miami Welcome to Miami Przybyłem do Miami w kilka lat po katastrofie, jako jeden z pierwszych naiwniaków z Północy, których po- pchnął mit. Do dziś śmiech mnie bie- rze, gdy sobie przypomnę, jak to wszystko się zaczęło. Jeden koleś despe- racko potrzebował benzyny, więc opchnąłem mu kanister w zamian za discmana, kilka CD-ków i paczkę bate- rii. Wywaliłem kankę dobrej zupy na kulturę, śmiechu warte, pomyślałem, przyglądając się swemu trofeum. Kum- ple mnie wyśmieją... Ale nałożyłem słu- chawki i włączyłem badziewie. I mnie zatkało. Facet podniecał się Miami, a wtóro- wał mu chór lasek. Z rozdziawioną gębą słuchałem, jak facio zawodzi, a przed oczyma przesuwały mi się zapamięta- ne z dawnych lat obrazy. Widziałem palmy, piaszczyste plaże, białe hotele z tysiącami jasnych okien, opalonych fa- cetów i dziewczęta w skąpych szmat- kach... Wszystko widziałem, jak po ta- blecie Tornado! Siedziałem w moim che- Dopiero pózniej któryś z miejsco- wych przypomniał mi o przylądku Cape vy m, puszczałem piosenkę na okrągło Canaveral i głównym Ośrodku Kosmicz- i ryczałem jak bóbr. Potem odpaliłem nym imienia JFK, skąd wystrzeliwano furę i ruszyłem na południe. Baterie wyczerpały się jakąś godzi- cały ten nasz kosmiczny bajzel, sateli- ty, rakiety, naszą misję na Marsa w nę pózniej, ale utwór znałem już na pamięć, a w głowie miałem jasną wi- 2016 i nawet Orbitala. To przecież z zję. Po cholerę ktoś miałby walić rakie- Canaveral wylatywały te wszystkie cudeńka, które z orbity namierzały tami w Miami, miasto plaż i hoteli? Po ruskich, potem Chińczyków, Arabów i co? Waszyngton, Pentagon, Nowy Jork, duże ośrodki przemysłowe, bazy wojsko- kogo tam jeszcze. Trudno o bardziej we, pewnie, ale Miami? Nie szkoda gło- strategiczny cel. A nawet jeśli ów zbuntowany, steru- wicy na ośrodek wczasowy? Dusiłem pedał gazu, aż resory chevy ego jęcza- jący bombami i rakietami komputer, po- czuł nagły przypływ uczuć patriotycz- ły na wybojach US 1 - byłem pewien, że nych i ominął kosmiczną oborę JFK, to dokonałem odkrycia. Byłem pewien, że jestem pierwszym człowiekiem z Pół- przecież obok leżała Patric Air Force nocy, który uświadomił sobie, że Flory- Base. Czegoś takiego nigdy by nie prze- da jest czysta. Że jest nietknięta i nie- oczył. I tak też się stało. skażona. Że poza papuzim łajnem nic O La Habanie również nie zapomniał. tam nie spadło. Że życie biegnie tam Nie wiadomo, ile głowic walnęło w tych beztrosko jak przed wojną. 3 miami nieszczęsnych komunistów, ale starczy- Dżungla też pobrała opłatę. Skalecze- ło, by podmuch eksplozji zamienił Mia- nie na lewej stopie szybko przerodziło mi w... się w jątrzącą ranę, a potem... Nigdy Powoli, ubiegam fakty. Chevy wysiadł wcześniej nie miałem okazji poznać mi gdzieś przy ruinach Jacksonville na smrodu gangreny, ale gdy któregoś wie- północy Florydy. Opyliłem go kilku miej- czoru nachyliłem się, by zmienić opa- scowym za amunicję do Glocka, wodę i trunek, rozpoznałem go od razu. Gloc- okulary przeciwsłoneczne. Uśmiechali ka wziął miejscowy felczer w zamian się dziwnie, jeden nawet wprost spy- za amputację. tał, czy nie chciałbym jakiejś strzelby Gdy w końcu dotarłem do Miami, by- na słonie. Nie sądziłem, że to koniecz- łem wrakiem. Nie miałem broni ani ne, a poza tym miałem już niewiele samochodu, moje ciało było zniszczone, gambli. Ledwie starczyło na kilka bate- a nadzieja przepadła na zawsze. Gdy ryjek do discmana. jednak spojrzałem na wypalone, poro- Już po trzech dniach wędrówki przez śnięte roślinnością hotele, krzywe, Florydę byłem pewien, że jeśli kiedyś osmolone drapacze chmur bez okien i się dowiem, że Will Smith przeżył ka- labirynty stojących w błocie chatynek, taklizm, to bez namysłu jeszcze raz uświadomiłem sobie, że droga przez zaryzykuję tę trasę, by osobiście go mękę odmieniła mnie całkowicie. Nie rozszarpać na kawałki. Przez bite trzy byłem już obcy - byłem człowiekiem miesiące przedzierałem się przez dżun- stąd. Jednym z tych twardych gości, co glę i mokradła, uciekałem przed aliga- to pieszo po Florydzie wędrują. torami i mutkami i błądziłem wśród Tylko że cholernie słono za to zapła- resztek dawnych miast i miasteczek. ciłem. Walczyłem z wszechogarniającym upa- W ślad za mną dotarli inni. Pózniej łem, zabójczą wilgotnością powietrza i pojawili się też tacy, którzy stąd wyje- własną słabością. Moim największym chali i ponieśli w świat wieści o krainie wrogiem okazała się jednak rozpacz - krokodyli, gorączki błotnej i twardych wiedziałem już, że popełniłem potwor- sukinkotów. To dobrze. Niech ludzie ny błąd. wiedzą, że słoneczne Miami, takie, ja- Z wolna przekonywałem się, że Mia- kie widzi się na przedwojennych wide- mi sprzed kataklizmu nie mogło prze- oklipach czy pocztówkach, nie istnieje trwać. Widziałem to w oczach napotka- już dawno. Niech nie pędzą tu na łeb nych ludzi, twardych, zahartowanych, na szyję w poszukiwaniu mitycznej żyjących jedynie dniem dzisiejszym. krainy wiecznej zabawy - niech już le- Uczyłem się tego każdego dnia, prze- piej pędzą zwykłe życie w szarych, za- dzierając się przez gęstwinę dusznej, pylonych ruinach, gdzie nie ma wody, florydzkiej dżungli, snując się poboczem lekarstw i nadziei, a jedynym sąsiadem zniszczonej US 1, czy patrząc na kolej- jest banda mutków. Tak będzie dla nich ne, porośnięte roślinnością ruiny Mc Do- lepiej. nald s. Discmana oddałem małomówne- Bo Miami, cóż. Jakby to ująć. Miami mu tubylcowi, który zgodził się prze- stało się prawdziwym piekłem. wiezć mnie na swej tratwie przez Ever- glades. Okulary słoneczne i część amu- nicji dałem kilku ludziom z zagubionej we mgle wioski na bagnach - zajęli się mną, gdy opadła mnie gorączka bagien- na, choć nie musieli. 4