Stanisław Michalkiewicz: Świat w służbie bezpieczeństwa 2005-08-06 (14:06) Najwyższy Czas!
"Czy to był dramat, czy też farsa, Historia temu nada imię. Rzecz miała miejsce w Hiroszimie, Gdzie Uran wszedł w orbitę Marsa".
6 sierpnia minie 60 lat od wydarzenia, o którym wspomina tu Antoni Słonimski. Prezydent Truman powiedział wtedy, że Japończyków porażono przy pomocy "tej samej energii, z której korzysta Słońce". Zastosowanie broni jądrowej, a następnie gwałtowny rozwój zarówno jej samej, jak i środków jej przenoszenia nad cel, nie tylko zmieniło sposób myślenia o wojnie. Jeszcze dalej idące skutki spowodowało w dziedzinie etyki i moralności, chociaż oczywiście - nie od razu. Już w 10 lat po Hiroszimie pojawiła się możliwość zagłady gatunku ludzkiego w następstwie wojny między supermocarstwami, a kryzys karaibski w roku 1962 pokazał, że nie jest to wcale możliwość wyłącznie teoretyczna. Taka alternatywa postawiła w całkiem innym świetle dotychczasową hierarchię wartości. Dla coraz większej liczby ludzi, zwłaszcza wykształconych i dobrze sytuowanych, czyli mających dużo do stracenia, wartością nadrzędną stało się przetrwanie. Skoro pojawiła się realna możliwość natychmiastowej śmierci, w dodatku odartej z wszelkiego patosu, buńczuczne deklaracje, że lepiej umrzeć stojąc niż żyć na kolanach, ustąpiły miejsca przekonaniu, że jednak, mimo wszystko - lepiej żyć. To przemożne pragnienie życia zapoczątkowało odwrót od cywilizacji rozumianej jako forma życia cywilnego - ku jego militaryzacji. Przy zachowaniu pozorów normalności funkcjonowanie państw zostało podporządkowane potrzebom wojny określanej eufemistycznie jako "obronność". Wymagania globalnej strategii już w latach 60. ub. wieku wydrążyły, jak zauważył Stanisław Lem, cały miąższ demokracji, wypełniając pozostałą po niej skorupę rakowatą tkanką państwowych służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, które awansowało do rangi wartości najwyższej. Londyńskie zamachy pokazały to bardzo wyraźnie. Przy okazji policyjnego śledztwa pojawiły się inicjatywy, by dopuścić podsłuchiwanie i inne formy inwigilacji. Przebieg śledztwa pokazał, że nie tyle chodziło o dopuszczenie, co raczej o zalegalizowanie ugruntowanej już na dobre praktyki. Przekonaliśmy się o niej zresztą również i u nas już przy okazji badania afery Rywina przez sejmową Komisję Śledczą. Okazało się wówczas, że operatorzy telefonów nawet po dwóch lub trzech latach potrafią dostarczyć nie tylko rejestr połączeń telefonicznych między konkretnymi numerami, ale również odtworzyć treść tych rozmów. Ponieważ trudno zakładać, by operatorzy telefoniczni rejestrowali akurat rozmowy potencjalnych podejrzanych w tej sprawie, to wygląda na to, iż rejestrowane i archiwizowane są wszystkie rozmowy. W tej sytuacji wysiłek wkładany w tzw. ochronę danych osobowych, podobnie jak cały operetkowy urząd pani Ewy Kuleszy, która tę mistyfikację koordynuje, nie jest wart funta kłaków, a już z całą pewnością - każdej złotówki wydanej na ten Generalny Inspektorat. My z naszymi doświadczeniami sowieckiego totalniactwa zawsze coś takiego podejrzewaliśmy i pewnie dlatego przysłuchiwanie się zupełnie serio prowadzonym dyskusjom Anglików budzi w nas tyle zdrowego zaciekawienia. Podobnie zaskakujące dla Polaków, doświadczonych przez Hitlera i Stalina, musiały być wygłaszane zupełnie poważnie opinie Anglików, że dłuższa okupacja Wysp Brytyjskich byłaby niemożliwa, ponieważ Niemcom nikt by nic nie sprzedał. O ile jednak w tamtej opinii, wprawdzie zabawnej w swojej naiwności, przebijają jednak resztki ducha wolności, o tyle w dzisiejszej skwapliwej gotowości poddania się podglądaniu i podsłuchiwaniu, byle tylko zdrowie było, jest już tylko nagi instynkt samozachowawczy.
Takie nastroje społeczne udzielają się również autorytetom moralnym. Coraz częściej słyszymy więc od nich, że życie jest "największą wartością". Nawet jeśli jest to polemika z lekceważącym podejściem do cudzego życia, gwoli zapewnienia sobie wygody w życiu własnym, to nie sposób nie zauważyć, że jest to podejście zupełnie inne niż dominujące do niedawna, przynajmniej w chrześcijańskim kręgu cywilizacyjnym. Chrześcijański kult świętych męczenników wyrastał przecież z przeświadczenia, że istnieją wartości cenniejsze niż życie. Skoro jednak życie jest "największą wartością", to znaczy, że nie tylko nie warto, ale nawet nie można poświęcać cennego życia dla innych wartości. Kto wie, czy postrzegany powszechnie kryzys wartości nie bierze się właśnie stąd? Na czym w końcu polega życie, jeśli nie na przemianie materii? Skoro zatem jest ono najważniejsze, to łapczywe pożeranie świata przestaje być patologią, a zaczyna sprawiać wrażenie wypełniania pryncypialnego nakazu moralnego. Czyż nie dlatego nawoływania do porzucenia konsumpcyjnego stylu życia przywodzą na myśl rzucany groch o ścianę? Charakterystyczne jest też to, że psychologiczne skutki bomby atomowej najwyraźniej bardziej dotykają społeczności bardziej rozwiniętych krajów Północy niż mniej zaawansowanych w rozwoju społeczności Południa, chociaż zagłada gatunku objęłaby w razie czego tak samo ich, jak i nas. "Energia, z której korzysta Słońce" najwyraźniej nie rozgrzała nam duszy. Przeciwnie - to już nie jest wiedza radosna, niczym wino łagodnie tłoczone z winnych gron, tylko - jak pisze Boy-Żeleński o spirytusie - "oszukujący naturę, płacący życiem gwałt na klimacie Północy, pędzony, mocą chytrze wydartych samemu szatanowi tajemnic (...) samobójczy, rozpaczliwy". Czyżby szatan za wydarcie mu tajemnicy niszczycielskiej mocy postanowił ukarać nas duchową impotencją? W rezultacie, rozporządzając "energią, z której korzysta Słońce", słowem - będąc niby - panami świata - pozwalamy się naszym pasterzom, opłacanym z naszych pieniędzy, podsłuchiwać i podglądać, rozbieramy się na ich żądanie przed wejściem na pokład samolotu, który przeniesie nas na nowe pastwisko. Za złudzenie panowania nad światem skwapliwie przyjmujemy rolę użytkowej trzody. Czyżby w epoce atomowej nie było już miejsca na autentyzm, tylko wyłącznie na namiastki?
"Kto bohaterem? Sztuką złudną, Do jakiej autor zszedł głębiny? Głos jakiś słychać zza kurtyny, Czy płacz, czy śmiech - odróżnić trudno" - kończy Słonimski.