Film z 2006 roku pt. „Kod da Vinci” jest ekranizacją powieści autorstwa Dana
Browna, „Kod Leonarda da Vinci” napisanego w 2003 roku. Książka szybko zyskała miano
bestsellera (ok. 40 milionów sprzedanych egzemplarzy) przez swoją fabułę opisującą
kontrowersyjny temat. Oczywistym następstwem było, że prędzej, czy później będzie nam
dane zobaczyć ekranizację „Kodu…” na dużym ekranie.
Słysząc o ekranizacji, pierwsze, co się nasuwało na myśl, to fakt, że będzie to nie
tylko przebój kasowy, lecz również wspaniały film pod różnymi względami, typu:
gra aktorska, fabuła. Do pracy zatrudniono przecież same sławy:
* Ron Howard (reżyseria),
* Hans Zimmer (muzyka),
* Tom Hanks (Robert Langdon),
* Audrey Tatou (Sophie Neveu),
* Jean Reno (Bezu Fache)
I odkrycie roku - Paul Betanny, jako Sylas, czyli morderca albinos.
FABUŁA
Głównym bohaterem książki (i filmu) jest Robert Langdon, harwardzki wykładowca
i znawca wszelkich symboli, który zostaje pewnego dnia uwikłany w serię niezrozumiałych
wydarzeń. Zostaje zabity kustosz muzeum, Jacquesa Saunière (Jean-Pierre Marielle) a Robert
odkrywa na miejscu zbrodni szereg zakonspirowanych właśnie przez kustosza śladów, które
mogą pomóc w ustaleniu zabójcy, lecz również stanowią klucz do jeszcze większej zagadki -
niezwykłej tajemnicy sięgającej swoimi korzeniami samego początku chrześcijaństwa.
Langdon wysnuwa myśl, że ofiara była członkiem tajnego stowarzyszenia, strzegącego
największego skarbu ludzkości - Świętego Graala. Niestety wszelkie podejrzenia w sprawie
morderstwa kustosza spadają na Langdona. W oczyszczeniu się z zarzutów ma mu pomóc
piękna Sophie Neveu (Audrey Tatou) kryptograf i zarazem wnuczka Saunière’a, która chce
odkryć prawdę o swojej rodzinie. Oboje muszą rozwiązać sporo zagadek związanych
z templariuszami, Kościołem i świętym Graalem.
AKTORSTWO
Aktorstwo w filmie niestety prezentuje średni poziom a kreacje, które zostały
stworzone, są mało przekonujące. Możliwe, że jest to wina samego scenariusza. A może po
prostu Tom Hanks (który został zapamiętany przez widzów, jako nieudolny Forrest Gump,
lub fajtłapa z ”Terminalu”) nie pasuje do roli entuzjastycznego i energicznego naukowca?
Langdon w jego wykonaniu jest mdły i nieciekawy, zupełnie pozbawiony charyzmy i humoru,
które przecież posiadał w książce. To samo tyczy się Audrey Tautou, która prawdopodobnie
już wiecznie będzie grać każdą rolę z miną słynnej „Amelii” (dzięki której zyskała sławę).
Sophie w jej wykonaniu jest zbyt poważna, sztywna jak kij, a do tego zdaje się w ogóle nie
przejmować śmiercią dziadka. Podobnie dzieje się z Reno. Kolejne oglądanie go w roli
nieugiętego policjanta potrafi mocno znużyć a nawet zirytować. Ciekawostką jest jednak
fakt, że już podczas kręcenia filmu, Jean Reno dowiedział się od autora książki, Dana Browna,
że postać policjanta Bezu Fache była napisana specjalnie z myślą o francuskim aktorze.
BRAK NAPIĘCIA
Od momentu poinformowania o chęci ekranizacji książki, cały świat z pewnością
spodziewał się (i pewnie też oczekiwał) kolejnego thrillera ociekającego, popularnym w kinie,
bordowo-czerwonym płynem. „Kod da Vinci” taki nie jest. Mimo, iż podczas projekcji widać
tylko kilkanaście strzałów i może litr krwi, nie oznacza wcale, że film pozbawiony jest
napięcia. Film trzyma w napięciu i niepewności. Szkoda tylko, że tylko momentami. Nabiera
on tempa tylko po to, by zaraz zwolnić. Kilka minut filmu mniej i bardziej dynamiczna
narracja, a film byłby trochę lepszy.
Kolejny przykład - pomimo zbyt długiego czasu projekcji (2 godziny), trzeba było
przynajmniej konsekwentnie przenieść całość na ekran (w szczególności ważniejsze
fragmenty), a przede wszystkim nie cenzurować (scena z dziadkiem Sophie oddającym się
rytualnym przyjemnościom… W historii kina nie takie rzeczy już pokazywano. Może lepiej by
było w ogóle tego nie pokazywać, bo w takiej formie, w jakiej było, wychodzi po prostu
komicznie.
W produkcji Howarda brakuje dramaturgii i napięcia, a nudne wywody profesora
Langdona opisujące ‘dlaczego’, ‘jak’ i ‘po co’, wydają się ciągnąć w nieskończoność.
Co z tego, że zaczyna się od trzęsienia ziemi, jeśli już pierwszej scenie (zabójstwa Saunière'a),
brakuje jakiegokolwiek dramatyzmu. Podobnie jest z większością scen, które w książce
sprawiały, że nie można było się od niej oderwać, natomiast w filmie zostały zrealizowane
bez zaangażowania. Wszyscy, co czytali książkę, pamiętają zapewne moment, gdy Robert
i Sophie przychodzą do banku odebrać przedmiot ze skrytki. Fragment niesamowicie trzymał
w napięciu. W filmie? Nic z tych rzeczy. Brakuje napięcia w kluczowych scenach, a przede
wszystkim atmosfery wielkiej tajemnicy.
MUZYKA
Muzyka napisana na potrzeby filmu jest więcej, niż dobra. Jest po prostu świetna, jak
przystało na dzieła Hansa Zimmera. Znajdziemy wiele opinii, które sugerują, że muzyka nie
pasuje do filmu. Moim zdaniem jest ona idealnym „dopełnieniem” wszystkiego, co widzimy
na ekranie. Nastrojowe melodie towarzyszą nam od samego początku seansu. Poważne
brzmienia czasem ustępują "ostrzejszym" utworom, lecz dzieje się to tylko w nielicznych
scenach. Błędem było niestety „brutalne” przerywanie tematów przy zmianach scen.
Można żałować, że nie ma konkretnej melodii, tematu, który nucilibyśmy po wyjściu
z kina.
CHAOTYCZNA PRACA KAMERY
Niestety trzeba się tu zgodzić z wieloma krytykami. Momentami praca kamery
rzeczywiście potrafi zdenerwować widza. Czasami irytująco drga, a czasami za szybko
przeskakuje z miejsca na miejsce. Jednak na szczęście nie przeszkadza to zbytnio w odbiorze
filmu. Wiele ujęć jest pokazanych „z ręki”, które sprzyjają odczuciu szybkości i dynamiki,
co jest plusem, jak na film tego gatunku.
NAIWNOŚĆ FABUŁY I REWELACJI BROWNA
Możliwe, że rzeczywiście Dana Brown’a dopadła zmora powieści sensacyjnych
i thrillerów, możliwe jest również to, że postacie są mało rozwinięte, a „fakty” prezentowane
przez autora są mało wiarygodne. Natomiast zaprezentowana alternatywna wersja historii
świata i chrześcijaństwa jest jak najbardziej interesująca.
BŁĘDY W FILMIE
- podczas ujęcia w autobusie widać, jak Sophie wyciera krew z rozciętej nogi, natomiast
w dalszych scenach nie ma ani śladu po jakiejkolwiek ranie;
- scena, w której Sophie wyrzuca nadajnik GPS ukryty w kostce mydła przez okno łazienki
w Luwrze jest niedopatrzeniem ze strony scenarzysty. W rzeczywistości łazienki Luwru nie
mają okien;
- kiedy Langdon zacina się przy goleniu, widzimy krew na zlewie. Później jednak nie ma po
tym incydencie żadnego śladu na twarzy;
- kiedy samolot startuje z Paryża jest noc, gdy ląduje w Londynie jest środek dnia,
a pokonanie takiego dystansu zajmuje około godziny.
WRAŻENIE „PRZEGLĄDANIA” FILMU
Takie wrażenie można odczuć co najwyżej przez pierwsze 20 minut. Wtedy wszystko
pokazywane jest tak, jakby realizatorom niewiarygodnie się spieszyło. W książce długa
rozmowa Langdona i Fache, w filmie jest znacznie krótsza. Podobnie, jak ucieczka przed
francuską policją.
Ewentualną wadą filmu może być jeszcze łatwość, z jaką Sophie i Robert rozwiązują
kolejne zagadki. Prawdopodobnie potrzeba by było kolejnej godziny filmu na ukazanie
prawdziwego trudu i wysiłku psychicznego bohaterów. Wtedy jednak z pewnością film
wydawałby się bardziej realny.
Oprócz tego trzeba przyznać, że „Kod Da Vinci” (tytuł filmu różni się odrobinę od tytułu
książki) jest jedną z bardziej wiernych ekranizacji ostatnich lat. I kolejna ciekawostka: seria
filmów o Bondzie przyzwyczaiła nas do tego, że główni bohaterowie (najczęściej agent 007
i jego towarzyszka) zakochują się w sobie, by oddać się namiętnej rozkoszy pod koniec filmu.
W „Kodzie…” na próżno tego wyszukiwać. Langdon i Sophie są przyjaciółmi od początku do
końca (mimo tego, że w powieści ukazał się wątek miłosny, ograniczający się jednak tylko do
zadurzenia).
Podsumowując:
Film Rona Howarda to typowa hollywoodzka produkcja. Od technicznej strony –
arcydzieło z wieloma efektami specjalnymi. Od fabularnej zaś - znacznie gorsze. Ale to jest
jedynie indywidualna kwestia każdego z nas, w jaki sposób odbierają film i czy im się on
podoba. O gustach się przecież nie dyskutuje.