Lucyna Legut
Zacznijmy od pomidorów.
(Wspomnienia)
Jeśli o mnie chodzi, to odradzam czytanie tej autobiografii. Nawet biografie nie
bywają prawdziwe, bo ktoś, kto pisze czyjąś biografię, patrzy na obiekt swoich
zainteresowań własnym spojrzeniem. Jeżeli obiekt jest już dojrzałym
nieboszczykiem, nie może się nawet sprzeciwić, gdy niemal wszystko się nie
zgadza. W autobiografii biograf jest oczywiście pochlebcą dla siebie, czyli
także wszystko się tu nie zgadza, Maciej Nowak zmusił mnie do napisania tej
biografii. Pilnuje mnie jego prawa ręka - Irena Olender. Chyba się nie wywinę i
będę musiała napisać. O co tym ludziom chodzi, nie mam pojęcia. Oni mnie po
prostu widzą oczyma biografów, czyli jako kogoś ważnego. Nic z tych rzeczy!
Jestem tak zwyczajną postacią, jak zelówka na zdartej podeszwie. A tej
najprawdziwszej prawdy o sobie, która mogłaby zainteresować na przykład
psychiatrów, z pewnością nie powiem. To tylko ci prymitywni Amerykanie na
sesjach psychoterapeutycznych wywalają na wierzch wszystkie najpaskud-niejsze
bebechy swego ego. Nie ma co liczyć na moją spowiedź. Potraktuję wybiórczo moje
zwierzenia. Może nawet trochę nakłamię, a zwłaszcza pominę niektóre wydarzenia,
które mogłyby stanowić pochwałę pijaństwa i rozwiązłości. Igor Michalski, mój
przyjaciel, ciągle mnie namawia, abym opisała wszystkie wydarzenia związane z
gorzałeczką. Nie mogę tego zrobić. Ktoś mógłby próbować brać ze mnie przykład,
jako że czasem bardzo śmiesznie bywało. Odradzam picie, choćby najweselsze - kac
potem jest straszliwy. Nie opłaca się. Ze mną było tak...
Ale zacznijmy "od pomidorów"... Tu dygresja: nasza matka kiedyś chciała mi
opowiedzieć o pewnej historii związanej z sąsiadką, a że była bardzo dokładna,
zanim doszła do pointy, omówiła wszystkie mało ważne fakty, które poprzedziły
ową historię, czyli to, że sąsiadka najpierw poszła kupić pomidory, potem z tymi
pomidorami wstąpiła do mamy... i tu dopiero nastąpiło właściwe opowiadanie. Mama
więc powiedziała: - Opowiem ci, jak ta głupia Zośka pokłóciła się ze swoją matką
o ćwierć kilo cukru... Ale zacznijmy od pomidorów... Wśród moich bliskich
znajomych znane jest to porzekadło i zezwalam każdemu, komu się to spodoba, aby
posługiwał się nim. Zatem zacznijmy od pomidorów... Czyli zacznijmy od naszej
matki. Przytoczę teraz fragmenty rozdziału z książki "Nasza zmierzchowa mama"
(autentyczna opowieść naszej matki, nagrana na magnetofon, a potem przepisana).
Tytuł rozdziału: "Dom z różami za oknem, zupa wodzianka, a do studni chodziło
się w zimie boso". Nasz dom był taki: byle jaki, wiejski. Gospodarka prawie
żadna, bo mama tylko cos tam w polu zrobiła/a ojciec prawie nic. Stolarzył, ale
tez nie bardzo, tyle tylko, żeby instrumenty zrobić do grania, no i chodził
grywać z ta swoja kapela. Najwięcej po weselach grywali. (...) A jak ojciec
chodził z muzyka, na wesela, to na końcu po weselu gospodyni dawała zawsze
muzykantom po ćwiartce placka. Tam się piekło na łopacie takie placki okrągłe.
Pokroiła na ćwiartki i dała muzykantom po parę kawałków. (...) Ja kiedy
podrosłam, to chodziłam na wesela z ojcem. I bardzom hulała. Bardzo! (...) Jak
byliśmy mali, to mama najczęściej gotowała na obiad wodziankę. Ojciec ususzył
śliwek, ususzył jabłek i taka wodę mama gotowała do ziemniaków, do jałowych
oczywiście. (...) Chahipina nasza była dosyć piękna. Z kamieni była wystawiona.
Dosyt zgrabna: pokój, kuchnia, stolarnia, sień. Stajnia w sieni, wychodek na
ganku. Zamykało się taka. zawiasa, taktem drewnem się zamykało. A róże przed
oknami!... Całe okno było zawalone róża. Jak miałam cztery lata, rodziło się
któreś tam dziecko, bo nas było ośmioro: czterech synów i cztery córki miała
moja mama; taka była pienia. I jak jedno dziecko przychodziło na świat, nie wiem
które, to tam był hałas w izbie, a ja się darłam razem z mama, bo nie
wiedziałam, co jej kto robi, pewnie krzywdę jaka, więc ja się w kuchni okropnie
drę, jeszcze głośniej niż mama w izbie. Wtedy ojciec zamknął izbę i mnie porwał,
bom się nie ustawała drzeć, porwał mnie do stajni, do chlewka, u świni mnie
zamknął. Darłam się tak, com ochrypła, a świnia mnie szarpała po sukni, ale była
jeszcze za młoda, więc mnie nie zdążyła zjeść, bo nie dała rady. Ale była
złośliwa. No to mnie potem Zadkowa porwała stamtąd od tej świni. To ja się
modliłam, jakem umiała, cale życie, żeby ojciec umarł. Jeszczem do szkoły
chodziła, tom się modliła, żeby umarł za tę świnię, bo mu nie mogłam podarować
tego. (...) Do studni chodziło się w zimie boso, bo któż by ta jakie papucie dał
albo buty? Do szkoły się chodziło boso w lecie, a buty się ubierało przed
szkoła. Jeszcze mi się wciąż śni, że boso chodzę po polu, com tak była nauczona.
A jak do kościoła leciałam, to bułki na ramionach, za sznurówki; przed kościołem
się butki ubierało. No to do studni boso. Nogi przymarzały, to się trza było
prędko spieszyć. Ciagło się wodę ze studni, trzeba było klęknąć na lodzie i
patrzeć, żeby się nie wpadło tam. Z takiego dołka się brało wodę. Przyleciało
się do domu i trzeba było nogi pocierać, bo tak stwardły z zimna. A teraz tobym
mogła trzy pan/ nowych butów na nogi ubrać, jakbym szła do studni. I dwa
kapelusze bym mogła na głowę dać! A wtedy nie miałam nawet chusteczki. W zimie
do szkoły jechało się na torbie. Szło się do takiego drzewa i stamtąd z góry na
dół się zjeżdżało, to było bardzo spadzisto, więc się zejść nie dało, tylko
zjechać na torbie. Jak miałam dwanaście lat, to już chodziłam do Makowa, do
haftu. Skończyłam piąty klasę, to mnie wypisali, bo nie było czasu. Bo trzeba
było zarabiać. Wtedy wolno było wypisać z piątej klasy. Do Makowa, do haftu szło
się na dziewiąta, więc trzeba było o siódmej wyjść, wziąć czarnej kawy do
flaszki, oczywiście zbożowej, dziesięć centów do ręki na dwie bułki. To było na
cały dzień. Czasem która dziewczynka wzięła mnie na noc do siebie, jak był
deszcz czy zawierucfia, no tom tam cos zjadła. Z litości mnie brały. A jak
spałam czasem u siostry, to nie
mieli mnie gdzie położyć i spałam w paczce, co węgle były. A paczka była duża,
to ja się zmieściłam, bo byłam mała. I spałam w tym, w czym chodziłam. Dałam
sobie płaszczyk pod głowę i węgle były wyżej. To zaś nauczycielka, jak jej
podłogę wymyłam, z wielka radością, że to u nauczycielki myje, co nas uczy
haftu, to tam kromkę chleba dała. Z masłem! (...) Siedem kilometrów codziennie
szło się. Do Makowa to się idzie ze Suchej na pagórek, na dół, na pagórek, na
dół... Dwa pagórki do Makowa są. Jak wyszłam pod pagórek, to się umęczyłam...
Chłop, nazywał się "dróżnik', jeździł z takimi taczkami; zbierał kamienie przy
drodze na te taczki i gdzieś je wywoził. To on widzi, mała dziewczynka idzie...
Byłam mała, bom i teraz nieduża... To mu było mnie żal, bo mnie chłopaki, co
krowy pasły, biły kamieniami i ścigały. To mnie wziął na te taczki czasem: -
Siadnijze, dziwce. Podwiozę cię kawałek. - Podwoził mnie czasem na tych
kamieniach. Wiec znowu się oglądałam, czy jaki wóz nie jedzie... Jedzie wóz z
chłopem... Jak był chłop dobry, to mnie wziął pod pagórek, a jak był niedobry,
to mnie nie wziął. Ale jak wjeżdżał na pagórek pomału, to ja się zawiesiłam na
dyszlu. A chłop czuje, że mu ciężko, oglądnął się: - Slezies z tego wozu z
tela!? - I tak mnie biczem chciał dochodzie, ale ja się schyliłam i tym biczem
nie dał rady mnie dosięgnąć. A czasem mu się udało, to mnie po grzbiecie wyłoił.
Miał prawo. To był opis dzieciństwa mojej matki. Co do mnie, było tak: urodziłam
się 27 marca 1926 roku w Suchej Beskidzkiej, w parterowym domku, naprzeciw
stacji kolejowej. Domek należał do pani Wądrowej, która miała męża Romana i syna
Antka. Nasza mama wynajmowała pół tego domku. Domek otoczony był sadem.
Niewielkim, ale kilka owocowych drzewek tam rosło. Okna domku znajdowały się
nisko nad ziemią, wysypaną żwirem; to jest o tyle ważne, że dotyczy mnie - mama
sadzała małą Luchę - kluchę na parapecie okna, przy okazji doglądając garnków na
piecu. W pewnej chwili odwróciła się, a mnie już na parapecie nie było. Skulałam
się na żwirową ścieżkę pod oknem. Chyba mnie nic nie bolało, bo me podniosłam
wrzasków. Myślę, że od małego dziecka nie lubiłam płakać. Do dzisiaj mi to
zostało. Czasem mnie coś ściska za gardło, ale niemal nigdy nie płaczę. Jeśli
chodzi o ważniejsze wydarzenia z tego okresu (znam je oczywiście wyłącznie z
opowiadań mamy), to zalicza się do nich moje lądowanie pod kołyską. W tamtym
czasie dzieci kładło się do kołyski, można było wtedy swobodnie krzątać się po
domu i tylko od czasu do czasu nacisnąć nogą na drewnianą płozę, aby dziecko
zakolebać. Pewnego razu mama wyszła na chwilę do sklepu, zostawiając mnie pod
opieką starszego rodzeństwa; Lidusi i Lubcia, a oni tak mnie zawzięcie kolebali,
że wywalili mnie wraz z kołyską i wystraszeni uciekli. Oni też byli mali i nie
wiedzieli, co zrobić z bachorem przywalonym kołyską. Gdyby nasza mama w porę nie
nadeszła, nie musiałabym teraz męczyć się nad spisywaniem faktów
@biograficznych, bo już dawno by mnie nie było. Nie jestem pewna, czy fakt, że
jestem, należy uważać za szczęśliwy. Mama była zdania, że to wielkie szczęście.
Muszę trochę czasu poświęcić okresowi w domku pani Wądrowej; tam się zaczął
kształtować przyszły charakter wszystkich dzieci. Lidusia była prześliczna, z
jasnymi loczkami i zielonymi oczami. Podobno była najpiękniejszym dzieckiem w
całej Suchej Beskidzkiej. Lubuś już wówczas miał drański charakter. Otóż za Boga
żywego nie chciał zasnąć, dopóki nie dostał do possania fajki pana Romana Wądry!
Pan Wądra nigdy nie wyjmował fajki z ust, jedynie na ten moment, gdy trzeba było
uśpić Lubusia. Lubuś darł się tak długo, aż dostał fajkę. Był więc najmłodszym
palaczem na świecie, chociaż nikt tego nie odnotował w księdze Guinnessa. Lubuś
rzucił palenie w jakimś czwartym roku życia. Potem, już jako dorosły człowiek,
nie palił. Lidusia była przez całe życie nałogowo piękna. Nie rzuciła tego do
dzisiaj. Ja zawsze byłam gruba i tak mi już zostało, bo nie warto wspominać o
kilkunastu latach młodości, kiedy byłam szczupła. Zresztą sama w to nie wierzę.
Wracając do pomidorów, dodam jeszcze, że gdy kiedyś szłam z Lidusia na spacer
ulicą Suchej Beskidzkiej (wówczas była w Suchej tylko jedna prawdziwa ulica),
najechał na mnie pan rowerzysta i przejechał mnie rowerem równo przez brzuch.
Poprosił, aby Lidusia nie wspominała o tym w domu, i dał jej za to jakąś kwotę
na cukierki. Pamiętam ten sklep, w którym Lidusia kupiła mi
cukierki. Sobie też. Był to sklep Krumcholtza. Przepięknie tam pachniało
smołowaną podłogą i cukierkami. Cukierki trzymano w słojach, ale ja jakoś do
dzisiaj pamiętam ich zapach. A może to tylko moja wyobraźnia? Lidusia dochowała
tajemnicy i nasza mama nie dowiedziała się o przejechanym brzuchu, a gdyby nawet
wiedziała, to i tak nic by z tego nie wynikało. Wówczas nikt nie biegał do
doktorów z byle powodu. Przeziębienie leczyło się sokiem malinowym, grzanym
piwem z koglem-moglem, co było najprzyjemniejsze, i przykładaniem zgniecionego
czosnku na klatkę piersiową, co było mniej przyjemne. A na wszystkie choroby
istniała metoda zapobiegawcza. Zimą cała nasza trójka musiała pić obrzydliwy
tran. Zatykało się nos, łykało łyżkę tranu i natychmiast dostawaliśmy zakąskę -
kawałek mocno osolonego chleba. Potem, wiosną, latem i jesienią czekało nas
przymusowe picie koziego mleka. Nawet już w Krakowie. Na kozie mleko mama
wysyłała nas razem, abyśmy mieli oko na siebie. Nikt nie mógł wylać choćby
odrobiny z kubka, bo go reszta oczu pilnowała. Pewna kobieta miała kozę na ulicy
Gęsiej. Gęsia była w pobliżu Grzegórzeckiej i w jeszcze większym pobliżu Pól
Katarzyńskich, gdzie obficie rosły trawy i kto chciał, mógł kozy wypasać. Przez
środek pół wiodła szeroka, żwirem wysypana droga. Ta droga była miejscem rajdów
rowerowych wszystkich dzieci, które miały rowery. Tam właśnie zakwitł szalony
romans, opisany w "Miłości trzynastolatki". Kochałam się w Karolu Pauknerze,
synu dyrektora fabryki Semperit. Z miłości, jako drugie imię na bierzmowaniu,
dałam sobie imię Karolina. Pierwsze to, na rozkaz mamy, Teresa. Jestem więc w
całości Lucyna Maria Teresa Karolina. Po szaleńczej miłości zostało mi tylko
zdjęcie, które sobie kazałam zrobić przed Semperitem, oraz imię wpisane w
dokument z bierzmowania. Z Karolkiem musiałam zerwać, gdy wybuchła wojna. Był
Niemcem. Polityka może zniszczyć nawet największą miłość. Gdyby nie mój brat,
miałabym jeszcze pamiętnik, który wówczas namiętnie pisałam. Brat wykradał mi
ten pamiętnik, czytał go głośno, nabijając się ze mnie. Próbowałam go zabić, ale
on był silniejszy. Wobec tego spaliłam pamiętnik i nigdy już do spisywania
swoich uczuć i myśli
10 nie wróciłam. Chociaż niezupełnie. Przecież są one obecne we wszystkim, co
piszę. Wróćmy jednak do wczesnego dzieciństwa i do chorób... Trzeba było ważnej
przyczyny, aby się udać z dzieckiem do doktora. Doczekał się tego Lubuś, gdy
sobie wsadził fasolę do nosa i w żaden sposób nie udało się mamie wyciągnąć mu
tej fasoli, bo tkwiła za głęboko. Gdyby tam została, mogłaby puścić kiełki, a
może zakwitnąć. Z Lubusiem zawsze były kłopoty. Któregoś roku, gdy obierało się
kapinosy na wino, dźgnął nożem kolegę za to, że tamten szybciej od niego
obierał. Co to jest kapinos? Otóż są to owoce dzikiej róży. Robi się z tego
pyszne wino, tylko trzeba najpierw obciąć nożykiem ogonek i czubek owocu. To
właśnie stwarzało okazję do dźgnięcia kolegi. Lubuś już taki był - wojowniczy
indywidualista. Z trudem dawał się ujarzmić. Lidusia była bardzo grzeczna, a ja
- nijaka, przynajmniej taką siebie pamiętam. Zawsze się czegoś bałam, a
najbardziej cholernego lasu. Babka z dziadkiem mieszkali dosyć wysoko, na
"Podksiężu", i trzeba było przejść przez cholerny las, aby tam dojść. Nazwa lasu
pochodziła od cholery, na którą kiedyś ludzie masowo umierali i tam ich chowano.
Nie znałam wówczas pojęcia śmierci, a jednak strasznie się bałam tego lasu.
Nasza mama i nasz ojciec nigdy nam nie żałowali opowieści ziejących grozą. Całe
moje dzieciństwo było naszpikowane takimi historiami. Ojciec nam opowiadał o
kościele w Hucisku, skąd pochodził. Są tam drzwi wiszące na jednym zawiasie, bo
kiedyś diabeł wyrwał te drzwi i poleciał na nich do Rzymu. Wrócił co prawda
przed północą, ale nie zdążył już zawiesić drzwi na drugim zawiasie, bo akurat
kogut zapiał i diabelska moc się skończyła. Być może, te drzwi jeszcze dzisiaj
wiszą na jednym zawiasie. Nie wiem tylko, czy ktoś w tę opowieść dzisiaj wierzy.
Mój ojciec wierzył święcie. Ja oczywiście także. Wierzyłam też w opowieść o
Wajdziku nieboszczyku. Wajdzik był pijakiem. Mieszkał w Kurowie, w tej samej
wiosce, w której nasz ojciec się urodził. Wajdzik co noc wracał do domu pijany i
co noc diabeł czaił się za płotem i szeptał do Wajdzika; - Jasiu! Wystaw łapkę!
- Wajdzik jednak nie był głupi i nie dał się nabrać na słodkie słówka diabła.
11
A jednak diabeł go dopadł, bo gdy Wajdzik umierał, to krzyczał, że diabły siedzą
w koszyku po ziemniakach i za świętymi obrazkami na ścianie. Wszyscy ludzie ze
wsi wierzyli, że diabły tam są, skoro Wajdzik je widzi na własne umierające
oczy. Toteż gdy Wajdzik umarł, nie pochowali go, skoro miał konszachty z
diabłami, tylko wsadzili w wielki kosz i wrzucili z tym koszem do wyrębu, czyli
do głębokiej przepaści. Bardzo mi żal, że obecnie wiem, iż to, co się
przytrafiło Waj dzikowi, było zwyczajnym delirium. Wolałabym wierzyć w diabły.
Przepiękne były tamte czasy! Nasza mama wierzyła w uroki i boginki, które
zamieniały dzieci. Podobno, gdy Lidusia się urodziła, przyszła boginka i
koniecznie chciała Lidusię zamienić. Mama wrzeszczała i nie pozwoliła na żadną
wymianę. Całe życie w to wierzyła, bo przecież na własne oczy widziała tę
boginkę. A co do uroku, to czasem ktoś mamie "zadawał uroku", bo była
prześliczna, i wtedy zaczynała ją okropnie boleć głowa. Trzeba było wzywać
kobietę do "odczynania". Przytoczę tu fragment z powieści "Nasza zmierzchowa
mama". Rozdział pod tytułem: "Urok dany przez naczelnika stacji". Na festyn żem
poszła z wami. Naczelnik stacji siedzi za stołem, z panami i z kasjerem też. Ja
idę, a Legut też idzie. Razem maszerujemy i dzieci gromada. Naczelnik ino
patrzy, że ja idę z Legutem, no to przecież do niego nie poleci, do dzieci też
nie, to tylko na mnie głowicka kiwnął i pokazał, że niesie flaszki: wino. A
kasjer torty. Na talerzyku. I wala ku mnie, podeszłam wiec bliżej, bo przecież
nie będzie Legutowi dawał naczelnik. Bo on mnie dał do zrozumienia, że mam
podejść. To tego winka się napiłam i naczelnik bierze tort... Sam wziął od
kasjera i trzyma na talerzyku, żebym jadła tego torta, nawet przy tylu narodach,
na festynie!... Tyle miłości miał do mnie. To ja tego torta wzięłam i winka,
podziękowałam i odeszłam, bo trza było iść ku dzieciom i ku chłopu. I cholery
dały uroku ciężkiego! Urzekli mnie! Do tego stopnia, żem chciała umrzeć...
Zabrałam to wszystko, gromadę, do domu, bo mnie strasznie wzięły nudy i boleści.
I umrzeć! I umrzeć!... Robiła mi urok pani Zajaczkowska, taka, co była
akuszerka. Ona zażegnywała uroki i wszystko. To moja gospodyni widzi, że ja
ledwo
12
przyszłam, łap! Po Zajaczkowska! Bo zaraz było blisko, koło Porzyckiego.
Zajaczkowska przyszła i mówi: - Straszny urok! Urok jak koń! - Wzięła trzy
węgielki... zapaliła drewna kawałek, bo musiał być węgiel z drzewa. Połamała te
węgielki i do wody, do szklanki. Kiedy węgielki idą na spód, to urok jak koń, a
jak na wierzchu zostaną, to nie ma uroku... W tej chwili poszły na spód
węgielki! Potem się bierze koszule, nadołkiem, i te wodę się przecedzi przez
koszulę. Przecedziła przez koszulę węgielki, woda poszła czysta, a węgielki
wytrzepała. Teraz ma się trzy razy napić tej wody. I po skroniach namoczyła, i
po czole, i przeżegnała wszystko. Ale jeszcze zanim przyszła, to tak się bałam,
że umrę, bo strasznie mnie głowa bolała, do zwariowania! Myślę: nie dam się
śmierci wziąć. Uciekłam. l^edwom się dowlokła do drzwi i uciekłam w pole. Wlekę
się na czworakach, a tu akuszerka idzie! Jak zrobiła wszystko, zażegnała, z
miejsca przeszło! Zdrowiusieńka jestem! Teraz nie wierzą w uroki, a to przecież
jest prawda, bom sama doświadczyła. Przecież nie z tego wina stało się to
wszystko, tylko zwyczajnie, z uroku... Wyrosłam na tych i podobnych
opowiadaniach i może dlatego moja fantazja od czasu do czasu wariuje. Muszę się
pochwalić, że książka "Nasza zmierzchowa mama" zajęła pierwsze miejsce w
plebiscycie czytelników w roku 1980. Wracając "do pomidorów"... Podobno na
chrzcie dano mi imię Łukasz, bo się ksiądz zagadał przy wypisywaniu metryki. Nie
jestem w stanie sprawdzić faktów, a wówczas jeszcze nie byłam zbyt dociekliwa.
Potem miałam jeszcze kilka imion, w zależności od tego, jak który ksiądz
tłumaczył moje imię zapisane w metryce po łacinie. Tam stoi jak wół: santa
Lucia. Ksiądz w Prokocimiu, gdzie rozpoczęłam "studia" w pierwszej klasie szkoły
podstawowej, uznał, że po polsku to brzmi Łucja (mama nie ośmieliła się
sprzeciwiać). W drugiej klasie, już w Krakowie, inny ksiądz uznał, że jestem
Łucja, a w następnej szkole, imienia św. Scholastyki, bardzo nowoczesny ksiądz
zdecydował, że moje imię to Lucyna, co mamie najbardziej się spodobało,
zwłaszcza po filmie ze Smosarską: "Czy Lucyna to dziewczyna". Ja nie wojowałam o
moje imię, ale obecnie go nie
13
znoszę. Wolałabym Łucję albo Łucję. Z ostatnich "donosów" z Urzędu Gminnego w
Suchej Beskidzkiej wynika, że moje imię to Łucja, i jeśli chcę być Lucyną, muszę
sprawę przeprowadzić przez sąd. Mogą być kłopoty po mojej śmierci, i to tylko z
powodu imienia. Igor (cholerny spadkobierca) miał wszystko załatwić, ale jak
zwykle na nic nie ma czasu, a mnie się nie chce samej biegać po sądach. Jestem
więc chwilowo Lucyną. Jako taka przenoszę się znowu w dawne dzieje, bo to
przecież biografia... W Suchej Beskidzkiej domek pani Wądrowej już nie istnieje.
Podobno wybudowano tam jakiś "drapacz chmur", w każdym razie, jak na Suchą
Beskidzką, ma to być coś dużego. Stacja jest w tym samym miejscu. Na stacji był
zawiadowcą pan Szczepkow-ski, ojciec Andrzeja Szczepkowskiego, znanego aktora.
Starszy pan Szczepkowski podkochiwał się w naszej mamie i, jak mówiła, biegał za
nią przez żyto, ale jej nigdy nie dogonił, gdyż miał brzuszek i ciężko mu się
pod górę biegało. Gdyby nie to, być może Andrzej Szczepkowski byłby moim bratem.
Okazuje się, że Sucha Beskidzka miała wielu znaczących ludzi. Jerzy Goliński
także się obił o Suchą. A co najważniejsze, znany polityk Siwieć! Na "Pod-
księże" można było iść albo przez las cholerny, albo obok domu Siwców. W połowie
drogi, między stawami, które rozciągały się na dole, a "Podksiężem" stał
murowany dom Siwców. Do domu dziadków trzeba było wdrapać się na samą górę,
potem jeszcze przejść przez "Księży Potok", jeszcze kawałek ścieżką, a potem już
stał ten dom, mały, ukryty w dzikich różach, z piwnicą w ziemi, a na kopczyku
piwnicy kwitły dzikie storczyki i niedaleko rosły grzyby kurki. Całe morze
kurek! Ludmiła to pamięta. Ja nie. Boże! Gdybym dzisiaj mogła się dorwać do tych
grzybów!!! Wówczas jeszcze nie byłam oszalałą grzybiarką. Zaczynam się gubić.
Znowu muszę zrobić krok wstecz... Nasza babka miała dużo dzieci. Sporo ich
zmarło. Najdłużej zachowała się pamięć o zmarłej ciotce Józi, może dlatego że do
dzisiaj mam jej zdjęcie w trumnie. Ciotka Józia leży sobie i nic jej już nie
obchodzi, że musiała umrzeć, bo dziadkowie nie chcieli jej dać w posagu
14 maszyny do szycia, a kawaler, w tym akurat wypadku brat mego ojca, nie chciał
się żenić bez posagu. No więc ciotka Józia postanowiła się zabić. Z braku
lepszego sposobu wymyśliła sobie sanki... że siądzie na sanki, popędzi z góry i
rozbije się o jakieś drzewo. Wszystko wyszło planowo, tyle że się nie zabiła,
ale złamała sobie kręgosłup. Dziadek, który nie chciał dać jej w posagu maszyny
do szycia, tym razem przestał być oszczędny; sprzedał krowę, aby móc zawieźć
Józię do Krakowa, do szpitala. Do dzisiaj różnie ze szpitalami i doktorami
bywa... Chyba zrobili Józi za ciasny gipsowy gorset, bo nie mogła w nim
wytrzymać i strasznie z bólu krzyczała. Tego znowu dziadek nie mógł wytrzymać,
więc stolarską piłą przeciął gips cioci Józi i już spokojnie mogła sobie przez
kilka lat umierać. Umierając, stawała się coraz mniejsza i, jak nasza mama
mówiła, gdy umarła, to była taka malutka jak boche-neczek chleba, a trumienkę
miała tak małą, jak żelazeczko... To wydarzenie także opisałam w książce o
naszej mamie; nigdy nie przestało mnie wzruszać. I bardzo znielubiłam dziadka.
Mama go także nie lubiła. Wróćmy jednak do mojego życia... Ja, ciągle jeszcze
mała Lucia (trudno uwierzyć, że kiedyś byłam mała), znalazłam się w Prokocimiu
pod Krakowem. Mama zawsze chciała wiedzieć, "co jest za tą wielką górą", czyli
za Suchą Beskidzką. Naszej mamie imponował Kraków. Ojciec się stanowczo
sprzeciwiał, bo nie przywykł do mieszkania w mieście, ale mama postawiła na
swoim. Zawsze ją ciągnęło do "wielkiego świata". Nieraz się zastanawiałam,
dlaczego nikt z rodziny naszej mamy nie miał w sobie nic wiejskiego. Babka i
dziadek też różnili się od reszty wiejskich ludzi. Może dlatego, że dziadek nie
tylko był stolarzem, ale także artystą. Uważałam go za drania. Źle traktował
babkę i więcej zajmował się graniem niż zarabianiem na życie stolarką. Wszystkie
dzieci dziadków, które dożyły dojrzałego wieku, miały jakieś uzdolnienia
artystyczne, oprócz ciotki Heli, której nie cierpiałam, bo była bardzo niedobra
dla naszej mamy. Ciotka Hela zgrywała damę, ale została tylko krawcową. Nie
wykształciła swoich dzieci i wściekała się, że mama dba o nasze wykształcenie.
Gdy dziadek umierał, rozdzielił między dzieci wszystkie dobra doczesne,
15
jakie jeszcze posiadał. Nasza mama dostała w spadku tylko własną matkę, czyli
naszą babkę. Babka już wówczas była nienormalna. W Prokocimiu mama wynajęła
część willi św. Teresy i tam zamieszkaliśmy z babką. Na parter wprowadził się
Siajuś ślicznotka, który kochał się w mamie. Naprawdę nazywał się Franciszek
Bożek. Mama każdemu dawała wymyślone przez siebie imiona i tak samo było z
Siajusiem. Dlatego to imię jest mi bliższe niż jakiś Franciszek. Siajuś nosił ze
sobą rewolwer. Nie wiem, czy miał pozwolenie na broń. Tym rewolwerem ciągle
groził, mówił, że albo zabije mamę, albo licznych fatygantów, którzy się ciągle
kręcili przy naszym domu. Nasza matka była kokietką. Chyba tak musiało być, bo
zbyt wiele różnych męskich postaci pamiętam i zbyt wiele awantur Siajusia. Gdy
mama wracała z ojcem z balu, Siajuś już leżał na schodach i wymachiwał
rewolwerem - podobno mama za często tańczyła z nauczycielem muzyki, panem
Chrapkiem... Chrapek chyba był piękny, bo do dzisiaj pamiętam, że się także w
nim kochałam. W Siajusiu nie. Siajusia tylko uwielbiałam, bo był bardzo dobry
dla nas. Był stolarzem, tak jak nasz dziadek, może dlatego mama go nie chciała.
Ojciec natomiast bardzo go lubił i doradzał mamie, aby wyszła za Siajusia, gdyby
ojciec umarł. Żyło się w Frokocimiu w ciągłym napięciu; Siajuś biegający z
rewolwerem, amanci wokół mamy i babka przywiązana łańcuchem do sznurka
przeciągniętego przez ogród. Babka stale uciekała i mama musiała wynajmować
taksówkę, .jeździć i szukać jej. Nie mam pojęcia, co babkę tak nosiło po
świecie. Może chciała odnaleźć dziadka, jak za dawnych lat, gdy dziadek całymi
dniami balował z kapelą na weselach i nie wracał. W Prokocimiu miały miejsce dwa
tragiczne wydarzenia. Jedno, gdy Lubciu stanął na spróchniałym płocie i załamała
się pod nim deska, a on nabił się szyją na sztachetę. Dobrze, że mama miała
zwyczaj co chwilę wyglądać oknem i sprawdzać, co robią dzieci. Tak doszło do
drugiego kontaktu Lubcia z lekarzem. Mama zawiozła go do Krakowa do szpitala,
gdzie mu zgrabnie zeszyli szyję, ale ślad na całe życie pozostał. Drugie
wydarzenie było jakby wzięte z bajki o królewnie Śnieżce, której zła macocha
podrzuciła zatrute jabłko... Otóż nasza Lidusia pozwoliła pewnej (niemal)
czarownicy
16 poczęstować się jabłkiem, nie wiedząc, że czarownica właśnie jest zatruta
tyfusem brzusznym. Lidusia zachorowała. Prokocimski doktor leczył ją na
zapalenie płuc przez całe dwa tygodnie, aż zaczęła dogorywać. Wówczas mama
zawiozła ją do szpitala do Krakowa. Z Lidusia długo było bardzo źle, a nasza
mama szalała i wrzeszczała, że wolałaby, abyśmy my z Lubciem umarli, byle nie
Lidusia. Jeszcze dzisiaj czuję, jak mi było nieprzyjemnie, że żyję zamiast
Lidusi. Jakimś cudem Lidusia ozdrowiała i mama przestała marzyć o śmierci mojej
i Lubcia. Te jej marzenia nie były prawdziwe, pochodziły z jej histerycznego
charakteru, o czym dzisiaj wiem i o czym niejednokrotnie mogliśmy się wszyscy
przekonać, gdy już potrafiliśmy myśleć i wysnuwać wnioski. Kiedy Lidusia
chorowała, na intencje jej wyzdrowienia odprawiano msze święte w Częstochowie i
w Wilnie przed ołtarzem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Po wyzdrowieniu Lidusi
nasza mama zabrała nas troje i pojechaliśmy najpierw do Częstochowy, a potem do
Wilna, podziękować Matce Boskiej za uzdrowienie Lidusi. Było za co. Podczas
choroby Lidusia kilka razy przebywała bliżej tamtego świata niż tego, na którym
żyliśmy. Wszystkie te wydarzenia wywarły duży wpływ na moje życie. I przydały mi
się, gdy zaczęłam pisać. Już w Krakowie nazywałam nasz dom "domem na wulkanie".
Cała kamienica, w której mieszkaliśmy na Grzegórzeckiej, była niczym wulkan.
Takich postaci, jak tam, nigdy potem nie spotkałam. W kilku książkach piszę o
nich. Prócz ludzi ciekawa była restauracja "Żabi Kruk", na parterze domu, i
prosektorium naprzeciw domu. Restauracja była obskurną knajpą, z czarną
smołowaną podłogą. W malutkim pokoiku od strony bramy wejściowej znajdował się
bufet, przy którym, stojąc, kiwali się pijacy. Dalej drzwi do drugiego pokoju,
gdzie na podwyższeniu stał stary stół bilardowy. Druga atrakcja to prosektorium.
Stamtąd często wyruszał korowód żałobników, karawan wiózł trumnę, konie w
żałobnych strojach, szlochająca rodzina... Było na co patrzeć. W Prokocimiu
kochałam się w nauczycielu Chrapku, o czym już wspominałam. Moja następna miłość
to Franio od rzeżnika Rewilaka. W szaleństwie miłości podarowałam mu znaleziony
na ulicy odpus-
17
towy pierścionek, a on dał mi za to święty obrazek, który dostał na Boże
Narodzenie od księdza odwiedzającego domy z kolędą. Kolejna miłość to także
Franio. Byłam już wtedy nieomal dorosła; miałam siedem lat. Działo się to w
miejscowości Landek, koło Chybia, w czasie wakacji. W letnie poranki Franio
wypędzał krowy na łąki... Szalona miłość, z rojeniami o ślubie i białej sukni z
welonem. Zwłaszcza welon odgrywał tu najważniejszą rolę. Nie spełniły mi się w
życiu marzenia o ślubie w welonie i tylko jeden jedyny raz wystąpiłam w welonie
na scenie - w "Świerszczu za kominem" Dickensa. Nasza mama aż popłakała się ze
wzruszenia; zawsze marzyła, aby zobaczyć mnie w welonie. Nie wiem, czy czytelnik
połapie się w moich "zeznaniach", bo przeskakuję z tematu na temat i mieszam
czasy. Już byłam w "Świerszczu za kominem", gdy tymczasem do tego momentu minął
ogrom czasu. W Prokocimiu mama przyjaźniła się z panią Blondekową, która
przepięknie grała na bałabajce. Nauczyła też naszą mamę grać na tym
instrumencie. Mama była muzykalna, pewnie po dziadku, który nawet zaczął ją
uczyć gry na skrzypcach, ale zaniechał tego z braku cierpliwości i czasu. W
końcu co chwilę były jakieś wesela, na których trzeba było grać. A jednak po
dziadku wszyscy bracia mamy grali na różnych instrumentach; wujek Stefan na
cytrze i gitarze, wujek Edek na trąbie, a wujek Staszek na kilku instrumentach.
Ciotka Hela grała tylko mnie na nerwach, ale do tego nie trzeba mieć dziadka
muzykanta. Dygresje mnie wykończą. Nigdy nie dojdę do sedna sprawy, jeśli ciągle
będę zaczynała "od pomidorów". Jeszcze mnie kusi, żeby wspomnieć o tym, jaki
rodzaj zabaw w dzieciństwie lubiłam najbardziej... Otóż najbardziej
interesowałam się żywymi stworzonkami. Byłam zaprzyjaźniona z polną myszką,
którą znalazłam gdzieś w ogrodzie i nosiłam pod bluzką, aby jej było ciepło.
Ponieważ moim najmilszym miejscem zabaw była pracownia stolarska Siajusia
ślicznotki, tam moją myszkę postawiłam na desce i przyglądałam się, jak myje
śliczne, różowe łapki. Siajuś jednak nie odczuwał miłości do myszek i widząc
mysz na desce, rąbnął w nią drugą deską.
18 Siajuś troskliwie, ale surowo wychowywał dzieci; swoich nie miał, ale byliśmy
my, dzieci ukochanej damy jego serca. Gdy podczas zabawy w ciemnym maglu
rąbnęłam się w nogę i mocno kulałam, Siajuś tak długo mnie od kulenia
odzwyczajał, aż mnie odzwyczaił. Metoda była prosta - niezbyt bolesne
przykładanie deską w pupę kulejącego bachora. Bardzo pomogło. Teraz przeskoczmy
już do Krakowa i do mojej edukacji. Drugą klasę ukończyłam w szkole podstawowej
na ulicy Pędzichów. Mieszkaliśmy wówczas przy ulicy Strzeleckiej, niezbyt daleko
od szkoły, ale w pierwszym dniu nauki udało mi się zgubić i nie trafić ze szkoły
do domu. Dowód oczywisty, że byłam nierozgarniętym dzieckiem. Pamiętam, że
ryczałam, nie wiedząc, gdzie jestem, a okazało się, że jestem właśnie na naszej
ulicy. Nie rozpoznałam jej, mimo że prowadząc mnie rano do szkoły, mama kazała
mi zapamiętać, którędy mam wracać. Czasami jeszcze teraz śni mi się ta zagubiona
ulica i moja rozpacz. Nigdy w snach nie mogę odnaleźć numeru 13, pod którym
mieszkaliśmy. Tam pod tym trzynastym był dozorca, który miał córkę w moim wieku.
Oczywiście zostałyśmy przyjaciółkami. Aby się jej podlizać, pożyczyłam jej
ogromną Biblię, którą mama miała po swoim ojcu, a on po swoim. Były w niej
przepiękne obrazki i wszystko pisane było dziwnym, ozdobnym pismem. Moja
przyjaciółka nie oddała mi Biblii. Powiedziała, że ją zgubiła. Pewnie nikt
wówczas nie domyślał się, jak cenną rzecz zaprzepaściłam. Nie była to zresztą
jedyna cenna rzecz, której przez głupotę się pozbyłam... W czasie okupacji
sprzedałam, za sześć jajek, zegarek po naszej babce, taki na łańcuszku. Kupił go
mój kuzyn, a syn ciotki Heli. Nazywaliśmy go Jankiel. Pojęcia nie mam dlaczego.
Wszyscy synowie ciotki Heli mieli, przez siebie wymyślone, przezwiska: Siubas,
Bydlak albo Cielęce Jajo, Menda i Jankiel. Jankiel był najciekawszą postacią;
przyłączył się do taboru cygańskiego i ożenił się z Cyganką. Potem się drugi raz
ożenił, już nie z Cyganką, i miał dwoje dzieci. Nagle zniknął. Chociaż nigdy
przedtem nie był kolejarzem, przyszedł któregoś dnia w mundurze kolejarza i
powiedział, że został maszynistą. Wyjechał do Niemiec, wraz z maszyną, i więcej
nikt o nim nie słyszał. Ciotka Hela nigdy już o nim nie wspominała, bo był
zakałą
19
rodziny. Ja go najbardziej lubiłam, uważałam, że jest niezwykły. Ciągle lubię
ludzi innych od reszty. Lubię szaleńców. Z ulicy Strzeleckiej przenieśliśmy się
na ulicę Grzegórzecką. Tam rozpoczęłam nauki w trzeciej klasie szkoły
podstawowej imienia św. Scholastyki. Można powiedzieć, że była to elitarna
szkoła, i tylko dla dziewcząt. Od pierwszej klasy, do końca trzeciej nosiło się
białe, lniane fartuchy, wiązane w kokardy po bokach. Potem aż do klasy szóstej
fartuchy były też białe i lniane, ale bez kokard, z wszytym w talii paskiem.
Chodziłyśmy w jednakowych granatowych mundurkach: spódnica w fałdy, bluzka z
marynarskim kołnierzem, nawet obszycie kołnierza białymi tasiemkami miało
przepisowe, jednakowe odstępy. Do gimnastyki służyły granatowe szarawary i
białe, trykotowe koszulki. W lnianym worku nosiło się kapcie. Torba z książkami
- na plecach, w żadnym wypadku jakaś teczka w ręce! Panował rygor. W szkole było
wściekle czysto. Jeśli oko nauczycieli na nas nie spoczywało, bawiłyśmy się w
"wywijanie" na błyszczącej podłodze. Jedna z dziewcząt krzyżowała ręce, druga
przykucała i chwytała tamtą za ręce; ta, która stała, wywijała tą kucającą. I
tak na zmianę... Można też było zjeżdżać na siedzeniu po równie gładkich, jak
podłoga schodach. Często w snach zjeżdżam po tych schodach. Gdy kończyłam
trzecią klasę, zmarł nasz Ukochany Dziadek, Marszałek Józef Piłsudski. Cała
szkoła zalewała się łzami, bo nauczono nas kochać Dziadka i Ojczyznę. Teraz nie
udało mi się nigdy usłyszeć od jakiegoś dziecka, że kocha swój kraj... Może
dlatego, że nie ma obecnie urodzaju "dziadków"?... Musi być ktoś najważniejszy,
kogo chce się kochać. Jestem wściekle dumna, że ja, trzecioklasistka, miałam
zaszczyt przez całą godzinę trzymać wartę na Wawelu przy trumnie Dziadka
Piłsudskiego. Cała Polska płakała bobrowymi łzami i cała Polska zjechała do
Krakowa na pogrzeb. A potem cała Polska brała udział w sypaniu kopca
Piłsudskiego. Ja także. Wszystkie dzieci, z małymi taczkami napełnionymi ziemią,
sypały kopiec. Ten kopiec jest więc po trosze i moją własnością, bo jest w nim
taczka mojej ziemi. Wujek Stefan przyjechał z Wilna z całą rodziną na tę
uroczystość. Był zawodowym wojskowym i piłsudczykiem.
20 Dzisiaj historia różnie mówi o Piłsudskim, ale mnie to nie obchodzi; nauczono
mnie w szkole kochać go i nie będę się teraz oduczała. Gdy mieszkaliśmy na
Grzegórzeckiej, naszą parafią był kościół św. Mikołaja, ale my woleliśmy chodzić
do ojców jezuitów na ulicy Kopernika. U jezuitów było ładniej. I spotykaliśmy
tam także inne dzieci z naszej ulicy. Obowiązkowo musieliśmy zaliczyć wszystkie
nabożeństwa majowe. Nie powiem, abyśmy na majówkach zachowywali się, jak
przystało w kościele. Czasem były jakieś poszturchiwania i chichoty. Któregoś
razu ksiądz wyszedł z konfesjonału i kazał grupce dzieci zostać i poczekać na
niego, aż się skończy nabożeństwo. Byłam pewna, że nas zwymyśla za chichoty, ale
nic takiego się nie stało. Ksiądz powiedział, że nas angażuje do kościelnego
teatru i że mamy na drugi dzień przyjść po role. Ludmiła dostała rolę świętej
Teresy, a ja - pastuszka! Ona miała dużą, mówioną rolę, a ja ani słowa! Nasz
brat nie został zaangażowany, może dlatego, że był zawsze nadąsany. Dopiero z
wiekiem mu to przeszło. Ze złości, że nie będzie artystą, nazwał Lidusię świętą
Teresą albo Artystką. I już na całe życie została Artystką, bo nawet w żartach
nie wypadało nazywać jej świętą Teresą; na to by nasza mama nie pozwoliła. No i
do dzisiaj mówię do niej i o niej: Artystka. Bardzo się to przyjęło. Nawet moi
przyjaciele, gdy dzwonią do mnie, pytają: - A co słychać u Artystki? Nasza
teatralna kariera w kościele Jezuitów kwitła. Ojciec Turbak, który nas
angażował, powierzył Artystce drugą wielką rolę! Grała Matkę Boską, a ja, jak
zwykle, pastuszka!!! Znowu bez słowa tekstu! Ze złości zrobiłam sobie w domu
wspaniałą charakteryzację; namalowałam czarne, zakręcone wąsy i brwi jak
piekielne kiełbasy, niemal na całe czoło! W kostiumie pastuszka szłam z domu do
kościoła na występ; "A co? Niech się wszyscy napatrzą!" - pomyślałam. "Idę na
występy! Nikt nie musi wiedzieć, że mam niemą rolę!" Może bym się kiedyś
doczekała mówionej roli, ale ojca Turbaka Niemcy aresztowali i zginął w
Oświęcimiu. To był najlepszy ksiądz, jakiego w żydu poznałam. Wszystkim dzieciom
pozwalał się wygłupiać na próbach, a potem rozdawał nam cukierki, i to w dużej
ilości.
21
Nawet udawał, że nie widzi, kiedy podkradaliśmy opłatki świąteczne,' które w
piwnicach suszyły się na deskach. Opłatki miały wspaniały smak! A może wówczas
wszystko było wspaniałe? l W szkole św. Scholastyki zajmowałam się absolutnie
wszystkim,, oprócz nauki. Do mnie należało opiekowanie się roślinami, rybkami' w
akwariach i ślimakami. Ja malowałam afisze i wymyślałam do' nich różne stosowne
hasła, na przykład: "Kto myje szyję, ten długo żyje". Grałam też w szkolnym
teatrze, co oczywiście nie miało porównania z teatrem kościelnym, w którym
bywała prawdziwą publiczność. Jednak i w szkolnych przedstawieniach grywałam;
wyłącznie męskie role i przeważnie błazeńskie. Ktoś się musiał już wówczas na
mnie poznać, że nie można mnie traktować poważnie; Tak jest do dzisiaj. Ciągle
żąda się ode mnie błaznowania. Zwłaszcza mój drugi, po Igorze, przyjaciel, Krzyś
Szuster. On nawet nagrywa moje wygłupy, a potem raczy tym gości na
okolicznościowych bankietach. I nic mi za to nie płaci. Kiedyś błażni królewscy
na dworach mieli chociaż darmowe utrzymanie za błazeństwa, a ja jeszcze muszę
dokarmiać Szustera gołąbkami po galicyjsku i orze-j chowym tortem. Nie mam ja
łatwego życia. Nie będziemy zaczynać "od pomidorów", ale musimy jednak wrócić do
czasów, kiedy to dzięki wyróżnieniu, które mnie w szkol spotykało, tak mało się
uczyłam, że gdy przyszło do wstępnegi egzaminu do gimnazjum, to po prostu nie
zdałam. Moja siostra d dzisiaj nie lubi tego wspominać. Taki wstyd! Żeby nie
zdać d gimnazjum, to już trzeba być kompletnym matołem. Nasza mama, chociaż nie
miała zwyczaju biegać na wywiadówki gdy sytuacja była podbramkowa, natychmiast
nas ratowała. Zapisałc mnie do prywatnego gimnazjum noszącego nazwę: "Instytut
Marii" Uczęszczały tam dziewczynki z tak zwanych "dobrych domów" czyli takie,
które nie lubiły się uczyć. Były to przeważnie córk oficerów albo bogaczy.
Wykładały wyłącznie siostry, które wywodziły się z niemieckiego zakonu, ale były
zagorzałymi Polkami. Przyjęły mnie do wstępnego egzaminu i powiedziały, że sobie
ze mną poradzą. Tak też było Tylko że zaraz wybuchła wojna. Chwilowo siostrom
wolno byłe nauczać, zwłaszcza że sprytnie wymyśliły, że prowadzą szóst
22 | i siódmą klasę, chociaż przerabiałyśmy w całości materiał z pierwszej i
drugiej gimnazjalnej. Nawet łacinę. Z obcych języków był tylko niemiecki, który
zresztą wszystkim nam się potem przydał. Niestety Niemcy zorientowali się, że
siostry szwindlują i wykładają materiał z gimnazjum, a nie z podstawówki, i
gimnazjum przestało istnieć. Przełożoną była siostra Gonzaga, wychowawczynią
siostra Bernardyna; ona także wykładała niemiecki. Z początku próbowałam i w tej
szkole nie uczyć się. Wszystko ściągałam z bryków, aż do czasu gdy siostra
Bernardyna zauważyła to. Nie usłyszałam słowa nagany, tylko zapytanie: - Lucyna,
i ty mi to robisz?... - Nie powiedziała nic więcej i przeszła do następnej
ławki. Nie wiem, jakie metody stosują obecnie pedagodzy, ja się po tym pytaniu
zapadłam pod ziemię, a potem nadrobiłam wszystkie zaległości i tak się uczyłam,
aż furczało! Polubiłam naukę. Ale nie na długo, bo gimnazjum już przestało
istnieć. Potem przez rok chodziłam na kurs przysposobienia biurowego, gdzie
nauczyłam się stenografować i słabo pisać na maszynie. Stenografii w ogóle już
nie pamiętam. Kurs trwał tylko rok. W domu bieda aż piszczała i trzeba było
zacząć pracować. Pracowałyśmy z Artystką w firmie pewnego Austriaka, pana
Hausnera. Ludmiła w biurze fabryki parasoli, a ja u tego samego właściciela, ale
w warsztatach naprawy męskiej bielizny. Nasz szef był starym przedobrym
człowiekiem. Bał się swojej synowej, która była z domu baronówną. Nienawidziła
wszystkich wokół. Stary pan Hausner mnie i Ludmile przyniósł swój deser, który
mu żona przyrządzała. Oczywiście jego synowa nie mogła o niczym wiedzieć. Był
tak lubiany, że gdy jedna z robotnic wychodziła za mąż, zaprosiła go na wesele.
Nawet mam zdjęcie z tego wesela, z szefem między nami. Trochę można się było
podratować u naszego Austriaka. Ludmiła czasem robiła jakieś szwindle z
parasolami, które potem drogo się sprzedawało, ja podkradałam koszule, bo
niektóre były niemal nowe. Gdy idzie o przetrwanie, człowiek wpada na
najdziwniejsze pomysły. Jednym z takich pomysłów było wynajmowanie części
naszego mieszkania na noclegi. Nasz ojciec już nie żył, a brat był w obozie.
23
Przez nasz dom przewinęło się wielu ludzi. Przeważnie mieszkali tydzień lub dwa
i przenosili się gdzie indziej. Niekiedy wracali, a potem znów się przenosili.
Domyślaliśmy się, że są to Żydzi. Dokumenty oczywiście mieli polskie, więc można
ich było czasowo meldować, co było wówczas konieczne. Nikt nie miał obowiązku
być dociekliwy, jeżeli nie chciał. Zamieszkał u nas pewnego razu młody człowiek,
który zaprzyjaźnił się z córką sąsiadki i wziął z nią ślub kościelny. Któregoś
poranka, gdy młoda para spędzała jeszcze miodowe chwile w pościeli, zjawił się
ksiądz z naszej parafii. Odbyła się długa rozmowa z młodą parą. Ksiądz wyszedł.
Młody małżonek wyjaśnił nam, że musi zmienić mieszkanie, i to sam, ponieważ
ksiądz, sprawdzając jego ślubne dokumenty, stwierdził, że człowiek o takim
nazwisku nigdy nie istniał w podanej w dokumentach miejscowości. Zatem ślub
trzeba wykreślić z rejestru... Rozstali się więc małżonkowie. Macocha panny
młodej wpadła do naszego mieszkania i zwyzywała mamę, że przechowuje Żydów, i w
dodatku stręczy Żyda niewinnej dziewczynie. Młody człowiek znalazł sobie inny
pokój, także w Krakowie. Nikt już nie śledził jego losów. Po wojnie okazało się,
że przeżył i nawet pragnął ze swoją nielegalną żoną zawrzeć prawdziwe
małżeństwo, ale Kryśka, bo tak miała na imię, była lekko stuknięta i wolała
sprzedawać lody pod sukiennicami (nie w sklepie, tylko z obwoźnego wózka), niż
być przykładną żoną. Młody człowiek był kuśnierzem, a Kryśka została panienką od
cielesnych uciech (płatnych). Ponieważ nasza mama zawsze nadawała lokatorom
przezwiska, był ktoś, kogo się nazywało Jabłko, był Gąsior, Diabeł, Śledź i
Wujek. Myślę, że wszyscy byli Żydami. Wujek był najstarszy, chyba dobijał
czterdziestki, i może dlatego został nazwany Wujkiem. To musiał być ktoś bardzo
wykształcony i ważny. W tym czasie handlował latarkami. Gdzieś nabywał stare
latarki, które się malowało i stawały się jak nowe. Malowanie polecił mnie, za
co opłacał moje i Ludmiły lekcje angielskiego u hrabin Grocholskich. Sam również
uczęszczał do nich na lekcje. W ramach zapłaty za pracę dostawałam także każdego
wieczora bułkę z wędliną. Dzieliłam tę bułkę na trzy: dla mamy, Ludmiły i dla
mnie. Wujek nie mógł mi dawać aż trzech bulek; na to go już nie było stać.
Przypuszczam, że Wujek się we
24 mnie kochał, ale dla mnie był starcem; miał czterdzieści niewyobrażalnych
lat! Pewnego razu Wujek się nagle wyprowadził. Chyba gdzieś wyjechał. Po jakimś
czasie znowu się zjawił. Wówczas mieszkał u nas człowiek, którego nazywało się
Księdzem. Wujek z Księdzem prowadził tajemnicze rozmowy, a potem znowu zniknął i
nigdy go już nie zobaczyliśmy. Ksiądz wpadł w popłoch, bo pożyczył Wujkowi jakąś
wielką sumę, ale nie wyjawił jej wysokości. Nie wiemy, co się stało z Wujkiem.
Podejrzewaliśmy, że mu się udało zwiać za granicę za te pożyczone pieniądze.
Okupacja była tak ponurym okresem, że nie chcę się o tym rozpisywać. Oczywiście
nie wszystko, od początku do końca, układało mi się ponuro. Były nawet radosne
chwile, na przykład moja miłość do Rysia Strużyńskiego. Gdy go zobaczyłam
pierwszy raz, miałam chyba czternaście lat. Mój brat poznał mnie z Rysiem. Ryś
był w AK,, chodził ubrany tak jak wszyscy akowcy, w prochowcu, mocno ściśniętym
w pasie, w bryczesach i błyszczących oficerkach, w zawadiacko nasadzonym
kapeluszu i oczywiście z bronią pod marynarką. Zakochałam się w Rysiu z miejsca,
zwłaszcza że był synem ziemian, co prawda wywłaszczonych przez Niemców, ale tym
bardziej był pociągający. Ryś był paniskiem całą gębą. Pierwszy raz zostałam
zaproszona do prawdziwego lokalu i pierwszy raz w życiu dostałam od chłopca
kwiaty. Cały kosz lewkonii, które przyniosła do lokalu kwiaciarka. Lewkonie na
zawsze zostały kwiatami mojej miłości i mojej młodości. Wszyscy o tym wiedzieli.
Kiedyś, gdy miałam krótki i nieobliczalny romans z S.D., wściekłam się na niego
z powodu jego obsesyjnej wprost niewierności i zakazałam mu wstępu do mojego
domu (w Sopocie). I wówczas S.D., aby mnie przebłagać, przytaszczył cały kosz
lewkonii, przy okazji narzekając, że mieszkam w domu bez windy i on musi
wdrapywać się aż na drugie piętro. Nie było sensu dawać się przebłagać, bo za
dzień znów wrócił do nawyku zdrady. mnę niezbyt ponure wspomnienie dotyczy osoby
Kantora. Opisałam to wydarzenie w miesięczniku "Pomerania". Przytoczę je tu w
całości...
25
Otwieram szafę W małym mieszkaniu mam aż trzy szafy! Kompletny idiotyzm! Trzy
szafy wypchane ubraniami, o których nawet nie wiem, że tam są, ale za skarby
świata nie chcę ich się pozbyć, bo ciągle marzy mi się choćby malutki dom na
wsi, gdzie, jasna sprawa, wszystko może się przydać. Nie pozwalam sobie na
przypuszczenie, że takiego domu nigdy nie będę miała. Muszę w to wierzyć, bo
inaczej nie byłoby sensu wstawać rano z łóżka; życie bez marzeń to śmierć! Te
trzy wypchane szafy to mój pamiętnik. Z każdą suknią czy klamerką u paska
związane jest jakieś wydarzenie. Wczoraj, z szafy w przedpokoju, wyjmowałam
proszek do prania... Bardzo dobrze trzymać proszek w szafie; ma to zgubny wpływ
na mole, które w zapachu proszków do prania nie gustują. Zza pudełka z proszkiem
wypadły dwa ręczniki, których używam wyłącznie przy myciu włosów koloryzującym
szamponem. Jasna sprawa, że koloryzuję włosy, bo nie chcę straszyć otoczenia
siwizną... Na dziwne tory trafiają nasze myśli; proszek do prania, zafarbowane
ręczniki i Tadeusz Kantor... Kolor na ręczniku przypomniał mi czerń włosów
sprzed wielu lat... Zbliżał się koniec wojny. Było lato. Upalne. Kto z młodych
ludzi chciał przeżyć, pozwolił się zagnać do kopania okopów. Pociągi nas wiozły
gdzieś za Kraków, ale niezbyt daleko. Wyglądało to niemal jak majówka. Wewnątrz,
na zewnątrz, na buforach, na dachach, pełno młodych ludzi, nawet nie
wystraszonych; to Niemcy czuli się wystraszeni. Oni wiedzieli, że te rowy nie za
bardzo odsuną ich od klęski. My nie byliśmy ani bohaterscy, ani przewidujący,
ani szczęśliwi, że oto jedziemy kopać wrogom groby; my po prostu byliśmy młodzi,
jechaliśmy, bo nie było innego wyjścia, przy okazji dobieraliśmy się znajomymi
grupkami. W mojej grupie, z tych, których zapamiętałam, był Franek Puget, syn
rzeźbiarza Jacka Pugeta, i był Tadeusz Kantor. Jechaliśmy, leżąc na dachu
pociągu. Moje naturalnie czarne, długie włosy czochrał wiatr. Kantor ściągał je
z twarzy, gdy zakrywały mi oczy. Wyjął z kieszeni kawałek sznurka i związał mi
je na czubku głowy. Potem oparł się na łokciu i spojrzał wzdłuż mnie całej.
26 - Masz ładne, cienkie w pęcinach nogi - powiedział. - Dobre do malowania.
Wiadomo było, że Kantor jest malarzem, chociaż nie był jeszcze TYM KANTOREM,
którym został później. Ja jeszcze byłam nikim. Byłam dziewczyną, która się
plącze w środowisku artystów, bo także próbowałam malować, chociaż nikomu się do
tego nie przyznawałam. Próżności nigdy nie było mi brak, więc zapamiętałam uwagę
o moich nogach. Życie mogło się różnie potoczyć; Kantor mógł nie zostać
KANTOREM, ja mogłam zająć się medycyną, tak jak zamierzałam (ale mi nie wyszło),
Franio Puget, z którym podróżowaliśmy na dachu, mógł zostać sławnym lalkarzem...
Franio Puget już dawno nie żyje, może jeszcze gdzieś w kącie poniewierają się
zakurzone lalki, którymi poruszał w teatrze "Guliwer"... Sława Kantora przerosła
jego samego, a mnie z kąta szafy wypadły dwa ręczniki, których używam przy
farbowaniu włosów. Zwyczajne życie i nic więcej. Tu już całkowicie kończę z
opowieściami z okupacji. Prawdziwe życie zaczęło się dopiero po wojnie... Moja
siostra Artystka, jak na artystkę przystało, po zakończeniu wojny natychmiast i
całkowicie dała się pochłonąć sztuce (w czasie okupacji grała w podziemnym
teatrze Mularczyka). Najpierw chodziła na balet, gdzie nauki tańca pobierał
również sam wielki Witold Gruca. Wówczas jeszcze nie był wielki, ale był piękny.
Kiedyś nawet miałam przyjemność być z nim na scenie; ja w chórze greckim, a on w
solówce (tańczonej) w sztuce: "Orfeusz w piekle". Tylko żeby nikt nie pomyślał,
że ja się także uczyłam tańca! Moje spotkanie z Grucą było przypadkowe. Artystka
się z nim kolegowała, bo jakiś czas trwały te lekcje tańca. Ona do dzisiaj rusza
się jak tancerka. Ja się ruszam jak stary, astmatyczny smok. Kilka lat temu
spotkałyśmy się z Grucą na planie filmowym. Już tylko sława wielkiego Grucy
ciągnęła się za nim, bo blask tancerza szybciej blednie niż aktora. Bardzo
szkoda. Artystka po balecie zabrała się do swojego ukochanego aktorstwa.
Wstąpiła do studia Iwo Galia. Bardzo mnie w owym czasie dziwiło,
27
że ktoś tak rozsądny, jak moja siostra, zamierza się parać aktorstwem. Trzymałam
się z daleka od jej środowiska, aż do chwili gdy z jakiegoś powodu musiałam się
z nią zobaczyć, i to natychmiast. Być może było to związane z niedyspozycją
naszego ulubieńca - kota Holofernesa (nawiasem mówiąc, była to kotka, ale jakoś
nigdy nie przyszło nam do głowy, aby sprawdzić jej płeć, aż pewnego dnia
Holofernes zaczął jęczeć i wić się w konwulsjach. Wówczas nasza mama pobiegła z
nim do kociego doktora i dopiero wtedy dowiedziała się, że to jest kotka, a
jęczy i wije się w mękach, ponieważ gwałtownie nabrała ochoty na kociego męża).
Wszyscy rozpaczaliśmy z powodu choroby kota, więc chciałam radosną wieść zanieść
mojej siostrze i dlatego odszukałam ją na zajęciach. Akurat całe studio
pobierało lekcje pływania w Ymce. Ten obraz wbił mi się w pamięć. Pływalnia. W
basenie chlapiąca się cała trzódka Iwo Galia... W pobliżu basenu, na marmurowych
płytkach fotel, miałam wrażenie, że to jest tron... W królewskiej pozie
spoczywał w nim bowiem, rozparty jak monarcha, król Iwo Gali. Płaszcz, niczym
królewskie odzienie, odrzucony w tył, przez poręcz "tronu", na szyi biały,
jedwabny szal, niedbale opadający jednym końcem na plecy, mina dobrotliwego
monarchy. Co chwilę któraś z rusałek podpływała do swego władcy, na moment
opierała się o brzeg basenu, aby przesłać uśmiech monarsze, strzepnąć z liczka
kroplę wody i znów z wdziękiem zanurzyć się w fale. Moja siostra do końca życia
nie opanowała sztuki pływania; do dzisiaj pływa metodą "jednej nogi" (drugą musi
się podpierać, aby zawsze czuć grunt pod stopami). Być może z tego powodu nie
przeniosła się z całym zespołem Galia do teatru na Wybrzeżu. Została w Krakowie
i tam skończyła studia w krakowskiej szkole aktorskiej. Także Henio Tomaszewski
nie przeniósł się z Gallem; chciał stworzyć własny teatr tańca. Miał już pomysł
na pierwszy spektakl pantomimy. Zaproponował mi, abym się zajęła scenografią i
kostiumami; miały to być kostiumy ze sznurków i szarego płótna. Nie czułam się
jednak na siłach i nie podjęłam się tego zadania; dopiero zaczęłam studia w
Akademii Sztuk Pięknych, Henio Tomaszewski w tym czasie był ślicznym, ale
strasznie chudym i niedożywionym chłopcem. Z tego niedożywienia aż mu
28 czyraki wyskakiwały na ciele. Nasza mama próbowała go trochę dokarmiać
przeważnie plackami kartoflanymi, bo my także nie mieliśmy co jeść. Z Henia
wyrósł cudowny geniusz baletu pantomimy! Ze studia Galia wyszło wielu
wspaniałych ludzi. Najbardziej pamiętam Zosię Perczyńską, Basie Krafftównę,
Bronka Pawlika, Izę Wilczyńską i Henia Tomaszewskiego. Gdy spotkałam Zosię
Perczyńską z okazji pięćdziesięciolecia Teatru Wybrzeże, przypomniała mi, że
bywała w naszym domu w Krakowie, właśnie na plackach kartoflanych u naszej mamy.
O dalszych losach teatru Galia można się dowiedzieć z książki Malwiny
Szczepkowskiej. Ja tylko zanurzyłam jeden palec w źródle znajomości z Gallem. W
tym czasie aktorstwo wydawało mi się najgłupszym zawodem. Chciałam robić coś, co
lubię. Napisałam list do studia filmów rysunkowych w Bielsku-Białej, żeby mnie
przyjęli. Nie skorzystali z mojej oferty, a Artystka sklęła mnie i kazała
najpierw zdać maturę, a potem myśleć o zawodzie. - Bez matury będziesz zerem! -
krzyczała. - Masz się uczyć i na tym koniec! Boże! Jak mi się nie chciało wracać
do nauki w gimnazjum! Ale wróciłam. Po maturze zdecydowałam się na studia
medyczne. Wysłałam list do Gdańska, że chciałabym studiować medycynę tropikalną.
Odpisali mi, że takiego kierunku nie ma i że w ogóle nie przyjmują osób spoza
Wybrzeża, bo nie ma miejsc w bratniaku. Wróćmy jednak do nauki w gimnazjum. Było
to gimnazjum A. Liberdy, dla dorosłych. Przerabialiśmy program przedwojennego
gimnazjum i liceum, z tym że w ciągu sześciu miesięcy musieliśmy zrobić cały
rok. Strasznie się w tym czasie malowałam. Nad własnymi brwiami malowałam drugie
brwi (może mi to zostało po kreacji pastuszka w jasełkach), usta jak krwawa
plama, jednym słowem - wyzywająca postać. Miałam czelność siedzieć w pierwszej
ławce i denerwować swoim wyglądem księdza Mazanka, który wykładał religię. Nie
lubił mnie ksiądz Mazanek i zażądał, abym na jego lekcjach nie była wymalowana.
Gdy więc wchodził do klasy, ostentacyjnie zmazywałam cały makijaż, ale i tak
mnie nie lubił, do pewnego czasu... W odpowiedziach z religii byłam bardzo
dobra, a prócz tego wykonywałam
29
pomoce naukowe dla szkoły; z rycin książkowych robiłam duże plansze, ponieważ po
wojnie jeszcze nic z takich rzeczy nie było. W gimnazjum wiedzieli, że chodzę na
Akademię Sztuk Pięknych, więc ksiądz Mazanek pewnie uznał, że mam prawo być
lekko stuknięta. Na akademię chodziło się przed południem, a do gimnazjum po
południu. Muszę wspomnieć o moim egzaminie wstępnym na akademię. Gdy ogłoszono
egzaminy wstępne na uczelnię, natychmiast się zgłosiłam. Należało dostarczyć
prace domowe i przystąpić do egzaminu. Prac miałam całą masę, bo przecież od
zawsze malowałam. Były to przeważnie ilustracje do bajek. Wszystko by poszło
dobrze, gdyby nie egzamin... Załamał mnie. Zdających umieścili w wielkiej sali,
na środku postawili gipsową postać, wręczyli węgiel do rysowania, kartony i
sztalugi plenerowe i kazali rysować. Patrzę ja, a tu wszyscy, z szalenie
poważnymi minami wielkich artystów, wyciągają rękę z węglem, przymrużają jedno
oko i wydaje się, że coś mierzą. Diabli wiedzą, co oni mierzyli? I dlaczego z
przymrużonym jednym okiem? Wszyscy mieli już na sztalugach przypięte do deski
kartony i co ktoś wyciągnął rękę, zmrużył oko, to potem mazał po kartonie. Ja
nawet nie wiedziałam, jak się rozkłada sztalugi, a za skarby świata nie
zapytałabym nikogo o to, bo wyglądałabym jak idiotka przy tych artystach. Po
prostu szlag mnie trafił, zostawiłam wszystko i poszłam do domu. Zrezygnowałam
ze studiów. Jednak komisja, sprawdzająca prace domowe, widocznie uznała te prace
za interesujące, bo po kilku dniach nadszedł list - miałam się stawić u rektora.
Poszłam i wyznałam, że się do studiów nie nadaję, bo nawet nie wiem, jak się
sztalugi rozkłada, nie mówiąc już o przymrużaniu oka. Powiedzieli mi, że się
wszystkiego nauczę. Przydzielono mnie do pracowni profesora Władysława
Jareckiego, który był malarzem realistą, a podczas nauczania szczególną uwagę
przywiązywał do rysunku. W innych pracowniach, na przykład u Pautscha, Pronaszki
czy Rzepińskiego, rysunek nie był tak ważny, jak kolor. Mnie nauka u profesora
Jareckiego wyszła na dobre. Co prawda, ciągle nie mogłam się dorwać do farb, bo
on nie był zadowolony z mojego rysunku i chciał, abym go najpierw perfekcyjnie
opanowała. Do dzisiaj jestem mu za to wdzięczna.
30 Aby uzyskać dyplom, należało koniecznie mieć maturę. Bardzo trudno było mi
wszystko razem pogodzić; do południa byłam na akademii, po południu w gimnazjum,
a jeszcze wieczorem starałam się zdążyć na rysunek wieczorny u Pronaszki.
Wówczas jeszcze nie miałam astmy, więc mogłam kilka razy dziennie przegalopować
przez Kraków. Jednak zabrakło mi tych popołudniowych godzin, w których na
akademii odbywały się wykłady z teorii. Gdy wreszcie uporałam się z maturą,
okazało się, że na akademii mam całą furę teorii do nadrobienia. I tu zwyciężyło
moje lenistwo. Wybrałam łatwiejszą drogę; spróbowałam zdać do szkoły aktorskiej,
którą właśnie ukończyła moja siostra. Zdałam. Niestety. Bardzo tego żałuję, bo
to strata czasu. Wcale wtedy nie pałałam miłością do teatru, ale już wcześniej
trochę statystowałam w niektórych sztukach, nawet z samym Solskim byłam na
scenie w "Judaszu z Kariotu". Miałam wątpliwości, czy zdam na aktorstwo, więc
równocześnie zdawałam na dziennikarstwo w Wyższej Szkole Nauk Społecznych. Tam
także zdałam, i to z doskonałą oceną. Ale ja już połknęłam tego szkodliwego
bakcyla teatru i brnęłam do końca. Cóż za pomyłka!!! W tamtym czasie szkoła
teatralna mieściła się na ulicy Szpitalnej, w niewielkim budynku, naprzeciw
Teatru Słowackiego. Zajmowaliśmy całe pierwsze piętro. Stary dozorca palił nam w
piecach kaflowych i sprzątał. Byliśmy młodzi, niewinni i zapaleni. I byliśmy
wszyscy biedni, oprócz jednej Ewy Lassek, która przynosiła ze sobą na drugie
śniadanie bułkę z prawdziwą szynką!!! Dla niezamożnych było w szkole śniadanie:
bułka (bez szynki oczywiście) i szklanka mleka. W malutkim pokoiku mieścił się
ten darmowy bufet z mlekiem. Nie wiem, dlaczego właśnie ja i Baśka Witek
(późniejsza żona Swinarskiego) rozdawałyśmy bułki i mleko. Bufet otrzymał nazwę
"Melpomena". Później powstał kabaret też nazwany, od bufetu, "Melpomeną". Baśka
Witek i ja pisałyśmy teksty do kabaretu. Po naszym odejściu ze szkoły przejął
kabaret Zbyszek Cybulski. Na moim roku ze znanych później aktorów byli: Ewa
Lassek, Jolanta Hanisz, Aleksandra Karzyńska (wtedy nazywała się Kapusta) i
Sławek Voit, który szkoły nie ukończył. O rok niżej byli: Zbyszek Cybulski,
Bobek Kobiela, Kalina Jędrusik, Leszek Herdegen, Tadziunio
31
Śliwiak (potem został także poetą), moja ukochana przyjaciółka Alina Żubrówna,
Jerzy Goliński, Jerzy Jarecki, Staszek Michalik i wielu jeszcze innych, którzy
nie wpisali się tak wyraźnie w historię teatru, chociaż mogliby, gdyby mieli
więcej szczęścia i trafili na przypadek, od którego życie aktora bywa
najbardziej zależne. Za moich czasów najpierw rektorem był Balicki, a potem
Woźnik. Woźnik, oprócz rektorowania, uczył wiersza. Nie znosił mnie. Ciągle mi
powtarzał, że istnieje wiele piękniejszych zawodów, w których mogłabym
zabłysnąć, na przykład byłabym świetną kucharką albo krawcową... Musiałam łykać
te drańskie uwagi, bo już byłam zarażona teatrem. Smaku miażdżenia obcasem
właśnie wówczas zakosztowałam. Potem, w teatrach było to chlebem powszednim.
Albo mnie kopano, albo widziałam, jak innych kopią. Gdyby się człowiek postawił
reżyserowi-oprawcy, nie miałby co liczyć na następną rolę. W późniejszych
czasach wypracowałam sobie metodę obrony, kiedy któryś z reżyserów próbował mnie
sponiewierać, utrzymując, że robię coś nie tak, jak on chce. Patrzyłam mu prosto
w oczy i mówiłam: - Rozumiem. Na jutro postaram się przygotować rolę tak, jak
pan sobie życzy. Popracuję nad tym w domu. - Mówiąc to, równocześnie myślałam:
"Gadaj zdrów! Mam cię gdzieś! Jestem sto razy inteligentniejsza i mądrzejsza od
ciebie!". Przy tych myślach obdarowywałam mego oprawcę przymilnym, aprobującym
uśmiechem. To może niezbyt dobrze o mnie świadczy, ale przecież nie próbuję
nikogo przekonać, że mam kryształowy charakter. Woźnik mnie do tego stopnia nie
cierpiał, że gdy wchodziłam na podium, żeby recytować wiersz, ostentacyjnie
zasypiał. Kładł głowę na rękach i nawet pochrapywał. Gdy kończyłam, mówił, nie
patrząc na mnie: - Jak zawsze było źle. Przygotować wiersz na następny raz. W
ten oto sposób "Odę do młodości" mówiłam przez dwa lata. I zawsze było źle. Gdy
go czasem zastępował jego asystent Gustaw Holoubek, wolno mi było powiedzieć
inny wiersz. Pewnego razu, chyba przez nieuwagę, Woźnik pozwolił mi mówić wiersz
Peipera, wówczas nagle zbudził się i mruknął: - To jest dobre. Może raczej
niezłe...
32 Woźnik chętnie by mnie wylał ze szkoły, ale broniło mnie kilku pedagogów,
zwłaszcza Mrożewski i Krzemiński, u których grałam w komediach. Broniła mnie
także pani Żmijewska, która uczyła dykcji. A ona akurat nie powinna była mnie
bronić, bo sepleniłam i wcale mi to do dzisiaj nie przeszło. We wszystkich
dziedzinach teorii byłam dobra. Nawet w marksizmie. Uczyłam grupkę dziewcząt,
jak pojąć zasady tej filozofii; robiłam to na przykładach związanych z seksem. I
pojęły. Profesor Tęcza, od nauki marksizmu, gdy mu się powiedziało, że ktoś
pobierał lekcje u mnie, nawet nie sprawdzał zdającego, tylko wpisywał pozytywną
notę. W czasie studiów do szaleństwa kochałam się w Zdzisławie Mrożewskim.
Założyłam Klub Miłośniczek Mroźewskiego. Osobiście wykonałam legitymacje,
zamiast zdjęć były maleńkie portreciki, oczywiście malowane przeze mnie. Prócz
tego zrobiłam emblematy: wycięte z filcu serce z wyhaftowanymi literami K.M.M.
(skrót od nazwy klubu). Taki emblemat nosiło się przypięty do ubrania. Gdy
Mrożewski wchodził na salę, należało bardzo głośno westchnąć, trzymając rękę na
sercu. Mrożewski nienawidził tych numerów. Zapewne czuł się ośmieszony. Ewa
Lassek nie należała do klubu, bo nie chciała płacić składek, za które
kupowałyśmy Mrożewskiemu kwiaty na jego premiery. Wykłady w szkole trwały od
rana do późnego popołudnia. Wieczory mieliśmy wolne, więc gdy tylko nadarzyła
się okazja, statystowaliśmy. W 1949 roku wystawiono w teatrze Słowackiego
sztukę: "Lubow Jarowaja". Był potrzebny tłum statystów, toteż niemal cała szkoła
grała. Prawie wszystkim z tego spektaklu zrobiłam portrety węglem. Podarowałam
je później Muzeum Teatralnemu w Oliwie. W tym spektaklu po raz pierwszy Kalina
Jędrusik zabłysła swoim pięknym głosem. W szkole aktorskiej namalowałam
(temperą) portrety wszystkich wykładowców. Ozdobiłam nimi ściany szkolnych
korytarzy. Nie wiem, co się stało z tymi portretami. Pewnie je wyrzucono przy
przeprowadzce. Będąc w szkole, Baśka Witek napisała sztukę dla dzieci:
"Krakowski Hejnałek". Ja projektowałam kostiumy i dekoracje. Pokazaliśmy tę
33
sztukę na zjeździe szkół teatralnych w Poznaniu. Ministerstw' Kultury i Sztuki
zainteresowało się Baśką, napisała więc drug; sztukę, dla dorosłych: "Dwa akty i
trzeci". Najpierw mieliśmy prób} w szkole. Przychodził na nie Mrozek, zawsze
tajemniczo i ironicznit uśmiechnięty. Trochę się z nim "zadawałam", ale
niedługo. Pamiętali jakieś wieczory na ławce na plantach, jakieś bajki, które
dla mrd( wymyślał, nocne obściskiwania i całowania na moście nad Rudawą, spacery
na cmentarz na Salwadorze. Na tym cmentarzu było mnóstwo pięknych kwiatów na
grobach. Wszystkie mi ofiarował. Potem pojechaliśmy ćwiczyć sztukę nad jeziora
mazurskie. JU! bez Mrożka, bo on nie był w zespole. Nad jeziorami pracowaliśmy
nad sztuką do chwili, gdy się utopiła stara Kotschy (była najmłodszą z nas,
dlatego tak ją nazywaliśmy). Utopiła się z powodu długich włosów. Któregoś
wieczoru, po kolacji wypłynęła łódką z dwoma Jugosłowianami. Miała na sobie
długi, kolorowy szlafrok i rozpuszczone, także długie, włosy. Stanęła na środku
łódki i zaczęła tańczyć. Łódka się przewróciła. Chłopcy, chociaż także nie
umieli pływać, jakoś się uratowali. Kotschy nie. Cały tydzień trwały
poszukiwania ciała. Okazało się, że jej długie włosy oplotły szuwary i szuwary
ją uwięziły. Wypłynęła dopiero po burzy, która rozruszała całe jezioro
Wróciliśmy do Krakowa. Wszystko zaczęło się źle dziać. Ja najpierw zakochałam
się w Adamie Lassku, którego Baśka Witek mi odbiła. Popadłam w straszną rozpacz,
która rzuciła mnie w ramiona H. V., znanego dziennikarza. Z tamtych ramion
pofrunęłam w ramiona K. P. Był ważną osobistością od spraw teatru. Przyjechał z
Warszawy, z innymi osobistościami, obejrzeć sztukę Baśki Witek. Zagraliśmy dla
nich jeden, jedyny raz. Potem był bankiet w nocnym lokalu "Sfinks", gdzie
nadużyłam alkoholu i tańczyłam na stole, a gdy stół się skończył, tańczyłam w
objęciach K. P., przez co H. V. zieleniał z zazdrości. Bezlitośnie rzuciłam H.
V. dla K. P. Chciałam, aby K. P. ożenił się ze mną, ale on postawił warunek, że
go nigdy nie zdradzę i nie opuszczę. Poprzednia śliczna żona, którą sobie
przywiózł z Anglii, opuściła go dla piękniejszego kompozytora, więc był już
ostrożny. Takiej przysięgi nie mogłam złożyć, bo choć byłam w nim szaleńczo
zakochana, nie mogłam mieć pewności, że za dzień, nie zakocham się w kimś innym.
K. P. po jakimś czasie zdecydował
34 się na małżeństwo, ale gdy przyjechał do naszej mamy, aby zabrać mnie, wraz z
moją ręką, ja już byłam w ramionach W. H. Tym i-azem miłość przetrwała dziesięć
lat. Oczywiście nie mówię, że byłam całkowicie wierna, ale byłam zakochana tylko
w tym jednym człowieku. Na razie... Między przemieszczaniem się z jednych ramion
w drugie, zdążyłam się jeszcze zakochać w pewnym pisarzu, który był bardzo
sławny. Zapisałyśmy się z Baśką Witek do Koła Młodych przy krakowskim Związku
Literatów i tam on się mną zaopiekował, jako przyszłą pisarką. Chwilowo opieka
polegała na czymś innym, zwłaszcza że jeszcze nic nie napisałam. Był brzydki,
ale wściekle inteligentny. Oczywiście był żonaty, stąd pewne trudności w
kontaktach. Gdy szczęśliwie zdałyśmy egzaminy końcowe w szkole aktorskiej,
pojechałyśmy z Baśką Witek do Warszawy, aby się tam zaangażować do jakiegoś
teatru. Mój ówczesny ukochany K. P. załatwił nam etat w teatrze pani Krymkowej.
Pojęcia nie mam, jak ten teatr teraz się nazywa, wówczas mówiło się: "Teatr
Krymkowej". Nawet nie pamiętam, na jakiej to było ulicy. W każdym razie z
rozpoczęciem sezonu poszłyśmy tam z Baśką Witek i z własnymi etatami. Pani
Krymkowa wpadła w szał: - Jakim prawem ktoś mi narzuca aktorki? - wrzeszczała. -
Ja nic o was nie wiem! Nie pozwolę się terroryzować! No tośmy się z Baśką
obraziły i poszłyśmy sobie. Wróciłyśmy do Krakowa i zaczęłyśmy kombinować, do
jakiego teatru się dostać... Baśka zaangażowała się do Słowackiego, a ja,
ponieważ byłam obrażona na naszą mamę, która mnie próbowała przekląć, gdy
zamierzałam się przenieść do Warszawy, wymyśliłam sobie, że nie będę w Krakowie.
K. P. załatwił mi skierowanie do teatru w Bielsku- -Białej. Pojechałam tam i
przez tydzień mieszkałam w garderobie, sypiając na teatralnych kotarach, aż
wrócił z urlopu dyrektor Kwaśniewski. Ten człowiek, podobnie jak pani Krymkowa,
oszalał ze złości, że mu ktoś narzuca aktorkę. Nie było ważne, że mam ukończone
studia, i to w dobrej, krakowskiej uczelni, podczas gdy połowa jego zespołu to
amatorzy. Obraziłam się powtórnie i wyjechałam. Trzeba było, niestety, wrócić do
domu. K. P. dał mi etat do Teatru Młodego Widza. Było pechowo. Akurat moja
siostra, która
35 grała w tym teatrze od trzech lat, opuściła go na korzyść teatn Słowackiego.
Dyrektorka, pani Biliżanka, była wściekła, że ulubion, aktorka (Ludmiła)
porzuciła ją z zimną krwią. Gdy więc zjawiłan się, oczywiście z własnym etatem,
znowu zaczęły się wrzaski, żi jakim prawem itd. Tu się już postawiłam.
Powiedziałam, że nie m. o co robić rabanu, bo etat mam własny i jeżeli kiedyś
opuszczę tei teatr, będzie miała etat za psi grosz, czyli za darmo. Zgodziła się
ale z miejsca mnie znienawidziła. Pamiętam takie wydarzenie: przyjechał do
teatru Słowackiego balet murzyński i ja dostałam bilet w pierwszym rzędzie, i to
obol pani Biliżanki. Wiedziałam, że ona kipi ze złości. Nie dosyć, ż mnie miała
na co dzień w teatrze, to jeszcze tutaj musiałam j( zatruwać życie swoją
obecnością. Podczas dzikiego tańca na scenii i łomotania w bębny, pani Marychna
Biliżanka szepnęła mi w ucho: - Albo ty, albo ja w moim teatrze! Inaczej być nie
może! Która; z nas musi odejść! - Jak znam życie, to ja odejdę - odpowiedziałam
spokojnie. W teatrze u pani Biliżanki grałam, w czym się dało i co się dało.
Debiut sceniczny miałam w sztuce "Nasze dziewczęta". Był to modny wówczas
produkcyjniak. Napisał go Maciej Słomczyński, a reżyserowała ówczesna jego żona
Lidia Zamków. Grałam Stasię Pająkównę, przodownicę w fabryce głowic. Nie mam
pojęcia, do czego służyły głowice, ale co mnie to mogło obchodzić?... Grałam
także trzy mało ważne epizody w "Samotnym białym żaglu". W tej sztuce grało, na
zmianę, dwóch chłopców: Andrzej Kozak i Roman Polański. Roman Polański i teraz
jest mały, a wówczas był jeszcze mniejszy i jak na dziecko przystało, był dość
nieznośnym wiercipiętą. Okropnie się nudził na próbach. Bawiłam się więc z nim
za kulisami w Indian. Pilnowałam tylko, aby nie wydawał bojowych okrzyków.
Później jeszcze grałam jakieś byle co w "Nawojce" i na tym się skończyła moja
kariera w teatrze pani Marysi Biliżanki. Latem przyjechał dyrektor Gajewski z
teatru Bydgoszcz-Toruń, aby się rozejrzeć, kogo by można zaangażować. Pani
Marysia skwapliwie mu podsunęła moją osobę. Zgodził się. Ja się także zgodziłam
i dzisiaj jestem wdzięczna pani Marysi, że mnie nie znosiła i że chciała się
mnie pozbyć. Dzięki temu wyfrunęłam z Krakowa, i to
36 -azem z moim nowym ukochanym W. H. Gdybym została, może do dzisiaj
pleśniałabym w Krakowie, jak inne moje koleżanki. Ludmiła także postanowiła
pożegnać się z Krakowem i zaangażowała się do Bydgoszczy. Tam dawałyśmy czadu.
Ludmiła była pierwszą amantką w Bydgoszczy, ja brylowałam w Toruniu. Ale nikt w
zespole mnie nie lubił. W owym czasie prawie cały zespół aktorski składał się z
eksternów, a ja ośmieliłam się ukończyć prawdziwą, dobrą szkołę aktorską. Tylko
pani Zosia Molska i pani Zosia Grabiańska były przedwojennymi aktorkami. Miałam
więc z miejsca "przechlapane", zwłaszcza gdy po nagłym zastępstwie za chorą
koleżankę reżyser pozostawił mnie w roli, chociaż tamta wyzdrowiała. Moje
cudowne życie zaczęło się, gdy teatr w Toruniu objęli Byrscy. Byli to ludzie z
"Reduty" Osterwy i znali się na teatrze i aktorach. U nich mogłam sobie nawet
wybierać role, wolałam jednak, aby to oni wybierali. Byliśmy ze sobą bez
przerwy, bo Byrscy przywykli do rodzinnego życia w "Reducie". Uwielbiałam ich.
Pani Irena Byrska nosiła się "do ziemi" - chodziła w długiej sukni, a toruńskie
dzieciaki biegały za nią ulicą i wołały: - O! Baba w baletowej sukni! Byrscy
zawsze w niedzielę chodzili całą rodziną do kościoła i to ich zgubiło. Był to
najgorszy okres, aż do 1956 roku. Dostali wymówienie i wyjechali z Torunia. Po
Byrskich miałam jeszcze kilku dyrektorów: Waldena, Wintera i panią d'Alfonse.
Sporo grałam, mimo to nie wspominam czule Torunia. Sekretarzem partii w teatrze
był rekwizytor o imieniu Michał. Nazywaliśmy go "Cyklop" z powodu bielma na
jednym oku. Cyklop nie cierpiał aktorów. Bez przerwy powtarzał, że wcześniej czy
później, musimy wszyscy zapisać się do partii. Wyratował nas Walden. Powiedział,
że w Związku Radzieckim nie ma takiego przymusu; trzeba wręcz sobie zasłużyć,
aby dostać się do partii. Cyklop zamknął gębę. Koledzy ciągle nie byli najmilsi.
Jednego razu zrobiłam wszystkim portrety i rozwiesiłam je na ścianach, obok
garderób. Kupiłam także za własne pieniądze jakieś kwiatki w doniczkach i
umieściłam, gdzie się dało, aby w teatrze było ładniej. Koledzy postanowili mnie
37
skarcić za samowolę, nasłali komisję straży pożarnej, która (pódl bechtana)
stwierdziła, że to zagraża bezpieczeństwu teatru w raziJ pożaru. Musiałam więc
wszystko zlikwidować. Warunki pracy w teatrze w Toruniu były dość nikczemne
zwłaszcza w czasie wyjazdów. Jeden miesiąc grało się na miejscu a jeden w
terenie. Nawet w najgorszą, śnieżną zimę jechało sii autobusem, który często
trzeba było odkopywać z zasp śnieżnychB Grało się w różnych, nawet najmniejszych
miejscowościach, w nieJ ogrzanych salach. Garderoba była po prostu za sceną,
mężczyźrr i kobiety oddzieleni tylko szybko zawieszoną szmatą. Sikało się dc
wiaderka, w którym najpierw garderobiana spalała denaturowana spirytus, aby
trochę ogrzać pomieszczenie. Mogłam wtedy wszystka znieść, ponieważ był to
początek mojej dziesięcioletniej miłości, Z tego pięć lat odbębniłam w Toruniu,
j Pewnego razu z Gdańska do Torunia przyjechał dyrektor BiliczakB aby
zaangażować małżeństwo Przybylskich i Jurka Sobieraja. Okropnw im zazdrościłam i
ubłagałam, aby mi pozwolili spotkać się z Bili* czakiem. Zgodzili się.
Użebrałam, by mnie dyrektor Biliczak zaan^ gazował do swojego teatru na próbę.
Próba przeciągnęła się trzydzieśc" pięć lat. Zachwyciłam się z miejsca
Trójmiastem. Moim pierwszym reżyserem był Stanisław Milski, którego uwielbiałam.
On mnie także, Potem już nigdy w życiu nie pracowało mi się z nikim tak dobrze,
jak z nim. Świadomość całkowitej aprobaty ze strony reżysera przyprawia aktorowi
skrzydła. W większości wypadków chodzimy z przypalonymi skrzydłami. Na początku
mego pobytu w Trójmieście teatr przydzielił mi pokój w Sopocie, w wielorodzinnym
mieszkaniu, w tak zwanym "kołchozie". Trzy pokoje zajmował profesor politechniki
Jerzy Onoszko z żoną Krysią i małym synkiem Tomkiem. Olbrzymi pokój miała gruba
masażystka i pedikiurzystka, pani Jadzia - umieściłam ją, jak żywą, w książce
"Piotrek zgubił dziadka oko", w opowiadania "Ciocia Dzidzia jest bardzo
nerwowa". W pokoju obok pani Jadz mieszkał aktor, którego nie cierpiałam, bo we
wspólnej toaleci ćwiczył grę na gitarze. Ja miałam pokój najmniejszy, narożny
38 W zimie przeraźliwie zimny (sypiałam często w nausznikach i rękawiczkach).
Moje wprowadzenie się miało dramatyczną formę. Panie za skarby świata nie
życzyły sobie aktorki, w dodatku z mężczyzną i psem. Wprowadzano mnie podstępem
i siłą. Nie wiem, czy dzień trwała nasza wzajemna niechęć i wrogość, zaraz potem
zapanowała przyjaźń i miłość. Z żoną profesora byłyśmy w jednym wieku, więc
szybko przeszłyśmy "na ty". Przyjaźnimy się do dzisiaj, chociaż już razem nie
mieszkamy. Jak widać, nienawiść może się przemienić w miłość. Ale może być
odwrotnie... Gdy moja dziesięcioletnia miłość legła w gruzach, z nienawiści, jak
szalona, zaczęłam pisać i malować, Gdyby nie to, może do dzisiaj tkwiłabym
wyłącznie w teatrze i przy garnkach. Stawiam pomniki, w pamięci, wszystkim
mężczyznom, którzy mnie rzucili. To dzięki nim miałam czas na pisanie i
malowanie. Celowo nie używam określenia "twórczość", jako że jest to wielkie
słowo, a nie mam pewności, czy tak można nazwać to, co robię. Ważne, że lubię to
robić. Lubiłam się kochać, ale lubiłam także pracować. Najmniej w teatrze,
chociaż początkowo grałam chętnie, byle sztuka nie szła za długo, bo wejście na
scenę w setnym przedstawieniu jest już męką. Prawdziwą przyjemnością są tylko
ukłony. Teatr przydał mi się jako materiał literacki. Tak samo moi mężczyźni.
Moja pierwsza książka dla dorosłych to "Życie artystki Kingi Kidney". Jest to
zbiór opowiadań. Zanim książka się ukazała, wyglądała całkiem inaczej. Tytuł był
dłuższy: "Życie artystki Kingi Kidney i inne opowiadania". W sumie tych
opowiadań było słownie dwa. Jedno o teatrze, drugie: "Hanka Karaśka", dotyczyło
pewnej postaci z Suchej Beskidzkiej (tę postać opisałam potem w książce: "Nasza
zmierzchowa mama"). Znałam osobiście tę osobę. W "Życiu artystki Kingi Kidney"
było zawarte moje życie z człowiekiem, który właśnie był łaskaw mnie rzucić.
Ponieważ byłam na niego wściekła, uśmierciłam go. Z zaświatów obserwował i
komentował moje życie. Złożyłam maszynopis w Wydawnictwie Morskim i czekałam na
werdykt. Książkę recenzował Wacław Sadkowski z Warszawy. Otrzymałam recenzję, w
której Sadkowski napisał, że autorka warta jest
39
zainteresowania, ale radziłby, aby akcję przenieść w realny świat, bez
komentarza z zaświatów. Jeśli chodzi o "inne opowiadania", to on widzi tylko
jedno, i to zupełnie odstające od życia artystki. Poza tym nie bardzo rozumiał,
dlaczego autorka posługuje się "manierą błędów ortograficznych". Ludzie kochani!
Ja po prostu robiłam niezliczone byki! Ludmiła często wspomina, że wtorek
pisałam przez "f". Nawet K. P. zwrócił mi uwagę, że w ortografii jestem zbyt
szczodra przy słowie mężczyzna... Ja pisałam "męższczyzna". Już nie piszę
"ftorek" i męższczyzna", ale i tak robię masę błędów, przy których Ludmile
zaczyna odrastać siwizna. Sadkowski skierował mnie na właściwą drogę (pomijając
błędy). Wyrzuciłam całe opowiadanie o Hance Karaśce, akcję Kingi przeniosłam na
ziemię i napisałam kilka dodatkowych opowiadań z życia teatru. Minęło wiele lat.
Ciągle pisałam i wydawałam, i nadszedł dla mnie dzień, gdy córka państwa Buzków
powiedziała w telewizji do panów Najsztuba i Żakowskiego, że ulubioną książką
jej dzieciństwa jest powieść "Piotrek zgubił dziadka oko, a Jasiek chce dożyć
spokojnej starości". Nie pamiętała tylko, kto tę książkę napisał. I wtedy
rozdzwoniły się telefony. Najpierw Ludmiła. Czy widziałam, czy słyszałam
Buzkównę w tok-szoku. Nie widziałam, nie słyszałam, oglądałam kryminał. Kolejny
telefon - moja przyjaciółka z Warszawy Anita Janowska (też pisarka): - Luciu,
czy widziałaś, czy słyszałaś, czy wiesz...? - Tak, już wiem. - A ona: - Muszą
wydać Piotrka. Już dzwonię do Danki Sadkowskiej. Jej w tym głowa... - Do tej
redaktor? Żony mojego pierwszego recenzenta Wacława, tego dowcipnisia? - Tak,
tak. Do niej. - Po chwili znów Anita: - Nie uwierzysz. Nim zdążyłam Dance
powiedzieć, ona już wiedziała. Przed chwilą miała telefon z Łodzi od wydawcy.
Chcą mieć książkę natychmiast, chcą ją wznowić*. Wyobrażasz sobie?! - Nie, nie
wyobrażam sobie. Zagalopowałam się, gdy tymczasem trzeba wrócić do mojego życia
w Sopocie, do ulicy Czyżewskiego, gdzie kiedyś stały gazowe * Akapit Press
opublikował "Piotrka..." w 1998 roku.
40 latarnie. Stary pan zapalał te latarnie, a potem jakiś mądrala w urzędzie
miasta kazał je zlikwidować. Oby dostał egzemy na całym ciele za to draństwo!
Odebrał czar mojej ulicy. Prócz domu i teatru życie toczyło się w sopockich
knajpach, a zwłaszcza w starym domu aktora. W książce o Piotrku uwieczniłam ten
dom. Już go teraz nie ma. Na tym miejscu wybudowano Dom Pracy Twórczej ZAiKS.
Ale nic nie zostało z dawnego klimatu. Tam wrzało gorące życie; wielkie miłości,
tragedie, biesiady popremierowe, zazdrości i szczęście, które przychodziło,
kiedy chciało i do kogo chciało. Przez mój mały pokój w Sopocie przewinęło się
wielu znanych ludzi: Zbigniew Cybulski, Bogumił Kobiela, Stanisław Dygat,
Wilhelm Mach. Mach mieszkał w ZAIKS-ie. Dygat dał mu mój adres, że można się u
mnie napić najlepszej na świecie herbaty, i to za darmo. Więc Mach przyszedł na
herbatę, powołując się na Dygata. Kto jeszcze bywał w moim domu... Kalina
Jędrusik; pozowała mi do portretu i przy okazji streszczała swoje życie.
Zażyczyła sobie, żeby na portrecie mieć coś w rączce - może być grzybek -
powiedziała. Namalowałam ją z bukiecikiem niezapominajek. Malowałam także panią
Irenę Górską, matkę obydwu Damięckich. Uzgodniłyśmy kolory, ponieważ pani Górska
chciała dopasować portret do koloru ścian. Kończyłam obraz już bez modela (pani
Górska wróciła do Warszawy). Uzgodnione kolory jesieni nie pasowały mi i
zrobiłam ją w błękitach. Gdy odbierała portret, krzyknęła: - O Boże! Będę
musiała przemalować ściany! Malowałam także Irenę Dziedzic, Elżbietę Klęków
(obecnie żonę pana Broniarka). W wywiadzie do jakiegoś czasopisma powiedziała,
że najbardziej lubi portret malowany przez Lucynę Legut. Malowałam pierwszą żonę
Jerzego Gruzy (prześliczną! Pozowała w purpurowym peniuarze), malowałam
przepięknie piegowatą żonę Dudusia Matusz-kiewicza, także pierwszą żonę Daniela
Olbrychskiego, Monikę Dzieni-siewicz. Z tego powodu sam mistrz Olbrychski
przewinął się przez mój dom; wracał z planu filmowego, w pełnej charakteryzacji
i w kostiumie, aby odebrać ten portret. Nie pamiętam, kogo jeszcze malowałam,
ale było sporo tych osób. Często malowałam nocami, bo przecież cały dzień byłam
zajęta w teatrze. No, ale wtedy jeszcze miałam końskie zdrowie.
41
W Sopocie zaczęło się wszystko: pierwsza książka, pierwsza sztuka teatralna,
pierwsze słuchowisko radiowe i wszystkie pierwsze nagrody zdobywane na
konkursach literackich. Sztukę dla dzieci: "Złodziej serc", reżyserował mój
ukochany reżyser Stanisław Milski. Dekoracje projektował Marian Kołodziej, a ja
kostiumy. Po premierze prasa nie zostawiła na mnie suchej nitki. Wielkie tytuły
w prasie ogłaszały, że to nie jest "Złodziej serc", tylko "ZŁODZIEJ CZASU"! Że
podobne to do amerykańskich komiksów, których dziatwa żadną miarą nie powinna
oglądać. Że występuje kat, który co chwilę chce komuś ściąć głowę, a to może w
przyszłości skłonić dziatwę do zabijania. Żądali zakazu oglądania tej sztuki. No
i po dwóch tygodniach teatr zdjął ją z afisza. W 1988 roku wznowiliśmy sztukę, z
nowymi piosenkami i z nową muzyką Andrzeja Głowińskiego. Ja projektowałam
dekoracje i kostiumy. Reżyserował Janio Sieradziński i odrobinę ja. Misiuro
robił układ tańca. Graliśmy "Złodzieja" przez dwa lata. Miał wspaniałe recenzje.
W Sopocie miałam kilka indywidualnych wystaw malarstwa, a jednak nigdy nie
chciano mnie przyjąć do Związku Plastyków. W Sopocie byłam młoda, a potem
jeszcze wystarczająco młoda, aby przeżyć tysiąc i jedną miłość. Dostawałam
przeróżne odznaczenia (nie za przeżycia miłosne, tylko za jakieś zasługi).
Ostatniego odznaczenia od miasta Sopotu nie odebrałam, więc nawet nie wiem, za
co mi je przyznano. W knajpach sopockich oblewaliśmy wszystkie sopockie
premiery. Często zaczynaliśmy w bufecie teatralnym i tam było najbardziej
wesoło. Pamiętam takie zdarzenie: bal trwał i tańce trwały. Ja na dachu teatru
całowałam się z autorem sztuki, aż mi się obcasy szpilek wbiły do smołowanego
dachu. Jagę Gibczyńską rozbolały od tańca nogi, postanowiła je wymoczyć...
Wsadziła więc stopy w ron-delek, w którym nasza bufetowa Michasia odgrzewała
zawsze parówki. Nam to nie przeszkadzało, a Michasi nie przyznaliśmy się.
Michasia była najważniejszą częścią teatru sopockiego. Była matką nas wszystkich
i wszyscy ją kochaliśmy. Przyjechała do Polski z jakiejś wioski spod Wilna.
Kupując w bufecie kanapkę, czyli olbrzymią pajdę chleba posmarowaną masłem i
obłożoną, czym się tylko dało, pytaliśmy:
42 - Michasiu, ile za kanapkę? - Czy ja wiem? Może rubla... - odpowiadała
Michasia. Michasię najbardziej kochał Jerzy Goliński. Tylko Michasia mogła go
zbesztać, jeżeli się upił po premierze, albo mogła go uprosić, aby nie pił.
Goliński był dyrektorem artystycznym i reżyserem. Pewnego razu pojechał na rok
na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Gdy wrócił, nikomu nic nie przywiózł w
podarunku, tylko Michasi: mnóstwo pończoch nylonowych i klipsy. W tamtych
czasach to był królewski podarek. W Sopocie po premierze sztuki: "Męczeństwo z
przymiarką", odbyła się jak zwykle biesiada, na której zjawił się autor sztuki:
Ireneusz Iredyński, ze swoją ówczesną dziewczyną. Bardzo pobieżnie znałam
Iredyńskiego z Krakowa, mimo to pod koniec nocy przyszedł do mnie z tą
dziewczyną; zażądał alkoholu i pieniędzy na podróż do Warszawy. Zapowiedział, że
zostaną tak długo, aż dostaną to, czego żądają. Ja także nie miałam pieniędzy.
Musiałam pożyczyć od Krysi Onoszko. Nigdy mi tych pieniędzy nie oddał. Wypili
całą butelkę miodu pitnego (wyciągniętego z ukrycia) i poszli. Dom na
Czyżewskiego 7 w Sopocie ma swoją wartość choćby przez wydeptane ślady sławnych
stóp. I Afanasjew tam stąpał, i Alina jego żona, a bywał czasem kompozytor
Andrzej Głowiński, ale bez żony, bo jej wówczas jeszcze nie znał. Obecnie z
Małgosią Głowińską przyjaźnimy się na śmierć i życie. Małgosia w zapamiętaniu
uznała mnie za jedną z najlepszych malarek. Daje mi częste dowody miłości,
zwłaszcza w postaci nóżek w galarecie i pasztetów, które osobiście wypieka. W
moim domu w Sopocie bywał Zygmunt Hubner, dyrektor Biliczak, Ali Bunsch, bywała
matka mojego obecnego przyjaciela Igora Michalskiego i bywał Igor, który wówczas
był mniejszy od mojego psa. Pies już dawno odszedł w psie zaświaty, a Igor
ciągle mnie jeszcze dręczy i mną poniewiera, zupełnie nie zważając na mój wiek i
zasługi dla Trójmiasta. Igor poznał mnie z reżyserem Szusterem, przez co Szuster
został również moim przyjacielem, czego sobie nie mogę darować, ponieważ
ustawicznie jesteśmy skłóceni. Ci dwaj szaleńcy przewijają się ciągle przez moje
ostatnio wydawane książki.
43
Igor przywlókł mi nocą Szustera, aby Szuster mógł mnie zaangażować do niedużej
roli w "Manewrach jesiennych". Nikt normalny tego by nie zrobił, tylko tych
dwóch szaleńców. Po premierze Szuster urządził wielkie bankiecisko, a ja, swoim
zwyczajem, zaśpiewałam mu ułożoną na tę okazję góralską przyśpiewkę. Oto ona:
Stworzył Pan Bóg Ewę i Adama stworzył, ale już z Szusterem przesadziłeś, Boże.
Nie z glinyś go lepił jak każde stworzenie, ino z genijuszu, co widać na scenie.
Tysiące pomysłów rozpiera Szustera, aż ochota bierze złapać za sztucera. Jak
mnie diabli wezmą, to celnie wymierzę i siad nie zostanie po naszym Szusterze.
Będziemy se grali, jak każe sumienie, cos tam przecie wiemy, jak się gra na
scenie. Szuster na bankiety majątek utracił, jeszcze jeden bankiet -zostanie bez
gaci.
44 Ale że chłop piękny, nie trza mu ubrania, całkiem goły będzie lepszy do
kochania. Od dawna należało do mnie uwiecznianie w słowie pisanym wszystkich
premier. Sama sobie narzuciłam ten obowiązek. Biorąc się do spisywania swojego
życia, przejrzałam kilogramy twórczości na temat okolicznościowych wydarzeń w
teatrze i zdziwiłam się, że aż tak dużo napisałam. Część tych notatek jest
zrozumiała tylko dla osób biorących udział w opisywanych wydarzeniach, ale część
może będzie zrozumiała nawet dla ludzi spoza teatru. Na przykład rzecz o
dyrektorze Biliczaku. Biliczak nie był szczodry dla aktorów. Chętnie dawałby nam
najniższe pensje. W ogóle oszczędzał na wszystkim, na czym się tytko dało.
Postarałam się to ująć w okolicznościowym przemówieniu z okazji jego jubileuszu.
Ten mój tekst wygłosił Staszek Michalski. Oto fragment: Drogi Dyrektorze'.
Kochany Kolego! W tym uroczystym dniu godziłoby się wymienić wszystkie pana
cnoty, jednak ze względu na oszczędność światła na scenie... Co tu dużo mówić;
parę ładnych kilowatów pójdzie jak z dymem... Będę się więc streszczał.
Chciałbym jeszcze na wstępie przeprosić, że może będę się sypał w tekście, ale
zawsze trudny tekst zapisuję na mankietach koszuli, oczywiście teatralnej, a
dzisiaj mam własną... Otóż wracając do trudnego tekstu; jakże trudno jest
wyrazić trud, który z trudem, przy pomocy sekretarki Trudzi, strudził pan...
Suflerkal Co jest?'.? Prosiłem... W tym miejscu mam trudności... Proszę mi
podsuflować! (słychać szept suflerki) No niel Tak się zdenerwowałem, że nic nie
słyszę. Proszę mi podać tekstl Przeczytam to trudne zdanie, potem już pójdzie
gładko, (czyta) ]akże trudno jest wyrazić trud męki tworzenia! Bo pan tworzy,
panie dyrektorze'.... A teraz już własnymi słowami: Pan już stworzył teatr'....
Koledzy! Co się dzieje? Nie uczcie się od publiczności siedzieć jak słupy
gorzkiej soli, kiedy trzeba spontanicznie reagować. Brawa dla dyrektora!
45
Mimo że już od dawna nie lubię być aktorką, ciągle krążę po świecie teatru. We
wszystkich powieściach, opowiadaniach, felietonach jest obecny teatr. Właściwie
niepotrzebnie piszę tę biografię, bo biografią są moje książki. W wielu
występuję jako któraś z bohaterek: w "Miłości trzynastolatki" raz jestem starą
pisarką, to znów babcią Pauliny. W niektórych rozdziałach w "Piotrku" bywam
Paluch--Rogalską. Najpełniej piszę o sobie w "Życiu artystki Kingi Kidney" i w
"Szyfonie na ślubną suknię". Obie te książki powstały zaraz po rozejściu się z
moim "udokumentowanym mężem". Ostatnio, pisząc o teatrze, posługuję się
prawdziwymi nazwiskami. Żądają tego koledzy, a zwłaszcza ojciec Igora, Staszek
Michalski. On wierzy, że pamięć o nim przetrwa dłużej dzięki moim książkom. Bo
pamięć po aktorach mija niemal tak szybko, jak zapach dobrych perfum (że nie
wspomnę o podróbkach). Spełnię więc życzenie Staszka i napiszę o niektórych
kolegach i wydarzeniach w teatrze. Reżyser Kutz - cały do zakochania! Pewnego
razu wszedł do bufetu teatralnego nieznany mężczyzna, który mógł być scenicznym
montażystą, palaczem w kotłowni, ślusarzem, szewcem, krawcem, panem od zakupów,
konserwatorem urządzeń telefonicznych, jednym słowem wszystkim, tylko nie
reżyserem. A jednak to był reżyser, w dodatku filmowy, i nazywał się Kazimierz
Kutz. Miał na sobie sztruksowe spodnie i rozchełstaną flanelową koszulę w
kratkę. Szczegółowy opis reżysera Kutza jest ważny, ze względu na późniejsze
wydarzenia. Kutz był nieduży, w biodrach nie był wąski, nogi miał krótkie i
chyba nie były proste, twarz nie paskudna, ale też nie można było o niej
powiedzieć, że piękna, nos troszkę haczykowaty, wąskie usta, a na głowie
krótkie, sterczące w różnych kierunkach włosy. Kazimierz Kutz przyjechał
reżyserować sztukę w naszym teatrze. Tak bywa, że reżyser filmowy lubi sobie od
czasu do czasu poreży-
46 serować w teatrze. O ile dobrze pamiętam, była to sztuka: "Hamlet ze wsi
Głucha Dolna". W tej sztuce, między innymi, grała także Kira Pepłowska. Mnie w
tej obsadzie nie było, ale miałam możność spotykać reżysera w bufecie
teatralnym, podczas przerw, które zawsze są około godziny dwunastej i wówczas w
bufecie spotykają się także aktorzy obsadzeni w innych sztukach. Reżyser Kutz
zawsze o czymś gorąco rozprawiał z kimś, kto go akurat chciał słuchać. Nie
wiedziałam, czego dotyczyły te rozmowy, ale fascynowało mnie zaangażowanie
Kutza, wręcz namiętna przyjemność, z jaką rozmawiał. W ogóle zdawał się nie
wiedzieć, co się wokół niego dzieje, zawsze tak był pochłonięty rozmową. Wówczas
jego normalnie niebieskie oczy jakoś niezwykle się rozniebieszczały, a cała
twarz stawała się fascynująca, po prostu piękna. Czasami starałam się
podsłuchać, o czym on mówi. Mówił o sztuce, którą właśnie reżyserował, ale
dogłębnie magię jego słów poznałam dopiero, gdy po pewnym czasie trafiłam do
sztuki, którą w naszym teatrze reżyserował. Ta sztuka to "Bałałajkin". Grałam
tam żonę Staszka Michalskiego. Postać bez słów. Nawet nie wymyślona przez
autora, lecz przez reżysera Kutza. Praca w teatrze zaczyna się od przeczytania
sztuki, potem następuje omówienie sztuki przez reżysera, dyskusja, niekończące
się i nudne próby czytane, próby sytuacyjne, wreszcie próby generalne i
premiera. Właśnie podczas omawiania sztuki przez reżysera popadłam w zachwyt i
wręcz szaleńczą miłość do Kutza. Na ogół zawsze byłam w kimś zakochana. Jest to
stan dostępny każdemu człowiekowi i tylko głupi z niego nie korzysta - mówi się,
że wiara przenosi góry, moim zdaniem łatwiej robi to miłość. Gdy Kutz opowiadał,
jak on widzi tę sztukę i jak ją zrobi, wpatrywałam się w niego nie cielęcym, ale
uważnym wzrokiem i widziałam to wszystko, co on widział, a może i więcej - tak
sugestywne było to opowiadanie. Kutz snuł swoją wizję sztuki jeszcze w bufecie,
na przerwie, gdy każdy miał już dosyć słuchania i marzył wyłącznie o parówkach z
chrzanem albo galaretce z zimnych nóżek. Ale ja ani słowa nie chciałam uronić z
tego przecudownego obrazu. Mogłam w tym celu poświęcić wszystkie zimne nóżki,
parówki, a nawet gołąbki w kapuście, które osobiście przyrządzała nasza
bufetowa.
47
Jakież to było wspaniałe przedstawienie (w słowach reżysera Kutza)! I nie wiem,
co się potem stało... W czasie prób generalnych oglądałam wszystkie fragmenty, w
których nie brałam udziału, a było tego sporo, bo nie miałam okazji zbyt długo
błyszczeć na scenie w mojej dopisanej przez Kutza niemej roli, patrzyłam,
patrzyłam i jakoś nie bardzo mogłam się doszukać tej niezwykłości z opowiadań
Kutza. Sztuka nie była zła. Wszystko w niej było poprawne, zagrane przyzwoicie,
tylko gdzieś się zgubił ten tajemniczy czar z opowiadań Kutza. Kutz powinien
wyłącznie opowiadać swoje sztuki. Tłum waliłby drzwiami i oknami. To mi
uświadomiło, że niejeden reżyser może sobie palnąć w łeb, gdy nie znajdzie na
scenie tego, co wcześniej powstało w jego głowie. Nie przestałam być zakochana w
Kutzu, a nawet kochałam się w nim jeszcze mocniej. Ponieważ Kira Pepłowska była
moją przyjaciółką, napomknęłam jej o tym, jaki przecudny wydaje mi się ten
reżyser Kutz, a wówczas Kira, swoim barytonem, powiedziała: - Moja droga! To
jest najcudowniejszy i najbardziej seksowny mężczyzna, jakiego w życiu
spotkałam! Gdybym była o trzydzieści lat młodsza, oszalałabym za nim! Jego można
kochać do utraty przytomności! Tego właśnie było mi trzeba. Poleciałam z ozorem
do Kutza, który właśnie popijał kawę w bufecie. - Pan wie, że Kira Pepłowska i
ja jesteśmy w panu zakochane na śmierć i życie!?! Kira nawet powiedziała, że
gdyby miała o trzydzieści lat mniej, toby panu nie przepuściła. Zgadzam się z
nią, bo ja bym to samo zrobiła, oczywiście trzydzieści lat temu, tylko wtedy był
pan jeszcze niemowlęciem. Reżyser Kutz zakrztusil się kawą, Kira Pepłowska
spąsowiała i wywiało ją z bufetu, a ja doszłam do wniosku, że ludzie najbardziej
lubią ukrywać prawdę; czy nie można komuś powiedzieć, że się jest w nim
zakochanym, nawet jeżeli jest nieduży, z krzywymi nieco nogami, sterczącym
włosem i nikczemną urodą?... To nadzieja dla mało urodziwych mężczyzn; nie ma
znaczenia, jak się wygląda w lustrze, ważne, aby się było pięknym w oczach
innych. No, ale na to trzeba być reżyserem Kutzem. Ten ma w sobie całe tony
wdzięku!
48 Teresa łżewska, czyli: Batory pod Pskowem W czasie prób aktorzy często siedzą
na widowni, aby obserwować pracę reżysera i kolegów ~ z tego można wyciągnąć dla
siebie wnioski, lepiej rozumie się reżysera, a i od kolegów też można się czegoś
nauczyć. Na jednej z prób ,,Betlejem Polskiego" siedziałyśmy z Kira Pepłowska na
widowni, a dwa rzędy przed nami Teresa łżewska. Miała na sobie piękny płaszcz z
ogromnym futrzanym kołnierzem i odpowiednią do tego czapę. Siedziała rozparta na
kilku krzesłach. Kira trąciła mnie w ramię i szepnęła: - Spójrz na łżewska!
Wygląda jak Batory pod Pskowem. Od tamtej pory nazywałyśmy ją, między sobą,
Batorym. Miałyśmy Batorego ciągle na oku, jako że była ona osobą nie przystającą
do reszty, a właśnie tacy ludzie wzbudzają największe zainteresowanie. Batory-
Iżewska grała w Betlejem głównego anioła i miejscem jej akcji był dach szopki. W
czasie premiery patrzyłyśmy, czy aby nie rymnie w dół, bo przed podniesieniem
kurtyny kiwała się na swoim krześle, rozprawiając zawzięcie z młodymi aniołkami;
właśnie miała do nich jeden ze swoich wykładów o życiu i miłości. W trakcie
spektaklu, w czasie akcji na dole w szopce, tak spontanicznie reagowała, że
byłyśmy pewne, że się szopka zawali. Nie zawaliła się. Natomiast kiedy po
spektaklu kurtyna opadła już ostatni raz i wszyscy rzucili się do wzajemnego
całowania i składania sobie gratulacji, potem przetoczyli się ze sceny na
korytarz, a ktoś z maszynistów usunął spoza szopki drabinę, aby nie zawadzała,
na szczycie szopki ciągle siedział Batory-anioł, w zadumie nad sobie tylko
znanymi sprawami. Ocknęła się, gdy już nikogo nie było ani za kulisami, ani na
scenie. - Kto, do cholery, zabrał drabinę?!? - ryczał anioł, miotając się na
małym skraweczku szopkowego dachu. - Niech ktoś przyjdzie i zdejmie mnie stąd!
To, że gram anioła, nie znaczy jeszcze, że mogę sfrunąć! Dranie! Osły! Mordercy!
Strącę was do piekła! Wszyscy już moczą twarze w premierowej gorzałce! Ja też
chcę się napić!
49
) Takie życzenia zawsze zostą)'ą wysłuchane; Zjawił się jakiś maszynista, pewnie
po butelkę ukrytą w sianku żłobka, i właśnie on uratował anioła. łżewska była
osobą dziwną, tajemniczą i piękną, ale nie mogła pogodzić się z upływającym
czasem. To, że może się zestarzeć, wydawało się jej nieprawdopodobne i
oczywiście niesprawiedliwe. Żyła w ciągłym popłochu. Uciekała przed nadchodzącą
starością. Tak bardzo bała się starości, że kilkakrotnie robiła próby, aby zejść
ze świata, zanim starość nadejdzie. Zawsze jednak zawiadamiała kogoś,
informując, że właśnie żegna się ze światem, i zawsze w porę te próby
udaremniano. Pewnego razu nikogo nie zawiadomiła. ...Dobrze grała w szopce
aniołka, ale chyba tam, gdzie obecnie jest, nie ma prawa wystąpić w tej roli.
Jeśli mają TAM teatr, może śmiało zagrać w spektaklu "Batory pod Pskowem". Może
Kira Pepłowska jej tę myśl podrzuci - ona także TAM jest. Toruń nie
przypuszczał, ze Swinarski zostanie wielkim reżyserem Ponieważ obecność Konrada
Swinarskiego zaznaczyła się w naszym teatrze, wspomnę o drobiazgach, których
nikt nie zna. Otóż poznałam : Swinarskiego jeszcze w czasie mojego pobytu w
teatrze w Toruniu, j czyli tysiąc lat temu. Przyjechał z Baśką Witek, późniejszą
jego żoną. Baśka Witek była moją przyjaciółką ze szkoły aktorskiej, taką
przyjaciółką na śmierć i życie, i jak to w życiu bywa, po pewnym czasie
nastąpiła śmierć tej przyjaźni, ale wówczas, w Toruniu, jeszcze byłyśmy
przyjaciółkami. Przyjechała do mnie z Kondziem, "aby się nająć do roboty" w
teatrze w Toruniu. Sądziła, że może mam jakieś chody w dyrekcji teatru i rzecz
się da załatwić. Baśka Witek z Kondziem Swinarskim poznała się na wydziale
reżyserii w Warszawie. W aktorstwie to \ ona by raczej nie zabłysła, więc
zdecydowała się na dodatkowe
50 studia na reżyserii. Coś tam na tych studiach zaistniało, że ich wylali. W
Toruniu ona chciała być aktorką, a on reżyserem. Poszłam więc do mojej dyrekcji,
próbując użebrać dla nich miejsce w teatrze, ale dyrektor Gajewski ani słyszeć o
tym nie chciał; nie byli dla niego nikim, kim warto by się zainteresować. Nie
pamiętam, co się z nimi później działo, dopiero usłyszałam o nich, gdy Kondzio
był już znanym Swinarskim, a ona jego żoną. Toruń stracił nie byle okazję. Mógł
przecież do dzisiaj szczycić się faktem, że tam właśnie debiutował jako reżyser
sam Konrad Swinarski... Często wygrywają ci, którzy zaryzykują. Tutaj ryzyko nie
było wielkie, w końcu etat dostawało się z Generalnej Dyrekcji Teatru i nikt na
tym nie tracił, ale dyrekcja Toruń-Bydgoszcz postawiła się, że nie będą kogoś
nieznanego angażować, no i stracili na tej manii wielkości. Po raz drugi
spotkałam się ze Swinarskim dopiero po kilku latach, właśnie na Wybrzeżu, w
sztuce "Testament psa", którą on reżyserował. To były próby łagodne i ciche,
niemal niewidoczne. Kondzio siedział pośrodku widowni i cichutko podawał jakieś
wskazówki. Mnie się wydawało, że on w ogóle nie reżyseruje, a potem wyszło
naprawdę interesujące przedstawienie. Z tego spektaklu najlepiej pamiętam
przepiękne projekty kostiumów pani Starowieyskiej; na przykład kostium Matki
Boskiej na projekcie był-nie tylko malowany, ale niektóre elementy stroju miały
przyklejone do kartonu cekiny i kawałki welonu. Ogromnie mi się to podobało i
nawet zerżnęłam ten pomysł; ja też namalowałam kilka obrazków Matki Boskiej i
ozdobiłam je naklejonymi cekinami i strzępkami materiału. Pamiętam też orkiestrę
na scenie i w tej orkiestrze jedną prześliczną dziewczynę, która grała na jakimś
instrumencie, może to był fagot, a może klarnet. Orkiestra była najładniejszym
fragmentem dekoracji. Jeszcze inny moment, który zapamiętałam, to wydarzenie z
karabinem, nie chcącym wystrzelić. Staszek Michalski zawsze opowiada tę
anegdotę, więc nie chciałabym mu jej zabierać, ale zrobię to, bo może nie każdy
słyszał. Otóż miał Michalski do kogoś wystrzelić, przymierzył się, a przyszły
nieboszczyk już szykował się, aby paść, ale karabin się zaciął. Michalski
mocował się z bronią, podczas gdy za kulisami inspicjent szalał, kombinował,
51
skąd wziąć deskę, żeby zimitować wystrzał, waląc w podłogę. Tymczasem Michalski
powiedział pif-paf!, denat padł, a inspicjent, nie wiedząc, że jest po
egzekucji, ze zdobytą deską przybiegł i strzelił nią w podłogę. Staszek miał już
wtedy karabin przewieszony przez ramię. Jeszcze jedno wspomnienie, związane ze
Swinarskim, to bankiet po premierze. Wiadomo, że premiera bez bankietu jest nie
do pomyślenia. Każda premiera to jak ciężki zawał serca, więc jeśli pacjent
przeżył, musi to uczcić. W różnych miejscach się bankietuje, w zależności od
fantazji organizatorów albo tego, kto zaprasza. Konrad Swinarski zaprosił nas do
prawdziwej portowej knajpy w Gdyni. Nie mam pojęcia, skąd znał tę knajpę. Takie
wnętrze można obejrzeć jedynie w jakimś filmie. W kłębach papierosowego dymu
ledwo można było dojrzeć długie drewniane stoły, a obok równie długie ławy.
Żadnych tam stolików czy innych luksusowych przedmiotów. Podłoga zasypana
trocinami. Harmonista jako cała orkiestra, ale starczyło, aby pary mogły miotać
się w tańcu. Wiem, że poprosił mnie do tańca jakiś dryblas w gumowych cholewach.
Przypuszczam, że był to rybak. Nie próbowałam się dowiedzieć, i tak nie
słyszałabym, co mówi, bo tam wszyscy jednocześnie i głośno rozmawiali. A
zresztą, jakie to mogło mieć znaczenie? Ważne, że tańczyłam z drabem w gumowych
cholewach. Czegoś takiego się nie zapomina. Także dzięki temu będę zawsze
pamiętała Kondzia Swinarskiego. Młodziej tęczy' Niemal cały zespół teatru
"Wybrzeże" grał w filmie z prawdziwym, żywym Omarem Sharifem! Może przesadzam,
mówiąc, że graliśmy - braliśmy udział w tym filmie, a z nami razem około tysiąca
pięciuset statystów. My mieliśmy być postaciami na pierwszym planie. Ponieważ
płacono nieźle, każdy chciał się "załapać" na jak
52 największą ilość dni zdjęciowych, więc co sprytniejsi starali się grać
plecami, aby nie ograć twarzy i wystąpić w jeszcze innych ujęciach. Sakowicz
grał żebraka handlującego cygarami. Miał zbliżenie z Sharifem - sprzedawał
Sharifowi cygaro, za co otrzymał jajko, i w dodatku jeszcze został oszukany, bo
Sharif uciekł z wszystkimi cygarami, zostawiając tylko jedno jajko. Sakowicz
opracował sobie to zadanie aktorskie z dokładnością mechanizmu zegarka
szwajcarskiego, nawet znalazł odpowiednie wyzwiska dla złodzieja - Omara. Był
pyszny! Trochę leciał Stanisławskim, a trochę Brechtem. Biliśmy mu brawo, że
jest o wiele lepszy od Omara, bo istotnie był. Próbę powtarzano kilka razy, ale
gdy przyszło do ujęcia, reżyser poprosił, aby Sakuś rozegrał scenę mimicznie,
bez jakiegokolwiek słowa. Chodziło może o to, aby nie robić konkurencji
Sharifowi, albo o to, by nie musieć podkładać głosu w filmie, jako że film był
przecież obcojęzyczny. Ja "grałam" jakąś straszliwą babę, dziadówkę, bijącą męża
pijaka. Wybrali mi na męża kogoś z tłumu statystów - był to człowiek żywcem
odarty ze skóry: cały czerwony i spuchnięty, a szczególnie nabrzmiałe miejsca
podkreślono kolorem liliowym. W tej bezskórnej twarzy bardzo się odznaczały
oczka i jasna szczecina na czubku głowy. W czasie próby poprzedzającej ujęcie
pozwoliłam sobie użyć nieco ciężkich słów, gdy kopałam i tłukłam filmowego męża.
Reżyser Hiszpan kazał sobie przetłumaczyć tekst, a potem zapytał, czy życzę
sobie grać z tekstem? Oczywiście życzyłam sobie, bo wygodniej jest bić kogoś,
pomagając sobie słowem. No i sukces! Ja jedna grałam z tekstem. Nie na wiele się
to przydało, bo się przez to "ograłam". Kostium miałam łachmaniarski, częściowo
z filmu, a w większej części mój własny - wzięłam na plan tak zwany "zestaw
grzybowy", czyli szaty, w których jeżdżę na grzyby. Do mojego "zestawu
grzybowego" należą czarne, podarte rękawiczki bez palców. W tęże podartą
grzybową rękawiczkę pocałował mnie Omar Sharif, nie wiadomo dlaczego witając się
ze mną, w każdym razie moja uroda i młodość nie mogły być powodem (przypadkowo
nie posiadam tychże cech), mało tego - zaproponował mi drinka! Do drinka tego
53
dnia nie doszło, dopiero na bankiecie, który wydaliśmy w teatrze dla Sharifa. A
bankiet urządziliśmy dlatego, że Omar Sharif znudził się już przegrywaniem
dolarów w kasynie Grand Hotelu i zapragnął zbliżenia z aktorami. Zrobiliśmy
"zrzutkę". Panie z bufetu przygotowały różne pyszności, wypić też było co, a do
mnie należała część artystyczna. Napisałam zupełnie nowe zakończenie do filmu
"Doktor Żiwago" - zagrali to nasi koledzy. Olszewski grał oczywiście doktora
Żiwago. Zaza Goetel - Larę, Sonię - Joasia Kreft, Ko-morowskiego - Krzyś
Matuszewski, pielęgniarkę - Teresa Lassota, a zwariowanego doktora (w filmie
takiego nie było) - Igor Michalski. Najpierw z wideo puściliśmy końcówkę filmu i
zaraz potem dało się nasz spektakl. Jacek Godek równocześnie z grą aktorów
tłumaczył tekst na angielski - Godek był najlepszy! On nie tłumaczył, ale grał
każdą rolę. Usatysfakcjonowaliśmy Omara Sharifa. Powiedział, że Olivier zagrał
kiedyś sam jeden dla całego zespołu, ale nigdy zespół dla jednego aktora nie
zagrał. Sharif dostał ode mnie mały olejny portret z filmowej roli "Złodzieja
tęczy". Prócz tego zrobiłam czarno biały portret, który rzuciło się na ksero, i
każdy mógł mieć dla siebie portret Sharifa z jego autografem. Potem wszyscy
fotografowaliśmy się w objęciach Sharifa, nawet dwie panie bufetowe i pani
portierka. Nikomu nie żałował uścisków - sławni ludzie lubią być kochani.
Staszek Michalski, czyli nasz dyrektor, dla żartu, zaproponował Sharifowi angaż
w naszym teatrze. Sharif powiedział, że chętnie coś zagra, ale bierze za jedno
słowo pięć dolarów. Moja siostra natychmiast wpadła na pomysł, aby Sharif zagrał
Dulskiego, który w całej sztuce mówi tylko: "A niech was wszystkich diabli
wezmą!". Obliczyliśmy, że na to nas stać i możemy zapłacić. Pewnie z tego nic
nie wyjdzie, chociaż Sharif sprawę zaklepał, bo przyjedzie w sierpniu na
Wybrzeże i będzie tu dwa tygodnie. Po jednej próbie mógłby grać. Tylko że my
wówczas mamy urlop. Chociaż polubiliśmy się z Omarem Sharifem, urlopu dla niego
nie poświęcimy.
54 Cały teatr jest zaminowany! Ostatnie dni przed premierą "Troilusa i
Kressydy". Premiera z całą pewnością wypadnie świetnie, ale chwilowo cały teren
teatru jest niebezpiecznie zaminowany. Wybuchy niekiedy następują tak szybko po
sobie, że nie można się zorientować, czy ocalał bodaj jeden człowiek, fragment
dekoracji czy taśmy z nagraniem muzyki tak pięknej, że nawet ja, głucha na
dźwięki, wzruszam się - ten Andrzej Głowiński to prawdziwy as w muzycznym
pokerze. Ukradkiem obserwuję głowę reżysera Babickiego, która rośnie od
pomysłów. Z obawą myślę, czy ta głowa zmieści się w zamkniętym pomieszczeniu
widowni, gdzie Babicki siedzi przy stoliku reżyserskim. On siedzi, ale całe jego
JA szaleje, bo jasna sprawa, że wszystko jest nie tak, że muzyka weszła za
głośno lub za szybko, że Tomek o sekundę spóźnił się ze światłem, że Michalski
za późno oparł głowę na poręczy krzesła, a Nowacki za wcześnie zadął w trąbę. I
w dodatku jeszcze przy najcichszej scenie małej Krafftówny zaczęła kapać z
natrysków woda. Ania Rachel ukradkiem opuszcza miejsce na sali i ucieka za
kulisy - wiadomo, że jeśli Babicki nie będzie już miał komu przegryźć gardła,
zabierze się do scenografa. Scenografia Ani Rachel jest zjawiskowa. Kilkakrotnie
chodziłam oglądać "Białego łabędzia" właśnie dla jej scenografii. To są
"dewizowe" obrazy. Gdyby je można sprzedawać na aukcji, szłyby chyba lepiej od
obrazów Dudy Gracza czy Mikulskiego. Z tego bardzo skrótowego opisu twórców
jasno wynika, że szykuje się wspaniałe przedstawienie. I w tym miejscu zepsuje
wszystko profan, czyli ja - dla mnie Troilus i Kressyda jest arcynudną sztuką.
Już ją raz graliśmy w tym teatrze; nawet nie chcę wspominać tamtego spektaklu.
Jeżeli napisał ją Szekspir, a nie jakiś jego piąty uczeń, to musiał mieć wówczas
zły okres. Lepiej gdyby był odłożył pióro. Reżyser Babicki ma jednak swoje
zdanie, znalazł w sztuce wspaniałe wartości i możliwość ciekawej inscenizacji,
no i zabrał się do roboty. Oczywiście jest to sztuka dla inteligentnych i
myślących ludzi; nie lubię obrażać samej siebie, więc nie będę dociekała,
dlaczego mnie ta sztuka nudzi. Tu mi się przypomniała taka anegdota:
55
ktoś kupował bilety na tak zwaną "trudną" sztukę; podszedł do kasy i poprosił o
dwa bilety, na co kasjerka, obrzuciwszy go uważnym okiem, ostrzegła: "Proszę
pana, ale to jest sztuka tylko dla ludzi inteligentnych". "To proszę o sześć
biletów" - powiedział kupujący. Zanim jeszcze inteligencja zacznie się cisnąć na
"Troilusa i Kressydę", trwają przygotowania do premiery, czyli - jak mówiłam,
katastroficzne chwile. Oto przepiękna Dorota Kolak, w karminowej sukni z szyfonu
i w pomarszczonych czarnych kozaczkach, wpada jako Kassandra, z przeźroczystym
pojemnikiem, w którym powinien być żywy wąż, ale węża nie ma... Zaskroniec,
który miał grać, dostał zapalenia płuc i do dyspozycji jest tylko młody boa
dusiciel. Maciek Szemiel zauważa, że jeśli ma być boa, to trzeba go pociąć w
"dzwonka" - do pojemnika zmieszczą się najwyżej dwa dzwonka i głowa. Krawczyk
pozwala sobie na niemądry dowcip, że można skorzystać z węża, którego ja mam w
kieszeni. Reżyser nie ma nastroju do żartów; obciąża sprawą węża scenografa: -
Aniu! - krzyczy. - Nic mnie nie obchodzi, czy wąż jest na łożu śmierci, czy nie!
Wąż musi być i na tym koniec! - Ania Rachel protestuje (oczywiście, gdy już
reżyser znika z pola widzenia): - Trochę za dużo się ode mnie wymaga, miałam
zrobić scenografię, ale żeby mi kazano leczyć węża?... - Podczas gdy w reżyserze
gaśnie życie, jak w tym zaskrońcu, bezlitośni aktorzy urządzają sobie kpinki;
ktoś pyta: - Czy ten wąż należy do ZA-SPu? Bo jeżeli nie, to proszę nie
umieszczać mojego nazwiska na afiszu. Nie będę grał z amatorem. Reżyser Babicki
znów siedzi na widowni i prowadzi niekończącą się konwersację z głównym
elektrykiem: - Co jest z tobą, Tomek? Po słowach Michalskiego: "Nie! Nie!",
natychmiast dajesz światło na Krafftównę! - Dobrze. Już się robi - odpowiada
Tomek. - Co znaczy, już się robi? Nie mów, tylko rób! - Przecież nie mówię,
tylko robię. - Jak to nie mówisz? A co teraz robisz? Chcesz mi wmówić, że to ja
zwariowałem i słyszę głosy? - Jak pan będzie tak wrzeszczał, to ja zwariuję!
56 - No dobrze. W porządku, Tomek. Chcesz odpocząć, to zrobimy przerwę i od tego
miejsca lecimy dalej. Tylko już nic nie mów! - Przecież mówię, że nic nie mówię.
A przerwy mi nie potrzeba. - Jednak ostatnie słowo miał Tomek i potem już
wszystko ze światłami poszło gładko. Za chwilę Joasia Bogacka obnosiła całą
swoją przepyszną urodę, ozdobioną dodatkowo stroikiem z pawich piór na głowie.
Oczywiście przesądna brać aktorska stwierdziła jednogłośnie, że musi dojść do
jakiegoś nieszczęścia, skoro w sztuce grają pawie pióra. Drobne nieszczęście
natychmiast się zaczęło, gdy, jeden po drugim, poczęły pękać sznury pereł
ozdabiające suknię Bogackiej. Potem ja się potknęłam za kulisami i rozwaliłam
sobie kolano i palec u nogi. Czekamy jednak na poważniejsze wydarzenia: może
zaskroniec zwariuje, gdy zakosztuje sławy - już podobno czuje się lepiej i
obiecał, że zagra. W każdym razie premiera z pewnością będzie wielkim
wydarzeniem dla publiczności, a dla nas nastanie czas spokoju - teren teatru
odminuje się sam, bez udziału saperów. Tak jest zawsze. Aktorzy! Pod kościół! Od
pewnego czasu najlepiej ubraną aktorką w naszym teatrze jest Halina Winiarska.
Dawniej się tak dobrze nie ubierała. Z niesmakiem spostrzegam także, że staje
się coraz piękniejsza i bardziej interesująca. Ciekawe, jak ona to robi? Ja się
też staram, a jednak każdego dnia jestem grubsza i brzydsza. Miałam niedawno
małą rekompensatę za tę niesprawiedliwość losu, a było to tak: my, aktorzy
teatru "Wybrzeże", mieliśmy jedną ze swoich akcji gromadzenia pieniędzy na
Fundusz Mazowieckiego - w zimny, mokry dzień przytupywaliśmy przed kościołem
Mariackim w Gdańsku, sprzedając afisze, programy, zdjęcia ze sztuk oraz moje
rysunki przedstawiające popularne postacie naszego rządu. Siedziałam
57
przy stoliku i składałam autografy na rysunkach; ręka mi odpadała od
podpisywania - nie wiem, czy grafiki były tak udane, czy też ludzie pragnęli
tłumnie uczestniczyć w ofiarowywaniu pieniędzy, w każdym razie tłum napierał;
banknoty w ręce, deszcz z nieba, moje podpisy coraz bardziej niezdarne (bo mi
grabiały ręce), obok stała Winiarska, w kapeluszu, mimo iż wiatr nie liczył się
z niczym, i zachwalała każdy afisz, każdy miał stanowić niepowtarzalną pamiątkę
dla ewentualnego nabywcy. Owszem, był popyt na afisze, jednak bardziej
przyglądano się sprzedającym aktorom. W pewnym momencie jakaś pani zwróciła się
do Haliny Winiarskiej: - Tak się cieszę, że pani gra tego Hamleta... W Halinę
tylko dlatego piorun nie trafił, że to było w uświęconym miejscu przed
kościołem, no i nie pora na burze z piorunami, ale wyraźnie usłyszałam, jak w
niej zabulgotało wzburzenie. Aktorstwo wzięło górę; uroczo uśmiechnęła się do
swojej rozmówczyni i powiedziała: - Hamleta gra pani Budzisz-Krzyźanowska z
Krakowa. Ja jestem Halina Winiarska z teatru "Wybrzeże" w Gdańsku. Niezbyt
uważna publiczność bardzo często myliła Winiarską z Budzisz-Krzyźanowska, tak
jak mnie zawsze mylili z Busią Czos-nowską. Ja już mam spokój, odkąd Czosnowska
przeszła na wcześniejszą emeryturę. Teraz jestem tylko ja, ale Winiarską jeszcze
długo będą brali za Hamleta. Zbieranie pieniędzy na Fundusz Mazowieckiego jest
wyznaniem naszej wiary, opowiedzeniem się bez reszty za nowym rządem,
podkreśleniem wierności, która jest w nas bez przerwy, odkąd powstała
Solidarność. W różny sposób gromadzimy te pieniądze: daliśmy kilka darmowych
spektakli, no i co jakiś czas robimy zamieszanie przed kościołami albo przed
teatrem. Niektórzy ludzie są szczodrzy, a niektórzy złorzeczą: "Brakuje na
chleb! Dzieci nie mają zeszytów, a wy tu jakieś głupoty sprzedajecie". Nie tylko
publiczność spod kościoła ma marne wyobrażenie o tym, co robimy. Podobno ktoś w
sejmie powiedział (cytat nie jest dokładny): "Nie zagłuszą nas ci krzykacze i
bogacze - aktorzy, którzy mają tyle pieniędzy, że nie wiedzą, co z nimi zrobić,
więc już na rząd oddają! A rolnikom wszystkiego brakuje!".
58 Nie będziemy po kolei tłumaczyć każdemu rolnikowi, że kwestujemy pod
kościołami także i dla nich. My nie mamy własnych pieniędzy, tylko że wstyd by
nam było bez przerwy dopominać się o więcej, skoro tego więcej nie ma z czego
dawać. Niech sobie ludzie mówią, co chcą. Mądrzy znają prawdę, a na mniej
mądrych nam nie zależy. Będziemy kwestować, będziemy robić, co tylko można, bo
mimo wszelkich kłopotów rozpiera nas radość życia. Z ciągłego narzekania nic nie
wynika, chyba tylko wrzody żołądka. I wspaniale, że każdy teatr chce prześcignąć
inny w akcji zbierania pieniędzy na fundusz. Proszę bardzo! Wszystkich zachęcamy
do rywalizacji! Podczas jednej z akcji pod kościołem podpisywał swoje fotki nasz
filmowy aktor: Baka. Maryśka, córka Eli Goetel i Kuby Dąb-kowskiego, szepnęła
matce na ucho: "Mamo! Najlepiej idzie Baka, a nie Bogacka, chociaż ona ma takie
ładne nogi". Organizacja akcji przed kościołami jest świetna. Każdy ma jakieś
zadanie do spełnienia: Zbyszek Olszewski z wielką czcią opiekuje się ogromną
skrzynią na pieniądze. Nie opieczętowaliśmy tej skrzyni, bo często trzeba komuś
wydać z grubego banknotu, ale są i tacy, którzy za jeden afisz ze sztuki
wrzucają całe pięćdziesiąt tysięcy. Olszewski, wielkie, przystojne chłopisko,
wabi damy swoim widokiem. Oczywiście wie o tym i nie żałuje rozkosznych
uśmiechów. Wicio Grabarczyk uwija się, donosi afisze, przekłada, roluje -
przeważnie jest zmarznięty, tak samo jak Jurek Łapiński, który ukradkiem czyta
za moimi plecami książkę, czasem tylko poprawia mi fruwający na wietrze szal,
akcentując w ten sposób swój udział w sprawie. Igor Michalski, z darem do
przechwalania się, co chwilę nas informuje, ile to właśnie udało mu się
utargować. Halina Słojewska w roli sprzedawczyni przechodzi samą siebie - zaleca
towar, informując tajemniczym szeptem: "To jest afisz ze sztuki, którą zdjęła
cenzura". Natychmiast wszyscy wyrywają sobie z rąk te afisze. Za moimi plecami
umieszczono drążki, do których są przybite grafiki - tam króluje Elżbieta
Goetel, informująca z wprawą przewodnika wycieczki, co oto na danym obrazku
widzimy. Teresa Lassota tak sugestywnie zachwala obrazki, jak doświadczona
sprzedawczyni swoje nowalijki na straganie. Tereska Kaczyńska, Maciek
59
Szemiel, Jacek Godek i Kuba Dąbkowski wykonują mrówczą pracę, sprawnie rolując
rysunki, aby każdy z klientów czuł się obsłużony troskliwiej i lepiej niż w
Peweksie. Mirek Krawczyk, jak przystało na rasowego amanta, przechadza się,
demonstrując swoją urodę. Młode panienki wodzą za nim zamglonym okiem. Wspaniale
pracuje Jurek Gorzko, on ma trzy zalety: urodę, dobrą głowę i siłę. Zwłaszcza
siły potrzeba, aby całe nasze przedsiębiorstwo przemieścić pod kościół. Biorą w
tym udział i inni koledzy, którymi dyryguje nasz wódz naczelny: Stasiek
Michalski. Stasiek ma też inne zadanie: dział ogólnoinformacyjny. Ponieważ
zdołaliśmy się pokochać z naszą milicją (dzięki księdzu Jankowskiemu), Staś
Michalski ładuje się w milicyjny samochód i przez milicyjny głośnik oznajmia
wszem i wobec, co się pod kościołem dzieje i o co nam chodzi. Po kilku godzinach
handlu pod kościołem zwijamy kram i wracamy do teatru. Najprzyjemniejsza chwila.
W klubie teatralnym wysypujemy pieniądze na podłogę, siadamy kołem i liczymy.
Wszystko zostaje spisane, komisyjnie podpisane i dołożone do już wcześniej
zebranych pieniędzy. Cieszymy się, jakby to był utarg z naszego prywatnego
kramiku. Uroda Haliny Winiarskiej trochę przygasła i kapelusz sflaczał na
deszczu, ale oko błyszczy triumfalnie: "No i co powiesz, Kiszkis?" - zwraca się
do męża. "Nie tylko potrafi się grać, ale także handlować!" Kiszkis jest tego
samego zdania. Wszyscy jesteśmy tego samego zdania. Dla naszego Rządu jesteśmy
gotowi zrobić wszystko - i zagrać, i zahandlować. Mam jeszcze trochę nie
publikowanych rzeczy, jakieś teksty, które ktoś kiedyś zamówił, a potem
beztrosko o tym zapomniał... Zdarza mi się pisać bez wstępnej umowy i czasem źle
na tym wychodzę. Kiedyś niemal "zawodowo" pisałam na wszystkie konkursy
literackie. Tak było na przykład z konkursem ogłoszonym przez Dom Harcerza w
Gdańsku. Chodziło o sztukę dla młodzieży związaną
60 z tym miastem. Pożyczyłam z biblioteki kilka książek ze starymi opowieściami
o Gdańsku, napisałam dwie sztuki i wysłałam. Po roku, ponieważ cisza panowała na
temat konkursu, zadzwoniłam do nich i zapytałam, czy konkurs już
rozstrzygnięto... Odpowiedziano mi, że w ogóle nie zwoływali sądu konkursowego,
co sporo kosztuje, ponieważ z całej Polski nadeszły tylko dwie prace. To były
właśnie moje prace! Ja jedna, z całej Polski, napisałam na ten konkurs. Oni tam
nawet nie otworzyli kopert i nie zainteresowali się, kto te prace nadesłał.
Któregoś roku dostałam w konkursie nagrodę i także nic z tego nie wyszło.
Wydawnictwo PAX nagrodziło moją książkę: "Kilka dni w czerwcu", a na moje
pytanie, kiedy książka się ukaże, odpowiedzieli, że nigdy; mogą nagradzać, a
wydawać nie muszą. Jest to zabawna opowieść o psach (psychikę psów znam na
wylot). Nie wydano mi jej wyłącznie z powodu niedostatku, który wówczas panował
w naszym kraju; w książce tej pies kradnie ze stołu pół kilograma szynki.
Powiedziano mi w redakcji, że jak tu wydawać książkę, w której pies zżera taką
ilość szynki, w czasie gdy ludzie mogą tylko w snach szynkę widzieć. Natomiast
niewiele brakowało, a wydano by mi książkę: "Nieudane małżeństwo z tygrysem",
ale naczelny nagle odszedł i wszystko diabli wzięli. Książka ta jest całkowicie
zdezaktualizowana. Dotyczy zdobywania części zamiennych do rozlatującego się
samochodu, co było kiedyś nie lada sztuką. Maleńki fragment (w zmienionej nieco
formie) tej powieści umieściłam w drugiej części "Miłości trzynasto-latki". Tu
muszę dodać, że obecnie jestem już "zawodowym" kierowcą. Teraz nie wyobrażam
sobie życia bez samochodu. Całe lato jeżdżę do Lipusza albo do "zamczyska" Igora
w Przytarni. Jeździmy razem z Artystką. Ona siedzi z tyłu, za mną, i czyta prasę
albo podziwia widoki. Robi wrażenie damy, która ma swego kierowcę. Zostało nam
to z czasów, gdy jeszcze żyła nasza mama. Umówiłyśmy się wówczas, że gdyby
doszło do jakiejś kraksy, jedna z nas musi przeżyć, aby opiekować się matką. Do
przeżycia pozostawiłam Ludmiłę, zwłaszcza że ona nie potrafi prowadzić
samochodu. Wiadomo, artystka!... Wróćmy do literatury. Kilka lat temu wzięłam
udział w konkursie na scenariusz filmowy. Nie spodziewałam się nagrody, ale
wysłać musiałam, bo to przecież mój nałóg. Zanim jeszcze nastąpiło rozstrzyg-
61
nięcie konkursu, zadzwoniła do mnie prawa ręka Filipa Bajona, powiadamiając
mnie, że scenariusz szalenie się spodobał panu Bajonowi i chcieliby sobie prawo
do niego (scenariusza, a nie Bajona) zaklepać. Podpisałam umowę (bezgotówkową),
że w ciągu roku nikomu innemu nie udostępnię scenariusza. Po roku zwrócili mi
scenariusz, ponieważ nie znaleźli sponsora. Diabli wzięli marzenia o filmie, ale
nikt mi nie odbierze radości, którą przeżyłam, gdy się dowiedziałam, że
scenariusz wzbudził zachwyt w tak wielkim reżyserze, jak sam Filip Bajon. Nagle
przypomniało mi się wydarzenie sprzed lat. Nie wspomniałam o tym wcześniej i we
właściwym miejscu, a szkoda mi tej opowieści, więc się cofam na chwilę w
czasie... Kiedyś istniał program pt. "Z wizytą u was". Był to koncert, albo coś
w rodzaju kabaretu, emitowany w telewizji, na żywo. Odbywał się w instytucji,
która sobie takie program zamówiła dla swoich pracowników. Jeden z takich
koncertów miał miejsce w Gdyni, w jakiejś rybnej instytucji. Był grudzień 1970
roku, dzień przed zamieszkami. Próba trwała cały dzień. Pamiętam, że brała w tym
udział Urszula Sipińska, którą znienawidziłam, bo bezczelnie i bez pytania
przymierzała moje liczne, prywatne kapelusze (potrzebne mi do skeczu). Była też
Rena Kolska, Maria Koterbska i Yioletta Villas! Villas oczywiście spóźniła się
na próbę, ale reżyser nie odważył się zwrócić jej uwagi. Miała na sobie krótkie,
białe futerko, białą czapkę futrzaną z pomponem jak kulka i długi warkocz. Nie
zadawała się z nikim. Dla niej była osobna garderoba i wyłącznie dla niej
fryzjerka. Nie mam pojęcia, czy już wówczas przypinała sobie treski do włosów,
ale miała o wiele mniej włosów niż teraz. Z wiekiem jakoś jej przybywa włosów,
odwrotnie niż mnie. Występ miał się już zacząć, gdy nagle ktoś z widowni dopadł
reżysera Aleksandrowicza i zażądał, aby skreślić w tekstach wszystko, co dotyczy
jedzenia, ponieważ zaczynała się w Polsce straszna awantura z powodu podwyżki
cen żywności. Ja struchlałam. Cały tekst, który napisałam dla mnie i Zosi Mayer,
był wyłącznie o rybach, czyli o czymś, co także zdrożeje. Mogłam tylko cały
tekst skreślić i nie wystąpić. Reżyser zaryzykował i wystąpiłyśmy. Dzisiaj ta
historia wydaje mi się bardzo zabawna. Nic dziwnego, że wówczas istniało tak
wiele kabaretów politycznych. Było z czego kpić.
62 Ja także próbowałam swych sił w kabaretowym rzemiośle, ale nie w kabarecie
politycznym. Stworzyłam coś, co się nazywało "teatrzykiem rozrywki" i odbywało
się w sali kawiarni "Falowa" w Gdańsku. Nie miało to powodzenia, bo albo
publiczność nie przywykła jeszcze do tego rodzaju rozrywki, albo po prostu nie
było to dobre. Nawet po pijanemu nie mam się za geniusza, chociaż czasem coś mi
się w głowie poprzewraca i uważam się za talent. Skoro się już chwalę, to powiem
jeszcze coś o sobie: kiedyś Lopek Krukowski, jeden z największych kabareciarzy,
był na występie w kabarecie Korpolewskiego... Po występie podszedł do mnie i
powiedział: - Podobno jest pani aktorką w teatrze? Czemu się pani tam marnuje?
Pani się urodziła do kabaretu! Nie posłuchałam Lopka Krukowskiego. Z aktorstwa
najbardziej nie lubię estrady. Człowiek ma publiczność "na nosie", widzi miny
zebranych ludzi. Czasem ktoś ma tak wściekłą minę, jakby chciał mnie udusić.
Wtedy przestaję wiedzieć, co mówię. Absolutnie nie nadaję się na estradę. To
brzmi jak kłamstwo, bo przecież występuję w "Niekabarecie" Macieja Nowaka... Po
pierwsze, jak sama nazwa wskazuje, to jest niekabaret, a po drugie, robię to z
miłości do Nowaka. On chce mnie mieć w swoim kabarecie. Już dawno we mnie
wierzył, a teraz jeszcze zaczął mnie lansować i uparł się, abym napisała własną
biografię. Podejrzewam, że mogło mu chodzić o pikantne szczegóły z mojego życia,
a ja nie wdając się w szczegóły, ujmę sprawę ogólnie; w swoim czasie miałam
licznych narzeczonych. Bardzo trudno byłoby mi spisać wszystkich. W przysłowiu,
gdy jest czegoś w nadmiarze, mówi się: "trudno spisać na wołowej skórze"...
Musiałabym oddać na rzeź co najmniej stado wołów, zanim bym się wzięła do
spisywania byłych narzeczonych. Tu posłużę się anegdotą, a raczej autentycznym
wydarzeniem. Było tak: po śmierci Kaliny Jędrusik, w jakimś kolorowym tygodniku
ukazały się obszerne wspomnienia o niej oraz duże zdjęcie portretu, który ja
malowałam, a obok informacja: portret pędzla Leguta. Ktoś, kto pisał o Kalinie,
doszedł do wniosku, na podstawie podpisu, że Legut to jakiś mężczyzna. Wysłałam
więc krótki liścik do redakcji, mniej więcej tej treści: "Uprzejmie proszę o
podanie do publicznej wiadomości, że Legut to kobieta. Zależy mi na tym ze
63
względu na moich licznych narzeczonych, aby nie myśleli, że sypiali z chłopem".
Sprostowanie się nie ukazało, a ja w ten oto sposób informuję czytelników o
moich licznych romansach. Aby nikt nie myślał, że byłam osobą godną poważania,
dodaję jeszcze, że sporo piłam, nie tylko mocnej herbaty, paliłam papierosy, i
to w nadmiarze, grałam w karty i rozrabiałam. Przy okazji udało mi się sporo
namalować i jeszcze więcej napisać. Obecnie nie palę, nie piję, nie gram w karty
i nie mam narzeczonych. Nałogowo w domu uprawiam fiołki afrykańskie, a w lesie
nałogowo zbieram grzyby. Jestem już wiekową osobą, więc spisuję testament, z tym
że piszę go już od kilkunastu lat, bo ciągle coś w nim zmieniam. W sprawie
testamentu nieustanną wojnę toczą Igor Michalski i Krzysztof Szuster i ciągle
sami coś w nim zmieniają. Jeszcze tylko Maciej Nowak nie dorwał się do mojego
testamentu. Szuster najbardziej poluje na moje obrazy. Wydaje mu się, że kiedyś
będą wiele warte, co najmniej jak obrazy Celnika Rousseau (który także był
uważany za malarza amatora). Czas zbliżać się do końca (oby jeszcze nie do końca
życia!)... W chwili gdy piszę tę biografię, mam siedemdziesiąt cztery lata.
Szafy pęcznieją od tak zwanego dorobku literackiego. Ściany się uginają od
obrazów, a ja ciągle piszę i maluję dla wytchnienia, gdy zaczynam wariować przy
maszynie do pisania. Wydawnictwo AKAPIT PRESS czeka na dalsze moje książki.
Maciej Nowak każe mi występować w swoim "Niekabarecie". Z Szusterem ciągle
dochodzi do ciężkich starć, bo on nawet telefonicznie próbuje ustawiać moje
życie. Głowę mam jak baniak od tego wszystkiego. Pisać, malować i żyć - to
trochę za dużo. A tu w lasach kaszubskich grzyb się czai, żeby wyjrzeć spod
ściółki, czyli nadchodzi najcudowniejsza pora! Do lasu! Do lasu! Na koźlaki! Na
prawdziwki! Na podgrzybki!... W testamencie napisałam, że Igor ma mnie po
śmierci spalić i moje prochy rozsypać w lesie, tam gdzie jest najwięcej grzybów.
Ponieważ nie ma dla mnie nic ważniejszego od leśnych wypadów na Kaszuby, mogę
śmiało skończyć w tym miejscu biografię. Jeśli Maciej Nowak będzie miał
niedosyt, niech sam dopisze, co mu się podoba. Ja wysiadam! koniec
64
Nasza Mama, wujek Stefan w mundurze, wujek Edek przytulony. Siedzi Mamy kuzynka
Wiła (bardzo do Niej podobna).
To pierwsze słodkie dziecko to ja. Za mną siedzą: Lubciu, Lidusia i Mama. Nikt
nie chce wierzyć, że kiedyś byłam malutka i nie klęłam.
Jestem młoda. Studiuję na ASP. Lata czterdzieste.
Pozuję na ASP. Lata czterdzieste.
|^------^-H^1^fJU--uuiH1^----IBfll--l----BI^--l^^ '
1'^S, "''?S ĆĆĆĆ'''''".IIIIHIHIHLLM.1!! Ć ;" "Ć''., ĆĆ . ' ĆĆ ' ' Ć'-;~ . Ć ' Ć
Ć..'.'ĆĆĆ^Ć^I^B
Jedyny raz w welonie. W "Świerszczu za kominem". Toruń, Teatr Ziemi Pomorskiej,
lata pięćdziesiąte. Z Tadeuszem Tusiackim w "Zbiegach" Haliny Auderskiej, rola:
Nastka. Toruń, Teatr Ziemi Pomorskiej, lata pięćdziesiąte.
Z Tadeuszem Gwiazdowskim w "Skandalu w Helbergu", rola: Hilda Duderich. Sopot,
Teatr Kameralny.
Z Tadkiem Borowskim w "Kto się boi Virgi
"Wyszedł z domu", rola: pani I. Sopot, Teatr Kameralny, lata siedemdziesiąte.
Pierwszy od lewej to Zbyszek Bogdański, mój ukochany przyjaciel, o którym nie
wspomniałam w książce. Jeszcze kiedyś o nim napiszę.
Ćiirezon nre^rood wsiod Aippf '(ap^iMAzoo B[zp5d oSafolu) Xaqnis pJuod ap ^
ĆBalBJ^ i BplUpn'J IUIBU Z Z91 BS 'BZpSlS![ BZ AlBJq9ZJd 3[3IMO{ZO ZBJO ZBUI-S^3
'Bf .TlISOpBJ AłsAŻSM niOÓfpZ Bf\J -9pS9A 9fop^
Ludmiła, brat Ludomir (czyli Lubciu), Mama i ja, jakoś dziwnie gruba. Chyba
wówczas zaczęłam już tyć. Deptak w Sopocie, lata sześćdziesiąte.
Tu już mieszam na "Zatiiance''. Lata siedemdziesiąte.
Prawdziwy pocałunek Omara Sharifa. Graliśmy razem w filmie "Złodziej tęczy".
Pocałunek jest prywatny.
Film "Prom", rola: matka, 1970 rok. Na zdjęciu ja i Jerzy Afanasjew - reżyser.
Z Mirkiem Krawczykiem w sztuce dla dzieci pt. "Złodziej serc". Sopot, 1980 rok.
Sztukę napisałam, częściowo reżyserowałam, projektowałam dekoracje i kostiumy.
Grałam rolę karczmarki (nos dziabnięty przez papugę).
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
00 A więc zacznijmy od początkuzacznijmy od dotyku c3zacznijmy od dotyku(1)Zacznij od tegozacznij od planowaniazacznijmy od dotykuzacznijmy od dotyku c2zacznijmy od dotyku c1więcej podobnych podstron