Słobodziński Każdy dzień ki lepszemu


Andrzej Słobodziński

Każdy dzień ki lepszemu

ZAKOPANE 1994
SPIS TREŚCI
Malarstwo 3
Tort 15
Czwarty pal 18
Powrót do nikogo 25
Źródło 28
Kryształ 31
Matura 33
Szpital 36
Debel 37
Trampolina 40
Kac 42
Lista 44
Impresja 48
Debiut u Mirażyńskiego 49
Człowiek o kilku
inspiracjach 52
MAŃ 56
Brudny człowiek 58
Pro arte 62
Kadr na trzy 64
- Koty i żołnierze 65
- Pamięć 75
- Ambona Świadka Jehowy 79
MALARSTWO
1. Dom stoi nad porosłym sitowiem
brzegu szeroko rozlanej rzeki -
piękniejszy niż sąsiednie, na podbu-
dowie z kamienia - a one wszystkie
w krajobrazie mieniącym się barwami
- od żółtej przez brązową do krwisto
czerwonej, wyżej niebo, tło - świat-
ło w tę rozłożystą paletę, miesza
je, to znów bierze w siebie każdą
osobno.
Niżej drugi mniejszy domek
z wielkimi oknami. Z zewnątrz i zaw-
sze w tych samych godzinach można
zauważyć sylwetkę człowieka - poru-
sza się w tym wnętrzu, znika w jego
cieniu, na jakby dokładnie wymierzo-
ne chwile, by pojawić się znów
i zatrzymać wciąż w tym samym pun-
kcie, odwrócony tyłem do okna, to
malarz - mówią - tak ocenia malowany
przez siebie obraz, ukryty gdzieś na
sztalugach we wnętrzu tej pracowni.
Brak płotu odgradzającego posiadłość
w miejscu, gdzie droga bierze szero-
ki zakręt wpadając w główny szlak
codziennych wypraw do pobliskiego
Ciasteczka, umożliwia przechodzącym
tędy takie właśnie refleksje.
W tym dniu żółć, czerwień, brąz po-
mieszane w przymrużonych oczach mło-
dej kobiety.
W tym dniu obydwa domy malarza
w świetle jasnego dnia, kiedy ona
siedzi w trawie i obejmuje zgięte
pod brodę nogi.
Zauważył ją zza wielkiej szyby,
wyszedł kierując się w miejsce gdzie
siedziała, bez słowa wyjaśnienia wy-
ciągnął rękę, pomógł wstać.
- Zaraz! Nie jestem pierwszą le-
pszą !
Nadal trzymał jej dłoń, drugą ręką
wskazał dobrze widoczną z tego miej-
sca wielką szybę pracowni. Spojrzała-
mu w oczy, dobry uśmiech rozwiał jej
obawy. Zeszli na drogę, dzięki pada-
jącemu z góry światłu, wszystkie
barwy mieszały się w jej twarzy.
Weszła tam pierwsza i wszystko
czego domyślała się przedtem było
prawdą. Pracownia nie różniła się od
tych które znała - może tylko panuje
tu większy porządek - pomyślała.
Odchyl i ła parę obrazów opartych
o ścianę, na jednym z nich owal ko-
biecej twarzy pod ciemnokasztanowymi
włosami. Trzymając odchylony ku so-
bie obraz spojrzała za siebie - ma-
larz stał obok kominka z cegieł, zo-
baczyła ten sam dobry uśmiech, pod-
szedł, wyjął z jej dłoni nie ukoń-
czone płótno stawiając je na sztalu-
gach. Nie użył potem żadnego gestu.
Nie musiała nawet pozować, wystar-
czyło kilka ruchów jego ręki z wysu-
niętym z dłoni pędzlem a ujrzała
swoją twarz wpisaną w tamten owal.
Niemowa uderzył się otwartą dło-
nią w pierś. Gest ten poprzedził in-
nym - uniósł prawą dłoń do ust i od-
chylił się nieco w tył. Zapraszał ją
w ten sposób do siebie. Schyliła
głowę.
W kawałku papieru napisała swoje
pytanie
- Jak się nazywasz? Siedzieli już
na ganku wyższego, górującego nad
pracownią domu, pijąc wino małymi
łykami.
- Nolde, Gauguin, Vincent - napisał
w odpowiedzi. Uśmiechnął się.
Tym samym ostro zakończonym ołów-
kiem, lekko zadała mu kolejne pyta-
nie.
-
Skąd jesteś? Tylko nie mów że
zewsząd - dopisała po namyśle - chcę
twojej szczerej odpowiedzi.
- Jestem stąd. I tylko stąd. Sam
wybudowałem ten dom i pracownię. Po-
dejdź do okna z drugiej strony domu
zobaczysz rzekę i budę z desek. Tam
mieszkałem gdy go budowałem. Miesz-
kam sam. Pomagają mi w różny sposób
sąsiedzi. Pomagali przy budowie
i tak już zostało. Nawet do tego
stopnia, że chcą mi znaleźć żonę.
Ale ty napisz coś o sobie. Przyniosę
papier.
Stała za jego plecami kiedy to
pisał. Podniósł się, odszedł po pa-
pier. Dopiła resztkę wina i już sie-
dząc w swoim krzesełku z trzciny
obserwowała drogę w dole. Stali tam
ludzie, ktoś pomachał w jej stronę
nim odeszli wszyscy kierując się do
miasteczka. Niemowa wrócił, położył
na stole przyniesione kartki.
- A ja przyjechałam tu z Arles.
Jestem właściwie z niejednego kraju.
Ciągle w podróży choć w nich wszys-
tkich czułam się zawsze jak w domu.
Wyobraź sobie, utrzymuję się z pozo-
wania malarzom!!!! Ale od ciebie nic
nie wezmę. Zostanę tylko kilka dni.
Dobrze?
- Bardzo dobrze - napisał na tej
samej kartce. Przybyłaś tu z połud-
nia Francji więc ja będę twój Vin-
cent i będę ciebie jeszcze malował!
-Ile masz lat? - napisała.
Wyglądał na młodego. Wysoki o spa-
dzistych ramionach spod szerokiego
karku jakby uprawiał jeszcze jakiś
sport siłowy. Podała mu ołówek
i następną kartkę.
- Pięćdziesiąt pięć - napisał.
Wstał od stołu i po chwili przyniósł
nową butelkę wina. Pogoda była wciąż
ta sama, niebo nie skąpiło jasności
tła, gdy tak kłamali o sobie siedząc
na ganku pochłonięci pisanym dialo-
giem. I tylko w pracowni tkwiła na
płótnie prawdziwa twarz prawdy.
I tym razem poncz w butelce, też był
prawdziwy. Oboje czekali kto pier-
wszy zełga kłamstwo, kto pierwszy
złamie ołówek - co byłoby równoz-
naczne z podniesieniem głosu. Ale -
kto spotyka się z kimś przypadkiem
nie powinien być zanadto szczery.
Oboje wymyślali jeszcze raz tę teo-
rię, nawet potem, siedząc w głębi
domu na fotelach obok kominka. Pyta-
ła go tym swoim równym, okrągłym
pismem o to czego jej nigdy nie po-
wie. Nagle zapragnęła dowiedzieć się
najistotniejszego, wstała ze swego
fotela i wyszła na ganek, wolnym
krokiem do końca balustradki z de-
sek. Skoczyła. Leżąc na ziemi zam-
knęła oczy, a potem usłyszała jego
kroki, chodził po ganku tam i z pow-
rotem mówił, naprawdę mówił, szuka-
jąc jej powtarzał do siebie - Poszła
tak nagle poszła ode mnie! - Widzia-
ła go jeszcze jak zbiegł schodkami
odwrócony tyłem do miejsca w którym
leżała symulując mały wypadek, zmie-
niła zamiar w momencie, gdy już mógł
ją zobaczyć. Schowana z drugiej
strony domu podejmowała wciąż nowe
decyzje jak mała dziewczynka, która
chce i nie chce zarazem. - Kłam-
czuch. Kłamca - przetykała te swoje
myśli jak dojrzała kobieta.
2. Dzień kończył się. Widać to by-
ło w rzece. Odbicie kawałków wie-
czornego nieba ze stojącą na brzegu
kobietą, to była całość, kiedy opuś-
ciła brzeg zapadła noc.
Nolde Gauguin Vincent - jak wtedy
siebie skłamał - zapalił światła
w pracowni.
Zamiłowanie do malowania odkrył
w sobie późno, w trzydziestym roku
życia po rozwodzie naraz zauważył
wszystkie kolory świata, nadużywanie
czerwonego to pozostałość tamtych
czasów. - Czas nie obfitujący w zda-
rzenia dla mnie ważne nie płynie,
wtedy tylko istnieję, aż do momentu
działania sił, którym się przeciw-
stawiam - filozofował.
3. Gwałtowne stukanie w drzwi.
Oderwany od pracy i filozofii otwie-
ra.
- Zmarzłam pod tym oknem. Miałam
czas przebaczyć ci wszystko.
- Co? - nie ukrywa umiejętności mó-
wienia.
- Nie wracajmy do tego, to już by-
ło. Malujesz nowy obraz?
- Mieszam w nim emocje z rozsąd-
kiem.
- Też coś!
- Pewnie jesteś głodna?
- Bardzo.
- To zgaś światła idziemy stąd.
- Albo wiesz co!
- Wracamy z powrotem.
- Teraz ci powiem. Na imię mi
Amadea.
-
A ja Oliwer - wymyślił szybko.
- Wracajmy. Zapal światło.
- Zostaniemy tu na noc. Przygotuję
coś do zjedzenia - powiedział. Mam
tu wszystko co potrzeba. Czasami
pracuję w nocy. Wrócili do wnętrza.
Odszedł w róg pracowni, gdzie było
to wszystko, z maszynką gazową
włącznie. Odkręcił kran, ustawił na
niej czajnik. A ona była zajęta og-
lądaniem obrazów.
- Maluję abstrakcję. To rezultat
tego, że nic o tobie nie wiem. Co
zjesz? może jajecznicę z boczkiem?
- Daj co masz. - Spod ściany wziął
składany ogrodowy stolik stawiając
go na środku pracowni. - Krzesła też
są, proszę weź swoje. - Potem odwró-
cony do niej tyłem zajęty przyrzą-
dzeniem jajecznicy posłyszał:
- Wiesz, Ty tak malujesz jakbyś rą-
bał drzewo.
Mało brakowało a wypuściłby nałożone
na talerze jedzenie. W tym samym mo-
mencie posłyszeli gwizd czajnika.
Postawił talerze na stole i wrócił
po herbatę.
- Już to kiedyś słyszałem - powie-
dział. - Mówił mi to stary malarz
taszysta. Istotnie, codziennie wy-
ciągam rękę z tą siekierą zwaną
pędzlem. Bo tylko tak rozumiem to
zdanie. Muszę rozpalić w sobie by
nie skończyć przed zimą. O zobacz
tamte obrazy pod ścianą mają wspólny
tytuł Piece. Za dużo gadam, wybacz.
I jedz jajecznicę.
- Kiedy tu przyszłam udawałeś nie-
mowę więc twoje słowa odbieram teraz
jak przyznanie do winy - odparł a.-
Studiowałeś malarstwo.
- Nie, jestem tak zwanym amatorem.
- Sprzedajesz?
- Muszę. Do niedawna pracowałem
w banku.
- A jak widzisz tradycję?
- Każdy dzięki lepszemu - powie-
dział. - Pij lepiej herbatę, bo coś
mi się zdaje że udając niemowę mia-
łem lepszy pomysł na naszą znajomość
- dodał. - Może chce ci się spać?
Mam tu też rozkładane łóżko. Nie
krępuj się.
- Dziękuję nie jestem śpiąca.
- Amadea! Próbuję sobie wyobrazić
kim jesteś naprawdę.
- Napewno jestem konkretem - powie-
działa. - Pozwól mi dotrwać do rana
a pozwolę ci łatwo się domyślić. Po-
wiedziałeś zdanie: Każdy dzięki le-
pszemu, można go także zastosować do
nas, jesteś lepszy łgarz niż ja -
Oliwer! No lde Gauguin!
- Ciągle nie możesz mi wybaczyć, że
uwierzyłaś niemowie. Rzadko mi się
zdarza coś zrobić dobrze.
- Nie wyświecą się te lampy? - spy-
tała.
- Jak się mogą wyświecić?
- Mogą. Tej nocy wszystko jest moż-
liwe.
Spojrzał w jej oczy. A potem jeszcze
raz.
- Tak wszystko - potwierdziła. Na-
pijmy się wina!
4. Śpi jeszcze, kiedy on gasi
wszystkie lampy. Na polowym łóżku
przy oknie pracowni na okrywającym
ją kocu pełza jasne światło dnia.
Patrzy w ukończony przed chwilą
obraz - miałem tej nocy wszystko co
lubię - uśmiecha się w kierunku jej
twarzy. - Mam wszystko - spogląda w
zamalowane płótno.
sen na jawie nie zdarza się często
obiecała dziś powiedzieć o sobie
prawdę
od lat osiągam co chcę sposobem
udałem wczoraj niemowę
gdy się obudzi wolałbym by kłamała
dalej
prawda w ustach kobiety jest jak ot-
warcie drzwi - wyjściowych.
- Dzień dobry
- No jak?
- Wyspałam się
- Znowu ładny dzień. Wstań. Zaraz
wrócę. Wyjdę coś kupić do jedzenia.
- Skończyłeś obraz! Podoba mi się!
- Cieszę się. Poczekaj zaraz wrócę
5. Teraz wraca z kilku sklepów na-
raz. Wydał ostatnie pieniądze. Chce
ugościć Amadeę? Jej imię to pewnie
też kolejne kłamstwo. Ale on też,
tak. Jest człowiekiem który myśli
o własnej winie. Mija go samochód
jeden, drugi, dwie ciężarówki
z opuszczonymi plandekami. Rzadko
jeżdżą tędy przez żółtą, brązową
i krwistoczerwoną drogę. Nikt nie
idzie. O tej godzinie nikt? O jest
ktoś.
- Dzień dobry
- Co to panie, jakaś wystawa się
szykuje?
- Rozumiem, tajemnica. Ostatni sa-
mochód wyjechał spod pana domu.
Biegnie, jeszcze nigdy w takim tem-
pie nie pokonywał tego łagodnego
wzniesienia. Blisko otwartych jesz-
cze drzwi pracowni wypuścił z rąk
siatki z jedzeniem.
Czyta list leżący na stole na samym
środku pustej pracowni.
Dzięki za noc, byłeś dobry, ale
Każdy dzięki lepszemu
Amadea?
Teraz opuścił pracownię i usiadł.
Wypełnił sobą jedną z kolein po sa-
mochodzie. Zaniemówił naprawdę.
T O R T
1. Dwadzieścia cztery miliony sie-
demset pięćdziesiąt tysięcy funtów.
-Ile to dolarów? - zapytał Wincen-
ty.
- Nie wiem - odparł ktoś obok.
- Chyba z czterdzieści miljonów -
usłyszeli z drugiego rzędu krzeseł.
Dziękujemy państwu, aukcja skończo-
na, zapraszamy na mały poczęstunek.
Do sali w domu aukcyjnym Christies
w Londynie wniesiono tort z kopią
sprzedanego właśnie obrazu.
Po przyjeździe do Polski, a potem
w rodzinnym mieście zaczepiał rodzi
nę, znajomych i przyjaciół:
- Jadłem podpis Van Gogha w lukrze
następnie jeszcze jeden słonecznik.
Było to po sprzedaniu najsławniej-
szego obrazu świata.
- AAAA - mówili.- Gdzie to było?
- W Anglii - powtarzał. Ale nikt
nie spytał jak smakował tort. Win-
centy szedł więc nadal przed siebie
ulicami, ścieżkami, biedny prowin-
cjusz czując jeszcze w ustach smak
podpisu Van Gogha i następnie jedne-
go jeszcze słonecznika.
- Zanadto używasz przysłówka Nas-
tępnie - skarciła go znajoma polo-
nistka,- zastąp to innym słowem -
powiedziała.
Mimo tego, że skorzystał z tej uwagi
przyjaciele unikali go, bo ileż razy
można słuchać tego samego, tym bar-
dziej że mógł ich policzyć na pal-
cach jednej dłoni. Zaczepiał więc
przypadkowych ludzi i kiedy tylko
udało mu się nawiązać z nimi rozmo-
wę, wplatał w nią za każdym razem to
samo, umiejętnie, żeby to co ma do
powiedzenia jasno wynikało z konte-
kstu.
2. Mijały dni. Unikali go już na-
wet ci przypadkowi przechodnie. W
małym miasteczku, które nagle tylko
z nazwy przypominało swoją wielką
przeszłość, zmarł On Wincenty. Za
trumną szła nieliczna rodzina.
- Chowamy oto człowieka - mówił
ksiądz - człowieka który z wielkimi
tego świata lubił przebywać lubił
się nimi otaczać. Drodzy moi któż
w swoim życiu jadł taki kawałek tor-
tu taki kawałek z podpisem Van Gogha
i następnie jeszcze jeden słonecznik
w lukrze....
- Nie tak proszę księdza - przerwał
stojący nad grobem chłopiec. - Tatuś
mówił inaczej o tak: Kawałek tortu
i - i jeszcze słonecznik w lukrze.
CZWARTY PAL
Wypłynął w jezioro, wbijać pale do
cumowania łódek. Wszystkie sosnowe
kloce - te leżące jeszcze na brzegu
i te sponad burty jego łodzi - wyg-
lądały jak spore, pracowicie zaos-
trzone ołówki. Wielki młot, osadzony
na jasnym, świeżym trzonku, leżał
w najdalszym punkcie zalanego do po-
łowy pomostu. Łódź popychana jednym
wiosłem płynęła równo, tnąc spokoj-
nie powierzchnię wody, aż do miejsca
w którym leżał młot. Wreszcie zat-
rzymała się a schylony w niej czło-
wiek dźwignął jeden z opartych na
rufie pali i z wyraźnym trudem zep-
chnął go do wody, opierając o wysta-
jące ponad nią resztki zalanego po-
mostu. Potem ustawił łódź równolegle
do drugiego brzegu jeziora, ostroż-
nie położył w niej młot, odczekał
chwilę chcąc zebrać siły i dźwignął
następny pal. Sosnowy kloc zanurzył
się z lewej burty celując w grząskie
dno, łódź przechyliła się w kierunku
spychanego pala ale człowiek już
wcześniej przewidział taki moment
i kiedy zgodnie z jego życzeniem
wsparła się na wystających deskach
pomostu, odepchnął lekko od burty
wczepiony w dno kloc i obejmując
dłonią suchą jego połowę, schylił
się po młot, później już tylko poko-
nując huśtawkę łodzi, przyciągając
burtę do wbijanej pionowo sośniny
kończył pierwszą robotę. Tę pierwszą
sośninę opuszczoną uprzednio - wy-
gramoliwszy się z łodzi wbił z po-
mostu tak by podtrzymywała jeszcze
krawędź starej konstrukcji.
Był już stary. W jego wielkich dło-
niach i rozrośniętych barkach czuć
było jeszcze dawną siłę - ustępowała
już jednak rozwadze z jaką wykonywał
powierzone sobie czynności. Odpoczy-
wał często, ścierając pot wierzchem
dłoni. Czerwcowe słońce bieliło
w jeziorze nie rozwinięte trzciny.
Miał białą koszulę i podwinięte
pod kolana ciemne spodnie - szczątki
wspaniałego niegdyś, wizytowego gar-
nituru - tak to sobie wytłumaczył
obserwator z opadającego łagodnie ku
jezioru, trawiastego brzegu. Z lor-
netką przy oczach siedział patrząc w
starego o wielkich dłoniach i ta ca-
ła praca tamtego wydawała się taka
prosta, że aż kiwał się cały z deza-
probatą gdy staremu podczas wbijania
drugiego pala wypadł z ręki młot
a jego uderzenie o dno łodzi zamarło
w powietrzu.
Pogoda była bezwietrzna, gdy sta-
ry znów po krótkim odpoczynku zabrał
się do transportu trzeciego pala.
Tym razem obaj musieli przeczekać
gwałtowne wzburzenie powierzchni je-
ziora. Statek przepłynął blisko po-
mostu i kiedy fala rozhuśtawszy łódź
starego zamarła wreszcie w rzadkiej
pianie brzegu stary ustawił ją tak
by zaklinowana między wbitymi już
palami zapobiegła wszystkim niespo-
dziankom, podczas trzeciej, ostatniej
roboty. I zanurzył i wbił ostatnią
sośninę.
W końcu ujął wiosło i stojąc
w łodzi i w okularze lornetki popły-
nął do brzegu. Potem wyciągnął łódź,
zostawił w trawie,a sam z młotem
i wiosłem na ramionach odszedł w gó-
rę brzegu.
Miał tam spore gospodarstwo
i stary dom, wynajmował go zabłąka-
nym tu żeglarzom. W nowym, murowa-
nym, mieszkał, dzieląc z żoną i sy-
nem pracę na gospodarce, a przed
każdym sezonem zajmował się pracami
przy łodziach i przy tym starym,
żeglarskim domu.
Obserwator - Michał Jeziorny -
zbiegł z brzegu i siadł w pozosta-
wionej łodzi. Stary w tym czasie
oparł o bieloną ścianę domu młot
i wiosło, wszedł w otwarte przed nim
drzwi.
- Usiądź sobie - powiedziała kobie-
ta. Na przyszły raz Paweł pomoże. Bo
nie mógł wiedzieć, że stała daleko
przed ogrodzeniem litościwie wpat-
rzona w te jego wbijanie pali.
- Pomost został - zagryzł chlebem
pierwszą łyżkę podanej mu zupy.
- Pójdziecie drugi raz z Pawłem -
potwierdziła.
Jeziorny zepchnął łódź. Drugi
brzeg jeziora wydał mu się tak blis-
ki, woda tak spokojna, wiosłował
dłońmi, leżał płasko na dziobie.
Nagły podmuch wiatru zatrzasnął
drzwi domu starego. Nic nie wróżyło
gwałtownej zmiany pogody. Nagłe,
wielkie krople deszczu przebijały
się przez wiatr, wyskakiwały z pow-
rotem odbite od wzburzonej powierz-
chni wody.
-
Paweł jest? - spytał stary. Za-
miast odpowiedzi trzask zamykanych
drzwi.
- Tato. To nie wy. Wiedziałem!
- Stało się co?
- Tam na starym pomoście człowiek -
sapał chłopak. Mokry stał na progu
z trudem łapiąc oddech.
- Patrzcie, żeby co się nie stało -
rzuciła kobieta gdy stary naciągał
na siebie sztormankę z kapturem.
Zamknęła drzwi dopiero wtedy kiedy
oni zbiegali już brzegiem.
- Paweł, łodzi nie ma!! - krzyknął
stary. W tym miejscu leżał tylko
sosnowy nie wbity przez niego pal.
- Ściągaj buty. Idź pomostem! -
krzyknął stary i dopiero wtedy dok-
ładnie zobaczył leżącego. - Wezmę go
z pomostu! - zawołał wchodząc w wo-
dę. Chłopak przeszedł po całej częś-
ci drewnianej konstrukcji. Leżący
poruszył lekko głową.
- Żyje! - wołał chłopak przyciąga-
jąc ku stojącemu w wodzie ojcu prze-
siąkłe wodą ciało tamtego, kiedy je
przyciągnął reszta należała do sta-
rego, a on chłopak jeszcze musiał
usiąść na mokrym pomoście. A potem
wstał i powlókł się za ojcem.
Deszcz zelżał wieczorem. Stary
rozwiązywał zagadkę zdarzenia. Sie-
dzieli przy piecu na którym suszyły
się ich zmoczone ubrania i gdzie ko-
bieta rozwieszała rozmiękłe łachy
nieznajomego.
- Zabrał łódź. Nie miała wiosła. -
dedukował stary.
- Czemu? - spytał chłopak po raz
pierwszy.
- Chciał na drugi brzeg. Spadła bu-
rza i ....
- Czemu? - przerwał chłopak po raz
drugi.
- Czemu. Czemu. Z drugiego brzegu
bliżej na kolej. To obcy. Wywalił
się bo nie dopłynął i zniosło go na
pomost. Pływać potrafi. Ale to nie
ładnie Paweł ku. Jak się obudzi nie
gadaj z nim.
Obudzony słońcem zza szyby uniósł
się na łokciach - w obcym łóżku,
okryty do połowy kocem, w wielkiej
izbie o białych ścianach. Odwrócił
twarz ku oknu i naraz, przypomniał
sobie miejsce. Tylko miejsce. Poczuł
głód. Zauważył stół, na zydlu obok
ubranie, na stole kubek i talerz.
Podniósł się i wstał. Wypił mleko
i pochłonął smarowany grubo smalcem
cały chleb. Ubrał się po drugiej
stronie okna siedząc w rozłożystym
krzaku.
- Ty Magda nic nie gadaj. On musi
to zrobić. Nic mu się nie stało,
zmarzł wczoraj tylko porządnie. -
Paweł! zanieś tam jeszcze młot
i wróć zaraz, będę w starym domu!
Kobieta też odeszła w głąb podwó-
rza i obserwator z krzaka odetchnął
głęboko i kiedy wracający z nad je-
ziora chłopak także nie wszedł do
domu z otwartym oknem - obiegł ogro-
dzenie i zbiegł z brzegu ku wodzie.
Pal nie był ciężki, a i młot nie
ważył tyle ile tamten starego. Pobi-
jany z pomostu niewprawnymi przecież
uderzeniami, zagłębiał się jednak
w grząskie dno jeziora. Nie poruszo-
ny nawet sprawdzającą go ręką, tkwił
potem jak znak tchórzostwa i dowód
na istnienie sumienia Michała Je-
ziornego, sprawcy tego całego zaj-
ścia - bliższy niż tamte trzy wbite
dalej od brzegu, czwarty pal, jesz-
cze jeden do cumowania łódek.
POWRÓT DO NIKOGO.
Popatrz mój synu jak koń pije -
trwa ze swym wspaniale opuszczonym
łbem - jak kot wiele razy myje łapki
i sierść. Weź szkło powiększające -
woda gdzie pije koń, koci język,
sierść i łapki przesłonią ci wszys-
tko inne, koniowi urosną skrzydła -
zaczniesz pisać. Wiesz - kiedyś i ja
chciałem być pisarzem, ale twoja
Matka wyraziła swe obawy w niezwykle
miłych słowach. - Psu na budę ta
twoja pisanina. - Dziękuję, pies bę-
dzie wreszcie miał gdzie mieszkać -
powiedziałem. I tak o to zostałem
dla niej synu architektem psiej bu-
dy, ale pamiętam tytuły powieści nie
ukończonych nigdy. Tylko raz twoja
Matka w przypływie dobrego nastroju
- Taki z ciebie pasjonat - powie-
działa, a ja - że nigdy nie niszczę
tego co napiszę bo pasjonat to prze-
cież choleryk. Odwróciła się wtedy
na pięcie - jak nie pamiętasz miała
to w zwyczaju, kiedy inaczej reago-
wałem na jej słowa. A może we mnie
zawsze żarł się ten pasjonat z ar-
chitektem psiej budy. Ale dziękuję
za los jaki dał mi tę kobietę. Był-
byś zupełnie inny.
Ojcze.
Dwa tygodnie temu poznałem własną
Matkę. Odbyło się to na ulicy w Am-
sterdamie. Poznała mnie przez podo-
bieństwo do Ciebie. Poprosiłem by
odwróciła się na pięcie, nie była
tym zdziwiona. Pisz Ojcze, pozwól mi
żyć. Mama nie mówi wiele o Tobie
i zawsze odwraca się na pięcie, kie-
dy chcę wiedzieć. Tego nie lubię,
jestem jednak cierpliwy - w końcu
nie musi opowiadać mi o Tobie bez
przerwy. Znam dokładnie jej twarz.
Matkę - pomyliłem kiedy spotkaliśmy
się pierwszy raz na moście pod mu-
zeum. Matka. Jestem twoja Matka -
powiedziała. Weszliśmy do muzeum
i wtedy sam użyłem słowa piękno. Na-
pisz mi gdzie nauczyłem się mówić,
czytać i pisać. Czy ja wogóle kiedyś
byłem?
architekt buda
pies choleryk
koń skrzydła
kot pisarz powieść
list pięta
wypisałem to co pamiętam z Twojego
listu Ojcze. Reszta przyszła sama.
A najwięcej nauczyłem się w muzeum.
Chodziłem od obrazu do obrazu i nag-
le zrozumiałem sens Twojego listu.
Ktoś obok powiedział Sztuka i spoj-
rzałem na Matkę zupełnie inaczej.
Nie, nie pisz Ojcze tego o co prosi-
łem. Będę chodził po muzeach i sam
dowiem się o sobie. A potem jak pro-
siłeś zacznę pisać i może ukończę
nie dokończone przez Ciebie powieś-
ci. Piszesz do mnie z Polski. Teraz
wiem dlaczego jestem w Holandii. Tu
jest taki obraz Kobieta czytająca
list. Ten pierwszy list od Ciebie
będę czytał tak długo jak ona.
ŹRÓDŁO
Leżał płasko na pokrytej brunat-
nym igliwiem leśnej ziemi, brodę
miał opartą na skrzyżowanych rękach,
a wysoko nad nim szumiał wiatr w ko-
ronach sosen.
Brakował mu cal, może dwa do
sześciu stóp wzrostu, był potężnie
zbudowany, a gdy szedł prosto na ko-
goś, patrząc nieruchomo spode łba, z
pochylonymi nieco plecami i wysunię-
tą głową, przypominał nacierającego
byka.
Spoza zasłony krzaków otaczają-
cych źródło Wytrzeszcz patrzył na
człowieka, który pił wodę. W chwili
gdy mężczyzna ukazał się na otwartej
przestrzeni błonia, ujrzała go w ob-
tłuczonym kawałku lustra i sięgnęła
po karabin. Równocześnie usłyszała
rozwścieczony szept.
- Jezus Maria dziewczyno, czyś ty
zwariowała?
Potem był zapach rozgniatanych
wrzosów, szorstkość przygiętych ło-
dyg nad jej głową i słońce świecące
w zamknięte oczy. Jej zachowanie by-
ło dziwną mieszaniną śmiałości i lę-
ku.
Początki ulubionych lektur połą-
czone mogą stworzyć jeszcze jedną.
Hemingway Conrad Faulkner Clifford.
Komu bije dzwon. Azyl. Lord Jim. To
źródło.
Tomasz Judym wracał przez Champs
Elysees z Lasku Bulońskiego. Ogary
poszły w las. Echo ich grania słabło
coraz bardziej. Ocknęło się znów
zimno targające wnętrzności, co raz
wraz jak toporem rozrąbywało głowę.
Płaski i nagi kawał ugoru, otoczony
niskim, krwawoczerwonym murem, spię-
tym ciężkimi fortecznymi wrotami.
Ponad suchymi garbami ziemi stercza-
ły długie i równe szeregi żelaznych
krzyży, wyszłych jakby spod jednego
odlewu. Skręcił na miejscu i wszedł
na wielki dziedziniec. W cieniu
przytulonych do wielkiego muru,
w które zanurzył się niby w głębie
wody, dotarł do głównego wejścia
i znalazł się w chłodnych salach
pierwszego piętra.
- Słucham Pana?
-
Przepraszam czy tu można?
- Można. Oto pokój. Będzie Panu
w nim dobrze.
- To szklany dom?
- Taki jak Pan sobie wymarzył.
Mroźne powietrze poranku drgało
czystym, dźwięcznym i pośpiesznym
dzwonieniem sygnaturki kościelnej
Ave-Maria-gratia-plena!
Żeromski. Berent. Ludzie bezdomni.
Wierna rzeka. Próchno. W środku wy
myślony jakiś dialog. To choroba.
Bezczelność. Chcę się podłączyć.
Każdy dzięki lepszemu - twierdzę.
KRYSZTAŁ.
- Amerykan. Ty wiesz jak jest!
Był Polakiem i nie wiedział za co
dostał taki silny cios w szczękę.
Kiedy wstał z jezdni, nie było niko-
go, sięgnął do wewnętrznej kieszonki
swojej skórzanej kurtki. Nie był to
napad rabunkowy, wieczne pióro z ma-
łymi literkami w języczku nakrętki
wisiało wpięte w skórkę płótna.
- Dlaczego Amerykan?
- Nie wiem, to te literki z pióra -
U.S.A. Ktoś musiał widzieć jak pisa-
łem nim w szkole. To ktoś z moich
kumpli, politycznie uświadomiony.
Minął rynek, ulicę Świętej Anny.
Zawsze mówił Szkoła. Inni uczęszcza-
li na wydział poszukiwawczy Techni-
kum Geologicznego. On chodził do
szkoły.
- Wypatrzy cię tam siedzącego w ła-
wie, miej szeroko otwarte oczy -
dialog z sobą wyprowadził go na
schody uczelni.
- Wszystko jedno z kim się uczysz -
ależ wcale nie - posłyszał podczas
wykładu. Rozmawiało dwóch w zielo-
nych bluzach.
- Kochany. Wylicz mi okresy ery Pa-
leozoicznej. - głos profesora zagłu-
szył tamtych.
- Kambr Ordowik Sylur Dewon Karbon
Perm.
- A teraz wy! To samo tylko w Mezo-
zoiku!
Ten wyższy: Trias
Niższy: Jura
I znów wyższy: Kreda
- Pozwólcie do mnie. Weźcie kredy
i proszę - Schemat kryształu. Ale
przedtem - powiedział profesor -
dajcie jakieś pióro - poprosił ot-
wierając dziennik.
Ten wyższy: Zaraz przyniosę
Niższy: Amerykan ma takie ładne
świeci jak kryształ.
Wyprzedził tamtych i sam podał sta-
remu.
- U.S.A. - przeczytał prof i nagle
odwrócił się wraz z krzesłem w kie-
runku tablicy w
kt









órej Wyższy ryso-
wał schemat.
Uzasadnij
Schemat
Arogancie! - krzyknął.
M ATURA.
Zarosnę dopiero wtedy, gdy przej-
dziesz - mówiła droga leśna.
Czekał zaczajony w sobie na pier-
wsze słowo, które wywiedzie dalszy
ciąg.
Słyszał głos, który powtarzał się
światłem.
Wojownicze litery - straże każde-
go zdania już przewidział. Talertt
pole bitwy przed nim rozesłał.
Takie zdania to foremki do zabawy
w dorosłość. Pisarze profesjonalni
są wtedy daleko. Nie patrzą na wylę-
gające się właśnie pokolenie lite-
rackich kurczaków. Piszą nawet lewy-
mi rękami a tu - zabawa własną wyo-
braźnią, a tu szepty ziaren pisar-
skich w pierwszych zdaniach dyktanda
na temat - Przytocz przez siebie wy-
myślony początek - im bardziej nie
uświadomiony tym lepiej. Taki będzie
temat maturalny - mówi profesorka
w którą kurczaki literatury wierzą
jak w ciało niebieskie. - Te puste
ławy to po krytykach - mówi.
Matura. Z balkonów do sali podają
ściągi z najbardziej wymyślnymi po-
czątkami. Tak dzieje się prawdopo-
dobne.
Profesorka ma powiększające oczy.
Chodzi między stolikami, jest podob-
na troszkę do tych kobiet spod pędz-
la Jacka Malczewskiego - pachnie
wiosną. Jej imię brzmi kiczowato
Nadka - spieszczenie od Nadziei.
- Kiedy ktoś z was wygra, przetrwa-
cie wszyscy - mówi nadzieja przez
szkła. Wskazuje jednocześnie wielki
kosz w rogu sali. - To na rzeczy nie
udane, do których przyznacie się,
mimo że dałam wam wolność pisania.
Nie wierzę w poczucie samozadowole-
nia. Pamiętajcie, mówią że umrę os-
tatnia.
Ktoś. Poeta siedzący przy ostatnim
stoliku od okna napisał i wręczył
profesorce wiersz:
gdy w Twoich rzęs historię pójdzie
mego spojrzenia zbrojny czyn
którego nigdy nie powtórzę
Niebo przetopi oczy w szyn
stalową dal gdzie ginie wzrok
Oślepnę głupi w tym zdumieniu
że się imieniem twoim chwalę
A tyle jeszcze do zrobienia
Nie pozwiedzałem tylu krajów
Mów kto ostatni niewidomy
Mapą nazywał twoje ciało.
SZPITAL.
Stary pisarz:
Gdy umrę Bóg zostanie.
Każda moja książka to
testament. Zapisuję w nim
wszystko wam i Bogu Pani
redaktor po śmierci będę
drzewem przyjdzie Pani pod
drzewo?
Pielęgniarka: - Przyjdę
Stary pisarz:
Kiedy moje kolory będą
soczyste wtedy proszę
przyjść.
Pielęgniarka: - Odchodzę.
Stary pisarz: - Dokąd?
Lekarz:
Przyjechali po nią z telewizji
Stary pisarz:
A może poszła. Trzeba się
pośpieszyć. Ona jest jak
i lustracja do mojej
twórczości.
Pielęgniarz: - Umarł!
Lekarz: - Jaki piękny dzień!
(otwiera okno)
DEBEL.
- Wysoki ten Triangul - powiedział
i zadarł głowę. Miał dwa metry
wzrostu i smutek w oczach.
- Na górze będziesz weselszy - po-
wiedziałem - Wchodź pierwszy. Zoba-
czymy morze i statki.
Podchodziłem tuż za nim trzymając
się belki. Z piątego szczebla, dłu-
gie nogi mojego brata uniosły cięż-
ki, niewidzialny ołów.
- Wyżej, wyżej, śmiało - krzyczałem
dźgając go czołem w pośladki - Zoba-
czymy morze!
- Tyle razy widziałem te cholerne
morze! - zawołał z dziesiątego
szczebla.
Byłem bezlitosny w momencie kiedy
górowaliśmy nad czubkami niewysokich
drzew: - Wyżej, wyżej, naprawdę od-
ważny jesteś wtedy gdy się boisz -
filozofowałem.
Leźliśmy jak na szafot. Przekazy-
wał mi swoje drżenie łydek, a prze-
cież nie bałem się wcale. To on
chciał opanować ten swój lęk wyso-
kości. Wróciliśmy na ten Triangul po
dwudziestu latach - pamiętam jak mi
kiedyś zazdrościł odwagi. W życiu
szło mu jak po maśle, odwrotnie niż
mnie, ale przez te lata nie zapom-
niał jedynej swojej porażki.
- Trzymaj się stary - powiedziałem
głośno gdy drżenie jego dwumetrowego
ciała udzieliło się szczytowym des-
kom galeryjki. - Nie patrz w dół.
Patrz przed siebie. Prawda jakie
piękne cholerne morze!?
- Nie zmiennniło siiię przecież
oddd tamtego czasuuu - wyjąkał usi-
łując być dowcipny.
- Uważaj bo obaj spadniemy - dygo-
tał cały trzymając okalającą go bel-
kę - dobra z łazimy^powiedziałem.
Usiłowałem mu pomóc kiedy odwró-
cił się opuszczając nogę na szcze-
bel.
- Ja sam, ja sam, odejdź, zostaw
mnie! - krzyknął.
Ostrożnie
noga za
nogą
schodzi ło te
sześćdziesiąt lat
z tych trzydziestu
szczebli triangula
z dwudziestu lat
zazdrości o moje
ekwilibrystyczne sukcesy
- Tylko nie mów nic mojej żonie -
powiedziało wesoło na ziemi. - To
sprawa między braćmi - dodało.
- Nie interesowałem się dotąd twoim
życiem teraz opowiedz mi o sobie.
Może masz jakieś potrzeby? - usły-
szałem.
TRAMPOLINA.
Raz dwa trzy cztery pięć sześć
siedem osiem dziewięć dziesięć jede-
naście dwanaście trzynaście czter-
naście. Na murawie lotniska stało
nas siedmiu, każdy miał dwa palce
w górze. Jacek odliczał pomału
wreszcie szturchnął Małego w pierś
- Na ciebie wypadło. Ty się zabi-
jesz. Ale uważaj żeby to nie była
prawda!
Weszliśmy rzędem do wnętrza. Po
chwili nasza stalowa trampolina ru-
szyła i nawet nie czuliśmy jak na-
biera wysokości. Skakaliśmy z od-
wrotnej kolejności - pierwszy z lot-
niska był siódmy w powietrzu, strze-
lały donośnie rozwijające się czasze
spadochronów - Tylko sześciu. Nie
zapomnimy Małego.
Raz dwa trzy cztery pięć sześć
siedem osiem dziewięć dziesięć jede-
naście dwanaście - graliśmy potem w
sześciu z tym samym niewyjaśnionym
uporem.
A teraz sam odliczam. Ta gra
w marynarza kto się zabije to mój
pomysł. Teraz chodzę i głośno gadam
do siebie. Ludzie myślą że jestem
nie ten.
Najgorzej się czuję jak wysoko
nade mną przelatuje samolot.
KAC.
Idziesz ulicą. Leży miękie i śmier-
dzące. Ale spróbuj wyminąć nazwę te-
go. Zwłaszcza że powtarza się co
pięć minut, w praktyce i w teorii co
pięć minut ten symbol bytu. Nie ży-
cia to urąga określenia wszystkiego.
A życie to wszystko do czego jesteś-
my zdolni. W końskim - to przecie
owies. W krowim trawa tyle że, inny
zapach, zapaszek. A my - dobrze że
jeszcze nie zostawiamy tego na uli-
cy, robimy to po lasach, jeszcze w
nas jest troszkę wstydu. To ma różne
nazwy,ale jak ci mówię chciałbym ich
uniknąć bo śmierdzą i tak wszystkie.
Kiedyś w lesie na pierwszym drzewie
ktoś przylepił starą gazetę do kory,
jak myślisz czym? Swoim Gie. No wi-
dzisz nie mogę wyminąć nazwy. Gdybym
go spotkał przykleił bym mu na czo-
le. Moim. Zrobiłbym to w imieniu
smreka i swoim.
Stary! Nie wiem po co ludzie uczą
się czegokolwiek, każda nauka ma
przecie przesłanie humanistyczne.
Przepraszam żem cię zaczepił stary
ale widzę ci w oczach człowieka,
jestem dziś przynapity, to dlatego
że chciałem się odkazić widzę jed-
nak, że za mało bo wciąż myślę. No
co stary. Wstrząsnąłem tobą?
Wstrząsnąłem!
LISTA.
Weszliśmy tam wtedy, światło pa-
dało z tyłu, więc szły także nasze
cienie z przeciwległych ścian -
przechodziły z pokoju do pokoju po-
tykając się o sprzęty tak jak my, bo
nie patrząc pod nogi zapominaliśmy
o ostrożności. Cienie kurczyły się,
aby znów wyrosnąć ponad miarę, nasze
głowy sunęły po sufitach jakby osob-
no, wyłamane z całości, czasem zni-
kały by pojawić się znowu. Pamiętam
jak któryś z cieni wyciągnął przed
siebie ręce, połączył kciuki obu
dłoni w idealną szyję i łebek orła,
zwijał to znów rozwijał po pięć pal-
ców po obu stronach łebka - tak ba-
wiliśmy się kiedyś w dzieciństwie -
ale wtedy to był znak, wywołanie ce-
lu naszej tam wizyty. Pamiętam jak
znalezionym w kieszeni kluczem otwo-
rzyłem drzwiczki jednej ze znajdują-
cych się tam szafek, wysunąłem wąską
szufladkę w której znalazłem papier
- bezbłędnie wiedziałem, że to ten z
kaligraficznie wypisanymi nazwiskami
jakby ktoś upajał się nimi przed
użyciem ich w wiadomym celu - pato-
logiczny inkwizytor z niebieskimi
oczami.
- Wyłączyli światło - rozpoznałem
głos Anny nim wycofaliśmy się już
bez żadnych przeszkód, bo zapamięta-
liśmy wszystkie sprzęty na naszej
drodze.
- Czy to naprawdę wszystkie nazwis-
ka? - pytał Bodzio tamtych.
Nie wiedziałem, że w tym wnętrzu,
każdy jak ja wysunął szufladkę wyj-
mując z niej tekturowe pudełko. W
mojej nie było go. Pamiętam, że by-
łem dziecinnie zazdrosny, ale kiedy
ktoś odwrócił swoje do góry dnem i
przeczytał na odwrocie:
Otwierając wyzwolił Pan migawkę
aparatu
Zaraz spodka Pan/pani człowieka
Proszę mu oddać pudełko nie stawiać
oporu
i tak to jest kopia Pana/pani twa-
rzy -
- poczułem się lżej. Zastanowiło
mnie jednak, co innego - ktoś dbał
o formy. To per pan/pani użyte było
przecież w niecnym celu.
Niektórzy przeczytali ten napis
już po otwarciu pudełek, czekali
grzecznie na tego kogoś kto im je
odbierze.
- Zniszczę to pudełko. I tak mają
kopię mojej gęby - powiedział naiwny
Bodźio i uniósł nogę by to zrobić.
W tym momencie z pobliskich krzaków
ten facet podobny do pancernika
i znowu zaskoczyły mnie słowa skie-
rowane tym razem do Bodzia - Niech
Pan tego nie robi.- Zaczął od niego,
a potem odebrał wszystkim pudełka
i zatrzymał się przy mnie. - Ja nie
mam - powiedziałem.
- Jak to? - spytał.
- Po prostu, nie mam. Nie MAM.
Spojrzał mi w oczy.
- Wyrzuciłeś?
- Przysięgam że nie!
I nagle ten facet zaczął płakać.
Nigdy nie wiedziałem, że tacy wogóle
umieją to robić. Nie płakał dyskret-
nie, widziałem małe kryształki łez,
nim się pochylił i rozpoczął prze-
szukiwanie trawy na całej długości
do krzaków i z powrotem. Staliśmy
patrząc z niedowierzaniem na tę po-
tężną zgiętą sylwetkę.
- Nie miałeś pudełka - odezwał się
Bodzio, a tamci potwierdzili - Nie
miał. Nie miał.
- Ktoś za nim stoi - odezwał się
Jan.
- Gdybym wiedział że taki mazgaj
zniszczyłbym pudełko - powiedział
Zygmunt.
- Czemu wogóle braliście stamtąd te
pudełka? - spytała Maria, gdy usied-
liśmy w trawie. - Pewnie myśleliście
że są w nich wasze ordery, co!
- Ale ty też oddałaś mu swoje!
Wyjąłem z kieszeni płaszcza listę
naszych nazwisk i podarłem na oczach
wszystkich, podpaliłem zapalniczką.
- Wiecie co. W dobie komputerów ta-
kie pudełka! Ktoś się namęczył, żeby
je zrobić. Stara dobra technologia.
- A może to bluff i ktoś nas tylko
straszy?
- Dlaczego w takim razie ten facet
płakał?
- Właśnie. Dlaczego płakał?
IMPRESJA.
Inter arma silent Musae. Wcale
nie. Muzy wszystkie razem. Istny
alert muz. Wyżej wojna bezkrwawa,
bardziej beznadziejna bo walczą zwy-
cięzcy. I nie słyszą wołania o po-
moc.
Muzy oddają krew pokonanym. Tha-
lia uporczywie powtarza słowa, zda-
nia skojarzenia. Budzi pokonanych z
transfuzyjnej śpiączki. Mówi - nikt
nie czeka czyńcie tak jakby mnie nie
było. Każdy z was nie jest mną, jest
sobą. I krwią swojej muzy.
DEBIUT U MIRAZYNSKIEGO.
Horyzont. Niebo i ziemia zastygły
w tej dalekiej od nas linii. Przyz-
wyczajamy się do drgającego powiet-
rza. Wypatrujemy jakiegoś dziania
się, najchętniej czegoś co miałoby
cechy każdego pionu - solidność pod-
stawy i nadane już przez nas różne
inne przymioty. Jeśli oczekiwania
literatury są takim horyzontem to
solidne podstawy pionu są niczym in-
nym jak wytrwaniem człowieka na sta-
nowisku pisarza i odwrotnie, ta od-
wrotność jest ważniejsza. Autor
"Mizerykordii" ani na jotę nie wymy-
ka się spod władzy tytułu tego swo-
jego pierwszego opowiadania w zbio-
rze, jego bohater ma piękną żonę,
samochód, dom. Nie on jednak zapra-
cował na to wszystko, tak mu się ja-
koś udało. To co od czasu do czasu
zarabia przypadkowo i bez wiedzy
osób niepożądanych, co pozwala mu
unikać przykrości, wystarcza - żona,
znana aktorka też pracuje na siebie
i też unika przykrości. On zastana-
wia się jednak - dlaczego? Dlaczego
życie nie wymaga od niego czegoś
więcej. A co będzie kiedy nagle
wszystko przestanie być pasmem powo-
dzenia, nawet rozkoszy, czy będzie
umiał czy będzie mógł zmienić skórę?
Tytułowa Mizerykordia to właśnie
sposób myślenia bohatera, to jedno-
cześnie prawdziwy średniowieczny
sztylet schowany na dnie szuflady.
Tu złapię autora za słowo. Prze-
cież prawdziwy hedonista boryka się
z trudnościami, doświadcza bólu
i dopiero stamtąd, z dna takiego
doświadczenia staje się sobą. Z chę-
cią przeczytał bym więc tą opowieść
właśnie od końca gdzie Hazard
(nazwisko bohatera) nie przychodzi
na gotowe. Autor nie kończy nawet
opowiadania miłosiernym ciosem szty-
letu. Ten pion, na tle horyzontu, o
którym mówiłem na wstępie, chwieje
się. Oczywiście są w tym opowiadaniu
- jak i w następnych: Laputańczyk,
Mojra, Momus, przebłyski prawdziwego
pióra ale ....
A może ja jestem ten Momus - krytyk
szukający dziury w całym. I znów
posłużę się cytatem teraz z tego os-
tatniego opowiadania:
- i wymierzył mu cios, a potem
taki sam i znowu - To dla twojego
dobra - powiedział.
- Zamieszczę to - rzekł Mirażyński.
To przecie twój pierwszy elaborat
krytyczny - rzekł. - Księgowość wy-
płaci ci jutro - powiedział.
CZŁOWIEK O KILKU INSPIRACJACH.
- Nie graj pan niczego - powiedzia-
ła. Wypuszczę te konie, a ludzie zza
barierki i tak to odbiorą, chyba że
umie pan zagłuszyć tabun. Co? No wi-
dzi pan. Niech pan tylko siedzi i
trzyma dłonie na klawiszach, tro-
szeczkę pochylony jakby pan grał.
Pogoda jest wspaniała, nie będzie
padało.
- Co? Nie ma mowy, artystką jestem
tu ja, pana tylko angażuję.
Nie bój się człowieku, ludzie
przyjdą. Zwłaszcza, że tego jeszcze
nie było. A jakby to nie poskutkowa-
ło, pokażę co mi Bóg dał - jestem
okazała prawda?
Spojrzał - mówiła prawdę. Zaczął
żałować że nie zobaczy, bo oto zbie-
rali się pierwsi zainteresowani for-
tepianem na polanie - niektórzy wo-
łali - O Fortepianista!
Dziewczyna skierowała się w kie-
runku boksów stajennych, po chwili
wyzwolone, przestraszone czymś araby
różnej maści przegalopowały przed
fortepianem, potem jeszcze raz
i jeszcze raz tą samą trasą w obie
strony. Coraz więcej ludzi stawało
przy barierce, coraz wyraźniej sły-
chać było oklaski. On zaczął grać
wbrew sobie, wbrew artystce, kiedyś
nie miał pojęcia, że potrafi. Usły-
szeli jego forte z koncertu Czajkow-
skiego, mimo że tabun zawrócił jesz-
cze raz - grał, był przecież w
niecodziennej sytuacji - a o to
właśnie chodzi - liczy się zwycięs-
two w niecodzienności.
Kiedy ludzie zaczęli domagać się
bisów, od strony stajen biegła zdy-
szana artystka. Miał wrażenie że za-
raz odpadną jej te dwie wielkie,
miękkie kule, że oderwą się spod
bluzki.
- Dziękuję - wysapała. - Pan świet-
nie udaje wirtuoza, obserwowałam pa-
na z daleka. Muszę coś powiedzieć
przez ten mikrofon do tych ludzi,
zaraz wrócę.
- Proszę państwa - usłyszał - Konie
są już zmęczone. Dziękujemy za tak
liczne przybycie. Nazywam się Blanka
Pieczerska. Zapraszamy jutro o tej
samej porze. Dziś bisów nie będzie.
Uczestniczyliście państwo w prezen-
tacji sztuki.
- Pójdę się przebrać - powiedział
do siebie. Był ubrany na czarno,
w krawacie. Słońce przypiekało,
zresztą i bez tego chciał odejść
ukryć się w cieniu, przeżyć to jesz-
cze, przyzwyczaić się do myśli, że o
to jego marzenia z dzieciństwa co do
gry na fortepianie spełniły się i
to w tak niecodzienny sposób. Przed
trzema dniami dogoniła go na ulicy
Blanka Pieczerska dała mu czas do
zastanowienia się nad jej propozycją
i tyle - po prostu. Będzie jej mu-
siał powiedzieć, że grał choć tego
nie słyszała, że te oklaski zza ba-
rierki to nie tylko zasługa biegają-
cych w te i nazad koni.
Przebrał się w starej przyczepie
samochodowej. Garnitur złożył
i schował do sporej niebieskiej tor-
by. Blanka dopadła go gdy usiłował
odejść niezauważony.
- No to jesteśmy usatysfakcionowani
- i umówieni - dodała - Jutro o tej
samej porze. Jeszcze jedno. Na imię
panu?
- Andrzej. Całe życie Andrzej.
- Blanka. Pisze się przez C.
- Zjesz ze mną obiad, jest wspania-
ła okazja - zaproponował.
- Nie dziękuję - może jutro.
- Jutro zagram Liszta - pomyślał.
- No to. Do widzenia - powiedział.
A obiad zjem wspaniały. Sam na sam
z wirtuozem. Naprawdę sam.
MAŃ.
Zaczął pisać by stwierdzić, że
umie składać zdania, że stać go na
niespodziewane słowa co to powiązane
ze sobą i.t.d.
Ludzie na zewnątrz wywalczyli
wolność i teraz walczą o wolność
wolności, a on pisze dyktanda ze
zwycięstwa nad sobą.
Kiedyś zaczął od pisania listów
do siebie. Budował miasta, z których
je wysyłał - nawadniał te miasta
chojnie, budował śluzy, zapory,
przepusty:
rzeki brały wodę ze słów
w rzekach płynęła niebieska krew
miast nie zaludniał nikt, a on
zasiewał lasy
rosły nad wyraz szybko i kryły
go całego,
w ich cieniu rysował mapy tym
którzy przyjdą
wiedział, że nie nastąpi to
legalnie, że
znaleść go musi przypadek
Umarł przypadkiem. Otworzył komuś
drzwi. Jestem wielkim pisarzem -
przedstawił się przybyły.
BRUDNY CZŁOWIEK.
Na płocie siedział brudny czło-
wiek. Miał na sobie brudne ubranie.
Brudne buty spięte smokami do wie-
szania bielizny. Nad nim i obok po-
godny, jasny dzień, niebo jakby iro-
nicznie bez jednej chmurki. Poruszał
ustami, ale można było usłyszeć wul-
garne słowa skierowane do ludzi
przechodzących obok płotu, gdy je
powtarzał - te same miały wciąż inne
znaczenie, ludzie choć bardzo dobrze
znali te słowa bo każdy powtarzał je
już wielokrotnie u siebie w domu -
wytykali palcami siedzącego.
Przy płocie stał krzyż ze zwie-
szonym Chrystusem i wszyscy całowali
jego wysunięte kolano. Drewniane,
białe od wniebowziętych pocałunków,
nigdy nie obeschłe podobno świeciło
nawet w nocy.
Brudny opuścił nagle płot, rozep-
chnął ciżbę, przeszedł na drugą
stronę piasczystej jezdni.
- Widziałem, widziałam! Tkwił tu
cały czas od rana. Taki źle ubrany
i nogi miał krzywe - krzyczała mała
kobietka z wypiekami na twarzy, raz
po raz całując kolano drewnianej
rzeźby.
- Nie możliwe! Co pani powie - mi-
nął ją mężczyzna z teczką i odszedł
w kierunku wzgórza nad jezdnią,
a potem szybkim krokiem pokonał ła-
godne zbocze by zniknąć we wnętrzu
własnego domu.
- Czyżbym dziś rano nie zamknął
drzwi? - pytanie skierował do siebie
i do niespodziewanego gościa siedzą-
cego na kanapie w dużej izbie z kaf-
lowym piecem.
- Przyszedłem odpocząć. Wolę kanapę
niż płot - wyjaśnił tamten.
- Dobra. Potrzymaj pan - właściciel
domu podał siedzącemu teczkę, sam
zniknął w następnej izbie.
- Dobrze, dobrze że pana zastałem,
zacięła mi się i nie mogę otworzyć
a wie pan nie chcę jej niszczyć -
pomoże mi pan?
- Nie ma sprawy - pomogę. Siedzia-
łem za włamania.
To poczucie humoru nie uszło uwagi
właściciela domu i teczki. Kroił
chleb, smarował masłem i kładł bez-
pośrednio na tacy ze srebrnym obra-
mowaniem.
- Lubi pan herbatę z rumem!
- Pewnie wypiję - odkrzyknął sie-
dzący.
Po chwili jedli obaj popijając gorą-
cym płynem.
- Wie pan co mam w teczce.
- Skąd!
- Pieniądze ale takie.
- Fałszywe?
- Nie całkiem.
- Więc jak. Otwierać czy nie - obu-
rzył się tamten.
- Otwierać. Ale jak się to uda pro-
szę nie zaglądać do środka, to co
napisane - nie chciałbym żeby pan
wziął to do siebie.
- Napisane. Szanowny kolega pisze
po forsie. W takim razie niczego nie
obiecuję.
Właściciel teczki chodził teraz po
izbie, żuł ostatni kawałek chleba.
- Drut. Jest w tym domu drut, czy
coś takiego ?
- Jest coś takiego - sięgnął do
kieszeni spodni właściciel domu.
Kiedy zamki teczki puściły sam wyjął
ze środka plik pociętych równo ka-
wałków papieru z takim samym napisem
MASZ DRANIU MASZ!
-
Drań to słabe określenie. Napisz
pan sukinsynu albo gorzej.
- Płacę coś - spytał właściciel do-
mu.
- No wie pan, za co! Ale mam proś-
bę. Przed pana domem wiszą na sznu-
rach takie czyste smoki do wieszania
bielizny...
- Dobrze. Może pan je wziąć.
- A ja dam Sukinsynowi, co ukradnie
kiedyś panu teczkę, to.
Brudny człowiek zdjął z butów
sprężynujące drewienka i uniósł się
wolno z kanapy. Potem schylił się
i do otwartej przez siebie teczki
między tę papierową niby forsę,
wrzucił sześć brudnych smoków.
- Będzie miał - rzekł - Po trzy na
każdy but.
PRO ARTE.
Wiła się za pulpitem w takt głosu
potężnych rozmiarów faceta siedzące-
go na obrotowej scenie. Oprócz tych
dwojga nie było nikogo w ogromnej
sali teatru. Facet miał obok urzą-
dzenie, powodujące w każdej chwili
obrót sceny i wtedy kobieta widziała
jego plecy. Zwijała dłonie przy us-
tach, ciało jej uspakajało się i
słychać było rytmicznie wymawiane
słowa. Jestem twoją muzą muzą muzą,
a akustyka sal i powodowała, że
ogromniały w jego uszach. Facet miał
przed sobą na stole papier, w ręku
pióro wieczne, czuł się jaksto dwa-
dzieścia osób orkiestry symfonicz-
nej .
Wynajął tę salę w celu obrócenia
w czyn zwariowanego pomysłu. Przy-
padkowa kobieta z ulicy bez trudu
nauczyła się tych kilku słów i wygi-
basów przy pulpicie, zwłaszcza, że
obiecał jej za to zapłacić. W miarę
jednak jak to robiła, przestawała
myśleć o wielkiej forsie, myślała
o karierze teatralnej, coraz bar-
dziej pełna podziwu dla samej sie-
bie.
- Postaraj się, twój głos musi wi-
brować, o tak dobrze, dobrze - wołał
facet pokrywając papier pismem miał
coś w głosie, coś jakby elektryczny
impuls, wprawiał kobietę w niesamo-
wite drgania, podniecało go to, wi-
dział co miała pod spodem. Była wiz-
ja, teraz intuicja - mówił do siebie
i wykonywał obroty sceną co pięć mi-
nut kiedy przestawał czytał na głos
zapisane słowa, słupki wierszy miga-
ły mu przed oczyma, pełne wciąż no-
wych znaczeń, muza wibrowała.
- Zatrzymaj tę scenę! Już nie mogę!
choć do mnie. Muzie też czegoś chce
się.
- Zepsułaś wszystko!! - wrzasnął.
KADR NA TRZY
- Koty i żołnierze
- Pamięć
- Ambona Świadka Jehowy
KOTY I ŻOŁNIERZE.
- Nie gadajcie z Paniką. Nim zacz-
nie nawijać wiadomo co powie!
A on tubalnie - Przedłużyli wam
służbę o rok. Korea czeka czerwone
diabły! Przypomniał sobie o was ge-
nerał Pak Dzond Hi. Piszcie do ma-
tek, żon. Czerwone berety na łby
i...
- Ej ty poczekaj! Lecimy Iłami czy
naszą starą krową Li 2?
Panika zatrzymuje się. Nie umie
ukryć dumy z faktu naiwności tamte-
go.
- Coś ty. Dostajemy nowe samoloty.
Ukrainy.
- Wiesz to będzie mój siódmy skok -
zwierza się naiwniak.
- Chłopie. I prosto w bawełnę. Poć-
wicz tylko strzelanie, wczoraj
przestrzeliłeś moją tarczę.
Potem istotnie skoczyliśmy w Ba-
wełnę. Łóżka były miękkie. W cieple
bawełnianych kołder zapominaliśmy
tamten okres inicjacji.
List od Paniki przyszedł w dwa
lata po służbie, poprzedził zawiado-
mienie o miesięcznym przeszkoleniu w
Oświęcimiu. Gdyby to on zawiadamiał,
nikt nie stawiłby się w wyznaczonym
miejscu. Kiedy stłoczeni w cias-
nym przedziale drugiej klasy, poda-
waliśmy sobie menażkę z winem, a
pociąg na kolejnych stacjach zbierał
coraz to nowych pasażerów naszego
przedziału - Tu rezerwa, nie wolno -
nalepił któryś na rozsuwanych
drzwiach.
Nie pamięta się nazwisk. Mały.
\i
Chudy. Długi. Kloc i cyferki przy
każdym. Mały 1. Chudy 2. Pociąg cofa
czas. Czas cofa pociąg jak kasetę
video na podglądzie.
- Wracajcie, to nie tam. Trzeba
w drugą stronę.
Po półgodzinie marszu są, rozstawio-
ne rzędami namioty. Długa kolejka. W
drewnianej szopie rozdzielają sorty
mundurowe. Odbierają rozkazy wyjaz-
du. Zajmujemy przydzielone namioty.
Ze skrzyni wyniesionej na polanę,
pluton odbiera lepką, zakonserwowaną
ciemną mazią, broń. Gruby sierżant
spisuje numery automatów. Czterocy-
frowy mojego to akurat numer telefo-
nu ciotki - 4963. Mały 1 rozpala og-
nisko, przyłączam się. Trzymamy broń
nisko nad ogniem, patentujemy ten
pomysł bo oto, w różnych miejscach
polany to samo - czarna maź kapie w
płomienie. Reszty dopełniają szmaty
z onuc.
- Jutro zajęcia z Kotami - dołącza
do nas Panika.
Major o twarzy jak złamana podko-
wa rozkazuje, milczy i wtedy drga
rysa przez jego lewy policzek. Usta-
wia nas czwórkami.
- Hymn państwowy. Śpiewać hymn pań-
stwowy .
- Majorze, tego nie można, nie da
się!
- To pieśń wojskowa. Śpiewać.
- A może Bogurodzicę - ktoś woła.
- No dobra. Nie śpiewajcie. Na
przód marsz! - Rysa z policzka pul-
suje na całej długości złamania.
A później ganiamy się z młodym rocz-
nikiem. Żeby Polska nie zginęła
strzelamy.
Kiedyś i ty byłeś Kotem. Pamięć
podsuwa patroszone na wszystkie spo-
soby swoje. Pamiętasz?
- Obóz zimowy w górach. Przyszliś-
cie per pedes apostolorum. Ruszyliś-
cie w południe pierwszego dnia, noc
przespaliście w jakiejś szkole, sa-
nitariusz przebił każdemu pęcherz
wodny śródstopia, potem wolno, jak-
byście mieli jeszcze trzy dni marszu
rozpoczęliście dzień drugi. Szedłeś
w pierwszej czwórce obok Jacka
Wierzby. Narzucał tempo, choć nie
mógł, przez łzy. Szedł wysoki, przy-
garbiony, w całym oporządzeniu żoł-
nierza. Co chwilę wyprzedzały was
ciężarówki ze sprzętem obozowym.
Parliście tak jak on pokonując
wszystko. Trzeciego dnia namioty już
stały, nie widząc ich wszystkich wy-
czułeś, że są, weszliście do pier-
wszego z brzegu, wnosząc Jacka - wy-
szeptał dziękuję i zwalił się na
ziemię, ktoś zciągnął mu z pleców
ciężki zasobnik. Zdarłeś mu z szyi
automat.
Pamiętasz go jak stoi na piecu, w
sali podoficerów, z kocem na głowie
i płaci tak za swoje nazwisko. Dumny
ze swego poczucia humoru kapralina
wrzeszczy - Huśtaj się. Szybciej!
Pod piecem skakałeś swoje pajace z
pełnym worem na ramionach a on na
rozpalonym piecu naprawdę był tą
płaczącą wierzbą...
Spaliśmy twardo, z pęcherzami na
obutych stopach w zimowej nocy gór.
- Literat to wy? - Porucznik
skrzywił twarz w dobrodusznym uśmie-
chu. - Słyszałem, że czasami pomaga-
cie kolegom - cofnął się, usiadł w
cieniu namiotu. - Co tak stoicie.
Siadajcie obok.
Usiadłem na polowym łóżku, tam skąd
odległość między nami wydała mi się
wystarczająca.
- Mam prośbę - z zastanowieniem wy-
bierał nietypowe dla niego słowa.
- Napiszecie mi list. Macie dziew-
czynę - omijał nieumiejętnie meritum
sprawy -napiszecie tak jak do swo-
jej. Dziś jest szkolenie narciar-
skie, ale wy zostaniecie - wyrzucił
to z siebie jednym tchem.
- Idziemy na narty! chudy drugi mi-
nął te trzy gwiazdki wychodzące z
namiotu.
- Ja nie. Nie mogę. Mam fuchę.
- To on ci kazał!
- Prosił - krzyknąłem za wybiegają-
cym z namiotu. Wyszli czwórkami. W
piękny zimowy czas, jakby powiedział
każdy z nich.
Na skrzyni, tam gdzie przed chwi-
lą siedział porucznik, leżała pape-
teria. W skrzyni, kawałki drewna po-
mieszane ze sporymi bryłami węgla.
Rozpaliłem w piecyku, którego rura
przebijała strop namiotu, w miejscu
skąd po opuszczeniu zasłony wejścia
sączyło się światło. Usiadłem pod
bulajem pleksiglasowego okna na łóż-
ku chudego i trzymając na kolanach
zabraną ze skrzyni papeterię, w bia-
łej karcie papieru
uc









hodz
iłem w
świat miłości i kiczu. Z wizerunkiem
nieznajomej w oczach, podtrzymując
umiarkowaną temperaturę piecyka spę-
dzałem dzień kolejny.
Wieczorem, podczas kolacji w po-
lowej stołówce - wywołano mnie na
zewnątrz. Porucznik stał w kopnym
śniegu paląc papierosa, cofnęliśmy
się pod namiot mojego plutonu, wrę-
czyłem papeterię z listem.
- Wracajcie - powiedział przez pa-
dający śnieg.
- Fajny narciarz z ciebie Wierzba
wszyscy klepali Jacka po przygarbio
nych plecach. Potem weszliśmy pod
koce. Ktoś dołożył do piecyka. Ktoś
ziewnął głośno. Pomyślałem o liście
i o tym co mnie czeka.
Nigdy już nie spotkałem poruczni-
"
ka. Mówiono mi tylko, że po zwinię-
ciu obozu leżał zalany w którejś z
ciężarówek.
Sto kilometrów drogi powrotnej to
było nasze niezwykłe męstwo. Jacek
wrócił potem już na zawsze do domu.
Był to naprawdę fajny facet.
I Kloc był taki. Nie tak małomów-
ny jak tamten, ale gdyby go związać
zapewne straciłby głos. Kiedy mówił,
opowiadał- wymachiwał rękami, zata-
czał dłońmi koła, kreślił linie
przed nosem słuchacza, któremu umy-
kały skierowane do niego słowa bo
całą uwagę skupiał na gestykulacji.
Można było poczuć to co mówił Kloc,
a dłonie miał ciężkie, jak przystało
na byłego cyrkowego atletę. Na
przykład wtedy w jesieni. Spotykam
Niskiego. Ma szramę pod lewym
okiem. Pytam - Skąd?
- Słuchałem monologu Kloca - mówi.
I jeszcze jedno przyzwyczajenie.
Rzadko obcinał paznokcie u małych
palców. Tłumaczył nam, że to dla
upamiętnienia dnia, kiedy zerwał
z cyrkiem.
- Trzeba było wiecie mieć wszystko
równo obcięte. - Zawsze miał gotową
odpowiedź. Mały, krępy, świetnie
grał w karty, najlepszych ogrywał
w pokera ciągnąc im bezlitośnie żołd
z kieszeni, ze słabszymi w ogóle nie
siadał.
Ale ja nie o tym. W piękny zimowy
bezśnieżny czas wyszliśmy z koszar
za miasto - rozwłóczeni po polach
szukaliśmy zagajnika brzozowego
i wreszcie znaleźliśmy. Wysoki nie-
równy czworobok białych drzew. Kapi-
tan, młody jak i my skupił nas przy
pierwszej brzozie, wysłuchaliśmy
wykładu o właściwościach ciała ludz-
kiego, ekstremalnych warunkach i o
przyciąganiu ziemi. Zostałem wyzna-
czony, miałem obejść cały zagajnik
górą. Tylko niektóre brzozy stały
blisko siebie, dotykając się gałęźmi
- zdjąłem buty i jakbym od dzieciń-
stwa nic innego nie robił, osiągną-
łem punkt krytyczny drzewa, trzeba
było przygiąć powoli elastyczny w
tym miejscu pień i przerzucić się na
następny.
- Szybciej. Złamiesz! - dobiegło z
dołu.
Zawisłem na rękach badając możli-
wości tej pierwszej, najważniejszej
brzozy i kiedy to mi się udało uwie-
rzyłem w siebie. Towarzyszyli mi z
podniesionymi głowami, obchodzili
razem ze mną zagajnik. Pomiędzy
dziesiątym a jedenastym drzewem
uniknąłem upadku, gałęzie były cień-
sze , a pnie oddalone na wyćiągnięcie
ręki. Ale za to zleciałem z ostat-
niej brzozy. Ze złamaną gałęzią w
obu dłoniach siedziałem na mokrej
ziemi nie mogąc wydobyć głosu.
Wróciliśmy potem wszyscy i znów
od początku i wszyscy spadali z os-
tatniego drzewa. A potem zaczął ten
co to podobno kiedyś skończył z cyr-
kiem, pokerzysta jakich mało. Pa-
trzyliśmy jak po przejściu całej
drogi wyłazi w najwyższy punkt prze-
dostatniej brzozy, jak zgina elas-
tyczny pień, zawisa na jednej ręce,
a później zjeżdża po ostatnim pniu.
Kapitan próbował trzy razy, ale
przyciąganie o którym uprzedzał było
silniejsze niż jego ekwilibrystyczne
umiejętności. Kloc dostał nagrodę.
Niski, ten ze szramą na policzku,
wręczył mu cążki - do obcinania paz-
nokci. Przytoczyliśmy trzy kamienie,
wszedł na ten środkowy, wyższy niż
dwa pozostałe i tam odebrał te cąż-
ki.
- Trzy godziny politycznego -
wrzasnął nagle kapitan. To miała być
jego rehabilitacja. Po godzinie wy-
kładu musiał jeszcze raz podnieść
głos -
Przerwa. Wolno palić!
PAMIĘĆ
Coś waliło w moje drzwi o świcie,
gdy już siedziałem na krawędzi łóż-
ka. Jak to dobrze - pamiętałem kil-
kanaście nie cenzuralnych słów, ich
wielokrotne powtarzanie udowodniło,
że potrafię reagować na nieprzewi-
dziane.
W chwili, gdy drzwi były już
u kresu wytrzymałości, wstałem,
przekręciłem klucz w zamku. Uchyli-
łem drzwi tylko na tyle by ktoś z
drugiej strony mógł rozpoznać moją
gębę. Nazwanie tego czegoś własną
twarzą byłoby bowiem niewybaczalnym
komplementem.
Wojna się skończyła - krzyknąłem
przez szparę między skrzydłem pół-
otwartych drzwi a kantem ściany.
- Nie widzę związku! Otwieraj! Ko-
rytarz jest tak wąski, że nawet uś-
miechnąć się nie da - odkrzyknęła
taka sama gęba po drugiej stronie.
Kiedy otworzyłem szerzej, wpadła jak
granat i wybuchła, rzucając w moje
łóżko ogromną walizę, podmuch był
tak silny, że poczułem alkohol,
a staroświeckie wieko drewnianej wa-
lizy otworzyło się, ukazując ułożone
butelki.
- Buzi - powiedziała. Jak dzieci!
- A no, jakoś tam - odparłem.
- No to co! Napijmy się!
Tego głosu nie znałem - chociaż...
- Daj coś zjeść. - Z kuchni przy-
niosłem kieliszki, chleb, ogórki i
nóż.
- Poznajesz mnie? - spytała gęba
znad kieliszka po odkorkowaniu pier-
wszej butelki.
- Prawdę mówiąc - wyjąkałem.
- A wiesz co. Nie powiem kim jes-
tem. Piłeś kiedy z nieznajomym?
- Nie o tej porze - powiedziałem
zagryzając ogórkiem. Gęba pochłonęła
cały chleb.
- Kiełbachę masz!? - z kuchni wy-
niosłem pęto.
- Nie piję już - powiedziałem.
- Dobra. Przejdźmy do rzeczy. Sia-
dajmy.
Usiedliśmy przy stole.
- Twój adres mam od wtedy. Weź z
walizki, wyjmij pozostałe butelki
i ustaw na stole i czytaj na głos co
na metkach.
Zwyciężyła ciekawość. Podszedłem do
łóżka. Z walizy wyjmowałem jej za-
wartość ustawiając równo na stole,
metkami do siebie. Czytałem nierówne
pismo.
Za dzieciństwo.
Za maturę.
Za wspólne kobiety
Za wojsko.
Za tych co na morzu.
Za żeglarstwo.
Za góry.
Gęba zmieniła się nagle w przyjazną
twarz.
- Zostanę u ciebie przez tyle dni
ile jest tych butelek. Poznajesz
mnie? - spytała.
- Nie, jeszcze nie, ale przypomnę
sobie, obiecuję. A może wtedy, w gó-
rach? W każdym razie zrobię to bez
twojej pomocy i przed wypiciem nas-
tępnej butelki.
- Brak Lecytyny - powiedziała
twarz.
- Może naprawdę wtedy w górach -
powtórzyłem. - To straszne, nie pa-
miętam cię z dzieciństwa.
- Z komunistycznego wojska też nie!
- Ubiorę się - odparłem. Wstałem od
stołu kierując się do łazienki.
- Dobra. Pomogę ci. Ożeniłem się ze
Świadkiem Jehowy - usłyszałem przez
ramię.
AMBONA ŚWIADKA JEHOWY
Mówiła. A my podziemni, nie lu-
biący nadmiaru słów, byliśmy bar-
dziej zaskoczeni niż słuchający i
dlatego z jej pierwszych słów do-
biegł nas tylko ich dalszy ciąg.
A miała powiedzieć tylko dwa, trzy
słowa. Jeśli pamiętam, streściłem od
momentu, w którym zaczęliśmy słu-
chać...
wyspa, wciąż ta sama - oblizy-
wana codziennie przez morze - w
piachu człowiek - nie boi się
gwałtownych przypływów - ani nie
żałuje odpływów. Czeka innego.
Burzyciela.
- Przyjdź, przypłyń, została ci
już tylko wschodnia strona wyspy.
Moja samotnia czeka twego nisz-
czącego działania.
Na kawałku południowej strony,
głęboko w piach drążona dziura -
eremita kilka razy dziennie wpeł-
za w nią na czworakach i wtedy
czuje się naprawdę sam. Codzien-
nie też pełznie na kawałek półno-
cy do konfesjonału zbudowanego
kiedyś ze wszystkiego, co przy-
niosło morze.
Jest. Przybił do wschodniej
strony wyspy. Wysiadł z czegoś,
co kiedyś było łodzią - burzyciel
- nadchodzi ale - klęka....
Powiedziała to, a potem zeszła
z ambony wysokiego głazu, oświetlona
kręgiem karbidowych światełek, bo-
wiem sala jaskini była jak kościół,
bowiem ona miała taki sposób mówie-
nia. Miała tylko zaproponować nazwę
nowoodkrytej jaskini. Siedzieliśmy
nadal na rumowisku kilkadziesiąt
metrów pod powierzchnią polany. Jeś-
li była Świadkiem Jehowy jak mówio-
no, nie mieliśmy drogi odwrotu.
- Dziura Eremity - zaproponował
ktoś z ciszy jaka od czasu opowieści
kazania panowała w tej sali trzy-
dzieści metrów wysokiej, czterdzieś-
ci szerokiej. A ja, Eremita Paweł
Podziemny, byłem tu zaraz po burzy-
cielu co to przed wiekami zasypał
syfon, tunel pełen wody. Odkryłem tę
jaskinię tam wyżej, na końcu zielo-
nego zbocza - podnosiło się z polany
jak ręka wskazująca.
Braliśmy po kolei karbidówki,
unosząc światło z kręgu ambony. Ru-
szyliśmy wszyscy między dwie ściany.
Rozpierając je unosiliśmy się wyżej,
ponad błotniste dno wapiennego kory-
tarza. Kiedy zabrakło wody w karbi-
dowych lampach, wypełnialiśmy je
własnym moczem - kobieta musiała
wysłuchać wtedy docinków i dowcipów,
zanim oddała któremuś własną lampę,
a on spełnił jej fizjologiczną proś-
bę.
I znów były wszystkie światełka
wewnątrz trzydziestometrowych ścian,
coraz wyższe i wyższe. Lubię podcho-
dzić słynną metodą zapieraczki.
- Moja ostatnia jaskinia. Mam już
w kościach te lata chodzenia po
dziurach - odezwał się Tłok. Zawsze
wytłaczał błoto z ciasnych korytarzy
- stąd to przezwisko.
Usłyszeliśmy gwałtowny hurkot ka-
mieni. Dobiegł z góry, potem ucichł
żeby znowu powtórzyć się z podwojoną
siłą. W tej przerwie głos Świadka
Jehowy:
- Zgubiłam lampę - W tej chwili
Tłok poczuł na głowie nieprzyjemne
zimno - była to zawartość jej karbi-
dówki. Lampa pacnęła w dno pod nami.
- Uważaj cholera!
I znów ten hurkot.
- Kobieto! Twój burzyciel zasypuje
dziurę eremity - rozpoznałem głos
kierownika wyprawy. Byliśmy w poło-
wie olbrzymich ścian i znowu kobiecy
falset, w następnym odgłosie kamie-
ni:
- W ten sposób król królów i pan
panów wyrusza.
- Spokój kobieto!
Koniec



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kazdy dzien, zwyciestwem

więcej podobnych podstron