O cudzie nie ma mowy Marek Migalski 09-09-2008, Rzeczpospolita Ekipa premiera Tuska jest bezsilna lub leniwa. Zawiodła zarówno tych, którzy oczekiwali modernizacji Polski, jak i tych, którzy liczyli na rozliczenie PiS pisze Marek Migalski, politolog z Uniwersytetu Śląskiego Większość wyborców, którzy przed rokiem oddali swój głos na Platformę Obywatelską, ma prawo czuć, że ich głos został zmarnowany. Dotyczy to zwłaszcza dwóch największych grup elektoratu zarówno tej, która oczekiwała szybkiej liberalizacji i modernizacji Polski, jak i tej, która zagłosowała na PO jako formację, która dorżnie watahy PiS i całkowicie odmieni naszą rzeczywistość po rządach kaczystów. Prawie 11 miesięcy po ostatniej elekcji parlamentarnej elektorat promodernizacyjny, liberalny może się czuć totalnie zawiedziony sprawowaniem władzy przez Donalda Tuska. Egzemplifikacją tego stanu ducha winny być takie wydarzenia jak dymisja prof. Stanisława Gomułki i surowe w swej treści, choć delikatne w formie, upomnienia pod adresem nowego gabinetu płynące z ust na przykład Leszka Balcerowicza oraz innych znanych ekonomistów. W istocie bowiem bilans prawie rocznych rządów PO jest zaskakująco mizerny nie dokonała się reforma finansów publicznych, nie zostały uproszczone prawie żadne przepisy utrudniające działalność polskim biznesmenom, komisja Palikota nie wyprodukowała żadnej uchwalonej przez Sejm ustawy, w zamian stając się areną promocji jednego z największych psujów polskiej demokracji. Obniżka podatków do 18 i 32 proc., która nastąpi od przyszłego roku, jest efektem działalności rządów& PiS, LPR i Samoobrony. Nie dokonuje się w naszym kraju żaden skok cywilizacyjny, o cudzie gospodarczym nie wspominając. O podatku liniowym zapomniano, o szybkiej prywatyzacji także. Warto zwrócić uwagę, że w przemówieniach premiera nie ma już o owym cudzie mowy, tak jak nie przywołuje on już w ogóle Irlandii jako wzoru tego, co ma się w Polsce stać. We wszystkich dziedzinach życia społecznego widać inercję i niechęć do jakichkolwiek zmian czy reform. Rząd, gdy tylko napotyka opór materii, cofa się i trwa w platońskim bezruchu, w nadziei, że jakoś to będzie. Gdy min. Barbara Kudrycka przedstawiła ambitny plan reformy szkolnictwa wyższego, środowisko tupnęło znacząco i pani minister pośpiesznie wycofała się z proponowanych projektów zmian. Z reformy urzędów wojewódzkich i przekazania ich znaczącej kompetencji do rąk samorządów nie zostało nic, choć podobno wicepremier Grzegorz Schetyna uchodzi za twardego kanclerza. 2 Kac poznawczy Sprzeciw ludowców zamroził starania o likwidację pasożytniczego KRUS, choć miał to być sztandarowy przykład walki z marnotrawstwem publicznych pieniędzy. Nie została zlikwidowana żadna z agencji rządowych, które są jedynie drogimi miejscami umieszczania pociotków i politycznych popleczników. Rząd skwapliwie wymienił całe rady nadzorcze i zarządy spółek Skarbu Państwa, obsadzając je znajomkami, nic jednak nie zmieniając w ich politycznym charakterze i ekonomicznej zbędności. Nie dokonała się reforma służby zdrowia i systemu edukacji dwóch wielkich obszarów do reformy, w których państwo ma i powinno mieć swoją odpowiedzialność. Szefowe obu resortów systematycznie umieszczane są w rankingach popularności ministrów obecnego gabinetu na samym końcu, co jest wystarczającym dowodem na to, że społeczeństwo nie tego oczekiwało po prawie rocznych rządach fachowców z PO. Po 11 miesiącach od wyborów Polska jest takim samym etatystycznym, drogim i nieefektywnym państwem, jakim była za rządów SLD czy PiS. Program taniego państwa nie jest realizowany i to zarówno w wersji populistycznej (odstąpiono od głupawych pomysłów latania rejsowymi samolotami, a przy Tusku jest tyle samo BOR-owców, co było przy Kaczyńskim), jak i w wersji racjonalnej (np. poprzez likwidację kosztownych agencji państwowych czy rozbudowanej administracji rządowej). Wielcy modernizatorzy pod przywództwem premiera Tuska okazali się albo tak bezsilni, albo tak leniwi, że ich prawie roczne rządy nie przyniosły dosłownie nic w dziele liberalizowania i modernizowania naszej gospodarki i aparatu państwowego. Z wielkiej chmury na jesieni ubiegłego roku nie spadł żaden deszcz. Wszyscy, którzy w ostatniej kampanii wyborczej uwierzyli Platformie w to, że dokona ona budowy podstaw do liberalnego cudu, do gwałtownej modernizacji naszego kraju, mogą chyba mieć kaca poznawczego. Kaczyński na wolności Ale druga największa grupa zwolenników PO także nie może się czuć usatysfakcjonowana to ci, którzy poparli Tuska i jego kolegów, wierząc, że wytną w pień PiS-owców, czyli w ich przekonaniu parafaszystów, nacjonalistów, totalitarystów, antydemokratów. To ten elektorat, który uwierzył, że poprzednie wybory to nowy 4 czerwca 1989 roku, że ich głos jest głosem przeciwko złu wszelakiemu i zamordyzmowi. Co widzą dziś ci wyborcy? Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro są wciąż na wolności, Mariusz Kamiński nadal jest szefem polskiego Securitate , czyli CBA, Sławomir Skrzypek nadal siedzi w fotelu prezesa NBP, a Lech Kaczyński wciąż kompromituje nas w oczach cywilizowanego świata . PiS nie zostało zdelegalizowane, IPN rozwiązany, 3 prezes Andrzej Urbański sprawuje swoje rządy na Woronicza, a Zbigniew Wassermann nie został utopiony w swojej wannie. Wyborcy oczekujący dorżnięcia watahy PiS muszą się czuć tak rozczarowani jak ci, którzy w 1989 roku głosowali na Solidarność , a dostali Wojciecha Jaruzelskiego jako prezydenta, grubą linię Tadeusza Mazowieckiego i byłych esbeków i ich kapusiów na eksponowanych stanowiskach państwowych. Platforma chyba zdała sobie z tego sprawę w ostatnim czasie i nie tylko zdecydowała się postawić Wojciecha Jasińskiego przed Trybunałem Stanu, ale także co ważniejsze uchylić immunitet poselski Zbigniewa Ziobry. Ale pretekst wybrano fatalnie. Nie dość, że sprawa wydaje się dęta i jest wielce prawdopodobne, że już wkrótce były minister będzie chodził w aureoli niewinnej ofiary mściwości platformersów (pisał o tym m.in. Aukasz Warzecha w Fakcie ), to jeszcze sam delikt wydaje się idealny dla Ziobry. Bo załóżmy nawet, że sąd uzna polityka PiS za winnego zarzucanych mu czynów co to będzie oznaczać w opinii społecznej? Że ścigając przestępców, może i złamał prawo, ale dlatego właśnie, że chciał dopaść sk& . nów ! Będzie więc Ziobro polską inkarnacją Brudnego Harry ego, który walcząc z bandytami, łamał prawo, ale robił to w interesie społecznym. Ignorancja Dwie największe grupy wyborców PO sprzed roku mają prawo czuć się rozczarowane. A co z innymi? Ci, którzy oczekiwali poprawy obyczajów w polityce wewnętrznej, też nie mają powodów do radości wojna polsko-polska trwa. Nie jest to oczywiście wina tylko Platformy, ale wypowiedzi posła Janusza Palikota, niedawne porównanie przez min. Sławomira Nowaka prezydenta z osiołkiem ze Shreka czy koprolalia (choroba objawiająca się niekontrolowanym wypowiadaniem przekleństw lub obelg red.), na którą niewątpliwie cierpi marszałek Stefan Niesiołowski, powodują, że obyczaje polityczne wciąż nie podniosły się z dna, na którym leżą od pewnego czasu. Zwolennicy walki z korupcją niezadowoleni z pracy CBA i dzisiaj nie mają powodów do radości. Odpowiedzialna za to Julia Pitera nie ma odpowiedniej infrastruktury, narzędzi i podstaw prawnych, by prowadzić walkę z tym typem przestępczości. Jest jedynie nieważnym pełnomocnikiem rządu, a nie konstytucyjnym ministrem, i zamiast skupiać się na swym zadaniu, przejawia objawy medialnej nadaktywności, peregrynując od studia do studia i wypowiadając się na tematy wszelakie, od sytuacji w Gruzji po stosunki z USA, wykazując się całkowitą ignorancją w tych kwestiach. Jeśli podnoszone były zarzuty wobec poprzedniej ekipy, że nie pozostawiła po sobie zmian instytucjonalnych, skupiając się jedynie na wymianie ludzi, to jakże żałośnie 4 wygląda w porównaniu np. z powołaniem CBA, czy rozwiązaniem WSI obecny stan rzeczy. Efektów brak A krytycy PiS-owskiej polityki zagranicznej? Miało być zupełnie inaczej, nowy styl premiera i ministra spraw zagranicznych miały zdecydowanie poprawić naszą sytuację w Europie i na świecie. Czy to się dokonało? W żadnym wypadku w naszych relacjach z Niemcami nie zanotowaliśmy żadnych postępów w różniących nas kwestiach odszkodowań, gazociągu północnego czy muzeum wysiedleńców. Obecność Angeli Merkel na premierze Katynia czy poklepywanie się z Donaldem Tuskiem po ramionach nie zmieniły niczego, literalnie niczego, w naszych stosunkach. Podobnie w relacjach z Moskwą wizyta naszego premiera na Kremlu okazała się bezużyteczna z punktu widzenia poprawy naszych kontaktów z Rosją. Co więcej, w ostatnim czasie pogorszyły się one znacząco. I podobnie jak w relacjach wewnątrzpolskich, nie jest to wina tylko Platformy i jej polityków, ale także, a w tym przypadku przede wszystkim, partnera. To Moskwa nie chce polepszenia naszych relacji i nic się w tej sprawie nie da zrobić. Ale świadczy to o tym, że poprzednie ochłodzenie na tej linii nie było wynikiem jakiejś nieodpowiedzialnej i awanturniczej polityki Kaczyńskich, ale po prostu sprzeczności interesów Polski i Rosji. Za rządów PO pogorszyły się natomiast nasze stosunki z USA oraz sąsiadami wschodnimi, szczególnie z Ukrainą co w obu przypadkach było wynikiem działań lub zaniechań nowego gabinetu. Okazało się bardzo szybko, że ci, którzy oczekiwali, że polityka uśmiechów łatwo załatwi nasze problemy na arenie międzynarodowej, muszą się czuć rozczarowani. Chyba dociera do nich powoli fakt, że polityki zagranicznej państwa nie mierzy się stylem, językiem, atmosferą i liczbą nieprzychylnych nam artykułów w prasie zachodniej, ale realnymi, namacalnymi i wymiernymi efektami. A tych po roku rządzenia PO zwyczajnie brak (jedynym pozytywem dla wyborców PO jest realna perspektywa wycofania polskich wojsk z Iraku, co było obietnicą wyborczą Platformy). Ofensywa medialna Zawiedzeni muszą być także i ci, którzy w nowym gabinecie upatrywali szansy na poprawę naszego bezpieczeństwa. Fakt instalacji na naszym terytorium tarczy antyrakietowej jest dyskusyjny i nawet jeśli, jak ja, uważa się ją za zwiększającą nasze bezpieczeństwo, to warto przypomnieć, że dokonało się to niejako wbrew woli rządu nizli za jego sprawą. W kwestii bezpieczeństwa energetycznego rzecz ma się jeszcze gorzej kierowanie zespołem zajmującym się tą materią zostało z niejasnych powodów odebrane kilka 5 miesięcy temu wicepremierowi Pawlakowi i przekazane pod bezpośredni dozór premierowi Tuskowi. Po czym słuch o działaniach tego zespołu zaginął. Nic nie stało się od roku, co świadczyłoby o tym, że kontynuujemy wysiłki poprzedniej ekipy (z odpowiedzialnym za to Piotrem Naimskim) zmierzające do dywersyfikacji dostaw surowców energetycznych lub budowania alternatywnych zródeł energii (np. energii jądrowej). Niewiele słychać także o otwarciu zawodów prawniczych, szybkiej budowie autostrad, znaczących podwyżkach dla leczących nas lekarzy i uczących nasze dzieci nauczycieli by przywołać spoty reklamowe PO z zeszłorocznych wyborów. Nadzieje związane z nowym gabinetem okazały się bezpodstawne dla wielu grup wyborców popierających Platformę w ostatniej elekcji. Zdają sobie chyba z tego sprawę spece od rządowego PR, bowiem zapowiadają na nadchodzącą jesień ofensywę medialną i zasypanie Sejmu projektami ustaw utwierdzającymi swój elektorat w przekonaniu, że jednak rząd działa pełną parą. Czy im się uda, trudno dzisiaj ocenić. Ale już teraz widać, że sposobem na przezwyciężenie dotychczasowej inercji gabinetu Donalda Tuska nie ma być wywiązywanie się z wyborczych obietnic, ale kolejna kampania medialna. Czas na kontynuację Zapowiada się zatem kontynuacja dotychczasowej linii tego rządu polegająca raczej na markowaniu działań nizli na samych działaniach. To byłaby bardzo zła informacja, bowiem świadczyłaby o tym, że po pierwszym zmarnowanym roku zapowiada się następny. Platforma ma jeszcze szansę w kolejnych latach na to, by zrealizować swoje obietnice wyborcze i dokonać koniecznych reform modernizujących nasze państwo, ale trzeba mieć świadomość, że pierwszych kilkanaście miesięcy rządów Donalda Tuska zostało z punktu widzenia reformy kraju zmarnotrawionych. Rzeczpospolita 6 Marek Migalski: Pięć grzechów głównych Platformy http://www.platforma.org/forum/index.php?showtopic=15002 W sondażach kierujemy się sympatią, ale w końcu wybieramy może i mało sympatycznego, ale szanowanego zakapiora. Ta prawidłowość działa na niekorzyść Tuska. Jego nie sposób nie lubić, ale Kaczyńskiego nie sposób nie szanować pisze socjolog z Uniwersytetu Śląskiego. Najwięcej błędów tej kampanii wyborczej popełniła chyba Platforma. Sam naliczyłem ich co najmniej pięć. 1. Niekonsekwencja Pierwszy to niekonsekwencja. Donald Tusk porusza się od ściany do ściany, miotany kolejnymi sondażami i podpowiedziami swoich kolegów. Zamiast jasno trzymać się obranej strategii, co rusz zaskakuje wyborców kolejnymi woltami, wypowiadając sprzeczne komunikaty. Najlepszym tego przykładem była ciągła zmiana stanowiska w kwestii powyborczych aliansów. Najpierw lider PO zapewniał, że partia samodzielnie zdobędzie większość, potem, że jedynym koalicjantem zostanie PSL, następnie zaproponował koalicję z PiS lub z LiD, by na końcu ogłosić chęć współpracy wszystkich ze wszystkimi. Jak wyborca PO może się nie czuć skołowany tego typu festiwalem niespodzianek? 2. Niespójny przekaz Drugą kwestią jest brak spójności przekazu. Nie jest jasne, pod jakimi hasłami idzie PO do wyborów, co jest lejtmotywem jej kampanii, najważniejszą i przewodnią myślą mającą integrować wyborców Platformy. U PiS jest to walka z korupcją, temu podporządkowane są wszystkie inne podziały i kierunki ataku (salon, III RP, elity, postkomuniści itp.). Każdy billboard i każda telewizyjna reklamówka nawiązuje do tego przesłania. PiS jako partia zwykłych ludzi walczy z korupcją, która zagniezdziła się we wskazanych przez Jarosława Kaczyńskiego instytucjach i środowiskach. W kampanii PO tego brak. Wyborca dostaje szereg różnych, nienawiązujących do siebie reklamówek, kilka rodzajów billboardów o kompletnie odmiennej tematyce. Nie wiemy, po co Platforma chce odsunąć od władzy PiS czy po to, żeby zbudować prawdziwą IV RP, czy może reaktywować III RP? Obiektem ataku partii Tuska jest tak wiele zjawisk i problemów, że nie wiadomo, jakie jest główne przesłanie tej kampanii. To kompletny brak koherencji marketingowej. Platforma gra na tylu fortepianach, że powstaje efekt kakafonii. 7 3. Reaktywność Kolejnym błędem kampanii PO jest jej reaktywność. To banał, który jednak trzeba wypowiedzieć wyznaczającym pole bitwy i rodzaj stosowanej broni jest Jarosław Kaczyński, nie Donald Tusk. Przed kilkoma miesiącami na łamach Rzeczpospolitej porównałem taktykę premiera do zachowania Jagiełły pod Grunwaldem. Premier, jak kiedyś Jagiełło, podejmuje walkę na wcześniej przygotowanym przez siebie polu, pełnym dołów i jarów, w które chętnie posyła hufce przeciwników. Wyznacza reguły walki, a jeśli nie idzie mu najlepiej, zmienia zasady lub przenosi konflikt na inny, bardziej dla niego korzystny grunt. Tak dzieje się od początku tej kampanii. To PiS decyduje, jakimi reklamówkami sztaby konkurują, o jakich tematach i kiedy będzie się rozmawiać, co ma być główną osią wyborczego sporu. 4. Liderzy z drugiej ligi Czwartą już słabością strategii Platformy jest oparcie jej na osobach przewodniczącego (o czym za chwilę) oraz Bronisława Komorowskiego i Julii Pitery. Wystarczy porównać tych polityków z osobami reklamującymi PiS (Zbigniew Ziobro, Zbigniew Religa), by przekonać się jak bardzo nietrafny był to wybór. Partię rządzącą reklamują twarze ministrów plasujących się w pierwszej piątce polityków najbardziej lubianych i cieszących się zaufaniem społecznym, natomiast do głosowania na PO zachęcają politycy raczej z drugiej dziesiątki najważniejszych postaci polskiego życia publicznego (Komorowski) lub zupełnie już z drugiej ligi (Pitera). Jak z takimi lokomotywami można wygrać z PiS? 5. Twarz Tuska I wreszcie błąd ostatni to osoba samego Tuska. Oparcie całej kampanii partyjnej na jego autorytecie i popularności było zabiegiem chybionym. Zamiast pokazać całe tabuny osób popularnych i lubianych, które sympatyzują z PO, partia zdecydowała się na wyeksponowanie twarzy swego lidera. Podobnie zresztą jak PiS (kolejne to już zapożyczenie i małpowanie partii Kaczyńskiego). Tyle, że w przypadku ugrupowania rządzącego było to nad wyraz spójne, koherentne i korespondujące z całą kampanią ( silny szeryf walczący z plagą korupcji, salonem i układami ). W odniesieniu do strategii PO obecność Tuska jako frontmena całej kampanii nie wydaje się tak oczywista. Od dłuższego czasu forsuję tezę, że polityków można podzielić na tych, których się szanuje, ale nie lubi, oraz na tych, których się lubi, ale nie czuje wobec nich respektu. Do pierwszej grupy zaliczyć można Kaczyńskiego, do drugiej Tuska. Przewaga premiera nad szefem Platformy polega jednak na tym, że o ile w sondażach kierujemy się sympatią (bo nic nas nie kosztuje taka deklaracja i miło jest zgłosić poparcie dla 8 powszechnie lubianego polityka), o tyle w prawdziwym głosowaniu wybieramy może i mało sympatycznego, ale szanowanego zakapiora, który zdolny będzie do rządzenia Rzecząpospolitą i skutecznej walki o nasze interesy. W realnych decyzjach, które mają rozstrzygnąć o losach kraju, lubienie jest mniej istotne niż respekt. Ta prawidłowość działa na niekorzyść Tuska. Jego nie sposób nie lubić, ale Kaczyńskiego nie sposób nie szanować (nawet jeśli się jest jego politycznym przeciwnikiem). Tajemnica popularności Platformy Marek Migalski 23-09-2008, Rzeczpospolita Deklarowanie sympatii dla Platformy sytuuje osobę głoszącą takie poglądy w gronie oświeconych i rozumnych. Głosowanie na czerwonego lub na faszystów to obciach i wstyd pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego. Niedawno w Rzeczpospolitej opisałem, jak bardzo wyborcy Platformy mają prawo czuć się rozczarowani rocznymi rządami tej partii. Dotyczy to wszystkich właściwie grup społecznych, które w pazdzierniku ubiegłego roku poparły formację Donalda Tuska zarówno tych, którzy chcieli gwałtownej modernizacji i liberalizacji kraju, jak i tych, którzy chcieli dorżnięcia watah PiS, rozliczeń z poprzednią ekipą i likwidacji instytucji i zwyczajów tzw. IV RP . Dlaczego zatem, rodzi się pytanie, Platforma ma tak wysokie poparcie? Dlaczego, jeśli jest tak zle, jest tak dobrze? Dlaczego grupy społeczne, które powinny być rozczarowane rządami PO, wciąż ją popierają? Nie trzeba być dobrym Zacznijmy od oczywistości Platforma jest dla nich bezalternatywna. Nawet jeśli opadł już ich entuzjazm dla niej, który udzielił się im zaraz po obaleniu reżimu Kaczyńskich , to nie mają innej partii, którą mogliby obdarzyć zaufaniem. Bo co mogą zrobić? Przerzucić swoją sympatię na PiS? Za wcześnie na to, zbyt świeża jest pamięć o jego rządach. Na SLD? Ten sam powód. Obie formacje walczą z przylepionymi im etykietkami PiS nie może pozbyć się łatki formacji oszołomskiej, inkwizytorskiej, autorytarnej, obciachowej i prymitywnej. Wciąż pokutuje stereotyp wypracowany przez PO w czasie kampanii wyborczej, opisujący ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego jako reprezentanta ciemnogrodu, Polski B, nieudaczników i frustratów. Z kolei SLD nie może się wyzwolić od swego emploi z czasów afery Rywina i afery starachowickiej. Wciąż postrzegany jest jako partia złodziei i przestępców. 9 Może więc wyborca PO mógłby zagłosować na kogoś innego? Konkurencyjne formacje prawicowe (np. Polska XXI) są dopiero w budowie i ich ewentualna walka o zawiedzionego wyborcę Platformy to dopiero pieśń przyszłości. Dlatego nawet jeśli dzisiejszy zwolennik PO widzi, że rządy tego ugrupowania dalekie są od tego, co obiecywano w kampanii wyborczej, to i tak partia ta zasługuje na poparcie z braku jakiejkolwiek akceptowalnej alternatywy. To jak w sporcie, nie trzeba być dobrym wystarczy być najlepszym. Po drugie opozycyjne wobec PO formacje były do niedawna w poważnych wewnętrznych kłopotach. W PiS miał miejsce bunt części polityków pod przywództwem Ujazdowskiego, Zalewskiego, Polaczka i Sellina, zakończony ostatecznie ich secesją. Dopiero od niedawna partia powtórnie jest powolna swemu prezesowi i może skupić się na walce z rządem, a nie na rozwiązywaniu wewnętrznych problemów. Podobnie w SLD ledwie przed paroma tygodniami zakończyła się wyniszczająca rywalizacja Olejniczka z Napieralskim, która osłabiała całą formację i gorszyła lewicowych wyborców, nieprzywykłych do takich sytuacji. Te turbulencje w obu formacjach opozycyjnych musiały się odbić na ich mniejszej skuteczności w walce z głównym ugrupowaniem rządowym. Media po stronie władzy Trzecim powodem wciąż dużej popularności PO jest przychylność ogromnej części mediów, zwłaszcza elektronicznych. Pisałem już o tym wielokrotnie (także na łamach Rzeczpospolitej ), więc ograniczę się tutaj jedynie do lapidarnego powtórzenia, że bardziej nizli interesami szefów korporacji medialnych czy innymi ukrytymi przyczynami, sytuacja ta spowodowana jest faktem, iż większość dziennikarzy jest młoda, dobrze sytuowana, lepiej wykształcona i mieszka w dużych miastach, a to w sposób naturalny czyni ich elektoratem Platformy. Po prostu poglądy i program tej partii jest najbliższy myśleniu większości dziennikarzy i dlatego są wobec niej mniej krytyczni niż np. wobec Samoobrony czy PiS. Dlatego też Tusk i jego koledzy są traktowani bardziej ulgowo niż ich poprzednicy, a tym samym do społeczeństwa dociera ich bardziej pozytywny obraz. Aezka się w oku kręci na wspomnienie tych, którzy jeszcze za rządów PiS twierdzili, że rolą dziennikarzy jest być w opozycji. Ten głupawy pogląd (głupawy, bo media nie powinny być ani za rządem, ani przeciw niemu, lecz winny być po stronie prawdy tylko tyle) dzisiaj już nie obowiązuje, a jego głosiciele bardzo często przejawiają zadziwiającą wyrozumiałość wobec grzeszków polityków partii rządzącej. 10 Platformersom wybaczane jest o wiele więcej niż ich przeciwnikom. Żucie gumy przez premiera na spotkaniu z Angelą Merkel jest jedynie powodem do żartów, natomiast niezauważenie w porę jej wyciągniętej ręki przez prezydenta ośmiesza nas na arenie międzynarodowej . Marszałkowi Bronisławowi Komorowskiemu nie wypomina się, że Norwegię zaliczył do państw UE, ale przekręcenie przez Lecha Kaczyńskiego nazwisk piłkarzy jest tematem do kpin najpoważniejszych żurnalistów w kraju. Ze zrozumieniem przyjmuje się zarówno twierdzenia premiera Tuska sprzed czterech miesięcy, że chce on kierować do Sejmu jak najmniej projektów ustaw, bo nasze życie jest przeregulowane, jak i obecne przechwałki, że w pazdzierniku rząd zasypie parlament ustawami. W obu przypadkach pochwały wielu dziennikarzy są zapewnione. Obsadzanie stanowisk w zarządach i radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa oraz wszelkich możliwych agencjach krewnymi, partyjnymi kolesiami lub skaptowanymi do współpracy politycznymi odpadkami (przypadek Marka Dyducha w Dolnośląskiem i działaczy Samoobrony w Lubuskiem, którzy zostali wynagrodzeni ciepłymi synekurami w zamian za poparcie PO w sejmiku) to jedynie zjawisko do umiarkowanej krytyki. Ale nagrana rozmowa Renaty Beger z Adamem Lipińskim, w której ten ostatni& odmawiał działaczce Samoobrony stanowiska wiceministra, odmawiał także wstrzymania wobec niej procesów sądowych i rozważał jedynie teoretycznie możliwość wyłożenia za nią środków z Kancelarii Sejmu do czasu zakończenia procesów o tzw. czeki in blanco otóż to było nazwane taśmami prawdy, stanowiło podstawę do kilkutygodniowej histerii na temat korupcji politycznej i pozwalało na snucie opowieści o końcu demokracji w Polsce. Snobizm salonowy Oprócz przychylności świata mediów przyczyną popularności PO jest także poparcie w środowisku liderów opinii. Dziś partia Donalda Tuska spełnia tę rolę, którą przez lata spełniała UD/UW to znaczy formacji wyznaczającej styl i smak. Przez lata duża część naszego społeczeństwa snobowała się, głosując na partię Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka. W dobrym tonie było przyznawanie się do sympatii wobec tego ugrupowania, natomiast obdarzanie zaufaniem takiego na przykład PC czy ZChN to był totalny obciach. Najlepiej przejawiało się to w badaniach społecznych, w których do głosowania na UW przyznawało się zazwyczaj dwa razy więcej osób, niż miało to miejsce w realnych wyborach. Dzisiaj mamy do czynienia z analogiczną sytuacją głośne deklarowanie sympatii dla Platformy jest w dobrym tonie i sytuuje osobę głoszącą takie poglądy w gronie oświeconych i rozumnych, podczas gdy deklaracja chęci głosowania na PiS czy SLD skutkuje utratą miana inteligenta lub nawet osoby dobrze wychowanej. Wiadomo bowiem, że głosowanie na czerwonego lub na faszystów to obciach i wstyd. 11 Wyborcy przyznając się do swych proplatformerskich sympatii stają się w swoich oczach częścią wykształconego, cywilizowanego i kulturalnego Zachodu. Nie ma znaczenia, że ludzie Platformy są często bardzo chamscy nazywają swych przeciwników matołkami, osłami, frustratami, dewiantami, bydłem, kretynami, kurduplami, karłami, durniami. Publicznie sugerują swym oponentom homoseksualizm i alkoholizm, a o perspektywie tańca z Marią Kaczyńską mówią, że już są na to nagrzani . Mimo to głosowanie na PO czyni głosującego, w jego własnej opinii, kimś lepszym. To ważne zwycięstwo tej partii w walce na wizerunki (czy narracje, jakby powiedział Eryk Mistewicz). Ten polityczno-towarzyski snobizm także pompuje notowania PO. Mistrzowie uniku Partia Donalda Tuska zyskuje w sondażach popularności także dlatego, że unika jak ognia jakiegokolwiek starcia społecznego. Schodzi z linii ciosu prawie każdej grupie społecznej lub grupie interesu, opiniotwórczemu środowisku czy też potężnym instytucjom. Nie chce wchodzić w zwarcie w celu realizacji jakiegoś ambitnego zadania i celu. Dlatego ustępuje wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe, i to bez względu na to, czy przeciwnikiem są nauczyciele akademiccy, rolnicy ubezpieczeni w KRUS, współkoalicjant czy urzędnicy unijni. Jedynym przeciwnikiem, z którym chętnie wchodzi w konflikty, a nawet je celebruje i dba o ich temperaturę, jest nielubiany przez większość Polaków Lech Kaczyński. Psuj w pałacu W tym tkwi następna przyczyna popularności PO umiejętne rozgrywanie emocji społecznych i wskazywanie winnych swojej inercji i błędów. Najczęstszym obiektem tego typu zabiegów jest właśnie prezydent to jego Platforma oskarża o niemożność realizowania swoich obietnic wyborczych. Weto prezydenckie stało się wygodnym alibi dla słodkiej maHany, w której tkwi rząd. Bo jeśli jakieś pomysły rządu mają spotkać się z owym wetem, to po co w ogóle zabierać się do czegokolwiek? Wyborcy PO mogą więc spokojnie wytłumaczyć sobie opieszałość gabinetu Tuska w spełnianiu obietnic destruktywną rolą Lecha Kaczyńskiego i opozycji. To, że prezydent w ciągu roku zawetował zaledwie parę ustaw nie ma tu nic do rzeczy. Został on obsadzony przez rządowych speców od PR w roli wielkiego hamulcowego i to wystarcza. A jeśli nie, to zawsze można winę zwalić na niekonstruktywną opozycję. Gra emocjami, znajdowanie czarnego luda i zastępczych kozłów ofiarnych (jak w przypadku Wojciecha Jasińskiego), skuteczne zrzucanie odpowiedzialności na innych to także pomaga Platformie. 12 Świat pomaga Platformie I wreszcie premierowi i jego kolegom w sukurs idzie w miarę dobra koniunktura ekonomiczna. Gdyby bezrobocie rosło, i nie było wzrostu gospodarczego, wiele powyższych zabiegów i manewrów nie byłoby skutecznych. Ale jeśli mamy niezłą sytuację makroekonomiczną, to jest czas na wojnę podjazdową z prezydentem, unikanie reform itp. Polacy wciąż grillują by użyć sformułowania Pawła Śpiewaka chcą odpoczynku po burzliwych rządach poprzedniej koalicji, pragną cieszyć się przypływem gotówki w ich portfelach, delektują się atmosferą miłości zaproponowaną im przez obecną ekipę rządową. W razie jakichś zawirowań w polityce światowej lub gwałtownego kryzysu gospodarczego mogłoby się to dramatycznie zmienić i być może przyszedłby czas na polityków mniej sympatycznych, za to bardziej stanowczych. Tego typu zagrożenia widać jednak dopiero na horyzoncie i przeciętny Kowalski nie jest ich świadom. Koniunktura światowa także, jak widać, sprzyja PO, ale tak to już jest w polityce, że podobnie jak w życiu trzeba mieć trochę szczęścia. Platforma ma go sporo. Rzeczpospolita Korzyści z rządu Kaczyńskiego Marek Migalski 09-01-2009 Rzeczpospolita Kryzysy gospodarcze zawsze reanimują populistów i napędzają im wyborców. Także w Polsce Samoobrona z LPR święciłyby tryumfy, gdyby nie skompromitowały się wcześniej, w koalicji z PiS pisze politolog z Uniwersytetu Śląskiego Często narzekamy na to, że Jarosław Kaczyński i Donald Tusk nie dogadali się i nie utworzyli po wyborach 2005 roku wspólnego rządu. I tego typu pretensje są jak najbardziej uzasadnione dzisiaj polityka nie wyglądałaby tak jałowo, a kraj byłby w o wiele lepszej kondycji, po znaczących i wzmacniających go reformach. Głównymi gośćmi programów telewizyjnych nie byliby Palikot, Niesiołowski, Karpiniuk, Brudziński czy Cymański; nie zajmowalibyśmy się posłanką Kruk, wózkami golfowymi na Cyprze czy listą nieobecności na tej czy innej gali. Byłyby, co oczywiste, spory i wojny, ale toczone o sprawy ważne, czasami najważniejsze. I byłyby one prowadzone nie zamiast poważnej polityki, jak ma to miejsce obecnie, ale dla niej. PR i marketing byłyby stosowane, ale nie jako puste 13 narzędzia, sztuka dla sztuki, erzac realnego sporu, ale jako pomocne instrumenty w robieniu polityki , budowaniu państwa. Triumf populistów Gdyby doszło do zawarcia tej koalicji, to dzisiaj mijałby trzeci już rok wspólnych rządów PO i PiS. Stosunki między premierem Kaczyńskim a wicepremierem Rokitą nie należałyby do wzorowych, marszałek Tusk zapewne wojowałby z szefem MSWiA Dornem, a konflikty na linii minister transportu Polaczek minister finansów Gilowska też gorszyłyby opinię publiczną. Przypomnijmy sobie zmęczenie koalicjami SLD PSL u progu czwartego roku wspólnych rządów czy atmosferę w gabinecie AWS UW na wiosnę 2000 roku. W polskich realiach koalicjanci po jakimś czasie zamieniają się we wrogów i stają się obiektem swych ulubionych wzajemnych ataków. W polityce czas płynie szybciej niż w realnym życiu koalicja po trzech latach jest jak małżeństwo po latach siedmiu zmęczone sobą, podejrzliwe, poranione. Tym bardziej że nowe wybory tuż za progiem i trzeba zacząć się przymilać wyborcom bez oglądania się na lojalność wobec partnera koalicyjnego. W takim właśnie momencie zastałby nas ogólnoświatowy kryzys. W 2009 roku dojdzie prawdopodobnie do gwałtownego zahamowania wzrostu gospodarczego, spadku inwestycji, dynamiki tworzenia nowych miejsc pracy, a nawet do podniesienia się poziomu bezrobocia. W czwartym więc roku rządów PO PiS, rządów pełnych emocji, animozji i prawdziwych konfliktów politycznych, mielibyśmy do czynienia z najpoważniejszym od wielu dziesięcioleci kryzysem finansowym i ekonomicznym. Wydaje się uzasadniona hipoteza, że w takiej sytuacji najpoważniejszymi faworytami wyborów parlamentarnych 2009 roku byliby Andrzej Lepper i Roman Giertych. Jeśli komuś wydaje się to dziś niedorzecznością, to przywołajmy znaną zasadę, że kryzysy gospodarcze zawsze reanimują populistów i napędzają im wyborców. Ale przypomnijmy sobie także, jaka partia była w badaniach opinii publicznej najpopularniejszą formacją na naszej scenie politycznej jeszcze w 2004 roku. To Samoobrona, która w niektórych sondażach osiągała wówczas ponad 30 proc. poparcia społecznego! Zapomnieliśmy już o tym, ale tak właśnie było i to jedynie w wyniku kryzysu politycznego związanego z kłopotami SLD. Nie było w tamtym czasie żadnej katastrofy ekonomicznej, żadnej zapaści gospodarczej. Wydaje się więc zasadne przypuszczenie, że obecnie populiści lewicowi i prawicowi święciliby tryumfy. Ogłaszaliby koniec kapitalizmu, jego ostateczny krach. I postulowaliby wprowadzenie państwa do gospodarki, dodruk pieniądza, interwencjonizm ekonomiczny, pompowanie miliardów złotych do kopalń i hut. 14 I nie byliby w tym odosobnieni powoływaliby się na przykłady z Francji, Włoch czy nawet USA. Lepper i Giertych propagując swoje recepty na uszczęśliwienie Polaków dziwnie zasadnie mogliby się podpierać słowami Sarkozy ego czy Paulsena. Mogliby perorować o narodowym bezpieczeństwie i międzynarodowych spekulantach i nie wychodziliby dziś na maniaków owładniętych chorobą umysłową. Ich postulaty i zaklęcia w obecnej dobie brzmiałyby sensownie i wiarygodnie. Ich remedia na poprawę sytuacji gospodarczej byłyby poważnie rozważane. Ich filipiki przeciwko rynkowi i liberalizmowi znajdowałyby zrozumienie w wielu pałacach i klubach dyskusyjnych. Lepszy Kaczyński niż Lepper No i na ich korzyść działałoby także i to, że oni jeszcze nie byli , że jeszcze nie rządzili, że nie należą do skażonego grzechami władzy establishmentu. Bo to uwiarygodniłoby ich w oczach wyborców, w opinii tych, którzy za sprokurowanie kryzysu światowego oskarżają po prostu zblatowane elity władzy, finansjery i mediów. Dla tych ludzi liderzy LPR i Samoobrony byliby gwarantami trwania po ich stronie, przeciwko onym , tym z Warszawy, Nowego Jorku i Frankfurtu. Tylko że oni na swoje nieszczęście już byli . Właśnie z powodu niedojścia do skutku wspólnych rządów PO i PiS dane im było wejść na salony i się tam& skompromitować. Na wiele sposobów chociażby dlatego, że dla populistów już samo wejście do establishmentu jest śmiertelnym zagrożeniem, narażeniem się na zarzut zdrady, porzucenia swoich. Zwłaszcza gdy robi się to tak ostentacyjnie jak Lepper ubierając się w drogie garnitury, zezwalając na jurność chłopaków ze swojego otoczenia, płacąc z partyjnej kasy za prostytutki. Oni już swoje pięć minut mieli i je zmarnowali. Na szczęście dla kraju zdążyli się skompromitować wcześniej, niż nadszedł ich prawdziwy czas, nim nadszedł kryzys. Współrządzenie z populistami odbyło się dużym kosztem dla Kaczyńskiego, ale jeszcze więcej za ten mezalians zapłacili liderzy dwóch ostatnich partii. Dla lidera PiS zakończyło się to koniecznością odejścia do opozycji, dla nich odejściem z polityki. Liderzy populistów jeszcze się gdzieś błąkają na obrzeżach polskiego życia publicznego, ale nie widać w nich życia. Trochę przypominają zombi ruszają się, ale wszyscy wiedzą, że to trupy. I to trupy raczej mało grozne zwłaszcza z szefa Samoobrony zeszło powietrze. Jest zupełnie bez energii, choć co rusz zapowiada powrót do polityki. Trudno jednak w to uwierzyć. Możemy być raczej pewni, że skutkiem kryzysu gospodarczego nie będzie dojście populistów do władzy. Szanse na to, że wygrają oni następne wybory, są zerowe. Między innymi dlatego, że dziś panem polskiego populizmu jest Jarosław Kaczyński przejął on w poprzedniej jeszcze kadencji język, hasła i stylistykę Leppera i Giertycha, a potem także ich wyborców. I to szef PiS niepodzielnie włada obecnie umysłami 15 wyborców populistycznych. Bo że oni nie zniknęli, to oczywiste. I nie znikną. Ktoś musi być ich reprezentantem i chyba lepiej dla naszego kraju, by był to właśnie Kaczyński, a nie Lepper z Giertychem, o Wrzodaku, Aopuszańskim czy Tejkowskim nie wspominając. Jeśli więc dziś narzekamy na fiasko PO PiS, pamiętajmy, że dzięki owemu fiasku w 2009 roku nie będziemy musieli się zastanawiać, czy LPR z Samoobroną zdobędą jedynie zwykłą większość czy jednak większość konstytucyjną pozwalającą nie tylko rządzić samodzielnie, ale i przełamywać weto prezydenta oraz wprowadzić nową ustawę zasadniczą. Rzeczpospolita "Urlop Tuska to zwykła głupota" Marek Migalski, Dziennik 8 stycznia 2009 Przyczyną możliwej klęski ekipy PO może się okazać przychylność większości mediów. Platforma najwyrazniej uznała, że wszystko jej wolno - komentuje dla DZIENNIKA politolog Marek Migalski. "Na urlopie szefa rządu najbardziej korzysta wicepremier Waldemar Pawlak". Donald Tusk korzysta z urlopu najczęściej ze wszystkich znanych mi polskich premierów. Kiedy Europa pogrąża się w kryzysie gazowym, premier jezdzi na nartach w Dolomitach. Niespełna rok temu szusował już w Alpach, pózniej odbył podróż życia do Ameryki Południowej i nie odmówił sobie wolnego latem. Żaden inny premier na tyle wakacji sobie nie pozwalał, a już na pewno nie mógł sobie na nie pozwolić Jarosław Kaczyński. I wypada się zgodzić z pojawiającymi się komentarzami, że gdyby tak długo wypoczywał szef rządu PiS, to media nie zostawiłyby na nim suchej nitki. Donaldowi Tuskowi na razie uchodzi to na sucho. Na urlopie szefa rządu najbardziej korzysta wicepremier Waldemar Pawlak. Wykorzystuje maksymalnie sytuację i pojawia się we wszystkich możliwych stacjach telewizyjnych, a nawet w Pałacu Prezydenckim. Pokazuje w ten sposób społeczeństwu, że kiedy nieodpowiedzialny i leniwy premier spędza czas na nic nierobieniu, on czuwa nad najważniejszymi problemami państwa z bezpieczeństwem energetycznym na czele. Pozostaje pytanie, dlaczego Donald Tusk pozwala sobie na taką niefrasobliwość. Pierwszą odpowiedzią jest chyba zwykła głupota, na której wcześniej pośliznęli się choćby Władimir Putin odpoczywający w Soczi, gdy tonął Kursk, czy George Bush, który 16 zlekceważył huragan Katrina. Nie uznali w porę tych wydarzeń za wystarczająco istotne, by pojawić się na miejscu. Podobnie Donald Tusk najwyrazniej nie spodziewał się, że tym razem kryzys gazowy na Wschodzie może zatoczyć tak szerokie kręgi. Po drugie, na naszych oczach potwierdza się teza, że przyczyną możliwej klęski ekipy PO może się okazać to, co w pierwszych miesiącach wydawało się jej największym sukcesem: przychylność większości mediów. Platforma najwyrazniej uznała, że wszystko jej wolno. Im szybciej uświadomi sobie, że dziennikarze muszą w końcu zadać niewygodne pytania, tym lepiej dla niej. Migalski persona non grata na uczelniach Jarosław Stróżyk 15-01-2009 Rzeczpospolita Popiera lustrację i występuje w mediach to wystarczyło, by kilka uczelni odmówiło mu habilitacji. Znany politolog doktor Marek Migalski nie może rozpocząć przewodu habilitacyjnego. Na swoim macierzystym Uniwersytecie Śląskim nawet nie próbował. Powiedziano mu, że nie ma po co, bo i tak go uwalą mówi Rz jeden z jego kolegów. Nie udało się też na Uniwersytecie Wrocławskim, a przedwczoraj wszczęcia przewodu habilitacyjnego odmówiła Migalskiemu Rada Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Nikt nie przedstawił w czasie dyskusji ani jednego merytorycznego argumentu przeciwko tej habilitacji mówi Rz Antoni Dudek biorący udział w posiedzeniu Rady Wydziału. Wcześniej rada powołała zespół, który miał ocenić dorobek naukowy Migalskiego i przedstawić swoją rekomendację. Członkowie zespołu zgodnie uznali, że warunki zostały spełnione i przewód powinien ruszyć. Stało się jednak inaczej. Za wszczęciem procedury głosowało 16 osób, przeciw było 11, a pięć się wstrzymało. Zabrakło jednego głosu. Migalski posiada odpowiedni dorobek naukowy. Jest autorem lub współautorem 11 książek, napisał też rozprawę habilitacyjną. Skąd w takim razie jego problemy? Naraził się wielu osobom w środowisku akademickim. Po pierwsze jest zbyt medialny, co wielu się nie podoba. Po drugie ośmielił się publicznie skrytykować swojego szefa prof. Iwanka, a takich rzeczy się nie zapomina mówi Rz nieoficjalnie jeden z jego uczelnianych kolegów. 17 Chodzi m.in. o udział Migalskiego w grudniowym programie Bronisław Wildstein przedstawia . Temat lustracji na uczelniach zilustrowano w nim przykładem profesora Jana Iwanka, dyrektora Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa na Uniwersytecie Śląskim. Iwanek (były tajny współpracownik SB) ostro występował przeciw lustracji na polskich uczelniach. A Migalski w rozmowie z Wildsteinem ostro skrytykował zachowanie profesora. Po programie większość pracowników naukowych Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego wystosowała list otwarty w obronie Iwanka. Protestujemy przeciwko szykanowaniu, obrażaniu, pomawianiu i dezawuowaniu pracowników Instytutu. Pragniemy podkreślić, że emocjonalna i oparta na osobistych urazach opinia jednego pracownika nie może być utożsamiana i rozumiana jako stanowisko wszystkich jego pracowników napisali autorzy. List rozsyłano m.in. do osób, które decydowały w sprawie habilitacji Migalskiego. Jeśli w Polsce nie mogę tego zrobić, zastanawiam się nad wyjazdem za granicę i zrobieniem tam habilitacji mówi Rz Migalski. Rzeczpospolita Wildstein z Migalskim na tropie profesora Józef Krzyk 2008-12-04, Tęgie głowy od lat zastanawiają się nad tym, dlaczego polska nauka odstaje od reszty świata. Bronisław Wildstein odpowiedz znalazł w ciągu kilkudziesięciu minut: brak lustracji. Koronnego dowodu dostarczył Wildsteinowi politolog z Uniwersytetu Śląskiego Marek Migalski *: - Jak ja mam młodym ludziom tłumaczyć, żeby nie ściągali na kolokwium, skoro oni za chwilę spotkają człowieka, o którym wiedzą, że ma na swoim sumieniu rzeczy znacznie gorsze od ściągania - mówił do kamery o swoim przełożonym, profesorze Janie Iwanku. - On nie ma moralnych ani naukowych powodów, żeby czegokolwiek wymagać od innych, od dwudziestu lat nie napisał żadnej książki - dodał, a zaraz potem kamera pokazywała Wildsteina, jak goni po uczelnianych korytarzach, by odnalezć profesora. Nie odnalazł, znaczy się profesor miał pewnie coś na sumieniu, bo inaczej by się dał odnalezć. 18 Półtora roku temu, w apogeum sporu o ustawę lustracyjną prasa ujawniła (jako pierwszy "Dziennik"), że Iwanek na początku lat 70., podczas studiów, współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa. Smaczku sprawie dodawał w tym ujawnieniu fakt, że w 2007 roku prof. Iwanek namawiał do wstrzymania lustracji aż do czasu, gdy wypowie się Trybunał Konstytucyjny. Gdy więc na jaw wyszła jego niechlubna karta, zwolennicy lustracji nie posiadali się z radości: oto mieli dowód, że przeciwko rozliczeniom są dawni agenci. Myślę, że gdyby tylko o tym opowiadał Wildstein w swym ostatnim programie, trzeba by mu było tylko pogratulować konsekwencji w tropieniu agentów. A odwagi doktorowi Migalskiemu. Po swej wypowiedzi o Iwanku już nie ma odwrotu, teraz katowicka uczelnia jest już zbyt ciasna, żeby ich obu pomieścić. Chociaż ten i ów pewnie może zapytać, czy za emocjonalnym wystąpieniem młodego politologa nie kryje się jakaś osobista uraza albo frustracja z powodu braku habilitacji. Katowice aż huczą od pogłosek na ten temat. Szkopuł w tym, że Wildstein, jakby nie wierząc, że sprawa lustracji robi jeszcze na ludziach takie samo, co kiedyś wrażenie, uzupełnił wątek o profesorze z Katowic sprawą plagiatów i kupowania w internecie prac magisterskich i doktorskich. Co ma z tym wspólnego brak lustracji? - Gdyby uczelnie się oczyściły z agentów nie byłoby już żadnych patologii - odpowiadają goście Wildsteina, a on sam dopowiada pytaniem: jak to się stało, że wszystkie instytucje przeszły w Polsce przemiany, wszystkie z wyjątkiem wyższych uczelni? Chciałbym, żeby miał rację i żeby to było takie proste. Że to nie skomplikowana i mało przejrzysta droga awansu naukowego, ani niedoinwestowanie nauki są głównymi bolączkami naszych uczelni. *) W telewizji pokazali: Bronisław Wildstein przedstawia: "Na uczelniach bez zmian", TVP, środa, 3 grudnia yródło: Gazeta Wyborcza Marek Migalski - manipulator pod płaszczykiem Azrael << http://azraelk.wordpress.com/2007/09/18/marek-migalski-manipulator-pod-plaszczykiem/>> Dziennikarze, ta czwarta władza a w Polsce z powodu miernoty klasy politycznej ich pozycja poszła w górę i zyskali na znaczeniu przyzwyczaili nas do swojej nierzetelności i zdolności manipulatorskich. Podzieleni na koterie polityczne, na grupy 19 wzajemnej adoracji i jeszcze silniejszej nienawiści już dawno, poza nielicznymi wyjątkami, dziennikarzy starszej daty próbują kreować i tworzyć różnego rodzaju scenariusze polityczne, najczęściej jako teorie spiskowe z reguły podparte opiniami wziętymi z kapelusza. Politycy szybko wyczuli tą tendencję niezależnego dziennikarstwa i swobodnie tymi żurnalistami manipulują. Przy obecnej tendencji, że polityka nie ma kiedy nie ma go w mediach ten układ działa dwustronnie wytworzyła się symbioza świata mediów i świata polityki, realizowana przed kamerą telewizyjną lub sitkiem radiowym. Należy o tym pamiętać czytając dzienniki czy oglądają publicystykę telewizyjną. Do tej pory z tego układu wyłamywali się publicyści o bogatszym zapleczu intelektualnym, którzy wypowiadają się z pozycji eksperta , publikują w dziennikach i tygodnikach, podpierając się swoją pozycją naukową, z reguły socjologiczną lub politologiczną. Nawet zajmując określone stanowisko, które jest wykładnią ich poglądów jednak starali się jednak nie kreować rzeczywistości lecz ją objaśniać. Nawet teorie tworzone na bazie tej rzeczywistości można było traktować nie jako działanie ku realizacji celu politycznego lecz jako pewne wskazówki, czy sugestie. Do takich publicystów zaliczam Jadwigę Staniszkis i Radosława Markowskiego stojących na dwóch przeciwstawnych biegunach w swoich poglądach. Jednak to się zmienia. Pojawia się nowa grupa specjalistów socjologowie i politologowie na zamówienie , którzy nie zajmują się komentowaniem wydarzeń, nie objaśniają rzeczywistości, wychodząc z przesłanek naukowych lecz tworzą teorie spiskowe. Naczelnym takim specjalistą jest oczywiście Andrzej Zybertowicz, z Torunia i Bremy. Ale w jego przypadku, odrzucając patologie jego myślenia jemu się dokładnie wszystko kojarzy się ze służbami specjalnymi sprawa jest prosta on jest doradcą premiera Jarosława Kaczyńskiego więc wpisuję się doskonale w tok myślenia szefa. Nie musi tworzyć teorii one są już głęboko zakorzenione w mózgu Kaczyńskiego on tylko musi podsycać ogień w jego głowie i od czasu do czasu dać wywiad o przewadze nowych służb tak zwanej IV RP nad starymi służbami& Na firmamencie polskiej sceny medialnej pojawiła się nowa gwiazda, politolog Marek Migalski z Uniwersytetu Śląskiego. Zaczął się pojawiać w okienku telewizyjnym jakieś półtora roku temu, tworząc za każdym razem alternatywne opinie do reszty wypowiedzi innych socjologów i politologów. Jak profesor Rychard coś powiedział natychmiast była kontra Migalskiego. Jak Staniszkis czy Wawrzyniec Konarski wydali jakąś opinię to Migalski był zaraz przywoływany i co ciekawe zawsze jego opinia miała wyraznie propisowski wydzwięk i tłumaczyła postępowanie Jarosława Kaczyńskiego oczywiście jako zgodne z polską racją stanu lub dobrem publicznym. 20 Znosiłem to spokojnie mamy wszak pluralizm, każdy ma prawo do własnego zdania, do egzemplifikacji własnych poglądów politycznych, nawet jeżeli to osłabia wiarygodność naukową. Migalski zaczął też pisać opinie na tematy bieżące. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie kampania wyborcza. Otóż Marek Migalski zdjął maskę naukowca i zajął się walką polityczną, rozgrywką polityczną na rzec Prawa i Sprawiedliwości i ku osłabieniu Platformy Obywatelskiej. Jan Maria Rokita odszedł z Platformy Obywatelskiej nagle i z wielkim łomotem, godnym scenariusza telenoweli wenezuelskiej. Było łzawe tłumaczenie w TVN24, był festiwal Nelly w TV, były czarne charaktery (w zależności od punktu widzenia Tusk albo bracia K.), jest też happy end czyli Janek zajmuje się domem a Nelly będzie działać na rzecz kobiet Polski, Europy, Świata i okolic. Nie mnie oceniać styl odejścia Rokity, ani postępowanie Nelly, która jak mi się wydaje ma niepoukładane stany emocjonalne i procesy myślowe. Znaczy najpierw mówi i działa potem myśli, jak to będzie kształtowało jej otoczenie, pozycję męża i jego odbiór w polityce i mediach. Ale jedno jest pewne Rokita nie planował takiego odejścia ani nie planował akcji na zniszczenie swojego wizerunku i Platformy Obywatelskiej Migalski natomiast w artykule Diabelski plan Rokity , zamieszczonym w Rzeczpospolitej wysnuwa wniosek, że JMR gra twardo i działa przeciwko PO i Donaldowi Tuskowi i że robi to z pełną premedytacją i pod płaszczykiem sitcomowego scenariusza odejścia kryje się makiaweliczna gra. Według doktora Migalskiego Rokita zamierza osłabić Platformę, spowodować przegraną Tuska w wyborach, następnie go obalić, przejąć władzę nad całą PO, lub jej zrewoltowaną częścią i doprowadzić do powołania rządu zgody narodowej POPiS& Ta teoria, zgodna z wielotygodniowymi nawoływaniami publicystów Dziennika i Rzepy dla realizacji takiego scenariusza powyborczego, jest niczym innym jak zleconą zagrywką polityczną, wyglądającą na zlecenie z Prawa i Sprawiedliwości. Motywy działalności i decyzji Jana M. Rokity zawsze, powtarzam zawsze, podyktowane były jego osobistymi poglądami i pewnym idealizmem politycznym i światopoglądowym. Odchodząc z kilku formacji, krytykując postępowanie takich czy innych przywódców, jak choćby Jerzy Buzek, premier z nadania AWS i Krzaklewskiego, Rokita nigdy nie dążył do rozłamu, do brudnej rozgrywki, nigdy w sposób niejawny nie pogryzał nikogo. I Tak jest w tej chwili. 21 Jak wiadomo, admiratorem Jana Marii Rokity nie jestem Zachwyty nad jego wiedzą, oczytaniem, analitycznymi umiejętnościami, traktuję dość podejrzliwie. Podejrzane dla mnie zawsze było to, jak tak doskonale przygotowany polityk, sześć razy wybierany do Sejmu raz tylko, krótko sprawował urząd państwowy. Zawsze dla mnie też było dziwne, że głosy zachwytu po jakimś czasie milkły w partii, w której aktualnie Jan Maria był, a odzywały się u nominalnych przeciwników jak teraz w PiS. Ale nie mogę przyjąć założenia, że działanie Rokity jest świadomym działaniem na rozbicie Platformy Obywatelskiej. To Marek Migalski realizuje przez swoją publikację zadanie rozbicia PO. To właśnie tego rodzaju opinie i tworzenie spiskowej teorii, skierowanej w stronę działaczy PO ma osłabić pozycję tej partii i jest niczym innym, jak zakamuflowanym wezwaniem do rozłamu w partii i kryptoreklamą jedynie słusznego rządu PiS-u i PO. Migalski sam przyznaje, że Rokita jest w PO zmarginalizowany i bez zaplecza politycznego, więc jego artykuł i jego opinie nie służą dobru tej partii, lecz jej osłabieniu i zabraniu procentów w sondażach przedwyborczych, tak aby już po wyborach, być może wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość móc rozkroić partię na dwie części liberalną, z Komorowskim, Grasiem, Zdrojewskim, Olechowskim, Gronkiewicz - Waltz i propisowską z Rokitą na czele. Czyli inaczej marzy się Migalskiemu nowa przystawka osłabiona i zdana na łaskę Kaczyńskiego. Ciekawa teoria ale Jan Maria Rokita jest zbyt inteligentnym i uczciwym politykiem, aby budować tego rodzaju konstrukcję. Krojenie PO nie uda się. Scenariusz ten, budowany jest nie po raz pierwszy. Najpierw doprowadzenie do kryzysu, do konfrontacji wewnętrznej, pózniej , kiedy grunt jest już przygotowany atak tym razem za pomocą Marka Migalskiego. Atak wprost, wspomagany mediami i opiniami niezależnego specjalisty na rozbicie Platformy Obywatelskiej l Przy każdym kryzysie politycznym ten scenariusz był do tej pory realizowany. Najpierw w dniach tworzenia rządu, potem przy kryzysie rządowym, pierwszym z Marcinkiewiczem i drugim z Andrzejem Lepperem, przy okazji wyborów samorządowych, teraz też, przy okazji przedterminowych wyborów. Bez skutku. Straszenie wyborców koalicją z LiD-em jest też na początku dziennym. Gdy Platforma Obywatelska stawia się okoniem wobec ataków Prawa i Sprawiedliwości, natychmiast następuje riposta, że za chwilę, za moment nastąpi dogadanie się Donalda Tuska z liderami lewej strony. Stawia się Platformę na pozycji antypatriotycznej , bo przecież tylko z Jarosławem Kaczyńskim jest patriotycznie. Ale myślę, że działacze PO już wiedzą, że koalicja z LiD-em a szczególnie ze starymi znajomymi z Unii Wolności to może być dobre rozwiązanie, dla Polski, dla jej pozycji w Europie, dla rozwoju. 22 Od przełomu 89 roku minęło już 17 lat i czas powoli przestać myśleć w kategoriach post Solidarność i postkomuna. Nie ma już czegoś takiego, jak działacze postsolidarnościowi. Są politycy, którzy odwołują się do tego etosu którego znaczenie uznaje też szeroko rozumiana lewica. Postkomuna już odeszła. Olejniczak, nawet Borowski, to jednak nie jest ta formacja, która rządziła Polska stanu wojennego i marazmu lat osiemdziesiątych. A i ten, tak zwany żelazny elektorat lewicy, już odszedł. Polska się zmienia, powoli, ale jednak. Wystarczy spojrzeć w kalendarz i zobaczyć, że ci, którzy są teraz aktywni zawodowo, 25 35- latkowie, wykształceni, wychowani już w nowej Polsce nie kupują już tego podziału& Oni patrzą na scenę polityczną nie przez pryzmat historii, lecz rzeczywistości, ekonomii, współczesnego życia społecznego. Obydwie formacje odnoszą się do inteligencji. I obydwie formacje są wstanie uzgodnić podstawy programu gospodarczego. Marek Migalski został aktywnym działaczem Prawa i Sprawiedliwości można go śmiało nazwać pałkarzem PiS-u. To nawoływanie do rozłamu w PO, modlitwy o jej przegranie to działanie nie publicystyczne lecz czysto polityczne. Rokita powróci do gry politycznej to pewne. Nie wiadomo jak i gdzie ale rojenia, że będzie rozwalał Platformę i walczył o przywództwo w tej partii to tylko rojenia Migalskiego. Tak samo nie wierzę w premierostwo Rokity po auspicjami Jarosława Kaczyńskiego. Rokita bardzo chciałby rządzić ,ale wie, że przy układzie, kiedy za plecami miałby Jarosława Kaczyńskiego nie jest to sytuacja komfortowa. I nawet kiedy PO przegrałaby wybory w tym roku Rokita nie ma szans na powrót i szefowanie partii. W kolejce czekają Komorowski, Zdrojewski, Grobelny i Dutkiewicz. I to oni będą rozdawać karty, kiedy ewentualnie Tusk odejdzie. Marek Migalski jest stroną w sporze politycznym, jest manipulatorem, wypełnia rolę uległego i zaangażowanego posłańca Prawa i Sprawiedliwości. Dobrze by było, gdyby przestał się przedstawiać jako niezależny fachowiec. Izrael Marny dorobek naukowy dr Migalskiego? Jk, 2009-02-02 Dlaczego znany medialny politolog nie może rozpocząć otworzyć przewodu habilitacyjnego? Może to nie zemsta przełożonych z uczelni - co sugerują obrońcy Migalskiego - a raczej jego marny dorobek naukowy. - Jak na 40-letniego badacza, nawet ilościowo, zasługujący tylko na słabą ocenę - pisze prof. Zyblikiewicz z UJ. 23 Marek Migalski, popularny komentator polskiej sceny politycznej sam stał się w ostatnich dniach jednym z głównych tematów komentarzy. Zaczęło się w połowie stycznia tego roku, gdy "Rzeczpospolita", w której Migalski często publikuje, opisała jego kłopoty z otwarciem przewodu habilitacyjnego. Odmówiono mu na uniwersytetach: Wrocławskim i Jagiellońskim, a powodem - zdaniem zainteresowanego - miała być nie merytoryczna ocena jego dorobku naukowego, lecz środowiskowa zawiść i zemsta z powodu wyrażanych przez niego krytycznych uwag o swoim przełożonym, profesorze Janie Iwanku z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W programie telewizyjnym Bronisława Wildsteina Migalski podważał jego kwalifikacje naukowe i przypomniał o jego domniemanych związkach ze Służbą Bezpieczeństwa w czasach PRL-u. Postawę Migalskiego skrytykowało w liście otwartym wielu pracowników jego uczelni. Kilka dni po artykule w "Rzeczpospolitej" ponad dwudziestu profesorów UJ, a potem setki innych osób, podpisało się pod listem otwartym w obronie Migalskiego. Napisali, że "uniemożliwienie wszczęcia procedury habilitacyjnej Migalskiemu bez podniesienia jakichkolwiek merytorycznych argumentów i wbrew jednomyślnej, pozytywnej ocenie jego dorobku naukowego (...) rodzi uzasadnione podejrzenia, że o wyniku tajnego głosowania zadecydowały względy niemające nic wspólnego z kryteriami, jakie określa ustawa o tytule i stopniach naukowych." W zeszłym tygodniu na internetowym forum Wydziału Nauk Społecznych UŚ zakwestionowano dorobek naukowy Migalskiego i zasugerowano, że w 1988 roku, zatrzymany w związku z pewną demonstracją przez milicję, przyczynił się do kłopotów innych ludzi. Wiadomość o tym została też rozesłana do wielu mediów. Zaatakowany politolog wszystkiemu zaprzecza i zapowiada powiadomienie prokuratury. List prof. Zyblikiewicza Dorobkiem naukowym dr Migalskiego zajął się profesor dr hab. Lubomir W. Zyblikiewicz z Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Napisał w tej sprawie list do "Gazety Wyborczej". Oto jego treść: "Choć w ciągu ostatnich kilku dni padło mnóstwo ostrych słów i nierzadko usiłowano wprowadzić w błąd opinię publiczną, zamierzałem nie brać udziału w tym sporze. Do napisania tego krótkiego listu najpierw skłonił mnie "bohater", dr Marek Migalski, który w wywiadzie dla "Dziennika" (16 stycznia, s. 19), w odpowiedzi na sugestię, że być może zadecydował "niedostateczny dorobek", zapewnił: "Jestem autorem, współautorem lub współredaktorem 11 książek, napisałem 30 artykułów naukowych opublikowanych w większości za granicą." Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie obawiał się, że bardzo często kłamstwo ma jednak krótkie nogi. 24 Otóż, wbrew temu, co twierdzi wcześniej, każdy z głosujących miał możliwość zapoznania się z jego dorobkiem. Nawet pobieżne przyjrzenie się dostarczonym publikacjom pozwala stwierdzić, że rzecz się ma zgoła inaczej niż często w tych dniach powtarza. Biorąc pod uwagę dorobek powstały po doktoracie, a więc nie uwzględniając publikacji pracy doktorskiej, 'Koncepcja "mostu między Wschodem a Zachodem" Edwarda Benesza' (dr Migalski nie wspomina o żadnych zmianach) i pracy habilitacyjnej, pozostaje 9 pozycji, w których teksty Jego autorstwa liczą w sumie 386 stron. Dość często w naukach społecznych to objętość jednej tylko książki. Co więcej, potrafi dr Migalski przypisać sobie "książki", w których jego autorstwa jest po 1 (jednej) stronie. Po "swych" książkach wymienia on "pozostałe publikacje naukowe", w liczbie 27, przy czym niektóre z nich stanowią części już wcześniej wymienianych książek. Jeśli dodamy jeden tekst opublikowany przez niego przed obroną pracy doktorskiej w listopadzie 2001 r., to, sumując wszystkie strony, otrzymujemy dorobek, jak na 40-letniego badacza, nawet ilościowo, zasługujący tylko na słabą ocenę. Gdyby ktoś chciał być bardziej dociekliwy, musiałby zadać oczywiście pytanie, czy wśród tej reszty wszystkie pozycje mają charakter naukowy. Najwięcej wątpliwości z tego punktu widzenia budzi książeczka "Obywatel - Społeczeństwo - Demokracja". Trudno mi, specjaliście w zakresie stosunków międzynarodowych, dokonywać jednak oceny merytorycznej. Powinienem natomiast, ciągle nawiązując do tego nieszczęsnego zdania, zwrócić uwagę, że na "starym" Zachodzie opublikował dr Migalski jeden króciutki tekst, w wydanym przez swego kolegę z Uniwersytetu Śląskiego, we Wiedniu, zbiorze tekstów, bardzo dawno temu, w 2003 r. Jeśli chodzi o drugą ważną przesłankę, książkę "habilitacyjną", trudno mi, powtórzę, miarodajnie się wypowiadać. Nie zamierzam w szczególności zastępować prof. Antoszewskiego, który może najlepiej odpowiedzieć, na ile jego uwagi krytyczne, zwłaszcza dotyczące metodologii, zostały w pracy uwzględnione. Ograniczając się skromnie do spraw warsztatu naukowego, mogę powiedzieć, że przypisy z pewnością nie stanowią silnej strony pracy. A już zupełnie niezrozumiałe jest, dlaczego w - skądinąd bardzo skromnej, liczącej zaledwie 5 stron - Bibliografii nie można znalezć żadnych opracowań badaczy ze "starego" Zachodu. Proszę mi wierzyć, w krótkim czasie, nawet nie zajmując się nigdy problematyką systemów partyjnych Czech i Polski, sporą listę potrafiłbym stworzyć. Odnoszę wrażenie, że w porównaniu z wyglądającą na całkiem przyzwoitą pracą doktorską, nastąpiło wyrazne cofnięcie się w standardach badawczych. Myślę, że podział głosów w Radzie podczas wtorkowego posiedzenia w dużej mierze 25 da się sprowadzić do podziału na tych, którzy uznali, że niespełnianie wymogów ustawowych, zwłaszcza brak wymaganego dorobku, dyskwalifikuje kandydata ostatecznie, i na takich, którzy byli gotowi, mimo wszystko, dać mu szansę na osobisty udział w dalszych fazach postępowania, chyba jednak też bez złudzeń co do końcowego rezultatu. Nie wiem zresztą, co dla zainteresowanego w ostatecznym rozrachunku okaże się korzystniejsze. Nie jest to ani pierwszy, ani ostatni, przypadek niepowodzenia kandydatów pragnących uzyskać stopień doktora habilitowanego w naszej Radzie Wydziału, co nie powinno dziwić. Znam osoby, a niektóre z nich wysoko cenię, które, poniósłszy niepowodzenie przy pierwszej próbie, odniosły przy następnej sukces otwierający drogę do dalszej kariery naukowej. Pozwolę sobie na pewien wtręt osobisty. Śledząc to, co się dzieje wokół tej decyzji, czuję się dumny z mojego Uniwersytetu. Uniwersytetu, który w różnym czasie wywoływał niechęć swoją niezależnością. Uniwersytetu, którego niepokorność raziła i w odległych czasach sanacji, i - oczywiście - przez ponad półwiecze Polski Ludowej, i - jak się nie po raz pierwszy zresztą zdarza - budzi gniew polityków i wcale sporej części opinii publicznej. Lecz tej dumie towarzyszy, niestety, także poczucie wstydu. Z powodu jednego z moich kolegów, który jednak stał się - jak się wydaje - wyłącznie politykiem& Chodzi mi o prof. Legutkę, o jego skandaliczną, jeśli została wiernie przytoczona wypowiedz ( Rzeczpospolita 16 stycznia 2009 r., A 7.). Oto jej część: "Skoro się tworzy specjalną komisję do oceny dorobku kandydata, to po to, by się oprzeć na jej rekomendacji. Skoro komisja stwierdza, że wszystkie warunki zostały spełnione, jak Rada Wydziału może głosować przeciw....Głosowanie Rady powinno być formalnością..." Przykro mi, lecz te słowa są rezultatem albo bezmyślności, albo czegoś jeszcze gorszego. Nie chodzi tutaj tylko o prawa szczegółowe, o obyczaje, lecz o niezrozumienie lub skryte próby gwałcenia elementarnych podstaw demokracji. Mam nadzieję, że co najmniej na moim uniwersytecie i w mojej Radzie Wydziału bardzo rzadko podejmowanie decyzji będą czczą formalnością. Mamy zaufanie i do jednoosobowych organów władzy, i do kilkuosobowych komisji mających Radzie służyć pomocą, lecz decyzje zamierzamy podejmować samodzielnie i z namysłem. Pragnę zapewnić też, że jeśli p. minister Kudrycka, po zapoznaniu się z przebiegiem tej sprawy, zechce zaproponować i forsować zmiany ustawy w kierunku uszczelnienia i zwiększania wymagań, utrudnienia byle jakich awansów naukowych, to może liczyć na wsparcie, i moje, i wielu mi znanych osób." yródło: Gazeta Wyborcza