwie w P.? Nie wiem nic. Nie wiesz? Nie wiem. A mo偶e jednak wiesz? Co艣 pan g艂uchy, jak m贸wi臋 nie, to nie. Zmierzy艂 mnie wzrokiem, znam te metody, ale nic nie powiedzia艂. Siedzimy chwil臋 w spokoju we trzech. Ale my za to wiemy, zaczyna gadk臋 Kalinka, 偶e艣 ty zg艂osi艂 o napadzie na taks贸wkarza w G., prawda? A dlaczego艣 to zrobi艂, to my te偶 wiemy. Zaczyna mnie ju偶 z艂o艣ci膰 ta rozmowa, wi臋c powiadam: Niech pan powie jasno, po co pan przyjecha艂? Po to, aby艣 nam pom贸g艂 wy艣wietli膰 pewn膮 spraw臋. Czy ja jestem zobowi膮zany panu pom贸c? Nie. W takim razie prosz臋 zwija膰 偶agle i niech pan p艂ynie z powrotem do domu. A wi臋c nic nie wiecie? Nie. A mo偶e o tej sprawie b臋dziesz co艣 wiedzia艂. S艂uchaj. I czyta: W dniu takim i takim, w roku tym i tym, podejrzany dokona艂 napadu wraz z Kazimierzem Sygnetem i Eugeniuszem Pa艂臋ckim na obywatela Kumasa Bronis艂awa, taks贸wkarza, rabuj膮c mu sto siedemdziesi膮t z艂otych, wieczne pi贸ro i z艂ot膮 obr膮czk臋, warto艣膰 tych przedmiot贸w wynosi dwa tysi膮ce siedemset z艂otych. No i co, pyta Kalinka, przyznajesz si臋 do winy? Z panem to w og贸le nie b臋d臋 rozmawia艂 na ten temat, powiadam, niech kto艣 przyjedzie do mnie z Komendy Wojew贸dzkiej. Do winy si臋 nie przyznaj臋, wiem tylko, 偶e napadu dokona艂 Sygnet i sam dawno o tym zg艂osi艂em. My dobrze wiemy, 偶e艣 zg艂osi艂. Wi臋c jak pan mo偶e zarzuca膰 mi ten czyn?! Bo widzisz, kochasiu, Sygnet ci臋 obci膮偶y艂. Prawd臋 m贸wi膮c, nie cieszy艂em si臋 dobr膮 opini膮 w艣r贸d milicji. Musieli by膰 na mnie ci臋ci za te wszystkie kiwania, ucieczki, cz艂owiek wt贸rnie karany,
133
me pracuje, nie poprawia si臋, lubi w贸dk臋, patrzyli na mnie bokiem. Dajcie mi Sygneta i Pa艂臋ckiego do oczu, krzycz臋.^Na wszystko przyjdzie czas, powiedzieli i odjechali. Tak Sygnet, stary, wyrafinowany recydywista, poci膮gn膮艂 mnie za sob膮, czyli da艂 rewan偶. Mam jeszcze cztery i p贸艂 miesi膮ca do wyj艣cia na wolno艣膰, a tu wali si臋 na mnie zarzut z artyku艂u dwapi臋膰dziewi臋膰, przewidziana kara do 艂at dziesi臋ciu wi臋zienia. Wpadam w coraz g艂臋bsz膮 matni臋.
Po paru dniach przywo偶膮 do O艣rodka na konfrontacj臋 Eugeniusza Pa艂臋ckiego. Na postawione mu przez 艣ledczego pytanie, czy Celebrak bra艂 udzia艂 w napadzie na taks贸wkarza, odpowiada, 偶e nie mo偶e powiedzie膰, czy Celebrak bra艂 udzia艂, czy nie. Zrywa si臋 Kalinka z krzes艂a i m贸wi: To czemu艣cie, Pa艂臋cki, potwierdzali w 艣ledztwie, 偶e Celebrak bra艂 z wami udzia艂 w napasie? Pa艂臋cki odpowiada, 偶e tak mu jako艣 wychodzi艂o, o to powiedz, cz艂owieku, zwracam si臋 do Pa艂臋ckiego i patrz臋 na niego przeci膮g艂e, bra艂em udzia艂 czy nie?
I amoki wykrztusi艂, 偶e nie. Kalinka ca艂膮 rozmow臋 zaprotoko艂owa艂. Za tydzie艅 na konfrontacj臋 zje偶d偶a sam sygnet. Prosto w oczy mi m贸wi: Uwa偶asz, 偶e jak zg艂osi艂e艣 do milicji napad na taks贸wkarza, ocalisz si臋 , nie b臋dziesz siedzia艂? Nie ma frajer贸w, panie 艣ledczy, bra艂 uczia艂 jako szef napadu! No, widzicie, Celebrak, odzywa si臋 Kalinka, jakby was tam nie by艂o, Sygnet by nie twierdzi艂, 偶e艣cie byli. Skoczy艂em Sygnetowi do 艣li-piow. Rozdzielili nas. Gdybym mia艂 n贸偶, wbi艂bym mu w serce. Domagam si臋 konfrontacji z poszkodowanym! krzycz臋. Na to przyjdzie czas na rozprawie. Spisali protok贸艂, kuj膮 mnie w kajdany i przewo偶膮 z O艣rodka na izoIaU臋 do Mys艂owic. Mam trzy miesi膮ce do zako艅czenia kary. Jestem bia艂y jak trup, a czarno mam przed oczami. Z celi wyrzucam miski na korytarz. Nie przyjmuj臋 posi艂k贸w. Wyja艣niam naczelnikowi, dlaczego g艂o-
134
duj臋. Na艣wietlam ca艂okszta艂t sprawy. Nic wam, Celebrak, nie poradz臋, jeste艣cie wi臋藕niem, musicie przyjmowa膰 posi艂ki, m贸wi naczelnik. M艂ody z was cz艂owiek, szkoda was. Domagam si臋 prokuratury wojew贸dzkiej, bez nich nie tkn臋 jedzenia. Zaci膮艂em si臋, g艂oduj臋. Na si贸dmy dzie艅 lekarz nakazuje przymusowe od偶ywianie. Na izbic chorych 艂aduj膮 mi szlauch do gard艂a i karmi膮. W nocy dostaj臋 bole艣ci, przewo偶膮 mnie do szpitala w Bytomiu. W szpitalu wi臋ziennym le偶臋 na pojedynce, g艂oduj臋 tu dwa dni. Opowiadam, o co idzie, kapitanowi ochrony i na jego interwencj臋 przyje偶d偶a kapitan milicji z Komendy Wojew贸dzkiej. Spisa艂 ca艂y przebieg wydarze艅, obieca艂, 偶e rzecz rozpatrzy, wi臋c przerywam g艂od贸wk臋. Do ko艅ca mojej kary pozostaj膮 jedynie trzy dni. Przyje偶d偶a do celi prokurator powiatowy i o艣wiadcza, 偶e 艣ledztwo przez milicj臋 zosta艂o uko艅czone, pozostaje tylko podpisa膰 zeznania. Jakie zeznania? Dowiaduj臋 si臋 mi臋dzy innymi z jego wyja艣nie艅, 偶e Fonda艂owa, ta kochanka Sygneta, zezna艂a, 偶e ja jej sprzeda艂em zegarek z tego napadu. Przysi臋gam si臋, 偶e to jest nies艂uszne oskar偶enie. Prokurator powiada, 偶e teraz mam tylko podpisa膰 zako艅czenie 艣ledztwa, a s膮d wyja艣ni, kto ma racj臋. Prosi o podpisanie zako艅czenia 艣ledztwa. Nie podpisz臋. W takim razie dostaniecie dodatkow膮 sankcj臋 i za trzy dni nie wyjdziecie na wolno艣膰. Dobrze, krzycz臋, moje 偶ycie b臋dzie istnie膰 tylko czterdzie艣ci osiem godzin! Po wyj艣ciu prokuratora drap za 偶yletk臋 i tn臋 po 偶y艂ach. Krew tryska fontann膮 do g贸ry. Poharata艂em t臋tnic臋. Po opatrunku przyje偶d偶a kapitan z Komendy Wojew贸dzkiej, przyrzeka, 偶e sprawa b臋dzie za艂atwiona, i ka偶e mi podpisa膰 zobowi膮zanie, 偶c stawi臋 si臋 na rozpraw臋. Podpisa艂em.
Nadchodzi upragniony dzie艅 zwolnienia. Otwiera si臋 brama na wolno艣膰. Biegiem p臋dz臋 do autobusu i pruj臋 do domu. 呕ona, dzieci i szwagier czekaj膮. Brat 偶ony
135
by艂 krawcem, przyjecha艂 do niej w czasie mojego pobytu w wi臋zieniu, szy艂 ubrania i troch臋 kobiecie pomaga艂. Wisi nade mn膮 ta przekl臋ta rozprawa, ale staram si臋 o prac臋 w fabryce kabla i drutu. Powiedzia艂em personalnemu, 偶e odp臋ka艂em dwa i p贸艂 roku, poszed艂 mi na ust臋pstwo i otrzymuj臋 zaj臋cie za tysi膮c pi臋膰set z艂otych miesi臋cznie. Pracuj臋 przy maszynach na wyci膮gami. Jest rok sze艣膰dziesi膮ty drugi. Wracam z roboty do domu, 偶ona topi si臋 we 艂zach. Bez s艂owa podaje mi pismo i czytam: S膮d Powiatowy w G. wzywa obywatela Celebraka Zdzis艂awa w dniu takim, godzina taka. Sala numer trzy. Pytam rodziny, jak tu i艣膰? To jest artyku艂 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰. Je艣li s膮d uzna mnie winnym, grozi co najmniej pi臋膰 lat. Trudno, podpisa艂em zobowi膮zanie. Idziemy: ja, 偶ona i szwagier. W s膮dzie s膮 dwaj oskar偶eni, 艣wiadkowie. Jest i Fonda艂o-wa oraz poszkodowany, ale jako wi臋zie艅, bo w mi臋dzyczasie spowodowa艂 wypadek samochodowy i siedzia艂 w tej samej jednostce, co i Sygnet. Razem w jednej suce na rozpraw臋 przyjechali. S膮d ka偶e mi usi膮艣膰 na 艂awie oskar偶onych. Pierwszy zeznaje Sygnet: Wysoki S膮dzie. W lutym pi臋膰dziesi膮tego si贸dmego roku spotka艂em Celebraka Zdzis艂awa, kt贸ry zaproponowa艂 wypicie w贸dki, i weszli艣my do restauracji 鈥艣Weso艂a鈥 w G. 艢piewa nygus jak z nut. Po spo偶yciu alkoholu zaproponowa艂 dokonanie wsp贸lnego napadu z powodu braku dostatecznej ilo艣ci got贸wki. Siedli艣my w taks贸wk臋 poszkodowanego Kumasa Bronis艂awa. Celebrak Zdzis艂aw i Pa艂臋cki Eugeniusz zaj臋li tylne miejsca, ja usiad艂em przy kierowcy Kumas Bronis艂awie. Celebrak Zdzis艂aw da艂 polecenie Kumas Bronis艂awowi jecha膰 do L. W L. Celebrak Zdzis艂aw powiedzia艂: 鈥艣Chc臋 zobaczy膰, czy iest ciotka w domu鈥. Po opuszczeniu taks贸wki powr贸ci艂 i da艂 polecenie jazdy z powrotem do G. W K. Celebrak Zdzis艂aw poleca wy偶ej zapodanemu kierowcy skr臋ci膰
136
w lewo i jecha膰 do F. Gdy艣my wjechali w taki lasek, Celebrak Zdzis艂aw po drodze zadaje z ty艂u cios butelk膮 po spo偶ytej w贸dce w g艂ow臋 poszkodowanego Kumas Bronis艂awa. Kierowca si臋 zachwia艂, w贸z zacz膮艂 chodzi膰 po szosie. Wtedy ja z艂apa艂em za kierownic臋 i zacz膮艂em w贸z prowadzi膰, bo mi Celebrak Zdzis艂aw dai taki rozkaz. Celebrak Zdzis艂aw wraz z Pa艂臋ckim Eugeniuszem przeci膮gn臋li kierowc臋 Kumas Bronis艂awa na tylne siedzenie i dokonali na nim rabunku zegaika, obr膮czki oraz pieni臋dzy. I powiedzieli: 鈥艣Jak zg艂osisz, kula w 艂eb ci臋 czeka, w贸z dostaniesz za trzy dni, a teraz zmykaj鈥. I wypchn臋li wsp贸lnie kierowc臋 do rowu, to znaczy poszkodowanego Kumas Bronis艂awa. Ja tym wozem jad臋 dalej. Celebrak Zdzis艂aw daje kierunek na Krak贸w, bo zapoda艂, 偶e ma faceta, kt贸ry ma z艂oto w zegarze schowane. 艂Slie ujecha艂em daleko, bo by艂em pod wp艂ywem alkoholu i uderzy艂em w drzewo. Nast膮pi艂a kraksa i pot艂uk艂 si臋 Pa艂臋cki Eugeniusz, ale nie by艂 w stanie powa偶nym. W贸z porzucili艣my na miejscu, a sami zbiegli艣my do S. i tu si臋 rozstali艣my. Ca艂y 艂up zabra艂 Celebrak Zdzis艂aw.
Sygnet usiad艂 i spojrza艂 na mnie. Ja doskonale rozumiem sk艂ad s臋dziowski. Komu tu mo偶na wierzy膰? Przecie偶 zeznaje artysta, cz艂owiek, kt贸ry umie tak samo k艂ama膰 jak ja. Stara recydywa. Nast臋pnie zeznaje Pa艂臋cki. Staje znowu po stronie Sygneta, bo dowiedzia艂 si臋 od niego, 偶e ich zasypa艂em do milicji. S膮d zadaje pytanie Pa艂臋ckiemu, kto wysiad艂 w L.? Pa艂臋cki m贸wi, 偶e Sygnet. Sk艂ad s臋dziowski si臋 denerwuje i 偶膮da dok艂adnych wyja艣nie艅, kto w ko艅cu wysiad艂, Sygnet czy ja? Sprawa nie zosta艂a ca艂kowicie wy艣wietlona. Wreszcie przychodzi kolej na z艂o偶enie moich zezna艅. Wyja艣niam s膮dowi, jak by艂o i dlaczego ujawni艂em napad. Zarz膮dzaj膮 przerw臋 w rozprawie. W czasie przerwy pytam jednego z 艂awnik贸w, co on my艣li o tym
137
wszystkim. Odpowiada: Je艣li poszkodowany mnie nie rozpozna, b臋d臋 wolny. S膮d wszczyna rozpraw臋. Na sal臋 wprowadzaj膮 poszkodowanego Kumasa. Spojrza艂 na mnie zezem. Czy 艣wiadek jest w stanie 1'ozpozna膰, zwraca si臋 do niego s臋dzia, kt贸rego艣 z oskar偶onych? Tych dw贸ch znam, a tego, pokazuje na mnie palcem, najdok艂adniej. Ca艂y sk艂ad s臋dziowski przekr臋ci艂 mi si臋 w oczach do g贸ry nogami. To jest niemo偶liwe, prosz臋 Wysokiego S膮du, to jest z艂o艣liwo艣膰! Sygnet musia艂 przerobi膰 poszkodowanego na swoj膮 stron臋! Ale w takim wypadku szkoda gada膰 do s膮du. S臋dzia i 艂awnicy udaj膮 si臋 na narad臋. Dostaj臋 wyrok pi臋膰 lat. Pal膮eki trzy i p贸艂 roku, Sygnet cztery 艂ata. Wyrok nie jest. prawomocny, oskar偶eni mog膮 za艂o偶y膰 rewizj臋. Aresztuj膮 mnie na sali rozpraw. By艂em zaledwie dwa miesi膮ce na wolno艣ci. 呕ona za艂amuje r臋ce, p艂acze. Nie martw si臋, powiadam, za trzy miesi膮ce jestem w domu. I sprawdzi艂o si臋 co do godziny. Ale na razie kuj膮 mnie w amerykanki i 艂aduj膮 do wi臋藕niarki. Jedziemy we czterech. Sygnet, Pa艂臋cki, Kuraas i ja. Sygnet, odzywa si臋 pierwszy: Widzisz, chojraku, co chcia艂em, to zrobi艂em. Kibluj teraz, frajerze, a偶 ci 艂eb osiwieje, ty konfidencie. Chcia艂e艣 sprzeda膰, a nie siedzie膰? Zagryz艂em z臋by i pluj臋 na niego: Przypominasz sobie, nygusie, co艣 ty mi zrobi艂? O偶, ty ciulu, mia艂e艣 moj膮 kochank臋 bezkarnie okra艣膰? Sam da艂e艣 propozycj臋, alfonsie! Pami臋taj, frajerzyno, je艣li nie wycofasz zezna艅, co艣 nagada艂 w s膮dzie, zawi艣niesz na szubienicy! Gdybym mia艂 bro艅, bez zastanowienia kropn膮艂bym w 艂eb tego drania. Teraz Pa艂臋cki wtr膮ca si臋 w dyskusj臋: Kazik, cho膰 jeste艣 moim koleg膮, dochodz臋 do wniosku, 偶e g艂贸wnym winowajc膮 jeste艣 ty! Gdyby艣 nie rusza艂 Zdzi艣ka za Fonda艂ow膮, on by napadu nie sypa艂. Ty艣 zrobi艂 pierwszy zal膮偶ek. Milicja w wi臋藕niarce s艂ucha, Kuraas oczy wywala. Pytam Pa-艂臋ckiego: Dlaczego艣 mnie, smyku, obci膮偶a艂? Daj mi spo-
138
k贸j, Zdzisiek, jestem Bogu ducha winien, przez was dosta艂em wyrok, sta艂em si臋 ofiar膮. Nie p艂acz, przerywam mu, Sygnet zacz膮艂 w s膮dzie, ty艣 doko艅czy艂. Wsypa艂 ciebie Sygnet, nie ja. Owszem, zda艂em Sygneta, a ciebie Sygnet poci膮gn膮艂 i mnie. Skumplowa艂e艣 si臋 z nim, bra艂e艣 jego stron臋, teraz siedzisz. A Sygnet si臋 艣mieje i m贸wi: Widzisz, Zdzisie艅ku, ja dosta艂em wyrok, ale ty jeszcze wi臋kszy. Pi膮tk臋, ca艂膮 pajd臋!
W wi臋zieniu w Sosnowcu siedz臋 miesi膮c po tej sprawie i zak艂adam rewizj臋 procesu. Z Sosnowca przerzucaj膮 mnie w trzeci膮 podr贸偶 do Wronek. Wskakuj臋 pod ce艂臋 pi臋膰set cztery na czwartym oddziale. Siedzi trzech ludzi, ja wchodz臋 na czwartego z tobo艂kiem w r臋ku. Postawi艂em miski do szafki, u艂o偶y艂em graty. Usiad艂em na taborecie, podpar艂em r臋kami brod臋 i nic nie gadam. Jeden z wi臋藕ni贸w, ch艂opak niskiego wzrostu i czarny, ci膮gle mi si臋 przypatruje, jakbym mia艂 nos doprawiony z gutaperki. Podchodzi i zapytuje: Sk膮d ty jeste艣, koh 艣? Z G. Kiedy艣 przyjecha艂? Niedawno z transportem. By艂em na przej艣ci贸wce, a teraz mnie do was przydzielili. A ty sk膮d jeste艣? Ja z P. Z P.? To niedaleko ode mnie 偶yjesz. Jak si臋 nazywasz? Kapera Julian. Ty艣 jest. chyba stary r贸wniacha, gdzie艣 s艂ysza艂em twoje nazwisko? I rzeczywi艣cie by艂 to zas艂u偶ony recydywista. Za co siedzisz? Odpowiadam, 偶e zarzucili mi dwapi臋膰-dziewi臋膰, dosta艂em pajd臋. Masz przyznane? Nie. Za艂o偶y艂em rewizj臋.
Siedz臋 pod pi臋膰set czwartym ze dwa tygodnie i zher-batnikowa艂em si臋 z tym Kaper膮. Opowiedzia艂em mu ca艂y przebieg sprawy. Powiedz, Julek, m贸wi臋 do niego, kto w tym wszystkim ma racj臋? Kto ponosi win臋? Je艣li艣 przez Sygneta odb臋bni艂 dwa i p贸艂 roku, mia艂e艣 prawo tak zrobi膰. Ja bym te偶 inaczej nie post膮pi艂. A wiesz ty, Zdzisiu, powiada, 偶e jak siedzia艂em w Sosnowcu na Radosze, to ja go zna艂em i wiem, kt贸ry to
139
jest Sygnet. O napadzie te偶 dok艂adnie czyta艂em w prasie, robota by艂a z g艂ow膮. I dowiaduj臋 si臋 od Kapery, 偶e jest 偶onaty, a ma siedzie膰 jeszcze trzy 艂ata. 呕ona Kapery posz艂a na lewo, czyli mu si臋 pu艣ci艂a. On mnie strasznie polubi艂 ten Kapera i zacz臋li艣my produkowa膰 ze s艂omki r贸偶ne przedmioty artystyczne. Ramki, kasetki, pi臋kne puderniczki. Siedz臋 we Wronkach jak durny i pisz臋 podania, gdzie si臋 da. Do Prokuratury, do Milicji, do Ministerstwa Sprawiedliwo艣ci, do Zarz膮du Wi臋ziennictwa, wszystko bezskutecznie. A偶 pewnego dnia Julek Kapera powiada: Ja ci, Zdzisiu, zrobi臋 tak, 偶e wyjdziesz na wolno艣膰. Co ty mi mo偶esz, cz艂owieku, pom贸c, jeste艣 takim samym wi臋藕niem, Julecz-ku, jak ja. Przekonasz si臋, Zdzisiek, 偶e wyjdziesz, tylko daj mi s艂owo, 偶e za艂atwisz mi to, o co ci臋 poprosz臋. Spojrza艂em na niego jak na dziecko, ale pytam z ciekawo艣ci: A co by艣 ty 偶膮da艂 w zamian za moj膮 wolno艣膰? Obetniesz mojej 偶onie w艂osy, 偶eby szmata z gachem na sylwestra nie posz艂a. Poza tym wy艣lesz mi do wi臋zienia pi艂k臋, 艣rodki nasenne, pi臋膰set z艂otych, laczki sk贸rzane i sweter. A Kapera ci poka偶e, 偶e za dwa miesi膮ce b臋dzie te偶 za tob膮 na wolno艣ci. Dobrze, Juleczku, ale w jaki spos贸b za艂atwisz najpierw dla mnie wolno艣膰? Ca艂kiem prosto to zrobi臋. S艂uchaj. Wy艣l臋 pismo do S膮du Wojew贸dzkiego, 偶e trzecim sprawc膮 napadu na Ku-masa to jestem ja, Kapera Julian. Oskar偶臋 sam siebie. Ty mi tylko za艂atw wszystko na wolno艣ci, o co ci臋 prosi艂em. Kiedy si臋 oskar偶臋 o napad, 艣ci膮gn膮 mnie z Wronek na 艣ledztwro do Katowic, albo bli偶ej, ten moment wykorzystam i brykn臋. Zgoda, Julek, ale czy s膮d ci uwierzy? Co nie uwierzy? Sygneta znam. Pal臋ckiego znam, siedzia艂em z nimi w Sosnowcu. B臋dzie konfrontacja, rozpoznam. Podstawi膮 innych, powiem, 偶e nie ci. Gdzie napad by艂, wiem, okoliczno艣ci znam. Jedna rzecz tylko nie gra. No? W tym czasie, jak by艂 zrobiony Ku-
140
mas, to ja siedzia艂em w Rawiczu. 殴le. Ale up艂yn臋艂o ju偶 kup臋 czasu, zanim sprawdz膮, nasz kant musi si臋 uda膰. Nic nie ryzykujemy, powiadam, jak chcesz, to pisz. I on bierze papier i pisze: 鈥艣Do S膮du Wojew贸dzkiego w Katowicach. Wydzia艂 Rewizyjny. Pro艣ba. Julian Kapera, syn Franciszka, urodzony wtedy a wtedy. Wysoki S膮dzie! Przebywaj膮c w Centralnym 'Wi臋zieniu we Wronkach dowiedzia艂em si臋 z prasy, 偶e niejaki Zdzis艂aw Celebrak zosta艂 skazany za przest臋pstwo z artyku艂u dwapi臋膰dziewi臋膰, czyli za napad na taks贸wkarza w G. Obywatel Zdzis艂aw Celebrak zosta艂 skazany niewinnie i przest臋pstwa tego nie dokona艂, gdy偶 trzecim sprawc膮 napadu jestem ja, Kapera Julian. Okazuj臋 swoj膮 szczero艣膰 i skruch臋. Podpisano: Kapera Julian. Wi臋zie艅 C. W. Wronki.鈥 I t臋 swoj膮 pro艣b臋 po apelu wieczornym wyk艂ada razem z kostk膮 na korytarz. Na drugi dzie艅 wzywa go wychowawca. Co ty za g艂upstwa wypisujesz, Kapera? Siedzisz z Celebrakiem pod jedn膮 cel膮 i chcesz wzi膮膰 na siebie jego wyrok, tak? A on kl臋ka przed wychowawc膮 na kolana, bije si臋 w piersi i powiada: Panie wychowawco, ten niewinny cz艂owiek siedzi za m贸j napad! Jak Boga kocham! Przysi臋ga si臋. Wi臋zienie wysy艂a pismo Kapery do S膮du Wojew贸dzkiego. Wysy艂a r贸wnie偶 drugie pismo Kapery do mojego obro艅cy w G. Gramy po ca艂ych dniach w domino, pracujemy artystycznie przy s艂omie, czekaj膮c, jak si臋 losy potocz膮. Bardziej niespodziewanie ni偶 nag艂a 艣mier膰 przychodzi zawiadomienie o rozprawie rewizyjnej. Przyje偶d偶a prokurator z Szamotu艂, wzywa Kaper臋, przes艂uchuje, wysy艂a zeznania do s膮du rewizyjnego, a Kaperze dzi臋kuje za szczero艣膰 i skruch臋. W dniu, w kt贸rym odbywa si臋 rozprawa rewizyjna, oczywi艣cie nie wiem, 偶e akurat tego dnia toczy si臋 proces, 艣pi臋 na moim sienniku w celi i 艣ni mi si臋 w nocy, 偶e przez sam 艣rodek podw贸rza we Wronkach p艂ynie rzeka,
141
ale taka spieniona i m臋tna, robi si臋 pow贸d藕, zalewa ca艂y krymina艂, wie偶a wi臋zienna z zegarem sterczy z wody jak latarnia morska, a ja jeden jedyny 偶egluj臋 na 艂贸dce w sin膮 dal. Podnosz臋 si臋 rano z bar艂ogu i opowiadam Julkowi, jaki mia艂em sen. Kapera m贸wi: Zdzisiek, 偶eby艣 mi tylko zawodu nie zrobi艂, pami臋taj o w艂osach tej zgagi, mojej 偶ony. Nic si臋 nie martw, 偶eby si臋 tylko uda艂o, zapewniam go. Na drugi dzie艅 oddzia艂owy odmyka cel臋 i wo艂a: Celebrak, chod藕cie! Prowadzi do administracji. Siedzi tam kapitan z penitencjarnego i pyta, jaki mam wyrok? Pi臋膰 lat. Macie zwolnienie, 漏K艂opift, s膮d wam przyzna艂- Nie wiem, co mi si臋 sta艂o, ale rozp艂aka艂em si臋, panie redaktorze. Jakby by艂 pod r臋k膮 Kapera, poca艂owa艂bym go nawet w ty艂ek. Urwa膰 si臋 z pi臋ciu lat! Nie do pomy艣lenia. Wpadam do celi: Julek, do domu lec臋! Pakuj臋 szybko manele, bo w wi臋zieniu nie trzymaj膮 ani godziny d艂u偶ej po zwolnieniu, 艣ciskam si臋 z Kaper膮, on si臋 艣mieje i m贸wi: Widzisz, jakie eksperymenty si臋 stosuj臋, co? Pami臋taj, Zdzisiek, o pi艂ce, o wszystkim, o co ci臋 prosi艂em* Wyskakuj臋 z celi, brama we Wronkach zahucza艂a. Wychodz臋. Stra偶nik jeszcze uchyli艂 lipo w bramie i patrzy艂, jak ja biegn臋 ulic膮. Za czterna艣cie godzin by艂em w domu, co do godziny punktualnie, jak przyrzek艂em 偶onie na rozprawie. Dotrzyma艂em s艂owa. Szwagier pyta si臋, jakim cudem wyszed艂em? Opowiadam. Musi to by膰 bardzo dobry cz艂owiek, powiada szwagier, 偶e wzi膮艂 pi臋膰 lat za ciebie, albo ty, Zdzisiek, jeste艣 artysta. W dwudziestym wieku podstawi膰 za siebie faceta do siedzenia, to jest niespotykane. Ubieram si臋 elegancko w koszulk臋, garnitur, wychodz臋 na miasto, spaceruj臋 z 偶on膮 i spotykam prokuratora, kt贸ry mnie oskar偶a艂 na rozprawie w G. Zesztywnia艂. Uchyli艂em grzecznie kapelusza i poszed艂em dalej. Tydzie艅 za偶ywam wolno艣ci. W ko艅cu odci膮gam szwagra na bok i wtajemniczam
142
go w afer臋 z Kaper膮. Jak trzeba, to trzeba, m贸wi rozs膮dnie szwagier, nie mo偶na cz艂owieka zawie艣膰. Jad臋 do Katowic, dobieram pi艂eczki, bo znam si臋, kt贸re najlepsze do pi艂owania krat. Kupi艂em nowe szachy, odklei-艂em z wierzchu denko i pomi臋dzy 艣cianki montuj臋 pi艂ki, 艣rodki nasenne i g贸rala, co mi go da艂, szwagier. 艢rodki nasenne |膮 konieczne po to, aby j臋 wsypa膰 do kawy kumplom na celi, 偶eby twardo spali, kiedy Kapera kraty b臋dzie: pi艂owa膰, Nigdy elf nie wie na, sto procent, z kim si臋 siedzi, mo偶e si臋jznalc藕膰 kapu艣. Wsadzi艂em jeszcze w paczk臋; sto papieros贸w, sweter granatowy z golfem,, iftl贸艣膰 wed艂ug zam贸wienia. Nadawc臋,:na paczce pisz臋: Anna Kapera. Zawarto艣膰: szachy. Szachy wolno wi臋藕niowi posia膰. Za cztery dni otrzymuj臋 od Kapery poczt贸wk臋, pisa艂 j膮 niby do 偶ony, ale adres ulicy by艂 m贸j, D臋bowa 6. 鈥艣Droga Aniu! Paczk臋 od ciebie otrzyma艂em, za kt贸r膮 ci dzi臋kuj臋. Ciesz臋 si臋 z szach贸w, bo stale nirai wygrywam鈥. I to by艂 w艂a艣nie cynk, 偶e wszystko znalaz艂 w porz膮dku. Nb, my艣l臋 sobie, Kapera pi艂k臋 -ma, eick膮w jesiotr., kiedy bryknie? Mieli艣my wsp贸lne plany na wolno艣ci co艣 m膮drego zrobi膰. Powa偶ny, dobitny skok路* Gdy sprawa o napad posz艂a do ponownego 艣ledztwa, przetransportowano Kaper臋 do wi臋zienia w Sosnowcu i do tej samej jednostki dostarczono Sygneta i Paj臋eki臋gp, Ja, wr贸ci艂em do pr膮cy w fabryce kabli i drutu.
Jest ju偶 zima, grudzie艅, m贸wi臋 wi臋c do szwagra, nada艂em mu z 偶art贸w pseudo Gil: S艂uchaj, Heniu艣, trzeba wreszcie zrobi膰 porz膮dek z w艂osami 偶ony Kapery, bo sylwester si臋 zbli偶a. M贸j szwagier Gil by艂 wiejskim ch艂opakiem, ale coraz bardziej zacz臋艂o mu si臋 podoba膰 moje 偶ycie. Otrzaska艂 si臋 ju偶 troch臋 z miastem i ci膮gn臋艂o go moje towarzystwo, moi koledzy. T艂umacz臋 mu, 偶e trzeba by膰 s艂ownym, charakterno艣膰 "wobec kumpla to mus, obowi膮zek. Wierzysz chyba, klaruj臋 Gilowi,
143
偶e za艂atwimy golenie na medal, tak, aby nie podpal路 pod paragraf za zn臋canie. I Heniu艣 Gil zgadza si臋 pom贸c. Kupimy no偶yce do strzy偶enia baran贸w, uk艂adam plan, ty bab臋 przytrzymasz, a ja 藕dzir臋 op臋dzluj臋 le- .
piej ni偶 fryzjer. Wieczorem wypijamy p贸l litra, bie- !
rzemy aparat do strzy偶enia, wsiadamy w tramwaj, jadziemy. W P. przychodzimy na ulic臋 Obro艅c贸w 54 i鈥檖ukam do drzwi pa艅stwa Kaper贸w. Szwagier czeka na korytarzu. Wchodz臋 do mieszkania, m贸wi臋: Dobry wiecz贸r pa艅stwu, bo jaki艣 m臋偶czyzna le偶a艂 rozwalony na 艂贸偶ku, mam do pani par臋 s艂贸w, zwracam si臋 do zdziwionej ma艂偶onki Kapery Juliana. Prosz臋 bardzo, s艂ucham pana. Ale tylko do pani osobi艣cie. Prosz臋 m贸wi膰, powiada, ja nie mam 偶adnych tajemnic przed m臋偶em.
Och ty, franco, my艣l臋 sobie, tw贸j m膮偶 nie le偶y tu w 屡
betach, tylko siedzi we Wronkach. Ubogo w tej klitce, brud, smr贸d i ma艂e dziecko ubabrane a偶 strach. Jednak pani膮 prosz臋, aby艣my porozmawiali w cztery oczy, upieram si臋. Mo偶e pan ca艂kiem 艣mia艂o m贸wi膰 przy m臋偶u, baba twardo obstaje przy swoim. Je艣li tak, m贸- , wi臋, to dam pani tylko te zdj臋cia, prosz臋. Kiedy wychodzi艂em z wi臋zienia, Kapera wr臋czy艂 mi osiem fotografii 偶ony i jego razem z ni膮. Babka zblad艂a. Sk膮d pan to ma? A, to pani ma艂偶onek prosi艂, abym dor臋czy艂 ma艂y prezent od niego. Nie ma pani ch臋ci rozmawia膰? | Nie. W takim razie dobranoc. I wychodz臋. Opowiadam Gilowi, 偶e nic z tego, Kaperowa za choler臋 nie chcia艂a wyj艣膰 z mieszkania. Dowiedzia艂em si臋 jednak, gdzie pracuje, na jakiej zmianie, o kt贸rej wraca wieczorem do domu, i postanawiamy ogoli膰 jej 艂eb na dwa dni przed 艣wi臋tami. Po wizycie u Kaperowej spotyka mnie przypadkowo na ulicy 艣ledczy Kalinka i zagaja: Kochany Celebrak, masz pecha, nie wyszed艂 ci eksperyment we Wronkach. Co pan opowiada? zgrywam g艂upiego. Nic zn贸w takiego ciekawego nie opowiadam, 艣mieje
:i臋 Kalinka, szkoda tylko, Zdzisiu, 偶e Kapera wycofa艂 swoje zeznania. Pan prokurator go przytar艂 i kole艣 p臋k艂. Zasalutowa艂 Kalinka i odszed艂. Przymarz艂em przez 芦鈥贸hwil臋 do chodnika. Nie wiem, co my艣le膰, mo偶e 艣ledczy wod臋 pola艂? Pod bajer mnie bierze? Kapera przecie偶 r贸wny ch艂opak. Chocia偶 z recydyw膮 nigdy nic nie wiadomo. Recydywa zmienny jak wiatr. Dzi艣 tak, jutro tak. Raz si臋 decyduje na wszystko, potem nagle si臋 wycofa. Zg艂upia艂em, nie wiem, co robi膰.
Niestety, prawd臋 m贸wi艂 oficer 艣ledczy Kalinka. Pan prokurator w G. przysy艂a mi ponowny akt oskar偶enia. Pisze w nim, 偶e Kapera nie m贸g艂 bra膰 udzia艂u w napadzie, bo przebywa艂 w tym czasie w wi臋zieniu w Rawiczu. I co najgorsze, by艂a to szczera prawda. M贸wi臋 do 偶ony: Nieweso艂o, skarbie drogi! W ka偶dej chwili mog膮 mnie aresztowa膰. Ze zgryzoty wypi艂em 膰wiartk臋 na dwa 艂yki. Dorad藕cie, ludzie, co teraz? Nikt si臋 nie odzywa. A ja ju偶 wiem. Jedyny ratunek wystawka, zrywka. Gdzie ruszy膰? W kt贸r膮 stron臋? Gdzie sprawiedliwo艣膰? Wychodz臋 z domu. Da艂 mi Gil na drog臋 brudasa, dobry ch艂opak, lubi艂 sobie wypi膰, ale zawsze grosz mia艂 przy sobie. Kawaler. 呕onie powiedzia艂em, 偶e jad臋 do Rady Pa艅stwa prosi膰 o 艂ask臋. Siadam w poci膮g i przyje偶d偶am do M. Mam cztery st贸wki w kieszeni, dok膮d dalej i艣膰? Patrz臋, siedzi na peronie na 艂aweczce dziewczynka lat dwadzie艣cia, czyta 鈥艣Now膮 Wie艣鈥. Przyklajstrowa艂em do niej, odprowadzi艂em do domu, pozna艂em rodzic贸w, pomieszka艂em dwa dni i wy艂udzi艂em trzy patyki i z艂oty zegarek. Wi臋cej nie by艂o czego tam szuka膰. W poci膮g i wysiadam w W., w艂a艣nie tam, gdzie pierwszy raz wpad艂em przez rower. Chcia艂em po tylu latach zobaczy膰 t臋 miejscowo艣膰. W kiosku w W., trzeba przyzna膰, troch臋 wyporz膮dnia艂, wymalowali go na olejno w r贸偶ne ciapki i kolory, zam贸wi艂em konserw臋 rybn膮 i wino za czterdzie艣ci sze艣膰 z艂otych. Zagaduj臋 bu-
144
10 鈥" 鈥艣Co jest za tym murem"
145
fetow膮, rozmowa si臋 rozwija, opowiadam, 偶e jestem przejazdem, poci膮g do Wroc艂awia uciek艂 mi sprzed nosa, nast臋pny odchodzi dopiero nad ranem, nie mam co ze sob膮 zrobi膰 przez tyle godzin. Bufetowa 艣mieje si臋 i m贸wi, 偶e dobrze trafi艂em, bo w艂a艣nie jest elegancka zabawa w W., w remizie stra偶ackiej, mog臋 tam p贸j艣膰 i przyjemnie sp臋dzi膰 czas. Remiza stra偶acka by艂a przy ko艅cu miasteczka, podwi贸z艂 mnie tam furk膮 przy godny ch艂opek, wchodz臋 na sal臋. S膮 ormowcy, milicja, ale czuj臋 si臋 pewnie, bo jeszcze list贸w go艅czych nie rozes艂ano, 艣wie偶e trzy tysi膮ce w kieszeni, a pieni膮dz zawsze dodaje cz艂owiekowi 艣wiadomo艣ci. Rozgl膮dam si臋 po twarzach, widz臋 eleganckie kobiety. Zamawiam przy bufecie p贸艂 litra w贸dki, s艂oik og贸rk贸w, kie艂bas臋 i zastanawiam si臋, kogo by tu przygrucha膰. Zabawa, nikt mnie nie zna, pasuje. Posuwam do wolnego stolika, kto艣 mnie tr膮ci艂 i ca艂e zam贸wienie fajtn臋艂o si臋 na pod艂og臋. Wlaz艂 na mnie lekko zalany facet, bardzo grzecznie przeprasza i koniecznie chce zwraca膰 za rozbite p贸艂 litra. Dzi臋kuj臋 za uprzejmo艣膰, lecz on ci膮gnie mnie na setk臋 do bufetu. Cz臋stuje 膰wiartk膮, proponuje, aby艣my usiedli przy stoliku. Siadamy razem, a naprzeciwko siedz膮 dwie dziewczyny, jedna mo偶e z dwadzie艣cia, druga z dwadzie艣cia osiem lat. I ta starsza ci膮gle na mnie kikuje. Oboj臋tnie pijemy przy stole z facetem. Orkiestra r偶nie walca sentymentalnego. Jestem ju偶 pod alkoholem, forsa w kieszeni, gdzie偶 b臋dzie lepiej, podrywam si臋 do ta艅ca, prosz臋 starsz膮 pann臋, kolega od w贸dki m艂odsz膮. Na razie nic si臋 nie odzywam do partnerki, marz臋 i rozmy艣lam. Coraz bardziej rozczulam si臋, widz臋 tylko prokuratora, kraty i stra偶nika. Orkiestra przestaje gra膰. Wyci膮gam dwie艣cie z艂otych i prosz臋 o tango 鈥艣Ostatnia niedziela鈥. Orkiestra gra, pan Celebrak ta艅czy. Dziewczyna, jak to kobieta, wyczuwa, 偶e dany m臋偶czyzna czym艣 si臋 przej-
T
I muje i rozczula. W tym wypadku, jak si臋 potem oka-:
I za艂o, by艂a to kierowniczka przedszkola w N., kobieta
! nieg艂upia. Po 鈥艣Ostatniej niedzieli鈥 zamawiam czarda-
. za. I tak cztery kawa艂ki grali dla nas. Lecz widz臋, na I , a艂i zaczyna robi膰 si臋 szum, 偶e obcy za bardzo rz膮dzi.
Na wystawce trzeba by膰 bystrym i rozs膮dnym, wi臋c
przerywam tany. Prosimy z poznanym facetem obie ! habki do naszego stolika. Z punktu staje metr i za-
k膮ska. Orkiestrze p艂ac臋, bo upajam si臋 na tle muzyki. Pieni膮dze s膮, wi臋c gra. Mo偶e to ostatni dzie艅 wolno艣ci? | O p贸艂nocy jestem spity, a Terenia, Teresa mia艂a na
j imi臋 ta moja babka, krzywi si臋, 偶e za du偶o lej臋 do
I gard艂a. Skoro si臋 pani nie podoba, pani Tereniu, prze, praszam, odp艂ywam do innego portu. Odchodz臋 od
f stolika, patrz臋, a w samym rogu remizy stoi sobie taka
ma艂a garbata we futerku, brzydka jak noc. Nikt z ni膮 nie ta艅czy, ale widz臋 eleganckie futro, my艣l臋, osoba j mo偶e mie膰 fors臋. Uderzam w tany z now膮 dam膮. Dola艂em sobie jeszcze lepiej, nawet nie wiem, z kim ta艅cz臋, oboj臋tnie, z 艂adn膮 czy z brzydk膮. Terenia ca艂y czas
| mnie obserwuje, nie ta艅czy z nikim. Wreszcie nogi od-
mawiaj膮 mi pos艂usze艅stwa i m贸wi臋 do partnerki: Wybacz, droga, d艂u偶ej nie mog臋 si臋 bawi膰. Jestem cz艂owiekiem przejezdnym, nikogo nie znam w W., mo偶e b臋dziesz uprzejma zaopiekowa膰 si臋 moj膮 osob膮 do jutra rana. Spodoba艂a艣 mi si臋, nie mog臋 od ciebie odej艣膰, kocham ci臋. Z takim pijanym farmazonem jad臋. Garbusek patrzy we mnie jak w t臋cz臋 i m贸wi: Prosz臋 pana, niedaleko st膮d mieszkam, u nas jest wolny pok贸j, prosz臋 przenocowa膰, pan jest naprawd臋 pijany. Zachodzimy do domu, nie wiem, jak zasn膮艂em, kto mnie rozebra艂. Rano budz臋 si臋, a m贸j anio艂 stoi nade mn膮 i pyta, czy si臋 wyspa艂em. Przecieram oczy raz i drugi i powiadam: Przepraszam pani膮, gdzie ja jestem? Ona m贸wi: C贸偶 to, w nocy na ty, a rano przez pani? Nie-
146
147
przyjemnie ch艂odno mi si臋 zrobi艂o i powiadam: Wiesz, skarbie, strasznie mi si臋 chce pi膰. Mo偶e b臋dziesz uprzejma skoczy膰 i o trosze艅k臋 piwka si臋 postara膰? Si臋gam po resztki pieni臋dzy, brzydula nie pozwala. Zaraz przynios臋 piwa, a ty jak chcesz, to wstawaj, bo rodzice pragn膮 ci臋 pozna膰. Jak tylko wysz艂a, wskakuj臋 momentalnie w garnitur, podbiegam do szafy, przyuwa-偶y艂em, sk膮d bra艂a pieni膮dze na piwo, wyjmuj臋 z torebki tysi膮c osiemset z艂otych i naszyjnik spod bielizny i w nogi.
Przychodz臋 na stacj臋, nie mog臋 si臋 doczeka膰 poci膮gu, chc臋 si臋 jak najszybciej odbi膰 z tej miejscowo艣ci. Obok mnie przechodzi dziewczyna w futerku i chustce na g艂owie, pytam j膮, kiedy odje偶d偶a najbli偶szy poci膮g? A ona: To pan mnie ju偶 nie poznaje? Mrugam oczami, rany boskie, przecie偶 to Terenia! Jak si臋 panu spa艂o? pyta szyderczo. Przepraszam, lej臋 wod臋, t艂umacz臋. Boj臋 si臋 z panem rozmawia膰, przerywa, je艣li mnie zobaczy ta pani garbata, b臋d臋 mia艂a nieprzyjemno艣ci. Kpi ze mnie w 偶ywe oczy. Na szcz臋艣cie poci膮g nadjecha艂, jedziemy do N. Trzeba babce zaproponowa膰 gdzie艣 wst膮pi膰 w tym N., ale nie bardzo mam ochot臋, pieni臋dzy ma艂o, trzy patyki posz艂y jak woda na zabawie w remizie, zosta艂a tylko reszt贸wka od garbuska. W ukrywaniu si臋 trzeba zawsze mie膰 rezerw臋 finansow膮, a po Tereni wyczuwam, 偶e to jest materia艂 do dziubni臋cia. Wchodzimy do kawiarni, zamawiam wino za dziewi臋膰dziesi膮t z艂otych, trudno, trzeba zgrywa膰 fason, ciastka, lepsze papierosy. Rozmawiamy przesz艂o godzin臋, dziewczynie zaczyna szumie膰 w g艂owie, wchodzi cyga艅ska orkiestra, skrzypki graj膮 do ucha, a ja patrz臋 w oczy. Terenia pyta, dok膮d jad臋 i sk膮d jestem? Po pa艅skich w艂osach wida膰, 偶e pan wraca z wojska, dodaje. Pani Tereniu, jestem m臋偶czyzn膮 otwartym, o艣wiadczam jej, nie z wojska, ale z wi臋zienia wracam. Ona: O Bo偶e!
148
Widz臋, 偶e mi wsp贸艂czuje, dobrze jest. I jad臋 jednym tchem: Jako m艂ody ch艂opak zosta艂em nies艂usznie wmieszany w afer臋 polityczn膮, siedzia艂em osiem lat, po Pa藕dzierniku mnie zwolnili. Ona wzdycha: Tyle lat! Widzi pani, wszystko ju偶 min臋艂o, chc臋 sobie jako艣 偶ycie u艂o偶y膰, znale藕膰 kogo艣 bliskiego, nie mam nikogo na 艣wi臋cie, matka umar艂a ze zgryzoty, ojciec zgin膮艂 podczas wojny, jad臋, sam nie wiem gdzie. Ona zaczyna wierzy膰, 偶e jestem porz膮dny cz艂owiek, i podaje mi d艂o艅 w nieszcz臋艣ciu. Zaprasza mnie do swoich przybranych rodzic贸w, przedstawia i nocuj臋 w ich domu. Na drugi dzie艅 przy kolacji wypijamy 膰wiarteczk臋 i stary, b臋d膮c leciutko na ba艅ce, o艣wiadcza, 偶e gdybym chcia艂 si臋 pobra膰 z Tereni膮, to ona jest uczciw膮 dziewczyn膮, na stanowisku kierowniczki przedszkola w N. Ma elegancko umeblowane dwa pokoje z kuchni膮, jedynie wej艣膰 i kapelusz powiesi膰. Tylko nie lubi pijak贸w. Dowiadujemy si臋, 偶e w PKO usk艂ada艂a dwana艣cie tysi臋cy z艂otych. Rozczuli艂em si臋 nad tym, co mi stary powiedzia艂, i zacz膮艂em 艣piewa膰 wi臋zienn膮 piosenk臋:
Tam gdzie rzeka Warta spieniona, gdzie glos si臋 zza krat rozbrzmiewa, zakuty m艂odzian w kajdany z 偶alu i t臋sknoty 艣piewa.
Pozna艂em w 偶yciu dziewczyn臋, dla kt贸rej 偶y膰 tylko chcia艂em, pozna艂em szcz臋艣cie jedyne, . lecz teraz si臋 przekona艂em, 偶e ka偶da kocha dziewczyna, gdy tulisz j膮 w swych ramionach, a nie daj Bo偶e wi臋zienie 鈥" wtedy twa mi艂o艣膰 sko艅czona.
149
Nie szlochaj, mateczko, od lat, 偶e gin臋 w艣r贸d tych krat.
We Wronkach siedz臋 sterany, gdzie Warta p艂ynie spieniona.
M艂odzian zakuty w kajdany z 偶alu i t臋sknoty kona.
Ostatnie s艂owa mej skargi niech wzrusz膮 serce z kamienia, ja 艣piewam dla zakochanych, kt贸rzy nie znaj膮 wi臋zienia.
Zdzichu, jak ty pi臋knie 艣piewasz, m贸wi Terenia i chwyta mnie za r臋k臋. To ja jej ci膮gn臋 drug膮 piosenk臋:
Pami臋tam, kochana, twe oczy, mi艂osnej rozkoszy sprzed lat, i cichy brz臋k kajdan w艣r贸d nocy, co tajniak na r臋ce mi k艂ad艂.
Ty艣 wtedy cichutko p艂aka艂a, my艣la艂a艣, 偶em zbrodniarz i kat, z pogard膮 na mnie patrza艂a艣, dzi艣 znowu t臋skni臋 zza krat.
Znowu prosi o jeszcze jedn膮. M贸wi臋, gdybym mia艂 gitar臋, tobym jeszcze lepiej za艣piewa艂. Stary si臋 w艂膮cza i powiada, 偶e jest gitara. Id藕, Teresko, do pokoju i przynie艣 panu Zdzis艂awowi. A ja na gitarze tak gram, jak na pokrywkach od garnk贸w, w og贸le nie umiem. Daj膮 gitar臋, wi臋c udaj臋, 偶e stroj臋, i zrywam specjalnie strun臋. Obesz艂o si臋 bez koncertu. Posiedzieli艣my do p贸藕na u starych i odprowadzam Tereni臋. M贸wi, 偶e ch臋tnie zaprosi艂aby mnie na kaw臋, ale boi si臋 o opini臋, 偶eby kto艣 nie zobaczy艂, 偶e sama wchodzi z m臋偶czyzn膮
150
do dw贸ch pokoi i kuchni. Ksi臋偶yc 艣wieci艂 i tak si臋 sprawy u艂o偶y艂y, 偶e zosta艂em na noc. Rano Terenia udaje si臋 do przedszkola, a mnie zamyka w pokoju, 偶eby kto艣 nie wlaz艂. Le偶臋 na dwuosobowym tapczanie, radio gra, ciep艂o i dym si臋 snuje z papierosa. Meta na medal. Po tygodniu, gdy Terenia ca艂kiem si臋 do mnie przyzwyczai艂a, ujawniam jej w tajemnicy jeszcze jedn膮 rzecz, 偶e nadal grozi mi wi臋zienie. Dziewczyna si臋 przera偶a. Zwierzam jej, 偶e mam do zap艂acenia dziesi臋膰 tysi臋cy grzywny, je艣li nie uiszcz臋, z powrotem siedz臋. Gn臋bi臋 si臋 tym ponad si艂y, wi臋ziennej kraty ju偶 nie znios臋, przyjdzie chyba sko艅czy膰 ze sob膮. Termin wp艂aty jest do czternastu dni, zarobi膰 pieni臋dzy w tak kr贸tkim terminie nie jestem w stanie. Rozpacz. Porad藕, co robi膰? Bez s艂owa uda艂a si臋 na poczt臋, pobra艂a pieni膮dze z ksi膮偶eczki, wr臋czy艂a mi ca艂o艣膰, pytaj膮c, gdzie mam grzywn臋 zap艂aci膰. We Wroc艂awiu. Jedziemy razem. Na miejscu bez trudu gubi臋 pani膮 kierowniczk臋 i poci膮g unosi mnie do G.
Przychodz臋 prosto do domu i pytam 偶on臋, czy milicja ju偶 wszcz臋艂a poszukiwania? Zagl膮dali ze dwa razy, ale specjalnie nie nachodz膮. Wobec czego bior臋 taks臋, 偶on臋, dzieci, szwagra i jedziemy nad jeziora na camping. Rozk艂adamy koc, wyci膮gamy prowiant. Nakupi-艂em lepszej w贸dki, w臋dlin, konserw, raczk贸w, par臋 k贸艂 w portfelu, wi臋c 偶yje si臋 wytwornie. Szwagier widzi, 偶e mi si臋 nie藕le powodzi, kr臋ci g艂ow膮 i m贸wi: Wiesz, Zdzisiek, jak Boga kocham, nic nie robisz, a masz wi臋cej pieni臋dzy ode mnie. Sk膮d ci leci ta forsa? Trzeba mie膰 艂eb na karku i dobrze kombinowa膰, pieni膮dze same si臋 pchaj膮 do kieszeni. A mo偶e ja bym z tob膮 raz pojecha艂 popr贸bowa膰 miodu? Jak masz ochot臋, prosz臋, zobaczymy, Gilu, czy masz szcz臋艣cie. Wieczorem familia odjecha艂a do G., a ja zostaj臋 na wczasach i zabawiam tu cztery dni. Szwagier w tajemnicy przed
151
偶on膮 przywi贸z艂 troch臋 swoich rzeczy i we dw贸ch ruszamy na Zach贸d.
Przybywamy do S. i udajemy si臋 z rodzinn膮 wizyt膮 do siostry. Gil zacz膮艂 troch臋 uderza膰 do mojej siostrzenicy, 艂adna panna, osiemna艣cie lat, ale szwagier Ptak na trzeci dzie艅 przerwa艂 romans i odwi贸z艂 nas bryczk膮 do N. Gil pyta: Co dalej, szefie? Teraz trzeba zrobi膰 jaki艣 dobry skok albo farmazon. Ale gdzie, szefie? W zbo偶u pieni膮dze nie rosn膮. Zdaje si臋 na piechot臋 wr贸cimy do domu, martwi si臋 Gil. W tym momencie leci szos膮 star. Zatrzymuj臋 kierowc臋 i p3艅am, dok膮d zapycha. Do C. Wsiadamy na pak臋 i jedziemy. Zeskakujemy z wozu w C., miejscowo艣膰 niewielka, ale rozwleczona przy szosie, mo偶na powiedzie膰 dziura, panie redaktorze. Rozgl膮damy si臋, gdzie by tu wst膮pi膰 na piwo. Jest sklep geesu, wchodzimy. Za lad膮 stoi sprzedawczyni, dziewi臋tna艣cie, dwadzie艣cia lat, taka sobie sympatyczna, cyc-pic niczego. Rzucam okiem na kas臋, utarg wcale niez艂y, grubo w szufladzie, warto by to dziubn膮膰, kombinuj臋... Jakim sposobem? Co pani ma dobrego, pani kierowniczko? Piwo, ser szwajcarski, odpowiada dziewczyna. Konserwy wo艂owej nie posiada pani na sk艂adzie? Niestety. Rzucam jej spojrzenie i o艣wiadczam, 偶e przepadam za wo艂owin膮 w sosie w艂asnym. Ch臋tnie bym panu sprzeda艂a, ale niestety nie dowie藕li. Bior臋 cztery butelki jasnego i siadamy z Gilem na skrzynce. Wiesz, Heniu艣, m贸wi臋 do szwagra g艂o艣no, aby s艂ysza艂a sklepowa, w tej pani zakocha艂em si臋 od pierwszego wejrzenia. 1 pij臋 piwo z flaszki. Prosz臋 pani, zwracam si臋 powa偶nie do wiejskiej ekspedientki, pozna艂a pani kiedy w 偶yciu takiego m臋偶czyzn臋, kt贸ry pani powiedzia艂 otwarcie, co czuje? Prawda, 偶e nie. Bo wsiowy ch艂opak, zanim si臋 pani o艣wiadczy, b臋dzie chodzi艂 p贸艂 roku, rok, nim powie, co chce. A ja m贸wi臋 gwa艂townie, wprost. Ma pani 偶yczenie zapozna膰 mnie czy nie?
152
Sklepowa patrzy jak na biskupa, g臋b臋 otworzy艂a, nie nie m贸wi, a czerwona ca艂a, jakby j膮 kto lakierem poci膮gn膮艂. Ja si臋 musz臋 zastanowi膰, wyj膮ka艂a. Daj臋 pani dwadzie艣cia minut czasu do namys艂u i czekam na odpowied藕. I dalej pijemy piwo z Gilem. No i jak, koturnu? Namy艣li艂a艣 si臋, skarbeczku? Przedstawiam si臋: Frankiewicz Zdzis艂aw. Ludmi艂a Bambrosz, powiada speszona. Jestem z moim koleg膮 na autostopie, mo偶e, Lude艅ko, skombinuje pani jaki艣 obiadek dla nas, ja zap艂ac臋. Panna nie wie, co ma powiedzie膰 ze wzruszenia, ale m贸wi: Mo偶e tam, gdzie ja jadam obiady, gospodyni zrobi jedzenie dla pan贸w. Panowie poczekaj膮, za godzin臋 zamykam sklep. Tymczasem, m贸wi臋 do szwagra, Gilu, ty si臋 zrywaj i czekaj na dworcu w N., jak przyjd臋, b臋d臋 ju偶 mia艂 pieni膮dze. Zdzisiu, nie nachalnie, bo wpadniesz. Spokojna czacha. I Gil znika.
Pomagam Ludce zamkn膮膰 bud臋 i obserwuj臋, jak tu si臋 mo偶na w艂ama膰. Trudno, 偶ycie cz艂owieka nie pie艣ci. Przychodzimy na obiad, panna sama przedstawia mnie jako kuzyna z Opola. Pytam, czy ma adapter. Oczywi艣cie, ma. Bo ja ub贸stwiam p艂yty. Muzyczka gra, Lu-deczka wyci膮ga z szafy flach臋 wina. Po trzeciej lampce zaiskrzy艂y si臋 jej oczy i siedzi mi ju偶 na kolanach. Pytam: Kochasz mnie? G艂adzi mnie po je偶yku i m贸wi: To dziwne, mnie te偶 od pierwszego wejrzenia spodoba艂e艣 si臋. Ja dalej rozwijam gadk臋, a ona s艂ucha i podziwia. Kiedy艣my sko艅czyli drug膮 flach臋 wina, zaczyna mi si臋 babka zwierza膰, 偶e ma powa偶ne zmartwienie. Powiedz 艣mia艂o, laluniu, lubi臋 doradzi膰, pom贸c. Przykrywa si臋 kocem, bo艣my przenie艣li si臋 na tapczan, i skromnie m贸wi, 偶e ma manko w sklepie i nie wie, co robi膰. Ja ci pomog臋. Zdzisiu, ale w jaki spos贸b? Pewnie my艣la艂a, 偶e wyjm臋 fors臋 i po偶ycz臋 jej. To by艂 sklep wiejski, pieni臋dzy codziennie do banku nie odstawia艂a, tylko zamyka艂a do ma艂ej kasy wmurowanej w maga-
153
zynie. Powiedz tylko, Ludeczko, 偶e mnie kochasz, a ja ci pomog臋 w tym manku. Kocham ci臋, Zdzisiu. No to dobrze, powiadam, mog臋 ci w tym pom贸c, ale musisz by膰 skryta, tajemnicza, bo inaczej kula w 艂eb. Zdzisiu, rany boskie, co ty m贸wisz! I wyskakuje go艂a z tapcza-r聄a. Nic si臋 nie b贸j, tylko s艂uchaj z uwag膮. M贸wi臋 ci ca艂膮 prawd臋, ukrywam si臋, goni mnie milicja. Jestem w ci臋偶kiej sytuacji, bez pieni臋dzy. Ryzykuj臋 i gram w otwarte karty. Masz manka pi臋膰 tysi臋cy, zrobimy pi臋膰dziesi膮t, Potem upozoruj臋 w艂amanie i sprawa za艂atwiona. Wszystko zostanie pokryte. Dobry pomys艂? Oczy jej si臋 rozja艣ni艂y i m贸wi: To naprawd臋 by艂oby 艣wietne. Ale czy potrafisz zrobi膰 w艂amanie? Ja wszystko potrafi臋. Zdzisiu, bardzo lubi臋 takich szuchernych ch艂opak贸w jak ty. No widzisz, Ludeczko, daj buzi. Ca艂ujemy si臋. Gra. S艂uchaj, skarbie, zrobi艂o si臋 p贸藕no, a raczej wcze艣nie, bo nam do rana zlecia艂o, na stacji czeka kolega, on te偶 uciek艂 z wi臋zienia. Jeste艣my obaj bez centa, b膮d藕 taka uprzejma i daj jaki艣 zadatek, bo trzeba 偶y膰. Nie zawiedziesz mnie, Zdzisiu, pyta dr偶膮co. Wierzysz w moje s艂owa? Tak czy nie? Nie wywodz臋 si臋 z tych ludzi, co oszukuj膮. Jak przyrzekam, 偶e zrobi臋 w艂amanie, to zrobi臋. Co ryzykujesz? Masz pi臋膰 tysi臋cy manka? Masz. Wi臋c jak chcesz? Zgadzam si臋. Zdzisiu, wierz臋 ci. No to przynie艣 teraz chocia偶 cztery patyki. Posz艂a do geesu i przynios艂a. Idziemy razem do N. Gil akurat patrzy艂 si臋 w rozk艂ad jazdy, bo straci艂 nadziej臋, 偶e wr贸c臋, a ja go trach w rami臋 i m贸wi臋: S膮 pieni膮偶ki. Zdumia艂. Ile? Trzy i p贸艂. G贸rala skr臋cam przed nim na lewo. Trzysta pi臋膰dziesi膮t z艂otych? Trzy i p贸艂 ko艂a, baranie! Stoi g艂upi jak w贸艂 i g艂owi si臋, w jaki spos贸b ukrad艂em. Ludeczka zadowolona przy mnie, a pieni膮偶ki w kieszeni. Ch艂opak by艂 jeszcze naiwny, nie mia艂 nic do czynienia z opryszkami, dopiero si臋 na mnie wzorowa艂. 呕egnamy si臋 z Ludeczk膮. Zapew-
niam j膮, 偶e jeste艣my za trzy dni z powrotem. R贸b tylko dobry utarg, dodaj臋. Ze sklepiku mo偶esz 艣mia艂o bra膰, co ci" podejdzie. Powiedz tylko, kiedy艣 mia艂a ostatni remanent? Dwa tygodnie temu. No to co si臋 martwisz? Buzi. Do widzenia.
Jak ty j膮 zrobi艂e艣? pyta w poci膮gu Gil. Nie potrzeba kopyta, szwagier, gadka robi swoje. Dok膮d jedziemy, szefie? Do J. To jest taka miejscowo艣膰 o dwadzie艣cia kilometr贸w od N. Sami autochtoni tam mieszkaj膮. Pierwsze idziemy do fryzjera, golenie, masa偶e twarzy. Potem usiedli艣my sobie pod sosn膮 w lasku, odbijamy p贸艂 metra, przegryzamy konserw膮, odpoczywamy. No, Gilu, cyk! Za nasz膮 pierwsz膮 wypraw臋. Najlepszego. Przyjemne 偶ycie z wami, szefie, powiada Gil, las, powietrze, ptaki. Owszem, Gilu, przyroda pi臋kna, ale nas czeka zadanie. Wtajemniczam Gila, 偶e musi mi pom贸c przy w艂amaniu. Dziewczyny nie wolno wykantowa膰, ma manko, by艂oby niecharakternie, nie po z艂odziejsku. Sklepowa p贸jdzie siedzie膰, a my b臋dziemy na wolno艣ci. Jakby si臋 z艂odzieje dowiedzieli, powiedz膮: dziewczyn臋 wsadzi艂, a sam p艂ywa. Oszuka膰 mo偶na frajerzyn臋, ale nie wsp贸lniczk臋. Wychodzimy z lasu, pragnienie nas suszy. Gil powiada, 偶e ma tylko smak na wod臋 og贸rkow膮. Stale spity, co mu brakowa艂o, chyba ptasiego mleka. A ja bym si臋 napi艂 艣mietany, ale m艂odziutkiej. Wchodzimy do sklepu spo偶ywczego, ob艣wieci艂em lokal oczami, czy czego nie warto dziubn膮膰. Jak ju偶 jest cz艂owiek w pracy, to o jednym stale my艣li. Prosz臋 o 艣mietan臋, nie ma. Ale jedna z kupuj膮cych powiada, 偶e mieszka niedaleko i mo偶e sprzeda膰. Kobieta rozgaduje si臋 po drodze, 偶e latem wynajmuje mieszkania wczasowiczom. Wyja艣niam, 偶e w艂a艣nie jeste艣my na urlopie i mamy trudno艣ci z kwater膮. Wprowadzamy si臋 do niej po trzydzie艣ci z艂otych za nocleg. Okazuje si臋 r贸wnie偶, 偶e ma c贸reczk臋, kt贸ra pracuje za kasjerk臋 w pegeerze.
155
Dobra jest, nowa forsa si臋 trafia. Zamawiamy obiady, wylegujemy si臋 w ogr贸dku pod grusz艂s膮 i trwa zas艂u偶ony urlop. Gdzie jaki gliniarz wpadnite na pomys艂, 偶e pan Celebrak wczasuje si臋 b艂ogo na 艣wie偶ym powietrzu. Wieczorem zjawia si臋 m膮偶 gospodyni i wychodzi na jaw, 偶e to okropny pijak. Spieraj膮 si臋 z Gilem, kto kogo w w贸dce przetrzyma. Gil powiada., 偶e bierze wiadro na g艂ow臋. Stary powiada, 偶e Gil jest dla niego za kr贸tki. Staje zak艂ad, bo艣my ju偶 p贸艂tora litra obr贸cili przy obiedzie. Gil wyk艂ada dwa metry na st贸艂 i id膮 w zawody. Ja nie bior臋 udzia艂u. Gil ze starym startuj膮, a ja z c贸rk膮 siedz臋 na kanapce w po艂toju i pr贸buj臋, z kt贸rej strony j膮 podej艣膰. Za godzin臋; Gil ze starym spili si臋 jak 艣winie i stara wywali艂a ich w ubraniach do 艂贸偶ka.
I tak mieszkamy sobie ze szwagrem tydzie艅 czasu. Ale dwa razy posy艂am Gila do Dudeczki z kartk膮. Pierwszy raz po trzech dniach z zawiadomieniem, 偶e jestem chory. Drugi raz z pro艣b膮, aby wyp艂aci艂a dwa tysi膮ce z艂otych. Napisa艂em jej tak偶e, 偶e jestem w J. i aby po przeczytaniu kartk臋 zniszczy艂a. Przywozi Gil pieni膮dze, a ja mu daj臋 rozkaz, bo go coraz bardziej zaczynam uwa偶a膰 za swojego adiutanta, pojedziesz, Gilu, do G. i podrzucisz 偶onie tysi膮c pi臋膰set z艂otych. My sobie tutaj jak dwa byki podjadamy, a ona tam 艂zy wylewa za mn膮 i za tob膮, przecie偶 st艂eni艂e艣 si臋 z mieszkania i nikt nie wie, co si臋 z tob膮 dzieje. Masz jeszcze brudasa na drog臋, 偶eby艣 nie narzeka艂, 偶e ci 藕le przy szwagrze. Dowiesz si臋 r贸wnie偶, co s艂ycha膰 z milicj膮, czy bardzo mnie szukaj膮. Przywieziesz mi jeszcze pi偶am臋 i teczk臋. Jutro masz by膰 z powrotem. Po od-je藕dzie Gila sk艂ada mi wizyt臋 Ludmi艂a Bambrosz, bo dowiedzia艂a si臋 o mojej chorobie. Umawiam si臋 z ni膮 na spotkanie w J. w sobot臋 o godzinie osiemnastej. Powraca Gil i melduje, 偶e wszystko w porz膮dku. W艂a艣nie
156
w sobot臋 jest zabawa w J., festyn w parku. Jasia, c贸rka gospodarzy, u kt贸rych mieszkamy, koniecznie chce i艣膰 ze mn膮 ta艅czy膰 na festynie. Mam z dwoma kobietami spotkanie i nie wiem, kt贸r膮 wybra膰? U jednej otworzy艂em sobie bank, czyli konto, druga znowu jest kasjerk膮 w pegeerze, jak dobrze p贸jdzie, mo偶e wyci膮gnie si臋 z tego interesu jakie艣 osiemdziesi膮t tysi臋cy. Ale ka偶da spraw膮 wymaga om贸wienia i czasu, nie wolno w obu wypadkach na chama jecha膰. Jednak postanawiam uda膰 si臋 na zabaw臋 z ca艂膮 rodzin膮 Jasi oraz Gilem. W parku zamawiam jedzenie, dla kobiet wino, dla m臋偶czyzn w贸dk臋. Przed sz贸st膮 po po艂udniu wysy艂am Gila na dworzec do Ludeczki Bambrosz z zawiadomieniem, 偶e jestem bardzo zaj臋ty z pewn膮 osob膮, kt贸ra odgrywa ogromn膮 rol臋 w moim 偶yciu. Powiedzia艂em Gilowi, 偶e jak chce, mo偶e przyprowadzi膰 Bam-brosz na zabaw臋, tylko 偶eby nie robi艂a g艂upstw.
I tak si臋 sta艂o, przychodzi razem z Gilem, zajmuj膮 w pobli偶u stolik, pij膮, bawi膮 si臋. Czas schodzi elegancko i towarzysko. Orkiestra rozpoczyna gra膰 jaki艣 kawa艂ek. Gil ju偶 dobrze podpity podrywa si臋 od stolika. W艂azi na deski, gdzie siedzi zesp贸艂 jazzowy, gada z muzykami i ka偶e gra膰 dla siebie tango. Orkiestra gra, bo p艂aci. Lecz jeden z go艣ci stawia mu kontr臋. Co to, dla ciebie zabawa? Podskakuje do cz艂owieka. A wtedy Gil jak mu nie zasadzi rakiet臋. Pi臋艣ci膮. Ch艂opak mia艂 okropnie silne kopyto. Kra艣膰 nie umia艂, ale bi艂 si臋 dobrze. Od razu rzuca si臋 na Gila dw贸ch facet贸w, on jednemu z prawej, drugiemu z lewej, przybywa coraz wi臋cej zawodnik贸w i rozgrywa si臋 na deklu istna zawierucha i kot艂owanina. Gdybym polecia艂 na pomoc Gilowi, by艂bym wpad艂, bo natychmiast milicja wskoczy艂a i 艂ap za krawat Gila, i na komisariat. Widz膮c, co si臋 dzieje, delikatnie wycofuj臋 si臋 z parku. Podbiega do mnie Ludeczka i dr偶膮cym g艂osem m贸wi: Bo偶e, Gila
157
ci z艂apali, jak wy teraz w艂amanie zrobicie? Cicho, uspokajam j膮, nie r贸b peperyny, nie b臋dzie Gil, to b臋dzie drugi. Tymczasem szwagra taszczy trzech milicjant贸w, gdyby by艂 jeden, da艂oby si臋 ch艂opaka uwolni膰. Na posterunku spisano z Gilem protok贸艂, nie trzymano go d艂ugo, bo w J. nie istnia艂a plaga chuliga艅stwa, i po dw贸ch godzinach szwagier fruwa na wolno艣ci. Czekali艣my na niego z Ludeczk膮 w krzakach przed komisariatem. Gil opowiada, 偶e dosta艂 nakaz opu艣ci膰 miejscowo艣膰 w ci膮gu dwudziestu czterech godzin. Pytali go, co robi w J. bez zameldowania. Wyja艣ni艂, 偶e przyjecha艂 na baby. Opieprzy艂em ch艂opa za wywo艂anie awantury, bo spisanie raportu przez milicj臋 daje glinom zawsze pewien trop. Jest godzina jedenasta w nocy i trzeba si臋, co ko艅 wyskoczy, zrywa膰 z J. Patrzymy na rozk艂ad jazdy pekaesu, kiedy odchodzi autobus do C. Ostatni odjecha艂 przed godzin膮, chcemy si臋 pozby膰 Ludeczki, bo co z ni膮 robi膰, niestety, pozostaj膮 w艂asne nogi, poci膮gu te偶 nie ma ani na lekarstwo. Zry路* wa si臋 burza, pioruny wal膮 co krok, b艂yskawice, ulewa, a my idziemy jak g艂upi tym asfaltem. Przemoczeni do spodu dotarli艣my do s膮siedniej wioski i pukamy do pierwszej lepszej cha艂upki, przedstawiamy si臋 jako zab艂膮kane rodze艅stwo, dw贸ch braci i siostra, i ugadali艣my. nocleg za pi臋膰dziesi膮t z艂otych. Kobiecina posiada tylko jedno 艂贸偶ko, a nas jest troje. Gil nic nie wie, 偶e obiecywa艂em Ludeczce ma艂偶e艅stwo, nie musz臋 takich rzeczy ka偶demu opowiada膰, a Ludeczka bardzo si臋 Gilowi spodoba艂a. Ludeczce znowu ja lepiej podpada艂em. Tymczasem kobieta szykuje 艂贸偶eczko w kuchni. Kiedy sko艅czy艂a s艂a膰, powiada: Jeden pan ze siostr膮 prze艣pi si臋 na 艂贸偶ku, a drugi z moim synkiem, drab mia艂 z osiemna艣cie lat, na kanapce w izbie. Gil chce si臋 艂adowa膰 do 艂贸偶ka z Ludeczk膮. Ludeczka nie ma ochoty spa膰 z Heniem. M贸wi臋, co jej zale偶y przespa膰 si臋 z Heniusiem
158
jak z bratem. Dziewczyna nie wie, dlaczego ja unikam wsp贸lnego p贸j艣cia do 艂贸偶ka. Jak偶e mog臋 przy szwagrze w艂azi膰 pod pierzyn臋 z obc膮 kobiet膮? Sytuacja bez wyj艣cia, nie wypada przy gospodyni robi膰 d艂u偶ej ceregieli, wi臋c w ko艅cu k艂ad臋 si臋 do wyra przy 艣cianie. Gasimy 艣wiat艂o i Ludeczka 艂apie mnie za szyj臋, jak to kobieta. By艂em pijany, no to obr贸ci艂em si臋 ty艂em, i zasypiam. Po chwili cichutko na palcach skrada si臋 Gil i wsuwa si臋 w po艣ciel obok Ludeczki. Co艣 szeptaj膮 i uk艂adaj膮 si臋 wreszcie na kraw臋dzi. A niech was szlag trafi, ja 艣pi臋 dalej. W艂a艣cicielka domu te偶 czuwa艂a, zreszt膮 nasze 艂贸偶ko g艂o艣no strzela艂o, wi臋c pewno pomy艣la艂a, cg to za dziwna siostra 艣pi z tymi bra膰mi? Rano wychodzimy z domu, polecam Ludeczce wraca膰 do sklepu, robi膰 jak najlepszy utarg. Za dwa, najwy偶ej trzy dni dam jej zna膰 o sobie, bo teraz jad臋 za艂atwi膰 spraw臋 osobistej wagi. I wzi膮艂em od Ludeczki na drog臋 pi臋膰 tysi臋cy z艂otych.
Zapychamy z Gilem do naszego G. Kupi艂em Heniowi ubranie, koszul臋 i aparat radiowy preludium. Melinuj臋 si臋 w G. przez par臋 dni. No, ale trzeba wraca膰 do Ludeczki Bambrosz. Zachodz臋 do sklepu i pobieram od niej sze艣膰 tysi臋cy. Og贸艂em wyci膮gn膮艂em od niej ponad dwadzie艣cia tysi臋cy, a Ludeczka przyw艂aszczy艂a z dziesi臋膰 kawa艂k贸w. I m贸wi: Wiesz, Zdzisiu, chcia艂abym sobie co艣 kupi膰. Prosz臋 ci臋 uprzejmie, pojedziemy do Opola na sprawunki. Faktycznie nale偶y si臋 dziewczynie dola. U jubilera kupuj臋 jej zegarek za cztery patyki. To znaczy ona sobie fundowa艂a, ja tylko p艂aci艂em, poniewa偶 lepiej wygl膮da, jak m臋偶czyzna wylicza got贸wk臋 w sklepie. Poza tym posprawia艂a sobie jakie艣 drobiazgi, p艂aszczyk, og贸艂em wyda艂a dziewi臋膰 tysi臋cy. Ludeczka uradowana, nie mo偶e si臋 tylko doczeka膰, kiedy jej zrobi臋 w艂amanie. Za tydzie艅, wyznaczam termin, ale dzisiaj dodasz jeszcze pi臋膰 k贸艂. Nie-
15S
stety, nie posiada艂a tyle got贸wki w sklepie, wzi膮艂em wi臋c dwadzie艣cia pi臋膰 mlecznych czekolad, rusk膮 elektryczn膮 maszynk臋 do golenia i jeszcze par臋 niezb臋d-i nych przedmiot贸w. Ten gees sta艂 si臋 ju偶 moj膮 w艂asno艣膰 ci膮, rz膮dzi艂em si臋 za lad膮 jak ksi膮偶臋. Wzi臋li艣my z Lu-deczk膮 ilas偶k臋 wina po zamkni臋ciu sklepu, siedzimy na worku kaszy w magazynie i przypatrujemy si臋 kasie, kt贸r膮 nale偶y wyj膮膰 z muru, aby upozorowa膰 w艂amanie. Rzekomi z艂odzieje wyrw膮 kas臋 z ca艂otygodniowym utargiem, kt贸ry dzielna sklepowa gromadzi艂a do banku. No tak, zwracam si臋 do Ludeczki, jutro przychodz臋 z narz臋dziami i za艂atwiam obiekt na cacy. Tylko musisz milcze膰 jak gr贸b, je艣li cokolwiek pi艣niesz, zaszkodzisz sobie i mnie. Jakbym by艂 szemranym cz艂owiekiem, dawno mog艂em ciebie wykorzysta膰, nie znasz haw臋t mojego nazwiska. Ale tak jest lepiej w razie wsypy. Odpuka艂em palcem w nie malowane drzewo.
Na drugi dzie艅 zjawiam si臋 tu偶 przed zamkni臋ciem budy, w teczce mam zgrabn膮 Siekierk臋 i n贸偶 z dziewi臋cioma ostrzami, uniwersalny sprz臋t do wszystkiego. Zaszy艂em si臋 w magazynie i przyst臋puj臋 do pracy. Lu-deczka, jak gdyby nigdy nic, zamiata Sklep. Da艂a mi swoje letnie r臋kawiczki, aby nie zostawia膰 艣lad贸w. Wypijam flaszk臋 wina i zajmuj臋 si臋 kas膮. Ludeczka nic, tylko zamiata i obserwuje, czy bro艅 Bo偶e z towarem nie przyjad膮, bo jak偶e wpu艣ci膰 ludzi do magazynu, kiedy ja tam pracuj臋. Za p贸艂 godziny wyci膮gam kas臋, nawali艂em kup臋 gruzu i zostawiam na nim m贸j n贸偶. Rozmy艣lnie, 偶eby zmyli膰 tajniak贸w, takich no偶y Ludeczka w sklepie nie posiada艂a. Ludka pyta, kiedy zabieram kas臋? W nocy. Mog臋 ci nawet k艂贸dki przy wej艣ciu zostawi膰 otwarte, 偶eby艣 si臋 nie m臋czy艂 z otwieraniem, proponuje dziewczyna. Dobrze radzisz, chwal臋 sklepow膮, trzeba tylko skombinowra膰 py艂 偶elazny, milicja b臋dzie my艣la艂a, 偶e z艂odzieje k艂贸dki przepi艂owali
.160
i szmelc dla zatarcia 艣lad贸w zabrali ze sob膮, Ludeczka spogl膮da na mnie z podziwem i m贸wi wzruszona: Ty, Zdzi艣ku, jeste艣 jednak spec od tych spraw. Tak jest, skarbie, ale na zako艅czenie trzeba jeszcze co艣 sprz膮tn膮膰 z geesu, bo ju偶 nam si臋 ko艅czy to PKO. Ludka pyta: A gdzie nast臋pny bank otworzysz? Mo偶e w Lubelskiem, mo偶e gdzie艣 bli偶ej. Rzeczywi艣cie mia艂em dwa skoki zaplanowane. Zapomnia艂am, Zdzisiu, puka si臋 w g艂ow臋 Ludmi艂a Bambrosz, 偶e jest jeszcze w szufladzie dzisiejszy utarg. Zahaczy艂em siekierk膮, szuflada automatycznie wyprys艂a, i zagarniam dwa i p贸艂 ko艂a w banknotach, bilonu nie bior臋, 偶eby kieszeni nie obrywa膰, daj臋 Ludce pi臋膰 st贸w, a z艂ot贸wki siej臋 po lokalu. Sta艂a w k膮cie beczka z marmolad膮, z fantazji po czerwonym winie wysmarowa艂em bryj膮 ca艂膮 lad臋. Wzi膮艂em w teczk臋 par臋 butelek mistelli na drog臋, puszk臋 karpia po grecku, kasz臋 i m膮k臋 pozostawi艂em dla ludno艣ci. Rozgl膮dn膮艂em si臋, czy wszystko za艂atwione, i opuszczamy kochany gees. Wst臋puj臋 na chwil臋 do mieszkania Ludeczki, mieszka艂a w ma艂ym domku, okienko prawie nad ziemi膮, a ona stawia flaszk臋 wina i powiada, 偶e b臋dzie strasznie prze偶ywa膰 dzisiejsz膮 noc. Rozmawiamy przy winku i ona zapytuje z ciekawo艣ci, ile mi pozosta艂o z pieni臋dzy, kt贸re od niej szarpn膮艂em. Wiesz, cholera, ile mam? M贸wi臋: Z cztery tysi膮ce, z tym dzisiejszym. I co艣 mnie podkusi艂o wrazi膰 r臋k臋 do kieszeni, aby pokaza膰 jej fors臋, i w tym momencie wwpad艂o mi za艣wiadczenie o zwolnieniu z wi臋zienia. Ludka podnosi je i krzyczy: O, teraz ju偶 wiem, jak ty si臋 naprawd臋 nazywasz! Mimo 偶e by艂em na dziobie, zblad艂em. Powiedz, czy przeczyta艂a艣 nazwisko? Nic nie odpowiada, tylko dziwnie na mnie patrzy. Podnosz臋 si臋 ze sto艂ka, pochylam si臋 nad ni膮 i powtarzam: M贸w zaraz, czy przeczyta艂a艣 nazwisko? Stremowa艂a si臋 i wy-duka艂a: Nie. B膮d藕 teraz m膮dry, wie czy nie wie? Nie-
161
U 鈥" 鈥艣Co jest za tym murem鈥
jeden ju偶 powiedzia艂, 偶e kobiet臋 trudno rozpozna膰. Ale ona obraca wszystko w 偶art, obejmuje mnie za szyj臋, biatuje i twierdzi, 偶e nie przeczyta艂a. Jestem mi臋dzy m艂otem a kowad艂em, robi膰 tej nocy w艂amanie czy machn膮膰 na'to r臋k膮. Je艣li zna moje nazwisko, mo偶e by膰 wsypa. Za dobrze wiem, co znaczy dochodzenie. Taka wiejska sklepowa mo偶e p臋kn膮膰. Zobaczy milicj臋 i majtki pe艂ne. 艢ledczy kapitan lub porucznik, cz艂owiek inteligentny, takiemu wystarczy jedno s艂贸wko i ju偶 wyczuwa, czy dany osobnik winien, czy nie. W ko艅cu uwierzy艂em Ludce, 偶e nie zauwa偶y艂a mojego nazwiska. M贸wi臋: Ludeczko, na mnie czas, jak podniesie si臋 alarm, 偶e sklep okradziony, milicja przede wszystkim zacznie ciebie wypytywa膰, na pewno przyjd膮 z psami. Masz si臋 t艂umaczy膰, 偶e nic nie wiesz, nikt do ciebie nie przyje偶d偶a艂, mia艂a艣 tyle a tyle pieni臋dzy w kasie i to ci zabrano. Gdy si臋 wygadasz, klops. Gdyby艣 mnie sypn臋艂a, skarbie, to ja ci臋 w 偶yciu znajd臋. Wola艂abym si臋 powiesi膰, ni偶 ciebie, Zdzisiu, wyda膰, zaklina si臋 Ludmi艂a Bambrosz.
Siadam w autobus, przyje偶d偶am do Gila w N., kt贸ry na mnie czeka艂, i o艣wiadczam, 偶e cz臋艣膰 roboty wykona艂em. Twoim zadaniem, Gilu, b臋dzie mi pom贸c wynie艣膰 kas臋 z magazynu. O drugiej w nocy ruszamy taks膮. Sk膮d we藕miemy taks贸wkarza, pyta g艂upio Gil. Co si臋 martwisz, 偶o艂nierzu? Naprz贸d marsz! Mia艂em taks贸wkarza w N., kt贸ry mnie zna艂, i cz臋sto je藕dzi艂em z nim na r贸偶ne interesy. Zachodzimy do niego i prosz臋, aby mnie podwi贸z艂 do Opola. Nie bardzo si臋 decyduje, niby 偶e daleko, ale mu o艣wiadczam: P艂ac臋 podw贸jnie, musz臋 by膰 w Opolu przed trzeci膮 w nocy. Niezwykle wa偶na sprawa natury osobistej. Taks贸wkarz powiada, 偶e ju偶 wszystko rozumie i zgadza si臋. Wypi艂o si臋 troch臋 w贸dki, przekima艂em na amerykance i o pierwszej jedziemy. Gdy艣my ruszyli, m贸wi臋, 偶e najpierw poje-
162
dziemy do C., bo u jednej dziewczynki mam pakunek do odebrania. Ja ju偶 wiem, jaki to b臋dzie pakunek, 艣mieje si臋 taksiarz. Troch臋 si臋 domy艣la艂, ale nie by艂 pewny, co uskuteczniamy. Jak s膮 pieni膮dze, ka偶dy powa偶a cz艂owieka i chwali. Zatrzymujemy si臋 pi臋膰dziesi膮t metr贸w przed sklepem. Wysiadamy. Trzymaj pan motor na gazie, 偶eby nie zgas艂, polecam kierowcy. Szofer troch臋 zblad艂, ale nic. Czeka. Zak艂adamy z Gilem r臋kawiczki. Cisza we wsi, pies zaszczeka i gdzie艣 daleko okienko b艂yska. Sklep o艣wietlony i ko艂o geesu kr臋ci si臋 jaki艣 ch艂op. Jak nas tylko ten cz艂owiek zobaczy艂, znikn膮艂. Po艣ci膮ga艂em k艂贸dki i rozsypa艂em py艂 偶elazny. Mo偶na te偶 innym systemem robi膰 k艂贸dki. Wk艂ada si臋 do 艣rodka wat臋 z benzyn膮, podpala si臋, spr臋偶yna p臋ka i k艂贸dka odskakuje sama, panie redaktorze. Gil w艂azi przodem, b艂edziutki, jak nieboszczyk, nic dziwnego, to pierwszy jego wyst臋p. Drapn膮艂 kas臋 i biegiem sadzi do samochodu. Spojrza艂em z politowaniem na ogo艂ocony lokal, na oklejon膮 marmolad膮 艂ad臋, na rozsypany bilon, na biedne wory kaszy pozbawione w艂a艣ciciela. Dla oszcz臋dno艣ci rozbi艂em 偶ar贸wk臋 przed sklepem, po co ma si臋 艣wieci膰, kiedy gees dawno okradziony. Wracam do wozu, wsiadam, a motor ga艣nie. Panie, zwracam si臋 do szofera, da艂em panu g贸rala, a silnik do kitu, co jest?! Kierowca ma nogi z gumy, r臋ce z waty, grzebie w motorze, prosi, 偶ebym przy艣wieci艂 latark膮, zwariowa艂 ch艂op, w nocy 艣wieci膰? Powiadam do Gila: Pchamy dziada, mo偶e zapali. Przyparli艣my do wozu i przemy, ile si艂. Gor膮co, ledwo tchu z艂apa膰, wreszcie zaskoczy艂 i w gaz. Jedziemy, tylko drzewa migaj膮. Doje偶d偶amy do rzeki, prosz臋 kierowc臋, 偶eby stan膮艂. Bierzemy ze szwagrem worek z kas膮, ze sto metr贸w brniemy przez zaro艣la, hej rup 鈥" i k艂贸dki, r臋kawiczki, kasa, ca艂e mienie spo艂eczne posz艂o do wody. W Opolu dodaj臋 kierowcy dwie i p贸艂 st贸wki, aby wiedzia艂, 偶e jecha艂
163
z eleganckimi go艣膰mi, on zawr贸ci艂 taks膮 i odjecha艂 jak na wy艣cigi.
Na dworcu kupuj臋 dwie pierwsze klasy do Katowic i fiu, sp艂ywamy. Kiedy poci膮g ruszy艂, Gil odetchn膮艂. No, szefie, powiada, teraz jestem szcz臋艣liwy. Odpalam w* przedziale tysi膮c dwie艣cie z艂otych szwagrowi, bo mu si臋 ostatecznie jaka艣 dola nale偶y, a z drugiej strony to rodzina. W Katowicach odsy艂am Gila, daj臋 mu sze艣膰set z艂otych dla 偶ony i mamy si臋 spotka膰 w P., w domkach campingowych. Schroni艂em si臋 tam na sze艣膰 dni. Po up艂ywie tego czasu powiadam do szwagra: Zostaniesz w domu, a ja skocz臋 dowiedzie膰 si臋, co s艂ycha膰 z Ludeczk膮. I co si臋 dzieje, panie redaktorze? Ot贸偶 w dniu w艂amania ju偶 o pi膮tej rano Bambrosz polecia艂a pod sklep, z prostej ciekawo艣ci, czy艣my ca艂膮 spraw臋 za艂atwili jak nale偶y. I o tej pi膮tej rano z mieszkania kierownika szko艂y telefonuje na milicj臋, 偶e nieznani sprawcy dokonali w艂amania w jej sklepie. Przyjecha艂o co艣 dwunastu milicjant贸w i niewinnie pytaj膮: Sk膮d pani ju偶 o pi膮tej rano wiedzia艂a, 偶e firma zosta艂a obrabowana? G艂upia sklepowa jeszcze g艂upiej zaczyna kr臋ci膰, 偶e posz艂a do ubikacji, a mieszka艂a p贸艂 kilometra od geesu, 偶e g艂owa j膮 bola艂a, 偶e spa膰 nie mog艂a, jednym s艂owem 艂amie si臋. Ale idzie w zaparte, 偶e nie wie, kto si臋 w艂ama艂. O niczym nie mam poj臋cia i jad臋 w to zamieszanie, nie do C., lecz do mojej siostry w S., i namawiam szwagra, aby bryk膮 wyprawi艂 si臋 do tamtej wioski i w charakterze rolnika dowiedzia艂 si臋, co we wsi s艂ycha膰. Daj臋 mu za drog臋 pi臋膰set z艂otych. Ch艂op zawsze chytry na pieni膮dze, wzi膮艂 i pojecha艂. Powiedzia艂em mu jeszcze, 偶eby wst膮pi艂 na piwo do geesu i zobaczy艂, czy taka pani tam pracuje, i da艂em mu zdj臋cie Ludeczki. Ty, Zdzisiek, spyta艂 nieufnie, o co ci wi臋cej chodzi? O nic. Za to ci p艂ac臋, jed藕. Wraca p贸藕nym wieczorem i opowiada, 偶e w geesie sprzedaje
164
zupe艂nie inna sklepowa, we wsi gadaj膮, 偶e ca艂y sklep doszcz臋tnie okradziony, stara ekspedientka siedzi. A mnie si臋 wydaje, dorzuca nie proszony, 偶e wszystko to twoja sprawka, Zdzisiu. Sucho prze艂ykam 艣lin臋 i przebieram uszami po tych wiadomo艣ciach. Trzeba si臋 st膮d zrywa膰, i to jak najszybciej.
Wracam do G., jestem go艂y jak chi艅ski oficer. W takim 偶yciu leci nieraz dziennie tysi膮c pi臋膰set z艂otych z kieszeni. Tu gospoda, tam taks贸wka i forsa p艂ynie. Przedstawiam Gilowi, jak rzecz wygl膮da, i 偶e chyba posteruj臋 w Kieleckie. Pobra艂em od 偶ony par臋 groszy na drog臋 i przybywam do B. w sam膮 niedziel臋. W B. spotykam na szcz臋艣cie znajomego doliniarza i ten pokazuje mi na ulicy jedn膮 kobiet臋, kt贸r膮 艂atwo zrobi膰 na farmazon. Baba wraca艂a akurat z ko艣cio艂a, wi臋c z miejsca do niej przyst臋puj臋: Przepraszam pani膮,
mam do pani par臋 s艂贸w. Nie dopuszczam jej do g艂osu, tylko polewam dalej. Ta rozmowa, prosz臋 pani, wymaga zupe艂nej dyskrecji, mo偶e wst膮pimy do kawiarni lub do pani mieszkania. Zaprasza mnie do siebie. Patrz臋, eleganckie radio, telewizor, wszystko jak nale偶y. Wzrokowo zawsze mo偶na oceni膰, z kim si臋 ma do czynienia. Prosz臋 pani, rozpoczynam z powag膮, pani m膮偶 siedzi, prawda? Ot贸偶 jestem jego koleg膮 z jednej eeli. W艂a艣nie dzisiaj wyszed艂em z wi臋zienia w Pi艅czowie, z kt贸rego m膮偶 pani zbieg艂. M膮偶 przebywa teraz u pana Zaj膮czkowskiego w Pi艅czowie, ulica Zielona pi臋tna艣cie, ale ukrywa si臋 w drewniakach i wi臋ziennych 艂achach. Poniewa偶 ma do mnie zaufanie jako do wi臋ziennego przyjaciela, prosi uprzejmie, aby pani przes艂a艂a przeze mnie bodaj dwa tysi膮ce z艂otych i co艣 z ubrania. Baba si臋 trz臋sie, p艂acze, szlocha. Prosz臋, 偶eby si臋 uspokoi艂a, bo jak nie, to wychodz臋. S艂omiana wdowa wyci膮ga trzy patyki z hakiem, odlicza dwa tysi膮ce, powiada, 偶e musi co艣 dla siebie zostawi膰, i doprasza si臋
165
na wszystkie 艣wi臋to艣ci, aby mog艂a swojego kochanego Stasia zobaczy膰. To by艂 handlarz jarzynami i siedzia艂 za rozr贸b臋 no偶ow膮. M贸wi臋, 偶e ze Stasiem zobaczy si臋 na pSWno, ale powoli, musi troszeczk臋 poczeka膰, co by艂o prawd膮. Pakuje mi do walizki nowe ubranko ma艂偶onka, jesioneczk臋 i powiada, 偶e odprowadzi mnie do autobusu, abym szcz臋艣liwie odjecha艂 do Stasia. Stoimy ju偶 na przystanku pekaesu, a偶 tu nawija si臋 drugi znajomy facet i wola: Cze艣膰, Celebrak! Co tu, Zdzisiu, porabiasz? Wysz艂e艣 ju偶? Mrugam do cz艂owieka, m贸wi臋: Cicho! Kobieta spojrza艂a na mnie, jakby c艂wia艂膮 eo艣 zagai膰, ale w tym momencie nadjecha艂 autobus i ja chodu. Na nast臋pnym przystanku wysiadam i wprowadzam si臋 do knajpy. Przeliczy艂em fors臋, dwa tysi膮ce, ani grosza wi臋cej, i walizka z gratami poci sto艂em. Wchodzi orkiestra cyga艅ska, a przede mn膮 setka, du偶e; piwo 1 my艣li, co robi膰 dalej? Cygan gra do samego ucha 鈥艣Graj, skrzypku, graj鈥, przycina smykiem, ja si臋 rozczulam, i .jako艣 zaprosi艂em wszystkich Cygan贸w do stolika, p贸艂 litra, zak膮ski i zabawa. A przy s膮siednim stoliku siedzi jedna pani i dw贸ch pan贸w,, skali庐 na mnie zerkaj膮, niby dyskretnie, ale ja to widz臋., Po pewnym czasie s膮siadka zaczyna si臋 do mnie u艣miecha膰, ale mimo wszystko co艣 mi si臋 tu nie podoba, cho膰, wypi艂em z towarzystwem po w贸dce. Od razu pad艂y pytania: Sk膮d pan? Co艣 pan? Dok膮d? Raczej lepiej uderzy膰 w zrywk臋. P艂ac臋, lap za walizk臋, wyskakuj臋 z lokalu, W taks贸wk臋 i jad臋 do R. Zachodz臋 do szwagierki, najstarszej siostry mojej 偶ony. Zdzisiek, rany boskie, Ela pisa艂a, 偶e ci臋 milicja goni! Tymi s艂owami mnie wita. Lepiej ty jed藕 do matki, tu blisko poczta, milicja, mog膮 wpa艣膰 i narobisz kramu. Faktycznie tak jest.
W tym czasie, kiedy ja ze szwagierk膮 prowadz臋 rozmow臋 w R., to kobieta w B., kt贸r膮 zrobi艂em na far-
166
mazon, posz艂a na komend臋 i zapyta艂a, czy prawd膮 jest, 偶e jej m膮偶 uciek艂 z wi臋zienia? Co tu wi臋cej gada膰. Ledwo wyjecha艂em z R., milicja ju偶 jest za mn膮 u szwagierki. W D. po familijnemu odwiedzam te艣ciow膮, ta kl臋ka na kolana, r臋ce sk艂ada. Zdzisiek, uciekaj! Bez przerwy przychodz膮 policjanty! Uciekaj, ch艂opcze, z mojego domu, bo艣 z艂odziej! Pies was goni艂, jeste艣cie fr膮j臋ry nie rodzina, nie musz臋 u was spa膰. Opuszczani cha艂up臋- Powiadam do kierowcy, bo taks贸wk臋 trzy-nvsiii przy sobie, 偶eby bra艂 kurs na Al. Jest to wioska fig kilometry od D. i mieszka tam znajomy kumpel, co niegdy艣 przebywa艂 ze mn膮 w O艣rodku Pracy. Milicj膮 za mn膮 do D.
U kole偶ki Ciupaka w M. zwalniam taks臋, popijam w贸dK贸zk臋, przychodz臋 powoli do siebie, w garnku kur膮 gotuje si臋 w rosole i nic nie wiem, 偶e w wiilysie milicyjnym bije licznik. Ods艂aniam kolesiowi ca艂膮 ta-ieumi臋g i prosz臋 o pomoc: w znalezieniu meliny. Z mi膮 ch臋ci膮, powiada Ciupak, najlepiej b臋dzie, jak to za艂atwimy w T., niedaleko st膮d, nieca艂y kilometr, wezm臋 ci臋 na rower i tam przy jakiej艣 flaszce om贸wimy nocleg, Tyle co艣my odpeda艂owaii z M., gliny s膮 ju偶 na miejscu. W T. w sp贸艂dzielni kupuj臋 p贸艂 literka i puszk臋 dorsza w tomacie, a przy okazji poznaj臋 niczego sobie wiejsk膮 dziewuszk臋 i prosz臋 j膮, czyby nie pozwoli艂a wypi膰 u siebie kieliszka w贸dki z koleg膮. Bo jako podr贸偶ni nie路 posiadamy szk艂a przy fobie. Okazuje si臋, 偶e jest c贸rk膮 kowala. Witamy si臋 z matku i prosz臋, 偶eby jej m膮偶 pozwoli艂 do nas na lampk臋 wina. Y/ tym czasie milicja p臋dzi sobie do T. Z ojcem przychodzi i brat dziewuszki, ch艂opak w wieku pobo-rowvni, te偶 kowal. Oznajmiam rodzinie, 偶e sp臋dzam urlop u kolegi i zwiedzam okolic臋. Robimy 艣michy--ehichy z pann膮, towarzystwo si臋 rozkr臋ca. Umawiam Si臋 S; ma艂膮 do kina na godzin臋 pi膮t膮 w O., ma艂ym mias-
teczku odleg艂ym o par臋 kilometr贸w od T. Co艣 mnie tkn臋艂o, wychodz臋 z mieszkania, widz臋, 偶e jedzie w贸z wywrotka, przystaje. Pytam kierowc臋, dok膮d leci. Do O. Bez namys艂u 偶egnam si臋 z kowalami m贸wi膮c, 偶e mam okazj臋 do O., i wraz z Ciupakiem odje偶d偶amy.
W O. wchodzimy prosto do restauracji. Bij臋 w st贸艂, wymagam i p艂ac臋. Smotruchowate kelnerki skacz膮 ko艂o mnie, rzadko w takiej dziurze trafia si臋 lepszy go艣膰. Popijamy. Przyje偶d偶a milicja do T. i prosto idzie do kowala, bo bi'at tej panny by艂 ormowcem, sw贸j ci膮gnie do swego. Wyja艣niaj膮, o co chodzi, i kowal z ORMO o艣wiadcza, 偶e pomo偶e blacharzom. W O. uczestnicz臋 w rozrywkach w lokalu, robi臋 kelnerkom zdj臋cia po pijanemu, mia艂em przy sobie aparat fotograficzny, szczeg贸lnie chcia艂em sfotografowa膰 bufetow膮 i przy okazji dziubn膮膰 co艣 z kasy. Nic z tego nie wysz艂o, bo za du偶o ludzi patrzy艂o na te sztuki. Nagle do restauracji wchodzi ni st膮d, ni zow膮d syn kowala. Odwo艂uje mnie na bok i szeptem m贸wi, 偶e przyjecha艂a do nich milicja, on podejrzewa, 偶e jestem poszukiwany, wi臋c przychodzi mnie ostrzec. My艣l臋 sobie, r贸wny ch艂opak. Wobec tego niech pan bardzo przeprosi siostrzyczk臋, 偶e nie b臋d臋 m贸g艂 by膰 w kinie o pi膮tej, i prosz臋 go o informacj臋, jak si臋 wydosta膰 z O. na Krak贸w. Musi pan, powiada, lecie膰 z O. do W., z W. do P., z P. do M., z M. do S., potem na Tarn贸w, a z Tarnowa do Krakowa. Zapada wiecz贸r, proponuj臋, aby mnie kawa艂ek podprowadzi艂, bo nie znam drogi. Kiedy艣my doszli do W., zrobi艂o si臋 ciemno. W W. kupuj臋 w geesie dwie flachy wina, dzieciom, co sta艂y przed sklepem, po czekoladce, i pytam mojego zbawc臋, czy nie wie tu o jakim艣 noclegu? Oczywi艣cie, mam znajomych, potwierdza. Bardzo ch臋tnie pana ugoszcz膮, s膮 tam dwie panny, b臋dzie si臋 pan czu艂 jak w domu. A jemu tylko o to chodzi艂o, aby mnie gdzie艣 ulokowa膰, a potem bez
168
}
najmniejszego k艂opotu odda膰 w r臋ce milicji. Domek znajomk贸w pana kowalczyka sta艂 na skraju wioski, wchodzimy, zapoznanie, w贸deczka na st贸艂, rozmawiamy. Frajer po paru kieliszkach m贸wi, 偶e wychodzi, musi odej艣膰, czeka go pilna robota w domu. Co艣 tu nie gra. Widz臋, 偶e ch艂opak w贸dk臋 lubi, a od kielicha ucieka, na si艂臋 go przecie偶 nie zatrzymam, poszed艂, to poszed艂. Up艂ywa mo偶e p贸艂 godziny, patrz臋 w okno, a gdzie艣 w oddali mign臋艂a i zgas艂a latarka elektryczna. Po minucie w innym kierunku znowu b艂ysk 艣wiat艂a. Wychodz臋 niby do ubikacji, rozgl膮dam si臋, cisza, ciemno, ale na moment zamigota艂o 艣lepe 艣wiate艂ko i zaszczeka艂 pies. O kurdele-mele, co艣 tu zaczyna 艣mierdzie膰. Wracam do izby, proponuj臋 m艂odszej z panien spacer, zgadza si臋, wychodzimy, a doko艂a coraz wi臋cej 艣wiate艂. W oczach poja艣nia艂o mi jak w bia艂y dzie艅. Pa, kochanie! Wskakuj臋 mi臋dzy stodo艂y, biegn臋 par臋 krok贸w, po艣lizn膮艂em si臋 na gnoj贸wce, upad艂em, zrywam si臋, ciemno jak w mazi, zauwa偶y艂em wychodek na uboczu, w艂a偶臋, zamykam drzwi na haczyk. Siedz臋. S艂ucham i patrz臋 przez szpar臋, co b臋dzie dalej. Rozlegaj膮 si臋 krzyki jak z armaty: By艂! By艂! Uciek艂! Milicja goni po wsi z psami, a ja trwam w ust臋pie sam jak palec. Przekuca艂em w tym schronieniu trzy godziny. Wreszcie nasta艂 spok贸j, wiaterek tylko krzakami rusza, zbieram si艂y, po cichutku wychodz臋 i za stodo艂ami smyk, smyk, id臋. Wie艣 d艂uga jak diabli i na przeciwnym skraju stoi eha艂upinka, pomruguje naf-t贸wka. Ryzykuj臋, pukam w okno. Otwiera mi zaro艣ni臋ty staruszek, prosz臋 o nocleg. Dziadek by艂 g艂ucha-wy, ale jako艣 dogadali艣my si臋, w ko艅cu na klepisku, nie by艂o w tej stajence pod艂ogi, na snopku s艂omy prze-bidowa艂em do 艣witu.
Rano kieruj臋 si臋 na P. Daleko na horyzoncie tu , i tam kr臋c膮 si臋 jacy艣 ludzie, nie mog臋 dok艂adnie przy-
169
1
uwa偶y膰, co za jedni, ale pomy艣la艂em, 偶e to pewnie pracowici wie艣niacy d艂ubi膮 sobie na roli. Niestety, nie
byli to 偶adni rolnicy, tylko milicja wypatrywa艂a lornetkami pana Celebraka. Znali moj膮 tras臋 od kochanego ormowca. Nie znale藕li mnie w W., to wyszli mi naprzeciw. A ja r贸wnym krokiem maszeruj臋 prosto na nich. W P. spostrzegam przed geesem dw贸ch milicjant贸w w kombinezonach, stoj膮, jakby czekali na wygran膮 w totolotka. Robi臋 zryw w lewo, wpadam w w膮ski w膮wozik i skr臋cam do ma艂ego domku schowanego pod wielk膮 gruszk膮. Wchodz臋 i prosz臋 o troch臋 wody. W izbie s膮 tylko dwie kobiety i pi臋cioro ma艂ych dzieci. Milicja zd膮偶y艂a ju偶 otoczy膰 ca艂膮 wiosk臋 i szukaj膮 dom po domu. Daj臋 starszej kobiecie pi臋膰dziesi膮t z艂olych i prosz臋, 偶eby przynios艂a 膰wiartk臋 w贸dki, jestem pieszy turysta z Towarzystwa Krajoznawczego, przezi臋bi艂em si臋 w czasie drogi i troch臋 alkoholu dobrze mi zrobi. Wraca przestraszona i dziwi si臋, sk膮d tyle milicji w wiosce? Serce mam ca艂e na gumie i obija si臋 we mnie z boku na bok, bach, bach, bach. A dzieci z tego domu wylatuj膮 z izby na pole i z powrotem i nic tylko ogl膮daj膮 nieznajomego pana z miasta. I 偶eby ci臋 nag艂a krew zala艂a, s艂ysz臋, jak kt贸re艣 m贸wi: Jest, jest taki pan u nas. I wpada smarkaty do izby i krzyczy: Zuzia, milicja do nas idzie! Schowa艂em si臋 za szaf臋. W obie kobiety piorun strzeli艂, wyskoczy艂y do sieni. Patrz臋 w okno, dom obstawiony. M贸wi臋 do siebie: Zdzisiu, koniec podr贸偶y. I padaj膮 znajome s艂owa: Prosz臋 wyj艣膰! R臋ce do g贸ry!...
...Zawsze musia艂am mie膰 dobry humor, o ka偶dej porze dnia i nocy, czy trze藕wy by艂, czy pijany. Przy jego gwa艂towno艣ci alkohol dzia艂a艂 jak materia艂 wybuchowy. Zreszt膮 lekarz powiedzia艂, je艣li ogie艅 polewa膰
170
benzyn膮, to dopiero jest po偶ar. Wystarczam, 偶e nie poda艂am z u艣miechem herbaty, i ju偶 by艂 pow贸d do zrobienia piek艂a. Nie policz臋 dni, w kt贸rych wstyd mi by艂o i艣膰 do pracy, bo ani puder, ani szminka nie mog艂y zakry膰 wszystkich 艣lad贸w. W ko艅cu zacz臋艂am liczy膰 na jedno: mo偶e szale艅stwo potrwa miesi膮c, mo偶e kr贸cej i zn贸w p贸jdzie siedzie膰, wtedy odpoczn臋. Tak膮 nadzieja 偶y艂am. Nie mog艂am zrobi膰 kroku swobodnie bez nodejrzliwych pyta艅. Po co umalowa艂a艣 sobie usta, 偶eby si臋 komu艣 podoba膰, co? Pewnie do pracy idziesz taka wystrojona? M贸j Bo偶e, wszystkie moje toalety to dwie sukienki kupione na raty w MHD i para pocerowanych po艅czoch. Raz powyrywa艂 zamki w kopalnianym O艣rodku Zdrowia, aby sprawdzi膰, czy jestem na dy偶urze. Polaz艂 tam po pijanemu ju偶 po godzinach. pracy, a ja w tym czasie siedzia艂am w domu przy dzieciach. Z czasem zoboj臋tnia艂am. Nigdy nie by艂o zabawy, towarzystwa, 偶eby zako艅czy膰 spotkanie tak, iak je zacz臋li艣my. Kto艣 ze znajomych poprosi艂 mnie do ta艅ca, on pozwoli艂, ja posz艂am ta艅czy膰, natychmiast po moim powrocie ju偶 mia艂 prawo robi膰 awantur臋. Po co ta艅czy艂am, o czym rozmawia艂am, dlaczego si臋 u艣miecha艂am? Zdarzy si臋 czasem, 偶e cz艂owiek wbrew woli wybuchnie nagle przed kim艣 z dr臋cz膮cym 偶alem, wtedy kole偶anki twierdz膮, 偶e ju偶 dawno powinnam sobie inaczej u艂o偶y膰 偶ycie, poda膰 spraw臋 o rozw贸d. Ale czy widzia艂 kto艣 z bliska jego spojrzenie, gdy wiecznie nerwowy i podniecony wpada艂 we w艣ciek艂o艣膰? Czy widzia艂 kto艣 te oczy, kt贸re z niebieskich stawa艂y si臋 bia艂e i zimne, i prze藕roczyste jak szyba? I powtarzaj膮ca si臋 gro藕ba: je艣li odejd臋, daleko nie uciekn臋. Widzia艂am ju偶 w jego r臋ku 偶yletk臋, kiedy w pasji, w pijackim poi鈥檡wie, by udowodni膰 swoj膮 do mnie mi艂o艣膰, pokraja艂 sobie t臋tnice.
Pewnego dnia, mieszka艂a jeszcze w贸wczas z nami
te艣ciowa, odwiedzi艂a mnie m艂oda, zap艂akana osoba. Wystara艂a si臋 jakim艣 cudem o jego adres i prawdziwe nazwisko i postanowi艂a go zobaczy膰. Wypytuj膮c s膮siad贸w, gdzie znajduje si臋 nasz dom, dowiedzia艂a si臋 r贸wnie偶, 偶e istniej膮 dwie kobiety o tym samym nazwisku, matka i ja, 偶ona. Od progu, ca艂a we 艂zach, prosi艂a mnie, bym jej 藕le nie zrozumia艂a, ona chce tylko, je艣li ju偶 tu przyjecha艂a, przekona膰 si臋 na w艂asne oczy, jak prawda wygl膮da. By艂a zmarzni臋ta, zaprosi艂am j膮 do pokoju, zrobi艂am herbaty i da艂am jej jego pantofle. Pozna艂a je natychmiast, w艂a艣nie w nich sp臋dzi艂 u.niej przyjemne chwile obiecuj膮c ma艂偶e艅stwo. Opowiedzia艂a mi szczeg贸艂owo i szczerze, ile razy u niej mieszka艂 i jak mieszka艂. Pokaza艂am jej dwoje dzieci, aby zobaczy艂a, 偶e jej narzeczony nie jest zupe艂nie samotny na 艣wiecie. Poda艂am adres jego aktualnego wi臋zienia. Za straty finansowe, wyja艣ni艂am, nie mog臋 odpowiada膰 i niestety nie jestem w stanie ich uregulowa膰. To ju偶 sprawa s膮du. Po偶egna艂y艣my si臋 bez urazy, dwie oboj臋tne sobie kobiety. Zdaje si臋, podarowa艂a mu tych par臋 tysi臋cy z艂otych, na kt贸re j膮 naci膮gn膮艂, a nawet odwiedzi艂a w wi臋zieniu. Kiedy wychodzi艂am za m膮偶, by艂am g艂upi膮 osiemnastoletni膮 pann膮. Moim 偶yciem by艂 on. Jak ka偶da wiejska dziewczyna, wiedzia艂am, 偶e po burzy przychodzi pogoda. Wtedy jeszcze wierzy艂am w Opatrzno艣膰 Bo偶膮. P贸藕niej przysz艂y dzieci...
...Na komendzie MO w B. witaj膮 mnie z rado艣ci膮: Dzie艅 dobry, Celebrak! M贸wcie od razu, gdzie macie walizk臋 i pieni膮dze, co艣cie wy艂udzili od naszej obywatelki w tym mie艣cie? Jak膮 walizk臋? 呕adnej walizki nie widzia艂em. Baga偶owy jestem, czy co? Za godzin臋 baba rozpoznaje mnie bezb艂臋dnie. Ale ja w dalszym ci膮gu v/ypieram si臋. Po czterdziestu o艣miu godzinach
172
zwo偶膮 mi ludzi z ca艂ego wojew贸dztwa, kt贸rych jacy艣 oszu艣ci ponaci膮gali. Poszkodowani ogl膮daj膮 mnie jak rzadkie zwierze; i przez ca艂y dzie艅 trwa ten cyrk. My艣l臋 sobie, w takim B. milicja jest chyba ma艂o do艣wiadczona, nie zna pewno tych r贸偶nych hopsztos贸w, kombinacji, symulacji i zaprawie艅, b臋dzie trzeba zrobi膰 jakie艣 przedstawienie, 偶eby im tylko nazwisko moje pozosta艂o, ale nie ja jako taki. Prowadz膮 mnie do prokuratora. Prokurator m贸wi jak z nut, wszystko, co
0 fianie wie, i co gorsze, wszystko si臋 zgadza. Bez dyskusji daje mi sankcj臋. Skoro tak, obywatelu prokuratorze, zaznaczam, 偶e b臋d臋 tylko siedem dni w pa艅skich r臋kach. 艁aduj膮 mnie z kantu do aresztu. Mam przy sobie, jak zwykle, kawa艂ek 偶yletki, mimo 偶e przeszukali ca艂膮 moj膮 posta膰 od st贸p do g艂贸w. Do ucha nawet zagl膮dali. Chodz臋 po celi i zastanawiam si臋 g艂臋boko. Wreszcie zdejmuj臋 marynark臋, sweter, zawijam r臋kawy od koszuli i na jednej i drugiej r臋ce robi臋 sobie po osiemdziesi膮t sze艣膰 ci臋膰. Razem sto siedemdziesi膮t dwa. Wykonuj臋 to umiej臋tnie, lekko, 偶y艂y 偶adnej nie rozcinam, byle tylko spowodowa膰 jak najbardziej efektowny krwotok. Rozumuj臋 z pomy艣lunkiem, w takim B. p贸艂tora bieg艂ego milicjanta, zawsze 艂atwiej st膮d b臋dzie dosta膰 si臋 do wariatowa, bo tylko pomylony mo偶e si臋 tak pokraja膰. Owszem, pociachane r臋ce bol膮, ale co dla 偶ycia cz艂owiek nie robi. Y/ysmarowa艂em si臋 krwi膮 jak nieboskie stworzenie i le偶臋 na pryczy jak nie偶ywy. 呕yletk臋 trzymam zaci艣ni臋t膮 w palcach. Kiedy dy偶urny milicjant przez wizjerk臋 zobaczy艂, co si臋 wyrabia, biegiem, o ma艂o n贸g nie po艂ama艂, polecia艂 po
i doktora. Za par臋 minut wchodzi lekarka, sanitariusz
1 kapitan milicji. R臋ce za艂amuj膮, co ja tu wyprawiam. Czym sobie to zrobi艂e艣, cz艂owieku, pytaj膮. Udaj臋 nieprzytomnego i j臋cz臋. Dochodz膮 do wniosku, 偶e podci膮艂em sobie 偶y艂y i w dodatku po艂kn膮艂em 偶yletk臋. M艂o-
173
da lekarka z pogotowia, nawet by艂a 艂adna, wydaje orzeczenie o natychmiastowym skierowania do szpitala. Na nosze i szybko w karetk膮. Komendant komisariatu te偶 nie chce za mnie odpowiada膰, wiec daje dw贸ch funkcjonariuszy eskorty i jedziemy do szpitala wojew贸dzkiego w K. Sygna艂, furmanki na bok. pan Celebrak ma pierwsze艅stwo! W szpitalu znowu lekarz pyta, dlaczego to zrobi艂em. Nie wiem, co mi si臋 sta艂o, odpowiadam. Opatrunki, banda偶e, uwijaj膮 si臋 piel臋gniarki. Dostaj臋 diagnoz臋: obce cia艂o w przewodzie pokarmowym, silne zranienie r膮k, musz臋 pozosta膰 na leczeniu. Rentgen, nie wiem jakim cudem, wykazuje, 偶e co艣 tam w prze艂yku tkwi. Ja potrafi臋 ca艂膮 偶yletk臋 pogry藕膰 i po艂kn膮膰, bez najmniejszego uszkodzenia, ale w tym wypadku nie mam poj臋cia, co to mog艂o by膰. Grunt, 偶e zostaj臋 w szpitalu, w nocy b臋dzie trzeba drapaka zrobi膰. Winduj膮 mnie na czwarte pi臋tro, brakuje miejsca na sali, wi臋c u艂o偶yli mnie na dostawce w korytarzu. R臋ce mam pookr臋cane szynami, banda偶ami, ci臋偶ko ranny. W nocy nie 艣pi臋, obracam si臋 z boku na bok, godzina pierwsza, druga, czwarte pi臋tro, jak tu pryska膰? A milicjanci chodz膮 po korytarzu. Na drugi dzie艅 pani dokt贸r m贸wi, 偶e trzeba zrobi膰 zabieg, wynik z rentgena dodatni, trudno. W najlepszym wypadku spr贸buj膮 bronchoskopem, w przeciwnym razie pod n贸偶. Z obanda偶owanymi 艂apami wchodz臋 na sal臋 operacyjn膮 jak ukrzy偶owany. Zaro艣ni臋ty, wzrok b艂臋dny, laryngolog czeka z lustrem na g艂owie, wygl膮da jak 艣wi臋ty Piotr i ka偶e mi si臋 po艂o偶y膰. Patrz臋 na niego jak ob艂膮kany, my艣l臋, ostatni moment, co robi膰? Dwie siostry obok mnie, dw贸ch milicjant贸w z ty艂u, postanawiam zagra膰 co innego. Atak szoku. Cofam si臋, wzrok dziki i wykonuj臋 skok wprost na lekarza. On pod st贸艂. Chwytam za gablotki z narz臋dziami. Siostry le偶膮 na pod艂odze. Blacharze zbaranieli. Dr臋 si臋 jak
174
op臋tany. Narz臋dzia medyczne fruwaj膮 po ca艂ej sali. szyby lec膮. Piek艂o na ziemi. R偶n臋 wariata na ca艂y regulator. Z艂apa艂em kawa艂 rozbitej szyby i mierz臋 sobie w brzuch. Milicjanci 艂agodnie prosz膮, abym si臋 uspokoi艂. Ja nie, tylko szalej臋. Wreszcie mnie dopadli i w kaftan bezpiecze艅stwa. Za艂o偶yli mi go w sam膮 por臋, bo ju偶 nie wiedzia艂em, co mam dalej zgrywa膰. Laryngolog biedaczysko wychodzi spod sto艂u i krzyczy: Do psychiatry z nim! Kogo艣cie tu przyprowadzili?! Szale艅ca! Ch艂op, jak by nie by艂o, musia艂 si臋 nastraszy膰. Wiod膮 mnie do psychiatry. Produkuj臋 pian臋 i gadam sam do siebie. Na wariata jecha膰 to nie jest taka prosta rzecz, panie redaktorze. Tu naprawd臋 trzeba mie膰 zdolno艣ci, 偶eby lekarza, kt贸ry jest cwany w tym kierunku, nabra膰 na t臋 chorob臋. Ca艂y czas rozmawiam z kapeluszem. Kapelusz do mnie przemawia, ja do niego krzycz臋: Ptaki lataj膮! 艁apcie Murzynka! Raz si臋 przera偶am, raz si臋 艣miej臋. Psychiatra sadza mnie przy stole. Jak pan si臋 nazywa: Odpowiadam normalnie. Mamusi臋 pan ma? Mam. Jak mamie na imi臋? Iiele-nka. Zon臋 pan ma? Mam. Jak jej na imi臋? Helenka. A siostrzyczce? Helenka. Cioci? Helenka. Lekarz to wszystko zapisuje. Bior臋 ze sto艂u drugie pi贸ro i pisz臋 po blacie. On pisze i ja pisz臋. Lekarz spogl膮da na mnie spod okular贸w, ale ja pisz臋 dalej. Wreszcie pyta, za co siedz臋? A ja w 艣miech na ca艂e gard艂o. Lekarz odci膮ga na bok milicjant贸w i m贸wi im na ucho, 偶e si臋 ze mn膮 nie dogada, musi mnie skierowa膰 na obserwacj臋. No, dzi臋kuj臋, odetchn膮艂em, wystarczy.
Przychodz膮 sanitariusze, blacharze mnie kuj膮 i wszyscy razem jedziemy do Zak艂adu dla Psychicznie Chorych w L. Na izbie przyj臋膰 zasuwam lekarzowi par臋 s艂贸w m膮drych, par臋 g艂upich. Lekarz o艣wiadcza eskorcie, 偶e poniewa偶 pochodz臋 z wojew贸dztwa 艣l膮skiego, musz膮 odtransportowa膰 pacjenta do C. do szpitala. Mi-
175
licjanci w p艂acz. Panie doktorze, my ju偶 przez niego nie 艣pimy drug膮 noc i drugi dzie艅 nic nie jemy. Niech偶e go pan tu przyjmie i uwolni nas od niego. Dokt贸r machn膮艂 r臋k膮 i wezwa艂 dw贸ch 艂apiduch贸w. Odprowadzaj膮 mnie na oddzia艂. Dostaj臋 pi偶amk臋 i 艂贸偶eczko w baraku. Na sali zrobi艂o mi si臋 troch臋 nieswojo. Dok膮d zaw臋drowa艂em? Jeden 艣piewa, drugi robi pod siebie, trzeci si臋 modli. Chyba przyjdzie zwariowa膰 naprawd臋. Pracownicy szpitala patrz膮 na mnie bokiem, zaliczaj膮 mnie te偶 do kategorii stukni臋tych. Nie ma si臋 z czego 艣mia膰. Przychodzi m艂oda siostrzyczka i pyta: Czy to pan popodcina艂 sobie 偶y艂y? Ja. Pan pods膮dny? Tak. Dlaczego pan to zrobi艂? Zakocha艂em si臋 w jednej kobiecie i zdradzi艂a mnie, z rozpaczy si臋 pokraja艂em, kotku. Aha, powiada, na tle urojenia zdrady, i posz艂a. Jak wariat, to wariat, wi臋c na spacerze szpitalnym szukam ci膮gle 偶yletek, szk艂a, blachy, 偶eby si臋 ci膮膰. Zaczyna mnie to wszystko nudzi膰, g臋by do kogo nie ma otworzy膰, sami g艂upi dooko艂a, ale natrafiam na jedn膮 pomocnic臋 z kuchni i zaczynam z ni膮 po trochu nawija膰. Wyczu艂em, 偶e jak wezm臋 j膮 na mi艂o艣膰, to mo偶e mnie zrozumie. Po paru dniach zwierzam si臋: Marysiu, przysi臋gnij, 偶e dotrzymasz tajemnicy, nie jestem psychicznie chory. Wiesz, Zdzisiu, ja to zauwa偶y艂am. Nie b贸j si臋, nie p贸jd臋 do lekarzy, nie powiem, co mnie to obchodzi. Marysiu, skarbie, zosta艂em niewinnie oskar偶ony i zatrzymali mnie. Pom贸偶 mi co艣, zapytaj lekarzy, jaka jest o mnie opinia, a jak wyjd臋, pobierzemy si臋 i 偶y膰 b臋dziemy spokojnie i szcz臋艣liwie. Jak to, Zdzisiu? W historii choroby masz napisane: 偶onaty, dwoje dzieci. To wszystko bzdury, kochana. Przecie偶 na kota jad臋, musz臋 jakie艣 opowie艣ci zak艂ada膰. Samotny jestem jak trup. Uwierzy艂a mi biedna pomoc szpitalna. I jako艣 si臋 z偶y艂em z 偶e艅skim personelem, z kole偶ankami Marysi. Za艣piewa艂em im pio-
176
senk臋 kryminaln膮, za艣piewa艂em 鈥艣Murk臋鈥. Widz臋, wzbudzam wsp贸艂czucie. Ta mi przyniesie jajko, ta kieliszek wina, ta szepce do ucha: Uwa偶aj, Zdzisiu, 偶eby ci臋 do aresztu nie zamkn臋li, bo po sze艣ciu tygodniach odbieraj膮. A ja im nic, tylko 艣piewam: 鈥艣Siedem port贸w, siedem dziewczyn, ty艣 jedyna鈥. Prosz膮 o dalsze piosenki. Daj mi, skarbie, morfinki, powiadam, to ci za艣piewam. Ju偶 wol臋 ci kieliszek wina przynie艣膰. Morfiny nie dam, boby艣 wpad艂 w przyzwyczajenie.
Przychodzi ordynator i pyta, jak si臋 czuj臋? By艂 to facet wojskowy, z prze偶yciem, fest ch艂op. Sadz臋 mu takiego pokornego, p贸艂m膮drego, p贸艂g艂upiego. Wszystko b臋dzie dobrze, gada basem, tylko nie robi膰 g艂upstw! Nikt normalny nie kraje si臋 偶yletk膮. Bo偶e kochany, my艣l臋 sobie, 偶eby艣 ty wiedzia艂, kochasiu, jaki ze mnie wariat. Otrzyma艂em diet臋, lepsze jedzenie i tak sobie 偶yj臋 przez sze艣膰 tygodni. I w tym czasie Marysia daje mi cynk: Zdzisie艅ku, dzwoni艂a milicja z B. i pytali
0 stan twojego zdrowia. Lekarze stwierdzili pewne zaburzenia nerwowe, ale 偶adnej choroby psychicznej. Co teraz b臋dzie? Nic nie b臋dzie, tylko zrywam si臋 ze szpitala, m贸wi臋 wprost. Jak uciekniesz, to wi臋cej si臋 nie zobaczymy, Marysia poci膮ga nosem i p艂acze. Marysiu, nigdy o tobie nie zapomn臋. I zasuwam jej 鈥艣Siedem port贸w鈥. B臋d臋 zawsze pami臋ta艂 twoje szlachetne
1 subtelne serce. Zdzisiu, uwa偶aj na siebie. Tak jest. Ale dasz mi, skarbeczku, klucz od tylnych drzwi na korytarzu. Ona m贸wi, 偶e nie mo偶e. Wi臋c ja j膮 za szyj臋 i buzi, a z kieszeni fartucha delikatnie klucz wyci膮gam. Na nocn膮 zmian臋 przychodzi sanitariusz, Edek mia艂 na imi臋. Byli艣my z偶yci ze sob膮, bo w pokera wsp贸lnie si臋 podgrywa艂o. Poza tym mog艂em go trzydzie艣ci razy sprzeda膰 i kelnerowi pod zastaw odst膮pi膰. M贸wi臋 mu: S艂uchaj, Edek, mnie czeka wyrok, siedzia艂em ju偶 pi臋膰 lat, wpad艂em teraz na jednym smrodzie,
177
12 鈥" 鈥艣Co jest za tym murem鈥
jestem m艂ody ch艂opak, pom贸偶 mi. Chc臋 si臋 st膮d urwa膰, jeste艣 chyba cz艂owiekiem i rozumiesz mnie. Co mi zale偶y, powiada, czy ty ze szpitala uciekniesz, czy nie uciekniesz. I zagada艂 drugiego sanitariusza, kt贸ry by艂 wi臋kszym s艂u偶bist膮. Ja wtedy do hallu, w korytarz, na d贸艂 poi schodach i w pi偶amie w las.
Wok贸艂 naszego wariatowa ros艂y lasy. Pruj臋 przez las w pi偶amie i nie wiem, co b臋dzie dalej. Pi偶am臋 mia艂em zielon膮, eleganck膮, super. Nikt takiej nie mia艂 w ca艂ym szpitalu, bo mi Marysia j膮 ekstra skombino-wa艂膮.. B艂膮kam si臋 po legie, jasno ju偶, 偶ywej duszy, tylko dzi臋cio艂 w drzewo pstryka. Wychodz臋 na du偶膮 polan臋, a tu jakie艣 poczciwe ch艂opisko pracuje na roli. W pi偶amie dalej nie mog臋 w臋drowa膰, bo jak zobaczy nar贸d, z miejsca mnie zwi膮偶膮. Podej艣膰 do kmiota czy nie podej艣膰? Ryzykuj臋. Jest sam, przecie偶 mnie nie zbije. Zachodz臋 rolnika z ty艂u i bach go lekko w rami臋. Ch艂op zdumia艂. Stoj臋 z nim twarz w twarz, Spokojnie, obywatelu, powiadam. Jestem skoczkiem spadochronowym z samodzielnej brygady, ca艂y desant tutaj zrzucili. Przeprowadzamy tajne 膰wiczenia i ka偶dy musi sobie radzi膰 na w艂asn膮 r臋k臋, dla dobra s艂u偶by. Musi mi pan wypo偶yczy膰 jaki艣 garnitur, mo偶e nawet by膰 stary, bo mam wykona膰 zadanie po cywilnemu. Zostawi臋 tu sw贸j letni kombinezon, a po manewrach otrzyma pan nagfc贸d臋 za udzielon膮 wojsku, pom贸c. A teraz naprz贸d marsz po ciuchy, bo szkoda czasu. Tylko ostro偶nie, aby nikt nie widzia艂, tajemnica, wojskowa, rbzufts膮eie? Moja pi偶ama by艂a w zielone pasy i dla nieroz|p:rni臋tego ch艂opka, co nigdy czego艣 podobnego nie widzia艂, mog艂a wygl膮da膰 na str贸j gpadochrdaiarza. G艂upi ch艂op polecia艂 ze mn膮 do cha艂upy, na szcz臋艣cie mieszka艂 na uboczu, przyni贸s艂 spodnie, pulower i czapk臋. G臋b臋 tylko rozdziawia i nic nie gada. 'Wr臋czam cz艂owiekowi pi偶am臋 i m贸wi臋: Przechowajcie m贸j kom-
178
binezon, tylko nie zniszczcie, bo to w艂asno艣膰 wojskowa, i w tym momencie widz臋 na nogawce piecz膮tk臋: 鈥艣Szpital dla Psychicznie Chorych w L.鈥 Ale ch艂op by艂 gapiowaty i nie zauwa偶y艂. Mo偶e tam kiedy艣 si臋 dorozumia艂, jakiemu spadochroniarzowi udzieli艂 pomocy.
Borem, lasem i polem dobrn膮艂em do K. Tutaj: w poci膮g i na gap臋 do Z. W Z. mam przesiadk臋, ale jak d艂ugo mo偶na podr贸偶owa膰 bezp艂atnie. Koniecznie trzeba skombinowa膰 par臋 groszy na bilet. Wpa艣膰 za jazd臋 na gap臋 to g艂upia rzecz i wstyd. Jest p贸藕ny wiecz贸r. Kr臋c臋 si臋 w pobli偶u stacji kolejowej i szukam ratunku. Patrz臋, a na bocznych torach stoi podstawiony sk艂ad, lokalnego poci膮gu. Wchodz臋 i widz臋, 偶e w przedziale 艣pi pojedynczy facet. I teraz ja nie wiem, jak on 艣pi. Spojrza艂em si臋 na niego, jak Boga kocham, na r臋ce ma pi臋kny skaz, czyli zegarek, prawda. Wi臋c siadam ko艂o podr贸偶nego i lekko go tyrpi臋 艂okciem. Ani drgnie. Wyczuwam, 偶e 艣pi twardo. Zauwa偶y艂em po ubiorze, 偶e to taki sobie; ch艂opek ze wsi, jednak on by艂 cwa艅-szy ode mnie. Ja go tyrpi臋 lekko, a kufaa udaje, 偶e 艣pi twardo, po prostu facet czeka艂, co b臋dzie dalej. Ma艂o si臋 namy艣laj膮c patrz臋 na lewo i na prawo, nie ma nikogo z pasa偶er贸w, wi臋c twardo podchodz臋 do spra\vy i ci膮gn臋 jemu zegarek, czyli spinam z r臋ki. B艂yskawicznie; chowam do kieszeni. W tym momencie m贸j frajer si臋 przebudza. Wi臋c go strzelam z miejsca, jakby tu powiedzie膰, sugeruj臋 faceta. Przepraszam pana, dok膮d ten poci膮g leci? Rolnik przeciera r臋kami oczy i m贸wi: Poci膮g jak poci膮g, ale daj pan ten zegarek. W takiej sytuacji, panie redaktorze, jak膮 rol臋 trzeba odegra膰? Powiadam tak: Spi si臋 po poci膮gach, bezdomnym si臋 jest, co?! P贸藕niej przychodzi pan do nas i skar偶y, 偶e zegarki gin膮, prawda? Pan pozwoli ze mn膮! Wyst臋puj臋 w charakterze tajniaka. Z miejsca, ostro, z krzykiem, bo znam ten akcent 艣ledczy. Go艣膰
179
zaczyna si臋 j膮ka膰. A pro... prosz臋 pana... Chce co艣 t艂umaczy膰, p臋ka przede mn膮, bo dobrze jest zasugerowany. I tu go mam. M贸wi臋: Na komisariacie zacznie pan zrz臋dzi膰, 偶e zegarki kradn膮, a w poci膮gach si臋 艣pi! Czy wolno?! Pan pozwoli ze mn膮, prosz臋 dokumenty! I ch艂op mi zmi臋k艂 ca艂kowicie. A ja dalej swoje: 呕eby to by艂o ostatni raz, ma pan ten zegarek, tylko wi臋cej nie nocowa膰 w poci膮gach. Prosz臋 opu艣ci膰 wagon! I on ode mnie, a ja od niego choda. W krzakach przeczeka艂em do odjazdu mego poci膮gu, ale sytuacja dalej by艂a bez wyj艣cia, wi臋c rajzuj臋 na gap臋 do S.
Na drugi dzie艅 jestem w P. i wal臋 prosto do matki. Mam za sob膮 trzy listy go艅cze. Jest rok sze艣膰dziesi膮ty trzeci, wiosna. Grunt pali mi si臋 pod pi臋tami, w domu nic nie wysiedz臋, chyba wpadk臋, bo mentownia w臋szy co krok. Jad臋 do B. do niejakiej Fary Genowefy. By艂a to uczciwa paserka, z kt贸r膮 najcz臋艣ciej handlowa艂em, zegarki, obr膮czki, co si臋 zdarzy艂o dziub-n膮膰. R贸wna kobieta, trzyma艂a ze z艂odziejami. Jad臋 do niej, ale nie mam ani towaru, ani pieni臋dzy. Zastaj臋 Far臋 w domu, opowiadam, 偶e jestem na wystawce, forsy potrzeba, a mam na zbyciu dwadzie艣cia dwa motorki elektryczne, towar trefny, bo miejscowy, i chc臋 to przerzuci膰 starem w Lubelskie, ale nie mam czym zap艂aci膰 szoferowi. Takim kitem j膮 lej臋, farmazonem. Tyle pan tego ma, dziwi si臋 Fara. Mam jeszcze maszyny do szycia, sklep zosta艂 zrobiony, pani Farowa. Do pani dotar艂em, bo chodzi o tysi膮c dwie艣cie z艂otych na kierowc臋. Za trzy dni zwracam. Wierzy mi pani? Ale偶 dobrze, panie Zdzisiu, dlaczego nie? Polecia艂a kobieta do gospody 鈥艣Pod G贸ralem鈥, tam z kelnerkami trzyma艂a sztam臋, po偶yczy艂a i przynios艂a fors臋. Podzi臋kowa艂em, wypi艂em z ni膮 winko, wychodz臋 i w taks臋. Pod wp艂ywem alkoholu przyje偶d偶am do G., nie boj臋 si臋, 偶e milicja mnie zaczepi, jestem kozak, bo w g艂o-
180
wie szumi. Wst臋puj臋 na dworcu do bufetu i pij臋 piwo przy barze. Przy stoliku obok siedzi samotna brzydula z d艂ugim nosem. Podchodz臋 i pytam, czy mo偶na si臋 przysi膮艣膰. Siadam. Przygl膮dam si臋 facetce i ju偶 chc臋 z ni膮 zagai膰 rozmow臋, a偶 tu napatacza si臋 Lolek Gania艂a, on ju偶 nie 偶yje, zabi艂 si臋 tragicznie. Spad艂 po pijanemu ze schod贸w. Prosz臋 Camal臋 do stolika i bez namys艂u przedstawiam jego i siebie nie znanej kobiecie. Dowiaduj臋 si臋 w rozmowie, 偶e jest rozw贸dk膮, a brat pracuje w wydziale 艣ledczym w Komendzie Wojew贸dzkiej. Co艣 v/ sam raz dla mnie, my艣l臋. Od s艂owa do s艂owa rozwin臋艂a si臋 znajomo艣膰 i wyl膮dowa艂em u niej w domu. Podrobi艂em j膮 troch臋 na szcz臋艣liwe ma艂偶e艅stwo i wy艂udzi艂em tysi膮c osiemset z艂otych na op艂at臋 c艂a za paczki zagraniczne. Te pieni膮dze wystarczy艂y zaledwie na jeden wiecz贸r, bo mia艂em pecha i nadzia艂em sio na niejakich Michalskich, to byli Cyganie, kt贸rzy grali po knajpach. Przy muzyce zawsze si臋 rozczulam, wino, w贸dka, i posz艂o. Melinuj臋 si臋 ju偶 kilka 艂adnych dni w pobli偶u rodzinnego domu, w starej szopie ogrodniczej. Kombinuj臋, 偶e milicja zawsze szuka w samym mieszkaniu albo dwie艣cie kilometr贸w dalej, ale nigdy dwadzie艣cia metr贸w7 od w艂a艣ciwego adresu. Spi臋 pewnej nocy, jak zwykle zagrzebany w siano, owini臋ty kocem, deszczyk przyjemnie po papie dachu 艂askocze, 艣ni膮 mi si臋 le艣ne przechadzki z dzie膰mi na jagody, wtem rozlega si臋 艂omot z jasnego nieba, p臋k艂a oderwmna deska, 艣wiat艂o z reflektora w oczy i s艂ysz臋: Celebrak, wychod藕cie, smutno bez was na komisariacie! Amerykanki na r臋ce i nie wiem, gdzie mnie wioz膮. Okaza艂o si臋, 偶e zda艂a mnie jedna z s膮siadek. Na komendzie w G. kapitan powiada: Oj, Celebrak, Celebrak, ty niebieski ptaku, dobrze, 偶e艣 bodaj na naszym terenie nie narobi艂 smrodu, ale Opole co艣 chce od ciebie. By艂e艣 tam kiedy? W 偶yciu nie by艂em w Opolu.
'i SI
Dobra, dobra, i buch mnie do samochodu i jazda do Opola. W komendzie opolskiej 艣ledczy zapytuje, czy znam Ludeczk臋? M贸wi臋, owszem, znam bardzo dobrze, to jest moja rodzona siostra. Nie o wasz膮 siostr臋 nam chodzi, lecz o inn膮 Ludeczk臋. 呕adnej innej Ludki opr贸cz rnojej siostry nie znam, m贸wi臋 twardo. A tu si臋 drzwi otwieraj膮 i wchodzi Ludmi艂a Bambrosz we w艂asnej osobie. No to koniec. To jest ten? pytaj膮 sklepow膮. Tak. Co pani chce ode mnie, pytam, jakbym spad艂 z ksi臋偶yca. Pieni膮dze umia艂e艣 bra膰, a siedzie膰 to nie ma kto, p艂acze Bambrosz Ludmi艂a. Och ty, 偶eby ci臋/krew zala艂a, ty ruro! 艢ledczy z krzykiem na mnie: Nie gada膰! Jak to by艂o z tym sklepem? M贸wcie! To by艂o tak, 偶e wypi艂em tam piwo i t臋 pani膮 widzia艂em, jak sprzedawa艂a. To kr贸tkie s膮 wasze zeznania, Celebris, kr臋ci g艂ow膮 艣ledczy. A Ludeczka wszystko pi臋knie opowiada mi w oczy, jak by艂o. Pytaj膮, kogo mia艂em 38 wsp贸lnika? Nikogo. Dzwoni膮 do J. i cala spraw膮 i O i leni wychodzi na jaw. Przywo偶膮 szwagra, Dudeczka go poznaje i wsypa. Siedz臋 wi臋c w areszcie na komendzie w Opolu i kombinuj臋, jakie znale藕膰 wyj艣cie, ba gro偶膮 mi trzy sankcje. Raz, za sklep Ludeczki, dwa,: za spraw臋 Sygneta z taks贸wkarzem, trzy, za far-,*B#n w B. Obliczy艂em w sumie dwana艣cie lat wi臋zienia.
\Vi< 膰jEorem wzywam lekarza. Napompowa艂em sobie trasueh powietrzem. Trudno to wyt艂umaczy膰, jak si臋 to r贸bL Po prostu, 艂yka si臋 powietrze i wprowadza do 偶o艂膮dka i jelit. Mo偶e to wydawa膰 si臋 niewiarygodne, ale tak jest. Lekarze, kt贸rzy mnie badali we Wronkach, Bytomiu, Cieszynie, w Sosnowcu, w Krakowie, w Rawiczu, 偶aden nie dowierza艂, 偶e mo偶e cz艂owiek co艣 podobnego uczyni膰. Wpuszczam powietrze do brzucha i: ten brzuch ro艣nie mi automatycznie co najmniej jak u kobiety, kt贸ra ma czworaczki. Trzy dni nic nie
182
jad艂em, 偶eby kiszki by艂y puste, a potem nape艂nia艂em si臋 powietrzem i zupe艂nie wygl膮da艂o jak skr臋t jelit. Brzuch wysadzony niczym balon, pukniesz w niego, b臋bni jak perkusja. Ten system jest u mnie niezawodny. Przylatuje lekarz do aresztu, bada, os艂uchuje i pyta, czy by艂 stolec. Sk膮d? Od pi臋ciu dni ani, ani. Dodaj臋 jeszcze, 偶e mia艂em wymioty. Mierzy t臋tno, t臋tno mam stale przyspieszone z nerw贸w, ogl膮da j臋zyk i powiada, 偶e zachodzi podejrzenie o skr臋t jelit. Przewo偶膮 mnie do Szpitala w D膮browie G贸rniczej. Podczas badania przez lekarza dy偶urnego odzywa si臋 jeden z milicjant贸w: Panie doktorze, to jest stary kombinator, symulant! O nie, prosz臋 pan贸w, zaprzecza lekarz, jest powa偶na obawa o skr臋t jelit i skr臋t jest jak byk; Siostro! Prosz臋 chorego odwie藕膰 na chirurgi臋, dzwoni臋 po ordynatora. Umieszczono mnie na przystawce w korytarzu. Stosuj膮 mi par臋 lewatyw, lecz brzuch dalej wzd臋ty jak bania. Zwijam si臋 w b贸lach, dioe asie kompletnie mi nie dolega. O jedenastej w nocy przychodzi ordynator, bada dok艂adnie, a milicjanci z automatami asystuj膮 przy wizycie. Na razie wstrzymamy si臋 jeszcze z zabiegiem, wydaje orzeczenie. Si czym polega najlepszy trik w Ca艂ej symulacji? Paepmtowi nie mo偶na zrobi膰 rentgena, bo nie wolno w tym wypadku wlewa膰 choremu tej papki koniecznej przy prze艣wietleniu jamy brzusznej. Lekarz boi Si臋 nadzia膰 faseta kred膮, a nu偶 p臋kn膮 flaki przy skr臋cie kiszek? I co wtedy? Dostaj臋 kropl贸wk臋 i s艂ysz臋, jak ordynator m贸wi do milicjant贸w, 偶e m贸j stan jest taki, 偶e nie ma mowy o ucieczce. Mnie jakby kto艣 miodem pSStgarowal, za艣wieci艂a iskierka nadziei, jest szansa brykni臋cia, tym bardziej 偶e zosta艂 przy mnie tylko jeden milicjant, gdy偶 na takie orzeczenie lekarskie ko-meiida zwolni艂a dw贸ch pozosta艂ych funkcjonariuszy. Siostry mnie obst膮pi艂y, pytaj膮, za co siedz臋? Jednej
183
m贸wi臋, 偶e by艂em pijany, drugiej, 偶e na rowerze do ko艣cio艂a wrjecha艂em, opowiadam r贸偶ne g艂upoty, nie musi ca艂a s艂u偶ba zdrowia wiedzie膰, 偶e ci臋偶ko chory pan Celebrak jest opryszkiem. Towarzystwo w ko艅cu rozesz艂o si臋, godzina p贸藕na, cisza. Mojemu milicjantowi przynios艂a siostra poduszk臋, 偶eby sobie obok na kozetce spocz膮艂 w tej ci臋偶kiej s艂u偶bie. Obr贸ci艂em si臋 na bok i udaj臋, 偶e 艣pi臋. Oko艂o drugiej podnosz臋 fl臋 lekko na 艂贸偶ku i m贸wi臋 do milicjanta, nie spa艂 jeszcze, 偶e musz臋 do klozetu. Moje ubranie wisia艂o na por臋czy, a buty sta艂y pod 艂贸偶kiem, by艂a wi臋c szansa szybkiego wskoczenia w spodnie, start i 偶egnaj, milicjo w G. Gliniarz troskliwie podtrzymuje mnie pod rami臋 i prowadzi wolniutko na siusianie. Dosy膰 by艂 grzeczny. K艂ad臋 si臋 z powrotem w po艣ciel i m贸wi臋, 偶e bardzo s艂abo si臋 czuj臋 i chyba skonam. Dobranoc, i udaj臋, 偶e zapadam w sen. Up艂ywa p贸艂torej godziny, nawet nie zakaszl臋, le偶臋 cichutko jak trusia i obserwuj臋 mojego str贸偶a spod ko艂dry. Wyci膮ga si臋 nieborak na kozetce i oczy mu si臋 klej膮. Jak puch podnosz臋 si臋 z 艂贸偶ka, spr臋偶yny, szlag je trafi艂, troch臋 skrzypi膮. Na korytarzu cisza, ani szmeru. Wstaj臋 i nie wiem, czy milicjant 艣pi, czy nie? Podchodz臋 na palcach, serce mi wali jak karabin maszynowy i przystawiam ucho do twarzy, 偶eby sprawdzi膰, jaki ma sen. Gliniarz sobie pochrapuje jak w domu. To by艂a dla mnie najpi臋kniejsza melodia. Licz臋 na mocny sen blacharza i b艂yskawicznie naci膮gam ubranie, nie b臋d臋 w mie艣cie ucieka膰 w pi偶amie, jak z wariatowa w L. Odbijam si臋 w stron臋 drzwi, a tu huk艂o: St贸j! I m贸j wartownik wyci膮ga spluw臋. By艂 z niego cwaniak, na twardy sen mnie wzi膮艂. Ja ani w lewo, ani w prawo. Milicjant drze si臋: Siostro, zapali膰 艣wiat艂o! Alarm w ca艂ym szpitalu. Rej-wach, piski, goni膮 siostry, goni膮 chorzy, zupe艂ny po偶ar w burdelu. 艁aduj膮 pana Celebraka z powrotem do 鈥艣
184
艂贸偶ka, milicjant zatelefonowa艂 po posi艂ki i pilnuj膮 mnie jak korony papieskiej. Rano poprosi艂em jakiej艣 wsp贸艂czuj膮cej kobiecinki, aby zadzwoni艂a do mojej 偶ony do szpitala, i za p贸艂torej godzinki 偶ona jest przy m臋偶u. Przywioz艂a co艣 osiemdziesi膮t papieros贸w. Sko艅czy艂o si臋 tak. 偶e Siusia艂em popu艣ci膰: z moim brzuchem, przecie偶 pacjent na prawdziwy skr臋t jelit kituje po paru dniach. Wypu艣ci艂em powietrze, niby 偶e po hegarach nast膮pi艂a poprawa, i odtransportowano mnie do Kluczborka. Do wi臋zienia.
W Kluczborku postanawiam na odmian臋 zachorowa膰 na wariata. Siedz臋 w celi przej艣ciowej i dumam nad swoim losem, a wiem, co mnie czeka. Stoj膮 mi przed oczami wszystkie kombinacje, kt贸re widzia艂em u innych wi臋藕ni贸w. Po艂yki, kotwic臋, choinki, r偶ni臋cia no偶em, drutem, 偶yletk膮, wstrzykni臋cie o艂贸wka kopiowego w 偶y艂臋, zasypki tytoniem na oczy, zaszczepienie ty艂k贸w much do krwi. Wywo艂uje to objawy podobne zaka藕nej e艂i贸rotai臋. Wiem, 偶e tu trzeba zagra膰 cos powa偶nego, aby obali膰 trzy sankcje, trzech pan贸w prokurator贸w. Do路 nikogo ze stra偶y wi臋ziennej nie odzywam si臋 ani f艂owa. Zaniem贸wi艂em jak mur, Ppwa-dz膮 limie do lekarza, tam te偶 milcz臋. Lekko nad膮艂em brzuch i zosta艂em umieszczony na izbie chorych. Z nerw贸w rzeczywi艣cie mia艂em troch臋 temperatury. Na izbie chorych siedzi trzech wi臋藕ni贸w. Jeden za kolarza si臋 uczy艂, czyli wpad艂 za kradzie偶 roweru, drugi siedzia艂 za buchni臋cie pi臋膰dziesi臋ciu z艂otych, a trzeci za grubsze przyw艂aszczenie pieni臋dzy pa艅stwowych. Tutaj te偶 do nikogo nie puszczam pary z ust. Le偶臋 tak cztery godziny, wszyscy mnie obserwuj膮, ka偶dy chce nawi膮za膰 rozmow臋, ale ja jak kamie艅. Ani drgn臋. W pewnym momencie zrywam si臋 z 艂贸偶ka, bior臋 z szafki kube艂 i po raz pierwszy przem贸wi艂em do le偶膮cego obok mnie: S艂uchaj pan, ja bardzo prosz臋, aby nikt
z was nie stara艂 si臋 robi膰 jakiejkolwiek interwencji, jak pukanie do drzwi, dzwonienie na dzwonek. Nic was nie obchodzi. Inaczej 藕le si臋 sko艅czy. Ja b臋d臋 si臋 teraz r偶n膮艂. To wara o艣wiadczam oficjalnie. Kiedy to us艂ysza艂 rowerzysta, 艂apie si臋 za g艂ow臋 i krzyczy: Panie, ja zemdlej臋, jak pan b臋dzie si臋 kraja膰! G贸wno mnie obchodzi, przykryj si臋 szubem, czyli ko艂dr膮, i 艣pij! Trzymam ich kr贸tko. Dw贸ch siada natychmiast przy oknie i gra w szachy. Kolarz w艂o偶y艂 艂eb pod poduszk臋 i nie patrzy. Zaciskam z臋by i trach! Krew polecia艂a, ale nie trafi艂em w 偶y艂臋. Poci膮gam drugi raz, a ten poci poduszk膮 j臋czy: Rany boskie, co pan robi? Kiedy ju偶 napu艣ci艂em wielkie plamy na po艣ciel szpitaln膮, nacisn膮艂em t臋tniczk臋 i 艂api臋 p贸艂 kubka krwi. Usmarowa艂em si臋 ca艂y, a reszt臋 bior臋 do ust. Psychiatra co prawda twierdzi, 偶e cz艂owiek normalny nigdy si臋 nie potnie. W tym miejscu z panem psychiatr膮 si臋 nie zgadzam, panie redaktorze. Wszystko sam na sobie przechodzi艂em i nie mia艂em 偶adnych zaburze艅 psychicznych, chcia艂em tylko sw贸j cel osi膮gn膮膰. Le偶臋 ca艂y czerwony jak ugotowany rak i m贸wi臋 do wi臋藕ni贸w: Teraz wo艂ajcie o pomoc. Przybieg艂o trzech z kierownictwa wi臋zienia. Naczelnik a偶 g艂ow臋 odwr贸ci艂, tak straszliwy obraz stanowi艂em na tym bar艂ogu. Wszystko usz艂achtowane, krew puszczam ustami, istna jatka. Przylatuje pogotowie, pytaj膮, co si臋 sta艂o? 呕yletk臋 艂ykn膮艂em. To nieweso艂o. Jaki pan ma wyrok? 艢ledczy jestem. Musimy zabra膰 do szpitala. P臋dz膮, a偶 si臋 g艂owa trz臋sie, do szpitala wolno艣ciowego. Miejscowy rentgen nieczynny, wi臋c gnaj膮 do Wroc艂awia na Kl臋czkow-sk膮, do wi臋ziennego szpitala. Wychodzi zaspany lekarz, bo ju偶 noc ciemna, i m贸wi, 偶e o tej porze rentgen nieczynny. Jed藕cie do szpitala ubezpieczalni, jak stwierdz膮 偶yletk臋 w przewodzie pokarmowym, przyjm臋 chorego, jak nie, to za poci臋cie 艂ap do kabaryny z nim,
186
a nie do szpitala. Przyznaj臋 mu w duchu racj臋, widz臋, 偶e jest cwany, ale udaj臋 nieszcz臋艣liw膮 ofiar臋 samob贸jcz膮. Nie jestem frajer 艂yka膰 偶yletki, mam 偶on臋 i dzieci. Wo偶膮 mnie po ca艂ym Wroc艂awiu, objechali艣my ze cztery szpitale, tu rentgen nieczynny, tam nie ma dy偶uru, wreszcie prze艣wietlili mnie w zaka藕nym szpitalu. Rentgenolog powiada: M艂ody cz艂owieku, czemu robisz w konia tych biednych ludzi, kt贸rzy z tob膮 po nocy si臋 t艂uk膮? Prze艂yk i wn臋trzno艣ci czyste iak 艂za. Konwojent贸w z Kluczborka omal na miejscu iasny szlag nie trafi. Wiem, 偶e czeka mnie kabaryna, ciemna cela, przepad艂em na ca艂ego. Jestem za艂amany, ale gdy si臋 zacz臋艂o, trzeba sko艅czy膰.
Rano wracamy na izb臋 chorych w Kluczboiku. Z powrotem zaniem贸wi艂em. Bij臋 si臋 z my艣lami. Zatru膰 si臋, nie zatru膰? Wstrzyk jaki艣 zrobi膰? Nie mam strzykawki. I wreszcie wpada mi pomys艂 do g艂owy: powiesi膰 si臋. Tak mnie ta my艣l op臋ta艂a, 偶e w nocy postanawiam wyci膮膰 hopsztosa. B臋d臋 si臋 wiesza艂, ale nie ca艂kiem, gdy mnie odetn膮, b臋d臋 na ca艂ego jecha艂 na wariata, na pomylenie i pomieszanie zmys艂贸w. Mo偶e tym sposobem jako艣 si臋 uwolni臋. W nocy 艣ci膮gam banda偶e z r膮k, zwil偶am wod膮, 偶eby by艂y mocniejsze. Skoro wi臋藕niowie dobrze posn臋li, hop z 艂贸偶ka, za艂o偶y艂em p臋tl臋 na szyj臋, przywi膮za艂em do haka u drzwi, w wi臋zieniu nie ma 鈥檏lamek, poderwa艂em nogi i wisz臋. Pierwszy raz si臋 wiesza艂em. I nagle straci艂em przytomno艣膰. Bez 偶art贸w, faktycznie bym si臋 udusi艂. Chwali膰 Boga, jeden z wi臋藕ni贸w spa艂 lekko i na szcz臋艣cie us艂ysza艂 moje charczenie. Narobi艂 wrzasku i odci膮艂 mnie z haka. Dosta艂em zastrzyk i ?? chwili wracam do przytomno艣ci, lecz zaczynam gada膰 ?? swojemu: Dobra by艂a ta groch贸wka, niedobra by艂a ta groch贸wka, spad艂o okno, me spad艂o okno, takie trzy po trzy, para pi臋tna艣cie. Gram wariata. Nie jem dzie艅, drugi, trzeci. Po siedmiu
187
dniach m贸wi臋 do siebie: by艂o nie by艂o. Wi臋藕niowie nie skar偶yli oddzia艂owemu, 偶e g艂oduj臋, bo im surowo zakaza艂em. Po siedmiu dniach postanawiam zje艣膰 dwa bochenki cbleba, dwie miski groch贸wki, kostk臋 myd艂a i gar艣膰 trocin, kt贸re nastruga艂em z taboretu. Po godzinie czasu wszystko we mnie zafermentowa艂o. Brzuch bez pompowania r贸s艂 w oczach. Burcza艂o tak, jakby pu艂k wojska w 艣rodku maszerowa艂. Zobaczy艂em wszystkie gwiazdy ze sputnikami na niebie i gor膮cy pot mnie zalewa. Dostaj臋 gwa艂townych wymiot贸w. Lekarz wi臋zienny bada puls i wtedy jeden z wi臋藕ni贸w wy艣piewa艂, co skonsumowa艂em. Naczelniku, powiada lekarz, skr臋t jelit, do szpitala. Mam kr贸tk膮 br贸dk臋, a la 艣wi臋ty Ludwik, i wygl膮dam jak siedem nieszcz臋艣膰. W brzuchu gotuje si臋 i huczy, ja krzycz臋, bo pierwszy raz rzeczywi艣cie co艣 mnie boli, a ordynator zarz膮dza: Bra膰 pacjenta nu st贸艂! Podchodzi do mnie naczelnik wi臋zienia, abym podpisa艂 zgod臋 na operacj臋, inaczej do rana b臋d臋 gotowy. Podar艂em kart臋, wyrzuci艂em i obracam si臋 do niego plecami. Naczelnik m贸wi do ordynatora: Panie doktorze, on ma kuku, nie nale偶y na niego zwraca膰 uwagi. Skoro ma fio艂a, musi to by膰 urz臋dowo stwierdzone, je艣li nie, bez zgody pacjenta nie podejmuj臋 si臋 operacji. Taicie s膮 przepisy, powiada ordynator. Naczelnik siada na 艂贸偶ku, prosi i zaklina, abym si臋 zgodzi艂 na zabieg. A ja nie i nie. Wchodzi na sal臋 siedem si贸str, m艂ode, zgrabne, ka偶da na konkurs pi臋kno艣ci, odskoczy艂y mnie dzierlatki i bajeruj膮, 偶eby podpisa膰 zgod臋 na operacj臋. Jestem niewzruszony. Funkcjonariusze chodz膮 po korytarzu, 偶aden nie zagl膮da do separatki, bo strasznie przeklinam i ubli偶am. Rano lekarz ogl膮da brzuch, kiwa g艂ow膮, 偶e mam szcz臋艣cie, 偶e jako艣 t臋 noc przetrzyma艂em, bo nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e to jest skr臋t jelita grubego, i gdybym si臋 co艣kolwiek teraz napi艂, jestem trup. Musi si臋 pan
188
podda膰 operacji, dodaje. Nigdy w 偶yciu, szkoda gada膰. Teraz ja sam nie wiem, czy mam jelito skr臋cone, czy nic? Ej, chyba nie, my艣l臋, bo b贸le troch臋 ust膮pi艂y. Po obu stronach 艂贸偶ka stoj膮 wielkie kroplowy i w jedn膮 r臋k臋 pompuj膮 mi sole, w drug膮 krew. Skacz膮 ko艂o mnie jak ko艂o premiera. Znowu sk艂ada mi wizyt臋 pan naczelnik z zapytaniem, jak si臋 czuj臋? Troch臋 lepiej, ju偶 tak nie cierpi臋, gadam do niego rozs膮dniej ni偶 wczoraj. Pami臋tacie, Celebrak, co艣cie poprzedniego dnia wyklinali? Nic nie pami臋tam. K艂adzie ch艂op paczk臋 waweli na szafce i prosi: Nie utrudniajcie lekarzom, b臋d臋 -i臋 stara艂 o uchylenie wam sankcji zapobiegawczych. Oho, strzela mi do g艂owy, ju偶 co艣 osi膮gn膮艂em. Ale do upragnionej wolno艣ci droga daleka. W po艂udnie zrobiono mi prze艣wietlenie, ale bez papki, i zdj臋cie nic nie wykaza艂o.
Le偶臋 trzy dni i wpruwa do separatki pan prokurator. T艂umacz臋 na rozum prokuratorowi, 偶eby na okres leczenia uchyli艂 mi sankcj臋, a jak wyzdrowiej臋, spokojnie wr贸c臋 do wi臋zienia. Ale po kuckach, dodaj臋 w duchu. Owszem, pan prokurator wys艂ucha艂 i jak nie wy jodzie na mnie: C贸偶 wy chcecie mie膰 specjalne prawa? Zastosowano wam sankcj臋 za napad, za kradzie偶e, za w艂amania. Nie, braciszku. S膮 wi臋zienia, ludzi leczy si臋 i operuje na ci臋偶sze przypadki, wracaj膮 do zdrowia. Nic. Dla obywatela Celebraka nie b臋dziemy 艂ama膰 przepis贸w. Nie? pytam. W takim razie nie mamy co gada膰 ze sob膮. Jak 艣mier膰, to 艣mier膰, udaj臋, 偶e mi nie zale偶y na 偶yciu. Po czterech dniach na polecenie prokuratury zostaj臋 odstawiony do wi臋zienia w Bytomiu. Tam trzymaj膮 lepszych as贸w, po艂ykaczy, symulant贸w, wi臋c i z Celebrakiem pani dyrektor szpitala da sobie rad臋. Ordynator na chirurgii pyta, czy poddaj臋 si臋 operacji? Wybij pan sobie to z g艂owy, obja艣niam lekarza. To po co was tutaj przywie藕li?
189
Zapytaj pan prokuratora, odpowiadam. Siostro, prosz臋 da膰 zastrzyk, lewatyw臋 i na sal臋. Umie艣cili mnie na sali og贸lnej, le偶膮 sami po艂ykacze, kombinatorzy, giganci. Ch艂opaki s膮 ciekawe, co mi jest. Opowiadam, 偶e stosuj臋 skr臋t jelit i nie poddaj臋 si臋 operacji. Twardo si臋 trzymaj, nie poddawaj si臋, walka, Zdzisiek! Tutaj jeden na艂yka艂 si臋 kolek i wyszed艂. Je艣li masz diagnoz臋 na skr臋t, musi ci prokurator uchyli膰 sankcj臋. Tylko twardo z nimi. Dodaj膮 mi kumple ducha. A ordynator uwzi膮艂 si臋 na mnie i t艂umaczy: S艂uchajcie, Celebrak, ja tu ju偶 cztery lata operuj臋. Wi臋藕niowie mnie znaj膮, niech ci powiedz膮, jak ja robi臋. Zoperuje-my ci臋 na evipanie, zupe艂nie jak w klinice, dostaniesz transfuzj臋, b臋dziesz mia艂 opiek臋, wszystko, co si臋 nale偶y choremu. Daj sobie brzuch otworzy膰, nie igraj ze zdrowiem, jeste艣 m艂ody cz艂owiek. Ja od nowa: 艢mier膰 albo wolno艣膰. Je艣li wyjd臋 na woln膮 stop臋, w tym samym dniu mo偶ecie mnie r偶n膮膰. To wasze ostatnie s艂owo? Tak. Siostro, krew, kropl贸wk臋. Zobaczymy, kto jest bardziej wytrzyma艂y, brzuch Celebraka czy prokurator i prawo? I ordynator wyszed艂 z sali. Wiem, 偶e gra zaczyna si臋 na dobre. Ciekaw jestem, co pr臋dzej p臋knie, m贸j brzuch czy sankcje? Od czasu do czasu podpompowuj臋 sobie balon i le偶臋. Kredy boj膮 si臋 da膰, bo pod rentgenem mo偶e mnie szlag trafi膰. Lataj膮 ko艂o mnie na ka偶de skinienie, 藕li jak osy, ale lataj膮. Kiedy cz艂owiek widzi, 偶e tak si臋 o niego troszcz膮, staje si臋 coraz bardziej nieust臋pliwy, dobra jest, chc臋 postawi膰 na swoim.
W trzecim dniu wchodzi na sal臋 sama pani dyrektor. Baba jak piec, ziorn臋艂a na mnie i kr贸tko bada jak 偶andarm: Jaki wyrok? Poddajcie si臋 operacji! W ty艂 zwrot i posz艂a. A na sali przypominaj膮 Smo艂臋, s艂ynnego po-艂ykacza, takiego Makol臋, kt贸ry w chlastaniu zaj膮艂 pierwsze miejsce w Polsce, ale ju偶 nie 偶yje. Ja zaj膮-
190
艂em pierwsze miejsce w symulacji, nie ma ode mnie wybitniejszego speca, tym dyplomem udekorowa艂a mnie potem sama pani dyrektor w Bytomiu. Okaza艂o si臋, 偶e za dwadzie艣cia lat praktyki pierwszy symulant przeciek艂 jej przez r臋ce, by艂 nim Zdzis艂aw Celebrak. Bo nie jest sztuk膮 na艂yka膰 si臋 偶elaza i wykitowa膰, ale nic sobie nie zaszkodzi膰 i wyj艣膰 z krymina艂u, to jest wyczyn.
Przez cztery dni pobytu nie jem nic, dostaj臋 tylko kropl贸wk臋. Przychodzi siostra na sal臋 i m贸wi do jednego wi臋藕nia: Wy dzisiaj nic nie jecie, o drugiej b臋dziecie operowani. Mia艂 drut w 偶o艂膮dku. W tym dniu by艂y p艂ucka z p臋cakiem na obiad. Si臋gn膮艂em szybko po jego talerz i w minut臋 obskoezy艂em ca艂膮 misk臋. Popi艂em obiadek wod膮 z pi臋cioma 艂y偶kami soli. Zaraz wszystko ze mnie wyskoczy艂o i w tym momencie drzwi si臋 otwieraj膮 i staje w nich ordynator. Kto mu da艂 je艣膰, krzyczy. Doskoczy艂 do mnie: Jak mo偶esz 偶re膰, o艣le, jelito zamkni臋te, a on si臋 napcha艂 p艂ucek! Siostro! W贸zek szybko! Zawie藕li mnie pod aparat i szlauchem wypompowali 偶o艂膮dek na czysto. Zostaj臋 przydzielony na sal臋 pooperacyjn膮, gdzie panuje 艣cis艂a dieta. Faktycznie z ka偶dym dniem m贸j stan zdrowia si臋 pogarsza, 偶yj臋 na kropl贸wkach, oczy zapadni臋te, sk贸ra na policzkach napi臋ta i coraz s艂abszy jestem. Obok mojego 艂贸偶ka kipi facet po operacji 偶o艂膮dka, przynie艣li mu troszk臋 mleczka. Mam stale zapuszczon膮 sond臋 do 偶o艂膮dka, 偶eby gazy lepiej odchodzi艂y, a pod materacem schowan膮 ig艂臋 ze strzykawk膮, kt贸r膮 sobie na wszelki wypadek skombinowa艂em. Strzykawka by艂a p臋kni臋ta i znalaz艂em j膮 w ambulatorium w koszu na odpadki sanitarne. W nocy naci膮gn膮艂em dwudziestk臋 mleczka od s膮siada i wstrzykn膮艂em sobie w mi臋sie艅 w udo. Szczypie jak cholera i gula mi wyskoczy艂a. Strzykawk臋 wsadzi艂em pod materac i nic nikt nie wie.
191
Masuj臋 tylko nog臋, aby gula si臋 rozesz艂a. Uda艂o si臋, dostaj臋 temperatury. J臋zyk dr臋twieje, zasycha w gardle, serce wali. Naciskam dzwonek, zjawia si臋 siostra. Siostro, czuj臋 gor膮czk臋, niebiesko mi si臋 robi w oczach. Zak艂ada termometr, wyskakuje trzydzie艣ci dziewi臋膰 i pi臋膰 kresek. Biegiem polecia艂a po lekarza. No i c贸偶, panie Celebrak, powiada, dostali艣cie zapewne zapalenia otrzewnej, nieweso艂o. Gdyby mi pobrali krew, by艂bym kupiony, ale tak wszyscy zasugerowali si臋 tym skr臋tem, 偶e jedynie szli po tej linii. Dosta艂em jeden zastrzyk, potem drugi i le偶臋. Nad ranem znowu sobie wpompowa艂em mleka, aby na wizyt臋 ordynatora by艂o wszystko w porz膮dku. Temperatura dochodzi do czterdziestu kresek, kombinuj臋 ju偶 osiemnasty dzie艅, zes艂ab艂em, pr贸bowa艂em w nocy wsta膰, nie usto-j臋 na w艂asnych si艂ach.
Nazajutrz melduj臋 ordynatorowi o moim stanie. Jak nie skoczy na mnie z twarz膮: W tej chwili poddajcie si臋 operacji! Nigdy w 偶yciu. R贸偶nych widzia艂em 艂obuz贸w, wzdycha ordynator, ale takiego jeszcze nie spotka艂em upartego! Ma czterdzie艣ci stopni gor膮czki i nie chce zabiegu! Mog臋 si臋 podda膰 operacji, ale tylko w G. w szpitalu numer trzy, s艂abiutko piszcz臋 spod koca. Czy tylko jeden szpital jest w Polsce, u diab艂a?! Nie. Ale tam mnie kiedy艣 operowali na 艣lep膮 kiszk臋 i mam do nich zaufanie. Taki mu kit zak艂adam. Nikt nie wie, 偶e tam w艂a艣nie pracuje moja 偶ona. Jakby mi tu udowodnili po tylu kosztach i zabiegach symulacj臋, to-bym 艂adnie wpad艂. W G. b臋dzie ju偶 艂atwiej kombinowa膰. Wchodzi jeszcze dw贸ch lekarzy i zaczynaj膮 z ordynatorem pisa膰 protok贸艂: 鈥艣Mimo 偶e stan zdrowia pacjenta jest gro藕ny, nadal odmawia zgody na operacj臋鈥. Prosz臋, niech koledzy podpisz膮, zwraca si臋 do nich ordynator, a. do mnie: Do rana jeste艣 trup! A ja: Jak mam umiera膰, to po co ta kropl贸wka, ta krew?! I trach
192
ig艂y z 偶y艂. Stojak rzuci艂em na 艣cian臋. Pies was goni艂! I 艂zy ze z艂o艣ci stan臋艂y mi w oczach. Celebrak, m贸wi dokt贸r, za艂贸偶cie kropl贸wki, stan wasz jest prawie beznadziejny, a czeka was st贸艂. Tu czy w szpitalu wolno艣ciowym sprawa mo偶e by膰 przegrana. Piel臋gniarki podlatuj膮 i pod艂膮czaj膮 mi z powrotem ig艂y. W takim momencie pos艂ysza艂em, jak ordynator szepn膮艂 do lekarzy: Bior臋 go na st贸艂 bez jego zgody, i wychodzi. Po chwili wraca i m贸wi, 偶e musi mi wstrzykn膮膰 troch臋 glukozy. Spojrza艂em si臋 na niego i na strzykawk臋, widz臋, 偶e nape艂niona jest evipanem, bo znam si臋 na lekarstwach, m贸wi臋, niech pan sobie wstrzyknie t臋 glukoz臋, wie pan gdzie? Pokiwa艂 tylko g艂ow膮 i kaza艂 siostrze nie odchodzi膰 ode mnie ani krokiem do rana. J臋cz臋, a m艂odziutka piel臋gniareczka pochlipuje: Oj, Celebrak, Celebrak, tylko mi nie umieraj na moim dy偶urze. Sam sobie si臋 dziwi臋, sk膮d mam te umiej臋tno艣ci, 偶e wszystkich robi臋 na balon贸w. Punkt godzina 贸sma rano wkracza na sal臋 pani dyrektor szpitala wi臋ziennego w Bytomiu. Wzrok ostry, krok s艂u偶bowy, energicznie odwin臋艂a koc, w nocy znowu podreperowa艂em powietrzem wn臋trzno艣ci, naciska brzuch, bada t臋tno i pyta kr贸tko: Dlaczego nie zgodzili艣cie si臋 na operacj臋? Ja w tym momencie robi臋 wolt臋. Id臋 na ryzyko, ciekawy jestem, co mi powiedz膮? Prosz臋 mnie operowa膰, powiadam. Godzicie si臋? Tak jest. I puszczam 艂zy. Dyrektor bez s艂owa zrobi艂a w ty艂 zwrot. Przychodzi inny lekarz, znowu m贸wi臋 mu, 偶e si臋 godz臋. A on do mnie: Teraz, Celebrak, to nas w dup臋 poca艂uj. W takim stanie niech was kto inny operuje. I poszed艂. Kumple krzycz膮: Hurra, Zdzisiek, jest nadzieja! Za p贸艂 godziny wraca pani dyrektor z sekretark膮. Gdzie wasza 偶ona mieszka, Celebrak? M贸wi臋: tu i tu. Gdzie pracuje? W Wydziale Zdrowia, k艂ami臋. W charakterze? Piel臋gniarki. M贸wcie dok艂adnie, gdzie? W szpitalu w
13 鈥" 鈥艣Co jest za tym murem"
193
G. Ach, wi臋c dlatego tam si臋 chcecie podda膰 operacji? Cho膰by i dlatego. Zreszt膮 chc臋 by膰 operowany, nawet u was. U nas ju偶 nie b臋dziecie operowani, Celebrak. Zawr贸ci艂a na pi臋cie i opuszcza sal臋. I co si臋 dzieje? Szpital wi臋zienny w Bytomiu dzwoni do szpitala w G. Pyta, czy zgodz膮 si臋 przyj膮膰 pacjenta w takim a takim stanie, i podaje moje nazwisko. Lekarz dy偶urny odpowiada, 偶e w 偶adnym wypadku, bo G. nie ma odpowiednich warunk贸w do przeprowadzenia tak ci臋偶kiej operacji. Telefonistka w centralce w szpitalu pods艂ucha艂a ca艂膮 rozmow臋 i zorientowa艂a si臋, 偶e chodzi tu o m臋偶a siostry Celebrakowej. Zawiadamia moj膮 偶on臋. 呕ona ub艂aga艂a szpital, 偶eby mnie przyj膮艂. Je艣li to pani m膮偶, godz膮 si臋 lekarze, niech pani bierze karetk臋, b臋dziemy go w miar臋 mo偶no艣ci ratowa膰. 呕ona jak sta艂a, w fartuchu, w czepku, przyje偶d偶a wozem pogotowia do Bytomia, przyjmuje j膮 pani dyrektor. Opowiada 偶onie o przebiegu choroby, o beznadziejnym sianie, w kt贸ry popad艂em wy艂膮cznie z w艂asnej winy. Dziewi臋tna艣cie dni walczono z chorob膮 i moim nies艂ychanym uporem. Bezskutecznie. Godziny m臋偶a s膮 policzone. Inspekcyjny przyprowadza mi zap艂akan膮 偶on臋 do 艂贸偶ka. Gdy tylko funkcjonariusz odwr贸ci艂 si臋, ja do niej oko, jedno, drugie, mrugam, 偶eby nie rozpacza艂a, nie jest tak 藕le. Wchodzi na sal臋 pani dyrektor szjvtala, wi臋c uderzam w 偶a艂obny ton: Nie za艂amuj si臋, Elu, trudno, beze mnie lepiej sobie 偶ycie u艂o偶ysz. Dyrektor bada mi puls i powiada: Wypisz臋 was do szpitala w G., ale pani, tu zwraca si臋 do 偶ony, podpisze zobowi膮zanie, 偶e w razie wypadku zej艣cia chorego w drodze szpital wi臋zienny nie ponosi 偶adnej odpowiedzialno艣ci.
Zabiera moj膮 偶on臋 do gabinetu i obie wychodz膮. Odbywa si臋 tam b艂yskawiczna rozmow7a telefoniczna z prokuratorem w S. Pani dyrektor relacjonuje, 偶e stan wi臋藕nia Celebraka jest beznadziejny, kra艅cowe wy-
194
czerpanie, temperatura wysoka, zapalenie otrzewnej. Istnieje w ka偶dej chwili obawa zgonu. Pacjent godzi si臋 jedynie na operacj臋 w szpitalu w G., ale i w tym wypadku kwestia mojego 偶ycia jest prawdopodobnie przes膮dzona. I moja 偶ona s艂yszy, jak pan prokurator zgadza si臋 na przewiezienie wi臋藕nia Zdzis艂awa Celdr-braka do szpitala w G. Gdy przychodzi ta wiadomo艣膰 na sal臋, chorzy z艂odzieje krzycz膮 wniebog艂osy: Broda zwyci臋偶y艂! Zwyci臋stwo! Nazywali mnie Brod膮, poniewa偶 nie goli艂em si臋 przesz艂o dwa tygodnie. Sanitariusze okr臋caj膮 mnie w koce i znosz膮 do karetki. Z艂odzieje dr膮 si臋 przez okna, wiwatuj膮: Zdzisiek, trzymaj si臋! Nie za艂amuj! Powodzenia!
I delikatnie z 偶on膮, dwoma funkcjonariuszami ja#屡 do szpitala numer trzy. 呕ona pyta, jak si臋 czuj臋? S艂abo, daj zapali膰. Co z Gilem, czyli Heniusiem? Siedzi W Opolu za sklep Ludmi艂y Bambrosz. Laluniu, powiadam, za trzy dni b臋d臋 sta艂 na nogach. 呕ona nie wierzy. To niemo偶liwe, aby艣 tylu lekarzy oszuka艂. Tak sobie troskliwie lecimy do G., gdzie ju偶 lekarze czekaj膮 z no偶em na ma艂偶onka siostry Celebrak. W szpitalu stra偶nicy wyci膮gaj膮 mary, na kt贸rych spoczywam, przybie-. gaj膮 siostry, lituj膮 si臋 nad pacjentem. Ludzie wyobra偶aj膮 sobie, 偶e w wi臋zieniu panuj膮 straszne tortury i woda na g艂ow臋 kapie. Nios膮 mnie prosto na sal臋 operacyjn膮. Lekarze ogl膮daj膮 wyniki, czytaj膮 kart臋 chorobow膮. Znowu robi si臋 zbiegowisko, a ja prosz臋 doktora o rozmow臋 na osobno艣ci. Kaza艂 wszystkim wyj艣膰, zostaje lekarz, 偶ona i ja. No, jest pan wymi-( zerowany, powiada, ale czy z panem jest tak, jak Bytom opisa艂, czy cokolwiek inaczej? Panie doktorze, nic ' mi nie jest. Jak Boga kocham, doktorku, prawda. Ale偶 z pana dra艅, pokr臋ci艂 g艂ow膮. Kaza艂 mnie ogoli膰, po艂o偶y膰 do 艂贸偶ka, bo rzeczywi艣cie by艂em wyczerpany do kresu si艂. Wszyscy lekarze zachodz膮 w g艂ow臋, jak ja
195
to potrafi艂em zrobi膰? Zaczynaj膮 co艣 szepta膰 pomi臋dzy sob膮. Le偶臋 na separatce, 偶ona brod臋 goli, salowa nogi myje, piel臋gniarka wk艂ada pi偶am臋, opieka nie z tej ziemi. Od razu mam inne kolory na twarzy, u艣miecham si臋. To by艂a chyba najwi臋ksza rado艣膰 w moim 偶yciu. W dwudziestym wieku uchyli膰, bodaj na kr贸tko, trzy sankcje prokuratora na symulacj臋, rzecz nie do uwierzenia.
Za par臋 dni, kiedy ju偶 mog艂em usta膰 na nogach, milicja stosuje prosty trik. Dzwoni do szpitalnej centralki, m贸wi, 偶e tu Komenda MO w G., i pyta, czy w szpitalu przebywa taki i taki? Widzi pani, mamy nakaz odtransportowa膰 go do szpitala wi臋ziennego. Prosz臋 mu tylko nic nie m贸wi膰. Tajemnica. Ale kt贸ra kole偶anka 偶ony nie zawiadomi jej m臋偶a w podobnej sytuacji? Na czym wi臋c ten milicyjny 艂aps polega艂? Je艣li jestem faktycznie chory, z 艂贸偶ka si臋 nie zwlok臋, je艣li nie, b臋d臋 pryska艂 po tej wiadomo艣ci. I w tym samym dniu obstawili blacharze ca艂y szpital. Gdy tylko us艂ysza艂em cynk, pi偶ama do mnie przymarz艂a i hop z 艂贸偶ka. Wskakuj臋 w garnitur, ubranie kaza艂em 偶onie ju偶 w drugim dniu pobytu przynie艣膰 do szpitala. Wpada 偶ona, prosi, abym nie ucieka艂. Na krzyk j膮 bior臋: Nie gadaj bzdur! I z tego wszystkiego pos艂a艂em j膮 po 膰wiartk臋 w贸dki. Kobieta zahukana, zawsze robi艂a to, co chcia艂em. Wypi艂em na po偶egnanie i opuszczam szpital. Uchyli艂em drzwi, patrz臋 na lewo, stoi milicjant przy g艂贸wnej ulicy. Ale od ty艂u znajduje si臋 drugie wyj艣cie, trzeba tylko przeskoczy膰 ogrodzenie, wi臋c przerywam si臋 przez mur. Mam przy sobie sze艣膰dziesi膮t z艂otych. Dziewi臋膰 kilometr贸w id臋 na piechot臋 do matki w P. Wpadam do niej po pi臋膰dziesi膮t z艂otych, ale jak 偶y膰 ze st贸wk膮 i dych膮? Trzeba zn贸w zakombi-nowa膰. Zbli偶a si臋 noc, ja nie mam gdzie spa膰, u matki boj臋 si臋 nocowa膰. Telefonuj臋 do 偶ony, opowiada, 偶e
196
nikt o mnie nie pyta艂. Ale to by艂 dalszy ci膮g triku milicji. Zachodz臋 wi臋c do niejakiego Potrawy i zaznajamiam go z przebiegiem wypadk贸w. Potrawa mnie zna艂 i dobrze wiedzia艂, czym si臋 trudni臋, gdy偶 jego syn by艂 taki sam spec jak ja. Dlatego prosz臋 ojca o schronienie bodaj na dwa dni, zanim obior臋 sobie kierunek post臋powania. Na razie, powiadam, grozi mi dwana艣cie lat w sumie, musz臋 si臋 zastanowi膰, co przedsi臋wzi膮膰. Dobrze, panie Zdzis艂awie, zgadza si臋 ch臋tnie. Kupuj臋 p贸艂 litra czystej, bo to pijaczyna, i trzeba by艂o mu czym艣 zaimponowa膰. Mieszkanie mia艂 eleganckie w blokach z gazem i 艂azienk膮, w艂膮cza telewizor, a ja za ka偶dym skrzypni臋ciem drzwi podrywam si臋 i ju偶 mi si臋 zdaje, 偶e po mnie id膮. Syn Potrawy, Waldek, za trzy dni mia艂 i艣膰 do wojska, on mnie bardzo lubi艂 i szanowa艂, proponuj臋, 偶eby sobie zrobi膰 wsp贸lne zdj臋cie na pami膮tk臋 przyja藕ni. Wychodzimy, a Waldek powiada: Kij w plecy fotografowi, mam lewe sze艣膰 st贸w, zabawimy si臋 przed ci臋偶k膮 s艂u偶b膮 wojskow膮. Ch臋tnie bym ci, Waldeczku, dotrzyma艂 towarzystwa, klaruj臋 ch艂opu, ale mnie gliny goni膮 i w restauracji 艂atwo da艂bym si臋 im kupi膰. Ale nie ma sytuacji bez wyj艣cia, wi臋c poszli艣my pi膰 na traw臋. Jesie艅 by艂a ciep艂a, p臋k艂o jedno szk艂o, p臋k艂o drugie, i pojechali艣my do E. w tak膮 podr贸偶 bez celu i Waldek fors臋 za jeden wiecz贸r prze-puta艂.
Wracamy do P., ch艂opak zaprasza mnie na nocleg, jak by艂o um贸wione. Ja jednak rozmy艣li艂em si臋, nie chc臋 korzysta膰 z tej meliny ze wzgl臋du na ma艂偶onk臋 starego Potrawy. Wstr臋tne babsko lubi艂o skar偶y膰. Na rodzonego m臋偶a goni艂a donosi膰 na milicj臋, kiedy po pijanemu robi艂 w domu troch臋 cyrku. Z tak膮 nic nie wiadomo, mo偶e i mnie zakapowa膰. Zbywam Waldka, 偶e zaraz przyjd臋, zagl膮dn臋 tylko na sekund臋 do matki.
Zostaj臋 sam. Jest godzina dziesi膮ta wiecz贸r, prze-
197
chodni贸w ani na lekarstwo, tylko ja bezdomny przemykam od bramy do bramy, nie wiadomo dok膮d. Widz臋, posuwa m艂oda panna w kierunku dworca w P. Wysun膮艂em si臋 z cienia i powolutku do niej przykle-puj臋. Zagada艂em j膮 elegancko, odpowiada, 偶e idzie na rmcj臋 po mamusi臋, kt贸ra pojecha艂a do rodziny w Radomiu. Proponuj臋, 偶e b臋d臋 jej towarzyszy艂, bo niebezpiecznie samej panience chodzi膰 po nocy. Przyj臋艂a opiek臋 z wdzi臋czno艣ci膮. Mamusia z Radomia nie przyjecha艂a, wi臋c odprowadzam dziewczyn臋 do domu. Przedstawi艂em si臋 jako przejezdny z Gliwic, a moja panna okazuje si臋 repatriantk膮. Po drodze dziewczyn臋 delikatnie przytulam, bajeruj臋, 偶eby jako艣 tylko czas lecia艂. Mo偶e znajd臋 u niej met臋 na pi臋膰 dni? Godzina p贸藕na, spogl膮dam na zegarek i m贸wi臋, 偶e sp贸藕ni艂em si臋 na poci膮g do Gliwic, wobec czego panna zaprasza mnie cli mieszkania. Tatu艣 jeszcze nie 艣pi, porozmawiamy. Wchodz臋, zaro艣ni臋ty tata siedzi w kufai, nie bardzo bogato, grat贸w nie ma jak nale偶y. Opr贸cz tego p臋ta gi臋 m艂odsze rodze艅stwo. Mieli co prawda trzy pokoje, ale. w jednym mieszka艂a starsza siostra z m臋偶em i dzieckiem. Ca艂a rodzina siedzia艂a wsp贸lnie na grand臋 pod jednym dachem. Za reszt臋 grosik贸w kupi艂em na dole po znajomo艣ci p贸艂 metra, zaczynamy troch臋 ta艅czy膰, bo by艂 patefon i p艂yty, nawie藕li tego ca艂膮 kup臋 z Rosji. Znalaz艂o si臋 jeszcze drugie p贸艂 litra i jako艣 si臋 tam bawimy. Moja panna, jej szwagier, siostra i tatu艣. W mi臋dzyczasie przyje偶d偶a mama, pichci na kuchni placki na oleju, stary opowiada swoje przygody na Syberii, ja mu lej臋 wod臋 ze swojego 偶yciorysu, lec臋 z farmazonem jak mog臋. Patefon gra, rozczulam si臋, bo zn贸w widz臋 prokuratora, ca艂y podszyty jestem wi臋zieniem. Zrobi艂o si臋 p贸藕no w nocy i m贸wi臋, 偶e nie mam ju偶 czym wraca膰 do Gliwic, wi臋c przygarn臋li mnie na noc. Na drugi dzie艅 stary repatriant przyga-
198
duje, 偶e wczoraj by艂o za du偶o, przyda艂by si臋 klin. O艣wiadczam, 偶e ch臋tnie skocz臋 po 膰wiartk臋. Wpad艂em do siostry, porwa艂em st贸w臋, kupuj臋 w贸dk臋, dwa solone 艣ledzie, byle pr臋dzej, byle nie kr臋ci膰 si臋 po ulicy. Do po艂udnia przegadali艣my we dw贸ch o zbola艂ym 偶yciu i pomy艣la艂em, 偶e tu mog艂aby by膰 odpowiednia meta. Milicja b臋dzie mnie 艣ciga膰 w dalekich wojew贸dztwach, a ja w艂a艣nie pod nosem komendy w G. przesiedz臋 u uczciwych obywateli. Zbli偶a si臋 pora obiadowa, zwijam si臋 niby na posi艂ek do restauracji, lecz je艣li stary ma 偶yczenie jeszcze porozmawia膰, to ch臋tnie wr贸c臋. Do Gliwic wcale mi si臋 nie 艣pieszy, jako 偶e jestem na urlopie. Nie id臋 do 偶adnej knajpy, nie ma za co, tylko do Waldka Potrawy i opowiadam mu, 偶e trafi艂a si臋 艂adna cizia osiemnastka, jej siostra te偶 niczego, cho膰 m臋偶atka, mo偶na obie skubn膮膰. Je艣li ma smak, niech postawi flach臋 i zabawa si臋 rozkr臋ci. Wchodzimy w rodzin臋 we dw贸ch z Waldkiem, kt贸rego przedstawiam za swego m艂odszego koleg臋 z 艂awy szkolnej, i wyk艂adamy w贸dk臋 na st贸艂. Zapoznajemy si臋 r贸wnie偶 z m艂od膮 dziewczyn膮 w nylonowej bluzce 1 lakierowanymi w艂osami na lolobrygid臋, kt贸ra podczas mojej nieobecno艣ci przysz艂a w odwiedziny do naszej panny. Zabawa uk艂ada si臋 w najlepsze i pod wp艂ywem alkoholu zanuci艂em wi臋zienn膮 piosenk臋 鈥艣Nie wiem, kochana, nie wiem, czy w 偶yciu zechcesz mnie zna膰鈥. Wszyscy si臋 uciszyli i kole偶anka osiemnastki patrzy mi prosto w oczy i m贸wi, 偶e pi臋knie 艣piewam, uczuciowo, sentymentalnie, wr臋cz nami臋tnie, po prostu p艂aka膰 si臋 chce. Prosi o jeszcze jedn膮 piosenk臋. Wi臋c zasuwam jej 鈥艣Murk臋鈥:
Gdzie艣 w odeskim porcie banda grasowa艂a,
nieuchwytna od szeregu lat.
199
Z policyjnych obstaw wychodzi艂a ca艂a, nie ponosz膮c przy tym 偶adnych strat.
呕y艂a w bandzie Murka, dziewcz臋 czarnookie, nie wiadomo sk膮d j膮 przygna艂 wiatr.
Banda ta czuwa艂a nad jej ka偶dym krokiem, w bandzie 偶y艂a od najm艂odszych lat.
Raz tak po robocie na kieliszek wina do kawiarni weszli艣my we trzech.
Tam siedzia艂a Murka przy d藕wi臋kach pianina, wok贸艂 Murki s艂ycha膰 by艂o 艣piew.
Gdy nas zobaczy艂a, zblad艂a i zadr偶a艂a, u艣miech jej na ustach nagle sczez艂.
Wszystko by艂o jasne, Murka nas zdradza艂a, z Murk膮 przy stoliku siedzia艂 agent pies.
Nagan b艂ysn膮艂 w r臋ku, strza艂 si臋 rozleg艂 sucho, Murka si臋 zwali艂a z krzes艂a w d贸艂.
O pod艂og臋 g艂ow膮 uderzy艂a g艂ucho, krew trysn臋艂a z ust jej a偶 na st贸艂.
呕egnaj, pod艂e dziewcz臋, policyjna suko, zdrad臋 zap艂aci艂a艣 艣mierci膮 sw膮.
Banda nie przebacza, kula jest nauk膮, zdrad臋 mo偶na zatrze膰 tylko krwi膮.
Hen, w odeskim lesie jest mogi艂a ma艂a, opuszczona po艣r贸d starych drzew.
Tam sw膮 czarn膮 Murk臋 banda pochowa艂a, a po Murce zosta艂 tylko 艣piew.
Sko艅czy艂em, a ta w nylonie wpatruje si臋 we mnie i wpatruje, ale nie zwracam na ni膮 uwagi, bo my艣l臋,
200
patrzy jak to kobieta. Nagle m贸wi, 偶e ona 艣wietnie gra na akordeonie, mieszka obok i zaraz przyniesie harmoni臋, to stworzymy sobie duet muzyczny. Prosz臋 bardzo, wystawimy koncert. Wysz艂a. Puszczamy p艂yty, wtem w przedpokoju zakot艂owa艂o si臋, pryskaj膮 drzwi i czterech milicjant贸w jest ju偶 w pokoju. Przy-murowa艂o mnie do pod艂ogi. Ani w okno, ani wT drzwi. Zak艂adaj膮 mnie i Waldkowi kajdanki na r臋ce i pan Zdzis艂aw ze spuszczon膮 g艂ow膮 stoi bez s艂owa, jak nieporadny p臋tak. Taki by艂 koniec kariery pi臋knie wywalczonej wolno艣ci. Ta zbola艂a akordeonistka posz艂a prosto na komend臋 i powiedzia艂a, 偶e u jej kole偶anki przebywa kto艣 podejrzany, bo to by艂a tajniaczka. Na komisariacie rozmy艣lam, 偶eby ci臋 nag艂a krew zala艂a, wszystko przez t臋 franc臋, a ona wchodzi na dy偶urk臋 i o艣wiadcza: Tak, to ten zapiewaj艂o. Poczekaj, ja ci tego nie zapomn臋, powt贸rzy艂em sobie dwa razy w duchu.
Za cztery godziny przyje偶d偶a milicja z G. Zdzis艂awie, chod藕cie. W samochodzie nadaj膮 przez kr贸tkofal贸wk臋, 偶e wioz膮 Celebraka, gdzie go odstawi膰? Prosto na Bytom! Prosto na Bytom! powtarza w g艂o艣niku. Nie chcieli mnie ani pi臋ciu minut w areszcie w G., tylko od razu pchaj膮 Celebraka do krymina艂u. P臋dz膮 do wi臋zienia. W Bytomiu wszyscy stra偶nicy wywalaj膮 ga艂y: Celebrak wyjecha艂 umieraj膮cy i ju偶 po nied艂ugim czasie wraca zdr贸w jak ryba. Celebrak, kocha-siu, pocieszaj膮 mnie jak mog膮, teraz mamy spok贸j z twoim zdrowiem, zgnijesz w kryminale na amen. Zamkn臋li pojedynk臋 i poszli. Jednego or艂a wi臋cej, niebieskiego ptaka schowali do kabaryny. Jak mnie pani dyrektor szpitala i ordynator zobaczyli, my艣la艂em, 偶e oni sami dostan膮 skr臋tu kiszek. Oboje pob艂ogos艂awili mnie na tamten 艣wiat, a ja za tydzie艅 w贸dk臋 pi艂em. Pani dyrektor krzyczy: Pierwszy symulant przeciek艂
20i
przez moje r臋ce! Ale raz ci si臋 tylko, Celebrak, uda艂o, dodaje ordynator.
Z Bytomia jad臋 na rozpraw臋 s膮dow膮 o sklep Lu-deczki Bambrosz i zapada wyrok. Ludmi艂a Bambrosz dwa i p贸艂 roku, Henryk Bednarski, czyli Gil, m贸j szwagier, dwa i p贸艂 roku, a ja pi臋膰 lat. S膮d wzi膮艂 pod uwag臋 moj膮 uprzedni膮 karalno艣膰, tamci dwoje byli dopiero debiutantami. Do艂o偶ono mi jeszcze pi臋膰 tysi臋cy z艂otych grzywny z zamian膮 na areszt i utrat膮 praw obywatelskich na przeci膮g lat trzech. Z wi臋zienia bytomskiego przewo偶膮 mnie do krymina艂u w Sosnowcu i czekam na kolejn膮 艂aw臋 oskar偶onych. Odbywa si臋 przew贸d w sprawie Sygneta i towarzyszy za napad na taks贸wkarza. Wyrok brzmi: Sygnet trzy i p贸艂 roku wi臋zienia, Pa艂臋cki dwa i p贸艂, Kapera za wprowadzenie s膮du w b艂膮d p贸艂tora roku, a ja najwi臋cej: cztery lata krymina艂u. Mam ju偶 pi臋膰 za sklep, cztery lata tu, w kupie dziewi臋膰, a czeka mnie jeszcze s膮d za farma-zon w B. Transportuj膮 mnie do Pi艅czowa. W Pi艅czowie jeszcze nie by艂em w wi臋zieniu. Nikogo tu nie znam, ani lekarzy, ani s艂u偶by wi臋ziennej. Takie sobie wi臋zienie prowincjonalne, akurat dla mnie. W 偶adnych kombinacjach tutaj si臋 chyba nie orientuj膮, 艂atwo mi przyjdzie zrobi膰 ich w konia. W administracji wi臋zienia przegl膮daj膮 moje akta, kr臋c膮 g艂owami, studiuj膮 jak Pismo 艢wi臋te, takiego asa jeszcze tu nie widzieli. Naczelnik wzdycha: Za co mnie takim or艂em pokarali? Ale wszyscy bardzo grzecznie ze mn膮. Przed cel膮 kipiszuje mnie oddzia艂owy i zaczyna przegl膮da膰 moje listy. Pytam wi臋c spokojnie: Czy to 艂adnie, panie oddzia艂owy, 偶eby czyta膰 cenzurowane listy? Przecie偶 to jest prywatna korespondencja. On ostro: Nie gada膰! A czy pan zna, panie oddzia艂owy, przys艂owie starego Rewery, 偶e lepiej zajrze膰 psu w dup臋 ni偶 w cudze papiery? A ten na ca艂y pysk: Nie gadajcie! Co nie ga-
202
dajcie, czemu szumisz, cz艂owieku! Na huki mnie nie bierz, baranie! Z mord膮 to sobie na swoich ch艂opk贸w wyje偶d偶aj, nie na mnie! Ty nogo od klawisza! Funkcjonariusz przyskoczy艂 do mnie, ja go za krawat i chwytam za kibel. On w nogi, goni臋 go po korytarzu. Wypad艂a ca艂a wartownia, do艂apali mnie i takie by艂o powitanie w Pi艅czowie. Pan Celebrak siedzi w izolatce. W schowku.
Na drugi dzie艅 staj臋 przed naczelnikiem do raportu. Starszy facet, siwy w艂os, powa偶ny cz艂owiek. Zameldowa艂em si臋 na baczno艣膰, stukn膮艂em obcasami po wojskowemu. Naczelnik nic nie m贸wi, kartka za kartk膮 przegl膮da moje akta. Spojrza艂 na mnie, jeszcze raz przerzuci艂 teczk臋 i pyta: Jak to by艂o? Opowiadam ca艂e zaj艣cie z oddzia艂owym. Jestem wyczerpany nerwowo, mam du偶y wyrok. Po co stra偶nik mnie dra偶ni艂, obywatelu kapitanie? Tyle lat jeszcze wi臋zienia. Czeka mnie nowa rozprawa. Przejrza艂em wasze papiery, powiada naczelnik, samych raport贸w macie ze czterdzie艣ci. Ale ja, mo偶e pierwszy raz w waszym 偶yciu, ja was nie ukarz臋. Jak mi to powiedzia艂, mi臋kko mi si臋 zrobi艂o pod sercem, odmeldowa艂em si臋 b艂yskawicznie i przyrzek艂em, 偶e b臋d臋 zachowywa艂 si臋 poprawnie. By艂em przecie偶 winien, ubli偶y艂em bez powodu funkcjonariuszowi w s艂u偶bie. Pierwszy raz w 偶yciu nie zosta艂em pot臋piony. Dostaj臋 si臋 na og贸ln膮 cel臋. Wszystko patrzy na mnie, jakbym by艂 Gagarinem. Widz臋, sami rolnicy, brak inteligencji na sali. Bractwo siedzi za wsiowe k艂贸tnie, b贸jki o miedz臋, za drzewo z pa艅stwowego lasu. Biedne barach艂o. Przywita艂em si臋 uprzejmie, pocz臋stowa艂em papierosem. Opowiadam, kim jestem i 偶e mam spraw臋 w B. Zaczynaj膮 pojmowa膰, 偶e jestem w s膮downictwie oblatany, nabieraj膮 powa偶ania. Ten mi si臋 spowiada: panie, ja za to, drugi za tamto, siedz臋. Prosz膮 o napisanie pro艣by do pro-
203
kuratury, papierosami cz臋stuj膮, jedzenie z rakiet, czyli paczek, wyci膮gaj膮, goszcz膮. Umia艂em ka偶demu wyt艂umaczy膰, na czym jego sprawa polega, jak nale偶y pisa膰 pod sentencj臋, jak trzeba uj膮膰 podanie o rewizj臋, taki lub owaki wyw贸d odpowiednio przeprowadzi膰. Przywi膮za艂em bractwo do siebie. Zatwardzia艂y recydywista p臋dzi podobnych ludzi od siebie, ka偶e zamiata膰 pod艂og臋, kibel sz 鈥贸row; ' ubli偶a: po co艣 przyszed艂 tu, chamie, wi臋zienie zasmrodzi膰? Szczyci si臋, 偶e jest star膮 recydyw膮, robi mani臋 wy偶szo艣ci, ka偶dy musi czu膰 przed takim mojr臋. Kt贸rego艣 dnia 艂aduj膮 mnie w wi臋藕niark臋, dostaj臋 odpowiedni konw贸j, bo w aktach mam zanotowane, 偶e lubi臋 si臋 rozwydrza膰 przest臋pczo艣ci膮, i jad臋 na rozpraw臋. W s膮dzie s臋dzina zapytuje, czy przyznaj臋 si臋 do winy? Oczywi艣cie nie przyznaj臋 si臋, w 偶yciu do niczego nigdy si臋 nie przyzna艂em, i dostaj臋 p贸艂tora roku za farmazon, czyli oszustwo w B. Nie potrzeba by膰 profesorem rachunk贸w, 偶eby obliczy膰, i偶 og贸艂em mam dziesi臋膰 i p贸艂 lat wi臋zienia plus pi臋膰 tysi臋cy grzywny, co zamieniaj膮c na areszt wyniesie sto dni, czyli w sumie jedena艣cie lat. Liczy艂em na dwana艣cie, niedu偶o si臋 pomyli艂em. Wracam po rozprawie przybity i podenerwowany, po drodze jeszcze co艣 mi konw贸j przygada艂, przychodz臋 pod cel臋: Czekajcie, jak wam tu zrobi臋! Bior臋 ig艂臋 od strzykawki, zawsze 偶yletk臋 i ig艂臋 mia艂em bezb艂臋dnie przymelinowan膮, przy艂膮czam do ig艂y cienk膮 rureczk臋 gumow膮, ig艂臋 wbijam pod sk贸r臋 na g艂owie, w臋偶yk do ust i pompuj臋 powietrze pod czaszk臋. 艁eb robi si臋 momentalnie kwadratowy. Ogl膮da lekarz moj膮 g艂ow臋 w tym Pi艅czowie, oczy przeciera i skierowuje mnie do psychiatry. Gadam z nim po g艂upiemu, ale przekonuj臋 si臋, 偶e co艣 na tej prowincji nie bardzo na wariacji wyznaj膮 si臋, przerzucam si臋 na skr臋t jelit. Brzuch napompowa艂em jak nale偶y, ch艂opaki krzycz膮: Jezusiemaryjo, co panu jest?
204
鈥贸Bijcie w drzwi, powiadam. Zjawia si臋 m艂ody lekarz z Pi艅czowa, c贸偶 on si臋 tam zna艂 na symulacjach, i przez Kielce zawijam pierwszy raz do wi臋ziennego szpitala w Krakowie.
呕elazna brama uchyla si臋 przed Ceiebrakiem i funkcjonariusze d藕wigaj膮 mnie na noszach do 艣rodka. Gruba siostra pyta, co mi jest? M贸wi臋, brzuch mnie boli. Czyta lekarz historie chor贸b, teka gruba od opis贸w moich kombinacji. Dokt贸r fajk臋 pyka i studiuje od ko艅ca do ko艅ca wszystkie diagnozy. Wreszcie patrzy na mnie i m贸wi: Panie Celebrak, b膮d藕 pan 艂askaw wsta膰 z tych noszy. My艣l臋 sobie, co艣 tu nieweso艂o pod tym Wawelem. Wstaj臋 i id臋 za nim na badanie. Nic specjalnego u was nie znajduj臋, powiada. P贸jdziecie na blok. B臋dziecie si臋 藕le czuli, to was prze艣wietlimy, zo~ perujemy, wszystko, co b臋dziecie chcieli. Teraz marsz na oddzia艂! Na oddziale k艂ad臋 si臋 od razu do 艂ozka, nie zwazam na 偶aden regulamin, chory jestem i komec. Przychodzi oddzia艂owy: Wsta艅cie! Co tam wsta艅cie, chory jestem. Mam skr臋t kiszek. My was tu zaraz wyleczymy, gada oddzia艂owy i 艣ci膮ga mnie z 艂贸偶ka. Widz臋, niedobrze, same gieroje w tym Krakowie, 藕le trafi艂em. Wszystko we umie. zakipia艂o, czekaj, 艂obuzie, ja ci臋 tu zrobi臋, my艣l臋 w duchu. Melduj臋 si臋 w ambulatorium i m贸wi臋 siostrze, 偶e me mog臋 odda膰 stolca, zagaduj臋 piel臋gniark臋 fachowo i tylko kombinuj臋, co by tu zastosowa膰. Z bij膮cym sercem skr臋ci艂em jej paczk臋 sody kaustycznej. Odetchn膮艂em. Na celi wr膮ba艂em s贸l do kubka, rozpu艣ci艂em w wodzie, wypi艂em. Dostaj臋 silnej biegunki i temperatur臋. W nocy wezwano lekarza. Bada mnie, naciska, noga w gor臋, w d贸艂, w bok. Do rana niech tu polezy, siostro, m贸wi do piel臋gniarki, a rano do szpitala. Da艂 mi zastrzyk i dobranoc. W szpitalu ordynator czyta kart臋 chorobow膮, jak si臋 ju偶 naczyta艂 i wszystkiego dowiedzia艂, wyg艂a-
205
sza mow臋: Jeste艣cie stary symulant, Celebrak, ale w tej chwili traktuj臋 was jak chorego, macie temperatur臋, co wam dolega? Krwawa biegunka, panie doktorze. Prosz臋 pobra膰 ka艂 do analizy. Co tu zrobi膰, stosuj臋 prosty spos贸b, nak艂uwam palec ig艂膮 i krew jest. Kiedy przyniesiono wynik, lekarz orzeka: Tu chyba b臋dzie zapalenie grubego jelita. Zrobimy rektoskopi臋. Macie teraz spokojnie le偶e膰, nie pajacowa膰, za dobrze znamy tutaj r贸偶nych szukmistrz贸w. 艁adna historia, teraz to chyba mnie kupi膮. Przygotowuj膮 mnie do badania, lewatywy, hegary i tak dalej, a ja tylko czekam okazji, aby sobie troch臋 krwi upu艣ci膰 na t臋 rektoskopi臋. Wprowadzam ig艂臋 od strzykawki do 偶y艂y, krew 艂adnie kapie do kubka, ale w czasie mojego eksperymentu podgl膮dn臋艂a mnie siostra przez judasza. Wi臋cej, wi臋cej, Celebrak, bo to ma艂o, powiada. Nadchodzi w tym momencie lekarz, ja ju偶 nie wiedz膮c, co robi膰 na to spalenie, pchn膮艂em ig艂臋 g艂臋biej i posz艂a prosto w 偶y艂臋. Przewi膮zali mi r臋k臋, zrobili zastrzyk i zosta艂em pozostawiony do decyzji ordynatora. A ten, 偶eby nie krata, pewnie by mnie z 艂贸偶kiem przez okno wyrzuci艂. Wyklina niby archanio艂 Gabriel na S膮dzie Ostatecznym. Cackamy si臋 z wami jak ze 艣mierdz膮cym g贸wnem, a ty sztuki kombinujesz?! Symulant! Na blok z nim! Wyrzucaj膮 mnie na blok, a ja w celi wprowadzam sobie cienk膮 ig艂臋 do szycia w komor臋 sercow膮. Trzeba tylko wiedzie膰 gdzie, spotyka艂em ju偶 ch艂opak贸w, co po trzyna艣cie igie艂 mieli w komorze sercowej. Jak popatrze膰 w rentgen, to taka ig艂a chodzi ko艂o serca jak strza艂ka szybko艣ciomierza w samochodzie. Skomplikowana operacja bywa z wydobyciem ig艂y, panie redaktorze. I wprowadzam ig艂臋 w cia艂o, ale uwa偶am, 偶eby mi nie znikn臋艂a pod sk贸r膮. Zostawiam male艅ki czubeniek, abym m贸g艂, kiedy sk贸r臋 nacisn臋, wyci膮gn膮膰 j膮 z powrotem. Jestem ow艂osiony na piersiach, nikt nie roz-
206
pozna. Siedz臋 w celi, ale przecie偶 pan ordynator musi pami臋ta膰, 偶e mam ig艂臋 od strzykawki w 偶yle. Wo艂aj膮 mnie do rentgena, prze艣wietlaj膮, jest ig艂a w przedramieniu. M贸wi臋: Zgoda, ale mam jeszcze drug膮. Gdzie? W sercu. Rentgenolog robi zdj臋cie: jest. M艂ody idioto, zwraca si臋 do mnie lekarz, tak sobie zdrowie rujnujesz. A takich jak ja jest w wi臋zieniach setki. Ile maj膮 z nimi k艂opotu. Owszem, zdarzaj膮 si臋 ludzie chorzy, nie powiem. Ale po wi臋kszej cz臋艣ci to kombinatorzy, sy-mulanty, pajace. W osiemdziesi臋ciu procentach.
Wyci膮gaj膮 mi ig艂臋 z r臋ki. Ale z t膮 drug膮 b臋dzie gorzej, m贸wi ponuro ordynator. Tymczasem ja, skoro tylko wyszed艂em od rentgena, zaraz sobie igie艂k臋 z komory wyci膮gn膮艂em. Na wyj臋cie drugiej ja si臋 nie zgadzam, panie doktorze, boj臋 si臋 operacji. Jak nie, to nie. Odmaszerowa膰 na blok! Kr贸tko, po wojskowemu za艂atwia spraw臋 ordynator. Rano znowu zostaj臋 wezwany do szpitala. Celebrak, chcecie czy nie chcecie, dzisiaj na st贸艂! Stoj臋 przed lekarzem bez s艂owa i nagle wszystko mi to zbrzyd艂o. Panie doktorze, co ja b臋d臋 panu g艂ow臋 suszy艂, nie mam 偶adnej ig艂y w sercu. Ty b艂a藕nie, skoczy艂 na mnie, marsz do prze艣wietlenia! W rentgenie obraz czysty jak 艂za. Niech ci臋 szlag trafi, m贸wi ordynator, cuda si臋 dziej膮. Wreszcie u艣miechn膮艂 si臋 i powiada: Ty chyba jeste艣 nienormalny, Celebrak. Popatrz si臋 w lustro, m艂ody ch艂op, a ju偶 siwe nitki zaczynaj膮 ci si臋 pokazywa膰 na g艂owie. Wracaj, bracie, do celi.
Otwieraj膮 jedn膮 krat臋 przy wyj艣ciu ze szpitala, zamykaj膮 za mn膮. Otwieraj膮 drug膮 krat臋 przy wej艣ciu na podw贸rze, znowu zamykaj膮. Otwieraj膮 trzeci膮 krat臋 przy wej艣ciu na blok, zamykaj膮. Stukam drewniakami po korytarzu i w czasie tej drogi, nie wiem dlaczego, bo nie jestem ani rozgoryczony, ani w nerwach, ani z艂y, ani dobry, postanawiam da膰 spok贸j z tym
20?
wszystkim. Mo偶e za godzin臋, mo偶e za dwie, przenosz膮 mnie na. inny oddzia艂. Na specjalny oddzia艂, gdzie siedz膮 lepsi sztukmistrze i magicy mego pokroju. Psycholog wypytuje mnie dok艂adnie, ale w taki spos贸b, w jaki jeszcze nikt ze mn膮 nie rozmawia艂, o moje przest臋pstwa, o pobyty w wi臋zieniach. Co chc臋, to mu m贸wi臋, co nie, to nie. Nie b臋d臋 takiemu ubogiemu psychiatrze od recydywy t艂umaczy艂, 偶e dobrobyt psuje cz艂owieka. Bo na wolno艣ci wszyscy m贸wili: Zdzisiek to charakterny ch艂opak, pi臋knie robi, pije, bawi si臋, zawsze ubrany. Przecie偶, panie redaktorze, koledzy powa偶ali cz艂owieka, chwalili. Cze艣膰, Zdzisiek, cze艣膰. A ja zn贸w by艂em szczery, hojnie stawia艂em, p艂aci艂em i cz艂owiek dostawa艂 nowego bod藕ca do coraz to innych wyczyn贸w. Gdzie tam pomy艣la艂em o bibliotece, o uczciwej pracy, zreszt膮 nie ma karkulacji i艣膰 za tysi膮c pi臋膰set z艂otych ??-acowa膰. Nawet zapomnia艂em, 偶e wi臋zienia istniej膮, panie redaktorze. Dopiero gdy wpad艂em i zacz臋艂o si臋 trze藕wo my艣le膰 w tej celi wi臋ziennej, wtedy u艣wiadomi艂em sobie wszystkie b艂臋dy, ale ju偶 by艂o za p贸藕no. Nieraz nawet w duchu robi艂em postanowienie, 偶e jak wyjd臋, to ju偶 nigdy wi臋cej nie b臋d臋 brn膮膰 takim trybem 偶ycia. Lecz gdy nadszed艂 dzie艅 wolno艣ci i cela si臋 otwiera艂a, kiedy znalaz艂em si臋 za bram膮 wi臋zienn膮 i z powrotem zobaczy艂em ludzi, lokale, tu kumple, tam kumple, cze艣膰, Zdzisiek, jak leci? Od s艂owa, do s艂owa: ile艣 odp臋ka艂, tak si臋 wyra偶臋, odsiedzia艂? Powiadam: tr贸jk臋, czy dwa lata, w zale偶no艣ci, jaki mia艂em wyrok. No to chod藕, kole艣, napijemy si臋 flaszk臋. W lokalu zn贸w ta orkiestra przygra艂a i wychyli艂o si臋 jedn膮 setk臋, drug膮 setk臋, cz艂owiek nie my艣la艂 o karach dyscyplinarnych, o tym, 偶e nieraz bywa艂a bida w wi臋zieniu, szybko wraca艂 nawyk do hulaszczego 偶ycia, a to 偶ycie ci膮gn臋艂o, jak magnes ci膮gnie opi艂ki 偶elaza.
208
Ale faktycznie przedstawi艂em psychologowi do艣膰 szczeg贸艂owo moj膮 karier臋 wi臋zienn膮, jak to zwiedzi艂em dwadzie艣cia dwie jednostki penitencjarne w czasie siedmiu lat i trzech miesi臋cy odbywania mojej kary. W ka偶dym razie rozmowa by艂a d艂uga. W ko艅cu psycholog m贸wi tak: A wiesz ty, Celebrak, za co ty siedzisz? Pytasz si臋 pan jak dziecko, odwalam artyku艂 dwapi臋膰siedem za proste w艂amanie przez drzwi albo przez okno, przewa偶nie wytrych, na kiesze艅 te偶 chodzi艂em. A on, jakby ze mnie wariata robi艂, znowu pyta: Umiesz rachowa膰? Pewnie. No to sobie oblicz, Celebrak, za co siedzisz. Czuj臋, 偶e mnie krew zalewa, ale nie mam si艂y si臋 denerwowa膰. Wi臋c patrz臋 tylko na niego, on na mnie. Z prostego rachunku wynika, powiada, 偶e siedzisz ka偶dy miesi膮c za nieca艂e pi臋膰set z艂otych. Podczas swoich pobyt贸w na wolno艣ci nie zrobi艂e艣 wi臋cej n膮 lewo jak osiemdziesi膮t, powiedzmy nawet sto kawa艂k贸w. Zgadza si臋? Zgadza. Siedzisz ju偶 siedem lat, masz jeszcze w zapasie jedena艣cie z hakiem, Siedem a jedena艣cie r贸wna si臋 razem osiemna艣cie lat. Osiemna艣cie lat dzielone przez sto tysi臋cy z艂otych wychodzi na nieca艂ego g贸rala za ka偶dy miesi膮c. Prosty rachunek? Prosty. Op艂aci si臋? I co dalej? Jedno jest pewne, je艣li wyjdziesz, b臋dziesz mia艂 ponad czterdzie艣ci lat. Wi臋c co chcesz robi膰 dalej? Chcia艂em mu powiedzie膰, 偶eby si臋 ze swoimi pytaniami ode mnie odpieprzy艂. Ale nie odezwa艂em si臋 nic i rozmowa by艂a sko艅czona. P艂aka艂 przed nim nie b臋d臋, bo sk膮d taki psycholog mo偶e wiedzie膰, 偶e mam wszystkiego dosy膰. I tak mi nie odpowie, sk膮d wzi膮膰 cho膰by troch臋 spokoju.
Z Krakowa zostaj臋 skierowany do Rawicza. W Rawiczu umieszczaj膮 mnie na oddziale specjalnym. O艣miu nas takich or艂贸w przywie藕li. Ddstaj臋 cel臋 numer dwadzie艣cia. Przeprowadza naczelnik inspekcj臋 i m贸-
14 鈥" 鈥艣Co je芦t za tym murem"
209
:m,: Jeste艣cie, Celebrak, nerwowi, b臋dziecie u nas le-t鈥檉gni. 艁贸偶ko rnam w celi na spr臋偶ynach jak w szpitalu. We trzech :s漏bie siedzimy, g艂o艣niczek na庐 gra z radiow臋z艂a, wychowawca przyni贸s艂 nam s艂omy, lakieru, narz臋dzia ? przyst臋puj臋 do dzie艂a artystycznego,. Umiem pierwszorz臋dnie wykonywa膰 ze s艂omki kasetki, puder-nice, ramki. Co艣 ftidnego. Robimy te rze臋zy na sp贸艂k臋 z Felkiem Zag艂贸wkiem z 艁贸dzkiego. On ju偶 odsiedzia艂 sze艣膰 lat i ko艅czy艂 na dniach wi臋zienie. Pod cel膮 siedzi z nami Do偶ywotka, kt贸ry pe艂ne dziesi臋膰 lat odwali艂 z do偶ywocia. Przeszed艂em badania lekarskie, zapisali mi diet臋 i dostaj臋 codziennie gar艣膰 proch贸w na uspokojenie. Przybywam na wadze, zapisa艂em si臋 do szko艂y i poma艂u czas leci. I dzie艅 po dniu zaczynam zastanawia膰 si臋 nad 偶yciem. Rozmawiam na te tematy i z Do-偶ywotk膮, i z Zag艂贸wkiem. Zag艂贸wek siedzia艂 za w艂amanie i te偶 by艂 do艣wiadczony w pajacowaniu, przeszed艂 r贸偶ne po艂yki, kombinacje, histerie. Zdzisiek, powiada Felek Zag艂贸wek, ja te rzeczy mam ju偶 z g艂owy, cuda przelecia艂em. Obaj dochodzimy do wniosku, 偶e taki system nic nie daje. Ta charakterno艣膰, te rozmaite kotwice, choinki nic nie s膮 warte, Do偶ywotka siedzia艂 za mokr膮 robot臋. Jak komu艣 z nich paczka przysz艂a, to艣my j膮 wsp贸lnie zjadali, moj膮 r贸wnie偶. Byli艣my z偶yci, nic nie wymyka艂o si臋 poza nasz膮 cel臋, co robimy, komu sprzedajemy nasze artystyczne wyroby, panowa艂a harmonia i zgoda. Felek Zag艂贸wek nie pali艂. By艂 bogaty, bo sprzedawa艂o si臋 innym wi臋藕niom kasetki, papiero艣nice, ramki za szlugi. W cen-tralniakach papieros, jest dolar. Felek posiada na sk艂adzie ponad dwa tysi膮ce papieros贸w, a nawet got贸wk臋, trzysta pi臋膰dziesi膮t z艂otych zaszyte w kalesonach. Ja zarobi艂em na s艂omce na razie p贸艂tora tysi膮ca szlug贸w zapasu, nie licz膮c tego, co posz艂o z dymem. Do偶ywotka by艂 cz艂owiekiem skrytym, ma艂p艅i贸w艅y庐:, z du偶膮 g艂o-
210
w膮. Wbit膮 w ramion膮. Nie odznacza艂 Ji臋 偶adn膮 smy-ka艂k膮 ani umiej臋tno艣ci膮 w dziedzinie wyrob贸w ze s艂omki, 艂apy mia艂 za twarde, tyle tylko, 偶e kleju przygotowa艂, ot co艣 tam, niewiele pomaga艂. Dostawa艂 za to par臋 paczek papieros贸w, a palacz z niego by艂 silny. Pewnego razu m贸j kolega Felek kupuje na spacerze od jednego wi臋藕nia celuloidowy koszyczek zrobiony z fotograficznej kliszy. Pokazuje go pod cel膮. Pi臋膰set fajek 偶膮da go艣膰 za niego, powiada Felek, ale dam mu kasetk臋, cho膰 kasetka kosztuje do o艣miuset papieros贸w. Ogl膮damy koszyczek we trzech, bardzo pi臋kna rzecz. Akurat moja ehrze艣nica idzie do komunii, m贸wi Zag艂贸wek, b臋dzie mia艂a ode mnie 艂adny prezent. Wiesz co, Felek, zwracani si臋 do niego, ja mam rodzon膮 c贸rk臋, ko艅czy dziesi臋膰 lat, te偶 idzie do komunii, nie uwa偶asz, Felku, 偶e w艂asny ojciec powinien dziecku pos艂a膰 taki upominek? Do偶ywotCe oczy si臋 艣wiec膮 i r臋ce lataj膮, bo te偶 si臋 strasznie napali艂 na ten koszyczek, ale nic nie m贸wi, tylko chodzi po celi. W takich Wypadkach poznaje Si臋 cz艂owieka, do czego jest sk艂onny. Ja by艂em zawsze raczej obserwatorem, potrafi艂em ludzi naprowadzi膰 na lemat, potem si臋 wycofa膰 i patrze膰, jak si臋 mi臋dzy sob膮 k艂贸c膮, Lubi艂em by膰 wolnym s艂uchaczem. Felek ani mnie, ani Do偶ywotc漏 nie da艂 tego koszyczka. Musz臋 doda膰, ie Felek Zag艂贸wek zna艂 mnie jeszcze z pi臋膰dziesi膮tego dziewi膮tego roku, siedzieli艣my pod jedn膮: cel膮 w Bytomiu. I ju偶 tam zacz臋li艣my troch臋 herbatnikowa膰 si臋 ze sob膮.
Po dw贸ch dniach Felek powiada: Masz racj臋, Zdzisiu, c贸rka to c贸rka, ja ci ten koszyczek dam. Jak ju偶 chcesz koniecznie Lusi wys艂a膰, no to bierz, znam twoj膮 ma艂膮 if zdj臋cia, ja sobie drugim razem kupi臋 inny. Widz臋, 偶e Do偶ywotk臋: a偶 poderwa艂o z taboretu, kiedy Zag艂贸wek mnie odst膮pi艂 koszyczek, a nie jemu.
Zmarszczki na twarzy graj膮 mu ze z艂o艣ci, zmru偶y艂 艣lepia, ale nic nie m贸wi.
V/ Rawiczu zachowuj臋 si臋 poprawnie, ucz臋szczam do szko艂y, obiad, spacer, kolacja, a dopiero wieczorem siadam do zaj臋膰. Oni przez ca艂y dzie艅 pracuj膮 artystycznie, to znaczy Felek robi, Do偶ywotka tylko od czasu do czasu klej zamiesza. Do tego dochodzi, 偶e za nasze wyroby mam cztery tysi膮ce papieros贸w, Felek siedem, bo nie pali. Za papierosy mo偶na w wi臋zieniu wszystko kupi膰. Przyjdzie komu艣 paczka, cz艂owiek nie ma papieros贸w, za bezcen sprzedaje. Mas艂o, kawa艂ek kie艂basy zawsze mo偶na dosta膰 za szlugi. Tymczasem wielk膮 g艂ow臋 Do偶ywotki coraz bardziej zaczyna dr膮偶y膰 my艣l, 偶e gdyby mnie nie by艂o pod cel膮, to wszystkie papierosy za handel artystycznymi przedmiotami sz艂yby na dw贸ch, bo jako jedyny pomocnik Felka musia艂by dosta膰 po艂ow臋 doli do swojej samary, a tak skap-nie mu tylko par臋 paczek. Lecz przede wszystkim nie mo偶e sobie darowa膰 koszyczka. Zaczyna mi zazdro艣ci膰 i kombinowa膰, jak by tu Celebraka z celi wygry藕膰. Nie mo偶e przecie偶 p贸j艣膰 do oddzia艂owego i powiedzie膰: Prosz臋 mi usun膮膰 Celebraka. Niezgrabnie mu zreszt膮 bez powodu 艂azi膰 do w艂adz, kiedy wiadomo, 偶e ze wsp贸lnego talerza jadamy, nie ma sprzeczek, zawsze uprzejmi, grzeczni jeden wobec drugiego.
W tym czasie dostaj臋 zatwierdzenie prawomocno艣ci wyroku za napad na taks贸wkarza. Do偶ywotka wie, 偶e jestem za艂amany, wie r贸wnie偶, 偶e wiele razy ci膮艂em swoje r臋ce. Nie mog臋 sobie znale藕膰 miejsca, ci膮gle gadam z nimi o tej sprawie, co uczyni膰, 偶eby skr贸ci膰 kar臋, nawet m贸wi臋, 偶e tego wyroku nie prze偶yj臋. Nie za艂amuj si臋, pociesza mnie Felek Zag艂贸wek, mo偶e przyleci jaka艣 amnestia, b臋dzie tysi膮clecie pa艅stwa, mo偶e co艣 zdejm膮. 呕yjemy nadziej膮, podtrzymujemy si臋 na duchu i dni p艂yn膮 monotonnie, bez 偶adnych zmian. Ale
212
Do偶ywotka my艣li tylko o jednym, jak by mnie z naszej celi wyrolowa膰. Wieczorem chodzi po celi tam i z powrotem. Obija si臋 od drzwi do 艣ciany, od 艣ciany do drzwi. Ce艂ka ma艂a, bez przerwy 艂azi i sapie. St膮d, dot膮d, tu i tam bez ustanku. Pytam Do偶ywotki: Czym si臋 tak, Kaziu, martwisz? A cholera, m贸wi, tak sobie my艣l臋. I chodzi dalej. O czym, Kaziu, my艣lisz, zagaduj臋. Wiesz, Zdzisiek, powiada, siedz臋 pi臋膰 lat pod t膮 cel膮, jak pies. Kombinuj臋, 偶eby wyjecha膰 z tego burdelu. Ju偶 mnie ten Rawicz wkurzy艂. No, c贸偶 ja ci mog臋 pom贸c, Kaziku, prawda? Do偶ywotka g艂ow臋 zwiesi艂, dalej kr膮偶y, r臋ce za艂o偶y艂 do ty艂u i klepie 艂okciami w posadzk臋. Staje przede mn膮 i pyta: Zdzisiek, przyprawiamy? Podnosz臋 g艂ow臋 znad roboty przy s艂omkach, patrz臋 na Do偶ywotk臋 zdumiony i m贸wi臋: Co chcesz przyprawia膰? Co? krzykn膮艂. Kotwic臋! Odwioz膮 nas do Wroc艂awia, przelecimy si臋 troch臋 i obydwa b臋dziemy walczy膰. Nie zgodzimy si臋 na operacj臋, albo 艣mier膰, albo 偶ycie. Ty masz pajd臋, ja mam pajd臋. Felkowi nie warto pr贸bowa膰, on ma jeszcze par臋 miesi臋cy wyroku, nie op艂aca mu si臋 pajacowa膰. My nie tracimy nic. Je艣li nie kotwic臋, to zr贸bmy sobie og贸lne zaka偶enie krwi. Skombinujemy strzykawk臋, na艂apiemy much i musze g贸wno wpu艣cimy sobie w mi臋sie艅 albo w 偶y艂臋, nie? Nad tym w艂a艣nie my艣l臋. Nic si臋 nie odzywam, pierwsze s艂ysz臋, 偶eby Do偶ywotka tyle na raz nagada艂. Dopiero po chwili odzywam si臋: Je艣li to m贸wisz powa偶nie, 偶e si臋 przyprawiasz, a chcesz, 偶ebym ci towarzyszy艂, z przyja藕ni mog臋 wszystko, wiesz o tym. Na niczym mi nie zale偶y. Mam teraz zatwierdzon膮 dych臋. Siedzie膰 dziesi臋膰 lat, a przekr臋ci膰 si臋, czyli wykitowa膰, to dla mnie wszystko jedno. By艂em w tym czasie za艂amany, nie prowadzi艂em nawet regularnej korespondencji z 偶on膮.
Felek wszystkiego s艂ucha, siedzi w k膮cie, d艂ubie ze
213
s艂omki kasetk臋 i u艣miecha si臋 pod nosem. Z czego si臋 艣miejesz? pytam Felka. 艢miej臋 si臋 z was, odpowiada Zag艂贸wek, starzy wi臋藕niowie, do艣wiadczeni, tyle ju偶 obaj przelecieli. Ten, pokazuje na Do偶ywotk臋, kima dziesi臋膰 lat, ty, Zdzisiek, wyfruwa艂e艣 si臋 po tylu krymina艂ach, i wy o takich rzeczach my艣licie? Dziwi臋 si臋. Co wam da dzisiaj po艂yk? Przyprawicie, wezm膮 was do kabaryny. W kabarynie posiedzicie trzy dni, jak ju偶 si臋 kt贸ry艣 b臋dzie ko艅czy膰, dopiero wywioz膮 do szpitala. Umrze膰 wam nie dadz膮. T co wam to, jednemu z drugim, da? Nic. Przymusowo bior膮 teraz na operacj臋, s膮 ju偶 za starzy na wasze symulacje, potn膮 偶ebra i zostaniesz kalek膮. Zdzisiek, Do偶ywotka, puknijcie si臋 w czo艂o, koledzy. Zrobi艂a si臋 g艂upia cisza na celi. Mo偶e i masz racj臋, Felek, powiadam, ale jak Kazik chce spr贸bowa膰, to ja te偶 lec臋, taki jestem! Przy-skakuje do mnie uradowany Do偶ywotka i krzyczy: Co, Zdzisiek, przyprawiamy?! Przyprawiamy. Ale, Kaziu, s艂owo. S艂owo. Jak s艂owo, to s艂owo, zaznaczam Do偶ywot-ce. I ty nie godzisz si臋 na zabieg, i ja si臋 nie godz臋 na zabieg. Albo wolno艣膰, albo 艣mier膰. No to daj r膮czk臋, powiadam. A w艣r贸d z艂odziei podanie r臋ki i przyblato-wanie znaczy wi臋cej ni偶 przysi臋ga. I Do偶ywotka podaje mi r臋k臋. W takim razie, m贸wi臋 do Felka, r贸b kotwic臋! Zag艂贸wek by艂 wielkim specem od drutowania kotwic. Felek t艂umaczy: Ch艂opaki, zastan贸wcie si臋, ja wam radz臋. Nie, Felu艣, r膮czka podana, przepad艂o. Panowie, s艂uchajcie, wtr膮ca si臋 jeszcze raz Felek, zrobi臋 wam kotwic臋 na koraliki, 偶eby nie przebi膰 prze艂yku, elegancko zrobi臋, sarn 艂ykn臋 i wyjm臋 bez 艣ladu. W艣r贸d ch艂opak贸w obowi膮zuje ca艂kowita charakterno艣膰, jak kt贸ry艣 wi臋zie艅 przyst臋puje do walki o wolno艣膰, to nikt z celi ze starej recydywy nie ma prawa mu odm贸wi膰 pomocy. 1 Felek przyst臋puje do roboty kotwic. Po sz贸stej otwiera si臋 cela, przychodzi oddzia艂owy z kart-
214
k膮 i pyta: Celebrak, na telewizor idziesz? Oczywi艣cie. Dobrze si臋 sprawowa艂em, wi臋c mia艂em przyzwolenie na ogl膮danie telewizji. Wychodz膮c zwracam si臋 do Do-偶ywotki: Kaziu, a ty nie idziesz ze mn膮 na telewizor? Nie, nie mam ochoty. Zreszt膮 wszystko, co wy艣wie-t艂aj膮, powiada, to sama propaganda. Ja ich smol臋. Co z takim dyskutowa膰, kiedy on w 偶yciu do ksi膮偶ki nie Zajrza艂, a tylko wci膮偶 marzy艂 o r贸偶nych sztukach, o kopycie i o tym, 偶e kiedy wyjdzie na wolno艣膰, to dopiero zacznie odstawia膰 numery. Do偶ywotka by艂 asem od mokrej roboty. W艣r贸d wi臋藕ni贸w cieszy艂 si臋 dobr膮 opini膮, bo napady, skoki, rabunki, to imponuje.
? w ten spos贸b Do偶ywotka z Felkiem zostaj膮 sami w celi. Wtedy Do偶ywotka powiada: S艂uchaj, Felek, ty mu zr贸b ostr膮 kotwic臋, tak膮, 偶eby jej nie wyj膮艂. Ja go ju偶 tak podprowadz臋, 偶e 艂yknie na ostro i niech si臋 nawet, pieprzony, przekr臋ci. Felka zatka艂o. Dlaczego ty, Kaziu, tak na Zdzi艣ka naskakujesz? Jemu na ostro, lobie na koraliki? Jak ju偶 obydwaj lecicie i jeden drugiemu chce towarzyszy膰 w bohaterskiej 艣mierci, to, Kaziu, co艣 mi tu nie gra. Do偶ywotka pokr臋ci艂 si臋 po celi i tak zagaja do Zag艂贸wka: Felu艣, mo偶e bym innemu nie powiedzia艂, ale ciebie znam, jeste艣 r贸wny ch艂opak, jak nikt, wi臋c ci m贸wi臋. Mnie Zdzisiek podpada! On z nimi co艣 ma. W ten spos贸b zasrywa mnie przed Felkiem, 偶e ja mog臋 robi膰 donosy do w艂adz wi臋ziennych. W 偶yciu 偶adnego z ch艂opak贸w, kt贸rzy ze mn膮 wsp贸lnie siedzieli, nie zakapowa艂em. Felek mnie zna艂 od pi臋膰dziesi膮tego dziewi膮tego roku, a uwierzy艂 Do-偶ywotce. Przecie偶 kapusie byli, s膮 i b臋d膮. Taki gn贸j jest zdolny rodzon膮 matk臋 pod szubienic臋 podstawi膰, byleby siebie ocali膰. Nawet jak wyjdzie na wolno艣膰, me poprawi si臋 i wraca do krymina艂u.
Przychodz臋 do celi z telewizora, nikt si臋 do mnie nie odzywa. Jaki by艂 film, mrukn膮艂 wreszcie Do偶y-
215
wotka. Taki sobie, m贸wi臋, bo od razu w tej atmosferze straci艂em ch臋膰 do gadania. Zostawi艂e艣 mi mleka? zwracam si臋 do Felka. Masz troch臋 w kubku, ledwo g臋b臋 otworzy艂. Wypi艂em mleko i znowu milczenie. Co wy, ludzie, u diab艂a, takie smutne, zaczynam do nich 偶artem, nic nie gadacie, le偶ycie jak nie偶ywe? Co jest z wami? O czym b臋dziemy gada膰, b膮kn膮艂 Felek. Gniewacie si臋 czy jak? Nie, Zdzisiek, co tam b臋dziemy teraz rozmawia膰. Po艂贸偶 si臋 i 艣pij, odpowiedzieli. Jak kto艣 nie chce ze mn膮 dyskutowa膰, po co ja mam z nim, pomy艣la艂em sobie i odwr贸ci艂em si臋 do 艣ciany i 艣pi臋. Rano wstaj臋, wychodzimy na spacer, jestem razem z Felkiem na spacerniku, pytam go wprost: Co si臋 sta艂o? Kazik do mnie nie gada, ty mnie unikasz, co na rany Chrystusa za heca? Jak ci si臋 co艣 nie podoba, Felek, zagraj w otwarte karty, powiedz mi u licha. Najwy偶ej spakuj臋 swoje bety i nie musz臋, cz艂owieku, siedzie膰 z tob膮 pod jedn膮 cel膮. Mo偶e ci nie odpowiada moja osoba? Mo偶e ci z czym podpad艂em, to wypowiedz si臋. Jestem cz艂owiekiem otwartym, takim mnie matka urodzi艂a i takim b臋d臋. Ja nie lubi臋 klajstrowania, Felek. Daj sobie spok贸j, Zdzisiek, krzywi si臋 Zag艂贸wek, mo偶e ci powiem innym razem. Nic do ciebie specjalnego nie mam. Na tym si臋 rozmowa urwa艂a. A ja zawsze lubi艂em sobie pogada膰, po艣mia膰 si臋, nabajdurzy膰 niestworzonych historii, bo c贸偶, siedzie膰 tylko ze spuszczon膮 g艂ow膮 i martwi膰 si臋, to za trzy dni 艂eb osiwieje lub dostan臋 kota. Felek wywnioskowa艂 z tego, zreszt膮 tak mu to podsun膮艂 Do偶ywotka, 偶e je艣li w og贸le tyle opowiadam, to mog臋 r贸wnie偶 chlapa膰 wszystko przed klawiszami. Na drugi dzie艅 wracam ze szko艂y, k艂ad臋 ksi膮偶ki, wchodzi oddzia艂owy i wo艂a: Zag艂贸wek, s艂om臋 przywie藕li do siennik贸w, chod藕, wybierz sobie tak膮 nie pogniecion膮, b臋dziesz mia艂 w sam raz na wyroby. I Felek poszed艂. No, jak tam, Kaziu, z kotwicami, za-
216
gadn膮艂em Do偶ywotk臋. Felek ma gotowe, zrobi艂, jak偶e艣 by艂 w szkole, i dzisiaj trzeba b臋dzie przyprawia膰. W nocy? Po apelu najlepiej pasuje, m贸wi. Dobra. S艂uchaj, Zdzisiek, zaczyna prawie szeptem Do偶ywotka, mam do ciebie dwa s艂owa na osobno艣ci. S艂ucham ci臋, Kaziu. Widzisz, ty co艣 za du偶o pod cel膮 opowiadasz o swoich wyczynach, o swoich sprawach, ja bym ci nie radzi艂 gada膰 o tym wszystkim, bo ten Felek Zag艂贸wek tioch臋 mi podpada. Siedz臋 z nim ju偶 p贸艂 roku, przed twoim przyj艣ciem do nas on stale chodzi艂 do oddzia艂owego, do wydzia艂u penitencjarnego, do wychowawc贸w, i wi臋藕niowie szeptaj膮, 偶e on mo偶e by膰 kapu艣. Nie m贸w za du偶o, ka偶dy z艂odziej ma co艣 na sumieniu, bo na czysto nigdy ani milicja, ani s膮d cz艂owiekowi wszystkiego nie wynajdzie. Przecierpia艂e艣 troch臋, dlatego ci臋 ostrzegam. Tylko pod s艂owem, nie gadaj nic o tym Felkowi. Przynosi Felek s艂om臋, jak偶e mog臋 mu co艣 powiedzie膰 przy Do偶ywotce? Felek Zag艂贸wek te偶 przysi膮g艂 Do偶ywotce, 偶e nie pi艣nie s艂owem do mnie o ostrej kotwicy. Do偶ywotka liczy艂, 偶e musi mi臋dzy nami doj艣膰 do draki, 偶e obu nas wyprawi spod celi i wszystkie nasze papierosy, a przede wszystkim koszyczek z kliszy zagarnie dla siebie. Taka jest recydywa. Nagle ni st膮d, ni zow膮d odrywa si臋 Felek od roboty, odsuwa s艂omki i m贸wi: Mam ochot臋 zagra膰 w pokera. Poci膮gniemy, Zdzisiek? Ty艂e艣 tu naopowiada艂, jaki jeste艣 gracz. Ja te偶 lubi臋 pofilowa膰, i to nie藕le. Ty masz fajki, ja mam fajki, spr贸bujemy, kto lepszy. Zag艂贸wek po to chce gra膰 w pokera, bo go Do偶ywotka nam贸wi艂, aby mnie z tych szlug贸w oczy艣ci膰, bo frajerowi, kapusiowi papierosy s膮 niepotrzebne. Jak masz, Felu艣, 偶yczenie gra膰 ze mn膮 o dymy, bardzo prosz臋. Ale troch臋, Felek, nie wypada, m贸wi臋, nawzajem si臋 ogrywa膰. Ja bym od ciebie, Felek, tych papieros贸w nie m贸g艂 wzi膮膰. Co innego, gdyby obcy wi臋zie艅 wskoczy艂 pod nasz膮 cel臋,
15 鈥" 鈥艣Co jest za tym murem"
217
wtedy nale偶y nawet zielonego op臋dzlowa膰, a mi臋dzy sob膮, jak偶e to? Co tam, Zdzisiek, mnie nie zale偶y na fajkach. Nie pal臋. I wyci膮ga r臋cznie robione male艅kie karty z kartonu, kt贸re mia艂 schowane w pude艂ku od zapa艂ek. Je艣li chcesz koniecznie, to czemu nie, Felek, zgadzam si臋.
Siadamy na 艂贸偶ku i zaczyna si臋 partia. Gram uczciwie, nie chc臋 go oszukiwa膰. Nie daj臋 mu fula, a sobie karety. Jestem w stanie tak karty stasowa膰, 偶e on b臋dzie mia艂 maksa, a ja kolor. Przewioz臋 go raz na w贸zku i wystarczy. Po Felku. Patrz臋 mu jednak na r臋ce i spostrzegam, 偶e on z kartami zaczyna kombinowa膰. Aha, dobry艣-gabry艣, udaj臋, 偶e tego nie widz臋, panuj臋 nad sob膮, gram dalej. Je艣li艣 taki m膮dry, Zag艂贸wku Feliksie, to ja ciebie teraz zrobi臋, postanawiam sobie w my艣li. I w przeci膮gu nieca艂ych dw贸ch godzin Felek zostaje bez papierosa. Stawka by艂a po dwa dolary do puli, czyli dwa szlugi blajt. Przegra艂 ca艂e siedem tysi臋cy papieros贸w. Trzymam je wszystkie na kupie, na poduszce. Jest ostatnie rozdanie, pytam, ile bierze kart? Dwie. Jak ty dwie, Felu艣, m贸wi臋, to ja bior臋 trzy. Wtedy on podskoczy艂 na 艂贸偶ku i nachalnie upiera si臋, 偶e chce te偶 trzy karty. Nie, m贸j drogi, powiadam, 偶膮da艂e艣 dwie, musisz wzi膮膰 dwie karty. 呕adne dwie, krzyczy, dawaj trzy! S艂uchaj, Felek, zachowuj si臋 spokojnie, to jest poker, a nie mieszanie gruszek w dupie. S艂owo gra, karta bierze. A on rzuca kartami o ziemi臋 i zrywa si臋 do mnie. Przytrzyma艂em faceta r臋k膮 i o艣wiadczam: Widz臋, 偶e si臋 pienisz, przyjacielu, pozna艂em tw贸j charakter. We藕 sobie te wszystkie fajki w pierony z powrotem i daj mi 艣wi臋ty spok贸j. Nie chc臋 z tob膮 wi臋cej gra膰. Najpierw si臋 naucz, a potem siadaj do kart. A g艂upio oszukiwa膰 to nie mnie. Jak m膮drze partnera zrobisz, b臋d臋 ci臋 powa偶a艂. B膮d藕 szulerem, ale cwanym, a na go艂o nie podrywaj si臋, Felek.
218
%
Gdyby艣 tak pomi臋dzy graczami gra艂, w towarzystwie, dosta艂by艣 kos膮 w plecy i po banku. Zmiataj! Szarpn膮艂 si臋, wyrwa艂 mi si臋 z r臋ki, szczupakiem skoczy艂 na 艂贸偶ko, zgarnia wszystkie papierosy, drze si臋: mnie te偶 g贸wno na nich zale偶y, i leci ze szlugami do kibla. Wtedy zrywa si臋 Do偶ywotka, 艂ap mu za te papierosy i k艂adzie je na swoim 艂贸偶ku. Popatrzy艂 na nas, ale s艂owem si臋 nie odezwa艂. Zag艂贸wek ca艂y w nerwach ko艂uje w艣ciek艂y po celi, o ma艂o 艣cian nie rozsadzi. Mia艂em ci臋 za kumpla, a偶 chrypi ze z艂o艣ci w moj膮 stron臋, ale teraz ju偶 wiem, 偶e nie jeste艣 cz艂owiekiem! Wstaj臋 z 艂贸偶ka, opieram si臋 o 艣cian臋 i m贸wi臋: Nie podskakuj! Mnie si臋 zdaje, 偶e tobie, Zag艂贸wek, o co艣 innego tutaj chodzi. Nie my艣l, 偶e jestem frajer. Powoli dojdziemy do prawdy. Chcia艂e艣 gra膰, przegra艂e艣. Odda艂em ci fajki, co chcesz wi臋cej? Bi膰 si臋? Mog臋 wyst膮pi膰, spr贸bujemy, jaki艣 kos, nie p臋kam przed tob膮. Co z tego, 偶e ty sze艣膰 lat siedzisz, a ja dopiero dwa z ostatniego wyroku? Nie b膮d藕 taki wielki gieroj, wielki wi臋zie艅, tacy jak ty na p臋czki mi wisz膮. Jak ja w pokera gra艂em, to艣 ty boso za orkiestr膮 lata艂, p臋taku! Uspokoi艂 si臋 jak po kuble zimnej wody. Za par臋 minut m贸wi: Chod藕, zagramy jeszcze raz! O co b臋d臋 z tob膮 gra艂? O wszy? Ja mam pieni膮dze, rzuca si臋. Mog臋 ci臋 pieni臋dzmi zasypa膰! I wyci膮ga z kaleson贸w trzysta pi臋膰dziesi膮t z艂otych. Sk膮d je wzi膮艂, nie wiem, ale zdarzaj膮 si臋 wi臋藕niowie, cc maj膮 nawet prawdziwe dolary i zegarki. To musz膮 by膰 ju偶 lepsi przest臋pcy, bo taki, kt贸rego spod mostu wzi臋li, c贸偶 mo偶e mie膰, 艂achudra? Popatrzy艂em na Felka Zag艂贸wka i m贸wi臋 mu od niechcenia: Ja nie uciekam od gry. Jeste艣 przegrany, nale偶y ci si臋 rewan偶. Nie r贸b mi 艂aski, powiada, udowodni臋 ci, 偶e jestem lepszy w pokera! A ja ci m贸wi臋, Felek, nie jeste艣 lepszy. Nie dasz rady ze mn膮 wygra膰. Zobaczymy. W takim razie
219
siadaj! Do偶ywotka nic si臋 nie odzywa, czeka tylko, kiedy damy sobie po nosie. Za pi臋tna艣cie minut Felek przegrywa wszystkie pieni膮dze. Sk艂adam w kostk臋 pi臋膰dziesi膮t z艂otych i m贸wi臋: Masz! Trzysta dla mnie. Dzisiaj przyprawiam kotwic臋, mo偶e st膮d wyjd臋, dobrze mie膰 par臋 z艂otych przy duszy. Felek nie chowa pi臋膰dziesi膮taka, tylko rzuca mi pod nogi. U艣miechn膮艂em si臋 i nie zwr贸ci艂em uwagi na ten gest. Oddzia艂owy zgasi艂 艣wiat艂o i do celi wpada z zewn臋trznego reflektora w膮ski, ostry promie艅. Felek wierci si臋 na 艂贸偶ku, pewnie piecze go przegrana forsa, wreszcie odzywa si臋: Zagramy jeszcze? Nie. O koszul臋 nie grywam. Zreszt膮 o dziesi膮tej zwykle 艣pi臋. Lecz臋 si臋 na nerwy, dbam o zdrowie. Dobranoc, kolego.
Zapada wi臋zienna cisza, kroki stra偶nika, k艂apanie judasza, znowu kroki, znowu judasz, noc. Le偶ymy nieruchomo, nikt z nas nie 艣pi. Po chwili odzywam si臋 do Do偶ywotki: No, jak, Kaziu, 艂ykamy? Tak jest, mruczy Do偶ywotka. Dawaj, Felek, kotwice, powiadam. Te papierosy, kt贸re wygra艂em, we藕 sobie od Kazika. Forsa moja. Taka jest charakterno艣膰 mi臋dzy urkami, 偶eby艣 wiedzia艂. Zag艂贸wek wyci膮ga spod materaca kotwic臋, jest zrobiona na ostro, druty jak ig艂y. Przywi膮zuj臋 do niej nitk臋, zawijam w papier, bo inaczej nie da rady prze艂kn膮膰, i widz臋, jak Felek podaje Do偶y-wotce kotwic臋 zawini臋t膮 ju偶 w bibu艂臋. Co艣 mnie pik艂o, ale pomy艣la艂em, 偶e mo偶e Felek nie zd膮偶y艂 obu kotwic zawin膮膰 w papier. Trzymam gotow膮 kotwic臋 w dw贸ch palcach i zwracam si臋 do Do偶ywotki: Przyprawiamy, Kaziu? Odpowiada, 偶e si臋 jeszcze kawy napije. Rozumiem go, nerwy graj膮. Ilu偶 ja wi臋藕ni贸w widzia艂em, kt贸rzy przez kotwic臋 umierali! Pami臋tam m艂odego ch艂opca, Ja艣ka Greczank臋, jak w Szczecinie na Kaszubskiej zrobi艂 po艂yk, lekarze go nie uratowali, dosta艂 gwa艂townego krwotoku i skona艂. Do偶ywotka zde-
220
I
nerwowany napi艂 si臋 kawy, zblad艂, chodzi boso po celi. Szkoda czasu, powiadam, 艂ykamy. Kaziu, zaczynaj! Nic si臋 nie b贸j, ja ci臋 nie zawiod臋, Felek mnie zna od pi臋膰dziesi膮tego dziewi膮tego roku, nie kucn臋. Zreszt膮 r膮czki podane, to silniejsze ni偶 艣mier膰. Do偶ywotka stoi mi臋dzy kiblem a umywalk膮 i ani drgnie. 艁ykaj, Kaziu, ponaglam go. Nie, ty pierwszy, Zdzisiek, powiada. Dlaczego p臋kasz, Kaziku? Patrz, kl臋kam w tym momencie na kolana, 偶ebym w艂asnych dzieci nie ogl膮da艂 i w艂asnej matki, je艣li za tob膮 nie 艂ykn臋! Za ma艂o ciebie znam, tu wstaj臋 z kl臋czek, 偶ebym 艂yka艂 pierwszy. A on nic. Milczy. Podchodz臋 do niego, Do偶ywotka trzyma w palcach owini臋t膮 w papier kotwic臋 i chowa r臋k臋 za siebie. 艁ykasz czy nie, krzycz臋. Nie, ty pierwszy, mamrocze. O, nie, bracie, powiadam, a mo偶e ty chcesz przypadkiem, 偶ebym ja si臋 tylko przyprawi艂, i jak b臋d臋 mia艂 prze艂yk rozpruty drutem, powiesz wtedy do mnie, 偶e tu ci si臋 r臋ka zgina, co?! Nie jeste艣 dla mnie cz艂owiekiem i wi臋cej z tob膮 nie gadam! B艂yskawicznie wyrwa艂em mu kotwic臋 z r臋ki, mimo 偶e trzyma艂 j膮 z ty艂u, i wrzuci艂em do kibla. Co, ty mnie chcesz przebi膰, a potem b臋dziesz si臋 艣mia艂, 偶e艣 napu艣ci艂 frajera na kotwic臋?! Ja ci臋 gibam i twoje do偶ywocie te偶! Po艂o偶y艂em si臋 do 艂贸偶ka i do rana nie pad艂o ani jedno s艂owo na celi.
Rano razem z Felkiem wychodzimy na spacer. Do-鈥艢1 偶ywotka zosta艂 w celi. Chodzimy milcz膮c w k贸艂ko
* spacernika. Patrz臋 prosto przed siebie, a Felek stale
na mnie spogl膮da, jakby chcia艂 zacz膮膰 rozmow臋, ale
nie bardzo wie jak. Wreszcie si臋 odzywa: Zdzisiek, je艣li masz w stosunku do mnie jakie艣 w膮tpliwo艣ci, to raczej wprost zapytaj, a nie zwracaj si臋 do kogo艣 innego o opini臋 o mnie. Popatrzy艂em na Zag艂贸wka z politowaniem i m贸wi臋: Co艣 ty, Felek, ze sputnika si臋 urwa艂e艣? O co chodzi? Dowiedzia艂em si臋, klaruje
221
Zag艂贸wek, 偶e ty podejrzewasz, 偶e jestem kapu艣, wypytujesz o to innych wi臋藕ni贸w, tak nie post臋puje kumpel i r贸wny cz艂owiek. Felek! Kto ci na艂o偶y艂 do g艂owy takich bzdur?! Powiedz jasno, o co idzie? Mam ci opowiedzie膰 wszystko, jak by艂o? Felek, bij臋 si臋 pi臋艣ci膮 w dek臋, mam ci do oczu tego cz艂owieka doprowadzi膰? Ale偶 prosz臋 bardzo, z miejsca, Felek! Felkowi coraz bardziej mi臋knie ru艂a i ci膮gnie dalej: Gada艂e艣, Zdzisiek, do Kazika Do偶ywotki to i to, to i to? Czy Felek nie jest lewy i nie kombinuje z klawiszami? Tu艣 mi, bratku, my艣l臋 sobie. A ten dra艅 powiedzia艂 w艂a艣nie do Zag艂贸wka to samo, co na niego do mnie wygadywa艂. W ten spos贸b Do偶ywotka chcia艂 jak najpr臋dzej doprowadzi膰 do zwarcia mi臋dzy nami, aby tylko papierosy i ten koszyczek uzyska膰. Wyspowiada艂 si臋 Felek dokumentnie. Dobrze, bracie, teraz ja ci powiem, co Do偶ywotka, ten tw贸j najlepszy przyjaciel, co z jednej miski jecie, co艣cie sobie wsp贸lne plany uk艂adali, o broni, o skokach, kt贸re razem na wolno艣ci wykonacie, co on o tobie opowiada艂. I wygarn膮艂em Felkowi wszystko. Zag艂贸wek a偶 zesinia艂 ze z艂o艣ci, nerwus by艂 sakramencki. Rany boskie, krzyczy, prawda to jest?! Mog臋 przysi膮c, odpowiadam, ma艂o, powt贸rz臋 mu prosto w twarz. Je偶eli to jest prawda, zaklina si臋 Felek, napluj臋 mu w oczy albo kos臋 w bebech wsadz臋! A mieli艣my no偶e na celi, dostali艣my je do artystycznej roboty ze s艂omki. Ju偶 czuj臋, co pod cel膮 nast膮pi. Wracamy ze spaceru, a Do偶ywotka jak gdyby nigdy nic podstawia Felkowi jedzenie ze swojej diety. Zjedz sobie tu, Felu艣, troszk臋 sera. Felek odsuwa mich臋: Na razie dzi臋kuj臋 ci, Kaziu, za twoje dobre serce, ale wprz贸d chcia艂em ci臋 zapyta膰, czy ty ostrzega艂e艣 Zdzi艣ka, jak poszed艂em po s艂om臋, 偶e ja jestem kapu艣 i 偶eby on si臋 nigdy przede mn膮 nie wywn臋trza艂! Prawda to jest czy nieprawda?! Do偶y-
2,22
wotka d藕wiga si臋 z taboretu, jakby by艂 zrobiony z o艂owiu, i cofa si臋 powoli do ty艂u w k膮t celi, pomi臋dzy drzwi i kibel. Gada艂e艣 czy nie? M贸w! ryczy Felek. Kto? Ja? I przekr臋ca t臋 swoj膮 wielk膮 g艂ow臋 raz w lewo, raz w prawo. M贸w zaraz, baranie, jak by艂o! I pstrykn膮艂em mu petem prosto w nos. A on rozczer-wieni艂 si臋 i zamilk艂. Felek zatrz膮s艂 si臋 ca艂y w nerwach, 艂apie za blat sto艂u, jedzie z tym ca艂ym majdanem, klejem, s艂om膮, listewkami, w stron臋 Do偶ywotki i syczy przez zaci艣ni臋te z臋by: Dlaczego艣 ty chcia艂 ch艂opaka na ostro kotwic膮 przyprawi膰? Ty frajerska mordo! Sam mia艂e艣 kotwic臋 na koralikach, ale i tak nasra艂e艣 w portki przed po艂ykiem! Nawet takiego g艂upstwa si臋 ba艂e艣, ty frajerze! Chcia艂e艣 mi臋dzy mn膮 a Zdzi艣kiem zam臋t zrobi膰. Czemu si臋 przede mn膮 wypowiada艂e艣, 偶e Zdzisiek jest kapu艣 i trzeba tak kombinowa膰, 偶eby si臋 ch艂opak przekr臋ci艂. Zaszumia艂o mi w uszach, doskakuj臋 do Do偶ywotki, 艂api臋 go za te kr贸tkie w艂osy, 艂eb przybijam do 艣ciany i m贸wi臋: Gada艂e艣 tak? On ledwo dycha i st臋ka: Sam nie wiem, dlaczego, ja tylko tak, Zdzisiu, w 偶artach powiedzia艂em. Felka jakby kto艣 rozpalonym 偶elazem sparzy艂, rzuca si臋, wywala st贸艂 i wo艂a: 艢mier膰 frajerom! I 艂apie n贸偶. Dopada Do偶ywotki, pluje mu w oczy, policzkuje raz, policzkuje drugi i chce mu kos臋 w brzuch w艂adowa膰. Uwiesi艂em si臋 Felkowi u r臋ki, wykr臋ci艂em i n贸偶 wypad艂. Nie wyg艂upiaj si臋, Felu艣! Oprzytomnia艂. Chcesz sobie za nygusa wyrok dorobi膰? To jest fra-jerzyna, on za koszyczek i za par臋 papieros贸w piek艂o zrobi艂 na celi. Ty stary 艂achmyto, dziesi臋膰 lat siedzisz, ja mam 偶on臋 i dzieci, a ty艣 za byle g贸wno chcia艂 mnie na ostro przyprawi膰. M贸g艂bym ci臋 teraz poder偶n膮膰, jak koguta. Zabieraj si臋 st膮d, ale szybko, 偶ebym ci臋 nie widzia艂. Bo inaczej krew si臋 poleje! Felek 艣ci膮ga po艣ciel z jego 艂贸偶ka, kopie po celi i krzyczy:
223
No ju偶, smaruj st膮d, nygusie, w tej chwili! Do偶ywotka stoi pod 艣cian膮, szary, 艂apy dyndaj膮 mu jak flaki i wielka g艂owa si臋 trz臋sie. Dosta艂 po twarzy, w oczy mu napluto to jest gorsza ha艅ba, ni偶 no偶em d藕gn膮膰. Oddzia艂owy stoi pod cel膮, s艂ucha i otwiera drzwi. On mia艂 te偶 napi臋te z Do偶ywotk膮, bo Do偶ywotka strasznie ordynarnie odnosi艂 si臋 do funkcjonariuszy. Pyta wi臋c oddzia艂owy, co si臋 tu dzieje? Prosimy z Felkiem, 偶eby nas zaprowadzi艂 do wychowawcy. Z miejsca nas zabiera. Meldujemy, co pod nasz膮 cel膮 zasz艂o. Wychowawca przyrzeka usun膮膰 nam z oczu Do偶ywotk臋. Ale teraz ju偶 bez awantur, powiada. Wracamy pod nasz膮 dwudziestk臋, a Do偶ywotka powoli pakuje 艂achy do swojej samary. Mia艂 kilka ramek ze s艂omy i puder -nic臋, co mu si臋 da艂o z lito艣ci. W ramki oprawi艂 rodzinne zdj臋cia. Wk艂ada pami膮tki delikatnie do worka. Przyskoczy艂em do niego i rozkazuj臋: Dawaj to! Wyrywam mu z samary nasze upominki, pogniot艂em wszystko i razem z fotografiami wrzuci艂em do kibla. Pami臋tasz, powiadam do niego, siostra za ostatnie grosze przys艂a艂a mi paczk臋, podzieli艂em si臋 z tob膮 dc okruszki, a ty艣 mnie na ostro na tamten 艣wiat chcia艂 wys艂a膰. Za co, za par臋 papieros贸w? Aby ten wielki skarb Felka, koszyczek, odziedziczy膰 po mnie. Ty 艢winio! Do偶ywotka opar艂 si臋 na kiblu, przysiad艂 na nim, g艂ow臋 zwiesi艂 i po cichu, jakby sam do siebie gada艂, cedzi s艂owo po s艂owie: Ja st膮d odejd臋. Nic od was nie chc臋. Nie gadajcie, prosz臋, innym ch艂opakom, co mi臋dzy nami zasz艂o. Wielk膮 g艂ow臋 jeszcze bardziej wcisn膮艂 w swoje szerokie bary i widz臋, jak ta pomarszczona twarz, te grube bruzdy i blizna pod okiem robi膮 si臋 mokre. Do偶ywotka p艂acze. Nie odezwa艂em si臋 wi臋cej, tylko pomy艣la艂em sobie: ty stary, franco-waty szmaciarzu...
224
...Kiedy by艂am ju偶 pewna, 偶e spodziewam si臋 dziecka, zwolni艂am si臋 z posady wiejskiej higienistki w S. Pakuj臋 nasze manatki do po艅czochy i razem z nim przyje偶d偶am w艂a艣nie tu, do domu te艣ciowej w G. Nie przypuszcza艂am wtedy, 偶e tak si臋 to wszystko u艂o偶y... Na drugi dzie艅 odby艂 si臋 nasz 艣lub. Bez uczty weselnej, bez go艣ci. Po wypiciu paru kieliszk贸w jego m艂odsza siostra spojrza艂a na mnie i m贸wi: No, jed藕 teraz, braciszku, do pani Bednarskiej i pochwal si臋, jaki skarb zdoby艂e艣. Niech mamusia pob艂ogos艂awi i zetrze z was te resztki krwi. On jej co艣 tam odburkn膮艂, ale sam pomys艂 bardzo mu si臋 spodoba艂. A ja dopiero w tym momencie u艣wiadomi艂am sobie w pe艂ni, 偶e wysz艂am za m膮偶 bez zgody, bez zawiadomienia rodziny. Je艣li ju偶 tak si臋 sta艂o, uk艂adam w mojej m艂odej g艂owie, to lepiej b臋dzie wsp贸lnie przeprosi膰 matk臋. Ukry膰 ma艂偶e艅stwa si臋 nie da, zreszt膮, po co, skoro go kocham. Tego samego wieczoru ruszyli艣my w nasz膮 podr贸偶 po艣lubn膮 do rodzinnej D. Jeszcze do dzi艣 dnia nie chc臋 wspomina膰, jak on i ja zostali艣my przyj臋ci w domu mojej matki. R贸wnie trudno mi przyzna膰, po czyjej stronie by艂a w贸wczas racja. Cztery kilometry w艣r贸d nocy, na prze艂aj przez pola szli艣my prosi膰 o nocleg moj膮 starsz膮 siostr臋 w R. Prowadzi艂 mnie pod r臋k臋, by艂o cicho i za kilka miesi臋cy mia艂o urodzi膰 si臋 nasze dziecko. Wspominali艣my sw'oje w艂asne dzieci艅stwo i m贸j czerwony berecik, kt贸ry mu ofiarowa艂am, k艂ami膮c przed matk膮, 偶e wiatr mi go porwa艂 do wody. I 偶e nikt z nas dwojga nie winien temu, co kiedy艣 si臋 sta艂o, zreszt膮 r贸偶nie ludzie plot膮. Z polnej drogi, biegn膮cej przez grunta zar贸wno jego, jak i moich rodzic贸w, korzystali wszyscy, ca艂a wie艣. Dlaczego w艂a艣nie o ten kawa艂ek w膮skich kolein wybuch艂 艣miertelny sp贸r starego Celebraka ze starym Bednarskim i wl贸k艂 si臋 latami? Nikt nie wie dlaczego,
225
kiedy zawrza艂a b贸jka, 偶aden z s膮siad贸w nie podbieg艂 rozdzieli膰 sczepionych ze sob膮 ludzi? Jedynie moja matka z krzykiem przypad艂a do nich, usi艂uj膮c powstrzyma膰 ciosy. W par臋 tygodni po b贸jce stary Celebrak umar艂 w szpitalu. Jedni twierdz膮, 偶e ze staro艣ci, drudzy, 偶e moja matka winna jest tej 艣mierci. Od dzieci艅stwa wlecze si臋 za mn膮 ten dzie艅, w kt贸rym ulewa b臋bni艂a o trumn臋 Paw艂a Celebraka. Wci艣ni臋ta pomi臋dzy mokre sp贸dnice i zab艂ocone cholewy, jedna jedyna z mojej rodziny patrza艂am z przej臋ciem w wykopany d贸艂. Na dnie grobu utworzy艂o si臋 偶贸艂te bajoro, z kt贸rego wygl膮da艂y dwie nieruchome 偶abie g艂owy. Nie p艂oszy艂y 偶ab ani egzekwie ksi臋dza, ani zawodzenie wdowy, kt贸ra obiema r臋kami przygarnia艂a ku sobie bosego ch艂opca. Kiedy grabarze opu艣cili trumn臋, 偶aby wylaz艂y na czarne wieko i znowu usiad艂y na nim bez ruchu. Dopiero wtedy, jak posypa艂y si臋 pierwsze grudy gliny, 偶aby zacz臋艂y t艂uc niezgrabnymi cia艂ami o 艣ciany g艂臋bokiego do艂u...
S艁OWNIK WYRA呕E艃 呕ARGONOWYCH
berfaerucha blatowa膰 bomb臋 polewa膰 brudas
bukwa
ehawira
ciul
choinka
cug
deka
dekel
doklepa膰
dolar
doliniarz
durszlak
dziarga膰 (si臋)
dziekanka papieros贸w
farmazon
fikus
tanie wino owocowe zjednywa膰 sobie kogo艣 indagowa膰 kogo艣
pi臋膰set z艂otych w jednym banknocie
pi艂ka do przepi艂owywania krat mieszkanie
ordynarna, pogardliwa nazwa m臋偶czyzny
przyrz膮d w kszta艂cie choinki zrobiony z ostro zako艅czonego drutu, s艂u偶膮cy do kaleczenia prze艂yku
ochota do dalszego picia alkoholu
klatka piersiowa
miejsce dla ta艅cz膮cych par na zabawie
nachalnie nawi膮za膰 z kim艣 znajomo艣膰
papieros, ale tylko w wi臋zieniu z艂odziej
pistolet maszynowy robi膰 tatua偶
paczka zawieraj膮ca dziesi臋膰 sztuk
blaga, k艂amstwo poprzedzaj膮ce dokonanie oszustwa 屡 chuligan
227
forant
鈥" maj膮cy pierwsze艅stwo w grze
gigant
hakowa膰
hazok
herbatnikowa 膰 si臋
i艣膰 na klawisz i艣膰 na paj臋czyn臋
i艣膰 na r膮czk臋
i艣膰 na sk贸r臋 i艣膰 na stop臋 i艣膰 na wydr臋
jele艅
jorgn膮膰 si臋
juchci膰
jucht
kabaryna
karc
kikowa膰
kipiszowa膰
klawisz
kmina
kogutek
kolka
kopyto
kosa
kotwica
ksyw
lipo
228
znaczna persona ze 艣wiata przest臋pczego
pracowa膰 chleb komi艣ny przyja藕ni膰 si臋
dokona膰 kradzie偶y z w艂amaniem dokona膰 kradzie偶y ze strychu, szczeg贸lnie bielizny
dokona膰 kradzie偶y walizki na dworcu kolejowym lub w wagonie dokona膰 kradzie偶y portfelu dokona膰 kradzie偶y pod gro藕b膮 broni dokona膰 kradzie偶y przy u偶yciu si艂y fizycznej
przygodny znajomy funduj膮cy libacj臋 w knajpie
zorientowa膰, rozeznawa膰 si臋 w sytuacji kra艣膰
kradzie偶, towar skradziony
cela izolacyjna w zak艂adzie karnym
patrz kabaryna
zerka膰
rewidowa膰
屡 klucznik, stra偶nik wi臋zienny 鈥贸 偶argon wi臋zienny
屡 posterunek obserwacyjny w formie wie偶yczki dla s艂u偶by wi臋ziennej
屡 przyrz膮d z drutu s艂u偶膮cy do kaleczenia przewodu pokarmowego
屡 pistolet
屡 n贸偶
- przyrz膮d z drutu w kszta艂cie kotwicy s艂u偶膮cy do kaleczenia prze艂yku
- patrz kmina
- oko
艂aps
manto komu艣 spu艣ci膰
meta
mo艅ka
nadzia膰 si臋 na min臋
obskoczy膰 kiesze艅 ochajtn膮膰 si臋 odp臋ka膰 okulaki
pajacowa膰
pajda
patyk
peperyna
pet
p臋ka膰
podrywka
po kuckach
pola膰 wod臋
poruta
prawdziwek
przekr臋ci膰 si臋
rakieta, zaprawi膰 kogo艣 rakiet膮
samara
skaz
smyk
spina膰 zegarek suka
szucherny
szuchler
szlug
szub
strychowa膰 chleb
funkcjonariusz s艂u偶by dochodzeniowej MO
pobi膰 kogo艣
melina
偶yletka
wpa艣膰 w zasadzk臋 milicyjn膮
dokona膰 kradzie偶y kieszonkowej o偶eni膰 si臋 odby膰 kar臋 buty drewniane
藕le si臋 zachowywa膰, utrudnia膰 s艂u偶b臋 pracownikom wi臋zienia wyrok pi臋ciu lat wi臋zienia tysi膮c z艂otych pop艂och, zamieszanie niedopa艂ek papierosa za艂amywa膰 si臋 psychicznie
- szulerski system dzielenia kart po 艣wi臋tach
sk艂ama膰 zamieszanie cz艂owiek naiwny umrze膰
uderzy膰 kogo艣 niespodziewanie silnym ciosem pi臋艣ci
屡 worek u偶ywany przez wi臋藕ni贸w do przechowywania osobistych rzeczy
屡 zegarek
屡 drobny z艂odziejaszek
屡 kra艣膰 zegarek z r臋ki
- karetka wi臋zienna
- pomys艂owy i odwa偶ny
- szuler
- papieros
- ko艂dra
- zwil偶a膰 bochenek wod膮 po wyj臋ciu
z pieca
2.29
szufladka
鈥" system oszukiwania w grze w karty
艣lajfowa膰
taryfa
urka, urke
werkowa膰, wirkowa膰 wide艂ki
wypiska
wystawka
zada膰 komu艣 chleba
zrobi膰 chyc zrywka
鈥" formowa膰 ma艂e sztuki pieczywa
鈥" taks贸wka
鈥" wytrawny, do艣wiadczony z艂odziej
鈥" wyrabia膰 chleb
鈥" system kradzie偶y kieszonkowej, polegaj膮cy na wyci膮ganiu przedmiotu dwoma palcami
鈥" zakup artyku艂贸w 偶ywno艣ciowych w kantynie wi臋ziennej
鈥" ukrywanie si臋 przed milicj膮 po ucieczce z wi臋zienia
鈥" oczerni膰 kogo艣 przed w艂adzami wi臋ziennymi, donie艣膰
鈥贸鈥"屡 ucieka膰
鈥" ucieczka
230

Wyszukiwarka